90 pan samochodzik i Zamek w Baranowie Sandomierskim S Miernicki

background image

SEBASTIAN MIERNICKI







PAN SAMOCHODZIK

I…

ZAMEK W BARANOWIE

SANDOMIERSKIM











PS 90

background image

2

WSTĘP

Stary parowiec ,,Almodovar” powoli płynął z Florydy na Kubę. Na pokładzie

dziobowym stał wysoki mężczyzna. Jego włosy były przyprószone nitkami siwizny,
która wdarła się także na wąsy i krótką brodę. Miał niebieskie oczy, z gatunku tych,
które zwykłe mają wizjonerzy - zapatrzone gdzieś w dal. Ubrany w płócienne,
granatowe spodnie i krótką kurtkę marynarską wyglądał jak stary wilk morski.
Przyglądał się zielonym wzgórzom wyspy, do której zbliżał się statek. Pogoda nie była
najlepsza, bo gdzieś na Karaibach szalał huragan. Mężczyzna ćmił fajkę i myślał o
Polsce.

Wspominał dzieciństwo spędzone u wujostwa na wsi, polowania, które tak uwielbiał,

i dziewczynę z sąsiedniego dworku. Chciał, żeby została jego żoną. Słał do niej listy, w
których mieszały się namiętność i relacje z miejsc, które odwiedził.

- Panie Nowicki, za dwie godziny wpływamy do Hawany - do mężczyzny podszedł

drugi oficer z „Almodovara”. - Pan na długo zostaje na Kubie?

- Nie, chcę wynająć jacht i popływać po Karaibach - odpowiedział Nowicki. - Wie

pan, gdzie można wynająć dobrą załogę?

- Przyzwoitych ludzi znajdzie pan w tawernie koło „Yacht Clubu Havana”, a takich,

co niejedno już przeżyli na tych wodach, w tawernach dzielnicy portowej. Najlepiej
popytać szynkarzy. Niech pan tylko nie bierze kapitana Latynosa.

- Czemu? - zdziwił się Nowicki.
- Ciężko się z nimi pracuje. To kwestia innej mentalności. I niech pan uważa na

siebie w czasie nocnych spacerów. Samotny, biały człowiek może być tu narażony na
rożne niebezpieczeństwa.

- Dziękuję za radę - Nowicki ukłonił się.
„Almodovar” przybił do portu o szesnastej. Marynarze znieśli na nabrzeże kufer i

wór z rzeczami Nowickiego. Do podróżnego podszedł niewysoki Latynos w białym
garniturze, z ogryzkiem grubego cygara między zębami.

- Senior życzy sobie, żeby mu pomóc? - zagadnął Nowickiego.
- Szukam jakiegoś dobrego hotelu - odparł Nowicki.
Latynos pstryknął palcami i natychmiast pojawił się tragarz z wózkiem. Wrzucił na

niego bagaże i nie czekając na jakiekolwiek wskazówki poszedł przed siebie, przez
tłum handlarzy, podróżnych i ciekawskich, którzy zebrali się w porcie. Nowicki zaczął
przeciskać się za nim. Obok Polaka dreptał latynoski elegant.

- Senior życzy sobie urocze towarzystwo na wieczór? - zapytał.
- Nie.
- Znam dobre kasyno...
- Nie, dziękuję.
- Senior przypłynął na połów ryb?
- Nie.
Tak doszli do samochodu. Był to mocno zużyty ford, rocznik 1919. W ciasnej

kabinie z trudem mogły zmieścić się trzy osoby. Paka z tyłu była akurat tak duża, żeby
pomieścić rzeczy Nowickiego. Tragarz załadował kufer i wór i czekał wyprostowany
na zapłatę. Nowicki wyjął z kieszeni dwie ćwierćcentówki i zapłacił. Z Latynosem
wsiadł do szoferki i pojechali przez zatłoczone ulice Hawany.

background image

3

- To ma być hotel luksusowy, w stylu kolonialnym czy też nie dba senior o wygody?

- dopytywał się Latynos.

- Może być luksusowy - rzucił Nowicki.
Ciekawie chłonął widok za oknem. Obskurne szare kamienice, przed którymi toczyło

się życie towarzyskie i gdzie sklepikarze wykładali swe towary. Tłumy uśmiechniętych
Murzynów, między którymi kręciły się grube matrony otoczone gromadkami
kilkuletnich dzieci i powabne dziewczyny, których skóra w świetle latarni
przypominała barwą piękną, starą miedź. Po kilku minutach krajobraz zmienił się.
Wille, latarnie, neony hoteli i lokali rozrywkowych, samochody z białymi płóciennymi
dachami, tłumy mężczyzn w garniturach i kobiet w eleganckich sukniach.

Latynos skręcił na podjazd przed hotelem. Był to budynek trzypiętrowy, z

kolumnadą przed wejściem i rozświetlonym holem. Lokaje ubrani w poprzecierane
liberie nawiązywali wyglądem do kolonialnej świetności tego miejsca. Nowicki dostał
pokój na drugim piętrze, z widokiem na ogród, w którym odbywało się jakieś party.

- Piękne miejsce, prawda, senior? - latynoski przewodnik otworzył okno i głęboko

wdychał powietrze.

- Piękne - przyznał Nowicki.
- Może jeszcze w czymś mogę panu pomóc?
Nowicki dużo podróżował i znał ten typ ludzi. Był to typowy naganiacz, który od

właściciela hotelu dostaje parę dolarów za przysłanie klienta. Ale był to też człowiek,
który mógł się przydać Nowickiemu.

- Za kilka dni chcę wypłynąć w rejs - powiedział Nowicki.
Latynos milczał czekając na dalsze wyjaśnienia.
- Szukam jachtu lub kutra z dobrą załogą - dokończył Nowicki.
- Co senior ma na myśli mówiąc „dobrą”?
- Szukam odważnych ludzi.
- Co senior ma zamiar z nimi robić?
- Pływać - Nowicki postarał się, żeby z tonu jego głosu Latynos zrozumiał, że w

swoich pytaniach zaszedł już za daleko.

- Ach tak - Latynos zamyślił się. - Niech pan przyjdzie o dziewiętnastej do „Zielonej

Papugi”. Niech pan zapyta przy wejściu o Raula. czyli o mnie. Coś wymyślę.

- Dziękuję - Nowicki wyjął z kieszeni pięć dolarów i wręczył je przewodnikowi.
- Do zobaczenia, senior - Latynos uchylił kapelusza, schował pieniądze do kieszeni i

wyszedł.

Nowicki rozejrzał się po swoim apartamencie. Wygodne małżeńskie łoże, adapter,

toaletka z lustrem, stolik z alkoholami, wanna w łazience. Wszystko było tu ładne, ale
już nieco zużyte.

Podróżny wypakował z kufra garnitur, wykąpał się, ogolił i zszedł na obiad. W

jadalni nieliczne stoliki były zajęte przez pary Amerykanów. Wnętrze zaaranżowano
boksami i donicami z palmami. W ten sposób można było spokojnie rozmawiać nie
przeszkadzając sąsiadom.

Nowicki zamówił cygaro, koniak i duży stek. W czasie podróży przyzwyczaił się do

prostego i obfitego jedzenia. Nie lubił wymyślnych dań, a owoców morza w
szczególności. Godzinę później Nowicki wyszedł na ulicę. W recepcji zapytał o drogę
do „Zielonej Papugi” i chociaż proponowano mu taksówkę, odmówił. Szedł przez

background image

4

elegancką dzielnicę w stronę portu. Znowu, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki
znalazł się w strefie egzotycznych zapachów, melancholijnych melodii wygrywanych i
wyśpiewywanych przez niewidocznych w ciemnościach grajków.

- Senior? - nagle przed Nowickim stanęła młoda dziewczyna.
Mogła mieć najwyżej dziewiętnaście łat, W uśmiechu odsłaniała białe zęby

kontrastujące z jej pełnymi, pomalowanymi na czerwono wargami. Długie, układające
się w fale czarne jak heban włosy miękko opadały na jej ramiona Była ubrana w
sukienkę na cienkich ramiączkach, sięgającą jej tylko kilka centymetrów poniżej kolan.
Jej ciemna skóra lekko połyskiwała i kusząco pachniała. Ciemne oczy przeszywały
Nowickiego i przyprawiały go o dreszcze.

- Tak? - uprzejmie odpowiedział.
- Może senior jest samotny?
Nowicki milczał nie wiedząc co odpowiedzieć. Myślał, że gdyby potrafił malować,

gdyby miał ze sobą aparat fotograficzny, to uwieczniłby tę piękność. W jej ruchach,
gestach, spojrzeniach wyczuwało się siłę tych wszystkich południowych tańców tak
podziwianych w nowojorskich klubach. Ta dziewczyna, zdaniem Nowickiego,
powinna być podziwiana, a nie skazana na zaczepianie mężczyzn w tak ponurym
miejscu.

- Mam tu niedaleko zaciszny pokój - dziewczyna kusiła Nowickiego
On zmusił się tylko do pokręcenia głową.
- Tylko pięć dolarów - ona nie ustępowała.
- Nie mogę - Nowicki miał przed oczami obraz kobiety, do której pisał listy.
Wiedział, że złamałby obietnicę. Gdyby uległ pokusie, to nikt by się o tym nie

dowiedział, ale on nie potrafiłby spokojnie żyć ze świadomością, że dopuścił się
oszustwa.

- Trzy dolary - wyszeptała dziewczyna.
- Nie - Nowicki wydusił z siebie.
- Dwa - niski ton jej głosu brzmiał bardzo zmysłowo.
- Nie mogę. Jestem zaręczony.
- Ta kobieta musi być z tobą szczęśliwa - dziewczyna smutno się uśmiechnęła. -

Chciałabym być na jej miejscu.

- Jestem pewien, że uszczęśliwisz mężczyznę, którego pokochasz. Nie wiem tylko,

czy go tu znajdziesz?

Nowicki ukłonił się dziewczynie i ominął ją. Nie oglądał się za siebie, chociaż

słyszał stukot jej pantofelków, czuł jej zapach i pamiętał to spojrzenie pełne obietnic.
Doszedł do przecznicy i nagle wyrosło przed nim trzech osobników. Na pierwszy rzut
oka wyglądali na rzezimieszków. Dwóch miało noże, a trzeci wielki drąg.

- Senior rozmawiał z naszą koleżanką - odezwał się jeden z nich.
- I co z tego? - zdziwił się Nowicki.
- Jej czas jest bardzo cenny.
- Tak?
Nowicki rozglądał się szukając drogi ucieczki.
- Może senior da parę dolarów i pójdzie sobie spokojnie dalej?
- Nie mam w zwyczaju płacić takim jak wy.

background image

5

Cios pałą miał być nagły i ogłuszający, ale Nowicki często już stykał się z takimi

ludźmi. Wiedział, na co ich stać i spodziewał się tego ciosu. W czasie swych podróży
kilka miesięcy spędził w Japonii, gdzie nauczył się kilku sztuczek tamtejszych
mistrzów. Uchylił się przed ciosem, złapał za uzbrojoną dłoń i sprawnie ją wykręcił.
Przeciwnik z jękiem upadł na chodnik, a Nowicki zdobył jego broń.

Jedno pchnięcie poniżej mostka drugiego bandyty wystarczyło, żeby ten zwinął się z

bólu. Trzeci zamachnął się nożem, ale Nowicki zrobił unik i pałą uderzył bandytę w
rękę. Nóż zabrzęczał na schodach kamienicy.

Nowicki przyjrzał się agresorom. Wszyscy trzej mieli dość walki, więc podróżny

zamachnął się pałą i rzucił ją daleko od siebie.

- Pozdrówcie tę miłą panią - ukłonił się i odszedł w stronę portu.
Im był bliżej wody, tym mocniejszy dochodził go zapach ryb i alkoholu. Widział

przez otwarte drzwi i okna tawern jak w środku jedzono, pito i tańczono. Były też bójki
podsycane przez żądnych krwi widzów.

Nowicki odnalazł „Zieloną Papugę” i wszedł do środka. Drewniany barak

wybudowano nad brzegiem wody. Taras wychodził ponad pomosty, przy których stały
zacumowane łodzie rybackie.

Wnętrze było aż sine od dymu i cygar. Na stołach stały filiżanki z kawą i szklanki z

alkoholami.

- Senior? - do Nowickiego podszedł Murzyn, ubrany w ciemne spodnie i białą,

poplamioną koszulę. Chyba uważał się za kelnera.

- Szukam Raula - powiedział Nowicki.
- Tam - kelner wskazał drzwi obok baru.
W oddzielnym pomieszczeniu był duży okrągły stół. Wokół niego ustawiono kilka

krzeseł. Tylko trzy były zajęte. Na jednym siedział Raul. Obok niego był mężczyzna z
obfitą rudą brodą, ubrany w kowbojski strój, a towarzyszył mu Chińczyk w czarnych
spodniach i czarnej, jedwabnej koszuli.

- Oto senior, o którym wam wspominałem - Raul wstał, żeby przedstawić gościa. -

Kelner! Rum dla seniora! - złożył od razu zamówienie.

- Bruce - powiedział rudobrody.
- Kim - Chińczyk ukłonił się.
- Franciszek Nowicki - Polak skłonił się. - Możecie do mnie mówić Franz.
Nowicki usiadł przy stole.
- Potrzebujesz łodzi i ludzi? - Bruce pocierał ręką brodę.
- Tak - przyznał Nowicki zastanawiając się. czy Raul znalazł mu odpowiednich

ludzi.

- Może ja wyjaśnię - Raul zabrał głos, - Jeśli dobrze zrozumiałem, senior szukał

załogi do bardzo specjalnego zadania, a to są najlepsi, jakich można tu wynająć. Senior
Bruce zajmuje się przewożeniem tam i z powrotem rożnych niebezpiecznych towarów.
Sława jego wyczynów jest ogromna.

- Cicho - warknął Bruce. - Mów, człowieku, o co chodzi?
- Cel naszej podróży poznacie dopiero na morzu - oświadczył Nowicki.
- Nie może tak być - fuknął Kim.
- A czemu tak? - zapytał Bruce.
- Chodzi o pełną dyskrecję - tłumaczył Nowicki wymownie patrząc na Raula.

background image

6

- Ależ senior! - Latynos oburzył się,
- Ilu macie ludzi?
- Jest nas ośmiu - oświadczył Bruce.
- W sam raz - Nowicki zadowolony kiwnął głową. - Jak duży macie statek?
- Kuter, długi na dwadzieścia metrów - mówił Bruce. - śagle i silnik.
- Świetnie - Nowicki ucieszył się, - Będziemy potrzebowali zapasów na trzy

tygodnie. Macie broń?

- Senior, to jest zabronione - wtrącił Raul.
- Nie wszędzie - mruknął Bruce. - Czego pan potrzebuje?
- Karabiny, rewolwery, dynamit.
Bruce zamyślił się, a Kim tylko zdziwiony uniósł brwi.
- Będę potrzebował zaliczki - oświadczył Bruce.
- Ile? - Nowicki sięgnął po portfel.
- Pięćset dolarów - rzucił Bruce.
Nowicki schował portfel i wyjął z kieszeni książeczkę czekową. Wypisał czek i

przesunął go w stronę rudobrodego.

- Kiedy będziecie gotowi? - zapytał.
- Niech pan pojutrze przyjdzie tu o świcie - oświadczył Bruce.
- Do zobaczenia - Nowicki wstał i pożegnał się z mężczyznami.
Za Nowickim wybiegł Raul.
- Senior! - krzyczał, kiedy szli po chodniku. - Może i mnie pan zabierze w rejs. Mogę

się przydać. Znam ludzi tu i ówdzie. Senior, to może być jednak bardzo niebezpieczna
wyprawa i może przydać się panu ktoś zaufany.

- Dziękuję panu za pomoc - Nowicki podał Latynosowi dwadzieścia dolarów. -

Jestem panu bardzo wdzięczny za okazane mi zainteresowanie. Do widzenia!

Tego wieczoru Nowicki odwiedził kasyno. Wiele razy w życiu grał w pokera i znał

wiele sztuczek stosowanych przez krupierów. Wygrywał niewielkie sumy i odchodził
od stolika. Nigdy nie wierzył w to, że ktoś w kasynie może mieć dobrą passę. Trzeba
było wiedzieć, kiedy się wycofać, a jest to z reguły najtrudniejszy moment, bo jest to ta
chwila, kiedy wydaje się, że cały świat nagle kładzie się do stóp grającego. Nowickiego
cieszyło wygranie nawet kilkudziesięciu dolarów. Zadowolony położył się spać o
pierwszej.

Następny dzień Nowicki spędził śpiąc do dziesiątej. Po obfitym śniadaniu

powędrował do kapitanatu, gdzie w archiwum przeglądał mapy rejonu Karaibów.
Obiad zjadł w restauracji położonej niedaleko banku, w którym załatwiał sprawy
finansowe. Dowiedział się tam, że Bruce zrealizował czek tuż po otwarciu. Po południu
Nowicki wypoczywał w pokoju i w ogrodzie hotelowym, gdzie czytał gazety i pił
drinki. Wieczorem zjadł kolację, zapłacił rachunek i kazał obudzić się przed świtem.
Spał niezwykle spokojnie. Była jeszcze noc, kiedy do jego pokoju zapukał
recepcjonista. Kelner na wózku przywiózł śniadanie. Nowicki ubrał się, spakował
resztę rzeczy do kufra i worka. Pierwszy zostawił w hotelu, w przechowalni, worek
wziął ze sobą. Znowu założył swój marynarski strój i wędrował przez uśpione miasto
do portu. Przy „Zielonej Papudze” czekał na niego Kim.

- Pan dobrze spał? - zapytał Chińczyk.
- Wyśmienicie - Nowicki uśmiechnął się. - Gdzie jest wasza krypa?

background image

7

- Pan pójdzie za mną - Kim przymilnie się uśmiechał.
Szli pół godziny nabrzeżami portowymi do pomostu, przy którym w szalupie czekał

jakiś obdartus. Był chyba potomkiem pierwszych mieszkańców Karaibów. Pogrążony
w melancholijnym milczeniu patrzył na wodę. Miał skórę o brązowym odcieniu,
wystające kości policzkowe i długie czarne włosy zaplecione w warkocz, w który były
wplecione wielokolorowe sznureczki.

- Jamajka - Kim przedstawił mężczyznę. - Tak go nazywamy.
- Witaj! - Nowicki ukłonił się marynarzowi.
Ten nie odpowiedział, tylko złapał za worek, wrzucił go do łodzi i usiadł do wioseł.

Nowicki zajął miejsce na dziobie, a Kim na rufie, przy sterze. Jamajka nie był atletą,
ale bardzo dobrze wiosłował i łódka bardzo szybko dopłynęła do burty kutra stojącego
na kotwicy. Z góry patrzyła na Nowickiego cała załoga. Bruce przedstawił swoich
kompanów. Było to dwóch Amerykanów: James i Steve. Naprawdę nazywali się
zupełnie inaczej, ale tu ukrywali się przed wymiarem sprawiedliwości. Obaj pochodzili
z Nowego Jorku. Juan urodził się gdzieś w Ameryce Południowej. W jego żyłach
płynęła mieszanka krwi hiszpańskiej i indiańskiej. Nie znał swoich rodziców, bo był
wychowankiem Indian żyjących w głębi puszczy. Pewnego dnia znalazł go tam
plantator kauczuku i przygarnął jako służącego na swoją hacjendę. Po tym jak
młodzieniec uwiódł córkę swego dobroczyńcy, musiał uciekać. Schronienie znalazł na
pokładzie kutra Bruce'a, który akurat wtedy zatrzymał się w Panamie. Na wielkiego,
muskularnie zbudowanego Murzyna wszyscy wołali Spartakus. Ostatnim członkiem
załogi był milczący biały mężczyzna. Kompani mówili o nim Shark. Blizny znaczyły
jego twarz i ramiona.

Kuter nazywał się „Sara”. Wyglądał na dobrze utrzymany. Miał dwa maszty,

bukszpryt i silnik. Na wysoko podniesionym pokładzie dziobowym było zejście do
kajut załogi. Śródokręcie zajmowała ładownia, a pod bezanmasztem, bliżej rufy, stały
sterówka i nadbudówka maszynowni. Dźwigiem podniesiono szalupę, ściągnięto
kotwice i kuter na silniku wypłynął z portu.

- Dokąd płyniemy? - Bruce zapytał Nowickiego.
- Na południe - odparł Polak. - Zejdźmy do pańskiej kajuty, to porozmawiamy.

Kajuta kapitana „Sary” przypominała skład przy niewielkiej gorzelni. Pełno tu było

skrzynek z alkoholami, które zajmowały każdy wolny kąt, nawet pod koją. Stół zbito z
kilku pustych skrzynek. Bruce zamknął za sobą drzwi.

- Macie broń? - Nowicki rozglądał się po pomieszczeniu.
Słusznie podejrzewał, że kapitan właśnie tu będzie trzymał tak niebezpieczny

ładunek. Bruce dumny z siebie podniósł brezent z kilku długich skrzyń. Otworzył je.

- Mamy sześć wojskowych, angielskich karabinów, cztery rewolwery i to cacko -

pochwalił się.

Przedmiotem jego szczególnej dumy był karabin maszynowy z talerzem magazynka

zamontowanym nad zamkiem. Nowicki widział takie kulomioty tylko na samolotach
walczących w czasie ostatniej wojny.

- Skąd to macie? - zdziwił się.
- Pomyślałem, że będzie też potrzebne małe wsparcie artylerii, wiec skombinowałem

to cudo - Bruce uśmiechał się. - Na coś większego zabrakłoby pieniędzy.

- Poproszę o jeden z rewolwerów - Nowicki wyciągnął rękę.

background image

8

Bruce trochę niepewnie podał mu broń i paczkę z nabojami.
- Umiesz się z tym obchodzić? - zapytał.
- Tak - krótko odpowiedział Nowicki sprawdzając działanie mechanizmów broni. -

Magazynowy stan - ocenił. - Nigdy nie był używany.

- Zaopatruję się tylko u porządnych dostawców wojskowych - Bruce znowu się

uśmiechał. - Może nadszedł czas, żeby wyjawić cel naszej wyprawy?

Nowicki wyjął z wewnętrznej kieszeni kurtki kartkę papieru z wpisanymi

współrzędnymi geograficznymi.

- Co to jest? - zapytał Bruce.
- Wyspa.
- I co tam jest?
- Wasz udział, pięćdziesiąt procent dla waszej załogi.
- To jakiś skarb? - Bruce powątpiewał.
- Tak.
- Piracki?
- Tak.
Bruce roześmiał się.
- Możemy popłynąć, ale ja w skarby nie wierzę.
Wyszedł z kajuty wciąż śmiejąc się. Nowicki słyszał, jak na korytarzu rozmawiał z

Kimem i rozbawiony relacjonował mu to, co powiedział Nowicki. Wieść o celu
podróży bardzo szybko rozeszła się wśród załogi. Ludzie potraktowali rewelacje
Polaka jako czyste wariactwo. Cieszyli się, że w łatwy sposób, za spacer po morzu,
dostaną swoją gażę.

Przez następne dni karmili Nowickiego, ale nikt poza Kimem i Bruce'm do niego się

nie odzywał. Nowicki widział tylko pobłażliwe uśmiechy załogi. Piątego dnia podróży,
wieczorem, dotarli do celu. Wyspa rozciągała się na osi północ-południe. Miała
dziesięć kilometrów długości i trzy szerokości. Na jej środku sterczał czubek
wygasłego wulkanu, a cała była porośnięta gęstym lasem. Wygodne miejsca do
lądowania znajdowały się tylko na jej północnym i południowym krańcu. Nowicki
kazał zakotwiczyć w zatoce na północy.

- I gdzie jest ten skarb? - żartował Bruce, kiedy cała załoga na pokładzie jadła

wołowinę z sucharami.

- Jutro się o tym przekonacie - zapewniał Nowicki.
Trzy lata wcześniej, w antykwariacie w Japonii kupił kilka książek należących

niegdyś do jakiegoś amerykańskiego kapitana. Jego statek rozbił się u wybrzeży jednej
z japońskich wysp, a morze wyrzuciło na brzeg kufer kapitana. Były tam stare księgi,
nawet z XVIII wieku. W okładce jednej z nich Nowicki znalazł pergamin z mapą i
złoty medalion. Wtedy postanowił, że musi przypłynąć w to miejsce.

Rano rozbawiona załoga wodowała szalupę. Postanowiono, że na „Sarze” zostanie

Shark uzbrojony w jeden karabin. Resztę broni, zapasy żywności i narzędzia zabrano
na ląd. Dopiero na plaży Nowicki pokazał załodze mapę. Marynarze zaczęli sprawę
traktować nieco poważniej.

- Tam - Bruce porównał szkic i wskazania kompasu.

background image

9

Wskazał na gęstą ścianę lasu. Jeden z Amerykanów, Steve, został na plaży. Reszta

wzięła kilofy, łopaty, liny, broń i manierki z wodą i wszyscy poszli we wskazanym
przez Bruce'a kierunku. Jamajka szedł pierwszy wycinając maczetą przejście. Kiedy
pokonali gęste pasmo drzew i krzewów nad brzegiem, dotarli do obszaru ogromnych
łąk porastających wzgórza wokół wulkanicznej góry.

Maszerowali trzy kilometry. Nowicki był zafascynowany soczystą zielenią

ptactwem, które przed nimi nie umykało i zaciekawione patrzyło na nowe zjawisko,
jakim byli tu ludzie. Wreszcie cała grupa dotarła do wejścia do szczeliny. Kim zapalił
przygotowane łuczywa i weszli do środka.

Wąskie na dwa metry przejście prowadziło do wielkiej sali o powierzchni

sześćdziesięciu metrów. Na jej ścianach widać było ślady kucia. Jej dno było wysypane
piachem przyniesionym z plaży.

- Pod nami są cztery otwory - wyjaśniał Nowicki. - Kiedy odsłonimy niewłaściwy,

może spotkać nas śmierć.

Marynarze zmieszani rozglądali się po sali zapewne szukając tych śmiercionośnych

pułapek.

- To gdzie mamy kopać? - zapytał Spartakus.
- Drogę wskaże nam kompan najbliższy - odpowiedział Nowicki.
- Kim, pokazuj - Bruce zwrócił się do Chińczyka.
- Skąd wiedzieć, kto jest ten kompan? - zdziwił się Kim. - Skąd ty o tym wiesz? -

spojrzał na Nowickiego.

Nowicki wyjął złoty medalion.
- Na nim szatańskim pismem napisano wskazówki - powiedział.
Bruce w świetle pochodni oglądał krążek metalu.
- Trupia czaszka i jakieś niezrozumiałe kreski - stwierdził rozczarowany. - O co tu

chodzi? Ty to rozczytałeś?

- Tak.
- Jak?
- Niech to pozostanie moją tajemnicą. Napisano tam to, co wam powiedziałem.
- Ale tu nie ma żadnych śladów, jakichkolwiek wskazówek - dziwił się James. -

Czemu mam zaufać czyjejś intuicji?

- Słuchajcie, tu nie ma żadnych pułapek - orzekł Bruce.
- Odsłońmy najpierw te cztery wejścia - zaproponował Nowicki. - One są w rogach

tej sali.

Marynarze raźno chwycili za łopaty. Spartakus pierwszy odsłonił w swoim rogu

leżącą na deskach skrzynkę. Ostrożnie otworzył ją.

- Jest! - krzyknął uradowany.
Wszyscy podbiegli do niego, żeby zobaczyć znalezisko. W środku leżało kilka

złotych monet.

- Mało tego jak na piracki skarb - ocenił Bruce.
- Pod spodem jest więcej! - krzyknął Spartakus i kilofem podsadził deski.
Z całą siłą wyrwał je. Wtedy z dziury wyleciały w powietrze drobne strzałki.

Trysnęły pod sklepienie jaskini jak mała fontanna i rozeszły się na boki. Jedna z
pierwszych, już lecąc w górę raniła pochylonego nad dziurą Murzyna w szyję. Kolejne
wbiły się w jego tułów i ręce. Olbrzym padł jak rażony piorunem. Reszta marynarzy

background image

10

rozbiegła się po całej jaskini i próbowała uchronić się przed strzałkami. Nowickiemu
jeden z pocisków wbił się w grube sukno jego kurtki.

- Wszyscy cali i zdrowi? - zapytał Bruce.
Marynarze klnąc wstawali z miejsc. Kim podniósł jedną ze strzałek.
- Zatrute - stwierdził.
- Spartakus nie żyje - oznajmił Jamajka.
Zapanowało milczenie.
- Uprzedzałem - odezwał się Nowicki.
- I co z tego? - warknął Jamajka.
- Cicho! - wrzasnął Bruce. - Kim i Jamajka! Sprzątnijcie te strzałki. My wyniesiemy

Spartakusa.

Godzinę później w piątkę siedzieli przed jaskinią i patrzyli na kopczyk ziemi nad

grobem Spartakusa.

- To złoto tam jest? - James upewniał się.
- Tak - Nowicki z powagą pokiwał głową.
- Wiesz, którą dziurę mamy odsłonić, żeby nic nam się nie stało? - dopytywał się

Bruce.

- Nie, trzeba posłuchać wskazówek - odparł Nowicki.
- Co to za wskazówki? - wtrącił się Jamajka.
- Zostały nam jeszcze trzy otwory, z czego dwa to pułapki - Kim patrzył przed siebie.

- W najgorszym razie zginie jeszcze dwóch ludzi.

- Nikt nie zginie, jeśli będziemy uważali - zapowiedział Nowicki. - Spartakusa

zgubiła chciwość.

- To wszystko przestaje mi się podobać - Jamajka pokręcił głową. - Przeklęte

pirackie złoto.

- Nie musisz go szukać, tylko potem nie wyciągaj ręki po swoją działkę - James

wściekle spojrzał na kompana.

- Cisza! - Bruce uspokajał załogę. - Co proponujesz? - zapytał Nowickiego.
- Odsłońmy wszystkie wejścia i wtedy zobaczymy, które pasuje do wskazówki -

odpowiedział Polak.

Pracowali do wieczora. Raz uciekali z jaskini. James nieopatrznie uniósł bok wielkiej

skórzanej płachty narzuconej na deski. Stała na niej skrzynka z butelką rumu.
Amerykanin uznał, że to pułapka, ale chciał sprawdzić jaka. Natychmiast jaskinia
wypełniła się oparami siarkowodoru, zapewne pochodzącymi z wulkanu. Musieli
czekać aż gaz wywietrzeje. Na kolejnych dwóch wejściach były skrzynki z kompasem
oraz ludzką czaszką.

Zbudowali obóz pod górą. Wieczorem Jamajka poszedł na plażę zmienić Steve'a.

Jamajka miał dość poszukiwań. Przy kolacji i przy śniadaniu poszukiwacze debatowali,
które wejście wybrać, czy to z kompasem, czy to z czaszką.

- Niech Nowicki sam wejdzie i zadecyduje - rano stwierdził James.
- On nas w to wplątał i przez niego zginął Spartakus - Steve natychmiast poparł

kolegę. Nowojorscy cwaniacy wspierali się w każdej sytuacji.

Nowicki wstał, poprawił pas z kaburą, chwycił za kilof, wziął pochodnię i wszedł do

jaskini.

background image

11

Czaszka i kompas znajdowały się w przeciwległych kątach. Kto jest kompanem

najbliższym? Kompas czy czaszka? Bez kompasu można jakoś sobie dać radę, a bez
czaszki? Jasne, kto da sobie radę, kiedy nie będzie miał głowy na karku? Nowicki
przeżegnał się i zdecydowanym krokiem podszedł do skrzynki z kośćmi. Odsunął ją na
bok i kilofem podważył deski. Jakież było jego zdziwienie, kiedy okazało się, że niżej
były bale drewna.

- śyjesz? - do jaskini zajrzał Kim.
Zobaczył, że Nowickiemu nic się nie stało i podszedł do niego.
- A to co? - Chińczyk zdziwił się. - To kolejna pułapka?
- Tak jakby - Nowicki roześmiał się.
- To znaczy? - Kim zaniepokoił się.
- Trzeba teraz cierpliwie kopać - Nowicki był zadowolony.
- A tamto? - Kim zerknął w kierunku skrzynki z kompasem.
- To śmiertelna pułapka. Pod tymi belkami będą kolejne przeszkody. Zły,

niecierpliwy kompan pójdzie szukać dojścia do skarbu gdzie indziej. Pogrąży siebie i
ciebie. Przypomnij sobie, gdzie leciało najwięcej strzałek?

- W ten kąt - przyznał Chińczyk.
- Trujący gaz ulatniał się z tej dziury obok. Ciekawe, co jest pod kompasem, ale

może lepiej tego nie sprawdzajmy.

- Tak - Kim roześmiał się. - Chodźcie, robota czeka - zawołał kolegów.
Warstwa belek ułożonych tak, jak buduje się wieże z zapałek, miała pięć metrów

grubości. Pod nią były trzy metry kamieni, niżej dwa metry ludzkich kości i dwa metry
piachu. Wszyscy pracowali na zmiany przez cztery dni. Skonstruowali drabiny, dźwig.
Rozebrani do pasa pracowali w pocie czoła, by pod piachem znowu odkryć belki.

- Trzeba szukać pod kompasem! - James zbuntował się przy obiedzie.
- Nie, kopiemy dalej - grzmiał Bruce.
- Czemu? - dziwił się James.
- Jeśli ktoś zadał sobie tyle trudu, żeby tak zasypać wejście, to tam musi coś być -

Bruce był przekonany o swojej racji.

Wieczorem nastąpił przełom. Poszukiwacze dostali się do jaskini, w której leżało

rozsypane złoto. Zbutwiałe deski skrzyń i deszczułki beczek popękały, a zawartość
rozsypała się na wszystkie strony. Złoto oszałamiało blaskiem odbitego światła
pochodni. W kącie, w metalowym kufrze barwami tęczy mieniły się drogocenne
kamienie, sznury pereł, garście szmaragdów i diamentów.

Marynarze brodzili po kostki w ogromnych skarbach nie wierząc własnym oczom.

W powietrzu czuć było tylko ich pot.

- To niesamowite - jęknął Kim.
Nowicki z ciekawością zbieracza numizmatów oglądał monety. Marynarze byli tak

podekscytowani, że postanowili pracować całą noc, żeby wydobyć łup. Z „Sary”
ś

ciągnęli skrzynie i worki. Przez dwa dni wynieśli ogółem ponad dwie tony skarbów.

Po ostatnią partię złota wybrali się prawie wszyscy. Na kutrze pozostał tylko Jamajka.
Zmęczony Nowicki szedł na końcu grupy.

Przed nim maszerował Shark. Zwolnił kroku i zrównał się z Nowickim.
- Uważaj na siebie - odezwał się po polsku.
Nowickiego zdziwiło, że nagle usłyszał ojczysty język.

background image

12

- Jesteś Polakiem? - upewniał się.
- Tak. Bruce z resztą kompanii chcą cię tu zostawić na zawsze i zgarnąć cały skarb.
- Kiedy? Jak?
- Zobaczymy - Shark skończył rozmowę, bo Juan uważnie im się przyglądał.

Było upalne południe, kiedy dotarli do wejścia do jaskini.
- Nowicki, dziś ty pracujesz na dole - zdecydował Bruce. - Shark będzie odbierał

złoto na górze, a my będziemy je pakowali do worków. Hej, po co ci broń? - zdziwił
się widząc, że Nowicki zabiera ze sobą rewolwer i karabin.

- Z przyzwyczajenia - Nowicki uśmiechnął się. - Może tam czyha jakaś paskuda?
Bruce niepewnie spojrzał na Kima, a Chińczyk tylko wzruszył ramionami. Nowicki

zjechał na linie na dół i zaczął pracować. Kiedy już prawie skończył pracę i ładował
ostatnie wiaderko monet, na górze rozległy się pojedyncze strzały. Zmęczony Nowicki
podciągał się do górnej komnaty. Tam zobaczył rannego w ramię Sharka, kryjącego się
obok wejścia.

- Zaczęło się! - krzyknął Shark. - Dasz sobie z tym radę? - ruchem głowy wskazał na

karabin maszynowy leżący niedaleko dziury.

Shark wychylił się i szybko dwa razy wystrzelił z rewolweru. Na zewnątrz słychać

było czyjś jęk. Nowicki podniósł karabin. W czasie ostatniej wojny widział inne,
zasilane taśmami i wiedział, że mają straszną siłę odrzutu. Ranny Shark nie mógł go
obsługiwać. Oddał mu swój karabin i bandolierę z nabojami.

- Trafiłem Jamesa i Juana, ale zaraz będą szturmowali jaskinię - stwierdził Shark.
Buntownicy mieli jednak inny plan. Nagle do środka wrzucili wiązankę lasek

dynamitu. Lont palił się z głośnym sykiem. Nowicki chwycił ładunek i wrzucił go do
jamy, z której wyleciały strzałki. Polacy rzucili się na piach i czekali na eksplozję.
Zagrzmiało i zadudniło. Ze ścian posypał się kurz, a w powietrzu zawirowały tumany
piachu.

- Uwaga! - wrzasnął Shark.
Nowicki z trudem przyklęknął i złapał za karabin maszynowy. Czuł, że z prawego

ucha leci mu krew. Skierował lufę w stronę wejścia. Kiedy zobaczył kłębiące się tam
cienie, nacisnął spust. Karabin zaterkotał i wypluł długą serię pocisków. Wokół
Nowickiego zagwizdało kilka kul.

Widział, jak Shark strzela z obu rewolwerów, potem jeszcze bije kogoś kolbą

karabinu. Nagle Nowickiego coś szarpnęło w lewe ramię. Ktoś go trafił. Mężczyzna
zachwiał się i poleciał w stronę dziury. Ostatkiem sił chwycił lewą ręką linę. Nie dał
rady utrzymać się i powoli zjeżdżał do skarbczyka. Nad krawędzią pojawiła się
zakrwawiona twarz Bruca. Wycelował z rewolweru w twarz Nowickiego. Strzelił.
Trafił w dłoń zaciśniętą na linie. Nowicki krzyknął z bólu i spadł z wysokości dwóch
metrów. Zobaczył jeszcze, że Bruce nagle zniknął, jakby jakaś niewidzialna siła
uderzyła go w bok.

Obudził go ból. Nowicki leżał na płachcie brezentu na plaży. Przy nim siedział

Jamajka.

- Już dobrze - pogładził Nowickiego po głowie. - Wyliżesz się z tego.
Nowicki czuł, że swędzi go lewa dłoń. Z trudem podniósł rękę i zobaczył tylko

obwiązany bandażami kikut.

background image

13

- Shark mówił, że tak było trzeba - wyjaśnił Jamajka. - Nie bój się. Tamci wszyscy

nie żyją. Jesteśmy tylko we trzech. My i to przeklęte złoto.

Nowicki zasnął. Otworzył oczy i ujrzał, że kuter spokojnie płynie po łagodnie

falującym morzu.

- W południe dopłyniemy do Miami - Shark zjawił się przy Nowickim.
Obaj, Nowicki i Szarkowski, bo tak naprawdę nazywał się Shark, nie rozstawali się

od tej pory. Nowicki był hrabią, a Szarkowski stał się jego lokajem. Tak tylko to
nazwali, a w rzeczywistości ważniejsza była ich przyjaźń.

Piracki skarb podzielili na równe trzy części. Jamajka wrócił ze swoim udziałem w

rodzinne strony i wybudował hotel. Nowicki i Szarkowski postanowili jeszcze
zwiedzać świat, a dopiero potem pojechali do ojczyzny. Nowicki zamieszkał w
dworku, w cichym zakątku, i tam spokojnie żyli nie afiszując się swoim bogactwem.
Mieli złoto, papiery wartościowe, ale wszystko to zabrała im wojna. Ona odebrała im
też rzecz dla nich najważniejszą - ich przyjaźń.

background image

14

ROZDZIAŁ PIERWSZY

SPOTKANIE W NAŁĘCZOWIE * PROPOZYCJA OD PRZYJACIELA * W

PODZIEMIACH SANDOMIERZA * LIST Z TAJNEGO ARCHIWUM * ZŁOTY

KRĄśEK * AGENT OKOŃ * WYJAZD DO BARANOWA SANDOMIERSKIEGO

Tegoroczne lato nie odeszło, jak to zwykle było, w pierwszych dniach września, lecz

leniwie przeciągało swoją obecność sprawiając, że kolejne dni były pełne słońca, a
kolory żółknących liści zyskiwały złotawy odcień. Te dni były szczególnie trudne dla
naszego departamentu w Ministerstwie Kultury i Sztuki, który został zlikwidowany.
Pewien urzędnik - karierowicz uznał, że jesteśmy niepotrzebni, bo zaginionych w
czasie wojny zabytków należy szukać na aukcjach dzieł sztuki, a w zakopane skarby
wierzą tylko dzieci.

Mój szef, Tomasz N.N., zwany Panem Samochodzikiem, przyjął te wydarzenia w

ministerstwie nadzwyczaj spokojnie. Wiedziałem, że wyjechał do uzdrowiska. Mnie
spotkała kolejna niespodzianka - otrzymałem w spadku dworek w Pieninach i
wyjechałem nad Jezioro Czorsztyńskie. Tam musiałem zmierzyć się z osobnikiem
używającym pseudonimu „Janosik”, z którym konkurowałem poszukując zbójnickiego
skarbu. Po szczęśliwym zakończeniu tej górskiej przygody otrzymałem od pana
Tomasza wiadomość, bym się z nim skontaktował. Zadzwoniłem na numer jego
telefonu komórkowego, a on zaprosił mnie na spotkanie do Nałęczowa. To znane i
piękne uzdrowisko leży kilkadziesiąt kilometrów na południowy wschód od Puław.
Dojechałem tam naszym wehikułem. Pan Tomasz oficjalnie podarował mi auto, ale ja
nie śmiałem myśleć o nim jako tylko o moim.

Doskonale pamiętałem, że pan Tomasz przez wiele lat jako muzealnik zajmował się

poszukiwaniem zagrabionych i zaginionych dzieł sztuki. Niekiedy były to skarby
zrabowane podczas ostatniej wojny przez hitlerowców, a czasami trzeba było
rozwiązywać zagadki sprzed wieków. Mój przełożony jeździł wtedy wehikułem,
pojazdem wykonanym przez jego wuja, Stefana Gromiłłę. Pod ręcznie klepaną
karoserią krył się wspaniały silnik ferrari i napęd umożliwiający pływanie po wodzie.
Mój szef kilka lat temu poszukiwał młodego współpracownika. Zgłosiłem się.

Okazało się, że byłem kandydatem, który spełniał oczekiwania. Nazywam się Paweł

Daniec. Ukończyłem historię sztuki, służyłem w jednostce komandosów, kochałem
przygody, byłem kawalerem. Wtedy też otrzymaliśmy w darze, zamiast rozbitego
wehikułu, nowoczesne auto terenowe. Wyposażone w mnóstwo gadżetów było
przydatne, ale widziałem, że szef tęsknił za starym wehikułem. Terenówkę po kilku
latach użytkowania musieliśmy oddać, ale znowu mieliśmy szczęście, bo od
angielskiego milionera otrzymaliśmy kolejny wehikuł. Miał pokraczny wygląd, bo pod
karoserią były mocny silnik, rama i zawieszenie samochodu rajdowego, którym ten
Anglik startował w rajdzie na trasie Paryż-Dakar. Nasz pojazd wzbudzał
zainteresowanie swym ekstrawaganckim kształtem, który upodabniał go do auta rodem
ze złomowiska.

Do Nałęczowa przyjechałem w porze obiadowej. Na parkingu przed nowoczesnym

budynkiem sanatorium znalazłem wolne miejsce na płatnym parkingu. Przeszedłem
przez neogotycką bramę. Tu znajdował się niewielki punkt sprzedaży pamiątek i
przewodników.

background image

15

Pracowały tam dwie bardzo miłe i ładne panie. Kupiłem folder reklamujący uroki

Nałęczowa i zerkając na zamieszczoną w nim mapę wędrowałem przez park zdrojowy
na miejsce spotkania z panem Tomaszem.

Szybko pomaszerowałem na drugi koniec parku do Pałacu Małachowskich, do

znajdującej się tam kawiarenki. Zająłem stolik pod parasolem na dworze, zamówiłem
kawę i czekałem czytając folder. Zauważyłem, że wokół mnie prawie wcale nie było
kuracjuszy - musieli pójść na obiad. Została tylko garstka turystów rozkoszujących się
ciepłem wrześniowego słońca.

Nałęczów w 1751 roku kupił Stanisław Małachowski, herbu Nałęcz. On zlecił

architektowi Ferdynandowi Naxowi wybudowanie pałacu w stylu barokowym. Pod
koniec XVIII wieku odkryto w parku źródła wapienno-żelaziste. Ich właściwości
lecznicze potwierdziły badania przeprowadzone przez Józefa Celińskiego w 1817 roku.
Powstania listopadowe i styczniowe oraz sprzedaż majątku na licytacji spowodowały
upadek uzdrowiska. W 1878 roku spółka Fortunata Nowickiego, Konrada
Chmielewskiego i Wacława Lasockiego, lekarzy i zesłańców z Syberii, przywróciła
dawny blask temu miejscu, które do dziś jest znanym zakładem leczniczym.

- Dzień dobry, Pawle, widzę że straciłeś dawną czujność - usłyszałem głos pana

Tomasza.

Obróciłem się w fotelu i spojrzałem na szefa. Wciąż mimo zaawansowanego wieku

trzymał się prosto. Od kilku lat nie palił, dbał o swoje zdrowie i jeździł do uzdrowisk.
Wciąż miał gęste, siwe włosy i nosił ogromne, rogowe okulary. Jego uśmiech,
dobroduszny, ale nieco szelmowski, pozostał ten sam.

- A pan porusza się z kocią zwinnością - uśmiechnąłem się, wstając i witając mojego

przełożonego. - Pobyt w Nałęczowie panu służy.

- Tak, tu można podleczyć serce i skołatane nerwy - przyznał pan Tomasz siadając. -

Kochana, białą kawkę - zwrócił się do kelnerki.

- I szarlotkę? - dopytywała się dziewczyna.
- Dwie, tylko młody wiek tłumaczy tego człowieka - wskazał na mnie - że nie słyszał

o pani szarlotce.

Kelnerka uśmiechnęła się do pana Tomasza i poszła do budynku po kawę i ciastka.
- W wiadomości wspominał pan coś o dobrych wieściach - przypomniałem szefowi.

- Czyżby człowiek, który postanowił rozwiązać nasz departament, został zwolniony z
ministerstwa?

- Czemu życzysz mu aż tak źle? - pan Tomasz wystawił twarz do słońca

jednocześnie rozpinając dwa górne guziki swojej letniej kurteczki.

- Chyba mam powody?
- Pawle, udał się twój pobyt na południu Polski?
- Udał.
- Co się dzieje z twoim spadkiem?
- W dworku powstanie ośrodek fundacji wspierającej rożne działania artystyczne.
- A ty co z tego będziesz miał?
- Nic.
- Zostałeś honorowym prezesem - zauważył pan Tomasz.
Zatytułowanie mnie mianem prezesa spowodowało, że kelnerka podając mi szarlotkę

spojrzała na mnie zaciekawiona.

background image

16

- Ma pan doskonałe informacje - przyznałem zaskoczony.
- Mam dużo przyjaciół - pan Tomasz delikatnie wbił widelec w szarlotkę. - Po tym

nieszczęśliwym wydarzeniu w ministerstwie okazało się, jak wiele osób było nam
ż

yczliwych.

- Czyżby była szansa na nasz powrót na stare śmieci? - ucieszyłem się.
- Panta rei - szef wzruszył ramionami. - Tak ci brakuje tego małego pokoiku na

końcu korytarza? Wiem, że nie chodzi ci o ten gabinecik, ale o pracę w terenie,
przygody i rozwiązywanie zagadek.

- A panu tego nie brakuje?
- Brakuje i dlatego cieszę się z twoich sukcesów. Na razie nie masz żadnej pilnej

roboty?

- Pan wie, że nie.
- Ktoś chciałby ci zlecić pewne zadanie. Zarobisz parę groszy i nie wyjdziesz z

wprawy.

- O co chodzi? Co to za praca? Kolejna operacja, w której mam przeniknąć w szeregi

złych?

- Pawle, skąd takie podejrzenia?
- Tak tajemniczo wprowadza mnie pan zwykle w skomplikowane akcje.
- Ta nie będzie prosta.
- Może pan zdradzić więcej szczegółów?
- Będziesz musiał zdobyć czyjeś zaufanie.
- Czyje?
- Nie wiem. Musisz tego kogoś odnaleźć.
- Pan wie, że i tak się zgodzę, więc niech mi pan wszystko powie od razu - prosiłem

pana Tomasza.

- Skosztuj tej szarlotki, jest naprawdę pyszna. Ta dziewczyna sama ją piecze -

uśmiechał się do przechodzącej obok kelnerki. - To dla ciebie - z kieszeni kurtki wyjął
białą kopertę. Nie musiałem jej otwierać, by zauważyć, że w środku był bilet wstępu do
podziemnej trasy turystycznej w Sandomierzu.

- Pełna konspiracja - roześmiałem się. - Mam spotkanie w starych piwnicach?
- I mało czasu na dojazd - pan Tomasz spojrzał na zegarek. - Co nie oznacza, że

masz prawo nie zjeść szarlotki. Nawet nie próbuj wyjechać zostawiwszy nietkniętą
porcję!

Jadłem popędzany przez szefa, który z uśmiechem na twarzy grał rolę troskliwego

ojca dokarmiającego syna. Pożegnałem się z panem Tomaszem i poszedłem do
kontuaru kelnerki, by uregulować rachunek.

W niecałe dwie godziny dojechałem do Sandomierza. Zostawiłem wehikuł na

parkingu pilnowanym przez zmęczonego i znudzonego starszego pana z obfitym
brzuszkiem.

- Niech pan nie parkuje przy śmietniku, bo śmieciarze się pomylą i wywiozą panu

autko - zdobył się na żart przyjmując opłatę za parkowanie.

Po schodach wbiegłem na wzgórze, gdzie stała sandomierska Starówka. Znalazłem

się na brukowanej ulicy blisko katedry. Otworzyłem kopertę z biletem. Na blankiecie
wyraźnie napisano godzinę wejścia: 16.15. Miałem jeszcze pół godziny. Spokojnie
przeszedłem na rynek, by popatrzeć na sandomierski ratusz. Przysiadłem na murku i

background image

17

przyglądałem się grupkom nielicznych turystów oraz młodzieży. Wzrokiem szukałem
człowieka, który przyglądałby mi się, ale nikogo takiego nie znalazłem.

Punktualnie zameldowałem się przy wejściu do podziemi. Okazało się, że miałem

wędrować z wycieczką młodych turystów z Francji. Maszerowałem na końcu pochodu
słuchając okrzyków młodzieży i ich żartów, kiedy chłopcy próbowali zaimponować
swoim koleżankom.

Sandomierz jako miasto królewskie miał przywilej składowania niektórych towarów.

Do tego potrzebne były magazyny i kupcy zaczęli w miękkim lessie drążyć głębokie
piwnice. Wkopywano się w obręb działek sąsiadów, pod rynek. Powstał podziemny
labirynt, wokół którego narosło wiele tajemnic. Po pierwszym rozbiorze Polski
Sandomierz jako punkt handlowy stracił na znaczeniu i piwnic nie konserwowano.
Prawdziwym problemem stały się one w okresie powojennym, kiedy zaczęły się
zapadać. Wtedy konserwatorzy i specjaliści od robót górniczych zaczęli zabezpieczać
teren, a jednocześnie uruchomiono podziemną trasę turystyczną. Połączono komory
pod ośmioma piwnicami tworząc korytarz długości 470 metrów. W latach szkolnych i
studenckich przechodziłem tędy kilka razy. Kolejny raz wysłuchiwałem tych samych
opowieści, przechodziłem przez kolejne komnaty, aż doszliśmy do Komory Łukowej,
mniej więcej w połowie trasy.

Wtedy poczułem na swoim ramieniu czyjś dotyk. Wystraszyłem się, bo przecież

maszerowałem jako ostatni, w ostatniej wycieczce tego dnia!

- Myślałem, że po kilku dniach wypoczynku w górach będziesz jednak mniej

nerwowy - rozpoznałem głos Leśnika.

Poznałem go parę lat temu na Mazurach podczas poszukiwań dokumentów

spiskowców szykujących zamach na Adolfa Hitlera. Wtedy pan Tomasz wysłał go, by
dyskretnie chronił

mnie przed konkurencją. Później jeszcze kilka razy

współpracowaliśmy podczas poszukiwań zaginionych skarbów. Leśnik miał na imię
Michał. Był wysokim, dobrze zbudowanym blondynem, a ostatnimi czasy zamiast
wojskowego munduru nosił garnitury. Pracował w branży, o której im mniej się wie,
tym lepiej. Nigdy nie wypytywałem go o szczegóły jego pracy.

- Co to za norka? - zapytałem, kiedy już ochłonąłem.
Leśnik siedział na taborecie za drewnianymi drzwiami prowadzącymi do

nieoświetlonego korytarza. Wstał strzepując biały pył z rękawa marynarki.

- Pamiętasz, że Królik z Kubusia Puchatka miał norkę, z której prowadziły dwa

wyjścia? - Leśnik przyglądał mi się uważnie.

- Tak - odpowiedziałem.
- Możesz wyjść stąd razem z wycieczką i pójść w swoją stronę. Nie zawrócisz, bo za

pięć minut przejdą tędy dwaj strażnicy, którzy będą sprawdzali, czy nikt nie pozostał w
podziemiach i zgaszą światła.

- A dokąd tędy zajdziemy? - wskazałem na mrok w korytarzu.
- Nie widać tam żadnych jasnych punktów. Nie mam dość czasu, żeby teraz, tu,

wszystko ci wyjaśnić, ale musisz podjąć decyzję właśnie w tej chwili.

- Michał... - zacząłem.
- Nic ci na razie nie powiem - Leśnik pokręcił głową.
Głęboko nabrałem powietrza. Mogła mi się nie podobać ta tajemniczość, ale

rozumiałem motywy działania Leśnika. Nie zgadzając się na współpracę i tak mogłem

background image

18

zaangażować się w rozwiązanie zagadki. Leśnik nie mógł sobie na to pozwolić.
Miałem do niego pełne zaufanie, bo nigdy mnie nie zawiódł i był moim przyjacielem.

- Masz latarkę? - zapytałem Leśnika wchodząc do korytarza, w którym na mnie

czekał.

Przyjaciel zaprosił mnie gestem do środka. Przepuścił przodem i zatrzasnął drzwi za

nami. Z kieszeni wyjął małą latarkę i włączył ją. Tunel prowadził w dół przez
niewielkie komory oddzielone od siebie stromymi schodami. Zeszliśmy około czterech
metrów i znaleźliśmy się w długim, prowadzącym na wprost przejściu.

- Ta część podziemi może kiedyś będzie udostępniona turystom. Na razie mają tu

wstęp tylko konserwatorzy i służby techniczne - wyjaśniał mi Leśnik. - To jedna z
dwóch głównych arterii komunikacyjnych sandomierskich podziemi.

- Dokąd ona prowadzi? - zaciekawiony rozglądałem się po ścianach.
Szliśmy pod ceglanymi łukami, wąskimi przejściami wydrążonymi w lessowej skale.

Wokół dominowały zapachy stęchlizny i szczurów.

- Zaraz będziesz miał okazję przejść przez Ucho Igielne - Leśnik roześmiał się.
Właśnie doszliśmy do ceglanych stopni pokrytych plamami białej farby, jaką

wymalowano sklepienie przejścia. Wspinaliśmy się w kierunku drewnianych, obitych
metalowymi sztabami drzwi. Mój towarzysz wsunął klucz w zamek i po chwili byliśmy
w jakiejś piwnicy. Jasny snop światła z latarki oświetlał słoiki z kompotami i ogórkami
stojące w równych rzędach na półkach.

Gdzie indziej za sztachetami drzwi dojrzałem mały warsztacik i trzy rowery do

wypraw turystycznych. Leśnik poprowadził mnie do schodów prowadzących na górę.
Na chwilę przystanął nasłuchując przy wyjściu na klatkę schodową i ruchem ręki
popędził mnie, żebym wyszedł. Znalazłem się w korytarzu wyłożonym skrzypiącymi,
pomalowanymi na brązowo deskami. Ostrożnie uchyliłem dwuskrzydłowe drzwi na
potężnych zawiasach z grubymi sprężynami.

Zajęczały, a w mieszkaniu na parterze zaszczekał pies. Szybko wydostałem się na

ulicę. Przyjaciel poprowadził mnie w lewo, a potem po kamiennych stopniach do
dawnej furty w murze obronnym, który stał się opoką, na której wybudowano domy.
Pomiędzy nimi było wąskie przejście, około półtorametrowej szerokości i wysokości
ponad trzech metrów. Zeszliśmy i po kilku minutach zajęliśmy stolik pod parasolem w
niewielkim pubie. Kelnerkę zdziwiło, że zamówiliśmy tylko kawę.

- Specjalnie zorganizowałem ci tę wycieczkę, żebyś połknął bakcyla tajemnicy -

Leśnik uśmiechał się.

- Wiesz, że od dawna nie potrafię się oprzeć wyzwaniom związanym z

rozwiązywaniem zagadek - odpowiedziałem. - Powiedz mi, o co tym razem chodzi.

- O skarb - Leśnik szepnął mi do ucha.
- Jaki?
- Obiecasz, że nie będziesz się śmiał?
- To pytanie mnie niepokoi. Co się za tym kryje?
- Piętnastu chłopców na umrzyka skrzyni - Leśnik zanucił na modłę marynarskiej

pieśni.

- To piracki skarb? Chyba nie chcesz mnie wysłać na Karaiby? - mimowolnie

uśmiechnąłem się.

- A pobyt w dobrym hotelu przy ładnym pałacu będzie ci odpowiadał?

background image

19

- Co mają piraci do jakiegoś pałacu?
- Wiedziałem, te w to nie uwierzysz... - Leśnik westchnął. Z kieszeni wyjął kartkę z

odbitką odręcznie napisanego tekstu. - Przeczytaj to... - powiedział.

- Skąd to masz? - zdziwiłem się widząc pieczęć jednaj ze służb specjalnych.
- W czasie porządków znajduje się rożne rzeczy - rzucił Leśnik popijając kawę.
Przed zadaniem kolejnych pytań postanowiłem przeczytać pismo.

(...) prowadzono obserwację obywatela Romualda Okonia, 15 maja 1947 roku o godzinie

17.20 spotkał się w Warszawie ze znanym nam byłym członkiem reakcyjnego podziemia M. B.,
pseudonim „Piecyk”. Ich spotkanie powtórzyło się trzy dni później. Wtedy doszło do zakupu
przez obywatela Romualda Okonia broni (niemiecki pistolet marki Walther P38). Podczas
aresztowania „Piecyka” ujawniono, że za broń otrzymał zapłatę w wysokości 100 dolarów.

Obywatel Okoń dnia 19 maja wyjechał do Sandomierza W godzinach popołudniowych

wyszedł z miasta w kierunku południowym, Dalszą obserwację prowadziliśmy za pomocą
miejscowych funkcjonariuszy Milicji Obywatelskiej wyposażonych w rowery i samochód
terenowy.

Obserwowany nocował w szopie w lesie, a potem ruszył do lasu. Patrole MO straciły go z

oczu. Podjęliśmy decyzję o aresztowaniu obywatela Okonia. Straciliśmy go z oczu na dwa dni,
aż otrzymaliśmy informację, że przebywa w jednym z mieszkań w Baranowie,

Do akcji aresztowania wyznaczyliśmy pięciu pracowników MO. Kiedy zapukaliśmy do drzwi

mieszkania, ze środka oddano kilka strzałów. Odpowiedzieliśmy ogniem osłaniając wyniesienie
dwóch rannych milicjantów. Podejrzany Okoń wypuścił lokatorów mieszkania, a sam
zabarykadował się w środku. Planowaliśmy użycie granatów i broni maszynowej, ale wtedy
obywatel Okoń poddał się. Pierwsze przesłuchanie przeprowadziłem w Sandomierzu. Kolejne -
po miesiącu w Warszawie, Aresztant uporczywie odmawiał współpracy i złożenia zeznań w
sprawie wydarzeń z września 1939 roku (...)

- To fragment jakiegoś raportu - zauważyłem. - Michale, czemu nie pokażesz mi

wszystkiego?

- Nie mogę - Leśnik nie patrzył mi w oczy. - Autorem tego raportu był kapitan Ryż,

pracownik Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego. Co ciekawe, nie istnieje on na
ż

adnej liście płac, w żadnym spisie emerytów, zasłużonych pracowników. Nigdzie! To

był najprawdopodobniej pseudonim kogoś, kto zajmował się zadaniami specjalnymi.
Jak wiesz, w tamtych ponurych czasach musiał to być ktoś niebywale wredny, zapewne
po przeszkoleniu w NKWD. Może był to Rosjanin?

- A Okoń? Kim on był? śołnierzem kampanii wrześniowej?
- Między innymi.
- W zawierusze wojennej, kiedy hitlerowskie Niemcy zaatakowały Polskę, ten Okoń

coś ukrył? Jak się domyślam gdzieś między Sandomierzem a Baranowem?

- Mniej więcej tak.
- Co to było, że twoja firma jest tym zainteresowana?
- Piracki skarb - Leśnik miał poważną minę.
- śartujesz?!
- Nie. Mam jeszcze to - z drugiej kieszeni marynarki wyjął szarą, złożoną wpół

kopertę. Ze środka wyjął złoty medalion.

