Spis treści:
KOLOROWY PROBLEM,
LEŚNA FUJARKA,
LEŚNI TANCERZE,
NIESPOTYKANA CISZA,
KŁOPOTY MAŁEJ BIEDRONECZKI,
MYSZKUJĄCE KOTY,
BAJKA NA DOBRANOC,
O RYBAKU,
BRAT I SIOSTRA,
ŹLI BRACIA,
O DZIADOWYM SYNU,
O KOGUCIE,
O KRÓLEWICZU I JEGO PRZYJACIELU, KRUKU,
ŻELAZNY MARCIN,
LASKA CZAROWNA,
BOGATA LIPA,
OJCIEC I TRZEJ SYNOWIE,
ZŁA MACOCHA,
O SIEROTCE, KTÓRA STAŁA SIĘ PANIĄ,
O NIEWIERNEJ ŻONIE,
DŁUG MAĆKA,
POŻYTEK SOLI,
O TRZECH SIOSTRACH I JABŁKU,
MIEDZIANY DZIADEK-OLBRZYM,
ZJADARKA I CZARNOKSIĘŻNICA
Kolorowy problem
Bajka z cyklu: Opowiastki Z Wróżkami I Nie Tylko
Tęczowa
Czarodziejka tanecznym krokiem spacerowała po lesie. Zaglądała pod
krzaczki malin i do gniazd leśnych ptaków. Radośnie się śmiejąc
podskakiwała i przelatywała nad zwalonymi pniami starych drzew. A
jej delikatna i bajecznie kolorowa sukienka powiewała zwiewnie
falując. Czarodziejska różczka, którą wróżka trzymała w
dłoni, rozsypywała dookoła połyskujący pył. Nagle, podczas
energicznego piruetu, czarodziejska różczka wyskoczyła z dłoni
wróżki i poszybowała w gęste zarośla.
-
Oj! – krzyknęła Tęczowa Czarodziejka – Wracaj!...
Zakręciło
jej się w głowie, straciła równowagę i miękko wylądowała w
rozłożystych paprociach.
-
Ale kręci mi się w głowie!... – mówiła sama do siebie
ostrożnie podnosząc się i otrzepując kolorową
sukienkę.
Wirowanie
było jej ulubioną zabawą i jak dotąd nigdy nie przytrafił jej
się taki wypadek. Usiłowała odnaleźć czarodziejską różdżkę,
ale nic z tego nie wychodziło. Zaglądała pod gałązki krzewów,
kapelusze grzybów, a nawet do dziupli rudej wiewiórki. Ale
niestety, różdżka zniknęła i to na dobre!
Słysząc
żałosny szloch Tęczowej Czarodziejki, na pomoc przybyły jej leśne
zwierzęta. I po kilku chwilach cały las szumiał, szeleścił,
wszędzie słychać było tupania i szepty.
Tymczasem
różdżka spokojnie siedziała schowana w łapkach małej, szarej
myszki, która pośpiesznie przebierając nóżkami biegła do
swojego domku. Domek ten znajdował się w pięknej, pachnącej
sianem oborze.
Mała
myszka od dawna marzyła o pięknym, kolorowym futerku. I gdy
przypadkowo różdżka wylądowała tuż obok jej ogonka, nie
zastanawiając się ani chwili, chwyciła ją i uciekła. Gdy dotarła
do obory, przejętym głosikiem uroczyście wypowiedziała
zaklęcie:
-
Czary, mary świecie szary
Kolorową
szatę włóż!
W
niedoświadczonych łapkach małego zwierzaczka różdżka o wielkiej
mocy nadawania kolorów wszystkiemu, co istnieje na świecie, była
nieprzewidywalna!
W
jednej sekundzie przedmioty i zwierzęta znajdujące się w oborze i
wokół niej, zmieniły kolor.
Niestety,
różdżka była przekorna, tak jak to mają w zwyczaju magiczne
przedmioty, gdy znajdą się w niepowołanych rękach, i zrobiła
myszce psikusa. Pozostawiła jej futerko szare, ale za to... ZABRAŁA
kolory wszystkim mieszkańcom obory. W oborze rządy przejęła
biel!
-
O nie! – pisnęła przerażona myszka - Co ja zrobiłam?... Muszę
to naprawić!…
Wypowiadając
różne zaklęcia nadawała kolory każdej rzeczy i zwierzakowi,
jakiego zobaczyła. Niestety te kolory były przypadkowe i nie
pasowały ani do przedmiotów stojących w oborze, ani do
zwierząt.
Koń
był niebieski i zajadał się czarnym sianem. Krówka była
pomarańczowa, po deskach na górze spacerował różowy kotek, w
budzie przed oborą szczekał fioletowy piesek. A w rogu obory na
srebrnej pajęczynie siedział czerwony pająk i łapał w sieć
złotą muchę.
-
O nie! O nie! Nie tak miało być…- płakała myszka. - Co ja teraz
zrobię?…
-
Oddaj różdżkę Tęczowej Czarodziejce – poradził koń - Ona na
pewno naprawi to wszystko…
-
Tak masz rację – wycierając oczka odparła myszka - Źle
postąpiłam zabierając różdżkę, bardzo żałuję. Muszę ją
oddać, ale… boję się!…
-
To dobrze, że zrozumiałaś swój błąd – pochwalił myszkę koń
– Bo przecież nie wolno brać bez pozwolenia rzeczy, które nie
należą do nas! I Trzeba umieć ponosić konsekwencje swych czynów.
Bądź dzielna! Każdy czasem popełnia błędy, to się zdarza…
Idź do Tęczowej Czarodziejki i pomóż każdemu z nas znowu być
sobą, proszę…
-
Dobrze… - odparła myszka.
Wzięła
głęboki wdech, zebrała w sobie całą odwagę i pobiegła, co tchu
do lasu oddać różdżkę.
-
Ja tylko chciałam być kolorowa i ładna – tłumaczyła się
wróżce na leśnej polance.
-
Przecież ty jesteś śliczna mała, szara myszko! Każde zwierzątko
jest inne i niepowtarzalne. Kolory w świecie przyrody nie są
przypadkowe, chronią zwierzęta przed niebezpieczeństwami. Gdybyś
miała błyszczące futerko, z łatwością dostrzegłaby cię sowa
albo kot...
-
Masz rację wróżko… - przytakiwała zawstydzona myszka.
-
Zwierzęta upodabniają się do otoczenia, do środowiska, w jakim
żyją, po to by dawało im schronienie.
-
Przepraszam – zapiszczała cichutko myszka.
-
Już nigdy więcej nie będę taka nierozsądna! Nie będę narzekała
na to, jaka jestem!…
-
Jesteś idealna!!! Właśnie tak powinny wyglądać myszki! –
mówiła wróżka, głaszcząc smutnego gryzonia – Wszyscy lubimy
cię za to, że jesteś wesoła i dobra! I nie jest dla nas ważne,
jak wyglądasz!
-
Naprawdę?
-
Oczywiście! Przecież jesteśmy twoimi przyjaciółmi!
-
Kochana wróżko, proszę cię odczaruj konia, bo on jest teraz w
kolorze nieba, a krówka wygląda jak wielka marchewka. Kot pachnie
różami i siadają na niego pszczółki, a pies przypomina fiołki i
wszystkie kury się z niego śmieją. Pająk wygląda jak biedronka,
a mucha tak się błyszczy, że wszystkie sroki za nią ganiają.
-
Sama widzisz, że Matka Natura wiedziała, co robi dając każdemu,
jego niepowtarzalny wygląd. Chodź uwolnimy tych nieszczęśników
od ich kolorowych problemów.
W
parę chwil w oborze wszystko wróciło do normy. Wróżka
zawirowała, zatańczyła, obdarzyła świat uśmiechem i obsypała
wszystkich błyszczącym pyłem.
Biały
koń rżał szczęśliwy, brązowa krówka muczała wesoło, a szary
pająk odetchnął z ulgą i zajął się budowaniem nowej
pajęczyny.
-
Całe szczęście, że ta przygoda dobrze się skończyła! -
zamiauczał rudy kotek.
A
czarny piesek szczekał na kury, żeby wiedziały, kto tu
rządzi!
Myszka
już nigdy więcej nie chciała być kolorowa i umiała cieszyć się
tym, co otrzymała od Matki Natury. Wiedziała, że jest to
najlepsze, co mogło jej się w życiu przydarzyć. Nigdy też nie
wzięła bez pozwolenia tego, co do niej nie należało.
Ta
przygoda nauczyła wszystkich cieszyć się tym, co otrzymują w
darze w dniu narodzin. I dostrzegać piękno w sobie nawet, jeśli
jest się zwykłą szarą myszką, niczym nie wyróżniającą się z
otoczenia.
Leśna fujarka
Bajka
z cyklu: Opowiastki Z Wróżkami I Nie Tylko
Hlip,
chlap,..., kap, … kap, … kap,... , och!...ach!... Hlip, chlap,
...
-
Co to? - Zastanawiał się mały krasnoludek.
Cichutki
szloch dobiegał z lewej strony.
-
Chyba za krzakiem leszczyny ktoś płacze?
Łzy
jak grochy kapały na liść paproci i po leśnej ściółce płynął
mały, łzawy strumyczek. Ostrożnie, żeby nie przestraszyć małej,
płaczącej istotki, krasnoludek podszedł do leszczynowego krzaczka.
Oczom jego ukazała się śliczna mała dziewczynka, ubrana w złotą
sukienkę i złotą połyskującą w słońcu czapeczkę. W rączkach
trzymała połamaną fujarkę.
-
Aha! Powód swego nieszczęścia, trzyma w dłoniach - pomyślał
filozoficznie krasnoludek.
-
Nie martw się - powiedział – spróbuję ci pomóc.
Zaskoczona
dziewczynka przestała płakać i spojrzała w miejsce gdzie stał, z
wyciągniętą przed siebie dłonią, miło uśmiechnięty krasnal.
Dziewczynka bez słowa podała mu fujarkę. Krasnoludek długo
przyglądał się instrumentowi, po czym stwierdził, że tu pomóc
może tylko żywica drzewa, z którego wykonano instrument. Iskierki
radości błysnęły w zapłakanych jeszcze oczach dziewczynki.
-
Fujarka jest zrobiona z tej leszczyny, dała mi ją Matka Natura.
-
O! - Z zaciekawieniem spojrzał na dziewczynkę krasnoludek
Wiedział,
że ma przed sobą istotkę wyjątkową, bo przecież Matka Natura
nie robi prezentów każdemu. Widząc zdziwioną minę krasnala
dziewczynka roześmiała się, a głos jej perlisty zbudził uśpione
kiełki leśnych roślin, które szybko zaczęły rosnąć,
wyciągając swe bladozielone listki ku słońcu. Mina krasnoludka,
gdy to zobaczył musiała być jeszcze śmieszniejsza, bo dziewczynka
śmiała się coraz piękniej i głośniej. A wokół nich, ruszała
się cała ściółka leśna, unoszona w górę kiełkującymi
roślinkami.
-
To wielki zaszczyt dla mnie, Leśna Wróżko, że mogę ci pomóc -
wzruszonym głosem rzekł krasnoludek.
-
Ależ krasnalku, to ja jestem ci wdzięczna, za twoją bezinteresowną
dobroć. Matka Natura dała mi tę fujarkę, bym jej dźwiękiem
budziła uśpione w pąkach kwiaty. Gdy próbowałam, pierwszy raz
tej wiosny, na niej zagrać, fujarka wypadła mi z rąk i złamała
się. Bez niej las w tym roku, nie mógłby pachnieć tak pięknie,
jak zawsze i dlatego tak płakałam.
-
Nie martw się, Złota Leśna Wróżko, za chwilę twa fujarka będzie
jak nowa.
I
mówiąc to, krasnal ochoczo zabrał się do pracy. Po chwili fujarka
była naprawiona. Leśna Wróżka wzięła ją w swe delikatne dłonie
i zagrała piękną, a zarazem radosną melodię. Tak urzekającą,
że łzy zachwytu błysnęły, w krasnoludkowych oczach. Ze
wzruszenia nie mógł wydobyć głosu. A Leśna Wróżka grając
spacerowała po lesie, odwiedzając wszystkie jego zakątki, śmiechem
i graniem budziła roślinność, ze snu zimowego. Upłynęło kilka
chwil, zanim krasnal ocknął się z zauroczenia. Nagle spostrzegł,
że trzyma w dłoni małe, połyskujące na złoto ziarenko.
Był
to prezent od wdzięcznej Leśnej Wróżki. Po powrocie do domu
krasnoludek zasadził przed swym domem ziarenko, starannie podlał je
i poszedł spać. Rano, gdy wyjrzał przez okno, zobaczył cudny
krzak pełen pąków. Co to może być za kwiat, zastanawiał się
krasnoludek, bo jeszcze nigdy w życiu nie widział niczego równie
pięknego. Nagle z oddali usłyszał delikatną, radosną melodię i
pąki kwiatów zaczęły tańczyć, otwierając swe główki. A przed
domem krasnoludka zakwitł krzak herbacianej róży, najpiękniejszy
w całym lesie.
Leśni tancerze
Bajka
z cyklu: Opowiastki Z Wróżkami I Nie Tylko
Wiał
ciepły, ale dosyć silny wiatr. Listki krzewów i drzewek z całych
sił, trzymały się swych łodyżek. Ale wcale nie było to, takie
łatwe!
-
Ojej ! Ojej ! – popiskiwały cieniutkimi głosikami – Zaraz
spadniemy, co tu robić ? Co tu robić ? Gałązki ratujcie ! Dorosłe
siostry konary, trzymajcie nas mocno ! ... Mamo! Tato! Co się dzieje
?
