Macomber Debbie Najemnicy 02 Noc i dzien


Debbie Macomber

Noc i Dzień

(Sooner Or Later)

Moim przyjaciołom, którzy tak bardzo jak ja kochają zapach chloru o poranku:

Rachel Williams, Audrey Rugh, Lorraine Reece, Joyce Hudson, Lety Taylor, Marjorie Johnson, Debbie Noble, Mary Cammin, Marii Houston, Janet Hane, Sue Felix, Markowi Ryanowi, Jessie Truax, Gregowi Northcuttowi, Billowi Irvine'owi, Perowi Johnsonowi i Kathy Davis, która się o nas wszystkich troszczy

Wstęp

Rozdzierający krzyk kobiety wyrwał ze snu Luke'a Maddena. Zerwał się z łóżka.

Od tygodni chodziły słuchy o możliwym zamachu wojskowym, ale rząd Zarcero dobrze radził sobie z sytuacją. Niecały tydzień temu prezydent Cartago osobiście zapewnił Luke'a, że nie ma powodu do obaw.

Po huku strzałów z broni maszynowej rozległ się okrzyk przerażenia i wściekłości.

Luke odrzucił prześcieradło i sięgnął po spodnie. Włosy zjeżyły mu się na karku. Za oknem rozległy się kroki.

Ledwie zdążył zapiąć pasek, kiedy drzwi się otworzyły. Do sypialni wpadł żołnierz. Miał groźne spojrzenie i był uzbrojony w uzi. Wrzeszcząc po hiszpańsku, rozkazał, by Luke dołączył do pozostałych.

Luke pomyślał, że to już koniec.

Zginie z dala od domu. Z dala od siostry bliźniaczki.

W tym momencie zdał sobie sprawę, że rozpaczliwie pragnie żyć. Pośpiesznie wykonał rozkaz partyzanta, a w jego umyśle pojawił się obraz brązowookiej Rosity. Kochał ją i chciał się z nią ożenić.

Na dworze panował chaos. Przerażone kobiety tłoczyły się przy fontannie, osłaniając dzieci. Luke jak oszalały szukał wzrokiem Rosity. Odnalazł ją wśród innych kobiet i poczuł ulgę.

W kałuży krwi pod drzwiami kaplicy leżało rozciągnięte ciało Ramóna Hermosy. Zastrzelony z nienawiści. Zamordowany w imię postępu. Oczy martwego mężczyzny wpatrywały się nieruchomo w noc.

Ramón. Na Boga, tylko nie Ramón. Złość wstrząsnęła Lukiem, jakby poraził go prąd. Ten miły staruszek nie mógł zrobić nikomu Krzywdy.

- Czego chcecie?! - krzyknął, zaciskając pięści.

Podeszło do niego trzech mężczyzn, uzbrojonych po zęby. Jeden przycisnął lufę karabinu do ramienia Luke'a, popychając go w stronę kobiet.

- Czego chcecie? - powtórzył Luke, nie zwracając uwagi na niebezpieczeństwo.

Trzej mężczyźni rozstąpili się, kiedy podszedł do nich oficer. Patrzył na Luke'a z nienawiścią. Luke czuł ją tak, jak kiedyś miłość Rosity.

- Rozumiem, że jest pan przyjacielem naszego prezydenta. - Dowódca splunął. Złowrogi uśmiech powoli uniósł kąciki jego ust. - Może powinienem raczej powiedzieć: „byłego prezydenta”.

- To jest misja - Luke wskazał ręką w kierunku kościoła. - Nie mieszam się do polityki.

- Trzeba było się nad tym zastanowić, zanim zaprzyjaźnił się pan z Jose Cartago. Drogo będzie pana ta przyjaźń kosztowała, senor. Naprawdę, bardzo drogo.

Wyciągnął lśniący rewolwer z kabury i wymierzył w głowę Luke'a.

- Nie, na miłość boską, nie! - krzyknęła Rosita. Ze szlochem padła do nóg dowódcy. - Proszę, zaklinam pana na imię Najświętszej Panienki, błagam, niech pan tego nie robi.

Ale Luke wiedział, że jest za późno.

Rozdział 1.

Zapłacę za pańskie usługi.

- Nie wiem, czy dobrze zrozumiałem. - Murphy zmierzył wzrokiem skromną dziewczynę, która trzymała w ręce jego awizo na przesyłkę. - Chce pani, żebym pojechał z panią do Zarcero?

Ta kobieta była szalona. Bez dwóch zdań. Letty Madden, urzędniczka pocztowa z Boothill w Teksasie, niewątpliwie nadawała się do domu wariatów.

Spojrzała na niego oczami czarnymi jak gorzka czekolada. Jej rozpacz rozbroiłaby każdego mężczyznę, ale nie Murphy'ego. Nie miał zamiaru przerywać w pełni zasłużonego urlopu z powodu jakiejś kobiety, która szuka przygód.

Nigdy nie miał dobrego zdania na temat płci przeciwnej, a kiedy jego przyjaciele, Cain i Mallory, ożenili się, utwierdził się w tym przekonaniu. Trzepotanie rzęsami nie wystarczało, żeby nabrał ochoty do przedzierania się przez dżunglę, by szukać gruszek na wierzbie.

- Pan nie rozumie - powtórzyła.

Rozumiał doskonale. Po prostu go to nie interesowało. Zresztą urzędniczki pocztowej nie byłoby stać na zatrudnienie go ani na usługi Deliverance Company, nawet gdyby przepracowała dwa życia.

- Chodzi o mojego brata. - Zagryzła drżącą dolną wargę.

Niezły chwyt, stwierdził sceptycznie Murphy. Ale nie zmienił zdania.

- Jest misjonarzem.

Jest dobra, musiał przyznać.

Rzeczywiście udało jej się zrobić taką minę, jakby za chwilę miała się rozpłakać. Szczerość biła od niej na kilometr.

- Odkąd upadł rząd w Zarcero, nikt z Departamentu Stanu ani z CIA nie potrafi mi powiedzieć, co się z nim dzieje. Linie telefoniczne są odcięte, a stosunki dyplomatyczne ze Stanami Zjednoczonymi zaostrzyły się. Ludzie z Departamentu Stanu nawet nie chcą już ze mną rozmawiać. Ale ja nie zapomnę o bracie.

- Nie mogę pani pomóc. - Nie chciał być niegrzeczny czy cyniczny, ale nic go to nie obchodziło. Mówił to już ze trzy razy, ale ona najwidoczniej wolała mu nie wierzyć.

To jeden z kilku jej błędów. Murphy zawsze mówił to, co myślał. Jeżeli jej brat był na tyle głupi, żeby pchać się do kraju stojącego na krawędzi politycznej zapaści, zasługiwał na to, co go spotkało.

- Proszę - dodała, wstrzymując oddech - niech się pan zastanowi.

Murphy westchnął. Idąc po przesyłkę, nie spodziewał się, że zostanie nagabywany przez jedną z najspokojniejszych mieszkanek Boothill.

- Pan może mi pomóc - naciskała. - Pan po prostu nie chce. Nie proszę pana, żeby pan to zrobił z dobrego serca!

Niezłe zagranie, bo Murphy nie miał natury dobroczyńcy.

- Powiedziałam, że panu zapłacę, i nie żartowałam. Zdaję sobie sprawę, że usługi takiego eksperta jak pan nie są tanie, więc...

- Eksperta? - Przecież nikt w Boothill nie wiedział, z czego Murphy żyje.

- Sądzi pan, że nie wiem, czym się pan zajmuje? - Zmarszczyła brwi dotknięta, że uważa ją za idiotkę. - Nie jestem głupia, panie Murphy. Są pewne rzeczy, których nie można nie zauważyć, sortując przesyłki. Jest pan najemnikiem.

Wypowiedziała te słowa tak, jakby kalały jej usta. Nie ulegało wątpliwości, że siostra misjonarza nigdy wcześniej nie zadawała się z człowiekiem tak plugawej profesji. Odrażającemu Murphy'emu bardzo się to spodobało. Rzeczywiście, nie przeszłoby mu przez myśl, że ktoś tak bogobojny jak Letty Madden będzie nalegał, żeby ubić interes właśnie z nim.

- Zapłacę panu - powtórzyła. - Tyle, ile pan zażąda.

Prychnął lekko i specjalnie wlepił wzrok w jej biust.

- Wiem wszystko o Deliverance Company.

- Naprawdę?

Zesztywniała.

- Panie Murphy, proszę... Mam tylko brata. Moi rodzice... Ojciec zmarł cztery lata temu i zostaliśmy tylko Luke i ja.

Murphy'ego nie interesowały rodzinne historie, ale najwidoczniej nie dało się ich uniknąć.

- Proszę posłuchać: przykro mi, że pani brat jest w Zarcero. Ale nic, co pani powie czy zrobi, nie zmieni faktu, że ten kraj pogrążony jest w chaosie. Jeżeli chce pani rady, dam ją pani. Straci pani czas, energię i pieniądze, szukając teraz brata. Całkiem możliwe, że został zabity przed dwoma tygodniami albo wcześniej.

- Nie! zaprzeczyła tak gwałtownie, że Murphy się wzdrygnął. - Luke jest moim bratem bliźniakiem. Wiedziałabym, gdyby nie żył. Czułabym to tutaj - uderzyła się pięścią w klatkę piersiową. - Proszę mi wierzyć, panie Murphy. Luke żyje.

Murphy nie miał ochoty się z nią sprzeczać. Mogła wierzyć we wszystko, na co miała ochotę. Nawet w to, że brat żyje, jeżeli ta myśl przynosiła jej ukojenie.

- Czy mogę już dostać przesyłkę? - wyciągnął niecierpliwie rękę.

Letty niechętnie wręczyła mu kilka paczek.

- Czy w jakikolwiek sposób mogę pana przekonać? - Zuchwale spojrzała mu w oczy.

- Za żadne skarby. - Miał już to, po co przyszedł. Odwrócił się i ruszył w stronę drzwi. Ale zanim wyszedł z poczty, obejrzał się przez ramię. Kiedy zobaczył, jak spuszcza głowę przegrana, poczuł coś w rodzaju żalu. Współczuł jej i bratu, jednak nie na tyle, żeby poświęcać pierwszy urlop, jaki miał od miesięcy.

Dwadzieścia minut później był w domu. Już nie myślał o dziewczynie z poczty. Widział ją wcześniej wiele razy. Należała do tego typu kobiet, których unikał jak ognia. Te świętsze od papieża były najgorsze.

Letty Madden była całkiem niezła, a raczej mogłaby być, gdyby przestała przepraszać za to, że jest kobietą. Długie włosy ściągała mocno do tyłu, jakby to miało zapobiec zmarszczkom. Skromny uniform pocztowy w żaden sposób nie uwypuklał tego, czym tak hojnie obdarzyła ją natura. Murphy byłby zaskoczony, gdyby Letty Madden zrobiła sobie makijaż. Sprawiała wrażenie, że panicznie boi się swojej kobiecości.

Murphy nie interesował się religią, a jeszcze mniej kobietami. Och, oczywiście, nie zaprzeczyłby, że zajmowały pewne miejsce w jego życiu, ale było to głównie miejsce w łóżku. Płacił za ich usługi i odchodził wolny od jakichkolwiek uczuciowych zobowiązań.

Widział już, co kobieta może zrobić z mężczyzną. W ostatnich latach stracił dwóch przyjaciół, i to nie od kul. Broń, która pokonała Caina McClellana i Tima Mallory'ego, była gorsza. Obu powaliło idiotyczne uczucie nazywane miłością.

Kiedyś Deliverance Company zatrudniła Caina, Mallory'ego, Baileya, Jacka Kellera i Murphy'ego - doborowy zespół byłych ekspertów wojskowych. Przeprowadzali najbardziej śmiałe misje specjalne na świecie. Teraz było inaczej.

Murphy nie życzył sobie, żeby Cain czy Mallory udzielali mu dobrych rad na temat kobiet. Wszystkiego i tak dowiedział się od matki. Kobiety są do siebie podobne: słabe i godne współczucia. Od kiedy skończył dziesięć lat, wiedział, że nie chce mieć nic wspólnego z płcią przeciwną. Może i był wtedy smarkaczem, ale po dwudziestu pięciu latach okazało się, że miał rację.

Nawet jego najlepszy przyjaciel, Jack Keller, dał się złapać na kobiece wdzięki. Swój cholerny błąd niemal przypłacił życiem. Ale najwidoczniej nie wyciągnął z tego nauczki. Niewiele brakowało, żeby schrzanił kilka zadań, bo nie potrafił trzymać zapiętego rozporka. Jego przyjaciel miał słabość do ładnych buziaków.

Murphy wszedł do swojego domu, oddalonego od Boothill o piętnaście kilometrów. Rzucił przesyłkę na blat kuchenny. Stoczył o nią boje, a okazało się, że zawiera plik rachunków i kilka ulotek reklamowych.

Otworzył lodówkę, wyjął zimne piwo i poszedł na ganek.

Szklane drzwi zamknęły się za nim. Opadł na wiklinowy fotel i oparł jedną nogę o słupek. Słońce prażyło mocno. Nawet parne popołudniowe powietrze było zmęczone upałem.

Boothill nie leżało na końcu świata. Było je stąd widać i to Murphy'emu wystarczało.

Uśmiechnął się do siebie, pociągnął długi łyk piwa i otarł ręką czoło.

Lepiej być nie mogło.

Rozdział 2.

Slim Watkins, miejscowy farmer, wszedł na pocztę za pięć piąta, na chwilę przed zamknięciem. Zdjął kapelusz i obracając go w dłoniach, czekał, aż Letty go zauważy.

Posłała mu spłoszony uśmiech i modliła się w duchu, żeby nie chciał zaprosić jej na kolację. Straciła apetyt, kiedy Murphy, ostatnia deska ratunku, odmówił jej pomocy. Nie tylko nic go nie obchodziło, ledwie dał jej powiedzieć cokolwiek o Luke'u. Nie rozważył nawet jej propozycji. Letty nie miała pojęcia, co teraz robić.

- Rozmawiałaś z nim? - spytał zdenerwowany Slim. - Z człowiekiem, który może ci pomóc?

Slim był uczciwym, pracowitym farmerem. Miał czterdzieści lat i nastoletniego syna, ale od kilku lat był najbardziej wytrwałym konkurentem Letty. Nieliczni młodzieńcy szybko znikali z tych stron.

- Letty? - spróbował znowu, kiedy nie odpowiedziała.

- Rozmawiałam z nim.

- I? - dopytywał Slim. - Zgodził się jechać z tobą do Zarcero?

- Nie - rzuciła sucho.

Zaległa krótka, pełna napięcia cisza.

- Sama chyba nie pojedziesz?

- Oczywiście, że pojadę. Muszę, nie rozumiesz? Luke jest moim bratem.

- Wydawało mi się, że człowiek z Departamentu Stanu odradzał ci tę wyprawę. Powiedział, że Stany Zjednoczone nic nie poradzą, że ktoś sam się wpakował w tarapaty.

- Nie obchodzi mnie, co radzi Departament Stanu albo ktokolwiek inny! - wrzasnęła Letty. - Muszę wiedzieć, co dzieje się z Lukiem. Nie mam wyboru. Luke nigdy by mnie nie zostawił. Ja również go nie porzucę.

Farmer spuścił głowę. Powoli obracał rondo kapelusza w zwinnych palcach.

- Letty, będę się martwił, jeżeli pojedziesz sama do obcego kraju, gdzie nie będzie nikogo, kto mógłby cię chronić. Wiesz, że pojechałbym z tobą, ale...

- Masz rancho i syna. Billy nie mieszka w domu, ale nadal cię potrzebuje.

Slim najwyraźniej poczuł ulgę, że Letty go usprawiedliwiła.

- Wiesz, że pojechałbym bez namysłu, gdyby nie Billy.

Letty poklepała go po ramieniu.

- Wiem.

Ich oczy spotkały się.

- Co z dzisiejszą kolacją? Sprawdziłem, co podaje dziś Rossie. Stek po szwajcarsku. Wiem, że smakuje ci jej kuchnia.

- Dzięki, Slim, ale nie dzisiaj - odmówiła łagodnie, wiedząc, że sprawia mu zawód. - Zamierzam przemyśleć kilka spraw.

Musi odnaleźć Luke'a. Jeżeli umrze, trudno, ale nie może siedzieć z założonymi rękami.

Wróciła do domu, ciemnego, ale przytulnego. Włączyła klimatyzację i odpięła trzy górne guziki bluzki. Zdjęła pantofle i usiadła na kanapie. Oparła stopy o stolik do kawy, zamknęła oczy i czekała, aż orzeźwi ją chłodne powietrze. Kropelka potu wolno spłynęła z jej szyi do zagłębienia między bujnymi piersiami. Zagryzła usta, kiedy przypomniała sobie, jakim spojrzeniem najemnik zmierzył jej piersi, kiedy oświadczyła, że mu zapłaci.

Był tajemniczy i niebezpieczny, a ona, idiotka, poprosiła go o pomoc. Powinna być mądrzejsza, lecz kierowała nią rozpacz. Kiedy Murphy stanął tuż koło niej, naruszył jej przestrzeń i wypełnił maleńkie biuro swoją obecnością. Poczuła bijące od niego ciepło i niepowtarzalny męski zapach. Do chwili, gdy wspomniała o zapłacie, nic nie mogła wyczytać z zimnej, obojętnej twarzy mężczyzny. Dopiero później jego twarz nabrała wyrazu. Wyśmiał ją bez słów.

Zdenerwowana wstała i szybko zmieniła uniform na bawełniane spodnie i koszulką bez rękawów. Przeszła się wśród równych grządek w ogrodzie, przyglądając się dorodnym roślinom. Wolała poczekać z podlewaniem do zachodu słońca.

Wiedzę o leczniczych właściwościach ziół przekazała Letty babcia, która nosiła to samo imię. Kiedy umarła, dziewczynka miała jedenaście lat. Odejście babki Letty przeżyła bardziej niż utratę matki. Babcia zajęła miejsce Donny Madden, gdy ta porzuciła rodzinę. Letty i Luke mieli wtedy po pięć lat i byli za mali, żeby zrozumieć, co się stało. Przez lata Letty nasłuchała się plotek o słabościach matki, kobiety uzależnionej od alkoholu i mężczyzn.

Po odejściu Donny ich ojciec, miejscowy pastor, poprosił babcię o pomoc. I babcia nie odmówiła.

Była prawdziwą kobietą z Południa, pełną uroku i ciepła. Kiedy ktoś umierał, szła do rodziny zmarłego, zatrzymywała wszystkie zegary w domu, zakrywała lustra prześcieradłami i kładła trochę soli na parapetach okiennych. Letty i Luke często towarzyszyli jej w tych wyprawach. Letty nie rozumiała sensu owych rytuałów, ale nie pomyślała, by o nie zapytać, zanim babcia umarła.

Kiedy ojciec chował swoją matkę, Letty zapłakana przeszła po domu. Z namaszczeniem zatrzymała ogromny zegar dziadka, który skwapliwie wybijał godziny, i zasłoniła lustro łazienkowe czystym białym prześcieradłem. Położyła też sól na kuchennym parapecie i szybko wróciła do kościoła. Wiedziała, że babcia byłaby z niej zadowolona.

Letty odziedziczyła po babci dobrą rękę do kwiatów. Jej ogród rozkwitał bujnie co roku. Nie była znachorką, jak babcia, ale znała kilka domowych sposobów leczenia. Korzystała z nich sama, leczyła brata i ojca, kiedy żył.

W noc poprzedzającą zamach stanu w Zarcero Letty obudziła się z łomotem serca i bólem głowy. Instynktownie czuła, że z bratem dzieje się coś straszliwego. Dużo później dowiedziała się, że rząd w Zarcero upadł, a stolicę zajęli rebelianci. Przez następne dni w telewizji podawano wiadomości o zbrodniach popełnianych na ludności tego kraju. Letty oglądała relacje przerażona, modląc się, by brat ze swoją grupką parafian byli bezpieczni.

Od tamtej nocy przeczucie, że Luke znalazł się w tarapatach, nie dawało jej spokoju. Prawdę mówiąc, jeszcze się potęgowało.

Nie ma wyjścia. Musi jechać do Zarcero bez względu na to, czy ktoś jej pomoże.

Zanosiło się jednak na to, że czekają samotna wyprawa.

Przypadek zrządził, że Murphy dosłownie wpadł na Letty w sklepie z artykułami żelaznymi. Poczuła, że ktoś uderzył plecami w jej szczupłe ciało. Murphy odwrócił się; chciał przeprosić. Ich spojrzenia się spotkały. Słowa zamarły mu na ustach.

Na twarzy Letty malowało się zaskoczenie. Ona także nie spodziewała się go ujrzeć.

- Dzień dobry, panie Murphy - powitała go oficjalnie, jakby wpadli na siebie na pikniku szkółki niedzielnej. Marne szansę, żeby kiedykolwiek to się stało.

Skinął lekko głową i już chciał się odwrócić, kiedy zobaczył, co włożyła do kosza na zakupy.

- Kupuję sprzęt na wyprawę do Zarcero - wyjaśniła.

Wyciągnął flarę i zawahał się. Nie wiedział, czy powiedzieć jej, że to ostatnia rzecz, jakiej będzie potrzebować.

- Pomyślałam, że flary się przydadzą. - Przyglądała mu się uważnie.

Murphy wrzucił ją z powrotem do koszyka Letty.

- Oczywiście, jeżeli chce pani powiadomić cały ten cholerny kraj o swoim przyjeździe.

- Och, myślałam... - Urwała nagle.

Murphy zapłacił za sprawunki i szybko wyszedł ze sklepu. Dawał Letty Madden piętnaście minut życia w Zarcero. Co najwyżej.

Otworzył drzwi swojej ciężarówki i już miał odjeżdżać, kiedy go zawołała.

- Panie Murphy!

Zaklął w duchu i wysiadł z kabiny.

- Co znowu? - spytał takim tonem, by poczuła, że mu przeszkadza. Letty nie przejęła się tym, w przeciwieństwie do większości kobiet w podobnej sytuacji.

- Nie zabiorę panu wiele czasu. - Stała na chodniku, patrząc z zakłopotaniem, ale i stanowczo.

Ta kobieta miała temperament.

- W czasie naszej ostatniej rozmowy nie dał mi pan szansy, żebym przedstawiła swoją propozycję.

- Nie interesuje mnie pani propozycja.

Nie wyszedł z poczty z powodu niedomówienia. Nic, co mogłaby mu zaproponować, nie wystarczy, żeby wziął udział w samobójczej misji. Spojrzeli po sobie.

- Zapłacę pięćdziesiąt tysięcy dolarów, żeby pomógł mi pan odnaleźć brata.

Murphy zmarszczył czoło. Zastanawiał się, czy kobieta w rodzaju Letty Madden może mieć tyle gotówki.

- Zastawiłam dom, panie Murphy - wyjaśniła, jakby czytała w jego myślach. - Podpisanie kilku dokumentów w banku to tylko formalność. Jutro po południu będę mogła przekazać panu gotówkę.

Cholera jasna! Murphy czuł, że mięknie. Nie chodziło mu o pieniądze, lecz o kobietę. Zamierza się dać bezsensownie zabić.

Nie sądził, że zdołają odwieść od wyprawy, ale też nie chciał jej zachęcać.

- Żadne pieniądze nie skłonią mnie do zmiany decyzji. - Uruchomił samochód.

Letty opadły ramiona. Pokiwała głową, przyjmując do wiadomości to, co powiedział.

- Przepraszam, że pana zatrzymałam. Miłego dnia, panie Murphy.

Nie odpowiedział. Włączył wsteczny bieg i jak najszybciej opuścił miasto.

- Idiotka - mruknął, podjeżdżając tyłem pod dom.

Wszedł do kuchni i zobaczył, że na automatycznej sekretarce mruga światełko. Poza poczciwymi mieszkańcami Boothill tylko jedna osoba na świecie wiedziała, gdzie jest. Jack Keller.

- Jak tam twój bok? - spytał Murphy, kiedy usłyszał głos przyjaciela.

- Boli jak jasny gwint - wymamrotał Jack.

Murphy roześmiał się. Podczas ostatniej misji Jack wpadł pod rozpędzonego dżipa i złamał dwa żebra. Urlop musiał poświęcić na rekonwalescencję. Jack lubił życie w mieście, Murphy wolał trzymać się z dala od ludzi. Czuł się doskonale wśród otwartych przestrzeni Teksasu.

- Pomyślałem, że zadzwonię do ciebie, żeby dowiedzieć się, co słychać.

Jack należał do osobników stadnych i była to jedyna niedoskonałość, jaką widział w nim Murphy, Ten facet nie umiał odpoczywać. Po tygodniu w Kansas City Jack zaczynał się nudzić i gotowy był stawić czoło nowym wyzwaniom.

- U mnie wszystko w porządku - odrzekł Murphy. Do cholery, nie mógł przestać myśleć o tej nieznośnej Madden. Flary. Kupowała flary do Zarcero. Głupota to mało powiedziane.

Jack zawahał się.

- Co jest?

- Nic - warknął Murphy.

- Przecież słyszę, że coś cię gryzie. Głos cię zdradza.

Murphy uznał, że nic się nie stanie, jeżeli opowie Jackowi o kobiecie z poczty.

- Dostałem ofertę pracy - oznajmił i zaczął wyjaśniać szczegóły.

- Zabiją ją - stwierdził ponuro Jack. Murphy wolał nie myśleć, co stałoby się z Letty Madden, gdyby wpadła w ręce buntowników. Ponad wszelką wątpliwość czekają ją tortury, zostanie zgwałcona, a potem z sadystyczną przyjemnością zabita.

- Jak ona wygląda? - spytał Jack.

- A jakie to ma, do diabła, znaczenie? - warknął Murphy. Była ładna i młoda, miała ze dwadzieścia kilka lat. Ale partyzantów niewiele to będzie obchodziło.

- Pomożesz jej?

- Mowy nie ma.

- Wiesz co? - Jack zachichotał.

- Wcale nie chcę wiedzieć.

- Powinieneś się z kimś przespać.

- O czym ty, do cholery, gadasz?

- Za długo byłeś bez kobiety - oznajmił Jack. - Inaczej nie zaprzątałbyś sobie głowy urzędniczką pocztową. Żyjesz jak mnich, odkąd pracujesz dla Deliverance Company. Chłopie, wyluzuj się i korzystaj z życia!

- Kobieta to ostatnia rzecz, jakiej potrzebuję.

- Posłuchaj mnie, Murphy. Idź do knajpy, upij się i niech jakaś kobieta zabierze cię na noc do domu. Uwierz mi, rano poczujesz się o niebo lepiej.

Seks był według Jacka lekarstwem na wszystko.

- To, że się z kimś prześpię, nie powstrzyma tej Madden od ryzykowania swoją głupią głową. - Murphy nie dawał za wygraną.

- Może i nie, ale nie będziesz się czuł winny jej śmierci.

- Nie biorę żadnej odpowiedzialności za to, co się z nią stanie.

Jack zachichotał, a Murphy zacisnął zęby.

- Co cię tak śmieszy?

- Ty - odrzekł Jack. - Kusi cię, żeby to zrobić.

- Do diabła, tak. - Chyba tylko tornado mogłoby go skłonić do przerwania urlopu, na który długo i ciężko pracował i na który sobie zasłużył. I który zamierzał wykorzystać. Nie dopuści, żeby jakaś kobieta pokrzyżowała mu plany. Jeżeli ma ochotę dać się zabić - to jej problem.

- Przyznaj się, Murphy, masz na nią ochotę.

- Czas już skończyć tę rozmowę.

Miał odłożyć słuchawkę, ale usłyszał śmiech Jacka i jego ostatnie słowa:

- Zadzwoń, jak wrócisz z Zarcero!

- Prędzej zgniję w piekle.

Do wieczora Murphy'ego prześladował niepokój. Nie opuścił go też przez cały następny dzień. Próbował wszystkiego, co zwykle go uspokajało. Grzebał przy ciężarówce, przejechał się konno po swojej posiadłości, posiedział na ganku z piwem i dobrą książką aż do zachodu słońca. I nic.

Powtarzał sobie, że nie odpowiada za Letty Madden. Niech sobie robi, co chce.

Rzadko dręczyło go sumienie. To normalne przy jego profesji. Żył według własnych zasad i swojego kodeksu honorowego.

Nie chciał się angażować w tę sprawę. Śmieszyło go, że kobieta z Boothill tak się zaparła, by jechać do Zarcero. Śmierć będzie dla niej błogosławieństwem. Panienka ze szkółki niedzielnej uważa go za okrutnika i chama. Przekona się, że w porównaniu z koszmarem, jaki czekają w Zarcero, Murphy jest tylko milutkim kociakiem.

Musi być sposób, który skłoni ją do trzeźwego spojrzenia na rzeczywistość, a jego uwolni od poczucia winy.

Wpadł na pomysł następnego popołudnia.

Murphy pogwizdywał, jadąc do miasta. Poprawił mu się nastrój. Musiał przyznać, że w dużej mierze dzięki Jackowi. Zaparkował przed pocztą i wszedł do środka.

Letty sprzedawała znaczki starszemu mężczyźnie, ale jej wzrok natychmiast pobiegł w kierunku Murphy'ego. Dostrzegł zaskoczenie i promyk nadziei w oczach. Wolnym krokiem podszedł do swojej skrytki. Nie odrywała od niego wzroku przez cały czas, kiedy wyjmował przesyłki. Gdy skrytka była pusta, podszedł do Letty.

- Słucham? - Wyraźnie usiłowała zachować obojętny, oficjalny ton głosu.

- Nadal wybiera się pani do Zarcero? - spytał Murphy z ożywieniem.

- Tak. Już zarezerwowałam lot do Hojancha. Wyjeżdżam za dwa dni.

- Zmieniłem zdanie. - Przechylił się leniwie przez kontuar.

Letty poczuła ulgę.

- Pomyślałam... miałam nadzieję, że pieniądze jakoś pana zachęcą. Wstąpię do banku po południu i załatwię formalności. Jeżeli pan chce, dam panu połowę z góry i resztę po powrocie.

- O pieniądzach porozmawiamy później. Są inne, pilniejsze sprawy, o których powinniśmy pomówić najpierw.

Zamrugała i utkwiła w nim wzrok, jakby nie była pewna, czy się nie przesłyszała.

- Na przykład?

- Nie ma mowy o żadnym płaceniu, dopóki...

- Chce pan papiery wartościowe? To może trochę potrwać, poza tym nie jestem pewna...

- Powiedziałem, że o sprawach finansowych podyskutujemy później - powtórzył z niecierpliwością, tym razem głośniej.

- Czego pan chce?

- Jest pani dziewicą? - spytał bez pośpiechu.

Jej oczy zrobiły się niewiarygodnie wielkie. Przełknęła ślinę. Czuła się niezręcznie.

- To nie pana sprawa. - Murphy roześmiał się grubiańsko.

- Wiem już wszystko, co chcę wiedzieć. Poradzę sobie z pani brakiem doświadczenia. Chociaż wolę kobiety biegłe w sztuce miłości.

Zjeżyła się.

- Co pan sugeruje, panie Murphy? - Odsunęła się od niego o dwa kroki.

- Układ.

Letty milczała przez jakiś czas, a potem z trudem przełknęła ślinę.

- Jaki układ?

Uśmiechnął się leniwie i zmierzył Letty wzrokiem. Zatrzymał się na pełnym biuście i krągłych biodrach. Postarał się, by w jego oczach widniał podziw.

- Jedna noc. Pani i ja razem całą noc. W zamian pojadę z panią do Zarcero.

Oczy Letty zrobiły się tak wielkie, że Murphy ledwo się powstrzymał, żeby nie wybuchnąć śmiechem. Nieporozumieniem byłoby stwierdzenie, że się wahała.

- Albo pani się na to zgadza, albo nie, i do widzenia.

Na pewno się nie zgodzi. Nie miał co do tego cienia wątpliwości. Jeśli odrzuci jego propozycję, Murphy będzie miał czyste sumienie. Odkrył karty. Wybór należał do niej.

Z satysfakcją odwrócił się do wyjścia. Był już przy drzwiach, kiedy go zatrzymała.

- Shaun... panie Murphy! - krzyknęła drżącym głosem.

Shaun. Nikt nie zwracał się do niego w ten sposób. Nieliczni wiedzieli, że tak ma na imię. Nie spodobało mu się to. Nie podobał mu się śpiewny głos, którym go wołała.

Odwrócił się pewny siebie.

Uśmiechała się blado.

- Czy jutrzejszy wieczór panu odpowiada?

Rozdział 3.

To wariat. Letty doszła do wniosku, że tylko tak można wytłumaczyć, że ją o to poprosił, a właściwie że tego zażądał.

Zgadł, była dziewicą. Jej doświadczenia z mężczyznami sprowadzały się do kilku niewinnych pocałunków ze Slimem, które sprawiły jej wiele radości. Czuła się niezręcznie i trochę się bała budzącej się kobiecości.

Nie była przyzwyczajona do mężczyzn, chociaż wychowywał ją ojciec i dorastała z Lukiem. Rówieśnicy uważali ją za kujona i szarą myszkę.

W głębi duszy obawiała się, że jest słaba, jak matka. Nie mogła znieść tej myśli. Przez lata robiła, co mogła, żeby ignorować swoją kobiecość.

Chcąc wrócić do równowagi, Letty chwyciła obiema rękami szufladę kredensu i wzięła kilka głębokich, uspokajających oddechów. Nie miała wyboru - potrzebowała Murphy'ego. Żeby mieć ochronę i przewodnika. Żeby przeżyć.

Kiedy odnajdzie Luke'a, najemnik nie będzie już potrzebny. Jeżeli ceną za pomoc ma być jej dziewictwo - trudno. Z radością poświęci to i wiele więcej, jeżeli dzięki temu uratuje brata.

Zamknie oczy, zaciśnie zęby i zniesie upokorzenie. Chwila, i będzie po wszystkim.

Kiedy odezwał się dzwonek u drzwi, Letty szybko ogarnęła mieszkanie wzrokiem. Stół był nakryty do kolacji, butelka wina chłodziła się w lodówce, a steki były gotowe do pieczenia.

Wyprostowała ramiona i otworzyła szklane drzwi. Stał za nimi Murphy. Za chwilę miał otrzymać najcenniejszą rzecz, jaką mogła podarować. Mimo to nie wyglądał na zadowolonego. Zmierzył ją uważnie wzrokiem.

Była świadoma swojego wyglądu. Ubrała się tak, jakby na zewnątrz panował mróz, a nie ponad trzydziestostopniowy upał. Wiedziała, że jest blada. Nie zdołał tego ukryć róż, który nałożyła na policzki. Zapięła po samą szyję bluzkę z długimi rękawami i miała wrażenie, że kołnierzyk ją udusi. Długa spódnica, która sięgała do samych stóp, tylko od czasu do czasu ukazywała szczupłe kostki.

Otworzyła Murphy'emu drzwi. Miał na sobie wojskowe spodnie, jakby już był w dżungli. Kiedy wchodził do środka, uświadomiła sobie, że jest o piętnaście centymetrów wyższy niż framuga, która ma metr sześćdziesiąt pięć, i że jest przy nim karzełkiem. Wcześniej nie zwróciła uwagi, że jest taki wysoki.

Murphy spojrzał na nakryty stół i zmarszczył brwi.

- Pomyślałam, że może najpierw zjedlibyśmy kolację - zaproponowała nieśmiało, wściekła, że jej głos drży.

- Jak pani chce.

Poczuła, że ma wilgotne ręce. Wytarła je i zmusiła się do mówienia. Okazało się, że Murphy nie jest zainteresowany pogawędką.

- Proszę otworzyć wino, a ja położę steki na ruszcie - powiedziała w ciszy. - Przypuszczam, że lubi pan krwiste.

- Bardzo krwiste.

Letty nie miała pojęcia, jak zdoła przełknąć choćby kęs. Ale tym będzie się martwić później. Jeszcze nie weszli do sypialni, a serce już waliło jej w piersiach. Kręciło jej się w głowie.

Murphy otworzył wino, a Letty wyniosła mięso. Upał był tak nieznośny, że pot wystąpił jej na górnej wardze.

Po chwili zjawił się Murphy, przynosząc jej kieliszek wina.

- Dziękuję, Shaun - zwróciła się do niego po imieniu, żeby przynajmniej częściowo rozładować napięcie. Skoro mieli razem podróżować, lepiej było dojść do porozumienia.

- Proszę mówić do mnie Murphy. - Jego niski, poważny i oschły głos nadał ton spotkaniu.

- Dobrze, Murphy. - Steki zaskwierczały, kiedy Letty układała je na rozgrzanym ruszcie.

Przyglądał się każdemu jej ruchowi. Jak jastrząb, który obserwuje ofiarę, gotowy do ataku w odpowiednim momencie.

- Proszę się uśmiechnąć - powiedział szorstko.

Podniosła głowę.

- Słucham?

- Słyszała pani. Prosiłem, żeby się pani uśmiechnęła. Wygląda pani tak, jakby się pani bała, że w każdej chwili mogę nadziać ją na szpikulec i upiec - zadrwił z tym swoim zarozumiałym uśmieszkiem.

Kosztowało ją to nieco wysiłku, ale zdobyła się na coś w rodzaju uśmiechu.

- Lepiej?

- Trochę, ale niewiele. - Letty zajęła się mięsem.

- Trochę pani przesadza z tym odgrywaniem męczennicy. Zacisnęła palce na uchwycie łopatki do mięsa, ale nie dała się sprowokować.

- O co chodzi, Letty? Boisz się, że sprawi ci to przyjemność? To może być całkiem miłe przeżycie, jeśli sobie na nie pozwolisz - dodał.

Nie odpowiedziała. Przyszła do niego z własnej woli i przystała na jego warunki. Uważała go jednak za wyrachowanego bydlaka. Ale właśnie takiego człowieka będzie potrzebowała w Zarcero, żeby odnaleźć Luke'a i przywieźć go żywego do kraju.

- O to chodzi, prawda? - dopytywał się Murphy z radością. - Boisz się, że może ci się spodobać.

Nie wytrzymała.

- Szczerze w to wątpię - wyrzuciła z siebie, robiąc wszystko, żeby jej głos brzmiał normalnie.

Murphy roześmiał się sztucznie.

- Wiem, jak cię skłonić, żebyś mnie chciała. Wierz mi - zanim skończę, będziesz mnie błagać o jeszcze.

Przysunął się bliżej - tak blisko, że czuła jego oddech na skroni. Ze - sztywniała. Omal się od niego nie odwróciła. Dzięki silnej woli nie ruszyła się z miejsca.

- Wszyscy mężczyźni mają tak wysokie mniemanie o sobie? - odgryzła się. - Czy tylko pan? Jest pan przekonany, że nie można się panu oprzeć i że będę pana błagać, żeby pan się ze mną kochał? - zakpiła z niego. Zapewne słuchał pan kobiet, którym płacił za tego rodzaju rozrywki.

- Sugeruje pani, że pani nie płacę? - rzekł szyderczo.

Letty zbladła.

- Nie martw się, kochanie. Pocieszaj się, jak możesz. Jeśli chcesz sobie wmówić, że robisz to dla Luke'a, dla Boga, dla kraju - wolno ci. Jeśli jesteś przekonana, że składasz szlachetną ofiarę ze swojego dziewictwa - to też jest w porządku. Ulżyj sobie. - Dotknął palcem czubka jej nosa, a ona bezwiednie się wzdrygnęła. Ten mały przejaw słabości najwyraźniej go zaskoczył.

Palcem wskazującym dotknął twarzy Letty, leniwie pogłaskał ramiona i zszedł niżej, do wypukłości piersi. Przerwał, jak kot, który bawi się myszą. Niech cierpi w oczekiwaniu, zanim zacznie krążyć wokół brodawki. Teraz Letty prawie go nienawidziła.

- Mów sobie, co chcesz - szeptał uwodzicielsko - jeżeli dzięki temu łatwiej zniesiesz seks. Ale oboje znamy prawdę.

- Nie wiem, o czym pan mówi.

Roześmiał się, ale w jego śmiechu nie było wesołości.

- Od długiego czasu chciałaś się pozbyć dziewictwa, czy nie tak?

Wciągnęła powietrze, bojąc się wyznać prawdę.

- Nie - zaprzeczyła gwałtownie.

Murphy niespodziewanie odsunął się i łyknął wina.

- Nieważne. Masz doskonałą wymówkę. Robisz to dla Luke'a. Tylko się nie zdziw, jeżeli się okaże, że on już dawno nie żyje.

- Proszę tak nie mówić! - krzyknęła. - Mówiłam już, że Luke żyje. Wiem, że tak jest. Po co miałabym przyjmować pana warunki, gdyby było inaczej?

- Dobre pytanie, nie sądzisz? - spytał spokojnie.

Trzęsąc się ze zdenerwowania, Letty pośpiesznie nałożyła steki na półmisek i zaniosła je do pokoju. Murphy poszedł za nią. Drzwi zamknęły się za nimi złowieszczo.

Ukrywając lęk pod maską uśmiechu, postawiła półmisek na środku stołu, a potem przyniosła z lodówki dwie salaterki z sałatką.

- Może pan siadać. - Sama zajęła miejsce na końcu stołu, jakby była na uroczystym przyjęciu. Odczekała, aż Murphy usiądzie, a potem położyła sobie na udach lnianą serwetkę.

Murphy wziął widelec. Letty sięgnęła po swój i poczekała, aż mężczyzna nałoży sobie sałatki.

- Wszystko, co jest w sałatce, pochodzi z mojego ogrodu - powiedziała z dumą. - Sos przyrządziłam według starego rodzinnego przepisu. Mam nadzieję, że będzie panu smakować.

Nie odezwał się. Wstrzymała oddech i czekała, aż zje sałatkę. Dopiero wtedy nałożyła sobie. Murphy zachowywał się tak, jakby odpowiadał na pytanie: „Jak szybko można zjeść posiłek?”. Był już w połowie steku, zanim zdążyła wziąć do ust sałatkę.

Musiał przyznać, że Letty jest odważna. Robił, co mógł, żeby ją wyśmiać, wykpić i onieśmielić. Ale wyglądało na to, że ona rzeczywiście ma zamiar wywiązać się z umowy.

Do jasnej cholery, nie tak miało się to wszystko potoczyć. Naprawdę sądził, że dziewczyna się ugnie. Trudno, trzeba uciec się do jeszcze kilku pustych gróźb. Na to również był przygotowany.

Murphy jadł najlepszy posiłek od tygodni. Nie przywiązywał specjalnej wagi do jedzenia. W lodówce miał pełno mrożonek. Nie miał nic przeciwko żywności z racji wojskowych. Jednak potrafił docenić smak tego steku upieczonego na ruszcie.

- Jak... smakuje? - spytała Letty.

- Dobre. - Jeżeli się spodziewa, że Murphy zasypie ją komplementami, długo sobie poczeka. Taktyka przeciągania wszystkiego zaczęła go irytować. Musi zatem przejąć inicjatywę.

Nie spodziewał się, że Letty przygotuje kolację. Myślał, że już pięć minut po przyjściu będzie ją miał w łóżku. Partyzant, który by ją dorwał, nie dałby jej tyle czasu. Ale to marna pociecha.

Zjadł o wiele szybciej niż Letty. Wstał i odniósł talerz do kuchni.

- Jesteś gotowa? - Spojrzał w stronę korytarza, gdzie z pewnością znajdowała się sypialnia.

Zbladła. Uznał to za dobry znak.

- Jeszcze... nie zjadłam kolacji. Chwileczkę. Proszę, niech pan jeszcze się napije wina, jeżeli ma pan ochotę. Jest dużo.

- Nie, dziękuję.

Niemal widział, jak ogania ją lęk. Z godnością, na jaką niewielu może sobie pozwolić, odłożyła serwetkę na stół i wstała. Nawet w jej krokach słychać było niechęć.

Zaprowadziła go do sypialni i gwałtownie odwróciła się do niego twarzą.

- Jeżeli nie ma pan nic przeciwko temu, chciałabym umyć zęby.

Zawahał się i wzruszył ramionami.

- Dobrze, ale i tak, prędzej czy później, będziesz musiała dotrzymać obietnicy.

Czekał. Przysiadł na brzegu łóżka i zdjął buty.

Zabrała ze sobą do łazienki długą białą koszulę nocną. Szła wolnym krokiem jak królowa skazana na ścięcie.

- Rozpuść włosy - polecił. Zawahała się, ale skinęła głową.

Kiedy wróciła, Murphy leżał na łóżku bez spodni, oparty plecami o wałek. Założył ręce pod głowę.

- Ładnie - stwierdził, przyjrzawszy się jej. Mówił serio. W długiej białej koszuli nocnej przypominała pastereczkę. Brakowało jej tylko drewnianego kija i kilku owieczek.

Długie brązowe włosy Letty opadały miękkimi falami do połowy pleców. Była boso. Jeżeli miała nadzieję, że podobieństwo do bajkowej postaci powstrzyma go, to się myliła.

- Podejdź bliżej.

- Jest pan nagi? - Odwróciła wzrok od jego torsu.

Uśmiechnął się leniwie.

- A jak sądzisz?

Wzięła głęboki oddech, wyprostowała się i zamknęła oczy.

- Czy już dojrzałaś do tego, by porzucić brata?

- Nie - odparła. - Układ to układ. Może pan ze mną robić wszystko, co się panu podoba.

- Taki mam zamiar.

- Jest pan potworem. - Roześmiał się.

- Tak o mnie mówią. - Obejrzała się przez ramię.

- Mogę najpierw zgasić światło?

- Niech się świeci.

Obleciał ją strach i wybiegła z sypialni. Murphy powstrzymał się od śmiechu. Tylko jej dotknął, a ona już chciała wiać, gdzie pieprz rośnie. Biedna, zacofana dziewica. Śmiertelnie się bała nagiego mężczyzny.

Ku jego zaskoczeniu wróciła po chwili z butelką wina w ręce. Piła wprost z butelki, odchylając głowę i wlewając w siebie alkohol. Murphy obserwował ją zdziwiony.

- Picie nie pomoże.

- Niech pan nie będzie tego taki pewien. - Otarła usta grzbietem dłoni. - Czy chce pan, żebym coś zrobiła?

- Bardzo wiele - zapewnił. - Wkrótce do tego dojdziemy.

Przysiadła na brzegu łóżka, jakby nie mogła utrzymać się na nogach.

Koszula rozchyliła się, ukazując piersi. Murphy był oczarowany. Piersi miała piękne - bujne i pełne.

Keller miał rację: Murphy zbyt długo był bez kobiety. Letty Madden wyglądała cholernie dobrze.

- Pocałuj mnie - polecił.

Wbiła wzrok w jego usta. Zawahała się, pociągnęła jeszcze łyk wina i przysunęła się do niego.

Wziął od niej butelkę i odstawił na nocny stolik.

- Obiecuję, że nie będę gryzł. - Objął ją pewnie w talii i pociągnął na łóżko. Ciało Letty ściśle do niego przylegało. Jej oczy były wielkie, a twarz śmiertelnie blada. Ale wytrzymała spojrzenie mężczyzny i czekała. Bała się.

Lekko pochylił się do przodu i dotknął jej ust swoimi. Nie był okrutnikiem i mimowolnie trochę jej współczuł.

Nie opierała się, ale była sztywna jakby połknęła kij od szczotki.

- Rozluźnij się - polecił niecierpliwie.

- Staram się.

- To się staraj bardziej. - Zły, że jest wobec niej zbyt łagodny, ujął głowę Letty i przycisnął jej usta do swoich. Za ten trud była mu winna coś więcej niż tylko niewinny pocałunek, chociaż - jak przypuszczał - innych rzeczy będzie musiał ją nauczyć.

Znowu zesztywniała. Kilka razy przesunął ustami po jej wargach, tym razem nieco brutalniej, zgniatając je i obejmując swoimi. Czuł jej wydatne piersi i walczył z narastającym podnieceniem, które chciało nim zawładnąć. Poddając się zmysłom, łakomie pożądał jej warg.

- Otwórz usta - wymruczał.

- Nie rozumiem, jak...

Wykorzystał moment, wsunął język do ust Letty i zaczął nim poruszać. Odwróciła głowę. Puścił ją. Obciągnięte jedwabną koszulą piersi ocierały się o jego tors. Zdziwił się, bo Letty się nie odsunęła.

- Tak? - wyszeptała ochrypłym głosem, kiedy skończył. Radziła sobie nieźle. Nawet całkiem nieźle. Jeżeli pociągną to dalej, nie będzie odwrotu.

- Taak - wymruczał, ledwie łapiąc oddech.

- To nie jest takie straszne.

Sprawy toczyły się inaczej, niż zaplanował. Pocałował Letty znowu, ale tym razem jej język nieśmiało przywitał jego. Zaczął oddychać wolniej. Chciał od niej coraz więcej. Zaskoczyła go, z własnej woli obejmując za szyję.

- Podoba ci się to, prawda? - zachichotał. Chciał, by wierzyła, że dla niego to nic nie znaczy. Cieszył się, że może ukryć swoje podniecenie pod kocem. Zdziwił się, że pobudziła go tak łatwo. Nie przypuszczał, że tak silnie podziała na niego cnotliwa panienka.

- Co teraz?

Jeżeli chce, żeby plan się powiódł, musi być dla niej naprawdę niemiły.

- Rozbierz się.

Zamrugała, jakby się przesłyszała.

- Chce pan, żebym zdjęła koszulę?

- Tak właśnie.

Spojrzała na ścianę.

- Przy zapalonym świetle - powtórzył.

Powoli wstała z łóżka i stanęła dokładnie na wprost niego. Była zdenerwowana i zawstydzona. Powoli rozpinała guziki, zatrzymując się przy każdym. Nie wiedziała, że takie wahanie tylko wzmaga niecierpliwość Murphy'ego. Z zaciśniętymi powiekami zsunęła materiał z jednego ramienia. Chyba nie spodziewała się, że gładki jedwab ześlizgnie się po ciele. Koszula leżała u jej stóp.

Murphy przełknął ślinę, zaskoczony urodą Letty. Była piękna. Pełne piersi wznosiły się dumnie. Brzuch miała płaski i gładki, a biodra krągłe i zapraszające. Przyciskając ręce do boków, stała przed nim jak mityczna bogini.

Przyklęknął na łóżku i chwycił ustami jej sutek. Zacisnęła oczy i jęknęła cicho. Murphy błądził wilgotnym językiem po ciepłej skórze Letty. Wygięła się i zagryzła dolną wargę.

Nie mógł czekać dłużej. Położył ręce na jej piersiach i ścisnął je, pieszcząc delikatnie. Jej sutki stwardniały pod dotykiem Murphy'ego, prężąc się dumnie. Skóra Letty była miękka - bardziej miękka niż wszystko, czego do tej pory dotykał.

Okrywając pocałunkami jej szyję, przesunął ręce na biodra i pośladki. Zaznajamiał się z jej jedwabistym ciałem. Bóg mu świadkiem, że nigdy nie przeżył czegoś podobnego, a przecież to on był doświadczony. Uczył się od kobiet, które miały o wiele większą praktykę i zdolności niż ta naiwna dziewczyna. Ale rzadko czuł się tak, jak w tej chwili. Jego wnętrzności trawiło pragnienie, które przerodziło się w piekący ból.

Dotknął palcem pokrytego jedwabistym meszkiem trójkąta pomiędzy złączeniem jej ud. Jęknęła krótko.

- Rozchyl nogi. - Nie poznawał samego siebie. Jego głos był ochrypły z pragnienia.

- Proszę... niech mi pan pozwoli zgasić światło.

- Nie. Rozchyl uda - powtórzył, tym razem bardziej stanowczo.

- Nie mogę.

Usłyszał złość w jej głosie, ale to go nie zniechęciło. Rozstawiła stopy na odległość kilku centymetrów.

- Bardzo dobrze - pochwalił ją. Nie wiedział, czego się po nim spodziewa, więc pochylił się i pocałował ją w brzuch. Potem przesunął wargi ku górze, ujął nimi sutek i zaczął zachłannie ssać. Letty przełknęła głośno ślinę. Murphy uśmiechnął się do siebie. Cieszył się, że nie tylko on pochłonięty był tym, co robili.

Pocałował ją w usta, zadowolony, że odwzajemnia pocałunek, a potem jego wargi wróciły do jej piersi. Letty oddychała ciężko. Murphy, wykorzystując jej zaskoczenie, wsunął w nią palec, który zanurzył się w miękkich fałdach jej kobiecości.

Letty naprężyła się i zaczęła się szarpać, ale Murphy wolną ręką chwycił ją mocno w talii.

- Rozluźnij się - wyszeptał. - To nie będzie bolało.

Delikatnie zaczął pocierać wrażliwe ciało Letty. Po krótkiej chwili brakowało jej tchu.

- Widzisz? Nie mówiłem ci, że będzie dobrze?

Cały czas miała zamknięte oczy. Murphy rozchylił jej nogi i położył swoje usta na jej wargach.

Kręciło mu się w głowie i niewiele brakowało, żeby stracił panowanie nad sobą. Letty była miękka i wilgotna, na krawędzi szczytowania. Ale nie tylko ona. Kiedy dotykał jej w ten sposób, rodziła się w nim dzikość.

Całe ciało pulsowało. Albo natychmiast przestaną, albo straci panowanie nad sobą. Otworzył oczy i znów je zamknął. Próbował jasno myśleć. Czuł się tak, jakby pochłaniała go głęboka, ciemna jama.

Wtedy dotarło do niego to, co powinno być jasne od samego początku. Letty Madden nie ucieknie. Zbyt wiele leżało na szali - nie miała wyboru. Była po to, żeby ją wziął. Stracił nadzieję, że ta kobieta wycofa się z układu. To go zresztą cieszyło, bo jej pożądał. Ta nieśmiała, nieskomplikowana kobieta przewróciła mu w głowie. Pragnął jej, choć w każdej chwili mógł ją stracić.

Nie marnując czasu, chwycił ją za ramiona i pociągnął na łóżko. Jej miękkość znowu go zadziwiła. Dziewczyna była gładka i słodka.

Nie mógł się pohamować i pocałował ją. Zaklął pod nosem, bo pokój zaczął mu wirować przed oczami.

- O co chodzi?

- O ciebie. O mnie. Do cholery, nie miało być tak dobrze.

Zdusił chęci ucieczki i ułożył się między jej nogami, rozchylając je tak szeroko, żeby wsunąć między nie biodra. Kiedy poczuła, jak ociera się o nią jego męskość, jęknęła i otworzyła oczy.

- Będę ostrożny. - Usiłował pamiętać, że Letty jest dziewicą.

- Murphy! - krzyknęła. - Niech mnie pan pocałuje. Nie będzie tak bardzo bolało, jeżeli mnie pan pocałuje.

Pokój zaczął mu znowu wirować przed oczami, tym razem szybciej. Zignorował to i tak, jak go prosiła, zbliżył swoje wargi do jej ust.

Pocałunek był wilgotny, dziki i zupełnie nie kontrolowany, podobnie jak zachowanie Murphy'ego. Świat zaczął spadać w głęboką, czarną przepaść, a on razem z nim. Walczył z tym odczuciem, jak mógł.

Usłyszał swój jęk. Poczuł, że Letty go całuje. Cholera. Jaki ona miała smak! Sama słodycz. Ta kobieta sprawiła mu nie lada niespodziankę!

Próbował, Bóg mu świadkiem, że próbował. Przesunął rękę w dół. Zamknęła oczy i odwróciła głowę. Wiedziała, że będzie bolało. Było mu przykro, że musi sprawić jej ból.

- Postaram się, żeby nie bolało - wyszeptał.

To była ostatnia świadoma myśl.

Gdy otworzył oczy, był już ranek.

Rozdział 4.

Gdy tylko zrobiło się jasno, Letty wymknęła się z łóżka i ubrała się pospiesznie. Nie miała odwagi spojrzeć na Murphy'ego. Bała się, że się domyśli, co zrobiła. Upłynęło tyle czasu, zanim zadziałała mieszanka ziołowa. Zaczęła się już obawiać, że nic z tego nie będzie. Nigdy nie stosowała takich ziół i nie była do końca pewna ich działania.

Miała nadzieję, że zdążą się tylko kilka razy pocałować i niewiele ponadto, bo Murphy zapadnie w głęboki sen.

Mogła przewidzieć, że okaże się odporny na działanie ziół. Zdążył posunąć się o wiele dalej niż zwykłe pocałunki. Wiedziała, że nie zapomni nocy z Murphym. Było jej dobrze w jego ramionach.

Kiedy się obudziła w środku nocy, zobaczyła, że leży tuż przy jego boku. Murphy obejmował ją ramieniem w talii, a jej pośladki ściśle przylegały do jego wzbudzonej męskości. Jeżeli chciała, żeby do niczego nie doszło, powinna była uciec od niego. Niech Bóg mają w swojej opiece - nie uciekła. Wiedziała, co robi. Zamknęła oczy i odnalazła dziwną rozkosz i bezpieczeństwo w ramionach tego mężczyzny.

Zanim zioła zadziałały, Murphy wymruczał, że nie miało być tak dobrze. Sytuacja była absurdalna; wypowiadał na głos jej myśli.

Musiała znieść pocałunki i grę wstępną, żeby pomógł odnaleźć Luke'a. Nie spodziewała się jednak, że sprawi jej to przyjemność. Ciało okazało się zdrajcą. Ogarnęło ją ciepłe odczucie. Przyszło jak niechciany, niespodziewany gość. Murphy miał rację - nie miało być tak dobrze.

- Co się, do cholery, stało? - wymamrotał Murphy z drugiej strony łóżka.

- A o co chodzi? - spytała nieśmiało. Obawiała się, że Murphy domyśli się, co zrobiła.

Usiadł i przetarł twarz, jakby ścierał zaspane myśli. Letty cieszyła się, że jest kompletnie ubrana. Nie wierzyła, że Murphy nie będzie już chciał jej dotknąć. Co gorsza, nie wierzyła samej sobie, że nie odwzajemni tego dotyku.

- O zeszłą noc - wyjaśnił cierpko.

- Wie pan doskonale, co się stało.

Patrzył na nią w milczeniu, jakby czytając w jej duszy. Letty była spięta. Obawiała się, że Murphy odkryje prawdę.

- Czy my... no wiesz? - spytał po chwili.

Musiała zebrać wszystkie siły, żeby na niego nie patrzeć.

- Wolałabym, żebyśmy nie rozmawiali o zeszłej nocy.

- Do diabła! - wrzasnął i skrzywił się na dźwięk zachrypniętego głosu. - Ile wypiłem? - Wziął do ręki butelkę po winie. Zmarszczył czoło, na którym pojawiły się grube, nieregularne linie. - Była tylko ta jedna butelka, prawda?

- Za cztery godziny mamy samolot. Powinniśmy jechać na lotnisko, jak tylko się pan ubierze.

Była już spakowana. Dokładnie wszystko przemyślała. Walizkę zamierzała zostawić w Hojancha, kraju graniczącym z Zarcero od północy. Do samego Zarcero miała zamiar zabrać tylko plecak. Jeżeli odnajdą Luke'a w misji, zajmie im to niecałą dobę. Jeśli będą musieli wyciągać go z jakiegoś więzienia w zapadłym kącie, potrwa dłużej. Jak długo - nie wiedziała.

- Nie jedziesz ze mną - oznajmił chłodno Murphy.

- O, nie. - Zdenerwowała się, że najemnik chce zmieniać umowę. - Zawarliśmy układ, za który drogo zapłaciłam. Nie może pan teraz tego zmieniać.

- Był nagi, ale odrzucił kołdrę.

Oczy Letty otworzyły się szeroko na widok wypukłych mięśni klatki piersiowej, prostych bioder i mocnych ud.

Na ramionach i brzuchu miał niezliczoną ilość blizn. Najgorsze było zniekształcenie na lewym ramieniu. Wyglądało na ślad po kuli. Na widok blizn zalała ją czułość. Stłumiła ją. Ten mężczyzna nie doceniłby jej współczucia.

Widziała w nim siłę i piękno. Była jak zahipnotyzowana. Speszyła się. Czuła, że rumieniec zalewa jej szyję i policzki.

Murphy zachichotał. Najwyraźniej cieszył się, że jest zakłopotana.

- Daj spokój. Nie sądzisz, że już za późno na dziewiczą skromność? - Sięgnął po spodnie. Metalowe sprzączki zadzwoniły, kiedy się ubierał. Wcale nie wyglądał na zażenowanego.

- Jadę z panem. - Nie przyjęła odmowy do wiadomości. Nie teraz, gdy posunęła się tak daleko. Luke jej potrzebuje. Murphy również, niezależnie od tego, co myśli. Przez ostatnie dwa lata Letty była trzy razy w Zarcero. Biegle władała hiszpańskim. Znała kraj, miasta i kilka dróg. Znała kilka osób, którym mogła ufać. Miała tam przyjaciół, którzy powiedzą jej, co z Lukiem, i pomogą odnaleźć brata.

- Zgodziłem się odszukać twojego ukochanego braciszka i słowa dotrzymam - wymruczał oschle. - Ale zrobię to sam. Nie potrzebuję więc ze sobą kobiety.

- Rychło w czas pan to mówi! - krzyknęła. Była wściekła, że Murphy usiłuje narzucić jej swoje warunki. - Umówiliśmy się, że za tę cenę będzie mi pan towarzyszył w wyprawie do Zarcero. Odebrał pan swoją zapłatę w łóżku zeszłej nocy. Nie może pan teraz zmieniać układu.

Chłód w jego spojrzeniu dotknął ją do żywego, ale tylko się wzdrygnęła.

- Jadę z panem albo bez pana.

Zaklął.

- Wiem, co robię! - wrzasnął. - Będziesz mi przeszkadzać.

- Pomogę panu.

Zaklął znowu, tym razem głośniej.

- Jadę do Zarcero, żeby odnaleźć brata.

Nie miała ochoty na dalsze dyskusje. Zarzuciła plecak na ramię i wyniosła walizkę przed dom. Ciężarówka Murphy'ego stała za jej samochodem.

Wrzuciła walizkę na pakę, wsiadła do kabiny i czekała, aż on się zjawi.

Nie czekała długo. Wsiadł do samochodu, zatrzasnął drzwiczki, znowu zaklął i ruszył.

Chciał jeszcze coś powiedzieć, ale nie odezwał się ani słowem w czasie półtoragodzinnej podróży na lotnisko.

Letty dręczyło mnóstwo pytań. Lecieli do Hojancha, więc jak Murphy zamierzał przedostać się do Zarcero, skoro zamknięto granice. Wyjazd i wjazd do kraju był niemożliwy.

