bajki

Spis treści:

KOLOROWY PROBLEM,

LEŚNA FUJARKA,

LEŚNI TANCERZE,

NIESPOTYKANA CISZA,

KŁOPOTY MAŁEJ BIEDRONECZKI,

MYSZKUJĄCE KOTY,

BAJKA NA DOBRANOC,

O RYBAKU,

BRAT I SIOSTRA,

ŹLI BRACIA,

O DZIADOWYM SYNU,

O KOGUCIE,

O KRÓLEWICZU I JEGO PRZYJACIELU, KRUKU,

ŻELAZNY MARCIN,

LASKA CZAROWNA,

BOGATA LIPA,

OJCIEC I TRZEJ SYNOWIE,

ZŁA MACOCHA,

O SIEROTCE, KTÓRA STAŁA SIĘ PANIĄ,

O NIEWIERNEJ ŻONIE,

DŁUG MAĆKA,

POŻYTEK SOLI,

O TRZECH SIOSTRACH I JABŁKU,

MIEDZIANY DZIADEK-OLBRZYM,

ZJADARKA I CZARNOKSIĘŻNICA





Kolorowy problem

Tekst Kamila Waleszkiewicz

Bajka z cyklu: Opowiastki Z Wróżkami I Nie Tylko

Tęczowa Czarodziejka tanecznym krokiem spacerowała po lesie. Zaglądała pod krzaczki malin i do gniazd leśnych ptaków. Radośnie się śmiejąc podskakiwała i przelatywała nad zwalonymi pniami starych drzew. A jej delikatna i bajecznie kolorowa sukienka powiewała zwiewnie falując. Czarodziejska różczka, którą wróżka trzymała w dłoni, rozsypywała dookoła połyskujący pył. Nagle, podczas energicznego piruetu, czarodziejska różczka wyskoczyła z dłoni wróżki i poszybowała w gęste zarośla.
- Oj! – krzyknęła Tęczowa Czarodziejka – Wracaj!...
Zakręciło jej się w głowie, straciła równowagę i miękko wylądowała w rozłożystych paprociach.
- Ale kręci mi się w głowie!... – mówiła sama do siebie ostrożnie podnosząc się i otrzepując kolorową sukienkę.
Wirowanie było jej ulubioną zabawą i jak dotąd nigdy nie przytrafił jej się taki wypadek. Usiłowała odnaleźć czarodziejską różdżkę, ale nic z tego nie wychodziło. Zaglądała pod gałązki krzewów, kapelusze grzybów, a nawet do dziupli rudej wiewiórki. Ale niestety, różdżka zniknęła i to na dobre!
Słysząc żałosny szloch Tęczowej Czarodziejki, na pomoc przybyły jej leśne zwierzęta. I po kilku chwilach cały las szumiał, szeleścił, wszędzie słychać było tupania i szepty.
Tymczasem różdżka spokojnie siedziała schowana w łapkach małej, szarej myszki, która pośpiesznie przebierając nóżkami biegła do swojego domku. Domek ten znajdował się w pięknej, pachnącej sianem oborze.
Mała myszka od dawna marzyła o pięknym, kolorowym futerku. I gdy przypadkowo różdżka wylądowała tuż obok jej ogonka, nie zastanawiając się ani chwili, chwyciła ją i uciekła. Gdy dotarła do obory, przejętym głosikiem uroczyście wypowiedziała zaklęcie:
- Czary, mary świecie szary
Kolorową szatę włóż!
W niedoświadczonych łapkach małego zwierzaczka różdżka o wielkiej mocy nadawania kolorów wszystkiemu, co istnieje na świecie, była nieprzewidywalna!
W jednej sekundzie przedmioty i zwierzęta znajdujące się w oborze i wokół niej, zmieniły kolor.
Niestety, różdżka była przekorna, tak jak to mają w zwyczaju magiczne przedmioty, gdy znajdą się w niepowołanych rękach, i zrobiła myszce psikusa. Pozostawiła jej futerko szare, ale za to... ZABRAŁA kolory wszystkim mieszkańcom obory. W oborze rządy przejęła biel!
- O nie! – pisnęła przerażona myszka - Co ja zrobiłam?... Muszę to naprawić!…
Wypowiadając różne zaklęcia nadawała kolory każdej rzeczy i zwierzakowi, jakiego zobaczyła. Niestety te kolory były przypadkowe i nie pasowały ani do przedmiotów stojących w oborze, ani do zwierząt.
Koń był niebieski i zajadał się czarnym sianem. Krówka była pomarańczowa, po deskach na górze spacerował różowy kotek, w budzie przed oborą szczekał fioletowy piesek. A w rogu obory na srebrnej pajęczynie siedział czerwony pająk i łapał w sieć złotą muchę.
- O nie! O nie! Nie tak miało być…- płakała myszka. - Co ja teraz zrobię?…
- Oddaj różdżkę Tęczowej Czarodziejce – poradził koń - Ona na pewno naprawi to wszystko…
- Tak masz rację – wycierając oczka odparła myszka - Źle postąpiłam zabierając różdżkę, bardzo żałuję. Muszę ją oddać, ale… boję się!…
- To dobrze, że zrozumiałaś swój błąd – pochwalił myszkę koń – Bo przecież nie wolno brać bez pozwolenia rzeczy, które nie należą do nas! I Trzeba umieć ponosić konsekwencje swych czynów. Bądź dzielna! Każdy czasem popełnia błędy, to się zdarza… Idź do Tęczowej Czarodziejki i pomóż każdemu z nas znowu być sobą, proszę…
- Dobrze… - odparła myszka.
Wzięła głęboki wdech, zebrała w sobie całą odwagę i pobiegła, co tchu do lasu oddać różdżkę.

- Ja tylko chciałam być kolorowa i ładna – tłumaczyła się wróżce na leśnej polance.
- Przecież ty jesteś śliczna mała, szara myszko! Każde zwierzątko jest inne i niepowtarzalne. Kolory w świecie przyrody nie są przypadkowe, chronią zwierzęta przed niebezpieczeństwami. Gdybyś miała błyszczące futerko, z łatwością dostrzegłaby cię sowa albo kot...
- Masz rację wróżko… - przytakiwała zawstydzona myszka.
- Zwierzęta upodabniają się do otoczenia, do środowiska, w jakim żyją, po to by dawało im schronienie.
- Przepraszam – zapiszczała cichutko myszka.
- Już nigdy więcej nie będę taka nierozsądna! Nie będę narzekała na to, jaka jestem!…
- Jesteś idealna!!! Właśnie tak powinny wyglądać myszki! – mówiła wróżka, głaszcząc smutnego gryzonia – Wszyscy lubimy cię za to, że jesteś wesoła i dobra! I nie jest dla nas ważne, jak wyglądasz!
- Naprawdę?
- Oczywiście! Przecież jesteśmy twoimi przyjaciółmi!
- Kochana wróżko, proszę cię odczaruj konia, bo on jest teraz w kolorze nieba, a krówka wygląda jak wielka marchewka. Kot pachnie różami i siadają na niego pszczółki, a pies przypomina fiołki i wszystkie kury się z niego śmieją. Pająk wygląda jak biedronka, a mucha tak się błyszczy, że wszystkie sroki za nią ganiają.
- Sama widzisz, że Matka Natura wiedziała, co robi dając każdemu, jego niepowtarzalny wygląd. Chodź uwolnimy tych nieszczęśników od ich kolorowych problemów.
W parę chwil w oborze wszystko wróciło do normy. Wróżka zawirowała, zatańczyła, obdarzyła świat uśmiechem i obsypała wszystkich błyszczącym pyłem.
Biały koń rżał szczęśliwy, brązowa krówka muczała wesoło, a szary pająk odetchnął z ulgą i zajął się budowaniem nowej pajęczyny.
- Całe szczęście, że ta przygoda dobrze się skończyła! - zamiauczał rudy kotek.
A czarny piesek szczekał na kury, żeby wiedziały, kto tu rządzi!
Myszka już nigdy więcej nie chciała być kolorowa i umiała cieszyć się tym, co otrzymała od Matki Natury. Wiedziała, że jest to najlepsze, co mogło jej się w życiu przydarzyć. Nigdy też nie wzięła bez pozwolenia tego, co do niej nie należało.
Ta przygoda nauczyła wszystkich cieszyć się tym, co otrzymują w darze w dniu narodzin. I dostrzegać piękno w sobie nawet, jeśli jest się zwykłą szarą myszką, niczym nie wyróżniającą się z otoczenia.




Leśna fujarka

Tekst Kamila Waleszkiewicz

Bajka z cyklu: Opowiastki Z Wróżkami I Nie Tylko


Hlip, chlap,..., kap, … kap, … kap,... , och!...ach!... Hlip, chlap, ...
- Co to? - Zastanawiał się mały krasnoludek.
Cichutki szloch dobiegał z lewej strony.
- Chyba za krzakiem leszczyny ktoś płacze?
Łzy jak grochy kapały na liść paproci i po leśnej ściółce płynął mały, łzawy strumyczek. Ostrożnie, żeby nie przestraszyć małej, płaczącej istotki, krasnoludek podszedł do leszczynowego krzaczka. Oczom jego ukazała się śliczna mała dziewczynka, ubrana w złotą sukienkę i złotą połyskującą w słońcu czapeczkę. W rączkach trzymała połamaną fujarkę.
- Aha! Powód swego nieszczęścia, trzyma w dłoniach - pomyślał filozoficznie krasnoludek.
- Nie martw się - powiedział – spróbuję ci pomóc.
Zaskoczona dziewczynka przestała płakać i spojrzała w miejsce gdzie stał, z wyciągniętą przed siebie dłonią, miło uśmiechnięty krasnal. Dziewczynka bez słowa podała mu fujarkę. Krasnoludek długo przyglądał się instrumentowi, po czym stwierdził, że tu pomóc może tylko żywica drzewa, z którego wykonano instrument. Iskierki radości błysnęły w zapłakanych jeszcze oczach dziewczynki.
- Fujarka jest zrobiona z tej leszczyny, dała mi ją Matka Natura.
- O! - Z zaciekawieniem spojrzał na dziewczynkę krasnoludek
Wiedział, że ma przed sobą istotkę wyjątkową, bo przecież Matka Natura nie robi prezentów każdemu. Widząc zdziwioną minę krasnala dziewczynka roześmiała się, a głos jej perlisty zbudził uśpione kiełki leśnych roślin, które szybko zaczęły rosnąć, wyciągając swe bladozielone listki ku słońcu. Mina krasnoludka, gdy to zobaczył musiała być jeszcze śmieszniejsza, bo dziewczynka śmiała się coraz piękniej i głośniej. A wokół nich, ruszała się cała ściółka leśna, unoszona w górę kiełkującymi roślinkami.
- To wielki zaszczyt dla mnie, Leśna Wróżko, że mogę ci pomóc - wzruszonym głosem rzekł krasnoludek.
- Ależ krasnalku, to ja jestem ci wdzięczna, za twoją bezinteresowną dobroć. Matka Natura dała mi tę fujarkę, bym jej dźwiękiem budziła uśpione w pąkach kwiaty. Gdy próbowałam, pierwszy raz tej wiosny, na niej zagrać, fujarka wypadła mi z rąk i złamała się. Bez niej las w tym roku, nie mógłby pachnieć tak pięknie, jak zawsze i dlatego tak płakałam.
- Nie martw się, Złota Leśna Wróżko, za chwilę twa fujarka będzie jak nowa.
I mówiąc to, krasnal ochoczo zabrał się do pracy. Po chwili fujarka była naprawiona. Leśna Wróżka wzięła ją w swe delikatne dłonie i zagrała piękną, a zarazem radosną melodię. Tak urzekającą, że łzy zachwytu błysnęły, w krasnoludkowych oczach. Ze wzruszenia nie mógł wydobyć głosu. A Leśna Wróżka grając spacerowała po lesie, odwiedzając wszystkie jego zakątki, śmiechem i graniem budziła roślinność, ze snu zimowego. Upłynęło kilka chwil, zanim krasnal ocknął się z zauroczenia. Nagle spostrzegł, że trzyma w dłoni małe, połyskujące na złoto ziarenko.
Był to prezent od wdzięcznej Leśnej Wróżki. Po powrocie do domu krasnoludek zasadził przed swym domem ziarenko, starannie podlał je i poszedł spać. Rano, gdy wyjrzał przez okno, zobaczył cudny krzak pełen pąków. Co to może być za kwiat, zastanawiał się krasnoludek, bo jeszcze nigdy w życiu nie widział niczego równie pięknego. Nagle z oddali usłyszał delikatną, radosną melodię i pąki kwiatów zaczęły tańczyć, otwierając swe główki. A przed domem krasnoludka zakwitł krzak herbacianej róży, najpiękniejszy w całym lesie.



Leśni tancerze

Tekst Kamila Waleszkiewicz

Bajka z cyklu: Opowiastki Z Wróżkami I Nie Tylko

Wiał ciepły, ale dosyć silny wiatr. Listki krzewów i drzewek z całych sił, trzymały się swych łodyżek. Ale wcale nie było to, takie łatwe!

- Ojej ! Ojej ! – popiskiwały cieniutkimi głosikami – Zaraz spadniemy, co tu robić ? Co tu robić ? Gałązki ratujcie ! Dorosłe siostry konary, trzymajcie nas mocno ! ... Mamo! Tato! Co się dzieje ?
- Cicho ... Cicho... – uspokajały je drzewa – to nic! Nie bójcie się, to tylko wiatr ! On nic złego wam, nie zrobi ! On tylko przechwala się, swoją siłą ! Nie wierzcie mu ! Cieszcie się jego podmuchami, możecie przecież tańczyć. Trzeba tylko, zdobyć się na odwagę i pozwolić by wami swobodnie kołysał, a wtedy będziecie robić nawet piruety. Spróbujcie !

I listki, jeden po drugim rozluźniały się, zaczynały się uśmiechać i pozwalały, by wiatr porywał je do tańca. Okazało się wtedy, że taniec ten, sprawia im dużo radości, więc zaczęły się śmiać, a śmiech ich szumiący, niósł się po całym lesie. Las przyglądał się zaciekawiony i wpadał w zadumę nad melodiami, które wnikały wprost do serc, wszystkich jego mieszkańców.

Nawet zapracowane krasnale, przystawały na chwilę i radośnie spoglądając, wsłuchiwały się w szumy i świsty, które tworzyły tę leśną symfonię. Zwierzęta zadzierały do góry główki i z zainteresowaniem obserwowały listkowy balet, chwilami zazdroszcząc owym tancerzom ich lekkości i zgrabnych, giętkich ruchów.

Tylko gąsienice zielone i brązowe, gładkie i włochate, duże i małe, wszelkich kształtów i rozmiarów, były niezadowolone. Pospadały z listków i z wielkim trudem, próbowały wspiąć się na nie z powrotem. Nadeszła dla większości z nich, pora zmian. Coś im szeptało do ucha, że muszą wspinać się na listki i małe gałązki, by przyczepić się tam i zbudować sobie przytulne domki. Czas płynął nieubłaganie i jakaś nieznana im dotąd siła gnała je, by nie szczędząc sił, przędły nić. Nić, potrzebną do budowy nowego schronienia.

Wiatr wciąż wiał i małe gąsieniczki, nie dając sobie rady z tak trudnym zadaniem, zaczynały już popłakiwać. Wtem, wiatr jakby przycichł, a listki zwolniły swój pełen energii taniec. Połyskujące iskierki bajecznie kolorowego światła, zaczęły przenikać pomiędzy listowiem, rozświetlając soczystą zieleń lasu.

- Co to ? ... Co to ? ... – słychać było zewsząd zdziwione głosy.

Las pokrywał się kolorami. Zielone listki, przyozdobione delikatnymi okruchami piękna, połyskiwały tysiącem barw. Wyglądało to tak, jakby ktoś czarodziejskim proszkiem posypał całą, leśną roślinność.

- To Tęczowa Wróżka ! To Tęczowa Wróżka, przybyła nam z pomocą – podskakiwały z radości zielone gąsieniczki.
- Teraz bez problemu zbudujemy nasze domy ! - Cieszyły się włochate zwierzaczki.

Wróżka przelatywała od drzewa do drzewa, od jednego źdźbła trawy do drugiego i swą czarodziejską nicią oplatała leśne gąsieniczki, które w oka mgnieniu chowały się w małych kokonkach.

- Co ty robisz ? Dlaczego, zamykasz te biedne stworzonka ? – pytał zdziwiony Żuczek Jelonek – przecież one niczego złego ci nie zrobiły !
- Kochany Żuczku – powiedziała wzruszona i pięknie uśmiechnięta Tęczowa Wróżka – Cieszy mnie twoje dobre serduszko, ale trochę rozbawia twoja niewiedza. Widzisz tego krasnala siedzącego na liściu paproci ? Idź do niego, on ci wszystko wytłumaczy. Ja mam niestety, mało czasu i muszę lecieć dalej, bo las jest wielki i czeka na mnie jeszcze wiele pracy.

To mówiąc, Wróżka wzbiła się w powietrze na swych tęczowych skrzydełkach i tęczową nicią oplatając gąsieniczki, zniknęła zdziwionemu owadowi z oczu.

- Krasnalku, o co tu chodzi ? – pytał Żuczek.
- To wielka leśna tajemnica. Tęczowa Wróżka jest czarodziejką. Przyjdź tu za kilka dni, a zobaczysz, co się wydarzy.

Lecz Żuczek był niecierpliwym stworzonkiem i nie chciał czekać. Niestety wszyscy, których pytał, uśmiechali się tylko i niczego mu nie wyjaśniali.

- Mam tego dosyć ! – żalił się Czerwonej Biedronce – Wszyscy są tacy tajemniczy ... Siedzę tu pod tą paprocią, siedzę i nic ... zupełnie nic się nie dzieje.
- To nie prawda – powiedział czyjś dźwięczny głos, za plecami Żuczka Jelonka – patrz uważnie, bo za chwilę stanie się jeden z cudów Matki Natury. - To mówiąc, Tęczowa Wróżka wskazała wiszący nieopodal kokon. A kokon ten, jakby na jej rozkaz począł pękać i ze środka jakaś postać, powoli gramoliła się na zewnątrz.

- Kto to? – pytał zaskoczony Żuczek – Gdzie jest gąsienica?
- To mój przyrodni brat, a tam dalej siostra. Właśnie zaczynają nowy etap, w swoim życiu. – Mówiła Tęczowa Wróżka.
- Eee ... To nie możliwe ! – protestował Żuczek – Ty jesteś kolorowa i piękna, zachwycasz swym lotem i czynisz las barwniejszym.
- Pozory często mylą, poczekaj tu jeszcze chwilę, a zobaczysz, co zrobi słońce.

Tymczasem ciepłe promyki słoneczka, dodawały sił nowym mieszkańcom lasu, a Tęczowa Wróżka posypując kolorowym pyłem, zachęcała do rozpostarcia skrzydeł i wzbicia się w powietrze.

Oczy Żuczka z zachwytu i zdziwienia, robiły się coraz okrąglejsze. Bo oto, wzlatywały ku słonku, jeden po drugim bajecznie kolorowe motyle. Tańcząc wśród zielonych listków, urzekająco piękny, motyli taniec. Młode listki klonów i dębów, próbowały naśladować ruchy motylich skrzydeł. W czasie tych paru czarodziejskich chwil, w lesie odbywało się w Wielkie Święto Napowietrznego Tańca.

Żuczek długo nie mógł zapomnieć, tego, co zobaczył. Przez wiele dni, przychodził na leśną polanę, by podziwiać uroczy, tęczowy balet owadzich mistrzów, do którego romantycznie przygrywała liskowa orkiestra dyrygowana wiatrem. Każdego popołudnia gromada krasnalowych dzieciaków, z wielkim zainteresowaniem, słuchała opowieści Żuczka Jelonka o motylich narodzinach. Wszystkie marzyły o tym, by spotkać kiedyś na swej drodze, piękną Tęczową Wróżkę i na własne oczy zobaczyć cud motylich narodzin.



Niespotykana cisza

Tekst Kamila Waleszkiewicz

Bajka z cyklu: Opowiastki Z Wróżkami I Nie Tylko

Wysoko na błękitnym niebie świeciło złote słonko, które swymi promykami łaskotało mrówki w nosy, budziło kwiaty i dodawało sił jaszczurkom gramolącym się na kamienie. Wiatr ruszał gałązkami drzew i zapraszał listki do tańca, a one szumiąc sobie tylko znane melodie, wesoło opowiadały różne, leśne historie. Jeden stary dąb znał tyle opowieści, że małym żabkom z leśnego strumyka wydawało się, iż był on najstarszym mieszkańcem tej Leśnej Doliny.

