Stefan Żeromski Ludzie bezdomni


Stefan Żeromski Ludzie bezdomni

TREŚĆ

TOM PIERWSZY

WENUS z MILO

Tomasz Judym wracał z Lasku Bulońskiego przez Champs Elysees, dokąd jeździł koleją obwodową. Był upał. Zewsząd, zdawało się czuć zapach akacji. Jej białe kwiatki z jakby skrwawionymi od ukłucia śmierci środkami leżały w rynsztokach. Było wiosennie. Na Polach zaczynał się ruch karet, bo byłą pora spacerów. Widać było wiele pięknych kobiet, a z serca dobywało się tęskne westchnienie za szczęściem. Judym usiadł na ławce pod kasztanem, obok starej i wąsatej babki dwojga dzieci. Obserwował otaczającą rzeczywistość. Gdy cień zastąpiło słońce, wstał i poszedł w stronę placu Zgody. Poszedł w głąb ogrodu des Tuileries. Tam było prawie pusto. Minąwszy ogród, Judym poszedł ku rzece, by powędrować w cieniu murów na placyk przed kościołem Saint-Germain-l'Auxerrois. W myślach miał swoje puste, kawalerskie mieszkanie na Boulevard Voltaire, gdzie nocował od roku. Drażniła go pustaka jego ścian, banalność sprzętów i nuda, wiejąca z każdego kąta. Nie chciało mu się pracować, ani iść do kliniki.

Znalazł się na Quai du Louvre i patrzył na prawie czarną wodę Sekwany. Wpadł na pomysł pójścia do Luwru. Znalazł się w chłodnych salach pierwszego piętra, gdzie stały posągi bogów, niektóre ogromne, inne naturalnej wielkości, a wszystkie z uszkodzonymi nosami i rękoma. Judym nie zwracał na to uwagi. Czasami zatrzymywał się przy niektórych, gdy zobaczył jakieś zabawne uszkodzenie. Przede wszystkim chciał jednak odpocząć w chłodzie. Znalazł wolną ławkę przy zetknięciu się dwóch galerii, obok Wenus z wyspy Melos. [tutaj opis posągu bogini Afrodyty]. Gdy tak się Judym wpatrywał, skapnął się, że ma przed sobą wizerunek bogini (!?). Zatonął w myślach i nie zwracał uwagi na osoby, przechodzące obok. Ocknął się dopiero, gdy usłyszał w sąsiedniej Sali polską mowę. Zwrócił się z niechęcią w tamtą stronę. Miło się zdziwił, gdy zobaczył osoby spoza Paryża. Były to 4 kobiety. Dwie panienki - podlotki. Starsza miała ok. 17 lata, a druga z dwa lata mniej. Za nimi szła dama, niemałej wagi, wiekowa, ale z piękną jeszcze twarzą. Obok niej szła dwudziestokilkuletnia panna - ciemna brunetka o niebieskich oczach, prześliczna i zgrabna. Wszystkie stanęły przed posągiem i milczały, przypatrując się mu. Matrona zachwyciła się nim i stwierdziła, że musi usiąść. A że napatoczyła się akurat ławka z Judymem, to ów wstał i odszedł na bok, „jak gdyby dla obejrzenia biustu z innej strony” ( ;d;p). Młode panie przyciszyły rozmowę, a stara komentowała: „Polak, nie Polak, Francuz, nie Francuz, Hiszpan czy Turek, to mi wszystko jedno. Niech mu Bóg da zdrowie za to, że stąd wylazł”. Judyma zaciekawiła twarz blondynki o śniadawej cerze. Miała wąskie czoło, prosty nos, wargi cienkie i zawarte. Sprawiała wrażenie rozmarzonej. W pewnym momencie Judym domyślił się, że patrzy ona nei tylko na Wenus, ale także na niego. W tym czasie najstarsza z panien odczytała cały rozdział historii posagu. Przyglądała mu się i nie widziała nic poza nim. Miała oczy, które wyrażą wszystko, co czuje, nawet jeśli wyraz jej twarzy będzie martwy. Kobiety rozprawiały o posągach, młodsze chciały iść na ulice Paryża, bo uważały, ze tam jest bosko. Jedna z nich miała na imię Wanda. Twierdziła, że nic nie rozumie z tych rzeźb. Kobiety nie wiedziały, że on jest Polakiem. Judym czuł chęć wmieszania się do rozmowy. One zaczęły zastanawiać się nad drogą do Psyche i Amora. Judym odezwał się, że może im wskazać drogę. Na dźwięk polskiej mowy trzy młode kobiety zbliżyły się do starszej, jakby chroniły się pod jej skrzydłami przed zbójcą.

Pani Niewadzka przypomniała sobie, że znała kiedyś kogoś o nazwisku: Judym, gdzieś na Wołyniu. Tomasz pochodził natomiast z Warszawy. Nie chciał wyjawić prawdy, ale musiał . Jego ojciec był szewcem na ul. Ciepłej. Pani Niewadzka wyraziła, że cieszy się, że go poznała. Poprosiła, żeby przebaczył jej, jeśli uraziła go tym pytaniem. Nie dowierzała, jakim cudem może być lekarzem w Paryżu. Panna Podborska patrzyła na nią z rozpaczliwym wstydem. Niewadzka uważała jednak wyznanie Judyma za czyn odwagi. Szli chwilę w milczeniu, a później Judym zapytał Podborską o wrażenie po obejrzeniu Wenus z Milo. Wtrąciła się Natalia i Wanda, które miały skrajnie różne zdania na temat posągu. Podoborskiej Wenus bardzo się podobała. Gdyby mieszkałą w Paryżu, przychodziłą by tu co tydzień. Wspomniałą coś o Goethe, ale Judym doznał niesmaku, czytał kiedyś coś tego poety. Panie chciały iśc do Wersalu. Pytały o dojazd tam. Postanowiły wybrac się tramwajem, skoro Judym już nim jechał. Pobiegł na Quai du Louvre dowiedzieć się o godzinę odjazdu tramwaju. Gdy powiedział kobietom godziny odjazdu, panna Wanda zawyrokowała, że pojedzie on z nimi. Tak orzekła również jej babcia. Zawołała fiakra i oświadczyła pannom, że jadą do sklepów. Judym pożegnał się więc elegancko. Na piętrze omnibusu jadącego w stronę Vincennes wpadł w głębokie rozmyślania. Nigdy jeszcze nie zbliżał się do takich kobiet. Mijał je nieraz na ulicy, marzył o nich z tęsknota duszy. Przyszły mu na myśl jego dawne kobiety: krewne, znajome, kochanki. Każda była mniej lub bardzije podobna do mężczyzny, z ruchów, z ordynarności, z instynktów. Wspomnienie szelestu sukien pań wywałowało w nim estetyczne wzruszenie.

Nazajutrz Judym wstał wcześniej i przyjrzał się swej garderobie staranniej niż zwykle. Około dziewiątej wyszedł z domu, postanowił iść piechotą. Zastanawiał się mad dyskursem, którym będzie bawił panie, układał w myśli dialogi. Wybiła pełna godzina, ale kobiety nie przyszły na przystanek tramwajowy. Tomasz myślał o ulicy Ciepłej, swojej rodzinie i warunkach. Jego familia to niby małomieszczańska. Postanowił i tak pojechać do Wersalu i ukłonić się damom, jeśli tam będą. Przecież on nie jest chamem, nie uważa, że należy się tylko bawić. Nagle doktor usłyszał cztery znajome głosy. Były wesołe. Podziwiali toń Sekwany, jadąc tramwajem. Później oceniały ją jednak jako okropną. Gdzieniegdzie widac było drzewa i rabaty, dalej fabryki z kominami. Dalej wlokły się biedne domy przedmieścia. Judym zadął Natalii jedno z pytań wcześniej przygotowanych, o to, co najbardziej podoba jej się w Paryżu. Jej podoba się wszystko, ruch i życie, które są jak burza. Wandzie podoba się to samo. Szybko zgadła, że teraz Judym zapyta o to Joannę, którą powinien zapytać pierwszą, bo jest „nauczycielką i kochaneczką”. Powiedziała doktorowi, że Joannie podoba się primo Rybak, secundo Myśl, trzecio Wenus. Zresztą to wszystko podoba się imw wszystkim. Judym nie wiedział, co to jest Myśl. Jest ona wymalowana w nowym ratuszu (najprawdopodobniej obraz Urbaina Bourgois Filozofia wyzwalająca myśl). Judym nie znał też Rybaka Chavannes'a. Panna Wanda drwiła z niego, że jest takim znawca i paryżaninem. On stwierdził, że jest po prostu pospolitym chirurgiem ( ;) ). Patrząc w oczy panny Joanny, przypomniał sobie jednak, że widział go kiedyś wcześniej. Panny przyznały się, ż Eneidy oglądały rybaka, to wszystkie płakały.Tramwaj wjechał w ulicę miasteczka Sevres i zatrzymał przed piętrowym domem. Z pojazdu widac było austerię (zajazd, karczmę), w której pijany żołnierz obejmował dziewczynę i robił z nią miny przez okno do pasażerów. Ściemniło się i zerwał się wiatr. Pociąg wjechał w olbrzymią aleje wersalską. W końcu wysiedli i oglądali malunki Wersalu. Judym był już tutaj, więc obrazy nie ciekawiły go zbytnio. Zapytał Joanne o czym myśli. Ona myślała o Marii Antoninie, jak motłoch krzyczał: „Śmierć Austriaczce!”. Wzruszyła się bardzo. W końcu kobiety wg niej tak mają, że boja się na jawie i w marzeniach (?).

Po powrocie z Wersalu do Paryża koleją, zatrzymali się w Saint-Cloud. Stanąwszy na wzgórzu, za dworcem kolejowym, panie widziały zachwycający Paryż u swych stóp w postaci kamiennej, czerwonej pustyni. Rozdzierała ją wieża kościoła Notre-Dame, wieża Eiffla i Łuk Tryumfalny. Judym siedział obok panny Tali (Natalii), ale tak zachwycał go widok Paryża, że zapomniał o tym. Zastanawiał się też, dlaczego Joannę zlękła myśl o Marii Antoninie. Przypatrxył się twarzy Joasi. Miała sarmacki nos, różowe usta, miała w sobie potężną siłę ekspresji. Gdy chciałą wyrazić słowami jakieś uczucia, to mówiło także je ciało, podnosiła ręce. Zdawało mu się, że kogoś mu przypomina, ze widział ja już w Warszawie. Judym rozstał się z kobietami na dworcu Saint-Lazare. Stara dam powiedziała mu, ze następnego dnia jadą do Trouville w Normandii, a stamtąd do Anglii.

W POCIE CZOŁA

Po upływie roku, w ostatnich dniach czerwca Judym obudził się w Warszawie. Była godzina 10 rano. Do pokoju przez uchylone okno dochodził łoskot z ulicy. Były to dryndy tłukące o kamienie. Judym dzień wcześniej zatrzymał się w tym pokoju. Przez szpaty okna oglądął teraz stróża, który tłumaczył coś grubej damie. Młodość kipiała w żyłach doktora. Czuł w sobie uśpioną siłę, jak ktoś, kto stając u podnóża wielkiej góry stawi pierwszy krok ku zdobyciu jej szczytu i wie, że wejdzie. Cały czas był jeszcze znużony drogą Paryż-Warszawa. Dzięń wcześniej doznał jednak wielu miłych uczuć, które pozwalały mu zapomnieć o sadzy węgla, którą już przesiąkł. Gdy z okien wagonu widział krajobraz, wioski i pola, nie dostrzegał dużej różnicy między Polską a Francją.