W samolocie z Houston siedzieli na sąsiednich fotelach. Masywne ramię Murphy'ego ocierało się o ramię Letty. Po starcie wyjął mapę z podręcznej torby. Letty chciała mu przekazać wszystko, co wiedziała o Zarcero, ale on najwyraźniej nie był w nastroju, żeby jej wysłuchać, więc milczała.

Zamknęła oczy i oparła głowę o boczne okienko. Modliła się w duchu, żeby miał lepszy nastrój. Ta wyprawa i tak będzie wystarczająco trudna. Nie muszą jej dodatkowo komplikować.

Nie spodziewała się, że Murphy będzie dobrym kompanem, ale mógłby być bardziej uprzejmy.

Udawała, że śpi, ale przyglądała mu się uważnie. Jej życie i życie brata spoczywało teraz w rękach tego mężczyzny. Nawet wysilając wyobraźnię, nie mogłaby powiedzieć, że jest przystojny. Gdyby miała go opisać - na przykład Luke'owi czy przyjaciołom z kościoła - stwierdziłaby, że mężczyzna ma swoisty urok. Choć nic z delikatności ani miękkości. Płacono mu za to, żeby zabijał, szerzył nienawiść, śmierć i zadawał ból innym.

Kiedy poznała ciemną stronę osobowości Murphy'ego, którą uzewnętrzniał, odkryła pewną sprzeczność. Nie doświadczyła przecież brutalności podczas ich wspólnej nocy. W stosunku do niej był czuły i delikatny. Przy niej chciał dawać, nie brać.

To, co mówił, było z początku okrutne i władcze, ale jego ręce i usta przekazywały żywiołowy rodzaj czułości, który pobudził każdą cząstkę jej ciała. Zaskoczył ją. Zanim przygotował ją do tego, by się kochali, i zaciągnął do łóżka, Letty już szaleńczo go pragnęła.

Jej duma na tym cierpiała, ale tak wyglądała prawda. Gdyby zioła wówczas nie zadziałały, oddałaby mu się bez pamięci.

Stało się inaczej. Ogarnęło ją głębokie rozczarowanie, ale i ulga. Miała szczęście, jak na kobietę, która dobiła targu z samym diabłem.

Cholerne szczęście.

Murphy musiał przyznać, że w swoim czasie popełnił kilka głupich błędów, jednak ten był najgłupszy z nich. Powinien sprawdzić, co się dzieje z jego głową. Był w pułapce. Zgodził się na udział w wyprawie, która była szukaniem igły w stogu siana. Nie miał wątpliwości, jaki los spotkał Luke'a Maddena. Misjonarz dawno już nie żył.

Nie mógł zrozumieć, dlaczego wplątał się w to szaleństwo. Rzadko mylił się co do ludzi. W jego pracy liczyła się zręczność i intuicja. Murphy dałby sobie głowę uciąć, że ta powściągliwa dziewica zemdleje, gdy tylko jej dotknie. Albo zasłoni swoje pełne piersi i ucieknie gdzie pieprz rośnie. Stało się inaczej.

Żeby się zabezpieczyć, przewidział też plan awaryjny. Był żołnierzem i wiedział, jak ważna jest strategia. Brał pod uwagę, choć było to bardzo wątpliwe, że Letty podda się jego miłosnym zabiegom. Postanowił, że jej nie tknie i jeszcze raz omówi ich układ.

Skończyło się na tym, że ją wziął. Nie był dumny z tego powodu, ale już nie było odwrotu. Nie był słabym facetem, jak Jack Keller, który często padał ofiarą własnych pożądliwości, szczególnie cielesnych. Zdaniem Murphy'ego kobiety należy tolerować i wykorzystywać, kiedy nadarza się okazja. Nic ponadto. Mimo to uległ pożądliwości i przespał się z Letty Madden.

Próbował nie patrzeć w jej stronę, ale za każdym razem, kiedy to robił, ogarniało go zdziwienie. Nie rozumiał, dlaczego zawiodła go pamięć. Pamiętał wszystko do momentu, w którym rzeczywiście to się stało. Niepokoiło go to.

Czy to pod wpływem wina, czy może samej Letty poczuł się tak podniecony? Nie był pewien, czy spodobałaby mu się odpowiedź.

Doszedł do wniosku, że Letty Madden trudno rozgryźć. Za każdym razem, kiedy chciał porozmawiać o ich wspólnej nocy, dziewczyna zamykała się w sobie jak ostryga kryjąca perłę. Boże drogi, żałował, że nie pamięta. Ale teraz nie było odwrotu. Siedział w samolocie z powodu okazanej słabości i eskortował Letty Madden do Zarcero.

Samolot wylądował w Hojancha City o piątej po południu czasu teksańskiego. Dopełnili formalności, które polegały na przejściu obok strażnika śpiącego przy biurku, a potem Murphy poprowadził Letty do zatłoczonego terminalu.

Na lotnisku było nieprzyjemnie ciepło. Upał panujący na zewnątrz uderzył Murphy'ego jak podmuch trąby powietrznej. Zawsze tak przeżywał kilka pierwszych godzin w tropikach. Upał i odór przytłaczały go. W zależności od pory roku i dnia czasami miał trudności z oddychaniem.

Ubranie przykleiło mu się do ciała. Teksas w lecie niezupełnie przypominał Eden, ale tropiki były czymś innym. Upał mógł pozbawić człowieka sił w ciągu kilku godzin. Murphy spojrzał na Letty. Zastanawiał się, jak kobieta zdoła się przystosować, i zaklął pod nosem na myśl, że będzie się za nim wlokła przez dżunglę.

Letty szła pośpiesznie za Murphym. W obu rękach niosła bagaż. Murphy uznał, że skoro uparła się, żeby zabrać jeszcze walizkę, niech ją sobie niesie sama.

- Będziemy spać w hotelu?

- Nie. - Im mniej Letty będzie wiedziała o jego planach, tym lepiej. Przebiegł wzrokiem tłum, szukając Ramireza, swojego łącznika. Miał mu dostarczyć broń i skontaktować z człowiekiem, który go zaopatrzy w niezbędne środki na granicy z Zarcero. O ile wiedział, nie będzie to łatwe. Obaj słono sobie policzą. Nie martwił się tym. W końcu to nie on płaci.

- Muszę znaleźć jakieś bezpieczne miejsce, gdzie mogłabym zostawić walizkę.

- Masz jakieś cenne rzeczy? - Obejrzał się przez ramię. Letty robiła, co mogła, żeby dotrzymać mu kroku, ale na próżno.

- Nie, oczywiście, że nie.

Była przynajmniej na tyle rozsądna, żeby nie zabierać gotówki.

- Co jest w środku?

- Ubranie dla Luke'a i lekarstwa. Mogą mu się przydać.

Murphy bez wahania wziął od niej ciężką walizkę. Postawił ją na pierwszym wolnym miejscu, jakie znalazł, otworzył i przerzucił przez ramię zmianę czystej odzieży.

- Co pan robi?! - wrzasnęła Letty. Wspięła się na palce, próbowała ściągnąć koszulę i spodnie. Niestety, uprzedził ją żebrak.

- Murphy! - krzyknęła, głosem drżącym z wściekłości.

Nie zwrócił na nią najmniejszej uwagi. Nie przestawał wykładać zawartości walizki, włącznie z lekarstwami, które nie mieściły się w plecaku. Jak do tej pory nie znalazł niczego, co mogłoby im się przydać. Momentalnie otoczył ich tłum, który rozchwytywał czyste ubrania, wywołując zamieszanie wokół Murphy'ego.

- Nie możesz tego zrobić! - krzyknęła znowu Letty. - To są ubrania dla Luke'a.

Pewnie sama zaczęłaby się bić o rzeczy, gdyby Murphy nie wetknął pustej walizki do najbliższego kubła na śmieci. Zaczęło o nią walczyć dwóch bezzębnych mężczyzn.

- Dlaczego... Co z Lukiem? - Letty wyglądała tak, jakby zaraz miała wybuchnąć płaczem.

- Ustalmy sobie to jasno na początku - warknął Murphy. - Skoro przyjechałaś ze mną do Zarcero, będziesz robić dokładnie to, co powiem, bez żadnych pytań. Jeżeli sprzeciwisz mi się albo zaczniesz kłócić - układ przestaje być ważny. Zrozumiano?

Dziewczyna wyprostowała się i pokiwała głową.

- Byłabym idiotką, gdybym zapłaciła tę śmieszną cenę i nie polegała na pańskim doświadczeniu. - Z żalem spojrzała na ubrania, które kiedyś należały do jej brata. - Mam nadzieję, że kiedy znajdziemy Luke'a, zapewni mu pan wszystko, czego będzie potrzebował.

Murphy nie przypomniał jej, że Luke już nie żyje. Nie zamierzał rozwiewać złudzeń Letty. Jeśli chciała wierzyć, że Luke żyje, to jej problem.

- Poczekamy tutaj.

Przeszli przez jezdnię. Samochody mijały ich, nie zmniejszając szybkości. Kierowcy niewiele się przejmowali bezpieczeństwem pieszych. Na chodniku piętrzyły się góry gnijących śmieci, które tak śmierdziały, że Murphy miał ochotę zatkać nos. Zobaczył, jak przebiega po nich szczur, i był ciekawy, czy Letty również go dostrzegła. Jakby czytając w jego myślach, spojrzała na niego i skrzywiła się.

- Jeśli chcesz, możesz poczekać w czystym hotelu, a ja sam pojadę do Zarcero. - Miał nadzieję, że zrozumie, że to mądry pomysł.

Letty stanowczym ruchem głowy odrzuciła jego propozycję.

Murphy jęknął w duchu. To miały być jego wakacje, krótka przerwa przed powrotem na front. Ale dał się wrobić siostrze nieżyjącego misjonarza. Miał tylko nadzieję, że Jack okaże się lojalny i nie zdradzi innym, w co się dał wpakować.

Zza rogu dobiegł warkot silnika dżipa. Murphy zorientował się, że to Ramirez. Pracował z tym ciemnoskórym mężczyzną kilka lat temu. Ramirez nie tylko mógł zapewnić niezbędne środki, ale i informacje, które na ogół okazywały się przydatne.

Zatrzymał się przy samym krawężniku i uśmiechnął się do Murphy'ego, ukazując rząd brązowych zębów. Murphy nie chciał przeciągać sprawy. Wrzucił wór na tył dżipa, a sam usiadł z przodu. Letty nie zdążyła się usadowić, kiedy Ramirez wcisnął gaz i ruszył. Murphy zauważył, że Letty wpadła twarzą do środka, i zaśmiał się cicho. Trzeba przyznać, że nie narzekała ani nie krzyczała, choć z pewnością była wściekła.

- Kim jest ta kobieta? - spytał po hiszpańsku Ramirez.

- Nieważne.

- Co ona tu robi?

Murphy nie był w nastroju do zwierzeń.

- Szkoda gadać. - Ramirez zmarszczył czoło.

- Kłopoty?

- Nie. - Murphy westchnął ciężko. - Tylko ogromny pryszcz na dupie.

Rozdział 5.

Yack Keller dwukrotnie wysłuchał widomości z automatycznej sekretarki, przekonany, że coś umknęło jego uwadze. Głos Murphy'ego brzmiał normalnie, ale Kellerowi trudno było uwierzyć w to, co mówił jego przyjaciel.

Zrobił to. Na Boga, Murphy rzeczywiście zgodził się towarzyszyć siostrze misjonarza w wyprawie do Zarcero. Keller nie uwierzyłby, gdyby nie usłyszał tego na własne uszy. Jego kompan nie wydawał się z tego powodu zadowolony. Po odgłosach dochodzących z tła Keller domyślił się, że Murphy dzwonił z lotniska.

Usiadł, nie zważając na ból żeber. Założył ręce za głowę i położył nogi na kanapie. Zastanawiał się, co mogło skłonić Murphy'ego do takiego kroku. Uśmiechnął się szeroko. Doskonale wiedział, co Murphy myśli o tej wyprawie. Ta kobieta musiała mieć więcej pieniędzy niż Rockefeller albo nieziemsko mu się spodobała. Ale to i tak niczego nie wyjaśniało. Gdyby posiadała taki majątek, nie pracowałaby na poczcie. A Keller jeszcze nie widział” żeby ktoś - a tym bardziej kobieta - mógł skłonić Murphy'ego do zrobienia czegoś, na co nie miał ochoty. Dla Murphy'ego kobiety nie stanowiły wielkiej pokusy. Twierdził, że nieraz uratował Jackowi tyłek, dlatego że panował nad swoim rozporkiem.

Keller dostał porządną nauczkę. Parę lat temu zadał się z piękną senoritą i srogo za to odpokutował. Doszedł do siebie dopiero po pół roku, ale ślady tej znajomości nosi na sobie do dziś. Odtąd słucha rozkazów Murphy'ego. Misja to misja.

Jednak Kansas to co innego. Keller lubił się chełpić swoimi wyczynami seksualnymi. Trzeba przyznać, że cieszył się u kobiet powodzeniem. Właściwie nie wiedział, dlaczego do niego lgną. Wystarczyło jedno spojrzenie w lustro, żeby stwierdzić, że nie jest modelem na okładkę. Podejrzewał, że to z powodu jego niebieskich oczu. Kobietom najwyraźniej podobały się niebieskie oczy. Sinatra by się z nim zgodził. Brad Pitt również.

Nie chciał dociekać, dlaczego przypomniała mu się Marcie Alexander. Był w mieście od trzech tygodni i jeszcze do niej nie zadzwonił. Do zawsze czekającej Marcie. Mógł nie dawać znaku życia przez pół roku albo dłużej, ale gdy go zobaczyła, wybaczała wszystko.

Nie pamiętał, gdzie poznał tę blondynkę. Pewnie w jakimś barze. Była fryzjerką i miała złote serce. Niestety, wiedzieli o tym wszyscy i, łącznie z Kellerem, wykorzystywali jej szczodrość. Było mu głupio na myśl, że wykorzystywał ją przez lata.

Mógł bez zapowiedzi pojawić się w drzwiach jej mieszkania, a ona przygarniała go jak zbłąkanego wędrowca. Karmiła go, troszczyła się o niego, kochała się z nim i tak niewiele oczekiwała w zamian. Zwykle tyle też dostawała.

Nigdy nie podważała kłamstw, które jej wciskał, nawet tych najbardziej naciąganych. Raz nawet wyciągnęła go z więzienia. Nie był pewien, czy zwrócił jej za to pieniądze.

Najbardziej lubił w Marcie to, że nigdy nie robiła mu awantur. O nic nie pytała. Niczego nie żądała. Ona dawała, a on brał. W końcu uświadomił sobie, że nie on jeden korzystał z jej hojności. Marcie należała do kobiet, które dają się wykorzystywać mężczyznom.

Keller był w mieście od jakiegoś czasu. Gdyby tylko chciał, każdej nocy mógłby mieć kobietę. Ale nie chciało mu się płacić za to, co większość kobiet rozdaje za darmo. Jack bez problemów potrafił przekonać kobietę, by rozchyliła nogi. Nie lubił natomiast oczekiwań, jakie temu towarzyszyły.

Którejś nocy wylądował w domu tlenionej blondynki. Znaleźli się w sypialni i spędzili razem noc. Następnego ranka prosiła go, żeby naprawił jej sedes. Na miłość boską, sedes! Odmówił, więc się wściekła. Widocznie sądziła, że jest jej coś winien, skoro się z nim przespała.

Im więcej o tym myślał, tym bardziej chciał zobaczyć się z Marcie. Mógłby skorzystać z jej czułości i troskliwości. Wprawdzie nie była pięknością, ale niedostatki urody w pełni wynagradzała swoim ciałem. Usta Jacka zrobiły się wilgotne na samą myśl o jej piersiach. Krągłe i pełne, były chyba najładniejszymi piersiami, jakie widział. A widział ich wiele.

Kiedy byli w łóżku, uwielbiał leżeć na plecach. Wtedy Marcie pochylała się nad nim, a on bawił się jej sutkami, drażnił ją niemiłosiernie językiem, aż w końcu jęczała i piszczała. Dopiero wtedy dawał jej to, czego oboje tak pragnęli. Boże, ta kobieta wiedziała, jak go zadowolić. W dodatku nie żądała, żeby potem naprawiał jej sedes.

Keller skierował się do drzwi. Jeżeli dobrze wyliczył, dotrze do salonu kosmetycznego Marcie przed zamknięciem.

Zanim uruchomił samochód, zastanawiał się, czy wytrzyma drogę do jej domu. Uznał, że wystarczy im kanapa na zapleczu salonu fryzjerskiego.

Skręcił w ulicę, gdzie znajdował się salon Marcie, i odetchnął z ulgą. Przez ostatnie dziewięć miesięcy wiele się zmieniło i nieco się obawiał, czy Marcie nadal tu pracuje.

Zaparkował na ulicy, wstąpił do pobliskiej kwiaciarni i wybrał bukiet wiosennych kwiatów. Róże były ładniejsze, ale o wiele droższe. Marcie i tak nie zauważy różnicy i na pewno jej na tym nie zależy.

Wszedł do salonu. Nad drzwiami zadźwięczał dzwonek. Powitał go mdląco-kwaśny zapach płynu do trwałej. Młoda blondynka za ladą z zainteresowaniem zmierzyła go wzrokiem.

- Szukam Marcie. - Posłał dziewczynie uśmiech. Nie mógł trafić lepiej. Chyba nie było ruchu w interesie.

Dziewczyna przejrzała zeszyt zapisów.

- Jest pan umówiony?

- Jestem starym przyjacielem - wyjaśnił Keller. - Chciałbym jej zrobić niespodziankę.

- Proszę. - Dziewczyna ruchem głowy zaprosiła go do środka. Keller był tak niecierpliwy, że niemal wbiegł na zaplecze. Odsłonił kotarę i obdarzył Marcie uśmiechem, który roztopiłby nawet górę lodową.

- Dzień dobry, kochanie.

Siedziała przy stole, opierając nogi na krześle, i jadła popcorn. Na widok Kellera Marcie otworzyła oczy szeroko ze zdziwienia; malowała się w nich radość.

- Johnny.

Kolejny grzech. Keller nigdy nie pokwapił się, żeby jej wyjaśnić, że ma na imię Jack. W końcu „Johnny” brzmi podobnie.

- Wyglądasz niewiarygodnie. - Mówił jej to zawsze, kiedy ją widział, szczególnie po długiej nieobecności. Tym razem była to prawda. Zrobiła coś z włosami. Były krótsze, kręcone i jaśniejsze. Jego dłoniom będzie brakowało gęstych, sięgających do pasa włosów, ale musiał przyznać, że w tej fryzurze wyglądała o wiele korzystniej.

Otworzyła usta, ale nic nie powiedziała.

Położył kwiaty na stole, wyciągnął do niej ręce i uniósł ją z krzesła. Nim zdążyła zaprotestować a przecież wiedział, że protestować nie będzie - wziął jaw ramiona.

Jej usta były tak słodkie, jak zapamiętał. Smakowała niewiarygodnie. Lepiej niż ktokolwiek od tak dawna. Pachniała delikatnie liliami, a nie stęchłym dymem barowym. Była tak świeża i czysta jak samo lato.

Jeden pocałunek nie był w stanie go zaspokoić. Zanim zdążyła powiedzieć mu, jak bardzo się za nim stęskniła, przycisnął ją do ściany i zanurzył język w jej gardle. Wykręciła się, ale to pobudziło jeszcze jego dumę i męskość. Po chwili była tak twarda, że czuł metalowe zęby rozporka. Było nawet lepiej, niż się spodziewał. Nie miał pojęcia, dlaczego nie zjawił się u niej wcześniej.

- Już, kochanie - wyszeptał pomiędzy głębokimi pocałunkami. Chciał popatrzeć i posmakować jej piersi, zanim da jej to, czego oboje pragną.

Zdążył rozpiąć trzy guziki fartucha Marcie, gdy usłyszał:

- Nie, Johnny.

Był pewien, że się przesłyszał. „Nie?” Chyba ma omamy. Jej ciało mówiło mu co innego niż usta.

- Nie widziałam cię przez dziewięć miesięcy.

- Kochanie, przecież ci mówiłem, że wyjeżdżam w interesach.

Zamknęła oczy i oddychała z trudem.

- Więc co to jest?

Wsunął rękę pod fartuch i westchnął głośno, obejmując pierś Marcie. Jej sutek natychmiast stwardniał.

- Przyjemność, kochanie, czysta przyjemność. - Pocałował ją znowu, więc nie zdążyła nic powiedzieć. Kiedy skończył, oboje dyszeli.

- To nie jest dobry pomysł. - Jej ciało jednak twierdziło, że to najlepszy pomysł, jaki oboje mieli od cholernie długiego czasu.

- Tęskniłem za tobą. - Żeby jej udowodnić, jak bardzo, chwycił ją za rękę i położył na swojej męskości. - Widzisz? - wyszeptał.

- Chyba nie usłyszałeś. - Pragnęła go tak samo, jak on jej. - To nie jest dobry pomysł.

- Marcie, o co chodzi? - Błądził ustami po jej szyi, ssał i lizał jej skórę. Robił wszystko, co lubiła najbardziej. A przynajmniej wydawało mu się, że to Marcie lubiła ten rodzaj gry miłosnej. Nie miał pamięci do twarzy.

- Zmieniłam się.

Keller jęknął i niechętnie podniósł głowę.

- Wyszłaś za mąż?

- Nie...

Z uczuciem ulgi pocałował ją znowu, tym razem głębiej, usiłując przekonać bez słów.

- Johnny... - Mówiła tak, jakby miała zamiar zaraz się rozpłakać.

- Jesteś zaręczona?

- Nie.

Całował ją, żeby złamać upór, i ściskał jej piersi obiema rękami. O wiele później, niż powinien, zorientował się, że nie są takie, jak kiedyś. Powoli podniósł głowę. Ich oczy spotkały się.

- Zmniejszyłam biust - odpowiedziała, zanim zdążył spytać.

Keller nie mógł zrozumieć, co skłoniło ją do takiej głupoty. Chciał jej powiedzieć, ale zaczęła trajkotać, jakby nie miała zamiaru skończyć.

- Nie możesz pojawiać się w moim życiu i znikać. Nigdy nie byłam dla ciebie niczym więcej niż okazją, Johnny. Jednego dnia jesteś, a następnego znikasz. Nigdy mi nie mówisz, kiedy się zjawisz, a co gorsza, kiedy znikniesz. Ostatnim razem... - przerwała gwałtownie. Wydawało się, że umacnia się w swojej decyzji. - Nie dam się już wykorzystywać.

- Wykorzystywać? Masz na myśli mnie? Kochanie, to nie tak... - Przybrał wygląd zranionego, ale to jej nie przekonało.

- Bukiet kwiatów nie wystarczy, żeby zapomnieć o dziewięciu miesiącach ciszy.

- Przecież ci tłumaczyłem...

- To był ostatni raz, kiedy wtargnąłeś do mojego życia i się ulotniłeś - ucięła jego wywody. - Będzie lepiej dla nas obojga, jeżeli wyjdziesz. - Miała pewność w oczach.

- Dobrze, jeśli tego chcesz. - Już miał jej przypomnieć, ile traci. Spuściła głowę.

- Do widzenia, Johnny.

Odwrócił się. Chciał dać jej do zrozumienia, że niewiele go to obeszło. Było im razem dobrze i mogło być nadal, ale skoro nie chciała - trudno. Podniósł kotarę i obejrzał się. Marcie przytrzymywała się futryny. Stała ze spuszczoną głową i drżącą dolną wargą.

- Jestem ci winien jakieś pieniądze?

- Nie.

Cholera, gdyby mógł sobie przypomnieć, czy był jej coś winien.

- Do widzenia, Marcie - powiedział łagodnie. Wyszedł z salonu kosmetycznego.

Godzinę później w melancholijnym nastroju siedział w barze. Nie miał pojęcia, co się na tym świecie wyrabia. Od trzech lat nie miał papierosa w ustach, ale teraz chciało mu się palić. Wypił ostatnie piwo i wyszedł.

O ścianę budynku opierała się jakaś dziwka w skórzanych spodniach i koszulce na ramiączkach. Spojrzał na nią. Posłała mu nieśmiały uśmiech.

- Chcesz się zabawić, kochanie? - spytała.

Zastanawiając się nad odpowiedzią, Keller doszedł do smutnego wniosku. Oczywiście, że chciał, ale tylko z Marcie.

- Nie wiem - odpowiedział, przystępując do gry. - Co proponujesz?

Podeszła do niego, trzymając rękę na wypukłym biodrze. Jej wiśniowe usta uśmiechały się kusząco.

- Dam ci wszystko, czego pragnie twoje serduszko - wyszeptała i zaśmiała się cicho. - I coś jeszcze.

- Co to jest „wolna noc”?

- Jeżeli chcesz wolną, będziesz miał wolną.

Po raz pierwszy w życiu Keller nie przejawiał entuzjazmu. Był w stanie myśleć jedynie o Marcie i jej słodkim ciele, ocierającym się o niego.

- Innym razem.

- Tracisz najlepszą zabawę w życiu.

Keller wątpił. Najlepszy czas spędził dziewięć miesięcy temu z Marcie. Nie był głupi, domyślał się, że Marcie też go pragnie. Do cholery, chciał wiedzieć, co w nią wstąpiło.

Marcie. Będzie ją miał znowu. Musi tylko wymyślić sposób, by zmieniła zdanie.

Rozdział 6.

Żył, chociaż nie był pewien dlaczego. Po wielokrotnych przesłuchaniach i torturach Luke Madden cieszyłby się ze wszystkiego, co uwolniłoby go od męczarni ostatnich dwóch tygodni. Nawet ze śmierci.

Próbował zdobyć się na to, by przebaczyć mężczyznom, którzy torturowali jego ciało i dręczyli duszę. Z żalem musiał przyznać, że o wiele trudniej jest przebaczyć, niż znieść paraliżujący ból.

Z oczu żołnierzy Luke wyczytał, że jego cierpienie sprawiało im przyjemność. Przyjemność czerpali z władzy, jaką nad nim mieli.

Kiedy ich rozszyfrował, robił wszystko, żeby powstrzymać się od krzyku i nie dać im satysfakcji, której pragnęli. Bili go mocniej i torturowali dłużej, żeby złamać upór i odebrać mu resztki godności. Nie miał ochoty ciągnąć tego dłużej.

Nawet teraz Luke nie rozumiał, dlaczego go biją. Był misjonarzem. Sługą bożym. Pomimo że wszelkie dowody temu przeczyły, jego oprawcy uważali, że misja w Zarcero zajmowała się nie tylko głoszeniem ewangelii. Byli przekonani, że jest człowiekiem prezydenta Cartago. To prawda, że znał i podziwiał prezydenta Zarcero, ale nigdy dla niego nie pracował. O ile wiedział, Cartago zdążył przed śmiercią ukryć sporą część majątku narodowego. Luke mógł się jedynie domyślać, skąd rebelianci mieli informację, że on wie coś na ten temat.

- Luke? - łagodny, kojący, czuły głos Rosity brzmiał niczym śpiew syreny.

Luke z wysiłkiem podniósł głowę z pryczy i usiłował otworzyć oczy, ale nie mógł. Były tak spuchnięte. Po przesłuchaniach, kiedy ból trawił jego wnętrzności i rozdzierał duszę, misjonarz znajdował pociechę, myśląc o Rosicie. O tym, jaka była piękna, delikatna i miła.

- Rosita? - Modlił się tak bardzo, jak nigdy w życiu, żeby jej nie wzięli. Podziękował Bogu za to, że po raz ostatni może ją zobaczyć i usłyszeć.

- Jestem. Nie bój się, nic mi nie grozi, nikt nie wie.

- Strażnik... ktoś może cię znaleźć.

- Mój wuj jest strażnikiem - wyszeptała. - Załatwił wszystko, żebym mogła cię zobaczyć.

Ryzyko, na jakie się zdobyła, było o wiele większe niż pożytek z tej wyprawy. Luke nie mógł znieść myśli, co by się stało, gdyby ją złapali. Rosita ryzykowała dla niego życiem. Luke usłyszał dźwięk klucza w drzwiach celi.

- Och, Luke, co oni ci zrobili? - Rosita była wstrząśnięta. Misjonarz żałował, że nie może jej oszczędzić tego widoku.

Wiedział, że spuchnięte oczy to najmniejsze z obrażeń. Przypuszczał, że ma złamane żebra i obrażenia wewnętrzne. Zerwano mu paznokcie u rąk. Podejrzewał, że ma rozdarty mięsień nogi.

Rosita, szepcząc coś po hiszpańsku, delikatnie odsunęła mu włosy z czoła palcami drżącymi z czułości i miłości. Luke czuł, że jej ból jest równie dotkliwy, jak jego.

Podłożyła mu ramię pod kark, uniosła mu głowę i przysunęła kubek do warg. Spragniony Luke pił z wdzięcznością.

Kiedy skończył, Rosita pochyliła się i wyszeptała mu do ucha:

- Wkrótce cię uwolnimy. Hector i inni mają plan i...

- Nie, Rosito, nie. - Był pewien, że długo nie pożyje. Jeszcze jedno takie bicie, jak dzisiejszego popołudnia, i będzie po wszystkim. Nie rozumiał, dlaczego jeszcze żyje. Przyszłość zapowiadała jeszcze więcej cierpienia. Luke powitałby śmierć bardziej jak przyjaciela niż wroga.

- Proszę, kochany, bądź silny. Wytrzymaj jeszcze trochę - wyszeptała dziewczyna z rozpaczą.

- Nie. - Nie mógł pozwolić, żeby jego przyjaciele ryzykowali życiem, by go uwolnić. - Już za późno.

- Nie, musisz być silny. Niedługo, bardzo niedługo, będziesz wolny.

- Rosito, ja nie mogę... wybacz mi, ale nie; - Zebrał wszystkie siły, żeby to powiedzieć.

Musiał stracić przytomność, bo kiedy się ocknął, Rosity nie było. Może tylko mu się przywidziało. Modlił się, żeby tak było. Lepiej, gdyby nie widziała go w takim stanie. Serce Luke'a było pełne miłości i żalu nad życiem, którego nie dane im będzie razem wieść. Ale dla nich było już za późno, o wiele za późno.

Myśli o Rosicie napełniły Luke'a ogromnym smutkiem. Nie miał siły, żeby trwać, ani ochoty, żeby ciągnąć to dalej. Modlił się, by Rosita mu wybaczyła. Rosita i jego siostra.

Myśli o Letty nie dawały mu spokoju. Zawsze byli ze sobą blisko. Wiedział, że będzie zdruzgotana po jego śmierci. Znał swoją siostrę bliźniaczkę tak dobrze, jak siebie samego. Był przekonany, że Letty nie chciałaby, żeby dłużej cierpiał.

Rozdział 7.

Letty stała w cieniu spadzistego dachu. Promienie słońca uderzały w spieczoną ziemię niczym gigantyczne młoty. Powietrze mieniło się w popołudniowym skwarze. Słońce świeciło tak mocno, że niemal oślepiało Letty.

Obok niej, pod strzechą z trzciny stała młoda matka. Trzymała półroczne niemowlę i zmęczonym wzrokiem przyglądała się Letty. Najwyraźniej czekała na jednego z mężczyzn, którzy kłócili się z Murphym po drugiej stronie drogi.

Letty spojrzała na Murphy'ego i Ramireza, którzy targowali się z muskularnym, ciemnoskórym mężczyzną i starszym człowiekiem. Ich podniesione, podekscytowane głosy rozdzierały gorące popołudniowe powietrze. Letty udało się wychwycić tylko pojedyncze słowa. Zorientowała się, że sprzeczają się o pieniądze. Letty doskonale władała hiszpańskim, ale mężczyźni mówili wszyscy naraz, nie mogąc dojść do porozumienia.

Murphy najgłośniej wyrażał swój sprzeciw. O ile Letty zrozumiała, mężczyźni twierdzili, że niebezpieczeństwo znacznie wzrosło i że za przeprowadzenie przez granicę Letty i Murphy muszą zapłacić dwa razy więcej.

Ramirez rzucił jej przelotne spojrzenie, jakby dając do zrozumienia, że to ona jest przyczyną kłopotów. Wyprostowała się i odwzajemniła spojrzenie. Nie mogła pozwolić, by ją onieśmielał. To ona finansuje tę wyprawę, więc nikt nie powinien narzekać.

Po Murphym widać było, że nie cieszy go taki obrót sprawy. Ani razu nie spojrzał w stronę Letty. Musiałaby chyba zemdleć i paść na ziemię, żeby Murphy raczył na nią zwrócić uwagę. Ale i tego nie była pewna.

Odkąd wsiedli do samolotu w Teksasie, Murphy wychodził z siebie, żeby dać jej jasno do zrozumienia, że przeszkadza mu w tej wyprawie.

Letty zdjęła kapelusz i grzbietem dłoni otarła pot z czoła. Plecak wrzynał jej się w ramiona, więc poprawiła grube szelki, mając nadzieję, że to pomoże. Koszula khaki była mokra od potu, ale postanowiła, że prędzej umrze, niż poskarży się na upał czy cokolwiek innego.

Ostatnią noc i większość ranka spędziła na tylnym siedzeniu dżipa, gdzie rzucało nią jak workiem ziemniaków. Nie wiedziała, co Murphy powiedział mężczyznom, ale podejrzewała, że zaoferował im nagrodę, jeżeli znajdą sposób, żeby się jej pozbyć. Podróż dżipem przez Hojancha była gorsza niż rajdy karnawałowe, w jakich brała udział.

Kiedy dotarli do wioski, Murphy kazał jej wysiąść z dżipa tonem, jakim do tępego szeregowca zwraca się sierżant prowadzący musztrę. Nogi jej zdrętwiały, ale jakoś wysiadła.

Pojawił się muskularny mężczyzna razem z przyjacielem i Murphy kazał Letty poczekać po drugiej stronie drogi. Przydałaby mu się w rozmowach, ale nie chciała wszczynać kłótni, więc zrobiła to, co kazał. Od czasu do czasu Murphy musiał prosić Ramireza o tłumaczenie. Równie dobrze mogłaby to zrobić ona.

Poirytowana i sfrustrowana stanęła w cieniu i czekała, aż mężczyźni dojdą do porozumienia. Dla niej nie liczyły się koszty, aby tylko dostali się do Zarcero niezauważeni.

Naraz usłyszała cichy, żałosny płacz. Odwróciła się w stronę młodej kobiety, która usiłowała uspokoić niemowlę, karmiąc je z butelki. Chorym dzieckiem znowu wstrząsnął słaby szloch. Kobieta starała się powstrzymać łzy.

Letty była tak pochłonięta własnymi problemami, że posłała dziecku i matce obojętne spojrzenie.

- Czy dziecko jest chore? - spytała po hiszpańsku.

Kobieta popatrzyła na nią oczami pełnymi smutku i łez, ale nie odpowiedziała.

Letty przyłożyła dłoń do czoła niemowlęcia. Dziecko było rozpalone od gorączki.

Kobieta mocniej zacisnęła wokół niego ramiona i pokiwała głową.

Letty zadała kilka pytań i dowiedziała się, że kobieta ma na imię Anna, a jej córka - Margherita.

Zrzuciła plecak z ramion i przyklęknęła na piaszczystej drodze. Nie wiedziała, w jakim stanie odnajdzie Luke'a, dlatego zabrała różne ziołowe mieszanki, nalewki i maści. Z pewnością znajdzie coś, co obniży gorączkę.

- Nie jestem lekarzem - wyjaśniła Letty, wyciągając małą plastikową buteleczkę. Wyjaśniła, że płyn jest wyciągiem z żeńszenia. - Znam się na ziołach. Dwie kropelki dodane do soku albo osłodzonej wody powinny niemowlęciu pomóc.

Oczy Anny wyrażały rozterkę, nie była pewna, czy może Letty ufać.

- Trzeba zbić gorączkę - powtórzyła Letty. Nie wiedziała, czy zdoła przekonać Annę. Ta kobieta przecież jej nie znała.

Anna jeszcze chwilę się ociągała. W końcu podała Letty butelkę z wodą. Letty wpuściła do niej dwie krople nalewki.

Wilgotną szmatką zwilżyła twarz i klatkę piersiową niemowlęcia. Kobiety siedziały obok siebie i uspokajały dziecko. Niemowlęciu na chwilę ulżyło. Wypiło całą zawartość butelki.

- Ramón jest ojcem Margherity. - Spojrzała na muskularnego mężczyznę, stojącego obok Murphy'ego.

- To pani mąż? - Anna szybko spuściła wzrok.

- Nie. - Wyprostowała plecy i uniosła głowę, dumnie i pewnie. - Przyjechałam, bo miałam nadzieję, że Ramón pomoże mi znaleźć lekarza dla Margherity. Kiedy mu powiedziałam, że jestem w ciąży, odpowiedział, że dziecko to mój problem, nie jego. Kochałam go. Oddałam serce mężczyźnie bez duszy. - Pochyliła się i delikatnie położyła rękę na ramieniu Letty. - Składa wiele obietnic, ale ich nie dotrzymuje. Niech pani nie powtórzy mojego błędu. Proszę mu nie ufać.

Murphy, który stał po drugiej stronie drogi, wyglądał na niezadowolonego. Twarz Ramireza była czerwona z gniewu. Kręcił bez przerwy głową.

- Muszę się dostać do Zarcero - wyszeptała Letty, obdarzając Annę zaufaniem.

Na twarzy i w oczach kobiety malowało się przerażenie.

- Nie, seńorita, Zarcero to niebezpiecznie miejsce dla pani i dla pani mężczyzny.

- Tam jest mój brat. - Twarz Anny wyrażała niedowierzanie.

- To niemożliwe. Żołnierze nie pozwolą wam przekroczyć granicy - przekonywała ją.

- Wiem. Ramón ma nam pomóc.

- Ramón? - Ciemne oczy Anny otworzyły się jeszcze szerzej ze zdziwienia, kontrastując z białym kaftanem i falbaniastą spódnicą. - Nie - powiedziała z przekonaniem i zaprzeczyła ruchem głowy. - Proszę mu nie ufać, senorita.

- Mój brat jest dobrym człowiekiem. Potrzebuje pomocy.

- Takim dobrym, jak pani? - Anna ścisnęła butelkę z nalewką.

Letty uśmiechnęła się. Nie była tak dobra jak Luke ani tak szczodra, ani wybaczająca. Brat zawsze był przy niej, więc nie mogła go teraz zostawić.

- Tak - odpowiedziała.

- Pomogą pani - obiecała Anna.

- Ale jak?

Anna spojrzała przez ramię i ściszyła głos.

- Niech pani tu poczeka, przyprowadzę mojego wuja.

- Wuja? - Letty zdążyła się już zorientować, że wszyscy obywatele Zarcero byli ze sobą w jakiś sposób spokrewnieni.

Anna po raz pierwszy się uśmiechnęła.

- On dużo wie.

Zniknęła. Letty, zniechęcona, usiadła na ziemi. Niespełna minutę później Murphy, zły jak diabli, ostentacyjnie przeszedł na drugą stronę drogi. Ramirez uderzył kapeluszem o udo, wskoczył do dżipa i odjechał.

Murphy usiadł w cieniu obok Letty i objął rękami kolana.

- Nie wierzę mu. Bez namysłu sprzedałby wątrobę własnej babki.

- Ramón? - spytała od niechcenia. - Przeszył ją wzrokiem.

- Skąd wiesz, jak ma na imię?

- Trudno nie wiedzieć. Kłóciliście się tak głośno, że było was słychać pewnie aż w Kanadzie.

Murphy otarł kark dłonią.

- Podróż do Zarcero to nie piknik.

- Nie oczekiwałam na piknik.

- Ramirez radzi, żebyśmy poczekali kilka dni...

- Nie - rzekła zdecydowanie. - Nie mamy na to czasu.

- Słuchaj, mnie też się ten pomysł nie podoba. Ale nie mamy wyboru.

- Może znajdę kogoś, kto nam pomoże. - Wreszcie przykuła jego uwagę.

- Co masz na myśli?

- Młoda kobieta, która tu wcześniej była, poleciła mi swojego wuja. Najwidoczniej ma jakieś kontakty.

- Wuj? Mamy zaufać wujowi jakiejś dziewczyny?

- Wolę zaufać jemu, niż polegać na pańskim człowieku. Chciałabym przypomnieć, że płacę panu ciężkie pieniądze za fachową pomoc. Następnym razem, kiedy będziemy kogoś potrzebować, niech pan lepiej sprawdza jego wiarygodność.

Ku zaskoczeniu Letty Murphy odchylił głowę i głośno się roześmiał. Chcesz, żebym sprawdzał wiarygodność? Teraz rozumiem, dlaczego pozwoliłem ci ze mną jechać. Dostarczasz mi rozrywki.

Nie przejęła się dowcipem, choć Murphy bawił się jej kosztem.

Po jakimś czasie Anna wróciła ze swoim wujem. Staruszek miał około siedemdziesiątki. Chodził z trudem. Poruszał się wolno i ostrożnie. Twarz osłaniał przed słońcem dużym słomkowym kapeluszem.

- Jestem Carlos. - Miał młody głos. - Przyjechaliście z ważną misją?

- Tak - odparła Letty z przekonaniem.

Murphy milczał, ale oczy miał okrągłe ze zdziwienia, kiedy zorientował się, że Letty płynnie mówi po hiszpańsku.

- Proszę ze mną. Moja siostrzenica nie zaproponowała państwu nic do picia.

Ośmielona Letty wstała i otrzepała spódnicę z piasku. Starszy mężczyzna wbił w nią wzrok.

- Margherita po raz pierwszy od dwóch dni śpi spokojnie.

Murphy rzucił Letty złowrogie spojrzenie, nie rozumiejąc, o co chodzi. Letty nie zadała sobie trudu, żeby mu cokolwiek wyjaśniać. Gdyby Murphy dowiedział się, że Letty zna się na ziołach, mógłby się domyślić, dlaczego stracił pamięć.

W swoim starym domu Carlos poczęstował ich sokiem z puszki. Zanim zdążył podać napój, Murphy odciągnął go na bok i zaczął zadawać pytania. Po raz kolejny zignorował Letty, tak jakby ta rozmowa jej nie dotyczyła.

Mężczyźni rozmawiali szeptem. Zauważyła, że głównie mówił Murphy. Kilka razy pokiwał głową. Domyśliła się, że spodobały mu się postawione warunki.

Tylko raz spojrzał w stronę Letty. Zmarszczył czoło, zanim odpowiedział na pytanie Carlosa.

Letty była zła, że pominięto ją w rozmowie, przecież chodziło o uratowanie Luke'a. Miała ochotę się wtrącić, ale mężczyźni szybko się dogadali.

Carlos skinął głową i wyszedł, zostawiając Murphy'ego i Letty samych.

- O co chodzi? - spytała Letty.

- Carlos ma łódkę. Zgodził się przewieźć nas do Zarcero. Jest znany i cieszy się zaufaniem. Jeśli nawet rebelianci złapaliby go i zaczęli przesłuchiwać, raczej nie będą przeszukiwać łódki. - Zawahał się i spojrzał na nią tak, jakby zobaczył ją po raz pierwszy. - Mimo to musimy być przygotowani na wypadek, gdyby nas złapali. Masz jakieś pojęcie o broni?

Przełknęła ślinę.

- Jakieś. - Prawdę mówiąc, było to bardzo blade pojęcie, ale bała się do tego przyznać.

- Czeka cię szkoła przetrwania. Jeżeli wybierasz się do Zarcero, naucz się o siebie troszczyć.

- Od tego mam pana - odcięła się.

Najwidoczniej taka odpowiedź mu się nie spodobała, bo wyciągnął przerażająco wyglądający pistolet i położył go sobie na dłoni.

- Albo nauczysz się tym posługiwać, albo zostaniesz tutaj i poczekasz na mnie.

Wyszedł z domu, zostawiając jej wybór: pójść za nim czy zostać. Nie mając innego wyjścia, wybiegła za nim. Murphy niczego bardziej nie pragnął niż tego, by się jej pozbyć.

Letty nie miała pojęcia, jak długo szli. Wydawało jej się, że wieczność. W rzeczywistości przeszli pewnie półtora kilometra. Krajobrazy Hojancha, jak ten przy granicy z Zarcero, były niewypowiedzianie piękne i różnorodne. Maszerowali po spalonej słońcem trawie. Powietrze było już chłodniejsze, łagodne i miało słodki zapach.

Zanim Murphy się zatrzymał, Letty bolały nogi, kłuło ją w płucach, ale mimo morderczego tempa zdołała dotrzymać mu kroku.

Zatknął kawałek białego papieru w gałęziach rozłożystej cynerarii i oznajmił kategorycznie:

- Nie wyruszymy do Zarcero, dopóki nie nauczysz się celnie strzelać.

- Pan chyba żartuje.

Jedno zimne spojrzenie Murphy'ego potwierdziło, że nie żartuje.

- Nie za to panu płacę. - Nienawidziła broni i nie mogła sobie nawet wyobrazić, że będzie musiała strzelać, a co dopiero zabić człowieka. Prędzej sama zginie.

Niestety, Murphy nie dawał jej wyboru. Albo nauczy się władać bronią, albo poczeka, aż on wróci z Zarcero z Lukiem.

- Proszę dać mi broń - zażądała zdecydowana, że na złość Murphy'emu nauczy się strzelać.

Rozdział 8.

Blask księżyca odbijał się w spokojnych wodach rzeki Cojon, która dzieliła Hojancha i Zarcero. Niewielka motorówka Carlosa robiła tyle hałasu, co piła tarczowa. Letty zastanawiała się, jak to możliwe, żeby nikt ich nie słyszał.

Po wielu godzinach leżenia pod brezentem była spięta i zdrętwiała. Murphy, przebrany w strój pożyczony od miejscowego rybaka, siedział obok Carlosa w łódce niewiele większej od pontonu, która - ku zdumieniu Letty - utrzymywała się na powierzchni z ich trojgiem i bagażem.

Letty miała ochotę się zbuntować. Czy to sprawiedliwe, że ona siedzi pod brezentem, a Murphy nie. Ale wiedziała, że sprzeciw do niczego dobrego nie prowadzi. Kiedy Murphy wbił sobie coś do głowy, tylko sam Bóg mógłby go przekonać, żeby zmienił zdanie.

Letty na przemian wstrzymywała oddech i zamykała oczy, żeby nie czuć smrodu zgniłych ryb. Ale to wcale nie pomagało. Wiele by dała, żeby zasnąć. Poprzednią noc spędziła na tylnym siedzeniu dżipa, gdzie podskakiwała jak popcorn na patelni. Sen w takiej podróży był równie możliwy, co ściągnięcie gwiazdki z nieba.

Murphy także nie odpoczywał i Letty zastanawiała się, jak on się czuje. Nic nie było po nim widać, ale mógł odmawiać sobie snu tylko dlatego, żeby dowieść, jak bardzo jest wytrzymały.

- Niemądrze, że pan zabrał ze sobą kobietę. - Letty usłyszała słowa Carlosa. Musiała wytężyć słuch, żeby usłyszeć odpowiedź Murphy'ego.

- Nie miałem wyboru.

- Co jest tak ważnego w Zarcero, że ryzykujecie życiem?

- Im mniej pan wie, tym lepiej - odpowiedział Murphy bez emocji. Silnik działał na wolniejszych obrotach.

- Jest dobrą kobietą. - Murphy parsknął.

W innych okolicznościach Letty mogłaby czuć się winna, że użyła podstępu, by Murphy towarzyszył jej do Zarcero, ale nie po jego obraźliwej propozycji. Miał to, na co zasługiwał.

Martwiła się tym, że jej myśli jak bumerang wracały do nocy, którą spędzili razem. Na chwilę straciła rozum. Nie była doskonała, ale nie zachowywała się jak jej matka, która sprzedała siebie i rodzinę za rozkosz, jaką znalazła w ramionach innego mężczyzny.

Jednego była pewna: to się nie powtórzy.

Silnik motorówki ucichł i Letty wyjrzała spod brezentu. Zwróciła twarz w stronę wąskiego otworu i wychyliła się, by zaczerpnąć świeżego powietrza.

- Jesteśmy na miejscu? - spytała szeptem.

- Miałaś być cicho - odpowiedział Murphy niespokojnie.

- Chcę stąd wyjść.

- Wszystko w swoim czasie. - Przycisnął ją butem do pokładu. - A teraz ani drgniesz, jasne?

- Tutaj podobno jest pełno oddziałów rebeliantów - ostrzegł Carlos. - Trzymajcie się z dala od głównych dróg.

Letty nie czekała ani chwili dłużej. Nie była pewna, czy Murphy jej nie zostawi. Odrzuciła brezent i usiadła. Było strasznie ciemno, ale spostrzegła, że najemnik jest niezadowolony.

Motorówka lekko uderzyła o brzeg.

Murphy chwycił Letty za ramię i pomógł jej wstać.

- Bądź tak cicho, jak tylko możesz, jasne! - rozkazał.

- Nie mam zamiaru śpiewać.

Murphy wyskoczył na brzeg. Letty sama musiała poradzić sobie z wysiadaniem, bo on zajął się bagażem.

Carlos dał mu rzeczy, które dostarczył Ramirez.

- Uważajcie na siebie, przyjaciele. - ostrzegł ich, po czym zręcznie odbił od brzegu. - Każdej nocy będę czekał na sygnał od was.

- Dziękujemy - wyszeptała Letty i pomachała mu.

- Chodź - ponaglił ją Murphy. - Pamiętaj o tym, co powiedział Carlos.

Staruszek dużo mówił, głównie po to, żeby zniechęcić Letty do wyprawy. Dlatego nie zwracała na to większej uwagi.

- Chodź, przed nami długa droga.

- Nie będę dla pana przeszkodą. - Zawzięła się, że prędzej padnie, niż da mu powód do satysfakcji. Carlos nazwał ich przyjaciółmi. Jemu mogli ufać.

Murphy ruszył, zarzuciwszy sobie bagaż na plecy. Letty pośpiesznie przewiesiła sobie plecak przez ramię i podążyła za nim. Milczeli.

W innych okolicznościach Letty zatrzymałaby się, by podziwiać niebo. Nieliczne gwiazdy nikłym światłem rozjaśniały noc. Po morderczym upale w ciągu dnia chłodny wiatr przynosił wyczekiwaną ulgę.

Murphy nie dał Letty czasu na patrzenie w gwiazdy. Przyśpieszyła kroku, żeby go dogonić. Po chwili zabrakło jej tchu, ale się nie skarżyła. Usiłowała oddychać miarowo i dotrzymać mu kroku.

Zrobili przerwę tylko raz i właśnie wtedy wydało mu się, że coś usłyszał. Wyciągnął rękę, przycisnął palec do ust i zamarł. Ta chwila trwała wieczność. Noc przemawiała do nich strzępami dźwięków. Głos ptaka brzmiał jak granie świerszcza albo wołanie małp, a w grubym listowiu szeleścił wiatr. Letty czuła zapach orchidei. Ją także oczarowała atmosfera kraju, który tak bardzo pokochał Luke.

Wydawało się, że ten postój trwa wiecznie. W końcu ruszyli dalej. Do Letty dotarło, że od tej chwili zdana jest całkowicie na Murphy'ego. Jej życie i życie Luke'a spoczywało w rękach tego człowieka. Uzmysłowiła sobie, że niewiele o nim wie poza nazwiskiem i numerem skrytki pocztowej. Przez kilka lat sortowała przesyłki, które do niego przychodziły - głównie rachunki i czasopisma, najczęściej o tematyce wojskowej. Wiedziała o nim tak mało, mimo to powierzyła mu życie.

Dotarli do gospodarstwa, o którym wspominał Carlos, i Letty odetchnęła z ulgą. Szelki plecaka wrzynały jej się w ramiona, a od marszu w morderczym tempie bolały ją łydki.

- Poczekaj tutaj - rzekł Murphy władczym tonem, jakim zwykle się do niej zwracał. Zaprowadził ją pod ogromne drzewo.

- Dokąd pan idzie?

- Nie będę ci się tłumaczył - warknął. - Wrócę tak szybko, jak się da.

Otworzyła usta, żeby się sprzeciwić, ale wiedziała, że to bez sensu.

Carlos powiedział, że jego kuzyn zapewni im wszystko, czego będą potrzebowali. Letty podeszłaby do drzwi, grzecznie zapukała i się przedstawiła. Ale nie Murphy. On pewnie uważał, że lepiej się włamywać jak przestępca.

Niestety, księżyc nie świecił na tyle jasno, by Letty mogła zobaczyć, dokąd poszedł. Po prostu zniknął w mroku. Może naoglądała się za dużo filmów z Jamesem Bondem.

Letty usiadła i przywarła plecami do pnia drzewa. Musiała chyba zasnąć, bo kiedy się ocknęła, Murphy zdążył wrócić.

- Spędzimy noc w stodole - wyszeptał.

Przetarła zaspaną twarz i skinęła głową. Spodobałoby jej się wszystko, co miało związek ze spaniem.

- Jest tam mała stodółka. - Skierowała ku niemu pytające spojrzenie.

- Będziemy tam razem.

Zmarszczyła czoło, nie rozumiejąc, o co chodzi.

- Inaczej mówiąc, śpimy obok siebie.

Rozdział 9.

Marcie Alexander stała na zapleczu salonu kosmetycznego i analizowała dotychczasowe życie. Mężczyźni ją peszyli i drażnili.

Przez pierwsze trzydzieści jeden lat z płcią przeciwną mogła porozumieć się wyłącznie w łóżku. Ale skończyła z tym. Miała dosyć czekania nie wiadomo na co, podczas gdy jej przyjaciółki powychodziły za mąż i założyły rodziny. Okazje przechodziły jej koło nosa.

Nigdy nie miała problemu, żeby podobać się mężczyznom. Bywało, że umawiała się jednocześnie z trzema lub czterema. Ale nie czuła, że jest obiektem pożądania i zachwytu.

Miała mężczyzn na pstryknięcie palcami. Trafiali się zwłaszcza ci w potrzebie. Od kiedy skończyła szesnaście lat i straciła dziewictwo na tylnym siedzeniu samochodu w kinie samochodowym na filmie „Wściekły byk”, utrzymywała regularne kontakty z płcią przeciwną. Niestety, kontakty te rzadko trwały dłużej niż miesiąc, w najlepszym wypadku - dwa.

Przez lata Marcie dostała bolesną nauczkę. Mężczyźni jej pochlebiali, zalecali się do niej, pożyczali pieniądze - które rzadko zwracali - a potem ją porzucali. Ten scenariusz stale się powtarzał. Marcie zakochiwała się i odkochiwała tak często, że zaczęło to przypominać kręcenie się w drzwiach obrotowych.

Mężczyźni do niej lgnęli. Przeważnie bez grosza, tacy, którzy oczekiwali, że rozwiąże ich problemy. Wyspecjalizowała się w akcjach ratunkowych. Przez lata żyła w przekonaniu, że wszyscy ci biedni, nie zrozumiani mężczyźni potrzebują miłości dobrej kobiety.

Poszukując męża, posunęła się nawet do tego, że wzięła pożyczkę, żeby Danny, jej ówczesny partner, mógł wynająć adwokata, by uzyskać rozwód. Była pewna, że gdy Danny uwolni się od żony - hetery, ożeni się z nią. Po dwóch miesiącach dowiedziała się, że nie był żonaty. Pieniądze wydał na weekend w Vegas z inną kobietą. Marcie przez szesnaście miesięcy spłacała pożyczkę w banku.

Najbardziej bolało ją, że kilka jej przyjaciółek ze szkoły kosmetycznej wyszło za mąż już po raz drugi. Założyły rodzinę z drugim mężczyzną, a Marcie nie udało się upolować nawet jednego.

Za każdym razem, kiedy widziała którąś z przyjaciółek z dzieckiem i zakochanym mężem, czuła kłucie w sercu. Ona też tego chciała. Męża. Czułego, dobrego mężczyzny, który kochałby ją do szaleństwa. Jednego mężczyzny, na którym mogłaby polegać w życiu i w łóżku.

Bóg świadkiem, że zrobiła wszystko, co mogła. Ale w ciągu długich, czasem burzliwych poszukiwań trafiła tylko na jednego kandydata. Johnny'ego.

Oszalała na jego punkcie, gdy spotkała go w „Pour House”, miejscowym barze. Wkrótce przekonała się, że popełniła błąd, za szybko idąc z nim do łóżka. O wiele za szybko.

Odprowadził ją do domu i, wbrew jej najśmielszym oczekiwaniom, został na noc. Choć bardzo się starała, nie żałowała tego, co się stało. Seks z Johnnym był niewiarygodny. Chyba najlepszy.

Kiedy opuścił ją następnego ranka, Marcie bała się, że już nigdy go nie zobaczy. Niemal rozpłakała się z radości, kiedy miesiąc później pojawił się w jej drzwiach. Postanowiła sobie, że - jeżeli nadarzy się druga taka okazja - nie popełni tego samego błędu. Całe życie czekała na mężczyznę takiego jak Johnny i chciała znaleźć sposób, by wyjść za niego. Nieważne, ile miałoby ją to kosztować.

Niestety, pod wpływem Johnny'ego zmiękła i zanim uświadomiła sobie, co się dzieje, znów wylądowali w sypialni. Tym razem został przez cały weekend. Nic im nie przeszkadzało. Żadne mecze telewizyjne. Żadne telefony. Nic. Nawet nie chciał, żeby gotowała. Upierał się, żeby zamawiać jedzenie. W dodatku sam za nie płacił. Kiedy opuścił ją tym razem, Marcie była tak wyczerpana, że musiała wziąć dwa dni zwolnienia.

Jeżeli istnieje jakiś mężczyzna, który może ją uszczęśliwić, jest nim Johnny. Jeśli chce za niego wyjść, musi właściwie rozegrać partię.

Marcie wiedziała, że popełniła taktyczny błąd, nawiązując intymny kontakt, zanim zrodziła się między nimi więź uczuciowa. Johnny powinien pragnąć nie tylko jej ciała. Choć o tym wiedziała, znowu dała się zaciągnąć do łóżka. Głównie dlatego, że Johnny był niesamowitym kochankiem.

Wpadał coraz częściej, ale rzadko na dłużej niż dwa, trzy dni. Czasami zjawiał się nieoczekiwanie w salonie, ale zwykle odwiedzał jaw mieszkaniu. Nie wyjawiła mu, że od kiedy się poznali, nie spała z żadnym innym mężczyzną, bo i tak by nie uwierzył.

Kiedy byli razem, Johnny prawie o sobie nie mówił. Rzadko zresztą rozmawiali szczerze i nic w tym nic dziwnego. Zaufanie pojawia się z czasem. Jeżeli muszą wystarczyć jej strzępy wiadomości o jego życiu, usłyszane tu czy tam - trudno. Była cierpliwą kobietą.

Johnny był wyjątkowy. Okazał się kochankiem niesamolubnym i twórczym. Jej poprzedni partnerzy byli seksualnymi brontozaurami. Dla nich zbliżenie polegało na tym, żeby zedrzeć z niej ubranie, rzucić ją na łóżko i sapiąc jak przy zapaści sercowej, dopełnić aktu, a potem odwrócić się i zasnąć.

Mężczyźni, z którymi kochała się Marcie, niewiele wiedzieli o grze wstępnej. Johnny był w tym znakomity. Doświadczenie pozwalało jej docenić niespiesznego kochanka, który łaskocze słowami i uwodzi mową, zanim pocałuje.

Marcie była zdziwiona, jak świetnie Johnny odgaduje jej nastroje. Czasami tak go pragnęła, że nie miała ochoty tracić czasu na długie, powolne rozbieranie i jego podziw po zdjęciu każdej części garderoby.

Johnny nie potrzebował słów, żeby odgadnąć jej pragnienia. Uśmiechał się miękko i zmysłowo, a potem szybko porzucał wstępy. Przyciskał ją do ściany, zadzierając jej spódnicę do pasa. Pozostawiał ją omdlałą i bez tchu.

Widywali się dość często, a potem nastąpiła przerwa. Przez kilka miesięcy nie miała od niego żadnych wieści. Podejrzewała, że jest żonaty. Już kiedyś wpadła w podobną pułapkę, więc znała się na rzeczy. Johnny był wolnym strzelcem, handlowcem i jego praca wymagała częstych wyjazdów na długie tygodnie.

Chociaż umierała z ciekawości, nie pytała go o nic, skoro nie miał ochoty o sobie mówić. Zbyt dobrze wiedziała, że stawianie wymagań potencjalnemu kandydatowi na męża to najlepszy sposób, żeby go odstraszyć. Doświadczenie nauczyło ją, że sam dźwięk słowa „zobowiązanie” działa jak sygnał do ucieczki. Zasypując faceta pytaniami, skreślało się szansę na trwały związek.

Marcie zdążyła popełnić w życiu zbyt wiele błędów, żeby wpaść w podobną pułapkę. Chciała Johnny'ego i postanowiła, że będzie cierpliwa.

Johnny długo nie dawał znaku życia. Marcie myślała, że go straciła. To właśnie wtedy gruntownie przeanalizowała swoje życie. Nie spodobało jej się to, co zobaczyła. Zdecydowała się na kilka zmian.

Najpierw postanowiła, że nie pójdzie już z nikim do łóżka, dopóki nie będzie miała obrączki na palcu. Decyzja ta z początku wydała się jej drastyczna. Marcie czerpała radość z aktywnego, zdrowego życia seksualnego, od kiedy była nastolatką. Zaskoczona stwierdziła się, że celibat cieszy ją bardziej.

Zmieniła radykalnie styl ubierania. Przestała oceniać ciuchy pod kątem, jak seksowna wyda się w nich mężczyźnie czy jak uwodzicielsko w nich wygląda. Wybierała rzeczy, w których dobrze się czuła i które jej samej się podobały.

Po dokonaniu tych zmian zaczęła też oceniać mężczyzn nie tylko pod kątem, jak bardzo jej potrzebują. Przestały ją interesować akcje ratunkowe. Zaoszczędzone pieniądze i trzymanie energii na wodzy sprawiły, że poczuła się o wiele młodziej.

Chciała wyjść za Johnny'ego, ale jeśli to nie było możliwe, postanowiła rozejrzeć się za kimś innym. Rozpoczęła więc polowanie na męża. Takiego, który nie chadza do barów.

Potraktowała rzecz na tyle poważnie, że zapisała się do biblioteki. W szkole niezbyt przykładała się do nauki, więc nawet nie umiała dobrze czytać. Zaczęła wypożyczać książki na kasetach. Wkrótce zrobiła postępy i zaczęła czytać samodzielnie. Szczególnie poradniki.

Nie potrzebowała wiele czasu, żeby się zorientować, że jest kobietą, która kocha za bardzo.

Za bardzo. Za często. Za krótko.

