Chodzący po morzu ks Mieczysław Maliński


 ks. Mieczysław Maliński CHODZĄCY

PO MORZU JA, SAM „TYLKO MODLITWĄ l POSTEM" Co to znaczy być normalnym? Co to znaczy

być nienormalnym? Ile w nas obciążeń dzie-

dzicznych, kompleksów nabytych bez naszej

woli, a ile naszej winy: naszej głupoty, słabości, niezaradności. — i w końcu złości naszej. Tyle w nas zaciekłości, nieprzejednania, zazdrości, wstrętów, pogardy. Tyle smutków, strachów, zahamowań, uprzedzeń, pretensji, zadrażnień, zaborczości, brutalności, gwałtowności, chamstwa, nieopanowania. Tyle w nas

podejrzliwości, kłamstwa, obłudy, przewrotności. Na ile jesteś normalny, na ile jesteś nienor-

malny? Ile w tobie spadku po przodkach, urazów doznanych w dzieciństwie, a ile twojej

winy? Coś ty z siebie zrobił? Co ty z sobą robisz? „PRZESTRASZYŁ SIĘ

l ZACZĄŁ TONĄĆ" Idziemy po wąskiej taśmie normalności. Podstopami zieją dziury niepamięci, po bokach cisną się oślizłe ściany wstrętów i obrzydliwości, nad głową zawrotna ciemna przestrzeń, w

perspektywie chmury napierających strachów.

Idziesz wąską taśmą normalności. Brakuje tylko kroku, żebyś się zapadł w czeluść nieczułości, apatii, żebyś nabrał uprzedzeń, komplek-

sów, żebyś się dał pochłonąć lękom, niepoko-

jom. Brakuje tylko kroku, żebyś przestał odbie-

rać prawidłowo świat, przestał słyszeć, co do

ciebie ktoś mówi, przestał logicznie myśleć. Chodzisz po wąskiej taśmie normalności.

Strzeż jej. Pilnuj. Doceniaj. „l POCZĄŁ GO KUSIĆ" To jest propozycja, która jawi się przed każ-

dym z nas: uśmiechnij się podle, wykpij, donieś,

rzuć oszczerstwo, przemilcz prawdę, a otrzy-

masz twoje królestwo. Potem okazuje się, że dałeś się zwieść: za

ten fałszywy uśmiech, wymanewrowanie kole-

gi, oszustwo — za twoją nieuczciwość jeszcze

nie otrzymałeś swojego królestwa. Ale przy na-

stępnej okazji usłyszysz tę samą propozycję. l opętany majakiem zdobycia swojego króle-

stwa coraz bardziej będziesz brnął, aż stanie

się dla ciebie wszystko jedno. Już kłamstwo nie

będzie kłamstwem, kradzież nie będzie kra-

dzieżą, krzywda nie będzie krzywdą, każdy

chwyt będzie dozwolony — byłeś tylko zdobył

twoje królestwo. „PRZYPROWADZILI MU OPĘTANEGO" Z czym ci się wszystko kojarzy? Z seksem,

pieniędzmi, karierą, sławą? Co cię opętało, że

ze środka uczyniłeś cel, że w szczególe zoba-

czyłeś istotę, sens życia? l czy z tego zdajesz sobie sprawę? „JEŻELI ODDASZ Ml POKŁON" Gdyby się tak można było dowiedzieć o adres

szatana, u którego sprzedaje się duszę za do-

bre pieniądze. — Bo na końcu zawsze człowiek

by sobie „Godzinki" przypomniał i jakoś by

się uratował. A co by sobie użył, to by sobie

użył. — Ale adresu nie podają, l to nie dlatego,

że byłoby za dużo zgłoszeń, ale że on nie ma

stałego adresu. On jest wszędzie. A po drugie:

każdemu to samo obiecać — że otrzyma wła-

dzę nad światem? — Nie uwierzą. Dojdzie do

konfrontacji i kłopot. Ale przecież szatan coś daje. Daje samo-

chód — lepszy samochód, posadę — lepszą

posadę, podwyżkę pensji — większą podwyżkę

pensji, nazwisko — lepsze nazwisko, wyjazd

za granicę — lepszy wyjazd za granicę. Daje za

opętanie: jak sobie powiesz, że chcesz to osią-

gnąć za wszelką cenę — to osiągniesz. Ale mu-

sisz wliczyć w rachunek, że tak jak tkanka ra-

kowa zeżre cały organizm, tak to twoje opętanie

zeżre twoją osobowość, zablokuje wszystkie

istotne nurty twojego rozwoju, zniszczy twoje

powołanie, twoją twórczość. Będziesz tylko

wciąż o tym detalu przemyśliwał, skupisz na nim swoją uwagę, skoncentrujesz wszystkie

swoje poczynania, zwiążesz z nim swoje uczu-

cia, I nie będziesz już nic innego widział, na nic

innego reagował. Zostanie tylko kupka zgni-

lizny wczepiona w swoją zdobycz. Będziesz

miał to, coś chciał mieć. Najtragiczniejsze jest to, że w miarę upływu

czasu tracisz samokrytycyzm i nie potrafisz so-

bie powiedzieć, na którym jesteś etapie podpi-

sywania swojego cyrografu. Ile z ciebie jeszcze

zostało, a co już zżarł rak opętania. „KTO BY RZEKŁ BRATU SWEMU GŁUPCZE" Czy wiesz o tym, że się możesz wściec: że

rozleci się twoja osobowość, posypią się twoje

zasady, zwyczaje, sposoby bycia. Przestaniesz

panować nad swoimi myślami, słowami, rucha-

mi, i porwany falę szaleństwa narobisz straszli-

wych głupstw, porozbijasz i poranisz ludzi.

Może nawet przekreślisz na zawsze swoje ży-

cie, I nic nie pomoże, że za chwilę będziesz

rwał włosy, tłukł głową w ścianę i mówił: Jak

ja mogłem to zrobić? Na wszystko będzie za

późno. Już niczego nie odwołasz, już niczego

nie odmienisz. Nic nie powróci do stanu pier-

wotnego. Czy ty wiesz, że się potrafisz wściec?

A jeżeli już wiesz, to naucz się wsłuchiwać

w pomruki rozpoczynającej się w tobie lawiny,

żeby wstrzymać ją póki czas. Bo za moment

będzie na wszystko za późno. „KTO CHCE ZYSKAĆ ŻYCIE SWE,

STRACI JE" Nikt cię nie może zniszczyć. Dokonać mo-

żesz tego tylko ty sam. Ty zdecydujesz, nie oni,

czy twój horyzont zamknie się na sprawach

ambicjonalnych. To ty sam wchodzisz na co-

kół samouwielbienia. To ty nadajesz swoim pry-

watnym interesom rangę absolutne. To ty nazy-

wasz swoją żądzę sławy walką o prawdę. To ty, nikt inny, rozstrzygasz, czy jesteś

wolny. „NIEPRZYJACIELE TWOI" Największe zagrożenie płynie dla ciebie nie

od twoich nieprzyjaciół, nie ze świata, ale z cie-

bie samego: że stchórzysz, że zabraknie ci

mądrości, wytrwałości, cierpliwości, że ogarnie

cię lenistwo, zniechęcenie, że dasz się ponieść

gniewowi, nienawiści, zazdrości, fałszywej am-

bicji — i złamiesz tę linię postępowania, którą,

zdawało ci się, na zawsze sobie wytyczyłeś;

wyprzesz się tego, w co dotąd wierzyłeś, zgo-

dzisz się na to, przeciwko czemu protestowa-

łeś — zrezygnujesz z wielkości, do której dą-

żyłeś. Największe niebezpieczeństwo grozi ci nie

od twoich nieprzyjaciół, ale od ciebie: że za-

braknie ci wiary, nadziei, miłości. „SPRAWIEDLIWY SIEDMIOKROĆ

NA DZIEŃ UPADA" Dobrze, jeżeli grzeszysz: dobrze, jeżeli czu-

jesz, jeżeli mówisz sobie, że grzeszysz. Źle jeżeli nie grzeszysz: jeżeli nie czujesz, że

grzeszysz, i wciąż upierasz się, że postępujesz

słusznie. A równocześnie ludzie, którzy z tobą

współżyją, skarżą się na ciebie, że jesteś

szorstki, nieuprzejmy, ordynarny, bezwzględ-

ny, że postępujesz nieuczciwie, stronniczo,

niesprawiedliwie, tchórzliwie, że dbasz tylko

o swoje sprawy, że kierujesz się sympatiami,

uprzedzeniami, że jesteś nieobowiązkowy, le-

niwy, nieodpowiedzialny. A ty wciąż nieodmiennie powtarzasz, że su-

mienie nic ci nie wyrzuca, że jesteś w porządku. „l PRZEMIENIŁ SIĘ PRZED NIMI" Grzechy nasze to nie kamienie, które groma-

dzą się obok nas na naszą hańbę i na nasze

potępienie. Dobre czyny nasze to nie drogocen-

ne diamenty, które gromadzą się na naszą

chwałę i na nasze zbawienie. Wszystko jest w nas. Każdy zły czyn: każda

nienawiść, zazdrość, chciwość jest jak punkt

gnilny. W miarę jak pogrążasz się w swojej zło-

ści, on rozszerza się: coraz bardziej stajesz się

zepsuty. Każdy twój dobry czyn — gdy zawsty-

dzisz się swojej interesowności, zemsty, podło-

ści, gdy odwrócisz się od zła — powoduje twoją

odnowę, powracanie do normalności. Wszystko dzieje się w nas. Popełniony

grzech pozostaje w tobie. Dobry czyn jest w sta-

nie go zmazać: przemienić cię na obraz Syna

Człowieczego. „JEŚLI ZIARNO NIE OBUMRZE" My, wieczni zbieracze, którzy z uporczywo-

ścią maniaka dążymy do tego, żeby zagarnąć,

zatrzymać, posiadać — rzeczy, ludzi, siebie.

Którzy wciąż chcemy mieć pewność, że to na-

sze, że nam nikt tego nie wydrze, że nikt nie ma

prawa do naszych rzeczy, naszych ludzi, nas

samych. A rozsypie ci się to wszystko w rękach, w po-

piół zamieni; a odejdzie od ciebie człowiek, któ-

ry cię naprawdę kochał; a obrzydniesz sam so-

bie — ty, posiadacz swojej chwały. My, wieczni zbieracze — rzeczy, ludzi, siebie

samych. „NARODZIŁ SIĘ W STAJNI

l POŁOŻONO GO W ŻŁOBIE" Jak nie mieć, gdy inni maja. Jak nie mieć

więcej, gdy inni więcej mają. Jak nie mieć lep-

szego, gdy inni lepsze maję. l tak rzeczy zabu-

duję twoje wyobraźnię, myślenie, uczucia. Od-

tęd już nic nie usłyszysz. Odtąd już nic nie zoba-

czysz. Odtąd już nic innego nie poczujesz. Two-

je ręce będą szukać tylko twardego kształtu rze-

czy. A wtedy już cię mają. Już każdy może tobą

powodować: niech tylko ci podsunie pod dłoń

rzecz; niech tylko ci rzuci pieniądze na stół.

Już nie jesteś wolny. Już nie jesteś człowie-

kiem, a tylko opętanym żądzą posiadania zbie-

raczem. l dlatego Jezus wciąż poucza, że trzeba być,

a nie mieć, że trzeba działać, a nie składać, że

trzeba dawać, a nie zbierać, l dlatego narodził

się w stajni i położono Go w żłobie. „WY, KTÓRZY ŹLI JESTEŚCIE" A Jesteś jasnością, ale i ciemnością. Jest w tobie zachwyt pięknem, miłość dobra,

radość z prawdy, ale tuż obok jest nienawiść

dobra, wstręt do piękna, pogarda prawdy. Żądasz wolności, ale i drzemie w tobie za-

piekła niechęć do każdej swobody, tępa złość

na każdą odmienność, zemsta za każdy odruch

samodzielności, chęć paraliżowania każdej

próby odgięcia karku. Tęsknisz za tworzeniem, ale i chcesz zni-

szczenia każdego dzieła, wszelkiego tworu.

Jest w tobie czyhanie na wszystko, co żyje,

pragnienie, by wszystkich i wszystko zagarnęła

śmierć. Czekasz na sposobność, by nie dopu-

ścić do rozwoju, zdławić w zarodku, podgryźć,

by się zawaliło, legło w gruzach, by zwiędło to,

co zakwitnęło. Podziwiasz, ale i zazdrościsz wszystkiego:

każdego uśmiechu, sukcesu, kroku naprzód,

i korzystasz z wszelkiej okazji, by wyśmiać, wy-

szydzić, zbezcześcić, sprofanować, upokorzyć,

zniszczyć. W tobie jest ciemność, która chce cię zagar-

nąć, byś się stał nocą—która chce zgasić świa-

tłość, jaką jesteś. „JEŻELI POKUTOWAĆ NIE BĘDZIECIE" Potrzeba nam umartwienia, potrzeba postu,

bo w nas tuż obok dobra drzemie zło. Stąd tak

często jesteśmy zagubieni w naszych ocenach,

skłóceni sami z sobą, tracący orientację, grunt

pod nogami, l uważamy za dobro to, co po chwi-

li opanowania się ocenimy jako zło; za rację to,

co po chwili uciszenia uznamy za kłamstwo; za

sprawiedliwość to, co po chwili uspokojenia

znajdujemy jako krzywdę. Potrzeba nam umartwienia, potrzeba postu,

bo potrzeba nam świadomości zagrożenia

złem: żebyśmy tacy pewni siebie nie byli — bo

nie jesteśmy; żebyśmy tacy mądrzy nie byli —

bo nie jesteśmy; żebyśmy tacy doskonali nie

byli — bo nie jesteśmy. „IDŹ l NIE GRZESZ WIĘCEJ Nie ma zmarnowanego życia — dopóki ży-

jesz. Dopóki żyjesz, możesz się obudzić, opa-

miętać, poprawić. Możesz się nawrócić, odna-

leźć swoją drogę, funkcję, powołanie — według

łaski, jaką otrzymałeś. Możesz tworzyć, budo-

wać, mieć swoje wielkie dni. Dopóki żyjesz, jeszcześ się nie nawrócił, nie

odnalazł, nie zobaczył siebie w prawdzie, nie

dał z siebie wszystkiego. Jeszcze wciąż za

dużo w tobie egoizmu i interesowności, leni-

stwa i oportunizmu. Jeszcze nie dorastasz do

łaski, którą otrzymałeś. Dopóki żyjesz. „PIERWSZE l NAJWAŻNIEJSZE

PRZYKAZANIE" Kochać. To samo słowo wypowiadane przez

wszystkich ludzi. Przez każdego inaczej rozu-

miane, według miary, jaką Bóg dał każdemu

z nas — na ile ten dar Boży rozwinęliśmy albo

zniszczyli. Kochać. Twoja miłość mierzy się wielkością

twojej wrażliwości: na człowieka, który stoi obok

ciebie, na społeczeństwo, w którym żyjesz. Na

ile spowodowałeś, że skóra na tobie narosła,

na ile uodporniłeś się, żeby mieć spokój od lu-

dzi, lub żeby nimi na zimno manipulować. „GRZECHY WASZE" Nie lamentuj bez końca nad rozlanym mle-

kiem. Po prostu: twoja porywczość szczenia-

cka, dziecinny gniew, paroksyzm strachu, chci-

wość nie opanowana; i głupota. Beznadziejna

twoja głupota. Nie pytaj bez końca — dlaczego, ale pytaj:

Jak żyć dalej, żeby nie było tych wciąż powta-

rzanych błędów i głupstw. Nie stój bez końca

nad rozlanym mlekiem, ale idź dalej, bo szkoda

czasu. „ZDAJ SPRAWĘ Z WŁODARSTWA TWEGO" Inaczej się gra, jeżeli w swojej, może nawet

nijakiej, talii kart ujrzy się wielką kartę. Rzecz

w tym, żeby umieć nią zagrać: aby nie doszło

do tego, że przez nieumiejętność, strach, nie-

dbalstwo będziesz musiał ją oddać nie wyko-

rzystaną. Czyś już zagrał swoją życiową kartą? Bo je-

żeli tak i jeżeli ci się udało, to musisz przyznać,

że teraz łatwiej jest żyć. Bo pamięć tej wielkiej

chwili rzuca blask na całe dalsze życie. Doda-

je odwagi, wspaniałomyślności, daje poczucie

godności. A może jeszcze jesteś przed tym wydarze-

niem? Uważaj, żebyś pod koniec życia nie spo-

strzegł, że tę wielką kartę wciąż kurczowo trzy-

masz w rękach. Aż do momentu, gdy ci ją wyj-

mą i odrzucą. „l POCZĄŁ SIĘ ROZLICZAĆ" Gdybyś wiedział, ileś dostał i ile masz zyskać;

za co jesteś odpowiedzialny, a co już ciebie

nie dotyczy, nie musi cię obchodzić. Gdybyś

wiedział. Ale ty nie wiesz. Nie wiesz, gdzie się

kończy granica zmęczenia, a gdzie się rozpo-

czyna lenistwo; jak długiego potrzebujesz od-

poczynku, a gdzie jest już czasu marnowanie.

Ile pracy brać na siebie, a ile przerzucić na

swoich współpracowników. Dokąd są wyrzuty

sumienia, a kiedy rozpoczyna się chora wy-

obraźnia, I jesteś wciąż rozdarty, pozostawiony

w niepewności, l nikt cię nie potrafi od tych wąt-

pliwości do końca uwolnić. „JAM JEST ŻYCIE" Chcemy żyć. Ale jesteśmy świadomi, jak

szczelnie wokół nas zamknięty jest krąg nie-

bezpieczeństw. Niebezpieczeństw grożących

od wypadków, od złych ludzi, od nas samych:

od ciała naszego, które jest takie słabe i może

nas w każdej chwili zdradzić. Chcemy żyć. l żyć nie tylko biologicznie. Ale

im bardziej chcemy żyć jak ludzie, tym bardziej

jesteśmy świadomi, jak zagrożona jest naszą

wolność. Zagrożona przez człowieka, który jest

obok nas i chce nas zdominować; przez społe-

czeństwo, które chce nas uformować na swoją

modłę; przez nas samych: przez zło, które tkwi

w nas, które może wymknąć się spod naszej

kontroli i tak uróść, że zniszczy nas jak rak. Chcemy żyć — przestać się bać, na czymś

się oprzeć, zaufać, mieć pewność: szukamy ka-

mienia mądrości, wody życia, eliksiru miłości,

ziela szczęścia. Patrzymy w gwiazdy, badamy

znaki zodiaku, wczytujemy się w horoskopy. —

Czy dobrze szukamy? „l ODSZEDŁ MODLIĆ SIĘ" Przychodzi czasem na ciebie noc, kiedy nic

nie widzisz. Czujesz, że każdy twój krok, każdy

twój ruch może spowodować katastrofę. Przychodzi na ciebie mgła, kiedy każda

droga wydaje ci się błędna. Twój głos zawisa

w pustce, nie dociera do nikogo. Ludzie nie po-

trafią pojąć twoich trudności, I ty nie jesteś

w stanie zrozumieć ich odpowiedzi. Przychodzi czasem na ciebie chwila, że

chciałbyś, aby cię ktoś wziął za rękę i wskazał

drogę, i powiedział, co masz robić. W takim okresie największą pomoc da ci

modlitwa. A przez Boga z powrotem trafisz do

ludzi. „JAKO DZIECI" Co pozostało po tych przeżytych już latach

z twojej prostoty, autentyzmu, spontanicznoś-

ci? Czy ty potrafisz się jeszcze cieszyć, za-

chwycać, oburzać, dziwić? A może wstydzisz

się swojej wrażliwości: bo po tylu latach życia

powinieneś już wiedzieć, że liczy się tylko to, na

czym można zarobić, że reagować należy tylko

na to, co niebezpieczne. m „A JESTEŚCIE SMUTNI My musimy być już teraz trochę wniebowzię-

ci. My musimy już teraz trochę chodzić nad zie-

mią, I wierzyć po ryzykancku, i ufać wbrew obli-

czeniom, i kochać na wyrost, i radować się,

choć czasem niewiele powodów do tego. My musimy już teraz trochę chodzić nad zie-

mią. Bo to wbrew pozorom jest jedyny klucz do

życia. Za takimi ciągnąć będą w procesji, przy-

latywać jak ćmy do ognia, jak pszczoły do mio-

du — ci wszyscy obliczeni, wyrachowani, spra-

wiedliwi, a przy tym ogromnie smutni. By wziąć

trochę beztroskiej wiary, trochę nie obrachowa-

nej nadziei, trochę miłości za darmo — trochę

radości, bez której nie da się żyć. My musimy już teraz być trochę wniebo-

wzięci. „BŁOGOSŁAWIENI" Jakiego chcesz szczęścia? Bo wbrew pozo-

rom są różne kategorie szczęścia. O jakim

szczęściu marzysz? To jest ważniejsze pytanie

niż by ci się zdawało. Jakiego chcesz szczęścia? Takiego w wy-

godnych pantoflach, w fotelu przed telewizo-

rem? A czy wierzysz, że można być szczęśli-

wym, kiedy się ma ręce urobione po łokcie, gdy

pot zalewa ci oczy, gdyś umęczony do ostatka;

że można być szczęśliwym będąc kamienowa-

nym. A może jesteś właśnie tak szczęśliwy,

choć sam o tym nie wiesz. „OTRZYMALI NAGRODĘ SWOJĄ" My, wychowani na cenzurkach. Od małego

dziecka głaskali nas po głowinach i bili po ła-

pach. Za grzeczne zachowanie dawali cukierki,

za złe posyłali do kąta. W szkole stawiali stop-

nie ze sprawowania i stopnie za naukę. Potem

dawali stypendia, awanse, podwyższali pobory,

przyznawali premie, wyróżnienia, nagrody, no-

minacje, I tak nauczyli nas zerkać do góry: pa-

trzeć, czy maję minę srogą, a może nawet gro-

żą palcem, czy też kiwają nam z uznaniem gło-

wami. W miarę upływu lat coraz lepiej jesteśmy

wytresowani. Już prawie bezbłędnie zachowu-

jemy się tak, żeby ważne osobistości były z nas

zadowolone, I gdy zdarzy się, że nie zauważą

naszego dobrego sprawowania albo przynaj-

mniej zapominają nas za to pogłaskać, nie

możemy tego przeboleć. A gdy jeszcze —

przez pomyłkę, albo nawet nie przez pomył-

kę — mimo naszego dobrego zachowania, do-

staniemy klapsa, doprowadza nas to na skraj

rozpaczy. Po co więc jeszcze pytać: kim jesteś, co ty

naprawdę myślisz, jaka jest norma twojego po-

stępowania? Ciebie już nie ma. Jest tylko kram, gdzie wystawione jest wszystko na sprzedaż.

Na tobie zresztą ciąg zła się nie kończy. Ty

jesteś dla jakichś ludzi ważną osobistością. Ma-

nipulując nagrodami i karami niszczysz ich, jak

i ciebie zniszczono. „NAUCZAŁ JAKO WŁADZĘ MAJĄCY" Tak długo jesteś wielki, jak długo służysz

Sprawie. Im bardziej się w nie angażujesz, tym

więcej ludzi pójdzie za tobą nie żałując ani cza-

su, ani pieniędzy. Ale wszyscy odejdą, gdy ze

Sprawy uczynisz interes dla siebie. Jeżeli ktoś

przy tobie pozostanie, to tylko z litości, czekając

na twoje nawrócenie. „RZEKŁ SZATAN: TO WSZYSTKO ODDAM TOBIE, JEŚLI ZŁOŻYSZ Ml POKŁON" To tkwi głęboko w nas: aby każdy dzień przy-

nosił korzyść, aby każde nasze posunięcie

opłacało się nam, by wykorzystać każdą oka-

zję, sposobność, i przeskoczyć na wyższy sto-

pień. Wciąż zyskiwać, otrzymywać, zdobywać,

osiągać, gromadzić — iść naprzód. Ale wiedz, że przyjdzie czas, chwila — że już

przyszła — kiedy musisz mówić: nie. Wobec

sposobności, możliwości, szans, które ci się

ukazują, musisz powiedzieć: pas — dziękuję.

