77 Pan Samochodzik i Zamek w Chęcinach

background image

Tomasz Olszakowski

PAN SAMOCHODZIK

I ZAMEK W CHĘCINACH

77

background image

1

ROZDZIAŁ PIERWSZY

MARTWY SEZON I WALKA Z PAPIERZYSKAMI • ZŁOTY WIDELEC • DZIWNY

WYPADEK NAUCZYCIELA • DYSLOKACJA AGENTURALNA • JAK ZOSTAĆ

NAUCZYCIELEM?

Popatrzyłem z niechęcią na ogromny stos rozmaitych papierków zalegający moje biurko.

Przełom listopada i grudnia to zazwyczaj martwy sezon. Ziemia twardnieje po pierwszych
przymrozkach, więc poszukiwacze skarbów siedzą w domach przed telewizorami. Złodzieje planują
skoki, których dokonują w czasie świat Bożego Narodzenia i przed Nowym Rokiem. Nawet aukcje
dzieł sztuki stanowią w tym okresie rzadkość. Martwy sezon. Oczywiście nie dla mnie. Ja muszę się
użerać z biurokracją i to sam...

Od biurka dzieliły mnie dwa metry. Wziąłem szklankę z herbatą i niechętnie ruszyłem w jego

stronę. Jeden krok, drugi, trzeci... szedłem celowo jak najwolniej, licząc w duchu na cud.
Odsunąłem krzesło, postawiłem szklankę na spodeczku i wyciągnąłem rękę po pierwszy skoroszyt,
ten na samej górze piramidy. I stał się cud. Ktoś zapukał do drzwi.

- Proszę - niemal zaśpiewałem z radości.
Do gabinetu zajrzała nasza sekretarka, Monika.
- Pawle, generał Skorliński do ciebie.
- Ależ proszę go wpuścić - uśmiechnąłem się od ucha do ucha.
Gdzieś skradziono coś ważnego, pojadę ze stróżami prawa na tydzień badać sprawę...

Policjant wmaszerował dziarskim krokiem. Uścisnąłem mu dłoń i gestem wskazałem krzesło.
Usiadł. W ręce trzymał smoliście czarną teczkę.

- Czym mogę służyć? - zapytałem.
- Nie ma pana Tomasza? - zlustrował pomieszczenie szybkim spojrzeniem.
- Niestety. Pojechał do Kanady na konferencję w sprawie zmian prawa międzynarodowego

odnośnie penetracji wraków. Jest szefem podkomisji do spraw państw nadbałtyckich. Wróci za
jakieś dwa, trzy tygodnie...

- O, do licha! - mruknął. - Zatem będzie pan musiał radzić sobie sam...
Pokiwałem entuzjastycznie głową.
- Sprawa jest taka - powiedział poważnie. - Dwa dni temu zdarzył się bardzo przykry

wypadek. Nauczyciel z Chęcin rozbił się, latając na paralotni wokół zamku.

- Nie żyje?
- śyje, choć rąbnął głową o skałę.
- Brzmi poważnie...
- Pęknięcie kości, silny wstrząs mózgu, jakieś dodatkowe obrażenia, nie bardzo się na tym

znam. Leży na neurochirurgii w stanie śpiączki. Lekarze dają mu duże szanse, że wyjdzie z tego,
ale nawet jeśli wróci do siebie, prawdopodobnie jeszcze przez dłuższy czas będzie nieprzytomny.

- To był wypadek?
- Tak by się wydawało, gdyby niejeden drobiazg. W czasie, gdy karetka wiozła go do

Katowic, do szpitala, ktoś włamał się do jego mieszkania.

- Co zginęło?
- Nie wiemy. Za to znaleźliśmy coś, co złodzieje przegapili. Przedmiot raczej niezwykły. A w

każdym razie nie co dzień widuje się takie rzeczy.

Otworzył teczkę i wyjął z niej złoty widelec zawinięty w foliową torebkę. Uniosłem brwi.
- Może go pan obejrzeć, wszystkie odciski palców już zdjęliśmy - uspokoił mnie.
Ująłem artefakt w dłoń. Poczułem ten dziwny rodzaj wzruszenia, jakie ogarnia nas, gdy

trzymamy przedmiot wykonany setki lat temu. To jak trzymać w ręce kroplę zakrzepniętego
czasu...

- Rękojeść z bardzo starej kości słoniowej - oceniłem. - Metal, cóż nie jest to czyste złoto,

najwyżej próba 333, lekko zaśniedziało... - wziąłem lupę i obejrzałem uważnie trzonek. - Robota
włoska, XV-XVII wiek - oceniłem. - Trzeba to pokazać lepszym fachowcom. Będę strzelał, że

background image

2

wykonano go w pierwszej połowie XVI wieku, ale od razu zaznaczę, że nie jestem rzeczoznawcą i
mogę się mylić.

- Po czym pan poznaje? - zdumiał się.
- Po zębach - wyjaśniłem. - Wprawdzie widelce pojawiają się już w XI wieku, ale

upowszechniły się dopiero 400-500 lat później. I wyglądały właśnie tak - miały dwa bardzo długie
zęby. Dopiero w XVII wieku zaczęły przybierać kształty już bardziej zbliżone do naszych. Zresztą
widział pan pewnie stary widelec?

Przymknął na chwilę oczy.
- Mam w domu serwis po pradziadku...
- Czyli wyroby z początków XX wieku.
- Ma pan rację, jeszcze wtedy były węższe i miały długie zęby. W życiu bym na to nie

zwrócił uwagi.

- Ewolucja sprzętów domowych nawet tak prostych ciągle trwa - wyjaśniłem. - Najmniej

zmieniają się łyżki, choć te nasze są coraz płytsze...

- Niesamowite. Dla mnie widelec to widelec. Coś co było od zawsze. Myślałem, że pewnie

wymyślili go w starożytnym Egipcie czy Mezopotamii.

- O nie, to dość świeży wynalazek - zaprotestowałem - osiemset, dziewięćset lat najwyżej.
- To faktycznie świeży - uśmiechnął się. - Ile to się liczy: cztery do pięciu pokoleń na

stulecie? Czterdzieści pokoleń minęło od kiedy ktoś po raz pierwszy nadział kawałek kartofla...

- Kartofle przywiózł do Europy dopiero Kolumb. W Polsce pojawiają się w czasach

Sobieskiego - podpowiedziałem. - Ale ma pan rację. Dla historyka tysiąc lat to niekiedy zaledwie
chwila - zauważyłem filozoficznie.

- Skąd to wiecie? To o zębach? - zdumiał się. - Z wykopalisk? Zbieracie widelce, robicie ich

typologie...

- Nie, z obrazów - wyjaśniłem. - Badając płótna starych mistrzów, można nieźle

zrekonstruować dawny sprzęt kuchenny. Wszystko tam jest, niemal jak na fotografii...

- O tym nie pomyślałem - pokiwał z uznaniem głową.
- A zatem ktoś wiedział, że nauczyciel ma ten drobiazg i włamał się do niego - zamyśliłem

się.

- Chyba tak, pokój nosił ślady szybkiego, niefachowego przeszukania. Sądząc po śladach w

kurzu na regale, zginęło kilka książek..

- Ciekawe - mruknąłem. - W dzisiejszych czasach książki kraść? Nasi złodzieje raczej nie

zaczytują się beletrystyką...

- Nie wiemy, jak wyglądały - westchnął. - Może to były jakieś starodruki?
- Fakt...
- Z drugiej strony niekoniecznie, na tej półce stały głównie książki naukowe. Ten nauczyciel

ma w mieszkaniu nieźle zaopatrzoną biblioteczkę. Czy takie widelce... - nie dokończył pytania.

- Ten egzemplarz musi pochodzić z królewskiego lub magnackiego dworu - powiedziałem. -

A i to używany był pewnie od święta, na przykład podczas wizyt innych monarchów lub
ambasadorów. Nawet w tamtych czasach nie jadano na co dzień ze złotej zastawy.

- Rozumiem - kiwnął głową. - Też mi się to wydawało niezwykłe. Ale sekcja mechanoskopii

stwierdziła, że na zębach są ślady używania, jakieś mikrorysy spowodowane zderzeniami z innymi
sztućcami i jakieś wytarcia od dna talerza...

- Hmm... - obróciłem przedmiot w palcach.
- Ciekawe, jakim cudem przetrwał do naszych czasów? - zastanawiał się głośno. - To jednak

solidny kawałek złota.

- Takie rzeczy się zdarzają - powiedziałem. - W czasie wojen masa skarbów spoczęła w

ziemi. Majątki i klejnoty przechodziły z rąk do rąk. Może nauczyciel odkupił to cacko od chłopa,
który wyorał je z pola? A może i sam znalazł, penetrując ruiny zamku. Kolor kości i nalot na złocie
wskazują, że jeszcze niedawno ten przedmiot spoczywał w ziemi albo może raczej w błocie...

- Albo nauczyciel znalazł skarb, całą skrzynkę takich widelczyków, a ktoś próbował go

stuknąć, żeby je ukraść - uzupełnił ponuro. - I ukradł, przegapił tylko jeden.

background image

3

- Hmm... - zadumałem się.
- Gdy ranny odzyska przytomność, będzie można go o to zapytać. Gorzej, jeśli poleży w

stanie śpiączki jeszcze długie tygodnie.

- Trzeba rozpuścić wici na rynku antykwarycznym... Powiadomić waszą siatkę konfidentów.
- Rynek jest już monitorowany. Z pierwszych ustaleń wynika, że jak na razie nikt nie

próbował sprzedać nic podobnego.

- Ale trop wydaje się dość świeży - zastanawiałem się na głos. - Jeśli kradzieży dokonano

przedwczoraj... Jest jeszcze szansa odzyskania łupu.

- Owszem. Problem w tym, że miejscowy posterunkowy nie ma doświadczenia w takich

dochodzeniach. To dobry gliniarz, ale cale życie spędził na małym wiejskim posterunku.

- Nie miał do czynienia z tego typu zagadkami... - mruknąłem. - Trzeba udzielić mu jakiegoś

wsparcia.

- Komenda powiatowa w Kielcach niestety wyraźnie bagatelizuje sprawę.
- Jeśli mógłbym pomóc, jestem do dyspozycji.
- Nie chciałbym odrywać pana od pracy - policjant nieco się zmieszał.
- Ależ - uśmiechnąłem się. - Co to za praca, przekładanie papierów, może poczekać do

mojego powrotu. Dziury w niebie nie będzie z tego powodu.

- Miejscowość nie jest duża - powiedział. - Przyjazd detektywa z pewnością zostanie

zauważony i oplotkowany.

- Złodzieje będą się mieli na baczności - rozważałem. - Spłoszą się, przyczają...
- Jeśli się przestraszą, mogą zrobić coś głupiego.
- Co będzie można wykorzystać do wyjaśnienia tajemnicy - myślałem na głos.
- Właśnie. Ale mam pomysł, jak pana zakonspirować - uśmiechnął się lekko. - Przyjedzie pan

do Chęcin jako nauczyciel. To nie wzbudzi niczyich podejrzeń. Rozejrzy się pan na spokojnie i
zobaczymy, może uda - się sprawę rozwikłać.

- Nie mam uprawnień nauczycielskich - przypomniałem sobie. - Jak się kuratorium

przyczepi...

- To ich poskromimy - powiedział spokojnie.
- Znakomicie - zatarłem ręce. - Zawsze lubiłem historię, nie sądziłem wprawdzie, że będę jej

uczył...

Generał Skorliński popatrzył na mnie zaskoczony.
- Historię? - zdziwił się. - Ależ nie, ranny jest nauczycielem chemii i geografii.
- To już gorzej...
- Spokojnie, poradzi pan sobie. Teraz najważniejsze. Odpowiednia legenda. Musimy dokonać

dyslokacji agenturalnej...

- Innymi słowy, mam się tam znaleźć w sposób nie budzący podejrzeń - sprecyzowałem.
- Dokładnie. A zatem wymyśliłem, że będzie pan krewnym rannego nauczyciela. Dalekim

krewnym, bo macie różne nazwiska. A trafia pan do Chęcin po to, żeby zbierać materiały do pracy
doktorskiej. O zamku w Chęcinach.

- Jako chemik czy geograf? - zakpiłem łagodnie.
- O, do licha - zafrasował się.
- W sumie da się zrobić - mruknąłem. - Mogę być przecież chemikiem specjalizującym się w

konserwacji dzieł sztuki.

- A temat doktoratu? - teraz on zażartował.
- Wpływ antropogenicznych czynników przemysłowych okręgu kieleckiego na stopień

zachowania substancji zabytkowej murów warowni w Chęcinach - zaproponowałem.

- Mocno powiedziane - uśmiechnął się. - Choć przydałoby się więcej naukowych słów

niezrozumiałych dla zwykłego zjadacza chleba. Papiery będą gotowe na rano.

- Jakie papiery? - zdumiałem się.
- Dyplom ukończenia wydziału chemii, pismo rektora z prośbą o ułatwienie badań i inne takie

- uśmiechnął się.

- Skąd je weźmiecie? - zdumiałem się.

background image

4

- Zrobimy. Proszę tak nie wybałuszać oczu, jesteśmy policją, musimy dokonywać prowokacji,

zakupów kontrolowanych i tak dalej, a nasi agenci muszą czasem przybrać inną tożsamość... A po
skończonej misji wszystkie papierki pan odda i wrzucimy je do pieca.

Zamyśliłem się głęboko.
- Głupio jakoś tak - powiedziałem. - Nie mówiąc już o tym, że z chemii byłem raczej cienki i

jeszcze się kropnę, tłumacząc dzieciakom reakcje... To by była i dekonspiracja, i kompromitacja...
Nie znam nawet programu.

- Co zatem pan proponuje?
- Może przyjadę tam z cyklem wykładów z historii sztuki? Te bardziej renomowane szkoły

zapraszają czasem specjalistów, żeby wygłosili prelekcje dla uczniów.

- Sądzi pan, że to renomowana szkoła? W takiej, za przeproszeniem, dziurze?
- Wie pan, często spotykałem się z tym, że podczas gdy w miastach ludzie do szkoły idą jakby

z łapanki i braku pomysłu na życie, na wsi często szkoła skupia śmietankę intelektualną okolicy,
ludzi wykształconych, a często i pasjonatów. Nie mówiąc już o tym, że w niektórych
miejscowościach zawód nauczyciela przechodzi z ojca na syna i powstają tam wręcz dynastie
pedagogiczne.

- Może - widać był sceptyczny. - A nawet jeśli nie, to wizyta i wykłady takiego specjalisty

powinny ich mile połechtać. A i uczniowie się ucieszą, że im przepadną normalne lekcje.

- No to przyjadę, wygłoszę powiedzmy pięć wykładów. Tak, dwa lub trzy tygodniowo. W

dwa tygodnie albo trafię na jakiś trop, albo spasuję. Zresztą do tego czasu nauczyciel może dojść do
siebie i odzyskać przytomność.

- To ma ręce i nogi - ucieszył się. - Mamy czwartek. Czy może pan zacząć robotę w

poniedziałek?

- Chyba tak - spojrzałem na stosy formularzy. - Trochę tu przez dwa dni ogarnę i mogę

ruszać.

- No cóż, nie będę życzył powodzenia, bo to ponoć przynosi pecha, ale wierzę w pańskie

umiejętności - uśmiechnął się. - Znam miejscowego posterunkowego, można mu całkowicie zaufać.
No i w razie czego dam panu numer telefonu, gdyby było potrzebne wsparcie, to obok są Kielce,
mam tam kilku znajomych policjantów...

- Świetnie - ucieszyłem się.

background image

5

ROZDZIAŁ DRUGI

PIERWSZY RZUT OKA NA CHĘCINY • MIASTECZKO U STÓP ZAMKU • KWATERA •

SYMPATYCZNY MATEMATYK • ZOSTAJĘ ZDEMASKOWANY • WIZYTA STRÓśA

PRAWA • ZAGADKA ZAGINIONYCH KSIĄśEK • KILKA TROPÓW

Do Chęcin dotarłem w sobotę późnym popołudniem. Pogoda była skrajnie ohydna, siąpił

dokuczliwy kapuśniaczek. Nagie, przeorane pola, mokre drzewa gubiły ostatnie liście... Nawet
zamek za kurtyną deszczu wyglądał szaro i ponuro.

Jechałem powoli wąskimi krętymi uliczkami. Ze wstydem przyznaję, że nie byłem tu nigdy

wcześniej. Domy, najczęściej parterowe, były niewielkie i ciasno stłoczone. Miasteczko było stare.
Układ uliczek nie zmienił się od średniowiecza. Choć większość budynków wyglądała na
dziewiętnastowieczne, byłem gotów się założyć, że piwnice, fundamenty, a może i część murów
pochodzi z XVI wieku.

Szkoła mieściła się w starym piętrowym budynku. Wiedziałem, że takie placówki oświatowe

budowano masowo przed wojną. Na dole sale lekcyjne, na górze mieszkania dla nauczycieli. Tu
najwyraźniej piętro zostało dawno zaadaptowane na sale lekcyjne. Budynek wyglądał nieciekawie,
jednak zbyt wiele w życiu widziałem, żeby się tym zrażać. To jednak w tych ceglanych murach
pracował człowiek, który znalazł złoty widelec pochodzący być może z królewskiego serwisu.

Zaparkowałem od strony podwórza, obok czerwonego poloneza. Narzuciłem wehikuł

brezentem, nie chciałem, żeby rzucał się ludziom w oczy. Przejazd przez osadę i tak pewnie został
zauważony. Zawróciłem do miasteczka. Bez trudu odnalazłem właściwy adres. Zanurkowałem w
bramę, zapukałem do drzwi, a po chwili, widząc guzik domofonu, zadzwoniłem. Minęły może dwie
minuty i otworzył mi wysoki, czarnowłosy mężczyzna.

- Paweł Daniec - przedstawiłem się.
- Ach, to pan przyjechał wygłaszać wykłady? - ucieszył się. - Marek Pniewski - uścisnął mi

dłoń - Zapraszam.

Wdrapaliśmy się po schodach na piętro. Krótki korytarzyk, trzy pary drzwi, na drewnianej

podłodze szeroki, niedawno prany chodnik z szorstkiej tkaniny.

- Jest dla pana kawalerka, zaraz znajdę klucze... - klepnął futrynę po lewej.
- Nie było kłopotu z kwaterą dla mnie? - zdziwiłem się.
- Gdzie tam, mamy do wyboru cztery puste pokoje - wyjaśnił. - Niż demograficzny, szkoła

pracuje już nie na pół, ale na ćwierć gwizdka... Ja z żoną mieszkamy tu, pan Sebastian naprzeciw...
- dopiero teraz spostrzegłem że drzwi na wprost są zabezpieczone białymi paskami
samoprzylepnych policyjnych plomb. - Reszta nauczycieli ma własne domy - dodał. - A my się
zastanawiamy nad wykupieniem tego, bo nie wiemy, czy za kilka lat nie będzie trzeba szukać pracy
gdzie indziej.

Wygrzebał odpowiedni klucz i bez problemu sforsował zamek. Mały pokoik, może 10

metrów kwadratowych, obok wnęka kuchenna i mikroskopijna łazienka. Rzuciłem plecak w kąt,
ś

piwór ciepnąłem na łóżko, walizkę umieściłem pod stołem. I już. Można sobie żyć. Popatrzyłem

przez okno. Wychodziło na wąski brukowany zaułek.

- Jak się pan rozgości, to zapraszamy do nas - wskazał drzwi. - Herbatę wypijemy.
- Z przyjemnością, tylko trochę się ogarnę...
Rozpakowałem się szybko, poukładałem książki na półce nad łóżkiem. Chwilę później

zapukałem do drzwi naprzeciwko. Marek przedstawił mi swoją żonę - Annę. Po chwili siedziałem
w wygodnym fotelu ze szklanką herbaty w ręce.

- Spodziewałem się, że ktoś przyjedzie zbadać tę sprawę - powiedział gospodarz.
- Proszę? - zdziwiłem się uprzejmie.
A w duchu zacisnąłem zęby. Jaki błąd popełniłem, że tak z miejsca mnie rozgryźli?!
- Niech pannie udaje - uśmiechnął się lekko. - Na kilometr czuć, że nie zjawił się pan tu

przypadkowo. Większość ludzi w miasteczku domyśla się, że z nauczycielem to nie był zwykły
wypadek. Ktoś z ekipy zabezpieczającej ślady włamania już się sypnął... Teraz prawie każdy gada

background image

6

tylko o złotym widelcu. I nagle przyjeżdża pan.

- Do licha - trzepnąłem dłonią w udo. - To aż tak widać?! Jak, po czym?
- Proszę się tak nie przejmować - powiedziała pani Anna - incognito nie sposób byłoby długo

utrzymać. To nie jest duża miejscowość, większość ludzi zna się nawzajem. Wprawdzie pojawiło
się trochę nowych mieszkańców, ale ci starzy wymieniają się plotkami i informacjami. Może pan
liczyć na naszą dyskrecję, ale zbyt grubymi nićmi to wszystko szyte. Jest pan z policji? Nie
wygląda pan, szczerze powiedziawszy, oni nawet po cywilnemu siedzą strasznie sztywno, jakby kij
połknęli...

- Chyba takich tajniaków do specjalnych poruczeń odpowiednio szkolą, żeby się nie rzucali w

oczy - zauważył Marek.

- Jestem z Ministerstwa Kultury i Sztuki - wyjaśniłem. - Mamy własny niewielki pion

dochodzeniowo-śledczy. Wszystkiego dwóch detektywów, ale jesteśmy specjalistami właśnie od
poszukiwania zaginionych lub skradzionych dzieł sztuki.

- Czyli widelec? - zaciekawił się matematyk.
Wzruszyłem ramionami.
- Takie znaleziska trafiają się raczej nieczęsto - powiedziałem. - Wzbudziło nasze

zainteresowanie. Przy okazji z racji mojego doświadczenia mam powęszyć, jakie były okoliczności
wypadku lub napaści na nauczyciela.

Pokiwali w zadumie głowami.
- Jaki jest ten wasz sąsiad? - zapytałem.
- Dziwny człowiek - Marek w zadumie popatrzył w pociemniałe okno. - Pierońsko

inteligentny, ale nie miał tu na dobrą sprawę wielu przyjaciół. Czasem tylko odwiedzał go ktoś z
jego byłych uczniów. Był bardzo skryty i małomówny. A jednocześnie udzielał się społecznie.
Podsuwał ludziom dobre pomysły. W zasadzie chemik, ale jego pasją była historia i geologia.
Napisał książkę o chęcińskich śydach, jak kilka razy przyjeżdżały tu wycieczki z Izraela, opro-
wadzał ich, pokazywał kirkut, synagogę, opowiadał. Dużo włóczył się po okolicy z młotkiem
geologicznym, odkuwał jakieś próbki, korespondował z muzeami. Ze trzy lata temu kupił sobie
paralotnię i zaczął latać. Całymi godzinami widać było, jak krąży nad wzgórzami.

- Dwa lata temu podczas wyborów wystartował na radnego - uzupełniła jego żona. -

Dosłownie i w przenośni - latał na paralotni, a do czaszy przyfastrygował swoje hasło wyborcze.

- Ciekawe - mruknąłem. - Taki odludek raczej nie miał szans wygrać.
- Ależ wygrał - uśmiechnęła się.
- Jak to? - zdziwiłem się.
- Specyficzna sytuacja - wyjaśnił Marek. - Poprzednia ekipa strasznie się skompromitowała,

ich następcy też nie byli lepsi. A tu pojawił się człowiek spoza układów, może trochę małomówny,
ale mający opinię kryształowo uczciwego i pomysłowego. No i jednak w okolicy trochę znany,
każdy kończący szkołę musiał go poznać. Choć niektórzy siłą rzeczy go nie lubili. Nie znosił
lenistwa. Jeśli ktoś był niezbyt rozgarnięty, ale się starał, to naciągał mu ocenę. Ale jeśli uczeń był
inteligentny, ale olewał naukę, to był bezlitosny.

- Rozumiem.
- Został radnym i wszystko nagle stało się proste - dodała Anna. - Geniusz organizacji.

Wyprzedał grunty na podzamczu, nawiasem mówiąc kompletne nieużytki, inwestorom. Nie
pozwolił rozdrapać pieniędzy, poszły na remont szkoły i magistratu. Zarządził prace
zabezpieczające na zamku. Marzyła mu się odbudowa.

- A może to się komuś nie podobało? - rozważałem głośno. - Czasem ludzie od lat

zakorzenieni w układach reagują alergicznie na zmiany...

- E, chyba nie. Zwłaszcza, że nie udało mu się przeforsować najważniejszego. Planował

zlikwidować parking po tamtej stronie góry zamkowej.

- Nie rozumiem - zdziwiłem się.
- Jest tam parking na kilka autokarów i droga na szczyt - wyjaśniła gospodyni. - A obok jakaś

mała gastronomia i kiosk z pamiątkami. Uznał, że to błąd. Autokary przyjeżdżają, parkują tam,
ludzie zwiedzają zamek i uciekają, wymyślił, że trzeba skasować tamten parking, urządzić nowy na

background image

7

Rynku i wytyczyć ścieżkę od tej strony - z miasteczka. Dzięki temu trochę by się tu ożywiło.

- Niegłupio - mruknąłem. - Przynajmniej te sklepiki wokół Rynku miałyby większy zysk.
- Do tego cukiernie, myślał o zrobieniu herbaciarni, a w starym chederze niedużego muzeum i

hoteliku. - uzupełnił nauczyciel.

Pogadaliśmy jeszcze chwilę i poszedłem do siebie.

Pukanie do drzwi wyrwało mnie z zamyślenia. Otworzyłem. Stał za nimi policjant. Przez

sekundę mierzyliśmy się wzrokiem. Kawał chłopa, metr dziewięćdziesiąt wzrostu, szeroki w barach
jak szafa. Przy boku wisiała mu pałka, drewniana tonfa, nietypowo wielka, chyba specjalnie sobie
taką zamówił.

- Pan Daniec? - zagadnął.
- Oczywiście. Proszę wejść.
- Piotr Rogowski - ścisnął mi dłoń.
Nie chciałbym trafić w takie łapska. Silny byt jak niedźwiedź.
- Jestem tu posterunkowym - dodał właściwie nie wiadomo po co, bo można się było tego od

razu domyślić...

- Zapraszam...
Siedliśmy przy stole. Zaparzyłem herbatę.
- Wedle słów generała Skorlińskiego mam panu pomóc w śledztwie... - zacząłem.
Kiwnął głową.
- Wie pan, ja jestem prosty gliniarz. A okolica spokojna. Czasem trzeba na dyskotece

porządek zrobić - klepnął pałę. - Czasem się sąsiedzi wyzywają albo dojdzie do awantur
domowych. W lecie kilka razy zdarzyło się, że turystom pod zamkiem samochody próbowano
obrobić, ale poza tym spokój i cisza. To pierwsze włamanie chyba od pół roku.

- A poprzednie? - zainteresowałem się.
- Zupełnie nie ten sort. Ot, ktoś komuś gęś z podwórka zaiwani albo węgiel z komórki.

Czasem antenę satelitarną odpiłują albo telewizor z domu wyniosą. No i modus operandi - użył
łacińskiej nazwy sposobu działania - zupełnie inny. Tam to zawsze łom jest w robocie, skoble
urywają, wszystko widać, prymitywna siła. Prości ludzie, proste metody i proste sprawy. A tu pełna
kultura.

- W jakim sensie? - zainteresowałem się.
- Przystawili sobie drabinę, w szybie wycięli dziurę diamentem, otworzyli okno, weszli,

pobuszowali, wyszli i jeszcze drabinę na miejsce odstawili. Nasi złodzieje zostawiliby w środku
wszystko przewrócone do góry nogami. Wie pan, jak ich najczęściej łapiemy? Butów nie wycierają,
zostawiają ślady błota, potem wystarczy dopasować...

- Hmm...
- A nasi złodziejaszkowie by się nie przejmowali, tylko wybili okno albo porąbali drzwi

siekierą. Wiemy, że buszowali, bo widać było ślady na kurzu, ale wszystko leżało z grubsza na
pierwotnych miejscach. Ci, których zwykle szukam, wywaliliby wszystko z szuflad, zrobiliby
totalny bałagan... Jest jeszcze jedno. Portfel leżał na nocnej szafce nieruszony. A w nim kilkaset
złotych.

- Zwykły złodziej nie zostawiłby tego - mruknąłem. - Nawet gdyby znalazł całą skrzynkę

złotych widelców.

- Dlaczego sądzi pan, że mogła być ich cała skrzynka? - zdziwił się. - Ma pan jakieś

dodatkowe dane?

- Nie. Po prostu wysnułem taką teorię na podstawie swojego doświadczenia w takich

sprawach. Zgubienie jednego widelca takiej wartości jest praktycznie niemożliwe. W czasach gdy
go wykonano, był bardzo cenny. Gdyby został zgubiony, szukano by go do skutku. Ewentualnie
ktoś mógł ukraść jeden i gdzieś schować, ale to chyba mało prawdopodobne. Dlatego sądzę, że
może stanowić część większego skarbu.

- Fiu... - gwizdnął. - Jeśli ktoś ukradł całą skrzynkę takich i nie zdołamy go złapać, to

przepadnie cenne znalezisko...

background image

8

- Z drugiej strony, jeśli przedmiotów jest dużo, będą je sprzedawać w różnych miejscach i na

tym mogą wpaść - uspokoiłem go - Na dwoje babka wróżyła. Możemy się tam trochę rozejrzeć? -
zapytałem, wskazując gestem ścianę.

- Jasne...
Wyszliśmy na korytarz. Pozrywał pieczęcie, przekręcił klucz w zamku. Pokój był niemal

identyczny jak mój. Tylko książek było tu więcej. Stałem dłuższą chwilę, patrząc na zgromadzoną
na regale kolekcję. Część dzieł dotyczyła geologii i geografii, ale było też całkiem sporo
historycznych i przyrodniczych, a nawet nieco archeologicznych. Pogrupowano je tematycznie.
Opasłe łomy stały ciasno, luki od razu rzucały się w oczy.

- Hmm... - mruknąłem. - Złodziej zabrał coś o geologii... I chyba ze dwie archeologiczne.

Dziwne.

Podszedłem do okna. Na parapecie walały się jakieś okazy. Poznałem odkute kawałki galeny

ołowiowej, jakieś granity i barwne piaskowce. Dziurę w szybie zalepiono folią, obejrzałem uważnie
krawędzie otworu. Na boki ciągnęły się matowe linie pęknięć.

- Fachowiec to nie był - oceniłem.
- Chyba nie - zgodził się. - Za mocno uderzył i dobrze, że całe okno nie poleciało.
Zajrzałem w uchylone drzwi szafy. Wykrywacz metali whites, strasznie archaiczny model,

maska do nurkowania, zdekompletowany akwalung, zapasowy pokrowiec do paralotni, wiosło i
brezentowy rosyjski worek z pontonem, raki do butów...

- Niezły sportowiec - mruknąłem.
- Z tego to był znany. Na tym swoim spadochronie skakał nawet z baszty zamku.
- To chyba nielegalne? - zdziwiłem się.
- Sądzi pan? - zaniepokoił się. - Zresztą kto by go kontrolował, tu jestem tylko ja i mój

zmiennik, a nam by do głowy nie przyszło... Nie znam aktualnych przepisów, wiem tylko, że trzeba
mieć skończone kursy latania na czymś takim.

- Tak. Wymaga się licencji, ale chyba zupełnie niepotrzebnie. Ostatnio nawet były pomysły,

ż

eby miłośników tego sportu poddawać badaniom jak pilotów odrzutowców, na szczęście nie

przeszły.

- Czemu sądzi pan, że z baszty nie wolno?
- Coś mi się obiło o uszy, że nie można startować z budynków. Mogę się mylić - zastrzegłem

od razu. - Zresztą krzywdy nikomu nie robi, zabytku nie niszczy - wzruszyłem ramionami.

- No to zacznę go ścigać jak mi przepisy doślą, o ile doślą - uśmiechnął się.
- Zdaje się, że sporo tu u was amatorów tego sportu?
- O tak, paralotniarstwo jest w okolicy dość popularne - uśmiechnął się. - Choć miejscowi

raczej nie skaczą, taki sprzęt drogo kosztuje. Za to z Kielc trochę przyjeżdża, a czasem i z dalszych
okolic. Ale on był jednym z pierwszych, którzy tu fruwali. Będzie ze trzy lata jak lata - pozwolił
sobie na żart słowny.

- Tak doświadczony lotnik rozbił się podczas lądowania? - wyraziłem wątpliwość.
- Nam też wydało się to dziwne - przyznał. - Ale ostatecznie nawet doświadczeni

spadochroniarze popełniają czasem błędy. Sam nie wiem. Według mnie to ktoś mu przyładował
kamieniem w głowę i upozorował wypadek. Ale pewności nie mam.

- Nie miał kasku na głowie? Przepisy tego chyba wymagają... - wysiliłem pamięć.
- Miał, ale przypięty przy pasie.
- A może po prostu wylądował szczęśliwe, zdjął z głowy ochraniacz, a potem ktoś go

zamalował kamieniem? - zastanawiałem się głośno.

- Brzmi nawet prawdopodobne - ucieszył się. - Tylko kto to zrobił?
- Oceniał ponoć bardzo sprawiedliwie, ale z pewnością w swojej karierze niejednego zostawił

na drugi rok w tej samej klasie. Ludzie potrafią być mściwi. A im bardziej prymitywny jest taki
osobnik, tym gorzej.

- O tym nie pomyślałem - przyznał. - Ledwo pan przybył i już ile spostrzeżeń... A przyznam,

nawet początkowo wkurzony byłem, jak się dowiedziałem, że detektyw nie będzie nasz, tylko z
departamentu muzeów. Tak się zastanawiałem, co taki koleś jak pan może wiedzieć o policyjnej

background image

9

robocie...

- Cóż, sporo spraw kryminalnych pomagaliśmy z moim szefem rozwiązywać, to trochę rutyny

i doświadczenia człowiek nabrał - uśmiechnąłem się. - Może pan sporządzić listę ludzi, którzy dziś
ż

yją z niezbyt wiadomych źródeł, są absolwentami tej szkoły, a przy tym mogą mieć zadawniony

ż

al do pana Sebastiana?

- Myślę, że niemal od ręki. To znaczy jutro. Dyrektorka musi mi udostępnić stare dzienniki, a

pojechała wczoraj do Katowic i będzie dopiero w niedzielę. Jaki okres należy sprawdzić?

- Jak długo on tu pracuje?
- Zaczął zaraz po studiach, niemal równo w tym czasie jak ja tu zostałem posterunkowym.

Będzie dwadzieścia lat.

- Myślę, że nie więcej niż dziesięć ostatnich lat. Wątpię, żeby ktoś czekał z zemstą dłużej.

Choć z drugiej strony... Odwet po latach jest trudny do wykrycia, a zapiekła złość latami duszona w
sobie rośnie i może w którymś momencie eksplodować...

- To sprawdzę całość - obiecał.
- Jeszcze jedno - przypomniałem sobie. - Ten jego plan zaorania parkingu po tamtej stronie...

Może naraził się tym, którzy mają tam kioski?

- E, chyba nie - poskrobał się po głowie. - To spokojni ludzie. Zmam ich od dawna. Zresztą

grosze na tym zarabiają...

- Ale mogli się wkurzyć, że im niszczy miejsca pracy. Nawet spokojnego człowieka może

zeźlić, jeśli ktoś mu przeszkadza uczciwie wiązać koniec z końcem.

- Pomyślę nad tym. I tak niewiele mam tu do roboty. Nie mogę zostawić panu klucza do tego

pokoju... Nie wiemy, czy .ranny by sobie życzył, żeby ktoś grzebał w jego rzeczach...

- Oczywiście. Ach, jeszcze jedno pytanie - zatrzymałem się w pół kroku. - Jak panowie

znaleźli ten widelec?

- W łazience, w zlewie. Szuflad nie penetrowaliśmy, wysunęliśmy tylko i zajrzeliśmy.

Stwierdziliśmy, że wszystko poukładane, jeśli ktoś grzebał, to bardzo dyskretnie. Wie pan,
zazwyczaj po włamaniu ślady zabezpiecza się w obecności poszkodowanego... A tu sytuacja taka w
zawieszeniu. Poszkodowany nie może być obecny, ale żyje, więc nie można ściągnąć jego
spadkobierców...

- Rozumiem. Jeśli coś nowego przyjdzie mi do głowy, dam znać. Poprosiłbym tylko numer do

pana, a tu jest moja wizytówka - podałem mu kartonik.

- Będziemy w kontakcie - ucieszył się.
Zamknął drzwi i starannie zakleił je paskami samoprzylepnego papieru - policyjnymi

pieczęciami. Wymieniliśmy się numerami telefonów komórkowych i poszedł. Spojrzałem na
zegarek. Dochodziła dwudziesta pierwsza.

Położyłem się, ale sen nie nadchodził. Coś z tą sprawą było nie tak. Doświadczony

paralotniarz doznaje urazu typowego raczej dla początkujących, którzy nie są w stanie zapamiętać,
ż

e należy nosić kask. Ktoś włamuje się do jego mieszkania i kradnie trzy książki... I jeszcze ten

widelec. Nie mogłem sobie tego poukładać w głowie. Za mało elementów łamigłówki.

Przymknąłem oczy. Szafa. Co było w szafie? Wykrywacz metali? A może... Przypomniałem

sobie czytaną dawno temu książkę. Tak, mogło tak być... Wykręciłem numer posterunkowego. Na
szczęście jeszcze nie spał.

- Chyba wiem - powiedziałem. - Wie pan, na czym polega archeologia lotnicza?
- Nie bardzo, ale zgaduję, że nie jest to poszukiwanie starych samolotów?
- Nie - uśmiechnąłem się pod nosem. - To użycie lotnictwa do badań archeologicznych.
- W jaki sposób? - zainteresował się.
- Z lotu ptaka widać pewne szczegóły terenu, które trudno dostrzec z ziemi - wyjaśniłem. - Na

przykład, jeśli gdzieś było gospodarstwo, to stojąc na polu widzimy co najwyżej odłamki cegieł.
Natomiast z powietrza pod odpowiednim kątem zauważymy pasy jaśniejszej lub ciemniejszej
gleby, układające się w zarys dawno nieistniejących budynków. Albo na przykład gdzieś jest w
ziemi fundament domu. Stojąc na powierzchni, nie zauważymy go. Ale z powietrza dostrzeżemy
cienie - bo na gorszym podłożu trawa gorzej się ukorzeni i będzie marniejsza.

background image

10

- Fajne - mruknął. - Ciekawych rzeczy się dowiaduję... Ale jak się to ma do naszej sprawy?
- Latał sobie na paralotni wokół zamku i dostrzegł coś, na przykład zarysy rozwalonych przed

dziesięcioleciami budynków stojących na podzamczu. Zainteresowało go to. Wylądował, wziął
wykrywacz metali i zaczął penetrować, zapiszczało, wykopał dziurę i znalazł widelec. Albo i całą
skrzynkę.

- To ma ręce i nogi - przyznał.
- Albo skarb był rozwłóczony z gruzem, więc badał większy obszar wykrywaczem lub też

przekopując saperką i wtedy ktoś go stuknął kamieniem w głowę, założył mu uprząż paralotni, aby
upozorować wypadek...

- Musimy zatem zbadać miejsce, gdzie go znaleziono - zapalił się. - Jutro o ósmej wpadnę po

pana. Wprawdzie przeszukiwałem je, ale o czymś takim nie myślałem. Chyba zrobimy sobie
jeszcze jedną wizję lokalną.

- Z przyjemnością.
Położyłem się, ale sen znowu nie nadchodził...

background image

11

ROZDZIAŁ TRZECI

WŁAMANIE PRZED ŚNIADANIEM • SPRAWA KLUCZY • WIZJA LOKALNA NA

STOKU GÓRY • ZAGADKOWE NIEDOPAŁKI • TROP POLITYCZNY • STRASZNA

BABA • WIECZORNE OBSERWACJE

Obudził mnie stek przekleństw dobiegający z korytarza. Poderwałem się z łóżka, naciągnąłem

na siebie polar i wyjrzałem. Mój wczorajszy znajomy, posterunkowy Rogowski, patrzył na drzwi
pokoju pana Sebastiana i klął w żywy kamień. Na mój widok urwał w pół słowa zawstydzony.

- Przepraszam - powiedział - użyłem trochę nie tych wyrazów, co trzeba. Zapomniałem, że

ktoś mógł słyszeć...

- Co się stało? - zapytałem.
Jeden rzut oka upewnił mnie, że policjant faktycznie ma powody do zdenerwowania.

Pieczęcie były zerwane.

- Ktoś się znowu włamał - mruknął. - Muszę podskoczyć na posterunek po aerozol do

odcisków palców... Zaraz wracam.

- Dobrze, to my razem tu popilnujemy - mój sąsiad Marek stał w swoich drzwiach. -

Komisyjnie popilnujemy - spojrzał na mnie uważnie.

- Oczywiście - skłoniłem głowę.
Czyżby mnie podejrzewał? Obcy facet przybył z Warszawy i zaraz włamanie tuż obok...

Milcząc staliśmy w korytarzu. Wrócił posterunkowy. Skierował dyszę pojemnika na klamkę...

- Stój! - wrzasnąłem.
- Co jest? - zdziwił się.
- Opary cyjanoakrylu są toksyczne - wyjaśniłem. - Szczególnie w zamkniętej przestrzeni...
Obrócił z niedowierzaniem pudełko i na długą chwilę wczytał się w ostrzeżenia.
- No, faktycznie - przyznał. - Mamy to na wyposażeniu od niedawna... Jeszcze nie miałem

okazji. Wcześniej się proszkiem opylało...

Otworzył okno w moim pokoju, aby zrobić jak największy przeciąg i dopiero wtedy ostrożnie

spryskał klamkę. Niestety, nie pojawiło się na niej nic.

- Rękawiczki miał - mruknął.
- Skąd pan wie? - zdziwił się nauczyciel.
Stąd, że wczoraj to otwierałem i przynajmniej moje ślady powinny na metalu być - wyjaśnił. -

A tu ani śladu. Panie Daniec, proszę ze mną.

Nacisnął klamkę. Drzwi były zamknięte. Popatrzeliśmy po sobie zaskoczeni.
- Byłem pewien, że zamek jest rozwalony - mruknął. - Tej wkładki gerdy nie otworzy się byle

wytrychem... Tu potrzebny jest urywek.

- Włamywacz miał klucze - mruknąłem. - Ciekawe skąd.
- A może nie udało mu się włamać? - Marek oglądał pieczęcie. - Może pieczęcie pozrywał,

ale samych drzwi nie pokonał?

Policjant wsadził klucz i bez trudu przekręć ił. Niestety, przeczucie nas nie myliło. Stanęliśmy

na progu znajomego już pomieszczenia. Nocny gość intensywnie czegoś szukał. Szuflady zostały
wyciągnięte, wersalka otwarta, a pościel wyrzucona na środek. Spenetrowano także szafę...

- Szlag by trafił - mruknął. - No nic, wzywam ekipę. Niech zdejmą ślady zapachowe...
Wycofaliśmy się i zamknął drzwi.
- Ktoś to otworzył kluczem - rozważał Marek. - To jakby trop mogący prowadzić do

sprawcy...

- Tak - powiedziałem. - Zazwyczaj do tego typu zamka dają cztery klucze. - Kto może mieć

do nich dostęp? To, jak pan mówił, mieszkania służbowe...

- No właśnie - posterunkowy też się zainteresował. - Ktoś ma rezerwowy komplet?
- Dostaliśmy po trzy egzemplarze - wyjaśnił. - Czwarty jest w sejfie w gabinecie pani

dyrektor. W zapieczętowanych kopertach. Trzeba sprawdzić, czy żadnej nie brakuje.

Byłem ciekaw, skąd to wie, ale przecież gdyby to on był nocnym włamywaczem, nie

background image

12

mówiłby tak otwarcie.

- Dyrektorka wróci pewnie dopiero wieczorem - mruknął posterunkowy. - Ale trzeba zbadać

ten trop.

- Jeśli dostał trzy klucze, to mógł je na przykład rozdać znajomym, żeby na przykład podczas

jego nieobecności podlewali kwiatki - zauważyłem - Choć kwiatków tam chyba nie ma...

- A znajomym ktoś taki klucz mógł na przykład wykraść - uzupełnił Marek.
- Ewentualnie ten, kto dał nauczycielowi kamieniem w głowę, mógł spenetrować potem jego

kieszenie - wysunąłem kolejną teorię.

- Tylko po co czekałby tyle czasu? - posterunkowy zgłosił swoje zastrzeżenie. - zwłaszcza, że

koleś lub kolesie, którzy wycięli szybę, zaczęli działać nieomal natychmiast...

Ekipa z Kielc przyjechała po dwóch godzinach. Zabrali się do dzieła bardzo fachowo, ale

mogli tylko rozłożyć bezradnie ręce. śadnych odcisków palców, żadnych kropli śliny...
Włamywacz nie zostawił nawet odcisków butów ani plam błota. Ślady zapachowe zdjęli na wszelki
wypadek i pojechali. Posterunkowy wymienił wkładkę pod klamką w nadziei, że zmiana zamka
uniemożliwi ponowne wejście do środka niepowołanym.


Na miejsce wypadku dotarliśmy dopiero koło drugiej po południu. Nauczyciel uderzył w

ziemię na stoku zamkowej góry. Stałem dłuższą chwilę, patrząc uważnie pod nogi. Gleba jak gleba.
Po kilku dniach mżawki żadne ślady nie mogły się zachować...

- Tu wszędzie wyłazi spod ziemi skała. Więcej kamienia niż humusu - stwierdziłem.
- To znaczy, że nic się nie da tu zakopać - uzupełnił policjant. - A w każdym razie nie

głęboko...

- Nachylenie stoku też jest dość ostre. Można od biedy wytyczyć tu ścieżkę, ale domu

postawić już raczej nie.

- Czyli to miejsce nie ma żadnego związku z widelcem? - popatrzył mi w oczy.
- Chyba nie - przyznałem. - Wprawdzie ktoś mógł wykopać tu w zboczu dziurę i go wetknąć,

ale wydaje mi się to mało prawdopodobne. Już prędzej uwierzę w zamaskowany szybik. Poza tym
wątpię, żeby w chwili wypadku pan Sebastian szukał następnego widelca.

- Czemu?
- Przyleciał na paralotni z góry - wyjaśniłem. - Gdyby zamierzał prowadzić poszukiwania,

przywędrowałby ścieżką z dołu z wykrywaczem metali na ramieniu i saperką w ręce.

- Fakt. Poza tym niech pan spojrzy na ten stok. Miedzy innymi dlatego przypuszczałem, że to

mógł być jednak wypadek. To otwarta przestrzeń. Chyba nikt nie mógłby podkraść się
niezauważony i walnąć go kamieniem w głowę - zasugerował. - Chyba że nauczyciel zobaczył z
góry kogoś znajomego, wylądował, zdjął kask, odwrócił się, by zwinąć paralotnię i wtedy, gdy był
odwrócony plecami... Sam już nie wiem. Dziwna sprawa.

Podszedłem żlebikiem kilkadziesiąt kroków w górę. Rosła tu kępa drzewek; Choć jesień

częściowo odarła je już z liści, mogły stanowić nienajgorszą osłonę. Obszedłem je od tyłu. Na ziemi
leżały dwa niedopałki. Wąski stromy jar biegł w górę, na plateau przed bramą warowni.

- Pozwoli pan do mnie - przywołałem posterunkowego gestem dłoni.
Lustrował pety przez chwilę wzrokiem, potem sięgnął po aparat cyfrowy i zrobił kitka fotek.

Wreszcie umieścił niedopałki pęsetą w torebce na dowody rzeczowe.

- Myśli pan, że ktoś tu siedział w zasadzce, a potem widząc ofiarę, rzucił kamieniem? Trochę

daleko i nie wiem, czy byłby w stanie tak precyzyjnie trafić w głowę...

- Może strzelił z procy? - zamyśliłem się. - To wbrew pozorom bardzo groźna broń nawet w

mało wprawionych rękach. Tylko że to się nie trzyma kupy.

- Dlaczego? Albo nie, proszę nie mówić, spróbuję to sam odgadnąć...
Zadumał się.
- Jeśli ktoś się tu zasadził, musiałby jakoś nauczyciela zwabić w tamto miejsce, żeby go

rąbnąć kamieniem? - wydedukował wreszcie.