Teraz wierzyła, że jest bliska sukcesu. Poznała kogoś porządnego, a tu do jej życia znowu wtargnął Johnny. Nie była tą samą kobietą, którą zostawił. Był też Clifford. Umawiała się z nim od dwóch miesięcy, co było swego rodzaju rekordem. To niewątpliwie najdłuższy okres, kiedy spotykała się z mężczyzną, nie idąc z nim do łóżka.

Clifford Cradmen był właścicielem firmy hydraulicznej, grał w miejscowej drużynie piłkarskiej i nigdy nie poprosił o pożyczkę. Raz zabrakło mu czeków, ale szybko oddał jej pieniądze. Nieźle całował. Ich pieszczoty kilka razy zabrnęły daleko, ale zawsze kończył grę, zanim sprawy wymknęły się spod kontroli. Tylko raz zaproponował, by spędzili razem noc. Marcie delikatnie ten pomysł odrzuciła, a on nie nalegał. W końcu nie byłby mężczyzną, gdyby nie miał ochoty na seks.

Umawiali się tak długo, że Marcie swobodnie mówiła o „ich związku”. Po raz pierwszy w życiu stała na pewnym gruncie i nie miała zamiaru dopuścić, żeby zepsuł to weekend w ramionach Johnny'ego.

Przemyślała wszystko. Johnny pojawił się w mieście na krótko, szukał rozrywki, a ona jest rozrywkową dziewczyną. A raczej była.

Znalazła się w rozterce, kiedy Johnny wszedł na zaplecze, dostrzegła błysk pragnienia w jego oczach. Niech Bóg ma ją w swojej opiece - ona też go pragnęła. Mimo to zdołała mu się oprzeć, co było dowodem, jak bardzo się zmieniła.

Johnny na pewno wróci. Marcie założyłaby się o ostatniego dolara. Nie miał w zwyczaju przegrywać i zawsze dostawał to, co chciał. Podejrzewała, że następnym razem pojawi się z czymś o wiele większym niż bukiet tanich kwiatów.

- Marcie.

- Słucham - odpowiedziała przez ramię.

- Ktoś przyszedł się z tobą zobaczyć.

Coś w głosie Samanthy dało jej do zrozumienia, że to nie klientka. Marcie potrafiła wyprawiać cuda z włosami starszych pań. Starsze kobietki ją ubóstwiały, bo Marcie poświęcała im dużo czasu.

- Kto? - Znała rozkład dnia i wiedziała, że na dziś koniec. Ton głosu Samanthy świadczył, że to mężczyzna. Pewnie Johnny.

- Chodź i zobacz.

Marcie wyszła z zaplecza, wycierając dłonie w ręcznik i modląc się o dość siły, by mu się oprzeć. Tylko Johny'emu udałoby się rozpiąć guziki jej bluzki. Najpierw zobaczyła ogromnego pluszowego misia.

- Cześć, kochanie. - Zza wypchanego zwierzaka wyłoniła się głowa Clifforda. Uśmiechał się szeroko.

- Clifford. - Ulżyło jej tak bardzo, że omal się nie rozpłakała.

- To tylko taki drobiazg, żebyś wiedziała, jak bardzo cię kocham.

Rozdział 10.

Powinienem spać, pomyślał ponuro Murphy. I niewątpliwie by spał, gdyby nie irytowała go osóbka leżąca obok.

Przyjaciel Carlosa zaoferował im nocleg. Wyświadczając im tę przysługę, mężczyzna ryzykował życiem. W końcu on i Letty byli obcokrajowcami, a ten człowiek nie miał wobec nich żadnych zobowiązań.

To Murphy nalegał, by zostali w stodole. Panna - cnotka obrzuciła pomieszczenie takim spojrzeniem, jakby oczekiwała, że Murphy ulokuje ją w hotelu „Hilton”. Co za wymagania!

Murphy był zły, że zgodził się na tę eskapadę. Znalazł się w Teksasie, bo pragnął trochę odpoczynku i relaksu. A tymczasem - ryzykuje własnym tyłkiem dla jakiegoś faceta, który dawno nie żyje. Wszystko dlatego, że tej kobiecie się wydaje, że jest inaczej.

Był niespełna rozumu, że się na to zgodził. Spędził z Letty Madden niecałe dwa dni i nie mógł sobie wyobrazić, żeby miało trwać to dłużej.

Denerwowała go nawet, gdy spała. Żyła w strachu, że ją wykorzysta. Zdziwiłaby się. Wolałby zostać mnichem, niż jej dotknąć.

Ta kobieta sama nie wiedziała, czego chce. Jej ciało mówiło coś innego niż usta.

Nie przyznawała się do swoich pragnień. Wbijała w niego wzrok, zwilżała usta i kusiła go o wiele bardziej, niż normalny mężczyzna jest w stanie wytrzymać.

Jedna noc spędzona z nią sprawiła, że pragnął następnych. To nie wchodziło w rachubę. Ta kobieta była problemem. Ogromnym problemem.

Musiałaby się rozebrać do naga i błagać go, żeby się z nią kochał. Może wtedy by się skusił. Ale zastanowiłby się nad tym ze dwa razy.

Rozwścieczona dziewica może... Przerwał. Letty nie była już dziewicą. Poświęciła dziewictwo w zamian za pomoc.

Poczuł żal. Żal i poczucie winy. Czuł się nieswojo i niezręcznie.

Murphy chciał sobie przypomnieć, co między nimi zaszło. Choć usilnie próbował, nie pamiętał.

Letty smacznie spała u jego boku. Mieli jeden koc. Uparła się, żeby położyć go na sianie, zamiast użyć jako przykrycia.

Głęboki, miarowy oddech kobiety wprowadził Murphy'ego w stan półsnu. Leżał na plecach, trzymając rękę pod głową, i zmuszał ciało do odpoczynku.

Za kilka godzin zrobi się jasno. Wolałby przemieszczać się w nocy. Zarówno Carlos, jak i Juan ostrzegali go przed rebeliantami, którzy krążą po wsiach. Murphy żałował, że nie może sobie pozwolić na luksus czekania. Potrzebny mu był samochód, ale w pobliżu nie było komisu z używanymi samochodami.

Bez środka transportu minie parę dni, zanim dostaną się do San Paulo. Letty powiedziała, że misja Luke'a znajduje się w Managna, około piętnastu kilometrów od stolicy.

San Paulo było położone w środkowej części kraju, w zielonej dolinie. Niezależnie od tego, jaką drogę obiorą, będą musieli pokonać zwarty łańcuch górski.

Murphy uznał, że dobrze będzie, jeżeli przedostaną się do najbliższej wioski i ukradną dżipa, najlepiej wojskowego. Kradzież nie stanowiła dla niego problemu, jeżeli wykonywał jakieś zlecenie. Zwłaszcza jeśli przedmiot kradzieży należał do przeciwnika.

Letty odwróciła się na bok, twarzą do niego. Chyba było jej chłodno, bo całym ciałem przywarła do Murphy'ego. Myślał, jak się od niej uwolnić, ale położyła głowę na jego ramieniu, które posłużyło jej za poduszkę.

Mógłby dzielić ciepło swojego ciała z kimkolwiek, ale nie chciał zostać przez nią oskarżony, że zrobił coś niewłaściwego. Ta kobieta żyła w mylnym przekonaniu, że Murphy pożąda jej stale we dnie i nocy. Prędzej nastanie chłodny dzień w piekle, niż da jej powód do satysfakcji.

Zmrużył oczy. Starał się zignorować jej bliskość. I prawie mu się udało, ale Letty jęknęła. Zmarszczył czoło, zastanawiając się, czy mu sienie zdawało.

Jęknęła znowu, tym razem głośniej, jakby coś sprawiało jej dotkliwy ból. Murphy czekał, niepewny co zrobić. Rzucała głową na wszystkie strony, a z jej ust wydobywało się ciche zawodzenie, które przypominało płacz.

- Letty - wyszeptał, nie chcąc jej przestraszyć. Nie mógł dopuścić, żeby zaczęła krzyczeć. Nie potrzebowali ogłaszać o swoim przybyciu rebeliantom.

Tylko zdążył o tym pomyśleć, kiedy Letty zerwała się i wydała z siebie mrożący krew w żyłach krzyk.

Murphy błyskawicznie przewrócił ją na plecy i zasłonił usta dłonią.

Otworzyła szeroko oczy. W świetle księżyca jej szalone spojrzenie spotkało się z jego wzrokiem. To, co było się później, zaskoczyło go jeszcze bardziej niż krzyk. Letty cicho zaszlochała i objęła go rękami za szyję, jakby nie chciała go wypuścić. Ukryła twarz w szyi Murphy'ego i zaczęła płakać.

- Letty? - Doświadczył w życiu niemal wszystkiego, ale nie miał pojęcia, jak się pociesza płaczącą kobietę. - Co się stało?

- Miałam sen. - Objęła go mocniej. Zaczęła drżeć w jego ramionach.

- Nie ma się czym przejmować, wszystko w porządku - powiedział tak rzeczowo, jak tylko potrafił.

- Nie. Nie jest w porządku. Mój brat okropnie cierpi. - Mógł się domyślić, że przyśnił jej się brat.

- To tylko sen, Letty. Nie wiesz, co się dzieje z Lukiem.

- Wiem. Widziałam go.

- Widziałaś go? - Nie mógł uwierzyć, że między Letty i jej bratem istnieje telepatia. Usiłowała przekonać go o psychicznym związku. Zgoda, byli bliźniętami. Ale Luke jest mężczyzną, a ona kobietą. Czytał, że coś takiego może się zdarzyć między bliźniętami jednojajowymi, ale i tak nie był o tym przekonany.

- Torturują go.

W to akurat mógł uwierzyć. Jeżeli misjonarza jeszcze nie zamordowali, na pewno był przesłuchiwany. Tylko co brat Letty mógł wyjawić?

Letty poczuła się w ramionach Murphy'ego niewiarygodnie błogo i bezpiecznie. Automatycznie odgarnął jej włosy z twarzy. - Musimy go odnaleźć.

- Odnajdziemy - odpowiedział, jakby wierzył, że to możliwe. - Letty westchnęła głośno, a jej ciepły oddech dotknął skóry w zagłębieniu jego szyi.

- Obiecaj mi - nalegała. - Obiecaj, że nie wyjedziemy z Zarcero, dopóki nie odnajdziemy Luke'a.

Nie mógł tego zrobić.

- Letty, bądź rozsądna.

- Błagam, musimy go uratować.

Murphy milczał. Nie był okrutny. Był tylko realistą. Chciałby jej złożyć wszystkie możliwe obietnice, ale nie mógł. Nie tym razem.

Nie miał nic przeciwko temu, żeby przespać się z kobietą. Robił to wiele razy. I mówił kobiecie to, co chciała usłyszeć.

Ale nie mógł się zmusić, żeby zrobić to Letty.

- Luke umrze, jeżeli go nie uratujemy. - Drżące słowa wychodziły z jej wilgotnych ust. Murphy czuł na skórze ruch jej warg. Czuł też wilgoć łez, które spływały po policzkach Letty.

- Nie rozumiesz. Luke umiera.

Murphy milczał, bo nie wiedział, co odpowiedzieć.

- Obiecaj mi.

Milczenie nie przynosiło jej ulgi. Cicho jęknęła z bólu i żalu.

- Dobrze, dobrze - wyszeptał jej we włosy. - Masz moje słowo honoru. Nieważne, ile nas to będzie kosztować. Wydostaniemy stąd Luke'a.

- Dziękuję. Dziękuję - powtórzyła kilkakrotnie.

Murphy nie wiedział, jak długo ją tulił. Wystarczająco długo, żeby ponownie zasnęła. O wiele dłużej, niż powinien.

Odnajdzie jej brata. Martwego czy żywego. Murphy był człowiekiem honoru.

Rozdział 11.

Letty obudziła się z głową opartą o ramię Murphy'ego. Obejmował ją opiekuńczo. Czuła się przyjemnie i bezpiecznie, dopóki nie przypomniał jej się sen.

Zaniepokojona odsunęła się od Murphy'ego i usiadła. Usiłowała się skupić. Luke, biedny Luke, krzyczał, że chce umrzeć, bo nie może już znieść bólu.

Wyczuwała, że jest bliski śmierci. Muszą dostać się do Managna i odnaleźć go, zanim będzie za późno.

Odgarnęła z twarzy niesforny kosmyk włosów. Przypomniała sobie, że zeszłej nocy przytuliła się do Murphy'ego i błagała, żeby odnalazł jej brata. Dał jej słowo. Z wahania w jego głosie wywnioskowała, że nie przejął się jej obawami. Mimo to wydusił z siebie, że nie wyjadą z Zarcero, dopóki nie znajdą Luke'a.

Ten mężczyzna był zagadką. Spędzili ze sobą dwa dni. Był w stosunku do niej niecierpliwy i okrutny. Ale ostatniej nocy wziął ją w ramiona i zgodził się uratować Luke'a, choćby miał ryzykować własnym życiem. Letty nie rozumiała Murphy'ego, ale podejrzewała, że nikt go nie rozumie.

Poczuła, że się obudził. Nie patrzył na nią, a ona na niego. Zamarła na wspomnienie sceny z poprzedniej nocy.

- Musimy się stąd zbierać - wymruczał. - Im szybciej, tym lepiej. - Letty wiedziała, że chodzi o bezpieczeństwo przyjaciela Carlosa. Podzielała jego obawy.

- Jak daleko jesteśmy od San Paulo?

- Ze sto kilometrów, może więcej. Niedaleko jest miasteczko. Zdobędę tam samochód.

Murphy chciał go ukraść. Letty nigdy nie uwierzyłaby, że weźmie udział w czymś podobnym. W dodatku poczuła ulgę. Samochodem, przy odrobinie szczęścia, dotrą do San Paulo i do Luke'a przed wieczorem.

Murphy zostawił Letty i poszedł się rozejrzeć. Skwapliwie wykorzystała te kilka minut. Spakowała się i kiedy wrócił, była gotowa do drogi. Chciała jak najszybciej opuścić stodołę.

Murphy otworzył jej drzwi. Do zimnego, ciemnego wnętrza wdarł się blask słońca, obwieszczając kolejny pogodny dzień w Zarcero.

Opuścili teren farmy i weszli na łąki, porośnięte wysokimi trawami. Trzymali się z dala od szosy. Przez dwie godziny maszerowali w milczeniu.

Murphy był wyczulony na każdy dźwięk, bo kilka razy zatrzymywał się niespodziewanie i czekał, przyciskając palec do ust.

Gdy dotarli do liściastego lasu, Murphy zatrzymał się i wyciągnął menażkę. Napił się pierwszy, a potem podał ją Letty. Woda miała paskudny smak. Widziała, że Murphy wrzucił do niej jakąś kapsułkę. Podejrzewała, że to tabletka uzdatniająca wodę. Letty trudno było stwierdzić, jak daleko zaszli. Wydawało jej się, że przeszli z osiem kilometrów, może więcej.

Była rozczarowana, bo Murphy nie odnosił się do niej przyjaźnie, a przecież zeszłej nocy coś jej obiecał.

Nie był rozmowny.

Chyba coś postanowił, bo usiadł pod drzewem, rozłożył na ziemi mapę i studiował ją uważnie.

- Daleko jeszcze do miasteczka? - spytała Letty.

Nie podniósł wzroku.

- Niedaleko.

Złożył starannie mapę i schował ją do plecaka. Wstał, Letty niechętnie też się podniosła.

- Zostaniesz tu.

- Dlaczego?

Nie odpowiedział, tylko wyciągnął pistolet z kabury i wręczył go Letty. Wpatrywała się w broń, jakby bała się, że wystrzeli jej w dłoni.

- Po co?

- Chcę, żebyś go miała przy sobie. Zrozumiano?

- Ale...

- Chcesz znaleźć brata czy nie?

- Oczywiście, ale...

- Więc rób, co mówię. - Przeszył ją wzrokiem. - Pewnie nie trafiłabyś nawet w najszerszą ścianę stodoły, ale to jedyna ochrona, jaką mogę ci zapewnić.

- Co mam robić, kiedy cię nie będzie?

- Spokojnie czekać - odpowiedział niecierpliwie. Zaczął się oddalać. Letty przyszła do głowy straszna myśl.

- Murphy?!- zawołała.

Obejrzał się przez ramię. Nie wyglądał na zadowolonego. Spojrzała na niego błagalnie, ze strachem.

- A co jeżeli... Co będzie, jeżeli nie wrócisz?

Na jego twarzy pojawił się niewymuszony uśmiech, jakby uznał jej pytanie za komiczne.

- Wrócę.

Skinęła głową i uśmiechnęła się drżącymi wargami.

- Dobrze.

Trzymała broń obiema rękami i rozglądała się podejrzliwie. Zastanawiała się, czy w krzakach nie czają się rebelianci, gotowi zaatakować ją, gdy Murphy zniknie z pola widzenia.

Zaczęła wołać go po raz drugi, bez skutku. Zniknął w jednej chwili. Wyparował.

Letty chodziła wokół lasku. Co chwilę spoglądała na zegarek. Murphy odszedł pięć minut temu, a ona już się martwiła.

Przekładała pistolet z ręki do ręki, zastanawiając się, czy byłaby zdolna zabić człowieka. Szczerze w to wątpiła.

Lekcje strzelania, których udzielił jej Murphy, uważała za bezcelowe. Może czuł się lepiej, zostawiając jej coś do obrony, choć uważała to za bezużyteczne.

Dochodziła piąta, dziewięć godzin po tym, jak Murphy odszedł. Letty zmuszała się, żeby nie patrzeć na zegarek. Nie było go o wiele dłużej, niż się spodziewała.

Mogli go złapać. Mogli go zabić.

Nie mógł nawet dać jej znać, że jest w tarapatach. Zabronił ruszać się z miejsca, ale właściwie ile czasu ma czekać? Dziewięć godzin to chyba o wiele za długo.

Choć była to nieprzyjemna perspektywa, musiała pogodzić się z możliwością, że Murphy nie wróci. Był wprawdzie zawodowcem, ale nie cudotwórcą.

Mógł się natknąć na grupę rebeliantów. Mogli go złapać, kiedy usiłował ukraść samochód, i zamknąć do więzienia.

Letty obawiała się najgorszego. Zastanawiała się, co teraz zrobić. I czy w ogóle coś robić.

Wpadła na pomysł, żeby wrócić po śladach na farmę, ale nie chciała się cofać. Nie po tym nocnym koszmarze. Jeżeli chce dotrzeć na czas do Luke'a, musi kierować się w stronę San Paulo albo Managna i nie może całymi dniami czekać na Murphy'ego. Zwłaszcza jeśli coś mu się przydarzyło.

Z drugiej jednak strony Murphy'emu zależało, żeby Letty słuchała jego poleceń. Nigdy nie miała do czynienia z tak twardym i zarozumiałym mężczyzną. Co robić?

Decyzję podjęła kilka minut później, kiedy usłyszała w pobliżu odgłos strzelaniny.

Murphy był w niebezpieczeństwie. Czuła to. Nie tak, jak czuła niebezpieczeństwo zagrażające Luke'owi. Tym razem mówiła jej to kobieca intuicja.

Musi znaleźć sposób, by uratować Murphy'ego.

Nie była pewna, czy postępuje słusznie, ale sięgnęła po plecak i zarzuciła go sobie na ramiona. Ściskając w dłoni broń, skierowała się w tę samą stronę, w którą poszedł Murphy.

Rozdział 12

Jack Keller postanowił dać Marcie czas na zastanowienie. Zaskoczyła go chłodnym przyjęciem. Z początku był zły, ale potem zmienił zdanie. Właściwie ją rozumiał.

Nie widzieli się od miesięcy, a przecież kobieta ma swoją godność. Świat się zmienia. Ludzie się zmieniają. Zostawił ją bez słowa. Miała prawo czuć się zawiedziona. Chciał jej to wynagrodzić. Kiedy już ją udobrucha, może będzie tak, jak zawsze między nimi bywało.

Marcie była kobietą zmysłową. Niełatwo znaleźć tak otwartą i żywiołową w łóżku kobietę. Jeszcze rzadsze było to, że nigdy o nic nie pytała ani nie oczekiwała niczego w zamian.

Tym razem przyniesie jej w koszu wspaniałe róże, przewiązane wyszukaną jedwabną wstążką zamiast bukietu pospolitych kwiatów.

Wystroił się. Wprawdzie nie w garnitur i krawat, ale w koszulę prosto z pralni i odprasowane spodnie. Zadzwoniłby najpierw, gdyby wiedział, z jakim przyjęciem się spotka.

Samochód Marcie stał przy krawężniku. Keller się uśmiechnął. Trzeba przyznać, że jest stała. Kellerowi się to podobało. Od dziesięciu lat mieszkała w tym samym bloku i miała ten sam samochód, od kiedy się poznali.

Zadzwonił do drzwi i czekał. Był niemal pewien, że otworzy mu w szlafroku, pod którym nie będzie miała prawie nic. O ile pamiętał, kiedy wracała do domu, przebierała się w coś wygodniejszego. Zdecydowanie to pochwalał.

Ku jego zaskoczeniu Marcie otworzyła drzwi w białych szortach i bezrękawniku z golfem.

- Johnny. - Jej głos brzmiał stanowczo. Nie mógł wyczuć, czy się cieszy, że go widzi.

- Przyszedłem przeprosić za wtedy. - Wyglądał na skruszonego. - Pewnie uważasz mnie za neandertalczyka.

Stała po drugiej stronie szklanych drzwi, z ręką na klamce, jakby nie była pewna, czy go wpuścić.

Keller pomyślał, że małe kłamstewko nie zaszkodzi.

- Przyszedłbym wcześniej, ale miałem wypadek. - Czasami trzeba nieco naciągnąć fakty, choć rzadko to robił.

- Wypadek? - Zmartwiona otworzyła szeroko ładne oczy.

- Chciałbym z tobą porozmawiać, Marcie. Nic więcej, obiecuję. - Podniósł obie ręce na znak, że się poddaje.

Wahała się.

- Proszę. - Mało kto potrafiłby się oprzeć jego wdziękowi. Plan wypalił. Otworzyła drzwi.

- Cieszę się, że cię widzę - rzucił, wchodząc do mieszkania. Powiedział to tak, jakby miał cholerne szczęście, że żyje.

Był zaskoczony, wystrój mieszkania bardzo się zmienił. Tylko meble zostały te same. W lśniących oknach wisiały jasne zasłony. Obok krzesła stał wiklinowy kosz pełen włóczki. Na stoliku do kawy leżało kilka czasopism.

Usiadł, nie czekając na zaproszenie. Dał jej do zrozumienia, że trudno mu stać, co właściwie nie było dalekie od prawdy. Od tygodni dokuczał mu ból żeber.

Postawił kosz róż na stoliku do kawy i prawie zwalił się na kanapę.

- Co się stało?

Keller ukrył uśmiech, słysząc troskę w jej głosie.

- Wypadek samochodowy. - Chciał jej powiedzieć, że ma metalową płytkę w głowie, ale uznał, że mógłby przesadzić. - Jeżeli nie masz nic przeciwko temu, wolałbym o tym nie rozmawiać.

- Oczywiście. - Jej ciepły, troskliwy głos był jak balsam po odprawie, jaką dała mu wcześniej.

Na chwilę zaległa pełna napięcia cisza. Wszystko toczyło się zgodnie z planem oprócz tego, że Marcie stała w odległym końcu pokoju. Jakby obawiała się tego, co mogłoby się stać, gdyby usiadła obok. A Keller chciał, żeby usiadła. Gdyby mógł ją pocałować raz czy dwa, zmieniłby się ten dziwny stan rzeczy.

Marcie najwyraźniej czekała, żeby coś powiedział, więc wyciągnął z zanadrza pierwsze, co mu przyszło do głowy.

- Wpadłem nie tylko po to, żeby cię przeprosić. Chciałem ci też podziękować, że wyciągnęłaś mnie z więzienia.

- Nie ma za co, Johnny.

- Chciałbym ci okazać, jak bardzo cenię naszą przyjaźń, Marcie. Nie wiem, co bym bez ciebie zrobił. - Kilka miesięcy temu wygłupił się i został aresztowany za bójkę w barze. Oskarżenia wprawdzie wycofano, ale gdyby nie Marcie, spędziłby noc za kratkami. Odsiedziałby swoje, ale Murphy go potrzebował. Musiał zdążyć na samolot.

- Nie jesteś mi nic winien - zapewniła, widząc, że wyciąga portfel. - Przez ten wypadek chyba zapomniałeś.

- Na pewno?

- Tak. Tydzień później dostałam czek z banku.

- To dobrze.

Mówiła mu już o tym, ale fakt, że chciał się upewnić, czy nie jest jej nic winien, stawiał go w dobrym świetle. Znowu zapanowała krótka, dziwna cisza.

- Wyglądasz wspaniale. - Nie przesadzał. Marcie naprawdę świetnie wyglądała. Lepiej niż poprzednio. - Co się zmieniło?

- Wiele rzeczy.

Pochylił się, obejmując kolana ramionami.

- Masz może coś do picia? - O ile pamiętał, Marcie miała dobrze zaopatrzony barek.

- Może być kawa?

W pierwszej chwili pomyślał, że żartuje, ale okazało się, że nie.

- Jasne.

- Z cukrem i śmietanką?

- Nie, czarna.

Wyszła z jadalni, a on został sam. Odczekał chwilę, po czym poszedł za nią do małej kuchni.

Marcie była zajęta nastawianiem czajnika. Zerknęła na niego przez ramię.

- Johnny. - Była zdenerwowana. Pośpiesznie dokończyła ochrypłym głosem. - Powinieneś o czymś wiedzieć. Spotykam się teraz z kimś innym.

A więc o to chodzi. Cóż, nie była to żadna niespodzianka.

- Jest dla mnie naprawdę dobry.

- Innymi słowy - nie znika na długie miesiące.

Wzruszyła ramionami, jakby nigdy nie przejmowała się jego nieobecnością.

- Cieszę się, kochanie. - Miał ochotę wcisnąć temu facetowi pięść do gardła, ale nie mógł pozwolić, by Marcie to wyczuła.

- Naprawdę? - W widoczny sposób jej ulżyło. Pokiwał głową.

- Zasługujesz na wszystko, co najlepsze.

Ekspres do kawy zabulgotał i ciemny płyn popłynął do szklanego dzbanka. Marcie odwróciła się i otworzyła kredens, żeby wyciągnąć dwa kubki. Keller podszedł bliżej i przylgnął do jej pleców.

- Pozwól, że ja to zrobię - wyszeptał. Była miękka, ciepła i kobieca. Jej pośladki idealnie do niego przylegały. Z natury nie był zazdrosny, ale na myśl o Marcie z innym mężczyzną w łóżku zmieniał się w potwora. To go zaskoczyło.

Powoli odsunął się od niej i zdjął dwa kubki.

- Opowiedz mi o nowym chłopaku - zagadnął. Im więcej się dowie, tym łatwiej będzie mu zdyskwalifikować konkurenta.

Zauważył, że Marcie lekko drżą ręce, kiedy nalewała świeżo zaparzoną kawę. Uśmiechnął się w duchu. Ta chwila bliskości sprawiła jej taką samą radość, co i jemu. Nie była z tego zadowolona, ale nie mogła zaprzeczyć.

- Nazywa się Clifford Cradmen i jest hydraulikiem.

- Hydraulikiem. - Coś się nie zgadzało. Marcie, którą znał, zanudziłaby się na śmierć w towarzystwie Clifforda Cradmena. To się nie trzymało kupy.

- Jest zazdrosny? - Keller usiadł na kuchennym krześle.

- Clifford? - Spojrzała na niego pytająco. - Nie wiem. Nigdy nie dałam mu powodu do zazdrości.

Nie dała powodu do zazdrości? Marcie?

- Myślisz, że miałby coś przeciwko temu, żebym zaprosił cię na kolację? Chciałem ci podziękować, że wyciągnęłaś mnie z więzienia.

- Nie trzeba.

- Przynajmniej tyle mogę zrobić. - Starał się, żeby brzmiało to szczerze. - Jeżeli chcesz, mogę się skontaktować z twoim chłopakiem i mu wytłumaczyć. Nie chciałbym doprowadzić do nieporozumień między wami.

Marcie spuściła wzrok. Nie miał wątpliwości, że ją kusi.

- „U Cattlemana”. - Rzucił nazwę najdroższej restauracji w mieście. Ich oczy się spotkały.

- Zawsze marzyłam, żeby zjeść tam kolację.

Ledwie się powstrzymał z komentarzem, że hydraulik nie mógłby sobie na to pozwolić.

- Więc jak, Marcie? Jutro wieczorem. Wpadnę po ciebie o szóstej. - Zamknęła oczy, pokręciła głową i powiedziała pośpiesznie:

- Nie mogę.

- Więc pojutrze. - Nie chciał się poddać. - Jeżeli też ci nie pasuje, sama zaproponuj dzień i godzinę.

Odezwała się dopiero po drugiej chwili.

- W sobotę?

Wstrzymała oddech, jakby w dalszym ciągu nie była pewna, czy powinna się zgodzić.

- Niech będzie sobota. - Keller ucieszył się. Czuł się tak, jakby wygrał decydującą bitwę. - Będę o szóstej.

- Ale tylko jako przyjaciele - zastrzegła, nie spuszczając z niego wzroku.

- Oczywiście - skłamał. To przyjaciele stają się w końcu najlepszymi kochankami.

Rozdział 13.

Nad Zarcero zapadła noc. Letty zgubiłaby się zupełnie, gdyby nie światła w miasteczku, które jak małe latarnie morskie wskazywały jej drogę. Zeszła w dół, pokonując strome zbocze tak ostrożnie, jak się dało. Przy każdym kroku uważała, by nie stracić równowagi. W oddali słychać było pojedyncze strzały.

Księżyc i gwiazdy dawały niewiele światła. Kiedy zbliżyła się do miasteczka, usłyszała hałaśliwą muzykę i śpiew. Dopiero po chwili dotarły do niej słowa sprośnej piosenki. Zarumieniła się, gdy je przetłumaczyła. Widać zamieszki w kraju nie wszystkim przeszkadzały.

Na przedmieściach ukryła się. Zastanawiała się, co robić. Maszerowała cztery czy pięć godzin i nie natrafiła na ślad Murphy'ego.

Przyszedł po samochód i najwidoczniej nie udało mu się. Prawdopodobnie go złapali. Letty postanowiła, że najpierw ukradnie samochód, a potem poszuka Murphy'ego. Chociaż słabo znała się na samochodach i silnikach, miała jednak nadzieję, że przy odrobinie cierpliwości, posługując się wsuwką do włosów, uruchomi stacyjkę. Słyszała, że kartą kredytową można otworzyć zamknięte drzwi, a jeśli to prawda, na pewno wsuwką można uruchomić samochód.

Przypuszczała, że niemało samochodów stało pod knajpą. Ale kradzież jednego z nich i ucieczka były prawie nierealne. Musiała się rozejrzeć.

Bezgłośnie podążała opustoszałą uliczką pod ścianą jakiegoś domu. Z czoła ciekł jej pot; bała się, żeby jej nie schwytano. Może powinna poczekać... Po chwili doszła do wniosku, że postępuje właściwie. Zmarnowała już cały dzień, bezskutecznie wyczekując na powrót Murphy'ego. Starała się nie myśleć, co się z nim stało ani co oznaczała strzelanina.

Myśl, że mógł zostać zabity, sprawiała, że Letty czuła ból w piersi. Pozbyła się jej jak najszybciej. Postanowiła, że najpierw pojedzie po Luke'a, a potem wróci po Murphy'ego.

Kiedy rozejrzy się po miasteczku, przemyśli wszystko jeszcze raz, podejmie decyzję i wyruszy w drogę.

Miasteczko sprawiało wrażenie opustoszałego. Wyjątkiem była knajpa, skąd dobiegały coraz głośniejsze i bardziej sprośne piosenki. Zdołała wcisnąć się pomiędzy dwa budynki i wyjrzała na główną ulicę, na której znajdowała się knajpa. Słysząc śmiech i radość, trudno się było domyślić, że kraj pogrążył się w chaosie.

Zgodnie z przypuszczeniami Letty przed knajpą stało sześć czy siedem dżipów i mnóstwo zdezelowanych trzydziestoletnich albo starszych innych amerykańskich samochodów.

Zdawało się, że ludzi wewnątrz nic nie obchodzi. Drzwi były otwarte na oścież, a stoły wystawione na ulicę. Wokół nich krzątało się kilka kobiet w dopasowanych spódnicach i stylonowych bluzkach z głębokimi dekoltami. Niektóre roznosiły drinki, inne bezwstydnie nagabywały mężczyzn i otwarcie zachwalały swoje wdzięki.

Kątem oka Letty zobaczyła, jak żołnierz chwycił kobietę w pasie i posadził ją sobie na kolanach. Młoda kelnerka pisnęła z rozkoszy, kiedy zamknął jej usta swoimi. Wijąc się na kolanach żołnierza, objęła jego biodra udami. Dysząc, odchyliła głowę, a on ukrył twarz w jej obfitym biuście. Ujął w dłonie jej pełne piersi, liżąc i ssąc jej kark.

Letty patrzyła jak zahipnotyzowana. Nie była w stanie odwrócić wzroku. Ci dwoje prawie się kochali na oczach wszystkich. Zaschło jej w gardle. Nie mogła zrozumieć, dlaczego fascynuje ją ten krzykliwy pokaz erotyczny.

Naraz wszystko pojęła. Tym żołnierzem był Murphy.

Szok był tak wielki, aż ugięły się pod nią kolana. Opierając się plecami o ścianę, osunęła się na ziemię.

Murphy. Ten sukinsyn kazał jej czekać godzinami w upalnym słońcu, a sam zabawiał się z jakąś... lafiryndą!

Nigdy nie była bardziej wściekła. Do tej pory niepokoiła się i denerwowała przekonana, że go złapali albo jeszcze gorzej. To popołudnie było piekłem - tak się o niego martwiła.

Zaryzykowała życie, żeby dowiedzieć się, co się z nim stało. Wszystko mogło się zdarzyć podczas drogi do miasteczka. Ale Murphy'ego to nie obchodziło. Cieszył się pewnie, że mają z głowy.

Popełniła fatalny błąd, ufając mu. Ten człowiek nie ma zasad. Żadnej przyzwoitości. Miała nadzieję, że umrze powolną śmiercią, w męczarniach. Rozkoszowała się myślą o jego cierpieniu.

Złość popchnęła ją do działania. Jeszcze przed chwilą bała się oddychać ze strachu, a teraz swobodnie przechodziła od jednego budynku do drugiego, uważając, żeby nie rzucać się w oczy. Była ostrożna, bardzo ostrożna, ale nie głupia.

Nie miała pewności co do szans na kradzież dżipa, dlatego zamierzała przeczekać do świtu w miejscowym kościele. Do tej pory żołnierze będą już na tyle pijani, że nie zorientują się, co robi.

W pobliżu kościoła usłyszała za sobą czyjeś ostrożne, niemal bezgłośne kroki. Serce w niej zamarło. Pomyślała, że strach jest zadziwiającym zjawiskiem. Nigdy nie rozumowała bardziej logicznie.

Poczekała, aż skradający zbliży się do niej, a potem odwróciła się, gwałtownie. Myślała, że go przestraszy.

Przed nią stał Murphy.

- Murphy?! - Krzyknęła cicho zaskoczona. Zasłonił jej usta ręką i zaciągnął pod kościół.

- Do cholery jasnej, co ty sobie myślisz?

Na początku żołnierskiej kariery Murphy nauczył się, że uczucia są takim samym wrogiem, jak uzbrojony przeciwnik. Jeździł na misje bez żadnych emocji. Robił to, za co mu płacono, i wracał tak szybko, jak się dało. Przez wszystkie lata pracy w Deliverance Company kierował się tymi zasadami.

Potem wdał się w współpracę z jakąś Letty Madden.

Wszystko zmieniło się w chwili, kiedy zgodził się towarzyszyć tej urzędniczce pocztowej w wyprawie do Zarcero. Wkurzała go do maksimum.

Jej ostatnia eskapada i przemykanie ciemną uliczką na terytorium wroga, gdzie była widoczna jak spuchnięty palec, to najlepszy dowód głupoty. Nieważne, ile wypiją rebelianci nie przestają być żołnierzami. Zdemaskowanie jej było kwestią czasu.

Murphy uzbroił się w cierpliwość i czekał, aż zapadnie noc. Usiadł w knajpie, w „pożyczonym” mundurze buntownika i zbierał cenne informacje. Zanim dołączył do towarzystwa, większość żołnierzy była zalana w pestkę. Carlotta, zgrabna kobieta w jego ramionach, stanowiła doskonały kamuflaż. Mógł spokojnie zasięgnąć języka.

Wtem pojawiła się Letty i wszystko prysło. Krew go zalała. Miała szczęście, że skończyło się tylko na tym, że zaciągnął ją do kościoła.

Szarpała się i ugryzła go w dłoń, pomiędzy kciukiem a palcem wskazującym. Mocno. Murphy zdusił jęk i ścisnął jej szczęk? tak, że go puściła. Mimo bólu trzymał ją nadal.

- Do cholery jasnej, co ty wyprawiasz? Chcesz, żebyśmy oboje zginęli? Kazałem ci na mnie czekać. - Kiedy odzyska spokój, ukarze ją, że nie posłuchała polecenia.

Letty przycisnęła dłoń do piersi Murphy'ego. Chciała go odepchnąć, ale nawet nie drgnął.

- Ty sukin... - Ugryzła się w język i rzuciła mu mordercze spojrzenie.

- Ja? - Nie rozumiał, o co się wścieka. - Słuchaj, mała, ustalmy coś. Kiedy wydaję rozkaz, musisz mnie słuchać.

- Ostatni raz mi rozkazywałeś. - Wywinęła się i zrobiłaby mu krzywdę, ale uniknął jej kolana.

Jej wściekłość zaintrygowała Murphy'ego. Do diabła, co ją tak wkurzyło? Dopiero po jakimś czasie dotarło do niego, że Letty widziała go z Carlottą. Szukając dodatkowego zarobku, kelnerka siedziała na jego kolanach i odsłaniała swoje wdzięki.

- Puść mnie - zażądała Letty, wypinając pierś. W innych okolicznościach Murphy'ego bawiłoby, że się tak o niego ociera. Ale teraz groziło im niebezpieczeństwo.

- Zamknij się, bo nas zabiją - powiedział.

Rozluźnił uścisk dłoni na jej nadgarstku, ale tylko trochę. Musieli wyjaśnić sobie co nieco. Niestety, nie mogli tego zrobić mulicy, gdzie spacerowali żołnierze.

- Puszczę cię, jeżeli przyrzekniesz, że będziesz milczała. - Czekał, aż się zgodzi. Zrobiła to niechętnie jednym stanowczym ruchem głowy.

Murphy, zadowolony, objął ją ramieniem i prawie zaciągnął w głąb zaułka. Wyprowadził ją z miasteczka. Zatrzymał się dopiero, kiedy był pewien, że nikt ich nie usłyszy.

- Nie będę tolerował niesubordynacji - powiedział z wściekłością.

- Nie będziesz musiał - odpowiedziała spokojnie. - Zwalniam cię. Był pewien, że się przesłyszał.

- Zwalniasz?

- Sama znajdę Luke'a.

Nie mógł się powstrzymać i wybuchnął śmiechem.

- Naprawdę?

- Zwalniam cięż twoich obowiązków. - Odprawiła go teatralnym gestem.

- Jak daleko dojdziesz, zanim cię złapią?

- Dalej niż dzisiaj. Jak długo miałeś zamiar trzymać mnie na tym skwarze, kiedy ty i ta... ta kobieta się...

- Dzięki tej kobiecie nie zostałem zdemaskowany. - Najwyraźniej zapomniała, że to dla niej ryzykował.

- Dobrze wiem, co miałeś dzięki tej kobiecie - wycedziła Letty przez zęby. Każde słowo przepełnione było niesmakiem.

Murphy miał już tego dość. Jeżeli chciała go odprawić, nie miał nic przeciwko temu. I tak był przekonany, że to strata czasu.

- Wspaniale. Cudownie. Dawno się tak nie cieszyłem. - Odwrócił się i zamierzał odejść.

Był nadal wściekły. Po wszystkim, co przeszedł, spotkało go takie podziękowanie. Letty nadaje do czubków. On zresztą też, skoro pojechał z nią do Zarcero.

Cóż. Robota skończona. Umywa ręce od niej i jej świętego braciszka. Po co mu kłopoty.

Zatrzymała go, zanim zdążył zrobić krok.

- Poczekaj!

Szybko wrócił jej rozum, pomyślał zadowolony. Potrzebowała go. Myli się, jeżeli myśli, że natychmiast do niej wróci. Niesubordynacji nie miał zamiaru tolerować. Niczyjej, a już na pewno nie tej zwariowanej kobiety.

Odwrócił się i zobaczył, że Letty klęczy na ziemi i grzebie w plecaku.

- Nie będzie mi to potrzebne. - Oddała mu pistolet. Trzymała broń w dwóch palcach, jakby miała do czynienia z trędowatym i bała się zarazić.

Broń. Letty wkurzyła go do tego stopnia, że zapomniał o jedynej rzeczy, którą jej zostawił, żeby nie była bezbronna.

- Zanim odejdziesz - powiedziała wyprostowana - chcę ci powiedzieć, że jesteś najpodlejszym, najbardziej niemoralnym i pozbawionym skrupułów mężczyzną, jakiego kiedykolwiek poznałam.

Brwi Murphy'ego uniosły się. Zachichotał.

- Aż tyle czasu potrzebowałaś, żeby się o tym przekonać? - Aż wrzała ze złości.

Murphy był zachwycony. Spełnił swój obowiązek, a nawet zrobił o wiele więcej, niż powinien. Letty Madden była teraz zdana na siebie, z czego on niewymownie się cieszył.

Schował pistolet do kabury.

- Powodzenia w szukaniu brata.

- Niepotrzebne mi powodzenie - oświadczyła. - Bóg jest ze mną.

- Jeśli tak, to nie wiem, do czego byłem ci potrzebny - odpowiedział Murphy bez złośliwości.

- Szczerze mówiąc, ja też nie.

Dużymi, pewnymi krokami wspinał się po stromym zboczu. Bez problemów powinien dotrzeć na farmę tej nocy. Rano porozmawia z Juanem i zawiadomi Carlosa. Jeśli wszystko pójdzie gładko, za dwa dni będzie w Boothill.

Rozdział 14.

Z przyczyn, których Luke prawdopodobnie nigdy nie pozna, przestano go torturować. Ból stał się teraz do zniesienia, a wraz z tym niespodziewanym zwrotem w sytuacji powróciła wola przetrwania. Po raz pierwszy, od kiedy go schwytano, chciało mu się żyć.

Nie dawało mu spokoju mgliste wspomnienie odwiedzin Rosity. Czy to się zdarzyło naprawdę? Nie wiedział. Z jakiegoś powodu Bóg pozwolił, by do niego przyszła. Nie wiedział, czy była to wizyta w wyobraźni, czy realna. Mimo to był wdzięczny.

Próbował usilnie, ale nie mógł sobie przypomnieć, co mówiła, jeśli rzeczywiście go odwiedziła.

Pamiętał, że dręczył go najgorszy ból i wydawało mu się, że nie zniesie dalszych męczarni, kiedy zjawiła się Rosita. Odgarnęła mu włosy z czoła i szeptała pocieszające słowa. Swoją miłością i odwagą kładła balsam na jego rany.

Serce Luke'a było pełne miłości do Rosity. Planował z nią wspólną przyszłość.

Luke wierzył, że Bóg posłał go do niespokojnej Ameryki Środkowej z jakiegoś szczególnego powodu. Spędził w Zarcero dwa lata, zanim odkrył, czego Bóg chciał go nauczyć.

Miłości.

Nie do prostych wieśniaków, którym poświęcał większość czasu. Od wielu lat serce Luke'a było przygotowane, by ich kochać i pokrzepiać. W rewanżu miejscowi polubili go i zaakceptowali.

Nie. Bóg wysłał go do Zarcero, żeby nauczyć go miłości, jaka łączy mężczyznę i kobietę. Uczucia, jakie mogło być udziałem jego rodziców, gdyby go nie zaprzepaścili.

Luke nie mógł sobie przypomnieć, kiedy po raz pierwszy zobaczył Rositę. To nie jej uroda go oczarowała, choć była piękniejsza, niż mógł to wyrazić.

Każdego ranka, po drodze do sklepu, w którym pracowała, odprowadzała swojego młodszego brata i siostrę do szkoły prowadzonej przez misjonarza. Wiele razy mówił jej „dzień dobry”, zanim spojrzał na nią tak, jak mężczyzna patrzy na kobietę.

Poświęcił życie dla służby bożej. Nieszczęśliwe małżeństwo rodziców sprawiło, że postanowił spędzić życie w samotności.

Służba misyjna mogła kolidować z życiem rodzinnym. Nie chciał dokonywać trudnych wyborów pomiędzy potrzebami podopiecznych a rodziną.

Paul Madden nigdy nie pozbierał się po odejściu żony. Żył przepełniony wątpliwościami i poczuciem winy do końca swoich dni.

Ojciec Luke'a kochał żonę całym sercem i duszą. Kiedy zostawiła go z dwojgiem dzieci dla innego mężczyzny, wziął całą winę na siebie. Gdyby był lepszym mężem zamiast dobrym pastorem... Gdyby więcej uwagi poświęcał swojej żonie, a mniej parafii... Nigdy sobie tego nie wybaczył. Nigdy się ponownie nie ożenił. Nigdy nie dał miłości drugiej szansy.

Luke przyrzekł sobie, że nie popełni tego samego błędu. Oczywiście, miłość stanowiła dla niego pokusę. Był podatny na wdzięki atrakcyjnych młodych kobiet. Podobało mu się wiele dziewcząt.

Ale nigdy ktoś taki jak Rosita. Była dobra i miła, delikatna i czuła. Mieszkańcy Managna ją kochali. Każdy, kto ją znał, nie mógł się oprzeć jej dobroci i subtelnej urodzie.

Upłynęły miesiące, zanim zwrócił na nią uwagę. Z Rosita było inaczej. Okazało się, że jej młodsze rodzeństwo samo potrafiłoby dotrzeć do szkoły. Z czułością wypominała Luke'owi, że jest najbardziej tępym mężczyzną we wszechświecie.

Nie miał co do tego wątpliwości.

Dopiero po kilku miesiącach odważył się umówić się z nią na randkę. Kiedy mieli pójść razem na kolację, był zdenerwowany jak nigdy. Miał dwadzieścia siedem lat, a czuł się jakby znowu miał siedemnaście.

Przyszedł po Rositę, porozmawiał po przyjacielsku z jej ojcem, pogłaskał po głowie siostrę i pożartował z bratem. Rosita wyszła w ślicznej białej zwiewnej sukni z czerwonym paskiem. Luke oniemiał z wrażenia.

Kiedy odprowadzał ją do domu, był przekonany, że jego towarzystwo musiało się Rosicie wydać najnudniejszym pod słońcem. Tylko on ponosił winę za tę katastrofę.

Był nie tylko zdenerwowany, ale przede wszystkim zdał sobie sprawę, że kocha tę kobietę. To była prawdziwa miłość.

Nie przyjechał do Zarcero szukać żony i zakładać rodziny. A potem Bóg Wszechmogący, w swej mądrości, zachwiał w posadach jego poukładanym światem.

Zamiast radować się z tego cudu, zamiast dziękować Bogu za ten nieoczekiwany dar, Luke postanowił, że nie chce mieć do czynienia z miłością. Przeszkodziłaby mu w pracy. Miłość odciągnęłaby go od celu, jaki sobie postawił.

Miał nadzieję, że czasem zniknie fizyczny pociąg, jaki czuł do tej pięknej młodej kobiety. Ale tak się nie stało. Wręcz odwrotnie - uczucie wzrastało i rozkwitało, nie podsycone ani pocałunkiem, ani dotykiem.

Luke napisał do siostry, prosząc o modlitwę z powodu głębokiej wewnętrznej walki, ale nie wyjaśnił jej, z czym się zmaga. Mimo że byli sobie bliscy, obawiał się, że siostra go nie zrozumie.

Oboje mieli taki sam pogląd na temat miłości i małżeństwa. Ona śpieszyła się do stanu małżeńskiego nie bardziej niż brat.

Unikał Rosity przez dwa miesiące, aż w końcu natknął się na nią przypadkowo, odwiedzając starszą wdowę, panią Esparza.

Oboje byli zaskoczeni, kiedy Rositą otworzyła drzwi. Czytała coś schorowanej dziewięćdziesięcioczteroletniej kobiecie i wtedy po raz pierwszy pani Esparza spokojnie zasnęła.

Luke chciał szybko wyjść, żeby uniknąć pokusy. Mimo że nigdy tego nie robił, od razu znalazł wymówkę. Obiecał, że przyjdzie później.

Zanim wyszedł, odwrócił się i spojrzał na Rositę. Siedziała przy łóżku staruszki z pochyloną głową. Miała oczy pełne łez.

Kiedy spytał ją, co się stało, zarumieniła się i wyjaśniła, że coś jej wpadło do oka. Luke po raz drugi odwrócił się do drzwi. Ale nie wyszedł.

Czuł się zmęczony walką z tym, czego pragnął najbardziej. Zmęczony udawaniem silnego. Zmęczony ignorowaniem głosu serca.

Tego popołudnia Luke zrozumiał, czego Bóg chciał go nauczyć - miłości.

Luke był mężczyzną, a próbował żyć jak święty. Potrzebował kuksańca, by zaakceptować i docenić ludzką stronę swojej natury. Tak długo lekceważył i prześladował swoje ciało, że kiedy w końcu je uwolnił, omal go nie poniosło na skraj przepaści.

Od tej pory wiedział, że albo będzie głosił jedno, a żył inaczej, albo ożeni się z Rositą. Dwa tygodnie przed zamachem stanu Luke poprosił Rositę o rękę i został przyjęty.

Wiedział, że powinien poprosić ją, by dzieliła z nim życie i służbę, bo tego chciał Bóg.

Nie mógł się doczekać dnia, kiedy staną się małżeństwem. Chciał znaleźć równowagę w życiu; kontynuować pracę w misji i być jednocześnie dobrym mężem i ojcem.

Otworzył oczy i rozejrzał się po okratowanej celi więziennej. Z nowym zapałem zaczął modlić się o przyszłość. Tego wieczoru zmusił się nawet, by przełknąć kilka kęsów niejadalnej strawy, którą przyniesiono do celi. Chciał, by powiedzieć to głośno, więc podniósł się na pryczy, wzniósł oczy ku niebu i wyszeptał:

- Chcę żyć.

Rozdział 15.

Złość była dla Letty uczuciem obcym i nieprzyjemnym. Siedziała po ciemku i trzęsła się z wściekłości po odejściu Murphy'ego.

Poczuła się fizycznie chora, kiedy zobaczyła go z tą... kobietą. Jak chował twarz w jej piersiach, całował w szyję. Gotowało się w niej na samą myśl o tym.

Pozbyła się go na dobre. Nie miała wątpliwości: zaufała nieodpowiedniej osobie. Była to bolesna i droga lekcja. Przez Murphy'ego jest jeden dzień do tyłu. A kto może wiedzieć, ile czasu zabawiałby się z tą ladacznicą.

Na pewno miał ją za idiotkę, kiedy go zwolniła. Zrobiła to pod wpływem wściekłości. Musi poradzić sobie sama.

W blasku księżyca widać było wieżę kościelną. Chociaż Luke mieszkał w Zarcero niecałe dwa lata, był znany i kochany przez społeczność wierzących. Wystarczyło skontaktować się z innym księdzem czy pastorem, a oni z pewnością zaprowadzą ją do brata.

Skierowała się w stronę kościoła katolickiego. Szła bardzo ostrożnie. Na ulicy przed stuletnią budowlą panowała ciemność i cisza. Wysokie, masywne drzwi wskazywały wejście.

Letty długi czas obserwowała ulicę. Bała się, że jeżeli wyjdzie na otwartą przestrzeń, złapią ją. Jej strach był bezpodstawny. Murphy kręcił się tutaj cały dzień w tym idiotycznym mundurze i nikt go nie zdemaskował.

Wzięła głęboki oddech, wyłoniła się z ciemności i szybko pobiegła pod kościół. Kiedy pokonała kilka niskich stopni, serce waliło jej jak młotem, jakby miało zamiar za chwilę eksplodować.

Ulżyło jej, gdy okazało się, że budynek nie jest zamknięty. Ciężkie drewniane drzwi otworzyły się ze zgrzytem, gdy nacisnęła klamkę.

Weszła do przedsionka i usłyszała dziwny brzęk. Oślepiło ją światło, więc podniosła dłoń, żeby osłonić oczy.

Najpierw zauważyła, że nie ma ławek. Zamiast nich w kościele stało pełno biurek. Siedzieli przy nich żołnierze. Mnóstwo żołnierzy.

Usłyszała dziwny dźwięk.

Zamarła. Lufy tuzina karabinów mierzyły prosto w jej serce. To miejsce nie było już domem bożym. Było centrum dowodzenia rebeliantów.

Im bardziej Murphy się oddalał, tym większa ogarniała go złość. Aż zaczął przeklinać. Najpierw pod nosem, potem głośniej, aż w końcu musiał powstrzymać się od krzyku. Nie poprawiło mu to humoru.

I wiedział dlaczego.

Postanowił wrócić, mimo że Letty go zwolniła. Przeklinał dzień, w którym spojrzał na tę kobietę. Postępował wbrew temu, co nakazywał rozsądek.

Robił to ze względu na własne sumienie. Gdyby coś jej się stało, a to wielce prawdopodobne, bo nie tylko jest głupia, ale też naiwna, Murphy nigdy by sobie tego nie wybaczył.

W dodatku zapewnił ją, że odnajdzie brata, choć dobrze wiedział, że tego pożałuje.

Nie ulegało wątpliwości, że sam miałby większe szansę na uratowanie Luke'a Maddena, ale nie mógł zostawić Letty na pastwę losu.

Chociaż bardzo by tego chciał.

Irytowała go. Była karą za jego grzechy.

Po drodze do wioski Murphy opanował emocje. Powinien się kierować zdrowym rozsądkiem. Poradzi sobie z rebeliantami. Przez ostatnie lata radził sobie w podobnych sytuacjach. Doszedł do perfekcji w sztuce maskowania i upodabniania się do otoczenia. Nieznanym elementem, który przysparzał mu najwięcej kłopotów, nie byli rebelianci. Była nim Letty.

Wcale by się nie zdziwił, gdyby ich wydała, jak tylko zobaczy, że wrócił. Nie ma rozumu za grosz.

Z knajpy nadal dochodziła głośna muzyka. Zabawa się jeszcze nie skończyła i podejrzewał, że będzie trwała do rana.

Szedł ulicą pewnie, jakby wypełniał ważny rozkaz. Nikt go nie zatrzymał i Murphy wątpił, żeby ktoś to zrobił.

Stanął dopiero przy końcu głównej ulicy. Jedyną budowlą w okolicy był stary kościół. Prawie nie zwrócił na niego uwagi. Chociaż...

Światła o tej porze nocy? W kościele?

Coś było nie tak.

Letty posadzono na krześle ze związanymi z tyłu rękami. Spoglądała w górę na przywódcę rebeliantów, kapitana Norte. Nie dała po sobie poznać, że się boi.

- Jak się pani dostała do Siguierres? - spytał Norte łamaną angielszczyzną.

Powiedziała mu prawdę.

- Przyszłam - oznajmiła spokojnie.

Uderzył ją w twarz. Krew wypełniła jej usta. Zmrużyła oczy, zszokowana i zaskoczona przemocą. Chyba miał ochotę uderzyć japo raz drugi.

- Zamknąć ją. Niech przez jakiś czas posiedzi sobie w towarzystwie szczurów. Zobaczymy, czy to rozwiąże jej język - zwrócił się do dwóch żołnierzy.

Żołnierze stanęli po obu stronach Letty, ściągnęli ją z krzesła i wyprowadzili za drzwi. Nocne powietrze chłodziło jej rozpaloną twarz. Ostrożnie poruszyła ustami. Nigdy nie sądziła, że uderzenie może tak bardzo boleć.

Dwaj eskortujący ją mężczyźni zaczęli ze sobą szeptać. W pierwszej chwili Letty nie mogła zorientować się, o czym rozmawiają. Potem dotarło do niej, że nie zaprowadzą jej od razu do więzienia. Postanowili się z nią trochę zabawić.

- Nie. - Zaczęła odpychać ich łokciami. Usiłowała ich przekonać, że kapitan będzie bardzo niezadowolony, kiedy dowie się, że nie wykonali rozkazu.

Przerażona tłumaczyła im, że skoro chcą zaprowadzić nowy porządek, w kraju nie mogą się uciekać do godnych pogardy aktów przemocy wobec niewinnych kobiet.

Mówiła szybko, myślała z trudem i każde kolejne błaganie dowodziło, że to nie ma sensu. Ci dwaj nie mieli zamiaru odmówić sobie przyjemności.

Letty wyrywała się i krzyczała. Zaciągnęli ją za budynek i pchnęli na twardą ziemię. Upadła na plecak.

Jeden z mężczyzn przyciskał jej ramiona do ziemi. Musieli trzymać ją obaj. Pozwolili, żeby się rzucała i wiła, aż w końcu opadła z sił. Potem jeden z nich przyklęknął i rozerwał jej bluzkę.

Letty zamknęła oczy. Nie chciała na niego patrzeć. Wrzasnęła, kiedy poczuła dotyk jego szorstkich rąk na swojej gładkiej skórze. Kopała i rzucała się, jakby wstąpiła w nią nowa siła, ale nic nie wskórała. Mężczyzna rozchylił jej nogi i zaczął rozpinać zamek w jej dżinsach.

Żołnierz, który ją przytrzymywał, ponaglał drugiego. Letty zaczęła szlochać. Straciła wolę walki i możliwość stawiania oporu.

Mężczyzna położył się na niej i przygniótł do ziemi.

W tym momencie rozległ się przeraźliwy huk. Ziemia zadrżała. Wybuch zakołysał całym miastem. Płomienie wystrzeliły aż do nieba, a huk stawał się coraz potężniejszy.

- Wybuchło paliwo! - krzyknął przerażony mężczyzna. Puścił Letty i uciekł. Żołnierz, który na niej leżał, przejął się tylko na chwilę. Pomagając sobie przedramieniem, podźwignął się i zacisnął rękę na jej gardle, odcinając dopływ powietrza. Przestała się zmagać z przeciwnikiem. Traciła siły.

Pomyślała, że zaraz się udusi, i wtedy uścisk zelżał. Ramię żołnierza zsunęło się z gardła Letty. Sapnęła i wzięła głęboki haust świeżego powietrza. Napastnik leżał daleko od niej. Jego otwarte oczy były martwe, a na twarzy malował się wyraz śmiertelnego przerażenia.

Letty zaczęła szlochać. Spojrzała w górę na swojego wybawiciela. Była pewna, że ma przywidzenia.

Murphy pochylił się i podał jej rękę.

- Chodź! - krzyknął. - Musimy stąd wiać, i to szybko.

Nie była w stanie wykonać najmniejszego ruchu. Murphy schylił się i wziął ją na ręce. Kiedy się ocknęła, siedziała na przednim siedzeniu dżipa, który czekał z zapalonym silnikiem.

Błyskawicznie opuścili miasto, zostawiając za sobą tuman kurzu.

Murphy jechał z zawrotną prędkością. Letty robiła, co mogła, żeby nie wypaść z dżipa. Kiedy zwolnił, dotarła do niej groza ostatnich wydarzeń. Jej ciałem wstrząsał dreszcz.

Murphy spojrzał na dziewczynę.

- Dobrze się czujesz?

Szlochając, uderzyła pięścią w jego ramię.

- Wróciłeś...

- Nie masz mi za co dziękować.

Objęła się ramionami, bo zimna, brutalna rzeczywistość tego, co przeżyła, nie dawała jej spokoju.

- Wszystko w porządku? - mruknął Murphy. Zamknęła oczy i pokiwała głową.

- Na pewno?

Tak, do diabła, na pewno.

- Wszystko będzie dobrze - pocieszył ją.

Letty umiała sobie radzić z jego złością, oschłością i wrogością. Nie wiedziała jednak, jak przyjąć jego czułość. Otarła łzy z twarzy i pociągnęła nosem.

- Dziękuję wyszeptała.

Rozdział 16.

Marcie siedziała obok Johnny'ego przy eleganckim stole, przykrytym lnianym obrusem. Sytuacja wydawała jej się absurdalna. To była ich pierwsza prawdziwa randka, a przecież przez prawie dwa lata byli kochankami. Oprócz niewiarygodnego seksu łączyły ich miłe chwile przy posiłkach na wynos, ale nigdy się nie umawiali. Nie w pełnym tego słowa znaczeniu.

Od czasu do czasu Johnny przynosił jej prezenciki, jakieś niedrogie błyskotki w dowód wdzięczności. Wyrównywał rachunki, uświadomiła sobie ze smutkiem. Do niedawna podarunków od niego nie traktowała jako formy zapłaty, ale nadszedł czas, żeby spojrzeć prawdzie w oczy.

Pluszowy miś od Clifforda był pierwszym prezentem od mężczyzny, z którym nie poszła do łóżka.

Dotychczas dziewięćdziesiąt pięć procent spotkań Marcie i Johnny spędzali w jedwabnej pościeli. Wiedziała bardzo niewiele o nim i o jego życiu. Głównie to, że Johnny jest mężczyzną z krwi i kości i ma fizyczne potrzeby. Te właśnie potrzeby zdominowały wszystkie ich spotkania.

Zgodziła się na kolację, niepewna, czy dobrze robi. Ponieważ czuła się winna, przypadkiem wspomniała o spotkaniu z Johnnym Cliffordowi. Wyjaśniła mu, że dawny przyjaciel przyjechał do miasta na dzień czy dwa i wyraziła nadzieję, że nie ma nic przeciwko temu.

Czasami trudno było zgadnąć, co Clifford rzeczywiście myśli. Jego jedyną wadą, o ile to można nazwać wadą, była urzekająca grzeczność.

Marcie nie miała wątpliwości, że Clifford nie jest zachwycony, ale wspaniałomyślnie pozwolił jej iść na kolację z Johnnym i życzył, żeby się dobrze bawiła. Powiedział, że zadzwoni. Na tym się skończyło.

- Wiesz już, co zamówić? - Johnny odłożył na bok kartę.

Marcie była oszołomiona cenami. Za jeden posiłek tutaj zapłaciłaby tyle, co za zakupy na cały tydzień.

- Mały filet? - powiedziała niepewnie.

Uśmiechnął się szeroko, jakby dokonała najlepszego wyboru.