Krążek metalu miał średnicę około trzech centymetrów. Jego rant był szeroki na trzy

milimetry. Na jego powierzchni znajdowały się głębokie rysy. Jedną stronę zajmował
wizerunek trupiej czaszki z piszczelami. Na drugiej był wyryty krąg. Po jego

background image

20

zewnętrznej i wewnętrznej stronie wyryto mnóstwo kresek nie układających się w
ż

aden konkretny wzór. Przez prawy oczodół czaszki przewiercono otwór chyba po to,

by można było zawiesić medalion na rzemyku.

- To jakaś piracka zawieszka? - pytałem nie dowierzając, że Leśnik zajmuje się tak

niewiarygodną sprawą.

- Tak. Według raportów znaleziono ją w mieszkaniu, gdzie zatrzymano Okonia.

Możemy przypuszczać, że on to miał przy sobie.

- Co możesz powiedzieć mi o samym Okoniu?
- śołnierz jednostki, która przeprawiała się przez Wisłę koło Baranowa we wrześniu

1939 roku. Potem, przez Węgry, trafił do Francji i Wielkiej Brytanii. Ochotniczo
zgłosił się do Polskiej Brygady Spadochronowej. Jeszcze przed inwazją aliantów na
Sycylię w 1943 roku został przejęty przez Brytyjczyków i dla nich wykonywał jakieś
misje w okupowanej Europie. Po wojnie pod przybranym nazwiskiem przyjechał do
Polski. Ktoś doniósł na niego do Urzędu Bezpieczeństwa i wtedy zaczęto go śledzić.
Po tej strzelaninie i aresztowaniu spędził w więzieniu dwa lata.

- Tak mało? - zdziwiłem się.
- W aktach jest tylko dokument potwierdzający zwolnienie Okonia po odbyciu kary.

Nie było rozprawy, a odsiadywał karę! Sprawdziłem niedostępne dla wszystkich
archiwum i znalazłem dodatkowe, ciekawe informacje. Trzy dni po zwolnieniu Okonia
w porcie w Kopenhadze polski wywiad odbierał od Brytyjczyków dwóch agentów
rosyjskich. To była typowa akcja wymiany szpiegów, ale nie zapisano, kogo
Brytyjczycy dostali za tych Rosjan i czemu to Polacy pośredniczyli w tej operacji?

- Sugerujesz, że o Okonia upomnieli się jego angielscy mocodawcy?
- Tak.
- Myślisz, że to oni wysłali go po wojnie, by dowiedział się czegoś o losie ukrytego

skarbu... piratów? - z trudem wypowiedziałem to ostatnie słowo.

- Tak.
- I później nie starali się dobrać do tego złota?
- Nie.
- Czemu?
- Za dużo pytasz - Leśnik westchnął. - Tu masz instrukcje - z kieszeni marynarki

wyjął dyskietkę. - Masz laptop?

- W domu - odpowiedziałem.
- I bardzo dobrze, zapewnimy ci sprzęt - Leśnik był teraz bardzo poważny. - Musimy

jeszcze dokonać jednej, drobnej formalności - znowu sięgnął do wewnętrznej kieszeni
marynarki i po chwili na stole położył pióro i dwie kartki papieru.

- Umowa o dzieło?! - zdziwiony przeczytałem tytuł dokumentu.
- Zamawiam u ciebie artykuł, książkę, nowelę, opowiadanie. Nie wiem, ile materiału

uda ci się zebrać. Traktuj to poważnie, bo w archiwum będziemy musieli mieć twoje
dzieło.

- Chcesz, żebym został waszym współpracownikiem? - zaniepokoiłem się.
- Naszym, czyli wydawnictwa „Pugnus” - Leśnik spokojnie wyjaśniał. - To chyba

nic złego napisać artykuł czy opracowanie z sympozjum poszukiwaczy skarbów?

background image

21

Wahałem się. Z jednej strony ufałem przyjacielowi, ale z drugiej bałem się, że ten

jeden mój podpis może w przyszłości być przez kogoś wykorzystany i nie uwolnię się
od wykonywania usług mocodawcom Leśnika.

- Pawle, musisz mieć pieniądze na pobyt w hotelu i udział w spotkaniach. Muszę się

jakoś rozliczyć z funduszu operacyjnego. Jeśli mi nie ufasz, to po zakończeniu operacji
przywiozę ci te papierki i sam je zniszczysz. Wiesz, że w mojej branży świat jest tylko
wielkim polem gry?

- Tak - mruknąłem podpisując umowę. - Może powiesz mi, co mam z tym zrobić? -

stuknąłem palcem w dyskietkę. - Mam jechać do Warszawy, żeby odczytać treść na
swoim komputerze?

- Nie - Leśnik sięgnął do kieszeni koszuli. - Musisz się tam zameldować jeszcze dziś

- przesunął po stole coś, co mogło być kartą kredytową. - Udanych łowów - Leśnik
uśmiechnął się, wstał, zebrał swoje papiery i podał mi rękę na pożegnanie. - Medalion
jest do zwrotu! - dodał.

Uścisnąłem jego dłoń i odwróciłem kartonik pozostawiony na stole. Była to karta

pobytu w hotelu w Baranowie Sandomierskim. Rozejrzałem się za przyjacielem, ale on
już zniknął jak duch.

background image

22

ROZDZIAŁ DRUGI

PROMOCJA NA PARKINGU * MOJA REDAKTOR NACZELNA * DZIWNY DIALOG

* POZNAJĘ UCZESTNIKÓW KONFERENCJI * PORWANIE PROSIĘCIA Z ROśNA *

UCZTA NA PLAśY * NAPĘD SPRĘśYNOWY

Przede mną na stole leżała dyskietka zostawiona przez Leśnika. Wiedziałem, że

kiedy tylko zacznę czytać treść instrukcji, nie będę mógł się wycofać. Nie dlatego, że
byłbym zmuszony do współpracy, ale dlatego, że zwyciężyłaby we mnie ciekawość
nowej przygody. Myślałem, ile razy w przeszłości wplątywałem się w dziwne sytuacje,
a teraz zwolniony z pracy w ministerstwie byłem wolny i mogłem robić to, na co tylko
miałem ochotę. Chciałbym kiedyś spełnić swoje marzenie i wyjechać do Francji, żeby
tam rozwiązać pewną zagadkę.

- Podać panu coś jeszcze? - pytanie uroczej kelnerki wyrwało mnie z zadumy.
- Nie, dziękuję - odpowiedziałem sięgając do kieszeni po portfel.
- Tamten pan już zapłacił - powiedziała dziewczyna dostrzegając mój gest
- Zdążył tak szybko? - zdziwiłem się, bo przecież Leśnik błyskawicznie wyszedł z

lokalu.

- On zapłacił z góry, jeszcze przed panów przyjściem.
Uśmiechnąłem się na myśl o przezorności przyjaciela. Pomaszerowałem na parking,

do wehikułu. Mężczyzna pobierający opłaty za postój przestawił swój taborecik tam,
gdzie przesunął się cień. Szukałem w kieszeni drobnych, żeby zapłacić za parkowanie
wehikułu.

- Właściwie to dziś panu zrobię promocję - oznajmił parkingowy. - Niech pan latem

przyjedzie do Sandomierza, to załatwię panu darmowe parkowanie u wszystkich
kolegów.

- Czemu? - byłem rozbawiony taką propozycją.
- A niech pan patrzy! - mężczyzna pokazał na samochód z poznańską rejestracją.
Widać było, że kierowca i pasażer wzrokiem szukali miejsca do zaparkowania, ale

ich uwagę przykuł wehikuł, skręcili w naszym kierunku i zatrzymali się na niewielkim
skrawku asfaltu pomiędzy autobusem wycieczkowym i furgonetką. Wysiedli i z
aparatami cyfrowymi podbiegli do mojego auta. Zrobili mu zdjęcia, a potem sami
pozowali do pamiątkowych fotografii.

- U kolegów jest dużo wolnych miejsc, a do mnie wszyscy zajeżdżają, żeby obejrzeć

tego pańskiego grata - opowiadał parkingowy. - Panie, przyznaj się, że specjalnie sobie
takiego cudaka skonstruowałeś. Gdybyś mi go pan wynajął na lato, to ja bym potem
panu taką dywidendę odpalił, że miałbyś pan na pierwszą wpłatę na nowe autko.

- Nie, to prezent i bardzo dobry samochód.
- Wiem, wiem. Maluch też miał cztery koła i jeździł. Ale dopiero jak człowiek

wsiadł do wołgi albo mercedesa, to poczuł się jak w samochodzie.

- Dziękuję za promocję - ukłoniłem się. - Do zobaczenia!
Szybko wsiadłem do wehikułu i wyjechałem. We wstecznym lusterku widziałem

tych dwóch poznaniaków filmujących mój odjazd. Szybko pognałem z miasta na
południe do Baranowa Sandomierskiego. Na miejsce dojechałem w porze kolacji.
Miasteczko sprawiało wrażenie sennego.

Przez otwarte okna mieszkań dobiegały mnie dźwięki czołówki telewizyjnej

telenoweli. Bramy pałacowego parku pilnował postawny strażnik. Widząc mój wehikuł

background image

23

nastroszył się i poprawił czapkę z daszkiem, w kroju podobną do tej noszonej przez
amerykańskich policjantów.

- Dzień dobry, pan do kogo?! - pytał uprzejmie, ale w jego głosie wyczuwałem, że

uważał mnie za człowieka, który nie powinien tu wjeżdżać.

- Mam zarezerwowane miejsce w hotelu - wyjaśniłem i pokazałem strażnikowi

kartonik, który wręczył mi Leśnik.

Ochroniarz przez telefon skontaktował się z recepcją i upewnił się, że mam

rezerwację.

- Proszę! - uruchomił automatyczną bramę, która rozsunęła się bezszelestnie.
Wjechałem na parkową drogę, skręciłem w lewo, w kierunku hotelu, który

zorganizowano w dawnych zabudowaniach stajennych. Już na pierwszy rzut oka widać
było wysoki standard. Na podjeździe gęsto stały samochody, ale pracownik hotelu,
ubrany w elegancką czerwoną kamizelkę, wskazał mi, żebym pojechał dalej. Tam, u
szczytu budynku był pusty plac. Zatrzymałem się przy drewnianej konstrukcji
utrzymującej gałęzie winorośli.

Wróciłem do hotelu i w recepcji otrzymałem klucz do pokoju. Zostałem

zakwaterowany na pierwszym piętrze. Okna mojego apartamentu wychodziły na park i
pałac. Na biurku leżały laptop i wypchana czymś szara koperta. W pierwszej kolejności
włączyłem komputer. Po chwili na ekranie pojawiło się pytanie: „Kto jest Twoim
szefem?”. Szybko w pustej rubryce wpisałem odpowiedź: „Pan Samochodzik”. Dalej
komputer uruchamiał się już bez problemów. Włożyłem dyskietkę i odczytałem
znajdujący się na niej plik tekstowy. Kiedy tylko wyłączyłem edytor, natychmiast
włączył się program formatujący dyskietkę. Ostatnie zdanie z instrukcji nakazywało mi
zniszczyć ten dysk. Wiedziałem, jak to skutecznie zrobić i zajęło mi to tylko minutę.

Otworzyłem kopertę, w której zgodnie z zapowiedzią w instrukcji były pieniądze,

legitymacja prasowa, plik wizytówek informujących, ze jestem dziennikarzem znanego
w Polsce miesięcznika dla poszukiwaczy skarbów, firmowy notes, długopis oraz gruby
folder - program konferencji poszukiwaczy skarbów. W szafie w przedpokoju wisiały
dwa garnitury, jeden elegancki na bankiety i drugi, uszyty z lżejszego materiału,
koszule i krawaty, a w szafce stały dwie pary wygodnych skórzanych pantofli.
Roześmiałem się, bo kto widział, żeby eksploratorzy chodzili w garniturach? Bardziej
do nich pasował wygodny, wojskowy krój spodni i bluz.

Poszedłem do wehikułu po swoje bagaże. Kiedy wracałem, zza kontuaru wychyliła

się recepcjonistka.

- Przepraszam, pan też jest poszukiwaczem skarbów? - zapytała mnie uśmiechając

się promiennie.

- Nie, proszę pani, jestem dziennikarzem, który ma napisać relację z tego spotkania -

odpowiedziałem.

- No tak, pana koleżanka już tu jest - blondynka szybko sprawdzała jakąś listę. -

Redaktorze Daniec, kolacja będzie o dziewiętnastej, w pałacu. Organizatorzy sugerują,
ż

eby... - zastanawiała się, jakich użyć słów, żeby mnie nie urazić.

- Przyjść w garniturze? - domyśliłem się.
- Tak właśnie!
- Pani wspominała o mojej koleżance z redakcji. Która z nich przyjechała?

background image

24

- Pani Iza, redaktor naczelna - usłyszałem odpowiedź. - Chyba pan ją zna? - w głosie

rozmówczyni wyczułem niepokój.

- Oczywiście, tylko nie było pewne, czy nie wyśle kogoś w zastępstwie - kłamałem. -

Ja przez ostatnie dni zbierałem materiału do reportażu na południu Polski i nie miałem
kontaktu z redakcją.

Ukłoniłem się kończąc dyskusję i pomaszerowałem do siebie. Otrzymane instrukcje

informowały mnie o celu akcji, ale nie wspominały o obecności kobiety, która
oficjalnie miała być moją szefową! Widywałem ją przy okazji rożnych konferencji
poświęconych ochronie zabytków, ale jak ognia unikałem rozmowy z nią. Kilka razy w
piśmie, którym kierowała, wspominano o wynikach naszych poszukiwań. Uznałem, że
wciąż będę unikał bezpośredniego kontaktu z nią. Przecież wiedziała, kim jestem, więc
zdawała sobie sprawę, że kiedy będę o sobie mówił jako o dziennikarzu, to będzie
tylko gra. Moja rola przeznaczona była dla kogoś innego.

Szybko wykąpałem się, przebrałem w garnitur i wyszedłem z hotelu. Do restauracji

pałacowej było najwyżej sto pięćdziesiąt metrów. Postanowiłem przejść się po parku,
tym bardziej że do kolacji był jeszcze kwadrans. Wieczorne powietrze cudownie
orzeźwiało chłodem, który błyskawicznie zastępował duchotę upalnej i słonecznej
jesieni. Ruszyłem między żywopłotami na tyły pałacu. Widziałem, jak kucharze
rozpalali ogień pod rożnem, na którym miał dopiekać się prosiak. Zatrzymałem się w
ocienionym zakątku, żeby posłuchać ostatnich pogwizdywań kosa ukrytego wśród
gałęzi jarzębiny.

- Silver! Psubracie! Wracaj tu natychmiast! - obok mojej kryjówki, krzycząc,

przebiegł jedenastoletni chłopiec.

Był rudy, z piegowatą twarzą, bez butów, w koszulce na ramiączkach i spodniach z

postrzępionymi nogawkami sięgającymi za kolana. Krępy, musiał uprawiać jakiś sport,
bo widać było, że miał jak na swój wiek mocno umięśnione ręce. Biegł zaglądając pod
krzaki jakby kogoś szukał. Zaledwie piegus zniknął mi z oczu, usłyszałem czyjeś kroki.

- Mówiłem, kapitanie Flint, że Silvera trzeba było dawno wyrzucić z naszej bandy -

jakiś chłopak starannie obniżał swój głos i starał się mówić poważnym tonem.

- Cóż, panie Barrel - drugi chłopak równie dobrze udawał starszego niż w

rzeczywistości. - Pan Dirk jest niezwykle uparty i uwielbia Silvera, a jako jedna banda
rzezimieszków nie możemy sobie pozwolić na rozłam. Załogant Silver jest niezwykle
przydatny.

Powstrzymałem śmiech słysząc taki dialog w wykonaniu dzieci. Kto wie? Może

ć

wiczyli jakąś scenę do szkolnego teatrzyku. Ta para powoli szła ścieżką. Jeden z nich

był niskim, tęgim blondynkiem w okularach. Szedł jak kaczka kołysząc z się z boku na
bok. Jego chyba za duże sandały szorowały po ścieżce. Spodnie też miał za duże - ich
zawinięte, szerokie nogawki przypominały mi noszone niegdyś dzwony. Koszulka, dla
odmiany, ciasno go opinała upodabniając do wiązki serdelków. Jego kolega, wysoki i
przeraźliwie chudy brunet kroczył dostojnie stawiając długie, powolne kroki.
Patykowate ręce ze splecionymi dłońmi założył z tyłu. W jego stroju tylko trampki
wyglądały na zakupione w sklepie. Płócienne spodnie zszyte były dratwą. Zamiast
koszulki miał lnianą koszulę zakładaną przez głowę, na której na plecach wyszyta była
trupia czaszka ze skrzyżowanymi piszczelami.

background image

25

Chłopcy zniknęli za zakrętem ścieżki, a ja spojrzałem na zegarek. Była

dziewiętnasta. Szybko poszedłem do restauracji. Znajdowała się ona w piwnicy pod
skrzydłem pałacu od strony hotelu. W środku ustawiono stylizowane na pochodzące ze
szlacheckiego dworu kredensy, stoły i krzesła.

Gości sadzali kelnerzy uprzednio sprawdziwszy personalia danej osoby. Mnie

przypadło siedzieć obok rudej pani Izy, redaktor naczelnej.

- Dobry wieczór! - ukłoniłem się wszystkim.
- Cześć, Pawle - redaktor naczelna przywitała mnie promiennym uśmiechem. -

Proszę państwa - zwróciła się do naszych współbiesiadników. - To Paweł, pracuje w
mojej redakcji, ma spore doświadczenia w prowadzeniu akcji eksploracyjnych.

Kolejno przedstawiła mi osoby siedzące przy naszym stole. Leonard, doskonale

trzymający się staruszek, przyjechał do Polski ze swoim wnukiem Emilem -
oszałamiająco przystojnym młodzieńcem, który nie odrywał wzroku od Kasi. Ona,
wesoła brunetka, przybyła do Baranowa ze Szkocji. Na uniwersytecie w Edynburgu
wykładała historię sztuki, a jej zainteresowania koncentrowały się na zagrabionych
przez hitlerowców zabytkach i ich losie. Ostatnią osobą był młodzieniec w okularach, o
pełnym melancholii spojrzeniu. Mówił o sobie jako o zwykłym „wykopkiewiczu”,
czyli osobniku, który wyposażony w wykrywacz metali krąży po polach bitew w
poszukiwaniu rożnych militariów. Zastanawiało mnie tylko, skąd Sławek, bo tak miał
na imię, miał pieniądze na udział w tym spotkaniu. Wśród obecnych rozpoznałem
znanych w Polsce poszukiwaczy skarbów, badaczy wojennych tajemnic, autorów
poczytnych książek, historyków i archeologów.

Jakiś siwy, dostojnie wyglądający pan, któremu czarna muszka wpinała się w szyję

przemawiał, ale jego głos zagłuszał szept pani Izy.

- Cieszę się, że nareszcie będziemy mogli razem pracować - mówiła mi do ucha. -

Wiem, kim naprawdę jesteś. Mów mi po imieniu.

- Co za tajemnice mają państwo przed nami? - Leonard zainteresował się.
Mówił po polsku powoli dobierając słowa, wypowiadając je w typowy dla Niemców

sposób, jakby bał się charakterystycznych w naszym języku „szelestów”.

- Pytałam kolegę o wyniki jego wyjazdu na południe Polski - szybko odpowiedziała

Iza.

- I co? - Leonard patrzył na mnie.
- Zebrałem ciekawy materiał - powiedziałem biorąc widelec, bo właśnie podano

przystawki.

- A jakim tematem pan się zajmował? - Niemiec był dociekliwy.
- Janosikiem.
- A co lub kto to?
- Taki nasz, a raczej słowacki rozbójnik, który twierdził, że zabiera bogatym, a

rozdaje biednym. Coś w rodzaju Robin Hooda.

- Zostawił ukryte skarby?
Rozśmieszyło mnie to pytanie, ale w tym środowisku należało się spodziewać tak

bezceremonialnych pytań.

- Tak, ale było tego mało.
- Znalazł je pan?

background image

26

- Po co? Przecież chodzi o to, żeby gonić króliczka. W skarbach najciekawsze jest

poszukiwanie ich.

- Ma pan cholerną rację! - pan Leonard poklepał mnie po ramieniu.
Z obrzydzeniem odsunął talerzyk z warzywami. Wyglądał na zadowolonego z siebie

człowieka. Nosił się elegancko, ale z nonszalancją, bo do garnituru założył apaszkę w
krzykliwych kolorach. Dokładnie strzygł brodę, ale włosy, dłuższe niż to przystoi
mężczyźnie, pozostawiał w lekkim nieładzie. Między zębami miętosił cienkie
cygaretki, które palił kiedy tylko mógł.

- Czekam na tę pieczeń - zapowiedział pociągając nosem, jakby już czuł zapach

potrawy.

Na razie podano nam krem z borowików z okrągłymi kluseczkami nadziewanymi

pasztetem z wątróbek. Po para minutach zachęcano nas, byśmy wyszli z pomieszczeń
restauracyjnych na zewnątrz, do stolików ustawionych pod wielkimi parasolami. Tam
czekał na nas bufet sałatkowy i rożen z prosiakiem. Teraz towarzystwo podzieliło się
na grupki. Jedne rozsiadły się i popijając piwo lub wino debatowały o rożnych
sprawach. Pan Leonard skupił wokół siebie tych, którzy czekali na pieczyste.

Obracając w palcach nóżkę od kieliszka z winem słuchałem opowieści Izy o

poszukiwaniach jakiejś niemieckiej, podziemnej fabryki na Dolnym Śląsku, która
produkowała amunicję podczas drugiej wojny światowej. Jednocześnie przyglądałem
się Kasi i Emilowi. Ona miała najwyżej trzydzieści lat. Loki długich czarnych włosów
spięła w dwa kucyki, które opadały jej na białą koszulę, wpuszczoną w spodnie typu
rybaczki Założyła na to spotkanie wysokie, sznurowane buty bardziej pasujące do
wyprawy turystycznej niż na taki wieczór. Emil, w szarym garniturze w prążki i
błękitnej koszuli kontrastującej z jego opalenizną, chyba potrafił zawrócić w głowie
każdej dziewczynie, wyglądało na to, że Kasia była pod jego ogromnym urokiem.
Uśmiechała się do niego i trzepotała długimi rzęsami. Bawiła się przy tym okularami,
które zakładała, to znów przesuwała na czoło.

- Tak ci się ona podoba? - Iza szepnęła mi na ucho.
Drgnąłem wyrwany z zamyślenia.
- Jest bardzo ładna - przyznałem.
- To ruszaj do ataku - dziennikarka zachęcała mnie
- A Emil? - rozmawialiśmy korzystając z okazji, że wszyscy ustawili się w kolejce

po talerze, by nałożyć na nie porcje mięsa.

- Taki wymoczek nie jest dla ciebie konkurencją - usłyszałem.
Prosię przełożono z rożna na specjalny talerz ułożony na stole. Ledwo kelnerzy

odstąpili od niego, za naszymi plecami rozległy się przeraźliwy warkot i płacz.
Wszyscy obejrzeli się. Na żwirze podjazdu leżał grubasek tytułowany mianem „pana
Barrela”. a nad nim stał czarny kundel o siwym pysku, który szczerzył kły na chłopca.

Wśród członków konferencji zapanowała konsternacja. Któraś z pań głośno

krzyknęła przerażona.

- Emil, przegoń tego kundla - pan Leonard zachęcał wnuka.
- Dziadku, porwę garnitur kupiony u Gucciego...
Jeden z panów stanowczym krokiem podszedł do psa.
- Siad! - wydarł się tonem, który pasowałby do placu apelowego w koszarach.

background image

27

Pies był średniej wielkości. Jego pysk sięgał mężczyźnie najwyżej kilka

centymetrów powyżej kolan. Odwrócił się w stronę obrońcy chłopca i zawarczał tak, że
wszyscy cofnęli się.

- Ma ktoś broń? - pytał pan Leonard. - To jakaś dzika bestia!
Zauważyłem, że chłopak leżący na ziemi na wspomnienie o broni zaniepokoił się.
Jednocześnie próbował dojrzeć, co się dzieje za tłumkiem zebranych gości. Szybko

odwróciłem głowę i zobaczyłem, że chudzielec i rudzielec kradną półmisek z
prosiakiem zawinięty w obrus ze stolika.

Dawno temu moja koleżanka studiująca weterynarię miała psa. Wtedy nauczyłem się

wciągając powietrze przez zaciśnięte wargi wydawać z siebie pisk, który zawsze
intrygował psy.

Zwierzęta nasłuchiwały tego dziwnego dźwięku. Nie inaczej było z czarnym

kundlem. Przycupnąłem przed nim.

- Dobry piesek, już wkrótce będziesz jadł dobre mięsko - mówiłem spokojnym

tonem.

Właśnie w tym momencie któryś z kelnerów dostrzegł, co się stało z prosiakiem.

Głośno wykrzyknął przekleństwo, co zwróciło na niego uwagę wszystkich.

- Zmykajcie! - syknąłem do grubaska.
Chłopak ciężko przetoczył się na bok, niezgrabnie powstał i uciekł, a za nim, kulejąc

na prawą tylną łapę pobiegł kundel. Panowie, uczestnicy sympozjum rzucili się w
pogoń za chudzielcem i rudzielcem. W labiryncie parkowych krzewów, w
ciemnościach rozświetlanych nielicznymi lampami nie mieli szans, żeby dogonić
szybkich smyków. Pewnie skrzydeł dodawał im fakt, że aż tylu dorosłych chciało
urządzić na nich polowanie.

- To będzie wegetariańska impreza - roześmiałem się.
Rozbawił mnie widok mężczyzn w garniturach myszkujących po parku w

poszukiwaniu złodziejaszków pieczeni.

- A pan co?! - pan Leonard głośno na mnie fuknął. - Nosisz pan spodnie, więc goń

ich!

- Tak jest! - ironicznie zasalutowałem i ruszyłem śladem grubaska i jego psa.
Widziałem, że uciekali w kierunku placu parkingowego. Kiedy już tam stanąłem,

ujrzałem, jak chłopak przeciska się przez krzaki po drugiej stronie długiego stawu na
tyłach hotelu.

Kilkanaście sekund później byłem w tym samym miejscu i odkryłem, że chłopiec

przekradał się do dziury w siatce. Była ona tuż nad ziemią. Ubrany w garnitur nie
mogłem się czołgać, więc trzymając się słupka wspiąłem się na ogrodzenie i
przeskoczyłem na drugą stronę. Tam, za linią mirabelek, ciągnęło się pole ziemniaków.

Zatrzymałem się w cieniu drzew, obserwowałem i słuchałem. Po pięciu minutach

wiedziałem już, dokąd trzech chłopców i ich czworonożny przyjaciel uciekli.
Rozluźniłem krawat i okrężną drogą przez miedzę pomaszerowałem w kierunku Wisły.
Przeszedłem około kilometra i odnalazłem cichą zatokę wśród trzcin. Tam płonęło
niewielkie ognisko. Trzy cienie rożnej długości i szerokości rozciągały się po piasku. Z
boku pies łapczywie chrupał kości. Przysiadłem za leszczynami i obserwowałem ucztę.

Rudzielec wstał, wyjął maczetę i jednym ciosem rozpłatał prosię. Chudzielec

patykiem grzebał w żarze ogniska.

background image

28

- Panie Dirk, czy ziemniaki mogą być już gotowe? - zapytał.
- Aj, aj, kapitanie! - wrzasnął rudzielec.
- Panie Dirk, ile razy zwracałem panu uwagę, żeby nie wymawiał pan tego jakby coś

pana bolało, tylko inaczej... - tłumaczył chudzielec. - Aye, aye, sir - chłopak poprawnie
wypowiedział stary marynarski zwrot.

- Co za różnica - rudzielec machnął ręką. - Kto ma rum?
Teraz poważnie zaniepokoiłem się, bo skąd ci nastolatkowie mieliby alkohol?
- Już panu daję, panie Dirk - grubasek wstał i podszedł do wody. Wyjął z niej pękatą

butelkę z bursztynowym płynem w środku.

Skoro ukradli prosiaka, to mogli też skądś skombinować prawdziwy rum. Rudzielec

przytknął butelkę do ust i pociągnął kilka sporych łyków. Takie tempo picia rumu
mogli mieć tylko wytrawni piraci hulający po ciepłych karaibskich wodach, ale nie
jedenastolatkowie. Zacząłem podejrzewać, że w butelce jest coś łagodniejszego w
smaku i pozbawionego niebezpiecznych procentów. Prawie całkowicie uspokoiłem się,
kiedy na butelce dostrzegłem wielką naklejkę, na której ktoś markerem namazał słowo
„RUM”. Chłopcy rzucili psu kolejne kości, a sami odrywali sobie spore kawałki mięsa,
parząc palce obierali ziemniaki i podawali sobie butelkę z „rumem”. Siedzieli trzy
metry ode mnie, odwróceni plecami. Nie widzieli mnie, wiec wyjąłem z kieszeni notes
i ołówek. Ostrożnie wyrwałem kartkę papieru. Pospiesznie nabazgrałem list, nadziałem
go na patyk, który wbiłem w piach, pół metra od mojej kryjówki Potem wstałem i
odszedłem. Kiedy byłem sto metrów od dzieciaków, głośno gwizdnąłem na palcach.

Uśmiechnięty i zadowolony wracałem do hotelu. Spodobała mi się ta trójka

przedziwnych chłopaków. Jak oni do siebie mówili? „Kapitanie Flint, Silver, Dirk,
Barrel”. Zwłaszcza nazwisko Flint wydawało mi się znajome, tylko gdzie się z nim
wcześniej zerknąłem? Nie potrafiłem od razu odpowiedzieć sobie na te pytania.
Wróciłem do bramy. Strażnik wpuścił mnie na teren pałacowego parku po okazaniu
karty pobytu w hotelu.

- Pan tu przyjechał na dłużej? - zapytał mnie.
- Kilka dni, może dłużej - odpowiedziałem wymijająco.
- Niech pan uważa z tymi nocnymi spacerami - usłyszałem ostrzeżenie. - Miejscowi

chłopcy nie lubią obcych, którzy kręcą się po okolicy w nocy.

- Będę czujny - zapewniałem strażnika.
Powoli stawiając kroki pomaszerowałem alejką parkową w stronę pałacu. Przy

wejściu do restauracji, pod parasolami zostali tylko najwytrwalsi piwosze, którzy teraz
podniesionymi głosami licytowali się, kto ma rację w jakimś sporze historycznym. Nie
miałem ochoty na udział w tych rozmowach, więc zawróciłem w stronę hotelu. Wtedy
z daleka zobaczyłem idących ścieżką Emila i Kasię. Młodzieniec obejmował kobietę w
talii i coś jej czule szeptał do ucha. Ona uśmiechała się i uchylając się od pocałunku
odwróciła głowę i zauważyła mnie.

- O, wrócił pan? - szybko ruszyła w moją stronę. - Iza i my wszyscy martwiliśmy się

pana zniknięciem. Odzie pan był?

- Szukałem tych młodzieńców z prosiakiem.
- Jak widać, nie ma pan w sobie ani trochę z tropiciela śladów - zadrwił Emil.
- Nie - przyznałem.
- Ale pan nie bał się tego psa i zajadle szukał złodziei - Kasia broniła mnie.

background image

29

- Takiego psa nikt by się nie bał - Emil stał wyprostowany prężąc się i trzymając ręce

w kieszeniach spodni. - Jeden kopniak i po kundlu.

- Pan Paweł wcale nie musiał używać siły, a ty nawet nie kiwnąłeś palcem, żeby

ratować tego biednego chłopca - zauważyła Kasia.

- Szkoda mi było garnituru. Zresztą od samego początku wiedziałem, że ten grubas i

pies są w zmowie.

Roześmiałem się.
- Co pana tak śmieszy? - Emil zdenerwował się. - Śmieszne to jest łażenie po polach

w nocy w poszukiwaniu jakiegoś prosiaka! Szef kuchni ufundował nam ryby z grilla i
szampana. Zakurzył się pan, zmęczył i spocił. Nie warto było! Kasia, wiesz, że pan
Paweł jeździ tym dziwacznym gruchotem, który stoi na parkingu? Specjalnie
dopytywałem się w recepcji! Panie, co to jest?

- Puszka szprotów w oleju z napędem sprężynowym - odpowiedziałem.
- Co?! - Emil wsłuchiwał się w moją odpowiedź.
- Trzeba pokręcić specjalną śrubką, żeby nakręcić sprężynę, która rozwijając się

napędza koła - pani Kasia poważnie tłumaczyła Niemcowi.

Emil wpatrywał się w nią nie dowierzając własnym uszom.
- Ty naprawdę słyszałaś o takim napędzie? - zapytał.
- Tak, to dosyć popularny napęd na wschód od Wisły - kiwałem głową. - Ostatnio

granica Europy nieco drgnęła i z Odry przeniosła się na Wisłę.

Pani Kasia nie wytrzymała i parsknęła śmiechem.
- On cię wkręca, robi sobie z ciebie żarty - klepała pana Emila po ramieniu. - Ktoś

kto jeździ czymś takim, musi być fascynującym człowiekiem - obdarzyła mnie
czarującym uśmiechem i odeszła w stronę hotelu.

Stałem podziwiając jej sylwetkę w świetle latarni parkowych. Emil kroczył obok

pani Kasi i próbował objąć ją, ale dziewczyna gniewnie pokręciła głową. Z daleka
widziałem, jak wchodzi do budynku hotelowego, a po minucie zapala się światło w
jednym z pokoi na piętrze, tak się złożyło, że sąsiadującego z moim. Ciekawe, kto z tej
pary mieszkał obok mnie?

- Przynęta została rzucona, a rybka podrzuciła ją i chwilę się bawiła za sobą

usłyszałem głos Izy. - Moim zdaniem, masz u niej spore szanse. Porozmawiamy? -
zapytała.

background image

30

ROZDZIAŁ TRZECI

NOCNY KLUB „PIEKIEŁKO” * NOCNI AMANCI * DOM NA SKRAJU LASU *

PRZEBITE OPONY * DZIENNIKARZ, CZYLI KTO? * SENS SZUKANIA SKARBÓW *

PIERWSZE LODY PRZEŁAMANE

Kiedy z Izą przechodziliśmy koło recepcji, za kontuarem wciąż siedziała urocza

blondynka recepcjonistka. Przyglądała nam się krótką chwilę. Skręciliśmy w prawo i
korytarzem, mijając drzwi pokoi na parterze doszliśmy do schodów prowadzących do
piwnicy. Znajdował się tam nocny klub „Piekiełko”. Nie przypominał on w niczym
miejsca zamieszkanego przez diabły, ale wygodnie urządzony angielski klub. Z
piekłem łączyła go tylko ognistość serwowanych tu trunków. Lokal był prawie pusty.
W rogu, na wygodnej kanapie i fotelach zasiedli Kasia, Leonard i Emil. Starszy pan
zachęcająco machał do nas, byśmy dołączyli do nich.

- Muszę omówić z kolegą sprawy redakcyjne - Iza grzecznie odmówiła.
Zajęliśmy stolik w drugim końcu sali, gdzie Iza mogła zapalić papierosa.

Dziennikarka zamówiła sobie piwo, a ja poprzestałem na herbacie.

- Paweł, jak mówiłam, wiem kim jesteś - zaczęła Iza. - Słyszałam o tej dziwnej

awanturze w ministerstwie. Wyjaśnij mi, o co tam poszło?

- Pewien urzędnik, który miał kiedyś okazję krótko pracować w naszym

departamencie, awansował i postanowił wprowadzić reformy - opowiadałem. - Zaczął
od naszej komórki, co było mało efektywnym posunięciem, ale niezwykle
efektownym, a oto w reformach głównie chodzi - gorzko uśmiechnąłem się.

- Ale przecież w ten sposób sami sobie strzelili gola - Iza z niedowierzaniem kręciła

głową. - Wiele osób ze środowiska ucieszyło się słysząc o tym zamieszaniu. Wiesz,
byliście przez nich uważani za poważną konkurencję. Policja ma mnóstwo innej pracy i
nie będzie zajmowała się śledzeniem poszukiwaczy. Powiedz mi, czy już na stałe
zmieniłeś pracodawcę?

- Co masz na myśli?
- Ten miły, elegancki, przystojny mężczyzna, który mnie odwiedził i przedstawił

swoją propozycję, był doskonale we wszystkim zorientowany i do tego bardzo
wpływowy. Pytam się, czy zmieniłeś firmę?

- Jestem na urlopie w okresie wypowiedzenia.
- Będziesz pracował dla tego człowieka?
- Na razie nie mam żadnych propozycji pracy. Czemu tak mnie wypytujesz?
- Możesz być bardzo niebezpieczny dla środowiska poszukiwaczy. Prawie nikt nie

wie, jak wyglądasz. Słyszano o postaci „Pana Samochodzika” i to wszystko. Jesteś
anonimowy, masz ogromną wiedzę i doświadczenie - same atuty, jeśli spojrzeć na to z
punktu widzenia zwierzchników twojego przyjaciela.

- Chcesz powiedzieć, że ci poszukiwacze, którzy tu są, nie znają mnie? Nie wiedzą,

kim naprawdę jestem?

- To wiem tylko ja. Kiedyś, podczas zlotu poszukiwaczy w Dzikowie, kiedy szukano

Bursztynowej Komnaty, byliście tam z szefem, ale zapamiętano tylko tego zabawnego
starszego pana Tomasza i towarzyszącą mu zgraję młodych ludzi. Od tamtej pory nie
byłeś chyba na żadnym zlocie eksploratorów?

- Nie - przyznałem się. - Co mój przyjaciel obiecał ci w zamian za współpracę?

background image

31

- To już pozostanie naszą tajemnicą handlową - Iza rozbawiona zrobiła tajemniczą

minę. - Możesz tu swobodnie działać, ale sprawiaj wrażenie, ze pracujesz jako
dziennikarz. Będziesz to potrafił?

- Tak. Mam przyjaciela dziennikarza i kilka razy widziałem go w akcji.
- To powodzenia! - Iza uścisnęła mi rękę. - Nie wiem i nie chcę wiedzieć, czym masz

się tu zajmować oprócz udawania dziennikarza, ale powinniśmy ustalić, kiedy będziesz
pełnił swoje redakcyjne obowiązki, bo ja materiał z tej sesji muszę przygotować.
Będziesz jutro brał udział w zwiedzaniu pałacu i pierwszym dniu obrad?

- Tak. Jestem umówiony na wieczór.
- O, randka?
- Nie, raczej stawię czoła pewnej niezwykle zgranej paczce rzezimieszków -

uśmiechnąłem się.

- Dobra. Ja teraz idę do Leona, żeby z nim pogadać, a ty idź spać.
Iza wstała i ruszyła do stolika zajętego przez Niemca, Zapłaciłem rachunek i

poszedłem do swojego pokoju życząc zlotowiczom obecnym w lokalu dobrej nocy.
Mijając recepcję zobaczyłem, że blondynka pospiesznie ubiera się, a jej zmienniczka o
kasztanowych włosach, czerwona na twarzy i zdyszana tłumaczy coś koleżance.

- Ewa. jeszcze raz ci dziękuję, te posiedziałaś dłużej - mówiła. - Rozalka mi się

rozchorowała i musiałam z nią pojechać do lekarza, a potem kupić leki.

- Nic się nie stało - Ewa lekceważąco machnęła ręką. - Przecież ludzie powinni sobie

pomagać.

- Jak ty teraz wrócisz do domu?
- Dam sobie radę.
- Nie żartuj, tyle kilometrów będziesz sama szła przez las?
- Przepraszam - odezwałem się. - Jeśli pani pozwoli - zwróciłem się do blondynki -

to odwiozę panią samochodem do domu. Może po takiej przejażdżce szybciej zasnę?

- Pan już chyba był na długim spacerze? - recepcjonistka patrzyła mi w oczy. -

Dziękuję panu, ale dam sobie radę.

Wzięła torebkę i szybko wyszła z hotelu.
- W którą stronę ona będzie szła? - zapytałem nową recepcjonistkę.
- Za bramą skręci w lewo.
Wybiegłem z budynku. Widziałem blondynkę, jak wychodziła przez furtkę w

bramie. Wsiadłem do wehikułu, musiałem chwilę manewrować na zapełnionym
parkingu i jeszcze kolejne minuty straciłem przy bramie. Strażnik był zdziwiony, że
ktoś tak późno wyjeżdża z hotelu.

- Spacer na czterech kółkach? - zagadnął mnie otwierając bramę.
- Tak - krótko odpowiedziałem, bo nie chciałem wdawać się w dyskusję.
- Niech pan pamięta o tym, co mówiłem o miejscowych chłopakach - ostrzegał mnie.
Przejechałem około trzystu metrów i przekonałem się, że słusznie zrobiłem

wyjeżdżając za panią Ewą. Szła poboczem drogi, a obok niej podskakiwało dwóch
wyrostków, a kolejnych dwóch w spacerowym tempie jechało opodal na motocyklach.
Były to stara jawa i czeska cezeta.

Podjechałem do tej grupki i uchyliłem okno. Twarze całej piątki skierowały się w

moją stronę.

- Pani Ewo, niech pani wsiada - prosiłem blondynkę.

background image

32

Dziewczyna zawahała się. Po chwili zrobiła krok w stronę wehikułu. Jeden z

młodzieńców, w białej bluzie z czerwonym paskiem na piersi i napisem „Burning
Love”, chwycił panią Ewę za ramię. Motocyklista na cezecie zajechał jej drogę.

- Będziesz jechała takim gratem? - rzucił do recepcjonistki. - Zjeżdżaj stąd! - syknął

w moją stronę.

Uchyliłem drzwi chcąc wysiąść z wehikułu, ale w tym momencie pani Ewa wyrwała

się wyrostkom i szybciutko wsiadła na fotel obok mnie.

- Prosto! - rzuciła zapinając pas bezpieczeństwa.
Wrzuciłem bieg i szybko odjechałem. W lusterku widziałem, jak młodzieńcy

wsiadali na motocykle. Wjechaliśmy do miasteczka.

- W lewo! - usłyszałem komendę.
Posłusznie skręciłem w drogę wychodzącą z rynku. Jechaliśmy teraz na północ.
- W prawo!
W lusterku widziałem na ścianach domów światła reflektorów motocykli, która

dopiero miały wjechać w zakręt. Skręciłem i wjeżdżając na prostą i w miarę równą
polną drogę wygasiłem światła wehikułu. Powoli toczyliśmy się między polami, a ja
obserwowałem szosę za nami. Motocykle zwolniły, Pani Ewa obejrzała się.

- Gasząc światła wcale ich pan nie zmyli, bo oni wiedzą, gdzie mieszkam -

powiedziała.

Rzeczywiście motocykliści zjechali z asfaltu i teraz miałem ich za sobą. Zapaliłem

ś

wiatła i przyspieszyłem. Koła podniosły fontanny piasku, silnik zawarczał i

popędziliśmy przed siebie. Przecież zespół napędowy i zawieszenie wehikułu były
stworzone do takich rajdów samochodowych. Motory bardzo szybko zostały gdzieś w
tyle za nami.

- Niezły wozik - pani Ewa pochwaliła wehikuł.
Spojrzałem na jej twarz oświetloną słabym światłem z kontrolek na desce

rozdzielczej i odbiciem blanku reflektorów oświetlających drogę przed nami.
Blondynka była bardzo ładna. Miała w sobie dużo dziewczęcego uroku, śliczne
dołeczki w policzkach, piękne i łagodne rysy twarzy. Jej usta jakby same układały się
do uśmiechu, Burzę jasnych, kręconych się włosów spinała w kucyk, ale pojedyncze,
niesforne loki opadały na policzki.

Przed nami zamajaczyło światło jakiegoś gospodarstwa, Moja pasażerka bez słowa

wskazała, żebym wjechał przez bramę na podwórze. Zatrzymałem się przy studni z
kamienną cembrowiną i dużym kołowrotem pod drewnianym, dwuspadowym
daszkiem. Dom wybudowano z czerwonej cegły. Wchodziło się do niego przez
drewnianą werandę ciągnącą się przez całą szerokość budynku. Upodabniało go to do
dawnych leśniczówek. Uroku dodawało niezwykłe, mansardowe okno na piętrze i
pięknie rzeźbione w myśliwskie motywy okiennice na parterze. Budynki gospodarcze
uzupełniały czworobok wokół podwórza. Stodoła, chlewik z kurnikiem oraz wozownia
ze stajnią, choć stare, były dobrze utrzymane. Przy wehikule stanęły dwa olbrzymie
mieszańce.

Widząc panią Ewę powoli machały ogonami, ale na mnie patrzyły groźnie. Chyba

jedynym co wzbudzało ich szacunek był wehikuł, warczący, o dziwnej sylwetce nie
przypominającej

normalnych

samochodów,

straszący

wielkimi

oczodołami

reflektorów.

background image

33

Na werandę wyszedł starszy mężczyzna, W ręku trzymał flintę, ale dostrzegł Ewę i

odłożył broń. Zapędził psy do wozowni.

- Dobry wieczór! - przywitałem się ze staruszkiem.
Chodził lekko przygarbiony, był ubrany w stare, zielone spodnie wpuszczone w

wysokie buty oraz sweter narzucony na gołe ciało. Rzadkie siwe włosy zaczesywał na
bok. Tym co w nim zwróciło moją największą uwagę, to trochę dziecięcy wyraz jego
twarzy. Błąkający się gdzieś uśmiech, ciekawe wszystkiego oczy i ledwo widoczne
zmarszczki znacznie go odmładzały.

- Dziadku, to jest mieszkaniec naszego hotelu, który odwiózł mnie - tłumaczyła pani

Ewa. - Zosia nie mogła punktualnie przyjść na zmianę i musiałam trochę dłużej zostać
w pracy, a ten pan jak usłyszał, że mam sama iść, to zaofiarował się mnie przywieźć.

- Niech pan wchodzi - staruszek zaprosił mnie.
- Późno już - zauważyłem.
- Nic się nie stanie, jak raz pójdzie pan później spać, Kim pan jest z zawodu?
- Dziennikarzem - wyjąkałem.
- O, to tacy wcześniej jak o dziesiątej chyba nie wstają?
- Wstają. O dziewiątej muszę być na zwiedzaniu pałacu w Baranowie.
- Zapraszam! Mam dobrą nalewkę - staruszek uśmiechnął się znacząco mrużąc jedno

oko.

- Prowadzę samochód, więc nie mogę teraz pić. Bardzo dziękuję za zaproszenie.

Innym razem przyjdę na nalewkę,

- To pan wejdzie chociaż na herbatę z konfiturami.
- Dziadku, jak pan nie chce, to niech go dziadek nie zmusza - wtrąciła się pani Ewa.
- Nie „nie chce”, tylko się kryguje. Ty pójdziesz spać, a my sobie pogadamy jak

mężczyźni.

Trochę przeraziłem się wizji tej „męskiej” rozmowy, ale czułem, że nie wypada

odmawiać. Weszliśmy do kuchni, gdzie pani Ewa postawiła czajnik na kuchence, a
potem we trójkę rozsiedliśmy się przy dużym, starym stole. Rozglądałem się po
umeblowaniu: starym kredensie i szafkach robionych przez jakiegoś domorosłego
stolarza. Nawet lodówka była tu stara - taka sama, jaką przed wieloma laty moja
kuzynka kupiła dzięki specjalnym kredytom udzielanym młodym małżeństwom. Nagle
usłyszeliśmy głośne szczekanie psów i uderzenia, kiedy rzucały się na bramę w
wozowni. Staruszek wyjrzał przez okno.

- O psie syny! - krzyknął.
Pierwszy pobiegł do drzwi, po drodze, w sieni chwycił flintę i wyskoczył z nią na

werandę. Zobaczyłem cienie postaci odrywających się od wehikułu.

- Stać łobuzy, bo strzelam! - wrzasnął gospodarz.
Potem szybko dwa razy wypalił. Usłyszałem dwa okrzyki bólu. Staruszek szybko

załadował kolejne naboje i tym razem wygarnął w powietrze. Potem podszedł do
wozowni, otworzył wrota i wypuścił psy. One obwąchały mnie, a potem krążyły po
podwórzu. Z odległych o sto metrów krzaków usłyszałem ryk silników motocykli i
dwa światła zatańczyły na drodze kierując się w stronę szosy.

Podszedłem do wehikułu i zobaczyłem, że wszystkie cztery koła nie miały

powietrza. Było za ciemno, żeby sprawdzać, czy miałem przebite opony, czy tylko
wściekli na mnie motocykliści wykręcili wentyle.

background image

34

- No to klops! - oznajmił staruszek patrząc na opony. - Ale dwóch dostało solą w

zadki, to popamiętają.

- Strasznie mi przykro - usłyszałem za sobą głos pani Ewy. - Nie chciałam, żeby pan

pakował się w tę historię, bo czułam, że chłopcy będą chcieli się mścić. Wykorzystali
okazję, że dziadek zamknął psy.

- Nic się nie stało - uśmiechnąłem się. - Jutro napompuję koła. Teraz muszę wrócić

do hotelu. Którędy będzie najbliżej?

- W żadnym wypadku nie puszczę pana teraz na piechotę! - zaprotestował staruszek.

- Te łobuzy pewnie się gdzieś tam będą czaiły, żeby pana sprać. Coś im pan zrobił?

- Zaczepiali mnie na drodze, a pan akurat przejeżdżał i... - pani Ewa szukała

odpowiednich słów.

- Pan zachował się jak porządny mężczyzna - dokończył staruszek. - Teraz możesz

pan napić się nalewki. Przenocujemy pana, a rano zobaczymy, co trzeba zrobić z tymi
kołami.

Wróciliśmy do kuchni. Czułem ogromną złość w związku ze swoją bezsilnością, że

nic nie mogłem zrobić tym łobuzom. Jak szczeniaki, po kryjomu zemścili się, bo
ś

miałem przerwać ich zaloty. Starałem się hamować emocje. Siedzieliśmy we trójkę

przy stole pijąc herbatę. Obok kubków dziadek pani Ewy postawił kieliszki i butelkę z
nalewką orzechową. Potem ze spiżarki przyniósł słoik z marynowanymi grzybkami i
kawałek pięknej szynki. Pani Ewa zostawiła nas na chwilę samych. Poszła odświeżyć
się i przebrać.

- To jak pan ma na imię? - zagadnął mnie staruszek.
- Paweł.
- Ja jestem Jan. Jest pan dziennikarzem, a jakie pan skończył studia?
- Historię sztuki.
- Czyli na kogo pan się uczył?
-

Mogłem

zostać

krytykiem

sztuki,

muzealnikiem,

antykwariuszem

-

odpowiedziałem nieco żartobliwym tonem.

- To w dziennikarstwie chyba najlepiej płacą?
- Nie rewelacyjnie, ale wszystko zależy od tego, ile się pisze tekstów i w jakim tytule

je publikuje,

- A względem Ewy jakie pan ma zamiary?
To pytanie było jak nagły i silny cios podbródkowy. Lekko zakręciło mi się w

głowie.

- śadnych - szybko odpowiedziałem. - Na razie - szybko dodałem widząc ponurą

minę pana Jana. - Jakie mogę mieć wobec niej zamiary, skoro dziś się poznaliśmy?

- I już pan chciał ją podwieźć? - gospodarz był podejrzliwy. - A może pan jesteś taki

florysta, co z kwiatka na kwiatek sobie skacze?

- Widziałem, że ma sama wracać po nocy, więc chciałem jej pomóc.
- A że dziewczyna ładna... - staruszek wycelował we mnie gruby, pokryty odciskami

palec wskazujący.

- Panie Janie! - gwałtownie wstałem. - Miałem wyłącznie czyste intencje. Pan

wybaczy, ale muszę wracać do hotelu.

background image

35

- Nie gorączkuj się pan - pan Jan położył mi dłoń na ramieniu. - Ją jedną mam, moją

ukochaną wnusię, to musiałem sprawdzić, coś pan za jeden. A do miastowych to trzeba
podchodzić z podwójną nieufnością. Pan wiesz, jak to jest?

- Domyślam się.
- Niech pan siada. Zaraz Ewa przyszykuje panu pokój. Pośpisz pan, nawdychasz się

ś

wieżego powietrza. Tu lepiej będzie niż w tym hotelu.

Wróciła do nas pani Ewa i przez jakiś czas słuchaliśmy opowieści jej dziadka, jak

zamieszkał w tym domu przedwojennego gajowego. Po wojnie pracownika leśnego
aresztowali funkcjonariusze Urzędu Bezpieczeństwa, bo podejrzewali go o współpracę
ze zbrojnym podziemiem, nieprzychylnym nowej, ludowej władzy. W pustej chałupie
zamieszkał siedemnastoletni wówczas pan Jan i tak zostało. Trochę gospodarzył, trochę
pracował w lesie i jakoś szczęśliwie dożył emerytury.

- Bo w życiu trzeba być uczciwym wobec siebie i innych - powiedział staruszek

wstając od stołu. - Niech pan o tym pamięta, chociaż widzę, że panu dobrze z oczu
patrzy. Zupełnie jakbyś pan nie był tym pismakiem, co żeruje na sensacjach i ludzkich
nieszczęściach. Dobranoc. I za długo tu nie siedźcie!

Pan Jan, zmęczony, szurając nogami poszedł w głąb domu. Usłyszałem, jak

pstryknął kontakt, jak zaskrzypiały sprężyny łóżka. W domu było tak cicho, że doszedł
do nas nawet szept odmawianej modlitwy wieczornej.

- Jakoś nie chce mi się spać - pani Ewa miała teraz rozpuszczone włosy i była ubrana

w dżinsy i koszulkę.

Mogłem podziwiać jej niezwykle zgrabną figurę i szopę włosów skręconych prawie

tak ciasno jak sprężyny.

- Może wyjdziemy na werandę? - zaproponowałem.
Po dwóch kieliszkach nalewki nieco szumiało mi w głowie i z kubkami herbaty w

rękach usiedliśmy na drewnianej ławce. Pani Ewa oparła nogi o barierkę. Koło nas na
deskach położyły się psy. Pyski trzymały na przednich łapach i przysypiały,
jednocześnie czujnie nasłuchując. W kurniku, w ciemnościach, na krótko rozgorzała
gwałtowna awantura między kurami. Koń w stajni uderzył o coś kopytem. Wytrwale
grały pojedyncze świerszcze. W leśnej ściółce harcowały myszy, a pomiędzy
budynkami zygzakiem przemknęło kilka nietoperzy.

- Lubię tak po całym dniu pracy posiedzieć i wsłuchiwać się w to nocne życie -

powiedziała pani Ewa. - Pan pewnie lepiej zna inne nocne życie?

- Nie - roześmiałem się. - To, które ma pani na myśli, wcale mnie nie interesuje.
- Czy ci poszukiwacze to taki ciekawy temat dla dziennikarza?
- Tak, lubię zagadki historyczne, a ci ludzie, którzy przyjechali do Baranowa właśnie

tym się zajmują.

- Oni naprawdę szukają skarbów?
- Tak.
- I znajdują?
- Rożnie z tym bywa. Dla jednych najważniejsze są poszukiwania, emocje związane

z przygotowaniami i samą wyprawą. Inni rzeczywiście chcą się tylko w ten sposób
wzbogacić. Dla nich skrytka z dziełami sztuki to skarbiec, z którego trzeba wyciągnąć
jak najwięcej pieniędzy. Nie interesuje ich historia zabytków, to że często są to rzeczy,
które kiedyś komuś zrabowano, że związane z nimi są czyjeś tragedie, wspomnienia.

background image

36

Liczy się tylko przedmiot, który można sprzedać na aukcji. Jak zawsze to kwestia
systemu wartości.

- A dla ciebie, dla pana... - dziewczyna szybko się poprawiła.
- Możemy sobie mówić po imieniu - zaproponowałem. - Chciałaś zapytać, co dla

mnie jest ważniejsze?

- Tak.
- Chyba to samo co dla twojego dziadka. Wiem też, że niekiedy trzeba nagiąć swoje

zasady w imię wyższych celów.

- Niesie to za sobą niebezpieczeństwo łatwego usprawiedliwiania się za każdym

razem, kiedy tylko jest to dla nas wygodne.

- Niestety tak.
Rozmawialiśmy jeszcze godzinę. Dowiedziałem się, że Ewa studiowała filozofię i po

studiach nie mogła znaleźć innej pracy jak ta w hotelu. Chciała zajmować się
dziadkiem. Jej rodzice i młodszy brat mieszkali na Śląsku. Polubiła to życie na skraju
lasu, kilkaset metrów od Wisły. Chciała tu założyć gospodarstwo agroturystyczne.
Marzyła o tym, że znajdzie odpowiedniego partnera, z którym będą wzajemnie
wspierać się w realizacji swoich celów. Czułem, że ja też chciałbym mieć takie
marzenia. Może powinienem był zostać w Torbasach, w dworku odziedziczonym po
cioci? Mogłem nie przyjąć oferty Leśnika i poszukać nowego sposobu na życie.

Jednak nie potrafiłem wyrwać się z kręgu spraw, które mnie dotąd interesowały.
Ewa przygotowała mi pokój na piętrze z małymi okienkami w ścianie szczytowej.

Moskitiera chroniła mnie przed atakiem komarów i umożliwiała spanie przy otwartym
oknie. Zasypiałem w drewnianym łóżku z miękkim materacem wsłuchany w
skrzypienie starego domu, szuranie stopek myszy, prawie bezgłośny łopot skrzydeł
nietoperzy i wdychając zapach lasu przeniknięty nutą charakterystycznej woni wody.

Nie pamiętałem, co mi się śniło, ale utkwiło mi ostatnie senne wspomnienie

zapłakanej Ewy uderzającej mnie w twarz. Gwałtownie otworzyłem oczy.
Rozglądałem się patrząc na komodę, szafę z ciemnego drewna, kaflowy piec na środku
ś

ciany. Wstałem i po cichu umyłem się w miednicy z wodą. Ostrożnie schodziłem po

schodach i na podwórze. Była szósta. Wehikuł stał, gdzie go zostawiłem, a przy nim z
zasmuconą miną, pykając fajkę, trwał pan Jan.

- Dwie opony przebili panu nożom, a z dwóch spuścili powietrze - powiedział

wypuszczając wielki kłąb dymu.

Mimo wczesnej pory po niebie sunęły szare chmury zapowiadające przelotne

deszcze. Było chłodniej niż wczoraj i dlatego staruszek na sweter narzucił starą
wojskową bluzę, a na głowie miał zieloną, wełnianą czapkę.

- Trudno - stwierdziłem oglądając szkody. - Załatwię samochód i wezmę koła z

przebitymi oponami. Czy w miasteczku jest serwis z oponami?

- Tak, w podwórku obok rynku jest warsztat i sklep - powiedział staruszek.
- Dziękuję za gościnę - podałem mu rękę. - Muszę wracać do hotelu. Przebrać się,

popracować i po południu zajmę się moją limuzyną. Nie będzie tu przeszkadzała?

- Nie. Czekaj pan!
Staruszek wyprowadził ze stajni rower marki „Ukraina” Był doskonale nasmarowany

i nie skrzypiał. Zawinąłem nogawki spodni. Marynarkę złożyłem i przypiąłem do
bagażnika za siodełkiem. Wyjechałem na polną drogę i pojechałem w kierunku

background image

37

Baranowa. Kiedy przejeżdżałem przez rynek, widziałem kilku młodzieńców przed
sklepem spożywczym. Siedzieli na schodkach i murku pijąc piwo z puszek. Widząc
mnie ryknęli śmiechem. Co mogłem zrobić innego jak z godnością znieść ten rechot?
Nic miałem żadnego dowodu, że to oni pocięli mi opony. Jedna tylko rzecz mogła mi
sprawić satysfakcję. Widziałem, że dwóch młodzieńców siedzi z kwaśnymi minami, na
złożonych grubych bluzach. Przypomniałem sobie strzały pana Jana ładunkami z solą.

- Trochę was piecze! - rzuciłem w ich stronę.
Ś

miech umilkł i zapadła złowroga cisza. Widok tych zaciętych, gniewnych młodych

twarzy towarzyszył mi w drodze do pałacu.

- A nie mówiłem?! - strażnik przywitał mnie widząc, że wracam na rowerze. - Co

stało się z pana rakietą?

- śyczliwi ludzie pocięli w niej opony - starałem się, by mój głos brzmiał zadziornie

i kpiarsko, jakby takie zdarzenia nie robiły na mnie wrażenia.

Wprowadziłem rower i poszedłem z nim pod hotel. Tam umocowałem pojazd do

specjalnego stojaka i powędrowałem do hotelu. Na schodach mijałem niektórych
uczestników zjazdu. Wśród nich był Emil. Popatrzył na mnie krytycznym wzrokiem.

- Poranny jogging w garniturze? - roześmiał się. - To też nadwiślański zwyczaj?
- U nas prawdziwi ludzie interesu nie rozstają się z garniturami nawet na sali

gimnastycznej - starałem się zachować spokój i należytą powagę.

- Zauważyłem, że w nocy pan gdzieś wyjechał swoim szkaradztwem. Można

wiedzieć, co takiego ciekawego jest w tej okolicy?

- Musiałem moją szkaradę napoić w Wiśle.
W tym momencie usłyszałem śmiech Kasi, która schodziła z pierwszego piętra.
- Musimy razem spędzać więcej czasu - powiedziała do mnie. - Masz bardzo fajne

poczucie humoru.