Rezygnuję z tego stopnia, punktu, zysku. Nie

skorzystam, nie zarobię. Bo chcę być wolny,

chcę być uczciwy wobec siebie i wobec innych,

bo to nie godzi się z moim sumieniem; albo po

prostu: bo jestem chrześcijaninem. Obyś miał — gdy przyjdzie czas próby — do-

stateczną ilość sił, by powiedzieć: nie. „WZIĘLI ZAPŁATĘ SWOJĄ" Ale nade wszystko pilnuj swoich intencji. Ale

nade wszystko pilnuj motywacji swoich czy-

nów — dlaczego, po co, z jakiego powodu ja to

robię, tego się podejmuję. Ale nade wszystko pilnuj motywacji swoich

czynów. Tu rozstrzyga się twoja wielkość i two-

ja podłość, twoje człowieczeństwo, twoje chrze-

ścijaństwo. „PROROCY WASI" Każdy z nas ma coś z proroka: każdemu ob-

jawia się Bóg w niepowtarzalny sposób — każ-

demu jest dane widzieć Boga, świat, ludzi, sie-

bie w jakiejś prawdzie. Każdy z nas musi mieć

coś z proroka: każdy musi to, co zobaczył, prze-

kazać ludziom, podzielić się z nimi tym, czym

został obdarzony. Gdy to zaprzepaścisz, staniesz się urzędni-

kiem podbijającym pieczątkę pod cudzymi po-

mysłami. „KIM JESTEŚ" Twoja godność osobista. Czy masz szacu-

nek dla słowa, które powiedziałeś. Czy nie ucie-

kasz w ogólniki, w powoływanie się na innych,

w zasłanianie się cudzym autorytetem. Czy bie-

rzesz odpowiedzialność za swoje słowo: czy

jest ono dokładnie uściślone, czy wyraża to, co

chcesz wyrazić. Bez cienia fałszu. Twoja godność osobista. Czy masz szacu-

nek dla pracy, której się podjąłeś — czy ty się

jeszcze czegoś podejmujesz. A może — z leni

stwa, wygody, bojaźni: aby nie myśleć ani nie

decydować, aby uwolnić się od odpowiedzial-

ności za to, co się dzieje — wtopiłeś się w tłum

i człapiesz w nim poddając się jego instynktowi. Czy ty już sobie uświadomiłeś samego sie-

bie? Czy ty wiesz, że ty — jesteś ty? Twoja godność osobista. Twoja godność. Ty

sam. „IDŹ ZA MNĄ" Bądź rzeką. Nie staraj się być pomnikiem.

Nie gromadź swoich pomysłów, wynalazków,

powiedzeń, uśmiechów, gestów, które się spra-

wdziły, o których przekonałeś się, że ci odpo-

wiadają, które znalazły oddźwięk w twoim towa-

rzystwie. Nie gromadź nawet swoich przeko-

nań, poglądów, ocen. Bądź rzeką. To trudniej.

Łatwiej wyciągać ze swojego skarbca gotowe

uśmiechy, zwroty, odpowiedzi, tezy, pewniki.

Ale wtedy nawet się nie spostrzeżesz, jak sta-

niesz się martwym pniem. Bądź rzeką. To trudniej. To prawie niebez-

pieczne. Strach przed tym — że ci nie przyjdzie

na czas odpowiedź, rozwiązanie, pomysł, że

tak w ciemno iść, zawsze od początku, szukać.

To trudniej. Ale wtedy jesteś człowiekiem, gałę-

zią, która się zieleni, a nie martwym, czarnym

pniem. „TYŚ POWIEDZIAŁ" Masz słabą głowę. Nie licz za bardzo na nią,

boś się już tyle razy sparzył. Dlatego gdy wre-

szcie ujrzysz się w prawdzie, gdy poznasz swo-

je obowiązki, gdy zrozumiesz swój błąd, wbijaj

kołki postanowień, zwłaszcza w miejscach,

gdzie jesteś słaby, gdzie się wywróciłeś —

dawaj sobie słowo. Albo inaczej: dawaj Bogu

słowo. l gdy znowu zaczniesz tracić głowę i wszy-

stkie argumenty uznasz za bezsensowne, wte-

dy uratować cię może ta jedna nić — że przy-

rzekłeś, że dałeś słowo. Nawet bez powoływa-

nia się na to, że wtedy widziałeś ostro, bo nie

ma czasu, tylko sobie to powtarzaj — że dałeś

słowo. „DZIŚ MUSZĘ STANĄĆ

W DOMU TWOIM" Strzeż swojej chwili obecnej. Nie oglądaj się

wstecz — tylko na tyle, by wyciągnąć wnioski

z klęsk doznanych i odniesionych sukcesów.

Nie wypatruj przyszłości — tylko na tyle, by-

le kierunku nie stracić. Niech twoja chwila obe-

cna będzie maksymalnie precyzyjna, traktowa-

na z największą powagą, absolutnie uczciwa.

Ona ciebie określa: potwierdza albo zaprzecza

twojej przeszłości. Ona wyznacza przyszłość

przez twoją aktualną decyzję. Za tobą już kurtyna przeszłości. Przed tobą

niewiadome. A ty nade wszystko strzeż chwili

obecnej. „CZEMUŚ ZWĄTPIŁ Jesteś przegrany, gdy przestałeś ufać. Na-

wet gdyby wszystko szło ci dobrze. Nawet gdy-

by ci ludzie zazdrościli sukcesów. l tak długo stoisz, jak długo ufasz. Nawet gdy

ci się wszystko wciąż rozsypuje, nawet gdy cię

ludzie nieustannie niszczą, nawet gdy wbrew

sobie, wbrew najgorszym prognozom, wbrew

oczywistej przegranej, wbrew swojemu przera-

żeniu resztką woli — chcesz ufać. „TWÓJ CZAS" Nie wpatruj się w swoją przeszłość. Bo z co-

raz większym przerażeniem będziesz stwier-

dzał, ile było okazji, sposobności, możliwości,

któreś zaniedbał, zlekceważył, a które już są

teraz nie do odrobienia — przepadły bezpo-

wrotnie. Nie wpatruj się w przeszłość, bo spod ręki

ucieknę ci nowe możliwości, szansę, które trze-

ba natychmiast podjąć, których nie można prze-

oczyć. W przeciwnym razie za rok, a może na-

wet za parę godzin będziesz z takim samym

żalem oceniał miniony czas. Nie wpatruj się w przeszłość, ale bierz to, co

ci Bóg wkłada teraz do rąk. „DZIESIĘĆ TALENTÓW" Uważaj na siebie zwłaszcza wtedy, gdy

wszystko ci idzie dobrze. Żebyś nagle nie za-

chłysnął się sobą. Nie, nie myśl, że chcę ode-

brać ci tę odrobinę radości, która się stała twoim

udziałem. Chcę cię jedynie ostrzec przed nie-

porozumieniem. Twoje sukcesy są wynikiem

twojej pracy, twoich zdolności, ale również

współpracy twoich przyjaciół, znajomych, jak

i całkiem nieznajomych ludzi dobrej woli, w koń-

cu — układów, które zaistniały. A co najważniej-

sze — wszystko to jest darem: i twoje talenty,

i twój długoletni trud, i ludzie ci pomagający,

i okoliczności. Dopiero w takim ujęciu twoje po-

wodzenie zyskuje prawdziwy wymiar. „NIE BÓJCIE SIĘ" Obyś się nigdy nie zaczął bać, bo już nigdy

nie przestaniesz. Nie uspokajaj się, że gdy zła-

piesz jaką taką stabilizację, że gdy się wszy-

stko uciszy, to się przestaniesz bać. Niepra-

wda. Im bardziej będziesz szedł w górę, im

więcej będziesz miał, tym silniej będzie w tobie

rósł strach o wszystko, o wszystkich, o siebie

samego. Nie bój się. Nie żyj w strachu. Co ci po takim

życiu? Bóg stworzył nas do szczęścia. „l ODSZEDŁ SMUTNY, BO MIAŁ

MAJĘTNOŚCI WIELE" Żebyś choć raz w życiu przestał się bać. Żeby

chociaż raz w życiu naprawdę nie zależało ci na

tym, co ludzie o tobie powiedzą. Żebyś choć raz

w życiu nie troszczył się o swoje interesy, ale

zaangażował się w Sprawę. Żebyś choć raz

w życiu całkiem bezinteresownie zaczął ko-

muś pomagać żyć. Żebyś się przynajmniej raz

w życiu zachwycił. Żebyś przynajmniej raz

w życiu... — To zatęsknisz. To wtedy już nigdy nie bę-

dziesz ze swego spryciarstwa, ze swego gro-

szoróbstwa zadowolony. Niezależnie od tego,

na jakie świetne stanowisko się wydrapiesz, ile

pieniędzy nagromadzisz. Żebyś choć raz w życiu był wolny. To wtedy

będziesz już zawsze tęsknił za takim życiem. „POWSTAŁ Z MARTWYCH" Ileż to razy już cię pogrzebano. Ileż to razy

przywalono cię kamieniem oszczerstwa. Ileż to

razy przyłożono pieczęć na twoją nieobecność,

l zmartwychwstałeś, I chodzą pogłoski, że cię

widzieli na ulicy, gdy szedłeś uśmiechnięty —

jak dawniej, w najpiękniejsze dni twojego powo-

dzenia i chwały. Zaczynają o tobie mówić ludzie

z szacunkiem, podziwiać twoją mądrość i wy-

trwałość, rozumieć trafnie, odczytywać twoje in-

tencje, doceniać zasługi, l zatrwożyli się twoi

wrogowie, ci, którzy na ciebie wydali wyrok, któ-

rzy cię ukrzyżowali i pogrzebali. Nie myśl, że to ostatni raz. Jeszcze cię nieraz

pogrzebią. Jeszcze nieraz będą się cieszyć

z twojej śmierci. Ale zmartwychwstaniesz. Będziesz chodził w królestwie niebieskim

wraz z Synem Bożym uwielbiony, pełen chwały,

tak jak On, Brat nasz, w którym mamy wzór

życia, śmierci i zmartwychwstania. Bo prawda

zawsze zwycięży. Bo sprawiedliwość jest wie-

czna. Byłeś jej nie zdradził, byłeś jej zawsze

służył. „W DRODZE" Doczekać się nie możesz, kiedy wreszcie

znikną ostatnie rusztowania, wykopy, zwały

cegieł, góry piachu, hałdy konstrukcji stalo-

wych — kiedy wreszcie twój świat będzie upo-

rządkowany. Doczekać się nie możesz, kiedy

wreszcie wyjdziesz na twoje upragnione piętro,

gdzie będziesz spokojnie mógł urzędować. Ale takiego świata nie ma. A naprawdę wte-

dy, gdy kładziesz kolejną cegłę twojej stabiliza-

cji, musisz równocześnie przewidywać, jak ją

zdemontować. l umrzesz wśród zwałów nie uporządkowa-

nych spraw, gór nie wykończonych prac, ciągle

przebudowując swoje życie. „JEŻELI SÓL ZWIETRZEJE" Ty jesteś ty dopiero z twoim światem —

z ludźmi, ze sprawami, z rzeczami. Bez niego

i ciebie by nie było. Stajesz się przez świat,

w którym żyjesz, o ile potrafisz w nim się zazna-

czyć: o ile wypowiadasz swoje zdanie, znaj-

dujesz swoją pozycję, wyrażasz osobisty sto-

sunek. W przeciwnym razie nie ma ciebie. Zniknąłeś

pod nawałą spraw, ludzi, rzeczy, I już nie jesteś

osobą tylko jednostką, która dla świętego spo-

koju, albo dlatego, żeby żyć, żeby utrzymać się

na powierzchni, jest gotowa zgodzić się na

wszystko. „RODOWÓD Twoja historia nie zaczyna się od twego uro-

dzenia. Twoja historia to historia twojego naro-

du. To są przodkowie twoi: niewolnicy i poga-

niacze, chłopi pańszczyźniani i panowie, mie-

szczanie, szlachta, wielmoże, magnaci, książę-

ta, królowie, robotnicy i fabrykanci. To są przod-

kowie twoi: geniusze i durnie, wynalazcy i szal-

bierze, bohaterowie i zdrajcy, twórcy i gałgani,

ludzie pracy i wydrwigrosze. Do nich należysz.

Powiększysz grono jednych lub drugich. Bę-

dziesz człowiekiem godnym albo podłym, twór-

cą albo oszustem. Od ciebie zależy, za kim

pójdziesz, do jakich tradycji nawiążesz, w który

nurt wejdziesz. „JESZCZE DZIŚ ZE MNĄ BĘDZIESZ W RAJU" Powiedz sobie, że chcesz żyć tak, jakby to

był ostatni rok twojego życia. Nawet nie „jakby":

powiedz sobie, że to jest ostatni rok twoje-

go życia, I gdy może na końcu tego roku z nie-

jaką satysfakcję powiesz mi — a może już nie

mnie — „A jednak to nie był ostatni rok mojego

życia", to nic nie stracisz. Bo naprawdę można żyć tylko wtedy, kiedy

się nada swojemu życiu wymiary ostateczne.

Tylko wtedy można prawidłowo rozstrzygać,

pracować, mówić, myśleć. A może to będzie naprawdę ostatni rok twoje-

go życia. „JUŻ JEST WE DRZWIACH Przyjdzie czas, że zaczniesz się rozsypywać:

słabszy wzrok, wypadające włosy, psujące się

zęby, wiotczejąca skóra; zawroty głowy, tłuką-

ce się serce, zaburzenia w krążeniu, niedomogi

wątroby, nerek, żółci; nagle odzywają się, zni-

kają, aby pojawić się znowu. Aż wreszcie odkry-

jesz prawdę: „śmierć po mnie chodzi". — Czy

ty jesteś na takie stwierdzenie przygotowany? Już nie ten wzrok, nie ten słuch, nie ten re-

fleks, nie te nerwy. Zapominasz, powtarzasz.

Wszystko idzie ci topornie. Stwierdzasz: „Sta-

rzeję się". — Czy potrafisz to udźwignąć?

A może wpadłeś w panikę i szukasz bezsku-

tecznie oparcia w świecie, który się zawalił. „NIE BÓJCIE SIĘ TYCH

KTÓRZY MOGĄ ZABIĆ WASZE CIAŁO" Patrzysz na tamte zdjęcia, zdjęcia ludzi po-

wieszonych, rozstrzelanych, zamęczonych.

Kto to był? Za jaki bohaterski czyn? Kto z nich

był wielki? Kto tchórzliwy? A może zdrajca? Pa-

trzysz na fotokopie ogłoszeń o rozstrzelanych.

Już ci nic nie mówią. Może już nie ma nikogo,

kto by wiedział, kim byli ci ludzie. A przecież to

dopiero niewiele ponad trzydzieści kilka lat. Tak

prędko się o bohaterach zapomina? Żółkną fo-

tografie, rozpadają się dokumenty. Co będzie za następne trzydzieści kilka lat?

Co będzie w trzydzieści kilka lat po twojej śmier-

ci? Ktoś będzie patrzył na twoje zdjęcie, prze-

czyta nazwisko i powie może: „Tego to ja nie

znam", I nie to jest ważne. Nie to ma być ważne

dla ciebie. Bo można wrastać w nieśmiertel-

ność — nie tę notowaną zdjęciami i dokumenta-

mi pisanymi, ale czynami, które wyjdą ponad

twój mały, głupi egoizm, a dosięgną prawdy,

uczciwości; czynami, którymi może być na-

pełniony każdy twój dzień. Bo jak dorośniesz

swoimi czynami do Boga, to w Nim zostaniesz,

l to jest ważne. „PÓKI ŚWIATŁOŚĆ MACIE Obyś wciąż słyszał przesypujący się piasek

twojej klepsydry. Ile jeszcze lat. Ile jeszcze mie-

sięcy. Ile jeszcze godzin ci pozostało. Czy ty

masz świadomość czasu. Jak żyjesz. Jaki procent twego czasu poświę-

casz na sprawy ważne, którym się oddałeś,

w które jesteś zaangażowany. Czy masz takie.

A może życie ci cieknie z godziny na godzinę

na niczym: Na jakimś gadaniu. Na jakimś jedze-

niu. Na jakimś chodzeniu. Na jakimś pracowa-

niu. Na jakimś odpoczywaniu. A później przyjdą

lata — one już przychodzą — kiedy będziesz

się zajmował łataniem swojego rozlatującego

się organizmu. Skoncentrujesz się na lekach,

metodach, sposobach lekarskich — na podtrzy-

mywaniu życia, a właściwie wegetowania: po-

większania ilości twoich pustych dni. Obyś wciąż słyszał przesypujący się piasek

twojej klepsydry. „PAN PRZYJDZIE" Jeszcze zedrzesz kilka ubrań, kupisz kilka

książek. Jeszcze wyjedziesz kilka razy nad mo-

rze czy w góry. A potem śmierć. Tak się przewalają przez nas wydarzenia, ja-

kie się dzieją to tu, to tam na świecie — wojny,

katastrofy, nieszczęścia, odkrycia, wynalazki,

osiągnięcia. Tak bardzo jesteśmy pod naporem

zadań do podjęcia: i to już, i to natychmiast, bo

wtedy życie się odmieni i na pewno zbawienie

przyjdzie. Nie daj się popychać, l dlatego tak potrzeba,

żebyś choć od czasu do czasu zobaczył swoje

życie w wymiarach ostatecznych. Zedrzesz jeszcze kilka ubrań, popracujesz

kilka lat, wyjedziesz kilka razy na urlop w kraju

albo za granicę. Kilka razy. „KTO CHCE IŚĆ ZA MNĄ" Nad twoim grobem stanie krzyż. Czy to bę-

dzie najtrafniejszy kształt twojego życia? Czy

tylko przypadek albo nieporozumienie? Jeszcze jest twój czas. Jeszcze żyjesz. Je-

szcze cię pytają, odpowiadasz, jeszcze podej-

mujesz decyzje, jeszcze stajesz wobec swoich

obowiązków zawodowych, jeszcze spotykasz

się ze swoimi wrogami. Czy krzyż jest najtrafniejszym kształtem twe-

go życia? „JEŚLI UWIERZYSZ Wtedy gdy pada deszcz bez końca i dzień za

dniem wstaje zapłakany, tonący w wodzie i bło-

cie — musisz wierzyć, że wreszcie kiedyś

deszcz ustanie. Wtedy gdy trwa niepogoda, jest wietrzno, po-

nuro, chociaż od rana do wieczora widzisz świat

w tych samych kamiennych barwach i choć twój

wzrok natrafia na ten sam szary sufit chmur —

musisz wierzyć, że wreszcie kiedyś wyjdzie

słońce. Wtedy gdy wszystko oblepia mgła i możesz

widzieć tylko na odległość kilku kroków — mu-

sisz wierzyć, że ona wreszcie kiedyś podnie-

sie się lub opadnie i zobaczysz dalekie per-

spektywy. Wtedy gdy tkwisz w ciemności, gdy minuty

wloką się beznadziejnie i zdaje ci się, że noc

nigdy się nie skończy — musisz wierzyć, że

wstanie dzień. l tak będzie, i doczekasz się, i znowu bę-

dziesz chodził w słońcu, cieple i kolorach; otwo-

rzy ci się świat w całej wspaniałości — jeśli

uwierzysz. „A CHWYCIWSZY POWROZY" Na twoim niebie musi świecić słońce. Cza-

sem tylko — może wiosną, latem albo zimą —

nadciągnie burza i uderzy piorun. Ale wciąż

wśród grzmotów i błyskawic żyć nie można. Na twoim niebie musi świecić słońce. Cza-

sem zasnują chmury horyzont, spadnie deszcz.

Ale wciąż pod kożuchem chmur, gdzie wszy-

stko szare, żyć nie można. Na twoim niebie musi świecić słońce. Wtedy

ręce twoje będą wciąż pełne kwiatów, nie ka-

mieni. Wtedy ręce twoje nie będą zwinięte

w pięść, ale rozwarte do pomocy. Wtedy bę-

dziesz szedł z twarzą pogodną, nie zasnutą

smutkiem, nie ściągniętą gniewem. „JAM JEST DROGA" Gdy z kieliszkiem wina w ręce, słuchając ze-

gara wybijającego koniec roku próbujesz okre-

ślić to wydarzenie, w którym uczestniczysz,

pierwszym stwierdzeniem jest: udało się. Bo

przeżyłem. A tylu ludzi młodszych odeszło

w tym roku. Temu stwierdzeniu towarzyszy świadomość

uciekających lat, rosnąca trwoga o każdy mie-

siąc, tydzień, dzień nawet, który cię czeka,

i gorączkowe szukanie odpowiedzi na pytanie:

jak przeżyć ten czas podarowany? „ł WY ZMARTWYCHWSTANIECIE" Może polegniesz. Może realizując swoje ży-

cie według wzoru Jezusa przegrasz: twoja bez-

interesowność będzie przez innych wykorzy-

stana; twoja uczciwość nie zostanie przez niko-

go zauważona; twoje zasługi nie zostanę przez

nikogo wyróżnione; nie dojdziesz do żadnych

dużych pieniędzy. Przylepię ci łatkę fantasty,

naiwnego, nieżyciowego, niepraktycznego. Może polegniesz. Może przegrasz. Ale tak

jak On przegrał, tak jak On poległ. TWÓJ

BLIŹNI „PLEMIĘ NIEWIERNE l PRZEWROTNE" W nas drzemie nienawiść. Zwłaszcza do tych

silniejszych, mądrzejszych, szybszych, młod-

szych, zdolniejszych, piękniejszych, możniej-

szych, bogatszych. A zwłaszcza do tych, któ-

rzy z nami rywalizuję, którzy nam zagrażają.

A zwłaszcza do tych, co się nam narazili: cza-

sem jednym słowem, jednym spojrzeniem, jed-

nym czynem. Jeżeli nawet trzymają nas formy

grzecznościowe, ogłada, przepisy, instytucje

społeczne, do których należymy, więzy spo-

łeczne, to i tak wybuchamy obelga, oszczer-

stwem, złośliwością, obmową, pogardą, lekce-

ważeniem. W tobie drzemie nienawiść. A jeżeli potrafiłeś

wyrosnąć ponad nią, to dzięki łasce Bożej i swo-

jemu heroizmowi. „SYNOWIE TEGO ŚWIATA" Na co cię jeszcze stać? Czy na to, żeby po-

tem przyjść, uścisnąć rękę i powiedzieć: Słu-

chaj, stary, ale byłeś wspaniały. My, pokolenie kibiców, oglądaczy, turystów

życiowych, którzy zajęli stałe miejsca nie na

arenie, ale na widowni. Z hasłem naczelnym:

Nie dać się wciągnąć w rozgrywki, nie zdradzić

swoich myśli, zamiarów nawet uśmiechem, na-

wet ruchem brwi, a już nigdy słowem, l patrzeć,

jak sobie łby urywają. A potem — marzysz —

gdy się wszystko skończy, gdy załatwią twoje

sprawy swoimi rękami, gdy zaczną wynosić tru-

py bohaterów, wtedy ty, ściskając im w przej-

ściu dłoń i nakładając wieniec laurowy, bę-

dziesz wiedział, jak się w życiu ustawić. Powiesz, że obraz to za surowy, że gdy o

wielkie sprawy chodzi, nie muszą nas szukać.