Opowiadał na przykład, że pewnego letniego dnia na łące, która znajdowała się w samym środku lasu zapanowała głucha cisza. Krasnale mieszkające na skraju polanki bały się wychodzić z domków bo myślały, że cisza ta jest zapowiedzią nadchodzących okropnych wydarzeń. Pochowały się do szaf i pod łóżka i zastanawiały się:
- Czy będzie burza?
- Czy nadchodzi nawałnica?
- Czy może ziemia się zatrzęsie?
Tylko jeden dzielny krasnal o imieniu Odwaga, postanowił sprawdzić, co dzieje się na łące. Wyszedł z domku i rozglądając się uważnie dookoła, kroczył mężnie między źdźbłami wysokich traw. Nagle zrozumiał, dlaczego jest tak cicho…? Nigdzie wokół nie było widać pszczółek ani bąków...
- Dlaczego nie przyleciały dzisiaj ? – zastanawiał się
- Może ktoś zepsuł im ule i teraz zajęte są naprawami...? A może...
Ale co to ? Jedna z traw jakoś dziwnie się poruszyła. Krasnal szybkim susem schował się za gałąź spróchniałego drzewa. Ostrożnie wysuwając główkę z uwagą obserwował okolicę. Nagle trawka pochyliła się lekko i wyskoczyła w górę ...
- Ale ze mnie gapa – pomyślał krasnoludek – przecież to zielony konik polny!
Konik wylądował tuż obok krasnala z bardzo zmartwioną miną.
- Co się stało koniku? Gdzie podziały się pszczółki? Dlaczego tu jest tak cicho?
- Poczekaj! Powoli, nie wszystko naraz. Jest cicho, bo nie ma pszczółek. Pszczółek nie ma, bo kwiaty nie zapraszają ich do siebie. Żeby pszczółki przyleciały kwiaty muszą pachnieć, ale niestety nikt im dzisiaj o tym nie przypomniał.
- Co ty mówisz, nic z tego nie rozumiem – powiedział zaskoczony krasnal
- Och! – westchnął konik polny – Posłuchaj raz jeszcze. Kwiaty zapachem wabią pszczółki zapraszając je do siebie na pyszny nektar, z którego później pszczółki robią słodki miodek. Wdzięczne za nektar owady z każdego kwiatka zabierają trochę pyłku i przenoszą go do następnego. To się nazywa zapylaniem i dzięki temu kwiaty mogą wytwarzać nasionka z których rosną nowe roślinki albo zamieniać się w owoce, które w środku mają nasionka.
- No dobrze wszystko to rozumiem, ale kto miał kwiatkom przypomnieć, że mają pachnieć?
- Każdego letniego poranka robią to koniki polne, grając na swych skrzypcach, ale dzisiaj żaden z nas nie zagrał.
- Ale dlaczego? – dopytywał zdumiony krasnal.
- Bo nie pamiętamy jak to się robi – rozpłakał się rzewnie konik polny, aż łzy popłynęły do krasnalkowych stóp.
- Nie płacz proszę, pewnie ktoś was zaczarował. Ale nie martw się coś na to poradzimy... Chodź pójdziemy do krasnala Mądralinka, on ma u siebie w biblioteczce Księgę Wiedzy, na pewno znajdzie w niej rozwiązanie waszych kłopotów.
Krasnal Mądralinek długo wertował pożółkłe stronice Wielkiej Ksiągi, aż znalazł.
- Tu jest napisane, że tak zdarza się raz na sto lat i wtedy trzeba na pomoc wezwać Zieloną Wróżkę.
- Ale jak to zrobić ? - zapytał ciągle smutny konik polny.
- Trzeba poprosić wiatr, by zaniósł Wróżce waszą wiadomość.
- Ale gdzie on ma jej szukać ?
- Tego nie wiem – rzekł Mądralinek – ona może być wszędzie. Całe lato pomaga świerszczom, cykadom i konikom polnym, które nie mogą nauczyć się gry na skrzypcach, bądź zapomniały jak to się robi.
Konik polny nie czekając na dalsze wyjaśnienia paroma sprężystymi susami wskoczył na koronę dębowego króla lasu i zawołał:
- Wietrze, wietrze! W imieniu wszystkich koników polnych proszę cię odszukaj Zieloną Wróżkę i zawiadom ją, że potrzebujemy jej pomocy.
- Doobrzee – zaświstał wiatr między dębowymi liśćmi – juuż leecęę...
Po kilku zadumanych, wolno płynących chwilach do uszu krasnali i konika polnego wpłynęła łagodna i spokojna muzyka.
- Co to ? – zapytał krasnal Odwaga - Nigdy nie słyszałem równie pięknej melodii...
- To na pewno Zielona Wróżka nadchodzi – ucieszył się polny konik..
I rzeczywiście tanecznym krokiem w fantazyjnym kapeluszu na głowie, ledwie muskając traw, pojawiła się na polance pod dębem Zielona Wróżka.
- Wiatr przekazał mi waszą wiadomość. I oto jestem. Na czym polega wasz problem?
- Zapomnieliśmy jak się gra na skrzypcach – powiedział konik – Kwiaty nie pachną, nie ma pszczółek i krasnale boją się wychodzić z domków myśląc, że nadchodzi jakieś nieszczęście.
Rozumiem. Zwołajcie proszę wszystkie koniki polne pod ten dąb, trzeba jak najszybciej przywrócić naturalny porządek, żeby łąka znów mogła tętnić życiem.
Kochany wietrze znów potrzebujemy twojej pomocy – zawołał polny konik.
- Leecęę – zaszumiał wiatr
I głaszcząc grzyby po kapeluszach, czesząc zielone włosy traw oraz gwiżdżąc w dziuplach drzew wiatr rozniósł wiadomość po całej Leśnej Dolinie. Ze wszystkich stron pod stary dąb przybywały najróżniejsze koniki polne. Gdy dotarł na miejsce ostatni z nich, Zielona Wróżka rozpoczęła magiczny taniec. Unosząc się nad główkami wszystkich owadów, sunęła wraz z wiatrem wokół dębu. Zielone szmaragdziki przyczepione do jej sukni bajecznie połyskiwały w słońcu, a delikatne zielone wstążki przytwierdzone do kapelusza, poruszały się na wietrze niczym skrzydełka motyli. Wtem z zaczarowanych skrzypiec, które Wróżka trzymała w dłoniach popłynęła przecudna melodia. Zasłuchane koniki polne bezwiednie zaczęły poruszać nóżkami, nie zdając sobie sprawy z tego, że właśnie rozpoczęła się dla nich lekcja gry na skrzypcach. Po paru minutach wszystkie zgromadzone pod dębem koniki pocierały nóżkami o swe skrzydełka wydając dźwięki, które pobudzały kwiaty do roztaczania wokół pięknych zapachów. Słodka woń przywabiała pszczółki, bąki oraz inne owady co powodowało, że polana odzyskiwała dawne piękno. Krasnale powychodziły z domków i zdumione przyglądały się nietypowej orkiestrze, której dyrygentem i zarazem wirtuozem gry na magicznych skrzypcach była Zielona Wróżka.
Gdy niespotykany koncert dobiegł końca zachwycone krasnale biły brawo i dziękowały Wróżce za to, że na leśną polanę powróciły dźwięki i zapachy. Ciepło uśmiechnięta Zielona Wróżka pożegnała wszystkich i nisko się skłoniwszy odleciała powiewając zielonymi wstążkami. A szczęśliwe koniki polne wciąż grając, rozpierzchły się po całej polanie.

- Ach! Jaka wspaniała opowieść – westchnęły małe leśne żabki.
- Tak, to prawda – zaszeleściły dębowe listki – nasz ojciec dąb przepięknie opowiada.



Kłopoty małej Biedroneczki

Tekst Kamila Waleszkiewicz

Poranne mlecznobiałe mgły, powolutku i bardzo cichutko, podnosiły się z zaspanej jeszcze ziemi. Na smukłych zielonych trawach, osiadały kropelki krystalicznie czystej rosy. Leśni mieszkańcy powoli otwierali zaspane oczka, gimnastykowali nóżki, rączki i skrzydełka, jeśli oczywiście je posiadali. Budziły się kwiaty wesoło odwracając główki do pierwszych promyków złotego słonka. Pająki kończyły budowę swych pajęczych sieci. A sowy chowały się w dziuplach, by udać się na zasłużony odpoczynek, po pracowitej nocy. Obudziły się też Czerwone Biedroneczki Dwukropeczki. Dwukropeczki, bo na swych małych pancerzykach, miały tylko dwie czarne kropki.

Szeroko ziewając, obudziła się również biedroneczka Juleczka. Rozprostowała wszystkie nóżki, pomachała skrzydełkami i rezolutnie rozejrzała się dookoła. Obok, jej siostrzyczka Oleńka jeszcze spała.

- Oleńka wstawaj, słonko nas zaprasza do tańca nad łąką! – śpiewnym głosem zawołała Juleczka.
- Aaa... - ziewała Oleńka - O! Już dzień, ale jestem głodna. Lećmy po Oliweczkę razem pofruniemy na łąkę, dobrze?
- Dobrze - powiedziała - Juleczka.

Oliweczka stała już na wszystkich sześciu nóżkach, wesoło nimi wymachując.

- Cześć Oliweczka, co robisz? - spytała Oleńka.
- Gimnastykuję się przed porannym lotem.
- A Oskarek? - spytała Jula.
- Śpi jeszcze! Wczoraj długo brykał i potem nie mógł zasnąć. A teraz śpi! Nawet śpiewy ptaków go nie budzą.
- Oskarek, wstawaj! Rosa błyszczy na listkach, idziesz z nami umyć buzie i odświeżyć skrzydełka? - pytała Jula.

Przeciągając się leniwie Oskarek, powoli wyganiał resztki snu ze swojej biedronkowej główki. Próbował rozprostować skrzydełka, ale okazało się, że nie może!

- Ojej! - łzy zaszkliły się w oczkach Oskarka- jak ja teraz polecę na łąkę?
- Ale się pogniotły... - zmartwiła się Oleńka - pewnie nie wyczyściłeś ich przed snem.
- Jestem głodny i nie mogę latać... - płakał Oskarek - Oliweczko ratuj!... Co ja teraz zrobię?
- Nie wiem! - powiedziała Oliweczka - ale mam pomysł! Lećmy do krasnala Mądralinka, do starego dębu, on nam pomoże.
- O nie! Nie zostawiajcie mnie samego... - prawie krzyczał Oskarek.

Biedroneczki Dwukropeczki posadziły Oskarka na klonowym listku, chwyciły łapeczkami za brzegi listka i z całych sił dźwignęły zapłakanego brzdąca w górę.

- Oj, ciężko!- narzekała Juleczka - nie dam rady.
- Już blisko, wytrzymaj... - pocieszała ją Oleńka.
- Uwaga lądujemy- zawołała Oliweczka i cała czwórka lekko opadła na miękki mech.

Stuk, puk... - zapukały do drzwi krasnalkowego domku.

- Mądralinku przyszliśmy do ciebie po poradę, otwórz proszę! - zawołała biedroneczka Oliweczka

Krasnal Mądralinek dokładnie obejrzał skrzydełka Oskarka, chwilę się namyślał i rzekł:
- Tu pomóc może tylko Czerwona Wróżka...
- Ale gdzie ją można znaleźć? - dopytywała się Oleńka.
- Musicie iść do źródełka, które wypływa z groty przy sosnowym lasku.
- Ale to daleko - zmartwiła się Juleczka - nie poradzimy sobie.
- Poproście o pomoc zajączka Puszystą Kuleczkę, on jest szybki jak wiatr, dla niego taka odległość to pestka. Znajdziecie go teraz, obok tego wielkiego głazu - wskazał rączką Mądralinek - tam rośnie soczysta zajęcza koniczyna, którą Puszysta Kuleczka zjada na śniadanie.
- Dziękujemy ci kochany krasnalku - radośnie zawołały Biedroneczki Dwukropeczki i poleciały szukać zajączka.

Puszysta Kuleczka akurat kończył jeść i jego bialutki, puszysty brzuszek ślicznie się zaokrąglił. Gdy dowiedział się o problemie jaki mają Biedroneczki, bez chwili wahania postanowił im pomóc. Biedroneczki Dwukropeczki usadowiły się za jego uszami i pełne nadziei wyruszyły w podróż, do leśnej groty. Dwukropeczki jeszcze nigdy nie były tak daleko i w ogóle nie znały sosnowego lasu. Trochę obawiały się tej wyprawy, ale przecież nie mogły zostawić Oskarka bez pomocy. Był ich najlepszym przyjacielem, a przyjaciele zawsze, i w szczęściu i w nieszczęściu są razem. Po paru chwilach, tajemnicza grota ukazała się oczom małych biedroneczek. Wypływający z niej strumyk czystej wody przyjemnie połyskiwał w jasnych promieniach porannego słońca.

- Ach! Jaka ta grota jest wielka ... powiedział zaskoczony Oskarek - ma tak dużo zakamarków, czy uda nam się odnaleźć wśród nich Czerwoną Wróżkę?

Szukajcie nosem i sercem powiedział zajączek Puszysta Kuleczka i wielkim susem wskoczył za kępę traw i dalej za krzaki malin i tyle go było widać.

- Jak to nosem i sercem – dziwiła się Juleczka.
- Co on miał na myśli? – zastanawiała się Oleńka.
- Nie ma rady! – zarządziła Oliweczka – wyruszamy na poszukiwania. Oskarku daj rączkę, idziemy!

Gdyby mama widziała w tej chwili Biedroneczkę Oliweczkę, byłaby z niej bardzo dumna. Dzielna, starsza siostrzyczka dodawała otuchy małemu braciszkowi i odważnie prowadziła go w głąb groty. Gdy Biedroneczki znalazły się w długim korytarzu, ciemności otuliły je swym czarnym szalem, a w serca zakradł im się strach.

- Boję się ! – powiedziała Juleczka – Oleńka daj rączkę.

I wszystkie Biedroneczki chwyciły się za łapki, by dodać sobie otuchy. Z niepewnymi minami, szeroko otwierając oczka, szły na przód. Po pewnym czasie przyzwyczaiły się do ciemności i wtedy okazało się, że grota nie jest aż tak straszna. Z dala widać było wiszące stalaktyty, które swym wyglądem przypominały sople lodu, a kapiące z nich krople wody grały cichutką melodię. Wtem, korytarz którym szły Dwukropeczki ostro skręcił, a za zakrętem rozdzielił się na dwa przejścia.

- W którą stronę iść? – zastanawiały się Biedroneczki.

Gdy weszły w lewy korytarz, poczuły powiew wilgotnego chłodu.

- Brr...! nie jest tu zbyt przyjemnie – powiedziała Oliweczka – spróbujmy może pójść w prawo.

Już po paru krokach w prawym korytarzu poczuły przyjemną woń malin i poziomek.

- Jak tu pięknie pachnie – zauważyła Oleńka – chyba już rozumiem, o co chodziło zajączkowi.

Myśl ta i woń którą czuły sprawiły, że do ich serc spłynęła dodająca sił radość. Z nadzieją i uśmiechami na buziach kroczyły prawym korytarzem. A strach i obawa z którymi weszły do groty, zupełnie gdzieś się zagubiły. Z każdym kroczkiem ich małych nóżek ciemność ustępowała miejsca szarości. A szarość powoli zamieniała się w ciepłe tajemne światło, które rozgrzewało i sprawiało, że Biedroneczki czuły się szczęśliwe. Na ścianach korytarza zakwitały kwiaty, które swą obecnością zamieniały jaskinię w cudowny ogród pełen barw. Malowniczość miejsca zapierała dech w piersiach. Korytarz powoli rozszerzał się i oczom oczarowanych Biedroneczek Dwukropeczek, ukazała się jasna sala pełna bajecznego blasku. Na jednej ze ścian znajdowały się półki od podłogi po sufit zastawione słoiczkami malinowego i poziomkowego soku. Na piecu po przeciwnej stronie stał wielki garnek świeżego, ciepłego soku którego woń rozchodziła się po całym pomieszczeniu. Niedaleko pieca stał stół, a na nim jeden obok drugiego poustawiane były czyściutkie, puste słoiczki. A na samym środku sali znajdował się przepiękny dywan utkany z delikatnych płatków różnobarwnych kwiatów, swą miękkością wprost zapraszał, by się na nim położyć. Zachwycone Biedroneczki nie mogły oderwać oczu od ślicznych kwiatowych kompozycji, które wisiały na ścianach, stały na podłodze i leżały na półkach. Cała sala tonęła w barwach i zapachach, które w sposób niewiarygodnie przyjemny ogrzewały, jak mięciutka puchowa kołderka, ich mocno bijące z wrażenia serca. Ale niestety! Nigdzie nie było widać Czerwonej Wróżki.
Rozczarowane i zasmucone, choć pełne magicznych doznań Dwukropeczki, postanowiły zaczekać na Wróżkę przed grotą. Nie chciały obrazić właścicielki tego zaczarowanego miejsca tym, że weszły do jej domku bez zaproszenia. Siedząc w milczeniu przed jaskinią Biedroneczki Dwukropeczki miały przed oczami cudowną salę i w zamyśleniu nie zauważyły, że las wokół nich począł się zmieniać. Pąki kwiatów otwierały swe główki, ptaki radośniej śpiewały, zewsząd słychać było wesoło bzykające pszczółki, żuczki i małe muszki. Pierwszy z zauroczenia ocknął się Oskarek.

- Dziewczyny – wyszeptał – chyba nadchodzi Czerwona Wróżka.

I rzeczywiście zwiewnym krokiem, miło się uśmiechając Czerwona Wróżka zbliżała się do jaskini. Unosiła się tuż, tuż nad trawami i kwiatami, a różowo perłowe skrzydełka, pantofelki i przewieszona przez ramię torba pięknie błyszczały w słońcu.

- Dzień dobry Biedroneczki! Mam wrażenie, że macie jakiś problem.
- Och tak! Kochana i dobra Wróżko – powiedziała Oliweczka - spójrz na te skrzydełka.

Oskarek usiłował rozłożyć swe skrzydełka, ale były tak pogniecione, że tylko śmiesznie zadrżały... i nic.

- O! Faktycznie masz kłopot. Ale nie martw się, jest na to rada – to powiedziawszy wyjęła ze swej błyszczącej torby małe, diamentowe żelazko.
- Ach! – westchnęły zachwycone Biedroneczki – Jakie śliczne!
- To prezent od Matki Natury zrobiony z najprawdziwszego diamentu, wydobytego z najgłębszej na świecie diamentowej kopalni. Ma czarodziejską moc, zaraz sami się o tym przekonacie.

To powiedziawszy Czerwona Wróżka zabrała się do pracy. Trzymając żelazko delikatnie w dłoniach dotykała nim pogniecionych skrzydełek Oskarka. Po paru chwilach skrzydełka były prościutkie i lśniły diamentowym blaskiem.

- Tak pięknie jeszcze nigdy nie wyglądały – ucieszył się Oskarek – dziękuję ci dobra Wróżko. Jesteś wspaniała!

I z radości, chwytając Wróżkę za ręce, odtańczył taniec szczęścia, aż wszystkie będące w pobliżu owady zaczęły śmiać się uradowane. Czerwona Wróżka też śmiała się głośno szczęśliwa, że mogła pomóc małym biedronkom. Zaprosiła swych miłych gości na pyszny, dodający sił sok poziomkowy. Od tamtej pory Biedroneczki Dwukropeczki często przylatywały do Wróżki w odwiedziny, a czasami pomagały też w gotowaniu słodkich soków, którymi Wróżka leczyła chore i słabe leśne owady. A Oskarek już nigdy więcej nie zapominał wyczyścić swych skrzydełek przed snem.



Myszkujące koty

Tekst Kamila Waleszkiewicz

W pewnym dużym mieście, w pokoju pewnej małej dziewczynki na kolorowej zasłonce, mieszkało mnóstwo kotów.

Jeden był niebieski, drugi czerwony, trzeci był żółty czwarty zielony!

Te kociaki uwielbiały zabawy, skoki, przeciągania i miauczenia. Gdy dziewczynka po szkole odrabiała lekcje, bacznie jej się przyglądały, a gdy grała na wiolonczeli PRZERAŹLIWIE pięknie miauczały.

- Miiaau... miiaaauu....

W nocy, gdy dziewczynka spała kotki trzpiotki MYSZKOWAŁY po zakamarkach Krainy Snów. Łowiły ogonkami rybki w akwarium, pazurkami czesały lwom grzywy i szorstkimi języczkami wylizywały ogromne GÓRY LODOWE, pływające po truskawkowym oceanie.

- Aaaaa.... - ziewały układając się do snu O PORANKU
- Życie jest piękne!

I tak na beztrosce i przyjemnościach mijały im dni i lata. I nigdy, przenigdy nie brakowało im pomysłów na nowe harce i wybryki.

Pokój, aż trząsł się od hucznej zabawy, a głośny śmiech dziewczynki przebiegał przez okna i ściany, zaczepiając sąsiadów i stada dzikich gołębi.



