Martinson Harry Miejsca gdzie nic sie nie dzieje


Harry Martinson

Miejsca, gdzie nic się nie dzieje

Middlesbrough to średniej wielkości miasto we wschodniej Anglii. Przyszliśmy tam w mglisty październikowy wieczór, z ładunkiem rudy żelaznej do wielkich pieców stalowni Middlesbrough Iran Works. W mgle całe miasto zdawało się kaszleć huczącym chrapliwym kaszlem. Poprzez szczerzące się trawersy dachów, wielkie piece i walcownie niczym wulkany rzucały na niebo straszliwe łuny. Miało się wrażenie, jakbyśmy przyszli do olbrzymiej islandzkiej Hekli, stękającej przy wybuchach lawy. Celnicy weszli na pokład i pytali, czy mamy spirytus. Nie.

- No to dziękujemy.

- I my też.

- Dobranoc.

- Dobranoc.

Znikli we mgle na trapie. Lampa naftowa w kubryku rzucała przyjazne światło. Wieczorem kubryk stawał się domem. Domem, gdzie się łata spodnie, zdaniem większości. Ja i drugi palacz nie mieliśmy na ten temat zdania. Zeszliśmy na ląd. Palaczowi zostało siedem szylingów z ostatniego pobytu w Anglii. Chcieliśmy zwiedzić Middlesbrough. Stalownia żarzyła się ognistą łuną we mgle. Wyglądała okazale. Ale my byliśmy palaczami i prędko znużył nas ten przemysłowy wulkan. Szliśmy przez olbrzymich rozmiarów wysypisko złomu. Pośrodku złomowiska ogromna lampa łukowa dyndała na stalowym słupie niczym stalowa gruszka. Roztaczała krąg światła wielki jak tuzin parkietów do tańca w ludowych parkach w Normandii. Wszędzie leżały hałdy złomu. Wyglądało to fantastycznie, a stalownia kaszlała w naszą stronę głuchym hukiem. Przystanęliśmy w kolisku świateł i przyglądaliśmy się złomowi. Pochodzenie większości elementów potrafiliśmy określić, było tam całe mnóstwo okrętowego złomu, zużyte kotły parowe, do wnętrza których zaglądaliśmy jak do beczek na wino, na wpół rozsadzona wybuchem niemiecka łódź podwodna ze Scapa Flow leżała niczym przecięty rekin ze splątanymi resztkami maszyn-wnętrzności. Jedna z torpedowych wyrzutni, jeszcze prawie nie uszkodzona, szczerzyła do nas swoją czeluść. Wrzuciliśmy do tego ścierwa kilka kawałków złomu trafiając prosto do tuby. Zepsuty manometr dyndał na cienkiej miedzianej rurce. Oderwaliśmy go. Obok leżała sterta samych tylko wybrakowanych kluczy naśrubkowych i mutrowych. Wzięliśmy ogromny klucz do śrub okrętowych, jeden z tych, co to ważą czterdzieści pięć kilo, i rozbiliśmy nim na drobny mak mnóstwo innych odłamków złomu na łodzi podwodnej. Narobiliśmy się przy tym, ażeśmy się spocili i zmęczyli, a potem poszliśmy sobie stamtąd. Dwóch urwisów, którzy nadokazywali się do upadłego na Caimpo Santo wojennego złomu.

Wyszedłszy z kręgu światła zapaliliśmy papierosy. Nim zgasła zapałka, jeszcze oślepieni jej płomieniem, potknęliśmy się o dużą płytę złomu.

- Pewnie znowu jakiś cholerny Uboot? - ryknął John, który stłukł sobie boleśnie palec u nogi. Zatrzymał się jak wryty.

- Nie! Stop, to jakiś kamień!

Zapaliliśmy zapałkę i oświetliliśmy od góry kamień, który miał kształt niskiego, grubego obelisku.

- Coś tu jest napisane - powiedział John - zapalaj zapałki i czytaj! To pewnie coś o tej hucie. A może leży tu gość, co wymyślił wędzoną wieprzowinę.

Zaczęliśmy czytać i przepełniła nas owa mrożąca krew magia, która rodzi się, gdy człowiek czegoś się zawstydzi. Paliliśmy zapałkę po zapałce. Zużywszy oba pudełka, nie zdołaliśmy mimo to przeczytać więcej jak tylko jedną z czterech ścian obelisku.

- To chłopcy z tej stalowni. Zginęli na wojnie - mruknął John.