Wtedy nie zawiedziemy. A włączać się w głup-

stwa szkoda czasu i energii, a nade wszystko

szkoda ryzykować. Tylko przyznaj: jakoś tak się

dziwnie składa, że na twojej drodze wciąż nie

ma tych wielkich spraw. „KTO JEST DOBRY" Nie dorabiaj sobie filozofii do swojej non-

szalancji, bezceremonialności; nie twierdź, że

formy towarzyskie to jest po prostu oszustwo

i obłuda, gdy tymczasem chodzi o dobroć. Pra-

wda jest inna: jeżeli dobre zachowanie jest

wyrazem dobroci, wtedy istnieje możliwość

odwrotna — przestrzegając zasad poprawne-

go zachowania, możesz wzbudzić w sobie do-

broć. — Na tym polega mechanizm instytucji.

Skorzystaj z tej szansy stania się lepszym.

A więc nakaż sobie uśmiech, kontroluj słownik,

pilnuj punktualności, przestrzegaj higieny oso-

bistej, nie pozwalaj sobie na poufałości, nie do-

puszczaj do rozchełstania, wulgarności. Zwła-

szcza u siebie, zwłaszcza w czterech ścianach

swojego domu. „WY, KTÓRZY ŹLI JESTEŚCIE Niech ci się tylko powiedzie. To już wiesz, co

się stanie. Zaatakują cię ze wszystkich stron.

Nie przepuszczą. Żadnemu szczęściu, powo-

dzeniu, żadnej twojej radości. Niech tylko twemu bratu gwiazdka zaświeci.

Już wiesz, co się w tobie będzie działo. Nawet

nie, żeby mu ją odebrać i mieć samemu. Ale

zniszczyć dla zniszczenia. Nie chcę cię straszyć upiorem twojego zła.

Chcę tylko, żebyś wiedział o tym, że ono w tobie

drzemie i czeka na okazję, by wybuchnąć nie-

nawiścią i zniszczeniem. Nie chcę cię mobilizo-

wać do pracy nad opanowaniem twojego zła.

Nie chcę, żebyś sobie wytyczał za cel życiowy

walkę z grzechem. — Celem twoim jest dobro,

tworzenie. Tylko wiedz o tym i pilnuj się, żeby

zło, które jest w tobie, nie stało się tobą. „TY JESTEŚ SKAŁA" Chcielibyśmy być jak skała, jak stal albo jak

dąb. A my — z gliny. W niej tu i ówdzie kawałek

szlachetnego marmuru, nierdzewnej stali. —

Obiecujemy i zapominamy. Jesteśmy pewni

i wątpimy. Angażujemy się i odstępujemy. Po-

dziwiamy i gardzimy. Grzeszymy i żałujemy. Chcielibyśmy, by bliźni nasi byli jak te posągi

ze spiżu, z marmuru albo z betonu. A oni tacy

jak my: z gliny. Tylko trochę w nich szlachetne-

go kruszcu. — l przyrzekają, a potem nie do-

trzymują, l są wierni, a potem odchodzą, l ko-

chają, a potem zdradzają, I są cyniczni we dnie,

a płaczą po nocach. Upadają, i znowu się pod-

noszą. „CHCĘ, BĄDŹ UZDROWIONY" To są nasi trędowaci — pijacy, zmarnowane

talenty, niedoszli geniusze, upadłe anioły —

nasi dawni koledzy. Patrzymy na nich z niechę-

cią, pogardą. Unikamy ich, aby nie zarazili nas

swoim nieszczęściem. Ale to przecież nasze

ofiary. To my, z pomocą naszych kumpli, precy-

zyjnymi pociągnięciami wypchnęliśmy ich z na-

szego koła. Nie pasowali do nas, a mogli zagro-

zić naszej stabilizacji. Zostali odcięci od mo-

żliwości pracy w swojej dziedzinie. Nie do-

puszczeni do głosu. Odsunięci od wszelkich

kontaktów. Ty masz swojego trędowatego. Patrzyłeś

z zimną krwią, jak podejmował się coraz bar-

dziej niekorzystnych prac, które kolejno i tak

wyjmowano mu z rąk. Patrzyłeś, jak się rozpa-

dał. A teraz kiwasz głową nad losem człowieka,

który do takiego stanu potrafił się doprowadzić.

Ty — uczciwy człowiek, odpowiedzialny praco-

wnik, szanowany obywatel. A przecież wystarczyłoby, abyś go dotknął. A może jeszcze teraz taka szansa istnieje? „BRACIA MOI" Urodziłeś się pod tym niebem i odtąd je-

steś tej ziemi przypisany. To jest twój dom: te

góry, doliny, rzeki, morza, lasy, łęki, miasta. Nie

uciekniesz od nich, choćbyś nie wiem ile świata

zwędrował, bo je nosisz w sobie, I zatęsknisz

do nich, i będziesz ich tak długo szukał aż po-

wrócisz. Tu jest twój naród, twoja rodzina. Rozglądnij

się. To są rodacy, bracia twoi, to są siostry two-

je. Te sprzedawczyki, wydrwigrosze, łotry spod

ciemnej gwiazdy, błazny, oczajdusze, I te

wspaniałe umysły, ludzie nauki, genialni organi-

zatorzy, bohaterowie wielkich dni swojego na-

rodu i bohaterowie dnia codziennego: uczciwej

pracy. To jest twoja rodzina. Nie wyprzesz się,

choćbyś chciał. Bo ich nosisz w sobie, I bę-

dziesz jednym z nich. „SPOJRZAŁ NA NIEGO Z MIŁOŚCIĄ" Nawet w ciemności możesz zobaczyć świa-

tło. Nawet na pochmurnym niebie możesz

ujrzeć gwiazdę. Nawet w koszu ze śmieciami

możesz znaleźć skarb. Nawet na śniegu mo-

żesz spotkać różę. Nawet gdy przyłożysz ucho

do głazu, możesz usłyszeć bicie serca. Jeżeli

zechcesz. Jeżeli zechcesz zapanować nad swoimi

uprzedzeniami, oporami — potrafisz w każdym

człowieku znaleźć wartość, I na niej budować

twój ludzki stosunek do niego, I wtedy zoba-

czysz cud: ten pogardzany, spychany, lekce-

ważony, wyśmiewany, a co najwyżej tolerowa-

ny, ten śmieszny czy prostacki, naiwny czy gru-

boskórny, nieinteligentny czy tępy — pod twoim

wzrokiem zacznie rozwijać się jak kwiat. Uwie-

rzy, że jest jeszcze coś wart, że warto żyć i

podejmować wysiłek, aby więcej z siebie dać. A gdy nauczysz się tak postępować, może

i w sobie odkryjesz światło, skarb, serce. A to

jest ważne, zwłaszcza gdy przyjdą na ciebie

chwile zwątpienia. Ta świadomość, że w tobie

jest odprysk złota, blask światła, pozwoli ci żyć

dalej. „MAŁEJ WIARY" Mały człowiek jest agresywny. Wszystkich

podejrzewa, że chcą go zniszczyć. To splot ura-

zów, kompleksów, pretensji, uprzedzeń. Nie

ma się jak do niego dostać. Nawet nie można

go pogłaskać. Cokolwiek by ktoś do niego po-

wiedział, jakkolwiek by się wobec niego zacho-

wał, wszystko to odczytuje jako atak na siebie.

Zacieśnił się do obrony przed zniszczeniem. Nie bój się. Nikt nie jest cię w stanie zni-

szczyć, jeżeli tylko ty tego nie chcesz. „JEŚLI MIŁOŚĆ MIEĆ BĘDZIECIE" Każdy z nas jest inny. Każdy z nas ma inne

uzdolnienia, odmienne poglądy, opinie, zwy-

czaje, formy bycia. Każdy stanowi odmienny

świat. Stad musi dojść do zderzeń w szczegó-

łach jak i w rozwiązaniach ogólnych, I to jest

normalne. Nienormalne rozpoczyna się od

chwili, gdy w tobie zapanuje chęć wyłączności,

zdominowania swoich oponentów, zniszczenia

tych, którzy są inni: zaprowadzenia twojego po-

rządku świata. Łatwiej jest być wyrozumiałym dla słabości,

ułomności, nieporadności, przywary. Ale uznać

talent, tolerować, nie przeszkadzać, a nawet

popierać, współpracować, pomagać w rozwoju,

podziwiać, to już nie sprawiedliwość, tylko

heroizm. „BIADA WAM" Nie pozwalaj krzyczeć na siebie. Pytaj o ra-

cję, o prawo, o słuszność. Pytaj, czy nie ma

winy i po drugiej stronie. A nawet, gdy przypła-

szczony krzykiem przywarujesz na ziemi i nie

będziesz w stanie wykrztusić słowa, to przynaj-

mniej milcz, nie zaczynaj od bicia się w piersi,

od tłumaczenia się. Nie pozwalaj krzyczeć na siebie. — Chyba

że to z miłości. Wtedy nawet krzyk niesie ci

radość. Nie wrzeszcz. Chociaż masz rację. Krzyk jest

nieludzki, nieczłowieczy. Nie krzycz na ludzi.

Nie masz takiego prawa. To jest znęcanie się.

Nawet gdy cię usłuchają, to z nienawiścią, za

to, żeś podeptał ich człowieczeństwo — żeś ich

skrzywdził. Nie krzycz na ludzi. — Chyba że z miłości. Bo

w miłości zawsze jest radość. „BY ŚWIATŁO TWOJE NIE STAŁO SIĘ CIEMNOŚCIĄ" Nie dziw się, gdy dochodzą do ciebie twoje

słowa, których nigdy nie wypowiedziałeś, twoje

czyny, których nigdy nie dokonałeś. Nie narze-

kaj, że ludzie wciąż szepcą za twoimi plecami,

posądzają o występki, przypisują ci złe intencje.

To jest cena twojej wolności. Tego, że kimś je-

steś. Zazdroszczą ci, w obliczu swego zmarno-

wanego życia, że potrafisz myśleć, że się nie

boisz mówić, że stać cię na czyn. Nie darują ci

twego szczęścia. Znieść cię nie mogą, bo jesteś

dla nich wyrzutem sumienia. Ale i ty uważaj, gdy w twojej duszy zacznie

się budzić niepokój, smutek i złość, że się ko-

muś udało życie, że ktoś jest wolny, twórczy, że

coś robi. l wtedy albo będziesz chciał zabić to

światło, by było ciemnością, taką jaką ty sam

jesteś, albo będziesz się starał, żeby bardziej

zajaśniało. „PRAWDA WAS WYSWOBODZI" Żebyś przynajmniej raz w życiu prawdę po-

wiedział tym, którym trzeba: tym, którzy cię

zmuszają, byś czarne nazywał białym a białe

czarnym. Nie tłumacz się, że to nieważne, czy

powiesz tak czy inaczej, czy uśmiechniesz się,

czy skiniesz głową; że oni sobie mogą mówić,

a ty i tak swoje wiesz. To nieprawda: z czasem uwierzysz, że białe

jest czarne, a czarne jest białe. „WILKI DRAPIEŻNE Nie tylko inni ciebie wykorzystują: zabierają

twój czas, wymagają ponad miarę, nie dotrzy-

mują zobowiązań, I ty także wykorzystujesz:

wtedy gdy jesteś w sytuacji bez wyjścia i żądasz

pomocy, ale i wtedy gdy z lenistwa wyręczasz

się innymi, spychasz na nich swoje obowiązki,

rozporządzasz bezceremonialnie ich czasem,

zapominasz prosić i dziękować. l wcale nie jest takie pewne, czyje konto jest

bardziej obciążone: kto bardziej wykorzystuje. „WYRZUCILI GO ZA MIASTO" Gdybyś nawet niewidomym przywracał

wzrok, a głuchym słuch, wskrzeszał zmarłych,

trędowatych z trądu oczyszczał. Gdybyś mówił

takie najmądrzejsze nauki, jak ta o synu marno-

trawnym albo o miłosiernym Samarytaninie. To

i tak będą tacy, którzy pójdą za tobą, ale i tacy,

którzy cię oskarżą i na krzyżu zawieszą. A ty ani paralityków nie uzdrawiasz, ani nie

stać cię na nawracanie Magdalen. Powiedzą —

rzadko w oczy, najczęściej poza oczy — żeś

obłudnik albo dureń, żeś nic nie wart, żeś podły.

Jak długo twojej drogi na ziemi i jak długo twojej

na niej pamięci, będą pluli za tobą, naigrawali

się z ciebie — i będą tacy, którzy cię będą ko-

chać. Dlatego — tak jak On — nie wpadaj w euforię

z powodu pochwał, ani niech cię nie paraliżuje

pogarda. Staraj się być sobą. „CHWAŁA TWOJA" Tak byś chciał, aby ludzie uwierzyli w ciebie.

Tak byś chciał zapewnić sobie na zawsze god-

ną szacunku pozycję, dojść do takiego stanowi-

ska, do takich wyników, abyś nie musiał się bać,

że coś zburzy twój spokój. Tak byś chciał prze-

konać swoich wrogów, umocnić swoich przyja-

ciół, zyskać powszechne uznanie — żeby raz

na zawsze skończyły się za twoimi plecami chi-

choty, pomruki, oszczerstwa. Żeby wreszcie

twoi Tomasze dotykali ze współczuciem twych

ran, twoi Piotrowie płakali nad tym, że się ciebie

zaparli, twoi Judasze żałowali swojej zdrady. Ale tak nigdy nie będzie. Chociażbyś nie

wiem jakie wysokie stanowisko zajął. Chociaż-

byś nie wiem jaki wielki sukces odniósł. Na-

tychmiast usłyszysz za twoimi plecami szepty,

plotki, obmowy. Nigdy tak nie będzie, żebyś zy-

skał powszechne uznanie. Pojawię się zawsze

wśród twoich bliskich Piotrowie, którzy się cie-

bie wyprą, Judasze, którzy cię zdradzą, Toma-

sze, którzy ci nie będą wierzyć. Jeżeli szukasz tylko ludzkiej chwały, to się

zawsze rozczarujesz. „CIESZMY SIĘ, BO TO JEST BRAT

TWÓJ, KTÓRY UMARŁ BYŁ, A OŻYŁ" Wtedy jesteś chrześcijaninem, kiedy umiesz

przebaczać. To znaczy: odpuścić, darować,

przekreślić. Jak gdyby nigdy nic nie za-

szło. Uznać za niebyłe. Traktować normalnie. Wtedy jesteś chrześcijaninem, jeżeli — gdy

powrócisz — jesteś w stanie uznać siebie za

oczyszczonego. Jeżeli naprawdę uwierzysz, że

ci darowano, przebaczono, przekreślono. Na-

wet gdyby twoje grzechy były jako szkarłat —

że nad śnieg wybielałeś. „ZROZUMIELIŚCIE TO WSZYSTKO?

A ONI ODPOWIEDZIELI: TAK" Patrzysz na swoich bliźnich, na ich postępo-

wanie, słuchasz tego, co mówią i w głowie ci się

nie mieści, jak oni mogą się jeszcze uważać za

chrześcijan. Bo zupełnie nie dotykają istotnych

prawd, biorą tylko ich fragmenty, a nawet te

interpretują rozmaicie. Czy oni w ogóle rozu-

mieją, o co Jezusowi chodzi. l patrzą na ciebie ludzie, i dziwią się jak ty się

możesz nazywać chrześcijaninem, I słuchają

ciebie ludzie, i patrzą na twoje czyny, i podejrze-

wają, że ty nic z tej Ewangelii nie rozumiesz. A przecież już tyle lat słuchamy, bierzemy

i karmimy się Słowem Bożym. „l SZŁY ZA NIM WIELKIE RZESZE" Nie wytrzymujemy tłumu. Nie jesteśmy zdolni

ogarnąć tych ludzi, którzy zewsząd na nas na-

pierają. Nie jesteśmy w stanie przyjąć ich cier-

pienia, które nas oblega. Bo choćby nawet pła-

kać cały dzień, to nie wypłaczesz ludzkiego nie-

szczęścia. Bo choćby nawet pomagać ludziom

całe życie — to jest kropla w morzu ludzkich

potrzeb. Bo gdyby nawet otwierać serce każde-

mu szukającemu, to ilu obdzielisz — dziesięciu,

stu, tysiąc; a gdzie reszta? Nie wytrzymujemy tłumu. Stoimy sterroryzo-

wani ogromem ludzkiego bólu. l zatrzaskujemy

przyłbicę, i opinamy na sobie pancerz, żeby się

obronić, wytrzymać, żeby żyć. Na zimno po-

rządkujemy ludzi według schematów — ja-

ko przechodniów, sprzedawców, urzędników,

interesantów, znajomych. Samotni, niedosięgli,

patrząc szklanym wzrokiem na wszystkich,

przechodzimy przez życie. Niczemu się nie dzi-

wiąc, do nikogo nie mając żalu. Jak żyć? Według miary Łaski, jaką cię Bóg obdarzył,

według wielkości swego serca: według swojej

wrażliwości ogarnij miłością tych, którzy przy-

chodzą do ciebie. „JAKIE JEST NAJWIĘKSZE

PRZYKAZANIE" Wierzysz jeszcze w miłość? Czy wierzysz,

że może być człowiek na świecie, który potrafi

zrobić coś dla ciebie, a nie dla swojego interesu.

Czy ty wierzysz w miłość: w to, że ty sam mo-

żesz żyć bezinteresownie — żyć dla kogoś

a nie dla siebie. Pytam o to tym bardziej, im więcej masz lat.

Im bardziej się sparzyłeś na ludziach i na so-

bie samym. Im bardziej przejrzałeś wszystkie

okrągłe słowa, słodkie uśmiechy, serdeczności,

podarunki i świadczone usługi — które okazują

się pozorami mającymi na końcu zawsze wła-

sny interes. A nie możesz nie wierzyć. A przecież takie

życie bezinteresowne jest warunkiem twojego

człowieczeństwa — twojego zbawienia. „BO WIELCE UMIŁOWAŁA" Czyś ty choć raz w życiu powiedział: „Jak

dobrze, że jesteś"; „jak dobrze, żeś przyszedł,

zadzwonił, odezwał się". Czyś ty przynajmniej

raz w życiu zachwycił się i przestałeś być

sam — przestałeś się bać: świata, ludzi, siebie,

swojej choroby, swojej śmierci. Czyś ty choć

raz w życiu był szczęśliwy. A może miałeś jeszcze coś więcej? Może

czułeś na sobie wpatrzone oczy, mówiące: „Jak

dobrze, że jesteś". — Nie tylko kochałeś, ale

byłeś kochany. A czy teraz kochasz? Czy jeszcze jesteś ko-

chany? Nie mów, że tamte czasy minęły. Wszy-

stko zależy od ciebie. Patrz wokół z taką sa-

mą świeżością jak dawniej. Wtedy odkryjesz

wspaniałych ludzi, zobaczysz wielkie i ważne

sprawy. „SĄ JEDNO" Żeby mieć na świecie jednego jedynego czło-

wieka, który cię całego zaakceptuje i zawsze

będzie przy tobie, niezależnie od tego, co by się

stało — który nigdy nie uwierzy w twoją klęskę.

Wtedy nic ci się nie może przydarzyć. Wtedy

możesz mieć nawet wszystkich i wszystko

przeciwko sobie. Wtedy możesz żyć. ... Żeby mieć na świecie jednego jedynego

człowieka, którego w pełni zaakceptujesz. „LISY MAJĄ SWOJE JAMY" Człowiek potrzebuje domu. Nie: „zwłaszcza

w dzisiejszych czasach"; nie: „coraz bardziej".

Zawsze. Odkąd człowiek jest człowiekiem i jak

długo chce być człowiekiem. Nie czterech

ścian, nie hotelu, nie noclegu, nie przytułku, ale

źródła pokoju, odpoczynku, siły, miłości —

domu. „ZNALEŹLI MARYJĘ Z JÓZEFEM

ORAZ DZIECIĄTKO" Od początku swojego istnienia ludzkość tyle

już przeżyła, popełniła już tyle głupstw, pirami-

dalnych błędów, już tak bardzo palce poparzy-

ła, ale zawsze w chwilach opamiętania nieod-

miennie wraca do tego, że najważniejsze jest:

mężczyzna, kobieta i dziecko, I coraz bardziej

już wiemy, że niezależnie od tego, co jeszcze

ludzkość wynajdzie, jakie przewroty przeżyje,

do jakich dojdzie osiągnięć, to dokąd będzie

istnieć, jej podstawą pozostanie: mąż, żona

i dziecko, I im więcej doświadczeni, tym głębiej

przekonani jesteśmy o tym, że nie ma zbyt wy-

sokiej ceny, którą ludzkość powinna zapłacić,

nie ma zbyt wielkiego wysiłku, który ludzkość

powinna podjąć, ażeby stworzyć jak najlepsze

warunki, żeby umocnić w sposób najbardziej

korzystny ten związek: ojca, matki i dziecka. „DO DOMU SWOJEGO" Chamiejemy. Coraz więcej w nas brutal-

ności. Ranimy się. Krzywdzimy się nawzajem.

Na ulicy, w tramwaju, w pracy, w szkole, I jest

coraz gorzej. Bo stygną nasze ogniska rodzinne. Coraz

mniej matki w matkach naszych. Coraz mniej

ojca w ojcach naszych. Domów coraz mniej. Bo

coraz mniej domu w naszych domach. To już

tylko hotele, barłogi noclegowe. Ginie wspólny

stół. Napychamy się po kątach, nad blachą,

przy palnikach gazowych. Byle jak najprę-

dzej iść w miasto, dalej od domu, gdzie nudno

i pusto. Tak nie zbudujemy świata. Chociażbyśmy

mieli nawet bardzo wysoką technikę. Ludźmi

nie będziemy. „A WY NIE NAZYWAJCIE SIĘ

NAUCZYCIELAMI" To z lenistwa przyjmujemy postawę mistrza,

instruktora — bo chcemy najmniejszym wysił-

kiem załatwić sprawę wychowania. To ze stra-

chu — bo się boimy, że odsłoni się nasze puste

i jałowe wnętrze, I dlatego prawisz morały, gro-

zisz, dajesz wskazówki. Ale to jest tresura, któ-

rą każdy człowiek, posiadający jaką taką god-

ność, odrzuci. Jeżeli naprawdę zależy ci na wychowaniu lu-

dzi, którzy są z tobą, jeżeli naprawdę ich ko-

chasz, to zejdź z piedestału mistrza, nauczycie-

la. Miłość nie jest dawaniem jałmużny: boga-

ty — biednemu, możny — bezradnemu, sil-

ny — słabemu. Odrzuci ją każdy, kto ma choć

trochę poczucia godności. — Miłość jest dziele-

niem się. Chcesz komuś pomóc, to bądź razem

z nim. Wtedy w każdym momencie przekazu-

jesz siebie. Nawet gdy będziesz opluty, wy-

śmiany, wzgardzony, więcej nauczysz niż gdy-

byś całe życie prawił morały — tą jedną chwilą. „KTO BY ZGORSZYŁ JEDNO Z TYCH NAJMNIEJSZYCH" Co chcesz dać światu? Jaki kształt chcesz

na nim odcisnąć? Jak chcesz wychować swoje

dziecko, przyjaciela? Na człowieka? Na opera-

tywnego człowieka, na zręcznego człowieka,

na zaradnego człowieka, na człowieka umieją-

cego pracować, zachować się? Ale co te słowa

u ciebie znaczą? Jaka filozofia życiowa za nimi

się kryje? Filozofia człowieka, który nie pozwoli

się zagryźć, a który zagryza spokojnie tych, któ-

rzy mu stoją na drodze, czy też człowieka, który

chce czynić dobrze? To dajesz światu, czym sam jesteś. Nie skry-

jesz się za kurtyną swoich słów. Wychowujesz

swoje dziecko, przyjaciela, ludzi, z którymi

obcujesz na kształt swojej osobowości. „NAUCZAJCIE" Tylu wokół nas ludzi, którzy wciąż lepiej od

nas wiedzą, jak mamy iść, co robić, jak postępo-

wać. Którzy wciąż nas upominają, grożą, mają

za złe, trzeszczą, skrzeczą, kraczą. I odrzucisz

ich i ich „nauki" w imię swojej własnej godności.