-
Cicho ... Cicho... – uspokajały je drzewa – to nic! Nie bójcie
się, to tylko wiatr ! On nic złego wam, nie zrobi ! On tylko
przechwala się, swoją siłą ! Nie wierzcie mu ! Cieszcie się jego
podmuchami, możecie przecież tańczyć. Trzeba tylko, zdobyć się
na odwagę i pozwolić by wami swobodnie kołysał, a wtedy będziecie
robić nawet piruety. Spróbujcie !
I
listki, jeden po drugim rozluźniały się, zaczynały się uśmiechać
i pozwalały, by wiatr porywał je do tańca. Okazało się wtedy, że
taniec ten, sprawia im dużo radości, więc zaczęły się śmiać,
a śmiech ich szumiący, niósł się po całym lesie. Las przyglądał
się zaciekawiony i wpadał w zadumę nad melodiami, które wnikały
wprost do serc, wszystkich jego mieszkańców.
Nawet
zapracowane krasnale, przystawały na chwilę i radośnie
spoglądając, wsłuchiwały się w szumy i świsty, które tworzyły
tę leśną symfonię. Zwierzęta zadzierały do góry główki i z
zainteresowaniem obserwowały listkowy balet, chwilami zazdroszcząc
owym tancerzom ich lekkości i zgrabnych, giętkich ruchów.
Tylko
gąsienice zielone i brązowe, gładkie i włochate, duże i małe,
wszelkich kształtów i rozmiarów, były niezadowolone. Pospadały z
listków i z wielkim trudem, próbowały wspiąć się na nie z
powrotem. Nadeszła dla większości z nich, pora zmian. Coś im
szeptało do ucha, że muszą wspinać się na listki i małe
gałązki, by przyczepić się tam i zbudować sobie przytulne domki.
Czas płynął nieubłaganie i jakaś nieznana im dotąd siła gnała
je, by nie szczędząc sił, przędły nić. Nić, potrzebną do
budowy nowego schronienia.
Wiatr
wciąż wiał i małe gąsieniczki, nie dając sobie rady z tak
trudnym zadaniem, zaczynały już popłakiwać. Wtem, wiatr jakby
przycichł, a listki zwolniły swój pełen energii taniec.
Połyskujące iskierki bajecznie kolorowego światła, zaczęły
przenikać pomiędzy listowiem, rozświetlając soczystą zieleń
lasu.
-
Co to ? ... Co to ? ... – słychać było zewsząd zdziwione głosy.
Las
pokrywał się kolorami. Zielone listki, przyozdobione delikatnymi
okruchami piękna, połyskiwały tysiącem barw. Wyglądało to tak,
jakby ktoś czarodziejskim proszkiem posypał całą, leśną
roślinność.
-
To Tęczowa Wróżka ! To Tęczowa Wróżka, przybyła nam z pomocą
– podskakiwały z radości zielone gąsieniczki.
-
Teraz bez problemu zbudujemy nasze domy ! - Cieszyły się włochate
zwierzaczki.
Wróżka
przelatywała od drzewa do drzewa, od jednego źdźbła trawy do
drugiego i swą czarodziejską nicią oplatała leśne gąsieniczki,
które w oka mgnieniu chowały się w małych kokonkach.
-
Co ty robisz ? Dlaczego, zamykasz te biedne stworzonka ? – pytał
zdziwiony Żuczek Jelonek – przecież one niczego złego ci nie
zrobiły !
-
Kochany Żuczku – powiedziała wzruszona i pięknie uśmiechnięta
Tęczowa Wróżka – Cieszy mnie twoje dobre serduszko, ale trochę
rozbawia twoja niewiedza. Widzisz tego krasnala siedzącego na liściu
paproci ? Idź do niego, on ci wszystko wytłumaczy. Ja mam niestety,
mało czasu i muszę lecieć dalej, bo las jest wielki i czeka na
mnie jeszcze wiele pracy.
To
mówiąc, Wróżka wzbiła się w powietrze na swych tęczowych
skrzydełkach i tęczową nicią oplatając gąsieniczki, zniknęła
zdziwionemu owadowi z oczu.
-
Krasnalku, o co tu chodzi ? – pytał Żuczek.
-
To wielka leśna tajemnica. Tęczowa Wróżka jest czarodziejką.
Przyjdź tu za kilka dni, a zobaczysz, co się wydarzy.
Lecz
Żuczek był niecierpliwym stworzonkiem i nie chciał czekać.
Niestety wszyscy, których pytał, uśmiechali się tylko i niczego
mu nie wyjaśniali.
-
Mam tego dosyć ! – żalił się Czerwonej Biedronce – Wszyscy są
tacy tajemniczy ... Siedzę tu pod tą paprocią, siedzę i nic ...
zupełnie nic się nie dzieje.
-
To nie prawda – powiedział czyjś dźwięczny głos, za plecami
Żuczka Jelonka – patrz uważnie, bo za chwilę stanie się jeden z
cudów Matki Natury. - To mówiąc, Tęczowa Wróżka wskazała
wiszący nieopodal kokon. A kokon ten, jakby na jej rozkaz począł
pękać i ze środka jakaś postać, powoli gramoliła się na
zewnątrz.
-
Kto to? – pytał zaskoczony Żuczek – Gdzie jest gąsienica?
-
To mój przyrodni brat, a tam dalej siostra. Właśnie zaczynają
nowy etap, w swoim życiu. – Mówiła Tęczowa Wróżka.
-
Eee ... To nie możliwe ! – protestował Żuczek – Ty jesteś
kolorowa i piękna, zachwycasz swym lotem i czynisz las barwniejszym.
-
Pozory często mylą, poczekaj tu jeszcze chwilę, a zobaczysz, co
zrobi słońce.
Tymczasem
ciepłe promyki słoneczka, dodawały sił nowym mieszkańcom lasu, a
Tęczowa Wróżka posypując kolorowym pyłem, zachęcała do
rozpostarcia skrzydeł i wzbicia się w powietrze.
Oczy
Żuczka z zachwytu i zdziwienia, robiły się coraz okrąglejsze. Bo
oto, wzlatywały ku słonku, jeden po drugim bajecznie kolorowe
motyle. Tańcząc wśród zielonych listków, urzekająco piękny,
motyli taniec. Młode listki klonów i dębów, próbowały
naśladować ruchy motylich skrzydeł. W czasie tych paru
czarodziejskich chwil, w lesie odbywało się w Wielkie Święto
Napowietrznego Tańca.
Żuczek
długo nie mógł zapomnieć, tego, co zobaczył. Przez wiele dni,
przychodził na leśną polanę, by podziwiać uroczy, tęczowy balet
owadzich mistrzów, do którego romantycznie przygrywała liskowa
orkiestra dyrygowana wiatrem. Każdego popołudnia gromada
krasnalowych dzieciaków, z wielkim zainteresowaniem, słuchała
opowieści Żuczka Jelonka o motylich narodzinach. Wszystkie marzyły
o tym, by spotkać kiedyś na swej drodze, piękną Tęczową Wróżkę
i na własne oczy zobaczyć cud motylich narodzin.
Niespotykana cisza
Bajka
z cyklu: Opowiastki Z Wróżkami I Nie Tylko
Wysoko
na błękitnym niebie świeciło złote słonko, które swymi
promykami łaskotało mrówki w nosy, budziło kwiaty i dodawało sił
jaszczurkom gramolącym się na kamienie. Wiatr ruszał gałązkami
drzew i zapraszał listki do tańca, a one szumiąc sobie tylko znane
melodie, wesoło opowiadały różne, leśne historie. Jeden stary
dąb znał tyle opowieści, że małym żabkom z leśnego strumyka
wydawało się, iż był on najstarszym mieszkańcem tej Leśnej
Doliny.
Opowiadał
na przykład, że pewnego letniego dnia na łące, która znajdowała
się w samym środku lasu zapanowała głucha cisza. Krasnale
mieszkające na skraju polanki bały się wychodzić z domków bo
myślały, że cisza ta jest zapowiedzią nadchodzących okropnych
wydarzeń. Pochowały się do szaf i pod łóżka i zastanawiały
się:
-
Czy będzie burza?
-
Czy nadchodzi nawałnica?
-
Czy może ziemia się zatrzęsie?
Tylko
jeden dzielny krasnal o imieniu Odwaga, postanowił sprawdzić, co
dzieje się na łące. Wyszedł z domku i rozglądając się uważnie
dookoła, kroczył mężnie między źdźbłami wysokich traw. Nagle
zrozumiał, dlaczego jest tak cicho…? Nigdzie wokół nie było
widać pszczółek ani bąków...
-
Dlaczego nie przyleciały dzisiaj ? – zastanawiał się
-
Może ktoś zepsuł im ule i teraz zajęte są naprawami...? A
może...
Ale
co to ? Jedna z traw jakoś dziwnie się poruszyła. Krasnal szybkim
susem schował się za gałąź spróchniałego drzewa. Ostrożnie
wysuwając główkę z uwagą obserwował okolicę. Nagle trawka
pochyliła się lekko i wyskoczyła w górę ...
-
Ale ze mnie gapa – pomyślał krasnoludek – przecież to zielony
konik polny!
Konik
wylądował tuż obok krasnala z bardzo zmartwioną miną.
-
Co się stało koniku? Gdzie podziały się pszczółki? Dlaczego tu
jest tak cicho?
-
Poczekaj! Powoli, nie wszystko naraz. Jest cicho, bo nie ma
pszczółek. Pszczółek nie ma, bo kwiaty nie zapraszają ich do
siebie. Żeby pszczółki przyleciały kwiaty muszą pachnieć, ale
niestety nikt im dzisiaj o tym nie przypomniał.
-
Co ty mówisz, nic z tego nie rozumiem – powiedział zaskoczony
krasnal
-
Och! – westchnął konik polny – Posłuchaj raz jeszcze. Kwiaty
zapachem wabią pszczółki zapraszając je do siebie na pyszny
nektar, z którego później pszczółki robią słodki miodek.
Wdzięczne za nektar owady z każdego kwiatka zabierają trochę
pyłku i przenoszą go do następnego. To się nazywa zapylaniem i
dzięki temu kwiaty mogą wytwarzać nasionka z których rosną nowe
roślinki albo zamieniać się w owoce, które w środku mają
nasionka.
-
No dobrze wszystko to rozumiem, ale kto miał kwiatkom przypomnieć,
że mają pachnieć?
-
Każdego letniego poranka robią to koniki polne, grając na swych
skrzypcach, ale dzisiaj żaden z nas nie zagrał.
-
Ale dlaczego? – dopytywał zdumiony krasnal.
-
Bo nie pamiętamy jak to się robi – rozpłakał się rzewnie konik
polny, aż łzy popłynęły do krasnalkowych stóp.
-
Nie płacz proszę, pewnie ktoś was zaczarował. Ale nie martw się
coś na to poradzimy... Chodź pójdziemy do krasnala Mądralinka, on
ma u siebie w biblioteczce Księgę Wiedzy, na pewno znajdzie w niej
rozwiązanie waszych kłopotów.
Krasnal
Mądralinek długo wertował pożółkłe stronice Wielkiej Ksiągi,
aż znalazł.
-
Tu jest napisane, że tak zdarza się raz na sto lat i wtedy trzeba
na pomoc wezwać Zieloną Wróżkę.
-
Ale jak to zrobić ? - zapytał ciągle smutny konik polny.
-
Trzeba poprosić wiatr, by zaniósł Wróżce waszą wiadomość.
-
Ale gdzie on ma jej szukać ?
-
Tego nie wiem – rzekł Mądralinek – ona może być wszędzie.
Całe lato pomaga świerszczom, cykadom i konikom polnym, które nie
mogą nauczyć się gry na skrzypcach, bądź zapomniały jak to się
robi.
Konik
polny nie czekając na dalsze wyjaśnienia paroma sprężystymi
susami wskoczył na koronę dębowego króla lasu i zawołał:
-
Wietrze, wietrze! W imieniu wszystkich koników polnych proszę cię
odszukaj Zieloną Wróżkę i zawiadom ją, że potrzebujemy jej
pomocy.
-
Doobrzee – zaświstał wiatr między dębowymi liśćmi – juuż
leecęę...
Po
kilku zadumanych, wolno płynących chwilach do uszu krasnali i
konika polnego wpłynęła łagodna i spokojna muzyka.
-
Co to ? – zapytał krasnal Odwaga - Nigdy nie słyszałem równie
pięknej melodii...
-
To na pewno Zielona Wróżka nadchodzi – ucieszył się polny
konik..
I
rzeczywiście tanecznym krokiem w fantazyjnym kapeluszu na głowie,
ledwie muskając traw, pojawiła się na polance pod dębem Zielona
Wróżka.
-
Wiatr przekazał mi waszą wiadomość. I oto jestem. Na czym polega
wasz problem?
-
Zapomnieliśmy jak się gra na skrzypcach – powiedział konik –
Kwiaty nie pachną, nie ma pszczółek i krasnale boją się
wychodzić z domków myśląc, że nadchodzi jakieś nieszczęście.
Rozumiem.
Zwołajcie proszę wszystkie koniki polne pod ten dąb, trzeba jak
najszybciej przywrócić naturalny porządek, żeby łąka znów
mogła tętnić życiem.
Kochany
wietrze znów potrzebujemy twojej pomocy – zawołał polny konik.