- Właśnie. Ale nie możemy tego wykluczyć. Może ktoś wyznaczył mu spotkanie i wciągnął w

pułapkę... Tylko miejsce jakieś nieszczególne - stromy stok wzgórza... Tu można wchodzić albo

background image

13

schodzić ścieżką. Ani dobrze stanąć, ani usiąść, żeby pogadać.

- No i nie da się wykluczyć, że to jednak był wypadek... - westchnął. - Tylko te dwa włamania

stanowią poszlakę, że coś jest nie tak.

- Dwie siły - zamyśliłem się. - Dwaj ludzie albo dwie grupy dążące do tego samego

zagadkowego dla nas celu...

- A może przyczyn szukamy nie tam, gdzie trzeba - zadumał się. - Może widelec ze złota nie

ma z tym nic wspólnego?

- A ma pan jakieś inne wyjaśnienie?
- Tak. Kryje się w polityce.
- Lokalna gminna afera defraudacji funduszy szkoły? - zażartowałem.
- Niezupełnie - spoważniał. - W poniedziałek miała się odbyć sesja rady gminy. I wybory

nowego wójta. Pan Sebastian był niemal murowanym kandydatem. A na sesji miał przedstawić
swój program rozwoju gminy na najbliższe dwadzieścia lat. Parokrotnie wspominał enigmatycznie
o pozyskaniu nowych źródeł funduszy.

- Zamek?
- No, na pewno dałoby się wydusić z niego trochę grosza, ale i nakłady spore, bo musimy go

konserwować... Jest projekt sprzedaży gruntów na podzamczu, ale idzie to dość opornie.

- Słyszałem o tym.
- Nie jest to zły pomysł, sprzedać kompletne nieużytki za żywą gotówkę.
- Może jakiś inwestor poczuł się wykiwany? - poskrobałem się po głowie. - Albo wręcz

przeciwnie, ktoś chciał kupić, ale nie zdążył... Albo chciał mu dać łapówkę, ale on jej nie wziął?

- Też nie, bo przecież ziemia tam ciągle jest Dość ostro ceny wyśrubował, ludzie sarkali, że za

drogo, ale powiedział, że lepiej sprzedać za normalną cenę, nawet jeśli kilka lat przyjdzie czekać,
niż wyprzedać za pół darmo spekulantom...

- Szkoda, że nie zajmuje się prywatyzacją naszej gospodarki - westchnąłem. - W naszych

ministerstwach przydałby się ktoś tak inteligentny i uczciwy. A może jednak znalazł skarb -
zamyśliłem się.

- Sądzi pan?
- Nie bardzo. Jeśli to taki porządny człowiek i do tego interesujący się archeologią, to

przecież nie sprzedawałby tych widelców na czarnym rynku, ale skontaktowałby z moim
departamentem i zaczął się targować o nagrodę. Miałby szanse na 10% wartości...

- A ile to mogło być warte? - zainteresował się. - Miałem ten widelec w dłoni, solidny kawał

kruszcu, ale pewnie wartość historyczna kilkakrotnie zwiększa jego cenę?

- Oczywiście. Zależy, co znalazł. Za każdy taki widelec pewnie wpadłoby po kilka tysięcy...

Ale skarb mógł zawierać także inne przedmioty.

Milczeliśmy.
- Nie - pokręcił głową posterunkowy. - Tu nie o to chodzi. Widelec leżał na umywalce w

kuchni. Sebastian musiał znaleźć go niedawno, oczyścił z grubsza i położył na krawędzi zlewu,
ż

eby wysechł. A o tych źródłach finansowania wspominał jeszcze wiosną.

- A może wiosną nawiązał kontakt z ludźmi, którzy znaleźli ten skarb i negocjował z nimi? -

zastanawiałem się głośno. - Dostał jeden widelec, by móc sprawdzić autentyczność, umówili się z
nim tutaj na przekazanie kolejnej partii... Nie, to bez sensu, nie robiliby takiego interesu na oczach
nieomal całego miasteczka - popatrzyłem na panoramę roztaczającą się niemal u naszych stóp.

- A może wiosną namierzył to miejsce, ale niedokładnie i dopiero teraz zdołał uściślić to

ustalenie?

- To nienajgorsza teoria - ukłoniłem się z szacunkiem. - Możemy ją na razie uznać na naszą

główną hipotezę roboczą.

- Chyba tylko on wie jak było... - westchnął. - Mamy za mało danych. Teraz pytanie, co dalej?
- Musimy czekać. Albo odzyska przytomność i zdradzi szczegóły, albo nasi przeciwnicy

jakoś się odsłonią... Albo zdobyli, co chcieli i ulotnili się.

Zawróciliśmy w stronę miasteczka. Tu z góry wyraźnie widać było średniowieczny jeszcze

układ ulic i parceli. Okolica tchnęła spokojem, nudą zdawało się, że domy i ich mieszkańcy ucięli

background image

14

sobie poobiednią drzemkę.

- Przydałby mi się do pomocy ktoś dobrze znający okolicę i mieszkańców - powiedziałem.
- Do gimnazjum, gdzie będzie pan uczył, chodzi mój bratanek - powiedział posterunkowy. -

Może on się nada? Wprawdzie mieszka tu dopiero od roku, ale to łebski dzieciak...

- Wolałbym go nie narażać.
- Sądzi pan, że istnieje jakieś ryzyko?
- Nie wiem. Tyle razy w życiu dostałem po głowie, że wolę dmuchać na zimne.
- Z pewnością będzie zaszczycony, mogąc panu pomóc. Jest rozgarnięty, z pewnością nie

wlezie gdzie nie trzeba.

- No cóż, w takim razie będę na niego uważał - uśmiechnąłem się pod nosem.

Pukanie do drzwi było ostre, natarczywe, władcze. Oderwałem się od konspektu jutrzejszej

pogadanki i otworzyłem Ruda kobieta w garsonce rzuciła mi na dzień dobry pełne miażdżącej
pogardy spojrzenie.

- Ewa Sowa - warknęła. - Jestem nauczycielką chemii w tutejszym gimnazjum.
- Paweł Daniec, bardzo mi miło - uśmiechnąłem się, ale nie zwróciła na to żadnej uwagi.
- Po co pan tu przyjechał? - zapytała. - Myśli pan, że tu w Kielcach nie mamy bezrobotnych

nauczycieli?

- To pomyłka, mam tu prowadzić wykłady z historii sztuki dla uczniów.
- Taaaa, a ja jestem wielbłądem - parsknęła. Wyszła, trzaskając drzwiami.
- Uuuu - mruknąłem sam do siebie. - Nie ma to jak czułe powitanie nowego

współpracownika...

Wyszedłem na korytarz. W szparze drzwi mignęła twarz Marka.
- Poszła? - zapytał szeptem.
- Poszła - westchnąłem. - A w humorku była iście niszczycielskim. Co to za babsztyl?
- Uczyła chemii w szkole, ale ją zwolnili, bo nie realizowała programu. Tylko że jej

narzeczony pracuje w kuratorium w Kielcach. Pana Sebastiana nie mogła wygryźć, bo jest radnym
naszej gminy. Ale teraz, gdy uległ wypadkowi, wcisnęła się na jego miejsce. Na razie na
zastępstwo, ale już widać, że poważnie ostrzy sobie zęby na tę posadkę...

- I pomyślała, że ja przyjechałem ta z Warszawy zwinąć jej miejsce pracy sprzed nosa?
- Na to wygląda. Jest chytra i podejrzliwa. Jak pan myśli, ile czasu potrwa jego

rekonwalescencja? Zakładając, że niebawem odzyska przytomność?

- Nie wiem, jak rozległych obrażeń doznał - powiedziałem. - Na pewno kilka miesięcy. Do

tego być może rehabilitacja. Kto wie, czy w ogóle będzie mógł wrócić do pracy w szkolnictwie.
Takie urazy często zostawiają trwałe ślady... Może będzie musiał iść na rentę?

Spochmurniał.
- No, to wydaje się, że postawiła na swoim.

Siedziałem na stoku góry zamkowej. Pod sobą miałem karimatę, okryłem się grubym pledem

i brezentem. śycie miasteczka najlepiej poznać od strony „kuchni” - drogą żmudnej obserwacji. Z
tej pozycji widziałem wszystko niemal jak na dłoni, kilkadziesiąt kamieniczek i chałup, dwa
kościoły, gmach szkoły, mikroskopijny posterunek na parterze jednego z domów, Rynek,
przystanek PKS...

Zapadł już zmrok, kilka latami oświetlało jednak Rynek i mieszczący się przy nim lokal.

Silny teleskop astronomiczny pozwalał obserwować knajpę i jej bywalców. Usiłowałem
wytypować najbardziej podejrzanych osobników, ale szczerze powiedziawszy, wszyscy byli jacyś
nijacy. Zwykli ludzie, pijący byle co, byle zapomnieć na chwilę o niespłaconych ratach,
złodziejskich cenach skupu żywca, bezrobociu czy innych problemach. Większość miała pewnie
kolo trzydziestki, może czterdziestki, ale trudy życia sprawiały, że niektóry wyglądali jak starcy...

Przy stoliku koło okna trzech młodzieńców w dresach obgadywało interesy. Może uważali się

za wielkich gangsterów, tylko że od razu zdradzało ich tanie wino...

Z westchnieniem opuściłem teleskop. Nie kleiło mi się to śledztwo. A przecież sprawca mógł

background image

15

przybyć tu z daleka. Zakląłem pod nosem. Średniowieczny widelec ze złota i kości słoniowej.
Przypadkowa zguba, ślad rozproszonego skarbu czy wręcz przeciwnie, jeden egzemplarz zabrany
na dowód? Dwa włamania... Ci pierwsi artefaktu nie zabrali, a ci drudzy może szukali właśnie tego.
Westchnąłem. Zlikwidowałem punkt obserwacyjny i powędrowałem na kwaterę.

Leżałem na łóżku i zastanawiałem się głęboko. Jak do tej sprawy zabrałby się pan Tomasz?

Przede wszystkim fakty. Złoty widelec, być może jest ich więcej. Nie. Skoncentrujmy się na
faktach. Jeden widelec. Napaść. Do licha, miały być fakty, a nie wiem, czy to była napaść, czy
jednak mimo wszystko wypadek. Dwa włamania. Jakieś skarby i to w ilości wystarczającej dla
podźwignięcia okolicy z ruiny. I chemik będący zarazem historykiem amatorem. Co z tego wynika?

Zakładamy pierwszą hipotezę roboczą. Pan Sebastian znajduje jakiś ciekawy ślad. Podążając

nim, natrafia na skarb lub trop prowadzący do skarbu. Zdobywa widelec. Ma jednak konkurentów.
Rozbijają mu głowę, plądrują mieszkanie. Konkurenci dzielą się na dwie zwalczające się lub
współpracujące grupy. Skoro nadal działają, oznacza to, że nie zdołali odszukać sami reszty złota.
A zatem walka trwa i mam szansę nie tylko się w nią włączyć, ale i wygrać tę rozgrywkę.

Jak nauczyciel trafił na ślad skarbu? Możliwości mamy kilka, ale najbardziej prawdopodobne

są dwie. Mógł trafić na jakieś źródło ukryte. Znalazł list, plan, otrzymał informacje od swojego
dziadka... Albo złożył do kupy jakieś dane pochodzące ze źródeł ogólnodostępnych - na przykład z
trzech zaginionych książek. Szanse, abym zdołał pójść jego śladem są znikome. Nie mam
możliwości zrewidowania rzeczy nauczyciela, podczas gdy przestępcy nie mają podobnych
oporów. Co więcej, jest prawdopodobne, że już zdobyli ów tajny dokument czy plan skrytki. Chyba
ż

e nauczyciel dobrze to ukrył.

Możliwość druga - dowiedział się o skarbie z książek. Muszę ustalić, w jakiś sposób, co

wyparowało z jego półki, przeczytać to i postarać się poskładać zawarte tam informacje w
sensowną całość. Tymczasem należy ustalić, kto rozbił mu głowę i postarać się, aby za ten
haniebny czyn poniósł surowe konsekwencje...

I jeszcze jedno. Skąd wiedzieli, które książki zabrać? A może nic nie zabierali? Policja

zobaczyła świeże ślady w kurzu i wywnioskowała, że coś skradziono, a tymczasem może to pan
Sebastian wziął te trzy tomy i zaniósł je do szkoły? Może ofiarował je bibliotece, a może leżą w
jego służbowej szafce? A może pożyczył na Ulka dni jakiemuś ulubionemu uczniowi?

A może jednak ten widelec to tylko przypadek. Może śledztwo powinno iść po linii

polityczno-biznesowej? A może nikt mu nie rozbijał głowy?

„Za dużo tych pytań” - pomyślałem zasypiając. Teorie można snuć w nieskończoność, ale co

z tego, jeśli brak nam danych mogących je potwierdzić?

background image

16

ROZDZIAŁ CZWARTY

OKO W OKO Z MŁODZIEśĄ • DZIWNE METODY NAUCZANIA • GRZECHY I WADY

NASZYCH WŁADCÓW • CHĘCIŃSCY śYDZI • FASCYNUJĄCY ZBIÓR

DOKUMENTÓW • CO ODKRYŁ NAUCZYCIEL?

Szkoła była całkiem spora, zresztą nie mogła być mała - zgadywałem, że to jedyna większa

placówka oświatowa w okolicy. Być może po wsiach miała oddziały, gdzie uczęszczały najmłodsze
dzieci. Stałem przed budynkiem dłuższą chwilę. Nigdy nie lubiłem chodzić do szkoły. Nigdy nie
miałem ochoty zostać nauczycielem, Ale cóż, taka służba...

Wszedłem. Woźny wskazał mi pokój nauczycielski. Akurat zaczynała się długa przerwa.

Przez następne dziesięć minut pani dyrektor przedstawiała mnie swoim współpracownikom.
Poznałem masę nauczycieli, usłyszałem ich imiona i nazwiska, oczywiście natychmiast wszystko
mi się poplątało... Przedstawiono mi też bibliotekarkę oraz - oczywiście - panią od chemii.
Dyrektorka wyjaśniła oficjalnie cel mojego przybycia, zresztą część już wiedziała. Koszmarna
chemiczka upewniwszy się, że nie dybię na jej etat, starała się być nawet miła.

- Gdyby potrzebował pan jakiejś pomocy, proszę śmiało zachodzić do pracowni - powiedziała

ni w pięć, ni w dziewięć. - Odczynniki i palniki są do pańskiej dyspozycji.

Puściłem jej słowa mimo uszu, uśmiechając się w duchu. Po co historykowi odczynniki!?

Chciałem jeszcze przejść się trochę po gmachu, ale już nie było czasu - przerwa, jak to przerwa -
skończyła się zbyt szybko.

Na sali gimnastycznej zgromadzono jednocześnie cztery klasy - 120 dzieciaków... Dyrekcja

dostarczyła mi mikrofon, ale wiedziałem, że jeśli zaczną gadać, to nie ma szans, żebym ich
przekrzyczał. Należało zatem opanować tłum, podporządkować sobie, narzucić mu swoją żelazną
wolę, a najlepiej przykuć ich uwagę, zahipnotyzować drani tak, by siedzieli nieporuszeni przez 45
minut.

W sumie chyba nic trudnego. Uruchomiłem projektor, rzucając na ekran pierwszy z

kilkudziesięciu przygotowanych obrazków.

- Najstarsza wzmianka o Chęcinach pochodzi z 1275 roku - zacząłem. - Zamek górujący nad

waszym miastem istniał najprawdopodobniej już w XIII wieku. Jednak była to wówczas zapewne
budowla skrajnie dziadowska, prowizorka, a nie poważna twierdza mogąca oprzeć się wrogowi.

Zamilkli i zaczęli gapić się na mnie ze zdumieniem. śaden nauczyciel do tej pory nie używał

widać takich słów.

- Dopiero w XIV stuleciu przystąpiono do wzniesienia tu czegoś sensownego. I uwinięto się z

tym bardzo sprawnie, skoro już w 1306 roku zamek był na tyle odszykowany, że biskup krakowski
wyłudził go od Władysława Łokietka w zamian za cenne usługi natury dyplomatycznej. W tym
czasie wzniesiono znaczną część obecnego zamku górnego. Stawiano solidnie; zobaczcie, że mury
do dziś stoją bez konieczności podpierania ich kijami. Ale cóż, w tamtych czasach piwo miało tylko
3% alkoholu, wino było drogie, a wódka dopiero docierała na nasze ziemie, więc biedni
budowlańcy siłą rzeczy musieli pracować na trzeźwo.

Ryk aplauzu prawie mnie ogłuszył. Dobra nasza.
- Biskup nie cieszył się zamkiem długo, bo król zabrał mu go już po dwóch latach. Z 1308

roku zachował się przywilej dla Chęcin, a to oznacza, że wasze miasto już wtedy zapewne istniało...
W pierwszej połowie XIV wieku odbywały się tu zjazdy rycerstwa i możnowładców, a w 1318
ulokowano tu skarbiec katedry gnieźnieńskiej oraz Skarbiec Koronny Rzeczypospolitej. Oczywiście
zgromadzenie w jednym miejscu takiej ilości kasy spędzało królom sen z powiek, więc dla
podniesienia poziomu bezpieczeństwa forsy, a przy okazji dla zabezpieczenia szlaków handlowych,
Kazimierz Wielki zamek rozbudował. Przysłowie mówi, że zastał on Polskę drewnianą, a zostawił
murowaną, co oznacza, że był chyba jedynym władcą, który zostawił ten kraj w stanie lepszym niż
odziedziczył.

Trafiłem idealnie, cała sala ryknęła śmiechem. Kupiłem ich. Teraz należało tylko ugruntować

sukces...

background image

17

- Z jakimi problemami wiązało się obwarowanie blisko 300 zamków i miast zrozumiemy,

jeśli popatrzymy sobie na kolejny obrazek - stuknąłem w klawisz laptopa i na ekranie pojawiła się
grafika Andrzeja Mleczki.

Gdy rozległ się dzwonek, na twarzach uczniów pojawiła się złość i rozczarowanie.

Pozostawiłem ich z uczuciem głębokiego niedosytu, z pewnością chętnie jeszcze by posłuchali. A
figę, robaczki, następna lekcja pojutrze. Ukłoniłem się nonszalancko i wyłączyłem rzutnik. Ktoś
nieśmiało zaklaskał i po chwili cała sala biła mi brawo. Ruszyłem do pokoju nauczycielskiego. Przy
drzwiach sali gimnastycznej mijałem woźnego.

- Pan to ma gadkę, że ho, ho - mruknął stary. - A najdziwniejsze, że te huncwoty tak pana

słuchały...

- Nieźle panu poszło - pochwaliła dyrektorka. - Choć pańskie metody... - zadumała się. - Nie

słyszałam jeszcze, żeby ktoś o naszym królu mówił per „klient” albo „pacjent”... Nie sądzi pan, że
to lekkie przegięcie?

- Młodzież używa takiego języka na co dzień - wyjaśniłem. - Dzięki temu lepiej zrozumieją

pewne procesy historyczne, ludzie z dawnych czasów i ich czyny staną się im przez to bliższe i
lepiej utrwalą się w ich głowach. W dzisiejszych czasach większość młodych ludzi odwykła od
wysiłku, chcą, żeby zawsze było lekko, kolorowo i przyjemnie.

- To fakt. I pomyślał pan, że...
- śe trzeba to wykorzystać. I jednoczenie dzięki licznym ciekawostkom i anegdotom można

pokazać im, że historia jest naprawdę fajna i ciekawa, że nie jest to zbiór suchych dat i faktów, ale
za tym wszystkim kryją się żywi ludzie. Normalni, tacy jak my. Też mieli swoje marzenia, zalety,
ale i wady.

- Czasem nawet zbyt wiele - mruknęła - Kazimierz Wielki, z tego co pamiętam, odwiedzając

Węgry, napastował jakąś dworkę...

- I to córkę bardzo wysoko postawionego rycerza - uzupełniłem. - Jej ojciec, jak się o sprawie

dowiedział, przyleciał na zamek z mieczem, aby od razu wymierzyć sprawiedliwość...

- To też im pan opowiedział?
- Oczywiście, ale w mocno złagodzonej wersji - uspokoiłem ją. - Ciekawostki,

ciekawostkami, ale pewne rzeczy jednak należy przemilczeć. Zresztą, nie wszystko muszą
wiedzieć. Ciekawostki, które wyszukałem, są nieco łagodniejsze...

- Mimo wszystko cieszę się, że nie będzie pan im opowiadał na przykład o Janie III

Sobieskim - mruknęła nie kryjąc rozbawienia. - To dopiero był aparat...

- Zdarzyło mu się walczyć po stronie Szwedów - wtrąciłem. - Podobno nawet brał udział w

oblężeniu klasztoru na Jasnej Górze...

- Dość, zabraniam! - teatralnym gestem złapała się za głowę. - Takich rzeczy się nie mówi.
- O tym nie zamierzałem opowiadać - uśmiechnąłem się. - To zresztą niepotwierdzona jeszcze

teoria jednego niezależnego historyka... Wprawdzie są na to dokumenty, ale nie zostały jeszcze
opracowane...

- Swoją drogą ciekawe, co te łobuzy zapamiętały... - zadumała się. - Bo jeśli same anegdotki,

to niewesoło...

- Przekona się pani w czasie egzaminów gimnazjalnych. Jestem całkowicie pewien, że nieco

wiedzy użytecznej też przy okazji wchłonęli.

- Mam jeszcze jedną prośbę - powiedziała. - Warto by w ramach dyrektyw Unii Europejskiej

wspomnieć coś o multikulturowości dawnej Rzeczypospolitej...

- Choćby przez pryzmat historii lokalnej społeczności - skłoniłem głowę. - Ma pani na myśli

ś

ydów mieszkających w Chęcinach od średniowiecza?

- Widzę, że i tu posiada pan szerokie wiadomości - ucieszyła się wyraźnie.
- Niewiele - westchnąłem. - Trzeba by szybko coś doczytać na ten temat. Przejadę się chyba

do Kielc do biblioteki - spojrzałem na zegarek.

- Może nie będzie trzeba. Pan Sebastian zajmował się tym zagadnieniem i napisał jakiś rok

temu książkę. Nie sadzę, by ktokolwiek z uczniów ją czytał, ja szczerze mówiąc też nie.

- Czy szkoła posiada jakiś egzemplarz? - zapytałem. - Muszę to przejrzeć...

background image

18

- Tak. Wiem, że ofiarował bibliotece co najmniej dwie sztuki. Rozdał też sporo

nauczycielom...

Zszedłem zatem do biblioteki szkolnej.
- O, pan Daniec - ucieszyła się siedząca za ladą kobieta. - Czym mogę służyć?
- Ponoć jest tu egzemplarz książki pana Sebastiana o chęcińskich śydach.
- Zaraz sprawdzę...
Przez chwilę grzebała w kartotece.
- Niestety, oba zostały wypożyczone - pokręciła głową. - Ale mogę panu pożyczyć mój

prywatny.

- Byłbym bardzo wdzięczny.
Wróciwszy na kwaterę, rzuciłem się na monografię. Dla przeciętnego zjadacza chleba była

nudna jak flaki z olejem. Dla mnie wręcz przeciwnie. Zdumienie i fascynacja ogarnęły mnie niemal
natychmiast. Dziesiątki dokumentów, przywilejów królewskich umożliwiających śydom osiedlanie
się w okolicy i prowadzenie rozmaitych interesów, zestawienia statystyczne... I dokumenty.
Kserokopie dziesiątków pergaminów wystawionych przez królewskie kancelarie. Niezwykłych,
rewelacyjnych, opatrzonych pieczęciami kancelarii koronnych, a nawet odręcznymi podpisami
naszych władców.

Wnioski wyciągnięte z analizy materiałów źródłowych nauczyciel sformułował niezwykle

precyzyjnie i wyłożył prostym językiem, bez silenia się na sztuczny, napuszony, naukowy styl.
Uruchomiłem laptopa, podłączyłem go do Internetu, zalogowałem się do ministerialnej bazy
danych. Chciałem zajrzeć do zasobu kieleckiego archiwum. Z bibliografii znałem sygnatury
reprodukowanych w tekście dokumentów źródłowych.

Faktycznie, w archiwum państwowym w Kielcach mieli pokaźny zbiór - prawie 300

dokumentów dotyczących historii chęcińskich śydów. Co ciekawe, nie były jeszcze do końca
skatalogowane. Chwilowo nie były też udostępniane.

- To znaczy, że musieli wejść w ich posiadanie niedawno - mruknąłem. - I chyba wiem, kto

im je sprezentował... Tylko skąd wziął ich aż tyle?

background image

19

ROZDZIAŁ PIĄTY

SIOSTRZENIEC POSTERUNKOWEGO • WSPÓŁCZESNE LEGENDY MIEJSKIE •

śYDZI I ZŁOTO • PRZEDWOJENNI BIZNESMENI • JAK UKRYĆ MAJĄTEK? • CO

ODKRYŁEM W PPWNICY? • BUNKIER

Pukanie do drzwi było ciche i delikatne, jakby pukający przestraszył się własnej śmiałości.

Otworzyłem.

W progu stał chłopiec chyba czternastoletni. Miał ciemne włosy i ciemne oczy, na pierwszy

rzut oka bardzo przypomniał posterunkowego... No tak, był przecież jego bratankiem.

- Sławek - zgadłem.
- Miło mi - podał dłoń. - Wujek powiedział, że będzie pan potrzebował do pomocy kogoś, kto

dobrze zna okolicę. Jeśli tylko mogę jakoś wesprzeć pana w poszukiwaniach...

- Wejdź, proszę - zachęciłem go gestem. - Powiem od razu, nic z tego, o czym będziemy

mówili...

- Oczywiście, zachowam absolutną dyskrecję - był bardzo poważny. - Wujek nie mówił mi

wprost, ale z niedomówień wywnioskowałem, że prowadzi pan nieoficjalne śledztwo w sprawie
wypadku pana Sebastiana?

- Nie do końca - pokręciłem głową. - Ja badam tylko jeden jego wątek, ale siłą rzeczy

wszystko się zazębia... niemal jak u dentysty - zażartowałem. - Sprawa najważniejsza - czy
słyszałeś może coś ostatnio o znalezieniu tu w okolicy jakiegoś skarbu?

- Ma pan na myśli okres przed tym, jak rozeszły się plotki o złotym widelcu? - upewnił się.
Faktycznie bystry chłopak. Odgadywał moje intencje nieomal w pół słowa.
- W zasadzie tak. Chyba że ktoś znalazł jeszcze coś później, w ciągu ostatnich dni.
- Tak z rok temu ludzie mówili, że ktoś wykopał w ogrodzie żydowski świecznik... Ale poza

tym nic. Jak poszła fama o widelcu, to ludzie zaczęli opowiadać o jakichś złotych monetach
znalezionych na zamku, i o jakimś chorym na cukrzycę, który zakopywał zużyte strzykawki i...

-... i znalazł garnek złotych rubli - uzupełniłem.
Wytrzeszczył oczy.
- Skąd pan wie?
- To legenda miejska - wyjaśniłem - plotka, która krąży od lat, a może i dziesięcioleci.

Pierwszy raz słyszałem ją, jak byłem w twoim wieku. Może u jej zarania leży jakieś źdźbło prawdy,
ale potem to już tylko odbijające się echo...

- Ciekawe - pokręcił głową. - Tu w Chęcinach jest kilka opowieści o jakichś zamurowanych

dolarach, o tym, że bogaty śyd siedział podczas wojny zamurowany w piwnicy...

- ...a jedna Polka przynosiła mu jedzenia i podawała przez dziurę, ale Niemcy ją aresztowali i

wysłali do obozu, a jak wróciła po wojnie, to poszła sprawdzić, czy się uwolnił, a w piwnicy był już
tylko szkielet i obok garnek złota - westchnąłem.

- No tak, widzę, że to też tylko taka opowieść... Legenda miejska czy też plotka.
- Jest taki uczony we Wrocławiu, Dionizjusz Czubata - powiedziałem. - Etnograf, zajmuje się

naukowym badaniem i katalogowaniem plotek. A na Zachodzie jest to już cała gałąź socjologii...
Teraz pomyśl chwilę. Czy ktoś opowiadał tu o odnalezieniu żydowskich dokumentów albo książek?

Zamyślił się na chwilę i pokręcił przecząco głową.
- Nie, o niczym takim nie słyszałem.
- A tymczasem coś takiego prawdopodobnie znalazł pan Sebastian - westchnąłem. - Przekazał

archiwum państwowemu w Kielcach rewelacyjny zbiór starych dokumentów dotyczących tej
mniejszości zamieszkałej w Chęcinach i okolicy...

- Myśli pan, że to się wiąże? Stare dokumenty chęcińskich śydów i złoty widelec?
- Wczytałem się w tekst monografii napisanej przez nauczyciela właśnie na podstawie

znalezionych źródeł... - wyjaśniłem. - Lata dwudzieste i trzydzieste... Wiesz, co się wtedy działo?

- Hmm - zadumał się Sławek. - Byliśmy niepodległym krajem, ale chyba Polska w tym

okresie nie rozwijała się zbyt szybko? Coś mi się obiło o uszy, że była wtedy straszliwa bieda.

background image

20

- Powszechny kryzys gospodarczy - potwierdziłem. - Dużo głębszy i gorszy niż obecna

recesja. Mieliśmy 34% bezrobocia, kraj był sparaliżowany przez zamknięcie rynków wschodnich i
pierwsze wojny celne z Niemcami.

- Rosja nie chciała kupować nic od nas? - zdziwił się. - Przecież tam panował wtedy

straszliwy głód...

- Owszem. Ale ten głód przynajmniej częściowo był wywołany sztucznie. Kołchoźnikom

zabierano ziarno i sprzedawano je na przykład Niemcom, a za uzyskane pieniądze rozwijano
przemysł zbrojeniowy. Dlatego nie potrzebowali naszej żywności, a na przykład nasze czołgi nie
były im potrzebne, bo robili własne, dużo lepsze. Kupowali okręty wojenne, ale tego w zasadzie nie
produkowaliśmy.

- Nieciekawa epoka.
- Ano, nieciekawa. Tu w Chęcinach miejscowi tak Polacy, jak i śydzi klepali straszną biedę,

jednak nie wszyscy. Dwaj bracia Nachum i Aaron Wurstowie wiązali jakoś koniec z końcem.
Słyszałeś może to nazwisko?

Pokręcił przecząco głową. A potem nagle coś sobie przypomniał. Oczu mu zabłysły.
- Zaraz - powiedział. - Jak sprzedawali działki na podzamczu... Pan Sebastian miał pomysł,

ż

eby tam zrobić ulicę i nadać j ej czyjeś nazwisko... ale nie jestem pewien, czy to było to. Może...

Nie, nie pamiętam. Ale może się zgadza, jeśli to ich ślady tropił nauczyciel?

- Właśnie.
- A czego się pan o nich dowiedział?
- Starszy, z wykształcenia geolog, prowadził kamieniołom, zatrudniając kilkunastu

robotników, zarówno chrześcijan, jak i śydów. Był to malutki zakładzik, jeśli się go porówna
choćby z kopalnią lazurytu na Miedziance prowadzoną przez Polaków - braci Stanisława i
Bolesława Łaszczyńskich.

- O nich słyszałem - uśmiechnął się. - Zaczęli szukać miedzi jeszcze przed pierwszą wojną

ś

wiatową i podobno trafili nawet na żyłę samorodków tego metalu. To chyba była wielka sensacja,

choć nie wiem czemu. Miedź to miedź.

- Ale prawie nie występuje w postaci metalicznej - wyjaśniłem. - Pozyskuje się ją z rud

metali. Co jeszcze o nich wiesz?

- Niestety, podczas wojny Bolesława zamordowali hitlerowcy, a jego brat miał szczęście,

akurat przebywał w USA... Zatrudniali kilkuset ludzi.

- Można powiedzieć, kapitaliści całą gębą - mruknąłem z uznaniem. - Wurstowie w

porównaniu z nimi byli drobnymi płotkami, ale na pewno wielu zazdrościło im powodzenia i
majątku...

- Co o nich wiadomo?
- Młodszy, Aaron, pracował w szkole, a w wolnych chwilach, korzystając ze wsparcia

finansowego brata kapitalisty, prowadził badania i jak sądzę gromadził dokumenty dotyczące
historii Chęcin i istniejącej w nich gminy żydowskiej. Te papiery zapewne odnalazł wasz
nauczyciel. Nie pisze o tym wprost, planuje drugi tom swojej monografii; w tym tylko
zasygnalizował ich istnienie.

- Dlaczego mogą okazać się ważni dla naszego dochodzenia? - kolejne pytanie było

przemyślane i konkretne...

Naprawdę łebski dzieciak.
- Aaron kupował także dzieła sztuki mające stać się w przyszłości zaczątkiem muzeum w

waszej miejscowości.

- O, nawet nie wiedziałem, że był taki projekt... Muzeum. Szkoda, że nie powstało -

westchnął. - Pan Sebastian też miał podobne plany... Przepraszam, przerwałem... Niech pan mówi
dalej.

- Gdy wybuchła wojna, obaj podjęli próbę ucieczki na wschód. Może chcieli przez kraje

nadbałtyckie wyrwać się na przykład do Szwecji lub Ameryki, a może planowali ukryć się w
ZSRR. Tego już nie ustalimy. Niestety, obaj prawdopodobnie wpadli w ręce hitlerowców.

- A potem naziści ich zamordowali.

background image

21

- Nie wiemy. Ale to niestety bardzo prawdopodobne. Pan Sebastian domyślał się czegoś

podobnego. W każdym razie po wojnie już do miasteczka nie wrócili...

- A zatem najprawdopodobniej było tak. Nasz nauczyciel prześledził ich losy. I pomyślał tak.

Uciekali za granicę, chcieli się przedzierać przez kraj opanowany przez wroga. Więc nie wlekli ze
sobą zgromadzonych dzieł sztuki i dokumentów. Raczej gdzieś je schowali. I szukał, aż znalazł...

- Dobrze kombinujesz - pochwaliłem. - Z tym, że mogło być jeszcze inaczej.
- To znaczy?
- Odwrotnie. Przy okazji jakichś prac remontowych trafił na zamurowane w ścianie

dokumenty, a potem stwierdził, że tak fantastyczny zbiór nie powinien pleśnieć bez pożytku w
archiwum i napisał na ich podstawie książkę.

- Jak pan sądzi, znalazł tylko dokumenty czy także te rzeczy gromadzone dla muzeum?
- A jak ty sądzisz?
- No, ten widelec mógł pochodzić z tego zbioru. Gdzieś go kupili za pieniądze zarobione w

kamieniołomie i...

- Słusznie.
- Sam nie wiem. Ale panu chyba wydało się to prawdopodobne? Bo bez powodu mi pan tego

nie mówi?

- Owszem. Chciałem cię wprowadzić w rozwiązywanie zagadki. Mamy tylko jeden punkt

zaczepienia - widelec ze złota. I jedną poszlakę. Nauczyciel, z wykształcenia chemik, z
zamiłowania historyk, znalazł dokumenty swojego poprzednika sprzed siedemdziesięciu lat...
Zakładam hipotezę roboczą, że Aaron Wurst, historyk i kolekcjoner, mógł mieć coś wspólnego z
widelcem.

- Ta hipoteza będzie obowiązywała, dopóki nie wymyślimy czegoś lepszego - zamyślił się.
- Albo póki nie natrafimy na poszlaki, które ją obalą lub pozwolą zastąpić ją lepszą -

powiedziałem poważnie. - W nauce często jest tak, że opracowuje się teorię ogólną, a potem wraz z
kolejnymi odkryciami poznaje coraz więcej szczegółów, które pozwalają ją uściślić. Tak jak
Einstein, opracował ogólną teorię względności, potem szczególną, a potem jeszcze połączył to
wszystko w unitarną teorię pola - trochę się rozgadałem, ale chyba nie lubił fizyki, bo nie zwrócił
uwagi na moje słowa.

- Zakładamy, że nauczyciel znalazł skrytkę Aarona - zadumał się. - Ale zabrał z niej tylko

dokumenty i widelec?

- Myślę, że to było inaczej - pokręciłem głową. - Dokumenty znalazł już całe lata temu,

zdążył je zbadać, przetłumaczyć i opracować. A widelec to świeże znalezisko. Może w papierach
był jakiś szyfr prowadzący do drugiej skrytki... Nie wiem. Sztuka rozwiązywania takich zagadek
historycznych jest w sumie dość prosta. Musisz postawić się na miejscu człowieka, który coś
chował. Spróbuj, może coś wymyślimy - zaproponowałem.

- Dobra. Jeśli jestem bogatym śydem, to przewiduję, że naziści zechcą mi moje bogactwa

odebrać. Więc je ukrywam. Jeśli wpadnę w ich łapy, będą mnie torturować, żeby się dowiedzieć,
gdzie je ukryłem. Dlatego nie robię tego sam. Niech je ukryje mój brat. Powiedzmy, że mam do
schowania trzy potencjalnie cenne rzeczy. Pieniądze... - zamyślił się głęboko. - Konta bankowe
mogą zostać zamrożone, zresztą okupant na pewno unieważni wszystkie banknoty. Wymieniam je
na... Złoto albo dolary. Zważywszy, że przede mną długa podróż, biorę raczej dolary. Trudniej je
wymacać w grubej podszewce niż monety.

- Brawo - popatrzyłem na niego z uznaniem.
- Dobrze mi idzie?
- Znakomicie. Kontynuuj.
- Zabrałbym ze sobą połowę dolarów, drugą połowę ukryłbym. Jeśli po drodze zostanę na

przykład obrabowany, będę mógł wrócić i skorzystać z reszty - nie zostanę tak zupełnie na lodzie.
Gdybym wreszcie sam zginął - przynajmniej bratu się przydadzą.

- Jesteś bardzo przewidujący.
Uśmiechnął się zadowolony z siebie.
- Teraz dokumenty. Mam ich dwa rodzaje. Po pierwsze, te stare, historyczne o chęcińskich

background image

22

ś

ydach i ich przeszłości. Jeśli wpadną w ręce Niemców, zostaną zniszczone. Trzeba je ukryć. Po

drugie, moje dokumenty, akta własności domów, kamieniołomu, placów, działek, akcje kopalni i
fabryk w Kielcach, obligacje...

- O tym nie pomyślałem! - spojrzałem na niego zaskoczony.
- Myślę, że zrobiłbym tak. Po pierwsze, wszystkie moje dokumenty zaniósłbym do notariusza

i wykonał ich potwierdzone odpisy. Oddzielnie ukryłbym akty własności, oddzielnie ich odpisy.
Może nawet odpisy wziąłbym ze sobą - zamyślił się. - Może dałoby się popłynąć z Litwy, Łotwy
lub ZSRR do USA. wtedy w banku można by zaciągnąć na przykład pożyczkę pod zastaw takiego
papieru i dzięki temu mieć z czegoś żyć, zanim skończy się wojna.

- Jesteś geniuszem - wyszeptałem.
Posterunkowy chyba nawet nie przewidywał, jak inteligentnego ma krewniaka.
- Zrobiłbym też odpisy, a może nawet fotokopie, wszystkich starych dokumentów. Czy było

to już wtedy możliwe?

- Oczywiście. Choć niezbyt powszechne. Mikrofilmy na użytek szpiegowski już

produkowano, ale wątpię, by technologia ta mogła dotrzeć do żydowskiego historyka z małego
polskiego miasteczka.

- A gdyby użyć zwykłej kliszy fotograficznej?
- Nie bardzo nadaje się do tego celu - powiedziałem. - Można spróbować, ale przy

powiększeniach wychodzi ziarno. Mikrofilmy i mikrofisze, których się obecnie używa, wykonane
są na specjalnej kliszy. A ich zbiór chyba podzielił na kilka części i poukrywał w różnych
miejscach w nadziei, że przynajmniej niektóre ocaleją. Wreszcie, po trzecie, antyki do planowanego
muzeum. Nie wiemy, co to było.

- Pewnie jakieś nieduże przedmioty w rodzaju tego widelca.
- Niekoniecznie - zgłosiłem pierwsze zastrzeżenie. - Chęciny są stare. Niektóre domy mają po

500 lat. Buszując, mógł natrafić na przykład na meble pochodzące z zamku. Wykopaną po lochach
starą broń...

- Rozumiem - przygryzł wargi. - Starą szafę ja bym pomalował niechlujnie farbą olejną i

zostawił w mieszkaniu, w nadziei, że tak zamaskowaną przegapią Niemcy szukający łupów.
Rozparcelowałbym meble po godnych zaufania chrześcijanach.

- Niezły pomysł - pochwaliłem. - Teraz pytanie najważniejsze. Czy istnieje spis tych

kryjówek. Czy może ufali swojej pamięci na ryle, że nie sporządzali dokumentacji, tylko
zapamiętali coś takiego: w piecu w kamieniczce zamurowane dolary, w szopie grabarza barokowa
szafa...

Może... Ja bym jednak spisał - powiedział. - W najgorszym razie po to, żeby znalazł to jakiś

mój krewny. Ale informacje zaszyfrowałbym na wypadek, gdyby kartka wpadła w czyjeś
niepowołane ręce. Tak się robi w książkach.

- Słusznie.
- I chyba tak było, nie sadzi pan? Nauczyciel zdołał odnaleźć dwie skrytki. W jednej były

papiery historyczne, w drugiej widelec. I chyba liczył, że znajdzie ich więcej, skoro przygotował to
wystąpienie.

- Od znalezienia dokumentów do znalezienia widelca upłynęło dużo czasu. Może nawet dwa

lata?

- Może taki trudny ten szyfr? - zasugerował. - Rok, może dwa na złamanie? A może i dłużej,

jeśli pierwszą skrytkę też znalazł na jego podstawie. Może szukał jej na przykład dziesięć lat.

- Niewykluczone - westchnąłem. - Mam do ciebie prośbę. Rozpytaj dyskretnie, czy tu po

wojnie ktoś znalazł coś cennego. Jakieś zamurowane klejnoty, papiery i tak dalej.

- Jasne. Popytam.

Leżałem i rozmyślałem. Skąd nauczyciel wytrzasnął te zaskakujące artefakty? Zbiór

ż

ydowskich dokumentów mógł odnaleźć przypadkiem, ale złoty widelec? Może wiercił dziurę w

ś

cianie i przypadkiem natrafił na zamurowaną skrytkę? W starych domach takie rzeczy się

zdarzają... Może gdzieś w szkole?

background image

23

Nie, to mało prawdopodobne. Nauczyciel nie będzie się włóczył po strychach czy piwnicach,

ani kuł w ścianach swojego miejsca pracy. Z drugiej strony... Usiadłem na łóżku. Kto, jak kto, ale
historyk amator marzący o zorganizowaniu w miasteczku muzeum z pewnością przegrzebał
starannie szkolne strychy i piwnice w poszukiwaniu wszelkich możliwych przedmiotów, które
można by włączyć do zbiorów. A może...

Ten dom. Budynek, w którym przebywałem. Ile lat mógł sobie liczyć? Sądząc po kształcie

stropów, pochodził z pierwszej połowy XIX wieku. A jeśli został przebudowany? Ściany domu,
solidne, kamienne z XV wieku, wielokrotnie poprawiane... Pierwotnie mogły tu być stropy z
grubych dranic przybitych do wpuszczanych w mur belek, aż wreszcie przesklepione przez
któregoś z kolejnych właścicieli.

Wstałem z łóżka. Koło drzwi na gwoździu wisiał klucz z przyczepioną drewnianą tabliczką:

„Piwnica”. Identyczny był u Marka, trzeci widziałem w pokoju pana Sebastiana. Ubrałem się i
wyszedłem na korytarz. Dwudziesta trzecia. Spod drzwi sąsiada padało światło. Zapukałem cicho.
Otworzył mi kompletnie ubrany, najwidoczniej nie kładł się jeszcze tej nocy spać.

- Coś się stało? - zaniepokoił się.
- Jak tu wyglądają piwnice? - zapytałem.
- Piwnice? - wytrzeszczył oczy. - Normalnie. Węgiel tam leży i różne graty. Dlaczego pytasz?
- Tak sobie leżałem i dumałem - streściłem mu swoje przypuszczenia.
- Hmm... - zadumał się. - Sądzisz, że pan Sebastian schodził do piwnic kuć ściany? Mury

grube, ale chyba bym coś usłyszał, to nie jest cicha robota.

- Niekoniecznie, mógł znaleźć jakąś dobrze zabezpieczoną skrzynkę z papierami... Ale może

jedno znalezisko zachęciło go do dalszych badań. Przyniósł do domu złoty widelec, nawet go nie
wytarł z błota...

- Sądzisz, że mógł go na przykład wykopać w lochach pod budynkiem - zainteresował się

wreszcie. - Może i faktycznie warto to sprawdzić... Zwłaszcza, że z klasówkami już skończyłem.

- I jak wyniki? - zainteresowałem się.
- Tak sobie - wzruszył ramionami. - Czegoś tam ich nauczyłem.
- Miałem nauczyciela który rysował kredą kółko i rzucał klasówki w górę, która wpadła do

kółka, ta dostawała dobrą ocenę... - przypomniałem sobie szkolne dzieje.

- Ja mam trochę inną metodę. Ja rysuję kreskę i rzucam je do góry, która spadnie po prawej

stronie - ta zaliczona, a która po lewej - stawiam pałę...

Spojrzałem na niego zdumiony, ale po uśmiechu poznałem, że tylko żartuje. Poszedł po

latarkę i po chwili schodziliśmy na dół. Klapa w podłodze sieni nakrywała kwadratowy otwór.
Matematyk otworzył kłódkę i podniósł ją. Z dołu wionęło wilgocią.

- Trzeba zejść po drabinie - wyjaśnił. - I proszę uważać, głęboko tam, kark można skręcić...
Zszedłem po stalowych szczeblach pokrytych łuszczącą się farbą antykorozyjną. Loch okazał

się nadspodziewanie głęboki, drabina miała dobre cztery metry wysokości. Wreszcie stanąłem na
dole i poświeciłem wokoło. Gwizdnąłem cicho. Kolebkowe sklepienie wymurowano z kamienia,
dolną część piwnicy wykuto w rodzimej skale.

- Dawny skład kupiecki, trzymano tu wino i inne towary w beczkach - powiedziałem.
Mój głos zabrzmiał ponuro.
- Skąd wiesz, że w beczkach!? - zaciekawił się.
- Tu jest pochylnia - wskazałem rampę biegnącą do zamurowanego otworu w ścianie. -

Zobacz, jak jest wyprofilowana. Staczali beczki prosto z ulicy.

- Sprytne - ocenił. - Bo węgiel teraz sypią tamtą dziurą - pokazał zardzewiałą blaszaną klapę.

Tamta część piwnicy musiała zachodzić pod podwórze.

Oświetliłem wszystkie kąty, szukając dziur w ścianach lub dołów wykopanych w podłodze.

Nic z tego. W piwnicy znajdował się duży kojec na węgiel, obecnie prawie pełen, widać
zgromadzono już zapasy na zimę. Za nim niskie przejście prowadziło do sąsiedniego
pomieszczenia. Drzwi miały kamienne obramowanie, na oko sądząc gotyckie.

Przeszliśmy. Piwnica wyglądała identycznie, takie samo solidne i ciężkie łukowate sklepienie,

takie same duże ceglane płyty na podłodze. Piętrzyły się tu zwalone na stos stare metalowe łóżka,

background image

24

jakieś zdezelowane szafy. Wszystko było stare, ale już na pierwszy rzut oka widać było, że nie są to
zabytki, a rupiecie...

- Coś mi się tu nie zgadza - powiedział Marek. - Trochę się zmieniło, od kiedy byłem tu kilka

tygodni temu.

- Tak? - zainteresowałem się.
- Te łóżka leżały poprzednio pod ścianą, ktoś musiał je przesunąć... I to chyba nie tak dawno.
Pochyliłem się i oświetliłem kąt pomieszczenia. Niby wszystko się zgadzało, ale...
- Coś mi się zdaje, że dzisiejszą kolację zjemy ze szczerozłotej zastawy - mruknąłem. -

Ciekawe, jak smakują potrawy niesione do ust szesnastowiecznymi widelcami...