A pójdziesz zawsze za tym, kto cię obroni, jak

Jezus obronił Jawnogrzesznicę, kto ci pomoże,

jak Jezus pomógł sparaliżowanemu, kto cię

przygarnie, zaprosi do stołu, wciągnie do swo-

jego towarzystwa, jak On to robił. Nie baw się w „nauczyciela". Nie gań bez

przerwy swojego bliźniego, bo wzgardzi tobą

w imię własnej godności. Jeżeli chcesz go

nauczyć, to mu pomagaj. Wtedy tak pójdzie

z tobą, jak ty pójdziesz z nim. „ZA ZBAWIENIE ŚWIATA" Jakiej wysokości dosięgasz? Czy mówi ci coś

słowo: rodzina? Miasto? Naród? Ludzkość?

Czy reagujesz na słowo: Ojczyzna? Wytłuma-

czysz mi, że to już nie te czasy. A twoje miasto?

Uśmiechniesz się pobłażliwie. A zakład pracy?

Machniesz lekceważąco ręką. Jakiego wzrostu

jesteś? Co cię przejmuje, boli, niepokoi? Jakie

sprawy, którzy ludzie? Twoja matka, twoja sio-

stra, kolega, znajomy, współpracownik, prze-

chodzień, rodak, drugi człowiek? O kogo się

troszczysz? Na kim ci zależy? Za kogo czujesz

się współodpowiedzialny? Jakiej wysokości

sięgasz? Jakie widzisz horyzonty? „PRZYNIEŚLI MU DARY Są na świecie Mikołajowie. Są na świecie

Aniołowie, I przychodzą nocą do dzieci, czasem

również do starszych, aby przynieść im poda-

runki. Są w nas mikołajowie i są w nas anieli,

którzy czasem zdobywają się na to, by drugie-

mu człowiekowi sprawić radość. My — tacy na

co dzień wyrachowani, interesowni, nastawieni

na to, że wszystko za coś: grosz za grosz, czyn

za czyn, pomoc za pomoc — nagle potrafimy

dawać bezinteresownie, potrafimy odczuwać

radość dawania. Jest w nas coś z Boga. Zostało w nas coś

z Jezusa. „PÓJDŹCIE BŁOGOSŁAWIENI

OJCA MEGO" Wszystko zaczęło się w twoim życiu od chwi-

li, gdy poczułeś się odpowiedzialny za siebie,

za kogoś, za coś. Twoja dojrzałość zaczęła się,

odkąd przestałeś biernie wyczekiwać, że ktoś,

że coś, że kiedyś, że chyba przy zmianie ukła-

dów, że może zależnie od okoliczności — że

samo z siebie potoczy się, wyjaśni, zadecyduje.

Twoje człowieczeństwo kształtuje się, na ile

przygarniasz, pomagasz, opiekujesz się, bie-

rzesz w obronę, zabezpieczasz, kierujesz —

na ile troszczysz się o sprawę, o człowieka,

o siebie, I tym większy jesteś, im szerszy krąg

ogarniasz swoją troską. l tak też przebiega twój regres, rozpad, twoje

umniejszanie się, twoje karłowacenie: gdy umy-

wasz ręce, zrzekasz się, wycofujesz, nie intere-

sujesz się ani sobą, ani ludźmi, ani sprawa-

mi — zrzucasz z siebie odpowiedzialność. „ABY CHOĆ RĘKĘ NA NIE WŁOŻYŁ" W nieskazitelnie białej koszuli, dokładnie za-

prasowany. Bijący brawo jedną ręką. Oglądacz

wystaw, kin, kościołów, mszy świętych, dusz

ludzkich, ich cierpień i radości. Nie dotknięty,

nienaruszony. Przyglądający się pobłażliwie

tym, którzy jak ćmy opalili sobie skrzydła w

ogniu. Pełen satysfakcji, że ciebie to nie spotka-

ło — że nie dałeś się nabrać. Z konwencjonal-

nym uśmiechem, w który ani ty sam, ani nikt nie

wierzy. Rozmawiasz z pozorną powagą o pogo-

dzie i spędzonym urlopie. Ale ciebie nie ma:

jesteś doskonale nieobecny, I oni wiedzą, że

ciebie nie ma. Jest tylko ściana: twoja pogarda.

A tyś ukryty w wieży z kości słoniowej, nasta-

wiony na przeczekanie burz, które przewalają

się nad twoim niebem. A naprawdę, to jesteś skrzywdzonym dzie-

ckiem, obrażonym na ludzi i na świat, które ze

swoją krzywdą poradzić sobie nie umie — które

nie umie przebaczyć. „JAKO l MY ODPUSZCZAMY" Jakżeż my jesteśmy bezlitośni dla bliźnich

naszych. Chcemy ich wciąż przykrawać na

swoją miarę. A przecież trzeba zaakceptować

drugiego człowieka takiego, jakim jest, wraz ze

wszystkimi jego wadami. Nawet gdy popełni ja-

kąś nieuczciwość wobec ciebie — bo przeba-

czyć, to nie znaczy zapomnieć. Tego się nie da.

Przebaczyć to znaczy zaakceptować go z tymi

grzechami, które przeciwko tobie popełnił,

l zdecydować się iść z nim dalej. „BRACIA TWOI" To jest prawdziwy cud — jeżeli za pieczątką,

biurkiem, tytułem, funkcję, stanowiskiem zoba-

czysz człowieka, który jest taki jak ty. Który żyje,

choruje, umiera, którego może teraz głowa boli,

dokucza mu ząb, ma rodzinne zmartwienia. Czasem może się zdarzyć drugi cud, że ten

ktoś — ekspedientka, przechodzień, urzędnik,

współpracownik, kierownik, konduktor, sekre-

tarka, dyrektor — zobaczy w tobie: w petencie,

kliencie, stronie, przechodniu — człowieka. Nie

rzecz, która jest pomocą albo przeszkodą,

środkiem albo zawadą w realizacji celów, ale

brata, któremu się mówi „ty". l wtedy te dwa światy odkryją, że „ja" i „ty"

tworzą wspólnotę: „my", i trzeba wszystko ro-

bić, aby ta wspólnota nie przestała istnieć. „l OPUŚCILI GO WSZYSCY UCZNIOWIE Jest czas spotkania i czas rozstania. Jest po-

czątek i jest koniec — miłości, przyjaźni, współ-

pracy. Napotykasz zimną, obojętną twarz. A przecież był czas pięknych spacerów, peł-

nego zrozumienia, wspaniałej współpracy,

twórczości, radości z wzajemnego przebywa-

nia. A teraz widzisz tylko pogardę. Nie daj sobie tamtego dobra odebrać. Bo

tamto jest prawdą. Bo tylko to się liczy, co jest

dobre, wielkie w twoim życiu. Nie pozwól, by

zbezcześciły tamten czas nawet najbardziej

tragiczne rozstania. „PRZYJACIELU, PO COŚ PRZYSZEDŁ?" A tu chodzi o wierność. Bez niej nie ma ży-

cia — ani twojego życia, ani ludzi, z którymi

idziesz. Bo ktoś na twoim słowie buduje — na

tym, któreś wtedy powiedział. Bo ktoś wziął po-

ważnie to twoje spojrzenie pełne zachwytu. To

twoje opiekuńcze zachowanie się. — Ktoś liczy

na ciebie. Zaginęło nam to słowo „wierność". A bez nie-

go nie ma życia, nie ma człowieka, nie ma

chrześcijanina. „MIEJ O NIM STARANIE" Chodzi o to, ażeby przez ciebie twemu bliź-

niemu było dobrze: żeby przy tobie odnalazł

samego siebie; gdy złamany — wyprostował

się, gdy zgaszony — wybuchnął płomieniem,

gdy stulony — zakwitnął. Ażeby przy tobie sta-

wał się pełnym człowiekiem. Najłatwiej zbyć potrzebującego jałmużną

uśmiechu, dobrego słowa czy rzeczy. — Ale to

nie jest dobroć. To tylko tobie tak się zdaje. „BYŁEM W WIĘZIENIU,

A NAWIEDZILIŚCIE MNIE" Prawo tego świata to walczyć, niszczyć i zwy-

ciężać. Tylko ten jest dobry, kto jest silny, boga-

ty, zdrowy. Tylko z takim należy trzymać, takie-

go należy popierać, bo to się zawsze opłaci.

Biada słabym, ułomnym, biednym, samotnym.

Nie liczą się w walce. Bo to ani przeciwnicy, ani

partnerzy. Zostaną odrzuceni jak plewy, po-

deptani jak śmiecie. A przykazanie Boże mówi: Nieść pomoc

każdemu, kto potrzebuje pomocy, l choć to Je-

zus wyraźnie powiedział przed dwoma tysiąca-

mi lat, i choć mienimy się Jego wyznawcami,

brzmi to dla nas wciąż jak rzecz nieprawdopo-

dobna, niemożliwa do spełnienia — i jest przez

nas tak traktowana. A przecież z tego będziemy

sądzeni. „NIE TYLKO CHLEBEM

ŻYJE CZŁOWIEK" Dobrym słowem można żyć chwilę, godzinę,

dwie, dzień cały. Dobre słowo jest w stanie ura-

tować cię w chwili rozpaczy. Bez dobrego słowa

trudno jest żyć. Dlatego nie wstydź się, że cię

pochwalono, nie gardź dobrym słowem. Nie bój

się, że ci może ono przewrócić w głowie. Prze-

cież dostateczna ilość złych słów spada na cie-

bie codziennie. Dobrym słowem można długo żyć. Dlatego

dawaj je ludziom, gdy na to zasłużą. Bo potrze-

bują ludzkiej akceptacji. Bo bez niej trudno jest

żyć. Nie bój się, że im to w głowie może prze-

wróci. Otrzymują codziennie swoją porcję złych

słów. Nie tylko od innych ludzi, od ciebie też. „DAWAJCIE" Najdroższą rzeczą dla każdego człowieka

jest czas. l nad niczym tak nie drżymy jak nad

czasem, I niczego tak innym ludziom nie żałuje-

my jak czasu. — l nie ma większego daru, jaki

możemy dać drugiemu człowiekowi, jak czas.

A dać drugiemu człowiekowi czas, to znaczy

starać się go wysłuchać, zrozumieć go, pomóc

mu — stać się uczestnikiem jego życia. l jak miarą mądrości człowieka jest organizo-

wanie swojego czasu, tak miarą miłości jest da-

wanie swojego czasu drugiemu człowiekowi. „BŁOGOSŁAWIENI MIŁOSIERNI" Trzeba pomóc drugiemu człowiekowi, gdy

zagubi swoją ścieżkę, zapłacze się w labiryncie

cudzego życia, gdy nie jest w stanie uporządko-

wać swoich spraw. Trzeba mu pomóc, by prze-

trwał swój kryzys, złapał oddech. Ale uważaj, bo tuż zaraz zaczynasz go przy-

zwyczajać do stałego liczenia na twoją pomoc,

legalizować jego nieporadność, jego oglądanie

się na cudze miłosierdzie, l ten kolejny twój krok

to nie miłość, ale demoralizacja: uczenie leni-

stwa, bierności, lekkiego życia, cwaniactwa. „KTO WAS PRZYJMUJE,

MNIE PRZYJMUJE" Pozamykaliśmy drzwi naszych mieszkań

i pozasuwali storami okna. Odcięliśmy się od

ludzi i kisimy się we własnym sosie. W najlep-

szym wypadku tkwimy bez końca w gronie tych

samych ludzi, gdzie u góry od lat już wiadomo,

co kto wie i co kto powie. Wygodnie nam na tym

wygniecionym foteliku, mamy poczucie własnej

wartości. A przyznać się nie chcesz, że boisz się warto-

ściowych ludzi, bo przy nich ujawniają się twoje

braki — przy nich czujesz wszystkie swoje nie-

dostatki. Unikasz tych ludzi, bo kontakt z nimi

zmusza cię do skupienia, uwagi, wysiłku, żąda

od ciebie pracy, zmiany, odnowy. Głupiejesz. Bo się odciąłeś od ludzi —

od Boga, który w ich postaci do ciebie chce

przyjść. TWÓJ BÓG „NAJWAŻNIEJSZE PRZYKAZANIE" Uwierzyć Bogu — uwierzyć człowiekowi. Że przyjdzie. Że cię nie pozostawi samego,

że cię nie zdradzi, że cię nie sprzeda. A nawet gdyby cię zdradził, nawet gdyby od-

szedł, nawet gdyby dopuścił się jakiejś nie-

uczciwości względem ciebie, to wciąż musisz

wierzyć w dobro, które w nim trwa. Gdybyś przestał wierzyć człowiekowi, gdy-

byś wszystkich ludzi wokół siebie przekreślił,

wtedy wiara w Boga byłaby bardzo trudna. Utracić wiarę w człowieka, to osłabić swą

wiarę w Boga. „ANI WŁOS Z GŁOWY WAM NIE SPADNIE BEZ WOLI OJCA" Mówisz, że cię skrzywdzono. Że nie wyko-

rzystują twoich możliwości, zainteresowań,

zdolności, wykształcenia, zyskanego doświad-

czenia — że cię nie przyjęli, nie zaakcepto-

wali, nie dali stanowiska, przesunęli, odsunęli,

usunęli, I żyjesz na bocznym torze. Na pół.

Na ćwierć, na dziesięć procent swoich możli-

wości. Jak długo chcesz tą krzywdą usprawie-

dliwiać swoją inercję, brak inicjatywy, opie-

szałość, lenistwo? Jak długo chcesz się tłuma-

czyć? Do śmierci? Całe życie przegrane zwalić

na złe układy, sytuacje, stosunki, na kogoś, kto

cię skrzywdził? A przecież to, co ty nazywasz

krzywdą, zostało wliczone w twoje życie. Za-

istniało w twoim życiu, zostało dopuszczone

w twoim życiu nie na to, żeby cię zniszczyć, ale

pobudzić do myślenia, działania, by stanowić

dla ciebie bodziec do poszerzania twoich hory-

zontów, zrealizowania twoich możliwości, od-

krycia pokładów, których istnienia nawet nie po-

dejrzewasz. Jeżeliś tego nie zrozumiał, to tu właśnie tkwi krzywda, którą sam sobie zadajesz — że nie

chcesz zobaczyć nowych zadań, nowych po-

wołań, a upierasz się przy swoich planach, któ-

reś od dawna powinien był zmodyfikować i do-

pasować. „l ODŁĄCZY JEDNYCH OD DRUGICH" Przedział nastąpi pomiędzy tymi, którzy słu-

żyli Czemuś, Komuś, a pomiędzy tymi, którzy

służyli sobie. Przedział nastąpi pomiędzy tymi,

którzy uwierzyli, że jest sens swoje życie po-

święcić Sprawie, Człowiekowi, a pomiędzy

tymi, którzy zamknęli życie swoje na sobie. —

Przedział nastąpi niezależnie od tego, w jakich

bogów ludzie wierzyli, do jakich świątyń chodzi-

li, do jakich wyznań należeli. Ale ten przedział biegnie poprzez ciebie: po-

między twoim dążeniem do zagarnięcia dla sie-

bie, podporządkowania wszystkiego i wszy-

stkich swoim interesom, a pomiędzy twoim wy-

rywaniem się ku Dobru, służeniu Jemu, poświę-

ceniu. Przedział następuje już w tobie, już teraz,

l ty znajdziesz się Tam, Wtedy, po jednej albo

drugiej stronie w zależności od tego, jak teraz

decydujesz. Po której stronie teraz stajesz. „ROZDARTE JEST" Podział na wierzących i niewierzących nie

przebiega tylko poza nami. Podział na wierzących i niewierzących prze-

biega przez każdego z nas, również i przez cie-

bie. To ty jesteś ten, który drży o to wszystko,

co zdobył, i chce zagarnąć pod siebie jak naj-

więcej, I to ty jesteś ten, który się umie zachwy-

cać pięknem i cieszyć się każdym dobrem. Podział na wierzących i niewierzących prze-

biega przez ciebie, i ty decydujesz, kim bę-

dziesz. „W ON CZAS" Drżenie ziemi. Lecące książki z półek. Roz-

kołysane obrazy. Trzask rozbijanego szkła

okiennego. Dalekie wycie syreny. Pierwsza

przytomna myśl: uciekać z walącego się domu.

A potem w kolejnym podrzucie serca troska

o swoich najbliższych: o domowników, o kole-

gów w pracy. Na razie wszystko się uciszyło. Ludzie mówią

o sprawach codziennych. Ale ty wiesz i oni to

wiedzą, że nie o to chodzi, że każdy myśli o

tym, co się może stać, że może przyjść kata-

strofa. Co w tobie zostało poza zwierzęcym stra-

chem o swoje przetrwanie? Gdzie twoja wiara,

nadzieja i miłość? Gdzie twój Bóg, któremu

w czasie spokojnym wierzyłeś? „OJCIEC WASZ NIEBIESKI" To czasem można usłyszeć od bardzo stare-

go człowieka: „staremu każdy dzień jest daro-

wany". Czasem to samo można usłyszeć od

człowieka, który w jakiś sposób przeszedł

śmierć i wrócił do życia — jeśli nawet nie usły-

szeć, to wyczytać w jego oczach. Jaka szkoda, że dopiero wtedy, że nie wcze-

śniej: że nie całe życie było tak przyjmowane —

że dopiero u schyłku życia przyszło to zrozu-

mienie. Bo przecież każdy dzień — nie tylko

słoneczny, radosny, pełen powodzenia i ludzi,

ale również deszczowy, mglisty, samotny, prze-

sycony trudem i cierpieniem — jest darem Bo-

żym dla ciebie. „KTO MNIE WIDZIAŁ,

WIDZIAŁ TAKŻE I OJCA Kim jest Bóg? Mówią — popatrz w oczy dzie-

cka, popatrz na polne kwiaty, popatrz na wy-

gwieżdżone niebo, popatrz na szumiące

morze. Ale to jest tylko część prawdy. Bo nie-

bo zieje gwiezdną pustką, piękne owady zże-

rają się nawzajem, kwiaty rosną na nawo-

zie swoich poprzedników. Bóg szumu morza

i delikatnej bryzy jest również Bogiem giną-

cych światów, Bogiem cyklonów, nawałnic,

katastrof, wstrząsów tektonicznych, wybu-

chów wulkanów, pożarów, burz zmiatają-

cych wszystko, co żyje. To jest także Bóg

ludzi nienormalnych, starych, chorych, cier-

piących męki. l pełni niepewności, przerażenia wobec

Rzeczywistości świata, usiłowali ludzie dawać

odpowiedź na pytanie, kim jest Bóg i czego

On od nas chce. Wystarczy popatrzeć na re-

ligie świata z krwawymi ofiarami z ludzi i zwie-

rząt, z wymyślnymi kultami, z nieprawdopo-

dobnymi obrzędami, modlitwami, by stwier- dzić, po jakich bezdrożach plątał się czło-

wiek w swojej wędrówce do Boga. Dopiero w perspektywie takich obrazów zo-

baczyć można, kim jest Chrystus, który dał

swoim życiem i swoją nauką odpowiedź na py-

tanie, kim jest Bóg i czego od nas chce. „I ZOSTANIE DOM WASZ PUSTY" L Odebraliśmy Mu tron na niebiosach i insygnia

władzy — i nic się nie stało — mówimy. Już Go nie potrzebujemy. Jesteśmy samo-

dzielni. Dajemy sobie radę bez Niego. Pod-

śmiewamy się z Jego wszechmocy, potęgi,

mądrości — z Jego obecności. Piszemy Jego

imię małą literą. Zagarnęliśmy Mu święte słowa,

używane dotąd w modlitwach i nabożeństwach,

wplatając je z satysfakcją w teksty codzienne,

a nawet dwuznaczne, wulgarne i brudne. Wy-

mawiamy słowa bluźniercze; początkowo nie-

śmiało, po cichu, potem coraz głośniej, coraz

bardziej zwycięsko, I odkrywamy z entuzjaz-

mem, że nie ma nic świętego. Odrzuciliśmy

Jego tablice przykazań jako anachroniczny za-

bytek. Wyśmialiśmy słowo „cnota", „świętość".

To, co było dotąd uważane za tragedię grze-

chu, przyjmujemy teraz ze wzruszeniem ramion

albo wprost z uśmiechem. Żartujemy z piekła

i czyśćca. Perspektywa nieba nas nie zachwy-

ca. Stwierdzamy, że uwolniliśmy się. Że wresz-

cie jesteśmy wolnymi ludźmi, I mówimy trium-

falnie, że nic nam się nie stało. Grom na nas nie

spadł. Potop nas nie zatopił. Ogień nas nie spa-

lił — mówimy. „ABYŚCIE BYLI JAKO OJCIEC WASZ W jakiego ty Boga wierzysz? Sprawiedli-

wego — który za dobre wynagradza, a za złe

karze? l to surowo. Który nie przeoczy żadnego

przewinienia. Nie zapomni. Nie daruje. Który

dotąd ściga, aż wypłacisz wszystko co do gro-

sza. Aż zapłacisz za swoje zło, swój błąd, swoją

słabość, swoją głupotę, I czujesz ten Jego bat

na swoich plecach. Czy ty wierzysz w takiego

Boga? Bo Bóg Chrystusowy to jest Bóg, który gdy

z daleka zobaczy syna marnotrawnego, wybie-

ga mu naprzeciw. A gdy ten upadnie Mu do

stóp, podnosi go i prowadzi do domu swego.

Bóg Chrystusowy to jest Bóg, który zostawia

dziewięćdziesiąt dziewięć owiec, a idzie i szuka

tej, która zginęła. Czy ty jesteś chrześcijaninem? A może je-

steś człowiekiem sprawiedliwym, który nie da-

ruje, nie zapomni, nie przebaczy, ale dotąd ści-

ga, dopóki nie zostanie mu wypłacone wszy-

stko co do grosza. Aż zapłaci mu każdy wierzy-

ciel za swoje zło, swój błąd, swoją słabość, swo-

ją głupotę. „ZOBACZYLI GWIAZDĘ" Nie zobaczysz gwiazdy betlejemskiej, jak jej

nie będziesz wypatrywał. Nie usłyszysz śpie-

wania anielskiego, jak go nie będziesz nadsłu-

chiwał. A komu bardziej potrzeba wypatrywać pocie-

chy, jak nie nam: przestraszonym chorobami,

które grasują za ściana, śmiercią, która wokół

nas krąży, nieszczęściami, które wywracają ży-

cie z taką trudnością ustabilizowane, starością,

w którą się wszyscy pogrążamy. A komu bardziej potrzeba nadsłuchiwać ra-

tunku, jak nie nam: świadomym coraz bardziej

naszej niezręczności, słabości, ułomności,

złości, a wreszcie głupoty. Nam coraz bardziej

zgnębionym, przygniecionym, smutnym. Nie odnajdziesz gwiazdy zbawienia, jak

jej nie będziesz szukał. Nie dosłyszysz słów

prawdy, jak ich nie będziesz pragnął. „WRÓCILI WIELBIĄC

l CHWALĄC BOGA" Sprzątaj, froteruj, ścieraj kurze, gotuj, piecz,

kolęduj, kupuj choinkę. Lep zabawki, rób wydmu-

szki, złoć orzechy, przywiązuj nitki do ogonków

jabłek. Buduj szopkę, sklejaj żłobek, wycinaj

gwiazdę i owieczki, pasterzy i królów, Mary-

ję, Józefa i Dzieciątko. Kolęduj. Ubieraj choin-

kę, wieszaj łańcuchy, włosy anielskie, przycze-

piaj świeczki, sztuczne ognie. Kolęduj. Pisz listy

i kartki do ludzi, którym się należy znak two-

jej pamięci. Przygotuj prezenty pod drzewko.