- Dziś, podczas wspólnych sesji nie będę odstępował cię nawet na krok.
- Cudownie! - Kasia obdarzyła mnie szerokim uśmiechem.
Pobiegłem do swojego pokoju i cicho pogwizdując wszedłem pod prysznic. Mogłem

ten długi, miniony dzień uznać za udany, bo pierwsze lody pomiędzy mną a moim
celem zostały przełamane.

background image

38

ROZDZIAŁ CZWARTY

ZWIEDZANIE ZAMKU W BARANOWIE SANDOMIERSKIM *

CZY LICZĄ SIĘ TYLKO BOGACTWA? * ODBIERAM OPONY *

WALKA JAK U JACKIE CHANA * PROPOZYCJA KASI

Szybko musiałem przygotować się do zajęć, które sobie zaplanowałem na nowy

dzień. Po kąpieli zszedłem na śniadanie. Jadłem je pospiesznie i w samotności.
Następnie pobiegłem do wejścia do pałacu. Czekał tam na nas przewodnik - siwy,
czterdziestoletni mężczyzna w brązowym garniturze.

- Już Jan Długosz, nasz polski kronikarz, wspominał o rycerskim dworze obronnym,

który w XV wieku należał do rodziny Baranowskich, herbu Grzymała. W 1578 roku
dobra baranowskie kupiła można rodzina Leszczyńskich, herbu Wieniawa. Jak państwo
widzą, zamek w takiej postaci, w jakiej przetrwał do dziś, stanowi imponujący dowód
wytwornego smaku i kultury estetycznej Leszczyńskich, którzy go zbudowali, urządzili
wnętrza i przez z górą sto lat, bo od 1569 do 1677 roku, mieszkali tu. Leszczyńscy
należeli do najznamienitszych w XVI i XVII wieku rodów w Polsce. Na przykład Rafał
Leszczyński był znany jako świetny mówca i trybun szlachty. Na sejmie piotrkowskim
w 1548 roku domagał się rozwodu króla Zygmunta Augusta z Barbarą Radziwiłłówną.
To właśnie Rafał Leszczyński w 1579 roku przekazał dobra baranowskie młodszemu
synowi Andrzejowi, wojewodzie brzesko-kujawskiemu, który zbudował zamek i
założył w nim słynną bibliotekę. Zamek był główną rezydencją Andrzeja
Leszczyńskiego i tym czasie kilka razy odwiedzał go tu król Stefan Batory. Sam
Baranów stał się ważnym ośrodkiem reformacji w Polsce. Była tu słynna biblioteka i
przeniesiono tu innowierczą drukarnię z Pińczowa.

Rozpoczęliśmy zwiedzanie pałacu odwiedzając kolejno pomieszczenia na parterze,

na piętrze i w piwnicy. Wolno sunęliśmy nieregularną kolumną częściowo słuchając
przewodnika, a częściowo podziwiając odnowione wnętrza.

Rozbudowę zamku będącego własnością Andrzeja Leszczyńskiego rozpoczęto w

1591 roku. To miała być manierystyczna rezydencja zamknięta w czworobok trzema
skrzydłami mieszkalnymi i ścianą parawanową, w której umieszczono bramę główną.
Dookoła dziedzińca biegły krużganki oraz na wprost wejścia powstała klatka schodowa
znana z wielu polskich filmów fabularnych opowiadających o wydarzeniach doby
odrodzenia. Wiele wskazuje, że rozbudową zamku zajmował się osobiście królewski
architekt Santi Gucci, który miał swoje warsztaty również w Janowcu i Pińczowie,
Anna Firlej, pierwsza żona Andrzeja Leszczyńskiego, była później żoną Andrzeja
Firleja, który zainicjował rozbudowę warowni w Janowcu, Baranów miał być
rezydencją, ale nie zapomniano o jego funkcji obronnej. Stąd na rogach znalazły się
wysokie baszty, a zespół pałacowy znalazł się w centrum wałów fortyfikacji ziemnych.
W latach trzydziestych XVII wieku Jan Chrzciciel Falconi wykonał sztukaterie.

Podczas potopu szwedzkiego zamek szczęśliwie ocalał i nie został obrabowany przez

najeźdźców. W drugiej połowie XVII wieku pałac przeszedł w ręce Józefa Karola
Lubomirskiego, herbu Sieniawa, marszałka wielkiego koronnego. On powierzył
przebudowę

budynku

Tylmanowi

z

Gameren,

nadwornemu

architektowi

Lubomirskich, To Tylman dobudował między dwoma basztami skrzydła zachodniego
galerię obrazów, wspartą na otwartych arkadach parteru. Prace obejmowały zapewne
tylko reprezentacyjną kondygnację, „piano nobile”, pierwsze piętro. Po Lubomirskich

background image

39

właścicielami dóbr baranowskich byli Małachowscy, Potoccy i Krasiccy. Z tym
ostatnim nazwiskiem związane są przekazy, że Ignacy Krasicki przebywał tu pod
koniec XVIII wieku. Mogło to być tuż po tym jak w 1794 roku pożegnał się z
biskupstwem warmińskim.

Szczęście sprzyjało pałacowi w Baranowie do 24 września 1849 roku. Wtedy

wybuchł pożar, który zniszczył wnętrza. Wypalone były stropy drewniane, dachy,
wszystkie mobilia wraz z biblioteką umieszczoną w jednej z baszt zamkowych.
Krasickich nie stać było na przywrócenie rezydencji dawnej świetności, a ostatni jej
właściciele nie wykazywali szacunku dla zabytków pozostałych w zamku, Karolina
Krasicka wyprzedawała kamienne dekoracje i wyposażenie właścicielom okolicznych
dworów. Gruzami ze spalonych budynków podzamcza wypełniono fosy wokół
bastionów. W 1867 roku dobra baranowskie kupił na licytacji Feliks Dolański, herbu
Korab. W 1884 roku Stanisław Karol Dolański uporządkował teren wokół pałacu
przeprowadzając prace melioracyjne, regulując koryto rzeczki Krzemienicy - zwanej
odtąd Babulówką - i sypiąc wały przeciwpowodziowe. Niestety, 26 lipca 1898 roku,
kolejny pożar strawił znaczną część zamku. Na początku XX wieku rozpoczęto
odbudowę obiektu. W kaplicy obok baszty południowo-zachodniej (obecnie kasa i
punkt sprzedaży pamiątek) były witraże Józefa Mehoffera i obrazy Jacka
Malczewskiego wkomponowane w ołtarz. W rękach rodziny Dolańskich zamek
pozostawał aż do drugiej wojny światowej. Podczas wojny siedzibę miał tu niemiecki
zarządca majątku, niewielki lazaret, a sami Dolańscy zamieszkali w dwupokojowym
mieszkaniu w Krakowie. Po wojnie rosyjscy żołnierze, którzy przyjechali do pałacu,
dali jego prawowitym właścicielom zaledwie dwadzieścia minut na wyprowadzkę.
Dopiero w latach pięćdziesiątych pałac znalazł się w posiadaniu dużego zakładu
wydobywającego siarkę, który w piwnicach przygotował bardzo interesującą wystawę
poświęconą siarce.

Mnie najbardziej interesowały pomieszczenia dawnej biblioteki, Galeria

Tylmanowska i pomieszczenia wschodniego skrzydła na piętrze. Najwięcej uwagi
poświęcałem jednak Kasi, której nawet na krok nie odstępował Emil.

- Co się stało z twoim wehikułem? - zapytała mnie Iza, kiedy szliśmy krużgankami

pierwszej kondygnacji.

- Miałem w nocy przygodę - odpowiedziałem. - Zadarłem z osobnikami, którzy lubią

przecinać opony samochodowe.

- Nie nocowałeś w hotelu?
- Nie.
- A gdzie?
- U dobrych ludzi - uśmiechnąłem się chcąc żartem uciec od dociekliwości

dziennikarki. - Pożyczysz mi samochodu? Po obiedzie chciałbym wymienić opony w
wehikule.

- Dobrze - Iza zgodziła się. Czułem, że chętnie pojechałaby ze mną, ale pohamowała

swoją ciekawość.

Po zwiedzaniu przeszliśmy do sali konferencyjnej na piętrze, sąsiadującej z Galerią

Tylmanowską. Pierwszym prelegentem był organizator spotkania i przewodniczący
konferencji. To znany w środowisku autor opracowań poświęconych poszukiwaniu
skarbów. Jego wystąpienie było nieco nużące, bo opowiadał o trudach zorganizowania

background image

40

spotkania i wydania swojej najnowszej książki, którą w cenie promocyjnej można
kupić w przerwie obrad, razem z innymi dziełami tego autora. Tak naprawdę moment
przerwy i poczęstunku kawą na krużganku wszyscy przyjęli z ulgą.

Wziąłem swoją filiżankę, ciastko i przeszedłem na drugą stronę, do skrzydła

wschodniego, by tam obejrzeć pięknie zdobiony portal. Zgodnie z moimi
oczekiwaniami wkrótce usłyszałem za sobą zdecydowane kroki. To była Kasia.

- Co cię w tym tak interesuje? - zapytała stając obok mnie.
- Doskonała forma, piękno rzeźb i brzydota maszkaronów w jednym - odparłem.
- Uważasz, że przeciwieństwa tworzą idealne połączenia?
- Nigdy w życiu nie można kierować się sztywnymi regułami. Gdyby tak było, nie

zachwycalibyśmy się sztuką. Oprócz trzymania się zasad artysta musi mieć talent, bo to
właśnie dodaje szlachetności prawdziwemu dziełu.

- A ten pałac ci się podoba?
- Jako budowla, która przeszła dwa pożary, jej wnętrze zostało zniszczone lub

wyszabrowane może nie wydawać się kolejnym cudem świata. Zawsze trzeba pamiętać
o kontekście zabytku. Zwykły żołnierski bagnet wystawiony na aukcji internetowej z
podpisem „z okresu pierwszej wojny światowej”, ma pewną wartość materialną dla
kolekcjonerów. Jednak ten sam, z udokumentowanym pochodzeniem, na przykład
ataku rosyjskiej piechoty na stanowiska niemieckich karabinów maszynowych u źródeł
Łyny ma zupełnie inną wartość - świadka historii.

- Mówisz zupełnie tak, jakbyś nie był jednym z tych poszukiwaczy skarbów -

zauważyła Kasia.

- Jestem tylko dziennikarzem. Jak myślisz, po co piszę o poszukiwaniach?
- śeby zarabiać pieniądze, a przy okazji dowiedzieć się o skarbie, który uczyni cię

bogatym do końca życia.

- Liczą się tylko bogactwa? - pytałem nie dowierzając.
- Wtedy ludzi stać na realizowanie swoich marzeń.
- A myślałem, że wtedy ogarnia ich lęk, jak nie stracić tego, co już mają, albo

obsesja, jak pomnożyć majątek.

- Tobie wystarcza to, co masz?
- Tak. Powiedz, o czym ty marzysz?
- O tym, żeby realizować swoje pomysły. Na razie na to mnie nie stać.
- Więc musisz odnaleźć skarb.
- Zrobię to! - Kasia odwróciła się i poszła w kierunku sali konferencyjnej, gdzie

znowu miały rozpocząć się obrady.

Pobiegłem za nią.
- Intuicja podpowiada mi, że już coś masz na oku - powiedziałem.
- Ona cię jak na razie nie myli - przyznała Kasia.
- I to jest prawdziwy powód twojej wizyty w Polsce? - zapytałem.
- Za dużo chcesz wiedzieć - Kasia roześmiała się.
Pomachała mi ręką i przyłączyła się do czekającego na nią Emila. Zerknąłem na spis

prelegentów. Zobaczyłem, że zaproszeni archeolog i konserwator zabytków mieli
mówić o szansach i zagrożeniach amatorskiej eksploracji. Przeczuwałem, te zamiast
rzeczowej dyskusji na temat zmian w polskim prawodawstwie dojdzie do kolejnej
pyskówki, bo nikt nie będzie chciał cofnąć się o krok ze swoich pozycji. Urzędnicy

background image

41

zasłaniają się prawem, naukowcy wierzą tylko w osiągnięcia podobnych jak oni
fachowców, a ruchliwi i pozbawienie skrupułów amatorzy nie chcieli chwalić się
swoimi sukcesami w obawie przed reperkusjami prawnymi.

- Teraz pojadę do warsztatu i zajmę się oponami - powiedziałem nachylając się do

ucha Izy. - Dasz mi samochód?

- Bierz! - szybko podała mi kluczyki, bo zamierzała robić notatki z wypowiedzi

archeologa.

Był to młody naukowiec, specjalizujący się w badaniu grodzisk pruskich. Właśnie na

ekranie wyświetlił slajd przedstawiający poszukiwacza z wykrywaczem metali,
ubranego w amerykański mundur z demobilu z podpisem „Archetyp eksploratora”.
Lekko zniesmaczony wyszedłem z sali i pobiegłem do hotelu przebrać się w strój
bardziej nadający się do pracy przy samochodzie. Iza jeździła ogromnym terenowym
nissanem obudowanym dodatkowymi rurami z przodu i po bokach, chroniącymi
karoserię przed wgnieceniami przy jeździe po lesie lub w szczególnie trudnych
warunkach.

Strażnikowi przy bramie wyjaśniłem jak wszedłem w posiadanie kluczyków do nie

swojego auta i pojechałem do gospodarstwa dziadka Ewy. Mój wjazd na podwórze
rozgonił kury i wywołał na werandę pana Jana.

- Już dzwoniłem do warsztatu! - zawołał. - Czekają na pana z nowymi oponami.

Odkręciłem panu te koła z pociętymi gumami.

Pozostało mi tylko spakować koła do bagażnika i wrócić do Baranowa. Bez trudu

znalazłem warsztat w podwórzu obok rynku. Były to trzy otwarte garaże z halą
magazynową i niewielkim budyneczkiem biurowym. Wokół nie było żywej duszy.

- Halo! - zawołałem do wnętrza jednego z garaży.
Na podnośniku stało pokiereszowane audi niedawno sprowadzone z zagranicy. Na

drugim stanowisku był polonez, ale tam zauważyłem znajomy mi kształt motocykla
cezety. To mnie zaniepokoiło.

- Czego pan tu szuka? - zza skrzydła garażowej bramy wyszedł młodzian, w którym

rozpoznałem motocyklistę z wczorajszego wieczoru. Teraz miał na sobie roboczy
kombinezon i trzymał klucz do odkręcania kół. - To może pan jest tym złodziejem,
którego szukamy? Od dawna giną nam części zamienne...

- Dzień dobry, czekają tu na mnie dwie opony - wyjaśniałem starając się zachować

spokój.

Młodzieniec był wyjątkowo pewny siebie i chyba tylko chciał odegrać się za

wczorajszy wieczór.

- Nic nie wiem o oponach - zimno uśmiechał się.
- To może skończyć się kolejną, niepotrzebną awanturą - uprzedzałem go.
- Józek, on ci grozi? - usłyszałem za sobą głos i szybkie kroki.
Obejrzałem się. To nadchodzili kompani motocyklisty. Szli obok siebie, pewnie

stawiając kroki. Używając kawaleryjskiego żargonu, przed szarżą szli stępa. Znowu
skierowałem wzrok na mechanika. Właśnie zamachnął się na mnie kluczem.
Wystawiłem lewą rękę, tak że dłoń napastnika uderzyła w moje przedramię. Ugiąłem
je, uchyliłem się przed kluczem i prawą ręką chwyciłem za nadgarstek Józka.
Pociągnąłem go i zrobiłem jeden krok prawą nogą w tył, obracając się w miejscu.

background image

42

W ten prosty sposób zasłoniłem się mechanikiem przed jego kolegami. Dwaj

zatrzymali się, ale wciąż nacierał na mnie potężny, ogolony na łyso osiłek.

Przytrzymując głowę mechanika przy swoim prawym ramieniu, jednocześnie

cofnąłem lewą nogę. Teraz wystarczył jeden wyćwiczony na zajęciach aikido zwrot
bioder i mechanik leciał na ziemię.

Kolejnym problemem był osiłek. Złożył dłonie w wielką pięść, którą chciał uderzyć

mnie z góry w głowę, Zrobiłby w ten sposób ze mną to, co zwykle czyni młotek z
gwoździem. Uchyliłem się przed ciosem, wśliznąłem przed atakującego obejmując go
w pasie i lekko pochyliłem się.

Wykorzystując jego siłę rozpędu sprawiłem, że nagle zawisł w powietrzu. On był

huśtawką, która zamarła w równowadze, a ja jedynym punktem podparcia. Zrzuciłem
osiłka a pleców. Ciężko gruchnął o betonowy podjazd do garażu.

Wtedy przystojniaczek, który wczoraj podrywał Ewę chciał unieruchomić mnie

chwytem w pasie od tylu. Jego kolega, kierowca jawy, złapał mnie za ramię ustawiając
mnie jako idealną tarczę do bokserskiego ciosu prostego. Miałem wolne ręce, więc
uniosłem je tak jakbym chciał zasłonić się przed ciosem. To tylko rozzuchwaliło
atakującego. Ze złowieszczym uśmiechem zacisnął pięść.

Przełożyłem prawą, zgiętą rękę na zewnętrzną stronę przedramieniu przeciwnika i

łukiem przesunąłem swój łokieć między nas. Bokser nagle pobladł i wygiął się, co
ś

wiadczyło, że dźwignia zadziałała.

Bokser puścił mnie. Teraz stojący za moimi plecami przystojniaczek zaczął mnie

dusić przedramieniem. Przekręciłem głowę w kierunku zgięcia jego łokcia, zrobiłem
krok w tym samym kierunku i obiema rękoma energicznie pociągnąłem go za duszącą
mnie rękę. Przystojniak przekoziołkował nade mną lądując na powstającym bokserze.

Szybko rozejrzałem się oczekując nowego niebezpieczeństwa. Z biura wybiegło

dwóch siwych mechaników. Jeden z nich, grubszy i niższy od kolegi zaczął
wymachiwać rękoma.

- Już stąd! - wrzeszczał na młodzieńców. - Będziecie mi klientów napadali? Jazda!
Wyższy i chudszy pomógł wstać Józkowi i odprowadził go do biura. Trzej pozostali

młodzieńcy prysnęli gdzieś między drewniane budy i garaże stojące na tyłach
kamienic.

- Najmocniej pana przepraszam - starszy mechanik ściskał mi dłoń. - Pan jest od

pana Jana?

- Tak, przyjechałem po opony, które pociął mi jeden z pańskich pracowników.
- Wiem, wiem, przepraszam! - starszy pan uśmiechał się przymilnie.
Delikatnie odprowadził mnie na skraj placu warsztatu.
- Za te opony potrącę temu dzwońcowi, bo od pana Jana wiem, jak do tego doszło -

mechanik tłumaczył mi. - O tej wczorajszej aferze to prawie całe miasteczko aż
huczało. Jeszcześ pan ich dzisiaj przed sklepem ośmieszył przypominając o tej soli.
Niech pan zrozumie, że musiałem chłopcom pozwolić postraszyć pana, bo i mnie by
spokoju nie dali, te moje budy by podpalili. Tego Józka na własne utrapienie wziąłem
na praktykę, bo to syn mojego długoletniego pracownika.

Myśleliśmy, że go jakoś na ludzi wyprowadzimy, a tu wychodzi jeszcze gorszy

pasztet. Słowo, chciałem panu pomóc, ale widziałem, że pan sam sobie świetnie daje
radę. Takiej ładnej walki to nie widziałem nawet u Jackie Chana. Wie pan, kto to jest?

background image

43

- Nie - przyznałem się otrząsając się po długim monologu mojego rozmówcy.
- Taki amerykański aktor, właściwie to Chińczyk, co we wszystkich filmach leje tych

złych i rożne fikołki przy tym robi. Mój wnuczek uwielbia oglądać filmy z tym Jackie
Chanem.

- Ja nikogo nie biję po twarzy - zwróciłem uwagę. - Nie wiem, czy takie filmy to

dobry repertuar dla wnuka.

- Oj tam, panie, kto teraz za tym wszystkim nadąży? Ładnieś ich pan rozłożył i to tak

bez rozlewu krwi. Pan ćwiczy jakieś karate czy co?

- Niech będzie, że „czy co” - roześmiałem się. - Gdzie te opony?
- A, już niosę!
Mechanik nie pozwolił mi nic dźwigać. Sam zajął się zakładaniem nowego

ogumienia na felgi. Przy okazji użalał się na swój los. Bolały go podatki, nieudolny
rząd, leniwi urzędnicy i pazerni politycy.

- Wiesz pan, czemu ja mam ten warsztat? - zapytał mnie mechanik.
- Lubi pan samochody? - zgadywałem.
- Nienawidzę! Panie, jestem tu jedyny w mieście i świątek, piątek ludzie samochody

do mnie przyprowadzają. Nie ma chwili wolnej. Wszyscy tu prawie jak sąsiedzi, więc i
głupio odmówić czy powiedzieć, że chociaż w sobotę wieczorem bym się piwa napił i
zasnął w fotelu. Na święta jeździmy do rodziny do Glinojecka, a tam co? Kuzyni z
Podlasia przyjeżdżają z autami na lawecie, bo wiedzą, że ja będę i im naprawię. Więc
wszyscy spokojnie telewizorek, pierwsze, drugie, trzecie, czwarte danie, dokładka i
deserek, a ja komuś grzebię pod maską, bo rodzinie głupio odmówić. Jeszcze ci z
Podlasia to gotowi się obrazić, jak im człowiek nie pomoże. Jeden pożytek, że potem
cały bagażnik mam wypchany, a to połową świniaka, jajami, słoikami z grzybami,
miodem, skrzynkami z jabłkami. Co pan tylko chcesz...

- A jak został pan mechanikiem? - naprowadzałem starszego pana na właściwy

wątek opowieści.

- Przez politykę! Tfu! Mówię panu, ile to UB krwi napsuło mojej rodzinie... Ojca

jako mechanika gnębili. Mnie też różni inspektorzy nachodzili. Wiesz pan, że jak ten
generał w ciemnych okularach wojnę domową ogłosił, to do mnie taki pułkownik z
dwiema babami z PGR-u Krasnelice przyszedł na inspekcję. Jemu wódki dałem,
babom po kawałku szynki i spokój miałem. Oni niby tu węszyli, a chcieli, żebym to ja
węszył. śebym słuchał, o czym ludzie mówią, bo u fryzjera ludzie bali się gadać. Za
blisko urzędów i komisariatu miał swój zakład. Ja tu byłem na uboczu...

Na szczęście potokowi słów mechanika towarzyszyło solidne wykonanie roboty.

Szybko wymienił opony i zaniósł koła do nissana Izy.

- To niech pan uważa na tych młodych - powiedział, kiedy wsiadłem do terenówki -

Póki pan siedzisz w hotelu, nic panu nie zrobią, ale tu wszędzie to oni rządzą. Ładna to
była walka, ale niczego ich nie nauczyła.

- Zdaję sobie z tego sprawę - smutno pokiwałem głową. - Do widzenia!
- Oby nie - mechanik pomachał mi ręką.
Wróciłem na podwórze pana Jana. Tym razem na werandzie zobaczyłem Ewę.

Wyglądała przepięknie, kiedy jej jasne włosy łagodnie falowały na wietrze. Ubrana w
białą koszulę wpuszczoną w wąskie dżinsy stała obok zastawionego stołu.

- Chodź na obiad! - zawołała mnie.

background image

44

- Zjem w Baranowie, na konferencji! - odpowiedziałem szykując się do wymiany

kół.

- Nie zdążysz - Ewa wymownie po stukała w zegarek na nadgarstku.
Faktycznie była pora obiadu, a z doświadczenia wiedziałem, że na tego typu

spotkaniach głód jest silniejszy niż ochota do dyskusji.

- Panie Pawle, niech pan nie kombinuje, tylko zje - z domu wyszedł pan Jan. -

Zrobimy koła i przy okazji odwiezie pan Ewę do pracy.

- Mam dziś nocną zmianę - wyjaśniła Ewa.
Zostałem, tym bardziej że obiad przyrządzony przez Ewę pachniał wspaniale. W

zupie pomidorowej był idealnie ugotowany domowy makaron. Kotlety mielone miały
wspaniałą, kruchą i niezbyt grubą skórkę. Zielone ogórki w gęstej śmietanie z
posiekanymi liśćmi mięty były nadzwyczaj orzeźwiające. Do tego podano ziemniaki z
koperkiem i maślankę. Po takim posiłku nie chciało mi się ruszyć od stołu. Ogarnęło
mnie straszne lenistwo, tym większe, że mogłem patrzeć na Ewę. Było w niej mnóstwo
energii i jakiejś nieokreślonej wewnętrznej siły, która emanowała na otoczenie. Przy
niej czułem się spokojniejszy, a właśnie wyciszenia potrzebowałem.

- Zakurzymy i do roboty! - pan Jan wyjął papierosy i usiadł na schodku werandy.
Nie palę, ale wtedy zapaliłem rozumiejąc, że dla gospodarza ma to symboliczny

wymiar, niczym wypalenie fajki pokoju u Indian ze stepów Ameryki Północnej.
Pozwalałem, by papieros sam się wypalił i obserwowałem, jak dym niesie się do góry.

- Co tam u Jurka słychać? - zapytał mnie pan Jan.
- U kogo? - zdziwiłem się.
- U mechanika - wyjaśnił dziadek Ewy.
- Chyba wszystko dobrze. Czekał tam na mnie komitet powitalny, a pana kolega

gotów w każdej chwili ratować mnie z opresji, ale jakoś sobie dałem radę.

- Czułem, że tak będzie...
- Niech pan nie ma do niego pretensji... - chciałem bronić mechanika.
- A do kogo tu można mieć pretensje, że trawa jest zielona, a młodym głupstwa w

głowie?

- Do nikogo - przyznałem.
- Jurek też swoje w życiu przeszedł. Prawie sam się wychowywał. Najpierw ojca mu

ubecja aresztowała i na Sybir chcieli go wywieźć. Potem, jak już wypuścili, to nękali i
nie dali żadnej pracy znaleźć. Jak założył warsztat, to kontrole mu robili i kary za byle
co wlepiali. To w końcu stary oddał warsztat synowi, a sam wyjechał za granicę, żeby
tam uczciwie popracować. To też się władzy nie podobało i Jurka za ojca uciekiniera i
szpiega gnębili. Panie, co to były za straszne czasy. Wiesz pan, co było w tym
największym okrucieństwem?

- śe ofiary nie doczekały się zadośćuczynienia, a kaci kary?
- To też. Mnie to najbardziej bolało, że ci ludzie byli źli nie dlatego, że to system im

tak kazał. Oni całe to zło robili z głupoty, z tak niskich pobudek, że aż obrzydzenie
mnie bierze. To byli ludzie mali, próbujący obronić władzę ludzi maluczkich jak oni
sami. I to wszystko rozwalił zwykły robotnik. I dobrze! - pan Jan zgasił niedopałek i
powstał.

W kilkanaście minut wymieniliśmy koła i napompowaliśmy opony. Najpierw

wróciłem nissanem do hotelu. Mój przyjazd terenówką i wyjazd rowerem obserwowała

background image

45

spora rzesza uczestników spotkania. Emil kierował jakieś dowcipne uwagi pod moim
adresem, ale na szczęście dokładnie ich nie słyszałem. Kiedy po jakimś czasie
przywiozłem Ewę wehikułem, nikt już na to nie zwracał uwagi. Wszyscy gdzieś się
rozeszli. Ewa zajęła się pracą, a ja musiałem przygotować się do wieczornego
spotkania. Moją uwagę zaprzątało głównie to, jak dyskretnie wymknąć się z hotelu i
terenu pałacu.

Zaplanowałem, że z budynku wyjdę wyjściem ewakuacyjnym na końcu korytarza. W

pokoju przygotowałem sobie odpowiedni strój - specjalny kombinezon, którego
używałem wychodząc w nocy, kiedy chciałem się skrycie podkraść. Jego ogromną
zaletą było to, że uszyty ze specjalnego materiału pochłaniał światło, przez co w
ciemnościach byłem prawie niewidoczny. Zajęty przygotowaniami aż podskoczyłem
zaskoczony energicznym pukaniem do drzwi mojego pokoju.

Na przygotowane przedmioty zarzuciłem połę kapy okrywającej łóżko i otworzyłem

drzwi gościowi. To była Kasia.

- Masz czas, żebyśmy się przeszli? - zapytała.
- Chciałem wyjść... - zacząłem mówić, poszukując szybko w myślach jakiegoś

dobrego wytłumaczenia. Nie chciałem zrażać Kasi do siebie.

- Dokąd?
- Na krótki spacer.
- A wybierasz się na wieczorną biesiadę?
- Oczywiście - skłamałem.
Na śmierć zapomniałem o zapowiadanej uczcie w stylu szlacheckim, która miała

odbyć się na dziedzińcu i w krużgankach pałacu.

- Przedstawię ci pewną propozycję - Kasia weszła do pokoju i zamknęła drzwi za

sobą.

Przeszła obok mnie. Poczułem intensywny zapach jej perfum. Był zmysłowy, ale na

mą wyobraźnię wciąż bardziej działały pewne zielone oczy. Kasia była niezwykle
atrakcyjna. Usiadła na łóżku i powolnym ruchem przeczesała dłonią włosy. Potem
uśmiechając się położyła się opierając na łokciach. Wtedy poczuła, że coś jest pod
kapą. Szybko odchyliła ją i zajrzała pod spód.

- Widzę, że wybrałam odpowiedniego człowieka - powiedziała patrząc na mój

ekwipunek.

background image

46

ROZDZIAŁ PIĄTY

PUŁAPKA PIRATÓW * DRUGI LIST KAPITANA CUSTOSA *

WIECZORNA UCZTA * GDZIE JEST BURSZTYNOWA KOMNATA? *

KASIA SZUKA PIRACKIEGO SKARBU

Usiadłem na krześle i przyglądałem się, jak Kasia ogląda zgromadzony przeze mnie

sprzęt. Nie wydawała się zdziwiona widokiem kombinezonu, który był na wyposażeniu
tylko niektórych jednostek specjalnych na świecie. Nie dziwiły jej noktowizor, linki,
latarki, szwajcarski scyzoryk. Oceniała wszystko okiem fachowca i zadowolona kiwała
głową widocznie usatysfakcjonowana moim wyborem.

- Ciekawe, co to za wycieczka? - zagadnęła mnie z zagadkowym uśmiechem.
- Mam spotkanie z trzema groźnymi złoczyńcami - odpowiedziałem.
- Tymi, którzy pocięli ci opony?
- Skąd o tym wiesz? - zdziwiłem się.
- Ludzie bardzo dużo mówią.
- Mówiłaś o jakiejś propozycji dla mnie - przypomniałem Kasi.
- Nie wiem, czy będziesz miał na to czas... - mówiła leniwym tonem przeciągając się

jak kot.

- Jeśli będzie to wystarczająco interesujące... - nie dokończyłem zdania czekając co

powie Kasia.

- ...i opłacalne? - domyśliła się moja rozmówczyni. - Opłaci ci się.
- Możesz mówić o konkretach?
- Na razie nie. Starczy ci na realizację kilku marzeń. Porozmawiamy dziś wieczorem

na biesiadzie.

Kasia wstała i wciąż uśmiechając się wyszła z mojego pokoju. Odczekałem chwilę,

analizując w myślach każde wypowiedziane przez nas słowo. Następnie założyłem
kombinezon, na niego dres jak do joggingu i wziąłem mały plecaczek. Wymknąłem się
na korytarz i bezszelestnie zbiegłem na parter. W kilku susach dotarłem do wyjścia
ewakuacyjnego i znalazłem się na parkingu, gdzie stał mój wehikuł. Ostrożnie
wyjrzałem zza krzaków rosnących przy schodach, by zobaczyć, czy nikt mnie nie
obserwuje. Potem pochylony biegłem między samochody i wąską ścieżką między
ż

ywopłotami, omijając otwartą przestrzeń trawnika wokół stawu, przekradłem się do

płotu. Po chwili byłem już na zewnątrz. W czasie pierwszego spaceru przez pola
zauważyłem, że były tu rowy melioracyjne. Gorące lato sprawiło, że zamiast wody
było w nich tylko płytkie błoto.

Pobiegłem do niewielkiego zagajnika głogu, tam zdjąłem dres i włożyłem go do

plecaka, jednocześnie przekładając część ekwipunku do kieszeni spodni. Kilka razy
głęboko nabrałem powietrza, by dotlenić płuca i pobiegłem rowem. Błoto pryskało na
boki, a ja gnałem w stronę Wisły. Nade mną szybko przesuwały się ciężkie deszczowe
chmury. Kto wie, czy tej nocy nie miała nadejść burza? Do zmierzchu było jeszcze
dużo czasu, ale w lesie panował już półmrok.

Na chwilę położyłem się na ściółce, by odpocząć i uspokoić oddech. Wokół

panowała cisza przytłumiona tylko szumem wiatru. Niektóre drzewa lekko skrzypiały.

- Pomocy! - usłyszałem czyjś młody, męski, zachrypnięty głos.
Ton wskazywał, że ktoś powtarzał swoje wołanie nie bardzo wierząc w jego

skuteczność. Ostrożnie podniosłem głowę, aby rozejrzeć się.

background image

47

- Rany, czemu ten telefon nie działa?! - mężczyzna był poirytowany.
Podniosłem się i bezszelestnie skradałem w stronę źródła dźwięku. Zajęło mi to dwie

minuty, by dojść do leszczyny, zza której ujrzałem Sławka, tego młodego
wykopkiewicza, wiszącego w siatce splecionej z grubych lin. Przypominał ciasno
obwiązaną szynkę, jedną z wielu, które kiedyś widziałem na strychu u wuja.

Ktoś przygotował tu pułapkę i młodzieniec został w nią schwytany. Wiedziałem, kto

zorganizował zasadzkę. Byli to piraci, z którymi miałem spotkać się niedaleko stąd,
nad brzegiem Wisły. Czego tu szukał Sławek? Postanowiłem na razie zostawić go
samego, tym bardziej że oprócz dyskomfortu wiszenia dwa metry nad ziemią nie miał
ż

adnych dolegliwości. Miał przy sobie telefon komórkowy, więc mógł sprowadzić

pomoc. Musiałem na razie zająć się przebiegłymi piratami.

Wycofałem się i na przełaj dotarłem do plaży, na której wczoraj biwakowali chłopcy.

Wokół tego miejsca teraz panował spokój. Ostrożnie wyszedłem na piasek. Na brzegu
zauważyłem głęboki, rozmywany przez powiększające się fale klin, jakby przybiła tu
jakaś łódź. Miała poszycie wykonane z długich klepek na zakładkę. Kto mógł teraz
pływać taką łodzią? Przyjrzałem się odciskom butów. Lądujących osobników było
trzech. Był z nimi pies. Znalazłem regularny odcisk, jaki zostawiła pozostawiona na
chwilę siatka.

Po chwili miałem pełen obraz sytuacji. Piraci przypłynęli tu łodzią. Pewnie pożyczyli

ją od ojca jednego z nich. Najpierw pomaszerowali do lasu i założyli pułapkę z siatką
w którą miałem złapać się ja, a wpadł w nią Sławek. Potem morscy rozbójnicy weszli
kolejno w pozostałe dwie ścieżki, a więc pewnie i tam przygotowali jakieś wnyki.
Umówiłem się tu z nimi na spotkanie, a oni chcieli mnie oszukać. Mieli w sobie
zacięcie do pirackiego rzemiosła. Sprawdziłem, jakie niespodzianki skonstruowali na
ś

cieżkach i nieco je przekonstruowałem.

Ułożyłem się w krzakach i czekałem. Minęło dwadzieścia minut. Wiatr nabrał mocy,

a na Wiśle widać było drobne fale szkwałów. Łabędź troskliwie prowadził na wodzie
parę młodych w bardziej zaciszne miejsce. Między gałęziami jeszcze uwijały się
mniejsze ptaki szukające kryjówki przed nadchodzącą ulewą. Mewy z rozłożonymi
skrzydłami próbowały wykorzystać wiatr, by dotrzeć do jakiejś ustronnej zatoki.

Obserwując ptaki zauważyłem ponad trzcinami top masztu z flagą piracką. Czaszka i

skrzyżowane piszczele były doskonale widoczne. Miałem obawy, czy chłopcy poradzą
sobie z żeglowaniem przy takiej pogodzie, ale Flint świetnie dawał sobie radę z łodzią i
załogą. Piracki okręt wyglądał jak miniaturowa łódź wikingów. Widziałem kiedyś taką
na zlocie miłośników skandynawskich wojowników. Tego rodzaju łódki mieszczące do
czterech osób służyły do działań zwiadowczych, do połowu ryb lub na wyprawy
handlowe dla pojedynczego woja. Ta, należąca do chłopców, miała sześć metrów
długości i 120 centymetrów szerokości przy maszcie, wysoko wzniesione stewy
dziobową i rufową oraz maszt z żaglem rejowym.

Wpłynęli do zatoki i Dirk z cumą pierwszy wyskoczył na brzeg. Uwiązał linę do

dwumetrowej kłody drewna. Barrel z Flintem zrzucili żagiel, zwinęli go i zrobili klar
na łodzi.

Zdobyli moje uznanie utrzymując takie stare marynarskie obyczaje, żeby nie

schodzić na ląd przed zrobieniem porządku na okręcie.

background image

48

- Mówiłem panom, że nasz plan się uda? - Flint spoglądał na kompanów. -

Tajemniczy adresat listu miał tu na nas czekać, ale go tu nie ma. To oznacza, że któraś
z naszych pułapek zadziałała. Panie Dirk, pan sprawdzi tamtą, a pan, panie Barrel, tę
drugą - Flint wydał rozkazy wysyłając kolegów do lasu. - Ja osobiście sprawdzę siatkę.
Panie Silver! - pies zadarł głowę i spojrzał na Flinta. - Pan będzie pilnował okrętu.

Chłopcy rozbiegli się. Zauważyłem, że byli na bosaka, mieli luźne spodnie uszyte z

kawałków płótna, sięgające im najwyżej do połowy łydek, a za pasy zatknęli sobie
drewniane kordelasy. Flint miał pistolet skałkowy - zapewne jakąś nędzną replikę starej
broni. Silver, kiedy tylko został sam, obszedł plażę, zakręcił się, usiadł, a potem
położył na piasku, tuż przy dziobie łodzi.

Najpierw usłyszałem przeraźliwy krzyk Dirka. Piraci przygotowali potykacz, który

po uruchomieniu miał zwolnić napięte gałązki leszczyn z przywiązanymi do nich
pokrzywami. Przełożyłem linkę potykacza, zmniejszyłem naprężenie gałązek i
zredukowałem ich ilość, ale to i tak pewnie bolało.

Silver podniósł łeb i nasłuchiwał. Właśnie wtedy wrzasnął Barrel. Tam, gdzie był ten

chłopiec, pułapka była szczególnie niebezpieczna. Poruszenie liny zwalniało wielką
kłodę uwiązaną do dwóch sznurków, która jak wielka huśtawka miała łukiem, od tyłu
uderzyć w idącego tą dróżką.

Gdyby to mi się przytrafiło, w najgorszym razie miałbym poobijane łydki.

Zamieniłem kłodę na groźną postać uplecioną z gałęzi, traw i trzciny. Wrzask Barrela
sprawił, że Silver wstał i kulejąc pobiegł do lasu. Byłem zły na chłopców, że próbowali
mnie oszukać i chciałem dać im nauczkę.

Szybko nabazgrałem drugi list, podbiegłem do łodzi chcąc tam zostawić moje pismo.

Zauważyłem pozostawioną na ławeczce finkę. Wyjąłem ją z pochwy i energicznie
wbiłem w drewniane siedzisko przybijając w ten sposób kartkę z moim przesłaniem do
chłopaków. Znowu skryłem się w lesie.

W samą porę, bo na plażę biegiem wracali piraci.
- Kapitanie, ale nas wykiwał! - relacjonował Dirk. - Niech pan spojrzy, ile mam bąbli

od pokrzyw.

- Zamienił kłodę na jakieś straszydło - dodał Barrel.
- Z czego się pan cieszy? - Dirk zauważył zadowoloną minę Flinta.
- Bo przynajmniej siatka zadziałała. Mamy go! Dobrze mu się przyjrzałem. Taki

niepozorny facet w okularach, ten sam, z którym rozmawialiśmy w parku przy pałacu.
Zostawimy go tam na noc, to oduczy się robić nam dowcipy.

- Jeżeli schwytaliśmy tego kapitana, to kto nam zostawił ten list? - Barrel zauważył

nóż i moje pismo.

Dirk i Flint zaniepokojeni przyglądali się znalezisku.
- On tu jest i nas obserwuje! - stwierdził Dirk. Groźnym wzrokiem patrzył w stronę

krzaków.

- Silver! Szukaj wroga! Bierz go!
Zaniepokoiłem się słysząc te słowa. Pies rzeczywiście mógł mnie wytropić.
- To bez sensu! - Flint ocenił sytuację. - Patrzcie, kapitan Custos wyznaczył nam

kolejne spotkanie, tym razem w pałacowym parku - mówił czytając list. - Kazał nam
uwolnić więźnia i wracać do naszego portu. Zostawił tę kartkę i sobie poszedł. Nie ma
co go szukać.

background image

49

- Ciekawe, co to był za kapitan Custos? - zastanawiał się Barrel.
- Miałeś sprawdzić - Dirk przypomniał koledze.
- Szukałem! - odpowiedział Barrel. - W żadnej książce, które mam o naszych

kamratach z Morza Karaibskiego, nie było takiego nazwiska.

- Dość gadania! - Flint przerwał dyskusję. - Kapitan Custos to niezły cwaniak. Panie

Dirk, niech pan da ten sztylet więźniowi i czym prędzej tu przybiegnie.

Flint podał kompanowi broń zrobioną z kawałka blachy i drewnianego trzonka jako

rękojeści. Dirk czym prędzej pobiegł wykonać polecenie kapitana. Flint i Barrel w tym
czasie zepchnęli łódź na wodę i przygotowali ją do rejsu. Miałem nadzieję, że dopłyną
do przystani przed nadejściem burzy. Kiedy zostawiałem im list, zdążyłem zauważyć,
ż

e mieli na pokładzie kamizelki i koło ratunkowe.

Dirk wrócił po kilku minutach. Z rozpędem wbiegł w wodę i pchnął dziób łodzi.

Kiedy tylko piracki okręt wypłynął z zatoki, trzymając się rękoma stewy dziobowej
wciągnął się do środka. Z Barrelem opuścili żagiel i odpłynęli w kierunku, z którego
przypłynęli.

Teraz zakradłem się do pułapki z siatką. Zobaczyłem, że liny były przecięte. Ze

skraju lasu zobaczyłem Sławka spieszącego w stronę Baranowa. Pozostało mi tylko
znowu pobiec dnem wyschniętego rowu melioracyjnego.

Do płotu otaczającego pałac i park wróciłem po kilku minutach. Założyłem dres i

przekradłem się do hotelu. Na piętrze, przy swoich drzwiach spotkałem Kasię
wychodzącą z pokoju sąsiadującego z moim.

- Spacer był udany? - zapytała uważnie mi się przyglądając. - Chyba długo biegłeś? -

wskazała na krople potu na moim czole.

- Jak widzisz, jestem cały i zdrowy - ukłoniłem się.
- To do zobaczenia wieczorem - Kasia uśmiechnęła się.
Wszedłem do pokoju, wykąpałem się i ogoliłem. Potem przygotowałem garnitur,

wybrałem koszulę i położyłem się na łóżku, żeby chwilę odetchnąć. Włączyłem
telewizor, akurat w porze wieczornych wiadomości. Prominentny polityk właśnie
uroczyście przecinał wstęgę nowo wybudowanego, trzykilometrowego odcinka
autostrady. Pomyślałem sobie, że to w sam razy tyle, by pomieścić samochody stojące
w korku w warszawskich godzinach szczytu. Na zwołanej właśnie konferencji
prasowej dziennikarze wcale nie pytali o kolejne nitki autostrad, ale o planowaną
rekonstrukcję rządu, kolejną w tej kadencji Sejmu. Z rosnącą irytacją słuchałem
wywodów polityka oraz dziennikarza, usiłującego wytłumaczyć słowa urzędnika.
Miało to ukryć fakt, że we władzach brakuje fachowców. Złośliwym zbiegiem
okoliczności w kolejnym materiale zobaczyłem Alfreda Kobyłkę - człowieka, który
zlikwidował nasz departament w ministerstwie i zagroził zwolnieniem mnie z pracy
zaraz po tym jak wrócę z urlopu, na który mnie wysłał.

Analitycy życia politycznego mówili o Kobyłce jako uzdolnionym urzędniku, który

potrafi skutecznie zreorganizować pracę urzędów.

- Tak naprawdę do rozpoczęcia błyskotliwej kariery brakuje mu tylko

spektakularnego sukcesu - tak brzmiało ostatnie zdanie tej relacji.

Oszołomiony tym co zobaczyłem, wyłączyłem telewizor. Musiałem iść na biesiadę.

Ucztę zorganizowano na krużgankach pierwszego piętra pałacu. Były tam ustawione
ciężkie stoły i długie ławy. Iza trzymała dla mnie miejsce obok siebie. Po przeciwnej

background image

50

stronie siedzieli Sławek, Emil i Kasia. Pan Leonard usiadł u szczytu naszego stołu.
Przyglądałem się Sławkowi. Wyglądał bardzo mizernie. Chyba wiszenie w siatce i
długie spacery bardzo go wyczerpały. Dziwne, że miał taką słabą kondycję, skoro był
eksploratorem, a ci są przyzwyczajeni do długich wędrówek z wykrywaczami metali.

Na imprezie podawano pyszne potrawy i trunki. Uświetniała ją kapela grająca

muzykę z epoki renesansu. Można się tu było poczuć jak na dworze książęcym. Szybko
gwar rozmów zagłuszył wszystkie inne dźwięki. Biesiadujący milkli tylko wtedy, kiedy
wnoszono nowe potrawy.

Dyskretnie przyglądałem się Kasi, a kiedy tylko nasze spojrzenia spotkały się, na jej

twarzy rozkwitał porozumiewawczy uśmiech.

- Przestań się tak na nią gapić, bo Emil wyzwie cię na pojedynek - Iza wyszeptała mi

do ucha.

- Chyba nie ma wyłączności na jej towarzystwo? - chciałem się pokazać jako hardy

mężczyzna.

Pan Leonard najwidoczniej nie znosił, kiedy był poza centrum zainteresowania i

postanowił wdać się ze mną w pogawędkę.

- Panie Pawle, zapewne czytał pan o Bursztynowej Komnacie? - zagadnął mnie.
- Tak - krótko odpowiedziałem obserwując uważnie twarz rozmówcy, czy nie

zdradzi się jakimś gestem, że wie o moich poszukiwaniach tego zaginionego skarbu.

- Tylko tyle? - pan Leonard był zdziwiony. - Jako dziennikarz zajmuje się pan

tematyką poszukiwań i o sprawie Bursztynowej Komnaty mówi pan tylko jednym
słowem?

Bursztynowa Komnata była swego czasu uznana za ósmy cud świata. Teraz w

Petersburgu prezentowana jest jej kopia, której uroczyste otwarcie nastąpiło w
trzechsetlecie założenia miasta. W dziele jej odnowienia wielce hojną była jedna z
niemieckich firm energetycznych...

- A niedawno Niemcy i Rosja podpisały umowę o wspólnej budowie gazociągu na

dnie Bałtyku - wtrąciła Iza.

- Zostawmy politykę - pan Leonard nerwowo machnął ręką. - Co się z nią stało? Co

pan o tym sądzi?

Zastanawiałem się nad odpowiedzią. Było to tym ważniejsze, bo naszej dyskusji z

uwagą przysłuchiwała się Kasia. Domyślałem się, co chciała mi zaproponować, a teraz
musiałem zaprezentować się od jak najlepszej strony.

- Niedawno wpadła mi w ręce książka dwójki brytyjskich dziennikarzy Catherine

Scott-Clark i Adriana Levy, którzy opisali swoje rosyjskie peregrynacje w
poszukiwaniu Bursztynowej Komnaty - mówiłem. Pan Tomasz, mój szef podarował mi
tę książkę mówiąc: „Ciekawy punkt widzenia”. - Jak wiadomo, los Bursztynowej
Komnaty pozostaje nieznany, chociaż jest wiele teorii na temat tego, co mogło się z nią
stać w czasie drugiej wojny światowej. Tym co ogromnie razi w tej książce jest styl, w
jakim została napisana. Czytelnik staje się świadkiem niebotycznych trudności dwojga
mieszkańców cywilizowanego kraju, niedawnej potęgi morskiej, którzy w poczuciu
wielkiej misji znaleźli się w kraju na poły dzikich i dziwnych ludzi. Dziennikarzom
rzucano kłody pod nogi, a niektóre dokumenty udało się zdobyć i wynieść tylko dzięki
szybkości ich nóg. I tak w kółko, brakowało tylko czarnej wołgi i kilku smutnych
pogrobowców KGB. Fakt, że obecna Rosja może nie przystaje do standardów życia i

background image

51

pracy na przykład w Cambridge, nie powinien być źródłem aż tak długich opisów, bo
para ta najwidoczniej nie postawiła nogi w żadnym innym kraju dawnego bloku
wschodniego. W rosyjskich archiwach spotkali się z nieprzychylnością, a nasi
historycy w angielskich stają często przed barierą finansową, bo mało co można dostać
tam za darmo.

- Jeśli będziesz chciał, żeby coś dla ciebie wydobyć, to daj mi znać - wtrąciła Kasia. -

Znam kilka ważnych osób tu i ówdzie - dodała z tajemniczym uśmiechem.

- Niech pan mówi! - ponaglał mnie pan Leonard.
- Wielkim walorem tej książki jest opis powstania Bursztynowej Komnaty -

kontynuowałem. - Wiedzą państwo, że dar króla pruskiego dla cara nie był wyrazem
hojności, ale skąpstwa, bo król pruski zamiast złota, które mógł wydać na zbrojenia
wolał pozbyć się masy bursztynu. Na początku XVIII wieku król bardziej kochał się w
swojej gwardii olbrzymów niż w dziełach sztuki. Mnie najbardziej zaciekawiły
szczegóły techniczne związane z Komnatą. Były to opisy montażu paneli wyjaśniające,
czemu Rosjanie nie ewakuowali Bursztynowej Komnaty, kiedy w 1941 roku
Wehrmacht zbliżał się do Carskiego Sioła. Komnatę zamaskowano jako zwykły pokój,
ale niemieccy żołnierze przypadkowo odkryli istotę kamuflażu i komnata w skrzyniach
wyjechała do Królewca, gdzie do 1945 roku składowano ją w piwnicach
królewieckiego zamku. Kiedy 10 kwietnia tego roku generał Otto Lasch podpisywał
kapitulację Królewca, Bursztynowa Komnata była... No właśnie, oto jest zagadka od
dziesięcioleci nurtująca poszukiwaczy. Poszukiwano jej w Niemczech, są wskazówki
kierujące poszukiwania na bagna lub do wnętrz fortyfikacji w okolicach Królewca. Są
też i tropy prowadzące do Polski, do Pasłęka i Dzikowa... Może była na pokładzie
„Wilhelma Gustloffa”, którego wrak Rosjanie w drugiej połowie lat czterdziestych
penetrowali bebesząc jego ładownie ładunkami wybuchowymi? Może ósmy cud świata
spłonął w czasie alianckiego bombardowania Królewca? A może zniszczyli go
zdobywcy Królewca? Ta ostatnia, zaskakująca teza jest wnioskiem książki brytyjskich
dziennikarzy. Czy jest mocno umotywowana?

Dotąd mało kto szukał informacji w rosyjskich dokumentach, więc nie brano tej

wersji wydarzeń pod uwagę. Oprócz pułkownika Awenira Owsjanowa, do Polski nie
dotarł żaden poważny rosyjski poszukiwacz Bursztynowej Komnaty, a więc polscy
pasjonaci tego tematu mieli dość ograniczony dostęp do pewnych informacji, tym
bardziej że Rosjanom wcale nie musi zależeć na nagłośnieniu pewnych wydarzeń. Cały
czas nurtuje mnie, czemu Rosjanie wykonali kopię słynnego zaginionego skarbu?
Czyżby nie wierzyli w jego odnalezienie?

- Ktoś, kto znał miejsce skrytki już nie żyje, albo chciał zbyt wysoką cenę za

informacje - oceniał pan Leonard.

- Być może - przyznałem. - Mój zawód polega na ciągłym kształceniu się, zbieraniu

rożnych informacji, układaniu ich w większą całość. W jednym z pism branżowych
dotyczących muzealnictwa znalazłem artykuł o tym, jak po wojnie Urząd
Bezpieczeństwa zajmował się poszukiwaniem dzieł sztuki ukrytych w styczniu 1945
roku, tuż przed wkroczeniem wojsk sowieckich do Prus Wschodnich. Śledzono
ogrodnika zatrudnionego w majątku ziemskim, do którego hrabia pisał listy w 1947
roku pytając o stan pałacu i niektórych miejsc w okolicy.

- Komunistyczna milicja wydobyła te skarby? - zaciekawił się pan Leonard.

background image

52

- Część tak, bo opisy kilku figurek odkryto niedawno w archiwach. Inna rzecz

bardziej mnie zainteresowała. Pamiętają państwo nazwisko niemieckiego uczonego
odpowiedzialnego za zagrabione dzieła sztuki składowane przez hitlerowców w
Królewcu?

- Doktor Rhode - Iza mówiąc o rzeczach oczywistych nieznacznie wzruszała

ramionami.

- A co się z nim stało? - dopytywałem się, z góry wiedząc, jakie wkrótce zrobię

wrażenie na moich słuchaczach.

- Współpracował z Sowietami, ale ostatecznie zginął w ruinach Królewca -

powiedział pan Leonard.

Widziałem, że mój wywód zaczynał go mocno intrygować.
- Być może tak było - pokiwałem głową. - Faktem jest, że ogrodnik zatrudniony w

majątku owego pruskiego junkra pod koniec 1944 roku też miał na nazwisko Rhode.
Tylko z tego nazwiska wymieniany jest w dokumentach Urzędu Bezpieczeństwa.
Państwu zostawiam ocenę faktu tej dziwnej zbieżności nazwisk i dat.

Cisza, jaka, zapanowała przy naszym stoliku była bardzo wymowna.
- Ty! - Iza nagle uderzyła mnie w bok. - Czemu nie mówiłeś, że masz taki fajny

temat? Masz go zrobić!

- Tak jest! - żartobliwie zasalutowałem. - Wkrótce się tym zajmę.
Nie kłamałem. Rzeczywiście planowałem jesienią wyjechać na Mazury, żeby zająć

się poszukiwaniem części kolekcji dzieł sztuki z jednego z pruskich pałaców,
zaginionej w 1945 roku.

Zmęczony dłuższą przemową, siedzeniem i gwarem w tym miejscu krużganka

postanowiłem przejść na drugą stronę. Wziąłem pajdę chleba, na którą nałożyłem
gruby plaster mięsa i stanąłem oparty o balustradę. Liczyłem, że zwabię do siebie
Kasię. Nie pomyliłem się. Podeszła z długim, cienkim papierosem między palcami.

- Twój wywód o Bursztynowe Komnacie był ciekawy - powiedziała. - Myślisz, że

ona jeszcze istnieje?

- Lepiej wierzyć, że tak. Warto mieć marzenia.
- Jeszcze lepiej móc je zrealizować.
- Już dziś o tym mówiłaś - nawiązałem do naszej rozmowy w pokoju hotelowym.
- I jeszcze powinniśmy o tym pogadać. Pójdziemy do parku?
- Teraz? - zdziwiłem się.
- Boisz się mnie czy ciemności?
Po takim pytaniu żaden mężczyzna chyba nie odważyłby się nie pójść do parku.
Wymknęliśmy się niczym para kochanków. Pewnie tak o nas pomyślał ochroniarz

pilnujący wejścia do pałacu. Park, ze ścieżkami między żywopłotami i szemrzącą wodą
w fontannach, wyglądał tajemniczo. Rzadko rozstawione latarnie nadawały otoczeniu
barw jakby wszędzie żarzyły się węgle.

Od razu skręciliśmy w lewo, ku wschodniemu skrzydłu pałacu. Kiedy szliśmy,

chrzęściły drobne kamyczki, którymi wysypano tu przejścia.

- Paweł, pozwolisz, że nie będę owijała w bawełnę i powiem wprost, o co mi chodzi?

- Kasia uważnie śledziła wyraz mojej twarzy.

- Mów.
- Przyjechałam tu. żeby odszukać pewien skarb.

background image

53

- Chyba nie Bursztynową Komnatę? - zażartowałem.
- Ogromna skrzynia pełna wyrobów ze złota brzmi dostatecznie interesująco?
- Jakich wyrobów?
- Monet i trochę figurek. Ty dostaniesz zapłatę w dolarach.
- Czemu nie oferujesz mi części łupu?
- Będzie ci się należała gaża za pracę, jaką dla mnie wykonasz. Od ciebie zależy, czy

zarobisz również na wysoką premię za znalezienie skrzyni. Czy zgadzasz się na takie
warunki?

- Mam obawy, czy nie chcesz mnie oszukać. Może te figurki i monety są bardzo

cenne, a więc może wolałbym łup podzielić między nas?

- To są rzeczy, których nie sprzedasz na oficjalnym rynku nie wzbudzając

zainteresowania kolekcjonerów i władz. Chyba lepiej wziąć gotówkę i mieć święty
spokój? - w głosie Kasi wyczułem nutę rozdrażnienia.

- Masz rację - przyznałem. - Co to za skarb i co wiesz o miejscu jego ukrycia?
- We wrześniu 1939 roku pod Baranowem, przez prowizoryczny most na Wiśle,

przechodziły rożne jednostki wojska polskiego wycofujące się przed naporem
pancernych formacji Wehrmachtu. W kolumnie taborowej była ciężarówka cywilna ze
skarbami pewnego hrabiego. Wśród nich była skrzynia pełna złota. Wierzysz w
opowieści o pirackich skarbach?

- Powiedzmy, że tak,
- To był właśnie piracki skarb!
- śartujesz? - udawałem niedowierzanie.
- Nie.
- Skąd on się tu wziął.
- Ten hrabia w okresie międzywojennym wyjechał na Kubę. Tam wynajął szkuner i

ruszył w rejs po Morzu Karaibskim. Przy okazji na jakiejś wyspie odkrył to złoto.

- A co wiesz o skrytce?
- Wiem, że to zabrzmi głupio, ale po wskazówki trzeba pójść do admirała Benbow.
- Do kogo?!
- Tylko tyle wiem.
- Chyba ktoś ci zrobił dowcip - roześmiałem się. - Szukałaś tego admirała w Wielkiej

Brytanii?

- Nie ma takiego i nie było w Royal Navy przez ostatnie sto lat.
- A mimo to chcesz szukać tego skarbu?
- Tak, bo rozmawiałam z człowiekiem, który go widział i na dowód, że mówi

prawdę, dał mi to - Kasia wyjęła zza bluzki medalion, identyczny jak ten, który
zostawił mi Leśnik podczas naszego spotkania w Sandomierzu.

- Kto ci to dał? - zapytałem czując, że złoto jest nagrzane od ciepła ciała Kasi. -

Ufasz temu człowiekowi?

- Muszę, to był mój dziadek.

background image

54

ROZDZIAŁ SZÓSTY

ZDRADA TOMA LONTA * WIZYTA SŁAWKA * NA TROPIE SZAJKI

POSZUKIWACZY SKARBU * PORANNY WYŚCIG *

KŁOPOTY TO MOJA SPECJALNOŚĆ

Musiałem zachować kamienny wyraz twarzy, by nie zdradzić, ile wiem o tej sprawie.

Kasia patrzyła na moją reakcję. Wiedziałem, że teraz wiele zależy od mojego talentu
aktorskiego.

- Kim był twój dziadek? - zapytałem. - Zajmował się badaniem dziejów piratów?
- Na dokładne wyjaśnienia jeszcze przyjdzie czas - stwierdziła Kasia. - Ten medalion

jest dowodem, że ten skarb istnieje.

- Czy wiesz, co oznaczają te znaki na nim?
- Nie. Takie medaliony nosili marynarze z tajemniczej organizacji zrzeszającej

piratów. Nazywała się ona „Clavis”.

- To w języku łacińskim oznacza „Klucz” - wtrąciłem i zaraz tego pożałowałem.
- Znasz łacinę? - Kasia zaciekawiła się.
- Tylko pojedyncze słowa - pospiesznie zapewniłem ją.
- Te znaki to podobno klucz napisany diabelskim alfabetem znanym tylko kapitanom

okrętów ze zbójecką załogą. W drugiej połowie XVII wieku korsarze i piraci zawarli
układ. Postanowiono wtedy, że piraci nie będą atakowali się nawzajem, będą
informowali się o ruchach wszelkich okrętów i wspólnie utworzą skarbiec - rodzaj
banku czy kasy zapomogowej dla weteranów, którzy zostali kalekami lub wylądowali
w więzieniach. Autorem paktu był kapitan szkockiego pochodzenia, który z równą
nienawiścią łupił okręty i statki hiszpańskie i angielskie. Nazywano go Tomem
Lontem, od zapalonych lontów, mocowanych przez niego w czasie bitwy do kapelusza,
by zawsze móc odpalić jeden z czterech pistoletów, z którymi nigdy się nie rozstawał.
Tom Lont najprawdopodobniej zaczynał rozbójniczą karierę od funkcji chłopca
okrętowego, ale szybko awansował, zdobył uznanie kompanów i został kapitanem.
Hasał na Morzu Karaibskim, u zachodnich wybrzeży Afryki, na wschodnich krańcach
Ameryki Południowej. Podobno w szczytowym momencie dowodził flotyllą trzech
okrętów. Wtedy właśnie zawarł pakt z diabłem.