Judym wyszedł z hotelu, gdyż poczuł konieczność odwiedzenia krewnych. Zginął w tłumie na ulicy Marszałkowskiej. Cieszyły go drewniane bruki, drzewka, nowe domy w miejscu starych ruder. Minął ogród i plac za Żelazną Bramą i stwierdził, że jest u siebie i przywitał swoją ojczyznę. Szedł pośród kramów i sklepików. Z szyi między ul. Ciepłą i placem wydzielał się fetor cmentarza (ach, ten naturalizm). Roiło się tam „mrowisko żydowskie”. Na trotuarze, jak dawniej, siedziała schorowana Żydówka sprzedająca bób i fasolę. Włóczyli się roznosiciele wody sodowej. Jedna roznosicielka stała obdarta, prawie naga, oparta o mur. Czekała na przechodzących spragnionych ludzi. Po obu stronach były sklepy, stojące otworem. Dalej poroztwierane okna pozwalały zobaczyć wnętrza pracowni, jak warsztat szewski, fabrykę peruk, do której przychodziły Żydówki. Judym szedł pospiesznie, mrucząc coś do siebie i mijając ludzi idących do pracy. Wszedł w bramę, po chwili stał w sieni kilkupiętrowej oficyny. Usłyszął znajome odgłosy z warsztatu ślusarza Dąbrowskiego. Pobiegł na górę do mrocznje sienie i zapukał do drzwi. Jakaś 13-letnia dziewczynka zmierzyła go wzrokiem starej kobiety. Gdy zapytał o Wiktora Judyma, odpowiedziała, że ciotka zeszła na podwórze z dziećmi. Ze środka domu dobył się krzyk i przekleństwa. Zaksoczyło to Tomasz,a a dziewczyna wytłumaczyła, ze to jej babka wariatka. Doktor zajrzał więc do środka i zobaczył widmo uwiązane za ręce i nogi do haka wystającego z ziemi. Jej oczy były straszliwe jak płomienne miecze. Judym zapytał, czemu ona nei jest w szpitalu. Dziewczyna odpowiedziała, iż dlatego, że nie ma miejsca w szpitalach. A poza tym, nie mają na to pieniędzy. Judym machnął ręką i uciekł na dół. Dostrzegł ciotkę Pelagię. Mieszkała ona tutaj u brata Judyma - Wiktora. Byłą chuda, chorowita i zrzędna. Rzadko darzyła ludzi dobrym słowem. Judym szedł do niej, ale przykro było mu witać się z nią na placu, posród gapiów. Czuł odrazę i politowanie. Ciotka spostrzegła go, ale stała w miejscu. Z właściwą sobie oschłością zapytała go, kiedy wrócił, gdy przywitał się z nią. Zapytał o jej zdrowie i Wiktora. Nie czuła się dobrze, a Wiktor pracuje w stalowni. Stwierdziłą, że Tylko „Tomciu” jest temu winny. To Tomek kazał mu Książku czytać i mu się odechciało roboty. Nie zarabia dużo, jego zona też będzie musiała iść do pracy, do fabryki cygar. Ciotka musi pilnować dzieci. Rozmowa się urwała, a Tomasz przyglądał się dzieciom. Niektóre były bardzo mizerne i blade, a inne opalone. Jakieś dziecko miało krzywe nogi i ślady ospy. Jeden dzieciak, ośmioletni, komendował pozostałym. Judym rozpoznał go. Był to Franek, jego siostrzeniec. Podeszła do nich tez młodsza dziewczynka, Karolina, siostrzenica Judyma. Ów ucałował ja na powitanie. Dzieci biegające po podwórku przypominały mu stado wiewiórek zamkniętych w klatce. Judym chciał widzieć Wiktora, Lae jego teraz nieraz po trzy dni i noce nie ma w domu. Tomasz postanowił więc pójść do fabryki do bratowej, żeby się z nią przywitać.

Gdy Judym doszedł do wskazanego miejsca, czuł wokół fabryki tytoń. Stróż nie chciał go wpuścić, ale dał się przekupić czterdziestówką. Wszedł. Zobaczył mnóstwo kobiet pracujących przy zwijaniu cygar. Powietrze było duszace, pełne smrodu ciał pracujących w upale, przeładowane pyłem starego tytoniu. W drugiej Sali pracowało około 300 kobiet. Kobiety pracowały szybka i sprawnie poruszając rękoma, co wprawiło Judyma w zdumienie. Tomasz z przewodnikiem weszli do izby, w której pracowała jego bratowa - Teosia. Siedziała przy czteroosobowym stole. ( 2-stroniciowy opis pracy Judymowej - przyklejanie etykietek do jakichś form [chyba]). Gdy kobieta ujrzała szwagra, ręce jej drgnęły, a z oczu stoczyły się dwie łzy. Dopiero później z ust wyleciało radosne powitanie. Jej współpracownik nie zauważył Judyma, więc gdy przerwała pracę, „spojrzał na nią takim wzrokiem, jakim patrzeć by mogło chyba koło trybowe na drugie koło, gdyby tamto w biegu stanęło”. Judym powitał ją i powiedział, że o 12 będzie na nią czekać na dziedzińcu fabrycznym, czyli za kwadrans. Poszli razem do ciotki, Wiktora nie było, jadał obiady u Wajsów z fabryki. Judym stwierdził, że wróci wieczorem. Poszedł do Saskiego Ogrodu i zapadł w marzenia. O zmierzchu wyszedł w stronę placu Teatralnego. Patrzył na masy ludzi i gapiów, i stwierdził, że nigdy nie chce się w nich wmieszać. Stwierdził, że zobaczy się z bratem kiedy indziej i wszedł do wykwintnej restauracji.

Nazajutrz wstał o 5 rano i poszedł do brata. Gdy zastukał do drzwi mieszkania, stanął w nich dobrze zbudowany mężczyzna. Nosił dużą brodę. Twarz miał bladą, a nie opaloną. Chłodno się przywitali, Judym odprowadził Wiktora do pracy. Tomasz powiedział mu, że chce osiąść w W-wie, ale boi się, czy wyżyje. Brat opowiadał mu, dlaczego zmienił pracę. Judym uważał, że Teosia ma za ciężką pracę. Wiktor stwierdził, że Tomasz wyszedł na ludzi i miał szczęście, a jego żałowanie na nic się nie zda. Miał żal do Tomasza, że jemu się udało, że ciotka wzięła go z domu, wychowała, do szkół posyłała. Cieszyło to Wiktora, że brat miał Zycie jak „różyczka w ogrodzie”, ale jemu się tak nie udało. Tomasz bez ciotki nie wyglądałby tak, jak wygląda. Wiktor niestety nie wiedział, jak naprawdę wyglądało Zycie Tomasza. Ciotka raz dryndą przyjechała, jak boso latali i wzięła Tomasza, bo był przystojniejszy. Przychodził czasem do rodziny na godzinkę, ale był wystrojony i boczył się na Wiktora obdartusa. Zetkneli się dopiero, jak Tomasz poszedł na uniwersytet. Ów ciotce wiele zawdzięczął, ale też wiele przykrego przeżył. Był bardzo łądna kobietą. Przychodzili więc hrabiowie, itp. Do niej. Zebrała kupe pieniędzy, mieszkanie najęła. Gdy wzięła Tomasza, była już przekwitła, ale nadal przychodziło mnóstwo znajomych. Grali w karty i pili. Nawet młode i stare baby. Tomasz był na posyłkach, czyścił, mył w kuchni naczynia, gotował i latał po sprawunki. Później ciotka wynajęła jakiemuś studentowi pokój z osobnym wejściem. Płacił mało, ale miał uczyć Tomka. Przygotowywał go sumiennie do gimnazjum. Ciotka płaciła za szkołę, ale używała sobie dużo. Była coraz bardziej skąpa i wściekła. Póxniej dowiedział się, że dużo przegrała w karty. On sypiał w przedpokoju, na sienniku, którym mógł za zgoda ciotki przywlec z pasażyka dopiero, gdy goście poszli. Chodził późno spac, a wstawał najwcześniej ze wszystkich. Gości przychodziło coraz mniej, ale kolejne 3 pokoje zostały wynajęte, a on nei mógł się położyć, nim nie wrócił ostatni z mieszkających tam włóczykijów. Wszyscy go bili: ciotka, służąca, lokatorzy, stróż, kto chciał. Lekcje odrabiał w kuchni, na stole zawalonym rondlami. Był wyganiany za byle winę. Na klęczkach musiał błagac, by go z powrotem do domu przyjęła. Uciekł, jak doszedł do piątej klasy. Wiktor nie wiedział o tym wszystkim. Poszli do huty, spotkali młodego technika, pomocnika inżyniera w hucie. Wiktor cieszył się, że może pochwalić się tkaim bratem, choć starał się tego nie ukazywać. Doktor ciekawie przyglądał się robocie w hucie. Mało robiły tam maszyny, a dużo muskuły i młoty na toporzyskach. Podobne bicepsy widział tylko w marmurze i na rysunkach. Judym cieszył się tym widokiem. Zaraz zobaczył 28-letniego mężczyznę. Nie tak umięśnionego, ale też silnego, poza rękoma włąsściwie reszta ciała nie poruszała się przy uderzeniach młotem. Spod młota wyfruwały iskry w kształcie błękitnych i złotych gwiazd. Dalej Judym z młodym technikiem weszli do odlewni żelaza i stali. Było tam duszne powietrze. Była tam spora maszyna, z której we właściwych momentach wylewała się ciecz w odpowiedniej chwili. (opis pracy maszyny i fabryki). Kiedy do tej „gruszki” dolano krzemionki, wybuchł szalejący i oślepiający płomień, na który nie można było patrzeć. Na galerii z żelazną balustrada pojawiła się, jakby w samym ogniu, jak salamandra, czarna figura. Doktor śledził jej ruchy. Ów wziął jakby miotłę kominiarską i zanurzył w parskającej cieczy. Wtedy Tomasz poznał swojego brata i „serce zapaliło się w nim, jakby w nie wleciała iskra z płomienistego ogniska”.

MRZONKI

Powrót z letnich wczasów doktora Antoniego Czernisza był jakby otwarciem roku dla świata lekarskiego. Był bardzo popularny. Pochodził ze sfery ludzi biednych. Sam sobie na wszystko zapracował. Ożenił się dopiero po 40 r.ż. z piękną kobietą. Wyszła jednak za mąz prawdopodobnie z przekonania, ale byłą jedyną nadzieja półarystokratycznej rodziny. Była emancypantką, ale z biegiem lat dzieci i obowiązki odsunęły ją od tej działalności.

W salonie Czeniszów gromadziła się sfera myśląca. Cała wybitna Warszawa. Jednego tygodnia w środy przychodziła inteligencja wszelkich zawodów, a drugiego tylko lekarska. Lekarze ni gawędzili. Jeśli ktoś miał ukończoną jakąś pracę, czytał ją. Jeśli ktos trafił na niezwykły przypadek chorobowy, to omawiano go tam. Gdy ktos przybył z wyjazdu za granicę, zdawał relację z tego, czego się dowiedział. Judym został w pierwszych dniach września zaproszony do koła. N pierwszej środzie lekrskiej miał odczyt. Napisał go jeszcze w Paryżu. Dr czernisz zachęcał go do przeczytania tej pracy (choć jej nie znał). Gdy nadszedł ów wieczór, był zestresowany, Widziała to pani Czerniszowa, więc rozmawiała z nim o Paryżu. On czuł brak jasności umysłu. W końcu Czernisz powiedział, że kolega Judym odczyta swą pracę pt.: „Słówko w sprawie higieny”. Judym był przerażony tym zawiadomieniem, ale gdy ludzie spojrzeli na niego, wstał pewien siebie, wszystko ucichło i zaczął czytać. We wstępie była mowa o współczesnym stanie higieny. Jego sentencje były słuchaczom znane jak Powrót taty. Czuł więc na sobie zimne, drwiące i ostre spojrzenia. To jednak dobrze mu zrobiło. Czytał o nowych środkach i zabiegach, próbach w dezynfekcji, stosowanych w zwiedzonych przez niego szpitalach. Słuchaczy zaczęło to nawet interesować. Na początku drugiej części zadał pytanie, co nauka przedsiębierze dla higieny życia motłochu. Opowiedział więc o zjawiska widzianych w Paryżu i gdzie indziej. Mówił o noclegowni Chateau-Rouge. Ludzie leżą tam jedni na drugich. Niektórzy są wyrzucani o 1 w nocy i rozłażą się na cztery strony świata. Nieraz ludzie spią tma na stołach i na ziemi. Warunki są tam okropne. Ludzie snują się po ulicach, rynsztokach, zarażając się chorobami wzajemnie. Grzebią w śmietnikach, śpią na brudach i gałganach, są to istne chlewy. Ale Polacy mają swój własny „Paryż” - dzielnicę Parysów w okolicy Powązek. Dzielnica żydowska jest niezgorsza od tej francuskiej. Słuchacze przyjmowali wszystko w milczeniu. Tomasz wchodził w fazę, o jakiej marzył (??? ;p ). Zaczął dowodzić, że te objawy dzikości mają źródło w obojętności lekarzy. Owi zaczęli się burzyć. Judym słyszał szydercze tony i widział złe uśmiechy, ale mówił dalej. Uważał, że lekarze mają obowiązek szerzyć higienę tam, gdzie jej nie ma. Zamiast wziąć sprawy w swoje ręce, to lekarze idą w tłum i zgadzają się ze stadem. Wolą wygodę i ułatwianie życia bogaczom, niż odgradzanie zycia od śmierci. N akoncie powiedział: „Lekarz dzisiejszy - to lekarz ludzi bogatych.”