Przykryj białym obrusem stół, podłóż siano.

Ubierz się odświętnie, zasiądź do stołu wraz ze

swoimi bliskimi. l kolęduj przy żłobku, kolęduj pod drzewkiem,

kolęduj w kościele. Aby twoje mroczne wnętrze

wreszcie rozjaśniało Światłem. Aby twoje tępe

uszy wreszcie usłyszały Głos. Aby w twoim ser-

cu narodził się Jezus. „GDY SIĘ CHCESZ MODLIĆ

WEJDŹ DO IZBY SWOJEJ" Zamknij się w swoim pokoju. Przykręć knot

w lampie. Siądź wygodnie. Oprzyj głowę. Patrz

na choinkę, która jeszcze w kącie pobłyskuje

i spróbuj śpiewać kolędy. Ty sam — Panu Je-

zusowi. Umiej sam świętować. Umiej żyć sam. Nie

spychaj wszystkiego na czeredę, na gromadę,

na społeczność, w której żyjesz. Oni najwyżej

mogą ci pomóc. Ale na końcu ty musisz sam.

Bo nikt za ciebie ostatecznie nie może podej-

mować decyzji. Nikt — chociażby bardzo

chciał, chociażby cię szalenie kochał — ty sam

musisz. Zostań sam i zacznij śpiewać kolędy. Usłysz

swój głos w pustym kościele swojego pokoju.

Poczujesz się tak, jak wtedy, gdyś z bliska spoj-

rzał w lustro i zobaczyłeś swoją inną twarz.

Usłysz siebie oddającego cześć Bogu. Naucz się żyć sam. Nie tylko w czeredzie, nie

tylko w gromadzie, nie tylko w społeczeństwie.

To jest, jak tamto, równie ważne. L „PRZYBYLI Z POŚPIECHEM A my tak w wypatrywaniu gwiazdy. A my tak

w kłusie do groty betlejemskiej. — Żeby na wła-

sne oczy zobaczyć, żeby na własne uszy usły-

szeć, żeby własnymi rękami dotknąć. Przeko-

nać się, że to milczące, przerażające sklepienie

niebieskie, że ten nasz los ludzki pełen cierpień,

że to wszystko ma sens. Upewnić się, że to,

w co usilnie wierzyć chcemy, że to, dla czego

żyć się staramy, to nie złuda. Na własne oczy zobaczyć, na własne uszy

usłyszeć, własnymi rękami dotknąć — Znaku

naszej Nadziei. „l UJRZELI ŚWIATŁOŚĆ" W dniach, które stają się coraz krótsze,

w twoich dniach, w latach, które staję się coraz

krótsze, coraz zimniejsze — to jest Światłość

twoja. W twoim przygnębieniu, zniechęceniu do

ludzi za ich bezlitośność, interesowność, obo-

jętność — które w tobie z dnia na dzień nara-

sta — On jest Światłością twoją: On jest świa-

dectwem, że człowiek może być wielki, bezinte-

resowny, dobry, życzliwy, kochający. W twojej rezygnacji wobec samego siebie,

która w miarę lat twoich narasta; w przekona-

niu, że cię już na nic nie stać tylko na intere-

sowność, tylko na egoizm — On jest nadzieją

twoją, że potrafisz się zdobyć na wielkość, na

życzliwość. W miarę jak lata nasze coraz ciemniejsze

i zimniejsze, coraz bardziej potrzebujemy Jego

światła, by móc dalej żyć. „KTÓRZY UCIŚNIENI JESTEŚCIE Tyle lat od chwili, kiedy się narodził: do Niego

ciągnęli pasterze i mędrcy, a równocześnie

uderzyła w Niego nienawiść Heroda. Tak było

i potem, gdy zaczął nauczać: ciągnęli do Niego

biedni, chorzy, uciśnieni. Do nich mówił: błogo-

sławieni ubodzy, błogosławieni, którzy płaczą,

którzy cierpią, którzy łakną, którzy pragną.

Równocześnie uderzyła w Niego nienawiść ka-

płanów, faryzeuszy, saduceuszy. W małej kropli tamtego świata mieści się

wszystko, co było potem i co będzie, jak długo

Kościół głosi naukę Jezusa. Będą zawsze do

Niego ciągnęli mędrcy i pasterze, nieszczęśliwi,

biedni, uciemiężeni, I będą zawsze prześlado-

wali Go bogaci, możni, potężni — ci, którzy

z pomocą pieniędzy, wpływów, władzy — chcą

człowiekiem manipulować. „SŁYSZĄ A NIE ROZUMIEJĄ" Po co Pan Bóg zawiadomił pasterzy betle-

jemskich o narodzeniu swojego Syna. Czy te

proste żydowskie pastuchy były w stanie pojąć

tajemnicę wcielenia Syna Bożego? Po co Pan

Bóg zawiadomił trzech Magów o narodzeniu

swojego Syna. Czy ci nawet mędrcy, ale prze-

cież poganie byli w stanie zrozumieć tajemnicę

wcielenia Bożego? Po co mówić o tym dzie-

ciom, prostym ludziom, mieszkańcom buszu.

Po co było mówić o tym starożytnym Grekom,

Rzymianom, Frankom, Germanom, Słowia-

nom. Po co mówić o tym nam — tobie i mnie.

Czy jesteśmy w stanie — czy jesteś w stanie

pojęć tajemnicę wcielenia Słowa Bożego? „PRZYSZLI Z RADOŚCIĄ" Nic się nie zmieniło. Kupujesz drzewko, ubie-

rasz w łańcuchy, bańki, zabawki. Przygotowu-

jesz stół wigilijny. Potem gromadzę się wszyscy

domownicy wokół stołu. Modlitwa. Podchodzisz

do swoich najbliższych, by się z nimi przełamać

opłatkiem. Potem wilia, podarki, kolędy, pa-

sterka. Nic się nie zmieniło. Tak postępował twój

ojciec, twój dziad, twój pradziad. Jeżeli Bóg ci

da doczekać, to zostaniesz zaproszony przez

twoje dziecko i będziesz patrzył z rozrzewnie-

niem, jak ono powtarza twoje ruchy, nawet two-

je słowa. Będziesz patrzył, jak kładzie opłatki

na stół przykryty białym obrusem, pod którym

leży siano, poczujesz w ręku szorstkość opłat-

ka, usłyszysz słowa serdeczności, przeprosze-

nia, przyjaźni. Będziesz spożywał tradycyjne

potrawy, a potem pod choinkę, może wraz z

twoim wnukiem, z kantyczki będziesz wyśpie-

wywał stare kolędy. Nic się nie zmieniło. To, co ludzkość ma naj-

świętszego, to czego chce najbardziej, to co

określa słowem: prawda, wolność, dobroć,

przebaczenie, miłość, to znajduje swój wyraz w Jezusie, w którego narodzeniu chcemy

uczestniczyć. Bo wciąż wokół nas tyle głupoty,

fałszu, zazdrości, nienawiści, tyle przemocy,

i czujemy, że to zło coraz bardziej oblepia nas.

Że stajemy się coraz bardziej brudni. Że zaczy-

namy się z tym złem identyfikować. A prze-

cież naprawdę tęsknimy za czystością tego

Dziecięcia narodzonego w stajni i położonego

w żłobie. „TRZEJ MĘDRCY" Co ty myślisz? Czy ty myślisz? Na ile to, co

nazywasz swoim myśleniem, jest sterowane

przez świat, który cię otacza, przez szkołę, ga-

zety, radio, telewizję, książki, odczyty, wykła-

dy. Na ile twoje myślenie jest uwarunkowane

twoimi zachciankami, namiętnościami, opęta-

niami, lękami: uwarunkowane tym, co chcesz

za wszelką cenę mieć, tym, czego chcesz unik-

nąć. Na ile ty jesteś wolny, by myśleć: oceniać,

wydawać opinie, wyjaśniać, szukać nowych

dróg, rozwiązań. A przecież to ty jesteś mędrcem szukającym

prawdy, I z tego nie wolno ci zrezygnować, bo

Bóg jest Prawdą. Gdy zrezygnujesz z prawdy,

rezygnujesz z Boga. „A UJRZAWSZY GWIAZDĘ

URADOWALI SIĘ" Oby nad tobą wciąż świeciła gwiazda. Po to są święta. Wszystkie kościelne i wszy-

stkie twoje domowe: abyś nie dał się zamknąć

w jarzmie codziennego życia. Po to świętujesz: abyś miał właściwą per-

spektywę swoich cierpień, upokorzeń, krzywd,

których doznajesz; abyś zobaczył w blasku

wieczności swoją pracę zawodową, swoje obo-

wiązki. Oby ci nad szopą twoich spraw codziennych

nie zgasła gwiazda. Inaczej nie da się żyć. „ZOSTANĘ Z WAMI" Twoje święta. To jest tak jak wtedy, gdyś był

dzieckiem, I w swoim odświętnym ubranku, któ-

re cię nieco uwierało, podchodziłeś do drzwi

pokoju, naciskałeś klamkę i czując jej chłód

w swojej dłoni, powoli, ze wzruszeniem otwiera-

łeś. Przez powiększającą się szparę widziałeś

stół zasłany białym obrusem i leżące na nim

opłatki, w głębi drzewko jarzące się blaskiem

kolorowych świec, przybrane zabawkami, łań-

cuchami, bańkami, włosami anielskimi —

i przepełniony lękiem, aby nie spłoszyć tej ta-

jemnicy, na palcach wchodziłeś do odświętne-

go pokoju. Ód tamtych lat tylko tyle się zmieniło, że sta-

łeś się bezceremonialny, rubaszny, zamaszy-

sty, że przytępiałeś. Wszystko inne zostało ta-

kie samo. Te same obrzędy, zwyczaje, gesty,

obrazy, słowa, pieśni — odblaski Rzeczywi-

stości, która się za nimi kryje. Wchodź w twoje święta jak wtedy, gdy byłeś

dzieckiem — z szacunkiem, na palcach, by ci

się objawiła tajemnica, jaką kryją jej symbole. „GDZIE JEST TWÓJ SKARB" Jakież trzeba mieć oczy, żeby wypatrzyć taką

perłę. Jakież trzeba mieć ręce, żeby wygrzebać

taki skarb. Jakimi oczami trzeba patrzyć, jakimi

rękami trzeba szukać, żeby się tak zachwycić,

by z lekkim sercem dla tej jednej perły, dla tego

jednego skarbu sprzedać wszystko, co się do-

tąd miało. Wszystko, co nie jest jasnością, co

nie jest czystością, z lekkim sercem oddać. „KTO WYTRWA DO KOŃCA,

TEN ZBAWION BĘDZIE" Przybliżyło się królestwo niebieskie. Już

dzieją się wielkie znaki na ziemi i na niebie:

ludzie giną od głodu i zarazy, trzęsień ziemi

i nawałnic morskich, powstaje naród przeciwko

narodowi, królestwo przeciw królestwu, toczą

się wojny, brat wydaje brata, pojawiają się fał-

szywi prorocy i fałszywi Chrystusowie, którzy

czynią cuda, i wielu ludzi ulega zgorszeniu. Już

dokonuje się sąd świata. Przybliżyło się do ciebie królestwo niebie-

skie. Przeżywasz kataklizmy, stajesz wobec sy-

tuacji ostatecznych, wydajesz brata swego albo

go ratujesz, idziesz za fałszywymi prorokami

i Chrystusami albo zostajesz Jezusowi wierny.

Już teraz dokonuje się nad tobą sąd. „ZA KOGO WY MNIE UWAŻACIE? „Za kogo wy mnie uważacie?" To pytanie Je-

zusa staje przed ludźmi od dwóch tysięcy lat.

To pytanie staje przed każdym z nas. l nie wy-

kręcaj się od niego odpowiedziami, że jedni mó-

wię, iż jest prorokiem, a drudzy mówią inaczej.

On ciebie pyta: „Za kogo ty mnie uważasz?" „GDY WIARA WASZA BYŁA

JAK ZIARNKO GORCZYCY" Czyś ty już chodził kiedyś po morzu? Czyś ty

już kiedyś góry przenosił? Czyś ty bodaj raz

w życiu wierzył w to, co robisz — w wielkie spra-

wy, któreś zobaczył? Czy twoja wiara była choć

raz naprawdę wielka, wytrwała, uparta? A przecież tylko wtedy możesz przeżyć cud:

tylko wtedy znikają góry trudności, tylko wtedy

możesz przechodzić nad otwierającymi się

przepaściami, nad zastawionymi na ciebie pu-

łapkami. A może ty wolisz nie wierzyć? Bo to wygod-

niej, bezpieczniej, spokojniej nie dowierzać ani

sobie, ani ludziom, ani Bogu. Ale wtedy nie miej

pretensji, że gór nie przenosisz. Nie dziw się,

że morza się nie rozstępują. Żeś taki letni, nija-

ki, żaden. „GORZKO PŁAKAŁ" Czy się Pan Jezus nie pomylił, gdy nazwał

Piotra skałą, której bramy piekielne nie przemo-

gą. A przecież kur nawet nie zdążył zapiać, gdy

on się Go zaparł. Czy się Pan Jezus nie pomylił,

opierając Kościół o taką skałę. Czy Kościół nie przesadził, nazywając Pawła

apostołem narodów — Pawła, który miał taką

fatalną przeszłość. Piotr i Paweł są symbolami Kościoła, bo

w Kościele wciąż chodzi o takich, którzy porzu-

ciwszy wszystko poszliby za Jezusem; nawet

gdyby mieli podejrzaną przeszłość. W Kościele

zawsze ważny jest wielki czyn, który przekreśla

nawet wielkie grzechy. Tu zawsze obowiązuje

to, co Pan Jezus powiedział do grzesznicy —

że jej wiele darowano, dlatego że bardzo umi-

łowała. „NIE POTĘPIAJCIE" Dotąd miłujemy bliźniego, dopóki szanujemy

tajemnice człowieka, który stoi obok nas, dopó-

ki zakładamy, że nie wyczerpuje go żadne z na-

szych sformułowań, określeń, definicji, nie

przekreśla go żaden grzech, nie determinuje

żadna sytuacja, dopóki potrafimy wierzyć w nie-

go, zaufać mu. . NIECH BĘDZIE UKRZYŻOWANY" Ofiara Jezusa to Jego życie. Życie w wol-

ności. Życie człowieka, który potrafił wyzwolić

się od przymusów wewnętrznych, od nacisków

zewnętrznych, który myślał, mówił, działał

zgodnie ze swoim sumieniem. Stanął w obronie

człowieka w imię Prawdy i Sprawiedliwości. Krzyż Jezusa to tylko konsekwencja takiego

życia. „KTO CHCE IŚĆ ZA MNĄ" Nie rozumieli Go faryzeusze, saduceusze,

kapłani. — Mówili, że ma czarta. Nie rozumieli

Go uczniowie sprzeczający się pomiędzy sobą

o pierwsze miejsce w Królestwie Niebieskim.

Ani Piotr, który pytał, co dostanie za to, że wszy-

stko opuścił i poszedł za Nim. Ani Matka Naj-

świętsza i św. Józef, nie wiedząc, że w spra-

wach, które są Ojca Jego, potrzeba, aby był. Nie rozumieli Go krzyżowcy, krzyżacy, inkwi-

zytorzy. Chociaż wszystkim się zdawało, że Go

dobrze rozumieją. Tak się zdawało i franciszka-

nom, i dominikanom, i jezuitom, i salezjanom.

A naprawdę nikt nie jest w stanie dać ci gotowej

recepty na Chrystusa. Tylko ty własnym życiem

możesz w sobie kształtować Jego obraz. „UCZYNKI WASZE" Mogło być wszystko zupełnie inaczej. Jezus

nie musiał umrzeć na krzyżu. To był czas próby

również dla Judasza, apostołów, tłumów wier-

nych, które wypełniały Jerozolimę, dla Anna-

sza, Kajfasza, Piłata, Heroda. Może być w twoim życiu wszystko zupełnie

inaczej. To nieprawda, że dlatego tak postę-

pujemy, ponieważ tacy jesteśmy. A przynaj-

mniej — to jest połowa prawdy. Bo druga poło-

wa brzmi: tacy stajemy się, jak postępujemy.

Tworzysz się przez całe życie, I możesz wszy-

stko zmienić. — l możesz wszystko zepsuć, jak

możesz wszystko naprawić. „NIE BÓJCIE SIĘ" Ponad nami czarnym cieniem rozpostarł się

strach. Strach, że zamknę, doniosę, usunę, opi-

szę. Strach, że okradnę, wezmę, oszukają.

Strach, że przyjdzie choroba, że przyjdzie

śmierć. Strach o siebie. Strach o najbliższych.

Strach o dziś. Strach o jutro. Strach. A przed nami, nami zastrachanymi, staje Je-

zus, tak jak przed apostołami zgromadzonymi

w Wieczerniku, którzy zamknęli się z obawy

przed Żydami, i mówi: Pokój wam. Nie bój się.

Niczego. Ani nikogo. Bo przecież jesteś w rę-

kach twego Ojca, który troszczy się o trawę

polne i o wróble na dachu. Przecież jesteś dale-

ko ważniejszy od nich. „MIŁOSIERDZIA CHCĘ, A NIE OFIARY" W naszych świątyniach nie ma ołtarza, na

którym płonie ogień. Nie składamy ofiar cało-

palnych. Bo my wiemy, że Bóg „miłosierdzia

chce, a nie ofiary". Wiemy, że choć byśmy Mu

oddali całą majętność naszą, to nic nam nie

pomoże. Bóg chce nas samych. A jeżeli tak, i jeżeli nie chcesz o tym zapo-

mnieć, składaj Mu drobne ofiary. Nie tylko posty

piątkowe, niedzielne ofiary pieniężne, świece

przed ołtarzem, kwiaty, ale twoje drobne niewy-

gody, które dzień niesie, twoje drobne poświę-

cenia, po które potrzebujący wyciągają ręce. „CHLEB ŻYWOTA" Eucharystia nie jest chlebem aniołów, ale

ludzi. Nie dlatego przychodzimy do komunii świę-

tej, że jesteśmy czyści, ale dlatego przychodzi-

my do komunii świętej, aby być czystymi. Oczywiście istnieją bariery ciężkich grze-

chów, które zamykają dostęp do Jezusa, ale

i tak musimy sobie uświadomić, że Eucharystia

nie jest nagrodą za bezgrzeszne życie, lecz

środkiem dopomagającym nam, by żyć tak jak

Jezus. Eucharystia nie jest chlebem aniołów, ale

ludzi. „A GDY NADESZŁY ŚWIĘTA" Nie możesz wciąż chodzić w fartuchu, kombi-

nezonie, dresie. Nie możesz być człowiekiem,

dla którego jedynym tematem zainteresowań,

rozmów, działań jest praca — chociaż byś na-

wet był jak najbardziej w nią zaangażowany.

Musisz mieć także czas nie na pracę, I nie na

odpoczynek. Na świętowanie. Bądź gościem. Przychodź, gdy cię zaproszą

na swoje święto. Zachowuj się wtedy inaczej

niż w pracy. Nie spiesz się. Jedz nie po to, żeby

się nasycić. Pij nie po to, żeby zaspokoić prag-

nienie. Ale aby świętować. Bądź gospodarzem. Odbarykaduj swój dom.

Zapraszaj na swoje święta. Niech twoje mie-

szkanie: ta maszyna do jedzenia i spania —

zamieni się w salę gościnną. Przygotuj stół od-

świętnie. Rozmawiaj. Nie po to, żeby załatwiać.

Po to, żeby powrócić do ogólnoludzkich proble-

mów, które tak jak ciebie, tak i innych nurtują. Świętuj. Bądź człowiekiem. „ABYŚ DZIEŃ ŚWIĘTY ŚWIĘCIŁ" Nie możesz dać się opętać. Nie może cię

żadna sprawa — nawet najświętsza, żaden

człowiek — nawet największy, zupełnie pochło-

nąć. Nie możesz nawet największej sprawie,

największemu człowiekowi całkowicie się od-

dać. — Nie może cię opętać ani praca, ani mi-

łość, ani przegrana, ani błąd, ani szczęście oso-

biste, ani szczęście społeczne. Chodzi o to, byś

zawsze pozostał człowiekiem — byś był za-

wsze wolny. A tak łatwo, tak łatwo dać się opę-

tać — i to nie przez najważniejsze sprawy, i to

nie przez największego człowieka. l dlatego musisz świętować. Bo to jest je-

dyny ratunek przed tym niebezpieczeństwem,

które ci wciąż grozi, I dlatego musisz świę-

tować: odrywać ręce nawet od tych najwięk-

szych spraw, odchodzić nawet od tych naj-

większych ludzi — żeby w perspektywie abso-

lutnego Dobra, Prawdy, Piękna znaleźć dy-

stans do siebie i wszystkich swoich spraw —

ustalać ich hierarchię wartości. l dlatego umiejętność świętowania jest rów-

nie ważna jak praca. „PODAŁ MU RĘKĘ" Gdyby tak można było raz na zawsze uwie-

rzyć. Gdyby tak można było podjąć decyzję wia-

ry w sposób ostateczny. Ale tak nie jest. Bo

zaraz zaczyna ci grozić twoja interesowność,

chciwość, zazdrość, obłuda, fałsz. Zaraz niena-

wiść podejdzie pod samo gardło. A co gorsza,

w miarę upływu czasu coraz bardziej wmawiasz

w siebie, że tak musisz postępować, l rośnie na

tobie skorupa egoizmu. Dlatego na twojej drodze Kościół ustawia pa-

cierz, nabożeństwo majowe, pierwszy piątek

miesiąca, odwiedziny Najświętszego Sakra-

mentu, Drogę Krzyżową, rocznicę chrztu, imie-

niny — które ci radzi, poleca. Dlatego na twojej drodze Kościół ustawia

Mszę świętą niedzielną — do której cię przy-

musza. Wszystko po to, byś nie skarłowaciał, nie wy-

naturzył się, ale byś przez obcowanie z Chry-

stusem upodobnił się do Niego. „UCZCIE SIĘ ODE MNIE" Kościół widzimy poprzez ornaty, alby, kieli-

chy, ołtarze, kazania, ceremonie. Ale to narosło

potem. To potem Kościół rany oprawił w złoto,

wystylizował narzędzia męki, złożył pogrucho-

tane czaszki w wysadzane klejnotami relikwia-

rze; to potem buduje świątynie na miejscach

straceń, śpiewa hymny wysławiające wielkość

człowieka. To potem. Najpierw był Jezus i ci,

którzy poszli za Nim. A to, co jest później —

pieśni, nabożeństwa, posągi i obrazy — jest

właśnie po to, abyś i ty poszedł za Nim. „W CHWALE BOGA OJCA" A my tak w tym śpiewaniu... A my w atłasach,

z ozdobnymi kielichami, w świątyniach, które

kapią od złota. A my tak wśród ceremonii, śpie-

wów, uroczystości. Czyż Msza święta nie jest pamiątką Męki

i Śmierci Pana Jezusa? Skąd tyle złota, kolo-

rów, świateł, muzyki? Bo Chrystus to nie tylko Mąż Boleści, ale

Zmartwychwstały; ale Siedzący w chwale Ojca.

