plik (207)

background image

Continuum

Andrzej JóŸwiak

background image

Ma³gosi

background image

1

Enter

– Prowadzono kliniczne badania podobnych

zachowañ. Nie s³ysza³ pan o tym, panie Jê-

dras?

– Przyznam, doktorze Darvian, ¿e nie... cz³o-

wiek nie ma g³owy do, przepraszam, bzdur-

nych dociekañ. Kogo obchodzi, jak zacho-

wuj¹ siê zakochani?

– Wiedzê poszerza siê dla niej samej. Nie za-

wsze od razu widaæ mo¿liwoœæ praktycznego

zastosowania odkryæ czy konstatacji. Intere-

sowa³ nas behawior osobników poddanych

implantacji uczucia. Projekt – w którym, ma-

my nadziejê, weŸmie pan udzia³ – zak³ada

wykorzystanie wiedzy o uczuciu, jakiekol-

wiek by ono by³o...

background image

1. Faza 0. „Pierwsze wejrzenie“. Charakterystyczne dla niej s³owa to: „Bo¿e,

ona jest œliczna, któ¿ to taki?!“ Jest to przykucie uwagi na tyle silne, ¿e nie po-
zwala o sobie zapomnieæ. Pamiêta siê je d³ugo, choæby brakowa³o nastêp-
nych kontaktów. Tym ró¿ni siê od innych, „potocznych“ spostrze¿eñ,
o których zapomina siê nastêpnego dnia lub jeszcze tego samego, wieczorem.
Holzer nazywa wiêc tê fazê mnemofaz¹, a Schickel, nie wiadomo dlaczego,
„erste Kuke“.

2. Faza w¹tpliwoœci. „No i có¿ w niej takiego?!“ Jest to faza konieczna, spraw-

dzaj¹ca fazê 0. Nie s¹ to w¹tpliwoœci pozorne, wmawiane sobie, choæ – doœæ
osobliwe. S¹ wyrazem podœwiadomego lêku o w³asne „ja“, które nie poddaje
siê jeszcze destrukcji. Ego broni siê w ten sposób przed – przeczuwanym ju¿
wyraŸnie – uzale¿nieniem. Zwykle (wg Ricarda – 99,999(9) proc. przypad-
ków) obrona ta jest nieskuteczna. Smith okreœla j¹ mianem „bunt pozorowa-
ny“ (przed kim? – pyta Ricardo, jak¿e s³usznie).

3. Faza euforii. Jatzewitsch nazywa j¹ faz¹ „Nacht und Nebel“. Jej imperatyw to

„wszyscy musz¹ siê dowiedzieæ“. Wbrew pozorom jest to faza silnego lêku.
Hastings (Austrel II) widzi tu nawet panikê, ale on zawsze przesadza³. „Jeœli
nie dziœ, to nigdy, jeœli nie ja, to – o Bo¿e! – ktoœ inny!“ De Vries zwraca uwa-
gê na element mistyczny, pojawiaj¹cy siê niezale¿nie od formatu umys³owoœci
badanego. Czêsto lêk jest zbyt silny, by badany („stymulowany“, jak chce
Burns w swej „Erotomachii“) móg³ zwróciæ siê bezpoœrednio do wybranej oso-
by („stymulatora“, Burns; ibidem), wiêc robi on wszystko, by dowiedzieli siê
inni. „Jeœli ona tego nie widzi, to ktoœ jej powie“. Faza najg³upsza. Prowadzi
do ostrych konfliktów. Nie opanowana w porê koñczy zainicjowany nawet
pomyœlnie kontakt, choæ – niestety – nie wygasza uczucia. Badania Bella-

my'ego dowodz¹, ¿e w tej fazie dochodzi do 43,78 proc. przypadków samo-
bójstw, w przedziale wieku 16 – 24 (kobiety) i 17 – 26 (mê¿czyŸni). Osobniki

m¹dre i dojrza³e (niezale¿nie od wieku i p³ci) fazê tê pomijaj¹ i to z dobrymi
wynikami. Przetrwanie jej rokuje dobrze.

4. Faza wzglêdnego spokoju. Dochodzi do czêstych, coraz potrzebniejszych

kontaktów i zwierzeñ. Brak jeszcze czu³ych s³ów (sensywordów), choæ wystê-
puj¹ one w podtekstach (underwordy). Kruppa nazywa tê fazê (za Fermanem)
„faz¹ ukrytej czu³oœci“. Wystêpuje tylko w sprzyjaj¹cych warunkach, gdy obie

strony przetrwa³y (lub pominê³y, Burns; op.cit.) fazê 3, co jest oczywiœcie spo-
strze¿eniem trywialnym, ale Kruppa zawsze trywializowa³. W fazie tej w³aœci-

wie wszystko wiadomo, przynajmniej o jednej stronie, mimo ¿e nikt niczego
nie powiedzia³. Jedna strona kocha doœæ otwarcie, choæ jeszcze siê tego przed
sob¹ wypiera, druga na to pozwala. W podœwiadomoœci kie³kuje zaintereso-
wanie stron¹ fizyczn¹ kontaktu (wg de Cardego), choæ ci¹gle duch przes³ania

materiê (jak chce von Josvick).

2

background image

5. Faza desperacji. „Albo, albo“. Sellers nazywa j¹ te¿ faz¹ „imperatywu katego-

rycznego“. Uczucie gwa³townie domaga siê nazwania. Poprzednie fazy te¿
„nazywa³y“, lecz traktowa³y nazwê niejako roboczo. Faza 5 jest faz¹ m¹drego
uœwiadomienia sobie rzeczy. Wypowiada siê (g³oœno – na co zwraca uwagê
Blum, jako na cechê niezbêdn¹) nazwê rzeczy sobie, przed sob¹, do siebie,
a gdy nie wyczuwa siê w niej fa³szu – MUSI siê powiadomiæ o niej i drug¹ oso-
bê. Potrzeba ta wynika z dylematu – „stanie siê coœ nieodwracalnego, gdy po-
wiem, ale i gdy nie powiem – wszystko przepadnie nieodwracalnie“. (Nie bie-
rze siê pod uwagê, ¿e w tej fazie druga osoba i tak ju¿ wszystko wie – Lampe
nazywa to zjawisko, nie wiadomo dlaczego, „pseudomoni¹“). Objawy przypo-
minaj¹ ostre stadium paranoi, dochodzi do autoanaliz typu: „Co ja w³aœciwie
wyprawiam?“ Ja, to znaczy kto? – pyta s³usznie Himilsbach.

6. Faza spo¿ywania owoców. McIntosh i Vinogronov nazywaj¹ tê fazê „degu-

stacyjn¹“. Radykalny Banach okreœla j¹ mianem „konsumpcyjnej“, lecz nie
wydaje siê to s³uszne. Wbrew nazwie nie musi to byæ faza fizykalna, choæ
przyznaæ trzeba (wg badañ Lypovsky´ego – 66,09 proc.) – ¿e czêsto bywa.
Zbli¿enia s¹ nieuniknione, choæby w najprostszych postaciach. De Carde na-
zwa³ j¹ nawet faz¹ kubikuliczn¹, co wydaje siê przesad¹. Czu³oœæ wyra¿ana
jest ju¿ s³owami, spojrzeniami, pomoc¹ (choæby zbyteczn¹), tak¿e dotykiem.
(Cooper dodaje: poklepywanie, poszturchiwanie, kopniaki, szczypanie i k³u-
cie; Minde notuje tak¿e ci¹gniêcie za warkocze, jeœli oczywiœcie stymulator je
posiada). Wszystko wokó³ staje siê niewa¿ne, chcia³oby siê robiæ tylko to, co
akceptuje druga osoba. Trwa poznawanie siê i wzajemne dopasowywanie.
Stymulator przestaje sk³adaæ siê wy³¹cznie z sacrum, co nie oznacza jednak
jeszcze totalnej desakralizacji. Pojawia siê coraz silniejsze przywi¹zanie –

w optymalnych warunkach obustronne. Brak kontaktu odczuwany jest jako
dyskomfort, lecz nie prowadzi on ju¿ do stanów maniakalnych (nag³e wizyty,

rozpaczliwe listy lub telefony, wymuszane rozmowy ostateczne – Pudding
wymienia a¿ 50 typów zachowañ desperackich, charakterystycznych dla faz

niedojrza³ych)...

Dr Vallery Darvian, „Organoleptyka sensualna afektu“, tom 1.

3

background image

- Kontroler Sekcji Uranowców Agencji Informacyjnej Federacji, pilot PJ - rzuci³em

wystudiowanie obojêtnym tonem, poprawiaj¹c uwieraj¹cy mnie pasek kabury opera-

cyjnej.

- Ale¿ oczywiœcie, ju¿ proszê - g³os opad³ o ca³¹ oktawê. Nie czêsto ma siê okazjê roz-

mawiaæ w tym mieœcie z kontrolerami Sekcji. G³os, jak widzicie, nie docieka³ ju¿ nawet,

co za interes mo¿e mieæ "pilot pid¿ej" - tak to zabrzmia³o - do szanownej ma³¿onki.

- Pawe³? To ty, prawda? - spyta³ po chwili inny g³os, tym razem zupe³nie nie mêski.

- Jak na to wpad³aœ? - zyskiwa³em na czasie. Domyœli³a siê, po tylu latach...

- Gdzie jesteœ? - spyta³a z nadziej¹, któr¹ raczej chcia³em s³yszeæ w owym g³osie, bo-

wiem jego tembr odœwie¿a³ najmilsze wspomnienia. Najtrwalsze s¹ uczucia niespe³nio-

ne, mo¿ecie mi wierzyæ. Nie próbowa³em jej wmawiaæ, ¿e dzwoniê z Austrela. Potem

przysz³o mi do g³owy, ¿e w³aœnie tak¹ mog³a mieæ nadziejê.

- Niedaleko... - ci¹gle siê waha³em. Musia³a to wyczuæ.

- Nie wyg³upiaj siê, Pawe³. Wpadnij... - tym razem us³ysza³em w s³uchawce rezygna-

cjê.

4

Federacja:

Kontroler

– S³ucham... – zabrzmia³o w kabinie publicznego wideo-

fonu. W pierwszej chwili nie bardzo wiedzia³em, co odpo-

wiedzieæ. G³os by³ mêski, a wideo oczywiœcie nie dzia³a³o.

– Czy móg³bym prosiæ... ma³¿onkê? – strzeli³em staro-

œwiecko. Okaza³o siê, ¿e celnie.

– Oczywiœcie, zaraz podejdzie. Ale... przepraszam... nie

chcia³bym, by zabrzmia³o to zbyt obcesowo, proszê mnie

zrozumieæ... czy mo¿na wiedzieæ, kto mówi? – wypali³ g³os

pl¹cz¹c siê w podejrzliwej ciekawoœci.

Mog³em mu oczywiœcie powiedzieæ...

background image

5

Gdzieœ w oddali bucza³ modulo-

wany sygna³ pomocy biomedycznej.

DŸwiêk ten mia³ w sobie coœ niepo-

koj¹cego i wzruszaj¹cego zarazem.

Zatrzyma³em taksówkê. Pojazd ru-

szy³ majestatycznie, powoli nabiera-

j¹c prêdkoœci. Nie chcia³em zbyt

szybko znaleŸæ siê uniej. Tak, s³yszê

to - wiêc dobrze - uNICH. Wszystko

to wziê³o siê zapewne z chwilowego

braku zajêæ. Mia³em urlop. Pierwszy

od wielu lat.

- Jesteœmy - rzuci³ po chwili ta-

ksówkarz. Nawet nie sprawdzi³ od-

czytu, gdy wsun¹³em ident w paszczê

zliczacza. Nie doliczy³em wiêc na-

piwku. Nie jestem sk¹py. Nazywam

to oszczêdnoœci¹.

background image

6

- Czeœæ, Pawe³ - jej g³os by³ bardzo po-

wa¿ny, niemal namaszczony. Danka nie

zmieni³a siê wcale. Nigdy niczemu siê nie

dziwi³a, nigdy nie da³a mi do zrozumienia,

¿e jej przeszkadzam. A jednak to nie ja by-

³em teraz z ni¹. Czy ona mog³a kiedykol-

wiek byæ ze mn¹? Nie wiem tego do dziœ.

W ka¿dym razie od niej muszê zacz¹æ tê

opowieϾ, bo inaczej niczego nie zrozu-

miecie, choæbyœcie pêkli.

- Przepraszam za to najœcie. Nie wiem,

czym je t³umaczyæ... - b¹kn¹³em. - Czeœæ.

Za¿enowanie... ka¿dy by je czu³ na mo-

im miejscu. ¯aden z mieszkañców tego

miasta, a by³o ich dwa czy trzy miliony,

nigdy by czegoœ podobnego nie zrobi³.

Nie by³em jednak mieszkañcem tego

miasta, jak i wielu innych, podobnych. Po-

da³em jej rêkê, chyba wtedy po raz pierw-

szy siê dotknêliœmy, mimo ¿e pozna³em j¹

wiele lat temu. Tak bardzo trzeba by³o

dorosn¹æ, by jej dotkn¹æ, choæby tylko

przy powitaniu.

- Nie wyg³upiaj siê. Co tu t³umaczyæ?

Daleki by³em od wyg³upiania siê.

Przynajmniej na razie. KoniecznoϾ po-

wieszenia okrycia pozwoli³a mi zebraæ

myœli, których - szczerze mówi¹c - nie ko-

³ata³o siê w mej g³owie zbyt wiele.

- Chcesz herbaty?

Wypi³bym nawet deuter zmieszany

z trytem i poprosi³ o dolewkê.

- Kawa nam siê skoñczy³a - rzuci³a mar-

kotnie id¹c do kuchni.

Gdzieœ w dole, miêdzy mymi nogami,

usi³owa³ zachowaæ równowagê jakiœ ber-

beæ.

- No i jak ¿yjesz...? - b³ysn¹³em.

Pamiêtajcie, ¿e nadal zbiera³em myœli,

¿eby mieæ kilka na póŸniej. Berbeæ zaj¹³

siê cukrem w cukiernicy. Obliza³ wszyst-

kie palce. Zrobi³em filutern¹ minê. Zacz¹³

p³akaæ.

- Sam widzisz - zabrzmia³o to jak wes-

tchnienie.

Berbeæ nie chcia³ piæ z butelki.

- Jedz, bo ci wujek zabierze - nie za-

brzmia³o to przekonuj¹co. - Hugo wyje-

cha³... wyszed³, zanim przyszed³eœ - poin-

formowa³a mnie Danka.

Rzeczywiœcie. Dopiero wtedy zauwa¿y-

³em, ¿e nikogo wiêcej nie ma w domu. By-

³em niezwykle spostrzegawczy jak na kon-

trolera Sekcji Informacyjnej Unii, musicie

przyznaæ. Mo¿ecie mnie nazywaæ Bystrzak

Pid¿ej. W telewizji dwóch facetów,

z których ¿aden nie wytkn¹³ nosa poza

Uk³ad, sprzecza³o siê na temat pochodze-

nia ropy naftowej. Nie interesowa³o mnie

to. Nie wiedzia³em co to takiego ta ropa.

- Poczêstowa³abym ciê czymœ mocniej-

szym... - Danka zawiesi³a g³os, jakby za-

stanawiaj¹c siê, co w³aœciwie mówi - ...ale

wszystko wypili. Hugo mia³ imieniny.

- Nie rób sobie k³opotu. Nie pijê co-

dziennie - zabrzmia³o to nawet doœæ szcze-

rze. Tylko w bajkach dla dzieci kontrole-

rzy nie pij¹. W bajkach dla doros³ych s¹cz¹

psychotropy o smaku owocowym. - S³u-

chaj, jeœli ci przeszkadzam w jakikolwiek

sposób...

- Paaaweee³... - zaczê³a to s³owo doœæ

wysoko, a skoñczy³a nisko, kreœl¹c w prze-

strzeni dŸwiêkowej zgrabn¹ sinusoidê.

- Ci¹gle ciê pamiêtam. Chyba bêdê ciê

pamiêta³ do koñca ¿ycia... - g³os zawis³ mi

na niebezpiecznej wysokoœci, sk¹d mo-

g³em ju¿ tylko zjechaæ w czeluœæ z³ego

smaku i braku dystansu do wszystkiego,

co tego dystansu wymaga.

background image

- To ju¿ chyba niezbyt d³ugo - zaœmia³a siê, a ja z ulg¹ wypuœci³em nadmiar powie-

trza. - Oboje jesteœmy doroœli, prawda? Zawsze by³eœ taki... skryty. Chcesz jeszcze her-

baty? Mo¿e z cytryn¹...

By³o mi dobrze. Po raz pierwszy od d³u¿szego czasu. Oddycha³em powietrzem,

którym wype³nione by³o jej mieszkanie - zapach ma³ego dziecka, obiadu i czegoœ je-

szcze... ciep³a? Nie potrafi³em tego zidentyfikowaæ. Nie by³y to na pewno dobre perfu-

my. Czy by³em skryty? S¹dzi³em, ¿e prawda bucha ze mnie wszystkimi otworami i ¿e

trudno j¹ przeoczyæ, nawet przy braku elementarnego rozgarniêcia.

- Pamiêtasz Bukowinê? - spróbowa³em podstêpnie.

- Oczywiœcie. JeŸdzimy tam co roku z Piotrkiem. Podstêp spali³ na panewce. Zagapi-

³em siê w okno, za którym nie by³o nic prócz ciemnoœci. Choæ wydawa³o mi siê przez

chwilê, ¿e dostrzegam tam przelatuj¹cego Anio³a w okularach. Wiêc ów berbeæ to Pio-

trek...

- Co ty w³aœciwie teraz robisz? - Danka kulturalnie podtrzymywa³a rozmowê. To nie

by³ ten etap, by sobie razem pomilczeæ. Ju¿ nie by³, jeszcze nie by³... i nigdy nie bêdzie.

Hm...

- To co zawsze chcia³em - sk³ama³em. - Jestem kontrolerem. Uranowce maj¹ swoje

narowy. Eksploduj¹ od czasu do czasu. Symulacje nie potrafi¹ wyjaœniæ tych wypad-

ków. Potrzebni s¹ tacy jak ja. Nie wiem, co takiego jest we mnie, ¿e wydajê siê kompu-

7

background image

terom niezbêdny. Nie wyjaœni³em jeszcze ¿adnej eksplozji. Dlaczego pozwoli³aœ mi tu

przyjœæ? Bo Hugo w³aœnie wychodzi³? - strzeli³em obcesowo.

Moja bezczelnoœæ przelecia³a niezauwa¿ona mimo jej kszta³tnych uszu i zniknê³a

gdzieœ za oknem. Delikatny powiew poruszy³ ¿ó³tymi zas³onami, letni wieczór zapach-

nia³ maciejk¹.

- Gdybym nie chcia³a, byœ przyszed³, powiedzia³abym od razu... - zrobi³a zrêczny

unik i wytar³a buziê Piotrkowi.

Dlaczego chcia³a mnie widzieæ, pozosta³o tajemnic¹, której nie próbowa³em ju¿ wy-

jaœniaæ. Czasem nie jest dobrze wiedzieæ zbyt wiele. Ogarn¹³ mnie lêk, ¿e wyjaœnienie

tajemnicy pozytywnego stosunku Danki do Bystrzaka Pid¿eja mog³oby wpêdziæ mnie

w œlepy zau³ek, a nie by³em jeszcze na to gotów. Posiedzia³em czas jakiœ na ich - Danki

i Huga - kanapie, wypowiedzia³em kilka zdawkowych uwag i zabra³em swój ty³ek z te-

go miasta. W³aœciwie nale¿a³oby napisaæ - w porê uciek³em z tego miasta. Da³em stam-

t¹d dyla, by wyjaœniæ rzecz dok³adniej. Jaki¿ ja by³em wtedy m¹dry!A jednak oddalaj¹c

siê od kanapy Danki i Huga ci¹gle myœla³em o tej wizycie. Chyba to w³aœnie wtedy coœ

we mnie pêk³o. I nie by³y to szelki od kabury.

8

>

W sekcji by³o spokojnie, jak w ka¿d¹ sobotê. Nie zna-

no tu dni wolnych. Odczuwa³o siê jednak pewne odprê-

¿enie.

– Siadaj – major Ferenc nie rozmawia³ ze mn¹ zbyt

czêsto. – Co w³aœciwie spowodowa³o twoj¹ decyzjê?

– Brak predyspozycji – wydawa³o mi siê, ¿e s³owa te

zakoñcz¹ rozmowê. I zakoñczy³yby w ka¿dym inteli-

gentnym towarzystwie. Ale major Ferenc pochodzi³

z oddalonej, madziarskiej prowincji Federacji, jeœli rozu-

miecie, o co mi chodzi... Po monitorze wewnêtrznej ³¹cz-

noœci spacerowa³a mucha. Œledzi³em j¹ z zainteresowa-

niem. Pozwoli³o mi to lekko siê opanowaæ. Poza wszyst-

kim nie czu³em siê zbyt pewnie w ¿adnym z gabinetów

dowództwa sekcji.

– Nie trzeba tak powa¿nie traktowaæ drobnych niepo-

wodzeñ – major próbowa³ zbagatelizowaæ sprawê.

Nie wiedzia³, ¿e móg³bym mu opowiedzieæ wiêksz¹

czêœæ mojego ¿yciorysu jako zbiór drobnych niepowo-

dzeñ. Ale có¿ go to mog³o obchodziæ?

background image

– Raportu o dymisjê nie pisze siê dla ¿artów – wiedzia³em, czego chcê, jeszcze lepiej

wiedzia³em czego nie chcê, ale major wyraŸnie oci¹ga³ siê z zajêciem zdecydowanego

stanowiska.

– Co bêdziesz robi³ poza sekcj¹? – spróbowa³ inaczej.

– Jeszcze nie wiem – uœmiechn¹³em siê. Musia³em wygl¹daæ jak kretyn z tym

uœmiechem. Mucha wystartowa³a z monitora wewnêtrznej ³¹cznoœci i wyl¹dowa³a na

biurku Ferenca. Ten machn¹³ od niechcenia rêk¹.

– Pójdziesz na badania, Jêdras. Tam ciê trochê podr¹¿¹, mo¿e sam siebie nie znasz.

– Tak jest, panie majorze – odpar³em. Ruszy³em do wyjœcia. Mucha opuœci³a gabi-

net, zanim automat zd¹¿y³ zamkn¹æ drzwi. Oboje byliœmy wolni.

9

Unia:

Test

Kapitan Sekcji Dalekich Ingerencji Królewskiego Instytu-

tu Futurystycznego Unii, Javaharlal Jah–Weh, jeden

z trzech najbli¿szych wspó³pracowników koordynatora Elo-

hima Bis, rozkoszowa³ siê pierwszym od wielu cykli wolnym

oktetem. Siedz¹c wygodnie w rozmiêk³ym okluzie wyci¹gn¹³

nogi tak, by oprzeæ stopy daleko – a¿ na trypanie peleasa.

By³o mu ciep³o, wilgotno i dobrze. Ssa³ wysch³ego portreta,

usi³uj¹c doszukaæ siê w nim resztek wigorodajnej ¿ywicy.

Nie siêga³ po nowego. Raz, ¿e le¿a³y za daleko, dwa – posta-

nowi³ ograniczyæ ssanie, bo przytêpia³o, jak tr¹bi³y czytnie,

zapustnoœæ. Mia³ gdzieœ zapustnoœæ, jak wszystko inne,

o czym tr¹bi³y czytnie, co nie przeszkadza³o mu dbaæ o we-

getacjê. Czytnie s¹ g³upie, ale mo¿e tkwiæ jakiœ sens w pew-

nych twierdzeniach, szczególnie w tych powtarzanych z upo-

rem...

background image

10

Rozleniwiaj¹cy ¿ar Trzeciej otula³ cz³onki Java doœæ

szczelnie, nie dopuszczaj¹c do ich receptorów ¿adnych bodŸ-

ców ch³odu. Maksymalne nag³oœnienie s¹czy³o mu w uszy pi-

ski modulatora, pog³êbiaj¹c stan b³ogoœci, granicz¹cej z nir-

wan¹.

– Le¿eæ ci tak do ostatka – zamrucza³ – gnuœnieæ w ciepe³-

ku i wilgoci, zapomnieæ o robocie i Bisie... O, bogowie! O eo-

ny!

Przekrêci³ siê lekko w swym okluzie, poprawi³ grawicjê,

siêgn¹³ po ssak o w¹skim, apetycznym ryjku, zagulgota³ z lu-

boœci¹, przymkn¹³ oczy. Musn¹³ palcem sensor stereowizji,

odp³ywaj¹c powoli ku fantazjom.

Wyostrzaj¹cy siê obraz waciastej poros³oœci przybra³ nieo-

czekiwanie barwê karmazynu, karmazyn pocz¹³ ¿ó³kn¹æ, by

powoli przejœæ we fiolet. Wizja migota³a miarowo, acz dra¿ni¹-

co. Wkrada³o siê w to migotanie coœ niepokoj¹cego, zak³óca-

j¹c odbiór wra¿eñ, maj¹cych koiæ i relaksowaæ.

– Niech to czanterie! – parskn¹³ Jav. – Mam wolny oktet!

Okrzyk niewele pomóg³, wizja odp³ynê³a, jej miejsce zaj¹³

obraz wprawdzie barwny i stereo, lecz jak¿e Javaharlalowi ob-

mierz³y. Ze stereowizji spogl¹da³a nañ bowiem twarz kaprala

Higginsa.

– Koordynator Elohim wzywa pana, kapitanie – wymlaska-

³a twarz i zniknê³a z wizji.

Javaharlal Jah–Weh

okluz

trypan peleasa

modulator

background image

>

Ama Fait, pierwsza dama drugiego poziomu, trzyma³a siê œwietnie, aczkolwiek

z pewnym ju¿ wysi³kiem. Zrêczne palce pudrowaczek i kremiarzy czyni³y cuda nie tyl-

ko z twarz¹ ale i z nastrojem. Jednak ten stukniêty Higgins niczego nie zauwa¿a³, zajê-

ty sprawami, jak¿e jej obojêtnymi. Zwiady, penetracje, raporty – jakie¿ to wszystko

nudne!

Drugi poziom, niegdyœ elitarny, a dziœ nadal na pewno o wiele lepszy od pierwszego,

zbyt bliskiego trzewi miasta, nie zaspokaja³ jej ambicji. Wy¿ej, dalej, lepiej – kresu d¹-

¿eñ nie dostrzega³a jeszcze, mo¿e go wcale nie by³o. Skromny tytu³ bionika to coœ, co

osi¹gnê³a sama, tymi rêkoma i t¹ g³ow¹. Dalej sama zajœæ nie mog³a. Jako kobieta skaza-

na by³a na stagnacjê. Co innego, gdyby ten idiota Higgins... choæby taki Higgins. Nie,

nigdy nie zwróci na ni¹ uwagi, na nic jej œmiech perlisty, gejzery dowcipu, wulkany

energii i rezerwuary zapustnoœci.

W stereowizji D³ugole¿ow uzyska³ wyraŸn¹ przewagê nad Funtak³akowem, lepienie

ba³wana na czas nie bardzo Amy interesowa³o, jak zreszt¹ ¿aden sport w ogóle, có¿ oni

w tym widz¹, ci mê¿czyŸni...

Ama wsta³a, nerwowo siêgnê³a po wydruk. Po raz nie wiadomo który wczyta³a siê

w tekst, choæ zna³a go ju¿ prawie na pamiêæ. Synteza jad³a przy pomocy œwiat³a, nazwa-

na roboczo fotosyntez¹, to mog³o byæ ciekawe. Oczywiœcie nic wielkiego, trzeciorzêdne

doœwiadczenie czwartorzêdnej bionik Amy Fait. W³aœciwie wszystko ju¿ by³o jasne, ale

jak sprawdziæ efekt? Czy jad³o nie zaszkodzi na zapustnoœæ, nie wypaczy genotypu, nie

zepsuje cery, wigoru? Nigdy za wiele ostro¿noœci z nowymi technologiami. Pracowa³a

nad tym od dawna, w³aœciwie nikt nie liczy³ na sukces, niech sobie tam d³ubie, byle ni-

komu nie przeszkadza³a. Trzy oktety temu G³ówny poprosi³ j¹ do siebie, pozwoli³

usi¹œæ, zapyta³ o wyniki. Myœla³a, ¿e siê po prostu czepia, ale nie, by³ to raczej rzadki

uniego przyp³yw gorliwoœci, doœæ ¿e wczyta³ siê dok³adnie, pomrucza³, podrapa³ ko³tu-

niasty, mêski ³eb... tak, tak... mo¿e pani odejœæ panno Amo... Nigdy mu tego nie daruje,

pomyœla³a wtedy. Tej panny. A dziœ ów wydruk... Nie wiedzia³a, co o tym myœleæ. Nie-

d³ugo siê dowie, tylko dlaczego w³aœnie w Okr¹g³ej Sali?

>

Koordynator Elohim Bis, zwany przez bli¿szych i dalszych wspó³pracowników Gro-

mow³adnym, mia³ do zgryzienia problem nie lada. Nie siêga³ pamiêci¹ okresu sprzed

eonów, gdy jego przodkowie wyruszyli z odleg³ego œwiata, pozostawiaj¹c tam wy³¹cznie

swych nieudanych i przyg³upich kuzynów. Jeden z takich musia³ siê zabraæ w tê

podró¿. By³ nim przodek kaprala Higginsa.

I oto zarysowa³a siê godna uwagi mo¿liwoœæ wyprawienia tej kreatury w wystarczaj¹-

co odleg³e rejony, by nie snu³ siê przed oczami. Wszystko zaczê³o siê od rozmowy

11

background image

z g³ównym bionikiem. Ten stary zramola³y pajac nabi³ sobie sw¹ in¿yniersk¹ ³epetynê

wizj¹ produkcji jad³a ze... œwiat³a!

– Bis, przyjacielu – mówi³ œlini¹c siê ³akomie – to coœ nieprawdopodobnego! I po-

myœl: ¿adnych odpadów, proces o stuprocentowej wydajnoœci! Rozumiesz, co to ozna-

cza?!

Bis rozumia³, ¿e przede wszystkim k³opoty dla niego. To jedno by³o pewne. Naj-

wa¿niejsze wiêc – unikn¹æ k³opotów. Najlepszym zaœ sposobem unikniêcia k³opotów

bywa zwykle przerzucenie ich na cudze barki. Jakoœ tak od razu przysz³a mu na myœl

g³upia gêba kaprala Higginsa.

Pomys³ przedni – pozbyæ siê k³opotów i Higginsa za jednym zamachem! Rozwi¹za-

nie idealne, to prawda, tyle ¿e g³ówny bionik móg³ pos¹dziæ jego, Elohima, o z³oœli-

woœæ. Wystarczy³aby mu jedna rozmowa z Higginsem. Nie, sam Higgins to niestety za

ma³o...

Niewysoki facet o podkr¹¿onych oczach, jaki pojawi³ siê w gabinecie Elohima, sta³

lekko pochylony, z widocznym lêkiem spogl¹daj¹c na szefa.

– Wyjmijcie ³apy z kieszeni! – wrzasn¹³ Elohim. – I wsadŸcie sobie ³askawie tê ko-

szulê w spodnie!

– Tak jest, ser.

– Chlejecie, kapralu, spirytus, benzolinê i cholera wie co jeszcze sp³ywa wam po tej

idiotycznej brodzie, a potem bawicie siê ogniem. Omal nie sp³onêliœcie ¿ywcem. Jeste-

œcie idiota, wiecie o tym?

– Tak jest, ser.

– No w³aœnie, Higgins. Tym razem was ugaszono, choæ nie wiem po co.

– Bym móg³ dalej s³u¿yæ waszej wielemo¿noœci, ser.

– Zjawicie siê jutro w Okr¹g³ej Sali razem z kapitanem Jah–Wehem.

– Tak jest, ser.

– Spocznijcie Higgins.

A wiêc Jah–Weh... Niez³y fachowiec, choæ trochê leniwy. Lubi siê migaæ. I jak on to

mówi o sobie? Nie masz kapitana nad Jah–Weha! Piramidalne. Ju¿ on coœ wymyœli,

trzeba mu wejœæ na ambicjê, wzi¹æ pod w³os. Nie, nie jest g³upi. A w parze z Higgin-

sem... taaak... NieŸle namieszam g³ównemu bionikowi! Nie po to istnieje bionika, by

tworzyæ nowe jadalne paskudztwa, tak jak nie po to mamy instytut, by dokonywaæ fu-

turystycznych ingerencji. To s¹ posady, panie g³ówny bionik. Chcesz sprawdzaæ za³o-

¿enia urojone w ³epetynie jakiejœ kobiety, w porz¹dku, dam ci ludzi. Ale na nic wiêcej

nie licz.

>

– To jest machina produkuj¹ca jad³o. Technicy pospieszyli siê, miejscami sknocili,

s¹ przecieki promieniowania, ale ujdzie. Tu umieszczamy zielon¹ brejê, cokolwiek zie-

12

background image

lonego, byle szybko ros³o. Nie, Higgins.

¯adne dro¿d¿e. Wiem, co ci chodzi po

g³owie. Potem zaczyna w ciepe³ku buzo-

waæ, puszcza dym, paruje, odcedza, zasy-

sa i wypluwa. Co wypluwa? W³aœnie... ta-

kie bia³e, kaszowate. Powiedzmy mniam-

mê. Nie mannê, Higgins! Tak, nazwijmy

to mniamm¹.

W Okr¹g³ej Sali zrobi³o siê cicho.

G³ówny bionik usiad³. Maszyna pomla-

skiwa³a, wyrzucaj¹c z ryjka bia³e jad³o.

Nawet nieŸle pachnia³o. Jah–Weh po-

wiód³ wzrokiem po twarzach. Elohim wy-

da³ mu siê najz³oœliwsz¹ besti¹, jaka kie-

dykolwiek wygrzewa³a siê w promie-

niach Trzeciej. I po to zabra³ mu wolny

oktet! Podstarza³y g³ówny bionik, jakaœ

rozradowana baba i ten jedyny w swoim

rodzaju Higgins. Niez³e towarzystwo.

– W czym wiêc problem? – rzuci³ sar-

kastycznie. – Koniec k³opotów z aprowi-

zacj¹.

Ama wsta³a, spojrza³a powa¿nie na Ja-

wa, poprawi³a œwiec¹c¹ ró¿owo fryzurê.

– Nie znamy wp³ywu mniammy na

ustrój, kapitanie.

Elohim uniós³ wysoko brwi.

13

– Na organizm – poprawi³a siê Ama,

patrz¹c na koordynatora z tak¹ pob³a¿li-

woœci¹, na jak¹ siê odwa¿y³a. Co za igno-

rant! – Jesteœmy, jak panu zapewne wia-

domo, jedynym gatunkiem pod Trzeci¹.

Jedynymi istotami, prócz papu, jak¿e

ubogiego w bia³ko. To u³atwi³o decyzjê

naszym przodkom, którzy w³aœnie tu za-

koñczyli swój Wielki Exodus. Tu, gdzie

nie by³o biologicznej konkurencji, gdzie

by³a wolna nisza ekologiczna...

– Ale siê m¹drzy – nie wytrzyma³

Jah–Weh.

– Za pozwoleniem, kapitanie – wtr¹ci³

g³ówny bionik – to tylko elementarne

wyjaœnienia, konieczne, by...

– Dobra, dobra – przerwa³ Elohim. –

To nas tutaj nie obchodzi. Wiemy, sk¹d

wziêliœmy siê pod Trzeci¹, nie wiemy tyl-

ko, o co ten ha³as z tym sapi¹cym rupie-

ciem.

– Nie zapuszczamy siê dalej, ni¿ do

granic Drogi Mlecznej. Wiesz dlaczego? –

spyta³ bionik.

– ¯arcie, papu. £atwo siê psuj¹. Dwa,

trzy oktety i po nich. Trzydziestokrotna

œwietlna nie wystarcza, to wie ka¿dy ka-

pral.

– Maszyna da ¿ywnoœæ na piêæ okte-

tów.

– Cholera – mrukn¹³ Jah–Weh. Piêæ

oktetów w spodku, zamiast dwóch,

trzech. I on mia³ do tego przy³o¿yæ rêkê!

– Musimy przetestowaæ mniammê.

Na ¿ywych organizmach – powtórzy³a

Ama.

– Mo¿e Higgins... – zacz¹³ Bis

z nadziej¹.

– Nie da rady – odpar³ g³ówny bionik

z wyraŸnym smutkiem.

– Za g³upi?

background image

– Za stary. Przebadaæ trzeba ze dwa pokolenia, by mieæ pewnoœæ. Mniamma mo¿e

zniekszta³caæ genotyp. Konwencja wyklucza badania na ludziach.

– Ale Higgins... – Bis nie poddawa³ siê tak ³atwo.

– Nie da rady. To nie mo¿e byæ cz³owiek.

– Mam! – wrzasn¹³ Higgins.

Wszyscy obecni – Bis, Ama, g³ówny bionik i Jah–Weh spojrzeli nañ z politowaniem.

Nawet maszyna przesta³a sapaæ, a w ka¿dym razie robi³a to o wiele ciszej, jakby chicho-

cz¹c.

– Ziemia! Te istoty, tam...

– Te przyg³upy pozostawione przez naszych przodków? Na pewno dawno siê ju¿

wymordowa³y. – Bis nie móg³ uwierzyæ, ¿e w³aœnie Higgins wpad³ na tak dobry pomys³.

To musia³ byæ przypadek, krótkie spiêcie w mózgu. Mo¿e alkohol.

– ¯yj¹ tam nadal, koordynatorze – zauwa¿y³ Jah–Weh. – Mia³em niedawno w rêku

raport z „Atlantydy“.

14

>

– Jak wy w³aœciwie macie na imiê, kapralu Hig-

gins? – zapyta³ Jah–Weh, gdy zakoñczy³ procedurê

startow¹ i skierowa³ têpy nos astrospodka „Synaj“,

nazwanego tak na czeϾ syna komandora Tutenta-

mona, ku odleg³emu uk³adowi s³onecznemu, po

któym pa³êta³a siê Ziemia z kuzynami Unitów na

grzbiecie.

– Moses, panie kapitanie.

– Koszmar – mrukn¹³ Jah–Weh. – Kto to wymy-

œli³?

– Moja matka, ser.

– Mieliœcie matkê, Moj¿esz?!

– Moses, ser. Mia³em.

– Nie byliœcie klonowani?!

– Nie. Mia³em matkê. I ojca.

– Jakie¿ to nieestetyczne. Wybaczcie, Moj¿esz,

ale ten sposób... wiecie, te kopulacje... To¿ to nie-

higieniczne.

– A jednak, ser. To nie moja wina. Pochodzê

z nizin spo³ecznych.

– Mo¿e dlatego jesteœcie takim osi³kiem...

Ogolcie siê, Moj¿esz, obmyjcie, nie zbli¿ajcie siê

do kobiet... tfu, co ja wygadujê... I zawo³ajcie do

mnie tê Amê.

Synaj

background image

15

– Czy mogê wpaœæ do was bez pretekstu? – Hania, podobnie jak Danka, pochodzi³a

stamt¹d, sk¹d pochodzi³y wszystkie znane mi kobiety. Z dzieciñstwa. Kilka razy zagra-

liœmy w szachy. Z regu³y dawa³a mi mata. Nie wiem, dlaczego zadzwoni³em do niej

w³aœnie wtedy. Hania mieszka³a z siostr¹ Al¹.

– Bez pretekstu... – wypowiedzia³a to wyraŸnie i powoli, jakby chcia³a przeanalizo-

waæ znaczenie rzeczownika pretekst lub – co gorsza – przyimka BEZ. Analiza musia³a

wypaœæ pozytywnie. – Oczywiœcie, Pawe³, s³uchaj...

S³ucha³em pilnie.

Federacja:

Misja

Lekko przetar³em rêkawem mosiê¿n¹ tabliczkê z napi-

sem „Pawe³ Jêdras. Detekcja Prywatna“. B³yszcza³a w ni-

k³ym œwietle klatki schodowej ciesz¹c oko. Odszed³em

krok do ty³u – by³o dobrze.

W gabinecie w³¹czy³em wszystkie urz¹dzenia bliskiej

³¹cznoœci. Zdmuchn¹³em kurz z pulpitu biurka. Ogarn¹-

³em pokój uwa¿nym spojrzeniem – urz¹dzenia mruga³y

uspokajaj¹cymi zielonymi œwiate³kami, kanapa b³yszcza³a

œwie¿o wyczyszczonym obiciem, doskonale imituj¹cym

skórê.

Przesiedzia³em tak do wieczora. Nikt siê nie zg³osi³.

¯adna zap³akana piêknoœæ z d³ugimi nogami, ¿aden

podejrzliwie rozgl¹daj¹cy siê osobnik. W porz¹dku. Wy-

gasi³em urz¹dzenia, w³¹czy³em blokadê wejœcia i wyci¹-

gn¹³em siê na kanapie. Doskona³a izolacja gabinetu za-

pewnia³a ca³kowity spokój. Nie brzêcza³y nawet muchy,

skutecznie zatrzymane przez filtry klimatyzatora. Przele-

¿a³em tak do wieczora, wpatruj¹c siê w sufit.

Rano zadzwoni³em do Hani...

background image

...ale jesteœmy strasznie zajête, mamy

taki m³yn, nie wiem, czy nas zastaniesz...

– Wiêc podaj jakiœ rozs¹dny termin –

teraz ja by³em konkretny.

– No, chyba nie dziœ, mo¿e za tydzieñ...

– Poniedzia³ek, wtorek? – zna³em doœæ

dobrze wiêkszoœæ dni tygodnia i pochwali-

³em siê t¹ wiedz¹.

– Nie, nie...

– A wiêc w œrodê? – œroda wypada, jak

wiecie, po wtorku. Przynajmniej w Fede-

racji.

– Ewentualnie w œrodê.

Siêgn¹³em po fajkê. Przez chwilê s¹dzi-

³em, ¿e twarz Hani nadal majaczy na ekra-

nie. Potem zrozumia³em, ¿e chcê, by tam

majaczy³a. Zacz¹³em grzebaæ w pamiêci.

Owe szachy, jakaœ wspólna dzieciêca zaba-

wa... Pi³ka? By³a te¿ pi³ka... Hania by³a za-

wsze doœæ aktywna. JeŸdzi³a konno, kiedyœ

zauwa¿y³em wisz¹c¹ nad jej ³ó¿kiem

szpicrutê, jeœli wiecie do czego to s³u¿y.

Do bicia, tak, tak... Machn¹³em rêk¹.

– To wszystko z nieróbstwa... – mruk-

n¹³em.

Zabrzmia³ sygna³ domofonu. Otworzy-

³em drzwi, nawet nie sprawdzaj¹c, kto

chce mnie odwiedziæ. Mê¿czyzna, który

przekroczy³ mój próg, by³ doœæ wysoki

i nobliwie siwia³. Uœmiecha³ siê dobrodu-

sznie, co od razu sprawi³o, ¿e sta³em siê

czujny.

– Pan Jêdras, jak s¹dzê? Kontroler Jê-

dras? – wyci¹gn¹³ do mnie rêkê. By³a su-

cha, a uœcisk nie zaskakiwa³ moc¹.

– By³y kontroler.

– Proszê?

– By³y kontroler, panie...

– Himilsbach. In¿ynier Himilsbach. Je-

stem asystentem gubernatora Greenspea-

ka.

– Mi³o mi, proszê usi¹œæ.

Moja kanapa przyda³a siê po raz pierw-

szy. Greenspeak zosta³ gubernatorem na-

szego pó³nocnego okrêgu niespe³na mie-

si¹c temu. Czego chcia³ ode mnie?

– Panie Jêdras... moja misja jest doœæ

delikatnej natury. Jako kontroler, choæby

by³y – tu sk³oni³ siê lekko, z gracj¹ – ma

pan niezbêdne predyspozycje do wykona-

nia pewnej misji. Delikatnej misji, od

której...