Zaczęły pojawiać się wśród audytorium prośby o głos. Gospodarz uważał, że powyższe należy do obowiązków opieki na wychodzącymi ze szpitala, a nie lekarzy. Rozpętała się dyskusja na ten temat. W sprawie Judyma można było wydzielić trzy sprawy: sprawę higieny żywota klas ubogich, sprawę społeczną i środki zaradcze. Zahaczają one o niebo i piekło. Lekarze nie mogą zamiast leczyć ludzi, rozpoczynać po np. szewskiej bójce prelekcji o ich szkodliwości. Jest i tak wielu lekarzy, którzy z wrażliwości serca i miłosierdzi i tak robią dużo w tym kierunku, co wykracza poza ich obowiązki. Powstają także wystawy higieniczne, towarzystwa przeciwżebracze, przytułki noclegowe i inne dzieła miłosierdzia powstające w ciszy. Nie zgodzono się z Judymem, że współczesny lekarz jest doktorem bogaczy. Tomasz jest młody i serce podyktowało mu słowa goryczy, bo smao wiele cierpień zniosło. Inny lekarz, Płowicz, nie zgadzał się na narzucanie lekarzom obowiązku naprawy stosunków społecznych. To była napaść na lekarzy. Lekarze też nie mają takiej włądzy, o jakiej myślał Judym, jest ona mała. Nie mogą nikogo zmusić do zastosowania się do wymagań higieny. Świat jest na tyle chytry, że nikt nie będzie wydawał pieniędzy na to, żeby jego pracownikowi pracowało się higieniczniej i wygodniej. Judym dodał jeszcze parę słów. Nie spodziewał się takich opinii. Nie chciał nikogo obrazić. Wg niego, lekarzem nie chcą zrozumieć, że sprowadzają posłannictwo do zera, współpracują z chytrym światem. Nie powinni służyć mamonie. Można ją tylko mieć. Tomas zasugerował nawet, że nic nie stoi na przeszkodzie, by lekarze fundowali ludziom o niższym statusie majatkowym kąpiele, abolucję zabrudzonego siedliska duszy. Powinny zostać otworzone łaźnie. Lekarze powinni o ot nastawać, jako sól ziemi, rozum świata i ręka kojąca wszelką boleść. Powinni się naradzić. W końcu gospodarz wstał i zaczęto prosić do kolacji. W Sali panowało milczenie. Judym nie wiedział, czy iśc do Sali jadalnej, czy zostać. Zawołał go dr Czernisz. Kolacja była męczarnią mimo sąsiedniego towarzystwa pani Czerniszowej. Chwilami Tomasz czuł wściekłość, nikt nie zwracał n aniego uwagi. Kolacja zakończyła się późno w nocy. Niektórzy wychodzili, jak Judym, inni jeszcze zostawali. Szedł w jedną strone z jakimś otyłym, niskim, wiekowym eskulapem. Był to dr Chmielnicki. Wyznał, że współczuł Judymowi. Zawsze ktoś jest krytykowany, jeśli wyrasta ponad głowy tłumu. Judym żałował, że przeczytał ta rozprawkę. Myślał, że Chmielnicki drwi z niego, ale ten sam wiedział co znaczy być wyśmianym, a zachowanie Judyma uważał za honor. Ów przez całe życie był śmieszny. Głownie dlatego, ż pochodzi z Żydów, a po drugie przez nazwisko. Kiedyś nauczyciel zapytał go, gdzie jest dusza. On odpowiedział, że w ciele człowieka. Nauczyciel zapytał więc, gdzie będzie, gdy utnie się komuś nogę. On powiedział, że podniesie się pewnie wyżej. Był później z tego znany, a gdyby teraz wynalazł lekarstwo na gruźlicę, to mówiono by, że to ten „Czerkies” Chmielnicki, który ma dusze podnoszącą się wyżej w miarę możliwości. Każdy jest w jakiś sposób śmieszny. Judym był przekonany, że za 50 lat ujrzałby wszystko, o czym mówił w referacie. Medycyna będzie wykreślała drogi życia masom ludzkim, podniesie je i świat odrodzi. Chmielnicki stwierdził, że to tylko mrzonki i tak samo mówili medycy w zeszłym wieku. Judym zapytał Chmielnickiego, co by go czekało, gdyby sto lat temu był Żydem lekarzem. Ów tylko krzyknął na dorożkę, żeby zawiozła go na Krochmalną.

SMUTEK

5 października doktor Judym wyszedł na spacer w Aleje Ujazdowskie. Był piekny dzięń. Co raz więcej było jednak oznak jesieni. Judym unikał ludnych miejsc. Przyroda mówiła o śmierci, dlatego tak dziwnym wydał się odgłos dziecięcego śmiechu (długi opis jesienne przyrody polskiej). Z ciche go szelestu liści płynęło do serca doktora rozumienie, że na świecie nie jest się niczym osobliwym, ale jednym z wielkiego szeregu. Był to rachunek Judyma z samym sobą, zbieranie zdobytych już rzeczy dla sporządzenia rejestru. Z obliczeń wynikało, ze to, co już zdobyte, jest wielkie, ale pozostawał przestwór dawny i daleki. W sercu widział to, co współczesny człowiek jest gotowy położyć za życie, i czuł, że musi od tych prac cofnąć ręce. To, czym żywiła się jego dusz i ciało, nie mogło zamienić się w czyn. Przenikał go smutek, który „zostawał z człowiekiem sam na sam niby ulotny a niewątpliwy cień jego postaci”. Wił się wszędzie, gdzie można by spojrzeć. Lekarz doszedł do końca alei i chciał przejść na drugą stronę. CO chwilę jednak jechały powozy. Wsparł się na barierce i ociężałym wzrokiem spotykał jadące osoby. Nagle doznał wrażenia, jakby ze wszystkich stron otoczyło go wiosenne światło. W powozie siedziały panienki z którymi spotkal się w Paryżu. Natalia go poznała. Zobaczył tez uśmiech Joanny, który trwał jeszcze chwilę po przejechaniu wolantu i rozwiał się w nicość. Judym poszedł swoją drogą ze spuszczonymi powiekami, zatopiony w marzeniach.

PRAKTYKA

Tablice z wyszczególnieniem godzin przyjęć Judyma zostały wywieszone na drzwiach mieszkania doktora i przy wejściu do kamienicy, w której zamieszkał. Przyjmował w godzinach popołudniowych, między 17 a 19. Ranki spędzał w szpitalu na oddziale chirurgicznym, gdzie był asystentem. Stołował się jak za czasów studenckich na mieście. Od września do lutego nie zjawił się u niego ani jeden pacjent. Lokal składał się jakby z 3 pomieszczeń. Największym był gabinet oddzielony sienią od szczupłej poczekalni. Sień i poczkelania były oddzielone przepierzeniami, pierwsza na sień i jakby kuchnię, druga na poczekalnię i jakby pokój sypialny. Całość mieściła się na dole. Twierdził, ż umeblowanie nie przyciągnie pacjentów, więc w gabinecie był tylko stolik nakryty bibułą, z kałamarzem, piórem i papierem do recept. W poczekalni na kanapie mogło usiąść z 5 osób. Mogły one poczytać „Tygodnik Ilustrowany” I „Głos”. Na ścianie był jakiś impresjonistyczny rysunek. Było tam też lustro. Spoglądając w nie można było jednak doznać pomieszania zmysłów. Obowiązki gospodyni mieszkania, służącej, a zarazem portierki, otwierającej drzwi pacjentom, przyjęła pani Walentowa, żona wędrownego bednarza. Można się z nia było komunikowac waleniem obcasem w podłogę, bo mieszkała pod gabinetem. Miałą piętnastoletnią córkę, która spełniała jej prośby. Obie objęły wszechwładzę w mieszkaniu doktora. Dbały o wszystko, a raczej rządziły się. Często Judym po prostu zamykał się w gabinecie, a resztę mieszkania oddawał na łup. W godzinach przyjęć nie ośmielał się czytać książek. Siedział wyprostowany za stolikiem i czekał. Z czasem pozwolił sobie na czytanie gazet w pozie siedzącej lub leżącej. W styczniu czytał już specjalnie przygotowane na godziny przyjęć tomy Zoli, Jokaja, Dumasa i Lama. Walentowa siedziała o tej porze w korytarzu na wyściełanym krzesełku. W końcu zaczynała tam chrapać. Kilkakrotnie wzywano Judyma do mieszkańców kamienicy w wypadkach zasłabnięć.

Pewnego dnia przyszła chuda dama w czerni, co ucieszyło Judyma. Mówiła, że od lat meczy ją szereg chorób. Wątroba, kaszel, duszność, bezsenność, itd. Zaczęła mu mówić o jakimś stowarzyszeniu, nawracającym panny o złym prowadzeniu ( ;p). I jazda! Mówiła o nim 3h. Później poprosiła o wsparcie stowarzyszenia. Doktor dał jej papierowego rubla. Doktorowi tymczasem kończyły się pieniądze od ciotki, miał kredyt u sklepikarzy. Jego pozycja w swiecie lekarskim byłą nijaka. Jakby wszyscy sugerowali, ze musi wyjechać.

Pewnego ranka przyleciała do niego szwagierka z wiadomością o Wiktorze (jest napisane, ze godzinę opowiadała z płaczem, o tym, co było, ale nie wiadomo, co konkretnie się wydarzyło). Poszedł więc do ciotki Judym, nie rozmawiał z nią, bo krzywo na niego patrzyła, ale myślał, żeby tych siostrzeńców wyuczyć. Wracając, spotkał dr Chmielnickiego. Poszli na kawę, poblubrali, i ów powiedział Judymowi o Węglichowskim, któremu musi poszukać asystenta na prowincji, w zakładzie w Cisach. Judym nie chciał jechać, bo przeciez był na praktyce u znakomitego francuskiego chirurga - Lucasa Championniera Just Marie Marcelina ( ;p) no i nie chce jechac na jakąś wiochę (:P:P ;) ). Ale dowiedział się o obowiązkach, i w końcu stwierdził, że on może jechać. Stwierdził, że musi pomoc Wektorowej, a sam też nie wyżyje. Żałował Warszawy. Był od urodzenia mieszczuchem. WIeś znał tylko z wakacyjnych wycieczek, rysunków i opowiadań. Następnego dnia o 17 przyszedł Węglichiwski, 50-letni, niski, chudy, kościsty. Był zdrowy i zwinny. Miał przyjemną twarz i białe włosy. Miał błyskotliwe oczy. Był miły. Opowiedział o Cisach i warunkach tam. Zarobki to 600 rubli rocznie. Istnieje tam też mały szpitalik, który należy do pani Niewadzkiej, z parkiem. D niej należy też zakład Cisy i jej majątek. Oczywiście Judym od razu próbowała się dowiedzieć, czy to panie, które poznał w Paryżu, to było one. Węglichowski był pewien, ze Niewadzka będzie zadowolona, pracując z Judymem, towarzyszem wycieczki. Kazał mu wszystko rozważyć i odszedł.