Bo Msza święta to nie tylko pamiątka Męki

i Śmierci Jezusa, ale uczestnictwo w chwale

Bożej. Bo my nie tylko utrudzeni pracą w służbie

ludziom, ale my już tu — przez takie życie je-

steśmy uczestnikami chwały Bożej. l stąd nasze świętowanie, które jest symbo-

lem tej chwały, jaka w pełni nam się objawi

w przyszłym życiu. „ABYŚCIE JEDNO BYLI Nie ma indywidualnego chrześcijanina. Nie

ma prawdziwego chrześcijanina bez oparcia się

o społeczność wierzących, bez brania od nich —

bez dawania im siebie; bez odpowiedzialności

za braci swoich — bez ich odpowiedzialności za

ciebie. Nie ma prawdziwego chrześcijanina bez

uczestniczenia w niedzielnych Mszach świę-

tych. „OWCE W TEJ OWCZARNI Kościół nie jest zbiorem jednostek troszczą-

cych się każda z osobna tylko o zbawienie wła-

snej duszy. Dlatego jesteś członkiem Kościoła nie tylko

przez chrzest, ale również — na ile czujesz się

wrośnięty w tę społeczność, potrafisz się wspól-

nie modlić, odnosisz się do braci swoich z ży-

czliwością. — Na ile pomagasz im żyć. „NAUCZAJCIE WSZYSTKIE NARODY" My mamy wiarę katolicką. Nie amerykańską

ani europejską, nie polską ani francuską, nie

dominikańską ani franciszkańską, nie zakonną

ani świecką, nie tej albo innej parafii. My mamy wiarę katolicką. Wierzymy nie

w prywatne przekonania swojego proboszcza,

ale w prawdę, którą Chrystus przez swoich apo-

stołów przekazywał ludzkości. Przez apostołów

i ich następców — biskupów. Przez biskupów społeczności parafialne ca-

łego świata złączone są z sobą. Przez bisku-

pów powiązane są z wszystkimi pokoleniami

chrześcijan, aż po pierwszą gminę, aż po sa-

mych apostołów. l stąd pozycja biskupa ordynariusza. To on

jest właściwym kaznodzieją w każdym kościele

diecezjalnym, on jest właściwym liturgiem

i duszpasterzem. Wszyscy księża, łącznie z

proboszczami, wikariuszami, księżmi świecki-

mi i zakonnymi są jego zastępcami. My mamy wiarę Chrystusową dzięki obecno-

ści biskupów — następców apostołów. „ODSZEDŁ NA GÓRĘ,

ABY SIĘ MODLIĆ" Jesteśmy umęczeni nie dospanymi nocami,

dojazdami do pracy, ciasnotą mieszkaniową,

chodzeniem po sklepach, mnogością obowiąz-

ków, spraw do załatwienia, ludźmi, którzy się

wciąż do nas cisną, I stąd błędy, które popeł-

niasz: źle analizujesz, zapominasz, wymykają

ci się istotne elementy, pochłaniają cię szcze-

góły. Jesteś powierzchowny: unikasz trudnych

ludzi, trudnych spraw, nie stać cię na długofalo-

we myślenie. Brakuje ci czasu na rozmowy za-

sadnicze. Zbywasz obowiązki, nie doceniasz

albo przeceniasz. Reagujesz naskórkowo, aler-

gicznie, pochopnie podejmujesz decyzje albo

je odwlekasz tak długo, aż przestaną być aktu-

alne. Brak ci precyzji w działaniu. — Stajesz się

jednostką zagubioną w coraz bardziej przez

ciebie niezrozumiałym świecie. l dlatego tak potrzeba ci uspokojenia, ci-

szy — modlitwy. Bo może w którymś momencie

spostrzeżesz, że jesteś daleki od wszystkiego,

czego naprawdę chciałeś. „COKOLWIEK UCZYNILIŚCIE" Z okna pociągu unoszącego cię na urlop, wa-

kacje, wypoczynek patrzysz na swoją pracę.

Sprawy najbardziej istotne, które ci zajmowały

cały twój czas, gdzie walczyłeś o wszystko —

nagle przestają być ważne. Rozpływają się,

rozmywają. Gdy wrócisz, będą już inne sprawy,

częściowo inni ludzie. — l poczujesz się niepo-

trzebny. Czy było warto? Tak. Dobrze, że się zaanga-

żowałeś. To zostaje w tobie i w ludziach...

l gdyby ci się nawet zdawało, że nikomu na

świecie nie jesteś potrzebny, pamiętaj, że On

cię stworzył i postawił w tym właśnie miejscu

i w tym czasie. Jesteś Jemu potrzebny. „ABY RADOŚĆ WASZA BYŁA PEŁNA Już ma się ku wieczorowi i już dzień się nam

nachylił. Bo już mamy dwadzieścia, trzydzieści,

sześćdziesiąt lat. Wciąż żal nam, że już tyle lat

jest poza nami, a nie umiemy cenić chwili, którą

nam dajesz. Prosimy Cię, naucz nas radować się życiem.

Nie: nie martw się. Ale radować. Zawsze. Nie-

zależnie od tego, ile mamy lat doświadczenia

za sobą, ile na grzbiecie zmartwień, kłopotów

i trosk codziennych. Podejdź do nas idących w smutku przez ży-

cie, jak do uczniów zdążających do Emaus.

Upomnij nas — jak ich. Spraw, abyśmy przej-

rzeli, zanim będzie za późno. DROGA

KRZYŻOWA STACJA l JEZUS SKAZANY NIESPRAWIEDLIWIE

PRZEZ PIŁATA l ty jesteś Piłatem, który wydaje na drugiego

człowieka niesprawiedliwy wyrok. Zbyt pochop-

nie, powierzchownie — pod wpływem pierw-

szego wrażenia, kierując się zazdrością, zem-

stą, antypatią, ze strachu, z lenistwa. Bo może

ci się kiedyś przestał podobać; zdarzyło się, że

kiedyś ci się naraził, wobec tego teraz wyrów-

nujesz swoje porachunki z nim. Bo zbyt wielu

ludzi, i to twoich ludzi, zaczęło go podziwiać.

Bo, całkiem po prostu, nie chce ci się bliżej zaj-

mować tą sprawą i mówisz sobie, że wreszcie

trzeba mieć trochę czasu do swojej dyspozycji.

A może dlatego, żeby się nie narazić tym, którzy

sobie życzą, aby on był skazany? Sumienie na-

wet ci wyrzuca, że trzeba było wejść w sprawę,

w jego sytuację życiową, porozmawiać, wysłu-

chać jego racji, argumentów, nawiązać kontakt.

W gruncie rzeczy wcale nie wiesz, co tym czło-

wiekiem powodowało, o co mu chodzi, dlacze-

go on tak postąpił, powiedział, zachował się.

Może był chory, przechodził jakąś tragedię ro-

dzinną, a może miał jakieś istotne racje, których

nie znasz, których się nawet nie domyślasz. Za-

mykasz cały problem stwierdzeniem, że mógł więcej na siebie uważać: liczyć się bardziej

z tym, co mówi i co robi. Przecież go nawet

kiedyś ostrzegałeś, nie posłuchał cię, wobec

tego ma, co chciał. Niech go to na przyszłość

nauczy rozumu. Teraz nie masz zamiaru za nie-

go nadstawiać karku. W końcu są przepisy, któ-

re cię obowiązują. Jakiś porządek musi być za-

chowany, I jesteś oburzony, i wygłaszasz słowa

potępienia. Jeszcze chwila a uwierzysz w to, co

mówisz. Po prostu nie zdajesz sobie sprawy, że nie

rozumiesz człowieka — żeby zrozumieć drugie-

go, potrzeba wrażliwości. Na to musisz wyjść

z zaczarowanego kręgu swoich spraw, swojej

osoby, swoich interesów, zagrożeń, strachów,

obaw, lęków o własną skórę i wczuć się w czło-

wieka cierpiącego: w to, co on przeżywa, co on

przechodzi. Kiedyś potrafiłbyś się na to zdobyć.

Przecież każdy jest z natury jakoś wrażliwy. Te-

raz już nie jesteś w stanie przejąć się, zareago-

wać w sposób nieuprzedzony na krzywdę, która

się dzieje, na przemoc, niesprawiedliwość. Je-

steś już tylko kołkiem w płocie, obojętnym na to

czy deszcz pada, czy śnieg, czy jest ciepło, czy

zimno. Na przestrzeni tych lat narosła na tobie

gruba skóra obojętności. Nauczyłeś się być nie-

czuły, zimny, zahartowałeś się na wydarzenia

wstrząsające, straszne, wzruszające, i teraz

bez mrugnięcia okiem możesz patrzeć na

wszystko. Nawet się chwalisz, że nic cię nie jest

w stanie już wzruszyć, że niczym już nie przej-

mujesz się. A może jest jeszcze inaczej. Ale do tego nie

chcesz się przyznać nawet przed sobą. To ty

jesteś winien. To ty powinieneś ponieść karę,

na którą zasłużyłeś. O tym, że ten człowiek ska- zany został niewinnie, wiesz ty i może jeszcze

parę osób, które zmusiłeś do milczenia. Oczy-

wiście, on w tej całej sprawie również jakoś

uczestniczył: fizycznie, nie zdając sobie spra-

wy, w czym bierze udział — jakimi konsekwen-

cjami to mu grozi. Ale tak się niesamowicie zło-

żyło, że wszystkie okoliczności przemawiają

przeciwko niemu. Ty, jeden z głównych spraw-

ców, jakimś dziwnym trafem, czy też może dzię-

ki twemu sprytowi, pozostałeś w cieniu, I stąd

ten twój pośpiech w wydawaniu wyroku, po-

wierzchowność, bo drąży cię strach, że na-

gle — prawie na zasadzie przypadku — wyłoni

się prawda i oczy wszystkich zwrócą się na cie-

bie, surowego oskarżyciela, sędziego, stróża

porządku i moralności, i zobaczą w tobie zło-

czyńcę, któremu się należy podwójne potę-

pienie. Dlatego to teraz dokładasz starań, by wyrok

został jak najprędzej wykonany, by ta sprawa

zniknęła z pola uwagi społeczeństwa i utonęła

w ludzkiej niepamięci. Wydajesz wyrok na człowieka: na Jezusa,

który jest niesprawiedliwie skazany w tym czło-

wieku. STACJA II NA RAMIONA JEZUSA

WKŁADAJĄ KRZYŻ l Ty wkładasz krzyż na ramiona drugiego czło-

wieka. Krzyż codziennych twoich obowiązków,

który sam powinieneś nieść: to ty sam miałeś

walczyć o prawdę, to ty miałeś realizować spra-

wiedliwość wypełniając uczciwie swoją pracę

zawodową. To ty miałeś dawać się w aktach

miłości bezinteresownej w służbie chorym, nie-

szczęśliwym, potrzebującym. Ale jesteś za wy-

godny, ale ci się nie chce, ale się boisz, ale już

za darmo nie masz ochoty dla nikogo nic zrobić.

Był taki czas, owszem — albo ci się tylko tak

zdaje, że był taki czas — kiedy się mozoliłeś,

wytężałeś, poświęcałeś, szarpałeś, naprawdę

pracowałeś. Właściwie to nie była praca — to

było szczęście. Nie liczyłeś czasu ani pienię-

dzy. Praca stanowiła istotną treść twego życia.

Praca była treścią twoich rozmów, myśli, ma-

rzeń i snów. Miałeś ogromne plany, zamiary,

perspektywy. Chciałeś ustawić wszystko na

nowo, inaczej, sensownie, racjonalnie. Dużo

czytałeś, jeździłeś chętnie na spotkania, konfe-

rencje, zjazdy. Nie były dla ciebie ważne twoje

osobiste sprawy. Załatwiałeś je prawie mimo-

chodem. Zarywałeś noce, jadłeś byle co: byle szybciej. Paliło ci się wszystko w rękach. Wciąż

uważałeś, że masz za mało czasu na twoją isto-

tną robotę. Oszczędzałeś każdą chwilę, robiłeś

sobie wyrzuty z powodu każdej zmarnowanej,

nie wykorzystanej na pracę godziny. Teraz, gdy

o tym wszystkim myślisz, prawie nie chce ci się

wierzyć, że byłeś taki, że mogłeś tak żyć. Bo to

wszystko już ci przeszło. Tłumaczysz się, że

zbyt często ludzie cię okłamywali, nadużywali,

wykorzystywali, posługiwali się tobą i wyręczali,

że przejrzałeś wszystkie ich machinacje i mani-

pulacje, i już masz tego dość, że za dużo straci-

łeś na takie życie pieniędzy i energii. Mówisz,

że najwyższy czas, by się o siebie samego za-

troszczyć, by zadbać o swoje własne interesy.

Niech się ktoś inny pomęczy. Niech kto inny

urabia sobie ręce aż po same łokcie, naraża

się, mówi prawdę w oczy tym, którym się to na-

leży, nadstawia karku. Tobie już to minęło. Za

to wszystko dobre, co zrobiłeś dla innych w ży-

ciu, odpłacili ci ludzie niewdzięcznością. Nie ty

otrzymywałeś słowa podziękowania i uznania,

nagrody, wyróżnienia, podwyżki, lepsze stano-

wiska, ale tacy, którzy absolutnie na to nie za-

sługiwali. Teraz już jest całkiem inaczej niż dawniej.

Teraz skrupulatnie pilnujesz godzin pracy: ani

jedna minuta więcej. Dokładnie wyliczasz, ile ci

się należy — ile inni za tę samą robotę dostają.

A poza tym postawiłeś sobie nową zasadę: nie

przejmować się pracą. Nie spieszyć się, bo się

nie pali. Oszczędzać się, bo szkoda życia na

jakąś tam robotę. Żyć na półobrotach. Na poło-

wie swoich możliwości. Przyłapujesz się nawet

na tym, że markujesz pracę. Udajesz gorliwość,

zaangażowanie. Wiesz, co do ciebie należy. Ale się nie angażujesz. Starasz się przeczekać.

Wreszcie ktoś musi się wziąć za to. Obserwu-

jesz pilnie, kto się poderwie do twojej roboty.

Może nawet będziesz mu towarzyszył i patrzył,

czy daje sobie radę. Nie obiecujesz, ale może

go wesprzesz pociechą, albo gdy zobaczysz,

że nie potrafi podołać, podrzucisz mu kogoś

do pomocy; lub zastąpisz go kimś innym. W

każdym razie ty sam nie masz zamiaru brać

żadnej odpowiedzialności. Już wiesz dobrze,

co to znaczy, przekonałeś się, doświadczyłeś

na własnej skórze. Teraz niech inny dźwiga ten

twój krzyż. Zamiast samemu nieść, najlepiej włożyć

krzyż na ramiona drugiego człowieka: Jezusa,

który będzie niósł w tym człowieku twój krzyż. STACJA III JEZUS UPADA POD KRZYŻEM l ty stoisz i patrzysz na człowieka, który leży

u twoich stóp. Nie potrafi iść dalej. Przerwał

swoją drogę. Załamał się. Ma już wszystkiego

dość: ludzi, świata, siebie — życia. Na granicy

samobójstwa. Nie chce mu się dalej żyć. Nie

umie sobie poradzić z sobą samym. Zachowuje

się nienormalnie. Faktycznie skrzywdzono go,

ale on nie potrafi poza tę krzywdę wyjść. Wciąż

opowiada o tym, że go zniszczyli, a przecież

naprawdę nikt nikogo nie potrafi zniszczyć, je-

żeli człowiek sam się nie podda. Przecież na-

prawdę tylko człowiek sam siebie może zni-

szczyć. Ale on tego nie chce przyjąć. Gdy mu

się to tłumaczy — wybucha. Oburza się, że lu-

dzie go nie rozumieją, że nie są w stanie wczuć

się w jego sytuację, że gdyby sami przeżyli to,

co on przeżył, to by inaczej mówili. Wciąż roz-

wodzi się nad swoją krzywdą, wciąż do tego

samego powraca. Analizuje swoją klęskę na

wszystkie możliwe sposoby. Uczynił z niej cen-

tralny punkt obecnego życia. Utknął w tamtym

wydarzeniu i nie jest w stanie naprzód ruszyć.

Ptak z przetrąconym skrzydłem, niezdolny do

dalszego lotu. Chorobliwie wiąże wszystkie inne fakty z tamtą sprawą. Posądza coraz wię-

cej ludzi o złą wolę, o sprzysiężenie przeciwko

niemu. Krąg podejrzanych rozszerza się, ogar-

nia coraz bliższych ludzi, aż na końcu nie pozo-

staje nikt, komu by wierzył, do kogo by miał

zaufanie, przed kim mógłby się wypowiedzieć.

W ten sposób coraz więcej ludzi rozgorycza,

zniechęca do siebie. Odsuwają się od niego

zrażeni tym ciągłym powracaniem do tego sa-

mego, wyrzutami, jakie im czyni. Nie chcą go

już dłużej słuchać, bo nie chce im się nadal

towarzyszyć mu i tkwić w tym samym miejscu.

Nudne jest dla nich prostowanie po tysiąc razy

jego fałszywych wniosków, aby przy następ-

nym spotkaniu usłyszeć znowu to samo powta-

rzane z uporem maniaka. Staje się coraz bar-

dziewj pośmiewiskiem nawet tych, którzy go

początkowo bronili. Już nie po cichu, ale w głos

ludzie kpią z niego, biorą go sobie za przedmiot

żartów. To wszystko do niego dochodzi, tym

bardziej go rozgorycza, zniechęca, uprzedza.

Chcesz od niego odejść? Takiego go zostawić?

Swojego kolegę. Albo — jak to teraz zwykł je-

steś mówić — swojego dawnego kolegę. Wy-

kręcasz się od niego. Unikasz go jak możesz.

Mówisz mu, że nie masz czasu, że jesteś zaję-

ty, że niech przyjdzie może innym razem. Nie

chce ci się go wysłuchiwać do końca. Przery-

wasz mu. Zbywasz go. Ale chwalisz się, że na-

wet ludzie obcy podziwiają cię, że masz tyle

cierpliwości dla niego. Nie pocieszaj się tymi stwierdzeniami. To nie

wystarczy, że jesteś taki, jak to mówisz: cierpli-

wy. Nie wystarczy bierna postawa. Trzeba się

schylić i spróbować dźwignąć tego, który upadł.

Trzeba mu pomóc. Mówisz: dlaczego ja, jest tylu innych, jego krewnych i jego przyjaciół. Że

to ich pierwszy obowiązek. Ale tyle czasu upły-

nęło i nikt z nich nie zajął się tym człowiekiem.

A przecież to jest też twój bliźni. Spróbuj go

uratować. Spróbuj go dźwignąć. Przywrócić go

do normalnego życia. Wiesz jak to zrobić, bo go

dobrze znasz, tyle czasu obserwujesz go. A ty wciąż stoisz bez ruchu i przyglądasz się

człowiekowi leżącemu u twoich stóp: Chrystu-

sowi czekającemu na twoją pomoc. STACJA IV SPOTKANIE MATKI NAJŚWIĘTSZEJ

Z JEZUSEM NIOSĄCYM KRZYŻ l ty spotkasz najdroższego ci człowieka na jego

drodze krzyżowej. Z przerażeniem zobaczysz,

jak jest bardzo zmieniony. Udajesz, że tego nie

dostrzegasz, ale w pierwszej chwili prawie go

nie poznałeś. Bardzo cierpi. Jesteś stężały od

bólu i z trudem powstrzymujesz się od płaczu.

Wiesz, że na nic się nie możesz mu przydać.

Po prostu nic nie jesteś w stanie zrobić. Ty,

który dla niego jesteś gotów wszystkiego się

podjąć, jesteś zupełnie bezsilny, I to jest dla

ciebie najstraszniejsze. Z tego, co widzisz, jak

i z tego co mówi, orientujesz się, że jest zupeł-

nie samotny. Nie ma przy nim nikogo życzliwe-

go. Nikogo, kto by najdrobniejszym gestem,

najprostszym słowem okazał mu swoja serde-

czność, współczucie. Widzisz, że to mu najbar-

dziej dokucza. Zamknął się, odciął się w kuli

swojego losu. Zbuntował się przeciwko światu,

ludziom, sobie samemu. Ten tobie najbliższy,

najdroższy. Nie chce, byś widział, że cierpi.

Przybrał maskę kpiarza. Usiłuje zbagatelizo-

wać sprawę. Żartuje z siebie i ze swojego stanu.

Stara się być dzielny. Ale nie potrafi cię oszu-

kać. Chociaż udajesz, że wierzysz w to, co on mówi, jesteś świadomy, co przeszedł i co prze-

chodzi. Najwyraźniej nie chce obciążać cię

swoim cierpieniem. Nie chce twego współczu-

cia. Zdaje mu się, że w ten sposób oszczędzi ci

cierpienia. A przecież jest zupełnie odwrotnie.

Tym bardziej cierpisz, im bardziej on się od cie-

bie odcina, im bardziej się kryje ze swoim bó-

lem. Wiesz dobrze — bo sam trochę w życiu

cierpiałeś — że żyć można tylko wtedy, gdy

przynajmniej jeden człowiek na świecie cię

akceptuje, rozumie twoje intencje, sens twoje-

go poświęcenia, trudu, pracy, wzgardy ludzkiej,

potępienia — współczuje ci, stoi wiernie przy

tobie. Samemu nieść krzyż jest trudno. — Może

jeszcze krótkotrwałe cierpienie jest do przetrzy-

mania. Ale cierpienie długotrwałe, nasilające

się, gdy nad człowiekiem rozciąga się coraz

głębsza noc, gdy znikąd pomocy, szans, możli-

wości zmiany na lepsze, jest nieznośne. Wtedy

tak łatwo przychodzi jak nie rozpacz nawet, to

zmęczenie, zniechęcenie, zgryzota, zgorzknie-

nie. Dlatego patrzysz na niego i błagasz go

oczami: „nie broń się wymijającymi odpowie-

dziami, unikami, uśmieszkami. Proszę cię,

mów o cierpieniu, które przechodzisz, mów

o krzywdzie, która cię spotkała. Daj mi trochę

twojego cierpienia. Będzie ci lżej. Daj mi trochę

siebie, żebym mógł iść z tobą, żebym mógł ci

towarzyszyć". Aż nagle, gdy ci będzie się zdawało, że nic

nie potrafi obalić muru obcości, który was dzie-

li — może zdarzyć się, że runie tama oporów,

bariera nieśmiałości i buchnie fala prawdy.

Wróci dawna czułość, serdeczność, ciepło do-

brych, kochających rąk, uśmiechy we łzach,

słowa najprostsze, najbliższe, z upragnieniem oczekiwane. Usłyszysz wreszcie najdroższe

wyznanie: jak dobrze, że jesteś przy mnie, jak

dobrze, że jesteśmy razem, że nie jestem sam.

Będzie ci mówił, ile się nacierpiał, napłakał, ile

przeżył lęków, strachu, niepokoju, jak ciężko

mu było po nocach czekać, kiedy przyjdzie

dzień. Zniknie „ja" i „on" i rozkwitnie „my".

Zjednoczysz się z nim jak Matka Najświętsza

z Jezusem na drodze krzyżowej. STACJA V CYRENEJCZYK POMAGA JEZUSOWI

DŹWIGAĆ KRZYŻ l ty jesteś Cyrenejczykiem, którego zmuszono,

by wziął krzyż. Krzyż, którego drugi człowiek

nie był w stanie udźwignąć. Może zdarzyło się

to prawie przypadkiem. Już skończyłeś swoją

pracę. Zabierałeś się do domu z głową pełną

spraw nie załatwionych, kłopotów, problemów,

świadomy, że nie jesteś w stanie im podołać,

że nie zdążysz na czas, że robota cię przerasta

i że chyba nigdy nie potrafisz nadążyć. Byłeś

dostatecznie zmęczony dniem i chciałeś oder-

wać się od swojej pracy zawodowej i włożyć

ręce w sprawy, które na ciebie w domu czekały,

l wtedy postawiono ci propozycję: byś pomógł

drugiemu człowiekowi, bo sobie nie daje rady,

nie umie, nie nadąża, nie rozumie w ogóle, o co

chodzi. Nawet nie żebyś pomógł, ale go zastą-

pił: wziął za niego na siebie jego robotę, jego

odpowiedzialność. W pierwszej chwili uznałeś

tę propozycję za żart, a przynajmniej za niepo-

rozumienie: przecież wszyscy dobrze wiedzą,

ile masz pracy i że tylko z trudem potrafisz po-

dołać swoim obowiązkom, że pracujesz i tak

więcej niż inni i że dźwigasz odpowiedzialność

przewyższającą to, co normalny człowiek może ter unieść. Poczułeś się prawie obrażony, że ktoś

tego nie dostrzega. Odmówiłeś grzecznie lecz

stanowczo, I wtedy okazało się, że wszystko

jest już zdecydowane, że sprawa jest zamknię-

ta, że musisz przyjąć postawioną ci propozycję.