- To obudzę moją żonę, zrobi z tej okazji jajecznicę na kurkach - zatarł ręce.
Ukląkłem i starannie opukałem płytę. Musiała być bardzo gruba, ale wyraźnie słychać było

głuchy pogłos. Ciekawe, jak pan Sebastian zorientował się, że to ta. Musiał chyba mieć plan.

- Czemu sądzisz...
- To proste - wyjaśniłem - zobacz, tu na krawędzi jest świeże otarcie. Nasz sąsiad wsunął

między spoiny ostrze piłki do metali i przeciął rygiel albo coś podobnego...

Wyjąłem z torby kawałek stalowego drutu, zrobiłem na końcu haczyk i wpuściłem w szparę.

Po chwili płyta uniosła się, odsłaniając owalny otwór o średnicy może siedemdziesięciu
centymetrów. Odmurowano to starannie czerwoną cegłą

- Fiu - gwizdnął Marek. - A to co, właz?
- Na to wygląda. Ale sądzę, że nie jest bardzo stary. W każdym razie te cegły to klinkier.
- Szczerze powiedziawszy nic mi to nie mówi... Zaraz, nie, słyszałem tę nazwę. To takie

ozdobne cegły do elewacji?

- W tej chwili tak, ale dawniej tak mówiono na specjalny rodzaj twardych cegieł używanych

do wykładania ulic.

- W jakim okresie?
- Druga połowa XIX i początek XX wieku - wyjaśniłem.
Po drugiej stronie przeszkody faktycznie był przepiłowany rygiel. Z otworu wiało wilgocią.

Poświeciłem latarką. Dno było niedaleko, może dwa metry niżej. W ceglanej ścianie zostawiono
rząd otworów umożliwiających bezpieczne schodzenie.

- Włazimy tam? - zainteresował się.
- To może być niebezpiecznie, ale nie mamy wyjścia. Zasadniczo przy tego typu pracach

eksploracyjnych ktoś powinien zostać na zewnątrz i w razie czego sprowadzić pomoc - mruknąłem.
- Skocz na górę i zostaw kartkę żonie, a ja tu poczekam.

Uwinął się szybko. Przyniósł ze sobą solidnie wyglądający pogrzebacz i dwie pary woderów.
- Może będzie tam mokro - powiedział tytułem usprawiedliwienia. - A pogrzebacz się może

przydać, gdybyśmy mieli coś kuć albo podważyć. Nie mam łomu...

- Dobry pomysł - pochwaliłem.
Ruszyłem pierwszy. Z dna zagadkowej studzienki odchodził w bok wąski korytarz wykuty w

skale.

- Nie bardzo mi się to podoba - powiedziałem.
- Dlaczego?
- Piwnica pochodzi gdzieś z XVI, może XVIII wieku. Szybik może być z XIX. A ten

korytarzyk wykuto przed wojną... To są ślady świdra górniczego - pokazałem rysy na ścianach.

- Kiedy się takie pojawiają?
- Zielonego pojęcia nie mam - westchnąłem. - Chyba w okresie międzywojennym - tak mi się

kojarzy z jakiegoś filmu. Ale historia górnictwa nie jest moją mocną stroną...

Tunel miał może dziesięć metrów długości. Na jego końcu w ścianie ział pionowy otwór -

strzelnica. Okute stalowymi płaskownikami drzwi prowadziły w bok.

- Co to jest? - zdziwił się. - Bunkier?
- Tak jakby - mruknąłem. - Myślę, że to śydzi wykuli sobie tu kryjówkę. A na wypadek,

gdyby ktoś jednak odkrył wejście, byli gotowi bronić się...

- Do ostatniego naboju - uzupełnił. - Pole ostrzału świetne, mogliby tu długo przetrwać...

background image

25

- Nie - pokręciłem głową. - Może tak im się wydawało, ale kilka granatów załatwiłoby

sprawę. W zamkniętych pomieszczeniach fala uderzeniowa daje potworne efekty. A gdyby to nie
pomogło, Niemcy pewnie wpompowaliby cysternę benzyny i wykurzyli ich albo spalili żywcem... -
wzdrygnąłem się.

- Na szczęście tego nie zrobili - odetchnął. - Nie ma tu żadnych śladów ognia...
- Ale pan Sebastian tu był - mruknąłem, patrząc na podłogę korytarzyka.
W pokrywającym ją mokrym piachu ciągle widać było dwie ścieżki śladów. Poszedł i

wrócił... Otworzył drzwi? Zaświeciłem jeszcze kontrolnie do strzelnicy, było tam jakieś niewielkie
pomieszczenie. Pchnąłem drzwi. Nawet jeśli kiedyś były w jakiś sposób zabezpieczone, nasz
poprzednik z pewnością już je otwierał. Uchyliły się na pół metra. Wcisnąłem się w szczelinę.
Dalszy ciąg korytarza blokowało kilka starych worków. Materiał zetlał, piach wysypał się. Chemik
zapewne użył lewarka, by je tu odsunąć...

- Idziemy jakby pod prąd - odezwał się mój towarzysz. - Zasuwa pod płytą, drzwi

zabezpieczone ryglami - teraz dopiero zwróciłem uwagę na przecięte chyba szlifierką zamki - Teraz
te worki... Wdzieramy się od tej strony, z której twórcy tego schronu spodziewali się ataku.

- U celu mogą leżeć ciała tych, którzy w tak przemyślny sposób się zabarykadowali -

ostrzegłem go. - To może być paskudny widok.

- Cóż - mruknął. - Widziałem już nieboszczyków...
- Ja też j ale jakoś nie mogę przywyknąć...
Tunel w bok prowadził do strzelnicy. Oparte o ścianę ciągle jeszcze stały dwa straszliwie

zardzewiałe karabiny mausera... Korodujące zamki i lufy rozsadziły przepróchniałe kolby. Obok z
rozmiękłego tekturowego pudełka wysypały się zaśniedziałe z wierzchu naboje.

- Byli gotowi na wszystko - mruknął.
- Dziwisz się?
Tunel znowu skręcał i raz jeszcze stanęliśmy przed otworem, z którego kiedyś miał polecieć

grad kul... Tym razem przejście dalej zrobiono w suficie. Podsadziłem Marka, a on potem pomógł
mi wywindować się do góry.

- Jeśli nic pomyliłem kierunków, jesteśmy pod Rynkiem - mruknąłem. Tak czy siak, już

pewnie niedaleko...

Jeszcze jedne drzwi, tym razem z prawdziwej stali. Nasz poprzednik przeciął rygle i zawiasy

szlifierką.

- Ten schron posiada, a może posiadał kiedyś też drugie wejście - mruknąłem.
- Nie daliby rady przeciągnąć tego przez te wąskie tunele - odgadł natychmiast. - Jak sądzisz,

kto to wykonał? I kiedy? Jakoś tak sobie założyliśmy, że śydzi ale...

- Raczej nie Polacy. Choć, kto wie... W Warszawie grupa ludzi przetrwała kilkanaście

miesięcy zamurowana w schronie wybudowanym w piwnicy pod kamienicą. Przeczekali tam sporą
część okupacji i całe powstanie warszawskie. Znaleźli ich dopiero Ruscy, którzy zajęli budynek na
kwaterę...

Za drzwiami naszykowano wiele worków z piaskiem, mających w razie czego posłużyć do

ich zabarykadowania. Jeszcze kilka kroków i znaleźliśmy się w dużej sklepionej kupieckiej
piwnicy.

- Wielkie nieba - wykrztusił matematyk, świecąc wokoło.
Z całą pewnością ktoś ukrywał się tu przez wiele miesięcy. Na stole stała ciągle lampa

naftowa, na kilkunastu łóżkach leżała zgniła i pogryziona przez myszy pościel. Na półce w kącie
zauważyłem stare radio kryształkowe.

W sąsiedniej, dużo mniejszej piwnicy urządzono łazienkę i kuchnię. Zaśniedziałe mosiężne

krany, kilka starych garnków, miednica i cebrzyk...

- Z pewnością ukrywali się tu bardzo długo - powiedziałem, patrząc na duży stos

opróżnionych i zardzewiałych puszek. - Pewnie nawet doczekali wyzwolenia... Ciągnęli prąd na
lewo - wskazałem żarówkę ciągle wiszącą pod sufitem - mieli bieżącą wodę... Doskonały schron.
Można by tu przetrwać całe lata!

- Nawet radio mieli - mruknął z uznaniem. - Tylko z odbiorem pewnie problemy. Jesteśmy

background image

26

chyba dość głęboko pod ziemią.

- Trudno ocenić - wzruszyłem ramionami patrząc na wyświetlacz mojego telefonu

komórkowego. - Mam jedną kreskę zasięgu, czyli nad sufitem nadkład jest cienki, może pół metra?
Przypuszczam raczej, że wyprowadzili na powierzchnię długi kawał drutu, żeby spełniał rolę
anteny.

- Ciekawe - wciągnął powietrze. - Oddycha się dużo lżej niż w tunelach. Musi tu działać jakaś

wentylacja.

- Owszem - kiwnąłem głową. - Chyba tylko gotować nie mogli, no i zimą musiało być tu

paskudnie zimno i wilgotno. Wilgoć była dla nich najniebezpieczniejsza.

- Reumatyzm i artretyzm?
- Gruźlica... w takich warunkach może się bardzo szybko rozwinąć i powalić w kilka miesięcy

zupełnie zdrowego człowieka...

- Tylko jak ogrzewali? - zamyślił się. - Skoro nie ma tu pieca...
- Gdyby wykopali tę kryjówkę pod którąś z kamienic, mogliby podczepić się dyskretnie do

przewodu kominowego... - rozważałem. - Ale tu faktycznie jest problem... Także dlatego, że jeśli
otwory wentylacyjne wychodziły pośrodku Rynku, w mroźne dni widać byłoby parę albo
uchodzące ciepłe powietrze... Myślę, że palili świece i to podgrzewało trochę powietrze. Nie wiem.

- Ale nie widać żadnych śladów walki - rozejrzał się raz jeszcze. - Więc raczej nie wyciągnęli

ich stąd siłą?

- Chyba nie... Z drugiej strony - radio. Czemu tu zostało? Może wydarzyło się coś, co zmusiło

ich do panicznej ucieczki i nie zdążyli go zabrać albo w pośpiechu przegapili. Ale hitlerowcy,
gdyby odkryli ten schron, na pewno by je zabrali.

- Może po prostu wysiadło na skutek wilgoci - podsunął. - Uznali że nie da się naprawić i

zostawili na półce.

- To dobra teoria.
Drugie wyjście znaleźliśmy bez trudu. Ten korytarz był podobnie najeżony pułapkami, ale

skończył się dość nieoczekiwanie zupełnie świeżym murem z cegieł.

- Ktoś stawiał budynek w pierzei rynkowej - wydedukowałem. - wykopał dół pod

fundamenty, trafił na korytarz, pewnie zbadał ten loch, a potem zamurował, żeby wilgoć nie szła.

- Musiało to być dawno - mruknął - Ja o takim odkryciu nie słyszałem, a ludzie pewnie by

mówili. Pierwsza w nocy, trzeba iść spać... A ty, zdaje się, jutro znowu masz wystąpienie? Też
powinieneś wypocząć.

Fakt, na szczęście dopiero o trzynastej... pośpię do ósmej, potem jeszcze przejrzę notatki... A

to znalezisko trzeba będzie zgłosić śydowskiemu Instytutowi Historycznemu, z pewnością będą
zainteresowani dokładnym zbadaniem tego miejsca.

- Wspominałeś coś o złotej zastawie? - zagadnął, gdy opuszczałem płytę podłogową na

miejsce. - Wprawdzie jej nie znaleźliśmy, ale możemy zrobić jajecznicę...

- Dzięki - uśmiechnąłem się. - Nie obraź się, ale jestem tak zmęczony, że nawet nie mam

apetytu...

Wróciłem do siebie, umyłem się i ległem na tapczanie. Odkrycie, choć ciekawe, nie

usatysfakcjonowało mnie. Nadal nie wiedziałem, gdzie nauczyciel znalazł kolekcję starych
dokumentów...

background image

27

ROZDZIAŁ SZÓSTY

CO ZROBIŁBY PAN SAMOCHODZIK? • CO ZNALAZŁEM W ARCHIWACH

HIPOTEKI? • FRYZJER SKARBNICĄ INFORMACJI • NIECIEKAWE CZASY •

HITLEROWCY I ICH PLANY • CO ZNALAZŁEM W MAKULATURZE? •

ZAPROSZENIE • CHATKA W LESIE I RADIOTELEFON

Wstałem o siódmej rano, ogarnąłem się trochę. Zrobiłem kilkanaście pompek, żeby się do

końca obudzić. Wczorajsze teorie zawładnęły moim umysłem... Pan Sebastian tropiący swojego
poprzednika, zresztą też nauczyciela. Może znalazł jakiś ślad w papierach, a może nic. Może
wydedukował w jakiś sposób, gdzie znajduje się skrytka...

Jak zabrałby się do tej sprawy Pan Samochodzik? Poznałem nieźle jego metody. O nie, na

pewno nie stawiałby wszystkiego na jedną kartę. Teoria wiążąca widelec z żydowskim historykiem
była niezła, ale dla mojego szefa z pewnością opierałaby się na zbyt kruchych podstawach... On
wymyśliłby kilka różnych teorii i sprawdzał je po kolei. Aż by w końcu trafił. Tylko, że mnie nic
przychodziło do głowy nic innego... Nie byłem w stanic wykrzesać z ospałego mózgu żadnej
iskierki.

Od czego zacząłby pan Tomasz? Z całą pewnością pojechałby do archiwum i przejrzał

wszystkie dokumenty Wursta, przekazane przez pana Sebastiana... Nie! Jeśli był w nich jakiś trop
prowadzący do Skrytki z widelcem, nauczyciel z pewnością ten papierek zachował - przynajmniej
tymczasowo - dla siebie! Wizyta w archiwum nic mi nie da. A może... Wurstowie byli bogaci.
Pojechać do hipoteki i sprawdzić wszystkie należące do nich parcele? W miasteczku było kilka
opuszczonych budynków, kilka czekało na remont, nieliczne zostały odnowione Może nauczyciel
wykorzystał okazję i przeprowadził poszukiwania? Jak iść jego tropem?

Wsiadłem do samochodu i pojechałem do Kielc. Wszystkie transakcje dotyczące kupna lub

sprzedaży nieruchomości trafiają do archiwów hipoteki. Większość domów i parceli posiada tak
zwane księgi wieczyste przechowywane w odpowiednich oddziałach sądów. Dzięki tym danym
urzędowym można prześledzić historię danego budynku, ustalić jego dawnych i obecnych
właścicieli, dowiedzieć się, kiedy został wzniesiony... Tyle teorii. A jak wyglądała praktyka?

- Jasne, mamy kopie ksiąg pracownik archiwum nie był zaskoczony moim pytaniem. - Zaraz

zobaczymy...

Wyciągnął teczkę, a z niej przedwojenny plan Chęcin, wyrysowany na brystolu i podklejony

płótnem.

- Które parcele pana interesują?
Popatrzyłem na plan miasteczka i szczęka lekko mi opadła. Domów i działek było co

najmniej kilkaset...

- Do licha - mruknąłem - potrzebuję wykazu wszystkich nieruchomości należących w 1939

roku do Nachuma i Aarona Wurstów.

- Nie mamy nic takiego - pokręcił głową. - Niech pan spisze sobie numery podejrzanych

działek i sprawdzimy w księgach, czy ci ludzie byli wówczas właścicielami.

- Toż to robota na kilkadziesiąt godzin - jęknąłem.
- Zaraz - zamyślił się - mamy taki wykaz wykonany zaraz po wojnie, obejmujący mienie

porzucone bądź o niedającym się ustalić statusie, przejęte przez państwo.

- Jeśli obaj bracia zginęli, to może faktycznie tak je zaklasyfikowano... - zamyśliłem się.
- Nie mieli krewnych, spadkobierców?
- Nie mam pojęcia - westchnąłem.
Archiwista przydźwigał kilka opasłych ksiąg i zaczęliśmy je wertować. W ciągu dwóch

godzin wynotowałem 40 adresów. Spojrzałem na zegarek, dochodziła już jedenasta, a o pierwszej
miałem być w szkole. Podziękowałem za pomoc i pognałem do Chęcin co koń wyskoczy.

Zdążyłem niemal w ostatniej chwili. Uczniowie czekali już na sali. Wsparłem się dłońmi o

mównicę i popatrzyłem im głęboko w oczy. Aż drżeli z niecierpliwości.

- Na dworze Jagiellonów pojawiały się regularnie zupełnie zdumiewające typki - zacząłem. -

background image

28

Alchemicy, czarownice pochodzące z litewskich puszcz, posłowie nieistniejących krajów,
wydrwigrosze i oszuści... Słowem, niezły zestaw istnych pokemonów...


Sławek przyszedł wczesnym popołudniem. Miał niezwykle tajemniczą minę, a w jego oczach

błyszczało z trudem ukrywane podniecenie.

- Dedukuję, że zdobyłeś jakieś ciekawe wiadomości - ucieszyłem się.
- Owszem - kiwnął głową. - Wypytałem sąsiada, jest teraz emerytem, ale dawniej pracował

jako fryzjer.

- Strzał w dziesiątkę - mruknąłem z uznaniem. - W takiej miejscowości fryzjerzy i lekarze to

zazwyczaj skarbnica wszelakich możliwych plotek.

- Poza tym pogrzebaliśmy trochę z wujkiem w archiwum posterunku.
- A ja zdobyłem w hipotece w Kielcach ciekawe dane - wykaz wszystkich nieruchomości,

które należały do Wurstów - pochwaliłem się. - Porównajmy zatem nasze materiały.

Wyciągnął plik kartek ksero i zeszyt ze swoimi notatkami. Rozłożył je na stole.
- No, to po kolei. Rok 1947, w trakcie przebudowy budynku na remizę strażacką znaleziono

zamurowaną w ścianie puszkę ze złotymi monetami. Zostały skonfiskowane przez UB, a ich
znalazcy dostali po pięć lat odsiadki za ukrywanie kruszcu... - pokazał mi kartę skopiowaną z
policyjnego archiwum.

- Paskudne czasy - mruknąłem. - Zaraz, nanieśmy to sobie na plan miasta. Jaki tam jest adres?
Podał. Adres zgadzał się, to znaczy skarb ukryło w kamienicy należącej do jednego z braci.
- Nie wiemy, czy ma to związek z Wurstami - zadumałem się głęboko. - Może ukrył to jakiś

ich lokator? A może tkwiły tam od czasów średniowiecza. Jakie to były monety?

- Tego nie wiem - zasępił się. - Brakowało informacji. Ale jakby były zabytkowe, to pewnie

by to podali?

- Niewiadomo - westchnąłem. - Nawet gdyby to były dukaty o ogromnej wartości

historycznej, dla UB liczyły się tylko jako kruszec do przetopienia w sztabki...

Zaznaczyłem miejsce odkrycia na planie i obok postawiłem znak zapylania.
- W 1953 roku nowy właściciel odkrył na strychu skrytkę, a w mej kilkaset starych

ż

ydowskich książek. Przekazał je milicji, a ta bibliotece gminnej. Sprawdziłem też, że już ich tam

nie ma. Oddano je do śydowskiego Instytutu Historycznego w Warszawie.

- Co jeszcze?
- Kilku mężczyzn aresztowano za handel walutą i złotem. Nie wiem, czy pochodziły one z

jakichś odkrytych depozytów, ale przepisałem ich adresy...

- Czyli łącznie być może sześć miejsc ukrycia - mruknąłem... - Albo i mniej, jeśli tamci

podzielili się na przykład złotem znalezionym w jednym miejscu...

Naniosłem adresy na plan.
- Stary fryzjer opowiedział mi, że koło chederu mieszkał jeden człowiek i któregoś dnia po

prostu zniknął. Ktoś z sąsiadów się zaniepokoił, wyważono drzwi i znaleziono tylko dziurę w
ś

cianie i pustą przedwojenną puszkę po herbacie.

- Czyli coś wydobył i na wszelki wypadek się wyprowadził - mruknąłem. - Koło chederu -

zaznaczyłem kółeczko wokół budynku synagogi i przyległej do niej dawnej szkoły żydowskiej.

Wziąłem flamaster innego koloru i staranie zaznaczyłem wszystkie budynki i parcele należące

do Wurstów.

- No i co? - Sławek zajrzał mi przez ramię.
- Niewiele - westchnąłem. - Jeden z ludzi aresztowanych za posiadanie złota mieszkał w

domu, który kiedyś należał do właściciela kamieniołomu.

- Ale nie wiemy nawet, czy znalazł to u siebie w domu - chłopiec poskrobał się po nosie. - A

na co pan liczył?

Sądziłem, że może naniesienie wszystkich skrytek na plan utworzy jakiś znak graficzny, na

przykład gwiazdę Dawida i wtedy będzie można znaleźć kolejne depozyty na jej ramionach.

- O rany - zdumiał się. - Czy to w ogóle możliwe?
- śydzi lubili tego rodzaju zagadki i rebusy. Ale nie zaprowadziło nas to do celu...

background image

29

Milczeliśmy przez chwilę.
- Jesteśmy w kropce? - zapytał.
- Chwilowo - westchnąłem. - Zupełnie nie wiem, jak to ugryźć.
- Jest jeszcze jedna ciekawa informacja - powiedział. - Ale nie wiem, czy wiąże się jakoś z

pańskimi poszukiwaniami.

- Tak?
- W latach sześćdziesiątych, jak budowali sklep, znaleźli loch prowadzący pod Rynek, a na

jego końcu piwnicę, gdzie w czasie wojny ukrywali się śydzi - powiedział. - Ale wejście
zamurowali. Ech - uderzył się pięścią po kolanie - coś takiego sobie zwiedzić...

- Sądzisz, że to ciekawe? - zainteresowałem się. - Jak to odkryli, to na pewno zabrali

wszystko, co jeszcze cennego tam zostało...

- Ale to kawał historii i to jaki ciekawy - westchnął. - Musieli o wszystko bardzo sprytnie

urządzić, żeby przetrwać pod ziemią tyle czasu... Fascynujące by to było.

- Zdjąłem z gwoździa klucz do piwnicy.
- Chodź - powiedziałem. - Pójdziemy na wycieczkę. W nagrodę za dane, które zdobyłeś,

dobra wróżka, a właściwe ja w jej zastępstwie spełnię jedno twoje marzenie...


- Tak się zastanawiam - powiedział, gdy wynurzyliśmy się z lochów - jak pan myśli... Czy te

piwnice...

- Głębokie piwnice w miastach, przez które przebiegają szlaki handlowe, to zupełnie

normalna rzecz - wyjaśniłem. - Ta pod Rynkiem zapewne należała do jakiegoś kupca, ale nie
wszyscy o niej wiedzieli, dzięki temu można ją było zamienić w kryjówkę.

- Tunel wykuty w skale z piwnic pańskiej kwatery... Wurstowie mieli pewnie odpowiedni

sprzęt.

- Masz rację - przyznałem. - Też mi to chodziło po głowie. Ostatecznie oni próbowali uciec

na Wschód, ale ich robotnicy pewnie zostali na miejscu. Pod nieobecność pryncypała mogli używać
jego narzędzi, posiadali też wiedzę, jak wykonać tego typu prace. Myślę, że drążenie tuneli zaczęto
nie wcześniej niż około 1940 roku. Niemcy zaraz po wkroczeniu rozlepiali specjalne proklamacje
skierowane do polskich śydów, w których zapewniali ich, że Trzecia Rzesza otoczy ich opieką i
zapewni pełną ochronę prawną.

- Ale od początku zamierzali ich wymordować?
- Trudno powiedzieć, czy planowano to od samego początku. Nie zachowały się niestety

stosowne dokumenty. Może planowali ich przesiedlić gdzieś na podbite tereny ZSRR i tam używać
do zagospodarowania tych ziem? Tak czy inaczej już od pierwszych chwil cel Niemców był jasny,
obrabować i obrócić w niewolników cały ten naród. Później widocznie doszli do wniosku, że
lepszymi niewolnikami będą Polacy i inne narody słowiańskie, a śydów trzeba wymordować...

- Czyli rozlepili te obwieszczenia tylko dla zamaskowania swoich prawdziwych planów?
- Tak. Na nieszczęście wielu w to uwierzyło. Potem zaczęły się represje, ale aż do zamknięcia

w gettach, a może nawet i później mogli się łudzić, że przeżyją wojnę.

- Ci najinteligentniejsi się domyślali.
- Tak, ale niewielu współbraci im uwierzyło. Jeszcze jadąc do obozów zagłady niektórzy

łudzili się, że faktycznie zostaną przesiedleni i będą zgodnie z zapewnieniami Niemców pracować
w rolnictwie...

- Tak pomyślałem, że gdyby tę kryjówkę Wurstowie przygotowali jeszcze przed wojną, to

podobnie mogliby przygotować i zamaskować składy, gdzie zgromadzili skarby i zabytki dla
muzeum.

- Bardzo dobrze kombinujesz - pochwaliłem. - Ale przypuszczam, że raczej za każdym razem

wejście maskowaliby w inny sposób, żeby w razie częściowej dekonspiracji nie zdradzić Niemcom,
jak szukać kolejnych kryjówek łub skrytek.

Zrobiło się już późno, więc odprowadziłem Sławka kawałek. Wróciłem na kwaterę, wszedłem

do pokoju i popatrzyłem na wypełniony śmieciami kubeł. Co z tym fantem zrobić? Zapukałem
obok. Otworzył mi Marek. Wyjaśniłem mu, jaki mam problem.

background image

30

- Śmieci? - zdziwił się. - Na podwórzu jest kontener na odpadki, a obok jeszcze jeden na

makulaturę. Puszki i butelki można stawiać obok, przychodzi po to jakiś facet. Selekcja odpadów w
naszym miasteczku dopiero się zaczyna...

Podziękowałem mu za informacje i z wiaderkiem w ręce zszedłem na podwórze. Śmieci

wrzuciłem do kontenera, a potem podniosłem pokrywę zbiornika na makulaturę, żeby dorzucić
przeczytane już gazety. I nagle zamarłem głęboko zaskoczony. Spod stosu rozmaitych papierowych
ś

mieci sterczało kilka kartek z jakimiś notatkami. Bezwiednie sięgnąłem po nie dłonią i zatkało

mnie.

Maszynopis wystąpienia, które pan Sebastian miał wygłosić na posiedzeniu rady gminy

przepadł bez śladu, skradziony przez pierwszą lub drugą grupę złodziei, a tymczasem... Tymczasem
trzymałem w dłoni bardzo dokładne notatki lub nawet brudnopis tego referatu!

Porwałem go jak najcenniejszy skarb i pospiesznie wryłem siew stosy papieru, szukając

kolejnych kartek zapisanych ręką nauczyciela. Niestety, nic więcej nie znalazłem.

Powinienem zanieść to natychmiast na posterunek, ale doszedłem do wniosku, że nic się nie

stanie, jeśli najpierw przez pół godzinki nacieszę, się tym w samotności. Referat napisany był
piękną, niezwykle czystą polszczyzną. Cały tekst był pokreślony i pobazgrany - autor wielokrotnie
cyzelował każde zdanie, żeby wygłaszane zabrzmiało jak najlepiej. Wczytałem się w treść.

Sugestie, których chciał udzielić kolegom radnym częściowo już znałem. Budowa parkingu

na Rynku, likwidacja tego po drugiej stronie góry, wytyczenie ścieżki z miasteczka na zamek,
budowa schodów na bardziej stromych odcinkach oraz poręczy, otwarcie w starym chederze
muzeum prezentującego geologię i historię regionu, jego szatę roślinną i faunę... Ludzie
gospodarujący obecnie przy tamtej drodze na zamek mieli otrzymać w pierwszej kolejności prawo
do wydzierżawienia pawilonów, które planował postawić w pierzei placu. Nawet o tym pomyślał.

Przebiegłem tych kilka akapitów wzrokiem i dotarłem do rozdziału „źródła finansowania

inwestycji”. Serce zabiło mi mocniej. Punkt pierwszy: sprzedaż terenów na podzamczu, punkt
drugi: fundusze unijne. Był realistą twardo stąpającym po ziemi. Nie bardzo na to liczył, bo zbył
sprawę kilkoma ogólnikami - chciał, by ktoś to dokładniej sprawdził. Punkt trzeci miał zagadkowy
tytuł: „złota dziura”. Serce uderzyło mi mocniej, gdy przewracałem kartkę i prawie stanęło, gdy po
drugiej stronie zobaczyłem tylko biel papieru.

Dlaczego nie napisał najważniejszego? Czyżby nie zdążył? Zadzwonił telefon, poszedł na

górę, oberwał w głowę... Nie, do licha, to przecież tylko brudnopis. Może w czystopisie to
rozwinął? A może zaczął notować na innej kartce i użył jej do rozpalenia w piecu? Poczułem
dławiąca mnie wściekłość. Być o krok od rozwiązania zagadki i nagle zobaczyć pustkę...

- „Złota dziura” - powtórzyłem na głos. - Co to, u diabła, może znaczyć?
Coś uderzyło o wykładzinę. Oderwałem wzrok od papierów. Na podłodze leżała plastykowa

torebka z kamykami. Przyczepiono do niej krótki sznurek oplatający ciasno zwitek papieru.
Zagadkową przesyłkę wrzucono najwyraźniej przez uchylone okno. Rzuciłem się do parapetu i
wyjrzałem, ale zaułek był już pusty. Rozwinąłem papier. Nadawca nie popisał się kwiecistością
epistolarnego stylu... Fragment mapy sztabówki, na niej zaznaczony czerwony krzyżyk i godzina:
21:15, a poniżej biegła jedna linijka tekstu:


Zapraszamy na szczerą rozmową. Prosimy o samotne przybycie.

Popatrzyłem na zegarek. Mam trzydzieści minut Wyjąłem z walizki pistolet gazowy,

rozkręciłem go, wyczyściłem, oddałem suchy strzał. Potem wyciągnąłem z walizki specjalny kask
ś

ciśle przylegający do głowy, robiony na miarę. Założyłem, na to naciągnąłem czapkę. Przejrzałem

się w lustrze. Pasował doskonale, nie było go praktycznie widać. Cóż, oberwałem w życiu tyle razy
po głowie, że szczerze powiedziawszy, miałem już dosyć. W dziurki w nosie wsunąłem specjalne
filtry. Jeśli strzelą do mnie gazem, będę mógł bez problemu oddychać, pochłaniacz zatrzyma
cząsteczki nitrochlorobenzenu, a jeśli trzeba, to nawet bardziej zjadliwych substancji. No i
oczywiście oczy. Założyłem antyterrorystyczne szkła kontaktowe. Kuli wprawdzie nie zatrzymają,
ale przed gazem czy kwasem zabezpieczą. Jeszcze tylko kamizelka kuloodporna i byłem gotów.

background image

31

Na miejsce spotkania nie miałem daleko. Kierując się strzępem mapy, pojechałem drogą,

minąłem wioskę, zaparkowałem, a potem świecąc sobie latarką ruszyłem ścieżką prowadzącą do
lasów porastających zbocza góry Miedzianki. To właśnie w tej okolicy kręcono w latach
pięćdziesiątych film „Tajemnica dzikiego szybu”, oparty na powieści Edmunda Niziurskiego
„Księga urwisów”. Teraz po ciemku mogłem się tylko domyślać szczegółów topograficznych...

Miejsce spotkania okazało się niewielką chatką stojącą na mikroskopijnej polance.

Obszedłem ją wokoło. Pusto, cicho, ani żywego ducha... Oświetliłem latarką gnijące i wypróchniałe
belki ścian. Ten dom od dziesięcioleci nie był zamieszkany. Zapukałem do starych spaczonych
drzwi, potem nacisnąłem klamkę. Były otwarte. W dużej izbie o pozarywanej podłodze było pusto.
Na parapecie leżał tylko samotny radiotelefon strasznie archaicznego typu. Podszedłem i ująłem go
w dłoń. A potem przyłożyłem do ucha.

- Halo? - zagadnąłem.
- Witamy szanownego pana - głos ginął wśród trzasków, jakość odbioru była fatalna. - Na

wstępie zadamy pytanie, które strasznie nas nurtuje. Czego pan tu szuka?

- A co was to obchodzi?
- Sądziliśmy, że jest pan policyjnym detektywem przysłanym w te strony dla rozwikłania

zagadki wypadku pana Sebastiana. Ale nie jest pan...

- A gdybym był, sądzicie, że zdekonspirowałbym się pierwszym lepszym facetom, którzy

nawet nie chcą pokazać swoich twarzy? Kim jesteście? - doszedłem do wniosku, że teraz moja kolej
zadać kilka pytań.

- To my włamaliśmy się do mieszkania pana Sebastiana - powiedział mój tajemniczy

rozmówca.

- Każdy tak może powiedzieć.
- Wycięliśmy dziurę w szybie, weszliśmy po drabinie. Zabraliśmy trzy książki.
Mówił prawdę. Chyba. O dziurze w szybie mogli się dowiedzieć, ale nie sadzę, by policja

sypnęła się z informacją o zniknięciu kilku książek...

- Kradzieże to bardzo brzydka rzecz, wiec może je oddacie?
- Oczywiście, nie jesteśmy złodziejami. Ale tylko i wyłącznie właścicielowi. Do rąk

własnych.

Muszę przyznać, że mnie zaintrygował.
- A po co je zabraliście? - zapytałem. - Nie prościej pożyczyć w bibliotece albo kupić w

antykwariacie?

Liczyłem, że powie coś, co naprowadzi mnie na trop i pozwoli choćby w przybliżeniu ustalić,

jakie tytuły zabrali.

- Można powiedzieć że ukryliśmy je, by nie wpadły w niepowołane ręce - padła pełna

godności odpowiedz. - Zabezpieczyliśmy także konspekt jego wystąpienia przed radą gminy.

- Ekstra - mruknąłem. - Można powiedzieć, że wszystko znalazło się w dobrych rękach... -

zakpiłem.

- Coś w tym guście - przyznał. - Zakładając, że jest pan detektywem, zapytamy, po co pan tu

przyjechał? Bo nam się wydaje, że widelec ze złota ma z tym coś wspólnego. A w każdym razie
interesuje pana bardziej niż wypadek naszego przyjaciela.

- Bez komentarza - warknąłem. - Wiecie coś na temat tego wypadku?
- Niewiele, podejrzewamy tylko, że to nie był wypadek. A wracając do tematu, mamy jeszcze

jedną teorię. Być może przybywa pan z ministerstwa, a przyciągnęła tu pana sprawa „złotej dziury”.

- Czego? - zdumiałem się.
- Na razie wystarczy. Spróbujemy pana sprawdzić i jeśli będzie potrzeba, porozmawiamy

znowu. Proszę wyłączyć radiotelefon i zostawić na parapecie.

Rozłączył się. Odłożyłem aparat na miejsce i wyszedłem z chatki. Poszedłem kawałek drogą,

ale potem zanurkowałem w krzaki i obszedłem budyneczek od tyłu. Przyczaiłem się w krzakach.
Założyłem noktowizor i czekałem.

Po kilku godzinach trwania w zasadzce zrezygnowałem. Byłem kompletnie przemarznięty.

Powlokłem się na kwaterę. Usiłowałem w myślach rozwikłać zagadkową rozmowę. Jacyś

background image

32

przyjaciele nauczyciela, dowiedziawszy się, że uległ wypadkowi, włamali się do jego mieszkania i
zabrali materiały, aby nie wpadły w ręce wrogów...

Ale coś nie dawało mi spokoju. Ci rzekomi przyjaciele musieli wycinać dziurę w oknie,

podczas gdy wrogowie po prostu otworzyli sobie zamek kluczem? Co on jeszcze powiedział?
„Złota dziura”? Ta sama nazwa padła przecież w referacie przygotowywanym przez nauczyciela...

Zalogowałem się do Internetu i połączyłem z archiwum ministerstwa. Złożyłem zamówienie

na możliwie dokładną mapę sztabową okolicy. Przeczucie mnie nic myliło! Faktycznie na stoku
góry Miedzianki znajdowało się stare wyrobisko, zwane „złotą studnią”...

Dochodziła północ. Wyciągnąłem specjalistyczny przewodnik po okolicy Kielc i zacząłem w

nim grzebać. Pierwsze prace na Miedziance podjęto już w epoce brązu. Nasi przodkowie widać
wiedzieli, że z zielonych kamieni można wytopić cenny metal... Jednak prawdziwa eksploatacja
miedzi zaczęła się dopiero w średniowieczu. Za Kazimierza Jagiellończyka powstały w okolicy
dwie pierwsze huty miedzi, a 1564 roku w „Lustracji starostwa chęcińskiego” wspomniano
zarówno wieś Miedziankę Jak i kopalnie znajdujące się na Miedziance i Ołowiance.

- Ołów - mruknąłem - A może i złoto, i miedź, a kto wie, czy razem z nią nie wydobywano i

srebra... Zaczyna się robić ciekawie.

background image

33

ROZDZIAŁ SIÓDMY

PORANEK W ARCHIWUM • PRACE GÓRNICZE NA MIEDZIANCE • CZYM JEST

„ZŁOTA STUDNIA”? • RUDY OŁOWIU • KOPALNIE ZŁOTA • STARY SZYB • DO

CZEGO MOśNA WYKORZYSTAĆ SZKOŁĘ? • KOPALNIA BRACI ŁASZCZYŃSKICH •

PRÓBY ZŁOTA

Rano pojechałem do Kielc pogrzebać w archiwum. Tego dnia nie miałem wykładu, więc aż

do czternastej grzebałem w stosach pożółkłych papierzysk i mikrofilmów.

Dogrzebałem się dokumentów z czasów Zygmunta III Wazy, w tym okresie łatwiej dostępne

ż

yły miedzi skończyły się i podjęto prace mające na celu uzyskanie dostępu do leżących w głębi

masywu. Góra okazała się wewnątrz bardzo mokra, górnicy musieli kuć sztolnie odwadniające u jej
podnóża... W połowie XVIII wieku próbowano podjąć zarzucone prace, jednak próba ta nie
powiodła się. Także próby zainicjowane przez Stanisława Augusta Poniatowskiego spaliły na
panewce. Dopiero gdy region ten znalazł się pod panowaniem Austriaków, podjęli oni udane prace
górnicze, wykuwając sztolnie świętego Antoniego i świętej Teresy, kopalnie ponownie zamknięto
w 1922 roku, ale przed pierwszą wojną światową eksploatację podjęto na nowo. Z krótkimi
przerwami wydobywano rudy aż do lat pięćdziesiątych... „Złotą studnię” wspominano kilka razy,
tak nazywał się jeden z szybów, jednak nigdzie nie podawano jego dokładnej lokalizacji.

Wróciłem na kwaterę. Właśnie oglądałem sztabową mapę okolicy przysłaną z ministerstwa

kurierem, gdy ktoś zapukał do drzwi. Sławek.

- Świetnie, że jesteś - uśmiechnąłem się. - Bo mam pytanie... Kojarzysz sztolnię zwaną złotą

studnią?

- Jasne. To na Miedziance. Tylko to nie sztolnia, ale szyb, paskudnie głęboka dziura w głąb

ziemi - wyjaśnił.

- Możesz mnie tam zaprowadzić?
- To spory kawałek...
- Mam przecież samochód.
Pojechaliśmy. Zaparkowałem na skraju lasu, chyba niedaleko od chatki, w której wczoraj

odbyłem tajemniczą rozmowę.

- Dalej musimy iść pieszo - powiedział Sławek.
Było wilgotno, ale na szczęście przestało mżyć. Ruszyliśmy ścieżką przez las. Pomiędzy

drzewami było mroczno i nieprzyjemnie.

- Plus dziesięć stopni - mruknął mój przewodnik.
- Tak? - zdziwiłem się.
- Widać parę z ust, to znaczy, że jest plus dziesięć albo mniej - wyjaśnił uczenie.
Podejście było dość strome, momentami ślizgaliśmy się w błocie. Podniosłem z ziemi

kawałek szaroczarnego kamienia.

- Oho, zaczyna się robić ciekawie - powiedziałem.
- Co pan znalazł?
- To galena, ruda ołowiu - wyjaśniłem. - To ciężki metal, w układzie okresowym jest

niedaleko od złota. Złoża tych dwóch metali czasem współwystępują.

- Zastanawiałem się nad tym - przyznał. - „Złota studnia” to dawny szyb kopalni. Przyjmijmy,

ż

e w średniowieczu wydobywano tu kruszec. Ale skoro zaprzestano, to znaczy chyba, że złoże się

wyczerpało? Chociaż może taki poszukiwacz jak ja zdołałby coś tam jeszcze wyskrobać...

- Nie wiem - uśmiechnąłem się. - Od czasów średniowiecza górnictwo złota przeszło bardzo

długą drogę. Oni dysponowali dwiema najprostszymi technikami wydobycia. Po pierwsze,
przepłukiwali złotonośne piaski...

- Jak na Dzikim Zachodzie? - upewnił się. - Miska, do niej kamienie i żwir z dna rzeki...
- Raczej muł i piasek. Wprawia się to w ruch wirowy, wtedy najcięższe frakcje opadają na

dno i po odrzuceniu odpadu zostaje cieniutka warstewka pyłu... Obecnie dodaje się tam trochę rtęci.
Złoto przykleja się do tego metalu, tworząc amalgamat. Wtedy na dnie zostaje kulka mieszaniny

background image

34

metali, z której po wyprażeniu odzyskuje się kruszec, którego przy normalnych, tradycyjnych
metodach płukania nie udałoby się wychwycić.

- Ciekawy sposób - mruknął. - Da się tu zastosować?
- Rtęć jest potwornie toksyczna. Tam, gdzie używa się jej do pozyskania żółtego metalu,

przyroda leczy potem rany przez dziesięciolecia... Poza tym to inny rodzaj złoża. Jeśli jest tu złoto,
to w postaci okruchów tkwiących w rodzimej skale.

- A druga metoda stosowana w średniowieczu?
- Szukanie żył złotonośnego kwarcu i rozbijanie brył dla uwolnienia samorodków... Tak

zapewne było tutaj.

- A potem żyła kwarcu się skończyła - wrócił do swojej tezy. - Więc i pan Sebastian nic by z

tego nie miał. Z próżnego i Salomon nie naleje...

- Opisałem ci metody średniowieczne - uśmiechnąłem się. - Dziś dysponujemy

nowoczesnymi technologiami pozyskiwania metali. To, co w oczach dawnego górnika było
bezwartościowe, my możemy uznać za cenne i bogate złoże. Na świecie eksploatuje się pokłady,
gdzie z tony skały uzyskuje się na przykład 5 gramów kruszcu. Jeśli pan Sebastian zbadał kopalnie i
stwierdził, że są w niej żyły zawierające na przykład 25 gramów na tonę... W XV wieku po taki
kamień nawet się nie schylano, dziś dla nas to bezcenny skarb.

- Rozumiem. Jak pan sądzi, to możliwe? Prawdziwa kopalnia złota w Polsce?
- Dlaczego nie?
- Jakoś tak dziwnie... Coś słyszałem, że na Śląsku ludzie płuczą w rzekach, ale tylko

amatorsko. Albo dla podratowania dziurawego budżetu domowego, kiedy są na bezrobociu. W
każdym razie fortun się na tym chyba nie dorobili.

- Kopalni z prawdziwego zdarzenia nie posiadamy od mniej więcej pięćdziesięciu lat -

uśmiechnąłem się. - W połowie XX wieku zamknięto ostatnią. Nie pamiętam dokładnie, gdzie się
znajdowała. W zasadzie bardziej była to fabryczka niż prawdziwa kopalnia. W tamtej okolicy
występował bardzo rzadki pierwiastek arsenian złota. Przetwarzali go chemicznie, uzyskując złoto,
a jako odpad - arszenik. Co więcej, produkowano go w tak nieprawdopodobnej ilości, że nie było
co z mm robić. I to było jedna z przyczyn zamknięcia zakładu - zbyt duże były koszty utylizacji
powstającej przy produkcji trucizny...

- Zdumiewające... Jak pan sądzi, gmina dużo mogłaby zarobić na takiej kopalni? Oczywiście,

jeśli jest tu obiecujące złoże.

- Wszystko zależy od tego, jak bogate są pokłady. Sądzę, że byłyby to groszowe kwoty. Ale

gdyby to odpowiednio rozkręcić, rozreklamować... Nie brak bogatych snobów, którzy zapłaciliby
sporo za możliwość spędzenia jednego dnia z kilofem przy złotej żyle... Poza tym kwarc z
samorodkami kolekcjonerzy minerałów mogą kupić, płacąc lepiej niż za czysty kruszec.

- To gdzieś tutaj - rozejrzał się. - Musimy uważać, żeby nie wpaść. Dziura nie jest

zabezpieczona.

Jego ostrzeżenie nie było takie bezsensowne, jak mi się wydawało. Po kilkunastu minutach

bezowocnych poszukiwań faktycznie omal nie zwaliłem się do szybu. Pomiędzy drzewami ział w
ziemi paskudny lej, przechodzący w szyb może dwumetrowej średnicy.

Ująłem w dłoń niewielki otoczak i cisnąłem w ciemność. Liczyłem starannie mijające

sekundy, wreszcie naszych uszu dobiegło chlupnięcie.

- Wpadł do żąpia - mruknąłem. - Ta dziura ma jakieś 40 metrów głębokości.
- śąpia?
- Tak się w kopalni nazywa taką studnię wykutą pod szybem - wyjaśniłem. - Spływa tam

woda, potem sieją odpompowuje. Dzięki temu w chodnikach jest sucho.

- Sprytne - mruknął. - W średniowieczu też to stosowali?
Kiwnąłem głową.
- Mieli czasami cale boczne sztolnie służące do odprowadzania wody - wyjaśniłem. - Ich

resztki badają petroarcheolodzy i eksploratorzy w okolicach Złotoryi, Lwówka Śląskiego i innych
miejscowości.

Badałem wzrokiem ściółkę, patrzyłem na pnie drzew. Ruszyłem wolno, by zatoczyć koło

background image

35

wokół studni.

- Czego pan szuka?
- Wydaje się, że nikogo nie było tu od wielu miesięcy - powiedziałem. - Szukam jakichś

ś

ladów nauczyciela. Jeśli to faktycznie to miejsce, musiał prowadzić tu jakieś badania. Choćby

opuszczać się do szybu w poszukiwaniu żył i dla pozyskania próbek... Musiał gdzieś zaczepiać liny.

- Na przykład tu?
Miał naprawdę bystry wzrok. Na jednym z drzew wypatrzył spore otarcie kory. Oglądałem je

dłuższą chwilę. Cieniutkie nylonowe nitki powiewały na wietrze...

- Masz rację - przyznałem. - Tu zakładał sznur, a potem schodził w dół... Tam odkuwał

próbki, ale nie sądzę, żeby wszystkie chciał nieść do szkoły. Musiał dokonywać selekcji.

- Czyli gdzieś tu powinien leżeć stos kamieni, które obejrzał i wyrzucił? - upewnił się.
- I może większy głaz, na którym je rozbijał... - myślałem na głos.
Długo myszkowaliśmy po krzakach, ale bezskutecznie. Walały się tu różne odłamki

najwyraźniej pochodzące z głębi ziemi, jednak ich wygląd wskazywał, że spoczywają tu od
dziesięcioleci albo i dłużej...

- Może po prostu niepotrzebne kamienie wrzucał z powrotem do szybu - zasugerował. - Tak

byłoby najprościej. I poniekąd najekologiczniej.

- Niewykluczone - kiwnąłem głową. - Trzeba będzie się tam opuścić i trochę rozejrzeć. Nie

bardzo mi się to uśmiecha, ale nie ma innego wyjścia.

- Będę mógł iść z panem?
Zawahałem się na chwilę. To mogło być niebezpieczne, jednak z drugiej strony, czy

mógłbym mu odmówić? Od lat czekał na takie przygody.

- Nie jesteś przeszkolony we wspinaczce - mruknąłem. - Uprząż alpinistyczna... Myślę, że da

się zrobić, ale będziemy potrzebowali jeszcze kogoś, kto nas ubezpieczy i zostanie na powierzchni.
No i oczywiście musimy zdobyć odpowiedni sprzęt. Liny, karabińczyki, raki do butów. Jutro po
lekcjach podskoczę do Kielc. Sądzę, że mają tam sklep alpinistyczny.