- To już chyba jakaś bajka? - zauważyłem.
- To zależy jak się spojrzy na ten fakt. Opowieści o Tomie Loncie znane są tylko z

przekazów ustnych spisanych przez Georga Lucatora w połowie XIX wieku podczas
jego pobytu na Jamajce. Może ludzie, którzy przekazywali sobie te opowieści, chcieli,
by w nich znalazły się wątki nawiązujące do obrzędów voodoo. W nich konszachty z
dziwnymi, mrocznymi mocami są na porządku dziennym, a to właśnie sam diabeł miał
zabezpieczać pirackie skarby. Układ pomiędzy kapitanami wzmocnił pozycję Lonta.
Rzeczywiście utworzyli wspólny skarbiec, ale po trzech latach nagle Lont namówił
swoją załogę do zdrady. Przypłynął do skrytki, oszukał diabła i zabrał złoto, które
przewiózł w inne miejsce. Ze swoimi ludźmi ukrył zdobycz, a następnej nocy, na
pełnym morzu wysadził w powietrze swój statek ze śpiącymi piratami na pokładzie.
Sam uciekł na szalupie, ale nikt go już nigdy nie spotkał.

- To wszystko brzmi bardzo dziwnie - wyraziłem swoje wątpliwości, bo uważnie

słuchałem Kasi. - Na czym polegał pakt z diabłem? Kto wie, co się stało z okrętem
Lonta, skoro nikt z załogi nie przeżył. A te medaliony? Do czego one miały służyć?

background image

55

- Diabeł za pilnowanie złota tradycyjnie chciał dusz potępieńców. Płonące szczątki

okrętu Lonta znaleźli piraci, którzy ścigali go, by oddał ich skarby. Medaliony były
pomysłem Lonta i pełniły funkcję znaków rozpoznawczych, ale zawarte na nich były
konkretne wskazówki. Powiedziałam ci prawie wszystko, co wiem o tych pirackich
skarbach. Przemyśl to i spotkajmy się jutro.

- Na jutro zaplanowana jest chyba wycieczka do Sandomierza - przypomniałem

Kasi.

- Tym lepiej, będziemy mogli tam na mieście spotkać się w jakimś zacisznym

miejscu i porozmawiać. Wracam na ucztę, bo nasza długa nieobecność wyda się komuś
szczególnie dziwna.

- Na przykład komu? - zapytałem.
- Leon i Emil. Czy to nie dziwna para?
Milczałem nie wiedząc, co właściwie powinienem powiedzieć. Na tej sesji byli sami

dziwacy, nie wyłączając mnie. Kasia pobiegła do pałacu zostawiając mnie samego z
myślami. Powoli wracałem do hotelu. Nie miałem już ochoty na gwar głosów -
potrzebowałem ciszy. Informacje, jakie przekazała Kasia były niezwykle cenne,
zwłaszcza o przedwojennym hrabim - poszukiwaczu skarbów na Karaibach.

Zastanawiałem się, jak wpaść na trop tego hrabiego. Jedyny pomysł, jaki przychodził

mi do głowy, to telefon do pana Tomasza - zupełnie jak w jednym z teleturniejów,
gdzie możliwość zapytania przez telefon przyjaciela o zdanie nazywana była „kołem
ratunkowym”.

Przed wejściem do hotelu natknąłem się na Ewę. Była nieco spłoszona moim

widokiem. Widocznie chciała tu chwilę odetchnąć świeżym powietrzem, nacieszyć się
spokojem przed powrotem uczestników biesiady.

- Jedzenie na uczcie ci nie smakuje? - zdziwiła się.
- Lubię niekiedy w samotności pomyśleć o tym i owym.
- O skarbach?
- Nie wiem czy w pogoni za zagadkami nie przegapiłem kilku innych cennych

skarbów.

- Jakich?
- Takich jak ty - nie wiem co mnie podkusiło, żeby to powiedzieć.
Nasza znajomość nie trwała dostatecznie długo i bałem się , że Ewa przestraszy się

mojej śmiałości. Ona jednak tylko uroczo się uśmiechnęła.

- Dziękuję ci za ten komplement - powiedziała. - Muszę wracać do pracy.
Dziękowała tym swoim pięknym, głębokim, bardzo kobiecym i ciepłym głosem, by

w następnej frazie użyć urzędowego tonu.

- Przepraszam! - rzuciłem za nią.
Odczekałem chwilę, zebrałem myśli i ułożyłem odpowiednie przeprosiny. Wszedłem

do holu, ale Ewy tam nie było. Pomaszerowałem do swojego pokoju. Położyłem się na
wygodnym, małżeńskim łożu i leżałem patrząc w sufit. To co sobie zaplanował Leśnik,
zaczęło się spełniać.

Teraz musiałem rozpocząć delikatną grę. Cały czas czułem dyskomfort, że muszę

oszukiwać. Moich wątpliwości w żaden sposób nie potrafiły zagłuszyć myśli, że robię
to w słusznej sprawie. Moje rozmyślania przerwało ciche pukanie do drzwi. Wstałem i

background image

56

otworzyłem je. Na korytarzu stał Sławek, ten młody poszukiwacz, i rozbieganym
wzrokiem patrzył na boki.

- Mogę wejść? - wyszeptał konspiracyjnym tonem.
- Tak, proszę - zaprosiłem go.
Młodzieniec jeszcze pachniał pieczeniami i sosami, jakie podawano na uczcie.

Usiadł na krześle i nerwowo zacierał ręce.

- Mam sprawę - zaczął. - Czy mogę być z tobą szczery?
- To zależy tylko od ciebie - odpowiedziałem.
Zastanawiało mnie, do czego zmierza Sławek.
- Jak to: ode mnie? - zdziwił się.
- Ludzie niekiedy wspominają o szczerości, a potem mówią prawdę, półprawdy lub...

- zawiesiłem głos, żeby mój gość sam sobie dopowiedział resztę znanego powiedzenia.

Po jego minie mogłem zrozumieć, że nie bardzo wiedział, co miałem na myśli.

Milczałem oczekując dalszego ciągu jego wywodów.

- Chciałbym zaproponować ci współpracę - oznajmił Sławek.
- Tak?! - starałem się powstrzymać uśmiech. - Czemu akurat mnie?
- Uważnie słuchałem tego co mówiłeś o poszukiwaniach i o Bursztynowej

Komnacie. Doszedłem do wniosku, że jesteś uczciwym człowiekiem, któremu mogę
zaufać.

Przerwał jakby spodziewał się, że potwierdzę jego słowa.
- Jestem uczciwy, ale to czy możesz mi zaufać, jest tylko i wyłącznie twoją decyzją -

stwierdziłem.

- Jak rasowy dziennikarz, jesteś trochę złośliwy - zauważył Sławek.
- Jeszcze nie jestem złośliwy, tylko na razie uczciwy i szczery. Zawsze myślałem, że

cechami dobrego dziennikarza są dociekliwość, rzetelność i ciekawość świata.
Złośliwość chyba nie ma znaczenia w żadnym zawodzie.

- No, nieważne - Sławek nie chciał wdawać się w tego rodzaju dysputy. - Chcesz

mieć dobry materiał na reportaż?

- Po to tu przyjechałem.
- A co byś powiedział na taki materiał z gatunku dziennikarstwa śledczego? Wiesz,

ż

e teraz dają dziennikarzom nagrody za takie teksty?

- A czego miałby dotyczyć ten materiał?
- Szajki, która chce odnaleźć i wywieźć z Polski prawdziwy skarb - wyszeptał

Sławek.

- Jaki skarb?
- Jeszcze nie wiem,
- A kto jest w tej szajce?
- Jak to? Nie zauważyłeś? Ten stary Niemiec, Emilek i ta Kaśka. Oni spiskują ze

sobą. Wykorzystali tę konferencję jako przykrywkę, żeby prowadzić poszukiwania.

- Jak się o tym dowiedziałeś?
- Podsłuchałem!
- Tu, za ścianą, mieszka Kasia - wskazałem palcem. - Może teraz ze szklanką

przytkniętą do drugiej strony muru słucha tego co mówisz i śmieje się - napomniałem
Sławka. - śeby rzucać oskarżenia, trzeba mieć dowody. Nie wiem, czy zauważyłeś, ale
wszyscy uczestnicy tej konferencji prowadzą dziwne rozmowy na temat skarbów.

background image

57

- Od samego początku udawałem, że nie znam niemieckiego i dlatego Leonard i

Emil z niczym nie kryli się w rozmowie, którą prowadzili przy mnie. Cały czas gadali
o jakimś skarbie, który ukryty jest w tej okolicy.

- I chcesz, żebyśmy go znaleźli przed nimi?
- Pewnie!
- A co zrobimy z tym, co odkryjemy w skrytce?
Sławek zakłopotany umilkł, ale tylko na krótką chwilę.
- Najważniejsze to zdążyć przed Niemcami! Czemu mają nam sprzątnąć coś sprzed

nosa? A co ty byś zrobił ze skrzynią pełną złota? - wypytywał mnie.

- Postąpiłbym jak uczciwy człowiek - uśmiechnąłem się.
- Dobra, będziemy się tym martwili, jak już coś odkryjemy - stwierdził Sławek. - To

jak? Spóła? - wyciągnął do mnie dłoń.

- Może dasz mi czas do zastanowienia? - poprosiłem.
- Ty, ale nie ma czasu! Trzeba szybko działać! - Sławek nalegał, żebym się

zdeklarował. - Stary, to jest wyścig. Wygrywa tylko najlepszy!

- Jak to się stało, że tu przyjechałeś? - nagle zapytałem.
Sławek wyprostował się i miał zakłopotaną minę.
- Czym się zajmujesz, że cię stać na udział w tej konferencji? - zadałem kolejne

pytanie.

Konsternacja Sławka rosła.
- Myślisz, że nikt nie widział, jak rozmawiałeś z tymi dzieciakami, które ukradły

pieczeń z naszej konferencyjnej kolacji? - blefowałem.

Tym zupełnie pogrążyłem Sławka. Chciał zadać mi jakieś pytanie, ale wciąż zbierał

myśli.

- No dobra, powiem ci prawdę! - powiedział. - Jestem agentem do zadań

specjalnych.

- Tak? - znowu musiałem pohamować rozbawienie.
- Naprawdę! Muszę się konspirować!
- Właśnie się dekonspirujesz!
- Nie mam wyjścia. Jeśli ktoś się tu dowie, kim jestem, to będę wiedział, że to ty

wszystkim o tym doniosłeś.

- Nie mam takiego zamiaru...
- ...I dobrze, bo bym wezwał policję - Sławek gwałtownie mi przerwał.
- Nie miałem takiego zamiaru, bo i tak nikt by mi w to nie uwierzył. Co to za agent,

którego udaje się tak łatwo rozszyfrować? Dla kogo pracujesz?

- Dla ministerstwa... - nie dokończył. - Nie powiem! - jak obrażone dziecko założył

ręce na piersi.

- To nie mów! - zaproponowałem. - Ja też nikomu nie będę mówił o naszej

rozmowie. Umówmy się, że po prostu nie będziemy sobie wchodzili w drogę. Nie
obchodzą mnie twoje podejrzenia. Mam tu swoją robotę do wykonania i tym się zajmę.
Zgoda? - teraz ja wyciągnąłem dłoń do Sławka.

Ociągając się uścisnął ją, a potem bez słowa wstał i wyszedł. Ledwo trzasnęły drzwi

za nim, zadzwonił telefon na stoliku obok łóżka.

- Tak? - odezwałem się podnosząc słuchawkę.
- Miałeś rację z tą szklanką - usłyszałem głos Kasi.

background image

58

- Tak szybko wróciłaś z biesiady?
- Śledziłam Sławka.
- Czemu?
- Bo zauważyłam, że bardzo się wszystkim interesuje. Miałam wrażenie, że to jakiś

szpicel, ale teraz jestem prawie pewna, że to jakiś mitoman. Wydaje mu się, że jest
tajnym agentem - w słuchawce rozległ się śmiech Kasi. - Dobrej nocy!

- Dobrej - odpowiedziałem. - Zaraz przykleję swoją szklankę do ściany i będę

słuchał, jak chrapiesz i co mówisz przez sen.

- Zapewniam cię, że nie chrapię.
Kasia wyłączyła się. Zamknąłem drzwi na klucz i zrezygnowany usiadłem.

Chwyciłem za telefon komórkowy i wysłałem wiadomości tekstowe do Leśnika i pana
Tomasza. Nie chciałem zakłócać im spokoju w nocy. Sam też wkrótce położyłem się
spać. Przez sen słyszałem, jak wracali ostatni uczestnicy biesiady na zamku.

Obudziłem się wczesnym rankiem. Znowu śnił mi się koszmar związany z Ewą, że

uderza mnie w twarz. Włączyłem laptop i połączyłem się ze swoją skrzynką poczty
elektronicznej. Był tam list od Leśnika. Bardzo lakoniczny:

Witaj!
Wiedziałem o tym, ale nie chciałem cię do niego uprzedzać. Dasz sobie z nim radę.
Michał

Typowe zachowanie Leśnika. Wiedział, nie powiedział, bo i tak sobie z tym poradzę.
Wieczorem wysłałem pytanie do przyjaciela, czy wiedział o przyjeździe na

konferencję Sławka i roli, jaką ten miał tu pełnić. Gdybym wcześniej znał rolę Sławka,
to mógłbym zdradzić się jakimś niepotrzebnym słowem.

Założyłem dres i zbiegłem do parku na poranny jogging. W recepcji była Ewa.

Pomachałem do niej i uśmiechnąłem się jednocześnie przepraszając za wczorajsze zbyt
ś

miałe słowa.

- Nie przepraszaj, bo to było miłe! - mówiła odwracając wzrok w stronę monitora,

jakby chciała pod pozorem natłoku pracy uniknąć tego tematu. Przyznaję, że tego u
niej nie rozumiałem, bo zauważyłem, że wcale się na mnie nie gniewała.

Wybiegłem do parku. Od strony zachodniej pałacu, tam gdzie na piętrze była Galeria

Tylmanowska, za niewysokim murkiem, w otoczeniu żywopłotów stała fontanna.
Kiedy koło niej przebiegałem, usłyszałem za sobą czyjeś pospieszne kroki. Ktoś
usiłował mnie dogonić. To był Emil. Zwolniłem i zrównał się ze mną. W szortach i
koszulce na ramiączkach dumnie prężył w porannym słońcu potężnie umięśnioną
klatkę piersiową i muskuły na rękach.

- Cześć, podoba ci się Kasia? - zapytał wprost.
- Można z nią porozmawiać na różne tematy - odpowiedziałem wymijająco.
- Na przykład jakie?
- Chyba na każdy.
- Myślisz, że masz u niej szanse?
- Szanse na co?
- Na romans?
Skręciliśmy w alejkę biegnącą równoległe do północnego skrzydła pałacu. Słysząc

ostatnie słowa Emila potknąłem się, Emil stanął i patrzył na mnie z dezaprobatą.

background image

59

- Skąd ten dziwny pomysł, że miałbym z nią romansować? - zatrzymałem się przy

Emilu.

- Myślisz, że jestem ślepy?! - warknął zbliżając się do mnie.
- Myślę, że nie - cofnąłem się o krok.
- To radzę ci, żebyś trzymał się od niej z daleka! - Emil wycelował we mnie palec

wskazujący i uderzył mnie nim w pierś. - śadnych wieczornych długich spacerków!
Jasne? - odwrócił się i ruszył dalej.

- A czemu? - zapytałem.
Emil zawrócił i szedł na mnie z groźną miną.
- Na co, chłopaki, czekacie?! - nagle dobiegła do nas Kasia. Przebierała w miejscu

nogami i kręciła głową na boki chcąc rozruszać mięśnie szyi. - Co masz taką
przestraszoną minę? - popatrzyła na mnie.

- Zaproponowałem mu wyścig dookoła parku - Emil wyprężył się jak żołnierz na

apelu. - Pismacy zawsze mieli słabą kondycję.

- Bieganie w kółko jest dobre dla małych dzieci - stwierdziła Kasia. - Zrobimy

prawdziwy wyścig. Stąd do bramy - wskazała prawą ręką - i potem do tej budki z
rusztem - wyprostowała lewą rękę w jej stronę. - Przegrani wykonają po jednym
ż

yczeniu zwycięzcy. Trasa biegu dowolna.

- I wszystkie chwyty dozwolone?! - upewniał się Emil.
- Spróbuj! - Kasia błyskawicznie uniosła dłoń z trzema wyprostowanymi palcami. -

Trzy! Dwa! Jeden! Start! - krzyczała zginając kolejne palce.

Pomknęła jak strzała. Teraz dopiero zauważyłem, że jej strój, leginsy i obcisła

koszulka na ramiączkach wspaniale ukazywały zgrabną i wysportowaną sylwetkę.

- Nie gap się! - Emil mocno uderzył mnie w plecy.
On biegł stawiając długie kroki, wyprostowany, mocno wybijając się od ziemi.

Ruszyłem za nim. We trójkę biegliśmy rzędem wąskim szpalerem między
ż

ywopłotami. Szybko znaleźliśmy się na szerokiej alei dojazdowej prowadzącej od

bramy do pałacu. Kasia wyprzedzała nas o dwa metry, a Emil nieustannie starał się
zagrodzić mi drogę nie dopuszczając, żebym go wyprzedził.

Kasia pierwsza dotknęła prętów bramy wjazdowej i zawróciła. Emil ustąpił jej, a

wtedy ja wskoczyłem w przestrzeń pomiędzy nim a Kasią. Kilkoma susami dopadłem
do końca pierwszego etapu wyścigu i wtedy poczułem jakby gigantyczny walec
wciskał mnie pomiędzy pręty. To był Emil.

- Uważaj, gdzie się wciskasz! - syknął mi do ucha.
Jeszcze lekko oszołomiony pobiegłem za Kasią i Emilem. Dziewczyna oddaliła się

już prawie na sześć metrów. Emil oglądał się w moją stronę ze złośliwym uśmiechem
na twarzy.

Nie pozostało mi nie innego jak ominąć go łukiem. Przyspieszyłem i wbiegłem na

trawnik po prawej stronie. Przemknąłem pod niskimi gałęziami świerku i jarzębiny;
nagle wyrosły przede mną plecy Emila. Chciałem go wyprzedzić a lewej strony, a on
odskoczył, jakby chciał mnie jednak przepuścić. Uwierzyłem w jego dobre intencje i
zaraz tego pożałowałem. On podstawił mi nogę!

Leciałem z rozpędem na alejkę wysypaną drobnymi kamyczkami. Teraz przydały mi

się odruchy wyniesione z maty na sali treningowej. We wszystkich sztukach walki
naukę zaczyna się nie od zadawania ciosów, lecz od bezpiecznego upadku. Dzięki

background image

60

godzinom spędzonym na ćwiczeniach kończących się upadkami teraz wystarczyło
tylko odpowiednio ułożyć rękę, ugiąć kolano i bezpiecznie przetoczyłem się przez
ramię. Emil planował, że po mojej wywrotce przeskoczy nade mną. Nagle, kiedy
znajdował się w powietrzu, potknął się o moje barki, akurat w chwili, kiedy
wstawałem. Wiedziałem, co się teraz wydarzy i tylko schowałem głowę między
ramiona.

Emil przeleciał ponad mną i sam wyłożył się na żwirze. Wstałem i wyciągnąłem

dłoń, żeby mu pomoc podnieść się. On tylko splunął.

Pobiegłem ta Kasią. Gnałem przeskakując żywopłoty, dróżki, w poprzek przez

trawniki, ale z daleka widziałem, ze Kasia stała oparta o ścianę budki wybudowanej
wokół rusztu. Chwilę po mnie kulejąc nadbiegł Emil.

- Przegraliście! - Kasia uśmiechała się. - Odzie dwóch się bije, tam trzeci korzysta.

Emil, moje życzenie jest takie, ze masz przeprosić Pawła.

- Za co? - Emil oburzył się.
- Grałeś nie fair! Nie dyskutuj, bo taka była stawka wyścigu.
- Przepraszam! - Emil rzucił w moją stronę.
- Pawle, dziś nie odstąpisz mnie nawet na krok - powiedziała do mnie.
- A co ze mną? - oburzenie Emila jeszcze bardziej wzrosło.
- Masz dziś wychodne! - Kasia zażartowała.
- Co będzie, kiedy będę chciał załatwić jakieś swoje prywatne sprawy? - zapytałem.
- Będę przy tobie - Kasia uśmiechnęła się i pobiegła w stronę hotelu.
- Jeszcze się policzymy! - Emil pogroził mi i ruszył za Kasią.
Przyznam, ze zmęczył mnie ten bieg z przeszkodami. Do budynku hotelowego

dotarłem spacerem, po kilku minutach. Przed wejściem spotkałem wyraźnie
podenerwowaną Ewę. Chyba niepewna tego, co ma zrobić, trzymała w dłoni telefon
komórkowy.

- Co się stało? - zapytałem ją
- Przed wjazdem czekają tamci - odpowiedziała. - Mają samochód i trochę boję się

teraz wracać do domu. Kiedy tylko odeszłam kilkanaście metrów od bramy, oni ruszyli
za mną. Przestraszyłam się i wróciłam do hotelu.

Wiedziałem, kogo miała na myśli mówiąc: „tamci”.
- Może zadzwonimy po policję? - zaproponowałem.
- Nie - Ewa nerwowo pokręciła głową.
Domyślałem się, o czym myślała. W takich małych społecznościach jak w tym

miasteczku nie wypadało rozwiązywać konfliktów z pomocą policji. Funkcjonariusze z
niewielkiego komisariatu także mieszkali w tej okolicy i pewnie wszyscy się tu
doskonale znali.

- Podwiozę cię - zaproponowałem.
- Nie, zadzwonię do kogoś z miasteczka - Ewa pomachała telefonem. - Jeszcze

zaczną cię ścigać i znowu będzie jakaś afera jak ta przed warsztatem.

- Spokojnie - delikatnie objąłem Ewę. - Schowasz się na tylnym siedzeniu mojego

wehikułu. Poczekaj tu chwilę - poprosiłem ją.

Wbiegłem do swojego pokoju, zabrałem kluczyki i dokumenty i wróciłem na dół.
Zaprowadziłem Ewę do wehikułu. Ona położyła się na tylnym siedzeniu, tak że nie

była widoczna z zewnątrz, i wyjechałem z terenu pałacu. Na prawo od bramy, przy

background image

61

bloku stało audi, w którym zobaczyłem znajome mi twarze. Pomachałem do nich ręką i
ruszyłem w stronę miasteczka. Niestety, ruszyli za mną.

- Nie wyglądaj, przez okienko, im chyba chodzi o mnie - powiedziałem do Ewy.
- Co się stało? - przestraszyła się.
- Jadą za mną.
- I co teraz zrobimy?
- Jesteś przekonana, że nie jedziemy na policję? - upewniałem się.
- W żadnym razie!
- To zrobimy chłopcom niespodziankę - uśmiechnąłem się do swoich myśli.
W miasteczku, na rynku zawróciłem. Audi jechało za mną. Spokojnie minąłem pałac

i wyjechałem w kierunku Dymitrowa Małego. Po niecałym kilometrze wypatrzyłem
zjazd na polną drogę. Skręciłem, a audi też. Chłopcy nabrali odwagi, bo jechałem
powoli po wyboistej drodze i zbliżyli się do mnie na odległość czterech metrów.

- Co ty wyprawiasz? - dziwiła się Ewa czując jak kołysze wehikułem. - Którędy ty

jedziesz?

- To idealna droga do naszych celów - stwierdziłem.
Wjechaliśmy pomiędzy kartofliska, już po zbiorze ziemniaków i bronowaniu, ale

jeszcze niezaorane. Gwałtownie skręciłem w prawo przełączając napęd na cztery koła.
Spod wehikułu trysnęły grudki wyschniętej ziemi. Łukiem objechałem audi, które
zatrzymało się na wybojach i nawet specjalnie nie zwalniając wróciłem do szosy. W
kilka minut dojechałem do domu Ewy. Nie zatrzymałem się na dłużej, tylko wróciłem
do hotelu.

- Nic panu ci obwiesie nie zrobili? - zagadnął mnie strażnik.
- Skoro widział pan, że tu się czają, to czemu pan nic nie zrobił?
- A niby co?
Przyjrzałem się ochroniarzowi. Ten był młody, dumny ze swojej funkcji, ale i nie

przejawiający żadnej inicjatywy. Rozmawiał ze mną z czystej ciekawości, bo słyszał,
ż

e mam kłopoty z miejscowymi łobuzami. Zrezygnowany machnąłem ręką i

pojechałem pod hotel.

Na korytarzu, przed swoim pokojem spotkałem Kasię idącą na śniadanie.
- Czemu tak wozisz tę wiejską gąskę? - zapytała. - To przez nią masz kłopoty z

miejscowymi?

- Kłopoty to moja specjalność - żartowałem, ale twarz miałem poważną, bo nie

spodobało mi się to, jak Kasia mówiła o Ewie.

background image

62

ROZDZIAŁ SIÓDMY

KRZEMIEŃ PASIASTY * GRÓB HRABIEGO NOWICKIEGO *

W SANDOMIERSKICH WĄWOZACH * TRANSPORT ZE SKARBAMI *
POSZUKIWANIA CHORĄśEGO OKONIA * SPOTKANIE Z PIRATAMI

Szybko wykąpałem się i zszedłem na śniadanie. Po wczorajszej biesiadzie wszyscy

mieli wyśmienite humory i teraz czekali na wycieczkę do Sandomierza. Punktualnie
pod hotel przyjechał autokar i wszyscy wsiedliśmy do niego. Kasia przy śniadaniu i w
autobusie nie odstępowała mnie na krok. Emil był wściekły, a Iza tylko gestem
pogratulowała mi sukcesu.

Sandomierz doskonale pamiętałem z wielu pobytów, ale i tak najbardziej utkwił w

mej pamięci z czytanki, w której Halina Krępianka, córka kasztelana wprowadza
Tatarów do sandomierskich podziemi, gdzie najeźdźcy giną po zawaleniu się tuneli.
Historia tego miasta jest znacznie dłuższa. Osada ulokowała się na styku szlaków
handlowych i archeolodzy odkryli na terenie sandomierskiej Starówki ślady osadnictwa
sięgające X wieku. W czasie rozbicia dzielnicowego po śmierci Bolesława
Krzywoustego Sandomierz był jedną ze stolic księstw dzielnicowych. To stąd
wywodzili się tacy książęta, jak: Henryk zwany Sandomierskim, Bolesław
Kędzierzawy, Kazimierz Sprawiedliwy, Leszek Biały, Bolesław Wstydliwy.

Najazdy Tatarów w XIII wieku spowodowały zniszczenie i wyludnienie miasta,

które lokowano w 1286 roku w nowym, trudniej dostępnym miejscu. W 1349 roku
miasto najechali i spalili Litwini. Odbudowano je w drugiej połowie XIV wieku, za
czasów Kazimierza Wielkiego, i w takim kształcie zabudowa Starego Miasta
przetrwała do dziś. W XV i XVI wieku miasto rozwijało się, a jego mieszkańcy
wyjeżdżali na studia, prowadzili ożywione kontakty handlowe.

Znowu wojna, tym razem potop szwedzki w połowie XVII wieku, spowodowała

zniszczenia w mieście. Szwedzi wycofując się po półrocznej okupacji wysadzili w
powietrze sandomierski zamek.

Po trzecim rozbiorze Sandomierz znalazł się pod administracją austriacką, po 1815

roku w Królestwie Polskim - pod rządami carskiej Rosji. W okresie międzywojennym,
kiedy w widłach Wisły i Sanu powstawał Centralny Okręg Przemysłowy, Sandomierz
miał być centrum administracyjnym i kulturalnym tego ośrodka przemysłowego.
Podczas drugiej wojny światowej miasto nie ucierpiało i zostało wyzwolone 18
sierpnia 1944 roku.

Szybko dojechaliśmy do Sandomierza i wysiedliśmy na dobrze mi znanym parkingu.
Wdrapaliśmy się na wzgórze, gdzie była zabytkowa część miasta. Na skrzyżowaniu

ulic pomiędzy katedrą a zamkiem Kasia chwyciła mnie za rękę. Zostaliśmy w tyle za
grupą, potem Kasia wciągnęła mnie do sklepu jubilerskiego, w którym sprzedawano
wyroby z krzemienia pasiastego.

Wchodząc poruszyliśmy mały, blaszany dzwoneczek nad drzwiami. Sprzedawca i

producent wyrobów ze słynnego krzemienia był niczym zbój Rumcajs - postać z
czeskiej dobranocki. Spomiędzy skołtunionej, ciemnej brody wyglądały wielkie, czarne
jak węgiel oczy. Artysta patrzył na nas podejrzliwie, bo Kasia nie oglądała jego
wyrobów, tylko przez okno wyglądała na zewnątrz.

Znałem ten sklep, bo tu kiedyś robiłem zakupy dla pewnej damy.

background image

63

- Poproszę coś dla tej pani - wyszeptałem do Rumcajsa. - Obiecałem jej prezent jako

przeprosiny. Obraziła się, bo śmiałem się, że w innym sklepie tak długo przebierała w
biżuterii, aż zgubiliśmy swoją wycieczkę. Teraz ja robię zakupy, a ona pilnuje naszej
grupy - wymyślałem na poczekaniu.

Rumcajs chyba zrozumiał, co miałem na myśli. Bez słowa sięgnął pod ladę i wyłożył

po kilka sztuk wisiorków, broszek i kolczyków. Zaopatrzony przez Leśnika w spory
„fundusz reprezentacyjno-operacyjny” nie żałowałem pieniędzy i kupiłem dwa ładne
komplety. Zakupy zajęły mi najwyżej kilka minut. Wychodząc objąłem Kasię w talii i
jakby była moją narzeczoną wyprowadziłem ze sklepu. Na chodniku, w pełnym słońcu
mogła dopiero docenić urok krzemieni pasiastych. Kamienie te pozwalały tworzyć
ozdoby niepowtarzalne, a chyba właśnie tę oryginalność Kasia doceniła najbardziej.
Dyskretnie, żeby tego nie zobaczyła, schowałem drugi komplet do kieszeni kurtki.

- Dziękuję! - Kasia obejrzała prezent i spontanicznie pocałowała mnie w policzek. -

Czemu mi to kupiłeś?

- Na pamiątkę - uśmiechnąłem się. - A ty czemu postanowiłaś uwolnić się od reszty

towarzystwa?

- Muszę ci coś pokazać i chcę z tobą spokojnie zaplanować nasze poszukiwania.
Słońce wspaniale grzało, a słaby wiatr znad Wisły sprawiał, że nie panowała jednak

duchota.

Idąc ulicą Staromiejską minęliśmy zamek, którego budowę rozpoczęto za czasów

Kazimierza Wielkiego, a za Zygmunta Starego nadano mu charakter renesansowej
rezydencji. Po zniszczeniach z czasów szwedzkich, za panowania Jana III Sobieskiego,
był restaurowany, by po rozbiorach, w XIX wieku stać się więzieniem, które było tu do
1959 roku. Obecnie na zamku jest muzeum.

Zeszliśmy też na chwilę w kasztanową aleję prowadzącą do drewnianego dworku

Skorupskich. Został wybudowany w XIX wieku przez rodzinę szlachecką, która
osiadła w mieście. Kasia cel naszej wycieczki znała tylko z map i przewodnika, bo cały
czas rozglądała się jakby poszukiwała jakichś znaków orientacyjnych. Tak doszliśmy
do kościoła Świętego Pawła.

Wybudowano go w pierwszej połowie XV wieku w miejscu pierwotnej, drewnianej

ś

wiątyni ufundowanej w 1226 roku przez biskupa krakowskiego Iwona Odrowąża. W

XVII wieku gotycką budowlę rozbudowano. Dodano jedno przęsło nawy i tam
przeniesiono gotycki portal wejścia głównego. W 1809 roku właśnie tu rozegrała się
znana chociażby z „Popiołów” Stefana śeromskiego walka na bagnety.

Weszliśmy do środka, gdzie pokazałem mojej towarzyszce stiukowe dekoracje

kolebkowego sklepienia, bogato polichromowane i złocone ołtarze główny i przy
ś

cianie tęczowej, stalle w prezbiterium, ambonę, chór. Wszystko tu urzekało, a cisza

tego miejsca, z dala od głównych szlaków turystycznych, skłaniała do modlitwy lub
przynajmniej chwili zadumy.

Kiedy wyszliśmy ze świątyni, Kasia zaprowadziła mnie na cmentarz. Tam zajrzała

do notatek i zaprowadziła mnie do jednej z kwater.

- Hrabia Franciszek Nowicki - przeczytałem z nagrobka.
Prosty, kamienny obelisk informował, że hrabia żył w latach 1888-1939. Czekałem,

aż Kasia powie mi, czemu mnie tu przyprowadziła.

background image

64

- Człowiek, który odnalazł piracki skarb leży właśnie tu - powiedziała Kasia. -

Pomyśleć, że mój dziadek kilkadziesiąt lat temu stał w tym samym miejscu co ja teraz.
Wtedy nie wiedział przez jakie piekło będzie musiał przejść.

Na twarzy dziewczyny zagościł smutek. Zadumana patrzyła na groby okryte

wielokolorowymi plamami liści leżących na grobach wokół nas. Rozglądając się
zauważyłem, że ktoś stara się ukryć za pniem wysokiego buku.

- Chodźmy - delikatnie ująłem Kasię pod łokieć.
Wyprowadziłem ją furtką w stronę wąwozów zwanych „Piszczele”, bo kiedy zaczęły

usypywać się ich ściany, to pokazały się leżące tam ludzkie kości. Sandomierzanie
zaraz dorobili legendę, że wąwozy to dawne podziemia, w które Tatarów wprowadziła
dzielna córka kasztelana.

Teraz brnęliśmy przez warstwę liści, a niekiedy natykaliśmy się na pozostałości

czyjejś uczty w plenerze: puszki po napojach, papiery, tacki i widelczyki z tworzyw
sztucznych. Trochę było mi wstyd, kiedy prowadziłem tędy Kasię, ale szukałem
dobrego miejsca na kryjówkę. W pewnym momencie zobaczyłem wywrócone drzewo i
głęboki wykrot w miejscu gdzie stało. Szybko pchnąłem tam moją towarzyszkę i
wskoczyliśmy do dziury. Pachniało tu próchnem. Bez słowa przytknąłem palec do ust
dając znać, żeby Kasia milczała.

Nasłuchiwałem. Po kilku minutach rozległy się pospieszne kroki. Ostrożnie

podniosłem głowę. Tak jak przypuszczałem, to był Sławek. Natychmiast schowałem
się. Widziałem, że Kasia chciała zapytać, czemu robię to wszystko, ale powstrzymała
się. Spokojnie leżałem oparty o ścianę jamy i patrzyłem na tarczę zegarka. Po pięciu
minutach znowu słychać było kroki. Tym razem ktoś biegł. Wyjrzałem. To Sławek
wracał w stronę cmentarza.

Kasia pojęła, że ukrywaliśmy się tu przed kimś, kto nas śledził i ten ktoś już odszedł.

Chciała wstać, ale powstrzymałem ją gestem. Po kolejnych pięciu minutach
podniosłem się i pomogłem Kasi otrzepać kurtkę z grudek zaschniętego piachu. Cały
czas nakazywałem jej milczenie i ostrożnie prowadziłem w górę wąwozów, w stronę
miasta. Po krótkim marszu wyszliśmy na obrzeża sandomierskiej Starówki.
Odszukaliśmy sklep spożywczy. Kasia chciała chipsy i wodę mineralną. Ja wybrałem
tradycyjny zestaw: bułkę i kefir. Znaleźliśmy ustronne miejsce za Domem Jana
Długosza, który był nie tylko pierwszym polskim historykiem, ale i kanonikiem
sandomierskim. Widzieliśmy stąd Wisłę i most prowadzący na drugą stronę rzeki,
gdzie była przemysłowa dzielnica Sandomierza.

- Kto to był? - zapytała Kasia.
- Sławek - odpowiedziałem. - Widział, przy którym grobie staliśmy.
- To nie szkodzi - Kasia machnęła ręką.
- Mówiłaś, że to ten hrabia odkrył piracki skarb. Rozumiem, że to i on go ukrył.

Poznanie nazwiska tego człowieka jest ważną wskazówką.

- Po części masz rację, ale to nie hrabia ukrył ten skarb.
- A kto? Twój dziadek?
- On też nie.
Ta odpowiedź nieco mnie zaskoczyła.
- To kto? - zapytałem.
- Pewien dziewięcioletni chłopiec.

background image

65

O ile wcześniej domyślałem się, jaki mógł być przebieg wydarzeń przed laty, o tyle

teraz relacja Kasi mogła tylko budzić moje zdumienie.

- Może nadszedł wreszcie czas na wyjaśnienie kilku zagadek? - odezwałem się. -

Hrabia zmarł w 1939 roku. Może to przypadek, ale chyba można założyć, że zginął w
czasie działań wojennych. Mam rację?

- Tak. Kiedy rozpoczęła się wojna Franciszek Nowicki ewakuował swój majątek z

okolic Ujazdu do Nałęczowa. Z dworku wyjechały trzy samochody osobowe i trzy
furmanki. Wozy nigdy nie dotarły do uzdrowiska, gdzie hrabia miał wykupioną willę.
Jeden z samochodów został trafiony, kiedy niemieckie sztukasy zaatakowały kolumnę
uchodźców. W tym aucie lokaj i jego syn przewozili trzy skrzynie należące do
hrabiego. Auto z przestrzeloną chłodnicą nie mogło dalej jechać, a od postrzału w szyję
zginął ten lokaj. Mały chłopiec został sam i wtedy na drodze pojawiła się kolumna
wozów i ciężarówek wojskowych. Mój dziadek, Romuald Okoń, zlitował się nad
chłopcem i zabrał go ze sobą. Jego i trzy skrzynki należące do hrabiego.

- Rozumiem ten humanitarny gest wobec chłopca, ale transport wojskowy nie

powinien był zabierać bagaży należących do cywili - zauważyłem.

- Dziadek opowiadał, że pracował wtedy dla Sztabu Generalnego i miał do

wykonania pewną misję. Nigdy nie powiedział mi jaką. Dowodził konwojem dwóch
ciężarówek pilnowanych przez trzech jego podkomendnych. Miał wolne miejsce na
pace, a ten chłopiec tak prosił... Płakał mówiąc, że jego nieżyjący tata kazał mu
zawieźć te rzeczy do pana hrabiego, który zaopiekuje się chłopcem. Co ty byś zrobił na
miejscu mojego dziadka?

- Zabrałbym dzieciaka i te graty - przyznałem.
- Konwój mojego dziadka dostał się między szeregi uciekającego wojska. Było

straszne zamieszanie i nikt nie wiedział, czy most w Sandomierzu jeszcze stoi. Ludzie i
ż

ołnierze opowiadali, że saperzy wybudowali przeprawę pod Baranowem, więc rzeka

uciekinierów ruszyła w tamtym kierunku. Most pod Baranowem był, ale uszkodzony.
Ciężarówki można było przeprawić tylko promem, do którego uwiązano dodatkowo
tratwę wybudowaną na wojskowych pontonach.

Dziadek miał specjalny rozkaz i dowódca przeprawy musiał przeprawić jego

ciężarówki w pierwszej kolejności. Jedna wjechała na prom, druga, z dziadkiem i
chłopcem, na tratwę. Kiedy byli na środku rzeki, nadleciały sztukasy. Dziadek
opowiadał, że wtedy nienawidził i podziwiał tych pilotów bombowców. Lecieli wprost
na most i pontony przez długie smugi pocisków wystrzeliwanych przez karabiny
maszynowe. Bomba wybuchła już w wodzie, obok promu. Zerwała cumę łączącą go z
tratwą. Na tratwie pociski karabinowe z samolotu zabiły kierowcę i ciężko raniły
dziadka. Zapamiętał tylko jak odpływali od mostu. Nikt na nich nie zwracał uwagi, bo
wszyscy byli zajęci walką z niemieckimi samolotami. Z kolei dziadek zapamiętał, że
obudził się w jakiejś chacie.

Słychać było huk dział. Obok łóżka siedział ten chłopiec. Dziadek zapytał go, co

stało się z ciężarówką. Janek, bo tak miał na imię ten syn lokaja, odparł, że zabrali ją
Niemcy, ale skrzynki zdążył dobrze schować. Na to do chałupy wszedł rybak. To on
sprowadził tratwę do brzegu i opatrzył mojego dziadka. Wtedy Janek stwierdził, że
musi powiadomić o wszystkim hrabiego, bo trzeba wydobyć te skrzynki.

background image

66

- A więc to ten Janek je ukrył? - zdziwiłem się. - Taki malec? Jak on sobie z tym

poradził?

- Schował nie skrzynie, tylko ich zawartość. Otworzył je i złożył to co było w środku

w tylko sobie znanych skrytkach.

- Nie w jednej? - upewniałem się.
- Oddzielnie złożył rzeczy hrabiego i dokumenty wiezione przez mojego dziadka.
- I ten Janek nikomu nie powiedział, gdzie to jest?
- Wspomniał tylko o tym admirale Benbow.
- Twój dziadek zadowolił się tylko tymi wskazówkami?
- Nie miał wyjścia. Janek przepadł bez wieści. Powiedział, że jedzie do Nałęczowa

do hrabiego i już nie wrócił. Dziadek leczył rany do połowy października. Wtedy
pojechał do Nałęczowa. Ludzie mówili, że hrabiego zabrali gestapowcy, a w jego willi
mieszkał jakiś pułkownik. Sąsiedzi opowiadali, że hrabia też podobno ukrył swoje
rzeczy i Niemcy zawzięcie ich szukali, ale nikt nic nie wiedział o skrytkach hrabiego.
Potem dziadek trafił do Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie. Po wojnie wrócił do
Polski.

- Nie bał się, że komunistyczne władze go aresztują? - dopytywałem się. - Przecież

ż

ołnierze doskonale wiedzieli, co się działo z tymi, którzy pierwsi odważyli się

przyjechać do kraju rządzonego przez komunistów.

- Bał się, ale chciał odnaleźć tego Janka. Chłopak zostawił mu tylko ten złoty

medalion...

- A dziadek chciał odszukać resztę skarbu? - domyśliłem się.
- Prosiła go o to wdowa po hrabim Nowickim. Po wojnie dziadek spotkał ją w

Londynie i to ona opowiedziała o tych pirackich skarbach. Te złoto potrzebne było
hrabinie, a przydałoby się Jankowi i mojemu dziadkowi.

Cały czas zastanawiało mnie, czy to dziadek oszukał Kasię, czy teraz ona nie mówi

mi całej prawdy.

- Przyjechał i co się wydarzyło? - dopytywałem się.
- Został potraktowany jak szpieg. Janka nie znalazł. Trafił do człowieka, który wtedy

kierował promem, ale dziadka aresztowała milicja i niczego się nie dowiedział.
Milicjanci przywieźli go do Sandomierza, do więzienia i tu go przesłuchiwali. Tłukli
go zupełnie tak jak gestapowcy. Dziadkowi podsuwano różnych tajniaków udających
współwięźniów. Trafił tam też człowiek, który powiedział, co się stało z hrabią
Nowickim. Tylko jedną noc spędził z moim dziadkiem w jednej celi. Następnego dnia
podobno go rozstrzelano, bo w czasie wojny był kapralem w Armii Krajowej. Ten
człowiek opowiedział dziadkowi, że gestapo chciało, by hrabia pomógł im odszukać
tego Janka. Przywieźli hrabiego z Nałęczowa do Sandomierza, bo gdzieś tu był ten
chłopak. Franciszek Nowicki odmówił współpracy i pewnego dnia gestapo kazało
grabarzom pochować go na cmentarzu.

„Ciekawe, kto ufundował hrabiemu ten skromny nagrobek?” - pomyślałem. Na razie

starałem się wyciągnąć jak najwięcej informacji od Kasi.

- Po jakimś czasie dziadka zwolniono i on wrócił do Anglii - Kasia zakończyła

opowieść.

- A medalion miał ze sobą w Polsce?
- Nie, zostawił go u znajomego w Szkocji

background image

67

- To rzeczywiście hrabia Franciszek Nowicki jest naszym jedynym tropem. Musimy

dowiedzieć się, gdzie mieszkał, jak nazywał się jego lokaj i gdzie teraz może być jego
syn.

- Dziadek mówił, żeby popytać ludzi w Baranowie - podpowiadała Kasia. -

Twierdził, że w miasteczku żyją ludzie, którzy mogą pamiętać czasy wojny.

- Jako dziennikarz będę mógł to uczynić nie wzbudzając większych podejrzeń -

zauważyłem.

- Tylko ty chyba zadarłeś z jakimiś miejscowymi gangsterami?
- Skąd o tym wiesz?
Kasia tylko tajemniczo się uśmiechnęła.
- Czas na nas - powiedziała wstając.
Rzeczywiście, na rozmowie minął nam czas do południa, a wkrótce nasz autokar

miał wracać do Baranowa na obiad. Mieliśmy jeszcze godzinę do odjazdu, więc
postanowiliśmy zwiedzić, choćby pospiesznie, sandomierską Starówkę.

Sandomierz ma dwa najsłynniejsze zabytki, które ujrzane na fotografiach zaraz

kojarzą się z tym miastem. Pierwszy z nich to Brama Opatowska, Gotycka budowla
została w XVI wieku zwieńczona charakterystyczną attyką. Równie znany jak Brama
Opatowska jest sandomierski ratusz i rynek z otaczającymi go kamieniczkami. Rynek
ma wymiary 110 na 120 metrów. śałowałem, że do dziś nie zachowały się arkadowe
podcienia z wyjątkiem dwóch kamienic. W centralnym punkcie rynku stoi ratusz. Jego
najstarsza część, na planie kwadratu, powstała w połowie XIV wieku. Na przełomie
XV i XVI wieku ratusz rozbudowano i dobudowano trójstrefową attykę, uważaną za
najpiękniejszą attykę ratuszową w Polsce. W XVII wieku, po zachodniej stronie
budynku postawiono wieżę, na której jest zegar z XVIII wieku. Obecnie w ratuszu są
muzeum, sala ślubów i siedziba miejscowego stowarzyszenia kulturalnego.

Kupiliśmy z Kasią lody i usiedliśmy na murku oglądając pierzeje kamienic i

turystów. Wygrzewaliśmy się we wrześniowym słońcu. Wydawało mi się, że gdzieś w
tłumie ludzi, może w kawiarnianym ogródku, dostrzegłem Sławka, który śledził nas
zza płachty rozłożonej gazety. Z Kasią nie rozmawialiśmy o sprawie poszukiwań
skarbu. Wiedziałem, że będę musiał sam poprowadzić poszukiwania, jednocześnie
ś

ledząc poczynania Kasi, która chyba nie była ze mną do końca szczera.

Niechętnie opuszczaliśmy nasz punkt obserwacyjny na rynku i poszliśmy do

autobusu. Przywitało nas zawistne spojrzenie Emila, którego Leonard szturchnął w
bok, jakby chciał tym gestem zmobilizować syna do bliższych kontaktów z Kasią.

- Co robisz po obiedzie? - Kasia zapytała mnie, kiedy autobus zaczął jechać w stronę

Baranowa.

- Muszę popracować i z kimś się spotkać - odpowiedziałem.
- Z tą blondynką?
- Nie, z trzema panami w łódce nie zapominając o ich psie - zażartowałem.
Kasia zmarszczyła czoło intensywnie myśląc. Wiedziała, że sparafrazowałem tytuł

typowej angielskiej opowieści o wyprawie łodzią trzech dżentelmenów. Była bystrą
dziewczyną i szybko skojarzyła fakty.

- Masz na myśli porywaczy pieczonego prosiaka? - zapytała szeptem nachylając się

do mojego ucha.

Pokiwałem głową.

background image

68

- Więc wtedy wieczorem znalazłeś ich? - upewniała się.
- Tak - mruknąłem.
- I czemu nam nic nie powiedziałeś? Czego od nich teraz chcesz?
- Mogą nam się przydać - wyjaśniłem. - Pewnie pochodzą z Baranowa i znają

mieszkańców miasteczka. Mogą nam podpowiedzieć, kto jest dobrym informatorem i
wie coś o wydarzeniach z września 1939 roku.

- Cwaniak z ciebie - Kasia obdarzyła mnie uśmiechem. - Weźmiesz mnie ze sobą?
- Wolałbym nie. Mogą się spłoszyć widząc aż dwie dorosłe osoby.
- Ej! Chyba nie jestem taka straszna?!
Na taki argument już nie mogłem znaleźć dobrej riposty. Trochę żałowałem swojego

gadulstwa, ale miałem też nadzieję, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło.

- Spotkamy się pół godziny po kolacji pod Galerią Tylmanowską - powiedziałem.
Wróciliśmy do hotelu i poszliśmy do restauracji w pałacu na obiad. Uczestnicy

konferencji po wycieczce i sutym posiłku postanowili oddać się leniuchowaniu na
łóżkach w swoich pokojach lub na ławeczkach w parku. To był czas na rozmowy w
podgrupach. Ja w pokoju ani myślałem o odpoczynku. Wysłałem pocztą elektroniczną
list do Leśnika. Potem wiadomość tekstową do szefa.

Pierwszy odpisał pan Tomasz zapraszając mnie na następny dzień do Nałęczowa.

Leśnik odezwał się pół godziny później zapowiadając, że potrzebne mi rzeczy
otrzymam jeszcze dziś wieczorem.

Następne cztery godziny spędziłem przed monitorem komputera buszując w sieci w

poszukiwaniu potrzebnych mi informacji. Po takim czasie intensywnego wpatrywania
się w ekran miałem uczucie jakby ktoś nasypał mi do oczu garść piachu, a w głowę
stukał młotkiem. Z radością wyłączyłem komputer i rozprostowałem plecy i ramiona.
Przebrałem się i zapukałem do sąsiadki.

Razem poszliśmy na kolację.
- Rzeczywiście musiałeś pracować - powiedziała przyglądając mi się. - Widać jak

masz zmęczone oczy. W pokoju mam tabletki, które pomagają w takich sytuacjach.
Dam ci kilka.

- Nie zapominaj o naszym wieczornym spotkaniu - przypomniałem jej.
Przy kolacji pan Leonard żartując próbował dowiedzieć się, gdzie z Kasią

zniknęliśmy. My wymyślaliśmy niestworzone historie jak szukaliśmy w Sandomierzu
ukrytych skarbów. Emil w milczeniu jadł, Iza zaśmiewała się z naszych bzdur, a
Sławek tylko przeszywał mnie zimnym i wrogim spojrzeniem.

Kiedy skończyłem posiłek i wyszedłem z restauracji, dogonił mnie Sławek.
- Widzę, że zdradziłeś Polskę! - rzucił zrównując się ze mną.
- Lepiej nie rzucaj tak poważnych oskarżeń! - ostrzegałem go.
- Postanowiłeś trzymać z tą międzynarodową szajką!
- Nie krzycz tak, bo zwracasz na nas uwagę - syknąłem. - W twojej pracy

najważniejsza jest dyskrecja. Zapomniałeś o tym?

- W jakiej pracy? - zdziwił się Sławek.
- Już nie jesteś tajnym agentem? - roześmiałem się.
- To był tylko taki żart. Myślałem, że tym skuszę cię do współpracy. Tamci obiecali

ci więcej kasy?

- Nie ma żadnych „tamtych”. Pracuję sam i tylko dla moich czytelników.

background image

69

- Akurat!
Sławek irytował mnie swoją postawą, tym jak mnie traktował i kim był. Stanąłem.

On też się zatrzymał. Objąłem jego szyję przyjacielskim gestem. Mocno przycisnąłem
go do siebie.

- Nigdy nie mów, jaki jestem - szeptałem mu wprost do ucha. - Nie znasz mnie, więc

mnie nie oceniaj. Umówmy się, że więcej nie będziesz się do mnie zbliżał i odzywał.
Zgoda?

Zwiększyłem moc uścisku.
- Zgoda! - Sławek wykrztusił.
Puściłem go i w tej chwili pożałowałem swojego zachowania. Niepotrzebnie użyłem

siły, nie musiałem być aż tak agresywny. Zły na siebie i sytuację, w jakiej się
znalazłem, pomaszerowałem do pokoju. Starałem się uspokoić biorąc lodowatą kąpiel.
Założyłem wygodne wojskowe spodnie i bluzę, i pobiegłem na spotkanie z Kasią.
Czekała w umówionym miejscu. Stała sama, więc od razu poszliśmy w głąb parku, w
róg ogrodzenia za budką z rusztem. Z daleka widziałem, że piraci wystawili czujkę -
jednego z kamratów, który siedział w krzakach i obserwował nas. Uprzedził kumpli
głośnym gwizdem. Szedłem zdecydowanym krokiem, na przełaj przez trawnik.

Byli wszyscy trzej i oczywiście ich pies. Chwilę patrzyliśmy na siebie. Flint

wydawał się ciekaw mojej osoby, Barrel był nieco wystraszony, a Dirk zawadiacko
spoglądał mi w oczy. Tylko Silver siedział i powoli zamiatał ogonem po ziemi.

- I co, kamraci?! - nagle odezwałem się.
Aż podskoczyli na dźwięk mojego głosu. Silver stulił uszy.
- Należy wam się piątka za akcję zdobycia pieczeni - powiedziałem.
Na twarzach chłopców zagościły uśmiechy. Nie znali mnie, ale pochwała mile

połechtała ich dumę.

- Ale stawiam wam pałę z zachowania! - prawie krzyknąłem. - Wezwałem was na

pokojowe spotkanie, a wy przygotowaliście na mnie aż trzy pułapki?! Czemu?! Gdzie
nasza morska solidarność?

- To kapitan też? - Barrel nieśmiało zapytał podnosząc dwa palce, jak uczeń

zgłaszający się do odpowiedzi.

- Co też? - Kasia dopytywała się. - Jesteś kapitanem?
- Kapitanem Custosem - usłużnie podpowiedział Barrel.
- Bardziej Kustoszem czy Strażnikiem? - Kasia stała się nagle podejrzliwa.
- To mój przydomek jeszcze z czasów szkolnych - skłamałem.
Rzeczywiście słowo „kustosz” pochodziło od łacińskiego „custos”, co oznaczało

właśnie „strażnika”. Nieostrożnie sam się zdemaskowałem swoim przydomkiem. Skąd
mogłem przypuszczać, że o kapitanie Custosie będzie wiedział ktoś więcej niż ci trzej
chłopcy?

- Słuchajcie, kamraci - zwróciłem się do piratów. - Powiem bez ogródek. Pomożecie

mi znaleźć ludzi z Baranowa, którzy pamiętają ciekawe historie związane z wojną, a
zostaniecie wynagrodzeni. Nic nie ryzykujecie, a bardzo nam pomożecie. To moja
przyjaciółka, Czarna Mamba.

Kasia patrzyła na mnie z mieszaniną oburzenia i rozbawienia. Piraci potraktowali

przydomek całkowicie poważnie. Wstali i grzecznie przywitali się z Kasią.

background image

70

- To pan przy warsztacie rozwalił chłopców Szpuli? - Dirk wtrącił pytanie. -

Mówiłem wam, że to musi być ten sam człowiek? - zapytał chłopców. - Kapitanie, co
będziemy mieli z tego, że będziemy milczeli?

- Nie zależy mi na tym, czy będziecie paplali jak baby, czy zachowacie się jak piraci

i dochowacie tajemnicy. To wy coś stracicie, a nie ja. Ty, Dirk, powinieneś wiedzieć,
ż

e wcale nie boję się Szpuli i jego kompanów.

- A co możemy stracić? - prychnął Dirk. - Szpula to jest gość!
- Kapitanie Flint - spojrzałem na chudzielca - kiedy nauczy pan kompanów

podstawowych zasad i właściwych manier, proszę zostawić mi wiadomość w hotelu.

- O co mu chodzi? - Dirk zdziwił się.
- O honor - podpowiedział mu Barrel. - Kapitan Custos nie wydał nas i wcale nam

tego nie wypomina. Zdradziliśmy go zastawiając na niego pułapki, a on przyszedł tu do
nas z propozycją i ręką na zgodę. Co zrobiłby Szpula na jego miejscu?

Barrel nikomu nie musiał tego tłumaczyć, bo mentalność małomiasteczkowego

łobuza zmusza go do agresji, a siła i budzenie lęku to jego jedyna broń.

- Święte słowa, panie Barrel - odezwał się Flint.
Uśmiechnąłem się zadowolony, bo czułem, że z tych piratów będę miał jeszcze

pożytek.

background image

71

ROZDZIAŁ ÓSMY

PRZESYŁKA OD LEŚNIKA * WYPRAWA DO NAŁĘCZOWA *

ROMANTYZM WOKULSKIEGO * WILIA HRABIEGO * ZAMKNIĘCI W PUŁAPCE

*KTO BYŁ PRZED NAMI?

Kasia była rozbawiona stylem rozmowy młodzieńców i zerkała na mnie wesoło

mrużąc oko. Zostawiłem piratów samym sobie i z moją towarzyszką spacerem szliśmy
w kierunku hotelu.

- Konferencja kończy się pojutrze - zauważyła Kasia. - Jeszcze tylko jeden dzień

dyskusji i wykładów i trzeba wyjechać.

- Możemy zostać, żeby prowadzić poszukiwania - odpowiedziałem. - Ty zostań w

Baranowie, a ja pojadę do Nałęczowa. Może tam znajdę ślady hrabiego Nowickiego.

Zauważyłem, że Kasią wstrząsnął jakiś nerwowy dreszcz.
- Nie ufasz mi? - zapytałem ją głosem pełnym wyrzutu.
- Ufam - odpowiedziała po chwili wahania. - Naprawdę chcesz wykorzystać te

dzieciaki do naszych celów?

- Czemu nie? - roześmiałem się. - Nasi nowi przyjaciele są stąd i tą sprytni.
- A ten Szpula? Co zrobi, jak się dowie, że piraci współpracują z tobą?
- Nie dowie się - zapewniałem Kasię, chociaż sam nie miałem aż takiej pewności.
Kasia nie odezwała się już ani słowem. Wróciliśmy do swoich pokoi i na korytarzu

ż

yczyliśmy sobie dobrej nocy. Kiedy tylko wszedłem do siebie, zadzwonił telefon.

- Halo? - odezwałem się podnosząc słuchawkę.
- Tu portiernia przy bramie - usłyszałem męski głos. - Mam przesyłkę dla pana. Czy

przynieść ją do hotelu?

- Dziękuję panu, sam po nią przyjdę - odpowiedziałem.
Po kilku minutach trzymałem w ręku grubą i ciężką paczkę. Przez papier pakowy

wyczułem, że w środku są książki. To Leśnik przysłał mi pomoce naukowe. Czekała
mnie więc noc spędzona na czytaniu i robieniu notatek. Kiedy maszerowałem ścieżką
w stronę hotelu, nagle z krzaków, wprost przede mnie wyskoczył Dirk.

- Ty jeszcze nie w domu? - zdziwiłem się. - Odrobiłeś już lekcje?
- Jutro jest piątek, to zawsze zdążę odrobić lekcje w weekend - chłopak lekceważąco

machnął ręką. W tym jednym geście zawarł najprawdopodobniej cały swój stosunek do
edukacji. - Kompani kazali mi coś kapitanowi powiedzieć.

- Słucham - zachęcałem go.
- Rozumiem, co pan miał na myśli i nic nie powiem Szpuli. Kapitan Flint prosił,

ż

eby przekazać, że cała nasza załoga będzie z panem współpracowała.

- Bardzo dobrze - ucieszyłem się. - Jutro, po obiedzie, spotkajmy się w waszej

kryjówce nad Wisłą. Przyjdziecie?

- Ta jes! - Dirk wyrzucił z siebie słowa połykając końcówki. Zaraz obrócił się na

pięcie i zniknął mi z oczu wśród parkowych krzewów.

W pokoju otworzyłem paczkę zawierającą książki dotyczące przebiegu kampanii

wrześniowej. Już w liceum nauczyłem się, że w każdej dobrej książce historycznej jest
indeks osób oraz nazw geograficznych. Ułatwiają one poszukiwanie potrzebnych
informacji wtedy, kiedy nie mamy czasy na studiowanie całego dzieła. Leśnik postarał
się i wybrał naprawdę rzetelnie przygotowane opracowania. Wykąpałem się, usiadłem
na łóżku, uruchomiłem swój odtwarzacz muzyki i czytałem. Skończyłem pracę przed

background image

72

trzecią. Przed snem schowałem książki do szafki nocnej, a notatki do kieszeni bluzy.
Zasypiając myślałem o tym, co wyczytałem i co opowiadała mi Kasia. Powoli układał
mi się pełny obraz tego, co działo się w okolicach Baranowa we wrześniu 1939 roku.

O siódmej zadzwonił budzik w moim telefonie komórkowym. Długi, zimny prysznic

pomógł mi otrząsnąć się z resztek snu. Zjadłem obfite śniadanie i kiedy uczestnicy
konferencji dopiero wstawali, ja już wyjeżdżałem wehikułem z terenu parku. W
Baranowie, przejeżdżając przez rynek, zobaczyłem Ewę dźwigającą dwie spore torby z
zakupami. Zatrzymałem się przy chodniku i otwierając drzwi od strony pasażera
wychyliłem się.

- Mogę cię podwieźć? - zapytałem.
Ewa czuła, że ludzie obserwują ją. Wiedzieli, że to ja zadarłem ze Szpulą. Pewnie

domyślali się, że to stało się z powodu Ewy. Teraz to nasze spotkanie wcale nie
wyglądało na przypadkowe.

Wahanie dziewczyny trwało tylko chwilę. Wsiadła i westchnęła z ulgą. Wyjechałem

z miasta i skierowałem się na polną drogą prowadzącą do gospodarstwa jej dziadka.

- Tak wcześnie gdzieś jedziesz? - Ewa odezwała się, kiedy wolno jechaliśmy po

wybojach.