- Skończyły się zapałki - odrzekłem - kupimy w tej dziurze kieszonkową latarkę, to będziemy mogli przeczytać całą tablicę.

Poszliśmy dalej przez zasypane złomem place i minęliśmy wartownię. Wartownik siedział zagłębiony w lekturze wiadomości sportowych, jak przygwożdżony, wydawało się, że wypali oczyma dwie dziury w gazecie. Podniósł oczy na nas. Nie były jasnobrązowe, jak tego można się było spodziewać, lecz jasnoszare i bardzo poczciwe: - Seamen, ar'n't you?

- Jeszcze jak, staruszku!

Zgrzyt kołowrotu. Staruch kiwa głową. Idziemy w stronę miasta. Mgła ściele się na ulicach. Jest dopiero siódma godzina. Dokoła brudno, pełno kurzu, kurz zmieszał się z mgłą, skrzypi jak piasek i lepi się do naszych szerokich podeszew. Najpierw długie odcinki węglowego żużla między spryskanymi błotem podmiejskimi parkanami, potem mieszkalne rudery: nie wiadomo jakiego koloru. Brązowe, może czarnoszare. Raj dla oczu, które nie znoszą jaskrawych kolorów; jakoś kojąco, usypiająco. Życie ludzkie toczy się tu prawdopodobnie na trzy zmiany: sennie, senniej, najsenniej. Dusza tego środowiska jest przecież senna jak wilgotne gniazdo szczurów. Ludzie mijają nas pełni sennej, heroicznej, proletariackiej flegmy. Angielscy proletariusze są Chińczykami Zachodu - w znacznym stopniu z tego powodu, że jest ich za dużo na wyspach, które są zbyt ciasne. A przecież Anglia to początek nowoczesnej epoki Zachodu: epoki przemysłowej. Wszystko musi stanowczo wyglądać inaczej, niż to ludzie mówili. Skreśl nazwę Anglii. Skreśl wszelkie określenia krajów. Życie to coś psychicznego. Kraje to coś psychicznego. Leżą na odmiennych psychicznych poziomach i są rozmaicie dręczone przez dogmaty.

- Świat cierpi, do licha, na rozdwojenie osobowości, na piętnaście, dwadzieścia ideałów i płci. Jak ci się zdaje John?

- E tam, znowu pleciesz te swoje cholerne bzdury.

- Mamy nareszcie jakąś wystawę. No więc kupujemy tę latarkę czy nie?

- Jasne, że kupujemy!

- Plotę bzdury, powiadasz. Nie rozumiesz się na tym chłopcze. Myślisz może, że ci różni wielcy faceci wymyślą coś innego jak tę samą starą Anglię i te same Niemcy, i granice lądowe, i granice celne, i diabli, i jego babkę. A coś takiego płodzi tylko łodzie podwodne itepe - chyba to rozumiesz.

- Tak, tak, ale ty wciąż mówisz tak diabelnie zawile.

- Słuchaj no! Nie masz na tyle oleju w głowie? Nie rozumiesz, że krajem marynarza jest morze. Co? Wchodzimy tu, tutaj są latarki kieszonkowe.

Dźwięczny miedziany dzwoneczek wisi wysoko na wewnętrznej stronie drzwi; dzwoni, gdy je otwieramy, zupełnie tak jak w sklepiku na szwedzkiej prowincji.

- Dobry wieczór! A racja, good evening!

- 'evening, boys!

Sprzedawczyni jest miła i uprzejma i mogłaby się bez trudu nazywać Svea Nilsson. Ma ładne dłonie, lakierowane paznokcie. Przypuszczalnie umie także grać na pianinie: słyszymy jego dźwięki gdzieś w domu. Melancholijne brzdąkanie stwarza nastrój, gdy w milczeniu oglądamy kombinezony i wąchamy mydła, które kupujemy. Gładkie, żółte kawałki higieny.

- Czy w tym mieście są dziewczęta, które lubią marynarzy? - pytamy.

- Nie zdaje mi się - odpowiada wstydliwie sprzedawczyni.

Kupujemy więc kieszonkową latarkę.

- Świeci dobrze? No tak. Jak ultrałukowa latarnia na Helgolandzie, co rzuca blaski swojej soczewki z natężeniem piętnastu milionów świec Hefnera...

- Ech, zamknij się z tymi twoimi cholernymi wykładami - mówi John.

- No cóż, to idziemy.