- W Chęcinach w budowlanym są niezłe liny - zasugerował. - Takie grube...
- Potrzebuję solidnej linki rdzeniowej, zdolnej w razie czego utrzymać słonia...
Powłóczyłem się wokół szybu i pozbierałem kawałki kamieni. Wybierałem te o ostrych

krawędziach - odłupki. Pochodziły z głębi ziemi...

- Poddam je potem analizom - wyjaśniłem. - Jeśli w tych rudach jest złoto, może uda się

wykryć jego obecność?

Pogoda robiła się coraz gorsza. Niebo zaciągnęły ołowiane chmury. Wreszcie zarządziłem

odwrót.

- Czyli w sumie nic nie zdziałaliśmy - martwił się Sławek. - Znaleźliśmy „złotą studnię”, ale

w żaden sposób nie ugryźliśmy zagadki. Nie wiemy, dlaczego była istotnym elementem planów
nauczyciela... I chyba nie ma żadnego związku z widelcem.

- Zrobiliśmy krok we właściwym kierunku - uspokoiłem go. - Jeśli pan Sebastian odkrył tu

złoża, zdołamy je chyba namierzyć. Zwłaszcza że ci, którzy próbowali go zabić, też zechcą się do
tego dobrać, jak sądzę.

Pojechaliśmy do szkoły. Skoro pani Ewa zapraszała, żebym korzystał z jej pracowni

chemicznej, uznałem, że lepsza okazja już się nie trafi. Lekcje się już skończyły, tylko na parterze
prowadzono jakieś kursy wieczorowe dla dorosłych. Wziąłem klucze z pokoju nauczycielskiego.
Starannie umyłem przywiezione kamienie pod kranem i obejrzałem z zaciekawieniem. Szaroczarna
ciężka skała, niektóre bryłki przechodziły w zieleń lub siny granat.

- To chyba nie jest galena - rozważałem na głos. - Ani lazuryt.
- A co takiego? - zaciekawił się Sławek.
- Chyba jakiś metamorfit. Skała przeobrażona pod wpływem bardzo wysokiej temperatury -

wyjaśniłem. - Najlepiej byłoby wypolerować kawałek i obejrzeć... Skąd by tu wziąć szlifierkę?

- Przecież jesteśmy w szkole - Sławek uśmiechnął się łobuzersko. - W pracowni ZPT mamy

szlifierki, wiertarki, nawet tokarkę, gdyby była potrzebna. A pan jako nauczyciel może wziąć
klucze...

background image

36

Zeszliśmy

do

sekretariatu,

wziąłem

klucze

i

odszukałem

pracownię

zajęć

praktyczno-technicznych. Na jej zapleczu faktycznie stała potężna szlifierka. Włączyłem
przedpotopową machinę i zeszlifowałem głęboko jeden z kamieni.

Obejrzałem powierzchnię przez lupę. Próbka miała dziwną strukturę, składała się jakby ze

sklejonych ze sobą ziaren. Niektóre były prawie zupełnie zielone. Przekazałem obrobioną
powierzchnię młodemu współpracownikowi. Oglądał ją, podobnie jak ja, długo, uważnie i
badawczo.

- Siedzą w tym takie zielonkawe ziarenka - zauważył. - Czy to może być malachit?
- Albo coś podobnego. Na powierzchni szlifu nie widać żadnych śladów metalicznego złota,

nie ma też czerwonych plamek mogących wskazywać na istnienie jego związków. Ale w każdym
razie minerał ten zawiera dużo miedzi. Nie jestem geologiem, ale ostatecznie w życiu przez moje
ręce przeszły posążki wykonane z różnych kamieni...

- Miedź... Też cenny metal, ale to nie złoto - wyglądał na nieco rozczarowanego.
- Widzisz, w KGHM Polska Miedź przy okazji produkcji tego metalu odzyskuje się dużo

srebra. No i oczywiście naszego ulubionego żółtego metalu też.

- O, nie wiedziałem. Czyli w tym malachicie jest miedź, a w niej może być złoto?
- Tak. To niewykluczone.
- Jesteśmy w stanie to jakoś sprawdzić, czy trzeba wysyłać do laboratorium? - dopytywał się.
- Zaraz zobaczysz.
Starłem sporą bryłę na proszek. Zmiotłem go na szufelkę. W samochodzie miałem litrową

butlę odrdzewiacza. Przelałem go do plastykowego kubełka, dodałem kamienny pył. Wymieszałem
i odstawiłem, żeby mogła zajść reakcja chemiczna. W tym czasie przygotowałem sobie elektrody.

- Odrdzewiacz... Wyjaśni mi pan to?
- Oczywiście. Podstawowym składnikiem tego preparatu jest, sądząc po zapachu, kwas solny.

Liczę, że rozpuści związki chemiczne zawarte w rudzie i utworzy ich sole. Potem drogą elektrolizy
uzyskamy czysty metal... To powszechna dziś metoda uzyskania miedzi elektrolitycznej. Nawiasem
mówiąc, jako pierwszy na świecie na skalę przemysłową zastosował ją Stanisław Łaszczyński, ten
sam, który prowadził z bratem kopalnie na Miedziance.

- O, nie wiedziałem... A jak to robił?
- Wydzierżawił młyn na rzece i wykorzystał jej siłę do mielenia rudy na walcach. Uzyskany

pył rozpuszczał w rozgrzanym kwasie siarkowym i poddawał elektrolizie. Niestety, technologia
ówczesna była bardzo brudna, powstawało wiele odpadów, a do tego siarczany miedzi i skraplający
się kwas skaziły rzekę do tego stopnia, że wyginęły w niej raki.

- No, to nie za ciekawie - mruknął. - A teraz jest na to jakaś rada?
- Na pewno skutki dla środowiska są mniejsze - powiedziałem. - Ale nie mam pojęcia, jak

walczą ze skażeniem...

- Mam jedną wątpliwość - popatrzył na kolbę, w której kwas przegryzał mieliwo.
- Wal śmiało.
- Złoto, którego szukamy w tej rudzie, to szlachetny metal... Nie rozpuść i się w kwasie.
- W tej próbce jest w postaci związków chemicznych. Powinny się poddać. Zobaczymy.
Szkoła to fajne miejsce - zwłaszcza, jeśli ma się dostęp do wszystkich szafek w

pracowniach... Zanurzyłem elektrody w kwaśnej brei i puściłem prąd. Kolejna godzina. Zapadł już
zmrok, a ja ciągle pracowałem. Wyłowiłem druty. Pokryły się warstwą jasnoczerwonego metalu,
grubą mniej więcej na milimetr. Zneutralizowałem kwas i odstawiłem.

- Miedź - powiedział. - Co dalej?
W walizce miałem jubilerski zestaw do oznaczania prób złota i srebra. Kilkanaście butelek z

odpowiednio dobranymi mieszaninami kwasów.

- Jak to działa? - śądza wiedzy wprost nie pozwalała mu usiedzieć spokojnie.
- To bardzo proste - wyjaśniałem cierpliwie. - Złoto występuje w handlu w postaci wyrobów

jubilerskich lub monet. Jest bardzo miękkie, więc dla utwardzenia doprawiane jest innymi
metalami. Czyste złoto, tak zwane chirurgiczne albo dewizowe, ma próbę 999. To oznacza, że na
1000 części metalu 999 stanowi złoto, a 1 inne domieszki. Najczęściej pierścionki i inne ozdoby ze

background image

37

złota są trzeciej próby - 586.

- Czyli taki metal ma 586 części kruszcu i 414 innego metalu - domyślił się błyskawicznie.
- Zgadza się.
- A czego tam się dodaje?
- Rosjanie dodają głównie miedzi, dlatego ich złoto ma charakterystyczny czerwonawy kolor i

potocznie nazywa sieje dukatowym. Można też użyć niklu, wtedy uzyskujemy białe złoto, barwą
prawie nieróżniące się do srebra. Najczęściej używa się specjalnej mieszaniny metali. Próba 586 to
ostatnia, którą w Polsce stosuje się do wyrobów jubilerskich. Wyroby z gorszego stopu nie mogą
występować w obrocie handlowym.

- W Polsce...
- W Rosji czy na Bałkanach używa się słabszych, na przykład 333, a nawet 126...
- Trudno to nazwać złotem - uśmiechnął się. - Ale może wróćmy do tych flaszeczek, bo

przerwałem panu...

- Zawierają odpowiednio dobrane mieszaniny kwasów. Od najsilniejszych do coraz

słabszych. Bierzemy podejrzany przedmiot i puszczamy kroplomierzem po kropli... Jeśli puścimy
na przykład kroplę tego, ten jest najmocniejszy - pokazałem mu buteleczkę oznaczoną cyframi 999
- to każdy metal, który nie ma takiej próby, wejdzie w reakcję chemiczną i pojawią się na nim
czarne plamy.

- Sprytne! To którego użyjemy?
Sięgnąłem po ostatnią buteleczkę oznaczoną cyfrą 56.
- Jeśli to bardzo bogate złoże, to powinno być 5% złota w stopie - powiedziałem.
Niestety, metal niemal natychmiast pokrył się plamami.
- Nic z tego - mruknąłem rozczarowany jak diabli.
- Nie wyszło? - zmartwił się.
- Jest jeszcze jedna możliwość - uspokoiłem go. - Albo złota w miedzi jest mniej, a być może

masz rację i złoto nie uległo rozpuszczeniu. W takim razie zostało w tym... - wskazałem pojemnik
w którym rozpuszczaliśmy rudę.

Zlałem ostrożnie zneutralizowany kwas znad osadu. Umyłem ręce. Wpatrzyliśmy się w

zadumie w grubą na dwa palce warstwę błota na dnie kubełka.

- Szlam - mruknął. - Spróbujemy go przepłukać w misce, jak na Dzikim Zachodzie?
- Gdyby była tu wirówka, można by spróbować... - zastanawiałem się na głos. - Można też

zastosować technologię odzyskiwania złota rtęcią, tylko jest jeden problem.

- Toksyczna...
- To też. Ale chodziło mi raczej o to, że nie mamy rtęci.
- Może w pracowni fizycznej - podsunął.
- Niewykluczone, ale nie chcę grzebać kolegom po szafkach... Już i tak trochę przesadziłem.
- Czyli nic nie da się zrobić?
- A gdyby tak użyć wody królewskiej?
- Cóż to takiego?
- Mieszanina kwasów azotowego i siarkowego - tłumaczyłem. - Rozpuszcza złoto. Gdyby

przepłukać nią ten muł, a potem...

- Uzyskane sole metali rozpuścić i znowu elektroliza! - zapalił się do pomysłu.
- Potworna robota... Nie pamiętam proporcji mieszaniny, a chyba są bardzo ważne. Gdybym

się na tym trochę lepiej znał... - westchnąłem. - W miedzi może być nie tylko złoto.

- Wspomniał pan o srebrze.
- Owszem. Ale można tam znaleźć także wiele innych, bardzo cennych metali. Osm, iryd,

wanad, rod, itr, platynę...

background image

38

ROZDZIAŁ ÓSMY

KARTKA Z POGRÓśKAMI • MŚCICIEL ZE WSCHODU • NOWE TEORIE •

PRZYJACIELE PANA SEBASTIANA • WSPINACZKA PO STOKU GÓRY • ZWIEDZAM

ZAMEK

Wszedłem na posterunek. Piotr siedział za barierką i stukał w klawisze komputera.
- O - zdziwił się na mój widok. - Czyżby jakiś nowy trop?
- Tak - potwierdziłam.
- Ja też coś mam - powiedział. - W zasadzie nie powinienem pokazywać, ale... - zawahał się

na chwilę. - Może być ważne.

- Cóż to takiego?
- Dość niezwykła kartka pocztowa - wyjaśnił. - Przyszła do pana Sebastiana...
Podał mi kartonik zapakowany w foliową koszulkę. Technicy już nad tym pracowali, kartka

pokryta była odciskami palców.

- Ty łajdaku, nie myśl, że ujdzie ci to na sucho - odczytałem. - Adresowana faktycznie do

niego...

- Właśnie...
- Wysłana ze Lwowa - obejrzałem widoczek po drugiej stronie. - Tylko kiedy...
- Niestety, pieczątka zupełnie zamazana - westchnął.
- Doszła dopiero teraz, ale może ten, kto ją wysłał, to...
- To ten sam, który rozbił mu głowę - dokończył za mnie. - Też o tym pomyślałem. Ktoś

bardzo wściekły.

- Tylko z jakiego powodu? - zamyśliłem się, - Z tego, co usłyszałem o panu Sebastianie raczej

nie pasuje do niego taki paskudny epitet...

- Ano właśnie. - znowu westchnął.
- Co z odciskami palców?
- Zdjęte, zabezpieczone. Straszna plątanina. Zidentyfikowaliśmy jedną parę - naszego

listonosza. Inne mogą należeć do sortowaczy, ale te w centralnej części kartki, których jest
najwięcej - prawdopodobnie do nadawcy.

- Ale w kartotece nie figurują?
- Niestety, wysłaliśmy zapytanie na Ukrainę, ale nie liczymy specjalnie na odpowiedź. Nasze

archiwa nie są jeszcze do końca skomputeryzowane, a co dopiero ich...

- Rozumiem...
- Zwrócił pan uwagę na to pismo?
- Pisał Rosjanin lub Ukrainiec - powiedziałem. - Po polsku, ale krój niektórych liter wskazuje,

ż

e ten człowiek na co dzień używa cyrylicy. Tak mi się wydaje.

- Ja też doszedłem do podobnych wniosków.
- Może po prostu pochodzi z jakiegoś skupiska Polonii na terenie byłego ZSRR. Kultywują

język przodków i to często na skutek izolacji w dość archaicznych formach.

- To brzmi sensownie.
- Mściciel zza Bugu - mruknąłem. - Nie, to jakiś idiotyzm...
- Ale ktoś jednak najprawdopodobniej nauczycielowi rozbił głowę, a tu mamy jedyny ślad

kogoś, kto miał do niego jakiś. żal... A co panu udało się ustalić?

Zreferowałem szczegóły rozmowy z zagadkowymi „przyjaciółmi pana Sebastiana”.
- Włamali się, żeby uchronić jakieś książki przed rabunkiem - zadumał się posterunkowy. - A

to ci dopiero historia. Ale potwierdza pańską tezę, że mamy do czynienia z dwiema grupami,
których interesy są sprzeczne...

- Właśnie - westchnąłem....
- Najwyraźniej nie mają do mnie zaufania albo, mówiąc ściślej, do pana jako człowieka spoza

lokalnych układów mają większe... - zamyślił się.

- I też nie do końca - zauważyłem. - Podejrzewają, że zostałem tu przysłany, ale nie bardzo

background image

39

wiedzą, w jakim celu.

- Nieufność...
- Właśnie. Zresztą, co im pokażę? Legitymację ministerialną? Czy to im wystarczy?
- Kto wie... ale żeby im coś pokazać, najpierw trzeba ich odszukać. Jeśli zdobędzie pan ich

zaufanie, powiedzą, co tu jest grane i wtedy niewykluczone, że zdołamy popchnąć sprawę do
przodu.

- Hmm...
- Najwyraźniej wiedzą, kim jest ich przeciwnik, znają jego metody działań - i to doskonale,

skoro przewidzieli, że książki trzeba ukryć. Co więcej, wiedzieli, które mają znaczenie dla sprawy.

- A zatem musimy ich odnaleźć - westchnąłem.
- Jak by się pan do tego zabrał?
- Pójdę do chaty w lesie, zostawię kartkę z prośbą o spotkanie - podsunąłem. - Może

zaglądają tam od czasu do czasu. To jedyny punkt zaczepienia.

- A może zrobić jakąś prowokację, by wywabić ich z kryjówki? - rozważał. - Tylko jaką?
- Jeśli nasze podejrzenia są słuszne i nauczyciel znalazł tu żyłę złota, to mogą jej na wszelki

wypadek pilnować - myślałem na głos. - „Złota studnia” by pasowała, ale muszę ją zbadać
dokładniej. Może zresztą chodzi o inne miejsce.

- Różne nazwy - mruknął. - „Złota studnia” i „złota dziura”... Może chodzi o to samo, a może

i dwa różne miejsca. Szczerze powiedziawszy, nigdy o czymś takim nie słyszałem.

- Na sztabówkach też nie ma śladu - uzupełniłem. - Ale może to po prostu bardzo stara nazwa,

której nikt nie pamiętał już w chwili, gdy kartografowie robili wywiad wśród ludności, aby
wykreślić mapy...

- Książki o historii Chęcin - podsunął. - Te brakujące. Te, które „zabezpieczyli” nieznani nam

przyjaciele pana Sebastiana. Tam mógł to znaleźć. Z kim mógł się przyjaźnić?

- Latał na paralotni. Kto wie, może w Kielcach jest jakiś klub takich zapaleńców? Ma w

szafie wykrywacz metali. Poszukiwacze skarbów i militariów też często zrzeszają się w kluby.

- W okolicy nie ma chyba nic takiego. Coś bym o tym wiedział. Wie pan, jak to jest: przed

policjantem, który mieszka gdzieś na stałe niewiele rzeczy da się ukryć. Zazwyczaj od razu wiem,
kto kogo i za co, choć zdobycie dowodów czasem bywa bardzo trudne...

- Mógł nawiązać kontakty przez Internet. Nawet z ludźmi z drugiego końca Polski. Tego pan

nie wyśledzi.

- Ma pan rację. Ale nie możemy bez nakazu sądu przejrzeć jego korespondencji. A nakazu nie

dostaniemy, bo po pierwsze, nauczyciel żyje i prawdopodobnie w końcu odzyska przytomność, po
drugie, brak dowodów, że faktycznie ktoś mu rozbił głowę...

- Ech - westchnąłem. - Zastanawiam się, czy w ogóle jestem tu potrzebny.
- Dlaczego? - zdziwił się.
- Jeśli pan Sebastian odkrył złoże złota, to jego tajemniczy przyjaciele najwyraźniej wiedzą

gdzie. A zagadkowi wrogowie, nawet jeśli zlokalizowali to miejsce, to przecież nie ukradną kilku
tysięcy ton skały...

- Niby tak, ale z drugiej strony jest jeszcze ten średniowieczny widelec - westchnął. - Może

chodzi o złoże złota, a może o beczkę takich sztućców. Poza tym jego przyjaciele mogą nie
wiedzieć, gdzie jest kopalnia. Być może nie zostali wtajemniczeni w odkrycie.

- A kto wie, może tylko podają się za jego przyjaciół - uzupełniłem ponuro.
- Pan Sebastian jest w bardzo ciężkim stanie, a symptomy poprawy mogą być złudne!

Niezależnie od tego, czy wygrzebie się, czy nie, musimy poznać jego tajemnicę. I zabezpieczyć
odkrycie przed niepowołanymi, niezależnie od tego, czy chodzi o kopalnię, czy też o skrzynię ze
szczerozłotą zastawą...

- Ma pan rację - przyznałem.

Kolejny dzień pracy w szkole przeszedł jak z bicza strzelił. Już koło południa byłem wolny i

mogłem podjąć śledztwo... Do sąsiada miałem najbliżej, więc od niego zacząłem.

- Przyjaciele pana Sebastiana? - zastanowi! się Marek. - Oczywiście, odwiedzali go dość

background image

40

regularnie. Trzej studenci - może jego dawni uczniowie? Nie wiem.

- Byłbyś w stanie ich rozpoznać? - zaciekawiłem się.
- Jakbym gdzieś spotkał, to na pewno. Zresztą, widywałem ich w Chęcinach, nawet mi się

kłaniali. Wydaje mi się, że to mogą być ci, którzy odgrywają na zamku scenki dla turystów. Tak
myślę, bo raz jak do niego wpadli, to mieli przy sobie dwie szable.

- Scenki? - zdziwiłem się.
- Latem w ruinach warowni. Poprzebierani to za rycerzy, a to za dworzan z czasów królowej

Bony. Rąbią się mieczami lub szablami, a ludziska mają uciechę i coś rzucają do puszki -
powiedział.

- Jeśli studenci, to pewnie o tej porze roku mieszkają w Kielcach - rozważałem. - Ale może na

zamku dostanę jakiś namiar... O ile ktoś tam o tej porze roku w ogóle bywa...

Głos w radiotelefonie... Tak, mógł należeć do studenta. Aby dokonać włamania z wycięciem

szyby w oknie, też należało być dość wysportowanym.

- Teoretycznie mogą dojeżdżać z Kielc - zauważył. - To niedaleko, zaledwie kilkanaście

kilometrów. Chyba nie są miejscowi - kojarzyłbym ich zwidzenia.

- Fakt...
- Był jeszcze jeden, chyba dziadek tamtych - powiedział. - Jakiś staruszek z laską. Chyba raz

tu zaszedł z miesiąc temu, z nimi. Ale jego nie znam nawet z widzenia.

- Dziękuję za informacje. Jeszcze jedno pytanie - zatrzymałem się w drzwiach tknięty nagłą

myślą. - Mam w planach na popołudnie penetrowanie starego szybu. Będzie ze mną jeden uczeń,
ale przydałby się nam jeszcze ktoś...

- Jasne - ucieszył się. - Z przyjemnością się z wami wybiorę.
- Wyruszymy po obiedzie...
- Świetnie. Będę w domu, wystarczy, że zapukasz.

Sławek miał wpaść po lekcjach, czyli około piętnastej. Korzystając z chwili wolnego czasu,

ruszyłem zwiedzić zamek. Do tej pory mury warowni górującej nad miasteczkiem widziałem
wyłącznie z dołu... Na wierzchołek prowadziły trzy ścieżki. Jedna z miasteczka, nielegalna i
pozagradzana, dwie od drugiej strony - jedna szersza, wijąca się leniwie, druga bardziej stroma,
wiodąca ostro pod górę.

Zawsze lubiłem trudniejsze drogi. Maszerowałem patrząc odruchowo pod nogi. Kamienie z

szarego łupku, poprzerastane krystalicznymi żyłkami kwarcu, to znów odłamki piaskowca i
twardego wapienia... Jesienny las na zboczach góry wyglądał pięknie...

Stok wzgórza nie wszędzie był naturalny. Zauważyłem ślady dawnych kamieniołomów.

Widocznie twórcy warowni wydobywali kamień do jej wzniesienia na miejscu. Był w tym głęboki
sens. Z jednej strony - nie musieli transportować daleko budulca, z drugiej - łagodne stoki góry
zamieniały się przez to w niedostępne pionowe ściany skalne. Zadziwiła mnie prostota pomysłu i
mądrość naszych przodków.

Dotarłem do bramy, a właściwie furtki w południowym murze warowni. Metalowa krata była

lekko uchylona. Wszedłem na dziedziniec. Wnętrze, szczerze powiedziawszy, trochę mnie
rozczarowało. Za dość rozległym i kompletnie pustym majdanem wznosiła się środkowa baszta. Po
lewej stronie miałem basztę południową. Po środku majdanu była dziura w ziemi, głęboka na parę
metrów. Pewnie kiedyś znajdowała się tu studnia albo wejście do lochów. Obszedłem ją łukiem.
Mury zachowały się raczej dobrze, choć nie były wysokie. Popatrzyłem na leżące u stóp góry
Chęciny.

W tej części warowni wytyczono miejsce na ognisko. Kilka ławek otaczało krąg z kamieni.

Pewnie w lecie w czasie festynów było tu przyjemnie. Ale teraz, jesienią, wyglądało to
przygnębiająco. Przeszedłem na górny zamek. Baszta północna była udostępniona turystom.

Koło niej stał nieduży kiosk z pocztówkami oraz beczka na wodę. Niegdyś w tym końcu

twierdzy znajdował się nieduży budynek o bardzo grubych murach. Profesor Adolf
Szyszko-Bohusz, tworząc rekonstrukcję zamku, uznał go za kaplicę. Dziś uważa się, że popełnił
błąd, bo był tu tajny skarbiec polskich królów. Od czasów Władysława Łokietka do epoki królowej

background image

41

Bony przechowywano tu klejnoty koronne, skarby archidiecezji oraz fundusze państwa. Jak to
wyglądało? Patrząc na ściany wymurowane z kamienia trudno było wyobrazić sobie beczki z
dukatami, okute skrzynie mieszczące mieszki złota czy woreczki z pierścieniami...

Obecnie trwały tu jakieś prace budowlane. Widać zabezpieczano mury przed dalszą

degradacją. Na mój widok z kiosku wyszedł człowiek z bloczkiem biletów. Wysupłałem trzy złote i
wdrapałem się na szczyt baszty. Chciałem rozejrzeć się po okolicy, niestety tuman wilgotnej mgły
spowił mury... Zlazłem po metalowych schodkach.

- Przepraszam, mam pytanie - zagadnąłem człowieka z budki.
- Czym mogę służyć? - zainteresował się.
- Szukam jakichś namiarów na kilku młodych ludzi, którzy w sezonie robili tu pokazy

fechtunku.

- Nie mam pojęcia - pokręcił głową. - Pracowałem w lecie w Niemczech. Ale to była jakaś

prywatna inicjatywa. Chyba nawet nie mieli zarejestrowanej działalności gospodarczej. Jakaś
dziewczyna z nimi ponoć była - wysilił pamięć.

- Byli z Chęcin?
- Nie wiem. Może i tak... Raczej tak - poprawił się. - Nie sądzę, żeby komuś z Kielc chciało

się tu jeździć. Leniwy naród się zrobił...

Podziękowałem za te skąpe informacje i ruszyłem w dół. Kolejny dzień niebawem dobiegnie

końca... A ja ciągle nie natrafiłem na żaden cenny ślad. Najbardziej przygnębiał mnie bezsens mojej
pracy. Prowadziłem śledztwo, nie wiedząc, czy nauczyciel miał wypadek, czy było to celowe
działanie. Nie wiedząc, czy widelec znaleziono w skrytce, czy przypadkiem. Nie wiedząc, czy dwaj
zagadkowi śydzi mieli z tym cokolwiek wspólnego.

I wreszcie, w każdej chwili ranny nauczyciel mógł odzyskać przytomność...

background image

42

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

„ZŁOTA STUDNIA” • OPUSZCZAMY SIĘ DO SZYBU • ŚLADY NARZĘDZI •

ODKUWAM PRÓBKI • WSPINACZKA PO LINIE • TECHNIKA JEST DOBRA, ALE

NIEKIEDY ZAWODZI CZŁOWIEK

Zaparkowałem samochód, zaciągnąłem hamulec, pod każde koło podłożyłem drewniany

klocek, owinąłem dwa drzewa stalową linką i zaczepiłem ją do haka holowniczego.

- Ostrożności nigdy za wiele - mruknąłem.
W poprzek szybu położyliśmy belkę z przygotowanym już wcześniej bloczkiem. Założyłem

uprząż alpinistyczną.

- Zjadę pierwszy - wyjaśniłem. - Sławek obserwuje. Jeśli zauważę boczną sztolnię, daję błysk

latarką - wtedy zatrzymujesz wyciągarkę i oznaczasz głębokość.

- Jasne - nauczyciel kiwnął głową.
- Przypuszczalnie od głównego szybu odchodzi kilka chodników. Trudno powiedzieć, w

którym pan Sebastian prowadził swoje prace. Może natrafimy na jakieś ślady. Badanie zacznę od
samego dna, od najniższych pokładów.

- Dwa błyski latarki oznaczają, żeby wyciągnąć linę i teraz opuszczam się ja z kablem

telefonicznym - uzupełnił Sławek, patrząc w kartkę z instrukcjami.

- No, to do roboty.
Przyczepiłem się do linki dwoma karabińczykami. Kilka minut później zjeżdżałem w głąb

szybu. Pierwsza sztolnia odchodziła w bok na głębokości około piętnastu metrów. Druga była
dziesięć metrów niżej. Zjechałem aż do poziomu żąpia. Widać było tu wylot jeszcze jednej sztolni,
ale prawie w całości była zalana wodą. Dałem znać, żeby mnie podciągnęli. Kilka minut później
dołączył do mnie Sławek.

- Co jest tam na dole? - zapytał.
- Jeszcze jeden otwór - wyjaśniłem. -Ale wątpię, żeby nauczyciel go badał. Jest prawie cały

zalany wodą, pod sufitem zostało zaledwie kilkanaście centymetrów.

- Może miał maskę do nurkowania i butlę - podsunął.
Fakt, widziałem w jego szafie akwalung.
- Może. Ale nie wiem, czy pakował się w takie miejsce. Nurkowanie w jaskiniach wymaga

ogromnego doświadczenia i jest bardzo trudne technicznie. Zresztą pod wodą trudno by mu było
odkuć próbki - zgłosiłem wątpliwość. - Chociaż... Jest jesień i często padają deszcze. Górotwór
może być nasiąknięty.

- A latem poziom wody opada? - upewnił się.
- To możliwe.
Oświetliłem silnym halogenkiem strop. Chodnik sklepiono półkoliście, przypomniały mi się

korytarze podziemi kredowych w Chełmie. Długo badałem ściany.

- Czego pan szuka? - zapytał.
- Śladów narzędzi. Można by z nich wydedukować, kiedy powstały te tunele - wyjaśniłem.
- A po ich kształcie?
- Trudno ocenić. Przypuszczam, że mogą pochodzić z XVII lub XVIII wieku. Są podobne to

tych, które widziałem na przykład w Tatrach i Pieninach. Ale mogę się mylić. W takich małych
ośrodkach dawne metody wydobycia mogły utrzymać się bardzo długo.

- Tu trzeba by fachowca?
- Petroacheolodzy z pewnością sporządzili już masę ciekawych opracowań na ten temat.
Ruszyliśmy naprzód. Patrzyłem pod nogi, ale namulisko zdawało się być nietknięte ludzką

stopą od dziesięcioleci.

- Ciekawej kto był tu ostatnio i kiedy? - mruknął Sławek, którego widać nurtowały te same

pytania.

- Szukaj śladów, świeżych odprysków na ścianie - pouczyłem go. - W miejscach, gdzie

odkuto próbki powinny być ciut jaśniejsze plamy. Kując musiał mocniej zaprzeć się nogami o

background image

43

ziemię, więc może tam będą ślady...

Korytarz niebawem rozwidlił się. Nad naszymi głowami przemknął malutki nietoperz.
- W prawo czy w lewo?
- Badając lochy, zawsze idziesz w lewo. W ten sposób wyjdziesz z każdego labiryntu -

poradziłem.

- O, to może się przydać w grach komputerowych. W takich labiryntówkach ze strzelanką... -

puścił do mnie oko.

- Grywasz często? - zaciekawiłem się.
- Wcale. Szkoda mi czasu - odpowiedział poważnie. - Co z tego, że przejdę ileś poziomów,

skoro po kilku tygodniach pojawia się coś nowego i dawne triumfy przestają mieć jakiekolwiek
znaczenie... Straszna strata energii...

- Masz rację - przyznałem. - Ja też nazbyt cenię swój czas, by go w ten sposób trwonić.
Doszliśmy do końca korytarza. Odbiłem młotkiem geologicznym kilka kawałków skał.

Obejrzałem je w świetle latarki. Nic ciekawego. Szara skała, zielonkawe wtrącenia azurytu.

- Zbada się później - wyjaśniłem, chowając je do plecaczka. - Ale to, zdaje się, nic

specjalnego...

- W sumie dostaliśmy się tu, pokonując trudności techniczne, które niejednego by zatrzymały

- głośno rozważał Sławek - i jak gdyby nic z tego nie wynika.

- A na co liczyłeś?
- Szkielety górników, porzucone narzędzia, cokolwiek... Tajemnicze znaki na ścianach, może

stare lampy albo kaganki... A tu jest tak straszliwie pusto i nudno...

- Ludziom często się wydaje, że miejsca niedostępne, sztolnie, lochy czy jaskinie kryją jakieś

skarby. Tymczasem najczęściej okazuje się, że po prostu jest tam goła skala albo jakieś śmieci. Z
rzadka trafia się na kawałki złomu, które mogą być interesujące dla archeologów lub
kolekcjonerów, ale przeważnie nawet i na to nie można liczyć... Bywałem wielokrotnie w takich
miejscach i z reguły nic ciekawego nie udawało się znaleźć.

- Bo to, co cenne i ciekawe wynieśli już dawno ci, którzy byli tu przed nami, nawet jeśli od

ich pobytu minęło sto lat - domyślił się.

- Pierwotni użytkownicy żyli w czasach gdy przydawało się niemal wszystko. Puste butelki,

nawet stłuczone, uszkodzone lampy się naprawiało, pęknięte garnki szły do zdrutowania... A ci nasi
poprzednicy, eksploratorzy, wiesz, jak to jest, ludziom wszystko się przydaje. Jeśli nie do kolekcji,
to na złom czy na rozpałkę...

Drugi chodnik także zakończył się ślepo. Również tu nie widać było żadnych śladów

nauczyciela. Cofnęliśmy się do szybu. Spojrzałem na zegarek, prawie osiemnasta.

- Wyższą sztolnię zbadamy następnym razem - powiedziałem. - Dziś już trochę za późno.
Przypiąłem Sławka do linki. Podczepiłem telefon i zadzwoniłem na górę.
- Wracamy - powiedziałem do słuchawki.
Odpowiedziała mi cisza.
- Napadli go i porwali... - przestraszył się mój młody pomocnik. - A może tylko zasnął?
Widząc moje próżne wysiłki, pobladł nieco. Spojrzałem na kontrolkę. No tak, zostawiłem

urządzenie włączone i baterie wysiadły. Pokazałem mu i wyjaśniłem.

- Trzeba uważać - powiedziałem. - Technika psuje się czasami, ale częściej zawodzi

człowiek, w tym przypadku ja.

- Może jak będziemy krzyczeć, to nas usłyszy? - zastanawiał się.
- Jesteśmy tu trzy godziny. Myślę, że niedługo zorientuje się, że coś nas długo nie ma i zajrzy

do studni - uspokoiłem go. - Z drugiej strony, nie bardzo mi się chce siedzieć tu jeszcze na przykład
trzy kolejne godziny... Wlezę na górę po linie - powiedziałem z westchnieniem. - A potem
uruchomię wyciągarkę i wyjedziesz komfortowo.

- No dobra - mruknął.
Założyłem na stalówkę dwie tak zwane małpy i zacząłem się wspinać. Miałem do pokonania

dwadzieścia pięć metrów. Bywało gorzej... Co pięć metrów robiłem krótkie przerwy. Wreszcie
zziajany, mokry od potu i wody, która przez cała drogę kapała mi za kołnierz, wynurzyłem się z

background image

44

czeluści ziemi. Marek siedział w samochodzie i spokojnie czytał książkę. Na mój widok
wytrzeszczył oczy.

- Co się stało? - wykrztusił.
Wyjaśniłem, zaraz też wyciągnęliśmy na powierzchnię trzeciego członka zespołu

poszukiwawczego.

- I co tam ciekawego? - dopytywanie matematyk, gdy jechaliśmy do szkoły.
- Kilka kilogramów kamieni - potrząsnąłem plecakiem. - Trzeba będzie obejrzeć je na

spokojnie.

Pojechaliśmy na kwaterę. Badałem próbki powoli, starannie i dokładnie. Kilka większych

rozbiłem młotkiem. Marek i Sławek siedzieli i pili herbatę z wody zagotowanej na palniku. Przyszła
też pani Anna, przynosząc nam kawałek ciasta.

- Do licha - westchnąłem. - Nic z tego nie rozumiem.
- Nie ma złota? - zmartwił się matematyk.
- Ani na lekarstwo. Ani złota, ani żadnych jego związków, które potrafiłbym zidentyfikować -

westchnąłem. - Za to kupa zielonych plamek i sferuli. Malachit i jemu podobne minerały. Czyli
miedź. Kto wie, może to nawet bogate złoże, interesujące z przemysłowego punku widzenia, ale
ż

eby na tym zarobić, trzeba by zainwestować w budowę kopalni, infrastruktury do przeróbki rudy...

A to się chyba nie opłaci. Zresztą przemysł wydobywczy to przeważnie dewastacja całej okolicy.
Nie wiem, czy pan Sebastian...

- Z pewnością nie - pokręciła głową Anna - On kocha przyrodę. Uwielbiał się włóczyć po

okolicy. Z pewnością nie planował wystawienia w tej okolicy huty metali kolorowych.

- W takim razie „złotą studnię” musimy chyba skreślić z naszego rejestru miejsc podejrzanych

- rozważałem głośno. - Ale najpierw zbadam jeszcze ten najpłytszy chodnik.

- Jest sens? - zapytała.
- Cóż, w nauce najważniejsza jest konsekwencja - uśmiechnąłem się. - Francuska ekspedycja,

która szukała „Titanica”, przeszukała ogromny obszar i zniechęcona wycofała się. W dwa lata po
niej Robert Ballard natrafił na resztki wraka i stwierdził, że jego poprzednikom zabrakło głupich
300 metrów. Podobnie było z poszukiwaniami Pompejów - za pierwszym razem trafili nieomal w
ś

rodek miasta, ale trafili na kawałek wolny od zabudowy i doszli do wniosku, że się pomylili. Z

grobowcem Tutanchamona było znowu prawie tak samo. Howard Carter dwa razy zaczynał prace w
dobrym miejscu i dwa razy przenosił robotników w inne części doliny.

- Nie znam innych miejsc w okolicy, które nosiłyby podobną nazwę - powiedziała Anna. -

Ale w sąsiednich dolinach jest trochę starych wyrobisk.

- Są i kamieniołomy - dodał Marek. - Może warto się przyjrzeć urwiskom? To jakby

przekroje geologiczne okolicy.

- Wydaje mi się, że eksploatowano raczej miejsca, gdzie zalega gruby pokład jednorodnej

skały, ale kto wie? - poskrobałem się po głowie.

- Co robimy jutro? - zapytał Sławek.
- Badamy dalej - wzruszyłem ramionami. - Do skutku...
- A może... - chłopiec zawahał się. - Skrzynkę z widelcami ukryto w starej sztolni? Wurst

jako geolog na pewno interesował się takimi wyrobiskami. Mógł wybrać któreś na skrytkę...

- Kto wie? - zadumałem się.

background image

45

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

BADAMY KOLEJNĄ SZTOLNIĘ • KTO PRZEKOPAŁ ZAWAŁ? • UCIĘTA LINA •

WSPINACZKA • NIEOCZEKIWANA POMOC • CO WIDZIAŁ SŁAWEK? • ZAJADŁY

WRÓG I TAJEMNICZY PRZYJACIEL • MALACHIT

Kolejny dzień nauki szkolnej, niemal identyczny jak poprzedni. Jak ci nauczyciele to

wytrzymywali? Mnie straszliwa monotonia tego zajęcia wręcz obezwładniała. Na szczęście już o
czternastej byliśmy we trójkę wolni i mogliśmy przystąpić do dalszych badań.

Zjechaliśmy ekspresowo. Matematyk był nieco zielony na twarzy, ale udałem. że tego nie

widzę.

- Jak na pierwszy raz świetnie sobie radzisz - pochwaliłem go nieco na wyrost.
Sztolnia na tym poziomie była przestronniejsza i suchsza. Omiotłem ściany latarką. Ta sama

szara skała, tu i ówdzie wyłupane jakby niewielkie zagłębienia w ścianach.

- Inny rodzaj złoża - powiedziałem w zadumie.
- To znaczy?
- Tam na dole, jak mi się wydaje, wykuli chodniki poszukiwawcze. Tu szła eksploatacja pełną

gębą. Te dziury powstały w ten sposób, że wybierano ze skały partie zawierające więcej miedzi.
Tam są długie i proste tunele, a tu loch zwija się jak zaskroniec...

- Rozumiem. Szli za żyłą?
- Chyba tak. Przydałby nam się fachowiec od dawnego górnictwa lub chociaż literatura

fachowa... - zakręciliśmy i drogę zagrodził nam zawał.

- O do licha - mruknąłem.
Z bliska widać było, że ktoś zupełnie niedawno go pokonał. Pod ścianą przekopane było

wąskie przejście. Zabezpieczono je całkiem fachowo deskami

- Sebastian włożył strasznie dużo pracy - mruknął Marek. - Musiał poświęcić na to kilka

tygodni.

- Nie jestem pewien, czy to on - zastanawiałem się na głos. - - Te deski muszą tu tkwić od lat,

jeśli nie od dziesięcioleci. Zobacz choćby, jak zardzewiały gwoździe.

- No, nie wiem - poskrobał się po głowie. - Tu jest bardzo wilgotno. Korozja idzie bardzo

szybko.

- Chyba mimo wszystko nie aż tak...
Przeszliśmy zabezpieczony kawałek. Kilka komór wydobywczych, niski chodnik w bok i

jeszcze jeden, tym razem nieprzekopany zawał... Zbierałem kawałki skały, starając się, aby były
możliwie różnorodne. Wreszcie dałem sygnał do odwrotu. Dotarliśmy do sztolni. Uruchomiłem
telefon. Sygnału znowu nie było.

- Do diabła! - zakląłem.
Nauczyciel wyciągnął kabel z szybu.
- Jest przecięty - powiedział. - Liny też nie ma!
Nie mylił się. Utknęliśmy w pułapce.
- Zadzwonię do żony - powiedział - Niech sprowadzi policję. Boję się, że...
- Może nie być pola - ja też wyjąłem swój.
- Fakt, ani kreski... - ze złością schował komórkę do kieszeni. - A przecież widać niebo.
- Tak, ale skała wygłusza sygnał... A fala radiowa idzie poziomo. Twoja żona wiedziała,

gdzie pojechaliśmy, jeśli się nie pojawimy do kolacji, to z pewnością zaalarmuje odpowiednie
służby. Posiedzimy tu niedługo, kilka, najwyżej kilkanaście godzin. Martwi mnie jednak znikniecie
Sławka...

- Sądzisz, że został porwany?
- Wystawiliśmy go - walnąłem pięścią w skałę.
- Jak sądzisz, jest stąd inne wyjście? Może gdyby przekopać zawał w tej bocznej odnodze?
- Chyba nic to nie da, jesteśmy za głęboko... A wydostać się musimy.
Oświetliłem latarką szyb. Nie wyglądało to dobrze... Ale przecież wczoraj, mając linę

background image

46

zdołałem się stąd wydostać. To może uda się i bez liny?

- Mam w plecaku dziesięć haków alpinistycznych i młotek - powiedziałem. - Można by

spróbować: wbijać haki co pół metra i iść w górę.

- Starczy na jakieś pięć metrów - zauważył trzeźwo. - A co dalej?
- Są szczeliny, o które można zaczepić rękę albo stopę. Myślę, że nasz zapas haków, jeśli

będziemy ich oszczędnie używać, od biedy wystarczy.

Spojrzał w górę i w dół, a potem nerwy przeważyły, cofnął się w głąb chodnika i

zwymiotował.

- Spokojnie - uśmiechnąłem się, żeby podtrzymać go na duchu. - Sam pójdę i opuszczę linę

albo sprowadzę pomoc.

Opanował się z trudem.
- Przepraszam - jęknął.
- Nic się nie stało - powiedziałem. - Nie przejmuj się aż tak. Nic nam nie grozi. Jeśli dobrze

pójdzie, zaraz wracam z liną...

Przełożyłem haki do kieszeni na piersi. Linkę od rękojeści młotka owinąłem wokoło dłoni. I

byłem gotów. Złapałem się głębokiej szczeliny, wsadziłem nogę w otwór, zapewne służący kiedyś
do mocowania belki podtrzymującej podest i zrobiłem krok w bok. Pode mną otworzyła się próżnia.
Poczułem mrowienie na karku. Wyszukałem dłonią kolejny dobry uchwyt nieco wyżej. Nogą
namacałem półeczkę na wysokości mojego kolana i podciągnąłem się kawałek. Pierwsze pół metra
za mną. Jeszcze czternaście i pół.

Półka szła lekkim skosem w górę. Dwa kroki w bok i kolejne pół metra studni pokonane.

Obmacałem ścianę. Szczelina, ale pod złym kątem - nie utrzymałbym się. Obok pękniecie grubości
nitki. Z żalem poświęciłem pierwszy hak. Ale za to miałem się czego dobrze złapać. Matematyk już
się otrząsnął. Stał u wylotu chodnika i oświetlał mi drogę.

- Metr nad głową masz sporą dziurę - doradził.
- Dzięki.
Znalazłem kolejną podporę dla nogi i powolutku wywindowałem się w górę. Faktycznie

dziura umożliwiała dobre zaczepienie. Po chwili postawiłem stopę na haku, który wcześniej
wbiłem... No, to pierwsze dwa metry za mną. Może nawet dwa i pół? Ściana wokoło była prawie
dokładnie gładka. Poświęciłem drugi z cennych haków. Wsunąłem w pęknięcie i dobiłem
młotkiem. Oparłem stopę. śadnego uchwytu dla ręki. Trzeci hak... Trzy metry nad wylotem sztolni.
Zostało może dwanaście, może tylko dziesięć?

Zatrzymałem się na chwilę, żeby odpocząć.
- Nieźle ci idzie - pochwalił z dołu matematyk. - Oby tak dalej.
- Oby - westchnąłem.
Niezłe miejsce było nieco ponad metr ode mnie. Daleki krok nad przepaścią. Stanąłem w

rozkroku. Zmierzyłem wzrokiem odległość, wybiłem się i złapałem nowego uchwytu. Ryzyko
opłaciło się. Tu ściana była bardziej spękana. W szybkim tempie zrobiłem kolejne dwa metry w
górę, bez konieczności poświęcenia choćby jednego cennego haka! Znowu zrobiłem sobie krótką
przerwę - zmaganie się z grawitacją było strasznie wyczerpujące.

- Hej - rozległo się z góry.
Spojrzałem. Na tle nieba zobaczyłem głowę w kominiarce. Chwilę później obok mnie opadła

drabina linowa.

- Drapcie się - powiedział zagadkowy osobnik.
- Przepraszam, ale brakuje mi zaufania do zamaskowanych ludzi - burknąłem nie kryjąc

złości. - Co się stanie, jeśli wlezę na to, a tu nagle...

- Róbcie jak uważacie, ja idę - westchnął. - I jeszcze jedno - zatrzymał się na chwilę. - Szuka

pan w niewłaściwym miejscu, detektywie...

Zniknął. Nieufnie pociągnąłem za linki drabiny. Solidne, do tego chyba nieźle zaczepione.
- Co robimy? - zapytał z dołu Marek.
- Nie wiem - westchnąłem. - Jakoś trudno mi uwierzyć w bezinteresownych wybawców...
- To może przybij drabinę dwoma hakami do skały - poradził. - Nawet jeśli ją odetną od góry,

background image

47

to nie spadniemy do szybu.

- Niezły pomysł.
Bambusowe szczebelki kusiły.
- Hej - z góry dobiegł glos Sławka. - Czemu nie włazicie? Na górze bezpiecznie, tamten

poszedł.

- O, a ty gdzie się podziewałeś? - zdziwiłem się.
- Długa historia, zaraz opowiem...
- Drabina jest dobre zabezpieczona?
- Tak wygląda. Jest zamotana do drzewa, jak wcześniej nasza, ale chyba jeszcze ją oplączę

dodatkowo linką od wyciągarki. Tak na wszelki wypadek.

- Zuch chłopak - pochwaliłem.
Zniknął na chwilę i znowu się pojawił.
- Gotowe-zameldował.
Kilka minut później obaj stanęliśmy na powierzchni ziemi. Wyciągnęliśmy drabinkę i liny.
- Eksplorację „złotej studni” uważam za zakończoną niepowodzeniem - powiedziałem

poważnie. - A teraz opowiadaj, co tu się stało.

- Jak siedzieliście na dole, usłyszałem z daleka muzykę. Dudniło na pół lasu. A potem

ucichło. Wydedukowałem, że ktoś podjechał samochodem i zatrzymał się tam, gdzie my
poprzednio. Trochę mnie to zaniepokoiło, więc zamknąłem wehikuł i ulotniłem się w krzaki -
wskazał gestem gęstwinę jałowca.

- Bardzo rozsądnie - pochwaliłem.
- A ja się martwiłem, że stchórzyłem - popatrzył na mnie przepraszająco.
- Postąpiłeś słusznie - powiedziałem. - Nie ma sensu narażać się niepotrzebnie, gdy wróg ma

nad nami miażdżącą przewagę. Do walki należy stawać, gdy jest szansa na zwycięstwo. I co było
dalej? - zaciekawiłem się.

- Pojawili się dwaj kolesie w dresach.
- Poznałbyś ich?
- Mieli kominiarki na twarzach. Wyglądało na to, że spodziewali się na kogoś natknąć.