Była zaskoczona, że tak bardzo się denerwowała. Nie z powodu Johnny'ego. Łatwo się z nim rozmawiało - jeżeli mieli czas na rozmowę. Ale nie była przyzwyczajona do wizyt w wykwintnych restauracjach, gdzie kelnerzy nosili smokingi, a nakrycie składało się nie tylko z noża i widelca.

- Miałaś problemy, żeby wytłumaczyć się z naszego spotkania Cliffordowi? - spytał, jakby się tym martwił.

- Clifford nie jest typem zazdrośnika. Johnny wziął kartę win.

- Wygląda na poczciwinę.

- Jest dla mnie bardzo dobry. Lepszy niż inni.

Pojawił się kelner. Johnny złożył zamówienie i poprosił o butelkę drogiego francuskiego wina, bordeaux.

Przy posiłku miło gawędzili. Zwykle, kiedy mężczyzna gdzieś ją zabierał, Marcie była skazana na słuchanie długiego monologu. Czasami miała wrażenie, że mężczyźni się boją, że nie ma mózgu albo własnego zdania. A może bali się tego, co ma do powiedzenia. Podejrzewała, że w jej towarzystwie chcieli odpocząć od wojujących feministek.

Marcie często stykała się z mężczyznami, którzy chcieli wywrzeć na niej wrażenie i udowodnić, że są fascynujący, inteligentni i wspaniali. Zwykłe bez zbędnych ceregieli zamierzali zaciągnąć ją do łóżka i dowieść, jakimi są wspaniałymi kochankami. Co najczęściej mijało się z prawdą.

Przed trzydziestką Marcie wiedziała już wiele na temat stosunków damsko - męskich. Zdawała sobie sprawę, że wolni mężczyźni zwykle uważają, że panna w jej wieku rozpaczliwie szuka męża. Marcie rzeczywiście chciała mieć męża i dzieci, ale wymagała od mężczyzny o wiele więcej. Tęskniła za partnerstwem, wspólnotą celów i tym przed czym nieustraszeni mężczyźni uciekali w siną dal. Odpowiedzialnością.

Nie potrzebowała wina, żeby się odprężyć. Była szczęśliwa jak chyba nigdy dotąd. Johnny był inteligentny i miał gest.

W porównaniu z nim Clifford, drogi, kochany Clifford, wydawał się ograniczony i tępawy. Dla niego miły wieczór sprowadzał się do seansu filmowego i torby popcornu. Clifford był solą ziemi, a Johnny - pieprzem życia. Marcie zbyt długo stosowała łagodną dietę, chciała spróbować czegoś ostrzejszego.

Gdy Johnny wszedł do salonu fryzjerskiego, Marcie wiedziała, że go pragnie. Ale dopóki nie umówili się na kolację, nie miała pojęcia jak bardzo.

Johnny tak pokierował rozmową, żeby napomknąć, w jak niesamowity sposób się kochali. Jego ciemnoniebieskie oczy iskrzyły się łobuzersko, kiedy wspominał, jak podniecająco na siebie działali.

Mówił cichym, uwodzicielskim głosem. Marcie, schwytana w pułapkę wspomnień, czuła, jakby powoli wciągał ją wir. Stała się pożądającą, spragnioną ofiarą.

Oczy Johnny'ego obdarzyły ją spojrzeniem pełnym podziwu, jakby była jedyną kobietą, z którą zaznał tego niesamowitego cudu.

Opanowała kołatanie serca. Johnny powoli wyciągnął rękę i ujął jej dłoń. Nie miała wątpliwości, co znaczył ten gest. Pożądał jej, Potrzebował. Szalał bez niej.

Ogarnęły ją sprzeczne uczucia. Zaszła przecież tak daleko i tyle się nauczyła. Johnny chciał jaz tej drogi zawrócić.

- Marcie... - Jej imię zabrzmiało w ustach Johnny'ego jak delikatne błaganie. Próbował powiedzieć, że bez niej oszaleje. Marcie chciała być potrzebna, chciała, żeby jej pragnął.

Jej miłość i ciało ukoiłyby jego ból, uleczyły cierpienie i odegnały kłopoty. Przyszedł do niej. Właśnie do niej.

Usiłowała sobie uzmysłowić, że rano będzie się czuła wykorzystana jak idiotka. Ale pragnienie wzięło górę nad strachem i wyrzutami sumienia.

Powoli wsunęła dłoń w jego rękę. Johnny zamknął oczy i westchnął z wielką wdzięcznością i ulgą. Zacisnął palce na jej ręce i przeniósł dłoń Marcie pod stołem. Hipnotyzując ją wzrokiem, przycisnął dłoń Marcie do twardego wzgórka w swoim kroczu i uśmiechnął się szeroko.

Zabrakło jej tchu, kiedy poczuła siłę jego erekcji.

Johnny przedłużył oczekiwanie. Zamówił deser, a potem kawę. Jego oczy wiele obiecywały. Zapłacił rachunek, zostawiając hojny napiwek.

Parkingowy przyprowadził samochód. Marcie nie mogła już oddychać z podniecenia. Johnny jechał do jej mieszkania z ogromną prędkością, tak bardzo jej pożądał.

Milczeli.

Marcie nie zadała sobie trudu, żeby zaproponować mu kawę, a on nie pytał, czy może wejść. Zaparkował samochód, wysiadł i poszedł za nią.

W mieszkaniu od razu wziął ją w ramiona. Ich pierwsze pocałunki pełne były gorącego pośpiechu. Johnny miażdżył jej usta. Musiała się od niego oderwać, bo brakło jej tchu. Po chwili palący, słodki ogień wzrósł, a pożądanie sięgnęło zenitu.

Niewiarygodnie zmysłowe usta i dłonie Johnny'ego wędrowały po ciele Marcie, jej piersiach, biodrach i pośladkach. Zdjął z niej bluzkę, potem stanik i zaczął łakomie ssać jej piersi, rozpinając jednocześnie zamek spódnicy. Zachowywał się jak chłopiec w sklepie ze słodyczami, który nie może się zdecydować, jakich łakoci najpierw spróbować.

Marcie kilka razy jęknęła cicho i niecierpliwie. Pomogła mu się rozebrać. Zaprowadziła do sypialni, zasypując wilgotnymi, dzikimi pocałunkami. Johnny podniósł ją i delikatnie położył na łóżku.

Tak jak przy deserze i kawie przeciągał czas oczekiwania. Dłońmi i ustami doprowadził ją do tego, że jęczała z pragnienia. Pożądała go tak rozpaczliwie, że bała się, czy nie zwariuje.

- Zdążymy - zapewnił chrapliwym szeptem. - Mamy całą noc, kochanie, całą noc.

Marcie niecierpliwie wyciągnęła do niego ramiona, uderzając głową w coś miękkiego i puszystego.

Johnny wziął misia i zrzucił go z łóżka.

Miś. Prezent od Clifforda. Dał go Marcie, żeby pamiętała, jak bardzo ją kocha. Jedyny podarunek, jaki dostała od mężczyzny, który nie oczekiwał nic w zamian.

To podziałało na nią jak kubeł zimnej wody.

Zaczął ją całować, ale ona odwróciła twarz.

- Nie mogę. - Johnny zamarł.

- Czego nie możesz?

- Kochać się z tobą.

- Złotko, trochę za późno na wyrzuty sumienia. Przecież już się kochamy. - Roześmiał się serdecznie, jakby brał to za głupi dowcip.

Marcie odzyskała siły i podniosła się łóżka. Niepewnie trzymając się na nogach, podeszła do szafki i pośpiesznie zarzuciła na siebie szlafrok.

- Masz papierosa? - spytała drżącym głosem. Rzuciła palenie, ale teraz chciała zapalić. Bardziej niż kiedykolwiek odkąd pozbyła się nałogu.

- Papierosa? - Johnny siedział na brzegu łóżka i drapał się po głowie. - Czy zwykle nie robiliśmy tego po wszystkim?

- Już nie palę. - Uświadomiła sobie, że prosiła o papierosa. - To znaczy, czasami palę, kiedy jestem bardzo zdenerwowana.

Johnny zanurzył dłonie we włosach.

- Coś mi się tu nie zgadza. Może mi wyjaśnisz? Do cholery, co się stało?

- To długa historia. - Przypomniała sobie, że powinna mieć gdzieś paczkę salemów. Podeszła do kredensu i przeszukała górną szufladkę. W końcu znalazła papierosa.

Trzęsły jej się ręce i nie mogła go zapalić. Zaciągnęła się, wydmuchnęła dym w górę i zaczęła tak kaszleć, jakby miała wypluć z siebie wnętrzności.

Poszła do łazienki i wyrzuć zapalonego papierosa do toalety.

- Marcie, kochanie, powiek co się stało?

- Masz prawo być zły. - Weszła do pokoju i podniosła misia. Przycisnęła go do brzucha jak tarczą.

- Nie jestem wściekły - zapewnił łagodnie. - Po prostu nie rozumiem.

- Chodzi o Clifforda.

- O Clifforda? - powtórzy' Johnny, jakby nie był pewien, czy dobrze zapamiętał imię. - Twojego nowego chłopaka?

- Tak - kiwnęła głową. - nigdy niczego ode mnie nie chciał. - Jej wzrok pobiegł w stronę łóżka, jest miły i dobry...

- Ja też będę dla ciebie dobry kochanie. - Jego słowa były ciężkie od aluzji. - Daj mi tylko szansę, a pokażę ci, jak może być dobrze.

- Nie w tym sensie „dobry” - Zdała sobie sprawę, że usiłuje się tłumaczyć. Odgarnęła włosy z twarzy. - Clifford nic ode mnie nie chce - powiedziała ostro.

Johnny otworzył szeroko oczy.

- Hej, przecież nie zaprosiłem cię na kolację, żeby...

- Wiem, wiem - przerwała mu - Nie mam pojęcia, jak ci to wytłumaczyć. Jest miły, wierny i...

- Cały czas mówisz o Cliffordzie, tak?

- Tak. Nie mogłabym go zranić tylko dlatego, że ty się pojawiłeś. - Nadal przyciskała pluszowego zwierzaka do brzucha.

Johnny nie odpowiedział.

- Masz prawo być wściekł Nie miałabym ci za złe, gdybyś wyszedł i nie chciał mnie więcej widząc - I pewnie tak byłoby najlepiej dla nas obojga.

Johnny milczał dalej. Kompletnie nagi wstał i pozbierał swoje rzeczy.

- Może napilibyśmy się kawy? - zaproponował.

- Kawy?

- Mocnej. Bardzo mocnej.

Pokiwała głową.

Johnny poszedł do łazienki.

- Mógłbym skorzystać z prysznica?

- Oczywiście.

Zamknął drzwi od łazienki, a Marcie przypomniało się, że kurek z ciepłą wodą źle się odkręca.

- Nie przejmuj się - wymamrotał, kiedy mu o tym powiedziała. Pocierał dłonią twarz. - Gorąca woda nie będzie mi potrzebna.

Rozdział 17.

Murphy zaparkował dżipa na poboczu wyboistej drogi i przestudiował mapę. Trzymał się z daleka od głównych arterii, ale nie był na tyle głupi, aby sądzić, że udało im się uciec.

Wysadzając w powietrze zbiornik z paliwem, wywołał zamieszanie, dzięki któremu uratował Letty. Kapitan Norte na pewno tego nie zapomni ani nie puści płazem. Ale kapitan Norte był najmniejszym zmartwieniem.

Na szyi Murphy'ego zaciskała się pętla. Na szyi Letty również. Ale kapitan i jego banda zbirów najpierw będą musieli go znaleźć, a Murphy miał zamiar, jak najbardziej im to utrudnić.

Zorientował się, gdzie się znajdują, złożył mapę i schował do plecaka.

Letty spała niespokojnie u jego boku. Zasnęła dopiero po kilku godzinach. Zmęczenie wzięło nad nią górę.

Murphy nie umiał pocieszać kobiet. Nie wiedział, co powiedzieć, żeby się rozchmurzyła, więc prawie się nie odzywał. To przez niego Letty omal nie została zgwałcona. Nie mógł sobie darować, że ją zostawił. Była naiwna i głupia, ale on zachował się podobnie.

Nie wiedział, jak długo go nie było. Pół godziny, może czterdzieści minut. I w tym czasie Letty zdążyła wpakować się w taką kabałę.

Murphy przestał się obwiniać. Było już po wszystkim. Żołnierz, który zaatakował Letty, nie żył, a oni byli już daleko od Siguierres.

Letty poruszyła się, usiadła i potarła ręką kark.

- Jak długo spałam?

- Kilka godzin.

Czuł, że na niego patrzy, i że się waha.

- Ja... Myliłam się.

Murphy wrzucił pierwszy bieg.

- Kiedy?

- Powinnam była czekać, jak mi kazałeś. Źle zrobiłam, że za tobą poszłam. Tylko że dziesięć godzin to strasznie długo, kiedy się czeka. Usłyszałam strzały i nie wiedziałam, co się z tobą stało, i... Nieważne. Popełniłam błąd. To wszystko moja wina i... - zamilkła.

- O ile sobie przypominam, zwolniłaś mnie - zauważył surowo.

- Tego też nie powinnam była robić.

- Racja. - Nie miał zamiaru kłócić się o rzeczy oczywiste. Dostała już porządną nauczkę. - Co mi oferujesz, żebym wrócił?

Objęła się ramionami w obronnym geście.

- Nie martw się, tym razem warunki będą inne.

- Czego chcesz?

Wyczuł obawę w jej głosie.

- Jednego i tylko jednego. Będziesz robić to, co ci każę i kiedy każą, bez dyskusji. Jeżeli znowu nie posłuchasz, to koniec. Jasne?

Pokiwała głową.

- Dobrze. Skoro to już wyjaśniliśmy, znajdźmy twojego brata i zabierajmy się stąd.

Na drodze były tak głębokie koleiny, że mogłyby w nie wpaść mniejsze zwierzęta. Byli na tyle daleko od bitej drogi, że Murphy przestał się niepokoić, że ich znajdą. Zwolnił nieco.

Martwił się o Letty. Nie lubił dużo gadać podczas wykonywania zadania i ucinał wszelkie rozmowy. Chociaż podporządkowała się tej zasadzie, wiedział, że korciło ją, żeby pytać. Ale nie dzisiaj. Milczenie było najlepszym dowodem, że groźba gwałtu bardzo nią wstrząsnęła.

- Jesteś głodna?

- Trochę.

- Niedługo się zatrzymamy. - Gdyby był innym mężczyzną, wziąłby ją w ramiona, ale czułość była mu obca. Nie umiał pocieszać zrozpaczonych kobiet. I był prawie pewien, że w tej chwili najmniej potrzebowała i pragnęła dotyku mężczyzny.

- Chciałabym się wykąpać.

Wykąpać? Rany boskie, czego ona się spodziewała? W tej dżungli raczej nie natkną się na luksusowy kurort.

Pamiętał z mapy, że w pobliżu było małe jeziorko.

Odkąd wyjechali z Hojancha, cały czas pięli się pod górę. Roślinność stawała się coraz bujniejsza. Teren różnił się zdecydowanie od rozgrzanej, suchej ziemi, którą opuścili dwa dni temu.

Murphy znalazł miejsce na zaparkowanie dżipa. Letty skubała śniadanie, a on obszedł jezioro dookoła, żeby sprawdzić, czy nie wpakowali się w sam środek okupowanego przez rebeliantów terytorium.

- Idź się wykąpać - powiedział, kiedy wrócił. Zdjął kapelusz i otarł ręką pot z czoła.

Letty zawahała się.

- Nikt nie będzie mnie podglądać?

- Nie ma tu żywej duszy.

Podziękowała mu niewyraźnym: uśmiechem i poszła się rozebrać za niskim krzakiem.

Murphy wsiadł do dżipa, odchylił oparcie i usiłował zasnąć. Od ponad trzydziestu godzin był na nogach i dawało mu się to we znaki.

Usłyszał plusk wody, kiedy Letty wchodziła do jeziora. W jego umyśle pojawił się obraz jej ciała. Walczył zaciekle, by odpędzić wizję. Na próżno.

Wyobrażał sobie jej piersi i mlecznobiałą skórę. Pot wystąpił mu na czoło.

- Murphy...

Zaklął pod nosem.

- Co znowu? - spytał grubiańsko.

- Przepraszam, że ci przeszkadzam, ale masz może mydło?

Był pewien, że za chwilę poprosi o krem do twarzy i dezodorant. Ugryzł się w język i sięgnął do plecaka.

- Chwileczkę. - Wysilił się na uprzejmość.

- Dziękuję. Naprawdę nie cierpię ci przeszkadzać.

Nie miał co do tego wątpliwości. Znalazł mydło i poszedł na brzeg jeziora. Fale uderzały zapraszająco o piaszczysty brzeg. Wesoło szczebiotały ptaki. Był zadowolony, że ktoś jest szczęśliwy.

Letty zanurzyła się po szyję. Z krystalicznie czystej wody wystawały białe jak mleko ramiona. To wystarczyło. Murphy zacisnął zęby ze złości na widok paskudnego siniaka, którego nie było widać pod bluzką.

- Rzuć mydło. Złapię. - Wyciągnęła ręce. Przez chwilę Murphy widział jej pełne piersi.

Rzucił mydło w jej stronę, odwrócił się szybko i wrócił do dżipa.

- Woda jest cudowna.

Wymamrotał coś pod nosem. Nie był w nastroju do pogawędek.

- Powinieneś sam się przekonać. Już ci robię miejsce.

Pokusa była silna, o wiele silniejsza, niż powinna. Murphy mógłby być mądrzejszy, ale było mu gorąco, czuł się wykończony i potrzebował czegoś. Sam nie wiedział czego.

Zanim zdążył zastanowić się nad tym, co robi, usiadł na piasku i zdjął buty. W rekordowym tempie zrzucił z siebie ubranie. Wszedł do wody w samych slipkach.

Oczy Letty z każdym jego krokiem robiły się coraz większe.

- Myślałam, że poczekasz, aż wyjdę.

- Ale nie poczekałem. - Nie wiedział, czego od niego oczekiwała. Zanurzył się do pasa i zanurkował. Był pod wodą tak długo, aż poczuł, że za chwilę pękną mu płuca.

Cholera, ale mu było dobrze.

Rozejrzał się i zobaczył, że Letty nie ruszyła się z miejsca.

- Chcesz mydło? - spytała nieśmiało, odwrócona do niego plecami.

- Tak. - Podpłynął do niej i zatrzymał się na tyle daleko, żeby nie czuła się skrępowana. Odszukał stopami dno i stanął. Woda sięgała mu do piersi. Letty wyciągnęła kostkę mydła, jakby była złota.

- Murphy?

Jej głos był pełen uczucia. Murphy przestał się kontrolować.

- Tak?

- Muszę... ci coś powiedzieć - odezwała się przez ściśnięte gardło.

- Teraz?

- Tak. - Śmiała się i płakała. - Teraz, dopóki jeszcze mam odwagę.

Umysł kobiecy był dla Murphy'ego zagadką. Nie miał zielonego pojęcia, dlaczego wybrała chwilę, kiedy oboje byli prawie nadzy.

- Chcę ci podziękować za to, że uratowałeś mnie przed tymi żołnierzami. - Każde słowo wymawiała z trudem.

Miał ochotę wyjaśnić, na czym polega jego rola. Był tu, żeby ją chronić, wwieźć do tego kraju i wywieźć tak szybko i bezpiecznie, jak to możliwe. Chyba zapomniała, że nic by się nie stało, gdyby oboje robili to, co powinni. To była niezła lekcja.

Otarła mokrą twarz.

- Mógłbyś... czy mógłbyś mnie na chwilkę przytulić? - spytała rozbrajająco.

Nim zdążył zareagować, znalazła się w jego objęciach. Przywarła do niego tak, jakby był liną zwisającą nad przepaścią. Jej ręce zacisnęły się wokół szyi Murphy'ego. Ukryła twarz na jego ramieniu. Szlochała cicho.

- Byłam taka przerażona.

- Tak. Jasne. - Nie bardzo wiedział, co powiedzieć czy zrobić. Delikatnie poklepał japo plecach. Starał się, jak mógł, nie zwracać uwagi na miękkość jej skóry.

- Gdybyś wtedy nie przyszedł...

- Już po wszystkim.

- Chciał mnie zabić - oznajmiła z przekonaniem. - Chciał mnie zgwałcić, a potem udusić. Ścisnął mi gardło i nie mogłam oddychać.

- Już po wszystkim, kochanie.

Przywarła do niego. Jej skóra była chłodna i jedwabista. Ciało Letty dotykało jego ciała. Murphy nie był z kamienia. Nie mógł nie zauważyć, że jej piersi ocierają się o jego tors, nie mógł nie czuć, że jej nogi dotykają jego nóg.

Zacisnął zęby i objął Letty w talii. Trzymał ją pewnie i bezpiecznie w ramionach. Potrzebowała jego siły, ochrony i poczucia bezpieczeństwa. Tego w nim szukała.

- Chodź - wyszeptał i pogłaskał japo głowie. - Musimy jechać.

Potaknęła i otarła łzy.

- Będziemy przyjaciółmi?

Wolał nie odpowiadać na to pytanie. Uniosła głowę i ich oczy spotkały się.

- Będziemy przyjaciółmi? - spytała po raz drugi.

Letty Madden i on. Nieprawdopodobne. Miał niewielu przyjaciół. Starannie dobranych. Był bronią do wynajęcia. Nie chciał, żeby go traktowała jak błędnego rycerza, dlatego tylko że zabił bydlaka, który chciał ją zgwałcić.

- Nie, dziękuję, złotko. Mam już tylu przyjaciół, że się nie wyrobię. - Wiedział, że tymi słowami ją dotknie i obrazi, ale nie było innej rady. Przyjechali do Zarcero wykonać zadanie. Kiedy skończą, Letty Madden zniknie z jego życia, a on z jej.

Letty odchyliła głowę i wpatrywała się w niego.

- Jesteś okropnym sukinsynem?

- Tak. - Nie mógł zaprzeczyć. - Lepiej o tym pamiętaj.

Szedł w stronę brzegu.

- Czas ruszać w drogę - powiedział stanowczo. - Za pięć minut jedziemy.

Letty wynurzyła się z wody, robiąc więcej hałasu niż czołg. Wzniecała fontanny wody, dając upust swojej frustracji, jak przystało na wzgardzoną kobietę.

Murphy szybko się ubrał i miał niezły ubaw, ale skrył uśmiech.

Jego rozbawienie szybko minęło, bo zorientował się, że ktoś ich obserwuje. Nie wiedział gdzie ani kto. Jeszcze nie. W ciągu lat pracy miał wykształcony szósty zmysł.

- Letty... - powiedział cicho i spokojnie.

Nie zareagowała.

- Staraj się nie zwracać na siebie uwagi i podejdź do mnie.

Coś w jego głosie musiało ją zaalarmować o niebezpieczeństwie. Podniosła ubranie i podeszła do niego.

- Ktoś tu jest - wyszeptała. Uśmiechnął się szeroko.

- Tak. Wiem.

Rozdział 18.

Jack Keller wrócił do swojego mieszkania około drugiej w nocy. Wszedł, rzucił klucze na stół i krążył bez celu po pokoju stołowym, pocierając kark. Tej nocy sprawy przyjęły niespodziewany obrót. Miał Marcie w garści. Skomlała o to, czego oboje pragnęli. Nagle poprosiła o papierosa i zaczęła wymieniać zalety Clifforda.

Jack miał prawo być zły. Kobieta nie może doprowadzać mężczyzny do miejsca, z którego nie ma odwrotu, a potem się wycofywać. Marcie właśnie to zrobiła. Był sfrustrowany. Musiał spędzić dziesięć minut pod zimnym prysznicem, żeby ochłonąć. Czuł się rozczarowany. Do cholery, pożądał jej. Musiał wypić pół czajnika mocnej kawy, żeby odzyskać jasność umysłu.

Cały czas nie bardzo rozumiał, co jest między Marcie a Cliffordem. Był prawie pewien, że nie jest zakochana w hydrauliku. Marcie pragnęła jego i nie miało to nic wspólnego z męską próżnością. Uwielbiał, jak na jego widok świeciły jej się oczy. Jego dotyk ją podniecał i fascynował. Była zmysłowa i szczera, co - jak się przekonał - rzadko się zdarzało wśród kobiet. Martwił się, bo zrozumiał, że jeśli nie zacznie działać szybko, to ją straci. Nie dla jakiegoś wyszczekanego prawnika, ale dla hydraulika.

Jack przyznał, że nie doceniał Marcie. Nie darzył jej takim zaufaniem, na jakie zasługiwała. Myślał, że łatwo ją będzie zaciągnąć do łóżka. Kolacja, miła pogawędka. Pocałunek. Cholera, nawet tyle nie było trzeba. Zanim podano kolację, tak siebie pragnęli, że ledwie mogli usiedzieć na krzesłach. Wszystko się zmieniło, kiedy znaleźli się w jej mieszkaniu.

Zanim Marcie odsunęła się od niego, Jack pomyślał, że zaraz ją będzie miał. A tu - nie. No, ale zawsze lubił wyzwania. Marcie była kobietą w pełnym tego słowa znaczeniu - i w łóżku, i poza nim. Dobrze by było, żeby o tym pamiętał.

Myślał tylko o Marcie i przyjemności, jaka ich czekała. Zawziął się, żeby ją mieć. Do diabła, tylko czy mu się to uda? Żadna kobieta przy zdrowych zmysłach nie wybrałaby hydraulika zamiast niego. Kobiety potrzebowały podniety, przyjemności, przygody. On mógł im to wszystko dać.

Co z tego, że Clifford wygrał pierwszą rundę? Rozgrywka dopiero się rozpoczęła. Jack był pewien, że to on będzie górą, i, szczerze mówiąc, spodziewał się, że nie potrwa to długo. Wystarczy mieć dobry plan i łup należy do niego.

Podniecał się na samą myśl o tym.

Był zbyt pobudzony, żeby zasnąć. Włączył telewizor i usiadł przed ekranem. Nie zdążył przelecieć wszystkich kanałów, gdy dzwonek u drzwi zabrzęczał długo i głośno.

- Co u licha? - spojrzał na zegarek. To nie jest pora na wizyty.

Przez wizjer zobaczył dwóch przystojniaczków. Mogliby być bliźniakami, gdyby jeden nie był o dobre piętnaście centymetrów wyższy od drugiego. Od obu biła poprawność. Oficjalność. Wzniosłość. Ważność.

Wyższy niecierpliwie nacisnął ponownie dzwonek.

Jack nie miał ochoty otwierać. Był podenerwowany i nie miał zamiaru o tak barbarzyńskiej porze użerać się z jakimiś dupkami, agentami federalnymi.

Po namyśle uznał, że wcale nie poprawi im nastroju, jeżeli każe im siedzieć całą noc na schodach. Z trudem opanował irytację i otworzył drzwi.

- Przepraszamy, że przeszkadzamy o tej porze - powiedział niższy. Wyciągnął identyfikator z wewnętrznej kieszeni marynarki i pokazał Kellerowi. Ken Kemper. CIA. Drugi mężczyzna - Barry Moser - również pokazał identyfikator.

Jack, niewzruszony, założył ręce i oparł się o framugę drzwi. Czekał.

- Czego panowie ode mnie chcą?

- Musimy zadać panu kilka pytań.

- Teraz? - Jack wymownie spojrzał na zegarek, dając im do zrozumienia, że o tej porze są ciekawsze rzeczy do roboty. Ma towarzystwo. Czeka na niego film.

- Możemy zrobić to tutaj albo zabrać pana do miasta - zasugerował Barry monotonnym, obojętnym głosem. - Jak pan woli.

W ten sposób dano mu wybór, którego naprawdę nie było. Westchnął głośno i zaprosił ich gestem ręki do środka.

- Czujcie się jak u siebie w domu, panowie.

Dwaj agenci weszli do środka. Jednocześnie, jak roboty, usiedli na kanapie.

Jack niechętnie sięgnął po pilota i wyłączył telewizor.

- Rozumiem, że jest pan przyjacielem człowieka, który posługuje się nazwiskiem Murphy.

Jack potarł szczękę i udał głupiego.

- Murphy?

- Nie bawmy się w kotka i myszkę - powiedział Kemper z niecierpliwością. - Wiemy wszystko o panu, Murphym i Deliverance Company.

- Nie przyszliśmy tu w sprawie tajnej działalności - dodał Moser.

Jack mógłby się założyć.

- Więc po co?

- Gdzie jest Murphy?

- Nie wiem. - Nie było to dalekie od prawdy. Ostatnia wiadomość od niego, to informacja nagrana na sekretarce. Dowiedział się z niej, że Murphy jedzie do Zarcero z kobietą o nazwisku Madden. I że wcale nie wydawał się zadowolony z tego powodu.

- Nie wie pan, gdzie jest Murphy? - spytał po raz drugi Ken Ważniak.

- Sprawdzali panowie w Boothill w Teksasie?

- Nie ma go - odpowiedział Moser, potężniejszy. - Tak się dziwnie składa, że nie ma też Letty Madden.

- Letty jak? - Jack udawał głupiego. Co nie było wcale trudne. Na starość spowolniał i stał się beztroski. Idiotyczne wpadki. Nauczył się niegdyś, że za pomyłki płaci się życiem. Ci dwaj mężczyźni siedzieli w pobliżu mieszkania i czekali na jego powrót. A on ich nie zauważył.

- Letty Madden - powtórzył Barry. - Jest urzędniczką na poczcie w Boothill.

- Nie słyszałem o niej.

Mężczyźni wymienili porozumiewawcze spojrzenia, ale nie sprzeczali się z nim.

- Nie sądzi pan, że to co najmniej dziwne, że tych dwoje zniknęło w tym samym czasie?

Jack wstrzymał się z odpowiedzią przez kilka pełnych napięcia chwil.

- Myśli pan, że Murphy ją porwał? Jeżeli tak, to sprawą powinno się zająć FBI.

Mężczyźni zbyli tę sugestię milczeniem.

- Słyszał pan kiedyś o Zarcero? - spytał znowu Ken.

Jack udawał, że waży w myślach nazwę. Potem odezwał się jak uczniak, który odrobił pracę domową:

- Jest to kraj w Ameryce Środkowej, który przeżywa zamach stanu, tak?

- Brat Letty, Luke Madden, pracował w Zarcero jako misjonarz.

Obaj mężczyźni oczekiwali jakiejś reakcji. Jack nie zareagował.

- Z tego, co wiemy, panna Madden uparła się, żeby odnaleźć brata. Jest na tyle zawzięta, że mogła zlekceważyć oficjalne rady i pojechać na poszukiwanie brata.

- Czy to przestępstwo?

- Zależy, do czego się posunie.

Jack głośno stłumił ziewnięcie. Miał nadzieję, że ci dwaj zrozumieją aluzję. Nie wyciągną od niego żadnej informacji. Nawet jeżeli miałby coś do zaoferowania, nie podzieliłby się tajemnicą z agentami CIA.

- Co to wszystko ma wspólnego z Murphym? - Udawał, że ta rozmowa go męczy.

Agenci nie za bardzo kwapili się, żeby mu odpowiedzieć. Najwyraźniej woleli zadawać pytania.

- Jesteśmy przekonani, że panna Madden zatrudniła pańskiego przyjaciela, żeby pomógł jej odnaleźć brata.

- Naprawdę? - Jack uniósł brwi. Udawał, że po raz pierwszy słyszy tę wiadomość. - Panom się wydaje, że urzędniczka pocztowa może sobie pozwolić na usługi Deliverance Company?

- Nie Deliverance Company - poinformował go zdegustowany Kemper, niższy. - Jesteśmy przekonani, że zatrudniła Murphy'ego.

- Po co miałaby to robić, skoro wystarczyło, żeby skontaktowała się z ludźmi z Departamentu Stanu, którzy z pewnością byli gotowi jej pomóc? Przecież Departament Stanu chętnie udzieliłby wsparcia zrozpaczonej kobiecie, która chce odnaleźć zaginionego brata. Gdybyście tylko nałożyli jakieś sankcje i wykazali się odrobiną dyplomacji, Luke Madden wróciłby do domu, śpiewając hymny pochwalne na cześć demokracji. Alleluja, bracia! - zaśpiewał, wznosząc ręce nad głowę i machając dłońmi.

Mężczyźni nie byli rozbawieni tym przedstawieniem.

- Słyszał pan kiedyś o Siguierres? - Kemper przesunął się na kanapie, zmniejszając odległość między nimi.

- Siguierres - powtórzył Jack i absolutnie szczerze zaprzeczył ruchem głowy.

- Dostaliśmy wiadomość, że doszło tam do wybuchu.

- Zbiornik na paliwo - uzupełnił drugi.

- Robota jest podejrzanie podobna do wyczynów pańskiego kolegi, Murphy'ego.

- Czy to prawda? - Jack powstrzymał uśmiech i leniwie oparł się na krześle, a ręce podłożył sobie pod głowę

- Nie wiemy, czy pański kumpel utrzymuje z panem kontakt - oznajmił sztywno Ken i wstał. Barry zrobił to samo. - Ale jeżeli tak, mamy dla niego pewne informacje.

- Co panów skłania do przypuszczenia, że Murphy się ze mną skontaktuje?

- Może to, że jesteście siebie warci - rzucił wyższy.

- Z tego, co wiem, Murphy pewnie łowi ryby w Zatoce Meksykańskiej. - Jack wzruszył ramionami, jakby dając im do zrozumienia, że zajęcia jego przyjaciela pozostają dla niego tajemnicą.

- Jeżeli Murphy się do pana odezwie, proszę mu powiedzieć, że tym razem posunął się za daleko.

- Chwileczkę - powiedział Jack i wstał z krzesła. Podszedł do stolika i wyjął kartkę i pióro. - Jeszcze raz. Jak pan powiedział? Muszę być pewny, że dobrze zapamiętałem. Nie chciałbym źle przekazać tak ważnej informacji. „Posunął się za daleko?” To mam mu powtórzyć? Czy coś jeszcze, koledzy?

Mężczyźni popatrzyli na niego i wyszli bez słowa.

Jack zamknął za nimi drzwi, zmagając się, żeby nie wybuchnąć śmiechem. Kumpel zalazł im chyba za skórę. Jack zastanawiał się, w co też mógł wpakować się Murphy. Wyglądało na to, że radzi sobie całkiem nieźle.

Rozdział 19.

Nie ruszaj się - polecił Murphy stanowczym szeptem. Sam zaczaił się za dżipem. - Nawet nie oddychaj. Pokiwała głową. Była spięta. Miała serce w gardle. Wydawało się, że nawet ptaki na drzewach umilkły. Wokół panował dziwny bezruch. Murphy wyjął broń i starannie namierzył cel.

Letty ukucnęła za samochodem i usiłowała myśleć trzeźwo. Zmysły miała tak wyostrzone, że najmniejszy nawet szmer wydawał jej się hukiem. Między drzewami przeleciała purpurowa ara. Jej kolorowe skrzydła odbijały się na tle błękitnego nieba i bujnej zieleni dżungli. Ptaki nawoływały się głośnym śpiewem, kontrastującym z panującą ciszą. Grube zielone liście falowały i powiewały na wietrze. Dzień był nieopisanie piękny. I pełen śmiertelnych niebezpieczeństw. Dźwięki pasowały do siebie jak części skomplikowanych puzzli, które w umyśle Letty tworzyły całość. Nie pasował tylko jeden dźwięk: ściszone głosy.

Letty zamarła. Nie ruszała się, nie oddychała, nie wydała najmniejszego odgłosu. Murphy stał tuż przy niej. On też usłyszał to samo i skierował broń tam, skąd dochodził dźwięk. Letty przyjrzała mu się. Wiedziała, że rozważał, jakie mają szansę na ucieczkę i jaki mają wybór. Ucieczka albo walka.

Letty doskonale zdawała sobie sprawę, co się z nią stanie, jeżeli ich złapią. Przekonała się zeszłej nocy, do czego są zdolni rebelianci. Ze strachu nie była w stanie trzeźwo myśleć, ale była na tyle przytomna, żeby szeptać słowa modlitwy. Jeżeli ma umrzeć, wolała, żeby stało się to szybko. Nie tyle bała się samej śmierci, co procesu umierania.

Przeanalizowała sytuację i zrozumiała, że nie ma szansy na ucieczkę. Utknęli nad jeziorem i nie mieli odwrotu. Każdy żołnierz - a nie wiadomo, ilu się tam ukrywa - z pewnością jest uzbrojony po zęby. Murphy będzie się bronił, dopóki da radę, ale jeden człowiek niewiele może zdziałać. Ona w żaden sposób nie mogła mu pomóc. Sobie też nie.

Zaschło jej w gardle i nie mogła przełknąć śliny. Pomyślała o Luke'u i o swoim ojcu. O babci. Jej umysł był zadziwiająco sprawny, trzeźwy i jasny.

Nagle w napiętej ciszy rozległ się stłumiony szloch, podobny do płaczu dziecka. Przerażonego i zagubionego.

- Murphy. - Niezdarnie starała się ubrać. Jakoś wciągnęła sukienkę przez głowę i wsunęła ręce w rękawy. - To dziecko.

- Słyszałem. - Ale nadal trzymał broń wycelowaną i gotową do strzału. - Wychodź! - zawołał po hiszpańsku.

Letty zmrużyła oczy. Biedactwo było przerażone. Groźny głos Murphy'ego nikogo nie zachęciłby do wyjścia z ukrycia.

- Nie zrobimy ci krzywdy - dodała Letty łagodniej, także po hiszpańsku. - Jesteś bezpieczny.

Po tych słowach ich oczom ukazała się śniada dziewczynka, na oko dwunastoletnia. Trzymała na ręku niemowlę. Wyszła na polanę, bosa, w porwanym ubraniu. Przypatrywała się Letty dużymi brązowymi oczami. Miała pusty, zmęczony i wystraszony wzrok.

- Boże święty - wyszeptał Murphy, kiedy z krzaków po kolei wyłoniło się czworo dzieci. Na oko miały od pięciu do dziesięciu lat.

Były przerażone. Drżały i dygotały. Zbiły się w gromadkę, niepewne, co je czeka.

Murphy zadał im kilka pytań, ale najwyraźniej były zbyt przestraszone, żeby odpowiadać.

Letty wyszła zza dżipa. Murphy wciągnął spodnie i poszedł za nią.

- Gdzie są wasi rodzice? - spytała Letty najstarszą dziewczynkę.

Młodszy chłopiec, na oko pięcioletni, zaczął szlochać. Dziewczynka, która trzymała niemowlę, położyła opiekuńczo dłoń na jego ramieniu.

- Nie wiemy.

- Jak się nazywacie? - spytał Murphy.

Letty zgromiła go spojrzeniem. I bez jego krzyku dzieci były porządnie przestraszone. Najstarsza dziewczynka przedstawiła się jako Maria. Jej bracia nazywali się: Vincente, Esteban, Rico, Dario, a niemowlę - Pablo.

- Przyszli żołnierze - wytłumaczył Vincente. Z jego ciemnych oczu biła rezygnacja i nieufność. - Napadli na naszą wioskę wcześnie rano. Mama nas obudziła i pomogła nam uciec przez okno... Powiedziała, żebyśmy pobiegli i schowali się w dżungli. Tak zrobiliśmy.

- Potem usłyszeliśmy strzały.

- Kiedy żołnierze poszli - powiedziała szeptem Maria. Jej oczy błyszczały z przerażenia na wspomnienie tego, co się stało - wróciliśmy, ale w wiosce nikogo nie było.

- Wszystkie domy były puste.

- Znaleźliśmy tylko Carlosa, Juana i Ernesto. Nie żyli. - Vincente, który nie miał więcej niż jedenaście lat, wyprostował plecy, jakby chciał przez to powiedzieć, że gdyby on tam był, pomógłby uratować mężczyzn. Letty uderzyło to, że chłopak beznamiętnie wyliczył trzech zabitych. Wyglądało na to, że żołnierze mieli w zwyczaju plądrować wioskę. Podobne zdarzenia były na porządku dziennym.

- Pochowaliśmy ich najlepiej, jak umieliśmy. - Maria zabawiała małego braciszka, podrzucając go delikatnie na biodrze.

- Nikogo nie było? - spytała Letty. - Dokąd mogli ich zabrać żołnierze? - Spojrzała na Murphy'ego, oczekując odpowiedzi. Miał doświadczenie. Na pewno wie, co robić. Dzieci również zwróciły się ku niemu w oczekiwaniu.

Wzruszył ramionami, jakby to wszystko było dla niego tak samo zagadkowe, jak dla nich.

- Na ogół interesują ich tylko mężczyźni.

- Dlaczego? - Letty zorientowała się, że Murphy nie udzieli odpowiedzi. Żadna odpowiedź nie nadawała się dla dzieci.

- Kiedy to się stało? - Murphy nie zwrócił uwagi na jej dociekliwość.

- Trzy dni temu.

- Trzy dni! - krzyknęła Letty. Nic dziwnego, że dzieci były tak wycieńczone. - Pewnie umieracie z głodu. - Nie czekając na pozwolenie Murphy'ego, zabrała niemowlę z ramion dziewczynki i ułożyła sobie w ramionach. - Kiedy ostatni raz to dziecko coś jadło?

Słysząc o jedzeniu, dzieci otoczyły ją jak pisklęta, chroniące się przed burzą. Letty podejrzewała, że Murphy'emu się to nie spodoba, ale nie okazał niezadowolenia. Nie sprzeciwił się, kiedy wyjęła ich skromne zapasy.

Dzieci jadły jak zwierzątka. Wpychały, co mogły, do ust i do kieszeni. Letty patrzyła na nie z bólem serca. Chciałaby móc dać im więcej. Kiedy skończyły, podziękowały jej bladymi, żałosnymi uśmiechami.

Murphy nie przestawał zasypywać dzieciaków pytaniami. Chciał wyciągnąć z nich jak najwięcej informacji. W końcu Letty spojrzeniem dała mu znać, żeby przestał. Te biedactwa wycierpiały już wystarczająco dużo.

Pomogła im się umyć i uczesać. Przez cały czas zastanawiała się, co zrobić. Nie mogli zabrać całej szóstki do San Paulo. Zbyt duże ryzyko. Przede wszystkim powinna myśleć o Luke'u. Chciała poradzić się Murphy'ego, ale siedział z dala i studiował mapę.

- Vincente! - zawołał po chwili Murphy.

Letty spojrzała na Murphy'ego. Siedział po turecku na piasku. Wokół niego cisnęły się Maria i czwórka chłopców. Letty kąpała niemowlaka. Przypatrywała się dziewczynce, która patykiem rysowała plan na ziemi. Od czasu do czasu kiwała głową, odpowiadając na pytania Murphy'ego. Chłopcy dodawali jakieś szczegóły.

Letty nie mogła zorientować się, o czym rozmawiają. Wiedziała, że dzieci się zgubiły. Od kilku dni chodzą, szukając miasteczka, w której mieszka ich babka.

- Mama kazała nam iść do babci. - Maria powstrzymywała łzy. - Babcia będzie wiedziała, co robić.

Letty podeszła do gromadki. Położyła rękę na chudziutkich ramionkach dziewczynki i odgarnęła jej włosy z czoła. To dziecko, w dodatku dziewczynka, musiała dźwigać ciężar troski o pięcioro rodzeństwa.

- Wszystko będzie dobrze. - Letty modliła się, żeby to była prawda.

Dziewczynka uśmiechnęła się blado i pokiwała głową.

Letty oderwała się od dzieci i zwróciła do Murphy'ego. Niemowlę przywarło do jej biodra, zupełnie jakby spędziło tam większość życia.

- Co zrobimy? - spytała. - Nie możemy zabrać ze sobą dzieci. To zbyt niebezpieczne.

Ich oczy spotkały się.

- To prawda.

- Ale nie możemy ich tutaj zostawić. One zabłądziły. Przymierają głodem i są śmiertelnie przerażone.

- Luke... Myślę, że nie wytrzyma długo. - Chciała, żeby Murphy znalazł odpowiedź, wsparł ją, ale on tego nie zrobił.

- To twoja sprawa - oświadczył stanowczo.

- Moja sprawa. - Letty chciała jakoś zrzucić z siebie ten ciężar. Chodziło o życie jej brata. Ale nie mogła zostawić własnemu losowi sześciorga dzieci.

Murphy przyglądał się jej.

- Jesteś gotowa?

- Gotowa? - Letty spojrzała na dzieci. Dawał jej mało czasu na podjęcie najważniejszej decyzji w życiu.

- Nie możemy debatować nad tym cały dzień. Zdecyduj się.

Zwróciła twarz ku niebu, wystawiając jaku promieniom słonecznym.

Prawie nieświadomie objęła niemowlaka ramionami. Wydał jej się niesamowicie ciężki.

Murphy nadal się jej przypatrywał.

- Co postanowiłaś?

- Luke jest moim bratem. - Rozpłakała się. Potem jej wzrok padł na pięciu chłopców, braci Marii. Ciężar odpowiedzialności sprawił, że wyglądała o wiele doroślej niż w rzeczywistości. Dwunastolatka musiała troszczyć się o to, by przeżyli.

- W porządku, jedziemy bez nich - zdecydował Murphy i ruszył w stronę dżipa.

- Poczekaj! - Letty zagryzła dolną wargę. Nie mogła tego zrobić. Murphy przystanął.

- Odwieziemy dzieci do babci.

- Ty jesteś szefem. - Delikatny ruch jego warg mógł być uśmiechem aprobaty, ale jeżeli chodzi o Murphy'ego, Letty niczego nie była pewna. Był najbardziej skomplikowanym mężczyzną, jakiego znała.

Murphy oszacował, że Questo, miasteczko, którego szukały dzieci, jest oddalone od jeziora o jakieś dwadzieścia pięć kilometrów. Biorąc pod uwagę stan tamtejszych dróg, Letty liczyła się z tym, że podróż zabierze im większą część dnia. Co oznaczało późniejszy przyjazd do San Paulo.

- Tego oczekiwałby ode mnie Luke. - Wsiadła do dżipa. Wiedziała, że to prawda, ale wcale nie było jej łatwiej podjąć decyzję. Była przekonana, że Luke jest bliski śmierci. Nie mogła jednak zostawić dzieci własnemu losowi, skoro była w stanie im pomóc.

Murphy wsadził do dżipa dwóch mniejszych chłopców. Ulokował ich pomiędzy Letty a Marią. Starsi jechali na masce i pokazywali, skąd przyszli.

Wyczerpane niemowlę spało w ramionach Letty. Oparło główkę w pobliżu jej serca, a tłuste łapki przycisnęło do jej piersi. Trzymanie dziecka sprawiało Letcie dziwną przyjemność. Kochała dzieci, ale nie myślała o tym, by zostać matką. Powściągliwość w tej kwestii wiązała się chyba z jej własną matką i nieudanym małżeństwem rodziców.

Zresztą nie znalazła jeszcze odpowiedniego mężczyzny.

Oczywiście, był Slim. Oświadczał się jej średnio co pół roku i był nad wyraz wyrozumiały. Wiedziała, że prędzej czy później wyjdzie za mąż, ale nie spieszyło jej się.

Letty bezwiednie spojrzała na Murphy'ego. Nie miała pojęcia, jak udawało mu się prowadzić dżipa z dwoma chłopcami na masce, ale robił to doskonale. Biedne dzieciaki czuły się bardzo ważne z tego powodu, że siedziały na tak szczególnym miejscu.

Murphy najwidoczniej poczuł na sobie wzrok Letty, bo spojrzał w jej stronę. Nie uśmiechnął się. Chyba nie należał do mężczyzn, którzy robili to często. Na swój sposób dał jej do zrozumienia, że pochwala decyzję.

Letty poczuła przypływ tajemniczego ciepła. Miała poczucie spełnionego obowiązku i spokoju. I czułości. Była z mężczyzną, najemnikiem, w gęstej dżungli w Zarcero. Trzymała w ramionach dziecko. I nigdy nie czuła się lepiej. Pocałowała niemowlę w pulchny policzek, uśmiechnęła się łagodnie do Murphy'ego i odwróciła wzrok. Nie krył, że nie przepada za nią, i odrzucał jej przyjaźń. Utrzymywał ogromny dystans emocjonalny w stosunku do niej i do każdego. Mimo to zasługiwał na szacunek. Wrócił po nią, chociaż go zwolniła. Przytulał ją i pocieszał.

Murphy nie chciał jej za przyjaciela, ale ona zaczynała myśleć o nim w tych kategoriach. Był chyba najlepszym przyjacielem, jakiego miała.

Boczne drogi były w opłakanym stanie. Dżip podskakiwał na wyboistej szosie. Będą potrzebować całego dnia i pewnie jeszcze pół nocy, żeby pokonać pięćdziesiąt kilometrów.

Po południu, kiedy słońce znajdowało się dokładnie nad ich głowami i upał był najgorszy, zatrzymali się, żeby odpocząć. Dzieci były wyczerpane i kaprysiły. Cała ósemka zjadła wspólnie posiłek, przeznaczony dla dwóch dorosłych osób. Potem położyli się w cieniu rozłożystego drzewa. Letty z dziećmi wyciągnęła się na chłodnej trawie. Maluchy od razu zasnęły.

Murphy usiadł z daleka od niej i oparł się o pień drzewa. Na kolanach trzymał broń.

Letty zorientowała się, że mu się przygląda. Fascynował ją każdy aspekt jego osobowości. Był grubiański i niecierpliwy, ale czasem zaskakująco troskliwy.

Nie uważała go za przystojnego. Był zbyt szorstki, zbyt wielki. Z kilkudniowym zarostem wyglądał jak bywalec teksańskiej tawerny. Może dlatego wybrał Teksas na swoją siedzibę.

- Kiedy ostatnio spałeś?

- Nie pamiętam.

Wstała i podeszła do niego.

- Jeżeli chcesz, ja będę czuwać, a ty odpocznij.

- Miło z twojej strony, ale dziękuję.

- Jak myślisz, ile jeszcze do Questo?

- Cztery, może pięć godzin. Chyba szybciej byłoby pieszo.

Usiadła na trawie obok niego i skrzyżowała nogi.

- Dlaczego Teksas?

- Teksas?

- Dlaczego zdecydowałeś się zamieszkać w Teksasie, jeśli mogłeś wybrać każde inne miejsce na świecie?

Odwrócił od niej wzrok i odpowiedział niechętnie.

- Bo to dom.

- Urodziłeś się i wychowałeś w Boothill?

Zaskoczył ją. Spędziła tam większość życia i myślała, że zna wszystkich.

- Nie.

- Ale kupiłeś tam posiadłość.- Opowiedział dopiero po długiej chwili.

- Te tysiąc akrów należało kiedyś do mojego dziadka - wymruczał, jakby nie był pewny, czy powinien jej wyjawiać aż tyle.

- Pana Whiteheada? - Pokręcił przecząco głową.

- O wiele wcześniej przed Whiteheadem. Mój dziad stracił farmę w czasie kryzysu, na początku lat trzydziestych. Chciałem mu ją odkupić. To chyba nie brzmi zbyt sensownie, bo już dawno nie żyje. Nawet dokładnie nie pamiętam ile lat.

- Dobrze się stało. Dzięki twojemu dziadkowi trafiłam na ciebie. Luke też będzie mu wdzięczny, kiedy już wywieziemy go z Zarcero.

- Nie mów hop, póki nie przeskoczysz. Jeszcze go nie znaleźliśmy.

- Ale znajdziemy - powiedziała z pewnością w głosie.

- Masz rozpięty guzik. - Murphy wskazał ręką jej sukienkę.

- Tak? - Spojrzała na mały dekolt, utworzony przez rozpięcie. Celowo nie zapięła guzika, żeby chłodził ją wiaterek.

- Kiedy cię pierwszy raz zobaczyłem, byłaś pozapinana po sam czubek nosa.

- Śmieszny jesteś.

Nie odpowiedział. Wiedziała, że mówi prawdę. Sama zauważyła, że przestała się przy nim pilnować.

- Jest za gorąco, żeby się zapinać. - Miała nadzieję, że takie wyjaśnienie wystarczy. Była w błędzie.

- Nie jest bardziej gorąco niż w Boothill w sierpniu.

Zagryzła wargi. Ku jej zaskoczeniu Murphy ryknął śmiechem.

- Co cię tak śmieszy, jeżeli można wiedzieć?

- Ty. Cholera, kobieto, przecież się kochaliśmy. Wyluzuj się trochę?

Zamrugała oczami. Była wściekła, że Murphy oznajmił to przy dzieciach, nawet jeśli spały.

Zagotowało się w niej z oburzenia.

- Chciałabym ci przypomnieć, że nasza jedna i jedyna wspólna noc była ceną, jaką zapłaciłam za twoje usługi i niczym więcej.

Murphy zerwał źdźbło trawy i zaczął je od niechcenia żuć. Była pewna, że zdziwiła go jej reakcja. Nie była zachwycona, że stała się obiektem jego kpin.

- Byłaby z ciebie niezła laska, gdybyś tylko dała sobie szansę.

- Chcesz powiedzieć, gdybym zadzierała spódnicę przed tobą czy każdym napalonym facetem, któremu wpadnę w oko? - wyrzuciła z siebie z wściekłością.

- Nie - odburknął. - Mówię o jednym facecie. A tak w ogóle, to co z tobą jest nie tak? Widziałem, jak przytulasz to niemowlę. Dobrze ci z tym. Już dawno powinnaś mieć męża i wychowywać gromadkę dzieci.

- Nie mam zamiaru omawiać z tobą życiowych planów.

- I z nikim innym, jak przypuszczam. - Od niechcenia żuł trawę, jakby nie obchodziło go nic na tym świecie.

Wszystko zepsuł. Cieszyła się tą chwilą spokoju, tą miłą przerwą, a on musiał ją zdenerwować. Udało mu się. Miała ochotę wstać i wymierzyć mu policzek, ale właśnie tego się po niej spodziewał. A może tego chciał. Upór sprawił, że się nie ruszyła.

- Jak było? - Jego głos nabrał zmysłowości. - Kiedy się kochaliśmy?

Letty poczuła, że zalewa ją rumieniec po samą szyję, jak fala powodziowa, podchodząca pod wały.

- Mogę pana zapewnić, panie Murphy, że to nie było kochanie się, tylko seks.

- Dobra. I jak ten seks?

Najwyraźniej nie miał zamiaru kłócić się o słowa. Letty bezwiednie zaczęła garściami wyrywać trawę. Oddychała głośno i z trudem. Murphy zachichotał lekko.

- Dobrze było, prawda?

- Słucham?

- Popatrz na siebie. Jesteś rozpalona od samego myślenia o tym. - Najwyraźniej bardzo go bawiło, że Letty czuje się niezręcznie.

- Moglibyśmy zmienić temat? - spytała.

- Dlaczego? Bardzo mi się podoba nasza rozmowa. Było ci dobrze. Do diabła, złotko, nie ma w tym nic złego. Mnie też było dobrze.

Ich oczy spotkały się.

- Tak?

- O ile pamiętam. - Podrapał się w głowę i zmarszczył czoło. - Nie miewam problemów z pamięcią. Albo byłaś najlepszą sztuką, jaka mi się trafiła od lat, albo było tak potwornie, że o tym zapomniałem.

Letty miała dość. Zerwała się na równe nogi i zacisnęła pięści.

- Jesteś najbardziej odrażającym i wulgarnym mężczyzną, jakiego znam. Za każdym razem, kiedy zaczynam wierzyć, że potrafisz być szlachetnym i dobrym człowiekiem, robisz wszystko, żeby udowodnić, że jest inaczej.

Uśmiech zniknął z jego twarzy.

- Dobrze ci zrobi, jeżeli to sobie zapamiętasz.

- Nie martw się. Zapamiętam.

Rozdział 20.

Marcie ubrana w białe bawełniane spodnie i niebieską koszulkę marynarską wypatrywała przez okno samochodu Clifforda. Zabierał ją dzisiaj na mecz koszykówki. Spodziewała się go lada moment.

Przez telefon usłyszała wahanie w jego głosie, jakby spodziewał się, że wreszcie powie mu coś, czego nie chciał usłyszeć. Obiecała, że będzie gotowa na czas. I była. Ciałem. Ale duchem odpłynęła całkiem gdzie indziej. Po raz pierwszy, odkąd zaczęła się spotykać z Cliffordem, nie cieszyła się, że go zobaczy.

Potrzebowała czasu, żeby zastanowić się, co zaszło między nią i Johnnym. Przemyśleć swoje uczucia do niego. Pewnie jest wściekły, że go spławiła. Nie promieniał ze szczęścia, ale i nie wrzeszczał. Usiadł przy kuchennym stole i zaczął z nią rozmawiać. Opowiedziała mu o Cliffordzie, a on wysłuchał i zrozumiał.

Przed wyjściem pocałował ją delikatnie. Pocałunek był niemal braterski, ale niezupełnie. Trwał zbyt długo, żeby można go było uznać za przejaw przyjacielskiego uczucia. Niósł ze sobą cień obietnicy. Dlatego nie mogła zasnąć przez całą noc. Z powodu obietnicy. Bo kiedy Johnny coś obiecuje, dotrzymuje słowa.

Przez to wszystko cały dzień był dla Marcie pasmem porażek. Nie wiadomo dlaczego, farbowane na kasztanowo włosy pani Hampton stały się wściekle rude. Pani Hampton, długoletnia klientka, była wściekła. Wściekły się również trzy następne klientki, które musiały czekać, aż Marcie stonuje kolor włosów starszej pani.

Marcie wiedziała, że wszystkie kłopoty były spowodowane tym, co zaszło między nią a Johnnym. Myślała, że jest dość silna, by mu się oprzeć. Ale nie była. Wydawało jej się, że wspólna kolacja jak za „starych dobrych czasów” nie jest niebezpieczna. Ale była.

Tak bardzo go pragnęła, że nie potrzebował wiele czasu, żeby zaciągnąć ją do łóżka. Była przybita tym, że wiedziała, co się stanie, jak tylko zamówili posiłek. I, cholera, prawie do tego doszło. Przerwała grę, ale było to najtrudniejsze, co przyszło jej w życiu zrobić. Pragnęła go. Kochała go. Johnny nie musiał się wysilać, żeby wróciła do dawnego zwyczaju zadowalania mężczyzn.

Zza rogu wyjechał wielki ford Clifforda i zatrzymał się przed blokiem Marcie. Wzięła torebkę i podeszła do drzwi.

Clifford szedł alejką. Przystanął, kiedy ją zobaczył.

- Ładnie wyglądasz. - Pochylił się, żeby pocałować Marcie. Zrobił to trochę niezdarnie. Jego usta musnęły krawędź jej warg i policzek.

Clifford był postawnym mężczyzną - wysokim i krzepkim, ale nie grubym. Miał na sobie strój do gry w kosza i ochraniacze. Na plecach bluzy w niebieskie pasy duże czerwone litery tworzyły napis „Hydraulicy Kansas”.

Spod czapki wystawał mu kosmyk gęstych, niesfornych włosów. Marcie stwierdziła, że należałoby je przystrzyc. Tak się właśnie poznali. Któregoś późnego piątkowego popołudnia Clifford zjawił się w salonie fryzjerskim. Chciał się ostrzyc. Jego fryzjer przeszedł na emeryturę, a on nie mógł znaleźć innego w pobliżu. Marcie miała już zamykać, ale go przyjęła.

Na fotelu w salonie piękności czuł się nieswojo, więc Marcie zagadywała go, żeby się nieco odprężył. Była zaskoczona, kiedy zaprosił ją na kolację. Zastanawiała się, czy nie zaskoczył samego siebie. Zaproszenie wypowiedział w niezwykłej formie. „Nie sądzę, żeby miała pani ochotę wybrać się ze mną na kolację?” Był chyba zaskoczony i zadowolony, kiedy się zgodziła.

Wkrótce zaczęli się spotykać regularnie. Clifford był inny niż mężczyźni, z którymi umawiała się do tej pory. Nie był słodki ani skomplikowany. Nie miała wielkiego doświadczenia z robotnikami. Clifford był normalnym miłym facetem.

- Jak się udała kolacja z przyjacielem? - spytał od niechcenia, prawie obojętnie.

Marcie nie była głupia. Zaniepokoiła go randką z Johnnym.

- Dobrze. - Chciała uciąć rozmowni uniknąć pytań. Przecież nie mogła mu powiedzieć, że była tak napalona na Johnny'ego, że prawie zdarła z siebie ubranie, bo tak jej się śpieszyło, żeby się z nim kochać.

- Dokąd poszliście?

Miała nadzieję, że o to nie spyta. Westchnęła w duchu. Restauracja „U Cattlemana” była jedną z najdroższych w mieście. Chciała skłamać albo powiedzieć, że nie pamięta. Pokusa była silna, ale na początku ich związku obiecała sobie, że nigdy go nie okłamie ani nie będzie naciągać faktów.

Prawda była zadziwiająco elastyczna. Marcie czasami mogłaby ją naciągnąć do księżyca i z powrotem, nie mrugnąwszy powieką. Ale już z tym skończyła.

- „U Cattlemana”.

Clifford gwizdnął cicho.

- Twój przyjaciel musi być bogaty.

- Chyba tak.

- A jakie jedzenie?

Spodziewała się, że Clifford będzie ciekawy. To całkiem naturalne. Nie była jednak gotowa na krzyżowy ogień pytań, jak w sądzie. Wahała się odrobinę za długo, bo spytał ponownie:

- Pytałem o jedzenie. Dobre?

Mówiąc prawdę, przełknęła tylko parę kęsów.

- Przepyszne.

- Tak mówią. Słyszałem, że filiżanka kawy kosztuje tam co najmniej pięć dolców. - Otworzył jej drzwi samochodu, a ponieważ stopnie były wysokie, podał jej ramię.

Okrążył samochód i usiadł obok niej w kabinie. Włączył silnik, patrząc prosto przed siebie. Nagle oznajmił:

- Ja nigdy nie będę bogaty, Marcie.

- Johnny jest tylko moim przyjacielem - wymruczała i natychmiast poczuła się winna, bo Johnny był dla niej kimś więcej niż kumplem. Powiedziała tak, bo nie chciała zranić Clifforda, ale wiedziała, że już to zrobiła.

- Długo go znasz? - spytał na pierwszym czerwonym świetle.

- Kilka lat. Powiedziałam Johnny'emu, że teraz spotykam się z tobą. Stwierdził, że chyba jesteś porządnym facetem i że się cieszy.

Wyraz twarzy Clifforda nie zmienił się. Marcie zauważyła, że zacisnął dłonie na kierownicy.

- Zobaczysz się z nim jeszcze?

Uświadomiła sobie, że właśnie w tym tkwi problem. Czy zobaczy się jeszcze z Johnnym? Postanowiła być uczciwa.

- Nie wiem.

Clifford spojrzał na Marcie. Miała wrażenie, że świdruje ją oczami na wylot.