– Zale¿¹ losy œwiata – spróbowa³em

roz³adowaæ atmosferê.

– Zdziwi siê pan, ale tak.

– To zabawne. W³aœnie zastanawia³em

siê nad jakimœ sensownym zajêciem.

– Uda siê pan na Ziemiê, tê w Uk³a-

dzie S³onecznym.

– ¯aden problem. Tylko spakujê parê

drobiazgów. Wie pan, szczoteczka do zê-

bów, kilka krawatów na ró¿ne okazje... –

uœmiechn¹³em siê pomny, ¿e nie nale¿y

dra¿niæ podobnych interesantów.

– Co to s¹ krawaty? Ach tak, wiem jak

to zabrzmia³o – Himilsbach spojrza³ na

mnie powa¿nie i, zdawa³oby siê, ca³kiem

normalnie. – Zostanie pan translokowany

przy wykorzystaniu najnowszej metody

profesora Lipszyca.

– Czy dobrze pana rozumiem? Chodzi

o Ziemiê? Planetê, z której przed tysi¹ca-

16

background image

mi lat nasz gatunek wyruszy³ w Przestrzeñ, by znaleŸæ now¹ siedzibê? Która znajduje

siê tak daleko, ¿e...

– Ja te¿ koñczy³em szko³ê elementarn¹, panie Jêdras.

– Po co mia³bym siê tam... hm... translokowaæ?

– W³óczy³ siê pan trochê po Przestrzeni...

– Oczywiœcie, taki mia³em zawód, ale bez przesady, parê lat œwietlnych w te i we-

wte... Nikt, o ile wiem, od czasu Drugiego Wielkiego Exodusu, który kosztowa³ nas ¿y-

cie kilku pokoleñ, nie próbowa³ odwiedziæ Ziemi. Tam pewnie ju¿ nikogo nie ma!

– Jest, nie ma... Myœli pan kategoriami równoczesnoœci. Otó¿ mamy pewne podsta-

wy, by przypuszczaæ, ¿e mo¿na odnaleŸæ tam istoty nawet doœæ do nas podobne. To

podobieñstwo jest tu bardzo istotne. Owe istoty, pozwoli pan, ¿e pozostanê przy tym

okreœleniu, choæ to oczywiœcie nasi, hm... kuzyni, znakomicie nadaj¹ siê do pewnego

eksperymentu, nazwijmy to – psychospo³ecznego.

– No dobrze. Nawet jeœli to prawda, jakie mam szanse dotrzeæ tam w sensownym

czasie? Zamrozicie mnie, zgoda. Lecz gdy wrócê, ¿adnego z was, eksperymentatorów,

nie zastanê przy ¿yciu. Odleg³oœæ, panie Himilsbach, przekracza nasze mo¿liwoœci.

– Otó¿ nie. Ju¿ nie. Jak powiedzia³em, zostanie pan translokowany. Ta metoda tro-

chê zmienia nasze pojêcie odleg³oœci. Translokuje siê osobno ducha i materiê w for-

mach, które s¹ w stanie wykorzystaæ krzywiznê czasoprzestrzeni. Oczywiœcie wie pan

doskonale, ¿e przy tych odleg³oœciach mówienie o jakiejœ równoczesnoœci nie ma sensu.

Ale w naszym eksperymencie nie ma to ¿adnego znaczenia.

– No có¿, to pan jest in¿ynierem.

– Spo³ecznym.

– Nie rozumiem.

– Jestem specjalist¹ in¿ynierii spo³ecznej. Konstruujê modele, symulakria, docho-

dzê do ró¿nych wniosków. Dotychczas jednak nie mia³em mo¿liwoœci sprawdziæ ¿adnej

teorii na, ¿e tak to nazwê, ¿ywej tkance.

– In¿ynieria spo³eczna. Ciekawe. Nie mówiê, ¿e siê zgadzam. Wie pan, ta ca³a trans-

lokacja, osobno duch i materia. Nawet nie spytam, co nazywa pan owym „duchem“.

Ale jeœli ju¿ tyle wiem... na czym ma polegaæ pañski eksperyment?

– Ludzie, uwa¿a siê powszechnie, jako jedyni zdolni s¹ do generowania uczuæ wy-

¿szych. Mi³oœæ, nienawiœæ...

– Generowanie mi³oœci? Wygenerowana mi³oœæ to brzmi nêc¹co.

– To tylko ¿argon, przecie¿ pan mnie rozumie. Potrzebujemy wyizolowanej grupy

istot rozumnych, no – przynajmniej myœl¹cych podobnie do nas – któr¹ ³atwo by³oby

zasugerowaæ. Czyta³ pan pracê doktora Darviana? Na pewno nie, zajmowa³ siê w³aœnie

uczuciami. Proszê pomyœleæ – w³adza nad w³asnym uczuciem, by³oby to najpotê¿niej-

sze narzêdzie w rêku cz³owieka.

– Narzêdzie, przepraszam, do czego?

– Do konstruowania lepszej wspólnoty, panie Jêdras.

17

background image

– Ta, któr¹ mamy, nie wydaje siê najgorsza. Ciekawi mnie jedno... Oczywiœcie jasne

jest, ¿e nie mam pracy, mój ident jest niewiele wart...

– Ile przeznaczamy na ten etap badañ? Nigdy nie wyda pan œrodków, które mo¿emy

panu zaoferowaæ.

– Lecê! Zaraz... a co w³aœciwie mia³bym tam zrobiæ?

– Pozostawiam to pañskiej intuicji. Najogólniej: spróbuje ich pan pobudziæ uczucio-

wo, zastymulowaæ. Na przyk³ad: nie czyñmy sobie krzywdy, bo wszyscy jesteœmy braæ-

mi, mamy wspólnego ojca, któremu zale¿y na nas, nadstawiajmy drugi policzek, ¿yjmy

w ubóstwie, coœ tam pan wymyœli, doktor Darvian panu pomo¿e.

– To mo¿e byæ niebezpieczne, drogi in¿ynierze! Wykoñcz¹ mnie, zanim zd¹¿ê

otworzyæ usta, by któregoœ z nich poca³owaæ!

– Proszê nie ¿artowaæ. Na orbicie zakotwiczy translokowany z panem nasz najnow-

szy kr¹¿ownik „Lucylla Nebo“, a jego za³oga bêdzie obserwowaæ doœwiadczenie i na-

tychmiast pospieszy z wszelk¹ konieczn¹ pomoc¹. I jeszcze jedno – doœwiadczenie za-

kodowaliœmy pod nazw¹ „Misja“, wiêc najodpowiedniejszy dla pana pseudonim

brzmieæ musi „Misjarz“.

>

– Zgodzi³eœ siê?! – Hania patrza³a na mnie z przera¿eniem zmieszanym z politowa-

niem. Pocz¹tkowo ³udzi³em siê, ¿e jest tam te¿ trochê niepokoju.

– Himilsbach to mi³y cz³owiek, choæ chyba zbyt uczciwy. Wszystko mi powiedzia³,

misja nie jest ¿adn¹ tajemnic¹.

– Fajnie pykasz tym dymem – Ala zainteresowa³a siê sposobem, w jaki palê fajkê. –

Raz z jednej, raz z drugiej strony.

– Dla równowagi – wyjaœni³em.

– Zaparzê herbatê – Hania zniknê³a w kuchni.

– Chcia³am wyskoczyæ na Austrel, mam w koñcu trochê czasu by po¿eglowaæ po ka-

na³ach, a tu nic nie wychodzi – Ala by³a szczerze zmartwiona. – Masz mo¿e papierosa?

– Nie, nie wiedzia³bym, jak go u¿yæ.

– Szkoda, znowu zaczynam paliæ – westchnê³a.

– Nie rób tego – uœmiechn¹³em siê do niej. – Zobaczê, co s³ychaæ w kuchni.

Podnios³em siê z fotela. Ka¿dy krok sprawia³ mi tak¹ trudnoœæ, jakbym wpad³ w pe³-

ne przeci¹¿enie przy uszkodzonym antypolu. Ale musia³em pogadaæ z Hani¹. Zosta³o

mi niewiele czasu. Nie wiedzia³em tylko, sk¹d ta nag³a trema.

Hania p³uka³a czarki. K¹tem oka dostrzeg³em pojemnik z jak¹œ kolorow¹ potraw¹

w przezroczystej wazie.

– Spróbujesz? – Hania unios³a naczynie z sa³atk¹. Spojrza³a na mnie, a pytanie, zga-

s³e ju¿ w powietrzu, nadal czai³o siê w jej oczach. – Ala to przygotowa³a.

Spróbowa³em, co pozwoli³o mi odwlec rozmowê, do której siê szykowa³em. Potrawa

smakowa³a nieŸle. Hania poda³a mi talerz. Otrzyma³em te¿ pe³n¹ czarkê ³agodnego

18

background image

psychotropu. Spory ³yk doda³ mi si³ w

sam¹ porê. Wygas³¹ fajkê wsun¹³em

do kieszeni.

– Nie wiem, co robiæ – zacz¹³em

niezdarnie. Dzieci rób, idioto! za-

dŸwiêcza³o mi w uszach, nie wiadomo

sk¹d.

– Nie wiesz, co robiæ – Hania nawet

na mnie nie spojrza³a.

– Chyba nie wszystko jest w po-

rz¹dku z t¹ misj¹ – brn¹³em przez za-

spy nieœmia³oœci z trudem wyci¹gaj¹c

s³owa ze œniegu.

– Sam widzisz – tym razem spojrza-

³a na mnie, ale tak, jak kiedyœ w dzie-

ciñstwie, gdy szykowa³a mi mata. –

Jednak ju¿ siê zgodzi³eœ.

Za uchylonym kuchennym oknem

bucha³o ciep³em rozs³onecznione lato.

Có¿ oni winni, ci nasi cholerni przod-

kowie, ¿e zostali tam, sk¹d lepsza

czêœæ gatunku da³a nogê?! Nie mogli

z nami lecieæ. Nie rokowali najlepiej

ju¿ wtedy. Dziœ to pewnie tylko zwie-

rzêta...

– Tylko zwierzêta?! – Hania spoj-

rza³a na mnie zwyczajnie: z niesma-

kiem. Coœ mi siê musia³o wymkn¹æ.

– Myœlisz, ¿e to ludzie?

– Nie wiem. Jeœli nie bracia, to na

pewno kuzyni.

– Mo¿e w czymœ im pomogê? Mo¿e

coœ zrozumiej¹, jeœli w ogóle mówi¹.

Spójrz na to z tej strony.

– Ka¿da sprawa ma wiele stron i nie

mam zamiaru ich wszystkich ogl¹daæ.

Jestem w koñcu tylko prostym archi-

tektem, Pawe³. Zwykle kierujê siê po-

czuciem przyzwoitoœci i tobie, z ca³ym

tym twoim pogubieniem, radzê to sa-

mo. Jeœli wiesz, co to przyzwoitoœæ. Po-

plami³eœ siê – dostrzeg³a nagle coœ na

mym ³okciu. Musnê³a przelotnie moje

ramiê. D³ugo jeszcze pamiêta³em ten

19

Jestem w koñcu

tylko prostym

architektem...

background image

dotyk, mimo ¿e bardzo krótko trwa³ jako

fakt fizyczny. Czasem wydaje mi siê, ¿e mi-

styfikujê takie wydarzenia...

– Kontakt z technik¹ – wyjaœni³em.

Przez chwilê milczeliœmy. Nagle wypali-

³em szybciej, ni¿ zd¹¿y³em pomyœleæ:

– Dziwnie mi jakoœ przy tobie...

– Nie rozumiem?

– Niepokoisz mnie i dra¿nisz od jakie-

goœ czasu, co wydaje mi siê niebezpieczne

dla mego wewnêtrznego ³adu – wyplo-

t³em tê mistern¹ frazê i zamilk³em przera-

¿ony, co te¿ w³aœciwie plotê.

– Intrygujesz mnie – stwierdzi³a

ostro¿nie i nad wyraz w tej sytuacji tak-

townie.

– Mo¿esz byæ pewna, ¿e niczego od

ciebie nie chcê – niezbyt subtelnie za-

brn¹³em w jak¹œ œlep¹ uliczkê. Czego, u li-

cha, mia³bym od niej chcieæ?

– Powiedz, Pawe³, o co ci chodzi? Ale

tak konkretnie, dobrze?

– Atakujesz mnie, nawet o tym nie

wiedz¹c, samym swoim istnieniem. Je-

stem starym samotnikiem, najlepiej czujê

siê w Przestrzeni Cummingsa. Nie mam

g³owy do problemów, jakie niesie kontakt

z tob¹, ale i nie mam si³y go zlikwidowaæ.

Spróbuj mnie zrozumieæ... – poprosi³em

o coœ, czego sam nie potrafi³em dokonaæ. –

Spróbuj mi pomóc, jeœli nie proszê o zbyt

wiele...

– Nie muszê niczego rozumieæ. Przesa-

dzasz, jak zwykle. Nie by³am nigdy

w przestrzeni, o której mówisz. Nie wiem

nawet, co to takiego. Nie mam te¿, wy-

bacz, zbyt wielu zwi¹zanych z tob¹ wspo-

mnieñ. Przykro mi. W niczym ci nie po-

mogê, bo jak mia³abym to zrobiæ? Wyo-

bra¿asz sobie jakoœ moj¹ pomoc? A TO,

o czym próbujesz mi tak nieudolnie po-

wiedzieæ... – tu zawiesi³a g³os i spojrza³a

na mnie z takim niesmakiem, jaki odczu-

wa siê spostrzeg³szy, ¿e w ugryzionym

przed chwil¹ apetycznym jab³ku pomie-

szkuje ma³y bia³y robaczek – ...trzeba po

prostu uci¹æ. Nie widzê innego wyjœcia.

Zreszt¹ i ja muszê ci coœ powiedzieæ, skoro

dosz³o ju¿ do tego rodzaju, hm... zwie-

rzeñ...

U³o¿y³em siê w wielki znak zapytania

i zawis³em na jej ustach w tej, przyznacie,

niezbyt wygodnej i porêcznej pozie.

– ...domyœla³am siê od dawna czegoœ

TAKIEGO... By³am wiêc mo¿e trochê

szorstka... nie dziw siê, po prostu zaczy-

nasz budziæ we mnie podœwiadom¹ agre-

sjê.

– Co to, drzwi siê wam zatrzasnê³y? –

Alinka w sam¹ porê zajrza³a do kuchni, za-

czyna³o mnie bowiem jakoœ dziwnie

szczypaæ w oczach, które gwa³townie od-

wróci³em od Hani, korzystaj¹c z okazji. –

G³odna jestem do... kroæset.

20

przestrzeñ Cummingsa

background image

21

>

Gdy znalaz³em siê na ulicy, podesz³o do mnie dwóch pracowników Biura Bezpie-

czeñstwa Federacji. Zawsze chodzili we dwóch, dopiero wtedy sobie to uœwiadomi³em.

– Pawe³ Jêdras? – zapyta³ wy¿szy. Zawsze jeden by³ wy¿szy. Ciekawe.

Skin¹³em tylko g³ow¹.

– Pójdzie pan z nami.

Jechaliœmy doœæ szybko uliczkami miasta. Ze œcian domów zwiesza³y siê podarte

plakaty wyborcze gubernatora Greenspeaka, którego dobrotliwy uœmiech dziwnie

mnie irytowa³.

Pójdzie pan z nami...

BBF

background image

Aha, i piszcie, powiada, co widzicie, niczego, Higgins, ty ³ajzo, nie opuszczajcie, bo

ja tu nie mam czasu œlêczeæ przy odbiornikach, potem siê wszystko przeczyta i tyle. Po-

tem wtr¹ci³a siê Ama, ta Fait, która strasznie pieœci³a tê smrodliw¹ maszynê, coœmy j¹ a¿

tu przytachali. Mówi ta Fait (straszna baba, glêda taka) a wybierzcie, kapralu, ludzi (lu-

dzi, widzicie j¹, na Ziemi!) odpowiednich do naszego eksperymentu. Maj¹ byæ silni,

zdrowi, z jednego plemienia i niezbyt rozgarniêci. Niezbyt rozgarniêci, zauwa¿cie! A ni-

by jacy tu mog¹ byæ?!

Tak sobie lecia³em i tak sobie przypomina³em wszystko, co wiem o tej tu Ziemi.

Stare planecisko, zapuszczone, istot, he, he, rozumnych niewiele, parê po¿al siê koor-

dynatorze, miasteczek, z gliny lub kamienia, pasterze, zbieracze, u biegunów – gdzie

nikt przytomny mieszkaæ nie chce – dzikie hordy, technologii ¿adnej... W sumie zupe³-

nie nieciekawie, mo¿ecie mi wierzyæ. I jak tu znaleŸæ odpowiednich? Dzikie hordy od-

padaj¹, bo niebezpieczne. Mog¹ siê dobraæ do pierza, a ta pierdo³a (potem siê wyma¿e)

Jah–Weh zakaza³ braæ miotacz. Taki m¹drala, wiecie, ¿e niby mogê narozrabiaæ, histo-

riê tym istotom zaklinczowaæ czy jakoœ tak, strasznie m¹drze powiedzia³, plecie sam nie

wie co, no przecie¿ kapitan! Musi siê sadziæ, bo od razu by polecia³, i to nie na Ziemiê

ani na Austrel...

Nawet siê zastanawia³em, dlaczego w³aœnie on z t¹ Fait tu leci, ale mi powiedzia³,

jakby w myœlach czytaj¹c: wy, Higgins, tego swojego perkatego nosa w sprawy wy-

¿szych szar¿ nie wtykajcie. Widzicie, go, wy¿sz¹ szar¿ê! Co to ja potem... Aha, wiêc jak

22

Ziemia:

Moses

Ca³¹ tê pisaninê zleci³ mi kapitan Jah–Weh, znacie

go pewnie. Zjedziecie, powiada, Higgins, w spodku na

Ziemiê, zobaczycie co i jak, rozejrzycie siê tam, no wie-

cie, potem zobaczymy... Zobaczymy! Potem!

background image

mi tak powiedzia³, to i nie by³o co dalej siê

zastanawiaæ. W koñcu on tu szef, jak pod-

pad³, nie bêdzie siê t³umaczy³ byle kapra-

lowi. Trzasn¹³em kopytami, tak jest ser

i kropka.

Potem jeszcze ta Ama prawi mi o ja-

kiejœ donios³ej roli, o wadze, znaczeniu,

potomnoœci i inne dyrdyma³y. Ja, kapral

Andrew Moses Higgins (niby to o mnie),

mam byæ dumny, bo to zaszczyt. I jeszcze

¿e jestem pionier. Zawsze, uwa¿acie, jak

trzeba ty³ka nadstawiæ, to zaszczyt. A pio-

nier to moja babka mia³a, tak¹ skrzynkê

gadaj¹c¹ na pr¹d, czêsto go s³ucha³a, ss¹c

ssaka lub ci¹gn¹c portreta. A ¿e czêsto

spluwa³a byle gdzie, to zwarcie kiedyœ

zrobi³a. PóŸniej, gdy nam siê poprawi³o,

ojciec kupi³ modulator. Mówi³: b³ogoœæ

bêdzie, nerwuana i gulgot. Owszem, by³a

b³ogoœæ, krótko. Stary zapomnia³ wy³¹-

czyæ, nikt nie zauwa¿y³ i w tej b³ogoœci od-

jecha³. Wci¹gnê³o go. Potem siê okaza³o

¿e bezpieczniki drutem okrêca³, bo zapa-

sowe siê skoñczy³y, a mo¿e mocy chcia³

dodaæ... Taki to by³ ten mój stary... ale co

to was obchodzi. Przes¹dny by³.

A Jah–Weh nawet takiego starego nie

mia³. Klonowaniec.

Lecia³em wiêc ku tej Ziemi i g³ówko-

wa³em, gdzie by tu przysi¹œæ. Najlepiej

wœród pastuchów, bo to niewielu ich, kije

tylko maj¹, spokojni pewnie. Tak te¿

i przycelowa³em, trójk¹t w œrodku globusa

ziemskiego wybra³em, wspó³rzêdne do

kompsa wsadzi³em i czekam, a¿ przysi¹-

dzie. Komps dane po³kn¹³, œwiec¹ce kó³ka

trymera trójk¹t objê³y, w rogu czytam SY-

JAM, nawet dobrze nie pamiêtam, mo¿e

tam jakiœ b³¹d wyskoczy³, grat stary i prze-

ci¹¿ony, na Ziemi nigdy nie by³, móg³ siê

pomyliæ. Zreszt¹ Jah–Weh pozwoli³ l¹do-

waæ, gdzie mi siê spodoba, byle nie na bie-

gunach i nie w wodzie. W razie czego,

mówi³, macie Higgins skoczniê rakietow¹,

dacie kitê i podskoczycie gdzieœ bli¿ej lu-

dzi. Ca³y czas œmieszy³o mnie, ¿e oni z Fa-

it tak siê tych ludzi uczepili. Co mi to za

ludzie? ¯e przodki nasze czy kuzyny, po-

bratymcy jacyœ, krew z krwi i koœæ z koœci

to przecie¿ tylko g³upie gadanie. Wiado-

mo, kto tam na Ziemi kiedyœ zosta³. By³y

przyg³upy i s¹ przyg³upy. Nawet wirolo-

tów nie maj¹. Zwierz¹t pilnuj¹, ¿eby przy-

ty³y, potem sami je wpieprzaj¹, a skórê

wci¹gaj¹ na siebie i tak ³a¿¹. Ludzie! Te¿

coœ.

Szykujê siê wiêc l¹dowaæ, podwozie

wypuszczone, sprawdzam skoczniê na

plecach, a tu jak nie gruchnie. Komps wy-

siad³, tylko dym poszed³ zielony, ko³o g³o-

wy mi siê zakrêci³ i w ssaku znikn¹³.

23

background image

Myœlê sobie, Higgins, Ÿle z tob¹. Musisz usi¹œæ rêcznie, na sterach, bez wspomaga-

nia. Chwyci³em te dwie wajchy, co to, wiecie, miêdzy nogami pilotowi stercz¹ i dalej ni-

mi krêciæ. Jakoœ przesta³o rzucaæ, elektrony wróci³y do swoich dziur, dzia³a neuronowe

pochowa³y ryje, niesie mnie, ale coœ krzywo, schodzê bokiem, jakimœ dzikim uœlizgiem,

jednym s³owem krewa. Ledwo zd¹¿y³em namacaæ zwalniak i wyrzuci³o mnie w ostat-

nim momencie. Nie lubiê tego jak dziabli. W g³owie siê krêci, dech zapiera, ale có¿ ro-

biæ. Lepsze to ni¿ daæ siê rozp³aszczyæ w swobodnym spadaniu. O nie, Higgins, nie z to-

b¹ te numery.

Potem tylko plusnê³o i czujê, ¿e mokro. Ani tchu z³apaæ, ani siê ruszyæ. Otwieram

oczy, bo na wszelki wypadek mia³em je zamkniête, a tu zwyk³e b³oto, trzciny jakieœ –

wpakowa³em siê do rzeki. I to tak, ¿e ani rêk¹, ani nog¹ ruszyæ.

Tkwi³em w tym bagnie doœæ d³ugo, jakieœ zielone bestie z wielkimi zêbami przep³y-

wa³y obok, na szczêœcie nie by³y g³odne, albo takiego dziwu jak ja nigdy wczeœniej nie

widziawszy chcia³y mi siê baczniej przed posi³kiem przyjrzeæ. Myœla³em, ¿e taki bêdzie

koniec mojej wyprawy, misji dziejowej, niech tê Amê pokrêci. Pionier skoñczy w brzu-

chu zielonej bestii. Komunikator dzia³a³, pos³a³em wiêc na SYNAJA sygna³, na co

Jah–Weh kaza³ gêbê zamkn¹æ, g³upot nie gadaæ, bo coœ tam dalekowidzem dostrzega

i pomoc niby blisko. Poza tym byle duperel¹, kapralu Higgins, g³owy swojemu kapita-

nowi nie zawracajcie – gada – bo jak wrócicie, to siê z wami policzê ostatecznie. SiedŸ-

cie cicho, mo¿ecie najwy¿ej trochê pokwiliæ, niczym niemowlê, to ktoœ was znajdzie,

a jak bêdziecie buczeæ, to siê przestraszy i da dyla. I jeszcze doda³, ¿e ³¹czyæ to on siê

bêdzie ze mn¹, nie ja z nim, i ¿eby jego imienia nie wzywaæ po pró¿nicy, bo ma wa¿niej-

sze sprawy na g³owie, ni¿ taki pierdo³a, jak ja.

24

background image

Bo g³os mia³a zaiste niezwyk³y, to muszê szcze-

rze powiedzieæ. A¿ mnie coœ w do³ku œcisnê³o, ru-

szyæ siê nie mog³em, tylko uszu nadstawia³em, by

nic z jej gadania nie uroniæ. Jakoœ tak mi siê jej do-

brze s³ucha³o, jeœlim jeszcze o tym nie pisa³. Ale

jak d³ugo mo¿na s³uchaæ, choæby najpiêkniejszego

g³osu, gdy tkwi siê po pachy w cuchn¹cym szla-

mie, wœród wij¹cych siê wokó³ zêbatych bestii...

– Pomocy! – zakwili³em wiêc raz jeszcze, a po-

³apawszy siê, ¿e wci¹¿ kwilê, doby³em nieco ducha

i jak nie wrzasnê:

– Wyci¹gnijcie mnie st¹d, do jasnych pioru-

nów!

Wystraszy³y siê nieco, zamilk³y, to ja ju¿ spo-

kojniej:

– Choæ rêkê podaj, piêkna istoto, bo dychaæ mi

trudno, a i bestie coraz œmielej na mnie spogl¹daj¹.

– Ktoœ ty? – spyta³a ta, co mówi³a, ¿e Isztar ma

na drugie.

– Jam jest Andrew Moses Higgins, z Unii – wy-

jaœni³em, czuj¹c ¿e tak trzeba, bo inaczej zrozu-

mieæ bêdzie im trudno.

Wa¿niejsze sprawy, zauwa¿-

cie. Wa¿niejsze, ni¿ misja?! Ju¿

ja wiedzia³em, co to za sprawy.

Stara³ siê os³aniaæ mównicê, ale

i tak, a¿ tu w tej zgni³ej wodzie,

s³ysza³em g³upie chichoty Amy.

Znam takie wa¿ne sprawy,

w koñcu klonowany nie by³em,

nie? Ale co bêdê z nim dysku-

towa³. Wy³¹czy³em komunika-

tor, schowa³em mównicê i pa-

trzê na brzeg.

Na brzegu zaœ ruch siê zro-

bi³. Jakaœ istota ziemska, trochê

mniejsza ode mnie, w niebie-

skiej szacie pod szyjê, z dwoma

rzêdami z³oto po³yskuj¹cych

guzików od pasa po ramiona,

idzie i siê, cholera jasna! uœmie-

cha. A¿ zakwili³em ze z³oœci.

Druga istota, co razem z ni¹

sz³a, powa¿niejsza jakaœ, coœ

tam tej pierwszej na ucho szep-

cz¹c, palcem mnie wskaza³a.

– Pomocy! – zakwili³em

znowu, bo strach mnie zdj¹³, ¿e

odejd¹, poœmiawszy siê miêdzy

sob¹.

– Co za dziwad³o jakieœ –

mówi ta pierwsza, z guzikami.

G³os ma ³adny, doœæ niski, ale

kobiecy. Lubiê kobiece g³osy

o takiej barwie, zas³ucha³em siê

wiêc, nawet mnie nie zdziwi³o,

¿e wszystko rozumiem.

– To¿ on jak Sargon z Akadu

w trzcinach siedzi! – parsknê³a

ta druga, wiêksza.

– Sargon! Zaprawdê, a ja

przecie¿ Isztar mam na drugie –

zaœpiewa³a pierwsza.

25

...i siê, cholera jasna!

uœmiecha...

background image

– Zuniji? – pokrêci³a g³ow¹ ta druga, wy¿sza i mniej powabna. – Dziwne imiê nosi-

cie, szlachetny mê¿u.

Da³¿ebym ja jej za tego mê¿a, gdybym siê móg³ ruszaæ!

– Nie pora, by prezentacjê celebrowaæ, szlachetna pani – zauwa¿y³em lekko niecier-

pliwie.

– Wyci¹gnijmy¿ biedaka, bo siê przeziêbi – uwaga m³odszej wyda³a mi siê ca³kiem

roztropna i ju¿ czu³em, ¿e j¹ polubiê.

Poda³y mi koniec jakiegoœ kija, zapar³y siê obie, poci¹gnê³y mnie na brzeg. Gdy zaœ

wylaz³em, okaza³o siê, ¿e kombinezon mam w strzêpach, po w³osach skacz¹ mi iskry ze

skoczni, antena powyginana dynda na mych plecach, s³owem – nêdza i rozpacz. Otrze-

pa³em siê jakoœ, otar³em, oczyœci³em z wodorostów te partie stroju, których mog³em do-

siêgn¹æ i czekam, co dalej.

– Mówisz, Zuniji, ¿eœ Moses... – zamyœli³a siê Isztar. – Ses to po naszemu syn. Jesteœ

z Moabitu, Ammonitu, Bellemnitu czyœ mo¿e Eper?

– Na pewnom nie Eper, pani. Z Unii przybywam, nie z tego œwiata do którego nale-

¿ysz, piêkna wybawicielko – sk³oni³em siê, nie zapominaj¹c przytrzymaæ podartego roz-

pora. – A imiê me Moses. Kto mnie nie lubi, wo³a Higgins lub kapral Higgins.

– £adnie siê nazywasz – zauwa¿y³a Isztar. – Choæ trudno spamiêtaæ: Moses Kapral

Zuniji Higins... Dla mnie bêdziesz Moses, kapralu z innego œwiata, cokolwiek to ozna-

czaæ mo¿e. Mnie zw¹ Isztar, choæ to tylko drugie imiê. Pierwszego nie lubiê, wiêc go

nie poznasz, a to moja powiernica, Hebrajka Mamka Isitija.

– To bardzo ³atwo zapamiêtaæ – odpar³em grzecznie i pocz¹³em skakaæ to na jednej,

to na drugiej nodze, by resztka wody wyciek³a mi z uszu, co widz¹c Isztar rozeœmia³a

siê, tak jakoœ piêknie, nie otwieraj¹c niemal ust. Zrobi³o mi siê od tego œmiechu trochê

niewyraŸnie, bo to, musicie wiedzieæ, by³ œmiech niezwyk³y, jakiego nie s³ysza³em nig-

dy u¿adnej Unitki.

Poœmia³a siê trochê, potem uniós³szy obie rêce do g³owy zanurzy³a swe palce

w swych po³yskuj¹cych w s³oñcu w³osach, wichrz¹c sw¹ czuprynkê, co jeszcze przyda³o

jej wdziêku i rzek³a:

– IdŸ, Mamko, a wykarm dobrze tego tu Mosesa. A ty, Mosesie, gdy odpoczniesz,

opowiesz mi o tej swojej Uniji. Chêtnie pos³ucham. I imiê masz ³adne – powtórzy³a –

takie... nie starzej¹ce siê.

– Imiê mo¿e mi siê i nie starzeje – mrukn¹³em, na tej uwadze poprzestaj¹c.

Plot³em coœ tam potem jeszcze przez chwilê, by oko d³u¿ej nacieszyæ t¹ niezwyk³¹

postaci¹, a¿ wreszcie powlok³em siê za powiernic¹ Hebrajk¹, która – nie powiem – nie-

Ÿle mnie wykarmi³a, a i przyodzia³a lepiej, gdy¿ kombinezon, jak ju¿ chyba pisa³em,

nieŸle w katastrofie oberwa³.

26

background image

27

Ziemia:

Misjarz

i Miriam

– To musi byæ gdzieœ tutaj – powiedzia³a Ha.

Staliœmy na górce, by³o gor¹co.

– Jesteœ pewna? – spyta³a A.

Odwróci³em siê od nich. Coœ mi chodzi³o po g³owie.

– Coœ ci chodzi po g³owie – zauwa¿y³a Ha.

Potrz¹sn¹³em g³ow¹. Coœ spad³o mi z w³osów.

– Mylisz siê, Ha – by³em z³y, ¿e to zauwa¿y³a.

Ha odwróci³a siê od nas. Mru¿¹c oczy wpatrywa³a siê w Gu-

rê.

– A mo¿e to nie tutaj...? – mruknê³a A.

Podszed³em do A i po³o¿y³em jej d³oñ na ramieniu.

– Raczej tutaj, A. Raczej tutaj... – stara³em siê, by zabrzmia-

³o to tak, jak powinno.

– Jest za gor¹co – spostrzeg³a Ha.

– Tak. Ale to tutaj – upewni³em je. Znowu coœ chodzi³o mi

po g³owie, jednak nikt ju¿ na to nie zwraca³ uwagi. Gura powo-

li chowa³a siê za po¿yczonym lasem.

Staraj¹c siê nie nadepn¹æ ¿adnego paj¹ka, powoli wchodzi-

³em pod górê. Dopiero u szczytu uœwiadomi³em sobie, jak bar-

dzo brakuje mi wiatru. Jakiegokolwiek podmuchu. Tu nigdy

nie wia³o. Tak jakby w ogóle nie by³o powietrza.

– Idziecie? – rzuci³em przez ramiê, lecz Ha i A nie odpowie-

dzia³y. – Brakuje mi wiatru – doda³em.

background image

– Ja ju¿ po prostu nie odnajdujê tamtych wzruszeñ. S¹ wy-

palone. Nieby³e. Zwer–ba–li–zo–wa–ne. Czego tu w³aœciwie szu-

kamy?! – Ha macha³a rêkami na wszystkie strony, jakby próbu-

j¹c uchwyciæ niepochwytne.

– Najbardziej brakuje mi tu wiatru – upiera³em siê. – Najl¿ej-

szego podmuchu, dowodu na istnienie powietrza.

– Dowodu na istnienie Stwórcy Wszystkiego te¿ potrzebu-

jesz? – parsknê³a Ha.

– Patrzcie, po¿yczony las znika... – jêknê³a A.

– Piêknie. Prócz wiatru nie bêdzie i lasu – zauwa¿y³em.

– I tak by³ po¿yczony – machnê³a rêk¹ Ha. – Widocznie nad-

szed³ czas oddawania d³ugów.

Staliœmy na szczycie nagiej góry. Wokó³ by³o Nic.

– Wokó³ tylko Nic. Dlaczego tu tak pusto? – spyta³a A.

– Jest tu równie¿ Coœ. Stwórca Wszystkiego – uœmiechn¹³em

siê. Do Ha.

– Ba³wan – mruknê³a Ha.

– Pamiêtasz? Las po¿yczyliœmy z naszej Pierwszej Podró¿y –

przypomnia³em A.

– Upraszczasz... – zauwa¿y³a Ha. – A dok¹d to w³aœciwie je-

chaliœcie? – zainteresowa³a siê nagle.

– Do Ÿróde³ – uœmiechn¹³em siê. Do Ha.

– Do Ÿróde³? – zdziwi³a siê A. – Nigdy tak o tym nie myœla-

³am...

– Nie widzisz, ¿e on sobie kpi? – Ha spojrza³a mi w oczy,

bym poczu³ zmieszanie.

– Nie kpiê – poczu³em zmieszanie. – Dla mnie by³a to

podró¿ do Ÿróde³, których nie ma.

– Mimo wszystko upraszczasz – nie dawa³a za wygran¹ Ha. –

Gdybyœmy ten las, jak mówisz, po¿yczyli z waszej pierwszej

podró¿y...

28

background image

– Naszej Pierwszej Podró¿y – sprostowa³em. – A to zupe³nie

co innego. To nie jakaœ tam podró¿ P(0), poprzedzaj¹ca

podró¿e P(n).

– Nawet i w takim wypadku koncept pozosta³by p³aski – do-

koñczy³a Ha.

– Przy okazji, która to ju¿ twoja podró¿? – zainteresowa³a siê

nagle.

– Nie liczê, bo, jak zapewne wiesz, ka¿da jest Pierwsza.

– Kocha siê zawsze tê sam¹ duszê, choæ odnajduje siê j¹

w coraz to innych cia³ach – wyjaœni³a nam to A po swojemu, pa-

trz¹c pod nogi, gdzie pojawi³ siê ma³y zielony listek na cienkiej

³ody¿ce. – Nie chc¹ naszego lasu z powrotem – zdziwi³a siê.

– Doskonale wiesz, ¿e to by³ oszukany las, tak jak oszukana

by³a podró¿. Ty ca³y jesteœ oszukany – wygarnê³a mi Ha.

– ród³a nie by³y oszukane, choæ rzeczywiœcie powsta³y do-

piero w czasie podró¿y – wyjaœni³em, przedzieraj¹c siê przez

g¹szcz ga³êzi zwróconego lasu. Ros³y w miarê, jak siê do nich

zbli¿aliœmy, ja i A. Ha, o dziwo, nie mia³a na nie ¿adnego wp³y-

wu. A przecie¿ uwa¿a³em, przecie¿ by³em pewien, ¿e to ona

w³aœnie by³a wtedy ród³em róde³. Tu i teraz budzi³a we mnie

mieszane uczucia. Jej dusza przemieœci³a siê, musia³em przy-

znaæ racjê A.

29

background image

>

W pewnej chwili zda³em sobie sprawê,

¿e kr¹¿ê nad planet¹ i wypatrujê swojego

cia³a. Gdzieœ tu przecie¿ musia³o byæ, jeœli

teoria in¿yniera Himilsbacha mia³a siê

sprawdziæ. Ustêpuj¹ce majaki wskazywa-

³y, i¿ transfer dobieg³ koñca, wci¹¿ jednak

bezcielesnoœæ by³a jedynym faktem do-

stêpnym moim resztkowym zmys³om.

W³aœciwie samym ich korzonkom, które –

tkwi¹c w jaŸni – daremnie poszukiwa³y

swych receptorów.

Zastanawia³em siê, dlaczego mogê kr¹-

¿yæ nad planet¹ i na czym to kr¹¿enie po-

lega, skoro nie mam cia³a. Nie wiedzia³em

te¿ jak to siê dzieje, ¿e cokolwiek widzê,

pozbawiony bêd¹c oczu. A jednak kr¹¿y-

³em i widzia³em, choæ mo¿e nie oznacza³o

to tego samego, o czym myœlicie. W³aœnie

– raczej myœla³em, ¿e kr¹¿ê i widzê. Nie

wiem, jak siê to dzia³o. Nie wymagajcie

ode mnie zbyt wiele.

Wreszcie ujrza³em je. Le¿a³o w stercie

jakiegoœ suszu, zwiniête w k³êbek, dziw-

nie pokraczne i nieatrakcyjne. Nie przy-

puszcza³em, ¿e jest a¿ tak Ÿle. Nie mia³em

jednak wyboru. By³o to moje cia³o i cokol-

wiek bym o nim myœla³, musia³em ponow-

nie znaleŸæ siê w œrodku. Tylko jak?

Ruszy³em w kierunku sterty. Jak wleŸæ

w to coœ, co siê tam kuli? Przez dziurkê

w nosie? Himilsbach wspomina³ o mo¿li-

woœci uœlizgu, nie da³ mi jednak ¿adnych

instrukcji na wypadek tak daleko posu-

niêtego rozszczepienia. W koñcu moje do-

œwiadczenie nie mia³o precedensu. Nie-

wiele równie¿ czyta³em na temat ³¹czenia

siê z w³asnym cia³em po jego opuszcze-

niu. Lektury takie uwa¿a³em za stratê cza-

su. Cz³owiek nigdy nie czyta tego, co mo-

¿e siê kiedyœ okazaæ przydatne. Pamiêtaj-

cie o tym.

Sprawa okaza³a siê prosta. Pomyœla-

³em, ¿e jestem tam, w œrodku, i poczu³em

nagle, ¿e jest mi niewygodnie. To jednak

wspania³e uczucie mieæ cia³o, mo¿ecie mi

wierzyæ. Nareszcie poczu³em coœ prócz tê-

sknoty. Ta do Hani, tak niebacznie rozbu-

dzona, za nic nie chcia³a mnie opuœciæ, nie

mo¿na siê bowiem têsknoty pozbyæ tak ³a-

two – zwa¿cie – jak cia³a. Towarzyszy³a mi

wiernie, jak najg³upszy pies. Powrót fi-

zycznej niewygody ³agodzi³ j¹ nieco, mo¿e

wiêc by³em zbyt surowy dla mego cia³a?

Mo¿e opuszczenie go nie jest ¿adnym

wyjœciem? Nie koi przecie¿, a wrêcz potê-

guje dyskomfort...

Jakkolwiek wiêc nigdy przedtem ani

potem nie uwa¿a³em, by cia³o by³o mi do

czegoœ szczególnego w kontekœcie Hani

potrzebne, to jednak chwilowy jego brak

uleczy³ mnie z nadmiernej fascynacji

sprawami ducha, który okaza³ siê niewiele

wart, jako byt samoistny. I by³o to wyj¹t-

kowo korzystne dla mej jaŸni doœwiadcze-

nie. Uleczony bowiem zosta³em z owej

wiary w jakieœ wspólnoty dusz i podobne

bzdury, bo bez cia³ moglibyœmy co najwy-

¿ej unosz¹c siê nad planet¹ umrzeæ z nu-

dów, jeœli w ogóle jakakolwiek œmieræ jest

w podobnej sytuacji mo¿liwa.

Doktor Darvian nieŸle namiesza³

w mej jaŸni, zanim oddzieli³ j¹ od cia³a

i wys³a³ w Przestrzeñ.

30

background image

Ruszy³em przed siebie okolic¹ pust¹ i ponur¹. Wokó³ ¿ywego ducha. Przypomnia-

³em sobie, i¿ mia³ czuwaæ nade mn¹ kr¹¿ownik „Lucylla Nebo“. Ale skoro mój prosty

duch mia³ taki k³opot z synchronizacj¹, o ile¿ trudniej by³o przemieœciæ kr¹¿ownik, za-

³ogê, amunicjê i zapasy ¿ywnoœci... Nie spodziewa³em siê wiêc opieki „Neba“ w naj-

bli¿szym czasie.

Id¹c tak przez pustyniê zbli¿y³em siê do sporej rzeki, której mêtne wody bi³y o ka-

mienisty brzeg, tocz¹c siê ku sobie tylko wiadomemu przeznaczeniu. W rzece sta³

osobnik w odzieniu z sierœci zwierzêcej, przepasany pasem skórzanym wokó³ bioder.

Osobnika otacza³o kilka podobnie odzianych postaci, które ten polewa³ wod¹, coœ tam

mamrocz¹c pod nosem o plemionach ¿mijowych i przysz³ym gniewie.

Ju¿ mia³em oddaliæ siê stamt¹d, gdy goœæ w sierœci dostrzeg³ mnie i wrzasn¹³:

– Panie mój, a mo¿e mnie by tak ktoœ wreszcie ochrzci³?!

– Za pozwoleniem – zdziwi³em siê, wk³adaj¹c translator pod jêzyk. – O czym

mówisz, dobry cz³owieku?

– Padam z nóg, a tu jeszcze tylu chêtnych – ten na to.

– Zrób sobie przerwê – zaproponowa³em.

– Mów mi Janie – zaproponowa³ osobnik i doda³ – zw¹ mnie te¿ Chrzciciel... jako ¿e

chrzczê to oto plemiê ¿mijowe.

Tu powiód³ rêk¹ wokó³, a zgromadzeni na brzegu rejwach niesamowity podnieœli: –

Janie, a ochrzcij mnie... I mnie ochrzcij, bom nie ochrzczon jeszcze... A kiedy ja, Janie?

Patrzcie go, pogaduchy sobie urz¹dza, ten wlaz³ bez kolejki, a my ca³y dzieñ czekamy!