Bajka na dobranoc

Tekst Kamila Waleszkiewicz


Noc ciepła otuliła ciszą szarości domy i ulice. Księżyc swym zachwycił się obliczem. A gwiazdki przytakująco mrugały, że:
- Dzień nie jest, aż tak wspaniały!
- Bo w ciemności oczka, barwy Krainy Snów oglądają.
- Nóżki i rączki leżąc... biegają!
- Najśmielsze sny się realizują...
- I nowe pomysły produkują...
- Śpiąc dzieci rosną i zdrowiem pachną jak kwiatki wiosną!
- Noc jest cudowna naszym zdaniem
- Więc szybko zajmijcie się spaniem i kolorów w snach odnajdywaniem!
- O ząbki dbajcie i w piżamki się ubierajcie...
- Niech buziak mamy lub taty świat snów uczyni bogaty!!!
- My z księżycem z nieba na was spoglądamy i o wasze bezpieczeństwo dbamy...
- Więc o nas pamiętajcie i czasami na dobranoc rączką pomachajcie...!
- A teraz oczka już zamknijcie i smacznie śpijcie...




O rybaku



Mieszkał sobie w wiosce jeden rybak. I pojechał na połów ryb, założył sieci i złapał jedną rybkę, założył drugi raz i złapał drugą rybkę, założył trzeci raz i złapał trzecią rybkę. Tak złapał do trzech razy. I kiedy chciał puścić trzecią rybkę w wodę, rybka mówi do niego:
- A weź mnie, weź mnie, na trzy części rozetnij i daj pierwsze dzwonko żonie, a drugie szkapie, a trzecie suce, a ze mnie kości wszystkie weź i schowaj w ziemi.
Wtem kobieta jego została brzemienna, tak samo kobyła, tak samo i suka. Kobieta urodziła dwóch synów, bliźnięta, i tak samo kobyła oźrebiła się, i miała dwa źrebaki; oszczeniła się i suka, i miała dwa pieski - wszystko po parze. I tak rośli wszyscy razem aż do tych lat, w których czas im było wyjeżdżać na wojnę.
Dopiero ojciec z matką rozpaczali! Ale oni rodziców nie słuchali i uzbroili się w broń, która im wyrosła z tych kości, co je ojciec pochował pod ścianą, i ruszyli w drogę. Matka im tylko to jeszcze powiedziała:
- Macie butelkę wody i gdzie się będziecie rozjeżdżać, tę wodę pod jakie drzewo schowajcie na rozstajnych drogach, a gdy który wróci do wody, a zastanie krew, to już drugi zginął.
I tak się rozjechali. Jeden udał się w lewo, drugi w prawo.
Ten, co się udał w prawo, przyjechał do pałacu, co w nim smok przeszkadzał. Królewna jedynaczka miała iść temu smokowi na pożarcie.
- Ja pójdę na miejsce królewny i smoka zwojuję - mówi.
Stanął przy norze, skąd smok siedem łbów mający, wychodził i wszystkie siedem pościnał. Król mówi mu:
- Ode mnie już nie odjedziesz, tylko córkę moją weźmiesz za żonę.
I tak się ożenił. Razu pewnego, w nocy, zaczęło się okropnie błyskać nad morzem czerwonym.
- Co tam takiego, co tak błyszczy - pyta, a żona mówi:
- Chcesz tam jechać? Jeślibyś pojechał, to już byś nie powrócił.
On wstał rano, nie słuchał żony i wsiadł na konia, wziął to uzbrojenie, w które był przystrojony, wziął konika i pieska ze sobą, i udał się w tamte strony.
Przyjechał do morza, gdzie leżały dwie szczapy drew. Zdjął z siebie pasek, te dwie szczapy związał, wprowadził konika i pieska, i tak się przewiózł za morze. I przybył do zamku zaklętego i wszedł, a nie widział żadnego człeka, tylko kamienie.
Wychodzi do niego baba. Piesek skacze na nią, a ona mówi:
- Paniczu, weź różdżkę ode mnie, a uderz tego pieska, bo mnie skaleczy
Skoro wziął tę różdżkę i uderzył pieska, ten stał się kamieniem i koń kamieniem, i on sam kamieniem. Żona jego kazała swój zamek ciężką żałobą okryć, bo straciła męża.
Przyjeżdża brat jego do wody, którą schowali, i ogląda. Zobaczył krew i udał się w tę stronę, gdzie brat jego pojechał.
I przyjeżdża do tego zamku, gdzie brat jego wprzódy przyjechał, i widzi żałobę.
- Dlaczego ten zamek tak przykryty? - pyta.
A królewna powiada:
- Ja myślałam, żeś zginął!
I szybko kazała to obedrzeć. Cieszyła się, że mąż powrócił, a on to wszystko udawał, bo chciał się dowiedzieć, jak brat jego tu zginął. Tak samo położył się z nią spać, lecz wyjął miecz z pochwy i położył w środek pomiędzy nich, bo wiedział dobrze, że to nie jego żona. Wtem, ujrzał błyskanie za morzem czerwonym.
- A co tam takiego tak błyszczy? - pyta ją.
- A, toś ty tam nie był? To ty nie wiesz? - odpowiedziała.
I tak się dowiedział, że brat jego tutaj nie zginął.
Rano, skoro tylko wstał, udał się tak samo w podróż, wziąwszy z sobą konika i pieska, i to samo uzbrojenie, w które był przystrojony. I przybył tak samo do morza, gdzie były dwie szczapy drew. Zdjął z siebie pasek, te dwie szczapy związał, wprowadził konika i pieska, i tak się przewiózł za morze.
I przybył do zamku zaklętego, i wszedł, a nie widział żadnego człeka, tylko kamienie. "Zapewne tu mój brat zginął, bo jest koń i pies tak jakby ten sam", myślał sobie. Wtem go złość tęga opanowała, wyrwał miecz z pochwy i powiedział:
- Muszę znaleźć tego człeka, co tyle ludzi potracił!
I wpadł pomiędzy gmachy pałacu, wodząc pieska przy sobie. A piesek zaczął okropnie szczekać. Wychodzi baba do niego i mówi:
- Weź ode mnie różdżkę i uderz tego pieska, bo mnie skaleczy.
A on na to:
- Tyś tutaj mego brata straciła, to i mnie chcesz stracić! Już ty ręce mojej nie ujdziesz!
I szczuje pieskiem babę, a ta mówi:
- Paniczu, mam ja tu wodę, którą polejesz brata i on wstanie.
- Ty mnie zdradzić chcesz, jak mego brata zdradziłaś - on mówi. - Polej ty sama!
- Moja ręka nic nie będzie znaczyć, jak ja poleję - baba na to.
Więc się udał na dwór i przyniósł dwa kije. Kazał babie wsadzić między te kije butelkę i polał najpierw brata, który wstał i powiedział:
- A tom się wyspał, wyspał.
- Spałeś na wieki - brat mówi do niego.
I chodzili obaj bracia, i kamienie polewali, i dużo ludzi z tych kamieni ożywiali, i całe miasto obok zamku zaklętego poczęło się ożywiać. Oni zaś powrócili do zamku i spostrzegł brat jeden, że na łóżku leży ładny kamyczek, i pokropił go wodą. Wtem wstaje królewna tego zamku i powiada:
- A tom się wyspała, wyspała.
- Spałaś, królewno, na wieki - mówi on.
- Już ja teraz będę twoją żoną i twoje będzie to królestwo.
- Powrócę do ciebie, ale pojadę pierwej do swych rodziców po błogosławieństwo - odrzekł i obaj pojechali.
I mówi brat jeden do drugiego:
- Pierwszej nocy, nim tu przyjechałem, spałem z twoją żoną.
- Spałeś? - on odpowiada i wyrywa miecz z pochwy, i ucina głowę bratu swojemu.
I udał się do żony swojej, a nie wiedział o niczym, aż się położył z nią spać, a ona mówi:
- A coś ty miał za grymas, żeś wyjął miecz i między nas w środek położył?
Myśli on: "To mój brat spał z moją żoną, ale sprawiedliwie". Szybko wstał i pomyślał sobie, że ma wodę, którą mu głowę poleje, to on wstanie. I przyjechał do brata, polał oną wodą. Brat powstał i przeprosili się.
I tak obydwaj powrócili do żony jego. Nie chciał brat drugi bawić tam, tylko do rodziców powrócił, którzy mu dali błogosławieństwo. Udał się do zamku swojego i poślubił oną królewnę, którą ożywił, i całe miasto było mu wdzięczne. A rodziców wziął do siebie i chował ich aż do śmierci.



Brat i siostra



Ojciec i matka mieli czworo dzieci. Odeszło ich dwoje dzieci, a pozostali brat i siostra postanowili ich szukać. I wyszli razem oboje, a było gorąco. I bratu się pić zachciało, ale nie było wody, tylko te trochę w tych śladach, co po stopach baranów zostały na drodze. I siostra mówi:
- Nie pij, bo się w barana przemienisz.
Ale on wypił trochę wody z tej stopki i zrobił się zaraz barankiem. I biegli oboje dalej. Pod wieczór przenocować chcieli i poszli na łąkę na stóg siana żółciutkiego i tak suchego, że się aż świeciło.
I kiedy się przespali, siostra ujrzała rano, że ma włosy złote i gdy je rozczesuje, świecą się i łyskają jak gwiazdy. I zobaczył to królewicz, który w tej okolicy polował. I tak mu się ona strasznie podobała, że ją zaraz wziął z barankiem do siebie, i ożenił się. I kazał ją wszystkiego uczyć, żeby ją u dworu na panią wyprowadzić, na taką wysoką damę. Ale miał z nią synka, i gdy się ten urodził, pojechał królewicz na wojnę.
A ona chodziła kąpać się do rzeki, bo ją namówiła do tego jakaś-ci przy dworze. I kiedy się kąpały obie, utopiła ją ta druga, a sama ubrała się w jej suknie. Jak królewicz przyjechał z wojażu, tak zaraz wybiegła ta jakaś i wita się z nim i rzecze, że to ona jego żona.
- A cóżeś ty mi się tak przemieniła? - zapytuje on.
- A bo to przez tę kąpiel - odpowie ona.
A baranek chodził co dzień z dzieckiem (tej siostry synkiem) na swoim grzbiecie nad brzeg rzeki, i tam do pływającej gęsi żałośliwie się odzywał:

Przypłyń, przypłyń, gąseńko,
przypłyń, przypłyń, siostreńko,
niech nie płacze dzieciąteńko!

I gęś przypływała, wychodziła z wody na brzeg i robiła się kobietą, i piersi swemu dziecku dawała. Po nakarmieniu baranek z dzieckiem odchodził, a gąska znów do wody chlustała.
Lokaj pański to wyśledził. I zaczaił się raz pod drzewem. A gdy baranek zawołał na brzegu:
Rybeńki, rybeńki!
Przyprowadźcie mi mateńki!

A ona gęś wyszła i kobietą się zrobiwszy piersi dziecku dawała, złapał ją za złote włosy, przytrzymał i mocno okładać zaczął trzciną, mówiąc:

Jakeś była gąseńką,
będziesz znowu panienką.

A ona wymykając mu się w bólach i jękach, przerabiała się to na węża, to na gadzinę, to na ropuchę, i kąsała go, aż wreszcie, gdy on wcale nie popuścił, stała się panną. I wydało się wszystko złe. A tę szkaradnicę czterema końmi rozszarpali.



Źli bracia



Jeden chłop miał trzech synów i był bardzo biedny. Wysłał ich więc na wędrówkę, żeby sami poszli starać się i myśleć o sobie. Matka upiekła im pod popiołem placek, dała ser, warzywa i masło, co mogła. Jeden poszedł swoją drogą, a dwaj wybierają się razem.
I poszli, idą. Mówi najstarszy do najmłodszego:
- Usiądźmy i zjedzmy najprzód z twego woreczka warzywa i ser, a później będziemy z mojego jeść razem.
Młodszy brat przystał na to. Jak zjedli - idą jeden i drugi dzień, i nadal jedzą z woreczka tego młodszego. Jak już zjedli, uszli już parę mil drogi, siadają, i ten starszy dobywa ze swego woreczka i je, a temu młodszemu nic nie daje. Nic z początku nie mówi, tylko sobie myśli: "co to dalej będzie?" Ku wieczorowi znowu odpoczywają sobie i starszy sam je, a młodszemu nie daje. A młodszy nadal nic nie mówi, ale czeka cierpliwie. Następnego dnia to samo, gdy odpoczęli, starszy znów je, a młodszemu nic nie daje. Ten patrzy, czy mu z litości nie da choć kawałka chleba, bo głodny. Nad wieczorem to samo, aż młodszy powiada:
- Zlituj się, skórkę chleba mi daj, idę o głodzie, już z sił opadłem, a przecież ja ci ze swego woreczka dawałem. Wtedy brat dał mu kawałek chleba, ale tak mały, że prawie na raz w usta włożyć. Zjadł go z płaczem i westchnął sobie.
Trzeciego dnia uszli znowu kilka mil drogi. Starszy siada i je, a tamtemu nic nie daje. Młodszy już całkiem z sił opadł i mówi:
- Ja już nie mogę iść.
A ten starszy odzywa się:
- Każ sobie oko wyjąć, to ci dam kawałek chleba.
- Nie, bo będę kaleką - młodszy powiada. - To już wolę iść tak o głodzie.
Idzie tak jeden dzień i drugi o głodzie, a starszy mu nic nie daje. W końcu prosi go na miłość boską, że już woli stracić oko, żeby mu dał kawałek chleba. I brat wyjął mu oko, i dał mu kawałek chleba, ale taki mały, jakby dziecku.
Idą dalej, znów kilka mil uszli. Piątego dnia starszy znowu siada i je, i znowu tamtemu nic nie daje. A on, zgłodniały, już usta ma sine i z sił całkiem opadł.
- Każ sobie drugie oko wyjąć - mówi starszy - to ci dam kawałek chleba.
- No trudno - młodszy na to - kiedy inaczej być nie może, to mi wyjmij i drugie oko i zaprowadź gdzie pod kościół, pod dzwonnicę, żebym zadzwonił, kiedy będę miarkował, że się już dzień robi, a ludzie choć z litości żebrakowi chleba nie odmówią.
Starszy wyjął mu oko i zaprowadził nie pod dzwonnicę, ale pod szubienicę, dał mu mały kawałek chleba i poszedł sam dalej. A ten ślepy miarkuje, że się dzień robi, maca koło siebie i szuka sznura od dzwonnicy. Zmiarkował w końcu, że go brat pod szubienicę zaprowadził. Westchnął sobie i mówi:
- Mój Boże, i głodno, i zimno, i przykro pod szubienicą siedzieć i pewnie głodną umrę śmiercią, bo kto mnie tu poratuje.
Siedzi cały dzień i kuli się, i drży cały. Aż tu wieczorem przylatują kruki i siadają na tę szubienicę. A było ich trzech. Jeden kruk mówi do drugiego:
- W tym a tym mieście jest królewna bardzo chora i Pan Bóg wie, skąd doktorów zwożą, a nie mogą jej uleczyć. A to bagatela, bo w tym pokoju, gdzie ona jadła święcone jajko i upadło jej na ziemię, kruszynę złapała i zjadła żaba. Ta żaba siedzi pod podłogą i rośnie, a królewna schnie. Trzeba tylko wziąć drewek suchych i napalić na kominku, żeby z pół komina węgli się napaliło, zedrzeć podłogę w jej pokoju (ale żeby samej królewny tam nie było), a tam ta okropna żaba siedzi. I trzeba tę żabę wziąć, odgarnąć czyste węgle i na rozpalony ruszt wrzucić. Jak się spali, zgarnąć ładnie popiół z rusztu w papierek, wrzucić go do szklanki herbaty i dać królewnie do wypicia.
A drugi kruk powiada:
- W tym a tym mieście wody nie ma i po kilka mil jeździć muszą po wodę. Sprowadzają majstrów z całego świata i kopią studnię, a nie mogą wody znaleźć. A to jest bagatela, trzeba tylko wykopać tę studnię głębiej, w prawo, a tam jest kamień. Wystarczy go odwalić precz, a najpiękniejsza woda będzie.
A ten trzeci powiada:
- Tu pod szubienicą takie zielsko rośnie, że kto tylko nie ma oczu, a to zielsko znajdzie i potrze, to zaraz najpiękniejsze będzie miał oczy, jeszcze lepsze niż my.
Jak się ten ślepy, biedny i głodny o tym dowiedział, westchnął sobie do Boga, i te kruki się rozleciały. A on rwie zielska na pamięć, jakie tylko popadnie, i przykłada do oczu. Zdaje mu się, jakby troszkę ujrzał światłość, rwie więcej jeszcze i przykłada. I dostał oczu piękniejszych, niż miał wprzódy.
Idzie spod tej szubienicy taki zgłodniały, że go wiatr przewraca prawie, i przyszedł do jednej wsi, prosić choć o łyżkę strawy. Dali mu tam trochę zjeść, a on zapytał o to miasto, gdzie nie było wody.
I przyszedł do tego miasta, a zachciało mu się pić, i prosił naumyślnie, żeby mu dali trochę wody się napić. Mówią mu:
- U nas prędzej piwa dostaniesz niż wody, bo po nią aż kilka mil musimy jeździć.
- A to dlaczego? Może bym ja co poradził?
- Nie, mój panie, już tu byli wszyscy majstrowie, a nic nie poradzili.
- Dajcie mi z paru ludzi - on na to - a ja się podejmę to zrobić.
I dali mu paru chłopów, a on im kazał kopać. Jak zaczęli kopać, dokopali się tego kamienia. Jak ten kamień odwalili, to najpiękniejsza woda całą studnię napełniła. Tak się ucieszyli ci mieszkańcy, że mu wielką dali za to zapłatę.
I znowu idzie do tego miasta, gdzie królewna jest słaba. Wszedł do karczmy, gdzie właśnie gadali o tym, że zwożą doktorów Pan Bóg wie skąd, a oni nie mogą jej nic poradzić, kto wie, czy nie umrze. A on słucha i pyta:
- Czy taka kiepska już, że jej żaden doktor poradzić nie może? Ja ją uzdrowię.
- Król powiedział - mówią mu - że kto córkę uzdrowi, połowę majątku weźmie i jego córkę dostanie w małżeństwo.
Dali znać do króla, a król czym prędzej posyła po niego i pyta:
- Czy ty uzdrowisz moją córkę?
- Najjaśniejszy panie, uzdrowię.
Kazał drzewa przynieść dużo i żeby mu pokazali, gdzie jest pokój królewny. Zaprowadzili go tam, a królewnę wyprowadzili do drugiego pokoju. A on ogień na kominku rozpalił i siekierę kazał przynieść. Jak już się narobiło pół komina węgli, to on siekierą podłogę rozdarł i znalazł tę okropną żabę pod podłogą. Węgle pięknie odgarnął, a żabę wrzucił na rozpalony ruszt, a żaba tak skrzeczała, tak pukała, aż się rozlegało po pokoju. Popiół z niej pięknie zgarnął w papierek, podłogę na powrót zrównał, jak była, wyszedł i kazał przynieść szklankę herbaty. W tę herbatę wsypał połowę popiołu i zaniósł królewnie do wypicia. Królewna wypiła, a nie wyszła i godzina, gdy uczuła się dużo zdrowszą. Kazał i drugą szklankę herbaty przynieść i resztę popiołu w nią wsypał. Królewna wypiła i już zupełnie była zdrowa. Król, ukontentowany, zaraz go sobie obrał za zięcia i dał mu połowę królestwa.
Jak się ożenił, wybrał się do swych rodziców szukać ich i jeżeli jeszcze żyją, zabrać do siebie. I napotkał biednego o kijku, i poznał, że to jego brat. Kazał zaraz przystanąć. A biedak klęka i prosi o wspomożenie.
- Miałeś ty brata? - pyta starca.
- Było nas trzech i my się porozchodzili - ten odpowiada.
- I ty nie wiesz, gdzieś brata podział najmłodszego? Otóż wiedz, że ja jestem twój brat.
On z początku nie chciał dać wiary
- Czy może być, aby najjaśniejszy pan był moim bratem?
- A pamiętasz, jakeś jadł z mego tłumoczka, a potem ze swojego nie chciałeś mi nic dać, wreszcieś mi oczy powyjmował i pod szubienicę położył? A widzisz, jakie ja oczy piękne tam dostałem i jakim się panem stałem? A może i ty sobie każesz oczy powyjmować?
- Chciałbym - brat odpowiada.
Zaraz kazał lokajowi oczy mu wyjąć i zaprowadzić pod tę samą szubienicę, gdzie i on był. Jak go zaprowadzili pod szubienicę, czeka on, czy też takim panem zostanie jak jego brat.
I przylatują znowu trzy kruki, i mówi jeden do drugiego, że w tym a tym miejscu wody nie było, a teraz najpiękniejsza woda jest. A drugi powiada, że w tym a tym mieście była królewna chora i nie mógł jej nikt poradzić, a znalazł się taki, co przyszedł i ją uzdrowił. A trzeci powiada, że może tu kto siedział i ich podsłuchiwał pod tą szubienicą, a może i teraz podsłuchuje. A ten drugi kruk mówi:
- Zajrzyj no, może tam kto i siedzi.
Jeden z tych kruków zagląda i widzi człowieka bez oczu. Złapał go i głowę mu ukręcił. I porozlatywały się ptaki. A brat najmłodszy pojechał po swoich rodziców i zabrał ich do siebie. Dał im pomieszkanie i usługę do śmierci.