-
Leecęę – zaszumiał wiatr
I
głaszcząc grzyby po kapeluszach, czesząc zielone włosy traw oraz
gwiżdżąc w dziuplach drzew wiatr rozniósł wiadomość po całej
Leśnej Dolinie. Ze wszystkich stron pod stary dąb przybywały
najróżniejsze koniki polne. Gdy dotarł na miejsce ostatni z nich,
Zielona Wróżka rozpoczęła magiczny taniec. Unosząc się nad
główkami wszystkich owadów, sunęła wraz z wiatrem wokół dębu.
Zielone szmaragdziki przyczepione do jej sukni bajecznie połyskiwały
w słońcu, a delikatne zielone wstążki przytwierdzone do
kapelusza, poruszały się na wietrze niczym skrzydełka motyli. Wtem
z zaczarowanych skrzypiec, które Wróżka trzymała w dłoniach
popłynęła przecudna melodia. Zasłuchane koniki polne bezwiednie
zaczęły poruszać nóżkami, nie zdając sobie sprawy z tego, że
właśnie rozpoczęła się dla nich lekcja gry na skrzypcach. Po
paru minutach wszystkie zgromadzone pod dębem koniki pocierały
nóżkami o swe skrzydełka wydając dźwięki, które pobudzały
kwiaty do roztaczania wokół pięknych zapachów. Słodka woń
przywabiała pszczółki, bąki oraz inne owady co powodowało, że
polana odzyskiwała dawne piękno. Krasnale powychodziły z domków i
zdumione przyglądały się nietypowej orkiestrze, której dyrygentem
i zarazem wirtuozem gry na magicznych skrzypcach była Zielona
Wróżka.
Gdy
niespotykany koncert dobiegł końca zachwycone krasnale biły brawo
i dziękowały Wróżce za to, że na leśną polanę powróciły
dźwięki i zapachy. Ciepło uśmiechnięta Zielona Wróżka
pożegnała wszystkich i nisko się skłoniwszy odleciała powiewając
zielonymi wstążkami. A szczęśliwe koniki polne wciąż grając,
rozpierzchły się po całej polanie.
-
Ach! Jaka wspaniała opowieść – westchnęły małe leśne żabki.
-
Tak, to prawda – zaszeleściły dębowe listki – nasz ojciec dąb
przepięknie opowiada.
Kłopoty małej Biedroneczki
Poranne
mlecznobiałe mgły, powolutku i bardzo cichutko, podnosiły się z
zaspanej jeszcze ziemi. Na smukłych zielonych trawach, osiadały
kropelki krystalicznie czystej rosy. Leśni mieszkańcy powoli
otwierali zaspane oczka, gimnastykowali nóżki, rączki i
skrzydełka, jeśli oczywiście je posiadali. Budziły się kwiaty
wesoło odwracając główki do pierwszych promyków złotego słonka.
Pająki kończyły budowę swych pajęczych sieci. A sowy chowały
się w dziuplach, by udać się na zasłużony odpoczynek, po
pracowitej nocy. Obudziły się też Czerwone Biedroneczki
Dwukropeczki. Dwukropeczki, bo na swych małych pancerzykach, miały
tylko dwie czarne kropki.
Szeroko
ziewając, obudziła się również biedroneczka Juleczka.
Rozprostowała wszystkie nóżki, pomachała skrzydełkami i
rezolutnie rozejrzała się dookoła. Obok, jej siostrzyczka Oleńka
jeszcze spała.
-
Oleńka wstawaj, słonko nas zaprasza do tańca nad łąką! –
śpiewnym głosem zawołała Juleczka.
-
Aaa... - ziewała Oleńka - O! Już dzień, ale jestem głodna. Lećmy
po Oliweczkę razem pofruniemy na łąkę, dobrze?
-
Dobrze - powiedziała - Juleczka.
Oliweczka
stała już na wszystkich sześciu nóżkach, wesoło nimi
wymachując.
-
Cześć Oliweczka, co robisz? - spytała Oleńka.
-
Gimnastykuję się przed porannym lotem.
-
A Oskarek? - spytała Jula.
-
Śpi jeszcze! Wczoraj długo brykał i potem nie mógł zasnąć. A
teraz śpi! Nawet śpiewy ptaków go nie budzą.
-
Oskarek, wstawaj! Rosa błyszczy na listkach, idziesz z nami umyć
buzie i odświeżyć skrzydełka? - pytała Jula.
Przeciągając
się leniwie Oskarek, powoli wyganiał resztki snu ze swojej
biedronkowej główki. Próbował rozprostować skrzydełka, ale
okazało się, że nie może!
-
Ojej! - łzy zaszkliły się w oczkach Oskarka- jak ja teraz polecę
na łąkę?
-
Ale się pogniotły... - zmartwiła się Oleńka - pewnie nie
wyczyściłeś ich przed snem.
-
Jestem głodny i nie mogę latać... - płakał Oskarek - Oliweczko
ratuj!... Co ja teraz zrobię?
-
Nie wiem! - powiedziała Oliweczka - ale mam pomysł! Lećmy do
krasnala Mądralinka, do starego dębu, on nam pomoże.
-
O nie! Nie zostawiajcie mnie samego... - prawie krzyczał Oskarek.
Biedroneczki
Dwukropeczki posadziły Oskarka na klonowym listku, chwyciły
łapeczkami za brzegi listka i z całych sił dźwignęły
zapłakanego brzdąca w górę.
-
Oj, ciężko!- narzekała Juleczka - nie dam rady.
-
Już blisko, wytrzymaj... - pocieszała ją Oleńka.
-
Uwaga lądujemy- zawołała Oliweczka i cała czwórka lekko opadła
na miękki mech.
Stuk,
puk... - zapukały do drzwi krasnalkowego domku.
-
Mądralinku przyszliśmy do ciebie po poradę, otwórz proszę! -
zawołała biedroneczka Oliweczka
Krasnal
Mądralinek dokładnie obejrzał skrzydełka Oskarka, chwilę się
namyślał i rzekł:
-
Tu pomóc może tylko Czerwona Wróżka...
-
Ale gdzie ją można znaleźć? - dopytywała się Oleńka.
-
Musicie iść do źródełka, które wypływa z groty przy sosnowym
lasku.
-
Ale to daleko - zmartwiła się Juleczka - nie poradzimy sobie.
-
Poproście o pomoc zajączka Puszystą Kuleczkę, on jest szybki jak
wiatr, dla niego taka odległość to pestka. Znajdziecie go teraz,
obok tego wielkiego głazu - wskazał rączką Mądralinek - tam
rośnie soczysta zajęcza koniczyna, którą Puszysta Kuleczka zjada
na śniadanie.
-
Dziękujemy ci kochany krasnalku - radośnie zawołały Biedroneczki
Dwukropeczki i poleciały szukać zajączka.
Puszysta
Kuleczka akurat kończył jeść i jego bialutki, puszysty brzuszek
ślicznie się zaokrąglił. Gdy dowiedział się o problemie jaki
mają Biedroneczki, bez chwili wahania postanowił im pomóc.
Biedroneczki Dwukropeczki usadowiły się za jego uszami i pełne
nadziei wyruszyły w podróż, do leśnej groty. Dwukropeczki jeszcze
nigdy nie były tak daleko i w ogóle nie znały sosnowego lasu.
Trochę obawiały się tej wyprawy, ale przecież nie mogły zostawić
Oskarka bez pomocy. Był ich najlepszym przyjacielem, a przyjaciele
zawsze, i w szczęściu i w nieszczęściu są razem. Po paru
chwilach, tajemnicza grota ukazała się oczom małych biedroneczek.
Wypływający z niej strumyk czystej wody przyjemnie połyskiwał w
jasnych promieniach porannego słońca.
-
Ach! Jaka ta grota jest wielka ... powiedział zaskoczony Oskarek -
ma tak dużo zakamarków, czy uda nam się odnaleźć wśród nich
Czerwoną Wróżkę?
Szukajcie
nosem i sercem powiedział zajączek Puszysta Kuleczka i wielkim
susem wskoczył za kępę traw i dalej za krzaki malin i tyle go było
widać.
-
Jak to nosem i sercem – dziwiła się Juleczka.
-
Co on miał na myśli? – zastanawiała się Oleńka.
-
Nie ma rady! – zarządziła Oliweczka – wyruszamy na
poszukiwania. Oskarku daj rączkę, idziemy!
Gdyby
mama widziała w tej chwili Biedroneczkę Oliweczkę, byłaby z niej
bardzo dumna. Dzielna, starsza siostrzyczka dodawała otuchy małemu
braciszkowi i odważnie prowadziła go w głąb groty. Gdy
Biedroneczki znalazły się w długim korytarzu, ciemności otuliły
je swym czarnym szalem, a w serca zakradł im się strach.
-
Boję się ! – powiedziała Juleczka – Oleńka daj rączkę.
I
wszystkie Biedroneczki chwyciły się za łapki, by dodać sobie
otuchy. Z niepewnymi minami, szeroko otwierając oczka, szły na
przód. Po pewnym czasie przyzwyczaiły się do ciemności i wtedy
okazało się, że grota nie jest aż tak straszna. Z dala widać
było wiszące stalaktyty, które swym wyglądem przypominały sople
lodu, a kapiące z nich krople wody grały cichutką melodię. Wtem,
korytarz którym szły Dwukropeczki ostro skręcił, a za zakrętem
rozdzielił się na dwa przejścia.
-
W którą stronę iść? – zastanawiały się Biedroneczki.
Gdy
weszły w lewy korytarz, poczuły powiew wilgotnego chłodu.
-
Brr...! nie jest tu zbyt przyjemnie – powiedziała Oliweczka –
spróbujmy może pójść w prawo.
Już
po paru krokach w prawym korytarzu poczuły przyjemną woń malin i
poziomek.
-
Jak tu pięknie pachnie – zauważyła Oleńka – chyba już
rozumiem, o co chodziło zajączkowi.
Myśl
ta i woń którą czuły sprawiły, że do ich serc spłynęła
dodająca sił radość. Z nadzieją i uśmiechami na buziach
kroczyły prawym korytarzem. A strach i obawa z którymi weszły do
groty, zupełnie gdzieś się zagubiły. Z każdym kroczkiem ich
małych nóżek ciemność ustępowała miejsca szarości. A szarość
powoli zamieniała się w ciepłe tajemne światło, które
rozgrzewało i sprawiało, że Biedroneczki czuły się szczęśliwe.
Na ścianach korytarza zakwitały kwiaty, które swą obecnością
zamieniały jaskinię w cudowny ogród pełen barw. Malowniczość
miejsca zapierała dech w piersiach. Korytarz powoli rozszerzał się
i oczom oczarowanych Biedroneczek Dwukropeczek, ukazała się jasna
sala pełna bajecznego blasku. Na jednej ze ścian znajdowały się
półki od podłogi po sufit zastawione słoiczkami malinowego i
poziomkowego soku. Na piecu po przeciwnej stronie stał wielki garnek
świeżego, ciepłego soku którego woń rozchodziła się po całym
pomieszczeniu. Niedaleko pieca stał stół, a na nim jeden obok
drugiego poustawiane były czyściutkie, puste słoiczki. A na samym
środku sali znajdował się przepiękny dywan utkany z delikatnych
płatków różnobarwnych kwiatów, swą miękkością wprost
zapraszał, by się na nim położyć. Zachwycone Biedroneczki nie
mogły oderwać oczu od ślicznych kwiatowych kompozycji, które
wisiały na ścianach, stały na podłodze i leżały na półkach.
Cała sala tonęła w barwach i zapachach, które w sposób
niewiarygodnie przyjemny ogrzewały, jak mięciutka puchowa kołderka,
ich mocno bijące z wrażenia serca. Ale niestety! Nigdzie nie było
widać Czerwonej Wróżki.
Rozczarowane
i zasmucone, choć pełne magicznych doznań Dwukropeczki,
postanowiły zaczekać na Wróżkę przed grotą. Nie chciały
obrazić właścicielki tego zaczarowanego miejsca tym, że weszły
do jej domku bez zaproszenia. Siedząc w milczeniu przed jaskinią
Biedroneczki Dwukropeczki miały przed oczami cudowną salę i w
zamyśleniu nie zauważyły, że las wokół nich począł się
zmieniać. Pąki kwiatów otwierały swe główki, ptaki radośniej
śpiewały, zewsząd słychać było wesoło bzykające pszczółki,
żuczki i małe muszki. Pierwszy z zauroczenia ocknął się Oskarek.
-
Dziewczyny – wyszeptał – chyba nadchodzi Czerwona Wróżka.
I
rzeczywiście zwiewnym krokiem, miło się uśmiechając Czerwona
Wróżka zbliżała się do jaskini. Unosiła się tuż, tuż nad
trawami i kwiatami, a różowo perłowe skrzydełka, pantofelki i
przewieszona przez ramię torba pięknie błyszczały w słońcu.
-
Dzień dobry Biedroneczki! Mam wrażenie, że macie jakiś problem.
-
Och tak! Kochana i dobra Wróżko – powiedziała Oliweczka - spójrz
na te skrzydełka.
Oskarek
usiłował rozłożyć swe skrzydełka, ale były tak pogniecione, że
tylko śmiesznie zadrżały... i nic.
-
O! Faktycznie masz kłopot. Ale nie martw się, jest na to rada –
to powiedziawszy wyjęła ze swej błyszczącej torby małe,
diamentowe żelazko.
-
Ach! – westchnęły zachwycone Biedroneczki – Jakie śliczne!
-
To prezent od Matki Natury zrobiony z najprawdziwszego diamentu,
wydobytego z najgłębszej na świecie diamentowej kopalni. Ma
czarodziejską moc, zaraz sami się o tym przekonacie.