- Tak, do Nałęczowa.
- Nie interesuje cię już konferencja?
- Będzie na niej moja szefowa, a ja mam swoje zadanie do wykonania.
- Tak? Jakie?
- Muszę poszukać śladów pewnego pana hrabiego - przybrałem tajemniczy ton.
- Długo tam będziesz?
- Wrócę do Baranowa na obiad. Może pojedziesz ze mną? - zaproponowałem Ewie

wycieczkę wyczuwając, do czego zmierzają jej pytania.

- Będę ci tylko przeszkadzała - dziewczyna krygowała się.
- Nie będziesz, a może wręcz przeciwnie - pomożesz mi.
- Tak? A jak?
- Swoim uśmiechem rozbroisz złe nastroje pewnego człowieka.
- Coś cię gnębi?
- Wiele rzeczy - przyznałem. - Ale nie o mnie tu chodzi. Mnie już zdobyłaś z marszu.
- Tak? Nie miałam takiego zamiaru.
- Szkoda - roześmiałem się. - W takim razie wykorzystam cię do zdobycia zaufania

starszego pana.

- Tego hrabiego?
- Nie, ale ten człowiek jest bardzo szlachetny. Pojedź ze mną - namawiałem Ewę.
- Zgoda! - Ewa uśmiechnęła się. - Marzyłam o chwili wypoczynku, a akurat ten

weekend mam wolny.

Pan Jan przywitał mnie promiennym uśmiechem.
- Pan redaktor już na ostro smali cholewki do mojej wnuczki? - zagadnął mocno

ś

ciskając mi dłoń na powitanie.

- Niech pan tak nie mówi - prosiłem widząc minę Ewy. Była zażenowana, ale w jej

spojrzeniu dostrzegałem ciekawość, jak też zareaguję na te słowa. - Miłość jest jak
rzadki i piękny kwiat, który wymaga specjalnej pielęgnacji. Nie można go utopić
obficie podlewając, choćby takimi pospiesznie wypowiadanymi słowami.

background image

73

- To dobrze, że pewne sprawy traktuje pan poważnie - gospodarz pokiwał głową. -

Coście więc wykombinowali?

- Zabieram Ewę na wycieczkę do Nałęczowa.
- Już chcesz leczyć ją w sanatorium? - pan Jan roześmiał się. - Zakurzymy?
I tak musiałem poczekać, aż Ewa przygotuje się do wyjazdu, więc usiedliśmy na

schodach werandy i zapaliliśmy papierosy w bibule skręconej przez starszego pana.
Zapowiadał się cudowny, słoneczny dzień. Mimo pozorów lata trzeba było pamiętać,
ż

e to jesień. Z tego wynikała nerwowa krzątanina ptaków, które zachowywały się jak

rodzina pakująca bagaże przed wyjazdem na dwutygodniowy urlop. Kury na podwórku
odpędzały mniejsze kurki od wysypanych ziaren zmuszając młode do tego, by same
szukały sobie pokarmu. Kurki nieporadnie grzebały w ziemi, a temu wszystkiemu
przyglądał się okazały kogut leniwie przechadzający się po granicach podwórka.

Kot dachowiec siedział na werandzie kilka metrów od nas i starannie lizał futerko.

Psy leżały na skrawku podwórza, gdzie padały pierwsze promienie słońca. Przysypiały,
ale co chwila czujnie podnosiły powieki, badając, czy nie dzieje się nic niepokojącego.

- Co pan zamierza robić, kiedy skończy się ta konferencja? - zapytał pan Jan.
- Zostanę tu na kilka dni. Mam dodatkowe zadanie do wykonania.
- A co chodzi? Może panu pomogę, coś podpowiem?
- Pan tu mieszka od dawna?
- W tej okolicy prawie od urodzenia. W tej chałupie od końca wojny. Znam chyba

wszystkich w Baranowie i okolicznych wsiach.

- To pewnie będzie mógł mi pan pomóc, ale z pytaniami przyjdę do pana następnym

razem - powiedziałem widząc, że Ewa przebrana, z torebką na ramieniu, jest już
gotowa do drogi.

Zaprosiłem ją do wehikułu i pojechaliśmy w stronę Nałęczowa. Czas spędzony

wtedy z Ewą był tym, co można było sobie wymarzyć. Nie spieszyłem się, słońce
przyjemnie zaczynało grzać przeganiając z cienia resztki porannego chłodu. Przyroda
w ostatnim zrywie przed snem zimowym zmieniała barwy z zielonej na
różnokolorowe. Rozmawialiśmy z Ewą i okazało się, że wiele rzeczy nas łączy.
Słuchaliśmy tej samej stacji radiowej, ale po wysłuchaniu wiadomości wybraliśmy
muzykę z płyty. Dawno temu nagrałem sobie kompilację ulubionych utworów i Ewa
też je lubiła. To samo nas śmieszyło i mieliśmy podobne poglądy na wiele spraw.

Nawet kiedy mieliśmy odmienne zdanie, to potrafiliśmy mówić o swoich racjach bez

nadmiernej zapalczywości. Tak bardzo wtedy chciałem, żeby to nie była moja podróż
służbowa, a wyjazd z kimś mi bliskim. Kiedy Ewa dośpiewywała słowa w piosence
„Knocking on heaven’s door” w wersji Rogera Watersa, byłem szczęśliwy słuchając jej
głosu, patrząc jak jej jasne włosy łagodnie falują w podmuchach wiatru wpadającego
przez uchylone okienko. Zaglądając w jej cudowne oczy zastanawiałem się, czy i ja,
jak bohater tej piosenki, nie powinienem czegoś zmienić w swoim życiu, nim będzie za
późno? Wjechaliśmy do Nałęczowa od strony Lublina. Aleją Lipową, pomiędzy
starymi willami, dotarliśmy w pobliże bramy i dalej ulicą Górskiego na parking na
zapleczu pijalni wód i palmiarni.

Kiedy spacerowałem z Ewą alejkami uzdrowiska zauważyłem, że jej uroda

przyciągała wzrok wielu osób. W pantofelkach, rybaczkach w piaskowym kolorze i
białej koszuli wyglądała wspaniale.

background image

74

Szliśmy w stronę pałacu Małachowskich. Umówiłem się z panem Tomaszem w

okolicach ławeczki Bolesława Prusa. Tu w Nałęczowie jest muzeum poświęcone temu
pisarzowi, który właśnie w uzdrowisku pisał „Placówkę” i „Lalkę”.

Usiedliśmy na wprost pomnika Prusa, siedzącego na ławce tak jakby był jednym z

kuracjuszy. Niedaleko wejścia do pałacu stał grajek ze skrzypcami. Przed sobą położył
kapelusz, do którego spacerowicze wrzucali datki dla artysty. W tej scenerii skrzypce
brzmiały dostojnie, właściwie, ale i wywoływały u mnie melancholię.

- Nie lubiłam „Lalki” - powiedziała Ewa. - Nie potrafiłam zrozumieć, jak ten

Wokulski dawał się tak długo wodzić tej Łęckiej.

- „Lalkę” przeczytałem kilka razy - roześmiałem się. - To jedna z nielicznych lektur

szkolnych, do których wracałem z prawdziwą przyjemnością.

- Czemu?
- Czuję, że niekiedy zachowuję się jak Wokulski.
- Kobiety tak łatwo mogą owinąć cię wokół palca?
- To też. Wokulskiego i Rzeckiego traktowałem jako wielkie przenośnie nas,

Polaków. Subiekt Rzecki, wielbiciel legendy Napoleona i uczestnik węgierskiej
Wiosny Ludów, to nieuleczalny przypadek romantyka. W polskiej świadomości
Napoleon to ktoś wspaniały, dał nam niby państwo, poprowadził przeciw wojskom
naszych zaborców i występuje w naszym hymnie narodowym. My z tej romantycznej
legendy ery napoleońskiej nigdy się nie wyleczyliśmy. O Wokulskim jego przyjaciel
doktor, śyd, mówi też jako o nieuleczalnym romantyku. Pamiętasz, że Wokulski ożenił
się ze starszą od siebie kobietą, żeby przejąć jej sklep, a potem dorobił się majątku
handlując podczas wojny? Już to stawia go w naszych oczach w nie najlepszym
ś

wietle, bo czy to moralne zarabiać na wojnie? Wokulski do pewnego momentu jest

pozytywistą, pracuje, żeby siłą swych pieniędzy coś znaczyć. Nie mógł pokonać
zaborcy, więc sam musiał być silnym, by w odpowiedniej chwili sięgnąć po wolność.
To nie był konformizm, tylko plan. Jednak Wokulski spotkał Izabelę Łęcka i odżyły
stare romantyczne mrzonki, wiara w to, że miłość pokona wszystkie bariery.

- A tak nie jest?
- W „Lalce” tak się nie stało. Panna Izabela nie potrafiła przełamać konwenansów,

wyjść poza rolę, w jakiej siebie widziała. Ona nie potrafiłaby uszanować i nie
rozumiałaby czynów Wokulskiego. Była zimna, bezosobowa jak lalka. Ja, czytając tę
książkę w liceum, dopowiadałem sobie, że Wokulski jest jak Polska, a Izabela jak
elegancja...

- Francja - dokończyła Ewa.
- Tak, nasza nieodwzajemniona europejska miłość. „Lalkę” uważam za genialną, bo

oprócz świetnych obserwacji społecznych, obrazu Warszawy drugiej połowy XIX
wieku, jest pełna alegorii, których możemy szukać lub zdać się na zwyczajne
odczytanie treści.

- To ciekawe, co mówisz, młody człowieku - odezwał się pan Tomasz podchodząc

do nas.

Powstałem, żeby przywitać się z szefem i przedstawić mu Ewę. Po wzajemnej

prezentacji przeszliśmy do kawiarni, gdzie poprzednio widziałem się z Panem
Samochodzikiem. Była pora późnego śniadania, więc zamówiliśmy kawę i po porcji

background image

75

sernika wiedeńskiego. Zauważyłem, że szef chciał mi coś powiedzieć, ale nie wiedział,
czy możemy zaufać Ewie.

- Ewo, razem z panem Tomaszem, prowadzimy poszukiwania śladów hrabiego

Nowickiego - opowiadałem dziewczynie. - Pan Tomasz, nazywany jest Panem
Samochodzikiem z racji wehikułu, którego był właścicielem, a którym teraz ja jeżdżę.
Już razem szukaliśmy ukrytych skarbów, zaginionych dzieł sztuki i rozwiązywaliśmy
zagadki historyczne.

- A czemu interesuje was ten hrabia? On też schował jakiś skarb?
- Jest pani równie bystra jak piękna - pan Tomasz ukłonił się Ewie. Ona uśmiechnęła

się do niego promiennie i poczułem ukłucie zazdrości. - To bardzo niebezpieczny
melanż, bo Paweł zbyt łatwo ulegnie pani urokowi.

- On już chyba zupełnie przepadł - Ewa roześmiała się. - Wokół niego kręci się

jeszcze atrakcyjna brunetka.

Pan Tomasz żartobliwie pogroził mi palcem, ale z jego spojrzenia wyczytałem nieme

pytanie: „Co się z tobą dzieje?”.

- Panie Tomaszu, czy znalazł pan jakieś ślady hrabiego Nowickiego? - zapytałem.
- Tak - zadowolony wbił widelec w sernik. - To było niezwykle proste. Poszedłem

do archiwum zakładu uzdrowiskowego, gdzie w przedwojennych księgach znalazłem
zapisy z danymi kuracjuszy. Był tam wpisany i hrabia Franciszek Nowicki.

- Gdzie on mieszkał? - dopytywałem się.
- Jest napisane: „Willa Nagórze” - odparł pan Tomasz. - Tu masz przewodnik i

znajdziesz adres - szef wyjął z kieszeni kurtki książeczkę o Nałęczowie i przesunął ją
po blacie stołu w moją stronę.

Na trzynastej stronie znalazłem opis: „Nazwa willi pochodzi od nazwiska

pierwszych właścicieli - rodziny Nagórskich. Zbudowana została w stylu szwajcarskim
około 1880 roku i służyła właścicielom jako letnia rezydencja”.

- Wybudowali ją Nagórscy, ale może potem kupili Nowiccy? - pan Tomasz miał

chyba podobne wątpliwości jak i ja.

- To chodźmy tam i zbadajmy wszystko na miejscu - zaproponowałem.
- O nie, ja zostaję - pan Tomasz zaoponował. - Po pierwsze, muszę iść na zabiegi. Po

drugie, będę mieszkał w Nałęczowie jeszcze przez dwa tygodnie i nie chcę przez ten
czas mieć opinii „węszyciela”. Lepiej, kiedy będę ci pomagał incognito.

Zaskoczyła mnie taka postawa Pana Samochodzika. ale musiałem uszanować wolę

szefa. Chwilę jeszcze rozmawialiśmy o pobycie pana Tomasza w Nałęczowie, z jakich
zabiegów leczniczych korzystał i jakie przy okazji słyszał ploteczki o sławnych
ludziach, którzy odwiedzali to miejsce. Pół godziny później rozstaliśmy się. Z Ewą
pomaszerowaliśmy Aleją Lipową na wschód.

Minęliśmy „Willę Mazowsze” i pomnik Michała Archanioła. Umieszczono go w

kapliczce wybudowanej na podstawie w kształcie sarkofagu, a przedstawiono
Archanioła zabijającego szatana. Tuż za tą kapliczką była „Willa Nagórze”. Kiedy ją
zobaczyłem, od razu mi się spodobała.

Ozdobne framugi okien, drewniane filary i balustrady nadawały jej lekkości.

Ś

rodkowa część była parterowa, a dwa skrzydła piętrowe. Furtka w bramie

prowadzącej na podjazd była zamknięta.

Nacisnąłem dzwonek, raz, drugi, kolejny.

background image

76

- Poczekamy i wrócimy tu później czy przyjedziesz tu innego dnia? - zapytała Ewa.
Trochę bezradnie rozglądałem się po ulicy. Spacerujący tu kuracjusze nic pewnie nie

wiedzieli o mieszkańcach willi. Z mapy pamiętałem, że na zapleczu willi biegła
podmokła dolina Bochotniczanki. Zakładałem nawet możliwość wejścia tamtędy na
teren posesji, ale nagle Ewa podbiegła do kogoś. Była trzydzieści metrów ode mnie i
zdążyłem zobaczyć, że rozmawia z listonoszem. Nim do niej podszedłem, ona
pożegnała się z rozmówcą i ruszyła w moją stronę.

- Będziesz mi winny kolację w wybranym przeze mnie lokalu - powiedziała z

czarującym uśmiechem. - Jeśli się nie zgadzasz, to sam goń listonosza - wskazała na
pomarańczowego małego fiata odjeżdżającego w chmurze spalin od chodnika i
kierującego się w stronę Lublina.

- Chyba nie mam wyjścia - stwierdziłem. - Czego się dowiedziałaś?
- Jest „Willa Nagórze” i „Willa Na Górze” - oznajmiła Ewa. - W tej drugiej mieszkał

hrabia Nowicki. Starzy mieszkańcy Nałęczowa znali tę historię, że zdarzały się
pomyłki i Nowiccy w środku nocy przyjmowali gości Nagórskich i odwrotnie.
Dorożkarze z dworca często specjalnie odwozili ludzi pod niewłaściwy adres
tłumacząc rzekomą pomyłkę niewłaściwym wypowiedzeniem i akcentowaniem nazwy
willi. Potem pracownicy uzdrowiska wyczulili potencjalnych gości na istnienie dwóch
willi i nie było pomyłek. Od czasów wojny nie ma potrzeby odróżniać obu willi, bo
willa Nowickich została zniszczona jeszcze w czasie wojny.

- To znaczy?
- Mieszkał tam jakiś hitlerowski oficer szczególnie zacięty w ściganiu partyzantów i

polski ruch oporu podłożył mu bombę.

- Gdzie była ta druga willa?
- Przy skrzyżowaniu w Lesie Wąwozowym.
Wyjąłem z bluzy przewodnik z mapą i odszukałem to miejsce. Nie zaznaczono tam

ż

adnych budynków, więc czekało nas chyba żmudne szukanie. Postanowiłem wpierw

zaopatrzyć nas na taką eskapadę. Kupiłem wodę, bułki, serek topiony i kiełbasę.
Wróciliśmy do wehikułu. Pojechaliśmy ulicą Paderewskiego, Chmielowskiego i
Sołdka. Znaleźliśmy się w lesie rozłożonym na stromych zboczach wąwozów wśród
wzgórz. Zobaczyłem niewielką zatoczkę parkingową przy drodze i tam zostawiłem
wehikuł. Do plecaka spakowałem prowiant, latarkę i aparat fotograficzny.

Nasze poszukiwania bardziej przypominały spacer niż przeczesywanie lasu.

Chodziliśmy po leśnych ścieżkach. Dotarliśmy do granicy sadów z pięknymi jabłkami.
Ewa między drzewami dostrzegła aleję brzóz prowadzącą do jakiegoś placu
porośniętego krzakami bzu. Poszliśmy w tamtym kierunku. Na drodze zauważyłem
wśród kęp trawy resztki kostki brukowej. Kamienie z owalnego podjazdu zostały
dawno wyrwane. Klomb zniknął bez śladu. Został tylko potłuczony marmurowy
postument po jakiejś rzeźbie. Sama willa miała kamienną podmurówkę i drewniane
ś

ciany. Kryta była piękną dachówką. Jej resztki tworzyły niewielki kurhan wśród

bzów. Chodziliśmy wypatrując choćby najmniejszego, ciekawego przedmiotu.

- Paweł, chodź tu! - zawołała Ewa.
Podszedłem do niej. Stała u szczytu kamiennych schodów prowadzących do

piwnicy.

background image

77

Podziemia były bezpośrednio pod willą, więc spodziewałem się, że na dole zobaczę

tylko stos gruzu. Było inaczej, bo za progiem ujrzałem korytarz z wejściami
prowadzącymi do rożnych pomieszczeń. Okazało się, że strop wykonany z cegieł
wytrzymał i piwnica ocalała.

- Wchodzisz ze mną? - wyszeptałem do Ewy włączając latarkę.
- Nie zostanę tu sama - odpowiedziała.
Podziemia były niespodziewanie duże i chyba latem ukrywali się tu rożni podróżni, o

czym świadczyły legowiska porzucone w kolejnych klitkach. Sądzę, że przed wojną
każde z tych pomieszczeń było magazynkiem na rożne produkty żywnościowe. Na
końcu dwudziestometrowego korytarzyka zobaczyłem spiralną klatkę schodową.

- Schodzimy? - odwróciłem się do Ewy.
Moje pytanie było niepotrzebne. Ona bała się, ale jednocześnie była niezwykle

ciekawa, co zobaczymy głębiej. Trzymając się za ręce szliśmy po schodach. W niższej
kondygnacji piwnic były tylko dwie małe cele. Skojarzenie było nieprzypadkowe, bo
do obu wejście prowadziło przez drzwi z maleńką kratką i w środku były stare,
pordzewiałe łóżka z pozrywanymi sprężynami.

- Patrz! - Ewa wycelowała dłoń ponad moim ramieniem wskazując na drzwiczki

kasy pancernej zamurowanej w jednym z pomieszczeń.

Ktoś niedawno skuł grubą warstwę tynku i odsłonił zamek szyfrowy. Rozsądek

podpowiadał mi ostrożność, ale Ewa przepchnęła się obok mnie. Podbiegła do sejfu i
pociągnęła za rączkę chcąc go otworzyć.

- Auu! - krzyknęła, odruchowo przytykając skaleczony palec do ust.
Podbiegłem do niej, żeby obejrzeć i opatrzyć ranę. Jakiś pordzewiały fragment

blachy przeciął skórę na kciuku i krew obficie lała się z dwucentymetrowej rany. Z
plecaka wyjąłem apteczkę. Wodą utlenioną przemyłem skaleczenie i założyłem
opatrunek oklejony dodatkowo plastrem.

Nagle za naszymi plecami rozległo się przeraźliwe skrzypienie. Błyskawicznie

obejrzałem się. Zobaczyłem, że ktoś zamyka ciężkie drzwi. Rozległy się metaliczne
trzaski, łomot, odgłos przeciągania łańcucha przez metalowe kółko. Naparłem całym
ciałem na drzwi, ale bezskutecznie.

- Halo! Co to za dowcipy?! - wrzeszczałem na zewnątrz przez małą kratkę.
Usłyszałem tylko, że ktoś szybko wbiega po schodach.
- Paweł, co tu się dzieje? - jęknęła Ewa.
- Ktoś wiedział, że tu przyjdziemy i przygotował na nas zasadzkę - odpowiedziałem

oświetlając zamek pod klamką.

Otwór był zapchany śmieciami. Na razie nie miałem pomysłu, jak uwolnić nas z tej

pułapki. Ewa zaczęła szlochać. Podszedłem do niej i objąłem ją.

- Nie płacz, coś wymyślę, żebyśmy stąd wyszli - powiedziałem.
- Obiecujesz?
- Tak - w ciemnościach pocałowałem ją w czoło. - Wszystko będzie dobrze.

Usiądźmy i zbierzmy myśli - zaproponowałem.

Z plecaka wyjąłem bluzę polarową i położyłem ją na sprężynach tak, żeby Ewa

miała wygodne siedzisko. Następnie podszedłem do sejfu. Jego drzwiczki miały boki
długości trzydziestu centymetrów. Pośrodku znajdowały się dwie tarcze cyferblatu. Na

background image

78

pierwszej była podziałka od jednego do stu, z napisanymi tylko dziesiątkami. Na
wewnętrznej było dwadzieścia pięć liter.

Ktoś niedawno stłukł tynk, ale nie mógł otworzyć skrytki, bo tarcze były też

umazane tynkiem. Trzeba go było zmyć specjalnym płynem na bazie jednego z
kwasów. Czułem delikatny zapach chemikaliów i ostrożnie dotknąłem tarcz. Obracały
się z trudem.

- Chcesz teraz otwierać sejf? - Ewa była zdziwiona. - Może wezwiemy pomoc? Mój

telefon nie ma tu zasięgu. Może twój?

- Jesteśmy kilka metrów pod ziemią, za grubym murem, na zupełnym odludziu. Tu

ż

aden telefon nie ma zasięgu. Chcę otworzyć sejf, bo może w środku znajdę

rozwiązanie zagadki: kto nas tu zamknął? Przy okazji może uda się rozwikłać zagadkę
hrabiego Nowickiego?

- Nie boisz się, że nigdy stąd nie wyjdziemy?
- Nie.
- To ja też.
To oświadczenie zaskoczyło mnie. Obejrzałem się na Ewę. Siedziała na łóżku z

podkurczonymi nogami. Pewnie bała się szczurów lub myszy. Znowu zwróciłem
uwagę na sejf. Na drzwiczkach wygrawerowany był statek z dużą piracką flagą.

Rączka, za którą szarpała Ewa miała kształt równoramiennego krzyża na

obracającym się trzpieniu. By otworzyć sejf trzeba było ustawić odpowiednią
kombinację na tarczach, a następnie wykonać kilka obrotów rączką w prawo lub w
lewo.

- Wiesz, kto mógł nas tu zamknąć? - Ewa odezwała się po chwili ciszy.
- Tylko się domyślam.
- Masz jakiś wrogów?
- Czasami wydaje mi się, że bardzo wielu. śaden jednak nie śledziłby mnie, żeby

właśnie tu dokonać aktu zemsty.

- A w Baranowie masz jakiegoś zapiekłego przeciwnika?
- Szpula?
- On też? To zrobił ktoś inny.
- Skąd wiesz?
Przekonanie w głosie Ewy zainteresowało mnie.
- Przepraszam, że nie powiedziałam ci wszystkiego, ale dopiero teraz zrozumiałam,

co ten listonosz do mnie mówił.

Czekałem w napięciu.
- O tę willę Nowickiego pytał go wcześniej ktoś inny.
- Kto?
- Tam na konferencji jest taki facet w okularach. Dużo mnie wypytywał ciebie.

Chciał zobaczyć twoją kartę pobytu, kto za ciebie płaci rachunek tak dalej. Nic mu nie
powiedziałam, chociaż on mówił, że jest z policji.

- Z policji?! - roześmiałem się rozeźlony.
- Wspominał, że jest tajnym agentem. Nie wierzyłam mu, bo wielu facetów w hotelu

jak się nudzi, to podrywało mnie na taki tekst. Zbyłam go. Ten listonosz opisał go jako
człowieka, który też pytał o tę willę. On ma na imię Sławek.

background image

79

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

OTWARCIE SEJFU * UWALNIAM NAS Z WIĘZIENIA * CZY MAMY

KONKURENCJĘ? * NARADA Z PIRATAMI * WYSPA SKARBÓW *

PLANUJEMY WYPRAWĘ

Nie zdziwiło mnie, że Sławek wypytywał o mnie. W końcu uważał siebie za

detektywa, a mnie - za podejrzanego osobnika. Było bardziej zastanawiające, skąd
Sławek wiedział o willi Nowickiego w Nałęczowie?

- Paweł, ty mi chyba nie powiedziałeś całej prawdy? - Ewa przerwała moje

rozmyślania.

- Nie, naprawdę szukam śladów hrabiego Nowickiego, który mógł gdzieś w tej

okolicy ukryć skarb - odpowiedziałem. - Jak widzisz - wskazałem na sejf - nie ja jeden
tak uważam i mam konkurencję.

- Czy to możliwe, że ten skarb jest schowany w tym sejfie?
- Raczej nie - roześmiałem się. - Skrytka była dobrze zabezpieczona, skoro

przetrwała nienaruszona aż do obecnych czasów, ale nie sądzę, żeby hrabia właśnie tu
ukrywał swoje skarby.

- Jak się stąd wydostaniemy?
- Coś wymyślimy - uśmiechnąłem się. - Najpierw otworzymy kasę pancerną.
- Nie mów, że wiesz, jak to zrobić - Ewa ożywiła się i przyglądała mi się z uwagą.
- Domyślam się, gdzie należy szukać odpowiedniego tropu - palcem postukałem w

statek wygrawerowany na drzwiczkach. - To dosyć nietypowy pomysł na ozdobienie
sejfu. Przecież tego typu skrytki nie miały być dziełami sztuki, tylko bezpiecznymi
schowkami. Ponieważ jednak właściciel zdecydował się na taki motyw, to oznacza, że
w jakiś sposób fascynował się tą tematyką, w tym przypadku morską. Skoro tak, to
szyfr też powinien mieć związek z morzem...

- ...i co dalej? - Ewa była zaniepokojona moim przedłużającym się milczeniem.
Z bliska lustrowałem rysunek żaglowca szukając jakichkolwiek wskazówek, lecz

niestety grudy tynku i działanie kwasu powodowały, że nie można było dostrzec
ż

adnych szczegółów.

- Na razie nie mam żadnego pomysłu - przyznałem się.
Usiadłem na krawędzi łóżka i patrzyłem na dziurę w ścianie.
- To może teraz skup się na tamtych drzwiach - Ewa wskazała na wyjście z celi.
- Ciii... - przytknąłem palec do ust.
Ewa zamilkła i cisza trwała dłuższy czas. Nie patrzyłem na zegarek, tylko czekałem,

co podpowie mi wyobraźnia. Z pamięci przywoływałem zajęcia z kursów żeglarskich i
patrząc na drzwiczki sejfu zaczął mi świtać w głowie pewien pomysł.

- Wiesz, co to jest rumb? - zapytałem Ewę. Tak naprawdę wcale nie oczekiwałem od

niej odpowiedzi. Niekiedy, rozwiązując zagadkę lubiłem analizować ją wypowiadając
swoje myśli na głos. - Romb to figura geometryczna, rumba to zmysłowy latynoski
taniec, a rumb to jednostka miary kąta stosowana na morzu. Dokładnie to jedna
trzydziesta druga okręgu róży wiatrów, czyli 11,25 stopnia. Na tarczy liczbowej mamy
podziałkę tylko do stu, a więc jeśli chcielibyśmy pokazać nią kierunek kompasowy, to
mieściłby się on w przedziale pomiędzy północą a wschodem. Wygrawerowany
ż

aglowiec płynie lewym halsem i półwiatrem.

- Skąd wiesz?

background image

80

- Widać to po tym, jak ma ustawione żagle i jak łopocą jego flagi. Na tarczy z

literami można wybrać tylko jedną, więc jeśli chcielibyśmy określić kurs żaglowca, to
w grę wchodzi tylko północ lub wschód, a angielskie skróty nazw tych kierunków to N
i E. Kierunki pośrednie, jak na przykład północ do północnego wschodu miałyby
więcej liter.

- A te rumby? Po co o nich wspominałeś?
- Kierunek północny to maksymalnie dwa rumby w prawo lub w lewo - niczym koło

sterowe przekręciłem rączkę obok tarcz.

Zastosowałem kombinację litery N, liczb 11 oraz 22 i obracałem kolejno jeden i dwa

rumby w prawo. Bezskutecznie. Dobra była trzecia kombinacja: E. 80 stopni i 7
obrotów. Ewa aż westchnęła zdziwiona słysząc, jak w drzwiczkach coś zgrzytnęło i
otworzyły się, kiedy za nie szarpnąłem.

- Nie wierzyłam, że ci się to uda - powiedziała.
Z ciekawością zajrzałem do środka sejfu.
- Nie ruszaj! - chwyciłem Ewę za rękę, kiedy chciała sięgnąć po zawartość skrytki. -

To paczki zmurszałych, rozpadających się przedwojennych polskich banknotów i
papierów wartościowych. Wtedy majątek, obecnie bez wartości.

Zatrzasnąłem drzwiczki i zamknąłem zamek szyfrowy.
- Czemu to robisz? - Ewa zdziwiła się. - Chciałeś znaleźć skarb hrabiego i właśnie to

uczyniłeś. Teraz po prostu zamykasz sejf?

- Tym skarbem powinni zająć się specjaliści - odpowiedziałem. - Ten stos pieniędzy

hrabia schował tu na czarną godzinę dla siebie lub dla spadkobiercy. Szyfr zamka nie
był trudny do złamania, o ile znało się upodobania hrabiego lub otrzymało od niego
choćby najmniejszą wskazówkę.

Zastanawiało mnie również, jak to się stało, że ta piwnica nie została dokładnie

przeszukana przez Niemców, którzy zajmowali ten budynek w czasie wojny, lub przez
szabrowników po wojnie?

- Teraz uwolnij nas - Ewa wskazała drugi cel.
Podszedłem do wyjścia. Jak wspominałem, ktoś zamknął nas tu zastawiając czymś

drzwi. Na wysokości oczu znajdował się wizjer zbliżony formatem do kartki z bloku
rysunkowego, z rzadko rozstawionymi prętami. Część z nich była wyłamana. Stając na
palcach mogłem spojrzeć w dół, ale zobaczyłem tylko pusty korytarz.

- Masz lusterko? - zapytałem Ewę.
W pierwszej chwili chyba nie zrozumiała mojej prośby, ale wyjęła z torebki

puderniczkę. Podając ją miała niepewną minę. Otworzyłem pudełko, oddałem Ewie
gąbkę, którą rozprowadza się puder. Wziąłem do jednej ręki latarkę, a do drugiej
lusterko, i wysunąłem je na korytarz między prętami. Zobaczyłem, że ktoś zaparł drzwi
łomem wsuniętym w szparę dziury w podłodze i wciśniętym w przestrzeń między
metalowymi sztabami wzmacniającymi drzwi. Do tego pordzewiały łańcuch omotano
dookoła skobla wbitego w ścianę i klamki. Oddałem Ewie lusterko i z plecaka wyjąłem
aparat fotograficzny.

- Będziesz mi robił zdjęcie? - zdziwiła się.
- A chcesz? - zażartowałem przytykając urządzenie do oka.
- Nie - usłyszałem.
W jej głosie była złość. Jednak nacisnąłem spust migawki. Błysnął flesz.

background image

81

- Wariat - Ewa prawie krzyknęła. - Po co to zrobiłeś?
- Bo mimo tych wszystkich okoliczności tak pięknie wyglądasz - przyznałem się.
Czułem się niezręcznie wyznając Ewie właśnie teraz takie rzeczy, ale naprawdę nie

mogłem się powstrzymać. Zmęczenie, wściekłość na jej twarzy harmonizowały z
pięknem i energią, która tylko czekała na wyzwolenie. Przypominała mi lisicę z
pewnego polowania, na którym byłem kiedyś u wuja. Myśliwi po zejściu z kwartału
lasu, w którym strzelali, zobaczyli umykającego po drodze lisa. Jeden z nich, który był
w najlepszej i najbezpieczniejszej dla pozostałych pozycji przyłożył sztucer do
ramienia i wystrzelił. Lisica padła na ziemię. Szkoda mi było tego sprytnego
zwierzaka, który najwidoczniej przyczaił się gdzieś w krzakach do momentu aż ustały
strzały i dopiero wtedy wyrwał się do ucieczki z niebezpiecznego rewiru. Jako
najmłodszy pobiegłem po martwe zwierzę. Niosłem je na rękach i położyłem na
przyczepę traktorową, gdzie leżały inne upolowane trofea. Przy leśniczówce na
uczestników łowów czekało ognisko, bigos i coś mocniejszego do picia. Zwierzynę
ułożono w pokocie. Starym łowieckim zwyczajem do pysków martwych zwierząt
wkładano gałązki świerków oddając im w ten sposób hołd. Ten kto ustrzelił lisa
pochylił się, by dopełnić tego obyczaju. Nie trzymał się zbyt pewnie na nogach i wylał
na pysk zwierzęcia herbatę z kubka trzymanego w drugiej ręce. Lisica gwałtownie
otworzyła oczy, podniosła łeb, rozejrzała się, zerwała na nogi i pomknęła w las.
Konsternacja wszystkich była pełna.

Potem strzelec stał się ofiarą żartów dotyczących jego celności, a on z kolei

próbował zwalić winę na mnie, że nie potrafiłem rozpoznać, czy lis żyje.

Wykonałem jeszcze zdjęcie drzwiczek sejfu i od aparatu odłączyłem szeroki pasek,

który służył do wieszania go na szyi. Na końcówkach były metalowe zapinki i
magnesy. Służyły one do tego, by można było zawieszać torbę z aparatem na pasie.

Wziąłem pasek i wystawiłem ręce na korytarz, tak by końcówki z magnesami wisiały

do dołu. Z ogromną ostrożnością opuszczałem je po obu stronach łomu. Nie udało mi
się to od razu. Dopiero po kilku minutach prób magnesy połączyły się pod prętem.
Szybko przesuwałem pasek w rękach, by teraz magnesy mieć w ręce. Po chwili
energicznie ciągnąc za pasek mogłem próbować wyrwać łom z pozycji, w jakiej został
zaklinowany. Parę szarpnięć wystarczyło, by to zrobić. Łomot i brzęk metalu
uderzającego o podłogę zaskoczył Ewę, która aż podskoczyła. Dotąd w milczeniu
obserwowała moje poczynania i pewnie dziwiła się mojemu dziwacznemu pomysłowi
manipulacji paskiem od aparatu fotograficznego.

- Co ty tam robisz? - zapytała.
- Uwalniam nas.
- Jesteś też iluzjonistą?
- Sztukmistrz robi lepszy lub gorszy spektakl, w którym nie wykorzystuje magii,

tylko prawa fizyki, znajomość naszej psychologii i niekiedy znane od lat sztuczki. Ja na
razie potrafię tylko znaleźć nowe zastosowania dla przedmiotów z naszego otoczenia -
cierpliwie tłumaczyłem zwijając pasek.

Następnie mocno naparłem na drzwi. Ustąpiły na kilka centymetrów, bo więcej nie

udało się przez supły na łańcuchu. Było nawet za mało miejsca, żeby go rozplatać.
Przyjrzałem się skoblowi. Był wykonany z rdzewiejącego drutu średnicy pół
centymetra. Mogłem spróbować przeciąć go wąskim ostrzem piłki do metalu, które

background image

82

miałem w małej paczce podręcznych narzędzi - pamiątce po poznanym kiedyś
kasiarzu. Wolałem spróbować najpierw czegoś prostszego. Łóżko stało na metalowych
nogach, przykręcanych do spawanej ramy. Wyjąłem z plecaka przybornik z
narzędziami, a z niego śrubokręt.

- Masz ciekawe pomysły i gadżety jak na zwykłego dziennikarza - zauważyła Ewa.
- Wiesz, czym rożni się profesor od dziennikarza? - żartowałem odkręcając śruby.

Ewa pokręciła głową. - Niczym, bo obaj mają podobny zasób wiedzy. To dowcip, jaki
opowiedział mi kiedyś pewien profesor. Wiesz, dlaczego tak jest? Pierwszy zgłębiał
wiedzę w jednym, szczegółowym, bardzo wąskim temacie, stając się specjalistą. Drugi,
ciekawy świata, poznaje rożne dziedziny, ale pobieżnie. W efekcie pierwszy wie
wszystko o niczym, a drugi nic o wszystkim. I gotowe! - zadowolony z uśmiechu Ewy
oglądałem nogę od łóżka.

Wsunąłem rurkę w szparę pomiędzy drzwiami a framugą, wcisnąłem w otwór skobla

i następnie energicznie pociągnąłem ją w dół. Zgrzytnęło. Prawie całym ciałem
zawisłem na dźwigni. Po kilku szarpnięciach skobel wyskoczył ze ściany.

- Panie przodem! - ukłoniłem się przed Ewą przepuszczając ją do wyjścia.
Ona niczym dystyngowana dama, wzięła torebkę i niespiesznie, spoglądając pod

nogi i z obrzydzeniem oglądając się na naszą celę wyszła na korytarz. Zerknąłem na
zegarek. Byliśmy tu uwięzieni pięć godzin! Wychodząc z piwnicy zadowoleni głęboko
wdychaliśmy świeże powietrze.

- Myślisz, że on tu gdzieś jest? - Ewa z lękiem patrzyła na krzaki. - Może teraz siedzi

gdzieś tam i celuje do nas z pistoletu?

- Nie - objąłem Ewę ramieniem i poprowadziłem drogą w kierunku wehikułu.
- Skąd wiesz?
- Ten ktoś też próbował znaleźć skarb hrabiego Nowickiego i szybciej od nas dotarł

do willi „Na Górze”. Zapewne wyposażony w detektor metali badał piwnice i natrafił
na sejf. Skuł tynk i nie mógł otworzyć zamka. Kiedy zaplanował otwarcie skrytki,
przed jego przybyciem na miejsce, pojawiliśmy się my. Trochę spanikował i zamknął
nas. Teraz pewnie myśli, co z nami począć lub kontaktuje się z mocodawcami. Gdyby
chciał nas zabić, jak to sugerujesz, zrobiłby to od razu, w piwnicy.

- Czemu mówisz o nim „ktoś”, a nie po prostu „Sławek”? Przecież to on rozmawiał z

listonoszem.

- To nie jest dowód jego winy.
Ewę chyba bardzo dziwił mój spokój. Po takiej przygodzie powinniśmy rozpatrywać

wszystkie warianty, szukać odpowiedzi na cisnące się pytania. Jednak chyba lepiej
było nie zajmować się tym, tylko cieszyć się towarzystwem Ewy. Szliśmy szosą do
skrzyżowania dróg i skręciliśmy w prawo. Wehikuł stał tam, gdzie go pozostawiliśmy.
Zawróciłem w stronę Nałęczowa i wjechałem na parking przy uzdrowisku.

- Muszę się jeszcze spotkać z moim szefem, a ty usiądź w parku i poczekaj na mnie -

poprosiłem Ewę. - Potem poszukamy jakiejś dobrej restauracji.

Ewa, po pobycie w ciemnościach chciała nacieszyć się słońcem. Chętnie przystała na

moją propozycję, a ja stojąc przy wejściu do parku zadzwoniłem do pana Tomasza.

- Jak poszukiwania? - usłyszałem głos szefa. - Chyba pełna mizeria albo twoje myśli

zaprzątało co innego?

background image

83

- Mieliśmy problemy związane ze zdeterminowaną konkurencją - powiedziałem

poważnym tonem.

Opowiedziałem szefowi o uwięzieniu w piwnicy i o moich podejrzeniach co do tego,

kto to zrobił.

- Przydałoby się prowadzić obserwację tego miejsca - zaproponowałem na koniec.
- Chcesz w to zaangażować miejscową policję? - w głosie pana Tomasza wyczułem

wątpliwość.

- Mam zadzwonić do Leśnika? - upewniałem się.
- Lepiej tak.
Skończyłem rozmowę z panem Tomaszem i czym prędzej zadzwoniłem do Michała.

Przyjął moją prośbę, poinformowałem go o swoich planach i rozłączyliśmy się. Teraz
musiałem tylko odszukać Ewę w parku zdrojowym. Była niedaleko pijalni wód.
Siedziała na ławeczce i opalała się.

Zaprosiłem ją na obiad do restauracji w jednym z domów zdrojowych. Właściwie był

to ośrodek, w którym prowadzono zabiegi regeneracyjne i upiększające. Wśród
klientów tego przybytku dojrzałem kilka twarzy znanych z okładek kolorowych pism
dla kobiet. Ewa dyskretnie im się przyglądała i przy posiłku opowiadała mi ploteczki o
gwiazdach. Dowiedziałem się więc, że piosenkarka, blondynka po serii zabiegów
powiększających kobiece wdzięki porzuciła swój zespół.

Z kolei gwiazda jakiegoś serialu po zrobieniu oszałamiającej kariery spotykała się

tylko z młodszymi od niej mężczyznami. Była też para aktorska, która od lat
prowadziła przykładne życie małżeńskie i rzeczywiście oboje zachowywali się jakby
właśnie byli w trakcie miesiąca miodowego. Patrzyli na siebie z miłością i aż
promienieli pogodą ducha.

W trakcie posiłku odebrałem wiadomość tekstową od Leśnika.
- Praca czy narzeczona? - Ewa zapytała, kiedy czytałem tekst.
- Praca - odpowiedziałem. - Czemu sprawdzasz mnie, czy mam narzeczoną?
- Tak tylko...
- Ewo... - chciałem powiedzieć, co o niej myślę, i że nie chciałbym jej oszukiwać, ale

głos uwiązł mi w gardle.

- Co chciałeś powiedzieć? - Ewa chyba właśnie czekała na tego typu wyznania.
- Wiele rzeczy, na które jeszcze za wcześnie - odparłem. - Niestety, nadszedł czas, że

musimy wracać do Baranowa.

- Nie będziesz już szukał skarbu hrabiego?
- Nie wiem. Trzeba zawiadomić odpowiednie służby o sejfie i jego zawartości.

Pewnie będę tu musiał jeszcze przyjechać, żeby napisać artykuł. Masa pracy przede
mną - uśmiechnąłem się.

Zapłaciłem za obiad i poszliśmy do wehikułu. Jeszcze przed siedemnastą odwiozłem

Ewę do jej domu i zajechałem na parking pod hotelem w Baranowie. Na podjeździe
spotkałem Kasię. Miałem wrażenie, że w swoim pokoju czekała na mój przyjazd i
tylko udawała przypadkowe spotkanie. Lustrowała mnie od stóp do głowy.

- Jak wyjazd? - wychrypiała jakimś nienaturalnym głosem.
- Udany - zrobiłem kwaśną minę. - Znalazłem willę hrabiego, ale ktoś zamknął mnie

w piwnicy, gdzie był sejf.

- Kto cię uwolnił?

background image

84

- Sam, tymi rękoma - uśmiechnąłem się z satysfakcją. - Otworzyłem i zamknąłem

sejf, a potem sforsowałem obite blachą drzwi.

- śartujesz?
- Nie, mam świadka - szliśmy po schodach na piętro.
- Kogo?
- Ewę.
- Tę anielicę z recepcji? Po co brałeś ją do pracy? - Kasia robiła mi wyrzuty, kiedy

otwierałem drzwi od swojego pokoju.

- Przypadkowo spotkałem ją w Baranowie i zaproponowałem wycieczkę - wszedłem

do pokoju, a Kasia za mną. - To chyba naturalne, że młody facet spaceruje po
uzdrowisku z atrakcyjną dziewczyną, niż miałby węszyć i kręcić się zupełnie sam. To
się nazywa udany kamuflaż.

- Co jej mówiłeś?
- Po prostu szukam śladów pewnego hrabiego. Taka jest specyfika mojej

dziennikarskiej pracy.

- A kiedy was zamknięto, to co jej powiedziałeś?
- Tłumaczyłem, że są poszukiwacze, którzy zmierzają do celu za wszelką cenę.

Hrabia podobno ukrył jakiś skarb i ktoś w to uwierzył...

- Wspominałeś o otwarciu sejfu - Kasia wymierzyła we mnie palec. - Co było w

ś

rodku?

- Nim ci odpowiem, wysłucham twojego tłumaczenia, jak to się stało, że ktoś

wiedział o willi Nowickiego w Nałęczowie? Czemu był tam pierwszy, znalazł
zamurowany sejf i szykował się do jego otwarcia? Czy my mamy jakąś konkurencję?

Kasia zamilkła. Zaskoczył ją chyba rozkazujący ton mojego głosu.
- Ja się przebiorę - wskazałem drzwi łazienki - a ty zastanów się, co chcesz mi

opowiedzieć. Dobrze, gdyby to brzmiało wiarygodnie. Zamierzam jutro pojechać do
willi w towarzystwie policjantów i konserwatora zabytków, żeby pokazać im tę
skrytkę. Umawialiśmy się na poszukiwania, ale nie na uwięzienie.

- Nie narzekaj! - Kasia mówiła zimnym, pewnym głosem. - Byliście zamknięci, to

mogłeś poprzytulać i pocieszać do woli tę gąskę. Umowa przewidywała też sowitą
nagrodę...

Zabrałem z szafy wojskowe drelichy i wszedłem do łazienki. Kiedy przebrany

wróciłem do pokoju, Kasia wciąż tam była. Leżała na łóżku i patrzyła w sufit.
Milczałem. Sprawdzałem, czy w plecaku mam potrzebne mi rzeczy.

- Dokąd idziesz? - usłyszałem pytanie.
- Na spotkanie z piratami.
- Traktujesz ich tak serio?
- Bardzo serio.
- A mnie już nie?
- Nie jesteś ze mną szczera - założyłem plecak i stanąłem w progu czekając, aż Kasia

wstanie i wyjdzie z pokoju.

- Leon i Emil - Kasia rzuciła przechodząc obok mnie.
- Już raz wspominałaś, że wydają ci się podejrzani, ale nie powiedziałaś czemu.

Przecież ten Emil chyba cię nawet podrywał?

Staliśmy na korytarzu. Kasia rozejrzała się na boki sprawdzając, czy nikt nie idzie.

background image

85

- Oni też wiedzą o skarbie Nowickiego - szeptała zbliżając usta do mojego ucha.

Nagle usłyszałem czyjeś kroki, a Kasia zarzuciła mi ręce na szyję. - Oni wiedzą o
Nowickim z archiwów niemieckich - Kasia pocałowała mnie na oczach jednego z
uczestników konferencji, który zażenowany uśmiechnął się i spłoszony odszedł
korytarzem. - Leon ma kontakty z niemieckimi weteranami, a Emil to tylko mięśniak
od czarnej roboty. Obaj są niezwykle niebezpieczni. Porozmawiamy po wieczornym
ognisku! - odsunęła się, ale jeszcze raz szybko mnie pocałowała. - To na przeprosiny -
dodała.

Ognisko, o którym wspominała, miało kończyć tę konferencję i zaplanowano je na

godzinę dwudziestą pierwszą. Kasia weszła do swojego pokoju, a ja pomaszerowałem
na dół. W recepcji zapytałem, czy w hotelu jest Sławek. Dowiedziałem się, że wyjechał
na cały dzień i wróci dopiero na kolację. Wypracowaną metodą, przez płot, wyszedłem
z terenu pałacowego parku i przez pola pomaszerowałem na spotkanie z piratami. Do
zatoki dotarłem lekko spocony, bo spieszyłem się wiedząc, że i tak jestem spóźniony.
Chłopcy jednak cierpliwie czekali i ucztowali zajadając się gruszkami i śliwkami.

- Przepraszam, że musieliście tyle na mnie czekać - powiedziałem witając się z nimi.

- Wypłyniemy na wodę? - wskazałem na ich łódź.

Flint rzucił kilka rozkazów, pomogłem wypchnąć ich statek na wodę i już płynęliśmy

w kierunku środka nurtu Wisły. Przyznam, że rzeka w tym miejscu nie robi
rewelacyjnego wrażenia, więc opuściliśmy żagiel i popłynęliśmy pod prąd. Flint
siedział na rufie przy sterze. Silver zasnął na ławeczce dziobowej. Ja z resztą kompanii
usiadłem w kokpicie. Oparłem się o maszt i chwilę obserwowałem, jak chłopcy radzą
sobie z żeglugą. Byli rewelacyjni.

- Panowie, wiecie, kto spotkał się na tej konferencji w zamku? - zagadnąłem piratów.
- Poszukiwacze skarbów - odpowiedział Dirk.
- Tak jest! - pochwaliłem go. - Jestem dziennikarzem i sam nie bardzo wierzę w

skarby, ale też ich szukam i o nich piszę.

- Znalazł pan kiedyś coś? - pytał Barrel.
- Tak, ale specjalnie na tym się nie wzbogaciłem. W poszukiwaniach nie chodzi mi o

wartość skarbów, tylko o sam dreszczyk emocji. Przyjechałem tu i dowiedziałem się,
ż

e w tej okolicy też mógł być ukryty skarb. Chciałbym, żebyście pomogli mi go

szukać. Wczoraj wspominałem wam o ludziach z okolic Baranowa pamiętających
wydarzenia z września 1939 roku. Odszukaliście kogoś?

- Mamy kilka typów - przyznał Barrel.
- A co to za skarb? - Dirk był ciekaw.
- Nie wiem, czy nie robię błędu... - badawczo przyglądałem im się. - Ludzi często na

wieść o skarbie ogarnia gorączka złota, zdradzają przyjaciół, zdolni są do najgorszego.

- Dochowamy tajemnicy - zapowiadał Flint.
- Kapitan Custos ma na myśli pana Dirka, któremu za bardzo imponuje ten łajdak

Szpula - Barrel trafnie odczytał moje intencje.

- Panie Barrel! - Dirk z pięściami przysunął się do grubasa.
Na odgłos awantury Silver zerwał się z miejsca i zaczął szczekać.
- Siadać! - Flint wrzasnął na kompanów. - Chodzi o skarb i my go z kapitanem

Custosem znajdziemy. Panie Dirk, ja też do końca panu nie ufam. Mówię bez ogródek,

background image

86

jeśli szepnie pan choćby słowo temu Szpuli lub jego kolegom, z nami koniec.
Wykluczymy pana z załogi na zawsze i nieodwołalnie. Czy to jasne?

Dirk siedział naburmuszony i tylko kiwnął głową.
- Kapitanie Custos - Flint sięgnął do torby w schowku pod swoim siedziskiem. Wyjął

mapę okolicy. - Tu - wskazał niewielką zieloną plamkę na Wiśle powyżej miejsca,
gdzie łączy się ona z Sanem, a poniżej miejscowości Zawichost, znanej jako punkt
pomiaru stanu Wisły. - Ta wyspa nazywana jest Wyspą Skarbów. Ktoś podobno
znalazł tam talary z XVII wieku. Zgubili je Szwedzi w czasie potopu.

- Kiedy znaleziono te skarby?
- Tuż po pierwszej wojnie światowej. Tak mi opowiadała babcia.
- My będziemy szukali pirackiego skarbu - oznajmiłem.
Usta Barrela przypominały teraz kształtem wielkie „O”. Oczy Flinta zalśniły. Dirk z

niedowierzaniem kręcił głową. Silver siedział i próbował wyczesać łapą pchłę z okolic
ucha. Pokrótce opowiedziałem chłopcom historię hrabiego, omijając wiele nieistotnych
dla nich szczegółów.

- Wiemy tylko, że ciężarówka ze skarbem przeprawiała się pod Baranowem, a potem

wszelki ślad po niej zaginął - zakończyłem. - Dlatego musimy przepytać ludzi, którzy
znają lub słyszeli jakieś historie związane z przeszłością. Może któregoś dnia
popłyniemy w dół Wisły i poszukamy starych rybaków?

Ta propozycja wywołała entuzjazm. Zostałem zakrzyczany, a że nazajutrz była

sobota, a po niej niedziela, to Flint zaproponował, żebyśmy wypłynęli na dwa dni.

- Co na to wasi rodzice? Czy wypuszczą was z obcym człowiekiem? Z prądem

popłyniemy szybko, ale jak wrócimy? - miałem wątpliwości.

Mój opór był bezskuteczny. Piraci zapewniali, że już wcześniej pływali sami po

Wiśle, że Flint jest mistrzem pływania na żaglówkach i startuje w regatach.
Zapowiedzieli, że przyniosą zgody rodziców.

- Chciałbym też zobaczyć waszych rodziców i z nimi porozmawiać - stwierdziłem.
Stanęło na tym, że wyruszymy o świcie z ich pirackiej zatoki. Zawrócili łódź do

miejsca, z którego mnie zabrali. Podnieceni perspektywą przygody długo się ze mną
ż

egnali, a we mnie rosły wątpliwości, czy słusznie robię angażując ich w tę historię.

Piracka łódź zniknęła za trzcinami i wtedy w krzakach rozległ się trzask, kiedy ktoś
stąpnął na suchą gałązkę. Obejrzałem się w tamtą stronę.

- Ten rejs to bardzo dobry pomysł i zabiorę się z wami - powiedziała Kasia

wychodząc z ukrycia.

background image

87

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

WIECZORNE OGNISKO * SAMOCHÓD Z SILNIKIEM KOSIARKI *

NOCNE SŁUCHOWISKO * MARYNARSKA ZAGADKA * POŚCIG ZA AUDI *

MIANUJĘ SIĘ ADMIRAŁEM

Najwidoczniej Kasia postanowiła mnie śledzić i była świadkiem mojego pożegnania

z piratami. Ciekawiło mnie, skąd moja wspólniczka wiedziała, gdzie mnie szukać i
czemu postanowiła tu przyjść?

- Nie wiem, czy oni będą zadowoleni - wymownie obejrzałem się w stronę rzeki.
- Czemu wietrzysz jakieś problemy? - Kasia wzruszyła ramionami. - Oni mnie znają,

a przypomnę ci, że sam przedstawiłeś mnie jako swoją kamratkę, Czarną Mambę.

- Wytrzymasz z nami na łodzi przez cały dzień?
- A jaki to problem?
- A nocleg?
- Wezmę namiot.
- A nie boisz się zarzucić poszukiwań?
- I tak nie mam lepszego pomysłu.
Tak się przerzucaliśmy argumentami i czułem, że Kasia nie ustąpi. Musiałem się

zgodzić.

Wracaliśmy przez pola w stronę zamku w Baranowie.
- Skąd dowiedziałaś się, że Leon i Emil też szukają skrytki? - zapytałem.
- Sami zaproponowali mi spółkę. Zdziwiła mnie ich propozycja, ale oni tłumaczyli,

ż

e Polacy są nieufni wobec Niemców, a mnie jako Angielce polskiego pochodzenia

będzie łatwiej uzyskać informacje. Odrzuciłam ich ofertę tłumacząc im, że mam inne
plany. Od Emila wyciągnęłam to, co oni wiedzieli na temat skarbu hrabiego.

- Czyli?
- Bardzo mało. Nic oprócz tego, że Niemcy na początku wojny szukali skarbu.

Początkowo rzeczywiście myślałam o przepytaniu ludzi w Baranowie, ale dostrzegłam
pewną szansę w tym, co ty zaplanowałeś z tymi dzieciakami. Taka wyprawa będzie
wyglądała jak niegroźna dziecinada, a starsi ludzie mieszkający w pobliżu Wisły mogą
chcieć się przed wami otworzyć i może dowiemy się czegoś ciekawego.

Nie odzywałem się, bo doskonale pamiętałem, że mieliśmy z Kasią szczerze

porozmawiać. Wciąż dręczyło mnie przeczucie, że ona chce mnie oszukać.

- Czemu milczysz? - zagadnęła przytulając się do mojego ramienia i jak dziecko

zaglądając mi w oczy. - Gniewasz się na mnie? Myślisz, że to ja powiedziałam na
przykład Emilowi, że pojechałeś do Nałęczowa, a on zamknął cię w piwnicy?

- Może.
- Nie mam z tym nic wspólnego. Wierzysz mi?
- Nie.
- Jak to?
- Wyjechałem do Nałęczowa, zostałem tam uwięziony. Jednak wróciłem i

powiedziałem ci, że otworzyłem sejf i powiadomię o nim jutro odpowiednie służby. Ty
wszystko traktujesz z nadzwyczajnym spokojem, jakby nic się nie stało. Otworzyłem
sejf, to super. Wezwę policję - bardzo dobrze. Chcę prowadzić poszukiwania żeglując
po Wiśle - jeszcze lepiej. Zależy ci na odnalezieniu tego skarbu czy nie?

- Tak, chcę go wydobyć. Ufam, że wiesz, co robisz, więc o co masz pretensje?

background image

88

- Może kiedy ja będę żeglował, ty mogłabyś prowadzić poszukiwania na lądzie? Na

przykład mogłabyś popytać o tego przewoźnika z promu, u którego był twój dziadek.

- Chcesz pozbyć się mnie z waszej pirackiej załogi?
- Proponuję rozdzielić siły.
- Tobie naprawdę zależy na znalezieniu tych przedmiotów?
- Obiecałaś nagrodę - przypomniałem.
- Kiedy w ten sposób mówisz o pieniądzach, to brzmi bardzo niewiarygodnie.
- Zwykle byłem idealistą, ale teraz nadszedł czas, żebym zaczął realizować swoje

marzenia.

Doszliśmy do płotu i pomogłem Kasi sforsować ogrodzenie. Zgrabnie zeskoczyła po

drugiej stronie i pobiegła do hotelu. Umówiliśmy się, że odczekam parę minut, żeby
nasz wspólny powrót nie wzbudzał nadmiernego zainteresowania osób postronnych.

W pokoju przebrałem się w strój odpowiedni na ognisko i pomaszerowałem na

spotkanie wieńczące konferencję. Wokół stosu płonących drew już unosił się las
patyków z nadzianymi kiełbaskami. Dookoła, przy chińskich lampionach, stały stoliki.
Z bufetu na długiej ławie można było wybierać sobie pieczywo, sałatki i zakąski. Iza
przywitała mnie uśmiechem.

- Jak ci minął dzień? - zapytała przekładając kiełbaskę pomiędzy dwie kromki

chleba.

- Był bardzo udany - stwierdziłem biorąc od niej patyk. Nadziałem kiełbaskę i

wystawiłem ją nad płomień. - Jutro w Nałęczowie będzie otwarty sejf, który był
zamurowany aż do ostatnich dni.

- Wiesz, co w nim jest?
Kiwnąłem głową.
- Skarb?
- W pewnym sensie - zrobiłem tajemniczą minę.
- Mogę z tego zrobić artykuł?
- Tak. Jutro wyjeżdżam na kilka dni, a ty pojedziesz do Nałęczowa i razem z

policjantami otworzysz kasę.

- Państwo znaleźli jakiś skarb? - nagle obok nas zahuczał bas pana Leona.
- To zrobił Paweł. Jutro znalezisko ujrzy światło dzienne - Iza szybko relacjonowała.

- To jakiś sejf w Nałęczowie.

- Ach tak - pan Leon zafrasował się. - Pan wie, co jest w środku?
- Nie - odpowiedziałem.
- Czemu pan z otwarciem czeka do jutra?
- Bo jutro na miejsce przybędzie konserwator zabytków. Ja w tym czasie muszę być

już gdzie indziej i relację napisze Iza.

- A jak ten sejf zostanie otwarty? - dopytywał się pan Leon.
- Z tego co się zorientowałem, to jest tam bardzo prosty zamek i szyfr z, nazwijmy

to, „marynarskim kluczem”. Przepraszam - zabrałem kiełbaskę znad ognia i
przeszedłem z nią do bufetu.

Na talerz nałożyłem dużą porcję sałatki i poszukałem sobie wolnego miejsca przy

stoliku. Dosiadłem się do grupki pasjonatów zagadek związanych z okresem wojen
napoleońskich.

background image

89

Słuchałem ich uważnie, jadłem i obserwowałem towarzystwo. Pan Leon i Emil

opuścili nas po półgodzinie. Kilkanaście minut później po hotelowym parkingu
przesunęły się długie smugi reflektorów ich auta. Już dawno skończyłem posiłek i teraz
tylko delektowałem się filiżanką kawy. Zostawiłem ją i poszedłem w cień, pomiędzy
drzewa rosnące wzdłuż płotu. Ukryty w ciemnościach pobiegłem do wehikułu i ku
zdziwieniu strażnika przy bramie wyjechałem z zamku.

Kiedy tylko znalazłem się za granicami Baranowa, włączyłem długie światła

szosowe i przełączyłem mały guzik, który uruchamiał ustawienia rajdowe mojego
pojazdu. Byłem przekonany, że Niemcy pojadą do Nałęczowa wygodną drogą przez
Tarnobrzeg, Stalową Wolę, Janów Lubelski i Kraśnik. Raczej będą nocą omijali
niebezpieczne polskie szosy. Właśnie tymi omijanymi przez konkurentów szlakami
musiałem dojechać do Nałęczowa.

Miałem szczęście, bo wybrana przeze mnie trasa była pusta. Sporadycznie pojawiały

się na niej auta prowadzone przez młodych bywalców okolicznych dyskotek.
Wiedziałem, że w piątkową noc to najgorszy typ kierowców, jakich można spotkać, i
mijając ich zachowywałem ostrożność. W nocy nie widać było szkaradztwa karoserii
wehikułu, a głęboki bas i szeroki rozstaw jego świateł budziły szacunek. W
Sandomierzu przekroczyłem Wisłę, by wrócić na jej prawy brzeg w Annopolu. Tu
natknąłem się na sznury ciężarówek, więc szybko umknąłem na mniej uczęszczane
szosy. Jak błyskawica mknąłem na północ. Do Nałęczowa wjechałem od zachodu i od
razu skręciłem w las, gdzie stała kiedyś willa Nowickiego. Minąłem stojący na
poboczu samochód z jakąś parą, a kilkaset metrów dalej na drogę przede mnie wyszedł
policjant i pokazał mi, że mam zjechać z drogi. Zaniepokoiłem się, bo mogło to
wyglądać jak zasadzka zastawiona przez jakiś bandytów. Jednak wykonałem polecenie.
Policjant podbiegł do drzwiczek wehikułu.