Żegnamy się uprzejmie. Dzwonek u drzwi dzwoni, gdy odchodzimy, jak w małym kościółku dla lalek. Dziewczyna za ladą grzecznie nas żegna i zaczyna układać towar. Drzwi zamknęły się szczelnie za nami. Już nigdy w życiu nie zobaczymy tej dziewczyny. Idziemy przed siebie błotnistym chodnikiem. Mgła. Tam, w tym sklepie było kobiece universum: Svea Nilsson, Saya Yalkaya, Alice Brown albo cokolwiek bądź. Tu jest Middlesbrough, miasto węglowe i przemysłowe we wschodniej Anglii. Nie mówię nic o tym do Johna. Zaraz by mi kazał stulić pysk. Ulica była niemal pusta, zaczął padać deszcz, zrobiło się późno. Chodniki wiły się we mgle, ogołocone z kobiet i mężczyzn. Nie było widać nawet kotów.

- Takiego miasta nie można by chyba umyć - odezwałem się namacawszy w kieszeni marynarki kawałek mydła.

- Tam opodal jest pub - powiedział John.

- Chodźmy, weźmiemy sobie po piwie i będziemy się patrzeć na tych gości od węgla.

Tak też zrobiliśmy. Zagadaliśmy przy bufecie obojętnym angielskim akcentem i zaczęliśmy odstawiać znudzonych Anglików. Łatwo się było tego nauczyć, patrzyliśmy, jak to robią ci goście od węgla: brało się swoje piwo, szło się do długiej ławy pod ścianą, siadało się na niej, z poważną i znudzoną miną, moczyło się wargi w piwie, mówiło się do swego sąsiada, że pada deszcz (albo że nie pada), wypijało się piwo mniej więcej do połowy, stawiało się swoje pół kwarty na gzymsie boazerii i osuwało się na ławę z westchnieniem. Z westchnieniem nawyku. Po chwili cichej obojętnej pogwarki wypija się pinta do dna i wpatruje się zgodnie z rytuałem ospale w ścianę, tępo niczym stary, okropnie zmęczony pudel.

Ci inni tak robią. Wokół nas taki sam ideał nudy: móc zanurzyć się w spokoju w szarą marynarkę nicości. Nastrój starczej dobroduszności ciąży nad pubem, nad Middlesbrough, nad przemysłową Anglią. Gwardziści królewscy rekrutują się z Anglii rolniczej. Werbunek do floty czerpie najwięcej z Anglii wełnianej. To chłopcy z powieści à la Kingston, Frederick Marryat i Kipling. Ale Anglia przemysłowa z węglem i hutami żelaznymi i stoczniami okrętowymi to sama piasta w kole Anglii. Podczas gdy osie z uciechami lordowskich polowań na lisy na samych zewnętrznych końcach żwawo obracają się, pociągając za sobą gwardię przyboczną i wyższą socjetę do walca na cześć Anglii, prawie nie widać, by ta piasta się poruszała, a przecież ma ona w sobie oś, która ciągnie. Tak, tak. Centrum musi się namęczyć i namordować, by nadać bieg. Peryferie krążą w kółko śpiewając hej-a. Middlesbrough leży w piaście koła.

- Pleciesz jak pijany klecha - stwierdza John - że też nigdy nie potrafisz zamknąć pyska!

- A jak ci się zdaje, że co? Wymyśl coś lepszego. Czy ci faceci tu w pubie nie są może ospali? Nie siedzą może w piaście koła?

- E do diabła z twoją piastą - irytuje się John - tych wielkich panów trzeba by wystrzelać. Wypij no te pomyje, to pójdziemy!

Na dworze pada. Leje jak z cebra. Z dachów spadają na ulice strumienie wody. Wyjmujemy latarkę kieszonkową i pozwalamy, by jej piękny ryjek skąpał się w strugach deszczu. Trochę rozwodnionego światła migoce wokół naszych nóg. Idziemy wzdłuż podmiejskich parkanów i dochodzimy w końcu do bramy, gdzie wartownik siedzi ze swoją sportową gazetą u stóp zamglonych wulkanów wielkich pieców Iron Works. Przepuszcza nas przez kołowrót i wraca do swojej lektury. Wygląda magicznie, niczym jakiś czarownik. Ale nie wierzcie w to. Ma z pewnością czaszkę pełną common sense'u. Cztery plus cztery to osiem. A wełna rośnie na owcach, nie na drzewach. W Morzu Północnym jest woda.