Przyszli na polanę, próbowali włamać się do samochodu. Najpierw dłubali przy zamku, potem
jeden próbował wybić szybę. Klęli przy tym straszliwie, ale z ich przekleństw dowiedziałem się, że
wiedzą, iż był ktoś jeszcze z wami. To znaczy mieli teorię, że część nas zeszła na dół, ale ktoś
został na górze - zupełnie się zaplątał.

- Rozumiem - uspokoiłem go.
- Wyciągnęli waszą linę i przecięli kabel, a potem zaczęli łazić po krzakach, widać mnie

szukali. Potem jeszcze próbowali przeciąć opony w samochodzie.

- Na szczęście lana guma, zupełnie jak w radzieckim czołgu - odetchnąłem z ulgą.
- Toteż im się nie udało, więc poszli. Jak schodzili z polany, ściągnęli kominiarki i wsadzili je

do kieszeni, ale byli daleko i tyłem. Tyle tylko zauważyłem, że obaj krótko obcięci i chyba
ciemnowłosi. A potem podudniło trochę i odjechali. Pomyślałem, że to pułapka i na wszelki
wypadek nie wyłaziłem z krzaków. I słusznie zrobiłem, bo przyjechał na rowerze ten dziwny koleś.

- Dziwny? - zapytałem.
- Ubrany był w jesienną panterkę i wojskowe spodnie. Chodził, jakby się skradał. Obejrzał

wasz samochód, zajrzał do lochu. Potem poszedł w krzaki i wrócił z drabinką sznurową. I opuścił ją
wam. Zaraz potem wsiadł na rower i odjechał - ale usłyszałem z daleka coś jakby dźwięk silniczka.

- Rozpoznałbyś go?
Pokręcił głową.
- Miał kapelusz zasłaniający twarz, a ja widziałem go głównie od tyłu... A zanim zajrzał do

studni, jeszcze naciągnął kominiarkę. Może się mylę, ale wyglądała identycznie jak u tamtych.

- Rower? - powtórzył Marek. - A może miał przy bagażniku taki mały silnik wspomagający?
Chłopiec przymknął oczy, jakby chciał sobie lepiej przypomnieć. Zastanawiał się długą

chwilę.

- Nie wiem - powiedział wreszcie. - Szczerze powiedziawszy, nie przyglądałem się. Są takie

background image

48

silniki? Nigdy nie widziałem - dodał tonem usprawiedliwienia.

- Są - wyjaśniłem. - Kosztują od ośmiuset złotych wzwyż. To fajna zabawka. Mocuje się w

zależności od modelu z przodu albo z tyłu. Pracują tak, że zaczepia się dodatkowy łańcuch do
zębatki, inne za pomocą rolek wspomagają samo koło... Lejesz litr benzyny i to wystarcza, żeby
przejechać około stu kilometrów. I to całkiem szybko, około czterdziestu kilometrów na godzinę.

- O rany - aż pokręcił głową ze zdumienia. - Muszę sobie kiedyś taki kupić.
- A zatem mamy tu zajadłego wroga i tajemniczego przyjaciela - rozważał matematyk.
Poczułem, że pytanie o silnik przy rowerze nie było przypadkowe. Mój sąsiad chyba domyślał

się tożsamości zagadkowego wybawiciela. Dlaczego nie dzielił się z nami podejrzeniami?

- Albo i zajadłego wroga, który do tego ma wspólnika udającego naszego przyjaciela -

uzupełniłem ponuro. - Wydaje mi się to zbyt „książkowe”. Czarny charakter i zamaskowany
jeździec. Zobaczcie, jak to wyglądało: my włazimy do szybu, pojawia się wróg, odcina linę, potem
przybywa nam na pomoc ten drugi.

- Ale skąd wrogowie wiedzieli, że będziemy tu buszować? - zadumał się Sławek. - Ja nikomu

nie mówiłem. Tylko wspomniałem rodzicom, że będę pokazywał panu okolicę, ale nie mówiłem
nawet, gdzie konkretnie pojedziemy.

Popatrzyłem na matematyka. Pokręcił przecząco głową. Czy mogłem mu ufać? W zasadzie

tak, ostatecznie został uwięziony razem ze mną. Z drugiej strony może celowo, żeby wzbudzić
moje zaufanie? Czułem, ze tkwię w samym środku skomplikowanej rozgrywki. I nic z tego nie
mogłem zrozumieć.

- Zastanawia mnie ten drugi - mruknąłem. - Skąd wiedział, że tamci wycięli nam takiego

psikusa? Bo przecież chyba ich nie śledził?

- A może ci w dresikach mają tu zainstalowany jakiś alarm, fotokomórkę czy coś -

zastanawiał się Sławek. - Zapikało im, przyjechali...

-Hmm - zadumałem się.
- A w samochodzie mają „pluskwę” i gdy ten w kapeluszu zobaczył, dokąd jadą...
- Stop - przerwałem jego dociekania. - Zanalizujmy to na spokojnie i na zimno. Twoja teoria

o alarmie ma ręce i nogi, ale...

- ...ma też jeden słaby punkt - uzupełnił matematyk. - Jeśli jest tu coś takiego, to przyjechaliby

już wczoraj. Trudno przypuścić, że coś im kazało przyjść tu w nocy i zainstalować alarm.

- Fakt - zasmucił się. - A jeśli czujnik jest założony w tej górnej sztolni i zadziałał dopiero,

gdy się tam zapuściliście?

- Ktoś tam pracował, przekopał zawał... - nauczyciel myślał głośno.
- Pokaż mi miejsce, skąd ten kapelusznik przyniósł drabinę - poleciłem Sławkowi. - Nie miał

jej ze sobą, a przecież drabiny nie rosną w lesie...

Przeszliśmy na skraj polany.
- To chyba ta kępa krzaków - powiedział, rozglądając się wokoło. - Głowy nie dam, ale

wydaje mi się...

Wszedłem pomiędzy kępy jeżyn. Potem zbadałem sąsiednią i jeszcze jedną. Leżał tu spory

głaz. Popukałem w niego, a potem bez wysiłku podniosłem i odłożyłem obok. Był pusty w środku,
zrobiono go z żywicy epoksydowej i opylono pyłem, żeby wyglądał naturalnie. Pod spodem
zawinięte w folie spoczywały dwie saperki, trzy oskardy, dwie archaiczne karbidowe lampy gór-
nicze, trzy kaski oraz kilka zwojów lin. Niezły zestaw sprzętu...

- Ktoś bada te sztolnie - powiedziałem w zadumie. - Ciekawe w jakim celu?
Pod linami leżała wypchana czymś parciana torba. Odpiąłem paski i zajrzałem do środka.

Była pełna kamieni. Wyjąłem jeden. Intensywnie zielony kolor nie budził moich wątpliwości.

- Malachit - zgadł nauczyciel.
- Tak. Te ułamki nawet od biedy nadają się do celów jubilerskich... Te graty należą do kogoś,

kto penetruje sztolnię, szukając ładnych kawałków tego zielonego kamienia... Coś sobie na tym
zarabia. Oczywiście musi się namęczyć, żeby znaleźć tak duże i na tyle czyste fragmenty, ale z
pewnością ma z tego jakiś gorsz... Może sobie tak dorabia, a może i z tego żyje? Trudno ocenić.

- Czyli ten zamaskowany i jego kumple mają tu taki mały terenowy magazyn sprzętu -

background image

49

mruknął Sławek. - A może działają na zlecenie nauczyciela? Może to ci jego przyjaciele, którzy
ukradli książki wchodząc przez okno?

- I ci sami, którzy w historycznych strojach fechtują się na zamku - dodałem. - Zaczyna mi się

to składać do kupy...

Odłożyłem torbę na miejsce, potem zwinąłem drabinkę, którą zamaskowany nam spuścił i

ukryłem ją pod sztucznym głazem.

Skoro to jego, niech tu zostanie na znak, że mamy czyste intencje - powiedziałem.
- Malachit to nie złoto - zafrasował się matematyk. - Ale może Sebastian sądził, że taka

kopalnia malachitu i jakiś warsztat do jego przeróbki będą stanowić dla gminy...

- Chyba nie - pokręciłem głową. - Jest go tu za mało i zbyt kiepskiej jakości. Poza tym z jego

tekstu wynikało raczej, że chodzi o złoto. Realne złoto, nie w sensie przenośni. Szukamy w złym
miejscu. To nie tutaj.

- To co robimy? - zadumał się Sławek.
- Wracamy do domu - zdecydowałem. - Jutro pomyślimy, gdzie można by jeszcze

pobuszować...

background image

50

ROZDZIAŁ JEDENASTY

ZAGADKOWY LIST Z LABORATORIUM • STARA PRÓBKA NIE WIADOMO SKĄD •

DAWNA KOPALNIA ZŁOTA? • WIDELEC PSUJE NAM TEORIĘ • SENSACYJNE

NAGRANIE

Pukanie do drzwi wyrwało mnie z zamyślenia. Otworzyłem. Listonosz.
- Pan Daniec? Przesyłka do pana - wręczył mi grubą kopertę z nadrukiem ministerstwa. -

Proszę pokwitować...

- Dziękuję.
- A to do... - zadumał się patrząc na pieczęcie zdobiące sąsiednie drzwi. - Trudno, zwrot

trzeba będzie zrobić.

Popatrzyłem na grubą kopertę w jego ręce. Pieczątka na niej wskazywała, że nadawcą jest

laboratorium dendrochronologiczne Instytutu Archeologii i Etnologii Kulturowej w Warszawie.

- Ja nie mam upoważnienia - wzruszyłem ramionami. - Chyba, żeby przekazać ten list

posterunkowemu Piotrowi Rogowskiemu - podsunąłem.

- Sądzi pan, że to może mieć znaczenie dla śledztwa? - poskrobał się po nosie.
- Tak mi się wydaje - powiedziałem.
- To w takim razie mu zaniosę. Tylko czy będzie mógł pokwitować?
- Nie będzie mógł do tego zajrzeć, bo przecież jest ustawa o ochronie tajemnicy

korespondencji...

- Tak źle i tak niedobrze - westchnął.
- Niech pan zrobi zwrot - poradziłem - A posterunkowemu powiem, żeby zadzwonił do

instytutu i zapytał, czy treść listu ma znaczenie dla sprawy.

- Bystrzak z pana - pochwalił.
Pożegnaliśmy się i zszedł po schodach. A ja wyciągnąłem komórkę i zadzwoniłem na

komendę. Funkcjonariusz był u mnie mniej więcej kwadrans później. Przedstawiłem mu sytuację.

- Co to jest ta dendrochronologia? - zaciekawił się. - Określanie wieku drzew?
- Datowanie za pomocą analizy sekwencji słojów - zreferowałem mu szczegóły techniczne.
Wytrzeszczył oczy.
- Zdumiewające - powiedział. - I precyzyjnie można tym datować?
- Z dokładnością do mniej więcej jednego roku - wyjaśniłem. - Oczywiście tylko w

przypadku, gdy zachowała się warstwa bezpośrednio pod korą...

- Zadzwonić trzeba - ocenił. - Tylko skąd wytrzasnę numer tego laboratorium?
- Powinienem mieć ten adres i numer telefonu zapisany w komputerze. A jeśli nie, to

ś

ciągniemy z Internetu...

Uruchomiłem laptopa i po kilku minutach znalazłem go w mojej książce adresowej.

Posterunkowy zadzwonił i przez chwilę rozmawiał z kierownikiem.

- Jaki jest do pana adres mailowy? - zapytał. - Chcą to przesłać, a ja nie mam własnego

konta...

- Pawel_Daniec@mkis.gov.pl - podałem.
Rozłączył się. Dziesięć minut później przyszedł list z załącznikiem. Otworzyłem go i szybko

przejrzałem długie tabele sekwencji.

- Pan Sebastian przesłał im dwie próbki drewna, obie bardzo zanieczyszczone smołą.

Stwierdzili, ze to dębina, a porównanie z sekwencjami z okolic Kielc wykazało, że drzewa ścięto
około 1554-1555 roku - zreferowałem.

- To takie rzeczy da się z kawałka deski wyczytać? - nadal nie mógł wyjść ze zdumienia. -

Pamiętam, jak czytałem coś o datowaniu za pomocą radiowęgla C

14

.

- Nie - pokręciłem głową - ta metoda jest zbyt zawodna. Czasem jeszcze się jej używa do

datowania materiałów organicznych, ale dendrochronologia jest dużo lepsza.

- Czego to ludzie nie wymyślą - pokręcił ze zdumieniem głową.
- Teraz pytanie, po co mu to było? - zamyśliłem się. - I skąd u licha wytrzasnął to drewno?

background image

51

- Sądzi pan, że ma związek z naszym śledztwem? - popatrzył na mnie uważnie.
- Dlatego pana zawiadomiłem - wyjaśniłem. - Związek wydaje mi się dość oczywisty.
- Zamieniam się w słuch.
- Złoty widelec wyglądał mi na wyrób szesnastowieczny. Konkretnie, robota włoska,

pierwsza połowa XVI wieku. Czasy, gdy przybyła do nas królowa Bona, a związki gospodarcze z
Italią stały się częste...

- A teraz mamy próbki z mniej więcej tego samego okresu... - zastanawiał się na głos. - Tyle

ż

e Chęciny są bardzo stare, mógł to wykopać gdziekolwiek.

- To fakt...
- A może znalazł skrzynie z widelcami, ale nie wiedział, z jakiego okresu pochodzą, więc

wyciął z niej dwa kawałki, żeby mu sprawdzili datowanie?

- Nie, to zbyt naciągane. Łatwiej byłoby datować poprzez znalezione w niej skarby -

wyjaśniłem.

- A jeśli bał się komukolwiek je pokazać?
- To wtedy po okuciach, sposobie wykonania kufra... Tak jak badanie mebli. Mając dużo

książek o sztuce tamtego okresu, poradziłby sobie z datowaniem sam.

- Tylko że nie miał takich książek - przypomniał mi policjant.
- Mógł skorzystać w Kielcach z biblioteki publicznej. Bo pewnie macie tu przynajmniej jedną

porządną?

- Dawna biblioteka wojewódzka ma niezłe zbiory.
- A gdyby tak... - zamyśliłem się głęboko.
- Pojechać do nich i zajrzeć, po pierwsze, co mają w katalogu, a po drugie, sprawdzić w

ewidencji czytelników, jakie książki wypożyczał, ewentualnie z jakich książek korzystał na miejscu
w czytelni - zapalił się do pomysłu. - Może to nam podsunie jakiś trop...

- Właśnie.
- Zajmę się tym jutro - obiecał. - Teraz problem drugi. Jeśli próbki nie pochodzą ze skrzyni?
- Napisali, że są zanieczyszczone smołą - rozważałem. - To oznacza, że chciano je dodatkowo

zabezpieczyć przed wilgocią.

- Dębina moczona latami w wodzie robi się czarna i przypomina heban - powiedział w

zadumie.

- To prawda - przyznałem. - Ale jeśli robi się z niej skrzynię i chce zabezpieczyć przed

przemoczeniem, lepiej ją zawczasu nasmołować.

- Czyli skrzynia... A może niekoniecznie - spojrzał na mnie z błyskiem w oku. - Może burta

łódki?

- Tak na suchym lądzie?
- Kilka kilometrów stad jest rzeczka. Czarna Nida - podsunął. - Ale faktycznie, to chyba za

daleko. A może belki stemplujące jakieś wyrobiska górnicze?

- Myśli pan, że...
- A gdyby tak - mam pewną hipotezę. Tylko proszę się nie śmiać, bo jeśli chodzi o zagadki

historyczne jestem laikiem.

- Często człowiek zupełnie niezwiązany z daną dziedziną może znaleźć rozwiązanie, dzięki

temu, że myśli w sposób niestandardowy - zachęciłem go.

- Przyjmijmy, że ta próbka nie ma nic wspólnego z widelcem. Może pan Sebastian natrafił na

bardzo stare dokumenty opisujące wydobycie złota w okolicach zamku. Na ich podstawie
zlokalizował dawne wyrobiska, zaczął kopać i po odwaleniu iluś metrów sześciennych rumoszu,
znalazł wlot do zasypanej sztolni.

- Wlot z resztkami szalunków górniczych z grubych nasmołowanych dębowych belek... -

mruknąłem. - Podoba mi się pańska koncepcja.

- Nie wiedział, czy jest sens kopać dalej w tym miejscu, więc pobrał próbki i wysłał do

analizy, żeby przekonać się, czy ma do czynienia z właściwą sztolnią. Legendarną „złotą dziurą”...

- Hmm... - zamyśliłem się głęboko.
- Wspominał pan Sławkowi, że dawne wyrobiska, które górnicy porzucili, bo żyła była zbyt

background image

52

uboga, dla nas wyposażonych w nowoczesne technologie mogą być niezwykle cenne...

- Owszem... To, co pan powiedział, ma ręce i nogi.
- Naprawdę? - ucieszył się.
- Tylko ten przeklęty widelec nie daje mi spokoju. Coś za dobrze zgadzają mi się daty... -

westchnąłem. - Może noc przyniesie dobrą radę, może we śnie znajdę jakieś rozwiązanie...


Wieczorem wróciłem do szybu. Polana w lesie nie zmieniła się od popołudnia. Położyłem się

w krzakach, nakryłem pledem i czekałem. Liczyłem w duchu, że zagadkowi przeciwnicy lub
równie tajemniczy wybawca pojawią się tu nocą. Ci pierwsi, cóż, mogli pomyśleć, że kilkanaście
godzin w lochu zmiękczy nas i będziemy skłonni iść z nimi na jakieś układy. A ten w kapeluszu?
Może zechce opuścić się na dół, by wydobywać malachit? Wtedy będzie okazja do „szczerej” i
„przyjacielskiej” rozmowy...

Czas wlókł się niemiłosiernie powoli, w pewnej chwili nawet na moment przysnąłem. O

pierwszej w nocy byłem już zdecydowany zwinąć obserwację i iść do szkoły, odespać trochę przed
jutrzejszym dniem. Właśnie miałem się zbierać, gdy nadeszli. Było ciemno, przez noktowizor
widziałem dobrze ich sylwetki, ale niestety to urządzenie jest dość zawodne, jeśli człowiek chce
zobaczyć takie szczegóły jak rysy twarzy... Włączyłem wshipera i podłączony do niego mini-dysk.

- Samochodu nie ma i wywiali - stwierdził jeden, zaglądając do lochu.
- Mówiłem, że był z nimi ktoś jeszcze - zrzędził drugi. - Przecież nie po to wyciągarką

stalówkę spuścili, żeby się potem na piechotę drapać po linie do góry.

- No, miejmy nadzieję, żeśmy pana nauczyciela solidnie postraszyli - warknął ten wyższy. -

Swoją drogą, nie podoba mi się, że tak tu węszy. Chyba znalazł jakiś ślad w papierach stukniętego.

- Sądzisz? Kto wie. Ciekawe, czy wlezie też od drugiej strony, przez kamieniołom...
- Stara mówi, że to może być jakiś nasłany detektyw. Miał skierowanie z kuratorium w

Warszawie. Ale ci w Kielcach nic nie wiedzą.

- Tego nam jeszcze brakowało - burknął drugi.
- Stara mówi, że damy radę. Tylko mamy łbami trochę ruszyć...
- Taaa... Muszkietery coś przewąchali. A i Dziadek Partyzant snuje się za nami jak smród w

gaciach.

- Ano trza iść, nic tu po nas. A tego profesorka trza mieć na oku.
- Gadaj ą, że nauczyciel odzyskuje przytomność.
- A na zdrowie. Jak odzyska, to przyjdzie po złoto. A wtedy starczy go pilnować i kupę

roboty oszczędzimy... Szef jest debil, tak go w łeb palnąć. Prymityw, zabijania mu się zachciało.

- Debil. Jak ci hitlerowcy, śydów lekarzy pozabijali, a potem nie miał ich kto leczyć.

Sebastian go widział?

- Gdzie tam...
- A gdyby tak podkablować szefa i Starą policji? Więcej dla nas zostanie...
- Można by i podkablować. W każdym razie wyrolować ich z interesu trzeba.
Odeszli. Wyłączyłem mini-dysk. Ostrożnie, żeby się na nich nie natknąć, obszedłem zbocze i

wróciłem do siebie. Po drodze analizowałem zasłyszaną rozmowę. Gang liczy cztery osoby.
Nauczyciel został jednak napadnięty. Nagranie potwierdzało to jednoznacznie. Cyfrowa jakość
umożliwiała od biedy identyfikację tych dwóch na podstawie indywidualnych cech głosu. Szkoda
tylko, że nie może być dowodem dla sądu, miałbym ich w garści. Ale i tak posterunkowy z
pewnością chemie sobie posłucha... A kto wie, może rozpozna tych dwu?

Co jeszcze? Odtworzyłem nagranie. Jacyś Muszkieterowie depcą im po piętach. Może to ci

przyjaciele pana Sebastiana? Jakiś Dziadek Partyzant... Zaraz, przecież już słyszałem to
przezwisko! Co powiedzieli jeszcze? Kamieniołom? Bali się, żebym nie podszedł od drugiej
strony? Aż zatarłem ręce z uciechy. Byłem tu dopiero kilka dni, a już sporo spraw zaczęło się
wyjaśniać...

Podskoczyłem na posterunek. Odkryciem należało się natychmiast podzielić... Niestety Piotra

nie było, a gdy zadzwoniłem do niego na komórkę, odezwała się automatyczna sekretarka.

background image

53

ROZDZIAŁ DWUNASTY

SZTOLNIA W KAMIENIOŁOMIE • ŚLADY ZŁOMIARZY • PODZIEMNE TRZĘSIENIE

ZIEMI? • SUSZĘ UBRANIE I BADAM WYROBISKO • ZŁODZIEJSKIE FANTY

Sławek przyszedł zaraz po lekcjach. Ja i Marek właśnie kompletowaliśmy sprzęt.
- O? - zdziwił się na nasz widok. - Znowu będziemy badać ,,złotą studnię”?
- Poniekąd - powiedziałem. - Ale tym razem zajrzymy od drugiej strony góry. Gdzieś tam jest

kamieniołom i wejście do innej kopalni.

- Jest - powiedział. - Byłem tam kiedyś. Paskudne miejsce, kilku ludzi tam zginęło.
- Dlaczego? - zaniepokoiłem się.
- Wchodzi się do sztolni i w jednym miejscu jest tam szyb w dół. Kilkadziesiąt metrów

głębokości, słabo go widać, a jest ślisko...

- Da się go ominąć? - zainteresowałem się.
- Ja nie próbowałem - mruknął. - Sam byłem, jakbym wleciał, to nikt by mnie nie znalazł...

Chyba że szkielet po latach. Jeszcze jak się człowiek zabije, to pół biedy, ale tak się całymi
tygodniami męczyć, a potem umrzeć z głodu - wzdrygnął się.

- Trzeba będzie uważać - mruknąłem. - Ciekawe swoją drogą, dlaczego tamtym zależało,

ż

ebyśmy nie poszli od tamtej strony?

- Sprawdzimy na miejscu. Nie ma sensu zawczasu łamać sobie głowy - uspokoił mnie

matematyk.

Nie mogłem nie przyznać mu racji. Zapakowaliśmy się do wehikułu i pojechaliśmy.

Kamieniołom, znajdujący się na wschodnim stoku góry, porzucono zapewne całe dziesięciolecia
temu. Hałdy skalnego gruzu porastały już rachityczne krzaczki. Sławek dość długo buszował
wzdłuż skalnej ściany, szukając wlotu sztolni - wreszcie znalazł otwór częściowo ukryty za kępą
drzewek.

- To tutaj - powiedział.
Pochyliłem się i podniosłem z ziemi kilka srebrnoszarych kuleczek.
- Ot i chyba cała zagadka - powiedziałem.
- Co to jest? - zainteresował się Sławek.
- śeliwo - wyjaśniłem. - Szyny stopione w tak wysokiej temperaturze, że przestały być stalą...
- Nie rozumiem - zmarszczył brwi matematyk.
- Nasze gagatki zajmują się wycinaniem w tych tunelach szyn kopalnianych i sprzedażą ich

na złom - wyjaśniłem. - I widać zaniepokoili się, żebym tego przy okazji nie odkrył.

- To nielegalne?
- Tak. Raz, że stare urządzenia kopalniane są zabytkiem, dwa, że ta dziura w myśl naszych

przepisów jest własnością Skarbu Państwa. Złomiarze to niestety straszliwa plaga, dewastują co się
da...

- I to całe wyjaśnienie? - zmartwił się Sławek.
- Prawdopodobnie, ale i tak musimy sprawdzić to miejsce - westchnąłem. - Pan Sebastian

mógł uważać, że to właśnie jest „złota studnia”. Od tamtego szybu dzieli nas nie więcej niż kilkaset
metrów.

Zapaliłem latarkę i zagłębiliśmy się w ciemność. Przeszliśmy kilkaset kroków i znaleźliśmy

się w dużej komorze. W jej dnie ział szyb o średnicy około czterech metrów. Faktycznie wyglądał
dość paskudnie. Część podłogi została ukształtowana jak wielki lejek prowadzący do jego wlotu.
Podszedłem ostrożnie i puściłem snop światła z latarki w głąb. Miał kilkanaście metrów głębokości,
na dnie stała woda, ale nie mogła być głęboka, tu i ówdzie prześwitywały kamienie.

- Chyba chcieli drążyć w głąb, ale nigdy go nie wykończyli - zauważyłem.
Ominęliśmy szyb łukiem. I zagłębiliśmy się w kolejny chodnik. W ścianach były niewielkie

dziury.

- Co to za nisze? - zdziwił się nasz młody towarzysz. - Były już w tamtej sztolni, ale

zapomniałem zapytać...

background image

54

- Prawdopodobnie szli za żyłą - wyjaśniłem. - I wybierali konekcje jakiegoś miedzionośnego

minerału...

Podniosłem z podłogi kawałek skały. Oświetlony latarką wydawał się sino-niebieskawy.
- Jakaś ruda? - zaciekawił się nauczyciel.
- Może azuryt albo jakaś gorsza odmiana malachitu? - zadumałem się. - Może w tym być

miedź...

Wrzuciłem znalezisko do plecaka. Niebawem dotarliśmy do kolejnej komory. Dawno temu

można było jechać stąd w dół na kołowrocie. Obecnie z podtrzymujących go stalowych belek
zostały tylko ślady. Złomiarze wycięli wszystko...

- Koniec trasy? - chłopiec rozejrzał się wokoło.
A jednak nie, z komory prowadziły w bok dwie sztolnie. Zajrzałem do szybu. On także był

zalany wodą.

- Spróbujemy tędy - wskazałem dłonią kierunek.
Zagłębiłem się w tunel i nagle... Przeżyłem tylko raz w życiu trzęsienie ziemi, ale

ś

wiadomość, że jesteśmy głęboko pod ziemią sprawiła, że serce momentalnie podeszło mi do

gardła. Podłoga i ściany korytarza zatańczyły jak szalone. Padłem odruchowo na ziemię i...
Prychając niczym foka, wynurzyłem się z płytkiej na szczęście, ale lodowatej wody.

- O, do diabła! - zakląłem trzymając się za serce.
- Woda - powiedział Marek - Stoi tu od lat, jest idealnie przejrzysta... Zdążyła się sklarować.

Jej powierzchni nie mąci żaden podmuch...

- Tak. Wszedłem i zobaczyłem, że wszystko się chwieje, a to tylko odbicie - powoli

odzyskiwałem równowagę psychiczną. - Niesamowite zjawisko. W życiu czegoś takiego nie
widziałem.

- No, teraz to długo potrwa, zanim znów muł opadnie - mruknął Sławek. - Zawracamy?
- Dlaczego?
- Jest pan kompletnie mokry...
- Jakoś wytrzymam - uspokoiłem go. - A tunel zbadać trzeba...
Przeszedłem przez podziemne jezioro. Woda sięgała mi miejscami do połowy uda i była

bardzo zimna... Korytarz wznosił się kawałek i niestety kończył się ślepo.

- Słuchaj, to bez sensu - matematyk popatrzył na mój ociekający wodą strój. - Zapalenia płuc

dostaniesz. Wycofaj się do samochodu, ściągnij te mokre łachy i zawiń się w jakiś koc.

- Trzeba zbadać to do końca...
- To my zbadamy - poparł go Sławek - jeśli tylko trafimy na coś ciekawego, to wyślę pana

Marka...

- A może to ja cię wyślę - uśmiechnął się matematyk.
- Aleja pierwszy wpadłem na ten pomysł - zażartował.
- Ty, uważaj, bo mogę kiedyś mieć zastępstwo w twojej klasie. Rozwiązywałeś już kiedyś

zadanie z trzema niewiadomymi? - droczył się.

- Dobra, to ja się idę suszyć, a wy uważajcie na siebie - poprosiłem.
Zawróciłem do wyjścia. Ściągnąłem mokre spodnie, buty i kurtkę, zawinąłem się w koc z

samochodu, a potem nazbierałem chrustu i rozpaliłem niewielkie ognisko. Rozwiesiłem ubranie na
gałęziach opodal. Było ciepło i jakoś tak sennie. Nasi wrogowie, którzy poprzedniego dnia tak
niepokoili się możliwością wykrycia ich machinacji, nie pojawili się. Z nudów zacząłem snuć się po
dawnym wyrobisku. Zebrałem kilka kawałków skały brudnozielonego koloru - jak sądziłem, był to
bardzo kiepskiej jakości staszicyt - minerał nazwany tak na pamiątkę Stanisława Staszica, który
jako jeden z pierwszych badał kieleckie rudy. Co jakiś czas dokładałem do ogniska, ale nie mogłem
usiedzieć na miejscu. Nogi same mnie nosiły... Poszedłem w lewo wzdłuż dawnych wyrobisk i dość
nieoczekiwanie spostrzegłem ścieżkę wydeptaną pod górę. Wyglądała na dość uczęszczaną.
Poszedłem nią do góry. Jak się okazało, prowadziła do wąskiej szczeliny skalnej. Ktoś zrobił tu
dzikie wysypisko śmieci.

W pierwszej chwili ogarnął mnie smutek na widok takiego zaśmiecania uroczego zakątka, ale

zaraz w mojej głowie zapaliło się ostrzegawcze światełko.

background image

55

Po co ktoś dźwigałby te śmieci stromą ścieżką pod górę, skoro mógł porzucić je gdziekolwiek

na dole? Przesunąłem jakąś zardzewiałą balię i moim oczom ukazała się niewielka czarna szczelina.
Zagłębiłem się w nią ostrożnie, pełznąc na brzucho. Zakręciła i nagle znalazłem się u wlotu
niedużej groty. Ktoś wyłożył jej dno europaletami. Coś na nich stało, narzucone brezentową
plandeką. Podniosłem jej róg i omal nie gwizdnąłem na widok kilkudziesięciu pudeł z elektroniką.

Złodziejskie fanty zawinięto w folię, zabezpieczając je przed wilgocią. Wycofałem się

pospiesznie i zbiegłszy na dno wyrobiska, zadzwoniłem po posterunkowego. Przybył w ciągu
piętnastu minut, a po kilkunastu dalszych chwilach przybyła jeszcze ekipa z Kielc. Byli chyba nieco
rozbawieni widokiem faceta okręconego jak Beduin w koc, ale zachowali się powściągliwie. Tylko
dziwny błysk w oczach podpowiadał mi. że z trudem powstrzymują wesołość.

Wskazałem im drogę, a sam wróciłem do wygasłego już prawie ogniska i dorzuciłem

patyków, by podtrzymać proces suszenia ubrania. Posterunkowy przyszedł po piętnastu minutach.

- Gratuluję, panie Pawle - powiedział. - To łupy ze sklepu w Kielcach. Technicy spróbują

wyizolować odciski palców i zaraz znikamy.

- Zabierzecie to?
- Wręcz przeciwnie. Założyliśmy w dziurze taki tikuśny alarm i kilka mikrokamer

włączanych fotokomórką Mamy szansę capnąć ich na gorącym uczynku.

- Dobry pomysł - pochwaliłem.
-A pan co tu robi?
Wyjaśniłem, jaka przygoda mnie spotkała. Pokiwał głową.
- Tu jest jeszcze miejsce, gdzie znajduje się niewyeksploatowana żyła malachitu - powiedział.

- Jak byłem bardzo młody, właziliśmy tam... Zaraz, gdzie to było? - rozglądał się w zadumie. - Tyle
czasu minęło... O, już wiem...

Cofnęliśmy się kawałek i pokazał mi głęboką, na wpół zasypaną szczelinę.
- Tędy właziliśmy, trzeba by odkopać... Jest tam taka wąska szczelina, a dalej chodniki z

szynami i sztolnia do góry - przypominał sobie. - Całe wieki tam nie byłem...

- Nie mogli tędy wytaczać wózków - zdumiałem się.
- Pewnie nie, była tam taka odnoga kończąca się zawałem - wyjaśnił. - Cała ta góra jest poryta

chodnikami. Koło szczytu są szczeliny, w których jeszcze tkwią dębowe kije - tam też szła
eksploatacja jakichś rud...

Technicy skończyli, pomachali do posterunkowego.
- Dobra, zmywamy się - powiedział. - śeby gagatków nie płoszyć. Miejmy nadzieję, że nas

nie widzieli... A i wy może się tu nie zasiadujcie.

- Tylko wrócą moi towarzysze i znikamy - obiecałem.
Marek i Sławek wynurzyli się z czeluści góry po półgodzinie. Wyglądali na zmęczonych i

rozczarowanych.

- No i jak tam? Co odkryliście? - dopytywałem się.
Ubranie już prawie wyschło. Naciągnąłem lekko wilgotne odzienie na siebie i zawaliłem

ognisko kamieniami.

- Ten drugi korytarz prowadzi do czegoś w rodzaju labiryntu - powiedział chłopiec. -

Najpierw jest tunel, który okrąża jakby wielki sześcian skalny, potem jeszcze kilka korytarzy.
Straszna plątanina, można się zgubić.

- I wiele nietoperzy tam zimuje - uzupełnił nauczyciel. - Strasznie fajne gacki... Takie małe i

trochę większe.

- Te małe to pewnie karliki - szczerze powiedziawszy, niewiele wiedziałem o tych

zwierzątkach. - Widzieliście coś podejrzanego?

- Tak, znaleźliśmy miejsce, gdzie pan Sebastian przebił się do żyły złota - nasz młody

przyjaciel wyjął z kieszeni płócienną chustkę i rozwinął ją na masce samochodu.

Zabłysł kruszec. W pierwszej chwili wytrzeszczyłem ze zdumienia oczy.
- Piryt, tak zwane złoto głupców - wyjaśnił Marek. - Bardzo ładne, grube ziarna... Poza tym

kilka kawałów jakichś rud miedzi. I coś, co wygląda dziwnie. Podał mi sporą, ciężką bryłę czegoś
szaroczarnego. Zważyłem ją w dłoni.

background image

56

- Chyba galena - mruknąłem. - Ruda ołowiu - dodałem widząc pytający wzrok Sławka. -

Niekiedy zawiera też domieszki srebra.

- Ołów, srebro, złoto - powiedział w zadumie matematyk. - Czy one przypadkiem nie

współwystępują?

- Nie zawsze - zastrzegłem. - Czy widzieliście jakieś świeże ślady działalności człowieka?
- A jakże - mruknął. - Tylko że ci, którzy je zostawili, wyprawiają się do starych sztolni nie

po rudy, a po gotowe metale w postaci szyn...

- No tak - westchnąłem. - Czyli znowu nic nie wskazuje, żeby panu Sebastianowi chodziło o

to miejsce - zasępiłem się. - Trzeba jeszcze zajrzeć w tę dziurę - westchnąłem, patrząc na szczelinę
wskazaną przez policjanta...

- Od wieków nikt tu nie buszował... - mruknął Sławek.
- Albo nauczyciel znalazł coś na tyle ciekawego, że zamaskował wlot - powiedziałem, ale

sam nie bardzo w to wierzyłem.

Zlazłem na dół. Odwaliłem kilka mniejszych głazów, jakieś gałęzie, niżej pokazała się

końcówka szczeliny prowadzącej gdzieś w głąb, ale widać było, że blokujące ją kamienie leżą tu od
lat. Wycofałem się i wróciłem na górę.

- To nie ma sensu - westchnąłem.
- Wracamy? - matematyk popatrzył na niebo zaciągające się chmurami.
- Wracamy - zadecydowałem.
I pojechaliśmy do miasteczka. Sławka wysadziliśmy koło synagogi, mieszkał gdzieś w

pobliżu, a sami pojechaliśmy do siebie.

- Nawet nie wiedziałem, że w okolicy są takie fajne miejsca - powiedział w zadumie Marek. -

Człowiek czasem kilka lat gdzieś przeżyje...

- I tylko patrzy na szczyty, a nie wdrapuje się na nie - podjąłem jego myśl. - Wreszcie

przychodzi pora odjazdu, a on sobie uświadamia, że nigdy nie był na szczycie wzgórza, które co
rano oglądał z okna...

background image

57

ROZDZIAŁ TRZYNASTY

NOWY LIST • SPOTKANIE NA PARKINGU • MUSZKIETERZY • WALKA NA SZABLE •

NIEOCZEKIWANA ODSIECZ • CNOTA CIERPLIWOŚCI • „DRUśYNA”

Wszedłem do pokoju. Na podłodze leżał kamyk obciągnięty recepturką. Wetknięto za nią

karteczkę z tekstem:


Za dwadzieścia minut na parkingu pod zamkiem

Rzuciłem się do okna i wyjrzałem. Nikogo. Ale czułem, że tajemniczy liścik wystrzelono z

procy dopiero przed chwilą. Ktoś zobaczył mój powrót... Kto? Złodziejaszki, których łupy
odkryłem w jaskini? Czy też zagadkowi przyjaciele pana Sebastiana? Sposób, w jaki przekazano
wiadomość wskazywał raczej na tych ostatnich. Z drugiej strony, co o nich wiedziałem? A może
nauczyciel nadmiernie im ufał? Może skrytka z elektroniką należała do nich?

- A, do diabła - postanowiłem - załatwmy to raz na zawsze.
Zapukałem do sąsiada.
- Co się stało? - zainteresował się.
- Jadę na spotkanie - powiedziałem. - Na parking koło zamku. Jeślibym nie wrócił lub nie

odezwał się w ciągu dwóch godzin, zawiadom posterunkowego.

- To brzmi poważnie - mruknął. - Na pewno wiesz, co robisz?
- Oczywiście - uspokoiłem go, choć sam nie byłem o tym przekonany.
Parking pod zamkiem był zupełnie pusty. Zatrzymałem samochód. Wysiadłem i rozejrzałem

się. Wokoło było spokojnie i cicho. Za jakieś pół godziny zapadnie zmierzch. Przeciągnąłem się.
Budki z pamiątkami dla turystów były zamknięte, restauracyjka też... Sylwetka zamku malowała się
na tle nieba. Czy stamtąd mnie obserwowali? Nie, stali ukryci za drzewami.

Wyszli wszyscy trzej na raz. Ubrani w żupany i delie wyglądali, jak wycięci i z

siedemnastowiecznej ilustracji. Stanęli naprzeciw mnie. Pończochy na twarzach uniemożliwiały ich
identyfikację. W wycięciach ponuro lśniły oczy.

- No cóż, panie Daniec - powiedział najwyższy. - Przeanalizowaliśmy dokładnie pańskie

poczynania... I generalnie nie podoba nam się pańska tu obecność.

- A kim jesteście, aby decydować o tym, kto może przebywać w tym miasteczku? -

warknąłem.

- W zasadzie nikomu nie zabraniamy zwiedzać naszej ziemi - powiedział. - Tylko pan nam się

nie podoba.

- I jeszcze tamci - uzupełnił stojący po jego lewej stronie. - Ale nimi zajmiemy się oddzielnie.
- Faktycznie - zgodził się jego towarzysz. - A więc podsumujmy fakty. Przybył pan tu, niby to

wygłaszać pogadanki historyczne w szkole, a tymczasem jakoś zainteresował się pan naszym
przyjacielem, Sebastianem. I zaczął pan metodycznie przeszukiwać miasteczko. W towarzystwie
bratanka naszego posterunkowego... Jednocześnie nie jest pan policjantem... Tyle udało nam się
ustalić.

- I jaka jest wasza teoria? - zaciekawiłem się.
- Nie wykluczamy, że to pan przeprowadził zamach na nauczyciela - warknął. - Był pan tu już

trzy dni później. Mogło być tak, że po wyeliminowaniu konkurencji...

- Jestem detektywem - wyjaśniłem. - Nie z policji, ale z Ministerstwa Kultury i Sztuki.
- Każdy może tak powiedzieć - mruknął. - Ale ja na przykład słyszałem, że pracujący tam Pan

Samochodzik to taki starszy gość...

- To mój szef - wyjaśniłem. - Przyjechałby ze mną, ale jest w Kanadzie.
- Każdy może tak powiedzieć - powtórzył.
- Jestem historykiem sztuki. Możecie mnie przepytać...
- Ale my nie jesteśmy, więc jak zweryfikujemy odpowiedź? - w jego głosie pobrzmiewało

jakby rozbawienie.

background image

58

- Dedukuję, że moim dokumentom też nie uwierzycie, bo można je zbyt łatwo podrobić?
- Ba - mruknął trzeci.
- W dodatku nie bardzo kapujemy, co pan robi, a wszystko wydaje nam się podejrzane... Na

przykład dziś pojechał pan na Miedziankę i znalazł magazyn łupów tamtych.

- A wy skąd wiecie? - zdziwiłem się.
- Mamy swoje źródła.
- Skoro tamtych też nie lubicie, to chyba znaczy, że walczymy poniekąd po tej samej stronie?

- zirytowałem się.

- Nie bardzo. To może być prowokacja, podpucha...
- Co takiego? - zdumiałem się.
- Próba wybielenia się w oczach organów ścigania - uściślił najwyższy.
- I to chyba udana...
- Ale my jesteśmy za sprytne lisy, żeby się nabrać - uzupełnił środkowy.
- Nasza decyzja jest następująca. Wynosi się pan stąd natychmiast, a jak nie, to spuścimy

panu totalny łomot. Wolelibyśmy tego uniknąć, bo zasadniczo jesteśmy ludźmi spokojnymi, nawet
normy cywilizowanego zachowania nie są nam obce...

- Trzech na jednego? - warknąłem. - Tchórze... Ale cóż, spróbujmy się...
Nie wyglądali na szczególnie niebezpiecznych przeciwników. Będzie trzeba bić bardzo

szybko i nieprzepisowo, ale chyba dam radę, jeśli uda mi się szybko wyeliminować jednego z
walki. Ich stroje nie bardzo nadawały się do bójek - to powinno dać mi sporą przewagę. Już
wybierałem, od którego zacznę...

- Nie, jeden na jednego. Tu i teraz - najwyższy sięgnął do pasa, wyciągnął krócicę i podał

kumplowi.

Potem sięgnął do pedentu, by odczepić szablę. Popatrzyłem na nią, śliczna replika

zygmuntówki...

- Mamy walczyć na pieści jak pospolite żule? - zadumałem się. - To jakoś tak niekulturalnie -

podpuściłem go.

- Niekoniecznie, ćwiczyłem też karate - uśmiechnął się po raz pierwszy. - Chyba, że chce pan

spróbować się na szable. - spojrzał na mnie kpiąco.

- Z największą przyjemnością - warknąłem. - Tylko szabli nie mam. Pożyczycie jedną?
- śaden problem - najniższy wyciągnął swoją broń z pochwy i podał mi
Ładna, kuta replika batorówki, szeroki prawie jak w mieczu jelec, rękojeść z dębowego

drewna pociągnięta skórą i drucianym oplotem. Na głowni liczne szczerby. Zrobiłem w powietrzu
ósemkę. Szabelka była idealnie wyważona.

- Gotów? - zapytał mój przeciwnik.
- Jasne - mruknąłem. - Powiedz chociaż, jak się nazywasz.
- Możesz mi mówić Aramis - uśmiechnął się lekko.
- Jeden z trzech Muszkieterów, przyjaciół pana Sebastiana, krewnych Dziadka Partyzanta, a

wrogów jakiejś Starej i jej oprychów... - podsumowałem.

- To sporo o nas wiesz... Bierzmy się do roboty - powiedział. - Zaraz zapadnie zmrok. Do

pierwszego zranienia?

- Niech będzie. Jeszcze jedno - mruknąłem. - Jeśli wygram, zostaję na miejscu, a wy nie

będziecie mi bruździć.

- Zgoda - twarz pod pończochą uśmiechnęła się.
Ruszyliśmy na siebie, atak, zastawa, drugie cięcie, zastawa, unik. Chyba chciał mi obciąć

ucho. Zrobiłem energiczny wykrok, ciąłem, zasłonił się. Atakowałem, nie dając mu chwili na
ochłonięcie. Gdzie tam... Wykonał piękny zwód i nagle znalazł się za moimi plecami. Odwróciłem
się w ostatniej chwili, by sparować uderzenie, które miało mi najwyraźniej rozharatać ramię.
Odskoczyliśmy od siebie. Chwila przerwy. Zdjąłem polar, on ściągnął delię.

- Niezły jesteś - mruknął. - Trenowałeś?
- Kiedyś trochę - wyjaśniłem. - Tobie też nieźle idzie.
- Zdaje się, że żaden z nas nie docenił przeciwnika...

background image

59

Jakoś naturalnie przeszliśmy na ty. Pokiwał w zadumie głową. Starliśmy się ponownie. Był

szybki i zwinny. Nie mogłem go trafić i z coraz większym trudem unikałem jego ataków. I nagle
stało się. Trafił mnie w jelec, mocno i konkretnie, szabla świsnęła gdzieś w trawę. Przystawił mi
koniec do piersi.

- Gdzie chcesz mieć to pierwsze zranienie? - zapytał.
- Po moim trupie - rozległ się tuż obok głos szefa. - Najpierw spróbuj się ze mną...
Obejrzeliśmy się jak na komendę. Pan Tomasz stał w zapadającym mroku, uśmiechnięty

kpiąco. Podniósł z ziemi wybitą mi szablę.

- Zastąpię mojego pracownika - powiedział.
- Przyjmuję wyzwanie - Aramis skłonił się uprzejmie. - Z kim mam przyjemność?
- Wołają mnie Pan Samochodzik - ukłonił się uprzejmie.
- I tak w to nie wierzę - mruknął chłopak.
- No cóż, takie czasy - westchnął szef. - Panuje powszechny kryzys zaufania... - dodał

filozoficznie.

A potem zwarli się. „Muszkieter” ciął nisko i podstępnie, celując w nogi. Szef wykonał

piękny zwód, zrobił wykrok, jeszcze jeden zwód i uderzył go rękojeścią w kark. Sekundę później
mój przeciwnik leżał w trawie, a koniec szabli pana Tomasza dotykał jego łopatki.

- Wspominałeś coś o pierwszym zranieniu? - w głosie pana Tomasza słychać było

rozbawienie. - I zdaje się, macie tu piękny zwyczaj, że pokonanemu powalacie wybrać, co mu
utniecie?

- Przyjmijmy, że jest remis - zaproponował leżący.
- Remis? - zdziwiłem się. - No, w sumie tak... Ja leżałem na ziemi, teraz kto inny leży. Jednak

z drugiej strony...

Suchy trzask odciąganych kurków zabrzmiał paskudnie. Odwróciliśmy głowy. Dwaj pozostali

zamaskowani kolesie celowali do nas. Jeden trzymał dwulufową krócicę, drugi krzepko dzierżył
replikę hakownicy.

- Choroba - zadumał się szef.
- Kaliber dwadzieścia dwa milimetry, ołowiana kula - wyjaśnił ten niższy: - Urywa nogi przy

samych uszach. Powinienem teraz powiedzieć coś w rodzaju: puśćcie naszego przyjaciela, a
darujemy wam życie.

Celowali nie w nas, ale trochę w bok. Poczułem stróżkę potu spływającą po plecach. To

mogło oznaczać tylko jedno. Ta broń jest prawdziwa i, co więcej, nabita. Z drugiej strony, chyba
jednak nie chcieli nas przypadkowo postrzelić... Pan Tomasz powoli uniósł szablę, uwalniając
Aramisa. Leżący odturlał się na bok i wstał chwiejnie na nogi.