SWAWOLNY DYZIO

Pod koniec kwietnia Judym opuścił Warszawę. Przedział w pociągu dzielił z chudą damą i jej dziesięcioletnim synkiem, Dyziem. Dziecko było pomysłowe i złośliwe. Z uporem dokucza współtowarzyszom podróży. Po południu Tomasz z uczuciem ulgi wysiadł na stacji i poszedł do dorożki, która czekała na niego. Okazuje się, że Dyzio i jego matka pojadą z nim do Cisów. Mały przez drogę dręczył lekarza, nie zwracając uwagi na rozpaczliwe upomnienia matki. Rozgniewany Judym dał chłopcu kilka klapsów i postanowił dalszą drogę odbyć pieszo. W pobliskiej wsi wynajął wóz, lecz pijany chłop wywrócił pojazd do rowu. Po perypetiach doktor dotarł do zakładu leczniczego. Był przekonany, że odnalazł miejsce, gdzie będzie mógł spłacić swój dług wobec społeczeństwa i pracować dla ludzi.

CISY

Zakład kuracyjny Cisy leżał w dolinie pomiędzy dwoma łańcuchami wzgórz. Zakłady kąpielowe mieściły się w gmachu zwanym „Wincentym”, wybudowanym w pobliżu jednego ze stawów. Dalej rozciągał się wspaniały park, pałac i liczne zabudowania majątku ziemskiego Cisy. Następnego dnia po przyjeździe Tomasz Judym zwiedzał miejscowość, składał wizyty i poznawał tajemnice ośrodka. Był oszołomiony tym, co widział i tym, czego się uczył. Poznał skład chemiczny źródeł, budowę maszyn, doprowadzających wodę do wanien, uczył się prowadzenia hotelu. Dowiedział się, że zakład był instytucją akcyjną i miał dwudziestu kilku wspólników. Obowiązki prezesa rady akcjonariuszy pełnił wybitny adwokat, mieszkający na stałe w Moskwie. Funkcję administratora pełnił Jan Bogusław Krzywosąd Chobrzański, a kasjera - pan Listwa, mąż damy, którą Judym poznał w pociągu i ojczym małego Dyzia. Po jakimś czasie lekarz poznał historię zakładu.

Cisy znane ze swych wód już w ubiegłym stuleciu, należały od pokoleń do rodziny Niewadzkich. Ostatnim właścicielem był mąż poznanej przez Tomasza w Paryżu pani. Po powrocie z zagranicy na stare lata, Niewadzki zaczął pomagać potrzebującym.
Kąpiele wodne w parkowych źródłach uznano za skuteczne, więc wybudował on w Cisach zakład leczniczy. Założył stowarzyszenie, do którego zaprosił swych przyjaciół z całego świata. Największym udziałowcem został jego kolega - Leszczykowski, pochodzący spod Cisów syn ubogiego szlachcica (w młodości wyrzucony podczas burzy na brzegi Bosforu w jednym surducie i dziurawych butach. Pracował wtedy jako tragarz portowy, zamiatacz ulic, roznosiciel gazet, aż wreszcie został bogatym przemysłowcem i właścicielem ogromnych magazynów oraz kupcem). Niewadzkiego znał jeszcze z czasów uczęszczania do szkoły wojewódzkiej. Ze swego nazwiska zostawił trzy litery, by łatwiej było je

wymówić przy transakcjach handlowych „persko - turecko - angielsko - francuskich”. Skrót nazwiska brzmiał teraz „M. Les”. Mężczyzna był filantropem - utworzył fundusz „ciche kasy”, z których pieniądze przeznaczał na naukę młodych i zdolnych.

Na początku budowy zakładu w Cisach, źle zarządzający dyrektor stawiał gmachy i wille urządzone z ogromnym przepychem. Te inwestycje doprowadziły do ruiny powstający majątek. Goście zjeżdżali tam nie dla leczenia, lecz rozrywki

W tym czasie zmarł założyciel stowarzyszenia - pan Niewadzki. Mimo, iż Cisy nie przynosiły wtedy dochodów, przystąpił do spółki pan z Konstantynopola (M. Les). Włożył swój kapitał, zwolnił dotychczasowego dyrektora, a na jego miejsce przyjął doktora Węglichowskiego, by dźwignął stowarzyszenie z postępującej ruiny. Przerobiono łazienki i przystosowano wszystko na uzdrowisko dla cierpiących ludzi (a nie, jak dotychczas, dla pragnących zabawy).

Doktor Judym w początkowych dniach pobytu w uzdrowisku otrzymał list od M. Lesa, w którym prosił on o zawarcie listownej znajomości, przesłanie swego zdjęcia i częstą korespondencję.
Administrator majątku - Krzywosąd, był starym, przystojnym i wysokim kawalerem z wąsami. Przeszedł Europę wzdłuż i wszerz, znał dużo języków, znał się na malarstwie, sztuce i kulturze. W Paryżu był retuszerem, w Londynie pracował w fachu rusznikarskim. Potem w Monachium pełnił funkcję kierownika stronnictwa, a także trochę pozował malarzom ze względu na swą urodę. Po upływie kilku lat: „wyszedł na fabrykanta starożytności. Czasem udało mu się zlepić z ułamków według istniejącego wzoru jakąś podobiznę starożytnego sprzętu czy mebla i odstąpić to antykwariuszowi, wymyć sczerniałe malowidło kupione za byle co i puścić w świat jako "szkołę włoską" czy "holenderską". Szczególniejszą miłością "wójta" cieszył się styl gotycki”. Był autorem wielu dzieł oraz posiadał bogate zbiory. M. Les (poznali się za granicą) kupował od niego bezcenne antyki i pamiątki po królach. Po powrocie do kraju, za zgodą kolegi, został administratorem Cisów. Judym poszedł do Krzywosąda, by złożyć pierwszą wizytę. Jego mieszkanie przypominało lokal mistrza. Po kątach piętrzyły się stosy żelastwa, a na ścianach wisiały obrazy jego pędzla.

KWIAT TUBEROZY

Poznawanie Cisów tak zajmowało Judymowi czas, że jeszcze nie obejrzał dokładnie szpitala. Postanowił odwiedzić miejsce swej pracy. Za bramą parku biegły dwie lipowe aleje, z których jedną przybywało się z zewnątrz, a drugą szło do pałacu, kościoła i szpitala.
Zbliżając się do zabudowań folwarku, przeszedł koło probostwa. Dalej wśród drzew stał budynek szpitala. Najpierw wszedł do kaplicy, w której brakowało jeszcze posadzki, bocznych ołtarzy w nawach, konfesjonałów, ławek. Trafił akurat na mszę, odprawianą przez księdza. W ławkach kolatorskich (przeznaczonych dla fundatora lub jego spadkobierców) siedziały trzy znajome Judymowi panny - Natalia, Wanda i Joanna.
Po skończonym nabożeństwie Tomasz przywitał się z panienkami, przedstawił się księdzu, który zaprosił wszystkich na plebanię. Bohater opowiedział kapłanowi o okolicznościach poznania panienek i ich babci, a potem został zaproszony „na papieroska”. Okna pokoju, w którym palili, wychodziły na drogę lipową, po której szedł w stronę plebanii młody mężczyzna (Judym już go widział w towarzystwie panienek, gdy przyjechał do Cisów). Po zapytaniu wielebnego o dane przechodnia, usłyszał, że to „łobuzina” - pan Karbowski, kuracjusz. Pochodził z bardzo bogatego rodu, a odziedziczony po ojcu majątek przepuścił w ciągu dwóch lat. Bawił się w Monte Carlo, Monako, Paryżu, a teraz grywał w karty z kuracjuszami, pożyczając pieniądze od lokajów, „Żydków” czy felczerów. Od roku nie płacił za hotelowy pokój w zakładzie. Wszedł na plebanię, przedstawił się doktorowi, po czym przywitał z księdzem i panienkami. Był wysokim, dobrze ubranym młodzieńcem, którym interesowała się wyraźnie panna Natalia. Panna Joanna wstała ze swego miejsca i ponagliła towarzyszki do wyjścia. Podborska pożegnała się z proboszczem i Judymem. Potem do lekarza podeszła panna Natalia i przez chwilę poczuł, że oddałby wiele, by dziewczyna choć przez jedną godzinę tak tęskniła za nim jak za Karbowskim. Ona też patrzyłą na niego z żalem, ale jakby z krzykiem rozpaczy. Panny odjechały wolantem, a Karbowski z wyrazem cierpienia na twarzy, patrzył za nimi. Judym zazdrościł mu uczuć i cierpień, które młodzieniec odczuwał. Karbowski był młody i piękny, wydawał się Judymowi doskonały, nwet jego karciarstwo. Nie przywiązywał do niczego wagi tak, jak nie przywiązuje się wagi do niczego oprócz pięknosci, patrząc na tajemniczy kwiat tuberozy. Taki kwiat jest owocem dużych trudów i wydatków, jest bezużyteczny i szkodliwy, gdy porówna się go ze źdźbłem tymotejki, kłosem żyta albo kwiatem koniczyny, ale nikomu ni przyjdzie do głowy, by go nadepnąć. Zrozumiał, że Natalia jest zakochana w kuracjuszu. Na chwilę zapomniał o swych ideałach, o pracy w szpitalu i chęci niesienia pomocy. Poczuł ogromny żal i zazdrość, że on nigdy nie będzie tak wykwintny i kochany przez piękną pannę Orszeńską.

PRZYJDŹ

Judym siedział przy otwartym oknie swego mieszkania. Przed chwilą ucichła burza, lecz co chwilę jeszcze odzywały się dalekie gromy. Mężczyzna czuł ogromną radość. Tajemnicza radość kierowała jego wzrok ku końcowi alejki, tam właśnie ulatywało jego serce. Czekał na coś niesłychanego, na czyjeś przyjście.

ZWIERZENIA

W tym rozdziale autor przytacza fragmenty pamiętnika pisanego przez Joasie Podborską, w którym dziewczyna opisuje swoje życie i snuje refleksje oraz plany na przyszłość. Pierwszy przytaczany wpis pochodzi z 17 października.
Kobieta przyszła na świat w szlacheckim dworku we wsi Głogi. Z powodu wczesnego osierocenia, musiała od dziecka sama myśleć o swym wykształceniu i utrzymaniu. Przy niewielkiej pomocy ubogiej ciotki, Joasi udało się ukończyć kieleckie gimnazjum, po którym została guwernantką. Pracowała na tym stanowisku u bogatych warszawskich Żydów. Pewnego dnia, jadąc tramwajem, jej wzrok spoczął na przystojnym młodzieńcu w cylindrze (potem okazał się Judymem). Potem dostała pracę w Cisach, gdzie zajmowała się wnuczkami pani Niewadzkiej. Raz udało się jej na krótko odwiedzić rodzinne strony. Pojechała wtedy do Kielc i Mękarzyc, które stanowiły majątek jej wujostwa. Niestety, krewni czuli się lepszymi niż zwykli ludzie, traktowali swych pracowników z pogardą. Joasia pojechała wtedy jeszcze na rodzinny grób w Krawczykach oraz odwiedziła utracony dwór w Głogach. W czasie tej wycieczki wrażliwa i dostrzegająca krzywdę innych, boleśnie zdała sobie sprawę ze swej samotności i bezdomności: „Gdzież oni są? W co się obrócili? Dokąd odeszli z tego miejsca? Całe moje ciało trzęsło się aż do głębi serca: Rozsypywałam się w proch przed śmiercią, z błaganiem, ażebym była godna posiąść tajemnicę. Gdzie jest mój ojciec, gdzie jest matka: gdzie Wacław?...”.

TOM DRUGI

POCZCIWE PROWINCJONALNE IDEE

W zakładzie rozprzestrzeniła się febra (malaria). Mimo ciągłych interwencji doktora Judyma, kierownictwo Cisów nic sobie nie zrobiło z jego ostrzeżeń. Judym wstawał o szóstej rano, robił obchód sali z zabiegami kąpielowymi, sprawdzał porządek w łazienkach, u źródeł, by przed godziną ósmą pojawić się w szpitalu. Od dziesiątej przyjmował chorych żebraków z pobliskich okolic, a po obiedzie zajmował się bawieniem dam, z którymi chodził na spacery.
Otaczały go teraz zastępy kobiet. Bywał na balach i towarzyskich rautach. Rozzuchwalony powodzeniem u kobiet, próbował zbliżyć się do pani Natalii, do której czuł słabość. Szpital zaczął funkcjonować dopiero, gdy Tomasz uruchomił go na nowych zasadach. Dotychczas składowano w nim buraki, rupiecie i inne niepotrzebne rzeczy. Doktor zaczął odbierać rozkradzione łóżka załatwiał kołdry, sienniki, poduszki i talerze. Z polecenia pani Niewadzkiej, otoczono teren budynku nowym parkanem, a ogrodnik miał zadbać o sad wokół szpitala.