– Pawe³, Pawe³ Jêdras, zw¹ mnie te¿ misjarz – wyci¹gn¹³em rêkê, któr¹ Jan ob³api³

nagle i ca³owaæ pocz¹³ ³apczywie, a¿ siê nieco przestraszy³em. Musia³o to uruchomiæ

komunikator, przytroczony do mego nadgarstka, bowiem ha³as wielki przetoczy³ siê

przez horyzont, a gdyœmy g³owy podnieœli, oczom naszym ukaza³ siê – nie inaczej! –

31

Wokó³ ¿ywego ducha...

background image

³owi, gdy ten zwiastowa³ mu, i¿ matka moja poro-

dzi. Fakt, ojciec by³ w podeszlym wieku, a matka

te¿ nie pierwszej m³odoœci. Jednak nie nale¿y

w¹tpiæ, gdy Anio³ mówi. Tak wiêc, niech ci bê-

dzie, tylko zdejmij tê go³êbicê znad swej g³owy,

bym móg³ ciê wod¹ z Jordanu pokropiæ.

Z³apa³em wiêc sondê, otworzy³em zamek

b³yskawiczny i wyj¹³em dyskietkê, na której, jak

wspomnieli ci z „Neba“, zakodowano ostatnie

dla mnie instrukcje.

Jan tymczasem nabra³ wody w garœcie i pola³

m¹ g³owê, coœ tam pod nosem mamrocz¹c i ja-

kieœ tajemne znaki d³oñmi czyni¹c.

– Dobrze – mrukn¹³em, chowaj¹c dyskietkê

do kieszeni. – ChodŸmy w jakieœ ustronne i za-

cienione miejsce, bo tu za bardzo na widoku sto-

imy. Coœ mi siê wydaje, ¿e mamy sobie wiele do

powiedzenia.

astrostatek „Lucylla Nebo“, ko-

³ysz¹cy siê na stacjonarnym ci¹gu,

bij¹cy wokó³ ³unami emiterów

hamuj¹cych i rozsiewaj¹cy woñ

spalonej gumy – jak mniemam –

nieznan¹ tubylcom.

– Ej, Misjarz, to ty? Szukamy

ciê od tygodnia, a ty siê tu, kurwa,

k¹piesz! – dobieg³y z komunika-

tora s³owa niezbyt parlamentarne,

jednak sk³ama³bym twierdz¹c, ¿e

nie doda³y mi ducha. – Masz tu

ostatnie instrukcje od Himilsba-

cha, no i narka... synu cz³owieczy,

he, he...

Od „Neba“ oderwa³a siê nie-

wielka kuleczka, coœ jakby pta-

szek bia³y i sonda z instrukcjami

zawis³a nad m¹ g³ow¹.

– Panie, nie jestem godzien

sanda³ów za tob¹ nosiæ – za³ka³

Jan i przypad³ mnie ca³owaæ po

nogach, co nie by³o ³atwe – zwa¿-

cie i¿ staliœmy w wodzie – zaœ ci

na brzegu umilkli nagle, przypa-

truj¹c nam siê podejrzliwie, acz

z ciekawoœci¹. Po³o¿y³em wiêc

d³oñ na ramieniu Jana: – Najle-

piej bêdzie, jeœli skropisz wod¹

m¹ g³owê, bo ta ho³ota gotowa

mnie jeszcze wzi¹æ za coœ z³ego...

– Nie godzi siê, panie... – za-

³ka³ Jan ponownie.

– Dalej, chrzcij, potem ja

ochrzczê ciebie i bêdziemy kwita

– zaproponowa³em lekko znie-

cierpliwiony, bo rzesze na brzegu

ros³y, a nie wydawa³y siê przyja-

Ÿnie nastawione.

– Ojciec mój, stary Zachar, za-

niemówi³, bo nie uwierzy³ Anio-

32

...i pola³ m¹ g³owê

background image

Nastêpnie sam nabra³em podpatrzonym gestem wody w d³onie, wyla³em j¹ na ko³-

tuniasty ³eb Jana i, powód³szy wokó³ wzrokiem pewnym a w³adczym, zagrzmia³em:

– Ja ciebie te¿ chrzczê, Janie, jako ty mnie ochrzci³eœ.

>

– Myœleæ, zastanawiaæ siê, mo¿na wszêdzie – zacz¹³em.

Tu uœwiadomi³em sobie nagle, ¿e za wczeœnie jeszcze, by powiedzieæ wszystko. Na

jakim¿e to w³aœciwie etapie znajduje siê moja jaŸñ, doktorze Darvian? Wali³em g³ow¹

o mur niezrozumienia, zaœ jak dot¹d trzeszcza³a nie przeszkoda, a moja nieszczêsna cza-

szka. Przeszkodê wznios³em sam. Poj¹³em te¿ tam, na Ziemi, i¿ nie wszystko mo¿na

ka¿demu wyt³umaczyæ, ¿e istniej¹ tak tajemne pobudki czynów i tak skryte motywy,

które uniemo¿liwiaj¹ jakiekolwiek porozumienie, i¿ czasem lepiej mo¿e – o zgrozo –

zrezygnowaæ...

– Myœlenia nie mo¿na znormalizowaæ. Ramy ka¿dego dogmatu ograniczaj¹ swobodê

wêdrówki myœli – ci¹gn¹³em, czuj¹c, ¿e pl¹czê. Mêtlik i niejasnoœæ. Promieniowa³em

informacjami, jak cia³o doskonale czarne.

Doszed³em wreszcie do takiej wprawy, ¿e mog³em przywo³ywaæ obraz Hani, nie

przerywaj¹c ¿adnej wykonywanej w tym czasie czynnoœci. Gdy wiêc usiedliœmy z Ja-

nem w cieniu wysokiej ska³y, snuæ mi siê poczê³y po g³owie s³owa, ni to filozofi¹ pach-

n¹ce, ni majakiem sennym, ni têsknym skowytem do kogoœ, kogo nigdy ju¿ zobaczyæ

nie bêdzie wolno, a zakaz jest nie do z³amania, bo on sam mi ogl¹daæ siebie zabroni³...

Zrobi³o siê wreszcie ch³odniej. Nad Jordani¹, jak nazwa³em sobie dla porêcznoœci to

miejsce, zapada³ zmrok. Jan mocniej uchwyci³ swój kij podró¿ny i pogrzeba³ nim

w ognisku, nad którym przypieka³y siê dwie wonne jordañskie ryby.

– Niewiele mamy jad³a, panie – poinformowa³ mnie.

– „Nebo“ posiada niewyczerpane zapasy wszelakiego po¿ywienia. Czy¿ wypada

nam martwiæ siê takimi duperelami? – mrukn¹³em bezwiednie, ale obraz mej têsknoty

zbyt mnie zajmowa³, bym chcia³ go gasiæ, powracaj¹c do tej tam ziemskiej przaœnej rze-

czywistoœci.

Rano, gdy zaszed³ Ksiê¿yc, a równinê rozœwietli³a gwiazda zwana S³oñcem, ruszyli-

œmy w drogê. „Jak mog³em do tego dopuœciæ...“ – beszta³em siê w myœlach, katuj¹c

jaŸñ, trzês¹c¹ mym cia³em, znowu czuj¹c ich wzajemn¹ obcoœæ i nieprzystawalnoœæ.

„Czy têsknota za kie³kuj¹cym uczuciem to uczucie w³aœnie, czy te¿ bierna jedynie ob-

serwacja budz¹cej lêk pustki, jaka pozostaje, gdy obraz Tej Najœwiêtszej blaknie,

wspomnienie wygasa, szaroœæ œwiat³o przes³ania... Kocham czy kochaæ siê wzbraniam,

lêkam siê, czy bezczelnie w oczy przeznaczeniu patrzê, czekaj¹c, co przyniesie...“

– Panie, przed nami rzesza stoi, drogê nam zagradza. Musisz przemówiæ do nich, bo

Ÿle bêdzie.

33

background image

„Ty sobie tak mn¹ g³owy nie zaprz¹-

taj“ – dobieg³o mnie nagle, nie wiadomo

sk¹d.

„£atwo ci mówiæ“ – odpar³em jednak,

bowiem wyda³o mi siê wszystko jedno,

czy do siebie, czy do innej jaŸni gadam. –

„Siedzi we mnie co najmniej dwóch Paw-

³ów. Ten co z tob¹ rozmawia, nie jest tym,

który zaprz¹ta sobie g³owê twoim obra-

zem. Ba, on z nim walczy!“

„Z Paw³em?...“ – obraz, jak zwykle,

chwyci³ mnie za s³owo.

„Z Paw³em i z obrazem“ – odpar³em,

by sprawê na wszelki wypadek zagma-

twaæ.

OdpowiedŸ, jak odpowiedŸ... Nawet

gdybym jej rzeczywiœcie obrazowi udzie-

li³, i tak niewiele by zrozumia³. Takie ju¿

one wszystkie – obrazów Ÿród³a niepo-

skromione. Ale czy godzi³o siê walczyæ

z pamiêci¹?

– Panie, rzesza... – Jan chwyci³ mnie za

³okieæ i potrz¹sn¹³.

– Ciszej, Janie. Ze swym stwórc¹ ga-

dam – odpar³em z³y, ¿e mi konwersacjê

przerwa³ w tak interesuj¹cym momencie.

– Wiesz, ¿e to ona mnie stworzy³a?

– O mesjaszu! To ON jest... kobiet¹?!

– Misjarzu, jeœli ju¿, i jaki ON, idioto...

Ona jest kobiet¹, nie mam najmniejszych,

niestety, w¹tpliwoœci. Choæ... no có¿...

i tak nie zrozumiesz. Tak, ona mnie stwo-

rzy³a, ale wiem o tym dopiero od chwili,

gdy pokaza³a mi drzwi.

– Wygna³...³a z raju...

– Coœ w tym rodzaju – wykrzywi³em

ryja w krzywym uœmiechu. – Pêta³em siê

to tu, to tam po innych œwiatach, nie bar-

dzo wiedzia³em w co rêce w³o¿yæ, i nagle

b³ysk, œwiat³o... Nie macie tu kompute-

rów? Na tej dyskietce zmieœci³bym nie-

jedn¹ opowieœæ. Mo¿e gdzieœ tutaj... nie,

idiota ze mnie. Janie, przyjacielu, wiesz,

¿e pisaæ mo¿na tylko dla kogoœ?

– Dla Pan... ni?

– Dla Pani, niech ci bêdzie. Nigdy tak

o niej nie myœla³em. Ale jest pani¹, tak po

wielekroæ pani¹. Pani¹ mej duszy na pew-

no.

– Da³... ³a ci duszê...

– Oczywiœcie. Nie jesteœ taki g³upi.

Stworzy³a mnie – tchnê³a w me cia³o, ta-

kie sobie, szczerze mówi¹c, marnoœæ nad

marnoœciami, duszê. Dziêki niej zaistnia-

³em jako cz³owiek, istota rozumna. Jakie

to proste.

– Gotujcie drogê pañsk¹! – wrzasn¹³

Jan, a ja nie bardzo wiedzia³em, czy cza-

sem ze mnie nie zakpi³...

Ujrza³em wreszcie wielk¹ rzeszê ludz-

k¹, która sta³a naprzeciw nas wpatruj¹c siê

w nasze postacie i coœ tam szemrz¹c miê-

dzy sob¹. – Prostujcie œcie¿ki jego, ka¿dy

34

ty sobie tak mn¹ g³owy

nie zaprz¹taj...

background image

padó³ niech bêdzie wype³niony, a ka¿da góra i pagórek zniesione... a ju¿ i siekiera do

korzenia jest przy³o¿ona, wszelkie wiêc drzewo, które nie wydaje owocu dobrego, zo-

stanie wyciête i w ogieñ wrzucone...

– Zaraz – przerwa³en nagle, olœnieniem jakimœ trafiony. To œwietna okazja, by – jak

to t³umaczy³ Darvian? – posiew rzuciæ.

– Mówiê wam, zaprawdê ¿aden prorok nie jest uznawany w ojczyŸnie swojej – zamil-

k³em na chwilê, by myœli zebraæ, a i rzesza umilk³a, czekaj¹c co te¿ dalej powiem. –

A ojczyzna moja nie z waszego jest œwiata...

– Królestwo... – szepn¹³ mi Jan do ucha.

– Oczywiœcie, bracia. Królestwo moje nie z tego jest œwiata, azali¿... Wiele tu panien

macie? – spyta³em z g³upia frant, ale rzesza na szczêœcie milcza³a, uznaj¹c za retorykê

s³owa moje. – Milczycie, wiedzcie wiêc, ¿e „Nebo“ w zamkniêciu swoim podró¿owa³o

do Ziemi waszej jakieœ trzy ziemskie lata i szeœæ obrotów Ksiê¿yca waszego. I kobiety

¿adnej w za³odze, o ile wiem, nie mieli. No tak, ale co to was mo¿e obchodziæ – tu kon-

cept nieco straci³em.

– Ach, có¿ mamy z tob¹, mesjaszu niewydarzony – rzek³ nagle jeden z t³umu. – Przy-

szed³eœ nas zgubiæ? Wiemy dobrze, kim jesteœ.

35

ach, có¿ mamy z tob¹, mesjaszu niewydarzony...

background image

– To g³upi Damian. Nie zwracaj na niego uwagi, panie – szepn¹³ Jan.

– Zamknij siê – warkn¹³em ostro. – WyjdŸ z t³umu, Damianie i nie przekrêcaj funk-

cji mojej, która brzmi „misjarz“. W t³umie ka¿dy odwa¿ny. Stañ mo¿e naprzeciw mnie,

jak mê¿czyzna. Sk¹d mo¿esz wiedzieæ, kim jestem i sk¹d przychodzê?

Damian wyszed³ na œrodek i spojrza³ mi hardo w oczy.

– Stojê. I có¿ ty na to?

– Bracie – rzuci³em w olœnieniu, a podszed³szy doñ, w ramiona go wzi¹³em, uca³owa-

³em i poklepa³em, zdaje siê, po zaroœniêtym policzku.

Ten zaœ sta³ przez chwilê jak oniemia³y, a¿ pad³ na kolana przede mn¹ i zajêcza³:

– Kim¿e jesteœ, ¿e maj¹c w³adzê i moc, nakaza³eœ mi wyjœæ, a ja wyszed³em? Oj, ro-

zejdzie siê wieœæ o tym, rozejdzie... O, jasno widzê, o jasno, jakem Damian. Wszyscy

œmiaæ siê teraz bêd¹ ze mnie, nieszczêsnego.

– Widzicie wiêc sami, ¿e moc uczucia jest wielka. Muszê i w innych miejscach

mówiæ o... królestwie moim, by inni tak¿e te wspania³e wieœci pos³yszeli. Tak wiêc wy-

baczcie, ale na nas pora. Czasu zosta³o mi niewiele, by siê wype³ni³a misja moja. No to

amen.

– Amen, amen! – odkrzyknê³a rzesza, smakuj¹c s³owo nowe, którym odt¹d zapewne

pos³ugiwaæ siê bêd¹ z upodobaniem na pami¹tkê moj¹. A jeœli nie, to i tak nic stracone-

go. Darvian mówi³ o koniecznoœci implantowania fonemów. Muszê coœ jeszcze wymy-

œliæ...

>

Któregoœ dnia doszliœmy nad jezioro. Rzesze jak zwykle t³oczy³y siê wokó³ mnie,

a przy brzegu w dwóch ³odziach rybacy co chwilê wyci¹gali puste sieci. Wszed³em wiêc

na jedn¹ z ³odzi, Jana pos³awszy po coœ na przek¹skê, i stamt¹d naucza³em, nie bardzo

nawet pamiêtam o czym, zapewne jak zwykle o mi³oœci, bo przecie¿ o tym Wielki Prak-

tyk i Bystrzak Pid¿ej najwiêcej ciekawego ma do powiedzenia, jak ju¿ wiecie... Gdy

jednak g³ód pocz¹³ mi doskwieraæ, a Jan ci¹gle w pobliskim miasteczku marudzi³, wpa-

d³em na pomys³, by tym biednym prostaczkom nieco w po³owach dopomóc. Wyj¹³em

cichcem wtyczkê z komunikatora, gdzie oko³o 2000 woltów sta³ego napiêcia buzuje,

i za plecami w wodzie j¹ zanurzy³em, by ryb nag³uszyæ. Po chwili zaœ zaproponowa³em

sprytnie, by w tym miejscu sieci zarzucili. Tak te¿ i zrobili. Jakie by³o ich zdumienie,

i rzesz na brzegu zgromadzonych, gdy sieæ pe³na ryb z toni siê wynurzy³a! Potem siê

zreszt¹ od owych rybaków odczepiæ nie mog³em, ³azili za mn¹ wszêdzie do koñca misji,

s¹dz¹c pewnie, ¿e sposób w jaki ryby im do sieci napêdzi³em nieszczêœni podpatrz¹, by

g³odu nigdy nie zaznaæ.

36

background image

– To zwykle zaczyna siê niewinnie –

zacz¹³em dla wprawy kolejny wyk³ad

przed Chrzcicielem, gdy w³ócz¹cy siê za

nami rybacy posnêli, a rzesze, zjawiaj¹ce

siê przy mnie nie wiadomo sk¹d, posz³y

sobie nie wiadomo gdzie, pewnie zoba-

czyæ jakieœ kamienowanie.

– Tak sobie patrzysz i nic nie zatrzy-

muje twego wzroku. Myœlisz, ¿e masz ju¿

spokój. Wiesz, Janie, jak to jest. I nagle to

przeklête lub b³ogos³awione – nikt nie

wie na pewno... – wzruszenie. Dokonu-

jesz analizy, bo przecie¿ jesteœ ju¿ doros³y,

wiele rozumiesz, znasz swoje reakcje,

przewidujesz niebezpieczeñstwa. Ale te

kilka ulotnoœci – wzruszaj¹cy szczegó³ do-

strze¿ony na rêkawie swetra (chitonu, do

licha), zadrapanie na palcu, œmiech, jakieœ

b³ahe lecz do ciebie wypowiedziane s³owa

– wszystko zaczyna ¿yæ w twej jaŸni w³a-

snym ¿yciem. I tu zaczyna siê podstêp

Natury. Tu, jeœli na to pozwolisz – a prze-

cie¿ trudno o w³adzê nad jaŸni¹ – kie³kuje

moc, której wkrótce nic nie bêdziesz móg³

przeciwstawiæ.

Ci¹gn¹³em w tym duchu doœæ d³ugo,

trac¹c powoli kontrolê nad translatorem,

mowa moja musia³a wydawaæ siê Janowi

coraz mniej zrozumia³a, przerwa³ mi wiêc

nagle, zniecierpliwiony, czego zwykle nie

czyni³:

– Panie mój, widzê, ¿e coœ ciê drêczy,

niczym robak figê zdrow¹ tocz¹cy.

– Ha... sam nie wiem lub te¿ oszukujê

siê, ¿e nie wiem co mi siê przytrafi³o. W³a-

sna natura p³ata mi figle.

– Która, panie? To¿ wiemy, ¿eœ dwojga

natur. Twej boskiej natury z³o siê przecie¿

nie ima.

– Z³o? Nie wiem, czy to w³aœciwe

okreœlenie. Zreszt¹ dobrze, mo¿e to i z³o...

opowiem wam jak by³o, a ¿e sprawa jest

powa¿na, obudŸ drugiego Jana, Mateusza,

£ukasza i Marka... Tak, si¹dŸcie tu przy

mnie i pos³uchajcie wszyscy, a ty, Chrzci-

cielu, bacz, by nikt nam nie przeszkadza³.

Wiem, ¿e bazgrzecie tam coœ we czterech

w skrytoœci przede mn¹, tego co wam te-

raz opowiem nie wa¿cie siê jednak spisy-

waæ, bo to sprawa nie do publikacji i z mi-

sj¹ moj¹ wiele wspólnego nie ma. Muszê

siê wygadaæ i tyle, jasne?

>

Ta niewiasta o szarych, powa¿nie pa-

trz¹cych oczach, przysiad³a siê do mnie,

gdy odpoczywa³em nad jeziorem Geneza-

ret...

Od razu wyda³a mi siê jakaœ niebez-

pieczna, bowiem obrazy inne tak blakn¹æ

poczê³y i migotaæ przy niej, jak koñcz¹ca

37

background image

swój ¿ywot ¿arówka wolframowa, u¿ywana w Federacji – ...w moim Królestwie – do roz-

œwietlania mroków nocy. Nie chcia³em pozbywaæ siê obrazów owych, bo z¿y³em siê

z nimi, nie przeszkadza³y mi, a smutek, jaki emitowa³y... wybaczcie – jaki z nich p³yn¹³

– sta³ siê moj¹ drug¹, jeœli nie wrêcz trzeci¹ natur¹. Czu³em, ¿e pozbywaj¹c siê obrazów

owych zmuszony bêdê konstytuowaæ sw¹ jaŸñ na nowo, w trudzie i znoju, w niepewno-

œci i mozole wielkim, nie jest bowiem ³atwo formowaæ magmê, z której ulepiono ludz-

kie uczucia.

– OdejdŸ, pani – rzek³em wiêc szorstko, uœmiechn¹³em siê jednak przy tym, bo jak

inaczej ni¿ z uœmiechem w niebieskawe zwierciade³ka duszy takiej spogl¹daæ i gdym

konstatacji tej dokona³, ju¿ wiedzia³em, ¿e jest Ÿle. – Zbyt niebezpieczna jesteœ dla

mnie i misji mojej tu na Ziemi. Nie wolno mi siê rozpraszaæ, zadanie moje nie z tego

jest œwiata, powiadam ci.

– Chêtnie nauk twych wys³ucham, czy¿ nie to jest misj¹ twoj¹, mesjaszu?

– Co wy wszyscy z tym mesjaszem... mów mi Pawe³... – parskn¹³em szorstko, miêk-

n¹c jednak gwa³townie i niepowstrzymanie, niczym plazma w emiterze ustawionym na

ci¹g hiperprzestrzenny. – Misja moja zabrania udzielaæ nauk pojedynczo, wystêpowaæ

mi wolno jedynie przed rzeszami i grupami ludzkimi. Nie ma w niej miejsca na ¿adn¹,

przepraszam za s³owo, niewiastê.

– Ja Miriam mam na imiê. To symptomatyczne, mam przyjaciela w Jeruszalaim

o tym samym imieniu, który bardzo ciê z charakteru przypomina.

„Dobrze, ¿e nie z urody“ – mlasnê³o we mnie z³oœliwie, choæ nie wiedzia³em, pod

czyim adresem. Czasem moja z³oœliwoœæ przeciw mnie samemu siê zwraca. „Przyjacie-

la“ powiedzia³a, a mo¿e „znajomego“, w ka¿dym razie jakoœ mnie to zapiek³o. Ze zdzi-

wieniem poczu³em, jak dra¿ni mnie, ¿e ktoœ oœmiela siê funkcjonowaæ w jaŸni Miriam

NA RÓWNI ze mn¹. Moje uzurpacje ros³y b³yskawicznie do monstrualnych rozmia-

rów, musicie przyznaæ.

– Symtomatyczne? – nie zrozumia³em.

– Tak w³aœnie uwa¿am. Symptomatyczne – powtórzy³a Miriam z uœmiechem. I po-

trz¹snê³a g³ow¹. I zamilk³a, a ja gwa³townie pocz¹³em przekopywaæ rejestry mych sza-

rych komórek w poszkiwaniu ery i œwiata, odpowiedzialnych za powstanie tego przy-

miotnika. Coœ mi siê tu nie zgadza³o. – Nie chcê ci przeszkadzaæ, Pawle, ale ciekawi¹

mnie twe nauki niezmiernie.

38

background image

– Trudno mi nawet wyobraziæ sobie, ¿e mi prze-

szkadzasz. Nigdy mi przeszkadzaæ nie bêdziesz – wy-

pad³o to ze mnie tak szybko, ¿e nawet nie zd¹¿y³em siê

zastanowiæ.

– A jednak chyba trochê ci przeszkadzam – odpar³a

i... odesz³a. I znów jej przy mnie nie by³o. Mo¿e posz³a

do owego imiennika mego... bogowie zlitujcie siê nad

jego koœæmi, gdy go dopadnê...

D³ugo potem rozmyœla³em o tym epizodzie, próbo-

wa³em znaleŸæ jakieœ racje, przemawiaj¹ce za koniecz-

noœci¹ udzielenia nauk osobiœcie i pojedynczo – wbrew

oczywistym zaleceniom i ostrze¿eniom dra Darviana –

jednak ¿aden rozs¹dny pretekst dla takiej niesubordy-

nacji nie pojawia³ siê w mej sko³atanej ³epetynie. Co

wiêcej – wcale nie by³em pewien, czy to owa Miriam

rzeczywiœcie pragnie mych nauk... czy te¿ to ja tylko

tak bardzo pragnê jej ich udzieliæ...

39

Miriam

pojawia³a siê potem przy mnie co ja-

kiœ czas, dziwnie siê po Judei miotaj¹c, i co jakiœ czas

znika³a, w najmniej oczekiwanych momentach, gdy

ju¿ myœla³em, ¿e przytrzymam j¹ na d³u¿ej w pobli¿u,

by ducha swego jej obecnoœci¹ syciæ... Jednak wszyst-

ko, co z siebie przy Miriam wydobywa³em, p³aszcza³o

nagle i trywializowa³o siê, jakby moc jej skierowany

przeciwnie do mojej posiada³a biegun. Niewiasta owa

z ka¿dym dniem mniej stawa³a siê zrozumia³a, a jej

jaŸñ przedstawia³a mi siê jako zupe³nie nieprzeniknio-

ny twór o tajemniczym lub wrêcz niepoznawalnym

przeznaczeniu. Sta³a siê te¿ Miriam bardzo szybko

owym conditio sine qua non misji mojej, ¿e u¿yjê jêzy-

ka okupantów waszych, który rozumiecie, choæ zapie-

racie siê tego na co dzieñ.

background image

40

–

4

ZECZYWIŒCIE, mesjaszu, nie napiszemy nic

o tym, co nam tu opowiedzia³eœ, do niczego bo-

wiem nam twa opowieœæ, wybacz œmia³oœæ, nie pa-

suje. Pokolenia przysz³e, które twe nauki poznawaæ bêd¹ z kart

naszych pamiêtników, mog³yby dojœæ do zgubnego przekona-

nia, ¿e na chwilê wypad³eœ z roli, ¿e misja nie Misj¹ ci a misyjk¹

jak¹œ siê sta³a, bo jak inaczej traktowaæ tak prywatny, tak osobi-

sty, tak intymny szczegó³, z którym nas w ³askawoœci swojej za-

pozna³eœ – pokiwali g³owami Marek, Mateusz, Jan i £ukasz,

a Chrzciciel nadal baczenie dawa³, czy nikt nie nadchodzi. – Po-

za tym, drogi mesjaszu, ju¿ widzimy oczami wyobraŸni tych licz-

nych przeœmiewców, którzy sterty zwojów zapisz¹ jakimiœ alter-

natywnymi historyjami twego ¿ywota, jakoby ca³kowicie w³a-

snym zauroczeniom podporz¹dkowanego.

– A

LTERNATYWNE historyje mej misji to

wrêcz koniecznoœæ, bracia moi, bowiem praw-

da o niej jest tak ¿enuj¹co nieciekawa, i¿ szczê-

œcie wasze, ¿e jej nie znacie – mrukn¹³em i pocz¹³em przywo³y-

waæ wszystkie te NIELICZNE i ulotne obrazy, zwi¹zane z Mi-

riam, a¿ siê spostrzeg³em co wyrabiam, wsta³em, otrzepa³em

zwoje p³ótna, w których tam siê na co dzieñ chodzi i ruszy³em

przed siebie, by myœli czym innym zaj¹æ.

alternatywne historyje...

background image

41

Ziemia:

Moses

i Isztar

Przez kilka dni w ogóle nie chcia³o mi siê gadaæ

z Jah–Wehem, zreszt¹ sam zakazywa³ ³¹cznoœci, wiêc nie

czu³em winy. Za to poznawa³em Ziemian, osobliwie zaœ

Isztar, która za wszystkich innym tubylców po wielekroæ

mi wystarcza³a. Nie trzeba mi by³o poznawaæ s³ug i s³u¿eb-

nic (bo tak ich nazywa³a), nie ci¹gnê³o mnie do pa³aco-

wych ogrodów i papiruœnic, natura te¿ niezwykle tam by³a

uboga, powietrze suche, gor¹ce, nieprzyjemne. Choæ,

przyznam, gdy ci¹gnê³a mnie w ró¿ne strony moja piêkna

ksiê¿niczka, rad za ni¹ biega³em, nawet nie sapi¹c zanad-

to, mo¿e ci¹¿enie na Ziemi nieco by³o mniejsze ni¿ pod

Trzeci¹, w Unii... Wycieczki nasze nie by³y dalekie, jeno

tyle, co za progi pa³acu nas wiod³o, dziwi³em siê atoli, ¿e

tak ze mn¹ chodzi, w koñcu có¿ dla niej by³ wart przybysz

Higgins, nie mog³em dociec przyczyn jej nadmiernej dla

mnie ³askawoœci, wreszcie przesta³em sobie tym g³owê za-

prz¹taæ, bo dobrze mi z tym by³o.

background image

K

TÓREGOŒ dnia wzi¹³em k¹piel,

natarto mnie wonnoœciami, przy-

brano w cha³at i wypuszczono

z sypialni, bym siad³ za sto³em. Siad³szy

zaœ pró¿no czeka³em pojawienia siê mej

najwiêkszej na tej planecie radoœci. Jeœæ

mi siê nie chcia³o, ³ykn¹³em czegoœ z cza-

reczki, wytar³em usta, przywo³a³em naj-

bli¿szego nagusa i pytam: a gdzie¿ to two-

ja pani, barbarzyñco? Na co on, gn¹c siê

w uk³onach, przestraszony nie wiedzieæ

czego, rzecze mi, ¿e chora. I znak jakiœ

w powietrzu d³oni¹ uczyni³, kreœl¹c coœ na

kszta³t elipsy, nie wiem, có¿ to w ich iko-

nografiji znaczyæ mia³o, pewnie kult ja-

kiœ...

Markotno mi siê zrobi³o, do sypialni

wróci³em, na wyro siê gwizdn¹³em, a¿ bal-

dachim zafalowa³, firany zaci¹gn¹³em i le-

¿ê. Gor¹cy dzieñ by³ wielce, choæ to ich zi-

ma podobno, muchy lata³y (takie ma³e,

czarne, brzêcz¹ce), a mnie ani jad³o, ani

napój, ani inne rozrywki nie ci¹gn¹. My-

œlê, Ÿle jest, skoro tak silnie rozstanie boli.

Co tu gadaæ – têskni³em. WyobraŸcie so-

bie – oto ja, doœwiadczony penetrator, ka-

pral Higgins z Unii, prawa rêka kapitana

Javaharlala Jah–Weha, uczestnik zaszczyt-

nej Misji, pionier, chluba Królewskiego

Instytutu – TÊSKNIÊ za takim chrab¹-

szczem! Œmiech pusty was bierze, tarzacie

siê po swych kobiercach w ciê¿kich kon-

wulsjach, widzê, jak z trudem ³apiecie od-

dech, ³zy ciekn¹ wam po policzkach stru-

gami, dawnoœcie siê tak setnie nie ubawi-

li. Po pachy macie radoœci i racja po waszej

stronie, moi przyjaciele...

Ale mnie nie do œmiechu w owym cza-

sie by³o, nie ¿arty mi w g³owie postawa³y,

gdym tak le¿a³ i rozmyœla³, w co te¿ wpa-

d³em.

Nagle dzwonek widzê, u³o¿a, zwykle

Isztar s³ysza³a, gdym zabrzd¹ka³, jakaœ ich

³¹cznoœæ prostawa to by³a, wiêc ³apiê zañ,

pobrzêknê, myœlê, podryndam, mo¿e choæ

odezwie siê do mnie, mo¿e s³ów parê za-

mieni, g³osem swym choæ ucho nacieszy...

Dzwoniê raz, drugi – cisza. Znowu

dzwoniê, jakieœ „halo“ niby s³ychaæ, zu-

pe³nie jak w Unii, gdy wideofon nawala,

wizja wysiada, w mównicy chrobocze. Na

nic wysi³ki, dzwonek odk³adam, a chcia-

³em opiniê pewn¹ us³yszeæ...

Bo by³o tak: Kiedyœ dopad³a mnie,

gdym na uczcie przez faraona wydanej

siedzia³ i pyta:

– Co tam czytasz?

A czyta³em w³aœnie swój raport dla

Jah–Weha sporz¹dzany, wci¹gnê³o mnie

to pisanie, musicie wiedzieæ, bardziej

o wszystkim nawet dla siebie ni¿ dla kapi-

tana skroba³em...

– Ee, takie tam, coœ nagryzmoli³em,

przegl¹dam.

– To ty umiesz pisaæ? – zdziwi³a siê

szczerze. – To¿ unas kap³ani tylko pismo

znaj¹, tajemnicy zazdroœnie strzeg¹, nikt

ze œwieckich prócz mnie tej sztuki nie po-

siad³ w Eguapie, a i ja nawet listu prostego

napisaæ nie potrafiê.

Zadziwi³em j¹, widzicie, cherubinka

jednego, ¿abê zielon¹, która nie wie na-

wet, jakie moce stawia przeciw sobie,

z krokodyla siê naigrawaj¹c.

– A o czym to jest? – spyta³a, spod oka

tak jakoœ na mnie popatruj¹c.

42

background image

...Najjaœniejsza Istoto, lekarzu duszy mej sko³atanej i budzicielu wen naj-

potê¿niejszych“ – mia³em na jêzyku, ale s³owa te wielkie natychmiast, nim

wybrzmia³y, z trudem niczym kulê œniegow¹ po³kn¹³em.

– Zobaczysz sama – wydoby³o siê ze mnie, zanim poj¹³em, co mruczê, zwój

jej nieszczêsnej podaj¹c.

Wziê³a delikatnie po¿ó³k³e karty w swe piêknie modelowane, ksiê¿niczko-

we palce, po³o¿y³a na pulpit, pochyli³a siê, czyta. I znów ten œmiech pos³ysza-

³em, delikatny, cichy niczym szelest opadaj¹cych w Unii liœci, gdy Trzecia co-

raz ni¿ej schodzi wegetacjê papu przerywaj¹c, migotliwy jakiœ, daleki, to nara-

staj¹cy niczym odg³os stru¿ki pere³ek wysypywanych z at³asowego mieszka

na blat marmurowy, to cichn¹cy gdzieœ w otch³aniach niebytu, mami¹cego

snem spokojnym – do dziœ mam go w uchu, do licha, nie sposób takiego œmie-

chu zapomnieæ, mówiê wam o tym w g³êbokiej konfidencji, bo trudno siê ta-

kiemu prostakowi jak ja do podobnych zauroczeñ przyznawaæ.

A oczy jej szare o têczówkach ostro¿nie cieniutkimi okrêgami obwiedzio-

nych to na mnie, to na papirus po¿ó³k³y ³ypa³y i... œmia³y siê razem z ni¹ ca³¹.

– Podoba mi siê – stwierdzi³a z przekonaniem i odda³a mi zwoje. – Podoba

mi siê – powtórzy³a. – Masz coœ jeszcze?

Tak oto sprawi³a, ¿e przytarga³em resztê zwojów z samotni mojej, do r¹k

jej da³em, a ona z miejsca do czytania siê bierze...

– Nie tu! – wrzasnê. – Schowaj to, na bogów, bo kto zoczy. W alkowie swej

w spokoju przeczytasz – radzê chytrze, a czujê, jak rogi diabelne za uszami mi

rosn¹, kopyta ³apcie rozpieraj¹, ogon pode krzy¿em kie³kuje. – Tam w cieniu

i cichoœci myœl moj¹ lepiej zrozumiesz – zapewniam.

Isztar uœmiecha siê, oczy jej b³yszcz¹, mówiæ NIE biedna nie potrafi. Po-

s³usznie zwoje do torby przepastnej wk³ada i tak oto znowu myœli moich kilka

uniej siê znalaz³szy, krótk¹ ³¹cznoœæ miêdzy jaŸniami naszymi nawi¹za³o.

Ho, ho, uwa¿aj Higgins, myœlê, durny jesteœ, nieraz ci to mówili, dobrze

byœ o tym pamiêta³. Wiesz ju¿ chyba, jak ³atwo postaæ z kogoœ uczyniæ, jak na

wolnoœæ twór taki siê natychmiast wyrywa, jak szatê mistyczn¹ na siê przyo-

bleka i umys³ twórcy swego m¹ci, zniewalaj¹c go i motaj¹c. Strze¿ siê, Hig-

gins, z Isztar postaci nie czyñ, poprzestañ na tych paru chwilach przyjemnych,

co œwiec¹ œwiat³em gwiazd dalekich – gdy zechcesz s³oñce z nich uczyniæ –

sp³oniesz w jego blasku. Patrz: oto imiê Isztar bez trudu spod rylca ci wyska-

kuje, kiedy zechcesz, a spróbuj je przy niej wypowiedzieæ! Jêzyk ko³kiem ci

43

„O TOBIE TERAZ BÊDZIE...

background image

stanie, oczy mg³¹ zajd¹, j¹kaæ

siê poczniesz, Higgins, czkawki

dostaniesz i tyle. Nie, pisanie

za ³atwe, zbyt wiele na jaw mo-

¿e wydobyæ, uwa¿aj, powiadam

ci, kapralu...

Wiêc dobrze, wybra³em co

lepsze kawa³ki, przejrza³em,

czy g³upot nie ma. Z trudem

powstrzyma³em rylec, by nic

nie dopisa³, by nic – co w skry-

toœci ma pozostaæ – ujawnione

nie zosta³o, bo ju¿ o to tylko mi

chodzi³o, by nie uciek³a, z pa³a-

cu nie wypêdzi³a, pisaæ nie za-

kaza³a. Da³em jej nareszcie na-

stêpne manuskrypty z dr¿e-

niem wielkim, z niepokojem,

jakby od reakcji na nie nie wie-

dzieæ co zale¿a³o. Ona zaœ pisa-

nie moje na bok od³o¿y³a z ha-

³asem, podobnym szczêkowi

zapadaj¹cej klamki, co z trza-

skiem za skazañcem w celi

œmierci na Otanie zapada.

A gdy na drugi dzieñ znowu j¹

przy ³aŸniach spotka³em, s³u-

¿ebnice swe odprawi³a i mówi:

– Masz coœ jeszcze, Mose-

sie?

– Musimy kiedyœ o dzie³ach

mych podyskutowaæ... – zacz¹-

³em sprytnie, bacz¹c, by bez-

czeln¹ sugestiê w nieporadno-

œci komunikatu ukryæ.

– Bardzo chêtnie podysku-

tujê – odpar³a Isztar z uœmie-

chem i na tym siê skoñczy³o, bo

¿eby jak¹œ sytuacjê do dyskusji

sposobn¹ sprokurowaæ, odwagi

mi nie starczy³o.

44

– Bo to, widzisz, jedynie kuracja taka, autotera-

pia, próba kreacji rzeczywistoœci sztucznej w miej-

sce tej, która czêsto nieznoœna, ból wieczny du-

chowi s³abemu sprawia – plot³em tylko, a Isztar

grzecznie przytakiwa³a, lecz pewniem j¹ nudzi³,

temat dyskusji zmar³ jakoœ zaraz z przyczyn, zdaje

siê, naturalnych.

– Pracujê nad rzecz¹ now¹... Zechcesz kiedyœ

przeczytaæ? – spyta³em nieopatrznie, nadmiernej

swej bezczelnoœci siê dziwi¹c.

– Wiesz przecie¿, ¿e chcê... – odpar³a po prostu.

background image

Tyle jeszcze pragn¹³em dodaæ, ale przecie¿ zabrzmia³oby to jak jakieœ triviuum ko-

miczne, pretensji pe³ne i do obrzydliwoœci banalne, choæ... prawdziwe.

– Zmobilizowa³aœ mnie... – zd¹¿y³em tylko oznajmiæ i tylem j¹ widzia³, posz³a bo-

wiem znowu do siebie i tu dyskusja nasza urwa³a siê, nim mia³a szansê dojrzeæ i temat

wyczerpaæ. Nie wiem do dziœ, dlaczego tak siê dzia³o. Czy to Isztar urywa³a w najnie-

bezpieczniejszych momentach nasze sam na sam, czy te¿ bogowie Unii strzegli mnie

jeszcze przed upadkiem w te sid³a ostatecznym...

2

ewnego dnia wezwa³ mnie ów faraon, Ramzes II mu by³o, do siebie, a gdym z lek-

tyki jako tako swe koœci wydoby³ i zgodnie z miejscowym zwyczajem w tysi¹cu po-

k³onów do tronu przycz³apa³, rzek³ mi:

– Pos³uchaj, przybyszu ucieszny – tu poprawi³ siê na swym siedzisku i korony trzy co

mu siê na g³owie przekrzywi³y wyprostowa³. – Darmozjadujesz u mnie, dziewki dwor-

skie ba³amucisz, twoje pogl¹dy ciê kompromituj¹, ³ajzo jedna, jesteœ grafoman, mito-

man i plotkarz, nic tylko skryb¹ nadwornym ciê zrobiê, bo b³aznów mam ju¿ dziesiêciu,

jedenasty nadmiar ha³asu by czyni³.

Sk³oni³em siê g³êboko, zbytek to ³aski by³ dla mnie. Pisaæ owszem, ale z g³owy,

z ducha umia³em, lecz z musu? Co innego Jah–Wehowi raport zdawaæ, co innego, jak

ka¿¹ i co ka¿¹, smarowaæ... Trudne mi siê to zda³o, lecz spróbujcie mo¿e kiedyœ z farao-

nem dyskusji.

– Lepiej ju¿ pójdê sobie na Syjam – westchn¹³em. – Polezê, gdzie oczy ponios¹, nic

tu po mnie, szanowny królu Eguapu, pociecha ze mnie bêdzie niewielka.

– Milczcie, przybyszu Higgins, powiadam, bo jeszcze chwila, a s³udzy moi odzienie

z ciebie zedr¹, kijami ob³o¿¹, a¿ spaæ na stoj¹co do zaæmienia Atona bêdziesz!

Przerazi³y mnie s³owa tak okrutne, wyda³o mi siê nawet, ¿e to sam Jah–Weh gêbê na

mnie rozdar³, ale sk¹d on by tu na owym tronie... nie, to faraon, kapitan nie mia³ tak

dziwnej czapki na czerepie, zaraz by mu siê z ³ysiny zsunê³a. Wisi na stacjonarnej i cze-

ka meldunku, a co ja mu w³aœciwie zameldujê? To¿ ³eb mi zaraz na poczekaniu urwie,

ze trzy hekabomby samosterowne spuœci i kraj ten piêkny spustoszy przypadkiem, bo

celownik na SYNAJU rozkalibrowany i trudno bêdzie we mnie trafiæ, rozrzutu unikaj¹c.

Zafrasowa³em siê mocno, za nic nie wolno mi by³o do tego dopuœciæ.

– Zgoda, faraonie, twoje na wierzchu – odrzek³em i w kancelarii pa³acowej niewolni-

ków pocz¹³em podliczaæ, by saldum na dzieñ ka¿dy co do sztuki siê zgadza³o. Padali jak

muchy, to i roboty mia³em sporo, com ksiêgi wyprowadzi³, to goniec przybywa, kwity

nowe na pulpit rzuca, rachubê od nowa czyniæ muszê. W krzy¿u ³upa³o, kapota na rêka-

wach siê wytar³a, oczy mg³¹ zachodzi³y, ¿e i Isztar na dwa kroki bym nie pozna³.

A byli wœród owych nieszczêœników Hebrajowie jacyœ, lud hardy, bitny, niepokorny

i nadzwyczaj urodziwy, ch³op w ch³opa, baba w babê. Zdawa³o siê, ¿e mo¿na ich kijami

m³óciæ, niby zbo¿e, a oni wcia¿ powstaj¹ i mno¿¹ siê w Eguapie ponad miarê, sporo fra-

sunku faraonowi przyczyniaj¹c. Hebrajów owych nasz Ramzes dziwnie nie lubi³, choæ

dziad jego, czy pradziad nad Nail wpuœci³ i g³odnych nakarmi³.