- To niech będzie remis - westchnął szef.
- Weto - zza drewnianej budki dobiegł nas głuchy, bardzo stary głos. Człowiek, który się zza

niej wyłonił, też był stary, dawno przekroczył osiemdziesiątkę. Szedł, lekko wspierając się na lasce,
ale oczy pod grubymi krzaczastymi brwiami płonęły mu jak u nastolatka. Podniósł z ziemi szablę
Aramisa i stanąwszy przed szefem, zasalutował mu bronią.

- Zatem stawaj waść! - zażartował szef, oddając salut Starzec zrobił krok do przodu. W

zapadającym zmierzchu zauważyłem tylko błysk stali, zakręcił głownią jakiegoś straszliwego
młyńca i.. .już było po wszystkim. Pan Samochodzik stał zdumiony, patrząc na swoje puste dłonie.
Starzec stał dwa kroki za jego plecami, trzymając w dłoniach... obie szable! Jak on to zrobił!?
Obojętnie wbił je w ziemie.

- Dupy wołowe, a nie szermierze - warknął pod adresem trzech „Muszkieterów”. - To ja się

męczę i uczę was, a wy - jak widzę - nic sobie z tego nie przyswoiliście...

- Niech pan da spokój - poprosił szef - Dzielnie sobie poczynali... Mojego pomocnika

przecież załatwili na cacy...

- Ech - machnął ręką, jakby chciał powiedzieć, że pokonanie mnie nie było żadnym

specjalnym wyczynem.

Teraz dopiero zauważyłem na jego marynarce kilka baretek od orderów. W jego ruchach i

postawie było coś wojskowego...

background image

60

- Dziadek Partyzant - odgadłem.
- Do usług - ukłonił się z kwaśnym uśmiechem.
- Mimo wszystko będziemy kontynuować nasze poszukiwania - powiedziałem.
Aramis zamyślił się na ułamek sekundy.
- Miałem odejść, jeśli przegram - przypomniałem mu. - Remis sami zaproponowaliście.
- Wobec tego o miejscu i terminie dogrywki zostaną rozesłane specjalne zawiadomienia -

ukłonił się kapeluszem. - A tak swoją drogą wycofałbyś się?

- Gdybym przegrał? Tak. Ale poszukiwania kontynuowałby mój szef - uśmiechnąłem się. -

Zdaje się nie wierzyliście w istnienie Pana Samochodzika...

Starzec drgnął i popatrzył na mojego szefa. Aramis westchnął i pokręcił głową.
- Ja już nikomu nie wierzę - powiedział. - Ale jeśli to faktycznie Pan Samochodzik, sami to

znajdziecie...

- Czekaj - warknął Dziadek Partyzant - A jeśli jest autentyczny? - znowu spojrzał na pana

Tomasza świdrującym wzrokiem. - Sprawdzimy - mruknął. - Bo jeśli to prawda, to mamy
właściwego człowieka na podorędziu. Na razie się pożegnamy - mruknął. - Ale oczekujcie jutro na
kontakt z naszej strony.

- Zawsze do usług - ukłonił się Pan Samochodzik. - Oto moja wizytówka.
Zniknęli w mroku. Obejrzałem rozdarcie na rękawie koszulki. Widać w ferworze walki

musiał zaczepić mnie szablą... Kilka minut później Jechaliśmy już wehikułem na kwaterę.

- Skąd się pan tu wziął? - zdumiałem się.
- Wróciłem z konferencji i dowiedziałem się, że pojechałeś rozwikłać sprawę wypadku

nauczyciela. Wsiadłem do pociągu, potem w Kielcach przesiadłem się do busiku. Twój sąsiad
powiedział, że poszedłeś na zamek, na spotkanie. Zdziwiło mnie tylko, że tak po nocy. I proszę,
pojawiłem się w samą porę. Co to za jedni?

- Nie wiem... A raczej niewiele wiem - poprawiłem się szybko. - Miejscowi. Latem robią

przedstawienia dla turystów na zamku. Ale nie zdołałem ustalić ich nazwisk, mieszkańcy
miasteczka pewnie wiedzą, ale obcemu... - streściłem dotychczasowe wypadki.

- Rozumiem.
- Uważają się za samozwańczych strażników okolicy oraz kopalni...
- Kopalni?
- Ranny nauczyciel wpadł na pomysł podźwignięcia okolicy za pomocą złota wydobywanego

w miejscu zwanym „złotą dziurą”... Sprawdziłem na razie, że nie chodzi o „złotą studnię”...

Pan Tomasz milczał długą chwilę.
- A widelec?
- Przypadkowe znalezisko. Pochodzi być może z kolekcji przedwojennego historyka amatora

Aarona Wursta... Nauczyciel znalazł go razem ze starymi żydowskimi dokumentami.

- Pawełku - głos szefa był podejrzanie słodki.
- Tak?
- Co wiesz na temat zamku w Chęcinach?
- Chce mnie pan przepytać? - zdziwiłem się. - Proszę bardzo...
- A co tu było w czasach królowej Bony Sforzy, której herb widnieje na widelcu?
- Trzymała tu Skarb Koronny i prywatne oszczędności, z którymi potem uciekła do Włoch.
- Przemyśl temat, pogadamy jutro - zadecydował. - Ja też muszę coś sprawdzić... Teraz

problem kolejny, zagadka kryminalna. Coś mi tu straszliwie śmierdzi.

- To znaczy? - zaniepokoiłem się.
- Twój kumpel posterunkowy. I twój sąsiad matematyk. Obaj musieli wiedzieć, kim są ci

trzej. Nie ma cudów, to zbyt mała miejscowość.

- Hmm...
- I jeszcze jedno. Jaka jest wykrywalność kradzieży w Polsce?
- Chyba w granicach 35% - próbowałem sobie przypomnieć policyjne statystyki. -Albo

niższa.

- Twój kumpel posterunkowy ma ponad osiemdziesiąt. Trzy razy więcej niż średnia. Dwa

background image

61

razy dostał tytuł policjanta roku, właśnie za skuteczność. I ktoś taki nie widziałby, co jest grane?

- To znaczy...
- śe zrobili cię, Pawełku, totalnie w konia... Jedziemy na posterunek.
- O tej porze już zamknięty...
- To zadzwoń do niego, powiedz, że musimy się spotkać i szczerze pogadać.
Wystukałem numer.
- Halo? - głos był jakby leciutko zaspany.
- Przyjechał mój szef - powiedziałem. - Czy mógłby nam pan poświęcić kilka minut

rozmowy?

Wyczułem kilkusekundowe wahanie.
- Za dwadzieścia minut w starej synagodze - powiedział wreszcie. - Po schodkach w górę...
Wyłączyłem telefon.
- Powie mi pan, czego się domyślił? - zapytałem.
Uśmiechnął się lekko.
- Nie wiem, czy mam rację - przekomarzał się. - Poza tym cierpliwość nie jest twoją cnotą...

Potrenuj ją trochę.

Zaparkowaliśmy przed budynkiem. Wszedłem po schodkach. Koło drzwi wisiała tablica

informująca, że wewnątrz znajduje się gminny ośrodek terapii uzależnień i sala spotkań
anonimowych alkoholików.

- Ciekawe miejsce sobie wybrał - mruknąłem.
Drzwi były otwarte, więc weszliśmy do środka. Niewielka sala, zapewne dawny babiniec,

kilkanaście krzeseł oraz kotara od podłogi do sufitu oddzielająca cześć pomieszczenia. Wyczułem,
ż

e ktoś się za nią czai. Posterunkowy czekał już na miejscu.

- Tomasz N.N. - przedstawił się szef.
Policjant wymienił swoje imię i nazwisko.
- Chciał się pan ze mną widzieć? - gestem poprosił, żebyśmy usiedli.
- Tak. Mam zamiar zdrowo pana ochrzanić za utrudnianie śledztwa mojemu

współpracownikowi - odpowiedział pan Tomasz.

- Zarzut jest bezpodstawny - posterunkowy uśmiechnął się lekko. - Udzieliłem mu wszelkiej

możliwej pomocy. Proszę zwrócić uwagę, że on szukał wyjaśnienia sprawy widelca, a ja badałem
problem zamachu na nauczyciela. Obie sprawy posiadają pewne punkty wspólne...

- Zatem opowiem piękną historię o małym wiejskim posterunku - mruknął Pan Samochodzik.

- Była sobie komenda w niedużym miasteczku. Rejon był nieciekawy, z jednej strony wielu ludzi
było bez pracy, z drugiej w okolicy działały kamieniołomy, których właściciele dorabiali się w
ciężkim trudzie marnych groszy, które jednak miejscowym mętom mogły wydawać się fortunami.
Jak w każdym miasteczku była grupa lumpów, którzy wymyślili, że wzorem Janosika będą rabować
bogaczy, ale nie będą oddawać tego biednym. Państwo, w którym dzieje się akcja tej opowieści,
choć niekiedy bardzo rozrzutne, akurat na walkę z przestępczością pieniędzy dawać nie chciało.

- To bardzo ciekawe - uśmiechnął się funkcjonariusz. - Proszę kontynuować.
- Wtedy szef miejscowego posterunku zrozumiał, że mając tylko jednego podkomendnego

niewiele zdziała. Ruszył trochę głową, w czym być może pomógł mu dziadek albo wujek...

- Stryjek - sprostował machinalnie.
Szef uśmiechnął się lekko.
- ...stryjek, człowiek starej dary, były dowódca oddziału AK operującego w czasie wojny w

tej okolicy. Obaj wymyślili sposób, by zaradzić złu. Wpadli na pomysł, że zbiorą kilku porządnych
ludzi, przeszkolą i stworzą policji jak gdyby dodatkowy tajny oddział... W dodatku pracujący w
czynie społecznym. Nie mogli tego zrobić legalnie, wiec nie chwalili się przed zwierzchnikami, że
policjantów w miasteczku jest nieco więcej niż widać...

- ...szesnastu - pochwalił się.
- Na efekty długo nie trzeba było czekać. Wykrywalność wzrosła, przestępczość spadła

Prawdopodobnie, skoro i tak były to działania pozaregulaminowe...

- Kilku początkującym bandziorkom i złodziejaszkom to i owo wytłumaczyliśmy ręcznie -

background image

62

potwierdził domysły szefa. - A kilku takich, którzy operowali tu z doskoku, postraszyliśmy, że
jesteśmy miejscową mafią i zakazaliśmy włażenia na „nasz teren”.

- Wszystko działało, jak w zegarku, aż nieoczekiwanie nauczyciel doznał groźnego

uszczerbku na zdrowiu. Ponieważ był komendantem...

- Wicekomendantem, a nazywaliśmy to „Druźyną” - Dziadek Partyzant wyszedł zza kotary. -

Komendantem jestem ja - zasiadł na krześle. - Proszę kontynuować.

Szef w żaden sposób nie okazał zdziwienia jego widokiem.
- W każdym razie wypadek, wyglądający na robotę osób trzecich zaniepokoił was.

Możliwości, a właściwie motywów sprawców było sporo. Pierwszy, pomysły nauczyciela
dotyczące uzdrowienia okolicy nie wszystkim się podobały. Drugi, kryminalny, sądziliście, że ktoś
z lumpów, którym zaleźliście za skórę, postanowił się zemścić. Zaraz po wypadku okazało się, że z
jego mieszkania przepadły papiery z wystąpieniem przygotowanym na radę gminy. Wiedzieliście
od razu, że złodziej dysponuje kluczem. Tego włamania nikomu nie zgłosiliście. Bo były trzy, a nie
dwa... A właściwie dwa, ale o tym za chwilę.

- Zapasowy komplet dał tylko mnie - uzupełnił Dziadek. - Byłem u niego poprzedniego dnia,

nad częścią wystąpienia siedzieliśmy razem, potrzebował opinii prawnika...

- Mieliście dużo szczęścia, włamywacz przegapił łazienkę...
- A za to my znaleźliśmy w niej złoty widelec... - uzupełnił posterunkowy.
- O tym też za chwilę... Wasi zwierzchnicy z Kielc nie wiedzieli, że nauczyciel jest też

zakamuflowanym stróżem prawa i zbagatelizowali sprawę, uznając, że był to wypadek. Wtedy z
pomocą Trzech Muszkieterów upozorowaliście włamanie. To z szybą wyciętą diamentem.
Obawialiście się, że włamywacz, przeczytawszy papiery, może trafić w nich na trop skarbu, więc na
wszelki wypadek przy okazji zabezpieczyliście książki.

- śeby, jeśli złodziej wróci, już nie zdołał ich przechwycić - uzupełniłem.
- Tak - mruknął Dziadek.
- Włamanie było wam potrzebne, by zaalarmować zwierzchników. Wskazywało, że jednak

nie był to wypadek, mogliście ściągnąć ekipę z Kielc i podjąć oficjalne śledztwo. Nieoficjalnie
pracowaliście nad tą sprawą przez cały czas.

- Oczywiście - potwierdził posterunkowy. - Pan Sebastian to przecież nasz przyjaciel...
- Nie przewidzieliście tylko jednego. Ekipa z Kielc znalazła widelec. I jak sądzę, było to

znalezisko, które głęboko zdumiało także was.

- Pan Sebastian był bardzo skryty - wyjaśnił Dziadek. - Choć wiedziałem, że szuka skarbu,

niewiele o tym mówił.

- Trzej Muszkieterowie - podjął wątek Pan Samochodzik - nie należą do waszej drużyny. Ale

wiedzą o jej istnieniu. Dedukuję, że dopiero odbywają coś w rodzaju nowicjatu, może lepiej
powiedzieć stażu... Obserwujecie ich i zastanawiacie się, czy nie są do tej roboty trochę zbyt
narwani.

Miny obu naszych rozmówców wskazywały na to. że trafił w sedno.
- A oni poczuli się trochę odsunięci i zaczęli działać na własną rękę. Zorientowali się, że mój

pomocnik nie jest policjantem... Zaczęli mieć wątpliwości i choć współpracował z panem - ukłonił
się przed Piotrem - doszli do wniosku, że mógł zostać nasłany i lepiej go stąd przegonić, żeby nie
patrzył panu na ręce.

- Jest prostsze wyjaśnienie - odezwał się Aramis, wychodząc zza kotary w towarzystwie

swoich kumpli. - Baliśmy się raczej, że pański pomocnik jest tym, za kogo się podaje, ale jako
fachowiec znajdzie skarb i przypisze sobie zasługę, która należy się naszemu nauczycielowi.

- I to chyba wszystko - zakończył szef. - Został tam ktoś za kurtyną?
- Już tylko ja - zza zasłony wyłonił się Marek.
Szczęka lekko mi opadła.
- Przedstawił nam pan całą strukturę naszej organizacji w najdrobniejszych szczegółach -

powiedział posterunkowy. - Jest pan w naszym miasteczku od może godziny... Gdybym nie miał
zaufania do moich ludzi, powiedziałbym, że ktoś sypnął...

- Paweł sporo zaobserwowała ale nie zdołał tego odpowiednio uporządkować - uśmiechnął się

background image

63

szef. - Wyciąganie wniosków wymaga nie tylko zdrowego pomyślunku, ale i dużej wprawy. Ja
mam prawie czterdziestoletnie doświadczenie w rozplątywaniu rozmaitych spraw. To, co dla niego
tonęło we mgle, dla mnie od razu było oczywiste. Mój pomocnik zrobił nagranie dwóch
bandziorów rozmawiających o zamachu na pana Sebastiana...

- Zidentyfikowaliśmy ich oczywiście, a nagranie przekazaliśmy komendzie z Kielc. - wyjaśnił

policjant. - Niestety, będzie z tym problem. Po pierwsze, zostało zdobyte nielegalnie, po drugie, nie
może posłużyć jako dowód w sądzie. Mamy niedopałki papierosów z miejsca, z którego być może
zaatakowano nauczyciela, Sławek zdobył materiał porównawczy...

- Co? - zdumiałem się.
- On też dla nas pracuje - wyjaśnił. - Powiedzieliśmy, o kogo chodzi, a on snuł się przy nich

na Rynku, aż obaj wypalili po pecie i rzucili swoim zwyczajem na chodnik. Można zrobić
porównawcze badanie genetyczne i stwierdzić, czy to ta sama ślina. Problem w tym, że to tylko
poszlaki... Wykręcą się bez trudu. Jasne, że moglibyśmy ich wywieźć do lasu i spuścić im łomot,
ale wolelibyśmy, żeby poszli siedzieć. To działa bardziej wychowawczo na społeczność...

- Te badania porównawcze... - podchwyciłem.
- Sprawdziliśmy odciski palców na filtrach - wyjaśnił. - Niestety, nie zgadzają się. Pasują

natomiast do tych znalezionych na pudłach z elektroniką ukrytych w szczelinie koło kamieniołomu.

- Czyli chwilowo nic nie da się zrobić? - zasępiłem się.
- Mamy ich na oku. Liczymy, że nauczyciel odzyska przytomność, a wtedy ich wskaże -

popatrzył na szefa.

- Oczywiście, popieram wasze działania, które choć trochę nielegalne, wydają mi się

całkowicie zgodne z duchem prawa - powiedział. - Zachowam całkowitą dyskrecję.

- Pozostaje jeszcze jeden problem - westchnął Aramis. - I wynikł dziś... Wyjął z kieszeni

aparat cyfrowy i włączył wyświetlacz, po czym podał go mojemu szefowi.

- To zdjęcie posesji jednego z naszych gagatków - wyjaśnił posterunkowy. - Niech pan się

temu dobrze przyjrzy.

- O, do licha - zasępił się szef.
Byłem ciekaw, co go tak zmartwiło, ale postanowiłem zgodnie z jego zaleceniem rozwijać w

sobie cnotę cierpliwości.

- Zobacz - podał mi wreszcie urządzenie.
- Wygląda mi na przemysłową pompę wyposażoną w dyszę służącą do czyszczenia elewacji

budynków - zauważyłem. - To urządzenie firmy Karchera kosztuje około trzydziestu tysięcy
złotych...

- Właśnie, Pawle - mruknął Pan Samochodzik. - Myślę, że nasze podejrzenia są tu zbieżne? -

popatrzył po zebranych.

- Możliwości są dwie - westchnął Marek. - Albo ten gagatek postanowił zabrać się do

uczciwej roboty, albo...

- Chce użyć tej maszyny do rozpłukiwania na przykład grubej warstwy mułu - dokończyłem.
- Chcieliśmy z eksploracją „złotej dziury” poczekać na powrót pana Sebastiana - powiedział

Aramis. - Ale w tej sytuacji...

Aż mnie skręcało, żeby zapytać czym jest „złota dziura”, ale powstrzymałem się tytanicznym

wysiłkiem woli. Skoro szef radzi mi trenować cierpliwość, to pokażę mu, że jestem twardy...

- Może wystarczy nadal ich obserwować - zadumałem się. - A może uda się ich nawet dorwać

na gorącym uczynku...

- Za duże ryzyko - pokręcił głową Pan Samochodzik. - Czy można ich zwinąć na 24 godziny

do wyjaśnienia?

Policjant pokręcił głową.
- W zasadzie tak, ale bardzo trudno byłoby mi to potem wyjaśnić przed zwierzchnikami.

Każdemu wolno mieć na podwórzu dowolne legalne urządzenia... A posiadanie motopompy nie jest
zakazane.

- W takim razie pozostaje nam jedno - westchnął szef. - Musimy uderzyć pierwsi i

przechwycić skarb. Zlokalizowaliście zapewne, gdzie spoczywa?

background image

64

- Tak - potwierdził Aramis. - Myślę, że trzeba - westchnął. - Choć pan Sebastian na pewno

chciałby być obecny przy odkryciu...

- Jak się nie da, to się nie da - westchnął Marek. - Kiedy można by przystąpić do poszukiwań?
- Jutro o świcie jadę do Kielc załatwiać zezwolenia - powiedział szef. - A panów proszę o

absolutną dyskrecję.

Pokiwali poważnie głowami. Na tym naradę zakończyliśmy.

background image

65

ROZDZIAŁ CZTERNASTY

PORANNA NARADA • RODZINKA SFORZÓW • DZIEJE KRÓLOWEJ BONY • „SUMY

NEAPOLITAŃSKIE” • CZYM JEST „ZŁOTA DZIURA”, CZYLI NIEPOROZUMIENIE Z

NAZWAMI

Położyliśmy się już, ale jeszcze nie zasypialiśmy. Szef czytał jakąś monografię. Wreszcie

założył ją zakładką.

- Ech, Pawełku - westchnął. - Dam ci jedną wskazówkę. Przypomnij sobie, co działo się, gdy

królowa Bona opuszczała Polskę, a konkretnie Chęciny.

Palnąłem się w głowę aż zadudniło.
- Most! I sądzi pan, że „złota dziura”...
- Dobranoc - z uśmiechem zgasił światło. - Tak mi się wydaje - dodał już w ciemnościach. - I

tak przypuszczał pan Sebastian. Musisz się wyspać, bo jutro będzie ciężki dzień...


Siedzieliśmy w moim pokoju we czwórkę. Szef, Aramis, Sławek i ja. Na mnie spadł

obowiązek zreferowania sytuacji. Nasz młody przyjaciel szedł dziś na drugą zmianę, mogliśmy
więc poświecić poranek na naradę.

- Na zamku w Chęcinach w okresie świetności warowni rezydowało wiele ważnych

osobistości - powiedziałem. - Adelajda, druga żona Kazimierza Wielkiego, jego siostra Elżbieta...

- Matka Ludwika Węgierskiego? - upewnił się Aramis.
- Tak. No i oczy wiście królowa Bona - dodał szef.
- No, o tej to słyszałem - uśmiechnął się Sławek. - Sprowadziła do Polski warzywa i zwyczaj

trucia wrogów...

- Trochę się mylisz - uśmiechnąłem się. - Co do ogrodnictwa zgoda, faktycznie sprowadziła

wiele warzyw nieznanych wcześniej naszym przodkom oraz poleciła podjąć prace nad ich
aklimatyzacją w naszym kraju. Natomiast co do trucicielstwa, to wymysł... Plotka wzięła się z
jednego przykrego posądzenia i awantury rodzinnej.

- Ale rodzina Sforzów... - zmarszczył brwi.
- Tu zgoda. Truli się z ogromną wprawą i ochotą - uśmiechnął się pan Tomasz.
- Niech panowie o tym coś opowiedzą - poprosił nasz młody przyjaciel.
- Trochę nie moja epoka - wykręcałem się. - Niewiele wiem... Musiałbyś sam pogrzebać w

książkach...

- Ale na pewno ma pan rozleglejszą wiedzę niż ja...
- Bona przyszła na świat 2 lutego 1494 w Vigevano, w pobliżu Pawi i jako córka Izabeli

Aragońskiej i Gian Galeazza Sforzy, księcia Mediolanu - podjąłem opowieść. - Przyszło jej żyć w
trudnych czasach. Włochy były rozdarte bowiem licznymi konfliktami i wojnami domowymi.
Najpierw zmarł jej ojciec, potem siostra, a brat jako zakładnik trafił do Francji... Potem Mediolan,
gdzie schroniła się wraz z matką, został podbity przez Francuzów i obie skazane zostały na
wygnanie. Wtedy sprzymierzyły się z królem Hiszpanii Ferdynandem Katolickim, który miał swoje
interesy w Italii. Dzięki jego protekcji osiadły w księstwach Bari i Rossano. Księżna zapewniła
przyszłej królowej Polski świetne jak na tamte czasy wykształcenie: Bona znała łacinę i hiszpański,
czytała starożytnych klasyków, umiała tańczyć i jeździć konno. Zresztą jej działalność w Polsce
pokazała, że posiadała ogromną wiedzę, zmysł praktyczny, a jak czegoś nie potrafiła, bez trudu
znajdowała fachowców... Ale w życiu się jej nie bardzo układało. W każdym razie jej pierwszego
narzeczonego kuzyni z rodu Sforzów otruli... Potem wyswatali ją z Zygmuntem Starym. A
właściwie jego wyswatali, bo jemu się nie spieszyło...

- Nie miał ochoty się żenić?
- Właściwie nie...
- Miał kochankę? - domyślił się Aramis.
- Niejaką Katarzynę Telniczankę. Romans trwał 9 lat i Katarzyna urodziła królowi czworo

dzieci... Potem był legalnie żonaty z Barbarą Zapolyanką, ta niestety zmarła... A w 1518 roku

background image

66

poślubił Bonę. I jakoś się potoczyło. Urodziła królowi syna, potem jeszcze 3 córki i drugiego syna,
który umarł wkrótce po urodzeniu. Przeprowadziła szereg reform, ale podniosła też czynsze
dzierżawne chłopom, co bardzo rozgniewało jej męża. Doszło między nimi do gwałtownej kłótni.
Zygmunt uważał, że król powinien być dla swoich poddanych jak ojciec i w czasach klęsk
wspomagać, choćby obniżając wysokość podatków. Królowa była przyzwyczajona do innego
modelu sprawowania rządów, a chciała się wzbogacić za wszelką cenę i pokpiwała sobie z polityki
polskich władców, aż Zygmunt w gniewie wrzasnął na nią „Tace, fatua!”, czyli „Milcz, głupia!”.
To było jedno z kilku drobnych nieporozumień małżeńskich. śyli sobie dość spokojnie, póki ich
syn Zygmunt August, dziedzic korony, nie wkroczył w wiek męski. Gdy zmarła mu pierwsza żona,
zaczął romansować. Umyślił sobie poślubić potajemnie Barbarę Radziwiłłównę. Ojciec strasznie się
temu sprzeciwiał, ale los chciał, że zmarł...

- Naturalną śmiercią?
- Tak, miał 81 lat. Niestety, niebawem zmarła też Barbara. Od początku była słabego zdrowia,

ale gdy wyzionęła ducha, Zygmunt August wpadł w szał i oskarżył Bonę o otrucie synowej.
Strasznie się pokłócili i w rezultacie ciężko obrażona królowa postanowiła wracać do ojczyzny...
Spakowała swoje manatki i pojechała. A wyjechała stąd, z Chęcin.

- To prawda - przyznał szef. - Ale dla naszych poszukiwań ważniejsze jest co innego.

Przywiozła ze sobą 100 tysięcy dukatów wiana i jeszcze 50 tysięcy wyprawy, była więc bardzo
majętną księżniczką. Wszystkie swe pieniądze zainwestowała w nabywanie ziemi. Sprowadziła
agronomów. Szybko stała się znana z „pomiary włócznej”, każdy jej majątek był starannie
rozplanowany i zinwentaryzowany z biurokratyczną dokładnością, której nie znali jej polscy
poddani. Miedze wytyczano pod sznurek, a dzięki nowoczesnym metodom gospodarowania bardzo
szybko osiągnęła ogromne dochody. Gdy opuszczała Polskę w roku 1556, a więc po 38 latach
pobytu, miała samej gotówki 430 tysięcy dukatów.

- Czyli prawie potroiła kapitał-obliczył chłopiec.
- Myślisz niby poprawnie, ale nie do końca - uśmiechnął się pan Tomasz. - To były jej

oszczędności. Same majątki zostawiła synowi.

- Nieźle - mruknął Aramis.
- To były te legendarne królewszczyzny, które przez następne dwa stulecia władcy rozdawali

w dzierżawę za zasługi dla kraju - wyjaśniłem.

- Te tysiące dukatów niestety nie przyniosły królowej-emerytce szczęścia - westchnął szef. -

Zaledwie powróciła do rodzinnego Bari, zaczęły się straszliwe problemy. Sytuacja we Włoszech
była bardzo napięta. Francuzi panoszyli się na Półwyspie Apenińskim, oblegali Neapol... Władca
hiszpański Filip II Habsburg poprosił ją o pożyczenie tej kwoty na prowadzenie wojny. Co gorsza,
nie bardzo mogła mu odmówić. Pieniądze wziął, ale oddać ich nie chciał. Władczyni naciskała,
więc przekupił jednego z jej dworzan i królowa została otruta.

- I nikt nie próbował odzyskać tych kwot? - zdumiał się nasz młody przyjaciel. - Przecież nasz

król, choć się z nią pokłócił, był chyba spadkobiercą?

- Próbowano i to nie raz. Przez cały wiek XVII i XVIII kolejni polscy władcy, zarówno

potomkowie Bony, jak i nie, prowadzili procesy oraz wysyłali dyplomatów, by odebrać Hiszpanom
te pieniądze. Nazwano je „sumami neapolitańskimi” i określenie to weszło na stałe do naszego
języka jako synonim bogactw, których nie udaje się odzyskać lub które są tylko legendą...

- Ten złoty widelec został tutaj, więc nie mógł być ich częścią - zasugerował Sławek.
- Wiesz, jak wyglądał jej wyjazd z Polski? - zapytał szef. - Zapakowała swój dobytek

zaledwie na ponad dwadzieścia wozów i wyruszyła pod zbrojną ochroną swoich najwierniejszych
sług (ostatecznie Zygmunt August pogodził się z wyjazdem matki, przydzielając jej asystę
honorową złożoną z kilku senatorów, a do granicy Korony odprowadził Bonę starosta chęciński
Walenty Dembiński). Już pierwszego dnia podróży zdarzył się wypadek. Wozy były wypakowane
wszelakim dobrem, ciężkie, zaprzężone w woły... Podczas przeprawy pod jednym z nich runęła
konstrukcja mostu. Skarby przepadły w nurtach rzeki.

- Rozumiem! - wykrzyknął. - Wyruszyła z Chęcin, więc w odległości jednego dnia drogi, albo

nawet kilku godzin drogi od zamku, na dnie rzeki, spoczywają te widelce i inne precjoza.

background image

67

- śydowski historyk je namierzył, a pan Sebastian, tropiąc jego ślady, zdołał je odnaleźć -

rozważałem głośno. - Ale dlaczego nazywa się to miejsce ..złotą dziurą”? To znaczy, wiem
dlaczego, ale czy to na pewno to?

- Sięgnijmy do dzieł dziewiętnastowiecznego etnografa i badacza Oskara Kolberga - szef

włożył do czytnika płytę CD i po chwili odszukał stosowny fragment - Legenda, którą zanotowałem
w pobliżu Chęcin, mówi, że głębia na rzece dawniej zwana była „złotą dziurą”. Ponoć wiele lat
temu piękna królewna jechała, wioząc skarby i gdy w tym miejscu przekraczała Nidę, załamał się
pod nią mostek.

- Rozumiem już, dlaczego tej nazwy się obecnie nie używa i dlaczego nikt o niej nawet nie

słyszał - mruknąłem. - Skoro już w czasach Kolberga prawie nikt jej nie używał...

- Tak, Pawle - pochwalił mnie szef.
- Nadal nie wszystko jest dla mnie tak do końca jasne - powiedziałem. - „złota dziura” to

głębia, gdzie wpadł wóz królowej Bony. Ale skąd wy o tym wiecie?

- Proszę zgadnąć...-uśmiechnął się Aramis.
- Przychodzi mi na myśl Aaron Wurst.
- Słusznie - powiedział. - Znalazł taką informację u Kolberga, skojarzył z wyjazdem królowej

Bony, sprawdził w innych źródłach i zamierzał przystąpić do prac poszukiwawczo-wydobywczych.
Niestety, wybuchła wojna. Próbowaliśmy namierzyć to miejsce. Pan Sebastian latał na paralotni,
usiłując ustalić, którędy w XV i XVI wieku biegł szlak i gdzie mógł być most przez Czarną Nidę.

- Ale kręciliście się też koło „złotej studni” i sztolni na Miedziance... To mnie zmyliło -

powiedziałem.

- No cóż, wie pan jak to jest Złoto królowej mogło okazać się mrzonką. Tymczasem sztolnie

kryły...

- Malachit - dopowiedziałem.
- Właśnie - uśmiechnął się. - To pan Sebastian wymyślił nam tę robotę. Łupaliśmy i

wybieraliśmy możliwie duże i czyste kawałki. Zawsze był z tego jakiś grosz. W dobry miesiąc i po
dwa tysiące na łebka mogliśmy wyciągnąć.

- I to tutaj, gdzie większość nie ma roboty.
- A te pokazy szermierki?
- Też jego pomysł. Stwierdził, że zamek w lecie odwiedza masa turystów. A tu, szczerze

powiedziawszy, niewiele jest do obejrzenia. Więc robiliśmy program artystyczny. Pojedynki na
szable, na szpady, inscenizacje napadów... Też niezły grosz z tego był, połowę mieliśmy odpalić
gminie na renowację zamku, tylko urząd skarbowy się nas czepiał, że to działalność gospodarcza, a
mieliśmy z zamkiem umowę-zlecenie i nie zarejestrowaliśmy firmy. Tylko jak ją zarejestrować? Na
sam ZUS trzeba by zapłacić po 700 złotych miesięcznie... Nie zarobilibyśmy nawet na to...

- No to wróciliście do rąbania kamieni... - domyśliłem się.
- Coś trzeba robić. Liczyliśmy trochę na ten wóz Bony. Miało być tak: za znalezisko 10%

wartości, z czego dla nas trzech po jednym procencie, jeden procent dla Dziadka, a sześć procent na
rozwój gminy.

- Nauczyciel nic nie chciał dla siebie?
- Powiedział, że starczy mu to, co ma... Namierzyliśmy starorzecze i miejsce przeprawy. Były

resztki pali mostu i pan Sebastian wysłał jeden do analizy.

- Ta próbka z dendrochronologii, którą badano w IAE! - domyśliłem się.
- Tak, wiedzieliśmy, że to pomost z tamtych czasów. Mieliśmy ramowy wykrywacz metali,

ale był za słaby. Namierzyliśmy to dopiero magnetometrem. Zrobiliśmy wykop sondażowy, robota
była potworna... Po wierzchu ziemia, poniżej błoto. W końcu nie dało się kopać. Gdy pan Sebastian
został napadnięty...

- Doszliście do wniosku, że ktoś was podsłuchał, ale nie zlokalizował miejsca, gdzie

prowadzicie badania i wrogowie zechcą się dobrać do jego książek. Więc włamaliście się i
zabraliście te. które kryły tajemnicę... - domyśliłem się.

- Tak jest.
- Potem przyjechałem ja. Domyślaliście się, że jestem detektywem. Ale zaufania nie

background image

68

mieliście.

- Trudno o nie do obcego człowieka. Więc czekaliśmy, aż pan Sebastian dojdzie do siebie.

Należała mu się obecność przy wydobywaniu skarbu.

- Tamta czwórka poznała skądś, przynajmniej częściowo, tekst jego wystąpienia

przygotowywanego na radę gminy... Zrozumieli, że chodzi o złoto i że ukryte jest w miejscu
zwanym „złotą dziurą”. To skojarzyli błędnie ze „złotą studnią”...

- I z nami. Czepili się jak rzep psiego ogona. My szukaliśmy malachitu, a oni sądzili, że

wydobywamy w sztolniach kruszec...

- Ale jaja... ale nie dziwię się - mruknąłem. - Ostatecznie ja też się naciąłem...
- Na nas czas - szef spojrzał na zegarek. - Jedziemy.

background image

69

ROZDZIAŁ PIĘTNASTY

WYKOPALISKA NALEśY PROWADZIĆ ZGODNIE Z PRZEPISAMI • MAM PLAN •

MACHANIE ŁOPATAMI O PORANKU • ILE CZASU MOśE PRZETRWAĆ LEGENDA?

• KOPIEMY I DOKUMENTUJEMY

Powiatowy konserwator zabytków okazał się niewysokim pulchnym człowiekiem. Przywitał

pana Tomasza z ogromnym szacunkiem. Streściliśmy mu pokrótce problem.

- Pomost z połowy XVI wieku - zabębnił palcami po biurku. - Fatalnie. Nie mogę wam wydać

zgody na wydobycie ewentualnego ładunku na przykład za pomocą rozpłukiwania mułu wodą.
Tego typu stanowisko wymaga badań archeologicznych... A ja nie mam nikogo pod ręką.

- Skąd wytrzaśniemy archeologa o tej porze roku? - zmartwiłem się. - Wszyscy nasi znajomi

na uczelniach...

- A prywatne firmy pewnie mają kupę roboty przed definitywnym końcem sezonu - dodał

szef.

- Bywali panowie na wykopaliskach? - konserwator popatrzył na nas pytająco.
- Ja w młodości wielokrotnie - powiedział Pan Samochodzik. - Co nieco mnie tam nauczyli...

Tylko że te metody badawcze są o dobre trzydzieści lat...

- Ja byłem kilka razy w ostatnich latach - wyjaśniłem. - U doktora Tomasza Hreczkowskiego

z Uniwersytetu Warszawskiego.

- Zatem teorię i praktykę pan posiada - urzędnik zamyślił się. - Wie pan, jak wyglądają

przepisy?

- Nie mam pojęcia.
- W tej chwili nawet absolwent archeologii nie może samodzielnie prowadzić badań, jeśli nie

ma 48 miesięcy udokumentowanej praktyki. Niech pan się zwróci do doktora Hreczkowskiego, on
zostanie kierownikiem, oczywiście na papierze. Pan będzie kopał i dokumentował, jak się da
najlepiej. Co więcej, zaprotokołujemy to jako nadzór archeologiczny.

- A może lepiej jako sondaż? - podsunął szef.
- Nie, bo sondaże musi robić archeolog z uprawnieniami. Wiem, że chcą panowie zrobić

wykop może 3 na 3 metry - zastrzegł. - I faktycznie to bardziej sondaż niż badania, ale sami
rozumiecie, takie są przepisy.

- Dam radę - powiedziałem twardo. - Tam nie powinno być żadnych warstw kulturowych,

tylko obiekty...

- No i świetnie... A zatem do dzieła.
Zadzwoniłem do doktora Hreczkowskiego. Zgodził się bez wahania i obiecał służyć radą w

razie jakichś problemów. Podskoczyłem do kilku sklepów, a potem jeszcze do firmy
wypożyczającej sprzęt geodezyjny. Nim nastał wieczór, praktycznie skompletowałem niezbędne
wyposażenie.

Gdy wracałem do Chęcin, było już ciemno. Zajechałem na posterunek.
- Są jakieś nowiny? - zapytałem.
Piotr pokręcił głową.
- Na razie nic. Ale ludzie z Drużyny obserwują ptaszków... Co udało się załatwić?
Streściłem wyniki naszych peregrynacji po urzędach.
- Hmm - mruknął. - Będziecie potrzebowali ludzi do pracy?
- Lepsza byłaby koparka - westchnąłem. - Ale nie możemy jej użyć z uwagi na charakter

obiektu... Trzeba ręcznie. Łopatami.

- Myślałem, że archeolog to pędzelkiem... - uśmiechnął się.
- Może 3% czasu badań to faktycznie praca tak delikatnym sprzętem. Ale reszta niestety...

Będzie mój szef, może pan Marek zechce nam pomóc i Aramis, bo jego bracia studiują. Ze mną to
będą cztery osoby. Powinno od biedy wystarczyć.

- W razie czego pomogę po godzinach - zaofiarował się.
- Dziękuję, nie odmówię.

background image

70

Pożegnaliśmy się i wróciłem do pana Tomasza czekającego w samochodzie. Ruszyliśmy na

kwaterę.

- Martwi mnie tylko jedno - powiedział mój zwierzchnik. - Te gagatki najwyraźniej nie mają

pojęcia, gdzie znajduje się „złota dziura”.

- Gdy zaczniemy tam kopać, wskażemy im miejsce? - natychmiast zrozumiałem przyczynę

jego zmartwienia.

- Tak.
- Nasze prace potrwają kilka dni - zadumałem się. - Stanowiska trzeba by pilnować nocami.
- Jakoś damy radę - mruknął. - Na zmiany...
- Nie ma sensu - uśmiechnąłem się zagadkowo. - Mam pewien plan...

Pojawiliśmy się na miejscu o ósmej rano. Na brzegu rzeki wszystko było już prawie gotowe.

Obejrzałem okolicę. Do dzisiejszego koryta nie było daleko, może kilkadziesiąt metrów.
Starorzecze nie wyglądało specjalnie imponująco, ot, szeroki rów zarośnięty trzciną i dawno
przekwitłymi kaczeńcami.

Obszar do spenetrowania wydawał się ogromny. Okolica była doskonale pusta i bezludna.

Zaraz też nadszedł Aramis. Przywitaliśmy się.

- Niewielu nas - westchnął. - Urobimy się po uszy... Ale trudno, dla nauki trzeba się

poświęcić...

- Na ile dokładnie zlokalizowaliście ten most? - zapytałem.
- Tutaj się zaczynał - chłopak wskazał leżący na brzegu kamień. - A szedł prawie prosto jak

strzelił na drugą stronę... Zaznaczyliśmy go sobie, żeby się potem nie męczyć po raz drugi...

Głaz maźnięty został odrobiną olejnej farby.
- Jak znaleźliście to miejsce? - zaciekawiłem się.
- No, robota była niewąska - uśmiechnął się. - Archeologia lotnicza, można powiedzieć. Z

góry było widać, że do koryta rzeki dochodzi w tym miejscu minimalne obniżenie terenu. Coś
jakby długa, prosta rynna.

- Ciekawe - mruknął szef, patrząc w stronę zamku. - Faktycznie... Jest tu coś takiego. I

pomyśleliście, że to stara droga?

- Dokładnie tak. Kiedyś pewnie był tu wąwozik wybity kołami wozów, ale czas go

zniwelował. Nie wiedzieliśmy jednak, z jakiego okresu to trakt. Próbowaliśmy przeszukać spory
odcinek z wykrywaczem metali w nadziei, że znajdziemy coś, co zgubiono przy okazji przejazdu,
ale oczywiście nie dało to żadnych efektów.

- Jeśli do tego stopnia się zniwelował, to ciekawe artefakty mogą być metr pod ziemią -

mruknąłem.

- Pomyśleliśmy i o tym, zrobiliśmy wkop sondażowy i pół metra pod powierzchnią trafiliśmy

na dawne moszczenia w postaci bardzo już zniszczonych drewnianych belek.

- Sami na to wpadliście? - zdumiał się pan Tomasz.
- Nie do końca. Pan Sebastian czyta dużo literatury. Znalazł między innymi sprawozdania

archeologiczne z poszukiwań drewnianych pomostów w Świętym Gaju na śuławach. To podsunęło
mu ten pomysł. I jak się okazało, strzał w dziesiątkę...

- Mimo wszystko jestem pełen podziwu - szef pokręcił ze zdumieniem głową. - Dobrze

wykorzystać cudze pomysły to też wielka sztuka.

- Obawialiśmy się, że nasze niefachowe metody mogą zniszczyć te relikty, więc

wypiłowaliśmy z belki tylko niedużą próbkę do badań i zabraliśmy się do poszukiwania mostu. Z
opisów, które znalazł w książkach wynikało, że normalnie była tu przeprawa, mostek zbudowano
na czas przejazdu Bony. Wydedukowaliśmy, że użyto go tylko raz, a potem, ponieważ się zawalił,
porzucono. Przygotowaliśmy sobie sondy, długie pręty zbrojeniowe zaostrzone na końcu... I
próbowaliśmy namacać nimi resztki konstrukcji lub pale.

- I to się wam udało - mruknąłem.
- Wykopaliśmy dziurę tam, gdzie ta kępa pałek - wskazał dłonią. - Pół metra pod

powierzchnią trafiliśmy na koniec belki. I wycięliśmy drugą próbkę. Potem pan Sebastian wysłał

background image

71

oba kawałki do badań. Próbowaliśmy też zrobić wykop tam - wskazał kępę pożółkłej trawy.

- Dlaczego akurat w tym miejscu? - zainteresował się szef.
- Próbowaliśmy wysondować, jak jest ukształtowane dno i trafiliśmy w tym miejscu na coś

dziwnego. Wydaje nam się. że to okuta blachą skrzynia, a może tylko obrobiony kamień... W
każdym razie coś kwadratowego, metr długie i siedemdziesiąt centymetrów szerokie...

Umilkł i popatrzył na mnie. Szef patrzył identycznie. Zrozumiałem - czekali na instrukcje.
- Myślę, że było tak - powiedziałem. - Pomost mógł mieć dwa metry szerokości. Większość

wozów przejechała po nim bez problemu, ale pod którymś się załamał i runął w wodę... Załamał się
na prawo - dodałem, wskazując miejsce, gdzie namacali tę zagadkową skrzynię. - Zatem wóz
powinien leżeć gdzieś tam. Podobnie jak przedmioty, które na nim wieziono.

- Z całą pewnością natychmiast podjęto akcję wydobywczą - mruknął szef. - Ale jeśli kufry i

beczki zgniotły się od uderzenia o dno, z pewnością masa drobiazgów potonęła w błocie.

- Kto wie, czy okoliczni chłopi przez następne miesiące albo i lata nie podejmowali

poszukiwań - rozważałem głośno. - Wykwalifikowany robotnik mógł zarobić wtedy jakieś trzy
talary albo dwa dukaty rocznie, a tam mogły spocząć ich setki.

- Aż dziwne, że po dziś dzień nie opowiadają sobie o tym legend - zadumał się Aramis. - Na

pewno jeszcze przez całe lata elektryzowało to wyobraźnię miejscowych.

- Lata, może dziesięciolecia - mruknął szef. - Ale tradycja przekazywana ustnie z pokolenia

na pokolenie wygasa najdalej po dwustu latach. Siedem-osiem pokoleń i ludzie zapominają.

- Jak pan sądzi, na jakim obszarze mogą być rozwleczone klejnoty? - zapytałem.
- Kilkanaście metrów kwadratowych - zadumał się szef. - Może mniej, bo większość od razu

wdeptano w muł przy próbach wydobycia.

- Zatem proponuję tak, jeden brzeg wykopu wyznaczy nam rząd pali dawnego mostu. Od

niego w kierunku północnym wytyczmy kwadratowy wykop o boku pięciu metrów tak, aby
przypuszczalna skrzynia znajdowała się mniej więcej na jego środku - zaproponowałem. - Co o tym
sądzicie?

- Ty tu jesteś kierownikiem robót - uśmiechnął się pan Tomasz. - Ty decydujesz. I oczywiście

ponosisz odpowiedzialność. A my zrobimy, co każesz.

- W takim razie tu jest lina i łata miernicza - wręczyłem oba przedmioty Aramisowi. -

Pierwszy kołek wbijam tutaj, gdzie stoimy, a ty leć, odmierz dziesięć metrów na zachód, wbij tam
drugi i naciągnij sznurek. Pan. szefie, niech rozłoży folię budowlaną na południe od linki -
będziemy tu rzucali wydobytą ziemię.

Uwinęli się szybko. Kilkanaście minut później cztery paliki i naciągnięte sznurki wyznaczały

nam obszar przyszłych prac. Ułożyliśmy cztery płachty folii.

Wyjąłem niwelator. Głaz z plamką farby uznałem za reper - od niego mieliśmy odmierzać

wysokość względną wszystkiego, co odkryjemy. Do rysownicy przypiąłem kartkę papieru
milimetrowego. Skala 1:20, pięć centymetrów planu będzie odpowiadało jednemu metrowi
stanowiska...

- Co dalej? - zapytał Aramis.
- Pomiary - ująłem w dłoń tyczkę i wyjaśniłem mu, jak się nią posługiwać.
Sprawdziliśmy i zanotowaliśmy wysokość czterech rogów wykopu oraz jego środka.
- Łopaty w dłoń, zerwać darń, zedrzeć dziesięć centymetrów gleby i wyrównać powierzchnię,

doczyścić do zdjęcia, potem kolejna niwelacja - rzuciłem rozkaz.

I sam ruszyłem do boju. Wydaje się, że dziesięć centymetrów to niewiele, jednak gdy trzeba

oczyścić dwadzieścia pięć metrów kwadratowych, to dwa i pół metra sześciennego, czyli jakieś
pięć, może siedem ton ziemi... W dodatku warstwa przypowierzchniowa zawsze poprzerastana jest
korzonkami, co dodatkowo utrudnia pracę. Urobiliśmy się setnie.

Wykonałem kilka fotografii, w zasadzie trudno powiedzieć po co, bo udało nam się uchwycić

tylko dawną linię brzegową - po prawej, wschodniej stronie wykopu pojawił się pas drobnych
kamyków, podczas gdy cała reszta była jednolicie czarna - ta gleba powstała z dawnych osadów
rzecznych... Naniosłem to na plan. Zdarliśmy kolejne dziesięć centymetrów.

- Nie tak sobie wyobrażałem pracę archeologa - wysapał Aramis. - W kinie to wszystko

background image

72

wygląda dużo zabawniej...