O dziadowym synu



Onego czasu w chacie wśród lasu mieszkał dziad, który owdowiawszy, ożenił się powtórnie z młodą kobietą. Ta nie cierpiała pasierba i gdy dorósł, namówiła męża, by chłopca, próżniaka, z domu wygnał. Dziad, choć miłował syna, uległ żądaniu żony i syna z domu wyprawił, sam go odprowadzając przez las.
Doszli do kamienia przy ścieżce w gęstwinie. Tu stary usadowił syna mówiąc, że wróci, i poszedł w krzaki, i manowcami wrócił do domu. Chłopak czekał, wreszcie zasnął. Obudziwszy się, a nie widząc ojca, począł krzyczeć i hukać, lecz gdy to nie pomogło, usiadł znowu, zjadł co miał i puścił się w drogę. Zaszedł na gościniec szeroki, ale tu widzi kilka dróg i nie wie, którą obrać. Patrzy, a na piasku pająk zaczyna dusić wielką mrówkę. A mrówka odzywa się ludzkim głosem:
- Człowiecze, ratuj mnie, a odwdzięczę ci się.
Doskoczył więc chłopiec, zgniótł pająka i pyta mrówkę, dokąd ma podążyć.
- Idź prostą drogą za słońcem do miasta, gdzie cię szczęście czeka.
Szedł tedy dalej i gdy wyszedł z lasu, ujrzał pole i szeroką rzekę. Usłyszał plusk w sitowiu i zobaczył miotającą się w zastawionej sieci wielką rybę o złotych łuskach i srebrnych płetwach, z głową jakoby ludzką. Ta zawołała:
- Człowiecze, uwolnij mnie z mojej niewoli, a odwdzięczę ci się.
Dziadowy syn wszedł po pas w wodę i odwiązał sieci. Oswobodzona ryba rzuciła się i znikła w modrych falach.
Poszedł dalej nad rzeką. Nagle słyszy krzyk przeraźliwy i widzi dwóch parobków ciągnących babę, by ją utopić, a ta woła:
- Piękny chłopcze, ratuj mnie, bo mnie ci dwaj opoje chcą utopić, niewinną!
Dziadowy syn, że był zdrów i silny, ująwszy kij oburącz, młócił nim po grzbiecie parobków, aż pouciekali, a kobietę uwolnił. Baba mu podziękowała i rzekła, że gdyby potrzebował jej pomocy, niech tylko zawoła: "Babo-dziwa, babo-dziwa, przyjdź mi w pomoc jako żywa!", a ona zaraz się zjawi. Powiedziawszy to, znikła w zaroślach, jakby wiatr rozwiał.
Dziadowy syn poszedł drogą dalej w las i o wschodzie słońca chciał się zatrzymać i spocząć, aż tu spostrzega na trawie leżącego świeżego trupa. Był to młodzian w błękitnych szatach, z szeroką raną na czaszce krwią zbroczonej. Rzucił się tedy ku niemu, chcąc go ratować, ale wszystko na próżno, życie zeń już uleciało. Wtem ukazało się nagle czterech jeźdźców. Zobaczywszy młodzieńca, duchem zeskoczyli z koni, poczęli tłuc pięściami biednego wędrowca, związali go jako mordercę i powiedli z sobą do miasta. Byli to królewscy żołnierze szukający ulubionego dworzanina królewskiego, który wyszedł do lasu i tam napadnięty został. Złapawszy dziadowego syna na gorącym uczynku, jak twierdzili, oddali go sprawiedliwości i sądom króla. Zamknięto więc chłopca w więzieniu mimo jego zapewnień, że jest niewinny. Aby jednak dać mu możność uniewinnienia się, kazał mu król dać na próbę korzec maku z korcem piasku zmieszanego, by przez dobę mak osobno, a osobno piach przebrał. Jeśliby tego nie zrobił, miał być winny i nazajutrz stracony.
Zapłakany i smutny siedział, wyrzekając:
- Mrówko przeklęta, to tyś mnie wszystkiego nabawiła i szczęścieś mi obiecała!
- Com rzekła, tego dotrzymam - odezwał się głos z kąta i chłopiec ujrzał cisnący się przez wąską szczelinę nieprzeliczony rój mrówek, a przodem szła znajoma mrówka, którą pająkowi wydarł.
Całe to mrowie w okamgnieniu obsiadło naczynie i wzięło się do roboty tak, że po kilku godzinach leżały już dwie osobne kupki na podłodze, jedna maku, druga piasku. Ucieszony, podziękował im dziadowy syn, a mrówki szczeliną odeszły.
Nazajutrz wchodzi kat z pachołkami do więźnia i ze zdziwieniem widzi robotę, którą za niepodobną uważali, dopełnioną. Dali znać do króla, a ten, uważając to za cud niebios, więźnia wypuścić kazał i na dwór swój przyjął go między dworzany. A że był urodziwy, pokochała go piękna córka królewska, do której zalecali się wielcy panowie. Razu pewnego król, jadąc z gonitwy do swego zamku na wyspie, wjechał na most. Tu koń jego stanął dęba, a królewska korona do wody się potoczyła. Król pobladł i cały lud zaczął lamentować i rozpaczać, bo wierzono, że póki ta korona nie zginie, będzie kraj szczęśliwy, bezpieczny i silny, a z jej utratą różne nań przypaść miały klęski i utrapienia. Król przyrzekł temu, co ją znajdzie, dać w nagrodę to, co tylko ma najdroższego u siebie.
Niejeden rycerz kusił się o to szczęście, ale na próżno. I dziadowy syn stanął nad wodą. Naraz słyszy plusk głośny, fala pieni się i na dwoje dzieli, a ogromna ryba o złotym grzbiecie, srebrnych skrzelach i głowie niby człowieczej podpływa do niego, niosąc w paszczęce królewską koronę. Młodzieniec pochwycił ją żywo, a ryba z powrotem się zanurzyła. Pobiegł zaraz do króla, który, uradowany, pytał, jakiej chce nagrody. Dziadowy syn, chwytając go pod kolana, wyznał, że kocha królewnę i ręki jej żąda. A gdy i ona się zgodziła, kazał król bić w kotły i dzwony i ogłosić odzyskanie korony i zaślubiny córki.
Ale na nieszczęście, na parę dni przed weselem królewna zachorowała. Leżała ze zsiniałymi ustami i zaciśniętymi zębami, a lekarze oświadczyli, że chociaż nie jest martwa, ale ktoś na nią taki czar rzucił, że żadne leki nie pomogą. I słał król zmartwiony do przyszłego zięcia, żeby dał jaką radę. Zawołał więc głośno:
- Babo-dziwa, babo-dziwa, przyjdź mi w pomoc jako żywa!
Zaledwie skończył, wicher zadzwonił szybami, okno się na oścież otworzyło i baba wpadła na ożogu.
- Ha, jak się miewasz, mój chłopcze? Czegóż ci trzeba ode mnie?
Opowiedział jej swoje strapienie i o radę prosił, a ona na to:
- Ukochana twoja nie umarła, ale ją zaczarował zły czarownik, który sam chce się z nią ożenić. Ma on u siebie w ogrodzie dziwe-ziele takie, co rośnie w kącie pod murem, że dnia białego nigdy nie widziało i mocą jego czaruje.
Gdy jeden listek tego ziela położysz na pierś królewny, ona, jakby nic nigdy nie było, powstanie. Jeśli chcesz tego ziela dostać, siadaj co rychlej ze mną do podróży.
Siadł młodzieniec z babą na ożogu i wyleciawszy przez okno, lecieli gnani chmurami, wiatrami, aż zalecieli do ogrodu czarodzieja, a znalazłszy dziwe-ziele, wyrwali je z korzeniami, by ów człowiek nie mógł więcej szkodzić, i jako przylecieli, odlecieli z powrotem.
Skoro młodzieniec pożegnał się z babą, urwał czerwony listeczek z krzewinki, resztę rzucił w płomień. A wtedy stał się huk srogi nad zamkiem, jakby się niebo waliło nań całe, i trwał, dopóki ziele nie rozsypało się w popiół.
Wszedł więc dziadowy syn do sypialni narzeczonej wraz z królem, a położywszy na jej sercu czerwony listeczek ujrzał, jak otworzyła oczy i powstała, dziwiąc się temu, co się z nią stało. I była wielka radość we dworze i w całym kraju, a potem wesele obojga młodych.



O kogucie



Jedna baba, uboga żebraczka, chodziła po proszonym chlebie od chaty do chaty. Odprawiano ją zwykle z niczym mówiąc: "Niech Pan Bóg opatrzy". Ale jedna litościwa kobieta, sama niebogata, dała jej ziarnko grochu, gdy nie mogła dać nic lepszego.
Żebraczka, odebrawszy to ziarnko grochu, zasadziła je w ziemię i czekała wiosny i lata. A tu z ziarnka wyrosły strączki i wiły się po tyczce w górę, wiły się coraz wyżej i wyżej, aż nareszcie dosięgły samego nieba. Baba, ciekawa, jak też to tam jest w niebie, schwyciła się wijącej latorośli i czepiając się rękami kruchych gałązek, drapała się po nich coraz wyżej a wyżej, aż nareszcie doszła do nieba. W niebie zobaczyła świętego Piotra i pokłoniła mu się. A święty Piotr dał jej jajko i złoty kubek, przeżegnał ją i kazał na świat wrócić, mówiąc, że z kubka będzie miała napoju, ile tylko zechce i jakiego zechce.
Gdy się znów na powrót po tyczce i gałązkach grochu spuściła na dół - trzymając jajko pod ciepłą pachą, dostrzegła, że już z niego wylągł się śliczny kogut, który zaraz babce powiedział: "Dzień dobry" i w chacie jej krzepko się uwijać począł i ludzi do roboty budził. A kubek, ile razy tego zażądała, napełniał się do wierzchu mlekiem, winem, wódką, piwem lub innym trunkiem. Oczywiście, że bardzo jej z tym było dogodnie, Bogu też za to dziękowała, a trunków nie nadużywała.
Dowiedziała się jednak wkrótce o tym cudownym kubku wieś cała; dowiedział się o nim i sam pan dziedzic. Posłał więc swego lokaja, ażeby babę z kubkiem do pana zaprosić. Ale ostrożna babula nie dała się w pole wywieść i iść nie chciała. Więc pan zalecił lokajowi użyć fortelu i kubek wykraść.
Jakoż razu jednego, wpadł lokaj do chałupy baby z nagłym okrzykiem:
- Pali się we wsi, gore, gore! - i zniknął niby, ukrywszy się za drzwi.
Przestraszona baba wyleciała z chałupy, gdy słońce zachodzące ognistą na świat rzucało łunę, a zobaczywszy, że pożaru nie ma, wróciła. Ale już kubka w izbie nie zastała. Porwał go bowiem podczas jej niebytności lokaj i do pana zaniósł.
Pan, przekonawszy się wkrótce potem o obfitości cudownego kubka, sprosił wszystkich sąsiadów i wielu innych gości na ucztę do siebie i częstował ich z owego kubka, czym kto się chciał posilić, a było tam i szampańskie wino, i arak Jamajka, i inne rzadkie trunki. Goście cieszyli się wszyscy a pili. Wtem, gdy sobie już dużo tego picia pozwolili, odzywa się nagle trzykrotnie za oknem kogut, który chcąc babce dopomóc, zapowiedział jej, że pójdzie po ten kubek i odzyska go:
- Kikiryku, kikiryku! Pijecie nie z pańskiego, ale ze skradzionego babce kubka!
Rozgniewany pan kazał koguta natychmiast schwytać i wrzucić w głęboką studnię na podwórzu. Tutaj ów kogut w wodzie jak zaczął pić a pić wodę, tak calutką wodę wypił, aż w studni zrobiło się sucho i przyleciał znowu pod okno i zaczyna krzyczeć:
- Kikiryku, kikiryku, ze skradzionego babce kubka!
Zdziwiony tym i rozgniewany pan każe powtórnie łapać koguta i wrzucić go w rozpalony piec, gdzie buchały płomienie. Ale kogut wkrótce cały ten ogień zalał, wypuściwszy z siebie wszystką ze studni wypitą wodę, połknął wszystek dym w siebie, i znowu poleciał pod okno i wrzeszczeć począł o skradzionym kubku.
Zniecierpliwiony pan znowu go kazał schwytać i wrzucić do stajni między bystre konie, żeby go roztratowały. Ale tu kogut, jak zaczął z siebie wypuszczać połknięty dym, tak wszystkie konie zaczadził, i wszystkie się podusiły. Pan, widząc tak wielką szkodę, kazał znów koguta schwytać, oskubać, upiec go na rożnie i wreszcie zjadł go.
Aż tu nagle w brzuchu jego odzywa się znowu ów kogut:
- Kikiryku! Ze skradzionego kubka! - A głos ten bezustannie się powtarza i nie ma sposobu go zagłuszyć, a co pan się z kubka chce napić, to wszystko na powrót oddać musi, bo kogut tego do żołądka nie dopuszcza, a wciąż swoje wrzeszczy. W końcu poradził panu doktor wziąć lekarstwo na wymioty i koguta na powrót przez gardło wyrzucić. Gdy zatem oddał koguta, ten wyskoczył jak wprzódy, żywy i zdrów, mówiąc, że nie da panu pokoju, dopóki kubka nie zwróci babce. I nie mógł pan z nim sobie poradzić, więc kubek sam babce odniósł i przeprosił ją.



O królewiczu i jego przyjacielu, kruku



Jeden król był bardzo bogaty. Jakże nie miał posiadać skarbów, kiedy w jego ogrodzie jabłoń rodziła złote jabłuszka. Ten król był ojcem trzech synów; dwóch starszych bardziej kochał i chował po królewsku, ćwicząc ich w naukach, a trzeciego, przeznaczywszy na pastucha, niczego nie uczył. Starsi jeździli zawsze obok ojca, trzeci za głupca uznany, tylko się wszystkiemu przyglądał i wszyscy go za nic mieli.
Jednego razu doniesiono królowi, że każdej nocy giną z jabłoni po trzy złote jabłuszka. Różni tedy panowie zaczajali się na złodzieja, wojsko pilnowało w nocy, lecz złodzieja dojść nie mogli.
Głupi syn królewski, nie mówiąc o tym nikomu, uwiązał sobie jeżową skórkę pod brodą (żeby mu zasnąć nie dała, gdy się zdrzemnie), wszedł wieczorem na jabłoń i czekał. W nocy spostrzegł, jak przyleciał złoty ptak, urwał i uniósł trzy złote jabłka. Ale go głupi na drzewie tak wystraszył, że ptak ulatując, zgubił z ogona trzy złote piórka. Głupi podniósł je, wziął z sobą i pokazał nazajutrz ojcu, mówiąc, że jak złodzieja wypatrzył, tak też go i uchwyci. Król się na to roześmiał tylko, lecz mu wcale przeszkadzać nie myślał.
Poszedł głupi do jednego pustelnika, o którym się dowiedział, że chowa dużo ptaków, i przyszedłszy pyta o złotego ptaka. Ale pustelnik nic o takim stworzeniu nie wiedział, i tylko rzekł:
- Zatrąbię na wszystkie moje ptaki, a gdy się zlecą, możesz się z nimi rozmówić.
Na głos trąbki mnóstwo ptaków zleciało się przed chatę pobożnego człeka. Jeden tylko kruk najstarszy z nimi nie przyleciał.
- Najprędzej to on będzie coś wiedział - rzekł pustelnik - jak się tylko pokaże, zapytaj go.
Jakoż po niedługim czasie przylatuje kruk i nie proszony, oświadcza, że zna siedzibę złotego ptaka, który jest własnością pewnego bardzo czujnego i ostrożnego króla, mającego drut z dzwonkami prowadzony od klatki ptaka do swego łóżka, przeto nikt go ukraść nie może.
- Są jednak sposoby - mówi kruk. - Mam ziele, za dotknięciem którego rozrywają się wszelkie zamki i kłódki. Chcąc zaś zdobyć złotego ptaka, trzeba nade wszystko pamiętać o tym, aby go brać w rękę bez klatki.
Głupi przejednał kruka, który się podjął towarzyszyć mu w tej wyprawie.
Po długiej podróży dostali się wreszcie do pałacu owego króla. Ptak złoty w dzień siedział w klatce, a w nocy na zdobywanie jabłek przez samego wypuszczanym bywał króla. Od klatki jego szły druty z dzwonkami do łóżka królewskiego. Głupi z krukiem, niby jako podróżni, przychodzący dziwić się bogactwom panującego i przepychowi jego pałaców, obejrzeli wszystko. Wieczorem kruk powiada głupiemu:
- Ja wszędzie pootwieram, gdzie nam iść wypadnie. Ty bierz ptaka, lecz klatki nie tykaj.
Poszli więc, kruk otworzył, ale głupiego przestraszył mocno dziób zakrzywiony i do wykłucia oczu nastroszony, więc w obawie chwycił za klatkę. Zaledwie ta poruszona została, już król o tym wiedział i zatrąbił na wojsko, a głupi w okamgnieniu dostał się do ciemnego lochu.
Szczęściem, że z lochu wychodziło okienko z kratami na podwórze, i kruk przyjaciel mógł powiedzieć więźniowi:
- Źleś zrobił, ale naprawimy to. Ty wyjdziesz oknem, a ja na twoje miejsce wskoczę, przemienię się w wilka, a wilka długo w kozie trzymać nie będą, bo im wnet ucieknie.
Po czym przyłożył ziele do kraty żelaznej, a gdy ta odpadła i głupi wyszedł, kruk wskoczył do lochu, ale mu powiada:
- Teraz idź do ptaka; wszystko masz otwarte. Bierz go bez bojaźni za dziób, a trzymaj mocno i zmykaj do lasu, ja za tobą pospieszę.
I tak się stało. Głupi uniósł ptaka, silnie dziób jego trzymając, klatka nie została poruszona, i król nie wiedział o niczym. Dozorcy więzienia, zobaczywszy w lochu wilka, który im zęby pokazał, uciekli czym prędzej, a wilk, myk, do lasu i zeszli się obaj z głupim. Dopiero związali ptakowi skrzydła, dziób cienką szmatką okręcili, aby nie wrzeszczał, i wpuścili go do spróchniałego drzewa, gdzie sobie mógł wygodnie siedzieć.
- Cóż teraz zrobimy - mówi głupi do kruka - gdy nas wojsko otoczy, to i złapie.
- Ho, ho! Nie możemy tu zostawać; lecz nie tracąc czasu, pójdziemy zdobyć pannę złotowłosą.
Panna złotowłosa była córką innego potężnego króla, który ją także w zamknięciu trzymał, od jej sukni mając do swego łóżka prowadzone druty z dzwoneczkami. Gdy się za pomocą ziela dostali do zamku i wszystkie drzwi i rygle odsunęli, znaleźli pannę zadziwiającej piękności, której włosy złociste spadały do kostek. Kruk powiada głupiemu: - Suknie, skrępowane drutami, niewygodne są. Otóż zdejmuje ona je z siebie, a śpi nago. Bierz ją więc śpiącą.
Głupi, zostawszy w pokoju, na widok śpiącej piękności stracił zmysły, i zamiast zabrać ją od razu, patrzeć i całować począł. Panna, obudziwszy się, chwyciła odzienie: dzwonki zabrzęczały, a ojciec rozjuszony wpadł z mieczem. Głupi wówczas był prawdziwie głupim, toteż jako złodziej do więzienia wtrąconym został. Takim samym sposobem, jak pierwej, kruk go uwolnił, mówiąc:
- Jeszcze raz idź po nią, romansom daj spokój, lecz z całą przezornością uchwyć pannę szybko i z nią do lasu co tchu zmykaj.
Głupi, ostawszy się teraz mądrzejszym, złapał pannę, usta jej ręką zacisnął, aby krzyczeć nie mogła, i uniósł, nie dozwalając dotknąć odzienia, które w izbie zostało. Już kruk czekał w lesie, mając dla tej panny ubranie męskie. Panna je szybko włożyła, a przyjrzawszy się głupiemu i nie znalazłszy go wcale strasznym, nie myślała bynajmniej o powrocie do swej niewoli.
- Cóż teraz poczniemy? - zapytał głupi przyjaciela kruka. - Tutaj nie możemy zostawać, król bowiem córki szukać będzie.
- Chodźmy zdobyć złotego konia.
Koń złoty był własnością jeszcze innego króla, mającego przy swym łóżku druty z dzwonkami, które zaczepione do uzdy konia w stajni, każde jego stąpnięcie słyszalnym czyniły. Kruk, otworzywszy rygle u drzwi, wiodących do stajni, każe konia brać bez uzdy. Głupi, z radości na widok konia, zapomniał o przestrodze, wskoczył mu na grzbiet, dzwonki dały znak i złodziej w tej chwili wojskiem otoczony, do lochu wtrącony został.
Takim samym sposobem, jak pierwej, kruk uwolnił go i teraz.
Tymczasem panna siedziała na drzewie w lesie, schowana przez kruka w miejscu niedostępnym, tak że jej szukający znaleźć nie mogli. Dopiero poszedł głupi raz jeszcze po konia, którego teraz uprowadzić mu się udało.
- Przyjacielu! - rzekł do kruka - więcej już nie pragnę nad to, co z twą pomocą otrzymałem. Wracajmy do domu.
Kruk nie był przeciwny zdaniu księcia. Kazał mu wsiadać na konia, którego pięknym okrył rynsztunkiem. Pannie sprowadzonej z lasu kazał kruk usiąść mu na kolanach. Złotego zaś ptaka wyjęli z drzewa, a skrzydła i dziób mu rozwiązawszy, dali go trzymać pannie. Dozorczyni ta tak go ułaskawić potrafiła, że nie myślał o ucieczce.
Tak więc młody książę (boć go już głupim nazywać nie będziemy) pojechał na złotym koniu ze złotowłosą panną i ze złotym ptakiem do ojca. Kruk poleciał za nim do połowy drogi, po czym powrócił do pustelnika. Już był książę niedaleko ojcowskiego zamku, gdy go spotkali jego dwaj bracia będący na łowach. Widok brata, powracającego z taką zdobyczą, obudził w nich zawiść. Zmówili się zatem z sobą, zepchnęli go z konia, związali i wrzucili do jamy w lesie, a konia, pannę i ptaka odebrawszy, ruszyli ku domowi.
Przyjeżdżają do ojca i pokazują mu zdobycz, chwaląc się swą odwagą.
Wtem przylatuje kruk i kracze:
- Nie słuchaj królu, oni kłamią. Najmłodszy syn, przez ciebie głupim nazwany, zdobył konia, pannę i ptaka, a gdy wracał, oni go pochwycili, związali i do jamy w lesie wepchnęli.
Gdy słowa kruka potwierdziła i panna, król zaraz posłał do onej jamy po tego, któremu był winien swe bogactwa, uwolnił go, i odtąd nazwawszy najmilszym synem, dał mu całe królestwo. Wkrótce też i ze złotowłosą pozwolił mu się ożenić panną, i posiadać ptaka rajskim głosem śpiewającego, i dosiadać konia, na którym jadąc na wojnę, biło się nieprzyjaciół, że padali lub szli w rozsypkę.
Odtąd złoty ptak nie kradł już więcej złotych jabłek, lecz je dostawał codziennie z ręki samego króla. Młody król uprosił pustelnika, ażeby mu odstąpił kruka, którego, dopóki żył, zachował przy sobie, uważając go za najlepszego przyjaciela. A był on rzeczywiście jednym z czarnoksiężników służących dobrej sprawie.