- Dwieście metrów, - prosto wydyszał i skrył się w krzaki.
Posłusznie pojechałem pomiędzy drzewa. Kiedy zobaczyłem duży furgon

pomalowany na ciemnozielono, zatrzymałem się obok niego. Boczne drzwi tamtego
pojazdu rozsunęły się i wyjrzał z nich Leśnik. Pomachał do mnie ręką. Wszedłem do
ś

rodka jego pojazdu. Było tu już dwóch techników. Jeden obsługiwał monitory

pokazujące obraz z kamer w podczerwieni. Drugi kierował chyba mikrofonami, ale na
razie nie miał nic do roboty.

- Nie spodziewałem się aż takiego komitetu powitalnego - stwierdziłem zaskoczony.
- Wierzę, że nocne łowy będą udane - Leśnik uśmiechnął się i z przenośnej lodówki

wyjął i podał mi kanapkę. - Pomidory, mozarella i wołowina - wyjaśnił.

Skinieniem głowy podziękowałem za poczęstunek.
- Zrobiłem wszystko co mogłem, żeby chcieli tu przyjechać - odpowiedziałem. -

Nawet podpowiadałem, jak otworzyć sejf.

Jadłem kanapkę i wpatrywałem się w ekrany. Leśnik wyjaśnił mi, że w okolicach

ruin willi umieszczono trzy kamery i jedną w samej piwnicy. Wokół resztek budynku
czuwało czterech funkcjonariuszy podległych Leśnikowi, a na drogach dojazdowych
dwa radiowozy i dwa samochody cywilne policji.

- Co to za autko? - operator kamer bawił się urządzeniem umieszczonym na dachu

furgonu, dzięki któremu mógł sobie obejrzeć wehikuł.

- Całkiem przyzwoite - stwierdziłem.

background image

90

- Niech pan się nie gniewa, ale wygląda jak amerykański hummer z crashtestu

złożony przez jakiegoś artystę dziwaka.

- Nie gniewam się, bo on właśnie tak wygląda. Słyszałem też gorsze określenia.
- A silnik ma od traktora czy od kosiarki?
- Dzięki silnikowi ten wehikuł ma bardzo wiele całkiem zaskakujących obliczy.

Potrafi oszczędnie palić jak kosiarka do trawy, ale też dzięki niemu świetnie sobie
radzę na zaoranych polach.

- Pan uprawia nim działkę? - mężczyzna silił się na dowcip.
Koledzy prychnęli śmiechem, który Leśnik natychmiast uciszył.
- Jadą - szepnął.
W ucho miał wsuniętą słuchawkę podłączoną do krótkofalówki i otrzymał

informacje od któregoś z patroli przy drodze. Po chwili na jednym z monitorów
zobaczyliśmy audi wjeżdżające na drogę prowadzącą do ruin willi. Auto przetoczyło
się na podjazd.

- Dwóch, w kominiarkach - meldował technik obsługujący kamery. - Wysiedli, idą w

kierunku piwnicy.

- Wszyscy gotowi? - Leśnik odezwał się do mikrofonu krótkofalówki.
Odpowiedziało mu kilka trzasków.
- Są na schodach - mówił technik od kamer.
- Mam ich - dołączył drugi, od mikrofonu.
W głośnikach usłyszeliśmy kroki i rozmowę prowadzoną w języku niemieckim.
- Zrobiłeś błąd, bo jak już zamknąłeś tu tego faceta z dziewczyną, to mogłeś zostać i

podsłuchać, co będzie robił - rozpoznałem głos pana Leona.

- Przecież nie znam języka polskiego - zauważył Emil.
- Mógłbyś podejrzeć, jak on otwiera sejf.
- Tobie mówił, jak go otworzyć.
- Wspominał coś o marynarskim kluczu.
- Mamy grać w marynarza? - Emil parsknął śmiechem. - Mówiłem, żeby od razu

rozciachać drzwiczki palnikiem.

Teraz dźwięki i obraz były już zsynchronizowane. Kamerę ukryto chyba w stercie

gruzu w piwnicy na wprost tej, w której byłem więziony. Mikrofon idealnie
przekazywał nam nawet najmniejszy szmer.

- Ile ty jeszcze musisz się nauczyć - jęknął pan Leon. - Ty byś wszystko spalił,

wysadził w powietrze, a tu trzeba użyć umysłu. To jest prawdziwe wyzwanie.
Rozumiesz? Ten facet w kilka godzin rozwiązał zagadkę i uwolnił się. Ty byś to
potrafił?

- Jakbym chciał, to nawet dałbym mu w zęby.
- Tych czterech z miasteczka też próbowało.
- Ty się nim fascynujesz?
- Wolałbym, żeby był po mojej stronie - stwierdził pan Leon uważnie oglądając

drzwiczki sejfu.

- To pokaż, że jesteś lepszy od tego łebka.
Pan Leon usiadł na przechylonym, pozbawionym nogi łóżku i patrzył na sejf.
- Za słaba podpowiedź? - zgadywał Leśnik.

background image

91

- Jak ten starszy pomyśli, to da sobie z nią radę - zapewniałem przyjaciela. - Niech

tylko ten młodszy przestanie gadać i bez sensu kręcić się po piwnicy.

- Rozejrzę się. czy ktoś nam nie ukradł samochodu - powiedział Emil.
- Idź - sapnął pan Leon.
- Uwaga, jeden wychodzi na zewnątrz! - Leśnik przez radio uprzedził obstawę.
Pan Leon klęknął przed sejfem i znowu uważnie lustrował tarcze, grawerunek i w

pewnym momencie usiadł i zaczął sobie coś notować. Potem poszukał kalendarza i
szybko go wertował.

- Co on robi? - dziwił się Leśnik.
- Szuka telefonu do przyjaciela - zażartował jeden z techników.
- Potrzebuje tabeli z przelicznikiem rumbów - wyjaśniłem przyjacielowi.
- Trzeba wyznaczyć kurs i odpowiednio zakręcić kołem? - Leśnik domyślił się. -

Marynarska zagadka - roześmiał się. - To rzeczywiście dobra podpowiedź - przyznał.

W tym czasie pan Leon już zaczął wybierać kombinacje na tarczach i obracać kołem

zamka. Chyba źle wykonał obliczenia, bo zajęło mu to kilka minut. Wrócił Emil.

- Wszystko w porządku - rzucił i zamilkł, bo jego starszy wspólnik właśnie otworzył

sejf. - Kupa forsy - stwierdził świecąc do środka.

- Bezużytecznej! Same złotówki, wycofane z obiegu - stwierdził pan Leon. - Są

jeszcze jakieś papiery, może one są coś warte.

Mimo że grymasili, to jednak wszystko zapakowali do torby. Szybko wynieśli się z

piwnicy.

- Wóz numer jeden! - Leśnik wezwał jeden z radiowozów. - Jedynka i czwórka

wchodzicie! Reszta osłania. Chcesz być przy aresztowaniu? - zapytał mnie.

- Na razie nie - pokręciłem głową.
- Na razie? - zdziwił się jeden z techników. - To za co ich właściwie zamykamy?
- Nie mędrkuj - Leśnik uspokoił podwładnego.
Pan Leon i Emil wsiedli do audi. Ledwo wyjechali z podjazdu, na wprost nich

wjechał oznakowany radiowóz policyjny. Nie zdążył zablokować przejazdu, kiedy audi
gwałtownie przyspieszyło i taranując drobne krzaki pomknęło na drogę.

- Wozy dwa, trzy i cztery pełna gotowość! - Leśnik krzyczał do mikrofonu. - Cel

ucieka. Przygotować się do pościgu!

Przyjaciel skoczył do drzwi.
- Twój wehikuł jest sprawny? - zapytał mnie.
- Jak najbardziej - przyznałem.
- Chcecie gonić ich tym gratem? - zdziwił się technik od mikrofonów.
- To bardzo dobry samochód - oznajmił Leśnik wyskakując na zewnątrz.
- Lepszy od naszego? - usłyszałem, nim wysiadłem.
Z Leśnikiem wsiedliśmy do wehikułu. Technicy też wybiegli w krzaki zostawiając w

furgonie tylko kierowcę. Ostrożnie zawróciłem i już chciałem wcisnąć pedał gazu, by
popędzić ku szosie, kiedy z boku wyskoczył terenowy potwór. Czarny, z
przyciemnionymi szybami. Widziałem takie tylko w obstawie najważniejszych
polityków odwiedzających nasz kraj. Terenówka wyrzucając spod kół fontanny piachu
mknęła przez las.

- Chłopcy chcą się popisać - Leśnik niezadowolony pokręcił głową. - Jedziesz! -

uderzył mnie w ramię.

background image

92

Terenówka skręciła w lewo na szosę, a my jechaliśmy za nimi.
- Nasi ludzie już obstawili drogę w kierunku Nałęczowa - poinformował mnie

Leśnik.

Pędziliśmy na zachód. Daleko przed nami widać było odblask migających świateł

policyjnych radiowozów. Terenówka przyspieszała, a wehikuł tylko cicho warczał.
Prędkość stu kilometrów na godzinę była tą, przy której jego podzespoły stworzone na
rajdy samochodowe dopiero zaczynały się budzić. Dojechaliśmy do głównej szosy i
skręciliśmy w lewo, na północ. Teraz gnaliśmy między rzędami uśpionych domostw,
po prostej i równej drodze.

- Masz mapę? - Leśnik zapytał mnie.
- W schowku - odpowiedziałem.
Minęliśmy przystanki autobusowe i przed stacją benzynową znowu skręciliśmy w

lewo. Widziałem, że jeden z wozów pościgowych zagalopował się i pojechał prosto,
teraz gwałtownie zawracał na placu przed dystrybutorem paliw.

Leśnik rozłożył na kolanach mapę okolic.
- Chyba chcą przebijać się na Kurów - stwierdził. - Tam będą mogli uciekać na

Lublin lub Puławy.

Znowu skręciliśmy w lewo. W oddali widziałem budynek przypominający stację

kolejową. Nagle terenówka przed nami zatańczyła na drodze. Przyhamowałem.
Minęliśmy cywilne auto, które wpadło do rowu. Miało zgnieciony lewy bok. Kierowca
i pasażerka już wysiedli na pole i dali znaki, że są cali i zdrowi.

- Zostali staranowani - Leśnik przekazał mi meldunek z radia. - Mamy jeszcze jeden

radiowóz i terenówkę.

Kolejny zwrot w lewo, przed wiaduktem kolejki wąskotorowej. Po lewej mijaliśmy

porośnięte gęstym lasem wąwozy.

- Uważaj! - Leśnik krzyknął. - Wysypali kolce na drogę!
Terenówka zwolniła, kiedy mijaliśmy radiowóz, który zjechał na pobocze. W

ś

wiatłach mieniły się leżące na asfalcie czworościany z wystającymi gwoździkami.

Zbliżaliśmy się do wiaduktu. Przed nim, po bokach drogi, były łąki. Zjechałem na nie
omijając pułapki. Terenówka zwolniła i zrównałem się z nią, a kiedy chciałem wrócić
na szosę, koledzy Leśnika gwałtownie przyspieszyli.

- Mają przebitą oponę, ale i system pompowania powietrza - powiedział mi Leśnik.
- Nie mogą tak dalej prowadzić pościgu - zauważyłem.
- Dadzą radę jechać nawet sto kilometrów na godzinę.
Bez słowa wskazałem na prędkościomierz, gdzie strzałka szybko pełzła ku setce.
- Zjedźcie nam z drogi! - Leśnik rozkazał kolegom. - Wykonać natychmiast! -

wrzasnął.

Terenówka zjechała do lewego pobocza. Przyspieszyłem, a silnik zadudnił głębokim

basem. Uciekające audi było dwieście metrów przed nami, już pod następnym
wiaduktem. Pędziliśmy przez pustkowia w stronę odległych o niecałe trzy kilometry
zabudowań Wąwolnicy. Audi nie miało szans w wyścigu z wehikułem. Niemcy jechali
maszyną stworzoną do szybkiej jazdy po równych jak stół autostradach, do zadawania
szyku przyspieszeniem podczas ruszania na skrzyżowaniach. Wehikuł świetnie czuł się
na każdej drodze. W nim wgłębienia asfaltu, dziury, rożny rodzaj nawierzchni nie
powodowały dyskomfortu jazdy. Wyobrażałem sobie, jak niepewnie tu za kierownicą

background image

93

czuł się Emil. Jego wozem pewnie rzucało na wszystkie strony. Ogromna moc silnika
wehikułu sprawiała wrażenie, że koła niemalże drą asfalt, a wehikuł wbija się w drogę.

Minęliśmy kapliczkę i z lewej strony wyrosła stroma skarpa. Wjechaliśmy między

zabudowania. Audi, w dole, na mostku zahaczyło podwoziem o wystający kamień.

- Patrole już jadą od Nałęczowa i Bochotnicy - powiedział Leśnik.
Audi wspinało się do głównej drogi, ale kierowca chyba zagapił się. Rozpędzony, na

skrzyżowaniu, przeskoczył na drugą stronę, zarył przodem i na rozjeździe skręcił w
lewo.

Minąwszy kilkanaście gospodarstw wjechaliśmy do głębokiego wąwozu. Za nami

pojawiły się radiowozy. Spod audi jak kule karabinowe wypadały drobne kamyki,
potem większe, kiedy wpadliśmy na polną drogę.

- Po nim - Leśnik stwierdził z satysfakcją patrząc na głębokie wądoły wyrobione

przez maszyny rolnicze.

Faktycznie, audi jechało wolniej, sypiąc skry, gubiąc kołpaki. Włączyłem

umieszczone nad kabiną światła halogenowe i w ten sposób oświetliłem pola wzdłuż
drogi. Gwałtownie skręciłem kierownicą i zjechałem na lewo. Przemknąłem po rżysku,
wyprzedziłem audi i zajechałem mu drogę. Niemcy zatrzymali się. Za nimi stanęły
radiowozy. Błyskawicznie obok uciekinierów pojawili się uzbrojeni policjanci. Całą
scenę oświetlałem swoimi reflektorami. Widziałem, jak pan Leon i Emil zasłaniali
sobie oczy przed rażącym światłem.

- Masz ochotę na chwilę triumfu? - Leśnik popatrzył na mnie z rozbawieniem.
- Jeszcze nie. Wcale nie odczuwam satysfakcji.
Leśnik przez radio wydał rozkazy i policjanci zaprowadzili Niemców do

radiowozów.

Ominąłem całą scenerię przypominającą obrazki z filmów sensacyjnych i przez

Wąwolnicę skierowałem się do Nałęczowa.

- Myślisz, te ci Niemcy nie rozpoznali ani ciebie, ani twojego niepozornego auta? –

Leśnik zapytał wyłączając krótkofalówkę.

- Może tak, może nie - odpowiedziałem. - Niepewność jest chyba najgorsza?
- Kiedy ona się o tym dowie, to ucieknie i stracisz trop.
- Trop już mam. Gorsze jest to, że stracę kontrolę nad konkurencją.
- Mam przygotować dyskretną obserwację?
- Na razie nie. Dam ci znać.
- Słowo?
- Słowo.
- Co jutro jej powiesz?
- Jutro płyniemy w rejs żaglówką po Wiśle.
- śartujesz?!
- Nie. Strzeż się piratów, bo będę na pirackim okręcie.
- Chyba zwariowałeś - stwierdził Leśnik wysiadając w centrum Nałęczowa. -

Pamiętaj, że ci Niemcy w poniedziałek będą wolni, więc masz tylko dwa dni swobody.
Nie zmarnuj tego czasu.

- Będę pamiętał - obiecałem.
Po drodze, na stacji benzynowej kupiłem kubek mocnej kawy i wróciłem do

Baranowa. Tym razem wehikuł zostawiłem na miejscu parkingowym przy bramie. Nie

background image

94

chciałem nikogo budzić swoim przyjazdem. Zatrzymałem się w recepcji i napisałem
krótki list do Ewy. Poinformowałem obsługę, te wyjeżdżam na dwa dni, ale nie
zwalniam pokoju. Poprosiłem o przygotowanie mi suchego prowiantu zamiast
ś

niadania.

- Na którą godzinę? - zapytała recepcjonistka.
- Na siódmą trzydzieści - odpowiedziałem.
- To już za dwie godziny - zauważyła.
Zrezygnowany, nie dowierzając własnym oczom spojrzałem na zegarek.
Zakradłem się do swojego pokoju i szybko przygotowałem bagaż na rejs. Ubrany

rzuciłem się na łóżko i natychmiast zasnąłem. Wydawało mi się, że przed chwilą
zamknąłem oczy, a już dzwonił budzik. Zimny prysznic rozbudził mnie. Z plecakiem w
ręku zbiegłem do stołówki, wziąłem torbę z jedzeniem i pobiegłem do zatoki piratów.
Kasia wiedziała, o której odpływamy, a zapowiadałem jej, że nie będę na nią czekał.
Nie spotkałem jej w hotelu, ani po drodze, więc uznałem, że nie płynie.

Na miejscu byli piraci, ich rodzice i... Kasia. Pół godziny rozmawiałem z rodzicami

chłopców. Byli zaniepokojeni pomysłem dzieci, ciekawi tego, kim jestem i czym się
zajmuję. Jednocześnie zapewniali, że to nie pierwsza tego typu eskapada chłopców i
mieli pełne zaufanie do ich umiejętności żeglarskich. Wymieniliśmy się danymi
telefonicznymi i mogliśmy odpływać.

Tata Flinta miał przystań żeglarską i obiecał, że w niedzielę przypłynie po nas

motorówką i odholuje z powrotem do Baranowa. To oznaczało, że mogliśmy więcej
czasu poświęcić na podróż. Rodzice Dirka prowadzili dwa sklepy spożywcze w
okolicach Baranowa, a Barrel wychowywał się w rodzinie nauczycielskiej.

Pomogłem Kasi wsiąść na łódź i z Dirkiem zepchnęliśmy nasz okręt na wodę.

Rodzice machali nam rękoma na pożegnanie. Wpłynęliśmy w środek nurtu i powoli
popłynęliśmy na północ.

- Kapitanie Custos, kto będzie tu dowodził? - Flint stał na rufie podpierając się pod

boki.

- Wiadomo, Custos jest starszy - odezwała się Kasia.
Po minach chłopców rozpoznałem, że była to odpowiedź, jakiej się spodziewali, ale

nie odpowiadała im.

- A czego wy oczekujecie? - zapytałem.
- Pan rządzi na lądzie, my na wodzie - stwierdził Dirk.
- Czemu?
- To nasz okręt - argumentował Flint.
- Ale moja wyprawa - zauważyłem.
- Pan się nie zna na żeglarstwie - wtrącił Dirk.
- Skąd wiesz? Mam uprawnienia do sterowania jachtem morskim.
To wywołało konsternację wśród piratów.
- Samorzutnie mianuję się admirałem - oznajmiłem. - Będę dowodził wyprawą,

chociaż dowódcą okrętu pozostanie kapitan Flint.

Piraci parę sekund w milczeniu trawili moją propozycję, aż Flint pierwszy skinął

głową.

- Zawsze jednak możemy odebrać panu dowództwo wręczając „czarną plamę” -

zastrzegł Dirk.

background image

95

- Bunt prawie uśmierzony - Kasia zażartowała zwracając się do mnie po angielsku.
- Jakie rozkazy, admirale? - zapytał Flint.
- Ja jem śniadanie - wyjąłem woreczek z prowiantem. - Płyniemy kursem

północnym. Panowie Dirk i Barrel będą wypatrywali starych sadyb ludzkich nad
brzegiem rzeki, czyli miejsc, gdzie moglibyśmy pozyskać informacje.

- A ja? - Kasia zrobiła słodką minę.
- Pani będzie zabawiała mnie rozmową.
Przeszedłem na dziób i zacząłem jeść śniadanie. Kasia usiadła przy mnie. Dla

chłopców mogliśmy wyglądać na parę narzeczonych.

- Wiesz, że aresztowano Leona i Emila? - zagadnęła mnie.
- Skąd wiesz?
- Policja dzwoniła do organizatorów konferencji.
- A co zmalowali nasi konkurenci?
- Włamali się do sejfu w willi Nowickiego, a policja przygotowała zasadzkę. To

twoja sprawka? - bardziej chyba stwierdzała niż pytała.

- Czemu tak myślisz?
- Zniknąłeś na całą noc.
- Może byłem u jakiejś dziewczyny? - żartowałem.
- Leon rozmawiał telefonicznie z organizatorami prosząc ich o sprowadzenie

prawnika. Mówił, że ty też brałeś udział w jego aresztowaniu.

- Ja?
- Widział samochód podobny do twojego wehikułu.
- Tylko podobny - podkreśliłem.
- Nie czaruj mnie - Kasia miała poważną minę.
Prowadząc z nią tę rozmowę wpadłem na pewną myśl.
- Specjalnie to zrobiłem - powiedziałem. - Podsunąłem panu Leonowi wiadomość o

sejfie, o tym, jaki jest klucz, ale wcześniej powiadomiłem policję. Chciałem pozbyć się
konkurencji.

background image

96

ROZDZIAŁ JEDENASTY

TAWERNA NAD WISŁĄ * BIAŁY PUDELEK * STO ZŁOTYCH * WYPRAWA

ROWEROWA * ZAMEK KRZYśTOPÓR * DWOREK HRABIEGO NOWICKIEGO *

CIĘśARÓWKA NA DNIE RZEKI * „CZARNA PLAMA”

Kasia nie odzywała się analizując to co jej powiedziałem.
- Nie wiedziałam, że jesteś zdolny do takich rzeczy - stwierdziła po chwili. - W

przyszłości konsultuj ze mną swoje pomysły.

- Tak jest - uśmiechnąłem się.
Pogodny nastrój był tylko maską. Cała ta sprawa bardzo mi ciążyła i sto razy

bardziej wolałbym, żeby zamiast Kasi siedziała obok mnie Ewa. Mijaliśmy tereny
kopalni odkrywkowych siarki. Wiedziałem, że na prawym brzegu w miejscu kopalni
miały powstać tereny rekreacyjne ze sztucznym zbiornikiem wodnym. Teren nad
brzegiem Wisły przypominał bardziej krajobraz księżycowy. Nie sądziłem, żeby tu
gdziekolwiek ostał się choćby jeden rybak. Nie inaczej było w Tarnobrzegu.

Zastanawiałem się, jak daleko powinniśmy prowadzić nasze poszukiwania. Czy to

możliwe, że tratwa z ciężarówką popłynęłaby aż za Tarnobrzeg lub Sandomierz?
Raczej nie.

Lenistwo ogarnęło całą załogę. Poranne słońce przyjemnie grzało nas, a południowy

wiatr nadymał żagiel. Flint był zajęty sterowaniem, ale nie musiał stale być czujny.
Wystarczyło, że trzymał łódź w głównym nurcie rzeki. Dirk i Barrel znudzeni opierali
się o burty i patrzyli na brzegi. Kasia zdjęła bluzę, zawinęła rękawy koszuli i rozpięła
guziki, by jeszcze nacieszyć się resztkami tegorocznego lata. Przeszedłem na rufę, do
Flinta.

- Jakieś rozkazy, admirale? - zapytał.
- Pokaż mi mapę - poprosiłem.
- Jest w schowku - wskazał na półkę na prawej burcie.
Mapa leżała pod podniszczonym egzemplarzem „Wyspy Skarbów” Roberta Louisa

Stevensona.

- Wasza ulubiona lektura? - uśmiechnąłem się.
Flint tylko poważnie pokiwał głową. Odłożyłem książkę na miejsce i na kolanach

rozłożyłem mapę. Przyglądałem się nazwom wiosek położonych wzdłuż Wisły. Część
z nich była mi znajoma, bo przecież studiowałem przebieg działań wojennych w tej
okolicy we wrześniu 1939 roku. Powoli zbliżała się pora drugiego śniadania i należało
pomyśleć o lądowaniu na brzegu, chociażby po to, żeby rozprostować kości.

- Admirale, domy od lewej burty! - zameldował Barrel.
Przesiadłem się na tamtą stronę. Zobaczyłem budynki stojące na zachodnim brzegu.

Jeden z nich był pensjonatem, a na jego przystani wielki napis głosił „Frytki + Ryba!
Napój gratis!”. Obok hoteliku stały trzy stare, ale zadbane domostwa.

- Kapitanie, popłyniemy do tej tawerny - rozkazałem. - Stawiam wam te frytki z

rybą. Tam też dyskretnie rozpytamy się o rybaków.

- Aye, aye sir! - zawołał Flint.
Ujrzałem radość na twarzach Dirka i Barrela. Łódź skręciła w lewo. Z daleka widać

było, że na pomoście stoi biały pudel. Szczekał na nas jakbyśmy byli jego wrogiem
numer jeden.

background image

97

Właścicielka psa, ubrana na biało, w kapeluszu z wielkim rondem nawoływała

ulubieńca.

- Sara, kochanie, uspokój się, bo wpadniesz do wody!
Pudel szczekając podskakiwał, nagle stracił równowagę i - jak na zawołanie - wpadł

do wody.

Kobieta zaczęła rozpaczać. Ludzie powstawali z miejsc, żeby lepiej zobaczyć, co

zrobi czworonóg.

Walczył z nurtem rzeki, ale rzeka już porwała go o kilka metrów od pomostu.
- Pies za burtą! - wrzasnął Flint.
Skierował nas na kurs zbieżny z pudlem. Płynęliśmy bardzo szybko, pełnym

wiatrem. Przeszedłem przed maszt, żeby lepiej widzieć, co dzieje się przed nami i
stamtąd podawałem komendy Flintowi. Pudel przebierał łapkami chcąc dopłynąć do
brzegu, ale nie miał sił albo wystraszył się i tak naprawdę tylko jakimś cudem
utrzymywał się na powierzchni. Kiedy przepływaliśmy koło niego, wychyliłem się za
burtę i chwyciłem pudla lewą ręką od dołu, tuż za przednimi łapami. Zwierzę ugryzło,
mnie w rękę. Wypuściłem pudla na pokład, a ten otrząsnął się z wody i zaczął rzucać
się na mnie z zębami. Wtedy spokojnie dotąd siedzący Silver podskoczył do suki i
zawarczał tak przeraźliwym basem, że ta wystraszona skuliła się i przypominała małą
szmacianą kuleczkę.

Wykonaliśmy zwrot pod wiatr, potem jeszcze jeden, żeby przybić do pomostu. W

tym czasie obmyłem rękę wodą utlenioną założyłem sobie opatrunek, a Kasia
zawiązała mi bandaż.

- Zrzucić żagiel! - Flint wydał komendę.
Pomogłem chłopcom z płachtą żagla i reją. Flint tak wyliczył kurs, prędkość łodzi i

nurtu, że łagodnie dopłynęliśmy do kei bez potrzeby wyjmowania wioseł.
Umocowaliśmy cumy do pachołków, zrobiliśmy porządek na pokładzie i zeszliśmy na
ląd. Na pomoście stała właścicielka Sary i słodkim głosem przemawiała do swojego
psa.

- Sara, kochanie, żyjesz?
- Proszę, niech pani weźmie swojego pieska - powiedziałem odchodząc od łodzi.
- Silver, noga! - Flint zawołał psa.
Silver porzucił pilnowanie pudla i przyłączył się do nas. Stoły stały na drewnianym

tarasie tuż obok długiej budy, w której był barek, a dalej niewielki hangar ze sprzętem
wodnym. Gruby właściciel baru wyszedł zza kontuaru i przepychając się między
stolikami zmierzał w naszą stronę.

- Witam piratów! - wołał z daleka.
Obejrzałem się na łódź. Na topie masztu łopotała czarna flaga.
- Państwo jedzą na miejscu czy na wynos? - zapytał gospodarz.
Ubrany w przetarte dżinsy, rozpiętą prawie do pępka koszulę, opalony i z długimi

bokobrodami wyglądał jak jakiś południowiec.

- Na miejscu - stwierdziłem.
- Tam mam specjalny stolik dla państwa - grubas zaprowadził nas do długiej ławy. -

Co państwo sobie życzą?

Zamówiliśmy standardowy zestaw: frytki, sandacz, surówka i napoje. Zauważyłem,

ż

e turyści z ogromnym zainteresowaniem przyglądali się całej scenie, a pociechy już

background image

98

odbywały wędrówki, żeby obejrzeć łódź. Wkrótce tłumek na kei powiększył się, bo od
stołów powstawały mamy zaniepokojone, czy dzieci nie powpadają do wody. Grubas
przysiadł się do nas.

- Dokąd państwo płyną taką dziwną łódką? - zapytał nas.
- Chcemy rozejrzeć się trochę po okolicy - odpowiedziałem.
- Was, urwisy, to już kilka razy widziałem - grubasek zwrócił się do Flinta i jego

kompanów.

- Zawsze byłem ciekawy, czyja to łódka, taka oryginalna, wyglądająca jak łodzie

wikingów. Mało kto czymś takim teraz pływa. To państwo tak rodzinnie pływają?

- Nie jesteśmy rodziną - wyjaśniałem. - Jestem dziennikarzem i namówiłem

chłopców na rejs, bo szukam pewnego rybaka, który mieszkał gdzieś nad Wisłą w 1939
roku. Ta pani jest naukowcem z Anglii i razem prowadzimy poszukiwania.

- Wtedy jeszcze było tu kilku - grubas pokiwał głową. - Teraz ryby mamy ze stawów

hodowlanych. Ludzie jeszcze czasami coś na wędkę w Wiśle złowią i to wszystko.

- Pan zna rodzinę takiego rybaka?
- A tu mieszkali! - grubas ruchem głowy wskazał na domki. - Najpierw ja tu

wykupiłem starą budę, potem letnicy wykupili domki, bo widok ze skarpy ładny na
Wisłę i okolicę. Tu gdzie mam pensjonat, poprzednio, jeszcze przed wojną, była
karczma, ale że leżała na uboczu, chociaż w ładnym i cichym miejscu, to gości tu nie
było. Mam nawet stary szyld. Teraz już nie ma rybaków. A po co wam potrzebny ten
rybak? Co on takiego zrobił?

- W 1939 roku z przeprawy pod Baranowem urwała się tratwa z ciężarówką -

opowiadałem. - Był tam ranny dziadek tej pani - wskazałem na Kasię. - Jakiś rybak
uratował rannego i tę tratwę sprowadził do brzegu. W czasie wojny kontakt się urwał
i... - przerwałem, bo kelnerka przyniosła talerze z parującymi filetami.

- To ciekawe - mruczał grubasek.
Naszą uwagę na chwilę przykuło to co wyprawiała właścicielka Sary próbując

sforsować burtę łodzi. Krótka spódniczka i buty na wysokim obcasie nie były
najlepszym strojem do takich wyczynów. Spośród jedzących gości powstał mężczyzna
w eleganckiej marynarce i białych pantoflach. Na jego palcach pobłyskiwały złote
pierścienie. Zdecydowanym krokiem podszedł do swojej towarzyszki. Jednym ruchem
ręki postawił ją prawie na baczność.

- Sara! - wrzasnął na psa. - Do mnie!
Z łodzi wyskoczyła biała kuleczka i zamarła w bezruchu przy kostce mężczyzny.

Ten bez słowa wskazał kobiecie i psu stolik. Sam podszedł do nas.

- Dziękuję za pomoc - powiedział i wyjął portfel, w którym widać było rzędy

rożnokolorowych kart kredytowych. - To na państwa obiad - położył na stole banknot
stuzłotowy.

Denerwowała mnie pycha i arogancja tego człowieka. W pierwszej chwili

zaniemówiłem. On odwrócił się zadowolony, że załatwił sprawę i na oczach tylu
widzów pokazał, jaki ma gest.

- Chwileczkę! - odezwałem się.
- Za mało? - wypielęgnowana brew lekko uniosła się.
- Niech pan za to kupi smycz - oddałem mu pieniądze. - To oszczędzi państwu

problemów.

background image

99

- Jakich problemów?
- Pana pies ugryzł admirała w rękę - zauważył Barrel.
- Admirała? - w oczach rozmówcy ujrzałem rozbawienie. - Jego ekscelencja

wybaczy - ukłonił się - rzeczywiście za nisko pana wyceniłem - wyjął jeszcze kilka
setek.

- Niech pan to zabierze i nie obraża mnie - oświadczyłem.
Mężczyzna zwinął pieniądze, schował je do kieszeni i odszedł. Usiadłem do stołu i

zająłem się jedzeniem.

- Aleś mu pan przygadał - grubasek pochylił się ponad blatem w moją stronę. - To

jakiś milioner. Ludzie mówią, że chce kupić zamek w Ujeździe.

- Gdzieś niedaleko jest Ujazd? - zainteresowałem się.
- Najwyżej trzydzieści kilometrów. Piękne ruiny zamku. Chcielibyście je zobaczyć?
- Tak - przyznałem.
- Pożyczę wam rowery. Pójdę i powiem, żeby wam je przygotowali.
Jak powiedział, tak zrobił. Ciężko sapiąc wspiął się po schodach na górę.
- Czemu pan tak nagle zmienia plany? - zapytał Dirk. - Mieliśmy szukać rybaka, a

pół dnia stracimy na jazdę rowerami do jakiegoś zamku.

- Ja bym chciał zobaczyć jak wygląda ten Ujazd - wtrącił Barrel.
- Hrabia Nowicki przed wojną mieszkał gdzieś w okolicach zamku - przypomniałem.

- Może tam natrafimy na ciekawy trop?

- A nad wodą już nie? - powątpiewał Dirk.
- Słyszeliście, co mówił ten pan? Rybaków już nie ma, a ich rodziny pewnie

wyprowadziły się do miast.

Na schodach pojawił się grubasek. Powoli zszedł do nas.
- Rowery gotowe! - zameldował.
Jeszcze kilkanaście minut poświęciliśmy na krótką sjestę i zabranie z łodzi kilku

potrzebnych rzeczy. Każde z nas miało mały plecak, do którego wpakowaliśmy między
innymi butelki z wodą mineralną kurtki. Ja miałem apteczkę i aparat fotograficzny.
Łódź została pod czujnym okiem właściciela pensjonatu, a my pojechaliśmy w
kierunku północno-zachodnim. Dziurawa, boczna droga nie była uczęszczana, a
prowadziła równiną pomiędzy polami, łąkami i sadami. Flint miał na swoim rowerze
koszyk, w którym wiózł Silvera bardzo zadowolonego z takiego obrotu sprawy.

Pies cały szczęśliwy wystawił jęzor i z wysokości bagażnika oglądał okolicę.

Rowery, które pożyczyliśmy były skrzyżowaniem popularnych „górali” nadających się
do wypraw po lesie i „kolarzówek” stworzonych do wyścigów szosowych. Jechaliśmy
dosyć szybko i do ruin zamku dojechaliśmy po dwóch godzinach. Już z daleka widok
dawnej rezydencji magnackiej wzbudzał zachwyt. Widziałem, że nawet Kasia z
zainteresowaniem patrzyła na zamek, kiedy podziwialiśmy go zatrzymując się na
chwilę na wzniesieniu, przez które przebiegała droga.

Ujazd znałem jeszcze z czasów studenckich. Przyjechaliśmy tu razem z kolegami i

koleżankami z historii sztuki podczas objazdu naukowego. Dzięki dobrej pamięci
mogłem teraz zostać przewodnikiem moich towarzyszy.

- W 1619 roku Ujazd i Iwaniska stały się własnością Krzysztofa Ossolińskiego. Już

wtedy istniał dwór, a Ossoliński ufundował tu kościół. Jego majątek zaczęto nazywać
Krzysztoporem, od imienia właściciela i topora z herbu. Dopiero potem przyjęła się

background image

100

nazwa Krzyżtopór, związana już z inną symboliką. Budowę fortyfikacji prowadzono
najprawdopodobniej w latach 1631-1644, na co mogą wskazywać pamiątkowe
inskrypcje umieszczone w przejeździe bramnym i na attyce.

Informacje znalezione w archiwum miasta Krakowa wskazują, że jednym z

architektów zamku był Wawrzyniec Senes. Budowla kosztowała zawrotną sumę 30
milionów ówczesnych złotych i była lokalnym centrum życia kulturalnego. Krzysztof
Ossoliński od 1638 roku był wojewodą sandomierskim i miał liczny dwór oraz własne
wojsko. Zmarł 26 lutego 1645 roku w drodze do Krakowa i został pochowany w
habicie franciszkańskim w kościele przy krakowskim klasztorze karmelitów bosych.
Majątek odziedziczył Krzysztof Baldwin Ossoliński, który w 1649 roku zginął w
bitwie pod Zborowem. W 1652 roku po rodzinnym podziale majątku Iwaniska i zamek
wzięła w posiadanie gałąź Ossolińskich związana z rodem Denhoffów. Niebawem, 30
października 1655 roku Szwedzi podstępnie zajęli fortecę i tu w 1656 roku odbyła się
koncentracja wojsk szwedzkich Karola X Gustawa i sił księcia siedmiogrodzkiego
Jerzego II Rakoczego. To z tamtego okresu pochodzi plan Ericka Dahlberga, w którym
rożne części zamku noszą tak romantyczne nazwy, jak „Oto dla Ciebie”, „Ogród
nąjrozkoszniejszy”, „Korona”. Zapewne w czasie potopu Szwedzi wywieźli bogate
wyposażenie części pałacowej. Po wojnie Denhoffowie odstąpili zamek Ossolińskim, a
ci wnieśli go w wianie Morsztynom. Po Morsztynach dobra odziedziczyli Pacowie. Jan
Michał Pac, generał wojsk litewskich i marszałek konfederacji barskiej, przeprowadził
remont części zamku. Tu w latach 1768-1770 schronili się konfederaci barscy, ale w
czasie walk zamek został częściowo zniszczony. W 1787 roku odwiedził to miejsce
król Stanisław August Poniatowski. W XIX wieku i przez wiele lat po pierwszej wojnie
ś

wiatowej zamek stał zapomniany, aż do czasu, kiedy postanowiono zabezpieczyć go

jako trwałą ruinę.

Kupiliśmy bilety i prowadząc rowery weszliśmy na dziedziniec zamku.

Kontynuowałem swoją opowieść o dziejach zamku. Łączył on w sobie trzy elementy:
obronny, pałacowy i ogrodowy. Kiedy spojrzy się na plan Krzyżtoporu, widać
pięciokątny zarys bastionowy, wewnątrz którego umieszczono zespół pałacowy. Przez
bramę wchodzi się na pierwszy dziedziniec otoczony oficynami, a zamknięty na wprost
frontonem pałacu, który ma dodatkowo własny, owalny dziedziniec. Dookoła niego na
ś

cianach umieszczono galerię antenatów rodu Ossolińskich. Legendą zamku była sala

balowa, jadalnia z kryształowym sufitem, a zarazem dnem wielkiego akwarium, stajnia
z marmurowymi żłobami, przy których stały osiodłane konie, czy symbolika roku
kalendarzowego zamknięta w tym zamku. Miał on cztery wieże jak cztery pory roku,
siedem bram i wejść jak siedem dni tygodnia, 52 pomieszczenia jak liczba tygodni w
roku, dwanaście ogromnych sal jak liczba miesięcy, oraz 365 okien jak liczba dni w
roku.

Chłopcy ujrzawszy ogrom budowli, ilość przejść, podziemi, schodów, zakamarków

natychmiast rozbiegli się, a towarzyszył im szczekający i tryskający energią Silver.
Usiedliśmy z Kasią na ławce i piliśmy wodę.

- Mam wrażenie, że marnujemy nasz czas - powiedziała. - Zamiast prowadzić

poszukiwania, organizujesz wycieczkę tym dzieciakom.

- Wrócą tu i za kilkanaście minut sami się przejdziemy po podziemiach sprawdzając,

czy tu można było coś ukryć - odpowiedziałem.

background image

101

- Czy ty naprawdę wierzysz w to co mówisz?
Spojrzałem zdziwiony na Kasię.
- Twoje zachowanie jest dla mnie zupełnie niezrozumiałe - stwierdziła.
Obrażona wstała i pomaszerowała w kierunku północnej oficyny, gdzie były słynne

stajnie. Siedziałem na ławce i spoglądałem w niebo.

- Dziwna atmosfera panuje w tym miejscu, co? - usłyszałem kobiecy głos.
Obejrzałem się. Obok ławki stała kobieta w wieku około pięćdziesięciu lat. Była

ubrana w długą, szeroką spódnicę. Na golf zarzuciła wełnianą chustę, a na nosie miała
duże okulary przeciwsłoneczne. W ręku trzymała książki, chyba napisane przez nią
przewodniki po zamku Krzyżtopór.

- Pan jest poetą? - zapytała. - Tak pan się tu rozmarzył.
- Nie piszę wierszy, tylko artykuły. Jestem dziennikarzem - odparłem. - Opisuję

rożne ciekawe miejsca godne odwiedzenia.

- A tu co najbardziej się panu podoba?
- Architektura, ale tak naprawdę ten zamek budzi we mnie tylko złe skojarzenia.
- Tak? - jej ton wskazywał, że sama chyba podobnie myślała.
- Wierzy pani w to, że każde dzieło rąk ludzkich, także budynek, może mieć swojego

ducha?

- Tak - moja rozmówczyni nie była pewna, do czego zmierzam.
- Ten pałac, fortyfikacja to wspaniałe dzieło renesansu. Proporcje, piękno

nieprzesycone ozdobnymi wykrzyknikami, przytłaczający przepych budzący jedynie
szacunek. To wszystko tu jest. Jednak nikt tym należycie się nie nacieszył. Jakby ktoś
przeklął ten zamek i chciał, żeby na wieki został tylko ruiną, pomnikiem lub
ostrzeżeniem.

- Chyba ma pan rację - kobieta przysiadła obok mnie. - Też się nad tym zastanawiam

w swoich publikacjach - podsunęła książki w moją stronę.

- Niech się pani nie gniewa, ale żadnej z nich od pani nie kupię. Nie potrzebuję ich.

Znam ten zamek jeszcze z czasów studenckich. Jedną z prac zaliczeniowych
poświęciłem tej budowli.

- Ach, rozumiem - kobieta pokiwała głową. - A teraz chce pan napisać artykuł o tym

zamku?

- Nie, przyjechałem tu z grupą przyjaciół. Szukam czegoś innego.
- A czego?
- Gdzieś w tej okolicy była posiadłość hrabiego Nowickiego. Słyszała pani o kimś

takim?

- No pewnie. Chodzi o kapitana Czarną Rękę. Opowiem panu więcej, ale najpierw

niech mi pan powie, czemu pan go szuka?

- Pewien człowiek ze służby hrabiego uratował życie dziadkowi mojej przyjaciółki.
- Hrabia już nie żyje.
- Wiem. Zabili go hitlerowcy, ale mam nadzieję, że gdzieś w okolicy żyje jeszcze

rodzina człowieka, który był lokajem Nowickiego. Czemu hrabiego nazywano Czarną
Ręką?

- Ludzie opowiadali, że w okresie międzywojennym wyjechał na Morze Karaibskie.

Tam znalazł piracki skarb, ale stracił lewą rękę. Nosił protezę z czarną skórzaną
rękawiczką. Hrabia był lubiany, bo pomagał kształcić się chłopakom, którzy chcieli

background image

102

zostać marynarzami, ale przez te marynarskie zainteresowania uważano go też za
dziwaka.

- Gdzie on mieszkał?
- Tu niedaleko, w Gryzidąbiu. Cały majątek został zniszczony w czasie wojny. Teraz

z całej wsi zostało tylko kilka domów.

- Jak tam można dojechać?
- Trzeba zjechać kilometr w lewo z drogi w stronę Klimontowa.
Na dziedziniec weszła wycieczka turystów i moja rozmówczyni szybko pożegnała

się ze mną, by spróbować sprzedać swoje książki. Wrócili do mnie zmęczeni chłopcy.

- Ale labirynt - westchnął Dirk.
- Idealne miejsce na piracką kryjówkę - stwierdził Flint.
- Czemu tak uważasz? - zapytałem.
- Dużo zakamarków, ogromne podziemia i mnóstwo możliwości przygotowania

klucza ze wskazówkami nawiązującymi do tego, co pan mówił o salach jak miesiącach,
czy wieżach jak pory roku - odpowiedział Flint.

Chłopcy obiecali, że popilnują rowerów. Wziąłem latarkę i ruszyłem na wędrówkę

po zamku. Najpierw powędrowałem do dawnej stajni. Długa na kilkadziesiąt metrów
hala z wysoko umieszczonymi oknami wychodzącymi na poziom gruntu dziedzińca
robiła przytłaczające wrażenie. Przez dziury wybite w ścianach wyszedłem na tarasy na
bastionach i w ten sposób obszedłem ośmioboczną wieżę. To u jej stóp, poniżej
bastionu, znajdował się ogród. Wędrowałem dalej i znalazłem się na wysokości
kazamat artyleryjskich. W jednym z okien mignęła mi sylwetka Kasi. Chciałem ją
dogonić i szukałem zejścia z wałów do podziemi. Dojrzałem takie dwadzieścia metrów
dalej. Szybko tam pobiegłem. Zbiegłem po skarpie do kazamat. Panował tu mrok i
trzeba było uważać, gdzie stawia się nogi, by nie ześliznąć się po jakiejś pochyłości lub
nie spaść z jakiegoś schodka. Labirynt ścianek sprawiał, że można się było tu łatwo
zgubić. Wypatrywałem, gdzie mogła być Kasia. Nasłuchiwałem jej kroków. Ona jakby
zapadła się pod ziemię. Szedłem ostrożnie, nie zapalając latarki. Rękoma macałem
ś

ciany, a przed każdym krokiem stopą badałem podłoże.

- Załatwimy go inaczej - nagle usłyszałem głos Kasi. Brzmiało to tak, jakby była tuż

za załomem ściany. - Jesteśmy w zamku Ujazd lub Krzyżtopór - rozmawiała z kimś
przez telefon. - Przyjedź tu i popytaj ludzi o hrabiego. Kiedy będziesz coś wiedział, to
daj znać... Tak... Cały czas go pilnuję... Zachowuje się tak, jakby nie wiedział, czego i
gdzie szukać. Chyba miałeś rację, że bez tego swojego Pana Samochodziku działa jak
dziecko we mgle... No, na razie!

Zamarłem w bezruchu. Nie mogłem teraz w żaden sposób zdradzić swojej obecności.

Kasia zapaliła lampkę zainstalowaną w telefonie komórkowym i poszła korytarzem,
który prowadził do wyjścia na dziedziniec. Odczekałem kilka minut i sam jeszcze
pochodziłem po podziemiach.

Dotarłem do najniższych kondygnacji ośmiobocznej wieży i wyszedłem na owalny

dziedziniec pałacu. Tamtędy wróciłem do kompanii.

- Długo pana nie było - stwierdził Barrel.
- Sami widzieliście, jakie tu są piwnice - odparłem. - Wsiadamy na rowery i

mkniemy do łodzi.

background image

103

Powrót trwał o godzinę dłużej. Byliśmy już mocno zmęczeni. Po drodze minęliśmy

drogowskaz prowadzący do wsi Gryzidąb. Na razie postanowiłem tam nie jechać i
nikomu nie powtórzyłem mojej rozmowy z autorką przewodników. Wiedziałem, że
tajemniczy rozmówca Kasi dotrze tu i też może natrafić na sprzedawczynię książek, ale
miałem nadzieję, że nie zdobędzie jej zaufania.

Właściciel pensjonatu czekał na nas z poczęstunkiem i sporymi dzbankami kompotu

ś

liwkowego. Popędzałem wszystkim, bo pamiętałem, że musimy jeszcze poszukać

dobrego miejsca na nocleg. Moja postawa trochę oburzała wyczerpaną załogę tym
bardziej, że grubasek zapraszał, byśmy u niego rozstawili namioty. Grzecznie acz
stanowczo odmawiałem. Kiedy zostaliśmy sami i chciałem zapłacić rachunek,
zdziwiłem się, że jest tak niski.

- Ładne widowisko z ratowaniem tego pudla mi zrobiliście - gospodarz wyjawił

tajemnicę tak dużego rabatu. - Pan jesteś dziennikarz, to może wspomnisz o moim
barku?

- Może - roześmiałem się. - Ludzie są uczuleni na taką kryptoreklamę i czasem

osiąga się odwrotny skutek od zamierzonego - zauważyłem.

- Nie szkodzi. Polubiłem was od pierwszego wejrzenia, bo teraz to rzadko kiedy ktoś

pływa tak po Wiśle.

- Trochę szkoda - przyznałem.
- Muszę coś panu jeszcze powiedzieć - gospodarz zniżył głos. - Jak tu wbijałem pale

pomostu, to znaleźliśmy ciężarówkę. Sprowadziłem nurków, żeby ją obejrzeli i
wyciągnęli. Zrobili to za darmo, tylko im jeść i pić dałem. Wzięli to żelastwo. Mówili,
ż

e to jakiś przedwojenny fiat z tablicami rejestracyjnymi wojska polskiego.

- Coś w niej było?
- Skrzynka.
- Pusta?
- To dziwne, bo skrzynkę ktoś solidnie umocował na pace, a w środku zostawił tylko

deskę z wyrytymi znakami.

- Jakimi? - szybko z kieszeni bluzy wyjąłem notes i długopis.
Grubasek rysował minutę.
- Krzyż, topór, korona i podkowa - wypowiedziałem na głos nazwy czterech

symboli.

- Tylko tyle - gospodarz pokiwał głową.
- Kiedy nurkowie wyciągnęli to auto?
- Jakieś dziesięć lat temu. Nie wiem, kto to konkretnie był, bo zadzwoniłem do

znajomego, co ma przystań w Warszawie, a ten skierował do mnie tych ludzi. Z tego co
zrozumiałem, to ci nurkowie byli z całej Polski, bo z Warszawy, Krakowa i Śląska.

- To ciekawe - postukałem długopisem w kartkę z rysunkami. - Fajny byłby z tego

materiał na artykuł. Dziękuję panu za pomoc i opowieści. Do widzenia! Aha, jaką
nazwę miała ta karczma, która tutaj dawniej stała? - przypomniało mi się.

- Admiralska! Nawet chciałem wywiesić ten szyld, ale uznałem, że będzie mi

przynosił pecha poprzednich właścicieli.

- I co? Nie ma pan pecha?
- Jakoś idzie, pomału.
- To jeszcze raz do widzenia!

background image

104

- Zanocujcie na Wyspie Skarbów! - usłyszałem, kiedy już szedłem do łodzi. - Tam

jest cudowny klimat!

Załoga przywitała mnie z kwaśnymi minami.
- Tak nas poganiałeś, a potem urządzałeś sobie pogawędki - Kasia powiedziała z

wyrzutem.

- Dostałem za to duży rabat - uśmiechnąłem się.
- Admirał zaoszczędził, ale to załoga będzie się teraz musiała sprężać - rzucił Dirk.
Między piętnastą a szesnastą odbiliśmy od brzegu i ruszyliśmy na północ. W

okolicach Sandomierza nie widzieliśmy żadnej starej chaty. Minęliśmy miasto budząc
duże zainteresowanie wśród łudzi spacerujących nad rzeką. Zaczynało zmierzchać,
kiedy na prawo od głównego nurtu zobaczyliśmy wyspę.

- Wyspa Skarbów! - powiedział Flint.
Zauważyłem, że Kasia otrzymała od kogoś bardzo długą wiadomość tekstową.

Długo jej się nie przyglądałem, bo zaczęliśmy manewrować wchodząc najpierw w
odnogę Wisły z prawej strony opływającą wyspę, a potem dobijając do brzegu.
Pierwszy zeskoczyłem na ląd szukając odpowiedniego miejsca na biwak. Kiedy
wróciłem do zatoki wśród trzcin gdzie wylądowaliśmy, zastałem tam tylko Barrela,
Silvera i swoje bagaże.

- Gdzie jest łódź? - zaniepokoiłem się.
- Kazali panu dać „czarną plamę” - Barrel wręczył mi kawałek kartki wyrwanej z

jakiejś książki i pomazanej czarnym długopisem.

background image

105

ROZDZIAŁ DWUNASTY

ROZBITKOWIE W POŁUDNIOWEJ ZATOCE * PRZEJĘCIE ŁODZI *

WYPRAWA BUNTOWNIKÓW * SZKIELET NA DNIE *

„SZACHY STRZELECKIE” * LIST BARRELA

Zdezorientowany rozglądałem się na wszystkie strony. Nigdzie nie widziałem łodzi.
- Popłynęli w tamtą stronę - Barrel wskazał na północ.
- Co to jest? - zapytałem go patrząc na „czarną plamę”.
- Admirale, odebrali panu dowództwo.
- Jak to? Tak bez żadnego sądu? Bez postawienia mi jakichkolwiek zarzutów i

wysłuchania mojej obrony?

- Takie jest pirackie prawo. Czarna Mamba powiedziała, że pan źle dowodzi, bo nie

pływamy, żeby szukać rybaka. Pan Dirk od razu ją poparł, a kapitan Flint się wahał.
Wtedy pan Dirk zaproponował głosowanie. Wyszło trzy do dwóch na pana niekorzyść.

- To miłe, że policzyli mój głos - wtrąciłem.
- To głosował Silver.
- Jak?
- Normalnie. Przysiadł się do mnie.
- I tak po prostu nas tu zostawili?
- Dadzą nam dzień do namysłu. Jutro tata kapitana Flinta tu przypłynie i nas

zabierze.

- Zostaliśmy rozbitkami? - roześmiałem się.
- Tak - Barrel nie wyglądał na smutnego. - Dobrze, że zostawili nam śpiwory, koce,

prowiant i wodę.

- Bierzmy toboły i chodźmy do naszego obozu - zdecydowałem.
Poszliśmy na południe, gdzie nad małą, wygiętą jak banan, zatoką znalazłem resztki

jakiegoś obozowiska. Pewnie kilka lat temu ktoś wybudował tu sporą ziemiankę. Na
klocach drewna leżały deski, na których można było rozłożyć koce i ułożyć się do snu.
Pośrodku pomieszczenia był niewielki dół wyłożony kamieniami, idealny na palenisko.
Przed wejściem do tego schronienia zaczynał się piasek szerokiej na sześć i długiej na
kilkanaście metrów plaży. Na wprost nas była porośnięta bukami wysepka, oddzielona
od stałego lądu pasem mielizn z trzcinami i niewielkim zagajnikiem olch. Było tu
nadzwyczaj spokojnie i cicho. Nic dziwnego, że to miejsce na odpoczynek wybierały
ptaki wodne rozpoczynające wędrówki.

Barrel zebrał chrust, a ja na patelni przygotowałem nam jajecznicę z kiełbasą. Potem

w menażce ugotowałem wodę i zaparzyłem herbatę. Barrel zjadł i potem usiadł z
kubkiem w ręce. Patrzył na kaczki sunące po wodzie.

- Pan się nie boi? - zapytał mnie.
- A czego? - zdziwiłem się. - Jest nas tu trzech i na razie nie cierpimy głodu. Zawsze

możemy wyjąć telefon i zadzwonić po pomoc.

- Tu nie ma zasięgu - powiedział Barrel.
Spojrzałem na ekran swojego urządzenia. Mój towarzyszy miał rację.
- Może to tylko chwilowe, a może z któregoś z tych pagórków złapiemy zasięg. Nie

ma co zamartwiać się na zapas. W ostateczności popłynę wpław do brzegu. Pamiętaj,
ż

e nawet jakbyśmy nic nie robili, to twoi rodzice zrobią wszystko, żeby cię odnaleźć.

- No tak - Barrel jęknął.

background image

106

- Boisz się losu Robinsona? Nauczymy się strzelać z łuku, a Silvera nauczymy

cichego skradania się do zwierzyny - żartowałem.

- Zostalibyśmy kłusownikami.
- Panie Barrel, co pana gnębi? - zapytałem wprost.
- Tak głupio z nami postąpili. Czemu?
- Twoi kompani dali się podejść sprytnej kobiecie. Wierzysz, że Dirk i Flint to twoi

przyjaciele?

- Chciałbym, żeby tak było.
- Są dwie możliwości. Pierwsza, że ta przygoda tylko wzmocni waszą przyjaźń.

Druga, że wszystko to rozpadnie się i dobrze, że właśnie teraz, a nie w chwili
prawdziwej próby.

Starałem się jak mogłem pocieszyć Barrela, którego bardzo bolało to, że koledzy

zostawili go samego. Nie był jeszcze przygotowany na wybieranie, wobec kogo być
bardziej lojalnym, wobec mnie czy kolegów. Dokonał wyboru, za który w swoim
mniemaniu został ukarany.

- Umyj naczynia i przygotuj więcej chrustu - powiedziałem do chłopca. - Będziesz

miał pierwszą wachtę. Ja przejdę się po wyspie i potem trochę się prześpię.

- Tak jest! - odpowiedział Barrel.
Zostawiłem go z Silverem, a sam poszedłem najpierw na zachód. Przeszedłem przez

ś

wierkowy las i znalazłem się u stóp pagórka z kilkoma brzózkami na szczycie.

Wszedłem po stromym zboczu i z tego miejsca zobaczyłem przy świetle zachodzącego
słońca prawie całą wyspę.

Miała ona około trzystu metrów długości i około pięćdziesięciu szerokości. Powstała

chyba na wielkiej łasze piasku, bo otaczały ją malownicze plaże, mielizny i zakola
trzcin. Na południu była nasza zatoka z wysoką wyspą i przytuloną koło niej kępką.
Ś

rodek lądu zajmował lasek świerkowy przemieszany z nielicznymi brzózkami. Na

północy było więcej pagórków, ale tam nie było prawie drzew. Poszedłem w tamtym
kierunku. Kiedy dotarłem na północny kraniec wysepki, zobaczyłem szeroką, okrągłą
zatokę zamkniętą od głównego nurtu rzeki długą i wąską mierzeją.

Na piasku stały dwa namioty, a na wodzie kołysała się łódź piratów. Widziałem, że

Kasia, Flint i Dirk siedzieli przed namiotami i żywo o czymś debatowali.
Zastanawiałem się, czy mam szansę niepostrzeżenie zakraść się do ich obozowiska,
ż

eby podsłuchać rozmowę. Postanowiłem jednak zrobić coś innego. Najpierw

wróciłem do Barrela. Siedział przy ognisku i głaskał Silvera.

- Czy zemsta przystoi prawdziwym piratom? - zapytałem go.
- To zależy, co pan zamierza zrobić?
- Przejąć okręt.
- To byłby niezły numer - Barrel aż podskoczył z radości. - Ale to statek kapitana

Flinta - zauważył po chwili.

- Zapominasz, że to była wyprawa dowodzona przeze mnie. Z mojego punktu

widzenia Czarna Mamba, Flint i Dirk to buntownicy i powinni zostać ukarani.

- Skoro pan tak uważa. Co robimy?
- Kiedy ja uprowadzę statek, oni przyjdą tu, żeby się zemścić. Zawczasu przeniesiesz

nasze bagaże na wysoki pagórek pośrodku wyspy. Zaprowadzę cię tam. Potem wrócisz
tu i będziesz na mnie czekał. Pilnuj Silvera, żeby nas nie zdradził.

background image

107

- Tak jest - Barrel zasalutował, chociaż pewnie uważał, że otrzymał mało ważne

zadanie.

Ugasiliśmy ognisko, zebraliśmy wszystkie nasze rzeczy i zaprowadziłem Barrela pod

brzózki. Z plecaka wyjąłem strój do nurkowania z krótkimi nogawkami i rękawami.
Zabierałem go na rejsy, bo w czasie deszczowej pogody zakładałem go pod zwykłe
ubranie. Chronił on mój tułów przed wychłodzeniem i przemoczeniem. Zbliżała się
dwudziesta trzecia. Niebo było rozgwieżdżone i lśniła na nim połówka księżyca.

Zakradłem się w pobliże obozu buntowników. Zobaczyłem, że przed jednym z

namiotów siedzi uzbrojony w długi patyk Dirk. Chwilę mu się przyglądałem i
stwierdziłem, że chłopak smacznie śpi zamiast czuwać. Przeczołgałem się na mierzeję i
z piasku ześliznąłem się do wody.

Łódź była zabezpieczona dwiema kotwicami. Wszedłem na pokład i najpierw

ś

ciągnąłem tę od strony wody. Od razu poczułem, że w tej zatoce był lekki prąd

wodny, który chciał porwać okręcik piratów. Uwolniłem drugą kotwicę i wolno
zacząłem wypływać z zatoki. Kontrolując sterem kurs, by nie osiąść na mieliźnie,
założyłem w dulki dwa wiosła. Kiedy wypłynąłem na boczną i z pozoru spokojną
odnogę, czekała mnie najtrudniejsza część zadania.

Wiosłowałem mocno pochylając się do przodu i odchylając do tyłu. Musiałem użyć

sporej siły, by zapanować nad łodzią płynącą w górę nawet leniwego nurtu. Kiedy
złapałem odpowiedni rytm i nabrałem prędkości, szło o wiele łatwiej. W pół godziny
dopłynąłem do naszej zatoki. Tam rzuciłem dwie kotwice i wyskoczyłem do wody
sięgającej mi tu do połowy ud. Zabrałem wiosła i wyniosłem je na brzeg. Zaraz z
krzaków wyszedł Barrel.