To
powiedziawszy Czerwona Wróżka zabrała się do pracy. Trzymając
żelazko delikatnie w dłoniach dotykała nim pogniecionych
skrzydełek Oskarka. Po paru chwilach skrzydełka były prościutkie
i lśniły diamentowym blaskiem.
-
Tak pięknie jeszcze nigdy nie wyglądały – ucieszył się Oskarek
– dziękuję ci dobra Wróżko. Jesteś wspaniała!
I
z radości, chwytając Wróżkę za ręce, odtańczył taniec
szczęścia, aż wszystkie będące w pobliżu owady zaczęły śmiać
się uradowane. Czerwona Wróżka też śmiała się głośno
szczęśliwa, że mogła pomóc małym biedronkom. Zaprosiła swych
miłych gości na pyszny, dodający sił sok poziomkowy. Od tamtej
pory Biedroneczki Dwukropeczki często przylatywały do Wróżki w
odwiedziny, a czasami pomagały też w gotowaniu słodkich soków,
którymi Wróżka leczyła chore i słabe leśne owady. A Oskarek już
nigdy więcej nie zapominał wyczyścić swych skrzydełek przed
snem.
Myszkujące koty
W
pewnym dużym mieście, w pokoju pewnej małej dziewczynki na
kolorowej zasłonce, mieszkało mnóstwo kotów.
Jeden
był niebieski, drugi czerwony, trzeci był żółty czwarty zielony!
Te
kociaki uwielbiały zabawy, skoki, przeciągania i miauczenia. Gdy
dziewczynka po szkole odrabiała lekcje, bacznie jej się
przyglądały, a gdy grała na wiolonczeli PRZERAŹLIWIE pięknie
miauczały.
-
Miiaau... miiaaauu....
W
nocy, gdy dziewczynka spała kotki trzpiotki MYSZKOWAŁY po
zakamarkach Krainy Snów. Łowiły ogonkami rybki w akwarium,
pazurkami czesały lwom grzywy i szorstkimi języczkami wylizywały
ogromne GÓRY LODOWE, pływające po truskawkowym oceanie.
-
Aaaaa.... - ziewały układając się do snu O PORANKU
-
Życie jest piękne!
I
tak na beztrosce i przyjemnościach mijały im dni i lata. I nigdy,
przenigdy nie brakowało im pomysłów na nowe harce i wybryki.
Pokój,
aż trząsł się od hucznej zabawy, a głośny śmiech dziewczynki
przebiegał przez okna i ściany, zaczepiając sąsiadów i stada
dzikich gołębi.
Bajka na dobranoc
Noc
ciepła otuliła ciszą szarości domy i ulice. Księżyc swym
zachwycił się obliczem. A gwiazdki przytakująco mrugały, że:
-
Dzień nie jest, aż tak wspaniały!
-
Bo w ciemności oczka, barwy Krainy Snów oglądają.
-
Nóżki i rączki leżąc... biegają!
-
Najśmielsze sny się realizują...
-
I nowe pomysły produkują...
-
Śpiąc dzieci rosną i zdrowiem pachną jak kwiatki wiosną!
-
Noc jest cudowna naszym zdaniem
-
Więc szybko zajmijcie się spaniem i kolorów w snach odnajdywaniem!
-
O ząbki dbajcie i w piżamki się ubierajcie...
-
Niech buziak mamy lub taty świat snów uczyni bogaty!!!
-
My z księżycem z nieba na was spoglądamy i o wasze bezpieczeństwo
dbamy...
-
Więc o nas pamiętajcie i czasami na dobranoc rączką
pomachajcie...!
-
A teraz oczka już zamknijcie i smacznie śpijcie...
O rybaku
Mieszkał
sobie w wiosce jeden rybak. I pojechał na połów ryb, założył
sieci i złapał jedną rybkę, założył drugi raz i złapał drugą
rybkę, założył trzeci raz i złapał trzecią rybkę. Tak złapał
do trzech razy. I kiedy chciał puścić trzecią rybkę w wodę,
rybka mówi do niego:
-
A weź mnie, weź mnie, na trzy części rozetnij i daj pierwsze
dzwonko żonie, a drugie szkapie, a trzecie suce, a ze mnie kości
wszystkie weź i schowaj w ziemi.
Wtem
kobieta jego została brzemienna, tak samo kobyła, tak samo i suka.
Kobieta urodziła dwóch synów, bliźnięta, i tak samo kobyła
oźrebiła się, i miała dwa źrebaki; oszczeniła się i suka, i
miała dwa pieski - wszystko po parze. I tak rośli wszyscy razem aż
do tych lat, w których czas im było wyjeżdżać na wojnę.
Dopiero
ojciec z matką rozpaczali! Ale oni rodziców nie słuchali i
uzbroili się w broń, która im wyrosła z tych kości, co je ojciec
pochował pod ścianą, i ruszyli w drogę. Matka im tylko to jeszcze
powiedziała:
-
Macie butelkę wody i gdzie się będziecie rozjeżdżać, tę wodę
pod jakie drzewo schowajcie na rozstajnych drogach, a gdy który
wróci do wody, a zastanie krew, to już drugi zginął.
I
tak się rozjechali. Jeden udał się w lewo, drugi w prawo.
Ten,
co się udał w prawo, przyjechał do pałacu, co w nim smok
przeszkadzał. Królewna jedynaczka miała iść temu smokowi na
pożarcie.
-
Ja pójdę na miejsce królewny i smoka zwojuję - mówi.
Stanął
przy norze, skąd smok siedem łbów mający, wychodził i wszystkie
siedem pościnał. Król mówi mu:
-
Ode mnie już nie odjedziesz, tylko córkę moją weźmiesz za
żonę.
I
tak się ożenił. Razu pewnego, w nocy, zaczęło się okropnie
błyskać nad morzem czerwonym.
-
Co tam takiego, co tak błyszczy - pyta, a żona mówi:
-
Chcesz tam jechać? Jeślibyś pojechał, to już byś nie
powrócił.
On
wstał rano, nie słuchał żony i wsiadł na konia, wziął to
uzbrojenie, w które był przystrojony, wziął konika i pieska ze
sobą, i udał się w tamte strony.
Przyjechał
do morza, gdzie leżały dwie szczapy drew. Zdjął z siebie pasek,
te dwie szczapy związał, wprowadził konika i pieska, i tak się
przewiózł za morze. I przybył do zamku zaklętego i wszedł, a nie
widział żadnego człeka, tylko kamienie.
Wychodzi
do niego baba. Piesek skacze na nią, a ona mówi:
-
Paniczu, weź różdżkę ode mnie, a uderz tego pieska, bo mnie
skaleczy
Skoro
wziął tę różdżkę i uderzył pieska, ten stał się kamieniem i
koń kamieniem, i on sam kamieniem. Żona jego kazała swój zamek
ciężką żałobą okryć, bo straciła męża.
Przyjeżdża
brat jego do wody, którą schowali, i ogląda. Zobaczył krew i udał
się w tę stronę, gdzie brat jego pojechał.
I
przyjeżdża do tego zamku, gdzie brat jego wprzódy przyjechał, i
widzi żałobę.
-
Dlaczego ten zamek tak przykryty? - pyta.
A
królewna powiada:
-
Ja myślałam, żeś zginął!
I
szybko kazała to obedrzeć. Cieszyła się, że mąż powrócił, a
on to wszystko udawał, bo chciał się dowiedzieć, jak brat jego tu
zginął. Tak samo położył się z nią spać, lecz wyjął miecz z
pochwy i położył w środek pomiędzy nich, bo wiedział dobrze, że
to nie jego żona. Wtem, ujrzał błyskanie za morzem czerwonym.
-
A co tam takiego tak błyszczy? - pyta ją.
-
A, toś ty tam nie był? To ty nie wiesz? - odpowiedziała.
I
tak się dowiedział, że brat jego tutaj nie zginął.
Rano,
skoro tylko wstał, udał się tak samo w podróż, wziąwszy z sobą
konika i pieska, i to samo uzbrojenie, w które był przystrojony. I
przybył tak samo do morza, gdzie były dwie szczapy drew. Zdjął z
siebie pasek, te dwie szczapy związał, wprowadził konika i pieska,
i tak się przewiózł za morze.
I
przybył do zamku zaklętego, i wszedł, a nie widział żadnego
człeka, tylko kamienie. "Zapewne tu mój brat zginął, bo jest
koń i pies tak jakby ten sam", myślał sobie. Wtem go złość
tęga opanowała, wyrwał miecz z pochwy i powiedział:
-
Muszę znaleźć tego człeka, co tyle ludzi potracił!
I
wpadł pomiędzy gmachy pałacu, wodząc pieska przy sobie. A piesek
zaczął okropnie szczekać. Wychodzi baba do niego i mówi:
-
Weź ode mnie różdżkę i uderz tego pieska, bo mnie skaleczy.
A
on na to:
-
Tyś tutaj mego brata straciła, to i mnie chcesz stracić! Już ty
ręce mojej nie ujdziesz!
I
szczuje pieskiem babę, a ta mówi:
-
Paniczu, mam ja tu wodę, którą polejesz brata i on wstanie.
-
Ty mnie zdradzić chcesz, jak mego brata zdradziłaś - on mówi. -
Polej ty sama!
-
Moja ręka nic nie będzie znaczyć, jak ja poleję - baba na
to.
Więc
się udał na dwór i przyniósł dwa kije. Kazał babie wsadzić
między te kije butelkę i polał najpierw brata, który wstał i
powiedział:
-
A tom się wyspał, wyspał.
-
Spałeś na wieki - brat mówi do niego.
I
chodzili obaj bracia, i kamienie polewali, i dużo ludzi z tych
kamieni ożywiali, i całe miasto obok zamku zaklętego poczęło się
ożywiać. Oni zaś powrócili do zamku i spostrzegł brat jeden, że
na łóżku leży ładny kamyczek, i pokropił go wodą. Wtem wstaje
królewna tego zamku i powiada:
-
A tom się wyspała, wyspała.
-
Spałaś, królewno, na wieki - mówi on.
-
Już ja teraz będę twoją żoną i twoje będzie to królestwo.
-
Powrócę do ciebie, ale pojadę pierwej do swych rodziców po
błogosławieństwo - odrzekł i obaj pojechali.
I
mówi brat jeden do drugiego:
-
Pierwszej nocy, nim tu przyjechałem, spałem z twoją żoną.
-
Spałeś? - on odpowiada i wyrywa miecz z pochwy, i ucina głowę
bratu swojemu.
I
udał się do żony swojej, a nie wiedział o niczym, aż się
położył z nią spać, a ona mówi:
-
A coś ty miał za grymas, żeś wyjął miecz i między nas w środek
położył?
Myśli
on: "To mój brat spał z moją żoną, ale sprawiedliwie".
Szybko wstał i pomyślał sobie, że ma wodę, którą mu głowę
poleje, to on wstanie. I przyjechał do brata, polał oną wodą.
Brat powstał i przeprosili się.
I
tak obydwaj powrócili do żony jego. Nie chciał brat drugi bawić
tam, tylko do rodziców powrócił, którzy mu dali błogosławieństwo.
Udał się do zamku swojego i poślubił oną królewnę, którą
ożywił, i całe miasto było mu wdzięczne. A rodziców wziął do
siebie i chował ich aż do śmierci.
Brat i siostra
Ojciec
i matka mieli czworo dzieci. Odeszło ich dwoje dzieci, a pozostali
brat i siostra postanowili ich szukać. I wyszli razem oboje, a było
gorąco. I bratu się pić zachciało, ale nie było wody, tylko te
trochę w tych śladach, co po stopach baranów zostały na drodze. I
siostra mówi:
-
Nie pij, bo się w barana przemienisz.
Ale
on wypił trochę wody z tej stopki i zrobił się zaraz barankiem. I
biegli oboje dalej. Pod wieczór przenocować chcieli i poszli na
łąkę na stóg siana żółciutkiego i tak suchego, że się aż
świeciło.
I
kiedy się przespali, siostra ujrzała rano, że ma włosy złote i
gdy je rozczesuje, świecą się i łyskają jak gwiazdy. I zobaczył
to królewicz, który w tej okolicy polował. I tak mu się ona
strasznie podobała, że ją zaraz wziął z barankiem do siebie, i
ożenił się. I kazał ją wszystkiego uczyć, żeby ją u dworu na
panią wyprowadzić, na taką wysoką damę. Ale miał z nią synka,
i gdy się ten urodził, pojechał królewicz na wojnę.
A
ona chodziła kąpać się do rzeki, bo ją namówiła do tego
jakaś-ci przy dworze. I kiedy się kąpały obie, utopiła ją ta
druga, a sama ubrała się w jej suknie. Jak królewicz przyjechał z
wojażu, tak zaraz wybiegła ta jakaś i wita się z nim i rzecze, że
to ona jego żona.
-
A cóżeś ty mi się tak przemieniła? - zapytuje on.
-
A bo to przez tę kąpiel - odpowie ona.
A
baranek chodził co dzień z dzieckiem (tej siostry synkiem) na swoim
grzbiecie nad brzeg rzeki, i tam do pływającej gęsi żałośliwie
się odzywał:
Przypłyń,
przypłyń, gąseńko,
przypłyń,
przypłyń, siostreńko,
niech
nie płacze dzieciąteńko!
I
gęś przypływała, wychodziła z wody na brzeg i robiła się
kobietą, i piersi swemu dziecku dawała. Po nakarmieniu baranek z
dzieckiem odchodził, a gąska znów do wody chlustała.
Lokaj
pański to wyśledził. I zaczaił się raz pod drzewem. A gdy
baranek zawołał na brzegu:
Rybeńki,
rybeńki!
Przyprowadźcie
mi mateńki!