Żelazny Marcin



Był jeden Żelazny Marcin, a taki był silny, że laskę stufuntową jednym palcem przerzucał. I poszedł na wędrówkę. Spotyka Wyrwidęba i pyta go:
- Dopomaga Bóg, bodaj zdrów, coś ty za jeden?
- Ja jestem Wyrwidąb.
- A cóż to znaczy Wyrwidąb?
- To znaczy, że z korzeniami najsilniejsze dęby wyrywam.
- Toś dobry, chodź ze mną, będzie nas dwóch - Marcin na to.
Idą, idą, spotykają trzeciego, i znowu pytają:
- Dopomaga Bóg, bodaj zdrów, coś ty za jeden?
- Ja jestem Waligóra, że największą górę, jak się podsadzę, tak zrównam z ziemią.
- Toś dobry, chodź z nami - oni na to.
Już ich idzie trzech. Idą, idą, weszli w bór i znaleźli pusty domek. Weszli i tam zostali. Następnego dnia poszli na polowanie i tylko zostawili Wyrwidęba, żeby im gotował. Ten się uwija, ma obiad prawie gotowy, pieczeń upiekł. Wtem przychodzi skądś niby żebrak dziadek taki, co miał trzy łokcie brody, a jego samego tylko łokieć było. Dziadek zmówił pacierz i prosi o jałmużnę. Wyrwidąb uciął kawał pieczeni i daje mu. A dziadek:
- Co ty mi dajesz? Ja tego nie chcę!
I skoczył do niego, i zaczęli się bić; ten tego brodą wali, ten tego drewnem; ten tego brodą, ten tego drewnem. Dosyć, że dziadek zbił Wyrwidęba tą brodą na kwaśne jabłko. Najadł się dziadek, potem potłukł wszystko, powylewał i poszedł. Przychodzą tamci na obiad. Nie ma co jeść, bo wszystko potłuczone, powylewane, a Wyrwidąb leży i tak jęczy, że niech Bóg broni. I opowiada im wszystko, jak było. Ci w śmiech, że takiemu dziadkowi dał się zbić, i to jeszcze brodą.
Na drugi dzień idą znowu w las i zostawiają w domu Waligórę. Waligóra nastawia pieczeń na rożen i już prawie ugotował obiad. A tu przychodzi ten sam dziadek, mówi pochwalonego i prosi o jałmużnę. A Waligóra:
- Ja ci tu dam jałmużnę! Może myślisz, że tak zrobisz, jakeś memu bratu zrobił? Nic z tego nie będzie!
Jak zaczęli się bić: ten tego brodą, ten tego drewnem, ten tego brodą, ten tego drewnem. I zbił Waligórę, gorzej niż tamtego. Waligóra leży, ledwie dyszy. Dziadek najadł się, potłukł, powylewał i poszedł.
Tamci przychodzą, obiadu nie ma, wszystko powylewane, a ten leży i jęczy. Znowu się wszyscy śmieją. A Żelazny Marcin:
- O, mocarze, mocarze, żeby się takiemu dziadowi brodą dać pobić! Toście kpy! - mówi. - Jutro mnie tu zostawcie, zobaczycie, błazny, czy wam nie ugotuję jutro obiadu.
I kiedy wszyscy poszli na polowanie, został Marcin Żelazny obiad gotować. Oni odchodzą i gadają:
- Zjesz ty licha, będzie tobie jeszcze gorzej jak nam.
Marcin gotuje obiad, uwija się, pieczeń piecze. Naszykował sobie żelazną laskę. Przychodzi dziadek i prosi o jałmużnę.
A Marcin:
- Może myślisz mnie sprawić tak, jakeś moim braciom sprawił? Ja ciebie nauczę!
I zaczynają się bić; ten tego brodą, ten tego laską, ten tego brodą, ten tego laską. Żelazny Marcin tak zbił tego dziada, że niech Pan Bóg broni. I dopiero jak go złapie za brodę, i prowadzi do dębu. Rozczepił siekierą ten dąb, wczepił mu tę brodę, klinami ją tam zabił i poszedł. A Waligóra i Wyrwidąb przychodzą na obiad i dziwią się: - Chyba dziada tutaj nie było.
- Nie było! - woła Marcin. - Ja wam dam obiad, a potem zaprowadzę, gdzie on jest.
- Niech go tam nasze oczy nie oglądają, byśmy mieli chodzić oglądać!
- A przecież on do was się już nie porwie - Marcin na to - siedzi w dębie, brodę ma zaklinowaną.
Ledwie ich namówił, żeby poszli.
Przychodzą, a dziada nie ma. Dąb wyrwał z korzeniami i precz poszedł, a oni poszli za nim śladem. I przyszli do ogromnego lochu. A tam pod spodem był pałac zaklęty, a w lochu był kosz na sznurze przywiązany, i spuszczali człowieka na dół, a potem stamtąd wyciągali.
Waligóra i Wyrwidąb mówią do Marcina:
- Kiedyś ty taki był mocny, to spuszczaj się naprzód do tego lochu i do pałacu.
Spuścili go, idzie, a tu w oknie pałacowym siedzi prześliczna królewna. Spostrzegła go i mówi:
- Uciekaj stąd, człowieku, bo jak on cię tu zobaczy, to ci głowę urwie!
- A ma on dąb na brodzie? - pyta Marcin.
- Ech, gdzie tam, ledwie mu wyrwali - mówi królewna - a teraz leży taki zmęczony. Oj, żebyście go mogli ubić. Ja tu muszę siedzieć, bo on wykradł mnie od ojca i tu trzyma.
- Chciałbym się z nim zobaczyć - Marcin na to.
- Dobrze, dam ci wodę mocy. Jak się napijesz, to go zbijesz. A on ma i wodę niemocy, jak jej się napije, to nic sił nie ma. Jak się zaczniecie bić, to on będzie krzyczał: "wody mocy, wody niemocy, wody mocy, wody niemocy!" - żeby jemu dać wody mocy, a tobie wody niemocy, ale ja tobie dam wody mocy, a jemu wody niemocy.
Wchodzi Marcin Żelazny, a dziad, choć leżał na łóżku, spostrzegł go i jak się zerwie, jak się zaczną bić; ten tego brodą, ten tego laską, ten tego brodą, ten tego laską, nie ma końca! Nareszcie dziad krzyczy:
- Wody mocy, wody niemocy, wody mocy, wody niemocy!
Królewna złapała flaszki i podała dziadowi wodę niemocy, a Marcinowi wodę mocy i jak się napili, to Żelazny Marcin na kwaśne jabłko go skruszył i kości mu pogruchotał.
Wrócił do lochu, włożył te kości i brodę do kosza, i krzyczy, żeby ciągnęli i przypatrzyli się, co zostało z tego dziada. Spuścili kosz na powrót. Marcin sadza królewnę i wciągają ją na górę, a on woła, żeby kosz spuścili i jego wyciągnęli. Ale teraz nakładł w kosz kamieni, bo się spodziewał zdrady. A oni wciągają, czują, że ciężki.
Pomyśleli, że to Marcin, i puścili kosz, żeby on upadł i się zabił. Wzięli królewnę i poszli, a jego tam zostawili.
Marcin desperuje i myśli, jak on wylezie z tego lochu.
Chodził po tamtym świecie (bo tam jest taki świat jak i tu) i napotkał gryfięta młode w gnieździe. Deszcz padał, zimno było, a on się nad tymi małymi ulitował, nakrył je swoim płaszczem i poszedł dalej.
Przylatują stare gryfy i pytają:
- A któż was tak, dzieci, okrył?
- Był tu człowiek litościwy - mówią gryfięta - zdjął z siebie płaszcz i nas okrył.
Rozleciały się gryfy szukać tego człowieka i znalazły Marcina. Ten im opowiada, jakim sposobem się tu dostał i co zrobił.
- Kiedyś nam dzieci uratował - mówią gryfy - to i my ciebie uratujemy. Siadaj na nas, a my cię wyniesiemy. A weź żywność i kładź nam w paszczękę, jak się tylko który z nas obejrzy, bo jak ci zbraknie, to wszyscy zginiemy.
Wzięli go i lecą, on im jeść daje, aż ku końcowi zabrakło mu, więc uciął sobie tyłka i dał im po kawałku. Na górze gryfy wychlapnęły to i zrosło mu się na powrót. I ruszył w świat.
Przyszedł do jednego miasta i pyta, czy by się nie mógł dostać choć na posługacza do palenia w piecu. Dali znać do króla i król zgodził go. Służył tam i służył tydzień, miesiąc, rok. A laskę, co ją przyniósł ze sobą, ledwo mógł dźwignąć, dopiero co dzień próbował i coraz lżej, coraz lżej ją podnosił, aż po roku próbuje, czy ją przerzuci przez dach pałacu. Jak wziął na jeden palec, tak przerzucił.
Król ogłosił bal. Zjeżdżają się Pan Bóg wie skąd królowie i magnaci, a król oznajmia, że kto zręcznie sztuki laską pokaże, ten weźmie jego córkę za żonę. Wszyscy rzucają, każdy swoją i cudzą laską, i nikt nie może zręcznie zarzucić. A Marcin jak smyrgnie swoją laską, co sto cetnarów ważyła, jak smyrgnął naprzeciw króla, co siedział na ganku. Król ledwie podniósł tę laskę i zaniósł do swego pokoju.
Następnego dnia król pyta, kto to taki zręczny tę laskę rzucił. Szuka tej laski, a laski nie ma, bo ją Marcin wykradł z pokoju, bo się wstydził, posługacz między takimi panami, że to on mocniejszy i zręczniej rzucać potrafi. Szukają wszędzie, i między służbą całą, a tu nie ma laski.
Dopiero jak ci wielcy panowie odjechali, Marcin padł do nóg królowi i z wielką nieśmiałością mówi, że to on tej sztuki dokazał.
Król, kontent, że się ktoś znalazł, co to umie, chce słowa dotrzymać, woła córkę i mówi:
- Patrz, kochana córko, to ten taki zręczny, co mi tę laskę podał, i on zostanie twoim mężem, bo ja już słowo dałem.
Przygląda mu się dobrze królewna, a to ten sam, co ją wyratował od tego dziada pod ziemią. I kontenta bardzo, oddaje mu swoją rękę. Bo tamci dwaj, Waligóra i Wyrwidąb, odprowadzili ją do ojca, powiedzieli, że ją wyratowali, i chcieli się z nią żenić, żeby sobie którego wybrała. Ale ona żadnego nie chciała, skoro nie było Żelaznego Marcina.



Laska czarowna



Jeden młynarz bogaty miał jedynaczkę córkę. Starali się różni o nią, ale ona sobie upodobała jednego biednego parobka ze skraju wsi i powiada:
- Tatusiu, albo za tego pójdę, albo mnie pochowajcie.
- Ano, niech będzie - rzekł młynarz - abyś tylko nie płakała, że za ubogiego człeka idziesz.
Chodził tedy parobek do młynarczanki całe trzy niedziele i wyszły już jego zapowiedzi. Ale gdy na czwartą niedzielę przyszedł, rodzice narzeczonej oznajmili mu z płaczem:
- Nie będzie nic z tego, bo nam się córka utopiła.
Parobek jeno pokiwał głową na to i mówi do siebie: "Cosik w tym jest, ale się prawda pokaże". I poszedł.
Idąc przez las, spotkał dziadka w łachmanach modlącego się pod sosną, a wydało mu się, jakoby miał skrzydła u żeber zwieszone.
- Mój dziadku - mówi - opłakuję narzeczoną, co mi się utopiła, poradźcie mi, gdzie mam szukać jej trupa, jeżeli znajdę w rzece, to uwierzę i pochowam.
- Nie znajdziesz, bo za duże pieniądze woleli ją żywą rodzice czartu sprzedać, aby twoja nie była. Dam ci laskę taką, co nią wszystko zdobędziesz, co zechcesz, bo jest strugana z rajskiego drzewa, a w niebie okuta. Za jej uderzeniem w ziemię wojska przed tobą uciekać będą ze strachu.
Parobek zdjął ze siebie sukmanę, dał ją dziadkowi za ową laskę i rozeszli się.
Idzie chłop dalej lasem, a tu z lokajami postrojonymi jedzie kareta, a w niej siedzi jakiś pan we fraku z orderami i przy nim kobieta, ale zakryta firanką. Gdy parobek przystanął, pan krzyknął na woźnicę:
- Ruszaj!
Konie ruszyły, ale chłop myśli sobie: "Mam cię, poczekaj" . I pobiegł za torem karety, której koła wybijały w ziemi duże koleje, on zaś laską uderzał w ziemię, żeby mu się znaczyło. Tak uleciał mil kilka, ale pod noc wyszły chmury, zaczęło grzmieć i błyskać, i taki padł grad z ulewą, że woda wezbrana płynąc przykryła całkiem koleje od kół i tor się chłopu zmylił.
Myśli sobie: "Baj baja, głupiś dziadu z twoim kijem, dyć to jak kołek od płotu, wyrzucę gdzie, a szkoda mojej sukmany, teraz mi w kaftanie zimno". Właśnie chciał złamać go na dwoje i cisnąć, trzasnął piorun tuż przy nim w sosnę, a chłop odskoczył i kij upuścił na ziemię. Wtem patrzy, a tu ów pan, co jechał w karecie, stoi przy nim we fraku i schyliwszy się, wyciąga rękę z pazurami, by sięgnąć po kij. Chłop się zmiarkował, przystawił nogą koniec laski, a potem i obydwoma stanął na niej nogami, tak że widmo zakwiczało jeno okrutnie i drapnęło w las.
Zaraz potem woda spłynęła i zrobiła się piękna pogoda, a chłop już kija nie puszczając, szedł ciągle naprzód, pod coraz to wyższą górę skalistą, gdzie także koleje od kół w skale zdawały mu się być wykute. Szedł tak dzień i noc, a zawsze podpierając się i stukając kijem w ziemię, jak mu dziadek kazał, a nawet gdy mu się spać zachciało, położył się na tym kiju i zasnął. Przyśnił mu się znowu ten dziadek i mówi mu: "Kija tego nie puszczaj, bo zginiesz. Twoja narzeczona siedzi teraz na wieży, ale trzeba ci pierwej zamek zdobyć, nim ją dostaniesz".
Obudził się ze snu i rzeczywiście ujrzał na szczycie góry ogromne zamczysko, a przy nim wojsko zbrojne. Gdy laską stuknął w ziemię, całe wojsko na szańcach kładzie się i śpi. Wszedł w pierwszą bramę, a za drugą na gankach znowu się rychtują żołnierze i śmieją się z niego. Ale jak uderzył w ziemię, jak żołnierze poszli w taniec, obracając się po gankach wkoło, aż zlatują na dół. Wszedł w trzecią bramę. Znowu mu żołnierze z okrutnymi pałaszami stanęli na drodze, on kijem w ziemię buch!, a tu żołnierze zmieniają się w kruki czarne i z wielkim odlatują piskiem. Patrzy, a ten pan, co jechał w karecie i kij mu chciał odebrać - stoi, a oczy mu się iskrzą. On znowu kijem mach!, a czart zamienił się w strasznego nietoperza i w ziemię się wrył.
Dopiero chłop idzie spokojnie do zamku i widzi wszędzie wygody i bogactwa, jakie tylko mogą być na świecie. Ale gdzież narzeczona? Patrzy, jest i wysoka wieża. Idzie do niej - drzwi zamknięte. Uderzył laską - otworzyły się, a tu narzeczona stoi, okręcona łańcuchem żelaznym, co go sto łokci było. Uderzył laską, łańcuchy pękły i jak proch od niej odleciały. Wtedy ją pojął i jego już była. Zamek i królestwo całe wzięli dla siebie i dziękując Bogu, nażyli się siła, bo do późnej starości.



Bogata lipa



Gazda jeden miał trzech synów, a najmłodszy był głupi. Umierając, nakazał gazda, ażeby synowie po jego śmierci po równo się majątkiem i dobytkiem jego podzielili. A trzeba wiedzieć, że zbudowali sobie trzy stajnie: najstarszy z drzewa, średni z bodiaku, takiego zielska, a najmłodszy z liścia. Ale dwaj starsi chcieli lepszą część dobytku dla siebie zabrać i gdy przyszło dzielić się bydłem, mówią do najmłodszego:
- Do czyjej stajni i w jakiej ilości sztuk bydło wejdzie wieczorem idąc z pastwiska, to tyle będzie każdy z nas miał tego bydła.
Wieczorem wszystko to bydło wlazło do stajenki z liścia. A ci dwaj starsi synowie, zobaczywszy to, gdy najmłodszy już spał, wyprowadzili je stamtąd, podzielili się nim i do swoich stajenek przygnali. Najmłodszemu zaś pozostawili w jego liściowej stajence tylko jednego starego byka, który z niej wyleźć już nie chciał.
Nazajutrz, gdy się najmłodszy brat przebudził, powiadają mu starsi, że tylko jeden byk jest w jego stajni. Ha! Co robić! - dobre i to! Wziął ten najmłodszy chłopiec byka i we czwartek prowadzi go przez las na targ do miasteczka. W lesie przy drodze stała wielka lipa, a gałęzie jej, że był wiatr, poruszały się i uderzały o siebie, wydając odgłos: "ryp! ryp!" Chłopiec, myśląc, że lipa z niego i byka żartuje i naśmiewa się, odzywa się z gniewem:
- A cóż to ty będziesz sobie kpiła ze mnie i "skrzep" na mojego byka wołała. Otóż zostawię ci go tu, musisz go kupić, a w niedzielę przyjdę tu do ciebie po pieniądze.
I już na jarmark nie idzie, ale byka przywiązał do lipy, a sam wrócił do domu i powiada braciom, co się z tym bykiem zrobiło. Bracia go słuchają i bardziej jeszcze niż owa lipa z niego się śmieją, bo już naprawdę.
Przychodzi niedziela. Idzie on do lasu, do lipy po tę zapłatę. Patrzy, a tu koło niej jeno kosteczki i rogi porozrzucane, bo wilcy tymczasem byka zjedli. Rozgniewał się na lipę, wyrzeka na nią i kijem stare drzewo zaczyna okładać. Za każdym jednak kija uderzeniem sypią się ze spróchniałego pnia dukaty. Więc on tym mocniej uderza, aby tym więcej dostać pieniędzy. I nazbierał tych pieniędzy ogromną kupę, odgarnął je dalej w las, w gąszcz i liściami poprzykrywał. A potem, wziąwszy kilkadziesiąt dukatów do kieszeni, wrócił do domu i braciom o swoim szczęściu oznajmił, jak mu to hojnie stara lipa za tego byka zapłaciła. I powiada do nich:
- Narządźcie no swoje fury i każcie zaprząc, bo pojedziemy do lasu po te pieniądze.
Kiedy przyjechali do lasu, on ich prowadzi do tego miejsca, gdzie złożył te pieniądze. Odgarnia liście, a oni widzą wielką kupę złota. Nabrali, każdy pełną furę, i z wierzchu je dla niepoznaki poprzykrywali. Jadą do domu: naprzód najstarszy, średni za nim, a na ostatku najmłodszy.
I spotykają podróżnego dziadka idącego drogą, a to był Pan Bóg. Mówi on do starszego:
- Pomagaj Bóg! Człowieku, a co to wieziecie?
- Trzaski, mój dziadku - starszy odpowiada, bo nie chciał się przyznać, że ma pieniądze.
Potem pyta dziadek średniego:
- A co to wieziecie?
- Węgle - odpowiada średni brat, równie ostrożny.
Nareszcie jedzie najmłodszy i na zapytanie dziadka, wyznaje, że wiezie pieniądze. Dziadek sobie poszedł w las, a oni przyjechali do domu.
Gdy zsiedli z wozów, odkrywają je, aż tu, o dziwo! Widzi starszy na swoim wozie zamiast złota same trzaski, średni widzi na swoim wozie węgle, a tylko najmłodszy ma złoto. I przekonali się, że to był Pan Bóg, który nie dopuścił, aby go okłamywali. Zafrasowali się mocno i chcieli przeprosić Pana Boga, ale już go nie mogli dogonić. I mówi ten najmłodszy, bo się nad nimi zlitował:
- Niech ta moja fura służy mnie i wam, wszystkim trzem, podzielmy się.
I podzielili się, a obaj starsi błogosławili odtąd i szanowali najmłodszego swego brata.