- Tak naprawdę chcę cię spytać, czy masz ochotę jeszcze się z nim spotkać.

Pierwsze pytanie było trudne, ale drugie okazało się beznadziejne. Wyjrzała przez okno. Chciała być szczera nie tylko wobec Clifforda, ale i wobec siebie samej.

Prawda przyprawiła ją niemal o mdłości. Chciała się spotkać z Johnnym. Był jak deser: kuszący, pociągający, ale dla niej niezdrowy.

Pojawiał się w jej życiu i znikał jak cień. Był dla niej szczodry, ale nie należał do mężczyzn, których interesuje stały związek. Nigdy też nie wyraził chęci założenia rodziny. Marcie nie miała zamiaru przepraszać za to, że chce być żoną i matką.

- Marcie? - ponaglił ją zniecierpliwiony Clifford.

- Nie wiem - przyznała żałośnie. - Po prostu nie wiem.

Clifford zamilkł. Chciała, żeby czuł się pewnie. Żeby wiedział, że to o nim myśli poważnie. Ale przecież nie mogła mu powiedzieć, że chociaż szaleje za Johnnym, ten związek jest skazany na niepowodzenie.

Clifford zaparkował ciężarówkę na boisku do koszykówki. Kilku zawodników z drużyny urządziło na trawie rozgrzewkę.

Wyłączył silnik, ale nie zdjął ręki ze stacyjki.

- Nie mogę powiedzieć, żebym się cieszył, że chcesz się spotkać z tym facetem.

Nie oczekiwała, że Clifford będzie z tego powodu zadowolony. Sama nie była zbyt szczęśliwa.

- Chciałabyś, żebym zniknął z twojego życia na dobre?

- Nie - powiedziała automatycznie, zdecydowanie. Nie chciała stracić Clifforda. Z drugiej jednak strony chciała być wobec niego uczciwa. Chociaż nie poczyniła żadnych planów w związku z Johnnym, spodziewała się, że wróci. Oboje o tym wiedzieli.

Ciemne oczy Clifforda zatrzymały się na oczach Marcie.

- Może powinnam zostawić tę decyzję tobie? - zasugerowała, przerażona brakiem silnej woli. Nie mogła mu obiecać, że nie spotka się ponownie z Johnnym. Reakcja Clifforda zdecyduje o dalszych losach ich związku.

Oczywiście mogła skłamać i powiedzieć mu to, co chciał usłyszeć. Zawsze mogła nakarmić go bajkami, jakimi sama wiele razy była częstowana. Ale nie chciała tego robić jedynemu porządnemu i dobremu mężczyźnie, z jakim się spotykała.

Clifford wziął głęboki oddech i długo wstrzymywał powietrze w płucach.

- Clifford, nie chodzi o to, że on jest bogaty.

- Wiem - rzucił szorstko. - Pewnie też wygląda o niebo lepiej ode mnie. - Nie czekając na odpowiedź, otworzył drzwi ciężarówki i wyskoczył.

Mimo że był dotknięty i wściekły podszedł do drzwi i podał Marcie rękę. Miał rację. Johnny wyglądał od niego o wiele lepiej. Ale mężczyzn ocenia się nie tylko po wyglądzie. Gdyby tylko wiedziała, jak...

Rozdział 21.

Letty obudziła się o świcie. Murphy siedział przy małym ogniskiem i grzał wodę na kawę. Usiadła, wyciągnęła ręce wysoko nad głowę i przeciągle ziewnęła.

Dzieci, przytulone do siebie, spały koło niej spokojnie, niewinne jak baranki. Były wyczerpane przeżyciami.

Rozczuliła się, kiedy na nie spojrzała.

Jej wzrok padł na dżipa, który z nieznanych przyczyn odmówił posłuszeństwa. Murphy przez dwie godziny usiłował znaleźć i naprawić usterkę, ale w końcu się poddał. Według jego obliczeń znajdowali się osiem kilometrów od Questo. Mogło się jednak okazać, że się myli.

Na odwiezienie dzieci do babci poświęcili o wiele więcej czasu i wysiłku, niż przewidywała Letty. Myślała, że do tej pory zdążą przekazać dzieci i będą wracać. Okazało się, że muszą spędzić noc w dżungli. Serce łomotało jej ze strachu na myśl o tym, co się stanie z Lukiem, jeżeli nie dotrze na czas.

Miała dosyć Murphy'ego. Chciała, żeby zniknął z jej życia. Samo patrzenie na niego, na jego uśmieszek, przyprawiało ją o mdłości. Był pozbawiony wszelkich zasad moralnych. Znosiła go ze względu na Luke'a, ale nie będzie go tolerować ani chwili dłużej, niż to konieczne.

Poprzedniej nocy, kiedy zdecydowali, że przeczekają w dżungli do rana, Murphy polecił jej rozbić obóz, a sam się ulotnił, zostawiając ją z dziećmi.

Godzinę później wrócił z dwoma legwanami i oznajmił, że to będzie ich kolacja. Letty słyszała, że mięso legwanów reklamuje się jako najbardziej zbliżone w smaku do kurczaka, ale nigdy go nie próbowała.

Pieczone okazało się pyszne. Po wieczornym posiłku z miejsca zasnęła i spała jak zabita aż do rana.

Wzięła plecak i oddaliła się od polany w stronę drzew, żeby się przebrać. Popełniła błąd, zakładając sukienkę, i chciała go naprawić.

Wróciła w spodniach i koszulce.

- Jest jeszcze gorąca woda, jeżeli chcesz kawę. - Usiadł przy małym ognisku. Obrócił kubek parę razy w dłoniach, a potem podniósł go do ust.

- Dziękuję, nie chcę - odpowiedziała obcesowo.

- Doskonale, Wasza Wysokość.

Nabijał się z niej i wiedziała o tym. Najlepiej było go zignorować. Musiała jednak poruszyć kłopotliwą dla niej sprawę.

- Obawiam się, że mogłeś mnie źle zrozumieć - zaczęła.

Obrzucił ją obojętnym spojrzeniem.

- Tamtego ranka... kiedy... kiedy kąpaliśmy się w jeziorze... ja... chyba można powiedzieć, że wypłakiwałam ci się na ramieniu.

- Można powiedzieć. - Podniósł do ust kubek i pociągnął łyk kawy.

- Boję się, że mogłeś pomyśleć, że mnie podniecasz.

- Fizycznie?

- Tak - odpowiedziała szybko. Może za szybko.

Kącik jego ust uniósł się w uśmiechu.

- I to cię martwi, prawda?

- Niezupełnie. Ale pomyślałam, że lepiej tę sprawę wyjaśnić. - To było trudniejsze, niż przypuszczała. Wcale jej nie pomógł, ale wiedziała, że w tej kwestii nie należy oczekiwać od niego pomocy.

- Czego się boisz, kochanie?

Chciała mu zwrócić uwagę, żeby nie zwracał się do niej czule. Jego słowa nie były szczere. Powstrzymała się jednak.

- Jestem pewna, że jest na świecie mnóstwo kobiet, które... dla których byłbyś pociągający, ale ja do nich nie należę. Nie chciałam cię obrazić.

Uniósł brwi, jakby się zastanawiał, czy mówi szczerze. Kąciki ust drżały mu z wysiłku, żeby ukryć uśmiech.

- Nie gniewam się.

Miała wrażenie, że Murphy zaraz ryknie śmiechem. Całe to zdarzenie to skutek zbiegu okoliczności.

- Rozumiem doskonale, jednak...

- Co? - ponagliła, bo nie śpieszył się, żeby dokończyć zdanie.

- Jak wytłumaczysz tę noc, zanim wyjechaliśmy z Boothill?

Zesztywniała.

- Co masz na myśli?

- Mam ci przeliterować? Chyba byłaś na mnie mocno napalona. Chcesz, żebym podał ci szczegóły?

Letty najeżyła się.

- Niekoniecznie.

- Tak myślałem. - Wylał resztkę kawy na ogień. Płonące drewno zasyczało. Murphy wstał.

- Lepiej obudź dzieci. Przed nami długa droga. - Letty odwróciła się, żeby wykonać polecenie.

- A przy okazji - rzucił, zatrzymując ją - masz zapięty guzik u bluzki.

Odruchowo chwyciła za guzik, zanim dotarł do niej sens jego uwagi. Wściekła odwróciła się na pięcie tak szybko, że omal się nie przewróciła.

Obudziła dzieci, nakarmiła je i przygotowała do drogi.

Zdziwiła się, bo Murphy wziął niemowlę na ręce. Brzdąc nie protestował. Był tylko zaciekawiony i przyglądał się Murphy'emu szeroko otwartymi oczami.

Maszerowali w milczeniu. Dotarli na przedmieścia Questo zmęczeni, brudni i głodni.

- Nasza babcia mieszka przy sklepie spożywczym - poinformowała Murphy'ego Maria. Ze wzgórza, na którym się znajdowali, widać było sporą miejscowość. Na pewno była tam poczta. Porównując liczbę fabryk, Letty doszła do wniosku, że musi w nim mieszkać tyle ludzi, co w Boothill - około pięciu tysięcy.

Murphy oddał małego Letty.

- Poczekaj tutaj z dziećmi - polecił.

- Gdzie idziesz? - Zacisnął usta i Letty domyśliła się, że nie jest przyzwyczajony, żeby tłumaczyć się ze swoich poczynań. Nie obchodziło jej to. W końcu to ona finansowała wyprawę.

- Najpierw sprawdzę, czy jest tu babcia dzieciaków.

Letty cały czas się nad tym zastanawiała.

- Po drugie, należałoby sprawdzić ulice, zanim zaczniemy nimi paradować.

Kolejny punkt.

- W miasteczku, w której ostatnio byliśmy, nie zyskaliśmy przyjaciół - przypomniał jej.

To również była prawda. Murphy nie zdradził, co wysadził w powietrze, ale po sile wybuchu domyślała się, że musiało to być coś dużego. Coś ważnego, czego kapitan Norte nie puści płazem.

- Co jeszcze chcesz wiedzieć? - Z jego oczu biła niecierpliwość.

- Nic - odpowiedziała. Odwrócił się i zaczął oddalać. Letty zrobiła krok do przodu i krzyknęła: - Murphy! Uważaj na siebie!

Rzucił jej przez ramię filuterny uśmiech i zaczął zbiegać z góry.

- Wrócę, ani się obejrzysz.

Zniknął.

Minęła godzina, potem dwie.

Po ostatnim incydencie, kiedy Letty zignorowała jego polecenia, bała się na własną rękę dociekać, co się z nim dzieje. Coś się jednak musiało stać.

Murphy chciał tylko sprawdzić miasto. Ze względów bezpieczeństwa.

- Pani mężczyzna zniknął na długo - zauważyła Maria, kiedy słońce zbliżało się do zenitu.

Letty nie poprawiła dziewczynki. Murphy nie był jej mężczyzną. Mimo to martwiła się. Co się mogło stać? Możliwości było dużo. Mogli go schwytać, zabić, mógł być ranny, nieprzytomny, mógł umierać.

- Ja pójdę - zaoferował się Vincente.

- Nie - sprzeciwiła się Letty.

- Jestem chłopakiem. Nikt mnie nie będzie o nic pytał. Nikt mnie nie zauważy - tłumaczył. - Zawsze chodzę na zwiady.

- To prawda - potwierdziła Maria.

Letty, niezdecydowana, zagryzła dolną wargę. Jeżeli Murphy się dowie, że wysłała dziecko do miasta, żeby go szukało, zamorduje ją. Ale jest inne wyjście?

Dzieci czekały, aż podejmie decyzję. Czuła się zagubiona. Zamknęła oczy i zaczęła się modlić, zwracając się do Boga o pomoc.

- Dobrze - wyszeptała w końcu. - Ale bądź ostrożny.

Maria zachichotała.

- To samo powiedziała pani swojemu mężczyźnie.

Następna godzina dłużyła się Letty jak cały rok. Dreptała nerwowo, martwiła się i denerwowała. Dzieci też były niespokojne, sprzeczały się między sobą, rozdrażnione i poirytowane. Letty wiedziała, że udzieliły im się jej obawy. Było jej przykro z tego powodu, ale nie mogła tego zmienić.

Kiedy straciła już nadzieję, wrócił Vincente z niską, przysadzistą kobietą.

Gdy dzieci ją zobaczyły, wyciągnęły ręce i podbiegły do niej, wołając:

- „Babciu!”.

Kobieta musiała pokonać strome zbocze i ciężko oddychała. Ubrana była w białą bluzkę i czarną spódnicę. Włosy miała upięte w ciasny kok, a twarz czerwoną z wysiłku. Usiadła na dużym kamieniu, żeby złapać oddech. Dzieciaki mówiły wszystkie naraz. Nawet niemowlę wydało z siebie przeraźliwy wrzask.

Babcia przytuliła i wycałowała każde z dzieci, a potem wzięła na ręce malucha i przytuliła do siebie. Pulchne łapki objęły szyję kobiety.

Letty chwyciła Vincente za ramiona.

- Dowiedziałeś się, co z Murphym?

Chłopiec spojrzał wymownie w stronę babki.

- Babciu. - Letty nie wiedziała, jak się do niej zwracać.

- Pani mężczyzna... - Starsza kobieta w dalszym ciągu miała kłopoty z oddychaniem. Otarła pot z twarzy białą chusteczką. - Stała się najgorsza rzecz.

Letty zamarło serce.

- Najgorsza rzecz?

- Dotarł do miasta w chwili, kiedy miejscowa policja dostała meldunek, że poszukuje się dwojga Amerykanów, mężczyzny i kobiety. - Przerwała. Miała ciemne i poważne oczy. - Komendant policji jest człowiekiem sumiennym. Stara się przypodobać siłom, które chcą dojść do władzy w naszym kraju. Kiedy otrzymał sygnał, że na tym terenie przebywają Amerykanie, zamierzał wysłać patrol. - Przerwała, żeby zaczerpnąć powietrza. - Dwóch oficerów odmówiło przyłączenia się do patrolu, dopóki nie dostaną zimnego piwa. Pech, że w kantynie natknęli się na pani przyjaciela.

- Murphy poszedł do kantyny?! - krzyknęła Letty z oburzenia. Najwyraźniej miał ciągotki do tego typu lokali i słabość do kobiet, które się tam pojawiały. Na samą myśl o tym, że Murphy trzyma w ramionach i całuje jakąś kobietę, zawrzała w niej krew.

Znowu to zrobił. Zostawił jaz sześciorgiem dzieci na tym skwerze, żeby się zamartwiała, a sam zaspokajał swoje pragnienie i seksualne żądze.

- Gdzie teraz jest? - spytała bez ceregieli.

- W wiezieniu.

Niech sobie tam zgnije. Była tak wściekła, że nie mogła ustać na nogach.

- Poprosiłam przyjaciela, żeby dostarczył mi wszelkich możliwych informacji. - Oczy kobiety pociemniały ze smutku. - Powiedział mi, że o schwytaniu pani męża powiadomiono człowieka, który nazywa się kapitan Norte.

Letty przycisnęła palce do ust, żeby powstrzymać jęk.

- Podobno kapitan jest bardzo zadowolony. Z pewnością zjawi się przed nocą.

- O, nie. - Letty usiadła na kamieniu. Starała się skupić myśli.

- Ale to nie koniec złych wieści - ciągnęła grzecznie starsza kobieta. - Pani mąż wywołał bójkę.

- Jest ranny? - Letty rozpłakała się. Zachowanie Murphy'ego było karygodne, ale nie chciała, żeby cierpiał. W końcu przyjechał do Zarcero, żeby pomóc jej odnaleźć Luke'a.

- Tego nie wiem. - Na ustach kobiety malował się delikatny uśmiech. - Ale podobno dwaj mężczyźni ucierpieli bardziej niż pani mąż.

- Muszę go wyciągnąć z więzienia. - Letty celowo powiedziała to głośno i stanowczo. - I muszę to zrobić, zanim zjawi się tu kapitan Norte.

Kobieta położyła ręce na ramionach dwojga starszych dzieci. Moja rodzina i ja zrobimy wszystko, żeby pani pomóc.

Murphy wypluł krew i poruszył szczęką w przód i w tył, żeby sprawdzić, czy jest cała. Nie było z nim tak źle. Dołożył więcej, niż sam oberwał. Nieźle, biorąc pod uwagę fakt, że było dwóch na jednego, a potem trzech. Do więzienia musiało go doprowadzić pięciu mężczyzn.

Miał pecha. Był w mieście tylko dziesięć minut, kiedy do kantyny weszło dwóch miejscowych policjantów. Nie przejął się nimi. Nie interesowali go przedstawiciele lokalnej władzy, tylko rebelianci, którzy przejęli kontrolę nad armią. W prowincjonalnych miasteczkach trudno było zgadnąć, w którą stronę wieje polityczny wiatr. W Questo znaleźliby się i lojaliści.

Murphy jednym okiem spoglądał na policjantów i starał się nie zwracać na siebie uwagi. Niestety, miał niewielkie szansę. Mężczyźni szli w jego stronę. Nim się połapał, został otoczony i wsadzony do miejskiego więzienia.

Więzienie, zbudowane z cegieł, składało się z jednego wielkiego pomieszczenia, podzielonego grubymi metalowymi kratami na trzy cele. Pod ścianą stały dwa biurka dla dozorców, którzy bez przerwy pilnowali więźniów.

Murphy starał się nie myśleć o Letty, która siedziała na wzgórzu i czekała na jego powrót. Miał nadzieję, że jest na tyle rozsądna, że nie zrobi czegoś głupiego. Na przykład nie pójdzie go szukać. Ale możliwe, że będzie chciała wyjaśnić, co się stało.

Nie miała cierpliwości. To nie była jedyna jej „zaleta”. Była powściągliwa i układna. Musiał się bardzo pilnować, żeby nie pocałować jej z samego rana, kiedy spała.

Oznajmiła, że w ogóle jej nie pociąga. A świnie pewnie latają. Pragnęła go, była tylko zbyt dumna, żeby się do tego przyznać. I zbyt naiwna. Nie wiedziała, co się z nią dzieje. Na pewno nie podobały jej się te uczucia.

Nie tylko jej. Murphy chciał się z nią kochać jeszcze raz. Wiedział, że lepiej nie mieszać interesów z przyjemnościami, ale ta misja była nietypowa.

Letty nieświadomie stała się najbardziej ponętną kobietą, jaką znał. Murphy'emu niełatwo było się do tego przyznać i pewnie by tego nie zrobił, gdyby nie siedział w więzieniu. Tutaj miał za dużo czasu na myślenie. Pożądał jej i to prowokowało go do ujawnienia nie najlepszej strony osobowości. Był dla niej okrutny, bo chciał ją przerazić i ukarać za to, że tak strasznie jej pragnął. Wcale nie był zachwycony tym, że go pociąga. Nie bawiło go to, że omotała go siostra misjonarza. Jak żadna inna kobieta. Nagle drzwi więzienia otworzyły się i do pomieszczenia wszedł głupkowato wyglądający strażnik. Był niski, a brzuch wylewał mu się poza pasek od spodni. Rzucił tylko przelotne spojrzenie w stronę Murphy'ego, który w ogóle nie zwrócił na niego uwagi.

Dwóch strażników rozmawiało po hiszpańsku. Słowa płynęły jak rwący potok, mimo to Murphy'emu udało się zrozumieć prawie wszystko. Moose - Gut został wyznaczony do tego, żeby pilnować więźnia, dopóki nie przybędzie jakiś ważny człowiek. Kapitan. Oby nie Norte, pomyślał Murphy.

Pierwszy policjant wyszedł. W umyśle Murphy'ego zaczął się rodzić plan. Strażnik nie wyglądał na rozgarniętego i ruszał się jak żółw.

Murphy jęknął, chcąc wybadać sytuację.

Strażnik nie zwrócił na niego uwagi.

Murphy chciał poprosić, żeby wezwano lekarza. Wtedy drzwi otworzyły się po raz drugi. Szczupła, wysoka kobieta wniosła dwie tace z jedzeniem. Jedna była pewnie dla strażnika, druga dla niego. Zdziwił się, bo posiłek wyglądał apetycznie. Zachęcająca zielona sałatka warzywna, smażona fasola, ciepła tortilla, ryż i kurczak. Zaczęła mu cieknąć ślinka.

Funkcjonariusz spojrzał na Murphy'ego, założył sobie serwetkę za kołnierz koszuli i zabrał się do jedzenia. Murphy patrzył z niesmakiem, jak ten wieprz pochłaniał obie porcje.

Po dwudziestu minutach drzwi wejściowe znowu się otworzyły. Murphy leżał na pryczy, z rękami pod głową i patrzył w sufit. Z czystej ciekawości zerknął w stronę drzwi.

Zatkało go. Mało nie spadł z łóżka. W drzwiach stała Letty. Tylko inaczej ubrana niż wtedy, gdy ją zostawiał.

Przebrała się za dziwkę.

Rozdział 22.

Murphy nie miał pojęcia, co jej strzeliło do głowy. Nie podobało mu się to. Ledwie się powstrzymał, żeby nie wstać i nie spytać jej, co tutaj robi. Usiadł na łóżku i patrzył zaskoczony, jak Letty powoli wchodzi do więzienia.

Miała na sobie typowy strój z Zarcero. Biała nylonowa bluzka była o kilka rozmiarów za duża. Głęboki dekolt odsłaniał górną część pięknych piersi. Falbaniasta spódnica sięgała do pół łydki. Podciągnięta z jednej strony i spięta czerwonym kwiatem ukazywała niemałą część smukłego uda. Włosy opadały jej na ramiona niczym jedwabisty wodospad. Zmysłowo wydęła czerwone usta. Trzymając rękę na biodrze, wolnym krokiem podeszła do biurka i stanęła na wprost grubego strażnika.

Murphy zauważył, że Letty unika jego spojrzenia. Nie patrzyła też na funkcjonariusza. Utkwiła wzrok w dwóch pustych tacach po posiłku. Na jej twarzy pojawił się leniwy, spokojny uśmiech.

- Czego pani chce? - warknął strażnik.

- Zostawili pana samego, co? - powiedziała doskonale po hiszpańsku. - Zawsze zwalają na pana brudną robotę, a sami leżą do góry brzuchem.

- Kim pani jest? - spytał, mniej wrogo.

- Przyjaciółką. - Jej głos był niski i przekonujący. - Chciałabym zostać bardzo dobrą przyjaciółką.

Chyba nie była aż tak naiwna, żeby myśleć, że zdoła wyłudzić klucze od strażnika.

- Potrzebuję przyjaciela. Pan ma mnóstwo czasu, żeby się zabawić. - Jej głos stał się uwodzicielski. - Zrobię wszystko, co pan zechce. - Pochyliła się i oparła dłonie na biurku. Piersi o mało nie wypadły jej z głębokiego dekoltu.

Murphy zerwał się z pryczy niczym odpalony granat. Zaczął walić rękami w metalowe kraty. To była niebezpieczna gra. Przypuszczał, że Letty jeszcze nie zna jej zasad.

- Możemy się nieźle zabawić - ciągnęła. - Tylko my dwoje. Tak jak pan chce. - Wyprostowała się i położyła na biurku bosą stopę. Powoli zaczęła podciągać rąbek spódnicy. Miała długie, smukłe i zgrabne nogi. Strażnik był najwyraźniej pod wrażeniem gładkiej białej skóry. Murphy był nie mniej oczarowany. Wiedział, że Letty jest piękna, ale zapomniał, jak piękna.

Strażnik się oblizał, a Letty szybko zdjęła nogę z biurka.

- Później. - Gruby mężczyzna jeszcze się wahał.

Odwróciła się tak szybko, że rozwiały jej się włosy. Westchnęła żałośnie.

- Później jestem zajęta, za to teraz mam mnóstwo czasu.

Strażnik walczył ze sobą.

- Delma mi powiedziała, co pan lubi najbardziej.

Zaśmiał się nerwowo i niezdarnie poruszył na krześle.

- Nie... nie masz nic przeciwko?

- Nie - powiedziała z przekonaniem, ponownie zwilżając usta.

Murphy nie dosłyszał, co wyszeptała później, ale wystarczyło mu to, co zrozumiał. Letty najwyraźniej udawała, że preferencje seksualne strażnika są jej specjalnością. Otarł ręką twarz. Nie mógł uwierzyć, że zdobyła się na coś takiego.

- Ile? - Strażnik podejrzliwie zmierzył ją wzrokiem.

Mięśnie Murphy'ego napięły się. Nie miał zamiaru znosić tej sceny ani minuty dłużej.

Letty podała cenę. Bluzka ześlizgnęła jej się z ramienia. Poprawiła ją nerwowym ruchem. Wtedy przypomniała sobie, jaką gra rolę. Zadarła podbródek i pozwoliła, by bluzka znowu się zsunęła.

Gdyby Murphy mógł się zdobyć na obiektywny osąd, nazwałby tę robotę najgorszą grą aktorską, jaką kiedykolwiek widział. Zgadzało się tylko jedno. Miała ciało gwiazdy filmowej - młode, jędrne i ponętne. Gdyby nie pewne zahamowania, byłaby prowokująca. Zauważył to już wcześniej, kiedy spotkali się po raz pierwszy w Boothill. Murphy intuicyjnie wyczuwał, że pod skorupą obojętności kryła się gorąca kobieta z krwi i kości.

Mimo że była to tylko gra, Letty zrobiła na Murphym wrażenie. Był zauroczony jej gładkim, czarującym ciałem, tak samo jak strażnik.

Poczuł przypływ pożądania. Letty przechadzała się po izbie, zręcznie unikając pieszczot strażnika. Murphy nie wiedział, co chce przez to osiągnąć. Nawet nie chciał wiedzieć. To było to idiotyczne. Jeśli myślała, że uda jej się zapanować nad mężczyzną, który waży trzy razy tyle, co ona, czekają bolesna nauczka.

Murphy po raz kolejny rozważył możliwość ucieczki, chociaż zrobił to już z tysiąc razy. Za kilka minut Letty będzie się darła w niebogłosy i wzywała pomocy. Chyba jeszcze nie zdawała sobie z tego sprawy.

Spojrzał na strażnika i zobaczył, że chodzi za nią po pokoju, jakby bawił się w kotka i myszkę. Potem podszedł do drzwi i przekręcił zamek.

- Och, ty mój - gruchała Letty. - Jesteś już duży i silny.

Murphy zacisnął palce na stalowych kratach. Jeżeli ta świnia strażnik spróbuje jej dotknąć, przysięga, że go zabije.

- Jesteś gotowy na najważniejszą chwilę w życiu? - wyszeptała Letty, prowadząc go do otwartej celi. Obejrzała się za ramię.

Murphy'emu wydawało się, że strażnik idzie za nią nieco chwiejnym krokiem. Nie spuszczał z nich oczu. Miał wrażenie, że zaraz go rozsadzi. Że za chwilę, eksploduje. Tych dwoje tańczyło wokół siebie. Spódnica Letty ocierała się o spodnie strażnika, a jej piersi dotykały torsu mężczyzny.

Strażnik chciał jej dotknąć, ale Letty roześmiała się i prześlizgnęła koło niego. Nagle mężczyzna zachwiał się, przewrócił oczami i runął twarzą do ziemi. Tak jakby w jednej chwili opuściły go siły.

Letty zamknęła oczy i z ulgą przycisnęła rękę do piersi.

- Dzięki Bogu - wyszeptała.

- Do cholery, co się stało?! - wrzasnął Murphy.

Letty przytknęła palec do ust i szybko wyszła z celi. Pośpiesznie przeszukała szuflady i wyjęła klucze. Zamknęła funkcjonariusza w celi i wypuściła Murphy'ego.

- Musimy się stąd wydostać - wyszeptała gorączkowo. - Norte tu jedzie.

- Cholera. - Murphy chwycił ją za rękę i prawie pociągnął po ziemi.

- Maria i Vincente czekają na zewnątrz.

- Dzieciaki?

Przywlokła je z sobą. Powinien był przewidzieć, że znowu coś wykręci.

Dwoje dzieci czekało w pick-upie. Na miejscu kierowcy siedziała starsza kobieta. Gdy ich zobaczyła, posłała Murphy'emu niespokojny uśmiech i uruchomiła samochód.

- Szybko - ponagliła ich.

- Dzieci odwrócą od nas uwagę. - Letty wskoczyła do przyczepy i wślizgnęła się pod warstwę siana.

Murphy zrobił to samo. Kiedy leżeli już w kryjówce, przykryto ich kolejną warstwą siana, na którą wgramoliły się dzieci. Samochód powoli ruszył. O co w tym wszystkim chodzi? - spytał Murphy stanowczo.

Prawe przednie koło wjechało w dziurę i Letty zarzuciło na Murphy'ego.

- Później ci wyjaśnię.

- Teraz mi wyjaśnij. - Nie chciał, żeby go zbyła. Rzucało nimi jak ziemniakami na taśmie, ale nie zwracał na to uwagi.

- Ważne, że uciekliśmy.

- To było chyba najgłupsze przedstawienie, jakie widziałem. Udawałaś dziwkę. Na Boga, lepiej odegrałabyś rolę zakonnicy.

- Powinieneś być mi wdzięczny, a nie narzekać. - Letty była niezadowolona.

On też nie był zachwycony. Była głupia i miała cholerne szczęście, że wyszła z tego więzienia cało. Chciał wiedzieć, co się stało strażnikowi. Nie widział, żeby mu coś dawała. Mogła użyć innego sposobu, żeby wyciągnąć go z więzienia. Nie musiała przebierać się za prostytutkę.

Ciągle nimi rzucało i Murphy po raz kolejny wpadł na Letty. Tym razem jęknęła boleśnie.

Zaklął cicho i objął ją ramieniem, przyciskając do siebie. Przynajmniej nie będą się o siebie obijać. Pod grubą warstwą siana było strasznie gorąco i duszno, za to Letty była miękka i kobieca.

Murphy wstrzymał oddech, usiłował nie myśleć o dziewczynie, którą trzymał w ramionach. Starał się nie zwracać uwagi na jej miękkie piersi, które dotykały jego przedramienia. Ani na pośladki, które znalazły się pomiędzy jego udami. Do tego jeszcze ładnie pachniała. Naprawdę ładnie. Murphy niezbyt znał się na kwiatach, ale ten zapach kojarzył mu się z lawendą.

Bezwiednie odwrócił głowę i dotknął nosem jej ucha. Może mu się tylko wydawało, ale miał wrażenie, że Letty przysunęła do niego głowę.

Po raz pierwszy od aresztowania czuł się swobodnie. Rozluźnił nieco uścisk i przesunął ręką pod piersiami Letty. Do cholery, było mu tak dobrze. Poczuł ciężar jej piersi na ramieniu i miał wrażenie, że jego zmysły oszaleją. Nic nie pomoże, że będzie się okłamywał. Pragnął jej.

Przycisnął wargi do karku Letty i wyszeptał jej do ucha:

- Dziękuję.

Westchnęła głośno i odwróciła się, żeby spojrzeć mu w twarz.

- Co powiedziałeś? - Nie mogła uwierzyć.

- Dziękuję. Za to, że wyciągnęłaś mnie więzienia - dodał szorstko. Rzadko zawdzięczał coś obcym. Później, kiedy nadarzy się okazja, zapyta o szczegóły. Miał ochotę ją pocałować. Ostrożnie zbliżył wargi do jej ust. Czuł, że delikatnie westchnęła, kiedy końcem języka rozchylał jej wargi.

Chwyciła go za kołnierz koszuli. Pocałował ją jeszcze raz. Nic nie mogło go powstrzymać. Jęknął i wsunął język głęboko do jej ust. Poruszał nim wolno i delikatnie. Jego zmysły przeniosły się w inny wymiar.

Letty mruczała cicho i kusząco dotykała jego języka swoim. Murphy'ego ogarnęło takie podniecenie, że serce mało nie wyskoczyło mu z piersi. Nigdy nie pożądał tak żadnej kobiety. Inną przewróciłby na plecy i posiadł bez żadnych ceregieli.

Z Letty było inaczej. Chciał, żeby było dobrze. Chciał ją zadowolić i zaspokoić. Wobec innych kobiet nigdy nie czuł tej słodkiej odpowiedzialności.

Objął ją opiekuńczym ruchem, przyciągnął jej biodra do swojej nabrzmiałej męskości i westchnął głośno, kiedy jej miękkie ciało poruszyło się między jego udami.

Niezbyt delikatnie - bo jadący samochód na to nie pozwalał - wsunął rękę między jej piersi. Ich dojrzała obfitość wypełniła mu dłonie. Nie zdziwiło go, że sutki zdążyły już stwardnieć jak koraliki.

- Przez ten cały czas w więzieniu... - powiedziała pomiędzy delikatnymi pocałunkami.

- Tak?

- Udawałam...

Przesunął usta do jej nagich piersi, okrywał pocałunkami, ssał i lizał brodawki.

- Udawałaś co? - spytał.

- Że uwodzę ciebie.

Zachichotał cicho.

- Dziękuj Bogu, że tak nie było.

- Dziękować Bogu?

- Tak. - Ujął brodawkę wargami i zaczął ją łakomie ssać. Letty jęczała i wiła się pod nim. - Uwierz mi, kochanie, że zdarłbym z ciebie spódnicę, zanim zdążyłabyś wyznać, w czym jesteś najlepsza.

Zesztywniała.

- Za każdym razem, kiedy zaczynam myśleć... - Zawahała się i dodała. - Jest pan niewiarygodnie okrutny, panie Murphy.

Prawie się kochali, a ona zwracała się do niego per „panie Murphy”.

- To prawda, kochanie. Jeżeli byłabyś wobec siebie szczera, przyznałabyś, że pragniesz mnie tak samo, jak ja ciebie.

Nie wiadomo, dokąd zawiodłaby ich ta rozmowa i gra miłosna. Samochód zatrzymał się gwałtownie. Letty ukryła twarz w ramionach Murphy'ego i westchnęła ciężko. Mieli tylko pół sekundy, żeby doprowadzić się do porządku, rozplatać nogi i ręce. Letty zdążyła poprawić sobie bluzkę.

- Wszystko w porządku? - spytała babcia.

- Tak - mruknął Murphy.

- Letty?

- Ja... też. - Nie zabrzmiało to przekonująco.

- Gdzie jesteśmy? Murphy rozejrzał się dookoła.

Starsza kobieta nie odpowiedziała.

- Chodźcie, szybko - ponagliła.

Murphy pomógł wysiąść Letty z przyczepy. Zauważył, że chwieje siana nogach. Jego zmysły również zbzikowały, ale nie dał tego po sobie poznać.

- Zostańcie tutaj - poleciła kobieta, a sama podeszła do domu.

- To jest dom brata babci, Alda - wytłumaczył jeden z chłopców.

- Jest rybakiem - dodał Vincente.

Niedługo czekali. Babcia wyszła z domu w towarzystwie niskiego, siwowłosego mężczyzny w podeszłym wieku. Chyba cierpiał na skrzywienie kręgosłupa.

- To mój brat, Aldo - przedstawiła staruszka.

Murphy wymienił z mężczyzną uścisk dłoni.

- Pan i pańska żona uratowaliście życie wnukom Eleny. Nasza rodzina jest wam wdzięczna. Chcemy się zrewanżować. Proszę za mną.

Poprowadził ich wąską, krętą dróżką, którą oświetlał tylko księżyc i gwiazdy. Piaszczysta ścieżka wiła się pomiędzy bujną roślinnością w kierunku rzeki.

- Szukamy mojego brata, Luke'a Maddena - wyjaśniła Letty, nie zapominając o celu wyprawy. - Zna go pan?

Mężczyzna zatrzymał się i potarł ręką brodę. Wyglądało, jakby się zastanawiał.

- A z jakiego miasta?

- Z Managna, niedaleko San Paulo.

Aldo znowu potarł brodę.

- San Paulo to duże miasto. Nie znam żadnego Luke'a z Managna.

- Jest misjonarzem. Prowadzi tam kościół i szkołę. Zaginął na początku zamieszek.

- Obyście go znaleźli - powiedział staruszek, kiedy dotarli do rzeki. Woda uderzała o brzeg jak kobieta piorąca rzeczy o kamień.

Murphy pomyślał, że szczęście to za mało, żeby odnaleźć Luke'a. Nie chciał jednak martwić się na zapas. Już teraz mieli wystarczająco dużo problemów, z którymi musieli się uporać.

- Żołnierze nie wpadną na to, żeby szukać was na rzece. - Aldo podszedł do niewielkiej motorówki, - Weźcie moją.

Propozycja płynęła z serca, ale Murphy wiedział, że jeżeli się zgodzą, pozbawią rodzinę jedynego źródła utrzymania.

- Nie możemy tego zrobić - zaprotestował.

- Nie możemy? - Letty patrzyła na niego dużymi, błagającymi oczami.

- Proszę - nalegał Aldo, zwracając się tylko do Murphy'ego. - Chcemy wypożyczyć wam łódź z wdzięczności za uratowanie wnuków Eleny. Mam w San Paulo wielu przyjaciół, zaopiekują się nią.

Murphy nie ustępował. Starszy człowiek oddawał im swój jedyny środek utrzymania. Musi znaleźć inny sposób, żeby dotrzeć do San Paulo.

- Nie macie wyboru - przekonywała Elena. - Drogi są obstawione, a w dżungli czyha mnóstwo niebezpieczeństw. Jak daleko dojdziecie piechotą?

- Norte postawił na nogi cały kraj, żeby nas znaleźć - dodała Letty.

Murphy westchnął. Gdyby był sam, poradziłby sobie jakoś. Ale musiał myśleć o bezpieczeństwie Letty.

- Dziękujemy - odpowiedział. Nie cierpiał długów wdzięczności, zwłaszcza takich, które trudno spłacić.

Letty uściskała Elenę i dwójkę dzieci.

- Zapomniała pani plecaka. - Vincente pobiegł z powrotem do pick-upa. Wrócił z bagażem i wręczył go Letty.

- Dziękuję, Vincente.

- Trucizna zadziałała? - spytała Maria.

Wsiedli do łódki. Murphy natychmiast włączył silnik. Aldo i Elena zmusili ich do zabrania prowiantu i innych rzeczy. Aldo narysował Murphy'emu szczegółową mapę rzeki. Jeżeli szczęście im dopisze, dotrą do stolicy przed świtem.

Murphy był tutaj dłużej, niż się spodziewał. Miało to być błyskawiczne zadanie. Ale zdał sobie sprawę, że podczas tej wyprawy mało co - o ile w ogóle cokolwiek - szło zgodnie z planem.

Dopiero kiedy wypłynęli na ciemną, spokojną rzekę, mógł zadać Letty kilka pytań.

- O co chodziło z tą trucizną?

- O nic - ucięła krótko Letty i odwróciła wzrok. Pytanie było jej nie w smak.

Murphy nie był głupi. Wyczuł w jej głosie obawę. Siedziała od niego jak najdalej, co wydawało się głupie po niedawnych gorących pocałunkach.

- Co dałaś strażnikowi?

Podniosła głowę. Mimo ciemności dostrzegł na jej twarzy niepokój.

- Dałam mu coś na uśpienie.

- Kiedy?

- Wcześniej...

Murphy zmarszczył czoło. Strażnik jadł tylko obiad.

- Jak?

- Nieważne. Udało się, prawda?

Murphy nie miał zamiaru tak tego zostawić.

- Wytłumacz mi to, Letty.

- Cóż... - Pochyliła się i obronnym gestem objęła się ramionami w pasie. - Myślisz, że tylko dzięki mnie wyszedłeś z więzienia. Naprawdę zawdzięczasz to kilku osobom. To nie było łatwe, Murphy. Nie zdajesz sobie sprawy, przez co musieliśmy przejść.

- Nie odpowiadasz na pytanie. - Nie podobało mu się to, co podpowiadał mu podejrzliwy umysł. Strażnik runął jak ścięte drzewo. Kiedy się obudzi, będzie się zastanawiał, co zaszło między nim a dziwką. Murphy też zachodził w głowę, co się stało w nocy, którą spędził z Letty.

- Zrozum... - powiedziała szybko. - Trzeba było najpierw załatwić, żeby w więzieniu znalazł się akurat ten strażnik.

- Dlaczego?

- Bo jest głupi i słaby. Delma uznała, że to najlepszy sposób.

Delma?... Ach, to imię padło w rozmowie ze strażnikiem.

- Jak to zrobiliście?

- Tę część wzięła na siebie Elena i jej rodzina. Chyba wymyślili jakiś podstęp, coś z bankiem. Pierwszy policjant musiał wyjść...

- Mów dalej. - Zaczął zaciskać i rozluźniać lewą pięść. Robił tak zawsze, kiedy chciał wyrzucić z siebie złość.

- Pani Alamos przygotowała specjalne danie, ale ty swojego nie zjadłeś.

- Nie miałem okazji. On uważał, że należą mu się oba posiłki.

- To wszystko tłumaczy.

- Co tłumaczy? - spytał obcesowo.

- Dlaczego... Nieważne.

- Dla mnie ważne - warknął. - Co dodałaś do jedzenia?

- Zioła. - Murphy musiał wytężać słuch, żeby usłyszeć cokolwiek na tle warkotu silnika.

- Zioła?

Pokiwała głową.

Szybko skojarzył fakty.

- Te same zioła dodałaś do kolacji, którą mnie uraczyłaś, zanim wyjechaliśmy do Zarcero?

Zagryzła dolną wargę i znów pokiwała głową.

Murphy zacisnął pięść na sterze.

- Nie kochaliśmy się, prawda?

Nie odpowiedziała.

- Prawda?! - wrzasnął.

Podskoczyła na twardej drewnianej ławce.

- Oszukałaś mnie.

- Niezupełnie.

- Do cholery, co znaczy „niezupełnie”?

- Spędziliśmy razem noc - przypomniała mu nieśmiało. - Taka była twoja cena, prawda?

Murphy'ego ogarnęła obezwładniająca złość. Kiedy przypomniał sobie, w co go wpakowała w ciągu ostatnich dni, wściekł się. Powinien wiedzieć, że nie można jej ufać. Mimo że była siostrą misjonarza, córką pastora i świętszą niż wszyscy święci, okłamała go.

Siedziała spłoszona i wystraszona.

Wolał milczeć, bo nie ufał samemu sobie. Był wściekły jak rzadko. Dobrze by jej zrobiło, gdyby ją zostawił. Dobiłby do brzegu, wysiadł z łódki i wycofał się z tego gówna, w które go wplątała. Ale nie mógł sobie wyobrazić, jak będzie żył z tą świadomością.

- Jesteś mi to winna - wycedził przez zęby. Zabrzmiało to jak dźwięk przecinanej stali.

Letty milczała.

- Odbiorę to sobie, Letty. Nie myśl, że wyjdziesz z tego jako dziewica. Sprzedałaś mi prawo pierwszej nocy dawno temu. Mam zamiar wziąć, co mi się należy.

Podniosła głowę. W jej dużych, okrągłych oczach pojawił się strach.

- Pamiętaj, jesteś mi to winna.

Rozdział 23.

Z każdym dniem Luke nabierał sił. Od kiedy został schwytany, nie widział Rosity. Przynajmniej tak sądził. Wydawało mu się, że odwiedziła go raz, w nocy, po najgorszych torturach, kiedy jego umysł był zamroczony z bólu i żalu. Nie mógł ufać swojej pamięci.

Miłość Rosity była przy nim. Czuł ją tak mocno, jak miłość Boga. Była źródłem siły, która pozwalała mu przetrwać każdy dzień, i dodawała odwagi, żeby zmierzyć się z nieznanym.

Cela Luke'a była wilgotna i ciemna. Samotność w piekle. Miał tylko jeden nikły promień słoneczny. Cały dzień czekał, kiedy słońce skieruje ten cenny strumień złotego światła na jego łóżko. Promień obmywał go, oczyszczał jego serce i dawał duszy nadzieję. Tych kilka cudownych chwil było dla niego jak dotyk Bożej ręki.

Dni zlewały się ze sobą. Luke stracił poczucie czasu. Nie mógł ufać pamięci, więc wynalazł własny kalendarz. Dzisiaj była sobota, według jego obliczeń.

Potwornie tęsknił za swoimi książkami. Najbardziej ze wszystkich - za Biblią. Tęsknił za życiem, za przyjaciółmi, za kościołem. Bezsenne godziny wypełniał modlitwą.

Usiadł na łóżku, słysząc odgłos kroków na betonowej posadzce. Nie torturowano go już kilka dni i myślał, że najgorsze ma za sobą.

Ścisnęło go w żołądku. Pocieszał się, że Bóg nie prosiłby go o nic, co przekraczałoby jego siły. Ze strachu przed kolejnym biciem zaparło mu dech w piersiach.

Nie zniesie więcej bólu.

Zacisnął powieki i modlił się, żeby nie szli po niego. Poczuł się winny. Jeżeli nie będą torturować jego, czeka to kogoś innego. Usłyszał krzyki. Wiedział, co się dzieje, sam przechodził podobne cierpienia.

Zamek w grubych drzwiach celi został otwarty.

Luke czuł, że zwymiotuje. W drzwiach stał mężczyzna. Nie miał na sobie munduru. Przedstawił się jako jego adwokat.

Godzinę później Luke stał przed sądem polowym. Potwornie bolała go noga, ale nie miał wyjścia. Sędzią był oficer, który zabił jego przyjaciela, Ramóna. Miłego staruszka, który nigdy nie zrobił nikomu krzywdy. Uważano go za niemal świętego. Jedyną pociechą dla Luke'a było to, że Ramón opuścił ten okrutny świat i znalazł się w lepszym.

W pomieszczeniu znajdowało się pełno ludzi, których Luke znał z San Paulo i z Managna. Ludzi, z którymi pracował i którzy mu pomagali przez ostatnie dwa lata. Przeszukiwał wzrokiem tłum, modląc się, żeby znaleźć w nim Rositę. Jego miłość. Jego serce. Rozczarował się, kiedy jej nie zobaczył.

- Do czego się pan przyznaje? - spytał oficer pełniący rolę sędziego.

- A jakie są zarzuty? - spytał Luke.

Lista, którą odczytał prowadzący sprawę, była tak absurdalna, że Luke omal nie wybuchnął śmiechem. Oskarżano go o wszystko - od podpalenia do gwałtu.

- Czy rozumie pan przedstawione zarzuty?

To pytanie wywołało uśmiech na twarzy Luke'a.

- Tak. - Niewiele brakowało, żeby dodał „wysoki sądzie”, ale zakpiłby ze sprawiedliwości, gdyby nazwał prowadzącego sprawę „sędzią”.

- Do czego się pan przyznaje?

- Jestem niewinny - powiedział Luke spokojnie.

Wśród tłumu rozległ się szum.

- Przyprowadzić resztę.

- Resztę? - Luke odwrócił się w stronę tylnych drzwi, które akurat się otworzyły. Wprowadzono czterech chłopców. Mieli spuchnięte twarze i krwawili. Dopiero po chwili Luke ich rozpoznał. Byli to nastolatkowie, mieszkający niedaleko misji.

- Hector - wyszeptał - Emilio, Juan i Roberto. - Wszyscy tępym wzrokiem wpatrywali się w przestrzeń.

Luke myślał, że pęknie mu serce. Pomieszczenie wirowało mu przed oczami, kiedy odczytywano zarzuty przeciwko jego przyjaciołom. Ten proces był farsą. Zostali oskarżeni, bo próbowali wyciągnąć Luke'a z więzienia.

Na twarzy prowadzącego sprawę pojawił się znudzony, sztuczny

uśmiech.

- Za późno na spowiedź.

- Nie mam się z czego spowiadać! - krzyknął Luke.

- Pańskie przestępstwa są liczne.

- W porządku. Możecie mnie oskarżyć o wszystko, co chcecie, ale wypuśćcie tych niewinnych chłopaków. To dzieci.

- Już nie, senor.

Luke zacisnął powieki. Poczuł się tak, jakby ciężar całego świata spoczął na jego ramionach. Zrozumiał, że to była prawda. Rosita go odwiedziła. Mówiła, że Hector ma plan, żeby wyciągnąć go z więzienia. Nie posłuchała go, kiedy prosił, by pozwoliła mu umrzeć. I teraz życie tych czterech młodych chłopaków wisi na włosku, bo chcieli uwolnić go z tego piekła.

Zaczęła go trawić nienawiść, ciemna i czarna.

Wstał oskarżyciel i z przyklejonym uśmiechem, rozwodził się nad przestępstwami, o które posądzano Luke'a i chłopaków. Przy stole za nim siedział adwokat i robił notatki.

Luke doliczył się siedemnastu przestępstw, które przedstawiono mu w krótkim akcie oskarżenia. Ale to nie miało znaczenia. To był sfabrykowany proces.

Nie wysilał się, żeby wysłuchać przemówienia obrońcy, bo i tak było słabe.

Zanim zaczął zeznawać, rozejrzał się po sali sądowej i dostrzegł morze złych twarzy. Tych, którzy zawsze płynęli z prądem. Tych, którzy stawali po stronie ludzi władzy, mając na względzie własne interesy.

Był zdegustowany, ale spojrzał na ten żałosny tłum i z serca próbował im wybaczyć.

Przez ostatnie dwa lata nauczał o miłości i przebaczeniu. Nie wiedział, że Bóg da mu tak żywą lekcję tych wartości.

- Proszę wstać.

Adwokat, który stał obok, pomógł mu się podnieść na nogi. Misjonarz zachwiał się i rozstawił stopy, żeby utrzymać równowagę. Kątem oka spojrzał na sędziego.

- Po rozważeniu wszystkich przedstawionych dowodów uznaję pana za winnego.

Ten sam werdykt odczytano Hectorowi, Emilio, Juanowi i Roberto. Luke nie spodziewał się niczego innego.

- Nakazuję stawić się jutro o świcie przed plutonem egzekucyjnym.

Oczy Luke'a zamknęły się, a słowa te spadły na niego niczym grad kamieni.

Oskarżyciel uderzył młotkiem o biurko. W pomieszczeniu zahuczało od oklasków.

Rozdział 24.

Płynęli dalej. Letty czuła, że Murphy'emu powoli przechodzi złość. Prowadził ich księżyc, gwiazdy i nikłe światło latarki. Zaległa między nimi pełna napięcia cisza, której Letty nie mogła znieść.

Poruszyła się na twardej drewnianej desce. Nie dlatego że było jej niewygodnie. Zżerało ją poczucie winy. Oszukała Murphy'ego. Nabrała go. Szybko jej chyba nie wybaczy.

Nieruchome oczy mężczyzny patrzyły na nią oskarżycielsko. Chciała się odezwać, ale nie miała pojęcia, co powiedzieć. Usprawiedliwienie, które w Boothill wydawało się racjonalne i rzeczowe, teraz brzmiało fałszywie.

Choć Murphy milczał, Letty wiedziała, o czym myśli. Uważał ją za hipokrytkę; zasłania się zasadami, ale kiedy jej wygodnie, postępuje wbrew nim. Przełknęła ślinę, bo zaschło jej w gardle. Zrozumiała, że właśnie tak postąpiła. Wykorzystała go.

Nie była w stanie mu tego wytłumaczyć, ale robiła to w myślach. Nie oszukała Murphy'ego z egoistycznych pobudek. Chodziło o Luke'a. Brat był w tarapatach. Musiała przyjść mu z pomocą. Nawet za cenę oszukania Murphy'ego. Dopóki nie przejrzał intrygi, był zadowolony.

Miał to, na co sobie zasłużył. Postąpił nikczemnie, żądając tak poniżającej opłaty za swoje usługi. Postawił takie warunki, bo miał nadzieję, że Letty mu odmówi. Chciał uspokoić sumienie i był wściekły, kiedy pokrzyżowała mu plany.

Spełniła warunki układu i spędziła z nim noc. Tylko zmieniła trochę sens ich umowy. Zażyłość między nimi i tak posunęła się o wiele dalej, niż się spodziewała.

Spojrzała na ciemną wodę i westchnęła ciężko. Żałowała i była pełna wątpliwości. Lepiej, gdyby dotrzymała umowy i oddała się Murphy'emu. Ale wtedy ledwie go znała i bała się go. Po tych kilku dniach spędzonych razem zaczęła mu ufać. Ku swojemu zdumieniu odkryła, że coraz bardziej go lubi.

Po czułych pocałunkach mogła się tylko domyślać, jak by było, gdyby dotrzymała umowy. Była wdzięczna Murphy'emu, bo zaznała z jego strony zaskakującej czułości.

Czy to dobrze? Murphy potwierdził jej najgorsze obawy. Była niewolnicą swoich zmysłów, jak jej matka. Rozpustnicą. Kobietą skłonną do cudzołóstwa.

Jeżeli odda się mężczyźnie bez ślubu, otworzy puszkę Pandory. I dokąd ją to zawiedzie? Wyjdzie za mąż i odda swoje ciało mężczyźnie, którego szanuje i podziwia. Mężczyźnie, który ją interesuje. Komuś takiemu, jak Slim. Nie będzie wymagającym kochankiem. Od lat zadowalał się okruchami czułości. Murphy był niebezpieczny. Najbardziej niebezpieczny ze wszystkich mężczyzn, jakich znała.

Bała się go nie dlatego, że był najemnikiem, ale dlatego że ją podniecał. Czułe pocałunki były dowodem, że Murphy jest w stanie doprowadzić ją do szaleństwa.

Poczuła, że dłużej nie zniesie tego strasznego napięcia.

- To przez moją matkę. - Wiedziała, że to jeszcze bardziej skomplikuje sytuację, zamiast ją wyjaśnić. Z trudem przełknęła ślinę i uniosła dumnie podbródek. Miała nadzieję, że Murphy doceni to, ile kosztowało ją takie wyznanie.

Nie zwrócił na Letty uwagi.

- Porzuciła mnie i Luke'a, kiedy mieliśmy po pięć lat. Mój ojciec był załamany... Nigdy się ponownie nie ożenił.

Murphy zamrugał oczami.

- Uciekła z innym mężczyzną. Nie pierwszy raz zdradziła ojca. Przyznał, że przez lata było w jej życiu kilku innych mężczyzn.

Opuściła głowę, bojąc się patrzeć na Murphy'ego. Obawiała się, co usłyszy, jeżeli ich oczy się spotkają.

- Babcia mi powiedziała, że matka miała słabość do mężczyzn. Że należy jej współczuć. - Głos Letty drżał lekko. Przerwała na chwilę, żeby się uspokoić.

- Ale ty chyba nie masz się o co martwić? - rzucił obcesowo Murphy.

- Nie?

- Uwierz mi, kochanie, nie jesteś w niczym podobna do matki.

Dał jej w ten sposób do zrozumienia, że jest oziębła jak ryba, co było obelgą. Letty się zjeżyła, ale nie chciała się z nim kłócić. Nie mogła mu wyznać, jak na nią działa. Włożyłaby mu do rąk broń, której z pewnością nie zawahałby się użyć przeciwko niej. Trzymała głowę prosto, zdusiła emocje i milczała.

- A więc to cię martwiło? - Pytanie nie wymagało odpowiedzi. Oczy Murphy'ego błyszczały w ciemności. Jego złość ustąpiła miejsca niememu zdziwieniu.

- Żałuję, że cię oszukałam. - Przynajmniej tyle była mu winna. - To, co powiedziałam ci o matce, nie usprawiedliwia mojego postępowania, ale chociaż tłumaczy jego powody.

- Tak?

- Ja... Czeka nas długa droga, więc dobrze by było to sobie wyjaśnić. Masz rację, skłamałam i oszukałam cię. Masz prawo być zły. Jeżeli to cię usatysfakcjonuje, przyznam, że szczerze żałuję. Byłeś wobec mnie uczciwy. Mogę sobie tylko wyobrazić, co by mnie spotkało, gdybym wybrała się tu sama. Przykro mi, Murphy.

- Na tyle, żeby w końcu mi zapłacić?

Przyjrzała mu się.

- Czy wszystko dla ciebie sprowadza się do seksu?

- Dość wiele.

- Nie uważasz, że jesteś trochę śmieszny?

- Nie. Podałem ci cenę, a ty się zgodziłaś. Nad czym tu jeszcze debatować?

- Ten mężczyzna był niemądry.

- Twoje żądanie było podłe.

- Przecież mi zaufałaś. Powierzyłaś mi życie.

- Potrzebowałam twojej pomocy. Nadal jej potrzebuję. Skąd mogłam wiedzieć, jakim jesteś człowiekiem?

- Usprawiedliwiaj się, jak chcesz, złotko. Prawda jest taka, że mnie oszukałaś. Sprzedałaś mi się. Warunki były jasne i ty się na nie zgodziłaś. Chcę od ciebie tylko tego, co mi się należy. - Złość Murphy'ego słychać było w każdej sylabie.

- Zgodziłam się, żeby ratować życie brata.

- Tłumacz sobie, jak chcesz. To nie zmienia faktów.

- Ale ja cię nie oszukałam, przynajmniej nie do końca...

- To prawda - przerwał jej. - Znalazłaś sposób, żeby się od tego wymigać. Czy to coś zmienia?

Letty zjeżyła się, słysząc jego szorstki głos.

- Dobrze. Dostaniesz to, co ci się należy, skoro tak bardzo chcesz. - Takie oświadczenie nie było najmądrzejsze. Nie w przypadku Murphy'ego. Letty miała nadzieję, że kiedy opowie o swojej przeszłości, dzieląc się z nim swoimi obawami, Murphy nie będzie taki bezwzględny. Myliła się.

- Zgadzasz się?

- Tak! - wrzasnęła.

- Kiedy?

- Teraz - - Wstała. Motorówka zachybotała się na boki. Nie przejmowała się tym, że łódka może się wywrócić. Ściągnęła przez głowę stylonową bluzkę i rzuciła ją na bok.

- Letty, usiądź - wycedził Murphy przez zaciśnięte zęby.

- Nie usiądę, dopóki nie wywiążę się z umowy. Jeżeli tak strasznie mnie pożądasz, proszę bardzo. - Zaczęła ściągać spódnicę przez głowę. Materiał przykrył jej twarz, straciła równowagę. Zaczęła wymachiwać rękami, żeby ją odzyskać. Czuła, że łódka niebezpiecznie kołysze się na boki.

Murphy zaklął głośno i krzyknął:

- Siadaj, do licha!

Nie zdołała odzyskać równowagi i wpadła do ciemnej, zimnej wody. Spódnica opadła jej na twarz.

Zanurzając się pod wodę, słyszała, że Murphy klnie ze złości.

Zachłysnęła się wodą. Zaczęła się dusić. Sparaliżował ją strach. Porwał ją prąd, rzucając raz w prawo, raz w lewo. Spódnica owinęła jej się wokół twarzy.

Wypłynęła na powierzchnię i zaczęła krzyczeć przerażona, że się utopi. Przerażona, że zginie i nie uratuje Luke'a. Czytała kiedyś, że tonący widzi się przed oczami całe życie. Letty nie czuła nic poza paraliżującym, potwornym strachem. Z braku powietrza piekło ją strasznie w płucach.

Nagle poczuła, że ktoś wyciąga jaz wody. Była pewna, że umiera, a za moment jej głowa znalazła się nad powierzchnią i znowu mogła oddychać.

Kaszlała i pluła, a potem jeszcze przez chwilę się dławiła. Murphy trzymał ją mocno za nadgarstek. Jakoś udawało mu się jednocześnie panować nad łódką i trzymać Letty.

- Podaj mi drugą rękę! - krzyknął.

Musiała zebrać wszystkie siły, żeby to zrobić. Murphy ścisnął ją mocno za drugi nadgarstek.

- Dalej, kochanie. Musisz mi pomóc.

Słychać było, że z całych sił usiłuje ją utrzymać.

Rzeka wirowała wokół Letty, jakby chciała ją zatrzymać. Woda napierała na nią z jednej strony, a Murphy z drugiej. Czuła się, jakby rozciągano jej członki na torturach.

Udało jej się wydobyć ramiona z wody i Murphy jakimś cudem zdołał wciągnąć ją do motorówki. Udało mu się, choć łódź kilka razy omal się nie wywróciła.

Letty czuła się jak zdechła ryba. Trzęsła się z zimna.

Murphy, wyczerpany, oparł się o ster. Oddychał ciężko i głośno.

Letta dopiero teraz uświadomiła sobie grozę sytuacji i wybuchnęła płaczem. Nienawidziła łez i słabości. Ale nie mogła zapanować nad emocjami. Nie pierwszy raz płakała w obecności Murphy'ego. Za każdym razem czuła się bardziej zmieszana.

Spodziewała się awantury za tak kretyńskie zachowanie. Naraziła ich na niebezpieczeństwo tylko dlatego, że poczuła się dotknięta i wściekła.

Zdradziła swoją tajemnicę i odpłacił jej sarkazmem. Mogła się nie trudzić opowieścią o matce, bo niczego to nie zmieniło. Objęła ramionami kolana i ukryła w nich twarz. Wstrząsnął nią cichy szloch.

Nie spodziewała się, że Murphy weźmie ją w ramiona. Ale to zrobił.

Szlochając, przylgnęła do niego; przyjęła ciepło, pociechę i bliskość. Nie przestawał jej głaskać po mokrej głowie. Milczał. Słyszała gwałtowne bicie jego serca. Był tak samo przerażony jak ona, może nawet bardziej.

Przycisnął policzek do jej głowy i wypuścił z płuc powietrze.

- Dalej - wyszeptała, bo chciała już to mieć za sobą.

- Co dalej?

- Nakrzycz na mnie. Zasłużyłam na to.

- Myślę, że rzeka mnie w tym wyręczyła. Murphy'emu udało się skierować łódkę do brzegu.

Milczeli, przytuleni do siebie. W końcu Murphy powiedział:

- Nie musisz się martwić, że jesteś jak twoja matka. Każdy mężczyzna uważałby tak wierną i lojalną kobietę za skarb. Nie każda siostra ryzykowałaby jak ty, żeby odnaleźć brata.

Letty podniosła twarz i spojrzała na Murphy'ego. Odgarnęła z czoła kosmyk mokrych włosów.

- Moja matka też nie była uosobieniem cnoty - przyznał. - Popełniła w życiu błędy i drogo za nie zapłaciła. Przypuszczam, że twoja matka również. Każdy z nas ma swoją indywidualność, swoje życie, popełnia własne błędy, wyciąga z nich wnioski i idzie naprzód.

- Czy to znaczy, że zwalniasz mnie ze zobowiązania? - spytała z nadzieją w głosie.

Murphy pozwolił sobie na ironiczny uśmieszek.

- Wątpię. Z niecierpliwością czekam, żeby odebrać, co mi się należy. Ale wszystko w swoim czasie. Wszystko w swoim czasie.

Rozdział 25.