45

background image

Gdym któregoœ dnia po ciê¿kiej robocie na pustyniê wyszed³, by koœci strudzone na-

prostowaæ, ujrza³em, jak Eguapianin Hebraja kijem ok³ada. Amon we mnie wst¹pi³, bo

ma³o ¿ycia w Hebraju zosta³o, lada moment padnie i znowu saldo, owoc dnia ca³ego,

o kant swego zmêczonego ty³ka rozbiæ bêdê musia³! Rzuci³em siê na Eguapianina z an-

ten¹, któr¹ zwyk³em przy sobie nosiæ, gdyby mnie chêtka pogwarki z Jah–Wehem na-

sz³a, zdzieli³em go ow¹ po ³bie durnym, zakutym, we³niastym, a ten pad³ nie¿ywy na

piasek, w którym go te¿ zaraz bez ceregieli na wszelki wypadek zakopa³em. Hebraj zaœ,

miast wdziêcznoœæ okazaæ, nogi obie wzi¹³ za pas i tylem go widzia³. Czu³em, ¿e moja

porywczoœæ nic dobrego nie przyniesie, ze wpadnê wreszcie i tak te¿ siê sta³o. Oto

znów, po robocie, dwóch Hebrajów ujrza³em, jak kijami siê ok³adaj¹. Mówiê im tedy,

jak ludziom, dajcie pokój, albowiem saldo na dziœ wyci¹gna³em, krechê wielk¹ nanio-

s³em, rylec w piachu osuszy³em i spaæ siê zaraz zabieram. Gdy jeden z was padnie, pra-

wiê, ca³a robota na marne pójdzie. Na to oni, ¿em g³upi, g³upszy od wielb³¹dy sierœcia-

stej, która w swyn ³ajnie siê czochra i ¿e takiej, prawi¹ dalej, pokraki dawno nie widzie-

li, sk¹d siê wzi¹³em i czy mo¿e sam mam ochotê ich ukatrupiæ, jak owego Eguapianina,

co to nieborak dwieœcie kroków st¹d pod piachem do góry ko³ami siê za przyczyn¹ mo-

j¹ wyleguje... Po czym dodali, ¿e nikt mnie nad nimi sêdzi¹ nie uczyni³ i, ogólnie rzecz

ca³¹ ujnuj¹c, maj¹ mnie tam, gdzie wchodzi garb wielb³¹dy, gdy siê jej dosiêdzie.

Zakot³owa³o siê we mnie, bo to zwa¿cie sami: faraon na ¿artach siê nie zna, kroto-

chwil nie lubi, gdyby przew¹cha³ postêpek mój z owym nieszczêsnym Eguapianinem,

skórê by ze mnie œci¹gn¹³, na nice wywróci³, dobrze podsuszy³ i aba¿ur na lampkê oliw-

n¹ w œwiatyni Amona z niej przyszykowaæ nakaza³... Jako ¿e przywi¹zany do mej skóry

by³em, wola³em ju¿ pa³acu nie ogl¹daæ, w piaskach pustyni siê zaszyæ, czekaj¹c a¿ spra-

wa, dadz¹ bogowie, przyschnie.

I tu na pustyni ¿a³oœæ mnie ogarnê³a. Nachodziæ mnie poczê³y obrazy niezwyk³e,

a ka¿dy Isztar w sobie zawiera³, choæby tylko z boku, choæby w lewym rogu u do³u po-

staæ jej wdziêcznie po³yskiwa³a. W ¿aden sposób do ³adu dojœæ ze sob¹ nie mog³em, wy-

obraŸnia motywy najró¿niejsze z Isztar w roli g³ównej mi podsy³a³a, a ja bi³em siê z my-

œlami rzadko zwyciêstwa odnosz¹c. Gryz³em siê na owej pustyni, to ³a¿¹c bez celu, to

padaj¹c, to piasek z zêbów wyd³ubuj¹c, to wyj¹c do Ksiê¿yca (bry³a, co po orbicie Zie-

mi lata), to usypiaj¹c, by choæ we œnie ukojenia doznaæ. W takich to trudnych terminach

siê przez w³asn¹ g³upotê znalaz³em i nie mówcie mi, ¿e to b³ahe problemy by³y.

Usychaj¹c tak z têsknoty niczym chora figa dotar³em nareszcie do kraju Madian i tu

przy studni usiad³em, by nogi namoczyæ, czo³o sch³odziæ, pragnienie ugasiæ. Gdym tak

siedzia³, cz³onki swe rozkoszom k¹pieli poddaj¹c, nadesz³o panien Madianek siedem,

zwyczajne wszystkie lecz weso³e i rozfiglowane nad miarê.

– A co ten tak tu siedzi? Co za broda, jakie sanda³y ucieszne! – trajlowa³y jedna przez

drug¹. – A od kiedy to niebieski cha³at do zielonych portek pasuje?!

– A torbê ci jak¹ ma w garœci! Nie mogê, trzymajcie mnie siostry, bo skonam tu na

miejscu, do studni wlecê i szkoda bêdzie wielka!

46

background image

– Szkoda bêdzie, i owszem – odpar³em – bo studnia to

jedyna, o siedem wschodów waszej samotnej gwiazdy

dziennej od nastêpnej odleg³a.

– Jak œmiesznie prawi, cudak jakiœ – pisnê³a najstarsza,

co dziwnie natrêtnie postaci mej siê przypatrywa³a. – Chy-

ba ci on nie st¹d, nie Madian on chyba...

Doceni³em bystroœæ bia³og³owi¹, a i samotnoœæ do-

skwieraæ mi ju¿ poczê³a, bom rzek³ frywolnie:

– A nie zda³by ci siê, niewiasto, ch³op jakowyœ?

Ta, nie sp³oniwszy siê nawet, od brody jasnej, w tych

stronach rzadkiej wœród ludu, po stopy koœlawe, drog¹

zmêczone mnie obejrza³a, potem od stóp do brody wróci³a,

gdzieœ tak poœrodku wzrok d³u¿ej zatrzymuj¹c, i rzek³a:

– Hm... Ch³op to mo¿e nazbyt wielki komplement, uro-

dziwy jesteœ, cudzoziemcze, niczym koza, co du¿¹ ma tr¹-

bê, a ma³o ryczy... No, niech tam. PójdŸ z nami, œmieszny

cz³owieku.

Tak te¿ Madianki owe do ojca swego mnie przywlok³y,

ten zaœ m¹¿ zacny na mój widok gêbê bezzêbn¹ rozdziawi³:

– A któ¿ to taki, córki moje wszeteczne?!

– To cudzoziemiec, ojcze – odpar³a ta, która mnie wy-

bra³a, Sefora, zdaje siê j¹ wo³ali.

– Jam jest, którym przyby³ z daleka, Moses me imiê –

wyjaœni³em grzecznie. Okiem g³odnym powiod³em wokó³

i pytam:

– Nie macie tu placka jakiegoœ, dziadu stateczny, a wo-

dy lub piwa przynajmniej?

– Mam ci ja wszystko, czego zapragniesz, zostañ z nami,

cudzoziemcze, krzywdy ci ¿adnej nie bêdzie, mo¿e da Pan,

¿e córy me ustatkujesz.

Có¿ by³o robiæ, zosta³em udziada owego, nie powiem –

¿ycie wiod³em dostatnie, chleba i wody mi nie brakowa³o

i wszystko by³oby dobrze, gdyby nie obraz ów, co nawet tu,

uMadian, srodze m¹ jaŸñ turbowa³...

Teœæ mój zwa³ siê Jetro, trzody mia³ liczne, a ¿e za ka-

p³ana uMadian robi³, mnie obowi¹zek pasterski przypad³.

Pasterstwo to – musicie wiedzieæ – zawód mêski, twardy,

mocno w powa¿aniu u ludu tego bêd¹cy. Kij nosi³em w rê-

ku sêkaty i ³azi³em za trzod¹, dniami od much a nocami od

wilków j¹ opêdzaj¹c. Prawda, ¿e w dni owe szczêœliwe o ce-

lu wizyty mej na Ziemi zapomnia³em, nie pamiêta³em ju¿

47

background image

sk¹d mój ród i gdzie moje domostwo; Unia wyda³a mi siê krajem mlekiem i miodem

p³yn¹cym, gdzie szczêœliwoœæ ¿ycie Unitom wype³nia, a ci nic, tylko ssaki ci¹gn¹, w cie-

p³ych promieniach Trzeciej siê wyleguj¹, hymny cudne œpiewaj¹, a modulatory b³ogoœæ

w ich cia³a wlewaj¹, niczym w naczynia rozpustne. Coœ tam nawet na ten temat Madia-

nom prawi³em, ci jednak uœmiechali siê, po ³bach ko³tuniastych brudnymi paluchami

stukali i t³umaczyli, jak dziecku, ¿e wszystko musia³em pokrêciæ, bo jest tu u nich taka

góra, zwie siê Horeb, ¿e tam mieszka Pan – Wojownik Wielki, zsy³aj¹cy wichry i burze,

by raziæ ich przeciwników. Sami wprawdzie nie byli œwiadkami podobnego wydarzenia,

ale od dziadów swych wiedz¹ wszystko dok³adnie i dziw ich straszny bierze, ¿e taki m¹-

dry cz³owiek (niby ja...) taki ciemny w tej kwestii. Nie spiera³em siê z nimi, ale z czystej

ciekawoœci postanowi³em kiedyœ, z nudów, tê górê odwiedziæ.

48

Posêpny ów masyw skalny móg³ budziæ w Madianach przesadn¹ bojaŸñ. Gdym do

góry owej dotar³, ogieñ jasny wzrok mi porazi³, pad³em na twarz, by siê przed œlepot¹

uchroniæ, a tu g³os jakiœ prawi mi:

– Moj¿esz, Moj¿esz, ty pajacu.

Ja nic, le¿ê, bo gor¹c bije, a tu znów:

– Kapralu Higgins, szlag ciê jeszcze nie trafi³? Mi³o ciê widzieæ! Gdzieœ siê w³óczy³

tak d³ugo? Co ty masz na sobie, co to za dr¹g trzymasz w ³apie?

Wtedy podnios³em siê ostro¿nie i widzê, ¿e to sam Jah–Weh ze spodka na skoczni

rakietowej wyskoczy³, parê krzaków wokó³ podpaliwszy na jednym z nich usiad³ i stam-

t¹d wrzeszczy dalej:

– Higgins, ja ciê kiedyœ za³atwiê!

Jakoœ ogieñ wygas³, Jah–Weh otrzepa³ siê, a¿ sadze zawirowa³y wokó³ jego ³ysiny

i prawi dalej:

Horeb

background image

– Zapomnia³eœ o mnie, Higgins?

Z dziewkami swawolisz, byd³o po pustyni

z k¹ta w k¹t przeganiasz, wino chlejesz...

a zadanie? Masz ju¿ chêtnych, ¿eby ma-

szynê przetestowaæ, co? Ilu ich jest, kiedy

tu œci¹gn¹, coœ im naopowiada³?

– Tak jest ser – wyprê¿y³em siê odru-

chowo. – To jest, nie, ser... Coœ mi nie wy-

sz³o, wpad³em w tarapaty, ledwom z ¿y-

ciem uszed³...

– Co wy mi tu, Higgins, duby smalone

pleciecie! Co to za ¿argon jakowyœ... tfu!

jakiœ? Chcecie siê przed Elohimem t³u-

maczyæ, tak? Ale wpierw ja siê wam do-

biorê do pierza! Zaraz mi tu raport zda-

waæ! Latam jak g³upi po orbicie, a¿ mi siê

od tego we ³bie krêci, wypatrujê sygna³u,

myœlê, ¿e ju¿ po was, a wy tu... cholera! –

zakl¹³ szpetnie, bo zapomnia³ na koniec

jêzyka w gêbie.

I tu przysz³a mi do g³owy ta myœl prze-

dnia, która mog³a sprawiæ, ¿e uratujê

skórê, a przy okazji policzê siê z Hebraja-

mi, których, jak wiecie, mia³em po dziurki

w nosie.

– Panie mój... to znaczy... ser...

– Tylko krótko, Higgins – Jah–Weh

zmarszczy³ brwi i znowu mu siê sadze po-

sypa³y z czo³a.

– Mam tych ludzi, ser. Zaraz tu bêd¹.

Potrzebujê tylko niewielkiej pomocy, by

ich jakoœ poskromiæ.

– Bajek mi tu nie opowiadajcie, wiecie,

kapralu. Ma ich byæ wielu, najlepiej ca³e

rodziny, bo przebadaæ trzeba ze dwa po-

kolenia. Czasu zosta³o niewiele, góra

czterdzieœci lat, a i to trudno bêdzie potem

odwróciæ w fa³dzie czasoprzestrzennej.

SpóŸnimy siê, Higgins, przylecimy do

Unii tydzieñ póŸniej, ni¿ siê nas spodzie-

waj¹. To wstyd. Ale wy, jak widzê, wcale

siê nie wstydzicie?!

– Wstydzê siê ser. Ju¿ ja ich tu przy-

wiodê, ser, choæby na plecach.

– Coœ wam powiem, Higgins. To wasza

jedyna szansa, rozumiecie?

– Tak jest, ser!

– £¹cznoœæ macie?

– Antena, ser... gdzieœ mi siê, tego, za-

podzia³a...

– Durniu jeden! Macie tu komórê,

wsadŸcie sobie pod ten...

– Cha³at, ser.

– Won mi po tych ludzi, Higgins!

– Tak jest, ser.

49

we ³bie mi siê krêci...

background image

9

£AŒCIWIE by³o mi to na rêkê. Teraz, czuj¹c opiekê

SYNAJA, jego dzia³, grawitronów, laserów i dezintegra-

torów, przyspieszaczy i zwalniaczy czasu, w koñcu zwy-

k³ych nag³aœniaczy mowy i zadymiaczy, jak równie¿ posiadaj¹c

sta³¹ ³¹cznoœæ z Jah–Wehem, mog³em spokojnie, pogwizduj¹c na-

wet z cicha, wróciæ do Eguapu. Jetro wcale mnie nie zatrzymywa³,

rzek³ tylko „IdŸ w pokoju“ i tyle. Z¿y³em siê ze starym, jego cór-

kami i stadem. Ale có¿, obowi¹zek. Poza tym w Eguapie by³a

Isztar. Nie przypuszcza³em wprawdzie, ¿e wyp³akuje za mn¹

oczy, lub coœ w tym rodzaju. Taki naiwny Higgins nie by³. Nale-

¿a³em, jak wiecie, do innego œwiata, którego ani zrozumieæ, ani

tym bardziej zaakceptowaæ nie mog³a. W swej kszta³tnej, eguap-

skiej g³ówce pouk³adane mia³a tak, ¿e poprawiaæ tam nic nie

chcia³em. To pouk³adanie, na Eguap oczywiœcie, wystarcza³o,

a nawet innych Eguapian srodze przerasta³o. W³aœciwie przyznaæ

muszê, ¿e by³a MOMENTAMI m¹drzejsza nawet od Higginsa,

co zreszt¹ da³a mi ze dwa razy odczuæ...

Gdy ju¿ zebra³em siê, by odejœæ, stary Jetro zast¹pi³ mi drogê

i b¹kn¹³ coœ o zabraniu Sefory z odrobin¹ dobytku, a mo¿e nawet

pozosta³ych córek tak¿e, dok³adnie nie zrozumia³em co mówi, ja-

ko ¿e dawno ju¿ starci³ wszystkie zêby, nawet te w g³êbi. Powie-

dzia³em, ¿e bardzo chêtnie, lecz niestety, Wielki Wojownik, ten

od wichrów i burz, którego spotka³em na górze Horeb, powiedzia³

mi osobiœcie parê wa¿nych rzeczy, a kogo jak kogo, ale Jah–Weha

(zakpi³em, bo przecie¿ znaæ go nie móg³) muszê s³uchaæ, bo nie

nale¿y on do tych, co to s³owa rzucaj¹ na wiatr i burzê. Krótko

mówi¹c wykpi³em siê tanim kosztem, przy okazji te¿, jak siê zda-

je, nazwa³em ich Wielkiego Wojownika, bo nie mia³ dot¹d imie-

nia. No dobrze – nie mia³em nic przeciw Seforze i szwagierkom,

nie chcia³em wiêc nara¿aæ ich na doœwiadczenia tej zwariowanej

Amy Fait, jasne?

W Eguapie poszed³em wprost do pa³acu, faraon nawet siê

ucieszy³, okaza³o siê, ¿e nic nie wiedzia³ o moich wyczynach, wy-

sz³o wiec na to, ¿e zmarnowa³em kupê czasu, który mog³em wy-

korzystaæ o wiele lepiej, szykuj¹c do drogi Hebrajów.

Tak to siê czasem dzieje, ¿e cz³owiek lata w kó³ko, wokó³ s³u-

pa i myœli, ¿e go zamknêli. A ju¿ najgorzej, gdy goni wokó³ tego

s³upa obraz, na którym pojawia siê ktoœ taki, jak... sami wiecie,

kto. Wtedy mo¿e lataæ nawet do zakichanej œmierci i jest w miarê

szczêœliwy, jak ka¿dy lataj¹cy g³upiec, czego i wam ¿yczê.

50

background image

+

ZEŒÆ – powiedzia³a Isztar na mój widok i uniós³szy rêkê po-

macha³a mi samymi palcami. Na jednym z nich po³yskiwa³a

czerwonawo metalowa ozdoba, cieszy mnie dostrzeganie ta-

kich szczegó³ów, wiêc musicie wytrzymaæ ich nadmiar w tej opowieœci.

– Têskni³aœ za kapralem Higginsem? – za¿artowa³em.

– Zmêczona jestem – odpar³a powa¿nie. – Œpi¹ca.

– Za wczeœnie wsta³aœ – domyœli³em siê.

– Nie, chyba jestem chora. Tu mnie boli – pokaza³a gdzie.

– Serce? – zdziwi³em siê. – To wy, niewiasty ziemskie, macie serce?

– Nie docinaj mi... – powiedzia³a jakoœ cicho. – Albo dobrze. To

przecie¿ JEDYNE, co w tobie ciekawe. – Akcent ci siê zmieni³, nie ro-

zumiem co mówisz, brzmi to jak gulgot tych barbarzyñców z pó³nocy.

Poprawi³em dyskretnie swój translator, jednak zauwa¿y³a, ¿e grze-

biê w gêbie:

– Poka¿, co tam masz?

– Przysmak mê¿ów z Unii, taka u¿ywka – b¹kn¹³em z niejakim wsty-

dem.

– Dasz mi spróbowaæ?

– Takie brzydactwo, co ty... – nie mog³em przecie¿ daæ jej do ust

translatora!

– Brzydzi³byœ siê... – stwierdzi³a z moc¹ niewieœciego przekonania. –

Nie chcesz mi daæ. Wiêc dobrze.

Fajnie siê z ni¹ rozmawia³o. Z t¹ Isztar. Sami widzicie. Ja siê jej brzy-

dzê. Jej, Isztar. Tak, jestem otañskim brumelem. To oczywiste. Ka¿dy

51

Interludium

(a piacere)

Zaraz po rozmowie z faraonem pobieg³em do

komnat, gdzie spodziewa³em siê zastaæ Isztar. Chyba

to was nie dziwi.

background image

by na to wpad³. Jestem ³y¿eczk¹ do herbaty, przecie¿ to widaæ. Jestem

ustami z papieru, które siê nie chc¹ otworzyæ i plam¹ po jab³ku na œcia-

nie jednoczeœnie. Jestem czterogarowym kutrem patrolowym, a skrê-

cam w przestrzeni przy pomocy delikatnych ruchów du¿ego rybiego

ogona. I, oczywiœcie, brzydzê siê wzi¹æ do ust to, co mia³a w swoich

Isztar. Wszystko inne to nieprawda. Sami widzicie. Sami.

Nie, dosyæ tego. W koñcu mam tu jakieœ zadanie do wykonania!

– Czyta³eœ Totmesa? – zmieni³a temat.

– Hê...? – to wypad³o nawet doœæ inteligentnie. Jak na mnie.

– To taki nasz dawny eguapski pisarz – zdziwi³a siê.

– A, pisarz! – ucieszy³em siê. – Te¿ pisa³?

– Te¿...? – coœ j¹ zdziwi³o, trochê, jak na mój gust, zanadto.

– No bo... – co jej bêdê t³umaczy³. Jak ktoœ pisze takie trudne kawa³-

ki, jak ja, to przecie¿ nie ma czasu czytaæ, co nagryzmol¹ inni. Sami

wiecie, jak to jest. – Obi³o mi siê o ucho to imiê.

– Imiê... Prawda, mówi³eœ, ¿e nie jesteœ st¹d.

– Bo nie jestem

– A jednak s³ysza³eœ o Totmesie? – zdziwi³a siê. £atwo by³o j¹ zadzi-

wiaæ.

– Jest bardziej znany, ni¿ przypuszcza³aœ – brn¹³em.

– Sk¹d ty w³aœciwie jesteœ? – spyta³a niespodziewanie.

– Jak by ci to, prawda, wyjaœniæ... – kombinowa³em, bo czas prze-

cie¿ jeszcze nie nadszed³.

– I mówisz jakoœ inaczej, ni¿ wprzódy...

„Ty te¿“ – zauwa¿y³em w duchu. By³a¿by to awaria translatora?

– E, zdawa ci siê – odpar³em, na wszelki wypadek przesadzaj¹c.

Rzeczywiœcie, wypad³em z roli, nawet tego nie zauwa¿ywszy. To by-

³a strasznie niebezpieczna istota, ta Isztar. A przecie¿ tylko Ziemianka,

do licha, w koñcu!

– Isztar, przyjacielu mój najwiêkszy, jest¿eœ ty faraonowa córa?

– Jest¿em, jest¿em, Mosesie – zaœmia³a siê jakoœ podejrzanie szcze-

rze.

Musia³em j¹ ubawiæ i to nieŸle. Lubi³em j¹ bawiæ, czêsto spogl¹da-

³em spod oka, czy siê œmieje. Lubi³em, gdy siê œmia³a. Uwa¿ajcie, moi

drodzy, na to zjawisko. Uciekajcie, gdzie pieprz roœnie, gdy cieszy was,

¿e ktoœ siê œmieje z waszych dowcipów. Znaczy to, ¿e szukacie jego

sympatii.

– Wiesz jak bardzo ciê lubiê, Isztar. Wiêcej, ni¿ lubiê...

– Tak...? – spyta³a zaczepnie. Ale i tak, jakby nie chcia³a o tym s³u-

chaæ. To bardzo skomplikowane wra¿enie, nie wiem, czy mnie rozumie-

cie.

52

background image

– Szanujê – dokoñczy³em wiêc sprytnie. – Jesteœ ode mnie m¹drzej-

sza.

– Kokiet.

– Tak. G³upi kokiet, dodaj.

– G³upi kokiet.

Zgodzi³a siê tak szybko, a¿ mnie to trochê urazi³o.

– Wiem o tym – burkn¹³em. – Dlaczego w³aœciwie ze mn¹ rozma-

wiasz?

Nie odpowiedzia³a od razu. Odwróci³a siê, podesz³a do du¿ego

okna. Siad³a tam na parapecie, wyjrza³a na dziedziniec. Wiatr ³agodnie

czochra³ czuby palm, na widocznym w oddali brzegu Nailu wygrzewa³y

siê potwory, niebo by³o histerycznie niebieskie, dziœ ju¿ tam takiego nie

ma. Mo¿ecie mi wierzyæ.

– Bo ciê lubiê...

Pomarzy³em sobie przez chwilê, ¿e to us³ysza³em. Tak¹ mam, do

diab³a, marzycielsk¹ naturê. Lubiê ciep³o w opowieœci. Kapral marzy-

ciel. Higgins marzyciel. Pierdo³a marzyciel. Czasem s³yszê to co chcê,

a czasem nie s³yszê tego, czego nie chcê. Taki mam, proszê was, wy-

biórczy aparat s³uchu. Przez to nigdy niczego nie wiem na pewno, co

mo¿e i dobrze dla mnie...

– Co mówi³aœ? – spyta³em, by wróciæ z gwiazd.

– Tak. Mam taki dziwny g³os, ¿e czasem trudno mnie zrozumieæ.

– Nie, sk¹d. To ja s³abo s³yszê.

– Naprawdê masz coœ ze s³uchem?

– ¯artujê sobie.

– To znaczy, ¿e JA niewyraŸnie mówiê?! – obruszy³a siê ta kobieta.

– Ty mówisz wyraŸnie, a ja dobrze s³yszê – wyjaœni³em sytuacjê raz

na zawsze. Przecie¿ nie bêdê robi³ z siebie kaleki. Wystarczy, ¿e s³abo

widzê. Jak na pilota, oczywiœcie, nie ma siê z czego œmiaæ. – Coœ musia-

³o zaszeleœciæ, to ten wiatr, zamknij okno.

– Jak? – zdziwi³a siê i uœmiechnê³a. Do mnie!

Rzeczywiœcie. Tu nie by³o okien. By³y dziury i wykusze.

– S³abo znasz realia, Moses. Najlepiej pisaæ o tym, co siê dobrze zna.

– Z autopsji? – podsun¹³em. Gdybym siê t¹ rad¹ przej¹³, nie napisa³-

bym o Isztar ani s³owa.

– Nie znamy takich wyra¿eñ w Eguapie – zaœmia³a siê. Ze mnie.

Ze mnie, do mnie, podoba³ mi siê ten œmiech.

– Dobra, dobra – przerwa³em jej niegrzecznie. – Przepraszam.

– Za co? – potrz¹snê³a sw¹ grzywk¹, a wilgotne w³osy nastroszy³y jej

siê wokó³ g³owy. Wygl¹da³o to wspaniale, musielibyœcie j¹ przy tym zo-

baczyæ! Tak w³aœnie odbiera siê ka¿de s³owo, ka¿dy gest, ka¿dy ruch

53

background image

kogoœ, kto zak³óci³ wasz sen. O, teraz podesz³a do czarek z grzanym wi-

nem. Ujê³a jedn¹ w d³onie, delikatnie unios³a do ust. Ale to nie wszyst-

ko. Spójrzcie teraz na jej lew¹ rêkê. Oto zgina j¹ nieco w ³okciu, unosi

d³oñ, a ma³y palec odchyla w bok. Ona o tym nie wie, to dzieje siê sa-

mo. Ale wszystko to jest NI¥. Jej ruchy, reakcje, spojrzenia, milkniêcie

wpó³ s³owa, gdy nie dos³yszê... Tyle tego, wszystkiego nigdy nie wyko-

rzystam, tego ju¿ i tak za wiele, przecie¿ nie o niej chcecie czytaæ, w¹t-

piê te¿, czy sama by chcia³a. Ja bym nie chcia³, na jej miejscu. Ale mam

j¹ tu, na papierze, wiêc pozwólcie, ¿e jeszcze przez chwilê popatrzê, jak

pije...

– Dlaczego nic nie mówisz? – zainteresowa³a siê Isztar, córka miej-

scowego faraona, zeskakuj¹c z parapetu.

– Podobno pogadaæ mo¿na z ka¿dym. Ale nie z ka¿dym mo¿na po-

milczeæ – b³ysn¹³em.

– Przez 15 minut? – spyta³a.

– W Eguapie nie znacie takiej rachuby czasu – zemœci³em siê okrut-

nie za to zamykanie okien, jeœli jeszcze pamiêtacie moj¹ gafê.

– £apiesz mnie za s³ówka, Moses – obruszy³a siê.

– Przepraszam – przeprosi³em j¹. Coœ siê robi³em za grzeczny. –

Wiesz, ¿e mam wyprowadziæ Hebrajów na pustyniê? To nie potrwa d³u-

go, góra 40 lat.

– WeŸmiesz mnie ze sob¹?

– Bardzo bym chcia³...

– Jeszcze tylko ma³a uwaga, Moses – wcisnê³a hamulec. – Chodzi mi

o twój stosunek do Hebrajów i ich wierzeñ.

– Ja im te wierzenia stworzê, Isztar! Ja, kapral Moses.

– Trochê mi siê to nie podoba. Jesteœ agnostykiem?

– Jasne. W koñcu przyby³em stamt¹d – wskaza³em okno, co mog³o

oznaczaæ wszystko. – Znam ograniczenia Rozumu. Jestem jakby wa-

szym potomkiem...

– O, przepraszam! Moim nie! – zaperzy³a siê Isztar i opuœci³a komna-

tê, trzasn¹wszy drzwiami.

W tym miejscu musia³a trzasn¹æ drzwiami i tyle. Nie obchodzi mnie,

czy by³y tam jakieœ drzwi do trzaskania.

54

background image

– Chodzisz po Judei, mesjaszu, dobro wokó³ czynisz... – zagadn¹³ mnie któregoœ

dnia Jan – a mo¿e byœ nas tak zbawi³?

– Zabawi³? – nie zrozumia³em, co mia³ na myœli, albo translator u¿y³ niew³aœciwego

przybli¿enia, doœæ, ¿e nie od razu dotar³o do mnie znaczenie Janowej propozycji.

– li jesteœmy wszyscy straszliwie, Panu naszemu niepos³uszni, wokó³ krzywdy wy-

rz¹dzamy jeden drugiemu i sobie samym – zbawiæ nas trzeba, sami nie damy rady.

– Jak¿e to uczyniæ? – spyta³em, nieco roztargniony.

– To TY nie wiesz? – zdziwi³ siê Jan.

– Powiedz jak, zrobiê co w mojej mocy.

– Musisz zgin¹æ za nas. Tak jest napisane w ksiêgach mosesowych...

– Chcesz, bym umar³, Janie?!

– Nie chcê. Jednak, by Pismo siê wype³ni³o...

55

Ziemia:

Misjarz.

Fiasko

Czy mo¿e œlepy œlepego prowadziæ? Czy mogê cokol-

wiek kuzynom moim na Ziemi wyjaœniæ, sam tak niewie-

le wiedz¹c? Czy mogê uczucie bezpiecznie w nich za-

szczepiæ, choæ sam ze swoim sobie nie radzê? Uzdrowi-

³em paru nieuleczalnie, wed³ug ich wiedzy, chorych, jed-

nego z objêæ œmierci zdaje siê klinicznej nawet wyrwa-

³em, choæ ju¿ nadpsuty w jaskini le¿a³... Có¿ mog³em

wiêcej? Jak uczucia implantowaæ ludziom, którzy – jak

ka¿dy – maj¹ ich tyle, ile trzeba i ¿aden nadmiar tu siê

nie przyjmie...

background image

7

SIAD£EM kiedyœ, by spokojnie parê spraw przemyœleæ, nad brzegiem jakie-

goœ bardzo s³onego morza. Nie dawa³a mi spokoju ta rozmowa. Co te¿ im siê

ubzdura³o? Dlaczego moja œmieræ mia³aby siê na coœ przydaæ? Kto i kiedy na-

plót³ im tych bzdur? Nie chcia³em zostaæ ofiar¹, nie chcia³em kogokolwiek zbawiaæ.

I wtedy znów, jak zwykle niespodziewanie, przysiad³a siê do mnie owa Miriam, o której

ju¿ wam, o ile dobrze pamiêtam, zd¹¿y³em wspomnieæ.

– Pos³uchaj mnie teraz uwa¿nie, mesjaszu. Czy wiesz, ¿e tworzysz tubylcom, mie-

szkañcom ziemi judzkiej, strywializowan¹ i uproszczon¹ odmianê ich w³asnej, na razie

jeszcze bardzo m¹drej religii?

– Nie rozumiem... Mi³oœæ powszechna i dobro, które próbujê tym biedakom implan-

towaæ, to jakaœ religia? O ile znam siê na tym, choæ na pewno nie jestem fachowcem, to

niezbêdne w religii by³oby zdefiniowanie Istoty Nadprzyrodzonej.

– Postaæ bóstwa pojawi siê póŸniej, po latach, w legendach, opowieœciach i wspo-

mnieniach. Zapewne ty siê nim staniesz, mesjaszu...

– Nie rozœmieszaj mnie, Miriam. Wystarczy na mnie spojrzeæ. Jaki¿ to bóg móg³by

nosiæ brodê – bóg z brod¹, owym atrybutem mêskiej pró¿noœci – mo¿na pêkn¹æ ze

œmiechu! I jaki¿ to bóg móg³by mieæ tyle w¹tpliwoœci na ka¿dym kroku? A poza tym...

sk¹d uciebie, droga Miriam, ta anachroniczna przenikliwoœæ? Rozumiesz, a przynaj-

mniej nie dziwi¹ ciê, takie pojêcia jak implant i definicja. Bojê siê dr¹¿yæ temat, ale wy-

dajesz mi siê osob¹ niezupe³nie z tego œwiata...

– Ciep³o, ciep³o... misjarzu, mesjaszu czy... Pawle?

– Wolê, gdy nie nazywasz mnie Paw³em. Imiê to od jakiegoœ czasu nie najlepiej mi

siê kojarzy i chyba je zmieniê.

– Jak to?

– D³ugo by t³umaczyæ, Miriam. Odpuœæ mi winê, choæ jej nawet nie znasz.

– A ty daruj sobie archaizmy, Jêdras, jeœli tak siê wolisz nazywaæ. Translator te¿ ci

niepotrzebny. Przynajmniej przy mnie.

– Translator... Sk¹d wiesz o nim?!

– No dobra, Jêdras – Miriam wsta³a z piasku, przeci¹gnê³a siê i otrzepa³a szatê – obo-

je nie musimy bez koñca graæ tej komedii. Jestem kapitan Miriam Magdalen z Miêdzy-

galaktycznego Biura Kontroli Ingerencji. Chlapnê³o ciê zdziwko? Wiem o tobie wszyst-

ko. Muszê przyznaæ, ¿e sporo zdrowia kosztowa³o mnie przekopanie siê przez wszyst-

kie owe po¿ó³k³e dokumenty, które pozostawi³eœ za sob¹. Sporo wiem o tobie. I o tych

wszystkich laskach, o których s¹dzisz, ¿e wy³a¿¹ z ka¿dego k¹ta, wy³¹cznie po to, by ci

przeszkadzaæ, nawet nie wiadomo w czym. Twoje obsesje s¹ twoj¹ prywatn¹ spraw¹,

kontrolerze i lepiej bêdzie, jeœli pozostawisz je tam gdzie ich miejsce – w swej chorej ja-

Ÿni. Mo¿esz mi wyt³umaczyæ, sk¹d ta cholerna ckliwoœæ, jakieœ wrêcz rozmem³anie bij¹-

ce od twojej osoby? Nie obawiasz siê œmiesznoœci?

– Nie nale¿ymy do tego samego gatunku, pani kapitan...

– Tak, oczywiœcie, to najprostsze wyt³umaczenie ka¿dej waszej mêskiej przywary –

kapitan Miriam Magdalen spojrza³a na mnie po raz pierwszy powa¿nie i z odrobin¹ tro-

56

background image

G³êboko zaci¹gn¹³em siê nieska¿onym powietrzem Ziemi. Potrzyma³em je chwilê

w p³ucach, wypuœci³em. Zaci¹gn¹³em siê ponownie. Taaak... Wiêc to tak. Budzê agre-

sjê nawet wœród swoich przyjació³. St¹d pomys³ Jana. St¹d ten atrakcyjny niew¹tpliwie

dla tubylców pomys³ poœwiêcenia mego ¿ycia na o³tarzu ich chorej potrzeby odkupienia

wyimaginowaych win. Dobro oznacza s³aboœæ – s³aboœæ wywo³uje agresjê. Natura pre-

feruje silnych, s³abych eliminuje, gdy¿ nie rokuj¹ dobrze. Nie gwarantuj¹ genom bez-

pieczeñstwa. To reakcja rozs¹dna, nie paradoksalna, wy federacyjni hochsztaplerzy! Do

kroæset! Jak chcieli mnie zabiæ?

– Kim jesteœ naprawdê, Miriam? – zapyta³em jednak. Wyda³o mi siê to wa¿niejsze,

sam nie wiem dlaczego. – Albo lepiej mi nie mów... – wystraszy³em siê nagle czegoœ, co

jeszcze wyraŸnie nie ukszta³towa³o siê w moich myœlach.

ski tymi swoimi cholernymi oczami, których przedziwnej ostroœci nie mog³em znieœæ,

wiêc odwróci³em siê od niej i wtedy dopiero rozpozna³em sarkazm w jej s³owach.

A znalaz³szy natchnienie w leniwie bij¹cych o ¿ó³ty brzeg falach, wypali³em:

– Ja ci¹gle szukam...

– Aha. Mo¿e tego? – poda³a mi wyci¹gniêty spod zwoju p³ótna laptop.

– Na bogów... czy to... ma zasilanie?

– Oczywiœcie. Wreszcie odczytasz sw¹ instrukcjê z „Lucylli Nebo“.

Powiedzieæ, ¿e o niczym innym tak nie marzy³em, jak o poznaniu dalszych instruk-

cji, oznacza³oby lekk¹ przesadê. Jednak uruchomi³em komputer, wsun¹³em dyskietkê.

W edytorze pojawi³o siê kilka zdañ, pisanych w poœpiechu, widocznie „Lucylla“ mia³a

zaraz startowaæ.

57

„mac.word– laptop

instrukcja – badania dra Darviana doty-

czy³y wy³¹cznie uczuæ romantycznych,

sentymentalnych

uwaga, powtarzam: uwaga! przerwaæ mi-

sjê istnieje niebezpieczeñstwo powtarzam

niebezpieczeñstwo reakcji paradoksalnych

testowanych obiektów algorytm implanto-

wania uczuæ romantycznych zastoswany do

populacji (nie do poszczególnych osobni-

ków) implikuje agresjê ca³ych grup spo-

³ecznych

dr Darvian aresztowany, kontroler Pawe³

background image

– Tylko agresja, ambicja i brutalnoœæ –

jako cechy przywódcze – wywo³uj¹ ule-

g³oœæ. Tylko one pozwalaj¹ sterowaæ po-

pulacj¹. Wasz Darvian to stary dureñ, ale

Pawe³ Jêdras – to dureñ do kwadratu! –

wyjaœni³a mi kapitan Miriam, puszczaj¹c

mimo uszu moje pytanie, lecz po chwili

potrzebnej jej widaæ na przeanalizowanie

wszystkich za i przeciw oœwiadczy³a: –

Mo¿esz mnie nazywaæ swoim dobrym du-

chem.

– Uwa¿asz wiêc, dobry duszku...

– Bez poufa³oœci, Jêdras, jeœli wolno...

– Uwa¿asz wiêc, Dobry Duchu, ¿e

uczucie pozytywne nie pozwala sterowaæ,

jak to nazywasz – populacj¹?

– Uczucia pozytywne s¹ nietrwa³e, de-

strukcyjne i s³u¿¹ wy³¹cznie prokreacji.

Obserwowaliœmy, co nale¿y do naszych

obowi¹zków, misjê niejakiego Mosesa

Higginsa, kolejnego peregrynatora, niech

was pokrêci, kaprala Sekcji Dalekich Inge-

rencji Unii. Misja dotyczy³a wprawdzie tyl-

ko testu nowej technologii wytwarzania

¿ywnoœci – Unici maj¹ problemy z aprowi-

zacj¹ miêdzygalaktycznych wypraw, jako

¿e ¿ywi¹ siê wy³¹cznie pewnym gatunkiem

stworzeñ zwanych papu, a stworzenia te s¹

nietrwa³e. Otó¿ rozbudzone na Ziemi w ka-

pralu Mosesie uczucie – Unici klonuj¹ siê,

tak wiêc nie doœwiadczali dotychczas potê-

gi uczuæ romantycznych – po³o¿y³o misjê.

Zacz¹³ zachowywaæ siê emocjonalnie i nie-

racjonalnie. Kompletne fiasko...

– Moses... gdzieœ to s³ysza³em. Jan

wspomnia³ niedawno o „mosesowych

ksiêgach“.

– Mo¿liwe. Moses – relatywnie wy-

przedza nas tutaj o jakieœ trzy tysi¹ce lat –

prowadzi³ dziennik. Pisanie to groŸny

symptom utraty kontroli nad jaŸni¹. Wola-

³abym siê myliæ, Jêdras, mo¿esz byæ pe-

wien, ¿e wola³abym. Te¿ chcia³abym uwa-

¿aæ uczucie pozytywne i jego najdziksz¹

odmianê – uczucie romantyczne – za wiel-

ki i trwa³y dar Natury. Niestety – jest ono

darem Istoty, któr¹ tu na Ziemi zw¹ Szata-

nem.

– Sk¹d pochodzisz, Miriam? Posiadasz

wiedzê, która mnie zadziwia. A mo¿e to

nie wiedza lecz przekonanie tylko lub

wiara?

– S³ysza³eœ o Trzecim Exodusie?

– Znam dwa tylko. Da³y pocz¹tek Unii

i Federacji...

– By³ i trzeci. Jesteœmy najbardziej zaa-

wansowanym szczepem ludzkoœci, który

œwietnie radzi sobie bez hm... nadmier-

nych emocji. Obserwujemy wasze niepo-

radne poczynania, wasze miotanie siê

miêdzy dobrem a z³em, i gdy trzeba – in-

gerujemy. Tak jak teraz. Dobro i z³o, to

ludzki wymys³. Wszechœwiat zaœ, Natura,

nie s¹ ani DOBRE ani Z£E. S¹, jakie s¹.

Zmierzaj¹ tam, gdzie zmierzaj¹, a wiêc do-

nik¹d. Jesteœcie s³abi i przera¿aj¹co, tak –

rozpaczliwie g³upi, kontrolerze Jêdras.

Oba wasze exodusy trafi³y w œlepe uliczki,

wasza ewolucja zatrzyma³a siê. Wy obser-

wujecie wy³¹cznie cienie pl¹saj¹ce po

œcianach. Nasza generacja postrzega ju¿

owych cieni przyczynê.

58

E1

E2

E3

background image

To nie by³o przypuszczenie. To by³a stalowa pewnoœæ.

Do stu najjaœniejszych b³yskawic, nie doceni³em wiêc

przenikliwoœci kapitana MM! Ale oczywiœcie g³oœno od-

par³em tylko:

– Ciekawe, KTÓ¯ to mnie zainfekowa³. Wyprzedzacie

nas o eony œwietlne w swej znajomoœci natury i wszech-

œwiata. Myœlê, ¿e i o mnie wiesz wiêcej, ni¿ ja sam, o co

nietrudno...

– Wiedza o tobie to nic ciekawego i wyzwanie

niewielkie.

– Ale mo¿esz mnie chyba uœwiadomiæ, przez kogo po³o-

¿ê misjê, kapitanie?

– No có¿. Skoro nie wiesz... – Miriam popatrza³a mi

w oczy, a jej zazwyczaj przenikliwe spojrzenie na chwilê

z³agodnia³o, co pozwoli³o mi wytrzymaæ ten wzrok. – Mo¿e

wiêc jeszcze nie wszystko stracone i uratujesz sw¹ niewie-

le wart¹ skórê.

Z

NOWU by³o ich dwóch – o ile dobrze pamiêtam –

z Dziesi¹tego Manipu³u Szóstej Kohorty, stacjonuj¹-

cej w Sebaste. Gdy podchodzili do mnie, cicho skrzypia³y

rzemyki ich sanda³ów.

– Tyœ jest Jezus zwany mesjaszem?

– Jestem Jêdras, zwany misjarzem, jeœli ³aska – sprecyzo-

wa³em, pe³en nadziei, ¿e jednak chodzi im o kogoœ innego.

– A wiêc pójdziesz z nami do procuratora Judei – by³o

im wyraŸnie wszystko jedno, kogo ze sob¹ zabior¹ do tego

procuratora. – Jest parê spraw, które powinieneœ wyjaœniæ

naszemu hegemonowi, Joszuo z Gamala.