Ojciec i trzej synowie



Żyje jeszcze dziś pewien stary człowiek, który przed kilku laty bardzo był ubogi. Miał zaś ten człowiek trzech synów i wyżywić ich nie mógł. Zawołał tedy najstarszego i rzekł:
- Jestem stary i chory, pracować już nie mogę, idź więc synu w świat na wędrówkę i służ u kogo, a gdy rok minie, powróć z zarobkiem do domu.
Najstarszy syn usłuchał ojca. Wziął tłumoczki z chlebem i powędrował. I wędrował już jeden dzień pod wielką bardzo górę, a kiedy za tę górę zaszedł, zobaczył staruszka, który pasł owce przy drodze. Staruszek zapytał go:
- Czy nie za służbą idziesz, chłopysiu?
- A za służbą, staruszku! - odpowiedział parobek.
- Więc służ u mnie i pilnuj mi tych owiec, aż wrócę - rzekł staruszek, oddał parobkowi swoją torbę z maczugą i zniknął.
Parobek wziął torbę i maczugę, i pasł owce bardzo pilnie. Pasł je już rok cały, a ten rok minął mu jak jeden dzień. Aż wreszcie wraca staruszek i przynosi ze sobą mały stoliczek i mówi:
- Służyłeś mi mój parobku wiernie, za to ci daję ten stolik. Wyjdź z nim za górę i powiedz: "stoliku, stoliku mój, otwórz się".
Parobek wziął stolik, wyszedł za górę i powiedział:
- Stoliku, stoliku mój, otwórz się!
Ledwo co to wymówił, nakrył się stolik białym obrusem, a na stoliku stał talerz i leżały widelce, nóż, a wszystko było ze srebra. Na innych zaś talerzach ze srebra były najwyborniejsze potrawy.
Parobek nie namyślał się długo, ale zaczął jeść i smakowało mu bardzo, bo był głodny. A kiedy się już najadł do woli, rzekł:
- Stoliku, stoliku mój, zamknij się! - tak go bowiem nauczył staruszek.
Ledwo co też wymówił, już znowu stolik stał próżny i nic na nim nie było.
Wziął go potem na plecy i szedł dalej, ale noc była blisko, parobek zaś zmęczył się długą drogą, wstąpił na nocleg do gospody, która stała przy drodze.
Kiedy do tej gospody wstąpił, zobaczył tam wielu ludzi, bał się więc, aby mu kto stolika nie ukradł, i oddał go gospodyni do schowania. Gospodyni była to już bardzo stara kobieta, więc też była mądra. Tak sobie tedy myślała: "dlaczego parobek nosi ze sobą ten stolik? Przecież on niewart najgorszego mego stolika, bo jest z prostej sosnowej deski, nawet nie malowany? A chociaż to takie ladaco, upominał mnie jednak parobek, abym go dobrze pod klucz schowała? Nie na próżno to! nie! Jest tu jakaś tajemnica!"
Tak sobie myślała mądra gospodyni, poszła potem do osobnej komory i poczęła pilnie oglądać stolik z tej i z tej strony. Miał zaś ten stolik szufladkę, która była zamknięta, a której mądra kobieta w żaden sposób otworzyć nie mogła, więc rzekła:
- Mój dobry stoliku, otwórz mi się sam.
Ledwo co to wymówiła, okrył się stolik białym obrusem, a na stoliku był talerz i widelec, i nóż ze srebra, i były wyborne potrawy; wszystko jak za pierwszym razem.
Odkryła więc gospodyni tajemnicę stolika, bo była bardzo mądra, ale przy tym bardzo zła. Tak tedy rzekła do męża:
- Nie oddamy tego stolika parobkowi, lecz zrób w nocy stolik podobny i ten mu oddamy.
Mąż jej począł zaraz robić stolik podobny, i robił go przez noc całą, nad ranem zaś skończył.
Kiedy już świtać poczęło, obudził się parobek i wstał. Gospodyni oddała mu stolik, który mąż jej zrobił w nocy.
Poszedł z nim dalej i w południe samo stanął w domu swoim, skąd przed rokiem był wywędrował i zawołał ojca swego i braci, aby im pokazać swój zarobek: myślał bowiem, że to jest ten sam stolik, który sobie u dziada wysłużył, więc rzekł:
- Patrzcie, com sobie przez rok służby mojej zarobił. Nie potrzeba wam odtąd pracować na kawałek chleba, bo będziemy mieli co jeść i co pić.
Ojciec i dwaj młodsi bracia myśleli, że zapewne w szufladce stolika są schowane jakie wielkie skarby, ale kiedy ją otworzyli i nic w niej nie było, dziwili się bardzo mowie parobka, który potem rzekł do stolika:
- Stoliku, stoliku mój, otwórz się!
Ale stolik nie nakrył się tym razem i nie było na nim talerzy srebrnych ani potraw wybornych. Rzekł więc drugi raz i trzeci raz to samo, ale gdy stolik nie nakrył się jednak, porąbał go rozgniewany i spalił.
Więc znowu ojciec miał w domu trzech synów, a był ubogi i wyżywić ich nie mógł. Zawołał zatem średniego, któremu było na imię Lampart, i rzekł do niego:
- Jestem stary i chory, pracować już nie mogę. Idź synu w świat na wędrówkę, a po roku wracaj z zarobkiem do domu. Zawsze mi byłeś jedyny, boś też najmędrszy z twych braci, nie daj się więc tak łatwo wygłupić.
Lampart usłuchał ojca, wziął tłumoczki z chlebem na drogę i powędrował. I wędrował już jeden dzień, pod wielką bardzo górę, a za tą górą zobaczył staruszka, który pasł owce przy drodze. Staruszek zapytał go także, czy idzie w służbę, i urządził Lamparta za owczarka, oddał mu torbę, maczugę i zniknął.
Lampart pasł przez rok cały, ale ten rok minął mu jak jeden dzień, po roku zaś wrócił staruszek i przyniósł ze sobą małego baranka, i rzekł:
- Służyłeś mi mój parobku wiernie, za to ci daję tego baranka, wyjdź z nim za górę i powiedz: baranku, baranku mój, otrząśnij się!
Przypomniał sobie Lampart naukę ojcowską i los starszego brata, nie chciał tedy przystać na takie zasługi. Ale staruszek nic nie mówiąc, zniknął. A on, bardzo ciekawy, co się też zrobi, więc wziął baranka i rzekł za górą:
- Baranku, baranku mój, otrząśnij się!
Ledwo co to wymówił, otrząsnął się baranek, a z baranka spadła srebrna wełna. Wziął on tę wełnę w torbę, a baranka wziął na plecy i szedł dalej, aż do wieczora. Noclegiem zaś stanął w tej samej gospodzie, gdzie przed rokiem brat jego nocował. Oddał także owej starej gospodyni swego baranka, aby go napasła mlekiem i owsem, i kazała mu w osobnej komorze podesłać miękkiego siana, zamknął potem drzwi od tej komory na kłódkę i klucz wziął do siebie.
To dziwiło starą gospodynię, rzekła więc do męża:
- Nie bez kozery zamknął parobek tak starannie swego baranka, trzeba mi go zobaczyć.
Potem poszli do sklepu, skąd małymi drzwiczkami wcisnęli się do komory, zamkniętej na kłódkę. Baranek tak się w siano zagrzebał, że go ledwie znaleźli; potem oglądała go gospodyni z tej i z tej strony, ale nie mogła dobrze obejrzeć wełny jego, bo się na niej bardzo wiele siana pozawieszało, więc rzekła:
- Kiedyś się w siano zagrzebał, to byś się z niego mógł otrząsnąć, baranku mój!
Ledwo co to wymówiła, otrząsnął się baranek, a z baranka spadła srebrna wełna. Wyzbierawszy srebro, rzekła do męża: - Nie oddamy parobkowi tego baranka, ale wybierz z owczarni podobnego, którego mu oddamy.
Kiedy świtać zaczynało, wstał Lampart, odebrał podobnego baranka i szedł dalej. W południe stanął w domu swoim i zwołał wszystkich domowników i rzekł:
- Oto patrzcie, co wysłużyłem sobie przez rok służby mojej! Już nam teraz nie potrzeba pracować na panów, bo sami panami będziemy!
Podniósł potem baranka na stół i rzekł:
- Baranku, baranku mój, otrząśnij się!
Ale tym razem nie otrząsnął się baranek i nie spadła z niego srebrna wełna. Rzekł więc drugi i trzeci raz to samo, na próżno jednak. Żartowali i śmiali się z niego wszyscy, a on, rozgniewany, zabił baranka.
Więc znowu miał ojciec w domu trzech synów, których wyżywić nie mógł. Ostatniego jednak nie myślał w świat wyprawić, bo mu się zdało, że ten trzeci był najgłupszy z jego synów. W całej okolicy nie zwano go inaczej tylko Gawron, dlatego, że nie umiał tańczyć ani drużbować po weselach. Więc tego Gawrona nie chciał stary ojciec wysyłać na wędrówkę, ale on widział i czuł biedę, która się w domu rozgościła. Ojca swojego kochał bardzo, nie chciał też, aby na stare lata głód i niedostatek cierpiał.
Cichaczem tedy nabrał w tłumoczek chleba i powędrował. I wędrował także za ową górę, gdzie przy drodze pasł owce staruszek. Przyjął u niego służbę, podobnie jak bracia, i pilnował gromady przez rok cały. Po roku wrócił znowu staruszek i przyniósł ze sobą miech podarty, i rzekł:
- Służyłeś mi mój parobku wiernie, za to ci daję ten miech. Jak wyjdziesz za górę, to powiedz: mieszku, mieszku mój, odwiąż się!
Gdy to Gawron wyrzekł za górami, miech się odwiązał, a z miecha wypadły dwa dębowe kije i biły naokoło, aż ziemia jęczała. Parobek przestraszony, kazał im co tchu się schować.
Szedł potem do wieczora, a na nocleg stanął w tej samej gospodzie, gdzie była mądra gospodyni, i rzekł do niej:
- Schowajcie mi gosposiu ten mieszek pod kluczem, bo mam w nim wielkie skarby.
Pomiarkowała od razu gosposia, że nie bez kozery kazano jej schować to stare mieszysko. Nietrudno jej także było odkryć tajemnicze słowa, bo się już wprawiła na stoliku i baranku; ale tym razem pożałowała swojej mądrości. Skoro bowiem wyrzekła:
- Mieszku, mieszku mój, odwiąż się! - wypadły z miecha dwa kije i biły babę nielitościwie. Z bólu i strachu zapomniała rozkazać, aby się na powrót schowały, więc biją owe kije mądrą lecz złą kobietę, a mądra lecz zła kobieta całym gardłem woła ratunku. Na ten krzyk obudził się Gawron i wbiegł do komory. Już od dwóch lat nie wolno było nikomu do niej zazierać, bo tam było schowanie stolika i baranka. Poznał Gawron rzeczy braci swoich od razu i dorozumiał się podstępu. Zawołał tedy:

Niech kij każdy babę siecze,
Póki krew z niej nie pociecze!

Gosposia w modły:
- Mój chłopysiu, zmiłuj się! Oddam wszystko, powiem wszystko, tylko się zmiłuj nade mną!
Więc Gawron rzekł:
- Kije w miech!
Potem odebrał skradzione rzeczy swych braci, bo gospodyni się przyznała z bólu do wszystkiego.
Już też świtać zaczęło. Gawron zabrał się w dalszą drogę i przyszedł do domu swego koło południa, kiedy wszyscy za stołem siedzieli.
Dwaj bracia, widząc stolik i baranka, zeskoczyli z ław i każdy chwycił za swoje; wtem kije z miecha wypadły.
Struchleli wszyscy, a Gawron dopiero zaczął rozpowiadać, jak się to stało, i tak zakończył:
- Nie do was bracia, należy stolik i baranek, ale do mnie. Mogę nimi rozrządzać do woli i tak rozrządzam, aby nam wszystkim jednako służyły, co moje, to wasze; co wasze, to moje. Czy przystajecie na to, tatusiu?
- Przystajemy, przystajemy! - zawołali wszyscy.
I odtąd poczęło się ich szczęście.
Baranka wziął stary ojciec do swojej owczarni i dochował się z niego pięknej gromady. Miech powieszono w stodole, a kije wymłócają wszelkie zboże. Stolik zaś ustawiono w dużej izbie, a za stolikiem siedzą goście dniem i nocą, i dobrze się mają, bo nigdy na wybornych potrawach nie zbywa i nigdy podniebienie im nie schnie. Mnie także jeszcze nie uschło, bo dopiero co z tej biesiady wróciłem!



Zła macocha



W jednej wiosce przed laty mieszkał chłopek ubogi. Żona mu umarła i zostawiła grzeczną, a gładką córkę. Biedna dziewczyna rzewnie płakała, a płacząc izbę uprzątała, krówkę doiła, jeść gotowała, a ugotowawszy ojcu w pole nosiła.
Niedługo jednak przy ojcu mieszkać mogła. Ojciec bowiem ożenił się znów z kobietą, wdową, mającą także córkę; ale była to wielka złośnica. Zazdrościła Kasi i urody, której córka jej nie miała, i kawałka chleba, na który ojciec jej ciężko pracował. Poniewierała więc niebogą, do roboty napędzając; rano wstać kazała, podczas kiedy córa jej sobie dolegała, i wszystkich wygódek używała. Kasia chętnie wstawała, izbę chętnie umiotła, krówkę wydoiła, wody naniosła; ale wszystko macosze za mało było, wciąż na nią się dąsała. Bolało to i ojca, lecz cóż miał robić, święty pokój chcąc w domu zachować, przedstawiał tylko żonie i prosił, by się z córką jego lepiej obchodziła.
Nic to nie poradziło.
Nareszcie naprzykrzyło się Kasi siedzieć przy złej macosze. Prosi tedy ojca, by ją puścił z domu na służbę.
- A kędy pójdziesz, córko kochana? - zapytał ojciec ze łzami.
- Pójdę w świat daleki, gdzie mnie oczy poprowadzą.
Dał jej ojciec błogosławieństwo na drogę, ucałował jedyne dziecię, i puścił poruczając ją Opatrzności. Cieszyła się macocha i radowała bardzo, że się pozbędzie znienawidzonej dziewki.
Szła Kasia płacząc, fartuszkiem łzy ucierając, szła drogą w świat daleki.
Znużona przyszła nad studnię, ocienioną wysokim jaworem, usiadła nad nią i serdecznie rzewnić sobie poczęła, rozwodząc skargi na złośliwą macochę. Wśród łkania słyszy głos ze studni:
- Dzieweczko, dzieweczko, wyczyść mnie rybeczko! - a była ta studnia bardzo zamulona.
Wzięła się do pracy Kasieńka, bez ociągania się studnię wybrała, a wybrawszy, w dalszą puściła się drogę.
- Będę pamiętała o tobie, gdy będziesz wracała - wołał głos za odchodzącą.
Idzie znów dalej rzewniąc sobie, aliści nade drogą rośnie jabłoń, pełno mchu na niej, liście pożółkłe i kwiaty powiędłe. Znużona siada pod oną jabłonią, chcąc odpocząć sobie, lecz ledwie usiadła, słyszy jabłoń mówiącą:
- Dzieweczko, dzieweczko, oczyść i podlej mnie rybeczko!
W okamgnieniu dziewczę ochędożyło jabłoń z mchu, listki zżółkłe obrała, suche gałązki obłamała, a przyniósłszy wody z bliskiej strugi, podlała zemdlałe drzewo. Kiedy chciała odchodzić, takie odebrała podziękowanie:
- Nie zapomnę ci tego.
Znów idzie biedna dziewczyna i przychodzi do pieca w polu stojącego. Przechodząc mimo, słyszy znów wołanie:
- Dzieweczko, dzieweczko, wymieć mnie rybeczko!
Wzięło się dziewczę do roboty, wybrało popiół i piec wymiotło, a za odchodzącą wołał głos:
- Jak będziesz kiedy powracała, zajrzyj do mnie!
Zdziwiona takimi przygodami nieboga, idzie dzień i drugi, a nigdzie ani dachu, ani ludzi.
Spotyka nareszcie starca, siwego jak gołąbka, który nie mógł przejść przez rów i prosił nadchodzącej, by go jakim sposobem przeprawiła. Wzięła go na plecy Kasia i przeniosła. Starzec zaczął ją wypytywać, skąd i dokąd idzie. A gdy się dowiedział o jej losie, zapytał, czy by u niego służyć nie chciała.
- O, czemu nie - rzekła dziewczyna. - Jać przecie za służbą idę, a czy mi u was, czy gdzie indziej służyć, toć mi jedno.
Zgodziła się tedy na lat siedem, bo starzec tak chciał, i poszła do chaty ze starcem. W chatce nic prócz pieska i kaczki nie było. Te to zwierzątka starzec jej pieczy poruczył, sam zaś często wychodził z domu i chodził po świecie. Kasia doglądała onego pieska i kaczuszki, a i starcowi posługiwała chętnie, kiedy do dom przyszedł.
Minęło siedem lat, a Kasia zatęskniła do ojca. Prosiła więc starca, by ją ze służby uwolnił, a obiecaną dał nagrodę. Wypłacił jej stary, dając pieniędzy co niemiara, lecz nie dość na tym, kazał jej iść na górę (pod strych) i wybrać sobie pamiątkę. Stały tam skrzynie w piękne kwiaty malowane, złociste i piękne, ale też i proste drewniane. Kasia patrzy, którą by wziąć, ale widzi jedną w kącie stojącą, najgorszą ze wszystkich, i tę wybiera, a wybrawszy, na dół znosi.
- Dzieweczko, czemuś najładniejszej nie wybrała? - zapytał starzec.
Lecz dziewczyna, kontentując się małem, rzekła:
- Będzie to dla mnie dosyć, piękniejszej nie potrzebuję.
Starzec dał jej taczkę, aby wieźć mogła tę skrzynię, a żeby jej tęskno w drodze nie było, rozkazał biec pieskowi i kaczuszce z nią.
Po kilku dniach swej podróży przychodzi do onego pieca, który była wymiatała, zagląda do niego i widzi zdziwiona: pełen najpiękniejszych kołaczy; a kiedy stoi i nie wie, co począć; czy brać czy nie, słyszy znów głos:
- Bierz ile chcesz, a co najlepszego.
Nabrała więc kołaczy, ile jej dusza raczyła, i w dalszą poszła drogę.
Idzie, aż oto z daleka widzi jabłoń, którą była ochędożyła ze mchu i suchych gałązek, a na niej złociste połyskują jabłka.
Gdy się zbliżyła, znów woła coś na nią:
- Urwij sobie kilka, boś ty mnie chędożyła.
Urwała siedem złocistych jabłek, a nie bawiąc się, szła dalej.
Znużona podróżą i spragniona, przychodzi nad ową studnię, którą była wybrała. Napiła się wody czystej jak kryształ a chłodnej; a gdy chciała odchodzić, spostrzega trzy złote kule, a znów coś woła ze studni:
- Dzieweczko, dzieweczko, weź te kule rybeczko!
Wzięła je i schowała, i dalej ruszyła. Biegną tedy dwa zwierzątka, a kiedy przybyli do wsi, wciąż wołał piesek: - Hafu, hafu, hafula, jedzie nasza Kasiula; przed nią brzęk, za nią brzęk, wszystko ona dobre wiezie.
A kaczuszka mu przywtarzała, wołając:
- Tak, tak, tak.
Uradowana biegnie ku domowi. Stary ojciec na progu siedzi i myśli o swojej biedzie, i patrzy ciekawie, co za dziewczyna ku niemu się zbliża. Poważnie podniósł się starzec, bo poznał swe dziecię, uściskał córkę do nóg mu upadającą, a łzy radości spływały po licu, bo myślał, że się gdzie zmarnowała dzieweczka.
Ale macocha niechętnie spoglądała na Kasię, półgębkiem się z nią witała, a na boku szydersko się śmiejąc, mówiła do córki:
- Siedem lat służby, i cóż ma, stare skrzynczysko.
Lecz jakże się zdumiała, gdy Kasia skrzynczysko ono otworzyła i wykładać zaczęła szczerozłote wieńce i stroje i suknie co najpiękniejsze, i srebrem tkane fartuszki. Gdy zaczęła liczyć pieniądze i kule złote, i jabłka - zazdrość porwała złośliwą kobietę i w okamgnieniu w sercu postanowiła i córę swoją własną wysłać na służbę.
Wypytawszy się więc Kasi o wszystko, wysłała córkę swoją z domu. Szła tą samą drogą, co Kasia, i przyszła do studni, która jej się prosiła, by ją wybrała, bo mułem zaszła. Ale dziewczyna zamiast się wziąć do roboty, rzekła:
- Daj mi pokój, muszę iść dalej! - i poszła.
Przyszła do jabłoni, omszałej i uwiędłej. Gdy pod nią usiadła, słyszy podobnie jak Kasia głos proszący, by jabłoń oczyściła i podlała.
- A będę tam leźć na ciebie i drzeć łachy! - rzekła i poszła dalej.
Przychodzi do pieca. I ten się prosił, by go wymiotła, a i tu się wymówiła.
W drodze spotyka starca. Siedział nad wodą, której przejść nie mógł. Prosi nadchodzącą dziewczynę, by mu jakoś poradziła. Z początku wymawiała się, ale gdy się jej przypomniało, że to może ten sam dziadek, co Kasi tyle dał bogactwa, przeniosła go przez wodę, i służbę u niego na siedem lat przyjęła.
Ale jak mu służyła? O pieska i kaczuszkę, którymi się miała opiekować, żadnego starania nie miała. Kiedy jeść starcowi gotowała, to najlepsze kąski zjadała.
Minęło siedem lat. Dał jej starzec zasługi, i kazał jej iść na górę, wybrać sobie pamiątkę. Poszła dziewczyna. Blask złocistych skrzyń dziwnie ją zastanowił. Szuka najbogatszej i najpiękniejszej, a gdy wybrała, na dół zniosła.
Dał jej stary taczkę, włożyła skrzynię, do której zaglądać i otwierać nie miała, aż w domu. Aby jej się nie dłużyło, pieskowi i kaczce kazał stary jej gospodarz biec jak wprzódy.
Gdy już kilka dni szła i jeść jej się zachciało, poczuła zapach kołaczy. Aliści widzi piec przed sobą, bieży prędko i widzi: pełen rumianych kołaczy. Chce brać, ale głos okropny słyszy:
- Nie bierz, nie bierz, boś mnie wymiatać nie chciała!
Zlękła się bardzo i idzie dalej, aż znów dolatuje ją zapach jabłek. Aż oto i jabłoń. Chce rwać jabłuszka złociste, ale i tu odzywa się jabłoń:
- Chędożyć mnieś nie chciała, nie będziesz rwała!
Smutna idzie, aż znów przychodzi do studni, w której napić się przynajmniej chciała.
- Idź precz - zawołało coś ze studni i woda opadać zaczęła.
Zesłabła, szła pomału, pchając taczkę ze skrzynią. Przybyła do wsi, gdzie mieszkała jej matka. Dziwią się ludzie skrzyni, ale piesek wprzód biegnie a woła:
- Hafu, hafu, hafula, jedzie nasza Jagula; przed nią brzęk, za nią brzęk, nic dobrego nie wiezie.
A kaczuszka przywtarzała, mówiąc:
- Tak, tak, tak.
- Widzisz, widzisz chłopie, moja córka idzie ze służby, o! co za skrzynkę ma!
I biegła czym prędzej ku niej. Wniosła skrzynię do izby, i z wielką ciekawością i niezmiernym łakomstwem otwiera wieko skrzynki. Aż tu, o zgrozo! Zamiast wieńców złocistych i sukien, i fartuchów srebrem tkanych - pełno gadów, robaków, które się wiły jak ćma jaka i córkę chciwą z matką złośnicą - zjadły.
Taką to nagrodę odebrała zła macocha za poniewierkę biednej sieroty!