Dozorczynią została pani Wajsmanowa, która otrzymywała od M. Lesa za pośrednictwem bohatera czterysta rubli pensji rocznie, darmowe mieszkanie i wyżywienie. Doktor szukał nowych dostawców żywności. To wszystko było ciężką pracą, ale w połowie lata szpital zaczął w końcu funkcjonować Czasem do szpitala zaglądał doktor Węglichowski, by sprawdzić, jak Judym sobie radzi. W końcu lata goście zaczęli opuszczać uzdrowisko, a szpital zapełnił się dziećmi chorymi na febrę. Ta epidemia wybuchła w folwarcznych czworakach. Lekarz nie wiedział, co robić dalej. Pewnego dnia otrzymał bilet od pani Niewadzkiej, która prosiła, aby niezwłocznie przyszedł do pałacu. Starsza pani przedstawiła mu propozycję panny Podhorskiej, która postanowiła oddać pokój, by tam umieścić chorych na malarię. Starsza pani postanowiła zrobić niespodziankę Joasi na urodziny i przeznaczyła starą piekarnię na szpitalik dla dzieci. Chciała, aby Podborska mogła tam zajmować się „brudasami”. Judym, słysząc te słowa, poczuł niesmak. Doktor odkrył powód choroby: „Plenipotent majątku, człowiek nadzwyczaj energiczny i świetny agronom, z rzeczułki bezpożyteczne płynącej skorzystał w ten sposób, że na skraju parku, w trzęsawisku podmytym przez tajemne źródła, wybrał kilka sadzawek idących jedna za drugą. Woda przez właściwie urządzone "mnichy" spadała z jednej do drugiej. Sadzawki te wykopane były w torfiastym gruncie. Ił, porzucony na brzegach i groblach, macerował się w słońcu i we właściwym czasie służył do użyźniania roli. Woda odpływająca stamtąd łączyła się podłużnym basenem ze stawami, które rozlewały się w parku zakładowym, co bardzo upiększyło wiecznie kwaśne pobrzeża. Miejsce i tak już mokre, przez wstrzymanie zbiorników martwej wody wyziewało ze siebie ciężki opar, którego słońce strawić nie mogło. Tam to właśnie (w czworakach i we wsi leżącej na drugim brzegu łąki) grasowała frybra”. Nikt jednak nie reagował na tą informację.

STARCY

Doktor Węglichowski zajmował wraz z małżonką willę na wzgórzu, która należała do Lesa. Dom z zewnątrz nie wyglądał imponująco, lecz to były jedynie pozory: „Miała jednak rozmaite zalety wewnętrzne: były tam alkowy, piwniczki i spiżarki, skrytki, strychy itd. tak pobudowane, że czyniły, z niej bezcenne gniazdo”. Gdy doktor został dyrektorem, mieszkaniec Konstantynopola poprosił go w liście, by za darmo zamieszkał w jego domu, czym uchroniłby go przed potencjalnymi złodziejami. Węglichowski przyjął propozycję pod warunkiem, że będzie samodzielnie opłacał czynsz. W tej sytuacji M. Les poprosił w kolejnym liście, by nowy gospodarz jego domu za pieniądze z komornego kształcił jakiegoś człowieka z Cisów. Comiesięczne sumy przeznaczono na naukę ogrodnika, zdobywającego wykształcenie w Warszawie. Doktorowa była pięćdziesięcioletnią kobietą o rumianych policzkach, która zajmowała się domem. Codziennie zapraszała do siebie Cisowski światek: księdza, Krzywosąda, Judyma oraz kilku kuracjuszy (grywano w winta). W trakcie tych spotkań Tomasz odnosił wrażenie, że więcej go z tymi ludźmi dzieliło, niż łączyło. Nie dostrzegali ludzkich wypadków, cierpień, nie chcieli w Cisach wprowadzać żadnych zmian (nawet tych mających na celu poprawę warunków leczenia).

Bohater coraz boleśniej odczuwał swą samotność. Odczuwał ją niemalże na każdym kroku. By poznać mechanizm prowadzenia zakładu, zgodził się w zastępstwie Krzywosąda uporządkować rachunkowe księgi Cisów. Z nich dowiedział się o funkcjonowaniu kuchni i folwarku. W wolnej chwili zajmował się naprawami, przeróbkami, coraz bardziej wykorzystywano go we wszystkich pracach folwarku. wynagradzali mu wszystko mieszkańcy wioski, którzy go bardzo lubili. W zimie często chodził piechotą do chorych na ospę czy tyfus. W głowie pojawił mu się pomysł przebudowy parku.

Jego korespondencja z Lesem była bardzo bogata, przez co obaj panowie poznali się bliżej. Judym napisał mu nawet o swych projektach przerobienia stawów, w wyniku czego tamten listownie przedstawił doktora radzie zarządzającej. Pomysł został jednak odrzucony, a członkowie rady oburzyli się na Judyma, zarzucając mu spiskowanie. Krzywosąd przedstawił tę sprawę całkiem inaczej sponsorowi Cisów. Les poradził w dalszych listach bohaterowi skorzystanie z „cichej kasy” (był to fundusz finansowy utworzony przez M. Lesa na potrzeby kształcenia lub pomocy w ważnych kwestiach), lecz ten nie użył tych pieniędzy. Cały czas miał nadzieję, że przedstawi swój projekt mającej się wkrótce zebrać w Cisach komisji rewizyjnej. Była to trzyosobowa grupa wspólników, badająca co roku zakładowe księgi. Przebiegłość Węglichowskiego i Krzywosąda umacniała ich w przekonaniu, że wszystko jest w największym porządku. Gdy w końcu przyjechali do zakładu, pierwszy z nich wykazał się sprytem, informując, że Judym nie należy do członków stowarzyszenia i nie ma prawa brać udziału w naradzie. Zaproszono go jedynie na kolację, organizowaną przez panią Węglichowską: „Czuł, jak mu trudno będzie przełamać tę sieć pajęczą, a jednak wiedział, że ją zerwać musi, musi…”.

Wieczorem spotkał w salonie doktorostwa członków komisji, i przedstawił im swój projekt przebudowy Cisów. Choć wysłuchali w spokoju, zaraz po zakończeniu mowy Tomasza - Węglichowski wybuchł, że przecież nie będą dla niego niszczyć okolicznych krzewów, które dużo kosztowały. Krzywosąd wtrącił, że basenu też nie wolno ruszać, ponieważ wiosną, w czasie roztopów, to w nim zatrzymywał się nadmiar wody. Po gorącej dyskusji, w której Judym nie mógł zrozumieć racji tych dwóch, ponieważ na pierwszym miejscu stawiał dobro kuracjuszy i osuszenie Cisów, a nie krzewy i basen, stwierdził, że trzeba wprowadzić zmianę w ogłoszeniach w opisach Cisów, bo: „Nie należy twierdzić, że tu leczą, przypuśćmy, febry uparte, choroby dróg oddechowych, bo tego tutaj spodziewać się nikt nie może”. Wywołał tym wściekłość Węglichowskiego. Jeden z kontrolerów stwierdził, że Tomasz jest w błędzie, ponieważ liczba kuracjuszy stale rosła, więc okolica zakładu z pewnością nie pogarsza stanu zdrowia przyjezdnych. Krzywosąd zapewnił, że M. Les dałby pieniądze na projekt Judyma, lecz było to zbędne, ponieważ są ważniejsze sprawy i wydatki, niż przebudowa. Wówczas bohater poczuł się przegrany, zamilkł i siadł na uboczu. Komisja odjechała, a stosunki dyrektora i administratora względem doktora znacznie się ochłodziły. Węglichowski przeklinał dzień, w którym zaproponował Judymowi stanowisko w zakładzie.

„TA ŁZA, CO Z OCZU TWOICH SPŁYWA…” (początek utworu Adama Asnyka)

Wiktor Judym, za pieniądze od Tomasza (które ten odłożył z pensji), wyjeżdżał za granicę. Wczesnym lutowym rankiem całą rodziną wsiedli do dorożki, i odjechali w nieznanym kierunku. Ich podróży towarzyszył ostry wiatr, a oni tulili się do siebie. Mijali kamienice, ulice, a w pewnym momencie przejechali obok posłańca ulicznego, który z zimna tupał nogami i rozcierał sobie dłonie dla rozgrzewki. Na ulicy Srebrnej i Towarowej dorożka musiała trochę zwolnić, z uwagi na wyboje na drodze. Zza budynków wynurzały się kształty fabrycznych murów, na widok których Wiktorowi zakręciła się w oku łza.
Około południa dorożka zatrzymała się przed samotnym budynkiem na pustkowiu. Na dole znajdował się sklep, a w głębi lokal. Właścicielem tego gmachu był Żyd, którego Wiktor poprosił o butelkę wódki na rozgrzewkę. Cała rodzina, a nawet woźnica, wypili po kieliszku trunku. Nieznajomi wzbudzili powszechne zainteresowanie Żydów, który wyszli przed budynek, by dokładniej się im przyjrzeć. We mgle, w oddali było widać zarysy domów, a jakiś Żyd powiedział, że mieści się tam dworzec kolejowy. Najbliższy pociąg miał za trzy kwadranse odjechać do Sosnowca. Wiktor z rodziną zaczął iść w tamtym kierunku. Postanowił, że bliscy odprowadzą go do pierwszych zabudowań, a potem wrócą do czekającej dorożki i odjadą z powrotem do Warszawy. Gdy tak szli, Teosia myślała nad słowami, które zamierzała powiedzieć mężowi. Czuła się niedobrze po wypitym kieliszku wódki. Z zamyślenia wyrwał ją Wiktor, który zatrzymał się i zaczął żegnać. Gdy zapytała, czy jej aby nie rzuci, otrzymała zapewnienie, że nie. Obiecał, że gdy tylko dostanie pracę, zaraz przyśle im pieniądze, po czym pożegnał się z dziećmi i odszedł w kierunku dworca kolejowego. Teosia długo jeszcze patrzyła za swym mężem, a potem wróciła z Frankiem i Karolą do dorożki. Wszyscy odjechali do domu.

O ŚWICIE

O świcie Judym wybrał się do pobliskich wiosek, by odwiedzić chorych. Był początek kwietnia. Idąc brzegiem lasu, w powietrzu czuł wilgoć, odpowiednią tej porze roku. Przysiadł na pniu i wsłuchał się w ciszę, gdy usłyszał nagle turkot zbliżającego się wozu. Okazało się, że jechała nim panna Podborska z woźnicą. Tomasz podszedł się przywitać. Był zdziwiony, widząc ją o tak wczesnej porze. Wyglądała na zmęczoną i zdenerwowaną. Zwierzyła się mu, że wraca właśnie z Woli Zomeckiej, gdzie była u spowiedzi. Bohater nie uwierzył jej, że w nocy, podczas siarczystego deszczu, wybrała się z taką sprawą. W końcu przyznała się, po namowach woźnicy Felka, że Natalia uciekła z Karbowskim. Poprzedniego dnia jej podopieczna - Natalka, bez zgody babki opuściła dom, by wziąć ślub z Karbowskim w Woli Zomeckiej. Dlatego Joasia jechała tam w nocy, lecz nie zdążyła namówić jej do zmiany decyzji. Gdy przybyła, było już po ślubie, a młodzi wyjechali za granicę. Dziewczyna zostawiła jedynie list do babki, który teraz wiozła Joasia. Napisała w nim, że skoro jest pełnoletnia, majątek po matce pobierze w całości w banku. Guwernantka obawiała się o dalsze losy podopiecznej oraz o to, że ludzie pomyślą, że nie sprawdziła się w roli nauczycielki. Gdy zapytała Judyma, czy nie jest mu przykro z powodu odejścia ukochanej, zaprzeczył stwierdzając, że mąż Natalii będzie teraz mógł przepuścić majątek żony. Podborska bała się także reakcji starszej pani. Wsiadła do bryczki i odjechała do domu. Judym dopiero teraz uświadomił sobie, że chyba ją kocha: „Zamknąwszy oczy patrzał w głębinę swej duszy. W tej chwili schyliła się ku niemu cicha wiedza, wesoły szept męczącej zagadki, rozstrzygnięcie trudnego pytania, proste jak czysta prawda. Powitał je radosnym śmiechem: "Ależ tak! Rozumie się! Przecie to jest moja żona".