Zacząłeś się bronić pełen oburzenia, że ośmie-

lono się dysponować twoją osobą bez porozu-

mienia się z tobą, bez spytania się o twoje zda-

nie, że wyznaczono ci już funkcję i potraktowa-

no cię jak rzecz, a przynajmniej jak niewolnika.

Wytoczyłeś najpoważniejsze argumenty, że to

nie jest praca dla ciebie. Że ją może ktokolwiek

zrobić, a szkoda twojego czasu na takie prymi-

tywne zajęcie, że jest wielu takich, którzy wcale

nie są tak obciążeni jak ty i mogliby tę pracę

z powodzeniem przejąć. Nic nie pomogło. To było dawno. A teraz dźwigasz krzyż dru-

giego człowieka. Ciężki i wciąż obcy dla ciebie.

Wciąż nie możesz się z nim pogodzić. Wciąż

masz za złe temu, kto idzie obok ciebie nie-

poradny, słaby, prawie nieprzytomny z niepo-

radności, ze strachu, ze wstydu przed tobą,

przed innymi ludźmi, że nie potrafił sobie dać

rady z sobą, ze swoją pracą. Wciąż jesteś na

niego wściekły, gardzisz nim, jego słabością,

wciąż czekasz na okazję, żeby jak najprędzej

pozbyć się tego obcego balastu, tego człowie-

ka, który się za tobą wlecze — Jezusa, który nie

jest w stanie udźwignąć swego krzyża. Ale może coś się w tobie przełamie. Może

obudzi się w tobie litość i na tej drodze odkry-

jesz w twoim towarzyszu człowieka. Ujrzysz, że

on też cierpi, martwi się i niepokoi, myśli, usiłu-

je, stara się i troszczy, cieszy się drobnymi

swoimi sukcesami, że ma swój dom, swoją ro-

dzinę, że ma przeszłość i plany na przyszłość, że ma wielkie pasje i drobne zainteresowa-

nia — że jest człowiekiem takim jak ty. W miarę

upływu czasu coraz bardziej będzie się przed

tobą odsłaniało bogactwo jego osobowości.

Nawet się nie spostrzeżesz, jak będziesz

wdzięczny losowi, że pozwolił ci spotkać się

i przynajmniej przez jakiś czas iść razem z tym

człowiekiem — z Jezusem, który nie potrafił

unieść swojego krzyża. STACJA VI WERONIKA OCIERA TWARZ JEZUSOWI l ty możesz być Weroniką, I ty możesz otrzeć

twarz człowiekowi z krwi, potu, plwocin, brudu.

To w twoim towarzystwie, to w twojej obecności

niszczą człowieka. To ty widzisz na własne

oczy, jak plują na niego, rzucają błotem i nieczy-

stościami. Widzisz krew i pot spływające po

jego twarzy. Może nawet współczujesz. Może

nawet jest ci przykro, że człowieka, który nie

zasłużył na to, tak traktują. Znasz go dobrze.

Znasz go od lat. Nawet uważałeś go za swojego

przyjaciela. Do niedawna. Do chwili właśnie tej

rozmowy. Teraz się go wstydzisz. Boisz się,

żeby ktoś ci nie wypomniał tej twojej przyjaźni.

Chociaż równocześnie jest ci wstyd za tych, co

to robią, za ich niesprawiedliwość, bezwzględ-

ność, nieludzkość. Już pod warstwą brudu

i plwocin całkiem zanikła twarz tamtego czło-

wieka. A przecież wiesz, że to nie jest prawda,

że to zło, które mu przypisują, jest zwyczajnym

oszczerstwem, a przynajmniej złośliwym zafał-

szowaniem prawdziwego obrazu, krzywdą, na

którą sobie on absolutnie nie zasłużył. Wiesz

dobrze, że ten człowiek ma na swoim koncie

ogromne dobro, że należy mu się szacunek i uznanie. Jak długo potrafisz tego słuchać? Ile potrafisz wytrzymać, ty, jego były przyja-

ciel? Może się wreszcie w tobie obudzi poczu-

cie sprawiedliwości wobec krzywdy, jaka się

dzieje na twoich oczach. Może się obudzi w to-

bie zwyczajna przyzwoitość. Może wreszcie

oburzysz się i zaprotestujesz, przynajmniej

jednym gestem, jednym wystąpieniem zazna-

czysz swoje solidarność z poniewieranym, czło

wiekiem. Nawet gdyby to wystąpienie było ska-

zane na niepowodzenie, masz obowiązek.

Twój zdrowy rozsądek ostrzega cię, żebyś nie

robił głupstwa: nie ma co opowiadać się po stro-

nie przegranego, potępionego, nie opłaca się

taka deklaracja. Potępionemu nic nie pomo-

żesz, a sam ryzykujesz wszystko. Narażasz

swoją karierę, stanowisko, dobre imię, całą

swoją przyszłość. Możesz być pewny, że takie-

go wystąpienia nie podarują ci. Wcześniej czy

później zemszczą się. Nie ma co walczyć prze-

ciwko wszystkim. Nawet gdybyś miał rację. To

stracona pozycja. Jedynym skutkiem będzie

powiększenie klęski. Od razu cię chyba nie za-

atakują, ale uznają za obcego, wrogiego: druga

czarna owca w stadzie, którą trzeba zniszczyć.

Wciąż milczysz pełen napięcia. Nagle stało się coś, przed czym się broniłeś,

czego nie chciałeś. Coś, co nie miało zupełnie

sensu. Zaprotestowałeś. Wbrew rozsądkowi,

wbrew możliwościom realnym. Zacząłeś mó-

wić. Zrobiło się cicho. W tej ciszy usłyszałeś

swój głos. Czułeś na sobie wpatrzone oczy

wszystkich zebranych. Mówiłeś prawdę o spo-

niewieranym człowieku. Mówiłeś to, o czym

miałeś najgłębsze przekonanie. Nagle przesta-

ło ci na wszystkim zależeć: na karierze, na przyszłości, na wszystkich konsekwencjach,

jakie wynikną z tego wystąpienia dla ciebie.

Mówiłeś nerwowo, pospiesznie, żeby wszyst-

ko zdążyć powiedzieć. Wiedziałeś, że zaraz

przerwą ci, zakrzyczą cię, napadną na ciebie,

zamkną ci usta swoimi argumentami, dowoda-

mi i już nie będziesz miał żadnych szans, żeby

zabrać jeszcze raz głos, że będziesz musiał

znowu w milczeniu słuchać bezlitosnych obelg

rzucanych przeciwko twojemu przyjacielowi

i tobie samemu. Ale chodzi tylko o to, aby przynajmniej na

mgnienie oka wyjrzała prawdziwa twarz krzy-

wdzonego człowieka: Jezusa, który w tym czło-

wieku jest zelżony. STACJA VII JEZUS UPADA POD KRZYŻEM

PO RAZ DRUGI U stóp twoich leży człowiek. Stoisz nad nim

zadbany, czysty, wyprasowany, sterylny. Pa-

trzysz na niego z pozycji swojej doskonałości.

On, człowiek przegrany, zniszczony, odrzu-

cony przez społeczeństwo. Mijają go obojęt-

nie, z pogardą, z lekceważeniem, z ironią, ze

wstrętem, myśląc: „Jak może się człowiek tak

upodlić, jak może tak nisko upaść". Najwyraź-

niej nie udało mu się w życiu. Mierzył za wysoko

albo za nisko. Nie doszedł do celu. Zabłąkał się

w drodze i leży. Jezus nawet kiedyś mówił o po-

dobnej sytuacji, ale to nie jest to samo. O tym

jesteś najgłębiej przekonany. Tam był Samary-

tanin, którego zbójcy napadli na drodze. Ten

sam sobie jest winien. On sam siebie zniszczył.

Gdyby chciał, może w każdej chwili podnieść

się i włączyć w normalne życie. Od niego wszy-

stko zależy: może zerwać z sytuacją, w której

beznadziejnie tkwi. Ale czy naprawdę tak jest?

Z pewnością istniały inne wyjścia, były inne

rozwiązania, drogi, możliwości. Na pewno, gdy-

by był mocniejszy, dałby sobie radę nawet w tej

sytuacji, w jakiej się znalazł. Ale dla niego było

to już zbyt wiele. On nie potrafił rozegrać tej partii. Może nawet jego wina jest większa. Ale

rzecz w tym, że nie on sam jest odpowiedzialny

za to, co się stało. Za upadkiem człowieka stoją

ci, którzy do tego doprowadzili, którzy swoim

działaniem zapędzili go na skraj przepaści

i w tę przepaść wepchnęli. Za upadek człowieka

jest wielu ludzi odpowiedzialnych. Nie, nie tylko

przestępców, którzy go namówili do złego —

złych doradców i złych pomocników — ale rów-

nież wielu tych porządnych, uczciwych, nieska-

lanych, czystych, szanowanych, na wysokim

stanowisku. Niszczyli go bezlitośnie, z całą

premedytacją, podrywali zaufanie, jakie miał

u ludzi, szargali jego opinię, rzucali na niego

oszczerstwa, podejrzenia, wyolbrzymiali jego

potknięcia, nie dopuszczali, by zajął odpowied-

nią pozycję, blokowali, torpedowali wszystkie

jego usiłowania, uniemożliwiali swobodne po-

ruszanie się, nastawiali do niego negatywnie

tych, z którymi wchodził w kontakt, ostrzegali,

uprzedzali. Nie dawali mu żadnych szans roz-

woju. — A teraz mówią, że nie powinien się

tego dopuścić, tak postąpić, że nie powinien

odejść, zdradzić, załamać się. W jego upadku

uczestniczą ci, którzy teraz gorszą się, potępia-

ją, przechodzą obok niego wytykając palcami,

kiwają nad nim głowami, patrzą z pogardą,

wstrętem, albo tylko obojętnie. Ale przecież nie okłamuj siebie. Wiesz do-

brze, że to jest twoja ofiara. Myślałeś, że zniknie

ci sprzed oczu, że utonie. A tymczasem utrzy-

muje się wciąż na powierzchni jak wrak, straszy

cię jak upiór. Chociaż w miarę upływu czasu

znajdujesz się w coraz lepszej sytuacji. Nawet

ludzie, którzy mieli ci tę sprawę za złe, sami

stwierdzają, że on jest niemożliwy. Nawet naj- więksi twoi oponenci, którzy wypominali ci

wciąż krzywdę, jaką wyrządziłeś tamtemu czło-

wiekowi, teraz powoli przyznają tobie rację,

ustępują ze swoich pozycji, wycofują się z za-

rzutów, jakie ci wytaczali. Ale to ci nic nie pomo-

że. Wiesz jaka jest prawda. Ty jesteś odpowie-

dzialny za jego klęskę. Tylko ty go możesz ura-

tować. Wiesz najlepiej, jak tego dokonać, bo

znasz drogę jego upadku. W twoich rękach spo-

czywa ta szansa: szansa dla niego, by jego ura-

tować i szansa dla ciebie, byś ty się uratował —

z twojego zła, w którym tkwisz i za które bę-

dziesz odpowiadał. A ty wciąż stoisz bez ruchu i przyglądasz

się człowiekowi leżącemu u twoich stóp: Chry-

stusowi pokonanemu przez ciebie w tym czło-

wieku. STACJA VIII JEZUS ROZMAWIA Z PŁACZĄCYMI NIEWIASTAMI l ty spotykasz człowieka dobrego, który cierpi.

Patrzysz przerażony na jego nieszczęście.

Sam sobie się dziwisz, że cię stać na takie

współczucie. Ale to dopiero teraz tak się zmieni-

łeś. Przedtem byłeś inny. Po prostu miałeś nie-

omylny instynkt, który cię wiódł zawsze tam,

gdzie były pieniądze. Dla ciebie przyjaźń nie

była przyjaźnią, miłość nie była miłością, a na-

wet nienawiść nie była nienawiścią. — Udawa-

łeś miłość, udawałeś uśmiech. Gotów byłeś po-

kochać i znienawidzić w zależności od tego,

czy dobrze płacili. Byłeś gotów znosić ludzi nie

do zniesienia, gdy tylko pojawiła się perspekty-

wa, nawet daleka, zdobycia pieniędzy. Byłeś

gotów pójść za każdym, kto wydawał ci się do-

brym klientem, I byłeś okrutny, bezwzględny,

zimny jak głaz i nieczuły dla ludzi, którzy nie

stwarzali możliwości zarobku. Nikogo nigdy na-

prawdę nie kochałeś. Nigdy przez nikogo nie

zostałeś pokochany. Owszem, byli ludzie, któ-

rych mniej lub więcej lubiłeś. Byli tacy, o których

wiedziałeś, że czują do ciebie sympatię — to

wszystko, co w tym względzie zdołałeś osiąg-

nąć. Uznawałeś za bajki opowiadania o miłości: że ktoś kogoś może pokochać za darmo, że

ktoś dla kogoś może coś zrobić bezintereso-

wnie. Uważałeś to za głupotę, nonsens, w który

mogą wierzyć nastolatki, ale nie ludzie dorośli.

Nie wierzyłeś, że może być tak na świecie.

W twoim przekonaniu każdy ma jakiś swój inte-

res: jeżeli się uśmiecha, mówi dobre słowo, czy

nawet wyświadcza ci przysługę. Każdy, jeżeli

nawet nie oczekuje rewanżu natychmiast, to

spodziewa się go w przyszłości: że kiedyś bę-

dzie mógł przyjść i upomnieć się o swoją należ-

ność. Byłeś najświęciej przekonany, że cały

świat opiera się na zasadzie czysto handlowej

„do ut des" — co się wykłada: daję ci, byś mi

kiedyś też dał. Aż, rzecz nie do wiary, spotkałeś takiego

człowieka: człowieka dobrego. Który niczego

nie oczekuje za swoją dobroć. Podejrzewałeś

w tym jakiś interes. Uważałeś, że coś się musi

kryć w takim jego postępowaniu, tylko nie wie-

działeś co. Czekałeś, kiedy zażąda wyrównania

rachunków, kiedy będzie domagał się rewanżu.

Ale wciąż to nie następowało. Nawet usiłowałeś

robić jakieś doświadczenia, jakieś próby.

Chciałeś sobie udowodnić, że tak nie jest, że

ten cud nie może wiecznie trwać. Ale ten dobry

człowiek wciąż był dobry. Nie zmieniał się. Słu-

żył zawsze, ilekroć do niego ktoś się zwrócił,

radą, pomocą, miał zawsze dla każdego czas,

żeby wysłuchać, przyjąć. l teraz stoisz wobec jego katastrofy, klęski.

Ten człowiek cierpi. Jesteś przerażony jawną

niesprawiedliwością losu. Bóg przecież powi-

nien takiemu błogosławić, a nie skazywać go

na klęskę. Właśnie takiemu powinno się dobrze

powodzić. Właśnie taki powinien być otoczo- ny powszechnym szacunkiem i poważaniem.

Niechby wszyscy ludzie przekonać się mogli

naocznie, że życie uczciwe opłaca się, spraw-

dza się na co dzień. Nie jesteś w stanie zrozu-

mieć tego, co się dzieje. Równocześnie ten do-

bry człowiek nie chce żadnej twojej pomocy.

Wręcz odmawia, I ty, spekulant, który zawsze

patrzyłeś tam, gdzie jest interes, który byłeś

zimny i wyrachowany, stoisz przy nim przepeł-

niony współczuciem. Wbrew twojemu założe-

niu życiowemu. Wbrew dotychczasowemu po-

stępowaniu. Nawet ci do głowy nie przychodzi,

że to się nie opłaca. Że trzeba tego człowieka,

który przegrał, porzucić jak najprędzej, iść za

tym, kto silniejszy i zwycięski. Trwasz przy dobrym człowieku, który cier-

pi — jak trwały niewiasty, które spotkały Jezusa

na drodze krzyżowej. STACJA IX JEZUS UPADA PO RAZ TRZECI

POD KRZYŻEM Patrzysz na człowieka będącego u kresu sił.

Stary człowiek. Jeszcze porusza się. Jeszcze

coś załatwia, krząta się wokół własnych spraw,

mówi. Ale to wszystko jest nieporadne, nie-

składne. Idzie potykając się, powłócząc noga-

mi. Czasem mówi do siebie samego. Powtarza,

zapomina, o czym przed chwilą mówił. Wciąż

zrywa mu się film pamięci. Wraca najchętniej

do wspomnień z dawnych lat. Zanudza cię tymi

swoimi opowiadaniami, które już znasz na pa-

mięć. Patrzysz na niego z niecierpliwością,

z litością, z pogardą. Życie jego zacieśniło się

do najprostszych spraw, wręcz biologicznych.

Jest samotny, opuszczony. Nikt już się nim nie

interesuje. Nikt już do niego nie przychodzi. Nikt

już go nie odwiedza. No bo i po co. Przed nim

nie ma przyszłości, jest tylko przeszłość i żadna

teraźniejszość. Utrzymuje się wciąż jeszcze na

powierzchni życia, ale bez szans, bez perspek-

tywy, bez rozwoju. Nie ma sensu inwestować

w niego, stawiać na jego partnerstwo, wiązać

się z nim. Może być tylko kulą u nogi. Jest poza

nawiasem życia. Odstawiony na boczny tor.

A przecież to był człowiek bardzo inteligentny,

mądry, znany, szanowany, z którego zdaniem się liczono, człowiek, który dokonał ogromnej

roboty w swoim życiu. Jedyną konsekwencją

jego wielkiej przeszłości jest to, że od czasu do

czasu przychodzą do niego jacyś ludzie. Chcą

wydrzeć wartość, którą on jeszcze uratował,

którą skrzętnie przechowuje: wiadomość, infor-

mację, rzecz, tekst, zdjęcie. Pod pozorem od-

wiedzin, wizyty, za kamuflażem uprzejmych

słów, serdeczności, przychodzą, aby za je-

go życia rozdrapać, rozkraść, rozwlec to, co

jeszcze jest wartościowego, ubiec tych, którzy

o tym samym myślą, tylko wstrzymuje ich wstyd

czy wyrachowanie. Gdy zdobędą: wyproszą,

pożyczą to, po co przyszli, spada ich maska

uprzejmości. Spieszą się, już znowu nie mają

czasu. Obietnice przyszłych częstych wizyt

okazują się kłamstwem. Wszyscy, bez wyjątku

wszyscy przestają się interesować starym czło-

wiekiem jak pijawki, które wyssały całą krew ze

swojej ofiary. Obserwujesz, że w miarę takich doświad-

czeń stary człowiek jest coraz bardziej nieufny,

podejrzliwy. Nie dowierza już nikomu. Wietrzy

u każdego podstęp, oszustwo, naciąganie.

Z wielkimi oporami wpuszcza odwiedzających

do swego mieszkania. Nie chce się zwierzać.

Zamyka się. W ten sposób zraża do siebie na-

wet ludzi dobrej woli, którzy przychodzą do nie-

go w najczystszych zamiarach. Nie dziw się, że

i ciebie nie przyjmuje serdecznie, że podejrzli-

wie patrzy ci w oczy, że posądza o intereso-

wność, ciebie, który towarzyszysz jego do-

gasaniu. Nie dziw się, bo i w tobie to samo wy-

czuwa, co w tamtych innych. Czy naprawdę chciałbyś mu wyświadczyć

przysługę? Jeżeli tak, to wiedz o tym, że on ma czas. Ma dużo czasu. Ma za dużo czasu, I to

jest dla niego najcięższe. Samotność. Jeżeli cię

na to stać, to ofiaruj mu choć odrobinę tego, co

masz najdroższego: swój czas — swoje towa-

rzystwo. Chcesz mu wyświadczyć jeszcze ja-

kąś przysługę? Zrób mu herbatę. Albo pozwól

sobie zrobić. Idź z nim na spacer. Albo na matą

przejażdżkę za miasto. Może do restauracji.

Tylko nie traktuj tego jak jałmużnę. On to wy-

czuje natychmiast — i będzie miał rację, jeżeli

ci odmówi. Takie spotkania mogą być tylko na

zasadzie partnerstwa. Chcesz mu zrobić je-

szcze większą przysługę? To powspominaj.

Zacznij ty, a on natychmiast się włączy. Pozwól

mu, niech mówi. Tylko niech dostrzeże w tobie

autentyczne zainteresowanie, I gdy zaczniesz

słuchać jego opowieści o latach największych

sukcesów, zmagań, osiągnięć, walk, o lu-

dziach, z którymi pracował, spierał się, aż się

zdziwisz, bo odkryjesz w nim pokłady, któ-

rych nawet nie przeczuwałeś. Ze zdumieniem

stwierdzisz, że on też miał wielkie dni. On też

żył w ciekawych czasach. A teraz chce przeka-

zać prawdę o tamtych czasach młodszemu po-

koleniu — tobie, który zechciałeś słuchać tych

relacji. A może wtedy nagle coś cię olśni i zapro-

ponujesz mu, aby wykonał jakąś pracę, podjął

jakiś, może całkiem niewielki obowiązek, zło-

żysz w jego ręce choćby drobną odpowiedzial-

ność, która potrafi wypełnić nową treścią jego

puste życie. On, który był odstawiony na ślepy

tor, poczuje się potrzebny, odkryje, że jest spra-

wa, która czeka na rozwiązanie przez niego.

Spróbuj postawić go znowu na nogi. Nie stój

bezczynnie nad Jezusem leżącym w tym czło-

wieku u kresu swej drogi krzyżowej. STACJA X JEZUS Z SZAT OBNAŻONY l ty jesteś oprawcą, który zdziera z człowieka

szatę, I ty jesteś szyderca, który kpi z obnażo-

nego człowieka. Dotąd okrywała go szata. Nie

było widać, jak ten człowiek jest strasznie pora-

niony, jak jest potłuczony od upadków, jak ma

poobdzierane łokcie i kolana, jak jest brudny

od prochu i kurzu drogi, I ty jesteś czasem opra-

wcą, który zdziera szatę codzienności, który od-

krywa grzechy, śmiesznostki, wynaturzenia,

dziwactwa, tajemnice wstydliwe, wykroczenia

skrzętnie dotąd ukrywane przez tego człowie-

ka. Nikt o tym dotąd nie wiedział. Dopiero ty

teraz ukazujesz światu, kim on jest naprawdę:

jaki brudny, poraniony, zniekształcony. Kpisz

z niego, z jego ran, słabości, wypaczeń, kom-

pleksów, upadków. To prawda, piękny on nie

jest, życie go poobijało, ludzie go poobijali, po-

obijał się sam, jest naprawdę brudny, spocony,

cierpiący, choć na pozór na takiego nie wyglą-

dał. Mówisz, że nie kłamiesz, że przecież on

jest naprawdę taki. Ale w gruncie rzeczy krzyw-

dzisz tego człowieka, niszczysz w oczach spo-

łeczeństwa, do którego należy. Ludzie nie będą

pamiętać już o jego zasługach, dorobku, tru- dzie, który jest na jego koncie, a zostanie im

twój żart złośliwy, obelga, kpina, uwaga iro-

niczna. Taka jest natura ludzka. Pokazujesz

palcem, wywlekasz najgorsze brudy, koloryzu-

jesz, dodajesz swój pikantny komentarz, szy-

dzisz, podśmiewasz się, chichoczesz, ryczysz

ze śmiechu, obok ciebie rechoczą inni zachęce-

ni twoją odwagę. Nie ma świętości. Wychodzą

na jaw twoje resentymenty, twoja satysfakcja,

zazdrość upadłego anioła: nie tylko ja jestem

zły, są i inni, i ci najświętsi, najbardziej szano-

wani, oni są tacy sami jak my, jak każdy, jak i ja

sam. Każdy jest podły, i to tym bardziej, im

bardziej wydawał się porządnym człowiekiem,

normalnym, uczciwym, prawym. Noc czaro-

wnic: nie ma nic na świecie pięknego, cnotliwe-

go, szlachetnego. Wszystko jest błotem. A jeże-

li ktoś uważa inaczej, to tylko dlatego, że to nie

doszło do niego, że nie jest tego świadomy. —

To są twoje tłumaczenia. A nie zdajesz sobie

sprawy, że przez to twoje tak zwane „mówienie

prawdy" wyrządzasz krzywdę ludziom, którzy

tego wszystkiego słuchają. Oni jeszcze wierzy-

li, że przecież są na świecie ludzie uczciwi,

że są tacy, na których można polegać, którzy

się nie splamili podłością, którzy nie mają nic

wspólnego ze zdradą. Twoje odbrązowianie.