A
ona gęś wyszła i kobietą się zrobiwszy piersi dziecku dawała,
złapał ją za złote włosy, przytrzymał i mocno okładać zaczął
trzciną, mówiąc:
Jakeś
była gąseńką,
będziesz
znowu panienką.
A
ona wymykając mu się w bólach i jękach, przerabiała się to na
węża, to na gadzinę, to na ropuchę, i kąsała go, aż wreszcie,
gdy on wcale nie popuścił, stała się panną. I wydało się
wszystko złe. A tę szkaradnicę czterema końmi rozszarpali.
Źli bracia
Jeden
chłop miał trzech synów i był bardzo biedny. Wysłał ich więc
na wędrówkę, żeby sami poszli starać się i myśleć o sobie.
Matka upiekła im pod popiołem placek, dała ser, warzywa i masło,
co mogła. Jeden poszedł swoją drogą, a dwaj wybierają się
razem.
I
poszli, idą. Mówi najstarszy do najmłodszego:
-
Usiądźmy i zjedzmy najprzód z twego woreczka warzywa i ser, a
później będziemy z mojego jeść razem.
Młodszy
brat przystał na to. Jak zjedli - idą jeden i drugi dzień, i nadal
jedzą z woreczka tego młodszego. Jak już zjedli, uszli już parę
mil drogi, siadają, i ten starszy dobywa ze swego woreczka i je, a
temu młodszemu nic nie daje. Nic z początku nie mówi, tylko sobie
myśli: "co to dalej będzie?" Ku wieczorowi znowu
odpoczywają sobie i starszy sam je, a młodszemu nie daje. A młodszy
nadal nic nie mówi, ale czeka cierpliwie. Następnego dnia to samo,
gdy odpoczęli, starszy znów je, a młodszemu nic nie daje. Ten
patrzy, czy mu z litości nie da choć kawałka chleba, bo głodny.
Nad wieczorem to samo, aż młodszy powiada:
-
Zlituj się, skórkę chleba mi daj, idę o głodzie, już z sił
opadłem, a przecież ja ci ze swego woreczka dawałem. Wtedy brat
dał mu kawałek chleba, ale tak mały, że prawie na raz w usta
włożyć. Zjadł go z płaczem i westchnął sobie.
Trzeciego
dnia uszli znowu kilka mil drogi. Starszy siada i je, a tamtemu nic
nie daje. Młodszy już całkiem z sił opadł i mówi:
-
Ja już nie mogę iść.
A
ten starszy odzywa się:
-
Każ sobie oko wyjąć, to ci dam kawałek chleba.
-
Nie, bo będę kaleką - młodszy powiada. - To już wolę iść tak
o głodzie.
Idzie
tak jeden dzień i drugi o głodzie, a starszy mu nic nie daje. W
końcu prosi go na miłość boską, że już woli stracić oko, żeby
mu dał kawałek chleba. I brat wyjął mu oko, i dał mu kawałek
chleba, ale taki mały, jakby dziecku.
Idą
dalej, znów kilka mil uszli. Piątego dnia starszy znowu siada i je,
i znowu tamtemu nic nie daje. A on, zgłodniały, już usta ma sine i
z sił całkiem opadł.
-
Każ sobie drugie oko wyjąć - mówi starszy - to ci dam kawałek
chleba.
-
No trudno - młodszy na to - kiedy inaczej być nie może, to mi
wyjmij i drugie oko i zaprowadź gdzie pod kościół, pod dzwonnicę,
żebym zadzwonił, kiedy będę miarkował, że się już dzień
robi, a ludzie choć z litości żebrakowi chleba nie odmówią.
Starszy
wyjął mu oko i zaprowadził nie pod dzwonnicę, ale pod szubienicę,
dał mu mały kawałek chleba i poszedł sam dalej. A ten ślepy
miarkuje, że się dzień robi, maca koło siebie i szuka sznura od
dzwonnicy. Zmiarkował w końcu, że go brat pod szubienicę
zaprowadził. Westchnął sobie i mówi:
-
Mój Boże, i głodno, i zimno, i przykro pod szubienicą siedzieć i
pewnie głodną umrę śmiercią, bo kto mnie tu poratuje.
Siedzi
cały dzień i kuli się, i drży cały. Aż tu wieczorem przylatują
kruki i siadają na tę szubienicę. A było ich trzech. Jeden kruk
mówi do drugiego:
-
W tym a tym mieście jest królewna bardzo chora i Pan Bóg wie, skąd
doktorów zwożą, a nie mogą jej uleczyć. A to bagatela, bo w tym
pokoju, gdzie ona jadła święcone jajko i upadło jej na ziemię,
kruszynę złapała i zjadła żaba. Ta żaba siedzi pod podłogą i
rośnie, a królewna schnie. Trzeba tylko wziąć drewek suchych i
napalić na kominku, żeby z pół komina węgli się napaliło,
zedrzeć podłogę w jej pokoju (ale żeby samej królewny tam nie
było), a tam ta okropna żaba siedzi. I trzeba tę żabę wziąć,
odgarnąć czyste węgle i na rozpalony ruszt wrzucić. Jak się
spali, zgarnąć ładnie popiół z rusztu w papierek, wrzucić go do
szklanki herbaty i dać królewnie do wypicia.
A
drugi kruk powiada:
-
W tym a tym mieście wody nie ma i po kilka mil jeździć muszą po
wodę. Sprowadzają majstrów z całego świata i kopią studnię, a
nie mogą wody znaleźć. A to jest bagatela, trzeba tylko wykopać
tę studnię głębiej, w prawo, a tam jest kamień. Wystarczy go
odwalić precz, a najpiękniejsza woda będzie.
A
ten trzeci powiada:
-
Tu pod szubienicą takie zielsko rośnie, że kto tylko nie ma oczu,
a to zielsko znajdzie i potrze, to zaraz najpiękniejsze będzie miał
oczy, jeszcze lepsze niż my.
Jak
się ten ślepy, biedny i głodny o tym dowiedział, westchnął
sobie do Boga, i te kruki się rozleciały. A on rwie zielska na
pamięć, jakie tylko popadnie, i przykłada do oczu. Zdaje mu się,
jakby troszkę ujrzał światłość, rwie więcej jeszcze i
przykłada. I dostał oczu piękniejszych, niż miał wprzódy.
Idzie
spod tej szubienicy taki zgłodniały, że go wiatr przewraca prawie,
i przyszedł do jednej wsi, prosić choć o łyżkę strawy. Dali mu
tam trochę zjeść, a on zapytał o to miasto, gdzie nie było wody.
I
przyszedł do tego miasta, a zachciało mu się pić, i prosił
naumyślnie, żeby mu dali trochę wody się napić. Mówią mu:
-
U nas prędzej piwa dostaniesz niż wody, bo po nią aż kilka mil
musimy jeździć.
-
A to dlaczego? Może bym ja co poradził?
-
Nie, mój panie, już tu byli wszyscy majstrowie, a nic nie
poradzili.
-
Dajcie mi z paru ludzi - on na to - a ja się podejmę to zrobić.
I
dali mu paru chłopów, a on im kazał kopać. Jak zaczęli kopać,
dokopali się tego kamienia. Jak ten kamień odwalili, to
najpiękniejsza woda całą studnię napełniła. Tak się ucieszyli
ci mieszkańcy, że mu wielką dali za to zapłatę.
I
znowu idzie do tego miasta, gdzie królewna jest słaba. Wszedł do
karczmy, gdzie właśnie gadali o tym, że zwożą doktorów Pan Bóg
wie skąd, a oni nie mogą jej nic poradzić, kto wie, czy nie umrze.
A on słucha i pyta:
-
Czy taka kiepska już, że jej żaden doktor poradzić nie może? Ja
ją uzdrowię.
-
Król powiedział - mówią mu - że kto córkę uzdrowi, połowę
majątku weźmie i jego córkę dostanie w małżeństwo.
Dali
znać do króla, a król czym prędzej posyła po niego i pyta:
-
Czy ty uzdrowisz moją córkę?
-
Najjaśniejszy panie, uzdrowię.
Kazał
drzewa przynieść dużo i żeby mu pokazali, gdzie jest pokój
królewny. Zaprowadzili go tam, a królewnę wyprowadzili do drugiego
pokoju. A on ogień na kominku rozpalił i siekierę kazał
przynieść. Jak już się narobiło pół komina węgli, to on
siekierą podłogę rozdarł i znalazł tę okropną żabę pod
podłogą. Węgle pięknie odgarnął, a żabę wrzucił na rozpalony
ruszt, a żaba tak skrzeczała, tak pukała, aż się rozlegało po
pokoju. Popiół z niej pięknie zgarnął w papierek, podłogę na
powrót zrównał, jak była, wyszedł i kazał przynieść szklankę
herbaty. W tę herbatę wsypał połowę popiołu i zaniósł
królewnie do wypicia. Królewna wypiła, a nie wyszła i godzina,
gdy uczuła się dużo zdrowszą. Kazał i drugą szklankę herbaty
przynieść i resztę popiołu w nią wsypał. Królewna wypiła i
już zupełnie była zdrowa. Król, ukontentowany, zaraz go sobie
obrał za zięcia i dał mu połowę królestwa.
Jak
się ożenił, wybrał się do swych rodziców szukać ich i jeżeli
jeszcze żyją, zabrać do siebie. I napotkał biednego o kijku, i
poznał, że to jego brat. Kazał zaraz przystanąć. A biedak klęka
i prosi o wspomożenie.
-
Miałeś ty brata? - pyta starca.
-
Było nas trzech i my się porozchodzili - ten odpowiada.
-
I ty nie wiesz, gdzieś brata podział najmłodszego? Otóż wiedz,
że ja jestem twój brat.
On
z początku nie chciał dać wiary
-
Czy może być, aby najjaśniejszy pan był moim bratem?
-
A pamiętasz, jakeś jadł z mego tłumoczka, a potem ze swojego nie
chciałeś mi nic dać, wreszcieś mi oczy powyjmował i pod
szubienicę położył? A widzisz, jakie ja oczy piękne tam dostałem
i jakim się panem stałem? A może i ty sobie każesz oczy
powyjmować?
-
Chciałbym - brat odpowiada.
Zaraz
kazał lokajowi oczy mu wyjąć i zaprowadzić pod tę samą
szubienicę, gdzie i on był. Jak go zaprowadzili pod szubienicę,
czeka on, czy też takim panem zostanie jak jego brat.
I
przylatują znowu trzy kruki, i mówi jeden do drugiego, że w tym a
tym miejscu wody nie było, a teraz najpiękniejsza woda jest. A
drugi powiada, że w tym a tym mieście była królewna chora i nie
mógł jej nikt poradzić, a znalazł się taki, co przyszedł i ją
uzdrowił. A trzeci powiada, że może tu kto siedział i ich
podsłuchiwał pod tą szubienicą, a może i teraz podsłuchuje. A
ten drugi kruk mówi:
-
Zajrzyj no, może tam kto i siedzi.
Jeden
z tych kruków zagląda i widzi człowieka bez oczu. Złapał go i
głowę mu ukręcił. I porozlatywały się ptaki. A brat najmłodszy
pojechał po swoich rodziców i zabrał ich do siebie. Dał im
pomieszkanie i usługę do śmierci.
O dziadowym synu
Onego
czasu w chacie wśród lasu mieszkał dziad, który owdowiawszy,
ożenił się powtórnie z młodą kobietą. Ta nie cierpiała
pasierba i gdy dorósł, namówiła męża, by chłopca, próżniaka,
z domu wygnał. Dziad, choć miłował syna, uległ żądaniu żony i
syna z domu wyprawił, sam go odprowadzając przez las.
Doszli
do kamienia przy ścieżce w gęstwinie. Tu stary usadowił syna
mówiąc, że wróci, i poszedł w krzaki, i manowcami wrócił do
domu. Chłopak czekał, wreszcie zasnął. Obudziwszy się, a nie
widząc ojca, począł krzyczeć i hukać, lecz gdy to nie pomogło,
usiadł znowu, zjadł co miał i puścił się w drogę. Zaszedł na
gościniec szeroki, ale tu widzi kilka dróg i nie wie, którą
obrać. Patrzy, a na piasku pająk zaczyna dusić wielką mrówkę. A
mrówka odzywa się ludzkim głosem:
-
Człowiecze, ratuj mnie, a odwdzięczę ci się.
Doskoczył
więc chłopiec, zgniótł pająka i pyta mrówkę, dokąd ma
podążyć.
-
Idź prostą drogą za słońcem do miasta, gdzie cię szczęście
czeka.
Szedł
tedy dalej i gdy wyszedł z lasu, ujrzał pole i szeroką rzekę.
Usłyszał plusk w sitowiu i zobaczył miotającą się w zastawionej
sieci wielką rybę o złotych łuskach i srebrnych płetwach, z
głową jakoby ludzką. Ta zawołała:
-
Człowiecze, uwolnij mnie z mojej niewoli, a odwdzięczę ci
się.
Dziadowy
syn wszedł po pas w wodę i odwiązał sieci. Oswobodzona ryba
rzuciła się i znikła w modrych falach.
Poszedł
dalej nad rzeką. Nagle słyszy krzyk przeraźliwy i widzi dwóch
parobków ciągnących babę, by ją utopić, a ta woła:
-
Piękny chłopcze, ratuj mnie, bo mnie ci dwaj opoje chcą utopić,
niewinną!