- Co pan robi? - zapytał.
Nie odpowiedziałem, tylko w milczeniu znosiłem drugą parę wioseł, dwa pagaje,

reję z żaglem, książkę i mapy ze schowka. Barrelowi dałem pagaje i jedno wiosło. Sam
wziąłem resztę. Zanieśliśmy to do naszej nowej skrytki, gdzie Silver czekał na nas
uwiązany do drzewka. Położyliśmy na trawie koce i zawinęliśmy się w śpiwory.

- Co teraz? - pytał Barrel.
- Czekamy, co się wydarzy - ułożyłem się wygodniej.
Tuż po północy usłyszałem krzyki od strony obozu buntowników.
- Zaraz się zacznie - uśmiechnąłem się do Barrela.
Tak jak przewidywałem, przez środek wyspy w stronę naszej zatoki biegła cała

trójka. Byli uzbrojeni w kije i latarki. Z naszego pagórka widzieliśmy miejsce, gdzie
zakotwiczyłem łódź. Kasia wskoczyła do wody i ściągnęła kotwice. Pomagał jej Dirk.
Flint stał na brzegu i krzyczał, żeby nie ruszali łodzi. Nie posłuchali go.

Kasia rozpaczliwie przesuwała rumpel, a Dirk szukał wioseł. W tym czasie łódź

znosiło w stronę trzcin, koło kępki drzewek, którędy woda wypływała z zatoczki. Flint
wołał, żeby rzucili mu cumę, żeby zakotwiczyli łódź, ale Kasia i Dirk zupełnie
spanikowali i nie słuchali go.

Prąd wodny zepchnął ich w szuwary i tam zostali unieruchomieni. Obserwowałem,

jak buntownicy przyświecając sobie latarkami próbowali coś zrobić. Nagle usłyszałem
rozpaczliwy krzyk Kasi. Dirk skoczył do wody i wpław dotarł do brzegu. Flint
bezradnie miotał się po plaży.

- Co tam się stało? - zastanawiał się Barrel.

background image

108

- Poczekajmy - powstrzymałem go przed wyjściem z naszej kryjówki.
Kasia naokoło, przez krzaki i plażę, podbiegła do Flinta i coś mu tłumaczyła. Potem

wskazała chłopcom w kierunku ich obozowiska, ale oni nerwowo kręcili głowami. O
dziwo, całą trójką usiedli na plaży. Dirk zabrał trochę uzbieranego przez Barrela
chrustu i próbował rozdmuchać żar z naszego ogniska. Wstałem z miejsca, kiedy
zobaczyłem, że Flint usiłuje opatrzyć nogę Kasi. Z plecaka wziąłem apteczkę i
powędrowałem do buntowników. Kiedy wyszedłem z krzaków, przywitało mnie
milczenie. Bez słowa podszedłem do Kasi i pochyliłem się nad jej nogą. Rozcięła sobie
skórę od kostki do połowy łydki. Obficie krwawiła. Początkowo wykonała ruch, jakby
chciała ukryć nogę przede mną, ale widząc apteczkę zrezygnowała z tego. Przemyłem
ranę wodą utlenioną, posypałem specjalnym proszkiem bakteriobójczym, założyłem
opatrunek i obwiązałem łydkę mocno bandażem.

Flint i Dirk śledzili każdy mój ruch, ale żaden nie wypowiedział słowa.
- Czemu to robisz? - Kasia zapytała, kiedy skończyłem i chowałem medykamenty do

apteczki.

- Daliście mi „czarną plamę”, ale ja wciąż czuję się waszym admirałem -

powiedziałem prostując się. - To nie jest kwestia ambicji dowodzenia wami, ale
odpowiedzialności za was. Rano możemy podjąć negocjacje w sprawie dalszych losów
wyprawy. Teraz wracajcie do siebie i prześpijcie się.

Nie słysząc żadnej odpowiedzi odszedłem od ogniska i pomaszerowałem przez lasek.
Specjalnie wybrałem okrężną drogę, żeby sprawdzić, czy nikt nie będzie mnie

ś

ledził. Zaskoczyło mnie, że buntownicy nie chcieli wracać pod namioty, tylko

siedzieli na plaży nad wodą.

Barrel w naszej kryjówce smacznie spał, a za jego plecami w kłębek zwinął się

Silver. Pies tylko podniósł łeb i stwierdziwszy, że to ja przyszedłem, dalej smacznie
spał. Noc stała się chłodniejsza. Założyłem ciepłą bluzę, skarpety i wsunąłem się do
ś

piwora. Jeszcze jakiś czas obserwowałem ogień nad wodą, a potem zmęczony

zasnąłem. Obudziłem się, gdy nad moją głową nagle zaćwierkał jakiś ptak. Kiedy
otworzyłem oczy, dojrzałem nad sobą kołujące mewy.

Podniosłem się i zerknąłem w stronę plaży. Zobaczyłem, że Flint i Dirk spali

przytuleni do siebie plecami, a Kasia nerwowo chodziła po piasku tam i z powrotem
przystając przy resztkach ognia i ogrzewając ręce. Zerwałem się z legowiska i
poszedłem do namiotów nad północną zatoką.

Zabrałem stamtąd koce, karimaty i śpiwory. Zaniosłem je na plażę, gdzie Kasia

przywitała mnie wrogim spojrzeniem, ale widok koców polepszył jej nastrój.

Znowu okrężną drogą powędrowałem na nasz pagórek. Nie mogłem zasnąć i

zabrałem się do przeglądania map, a potem sięgnąłem po „Wyspę Skarbów”.
Wystarczyło, żebym przeczytał tytuł pierwszego rozdziału, a drgnąłem zaskoczony.
Łapczywie pochłaniałem kolejne strony, bo na kartach tej książki zdawało mi się
znajdować rozwiązanie nurtującej mnie zagadki. Około siódmej niechętnie zamknąłem
książkę i schowałem ją do kieszeni plecaka.

- Pobudka - potrząsnąłem ramieniem Barrela.
- Co na śniadanie? - zapytał przecierając oczy.
- Będzie to, co zrobią nasi kompani - zerkałem na zatokę.
Kasia budziła piratów i coś im tłumaczyła wskazując w kierunku ich obozu.

background image

109

- Zostawmy tu bagaże i rozgośćmy się w obozie naszych wrogów - zaproponowałem.
Pół godziny później Flint i Dirk przyszli do swojego obozu i zobaczyli, że z ich

zapasów przygotowaliśmy śniadanie.

- Powiedzcie Czarnej Mambie, że zapraszam was do stołu - powiedziałem. - Pilnuj,

czy twoi kompani przypadkiem nie trafią na nasze wzgórze - zwróciłem się do Barrela.

Okazało się, że Flint i Dirk poszli prosto po Kasię i wrócili z nią po kilkunastu

minutach. Dziewczyna lekko kulała. Cała trójka była zziębnięta i z radością przyjęli
poczęstunek. Ich ucztowaniu nie było końca, ale zrozumiałem, że jedząc chcieli
opóźnić moment rozpoczęcia negocjacji.

- Kapitanie Flint, zawiódł mnie pan - odezwałem się.
- Miejsce kapitana jest tam, gdzie jego okręt - odparł Flint - Sam pan mówił, że

płyniemy szukać skarbu...

- Nie skarbu, tylko świadka wydarzeń - sprostowałem.
- Tak - Flint przyznał mi rację - ale potem popłynęlibyśmy po złoto. Co było

wczoraj? Rejs przez puste okolice i wycieczka rowerowa. Gdzie te poszukiwania?

- No właśnie - wtrącił Dirk.
- Panie Dirk - spojrzałem groźnie na chłopca - po panu od samego początku nie

spodziewałem się niczego dobrego, a nawet domyślałem się, że pan mnie zdradzi.
Kapitanie Flint, sądziłem, że jako wprawny żeglarz wie pan, jak ważna jest
cierpliwość. Panu jej zabrakło.

Flint skruszony spuścił głowę, a Dirk odwrócił wzrok i udawał, że obserwuje mewy

krążące nad wodą.

- Czarna Mambo, w pełni zasługujesz na swój mroczny przydomek -

kontynuowałem. - To ty byłaś prowodyrem buntu?

- Tak? I co z tego? - Kasia wzruszyła ramionami. - Myślałam, że to świetna zabawa.
- Wiesz, że zwłaszcza ty nie powinnaś była mnie zdradzić - zwróciłem jej uwagę. -

Możemy zachować się dalej jak obrażone dzieci i poczekać, aż przypłynie tu po nas
tata Flinta. Możemy też spróbować wydobyć łódź z szuwarów i popłynąć w górę rzeki.
Trzeba wracać, bo ta wyprawa nie ma już większego sensu. Od was zależy, co
uczynimy - przy ostatnich słowach wyciągnąłem z kieszeni spodni „czarną plamę”.

Flint pierwszy zareagował. Wziął karteczkę i wrzucił ją do ognia, na którym w

menażce grzała się herbata.

- Czas wracać i w porcie leczyć rany - stwierdził.
Kasia i Dirk tylko w milczeniu kiwnęli głowami. Zwinęliśmy namioty i zanieśliśmy

bagaże do południowej zatoki. Zniosłem tam także żagiel i wiosła. Zauważyłem, że
Kasia była jakaś niespokojna. Poprosiłem ją, żeby usiadła. Rozplątałem bandaż i
podniosłem opatrunek. Proszek, którym posypałem zranienie zamienił się w kleistą
maź, ale po tym, że utworzyła się na nim błękitna błona rozpoznałem, że zakażenie
było dosyć poważne. Jeszcze raz starannie przemyłem rozcięcie, posypałem proszkiem
i założyłem nową gazę. Silver, który podszedł w czasie moich zabiegów do Kasi i
obwąchał ranę, skrzywił się i prychnął. Nie był to dobry znak.

- Będziesz musiała z tym pojechać do lekarza - powiedziałem do Kasi. - Na czym tak

rozcięłaś sobie skórę?

- Zajrzyj, co jest pod łodzią - odpowiedziała.

background image

110

Flint i Dirk już prawie doszli do łodzi. Woda sięgała im do pasa, więc bez trudu

wspięli się na pokład, a potem wyjrzeli za burtę. Jednocześnie odwrócili się do mnie, a
ich twarze nagle stały się bardzo blade. Bez słowa przepuścili mnie tam, skąd mogłem
podziwiać to, co tak ich wystraszyło.

Przesmyk zarastały trzciny otaczające z dwóch stron niewielką piaszczystą wysepkę

z kępką drzew. Rufa łodzi wbiła się w ten piach wydobywając spod niego to, co było
dotąd ukryte. Był to ludzki szkielet z wbitym w oczodół jakimś metalowym prętem. To
na nim Kasia rozcięła sobie łydkę.

- Panie Dirk, cuma na brzeg - wydawałem rozkazy. - Panie Flint, pan przyniesie

długie wiosła, żebyśmy mogli się stąd wypchnąć.

Dirk i Barrel stojąc na plaży ciągnęli za cumę, a ja i Flint wypychaliśmy łódź z

szuwarów. Potem wystarczyło tylko rzucić kotwice i mogłem wrócić w szuwary, żeby
obejrzeć szkielet.

Najlepiej zachowała się czaszka, chociaż nie miała już dolnej szczęki. Z reszty

kośćca ocalało kilka kręgów, żeber, kawałki kości ramion, miednica i jedna noga.
Zdziwiłem się, że z drugiej dolnej kończyny została tylko drewniana proteza, okuta
blaszkami i gwoździami. Poprosiłem chłopców, żeby przynieśli jakiś kawał brezentu i
mój plecak. Wyjąłem z niego cyfrowy aparat fotograficzny i notes. Godzinę zajęło mi
przygotowanie dokumentacji znaleziska. Okazało się, że był to jakiś żołnierz,
najprawdopodobniej z XVII wieku. Wskazywały na to zachowane szczątki pistoletu i
okucia pasa. Zginął najprawdopodobniej od wbitego w oko rapiera. Została tylko część
ostrza.

Z Flintem przenieśliśmy kości na brezent, a potem zawinięte w materiał na brzeg.

Tam pokazałem wszystko piratom i Kasi, a Dirk wykopał grób. Pochowaliśmy resztki
tego biednego człowieka na wysokim wzgórzu pod krzyżem zbitym z brzozowych
gałęzi.

„Prawdziwa Wyspa Skarbów” - pomyślałem, kiedy godzinę później odpływaliśmy

na południe. Zdziwiłem się widząc gitarę leżącą na ławie obok Flinta.

- Skąd masz ten instrument? - zapytałem.
- Uczę się grać i wożę gitarę zawiniętą w brezent, ale teraz niech on służy temu

wojakowi - odpowiedział chłopiec.

Wziąłem gitarę do ręki i palcami przesunąłem po strunach. Mieliśmy szczęście, bo

wiał silny zachodni wiatr, który bez trudu pchał nas w kierunku Baranowa. Po niebie
goniły niewielkie białe, pierzaste chmury co jakiś czas przesłaniające słońce. Na
przemian było gorąco i chłodno. Zagrałem jedną z moich ulubionych piosenek.

- „A face in the crowd” - Kasia była zdziwiona, kiedy skończyłem. - Czemu grasz

takie melancholijne kawałki?

- O czym to jest? - zapytał Dirk.
- O tym, że kiedy ludzie się rozstają, to stają się dla siebie tylko twarzami w tłumie -

odpowiedziałem. - Czasami nie potrafią sobie spojrzeć w oczy, chociaż przysięgali
sobie rożne rzeczy i mówili o wspólnych marzeniach.

- Admirał Custos odsłania swą romantyczną stronę - drwiła Kasia.
Było mi obojętne, co ona ma do powiedzenia. Siedziałem oparty o stewę dziobową i

grałem inne piosenki. Po jakimś czasie widząc, że męczę załogę zająłem się czytaniem
„Wyspy Skarbów”.

background image

111

- Ale pana wciągnęło - zauważył Barrel, który przyniósł mi kanapki przyrządzone

przez Kasię na drugie śniadanie.

- To naprawdę fascynująca lektura - przyznałem. - Pozwala oderwać się od dorosłej

rzeczywistości. To dobrze, że ją przeczytaliście.

- Czemu?
- Bo warto czytać książki.
- Wiem. ale jak mam to wytłumaczyć Dirkowi? On uważa, że jak czegoś będzie się

chciał dowiedzieć, to skorzysta z internetowej wyszukiwarki.

- I znajdzie tam informacje o tym, co działo się w okolicach Baranowa we wrześniu

1939 roku? - powątpiewałem.

- Nie wiem - Barrel wzruszył ramionami.
- Nie. Bo Internet jako medium działające szybko, nie na długo przykuwa uwagę

odbiorcy, na jednej stronie podając krótkie informacje. To oznacza, że są one niepełne.
Pół biedy, kiedy twórcy stron internetowych podają źródła, z których korzystali,
bibliografię. Często przedstawiają teksty jako swoje własne odkrycia, będące w
rzeczywistości kopiami lub w najlepszym razie kompilacjami z innych stron
internetowych.

- Pan szukał tych informacji o przeprawie pod Baranowem w książkach?
- Tylko tam znalazłem w miarę dokładny opis.
- Opowie mi pan?
Z radością zrealizowałem jego prośbę. Już w czasie studiów zauważyłem, że kiedy

chciałem się nauczyć tematu, do którego „nie miałem serca”, to musiałem go sam sobie
opowiedzieć, na głos.

To dobra metoda, kiedy przygotowujemy się do publicznych wystąpień, bo od razu

słyszymy, czy to co mamy do powiedzenia brzmi wiarygodnie. Skąd się wzięła
przeprawa pod Baranowem? Już na długo przed wybuchem wojny polscy sztabowcy
prowadzili studia teoretyczne na temat spodziewanego jej przebiegu.

W 1934 roku Hitler niepodzielnie rządził Niemcami. Przygotował przemysł do

zbrojeń na niespotykaną dotąd skalę. W tym samym roku w Polsce pewien młody
człowiek wydał grę strategiczną o nazwie „Szachy strzeleckie - wojna o Prusy
Wschodnie”.

Gracze tych szachów mieli do dyspozycji dywizje strzelców, kawalerii, piechoty

oraz artylerii. Wyróżnikiem tego wydawnictwa była specyficzna kostka do gry.
Znajdowały się na niej 1,2 lub 3 oczka. Gracz mógł dzięki niej wylosować swoje
„wojenne szczęście”. Dywizje poruszały się po mapie Prus Wschodnich i wschodniej
Polski po specjalnych drogach podzielonych na odcinki. Każdy rodzaj wojska miał
przydzieloną liczbę odcinków, jakie mógł pokonać w ciągu etapu. Grę wydano w
trzech tysiącach egzemplarzy po cztery złote za sztukę. Cały nakład rozszedł się w
ciągu dwóch tygodni. Od każdego egzemplarza autor otrzymywał 75 groszy. Za
honorarium wybrał się w podróż dookoła Europy i wzdłuż wybrzeża północnej Afryki.

„Szachy strzeleckie” szybko stały się popularne w wojsku, gdzie rozgrywano nawet

zawody. Gra nie miała straszyć, lecz jak pisano na pudełku ma: „ćwiczyć uwagę,
bystrość i szybkość orientacji oraz zapoznaje grających z terenem Prus Wschodnich,
położeniem wzajemnym miast, rzek i przeszkód wodnych”.

background image

112

Niemiecki MSZ wystosował rzecz jasna noty protestacyjne. Dotyczyły one

zwłaszcza tego, że nazwy miast w Prusach Wschodnich miały, obok niemieckich,
polskie odpowiedniki. W 1939 roku ten sam człowiek zaktualizował swoją grę, lecz nie
zdążył jej wydać. Od 1 września 1939 jego pomysł stał się rzeczywistością, a autor był
wtedy w Szwajcarii, skąd trafił do Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie. W 1940 roku
opracował grę „Kwatera Główna”, gdzie polem bitwy miała być Francja, a w 1941
roku „Drugi Front w Europie”. Po wojnie autor gier wrócił do kraju. W 1948 roku
przygotował „Partyzantkę na Lubelszczyźnie”, której nie wydano wychodząc z
założenia, że nikt nie będzie chciał być Niemcem. Takie było oficjalne tłumaczenie.
Można się domyślać, że chodziło o proporcje udziału AK i AL w ruchu oporu. W 1959
roku w Anglii wydano „Task Force”, czyli wizję trzeciej wojny światowej w Europie.
Autorem opisanych gier był pułkownik Tadeusz Szumowski, przedwojenny szef
polskiego głębokiego wywiadu na Trzecią Rzeszę.

Podczas rożnych studiów sztabowych wyszło na jaw, jak ważne dla ruchów polskich

wojsk będą przeprawy na Wiśle, która może stać się zaporą dla maszerujących na
wschód wojsk niemieckich. Już w czerwcu 1939 roku Ministerstwo Komunikacji
kierowało budową czterech dwukierunkowych mostów wojennych pod Świdrami
Małymi, Maciejowicami, Solcem Sandomierskim i Mogiłą, a saperzy wybudowali
mosty jednokierunkowe pod Modlinem, Brzuminem, Baranowem i Nowym
Korczynem.

Przeprawa pod Baranowem była wymieniana jako cel marszu dla Armii „Kraków”

już w pierwszych dniach wrześniowych walk. Wtedy wschodniego brzegu Wisły i
przepraw na czterdziestokilometrowym odcinku od Zawichostu do Baranowa broniła
jednostka określana w książkach jako „Grupa podpułkownika Sikorskiego” z piechotą,
artylerią polową i przeciwlotniczą. Most pod Baranowem miał być ratunkiem dla
oddziałów Armii „Kraków”, która po przejściu Wisły miała zamiar przekroczyć San.

Początkowo generał Antoni Szylling, dowódca Armii „Kraków”, planował

przeprawić swoje jednostki w Sandomierzu, ale na północy pojawiały się już
niemieckie jednostki pancerne. Generał osobiście wizytował uszkodzony przez
polskich saperów most Zobaczył, że został wysadzony jeden filar, a dwa przęsła
zapadły się. Generał ściągnął z Tarnobrzega batalion saperów, którym rozkazał
naprawić most. Jednocześnie wydał rozkazy, żeby piechota przeprawiała się z całym
swoim sprzętem, a artyleria miała czekać do końca na przejście po moście, bo miała
być ewentualnie porzucona.

Saperzy, 11 września, w ciągu sześciu i pół godziny pracy, naprawili istniejący most,

jednocześnie w ciągu dziewięciu godzin budując drugi, długości 345 metrów,
przebiegający przez piaszczystą wyspę na Wiśle. W tym czasie polscy żołnierze
odpierali ataki niemieckich dywizji nacierających w kierunku mostu. Poświęcenie
budowniczych i żołnierzy oddziałów osłonowych opłaciło się, bo jednostki Armii
„Kraków” przeszły na drugi brzeg Wisły.

Nie tłumaczyłem Barrelowi i pozostałym słuchaczom zawiłości wszystkich działań

wojennych w tamtym rejonie. Po analizie opisów walk doszedłem do wniosku, że
kolumna ciężarówek dowodzonych przez dziadka Kasi przebijała się z Ujazdu i
Iwanisk na południe na Staszów, a dalej natknęła się na polskie oddziały i zawróciła w
kierunku Baranowa. Musiała umykać tuż przed niemieckimi oddziałami, bo 9 września

background image

113

Niemcy od strony Staszowa atakowali czołgami polską piechotę przebijającą się
równolegle do Wisły w kierunku północnym. Skoro według opowieści Kasi, most pod
Baranowem w momencie przeprawy był zniszczony, a dziadek nic nie wspominał o
jego naprawie czy budowie drugiego, to oznaczało, że ciężarówki Okonia przeprawiały
się przez Wisłę 10 września Wiedząc o tym, co powiedział mi gospodarz pensjonatu o
fiacie znalezionym w wodzie, zaczynałem się domyślać, jaki był przebieg wydarzeń.

W porze obiadu zawinęliśmy do przystani, gdzie wczoraj jedliśmy frytki i ryby. O

stanie stosunków w naszej załodze niech świadczy fakt, że każdy sam sobie kupił
jedzenie. Nie było grubaska, właściciela pensjonatu, więc jedliśmy w milczeniu. Na
wysokości Tarnobrzega napotkaliśmy motorówkę taty Flinta i szybko, przed
zmierzchem, wróciliśmy do Baranowa.

Pożegnanie z piratami było chłodne. Barrel ściskając moją rękę wsunął mi w dłoń

skrawek papieru. Schowałem go do kieszeni. Z Kasią wracaliśmy w milczeniu do
hotelu. Tam natychmiast poszliśmy do swoich pokoi. Wtedy mogłem przeczytać to, co
mi napisał Barrel:

„Dużo o wydarzeniach z września 1939 roku wie mechanik w Baranowie - ten, u którego

spotkał pan Szpulę. Niech pan nikomu nie mówi, skąd o nim wie”.

background image

114

ROZDZIAŁ TRZYNASTY

ZERWANY KONTRAKT * ZAGNIEWANA EWA * NOCNY WYJAZD DO

GRYZIDĄBIA I UJAZDU * POLOWANIE W ZAMKOWYCH PODZIEMIACH *

STRZAŁY NA BASTIONIE * ŚNIADANIE Z LEŚNIKIEM

Zmęczony usiadłem na łóżku. Czułem się tak, jakbym dźwigał na barkach ogromny

ciężar. Miałem wielką ochotę odpocząć po tych kilku męczących dniach, a wiedziałem,
ż

e jeszcze tego wieczoru muszę wyjechać do wsi, gdzie stał dworek hrabiego

Nowickiego. Po kąpieli postanowiłem pójść na smaczną kolację. W recepcji hotelu
zobaczyłem Ewę. Ucieszył mnie jej widok i uśmiechnąłem się do niej. Odpowiedziała
tym samym, ale chyba była na mnie obrażona.

- Cześć! - przywitałem ją
- Cześć, co słychać?
- Wyjechałem na dwa dni i mam ci dużo do opowiedzenia. Kiedy kończysz zmianę?
- Za dwie godziny.
- Mogę cię podwieźć do domu?
- Nie rób sobie kłopotu.
- Nie robię. I tak będę wyjeżdżał na spotkanie.
- W nocy?
- Niekiedy tak wychodzi. Będę czekał na ciebie.
Poszedłem do pałacowej restauracji na kolację. Zamówiłem wędliny, sałatki, chleb i

mocną kawę. Byłem sam tylko przez kilkanaście minut, bo do piwnicy weszli Kasia i
Sławek. Młodzieniec widząc moją zaskoczoną minę napuszył się. Kasia
prawdopodobnie chciała mi zrobić na złość, bo figlarnym gestem chwyciła za krawat
Sławka i pociągnęła go do stolika w sąsiedniej sali. Po chwili dobiegły mnie stamtąd
ich radosne śmiechy. To ich demonstracyjne zachowanie zepsuło mi humor, a jedzenie
przestało mi smakować. Wtedy też zadzwonił mój telefon komórkowy.

- Tak?
- Czołem, żołnierzu! - rozpoznałem głos Leśnika. - Za dwie godziny wypuszczamy

Niemców. Jak twoje poszukiwania?

- Powoli i do przodu - odpowiedziałem. - Dziś wybieram się w dwa miejsca -

powiedziałem nieco ciszej.

- W nocy?
- Sam poinformowałeś mnie, co wydarzy się za dwie godziny - przypomniałem.
- Potrzebujesz ochrony?
- Jestem ginącym gatunkiem?
- Prawdziwym unikatem.
- Czemu?
- Jesteś ostatnim romantykiem, jakiego znam. Uważaj na siebie!
Szybko dokończyłem kolację, zapłaciłem rachunek i wróciłem do swojego pokoju.

Tam przebrałem się, spakowałem do plecaka potrzebne mi rzeczy i zaniosłem plecak
do wehikułu.

Następnie podjechałem pod wyjście z hotelu i cierpliwie czekałem na Ewę. Kasia i

Sławek wracając do hotelu minęli mnie i miny im zrzedły zobaczywszy, że gdzieś
wyjeżdżam. Kasia gestem kazała Sławkowi iść dalej, a sama podeszła do mnie.

- To już koniec naszej spółki? - zapytała.

background image

115

- Chyba tak - smutno pokiwałem głową.
- Gniewasz się za tę „czarną plamę”?
- Nie.
- Sam przyznasz, że marnie prowadziłeś poszukiwania.
- Sławek jest lepszy?
Kasia milczała.
- Czyli nie jestem już twoim wspólnikiem? - upewniałem się.
Kasia skinęła głową.
- Mogłaś mi o tym wprost powiedzieć, a nie... - przerwałem, bo z hotelu wyszła Ewa.

- Trudno. Byliśmy wspólnikami, a będziemy konkurencją - ukłoniłem się Kasi. - Do
zobaczenia! - pożegnałem się i pobiegłem do Ewy.

Szła nerwowo stawiając kroki. Udawała, że mnie nie dostrzega.
- Ewa, podwiozę cię do domu - poprosiłem ją.
- Nie chcę ci przeszkadzać w rozmowie z tą Angielką - w głosie Ewy wyczułem

nutkę zazdrości.

- Właśnie skończyliśmy rozmowę.
- Razem spędziliście ostatnie dwa dni? - Ewa zatrzymała się i uważnie patrzyła mi w

oczy.

- Tak - przyznałem się. - Pozwól mi sobie wytłumaczyć... - prosiłem Ewę, która

szybkim krokiem szła w kierunku bramy.

- Nie musisz, jesteś dorosły i możesz robić to, na co masz ochotę.
- Ewa! - stanąłem przed nią. - Wsiądźmy do wehikułu i porozmawiajmy. Proszę!

Chcesz, to możemy pójść na piechotę.

- Spóźnisz się na to nocne spotkanie - zauważyła.
- Ewa - błagalnie złożyłem dłonie.
Dziewczyna westchnęła i zawróciła w stronę wehikułu.
- Z Kasią szukamy skarbu hrabiego Nowickiego - odezwałem się, kiedy tylko

wyjechaliśmy za bramę parku.

- Niedawno to ja byłam twoją wspólniczką - Ewa wypomniała mi.
Zamilkłem nie wiedząc, jak to wszystko jej wyjaśnić. Tak naprawdę pozostało mi

tylko powiedzieć całą prawdę.

- To wszystko, co chciałeś mi powiedzieć? - Ewa zapytała robiąc drwiącą minę.
- Ewo, błagam cię i nie przerywaj mi, bo chcę ci powiedzieć prawdę, a jest ona

bardzo trudna do wyjawienia. Trudno mi o tym mówić, bo oszukiwałem cię, a nie
chciałem tego robić. Jeszcze kilka tygodni temu pracowałem w Ministerstwie Kultury i
Sztuki. Byłem tam detektywem zajmującym się poszukiwaniem zaginionych dzieł
sztuki, ściganiem ludzi, którzy kradli lub przemycali bezcenne dla nas zabytki.
Straciłem pracę w ministerstwie, ale inna rządowa instytucja wynajęła mnie, bym
poprowadził śledztwo tu, w Baranowie, na tej konferencji. Poinformowano mnie, że
Kasia będzie miała informacje na temat jakiegoś skarbu. Miałem zdobyć jej zaufanie i
stać się jej wspólnikiem. Działałem tu pod przykrywką dziennikarza. Okazało się, że
po ten sam skarb przyjechali tu też dwaj Niemcy. Policja aresztowała ich w nocy z
piątku na sobotę, po tym jak oni włamali się do sejfu w dawnej willi Nowickiego.
Pamiętasz tych chłopców, którzy pierwszego wieczoru konferencji ukradli pieczeń?
Znalazłem tych urwisów i zaproponowałem im współpracę. Mieli pomóc mi w

background image

116

znalezieniu ludzi, którzy dobrze pamiętali wydarzenia z września 1939 roku, zwłaszcza
przeprawy przez Wisłę wojsk polskich. W tym samym czasie udało mi się zdobyć
zaufanie Kasi i ona dowiedziała się o moim pomyśle rejsu z chłopcami po Wiśle.

- To nie chodziło ci o to, co było w sejfie? - Ewa zapytała.
- Nie. Tak się złożyło, że ciężarówka wioząca prawdziwe skarby Nowickiego urwała

się z tratwą w czasie przeprawy pod Baranowem i popłynęła z prądem rzeki. Jak
daleko, tego nie wiedziałem.

- A już wiesz?
- Chyba tak.
- Wiesz, że podobne historie o detektywie opowiadał mi Sławek?
- Wiem, bo chyba on został moim następcą w ministerstwie.
- Czemu straciłeś pracę?
- Oficjalnie człowiek, który mnie zwolnił twierdził, że nie ma potrzeby zatrudniać

kogoś takiego jak ja. Tak naprawdę ten ktoś bardzo mnie nie lubił.

Dojeżdżaliśmy już do domu Ewy. Ona siedziała zamyślona do czasu aż zatrzymałem

się na podwórku.

- Paweł, po co było to wszystko? - zapytała.
W ciemnościach widziałem jak lśnią jej oczy, w których odbijało się światło bijące z

okien domu. Dziadek Ewy wyszedł na werandę i uważnie nam się przyglądał.

- Nie rozumiem, o co mnie pytasz - odpowiedziałem.
- Czemu kłamałeś? Czemu teraz też kłamiesz? Czemu chciałeś się ze mną spotykać?
- Kłamałem, ale teraz nie kłamię - broniłem się. - Ewa, przysięgam ci, że w naszych

spotkaniach nie było żadnej mojej kombinacji. Po prostu, polubiłem cię...

Nagle spełniło się to, co kilka razy mi się śniło. Ewa zamachnęła się i uderzyła mnie

otwartą dłonią w policzek. Chciała powtórzyć cios, ale tym razem już uchyliłem się.
Ewa wysiadła z wehikułu i trzasnęła drzwiami. Pobiegła do domu. Wyłączyłem silnik,
wyjąłem kluczyk ze stacyjki i ruszyłem za nią. Pan Jan stanął na schodkach i zagrodził
mi drogę. Mierzył mnie zimnym wzrokiem.

- Nie wiem, co zmalowałeś, ale w oczach Ewy widziałem łzy - powiedział. - Każdy

inny dostałby już ode mnie, ale do ciebie czuję odrobinę sympatii. Dobrze radzę, na
razie stąd odjedź. Jak Ewa ci wybaczy, to i ja będę z tobą rozmawiał.

- Jak ona mi wybaczy, jeśli mnie nie wysłucha? Nie zrobi tego, jeśli pan mnie do niej

nie puści - zauważyłem.

- Nie mędrkuj, bo psy spuszczę.
Wycofałem się do wehikułu. Było mi strasznie smutno, że tak uraziłem Ewę.

Pojechałem w kierunku Ujazdu całą drogę myśląc o Ewie i o tym, jak odzyskać jej
zaufanie. Kiedy wjechałem na dziurawy asfalt, skupiłem uwagę na jeździe, by nie
przegapić zjazdu do Gryzidąbia. Wjechałem na boczną drogę, której nawierzchnia
przypominała mi afrykańskie bezdroża. Jechałem między szpalerem wierzb. Kiedy
ujrzałem pierwsze budynki wsi, zatrzymałem wehikuł. Zostawiłem auto w zdziczałym
sadzie. Zabrałem z sobą plecak, z którego wyjąłem noktowizor. Był to amerykański
model tego urządzenia używany przez jednostki specjalne. Lekki, oszczędnie
zużywający prąd z niewielkiego akumulatorka, świetnie nadawał się do mojej pracy.
Miałem też specjalny czarny kombinezon, stworzony dla jednostek dalekiego zwiadu.
Uszyty był z nowoczesnego materiału rozpraszającego widmo cieplne i światło. To

background image

117

sprawiało, że nosząc w nocy taki strój było się prawie niewidocznym, także dla ludzi
wyposażonych w noktowizory.

Pomaszerowałem przez pola, dookoła zabudowań, a następnie doliną niewielkiej

rzeczki dotarłem do resztek dawnego muru otaczającego park dworski. Wszędzie
leżały kamienie i skorupy zaprawy. Mur dawno przestał przed czymkolwiek bronić.
Skuteczniejsze od niego były krzaki jeżyn, dzikiej róży i leszczyn. Ostrożnie
przeciskałem się w kierunku, gdzie spodziewałem się znaleźć ruiny dworku.
Zauważyłem, że dwa razy omal nie oślepłem, kiedy w moim pobliżu przesunął się snop
ś

wiatła z latarki. Przykucnąłem i obserwowałem teren.

Najpierw dostrzegłem kształt jakiegoś samochodu terenowego. Przypomniałem

sobie, że takim samochodem jeździła Kasia. Potem znowu kilka razy mignęło światło z
latarki. Kilka osób kręciło się między krzakami rosnącymi w jakimś płytkim dole.
Podczołgałem się w tamtym kierunku. Zobaczyłem, że Kasia, pan Leon i Emil z
latarkami w dłoniach kręcili się wśród pozostałości fundamentów i piwnic jakiegoś
dużego budynku. Nie miałem wątpliwości, że to był dworek Nowickiego.

- Jesteś pewna, że powinniśmy jeszcze pojechać do tego Ujazdu? - usłyszałem głos

Emila.

- Tak. Daniec po coś nas tam zawiózł - odpowiedziała Kasia. - On jest dużo

sprytniejszy niż na to wygląda.

- Skąd wiesz? - wychrypiał pan Leon.
- Wsadził was do więzienia - Kasia kpiła z kompanów. - Emil tak śmiał się z jego

samochodu i co? Podobno ten jego wehikuł to jakaś przeróbka rajdówki.

- Wsadził nas za kratki, ale zmarnował ten czas na jakiś głupi rejs - Emil oglądał

fragment ściany.

- Właśnie to jest dziwne - przyznała Kasia. - Chciał szukać tego rybaka, potem

pojechaliśmy do zamku i nagłe jakby wszystkiego mu się odechciało. Czemu?

- Nie widziałaś, co on oglądał na tym zamku? - niecierpliwił się pan Leon.
- Nie. Musiałam porozmawiać przez telefon z naszym wspólnikiem. Wierzyłam w

jego ocenę Pawła, ale dopiero po tej historii na wyspie zobaczyłam, że wszyscy się
mylimy. Paweł wie, do czego zmierza.

- Ty go chyba polubiłaś? - zarechotał pan Leon. - Może on cię fascynuje albo go

podziwiasz?

- Chyba tak. Jeszcze trochę tu popatrzymy i trzeba pojechać do zamku.
Ostrożnie i szybko wycofałem się. Dotarłem do piaszczystej drogi, którą,

przebiegłem do skrzyżowania z kapliczką, skąd drogi rozchodziły się w cztery strony
ś

wiata, między innymi do dworskiego parku. Psy tutaj były chyba zmęczone, bo żaden

na mnie nie zaszczekał. Szybko znalazłem się przy wehikule i odjechałem do Ujazdu.
Ominąłem parking na placu przed wejściem do zamku i pojechałem dalej drogą na łąki.
Tam zjechałem na trawę i zatrzymałem się między osikami rosnącymi wokół
niewielkiego stawku. Byłem około stu metrów od murów bastionowych.

Po co chciałem wrócić do zamku? Pamiętacie opowieść właściciela pensjonatu nad

Wisłą? Wspominał o znakach w skrzynce: krzyż, topór, korona i podkowa. Nad bramą
zamkową w Ujeździe był kiedyś napis: Krzyż obrona, Krzyż podpora, Dziatki naszego
Topora. Nie bez powodu zamek nazywał się Krzyżtopór. Co oznaczały korona i
podkowa? Jeden z bastionów nazywał się „Corona”, a podkowa mogła symbolizować

background image

118

konie lub stajnię. Czy było to możliwe? Osobiście w to wątpiłem, bo bastion „Corona”
znajdował się po przeciwnej stronie co stajnie. Musiałem jednak to sprawdzić i być na
zamku przed konkurencją.

Zakradłem się na pięćdziesiąt metrów od murów zamku. Uważnie lustrowałem

parking, most, wały i okna w zamku w poszukiwaniu najmniejszych śladów ludzi.
Tylko w budce obok sklepu jarzył się na niebiesko ekran telewizora. Pewnie strażnik
oglądał jakiś program. Kiedyś do północnego bastionu, zwanego Wysokim
Barbakanem, można było wejść z ogrodu. Potem schody przesunięto na cofnięte ściany
dzieła fortecznego. Teraz na zamek można było wejść tylko przez most od południa.
Drugim wyjściem była wspinaczka po murze. Podszedłem do murów i uważnie
przyglądałem się układowi kamieni. Postanowiłem wejść w miejscu, gdzie bark
bastionu stykał się z murem oporowym pod kątem ostrym. W takiej ciasnej przestrzeni
łatwiej było znaleźć punkt oparcia lub zwyczajnie zaprzeć się.

Od dawna uprawiałem wspinaczkę, więc wejście tędy nie sprawiało mi

najmniejszych trudności. Podciągnąłem się na wał i zobaczyłem, że na parking
zajechało terenowe auto. Z fotela kierowcy wysiadł pan Leon, który powędrował do
budki strażnika. Jednocześnie z auta wyśliznęły się dwa cienie, które przemknęły w
kierunku mostu.

Starszy Niemiec zagadał strażnika, a Emil i Kasia pewnie wspięli się przez mur na

dziedziniec zamkowy. Przebiegłem przez wał w kierunku murów zamkowych.
Odnalazłem dziurę, przez którą można było wejść do stajni. Dzięki noktowizorowi
mogłem bezpiecznie poruszać się w panujących tu ciemnościach. Podkradłem się do
jednego z okien, wspiąłem się do niego, uchwyciłem się parapetu znajdującego się
wysoko nade mną i podciągnąłem się, by wyjrzeć na dziedziniec. To co zobaczyłem,
zaskoczyło mnie. Ujrzałem trzy sylwetki ludzi ubranych na czarno.

Mieli latarki czołówki i stojąc na środku dziedzińca żywo gestykulowali. Było za

daleko, żebym dojrzał ich twarze, ale byłem pewien, że nie ma wśród nich pana Leona.
Kim był trzeci osobnik? To był ów tajemniczy wspólnik, który w rozmowie z Kasią
opowiadał jej o mnie? To mógł być Jerzy Batura, ale nie chciało mi się w to wierzyć.
Wielokrotnie rywalizowaliśmy, ale przez ostatnie lata Jerzy zajął się uczciwym
prowadzeniem handlu dziełami sztuki. Pomyślałem o jeszcze jednej osobie.

Ktoś, chyba Emil, wyjął z plecaka urządzenie podobne do krótkiego karabinka z

niewielkim reflektorem. Przyłożył je do ramienia i zaczął mierzyć w kierunku murów.
W ostatniej chwili dostrzegłem, że to jest noktowizor. Skryłem się w cień w momencie,
kiedy wycelował wielką tubę w moją stronę, a gogle rozjaśnił mi mocny blask.

Wściekły na swoją nieuwagę ześliznąłem się do stajni. Nie miałem co biec w stronę

wyjścia, bo stamtąd, z drewnianego podestu dobiegały mnie odgłosy kroków moich
rywali. Mogłem uciec na wały lub ukryć się w jakiejś dziurze. Wybrałem pierwsze
wyjście. Kiedy zrobiłem krok w stronę przejścia na zewnątrz, znalazłem się w ostrym
ś

wietle reflektorka.

- Tam jest! - rozpoznałem krzyk Emila.
Biegli w moją stronę świecąc we mnie latarkami, a ja oślepiony w noktowizorze po

omacku próbowałem odszukać drogę na zewnątrz. Przesunąłem gogle na czoło i na
czworakach wydostałem na górę bastionu. Świeże powietrze i łagodny blask bijący od
rozgwieżdżonego nieba orzeźwiły mnie i sprawiły, że odzyskałem ostrość widzenia.

background image

119

Kroki pościgu słyszałem już kilka metrów ode mnie. Czy miałem się z nimi bić? Może
mieli broń? Emil mógł chcieć zemścić się za aresztowanie.

Postanowiłem dalej uciekać. Pobiegłem w lewo, w stronę Wysokiego Barbakanu.

Rozpędziłem się, wbiegłem na wał i skoczyłem kilka metrów do okna zamku. Szeroko
rozstawiłem ręce i dzięki temu. trzymając się murów, zatrzymałem się w miejscu,
gdzie dawniej był parapet. Błyskawicznie zsunąłem gogle i spojrzałem w dół. Pode
mną był głęboki na kilka metrów dół - wnętrze dawnych kazamat północnego bastionu.
Półtora metra niżej, we wnętrzu wieży biegł gzyms szerokości około dwudziestu
centymetrów. Trzymając się parapetu zsunąłem się na występ i chwytając się murów,
zgięty przesuwałem się w prawo, w kierunku wyjścia na wewnętrzny dziedziniec
części pałacowej. Widziałem i słyszałem, że przeciwnicy szukali mnie, ale żadne z nich
nie wpadło na pomysł, żeby zajrzeć do wnętrza barbakanu. Trzymając się desek
rusztowania i barierek chroniących turystów ześliznąłem się do poziomu piwnic, skąd
mogłem wyjść na dziedziniec lub przejść do kazamat części południowej zamku.

Oparty o ścianę nabierałem powietrza chcąc uspokoić oddech. Ostrożnie wyjrzałem

na dziedziniec. Spostrzegłem przesuwający się po nim snop światła z latarki.
Przypomniał mi się labirynt wśród ścianek kazamat, gdzie podsłuchiwałem
telefoniczną rozmowę Kasi. Przekradałem się w tamtą stronę. Mimo gogli chodzenie tu
przypominało zabawę w ciuciubabkę. Ostrożnie stawiałem kroki nie chcąc robić
hałasu. Nagle ciemności rozdarły światła latarek.

- Daniec! - Emil głośno krzyknął, aż zadudniło wokół. - Mam propozycję! Poddasz

się i grzecznie będziesz z nami rozmawiał lub dopadniemy cię i wyciśniemy jak
cytrynę. Jesteśmy tu sami i mamy całą noc tylko dla siebie!

Za sobą usłyszałem kroki. Przed sobą też. Zachodzili mnie z dwóch stron. Szli raz

ś

wiecąc, raz gasząc światło. Zsunąłem noktowizor na czoło i czekałem w załomie

między dwiema ścianami. Zamknąłem oczy i nasłuchiwałem. Trzeba wyostrzyć ten
jeden zmysł. Pomaga to nie tylko wczuć się w ruchy przeciwnika, ale i wyciszyć
własne nerwy.

Najpierw poczułem woń jego potu, potem dosłyszałem ostrożny krok. Był najdalej

metr ode mnie na lewo. Na kilka milimetrów uniosłem powieki i zmrużonymi oczami
przyglądałem mu się.

Szedł zgarbiony z latarką wysuniętą do przodu jakby trzymał pistolet. Stawiał stopę i

powoli przeczesywał światłem obszar wokół siebie. Za chwilę mogłem być oświetlony.
Nie czekając ani chwili dłużej kopnąłem w dłoń z latarką. Lampka poszybowała w
powietrze, spadła w jakąś dziurę i żarówka rozbiła się. Błyskawicznie zaświeciłem
rywalowi w twarz i przytrzymałem go.

Halogenowe światło oślepiło go, a ja przyjrzałem się z bliska twarzy Sławka.
- I ty jesteś z nimi? - zdziwiłem się.
- Pomocy! - on krzyknął.
- Wyjdę na zewnątrz i wezwę tu policję! - zapowiedziałem.
Pchnąłem Sławka na mur, zgasiłem swoją latarkę i jak najszybciej skryłem się za

kolejną ścianką.

- Tutaj! - Sławek nawoływał kompanów. - On tu jest! Chce wezwać policję!
Nikt mu nie odpowiadał. Emil i Kasia trwali w ciszy i ciemnościach. Zapewne

nasłuchiwali, co teraz robię.

background image

120

- Nie mam światła! - biadolił Sławek.
Na chwilę przyłożyłem gogle noktowizora do oczu. Zobaczyłem, że Emil swoim

urządzeniem bada piwnice, ale gdzieś za moimi plecami.

- Aaa! - nagle wrzasnął Sławek.
Brzmiało to tak, jakby zobaczył ducha. Dosłyszałem czyjś szept i Sławek umilkł. To

oznaczało, że w ciemnościach Kasia lub Emil doszli do swojego współpracownika.

- Daniec! - Emil był tylko kilka metrów ode mnie. - Nie masz szans! Jeśli nie

poddasz się, to nie dam ci żadnej szansy i uciszę na zawsze!

- Daniec, oni nie żartują! - zawtórował mu Sławek.
Wyjrzałem za ściankę. Emil stał i celował swoim noktowizorem w miejsce odległe

od mojej kryjówki o dwa metry. Ukryłem się i podniosłem z ziemi dwa kawałki
kamieni. Pierwszy rzuciłem w ciemność. Potoczył się, a echo poniosło się po ścianach.
Wyjrzałem. Emil skierował swoje urządzenie na źródło hałasu. Wziąłem zamach i za
pierwszym razem trafiłem w jego noktowizor.

Zobaczyłem, jak wywrócił się i zaklął. Założyłem gogle i rzuciłem się sprintem w

kierunku wyjścia. Nagle w ciemnościach rozległy się suche, krótkie trzaski. Ktoś
strzelał z pistoletu, a kule rykoszetowały po murach kazamat. Po prawej stronie
dostrzegłem wybite przejście na zachodni wał biegnący po bastionach. Rzuciłem się w
tamtą stronę. Skręciłem w prawo, by czym prędzej skryć się za Wysokim Barbakanem.

Strzelec wydostał się z podziemi kilka chwil po mnie i znowu do mnie strzelał.

Pierwsza kula uderzyła w ziemię na prawo ode mnie, druga po lewej stronie. Byłem
dwa metry od zakrętu, który mógł mnie osłonić przez kolejnymi pociskami, ale padł
trzeci strzał. Poczułem mocne uderzenie w głowę i jakby poraził mnie prąd.
Jednocześnie zapiekło mnie nad prawym okiem. Na chwilę oślepłem, potknąłem się o
jakiś kamień i poleciałem w lewo.

Sturlałem się z wału nad krawędź bastionu. Rękoma rozpaczliwie chwytałem się

czegokolwiek, żeby tylko zatrzymać upadek. Na krawędzi kamiennego muru zdarłem
sobie skórę z palców i połamałem kilka paznokci, ale jakoś szczęśliwie zawisłem. Po
omacku, nogami wyczułem kamienie, na których mogłem stanąć. Jak tylko mogłem
najszybciej schodziłem. Raczej ześlizgiwałem się. Na prawej powiece czułem coś
ciepłego i bałem się otworzyć oczy. Na koniec zejścia pośliznąłem się i upadłem na
plecy. Plecak zamortyzował uderzenie, ale i tak bolały mnie żebra i kręgosłup. Palcami
przesunąłem po twarzy sprawdzając, co stało się z moimi oczami.

Okazało się, że pocisk trafił w prawy okular noktowizora i rozbił go. Najpierw

ostrożnie otworzyłem lewe oko. Zobaczyłem nad sobą bastion i snop światła latarki. W
teatralnym geście szeroko rozłożyłem ręce na boki.

Ktoś wyszedł na szczyt kamiennej ściany i świecił w moją stronę. Po chwili obok

stanęły kolejne dwie osoby.

- Nie żyje! - rozpoznałem głos Kasi.
- Ma zakrwawioną twarz i dłonie - dodał Sławek.
- Spotkało go to, na co zasłużył - stwierdził Emil. - Nie wiedziałem, że tak dobrze

strzelasz - zwrócił się do Kasi.

- Chciałam go tylko zatrzymać - Kasia była chyba przerażona. - Może zejdziemy i

sprawdzimy, czy jeszcze żyje? - zaproponowała.

- Szkoda czasu - powiedział Sławek. - Poszukajmy tu jakichś znaków.

background image

121

Emil i Sławek wycofali się, a Kasia jeszcze chwilę stała i świeciła na mnie. Potem

dołączyła do kolegów.

Leżałem w trawie zbierając siły i myśli. Po kwadransie usłyszałem odległy dźwięk

syren radiowozu. Wkrótce na drodze od strony Iwanisk zaczęło błyskać
charakterystyczne niebieskie światło. Policja chyba wypłoszyła trójkę moich rywali.
Słyszałem jakieś krzyki, ryk silnika samochodu, ale sam w tym czasie kulejąc
zakradłem się do wehikułu. Wodą mineralną obmyłem sobie ręce i twarz. Potem
opatrzyłem rany i cały sprzęt, łącznie z kombinezonem, schowałem do plecaka, a ten
do bagażnika. W wehikule odczekałem jeszcze dwie godziny, aż znowu wokół zamku
zapanowała cisza i radiowóz odjechał.

Do Baranowa dotarłem po świcie.
- Czy w hotelu mieszka jeszcze ktoś z uczestników konferencji? - zapytałem

recepcjonistkę, która przestraszonym wzrokiem przyglądała się moim bandażom.

- Ostatni goście wymeldowali się dziś wieczorem - usłyszałem odpowiedź.
Poszedłem do swojego pokoju i po kąpieli rzuciłem się do łóżka. Śnił mi się

koszmar, pasmo niekończących się ucieczek, które zawsze wieńczyło to samo: upadek
z wysokości i przebudzenie tuż przed uderzeniem. Zmęczony wstałem między ósmą a
dziewiątą. Zszedłem do jadalni na śniadanie. Wziąłem sobie kawę i nie wiedząc, co
mam ochotę zjeść, z ponurą miną mieszałem cukier w filiżance. Nagle w drzwiach
pojawił się Leśnik. Ubrany w garnitur, pachnący wodą kolońską uśmiechnął się do
kelnerki.

- Dwa razy solidna jajecznica i dwie porcje parówek dla mnie i tego pana wskazał w

moim kierunku. - Czołem, żołnierzu! - rzucił radosnym tonem, dosiadając się do
mojego stolika.

- Czołem - odparłem.
- Z twoim okiem wszystko w porządku? - z troską przyglądał się zaczerwienieniu

skóry wokół prawego oka. - Wygląda to tak, jakby ktoś nabił ci limo.

- To był raczej niespodziewany strzał.
- Słyszałem o tajemniczych wydarzeniach w zamku Krzyżtopór tej nocy. Tak

pomyślałem, że to ty miałeś jakieś kłopoty i przyjechałem tu z odsieczą.

- Jak widzisz, żyję.
- Wiesz, kto do ciebie strzelał?
- Prawdopodobnie mój cel.
- Kiedy kończymy sprawę?
- Wkrótce. Muszę się spotkać jeszcze z kilkoma osobami.
- Z panem Jurkiem, mechanikiem z Baranowa, też?
- Skąd wiesz?
- To u jego ojca schwytano Romualda Okonia, dziadka naszej ślicznej i walecznej

Angielki.

background image

122

ROZDZIAŁ CZTERNASTY

MANIPULACJA CZY GRA? * NIEUFNOŚĆ MECHANIKA * KWIATY DLA EWY *

NA TROPIE SYNA LOKAJA * W KAZAMATACH „CORONY” * ZASYPANE

PRZEJŚCIE * TECZKA „PASKA”

Przyjmując zlecenie od przyjaciela spodziewałem się. że nie powiedział mi całej

prawdy. Nie podejrzewałem jednak, że będzie przede mną okrywał tak istotne fakty. Te
słowa Leśnika i jego pewność natychmiast mnie orzeźwiły. Bardziej niż aromatyczna
jajecznica, którą nam podano.

- Dziękuję pani - przyjaciel promiennie uśmiechnął się do kelnerki. - Smacznego! -

zwrócił się do mnie. Z wyraźnie zadowoloną miną chwycił za sztućce. - Nie jesz? -
zdziwiony spojrzał na mnie.

- Co jeszcze przede mną ukrywałeś? - zapytałem.
- Jedz, po co te wyrzuty? - Leśnik przyglądał mi się. - Paweł, nie bądź dzieckiem.

Nie mogłem ci wszystkiego od razu powiedzieć. Co byś zrobił, gdybyś wiedział, że
przyjedzie tu twoje alter ego w postaci pana Sławka?

- On działa w spółce z Kasią i Niemcami - wtrąciłem.
- I bardzo dobrze - Leśnik smarował musztardą kawałek parówki. - A czy zaraz nie

poszedłbyś do tego mechanika prosząc go o wyjaśnienia? I myślisz, że on by ci to
wszystko od razu powiedział? Ty bardzo ładnie to rozegrałeś. Broniłeś córki jego
przyjaciela, niegrzeczni chłopcy przecięli ci opony, a ty jako klient trafiłeś do niego.
Pierwsze lody zostały przełamane. Gratuluję!

- To nie była żadna gra! Ten mechanik mówił mi o represjach ze strony tajnych

służb.

- Tak? To ciekawe - Leśnik wstał i poszedł do bufetu po sałatkę i wędliny. - Jedz -

zachęcał mnie. - Pożywne śniadanie to podstawa udanego dnia.

- Pierwszy raz przez ciebie czuję się nieswojo.
- Mówiłem ci, że jesteś nadmiernym idealistą. Świat jest wielkim polem gry. Jedni

przyrównują życie do szachów, ale według mnie to wszystko działa jak bilard. Musisz
wiedzieć, jak uderzyć w bilę, by ona nie tylko wpadła do jednej z łuz, ale żeby przy
okazji ustawiła ci pozostałe bile na wygodnych dla ciebie pozycjach.

- To jest manipulacja!
- To jest gra. Uprawiają ją wszyscy wokół ciebie. Manipulacja, pokerowe zagrywki,

gambity, strzały padają zewsząd. Czym jest polityka, którą oglądasz w telewizji?
Wiem, ty nie oglądasz wiadomości. Może to słuszne, ale nie dasz rady wiecznie żyć
jako idealista wierzący w swoje zasady.

- Co się z tobą stało? - zapytałem oburzony postawą Leśnika.
Przerwał swoje wywody, popił mały łyk kawy i głęboko westchnął.
- Pawle, ja też sobie kiedyś obiecałem, że rzucę to wszystko i zmienię się.

Zazdroszczę ci, że potrafisz być sobą. Przyjąłem reguły rządzące zawodem, jaki
wykonuję, bo uwielbiam dreszczyk emocji, jakiego nigdzie indziej nie znajdę.
Postaram się pracować z tobą twoimi metodami.

- Zostajesz przy mnie?
- Tak. Strzelano do ciebie, a to oznacza, że poszukiwania przestały być bezpieczne.

Musimy je znacząco przyspieszyć i jestem tu, żeby cię chronić i dopingować.

- Będziemy pracowali moimi metodami? - upewniałem się.

background image

123

- Tylko i wyłącznie. Teraz zjesz śniadanie?
Zjadłem zimną jajecznicę i parówki. Zrobiłem sobie kilka kanapek i milczałem

planując kolejne kroki. Leśnik siedział po drugiej stronie stołu i jadł sałatkę widelcem
wybierając pojedyncze kawałki warzyw.

- To co dziś robimy? - zapytał w pewnym momencie.
- Muszę załatwić kilka spraw - odpowiedziałem. - Sam. Potem pojedziemy na

poszukiwania.

- W porządku - Leśnik wzruszył ramionami.
Podziękowałem mu za wspólny posiłek i poszedłem do pokoju po kluczyki do

wehikułu.

Kiedy wyjeżdżałem do Baranowa, widziałem, że przyjaciel z gazetą pod pachą szedł

na spacer do parku. Zatrzymałem się w miasteczku przy rynku i poszedłem do
warsztatu pana Jurka. Józek, kumpel Szpuli, na mój widok przerwał pracę, ale nie
wyszedł spod opla, którego akurat naprawiał.

- Szef u siebie? - zapytałem chłopaka.
Tylko skinął głową. Poszedłem do pomieszczeń biurowych warsztatu. Mechanika

zastałem siedzącego przy biurku i próbującego zrozumieć zapisy w jakiejś urzędowej
tabeli, którą wypełniał.

- Dzień dobry! - przywitałem go.
- Dobry - rzucił nie odrywając wzroku od dokumentów. - Powiedz pan, jak tu

zrozumieć ten bełkot? - dopiero wtedy zerknął na mnie. - Znowu opony panu pocięli? -
zapytał.

- Nie, chciałem z panem porozmawiać.
- O czym?
- O historii?
- Bitwa pod Grunwaldem była w 1410 roku. To wszystko co zapamiętałem ze

szkoły.

- A o wydarzeniach pod Baranowem we wrześniu 1939 roku pan słyszał?
- Niby o czym? - mechanik był zniecierpliwiony i rozmawiał ze mną z wyraźną

niechęcią.

- Po wojnie do pańskiego ojca przyjechał ktoś z Anglii i wtedy do waszego domu

wkroczyła milicja.

Pan Jurek zerwał się zza biurka.
- Coś ty za jeden? - podszedł do mnie i z bliska patrzył mi w oczy. - Skąd ty to

wiesz, gnido?

- Mówiłem, że zajmuję się ciekawostkami historycznymi...
- Precz! - mechanik gwałtownie otworzył drzwi.
Skrzydłem, które uchylało się na zewnątrz uderzył w głowę Józka, który

podsłuchiwał naszą rozmowę.

- Nie masz roboty?! - mechanik wrzasnął na swojego pracownika. - Wynoś się! -

krzyknął w moją stronę.

- Pan mnie bierze za kogoś, kim nie jestem - broniłem się wychodząc jednak z biura.
- Janek dzwonił do mnie i mówił, żeś pan skrzywdził Ewę. Jednak jesteś łajdak na

całego.

background image

124

Pod gradem tylu wyzwisk i oskarżeń poczułem się jak zbity pies. Wolno poszedłem

do wehikułu. Siedząc za kierownicą zauważyłem szyld kwiaciarni. Wysiadłem i
przeszedłem na przeciwną stronę placu.

- Te wszystkie róże - wskazałem kwiaciarce na wazon.
- O, będą zaręczyny? - zagadnęła zgarniając kwiaty. - Zaraz, zaraz! To pan jeździ

tym dziwnym samochodem i podrywa Ewę, która pracuje w hotelu?

- To będą przeprosiny - przerwałem jej wywód.
- Ach, tak? - byłem pewny, że teraz kwiaciarka miała już temat do plotek na cały

dzień.

Zapłaciłem za kwiaty i wróciłem do wehikułu. Z rynku pojechałem prosto do domu

dziadka Ewy. Kiedy tylko wjechałem na podwórko, pan Jan wyszedł na werandę
trzymając swoją fuzję przed sobą. Wyraz jego twarzy nieco złagodniał, kiedy zobaczył
kwiaty.

- Chciałbym porozmawiać z Ewą - powiedziałem.
- Nic z tego - odparł pan Jan.
- Przekaże jej pan kwiaty ode mnie?
- Może.
- A list?
- Może.
- To napiszę.
Usiadłem na progu wehikułu i na kolanie napisałem kilka zdań. Podpisałem się,

złożyłem kartkę na czworo i razem z kwiatami położyłem na stole na werandzie.

- Niech pan jej wytłumaczy, żeby nie oceniała ludzi po pozorach i dawała im szansę

- prosiłem pana Jana. - Niech po prostu zrobi to, co podpowiada jej intuicja.

- Mnie intuicja podpowiada, że zaraz powinienem do kogoś wygarnąć garść śrutu -

pan Jan groźnie podniósł lufę broni.

- Już odjeżdżam - zapewniałem staruszka.
Pospiesznie wsiadłem do wehikułu i wróciłem do hotelu.
- Kiedy Ewa będzie miała dyżur? - zapytałem recepcjonistkę.
- Wzięła trzy dni wolnego - kobieta uśmiechnęła się tajemniczo.
Zmartwiony wróciłem do swojego pokoju. Sięgałem po telefon, żeby zadzwonić do

Leśnika, kiedy rozległo się pukanie do drzwi i zaraz wszedł mój przyjaciel.

- Jak przebiegły rozmowy? - zagadnął siadając na krawędzi biurka.
- Kazałeś mnie śledzić? - oburzyłem się.
- Nie, to dedukcja - Leśnik postukał się gazetą w głowę. - Chciałeś z kimś coś

omówić, bo jakie sprawy mógłbyś załatwiać w okolicy? Może kupujesz tu działkę? -
drwił sobie.