Sami widzicie. Krêcili jak pot³uczeni. Takiego ba³aga-

nu nie by³o nawet w papierach Federacji. Ale czy po tej

rozmowie z Miriam mia³em jeszcze coœ lepszego do roboty,

ni¿ zabawiæ nieszczêsnych rybaków?

– O pe³en skrajnego pesymizmu kapitanie Dobry Duchu... Dlaczego mi o tym

mówisz?

– Bo grozi ci powa¿ne niebezpieczeñstwo. Uwierz mi, mam niezbêdn¹ wiedzê i do-

œwiadczenie.

– Uwa¿asz, ¿e móg³bym siê tu... zainfekowaæ uczuciem romantycznym?!

59

- Ju¿ to zrobi³eœ.

pójdziesz z nami

do procuratora Judei

background image

60

Ziemia:

Moses.

Cud

Jak mo¿e zauwa¿yliœcie ju¿ w swej bystroœci, z wolna

przeistaczaæ siê pocz¹³em. Higgins, mówiê sobie kiedyœ,

toœ ty zupe³nie na manowce polaz³. Jah–Weh na stacjo-

narnej tkwi jak ko³ek, znaku od ciebie wypatruje, do

dzia³ania gotów, a ty siê tu przeistaczasz. Szlachetnie-

jesz jakoœ, durniu Higgins, dobro ciê rozpiera niczym ba-

lon, jeszcze chwila, a ulecisz na skrzyd³ach u³udy ku kra-

inie wiecznej szczêœliwoœci, by tam miód i wino spijaæ,

dobro czyniæ, z³o têpiæ a mora³y banialuczne wszem

i wobec prawiæ. le jest, Higgins, myœlê sobie, otrz¹œnij

siê, cha³at wypierz, sanda³y zapnij, brodê przystrzy¿ i do

roboty! Sekcja Dalekich Ingerencji nie bêdzie op³acaæ

wodz¹cych maœlanymi oczami za ksiê¿niczkami darmo-

zjadów, co byœ nie myœla³ o Elohimie i jego rozumie. Ta-

ki g³upi nie jest. Na Ziemi z Isztar tako¿ zostaæ nie mo-

¿esz, nie wolno ci, sam wiesz, otrz¹œnij siê – tak sobie

powtarza³em w rzadkich chwilach trzeŸwoœci – boœ ju¿

prawie przepad³.

background image

9

RESZCIE na spacer wyszed³em. I có¿ widzê? Oto Hebrajowie moi srodze

uciskani s¹, krzywda im siê okrutna dzieje, bo a to ceg³ê ka¿¹ im wyrabiaæ, a to

miasta budowaæ, jako ¿e g³upie myœli z bezczynnoœci naj³atwiej siê rodz¹. Tak

w³aœnie faraon kombinowa³, gdy¿, jakom wspomnia³ – Hebrajów coœ dziwnie nie lubi³.

Bym w skrybowaniu ca³kiem z si³ nie opad³, da³ mi pan mój ziemski pomocnika,

którego Aaron zwali. Arek go nazwa³em, dla krótkoœci i porêcznoœci, bo jak¿e tu wo³aæ:

Aaronie, rylec naostrz, Aaronie papirusa przynieœ, Aaronie kube³ wynieœ, Aaronie to,

Aaronie tamto – jêzyk mo¿na sobie wykrzywiæ na tych hebrajskich imionach. Arek zaœ

srodze krzywdami swego ludu siê zamartwia³, po cha³upach lata³, p³aczów wszelakich

wys³uchiwa³, skargi ich do mnie przynosi³. Myœlê, dobra nasza, faraon wiatr sieje, ja zaœ

burzê wykorzystam. Mówiê wiêc kiedyœ do Arka:

– Pan wasz, a mój wielki przyjaciel, Jah–Weh go zwê, nie masz kapitana nad

Jah–Weha, nakaza³ mi pomoc wam przynieœæ. To w konfidencji wielkiej jeno ci mówiê,

byœ nadziei nie traci³.

Arek ostrz¹c rylec palca omal sobie nie uci¹³, wzrok swój na mnie obróci³ i rzecze:

– Nie mo¿e to byæ! To¿ zapomnia³ on o nas...

– Nieprawda, Arusiu, plotkom z³ych ludzi ucha nie dawaj – powiadam. – On czeka, a¿

lud twój do Niego przybêdzie. Tylko patrzeæ, jak znak od Niego nad Ramses ujrzymy.

A z faraonem inaczej gada³em. To lenie, prawi³em, po¿ytek w Eguapie z nich ¿aden,

dziwaki jakieœ, innego ni¿ wasza wielmo¿noœæ pana maj¹, a choæ w niebie on, to nie

Aton przecie¿ jego imiê. Waszej wielmo¿noœci te¿ coœ jakby troszeczkê nie lubi¹... po

k¹tach pyskuj¹, ¿e strach powtórzyæ, lepiej by ich – ci¹gnê chytrze – na pustyniê gdzieœ

wys³aæ, niech tam szczêœcia szukaj¹.

– Higgins, bracie mój, z ust¿eœ mi to wyj¹³! – bardzo siê faraon ucieszy³.

– Powoli, królu, nie nagle – miarkujê jego wysokoœæ. – Za ³atwo by posz³o, na pusty-

ni pusto i g³odno, po³api¹ siê, wyjœæ nie zechc¹, coœ przew¹chaæ gotowi, trzeba ich tro-

chê... hm... przydusiæ.

I przydusi³ faraon Hebrajów. Oj, nielekko im by³o w Eguapie, nielekko! Jeszcze

wiêcej cegie³ wyrabiaæ musieli, a nawet – o zgrozo – w ziemi siê grzebaæ, by zbo¿e uro-

s³o i chleb by³o z czego zrobiæ.

Tak wiêc prawiê Arkowi, ¿e trudno, faraon puœciæ nie chce i ju¿, pan zatwardzi³ ser-

ce jego czy co, sprawa niejasna, trzeba by cudu chyba jakiego. Tu sobie Jah–Weha przy-

pomnia³em, ³¹cznoœæ z nim nawi¹za³em ko³o pó³nocy, ostro¿nie, by szumu nie robiæ.

Ten wiele nie myœla³, wê¿a picyn¹ odurzy³, ¿e sztywny siê niczym laska zrobi³ i rzecze:

– Macie tu, Higgins, he, he, znak taki, ¿e fanfaron ten twój natychmiast zrobi, co mu

ka¿esz.

– Faraon – mrukn¹³em, wê¿a pod ³ó¿kiem chowaj¹c.

– Nie m¹drujcie siê, Higgins – s³yszê jeszcze. – Czasu zosta³o niewiele.

Rankiem, gdy Arek siê zjawi³, wê¿a mu pokaza³em. Ta laska – mówiê – króla prze-

kona. Arek spojrza³ na mnie posêpnie, czuprynê sw¹ czarniaw¹ poczochra³, oczami

przewróci³ i jak nie westchnie:

61

background image

– Nie masz, nie masz nadziei dla ludu

mojego. Moses rozum postrada³, faraona

lask¹ po g³owie t³uc bêdzie.

– Spójrz tylko, gdy zechcê, laskê w wê-

¿a przemieniê...

– Có¿ z tego? – posêpny by³ nadal mój

przyjaciel. – Faraon dziesiêciu magów

z laskami zawezwie, dziesiêæ lasek wnet

mu w wê¿e zamieni¹.

Zastanowi³o mnie to, w koñcu nie sztu-

ka wê¿a uœpiæ, spojrza³em na swego –

ogromny by³, t³usty, Jah–Weh byle czego

nie podniós³, bardziej pastora³ ni¿ laskê

przypomina³.

– Nic to – odrzek³em wiêc. – Spróbuje-

my siê z królem.

A ¿e akurat w Eguapie rok nowy nasta-

wa³, hulanki wielkie siê odbywa³y, faraon

zaœ w swawolach wszelkich srodze siê lu-

bowa³, to i okazja do cudu wyœmienita po-

wsta³a.

W sali najwiêkszej lud siê zebra³, fara-

on na swym fotelu usiad³, obok Isztar

miejsce zajê³a, ni¿ej zaœ maszkaron ów Isi-

tija, która w rêce klasn¹wszy nagusów

orszak przed tron sprowadzi³a. A ka¿dy

z lask¹... Niedobrze jest, myœlê. Mój pa-

stora³ im wszystkim nie poradzi...

Isztar coœ markotnie wokó³ spogl¹da³a

i choæ oczy jej zwyk³ym blaskiem p³onê³y,

to iskierek weso³ych wokó³ nie rozrzuca³y,

zachowuj¹c je widaæ na inne czasy.

W ogóle sposêpnia³a coœ dziwnie, za serce

co i rusz siê chwyta³a, listy jakieœ do przy-

jació³ rozsy³a³a. Coœ niedobrego siê dzia³o.

Furda, myœlê, owe wê¿e, furda i Jah–Weh

z misj¹ moj¹, wa¿ne, by Isztar posêpna nie

by³a, by gadaæ chcia³a, choæby i z³oœliwie...

Tak wiêc prawym okiem do Isztar

mrugn¹³em, ta uœmiechnê³a siê do mnie,

pierœ sw¹ wypi¹³em, laskê mocniej œcisn¹-

³em i hardo w oczy papie faraonowi spoj-

rza³em.

– Panie! Oto znak w d³oni trzymam,

któren od Jah–Weha dany, wnet o mocy

jego dwór ca³y przekona!

I jak nie cisnê laski pod fotel, gdzie fa-

raon siedzia³, jak nie wrzasnê, jak nog¹ nie

tupnê, by wê¿a obudziæ! Ten, gdy tylko

do przytomnoœci wróci³, rozgl¹daæ siê po-

cz¹³, kogo by tu najpierw po³kn¹æ. G³odny

by³, picyna apetyt zaostrza. Laski w rê-

kach magów ¿adnych rozkazów nie czeka-

j¹c szalonymi zygzakami uciekaæ siê pu-

œci³y, gdzie która mia³a najbli¿ej. A mój za

nimi! Tylko mlasn¹³ i po faraonowych kij-

kach œlad nawet na posadzce nie pozosta³.

Wzi¹³ mnie wiêc faraon na stronê, kap¹

szczelniej swe cz³onki opatuli³, rozejrza³

siê, czy kto nie s³ucha i rzecze:

62

background image

– Tych znaków wystarczy, wiêcej ich

skrybo nie czyñ, bo mi dwór ca³y wygu-

bisz, ale by nie by³o ¿em s³aby, kija mar-

nego siê przel¹k³em, to w ksiêgi wstawiæ

musisz plag z... dziesiêæ, którymi hebrajo-

wy Jah–Weh lud mój biedny niby to do-

œwiadczy³. Wiesz, skrybo, dziœ mogê wszy-

stko, lecz jutro... któ¿ wie, jak mnie os¹-

dz¹? A có¿ to za pa-

miêæ o s³abym farao-

nie? Doœæ, ¿e kap³ani

dziwnie na mnie za

owego Atona ciêci,

Hebrajów wypuœciæ za

darmo to zbyt du¿e ry-

zyko.

Na to ja po g³owie

siê drapiê, krokami

wielkimi

komnatê

przemierzam, dumam,

a¿

pod

czerepem

skwierczy, dziw ¿e dym

uszami siê nie puszcza.

Co by tu strasznego

wymyœliæ, by potom-

noœæ faraonowi miêkk¹

rêkê wybaczy³a?

– Gdyby tak wodê w Nailu w krew

przemieniæ? – pytam ostro¿nie.

– Do kroæset! To dobre! – wykrzyknie

mój w³adca. – Ale Nail ma³o. Wszystkie

rzeki, kana³y i zalewy, wszystkie zbiorni-

ki, nawet woda w naczyniach glinianych

w krew ma siê przemieniæ! Tak napisaæ

musisz.

Lekka to przesada, myœlê, starczy³oby

sam Nail krwi¹ wype³niæ, ale jak wszystko

to wszystko. I tak te¿ zapisane zosta³o.

Ledwom kropkê postawi³, ten znów:

– A spuœæ na ziemiê nasz¹ plagê ¿ab!

To straszniejsze jeszcze, ni¿ krew w Nailu

– podpowiada mi dziwnie podniecony fa-

raon.

– Mo¿e komarów? – pytam nieœmia³o.

– Nie! ¯aby byæ maj¹! – z b³yskiem

w oku wrzaœnie. – I ³aziæ po mnie, a po

s³ugach moich musz¹.

– Po Isztar te¿? – pytam przytomnie.

– Na có¿ Isztar wspominaæ... – zreflek-

towa³ siê leciwy

w³adca. – Niech siê

po ksiêgach nie po-

niewiera.

– S³usznie –

przyzna³em. – Na

Isztar ¿aby nie wle-

z¹. Ale za to komary

na Eguap zeœlê! –

spróbowa³em targu.

– Dobra – przy-

bi³ pi¹tkê faraon. –

Niech ju¿ ci bêd¹ te

komary.

I tak oto komary

zapisa³em do ksiêgi.

Potem muchy.

Dalej wygubi³em

wszystkie byd³o, co

zaœ nie zginê³o z g³odu i pragnienia, wrzo-

dami pokry³em, co zaœ uchowa³o siê na

polach – gradem wyt³uk³em, potem nad

pobojowiskiem szarañczê dla pewnoœci

przepuœci³em, wreszcie s³oñcu kaza³em

zgasn¹æ, by kto szczêœliwie pragnienia,

g³odu i chorób unikn¹³, ³eb sobie w ciem-

noœciach eguapskich rozwali³. Taki by-

³em. Isztar w ksiêgi wstawiaæ nie kazano,

wiêc po ziemi eguapskiej do woli hasaæ

mog³em.

Faraon plagi obejrza³, tu coœ poprawi³,

tam doda³ i rzecze:

– Wszystko, cholera, ma³o.

63

background image

Sadysta by³ i tyle, powiadam wam. Albo tak siê tych swych potomnych ba³, ¿e go

z piramidy wyrzuc¹, co bli¿sze prawdy chyba, bo oto co umyœli³:

– Wygubcie mi tu, skrybo, jeszcze dla pewnoœci wszystkich pierworodnych. To lud

mój przekona, ¿e bóg Hebrajów potraktowa³ mnie powa¿nie.

I wygubi³em mu pierworodnych, nawet wœród byd³a i kur, choæ dziw, sk¹d siê wziê-

li, jako ¿e wczeœniej ca³y Eguap parê razy w perzynê obróci³em, stratowa³em i przykle-

pa³em po wierzchu, ¿eby nic ¿ywego nie wystawa³o... Ale jak faraon prosi – wygub, to

znaczy wygub i tyle. Paru pierworodnych, co plagom wczeœniejszym szczêœliwie uszli,

odnalaz³em i œmieræ im szybk¹ zada³em.

Myœlê, odetchnê sobie, a tu nie...

Faraon przeczyta³ wszystko od pocz¹tku, po g³owie siê swej pod³ugowatej podrapa³,

pomrucza³ ¿e „ma³o, wszystko ma³o“ i poszed³ sobie, pow³ócz¹c ciê¿ko nogami.

Spróbujcie takiego zadowoliæ! Po doœwiadczeniach podobnych sam szybko bym He-

brajów z Eguapu przegoni³, srodze jeszcze kijami popêdzi³, by ¿aden siê w jakiejœ cha-

³upie nie zawieruszy³, paru ocala³ych Eguapian na wszelki wypadek dorzuci³, a temu

MA£O! Co czyniæ?

Zamkn¹³em siê w swej komnacie, z nikim gadaæ nie chcia³em, wodê z winem poci¹-

ga³em, w sufit na ³o¿u le¿¹c patrza³em i nic. Ciemno siê zrobi³o. A¿ tu, s³yszê, krok jakiœ

niewieœci siê przybli¿a, za chwilê Isztar uwezg³owia mego stanê³a, z góry na mnie popa-

truje i nic nie mówi.

– Si¹dŸ, Isztar, bo wstyd mi, gdy z góry patrzysz – prawiê, a ta nic, stoi i patrzy.

– Coœ zasz³o? – pytam. – Pan serce faraona rozmiêkczy³? Mo¿e Hebraje w Eguapie

chc¹ zostaæ?

– Obieca³eœ... – mówi wreszcie Isztar. – Mia³eœ mnie zabraæ ze sob¹.

– A gdzie¿ ja ciê, ksiê¿niczko, wlec bêdê! Tam trudy i znoje, doœwiad... – o ma³o siê

nie wygada³em. – Doœcignie nas faraon, skórê wygarbuje, bo nie wypada mu Hebrajów

puszczaæ, a gdy ciebie jeszcze ze mn¹ zastanie?!

– Pan twój nie dopuœci, Mosesie – ona na to.

– Có¿ ty wiesz o Jah–Wehu... – westchn¹³em. Coœ wzdychaæ poczyna³em, gdy siê

tylko pojawia³a.

Choæ rad bym j¹ nawet zaraz na pustyniê wywieœæ, o Unii naopowiadaæ, nic takiego

uczyniæ nie mog³em. Nic nie mog³em, przyjaciele. A znów na pustyniê iœæ, 40 lat w te

i nazad z kup¹ Hebrajów siê w³óczyæ, maszyny dogl¹daæ i wszystko bez Isztar? W ciê¿-

kie termina popad³em, sami widzicie. Marnie z tob¹, Higgins, myœlê, w ¿aden sposób

tego rozpl¹taæ nie mog¹c.

Isztar zaœ, nakrycie z brzega odrzuciwszy, na ³o¿u mym przysiad³a i dalej oczyma

swymi mnie przewiercaæ.

Nic to, myœlê, kapral Higgins na plewy nie pójdzie, rozumu resztek nie utraci. A ta

wstaje, daremnoœæ zabiegów swych widz¹c, skraj ³o¿a ponownie równo nakrywa i stoi.

– Staæ tak bêdê, a¿ na pustyniê weŸmiesz! – prawi, stanowczoœæ u niewiast rzadka

z g³osu jej bije. A ja milczê, spod oka popatrujê, mo¿e siê znudzi.

64

background image

Na nic. Nogê jedn¹ w kolanie zgiê³a, z ty³u za stopê siê ucapi³a i dalej, jak marabut,

na jednej koñczynie siê kiwaæ... Drug¹ podniesie, upaœæ gotowa, krzywdê sobie zrobiæ.

Nie mog³em przecie dopuœciæ...

– Isztar ma œliczna – mówiê – to¿ œwiaty odmienne nas kszta³towa³y, jaŸnie nasze

gdzie indziej œwiadomoœæ naby³y, eony œwietlne nas dziel¹. Tyœ cywilizacja stara, ni-

czym grzyb kapciowaty, w trudach okrzep³a, lecz jam starsza jeszcze, technik¹ naszpi-

kowana, teoryjami nieposiê¿nymi dla umys³u twojego nape³niona, gdzie¿ ci ze mn¹ po

drodze?

Tak mówiê, choæ rad bym do piersi przycisn¹æ, g³ówkê kszta³tn¹ g³adziæ...

– A ja i tak staæ bêdê, a¿ weŸmiesz – odrzecze Isztar i tylko jedn¹ nogê na drug¹ za-

mienia. – Technikê lubiê, choæ nie wiem co to takiego. I stara taka, jak mówisz, nie je-

stem.

– To¿ widzisz sama jak jêzyk wspólny trudno nam odnaleŸæ, na falê wejœæ jedn¹, mo-

dulacjê porównaæ, fazê zgodn¹ odszukaæ. Czym mówi³, ¿eœ stara?

– Docinasz mi, Moses, z³oœliwyœ niczym ropucha, wiem o czym prawisz, choæ racji

¿adnej dopatrzeæ siê w twym gadaniu nie mogê.

– Wezmê ju¿, wezmê – pêkam nagle, niby to po ciê¿kiej z sob¹ walce, z ³o¿a wstajê.

– Tylko tê drug¹ nogê na posadzce postaw, bo ³acno upadniesz, ucapiæ nie zd¹¿ê.

Nie mo¿na by³o powa¿nie z Isztar rozmawiaæ. Przynajmniej nie zawsze.

– Nie martw siê, wszystko bêdzie dobrze – rzecze mi nagle, a we mnie jakby trzy ³a-

dunki z piorunnicy SYNAJA trafi³y. Leg³em na ³o¿u znowu.

Zwa¿cie, jak kunsztowne Natura w Isztar dzie³o wykona³a, piêkno z rozumem ³¹-

cz¹c. I to mo¿e mnie do niej przyci¹gnê³o – jako ¿e przeciwieñstwa lgn¹ podobno do

siebie nadzwyczaj uparcie. Bo i ze mn¹ Natura podobn¹ sztukê uczyni³a, durnotê z po-

kracznoœci¹ spajaj¹c. Ale doœæ mo¿e o tym.

Tak sobie myœla³em, na Isztar spogl¹daj¹c, a ona tymczasem ku œcianie podesz³a,

tam kucnê³a i oznajmia, ¿e tak¹ w³aœnie byæ pragnie. Tak¹ ma³¹. Co spojrzê pod œcianê,

to lekko mi jakoœ, przyjemnie, katecholamin w mózgowiu przybywa, a co zastanawiaæ

siê pocznê, to ciê¿ko siê robi, mózgowie smutnieje, Eguap barwy traci. Patrzeæ pod

65

...a ja i tak staæ bêdê, a¿ weŸmiesz...

background image

œcianê Ÿle, bo mami i myœleæ niedobrze –

bo smuci. Tak to wiszê miêdzy owym sa-

crum pod œcian¹ a profanum na ³o¿u, nie

wiedz¹c co te¿ czyniæ, nic wiêc nie czyniê.

Iœæ z Hebrajami na pustyniê, maszynê te-

stowaæ – niewa¿ne siê zdaje, cudaczne ja-

kieœ, powagi wyzbyte. A sk¹d zamieszanie

ca³e? St¹d, ¿e siê ma Isztar z ksiê¿niczki

w symfoniê zmieni³a, a modulacje takie

bardzo Ÿle na Higginsa wp³ywaj¹.

Tymczasem Symfonia Isztar spod œcia-

ny wsta³a, ku ³o¿u memu, Higginsowemu

podesz³a, na brze¿ku, kapê odsun¹wszy,

siad³a, figê z misy wyjêt¹ w palcach

obróci³a, niby mnie j¹ pokazuj¹c...

– Masz ochotê? – spyta³a niewinnie.

Nie, to¿ nie z Unii Isztar, co figa zna-

czy, wiedzieæ nie mo¿e, durny Mosesie,

mózgowie twe ca³kiem zwoje wyg³adzi³o!

Bierz figê i zjadaj, a nie mlaskaj zanadto,

bo tu w Eguapie bacznie form przestrze-

gaj¹.

– Wiesz, Isztar, kto to Jah–Weh? – py-

tam, s³odki owoc prze³kn¹wszy.

– Wiem, pan twój, co w niebie siedzi.

– Tak, w³aœnie... On misjê mi zleci³...

nakaza³ empirii pewnej dokonaæ, test taki,

pojmujesz?

– Nic a nic – œmieje siê Isztar. – Potê¿-

ny pan, ów Jah–Weh? Wiêkszy od Amona?

Atonowi poradzi, co go ojciec nad Amona

stawia?

– Potê¿ny i groŸny – kombinujê, sko-

rom ju¿ zacz¹³, by zrozumia³a, Symfonia

jedna. – GroŸniejszy ni¿ Amon i Aton ra-

zem wziêci. Wiêcej: nie ma ich dla niego.

– Czciæ musisz wielce owego Jah–We-

ha, skoro tak o nim mówisz.

O, szatany! Wiêc têdy myœl jej bieg³a.

– To cz³owiek, jak ja i... ty, Isztar.

Chcê, byœ wiedzia³a...

– Bóg–cz³owiek? Nie pojmujê, Mose-

sie. Jak cz³owiek w³adc¹ na niebie byæ

mo¿e, od Amona i Atona wiêkszym?

– Daleko wybiegasz, Isztar. Amon twój

i Aton to twory umys³ów waszych.

Jah–Weh to cz³owiek.

– A tyœ synem jego?

– Ee... Jah–Weha...? – na chwilê mnie

zatka³o i gêbê rozdziawiwszy niemo sie-

dzia³em.

– Tak sobie pomyœla³am, boœ dziwny.

„Dziwny, Symfonio niezwyk³a, to

prawda, ale przy tobie“ – zamrucza³o we

mnie.

– Jah–Weh ojca nie mia³, ni matki. Klo-

nowany by³, dzieci mieæ nie mo¿e. To

trudne, poj¹æ nie zdo³asz.

– I bóg twój dziwny, Mosesie. Nie bóg,

a cz³owiek, mówisz, z nieba w³adzê spra-

66

background image

wuje, matki ni ojca nie mia³... Zadania ci stawia, niepojête to dziwy... Ty mi k³amiesz!

– zawo³a nagle. – Œmiejesz siê ze mnie, Mosesie! Tak, inaczej byæ nie mo¿e! Dlaczego

to robisz?

„¯eby to krotochwile mi w g³owie by³y, jak wczeœniej, to i szczêœcie wielkie Higgin-

sem by w³ada³o“ – myœlê.

– Prawdê mówiê. Prawdê, której nikt tu poj¹æ nie jest w stanie. Wiesz, co to Unia?

– Kraj, z którego przyby³eœ. Za Kaananem le¿y...

– Dalej... ksiê¿niczko Eguapu. Dalej...

– Dalej Babulon tylko.

– Nie na Ziemi Unia, ksiê¿niczko.

– Nie na Ziemi, mówisz? To gdzie?

– Wysoko, wy¿ej ni¿ myœlisz. Widzisz gwiazdy, które kap³ani wasi obserwuj¹?

– Widzê – mówi i bli¿ej mnie siada. – Wieczorami d³ugo w niebo patrzê, œwiate³ka

migotliwe na nim widzê, zdaj¹ siê mówiæ do mnie, baœnie jakieœ, nie–baœnie, znaki da-

j¹. Podobno to dusze przodków naszych na Eguap patrz¹...

– Unia dalej, ni¿ gwiazdy, które widzisz... – markotno mi siê nagle zrobi³o, ¿e do do-

mu mam tak daleko. – A ka¿de z tych œwiate³ek innemu œwiatu œwieci. Inne pod nim

ziemie, do waszej podobne i ca³kiem odmienne. I koñca tym œwiatom nie masz... O tym

kap³ani wasi nie wiedz¹ jeszcze. Tam, w gwiazdach, piêknie i strasznie, ksiê¿niczko, na

jednych ziemiach lepiej, na innych gorzej, ni¿ tu, w Eguapie. Wszêdzie inaczej, a naj-

piêkniej w Unii. Najpiêkniej, ksiê¿niczko, bo tam... wszystko mo¿na. Tam cz³ek wol-

ny, nawet taki dureñ jak Higgins co chce robi. Chcesz, ksiê¿niczko, znak ujrzeæ, ¿e

z gwiazd przybywam?

– Straszno mi jakoœ – Isztar o ramiê me siê wspar³a, rêk¹ czo³a mego dotknê³a. – Tyœ

chory, Mosesie, gor¹c z twarzy twojej bije, majaczysz...

– PodejdŸ wiêc do okna, ksiê¿niczko – proszê, choæ rad bym j¹ d³u¿ej u boku przy-

trzymaæ. – Wyjrzyj, a ostro¿nie, bo znak ci dam, który o prawdzie zaœwiadczy.

Isztar wsta³a, bacznie mi siê przypatruj¹c, czym zdrów, czy ¿artów z niej nie robiê,

lecz powaga musia³a siê na mym obliczu malowaæ, bo pos³usznie do okna podesz³a.

Gdy wzrok swój na niebo skierowa³a, szybkom sensory trzy na piersi, pod cha³atem

ukryte, w kolejnoœci umówionej na krzy¿ musn¹³ i szepczê:

– Tu Higgins, ser. Musisz przelecieæ nad Ramses, kieruj¹c siê ku Sukkot. Wykrêæ,

ser, jakiœ numer, bo wszyscy musz¹ zobaczyæ TWOJ¥ MOC, k³opoty mam z Hebraja-

mi. Aha, nad Sukkot siê zatrzymaj, zobaczê, co dalej.

– No, Higgins, wiedzia³em, ¿e ci siê uda. Zaczynasz mi siê podobaæ – s³yszê spod

cha³ata, urim i tumim krêcê, bo coœ chrobocze.

– Æwiartk¹ mocy, ser. Szkoda miasta i Eguapian.

– Coœcie tak sflaczeli, Higgins? – dobiega spod cha³ata. – ¯al siê wam przyg³upów

nagle zrobi³o?

– To ludzie, ser. Jak my.

– Brednie. No dobra, lecê.

67

background image

Grzmot olbrzymi siê rozleg³, gdy SYNAJ emitery uruchomi³, przyœwietln¹ z miejsca

osi¹gaj¹c. Grzmot ogromny przez Ramses siê przetoczy³, od krañca po kraniec miasta,

lud budz¹c, grzmot od piorunów stokroæ potê¿niejszy w dr¿enie mury pa³acu wprawi³.

„Byle nie przesadzi³“ – myœlê, wiedz¹c, ¿e dopiero siê rozpêdza.

– Æwiartka mocy, ser – pod cha³at rzucam.

– Dobra, dobra, Higgins – chichot siê stamt¹d rozlega. – Ju¿ ja im poka¿ê!

Patrzê, a Isztar przy oknie stoi, ruszyæ siê nie œmie, w niebo patrzy, oczu oderwaæ nie

mo¿e. A tam, na niebie, jasnoœæ wielka rozb³ys³a, z nocy dzieñ czyni¹c, nigdy dot¹d

astrostatek transgalaktyczny nad Ziemi¹ nie przelecia³, zjawisk podobnych ludzie nie

widzieli. Jasnoœæ zaœ ros³a, choæ zdawa³o siê, ¿e jaœniej byæ ju¿ nie mo¿e, ros³a i potê¿-

nia³a z chwili na chwilê. S³oñce, gdyby œwieci³o, marn¹ lampk¹ oliwn¹ przy jasnoœci tej

by siê wyda³o, a ona ros³a i jaœnia³a... Zwyczajna to rzecz dla was, przyjaciele, którzy

emitery w dzia³aniu co dzieñ nad Trzeci¹ ogl¹dacie, gdy astrostatki z przyœwietln¹

w Pustkê ulatuj¹. Zwa¿cie jednak, ¿e na Ziemi nic jaœniejszego od gwiazdy dziennej

dotychczas nie widziano...

Isztar od okna odesz³a, oczy zamkniête d³oñmi przes³ania.

– Patrz, ksiê¿niczko, patrz! To Unia na twój rozkaz nad Eguapem moc sw¹ pokazu-

je! – krzyczê, by g³os mój poprzez grzmot emiterów siê przedar³.

Jah–Weh emitery przygasi³, na s³upie ognia nad Ramses stan¹³, ob³ym cielskiem SY-

NAJA II zako³ysa³. Potê¿ny to by³ statek, kochani, lubiê te machiny ogl¹daæ, gdy ku

gwiazdom ruszaj¹, wdziêczne s¹ i lekkie w swej potêdze, zwrotne i zwinne, z gracj¹ ja-

k¹œ rêce pewnej pilota siê poddaj¹, sami przyznacie, gdy im siê kiedyœ przyjrzycie.

68

ju¿ ja im poka¿ê...

background image

A Isztar znów do okna podesz³a, zachwycona w niebo siê wpa-

truje, nic nie mówi, tylko patrzy, patrzy na cz¹stkê Unii mojej, na

twór rozumu ludzkiego, który eony œwietlne z szybkoœci¹ myœli

przemierza. I wcale zachwytowi jej siê nie dziwi³em.

SYNAJ poko³ysa³ siê chwilê, dyszami kierunku prychn¹³, s³up

dymu ku niebu wyrzucaj¹c (coœ w dopalaczu szwankowaæ musia³o)

i nad Sukkot pomkn¹³, by tam, na ob³oku kondensacyjnym, ró¿owo

emisj¹ zabarwionym, niczym kwoka na jajach przysi¹œæ.

– To Jah–Weh, ksiê¿niczko, to korab z Unii, mój rydwan niebie-

ski, którym tu przyby³em. Pojmujesz? Patrz, Isztar, bo dla ciebiem

go sprowadzi³. Widzisz jaki piêkny?

Symfonia moja nic nie rzek³szy od okna siê odwróci³a, ku ³o¿u

memu podesz³a, przy nogach jego przycupnê³a, a oczy jej, pe³ne

œwiat³a, pe³ne zadziwienia na kaprala Higginsa spojrza³y. I nic dalej

nie mówi, patrzy.

Zerwaæ siê wreszcie z ³o¿a chcia³em, koœci mnie ju¿ wszystkie od

tego le¿enia rozbola³y, do piersi Isztar przycisn¹æ, po raz wtóry wie-

czora owego chêæ tak¹ mia³em, nic z tego nie wysz³o...

– £adnie siad³, szelma – mrukn¹³em tylko, na Isztar popatruj¹c.

– Stery go s³uchaj¹, przyznaæ trzeba...

Tu do komnaty cieñ jakiœ wlecia³, do okna doskoczy³, w ob³ok

nad Sukkot popatrza³, potem do mnie, do ³o¿a przypad³, na kolana

run¹³ i rzecze:

– Mosesie, panie nasz i w³adco, lud mój gotowy, gdzie ka¿esz

pójdziemy – i nu¿ g³ow¹ o posadzkê waliæ, jêki jakieœ z siebie wydo-

bywaæ.

– A, to ty, Aaronie – powiadam. – Wstañ, brodê przyg³adŸ, bacz

byœ ksiê¿niczki nie przerazi³ swymi gwa³townymi ruchy. Doœæ siê

ju¿ cudów napatrzy³a. Wstañ, mówiê, otrzep cha³at, ludzi zbierz i ku

Sukkot za ob³okiem ruszajcie, tam do was i ja do³¹czê. A weŸcie ze

sob¹ byd³o i dobytek, bo droga daleka nas czeka. Wynieœcie te¿ cia-

sta z Eguapu, placków napieczcie, bacz¹c by nie skwaœnia³y. Wielu

was bêdzie?

– Oko³o szeœciuset tysiêcy mê¿ów pieszych, nie licz¹c bab i dzie-

ciarni, Mosesie – odpowiada ten ca³kiem przytomnie.

– Sam widzisz, ¿ywnoœæ wzi¹æ trzeba, póki w Eguapie zamiesza-

nie i chaos. A gdyby kto odejœæ wam wzbrania³, nie wiem z jakiego

powodu, ale gdyby, to zwróæcie siê do mnie. Wiecie, Aaron, co mam

na myœli. Gdyby ktoœ tam ³bem eguapskim krêci³, s¹dz¹c ¿e jeste-

œcie mu do czegoœ potrzebni, to do mnie z nim, a ja ju¿ panu memu

69

Aaron

background image

powiem co trzeba. No, idŸ¿e teraz Arek, a spraw siê do-

brze.

Tum go po plecach ku pokrzepieniu poklepa³, a¿ po-

szed³ nareszcie.

– A ja, Mosesie? – Isztar pyta, nieœmia³o jakoœ, cicho.

Ka¿dy by siê przestraszy³ czarodzieja Higginsa, nie dziw-

cie siê jej.

– Wci¹¿ jeszcze chcesz iœæ ze mn¹? – pytam, z nadzie-

j¹ w twarz jej patrz¹c. – Pars pro toto. Jam tylko durny ka-

pral, wszystkiego sam nie wiem, choæ szukam i szukaæ

bêdê, bo po to pytania istniej¹, by odpowiedzi szukaæ.

Jam cz³owiek, jak i ty, ksiê¿niczko.

– Chcê iœæ – powtórzy³a z moc¹. – Nawet do Unii two-

jej. Piêknie tam byæ musi. Choæ... trochê g³oœno.

– Jest piêknie, ksiê¿niczko. Zobaczysz. Gdzieœ musi

byæ piêknie.

Taaak... sami wiecie, jak jest w Unii, co was bêdê cza-

rowa³, ale to nie by³ dobry moment, by prawdê o tym naj-

piêkniejszym ze œwiatów og³aszaæ.

70

a w Unii jest, jak jest...

background image

A któ¿ to znowu ten Ha–Nocri?! Ile to ju¿ imion mi nadano, ile ich jeszcze otrzy-

mam, zanim siê szczêœliwie z tych tarapatów wykaraskam...

– No có¿... – zacz¹³em grzecznie. – Silny faktycznie nie jestem.

– Wiesz, ¿e s³abi ludzie najwiêcej z³a czyni¹? Daleko wiêcej, ni¿ silni?

– Nic nie wiem, procuratorze. Prócz tego, ¿e niezwykle gor¹cy mamy dziœ dzieñ.

– W koñcu to nissan, Joszuo. U nas zreszt¹ zawsze gor¹co i sucho. Przeklêta ziemia

judzka, nie wiem, na có¿ Romie wiekuistej potrzebna... ale skoro ju¿ siê tu wlaz³o...

wstyd by³oby odpuœciæ. Do rzeczy jednak. Skargi mnie na ciebie dosz³y, podobno ludzi

buntujesz.

– Jeœli nawet, to przeciw nim samym. Chcê ich nieco, jak to nazywasz... os³abiæ.

– To i w naszym, Romy wiekuistej, interesie by by³o... Krestosie z miasta Gamala.

– Nawet nie wiem, gdzie to jest, procuratorze...

– Mów mi Pi³at, gdy nikt nie s³yszy.

– Nawet nie wiem, gdzie ta Gamala, Pi³acie. Musia³o tu zajœæ jakieœ kosmiczne nie-

porozumienie. Przyby³em z Federacji, eskortowany przez „Nebo“. Owszem, opowia-

dam ludowi tutejszemu ró¿ne historie, mniej i bardziej ucieszne, w koñcu nie zawsze

ma siê natchnienie, ale jak bunt mia³by z tego wynikn¹æ? Prawda, mia³em pewn¹ misjê

do wykonania, ale ju¿ j¹ odwo³ano, jak to zwykle w Federacji, nie widzê wiêc powodu,

by wam dalej g³owê zawracaæ.

– Ju¿ siê sta³o, Ha–Nocri. Ju¿ namiesza³eœ, Judejczycy to lud niezwykle pobudliwy,

straszliwie ciê znienawidzili za twe nauki. Sk¹d ci do g³owy przysz³o, ¿e wszyscy MU-

SZ¥ siê kochaæ? Na sam¹ myœl odczuwam md³oœci i g³owa mnie boli...

71

– Jesteœ s³abym cz³owiekiem, Ha–Nocri – zacz¹³ pro-

curator Judei, gdy mnie przywiedziono przed jego obli-

cze.

Ziemia:

Mistrz

i Ma³gorzata

background image

Tu Pi³at, procurator, szczelniej owin¹³ siê szat¹, a jej czerwone podbicie zalœni³o

w s³oñcu, którego pal¹ce promienie znalaz³y sobie drogê do pa³acu.

– Poza tym, mo¿e o tym nie wiesz, ale cech rybaków ¿¹da ujawnienia tajemnicy ob-

fitych po³owów, cyrulicy i ducho³apy chc¹ poznaæ sposób odpêdzania chorób, a g³odni

chêtnie us³yszeliby zaklêcie mno¿¹ce chleb i ryby. ¯e nie wspomnê o pijakach, wiesz –

to wino w Ghanie...

– To by³o w Kanie, mój panie. Mia³em liofilizowane wino, w proszku... z ¿elaznej ra-

cji ¿ywnoœciowej.

– Ty sobie ze mnie nie ¿artuj, mesjaszu. Jak widzisz, wiem wszystko o twoich wy-

czynach i wcale mi siê to nie podoba, co wyrabiasz na ziemi, któr¹ z ³aski wiekuistej Ro-

my mam pod opiek¹. Wiesz, ¿e Sanhedryn ¿¹da twej g³owy, nieszczêœniku?

– Sam Hedryn? Pierwsze s³yszê... Któ¿ to taki?

– To organ czuwaj¹cy nad bezpieczeñstwem Judei i jej praw. Nie lekcewa¿ tej orga-

nizacji. Wprawdzie jako procurator mogê tu wszystko, w koñcu to tylko nasza kolonia,

jednak zadrzeæ z Sanhedrynem nie bardzo siê Romie op³aca. Stworzyliœmy tu pewien

system, który siê sprawdza. By zachowaæ pokój na tych ziemiach pobudowaliœmy wodo-

ci¹gi, bite drogi, szlaki podró¿ne sta³y siê bezpieczne, wprowadziliœmy te¿ kilka nie-

zbêdnych praw, by rozkwita³ handel i us³ugi. Hodujemy oliwki, t³oczymy oliwê, wyra-

biamy wino i pieczemy przaœne placki. Jesteœmy wa¿nym punktem na aprowizacyjnej

mapie cesarstwa. Wszystko dzia³a w miarê sprawnie, nie chcemy wiêc ¿adnego zamie-

72

Pretorium,Fort Antonia

background image

szania, Joszuo z Gamala... a propos, sk¹d pochodzi³ twój ojciec? Nie by³ czasem Aramej-

czykiem? Dziwnie jasn¹ masz karnacjê...

– Po prostu nie znoszê waszego s³oñca. A ojciec mój nie z tego jest œwiata, d³ugo by

t³umaczyæ...

– NASZEGO s³oñca, TEGO œwiata? Co ty pleciesz?

– Pos³uchaj, procuratorze. Istnieje wiele œwiatów i ka¿dy jakieœ ¿ycie zawiera. ¯ycia

te o sobie nic nie wiedz¹, bo dzieli je odleg³oœæ i czas. Przy czym czas w odleg³oœæ prze-

chodzi, a odleg³oœæ w czas – pojêcia te wzglêdne s¹, wie to ka¿de dziecko w Federacji.

Podró¿uj¹c po Wszechœwiecie nie tylko odleg³oœæ pokonujesz, ale i z czasem siê mie-

rzysz, co nieuniknione. Pewne sztuczki techniczne pozwalaj¹ owych podró¿y dokonaæ,

jednak niewielu z tej mo¿liwoœci korzysta, bo i po co... U was te¿ nie wszyscy Romê

opuszczaj¹, by Judeê zobaczyæ. Mêcz¹ce to i najczêœciej niepotrzebne.

– Tu chêtnie racjê ci przyznam, Ha–Nocri... Gdybyœ jednak Romê zobaczy³...

– A gdybyœ ty, procuratorze, wpad³ kiedyœ do Federacji...

– Tak, podró¿owaæ, to jedyne, co ma sens w tym ¿yciu, mój drogi Joszuo.

– Mów mi po prostu Mistrzu, mój drogi Pi³acie. Jeszcze chwila, a zupe³nie zagubiê

siê w swych imionach.

– Jesteœ bezczelnym ³otrem, ale mimo wszystko ciê lubiê. Rzadko mo¿na sobie po-

gadaæ w tych stronach z kimœ inteligentnym, na poziomie, w œwiecie obytym.

– Te¿ jestem zaskoczony... ró¿ne rzeczy opowiadali o tobie, Pi³acie. A okaza³o siê, ¿e

masz klasê. Trudno tu na Ziemi o kogoœ z klas¹, procuratorze Judei.

– Wiesz, mistrzu, po prostu pochodzê z Rzymu. By³eœ kiedyœ na Forum?

– Jeszcze nie.

– Koniecznie musisz zobaczyæ Forum, zanim je zburz¹ barbarzyñcy. Bo tak to siê

musi skoñczyæ.

– Sk¹d o tym wiesz, procuratorze?

– Có¿, pojawi³eœ siê, mesjaszu, a wiêc koniec Romy bliski. Dobro, które nieopatrz-

nie zacz¹³eœ rozsiewaæ, rozsadzi nasz piêkny œwiat. Tak jest napisane w ksiêgach.

– Mo¿e nie wszystko jeszcze stracone, procuratorze. W³aœciwie moja misja zosta³a

odwo³ana, wrócê na „Nebo“ i odlecê w pokoju...

– To nie takie proste, mistrzu. Rozmawia³em wczoraj z Ma³gorzat¹. Powiedzia³a, ¿e

nie puszcz¹ ci tego p³azem.

– Kto, czego, co ty bre... , co te¿ powiadasz, procuratorze?