Przez twoje „mówienie prawdy" niszczysz tego

człowieka w jego własnych oczach. Nawet gdy-

by on to popełnił, co mówisz. Ale może teraz

chce być dobry? Jeżeli zależy mu na opinii ludz-

kiej? Jeżeli chce się podciągnąć. Może od cza-

su, gdy mu się zdarzyło upaść, już się zmienił,

zaprzestał tego, o czym ty wszystkim teraz do-

nosisz. Gdy dowie się, że ludzie teraz oskarżają

go o coś, od czego dawno odszedł albo czego zdecydowanie się wstydzi i potępia, to będzie

dla niego klęska. Twoje „mówienie prawdy"

może spowodować jego całkowite załamanie

się nawet na zasadzie dziecinnego aktu rozpa-

czy: tak będę postępował, jak ludzie o mnie

myślą. Wykaż choć odrobinę dyskrecji. Zdobądź się

na to, by zatrzymać tę informację dla siebie,

informację, o której się dowiedziałeś przez

przypadek albo od człowieka podłego, takich

jest zawsze wielu, którzy uprzejmie doniosą ci

o najnowszej sensacji, o ostatnim skandalu.

Może nawet w pierwszej chwili przyrzekałeś so-

bie, że nikomu tego nie powiesz. Może nawet

byłeś o to proszony i dawałeś słowo mówiąc, że

u ciebie to tak jak kamień w wodę, a nie minęła

chwila jak nie wytrzymałeś, prawie wbrew so-

bie, nie wiesz, jak to się stało — tłumaczysz się

przed sobą — usta niemal same tak się ułożyły,

że nagle usłyszałeś siebie mówiącego to, co

obiecywałeś sobie, że zmilczysz. A gdy padło

pierwsze słowo, a gdy padło pierwsze zda-

nie — powiedziałeś sobie — nie ma znaczenia

czy więcej, czy mniej, najlepiej, jak się powie

wszystko. Ty, który zdarłeś szatę z bliźniego twego. Ty,

który zdarłeś szatę z Jezusa skrzywdzonego

w tym bliźnim. STACJA XI JEZUS PRZYBITY DO KRZYŻA Przychodzisz do człowieka, który leży przybity

do łoża boleści. Tylko z najwyższym trudem

może poruszyć ręka i nogą. Jest spocony, opa-

dły z sił, śmierdzi potem, choroba, lekarstwami.

Nie potrafi zrobić porządku w swoim mieszka-

niu, zadbać o siebie, umyć się, uczesać. Patrzy

na ciebie zawstydzony, skrępowany swoim sta-

nem. Na początku wciąż jeszcze dopytuje się

o swoje sprawy, sprawy „na świecie", o życie,

w którego nurcie płynął, o ludzi, z którymi szedł

ręka w rękę, pracował, załatwiał, tworzył, o ro-

botę, w której zdzierał się codziennie. W miarę

upływu dni milknie. Coraz wyraźniej to czuje, że

nie nadąża, że życie bez niego biegnie dalej.

A zdawało mu się, że jest nieodzowny, nieza-

stąpiony, konieczny. Teraz słucha relacji o tym,

że już kształtują się nowe układy, powstają

nowe rozwiązania, przychodzą nowe osoby.

Wszystko funkcjonuje sprawnie choć bez nie-

go. On jest już historią, tym, co było dawno

temu. Widzisz na jego twarzy, jak cieszy się

tym, że wszystko jest w porządku, że nic się nie

zawaliło. Ale pozostaje w nim jakiś cień — to

żal za tym, że jego tam przy tej robocie nie ma: Oczywiście. Świat musi iść dalej. „Co ci przy-

nieść, kupić, załatwić, coś komuś powiedzieć,

poprosić, żeby przyszedł?" „Pozdrów ich wszy-

stkich w pracy". Dodaje nieśmiało: „A pytali się

o mnie?" Dopiero teraz widać, czym ta praca

była w jego życiu. Ile pochłaniała nie czasu, ale

myśli, troski, zainteresowania. Narzekał na nią,

jak narzeka każdy, ale teraz, gdy jej zabrakło,

możesz stwierdzić, jak on nią żył. W miarę jak

choroba przeciąga się, coraz mniej ludzi do nie-

go zachodzi, coraz rzadziej ty go odwiedzasz.

W miarę jak jego choroba pogłębia się, jest co-

raz bardziej bezradny, nieczuły, nie widzący.

Coraz bardziej bez sił, bez możliwości, bez

ochoty, by się bronić, by się ratować. Coraz

słabiej reaguje na to, co mówisz, co opowia-

dasz, jest coraz bardziej nieobecny. Z kamien-

ną, zastygłą twarzą, na której nie maluje się

nawet już żadne cierpienie, a tylko obcość, pa-

trzy na ciebie, na ścianę, na sufit. Nie wiesz,

czy masz dalej do niego mówić, czy też należa-

łoby przestać. Nie wiesz, czy powinieneś przy

nim pozostać, czy też po cichu, ale jak najprę-

dzej się wynieść. Czy on chce twojej obecności,

czy też może go już tylko drażnisz. Czujesz się

coraz bardziej obco w tym domu, w towarzy-

stwie tego człowieka. Odczuwasz coraz dotkli-

wiej różnicę dwóch światów: ty jesteś zdro-

wy — on chory, I może taki odejdziesz. Ale może się potrafisz przestawić na jego

falę: zaczniesz myśleć jego myśleniem, za-

czniesz mówić jego językiem. Spróbuj przekro-

czyć barierę obcości. Przestań go traktować jak

równego sobie partnera. On jest chory i tutaj

trzeba stosować jego reguły gry. Zbliż się do

niego. Usiądź obok. Uśmiechnij się. Mów do niego po prostu, opowiadaj, wspominaj — na

pogodnie, na wesoło, spróbuj nawet pożarto-

wać. Spytaj o samopoczucie. Popraw podu-

szkę, podsuń go, jak potrafisz, trochę do góry,

gdy zsunął się za bardzo. Spróbuj go karmić,

przytrzymaj, podaj, przygotuj, pomóż. Miej

z sobą przygotowane dzienniki, tygodniki. Prze-

czytaj fragmenty. Skomentuj. Niech choćby na

chwilę zapomni o cierpieniu i chorobie. Niech

choćby na chwilę wejdzie w świat ludzi zdro-

wych, w którym nie tak dawno przebywał, który

opuścił — czasem mu się zdaje, że na zawsze.

Pomóż mu wierzyć, że do niego wróci — że on

do niego w dalszym ciągu należy. Że i teraz

może się w nim poruszać swobodnie, tak jak

dawnymi laty. Ulżyj w cierpieniu człowiekowi — Jezusowi

przybitemu w tym człowieku do krzyża boleści. STACJA XII JEZUS UMIERA NA KRZYŻU Towarzysz konającemu. Bądź razem z człowie-

kiem w tej najważniejszej i najtrudniejszej chwi-

li. Bądź przy człowieku, który umiera. To trudna

chwila dla każdego: nawet dla najświętszego

człowieka. Nawet dla najlepiej przygotowane-

go. Nawet dla bardzo cierpiącego człowieka,

który pragnie śmierci, dla którego śmierć jest

wyzwoleniem z jego męki. Powiedziano ci, gdy szedłeś go odwiedzić,

że ma jeszcze tylko kilka godzin życia. Ale że

on tego nie jest świadomy. Wie tylko tyle, że

jego złe samopoczucie jest wynikiem przesile-

nia, kryzysu, po którym przyjdzie poprawa

i szybkie wyzdrowienie. Wszyscy zdają sobie

sprawę, że trzeba by go jakoś przygotować na

tę ostatnią chwilę, ale nikt nie wie, jak to zrobić.

Jesteś wstrząśnięty tymi wiadomościami.

Wchodzisz napięty. Ledwie go możesz poznać.

Tego się nie spodziewałeś. Jakby to był inny

człowiek. Jakiś taki mały, skurczony, stary.

Trwa w półśnie. Stoisz przed nim czekając na

przebudzenie. Obserwujesz go z bólem. Ciężki,

krótki, urywany oddech. Niespokojne szarpnię-

cia głową. Nieskoordynowane ruchy rękoma. Wreszcie otwiera oczy. Są przymglone, niewi-

dzące. Nagle błysk przytomności przebiega

przez jego twarz. Chory wraca do świadomości.

Ożywia się. Poznaje cię chyba. Widzisz, jak sta-

ra się okazać zainteresowanie twoją osobą.

Coś zaczyna mówić. Ale to nie mowa. To raczej

bełkot. Urwane, zniekształcone słowa. Właści-

wie nic z tego nie rozumiesz. Usiłujesz coś po-

wiedzieć, nawet wbrew sobie. Bo wiesz, że coś

powiedzieć powinieneś. Wiesz, że nie wolno

odbierać mu nadziei na wyzdrowienie, ale rów-

nocześnie chcesz mu dać do zrozumienia, że

stan jego jest poważny, że każdy w takiej sy-

tuacji musi się liczyć z ewentualnością osta-

teczną. On wyczuł doskonale twoją intencję

i daje ci do zrozumienia, że chce żyć i tylko

o tym wolno z nim rozmawiać. Tylko o życiu,

o leczeniu się, o powracaniu do zdrowia. Pa-

trzysz na niego z rozpaczą. On sobie naprawdę

nie zdaje sprawy, albo okłamuje się. Jesteś

bezradny. Czujesz się tutaj niepotrzebny. Nie odchodź. Trwaj przy człowieku, który

umiera. To jest największa łaska, jaką możesz

mu wyświadczyć, największy dar, największa

pomoc. Módl się w duszy, by umiał znosić cier-

pienie i przyjął śmierć. Może wyciągnie rękę, by

cię uchwycić, jak się wyciąga rękę, by przytrzy-

mać się brzegu, od którego odrywa fala. Zatrzy-

maj ją w swojej dłoni. Niech poczuje twoją mi-

łość, twoją wierność, która jedyna nie zna grani-

cy choroby i zdrowia, śmierci i życia. A może

stanie się cud i usłyszysz z jego ust prośbę:

pomódl się za mnie. l nagle spostrzeżesz się,

że on nie jest taki naiwny, ale czuje, że gasnące

siły wciągają go w ciemność. Pomóż mu wie-

rzyć, że zapadanie się ciała w ciemność i nicość jest zanurzeniem się duszy w światło i dalsze

życie. Pomóż mu wierzyć, że śmierć jest przej-

ściem do życia wiecznego, do wiecznej szczę-

śliwości, że tam czeka na niego Bóg — Miłość,

któremu starał się służyć na miarę swojej mąd-

rości i sił. Nie zawsze mu się to udawało. Tym

bardziej potrzebuje twojej pomocy, by wierzyć

w Boga, który daruje i przebacza. Może znajdziesz w domu gromnicę. Jeżeli

uznasz to za sensowne, zapal ją. Módl się gło-

śno, tak, by on słyszał. Jego już nie stać na to,

by ci towarzyszył wspólną głośną modlitwą. Od-

mawiaj Ojcze nasz, Zdrowaś Maryjo, Litanie.

Mów modlitwy przez ciebie najbardziej ulubio-

ne. Jeszcze moment i on spotka tych wszy-

stkich, których tutaj wraz z tobą nazywał. Jeżeli trzeba będzie mu ulżyć przy oddycha

niu, podtrzymaj mu głowę. Może nie będzie dla

ciebie to łatwe. Zwłaszcza gdy przyjdą ostatnie

chwile, ostatnie zmaganie się organizmu bro-

niącego się przed śmiercią. Pomóż mu nie bać

się, przełamać strach i ból. Towarzysz mu do

ostatniego momentu. Jezus powiedział kiedyś:

„Cokolwiek uczyniliście jednemu z braci moich

najmniejszych, mnieście uczynili". Jeżeli kie-

dyś jest ktoś najbardziej biedny, najmniejszy,

najbardziej potrzebujący pomocy, to teraz, gdy

kona. Potem przyjdzie ostatnia śmiertelna

czkawka, ostatnie westchnienie i poczujesz, że

w swoich rękach trzymasz już nie człowieka,

tylko jego ciało. Módl się za tego, który stanął

teraz przed Bogiem twarzą w twarz. Zobaczył

Tego, w Kogo wierzył, zjednoczył się z Tym, do

którego dążył swoim życiem. Towarzysz człowiekowi konającemu — Je-

zusowi konającemu w tym człowieku. STACJA XIII JEZUS ZŁOŻONY W RAMIONA

SWOJEJ MATKI l ty możesz być tym, w którego ramionach zło-

żono ciało ukochanego człowieka. Zobaczysz,

jak rysy jego twarzy wyostrzają się, jak ogarnia

je martwota. To ciało nie jest już tamtym czło-

wiekiem, ale ono wciąż jeszcze zachowuje

kształt jego osoby, jest jej symbolem. Nie bój

się. Złóż jego ręce. Dopiero teraz wzbierze

w tobie żal. Dopiero teraz podejdzie skurcz aż

pod samo gardło. Dotąd musiałeś panować nad

sobą, nad każdą miną, nad każdym gestem,

nad każdym słowem. Dotąd musiałeś być silny,

by i choremu siły dodać. Na tym się cała twoja

uwaga skupiała. Walczyłeś o jego życie. Wal-

czyłeś o jego dobrą śmierć. Żyłeś nim bardzo

intensywnie, zwłaszcza w ostatnim okresie.

Związały cię z nim te chwile walki o jego życie.

Twoje dni były nim wypełnione. Codzienne sta-

rania, zabiegania, konsultacje, szukanie leka-

rzy, lekarstw, metod, sposobów leczenia absor-

bowały twoją uwagę. Teraz wszystko to się

skończyło. Teraz wszystko w tobie opadło.

Jego już nie ma. Przegrałeś. Twoje starania

spełzły na niczym. On umarł. Zostałeś sam.

Wejdziesz znowu w swoją normalną pracę, do której w ostatnim okresie tylko doskakiwałeś,

do swoich codziennych zajęć domowych, do

ludzi, z którymi prawie że zerwałeś kontakt. Ale

najgorsze to, że jego już nie będzie. Została po

nim pustka nie do wypełnienia, zostanie bez-

brzeżny żal. Sam nawet nie spostrzegłeś, kiedy

zacząłeś płakać. Poczułeś w którymś momen-

cie łzy na swojej twarzy. Jeszcze chwila, a roz-

szlochałeś się w głos. Może trzeba będzie, żebyś się zajął sprawa-

mi związanymi z pogrzebem: a więc przewie-

zieniem ciała do domu pogrzebowego, trumną,

miejscem na cmentarzu, ustaleniem terminów.

Może spadnie na ciebie ten nieprzyjemny cię-

żar spraw: formalności w instytucjach, jakim

człowiek jest podległy. Będziesz wybierał kolor

trumny i gatunek, ustalał porządek ceremonii,

układał spis adresów ludzi, do których muszą

być wysłane telegramy i listy. Potem przyjdzie czas na porządkowanie jego

osobistych rzeczy. Nagle zobaczysz, że zgło-

szą się ludzie, których nie znasz. Nie pojawiali

się w czasie choroby zmarłego, a teraz mówią

o zażyłości jaka ich z nim łączyła. Oświadczą,

że mają prawo do pozostawionego majątku.

Będą szukali testamentu, w którym powinny

być zawarowane ich roszczenia. W razie gdy

tego nie znajdą, nie cofną się nawet przed obel-

gami pod adresem zmarłego. Będą przeszuki-

wać jego mieszkanie, żeby znaleźć pienią-

dze, rzeczy wartościowe. Będą się dopominać

o zwrot jakiejś pożyczki, jakichś rzeczy ich zda-

niem przez zmarłego wziętych. Dojdzie do

spięć, awantur, kłótni, sprzeczek. Będziesz

patrzył z przerażeniem na te hieny, które w obli-

czu śmierci nie wahają się bić do upadłego o tę spuściznę, które przecież sami najdalej za kilka

czy kilkanaście lat będę musieli pozostawić. Ale tak już chyba zawsze jest. Przecież Jezus

nie miał nic, a i Jemu nie został zaoszczędzony

ten widok. Jego suknia stanowiła przedmiot

sporu pomiędzy żołnierzami trzymającymi straż

pod Jego krzyżem. Obyś stał z daleka od tych

hien. Czasami w tobie zbiera się złość na zmarłe-

go. On sobie odszedł, a cały kram zostawił na

twojej głowie. Złość za to, że nie zdążył upo-

rządkować swoich spraw i zapobiec wszelkim

nieporozumieniom, które teraz wybuchają.

Czasem w tobie wzbiera złość na siebie same-

go, że trzeba było wcześniej pozałatwiać wszy-

stko. Choć sam wiesz, że nawet tak próbowa-

łeś, ale ci słowa przez gardło przejść nie mogły.

Czułeś, że byłoby bezlitosne załatwiać sprawy

spadkowe, gdy on walczył o życie. Obyś był podobny do Jego Matki opiekującej

się ciałem Jezusa, ciałem człowieka, który

umarł z Jezusem. STACJA XIV JEZUS ZŁOŻONY DO GROBU l ty możesz uczestniczyć w pogrzebie zmarłe-

go. Nazywają pogrzeb ostatnią przysługą: bo to

jest wszystko, co jeszcze można na tym świecie

zrobić dla drugiego człowieka — zrobić w sen-

sie materialnym: odprowadzić go do grobu. Przygotuj się na to, że będą kwiaty, wieńce,

czarne ubrania, poważne miny. Potem nastąpią

przemówienia, gdzie kolejni mówcy będą wska-

zywali na stratę, jaką przez śmierć twojego

przyjaciela poniosła rodzina i społeczeństwo.

Każdy z nich będzie przedstawiał zmarłego

jako wzór uczciwości, prostoty, szlachetności

i męstwa, cerując pilnie te ogólniki faktami i da-

tami z jego życia. Przejmuje cię obrzydzenie

i strach na myśl o tej paradzie. Ale niesłusznie.

Pod tymi tradycyjnymi formami manifestowania

żalu na pewno kryje się dużo miłości do zmarłe-

go. A zresztą przecież nie przychodzisz dla

nich, ale chcesz jego ciało odprowadzić do gro-

bu. Pragniesz mu towarzyszyć i w tej ostatniej

drodze. Nie chcesz tego słowa: „ostatniej". Nie

chcesz z nim kończyć ani zrywać. Przecież

przyjaźń jest wieczna — jak wieczna jest mi-

łość. Może on już tak nie potrzebuje twojej obecności, już tak nie potrzebuje twojej pamię-

ci, jak potrzebował jej tutaj na ziemi. Ale ty po-

trzebujesz jego obecności. Chcesz, żeby on na-

dal ci towarzyszył, żeby w tobie trwał — ty

chcesz nim nadal żyć. Twoja pamięć o zmarłym człowieku. Przy-

chodź do niego w Dzień Zaduszny — w dzień,

gdy cmentarz zaludni się odwiedzającymi gro-

by swoich zmarłych, gdy nad cmentarzem roz-

ciągnie się zapach chryzantem i palących się

świec. Ale przychodź również na jego grób

w zwyczajne dni, gdy cmentarz jest prawie pu-

sty, żeby wyrwać chwasty zapomnienia, oko-

pać grób, posiać nową trawę, zasadzić kwiatki

czy zapalić świece. Będziesz się wpatrywał

w chwiejny płomyk świecy, w kwiaty kołyszące

się na wietrze. Niech wracają wasze najpięk-

niejsze chwile, które spędziliście razem. Niech

zostanie w twojej pamięci jego najpiękniejsza

twarz, najpiękniejszy uśmiech, najmądrzejsze

słowa, najserdeczniejsze gesty. Niech wracają

do ciebie jego drobne akty pełne miłości i po-

święcenia, na które on nie zwracał uwagi, któ-

rych może sam się wstydził, nie chciał nawet

wspominać, a które — jesteś o tym najgłębiej

przekonany — ukazywały jego osobowość

w całej prawdzie. Takim go spotkasz po tamtej

stronie. Niech jego obecność pomaga ci żyć —

tobie, który wciąż jesteś jeszcze tutaj: po tej

stronie. Ile jeszcze dni, miesięcy, lat — ile jeszcze

twojego tutaj życia. Na pewno szybciej prze-

biegnie niż tego się spodziewasz. Będziesz ko-

lejno patrzył, jak ze świata odchodzą roczni-

ki twoich dziadków, potem twoich ojców, aż

przyjdzie czas na twój rocznik. Zaczną odcho- dzić twoi rówieśnicy. Ty wciąż jeszcze będziesz

się utrzymywał na fali życia, aż i na ciebie przyj-

dzie czas. Odejdziesz za nimi tam, gdzie już nie

będzie rozstań, smutków i tęsknoty. Tam spot-

kasz wszystkich i wszystko, co kochasz. Tam

pod twym dachem będą jaskółki lepiły gniazda.

Tam pod twoimi oknami będą rosły malwy. Tam

spod lasu będzie dolatywał zapach świerków

i ziół. Tam nocami będą ci śpiewały słowiki,

a w ciągu dnia skowronki. Tam będziesz odby-

wał spacery wśród zbóż i patrzył, jak chodzi po

nich wiatr. Spotkasz się tam również z tym, w którego

pogrzebie uczestniczysz — z człowiekiem

uwielbionym — z Jezusem Chrystusem uwiel-

bionym w tym człowieku. 

1 / 78



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Maliński Chodzący po morzu
Aby nieustać w drodze ks Mieczysław Maliński
ks Mieczysław Maliński REKOLEKCJE WIELKOPOSTNE 2010 dz 1
ks Mieczysław Maliński Królestwo Boże jest w was
ks Mieczysław Maliński REKOLEKCJE WIELKOPOSTNE 2010 dz 3
ks Mieczysław Maliński REKOLEKCJE NA CAŁY ROK dz 3
ks Mieczysław Maliński REKOLEKCJE NA CAŁY ROK dz 2
ks Mieczysław Maliński Rekolekcje Adwentowe 2010 dz 1
ks Mieczysław Maliński REKOLEKCJE NA CAŁY ROK dz 4
ks Mieczysław Maliński REKOLEKCJE WIELKOPOSTNE 2010 dz 2
ks Mieczysław Maliński REKOLEKCJE NA CAŁY ROK dz 1
Góry przenosić ks Mieczysław Maliński
ks Mieczysław Maliński Rekolekcje Adwentowe 2010 dz 2
ks Mieczysław Maliński Bajki nie tylko dla dzieci
ks Mieczysław Maliński`
ks Mieczysław Maliński Rekolekcje Adwentowe 2010 dz 3
wypadki chodzą po ludziach
Płynęli po morzu falami, Rodzinne wspomnienia, Piosenki
Także Twoja Droga Krzyżowa Mieczysław Maliński

więcej podobnych podstron