Jack postanowił, że na jakiś czas wycofa się z gry. Niech Marcie trochę poczeka na sygnał od niego. Wytrzymał jeden dzień. Ze zdziwieniem stwierdził, że większość czasu zmarnował, myśląc o właścicielce salonu piękności. Nie był zachwycony, że przerwała ich grę miłosną. Musiał jednak przyznać, że wiele ją to kosztowało. Kiedy doszedł do siebie, poczuł w stosunku do Marcie coś jakby podziw.

Jack stale obracał się wśród kobiet. Kochał je, był dla nich hojny, bo mógł sobie na to pozwolić, a potem je opuszczał. Nie bez żalu. Kiedy wyjeżdżał w związku z jakąś misją, w przyjazny sposób rozstawał się z aktualną kobietą swojego życia. Kiedy wracał, czekała na niego i witała go z otwartymi ramionami. Tak też było wiele razy z Marcie.

Pociągała go, bo jej temperament, jeśli chodzi o seks, był podobny do jego. Mogli spędzić w łóżku dwa albo trzy dni.

Grał w tę grę od dobrych kilku lat. Kobiety pojawiały się w jego życiu i znikały, czasem dwie albo trzy naraz. Kochał je wszystkie.

Od niedawna zaczął poważnie zastanawiać się nad związkiem monogamicznym.

Nie mówił o tym głośno. A już na pewno nie rozmawiał o tym z Murphym, który nieźle by się uśmiał. Decyzję tę podjął w ciągu ostatnich tygodni. Może wywarli na niego wpływ Cain i Mallory. Śluby dwóch byłych najemników wywołały w Deliverance Company ogólne poruszenie.

Z Jackiem było inaczej. Nie brał pod uwagę małżeństwa. Chciał w pewnym sensie być wolny. Co nie znaczyło to, że nie ma zamiaru dotrzymać wzajemnej umowy. Zamierzał szanować swoją wybrankę i poświęcić jej całą uwagę.

W zamian będzie oczekiwał kilku rzeczy. Pierwsza i najważniejsza to całkowita wierność. Dopóki Marcie nie przerwała ich gry miłosnej, Jack' sądził, że kobieta nie jest zdolna do takiego poświęcenia. Marcie udowodniła, że jest. Przyznała, że nie kocha swojego hydraulika, ale nie chciała zawieść jego zaufania.

Jack był pod wrażeniem.

Nie wiedział, dlaczego Marcie się zmieniła, ale podobała mu się jej nowa osobowość. Chciał ją mieć w łóżku od chwili, kiedy na nią spojrzał. Ale teraz chciał, żeby była też w jego życiu.

Kiedy był pewien, że Marcie wróciła z pracy, zadzwonił do niej. Odebrała po drugim sygnale, jakby czekała na telefon od niego.

- Mówi Johnny. - Prędzej czy później powie jej, jak naprawdę ma na imię, ale na razie niech zostanie tak jak jest.

- Johnny. - Rzuciła bez tchu, podekscytowanym głosem. Miał wrażenie, że ten telefon sprawił jej olbrzymią radość. Był wyjątkową, najcudowniejszą rzeczą, jaka jej się kiedykolwiek przydarzyła. Miło byłoby się przyzwyczaić do takich powitań.

- Powinniśmy porozmawiać.

Wyczuł, że się waha.

- Porozmawiać? O czym?

- O czymkolwiek. O wszystkim. Nie chcę cię stracić, Marcie.

- Johnny, nie, proszę.

Prawie widział, jak z zamkniętymi oczami ściska słuchawkę, a jej umysł walczy z pożądaniem.

- Powiedziałaś Cliffordowi o naszej randce?

- Tak.

- Obiecałaś mu, że więcej się ze mną nie spotkasz?

Milczała, jakby nie chciała mu odpowiedzieć.

- Nie. Powinnam była, ale tego nie zrobiłam.

Jack uśmiechnął się znacząco. Nie obiecała Cliffordowi, bo nie była pewna, czy uda jej się dotrzymać słowa. Kolejna rzecz godna pochwały. Uczciwość.

- Muszę się z tobą zobaczyć. - Jego głos stał się głęboki, chrypliwy i uwodzicielski. Podkreślił słowo „muszę”. Nie przesadzał. Podniecał go sam dźwięk jej głosu. Od miesięcy nie był tak spragniony, ale nie chciał zadowolić się jakąś panienką. Pragnął Marcie. Paliło go w środku coraz mocniej, aż w końcu rozmowa stała się dziwną torturą.

- Dobrze - wyszeptała Marcie. - Ale gdzieś w miejscu publicznym.

- Zgoda. Zadecyduj gdzie. - Restauracja nie stanowi przeszkody. Ich pragnienie nie zmniejszy się tylko dlatego, że znajdą się wśród innych ludzi. Może jeszcze wzrosnąć.

- Kiedy? - spytała bez tchu.

- Zaraz.

Zawahała się.

- Potrzebuję cię, kochanie - wyszeptał do słuchawki.

- Och, Johnny, to chyba nie jest dobry pomysł.

- Jest. Nic się nie stanie, obiecuję. Chcę się tylko z tobą spotkać.

Marcie milczała przez chwilę, potem westchnęła.

- Grałeś kiedyś w golfa?

Teraz on z kolei nie wiedział, co odpowiedzieć. Zmarszczył czoło i podrapał się w głowę.

- Chcesz zagrać w minigolfa?

- Tak.

Cień prowokacji w jej głosie wywołał uśmiech na jego twarzy. Najwyraźniej Marcie była przekonana, że kiedy zajmą się czymś idiotycznym, zapomną o tym, czego oboje pragnęli najbardziej - siebie nawzajem.

- Nie ma sprawy. Powiedz gdzie. Zaraz tam będę.

Czekał na nią. Przyjechała tym swoim gratem. Kupi jej inny samochód. Pasowałaby do czegoś w kolorze ciemnego błękitu. Albo, do diabła, sprawi jej mały czerwony samochód sportowy.

Marcie podeszła do Jacka, spoglądając na niego nerwowo.

- Dziękuję, że przyjechałaś. - Pochylił się, żeby musnąć ustami jej policzek. Miała na sobie długą letnią suknię bez rękawów z wymyślnym dekoltem. Pachniała różami i słońcem. Zrobił wszystko, co mógł, żeby się powstrzymać. Chłonął jej ciepły, świeży zapach.

- Powinnam cię była ostrzec. Jestem w tym dobra - oznajmiła, kiedy płacił za bilety.

- Chcesz zrobić mały zakład o wynik meczu?

Przyjrzała mu się badawczo, jakby nie była pewna, czy spodobają jej się warunki.

- O co?

- O loda.

Uśmiech rozjaśnił jej twarz.

- Zgoda.

Jack nie zdradził jej, że ma nadzieję, iż Marcie da mu polizać loda. Kiedy jego język będzie chłodny, zacznie ssać jej piersi. Tak się kiedyś bawili, ale ona najwidoczniej o tym zapomniała.

Pierwszą przeszkodą był wiatrak. Należało uderzyć w odpowiednim momencie, żeby piłka golfowa ominęła skrzydło wiatraka, które obracając się, zasłaniało dziurę.

Marcie była pierwsza. Pochyliła się z kijem golfowym. Jackowi wydawało się, że Marcie celowo eksponuje pupę. Wygięła się tak, że nie mógł zapanować nad podnieceniem.

- Marcie... - Zacisnął powieki i głośno jęknął.

- Co? - Odwróciła się do niego.

- Musisz trzymać kij golfowy w ten sposób?

- W jaki sposób? - Rzuciła mu niewinne spojrzenie.

- Nieważne - odpowiedział szorstko. - To bez znaczenia.

Wkrótce zdał sobie sprawę z tego, że nie przesadzała. Nieźle go ogrywała i cieszyła się każdą minutą tej gry. Dziwne, ale Jack również nieźle się bawił.

- Przypuszczam, że będę musiał ci kupić tego loda. - Wydawał się niepocieszony.

- Nic nie stoi na przeszkodzie.

Weszli do małej kawiarenki. Jack zamówił dwa rożki po trzy kulki. Usiedli naprzeciwko siebie przy stoliku w cieniu. Jack ujął dłoń Marcie, odwrócił ją i zaczął palcem wskazującym leniwie zataczać na niej kółka.

- Mówiłeś, że chcesz porozmawiać - przypomniała mu Marcie, uwalniając dłoń.

- Tak. - Teraz, kiedy nadeszła odpowiednia chwila, nie wiedział, od czego zacząć. - Byliśmy dobrymi przyjaciółmi przez kilka ostatnich lat.

- Tak uważasz? - zdziwiła się.

Zaskoczyła go.

- Byliśmy głównie kochankami, Johnny. Związek to coś więcej niż dwu-, trzydniowe miłosne szaleństwo co kilka miesięcy.

- W porządku, w porządku. Punkt dla ciebie. Chcę, żeby to się zmieniło.

Przestała lizać loda i przyglądała mu się dużymi, okrągłymi oczami.

- Co masz na myśli?

Ich spojrzenia spotkały się.

- Lubię cię, Marcie. Bardzo. Jesteś niesamowitą kobietą. Muszę ze wstydem przyznać, że do niedawna traktowałem cię jako łatwą zdobycz.

- Chciałeś powiedzieć, zanim pojawił się Clifford?

Wobec takiego argumentu nie miał zbyt wielkiego pola do popisu.

- Punkt dla ciebie, ale tym razem jest inaczej.

- Masz rację. Jest inaczej. Nie idę z tobą do łóżka, gdy tylko wyciągniesz ręce. Szaleję za tobą, Johnny, od dawna, ale to do niczego dobrego nie prowadzi.

- Jack Keller - powiedział miękko. Nadszedł czas odkryć karty, wyciągnąć rękę i zagrać wobec niej uczciwie i szczerze.

- Jack Keller? - powtórzyła.

- Mam na imię Jack, Pomyślałem, że muszę ci o tym powiedzieć.

Długo milczała. Jack z przerażeniem zauważył, że do jej oczu napływają łzy.

- Marcie? - Sięgnął do kieszeni spodni i wyciągnął czystą chusteczkę. - Co się stało?

Wstała, podeszła do kosza na śmieci, wyrzuciła loda i objęła się ramionami. Spodziewał się różnych reakcji, ale nie łez. Podszedł do niej, również wyrzucił loda i delikatnie położył dłonie na jej ramionach.

- Możesz nadal mówić do mnie Johnny, jeśli chcesz - zaproponował.

- Nawet nie powiedziałeś mi, jak masz na imię.

- Powiedziałem - odpowiedział szybko. - Ale byliśmy w barze, pamiętasz? Muzyka głośno grała i musiałaś mnie źle zrozumieć. Miałem powiedzieć ci później.

- Ale nie mogłeś mi oznajmić, że źle się do ciebie zwracam, kiedy okręcałeś mnie sobie wokół palca.

- Mylisz się. Nie obchodziło mnie, jak mnie nazywasz, dopóki pozwalałaś mi być przy sobie - wyszeptał. Przycisnął usta do jej szyi. - Chcę, żebyśmy zaczęli od nowa, Marcie. Tym razem wszystko będzie tak, jak powinno.

- A niby dlaczego? - odpowiedziała szeptem. - Oboje wiemy, że łączy nas tylko jedno - ogromny fizyczny apetyt.

- Masz rację, ale skoro jest nam tak dobrze w łóżku, wyobraź sobie, jak byłoby i poza nim?

Plecy Marcie drżały od urywanego śmiechu. Grzbietem dłoni otarła mokrą twarz.

- W porządku, powiedzmy, że zgadzam się poznać cię lepiej poza łóżkiem. Innymi słowy, chcesz, żebyśmy zostali przyjaciółmi, tak?

Ugryzł się w język. Niezupełnie o to chodziło, ale była blisko. Chciał, żeby się do niego wprowadziła, ale nie miał zamiaru ulokować jej w sypialni dla gości. Marzył, żeby mieć ją znowu w łóżku, ale wiedział, że jeżeli będzie posuwał się zbyt szybko, to ją straci.

- Tego chcesz, prawda? - Odwróciła się do niego twarzą.

- Tak - zgodził się niechętnie. - Przyjaźni.

- I co? - nalegała.

Zawahał się niepewny, co Marcie chce usłyszeć.

- Co tylko chcesz, kochanie. Pozwolimy temu związkowi rozwijać się tak, jak ty będziesz chciała. Ty będziesz przy sterze.

To ją najwyraźniej zdziwiło. Jej oczy zrobiły się ogromne, wyczekujące, jakby nie była pewna, czy powinna mu wierzyć. Chcąc go wypróbować, powiedziała:

- Zacznijmy od odrobiny szczerości. Jeśli źle zrozumiałam twoje imię, może powinniśmy wyjaśnić sobie inne rzeczy.

- Zgoda. - Podniósł obie ręce, dając do zrozumienia, że może pytać.

Szli przed siebie bez żadnego celu. Ogromnie go kusiło, żeby jej dotknąć. Był prawie pewien, że Marcie tego nie chce, zacisnął więc pięści za plecami.

- Jesteś żonaty?

- Nie - powiedział dobitnie.

- A byłeś?

- Nie.

Popatrzyła na niego, chcąc sprawdzić, czy mówi prawdę. Wytrzymał jej spojrzenie.

- Przysięgam, że mówię prawdę.

- Z tym sporo się spóźniłeś.

- Racja. - Nie chciał się nad tym rozwodzić, dopóki nie dostrzegł błysku sceptycyzmu w jej oczach. Wiedział, że go sprawdza. Jeżeli tym razem minie się z prawdą, straci Marcie. - Nie jestem handlowcem, jak myślałaś.

- Nie?

Wziął kilka głębokich oddechów. Prawda może być zbyt trudna do zaakceptowania. Nie miał wyjścia - musiał podjąć ryzyko.

- Pewnie ci się to nie spodoba. Moja praca nie jest bezpieczna, ale jeżeli chcesz prawdy, to ją wyjawię.

- Jesteś agentem służb specjalnych?

Roześmiał się. Marcie wyglądała tak wdzięcznie, że pochylił się i delikatnie pocałował jaw usta.

- Nie. Pracuję dla Deliverance Company. Jesteśmy zespołem dobrze przeszkolonych komandosów, którzy specjalizują się w operacjach ratunkowych.

- Jesteś najemnikiem? - spytała z niedowierzaniem.

- Tak.

- O, Boże.

- Kochanie, posłuchaj, robię to od wielu lat. Jestem w tym cholernie dobry. Przecież żyję, prawda?

Pokiwała głową, ale zauważył, że z jej oczu zniknął blask. Podeszła do ławki parkowej i usiadła.

- Powiedz coś. - Usiadł obok niej.

Przyglądała mu się dłuższą chwilę i położyła dłoń na jego twarzy.

- Zmieniłbyś pracę, gdybym cię o to poprosiła?

Ta kobieta szła na całość. Ale szanował ją za to. Nie ma sensu rozmawiać o szczegółach, jeżeli nie dogadają się w tak ważnej sprawie. Potrzebował trochę czasu, żeby przemyśleć odpowiedź.

- Nie wiem.

- To mi nic nie mówi.

- Ujmijmy to tak. Spróbowałbym, gdybyś nie mogła znieść mojej profesji. Parę lat temu ożeniło się dwóch moich kolegów. Odeszli z Deliverance Company i wygląda, że są zadowoleni. Jeżeli Mallory i Cain mogli przystosować się do normalnego życia, myślę, że i ja bym potrafił.

- Obaj się ożenili?

- Tak. I chyba szczęśliwie. - Nie był to odpowiedni moment na obwieszczenie, że sam nie zamierza podjąć tak radykalnych kroków. Chciał żyć z Marcie, ale chwilowo nie myślał o zalegalizowaniu tego związku.

Ramiona Marcie opadły, jakby pod ciężarem własnych myśli.

- Muszę to wszystko przemyśleć, Johnny. Jack - poprawiła się szybko.

- Dobrze, kochanie.

- Muszę też pomyśleć o Cliffordzie. - Była najwyraźniej zmartwiona.

- Wiem.

- Jest dla mnie dobry.

- Ja też będę dla ciebie dobry - obiecał Jack.

- Nie rozumiesz, o co chodzi z Cliffordem.

- Na pewno nie rozumiem. - Poniżanie innego mężczyzny nie byłoby w tym momencie najmądrzejsze.

- Potrzebuję czasu, żeby się nad tym zastanowić.

- Oczywiście, masz rację. - Cierpliwość będzie Jacka dużo kosztowała. Pragnął Marcie. Miał wrażenie, że z łatwością może się w niej zakochać.

Rozdział 26.

O świcie Luke usłyszał na korytarzu kroki strażnika. Był gotowy na śmierć. Przez długie tygodnie oswoił się z tą myślą. Jak na ironię egzekucja wypadała w dniu świętego Pawła, patrona stolicy Zarcero.

Kiedy go aresztowano i przechodził najgorsze tortury, kiedy nieopisany ból nie dawał mu spać w nocy ani w dzień, modlił się o śmierć. Później, gdy cierpienia stały się lżejsze, zrozumiał, że bardzo pragnie żyć. Myśli o Rosicie i ich wspólnej przyszłości przysparzały mu sił, żeby się nie poddawał. Żeby miał nadzieję. Wiarę. Żeby ufał.

Teraz mieli go zabić. Jego i czterech chłopców. Byli niewinni. Jedynym ich przestępstwem było to, że chcieli go wyrwać z rąk tych bydlaków. Nie będzie niespodziewanego zawieszenia wyroku. Żadnego ratunku. To koniec.

Drzwi celi otworzyły się. Mimo bólu w nodze Luke stał dumny i wyprostowany. Niedługo odbiorą mu życie, ale nie będzie skamlał ani krzyczał przed oprawcami. Trzymając głowę wysoko i z godnością, na jaką go było stać, położył dwa listy na pryczy i odważnie spojrzał na strażników. Obrzucił celę ostatnim spojrzeniem. Modlił się w milczeniu, żeby jego listy dotarły do Rosity i Letty.

Niższy strażnik wykręcił mu mocno ręce za plecami, a potem kolbą karabinu popchnął do przodu. Luke szedł ciemnym kamiennym korytarzem. Może był śmieszny w ostatnich chwilach życia. Czuł, że za kilka minut opuści ziemię pełną nienawiści i zemsty i przejdzie do świata miłości i przebaczenia.

Na zewnątrz oślepiło go słońce. Zmrużył oczy. Zobaczył, że Hector, Emilio i Juan już są. Stali przy ścianie, z rękami za plecami. Najwyraźniej nie pozwolono im nawet zawiązać oczu.

Zawziął się, że będzie silny, ale poczuł bolesne ściskanie w piersiach. Nie chciał umierać. Nie chciał zostawiać tego, co go jeszcze czekało w życiu. Pomyślał o Rosicie i miłości jaką żywił do niej i do ich dzieci, którym nie będzie dane się narodzić. Miłości do misji w Zarcero, którą chciał rozwinąć. Do Letty, która zostanie sama. Żywił nadzieję, że jego śmierć skłoni siostrę, by poślubiła Slima. Ten farmer był w stosunku do niej bardzo cierpliwy.

Oprawcy Luke'a popchnęli go brutalnie w stronę pozostałych skazanych. Potknął się i uderzył głową w twardy mur. Przeszył go ból i przez chwilę dwoiło mu się w oczach.

Kiedy doszedł do siebie, zauważył, że Juan i Roberto szlochają ze strachu. Byli przecież dziećmi. Żaden z nich nie miał jeszcze szesnastu lat. Hector wyglądał, jakby był w szoku. Patrzył pustym wzrokiem w dal. Szesnastoletni Emilio osunął się na ziemię, bo nie mógł utrzymać się dłużej na nogach.

Na widok Luke'a w tłumie rozległ szum. Zza plutonu egzekucyjnego wybijał się kobiecy szloch i błaganie o miłosierdzie. To rodziny chłopców, pomyślał smutno Luke. Wiedział, że Rosita jest tutaj, i zanim pluton egzekucyjny uniósł karabiny, ostatnia myśl misjonarza pobiegła ku niej. Zamknął oczy i modlił się, żeby Bóg wziął miłość, którą czuł do Rosity, i przelał ją w serce innego mężczyzny. Człowieka, który będzie dla niej tak czuły, jak on by był, gdyby pozwolono mu żyć.

Zamknął oczy. Był przygotowany na spotkanie z Bogiem, któremu służył.

- Stać!

Luke'a otworzył szeroko oczy. Do plutonu egzekucyjnego pewnym krokiem podszedł jakiś oficer. Rozmawiał z dowódcą i spoglądał w stronę Luke'a. Misjonarz nie miał pojęcia, co się dzieje, ale zauważył, że w oczach jego przyjaciół rozbłysła nadzieja. Patrzyli na Luke'a, jakby on potrafił wytłumaczyć, co się stało.

- Wiary, moi przyjaciele - wyszeptał, chcąc dodać im odwagi.

W więzieniu poznał wielu dowódców, ale tego tutaj widział po raz pierwszy.

Dwaj oficerowie naradzili się krótko. Potem przybyły oficer podszedł do Luke'a, chwycił go za ramię i odciągnął od pozostałych więźniów.

- Wykonać! - Padł rozkaz wydany przez dowódcę plutonu egzekucyjnego.

- Nie! - krzyknął Luke. - Nie!

Jego krzyk zagłuszyły strzały, które niosły się echem, mieszając z okrzykami przerażenia. Odwrócił się i zobaczył, jak zakrwawione, martwe ciała czterech chłopców osuwają się po murze. W powietrzu zawisł zapach siarki i śmierci.

Rozpacz i przerażenie były tak silne, że nogi odmówiły Luke'owi posłuszeństwa i upadł na ziemię. Zwymiotował. Nie był już w Zarcero. Był w piekle, w rękach samego diabła.

Kiedy się uspokoił, zaprowadzono go sztabu dowódcy i posadzono na krześle. Patrzył na twarze dwóch mężczyzn i nie czuł kompletnie nic. Żadnego strachu. Żadnego bólu. Nic.

Dowódca plutonu i drugi oficer rozmawiali po cichu, ale Luke nie zwracał na nich uwagi. Miał wrażenie, że jego umysł wyłączył się z powodu tego, czego był świadkiem, okrucieństwa wyrządzonego jego przyjaciołom. Wolał nie myśleć o życiu tych niewinnych chłopaków, żeby nie zwariować. Siedział kompletnie otępiały.

- Przyjechałem, żeby zapytać cię o rodzinę - oznajmił oficer, który przerwał egzekucję.

Luke rzucił mu krótkie spojrzenie.

- Odpowiedz kapitanowi Norte! - wrzasnął kapitan Faqueza, dowódca oddziału, widząc, że Luke nie śpieszy się z odpowiedzią.

- Moją rodzinę - powtórzył Luke, nadal otępiały i ogłuszony.

- Opowiedz mi o swojej rodzinie - ponaglił kapitan.

- Należę do Bożej rodziny.

Za tę odpowiedź dostał w twarz.

- Masz żonę?

- Nie - odpowiedział szeptem.

- A siostrę?

Luke milczał.

- Znaleziono to na jego pryczy. - Faqueza położył na biurku dwa listy, które Luke zostawił w celi. Norte wziął pierwszy list do ręki.

Letty.

Luke pokręcił głową i zmrużył oczy.

- Co ma z tym wspólnego moja siostra?

- Letty Madden. - Wymówienie po angielsku tego nazwiska sprawiło kapitanowi Norte kłopot. - Tak chyba przedstawiła się ta kobieta.

- Letty tutaj jest? - Luke poczuł przypływ sił. Poderwał się z krzesła.

Posadzono go z powrotem. Kapitan Norte przechadzał się przed nim w tą i z powrotem.

- Zetknąłem się z pana siostrą i jej przyjacielem.

Jej przyjacielem? Luke nie miał pojęcia, kto to mógł być. Na pewno nie Slim. Nie mógł sobie wyobrazić tego farmera w Zarcero. Nie w dzisiejszym Zarcero. Łagodnie mówiąc, przyjaciel Letty nie pasował do Ameryki Środkowej.

- Co jej zrobiliście? - spytał Luke.

- Nic - odpowiedział Norte i dodał z lekkim, fałszywym uśmieszkiem: - Jeszcze nic, ma się rozumieć. Twoja siostra jest trochę uciążliwa. Razem z przyjacielem wysadzili zbiornik paliwa, zabili dwóch moich ludzi i ukradli dżipa.

- Letty? - Luke nie mógł uwierzyć. - Musieliście pomylić ją z kimś innym. Moja siostra pracuje w urzędzie pocztowym w Stanach Zjednoczonych.

Norte prychnął.

- Zgadza się.

- Dostaliśmy niedawno wiadomość, że jej przyjaciel wpadł, ale niestety, zanim zdążyliśmy przyjechać, żeby go przesłuchać, udało mu się uciec. Jesteśmy przekonani, że za tym też stoi twoja siostra.

- Letty?

- Najwidoczniej udało jej się upić strażnika.

- Mylicie ją z inną kobietą - oznajmił beznamiętnie Luke. Nie miał pojęcia, co Letty robi w Zarcero, ale modlił się, żeby wyjechała stąd jak najszybciej.

- Mam zamiar zrobić porządek z twoją siostrą.

Luke milczał.

- I najlepszym sposobem, żeby ją schwytać, jesteś ty.

- Był skazany na śmierć - przypomniał kapitan Faqueza, najwyraźniej niezadowolony, że Luke'a nie rozstrzelano wraz z innymi.

- I umrze - odpowiedział Norte pewnym głosem. - Ma pan moje słowo. Tylko najpierw użyję go jako przynęty na naszych wrogów.

Rozdział 27.

Letty obudziła się nagle i zerwała się na równe nogi. Powoli wciągnęła powietrze i rozejrzała wokół, usiłując zorientować się, gdzie jest. Słychać było wesołe głosy żółtodziobych papug, białych czapli i fregat. Zobaczyła łódkę i uświadomiła sobie, że są wciąż na wodzie, Murphy zabezpieczył miejsce postoju, żeby mogli się parę godzin zdrzemnąć. Oboje bardzo tego potrzebowali.

Nie była pewna, co ją obudziło. Przez jakiś czas jej rozkojarzony umysł nie był w stanie funkcjonować. Ogarnął ją potworny smutek i głęboki, przeszywający żal. Przejęta zastanawiała się, co to może być. Choć od razu domyślała się, że chodzi o Luke'a. To on odczuwał ból, prawie nie do zniesienia.

- Co się dzieje? - Niechcący obudziła Murphy'ego. Wsparł się na łokciu i patrzył na nią.

- Nie wiem. - Usiłowała przezwyciężyć falę wszechogarniającego smutku. - Wiem tylko, że coś się stało z Lukiem. Coś strasznego. Czuję jego męczarnie, czuję żal. - Nie patrzyła na Murphy'ego. Wiedziała, że sceptycznie podchodzi do jej emocjonalnego związku z bratem bliźniakiem. - Murphy, musimy go szybko odnaleźć. Stało się coś okropnego. To złamało mu serce.

- Będziemy w San Paulo po południu - powiedział Murphy.

- Musimy się pospieszyć. - Ukryła twarz w dłoniach. Odczucie słabło, aż w końcu zniknęło.

- Uspokój się, kochanie, dotrzemy tam na czas.

- Martwię się. - Wyprostowała się i spojrzała na rzekę. Chciała natychmiast wyruszać.

Murphy usiadł, ziewnął i potarł ręką brodę. Letty zauważyła, że nie golił się od kilku dni. Musiała oprzeć się pokusie, żeby nie wyciągnąć dłoni i nie dotknąć jego twarzy. To pragnienie ją zaskoczyło. Podczas tej wyprawy kilka sytuacji zbliżyło ich do siebie. Letty czuła się przy nim swobodnie, jak przy żadnym innym mężczyźnie, pomijając ojca i brata. Swobodniej nawet niż przy Slimie, mężczyźnie, którego - jak myślała - poślubi.

- Tak jakoś patrzysz - wymamrotał Murphy i zmarszczył czoło.

- Jak patrzę? - Letty sięgnęła po plecak. Zaczęła rozczesywać splątane włosy.

- Nie wiem, ale mi się nie podoba.

Letty zagryzła wargi.

- Nie martw się. Znajdziemy Luke'a i wyjedziemy stąd jak najszybciej. Wtedy nie będę cię dręczyć nieprzyjemnymi spojrzeniami.

- Nie powiedziałem, że było nieprzyjemne. - Wziął do ręki broń i zeskoczył z łódki na brzeg. - Powiedziałem tylko, że mi się nie podoba. - Zniknął w krzakach.

Letty dalej czesała włosy. Murphy był najbardziej niemiłym człowiekiem, jakiego miała nieszczęście poznać.

Nie rozumiała go. Atakował ją jak wściekły niedźwiedź, a po chwili trzymał w ramionach, pocieszał, zapewniał, że ona nie odpowiada za grzechy swojej matki.

Zaproponowała mu przyjaźń, którą stanowczo odrzucił. Mimo to okazał się najlepszym przyjacielem, jakiego kiedykolwiek miała. W ciągu tygodnia Letty obdarzyła tego mężczyznę większym zaufaniem niż swoich najbliższych, najdroższych przyjaciół z dzieciństwa.

Zdawała sobie sprawę, że Murphy nie miał ochoty wysłuchiwać jej zwierzeń. Wolał o nich nie wiedzieć. Jej problemy musiały go wprawiać w zakłopotanie. Sama też czuła się niezręcznie. Przyrzekła sobie, że cokolwiek się zdarzy, nie będzie obciążać Murphy'ego swoją przeszłością.

Po pół godzinie wyruszyli. Letty siedziała w kącie łódki. Unikała wzroku Murphy'ego. Może mu się to nie podobało, ale nic nie mówił.

Podróżowali w milczeniu ze dwie godziny albo dłużej. Letty obiecała sobie, że prędzej ugryzie się w język, nim pierwsza się odezwie. Murphy'emu było to chyba na rękę. Dotychczas nigdy nie wyglądał na tak zadowolonego. Oparł się i gwizdał wesoło, jakby przyjechali na Karaiby, a nie ratować jej brata.

- Takiego spojrzenia nie lubię najbardziej. - Murphy wyciągnął długie nogi. Oparł się o burtę, jedną rękę położył na silniku.

- Jakiego spojrzenia? - Była zła, że się odezwała.

- Tej twojej świętoszkowatej miny.

- Nie jestem świętoszkowata!

Murphy roześmiał się.

Letty założyła ręce i przyglądała mu się.

- Czy coś ci się we mnie podoba?

- Jasne - odrzekł powoli. - Masz najładniejsze cycki, jakie kiedykolwiek widziałem.

Letty zamknęła oczy.

- Jesteś najwulgarniejszym, najokropniejszym mężczyzną na świecie.

- Kochanie, to był komplement.

- Bądź łaskaw zachować swoje komplementy dla siebie. Brzydzę się tobą.

Murphy uśmiechnął się szeroko, najwyraźniej zadowolony.

- Ha! To mi się podoba najbardziej. Wybuchasz głośniej niż petarda. Nic mnie bardziej nie cieszy.

- Cóż, skoro tak cię to cieszy, nie będę ci poprawiać humoru rodem z rynsztoka.

Murphy zachichotał.

- Kochanie, nie bądź tak prędka w ocenianiu rynsztoku. Można tam spotkać wielu interesujących ludzi.

- Wyobrażam sobie.

- Wiesz, bardzo lubię się z tobą droczyć. - Zaśmiał się cicho. - Nie wiem, czego będzie potrzeba, żeby mnie rozśmieszyć, kiedy już wrócimy do Teksasu.

- Znajdziesz sobie jakąś inną formę rozrywki.

- Z pewnością. - Sam był zdziwiony. - Ale wydaje mi się, że nie będzie to nawet w połowie tak zabawne, jak czas spędzony z tobą.

Zaległa między nimi pełna napięcia cisza, nie do zniesienia. Ale rozmowa z Murphym była znacznie gorsza.

- Jak daleko jeszcze do San Paulo? - Letty starała się, żeby temat rozmowy skierować na bieżące sprawy.

- Godzinę, może dwie.

Westchnęła wymownie.

- Masz zamiar mnie znowu zostawić?

- Zostawić?

- Tak - powiedziała dobitnie. - Dwa razy uparłeś się, żebym została za miastem, kiedy ty pójdziesz na zwiady. Chciałabym ci przypomnieć, że dwukrotnie wynikły z tego kłopoty.

- Tak?

- Tak - odpowiedziała wymownie. - Pod Siguierres zostawiłeś mnie na dziesięć godzin. Sądziłam, że nie mam wyjścia, i poszłam sprawdzić, co się z tobą dzieje. Zastałam cię kochającego się z dziwką w jakiejś plugawej knajpie.

- Dla jasności, zbierałem informacje.

Letty przewróciła oczami.

- Mogę się tylko domyślać, czego się dowiedziałeś. Kiedy cię znalazłam, przemawiałeś do jej biustu.

Murphy parsknął głośno.

- Nie martw się, twoje piersi biją jej biust na głowę. Nie miała takich, którymi bym się zadowolił.

- Czy mógłbyś się łaskawie zamknąć?

Murphy zachichotał. Letty wiedziała, że ją prowokuje, ale nie mogła się powstrzymać.

- Wiesz, na czym polega twój problem? - wybuchnęła.

- Nie, ale mi powiesz.

- Po pierwsze, nie umiesz rozmawiać z kobietą...

- Ośmielę się nie zgodzić. Potrafię zagadać najlepsze.

- Dziwki masz na myśli. Ale kiedy masz do czynienia z prawdziwą kobietą, kulturalną i subtelną, jesteś kompletnym zerem.

Nie sprzeciwił się jej.

- I dlatego zawsze zachowujesz się w ten sam sposób - ciągnęła. - Obrażasz i krytykujesz coś, czego nie rozumiesz.

Uniósł brwi, jakby jej uwaga go dotknęła.

- Kiedy cię słucham - ciągnęła Letty skwapliwie - nabieram przekonania, że nie masz zielonego pojęcia, co naprawdę znaczy kochać się.

- Chwileczkę...

- Postrzegasz seks jako czynność ciała, jak golenie się czy mycie zębów. Coś w miarę przyjemnego, co możesz mieć, kiedy najdzie cię ochota. Szczerze wątpię, że kiedykolwiek byłeś zakochany. Nie masz pojęcia, co to znaczy kochać się z kobietą na płaszczyźnie emocjonalnej. Dla ciebie istnieje jedynie wymiar fizyczny. Możesz być nawet najlepszym kochankiem na świecie albo tak o sobie myśleć. Naprawdę to mi cię żal.

Z oczu Murphy'ego zniknęło zdziwienie. Zacisnął wargi. Powiedziała o wiele więcej, niż zamierzała. Może dobrze mu zrobi, kiedy skosztuje własnej trucizny.

Przez resztę poranka odzywali się do siebie wtedy, kiedy było to konieczne.

Minęli kuter rybacki i Letty domyśliła się, że dopływają do San Paulo. Z przejęcia serce waliło jej jak młotem. Wkrótce odnajdą Luke'a. A kiedy brat będzie bezpieczny, uwolni się od tego nieznośnego, irytującego, zepsutego do szpiku kości żołnierza.

O ile, oczywiście, nie będzie nalegał na odebranie należnej mu zapłaty.

Po kłótni z Letty Murphy spochmurniał. Była łatwym celem. Cieszyło go, kiedy ją prowokował, folgując sobie. Tym razem oddała mu z nawiązką. Był zaskoczony, że celnie strzeliła.

Trafiła w samo sedno. Nie wiedział, jak rozmawiać z kobietami. Jego kontakty z płcią przeciwną ograniczały się do spraw łóżkowych. Unikał stałych związków. Najdłużej był z kobietą godzinę czy dwie, które spędzili na przyjemnościach.

A co do jej opinii na temat kochania się... przypuszczał, że też ma rację. Od lat uprawiał seks, ale nigdy tak naprawdę nie kochał. Wcale go to nie martwiło, ale zastanawiał się, jaka to różnica.

Było popołudnie, kiedy Murphy znalazł bezpieczną przystań dla łodzi. Chciał zostawić Letty i iść do miasta na zwiady, ale się nie odważył. Ta kobieta miała szczególny talent do pakowania się w kłopoty. Miasto stwarzało do tego najlepszą okazję. Wolał ją mieć przy sobie, żeby ją ochronić w razie potrzeby.

Zabrali ze sobą wszystko. Murphy znalazł mężczyznę, który wzbudzał zaufanie. Za opłatą zgodził się odstawić łódkę z powrotem do Questo. Twierdził, że ma tam rodzinę, i gwarantował, że bezpiecznie ją odholuje.

Bocznymi uliczkami skierowali się do miasta. Murphy trzymał Letty blisko przy sobie. Szybko zorientowali się, że trafili na jakieś święto religijne. Na udekorowanych ulicach panowała uroczysta atmosfera. Miejscowi ubrani byli w swoje najlepsze stroje. Na rogach ulic produkowali się muzykanci.

- Co tu się dzieje? - spytała Letty.

- A skąd, do cholery, mam wiedzieć? Wygląda to na jakieś święto. - Całe szczęście, pomyślał Murphy. Po raz pierwszy los im sprzyjał.

- Kupimy sobie jakieś ciuchy i wtopimy się w tłum - zadecydował, kierując się do sklepu.

Spod sufitu zwisała cała kolekcja ubrań. Bluzki, koszule, suknie we wszelkich rozmiarach i kolorach powiewały na wietrze.

Murphy rozejrzał się i spytał sprzedawcę, czy znajdzie coś na jego postawną figurę. Jeżeli nie zmieni ubrania, będzie się wyróżniał jak dynia na polu ryżowym.

Nie miał ochoty informować rebeliantów, że przybył do miasta. W nowych ciuchach będzie mógł wmieszać się w tłum.

Zostawił Letty. Poszedł przymierzyć koszulę i parę spodni. W przymierzalni nie było lustra, ale dziewczyna musiała być pod wrażeniem, bo spojrzała na Murphy'ego i zaczęła chichotać.

Kiedy się wreszcie przejrzał, zrozumiał dlaczego. Białe bawełniane spodnie i koszula z wielokolorowymi haftami na szerokich kieszeniach sprawiły, że wyglądał jak mistrz karate. Właściciel dołożył mu kolorowy pas, tłumacząc, że to dodatek niezbędny na ten świąteczny dzień.

Letty, na szczęście, miała już na sobie tradycyjną sukienkę, jaką nosi się w Zarcero. Murphy kupił jej szal i parę butów. Zapłacił za zakupy gotówką.

- Gdzie teraz? - spytała, kiedy znaleźli się ponownie na ulicy.

Murphy uśmiechnął się szeroko.

- Na święto, a gdzieżby?

- Ale...

- Zaufaj mi, wiem, co robię.

W centrum miasta odbywało się szaleństwo. Rynek pełen był świętujących mieszkańców.

Murphy i Letty dostali się na plac, skąd akurat wyruszała procesja. Na jej czele stał ministrant, który niósł wielki złoty krzyż. Za nim kroczył ksiądz ubrany w uroczysty ornat. Następnie szedł inny ministrant z półtorametrowym wizerunkiem Błogosławionej Dziewicy. Za nimi, w równiutkich rzędach, szło dwudziestu innych ministrantów.

Ludzie zgromadzeni na placu żegnali się, kiedy mijał ich ksiądz z kadzielnicą. Za procesją maszerował pluton żołnierzy. Na ich widok pierzchła wesołość, a na twarzach zgromadzonych ludzi pojawiało się przygnębienie.

Letty przysunęła się do Murphy'ego. Poczuł, że ogarnął ją strach.

- Nie martw się - wyszeptał jej do ucha. - Nie widzą nas.

Gdy procesja zniknęła z pola widzenia, na nowo rozległa się muzyka. Mężczyźni grali na gitarach i śpiewali, dzieci biegały po trawie, a kobiety stały w tłumie.

- Zjedzmy coś - zaproponował Murphy. Był potwornie głodny i wiedział, że Letty również.

Pokiwała głową.

Murphy chwycił ją za ręce i ruszyli. Jeżeli zgubiliby się w tym tłumie, nie było szans, żeby się odnaleźli.

Murphy kupił na straganie smaczny i pożywny posiłek, złożony z mieszaniny ryżu i mięsa.

- Nic nie mów - ostrzegł Letty, kiedy siedzieli na trawie.

- Mam doskonały akcent - upierała się, urażona do żywego tym, co sugerował Murphy.

- Chcę posłuchać.

- Posłuchać?

Pokiwał głową.

- A co my właściwie robimy?

Ta kobieta przyprawiała go o szaleństwo.

- Udajemy kochanków.

Letty zarumieniła się. To było do przewidzenia.

- Nie widzimy nic poza sobą, jasne?

Pokiwała głową.

Murphy ku swojemu zmartwieniu odkrył, że nietrudno mu udawać namiętność do Letty. Prawdę mówiąc, tę rolę odegrał bardziej naturalnie, niż chciał.

Co chwila pochylał się, odgarniał jej włosy z ramion i całował w kark. Później położył się na trawie z głową na jej udach i wpatrywał się w błękitne niebo, jakby nic go nie obchodziło.

W ciągu godziny dowiedział się, gdzie stacjonują oddziały wojskowe i jak nazywa się dowódca. Wiadomość o rozstrzelaniu czterech nastolatków szybko się rozniosła. Dzień, który miał być dniem radości, naznaczony został żałobą.

Minęły ich dwie kobiety, które rozmawiały o egzekucji. Letty spojrzała na Murphy'ego.

- Zabijają dzieci?

- Na to wygląda. - Murphy wstał i pomógł się Letty podnieść. - Wmieszajmy się w tłum.

Kiedy szli przez plac, dostrzegł dwóch uzbrojonych żołnierzy, zmierzających w ich kierunku.

- Zatańczmy. - Wziął ją w ramiona.

- Będziemy tańczyć?

Zbliżał się wieczór, zrobiło się już chłodniej. Między drzewami wisiał sznur japońskich lampionów, który wyznaczał miejsce przeznaczone do tańców. Murphy obrócił Letty. Nie czuł się pewnie w tej roli, ale robił wszystko, żeby naśladować kroki walca.

Co innego było siedzieć obok Letty, a co innego trzymać ją w ramionach. Ocierała się o niego w sposób tak naturalny, jakby od wielu lat stanowili parę. Jej ciepły oddech łaskotał Murphy'ego w szyję. Bardzo chciał zamknąć oczy i zanurzyć się w jej delikatnej miękkości, ale oparł się tej pokusie. Boże, jak ona go pociągała!

Zorientował się, że przygląda mu się, a jej oczy śmieją się do niego. Kołysali się w takt muzyki. Przestał podsłuchiwać rozmowy. Niemal zatopił się w głębinie jej oczu.

Nie mógł się oprzeć. Opuścił głowę i dotknął ustami jej warg. Smakował ich słodycz, obrysowując kontur końcem języka. Letty jęknęła cicho i objęła go za szyję.

- Musimy odnaleźć Luke'a - wyszeptała ochryple i przytuliła twarz do jego szyi.

- Odnajdziemy. - Zamknął na chwilę oczy i chłonął jej świeży, kobiecy zapach. Intuicja mówiła mu, że rebelianci przetrzymują Luke'a Maddena wraz z innymi więźniami politycznymi w więzieniu wojskowym. Jeżeli już zaczęły się egzekucje, nie było czasu do stracenia. Ze względu na Letty żywił nadzieję, że nie jest za późno.

Żałował, że nie może jej uchronić przed najgorszym. Brat był jedyną jej rodziną.

Muzyka ucichła. Zeszli z miejsca do tańca. Był im potrzebny samochód. Z powodu święta ruch uliczny był wstrzymany. W zasięgu wzroku nie było ani jednego pojazdu.

Okazało się, że wcale nie jest łatwo wmieszać się w tłum. Wszędzie było pełno żołnierzy. Najwyraźniej kogoś szukali.

- Musimy stąd wiać - wyszeptał Murphy. - Chodź.

Kiedy uszli kilka kroków, Murphy kazał Letty zasłonić się szalem. Od razu go posłuchała.

Udając, że jest nią zaabsorbowany, zdołał ukryć twarz. Dwóch żołnierzy zmierzało w ich stronę. Murphy pociągnął Letty w zaułek.

- Pocałuj mnie - polecił.

- Słucham?

- Zrób to i udawaj, że od dawna tego pragnęłaś. Jasne?

Pokiwała głową. Murphy oparł się plecami o mur, a Letty przycisnęła swoje usta do jego warg. Nie miała wielkiego doświadczenia, ale nieźle sobie poradziła.

Murphy jednym okiem obserwował mijających ich żołnierzy. Potem zamknął oczy i przejął inicjatywę, zręcznie zmieniając pozycję. Teraz Letty stała plecami do ściany.

Miał twarde wargi. Jęknęła delikatnie i rozchyliła usta, żeby wpuścić jego język. Oplotła ramionami szyję Murphy'ego i w pełni odwzajemniła pocałunek.

Kiedy skończyli się całować, oboje ciężko dyszeli.

- Poszli?

- Już dawno - wyszeptał Murphy.

Letty zamruczała coś pod nosem, a potem spytała:

- Dobrze się bawisz?

- Nie. Chciałem się tylko przekonać, jak bardzo mnie pragniesz. Teraz już wiem. Szalejesz za mną.

- Nie bądź śmieszny. Chcę tylko odnaleźć brata i wydostać się stąd. - Owinęła szal wokół ramion, jakby był stalową zbroją. Murphy uwłaczał jej godności, obrażał ją.

- Nie martw się, uratujemy Luke'a - powiedział z przekonaniem, którego nie miał. Wziął ją pod ramię. Powoli zapadała noc. Prawdziwe świętowanie dopiero się zacznie, a wtedy nie da się przedrzeć przez ulice San Paulo. Lepiej, żeby wydostali się z miasta, dopóki to jeszcze możliwe.

Nagle Letty przystanęła.

- Popatrz - wyszeptała zdziwiona.

Murphy zobaczył dwóch mężczyzn na szczudłach, ubranych w dziwaczne, kolorowe stroje. Każdy z nich trzymał płonący nóż, który co pewien czas wkładał sobie do gardła, a potem puszczał płomienie ku niebu.

- Nigdy nie widziałam czegoś podobnego.

- A ja tak, w Rio na Mardi Gras.

Nagle jej ręka wyślizgnęła się spod jego ramienia.

- Co się stało? - spytał.

- Wydaje mi się, że widzę kogoś znajomego.

Zanim zdążył ją powstrzymać, zniknęła w tłumie. Usiłował ją dogonić, ale się nie dało.

- Letty! - krzyknął, nie przejmując się tym, że ktoś inny może go usłyszeć. - Stój!

Krążył po placu, na próżno. W ciągu kilku sekund stracił ją z oczu.

Rozdział 28.

Marcie podniosła błyszczącą różową kulę i podeszła do krągli. Przyjrzała się dokładnie torowi i zrobiła krok do przodu. Wyciągnęła ramię i pchnęła kulę. Potoczyła się środkiem toru i trafiła w środkowy kręgiel. Nagle skręciła gwałtownie w lewo i zamiast uderzyć we wszystkie kręgle, strąciła tylko trzy z dziesięciu.

Marcie była rozczarowana. Zrobiła wszystko tak, jak powinna. Kula uderzyła w główny kręgiel, a potem wybrała własną ścieżkę. Przewróciła tylko trzy marne kręgle.

- Nie szkodzi, kochanie! - krzyknął z tyłu Clifford.

Marcie naciągnęła rękawy cienkiego wełnianego sweterka. W kręgielni zawsze było dla niej za chłodno, działała klimatyzacja.

- Oszukaństwo!

- Masz jeszcze jeden rzut.

Clifford był pewien, że jej się uda. Jego roześmiany wzrok pobiegł w stronę Marcie. Zrobiła wszystko, co mogła, żeby odwzajemnić uśmiech. Nie było to łatwe.

Za to, że przegrywała w kręgle, mogła winić tylko Johnny'ego... Jacka Kellera. Wczorajsze spotkanie zaskoczyło ją. Był otwarty, szczery i prostolinijny. Kiedy okazało się, że nawet nie znała jego prawdziwego imienia, poczuła się dotknięta i zła. Dopiero później doceniła ryzyko, na jakie się zdecydował, ujawniając wszystko.

- Uda ci się! - krzyknął Clifford. Z mechanizmu zwrotnego wypadła różowa kula. - Masz. - Podszedł do niej, ścisnął ją za ramiona i delikatnie przesunął dwa kroki w prawo.

- Teraz powinno być dobrze.

Marcie ważyła w rękach kulę i wpatrywała się w pozostałe kręgle. Zawzięła się, żeby je przewrócić. Nie pozwoli, żeby propozycja Jacka odciągnęła ją od rzeczy, które naprawdę liczą się w życiu, jak na przykład kręgle.

Uśmiechnęła się do siebie, pochyliła się nad torem i przyłożyła do wyrzutu. Tym razem kula jak strzała pomknęła prawą stroną toru. Wyglądało na to, że nie strąci sześciu stojących w środku kręgli.

Rozczarowana Marcie odwróciła się, nie chcąc oglądać porażki.

- Jest! Jest! - Clifford pomachał ręką w prawą stronę, jakby to mogło wpłynąć na bieg kuli.

Marcie odwróciła się i, ku swojemu zdumieniu, zobaczyła, że - podobnie jak przedtem - kula skręciła w lewo. Tym razem mocno uderzyła w pierwszy kręgiel. Pozostałe runęły jak wysadzone dynamitem.

- Udało się! Udało! - krzyknęła Marcie, podskakując.

Clifford podszedł do niej, objął ją mocno ramionami w talii i uniósł wysoko.

- Moja dziewczyna! - Uśmiechnął się do niej szeroko. Jego twarz promieniała z dumy i szczęścia.

Marcie była dumna z sukcesu, jakby dokonała największego wyczynu w życiu...

Clifford wziął swoją kulę. Marcie przyjrzała mu się i uśmiech zniknął z jej twarzy. Hydraulik nigdy nie będzie materiałem na chłopaka z plakatu, ale jest za to delikatny i ujmujący.

Wiedziała, że dużo go kosztuje, żeby nie pytać o to, co dzieje się między nią a Jackiem. Spytał tylko raz, żeby się dowiedzieć, czy Marcie jeszcze się z nim zobaczy. Przyznała, że nie wie, co zrobi. Docenił jej uczciwość i nie naciskał.

Gdyby sytuacja była odwrotna, zżarłaby ją ciekawość.

Clifford pchnął kulę i powalił wszystkie kręgle. Marcie zaklaskała żywiołowo, wzięła piwo i zasalutowała. Clifford ukłonił się wytwornie i zapisał punkty.

Nie mogła sobie wyobrazić, jak wyglądałaby gra w kręgle z Jackiem. Nigdy nie byli razem w kinie ani na meczu piłki nożnej. Nawet nie wiedziała, czy lubi sport i czy jest za drużyną Kansas City.

Z wyjątkiem jednej wspólnej kolacji ich związek kręcił się wokół łóżka. Nie żeby to jej się nie podobało. Seks był niewiarygodny, ale życie polegało na czymś więcej niż tylko szybkim wskoczeniu do łóżka.

Teraz Jack wyznał, że chce się z nią związać na stałe. Chociaż w ogóle nie padło słowo „małżeństwo”. Przynajmniej nie w odniesieniu do ich relacji.

Wprawdzie wspomniał coś o dwóch przyjaciołach, którzy się niedawno ożenili, ale unikał postawienia kropki nad i, jeżeli chodziło o nich dwoje.

Marcie zdawała sobie sprawę, że wobec niej mężczyźni unikali deklaracji. Poczuła lekkie kłucie w sercu i odgoniła myśli o Jacku. Nieuczciwie było na randce z Cliffordem myśleć o innym mężczyźnie.

- Może byśmy coś przekąsili? - zaproponował Clifford, kiedy skończyli grać.

- Brzmi nieźle. - Okazała entuzjazm, chociaż nie była głodna.

Clifford odniósł do samochodu sprzęt. Marcie miała wrażenie, że jest trochę rozdrażniony. Pewnie z powodu niejasnej sytuacji między nimi.

Poszli do całodobowej restauracji, ulubionego miejsca Clifforda. Kelnerka wskazała im stolik w rogu. Marcie wślizgnęła się głębiej, w czerwone plastikowe krzesełko.

Clifford wziął karty dań, zatknięte za cukiernicę i podał jedną Marcie.

- Mam ochotę na cheesburgera - oznajmił. - A ty?

Marcie pokręciła przecząco głową.

- Nie jestem głodna - wymruczała cicho. - Zamówię kawałek ciasta cytrynowego.

Po kilku minutach podeszła do nich kelnerka, żująca gumę.

- I jak ci się wiodło w tym tygodniu? - zagadnął Clifford, trzymając w obu dłoniach szklankę wody.

- Dobrze - odpowiedziała Marcie.

Odkaszlnął, przelotnie spojrzał jej w oczy i znowu utkwił wzrok w szklance.

- Dziś po południu myślałem o tobie i tym twoim przyjacielu.

- Chcesz wiedzieć, czy się z nim widziałam, prawda?

Clifford pokręcił przecząco głową.

- Nie - powiedział naciskiem. - Lepiej, żebyś mi nie mówiła. Nie chowam głowy w piasek. Masz prawo się z nim spotykać, ale przejąłbym się tym bardziej, niż należy. Nie mógłbym pracować. - Uśmiechnął się z wysiłkiem i ponownie spojrzał na stół.

- Clifford, może...

- Nie chciałbym ci przerywać, ale jeżeli pozwolisz mi dokończyć to, co mam do powiedzenia, będzie mi łatwiej. W porządku?

- Jasne. - Był tak ujmujący, że musiała przezwyciężyć ochotę przysunięcia się do niego bliżej. Wyciągnęła rękę i ścisnęła jego dłoń.

- Pozostawiłem ci decyzję, czy chcesz się spotkać z dawnym przyjacielem. Mogłaś pomyśleć, że nie ma to dla mnie znaczenia.

- Och, Clifford, przecież wiem.

- Zdaję sobie sprawę, że nie za wiele jest we mnie do podziwiania. Mam resztki smarów pod paznokciami i mógłbym zrzucić parę kilogramów.

Marcie zawsze widziała w nim czułego, miłego faceta, który był dla niej dobry. Clifford nigdy nie udawał kogoś, kim nie był. Nigdy jej nie okłamał. Był rozsądny, słodki i szczodry.

- Jesteś moim misiem.

Uśmiech podniósł jeden kącik jego ust.

- Nikt wcześniej nie nazywał mnie tak pieszczotliwie.

Wyprostował się i potarł ręką kark.

- Kiedy cię poznałem, odżyła we mnie nadzieja, że spotkałem kogoś szczególnego - ciągnął. - Cholera, mam prawie trzydzieści pięć lat. Mój młodszy brat ma już czworo dzieci. Najstarszy pójdzie we wrześniu do liceum.

- Bobby?

Clifford pokiwał głową.

- Nigdy nie umiałem rozmawiać ani umawiać się z kobietami. Za każdym razem, kiedy w pobliżu pojawiała się atrakcyjna kobieta, język stawał mi w gardle i mówiłem coś głupiego, co brzmiało niemal jak obelga. Potem poznałem ciebie. - Odważył się na nią spojrzeć.

- Pojawiłeś się w moim życiu w odpowiednim momencie - odpowiedziała Marcie. Nigdy nie opowiadała mu o swojej przeszłości, o błędach, które popełniła. O tym, jak mężczyźni ją wykorzystywali i znikali. Dla Clifforda była czysta jak śnieg.

- Naprawdę?

- Już myślałam, że nie ma na świecie porządnych mężczyzn.

- Ty? - Clifford nie dowierzał. - Marcie, przecież jesteś piękna. Na pewno setki mężczyzn chciało się z tobą ożenić.

Nie miała serca powiedzieć mu prawdy. Mężczyźni nie żenią się z rozrywkową dziewczyną. Spędzają z nią miło czas i uprawiają wyszukany seks. Potem wracają do domu, do swoich żon czy dziewczyn.

Clifford znowu spuścił głowę i wsunął rękę do kieszeni spodni. Wyciągnął z niej pierścionek z brylantem. Trzymał go między kciukiem i palcem wskazującym. Kamień był niewielki i lśnił w świetle lamp.

Odkaszlnął i spojrzał na Marcie niepewnie.

- Marcie, prawie od miesiąca zbieram się na odwagę, żeby poprosić cię o rękę. Cały czas noszę ten pierścionek.

- Od miesiąca?

- Za każdym razem, kiedy próbuję znaleźć odpowiednie słowa, język staje mi kołkiem. Chciałem wykrztusić to z siebie z tysiąc razy. A potem pojawił się ten twój bogaty przyjaciel i... Zdecydowałem, że poczekam.

- Ale...

- Wiem, wiem. Ten facet jest cały czas w mieście i przypuszczam, że się z nim widujesz. Zadzwoniłem do ciebie wczoraj wieczorem i nikt nie odbierał.

- Nie zostawiłeś wiadomości na automatycznej sekretarce.

- Nie - przyznał niechętnie. - Zrozumiałem, że stracę cię dla tego faceta, zanim zdążę się oświadczyć.

- Clifford, proszę. - Słowa uwięzły jej w gardle, kiedy usłyszała tę niespodziewaną propozycję. Nie wiedziała, co powiedzieć.

- Przypuszczam, że to najgorsze, co mogłem w tej chwili zrobić. Ale bałem się, że ten brylant wypali mi dziurę w kieszeni, kiedy mi powiesz, że wracasz do byłego chłopaka.

- Och, Clifford.

- Kocham cię, Marcie. Pokochałem cię już pierwszego dnia, kiedy wszedłem do twojego salonu i kiedy mnie ostrzygłaś. Po raz pierwszy strzygła mnie kobieta. Byłaś taka miła i gawędziłaś ze mną, jakbym był kimś wyjątkowym. Kobiety najczęściej traktują mnie jak nieokrzesanego Forresta Gumpa. Chyba dlatego, że czasami sprawiam wrażenie niezbyt rozgarniętego.

- Clifford, jesteś mądry i miły...

- Tak, ale nie pasuję do wizerunku wysokiego, ciemnego przystojniaka, więc... Nieważne. Ważne jest to, że cię kocham. Chcę się z tobą ożenić. Jeżeli się zgodzisz, obiecuję, że zrobię wszystko, żebyś była szczęśliwa.

Marcie zakryła usta obiema dłońmi, a do jej oczu napłynęły łzy.

- Nie wiesz o mnie tylu rzeczy...

- Wiem wszystko, co jest ważne.

Marcie otarła mokrą twarz, bo zbliżała się do nich kelnerka z posiłkiem. Prychnęła i uśmiechnęła się do Clifforda.

- Nie pogniewasz się na mnie, jeśli poproszę cię o dwa dni, żeby to przemyśleć?

Uśmiechnął się szeroko i pokiwał głową.

- Spodziewałem się, że to powiesz. Możesz zastanawiać się tak długo, jak chcesz. Nigdzie się nie wybieram.

Wziął cheesburgera i jadł go jak mężczyzna, który umiera z głodu.

Rozdział 29.

Letty czuła się zagubiona. Krążyła bez celu po ulicach San Paulo. Odłączyła się od Murphy'ego, bo wydawało jej się, że widzi znajomą młodą kobietę z misji Luke'a. Nie mogła sobie przypomnieć jej imienia. Rosa. Nie, Rosita. Coś w tym stylu.

Poznała Rositę zeszłego lata. Pamięta ją dokładnie, bo ta przemiła młoda kobieta była zakochana w Luke'u. Jej brat bliźniak, oporny i kompletnie ślepy, jeżeli chodzi o sprawy sercowe, był beztrosko nieświadomy uczucia Rosity.

Rosita mignęła jej przed oczami. Powiedziałaby jej, co się stało z Lukiem. Podekscytowana Letty odłączyła się od Murphy'ego i klucząc po ulicach, szukała wzrokiem Rosity.

Wszędzie było tyle ludzi. Po chwili poniósł ją tłum. Kiedy po raz ostatni spojrzała na Rositę, tłum unosił ją w przeciwnym kierunku.

Dziewczyna była blada i zmęczona. Miała podkrążone oczy, w których widać było ból i strach. Piękna młoda kobieta wyglądała tak, jakby nie spała od tygodnia.

Kiedy Letty zdała sobie sprawę z tego, że straciła z oczu przyjaciółkę Luke'a, była tak załamana, że chciało jej się płakać. Przypomniała sobie o Murphym.

- O, cholera - powiedziała na głos.

Murphy'ego nie było już w zasięgu wzroku. Samotna i wyczerpana pomyślała, że mógł przynajmniej się jej trzymać. Ściślej owinęła ramiona nowym szalem. Nie dlatego, że było jej zimno, ale żeby zapewnić sobie bezpieczeństwo. Wiedziała, że to marna ochrona.

Zapadła noc, a potem nastał ranek. Letty nie wiedziała, gdzie jest Murphy i jak go odnaleźć.

Nie było go w żadnym z miejsc, które odwiedzali. Wróciła do sklepu z ubraniami i czekała obok, bo myślała, że Murphy będzie jej tutaj szukać.

Wybrała się nawet nad rzekę, do miejsca, gdzie zostawili łódkę. To był błąd. Nie było tam śladu Murphy'ego ani łódki, którą pożyczył im Aldo, za to wpadła na grupę pijanych żołnierzy. Na szczęście jej nie zauważyli i zdążyła uciec. Zresztą żaden z nich nie byłby w stanie jej dogonić.

Na rynku miejskim też go nie spotkała. Włóczyła się po nim godzinami z nadzieją, że nie rzuca się w oczy, i ze świadomością, że jest inaczej.

Nad horyzontem zaczęło wschodzić słońce. Letty zdała sobie sprawę z tego, że nie ma dokąd pójść. Nie wiedziała, gdzie jeszcze mogłaby go szukać. Zgubili się na dobre, i to z jej winy. Teraz jedynie musiała znaleźć kogoś, kto wskazałby jej drogę do Luke'a.

Ale dno, pomyślał Murphy, przemykając ciemnymi uliczkami. Trzymał Letty w uścisku, a potem w jednej chwili zniknęła mu z oczu.

Złość piekła go gorzej niż zgaga. Chodził w tę i z powrotem po San Paulo, ale nigdzie nie natrafił na ślad Letty.

Z jej wszystkich kretyńskich wyskoków ten był najgorszy. Chyba zobaczyła kogoś, kto wydał jej się znajomy. Ale skąd?

Gdyby był przewidujący, nie dałby się wpakować w kabałę. Kobiety pokroju Letty Madden całe noce rozmyślają, jak zaleźć mężczyznom za skórę.

Kiedy Letty po raz pierwszy poprosiła go o pomoc, właśnie wrócił z misji i nie miał ochoty wyruszać na kolejną. Od kilku dni był w domu i zaczynał się wczuwać w rolę farmera z prawdziwego zdarzenia. Chociaż nie zamierzał zajmować się tym na stałe.