– Sanhedryn to ma³e piwo, mistrzu. Lud Judei pragnie twojej œmierci. Coœ tam mu-

si siê, wed³ug nich, wype³niæ, to ludzie pe³ni przes¹dów, jak to na prowincji. Ma³gorza-

ta twierdzi, ¿e nic na to nie poradzimy. Zreszt¹... sama ci to powie.

73

Tu procurator Judei, Poncjusz Pi³at,

klasn¹³ w d³onie: – Poproœcie do mnie pani¹ Ma³gorzatê,

a duchem!

background image

74

– Polubi³em ciê, mistrzu, ale w¹tpiê, czy cokolwiek da siê zrobiæ. Powo³ano mnie na

to stanowisko, bym czuwa³ nad pokojem w Judei. Jak móg³bym zapewniæ ten pokój,

sprzeciwiaj¹c siê Judejczykom? – procurator wygl¹da³ na szczerze zmartwionego, zanu-

rzy³ rêce w misie z wod¹, obmy³ je, nastêpnie wytar³ do sucha w podbit¹ czerwieni¹ to-

gê. – Krew twoja na nich i na syny ich spadnie, co nie bardzo mnie pociesza. Ale nie roz-

paczajmy, mamy jeszcze trochê czasu. Lubisz czeskie filmy?

– Nie wiem... co to takiego – trudno mi by³o zebraæ myœli, trochê mnie ta krew za-

niepokoi³a, zawsze niepokoi³o mnie przelewanie krwi niewinnej, jednak zwykle nie

by³a to moja krew, do licha...

– Och, nie udawaj. Widzia³em niedawno „Samotnych“. Mocna rzecz. Wiesz, ci bar-

barzyñcy z pó³nocy s¹ niesamowici – nie sadz¹ siê, nie udaj¹ nas, Rzymian, nie wstydz¹

siê swej nacji. To najlepsza tradycja kinematografii europejskiej, mistrzu, musisz kie-

dyœ zobaczyæ.

Tu procurator Judei przeszed³ zamaszystymi krokami od swego siedziska do œciany,

tam odwróci³ siê gwa³townie i rzecze:

– Tak sobie myœlê, ¿e mo¿e da³oby siê...

– Uratowaæ m¹ g³owê? – spojrza³em nañ z nadziej¹.

– Nie, to nie wchodzi w rachubê, mistrzu. Myœla³em o ma³ym, tajemnym seansiku,

dla naszej trójki, co ty na to? Wprawdzie mamy tylko w³oskie filmy, ale zawsze to lep-

sze, ni¿ te banialuki zza wielkiej wody, gdzie podobno znajduje siê koniec œwiata, ró¿-

ne potwory, nawet nie wiesz, co ci Grecy powymyœlali. Za S³upami Herculesa rozci¹gaæ

siê ma jakowaœ Atlantyda, gdzie p³odz¹ niesamowite kicze, choæ, przyznaæ trzeba,

pierwszorzêdnie opanowali rzemios³o. Ale nie sprowadzam ich produkcji, szkoda mi na

to czasu. No, chocia¿ taki Woody Allen... wiesz, jak odnajdujê m¹dre kobiety? One wo-

l¹ Woody Allena od Hugh Granta... Tak, to œwietny test.

– Mê¿czyzn on nie dotyczy? – wtr¹ci³em nieœmia³o.

– A na co mi m¹drzy mê¿czyŸni?! Procuratorowi wystarcz¹ dobrzy ¿o³nierze. Czasem

pozwalam im poogl¹daæ Schwarzeneggera, bo Rutger Hauer to dla nich zbyt subtelne...

A za karê... – tu procurator trz¹œæ siê pocz¹³ ze œmiechu – za karê, zamiast do paki, wsa-

dzam ich na seans Zanussiego. O! okrutnym jestem dowódc¹, przyznasz, mistrzu. To

najwiêkszy nudziarz wœród barbarzyñców i dziwnie w ciebie zapatrzony. Ciekawe, sk¹d

ten pomys³, ¿e dobro, piêkno i prawda w tobie, mistrzu, najdoskonalsze znalaz³y uciele-

œnienie. Chyba siê nie znacie?

– Nie znamy siê, zarêczam ci, procuratorze, ale jeœli dasz mi dojœæ do s³owa, to wyra-

¿ê nadziejê, ¿e nikt nigdy nie nakrêci „Ostatniego kuszenia“, choæ nie mia³bym nic

przeciw „¯ywotowi Bryana“...

– Ach! Monty Pyton? Œwietnie nas, Rzymian, sportretowali! Piramidalne, kona³em

ze œmiechu. Jak to sz³o...? „ChodŸmy lepiej na kamienowanie“... ha, ha, ha, he, he.

A propos: co wolisz – krzy¿ czy kamienowanie?

Nim zd¹¿y³em wyraziæ sw¹ opiniê w tej kwestii, pojawi³ siê przed procuratorem uro-

dziwy, jasnobrody m³odzieniec. W grzebieniu he³mu mia³ orle pióra, na jego piersi po-

background image

³yskiwa³y z³ote pyski lwów, pochwa jego

miecza okuta by³a z³otymi blaszkami...

zreszt¹ w¹tpiê, czy tak naprawdê obcho-

dzi was jego strój – by³ to legat, dowódca

legionu.

– Miriam... Miriam Magdalen?! – wy-

duka³em na jej widok.

– W samej rzeczy. Drogi Ponczuœ zna

mnie pod prawdziwym imieniem, Miriam

to mój pseudonim operacyjny i imiê, pod

którym dostanê siê do ksi¹g. Chcesz, czy

nie chcesz, mesjaszu, w ksiêgach wszyst-

ko zawsze wygl¹da trochê inaczej, a wiêc

lepiej nie figurowaæ tam pod prawdziwym

imieniem.

– Drogi Poncjusz, Ma³gorzato, jeœli ³a-

ska. Mamy niewielki problem z tym pa-

nem, który w swej skromnoœci kaza³ zwaæ

siê mistrzem – zachichota³ procurator. –

A ty, mistrzu, si¹dŸ przy pani Ma³gorzacie,

nie bój siê, to nic, ¿e jest m¹drzejsza od

nas obu. Na Wenus mieszkaj¹ bardzo m¹-

dre i b³yskotliwe kobiety o ciêtym jêzyku.

Nie to, co na Marsie...

– Wprawdzie nie chwyci³em twego

dowcipu, hegemonie, lecz z najwiêksz¹

przyjemnoœci¹ zajmê miejsce obok pani

Ma³gorzaty – oœwiadczy³em. – O ile nam

wszystkim wiadomo, ani Mars, ani tym

bardziej Wenus, nie grzesz¹ ¿yciem w ¿ad-

nej postaci.

– Procurator czyni delikatny przytyk

do pewnej wypowiedzi, któr¹ zamknê³am

mu kiedyœ gêbê, gdy gada³ g³upstwa – wy-

jaœni³a mi Ma³gorzata uprzejmie. – Jeœli

zaœ chodzi o ksiêgi, nie wiem, czy uda mi

siê unikn¹æ poniewierania siê po nich pod

prawdziwym imieniem, ale pozwólcie, ¿e

poprawiê sobie szk³o kontaktowe, bo coœ

mi siê wydaje, ¿e straci³eœ sw¹ dotychcza-

sow¹ ostroœæ, Jêdras...

– Nazywaj go mistrzem, pani, nale-

gam... – uœmiechn¹³ siê procurator.

– Tego w³aœnie chcia³abym unikn¹æ,

ze wzglêdu na ksiêgê, której zapewne

obaj nie znacie. Nie zosta³a bowiem je-

szcze napisana i mam nadziejê, ¿e nie zo-

stanie. Trochê to zale¿y ode mnie, a tro-

chê od tego tu... mesjasza.

– A wiêc dochodzimy do sedna – ucie-

szy³ siê Pi³at. – Jestem zmuszony zg³adziæ

obecnego tu Joszuê, zwanego mesjaszem.

– I có¿ z tego, Ponczusiu? – zdziwi³a siê

Ma³gorzata. – Sam siê o to prosi³.

– Poncjuszu, nalegam, pani... jeszcze

kto us³yszy, albo – nie dajcie bogowie

Pentagonu! – znajdzie siê w ksiêgach.

Mistrz bardzo by nie chcia³ gin¹æ z tak

b³ahego powodu, jak zbawienie œwiata –

wyjaœni³ procurator. – Mistrz zupe³nie nie

rozumie, co to jest zbawienie i dlaczego

wymaga krwi. Taki, widzisz, bo¿y prosta-

czek z mistrza.

– T³umaczy³am mu, jak dziecku w³a-

œnie, ¿e dobro budzi agresjê. ¯e ludzi mdli

na widok dobra, prawdy i piêkna. ¯e trzê-

sie ich gor¹czka na widok ci¹g³ego obca³o-

wywania stóp, wyznawania win, przeba-

czania, uœmiechów, poca³unków i ca³ego

tego zak³amanego sztafa¿u, pod którym

cz³owiek ukrywa sw¹ prawdziw¹ drapie¿-

n¹ naturê.

– A przecie¿ uratowa³aœ dwa chore go-

³¹bki... – wtr¹ci³em nieœmia³o.

75

– Pani Ma³gorzata, hegemonie –

oznajmi³ i wpuœci³ do komnaty nie-

wiastê o szarych oczach z tym opisa-

nym ju¿ przeze mnie wielokrotnie

niezwykle ostrym spojrzeniem.

background image

– Sk¹d o tym wiesz? – Ma³gorzata odwróci³a siê do mnie gwa³townie i przez chwilê

jej oczy patrza³y prosto w moje. By³a to piêkna i mi³a chwila.

Do dziœ nie jestem pewien, co wtedy dojrza³em w tych oczach. Dobro, prawdê,

piêkno? A mo¿e lêk... W ka¿dym razie nie by³o tam zwyk³ej przenikliwoœci, by³a raczej

s³aboœæ i bezradnoœæ. Zaniepokoi³o mnie to, bowiem dostrze¿enie cudzej s³aboœci li-

kwiduje tê ostatni¹ barierê, a nie ka¿dy sobie tego ¿yczy. Nigdy nie uœwiadamiajcie ni-

komu, ¿e przejrzeliœcie go na wylot. Najczêœciej zreszt¹ tak wam siê tylko wydaje...

– Po prostu wiem o tym, Ma³gosiu.

– No dobra, Jêdras. Wcale nie by³y chore, tylko m³ode – nie umia³y jeszcze lataæ. Po

prostu siê pomyli³am. – Ma³gorzata szybko zapobieg³a próbie ucieczki do krainy ³agod-

noœci. – Jest z tob¹ gorzej, ni¿ myœla³am. Ale trudno siê dziwiæ, w koñcu masz powód do

stresu. I zapewniam ciê, ¿e twoja sytuacja wcale nie jest weso³a. Choæ... chyba wiem,

jak uratowaæ twoje niewiele warte ¿ycie...

– „Lucylla Nebo“ jest uzbrojona... – podsun¹³em nieœmia³o.

– Nie pozwolimy na ¿adn¹ demonstracjê si³y w Judei – rzuci³ ostro procurator Po-

ncjusz. – Wszystko ma wygl¹daæ naturalnie, o ile to jeszcze mo¿liwe, przy ca³ym tym

ureligijnieniu i zmistyfikowaniu, jakim uleg³a judejska ludnoœæ.

– Niewiele poradzi³byœ na protonowe dzia³a „Lucylli Nebo“, Ponczusiu. Ale myœla-

³am o innym wybiegu. Czy to prawda, ¿e masz prawo u³askawiæ jednego ze skazanych?

– spyta³a Ma³gorzata.

– Mistrz odpada. Masy tego nie kupi¹. Chc¹ tego tu mistrza jako ofiary. Muszê u³a-

skawiæ Barnabê Bar Rawana.

– Musisz u³askawiæ jednego z czterech ³otrów, Ponczusiu. Nasza w tym g³owa, by

uratowaæ mesjasza. Jeœli wydamy ich ¿o³nierzom, ci spuszcz¹ ca³ej czwórce takie manto,

¿e nikt ju¿ nie bêdzie w stanie rozpoznaæ naszego przyjaciela. Lepiej oberwaæ batem,

76

background image

rózg¹ i kamieniem, ni¿ udusiæ siê

na tej waszej rozkosznej odmia-

nie szubienicy, prawda?

– A co potem, droga Ma³go-

rzato? – zaciekawi³ siê Pi³at. – Co

bêdzie, jeœli ktoœ pozna mesja-

sza, za³ó¿my, w trzy dni po egze-

kucji?

– Zwalimy wszystko na jego

bosk¹ naturê – uœmiechnê³a siê

Ma³gorzata, a jej oczy znów spoj-

rza³y na mnie ze zwyk³¹ ostro-

œci¹, choæ teraz i z odrobin¹ cie-

p³a, jak chcia³em wierzyæ...

– Wspania³y pomys³! – ucie-

szy³ siê Poncjusz Pi³at, procura-

tor Judei i pocz¹³ przechadzaæ siê

wielkimi krokami po posadzce

komnaty, a podbita czerwieni¹

szata furcza³a wokó³ jego nóg

tkwi¹cych w zasznurowanych

sanda³ach na podwójnej pode-

szwie. – Po tym wszystkim wyœlê

was oboje najbli¿sz¹ galer¹ do

Rzymu, Aten, a mo¿e i do Ibe-

rii... niech mnie kosztuje! Musi

77

siê tu trochê uspokoiæ. A wy zobaczycie kawa³

naszego œwiata, kochani. Gdybym mia³ wiêcej

czasu, sam bym z wami pojecha³.

– Wyl¹dujemy w Helladzie. A ja, ju¿ jako Pa-

we³, nauczaæ tam bêdê, ¿e Dobro, Prawda

i Piêkno...

– I co z takim zrobiæ? – spojrza³a na mnie

Ma³gorzata i uœmiechnê³a siê. S³owo honoru!

background image

– Có¿ rzeczesz? – mruczê wiêc roztargniony.

– Zaciekawiæ mnie sw¹ osob¹ chcia³eœ – wyk³ada mi wiêc rzecz dok³adniej.

– Umyœlnie tu, s¹dzisz, z gwiazd przylecia³em, by ciê zaciekawiæ? – dziwiê siê. – To¿

parseki nas dziel¹, do Unii nigdy nie trafisz. Po có¿ wiêc bym to robi³?

– No, ¿eby... nie wiem... – zacisnê³a usta i trudno odgadn¹æ by³o: martwi siê, ¿e za-

ciekawiæ nie chcia³em, czy cieszy, czy mo¿e ma za nic... Ale powoli œwitaæ mi poczê³o,

w czym rzecz ca³a.

– Cieszê siê tob¹ – prawiê, g³owi¹c siê, jak sprawê wy³o¿yæ. – Ja tob¹. Relacja w jed-

n¹ stronê biegnie. Gdy ktoœ w Unii cieszy siê kimœ, to radoœæ pragnie mu przynieœæ, ni-

czego nie oczekuj¹c. Nie o sobie myœli, choæ prawda, sam radosæ czuje... To trudno

wam poj¹æ tu, w Eguapie, gdzie ch³op, jak mówisz, niewiastê... podrywa. Bez ciebie,

ksiê¿niczko, robi³bym to samo, Hebrajów bym wiód³, bez tej radoœci przecie¿.

– Krêcisz, Mosesie – g³ow¹ Isztar obraca. – Wstyd ci siê przyznaæ i tyle.

– To wstyd u was podrywaæ?! Czemu wiêc rzecz tê mi przypisujesz? Czym zas³u¿y-

³em...

Tu mówiæ mi siê odechcia³o. Krotochwile opuœci³y m¹ g³owê, osio³, na którym je-

cha³em, nadmiernie ko³ysa³, skupiæ siê nie mog³em. Có¿ wiêc podrywaæ tu znaczy? Ba-

78

Ziemia:

Moses.

Eksperyment

– Przyznaj siê Mosesie, tyœ tego cudu dokona³, by mnie

poderwaæ? – spyta³a mnie Isztar, gdyœmy na czele rzesz

Hebrajowych z Sukkot ruszali. Minê³o czasu sporo, nim

poj¹³em, o czym mówi. Wiedzia³em ju¿, ¿e zwyczaj taki na

Ziemi istnieje, by ch³op babê porywa³, lecz podrywanie...

Nigdy czegoœ takiego nie próbowa³em, bom i nie wiedzia³

jak. Uczucia w nikim nie stworzysz, o tym wie w Unii ka¿-

de dziecko. A ta pyta, czy ja...

background image

wiæ siê cz³owiekiem, pró¿noœæ sw¹ zaspokajaæ? Wola³bym sobie ten durny Higginsowy

³eb odr¹baæ i bestiom w Nailu na po¿arcie rzuciæ, ni¿ ciebie, Isztar, zasmuciæ.

– Ty œwiecisz, ksiê¿niczko, niczym znak pelengacyjny na mej trajektorii. Dziêki to-

bie wszystko to opisujê, bo chcê ciê nieœmierteln¹ uczyniæ.

– Który to znak z kolei? – pyta znowu zaczepnie, rzeczowo.

– Nie pierwszy, ksiê¿niczko, za póŸno ciê Higgins ujrza³, byœ pierwszym znakiem siê

sta³a dla niego. Zbyt d³ug¹ ju¿ drogê przeby³. To prawda...

– Nie chcê byæ KOLEJNYM znakiem dla ciebie.

– Nie chcesz, a jesteœ. Có¿ na to poradziæ? Ka¿dy znak jest pierwszy i ka¿dy potrzeb-

ny, bo to wzglêdnoœæ wszystko, bo bez znaków pilot po Pustce b³¹dzi, celu nie dosiêga.

– A gdzie¿ cel twój, Mosesie? – pyta chytrze ma Symfonia.

– Nie wiem, ksiê¿niczko. Choæ ka¿dy znak drogê do celu wskazuje, nie wiadomo,

który z nich ostatni – krêcê, bo tak naprawdê sam wiem niewiele, w³aœciwie coraz

mniej, jeszcze trochê, a w ogóle pisaæ przestanê...

– Nie ka¿dy znak, ksiê¿niczko, astrostatkowi którym lecisz przeznaczony. Trafiasz

na ró¿ne, lecz niektóre tylko cel twój pokazuj¹. Niewprawny pilot czêsto b³¹dzi wœród

znaków, czêsto drogê myli. To sztuka wielka w³aœciwy znak odnaleŸæ. Choæ za ka¿dym

razem pewnoœæ wielka cz³ekiem w³ada, ¿e znak w³aœciwy dostrzeg³. Tak, to dziwne

wszystko. Sam tego dobrze nie pojmujê...

– I ja, mówisz, znakiem jestem dla ciebie? Ciemna by³am, Mosesie...

„Oj, ciemna, ciemna!“ – zakrzyczy coœ we mnie, zadziwi siê, zaskowyczy radoœnie...

„Ca³a czarna, jak Pustka, po której ¿eglujê. Mo¿e dlatego tak trudno ciê by³o odnaleŸæ?

I patrz, jak zmieni³aœ kaprala Higginsa, jak myœleæ pocz¹³ sprawnie, jêzyk wyprosto-

wa³... Mo¿eœ ty znakiem w³aœciwym wreszcie? Có¿ jest w tobie takiego, ¿e tak m¹ wyo-

braŸniê sycisz...“

– Ale ty m¹dry jesteœ, Mosesie – doda³a po chwili Isztar.

– Widzisz, ksiê¿niczko, mi³o mi s³ów takich s³uchaæ, choæ to nieprawda, co rzeczesz,

bo g³upi kapral Higgins jak przepalony procesor. Czy i ty mnie w tej chwili PODRY-

WASZ? Czy fakt tylko stwierdzasz, w twym mniemaniu, prawdziwy?

– Tak myœlê...

– Widzisz wiêc. Gdy Higgins prawi, Ÿeœ piêkna i m¹dra, nie podrywa ciê przecie,

lecz tak myœli. Gdy mówi, ¿eœ znakiem dla niego, fakt tylko stwierdza. Rozumu wiel-

kiego, by to poj¹æ, zaiste nie trzeba, a ty go masz, ksiê¿niczko, wiêc u¿ywaj. Intencji

wszetecznych w moich s³owach nie ma, bo za powa¿ne to sprawy, by jako instrumen-

tum s³ów swych u¿ywaæ. A poza tym... czy podrywa siê kogoœ, przed kim wola³oby siê

uciec, tyle ¿e si³ nie starcza? Ciep³o mi siê robi gdzieœ w jaŸni, gdy o tobie myœlê.

Umiesz to nazwaæ?

– Nie umiem, Mosesie.

– Bo tego nazywaæ nie trzeba. To sobie jest i niech bêdzie, gdzie jest. Taka jest na-

sza, zaœwiatowa filozofia.

79

background image

Tu, nad brzegiem morza przyszed³ czas bym sam przed sob¹

z prawd swoich zda³ sprawê, bym skoñczy³ z Higginsem g³upim i nie-

do³ê¿nym, który rolê swoj¹ odegra³. Czas przyszed³, bym inkarnacji

dokona³ w osobê, której na Ziemi d³ugo nie zapomn¹. O, tak, nie za-

pomn¹, choæ zapomn¹ bogów i boginie, zapomn¹ wodzów i królów,

zapomn¹ wszystko, bo wszystko zapomnieæ mo¿na, jak¿eby móg³ ist-

nieæ cz³owiek, gdyby nie zapomina³... Ale mnie, Mosesa z Unii nie

zapomn¹. I wiedzia³em ju¿, jak to bêdzie, bom tu, wœród tych pia-

sków uœwiadomi³ sobie wielkoœæ istnienia, wielkoœæ ¿ycia, wielkoœæ

uczucia wreszcie, które od wieków na Ziemi w ludziach siê pojawia.

Tak, moi drodzy. Na brzegu owym uœwiadomi³em sobie – na

Isztar w morze wpatrzon¹ bezpiecznie z ty³u spogl¹daj¹c – co cz³o-

wieka do czynu popycha, choæby czynem tym tylko skrobanie po pa-

pirusach by³o, co porywa go i unosi, co pozwala wyrwaæ siê ku gwia-

zdom i obcym œwiatom, co myœl wyzwala z okowów rutyny, szablo-

nów i schematów, co ka¿e wyzwania samemu bogu – kim by nie by³

– pod nogi rzucaæ, wrzeszcz¹c: patrz, panie, to ja po tw¹ w³adzê siê-

gam, to ja, cz³owiek, któremuœ podobno równy i któremuœ podobny...

80

Interludium

(triste)

Dotarliœmy tak nad brzeg morza, gdzie stan¹w-

szy, odpoczynek zarz¹dzi³em. Arek dwoi³ siê i troi³,

lud swój pociesza³, baœnie o krajach, ku którym

zmierzaliœmy, prawi³... Isztar na piasku przysiad³a

i w dziwnie g³adk¹ taflê wody siê zapatrzy³a. A fale

leniwie brzeg g³adzi³y, pian¹ bur¹ go pokrywaj¹c,

morze szumia³o i pomlaskiwa³o z cicha, ³agodne, ni

to wzywaj¹c, ni ostrzegaj¹c przed czymœ. Ostrze¿eñ

tak cichych nikt przecie¿ nie s³ucha... Czasem ptak

jakiœ przelecia³, woñ œwiatów odleg³ych na skrzy-

d³ach przynosz¹c.

background image

Odwróci³em wzrok od piêknie na tle nieba g³owy Isztar zarysowa-

nej i w niebo to groŸnie chmurz¹ce siê nad g³adzi¹ wód morskich po

wschodniej stronie popatrza³em. I wiedzia³em ju¿ wszystko. Zda³o

mi siê te¿, ¿e rozumiem ju¿ wszystko. Jasno wokó³ mnie siê zrobi³o,

to s³oñce na chwilê spoza chmur wysz³o, lecz dla mnie znak to by³ po-

twierdzaj¹cy, jaki Natura sama mi objawi³a. Oto obserwowa³em w so-

bie cud rodzenia siê uczucia. Doœwiadczeniem bogaty mog³em cud

ten, wcale tu przecie¿ nie rzadki, obserwowaæ w sobie in statu nascen-

di – wnikliwie i bacznie, a jednoczeœnie œwiadomie... Uczucie in statu

nascendi uchwycone zachwyci³o mnie, uderzy³o sw¹ moc¹ i powag¹,

bezcelowoœci¹ najpiêkniejsz¹ i tajemnic¹ jednoczeœnie... A teraz, gdy

skórê Higginsa zdj¹³em i na palu rozwiesi³em, by przewietrza³a, wyja-

wiæ wam mogê, ¿e nikt tylu bzdur na temat uczucia nie wypowie-

dzia³, co nasi uniccy uczeni. Œmia³em siê tu, na tym piasku siedz¹c,

z ich wymyœlnych teorii o katecholaminach, œmia³em siê z biologicz-

nych koniecznoœci, z ¿enuj¹cych uproszczeñ, wierzga³em nogami

z uciechy, jakieœ podtrzymanie gatunku wspominaj¹c. O, wy twórcy

teorii przewrotnych, b³azny psychologii, klowni seksuologii, dowcip-

nisie zoologiczni, humaniœci z siedmiu boleœci zrodzeni!

Có¿ wiecie o uczuciu. Có¿ wy wiecie... Czy który z was go napraw-

dê spróbowa³? Czy poczu³ smak jego, nie do okreœlenia, czy uchwyci³

je, jak ja, in statu nascendi? Nie! Na bogów, ka¿dy z was zaskoczony

by³, nim siê spostrzeg³ – ono ju¿ w nim gorza³o. Có¿ wiêc potem ba-

daæ? Skutki, efekty, konsekwencje? Có¿ badaæ, pytam, gdy JU¯ SIÊ

STA£O?! Nic nie wiecie, b³azny, na nic wasze aparaty, intelekt, wie-

dza. Na nic one...

A ja, com mocy uczucia na sobie doœwiadczy³ w tamtej w³aœnie

chwili, czy coœ wiem o nim, czy coœ wiêcej o nim powiedzieæ wam

mogê...? Mo¿e opis jakiœ dog³êbny stanu swego, mo¿e prawdy innym

nie znane lub nie uœwiadamiane przedstawiê?

I tu w³aœnie, spostrzeg³em, nale¿a³oby rzecz ca³¹, tak œwietnie za-

czêt¹, zakoñczyæ. Niestety, przyjaciele: Wielki Uczony Higgins, nie-

zwykle bieg³y w ³apaniu uczucia za ogon i badaniu jego postêpów,

NIC O NIM POWIEDZIEÆ WAM NIE POTRAFI, prócz tego mo-

¿e, ¿e jest. W nim. Bo jego istnienie w sobie, tam na tym piasku sie-

dz¹c, po prostu ODCZU£.

S³oñce, jakby zawiedzione konkluzj¹, za chmurê zasz³o, ostatnim

promieniem temu siedz¹cemu na palu bluŸniercy gro¿¹c:

„Uchwyci³eœ mo¿e na gor¹cym uczynku, ale i poparzy³eœ siê przy

tym nielicho. Tyle twego, ¿e teraz boli, prawda? Ty sam jeszcze nie

pojmujesz, co siê sta³o, nie oszukuj siê. Jeszcze siê pocieszasz, ¿e tak

81

background image

tylko samoœwiadomie uczucie w sobie hodowaæ bêdziesz, przygl¹da-

j¹c mu siê z luboœci¹... a ONA? Có¿ jej zaoferowaæ mo¿esz? Tak, wy-

buch³o w tobie uczucie, patrzysz na tê postaæ na piasku siedz¹c¹ i ni-

czego tak pewny nie jesteœ, jak tego w³aœnie. Myœla³eœ, ¿e oswoisz je,

gdy przyjdzie, ¿e okie³znasz i s³u¿yæ sobie ka¿esz, a tu masz – BOLI...

Myœla³eœ, ¿e popatrzysz sobie czasem, ¿e CZASEM porozmawiasz,

tak? A przecie¿ tego CZASEM coraz mniej ci by³o, mno¿y³eœ to CZA-

SEM, rozci¹ga³eœ je niczym gumê, by ZAWSZE przez CI¥GLE ob-

jê³o. Nie wiedzia³eœ mo¿e, co siê dzieje? Natura m¹dra jest i nieprze-

kupna, twoje zaklêcia s¹ dla niej niczym – gdyby by³o inaczej, nie ist-

nielibyœcie wy i twory waszej myœli. Wiêc masz je, powtarzam. I co te-

raz? Myœla³eœ, ¿e tajemnicê odkryjesz, moce bogom wydrzesz, jak no-

wy Prometeusz ludziom w darze zaniesiesz, mówi¹c: bierzcie i jedz-

cie, to s¹ uczucia wasze, od dziœ na wieki nimi w³adaæ bêdziecie? To

ci dopiero mocarz! A swoim mo¿e w³adasz? Dr¿yj teraz przed sob¹ sa-

mym, Mosesie, dr¿yj powiadam, bo mocy uczucia TEGO nie znasz

jeszcze. Nic wiêcej ludziom o nim nie powiesz, prócz tego, ¿e jest.

Mêczyæ siê z nim teraz sam bêdziesz, boœ sam z nim pozosta³, wiesz,

¿e ona go od ciebie nie przyjmie, nie jest jej potrzebne, a pozbyæ siê

go nie masz mocy. Cz³owiek uczuciem swoim nie w³ada. Ani go stwo-

rzyæ, ani zabiæ w sobie nie mo¿e. Nikt tego we Wszechœwiecie ca³ym

nie dokona³. To ona – bogini Isztar – uczucia rozdaje, komu chce,

czêsto nie do pary, i nie uprosisz jej o nic. Stworzyæ w sobie tylko po-

zór lub grê mo¿esz. Uczucie dane ci jest lub nie, twej woli siê wymy-

ka. A pozbawia go czas tylko... Musisz przejœæ teraz od pocz¹tku dro-

gê tê ca³¹, metr po metrze, ¿adnego kamienia, ¿adnej rozpadliny nie

omijaj¹c, nawet kresu nie znaj¹c. Nikt ci tu w niczym nie pomo¿e,

boœ nie uciek³ od razu, gdyœ J¥ ujrza³, nikt ci ju¿ teraz nie pomo¿e...

nie pomo¿e... nie pomo... nie...“

I s³oñce zasz³o.

A ja, siedz¹c ci¹gle, spogl¹da³em na Isztar, jak muszelki w palce

swoje bierze, jak przygl¹da siê im z uwag¹, coœ tam to b³ahego, to m¹-

drego mówi¹c i nic nie wie, nie wie, nie wie... oby tak zosta³o... bo

wiedza ta zbyt nag³y koniec mog³aby przynieœæ.

Ka¿dy jest sam, moi drodzy, sam ze swoimi myœlami, sam ze swo-

im œwiatem, sam ze swoim uczuciem wreszcie. Sam, zawsze sam, je-

dyny Wszechœwiat, do którego mo¿e wo³aæ to on i nic wiêcej.

– Isztar, Isztar, Isztar – szepta³em bezg³oœnie, chc¹c, by myœl moja

do jej jaŸni przeniknê³a. Lecz nikt takiej mocy nie ma, przyjaciele.

– Isztar, sam jestem ze swoim uczuciem, znowu sam. I ani trochê

nie m¹drzejszy.

82

background image

Lecz ona nie odwróci³a siê.

– Isztar... ty jesteœ dobra, bo nie mo¿e byæ z³¹ istota, któr¹ ktoœ po-

kocha³...

Isztar...

Rankiem nastêpnego dnia wiedzia³em ju¿, ¿e wszystko powie-

dzieæ jej muszê. To tak, jak ze æm¹, co w ogieñ leci. Wie, ¿e sp³onie,

a lecieæ musi... Czy¿ mo¿e byæ przyk³ad lepszy?

Dziwne to wszystko, myœla³em, placek poranny gryz¹c. Dziwne

i niepojête. Oto na pocz¹tku zdawa³o siê, ¿e tylko siedzieæ z dala mi

wystarczy, spogl¹daæ na Isztar, cieszyæ ducha i oko. ¯e czasem spoj-

rzê, obraz jej pod powiekami zachowam, w samotnoœci potem rado-

waæ siê nim bêdê. Ale komu to wystarczy tak ostro¿nie piêknem siê

delektowaæ?! Chcia³oby siê mieæ je obok, bli¿ej i bli¿ej, czêœciej i czê-

œciej – bo myœl ci¹gle biegnie ku piêknu owemu, ¿adnych przeszkód

nie uznaj¹c. Bo oko widzieæ pragnie, wyobraŸniê sam¹ za nic maj¹c.

Bo umys³ wreszcie nie tylko w sobie chce myœli domniemane wymie-

niaæ, lecz i te s³yszeæ, których nie wymyœli³.

Tak to jest, moi drodzy. Nie uda siê nikomu cieszyæ ducha z boku

i po cichu. Na nic takie plany. ród³o waszej radoœci dowiedzieæ siê

musi, co czujecie, nic na tej drodze nie stanie, nic trybów machiny nie

powstrzyma, dotoczy siê ona do kresu, na wasze wysi³ki nie bacz¹c.

I tam, w koñcu, prawda na was czeka, któr¹ w³aœciwie znacie, lecz

której musicie dotkn¹æ, by uwierzyæ.

Lot wiêc swój æmi rozpocz¹³em, widz¹c jak Isztar wstaje, oblicze

swe ksiê¿niczkowe ku s³oñcu zwraca, potem na mnie spogl¹da, oczy

83

background image

mru¿¹c w uœmiechu – ni to powitania, ni to jakiejœ

radoœci swojej, dla mnie nieposiê¿nej i pyta:

– Kiedy¿ ja znowu têczê na niebie zobaczê?

Wiesz, ¿e dawno tu têczy nie widziano?

Chwilê tê by na wieki zatrzymaæ... Nic tu zaklê-

cia nie pomog¹.

– Na têczê trzeba zas³u¿yæ – prawiê odruchowo,

nic prosto powiedzieæ nie umiem przy niej, wszyst-

ko siê pl¹cze i komplikuje... czym zas³u¿yæ, co za

bzdura... – Najpiêkniejsze têcze po burzy powsta-

j¹... – dodajê, lecz któ¿ by sobie akurat teraz burzy

¿yczy³...

Ku p³omieniowi Isztar ruszam, bo niewa¿ne ju¿,

¿e koniec mój w nim b³yszczy, niewa¿ne ju¿, ¿e

skórê Higginsa znów na³o¿yæ przyjdzie, nic nie jest

wa¿ne w tej chwili, tylko kroki ciê¿kie ku p³omie-

niowi temu stawiaæ, powoli, w piachu grzêzn¹c,

z trudem nogi podnosz¹c, bo jak siê tu do œmierci

w p³omieniu spieszyæ... choæ ujœæ jej niepodobna...

a Isztar uœmiech nagle gubi, powa¿nieje, wzrok jej

przygasa, by stal¹ zab³ysn¹æ i patrzy tak, spod po-

wiek przymru¿onych, patrzy dziwnie, ni to z wy-

rzutem jakimœ, ni to zawodem, z przewag¹ jak¹œ

Meduzy, co wnet swymi w³osami mnie pochwyci

i koniec rych³y moim marzeniom zada.

– Kocham ciê, Isztar – szepczê, lecz ona jeszcze

nie s³yszy, choæ wie, co mówiê, a i ja wiem ju¿, co

czujê, bo jedyna próba twych uczuæ, cz³owiecze, to

g³oœno przed sob¹ samym ich nazwê wypowie-

dzieæ.

Rozmy³a mi siê w tej chwili postaæ Isztar przed

oczami, rozp³ynê³a siê Isztar, nie pamiêtam ju¿, co

rzek³a, pewnie to, co zawsze w chwilach takich siê

s³yszy – nie rozczulaj siê tak nad sob¹, to ci przej-

dzie, Higgins, zdarza siê, Higgins, gdzie twa skóra,

Higgins – o, patrz! – tam siê w piachu wala, jak ty

wygl¹dasz bez skóry, wrêcz nieprzyzwoicie, przy-

wdziej j¹ zaraz, durniu jeden i hochsztaplerze, wra-

caj do swojej Unii, tam twe miejsce, co ludzie po-

myœl¹, co ludzie pomyœl¹... co ludzie...

Nie pamiêtam, co mi rzek³a. Pewnie nic.

84

rozmy³a mi siê postaæ Isztar...

background image

85

6

UMULT srogi siê podniós³, tu-

man kurzu od Sukkot siê zbli¿a³,

wrzaski i krzyki jakieœ z kurzu siê

nios³y... Przera¿ony Aaron ku mnie pod-

bieg³, choæ jeszczem niezbyt by³ przytom-

ny, jeszcze myœl¹ zupe³nie gdzie indziej,

jeszcze ³eb durny pe³en Isztar mia³em,

a ten mi prawi:

– Panie, jeŸdŸcy faraonowi nas dopadli,

biada nam, Mosesie, cud szybko jakiœ

uczyñ, bo poginiemy tu wszyscy na tym

pustkowiu.

I patrzê, a tu szeœæset rydwanów wo-

jennych z py³u siê wy³ania, sprawnie pó³-

kolem obóz otaczaj¹, sam faraon z rydwa-

nu wyskakuje, dziarsko jak na swój wiek,

zauwa¿y³ mnie i Isztar, ku nam kroki swe

kieruje.

Koniec szybszy siê zdawa³, ni¿ myœla-

³em, nie martwi³ mnie przecie¿. Czym¿e

jest gin¹æ w takiej chwili, gdyœ wszystko

powiedzia³... Morze drogê ucieczki zagra-

dza, gdzie¿ zreszt¹ pieszy przed rydwa-

nem ujdzie.

– I có¿eœ to, skrybo, jak cielê stan¹³? –

faraon pyta. – Wyszed³ lud Hebrajowy,

umowa taka by³a. Lecz Isztar? Jak¿e to...

– Puœæ nas, panie, a Isztar w³os z g³owy

nie spadnie.

– Œmiesz warunki stawiaæ, w³óczêgo? –

uœmiechn¹³ siê faraon. I ciszej ju¿ mówi:

to¿ wiem, co siê sta³o, skrybo, dawnom

o tym wiedzia³. To¿ nie zak³adnik ma

Isztar, nie tarcza dla ciebie, prawda?

– Nie, panie – przyzna³em, bo có¿ mia-

³em robiæ. – Nie zak³adnik Isztar, lecz pa-

ni moja, która odt¹d jaœniej Atona przede

mn¹ œwieciæ bêdzie.

– Oddaæ mi j¹ musisz, przybyszu – rze-

cze faraon. – Nie tobie pisana Isztar.

Nie mnie pisana Isztar... tak jakbym

o tym nie wiedzia³!

Spojrza³em raz jeszcze na ni¹, obraz jej

na zawsze w pamiêci utrwaliæ pragn¹c.

Bo nie mnie pisana Isztar.

Wreszcie odwróci³em wzrok od Isztar,

z trudem to zrobi³em, mo¿ecie mi wie-

rzyæ. Faraona pod ³okieæ chwytam, na bok

prowadzê i mówiê do ucha:

– Nie pisz w zwojach, panie, ¿em Isztar

z r¹k wypuœci³. Nic o Isztar nie pisz, farao-

nie. Sam j¹ w Unii unieœmiertelniê. A ty

inaczej rzecz ca³¹ przedstaw, pomys³ mam

œwietny, sam przyznasz: oto morze niech

siê rozst¹pi na znak mój, rzesze hebrajowe

niech ze mn¹ such¹ nog¹ po dnie przejd¹,

a jazdê twoj¹, co siê w zatwardzia³oœci

swej za nami puœci, fale niech poch³on¹.

Dobrze wymyœli³em?

– Sprawi³byœ cud taki, Mosesie?

– Dla mnie to pestka, faraonie. Ale

gdzie¿bym mia³ Isztar trosk takich przy-

sparzaæ, ojca jej i wojsko w morskich fa-

lach topi¹c.

– Prawdziwie kochasz Isztar moj¹, Mo-

sesie.

– Tak, panie. Cuda rozmaite technolo-

gi¹ unick¹ czyniæ mogê, ale i we mnie cud

i có¿eœ, skrybo, jak cielê stan¹³?

background image

siê dokona³. Tak musia³o siê staæ, królu.

Na nic tu moc ma nieziemska, na nic wie-

dza i uczonoϾ.

– Niech wiêc bêdzie, jak wymyœli³eœ,

Mosesie. Chcesz Isztar po¿egnaæ?

– Dziêki ci, panie Eguapu. Tylko

prawdziwa wielkoœæ wyrozumia³¹ byæ po-

trafi.

Król Isztar skinieniem d³oni przywo³a³,

ta podesz³a ku nam, oblicze jej spokojne,

nic nie mówi... I ja nie bardzo wiedzia³em,

co powiedzieæ.

РPrzyjdzie mi iϾ dalej bez ciebie,

Isztar. Smutno mi... ksiê¿niczko.

– A mnie nie – odpar³a Isztar z jak¹œ

iskierk¹ w szarych oczach swoich.

– O tym akurat wiem – wydoby³o siê ze

mnie. A¿ tak g³upi Higgins nie by³, by nie

wiedzieæ.

I odwróci³a siê Isztar, wolnym krokiem

ku wojsku faraonowemu odesz³a.

– Do zobaczenia... – rzuci³em cicho, do

siebie, bo choæby nie wiem co, nadzieja ja-

kaœ w cz³owieku, choæby durnym, tkwiæ

musi, by dalej misjê sw¹ móg³ na Ziemi

wype³niaæ. – B¹dŸ szczêœliwa, Isztar.

– Modlisz siê, Mosesie? – Aaron przy-

siad³ obok, po³o¿ywszy mi d³oñ na ramie-

niu. Koñcem laski w piachu pogrzeba³,

a mnie wyda³o siê, ¿e literê „I“ na piachu

kreœli. „I“ jak Isztar.

– Tak, Aaronie. Nale¿y siê modliæ, gdy

si³ brakuje, gdy poj¹æ czegoœ nie mo¿na,

bo s³aby jest cz³owiek.

– Mogê pomodliæ siê z tob¹, Mosesie?

– Rób to, Aaronie, gdy tylko poczujesz

potrzebê.

– O co mam prosiæ, Mosesie?

– O co zechcesz, byle by³o dobre.

Trzeba byæ dobrym, Aaronie. Trzeba ko-

chaæ.

– Wszystkich? Nieprzyjacio³y swoje

te¿? Nawet Eguapian?

– Nieprzyjació³ niszczyæ trzeba, Aaro-

nie – za wczeœnie mi siê wydawa³o prawdy

które poj¹³em tym ludziom wyjawiaæ. –

Choæ najlepiej, jeœli umiesz, œmiechem

ich niszczyæ.

– Œmiechem? No dobrze, Mosesie. Oto

wojsko, faraon, wszyscy odeszli. Mo¿emy

iϾ dalej. Prowad٠nas ku ziemiom, gdzie

niewoli nie bêdzie.

Rozejrza³em siê wokó³. Hebraje stali,

otaczaj¹c nas krêgiem, przypatruj¹c siê

nam i milcz¹c. Na co czekali? Droga by³a

wolna. Na có¿ im teraz Moses, s³aby, pe-

³en obrazów, wspomnieñ, doznañ, pe³en

nikomu niepotrzebnych myœli...

– Powiedz, Aaronie, dlaczego tak ³atwo

kogoœ utraciæ?

– Spójrz, ilu nas jest. Kogo utraci³eœ?

Wszyscy czekamy na ciebie.

– Czemu tysi¹ce ludzi nie zast¹pi¹ tej

jednej jedynej... bzdury gadam, jakbym

86

background image

nie wiedzia³ – zreflektowa³em siê nagle.

Aaron mia³by mi Isztar zast¹piæ! Przedni

koncept, przyznacie. – Zostawcie mnie te-

raz samego. Kierujcie siê na pó³noc. Od-

najdê was, prowadŸ swój lud, Aaronie.