W DRODZE

Na początku czerwca Judymowa otrzymała list od męża, przebywającego w Szwajcarii, w którym prosił, by wraz z dziećmi do niego dołączyła. Pracował obecnie w fabryce, zarabiając więcej niż w Warszawie. Teosia sprzedała meble, otrzymała paszport, pożegnała się z ciotką, spakowała kilka tobołków, zabrała dzieci i wyruszyła w nieznaną drogę do Szwajcarii. Franek i Karolka zasnęli w wagonie, a ich matka rozmyślała o Pelagii, która teraz została sama. Po przejechaniu granicy, następnego dnia dojechali do Wiednia. Czekał tam na nich towarzysz Wiktora, mający się nimi zaopiekować (tak ustalił Judym w liście). Zabrał ich do swego mieszkania, w którym czekała jego nie znająca polskiego żona. Żyli w ubogiej dzielnicy. Wiedenka nakarmiła Wiktorową i jej dzieci. Kazała, by przespali się przed czekającą ich dalszą podróżą. Wieczorem cała trójka poszła na dworzec w towarzystwie kolegi Judyma, który kupił im bilety do Winterturu w Szwajcarii i powiedział, by na stacji Amstettem przesiedli się do drugiego pociągu, który miał ich zabrać do Salzburga, a potem do Wiktora. Teosia miała zapamiętać te nazwy.

Usiedli w zatłoczonym wagonie i już po chwili we trójkę jechali przed siebie. W czasie drogi Karola płakała, a Franek był zmęczony i rozkapryszony. Panujący zaduch spowodował, że Judymowa…zasnęła. Gdy otworzyła oczy - ujrzała pusty wagon, po czym wysiadła z dziećmi na małej stacyjce. Zapytała urzędnika kolejowego o Amstettem i pokazała swój bilet, a on zaczął coś jej tłumaczyć w swym języku. Wtedy instynktownie zrozumiała, że przespała stację, na której miała się przesiąść. Objuczona bagażami, nie wiedziała, co dalej począć. Dzieci były głodne i zmęczone, a Karolcię bolała głowa. Choć Teosia chciała wrócić na peron, została przepędzona przez urzędnika. Cała trójka, zlana potem, poszła w stronę nieznanego miasta. Judymowa nie miała pojęcia, gdzie się znajduje. W końcu zatrzymała się na moście, na którym panował hałas. Gdy usiadła na ziemi, poczuła, że opadły ją siły. Podszedł do nich policjant i szybko przepędził ich z tego miejsca. Teosia była wystraszona i zrezygnowana. Gdy zobaczyła nagle dorożkę zmierzającą w stronę dworca, w której siedziało młode państwo, coś ją tchnęło, że być może oni jej pomogą. Chwyciła dzieci i tobołki, z zaczęła biec za dorożką (w jednej chwili wróciły jej siły). Pojazd zatrzymał się przed dworcem, a Judymowa już stałą obok niego. Usłyszała, jak para…mówi po polsku. Z wrażenia osłabła. Zatrzymała młodą panią, która akurat wysiadała z dorożki. Dobra podróżniczka udzieliła jej pomocy w zorganizowaniu dalszej części podróży, gdy Teosia pokazała jej bilet i wytłumaczyła zdarzenia, które ją spotkały. Nakazała jednocześnie tragarzowi, by zabrał od zmęczonej matki rzeczy, a jej towarzysz poszedł z biletem żony Wiktora do kasy. Wskutek reklamacji miała wrócić pociągiem do Amstettem, a stamtąd, po przesiadce, jechać dalej. W czasie rozmowy, gdy Teosia powiedziała swe nazwisko, okazało się, że państwo znało jej szwagra-doktora. Przedstawili się jako Karbowscy (była to Natalia ze świeżo poślubionym małżonkiem), po czym zaprowadzili całą trójkę do trzeciej klasy, a sami jechali w pierwszej, do Włoch. Podczas postoju pani Natalia przychodziła do Judymowej, ponieważ bardzo martwiła się o jej dzieci. W nocy państwo Karbowscy w Amstettem pożegnali się z żoną Wiktora, ale przedtem, z ich polecenia i za drobną opłatą - konduktor ulokował Teosię w kolejnym, nowym pociągu, w którym zajęła zamknięty przedział. Całą trójka jechała tak cały następny dzień i noc. Około jedenastej pociąg stanął w Winterturze. Gdy usłyszała tę nazwę, choć bała się opuścić bezpieczny wagon, wzięła wszystko i wyszła z pociągu.
Na peronie czekał na nich Wiktor, który na powitanie usłyszał wyrzuty, że skazał ich na taką podróż. Szybko jednak złość ustąpiła szczerej radości. Judym wziął Karolcię na jedną rękę, w drugą włożył pakunki, i wszyscy ruszyli do wynajętego mieszkania. Gdy minęli kilka uliczek, doszli w końcu do kamienicy, w której Wiktor zajmował dwa malutkie pokoiki na drugim piętrze. Po krótkim czasie Wiktor zostawił ich, a sam poszedł do fabryki. Dzieci też opuściły Teosię, która szybko zasnęła. Drzemkę przerwało jej pukanie do drzwi. Stał w nich krzyczący mężczyzna. Gdy nic nie rozumiała, pokazał jej trzymane w rękach liście. Po jego wyjściu zamknęła drzwi na klucz, schowała się pod kołdrę i zapadła w głęboki sen.
Obudziło ją kolejne pukanie. Po otwarciu drzwi zobaczyła na progu męża, dzieci i tego mężczyznę. Okazało się, że Karola i Franek zerwali Szwajcarowi liście winogrona, oplatające całą ścianę pędami. Po wyjściu obcokrajowca Wiktor już wiedział, że Szwajcar wyrzuci ich z mieszkania, a nie miał nadziei na znalezienie drugiego w tak niskiej cenie. Powiedział żonie, że wyjadą do Ameryki, gdzie będzie pracował w fabryce przy piecu, przy którym pracował w Warszawie. Zapewniał, że będzie zarabiać więcej.

O ZMIERZCHU

Doktorowi czas upływał na leczeniu ludzi w szpitalu, odwiedzaniu okolicznych dworów i wiejskich chałup. Czasami o zmierzchu widywał się w parku z panną Podborską, która pod swoją opieką miała już jedynie Wandę. Cała trójka chodziła na wspólne spacery. Tomasz w myślach nazywał Joannę swą narzeczoną, chociaż nie poprosił jej o rękę. Jego skryte uczucie wzmagało się coraz bardziej.

Pewnego czerwcowego ranka, idąc do wioski, spotkał ją przypadkiem. Była sama, ponieważ panna Wanda jeździła konno z plenipotentem (Podborska zwierzyła się doktorowi, że po takich przejażdżkach miewała bóle w okolicach serca, co zinterpretował jako skutek zmęczenia organizmu). Kobieta wyznała mu, że jakieś trzy lata temu widywała go, gdy jeździł warszawskimi ulicami tramwajem. Gdy zapytał, czemu zwróciła na niego wówczas uwagę, nie uzyskał odpowiedzi. Obiecała, że poczeka aż będzie wracał od chorych. Choć opatrywanie i badanie mieszkańców okolicznych wiosek skończyło się bardzo późno, bo zapadł już zmierzch, zdziwił się bardzo, gdy zobaczył ją czekającą w umówionym miejscu. Wracali razem przez pola przy lesie, a ich twarze oświetlało zachodzące słońce.
Gdy Tomasz ponownie spytał o powód jej spojrzeń kilka lat temu w tramwaju, na swoje pytanie odpowiedział samodzielnie. Uświadomił Joannie, że już wtedy czuła, że to on zostanie jej mężem: „Pani musiała wówczas po prostu przeczuć..: - Co przeczuć? - Wszystko, co ma nastąpić. -Cóż takiego? - Że to ja właśnie będę mężem twoim”. Teraz dopiero zrozumiał, jak bardzo mu na niej zależało. Objął ją mocno, zanurzył usta w jej czarnych, bujnych włosach. Z oczu płynęły mu łzy, gdy zaczął ją całować. Wtedy właśnie oświadczył się ukochanej, która: „Podniosła głowę, żeby usłyszeć... Wtedy uczuła na swych wargach niby rozżarzone węgle. Szczęście jak ciepła krew wpłynęło do jej serca falą powolną Słyszała jakieś pytania, słowa ciche, święte, spod serca. W ustach swych wyrazów znaleźć nie mogła. Mówiła pocałunkami o głębokim szczęściu swym, o dobrowolnej ofierze, którą witała...”.

SZEWSKA PASJA

Administrator zakładu leczniczego - Krzywosąd, jak co roku z grupą robotników pracował przy odszlamowywaniu stawów (czyli usuwaniu osadu z dna stawów).
W pierwszej połowie czerwca, gdy do Cisów napływali kuracjusze, robotnicy pracujący przy stawach zaczynali chorować na febrę. Wtedy Krzywosąd wymyślił nowy sposób usuwania szlamu. Ciężkie wozy już nie przewoziły po parku błota i torfowiska. Judym powiedział robotnikom, że spływający do rzeki szlam po drodze zatruje wodę, którą oni poili swe zwierzęta i gasili swe pragnienie, a ci odparli, że choć przychodzili już skarżący się ludzie - zostali odprawieni przez administratora i pomysłodawcę projektu. W pewnym momencie, gdy Tomasz dostrzegł Krzywosąda i Węglichowskiego wezbrała w nim wściekłość, ponieważ „najciemniejszej ludności” dostarczali do picia zanieczyszczoną wodę, stając się odpowiedzialnymi za ich choroby. A przecież rolą zakładu leczniczego było leczyć, a nie truć. ( :-// ) Gdy podszedł do nich, nie mógł pohamować swych nerwów. Zapytawszy, co robią, usłyszał, że Krzywosąd „wymywa” staw. Wkurzył się, bo okłamywano dla reklamy, a tak naprawdę było w Cisach tak samo jak wszedzie i liczono tylko na „głupotę histeryczek”. Oburzył tym dyrektora, który stwierdził, że jego obserwacje są zbyteczne, ponieważ nie była to jego sprawa. Po jego odejściu, administrator zaśmiał się z Tomasza szyderczo, przez co został nazwany osłem, złapany za gardło i odepchnięty z całej siły przez Judyma. W konsekwencji wpadł do stawu w rzadkie bagno, a gdy robotnicy zaczęli go wyciągać, bohater odszedł, klnąc ze złości. „Judym nie widział, co było dalej. Oczy mu zaszły wściekłością, jak bielmem. Szedł drogą klnąc głośno, ordynarnie...”.

GDZIE OCZY PONIOSĄ

Tego samego dnia Judym otrzymał od doktora Węglichowskiego pisemne wypowiedzenie z pracy: „Wobec tego, co zaszło, spieszę oświadczyć Sz. Panu, że umowę naszą, zawartą przed rokiem w Warszawie, uważam za rozwiązaną”. Bohater był świadomy, że pismo jest efektem zajścia z Krzywosądem. Nie wiedział, co ma ze sobą zrobić, nie miał gdzie wracać.
Nagle w otwartym oknie stanęła Joanna, znająca już jego sytuację. Przyszła pytać o jego plany, a on tylko przytulił jej głowę do swej piersi, ona go pocałowała. Po jej odejściu doktor był gotowy nawet do przeproszenia dwóch kolegów, nie chciał jej zostawiać samej… Nie mógł jednak tak postąpić, ponieważ nie mieściło się to w jego przekonaniach. Tej nocy, nękany różnymi myślami, zasnął dopiero nad ranem. Było mu żal opuszczać zajmowane mieszkanie, do którego zdążył się już przyzwyczaić.