Osiadły tryb życia nie był dla niego. Ale to samo mógłby powiedzieć o Cainie i Mallorym, kiedy zwalniali się z wojska. Lubili przygody tak samo, jak on. Był pewien, że nie na długo zadowoli ich cywilizowane życie. Mylił się.

Mallory'ego mógł jeszcze zrozumieć. Ten postawny facet wdepnął na minę lądową i niewiele brakowało, żeby stracił nogę, a może i życie. Kiedy wrócił do Deliverance Company, nie był już tym samym człowiekiem. Wypadek i rekonwalescencja odebrały mu ochotę do przygód. Odszedł nie tylko z powodu odniesionych obrażeń, ale i dlatego że poznał Francine.

Z Cainem to zupełnie inna historia. Jedynym powodem niespodziewanego odejścia ich szefa - najodważniejszego i najbardziej nieustraszonego mężczyzny, jakiego Murphy znał - była kobieta. Trudno w to uwierzyć, ale to prawda.

Czarująca wdowa z San Francisco przewróciła życie jego przyjaciela do góry nogami. Zanim Murphy zorientował się, co się dzieje, Cain kupił dom w Montanie i założył hodowlę bydła. Bardziej jednak zadziwiło Murphy'ego, że Cain był szczęśliwy.

W przeciwieństwie do Mallory'ego, który zajął się hodowlą lam i wychowywaniem dzieci na wyspie należącej do stanu Waszyngton, i Caina-farmera, dla Murphy'ego liczyło się tylko wojsko.

Nie miał pojęcia, dlaczego o tym myśli, przemierzając ulice San Paulo, zajętego przez rebeliantów. Szczerze mówiąc, wolał nie wiedzieć.

Obiecał sobie, że jeżeli uda mu się znaleźć Letty, ta dręczycielka będzie mogła mówić o szczęściu, jeżeli skończy się tylko na laniu pasem.

Szukał jej wszędzie. Na ulicach. Na rynku. Nad rzeką. Wszedł nawet do poczekalni dla kobiet, sądząc, że może tam być.

Stracił cierpliwość, i tak już nadszarpniętą. Wyparowała w czasie poszukiwań. Teraz pozostało mu tylko odnaleźć Luke'a Maddena. Brat jest najlepszą drogą do Letty.

Jeżeli ta oślica jeszcze żyje.

Letty straciła wszelką nadzieję, że kiedykolwiek znajdzie Murphy'ego. Nie mogła marnować czasu na szukanie go. Cały czas wypatrywała Rosity albo kogoś innego, kogo znałaby z misji w Managna.

O dziewiątej wieczorem drugiego dnia znalazła się przed kościołem katolickim. Wcześniej, w Siguierres, weszła do takiego kościoła, bo myślała, że tam będzie bezpieczna. Okazało się, że wdepnęła do siedziby dowództwa rebeliantów. Za mało powiedziane, że dostała nauczkę.

Wielkie drewniane drzwi zaskrzypiały, kiedy delikatnieje pchnęła. Odetchnęła z ulgą, kiedy okazało się, że nie ma tu żadnego sztabu dowodzenia.

W kościele paliło się kilka świeczek. Rzędy ławek z klęcznikami z surowego drewna stały w nierównych rzędach po obu stronach świątyni.

Ołtarz z drewna, pomalowany na biało i pozłacany, miał wysokość dwóch pięter i sięgał do sufitu. Przed Letty leżała postać w białych szatach.

Przypomniała sobie, że podobno w katedrze w San Paulo spoczywają autentyczne relikwie świętego Pawła. Nie tego, którego nazywano trzynastym Apostołem, ale innego, który żył kilka wieków później. W Ameryce Środkowej do popularnych zwyczajów należało wystawianie szczątków ulubionych świętych.

Wstrzymała oddech i ostrożnie zrobiła kilka kroków naprzód. Wślizgnęła się do jednej z ostatnich ławek. Uklękła i skłoniła głowę do modlitwy.

Jeżeli kiedykolwiek potrzebowała ingerencji Boga, to właśnie teraz. Wokół niej panowało zamieszanie. Nawet jeżeli Murphy ją znajdzie, będzie tak wściekły, że więcej jej nie zaufa. Poza tym był jeszcze Luke, a ona traciła czas na szukanie Murphy'ego.

Nie miała pojęcia, jak długo się modliła. Była wyczerpana, głodna i wystraszona.

Usłyszała ruch, stuk butów, świst powietrza i urywane westchnienie. Nawet jeżeli to żołnierz, nie przejęłaby się tym. Była bliska emocjonalnego załamania i wycieńczona.

Otworzyła oczy i podniosła głowę. Jej oczy napotkały wzrok siwego księdza, który - jak jej się wydawało - miał około sześćdziesiątki. Zamrugał. Ona też.

- Moje dziecko - wyszeptał łamanym angielskim. - Niebezpieczne to czasy dla samotnej kobiety.

- Tak, wiem - odpowiedziała po hiszpańsku. Ten język był bezpieczniejszy dla nich obojga.

- Jestem ojciec Alfaro. Czy mogę pani jakoś pomóc?

Zawahała się.

- Nie sądzę. - Wstała pewna, że poprosi ją, by wyszła, ale trzęsły jej się nogi i z powrotem opadła na ławkę.

- Jest pani chora?

- Nie, wszystko w porządku. - Zlekceważyła jego troskę. - Naprawdę.

- Gdzie pani mieszka? - Podszedł do ławki i usiadł obok. Chwycił ją za rękę i delikatnie poklepał po grzbiecie dłoni.

Jej wahanie musiało być wystarczającą odpowiedzią. Rozprostowując ramiona, spojrzała mu prosto w oczy. Musiała mu zaufać. Nie było nikogo innego.

- Słyszał ksiądz o misji w Managna?

- Tak, oczywiście.

Nadzieja dodała jej sił.

- Musiał ksiądz słyszeć o moim bracie, Luke'u Maddenie. Jest misjonarzem odpowiedzialnym za misję w Managna. - Pochyliła się i dotknęła kruchego ramienia księdza. - Wie ksiądz, co się z nim stało? Słyszał ksiądz coś o nim? Jestem pewna, że został aresztowany, ale...

- Moje dziecko, chce pani powiedzieć, że pokonała całą tę drogę w nadziei, że odnajdzie pani brata?

Pokiwała głową.

- Może mi ksiądz opowiedzieć, co stało się w Managna?

Oczy duchownego posmutniały.

- Niestety, nie. Owszem, słyszałem o pani bracie i o pracy, jaką wykonywał wśród ludzi. Mówi się o nim z wielką miłością.

- Aresztowano go?

Ksiądz przyglądał jej się długą chwilę, zanim odpowiedział.

- Tak, tak mi się wydaje.

- A więc żyje. Luke żyje. Żyje. - Poczuła niewysłowioną ulgę.

- Moje dziecko, przykro mi, ale tego nie mogę powiedzieć. Po prostu nie wiem.

Ramiona Letty opadły pod ciężarem jego słów.

- Modliła się pani o brata? - spytał ksiądz łagodnie.

Tak, o Luke'a, ale w jej sercu był również Murphy. Przyjechał do Zarcero, bo go potrzebowała. Wiedział, że go oszukała, ale został z nią. Nie obwiniałaby go, gdyby wtedy ją zostawił. Za wszelką cenę starał się udawać podłego faceta, ale był mężczyzną honoru. Postępuje bardziej uczciwie niż ona. Nabrała go. Użyła podstępu. I wykorzystała dla własnych celów.

- Moje dziecko - wyszeptał ojciec Alfaro. - Jest pani sama?

- Sama? - Obejrzała się przez ramię, niepewna, o co pyta. Przecież nikogo z nianie było.

- Czy ktoś z panią przyjechał, może jakiś mężczyzna? - ciągnął głosem nieco głośniejszym od szeptu.

- Zgubiliśmy się - odpowiedziała Letty ledwie dosłyszalnym szeptem. - Skąd ksiądz wie?

W jego oczach zaiskrzył blady uśmiech.

- Lepiej, żebym nie odpowiadał.

- Przyjaciel pomógł mi przedostać się z Hojancha do Zarcero.

- Przyjaciel? Mówiła pani, że się rozdzieliliście? Jak dawno?

- Dwa dni temu. Wydawało mi się, że zobaczyłam kogoś, kto zna Luke'a. Kiedy się odwróciłam... mojego przyjaciela już nie było. Od tej pory cały czas go szukam.

Ksiądz zmarszczył czoło.

- Słyszał ksiądz coś o... moim przyjacielu? - Letty wydawało się, że uszło z niej życie. Bez Murphy'ego czuła się zagubiona i niepewna, gdzie iść i co robić. W dodatku życie Luke'a wisiało na włosku.

- Nie, nic - wyszeptał ojciec Alfaro.

- I nic o Luke'u?

- Nie mogę pani pomóc w sprawie brata.

- Proszę - błagała Letty, ściskając jego rękę. - Muszę go odnaleźć.

- Przykro mi, moje dziecko.

- Na pewno jest ktoś, kto może mi pomóc. - Nie miała się do kogo zwrócić. Nie miała dokąd pójść. Jeżeli ojciec Alfaro odmówi jej pomocy, równie dobrze może oddać się w ręce władz. W ciągu ostatnich dwóch dni bez Murphy'ego jak nigdy dotąd uświadomiła sobie swoją bezsilność. Stał się dla niej kimś więcej niż przewodnikiem i obrońcą. Znacznie więcej. Dawał jej poczucie bezpieczeństwa, którego potrzebowała. Odwagę, by stawić czoło trudnościom.

Ojciec Alfaro przypatrywał się uważnie Letty. Jak człowiek, który chce wyczuć, czy może jej zaufać. Ryzykował przecież życie.

- Znam człowieka, który może dowiedzieć się czegoś o pani bracie. - Powiedział tak cicho, że ledwie go usłyszała. Oddech księdza łaskotał ją w ucho.

- Proszę, bardzo proszę - mówiła, robiąc wszystko, żeby powściągnąć emocje. - Zrobię wszystko. Zapłacę każdą cenę. Może mnie ksiądz do niego zaprowadzić? Ale musimy się pośpieszyć. Obawiam się, że Luke jest w śmiertelnym niebezpieczeństwie.

- Nie. Nie może pani zobaczyć się z tym człowiekiem ani z nim porozmawiać.

- Ale...

- Słyszała pani o czterech chłopcach, na których wykonano egzekucję?

Pokiwała głową. Ta przerażająca wiadomość obiegła wszystkie ulice.

- Wszyscy byli z Managna.

- Nie. - Letty westchnęła ciężko.

Ojciec Alfaro pokiwał smutno głową.

- Tak mówią.

- Czy mojego brata mogli rozstrzelać razem z nimi? - Letty ledwie mogła logicznie myśleć z powodu niepokoju o brata.

- Nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie - odrzekł ksiądz łagodnie. - Ale zrobię wszystko, żeby pomóc pani zdobyć informacje. Serce mi mówi, że Bóg odpowie na pani modlitwy. Odnajdzie pani obu mężczyzn, których tak bardzo pani kocha.

Letty wstrzymała oddech. Obu mężczyzn, których tak bardzo kocha...?

Z przerażeniem zdała sobie sprawę z tego, że ksiądz ma rację. Zakochała się w Murphym. Nie przypuszczała, że tak się stanie. I tego nie planowała. Nawet nie była pewna, czy jest zadowolona. Przez te dwa dni, kiedy nie byli razem, miała wrażenie, że w jej sercu zieje ogromna dziura.

- O, nie - powiedziała głośno.

- Nie? - Ksiądz przyglądał jej się zdziwiony.

- Nie Murphy - jęknęła, nie zdając sobie sprawy z tego, co mówi. Ze Slimem życie byłoby o wiele prostsze. Kochany, dobrotliwy Slim. Jeśli naprawdę kocha Murphy'ego, nie znaczy wcale, że coś się zmieni w ich stosunkach.

Drzwi zaskrzypiały. Letty zesztywniała. Ojciec Alfaro również.

- Musi pani już iść - wyszeptał. - I to szybko. Proszę przyjść jutro rano. Dowiem się o bracie, czego będę mógł.

- Dziękuję. - Odwróciła się, żeby wyjść z ławki.

- Na rany Jezusa! Letty!

Dźwięk ochrypłego męskiego głosu odbijał się echem w kościele jak odgłos strzału.

- Murphy. - Wspięła się na lśniącą drewnianą ławkę, przeskoczyła przez oparcie i podbiegła do niego. Wyglądał jak z krzyża zdjęty. Letty czuła się równie fatalnie.

Wyciągnął ramiona. Letty wpadła w nie, śmiejąc się i płacząc.

Objął ją i trzymał tak mocno, że nie mogła oddychać. Nie przejmowała się tym. Może jej płuca nie były w stanie funkcjonować, ale serce miało się całkiem nieźle.

- Gdzie ty się, do cholery, podziewałaś przez ostatnie dwa dni?

- Ja? - wysapała Letty. - A ty gdzie byłeś?

Nie odpowiedział.

- Spróbuj jeszcze raz takiej głupiej sztuczki, a obiecuję...

- Tak. Tak.

Przycisnął usta do jej warg i pocałował z taką pasją i pożądaniem, że pozbawił ją resztek tchu.

- Powinienem cię zabić za to, co przeżyłem przez ostatnie dwa dni.

- Dla mnie to też nie był piknik.

Nie przestawał jej całować. Co chwilę przywierał do niej ustami. Ich zęby zderzyły się, a kiedy jęknęła, język Murphy'ego wślizgnął się do jej wilgotnego wnętrza. Zaczęli dyszeć i brakło im tchu.

Letty zarzuciła mu ręce na szyję i stanęła na palcach.

- Nie wiedziałam, co robić.

- Nie mogłem przestać cię szukać - wymruczał Murphy między pocałunkami.

- Tak się bałam.

Murphy zachichotał.

- Ty? Nie wierzę.

Ojciec Alfaro odchrząknął znacząco.

- Może powinna mnie pani przedstawić swojemu przyjacielowi, moje dziecko?

Rozdział 30.

Obejmując Letty ramieniem, Murphy odwrócił się do mężczyzny w sutannie. Nie miał zamiaru wypuścić Letty z uścisku z powodu ostatnich wydarzeń. Przez ostatnie dwa dni wywrócił San Paulo do góry nogami, żeby ją znaleźć. Martwił się o jej naiwną łepetynę i ryzykował przy tym swoją.

- Murphy, to jest ojciec Alfaro. - Letty wykonała ręką gest w stronę księdza.

- Miło księdza poznać. - Murphy zrobił krok do przodu i podał starszemu mężczyźnie rękę.

- Ksiądz ma przyjaciela, który może dowiedzieć się, co się stało z Lukiem.

Murphy przyjrzał się księdzu, zastanawiając się, czy mogą mu zaufać. Zwykle nie zawodziła go intuicja. Miał wrażenie, że mogą uznać księdza za sprzymierzeńca.

Kiedy włóczył się po mieście, zasięgnął języka i dowiedział się, że kapitan Faqueza, odpowiedzialny za koszary wojskowe, jest prawdziwym draniem. Słynie z tego, że torturuje więźniów i dręczy ich psychicznie. Jeżeli - jakimś cudem - brat Letty jeszcze żyje, Faqueza pewnie go zadręczył. Może się okazać, że Letty ryzykuje życiem dla brata, który z bólu stracił zmysły.

- Dowiem się, czego tylko będę mógł - zapewnił Murphy'ego ojciec Alfaro. - Ale niczego nie obiecuję.

Wzrok księdza spoczął na Murphym o sekundę czy dwie dłużej, niż to konieczne. Może chciał w ten sposób dać mu do zrozumienia, że osobiście nie robiłby sobie zbyt wielkich nadziei, że Luke żyje.

- Brak mi słów, żeby wyrazić, jak bardzo jesteśmy wdzięczni - odpowiedziała Letty za nich oboje.

Dłoń Murphy'ego zacisnęła się na jej ramieniu. Kiedy wszedł do kościoła i ją znalazł, poczuł nieopisaną ulgę. Już się poddał się, przekonany, że dotrze do niej tylko przez Luke'a.

Przez całe dwa dni próbował, jak mógł, pozbyć się głosu sumienia, który mówił mu, że powinien szukać Letty.

Dopiero kiedy słońce zaszło i nad stolicą zapadła noc, Murphy przypomniał sobie, że kiedy na krótko rozdzielili się w Siguierres, Letty od razu poszła do kościoła. Zaczął więc przeszukiwać kolejne kościoły.

- Mamy inny problem - poinformował ją z ponurą miną Murphy. Teraz, kiedy wiedział, że w mieście jest kapitan Norte, nie miał wątpliwości, że im prędzej odnajdą Luke'a, tym lepiej. Murphy był sprytny i domyślał się, że obecność oficera nie jest przypadkowa.

- Jaki? - Zaniepokojony wzrok Letty spotkał się ze wzrokiem Murphy'ego.

- Norte jest w mieście.

- Zna go pan? - Głos ojca Alfaro zadrżał, kiedy Murphy wymienił nazwisko kapitana.

Murphy pokiwał głową.

- Nie powiedziałabym, żebyśmy należeli do jego ulubieńców - wyjaśniła Letty, a Murphy poczuł, że wyprostowała się. Była spięta.

Ksiądz smutno pokiwał głową.

- Kapitan nie jest dobrym wrogiem.

Murphy zdążył się już o tym przekonać.

- Lepiej, żeby nie widziano was razem. - Ojciec Alfaro nerwowo zatarł ręce. Spojrzał na nich i wydawało się, że podjął jakąś decyzję.

- Chodźcie - zarządził. - U mnie będziecie bezpieczni. Mam nadzieję, że do jutra rana będę coś wiedział o pani bracie.

Murphy zdawał sobie sprawę, że ksiądz bierze na siebie oczywiste ryzyko. Wahał się, czy może wystawiać tego człowieka na niebezpieczeństwo. Nie zgodziłby się na to, gdyby nie Letty.

Ojciec Alfaro najwyraźniej domyślił się, co trapi Murphy'ego.

- Nie musi się pan martwić. Wiele razy oddawałem moje życie w ręce Boga. - Ksiądz wyprowadził ich ze świątyni.

Poprowadził ich krużgankami okalającymi kościół do stojącego obok dwupiętrowego budynku. Weszli tylnymi drzwiami i przeszli przez kuchnię, a potem długim korytarzem udali się na dół.

Murphy zauważył, że ojciec Alfaro porusza się bardzo cicho i nie włącza światła. Zatrzymał się na dole schodów i spojrzał w górę. Odczekał chwilę, a potem wprowadził ich do pomieszczenia, które wyglądało na bibliotekę. Ostrożnie zamknął drzwi. Przez okna sączyło się do środka nikłe światło księżyca.

Murphy poczuł zapach cytryny i starych książek, co stanowiło całkiem przyjemną mieszankę. Ksiądz oparł dłonie o kominek. Najwyraźniej czegoś szukał. Po chwili Murphy usłyszał ciche kliknięcie i zdumiony zobaczył, że półka z książkami otwiera się jak drzwi, zapraszając ich do magicznego, fikcyjnego świata. W środku znajdowało się tylko łóżko i stolik nocny.

- Na razie będziecie tu bezpieczni. Przyjdę po was rano tak wcześnie, jak mi się uda. Do tego czasu muszę was poprosić, żebyście zachowywali się bardzo cicho.

Murphy pokiwał głową i z Letty u boku wszedł do tajemniczego pokoju. Letty usiadła po jednej stronie łóżka. Zwiesiła ramiona. Murphy widział, że jest wyczerpana. On sam też nie był w lepszej kondycji fizycznej. Przeżycia emocjonalne ostatnich dni i na nim odcisnęły swoje piętno.

- Odpocznijcie, przyjaciele - wyszeptał ojciec Alfaro, zanim półka z książkami nie powróciła na swoje miejsce.

W pomieszczeniu natychmiast zrobiło się ciemno. Poczuli zapach starych książek, kurzu i pleśni. Nikłe światło docierało jedynie przez wąskie szczeliny w regale z książkami.

Murphy stał przez chwilę. O sekretnych pomieszczeniach na plebanii nie pisano w podręcznikach wojskowych. Przez całe lata służby Murphy nie znalazł się w podobnej sytuacji. Najbardziej martwił się o bezpieczeństwo Letty. Miał nadzieję, że tutaj nic im nie grozi.

Usłyszał, że Letty wyciąga się na wąskim łóżku. Był niemal pewien, że skoro łóżko jest jedno, będzie chciała, żeby spał na podłodze. Nie chciał się z nią kłócić i właśnie zamierzał się położyć, kiedy usłyszał szept:

- Jest tu miejsce i dla ciebie. - Jej głos był nieco spłoszony.

Coś było zdecydowanie nie tak. Murphy miał ochotę przeczyścić sobie ucho palcem. Nie był pewien, czy to dobry pomysł, żeby znaleźli się tak blisko siebie. Był potwornie zmęczony, ale wiedział, że będzie mu cholernie trudno nie kochać się z Letty. Doszedł do wniosku, że jego wątpliwości są przejawem krańcowego wyczerpania.

Była mu to winna. Obiecała mu to. Chciał się z nią kochać bardziej niż z jakąkolwiek inną kobietą. A teraz jeszcze...

- Murphy?

W milczeniu podszedł do łóżka. Letty zrobiła mu miejsce. Murphy wyjął broń i jednym ruchem położył ją na nocnym stoliku.

- Jak to możliwe, że w San Paulo jest tyle kościołów, a ty spotkałaś akurat księdza zamieszanego w tajną działalność?

Odpowiedziała mu dopiero po dłuższej chwili.

- Wierzę, że Bóg posłał mnie do ojca Alfaro.

Gdyby było jaśniej, Letty zobaczyłaby kwaśną minę Murphy'ego. Taka odpowiedź mu sienie podobała. Jeżeli Bóg był skłonny wyświadczać przysługi, Murphy miał ważniejsze prośby. Zresztą, to całkiem możliwe, że Bóg Letty naraził ich na pokusy. Jeżeli to, że mieli razem spać, było jednym z dowcipów Boga, Murphy'emu nie było do śmiechu.

Niechętnie położył się na łóżku. Choć Letty twierdziła, że starczy miejsca dla nich obojga, wcale tak nie było. Kręcił się i przewracał z boku na bok. W końcu odkryli, że najwygodniej będzie, kiedy on położy się na plecach, a Letty obok niego na boku i oprze mu głowę na piersi.

Zamknął oczy, tuląc Letty do siebie. Jej ramię znalazło się na jego brzuchu. Wydała delikatne westchnienie z zadowolenia. Murphy znalazł się tak blisko nieba, jak chciał. Trzymanie tej kobiety w ramionach sprawiało mu niesamowitą przyjemność. Wywoływało uczucie, które ma tyle samo wspólnego z ciałem, co z duszą. Uczucie, którego Murphy obawiał się najbardziej, bo oznaczało, że mu na niej zależy.

To mogło żołnierza drogo kosztować. Niejeden zapłacił za to życiem. Murphy widział, jak Cain dostał kulkę tylko dlatego, że jego umysłem zawładnęła Linette. Nie chciał popełnić tego samego błędu.

- Ojciec Alfaro wiedział o tobie - powiedziała Letty, przerywając jego rozmyślania.

- Co chcesz przez to powiedzieć?

- Pytał, czy podróżuję z mężczyzną.

- Kiedy?

- Wcześniej, na początku rozmowy.

Murphy musiał się nad tym zastanowić. Podejrzewał, że ksiądz ma jakieś powiązania z CIA. To była dla niego dobra wiadomość. Mogą mu się przydać tacy sprzymierzeńcy.

- Jestem taka zmęczona. - Letty zatopiła się w jego objęciach.

- Wiem, kochanie.

- Nie mam pojęcia, co bym zrobiła, gdybym cię nie znalazła. - Ziewnęła po raz drugi.

- Ja też - przyznał Murphy. Czuł, że poddaje się potrzebom ciała. Objął ją ramieniem i opuścił podbródek tak, że dotknął czubka jej głowy. Odpływając w krainę snu, delektował się przyjemnością trzymania jej w ramionach. Głupotą byłoby zaprzeczać prawdzie. Bardzo mu zależało na Letty.

Rozdział 31.

Luke.

Usłyszał, że ktoś prawie bezgłośnie wypowiada jego imię. Odwrócił głowę i otworzył oczy. W małym kwadratowym otworze w drzwiach celi widać było twarz Rosity.

- Rosita? - Czy to możliwe, żeby to była prawda? Serce łomotało mu pod żebrami. Ostrożnie próbował wstać z pryczy, nie zważając na ból. Ten ruch kosztował go tyle wysiłku, że jęknął. Przeżywał straszliwe męki, ale zniósłby o wiele gorsze, żeby tylko zobaczyć Rositę.

- Jestem.

Przez otwór widać było tylko piękne ciemne oczy. Ale to wystarczyło, by ogarnęła go radość. Ten dar, cud ujrzenia kobiety, którą kocha, sprawił, że poczuł się ogromnie szczęśliwy.

- Jak to możliwe, że tu jesteś, skoro...

- O nic nie pytaj. Nie chcą mnie wpuścić do środka, do celi. Już nie.

- Więc jednak byłaś tu wcześniej?

- Tak. - Zamrugała powiekami, żeby się nie rozpłakać. - Chciałabym cię dotknąć. - Przez stalowe pręty zdołała przecisnąć jedynie dwa palce.

Luke przycisnął usta do opuszka jednego z nich i niewiele brakowało, żeby się rozpłakał. Palce Rosity dotknęły jego twarzy. Pogłaskała nie ogolony policzek Luke'a. Zamknął oczy, rozkoszując się pieszczotą dotyku.

- Zawsze będę cię kochać. - Usiłował zapanować nad emocjami. Zamilkł. Bał się, że kiedy zacznie mówić, nie będzie w stanie powstrzymać szlochu.

- A ja zawsze będę kochać ciebie.

Przez dłuższą chwilę cieszyli się z tego niepojętego cudu, że mogą być razem. Grube żelazne drzwi nie stanowiły przeszkody i nie mogły powstrzymać ich gorących uczuć.

- Biją cię? - spytała Rosita głosem, który świadczył, że boi się usłyszeć prawdę.

Nie mógł jej okłamać.

- Trochę. Nie tak bardzo, jak na początku.

Oczy Rosity stały się świecące i szkliste. Wypełniły się łzami, które zaczęły spływać jej po twarzy.

- A Hector i inni?

- Godnie ich pochowano. - Głos Rosity załamywał się.

Obawiał się wypowiedzieć imię swojej siostry.

- Miałaś jakieś wieści od Letty?

- Od Letty? Nie. Jest tutaj? W Zarcero? Jak to możliwe?

- Nie wiem, ale możliwe, że przyjechała. Dlatego nie zostałem stracony z innymi.

- To wyjaśnia, dlaczego... - Rosita przerwała raptownie, jakby już i tak powiedziała więcej, niż zamierzała.

- Powiedz mi.

- Mój wuj... pozwolił mi tu przyjść, żebym mogła się z tobą pożegnać. Komendant Faqueza wyznaczył termin publicznej egzekucji za dwa dni.

- To pułapka. Musisz odnaleźć moją siostrę i uprzedzić ją.

- Ale jak? Gdzie?

Luke oparł czoło o drzwi. W zetknięciu ze skórą wydały się zimne. Zimne i twarde. Powinien się skupić, ale nie mógł. W jego umyśle kłębiły się troski i zmartwienia. Wszyscy, którzy mogliby pomóc Letty, albo nie żyli, albo znajdowali się w więzieniu.

- Spróbuję ją znaleźć, Luke - obiecała Rosita. - Tylko nie wiem, gdzie szukać.

- Zrób, co możesz. - Nie mógł się teraz martwić o Letty. Później, kiedy zostanie sam, będzie się modlił, żeby Bóg jej strzegł. Chwile z Rositą, możliwe, że ostatnie, były zbyt cenne, żeby je tracić.

Jeszcze raz pocałował jej palce.

- Rosito, kiedy zginę, musisz...

- Nie. - Płakała. - To cud, że się uratowałeś. Nie umrzesz, kochany.

- Nie mamy czasu na sprzeczki. Musimy przygotować się na najgorsze, kiedy jeszcze możemy. - Jeśli go nie zastrzelą albo nie powieszą, tak jak kilku innych więźniów politycznych, możliwe, że zamęczą go na torturach.

- Jak Bóg mógł do tego dopuścić? - Głosem Rosity wstrząsał szloch. - Jak mógł pozwolić, żeby Hector i inni zginęli tak okrutną śmiercią?

Luke wiele razy zadawał sobie to samo pytanie.

- Bóg nie ponosi odpowiedzialności za nienawiść na tym świecie. - Pragnął przytulić Rositę po raz ostatni. Umarłby szczęśliwy, gdyby mógł poczuć przy sobie jej miękkie ciało. Gdyby tylko mógł dotknąć jej słodkiej twarzy i poczuć bicie jej serca przy swoim...

Rosita spojrzała przez ramię. Luke dostrzegł cień strachu na jej twarzy.

- Muszę iść. - Otarła łzy i obdarzyła go krótkim uśmiechem. Odwróciła się gwałtownie i zniknęła.

Luke słyszał delikatny odgłos kroków, kiedy odchodziła. Musiał włożyć tyle fizycznego wysiłku, żeby utrzymać się na nogach, że zaczął gwałtownie drżeć. Z trudem szedł do łóżka, żeby się nie przewrócić.

Przygniótł go ciężar zmartwień. Norte miał zamiar posłużyć się nim, żeby złapać Letty.

Luke dobrze znał swoją siostrę. Zrobiłaby wszystko, żeby go uratować. Wystawiłaby się na każde niebezpieczeństwo. Nie mógł pozwolić, żeby coś jej się stało, ale nie wiedział, jak ją uratować.

Nie miała pojęcia, jacy są ci mężczyźni. Nigdy nie zetknęła się z takim złem. Luke też nie, dopóki go nie schwytano.

Mógł tylko przechytrzyć kapitana Norte, umierając przed publiczną egzekucją. Wzniósł oczy do nieba i zwrócił się do Boga:

- Pozwól mi umrzeć, zanim będzie za późno.

Rozdział 32.

Jeszcze dwa dni temu pani brat żył.

Z sercem w gardle, Letty odwróciła się i stanęła przodem do ojca Alfaro.

- Żyje?

Ksiądz przyszedł po nich wczesnym rankiem i zaprowadził do zaufanego przyjaciela. Chwilę później Murphy zniknął z ojcem Alfaro. Letty nie cieszyła się z tego, że znowu zostali rozdzieleni. Ale nie miała wyboru.

Murphy spojrzał na ojca Alfaro, potem na Letty.

- O co chodzi? - Znała trochę Murphy'ego i wiedziała, że coś przed nią ukrywa.

Nikt nie śpieszył się z wyjaśnieniami.

- Luke'owi coś się stało. - Zaczęła płakać, pewna, że usłyszy złe wieści. - Jest ranny? Możemy go zabrać? Potrzebuje lekarza?

- Letty. - Murphy delikatnie objął ją ramieniem.

- Z moich źródeł nie mogłem się dowiedzieć, jaki jest stan fizyczny pani brata - wyjaśnił ojciec Alfaro. - Wiem tylko, że pani brat żyje.

- Jest coś jeszcze. - Letty nie chciała, by ukrywano przed nią prawdę. Murphy powinien znać ją na tyle dobrze, żeby o tym wiedzieć.

- Proszę mi wszystko powiedzieć.

Mężczyźni ponownie wymienili między sobą spojrzenia. Oczy Murphy'ego spotkały się ze wzrokiem Letty. Powiedział cicho, głosem pozbawionym emocji.

- Luke został skazany na śmierć.

Letty zamknęła oczy i wstrzymała oddech.

- Za dwa dni w południe ma się odbyć publiczna egzekucja.

- Dwa dni - powtórzyła. Krew odpłynęła jej z głowy, a wszystko wokół zaczęło wirować. Przez chwilę myślała, że zemdleje. Poczuła, że musi usiąść. Wyciągnęła po omacku ręce i opadła na drewniane krzesło.

- Letty?

- Wszystko w porządku.

Nie było w porządku. Rano nie czuła się dobrze. Chociaż w ramionach Murphy'ego spała lepiej niż od tygodni, obudziła się wyczerpana i potwornie zmęczona.

To wrażenie się pogłębiało. Myślała, że samo jej przejdzie i dlatego nikomu nie mówiła. Ale nie przeszło.

- Musimy go uratować. - Spojrzała na Murphy'ego. Zorientowała się, że robi to coraz częściej. Poza sercem obdarzyła go zaufaniem. W jej oczach Murphy mógł dokonać rzeczy niemożliwych. Choć napotykali coraz więcej przeszkód na swojej drodze, Letty polegała na talentach Murphy'ego.

- Letty, dałem ci słowo, że odnajdę twojego brata, i zrobię to. - Murphy zacisnął zęby z determinacją.

Bardzo chciała go dotknąć. Przycisnąć dłoń do jego policzka i podziękować mu. Te dwa dni, kiedy włóczyła się sama po mieście, były dla niej cenną lekcją. Bardzo chciała odnaleźć i uwolnić Luke'a, ale zamierzała to zrobić razem z Murphym.

Ksiądz rzucił Murphy'emu niespokojne spojrzenie. W małym ceglanym domu zapanowała atmosfera pełna napięcia. Letty nie rozumiała, o co chodzi. Spojrzała na ojca Alfaro.

- Obawiamy się, że ta egzekucja może być pułapką - wyjaśnił ksiądz.

Murphy zachichotał.

- Norte chce nas. Ale czy można mu się dziwić? Ośmieszyliśmy go. Nie wie tylko, że za niego nikt sienie modli. Unikniemy jego zasadzki i na dodatek wykradniemy mu Luke'a sprzed nosa.

- Na mieście się mówi, że komendant Norte sowicie wynagrodzi tego, kto schwyta któreś z was.

- Rozumiem. - Bo rozumiała. Jak powiedział zeszłej nocy ojciec Alfaro, kapitan Norte nie jest dobrym wrogiem.

- Powinna pani być przygotowana na najgorsze - uprzedził ją łagodnie ksiądz. - Zrobimy wszystko, co w naszej mocy, ale może się zdarzyć, że nie zdołamy uratować pani brata.

- Musi się wam udać. - Rozpłakała się. Rozpaczliwie pragnęła wierzyć, że można uratować Luke'a. On na to zasługiwał. Oddał swoje serce ludziom z Zarcero, poświęcił im życie. Bez Luke'a będzie sama i zagubiona. W nikim nie znajdzie oparcia.

- Masz moje słowo: zrobię wszystko, co możliwe, żeby uwolnić Luke'a. - Oczy Murphy'ego potwierdziły powagę tej obietnicy.

- Nie mogę prosić o więcej - odpowiedziała Letty.

Przez resztę poranka rozmawiała z Murphym i ojcem Alfaro. Mężczyźni zastanawiali się nad sposobem działania. Szybko się dogadali. Wkrótce Murphy wyszedł. Nie powiedział dokąd idzie ani jak długo go nie będzie.

Siedziała w cieniu drzewa. Usiłowała dociec, co jej dolega. Nękające bolesne uczucie nie ustąpiło do popołudnia. Usiłowała jakoś nazwać to, co czuła. Objawy fizyczne wskazywały na niegroźny przypadek grypy, ale wiedziała, że to nie grypa. Była pewna, że dolegliwości w jakiś sposób są związane z bratem bliźniakiem.

Niecierpliwie czekała na powrót Murphy'ego. Musiała z nim omówić parę spraw. Była tak zaprzątnięta myślami, że niczego nie zauważyła.

Z początku.

Nagle poczuła, że ktoś ją obserwuje. Nie była tego pewna, ale ufała swojemu szóstemu zmysłowi. Przez dłuższy czas nawet nie drgnęła, żeby nie zwrócić na siebie uwagi. Ten sam szósty zmysł, który dał jej do zrozumienia, że ona i ojciec Alfaro nie są już sami, ostrzegł, że jeśli się poruszy, będzie martwa.

Letty ogarnął strach niby gęsta mgła, która utrudniała zrozumienie tego, co się dzieje.

Wstrzymała oddech i spojrzała przed siebie. Ojciec Alfaro siedział w domu przy stole. Chyba czytał.

Oczami wyobraźni zobaczyła celę więzienną, tortury i śmierć. Poczuła, jak smakuje horror. Czuła ból. Potem wszystko zniknęło.

Do jej myśli wdarł się obraz Murphy'ego, który pochylał się do chłosty. Zrozumiała obraz i zatrzymała go w umyśle. Potrzebowała jego ochrony. On wiedziałby, co robić. Miała przy sobie broń, bo Murphy się przy tym upierał, ale nie było sensu po nią sięgać. Byłaby martwa, zanim zdążyłaby wycelować. Zresztą nie była pewna, czy umie się nią posługiwać. Próbowała tylko raz i to dlatego, że Murphy ją do tego skłonił. Teraz żałowała, że nie nauczyła się strzelać.

Może dlatego, że myślała o Murphym i o broni, była przygotowana na to, co nastąpiło. Z tyłu usłyszała jego głos, cichy i niecierpliwy.

- Letty, kiedy krzyknę, padniesz na ziemię i osłonisz głowę. Rozumiesz?

Potwierdziła ledwie zauważalnym skinieniem głowy. Każdy mięsień jej ciała był napięty.

Za moment zobaczyła trzech żołnierzy, chowających się w krzakach przy domu. Dwóch z nich mierzyło w nią. Trzeci mężczyzna przez okno celował w ojca Alfaro.

Byli zamaskowani i doskonale zlewali się z tłem. Zastanawiała się, jakim cudem ich zauważyła.

Smak strachu wypełnił Letty usta i zaatakował zmysły. Dzwoniło jej w uszach. W gardle miała potwornie sucho.

- Teraz! - Krzyk Murphy'ego rozdarł gorące, nieruchome powietrze. Tłumiąc krzyk, Letty padła twarzą do ziemi. Pamiętała, że kazał jej osłonić głowę, więc podniosła ramiona.

Szybkie strzały w rytmie staccato z broni Murphy'ego przeleciały nad jej głową. Zamarła ze strachu. Nie mogła się podnieść, nawet jeśli by ją o to prosił.

Trzech napastników padło koło domu. Letty i ksiądz siedzieli jak sparaliżowani. Rebelianci mogli dopaść ich w każdej chwili, zapomnieli tylko o jednym szczególe. O Murphym.

Wkroczył na scenę i od razu zorientował się, że Letty wyczuła obecność żołnierzy. Chodziło im o księdza. Do chwili, kiedy przekonali się, że ojciec Alfaro nie jest sam.

Murphy dziękował mocom niebieskim, że Letty miała na tyle rozsądku, żeby siedzieć cicho. To uratowało jej życie.

Nie miał wątpliwości, że jego uczucia w stosunku do Letty uległy zmianie. Mur obronny, którym się otoczył, pękł i Murphy beznadziejnie się w niej zakochał. Kiedy uświadomił sobie, że mógł ją przed chwilą utracić, pozbył się wątpliwości co do swoich uczuć.

Nie był nieskromny, twierdząc, że jest dobrym żołnierzem. I wiedział, dlaczego jest dobry. Śmierć nigdy go nie przerażała. Jego świat stanowiło kilku starannie dobranych przyjaciół i Deliverance Company. To wszystko. Miał niewiele do stracenia.

Do tej pory w jego życiu nie było miejsca na szczęście i radość. Najbardziej brakowało w nim miłości.

Musiał przyznać, że kocha Letty. Nie był szczęśliwy z tego powodu. Nie było mu dobrze z tym uczuciem. Obawiał się, że miłość do Letty będzie wymagała poświęcenia części siebie, to go martwiło. Oddałby za nią życie. Ale nie był pewien, czy powinien ujawnić, jak bardzo mu na niej zależy.

Po huku strzałów nastąpiła cisza głośniejsza niż wystrzał z armaty. Murphy podszedł do miejsca, gdzie leżały ciała rebeliantów. Sprawdził, czy na pewno są martwi. Byli.

Murphy nic nie czuł. Żadnych wyrzutów sumienia ani żalu. Zabijanie nie sprawiało mu przyjemności ani nie robiło na nim wrażenia.

- Murphy... - Jego imię w ustach Letty zabrzmiało jak cichy płacz. Podbiegła do niego i padła mu w ramiona. Podniósł ją i przytulił. Trzęsła się bardzo. Objęła go tak mocno za kark, że omal nie udusiła.

- Już dobrze, kochanie.

Trzymał ją w ramionach. Sprawiło mu to tyle radości, że na chwilę zapomniał o księdzu.

Ojciec Alfaro wyszedł z domu blady i przerażony. Szedł niepewnym krokiem. Wyciągnął chusteczkę z kieszeni i otarł czoło.

- Matko Boska - wyszeptał, przyglądając się zabitym mężczyznom.

- Wszystko w porządku, ojcze? - spytał Murphy, wypuszczając Letty z objęć.

- Tak. Tak. - Jeszcze raz spojrzał na ciała rebeliantów. - To ludzie kapitana Norte.

- Więc wie, gdzie jesteśmy.

Ksiądz zamknął oczy.

- Alphonse - powiedział z ogromnym bólem. - Nigdy by mnie nie zdradził, chyba że na torturach.

- Musimy stąd uciekać. - Murphy'emu zależało, żeby przenieść Letty w bezpieczne miejsce. Nie wiedział tylko dokąd.

- Letty! - Przed chwilą trzymał ją w ramionach. Teraz była w domu. Siedziała z twarzą ukrytą w dłoniach, jakby nie mogła znieść widoku martwych ciał.

Chciał ją pocieszyć i wytłumaczyć, dlaczego musiał użyć broni.

- Letty, musimy stąd uciekać! - krzyknął. Wiedział, że brzmi to gburowato, ale nie mógł nic na to poradzić. Groziło jej niebezpieczeństwo. Murphy wolałby umrzeć, niż dopuścić, by stało jej się coś złego.

Nagle kątem oka dostrzegł jakiś ruch. Pchnął księdza na ziemię i upadł koło niego. Letty była za daleko.

Tocząc się po ziemi, wystrzelił serię z, karabinu. Zobaczył dwóch rebeliantów. Jeden krzyknął z bólu, a potem umilkł. Zapanowała dziwna, nienaturalna cisza, która często towarzyszyła strzelaninie i śmierci.

- Uciekajmy stąd w cholerę! - krzyknął Murphy. Niecierpliwił się, żeby zabrać Letty i księdza w bezpieczne miejsce. Przeszukiwał wzrokiem ogród, badał go wyostrzonymi zmysłami.

Przerwał mu krzyk Letty. Rozległ się huk pojedynczego wystrzału. Murphy'ego obezwładniło przerażenie. Boże drogi, tylko nie Letty. Proszę, niech nie dostaną Letty. Dawał za nią wszystko, co miał. Swoje życie. Swoje serce. Swoją duszę.

Zerwał się na nogi i krzycząc, wbiegł do domu. Był gotów zabić lub zginąć, jeżeli będzie trzeba. Zobaczył, że Letty stoi z pistoletem, który dał jej na początku wyprawy. Broń zwisała jej z ręki.

Nie dalej niż półtora metra od niej leżał żołnierz.

Letty była w szoku. Śmiertelnie blada wpatrywała się pustym wzrokiem w martwego człowieka. Leżał w kałuży krwi, z otwartymi oczami. Choć napastnik nie żył, Murphy pałał do niego nienawiścią.

Podszedł do Letty i delikatnie wyjął jej pistolet z dłoni.

- Dobrze się czujesz? - spytał łagodnie.

Pokręciła przecząco głową, wyszła przed dom i zwymiotowała.

Rozdział 33.

Rosita weszła do słabo oświetlonego pokoju i spojrzała na ciało mężczyzny, leżące na stole. Rozdzierający ból przeszył jej serce. Zrozumiała, że wuj mówił prawdę.

Luke nie żył.

Z jej gardła wydobył się szloch. Zakryła usta, żeby powstrzymać krzyk cierpienia. To nie tak miało być. Mieli się pobrać, chciała urodzić mu dzieci i przeżyć z nim w szczęściu wiele długich lat. Luke ją kochał, a ona darzyła go większym uczuciem niż jakiegokolwiek innego mężczyznę.

- Cicho bądź - skarcił ją wuj. - Jeżeli ktoś nas tu znajdzie, będę miał kłopoty.

Odpowiedziała mu stłumionym szlochem.

- Co się stało? - Rosita chciała wiedzieć.

- Strażnik powiedział mi, że Luke umarł we śnie.

- We śnie? - Rosita nie uwierzyła, chociaż był jej wujem i dwa razy pomógł jej się spotkać z Lukiem.

- Nikt nie zna przyczyny jego śmierci. Żył, kiedy gaszono światło, a rano już był martwy. Komendant Faqueza przesłuchiwał strażników, ale nikt nie wchodził w nocy do celi twojego przyjaciela.

Rosita w pożegnalnym geście delikatnie dotknęła twarzy Luke'a. Była jasna i pełna spokoju.

- Podobno kapitan Norte jest wściekły - dodał wuj. - Chciał wykorzystać twojego przyjaciela jako przynętę.

Rosita przyjrzała się Luke'owi i zrozumiała, że stało się to, o co się modlił. Tylko tak mógł uratować siostrę i uniknąć wraz z nią okrucieństwa publicznej egzekucji. Zawsze nad wszystko przedkładał dobro innych.

Luke Madden skradł jej serce, kiedy tylko przybył do Zarcero. Przez długie miesiące Rosita ukrywała swoje uczucia. Bała się okazać misjonarzowi, jak bardzo jej na nim zależy.

Kiedy Luke ją pokochał, jej serce szalało z radości. Teraz była pełna cierpienia tak, jak wtedy pełna szczęścia. Głębia jej uczucia była równie wielka, jak ból, który przeżywała po śmierci Luke'a.

- Musimy iść.

- Jeszcze tylko chwilę - poprosiła. Chciała popatrzeć na Luke'a trochę dłużej, zapamiętać pełen spokoju wyraz jego twarzy. Chciała, żeby ten obraz wyrył się w jej sercu na długie, samotne lata, które ją czekają.

- Już?

Pokiwała głową. Po jej policzkach spływały gorące łzy.

- Nie mogłem zrobić nic więcej, by go uratować - powiedział ze smutkiem jej wuj. - Próbowałem.

- Wiem. - Położyła delikatnie dłoń na jego ramieniu. - Dziękuję, że zaryzykowałeś, żebym mogła tu przyjść.

- Twój przyjaciel był dobrym człowiekiem.

Rosita otarła łzy z twarzy.

- Szkoda, że go nie znałeś.

- Trochę go poznałem. Nie przeklinał, kiedy go torturowali. Była w nim tylko miłość. Twój przyjaciel na pewno jest z Bogiem.

Rozdział 34.

Letty wiedziała, że Murphy się o nią martwi. Zabiła człowieka. Nie chciała tego zrobić i do końca życia będzie miała poczucie winy.

Ale żołnierz nie dał jej wyboru. Kiedy zrozumiała, że rozpaczliwie pragnie żyć, ogarnęło ją przerażenie.

Nie zawahała się. Ocalił ją refleks i instynktowne pragnienie życia.

Ojciec Alfaro pośpiesznie zaprowadził ich do domu innego zaufanego przyjaciela. Tę noc spędzili ukryci w piwnicy pod stodołą. Było tam niewiele więcej miejsca niż w sekretnym pokoju u księdza.

Murphy usiadł naprzeciwko Letty i jadł kolację. Tortillą wyczyścił z talerza resztki fasoli. Smakowało mu. Kiedy kończył, spostrzegł, że Letty w ogóle nie ruszyła posiłku.

- Jedz, Letty.

Pokręciła głową.

- Nie mogę. Nie chce mi się.

Odsunął na bok metalowy talerz i usiadł obok niej na łóżku.

- Kochanie, słuchaj, zrobiłaś to w obronie własnej.

Letty zamknęła oczy. Chciała, żeby milczał. Znowu ogarnęło ją to dziwne wrażenie, które nawiedziło ją rano.

- ...i pewnie uratowałaś też mój żałosny tyłek - ciągnął Murphy. - Nie skończyłby na zabiciu ciebie.

- Murphy. - Wyciągnęła po omacku rękę i dotknęła jego ramienia.

- Znowu masz mdłości?

- Nie. Och, Murphy... nie, proszę, nie.

- Kochanie, o co chodzi?

- On nie żyje.

- Kochanie, nie miałaś wyboru.

- Nie mówię o tym żołnierzu - zaszlochała. - Luke. - Pochyliła się i położyła głowę na kolanach. A więc o to chodziło. Cały dzień to czuła. Cały dzień walczyła z tymi potwornymi mdłościami.

- Ojciec Alfaro zapewnił nas, że dwa dni temu Luke żył.

Ogarnął ją żal. Czuła się tak, jakby obciążono jej ciało kamieniami, a potem wyrzucono za burtę statku. Zanurzała się coraz bardziej i bardziej i nic na to nie mogła poradzić.

Dopiero, kiedy Murphy ją objął, zdała sobie sprawę, że kurczowo się go trzyma. Szloch wstrząsał nią tak mocno, aż czuła ból. Kołysała się w tył i w przód. Szlochała i próbowała złapać oddech. Opłakiwała brata, którego straciła.

- Letty, kochanie, nie płacz tak. Nie wiemy, co się stało z Lukiem.

- Ja wiem. Moje serce wie.

- Ojciec Alfaro powiedział...

- On nie żyje. Mój brat nie żyje. Spóźniliśmy się. Nie możemy go uratować.

Murphy trzymał ją w ramionach tak długo, aż wypłakała wszystkie łzy. Przylgnęła do niego, z żalu i rozpaczy wbijając palce w jego ciało. Cały czas ją przytulał, cały czas pocieszał.

Kiedy zabrakło już łez, położył ją na łóżku i usiadł przy niej. Szeptał słowa pociechy, ale Letty ich nie słyszała. Jej serce przepełniał smutek.

Chyba zasnęła, bo kiedy się ocknęła, było ciemno. W schowku pod stodołą panowały egipskie ciemności.

Wiedziała, że jest przy niej Murphy, czuła jego miarowy oddech. Przypomniała sobie o Luke'u. Ból i rozpacz powróciły.

- Letty...

Odwróciła się i ukryła twarz w jego karku.

- Kochaj się ze mną - wyszeptała. - Czuję się taka samotna, taka pusta. Potrzebuję cię. Proszę cię, Murphy. Proszę cię, kochaj się ze mną.

Murphy zamknął oczy, musiał być silny. Letty w jego ramionach była wystarczającą pokusą. Żaden mężczyzna nie oparłby się takiej prośbie.

- Kochanie - wyszeptał delikatnie, odgarniając jej włosy z twarzy. - Nie wiesz, o co prosisz.

- Pragnę cię. Potrzebuję cię. Murphy, proszę. - Przysunęła się do niego blisko. Brodawki jej piersi otarły się o tors Murphy'ego. Były gorące. Murphy poczuł się, jakby przypiekano go rozżarzonym żelazem. Zacisnął zęby. Chciał, żeby Letty przestała się poruszać.

On też jej potrzebował. Jego ciało mówiło mu o tym od tygodni. To nie był dobry moment. Letty szalała z żalu, przekonana, że straciła brata.

Murphy nie wiedział, co myśleć o psychicznym związku Letty z bratem bliźniakiem. Wolał polegać na pewnych, potwierdzonych faktach. Informacja sprzed dwóch dni, którą otrzymali dzisiaj rano, mówiła, że Luke Madden żyje. Wolał ufać jej niż intuicji Letty.

Murphy obiecał jej, że odnajdzie Luke'a. Nie miał zamiaru się poddać, dopóki nie zdobędzie dowodu. Odnajdzie brata Letty, żywego czy martwego.

Pocałowała go w kark. Jej wilgotne usta przesuwały się po skórze Murphy'ego w zmysłowy sposób. Zamknął oczy i walczył z pożądaniem, które zaczęło trawić jego ciało.

- Letty, proszę...

- Czuję się taka samotna.

- Nie jesteś sama. Nie wiemy, czy Luke nie żyje. Nie wiemy.

- Ja wiem, co się stało - wyszeptała i zaszlochała cicho. - On nie żyje. Czuję to w umyśle i w sercu. - Jej ręce przesuwały się po klatce piersiowej Murphy'ego. Okrywała pocałunkami jego brzuch. Ścisnął mocno koc obiema rękami: próbował się jej oprzeć.

- Nie masz pojęcia, o co prosisz. - Murphy żywił głęboką nadzieję, że jeżeli Bóg istnieje, doceni jego poświęcenie. Był to najlepszy uczynek, na jaki kiedykolwiek się zdobył.

Jedynie dla Letty mógł się zdobyć na taki gest. Wiedział, że przysporzy mu kłopotów, kiedy ją poznał, ale nie brał pod uwagę, że zdobędzie jego serce.

Nie mógł dłużej wytrzymać. Przesunął dłonią po jej kręgosłupie, ale zatrzymał się przed pośladkami. Rozkoszował się jej ciepłem i gładkością.

Potrzebował jej. Umysł i ciało mówiły mu to od początku. Letty wdarła się w jego życie bez ostrzeżenia i pokazała mu, kim naprawdę jest. Wskazała jego sercu, do czego zostało stworzone.

Jej subtelność była odskocznią od bezwzględnego i okrutnego świata, w jakim się obracał. Kiedyś nie rozumiał, dlaczego Cain chciał spędzić życie z Linette. Dlaczego tyle poświęcił, żeby ożenić się z wdową. Teraz, na ironię, wszystko nabrało sensu.

Cain potrzebował Linette z tego samego powodu, dla którego Murphy potrzebował Letty.

Jej miłość pomogła wymazać z pamięci wszystko, co zrobił, okropności, które widział. Nienawiść człowieka do człowieka. Pomagała uciec od rzeczy, do których był zmuszany.

- Nie chcesz mnie?

- Nie chcę? Nie masz pojęcia, jak bardzo cię pragnę.

- Więc dlaczego nie chcesz się ze mną kochać? - Przysunęła się do niego, nieświadomie zadając mu tortury. Była cholernie pociągająca i zupełnie tego nieświadoma.

- Nie zmuszaj mnie, żebym to powiedziała. - Ukryła twarz w jego ramieniu.

- Co? - Murphy nic nie rozumiał.

- Niech cię diabli, Murphy. - Uderzyła go pięścią w pierś.

- Czego nie chcesz mi powiedzieć? - Przewrócił ją na plecy. W oczach Letty lśniły łzy. Wpatrywała się w niego i milczała z uporem. Bunt trwał krótko. Po chwili zarzuciła mu ramiona na szyję i uniosła się, żeby go pocałować.

Dotknęła ustami jego warg. Stwierdził, że była niezłą uczennicą. Murphy oderwał usta od Letty.

- Letty, powiedz to.

- Kocham cię - wyszeptała.

Jego serce oszalało.

- Och, kochanie.

Zsunął się z niej i położył na plecach.

- Dlatego nie chciałam ci tego powiedzieć. Nie chcesz mojej miłości. Nie potrzebujesz jej. Wprawiłam cię tylko w zakłopotanie. Nie chciałam, żebyś wiedział. Nie chciałam ci mówić.

Zaklął cicho i wziął jaz powrotem w ramiona. Przytulił mocno do siebie. Pocałowali się. Tym razem on był górą.

- Och, Letty - wyszeptał jej w usta. - Nie wiesz, jak bardzo cię kocham?- Ich języki spotkały się. Przytulił ją do siebie, przygniatając jej piersi twardym torsem. Było mu z nią dobrze. Zbyt dobrze. Szybko łamała jego opór.

Odsunął się od niej niechętnie. Pogładził japo włosach. Kiedy patrzył w jej oczy, zdał sobie sprawę, jak bardzo mu na niej zależy. Tak bardzo, że nie mógł teraz się z nią kochać. To nie był właściwy moment.

Wzrok Letty wyrażał zdziwienie.

- Kochasz mnie?

- Bardziej niż własne życie.

- Kiedy to sobie uświadomiłeś?

Tylko kobieta mogła zadać takie pytanie.

- Dziś po południu.

- Z powodu rebeliantów?

- Tak. Wiedziałem wcześniej, ale nie chciałem się do tego przyznać.

Pocałował ją leciutko. Odmawianie sobie tego, czego pragnął najbardziej, było prawdziwą torturą.

- Kochasz mnie? - powtórzyła z niedowierzaniem, które zadziwiło Murphy'ego.

- Tak trudno w to uwierzyć?

- Tak... Myślałam... Wydawało mi się, że uważasz mnie za straszną idiotkę.

- Bo tak jest. Ale cię kocham. Chcę, żebyśmy się pobrali. - Nie mógł uwierzyć, że zaproponował Letty małżeństwo. Nie wiedział, że się jej oświadczy, dopóki słowa nie wyrwały mu się z ust.

- Chcesz się ze mną ożenić? - Nie była pewna, czy może mu wierzyć.

- Tak bardzo cię kocham. - Znowu ją pocałował. Pokazał w ten sposób, co czuł w sercu. - Tak bardzo, że chcę poczekać do ślubu, żeby się z tobą kochać.

- Chcesz czekać?

- Dobrze, dobrze, przesadziłem. Poczekamy, aż wrócimy do Boothill. - Usiadł i zdjął z szyi srebrny łańcuch. - Weź. To twój pierścionek zaręczynowy. - Założył Letty naszyjnik. Mały złoty aniołek zadźwięczał, uderzając w srebrny nieśmiertelnik.

Letty wzięła go w palce.

- Ten aniołek należał do mojej babci. To jedyna rzecz, jaka mi po niej została. Traktowałem go jak amulet. Teraz należy do ciebie.

- Dajesz mi amulet?

- Daję ci moje serce. Będziesz moją żoną, Letty.

- A co z Deliverance Company?

- Nie wiem - odpowiedział Murphy. - Zastanowimy się nad tym później. - Nie pomyślał nawet, że Letty może go nie chcieć. Nie był może najlepszym materiałem na męża, ale ją kochał.

- Dobry pomysł.

- Możesz teraz zasnąć? - spytał.

Nie odzywała się przez dłuższą chwilę, a potem skinęła głową.

- Czy po ślubie będę mogła mówić do ciebie Shaun?

Uśmiechnął się szeroko.

- Chyba będziesz musiała. Dziwne by było, żeby żona zwracała się do męża po nazwisku.

Ułożyła się w jego ramionach, jakby przez pół życia sypiali razem. Prawie odpłynął w krainę snu, szczęśliwszy niż kiedykolwiek, gdy Letty znowu się odezwała.

- Chcę mieć dzieci.

- Dzieci - powtórzył Murphy. Nad tym aspektem małżeństwa jeszcze się nie zastanawiał. - Możemy porozmawiać o tym później?

- Nie. Nie zasnę, dopóki nie będę wiedziała, czy pragniesz tych samych rzeczy, co ja.

- Dzieci - powtórzył ponownie, myśląc o swoich żonatych przyjaciołach. Obaj zostali ojcami i sprawiali wrażenie zadowolonych. - Dlaczego nie? Zanim się zorientuje, całkiem mnie udomowisz.

- Mam nadzieję. - Usłyszał uśmiech w jej głosie.

Zamknął oczy i zasnął. Całą noc nie wypuszczał Letty z objęć. Obudziła go raz i wyszeptała, że chce jej się pić. Przyniósł wodę. Wypiła ją chciwie, a potem oboje zasnęli.

Rano odkrył, że z Letty jest bardzo źle. Leżała z otwartymi oczami i wpatrywała się w niego bez słowa.

- Letty? - Przyłożył grzbiet dłoni do jej czoła. Była rozpalona od gorączki.

Murphy obudził ojca Alfaro. Zanim przyjechał zaprzyjaźniony lekarz, Letty dostała dreszczy. Rozpoznawała tylko Murphy'ego i nie chciała go puścić.

- Co jej jest? - spytał, kiedy lekarz skończył badanie.

- Nie wiem, ale nie wygląda to najlepiej. Ma bardzo wysoką gorączkę. Tylko raz widziałem taką gorączkę i wysypkę.

- I?

Lekarz nie odpowiedział wprost.

- Musimy ją zabrać do szpitala.

Do szpitala. Ten mężczyzna chciał gwiazdki z nieba. Lekarz mówił poważnie.

- Inaczej nie przeżyje dwóch dni.

Rozdział 35.

Marcie, zamówiłaś płyn do trwałej?

Przerwała liczenie pieniędzy, żeby sobie przypomnieć. Dostawca kosmetyków był już dzisiaj po południu. Zamówiła długą listę artykułów.

- Nie pamiętam.

- Specjalnie prosiłam o ten płyn, nie pamiętasz? Wiesz, że Gladys Williams chce, żeby używać tylko tego do jej cienkich włosów. - Samantha miała prawo być zła.

Marcie westchnęła głęboko.

- Przepraszam, nie mogę sobie przypomnieć, co zamówiłam u Vickie. Zadzwonię do niej rano i upewnię się, czy wspomniałam o tym płynie.

- Muszę dbać o klientki.

- Wiem.

Samantha w oczach starszych kobiet uchodziła za czarodziejkę. Większość jej klientek stanowiły kobiety po siedemdziesiątce. Przyjaciółka zawahała się.

- Marcie, na pewno dobrze się czujesz? Cały dzień jesteś myślami gdzie indziej. Co cię gryzie?

- Nic mi nie jest. - Zdobyła się na uśmiech.

- Zresztą jest tak nie tylko dzisiaj. Coś cię trapi od kilku dni.

Marcie odsunęła na bok stos jednodolarówek. Trzy razy próbowała je policzyć i za każdym razem miała inny wynik.

- Coś mnie trapi, tak?

- Jesteś pewna, że nie chcesz o tym pogadać? - Samantha odłożyła torebkę i pochyliła się nad szklaną ladą. - Mam czas. Kiedyś rozmawiałyśmy bez końca przez długie godziny, pamiętasz?

To było dawno temu, kiedy Marcie chadzała do barów. Często wychodziły razem po pracy, a rano opowiadały sobie niestworzone historie. Wszystko się zmieniło. Marcie porzuciła taki styl życia, a Samantha była samotną matką, która miała dziecko na utrzymaniu.

- Clifford mi się oświadczył - wyznała Marcie.

- Clifford! Najwyższy czas. Miałam już zamiar przycisnąć go do ściany i spytać, kiedy to zrobi.

Marcie roześmiała się, ale jej śmiech był wymuszony.

- Wspaniale, kochana. Nie jesteś szczęśliwa?

- Pewnie, że jestem - powiedziała szczerze Marcie. Przez większość życia czekała, żeby jakiś mężczyzna poprosił ją o rękę. To marzenie stało się rzeczywistością.

- Och. - Uśmiech zniknął z twarzy Samanthy. - Jesteś zakochana w Johnnym, prawda?