- Mechanik nie chce ze mną rozmawiać, bo obraziła się na mnie córka jego

przyjaciela - odparłem rozgoryczony.

- Czym się jej naraziłeś?
- Za długo by tłumaczyć. Poczuła się oszukana.
- A chciałeś ją oszukać?
- Nie.
- Więc nie ma w tym twojej winy. Może razem pojedziemy do tego mechanika?

Jakoś go przekonamy.

background image

125

- Jedźmy - zadecydowałem.
Wziąłem plecak, z którego wyjąłem zniszczony noktowizor. Leśnik wziął urządzenie

do ręki i oglądał uszkodzenia.

- Mało brakowało - stwierdził. - Wezmę to sobie - wskazał na noktowizor.
- Nie da się go już naprawić - zauważyłem.
- Dam ci nowy - Leśnik uśmiechnął się. - Za pięć minut na parkingu?
- Będę czekał.
Zszedłem do wehikułu i czekałem na przyjaciela. Przebrał się w dżinsy, koszulę w

kratę i skórzaną kurteczkę. Pod pachą miał grubą teczkę. Pojechaliśmy pod warsztat.
Wszystkie drzwi były zamknięte. Jedynie na drzwiach zobaczyliśmy karteczkę
informującą, że zakład będzie nieczynny do piętnastej.

- Teraz dokąd? - Leśnik był wyraźnie niezadowolony.
- Do Gryzidąbia.
Leśnik zrobił zdziwioną minę.
- Tam stał dworek hrabiego Nowickiego - wyjaśniłem mu.
Pogoda znowu dopisywała i z przyjemnością otworzyłem okno, by chłostały nas

ostatnie ciepłe podmuchy tegorocznego lata. U przydrożnego sprzedawcy kupiliśmy
sobie jabłka, które dokładnie umyliśmy pod kranem. Leśnik chrupał je wdychając ich
naturalny aromat.

Do Gryzidąbia przyjechaliśmy około jedenastej. We wsi panował spokój.

Zatrzymaliśmy się pod murem dawnego parku, niedaleko rozdroża z kapliczką.
Obejrzeliśmy ruiny piwnic dworku oraz zachowane resztki krzewów parkowych. Z
pewnością hrabia żył tu w bardzo urokliwym miejscu, blisko rzeczki, z dala od zgiełku
wielkomiejskiego gwaru. Nasza krzątanina musiała wzbudzić zainteresowanie
mieszkańców przysiółka. Jeden z nich przerwał chyba porządki w ogródku, bo
przyszedł do nas z grabiami na ramieniu. Rozmawiał z nami oparty o nie. Miał
pięćdziesiąt lat, głębokie zmarszczki na wyświechtanej wiatrem twarzy i
bladoniebieskie oczy.

Resztki jasnych włosów skrywał pod granatowym beretem z obowiązkową antenką.

Ubrany był w stare adidasy, połatane dresy i gruby sweter z łatami naszytymi na
łokciach.

- Dzień dobry! - przywitałem mężczyznę. - Pan wie, kto tu mieszkał?
- Jeszcze przed wojną - nasz rozmówca machnął ręką tym gestem odmierzając

ogrom czasu, jaki minął od tamtej pory - podobno jakiś hrabia tu mieszkał.

- Hrabia Nowicki - wtrącił Leśnik.
- Właśnie, nazwisko miał jak ten sławny aktor.
- Czy tu w Gryzidąbiu mieszkał ktoś z jego służby? - zapytałem.
- Ludzie opowiadali, że tu prawie wszyscy u hrabiego pracowali. Dopiero jak Ruscy

w czterdziestym piątym zrobili parcelację, to majątek hrabiego rozdano między ludzi.

- A w czasie wojny? - zainteresował się Leśnik.
Wyjął paczkę papierosów i poczęstował rolnika. Obaj zapalili.
- Każdy dbał o ziemię hrabiego jak o swoją - mężczyzna mówił żywo gestykulując

ręką z papierosem. - Niektórzy nawet w skarpety pieniądze za czynsz odkładali.
Wszyscy mówili, że jak nie sam hrabia wróci, to jego spadkobiercy. Hrabiankę

background image

126

wszyscy tu strasznie lubili. Oboje dobrzy byli, zwłaszcza dla młodzieży, która chciała
się kształcić.

- A kto był lokajem pana hrabiego? - dopytywałem się.
- A, ten lokaj nie był stąd. On był bardziej jak przyjaciel hrabiego. Zginął w czasie

wojny, tu niedaleko na drodze. Niemieckie samoloty zbombardowały uchodźców.

- Nie miał dzieci?
- Miał syna. Starzy ludzie opowiadali, że chłopak od najmłodszych lat miał talent do

języków. Jak miał trzy lata, to tak samo gadał po polsku i po angielsku. Ten lokaj
nauczył go też hiszpańskiego. Chłopak uczył, pomagał gimnazjalistom uczącym się do
egzaminów, czytał książki napisane po obcemu. Podobno najbardziej lubił takie o
piratach i bitwach morskich. Hrabia też lubił morze.

- Ten syn już tu nie przyjeżdżał? - dziwiłem się.
- Nie, podobno był tylko raz po wojnie. Prosił, żeby ludzie nic o nim nie mówili.

Rzeczywiście potem milicja go szukała, wypytywała o hrabiego, ale ludzie tu uczciwi,
więc nikt z nimi nie chciał nawet gadać. Ktoś podobno potem na Śląsku spotkał syna
tego chłopaka. To wszystko. A panowie co tak wypytują o tego hrabiego?

- Jestem muzealnikiem i po prostu przypadkiem natrafiłem na tropy związane z

losami hrabiego - wyjaśniałem. - Chciałem zobaczyć, gdzie on mieszkał.

- I tyle zostało z pięknego dworku - mężczyzna smutno pokiwał głową.
- A co stało się z budynkiem? - odezwał się Leśnik.
- Wojna, panie... - wzruszenie ramion i zarzucenie grabi na ramię zakończyło

rozmowę z nami.

- I co o tym myślisz? - Leśnik zapytał mnie.
- Syn tego lokaja musiał mieć niezły mir wśród ludności, skoro tak go posłuchali i

nikt go nie wydał milicji.

- Ile on wtedy mógł mieć lat? - Leśnik głośno liczył. - W 1939 roku miał nie więcej

niż dziewięć, dziesięć lat, to w 1947 roku miał najwyżej osiemnaście lat. Młodzik.

- Wtedy, po wojnie, był to dorosły człowiek. Nie wiesz, co robił w czasie wojny.

Może działał w podziemiu?

- Gdyby tak było, to pewnie skarb przekazałby na rzecz armii podziemnej, a

przydałyby się też dokumenty... - Leśnik gwałtownie zamilkł.

- Dokumenty? - podchwyciłem tę myśl. - To was interesuje ładunek, który

eskortował Romuald Okoń? Ty nie wierzysz w to pirackie złoto?

- Zaraz powiesz coś o tym, że tobą manipulowałem - Leśnik starał się bagatelizować

sprawę.

- Nic już nie powiem - powiedziałem zdenerwowany. - Pojedziemy odszukać te

papiery, na których ci tak zależy.

Wsiedliśmy do wehikułu. Rosła we mnie frustracja, że to co zapowiadało się jako

wspaniała przygoda, okazało się tylko grą prowadzoną przez przyjaciela. Czy to
oznaczało, że przestał być moim najlepszym kolegą?

Z Gryzidąbia pojechaliśmy w kierunku zamku Krzyżtopór. Zatrzymałem wehikuł na

parkingu i wysiedliśmy. Kupiliśmy bilety wstępu i weszliśmy na dziedziniec. Byliśmy
tu sami.

- Rzeczywiście ładne miejsce, żeby próbować zastrzelić Pawła Dańca - Leśnik

próbował żartować.

background image

127

- Tu są te dokumenty - stwierdziłem.
- Gdzie? Skąd wiesz?
- Podpowiada mi to intuicja. Dowiedziałem się o znalezieniu przedwojennej

ciężarówki w Wiśle. Ona miała tablice rejestracyjne wojska polskiego. Ktoś ją
specjalnie tam zatopił. Było to w miejscu, dokąd prowadzi prosta droga z Ujazdu.

- Sugerujesz, że kiedy wokół szalała wojna, dziewięciolatek poprowadził ciężarówkę

do zamku, a następnie przez nikogo nie zaczepiany przyjechał nad Wisłę, by tu utopić
auto?

- Nie wiem, jak do tego doszło, ale na pace była skrzynia, a w niej deska z wyrytymi,

znakami: krzyż, topór, korona i podkowa.

- Krzyż i topór... - Leśnik zastanawiał się chwilę - te, które są przy bramie

wejściowej?

- Krzyżtopór jako nazwa miejsca - tłumaczyłem. - Kiedy dajesz komuś wskazówki,

jak dotrzeć w jakieś miejsce, to prowadzisz go od ogółu do szczegółu.

- To co znaczą korona i podkowa?
- Korona to nazwa jednego z bastionów, tego, przy którym do mnie strzelano.

Podkowa oznacza konie, stajnię, ale ta znajduje się po przeciwnej stronie.

- No to klops?
- Wyobraź sobie, że ten chłopak wskazywał komuś drogę - przypomniałem

Leśnikowi. - On przekazał wiadomość: Znajdź Krzyżtopór, pójdź na bastion „Corona”
i kieruj się w stronę stajni.

- Rozmawiałeś z tym chłopakiem? - mój towarzysz wciąż powątpiewał. - Może po

prostu na „Coronie” trzeba szukać znaku podkowy?

- To chodźmy i poszukajmy.
Obeszliśmy szczyt bastionu nie znajdując tam nic poza trawą i wydeptaną w niej

ś

cieżką.

- Zejdźmy do kazamat - zaproponowałem.
Miałem ze sobą latarki i chodziliśmy po podziemiach oglądając ściany w

poszukiwaniu podkowy.

- Powiedz, skąd ci Niemcy wiedzieli, że trzeba szukać skrytki w tym zamku? -

Leśnik zapytał mnie.

- Kasia zauważyła, że zainteresowało mnie to miejsce.
- A czemu cię zainteresowało?
- Kasia relacjonując opowieść dziadka mówiła, że konwój z rzeczami hrabiego

Nowickiego został ostrzelany gdzieś w okolicach Ujazdu. Potem trzeba było poszukać
informacji o działaniach wojennych w tamtym rejonie i wiele rzeczy się wyjaśniło.

- Czyli ten chłopak z kimś do spółki mógł cokolwiek przywieźć do zamku

ciężarówką, której nieoczekiwanie stał się dysponentem? Czy mógł to zrobić po
przejściu frontu?

- Nie i nie zrobił tego po nieudanej przeprawie pod Baranowem - odpowiedziałem po

chwili zastanowienia.

- Druga rzecz - Leśnik zatrzymał się po środku piwnicy. - Jedyna wskazówka, jaką

usłyszał Okoń brzmiała, że ma szukać admirała Benbowa. Jaki związek z zamkiem ma
ten admirał?

background image

128

- Później ci wyjaśnię. Popatrz na to - wskazałem na krótki korytarz prowadzący w

kierunku stajni.

Dwa metry od wejścia widzieliśmy zwały gruzu.
- Nic rozumiem, co cię tu tak intryguje? - Leśnik patrzył na pokruszone kamienie.
- Kierunek, od strony bastionu „Corona” do stajni - wyjaśniałem. - Ciekawe, od

kiedy to jest zawalone?

Nie czekając na przyjaciela wydostałem się przez najbliższe okno na mały

dziedziniec części pałacowej. Starałem się iść tędy, którędy moim zdaniem przechodził
zasypany korytarz. Tak znalazłem się w pałacu. Wyjście z podziemnego przejścia z tej
strony także było niedostępne przez zwalony tu gruz. Przeszedłem przez owalny
dziedziniec pałacu i musiałem zejść do dolnej kondygnacji wschodniego skrzydła. Tam
piwnice były odgruzowane i bez trudu odnalazłem ściany tunelu prowadzącego niegdyś
do stajni. Wróciłem do Leśnika, który został w kazamatach. Ostrożnie oglądał
zagruzowane przejście.

- I co? - zapytał.
- Był tu rodzaj poterny pomiędzy kazamatami a stajnią - stwierdziłem.
- A tu był wybuch - powiedział Leśnik prostując się po wyjściu do kazamat. - Ktoś

dawno i bardzo sprytnie zawalił ładunkiem wybuchowym strop. Czy zrobił to ten
dziewięciolatek?

- Być może pomagał mu rybak, który zatrzymał tratwę z ciężarówką dryfującą po

Wiśle - zauważyłem.

- Coś mi tu nie gra - Leśnik niezadowolony kręcił głową. - Ty chyba nie mówisz mi

wszystkiego?

- Pewne rzeczy jeszcze będą wymagały wyjaśnień - przyznałem. - Na to przyjdzie

jeszcze czas.

Wyszliśmy z zamku i wsiedliśmy do wehikułu.
- Czy chcesz, żebym zatrzymał Kasię? - Leśnik zapytał, kiedy wracaliśmy do

Baranowa.

- Za co chcesz ją aresztować? - udawałem zdziwionego.
- To ona strzelała do ciebie.
- Skąd wiesz?
- Bo tylko jej darowałbyś taki czyn.
- Po prostu nie mam dowodów.
- Uprzedź mnie, jeśli planujesz jakąś chwilę triumfu - Leśnik poprosił i zamyślony

patrzył na krajobraz za oknem.

Dojechaliśmy do Baranowa i na podwórze warsztatu pana Jurka. Zauważył mój

wehikuł i wyszedł na podwórko. Wysiedliśmy, a Leśnik wziął swoją czarną teczkę.

- Mówiłem, że nie chcę z panem gadać! - krzyknął pan Jurek.
- Może jednak przekonamy pana do mówienia? - w głosie Leśnika wyczułem dziwną

pewność siebie.

- Mamy ich przegnać, szefie? - na podwórko, zza wielkich drzwi garażu, wyszedł

Szpula i jego trzej koledzy.

Leśnik odłożył teczkę na ziemię. Szpula i jego kompani wyjęli zza pleców długie

kawałki rurek.

- Dość! - wrzasnął pan Jurek. - Wynoście się! Wszyscy!

background image

129

- My to załatwimy, szefuńciu! - Szpula uśmiechał się, tym razem pan karateka nam

się nie wywinie.

- Precz, bo zadzwonię po policję! - krzyczał pan Jurek.
- Tę z Baranowa?! - Leśnik roześmiał się.
- Wejdziemy do biura i chwilę porozmawiamy - odezwałem się. - Z wami

porozmawiamy innym razem. Jeszcze jakaś okazja nam się przydarzy - zwróciłem się
do Szpuli. - Jakiś czas zostanę w tej okolicy.

- Poczekamy - Szpula odwrócił się, a za nim poszli jego koledzy.
- Wejdźmy - zaproponowałem mechanikowi.
- Ciekawe po co, bo nie mamy o czym gadać - pan Jurek wzruszył ramionami.
W biurze Leśnik postawił swoją teczkę na biurku.
- Jestem mniej sentymentalny niż kolega - powiedział do mechanika. - Czy będzie

pan z nami szczerze rozmawiał?

- Nie - mechanik był pewny siebie.
Leśnik otworzył teczkę i wyjął z niej plik dokumentów w tekturowych,

sznurowanych okładkach.

- Tajny współpracownik „Pasek” - przeczytał z okładki. - To coś panu mówi?
- Mieli to zniszczyć - mechanik zbladł. - Wy jesteście najgorsi dranie! śeby po tylu

latach takie brudy wyciągać?! Ja się tego nie boję! Ciekawe, co mi możecie zrobić?

- Co zrobi dziennikarz jakiejś lokalnej gazety, kiedy dostanie kserokopie oryginałów

donosów na kolegów „Paska”? - Leśnik miał twarz pokerzysty. - Pan mówi o brudach.
Te teczki to nic więcej jak brudy, dowody ludzkich słabości tych, którzy donosili, na
których donoszono i którzy zbierali takie świństwa. Sam pan jednak wie, że ludzie
łakną sensacji. To jak będzie?

- Co chcecie wiedzieć? - mechanik załamany usiadł za biurkiem i rękoma podparł

głowę.

- Kogo szukał człowiek, którego milicja aresztowała w waszym domu? - Leśnik

zadał pytanie.

Zabrzmiało jak wystrzał.
- Dranie! - syknął pan Jurek.
- Czy stać pana na zamknięcie warsztatu? - Leśnik nie ustępował.
Pan Jurek zacisnął powieki, spod których trysnęły dwie łzy.
- Dość! - krzyknąłem. - Schowaj to i wynosimy się stąd!
- Co ty wyprawiasz? - Leśnik wściekł się. - Zaraz wszystko będziesz wiedział.
- Nie za taką cenę!
- Ujawnianie prawdy po jakimś czasie wypełnionym kłamstwami zawsze boli.
- Za mocno! Nie mamy do tego prawa!
Wyrwałem Leśnikowi teczkę i wyszedłem z warsztatu. Poczekałem na kolegę w

wehikule.

- To było nieźle zagrane - stwierdził wsiadając.
- Mówiłem serio. Nie potrzebuję twojej pomocy w dotarciu do syna lokaja. Wiem,

kto to jest.

background image

130

ROZDZIAŁ PIĘTNASTY

SZANTAś CZY WSPÓŁPRACA? * ZASADZKA NAD WISŁĄ * ZDRADA DIRKA *

SPOTKANIE U DZIADKA EWY * LEKTURA MŁODOŚCI * WYDARZENIA Z

WRZEŚNIA 1939 ROKU * ADMIRAŁ VENATOR

Leśnik patrzył na mnie z niedowierzaniem.
- Tak po prostu? - pstryknął palcami. - To chyba nie ten mechanik?
- Nie - przyznałem mu rację. - Co tam na niego macie? - ruchem głowy wskazałem

na teczkę.

- Trochę brudu - Leśnik lekceważąco machnął ręką. - Zdolny porucznik Służby

Bezpieczeństwa złamał pana Jurka. Jego siostra w 1976 roku w Radomiu pracowała w
szpitalu jako pielęgniarka. Widziała, co milicja zrobiła z robotnikami. Jej relacje
posłużyły dziennikarzom Radia „Wolna Europa” do opowiedzenia o skutkach
niesławnych „ścieżek zdrowia”, kiedy pobito protestujących. Była zaszczuta przez SB i
chciała wyjechać na Zachód, ale to SB miała swoich ludzi w wydziale paszportowym,
a bez paszportu nie mogła wyjechać z kraju. Pan Jurek chciał jej pomóc. W tym samym
czasie jego brat zdawał egzaminy na studia. Wystarczyłby jeden telefon na uczelnię i
młody chłopak zamiast do akademika dostałby się do koszar. Początkowo tajny
współpracownik „Pasek” miał donosić, jacy ludzie naprawiają u niego samochody i co
przy okazji mówią. Rożni tu się przecież przewijali - i miejscowi, i turyści. To były
same plotki, głupawe dowcipy. Nic ważnego, ale jeden współpracownik więcej dobrze
wyglądał w statystykach i sprawozdaniach tego porucznika.

- Naprawdę wszystko to byś ujawnił? - zapytałem.
- Czemu pytasz?
- Bo to wszystko były śmieci bez wartości - stwierdziłem. - Za coś takiego złamałbyś

człowiekowi życie. Sam mówiłeś, w jakiej był sytuacji. Wiesz, że nie dano mu wyboru.
Teraz, przez te idiotyczne papiery skazałbyś go w miasteczku na ostracyzm.

- Donosił!
- Zawsze wszystkich pakujesz do jednego worka?
- Widzisz jakąś różnicę?
- Tak! Ważny jest też zamiar. Co innego donosić na kumpli dla własnych korzyści,

dla awansu, dla pieniędzy, a co innego, kiedy stajesz się ofiarą szantażu.

- Nie miałem zamiaru ujawniać tych dokumentów - stwierdził Leśnik.
- Ale je tu przywiozłeś, żeby go nastraszyć. Czym twoje postępowanie rożni się od

tego, co zrobił ten porucznik z SB?

- Chcieliśmy zdobyć informacje!
- Nie za taką cenę! - zwróciłem uwagę. - Czemu aż tak się zmieniłeś? Dawniej nie

traktowałeś ludzi tak instrumentalnie.

Uruchomiłem silnik i w milczeniu wróciliśmy do hotelu.
- Od tej pory sam będę prowadził poszukiwania - oświadczyłem, kiedy znaleźliśmy

się na parkingu. - Nie chcę pracować twoimi metodami. Dziś coś zepsułeś i nie wiem,
czy chcę, żebyśmy jeszcze kiedykolwiek współpracowali.

- Paweł, przepraszam - Leśnik wyciągnął do mnie dłoń. - Masz rację, że

przesadziłem. Zrobię jak zechcesz. Chciałem ci jeszcze powiedzieć, że w 1981 roku
TW „Pasek” zerwał współpracę. Jeszcze przez parę lat nękano go kontrolami w
warsztacie, ale on się nie ugiął.

background image

131

Uścisnąłem dłoń Leśnika
- Czemu mu to robiono? Raz go złamali, mieli nic nie warte informacje, a nadal

chcieli go utrzymać i straszyć? - pytałem.

- Chodziło o zasadę. Nikt nie może sam odejść, sam wyrwać się spod kontroli.
- Na razie - pożegnałem się z przyjacielem.
W swoim pokoju usiadłem na krześle i tępo spoglądałem na zamknięty laptop.

Myślałem o panu Jurku, którego przez tyle lat dręczyły upiory przeszłości, żył w
strachu, że pewnego dnia ktoś taki jak Leśnik przyniesie teczkę. Teraz łatwiej jest być
uczciwym i wydawać sądy o przeszłości, która po tylu latach tylko w powtarzanych w
telewizji filmach może mieć posmak absurdalnej komedii. W jednym z takich obrazów
reżyser mówi, że jest prawda ekranu i prawda czasów, w których żyjemy.

Włączyłem komputer i jakiś czas szukałem potrzebnych mi informacji w Internecie.

Potem poszedłem do restauracji zamkowej na obiad i długo siedziałem pijąc mocną
kawę i wpatrując się w obraz na ekranie laptopa. Wreszcie podjąłem decyzję, że muszę
pojechać do Ewy. Kiedy wracałem do hotelu, zza żywopłotu wyskoczył Dirk. Chłopak
wyglądał na podenerwowanego i nerwowo rozglądał się na wszystkie strony.

- Panie admirale! - przywitał mnie.
- Co się stało, panie Dirk? - zapytałem zmuszając się do pogodnego uśmiechu.
- Mamy dla pana ważne informacje. Przyjdzie pan za pół godziny do naszej zatoki?
Spojrzałem na zegarek. Była siedemnasta. Uznałem, że zdążę jeszcze wieczorem

pojechać do Ewy. Może też podskórnie bałem się tego spotkania i szukałem pretekstu,
ż

eby uczynić to, co nieuniknione, jak najpóźniej?

- Zgoda - powiedziałem.
Dirk obrócił się na pięcie i pobiegł w kierunku płotu. Pewnie do kolegów.
W pokoju zostawiłem laptop, wyszedłem przez bramę i niespiesznie

pomaszerowałem przez pola w kierunku Wisły. Na miejsce dotarłem w wyznaczonym
czasie, ale na plaży nikogo nie było. Najwyraźniej chłopcy chcieli przypłynąć tu łodzią
Flinta. Usiadłem na piasku i cierpliwie czekałem. Kiedy usłyszałem kroki, było już za
późno na ucieczkę. Z rożnych stron wyszli Szpula i jego kompani.

- No, panie karateka, teraz zobaczymy, kto jest lepszy - Szpula uśmiechał się

złowieszczo.

Byli uzbrojeni w te swoje rurki. Nie miałem wyjścia i musiałem się bronić.

Wyciągnąłem z krzaków grubą gałąź. Dawała iluzoryczne poczucie bezpieczeństwa.
Pierwszy natarł na mnie Józek.

Wziął zamach unosząc wysoko swoją broń. Gdyby tą rurą trafił mnie w głowę, w

najlepszym razie byłbym oszołomiony. Dzięki starym nawykom nabytym podczas
ć

wiczeń dalekowschodnich sztuk walk wiedziałem, co powinienem był zrobić.

Zablokowałem cios swoim drągiem jednocześnie schodząc z linii ataku. Swoim

kijem odsunąłem na bok broń napastnika i szybko wykonałem pchnięcie. Trafiłem w
splot słoneczny i Józek zamarł próbując łapczywie złapać oddech. Wypuścił z rąk broń
i skulił się. Teraz do ataku ruszył Szpula. Trzymał rurkę w prawej dłoni i chciał mnie
uderzyć biorąc silny zamach z boku.

Zasłoniłem się drągiem i po zablokowaniu ciosu wykonałem dwa kroki z obrotem.

Przy okazji odgoniłem pozostałych bandziorów. Wymierzyłem drągiem cios w kolana
Szpuli. Natychmiast stracił równowagę i wywrócił się na plecy. Upadek oszołomił go.

background image

132

Dwaj pozostali patrzyli na mnie niepewnie. Po krótkim namyśle podjęli decyzję i

jednocześnie ruszyli w moją stronę. Wtedy padł strzał.

- Stać, policja! - usłyszałem krzyk Leśnika.
Wyszedł z krzaków mierząc do łobuzów z pistoletu.
- Odłóżcie to! - rozkazał. - Połóżcie się twarzą do ziemi!
Tamci przestraszeni wykonali polecenie. Z krzaków wybiegli piraci. Flint i Barrel

trzymali za ramiona wyrywającego im się Dirka. Silver podskakiwał przy nich.

- Admirale, co mamy zrobić z tym zdrajcą? - zapytał Flint.
Leśnik w tym czasie wyjął telefon komórkowy i chciał wezwać policję.
- Nie! - powstrzymałem go.
- Czemu? - zdziwił się mój wybawca.
- Mieliśmy działać w moim stylu - przypomniałem.
Leśnik wzruszył ramionami i machnął ręką do młodych bandytów pokazując, żeby

zniknęli nam z oczu.

- Admirale, jutro odbędziemy sąd nad Dirkiem - zapowiedział Flint
- To on zrobił tę „czarną plamę” dla pana, ale dziś sam ją otrzyma - dodał Barrel.
- Od jutra pan Dirk przestanie być naszym kompanem - Flint miał zaciętą minę.
- Zaraz! - przerwałem ich wywody. - Zapowiadacie sąd na jutro, ale już dziś

wydajecie wyrok? Pamiętacie, co zrobiliście ze mną? Nie daliście mi szansy
wysłuchania moich argumentów.

- To co pan proponuje? - zapytał Flint.
- Prawdziwy sąd nad panem Dirkiem, na Wyspie Skarbów.
- Czy oni nie muszą pójść do szkoły? - wtrącił Leśnik.
- Spotkajmy się tam po południu, po zakończeniu lekcji - zaproponowałem. - Tata

Flinta pewnie pomoże wam się tam szybko dostać, a zapewniam, że będzie warto.

- Zgoda! - Flint i Barrel kiwnęli głowami.
Dirk korzystając z chwili, kiedy go nie trzymali, czmychnął w las.
- Jutro będę na przystani! - uciekając zawołał do Flinta.
- Wy też uciekajcie do domów - klasnąłem na piratów.
Chłopcy zrobili kwaśne miny.
- Śledziłeś mnie? - nie kryłem niechęci do Leśnika i jego metod pracy.
- Gdybym mógł, to tak - on spokojnie chował broń do kabury na pasku spodni. - Tak

się złożyło, że o twoje życie i zdrowie bardziej dbają nie dorośli, ale twoi piraci-
kamraci.

- Dirk chwalił się, że będzie pan miał nauczkę za wszystkie czasy - opowiadał

Barrel. - Domyśliłem się, że Dirk wykombinował coś wspólnie ze Szpulą.
Zadzwoniłem do Flinta i spotkaliśmy się przed hotelem. Pani w recepcji powiedziała,
ż

e pan gdzieś wyszedł. Pomyślałem: Dirk wciągnął admirała w pułapkę. Wtedy

Flintowi przypomniało się to, co ludzie w mieście mówili. Pan był z jakimś kolegą u
mechanika. Zapytaliśmy o tego przyjaciela i wtedy ta pani z recepcji zadzwoniła po
pana Michała.

- Pomyśleliśmy, gdzie Szpula mógł zrobić zasadzkę i przyszło nam do głowy, że jeśli

wykorzystał Dirka, to tylko w naszej zatoce - Flint wtrącił się do opowieści. - Jakby
Dirk chciał umówić się gdzie indziej, to byłby pan czujny, a tutaj nie spodziewał się
pan niczego złego.

background image

133

- Dobrze to wykombinowali i jak widziałem, mało brakowało, a miałbyś poważne

tarapaty - Leśnik uśmiechnął się. - Wiem, wiem - poklepał mnie po plecach - dałbyś
sobie radę...

We czwórkę poszliśmy w kierunku Baranowa. Rozstaliśmy się z piratami przy

zamkowej bramie.

- I co teraz? - Leśnik zatrzymał się w parku i wdychał chłodne, wieczorne powietrze

przesiąknięte zapachem świerku.

- Teraz jadę na spotkanie - odpowiedziałem. - Sam - dodałem. - Możesz do mnie

zadzwonić za dwie godziny. Jeśli nie będę odpowiadał, to możesz zacząć się niepokoić.

- Powiedz, gdzie mam cię szukać?
- Zapytaj w recepcji, gdzie mieszka Ewa.
- Po prostu jedziesz do dziewczyny?
- To nie jest takie proste, ale muszę ją błagać o wybaczenie.
Nie miałem ochoty na dalsze tłumaczenia i pomaszerowałem do wehikułu.

Kilkanaście minut później wjechałem na podwórko gospodarstwa pana Jana, dziadka
Ewy. Stał tam już mercedes, stary model, tak zwana „beczka”, w kolorze
szarozielonym. O dziwo, na powitanie wyszły tylko psy. Kiedy zaszczekały, w progu
werandy pojawiła się Ewa. Widziałem burzę jej jasnych włosów rozjaśnionych jeszcze
ś

wiatłem padającym z wnętrza domu i zarys jej wspaniałej figury.

Wysiadłem z auta. Psy czujnie odprowadzały mnie trzymając pyski tuż przy moich

kolanach. Czułem się jak więzień prowadzony pod mur przez pluton egzekucyjny.

- Dobry wieczór - przywitałem Ewę.
- Wchodź, czekają na ciebie - zaprosiła mnie stając bokiem w przejściu.
- Chciałem najpierw porozmawiać z tobą - na chwilę zatrzymałem się w drzwiach.
Nasze spojrzenia spotkały się. Znowu było jak dawniej, bo dojrzałem w jej oczach te

same wesołe ogniki. Miałem ochotę chwycić ją, porwać stąd i nie wracać do spraw z
przeszłości.

- Jeszcze zdążymy pogadać - uśmiechnęła się i dłonią łagodnie pogłaskała mnie po

policzku.

Zastanawiało mnie, co mogło spowodować taką odmianę jej zachowania. Lekko

pchnęła mnie w stronę kuchni. Jedyne co przychodziło mi teraz do głowy, to słowa
mojego szefa, starego kawalera, który powiedział kiedyś: „Kobiety, to jedyna zagadka,
której nie zdołasz rozwikłać do końca życia”.

W kuchni przy stole siedzieli panowie Jan i Jurek. Między nimi na talerzach

rozłożyły się frykasy wiejskiej kuchni: kiełbasa, ogórki kiszone, grzybki marynowane,
chleb i smalec, a do tego butelka jakiegoś ciemnoczerwonego, ognistego trunku. Pan
Jan sięgnął do kredensu po kieliszek i bez słowa nalał mi. Jego towarzysz przysunął
zakąski w kierunku przeznaczonego dla mnie taboretu. Usiadłem, a Ewa zajęła miejsce
po drugiej stronie.

- Na pohybel cieniom nękającej nas przeszłości! - pan Jan wzniósł toast.
Spojrzał wymownie i z wyrzutem, kiedy nie dotknąłem nawet swojego kieliszka.
- Dobre, nalewka wiśniowa - chwalił swój wyrób.
- Nie będę mógł prowadzić samochodu - zauważyłem.
- Wybierasz się dokądś? - pan Jan zajrzał mi w oczy. - Na górze mamy pokój

gościnny. Póki nie będziesz głośno chrapał, to Ewa nie wyrzuci cię na parter.

background image

134

- Na pohybel - spełniłem toast.
- Kim jest ten twój koleżka? - zapytał pan Jurek.
- Człowiek z resortu - wyjaśniłem enigmatycznie. - Niech pan zrozumie, że oni tam

mają takie metody.

- A ty skąd jesteś? - pan Jan przyglądał mi się rozbawiony.
- Jestem muzealnikiem.
Cała trójka roześmiała się słysząc to oświadczenie.
- Akurat! - pan Jan protekcjonalnie klepnął mnie w ramię. - Słyszałem jednak, że

potrafisz zachować się jak człowiek.

- Jestem muzealnikiem - powtórzyłem. - Brzydzą mnie takie metody zdobywania

informacji. Szantaż nie jest w moim stylu. Zajmuję się poszukiwaniem zaginionych
dzieł sztuki i rozwiązywaniem zagadek historycznych. Niekiedy muszę udawać kogoś
innego, użyć siły w obronie własnej, blefować, nienawidzę...

- Dobra! - Ewa przerwała mi. - Już raz słyszałam tę opowieść, od Sławka. Kim on

jest?

- Kimś takim, kim byłem ja, nim wyrzucono mnie z pracy w muzealnictwie -

tłumaczyłem. - Tak naprawdę za kilka dni wracam do Warszawy i wtedy otrzymam
wypowiedzenie. Będę wolny i bezrobotny. Wiedząc o tym przyjąłem specjalne zlecenie
od tego mojego kolegi. On nie powiedział mi wszystkiego...

Wiele minut i trzy toasty zajęło mi opowiedzenie historii moich poszukiwań w

Baranowie. Omijałem tylko wątki związane z Ewą. Resztę wyznałem szczerze. Ewa
słuchała mnie bawiąc się pustą filiżanką po kawie. Panowie siedzieli w milczeniu i
tylko kiwali głowami. Kiedy skończyłem, zadzwonił telefon. To był Leśnik.

- Wszystko w porządku - powiedziałem mu. - Nie wrócę dziś do hotelu. Spotkamy

się na śniadaniu.

- Najprędzej na obiedzie - Ewa uśmiechnęła się tak, że poczułem się jak u wrót raju.
- W południe - poprawiłem się.
- Pamiętaj o swoich kamratach i sądzie - Leśnik żartował. - W razie czego dzwoń.

Miłej zabawy i... pozdrów Ewę.

Pożegnałem się i zakończyłem rozmowę.
- Troskliwy przyjaciel - zauważył pan Jan.
- W jego pracy od troski o detale zależy bardzo wiele - odpowiedziałem.
- Powiedz, a wiesz ty, gdzie jest ten skarb? - zapytał pan Jan.
- Chyba tak - odpowiedziałem po chwili namysłu. - Mam nadzieję, że to będzie taki

wieczór szczerości...

- Jednak jest trochę interesowny - pan Jurek chytrze zmrużył oko.
- Pan jest synem lokaja hrabiego Nowickiego - ukłoniłem się w stronę pana Jana.
- Szarkowski we własnej osobie - pan Jan uśmiechnął się.
- Pan jest synem pilota promu - wycelowałem palec w pana Jurka.
- A jakże - przyznał pan Jurek. - Poznaliśmy się na przeprawie promowej, którą mój

ojciec zrobił koło mostu budowanego przez saperów.

- Przyjechał konwój prowadzony przez Romualda Okonia i dwie ciężarówki

załadowano na prom i tratwę - naprowadzałem tok opowieści na interesujący mnie
wątek.

background image

135

- Ojciec mówił, że ten Okoń miał jakiś glejt podpisany przez szychy ze Sztabu

Generalnego - kontynuował pan Jurek. - Przed Okoniem prawie na baczność stawali
kapitanowie i pułkownicy, chociaż chłopak był najwyżej porucznikiem. Wzięliśmy na
prom i tratwę te jego auta i wtedy nadleciały niemieckie bombowce. Wyły, strzelały
pociskami. Wszystko wokół wydawało się gotować i drżeć. Tratwa się urwała.
Pamiętam, jak Janek stał zrozpaczony i patrzył na prom.

- Drugi raz przez te samoloty straciłem kogoś mi bliskiego - odezwał się pan Jan. -

Najpierw pilot myśliwca zabił mi tatę, potem ci piloci na Wiśle ranili Romualda
Okonia. Zostałem sam na tratwie. Wiesz, co mi się wtedy przypomniało?

- Nie - pokręciłem głową.
- „Wyspa Skarbów” Stevensona. Tam taki młody chłopak też sam prowadzi okręt

który zwędził piratom. Ja zostałem sam na tratwie z tą ciężarówką. Musiałem sobie
jakoś poradzić. Na początku zająłem się rannym Okoniem. Opatrzyłem mu ranę. Nie
wiem, kiedy minąłem Tarnobrzeg i za miastem dogonił mnie łodzią z silnikiem
spalinowym jakiś rybak. Ściągnął tratwę do brzegu.

- Gdzie to było? - dopytywałem się. - Przy takim wysokim brzegu, po wschodniej

stronie Wisły?

- Tak, była tam skarpa - przyznał pan Jan. - Od czasu jak odszedłem od rybaka, to ja

tam więcej nie przychodziłem. Zatopiliśmy ciężarówkę i tyle.

- Skrzynie z papierami wywiózł pan do zamku Krzyżtopór? - upewniałem się.
- Ten rybak w czasie pierwszej wojny światowej służył w niemieckiej armii w

oddziałach szturmowych na froncie zachodnim. Umiał skonstruować niewielkie
ładunki wybuchowe i ukryliśmy dokumenty w znanym mi korytarzyku na zamku. One
nie były w skrzyniach, tylko w workach. Teraz, po tylu latach to...

Pan Jan nie musiał kończyć. Płótno i papier przez tyle lat przesiąkły wilgocią, zgniły,

pokryły się pleśnią. Mimo woli roześmiałem się.

- Co pana tak śmieszy? - pan Jurek zaciekawił się.
- Znam człowieka, który bardzo chciał poznać zawartość tych zapisków. Panie Janie,

pan to obejrzał i wie pan, co tam było?

- Teczki, dane polskich wywiadowców, jakieś wyciągi z kont bankowych, hasła

dostępu do nich.

- Nie korciło pana, żeby... - znacząco zawiesiłem głos.
- Postanowiłem, że to będą pieniądze na odbudowę kraju po wojnie - oznajmił pan

Jan. - Ta nowa Polska nie była jednak taka jak być powinna. Ona nie była moja! Po
prostu szkoda na nią słów!

- Skarby hrabiego ukrył pan gdzie indziej. Co pan potem zrobił? Jak to się stało, że

Niemcy nie namierzyli pana w czasie przygotowywania skrytek i później?

- Do zamku pojechaliśmy z rybakiem w nocy. Zrobiliśmy to raz, dwa. Potem

załadowaliśmy złoto na tratwę i schowałem je w dobrym miejscu. Kiedy Romuald
Okoń ozdrawiał, uciekłem. Chciałem dostać się do Nowickiego, ale ten nagle zniknął.
Ludzie mówili, że więzi go gestapo. Stwierdziłem, że nadszedł czas, żeby uciekać.
Rodziny nie miałem, więc zostałem u tego rybaka. Po nim odziedziczyłem całe jego
gospodarstwo nad wodą. Sprzedałem je i przeniosłem się tu.

- A jak to było z Okoniem? - skierowałem wzrok na pana Jurka.

background image

136

- Pojawił się jak duch po wojnie i szukał Janka - opowiadał mechanik. - Ojciec nic

nie wiedział o jego losie. Nagle łomot do drzwi i wezwanie, żeby poddać się milicji.
Myśmy uciekli, a Okoń jeszcze walczył. Podobno ci, którzy mieli zdobyć mieszkanie,
byli cali w strachu. Potem było ciężko. Okonia aresztowali, ojca na prywatnej
inicjatywie rożni tacy inspektorzy nękali. Najgorsze, że te same męty przychodziły do
mnie, kiedy przejąłem interesy ojca. Może ich dzieci też tak łażą i ukryci za tarczą
bzdurnych przepisów nie dają człowiekowi uczciwie pracować. Pan wiesz, na co
musiałem się godzić? - popatrzył na mnie.

- Tak - krótko odpowiedziałem.
- I co? Jestem zdrajcą?
Widziałem, że pan Jan i Ewa w napięciu czekali na to, co odpowiem.
- Gdyby rzeczywiście był pan złym człowiekiem i współpracował z tajną policją

dobrowolnie, nie miałby pan teraz takich wątpliwości - odezwałem się po chwili
namysłu. - Nie można do jednego worka wkładać ofiar i złoczyńców. Można
wypowiedzieć wiele mądrych lub banalnych zdań odwołujących się do filozofii, religii,
ale one wszystkie i tak będą się sprowadzały do tego, że człowiek jest istotą błądzącą.

Moi współbiesiadnicy tylko pokiwali głowami.
- Co z moją teczką zrobi ten pański kolega? - zapytał pan Jurek.
- Nie wiem - bezradnie rozłożyłem ręce. - Nie ma powodu, żeby teraz te dokumenty

komukolwiek ujawniać. Co przyniesie przyszłość? Tego nie wiem.

Pan Jurek zasępiony wpatrywał się w swój kieliszek. Długo jeszcze rozmawialiśmy o

rożnych sprawach. Przed północą wyszedłem z Ewą na spacer, żeby odetchnąć
ś

wieżym powietrzem.

Szliśmy polną, piaszczystą drogą trzymając się za ręce i wpatrując się w

rozgwieżdżone niebo.

- Co jutro zamierzasz zrobić? - zapytała mnie.
- Wydobędę skarb ukryty przez twojego dziadka.
- A potem?
- Potem, zrobię coś, na co miałem ochotę od kiedy tu jestem.
- To znaczy?
- Zobaczysz.
Miałem ochotę pomilczeć i przemyśleć plan na następny dzień. Ewa uszanowała to i

po prostu tak sobie szliśmy w milczeniu. Wróciliśmy do domu Ewy po kilkudziesięciu
minutach. Obaj starsi panowie już układali się do snu. śyczyliśmy sobie dobrej nocy i
rozeszliśmy się do swoich pokoi. Ułożyłem się w chłodnej, pachnącej świeżością
pościeli i wdychałem zapach lasu. Wpatrzony w belki skośnego sufitu wciąż myślałem
o wskazówkach prowadzących do skarbu.

Byłem trochę zły na siebie, że podobnie jak szef lubiłem efektowne zakończenia

ś

ledztw i to, które zaplanowałem, właśnie takim miało być.

Rano obudziłem się o dziewiątej. Panowie Jan i Jurek wiąż spali i na parterze słychać

było tylko ich głośne chrapanie. Ewa przygotowała śniadanie na werandzie. To było
cudowne uczucie pić kawę w jej towarzystwie, rozkoszować się smacznym posiłkiem i
sycić wzrok jej widokiem.

- To co napisałeś do mnie w liście było prawdą? - upewniała się.

background image

137

Miałem nadzieję, że po moich słownych i pisemnych wyjaśnieniach nie będziemy

więcej poruszali tego tematu.

- Tłumaczyłem ci, że musiałem tak postępować i nigdy nie miałem zamiaru cię

oszukiwać. Nie spodziewałem się, że to twój dziadek zakopywał skarb. Zleconym mi
zadaniem było rozpracowanie Kasi.

- Wykonałeś dwieście procent normy - Ewa zażartowała.
Roześmiałem się. Po posiłku umówiłem się z Ewą, kiedy po nią przyjadę. Wsiadłem

do wehikułu i wróciłem do hotelu w Baranowie. Po kąpieli, orzeźwiony, wypoczęty
odnalazłem Leśnika przy kawiarnianym stoliku niedaleko zamku. Czytał gazetę i pił
herbatę.

- Pełny relaks? - zagadnąłem go.
- To też praca - Leśnik skrzywił się i złożył wielką płachtę papieru. - W mojej pracy

trzeba umieć czytać między wierszami.

- I co tu wyczytałeś?
- Wiele rzeczy, które ciebie zupełnie nie interesują. Zabrakło jednej, najważniejszej

informacji o tym, ze dziś Paweł Daniec wykopie skarb w zamku Krzyżtopór.

- Dziś będę kopał gdzie indziej - zastrzegałem. - To co ciebie interesuje w

podziemiach Krzyżtoporu to twoja sprawa. Nie ciekawi mnie widok worków pełnych
przegniłych dokumentów.

- Jakich dokumentów? - Leśnik udawał rozbawionego.
- Bankowych. Naprawdę sądziliście, że wyciągniecie pieniądze z martwych przez

tyle lat kont będzie możliwe?

- Nie wiem, o czym mówisz.
- Ten podrozdział mojej rozprawki o poszukiwaniach sam napiszesz. Wiesz, gdzie

macie kopać?

- Wiem. A ty dokąd się wybierasz?
- Na Wyspę Skarbów. Popłyniesz tam z piratami. Mianuję cię admirałem Venatorem.
- Mam brać artylerię?
- Mam przeczucie, że niestety będzie ona potrzebna. Załatw też odpowiednie

wsparcie sił królewskich.

- Tak jest! - Leśnik zasalutował.

background image

138

ZAKOŃCZENIE

Uzgodniłem z Leśnikiem szczegóły planu i około trzynastej wjechałem na podwórko

gospodarstwa pana Jana. Już poprzedniego wieczoru nachylił mi się do ucha i
zapowiedział, że nie chce brać udziału w wykopywaniu skarbu. Rozumiałem, jakie to
dla niego miało znaczenie. Powróciłyby wspomnienia tragicznych dni, a może po
prostu chciał, żeby jego tajemnica, której tak pilnie przez tyle lat strzegł, przetrwała
jeszcze dłużej?

Ewa wsiadła do wehikułu i pojechaliśmy w kierunku Sandomierza. Tam odszukałem

wyjazd na północne obrzeża miasta. Wjechaliśmy na teren ogródków działkowych.
Dotarliśmy w końcu do obłożonego betonowymi płytami brzegu Wisły.

- Trzymaj się! - powiedziałem do Ewy.
Ona niepewnie patrzyła co robię. Puściłem hamulec i moje autko zaczęło zjeżdżać w

stronę wody. Jednocześnie uruchomiłem turbinę, która napędzała wehikuł, w wodzie
zamieniając go w motorówkę. Kiedy przednie koła znalazły się w wodzie Ewa
podskoczyła i chciała wyskoczyć na stały ląd. Położyłem dłoń na jej ramieniu i
powstrzymałem ją. Wciąż zaskoczona, ale i już trochę rozbawiona patrzyła, jak
wehikuł sunie w wodzie.

- Widziałam, że to niezwykły samochód, ale to przechodzi wszelkie pojęcie -

oznajmiła. - Nie zatonie?

- Nie - uspokajałem ją. - Jeszcze nie nauczyłaś się mi ufać?
- Wiesz, że kobiety potrzebują odrobiny szaleństwa, ale przede wszystkim

stabilizacji? Ty oferujesz mi tylko przeżycia ekstremalne.

Było bardzo ciepło i wiał słaby wiatr. Obawiałem się, czy piraci dopłyną na czas.

Zsunąłem ze stelaża brezentowy dach i powoli płynęliśmy z prądem królowej polskich
rzek chciwie nadstawiając twarze do słońca. Po dwóch godzinach naszym oczom
ukazała się Wyspa Skarbów.

- Naprawdę to tu? - Ewa nie dowierzała. - Wygląda tak niepozornie.
- I bardzo dobrze - uśmiechnąłem się.
Wpłynąłem wehikułem w trzciny, założyłem brezent i dodatkowo okryłem go siatką

maskującą.

- Po co to? - Ewa dziwiła się mojemu zachowaniu.
- Jeszcze wiele ciekawych rzeczy dziś tu się wydarzy.
Wziąłem worek, w którym miałem kilka narzędzi, pęto kiełbasy i ćwiartkę chleba.

Na brzegu południowej zatoki rozpaliłem ognisko i zajęliśmy się pieczeniem kiełbasek.

- Nie boisz się, że zabraknie ci czasu na wykopanie skarbu? - Ewa jadła kiełbaski

ostrożnie przegryzając gorącą i chrupiącą skórkę.

- Na razie wszystko idzie zgodnie z planem. Jesteśmy tu sami na wyspie. -

roześmiałem się. - Stałaś się więźniem admirała Custosa.

- Kogo?
- Dla nich jestem admirałem Custosem - wskazałem na dziób wpływającej do zatoki

łodzi pirackiej. Na topie masztu powiewała piracka flaga, co wzbudziło uśmiech
politowania na twarzy Ewy.

- Uważałam cię za nieco ekscentrycznego, ale jednak normalnego faceta - oznajmiła.
- To jeszcze nie koniec twoich dzisiejszych przygód. Będziesz zaraz świadkiem sądu.

background image

139

Piraci zrzucili żagiel, wynieśli kotwice na brzeg i rozsiedli się wokół ogniska. Też

mieli prowiant i piekli sobie kiełbaski.

- Długo płynęliście? - zapytałem.
- Tylko od Sandomierza - odparł Flint. - Tata jechał tam do powstającej przystani

ż

eglarskiej. Tam wodowaliśmy naszą łódź i chyba ona tam zostanie na zawsze.

- Czemu? - zdziwiłem się.
- Trzeba sprzedać starą wysłużoną fregatę - odparł Flint - W przyszłym tygodniu jadę

na miesiąc na obóz żeglarski do Hiszpanii i nie będzie komu zajmować się naszym
okrętem. Już od pół roku buduję z tatą coś zupełnie innego. Jacht! Trochę szkoda tej
krypy, bo dzielnie nam służyła - Flint obejrzał się za siebie na zatokę. - Wie pan,
admirale, jest kupiec, więc trzeba korzystać z okazji.

Ewa o mało nie zakrztusiła się, kiedy Flint tytułował mnie admirałem.
- Kiedy zaczynamy sąd? - dopytywał się Barrel.
- Możemy już - szybko wstałem i obmyłem dłonie w wodzie. - Kapitanie Flint, pan

będzie oskarżycielem.

- Miał nim być pan Barrel - zauważył Flint
- Pan Barrel będzie głównym świadkiem oskarżenia - uznałem.
- Miałem być sędzią - Flint bezradnie rozłożył ręce. - To admirał go osądzi?
- Nie. Ta piękna, młoda dama - wskazałem na Ewę.
- Ja się z wami nie bawię - Ewa roześmiała się.
- Musisz.
- A ty nie możesz?
- Ja będę obrońcą - oświadczyłem.
- Co?! - wrzasnęli Flint i Barrel.
- Panie Dirk, zgadza się pan, żebym był pańskim obrońcą? - zwróciłem się do

młodego osiłka.

- Tak - wyszeptał. - Czuję, że teraz się pan zemści i zupełnie mnie pogrąży.
- Nie znasz się na ludziach i masz błędne o nich wyobrażenie - mruknąłem. - Wysoki

Sądzie? - ukłoniłem się Ewie.

- Oskarżony i obrońca usiądą po mojej prawej stronie, oskarżyciel po lewej, a

ś

wiadek na wprost mnie - zadecydowała Ewa. - Rozpoczynam rozprawę przeciw temu

chłopcu, która ma pecha być bronionym przez pana admirała Custosa.

- Protestuję! - krzyknąłem. - Nie wolno obrażać obrońcy!
- Niech będzie - Ewa lekceważąco machnęła ręką. - O co pan oskarża tego chłopca? -

zapytała Flinta.

Ten wstał i z kieszeni koszuli wyjął zmiętą kartkę papieru. Starannie ją wyprostował

i odczytał akt oskarżenia, który obejmował dwa główne zarzuty: jątrzenie przeciw
admirałowi Custosowi, dowódcy wyprawy, oraz wciągnięcie go w zasadzkę. Następnie
Barrel złożył zeznanie dotyczące zachowania Dirka.

- Po co ten sąd? - Dirk zdenerwował się. - Chcecie mnie wyrzucić z załogi, to

zróbcie to! Po co te cyrki?

- Niech pan siada - położyłem mu dłoń na ramieniu i stanowczo usadziłem na piasku.

- Jako obrońca i ofiara zachowań pana Dirka uważam go za niewinnego - te słowa
wywołały konsternację wśród obecnych. - Tak! - kontynuowałem. - Odnosząc się do
pierwszego zarzutu muszę przypomnieć tu obecnym i wyjaśnić Wysokiemu Sądowi, że

background image

140

to Czarna Mamba... - zawahałem się widząc minę Ewy, ale szybko pojęła, kogo
miałem na myśli - ...była prowodyrem buntu, do którego przyłączył się także kapitan
Flint.

- Musiałem pilnować statku - chłopak bronił się.
- Czy oni odpłynęliby bez ciebie? Nie! O co naprawdę ci chodziło?
- To ty chciałeś dowodzić wyprawą! - Dirk wyrzucił z siebie.
- Kłamstwo! - wzburzony Flint wstał, ale po jego minie i spojrzeniu na Dirka

rozpoznałem, że to było sedno problemu.

- Gdzie pan Dirk miał szukać autorytetu, jeśli Czarna Mamba tak łatwo

manipulowała załogą? - patrzyłem na Flinta. - Dowodzenie to nie tylko przywilej
władzy, ale i odpowiedzialność związana z dawaniem dobrego przykładu. Właśnie tego
zabrakło. Dlatego pan Dirk zbuntował się. Prostą konsekwencją tych wydarzeń,
których byliśmy uczestnikami tu na wyspie, było przyłączenie się pana Dirka do
kompanii Szpuli. Czym mógł wkupić się w łaskę złych ludzi? Tylko czyniąc draństwo
równe temu, do jakiego byli zdolni Szpula i jego banda. Czy warto było, niech pan
Dirk sam sobie odpowie. Kapitan Flint sprzedaje statek. Czy nie jest tak dlatego, że nie
jest on już miejscem, które was łączy? Dlaczego? Bo porzuciliście swoje dziecięce
ideały.

Dirk i Flint siedzieli ze spuszczonymi głowami. Zauważyłem, że Ewa chciała

skrytykować to co mówię.

- Czy chłopiec, który ukrył tu skarb zdradził swoje ideały? - zapytałem ją. - Pewnie

miał wiele powodów, by sięgnąć do tej skarbnicy po nawet małą rekompensatę za
swoje krzywdy i trudny los. Nie uczynił tego.

Skończyłem przemawiać i usiadłem. Ogień przygasał i ciężki dym snuł się nad plażą.
- Wzięliście to, o co prosiłem? - zapytałem Flinta.
- Mamy w łodzi - Dirk zerwał się z piasku.
Piraci pobiegli po narzędzia. Patrzyłem na to, co robią i czy nie stanie im się

krzywda i wtedy nagle za plecami usłyszałem ostrożne kroki kilku osób. Obejrzałem
się. To byli Kasia, pan Leon i Emil. Kasia i Emil trzymali jakieś grube drągi, a pan
Leon pistolet z nakręconym na lufę tłumikiem.

Wyszedłem im naprzeciw.
- To była piękna i pełna naiwności przemowa - Kasia uśmiechnęła się drwiąco. -

Teraz z nią tu przypłynąłeś po skarb? - wrogo spojrzała na Ewę.

- Jest nas tu znacznie więcej - odpowiedziałem.
- Zapomniałam o tych słodkich piraciątkach - Kasia roześmiała się widząc miny

chłopców, którzy podeszli do nas wyposażeni w łopaty, kilof, liny i latarki.

- Nie to miałem na myśli - teraz ja się roześmiałem.
- Ciekawe co? - pan Leon podszedł do mnie i wymierzył broń prosto w moją pierś.

Stał dwa metry ode mnie.

Ewa za moimi plecami zaszlochała, a piraci odwrócili wzrok. Wtedy w ciszy, jaka

zapanowała, rozległo się ciche „paf!” i pistolet wypadł z ręki Niemca. Pan Leon
zdumiony oglądał swoją pokrwawioną dłoń.

- Co jest? - oglądał ranę.
Bez słowa wskazałem w stronę łodzi. Tam wyprostował się Leśnik uzbrojony w

karabinek snajperski. Kazałem mu ukryć się na łodzi wiedząc, że przyda mi się taki as

background image

141

z rękawa. Z krzaków za plecami Kasi wyszło kilku mężczyzn ubranych między innymi
w kamizelki kuloodporne i kominiarki. Byli uzbrojeni, ale szybko schowali broń do
kabur. Otoczyli Kasię i Niemców. Dwóch prowadziło wierzgającego Sławka.

- Co z nim? - zapytał jeden z ludzi sprowadzonych na wyspę przez Leśnika.
- Przypłynął z nimi? - przyjaciel wskazał w stronę aresztowanych.
- Tak jest.
- Skujcie go! Mam przeczucie, że kariery jego i jego przełożonego już się

zakończyły - stwierdził zadowolony Leśnik.

Nie przypuszczałem, że sytuacja przybierze niemal filmowy obrót. Nie chciałem

bowiem, by Ewa i chłopcy byli świadkami strzelaniny, ale nie spodziewałem się aż
takiej determinacji w poszukiwaniach ze strony konkurencji. Leśnik ze swoimi ludźmi
pilnował zatrzymanych, a ja wyjąłem z worka egzemplarz „Wyspy Skarbów”.

- To klucz do rozwiązania zagadki - wyjaśniałem. - Ewo, jaki tytuł ma pierwszy

rozdział tej książki?

- Karczma „Admirał Benbow” - przeczytała Ewa.
Kilka minut zajęło mi opowiedzenie historii chłopca, czyli pana Jana, który w

młodości zaczytywał się lekturami marynistycznymi. „Wyspę Skarbów” pierwszy raz
opublikowano w 1883 roku i mały Janek przeczytał ją w angielskim wydaniu z połowy
lat trzydziestych XX wieku. Kiedy z rybakiem szukali dobrego miejsca na skrytki,
chłopiec wskazał na zamek Krzyżtopór. Tam trafiły papiery. Pirackie złoto trafiło na tę
wyspę, która przypominała młodemu czytelnikowi nie tylko nazwą literacki
pierwowzór. Układ jej wzgórz i zatok odpowiadał tej, jaką stworzył Stevenson.

Znalazłem wskazówki kapitana Flinta z „Wyspy Skarbów”, które miały prowadzić

do skrytek.

Pierwsza skrzynka, zawierająca kilkanaście kilogramów złotych monet, znajdowała

się kilka metrów od wykrotu wywróconego, niegdyś potężnego drzewa. Drugą, ze
szkatułką pełną kamieni szlachetnych, wykopaliśmy ze skarpy na wschodnim
wybrzeżu wiślanej Wyspy Skarbów. Worek z białą bronią zdobioną drogocennymi
kamieniami znaleźliśmy u podnóża niewielkiego pagórka rozpoczynającego mierzeję
zamykającą północną zatokę. Poszukiwania kończyliśmy o zmroku.

Ludzie Leśnika wywieźli skarby i aresztowanych, a sam Leśnik jako admirał

Venator motorówką odholował łódź piratów do Sandomierza.

- To było takie proste? - zdziwiła się Ewa.
- Proste, bo trzeba było wiedzieć, gdzie szukać wskazówek - stwierdziłem.
Z kieszeni bluzy wyjąłem pudełko z biżuterią z krzemienia pasiastego i podałem je

Ewie. Otworzyła je i zaskoczona patrzyła na podarunek. Widać było, że jej się podoba.
Zaraz jednak zobaczyłem w jej spojrzeniu żartobliwe ogniki.

- Znalazłeś tu tyle złota, a dajesz mi jakieś kamienie? - zapytała uśmiechając się

figlarnie.

Nic nie odpowiedziałem, tylko nachyliłem się nad żarem rozdmuchując wygasłe

ognisko na plaży.

- Co ty robisz? - Ewa zaniepokoiła się.
- Nie chcę, żebyś zamarzła tu w nocy.
- Mam tu z tobą spać? My sami na wyspie?
- Niech pani zrobi kolację, bo admirał Custos jest głodny - rozkazałem.

background image

142

- To przy śniadaniu mówiłeś o tej kolacji? To było twoje marzenie, od kiedy tu

przyjechałeś?

- Nie - uśmiechnąłem się i rozmarzony patrzyłem na gwiaździste niebo nad nami.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
62 Pan Samochodzik i Zamek Czocha Sebastian Miernicki
77 Pan Samochodzik i Zamek w Chęcinach
77 Pan samochodzik i zamek w Chęcinach T Olszakowski
91 Pan Samochodzik i Zamek w Rynie
61 pan samochodzik i zamek czoc Nieznany
37 Pan Samochodzik i Wilhelm Gustloff Sebastian Miernicki
22 Pan Samochodzik i Twierdza Boyen Sebastian Miernicki
53 Pan Samochodzik i Gocki Książe Sebastian Miernicki
29 Pan Samochodzik i Kaukaski Wilk Sebastian Miernicki
55 Pan Samochodzik i Relikwia Krzyżowca Sebastian Miernicki
46 Pan Samochodzik i Bractwa Rycerskie Sebastian Miernicki
Gryglewska,historia architektury polskiej, ZAMEK W BARANOWIE SANDOMIERSKIM
32 Pan Samochodzik i Skrytka Tryzuba Sebastian Miernicki
73 Pan Samochodzik i Sztolnia Hexe Sebastian Miernicki
67 Pan Samochodzik i Królewska Baletnica Sebastian Miernicki
41 Pan Samochodzik i Operacja Królewiec Sebastian Miernicki
65 Pan Samochodzik i Joannici S Miernicki
43 Pan Samochodzik i Buzdygan Hetmana Mazepy Sebastian Miernicki
52 Pan Samochodzik i Szaman Sebastian Miernicki

więcej podobnych podstron