O sierotce, która stała się panią



Jedna pani miała córkę i pasierbicę. Do pięknej pasierbicy zjeżdżali się kawalerowie, a do córki nie. Macocha, zazdrosna o jej urodę i powodzenie, sprawiła pasierbicy świński kożuszek i kazała jej pracować jak zwykłej służącej.
Pewnej niedzieli, kiedy pasierbica wybierała się do kościoła, macocha kazała jej pół korca maku zmieszanego z prosem przebrać, każde osobno, a potem posprzątać.
Biedna sierota siedzi z płaczem i myśli sobie: "kiedy ja to przebiorę?" Wtem przyleciały gołąbki.
- Jedź do kościoła, my za ciebie tu wszystko zrobimy - zawołały i przebrały jej to proso i mak.
Dziewczyna zaś poszła do lasu, do dębu, o którym nikt prócz niej nie wiedział.
- Dąbku, dąbku, otwórz mi się po zielonym kłąbku! - powiedziała.
Dąb się otworzył, a ona wyjęła z niego suknię jak księżyc, aż łuna od niej biła. Po chwili z dębu wyskoczyły też konie, kareta i stangret w błyszczącej liberii.
Zajeżdża kareta, dziewczyna do kościoła wchodzi, a tu wszyscy dziwią się, bo takiej pani bogatej jeszcze nie widzieli. Jeszcze się nie skończyło nabożeństwo, a ona co prędzej wychodzi, a wszyscy kawalerowie prawie w pogoń za nią. A ona im uciekła, suknię i wszystko w dębie schowała, świński kożuch włożyła i wróciwszy do domu wzięła się do pracy.
Macocha z córką przyjechała z kościoła i dziwią się, że wszystko zrobione.
W następną niedzielę macocha namieszała jeszcze więcej, cały korzec maku i prosa do przebrania. Kazała też pasierbicy posprzątać i obiad ugotować.
Wszyscy pojechali do kościoła, a ona znów biedna siedzi i płacze. Przylatują te same co wprzódy gołąbki - Jedź do kościoła, my za ciebie tu wszystko zrobimy - wołają.
Pobiegła dziewczyna do dębu i rzekła:
- Dąbku, dąbku otwórz mi się po zielonym kłąbku!
Dąb się otworzył i wyjęła z niego suknię jak słońce, która mieniła się takim blaskiem, że patrzeć na siebie nie dała.
Zajeżdża kareta, dziewczyna do kościoła wchodzi. A tamci kawalerowie rozlali beczkę smoły w drzwiach kościoła, żeby dziewczyna, uciekając, w smole ugrzęzła. Tymczasem ona to spostrzegła i chciała przeskoczyć, ale jej noga ugrzęzła. Szarpnęła, pobiegła ale bucik w smole pozostał.
Pojechała co prędzej do domu, karetę i konie schowała, ale sukni już zdjąć nie zdążyła, tylko zarzuciła na siebie świński kożuszek. Kręci się po izbie, obiad gotuje, nakrywa, a tu przyjeżdża macocha z córką, a za nią wszyscy kawalerowie. Mierzą, czyj to bucik, z czyjej nogi.
- To pewnie mojej córki - macocha mówi.
Mierzą bucik na córki nogę, ale nawet na palec nie chce wejść.
- Może by się na tę dziewczynę przydał - mówi jeden z kawalerów, wielki pan.
- Do czego to podobne, żeby to był bucik tego świńskiego kożucha - macocha na to.
Ale oni tego nie słuchają, tylko bucik mierzą, a tu kożuszek się odwija i łuna uderza po izbie. Macocha rzuca się pytać, skąd u pasierbicy biednej taka suknia.
Ale już ten pan wielki nie ustąpił i pojął ją sobie za żonę, bo się bał, by jej macocha czego złego nie zrobiła. Zaraz wziął ją do swego majątku i bal wydał dla całej okolicy.



O niewiernej żonie



Żona jednego chłopa miała amanta. Mąż z początku o tym nie wiedział, później jednak zmiarkował, co się święci. Żona często pod pozorem bólu głowy odpoczywała, odchodziła z chaty albo męża z domu wyprawiała, a wszystko to, by swobodnie zejść się mogła z tamtym.
Gdy raz idąc w pole narzekała znowu na ból głowy, mąż jej, świadomy już dobrze wszystkiego i chcąc jej figla wypłatać, poradził, aby poszła do boru i ukląkłszy pod obrazem świętego Jana umieszczonym w pniu dębu, uprosiła świętego o lekarstwo na ten ból. Usłuchała męża i poszła (bo mąż za nią patrzył) ku owemu obrazowi. Widząc ją już na załamie drogi idącą w dół, mąż wsiadł prędko na szkapę, a poganiając co tchu, inną drogą, wyprzedził ją i przybył rychlej pod ów dąb. Tu wlazłszy na drzewo, ukrył się między gałęziami i czekał na jej przybycie.
Żona, przybywszy, uklękła przed obrazem i po modlitwie poprosiła głośno świętego nie o ratunek na ból głowy, ale o radę i pomoc w ogłuszeniu i oślepieniu męża, aby swobodnie mogła dalej broić, bo się domyślała, że wie on już dobrze o jej sprawkach.
Wtem odzywa się na to głos z dębu:
- Idź i nagotuj mu klusek ze śmietaną i całą miskę pierogów, a ogłuchnie. Daj mu do tego gorzałki kwartę i tyleż piwa, a oślepnie.
Usłyszawszy to, podziękowała świętemu, który (jak sądziła) w te odezwał się słowa, i wracała do domu. Przechodząc zaś przez pole, oznajmiła mężowi (który tymczasem spiesznie się zawinąwszy, wrócił do orki), że mu zaraz w dwojakach przyniesie śniadanie, a wieczorem da dobrą kolację.
Jakoż dotrzymała słowa. Przebiegły chłop zacierając ręce z radości siadł do zastawionego smacznym jadłem stołu i począł z chciwością zajadać i zapijać. Kiedy podjadł i podpił sobie należycie, powstał i zamierzał iść ku drzwiom; nagle zaczął się zataczać udając ślepego. A gdy go żona zapytała, co mu jest, odrzekł jej:
- Gadaj głośno, bo coraz cięższy mam słuch!
Ucieszona żona, przekonana, że prośba jej w zupełności wysłuchaną została, że mąż jej oślepł i ogłuchł, zasadziła zaraz mniemanego kalekę za piec. Widząc, że już nie ma świadka jej rozpusty, pewna tryumfu sprowadziła zaraz swego amanta do chaty, a śmiejąc się i zabawiając z nim, resztę mu smacznej podała kolacji. Amant zajadał pierogi z apetytem, a mąż patrzał na to z daleka i spokojnie.
W chwili dopiero, gdy żona krzątając się wyszła po coś z izby do obory, wyleciał zza pieca ukryty tam mąż i uderzywszy amanta kłonicą w łeb, na miejscu go powalił. Aby jednak zabójstwo to ukryć, posadził zabitego na krześle u stołu i pieróg w otwarte włożył mu usta, a sam hyc, za piec.
Żona, wróciwszy z obory, przelękła się strasznie, gdy zobaczyła trupa zamiast kochanka, i była pewna, że jedząc pieróg zadławił się i musiał się zadusić. W lament tedy i płacz po izbie.
Aż tu dopiero mąż jej wyłazi znów zza pieca, zdrowiusieńki, przy zdrowych zmysłach, i powiada, że się nieboszczyk niezawodnie pierogiem zadusił, i że ją władzom wyda jako sprawczynię złego i przyczynę tej śmierci.
Dopieroż ona w gorszy jeszcze płacz i w prośby! Ledwo się chłop dał ubłagać. Żeby się zaś na przyszłość statkowała i pamiątkę miała swojej niewiary, dał jej postronkiem po uszach, po łbie i po całej skórze taki basarunek, że o mało sama naprawdę nie ogłuchła i nie oślepła.



Dług Maćka



Chłop jeden, Maciek, targował na jarmarku konia. Dobił targu, ale brakowało mu grosza do ugodzonej sumy, a sprzedający opuścić tego grosza nie chciał. Zwraca się więc do swego kumotra Jacka, chłopa z sąsiedniej wsi.
- A kiedyż mi ten grosz oddacie? - pyta Jacek.
- A na Wielkanoc - odpowie Maciek.
I pożyczył mu ten grosz, Maciek konia kupił i wrócili obaj, każdy do swego domu.
Z nadejściem Wielkanocy Jacek nie zapomniał upomnieć się o swój grosz. Maciek widzi go już z dala schodzącego do wsi z przyległego pagórka. Więc czym prędzej biegnie do żony i zdyszany kładzie się boso na desce w komorze, mówiąc żonie:
- Żebyś Jackowi powiedziała, jako mąż twój umarł.
Kiedy Jacek nadszedł, żona Maćka opowiada mu o śmierci męża.
- A gdzież jego ciało? - pyta Jacek. - Niech go też jeszcze raz zobaczę, nim nieboszczyka pochowają.
Maćkowa prowadzi Jacka do komory i pokazuje mu ciało nieboszczyka leżące na desce.
- Ależ, moja Maćkowa - mówi Jacek - zapomnieliście umyć nieboszczykowi ręce i nogi, takie ma brudne.
I niewiele się namyślając, porwał opodal stojącą konewkę z zimną wodą i chlust nagle na nogi Maćka. Ten drgnął i poruszył się.
- Aha - mówi Jacek - toście tak umarli? Teraz oddajcie mi, przyszedłem tu po swój grosz.
- Ano - mówi Maciek - musiałem tak zrobić, bo nie miałem grosza, żeby wam oddać.
- Kiedy mi go oddacie? - zapytuje Jacek.
- A to przyjdźcie na świętego Jana - odrzekł Maciek.
Nadchodzi święty Jan. Wybiera się znowu Jacek po swój grosz do Maćka. Ten go się też spodziewał. Więc mówi do żony: - Teraz muszę lepiej udawać umarłego.
I kazał się zanieść w trumnie na cmentarz i do grobu spuścić, na wierzchu grobu parę desek położyć, żeby się potem mógł wydostać z dołu.
Gdy nadszedł Jacek, żona mówi, że Maciek już pochowany na cmentarzu.
- A niechże jeszcze chociaż pacierz zmówię na jego grobie - mówi Jacek. - Pokażcie mi jego grób.
I poszedł na cmentarz, ale podchodząc ku grobowi i domyślając się, kogo w nim zastanie, zaczyna tupać nogami i chrzęścić gałęziami i wołać:
- Hu, hu, bu, bu - niby jaki wół czy byk rozpędzony i ryczący.
A tu z grobu odzywa się głos:
- A trzymaj go tam, Kaśka, żeby mi tu bydlę po deskach nie spadło do dołu.
- Aha, toście tak umarli - mówi Jacek, zbliżywszy się do grobu i zaglądając do dołu.
- Ej, toście wy mnie znowu podeszli - odpowie Maciek. - Ale cóż robić, musiałem, bo nie mam grosza.
- A kiedyż mi oddacie? - pyta Jacek.
- A to przyjdźcie na świętego Michała, to wam go oddam z pewnością.
Nadchodzi święty Michał. Czas Jackowi znowu pójść do Maćka po grosz. Wiedział o tym Maciek, więc znowu ucieka się do tego samego co wprzódy fortelu, bo nie miał grosza. Kiedy Jacek przybył do żony Maćka, ta mu mówi, że mąż jej teraz naprawdę umarł i leży w pustej drewnianej kaplicy pod lasem.
- Chcę go też jeszcze zobaczyć po raz ostatni - Jacek na to.
Żona pokazuje, którędy ma iść, a było to miejsce dosyć odległe i Jacek przybył pod kaplicę już o zmroku. Doszedłszy do miejsca tego, widzi szparami w drzewie, że tam nieboszczyk leży. Skrada się więc cichutko do kaplicy przez zakrystię i stamtąd obserwuje, co też się tu będzie działo i czy nieboszczyk się ruszy. Wtem nadchodzą zbójcy z pobliskiego lasu: jeden, drugi i dziesiąty. Zapalili świece i poczynają się na ławkach dzielić pieniędzmi i różnymi rzeczami, które pokradli. Na koniec pozostał do rozdziału pałasz.
- Jakże się tym będziemy dzielić - zapytuje najstarszy.
- Tym się nie można dzielić. Weźmie go ten, który temu nieboszczykowi, co tu leży, za jednym zamachem tym pałaszem głowę utnie.
A to była rzecz niełatwa, bo jeden z nich bał się nieboszczyków, a drugi duchów, trzeci miał wstręt do takiej rzezi, słowem nikt nie chciał i tylko jeden na to przystał. Bierze za pałasz, idzie do trumny Maćka i już się zamierza. A tu Maciek zrywa się nagle do pół ciała, podnosi głowę i woła na cały głos:
- Wszyscy potępieńcy, przybywajcie na pomoc!
Na te słowa Jacek ukryty w zakrystii poczyna ogromy łomot i hałas robić, i walić pięścią w deski spróchniałe. Gdy to usłyszeli zbójcy, przelękli się okrutnie, porzucili wszystką swą zdobycz i pouciekali co tchu do lasu.
Wyszedł zaraz Jacek z ukrycia i wita się z Maćkiem. Teraz mu Maciek rzecze:
- Widzisz mój bracie, będziemy tu mieli dosyć obydwaj, jak się tym podzielimy.
I podzielili się, jak im się zdawało, po równo, kosztownościami, a Jackowi dostał się pałasz.
- No, to dobrze - mówi w końcu - ale mnie się jeszcze od was grosz należy.
Ale jeden z tych zbójców, co uciekli, odważniejszy trochę, a ciekawy, podszedł znów pod pustą kaplicę i wetknął głowę w czapce w szparę między deskami. Patrzy, jak się ci dwaj dzielą resztkami skarbów i myśli, że to są dwa ostatnie, a tamte inne strachy już odeszły. Maciek spoglądając bokiem widzi zbója i jego czapkę. Więc, nadal nie chcąc grosza tracić, uskakuje na bok, porywa zbójowi czapkę z głowy i ciskając nią w Jacka, powiada:
- No to masz za ten grosz czapkę, co ją zdobyłem.
A zbój, zestrachany, uciekł do swoich i mówi:
- A to ich tam, potępieńców, taka moc straszna, że mi jeszcze i czapkę z głowy zerwali, ledwiem uszedł cało z głową na karku.



Pożytek soli



Jeden pan miał trzy córki dorosłe. I pyta najstarszą, jak ona go kocha? A ta odpowiedziała, że jak miód. A potem pyta młodszą, jak go kocha. A ona odpowiedziała, że jak cukier. I uściskał obie. Nareszcie pyta najmłodszą, jak go kocha? A ona odpowiedziała, że jak sól. Rozgniewał się ojciec i odtrącił ją od siebie.
Zmartwiona tym córka najmłodsza poszła sobie z domu w świat. Zaszła do jednego miasta i tam poszła do gospody i najęła się za służącą. Dobrze służyła i pani była z niej kontenta.
Ale ojcu markotno się zrobiło, że córka w świat poszła, i wybrał się za nią, żeby ją odszukać. Jeździł od miasta do miasta, ale jej nigdzie znaleźć nie mógł. W końcu pojechał też i do tego miasta, gdzie ona służyła, i stanął w tej gospodzie. Zażądał stancji, a córka go tam zaprowadziła. Ale ona ojca poznała, a on jej nie poznał. I powiada on, że mu się jeść chce, żeby mu ugotowała ziemniaków. Ona wodę postawiła na ogień i ziemniaki ugotowała, ale ich nie osoliła, a potem mu na stół podała. Jak tylko skosztował, mówi do niej:
- Ale moja panno, ja nie lubię takich nie kraszonych solą ziemniaków, proszę o sól.
- A widzisz, ojcze - powiada ona, do nóg mu się rzucając - żeś zapragnął soli, a kiedym ja ci powiedziała, że cię chcę kochać jak sól, toś mnie odtrącił od siebie!
- Przebacz mi, moja córko - rzekł ojciec, odebrał ją zaraz stamtąd, powiózł do domu i kochał jak najmilsze swoje dziecko.
Bo łatwiej mu się było obejść bez miodu i cukru niż bez soli.