- O nas nikt filmu nie nakręci - westchnąłem.
- Może i lepiej, bo byłby to najnudniejszy film na świecie - zażartował szef.
- Hej, archeolodzy, dużo złota znaleźliście? - rozległ się wesoły głos.
Podniosłem wzrok znad ziemi. Dziadek Partyzant przyszedł najwidoczniej zbadać postępy

naszych prac.

- Świetnie, że pana widzę - ucieszyłem się.
- Coś się stało? - wyraził zaniepokojenie.
- Potrzebuję pańskiej pomocy - wyjaśniłem - Chodźmy na stronę, musimy pogadać.
Odeszliśmy kilkanaście metrów od wykopu, tam mu wyłuszczyłem swoją prośbę.
- Ciężka sprawa - zadumał się - ja nic takiego nie mam, ale u jednego mojego znajomka

chyba się znajdzie. Jest mi winny przysługę. Jak dobrze pójdzie, dziś wieczorem dostawa.

- Znakomicie - ucieszyłem się.
Wróciliśmy do reszty. Dziadek wziął rezerwową łopatę i przyłączył się do nas. Machał dobre

pół godziny, ale wiek i kiepska kondycja wygrały z jego zapałem.

- Ech, to już nie dla mnie robota - westchnął, masując sobie kark. - Osiem krzyżyków to taki

okres, kiedy kopanie rowów lepiej zostawić młodym...

- I tak świetnie się pan trzyma - pochwaliłem.
- A tam, zaraz świetnie - mruknął. - Dwadzieścia lat temu poszedłem z bagnetem na dzika i

dałem mu radę. A teraz...

- „Tą ręką zabiłem kiedyś człowieka, a tej to sam się boję” - szef zacytował zdanie z jakiegoś

filmu.

Starzec popatrzył na swoje dłonie i uśmiechnął się pod wąsem.
Do południa zeszliśmy na całym obszarze wykopu prawie 30 centymetrów. O trzynastej

skończyły się lekcje, zaraz też przyjechał małym fiatem Marek. Przywiózł ze sobą Sławka.

- To chyba będzie eksploatacja nieletniej siły roboczej - obrzuciłem chłopca spojrzeniem.
- Dam radę - zaperzył się.
- Przerzucaj hałdę dalej - poleciłem.
Ta praca nie była specjalnie ciężka, nie musiałem obawiać się, że będzie dla niego ponad siły.

Pół godziny później pojawił się jeszcze Piotr. Teraz, gdy było nas sześciu, robota ruszyła z kopyta.

I wreszcie pierwszy sukces tego dnia. W południowym krańcu wykopu spod warstwy czarnej

pobagiennej gleby pojawiła się końcówka drewnianego pala.

- No, to chyba jesteśmy na dobrej drodze - ucieszyłem się.
Aramis obejrzał koniec belki i pokręcił głową.
- To nie ten - powiedział. - Nasz był kawałek dalej.
- Jesteś pewien?
- Od naszego oderżnęliśmy kawałek próbki - uśmiechnął się. - Atu ani śladu czegoś takiego...
W ciągu następnej godziny spod warstw ziemi wyłoniły się końce jeszcze dwóch słupów.

Wszystkie były mocno przekrzywione.

- Partanina - ocenił szef. - Za słabo wbili w dno, w którymś momencie przechyliły się...
Zabrałem się do dokumentowania stanowiska. Już teraz było wyraźnie widać, że kiedyś

nastąpiła tu katastrofa. Trzy pierwsze odsłonięte pale znajdowały się w odległości około
siedemdziesięciu centymetrów od siebie. Dalej następowała mniej więcej trzymetrowa luka i
jeszcze jeden przy samej zachodniej ścianie wykopu. To z tego ostatniego Muszkieterowie pod
wodzą pana Sebastiana wypiłowali fragment do badań.

- Kończymy na dzisiaj - rozkazałem.
Przeszedłem się jeszcze tylko kontrolnie z wykrywaczem metali. W żadnym z miejsc naszego

wykopu nie zasygnalizował obecności żelaza ani kruszcu, prawdopodobnie skarby znajdowały się
dużo głębiej. A zatem i nasi przeciwnicy nie powinni się do nich dobrać.

Poszliśmy nad rzekę wypłukać buty i łopaty, poskładaliśmy cały sprzęt do bagażnika. Zapikał

mój telefon. Wiadomość od Dziadka Partyzanta. Zdobył co trzeba. Zapakowaliśmy się do wehikułu
i pojechaliśmy na kwaterę.

background image

73

- Na ile cię znam, nie zostawisz naszych skromnych wykopalisk bez opieki? - zagadnął szef.
- Oczywiście, że nie - uśmiechnąłem się. - Co więcej, już opracowałem plany fikuśnego

doświadczenia naukowego...

- Fikuśnego - mruknął. - Są takie dni, kiedy prawie się ciebie boję...
Poczekałem, aż szef głęboko zaśnie, po czym ubrałem się i po cichu otworzyłem drzwi na

korytarz.

- Relację zdasz rano - dobiegł mnie głos Pana Samochodzika. A jednak nie spał.
- Szefie... - chciałem wybąkać jakieś przeprosiny.
- Leć, bo się spóźnisz - uciął. - Tam, gdzie jeden się przemknie, dwóch zwracałoby na siebie

uwagę...

background image

74

ROZDZIAŁ SZESNASTY

SKRZYNKA DZIADKA PARTYZANTA • NOCNI GOŚCIE • ZATRZAŚNIĘTA PUŁAPKA

• WIZYTA DZIENNIKARKI • SKARBY Z DNA RZEKI • CO KRYŁA ZARDZEWIAŁA

SKRZYNIA? • PRZEDWOJENNA MONETA

Dochodziła dwudziesta trzecia, gdy zaparkowałem na podwórzu gospodarstwa Dziadka

Partyzanta. Drewniana skrzynka już czekała.

- Może być? - zaniepokoił się.
- Idealna.
Spróbowałem ją ruszyć. Była potwornie ciężka. Otworzyłem, kilkanaście cegieł okręconych

szmatami...

- Wieko dobrze przybijemy gwoździami - pochwalił się. - Nie dadzą rady otworzyć, będą

musieli zabrać ze sobą.

Poznają, że nowe, jak będą je wyciągali - zafrasowałem się. - Albo od razu zauważą, a wtedy

z naszej pułapki nici...

- Coś pan, przybijemy starymi hufhalami od podków, wyglądają jak średniowieczne, a i

zardzewiały na amen. Sam diabeł nie rozpozna, że to świeżo wbite.

Rozchylił spracowaną dłoń, pokazując mi garść gwoździ. Faktycznie, wyglądały wręcz

znakomicie.

- Doskonałe - pochwaliłem. - Świetnie pan to wymyślił.
- Kto ma głowę na karku, zarobi na czapkę - zacytował staropolskie przysłowie. - Będą się

wić jak rybki na haczyku. I dobrze tak łobuzom.

Zabrałem pakunek, podjechałem nad rzekę. Posterunkowy czekał na wzgórzu. Miał

noktowizor.

- Na razie ani śladu - zameldował.
Przydźwigałem skrzynkę do naszego wykopu i zakopałem ją płytko, a potem wróciłem do

niego na stanowisko obserwacyjne.

- No to się robaczki nie wywiną - zatarł dłonie. - Byle tylko się skusili...
- Na pewno dziś nas obserwowali - uspokoiłem go.
O trzeciej nad ranem nie byłem już taki pewien siebie. Czas wlókł się niemiłosiernie, a

wrogów ani widu, ani słychu.

- Nie przyjdą dziś, to spróbują następnej nocy - pocieszał mnie posterunkowy.
Naraz gestem nakazał mi ciszę. Dźwięk silnika samochodu niósł się z daleka. Niebawem do

naszego wykopu podjechał zdezelowany polonez. Jechał z wyłączonymi światłami, co wskazywało,
ż

e kierujący nim nie ma dobrych zamiarów. Uruchomiliśmy mikrofon kierunkowy.

- Uuu, sporo dziś wykopali... - zauważył pierwszy glos. - Ale wielgachna ta dziura...
- Pewnie nie znają dokładnie miejsca, to szeroko ryją, żeby znaleźć.
- Durnie... Ano zobaczymy, czy sięgnie.
Wyjął coś z bagażnika.
- Miałeś pomysł z tym wykrywaczem - pochwalił drugi. - Ale, że w Kielcach coś takiego

można kupić... Pewnie taki zagraniczny sprzęt drogi?

- Ba, cztery stówy dałem... Mieli i lepsze, po tysiąc - dodał. - Ale po co nam taki? Ten też

powinien pokazać. Niemiecki sprzęt, to musi być dobry...

Z trudem stłumiłem śmiech. Znałem te wykrywacze po 400 złotych, w Warszawie czasem

bywały nawet w supermarketach. Na szczęście skrzynkę zakopałem tak płytko, że nawet takim
złomem musieli ją znaleźć...

- Ty, tu coś buczy! - szczęśliwy znalazca wydarł się tak, że i bez mikrofonu byśmy go

usłyszeli.

- No, metal. Ale nie ma się co cieszyć, może być stara puszka na przykład... - ostudził go

drugi.

Zapalili latarki i w ich świetle kopali. Kondycja niezbyt im dopisywała, bo sapali jak

background image

75

lokomotywy. A klęli przy tym tak, że zbulwersowaliby nawet marynarza.

- Ale skrzynia - wykrztusił szczęśliwy posiadacz wykrywacza.
- Ty, ale ona jest drewniana? - zdziwił się drugi.
- A co, z gliny ją mieli ulepić? To nie ta epoka archeologiczna - dodał „uczenie”.
- To czemu ten sprzęt ją pokazał? Przecież to wykrywacz metali, no nie?
- Myśl, głupku, na wierzchu zawiasy i okucia z żelaza, a w środku srebro i złoto.
- Chyba, że tak...
Obkopali ją wokoło.
- Ale frajerzy ci archeolodzy - pierwszy nie mógł się nacieszyć swoją przemyślnością i

sprytem. - Taki skarb im sprzed nosa zwinęliśmy... Uch, ale ciężar.

- O, to się obłowimy... Ty, a może by tu otworzyć?
- Gdzie tam, wieko mocno siedzi. Niech sobie skarby zostaną w pudle, wypakujemy na

spokojnie przy świetle w warsztacie... Ale bogaci będziemy, że hej.

- Ty, zakopmy tę dziurę i uklepmy, to nawet się nie skapną, żeśmy im skrzynkę złota

zaiwanili - drugi, nie chcąc być gorszym od kumpla, też na chwilę ruszył głową. - Udana nocka...

Zamaskowali na ile mogli ślady kopania i zapakowali łup do poloneza.
- Dobra - Piotr podniósł się z karimaty i przeciągnął aż mu stawy zaskrzypiały. - Ruszamy ich

tropem.

Przełączyłem odbiornik i teraz w słuchawkach mieliśmy dźwięki z mikrofonu, który...

ukryłem zawczasu w skrzyni! Wsiedliśmy do radiowozu i ruszyliśmy, też nie włączając świateł, w
ś

lad za dwoma ptaszkami.

- Zenek, a taka beemka to ile kosztuje? Ze sto tysiaków, nie? - rozważał pierwszy.
- Zależy, nowa czy używana - jego kompan był widać bardziej oblatany. - Ale myślę, że z

pięćdziesiąt tysiaków starczy na dobrą furkę. Tylko wynieść się trzeba będzie.

- Gdzie?
- No, daleko stąd. Co ty sobie myślisz, że po Chęcinach będziesz beemką albo merolem

jeździł? Od razu gliny cię wyczają i zaczną kombinować, skąd masz tyle kasy. A potem to już
długo na wolności nie pochodzisz... Nie, stary, wyniesiemy się do Warszawy, kupimy wille,
będziemy żyć jak króle.

- Fajnie będzie. Tylko, czy Stara nam za dużo nie zabierze - zafrasował się. - Bo willa to

pewnie kupę kasy kosztuje, a tu połowa dla niej, a resztą się z jej gogusiem jeszcze trza dzielić.

- Pomysł, żeby archeologom złoto zaiwanić, był nasz, wykonanie nasze, dzielimy się po

połowie, a ona o niczym nie musi wiedzieć. Powiemy, że dostaliśmy robotę w Niemczech i baj,
baj... A ona niech sobie dalej siedzi i robi swoje interesiki. Tylko fagasów będzie musiała innych
znaleźć...

- Co to za Stara? - mruczał posterunkowy. - Muszę tę babę zidentyfikować!
- Jest tu taka szalenie milutka nauczycielka chemii - zażartowałem. - Mordercze skłonności

ma wręcz wypisane na twarzy.

O dziwo, wziął moje słowa zupełnie na poważnie.
- Brałem ją pod uwagę - mruknął. - Ale nie pasuje.
- Spokojnie, jak się ich przyciśnie, to wyśpiewają - uspokoiłem go. - Mamy na nich materiał

jak z teczki IPN, tylko jeszcze lepszy, bo świeżutki...

Wjechali na podwórze i zgodnie ze swoimi wcześniejszymi planami zaciągnęli skrzynkę do

warsztatu. Zaparkowaliśmy cichutko tuż za płotem. Posterunkowy ujął w dłoń mikrofon.

- Są na miejscu - rzucił. - Wkraczamy za trzy minuty.
Radiowozy z wygaszonymi światłami cichutko zablokowały zaułek. Policjantów wysiadło co

najmniej dziesięciu.

- Ściągnąłem posiłki z kilku okolicznych miasteczek - pochwalił się Piotr.
Funkcjonariusze sprawnie zajęli stanowiska. Z wnętrza warsztatu rozległ się wizg szlifierki

kątowej...

- Teraz - rzucił półgłosem.
Ośmiu policjantów wpadło na podwórze.

background image

76

- Stać, policja!
Obaj złodzieje kompletnie zaskoczeni przy pracy nie stawiali oporu, stali z rękoma

podniesionymi do góry. Rozbebeszona skrzynia spoczywała na stole.

- Ręce na kark - wydał polecenie mój przyjaciel. - Jesteście aresztowani.
- Ale za co, panie władzo? - wyksztusił wyższy.
Poznałem po głosie Zenka.
- Wtargnięcie na teren wykopalisk archeologicznych, kradzież cennego artefaktu o znacznej

wartości zabytkowej, niszczenie cudzego mienia i inne pomniejsze grzeszki - wyjaśnił, zakładając
im kajdanki.

Pojechaliśmy do Kielc, złożyłem zeznania... Nim skończyliśmy, świtało. Wracaliśmy

radiowozem. Niebo nad zamkiem poróżowiało, zapowiadał się kolejny ładny jesienny dzień.

- U, pracowita nocka była - mruknąłem. - Teraz muszę się przespać choć kilka godzin i

znowu do łopaty...

- Ja też - ziewnął Piotr. - Dziś nie mam służby, to gdzieś koło południa wpadnę wam pomóc...
Podrzucił mnie na kwaterę. Szef spał jak zabity. Nastawiłem budzik na dziesiątą i rzuciłem

się na łóżko. Obudziłem się co nieco zmaltretowany po zarwanej nocy, ale gotów do dalszej pracy.
Szefa nie było, kartka leżąca na poduszce informowała, że pojechał kopać... Ogarnąłem się trochę,
wypiłem kawę, przekąsiłem coś i ruszyłem do roboty. Na rynku złapałem taksówkę, bo daleki
kilkugodzinny marsz nad rzekę nie uśmiechał mi się.

Pan Samochodzik, Dziadek Partyzant i Aramis kopali z zapałem. I sporo zrobili.
- Ktoś nam wlazł w nocy w szkodę - poinformował mnie szef. - Zobacz, jakby dziura

wykopana, a potem zasypana...

- Teraz to już żadna tajemnica - uśmiechnąłem się. - Zastawiliśmy na nich w nocy zasadzkę.
- Skrzyneczka się przydała? - ucieszył się Dziadek Partyzant. - Dali się złapać?
- Na gorącym uczynku, aż się prokurator oparzył - zacytowałem żart z jakiegoś filmu.
A potem streściłem nocne przygody.
- Mamy ich z głowy na co najmniej 48 godzin - podsumowałem z zadowoleniem.
- Jak to na 48? - zdziwił się Dziadek Partyzant. - Przecież dorwaliście ich w pięknym stylu...
- Wie pan - zacząłem wyjaśniać. - Skrzynka nie miała jakiejś specjalnie dużej wartości, w

ś

rodku były cegły... Prokuratura kieruje sprawy do sądu, jeśli wartość skradzionego mienia jest

duża, a tu raptem kilkadziesiąt złotych...

- O, do licha - zmartwił się.
- W dodatku mogłyby być kłopoty, bo policji nie wolno robić takich prowokacji bez zgody

sądu... - dodałem.

- Nie narobimy kłopotów naszemu Piotrowi? - zaniepokoił się pan Tomasz.
- Nie, szefie, bo nam detektywom z Ministerstwa Kultury i Sztuki wolno dokonywać

podobnych prowokacji - wyjaśniłem. - Wziąłem to na siebie, policja tylko udzieliła mi pomocy.

- Mamy większe uprawnienia niż gliniarze?! - szef wytrzeszczył oczy. - Co ty wygadujesz?
- Takie są przepisy - wyjaśniłem. - Moim zdaniem, to bzdura, ale skoro takie jest prawo,

trzeba było skorzystać...

W południowej części wykopu zerwaliśmy ponad metr poniżej poziomu ziemi. Elementów

drewnianych znajdowaliśmy coraz więcej, belki, grube dranice - deski odłupane od pni... Mimo, że
upłynęło 450 lat, widać było jeszcze na nich przegniłe sznury...

- Nie tworzą żadnej sensownej całości - ocenił Aramis.
- W zasadzie nie - zgodziłem się. - Ale to był pomost, który uległ zniszczeniu niemal

natychmiast po wybudowaniu. Runął pod ciężarem wozów. Tu widzimy jego szczątki i to, co wbiło
się w błoto.

- Lżejsze deski, a może nawet i belki spłynęły zapewne z nurtem - wyjaśnił pan Tomasz. - A

kto wie, czy nie zostały potem zabrane przez okolicznych chłopów. W tamtych czasach każda belka
i każda deska się przydawała.

- Zwłaszcza, że nie było tartaków.
- Rozumiem - kiwnął głową staruszek.

background image

77

- Tartaki już nawet były - zaoponowałem. - Pamiętam taki drzeworyt, belka tkwi w

rusztowaniach, a dwaj cieśle tną ją długą piłą ręczną. Ale ma pan rację - każda deska wymagała
ciężkiej pracy... A tu po przejeździe królowej zostały porzucone, nic tylko zbierać.

Przerwaliśmy pracę, naciągnęliśmy sznurki i sfotografowaliśmy dokładnie cały teren.

Doczyściliśmy i sporządziłem rysunek, potem nanieśliśmy jeszcze niwelacje. Jak wynikało ze
wskazań urządzenia, wkopaliśmy się już prawie półtora metra w głąb... Może jeszcze drugie tyle i
dotrzemy do dna rzeki?

- Dzień dobry, można prosić kilka słów dla prasy? - rozległo się z krawędzi naszej dziury.
Oderwałem wzrok od szarego błota.
- Irena Goszczyńska - przedstawiła się starsza kobieta w garsonce. - „Tygodnik Kielecki”.

Dowiedzieliśmy się, że prowadzą tu panowie wykopaliska...

Wyszedłem z wykopu.
- Paweł Daniec - przedstawiłem się. - Czym mogę służyć?
- Mam list polecający od powiatowego konserwatora zabytków - pokazała papier ozdobiony

pieczątkami. - Chciałam prosić o kilka słów dla naszych czytelników... I jeśli można, kilka zdjęć...

- Oczywiście - uśmiechnąłem się. - To, co tu pani widzi - ogarnąłem gestem teren naszych

prac - to dawne koryto Czarnej Nidy, obecnie kompletnie zamulone. Nasze badania mają na celu... -
zamyśliłem się na sekundę. Nie mogłem jej przecież wyjawić prawdy, a jednocześnie nie chciałem
skłamać - analizę i dokumentację reliktów dawnej przeprawy - zakończyłem gładko. - Na razie, jak
pani widzi, odsłoniliśmy fragmenty pali tworzących most zniszczony w 1556 roku.

- Skąd znają panowie tak dokładną datę? - zdziwiła się.
- Ze źródeł pisanych - wyjaśniłem. - Katastrofa ta miała miejsce, kiedy królowa Bona,

opuszczając zamek w Chęcinach, udawała się do Włoch. Wspominają o tym dokumenty z epoki.

- Jak drewno było w stanie przetrwać tyle czasu w mule? - zdziwiła się.
- To nic nadzwyczajnego. Błoto bardzo dobrze konserwuje materię organiczną. W Szwajcarii

bada się osady neolityczne zbudowane na palach wbitych w dno jeziora - wyjaśniłem. - Z mułu
wydobywa się tam nawet szczątki koszy i sieci rybackich plecionych ze sznura...

- Wykop objął mniej więcej połowę dawnego mostu, widzę tu jeden rząd pali - zauważyła

trzeźwo. - Czy nie należałoby go poszerzyć w tamtą stronę? - machnęła dłonią na południe.

I co tu mądrego wymyślić?
- Konstrukcja runęła w kierunku północnym - wyjaśniłem - Chcemy odnaleźć elementy

rozwleczone przez nurt. Część mostu, której nie eksplorujemy zachowała się zapewne w dużo
lepszym stanie. Nie będziemy jej badali.

- Dlaczego? - zdziwiła się.
- Nasze metody badawcze, choć dość nowoczesne, niewątpliwie w ciągu następnych

dziesięcioleci zostaną jeszcze dopracowane - wyjaśniłem. - Drugą część mostu zachowamy dla
naszych potomków, którzy uzbrojeni w znacznie lepsze środki techniczne zdołają przeprowadzić
badania znacznie dokładniej.

- Niesamowite - powiedziała.
- Wie pani, badania archeologiczne mają charakter destrukcyjny. Badacz, który wkracza na

stanowisko, bezpowrotnie je niszczy, choćby przez zaburzenie układu warstw kulturowych.

- Czy liczą panowie na jakieś ciekawe znaleziska? - zainteresowała się.
- W zasadzie nie - pokręciłem głową. - Most był użytkowany dość krótko, nie wiemy, ile

czasu funkcjonowała tu przeprawa przez rzekę - zamilkłem na sekundę tknięty nagłą myślą. -
Zazwyczaj znaleziska w postaci potopionych artefaktów znajduje się w pobliżu miejsc, gdzie brody
lub mosty istniały przez dziesięciolecia albo stulecia - zakończyłem.

- Niemniej jednak zbadają panowie też dno rzeki?
W mojej głowie zapaliło się ostrzegawcze światełko. Zestaw pytań był dość dziwny. A może

to ta „Stara” - kobieta kierująca gangiem? Nie, co za bzdura...

- Oczywiście - skłoniłem głowę. - Archeolodzy w miarę możliwości kopią zawsze do calca,

czyli warstwy nienaruszonej przez działalność człowieka. Tu będzie to bardzo trudne - dodałem,
patrząc na coraz bardziej wilgotną glebę w naszym wykopie. - Zwłaszcza, że dawne dno rzeki jest

background image

78

jakieś cztery metry pod nami - zełgałem gładko.

Podziękowała i wykonała jeszcze kilka zdjęć.
- Zostawię panu wizytówkę - wręczyła mi kartonik. - Gdyby natrafili panowie na jeszcze coś

ciekawego, proszę o mnie pamiętać.

- Oczywiście - ukłoniłem się i wróciłem do prac fizycznych.
Minęły może ze dwie godziny. Dołączył do nas posterunkowy, a potem skończyły się lekcje,

więc przybyli jeszcze Marek i Sławek. Wykop pogłębiał się powolutku, ale na szczęście po jego
prawej stronie zaczął wychodzić piach zmieszany ze żwirem - dawne koryto rzeczki.

- Zobacz, Pawle - szef zwrócił moją uwagę - Chyba się zbliżamy...
Odsłoniliśmy już ponad półtora metra pali i nieoczekiwanie pojawiło się między nimi kilka

dech wbitych pod różnymi kątami w błoto.

- Ma pan rację - powiedziałem - To resztki moszczenia wbite w dno siłą uderzenia. Nie widzę

jednak żadnych resztek wozu...

- Są - zawołał policjant.
Kopiąc małą szpachelką odsłonił właśnie fragment drewnianego koła. Matematyk opodal

natrafił na kilka klepek beczki.

- Jesteśmy w domu - powiedziałem z ulgą. - Teraz zobaczymy, jak to było z tymi skarbami...
- Bo może potopiły się nie klejnoty, ale kosztowne futra i obrazy - mruknął Sławek.
- Jest to możliwe - powiedział pan Tomasz. - Ale wyjaśnij mi W takim razie, skąd wziąłby się

widelec?

- Był w kieszeni kożucha - oczy chłopca błysnęły figlarnie. - Futro zgniło, widelec został...
- A u mnie czyjś obiad - Aramis odsłonił kawał kości.
- Łopatka krowy albo co bardziej prawdopodobne wołu - powiedziałem. - W tamtych czasach

używano ich do zaprzęgu. Widać biedne bydlę utonęło razem z wozem... doczyśćcie, dokumentacja
i niwelacja.

Znowu dwie godziny zeszły na narysowanie dna wykopu i zaznaczenie wszystkich

elementów. Wreszcie mogliśmy brać się do pracy.

- Teraz nie ma żartów - powiedziałem. - W tym błocie mogą tkwić setki drobiazgów, nie

wolno nam niczego przegapić.

- Wykrywacz metalu i sprawdzać każdą szufelkę ziemi? - zasugerował Sławek.
- Nie, w bagażniku mam sito i kanister z wodą - wyjaśniłem. - Będziemy przesiewać, a

znalezione przedmioty od razu płukać. - Kto pierwszy znajdzie złoto, ma u mnie piwo - obiecałem.

- Wolę wino - zastrzegł szef.
- A ja jestem nieletni - zauważył chłopak. - Może być cola - puścił oko.
Wgryźliśmy się w ziemię. Błoto nie bardzo chciało się przesiewać, więc rzucaliśmy ziemię na

sito i przepłukiwaliśmy wodą z kanistra. Faktycznie, dno rzeki pełne było drobiazgów. W ciągu
godziny znaleźliśmy kawałek okucia od książki, kościany grzebyk, jakieś żelazo od wozu...

Opadające błoto odsłoniło sporą, ale dość płaską okutą skrzynkę.
- To pewnie namacaliście prętami - zauważyłem.
- Tak. Ale nie sądziłem, że może wyglądać tak okazale... - mruknął Aramis. - Wyciągamy?
- Najpierw dokumentacja...
Doczyściliśmy i znowu niwelacja, rysunek, fotografie... Obok w błocie poniewierała się

wiklinowa obręcz i klepki beczki. Jeszcze kilka sztychów łopatką i dotarliśmy do dna. Złoto
błyszczało wszędzie. Drobne przedmioty poniewierały się pomiędzy kamieniami. Teraz do pracy
zabrał się pan Tomasz. Aparatem cyfrowym dokumentował krok po kroku nasze prace. Znaleziska
wrzucaliśmy do plastykowej miski. Będzie jeszcze czas, by je odczyścić i dobrze obejrzeć.

- Niewiele tego... - zaniepokoił się Aramis.
- Niewiele? - zdumiałem się. - Kilkadziesiąt wyrobów jubilerskich z połowy XVI wieku, to

zupełnie niezwykłe odkrycie... W dodatku wartość tego znaleziska...

- No, kilkadziesiąt tysięcy złotych co najmniej - powiedział szef. - Ilu nas tu - przeliczył

szybko pracujących w wykopie.

- Aramis, Marek, Piotr, Sławek, Dziadek Partyzant... - pięciu, - mruknąłem - myślę, że da się

background image

79

zaklepać dla was nagrody za znalezienie, po jakieś dwa, może trzy tysiące na głowę.

- I dyplomy pamiątkowe - powiedział pan Tomasz.
- A wy? - zdziwił się posterunkowy.
- Nam nie przysługują, bo to część naszych obowiązków służbowych - wyjaśniłem. - Ale

może dostaniemy premię na koniec roku...

Zabrali się do pracy z nowym zapałem. Teraz dla odmiany znaleźliśmy trochę złotych monet.
- Zagraniczne? - zauważył nasz młody przyjaciel.
- Polska w tamtych czasach prawie nie biła złotej monety - wyjaśniłem. - Atu mamy, jak

widzę, głównie włoskie floreny oraz węgierskie dukaty...

Nanosiłem starannie na plan miejsca znalezienia kolejnych drobiazgów. Teraz było wyraźnie

widać, że klejnoty wypadły ze zniszczonej beczki i zostały rozwleczone przez prąd dawnej rzeki.
Jednak przy samej beczce było ich niewiele.

- Ktoś je wydobył - powiedział szef w zadumie.
- Myślę, że akcję ratunkową podjęto natychmiast po wypadku - powiedziałem. - Widzimy tu

na przykład kości jednego wołu, podczas gdy przeważnie zaprzęgano dwa. Widocznie drugiego
udało się odciąć od jarzma i uratować. Z wozu zostało jedno koło, resztę wydobyto. Odszukano
pewnie większość beczek, a z tej zgniecionej podczas upadku wybrano, na ile się dało, zawartość...
Wszystkiego oczywiście nie udało się odnaleźć w mętnej wodzie i mule...

- Tu czekają nas prawdziwe skarby - Aramis klepnął okuty zardzewiałą blachą dziwny płaski

kufer. - Królowa obrobiła skarbiec na Wawelu... A to pudło nadal jest zamknięte...

Obejrzałem skrzynię. Czyżby była zbyt ciężka, aby słudzy Bony mogli ją wydobyć? Nie, to

niemożliwe. Raczej po prostu nie zauważyli jej, może szukając beczek, wdeptali w błoto?

Podsunęliśmy pod dno kilka desek i ostrożnie wydobyliśmy kufer.
Spłukaliśmy jeszcze całe stanowisko bieżącą wodą, znajdując kilka zagubionych broszek,

pierścieni i dukatów. Potem kontrolnie przeszedłem się po całym dnie z wykrywaczem metali.

- Wygląda na to, że mamy wszystko - powiedziałem. - Ostatnia dokumentacja stanowiska i

można zasypywać...

Moi towarzysze spojrzeli na piętrzące się wokół hałdy ziemi i wydali zgodny jęk rozpaczy.

Nim skończyliśmy, zaczął zapadać wczesny jesienny zmrok.

Pojechaliśmy do Kielc. Tam, korzystając z gościnności pracowników muzeum, umyliśmy się,

co po grzebaniu w błocie było nam bardzo potrzebne... Tymczasem rzeczoznawca pod okiem
mojego szefa opłukał wszystkie znalezione przedmioty i wyłożył je na bibułę. Gdy zeszliśmy do
zaimprowizowanej pracowni, właśnie zaczynał je opisywać.

Faktycznie, nie było ich wiele. Kilkanaście dukatów, jakieś nieznane mi monety tureckie i

kilkanaście włoskich florenów. Grzebień do włosów ozdobiony szklaną masą, resztki lusterka.
Kilkanaście pierścieni i mały kielich, wyglądający jak mszalny, ale sądząc z przedstawień na
ś

ciankach, świeckiego przeznaczenia. Jeszcze jeden złoty widelec i trzy małe nożyki. Broszki lub

zapinki, bransoletki, kolczyki, a może zausznice?

- Czterdzieści trzy znaleziska wydzielone - zameldował rzeczoznawca.
- Wygląda na to, że nie mogli ruszyć tej beczki - Pan Samochodzik wskazał klepki i dno

leżące obok w kuwecie z wodą destylowaną. Po oczyszczeniu miały zostać poddane konserwacji. -
Rozbili ją więc i wyciągnęli wszystko ręcznie, wielokrotnie nurkując. Sporo rzeczy przepadło przy
okazji w mule, ale większość wydobyto na powierzchnię...

- Możliwe - zgodził się Sławek. - Tylko kiedy? W czasach królowej czy może dopiero

dokonali tego bracia Wurstowie? Bo widzę tu coś, co zupełnie nie pasuje do reszty znalezisk!

Podniósł z bibuły zupełnie zwyczajną przedwojenną dwuzłotówkę z żaglowcem.

Milczeliśmy, patrząc na kawałek srebra.

- Nadal nie wiemy, czy widelec został wydobyty z błota, czy też pan Sebastian znalazł go

gdzie indziej - powiedziałem cicho. - Biorąc pod uwagę, jak wielką pracę musieliśmy odwalić, by
dotrzeć na dno cieku, nie mógł tego wykopać w tajemnicy przed wami.

- Rozumiem - Aramis zagryzł wargi. - Nie powiedział nam wszystkiego... Nie dziwię się. Ja

na jego miejscu też chyba nikomu bym nie zaufał. Zobaczmy, co jest w kufrze - zaproponował.

background image

80

Stara okuta skrzynia nie chciała jednak łatwo oddać nam tego, co skrywała przez stulecia.

Obejrzałem uważnie kłódkę. Dwa stalowe walce, gruby kabłąk, dziurka od klucza, z której z trudem
wypłukaliśmy błoto...

- Do licha - mruknąłem. - Niby można przepiłować, ale szkoda niszczyć zabytek...
- Może ja spróbuję? - zaproponował szef. - Kiedyś już miałem z takimi do czynienia...
Ustąpiłem mu miejsca. Wyjął z kieszeni etui i dwa pilniczki ślusarskie. Wsadził do zamka

najpierw ten grubszy, potem obok zaczął majstrować tym cieńszym.

- To bardzo prosta konstrukcja - wyjaśnił. - Trzeba tylko wiedzieć, na jakiej zasadzie działa.

A wy nie siedźcie bezczynnie - zgromił nas.

- Co mamy robić? - zapytałem konkretnie.
- Trzymajcie kciuki - uśmiechnął się.
Dłubał i dłubał... Trwało to najwyżej kilka minut, ale ogarnęła nas gorączka złota i czas

wydawał się dłużyć w nieskończoność. Rzeczoznawca wypełniał protokół, co chwila błyskał flesz
cyfrowego aparatu.

- Zardzewiało pewnie na amen - mruknął zniechęcony Aramis. - Pewnie będzie trzeba jednak

przeciachać...

- Niekoniecznie - zaprotestowałem. - Gdyby leżało w wodzie, korozja byłaby nieunikniona.

Ale wyroby żelazne dobrze wbite w muł mogą przetrwać bardzo długo.

- W błocie żyją głównie bakterie beztlenowe - pan Tomasz uzupełnił moją wypowiedź. -

Korozja jest wówczas...

Urwał w pół słowa, bo w kłódce coś szczęknęło. Wysunął ostrożnie kabłąk i zdjął ją. Szef już

wcześniej nakapał penetratora w zawiasy. Milcząc, patrzyliśmy na okute żelazem wieko. Wreszcie
pan Tomasz pierwszy się przełamał.

Uniósł je powoli. W skrzyni było błoto. Musiało przenikać całymi latami przez szczeliny albo

pęknięcia... ostrożnie rozgarnął je dłonią i naszym oczom ukazał się brązowy kawał czegoś...

- Skóra? - zdziwił się nasz młody towarzysz.
- Pergamin - pan Tomasz namacał w błocie dużą, piękną pieczęć. - Na tym kończymy

oględziny - wyjaśnił. - Tym muszą zająć się prawdziwi fachowcy. My, wydobywając te papiery na
łapu-capu, tylko je do reszty zniszczymy. Tu trzeba odpowiedniej wiedzy, umiejętności,
nowoczesnych środków konserwujących... I może coś da się i odczytać.

- Nie mamy tu w muzeum fachowców - powiedział rzeczoznawca. - Myślę, że trzeba ją

opieczętować, zatopić w zbiorniku z wodą destylowaną, żeby nie zmieniać warunków i ściągnąć
fachowca od konserwacji starodruków. Biblioteka Narodowa ma kogoś takiego, może go przyślą do
nas...

- A i z samych pieczęci co nieco można pewnie wydedukować - zapaliłem się. - Jak pan

myśli, co to było? Strasznie ta skrzynia wielgachna, pewnie jest w niej kilkaset, może kilka tysięcy
dokumentów. I to na tyle ważnych, by zabrać je ze sobą.

- Tajne archiwom królowej, może korespondencja dyplomatyczna. Albo na przykład akta

własności majątków pozostawionych we Włoszech - rozważał szef. - Pewnie się tego w przyszłości
dowiemy. Zależy, co specjaliści zdołają uratować.

- Pozostaje jeszcze jedna kwestia - Aramis podniósł dwuzłotówkę z blatu i oglądał ją dłuższą

chwilę, jakby po raz pierwszy miał coś takiego w ręce. - Ta moneta nie wzięła się znikąd. Zgubiono
ją albo wrzucono na szczęście. Zresztą, to nieistotne. Pochodzi z lat międzywojennych, a to
oznacza, że bracia Wurstowie wydobyli zapewne część klejnotów. Może nawet to oni zniszczyli tę
beczkę?

- śe Aaron planował otworzenie muzeum w Chęcinach, wydobył trochę skarbów i gdzieś je

ukrył? - dokończyłem.

- No właśnie. Pan Sebastian znalazł te zbiory. Nie wiemy, jakie papiery poza konspektem

przemówienia zginęły z jego mieszkania. Czy nie należałoby...

- ...odszukać tej skrytki i opróżnić, zanim dobiorą się do niej tamci? - uzupełnił szef. - Tak.

Musimy spróbować.

background image

81

ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY

ZAGADKOWA WIZYTA W ŚRODKU NOCY • KOLEJNA NARADA • NA TROPIE

BRACI WURSTÓW • TAJEMNICZA PIWNICA W CHEDERZE • NOWE INFORMACJE •

LIST ZA OBRAZEM • „OSZUST HISZPAŃSKI”

Dochodziła północ. Po perypetiach związanych z wydobyciem skarbu i wielogodzinnym

machaniu łopatą byłem tak wykończony, że zasypiałem w trakcie wieczornego mycia. Szef spał już
jak zabity. Niespodziewanie usłyszałem na korytarzu czyjeś kroki, a w chwilę później pukanie do
drzwi sąsiada. Przez chwilę panowała cisza, a potem zapukano do moich.

Klnąc pod nosem, wygrzebałem się z łóżka i otworzyłem.
- Przepraszam, że niepokoję - młody człowiek przed drzwiami mówił wolno i z jakimś

dziwnym akcentem. - Zobaczyłem światło pod drzwiami i pomyślałem, że pan nie śpi...

- Czym mogę służyć? - wymamrotałem.
- Szukam pana Sebastiana - wyjaśnił.
- Leży w szpitalu z rozbitą głową...
- Aha - stropił się nocny gość. - Przepraszam.
I odszedł zamyślony po schodach. Wróciłem do łóżka i natychmiast zapadłem w sen.

Poranek zastał nas na kolejnej naradzie... Sławek znowu szedł do szkoły później, szef

pojechał do archiwum w Kielcach, a ja gawędziłem z naszym młodym przyjacielem usiłując
poskładać wszystko co wiedzieliśmy do kupy.

- Pan Sebastian mógł odkryć skrytkę z zabytkami zgromadzonymi przez Wurstów dla

przyszłego muzeum na przykład w szkole - rozważałem głośno, przypominając sobie dawne teorie.

- W szkole? - zdumiał się Sławek.
- Słyszałem o takiej historii. Gdzieś na Pomorzu żyli sobie ludzie w kamienicy i pewnego

dnia zepsuło im się centralne ogrzewanie. Trzeba było wykuć dziurę w ścianie i wyrzucić stare
rury. I wiesz, co się okazało? Sądzili, że za ścianą mieszka sąsiad, a tam tymczasem była
zamurowana pakamera, a w niej rozmaite dobra, które Niemcy, uciekając do Rzeszy, ukryli przed
Polakami.

- Sądzi pan, że gdzieś w szkole jest zamurowane pomieszczenie? - uśmiechnął się lekko.
- Pomieszczenie to raczej mało prawdopodobne, ale na przykład skrytka na strychu? -

zastanawiałem się. - Fałszywe ściany, piece wyglądające jak prawdziwe, ale niepodłączone do
instalacji... W czasie wojny ludzie kombinowali, jak mogli, by przygotować sobie skrytki na
wypadek nagłego najścia Niemców. Zresztą...

- Jedną już pan znalazł i to idąc śladami pana Sebastiana - dokończył za mnie. - I sądzi pan, że

tu w Chęcinach jest ich więcej.

- Na pewno. A przynajmniej było, bo wiele mogło ulec zniszczeniu albo się zwyczajnie

zawalić. Mieszkało tu wielu śydów. Zresztą do Polski uciekło sporo ich pobratymców z terytorium
Trzeciej Rzeszy. Z pewnością ukryli cenniejsze rzeczy i przygotowali sobie rozmaite kryjówki. Na
pewno wielu dzięki ich zapobiegliwości przetrwało wojnę. Innym pomogli sąsiedzi Polacy...

- Tak się zastanawiam - rozważał Sławek. - Pan Sebastian miał pomysł, żeby muzeum

urządzić w dawnym chederze, czyli szkole żydowskiej... Wurst był w miasteczku jednym z
najważniejszych i najbogatszych śydów.

- Sądzisz, że ukrył eksponaty w chederze? - zamyśliłem się.
- Klucze pewnie miał...
- Ale mógł przewidzieć, że Niemcy w pierwszej kolejności będą niszczyć takie właśnie

obiekty związane z kultem, tradycją i kulturą śydów.

- Chyba ma pan rację - zmartwił się.
- A może i nie... Co się tam obecnie mieści?
- Nic. Budynek stoi od lat pusty i powoli popada w ruinę - wyjaśnił. - To tuż koło synagogi,

można powiedzieć centrum miasteczka, a w każdym razie blisko Rynku. Na muzeum byłby niezły...

background image

82

- Rozejrzymy się tam trochę - zaproponowałem. - Zaprowadzisz mnie?
- Jasne.
Powędrowaliśmy. Cheder stał tuż obok synagogi. Drzwi wyrwano dawno temu, bez

przeszkód weszliśmy do wnętrza. Część wewnętrznej konstrukcji runęła, dach jakoś się trzymał.

- Mury jeszcze zdrowe - powiodłem wzrokiem po ścianach. - Trzeba by wyburzyć tylko

wszystkie przepierzenia z wnętrza i postawiać na nowo wszystkie ściany działowe, a potem zabrać
się do rekonstrukcji stropów...

- Sądzi pan, że dobrze wybrał obiekt na muzeum?
- Idealnie. Fakt, trzeba by zainwestować i to sporo, ale na pewno takie wydatki leżą w

możliwościach społeczności...

- A śydzi się o to nie upomną? - zaniepokoił się.
- Niewielkie ryzyko. Po tylu latach państwo przejęło te obiekty prawem zasiedlenia. Zresztą

myślę, że można by się wtedy z nimi jakoś dogadać.

W bocznych pomieszczeniach walały się jakieś meble, ale były to wyłącznie kulawe krzesła,

stoliki z płyty paździerzowej...

- Tu jest zejście do piwnic - Sławek pokazał mi schody.
- Zaglądnijmy i tam - zadecydowałem.
W torbie miałem na szczęście małą latarkę. Kilkanaście schodków w dół i znaleźliśmy się w

niewielkiej komorze. Jej dno pokrywał miałki piasek.

- Nie podoba mi się to - mruknąłem.
- Dlaczego? Zasypano nim to pomieszczenie celowo?
- Ten piach został tu dostarczony gdzieś z daleka - powiedziałem. - Nie przypomina gleby,

którą można by nakopać na podwórzu. Ciekawe, po co to zrobiono?

- Niech pan spojrzy! - krzyknął Sławek.
Na ceglanej ścianie widniały łuszczące się resztki napisu wykonanego olejną farbą.
- Z.D. - odcyfrowałem. - Potem jest strzałka w dół...
- „Złota dziura” - szepnął. - Wurst zostawił wskazówkę, gdzie szukać depozytu.
- Gdyby to pisał Wurst, to raczej zaznaczyłby to alfabetem hebrajskim - wyraziłem

wątpliwość.

- Może bał się, żeby Niemcy nie nabrali jakichś podejrzeń...
- I zaznaczył alfabetem, który łatwiej im było odczytać? - zakpiłem. - Ale masz rację, trzeba

to sprawdzić... Będziemy potrzebowali łopaty i wiadra...

- To ja zaraz przyniosę.
- Skąd? - wytrzeszczyłem oczy.
- Mieszkam kilka domów dalej - wyjaśnił z łobuzerskim uśmiechem.
- Zadzwoń po Aramisa - poleciłem. - Przyda nam się pomoc. Choć po ostatnich

wykopaliskach może odczuwać wstręt do łopaty...

- To wiadro będzie nosił - zażartował Sławek.
I pobiegł. Oglądałem w milczeniu ściany. Stara jak świat cegła, wapienna zaprawa. Po co

wysypano dno piaskiem? Zazwyczaj robi się tak dla odciągnięcia wilgoci... Wykopano studnię, by
osuszyć fundamenty budynku? To niewykluczone. Tylko po co ją zasypywano? Bez sensu. I
jeszcze ten napis... Obejrzałem łuszczące się litery. Farba olejna... A może lakier samochodowy?
Bracia Wurstowie byli bogaci, z pewnością mieli ciężarówkę, może nawet i samochód osobowy.

Tylko czy ta wskazówka mogła prowadzić do skarbu? Moje doświadczenie zawodowe

podpowiadało mi, że raczej nie. Była zbyt oczywista, zbyt łatwa do znalezienia przez postronnych...
Zbyt prostacka. Nie, oni z pewnością postaraliby się jakoś ją ukryć i zaszyfrować.

A może jednak nie? Przedsiębiorca prowadzący kamieniołom i jego brat, zagrzebany w

księgach historyk amator... Może taka wskazówka wydawała im się szczytem chytrości i
przebiegłości? Ktoś zatupał po schodach. Mój młody pomocnik i Muszkieter. Podzieliłem się z
nimi wątpliwościami.

- A po co sobie głowę łamać? - zdziwił się Aramis. - Wykopiemy, to będziemy wiedzieli, co

to oznacza.

background image

83

- Fakt
Zabraliśmy się do roboty. Początkowo piach odrzucaliśmy pod drugą ścianę, ale szybko

urosła nam ogromna hałda. Wziąłem więc wiaderko i zacząłem biegać na górę i wysypywać urobek
wprost na podłogę.

- Zdaje się, że mamy - mruknął Aramis, gdy zasapany po raz dwudziesty zbiegłem na dół.
- Niezły skarb - dodał chłopiec.
Naszym oczom ukazał się zaśniedziały mosiężny zawór. Nie był może nowiutki jak spod igły,

musiał tkwić w ziemi dwadzieścia, może trzydzieści lat, ale raczej nie więcej.

- Z.D. - powiedziałem ze złością - Zawór dwudzielny... Ot i cała zagadka... Wodociąg

doprowadzili, ale nie starczyło już pieniędzy na instalacje w budynku...

Widząc, jak obaj moi towarzysze skręcają się ze śmiechu, w pierwszej chwili poczułem się

trochę obrażony, ale zaraz przyłączyłem się do ogólnej wesołości. Zasypaliśmy dziurę. Dochodziła
dziesiąta, chłopiec zaczynał lekcje, a ja miałem wygłosić kolejną pogadankę. Wracałem na kwaterę
nieco zmęczony. Pana Samochodzika spotkałem przy Rynku. Oglądał ścianę małej cukierni.

- Bardzo stare okno - powiedziałem, przerywając jego rozmyślania. - Jak pan sądzi, czy ten

kamienny portal tkwi tu od samego początku, czy też wmurowano go później?

- Nie wiem - westchnął. - Trzeba by odkuć tynk i może wtedy da się to ocenić.
- I pomyśleć, że kiedyś Chęciny były ważniejsze od Kielc - mruknąłem.
- Wyobrażam to sobie - powiedział. - Kupcy, rzemieślnicy, osada tętniąca życiem. W pobliżu

szlaki handlowe i kopalnie rudy. Nieźle się tu ludziom żyło. Ale gdy patrzę wokoło, przypominają
mi się takie małe miasteczka we Francji. Tylko że tam przybywają turyści z kilku kontynentów, a tu
brak życia, ruchu, nic się nie dzieje...

Zadzwonił mój telefon.
- Halo? - odebrałem.
- To ja - usłyszałem głos posterunkowego. - Mam nowe ważne informacje. Możemy się

spotkać?