- Tak... Nie. Och. Sama już nic nie wiem.

- Czy wy... no wiesz? - Podniosła nieznacznie głos, dając do zrozumienia, o co pyta.

- Chcesz wiedzieć, czy z nim sypiam, tak?

- Słuchaj, moja droga, jeżeli nie chcesz o tym mówić - rozumiem, to nie moja sprawa.

Marcie schowała pieniądze do kasy i zamknęła ją.

- Nie, nie powiem, żeby mnie nie kusiło. Johnny ma w sobie coś takiego, że miękną mi kolana.

- Chcesz powiedzieć, że nie przespałaś się z nim ostatnio? - Samantha nie chciała wierzyć.

- Jak mogłabym potem spojrzeć w oczy Cliffordowi?

- Chyba masz rację. - Samantha opadła na wyściełane krzesło przy umywalce i skrzyżowała długie, smukłe nogi. - Szalejesz za Johnnym, ale oświadczył ci się Clifford.

- Mówiąc prawdę, Johnny wspomniał coś o wspólnym życiu.

Samantha podniosła głowę, szeroko otwierając oczy.

- Tak?

Marcie żałowała, że zdradziła to przyjaciółce. Dokładnie wiedziała, co teraz powie, i w dodatku będzie miała rację.

- Sprawa jest jasna Nie ma o czym mówić. Clifford jest słodki i tak dalej, ale to na widok Johnny'ego burzy się w tobie krew.

- Wiem, ale... - Marcie zamilkła. Clifford był jak skała Gibraltaru, a Jack Keller przypominał przemieszczające się wydmy. Wiedziała o tym, ale zmagała się z uczuciami. Pragnęła Jacka, lecz zależało jej na Cliffordzie.

- Oj - szepnęła Samantha. - O wilku mowa. Spójrz, kto idzie.

Marcie nie chciała patrzeć. To mógł być tylko Jack. Nie chciała go widzieć. Kiedy byli razem, nie potrafiła trzeźwo myśleć. Nie mogła być pewna, że zachowa się tak, jak powinna. On o tym wiedział i wykorzystywał to przeciwko niej. Krok po kroku burzył jej mur obronny.

Powiedziała, że musi przemyśleć jego propozycję, by zamieszkali razem. Cliffordowi też powiedziała, że musi się zastanowić. Od tego czasu upłynęło kilka dni i najwidoczniej Jack się zniecierpliwił.

- Wychodzę. - Samantha mrugnęła do Marcie, wzięła torebkę i zniknęła za drzwiami.

- Cześć, Sam. - Marcie usłyszała, jak Jack wita się z jej przyjaciółką swoim głębokim, ochrypłym głosem.

Marcie nie odwróciła się. Zamknęła oczy i zebrała w sobie siły. Jack stanął za nią. Czuła jego obecność niemal namacalnie.

- Marcie.

- Witaj, Jack. - Zacisnęła palce na szklanej ladzie.

- Jak się miewa moja dziewczynka? - Chwycił ją za ramiona. Pochylił się i pocałował ją w kark. Poczuła jego gorący oddech. Pieścił ją delikatnie ustami i przesunął językiem po gładkiej skórze.

Zacisnęła pięści. Czuła, że wzbiera w niej pożądanie.

- Myślałem o tobie dzień i noc - wyznał Jack. - I zastanawiałem się, kiedy się do mnie odezwiesz.

- Ja... przecież mówiłam, że zadzwonię.

Nie przestawał błądzić ustami po jej szyi.

- Nie mogłem już dłużej czekać. Muszę wiedzieć.

Zamknęła oczy i przechyliła głowę na bok, odsłaniając szyję. Chciała się odwrócić i ukryć się w jego ramionach. To ją osłabiło, a tak rozpaczliwe potrzebowała być silna.

- Jeszcze nie podjęłam decyzji. - Robiła wszystko, żeby jej głos brzmiał stanowczo. - Muszę przemyśleć każdy aspekt. To jest ważne, bardzo ważne.

- To, o czym ci mówiłem, prawda?

- Nie. - Głos zdradzał, że brakuje jej tchu. - Chodzi o wszystko.

- Więc pozwól, że pomogę ci podjąć decyzję - wyszeptał.

- To nie jest dobry pomysł. - Chociaż jej usta mówiły jedno, ciało twierdziło coś innego. Głowa opadła jej do tyłu. Kołysała nią z boku na bok, domagając się pieszczoty.

- Dziecino, szaleję za tobą. - Objął ją w talii i przycisnął jej pośladki do swojej męskości.

- Jack...

- Wiem, nie powinienem tu przychodzić. - Jego ręce zajęte były rozpinaniem fartucha Marcie. Zanim zebrała w sobie dość siły, by go powstrzymać, wsunął rękę pod bluzkę i dotknął piersi. Brodawki okazały się zdrajcami i stwardniały w jednej chwili. Drżała. Nie mogła przestać ocierać się pośladkami o jego twardą męskość.

- Powoli, kochanie, powoli. - W jego szepcie słychać było głęboką satysfakcję. Wolną rękę wsunął jej między nogi i zaczął ją pieścić palcami.

Marcie nie mogła uwierzyć, że mu na to pozwala. Wprawdzie zamknęła salon i zaciągnęła firanki, ale okiennice były otwarte. Każdy, kto przechodził ulicą, mógł zajrzeć do środka i przyglądać się temu, co robią.

Nie mogła uwierzyć, że jakiś mężczyzna może doprowadzić ją do takiego stanu. Jęknęła cicho, usiłując zebrać siły, żeby mu się oprzeć.

Jack wziął ten przejaw rozpaczy za jęk pragnienia.

- Czy na zapleczu jest jeszcze kanapa? - spytał niecierpliwie. Jego gorący oddech łaskotał jaw ucho.

- Tak, ale myślę...

- To jest właśnie nasz problem - wyrzucił z siebie szorstko. - Oboje za dużo myślimy. Najwyższy czas, żebyśmy wzniecili ogień, który kiedyś w nas płonął.

- O, Boże.

Nie chciała, żeby to się skończyło na kanapie. Nie wiedziała, jak się tam znalazła. Stała w salonie fryzjerskim, walcząc ze swoim zdradzieckim ciałem, a po chwili leżała na kanapie na zapleczu. Jackowi wystarczyło kilku sekund, by zdjąć z niej bluzkę i obnażyć piersi. Uklęknął na podłodze i ukrył twarz w jej bujnym biuście, ujmując go w dłonie. Przywarł ustami do brodawki i zaczął ją chciwie ssać.

Kiedy zacisnął wargi na jej piersi, Marcie poczuła przypływ pożądania, aż uniosła biodra z kanapy.

- Dobrze, kochanie, naprawdę dobrze. Pozwól mi sprawdzić, na ile jesteś gotowa. - Jego głos był ochrypły z pragnienia.

Wsunął rękę w majtki Marcie.

Zesztywniała w jego ramionach. Od dawna się nie kochała. Dawno żaden mężczyzna nie dotykał jej w tak intymny sposób. Jej ciało zareagowało głośnym jękiem na nieoczekiwany wybuch rozkoszy. Była oszołomiona i ogłupiała, kiedy palce Jacka zaczęły się w niej poruszać

- Nie...

Uciął krzyk protestu pocałunkiem. Jego język wsuwał się w nią tak samo, jak palce.

Wywoływał w niej uczucia podobne do ognia, płonącego coraz intensywniej. W każdej chwili groziło to wybuchem.

Marcie wiedziała, co robi Jack. Zmierzał do tego od początku. Wykorzystywał przeciwko niej jej własne ciało. Chciał, żeby się z nim kochała.

- Jack, nie. - Jej głos był cichym jękiem rozpaczy. Wyzwoliła się z pocałunku i podciągnęła na kanapie. Oddychała ciężko, wspierając się na łokciu.

Jack również oddychał z trudem. Pochylił głowę, jakby nie do końca zrozumiał jej słowa.

- Nie myślisz tak. Powiedz, że tak nie myślisz? - błagał.

Nie od razu odważyła się znowu spojrzeć mu w oczy. Jeszcze dłużej trwało, zanim się odezwała.

- Przykro mi, naprawdę. Nie chciałam, żeby sprawy posunęły się tak daleko.

Jack wstał z podłogi i usiadł na brzegu kanapy, opierając łokcie na kolanach. Spojrzał na nią i odetchnął gwałtownie.

- Tym razem ja potrzebuję papierosa. Masz?

- Nie przy sobie.

Potarł ręką twarz.

- A co z prysznicem?

Tym też nie mogła mu służyć.

- Mogę ci wetknąć głowę do umywalki.

Zachichotał.

- Dziękuję.

Marcie usiadła. Musiało upłynąć kilka minut, żeby wyrównał się jej oddech. Palce nie mogły sobie poradzić z zapięciem małych białych guzików u bluzki.

- Nie mogę trzeźwo myśleć, kiedy mnie dotykasz.

Jack się roześmiał.

- Zmyślasz. Oparłaś mi się bez większego problemu. Nie zrozum mnie źle. Jestem sfrustrowany, ale robi na mnie wrażenie twoja silna wola. Zmieniłaś się, Marcie.

Mógł jej powiedzieć lepszy komplement.

- Już nie jestem tą samą Marcie. Od jakiegoś zresztą czasu.

- Wprowadź się do mnie. - Wyciągnął ręce po jej dłonie. - Kochanie, jest nam razem dobrze.

- W łóżku, chciałeś powiedzieć.

- Za pół roku będziemy się znali tak dobrze, jak małżeństwo - odpowiedział.

- Ale możemy się nie polubić.

Ujął jej twarz w dłonie.

- Zawsze cię lubiłem. Jesteś słodka, delikatna i dobra.

Marcie zagryzła dolną wargę.

- O co chodzi? - spytał Jack łagodnie. - Powiedz, zrobię wszystko, co w mojej mocy.

- Chcę mieć dzieci, dom, rodzinę. - Ich oczy spotkały się. - Chcę mieć męża.

- Chciałabyś, żebym się z tobą ożenił, tak?

- Tak - potwierdziła. Nie powiedziała mu, że Clifford się jej oświadczył. To nie było współzawodnictwo, który z mężczyzn kupi jej pierścionek z większym brylantem.

- Małżeństwo - powtórzył Jack, bez zachwytu.

Nad drzwiami zadzwonił dzwonek. Jack spojrzał na Marcie. Zatknęła w drzwiach tabliczkę: ZAMKNIĘTE, ale nie przekręciła klucza.

- Marcie?

Clifford. Poderwała się z kanapy tak szybko, że omal nie upadła.

- Cześć, Clifford. - Radosne powitanie zabrzmiało fałszywie nawet w jej własnych uszach. Była pewna, że płoną jej policzki i że Clifford domyśla się, że na zapleczu jest inny mężczyzna.

- Mam nadzieję, że się nie gniewasz, że wpadłem bez zapowiedzi? - Zdjął czapkę baseballową i trzymał ją w obu rękach. Jego wzrok pobiegł w kierunku zaplecza.

- Nie, oczywiście, że nie. - Marcie oparła się o szklaną ladę, unikając jego spojrzenia.

- Zdaję sobie sprawę, że nie dałem ci zbyt wiele czasu...

- Chcesz wiedzieć, czy już podjęłam decyzję?

- Tak. - Ponownie spojrzał za nią, w stronę zaplecza salonu i zasłon, które oddzielały obydwa pomieszczenia. - Ale nie chcę cię naciskać - dodał.

- Wiem.

Jego wzrok padł na przód jej fartucha. Spojrzał na drzwi wejściowe.

- Widzę, że przyszedłem nie w porę...

- Zadzwonię do ciebie. Dobrze?

- Jasne. - Jego oczy były pełne niewyobrażalnego smutku. - Jasne - powtórzył. - Cokolwiek masz mi do powiedzenia. - Odwrócił się pośpiesznie i podszedł do drzwi.

Marcie strasznie chciało się płakać. W spojrzeniu Clifforda rozpoznała to, czego sama kiedyś doświadczyła - rozczarowanie i poczucie krzywdy. Kiedy okazywało się, że mężczyzna, z którym spotykała się od trzech miesięcy jest żonaty. Albo kiedy dowiadywała się, że facet, który prosił ją o małą pożyczkę na leczenie matki, wydawał pieniądze na balangi.

Wróciła na zaplecze i opadła na kanapę.

Jack stanął przy niej.

- Dobrze - powiedział szybko. - Pobierzmy się.

Rozdział 36.

Do Letty jak przez mgłę docierało, co się z nią dzieje. Wydawało jej się, że idzie długim wąskim korytarzem. Z każdej strony otwierały się drzwi. Wszyscy się jej kłaniali.

Zatrzymała się i przeczytała tabliczkę. Przy każdych drzwiach kusiło ją, żeby wejść do środka. Zrobiłaby to, ale na końcu korytarza stał Murphy i ją wołał. Był zły i zrozpaczony. Kiedy się wahała, nie dawał jej spokoju. Nie pozwalał jej odpocząć ani się zatrzymać. Był wobec niej nieustępliwy.

Podeszła do niego, ale nie był zadowolony. Czegoś od niej chciał. Nie mogła się zorientować czego. Kochała go i usiłowała spełnić to, o co ją prosił. Nie mogła go zrozumieć. Chyba ogromnie zależało mu na tym, żeby wypiła coś gorzkiego.

Głos Murphy'ego stał się łagodniejszy. Jego ręce chłodziły, zwilżały jej twarz i szyję. Nie pamiętała, żeby był tak nieznośny. W stosunku do innych był niecierpliwy i opryskliwy. Do niej odnosił się z nie pasującą do niego czułością.

Spała i nie mogła się obudzić. Ze snu wyrwał ją hałas. Przypominał warkot silnika. W dodatku samolotowego. Poczuła słońce na twarzy i silny wiatr. Był chłodny, a ona była tak okropnie rozpalona.

Murphy przytulił ją do siebie i powiedział, że bardzo ją kocha. Obiecał, że odnajdzie Luke'a.

Luke. Na wspomnienie brata szloch uwiązł jej w gardle. Straciła go na zawsze. Na zawsze. Nie zdążyła do niego dotrzeć. Ogromny żal mieszał się ze wspomnieniem jakiegoś nieoczekiwanego daru. Miłości Murphy'ego. Zacisnęła w dłoni małego złotego aniołka.

- Pamiętaj, kocham cię - wyszeptał Murphy.

Letty na pewno szybko nie zapomni.

Wyciągnięto ją z ramion Murphy'ego i posadzono. Nie znała tego samochodu. Spojrzała na rząd pulpitów sterowniczych i zrozumiała, że jest w samolocie. Był z nią ojciec Alfaro.

Pożegnanie przerwał huk wystrzałów i krzyki. Murphy natychmiast odskoczył do tyłu i zatrzasnął drzwi.

- Ruszajcie! Ruszajcie! - wołał, ale nie do niej. - Uciekajcie stąd!

Przechyliła głowę na bok i zobaczyła, że Murphy biegnie przez trawnik. Jęknęła z przerażenia, bo zobaczyła, że otoczył go oddział rebeliantów. Z broni maszynowej buchnął ogień. Jęk Letty przerodził się w płacz i rozpacz. Bezradna patrzyła, jak Murphy upada.

- Nie... nie... Nie Murphy... Musimy zawrócić.

- Nie możemy - powiedział ze smutkiem ojciec Alfaro.

- Nie miał szans - stwierdził pilot z mocnym amerykańskim akcentem.

Letty usiłowała się skupić, ale wszystko było takie zagmatwane i ciemne, jakby spowijała ją gęsta mgła.

- Dlaczego Murphy nie poleciał z nami? - Nie miało to przecież sensu.

- Odciągnął od nas uwagę. Uratował nam życie - wyjaśnił ojciec Alfaro, ściskając ją za rękę. - Nie ma większej miłości, gdy ktoś oddaje życie, żeby uratować swoich przyjaciół.

Letty słyszała łagodne dźwięki. Cykanie zegara, odliczającego sekundy. Odgłosy kroków na wyłożonej terakotą podłodze, skrzyp metalowych kół po szynach. Wokół unosił się zapach środka dezynfekującego i czegoś jeszcze, czego nie potrafiła nazwać.

Musiała włożyć zadziwiająco dużo wysiłku, żeby otworzyć oczy i rozejrzeć się dookoła. Najpierw zobaczyła okrągły zegar na ścianie, potem telewizor, stojący w rogu. Wokół jej łóżka stał parawan, takt jak przy prysznicu.

Wyglądało na to, że jest w szpitalu. Ale to niemożliwe. Widok za oknem przypominał teksański krajobraz. Ale to było nieprawdopodobne.

Ostatnim jej wspomnieniem było Zarcero i Murphy, który trzymał ją w ramionach. Pamiętała coś jeszcze. Samolot, strzały i Murphy, który dla niej oddał życie.

Murphy. Uśmiechnęła się, zamknęła oczy i dotknęła łańcuszka na szyi.

Nie miała go.

Usiadła z wysiłkiem. Wyciągnęła się dziwacznie, żeby dosięgnąć dzwonka, którym wzywało się pielęgniarkę. Odpowiedział jej niewidzialny głos.

- Panno Madden, obudziła się pani. Wspaniale. Już idę. Jest tutaj pewien zaniepokojony dżentelmen, który chce się z panią widzieć.

Murphy. Wszystko było takie skomplikowane. Murphy by jej nie porzucił. Nie po tym, jak podarował jej naszyjnik zaręczynowy. Cała ta historia z samolotem najwidoczniej była koszmarnym snem. Zamknęła oczy i szeptem wypowiedziała modlitwę dziękczynną.

Po chwili zjawiła się pielęgniarka. Jej promienny, przyjazny uśmiech uspokoił Letty. Nie spodziewała się, że pielęgniarka wsunie jej termometr do ust. Zmierzyła jej ciśnienie.

- Mówiła pani, że mój przyjaciel... - zaczęła, gdy tylko pozbyła się z ust termometru.

- Chwileczkę, kochanie. - Pielęgniarka uśmiechnęła się wdzięcznie i chwyciła nadgarstek Letty, żeby zbadać puls. Letty omal jej nie powiedziała, że z jej sercem wszystko jest w porządku. Chciała odzyskać naszyjnik, a potem zobaczyć Murphy'ego. W tej kolejności.

Miła pielęgniarka wyciągnęła naszyjnik i była najwyraźniej zaskoczona, kiedy Letty pocałowała aniołka i założyła sobie łańcuszek na szyję. Nikt nie wiedział, że to zaręczynowy pierścionek. Dla Letty był wart więcej niż największy brylant. To był dar serca Murphy'ego.

- Czy poprosić pani przyjaciela?

Letty pokiwała entuzjastycznie głową, ale zaraz zmieniła zdanie.

- Nie, chwileczkę. Muszę sprawdzić, jak wyglądam.

- Wygląda pani tysiąc razy lepiej, niż kiedy panią tu przywieziono. Przez dwa dni nie wiedzieliśmy, czy pani przeżyje. Była pani bardzo chora.

Pielęgniarka przyczesała jej włosy.

- Jest już pani gotowa?

- Tak. - Letty nie mogła się doczekać, żeby porozmawiać z Murphym. Chciała się dowiedzieć czegoś o Luke'u. Niecierpliwie czekała, żeby powiedzieć mu, jak bardzo go kocha.

Usłyszała ciężkie kroki. Zamknęła oczy w oczekiwaniu. Ale to nie Murphy wszedł do szpitalnej sali. To był Slim.

- Witaj w domu, Letty. - Trzymał w ręce kapelusz kowbojski, z którym się nie rozstawał. - Cudownie wyglądasz. Nie potrafię ci powiedzieć, jak bardzo się cieszę, że cię widzę.

- Slim. - Nie umiała ukryć rozczarowania.

- Z tego, co wiem, mamy szczęście, że z nami jesteś.

- Cześć. - Nie była w stanie ukryć strasznego rozczarowania. - Wiesz coś o Murphym?

- Nie wrócił z tobą?

- Nie. Nie wiem. - Oparła się o poduszkę. Była potwornie zmęczona, załamana i samotna. Slim był jej przyjacielem, a Murphy całą jej miłością. Dla niego żyła.

Jack ją kocha. Nie zdawał sobie sprawy ze swoich uczuć do Marcie, dopóki się jej nie oświadczył. Potem zastanawiał się, dlaczego tak późno się zorientował. Po dziewięciomiesięcznej nieobecności odwiedził ją pod wpływem impulsu. Bardzo się zmieniła przez ten czas. Zrobiła na nim wrażenie. Ich pieszczoty polegały na czymś więcej niż tylko seksualnym zaspokojeniu. Olśniło go po tym, jak nie poszła z nim do łóżka. Przez ostatnie tygodnie cieszył się z tego, że spędzał z nią czas. Odkrył, że jest inteligentna, oczytana i dobrze zorientowana w wydarzeniach politycznych. Nie tylko miała głowę na karku. Była też ciepła, dowcipna i wesoła.

To, jak działała na jego zmysły, było całkiem inną sprawą. Jeżeli w ogóle istniała jakaś kobieta, która dorównywała mu w sztuce miłości, była nią Marcie Alexander. Wkrótce zostanie jego żoną.

Powstrzymał się i nie zadzwonił do Caina. Miał ochotę zawiadomić przyjaciół, że wkrótce dołączy do szeregu żonatych.

Powiedziała mu, że chce mieć dzieci. Jack nie myślał specjalnie o rodzinie. Nie miał takiej potrzeby. Teraz był podekscytowany na myśl, że zostanie ojcem.

Nie tak dawno odwiedził Caina. Zdziwił się, że jego przyjaciel jest dobrym ojcem. Jack nie widział, żeby ktoś tak bardzo się zmienił.

Cain zajmujący się brudnymi pieluszkami bardziej go zaskoczył, niż gdyby na przykład pasł krowy. To był dopiero widok!

Najwidoczniej Mallory'ego też pochłonęło ojcostwo. Jack słyszał ostatnio, że Mallory i jego żona planują znowu powiększyć rodzinę.

Teraz przyszła kolej na niego. Cholera, nawet mu się to podobało. Nie mógł zrozumieć, dlaczego tak długo zwlekał z decyzją. Chyba czekał na właściwą kobietę. I teraz właśnie znalazł Marcie.

Wszedł do kuchni, otworzył lodówkę i wlał sobie trochę zielonej oliwy do ust. Marcie mogła wpaść do jego mieszkania o każdej porze.

Dziś po południu kupił pierścionek z brylantem za dziesięć tysięcy dolarów. Nie przypuszczał, że wyda aż tyle pieniędzy, ale chciał, żeby Marcie wiedziała, jak bardzo ją kocha. Był z niej dumny. Dumny z tego, jak bardzo zmieniła swoją osobowość. Dumny, że nie poszła z nim do łóżka, gdy tylko zjawił się w salonie fryzjerskim.

Jeżeli będzie nalegała, poczeka nawet do ślubu. Oszalał na jej punkcie. Miał szczerą nadzieję, że nie odrzuci go po raz kolejny.

Odezwał się dzwonek u drzwi. Jack szybko obrzucił wzrokiem mieszkanie. Marcie przyszła wcześniej, to dobry znak. Pewnie także nie mogła się doczekać, żeby go zobaczyć.

Ku jego zaskoczeniu w drzwiach stała jakaś obca kobieta. Też była całkiem niezła. Trochę szczupła i blada, jak po ciężkiej chorobie.

- Czy pan się nazywa Jack Keller?

Oparł się o framugę drzwi.

- Zależy, kto pyta.

- Letty Madden.

Madden. Madden. Nazwisko wydawało mu się znajome, ale nie wiedział skąd.

- Ma pan chwilę czasu na rozmowę?

Czuł, że łatwo jej nie spławi. Zawahał się. Lepiej, żeby Marcie nie zastała go z inną kobietą.

- Pokonałam bardzo długą drogę, żeby do pana dotrzeć, panie Keller - oznajmiła Letty wprost. - To ma związek z Murphym.

Stąd znał to nazwisko. Letty Madden - irytująca urzędniczka pocztowa, która zatrudniła Murphy'ego, żeby odnalazł jej brata w jakiejś zapadłej dziurze w Ameryce Środkowej.

- Proszę wejść - wskazał ręką pokój jadalny.

Zrobiła kilka kroków i zachwiała się. Jack wystraszył się, że runie jak długa, jeżeli jej nie złapie. Chwycił ją mocno za łokieć, a potem objął w pasie i posadził na krześle.

- Przepraszam. Wczoraj wyszłam ze szpitala. Odradzano mi podróż, ale muszę z panem porozmawiać.

- Wie pani o mnie?

- Murphy często o panu wspominał.

Interesujące. Jego przyjaciel był małomówny.

- Miał pan ostatnio od niego jakieś wiadomości?

- Od jakiegoś czasu - nie.

Z jej oczu zniknął blask. Był to żałosny widok.

- Myślałam... Miałam nadzieję, że się z panem kontaktował.

- Murphy mi o pani wspominał. To pani chciała go zatrudnić, żeby pojechał z panią do Zarcero, prawda?

Pokiwała głową, a na jej ustach zagościł ledwie zauważalny uśmiech.

- Przypuszczam, że nie wyrażał się o mnie zbyt pochlebnie.

Jack nie odpowiedział wprost. Murphy uważał, że ta kobieta jest dla niego jak wrzód na dupie.

- Odnalazła pani brata?

Letty z trudem przełknęła ślinę i odwróciła wzrok.

- Spóźniliśmy się, zabili go.

- Przykro mi.

- Mnie też. Luke był porządnym człowiekiem. - Dotknęła ręką szyi i ujęła w palce nieśmiertelnik i małego złotego aniołka. Jack widział w życiu tylko jednego takiego aniołka. U Murphy'ego. Twierdził, że przynosi mu szczęście.

- Skąd go pani ma?

Letty otworzyła szeroko oczy. Nie była pewna, o co mu chodzi. Dopiero po chwili dotarło do niej, że Keller ma na myśli naszyjnik.

- Murphy mi dał. - Ich oczy się spotkały. - Nie mam od niego żadnych wiadomości. Ani słowa. I nikt nie chce mi powiedzieć, co się z nim stało. Straciłam brata. Nie mogę stracić jeszcze Murphy'ego.

Jack zmarszczył czoło. Tak mówi kobieta zakochana. Zacisnęła rękę na nieśmiertelniku, jakby był źródłem siły, jedyną rzeczą, dzięki której udawało jej się panować nad emocjami.

- Boję się, że on nie żyje - wyszeptała. Głos jej się załamał.

- Murphy nie żyje?

- Nie wiem, do kogo jeszcze się zwrócić.

- Proszę mi opowiedzieć, co się stało. - Usiadł naprzeciw niej i słuchał szczegółowej opowieści o ich przygodach w Zarcero. Przerywał jedynie wtedy, gdy chciał o coś zapytać. Skończyła w momencie, kiedy była na wpół przytomna z gorączki i Murphy zawiózł ją i księdza na lotnisko. Następnie skupił na sobie uwagę oddziałów rebelianckich, dzięki czemu mogli bezpiecznie odlecieć.

- A ksiądz?

- Nie widziałam go od tamtej pory - wymamrotała że smutkiem.

- Był z panią w samolocie?

- Tak, tak mi się wydaje. Nic już więcej nie pamiętam. Moje następne wspomnienie to szpital w Teksasie. Przyjaciel rodziny czekał, żeby ze mną porozmawiać. Kiedy wypisali mnie ze szpitala, przyjechałam, żeby pana odnaleźć.

- Nie wie pani, gdzie wylądował samolot?

- Niestety. Przykro mi. Byłam zbyt chora. Chyba ukąsił mnie jakiś szczególnie niebezpieczny pająk. Teraz już wszystko w porządku. - Odgarnęła włosy z twarzy ruchem, w którym widać było niecierpliwe oczekiwanie. - Znajdzie pan Murphy'ego?

Jack nie musiał się długo zastanawiać. Kilka lat temu schwytano go i był torturowany. Murphy sprowadził wtedy grupę ludzi, którzy uwolnili go z więzienia. Nie wahał się ani chwili, kiedy przyszedł czas, żeby się zrewanżować.

- Wsiadam do samolotu, jak tylko załatwimy lot.

Powinien najpierw porozmawiać z Marcie i wszystko jej wytłumaczyć. Ale ona na pewno zrozumie.

Letty zamknęła oczy. Była mu ogromnie wdzięczna.

- Dziękuję - powiedziała szeptem.

- Nie ma za co. Wiele Murphy'emu zawdzięczam.

- Ja też. - Nie rozwodziła się nad tym.

Jack zaczął się zastanawiać, co zaszło między nimi w dżungli. Letty wyszła, a po pięciu minutach zjawiła się Marcie.

- Cześć, Jack - powiedziała cicho.

Objął ją ramionami w talii i wciągnął do mieszkania. Chciał ją namiętnie pocałować i pokazać, jak za nią szaleje. Zrobiłby to, gdyby w ostatniej chwili nie odwróciła głowy.

- Kochanie?

Dopiero wtedy zauważył łzy w jej oczach.

- Marcie, co się stało?

- Tak mi przykro - wyszeptała.

- Przykro?

Zacisnęła ręce i spuściła głowę.

- Nie mogę za ciebie wyjść, Jack.

Niewiele brakowało, żeby się roześmiał. Ta kobieta chyba żartowała. Przecież mówiła, że pragnie małżeństwa. Wyszedł z pokoju i przyniósł pierścionek z diamentem. Coś nie pasowało do tego obrazka, ale on nie miał pojęcia co.

- Nie wyjdziesz za mnie?

- Zdecydowałam - powiedziała cichym, zdławionym głosem - że przyjmę oświadczyny Clifforda, o ile będzie mnie jeszcze chciał.

Rozdział 37.

Marcie zamknęła oczy. Próbowała się uspokoić, zanim zadzwoni do drzwi mieszkania Clifforda. Była u niego tylko raz i to z krótką wizytą.

Mieszkał niedaleko Olathe, na przedmieściach Kansas City, w piętrowym domu, który kiedyś należał do jego rodziców. Wprowadził się, kiedy został zmuszony oddać ojca do domu opieki. Był to solidny, stary dom z kwietnikami od frontu i miejscem na mały ogródek z tyłu.

Nie otwierał i Marcie myślała, że nie ma go w domu. Wtedy drzwi raptownie się otworzyły.

Clifford był zaskoczony. Patrzył na Marcie, jakby zobaczył ducha.

- Marcie, co ty tu robisz?

Dobre pytanie.

- Pomyślałam, że powinniśmy porozmawiać.

Otworzył szklane drzwi.

- Jasne.

W domu panował mrok i chłód. Meble były wielkie, masywne i ciężkie, jak Clifford. Pod ścianą stało stare pianino, którego pewnie nie używano od lat. Na nim stały fotografie w ramkach.

Kiedy Marcie była dzieckiem, chciała nauczyć się grać na pianinie. Ale nie mieli pieniędzy na takie rzeczy. Ojciec zwykle przepijał więcej, niż przynosił. Nim skończyła trzynaście lat, rodzice rozwiedli się i od tego czasu rzadko widywała ojca.

- Napijesz się czegoś? Mam świeżą kawę, jeśli chcesz.

Była tak zdenerwowana, że nie udałoby się jej utrzymać w ręku kubka z kawą.

- Nie, dziękuję.

Wskazał jej miejsce na miękkiej kanapie. Miał na sobie ubranie robocze, ale zdążył zdjąć buty. Białe skarpetki kontrastowały z czarną koszulką i dżinsami.

Pewnie wrócił do domu, zaczął czytać gazetę i zasnął w fotelu. To dlatego tak długo nie otwierał drzwi.

- Chyba wiem, dlaczego przyszłaś. - Usiadł naprzeciw niej, na brzegu krzesła i pochylił się. Absorbowały go własne ręce, bo wcale na nianie patrzył.

Czy Clifford wie? Marcie szczerze w to wątpiła.

- Przepraszam za tamto. Nie powinienem był tak wpadać bez zapowiedzi do salonu, ale chciałem usłyszeć twoją odpowiedź - wymruczał ze smutkiem.

Marcie niemal się uśmiechnęła.

- Martwisz się pierścionkiem czy oświadczynami?

- Podejrzewam, że wszystkim. Ten mały brylant nie jest dla ciebie zbyt wielką zachętą, żeby wyjść za takiego faceta, jak ja. Wybacz mi, Marcie, nie powinienem ci go dawać.

- Mam nadzieję, że to nieprawda. Przyszłam tutaj, żeby ci coś powiedzieć. - Z pośpiechem wyrzucała z siebie słowa. Chciała to już mieć za sobą.

- Wiem, że byłaś wtedy z tamtym facetem, jeżeli to cię gnębi.

Marcie poruszyła się niespokojnie.

- Zgadza się, byłam z nim. - Nie mogła go okłamać. Nie Clifforda, jedynego, który był wobec niej szczery i uczciwy.

- Od razu zorientowałem się, że przyszedłem w nieodpowiedniej chwili. - Jego głos był pełen sarkazmu.

Marcie wzięła głęboki oddech. Żal chwycił ją za gardło. Zacisnęła nerwowo ręce. Zastał jaz Jackiem. To, co miała mu do powiedzenia, stawało się jeszcze trudniejsze.

- Nie kochaliśmy się. Przysięgam ci, Clifford, że mówię prawdę.

- Ale cię kusiło.

- Tak - powiedziała cicho płaczliwym głosem.

Clifford zerwał się z krzesła tak energicznie, że Marcie była zaskoczona. Podszedł do okna.

- To chyba jest dla mnie wystarczająca odpowiedź. Zatrzymaj pierścionek, Marcie. Kupiłem go dla ciebie. Nie wiem, jak będzie się czuł tamten facet, kiedy będziesz go nosiła, ale mam nadzieję, że będziesz.

- Nie będzie tym zachwycony.

Ramiona Clifforda napięły się.

- Nie przypuszczam, żeby był. Ja bym sobie nie życzył, żeby moja żona nosiła pierścionek od innego mężczyzny.

- Nie zrozum mnie źle. Naprawdę zamierzam nosić ten pierścionek.

Clifforda roześmiał się głośno.

- Zawsze byłaś upartą kobietą. - Odwrócił się do niej twarzą. Przyglądał jej się tak, jakby chciał zapamiętać rysy twarzy. - Kocham cię, Marcie. Od samego początku wiedziałem, że cię stracę. Jesteś dla mnie zbyt dobra. Nie dziwię się, że kochasz tamtego faceta.

- Nie dziwisz się? - Nie miała zamiaru płakać. Zdziwiła się, kiedy łzy nabiegły jej do oczu i zaczęły spływać po policzkach.

- Marcie?

- Jesteś idiotą, Cliffordzie Cradmenie! - wrzasnęła. - Idiotą! Nie wiesz, co ze mnie za kobieta! Takim kobietom nie daje się pierścionków z diamentem.

Clifford był przerażony.

Marcie wstała, nie wiedząc czemu. Nie chciała wychodzić, zaczęła więc dreptać przed starym pianinem.

- Nie waż się mówić, że nie jesteś dla mnie wystarczająco dobry. Jest odwrotnie. - Objęła się rękami w pasie. - W moim życiu było tylu mężczyzn, że nie potrafiłabym zliczyć. Kochałam się z tyloma facetami, że w końcu przestałam kochać samą siebie.

Clifford wpatrywał się w nią bez słowa.

- Przez lata żyłam w przekonaniu, że mężczyznom potrzeba jedynie miłości dobrej kobiety, żeby się zmienili. Nie byłam na tyle mądra, żeby wiedzieć, że kiedy zanurzałam się w oceanie, ratując tonącego mężczyznę, ryzykowałam, że razem z nim pójdę na dno. - Pociągnęła nosem i zadarła głowę. Otarła łzy z policzków i usiadła na stołku do pianina. Oparła ręce na klapie z wypolerowanego drewna.

- Długo trwało, zanim zrozumiałam, że kiedy mężczyzna mnie bił, a potem twierdził, że nie ma pojęcia, dlaczego go utrzymuję, to wiedział, co mówi.

- Mężczyzna cię bił?

- Bo to jeden? Wolno się uczę.

- A ten, z którym byłaś dziś wieczorem? Uderzył cię kiedyś? - Clifford, zacisnął pięści.

- Jack? Nie, nigdy.

Clifford odetchnął.

- To dobrze.

- Nie rozumiesz, Clifford? - Nie mogła zapanować nad emocjami. Rozpłakała się.

- Co mam rozumieć? Kim jesteś? Wiedziałem o tym od razu, Marcie.

Wpatrywała się w niego, niepewna, czy dobrze zrozumiała.

- Jesteś ciepłą, wspaniałą, kochającą kobietą.

Parsknęła.

- Nie słyszałeś, co powiedziałam? Przeżyłam wiele z mężczyznami, Clifford. Nie kończących się, nudnych historii z wieloma facetami.

- Cóż, wszyscy mają jakieś przeżycia, prawda? O twoich dowiedziałem się dawno temu.

- Naprawdę?

Odwrócił od niej wzrok i lekko wzruszył ramionami.

- Znalazło się wielu tak zwanych przyjaciół, którzy powiedzieli mi, że cieszysz się pewną reputacją.

Marcie zamknęła oczy, bo zrobiło jej się niedobrze.

- Poza jednym jedynym razem nigdy nie próbowałeś zaciągnąć mnie do łóżka.

- Wiesz dlaczego, Marcie? Bo dla mnie zawsze byłaś damą. Nigdy nie dałaś mi powodu, żebym myślał inaczej. Byłem dumny, że mogę się z tobą spotykać. Masz w sobie dużo ciepła i jesteś wesoła. Przynosiłaś mi radość. Czas, który z tobą dzieliłem, był najlepszym czasem w moim życiu.

- Jesteś idiotą.

- Dlatego, że cię kocham? Nie sądzę. Bardzo wiele dla mnie znaczy to, że przyszłaś zawiadomić mnie, że odchodzisz z tym facetem. Nie mam o to pretensji. On da ci o wiele więcej, niż ja mógłbym kiedykolwiek ci dać.

Nie mogła uwierzyć w to, co mówił Clifford.

- Widzisz, kocham cię i dlatego muszę się pogodzić z twoją decyzją.

- Cliffordzie Cradmen, kocham cię. To za ciebie chcę wyjść, nie za Jacka Kellera. Za ciebie.

- Za mnie? - Zmrużył oczy, jakby nie był pewien, czy powinien uwierzyć. - Przyszłaś tutaj, żeby mi powiedzieć, że chcesz za mnie wyjść?

Podeszła do Clifforda i stanęła naprzeciw niego, spoglądając groźnie.

- Nawet nie myśl o tym, żeby zmienić zdanie.

- Zmienić zdanie? Ja... jesteś pewna?

- Jestem tego bardziej pewna niż czegokolwiek innego.

- Ale...

- Nie szukaj wymówek, nie wykręcisz się. Jasne?

- Tak, ale... - Jego oczy rozbłysły z radości.

- Całe życie czekałam na takiego dobrego mężczyznę, jak ty.

Uśmiechając się szeroko, posadził Marcie na kolanach.

- Szaleję za tobą, Marcie. Nawet nie masz pojęcia, jak cholernie trudno nie kochać się z tobą.

- Mamy na to mnóstwo czasu. - Zarzuciła mu ręce na szyję.

- Całe życie - powiedział Clifford, całując tak łakomie, że zabrakło jej tchu.

Uśmiechnęła się do niego, bo wiedziała, że będą razem szczęśliwi. Bardzo szczęśliwi.

Rozdział 38.

Ten tydzień był najdłuższy w życiu Letty. Siedziała przy telefonie, podnosiła słuchawkę, gdy dzwonił, i czekała na jakąś wiadomość o Murphym. Nieważne od kogo. Od Jacka Kellera. Od ojca Alfaro. A nawet od samego kapitana Norte.

Nie wiedziała nic i to doprowadzało ją prawie do szaleństwa. Nie spała i nie miała apetytu. Brak wiadomości nie był dobrą wiadomością. Nie miała informacji o Murphym, a rozpaczliwie chciała wiedzieć, co się z nim stało.

Nie mogła dłużej znieść oczekiwania. Zaczęła działać. Udała się tam, gdzie mogli udzielić jej informacji - do siedziby CIA w Waszyngtonie.

Zmarnowała prawie dwa dni, żeby się przedrzeć przez biurokratyczną dżunglę. Musiała wrzeszczeć, żeby ktoś zwrócił na nią uwagę. Miała nadzieję, że powiedzą jej wszystko, żeby tylko się od niej uwolnić. Trzeciego ranka zaprowadzono ją do biura agenta Kena Kempera.

- Panna Madden.

Zaprosił ją do swojego gabinetu, stanął za biurkiem i wskazał jej miejsce.

Sam również usiadł i wziął plik dokumentów.

- Szuka pani informacji o wielebnym Luke'u Maddenie i najemnym żołnierzu o nazwisku Shaun Murphy.

- Zgadza się. - Złożyła race i czekała. Zorientowała się już, że im mniej mówi, tym lepiej.

- Czy wielebny Madden to pani brat?

- Tak.

- Misjonarz z Zarcero?

- Zgadza się.

- A dlaczego interesuje się pani Murphym?

- Wynajęłam go, żeby odnalazł mojego brata - odpowiedziała rzeczowo.

- Rozumiem. - Zacisnął usta, wyrażając dezaprobatę.

Milczała. Nie będzie się tłumaczyła, dlaczego zatrudniła Murphy'ego. Rząd federalny nie dał jej wyboru. Zrobiła wszystko, co mogła, żeby skłonić władze do interwencji. Zbyli ją, więc musiała sama zacząć działać.

- Czy wynajęcie Murphy'ego było mądrym posunięciem?

- A co miałam zrobić? - Straciła cierpliwość. - Błagałam i prosiłam, żeby nasze władze pomogły mi odnaleźć Luke'a.

- Z pewnością rozumie pani, że to było niemożliwe.

- Bez przerwy mi to powtarzano. Dlatego wynajęłam Murphy'ego. - Zadarła dumnie podbródek. Nie da się zbić z tropu.

- I znalazła pani brata?

Letty ścisnęło się gardło.

- Jestem prawie pewna, że został zabity. - Trudno jej było wypowiedzieć te słowa. - Nie mam żadnego dowodu, ale obawiam się, że dla Luke'a nie ma już nadziei.

Agent spuścił wzrok.

- My również jesteśmy przekonani, że pani brat został zamordowany.

Milczała, dopóki skurcz w gardle ustąpił.

- Skoro macie wiadomości o losie mojego brata, musicie wiedzieć, co się dzieje z Murphym. Wasi ludzie mają swoje sposoby, żeby się tego dowiedzieć. - Zacisnęła zęby. - Daję słowo, że jeżeli pan mi nic nie powie, narobię takiego rabanu, jakiego jeszcze nie widzieliście.

- Większego niż zdążyła już pani narobić?

- Tak - odparła z wściekłością.

- Ach...

- Proszę mi powiedzieć, co pan wie o Murphym! - wrzasnęła.

Zaległa między nimi pełna napięcia cisza.

- Jeżeli mogę panią na moment przeprosić...

- Nie. Proszę mi powiedzieć.

Zawahał się, a potem nacisnął przycisk na swoim telefonie.

- Przyślijcie agenta Mosera.

Po pięciu minutach pojawił się drugi mężczyzna. Wszedł do pokoju, podał rękę Letty i usiadł na krześle obok niej.

- To, co pani powiemy, nie może wyjść poza to pomieszczenie - ostrzegł Kemper.

- Naraziłoby to niewinnych ludzi na niebezpieczeństwo - dodał Moser. - Zrozumiała pani?

Letty pokiwała głową.

Mężczyźni wymienili spojrzenia, jakby podejmowali decyzję, kto przekaże jej informację.

- Dostaliśmy wiadomość o pani przyjacielu.

- Tak? - Zaschło jej w gardle ze zdenerwowania.

- Obawiam się, że nie jest dobra. - Drugi mężczyzna poprawił okulary, które zjechały mu na czubek nosa.

Tak myślała. Inaczej Murphy sam by się z nią skontaktował.

- Nie żyje? - spytała. - Tylko to chcę wiedzieć.

- Obawiam się, że tak.

Letty zamknęła oczy i poczuła, że serce w niej zamiera.

- Bardzo nam przykro, panno Madden - powiedział łagodnie Kemper.

- Chyba złapali go na lotnisku? - Agent Moser zadał retoryczne pytanie.

Letty pokiwała głową. Więc to była prawda, a nie jakieś majaki.

- Został wzięty do niewoli i skazany następnego dnia. Najprawdopodobniej go powieszono.

Rozdział 39.

Letty siedziała na ganku w półmroku chłodnego wieczoru. Łuskała groch i przyglądała się gęstym chmurom, które sunęły po ciemnoniebieskim teksańskim niebie. Miesiąc temu wróciła z Waszyngtonu. Od tamtej pory nie kontaktowała się z Jackiem Kellerem. Nie miała od niego żadnych wiadomości, ale już znała odpowiedź. Nie było żadnej nadziei. Straciła brata. Straciła też Murphy'ego.

Kiedyś będzie mogła oglądać zachód słońca bez rozdzierającego bólu w sercu. Kiedyś się pozbiera. Czas jest najlepszym lekarzem i najlepszym pocieszycielem.

Slim wpadał co wieczór przez dwa tygodnie. Martwił się o nią i kochał na swój sposób. Letty doceniała jego troskę i przyjaźń. Mimo to delikatnie poprosiła go, żeby nie przychodził.

Nie wróciła do pracy na poczcie. Nie zdecydowała jeszcze, czy w ogóle wróci do pracy. Pewną pociechę przynosiła jej praca w ogrodzie. Żyła z dnia na dzień, bez oczekiwań i bez planów. Doszła do wniosku, że taki tryb życia pomoże jej szybciej wrócić do siebie. Tego właśnie potrzebowała.

Najbardziej lubiła siedzieć wieczorami i chłonąć piękno zachodu słońca, wspominając dni spędzone z Murphym w dżungli Ameryki Środkowej. W przyszłości chciała cieszyć się z tego, że go kochała, a nie pielęgnować w sobie żal z powodu jego śmierci.

Mimo że straciła brata, miała w sobie kruchy spokój. Ból wdarł się w nią głęboko. Straciła tylu kochanych ludzi. Od kiedy skończyła pięć lat, nie miała matki. Babcia umarła, kiedy miała jedenaście lat, a śmierć ojca przeżyła jako młoda kobieta. Jej brat bliźniak... Bez wątpienia najbardziej przeżyła tę stratę.

Pogodziła się ze śmiercią Luke'a. Zrobiła wszystko, co w ludzkiej mocy, żeby go uratować, dotrzeć do niego na czas. Zanim wyruszyła na poszukiwanie brata, ostrzegano ją, by przygotowała się na najgorsze. Mimo to nie chciała porzucić nadziei.

Żadne psychiczne przygotowania nie mogły oswoić Letty z myślą o śmierci Luke'a. Była przekonana, że Luke prosił Boga, żeby go zabrał z jakiegoś ważniejszego powodu. Jego śmierć, tak jak całe życie, była odpowiedzią na modlitwę. Mimo że bardzo chciała, nie czuła żalu z tego powodu.

Bardziej opłakiwała Murphy'ego. Za Murphym będzie tęskniła. Kiedy go pokochała, odnalazła nieoczekiwaną radość. Ta miłość była niespodzianką w jej życiu.

Zakochali się w sobie nieświadomie. Letty z początku uważała, że Murphy jest wulgarny i nieprzyzwoity. Wychodził z siebie, żeby ją zaszokować i zdenerwować, ale to była tylko gra. Wewnątrz był jednym z najwrażliwszych i najrozsądniejszych mężczyzn, jakich znała.

Zachowała wspomnienie Murphy'ego bawiącego się w Questo z dziećmi. Żałowała, że nigdy nie będzie mógł baraszkować i śmiać się z ich dziećmi.

Ujawnił ludzkie uczucia, kiedy przytulał ją i pocieszał, kiedy omal nie zgwałcono jej w Siguierres. Chwile w jego ramionach zachowa w sercu na długie lata. Była naiwną idiotką, że zwolniła Murphy'ego, kiedy zobaczyła go z kobietą w knajpie. Teraz wiedziała, że kierowała nią zazdrość. Jej serce musiało już wtedy wiedzieć.

Uśmiechnęła się. Dzięki Murphy'emu tyle się o sobie dowiedziała... Nigdy nie zapomni tych lekcji.

W oddali dostrzegła przybliżającą się ciemną plamę i westchnęła. Pewnie znowu Slim. To, że nie spuszcza z niej oka, nie zmieni jej uczuć do niego. Ale on nie przyjmował tego do wiadomości.

Ale to nie ciężarówka Slima jechała piaszczystą drogą, która łączyła jej dom z autostradą.

Letty odstawiła na bok miskę z grochem, wstała i oparła rękę o kolumnę ganku. Zamrugała oczami, a jej serce zaczęło szybciej bić, kiedy mężczyzna zaczął być widoczny. Poznała tego człowieka, jedynego, którego kochała nad życie.

Murphy'ego.

Serce waliło jej jak młotem, tłukąc o żebra. Ostatnio dużo o nim myślała. Nic dziwnego, że jej wyobraźnia zaczęła działać. Chyba miała halucynacje.

Ciężarówka zatrzymała się, ale wizja nie znikała. Drzwi kabiny otworzyły się i wysiadł z niej Murphy.

Nie wiedziała, czy wierzyć swoim oczom. Spragnione widoku Murphy'ego zmierzyły go od ciemnych, gęstych, krótko obciętych włosów do kowbojskich butów.

Stanął przed schodami, a kąciki jego ust uniosły się w leniwym, powolnym uśmiechu. Stęskniony wzrok pobiegł ku niej. Jego oczy promieniały miłością. Letty zrozumiała, że to nie sen ani zjawa. To był Murphy, cały i zdrowy.

Z gardła wyrwał jej się zduszony krzyk. Niemal sfrunęła z ganku wprost w jego ramiona.

Złapał ją, odchylił głowę i roześmiał się.

- Przez chwilę się zastanawiałem, czy pamiętasz, kim jestem.

- Murphy... och, Murphy. - Nie dając mu czasu na wyjaśnienia czy odpowiedź, nieprzerwanie obsypywała pocałunkami jego twarz. Nie przejmowała się tym, gdzie lądują jej usta. Liczyło się tylko to, że była przy nim, całowała go. Rozkoszowała się tym, że Murphy żyje.

- Letty, Letty kochana. - Wymruczał jej imię, objął ją w talii i uniósł kilka centymetrów nad ziemię. Ukryła twarz w zagłębieniu jego szyi i westchnęła gwałtownie.

- Kocham cię tak bardzo, tak bardzo, tak bardzo - powtarzała bez przerwy.

- Ja też cię kocham. - Ujął jej twarz w dłonie. Pieścił ją ustami i językiem, aż oboje zaczęli drżeć i przywarli do siebie.

Letty czuła, że Murphy niechętnie oderwał wargi od jej ust. Uśmiechnął się i pogładził kciukami jej policzki, wilgotne od łez, których nie była świadoma.

- Myślałam, że nie żyjesz - oznajmiła, kiedy już mogła się odezwać.

Usiedli na schodach, przytuleni do siebie.

- Kto ci tak powiedział?

- CIA.

Cichy śmiech Murphy'ego sprawił, że kosmyk włosów Letty zsunął się na skroń.

- Musisz się nauczyć jednej rzeczy, kochanie. Nie należy wierzyć władzom.

- Ale widziałam, jak cię zastrzelili... a przynajmniej tak mi się wydawało.

- Nie mogłaś wiele zapamiętać.

- Strzelili do ciebie, tak?

Zawahał się.

- Tak. Kilka razy.

Westchnęła i chciała natychmiast obejrzeć blizny, ale Murphy ją powstrzymał.

- Wszystko w porządku.

- Wiem, ale...

- Hej, jestem tu, prawda? Dzięki Jackowi i kilku naszym przyjaciołom.

- To Jack Keller cię znalazł? - Zawsze będzie wdzięczna przyjacielowi Murphy'ego. Znajdzie sposób, żeby mu to wynagrodzić.

- Opowiedz mi wszystko. Muszę wiedzieć. Czego się dowiedziałeś o Luke'u? Nie ukrywaj przede mną niczego.

Pocałował ją. Długo trzymał wargi na jej ustach. Chciał poczuć jej smak, zanim odpowie.

- Najpierw cię postrzelili, a potem zaprowadzili do kapitana Norte, tak?

Zesztywniał, a potem skinął głową.

- Tak.

- Czy oni cię... torturowali?

- Powiedzmy, że Norte był bardzo zadowolony, że mnie widzi, ale wściekły, że mnie postrzelono. Sam chciał mnie zabić. Wyglądało na to, że umrę i nie dostarczeniu tej przyjemności. Nie zamierzał ułatwiać mi śmierci. Chciał, żebym najpierw odcierpiał za swój błąd.

Letty zesztywniała. Wiedziała, że musiał znosić straszny ból.

- Dwie rany na plecach uratowały mi życie.

- Jak?

- Wrzucono mnie do więzienia.

- Bez opieki lekarskiej? To przestępstwo, nieludzkie... Ale czego się można spodziewać po rebeliantach?

- Uratowała mi życie kobieta o imieniu Rosita.

Przyjaciółka Luke'a, kobieta, którą Letty chyba widziała w San Paulo.

- Musiała mieć kogoś znajomego, który zgodził się wpuścić ją do więzienia. Przyszła do mnie, bo chciała znaleźć ciebie. - Zawahał się i dotknął dłońmi jej twarzy. - Miałaś rację. Luke nie żyje. Przykro mi, kochanie. Zrobiłbym wszystko, żeby ci tego oszczędzić.

- Jak? - Z trudem wypowiedziała to słowo.

- Rosita jest przekonana, że umarł spokojnie we śnie, ale nie jest tego pewna.

Murphy objął mocno Letty.

- Dowiedział się, że jesteśmy w Zarcero. Poprosił Rositę, żeby zrobiła, co może, żeby cię odnaleźć.

Łzy napłynęły do oczu Letty. Nawet kiedy jego życie wisiało na włosku, Luke był myślami przy niej.

- Ona kochała twojego brata.

- Wiem - powiedziała cichym, drżącym głosem. Chociaż Luke nie wyjawił siostrze swoich uczuć do Rosity, Letty wiedziała w głębi duszy, że podzielał jej miłość.

Murphy przyciągnął Letty bliżej.

- Pewnie bym umarł, gdyby Jack i inni nie przybyli w porę. Chyba się nie zmartwisz, kiedy ci powiem, że Norte nie żyje? Nieźle by było, gdybym to ja go załatwił, ale Jack mnie uprzedził. Ja nie mogłem nawet ruszyć ręką.

Przez te długie, samotne tygodnie Letty była zrozpaczona. Wierzyła w najgorsze i cierpiała.

- Dlaczego tak długo zwlekałeś, żeby do mnie przyjechać?

- Nie mogłem wcześniej, kochanie. Było ze mną krucho, zanim Deliverance Company nie wywiozła mnie z San Paulo. - Odgarnął jej włosy z karku i pocałował w szyję. Podniósł wzrok, żeby spojrzeć jej w oczy, i zauważył naszyjnik.

- Nosisz go.

- Przecież to mój pierścionek zaręczynowy, pamiętasz?

- Zaręczynowy? To my jesteśmy zaręczeni?

- Oświadczyłeś mi się. - Niezbyt cieszyła się z faktu, że najwyraźniej o tym zapomniał.

- Poprosiłem cię o rękę? Ja? Chyba żartujesz. - Przyglądał się jej badawczo. - Mam szczerą nadzieję, że nie potraktowałaś tego poważnie.

- Najpoważniej na świecie. Słuchaj, Shaunie Murphy. Może i ucierpiałeś w Zarcero, ale to jest nic w porównaniu z tym, co ci zrobię, jeżeli zmieniłeś zdanie.

Roześmiał się i zmierzwił jej włosy.

- W przeciwieństwie do niektórych znanych mi ludzi, dotrzymuję słowa.

- Sugerujesz, że ja nie dotrzymuję? Nagle umilkła. - Czy... chodzi ci o naszą umowę?

- Mam zamiar odebrać swoją należność.

Objęła go ramionami za szyję, westchnęła głośno i przycisnęła głowę do jego piersi.

- A ja mam zamiar ci ją dać.

Epilog

Letty stała na ganku, oparta o drewnianą poręcz. Wpatrywała się w nocne niebo, oczarowana milionem migoczących gwiazd. Księżyc w pełni niczym strażnik czuwał nad ziemią.

Chciała wierzyć, że Luke spogląda na nią z góry i uśmiecha się do niej z jednej z tych gwiazd. Nie mogła spać, myślami była przy bracie.

Przed miesiącem dostała niespodziewanie list od Luke'a. Napisał go niemal przed rokiem. Rosita załączyła notkę, że tę kopertę znaleziono w biurze komendanta Faqueza krótko po tym, jak w Zarcero władzę objął znowu legalny rząd.

Letty przeczytała go nieskończoną ilość razy. Znała go już na pamięć.

Moja najdroższa Letty!

Przykro mi, że piszę, żeby Ci powiedzieć, że zanim przeczytasz ten list, ja nie będę żył. Kilka dni temu stanąłem przed sądem, który oskarżył mnie o zbrodnie popełnione przeciwko narodowi Zarcero. Proces i to, co stało się z tym krajem, głęboko mnie zasmuca, ale nic nie mogę na to poradzić.

Nie opłakuj mnie, Letty. Odchodzę z tego świata, wierząc, że wypełniłem wolę Bożą. Jednak odchodzę nie bez żalu. Jest w tym tyle ironii. Po raz pierwszy w życiu jestem prawdziwie, głęboko zakochany. Moje nadzieje na przyszłość przepadły, bo Bóg wezwał mnie do większych dzieł.

Znam Cię, Letty, prawie tak dobrze, jak siebie samego. Proszę Cię, nie bądź rozgoryczona. Wybacz moim oprawcom. Odchodzę, ale obiecuję, że nigdy nie będziesz sama. Moja miłość zawsze będzie z Tobą.

Będę przy Tobie w najczarniejszych chwilach i w godzinach największej radości. Żołnierze mogą odebrać mi życie i wszystko, co mam, ale nic nie jest w stanie zniszczyć bliskości, jaka nas łączyła.

Kiedy byliśmy dziećmi, czasami twierdziłaś, że czujesz, że coś mi jest. Nigdy nie byłem pewien, co myśleć o tym Twoim dziwnym „odczuciu”. Zawstydzony przyznaję, że Ci nie wierzyłem. Teraz Cię rozumiem, bo sam to czuję. W stosunku do Ciebie. Bóg ma względem Ciebie wspaniałe plany, Letty. Czekają Cię niesamowite przygody. Mogę Cię opuścić, bo w głębi duszy wiem, że znajdziesz szczęście. Nie jestem prorokiem, ale nie zdziwiłbym się, gdybyś w ciągu najbliższych miesięcy wyszła za mąż. Tak bardzo chciałbym Cię widzieć jako żonę i matkę.

Zawsze byłaś mądrzejsza ode mnie. Przynajmniej lubiłaś tak myśleć! Po raz pierwszy poznam coś prędzej od Ciebie. Niebo. Kiedy następnym razem spojrzysz w niebo, wypatruj mnie, Letty. Będę się stamtąd uśmiechał do Ciebie.

Twój brat

Dziecko poruszyło się w niej. Dotknęła ręką brzucha i uśmiechnęła się do siebie. W ciągu tego ostatniego roku bez Luke'a wiele się o sobie dowiedziała. Tęskniła za nim rozpaczliwie, ale stało się tak, jak mówił. Bóg zamknął jedne drzwi i szybko otworzył inne. Była żoną i wkrótce miała zostać matką. Dawno porzuciła obawy, że będzie taka jak jej matka. Murphy miał rację. W niczym jej nie przypominała. To jego miłość sprawiła, że zrozumiała to, co dawno powinna była wiedzieć.

Oszklone drzwi otworzyły się.

- Letty?

- Jestem tutaj. - Spojrzała przez ramię na męża.

Murphy stanął obok.

- Nie możesz spać?

- Myślałam o Luke'u.

Objął jaw talii i przycisnął dłonie do jej zaokrąglonego brzucha.

- Nie znałem go, ale byłbym dumny, gdybym mógł go nazwać przyjacielem.

- Luke kręciłby głową z niedowierzaniem, widząc nas dwoje. - Pomyślała o tym, jak zmieniła ich miłość.

- Mam wrażenie, że twój brat o mnie wiedział.

Letty westchnęła.

- Chyba tak.

Luke miał rację. Była naprawdę szczęśliwa. Murphy opuścił Deliverance Company. Otworzył agencję ochroniarską. Miał tyle zleceń, że nie nadążał z pracą.

- A co z Jackiem? - Pomyślała o firmie i o propozycji, jaką złożył mu Murphy. - Będzie dla ciebie pracował?

Murphy pocałował ją w kark.

- Chyba się na to nie zanosi. - Wciągnął głęboko powietrze. - Gdybym go nie znał, powiedziałbym, że się zakochał.

- A co w tym dziwnego? Przecież ty też się zakochałeś?

- Tak, ale ja mam żonę, a Jack - nie. Od kilku miesięcy jest w paskudnym nastroju. Z własnego doświadczenia wiem, że kiedy facet marnieje w oczach, przyczyną jest zwykle kobieta.

Letty nie mogła się nie zgodzić z tym stwierdzeniem. Chyba miał rację.

- Pozbiera się.

- Tak? - Murphy zachichotał. - A skąd to wiesz?

- Nie wiem na pewno, ale chcę dla niego dobrze. - Wiele zawdzięczała przyjacielowi Murphy'ego i chciała, żeby był szczęśliwy.

- Wracamy do łóżka? - Ziewnął głośno.

- Tak. - Razem weszli do domu.

Odwrócili się jeszcze i zobaczyli, jak spadająca gwiazda zostawia na czarnym niebie ognisty szlak.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Najemnicy 02 Noc i dzień
Macomber Debbie Najemnicy Noc i dzień
Macomber Debbie Deliverance Company 02 Noc i dzień (1996) Shaun&Letty
Debbie Macomber Noc i dzień
Macomber Debbie Noc i dzień
Debbie Macomber Noc i dzień
Noc i dzień Macomber Debbie
Macomber Debbie Jedna noc
Macomber?bbie Noc i dzień
Macomber Debbie Jedna noc
Macomber Debbie Jedna noc 2
Macomber Debbie Jedna noc(1)
Macomber Debbie Jedna noc
Macomber Debbie Jedna noc
Dzień zakochanych 3 Macomber Debbie Oplacona randka
Macomber Debbie Najpierw ślub
W każdą noc i dzień, KATECHEZA DLA DZIECI, kościół
Macomber Debbie Srebrzyste dzwonki

więcej podobnych podstron