O trzech siostrach i jabłku



Jedna matka miała trzy córki. I kazała im złotą kapustę otrząsać z piasku. Gdy były przy tej robocie, przejeżdżał tam drogą jakiś wielki pan i upuścił piękne czerwone jabłko w tę kapustę. Jedna z tych panien podniosła je i podała mu. A kiedy mu podawała, on ją wciągnął prędko do powozu i zabrał ze sobą.
I przywiózł ją do boru, a tam był jego dwór. Kazał jej dworu pilnować i dał jej to śliczne czerwone jabłko do zabawy, ale nie pozwolił zaglądać do jednej izby i drzwi tam uchylać. I wyjechał. A ona, ciekawa, wytrzymać nie mogła, zajrzała tam i zobaczyła kałużę krwi, bo tam leżało wielu pozarzynanych. Ze strachu upuściła w tę krew jabłko, podniosła je, ale już z krwi obmyć nie mogła. Kiedy on przyjechał, pyta, czy była wierna i czy nie zaglądała do tej izby, a ona na to powiada:
- Nie zaglądałam.
A on:
- Pokaż jabłko.
Gdy pokazała, on mówi:
- A widzisz, że zakrwawione.
I głowę jej uciął w tej izbie i pod kamieniem jej ciało pochował.
Potem jedzie on po drugą jej siostrę, która była u złotej kapusty, i tak samo zwabia ją jabłkiem do siebie, i zabiera do boru i do dworu. I tak samiuchno każe jej pilnować domu i odjeżdża. A i gdy ta była ciekawa, i jabłko miała pokrwawione, zabija ją także i przed dworem, pod drugim kamieniem zakopuje.
I pojechał po trzecią siostrę. I ją także zwabił i przywiózł do boru i do dworu. Ale ta była mądrzejsza. Kiedy odjechał, schowała jabłko pod poduszkę, poszła otworzyć owe zakazane drzwi i również zobaczyła kałużę krwi. Za powrotem zbój pyta:
- A nie byłaś tam?
- Nie, nie byłam.
- Pokaż jabłko.
Ona pokazała. A jabłko było czyste i nie miało znaku krwi. On na to:
- To dobrze, że byłaś wierna, to będziesz moją żoną.
I ożenił się z nią i znowu odjechał.
A ona wyszła przed dwór, usiadła na kamieniu i bawiła się tym jabłkiem. Wtem jabłko upadło i potoczyło się pod ten kamień. I zaraz spod kamienia podniosła się zabita jej siostra. Potem poszła ta żona i siadła na drugim kamieniu, jabłko się potoczyło pod kamień, a tu i druga wstała siostra. Obie siostry skryła we dworze. A gdy ów zbój wrócił i poszli oboje spać, ona mówi, że go bardzo miłuje, a potem pyta:
- Mężu, czy jesteś nieśmiertelny?
- Tak jest - powiada on, a po chwili przyznaje - ale i ja mogę życie stracić, jeśli ktoś odwali duży kamień na polu i zarżnie owcę pod nim ukrytą.
I usnął. A ona budzi cichutko siostry i biegnie z nimi na pole, odwalają kamień i zarzynają owcę.
Gdy wróciły do domu, on już nie żył. Wtedy najmłodsza siostra wyszła przed dwór, gdzie wielkie stosy kamieni leżały. Za dotknięciem jej jabłka spod tych kamieni wychodzili ludzie, których przywróciła do życia.



Miedziany dziadek-olbrzym



Był jeden król lubiący dawać sute uczty, na które wymyślał przeróżne a smakowite potrawy, więcej zawsze myśląc o swoim i swych ministrów żołądku niżeli o szczęściu poddanych. Pochlebcy dworscy wyszukiwali więc na stół królewski różne szczególności, między innymi i ryby morskie z narażeniem życia łapane.
Trzeba wiedzieć, że w morzu są zadziwiającej wielkości ryby, zwane wielorybami lub syrenami. Syreny są to do pół postaci prześliczne panny, dołem zaś ryby szybko pływające, do złapania trudne. Za każdym razem, gdy deszcz ma padać, syreny gromadzą się licznie, i tak czarującymi głosami śpiewają, że słuchający tego śpiewu ludzie mogą dostać pomieszania zmysłów. Oprócz syren czarownych bywają jeszcze i inne czarowne ryby pod różnymi postaciami ludzi łudzące, które król, potężny czarownik, lubił mieć na swoim stole.
Jednego dnia, łowiąc syreny, złapali rybacy niewidzianą dotąd rybę, która była do połowy miedzianym dziadkiem, to jest staruszkiem z miedzianą brodą, a srebrnymi oczami. Ucieszeni tym połowem rybacy oddali rybę-dziadka do spiżarni królewskiej, pod klucz samej królowej, wydającej potrawy kucharzom i dysponującej obiady. Królewicz, spory już wówczas chłopczyk, słysząc dworzan mówiących o nadzwyczaj dziwnej rybie-dziadku, bardzo chciał ją zobaczyć. Wyjął więc cichaczem królowej matce kluczyk z kieszonki i otworzył drzwi spiżarni.
- Wypuść mnie, a będziesz moim wybawcą - mówi miedziany dziadek do królewicza.
Niewiele myśląc, królewicz uwolnił więźnia i odejść mu pozwolił. Na odchodnym dziadek rzekł:
- Pamiętaj młodzieńcze: co pokochasz, to dostaniesz; co zamyślisz, to wykonasz; co napadniesz, to zawojujesz. Potem zniknął, a dwór królewski, dowiedziawszy się, że ryby nie ma, osłupiał, gdyż nie wiedziano, kto złapaną wypuścił na świat.
W kilka lat potem wyrósł królewicz na młodziana i w rycerskim zawodzie pomagał ojcu. Jednego razu, stojąc z wojskiem nad brzegami morza, królewicz poszedł na łowy. Wiele zwierzyny upolował, i byłby zapewne więcej położył, gdyby nie skrzydlata panna, która nie wiedzieć skąd przybyła, i kąpiąc się w okolicy nadbrzeżnej, serce jego podbiła. Królewicz, utraciwszy spokój, ustawicznie przemyśliwał nad sposobami jej bliższego poznania. Nareszcie dostrzegł, jak przyleciawszy nad brzeg morski i kąpiąc się pomiędzy sitowiem, odpinała skrzydła. Wtedy znienacka na nie napadł i te panieńskie skrzydła zdobył. Pozbawiona obrony panna musiała się zwycięzcy poddać i miała już być uprowadzona. Że jednak był on szlachetnym rycerzem, widząc jej rozpacz, poprzestał jedynie na wyznaniu swych uczuć.
- Wróć mi panie skrzydła - odrzekła - to uwierzę, że mnie kochasz.
Królewicz oddał jej skrzydła, pod warunkiem, że mu sama poda sposób odszukania jej. Ona na to:
- Dziś o mnie nie myśl, gdyż jestem zaklęta przez twego ojca. Błagaj go, aby mnie z zaklęcia uwolnił; dopiero gdy tego dobrowolnie nie uczyni, powiem ci, co zrobisz.
- Dobrze! - zawołał królewicz - lecz powiedz mi pani, gdzie i kiedy mam cię znaleźć?
- Jeżeli twój ojciec - rzekła dalej panna - na połączenie nasze nie zezwoli, wtedy wystrzel z łuku, a tam gdzie strzała poleci i upadnie, ja na ciebie czekać będę.
Przypiąwszy oddane skrzydła, panna odleciała, a królewicz pojechał do ojca. Wyznał ojcu miłość swą ku skrzydlatej pannie i gniew jego rozbudził.
- A to co nowego?! - krzyknął król. - Jakbym ci miał pozwolić na nikczemny związek, ubliżający dostojnej krwi przodków moich?... Milcz i ani słowa więcej o tym!
Królewicz, pełen żalu, udaje się do matki i wspólnie z nią idzie powtórnie błagać zagniewanego ojca. Wtedy król odzywa się:
- Jeżeli twoja piękność wystawi ci w jednej chwili cały regiment wojska w zupełnym szyku bojowym, a tak maleńki, abyś go mógł w kieszeni schować i do mnie przynieść, wtedy się z nią ożenisz.
Odszedł zasmucony królewicz, a pomny na to, co mu mówiono, strzelił z łuku i pospieszył w stronę, którędy wiatr unosił strzałę. Mijał różne kraje, przejechał okrętem przez morze, w końcu dostrzegł strzałę utkwioną w skalistej wyspie. Tam znalazł jaskinię, a wszedłszy do niej, wytworne ujrzał mieszkanie. Tu panna siedziała w ozdobnym pokoju wykutym w skale. Szczęśliwy, że ją widzi, młodzieniec upadł na kolana i opowiedział o zapalczywym gniewie ojca i o jego warunku do wykonania niemożliwym. Ona mówi na to spokojna:
- Nie bój się, mam ja brata, który wszystko zrobi podług wymagań twojego ojca.
Zapukała w skałę, a tam coś się odezwało i wyszedł natychmiast maleńki regimencik wojska z bronią, tak drobniuchny, że go uradowany królewicz włożyć mógł do kieszeni i z nim czym prędzej do ojca odjechał.
Stanąwszy przed ojcem, wydobył z kieszeni szereg drobnych żołnierzy, którzy rosnąc co chwila, wyrośli nareszcie na wysokich drabów, potężne pułki do boju gotowe formujących. Król jednak powiada:
- Mój synu, nie ma w tym, co mi pokazujesz, nic wielkiego, zresztą gdzież z tym wojskiem mam odbywać musztry? Jeżeli ten, co ci dopomógł, połowę królestwa mego, składającą się z dzikich puszcz, zamieni w okamgnieniu na piękne ogrody, żyzne pola i równiny dla ćwiczeń wojskowych dogodne, to wtedy na związek z twoją panną zezwolę. Inaczej nic z tego nie będzie.
Powraca królewicz do panny z nowymi od ojca zadaniami. Ta, po wysłuchaniu go, idzie i puka znowu w skałę. Po chwili powiada, że już wszystko zrobione jest przez brata. Pojechał tedy, a wróciwszy, widzi uprawne wszędzie pola, prześliczne ogrody, a na obszernych polach i błoniach wojsko odbywa wielkie manewry w obecności króla.
- Ojcze! - zawołał królewicz - wszak widzisz, że nie ma nic takiego, czego bym nie dopełnił, aby tylko dojść do upragnionego celu.
- Nie tak nagle, mój synu! - odpowiada król. - Na związek ze skrzydlatą panną zezwolić nie mogę, dopóki brat jej, który ci dopomaga, sam do mnie nie przyjedzie, ale to biedaczysko cokolwiek jest za ciężkie. Poślę tedy po niego wszystkie poczty, powozy, zaprzęgi z całego królestwa, a zobaczymy, czy się przywlecze.
Królewicz, do ostatniej doprowadzony niecierpliwości, znowu odbywa pełne trudów podróże i ukochanej rozpacz swą wyznaje. Ona się na to tylko uśmiecha i mówi:
- Zobaczymy, mój drogi, jakoś to będzie!
Król tymczasem wyprawił bryki, powozy, furgony, łodzie, okręty do skalistej wyspy. Królewicz pyta narzeczoną, co ma dalej robić. Ona każe mu zapukać w skałę i prosić brata tymi słowy:
- Szwagierku kochany! Jedź, proszę, pojedziemy razem.
Zaledwie to królewicz uczynił, skała się rozstępuje szeroko i wychodzą z niej naprzód dwa ogromne wąsy jak dwie wyostrzone kosy. Potem ukazuje się przerażającej wielkości głowa ze zwierciadlanymi oczyma, w których się odbijają kraje całego świata, a złote i srebrne włosy spadają na miedzianą brodę. Nareszcie wystąpiła cała postać, a tak szeroką była, jak i wysoką. Gdzie postąpił miedziany dziadek, tam się ziemia trzęsła.
Zajeżdżają zaprzęgi i powozy królewskie, zataczają się furgony, przypływają łodzie i okręty; lecz na co tylko gość wsiada, wszystko to łamie się i gruchocze. Cały miesiąc wsiadał on tak na wozy z całego sprowadzone królestwa. Wszystko się psuło, służba królewska ciągle naprawiała, kowale kuli, kołodzieje zbijali koła, a jednak to nic nie pomagało i próżna była cała robota. Gdy się ciągłym wsiadaniem zbyt już mocno znużył, powiada brat:
- Nie pojadę, ale pójdę piechotą.
Idzie więc, idzie, a z każdym krokiem zwiększa się jego objętość. Wąsy, jak dwie żelazne kosy, idą naprzód i ścinają przed nim lasy. Od jego stóp walą się miasta, wsie zdeptane nikną. Wojsko, kupcy, lud okoliczny, wszystko ucieka na widok miedzianej brody, zwierciadlanych oczu. Król, poznawszy w nim dla siebie niebezpieczeństwo, schronił się na wieżę. Miedziany dziadek mówi do niego:
- Wychodź, królu, bom ja przyszedł!
- Nie wyjdę - odpowie król - a synowi memu żenić się nie pozwolę.
- Dziś już nie masz siły - rzecze dziadek - abyś mógł mu tego zabronić.
Król usiłował jeszcze resztki rozpierzchłych dworzan zgromadzić około siebie, ale na próżno, wszyscy go odstąpili. Wówczas miedziany dziadek, wziąwszy w dłonie wieżę, ostatnią ucieczkę króla, rzucił nią o ziemię i całe miasto wraz z królem legło w gruzach.
Potem królewicz, bez żadnej już znikąd przeszkody, poślubił skrzydlatą pannę i szczęśliwie z nią panował, odbudowawszy poburzone wsie i miasta. Miedziany zaś dziadek powrócił na skalistą wyspę.


Zjadarka i czarnoksiężnica



Król i królowa, umierając, zostawili po sobie dwoje dorosłych dzieci: syna córkę. Serce królewicza zapaliło się występną miłością ku własnej siostrze, lecz ona wszelkich dokładała starań, by go od tego uczucia odwieść. Zwracała więc uwagę brata na przymioty i piękność mnóstwa innych panien, na co on, chcąc się koniecznie ze swą siostrą żenić, ustawicznie odpowiadał:
- Żadnej innej nie chcę, boś ty dla mnie najpiękniejsza.
Nie mogąc dłużej opędzić się jego naleganiom, przystała wreszcie siostra na ową propozycję, ale pod warunkiem, że wyjedzie on jeszcze na sześć tygodni za granicę, po czym, jeżeliby i tam żony dla siebie nie znalazł, siostra pójdzie za niego.
Gdy królewicz odjechał, siostra posłała po znaną sobie czarnoksiężnicę i prosiła ją o wskazanie panny, którą przebraną w jej suknie mogłaby oddać bratu za siebie. Czarnoksiężnica dała królewnie mydło, ręcznik i grzebień, a następnie, powiedziawszy, aby na wielkie przygotowała się trudy, otworzyła maleńką furtkę, wiodącą do podziemnych lochów i do przejść pod zamkiem. Bardzo długo szła królewna podziemnymi ścieżkami, przez dalekie zakręty, korytarze. W końcu ujrzała światło dzienne i grotę w skale wykutą i wydostała się na świat.
Nad brzegiem jeziora zobaczyła maleńki domek. Zajął całą jej uwagę, bo usłyszała w nim prześliczne granie. Zaledwie tam weszła, zobaczyła grającą na cytrze piękną panienkę, zupełnie do siebie podobną. Ta na widok przybyłej rzuciła cytrę.
- Po cóż pani tutaj przychodzisz, kiedy zjadarka, czarownica, u której jestem, zaraz nadejdzie i ciebie zje?!- rzekła. - Już dawno by ze mną tak postąpiła, gdybym grać i śpiewać nie umiała. To jedynie wstrzymuje jej żarłoczność.
A królewna rzuciła się w jej objęcia, pytając:
- Skądeś się wzięła taka podobna do mnie? Teraz, skorom cię spotkała, musisz iść ze mną.
- Ja stąd nigdzie pójść nie mogę - odpowiedziała tamta. - Gdy byłam mała, ukradła mnie ta zjadarka i trzyma w zaklęciu. Lepiej zawczasu pani uchodź, bo skoro tylko z połowu ryb ta jędza wróci, to cię niechybnie pożre.
- Pójdę tylko z tobą; ty musisz być żoną mego brata - rzecze królewna, długo się nie namyślając. - Uciekajmy wspólnie!
- Pani - powiada nieszczęśliwa dziewczyna - ucieczka nic nie pomoże. Zjadarka jest tak szybka, że ptaka przegoni.
- Nie lękaj się niczego, czarnoksiężnica znajoma dała mi sposoby, którymi się w niebezpieczeństwie bronić będziemy. Panna zaklęta już się nie wahała dłużej, więc obydwie wyszły i szybko uciekły. Patrzą, a tu zjadarka tuż, krok w krok, za nimi pędzi. Już je miała pożreć, gdy królewna rzuciła za siebie mydło i między nimi a zjadarką zrobiła się góra nadzwyczajnie śliska. I gdy one, młode i lekkie, szybko biegły, zjadarka, stara i ciężka, iść tak nie mogła. Wróciła więc do jeziora i nabrała do fartucha piasku, którym posypując przed sobą, znowu darła do góry. Za powtórnym jej zbliżeniem królewna rzuciła ręcznik. Zrobiła się rzeka. One rzekę przepłynęły, a zjadarka pobiegła po cebrzyk. Weszła do niego niby do łodzi, a ręką ruszając zamiast wiosła, znowu spieszyła za nimi. Królewna, widząc ją zbliżającą się, rzuciła grzebień, z którego powstały na drodze krzaki cierniste, tak że jędza lecieć za nimi już nie zdołała. One tymczasem dobiegły do furtki ogrodowej przy zamku, i gdy zjadarka wyciągała rękę, aby je schwycić, wpadły w ogród i furtkę za sobą zatrzasnęły.
Nazajutrz, nie znalazłszy dla siebie żony, przyjechał królewicz i bardziej niż kiedykolwiek obstawał za poślubieniem siostry. Na przyjazd brata królewna ubrała przyprowadzoną przez siebie panienkę w swoje własne suknie, sama podobne włożywszy, wzięła ją pod rękę i wyszła razem z nią przed bramę pałacu. Widząc dwie jednakie i jednako ubrane panny, królewicz nie mógł siostry rozpoznać. Na kolanach błagał, żeby mu powiedziały, która nią jest. Królewna zaś mówić pannie zakazała i sama aż do trzeciego dnia nic nie mówiła, chcąc go ukarać za to, że sobie innej żony wyszukać wcale nie usiłował.
Znudzony siostry zaciętością, napisał królewicz list do tej samej czarnoksiężnicy, prosząc, aby mu wskazała, która z tych dwóch panien jest jego siostrą. Czarnoksiężnica mu na to odpisała, żeby, położywszy sobie na piersiach pod ubranie trochę krwi w pęcherzu, niby z rozpaczy, chciał się w ich obecności przebić sztyletem. Wówczas, na widok wylanej krwi, panny, pełne przestrachu, zapomną wyuczonej sztuki. Wiedząc dobrze, że ta, która jest jego siostrą, uchwyci go za szyję, pisała: "...lecz tę, która cię weźmie za rękę, trzymaj silnie i puścić nie chciej więcej, bo ta już twoją być powinna". Dopiero gdy się tak stało, królewicz, myśląc, że pochwycił rękę siostry, zatrzymał rękę obcej panny.
Wkrótce nastąpiło wesele królewskie. Młoda królowa, zjednawszy sobie równie jak siostra miłość męża, pędziła swe lata w wielkim nabożeństwie, bo myślała, że umyślnie natchnął Bóg króla, jej męża miłością do siostry, aby ją, niewinną, od zjadarki uwolnić.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Krasicki bajki
Bajki indonezyjskie
Miasto kwiatów, S E N T E N C J E, Bajki
Dz.U.02.75.690, Elektrotechnika, SEP, Normy, rozporządzenia i inne bajki
Zmartwienie Anatola, Bajki A. Galica
SERCE WILKA, Psychologia, Bajki terapeutyczne
Bajka psychoedukacyjna - Mróweczka, Dzieci, # bajki psychoterapeutyczne
Bajka relaksacyjna NIEDŹWIADEK(1), Dzieci, # bajki relaksacyjne
Dziadek do orzechów, Bajki prezentacje multimedialne POLECAM
Bajki - streszczenia, Filologia polska, Oświecenie, Ignacy Krasicki
Złe sny, Rozwój dziecka, bajki terapeutyczne
LUSTRO scenariusz przedstawienia na podstawie bajki terapeutycznej M.Molickiej, Muzykoterapia
Newton jest jak Herkules z bajki, Księgozbiór, Studia, Mechanika Płynów i Dynamika Gazów
Bajki terapeutyczne A Kozak i inni