Obszar portowy był teraz jeszcze ciemniejszy. Z latarką kieszonkową szło nam się pewniej przez hałdowate doliny, wzdłuż sierr okrętowego złomu. Poszliśmy teraz okrężną drogą wokół płaskowyżu z pancernych płyt i doszliśmy do wzgórza wybrakowanych łańcuchów kotwicznych. Tu przystanęliśmy na chwilę, mimo że ulewny deszcz lał jak z cebra, obejrzeliśmy łańcuchy. Było tego łącznie cztery tysiące sążni. John, ta milcząca świnia, nagle rozgadał się.

- Te łańcuchy zapuszczały się na dno w niejednym już miejscu, chłopcze. Leżały na dnie w Vera Cruz i szlifowały się do połysku jak łańcuszki do zegarka w piaszczystych zatokach na Sumatrze - John wpadł w liryczny nastrój w tym ulewnym deszczu. Wdrapał się na stos z latarką w garści, otarł soczewkowate szkiełko rąbkiem szalika. - Chodź tu, to zobaczysz prawdziwego kolosa!

Wdrapuję się za nim na kupę łańcuchów.

- Każde ogniwo waży pięćdziesiąt kilo, niech mnie szlag trafi!

Spluwa dumnie. Schyla się i świeci latarką.

- Jak myślisz, czyj to łańcuch? Tu jest ogniwo, które oznacza trzydzieści sążni, stoi na nim, zgadnij co?!

- Jaka to linia, inaczej nie byłoby sensu zgadywać?

- Biała Gwiazda...

- Cholernie duża linia. Zgaduję na chybił trafił: Teutonic! Jest pocięty na złom, wiem o tym.

- Niee, mój drogi, to Olympic!

- Olympic jeszcze chodzi, nie bujaj! ?

- Zmienił łańcuch kotwiczny, chyba sam rozumiesz.

- All right.

Zbiegamy po pochyłości z łańcuchów, jak mali chłopcy zbiegają ze stromego górskiego stoku, obchodzimy jeszcze kilka wałów ze złomu i stajemy znowu przed pamiątkowym obeliskiem; omal o nim nie zapomnieliśmy.

Małym snopem światła kieszonkowej latarki dotykamy jak pędzelkiem nazwiska po nazwisku, z góry na dół, to same tylko nazwiska.

Czytamy mrucząc cicho pod nosem.

- Cholerna masa tych, co mają na imię John - mówi John i czyta - padł pod Mons, padł pod Albert. John Pearlboy, jakie ładne nazwisko, prawda? - perłowy chłopak. Gdzie on zginął? Pod Mons, nie to był inny. Zginął pod Albert.

- Pod Mons to było na początku wojny!

- Tak, prawie na samym początku.

- Nie przemokłeś, chodź, wracamy na statek!

- Uhm, brrr - otrząsa się John - zaczynam marznąć. To jakby czytać jakiś katalog.

Trzęsąc się z zimna idziemy w głąb portu.

- Dużo chłopaków zginęło z tej fabryki - mówi John. - To pewnie jakaś bardzo wielka huta.

Tłumaczył Zygmunt Łanowski



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
34 JEZUS WBREW MOJEJ WOLI NIC SIĘ NIE DZIEJE
Chemtrails – Chemiczne smugi Nic się nie dzieje
Nic się nie kończy, Teksty piosenek
Nic się nie stało Polacy nic się nie stało, POLSKA - HOLOKAUST POLAKÓW TRWA !!!
BY NIC SIĘ NIE ZMIENIŁO, OPOWIASTKI
68 W CIEMNOŚCI NIC SIĘ NIE WIDZI
Od dwóch miesięcy nic się nie działo, Od dwóch miesięcy nic się nie działo
11 NIC SIĘ NIE KOŃCZY w
Rynek to miejsce gdzie spotykają się kupujący i sprzedający w celu dokonania transakcji, Ekonomia
Ornela Vorpsi kraj gdzie nigdy się nie umiera(1)
DLA MAŁŻEŃSTWA NIC SIĘ NIE DA ZROBIĆ BEZ CHRYSTUSA, ► Narzeczeństwo
Nic się nie wymknęło, Polska dla Polaków, Co by tu jeszcze spieprzyć
roz2, Od dwóch miesięcy nic się nie działo
hmmpf2, Od dwóch miesięcy nic się nie działo
Nic się nie kończy, Teksty piosenek
Nic się nie stało Polacy nic się nie stało, POLSKA - HOLOKAUST POLAKÓW TRWA !!!
stala, coś się skończyło, nic się nie chce zacząć
2015 01 18 W Polsce bezkarnie można szerzyć nienawiść do gejów I nic się nie zmieni
nic sie nie snilo

więcej podobnych podstron