Rano spakował walizkę, nie pożegnał się z nikim, wsiadł do bryczki i odjechał w kierunku stacji „z rozdartym sercem”.
Po dojechaniu na najbliższy, przypadkowy peron, czekając na dworcu, został rozpoznany przez swego kolegę. Był to Korzecki - szczupły, trzydziestokilkuletni mężczyzna. Ich znajomość zaczęła się w Paryżu, a potem wspólnie odwiedzili Szwajcarię, gdzie kolega leczył swe podupadające zdrowie (cierpiał z powodu nerwowego wyczerpania). Tomasz towarzyszył mu wtedy od zakładu do zakładu, w charakterze lekarza i przyjaciela. Często sprzeczali się z powodu różnicy poglądów, aż po którejś kłótni Tomasz sam wrócił do stolicy Francji. Teraz Korzecki, przyglądając się uważnie koledze i domyślając się, że ma kłopoty, zaproponował mu pracę lekarza fabrycznego i wspólny wyjazd do Zagłębia Dąbrowskiego, gdzie zajmował stanowisko inżyniera. Judym zgodził się na propozycję, lecz był w tak złym stanie nerwowym, że nie mógł nawet kupić sobie biletu (wyręczył go kompan).
O godzinie siedemnastej byli już w Zagłębiu, po czym wsiedli do powozu i pojechali do domu Korzeckiego. Po drodze mijali stare i nowe domy, widząc ciągnące się ulicami bajora i doły.

Gdy wyjechali za miasto, wszędzie widzieli kominy fabryczne, w pobliżu wyrw wznosiły się ogromne hałdy. Powóz wjechał na szosę, wiodącą do kopalni „Sykstus”. Mijali tam ludzi pracujących przy kopaniu rowów. Po wjechaniu na teren kopalni, wysiedli obok sortowni, po czym weszli do środka jakiegoś budynku. Korzecki poprosił, by Tomasz poczekał w pierwszej izbie, a sam poszedł dalej.

W momencie powrotu kolegi z informacją, że jadą dalej, bohater natychmiast podarł list. Po drodze Korzecki pokazał mu lecznicę, przed którą stali ludzie. Gdy zapadał wieczór zatrzymali się przed piętrowym, odrapanym budynkiem. Weszli do dużego, trzypokojowego i prawie pustego mieszkania inżyniera. Tomasz czuł się ogromnie zmęczony, tęsknił za Joanną, a jego kolega zwierzał się ze swych myśli o śmierci: „Ja mam zanadto wyedukowaną świadomość. To jest ścierwo obolałe! Nieszczęściem, katuszą jest posiadanie prawdy”.

GLIKAUF!

Następnego dnia Judym przebudził się w mieszkaniu Korzeckiego i zobaczył, że gospodarza już nie było. Wypił szklankę mleka, po czym poszedł zobaczyć osadę fabryczną. Stały tam murowane, piętrowe domy z czerwonej cegły, które tworzyły miasteczko. Na jednej z ulic znajdowały się długie budynki, liczące około pięćdziesięciu okien. Nigdzie nie widział kwiatów czy drzew. Pod domami nie rosła nawet trawa. Z jednej strony szosy w dużym rowie płynęła rzeka, w której woda miała rudy kolor. Dzień był mglisty, a szosę przecinały szyny biegnące w różne strony. Przy jednym z domów zatrzymał Tomasza jakiś człowiek z wiadomością, że inżynier czeka na niego w budynku. Gdy wszedł do olbrzymiej izby, przedzielonej balustradą, przy stole zastał starszego sztygara i dozorcę. Odczytywano właśnie listę robotników, idących na szychtę i rozdawano im chleb.
Judym z Korzeckim założyli grube skórzane buty, kaftany, w rękach mieli mosiężne lampy, i w takim rynsztunku zjechali windą pod ziemię. Wyszli z niej na korytarz, oświetlony elektrycznymi lampkami. Zobaczyli mnóstwo pracujących ludzi. Wozy z węglem ciągnęły konie. Bohaterowie poszli dalej w miejsce, gdzie skończyło się światło. Oświetlali teraz drogę kagankami trzymanymi w dłoniach. Spód korytarza pokrywały kolejowe szyny, po których jeździły wózki z fedrunkiem, ciągnięte przez wyczerpane konie. Na dole kopalni, między podobnymi korytarzami, panował przeciąg. Górnicy laskami prochu wysadzali ściany, z których sypały się bryły węgla. Mężczyźni poszli do szybu, który miał ich zabrać na powierzchnię. Woda lała się strugami, kapała i ciekła ścianach.
Stanęli w mokrej windzie, wypełnionej wrzeszczącymi, przemokłymi, zezłoszczonymi ludźmi. W ciągu jednego momentu wywieziono ich na powierzchnię. Szli stamtąd ciemnym, wilgotnym i nieskończenie długim korytarzem. Strop pochylał się tu i ówdzie, wyginał belki i miażdżył okładziny. Ciemności nie oświetlały nawet ogniki górnicze. Czasami wózki ciągnięte przez konie wypadały z szyn. Poganiacz, kiedy musiał wstawić wózek na szyny, bił konia batem. Tomasz powiedział koledze, że powinien zabronić takiego postępowania swym pracownikom, na co usłyszał: „Ja zabraniam, zabraniam z całej duszy, ale już nie mam siły...”.

Pod ziemią Korzecki witał się z górnikami słowem: „Glikauf”, co oznaczało życzenia szczęścia i powodzenia w pracy.

PIELGRZYM

Korzecki poprosił pewnego dnia Judyma, by poszedł z nim z wizytą do Kalinowicza - dyrektora i inżyniera kopalni. Tomasz ujrzał w cienistym ogrodzie „pałac”, do którego wprowadził ich lokaj. Ujrzeli tam wyściełane krzesła, puszyste dywany i piękne obrazy na ścianach.

Po wejściu Kalinowicza, człowieka otyłego i z łysiną, zachowującego się wyniośle, Korzecki przedstawił mu Judyma. Bywając tu wcześniej, zauważył nowy nabytek gospodarza - ścienny, zachwycający zegar, kupiony w Monachium. Mężczyźni przeszli do sąsiedniego pokoju - gabinetu urządzonego z przepychem. Na meblach stało mnóstwo figurek, fotografii i książek. Dyrektor pochwalił się obrazem zakupionym w Mediolanie od artysty, który jeszcze nie dokończył dzieła (właśnie to zachwyciło Kalinowicza). Przeszli potem do pracowni, gdzie przy stole siedziała dziewiętnastoletnia panna, z jasnymi, błękitnymi oczami, w różowej sukni. Okazało się, że to Helena, córka dyrektora. Znowu wszyscy przeszli do salonu. Wtedy dwudziestoletni młodzieniec przywitał się z Korzeckim, przedstawiając się Judymowi jako syn Kalinowicza.

Tomasz przysłuchiwał się dyskusji o samobójcach, prowadzonej przez towarzystwo. Rozmawiali o wielu sprawach: o tym, że chorych umysłowo nie powinno się zamykać w szpitalach, o wykształceniu dzieci (które w Szwajcarii szły do wspólnego domu zabawy, gdzie poznawały abecadło, co było początkiem ich edukacji). Głos zabierali głównie Korzecki i syn Kalinowicza. Na dworze rozpętała się burza i wiał wiatr, a Helena, przy każdym błysku, spoglądała w okno. Kolega Judyma zaczął mówić o cierpieniu fizycznym i psychicznym, a Tomasz myślał tylko o narzeczonej, do której wysłał list, podając nowy adres. Panna Helena zaprosiła wszystkich do sąsiedniego pokoju na herbatę. Młody syn gospodarza powiedział, że skończył politechnikę i zamierza pisać doktorat. Dużo mówił o pomocy lekarskiej w kopalniach, o tym, że lekarz mający pod kuratelą kilka fabryk, musi jeździć z miejsca na miejsce, ponieważ ma dużo chorych pod swą opieką. Młody Kalinowicz nie krył swojej niechęci do Zagłębia. Krytykował pracujących tam robotników mówiąc, że nie oszczędzają pieniędzy, popadają w długi (według niego robotnik nie powinien korzystać nawet z mydła, ponieważ to zbytek dla „takich” ludzi). Po wypiciu herbaty, gdy zapadł wieczór, dyskutanci przeszli ponownie do salonu. Lokaj oznajmił Korzeckiemu o przybyciu posłańca. Judym, myśląc, że być może to list od Joanny, udał się za kolegą (tan jednak zapewnił, że tajemniczy pakunek to materiał na ubranie). Po dwóch godzinach mężczyźni wracali do domu. Po drodze inżynier wstąpił jeszcze do krawca.
Judym zaobserwował, że podczas wizyty u dyrektora, jego kolega był dziwnie podekscytowany dyskusją. Cały czas zabierał głos, a w drodze powrotnej mówił do siebie.

„ASPERGES ME…”

Korzecki zawsze w okresie Wielkanocy odwiedzał zaprzyjaźnioną rodzinę zubożałej szlachty, która dzierżawiła kilkusetmorgowy folwark donacyjny (majątek skonfiskowany Polakom przez zaborcę, a potem przekazany urzędnikom rosyjskim, którzy często dzierżawili go Polakom. Pewnego razu po przyjściu do mieszkania kolegi, z którym obecnie mieszkał, Tomasz zobaczył nieznajomego gimnazjalistę. Okazało się, że to Oleś - członek zaprzyjaźnionej rodziny Daszkowskich, który czekał na bohatera. Poprosił doktora, by pojechał z nim do matki, chorej od dawna na płuca, nie wstającej już z łóżka.
Przed podróżą zjedli obiad. Folwark był oddalony o dwie mile od Zagłębia (w Zabrzeziu). Korzecki kazał chłopcu pozdrowić rodziców, po czym odprowadził dwójkę na dół, gdzie czekały podstawione konie. Judym dostrzegł łzy w jego oczach. „Da Bóg, zobaczymy się wkrótce... - powtórzył na swój sposób”. Jechali bryczką długą drogą przebiegającą przez las i pola. Dotarli do opustoszałego dworu. Chora leżała na posłaniu pod lipami. Na powitanie wyszedł jej mąż i córki. Judym zaczął badać kobietę. Była wychudzona i cierpiała na suchoty. To było ostanie stadium choroby. Gdy zapytała o swój stan, bohater nie chciał powiedzieć prawdy, kłamał, że ludzie na wsi żyją z taką choroba, muszą tylko dbać o siebie. Zabronił jej wysiłku i pracy, kazał pić koniak i mleko. Zaproszono go na obiad, a potem, gdy mieli przenieść chorą do sypialni, ona chwyciła doktora za rękę prosząc, by przedłużył jej życie. Kobieta obawiała się o losy syna, który bardzo ją kochał, a teraz stał przy parkanie i płakał. Daszkowska opowiedziała, że gdy kiedyś zostali sami na gospodarstwie, Oleś złapał kurę i ugotował jej obiad. O córki lękała się mniej. Żałowała, że pan Korzecki nie przyjechał, ponieważ bardzo chciała go zobaczyć. Judym czuł, że kobieta jest świadoma rychłego końca. Po wieczornej kolacji doktor wracał tą samą drogą do domu. Myślał o chorej kobiecie, dla której nie widział już nadziei i ratunku.

DAJMONION

Doktor otrzymał posadę fabrycznego lekarza i własne mieszkanie w pobliżu kopalni. Czasem spotykał się z Korzeckim na długie, wieczorne rozmowy. Nie znał nikogo innego.
Pewnego popołudnia Tomasz otrzymał przez posłańca list od kolegi, w którym ten pisał: „Objawia się we mnie jakieś od Boga czy od bóstwa pochodzące zjawisko... Zdarza się to ze mną począwszy od dzieciństwa. Odzywa się głos jakiś wewnętrzny, który ilekroć się zjawia, odwodzi mię zawsze od tego, cokolwiek w danej chwili zamierzam czynić, sam jednak nie pobudza mię do niczego... To, co mnie obecnie spotkało, nie było dziełem przypadku; przeciwnie, widoczną dla mnie jest rzeczą, że umrzeć i uwolnić się od trosk życia za lepsze dla mnie sądzono. Dlatego właśnie owo Dajmonion, ów głos wieszczy nie stawił mi nigdzie oporu”.