Dziadowy
syn, że był zdrów i silny, ująwszy kij oburącz, młócił nim po
grzbiecie parobków, aż pouciekali, a kobietę uwolnił. Baba mu
podziękowała i rzekła, że gdyby potrzebował jej pomocy, niech
tylko zawoła: "Babo-dziwa, babo-dziwa, przyjdź mi w pomoc jako
żywa!", a ona zaraz się zjawi. Powiedziawszy to, znikła w
zaroślach, jakby wiatr rozwiał.
Dziadowy
syn poszedł drogą dalej w las i o wschodzie słońca chciał się
zatrzymać i spocząć, aż tu spostrzega na trawie leżącego
świeżego trupa. Był to młodzian w błękitnych szatach, z szeroką
raną na czaszce krwią zbroczonej. Rzucił się tedy ku niemu, chcąc
go ratować, ale wszystko na próżno, życie zeń już uleciało.
Wtem ukazało się nagle czterech jeźdźców. Zobaczywszy
młodzieńca, duchem zeskoczyli z koni, poczęli tłuc pięściami
biednego wędrowca, związali go jako mordercę i powiedli z sobą do
miasta. Byli to królewscy żołnierze szukający ulubionego
dworzanina królewskiego, który wyszedł do lasu i tam napadnięty
został. Złapawszy dziadowego syna na gorącym uczynku, jak
twierdzili, oddali go sprawiedliwości i sądom króla. Zamknięto
więc chłopca w więzieniu mimo jego zapewnień, że jest niewinny.
Aby jednak dać mu możność uniewinnienia się, kazał mu król dać
na próbę korzec maku z korcem piasku zmieszanego, by przez dobę
mak osobno, a osobno piach przebrał. Jeśliby tego nie zrobił, miał
być winny i nazajutrz stracony.
Zapłakany
i smutny siedział, wyrzekając:
-
Mrówko przeklęta, to tyś mnie wszystkiego nabawiła i szczęścieś
mi obiecała!
-
Com rzekła, tego dotrzymam - odezwał się głos z kąta i chłopiec
ujrzał cisnący się przez wąską szczelinę nieprzeliczony rój
mrówek, a przodem szła znajoma mrówka, którą pająkowi
wydarł.
Całe
to mrowie w okamgnieniu obsiadło naczynie i wzięło się do roboty
tak, że po kilku godzinach leżały już dwie osobne kupki na
podłodze, jedna maku, druga piasku. Ucieszony, podziękował im
dziadowy syn, a mrówki szczeliną odeszły.
Nazajutrz
wchodzi kat z pachołkami do więźnia i ze zdziwieniem widzi robotę,
którą za niepodobną uważali, dopełnioną. Dali znać do króla,
a ten, uważając to za cud niebios, więźnia wypuścić kazał i na
dwór swój przyjął go między dworzany. A że był urodziwy,
pokochała go piękna córka królewska, do której zalecali się
wielcy panowie. Razu pewnego król, jadąc z gonitwy do swego zamku
na wyspie, wjechał na most. Tu koń jego stanął dęba, a królewska
korona do wody się potoczyła. Król pobladł i cały lud zaczął
lamentować i rozpaczać, bo wierzono, że póki ta korona nie
zginie, będzie kraj szczęśliwy, bezpieczny i silny, a z jej utratą
różne nań przypaść miały klęski i utrapienia. Król przyrzekł
temu, co ją znajdzie, dać w nagrodę to, co tylko ma najdroższego
u siebie.
Niejeden
rycerz kusił się o to szczęście, ale na próżno. I dziadowy syn
stanął nad wodą. Naraz słyszy plusk głośny, fala pieni się i
na dwoje dzieli, a ogromna ryba o złotym grzbiecie, srebrnych
skrzelach i głowie niby człowieczej podpływa do niego, niosąc w
paszczęce królewską koronę. Młodzieniec pochwycił ją żywo, a
ryba z powrotem się zanurzyła. Pobiegł zaraz do króla, który,
uradowany, pytał, jakiej chce nagrody. Dziadowy syn, chwytając go
pod kolana, wyznał, że kocha królewnę i ręki jej żąda. A gdy i
ona się zgodziła, kazał król bić w kotły i dzwony i ogłosić
odzyskanie korony i zaślubiny córki.
Ale
na nieszczęście, na parę dni przed weselem królewna zachorowała.
Leżała ze zsiniałymi ustami i zaciśniętymi zębami, a lekarze
oświadczyli, że chociaż nie jest martwa, ale ktoś na nią taki
czar rzucił, że żadne leki nie pomogą. I słał król zmartwiony
do przyszłego zięcia, żeby dał jaką radę. Zawołał więc
głośno:
-
Babo-dziwa, babo-dziwa, przyjdź mi w pomoc jako żywa!
Zaledwie
skończył, wicher zadzwonił szybami, okno się na oścież
otworzyło i baba wpadła na ożogu.
-
Ha, jak się miewasz, mój chłopcze? Czegóż ci trzeba ode
mnie?
Opowiedział
jej swoje strapienie i o radę prosił, a ona na to:
-
Ukochana twoja nie umarła, ale ją zaczarował zły czarownik, który
sam chce się z nią ożenić. Ma on u siebie w ogrodzie dziwe-ziele
takie, co rośnie w kącie pod murem, że dnia białego nigdy nie
widziało i mocą jego czaruje.
Gdy
jeden listek tego ziela położysz na pierś królewny, ona, jakby
nic nigdy nie było, powstanie. Jeśli chcesz tego ziela dostać,
siadaj co rychlej ze mną do podróży.
Siadł
młodzieniec z babą na ożogu i wyleciawszy przez okno, lecieli
gnani chmurami, wiatrami, aż zalecieli do ogrodu czarodzieja, a
znalazłszy dziwe-ziele, wyrwali je z korzeniami, by ów człowiek
nie mógł więcej szkodzić, i jako przylecieli, odlecieli z
powrotem.
Skoro
młodzieniec pożegnał się z babą, urwał czerwony listeczek z
krzewinki, resztę rzucił w płomień. A wtedy stał się huk srogi
nad zamkiem, jakby się niebo waliło nań całe, i trwał, dopóki
ziele nie rozsypało się w popiół.
Wszedł
więc dziadowy syn do sypialni narzeczonej wraz z królem, a
położywszy na jej sercu czerwony listeczek ujrzał, jak otworzyła
oczy i powstała, dziwiąc się temu, co się z nią stało. I była
wielka radość we dworze i w całym kraju, a potem wesele obojga
młodych.
O kogucie
Jedna
baba, uboga żebraczka, chodziła po proszonym chlebie od chaty do
chaty. Odprawiano ją zwykle z niczym mówiąc: "Niech Pan Bóg
opatrzy". Ale jedna litościwa kobieta, sama niebogata, dała
jej ziarnko grochu, gdy nie mogła dać nic lepszego.
Żebraczka,
odebrawszy to ziarnko grochu, zasadziła je w ziemię i czekała
wiosny i lata. A tu z ziarnka wyrosły strączki i wiły się po
tyczce w górę, wiły się coraz wyżej i wyżej, aż nareszcie
dosięgły samego nieba. Baba, ciekawa, jak też to tam jest w
niebie, schwyciła się wijącej latorośli i czepiając się rękami
kruchych gałązek, drapała się po nich coraz wyżej a wyżej, aż
nareszcie doszła do nieba. W niebie zobaczyła świętego Piotra i
pokłoniła mu się. A święty Piotr dał jej jajko i złoty kubek,
przeżegnał ją i kazał na świat wrócić, mówiąc, że z kubka
będzie miała napoju, ile tylko zechce i jakiego zechce.
Gdy
się znów na powrót po tyczce i gałązkach grochu spuściła na
dół - trzymając jajko pod ciepłą pachą, dostrzegła, że już z
niego wylągł się śliczny kogut, który zaraz babce powiedział:
"Dzień dobry" i w chacie jej krzepko się uwijać począł
i ludzi do roboty budził. A kubek, ile razy tego zażądała,
napełniał się do wierzchu mlekiem, winem, wódką, piwem lub innym
trunkiem. Oczywiście, że bardzo jej z tym było dogodnie, Bogu też
za to dziękowała, a trunków nie nadużywała.
Dowiedziała
się jednak wkrótce o tym cudownym kubku wieś cała; dowiedział
się o nim i sam pan dziedzic. Posłał więc swego lokaja, ażeby
babę z kubkiem do pana zaprosić. Ale ostrożna babula nie dała się
w pole wywieść i iść nie chciała. Więc pan zalecił lokajowi
użyć fortelu i kubek wykraść.
Jakoż
razu jednego, wpadł lokaj do chałupy baby z nagłym okrzykiem:
-
Pali się we wsi, gore, gore! - i zniknął niby, ukrywszy się za
drzwi.
Przestraszona
baba wyleciała z chałupy, gdy słońce zachodzące ognistą na
świat rzucało łunę, a zobaczywszy, że pożaru nie ma, wróciła.
Ale już kubka w izbie nie zastała. Porwał go bowiem podczas jej
niebytności lokaj i do pana zaniósł.
Pan,
przekonawszy się wkrótce potem o obfitości cudownego kubka,
sprosił wszystkich sąsiadów i wielu innych gości na ucztę do
siebie i częstował ich z owego kubka, czym kto się chciał
posilić, a było tam i szampańskie wino, i arak Jamajka, i inne
rzadkie trunki. Goście cieszyli się wszyscy a pili. Wtem, gdy sobie
już dużo tego picia pozwolili, odzywa się nagle trzykrotnie za
oknem kogut, który chcąc babce dopomóc, zapowiedział jej, że
pójdzie po ten kubek i odzyska go:
-
Kikiryku, kikiryku! Pijecie nie z pańskiego, ale ze skradzionego
babce kubka!
Rozgniewany
pan kazał koguta natychmiast schwytać i wrzucić w głęboką
studnię na podwórzu. Tutaj ów kogut w wodzie jak zaczął pić a
pić wodę, tak calutką wodę wypił, aż w studni zrobiło się
sucho i przyleciał znowu pod okno i zaczyna krzyczeć:
-
Kikiryku, kikiryku, ze skradzionego babce kubka!
Zdziwiony
tym i rozgniewany pan każe powtórnie łapać koguta i wrzucić go w
rozpalony piec, gdzie buchały płomienie. Ale kogut wkrótce cały
ten ogień zalał, wypuściwszy z siebie wszystką ze studni wypitą
wodę, połknął wszystek dym w siebie, i znowu poleciał pod okno i
wrzeszczeć począł o skradzionym kubku.
Zniecierpliwiony
pan znowu go kazał schwytać i wrzucić do stajni między bystre
konie, żeby go roztratowały. Ale tu kogut, jak zaczął z siebie
wypuszczać połknięty dym, tak wszystkie konie zaczadził, i
wszystkie się podusiły. Pan, widząc tak wielką szkodę, kazał
znów koguta schwytać, oskubać, upiec go na rożnie i wreszcie
zjadł go.
Aż
tu nagle w brzuchu jego odzywa się znowu ów kogut:
-
Kikiryku! Ze skradzionego kubka! - A głos ten bezustannie się
powtarza i nie ma sposobu go zagłuszyć, a co pan się z kubka chce
napić, to wszystko na powrót oddać musi, bo kogut tego do żołądka
nie dopuszcza, a wciąż swoje wrzeszczy. W końcu poradził panu
doktor wziąć lekarstwo na wymioty i koguta na powrót przez gardło
wyrzucić. Gdy zatem oddał koguta, ten wyskoczył jak wprzódy, żywy
i zdrów, mówiąc, że nie da panu pokoju, dopóki kubka nie zwróci
babce. I nie mógł pan z nim sobie poradzić, więc kubek sam babce
odniósł i przeprosił ją.
O królewiczu i jego przyjacielu, kruku
Jeden
król był bardzo bogaty. Jakże nie miał posiadać skarbów, kiedy
w jego ogrodzie jabłoń rodziła złote jabłuszka. Ten król był
ojcem trzech synów; dwóch starszych bardziej kochał i chował po
królewsku, ćwicząc ich w naukach, a trzeciego, przeznaczywszy na
pastucha, niczego nie uczył. Starsi jeździli zawsze obok ojca,
trzeci za głupca uznany, tylko się wszystkiemu przyglądał i
wszyscy go za nic mieli.
Jednego
razu doniesiono królowi, że każdej nocy giną z jabłoni po trzy
złote jabłuszka. Różni tedy panowie zaczajali się na złodzieja,
wojsko pilnowało w nocy, lecz złodzieja dojść nie mogli.
Głupi
syn królewski, nie mówiąc o tym nikomu, uwiązał sobie jeżową
skórkę pod brodą (żeby mu zasnąć nie dała, gdy się
zdrzemnie), wszedł wieczorem na jabłoń i czekał. W nocy
spostrzegł, jak przyleciał złoty ptak, urwał i uniósł trzy
złote jabłka. Ale go głupi na drzewie tak wystraszył, że ptak
ulatując, zgubił z ogona trzy złote piórka. Głupi podniósł je,
wziął z sobą i pokazał nazajutrz ojcu, mówiąc, że jak
złodzieja wypatrzył, tak też go i uchwyci. Król się na to
roześmiał tylko, lecz mu wcale przeszkadzać nie myślał.
Poszedł
głupi do jednego pustelnika, o którym się dowiedział, że chowa
dużo ptaków, i przyszedłszy pyta o złotego ptaka. Ale pustelnik
nic o takim stworzeniu nie wiedział, i tylko rzekł:
-
Zatrąbię na wszystkie moje ptaki, a gdy się zlecą, możesz się z
nimi rozmówić.
Na
głos trąbki mnóstwo ptaków zleciało się przed chatę pobożnego
człeka. Jeden tylko kruk najstarszy z nimi nie przyleciał.