I poszli Hebraje na pó³noc, ku pustyni

Szur. A ja powlok³em siê ku falom, które

liza³y brzeg. Id¹c dalej w tym kierunku

mog³em, przy odrobinie konsekwencji,

przerwaæ radykalnie ów ci¹g ponurych

myœli. Ale i skaza³bym siê w ten sposób na

ostateczn¹ utratê nadziei. Œwiatem, a na-

wet Wszechœwiatem, rz¹dzi prawdopodo-

bieñstwo. To bóg okrutny, ale nie z³oœli-

wy. Przypadek pozwala mieæ zawsze jak¹œ

nadziejê, bo nie ma wed³ug teorii tej rze-

czy Z GÓRY niemo¿liwych. Przypadek

sprawia, ¿e cz³owiek spotyka cz³owieka.

Przypadek sprawia, ¿e któreœ z tych spo-

tkañ jest zupe³nie inne od wszystkich po-

przednich. Higgins zatrzyma siê wiêc

o krok przed morsk¹ toni¹, zostanie na

brzegu, nie ulegnie pokusie. Isztar nadal

istnieje. Jak¿e wiêc móg³bym, niszcz¹c

swe istnienie, zniszczyæ wi¹¿¹ce siê z nim

uczucie?!

Pla¿¹ bieg³ pies. Du¿y pies. Dziwnie

na mnie popatrza³. Mia³ na pewno wszyst-

kie zêby w pysku i wiedzia³, do czego s³u-

¿¹. Trudno by³o dociec, o co mu chodzi.

Na wszelki wypadek zszed³em temu

zwierzêciu z drogi. Pies pobieg³ dalej, lecz

coœ mi uœwiadomi³. Isztar nie siêgnê³a je-

szcze instynktów.

Piêæ minut niemyœlenia o Isztar mog³o-

by mnie wtedy uratowaæ. Ale jak tu nie

myœleæ o Isztar, choæby przez te piêæ mi-

nut! O czym myœleæ w zamian? O obo-

wi¹zku, zadaniu, jakie muszê wykonaæ?

Pusty œmiech. Œmiech, od którego boli

brzuch i trzêsie siê cha³at. A o innych, zna-

nych mi postaciach... Utraci³y sw¹ wa¿-

noœæ. Odesz³y, jak odchodz¹ zakurzone

wspomnienia. Nie sposób ich o¿ywiæ, nie

mo¿na przywróciæ im znaczenia. To smut-

ne.

„To wcale nie takie smutne, Mosesie.“

A jednak, Isztar. Pozostaje w nas pa-

miêæ wszelkich postaci, ale pamiêæ uczuæ

siê werbalizuje... Uczucia nie wracaj¹ wraz

z przypomnieniem sobie ich Ÿród³a. To

straszne.

„To wcale nie takie straszne dla mnie,

Mosesie“.

Mo¿e dla ciebie nie, Isztar. Mo¿e wol-

na jesteœ od takich rozterek. To dobrze, ¿e

ich nie masz. Cieszê siê, ¿e jesteœ szczêœli-

wa.

„Wcale nie jestem szczêœliwa, Mose-

sie“.

Tak, ale tylko z powodu depresji. Jest

to przykroœæ niemal fizjologiczna. Coœ jak

ból brzucha.

„Co ty o mnie wiesz, Mosesie...“

87

background image

Prawda, nic o tobie nie wiem, ksiê¿niczko... Wiem tylko, ¿e wype³ni³aœ we mnie to

miejsce, które musi byæ wype³nione, by cz³owiek by³ cz³owiekiem, nie zaœ zlepkiem

przypadkowych d¹¿eñ. Masz teraz nade mn¹ nieograniczon¹ w³adzê. Zrobiê wszystko,

o czym choæby szepniesz. Nie cieszy ciê to?

„Nigdy nie chcia³am byæ dyktatorem, Mosesie, mój przyjacielu.“

A wiêc nie wykorzystasz swej w³adzy... szkoda. Chcia³bym sp³on¹c dla ciebie, Isztar.

Móg³bym sp³on¹æ nawet po to tylko, by ci oœwietliæ drogê w ciemnoœci.

„Czujê do ciebie trochê sympatii, Mosesie. Nic ponadto.“

Kocham ciê, Isztar. Nic ponadto.

„Nie chcê tego, Mosesie.“

Wiêc powiedz mi to kiedyœ, ale delikatnie. OdchodŸ powoli, ogl¹daj¹c siê za siebie.

S³yszysz mnie jeszcze? Isztar...

88

Orbita Ziemi:

Jaw i Ama

Ama przeci¹gnê³a siê, nagoœæ nie krêpowa³a jej, czu³a

siê swobodnie. Po raz pierwszy od wielu oktetów osi¹gnê³a

nerwuanê bez pomocy modulatora. Nie mia³a pojêcia, jak

to siê sta³o. Nie przypuszcza³a nigdy, ¿e jej siê to przytrafi.

background image

– Jesteœ tam, Jaw? – spyta³a, mru¿¹c

oczy na wspomnienie niedawnej rozko-

szy.

Nie by³o odpowiedzi. Gdzie¿ on po-

laz³? Ozonuje siê? Niech go czanterie!

– Jaw!!!

Znowu cisza. Ama wsta³a, okry³a siê

pledem. Seledynowa poœwiata zaczyna³a

j¹ dra¿niæ. Przekrêci³a regulator, kabinê

zala³o bia³e œwiat³o. Siêgnê³a portreta, by³

wyschniêty, odrzuci³a go z niesmakiem,

pled zsun¹³ jej siê z ramion. Powoli schyli-

³a siê, by go podnieœæ. Jej bosa stopa po-

tr¹ci³a coœ ma³ego, szeleszcz¹cego. Deli-

katnie rozprostowa³a metalizowany zwi-

tek. Elektroniczny zapis? Co tu robi³, sk¹d

siê wzi¹³ pod koj¹? Jaw zawsze dba³ o po-

rz¹dek, w jego kabinie trudno by³o o py-

³ek kurzu...

Ama podesz³a do czytnika, wsunê³a za-

pis. Ekran rozjarzy³ siê, potem przygas³.

Zamigota³o ostrze¿enie „ŒCIŒLE POUF-

NE“. Poczu³a siê niepewnie. A jeœli wej-

dzie Jaw? Te krótkie chwile wzajemnie

dawanej sobie przyjemnoœci niewiele

przecie¿ znaczy³y... nie, nie mog³a liczyæ

na pob³a¿liwoœæ. Ciekawoœæ jednak zwy-

ciê¿y³a.

„Moses

jest

zainfekowany.

Powrót do Unii wykluczony. Zli-
kwidowaæ po zakoñczeniu testu.
Podpisano: Elohim.“

Szybko wyjê³a zwitek z czytnika i rzu-

ci³a go z powrotem pod kojê. „Biedny g³u-

pek“ – pomyœla³a tylko.

– ¯yjesz? – Jaw prê¿y³ swój nagi tors,

wycieraj¹c kark szorstkim rêcznikiem. –

Przygaœ œwiat³o.

– S³uchaj, Jaw... – zaczê³a, pos³usznie

krêc¹c regulatorem.

– Co takiego? Chyba nie masz preten-

sji, panno Fait? – obj¹³ j¹ ramieniem, po-

ci¹gn¹³ na kojê. U³o¿y³a siê na plecach,

ten pedantycznie wygolony, pachn¹cy

mê¿czyzna budzi³ w niej mieszane uczu-

cia. Nachyli³ siê nad ni¹, delikatnie mu-

sn¹³ wargami czubek nosa, potarga³ w³o-

sy...

– Uda³o mu siê, Jaw? – spyta³a, by nie

posun¹³ siê za daleko.

– Komu... – zamrucza³, patrz¹c gdzieœ

poza ni¹, jakby szukaj¹c pokrêt³a modula-

tora, nieœwiadom przez chwilê jego zbêd-

noœci. D³oñ Jawa powoli, lecz jakby bez-

wiednie, porusza³a siê wœród w³osów

Amy. Przeszed³ j¹ dreszcz.

– Higginsowi... – jêknê³a.

– Daj spokój, Ama. Nie teraz...

– W koñcu to mój test – wysunê³a siê

zwinnie spod Jawa. – Zabierz te ³apy.

– Co ciê ugryz³o?

– Wiesz przecie¿. Po co siê w to paku-

jemy, Jaw? Takie zachowanie nie przystoi

ludziom naszej sfery.

– Wolisz modulator?

– Chyba tak... – zamilk³a. Sama ju¿ nie

wiedzia³a, co woli.

– Oboje byliœmy klonowani. O co wiêc

chodzi?

– Nie wiem... Czy ty mnie... lubisz,

Jaw?

– Bzdura! – parskn¹³. – Co te¿ ci ³azi po

g³owie, panno Fait?!

Podnios³a pled, okry³a siê w³ochat¹

materi¹. Nagle zauwa¿y³a, ¿e nagoœæ j¹

krêpuje. W³aœciwie nie spodziewa³a siê in-

nej odpowiedzi. To bzdurne pytanie wy-

mknê³o siê jakoœ samo. Teraz ma za swo-

je, g³upia.

89

background image

– Zimno mi siê zrobi³o – powiedzia³a

cicho.

– Zaraz ciê rozgrzejê – zachichota³. –

ChodŸ tutaj...

– Nie chcê ju¿.

WyraŸnie widzia³a, ¿e Jaw znowu na-

biera ochoty na powtórny seans. Oznaki

by³y jednoznaczne. Jej bioniczna wiedza

potwierdza³a domys³y. Tak, najwyraŸniej

znowu chcia³ w ni¹ wnikn¹æ. Przecie¿ to

nie mia³o sensu. Nawet jej siê nie podo-

ba³. Byli tu sami od wielu dni, pocz¹tkowo

traktowali wszystko jak kolejny ekspery-

ment.

– Jaw...

– Tak, kochanie? – za¿artowa³.

„B³azen...“ – przemknê³o jej przez g³o-

wê. Kochanie to takie zimne, uczuciowo

odbarwione s³owo. Czy¿by zaczyna³a

odró¿niaæ niuanse, barwê s³ów? Nigdy nie

studiowa³a lingwistyki, a tu nagle odkry-

wa w sobie s³uch naturalny... Dzia³o siê

z ni¹ coœ dziwnego, nie potrafi³a nad tym

zapanowaæ. To na pewno ta cholerna Zie-

mia...

– Jesteœmy tu sami, tak daleko... mo-

¿esz mi coœ powiedzieæ?

– Zale¿y co – przeci¹gn¹³ siê. Nadal by³

nagi. Zaczyna³o j¹ to dra¿niæ.

– W³ó¿ chocia¿ gacie – mruknê³a.

– Sk¹d nagle ta pruderia, panno Fait?

– Raczej estetyzm – rzuci³a, czuj¹c

przyp³yw odwagi.

–

Post coitum omne anima triste est

–

zachichota³ Jaw w nie znanym jej narze-

czu, ale podszed³ do szafki. Wyj¹³ spoden-

ki, strzepn¹³ kilka razy, spojrza³ na nie

krytycznie, szybko naci¹gn¹³ na swój go³y

ty³ek, przez chwilê niebezpiecznie balan-

suj¹c na jednej nodze.

– Dlaczego to zrobi³eœ?

– W³o¿y³em gacie? By ciê nie podnie-

caæ.

– Wiesz o czym mówiê.

– O co ci chodzi?

– Robi³eœ to ju¿ kiedyœ... w ten sposób?

No wiesz... z kimœ.

Jaw przyjrza³ siê jej uwa¿niej. W sele-

dynowej poœwiacie wygl¹da³a nieŸle. Ci¹-

gle mia³ na ni¹ ochotê. Do diab³a! To ta

cholerna Ziemia! Co ona z nami wyrabia,

pobudza pamiêæ gatunkow¹, czy co?

– Nie, nigdy tego nie robi³em. Nie tak.

– Co siê z nami dzieje, Jaw?

– Nie zaprz¹taj sobie tym g³owy. To ja-

kaœ niegroŸna infekcja. I chodŸ do mnie

wreszcie.

Pos³usznie wróci³a na kojê. Zrzuci³a

pled. Usiad³a tam, gdzie widzia³a jego go-

towoœæ. Zaczê³a rytmicznie podnosiæ siê

i opadaæ czuj¹c, jak wnika w ni¹ powoli,

delikatnie, miêkko, by nie powiedzieæ –

przyjemnie – dostarczaj¹c pozytywnej sty-

mulacji. Westchnê³a. Opad³a, by przyl-

gn¹æ doñ ca³ym cia³em.

– Gdzie siê tego nauczy³aœ? – sapn¹³.

90

background image

– Cicho... – jêknê³a, ujmuj¹c w d³onie

jego g³owê. – Cicho... Nie wiem... Nigdy

tego TAK nie robi³am. – Mo¿esz mnie po-

ca³owaæ tam...?

– Taaaam...?!

– No, wiesz gdzie...

Wsta³a, a on przylgn¹³ ustami do jej ³o-

na, delikatnie muskaj¹c jêzykiem owo

centrum, prosto ku któremu zawiod³a go

teraz jakaœ tajemna, nieuœwiadomiona

nigdy dot¹d si³a. Sam nie wiedzia³, sk¹d

jego wiedza i doœwiadczenie, nigdy tego

nie robi³ w ten sposób, a modulator... ta

durna maszyna nie nios³a ¿adnych obra-

zów, ograniczaj¹c siê do stymulacji psy-

chologicznej.

– Jaw... taaak... o... tak...

Ama poczu³a jak rêce Jawa wêdruj¹ po

jej plecach, od szyi ku biodrom i z powro-

tem, i znów ku biodrom, b³¹dz¹ po miêk-

koœci poœladków, bawi¹ siê ich kszta³tem,

by raz jeszcze powróciæ ku szyi i w³osom,

jak grzêzn¹ w tych w³osach, zsuwaj¹ siê po

piersiach w kierunku brzucha... nagle

wszystko gdzieœ odp³ynê³o...

Gdy siê ocknê³a, spa³. Ostro¿nie po³o-

¿y³a g³owê na jego barku. Zrobi³a to z ja-

k¹œ tkliwoœci¹, delikatnie, by go nie obu-

dziæ. Sama nie wiedzia³a, dlaczego w³aœci-

wie nie chce przerwaæ jego snu. Nawet go

nie lubi³a. By³ zawsze taki obcy, wynios³y,

bezwzglêdny. Co siê zatem sta³o? Nie,

modulator tego nie dawa³. Czu³a siê bez-

pieczna. Z Jawem...

Zbudzili siê jednoczeœnie. Spojrza³ na

ni¹ jakimœ dziwnym wzrokiem.

– Z³aŸ – burkn¹³. – Ubierz siê. SprawdŸ

maszynê.

– Zmieni³eœ siê – zauwa¿y³a. – Nie

chcesz ju¿?

– Daj spokój, panno Fait. SprawdŸ ma-

szynê – powtórzy³.

– Dobrze, kapitanie Jah–Weh.

W³o¿y³a kombinezon. Przed wyjœciem

z kabiny spojrza³a raz jeszcze w kierunku

koi. Zwitek z programem biela³ ko³o pod-

pórki, tam gdzie go rzuci³a. Wysz³a, nie

zamykaj¹c drzwi.

„Dziwna sprawa“ – pomyœla³ Jaw,

wpatruj¹c siê w sufit. „Co to w³aœciwie by-

³o? Dobra. To wcale nieg³upi sposób.

Trzeba bêdzie jeszcze spróbowaæ. Byle

siê nie spoufali³a.“

Z³y by³ na siebie. Nie powinien tak

ulegaæ swoim s³aboœciom. Nie bardzo wie-

dzia³, jak to siê sta³o, ¿e j¹ zawo³a³. Dalej

posz³o samo. Za póŸno na wyrzuty, bêdzie

musia³ bardziej uwa¿aæ, a na razie – niech

wie, gdzie jej miejsce.

91

Ama

wygl¹da³a

nieŸle...

background image

Podniós³ siê z koi, wskoczy³ w kombi-

nezon, przyg³adzi³ puszyste naramienniki,

ruszy³ do magazynu, gdzie Ama, zgodnie

z jego ROZKAZEM przegl¹da³a maszynê.

– I jak? – spyta³.

– Przecieki. Du¿e ryzyko Ca³a os³ona

sknocona. Napromieniuje ich, kapitanie

Jah–Weh.

– Ko³o ty³ka mi lataj¹ – oœwiadczy³. –

Higgins musi ich trzymaæ z daleka od tego

rupiecia. Du¿a dawka?

– Nie. To tylko pluton. Wystarczy ty-

si¹c metrów.

– Higgins siê wyrobi³, Ziemia pouk³a-

da³a mu w ³epetynie. Powie im, ¿e to

œwiête, coœ tam wymyœli.

– A obs³uga?

– Na straty. No, ostatecznie mo¿e ich

w coœ ubraæ, jakieœ liny do wyci¹gniêcia

z zasiêgu, w razie czego. Oni tam bardzo

dziwnie siê ubieraj¹, nie pokapuj¹.

– Kogo on tam udaje na dole? – Ama

pokrêci³a kurkiem, bia³a masa poczê³a

sp³ywaæ do kuwety.

– Higgins? Wodza, czy kogoœ... Wyro-

bi³ siê, mówiê ci – powtórzy³ Jaw z odrobi-

n¹ podziwu. – Chyba nawet nie udaje.

Chyba nim jest. Na Ziemi to nie sztuka.

– Zazdroœcisz mu trochê, Jaw?

– Te¿ coœ! Zmykamy st¹d. Zamknij

gródŸ, bo sami wch³oniemy zbyt wiele.

Zobaczymy, co on tam porabia. Musi siê

nieŸle bawiæ.

W pó³mroku nawigacyjnej po³yskiwa³

tylko dalekowidz. Jego ekran jarzy³ siê

mgliœcie, ukazuj¹c brzeg morza. Jaw

wsun¹³ siê w fotel, Ama stanê³a za nim.

Pokrêci³ precyzerem. Obraz wyostrzy³

siê, przybli¿y³. Orbita pozwala³a na ci¹-

g³¹ obserwacjê, nie trzeba by³o korygo-

waæ nastaw, SYNAJ wisia³ jak na sznur-

ku, automatycznie likwiduj¹c wahniêcia.

– Co on tam wyprawia, ten dupek? –

wrzasn¹³ Jaw. – Siedzi sam i, kurwa... p³a-

cze?! Gdzie ci jego Hebraje?

– Zostawili go? – Ama ostro¿nie wychy-

li³a siê zza oparcia fotela. Niepokoi³a j¹

nag³a wœciek³oœæ Jawa.

– Spójrz tylko! Ca³a ta banda wêdruje

wzd³u¿ brzegu, a on siedzi i siê ma¿e! Te-

raz wygl¹da, jakby spa³, idiota jeden. Co

jest?! Lecê do niego.

– Poczekaj. Spróbuj radiem.

– Racja... Czasem i ty myœlisz.

Jaw wys³a³ na Ziemiê sygna³ wywo³aw-

czy.

– Powinien ju¿ odebraæ. O ile nie zgu-

bi³ komóry, pajac jeden.

– Spróbuj jeszcze, Jaw.

– Chyba coœ mam... Higgins? Odezwij

siê, ty dupo!

W nawigacyjnej zachrobota³o, zachar-

cza³o, potem wszystko przyg³uszy³ pisk

sprzê¿enia.

– Przerzuæ na odbiór, Jaw – zaryzyko-

wa³a Ama.

– A, cholera! Mam...

– S³ucham, ser... – dobieg³o z g³oœnika.

– Higgins! Rusz ten swój ty³ek, gdzie

ludzie?

– Ludzie... Poszli, ser.

– Jak to poszli? W kulki grasz ze mn¹,

Higgins? Tak sobie wziêli i poszli? A ty?

– Nie wiem, ser. le ze mn¹.

– Chory jesteœ?

– To przejdzie, ser. To zawsze prze-

chodzi.

– Co tam z³apa³eœ? Katar? Przecie¿ ciê

szczepili.

– Nie, ser. To nie katar. Zaraz idê.

– ProwadŸ ich na pustyniê, Higgins.

Maj¹ byæ g³odni, rozumiesz? G£ODNI.

92

background image

Inaczej nie rusz¹ tego œwiñstwa. Jak

dobrze zg³odniej¹, po³¹cz siê ze mn¹.

Dostaniesz maszynê. Wiesz, jak to

dzia³a. Przez piêæ dni wydasz im po

2200 litrów mniammy, szóstego dnia

podwójn¹ porcjê i siódmego – dezyn-

fekcja. Jakoœ to zorganizujesz. I uwa-

¿aj – s¹ przecieki promieniowania.

Musisz to trzymaæ w jakiejœ budzie,

z dala od ludzi. Niech nie podchodz¹

za blisko.

93

Ziemia:

Moses

i Ma³gorzata

Siedzia³em sam. Hebraje odeszli. Aaron poprowadzi³ ich

ku pustyni Szur. Nie wiedzia³em, czy ruszyæ za nimi. Isztar

moja... moja? Nawet nie... Isztar, czemu ciê wypuœci³em? Jak-

¿e mi iœæ dalej bez ciebie?

background image

Cwa³owa³o mi w mózgowiu wiele myœli, lecz ka¿da z nich wraca³a uparcie ku owej

postaci Isztar – stworzy³em j¹, czy wdar³a siê do mej jaŸni, drwi¹c sobie z praw-

dopodobieñstwa? Nawet tego nie by³em pewny – jedno nie wymaga³o dowodu: tak

wiele mi da³a i tak wiele zabra³a jednoczeœnie. Tak, by³em teraz Mosesem, wodzem te-

go ludu i nie mog³em odejœæ. Nie mog³em siê poddaæ. Jak¿e mog³em st¹d uciec, zabie-

raj¹c wszystkie swe myœli do Unii?

Odwróci³a siê i odesz³a bez s³owa... Czym zawini³em wobec ciebie, w³adczyni wszy-

stkich opuszczonych, porzuconych, osamotnionych nieszczêœników, która jednym ski-

nieniem przywracasz wiarê w sens wszelkich poczynañ i jednym gestem tej wierze po-

zwalasz umieraæ... A mo¿e pad³o tam jakieœ „na razie“, którego nie dos³ysza³em?

Iskierka nadziei spowodowa³a, ¿e wsta³em z piasku i ruszy³em w stronê, gdzie znik-

nê³o faraonowe wojsko. Musia³em mieæ pewnoœæ. Zbyt s³aby by³em na TAKIE rozsta-

nie. Uczucia w Unii niczemu nie s³u¿¹. Czemu s³u¿¹ na Ziemi? Czy samo pragnienie

dobra staje siê dobrem? Czy sta³em siê lepszy, uœwiadomiwszy sobie, ¿e czujê?

Wybacz mi, Isztar, m¹ g³upotê. Wybacz mi, ¿e ciê zawiod³em. Có¿ mogê ci daæ,

prócz wiecznego niespe³nienia? Có¿ mogê ci ofiarowaæ, prócz z³udzeñ i fantasmagorii...

prócz owych zamków z piasku, których pe³na jest moja wyobraŸnia? Mam ciê skazaæ na

tu³aczkê po bezdro¿ach Pustki, na któr¹ sam siê skaza³em, a to w imiê czego? W imiê

mego uczucia, tak niebacznie wzbudzonego? Przecie¿ to mój tylko problem, moje zma-

ganie, moje œmieszne – wiecznie niedojrza³e – pragnienie...

Zawróci³em wiêc, ruszaj¹c tam, gdzie moi Hebraje zniknêli, nie mia³o przecie¿ sen-

su przeciwstawianie siê najm¹drzejszemu z wyroków Losu, jaki w³aœnie zosta³ mi

oznajmiony. Dowodem g³upoty i braku odpowiedzialnoœci za ciebie, Isztar, by³aby ka¿-

da próba ponownego odnalezienia ciê i zmiany tej decyzji, któr¹ bogowie Ziemi za nas

podjêli...

Bogowie? Có¿ ja plotê... Amon i Aton? Bogini Isztar mo¿e? Cz³owiek prawa stanowi,

a jeœli mu ciasne – zmienia. A có¿ dopiero ja, przybysz z Nieogarnionego Kosmosu,

przybysz z Pocz¹tku i Koñca, peregrynator w Czasie i Przestrzeni...

Gówniarz, nie peregrynator. G³upek, nie przybysz. Z krainy oœlim mlekiem p³yn¹-

cej.

Zatrzyma³em siê znowu. Nie wiedzia³em ju¿, w któr¹ iœæ stronê, bo i jedna, i druga

na podobne wiod³a manowce. Nie mog³em bez Isztar i z Isztar siê nie godzi³o.

>

`2

ANIE Moses, bardzo przepraszam, dobrze ¿e pan na chwilê przystan¹³.

Biegam za panem w kó³ko, to w tê, to w tamt¹ stronê. Wiem, problemy

decyzyjne. Rozumiem, ale ¿eby a¿ tak? Pan siê ma¿esz, panie Moses. Wi-

dzia³ to kto?! To przecie¿ ¿aden sposób!

94

background image

– Kim jesteœ, pani?

– Zw¹ mnie Miriam Magdalen, panie

Moses. Mam dziwne wra¿enie jakiegoœ

deja vu... Kogoœ mi pan przypomina, ta

broda... owa bezradnoϾ zagubionego pa-

jaca w oczach, przepraszam, jestem szcze-

ra. Gdzieœ ju¿ pana nie spotka³am przy-

padkiem?

– Nie mia³em przyjemnoœci – wytar-

³em twarz podan¹ mi chusteczk¹. Ta ko-

bieta o szarych, niezwykle przenikliwych

oczach, pe³nych weso³ych iskierek i jed-

noczeœnie jakiegoœ g³êbokiego na ich dnie

samym namys³u, przygl¹da³a mi siê z ta-

kim rozbawieniem, ¿e nie mog³em ju¿

d³u¿ej trwaæ w swych rozterkach. Samo jej

pojawienie siê, tak niespodziewane i nie-

wyt³umaczalne, wywo³a³o na chmurnym

niebie mej rozpaczy coœ na kszta³t

nadziei...

– A jednak jakoœ mnie pan niepokoi...

przemieszczam siê wskroœ najrozmait-

szych rzeczywistoœci, obowi¹zki, panie

Moses, proszê tak na mnie nie patrzeæ,

czasem gubiê swój w³asny jedyny i niepo-

wtarzalny punkt oparcia.

– Jako i ja teraz... pani Miriam.

– Kapitan Miriam Magdalen. Dla przy-

jació³ Ma³gorzata – poda³a mi rêkê uœmie-

chaj¹c siê i unosz¹c wysoko brwi.

Wtedy TAK NAPRAWDÊ dotkn¹³em

jej po raz pierwszy, choæ jeszcze o tym nie

wiedzia³em. By³em trochê rozkojarzony,

jak wiecie. Po owym rozstaniu z Isztar. Ale

d³oñ Ma³gorzaty by³a tak ciep³a i tak¹

emanowa³a moc¹, ¿e niesposób by³o dalej

zamêczaæ siê pytaniami bez odpowiedzi.

– Ja... – zacz¹³em, ale nie da³a mi skoñ-

czyæ.

– Wiem wszystko, panie Moses. Nie

mêcz siê. Kontrolujemy wszystkie wasze

nieporadne ingerencje. Swoj¹ drog¹, wiel-

kiej odwagi wymaga³o puszczenie siê na

mêtne i wzburzone wody Wielkiego

Uczucia w twojej sytuacji. Unia nie dopu-

szcza uczuæ, prawda? NIE WOLNO ci siê

by³o zakochaæ, prawda?

– Nie wolno mi by³o, Ma³gorzato. Choæ

to przecie¿ tylko bajka.

– I mamy problem. Choæby tylko

w bajce.

– Jakaœ ty, Ma³gosiu, podobna do

Isztar! – zauwa¿y³en nagle, zaskoczony.

– Tak? – uœmiechnê³a siê samymi

oczami. – Nie ma w tym nic dziwnego. Ale

ty tego nie zrozumiesz. Nie na twoim po-

ziomie percepcji intertekstualnej, Mose-

sie. To zwyk³a metanarracja, co ku jednej

prawdzie, niczym b¹k po krzywej Corioli-

sa zmierza. Bo i stwórca nasz zakrêci³ nit-

kê fabu³y w tym miejscu tak, ¿e nawet ja

95

Miriam

background image

siê gubiê. Ale nie z takimi dawa³am sobie radê. Razem, Mosesie, wyjdziemy na prost¹.

Œwiaty w tym miejscu przenikaj¹ siê, rzeczywistoœci ró¿ne przygl¹daj¹ siê sobie nawza-

jem, lecz z tego tygla nie wiadomo jeszcze co siê wy³oni.

– Dajmy wiêc pokój wyjaœnieniom, które tylko m¹c¹. Powiedz lepiej, co mam po-

cz¹æ z tym zauroczeniem, które tak niebacznie wypuœci³em z pude³ka, by w mojej baj-

ce pohasa³o, a ono...

– a ono, wyrwawszy siê na wolnoœæ, zaczê³o ciê k¹saæ niczym pies andaluzyjski...

...raczej baskerville’ów, ma³gosiu...

...jak go zwa³, tak zwa³, k¹sa ostro, prawda mosesie?

– Œmiejesz siê ze mnie. I wielkie litery gubisz.

– Tak. To by³ strumyczek œwiadomoœci naszego stwórcy. Ale ju¿ mam go z powro-

tem pod kontrol¹. Bo wiem od niego wiêcej, choæ to jego bajka.

– Wiem, Ma³gorzato. Sam coœ tam stworzy³em, bawi³em siê postaci¹ moj¹, jednak

z kart mych uciek³a. Teraz têskniê...

– Zawsze postaæ silniejsza jest od stwórcy. Przecie¿ w jego jaŸni ¿yje, z t¹ wiêc jaŸni¹

co chce wyczynia.

– Ja te¿ z t¹ jaŸni¹ poigraæ mogê?

– Ty nie, Mosesie.

– A to dlaczego? Da³bym ja temu mojemu stwórcy!

– Ty nic nie zrobisz, boœ ty sam jaŸni¹ jego.

– Ale bajka jest moja?

– Tak – iskierka w oczach szarych przeskoczy³a.

– I co chcê, w niej dziaæ siê MUSI?

– Tak – iskierka w oczach szarych p³omykiem figlarnym p³on¹æ poczê³a.

– I Isztar mogê znów zobaczyæ, nawet wbrew okrutnej jaŸni mego stwórcy?

– Tak, Mosesie, choæ nie wiem, jaka przyjemnoœæ p³yn¹æ mo¿e z tak wyre¿yserowa-

nej sytuacji – p³omyk gorza³ teraz równym, spokojnym blaskiem.

– Có¿ wiêc robiæ, Ma³gorzato...

– Czekaj, Mosesie. Czekaj, czas poka¿e, co bêdzie...

– A eksperyment... mam go dalej prowadziæ, czy mo¿e zaniechaæ kr¹¿enia w kó³ko

z tysi¹cami Hebrajów po pustyni?

– Nie wiem. Jak chcesz. To sztafa¿ tylko, Mosesie. Tak naprawdê w rzeczywistoœci

twojej tylko Isztar wa¿na.

– A w twojej, Ma³gorzato?

– Ha, tego nawet nasz stwórca nie wie. I nie dowie siê, zarêczam, Mosesie. Bo to ja

jestem postaci¹, która jaŸñ jego dr¹¿y. I dobrze wie, ¿e nic nie mo¿e. Ty z Isztar to tyl-

ko fantomy niepokojów jego, naiwne sygna³y w Pustkê wysy³ane, na które odpowiedŸ

nie nadejdzie nigdy. Bo w Pustce tylko wiatr s³oneczny hula, i któ¿by stamt¹d móg³ od-

powiedŸ wys³aæ? le adresowane pytania nigdy odpowiedzi nie doczekaj¹. Wiedz Mo-

sesie – jedno kocha, drugie NAJWY¯EJ kochaæ siê pozwala – w rezultacie ze swoim

uczuciem cz³owiek zwykle sam zostaje...

96

background image

Ognik w oczach szarych przygas³, oczy szare mg³¹ siê zasnu³y, zaniewidzia³y na

chwilê, a mo¿e ogl¹da³y coœ, czego nikt inny w ¿adnej rzeczywistoœci, w ¿adnym z cza-

sów i w ¿adnej przestrzeni, na ¿adnym poziomie odbioru tekstu zobaczyæ – prócz Ma³-

gorzaty – nie móg³...

I ujrza³em nagle Isztar...

Sta³a ca³a w promieniach s³oñca, które prócz niej – z mniejszym wszak¿e zapa³em –

spokojn¹ toñ morza rozœwietla³o. Sta³a Isztar i uœmiecha³a siê z lekka szarymi oczyma,

o których do znudzenia wam przypominam, spogl¹daj¹c na mnie z tym swoim g³êbo-

kim przekonaniem, ¿e wszystko wokó³... Niewa¿ne, moi drodzy.

Sta³a wiêc Isztar, której jaŸñ lepiej teraz rozumia³em, dziêki owej pani ze snu czy

z jawy – nigdy pewnoœci co do tego nie zdoby³em – sta³a otoczona zbrojnymi ludŸmi fa-

raona.

– Isztar... – wyszepta³em. – Jesteœ jednak? Na bogów! Jesteœ tu?

– Jestem, Mosesie – odpar³a po prostu.

„Uwa¿aj, o kicz siê ocierasz“ – dobieg³o mnie ze strony, w której Ma³gorzata nie ca³-

kiem jeszcze zniknê³a.

„Nie obawiaj siê, kicz to tylko nieudane dzie³o, a jak nieudana opowieœæ o tobie powstaæ mo-

¿e?“ – odpar³em z uœmiechem i lekko mrugn¹³em lewym okiem w kierunku tego zani-

kaj¹cego gdzieœ w Przestrzeni i Czasie szarego uœmiechu.

– A faraon? – spyta³em, do Isztar siê zwracaj¹c.

– Wróci³ do Ramses – uœmiech Ma³gorzaty na twarz Isztar przenikn¹³. – Zostawi³ mi

tych oto ludzi i rydwan. Nie chcia³am wracaæ do pa³acu, Mosesie. Dlaczegoœ mnie zo-

stawi³?

„Uwa¿aj...“ – dobieg³o mnie jeszcze z ob³oków. „Uwa¿aj na ni¹, Mosesie, bo to bardzo

s³aba i bardzo dobra istota. Zaraz z kart tej historii znikniecie i niech wam szczêœcie sprzyja...“

– Faraon nie poradzi, gdy siê uprê, Mosesie...

– Przecie¿ nie by³aœ mi pisana, Isztar...

– Co z tego? Iœæ z tob¹ nie mogê, myœlisz? Robiê co chcê i kiedy chcê. Tu Ziemia,

Mosesie, nie twoje gwiazdy.

– Tu Ziemia, mówisz... tak, masz racjê, Isztar. Tu ci¹gle Ziemia. Wygl¹dasz jak...

Apanaczi, Isztar – paln¹³em.

Isztar spojrza³a sceptycznie, nie na mnie jednak, a gdzieœ ponad mym uchem. Popatrza-

³a tak chwilê, a mnie siê wyda³o, ¿e szaroœæ jej oczu b³êkitnieje, zimnego blasku nabiera, ¿e

coœ niedobrego siê sta³o, ¿e paln¹³em coœ, czego s³yszeæ nie chcia³a. Dziwne sta³y siê teraz

me obserwacje, bardziej precyzyjne – nie taka by³a Isztar, jak myœla³em. By³a trudna, nie-

97

background image

pojêta i obca, lecz obcoœæ ta i niepojêtoœæ

ci¹gnê³y mnie do niej silniej, ni¿ najwiêksze

znane mi z Unii przyjaŸnie... Bogowie Egu-

apu, a mo¿e mój stwórca, nadal nie wyba-

czali uczuæ nieszczêsnemu Unicie. To

dziwne, ale bardziej bola³y teraz, gdym

z Isztar ponownie siê spotka³, ni¿ wtedy,

gdy jej nie by³o.

– Œmiesznie wygl¹dasz – Isztar prze-

nios³a wzrok znad mojego ucha na me pra-

we oko. – Odwróæ siê bokiem, proszê...

Spe³ni³em tê dziwn¹ proœbê.

– A w drug¹ stronê?... – rzuci³a po

chwili. – Tak. Lewy profil masz znacznie

lepszy.

– Trudno ci¹gle lew¹ czêœæ twarzy ci

pokazywaæ – zauwa¿y³em.

– Wiesz, unas w Eguapie tylko profile

rysuj¹. To w tobie jest w³aœnie urocze, ¿e

niczego do koñca nie rozumiesz. Jesteœ

bardzo brzydki Mosesie – doda³a dla jas-

noœci, a jej oczy nadal b³yszcza³y szarob³ê-

kitnie, stalowo, jakby ca³a dusza – tak na-

gle przede mn¹ objawiona – chcia³a siê

w nich zmieœciæ i sypa³a wokó³ iskrami

z wysi³ku, by zobaczyæ, kto te¿ tak jej

w³aœcicielkê ucieszyæ próbuje.

– Wiem o tym – przyzna³em. – Ty je-

steœ œliczna w duszy i na zewn¹trz... z ka¿-

dej strony. A ja wielbiê ciê z dala –

delikatnie, tajemnie i cicho.

– Przecie¿ wiem o tym – uœmiechnê³a

siê do mnie. – Œmieszny jesteœ, Mosesie,

bawi¹ mnie twoje koncepty.

– Chcê ciê bawiæ, có¿ wiêcej mi wolno?

– spojrza³em na ni¹ ze smutkiem. Na

Isztar. W te jej oczy.

Wytrzyma³a mój wzrok, co mnie nie

zdziwi³o. Dziwi³o mnie zaœ to, ¿e po raz

pierwszy ja, bez zmru¿enia powiek, pa-

trzeæ mogê w jej oczu ostroœæ. D³ugo oczy

nasze tak w siebie wzajem spogl¹da³y,

czu³em w sobie dziwne rzeczy, jakby roz-

pacz, której siê pragnie...

– Nie myœla³em, ¿e patrzenie w oczy

mo¿e byæ tak przyjemne. Mogê dotkn¹æ

twej twarzy? – zaryzykowa³em.

– ¯o³nierze patrz¹ – zauwa¿y³a przyto-

mnie.

– Nie mogê... dobrze.

Jednak wyci¹gn¹³em rêkê i ostro¿nie,

koñcem palca, dotkn¹³em jej policzka.

– Dziwne uczucie – cofn¹³em rêkê, ci¹-

gle patrz¹c w jej oczy. Bo nie bardzo

wiedzia³em, co czujê. By³a w tym tkliwoœæ

i smutek, i lêk bezrozumny. By³ te¿ niedo-

syt. Potem pojawi³a siê radoœæ, gdym so-

bie uœwiadomi³, ¿e oto Isztar dotkn¹³em.

Potem spotka³y siê nasze d³onie, jakoœ

same drogê do siebie znalaz³y i d³ugo jed-

na po drugiej b³¹dz¹c, odprawia³y miste-

rium dotyku.

– Myœla³eœ o mnie, gdy odesz³am?

– Tak, Isztar. Bola³o mnie i nadal boli.

– Zbyt wielu s³ów u¿ywasz, Mosesie.

Zbyt wielkich. O tym siê mówi ma³o, albo

wcale.

Wiedzia³em, ¿e ma racjê. Ale wiedzia-

³em te¿, ¿e na nic me próby, bo utrzymaæ

w sobie wielu s³ów nigdy siê ju¿ nie nau-

czê, a to z lêku przed ulotnoœci¹ nienazwa-

nego... Kocha³em Isztar, a ona mi na to po-

zwala³a. Jak¿e móg³bym milczeæ?!

– Nie jest dobrze ci¹gle byæ gór¹,

Isztar, panem byæ wszechmocnym rzeczy-

wistoœci, któr¹ tworzê. Powiedz mi coœ,

czego nie umiem przewidzieæ...

– Zawsze mam wokó³ siebie kilka

otwartych furtek, przez które mogê siê

wycofaæ, Mosesie... – odpar³a, bo tego

chcia³em.

Ja nie mia³em ju¿ ¿adnej.

98

background image

Wyjê³a sw¹ d³oñ z mojej. Staliœmy d³ugo, nic nie mówi¹c, bo zdawa³o siê, ¿e wiemy

ju¿ wszystko. Nic bardziej z³udnego, moi przyjaciele, ni¿ wiara we w³asn¹ wszechwie-

dzê i wszechmoc. Jednak ¿yæ warto wy³¹cznie dla tych nielicznych chwil, z których

jedna w³aœnie tu na Ziemi siê dokonywa³a. Mo¿ecie mi wierzyæ.

Potem ruszyliœmy faraonowym rydwanem za Hebrajami,

nakazuj¹c wojsku wróciæ do domu. Wieczorem zaœ... ale tego wam

ju¿ nie opiszê, bo wszystko co najwa¿niejsze w ca³ej mej historii

i tak ju¿ poznaliœcie...

99

background image

/

DY pierwsze razy spad³y na me plecy, zastanawia³em siê, dlaczego Ma³gorzata

nazywa Poncjusza „Ponczusiem“ i jak g³êbok¹ za¿y³oœæ tych dwojga owe mia-

no mo¿e sugerowaæ. Bo nie ró¿nicowa³a ona swojego stosunku do ludzi, ka¿de-

mu pozwalaj¹c marzyæ, ¿e jest dla niej najwa¿niejszy...

Gdy po raz pierwszy przytomnoœæ traci³em, padaj¹c zalanym krwi¹ czo³em w piach

dziedziñca, w g³owie jedno mi tylko by³o: Ma³gorzata i jej czerwieni¹ po³yskuj¹ca na

palcu ozdoba, zapewne nieznany mi typ komunikatora – twór geniuszu Trzeciego Exo-

dusu. Ile teraz da³bym za taki komunikator!

Le¿¹c bez tchu, otêpia³y od razów bicza i celnych uderzeñ kamieni, zastanawia³em

siê, co powiem Ma³gorzacie, gdy ju¿ bêdzie po wszystkim. Jedno by³o wszak pewne –

osoba ta w g³êbokiej pogardzie mia³a wszelki sentymentalizm, ja zaœ nie potrafi³em in-

nego, ni¿ sentymentalny, wykrzesaæ do niej stosunku.

Gdy jakieœ kolczaste ga³êzie na g³owê mi nasadzono, gdy pluto na mnie, szarpano re-

sztki mej szaty i wyœmiewano, niczym najgorsz¹ kreaturê, zastanawia³em siê, czy aby do-

brze przed srogim s¹dem Ma³gorzaty wypad³em i czy nie paln¹³em czegoœ, co w z³ym

œwietle postawiæ mnie mog³o. Tak¹ mia³em bowiem wówczas naturê, i¿ dla ochrony mej

wra¿liwoœci przed wszystkimi komediê gra³em, prawdê jedynie dla siebie zachowuj¹c,

bo kogó¿ ona obchodziæ mog³a. Jak kameleon skóry ró¿ne wdziewa³em, by pogonie

zmyliæ i na szwank swej s³aboœci nie wystawiaæ, prawdê jedynie nielicznym w rzadkich

chwilach b³ogos³awionego sam na sam objawiaj¹c. Ba³em siê wiêc, i¿ któr¹œ ze skór mych

licznych za prawdziw¹ wziê³a, a mo¿e i sam, z panicznego przed ni¹ strachu, jak¹œ skórê

fa³szyw¹ przy niej w³o¿y³em...

Có¿, okreœliæ stan mej jaŸni jako nadmiernie kapitanem Miriam zaprz¹tniêtej, zna-

czy³o du¿ego u¿yæ eufemizmu... Bardzo szybko to posz³o, musicie przyznaæ.

100

Ziemia:

Pasja

Gdy wiedli mnie ¿o³nierze, wraz z trzema pozosta³ymi

nieszczêœnikami, przez korytarze Poncjuszowego pa³acu

ku dziedziñcowi, gdzie ku uciesze gawiedzi miano nas

oæwiczyæ, o jednym tylko myœla³em: jak bliski Ma³gorzacie

jest Poncjusz.

background image

Nareszcie skoñczono z nami i ponownie przed obliczem procuratora postawiono, ten

zaœ – przez pomy³kê, czy z innych powodów – uwolni³ Barnabê, mnie na krzy¿owanie

skazuj¹c. Na nic misterny plan uratowania mej niewiele wartej skóry, na nic fortel Ma³-

gorzaty, która zreszt¹ przebywa³a ju¿ wtedy w nieznanym mi miejscu i czasie, zapewne

bardzo wa¿ne obowi¹zki wype³niaj¹c.