- Tak. Jesteśmy przy Rynku...
- W takim razie u was na kwaterze za dziesięć minut - wydał konkretną dyspozycję.
- Ciekawe - mruknął szef, gdy streściłem mu rozmowę.
Powędrowaliśmy przez miasteczko. Posterunkowy już na nas czekał. Przywitaliśmy się.
- Pan Sebastian odzyskał przytomność - zaczął bez wstępów. - Na razie nie do końca i na

kilka minut, ale lekarze oceniają, że najgorsze ma już za sobą i teraz powinna nastąpić stopniowa
poprawa. Potrwa to jeszcze na pewno kilka dni, ale...

- Powiedział, kto go tak załatwił? - zainteresowałem się.
- Niestety, nie. Nie do końca jeszcze doszedł do siebie, ale powiedział kilka słów...
- Ktoś to nagrał? - w oczach szefa błysnęło zaciekawienie.
- Nie było takiej możliwości. Pielęgniarka zanotowała, i choć nie widziała w tym sensu,

zawiadomiła mnie...

Wyjął z kieszeni kartkę.
- Nawiążcie kontakt, list za obrazem - odczytałem.
- Ktoś przysłał mu list, gdzie jest ukryty widelec? - zdziwił się szef. - Ciekawe.
- Za obrazem - mruknąłem. - Może umieścił go po przeczytaniu za jakimś obrazem? W jego

mieszkaniu coś wisiało...

- Sprawdzimy? - posterunkowy wyjął z raportówki klucze do sąsiedniego mieszkania.
- Chyba nie mamy innego wyjścia - wzruszyłem ramionami. - Ranny zażyczył sobie

wyraźnie, abyśmy nawiązali z kimś kontakt... I dał wskazówkę.

Policjant zerwał pieczęcie i otworzył sąsiednie mieszkanie. Faktycznie, na ścianie nad

tapczanem wisiał jakiś landszaft. Posterunkowy zdjął go ostrożnie ze ściany i odwrócił. Za
drewnianą listwą blejtramu wetknięto kartkę.

- Mogą być na niej odciski palców - ostrzegłem, ale niepotrzebnie, Piotr już sięgał po pęsetę.

Położył papier na stole i ostrożnie go rozprostował.

- Oho - powiedziałem - Znajomy charakter pisma...

background image

84

- Wygląda podobnie do tego z pocztówki - mruknął posterunkowy.
List był krótki:

Szanowny Panie, dowiedziałem się zupełnie przypadkiem, że podjął pan trud zorganizowania

w Chęcinach ekspozycji muzealnej. Wiem, gdzie ukryto znaczną liczbę cennych dokumentów
dotycz
ących historii chęcińskich śydów oraz liczne zabytkowe wyroby jubilerskie mogące być w
przyszło
ści ozdobą ekspozycji. Gotów jestem wskazać miejsce ich ukrycia i przekazać je państwu w
zamian za 10% ich warto
ści i pomoc w uzyskaniu polskiego obywatelstwa Ponieważ czeka mnie
długa droga do Polski, byłbym wdzi
ęczny za przesłanie kwoty 100 dolarów na podany adres w
Machaczkale.

Z poważaniem

Paweł Wurst


- List przyszedł z Machaczkały, a to zdaje się Kazachstan... - powiedział posterunkowy.
- Dagestan - sprostowałem.
- Pan Sebastian wiedział, że bracia Wurstowie planowali ucieczkę do ZSRR. Wiedział też, że

zostali schwytani... Ale jacyś członkowie ich rodziny mogli się przedrzeć... I już tam zostali -
rozważał Piotr. - A zatem Paweł Wurst z Machaczkały musiał mieć tu w Chęcinach wspólnika...

- Jeśli można, przedstawiłbym konkurencyjną teorię - powiedziałem. - Zakładam trochę co

innego. Wurst z Machaczkały jest faktycznie krewnym obu braci. Przysyła propozycję, a żeby się
uwiarygodnić, podaje adres jednej ze skrytek. Pan Sebastian wydobywa z niej złoty widelec.

- I co się dzieje dalej? - posterunkowy popatrzył na mnie bardzo uważnie.
- Idzie sobie na górę zamkową polatać na paralotni i przemyśleć sprawę. Tam zostaje

zaatakowany i trafia do szpitala. Nie odpisuje na list, nie wysyła pieniędzy.

- Wurst z Machaczkały czuje się oszukany i wyrusza do Polski na przykład autostopem - pan

Tomasz błyskawicznie podchwycił mój tok rozumowania. - Po drodze ze Lwowa wysyła
pocztówkę pełną złorzeczeń pod adresem nauczyciela...

- Mogło być jeszcze inaczej - zadumał się posterunkowy - Wurst wysyła list z Machaczkały,

wskazując miejsce ukrycia widelca. Nie przewiduje, że list z Dagestanu idzie do Polski kilka
tygodni. Nie dostaje odpowiedzi, więc wyrusza, dopada nauczyciela i... nie, do diabła, przecież
tamci dwaj mówili, że to ich szefowa - palnął się w czoło.

- Tak czy siak, zapewne wnet tu będzie - dokończył Pan Samochodzik.
- Już jest - powiedziałem ponuro. - Aj a miałem okazję go złapać...
- Jak to? - popatrzyli na mnie zaskoczeni.
Opowiedziałem o nocnej wizycie i zagadkowym typku na korytarzu.
- To faktycznie mógł być on! - ucieszył się posterunkowy. - No, to trzeba go złapać, zanim

wyciągnie skarby...

- Niekoniecznie - pokręciłem głową. - Był gotów przekazać je państwu w zamian za nagrodę.

Być może nie zmienił planów. W tej sytuacji gdzieś się zgłosi...

- Na przykład do naszej komórki w Ministerstwie Kultury i Sztuki - powiedział pan Tomasz. -

To my jesteśmy kompetentni w takich sprawach...

- Na wszelki wypadek spróbuję go odnaleźć - zaproponował policjant. - Skoro tu przybył,

musi gdzieś mieszkać. Sprawdzę wszystkie hotele w Kielcach.

- Nie miał pieniędzy na podróż - przypomniałem. - Myśli pan, że stać go będzie na hotel?
- Fakt. No nic, poszukać nie zawadzi.
Opuściliśmy mieszkanie pana Sebastiana. Piotr zamknął drzwi i założył nowe pieczęcie.

background image

85

ROZDZIAŁ OSIEMNASTY

PRZYGODY LUMPA FRANKA • CO KRYJĄ DRZWI • GDZIE UKRYWA SIĘ GOŚĆ Z

DAGESTANU? • NOCNA WYCIECZKA NA ZAMEK • KTO STRASZY W CHĘCINACH?

• WIĘŹNIOWIE ZAMKOWYCH LOCHÓW

Chęciński lump o imieniu Franek szedł uliczką, przeliczając ostatnie marne groszaki. Starczy

na wino czy nie? Straszliwy kac odbierał mu ochotę do życia. Nie, do licha, dwudziestu gorszy
zabraknie. Zakręcił w stronę Rynku. Może uda się spotkać jakiegoś kumpla i pożyczy od niego
brakującą końcówkę? Nie, bo jak pożyczy, to będą się chcieli z nim napić... I co tu z tym fantem
zrobić?

- Cześć, Franek - rozległo się z tyłu.
Obejrzał się nieufnie. Za nim stał jakiś młody chłopak w czarnej dżinsowej kurtce. Nie

wyglądał okazale, nie stanowił zagrożenia. Wprawdzie tubylec nie mógł sobie przypomnieć jego
twarzy, ale ostatecznie pamięć nigdy nie była jego mocną stroną.

- Cześć, pożycz dwadzieścia groszy - lump postanowił wykorzystać przypadkowe spotkanie.
- A po co? - nieznajomy uśmiechnął się, po czym z torby przewieszonej przez ramię

wyciągnął szyjkę butelki. - Chlapniemy jednego?

Franek przełknął głośno ślinę. Jego menelskie oko z miejsca rozpoznało litrową flachę

rosyjskiej wódki „Rasputin”.

- Chętnie - uśmiechnął się. - Idziemy do ciebie czy do mnie?
- Do ciebie, ja dopiero przyjechałem - wyjaśnił dziwny przybysz.
Tubylec zajmował zdezelowane dwupokojowe lokum nieomal w centrum miasteczka.

Otworzył drzwi wyposażone w kilka zardzewiałych zamków.

- Bałagan trochę, ale nie sądziłem, że goście będą - wyjaśnił, wpuszczając nowego kompana

do środka.

Ten postawił na stole flaszkę, obok jeszcze karton soku pomarańczowego na zapitkę, dorzucił

kilogram kiełbasy. Gospodarz z szafy wyjął oszczędzaną na czarną godzinę puszkę suszonki. Z
kuchni przyniósł dwie szklanki, przetarł je rękawem koszuli, tę wyszczerbioną postawił przed sobą
a całą przed gościem.

Zakręcił się i dostawił do stołu dwa najmniej kulawe krzesła.
- No, to za spotkanie - polał hojnie.
Stuknęli się i wypili. Gość nadpił tylko odrobinę, Franek wygulgał całą zawartość trzema

łykami. Poczuł błogie ciepło w żołądku, z miejsca wróciła mu ochota do życia.

- A jak imię szanownego pana? - zainteresował się, rzeźnickim majchrem krojąc kiełbasę.
- Paweł - wyjaśnił gość.
- A po tatusiu?
- Wurst. To co, na drugą nogę?
- Nie odmówię - Franek wyszczerzył w uśmiechu zepsute zębiska.
Gość nalał mu do pełna.
- To wypijmy za nasze interesy - lump stuknął szklanką o szklankę.
- Za interesy - zgodził się gość, lustrując spod oka kompana.
„Domyślił się, bestia...” - skojarzył Franek.
- Dobra - alkohol przywrócił menelowi zdolność myślenia. - Gdzie to jest? I jak się będziemy

dzielić?

Przybysz uśmiechnął się lekko.
- A co takiego? - zapytał.
- Nie zgrywaj się. Co taki goguś jak ty może chcieć od takiego jak ja? I to nazwisko, każdy je

tu jeszcze pamięta... Dziadek szanownego pana zamurował gdzieś tu w tych pokojach złoto albo
dolary, a może brylanty... Przecież ta flacha to nie z dobroci serca, tylko żebym wpuścił do środka
mojego mieszkania. Może i lubię wypić, ale głupi nie jestem.

- Faktycznie, przejrzał mnie pan na wylot - zgodził się gość. - Rzeczywiście, chcę tu wyrąbać

background image

86

niedużą dziurę, choć niekoniecznie w ścianie.

- No i tak czułem - wybełkotał. - Widzisz te mury - powiódł dłonią wokoło. - Dziesiątki

godzin spędziłem, opukując je. A ile dziur wywaliłem... I od znajomego wykrywacz metali miałem
na dwa dni... ale tylko kable i takie żelazne klamry tam były - zasępił się. - I piec rozwaliłem. A tę
podłogę widzisz? Każdą deskę podniosłem... Złoto? Nie, bo by wykrywacz pokazał. To co, dolary?
Może brylanty?

- Wypijmy za fiasko twoich marzeń - młody polał po raz trzeci.
- Sądzisz, że ktoś to wyciągnął? - zachmurzył się Franek.
Młody wstał od stołu i podszedł do drzwi. Bez wysiłku uniósł je i wyjął z zawiasów. Położył

na ziemi, a potem wyciągniętym z kieszeni scyzorykiem wykręcił trzy śrubki od spodu. Wyjął
cienką listwę, którą zamaskowano wydrążone wnętrze płyciny i ze skrytki wydobył niedużą paczkę
owiniętą w pożółkłą ze starości gazetę.

Położył ją na najczystszej części stołu i rozwinął. Franek, widząc kilkadziesiąt czarno-białych

fotografii, spochmurniał.

- Tylko tyle? - burknął.
- Aż tyle - wyjaśnił przybysz. - No, ale nie smuć się. Tak w życiu bywa - postawił na stole

drugą flachę. - To za przechowanie.

- Aha - lump popatrzył na nią z zainteresowaniem, a potem wstał chwiejnie i schował ją do

szafy.

- Na mnie pora - wyjaśnił przybysz.
- No, to strzemiennego...
Wychylili i gość wyszedł. Tubylec długo i w zadumie patrzył na wyjęte drzwi.
- Tego nie przewidziałem - burknął.
Zajrzał w szczelinę, ale nie było tam już nic więcej. Popatrzył na te wiodące do kuchni. A

może temu łebkowi nie powiedzieli wszystkiego? Wyciągnął zza pieca niewielką siekierkę i
przyładował w najniższa deskę. Stare dębowe drewno stawiało bohaterski opór, ale Franek wpadł w
szał.

Godzinę później na miejsce dotarł posterunkowy Piotr. Z uwagą obejrzał resztki drzwi

wejściowych i wszedł do straszliwie zdewastowanego mieszkania. Gospodarz był zdrowo pijany i
stał koło parapetu. Przyglądał mu się uważnie, w dłoni trzymał siekierę.

- Franek, co ty tu wyrabiasz? - zapytał policjant. - Białej gorączki dostałeś? Sąsiedzi mnie

wezwali, podobno latasz po mieszkaniu i drzwi rąbiesz.

- Rąąąbię - z godnością oświadczył lump. - A cco? Nnie wolnno? Swojjje rąąąbię...
- Mogą ci się jeszcze przydać - poradził mu posterunkowy. - Idź spać, bo jak się nie

uspokoisz, trzeba będzie cię przymknąć... A wiesz, że to zrobię.

- Dobra - burknął menel. Odłożył mordercze narzędzie na parapet, a potem schował do szafy

niedokończoną flaszkę.

Uwalił się na tapczanie i chyba zgodnie z sugestią policjanta planował iść spać. Posterunkowy

podniósł ze stołu kawałek przedwojennej gazety.

- A to co takiego? - zaciekawił się.
- śydek przyjechał, ale dolarów nie było - wyjaśnił Franek nieskładnie. - Tylko zdjęcia

wyciągnął.

- Jaki śyd? - zdziwił się policjant.
- No, jak mu tam, Wurst - lump odpływał już do krainy Morfeusza, ale to i owo dało się z

niego wycisnąć.


Nowe informacje od posterunkowego zelektryzowany nas.
- Nie wiem, co spróbuje przedsięwziąć - zastanawiał się głośno Aramis.
- Nie zna tu nikogo... Tylko pana Sebastiana, a i jego korespondencyjnie. Nie ma pieniędzy...
- Nie tak znowu nikogo - mruknąłem. - Zdołał zidentyfikować tego całego Franka. Jakoś

ustalił adres pana Sebastiana i to operując z Dagestanu... Musi mieć tu jakichś wspólników. A w
każdym razie dobre źródło informacji.

background image

87

- Jeśli przyjechał i nie ma funduszy na hotel, to gdzie się zatrzymał? - dociekał się Sławek. -

Bo ja na jego miejscu rozłożyłbym obozowisko gdzieś w lesie.

- Zimno - zauważyłem. - Ale masz rację, to niewykluczone. Namiot, może szałas dodatkowo

zabezpieczony plandeką albo płachtą folii.

- Mamy szanse go wykryć? - zapytał chłopiec. - Jeśli jest tak zimno, to z pewnością rozpali

sobie ognisko, żeby choćby zagotować wodę na herbatę.

- Sadzę, że masz rację.
- Tylko jak wleziemy nocą na przykład na wieżę zamku, to nie wiadomo, czy wypatrzymy

poblask ogniska... - snuł plany. - Bo jeśli rozpali gdzieś w lesie miedzy drzewami, to mogą całkiem
zasłonić. Albo wlezie w jakiś wykrot...

- Ale ciepła nie ukryje - odezwał się milczący dotąd szef. - Nawet jeśli znajdzie sobie niedużą

grotę, to ciepłe powietrze będzie z niej uchodzić...

- Kamera termowizyjna byłaby nie od rzeczy - przyznałem. - A tyle razy postulowałem, żeby

ją kupić...

- I nigdy nie mieliśmy głupich dwudziestu tysięcy dolarów na ten cel - odgryzł się. - Można

spróbować noktowizorem. Bo pewnie zabrałeś?

- Oczywiście.
- Masz możliwość zdobycia kluczy? - szef popatrzył na Aramisa. - A może wiesz

przynajmniej, kto nimi dysponuje?

- Cieszymy się tak dużym zaufaniem społeczeństwa, że dostaliśmy własny komplet -

pochwalił się.

- Mogę iść z wami? - zapalił się Sławek. - Zresztą rodzice i tak mnie nie puszczą... - zaraz

przygasł.

- Pogadam z nimi, może się uda - obiecał szef. - Teraz problem najtrudniejszy. Co zrobimy,

jak już go znajdziemy?

- Capniemy i... - zadumał się Aramis. - Do kroćset Nie zrobił dotąd nic złego.
- Właśnie - westchnąłem. - No, jedna kartka z pogróżkami, ale usprawiedliwionymi, nie

wiedział o wypadku... jak dotąd nikogo nie obrabował, nie pobił, nigdzie się nie włamywał... Ba,
ten menel pewnie nawet wdzięczny mu jest...

- Najpierw go znajdziemy - zadecydował szef. - Potem spróbuję z nim pogadać.
- Najpierw spróbujemy go znaleźć - westchnąłem. - Nasza hipoteza, że siedzi gdzieś w lesie,

opiera się na bardzo kruchych podstawach...

- Wymarsz o dwudziestej - zadecydował Pan Samochodzik. - Uda się, to dobrze, nie uda się,

to będziemy się martwili.


Do zamku poszliśmy wygodną drogą wijącą się od wschodniej strony góry. Pewnie, że

ś

cieżkami byłoby szybciej, ale nie chcieliśmy zapalać latarek, by nie zdradzać swojej obecności, a

wdrapywanie się w ciemnościach po kamieniach groziło skręceniem, jeśli nie złamaniem nogi. Noc
była bezchmurna, ale zimna.

- Bardzo nie lubię tędy chodzić - mruknął Muszkieter. - Zwłaszcza po zmroku. Paskudne

miejsce.

- Dlaczego? - zapytałem z głupia frant.
- Straszy - mruknął. - Na tej drodze słychać czasem galopującego konia. Mój ojciec to słyszał,

mało na zawał nie umarł...

- Czytałem kiedyś o tym zjawisku - mruknął pan Tomasz. - Nie jestem przesądny, ale „są

rzeczy na ziemi i niebie...” - zacytował Szekspira.

- „... o których nie śniło się filozofom” - dokończyłem.
Odruchowo przyspieszyliśmy kroku. Dotarliśmy do północnej bramy zamku, nie napotykając

ż

ywego ducha, zresztą kto i po co miałby się ty kręcić? Aramis otworzył stalową furtkę i starannie

zamknął ją za nami.

- Dziwnie tu jakoś - mruknął Sławek pod nosem.
Nasz przewodnik otworzył stalowe drzwi prowadzące do północnej baszty i zapalił światło.

background image

88

- Trochę będzie biło przez okienka - mruknął. - Ale po ciemku po tych schodach nie da się

iść... Zęby można wybić...

Miał rację. Metalowe stopnie były wilgotne i oślizgłe... Wdrapaliśmy się na szczyt. Widok

był zaiste piękny. Latarnie i rozświetlone okna Chęcin, dalej świetliste punkty samotnych
gospodarstw i okolicznych przysiółków, od północnego wschodu jasna łuna nad Kielcami.

- Jak chcecie, mogę włączyć na chwilę reflektory - Muszkieter zapomniał, po co tu

przyszliśmy. - Latem się puszcza światło na mury, dla turystów...

- Może się spłoszyć - ostrzegłem.
Założyłem noktowizor i zacząłem rozglądać się uważnie po lasach porastających podnóże

góry. Jednym uchem słuchałem, jak szef opowiada moim towarzyszom dzieje warowni.

- Nie wiem, czyj duch może tu straszyć - tłumaczył Pan Samochodzik. - Na zamku od czasów

Władysława Łokietka mieściło się więzienie, przeznaczone dla szczególnie ważnych „gości”. Na
przykład za rządów Władysława Jagiełły trzymano tu kilku komturów krzyżackich. Zostali wzięci
do niewoli podczas bitwy pod Grunwaldem. Czekali tu kilka lat, aż Zakon zebrał pieniądze na
okup. I tak mieli dużo szczęścia, ich towarzysze bowiem, za których okupu nikt nie wpłacił, w tym
czasie budowali kościoły w Lublinie... Zresztą mieli towarzystwo. W bitwie pod Koronowem
wzięto do niewoli Michała Küchmeistra, późniejszego wielkiego mistrza Zakonu.

- A może to duch Hińczy z Rogowa? - zadumał się Muszkieter. - On by pasował.
- Nie da się wykluczyć - zadumał się szef. - Chociaż duch to chyba straszy w miejscu, gdzie

umarł, a on odsiedział swoje i żywy się stąd wydostał...

- Kim był ten Hińcza? - zainteresował się Sławek.
- Był zaufanym sługą Władysława Jagiełły - wyjaśnił pan Tomasz. - Problem w tym, że nasz

władca mając około siedemdziesięciu lat poślubił śliczną litewską szlachciankę Sonkę, która miała
raptem dwadzieścia lat... Hińcza był niezwykle przystojny. Historycy przypuszczają, że do niczego
zdrożnego miedzy królową a dworzaninem nie doszło, ale Jagiełło był podejrzliwy i na wszelki
wypadek kazał go wtrącić tu do lochów...

- Jak kazał uwięzić, to znaczy, że był pewien - zauważył Sławek. - Miał jakieś podstawy.
- Jakby podejrzenia były konkretne i poparte choćby cieniem dowodu, to kazałby Hińczę

natychmiast skrócić o głowę - mruknąłem. - Bo na przykład kazał tu zamknąć i trzymał przeszło
dziesięć lat swojego przyrodniego brata, Andrzeja Garbatego...

- Nie bez przyczyny - zaoponował szef - braciszek by go chętnie zlikwidował i ciągle knuł

jakieś spiski...

- Jeśli wierzyć dokumentom kancelarii królewskiej; racji drugiej strony jakoś nikt nie spisał -

uśmiechnąłem się. - A prawdy pewnie nigdy się nie dojdziemy...

- Widać coś?
- Tak jakby - mruknąłem. - Jasna plama na północny zachód od nas... W bok od drogi.
- Daleko? - zapytał Aramis.
- Trudno ocenić - westchnąłem. - Ale jest bardzo jasna, a jeśli widać ją z tej odległości to

musi być coś bardzo ciepłego. Ognisko, a może stygnący silnik pojazdu...

- Gorących źródeł tu nie ma - zauważył Sławek. - Ale czy to nie za proste?
- śycie przeważnie jest proste, tylko ludzie je sobie nadmiernie komplikują. - szef był widać

ostatnio w filozoficznym nastroju.

Znalezienie ciepłej plamy, którą widziałem z zamkowej wieży, okazało się niespodziewanie

trudne. Znałem mniej więcej kierunek, jednak gdy zeszliśmy na dół, błyskawicznie zgubiliśmy trop
w ciemnym i dość gęstym lesie.

- Gdzieś na wschód - mruknąłem, bezradnie omiatając noktowizorem zbity gąszcz.
- Trzeba zapalić latarki - powiedział Aramis. - Po tej stronie są wyrobiska z czasów budowy

warowni i progi skalne nawet po kilka metrów.

- Ale wtedy go spłoszymy - mruknąłem.
- Jeśli nie wie, że mamy noktowizor, to niekoniecznie. Ot, zobaczy, że ktoś sobie świeci.

Zresztą w tak gęstym lesie światło szybko się rozprasza, możemy podejść na kilkanaście metrów,
zanim nas zauważy... A jeśli siedzi w szałasie...

background image

89

Po kilku chwilach namysłu przyznałem mu rację. Po może półgodzinie przedzierania się

przez krzaki, wądoły i stare wyrobiska wyszliśmy na szosę. Zagadkowej plamy nie udało nam się
znaleźć.

- Może to było tylko jakieś duże zwierzę... - westchnął Pan Samochodzik. - Leżało w

krzakach, usłyszało nas i poszło sobie... W tych lasach z pewnością są dziki.

- Zbieramy się? - zagadnął Aramis.
- Chyba nie ma innego wyjścia - wzruszyłem ramionami.
I powędrowaliśmy do miasteczka.

background image

90

ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY

STARA LEGENDA • LOCHY Z ZAMKU DO KOŚCIOŁA? • ZWIEDZAMY STARY

KLASZTOR • GDZIE SZUKAĆ TUNELI? • CO SIĘ PRZYTRAFIŁO ZENKOWI I

ŁYSEMU? • DRUśYNA W AKCJI • TELEFON OD POSTERUNKOWEGO • SKRYTKA

AARONA WURSTA

Już przysypiałem. Światło było zgaszone, ale słyszałem jak szef przewraca się na tapczanie.
- Wiesz, Pawle - odezwał się - jest jeszcze jedna legenda o skarbach w Chęcinach.
- Zamieniam się w słuch.
- Podobno ze studni na dolnym zamku jest przebity zamaskowany tunel prowadzący do

kościoła. W nim mają spoczywać klejnoty koronne i część skarbów, które królowa Bona zostawiła
tu na przechowanie. W źródłach pisanych wprawdzie nie było nic na ten temat, ale w legendzie
może kryć się ziarenko prawdy...

- Wie pan, co mi to przypomina?
- Tak?
- W Chełmie jest studnia w kompleksie katedralnym na górce, a z niej poprowadzono wlot do

systemu korytarzy. Podobnie było ze studnią na Rynku w Chełmie, przez nią także można było
wejść do lochów... Sądzę, że to nie jest wykluczone. Tylko jak się do tego zabrać? Odkopywać
studnię zamkową? Musi być nieprawdopodobnie głęboka. Nie mamy na to czasu ani pieniędzy...

- Myślę, że można by poszukać wlotu w okolicach kościoła lub w jego podziemiach -

zauważył pan Tomasz. - Tylko że nie znajdziemy wewnątrz skarbów królowej Bony... Ani
prawdopodobnie żadnych innych.

- Dlaczego?
- Tę studnię zaczęto drążyć dopiero w roku 1698, po lustracji warowni. A już w 1707 zamek

został spalony przez Szwedów i popadł niemal całkowicie w ruinę. Oczywiście musiała gdzieś tam
istnieć inna studnia, wcześniejsza. Nie wykluczam też, że są, a może były kiedyś, tunele wiodące z
miasta na zamek... Swoją drogą przypomina mi się jedna z pierwszych moich przygód, gdy
szukałem skarbu templariuszy w Kortumowie... Tam też stara studnia kryła wejście do korytarzy.

- Lochy zamku w Chęcinach są obecnie nieznane - zauważyłem. - Ale może i warto by ich

poszukać? Nawet nie dlatego, że kryją skarby, ale mogłyby stanowić atrakcje turystyczną.

- Tylko jak...
- Radar geologiczny. Namierzyć anomalie i wywiercić otwory. Spuścić kamery, tak jak przy

badaniach etruskich grobowców... Najtańszy model można mieć już za 12 tysięcy dolarów.
Naciśnijmy wreszcie ministra, powinien się zgodzić. Znaleźliśmy przez te lata skarby za miliony
złotych...

- Uhum - wymamrotał, zasypiając.

Obudziłem się o siódmej rano. Jaki to dzień tygodnia? A. sobota. Ziewnąłem i wygrzebałem

się z łóżka. Szef już dawno wstał, bawił się laptopem.

- Sprawdziłem w Internecie - powiedział. - Niestety, nie udało mi się ustalić, czy ktokolwiek

w Kielcach ma dostęp do radaru geologicznego.

- Tunele do zamku - odgadłem.
- Tak. Na razie nie mam koncepcji, jak złapać Wursta, musimy poczekać na jakiś ruch z jego

strony. Zatem chodźmy obejrzeć kościół.

Zjedliśmy śniadanie, po drodze zabraliśmy ze sobą Sławka i niebawem znaleźliśmy się przed

kościołem Franciszkanów.

- Prace remontowe chwilowo, jak widzę, wstrzymano - mruknął Pan Samochodzik.
- Pewnie przerwa na zimę - uspokoiłem go.
- Jeśli miałyby tu się znajdować tunele do zamku, to gdzie należy ich szukać? - zaciekawił się

nasz młody przyjaciel.

- Przypuszczam, że wychodziły z lochów pod klasztorem - szef spojrzał w zadumie na

background image

91

przylegający do kościoła budynek zgromadzenia - albo z krypt pod kościołem, choć w tej chwili nie
wiem, czy są one dostępne...

Weszliśmy do wnętrza świątyni.
- Najstarszy kościół w tym miejscu ufundował Kazimierz Wielki w 1368 roku - powiedział

szef. - Zachowała się z niego tylko część - powiódł gestem po ścianach prezbiterium.

- Ciekawe freski - popatrzyłem w zadumie na zabezpieczone starannie resztki malowideł.
- Owszem - skinął głowa pan Tomasz. - Niewiele się z nich zachowało, ale i tak cud, że aż

tyle. Przetrwały pożar klasztoru w roku 1465...

- Wygląda na to, jakby tu ktoś je celowo skuł... - chłopak oglądał krawędź malowidła.
- Mogło się to stać w roku 1581, kiedy to świątynię przejęli Bracia Polscy, czyli arianie.

Użytkowali ją przez 15 lat, dewastując co się dało... Na szczęście potem kościół odnowiono i przez
kolejne dwa stulecia parokrotnie rozbudowywano i upiększano. Za to później bywało niewesoło. W
1817 roku car Aleksander I nakazał skonfiskować klasztor; przerobiono go na więzienie.
Zachowało się wyposażenie tylko jednej kaplicy, miała służyć więźniom. W budynkach klasztoru
poza celami umieszczono też zakład kamieniarski, skazańcy obrabiali marmur. Wreszcie w latach
dwudziestych XX wieku więzienie zlikwidowano, ale mieścił się tu sąd, a potem przez jakiś czas
szkoła... - urwał niespodziewanie.

- Budynek obecnej szkoły jest przedwojenny, ale Aaron Wurst mógł uczyć w tych murach -

powiedziałem. - Może natrafił tu na jakieś zapiski, które doprowadziły go do „złotej dziury”?

- Może - zamyślił się. - Ale chyba mało prawdopodobne, żeby coś tu ukrył... - widać było, że

nagłe skojarzenie uruchomiło w jego mózgu jakieś procesy myślowe. Po chwili jednak podjął
wykład. - Szczególnie nieciekawe rzeczy działy się w tych murach w czasie okupacji i po wojnie -
powiedział. - Władze najpierw umieściły tu szkołę zawodową, a potem przekazały obiekt
przedsiębiorstwu turystycznemu. Zniszczono barokowe wyposażenie kaplicy i ulokowano w niej
knajpę. Mimo licznych protestów funkcjonowała aż do 1991 roku, kiedy to budynek, po blisko
dwustu latach od konfiskaty, oddano znowu franciszkanom i tak go sobie pomalutku remontują...

- Może przy okazji znajdą przejścia... - zadumał się Sławek. - Bo na pewno wiedzą o istnieniu

takiej legendy?

- Przed tego typu pracami zawsze robi się dokładną kwerendę archiwaliów - uspokoił go szef.

- Jednak stare kościoły zawsze kryją jakieś niespodzianki... Kto wie, może któraś z płyt
komemoratywnych zasłania wejście do lochów?

- W każdym razie nie mamy odpowiedniego sprzętu, aby prowadzić poszukiwania, no i nie po

to tu przyjechaliśmy - westchnąłem. - Ale od razu mogę ci powiedzieć, że znalezienie takiego
tunelu, nawet jeśli się w miarę dokładnie wie, gdzie go szukać, nie jest łatwe. W Toruniu od lat
trwają poszukiwania korytarza biegnącego podobno pod Wisłą. I od lat bezskutecznie. Choć
używano ostatnio najnowocześniejszego sprzętu, nie udało się go odszukać.

- Może on nie istnieje? - zadumał się.
- Może - uśmiechnąłem się. -Ale także nigdzie nie jest powiedziane, że kiedykolwiek wykuto

tunele wiodące z tego kościoła do zamku. Legendy to tylko legendy - pewności nie ma.

- Rozumiem - pokiwał głową.

Zenek i jego kumpel opuścili gościnne progi aresztu śledczego w Kielcach.
- He, he - mruknął Łysy - miałeś rację, 48 godzin potrzymali i musieli wypuścić. Teraz co?
- Wezwą nas na rozprawę - cierpliwie tłumaczył jego koleś. - Za tę skrzynkę nic nam nie

zrobią, bo za mała wartość. Złota w środku nie było, tylko cegły. Mogą nam naskoczyć.

- A to co gadali o tym, żeśmy archeologom wleźli w paradę?
- Furda, może mandat nam dadzą? A pewnie i to nie. Wracamy do domu.
- śeby tylko Stara nie dowiedziała się, żeśmy ją chcieli zrobić w bambus - zafrasował się

nagle.

Opodal dworca PKP na postoju stał busik ozdobiony tabliczką: „Chęciny”. W środku było już

kilka osób, tylko dwa miejsca na przedzie były wolne. Obaj rozsiedli się wygodnie i pojazd ruszył
niemal od razu.

background image

92

- Zupełnie jakby tylko na nas czekał - ucieszył się Zenek. - Ma się tego farta...
- Nagle zrobiło się zupełnie ciemno.
- Co do... - ryknął, ale nim zdążył się szarpnąć i zerwać worek z głowy, ktoś nie żałując

sznura przymotał go do fotela. Jęki dobiegające z lewej świadczyły, że i Łysy uległ przemocy.

Nim stracił przytomność, zdążył pomyśleć, że może niekoniecznie mają farta...

Kubeł wody chluśnięty w twarz pomógł powrócić do przytomności. Łysy rozejrzał się wokoło

i przełknął nerwowo ślinę. On i jego kumpel fachowo związani spoczywali pod ścianą niewielkiej
groty, a raczej starego wyrobiska kopalnianego. Nad nimi stało kilku zamaskowanych typków.

- Hy - zdziwił się kryminalista i niemal natychmiast otrzymał kopniaka, po którym zobaczył

wszystkie gwiazdy.

- Czego chcecie? - wykrztusił Zenek.
- Kim jest Stara? - warknął jeden z mężczyzn.
- Jaka Stara? - udał, że o niczym nie wie.
- Kto napadł na pana Sebastiana? - zapytał inny z oprawców.
- Nie wiemy...
- Powieście go - rozkazał stojący nieco dalej mężczyzna. - Może drugi będzie rozmowniejszy.
Dwaj zamaskowani porwali Zenka i powlekli kawałek w bok. O zardzewiały bloczek wbity w

sufit przerzucono grubą nylonową linkę. Szubieniczna pętla chwiała się lekko. Na ten widok
odwaga opuściła kryminalistę ostatecznie.

- Nic nie wiesz... - mężczyzna wyjął z kieszeni dyktafon i puścił taśmę:
- Gadają, że nauczyciel odzyskuje przytomność.
- A na zdrowie. Jak odzyska, to przyjdzie po złoto. A wtedy starczy go pilnowa
ć i kupę roboty

oszczędzimy... Szef jest debil, tak go w łeb palnąć. Prymityw, zabijania mu się zachciało.

- Debil. Jak ci hitlerowcy, śydów lekarzy pozabijali, a potem nie miał ich kto leczyć.

Sebastian go widział?

- Gdzie tam...
- A gdyby tak podkablowa
ć szefa i Starą policji? Więcej dla nas zostanie...
- O rany - jęknął słysząc to nagranie.
- A mówiłeś, że nic nie wiesz - westchnął człowiek w masce.
- Powiem! - wrzasnął Zenek.
- Za późno, u nas się odpowiada wtedy, gdy pytamy, natychmiast i samą prawdę.
Kilka sekund później Zenek stał na chybotliwym drewnianym stołku z pętlą na szyi.
- Nie zabijajcie mnie - zaskamlał.
- Dlaczego nie? - mruknął któryś. - A komu jesteś potrzebny? Co zrobiłeś ze swoim życiem?

Co osiągnąłeś? Tylko kradzieże i bumelka, jesteś pasożytem, a takich się likwiduje.

- Wszystko powiemy - obiecywał tymczasem Łysy. - Wszyściutko. Jak trzeba, nawet

zeznamy w sądzie...

- Mamy wam wierzyć? - prychnął jeden z zamaskowanych. - Teraz mówicie, że złożycie

zeznania, a jak was puścimy, to wykręcicie się ze wszystkiego.

- Powiemy, byliśmy tylko ślepym narzędziem w rękach Starej - jęczał Zenek. - Obciążymy ją

jak trza. Znamy wszystkie jej interesy. Wiemy, gdzie jej kochanek trzyma łupy z włamań do
sklepów, to taka szczelina przy kamieniołomie.

- Chyba lepiej was powiesić i po kłopocie... Lżej się będzie oddychać.
Wreszcie kryminaliści zdołali ubłagać swoich oprawców. Pół godziny później ten sam busik

wysadził ich przed posterunkiem.

- To wasza jedyna szansa - powiedział przywódca zamaskowanych. - My tu sobie poczekamy

i posłuchamy - zaczepił Łysemu do kołnierza bezprzewodowy mikrofon. - Jak się nam nie spodoba,
znajdziemy was, a wtedy nie będzie litości.

- Wszyściutko powiemy - zaskomlał Zenek.
Dystans miedzy furgonetką a posterunkiem przebyli kłusem. Piotr Rogowski na widok dwóch

przerażonych kryminalistów wpadających na komendę oderwał wzrok od papierów.

background image

93

- O co chodzi? - zapytał.
- Chcemy się wyspowiadać - wykrztusił Łysy.
- Od tego chyba jest ksiądz? - policjant wskazał im dwa krzesła.
- Jesteśmy członkami gangu, chcemy skorzystać z ustawy o świadkach koronnych -

wymamrotał Zenek. - Mamy bardzo obciążające zeznania...

- No cóż, w takim razie słucham...
Wcisnął guzik wzywając protokólantkę.

Telefon Pana Samochodzika zadzwonił. Odebrał i przez kilka minut słuchał uważnie.
- Tak, oczywiście - powiedział.
Wyłączył aparat i schował do kieszeni.
- Jakieś nowiny? - zapytałem.
- Tak. Drużyna zidentyfikowała Starą i postraszyła jej pomagierów do tego stopnia, że złożyli

bardzo obciążające zeznania.

- I kim ona jest? - aż mnie skręciło z ciekawości.
- Pamiętasz dziennikarkę, która przyszła, gdy kopaliśmy w starorzeczu?
- Od razu ją podejrzewałem!
- A figę, drogi Watsonie - zażartował. - Nie ona, tylko jej siostra.
- A chemiczka, która zajęła miejsce pana Sebastiana?
- Nie. Dziennikarka miała siostrę i brata. Brat pracuje w kuratorium w Chełmie, a dorabiał

sobie kierując gangiem. Dziennikarka i chemiczka upłynniały po znajomych skradziony towar. To
ten facet rozbił głowę panu Sebastianowi. I jest narzeczonym tej baby od chemii, czyli - można
powiedzieć - wszystko zostało w rodzinie.

- Aha - posmutniałem.
- Teraz najważniejsze, pan Sebastian odzyskał przytomność. Jeszcze jedno, w szpitalu pojawił

się pewien młody człowiek, chciał się dowiedzieć o stan zdrowia rannego...

- Paweł Wurst - odgadłem. - Złapali go?
- Nie było takiej potrzeby. Podali mu numer posterunkowego, on skierował go do nas. Już tu

jedzie, za jakieś dwadzieścia minut mamy go spotkać na Rynku.


W gęstych krzakach na północnym stoku góry, kilkaset kroków naprzeciw bramy zamku

znaleźliśmy resztki muru z piaskowcowych okrzesków. Układały się w wyraźny kwadrat.

- Bardzo stary fundament czegoś niewielkiego - mruknąłem. - Być może wieży obronnej?

Zobaczcie, jakie grube są te mury...

- Z tego co pamiętam, nie figurują w indeksie obiektów zabytkowych Kielecczyzny - zadumał

się Pan Samochodzik. - Ale może warto je zbadać? To mogła być jakaś wysunięta wieża strażnicza,
choć nie znam w Polsce tego typu fortyfikacji. We Włoszech się zdarzają - dodał i zamyślił się.

Paweł Wurst przeskoczył niski murek.
- Tu - wskazał załom muru - w tym miejscu znajdowała się pierwsza skrytka. Tu leżał jeden

widelec zawinięty w nawoskowane płótno - mówił po polsku z silnym kresowym akcentem.

- I to o tym napisałeś w liście panu Sebastianowi - domyśliłem się.
- No wiecie, jakoś musiałem uwiarygodnić swoją prośbę o przesłanie pieniędzy - błysnął

zębami w uśmiechu. - Byłem pewien, że odnalazł ten zabytek. Jednak gdy nie przyszły ani
pieniądze, ani żaden list od niego, doszedłem do wniosku, że mnie wyrolował...

- I jak dotarłeś do Polski? - zaciekawiłem się.
- Autostopem - wyjaśnił. - A część trasy przejechałem na gapę towarowym pociągiem.
- A reszta depozytu? - zapytałem.
Bez słowa ujął w dłoń łopatę. Kopaliśmy w innym rogu kilkanaście minut i niebawem

odsłoniliśmy potężną klapę z przegniłych desek. Podważyłem ją łomem i podniosłem.

Z otworu powiało stęchlizną. Pan Tomasz zaświecił latarkę i omiótł nią wnętrze niewielkiej

piwnicy. Na dół prowadziła niegdyś drabina, obecnie tylko jej smętne szczątki spoczywały na dnie
lochu.

background image

94

- Meble - wyjaśnił przybysz z Dagestanu. - Pochodzą głównie z zamku; zostały

rozszabrowane przez okoliczną ludność, gdy opuszczono warownię w XIX wieku. Mój pradziadek
odkupił je od ludzi i planował ustawić w muzeum. Obawiam się, że niewiele z nich zostało.

- To prawda... - mruknąłem patrząc na smętne resztki skrzyń i komód. - Może nawet solidnie

je nawoskował, ale nie przewidywał, że będą musiały stać dziesięcioleciami w tej piwnicy.

- Zobaczymy, co powiedzą fachowcy. Może coś jeszcze da się z tego uratować - zauważył

szef. - Na razie to zakryj.

- A skarby królowej Bony? - Sławek aż skręcał się z niecierpliwości.
- Chwilka...
Przeszliśmy kilkanaście metrów na północ. Leżał tu wieki głaz.
- Lokalizacja, którą przekazał mi ojciec, nie jest tym razem precyzyjna - wyjaśnił Wurst -

Gdzieś koło tego kamienia.

Uruchomiłem wykrywacz metali. Po kilkunastu minutach poszukiwań trafiłem na silny

odgłos. W ziemi spoczywała zawinięta w natowotowane szmaty blaszana skrzynka. Podnieśliśmy
wieko.

Klejnoty zawinięto w gazę.
- Później obejrzymy - zadecydował szef. - Są jeszcze jakieś kryjówki?
- Jedna, ze złotymi monetami, została po wojnie znaleziona. Była druga z dokumentami, którą

odnalazł przypadkiem pan Sebastian, oraz trzecia z naszymi rodzinnymi zdjęciami - wyjaśnił. - I to
wszystko...

- Pora wracać do Warszawy - westchnął szef. - Czeka nas kupa zaległej papierkowej roboty...

Myślałem, Pawle, że uporządkujesz pod moją nieobecność dokumenty związane z naszą
działalnością, a tymczasem wróciłem i zobaczyłem, że wszystko jak rzuciłem na stos, tak zostało...

Jęknąłem w duchu.

background image

95

ZAKOŃCZENIE

Minęła zima. Na początku marca segregując korespondencję, znalazłem list zaadresowany do

mnie. Zapraszano mnie na wystawę w muzeum w Kielcach, poświęconą historii zamku w
Chęcinach. Zapragnąłem raz jeszcze rzucić okiem na skarby królowej Bony. Ostatecznie widziałem
je tylko zaraz po znalezieniu podczas inwentaryzacji, a wyobrażałem sobie, jak pięknie
prezentować się będą po fachowej konserwacji

Zostawiłem biurko tradycyjnie zawalone papierzyskami i urwałem się na jednodniowe

wagary. Po drodze jednak złapałem gumę, toteż gdy dotarłem na miejsce, oficjalna część już się
skończyła. Goście, urzędnicy magistratu, historycy i inni zaproszeni wędrowali po salach ciesząc
oczy zgromadzonymi zabytkami.

- A niech mnie, to przecież pan Daniec - usłyszałem za sobą głos. - Zapraszamy do naszej

kompanii...

Odwróciłem się.
- Aramis - ucieszyłem się na widok dawno niewidzianego towarzysza. Przeszliśmy do sali

obok. Wokół gablotki z makietą zamku stali Dziadek Partyzant, posterunkowy Piotr, Sławek oraz
reszta moich znajomych.

- Gruntowne prace wykopaliskowe na zamku są absolutnym priorytetem - mówił jakiś

mężczyzna w lnianej koszuli. - Koszty są niestety zaporowe. Tego typu prace wraz z pełną
dokumentacją to wydatek rzędu czterech tysięcy złotych za ar.

- A może nasz sponsor... - zasugerował Sławek.
- Trochę przeceniacie moje możliwości, dopiero rozkręcam firmę - Paweł Wurst w garniturze

wyglądał niezwykle godnie. Oczywiście coś się na ten cel zeskrobie, ale trzeba by chyba zwrócić
się o wsparcie do Ministerstwa Kultury i Sztuki? - spojrzał na mnie i uśmiechnął się lekko.

Wszyscy odwrócili się w moją stronę.
- Pan Sebastian - domyśliłem się.
Człowiek w koszuli kiwnął radośnie głową.
- Nie mieliśmy jeszcze przyjemności, ale niech zgadnę. Pan Daniec? Nieźle pan sobie radził,

opowiadali mi...

- Cieszę się, że wrócił pan już do zdrowia.
- Jeszcze nie do końca, ale od września wracam do pracy. A korzystając z urlopu

zdrowotnego zabrałem się do organizowania...

-... muzeum - uzupełniłem.
Zasępił się.
- Na razie stałej ekspozycji w synagodze - powiedział. - Ale niebawem, gdy tylko ustalimy

stan prawny obiektu, rozpoczniemy remont chederu.

- Z pomocą znajomego biznesmena popatrzyłem na Wursta badawczo. - Geniusza

kapitalizmu, który przyjechał do Polski autostopem, a po pół roku ma już własną firmę...

- Wszystkie zabytki z czasów królowej Bony oddałem wam co do jednego - uśmiechnął się

lekko. - Nawiasem mówiąc do tej pory nie wypłacono mi nagrody...

- Ale gdzieś w Chęcinach była jeszcze jedna skrytka? - przechyliłem pytająco głowę.
- Oj tam machnął ręką. - Wielka mi skrytka, stara puszka po kawie, a w niej trochę

zapleśniałych banknotów studolarowych... Tyle, żeby rozkręcić malutki interesik i trochę
dosponsorować to, czego nie chcą finansować władze...

- Dolary? Jakie dolary? - puściłem do niego oko. - Powiadacie, ze chcecie latem

przeprowadzić badania wykopaliskowe na zamku? A nie przydałby się wam ktoś do machania
łopatą?

Uśmiechnęli się tylko w odpowiedzi.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
77 Pan samochodzik i zamek w Chęcinach T Olszakowski
90 pan samochodzik i Zamek w Baranowie Sandomierskim S Miernicki
91 Pan Samochodzik i Zamek w Rynie
61 pan samochodzik i zamek czoc Nieznany
62 Pan Samochodzik i Zamek Czocha Sebastian Miernicki
Pan Samochodzik i Diable Wiano
71 Pan Samochodzik i Włamywacze
85 Pan Samochodzik i Wyspa Sobieszewska
52 Pan Samochodzik i Szaman
69 Pan Samochodzik i Strachowisko
09 PAN SAMOCHODZIK I ZAGADKI FROMBORKA
84 Pan Samochodzik i Knyszyńskie Klejnoty
57 Pan Samochodzik i Złoty Bafomet
08 Pan Samochodzik i tajemnica tajemnic
04 Pan Samochodzik i tajemnice warszawskich fortów
05 Pan Samochodzik i Rubinowa Tiara
04 Pan Samochodzik i tajemnice warszawskich fortów cz 
02 Pan Samochodzik i tajemnica Araratu cz 
21 Pan Samochodzik i Rubinowa Tiara

więcej podobnych podstron