-
Najprędzej to on będzie coś wiedział - rzekł pustelnik - jak się
tylko pokaże, zapytaj go.
Jakoż
po niedługim czasie przylatuje kruk i nie proszony, oświadcza, że
zna siedzibę złotego ptaka, który jest własnością pewnego
bardzo czujnego i ostrożnego króla, mającego drut z dzwonkami
prowadzony od klatki ptaka do swego łóżka, przeto nikt go ukraść
nie może.
-
Są jednak sposoby - mówi kruk. - Mam ziele, za dotknięciem którego
rozrywają się wszelkie zamki i kłódki. Chcąc zaś zdobyć
złotego ptaka, trzeba nade wszystko pamiętać o tym, aby go brać w
rękę bez klatki.
Głupi
przejednał kruka, który się podjął towarzyszyć mu w tej
wyprawie.
Po
długiej podróży dostali się wreszcie do pałacu owego króla.
Ptak złoty w dzień siedział w klatce, a w nocy na zdobywanie
jabłek przez samego wypuszczanym bywał króla. Od klatki jego szły
druty z dzwonkami do łóżka królewskiego. Głupi z krukiem, niby
jako podróżni, przychodzący dziwić się bogactwom panującego i
przepychowi jego pałaców, obejrzeli wszystko. Wieczorem kruk
powiada głupiemu:
-
Ja wszędzie pootwieram, gdzie nam iść wypadnie. Ty bierz ptaka,
lecz klatki nie tykaj.
Poszli
więc, kruk otworzył, ale głupiego przestraszył mocno dziób
zakrzywiony i do wykłucia oczu nastroszony, więc w obawie chwycił
za klatkę. Zaledwie ta poruszona została, już król o tym wiedział
i zatrąbił na wojsko, a głupi w okamgnieniu dostał się do
ciemnego lochu.
Szczęściem,
że z lochu wychodziło okienko z kratami na podwórze, i kruk
przyjaciel mógł powiedzieć więźniowi:
-
Źleś zrobił, ale naprawimy to. Ty wyjdziesz oknem, a ja na twoje
miejsce wskoczę, przemienię się w wilka, a wilka długo w kozie
trzymać nie będą, bo im wnet ucieknie.
Po
czym przyłożył ziele do kraty żelaznej, a gdy ta odpadła i głupi
wyszedł, kruk wskoczył do lochu, ale mu powiada:
-
Teraz idź do ptaka; wszystko masz otwarte. Bierz go bez bojaźni za
dziób, a trzymaj mocno i zmykaj do lasu, ja za tobą pospieszę.
I
tak się stało. Głupi uniósł ptaka, silnie dziób jego trzymając,
klatka nie została poruszona, i król nie wiedział o niczym.
Dozorcy więzienia, zobaczywszy w lochu wilka, który im zęby
pokazał, uciekli czym prędzej, a wilk, myk, do lasu i zeszli się
obaj z głupim. Dopiero związali ptakowi skrzydła, dziób cienką
szmatką okręcili, aby nie wrzeszczał, i wpuścili go do
spróchniałego drzewa, gdzie sobie mógł wygodnie siedzieć.
-
Cóż teraz zrobimy - mówi głupi do kruka - gdy nas wojsko otoczy,
to i złapie.
-
Ho, ho! Nie możemy tu zostawać; lecz nie tracąc czasu, pójdziemy
zdobyć pannę złotowłosą.
Panna
złotowłosa była córką innego potężnego króla, który ją
także w zamknięciu trzymał, od jej sukni mając do swego łóżka
prowadzone druty z dzwoneczkami. Gdy się za pomocą ziela dostali do
zamku i wszystkie drzwi i rygle odsunęli, znaleźli pannę
zadziwiającej piękności, której włosy złociste spadały do
kostek. Kruk powiada głupiemu: - Suknie, skrępowane drutami,
niewygodne są. Otóż zdejmuje ona je z siebie, a śpi nago. Bierz
ją więc śpiącą.
Głupi,
zostawszy w pokoju, na widok śpiącej piękności stracił zmysły,
i zamiast zabrać ją od razu, patrzeć i całować począł. Panna,
obudziwszy się, chwyciła odzienie: dzwonki zabrzęczały, a ojciec
rozjuszony wpadł z mieczem. Głupi wówczas był prawdziwie głupim,
toteż jako złodziej do więzienia wtrąconym został. Takim samym
sposobem, jak pierwej, kruk go uwolnił, mówiąc:
-
Jeszcze raz idź po nią, romansom daj spokój, lecz z całą
przezornością uchwyć pannę szybko i z nią do lasu co tchu
zmykaj.
Głupi,
ostawszy się teraz mądrzejszym, złapał pannę, usta jej ręką
zacisnął, aby krzyczeć nie mogła, i uniósł, nie dozwalając
dotknąć odzienia, które w izbie zostało. Już kruk czekał w
lesie, mając dla tej panny ubranie męskie. Panna je szybko włożyła,
a przyjrzawszy się głupiemu i nie znalazłszy go wcale strasznym,
nie myślała bynajmniej o powrocie do swej niewoli.
-
Cóż teraz poczniemy? - zapytał głupi przyjaciela kruka. - Tutaj
nie możemy zostawać, król bowiem córki szukać będzie.
-
Chodźmy zdobyć złotego konia.
Koń
złoty był własnością jeszcze innego króla, mającego przy swym
łóżku druty z dzwonkami, które zaczepione do uzdy konia w stajni,
każde jego stąpnięcie słyszalnym czyniły. Kruk, otworzywszy
rygle u drzwi, wiodących do stajni, każe konia brać bez uzdy.
Głupi, z radości na widok konia, zapomniał o przestrodze, wskoczył
mu na grzbiet, dzwonki dały znak i złodziej w tej chwili wojskiem
otoczony, do lochu wtrącony został.
Takim
samym sposobem, jak pierwej, kruk uwolnił go i teraz.
Tymczasem
panna siedziała na drzewie w lesie, schowana przez kruka w miejscu
niedostępnym, tak że jej szukający znaleźć nie mogli. Dopiero
poszedł głupi raz jeszcze po konia, którego teraz uprowadzić mu
się udało.
-
Przyjacielu! - rzekł do kruka - więcej już nie pragnę nad to, co
z twą pomocą otrzymałem. Wracajmy do domu.
Kruk
nie był przeciwny zdaniu księcia. Kazał mu wsiadać na konia,
którego pięknym okrył rynsztunkiem. Pannie sprowadzonej z lasu
kazał kruk usiąść mu na kolanach. Złotego zaś ptaka wyjęli z
drzewa, a skrzydła i dziób mu rozwiązawszy, dali go trzymać
pannie. Dozorczyni ta tak go ułaskawić potrafiła, że nie myślał
o ucieczce.
Tak
więc młody książę (boć go już głupim nazywać nie będziemy)
pojechał na złotym koniu ze złotowłosą panną i ze złotym
ptakiem do ojca. Kruk poleciał za nim do połowy drogi, po czym
powrócił do pustelnika. Już był książę niedaleko ojcowskiego
zamku, gdy go spotkali jego dwaj bracia będący na łowach. Widok
brata, powracającego z taką zdobyczą, obudził w nich zawiść.
Zmówili się zatem z sobą, zepchnęli go z konia, związali i
wrzucili do jamy w lesie, a konia, pannę i ptaka odebrawszy, ruszyli
ku domowi.
Przyjeżdżają
do ojca i pokazują mu zdobycz, chwaląc się swą odwagą.
Wtem
przylatuje kruk i kracze:
-
Nie słuchaj królu, oni kłamią. Najmłodszy syn, przez ciebie
głupim nazwany, zdobył konia, pannę i ptaka, a gdy wracał, oni go
pochwycili, związali i do jamy w lesie wepchnęli.
Gdy
słowa kruka potwierdziła i panna, król zaraz posłał do onej jamy
po tego, któremu był winien swe bogactwa, uwolnił go, i odtąd
nazwawszy najmilszym synem, dał mu całe królestwo. Wkrótce też i
ze złotowłosą pozwolił mu się ożenić panną, i posiadać ptaka
rajskim głosem śpiewającego, i dosiadać konia, na którym jadąc
na wojnę, biło się nieprzyjaciół, że padali lub szli w
rozsypkę.
Odtąd
złoty ptak nie kradł już więcej złotych jabłek, lecz je
dostawał codziennie z ręki samego króla. Młody król uprosił
pustelnika, ażeby mu odstąpił kruka, którego, dopóki żył,
zachował przy sobie, uważając go za najlepszego przyjaciela. A był
on rzeczywiście jednym z czarnoksiężników służących dobrej
sprawie.
Żelazny Marcin
Był
jeden Żelazny Marcin, a taki był silny, że laskę stufuntową
jednym palcem przerzucał. I poszedł na wędrówkę. Spotyka
Wyrwidęba i pyta go:
-
Dopomaga Bóg, bodaj zdrów, coś ty za jeden?
-
Ja jestem Wyrwidąb.
-
A cóż to znaczy Wyrwidąb?
-
To znaczy, że z korzeniami najsilniejsze dęby wyrywam.
-
Toś dobry, chodź ze mną, będzie nas dwóch - Marcin na to.
Idą,
idą, spotykają trzeciego, i znowu pytają:
-
Dopomaga Bóg, bodaj zdrów, coś ty za jeden?
-
Ja jestem Waligóra, że największą górę, jak się podsadzę, tak
zrównam z ziemią.
-
Toś dobry, chodź z nami - oni na to.
Już
ich idzie trzech. Idą, idą, weszli w bór i znaleźli pusty domek.
Weszli i tam zostali. Następnego dnia poszli na polowanie i tylko
zostawili Wyrwidęba, żeby im gotował. Ten się uwija, ma obiad
prawie gotowy, pieczeń upiekł. Wtem przychodzi skądś niby żebrak
dziadek taki, co miał trzy łokcie brody, a jego samego tylko łokieć
było. Dziadek zmówił pacierz i prosi o jałmużnę. Wyrwidąb
uciął kawał pieczeni i daje mu. A dziadek:
-
Co ty mi dajesz? Ja tego nie chcę!
I
skoczył do niego, i zaczęli się bić; ten tego brodą wali, ten
tego drewnem; ten tego brodą, ten tego drewnem. Dosyć, że dziadek
zbił Wyrwidęba tą brodą na kwaśne jabłko. Najadł się dziadek,
potem potłukł wszystko, powylewał i poszedł. Przychodzą tamci na
obiad. Nie ma co jeść, bo wszystko potłuczone, powylewane, a
Wyrwidąb leży i tak jęczy, że niech Bóg broni. I opowiada im
wszystko, jak było. Ci w śmiech, że takiemu dziadkowi dał się
zbić, i to jeszcze brodą.
Na
drugi dzień idą znowu w las i zostawiają w domu Waligórę.
Waligóra nastawia pieczeń na rożen i już prawie ugotował obiad.
A tu przychodzi ten sam dziadek, mówi pochwalonego i prosi o
jałmużnę. A Waligóra:
-
Ja ci tu dam jałmużnę! Może myślisz, że tak zrobisz, jakeś
memu bratu zrobił? Nic z tego nie będzie!
Jak
zaczęli się bić: ten tego brodą, ten tego drewnem, ten tego
brodą, ten tego drewnem. I zbił Waligórę, gorzej niż tamtego.
Waligóra leży, ledwie dyszy. Dziadek najadł się, potłukł,
powylewał i poszedł.
Tamci
przychodzą, obiadu nie ma, wszystko powylewane, a ten leży i jęczy.
Znowu się wszyscy śmieją. A Żelazny Marcin:
-
O, mocarze, mocarze, żeby się takiemu dziadowi brodą dać pobić!
Toście kpy! - mówi. - Jutro mnie tu zostawcie, zobaczycie, błazny,
czy wam nie ugotuję jutro obiadu.
I
kiedy wszyscy poszli na polowanie, został Marcin Żelazny obiad
gotować. Oni odchodzą i gadają:
-
Zjesz ty licha, będzie tobie jeszcze gorzej jak nam.
Marcin
gotuje obiad, uwija się, pieczeń piecze. Naszykował sobie żelazną
laskę. Przychodzi dziadek i prosi o jałmużnę.
A
Marcin:
-
Może myślisz mnie sprawić tak, jakeś moim braciom sprawił? Ja
ciebie nauczę!
I
zaczynają się bić; ten tego brodą, ten tego laską, ten tego
brodą, ten tego laską. Żelazny Marcin tak zbił tego dziada, że
niech Pan Bóg broni. I dopiero jak go złapie za brodę, i prowadzi
do dębu. Rozczepił siekierą ten dąb, wczepił mu tę brodę,
klinami ją tam zabił i poszedł. A Waligóra i Wyrwidąb przychodzą
na obiad i dziwią się: - Chyba dziada tutaj nie było.
-
Nie było! - woła Marcin. - Ja wam dam obiad, a potem zaprowadzę,
gdzie on jest.
-
Niech go tam nasze oczy nie oglądają, byśmy mieli chodzić
oglądać!
-
A przecież on do was się już nie porwie - Marcin na to - siedzi w
dębie, brodę ma zaklinowaną.
Ledwie
ich namówił, żeby poszli.
Przychodzą,
a dziada nie ma. Dąb wyrwał z korzeniami i precz poszedł, a oni
poszli za nim śladem. I przyszli do ogromnego lochu. A tam pod
spodem był pałac zaklęty, a w lochu był kosz na sznurze
przywiązany, i spuszczali człowieka na dół, a potem stamtąd
wyciągali.
Waligóra
i Wyrwidąb mówią do Marcina:
-
Kiedyś ty taki był mocny, to spuszczaj się naprzód do tego lochu
i do pałacu.