Wlok³em siê z owym narzêdziem kaŸni na plecach, szliœmy d³ugo, pod górê, a ja ci¹-

gle myœla³em o owej tak niedawno poznanej Istocie. Uczucie zaœ do niej, sublimuj¹c siê

w mej umêczonej jaŸni, jawi³o mi j¹ coraz doskonalsz¹ i coraz mniej osi¹galn¹ – o jakim

bowiem myœleæ osi¹gniêciu, gdy kres ostateczny tak blisko... Zakrêci³o mi siê w g³owie,

gdym sobie w³asn¹ niemo¿noœæ uœwiadomi³, potkn¹³em siê i na ziemiê upad³em. Ktoœ

wzi¹³ mnie pod ramiona, ow¹ belkê drewnian¹, co mi j¹ do niesienia dali, sam podniós³,

dalej jakoœ pocz³apa³em. Znowu kamieñ z³oœliwie spod stóp mi siê usun¹³, pad³em jak

d³ugi w piasek, belka mnie przygniot³a... I znowu podnios³em siê, i znowu upad³em, a¿

wreszcie doszliœmy na szczyt wyj¹tkowo nagiej i kamienistej góry, tam zaœ do belki

mnie gwoŸdziami przybito i ca³oœæ pionowo ustawiono, bym – si³y straciwszy – udusi³

siê i koñca wreszcie doczeka³.

Ja jednak, wisz¹c na belce, zastanawia³em siê, czy Ma³gorzata wie, co siê dzieje. Je-

œli bowiem nie trafi tu jak najprêdzej, koniec mój rzeczywiœcie nadejdzie i Federacja

nigdy nie dowie siê, ¿e jej kontroler zgin¹³ przez w³asn¹ (i Federacji, a jak¿e...) g³upotê.

Powoli przestawa³ dzia³aæ œrodek, jaki od Ma³gorzaty dosta³em, by bólu nie czuæ, a wiêc

moja sytuacja coraz mniej wygodna siê stawa³a – co tu du¿o gadaæ – zaczyna³em odczu-

waæ pewien dyskomfort.

Powoli traci³em si³y. S³abn¹ce miêœnie nie mog³y ju¿ utrzymaæ cia³a w pozycji umo¿-

liwiaj¹cej oddychanie. Spóbowa³em unieœæ siê nieco na przybitych do s³upa nogach,

jednak taki ból przeszy³ me stopy, ¿e natychmiast z powrotem zawis³em na rêkach,

znów nie mog¹c tchu z³apaæ.

– Gdzie jesteœ, dlaczegoœ mnie opuœci³a, potrzebujê ciê...

– wyjêcza³em tych siedem s³ów w pustkê,

jak zwykle bowiem w najtrudniejszych chwilach by³em sam.

Nagle jeden z ¿o³nierzy rzymskich od³¹czy³ siê od kamratów, rozejrza³ wokó³, pod-

szed³ do stela¿a, gdzie mnie rozpostarto, i przytkn¹³ mi do boku w³óczniê, z której koñ-

ca wystawa³a krótka stalowa ig³a. Jej obecnoœæ tam wcale mnie nie zdziwi³a, zbyt bo-

wiem zaprz¹tniêty by³em myœlami, w jednym jedynym wci¹¿ biegn¹cymi kierunku.

Jednak uk³ócie spowodowa³o, ¿e œwiadomoœæ ze mnie wyciek³a, wraz z tym ostatnim

uczuciem, które nie wiedzieæ sk¹d pojawi³o siê we mnie i tak szybko myœli me poch³o-

nê³o... Ostatnim jej b³yskiem zanotowa³em jeszcze grzmot potê¿ny, to „Lucylla Nebo“

nad gór¹ przelecia³a, nareszcie bowiem jej dowódca jakichœ podejrzeñ co do mego losu

nabra³ – ziemia zatrzês³a siê od fali uderzeniowej, gawiedŸ na twarze pad³a, ja jednak

ju¿ odp³yn¹³em...

101

background image

– Jestem obcy w raju...

– Przepraszam?... – wyrwa³o mi siê i zamilk³em speszony, nie zwyk³em bowiem

wtr¹caæ siê do myœli zupe³nie obcych ludzi, nawet jeœli ci wypowiadali je g³oœno.

Podró¿ny odwróci³ jednak wzrok od okna, skierowa³ go na mnie i, lekko skonsterno-

wany, jak mi siê wyda³o, zatrzepota³ powiekami, a mo¿e po prostu nie rozumia³, dlacze-

go siê odezwa³em.

– Pan coœ mówi³ – wyjaœni³em wiêc. – Prosi³ pan o rêkê, bo jest pan obcy, jak pan by³

³askaw stwierdziæ, w raju...

– Ja to powiedzia³em? – oczy podró¿nego rozjaœni³y siê na moment, jak oczy kogoœ,

kto ujrza³ coœ niezwykle mi³ego, coœ co ogl¹da siê tylko w snach lub stanach bardzo sen

przypominaj¹cych.

– Z ca³¹ pewnoœci¹ – potwierdzi³em. – Tak to w³aœnie brzmia³o. Nie jestem tylko

pewien, czy chodzi panu o... moj¹, hm, rêkê... Ale¿ nie! Oczywiœcie, najmocniej pana

przepraszam. To s³owa piosenki, która chodzi panu po g³owie. S³ysza³em j¹ niedawno

w radiu .

102

Esc

(allergando)

– Podaj mi rêkê...

Unios³em oczy znad ksi¹¿ki, by³ to, o ile dobrze pamiê-

tam, „Pnin“. Za oknem zmierzcha³o, z trudem rozró¿nia-

³em litery, mia³em w³aœnie zapaliæ sw¹ lampkê, przymoco-

wan¹ do pó³ki na baga¿e, gdy pad³y te s³owa. Pasa¿er zaj-

muj¹cy miejsce naprzeciw mnie, spogl¹da³ w okno. Uzna-

³em wiêc, ¿e uleg³em z³udzeniu, prêdko jednak przekona-

³em siê, ¿e nie – mój towarzysz podró¿y podj¹³ bowiem

przerwany, zrozumia³y tylko dla niego, w¹tek:

background image

Ugryz³em siê w jêzyk, zdaj¹c sobie sprawê, i¿ mówiê zbyt wiele, mo¿e pasa¿er ten

wcale nie ma ochoty na rozmowê, a tamte s³owa wyrwa³y siê z jego jaŸni, przedostaj¹c

siê przez krtañ zupe³nie przypadkowo i, na dobr¹ sprawê, grzecznoœæ nakazywa³aby

udaæ, ¿e siê nic nie s³ysza³o.

– Widzi pan, nawet w takiej chwili nie potrafiê wymyœliæ nic oryginalnego. Wiêc to

s³owa piosenki, twierdzi pan?

– Tak s¹dzê... chyba tak, panie...

– Albin. Albin Dumny – mój towarzysz podró¿y uniós³ siê lekko, podaj¹c mi wilgot-

n¹, choæ ciep³¹, d³oñ.

– Jêdras. Pawe³ Jêdras – uœmiechn¹³em siê, odwzajemniaj¹c uœcisk.

Przez chwilê mknêliœmy w dal, ku której unosi³ nas poci¹g pospieszny, siedz¹c

w milczeniu, gdy¿ zwykle tak w³aœnie dzieje siê podczas spotkania cz³owieka wra¿liwe-

go z cz³owiekiem wra¿liwym, gdy tê wra¿liwoœæ sobie nawzajem uœwiadomi¹ i tylko

krok dzieli ich od wzajemnego polubienia siê.

– S¹dzê, panie Jêdras – zacz¹³ po chwili pan Dumny, bez zbêdnych ju¿ wstêpów

i wyjaœnieñ – ¿e Bóg, jeœli istnieje i jeœli postanowi³ mnie o swoim istnieniu przekonaæ,

dla sobie tylko wiadomych powodów, bo w koñcu co za znaczenie dla Nadrozumu ma

jeden wiêcej przekonany niedowiarek, jest istot¹ nie pozbawion¹ specyficznego poczu-

cia humoru.

– To mo¿liwe – podj¹³em. – Zawsze uwa¿a³em humor za atrybut inteligencji, có¿ do-

piero inteligencji absolutnej, ba – nadinteligencji, nie bójmy siê tego okreœlenia... tak,

nadinteligencja musi odznaczaæ siê, si³¹ rzeczy, nadpoczuciem humoru.

– W³aœnie. Ca³kowicie siê z panem zgadzam. Ale czy nie przeszkadzam panu? Pan,

zdaje siê, poch³oniêty by³ przed chwil¹ lektur¹? Mo¿na wiedzieæ, co pan czyta?

– „Pnina“, uzupe³niam zaleg³oœci, istnieje kanon lektur, które ka¿dy inteligentny

cz³owiek...

– Pan to mówi powa¿nie, panie Jêdras?

– Nie rozumiem...

103

background image

– Pan uwa¿a, ¿e inteligencja godzi siê na kanony, choæby lektur?

– Ogólnie, panie Dumny, bardzo rzecz upraszczaj¹c, nale¿y znaæ pewne dzie³a, by

byæ akceptowanym przez ludzi inteligentnych.

– Raczej ludzi na poziomie. Niekoniecznie inteligentnych. Ale zostawmy to... ja nie

chcia³em pana uraziæ, w ¿adnym wypadku.

Zamilkliœmy obaj. Ponownie zag³êbi³em siê w lekturze, pan Dumny zaœ z melan-

choli¹ w oczach przypatrywa³ siê przemykaj¹cym za oknem œwiat³om. Co pewien czas

dawa³o siê s³yszeæ dzwonienie rogatek. Poci¹g nasz zbli¿a³ siê do du¿ego miasta, mog³o

to byæ Nancy, minêliœmy ju¿ bowiem Karlsruhe i Strasburg. Wyci¹gn¹³em fajkê.

– Nie bêdzie panu przeszkadza³o, jeœli zapalê?

– Nie, sk¹d¿e. Proszê paliæ. Zreszt¹ to przedzia³ dla pal¹cych... to raczej ja powinie-

nem wyjœæ... nie wiem, dlaczego akurat ten wybra³em... Chyba wydaliœcie mi siê pañ-

stwo sympatyczni, nie chcia³em byæ sam, nie tej nocy. A propos, gdzie jest ta intryguj¹-

ca niewiasta, o tak niezwyk³ych oczach, z któr¹ ma pan niew¹tpliw¹ przyjemnoœæ

podró¿owaæ?

– Dziêkujê, jest pan niezwykle uprzejmy. Posz³a na kawê, choæ zwykle jej nie pije –

na twarz wdzia³em grymas, który mo¿na by³o uznaæ za uœmiech, jeœli dysponowa³o siê

sporym zapasem dobrej woli. Zaci¹gn¹³em siê dymem, choæ z regu³y stara³em siê tego

nie robiæ. Coœ mi mówi³o, ¿e pan Dumny pragnie opowiedzieæ mi historiê, jeœli nie swe-

go ¿ycia, to na pewno bardzo dlañ wa¿n¹. I to w³aœnie tej nocy. Postanowi³em mu to u³a-

twiæ, bo w koñcu trzeba znaæ ró¿ne historie, nawet jeœli metody metanarracyjne pozwa-

laj¹ bluffowaæ i œlizgaæ siê po rzeczywistoœciach, to jednak odrobina krwistej prawdy

z cudzych doœwiadczeñ pozwala na chwilê choæby zainteresowaæ czytelnika opowie-

œci¹, jak¹ siê z uporem maniaka z w³asnej g³owy wysnuwa. WyobraŸnia, nawet najbo-

gatsza, musi byæ zap³odniona, zainfekowana od zewn¹trz, by urodzi³a jakiekolwiek

opowiadanie. Zaœ infekowanie wyobraŸni wy³¹cznie uczuciem, choæby najprawdziw-

szym, prowadzi do p³odzenia potworków metanarracyjnych. Podró¿ dobiega³a koñca –

w Pary¿u, zgodnie z rozk³adem, mieliœmy byæ za niespe³na godzinê – a przypuszcza-

³em, ¿e historia pana Dumnego nie nale¿y do najkrótszych.

– Niech pan mówi, ja z przyjemnoœci¹ pos³ucham – zachêci³em pana Dumnego.

– Jest pan niezwykle uprzejmy, panie Jêdras – pan Dumny powiedzia³ to, jak mi siê

wyda³o, z lekkim przek¹sem. – Jak siê pan ju¿ zapewne domyœli³, jadê tym poci¹giem

w pewnej niezwykle dla mnie wa¿nej sprawie. Mogê zaryzykowaæ tezê, ¿e od wyniku

mej podró¿y zale¿eæ bêdzie rozstrzygniêcie podstawowej dla ludzkoœci kwestii...

– To intryguj¹ce. O jak¹¿ kwestiê chodzi? Czy¿by wynalaz³ pan lekarstwo na raka

lub, co zupe³nie nieprawdopodobne, na nieszczêœliw¹ mi³oœæ? Nie... to nie mo¿e byæ to.

W swoim baga¿u, na dnie, ma pan zapewne karteczkê, a na niej zapisany drobnym ner-

wowym pismem widnieje wzór, wyjaœniaj¹cy naturê Wszechœwiata, z którego to wzoru

jasno wynika, i¿ nie mia³ ten¿e Wszechœwiat pocz¹tku, nie ma œrodka i mieæ nie bêdzie

koñca. Ma wy³¹cznie boki. A mo¿e siê mylê?

104

background image

– Nie wiem czy zas³u¿y³em sobie na kpinê – mój rozmówca spojrza³ na mnie z takim

smutkiem, ¿e natychmiast zrobi³o mi siê go ¿al.

– Przepraszam, zwykle nie jestem nieuprzejmy. Mia³em zamiar pana rozerwaæ, o ile

to w ogóle mo¿liwe, w pana stanie. Nie lubiê podró¿owaæ w towarzystwie ludzi smut-

nych, jeœli ju¿ muszê z nimi rozmawiaæ... Ale, wiem o tym od dawna, mój talent do pro-

wadzenia rozmów dowcipnych i b³yskotliwych dosta³ siê komuœ innemu. Po prostu

Stwórca by³ roztargniony, gdy zajmowa³ siê moj¹ osob¹.

– Pan ironizuje, czy wierzy w... Boga, panie Jêdras?

– Co za pytanie! Wierzy siê komuœ, nie w coœ.

– S³usznie. Wierzy pan wiêc tym, którzy utrzymuj¹, ¿e Bóg istnieje?

– Nie potrafiê wypowiedzieæ siê na temat wiarygodnoœci tych osób. W ich interesie

le¿y, o ile dobrze to interpretujê, by istnia³. A wierzyæ im w takim wypadku to to samo,

co wierzyæ sprzedawcom u¿ywanych samochodów. Jeœli nawet dowiód³bym sobie sa-

memu istnienia Stwórcy, to sk³onny by³bym odrzuciæ potrzebê istnienia jego persone-

lu.

– Rozumiem. Potrzebny jest panu dowód. A gdyby On istnia³ i pragn¹³ pana o swym

istnieniu przekonaæ? Jak pan myœli, czego by spróbowa³?

– Panie Dumny, to pytanie jest tak g³êboko filozoficzne, ¿e nie wiem, czy mam

ochotê siê nad nim zastanawiaæ. Ale dobrze... za³ó¿my, ¿e Bóg istnieje i powzi¹³ chwa-

lebny zamiar, ma taki kaprys po prostu, przekonaæ mnie o swej rzeczywistej, mo¿liwej

do dostrze¿enia przeze mnie, egzystencji, o ile to dobre s³owo na okreœlenie bytu poza

nasz¹ rzeczywistoœci¹ i doœwiadczeniem. Pyta pan, jakich wed³ug mnie powinien u¿yæ

œrodków, bym zwróci³ na Niego uwagê, jako na byt autentyczny...

– Byt, który potrafi przekonaæ pana o swej egzystencji, nie przestaj¹c równoczeœnie

byæ bytem ca³kowicie odmiennym od wszystkiego, co jest pan w stanie sobie wyobra-

ziæ, panie Jêdras.

– W³aœnie. To mia³em na myœli. A takie za³o¿enie z góry wyklucza wszelkie cuda, ja-

ko trywialne ukazanie swej w³adzy nad prawami natury. Wiemy bowiem o tych pra-

wach tak ma³o, i¿ nie mo¿emy z ca³¹ pewnoœci¹ twierdziæ, ¿e to im przeczy, to zaœ mie-

œci siê w dopuszczalnych granicach zmiennoœci. Krótko – nie wiemy, na ile prawa te s¹

sta³e same w sobie, na ile s¹ one same w sobie stabilne, by coœ, co zdaje siê byæ niezgod-

ne z naszym doœwiadczeniem, uznaæ za niepodwa¿alny cud.

– Jak pan sam widzi, panie Jêdras, sprawa nie jest prosta. Dowód, jaki mia³aby prze-

prowadziæ istota nadprzyrodzona, nie mo¿e dotyczyæ materii i stricte zwi¹zanych z ni¹

zjawisk. Nie by³by on bowiem nigdy dowodem wystarczaj¹cym, a efekty dzia³ania

technologii dla nas nieposiê¿nych zawsze sk³onni bêdziemy uznaæ za cud, ¿e zacytujê

klasyka.

– Rozumiem, ¿e ma pan na myœli inny dowód, niematerialny lub luŸno z materi¹

zwi¹zany, ot tyle tylko, bym go, jako istota z natury swej materialna, dostrzeg³.

– Otó¿ to. Istnieje sfera ludzkiej egzystencji niejako spod praw materii wy³¹czona.

– Myœl? Przetwarzanie informacji?

105

background image

– Nie tak p³ytko, proszê oderwaæ siê od cybernetyki.

– S¹dzi pan, ¿e móg³by ten hipotetyczny Stwórca przemówiæ bezpoœrednio do mej

jaŸni? Ale¿ natychmiast powsta³oby podejrzenie, ¿e ulegam halucynacji, ¿e to zwyk³e

widzenie, którego natura, jakkolwiek niezbadana, to jednak wielce jest podejrzana.

Wystarczy najzwyklejszy psychotrop, by mieæ widzenia.

– Poniek¹d teza moja dotyczy w³aœnie myœli, bo myœl jest jakby z natury swej prede-

stynowana do kontaktu z Nadinteligencj¹. Ale, ma pan racjê, myœl sama mo¿e myliæ,

podatna jest na zak³ócenia, wiêc i kontakt przez myœl ¿adnym dowodem byæ nie mo¿e.

Bóg nie zwróci siê wiêc do pañskiej jaŸni i nie stworzy tam zdania w rodzaju: s³uchaj, Jê-

dras, jam jest, który jest. Rzecz odbêdzie siê w sposób o wiele bardziej skomplikowany.

To pan zacznie siê zwracaæ do Niego w efekcie...

– Intryguje mnie pan. Czy¿by zna³ pan odpowiedŸ, czy¿by odkry³ pan sposób, w ja-

ki istota z innego œwiata mog³aby dowieœæ nam swego istnienia?

– Wiêcej... Ja doœwiadczy³em takiej próby kontaktu z moj¹ jaŸni¹, ja jestem tej próby

œwiadomy i u kresu mojej podró¿y znajduje siê, byæ mo¿e, odpowiedŸ na to najwa¿niej-

sze, drêcz¹ce ludzi od tysi¹cleci, pytanie. Byæ mo¿e, u celu mej podró¿y, dowiem siê,

czy istnieje nadinteligencja, która nas stworzy³a.

Przez chwilê milczeliœmy obaj, bowiem nic wiêcej, siedz¹c w obliczu tak osza³amia-

j¹cej perspektywy, powiedzieæ nie by³o mo¿na. Pali³em sw¹ fajkê w skupieniu, a pan

Dumny spogl¹da³, swoim zwyczajem, w okno. Wzrok jego, na ile zdo³a³em zauwa¿yæ,

by³ jeszcze bardziej melancholijny i jakby z patrzeniem niewiele mia³ wspólnego.

– Doskonale wiemy – ozwa³ siê po chwili – ¿e zwróciæ nasz¹ uwagê mo¿e jedynie za-

k³ócenie, zaburzenie naturalnego biegu rzeczy. Ci¹g zdarzeñ, jaki uznajemy za natural-

ny, nie budzi naszego zainteresowania. Ale zainteresowanie zwyk³ym zak³óceniem

przebiegu zdarzeñ równie¿ nie spowoduje g³êbszej refleksji, uznamy je, co najwy¿ej, za

intryguj¹ce i znajdziemy natychmiast logiczne, w naszym mniemaniu – prawdopodob-

ne, wyjaœnienie. Potrzebne tu jest wiêc g³êbokie zaintrygowanie, g³êbokie wci¹gniêcie

naszej jaŸni w splot wydarzeñ. A co najbardziej nas porusza?

– Uczucie romantyczne, oczywiœcie, jako najbli¿sze metafizyce. Wie pan... brzmi to

doœæ trywialnie. Wiêkszoœæ ludzi zdolna jest do prze¿ywania wzruszeñ, nawet bardzo

silnych. Jak jednak ich kreator mia³by sprawiæ, by ktoœ ujrza³ w nich jego osobist¹ inge-

rencjê?

– Wszyscy œwiadomi jesteœmy, i¿ ¿yciem naszym rz¹dzi prawdopodobieñstwo. Za-

k³ócenie prawdopodobieñstwa, tego szczególnego, nie dotycz¹cego wy³¹cznie materii

prawa natury, to kolejny element, niezbêdny element operacji, jak¹ wykonaæ musi Bóg,

by dotrzeæ do naszej jaŸni. Oto mamy ju¿ trzy niezbêdne sk³adniki operacji: zak³ócenie

nie dotyczy praw rz¹dz¹cych materi¹ w dos³ownym, potocznym jej postrzeganiu; jako ty-

cz¹ce uczucia, jest niezwykle silnie przez adresata odbierane i wreszcie – wszystko roz-

grywa siê w jaŸni, a wiêc odbywa siê bez poœrednictwa zjawisk fizycznych. Nawiasem,

istotn¹ cech¹ wszystkich powa¿nych religii jest odwo³ywanie siê do uczucia... prawda?

106

background image

– Tak, ma pan racjê... Krótko mówi¹c, Nadinteligencja zwróci³a siê do pana, panie

Dumny, by udowodniæ panu swoje istnienie?

– Dok³adnie tak. Zjawisk, wydarzeñ, których jestem obiektem i obserwatorem jed-

noczeœnie, nie potrafiê sobie t³umaczyæ inaczej. Niech pan pos³ucha...

>

...zawsze, jak siêgam pamiêci¹, czy to z powodu pewnych, maj¹cych swe Ÿród³o

w dzieciñstwie prze¿yæ, czy te¿ mo¿e z uwagi na m¹ niezbyt mocn¹ konstrukcjê psy-

chiczn¹, najbardziej obawia³em siê rozstañ. I, paradoksalnie, a mo¿e raczej fatalnie, ca-

³e swoje ¿ycie móg³bym opowiedzieæ, jako ci¹g nieuniknionych rozstañ, czêsto jakby

wymuszanych na mnie. Przy tym wszystkim, by lepiej naœwietliæ t³o, dodaæ muszê, ¿e

od doœæ wczesnego dzieciñstwa œwiadomie i zdecydowanie w¹tpi³em w realne istnienie

nadinteligencji w postaci Boga i Stwórcy. Jeœli bowiem, rozumowa³em, zastanawiamy

siê nad ci¹giem przyczynowo–skutkowym i wprowadzamy Boga jako Pierwsz¹ Przyczy-

nê wszystkiego, to mo¿emy go wprowadziæ w dowolnym miejscu ci¹gu, co oczywiœcie

czyni ca³y proces myœlenia niepotrzebnym. Bóg w myœleniu pe³ni funkcjê wytrycha,

otwieraj¹cego ka¿dy zamek i to bez ¿adnego intelektualnego wysi³ku. We wszystkim

natomiast dopatrywa³em siê wszechw³adzy Przypadku i œmieszy³y mnie, na przyk³ad,

próby wp³ywania na przebieg zdarzeñ, na „wyroki losu“, poprzez mod³y zanoszone pod

adresem kogoœ, kto w za³o¿eniu sta³by nad tym królem zdarzeñ. By³o tak do czasu, a¿

zasz³y okolicznoœci, które sta³y mi siê mniej od innych obojêtne. Pomyœla³em wtedy po

raz pierwszy, ¿e warto by³oby mieæ na to prawdopodobieñstwo jakiœ wp³yw, by zaskar-

biæ sobie jego ³askê. Nie uwa¿a³em jednak nadal, ¿e wp³ywaæ na nie mogê poprzez

szeptanie ró¿nych magicznych formu³ek. Wydawa³o mi siê to niegodne rozumu, by

zwracaæ siê do bezrozumnego przypadku, o ile oczywiœcie ktoœ wiêkszy nad nim nie

stoi. By pana nie nudziæ, powiem od razu, ¿e jedyn¹ sfer¹, w której pragn¹³em sobie za-

skarbiæ przychylnoœæ losu, jak w skrócie nazywaæ bêdê zjawiska z zakresu probabilisty-

ki, by³a sfera uczuæ wy¿szych.

Zawsze pragn¹³em byæ jak najbli¿ej kogoœ, kogo kocha³em. Taki mia³em dziwny ka-

prys, jeœli zechce mnie pan zrozumieæ. Niestety, jakieœ fatum zmusza³o mnie do rozsta-

nia z ka¿dyn, kto zd¹¿y³ staæ mi siê niezbêdny. A to wyje¿d¿a³ obiekt mych westchnieñ,

a to okolicznoœci mnie zmusza³y do wyjazdu i zawsze wyroki te by³y nieodwo³alne. Je-

den czy dwa takie wypadki uzna³bym za dopuszczalne, zgodne z regu³ami prawdopo-

dobieñstwa. Mieœci³yby siê bowiem w rozk³adzie zdarzeñ jednakowo prawdopodob-

nych. Ale co by pan powiedzia³ o graczu, który bawi¹c siê podrzucaniem monety, za-

wsze wyrzuca reszkê? Nie jest to zjawisko niemo¿liwe, choæ ma³o prawdopodobne, gdy

chodzi o rzut monet¹. Lecz co powiedzieæ, gdy podobne ZAK£ÓCENIE naturalnego

rozrzutu zdarzeñ dotyczy sfery tak skomplikowanej, operuj¹cej tak wielk¹ liczb¹

zmiennych, jak proces zakochiwania siê, poznawania kogoœ i podejmowania prób uk³a-

dania sobie ¿ycia w jego mo¿liwie najwiêkszej bliskoœci? D³ugo nie zwraca³em na to zja-

wisko uwagi i mo¿e do dziœ ¿y³bym w nieœwiadomoœci, gdyby nie ostatni przypadek, tak

107

background image

horrendalnie absurdalny i nieprzewidywalny, ¿e jego zajœcie obudzi³o moj¹ jaŸñ, nasu-

waj¹c myœl o próbie kontaktu, jaki uzyskaæ pragnie ze mn¹ t¹ drog¹ Istota Nadprzyro-

dzona.

Oto, ujmuj¹c rzecz w telegraficznym skrócie, pozna³em i wkrótce pokocha³em, czy-

ni¹c j¹ niemal cz¹stk¹ siebie samego, osobê ze wszech miar odpowiadaj¹c¹ moim wyo-

bra¿eniom o doskona³oœci, odpowiadaj¹c¹ moim psychicznym potrzebom, pragnê te¿

panu zwróciæ uwagê na niezwykle wa¿ny w¹tek psychiczny, polegaj¹cy na natychmia-

stowym wtopieniu siê osoby tej w m¹ wewnêtrznoœæ. Ile¿ prawdy byæ musi w prastarym

przekonaniu o ludziach, jako o istotach poszukuj¹cych przez ca³e ¿ycie swej drugiej,

brakuj¹cej czêœci... ale do rzeczy. Pamiêta³em oczywiœcie o przeœladuj¹cym mnie fatum,

ale wszystko wskazywa³o – i tu dostrzegam perfidiê lub w³aœnie celowoœæ – ¿e osoba ta

gwarantuje mi pe³ne bezpieczeñstwo pod wzglêdem swej w mym pobli¿u obecnoœci.

Bo nie chodzi³o o bezpieczeñstwo zwi¹zane ze sta³oœci¹ uczuæ – ani uczuæ, ani ich tym

bardziej sta³oœci nigdy nie deklarowa³a, wrêcz przeciwnie, co tylko bardziej jeszcze

mnie do niej przywi¹zywa³o. Wa¿ne, ¿e by³a silnie zakotwiczona w okreœlonym miejscu

i œrodowisku. A i inne cechy osoby tej, któr¹ kocha³em ju¿ tak, ¿e trudno by³o mi my-

œleæ o czymkolwiek z ni¹ nie zwi¹zanym, sprowadza³y na mego umêczonego ducha b³o-

gi spokój, a spokój ten powodowa³, i¿ powoli zaczyna³em przemyœliwaæ nad ksi¹¿czyn¹

jak¹œ, któr¹ móg³bym, dla zabicia czasu oczywiœcie, napisaæ. Niech pan sobie bowiem

tylko przedstawi:

Ka¿dy nasz spacer koñczy³ siê bardzo szybko, bo kilka godzin poza domem wywo³y-

wa³o w niej tak przemo¿n¹ têsknotê za w³asnym pokojem, ¿e stawa³a siê wrêcz niezdol-

na do normalnego funkcjonowania, dopóki têsknocie tej nie uczyni³a zadoœæ. Opu-

szcza³a swój pokój w³aœciwie tylko w rzadkich wypadkach wy¿szej konicznoœci – i dla

mnie! – móg³ j¹ stamt¹d wyci¹gn¹æ co najwy¿ej po¿ar lub trzêsienie ziemi, a i to najwy-

¿ej na parê godzin, po up³ywie którego to czasu nale¿a³oby jej szukaæ poœród owych

zgliszcz b¹dŸ ruin. Zdarza³o mi siê, owszem, wyjechaæ z ni¹ gdzieœ dalej. Tam jednak,

mimo zaplanowanych dni siedmiu, na przyk³ad, po trzech robi³a siê nieznoœna, na

czwarty zaœ ranek – widz¹c siê w miejscu nie bêd¹cym jej pokojem – spogl¹da³a z tak¹

odraz¹, ¿e nic, tylko ³apaæ sakwoja¿e i gnaæ na dworzec, by najwczeœniejszy poci¹g nie

uciek³. A spróbowa³bym siê z powrotem owym oci¹gaæ! Ty sobie zostañ! Rób w ogóle,

co chcesz, ja jadê! – deklarowa³a wtedy z ogniem w oczach. To i ³apa³em, co tam mia-

³em, swoich baga¿y zwykle niewiele i gnaliœmy na dworzec, a im poci¹g bli¿ej by³ jej

pokoju, tym weselsza siê stawa³a, przy czym radoœæ ta ros³a tak, ¿e pod koniec podró¿y

mo¿liwy by³ ju¿ uœmiech i stwierdzenie w rodzaju: „Jesteœ bardzo sprytny, ¿e koñczysz

tê okropn¹ podró¿ tak inteligentnie, bym zachowa³a o tobie dobre wspomnienia.“ Tym

oto sposobem dowiedzia³em siê, i¿ wytrzymuje poza domem do dni dziesiêciu, dalej

ani rusz. Taka jest.

I oto któregoœ dnia ujawni³a siê owa, niew¹tpliwa ju¿ dla mnie, ingerencja Nadrozu-

mu, który zaprz¹tn¹³ sobie nadmiernie moj¹ osob¹ swoj¹ nadg³owê. Spowodowa³ bo-

wiem, w moim przekonaniu, i¿ osoba, o której tu w du¿ym skrócie opowiedzia³em, po-

108

background image

wziê³a zamiar wyjazdu, nie doœæ, ¿e do miejsca odleg³ego o dziesi¹tki tysiêcy kilome-

trów od jej pokoju, to jeszcze na monstrualnie nieokreœlony okres.

A dlaczego nie na zawsze, jak ju¿, przysz³o mi do przera¿onej g³owy. A dlaczego mar-

ne tysi¹ce, nie zaœ dziesi¹tki tysiêcy kilometrów, jak ju¿? Nie widzê pwodu, by siê tak

straszliwie ograniczaæ, tylko ¿e ja... co ze mn¹... tak sobie myœla³em, nic nie mówi¹c,

najgorszy bowiem rodzaj uczucia to uzurpowanie sobie prawa w³asnoœci do drugiej oso-

by. Proszê mnie dobrze zrozumieæ – cieszy³o mnie, ¿e ona czuje potrzebê jakiejœ rady-

kalnej zmiany w swoim ¿yciu, choæ nie rozumia³em mo¿e, dlaczego trzeba to robiæ tak

daleko i tak d³ugo, maj¹c jednoczeœnie tak dog³êbn¹ wiedzê o swojej domatorskiej na-

turze...

>

Mój interlokutor zgas³ jakby na chwilê, zapad³ siê w siebie, a ja mrukn¹³em: „Oto

nadwra¿liwoœæ z pretensj¹ do intelektu spotka³a intelekt z pretensj¹ do nadwra¿liwoœci,

co musia³o daæ mieszankê wybuchow¹...“ lecz tego mój gadatliwy wspó³pasa¿er chyba

nie dos³ysza³ i dobrze, bo pewnie zdzieli³by mnie czymœ ciê¿kim po g³owie.

– I co pan na to, panie Jêdras? – zapyta³ po chwili. – Bo ja jestem raczej pesymist¹.

– Tak, za wiele tu Nabokova, za ma³o tego... jak mu tam... Szekspira chyba. Myœlê

o...

– Wiem o czym pan myœli i nie jest to „Hamlet“. Wed³ug mnie zbyt ma³o tu Bu³ha-

kowa, jeœli ju¿ trzymaæ siê przyk³adów oklepanych i banalnych.

– To bardzo smutne, rzeczywiœcie, jeœli wzi¹æ pod uwagê pañsk¹ konstrukcjê, pañ-

sk¹ dzieciêc¹ nieodpornoœæ na rozstania, która nie bardzo mieœci siê w normach, które

znam. Ale jak siê owe wydarzenia maj¹ do kwestii istnienia Boga, ¿e pozwolê sobie

zwróciæ pañsk¹ uwagê na ten aspekt, by nie umkn¹³ nam problem, jak s¹dzê, w ca³ej hi-

storii najwa¿niejszy?

– Nie rozumie pan? Jadê przecie¿ do niej, jadê j¹ zobaczyæ, wiozê jej trochê ciep³a...

przepraszam. Na szczêœcie, by siê rozstawaæ, trzeba tak¿e, zapewne na skutek niedopa-

trzenia Najwy¿szego, ponowie siê spotykaæ. To, co mi powie, wszystko, co siê tam sta-

nie, ostatecznie rozstrzygnie tê kwestiê.

– Nie bardzo rozumiem...

– Proszê pana! To proste. Najwy¿szy ju¿ zwróci³ na siebie moj¹ uwagê. Zrozumia-

³em, co chcia³, bym zrozumia³. Dalsze kontynuowanie serii nieszczêœliwych „przypad-

ków“ w moim ¿yciu œwiadczy³oby o niczym innym, jak w³aœnie o ich zupe³nej, nie kie-

rowanej przypadkowoœci, o moim monstrualnym pechu po prostu. Przerwanie serii

w momencie, gdy uœwiadomi³em sobie j¹ jako skutek celowej ingerencji, jako rodzaj in-

telektualnego przekazu spoza znanego nam œwiata, bêdzie ostatecznym dowodem tej

Nadinteligencji istnienia.

– Nie wydaje siê panu, ¿e trochê pan tê Nadinteligencjê szanta¿uje? Czy nie usi³uje

pan przebiegle wp³yn¹æ na bieg wypadków, podpowiadaj¹c Bogu, jeœli przyj¹æ ten ter-

min, co ma zrobiæ, by by³ pan ³askaw uwierzyæ?

109

background image

– To nie ja rozpocz¹³em tê grê. To nie ja podpowiadam. To logiczna konsekwencja,

jedyne mo¿liwe rozstrzygniêcie. Odpowiedzi¹ bêdzie to, co us³yszê u celu mej podró¿y.

Zechce po powrocie byæ ze mn¹, czy nie zechce? Przerwie tym samym ci¹g moich

udrêk, czy nie zechce tego zrobiæ, bo i to oddalenie nie pomog³o jej w rozumieniu œwia-

ta? Na te pytania muszê poznaæ odpowiedŸ, by uwierzyæ.

>

Gdy poci¹g wtoczy³ siê na Gare de l’Est, wysiedliœmy wszyscy, a pan Dumny spie-

sznie oddali³ siê w kierunku oczekuj¹cej go osoby o niezwykle mi³ej powierzchowno-

œci. Za chwilê oboje zniknêli nam z oczu...

– Tak oto niknie nam z oczu ostatnia mo¿e szansa poznania odpowiedzi na jedno

z odwiecznych pytañ ludzkoœci – powiedzia³em do siebie.

Ma³gorzata wzruszy³a tylko ramionami.

– Ty i te twoje ci¹g³e pytania. Z³ap ³askawie taksówkê, Pawle Jêdrasie, niezwykle

sprawny £owco Prawd Wszelakich.

Gdy jednak spojrza³em na ni¹, jakby ze snu obudzony...

>

...dostrzeg³em utkwiony we mnie wzrok znajomy, szary i ciep³y...

„Ecce Homo...“ – zdawa³ siê wzrok ten szeptaæ.

– Œni³aœ mi siê, Ma³gorzato. Widzê, ¿e masz skrzyd³a.

– Tak, miewamy skrzyd³a. Gdy chcemy.

– Ja te¿ móg³bym je mieæ?

– Oczywiœcie.

– Czasem œni mi siê, ¿e latam.

– Nauczê ciê lataæ. To nic trudnego, jeœli potrafisz istnieæ miêdzy jaw¹ a snem.

– Zwykle tam w³aœnie przebywam.

– Jednak nikt, kto mnie widzi ze skrzyd³ami, nie wraca ju¿ na jawê.

– Pozwolisz mi wiêc zostaæ z tob¹? Nie bêdê ci przeszkadza³...

– Nie wiem... pochodzimy z tak ró¿nych œwiatów...

– Ale, jeœli dasz mi te skrzyd³a, w jakiœ sposób upodobniê siê do ciebie...

– O, tak, niew¹tpliwie... – Ma³gorzata uœmiechnê³a siê tajemniczo, ni to do mnie, ni

to do swoich myœli nieodgadnionych, wsta³a z kamienia, na którym le¿a³em owiniêty

p³ótnem, podesz³a do widniej¹cego wœród mroku jaskini owalu jaskrawego œwiat³a, tam

rozprostowa³a skrzyd³a, które rozb³ys³y w s³oñcu ogniœcie, i delikatnie nimi zatrzepota-

³a. – Piêkn¹ mamy pogodê, jak na nissan nie jest za gor¹co. D³ugo jeszcze bêdziesz siê

wylegiwa³? Le¿ysz ju¿ od trzech dni. To chyba wystarczy.

110

background image

– Gdzie by³aœ? Myœla³em ¿e ju¿ po mnie.

– Ratowa³am ciê w innej rzeczywistoœci. Zupe³nie siê tam zagubi³eœ, choæ prost¹

drogê mia³eœ przed samym nosem. Tu te¿ nie mog³eœ znaæ prawdy, umar³byœ bowiem

NIEPRZEKONUJ¥CO. Gdy siê mówi A, trzeba powiedzieæ równie¿ B. No, wstawaj...

Nie mamy ju¿ na Ziemi nic do roboty. Mam nadziejê, ¿e nikt nie bêdzie ¿a³owa³, ¿e

skoñczy³eœ wreszcie tê swoj¹ najbardziej por¹ban¹ opowieœæ. Resztê...

- Dopisze ¿ycie? - ucieszy³em siê.

- Jakie ¿ycie? W twojej sytuacji? Resztê dopisz¹ inni, mesjaszu.

– Porozmawiaj jeszcze chwilê ze mn¹. Tak naprawdê rozmawiam z tob¹ tylko tutaj,

bo tylko tutaj tak cierpliwie mnie s³uchasz...

– To ciekawe... wiêc istniejemy gdzieœ jeszcze poza twoj¹ szalon¹ wyobraŸni¹?

– Tak, choæ wydaje mi siê, ¿e tylko tu jesteœmy naprawdê. Istnienie poza moj¹ wy-

obraŸni¹ to byt, o którym lepiej, byœ nie wiedzia³a wszystkiego. Pojawi³aœ siê tam przy

mnie po raz pierwszy, gdy bra³em lekcjê anatomii udra Nicolasa Tulpa...

– Nie wiem, o czym mówisz. Chyba k¹pa³eœ siê wtedy w Nailu, Mosesie – rozeœmia-

³a siê Isztar, rozpoœcieraj¹c swe ogniste skrzyd³a.

– Och, to tylko szczegó³y... Musisz to pamiêtaæ. By³aœ taka... wzruszaj¹ca. Lubi³em

na ciebie spogl¹daæ. Lubi³em s³uchaæ twojego g³osu. Nie wró¿y³o to najlepiej, ale by³o

takie przyjemne i – chyba? – dobre... ¿e zapomnia³em siê. Potem od ciebie uciek³em,

bo przerazi³o mnie to, co w sobie dostrzeg³em. Zaczyna³o te¿, najpierw delikatnie, po-

tem coraz wyraŸniej – boleæ.

111

background image

– Wêdrowa³eœ po pustyni – przypomnia³a mi Isztar, sk³adaj¹c skrzyd³a.

– Na tej pustyni zrozumia³em, ¿e ucieczki przed sob¹ samym nie ma. A boleæ musi

zawsze w takich beznadziejnych przypadkach.

– Beznadziejnych? – zdziwi³a siê Isztar i zatrzepota³a skrzyd³ami.

– W znanych mi rzeczywistoœciach zaludnionych znanymi mi bytami... tak.

– U nas nazywaj¹ to niedojrza³oœci¹, Jêdras – powiedzia³a wyraŸnie choæ bardzo ci-

cho Ma³gorzata.

– ¯artujesz sobie ze mnie, a przecie¿ wiesz dobrze, o czym mówiê. Œwiat, w którym

teraz rozmawiamy, jest piêkny przez sw¹ plastycznoœæ. Mo¿emy go dowolnie modelo-

waæ.

– Ty go modelujesz. Có¿ ja mam tu do powiedzenia? – zdziwi³a siê Ma³gorzata.

– Twoje s³owa pochodz¹ z innej rzeczywistoœci. Potrafiê przemieszczaæ siê miêdzy

ró¿nymi œwiatami bez skrzyde³, Ma³gorzato.

– Uda³o ci siê sprawiæ, ¿e poczu³am lekkie zagubienie. Jak poznaæ, co tu, u ciebie,

jest prawd¹, a co p³odem twojej histerycznej wyobraŸni?

– Prawd¹ jest TO, co jako byt niematerialny przenika wszystkie znane ci ju¿ rzeczy-

wistoœci, i nie istnieje punkt, w którym mog³oby zanikn¹æ. Prawd¹ jest to, co przez

wszystkie te rzeczywistoœci przenios³em, jak s¹dzê, bez uszczerbku... Prawd¹ jest owo

CONTINUUM...

– Co masz na myœli, ty przem¹drza³y mesjaszu...

– Przecie¿ ju¿ wiesz...

112

Epoka J2000.0


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
plik (71) ppt
plik (80) ppt
plik (86) ppt
plik (22) ppt
Dźwięk cyfrowy plik cyfrowy
plik (26) ppt
plik (48) ppt
plik (29) ppt
plik (129)
plik (20)
plik (124)
plik (61)
plik (315)
plik (45)

więcej podobnych podstron