Po tej lekturze Judym, mimo, że wiedział o dziwactwach Korzeckiego, zamówił powóz, by szybko do niego dotrzeć. Ledwo wyjechał za bramę, z przeciwka gnał po niego powóz. Gdy stanął, furman krzyczał, że przyjechał właśnie po niego. Tomasz przeczuwał, że stało się coś najgorszego. Przesiadł się z powozu do powozu i pognał do mieszkania inżyniera. Na schodach stali jacyś ludzie, a w drugim pokoju na sofie leżał Korzecki z roztrzaskaną głową, w kałuży krwi. Judym pochylił się nad ciałem. Dotarło do niego, że kolega nie żyje. Rozejrzał się po pokoju, w którym wszystko było w nieładzie, a na stole leżał anatomiczny atlas, otwarty na stronie z wizerunkiem głowy. Rysunek był zakreślony czerwonym ołówkiem, a obok niego wypisane były cyfry i literki. Do pokoju wszedł wysoki blondyn (to on przyniósł nieboszczykowi tajemniczy pakunek), po czym podszedł do Korzeckiego, pozapinał mu surdut, poprawił włosy, usiadł obok jego nóg i patrzył.

ROZDARTA SOSNA

Wrześniowego ranka Judym szedł po Joasię na dworzec kolejowy. Otrzymał od niej kartkę, że przejazdem będzie w Zagłębiu, ponieważ jechały z panią Niewadzką i Wandą do Drezna na spotkanie z Karbowskimi. Babka chciał spędzić dwa dni w Częstochowie. Podborska miała jednego dnia odwiedzić kuzynkę, dlatego chciała się z nim spotkać. Gdy wysiadła z pociągu, Judym oniemiał na jej widok. Była tak piękna. Poprosiła, aby pokazał jej fabryki, na co przystał. Zwiedzali fabrykę, gdzie przyglądali się pracy górników. Po wyjściu z budynku było już południe. Szli ulicami między domami, gdy Tomasz spytał znienacka, gdzie zamieszkają. Usłyszał, że gdzie zechce. Obiecała, że on założy szpital taki, jak w Cisach, a ona będzie mu pomagać. Snuli plany o wspólnym domu, meblach, szczęściu. Judym w pewnej chwili powiedział, że musi leczyć biednych, ponieważ pochodzi z motłochu i musi spłacić swój dług, walczyć o poprawę ich warunków mieszkaniowych i zdrowotnych. Joasia spojrzała na jego zmienioną twarz, po czym spytała, jaki związek z nimi mają te wszystkie sprawy. Odrzekł, że jest odpowiedzialny za tych ludzi, nie może mieć żony, ani żadnej rzeczy czy uczucia, póki nie zmieni losu tych ludzi.

Na te słowa kobieta stanęła, obiecując, że nie będzie mu przeszkadzać w spełnianiu tych zamiarów. Gdy usiedli pod drzewem, cichutko płakała, a po jakimś czasie wstała, mówiąc: „Szczęść ci Boże”, na co odpowiedział: „Daj Panie Boże”.

Joanna odeszła, a Judym uciekł. Szedł brzegiem lasu, z daleka widząc kopalnię. Położył się w zawalisku w głębi ziemi, a nad sobą widział niebo. Wydawało mu się, że słyszy płacz niedawnej narzeczonej: „Tuż nad jego głową stała sosna rozdarta. Widział z głębi swojego dołu jej pień rozszarpany, który ociekał krwawymi kroplami żywicy. Patrzał w to rozdarcie długo, bez przerwy. Widział każde włókno, każde ścięgno kory rozerwane i cierpiące. Słyszał dokoła siebie płacz samotny, jedyny, płacz przed obliczem Boga. Nie wiedział tylko, kto płacze... Czy Joasia? - Czy grobowe lochy kopalni płaczą? Czy sosna rozdarta?”.

PLAN WYDARZEŃ

Tom I
1. Doktor Tomasz Judym w Luwrze, pod paryskim posągiem Wenus Milo, symbolizującym piękno i miłość, spotyka panny Orszeńskie, panią Niewadzką oraz Joannę Podborską.
2. Wspólna wycieczka do Wersalu.
3. Rozmowa na temat obrazu Pierre'a Puvisa de Chavannese'a „Rybak”.
4. Bohater spaceruje żydowską dzielnicą w Warszawie, kierując się do domu swego brata Wiktora, zajmującego lokal na ulicy Ciepłej.
5. Liczne obserwacje na temat nędzy i biedy.
6. Wizyta w fabryce cygar, odstraszającym miejscu pracy bratowej Judyma - Teosi.
7. Spotkanie z Wiktorem i zwierzenia na temat tragicznego dzieciństwa obu Judymów.
8. Tomasz odwiedza hutę, w której pracuje jego starszy brat.
9. Szczegółowy opis huty.
10. Doktor wygłasza w salonie doktora Czernisza odczyt zatytułowany „Kilka uwag w sprawie higieny”.
11. Gorąca dyskusja i potępienie młodego medyka przez całe lekarskie środowisko.
12. Świadomość poniesionej klęski.
13. Powrót do domu w towarzystwie poznanego doktora Chmielnickiego.
14. Smutne rozmyślania o życiu, młodzieńczych ideach, skonfrontowanych z poczuciem przegranej i zagubienia.
15. Tomasz w obliczu nieznanej przyszłości.
16. Przypadkowe spotkanie paryskich znajomych w Warszawie.
17. Bezskuteczne próby rozwoju lekarskiej praktyki.
18. Codzienne, półroczne oczekiwanie na pacjentów w prywatnym gabinecie.
19. Doktor Węglichowski i jego propozycja.
20. Judym zgadza się objąć posadę lekarza i szpitalu w Cisach.
21. Męcząca podróżdo uzdrowiska i spotkanie niesfornego Dyzia.
22. Tomasz poznaje historię i genezę cisowskiego zakładu uzdrowiskowego.
23. Wspomnienia o nieżyjącym panu Niewadzkim i informacje na temat obecnego prezesa - Leszczyńskiego (M. Lesa).
24. Nowi bezpośredni współpracownicy - dyrektor Węglichowski i administrator Krzywosąd Chobrzański.
25. Niespodziewane spotkanie ze starymi znajomymi: panią Niewadzką, jej wnuczkami oraz ich guwernantką.
26. Rozwiane nadzieje na temat wspólnej przyszłości z piękną Natalią, zakochaną w utracjuszu i karciarzu Karbowskim.
27. Refleksje nad beztroskim i pustym życiem amanta, porównanym z kwiatem tuberozy.
28. Tęskne marzenia za prawdziwym uczuciem.
29. Pamiętniki Joasi Podborskiej, pisany przed trzema laty, z których wyłania się obraz dziewczyny zdolnej, lubiącej literaturę, teatr, oddanej swym uczennicom, zadowolonej ze swej pracy, a przede wszystkim wrażliwej na ludzką krzywdę i społeczną niesprawiedliwość.

Tom II

1. Oddana praca głównego bohatera w Cisach.
2. Zajmowanie się ubogimi pacjentami szpitala i uzdrowiska.
3. Nawiązanie korespondencji z prezesem zakładu - Leszczykowskim.
4. Opis rozrywek i towarzyskich spotkań w Cisach.
5. Judym odnotowuje przypadki febry (malarii) wśród folwarcznych robotników.
6. Zaciekłe szukanie przyczyn coraz częstszych zachorowań.
7. Niezłomność w chęci rozwiązania problemu.
8. Przedstawienie sylwetek i poglądów osób zarządzających zakładem uzdrowiskowym:
· Dyrektor Węglichowski
· Prezes Leszczyński (M. Les)
· Administrator Krzywosąd Chobrzański
9. Judym przedstawia w listach do Lesa projekt zmiany organizacji działania uzdrowiska, podniesienia sanitarnego poziomu.
10. Dezaprobata rozzłoszczonej dyrekcji.
11. Wiktor Judym wyjeżdża na emigracje do Szwajcarii.
12. Obietnice sprowadzenia Teosi i dzieci.
13. Podczas dogi do pacjentów Tomasz spotyka zmęczoną Joasię.
14. Niespodziewana nowina o ucieczce Natalii i Karbowskiego (pobrali się).
15. Bohater uświadamia sobie miłość do pięknej nauczycielki.
16. Teosia Judymowa wyjeżdża z dwójką dzieci do męża.
17. W Wiedniu zatrzymuje się u znajomego Wiktora.

18. Przegapienie stacji kolejnej przesiadki.
19. Pomoc nieszczęsnej szwagierce Tomasza Judyma ze strony Natalii Karbowskiej i jej męża.
20. Powitanie z mężem.
21. Plany mężczyzny na temat wyjazdu do Ameryki.
22. Joasia przyjmuje nieśmiałe, lecz stanowcze oświadczyny Tomasza.
23. Szczęście zakochanych.
24. Krzywosąd spuszcza szlam do okolicznych rzek.
25. Protest Judyma.
26. Doktor obawia się o zdrowie mieszkańców wsi, pijących zanieczyszczoną wodę.
27. Burzliwa awantura.
28. Wepchnięcie egoistycznego administratora do zanieczyszczonego stawu.
29. Judym traci pracę ze skutkiem natychmiastowym.
30. Bez pożegnania z nikim, bohater opuszcza Cisy.
31. Zły stan psychiczny doktora.
32. Przypadkowe spotkanie z dawnym znajomym.
33. Korzecki proponuje posadę lekarza fabrycznego w Zagłębiu Dąbrowskim.
34. Zgoda zniechęconego i zmęczonego życiem medyka.
35. Zwiedzanie kopalni „Sykstus”.
36. Wstrząsające warunki pracy.
37. Bezduszne traktowanie koni kopalnianych.
38. Judym przeżywa szok wskutek tej wizyty.
39. Wizyta w pałacu Kilanowicza, dyrektora Kopalni.
40. Dyskusja na temat wolności człowieka, wyborów między dobrem i złem, relacjami zachodzącymi między szczęściem jednostki (dobrem najwyższym), a obowiązkami człowieka wobec społeczności.
41. Korzecki otrzymuje tajemniczą paczkę od nieznajomego posłańca.
42. Doktor odwiedza chorą na gruźlicę panią Daszkowską.
43. Refleksje nad losem pragnącej żyć kobiety.
44. Smutek wywołany pewnością, że jej dni są policzone.
45. Niecodzienna i pełna trudności przyjaźń medyka i inżyniera.
46. Korzecki przysyła Judymowi niepokojący list z fragmentem „Apologii Sokratesa” Platona.
47. Samobójstwo pogrążonego w depresji Korzeckiego.
48. Joasia odwiedza Sosnowiec, gdzie zwiedza huty i robotnicze osiedla.
49. Radosne plany wspólnej przyszłości przy boku Tomasza Judyma.
50. Narzeczony oświadcza, że musi żyć samotnie.
51. Lekarz zamierza „rozwalić te śmierdzące nory” i poświecić się pracy.














Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
ludzie bezdomni3, Twój s±d o programie ideowym i postępowaniu Tomasza Judyma, bohatera powieci Stefa
Stefan Żeromski Ludzie bezdomni streszczenie i opracowanie (klp)
lektura Stefan Żeromski Ludzie bezdomni
Stefan Żeromski LUDZIE BEZDOMNI
Stefan Żeromski Ludzie bezdomni BN
Stefan Żeromski Ludzie bezdomni
4 Stefan Żeromski Ludzie bezdomni BN opr Maciejewska
Stefan Żeromski Ludzie bezdomni 2 opracowanie
lektura Stefan Zeromski Ludzie bezdomni p 503 id 141
Stefan Żeromski Ludzie Bezdomni
Stefan Żeromski – Ludzie bezdomni
Stefan Żeromski Ludzie bezdomni 3
Stefan Żeromski Ludzie bezdomni
38 Stefan Żeromski Ludzie Bezdomni
Stefan Żeromski Ludzie bezdomni streszczenie i opracowanie (klp)

więcej podobnych podstron