Spuścili
go, idzie, a tu w oknie pałacowym siedzi prześliczna królewna.
Spostrzegła go i mówi:
-
Uciekaj stąd, człowieku, bo jak on cię tu zobaczy, to ci głowę
urwie!
-
A ma on dąb na brodzie? - pyta Marcin.
-
Ech, gdzie tam, ledwie mu wyrwali - mówi królewna - a teraz leży
taki zmęczony. Oj, żebyście go mogli ubić. Ja tu muszę siedzieć,
bo on wykradł mnie od ojca i tu trzyma.
-
Chciałbym się z nim zobaczyć - Marcin na to.
-
Dobrze, dam ci wodę mocy. Jak się napijesz, to go zbijesz. A on ma
i wodę niemocy, jak jej się napije, to nic sił nie ma. Jak się
zaczniecie bić, to on będzie krzyczał: "wody mocy, wody
niemocy, wody mocy, wody niemocy!" - żeby jemu dać wody mocy,
a tobie wody niemocy, ale ja tobie dam wody mocy, a jemu wody
niemocy.
Wchodzi
Marcin Żelazny, a dziad, choć leżał na łóżku, spostrzegł go i
jak się zerwie, jak się zaczną bić; ten tego brodą, ten tego
laską, ten tego brodą, ten tego laską, nie ma końca! Nareszcie
dziad krzyczy:
-
Wody mocy, wody niemocy, wody mocy, wody niemocy!
Królewna
złapała flaszki i podała dziadowi wodę niemocy, a Marcinowi wodę
mocy i jak się napili, to Żelazny Marcin na kwaśne jabłko go
skruszył i kości mu pogruchotał.
Wrócił
do lochu, włożył te kości i brodę do kosza, i krzyczy, żeby
ciągnęli i przypatrzyli się, co zostało z tego dziada. Spuścili
kosz na powrót. Marcin sadza królewnę i wciągają ją na górę,
a on woła, żeby kosz spuścili i jego wyciągnęli. Ale teraz
nakładł w kosz kamieni, bo się spodziewał zdrady. A oni wciągają,
czują, że ciężki.
Pomyśleli,
że to Marcin, i puścili kosz, żeby on upadł i się zabił. Wzięli
królewnę i poszli, a jego tam zostawili.
Marcin
desperuje i myśli, jak on wylezie z tego lochu.
Chodził
po tamtym świecie (bo tam jest taki świat jak i tu) i napotkał
gryfięta młode w gnieździe. Deszcz padał, zimno było, a on się
nad tymi małymi ulitował, nakrył je swoim płaszczem i poszedł
dalej.
Przylatują
stare gryfy i pytają:
-
A któż was tak, dzieci, okrył?
-
Był tu człowiek litościwy - mówią gryfięta - zdjął z siebie
płaszcz i nas okrył.
Rozleciały
się gryfy szukać tego człowieka i znalazły Marcina. Ten im
opowiada, jakim sposobem się tu dostał i co zrobił.
-
Kiedyś nam dzieci uratował - mówią gryfy - to i my ciebie
uratujemy. Siadaj na nas, a my cię wyniesiemy. A weź żywność i
kładź nam w paszczękę, jak się tylko który z nas obejrzy, bo
jak ci zbraknie, to wszyscy zginiemy.
Wzięli
go i lecą, on im jeść daje, aż ku końcowi zabrakło mu, więc
uciął sobie tyłka i dał im po kawałku. Na górze gryfy
wychlapnęły to i zrosło mu się na powrót. I ruszył w
świat.
Przyszedł
do jednego miasta i pyta, czy by się nie mógł dostać choć na
posługacza do palenia w piecu. Dali znać do króla i król zgodził
go. Służył tam i służył tydzień, miesiąc, rok. A laskę, co
ją przyniósł ze sobą, ledwo mógł dźwignąć, dopiero co dzień
próbował i coraz lżej, coraz lżej ją podnosił, aż po roku
próbuje, czy ją przerzuci przez dach pałacu. Jak wziął na jeden
palec, tak przerzucił.
Król
ogłosił bal. Zjeżdżają się Pan Bóg wie skąd królowie i
magnaci, a król oznajmia, że kto zręcznie sztuki laską pokaże,
ten weźmie jego córkę za żonę. Wszyscy rzucają, każdy swoją i
cudzą laską, i nikt nie może zręcznie zarzucić. A Marcin jak
smyrgnie swoją laską, co sto cetnarów ważyła, jak smyrgnął
naprzeciw króla, co siedział na ganku. Król ledwie podniósł tę
laskę i zaniósł do swego pokoju.
Następnego
dnia król pyta, kto to taki zręczny tę laskę rzucił. Szuka tej
laski, a laski nie ma, bo ją Marcin wykradł z pokoju, bo się
wstydził, posługacz między takimi panami, że to on mocniejszy i
zręczniej rzucać potrafi. Szukają wszędzie, i między służbą
całą, a tu nie ma laski.
Dopiero
jak ci wielcy panowie odjechali, Marcin padł do nóg królowi i z
wielką nieśmiałością mówi, że to on tej sztuki dokazał.
Król,
kontent, że się ktoś znalazł, co to umie, chce słowa dotrzymać,
woła córkę i mówi:
-
Patrz, kochana córko, to ten taki zręczny, co mi tę laskę podał,
i on zostanie twoim mężem, bo ja już słowo dałem.
Przygląda
mu się dobrze królewna, a to ten sam, co ją wyratował od tego
dziada pod ziemią. I kontenta bardzo, oddaje mu swoją rękę. Bo
tamci dwaj, Waligóra i Wyrwidąb, odprowadzili ją do ojca,
powiedzieli, że ją wyratowali, i chcieli się z nią żenić, żeby
sobie którego wybrała. Ale ona żadnego nie chciała, skoro nie
było Żelaznego Marcina.
Laska czarowna
Jeden
młynarz bogaty miał jedynaczkę córkę. Starali się różni o
nią, ale ona sobie upodobała jednego biednego parobka ze skraju wsi
i powiada:
-
Tatusiu, albo za tego pójdę, albo mnie pochowajcie.
-
Ano, niech będzie - rzekł młynarz - abyś tylko nie płakała, że
za ubogiego człeka idziesz.
Chodził
tedy parobek do młynarczanki całe trzy niedziele i wyszły już
jego zapowiedzi. Ale gdy na czwartą niedzielę przyszedł, rodzice
narzeczonej oznajmili mu z płaczem:
-
Nie będzie nic z tego, bo nam się córka utopiła.
Parobek
jeno pokiwał głową na to i mówi do siebie: "Cosik w tym
jest, ale się prawda pokaże". I poszedł.
Idąc
przez las, spotkał dziadka w łachmanach modlącego się pod sosną,
a wydało mu się, jakoby miał skrzydła u żeber zwieszone.
-
Mój dziadku - mówi - opłakuję narzeczoną, co mi się utopiła,
poradźcie mi, gdzie mam szukać jej trupa, jeżeli znajdę w rzece,
to uwierzę i pochowam.
-
Nie znajdziesz, bo za duże pieniądze woleli ją żywą rodzice
czartu sprzedać, aby twoja nie była. Dam ci laskę taką, co nią
wszystko zdobędziesz, co zechcesz, bo jest strugana z rajskiego
drzewa, a w niebie okuta. Za jej uderzeniem w ziemię wojska przed
tobą uciekać będą ze strachu.
Parobek
zdjął ze siebie sukmanę, dał ją dziadkowi za ową laskę i
rozeszli się.
Idzie
chłop dalej lasem, a tu z lokajami postrojonymi jedzie kareta, a w
niej siedzi jakiś pan we fraku z orderami i przy nim kobieta, ale
zakryta firanką. Gdy parobek przystanął, pan krzyknął na
woźnicę:
-
Ruszaj!
Konie
ruszyły, ale chłop myśli sobie: "Mam cię, poczekaj" . I
pobiegł za torem karety, której koła wybijały w ziemi duże
koleje, on zaś laską uderzał w ziemię, żeby mu się znaczyło.
Tak uleciał mil kilka, ale pod noc wyszły chmury, zaczęło grzmieć
i błyskać, i taki padł grad z ulewą, że woda wezbrana płynąc
przykryła całkiem koleje od kół i tor się chłopu zmylił.
Myśli
sobie: "Baj baja, głupiś dziadu z twoim kijem, dyć to jak
kołek od płotu, wyrzucę gdzie, a szkoda mojej sukmany, teraz mi w
kaftanie zimno". Właśnie chciał złamać go na dwoje i
cisnąć, trzasnął piorun tuż przy nim w sosnę, a chłop
odskoczył i kij upuścił na ziemię. Wtem patrzy, a tu ów pan, co
jechał w karecie, stoi przy nim we fraku i schyliwszy się, wyciąga
rękę z pazurami, by sięgnąć po kij. Chłop się zmiarkował,
przystawił nogą koniec laski, a potem i obydwoma stanął na niej
nogami, tak że widmo zakwiczało jeno okrutnie i drapnęło w
las.
Zaraz
potem woda spłynęła i zrobiła się piękna pogoda, a chłop już
kija nie puszczając, szedł ciągle naprzód, pod coraz to wyższą
górę skalistą, gdzie także koleje od kół w skale zdawały mu
się być wykute. Szedł tak dzień i noc, a zawsze podpierając się
i stukając kijem w ziemię, jak mu dziadek kazał, a nawet gdy mu
się spać zachciało, położył się na tym kiju i zasnął.
Przyśnił mu się znowu ten dziadek i mówi mu: "Kija tego nie
puszczaj, bo zginiesz. Twoja narzeczona siedzi teraz na wieży, ale
trzeba ci pierwej zamek zdobyć, nim ją dostaniesz".
Obudził
się ze snu i rzeczywiście ujrzał na szczycie góry ogromne
zamczysko, a przy nim wojsko zbrojne. Gdy laską stuknął w ziemię,
całe wojsko na szańcach kładzie się i śpi. Wszedł w pierwszą
bramę, a za drugą na gankach znowu się rychtują żołnierze i
śmieją się z niego. Ale jak uderzył w ziemię, jak żołnierze
poszli w taniec, obracając się po gankach wkoło, aż zlatują na
dół. Wszedł w trzecią bramę. Znowu mu żołnierze z okrutnymi
pałaszami stanęli na drodze, on kijem w ziemię buch!, a tu
żołnierze zmieniają się w kruki czarne i z wielkim odlatują
piskiem. Patrzy, a ten pan, co jechał w karecie i kij mu chciał
odebrać - stoi, a oczy mu się iskrzą. On znowu kijem mach!, a
czart zamienił się w strasznego nietoperza i w ziemię się
wrył.
Dopiero
chłop idzie spokojnie do zamku i widzi wszędzie wygody i bogactwa,
jakie tylko mogą być na świecie. Ale gdzież narzeczona? Patrzy,
jest i wysoka wieża. Idzie do niej - drzwi zamknięte. Uderzył
laską - otworzyły się, a tu narzeczona stoi, okręcona łańcuchem
żelaznym, co go sto łokci było. Uderzył laską, łańcuchy pękły
i jak proch od niej odleciały. Wtedy ją pojął i jego już była.
Zamek i królestwo całe wzięli dla siebie i dziękując Bogu,
nażyli się siła, bo do późnej starości.
Bogata lipa
Gazda
jeden miał trzech synów, a najmłodszy był głupi. Umierając,
nakazał gazda, ażeby synowie po jego śmierci po równo się
majątkiem i dobytkiem jego podzielili. A trzeba wiedzieć, że
zbudowali sobie trzy stajnie: najstarszy z drzewa, średni z bodiaku,
takiego zielska, a najmłodszy z liścia. Ale dwaj starsi chcieli
lepszą część dobytku dla siebie zabrać i gdy przyszło dzielić
się bydłem, mówią do najmłodszego:
-
Do czyjej stajni i w jakiej ilości sztuk bydło wejdzie wieczorem
idąc z pastwiska, to tyle będzie każdy z nas miał tego
bydła.
Wieczorem
wszystko to bydło wlazło do stajenki z liścia. A ci dwaj starsi
synowie, zobaczywszy to, gdy najmłodszy już spał, wyprowadzili je
stamtąd, podzielili się nim i do swoich stajenek przygnali.
Najmłodszemu zaś pozostawili w jego liściowej stajence tylko
jednego starego byka, który z niej wyleźć już nie
chciał.
Nazajutrz,
gdy się najmłodszy brat przebudził, powiadają mu starsi, że
tylko jeden byk jest w jego stajni. Ha! Co robić! - dobre i to!
Wziął ten najmłodszy chłopiec byka i we czwartek prowadzi go
przez las na targ do miasteczka. W lesie przy drodze stała wielka
lipa, a gałęzie jej, że był wiatr, poruszały się i uderzały o
siebie, wydając odgłos: "ryp! ryp!" Chłopiec, myśląc,
że lipa z niego i byka żartuje i naśmiewa się, odzywa się z
gniewem:
-
A cóż to ty będziesz sobie kpiła ze mnie i "skrzep" na
mojego byka wołała. Otóż zostawię ci go tu, musisz go kupić, a
w niedzielę przyjdę tu do ciebie po pieniądze.
I
już na jarmark nie idzie, ale byka przywiązał do lipy, a sam
wrócił do domu i powiada braciom, co się z tym bykiem zrobiło.
Bracia go słuchają i bardziej jeszcze niż owa lipa z niego się
śmieją, bo już naprawdę.
Przychodzi
niedziela. Idzie on do lasu, do lipy po tę zapłatę. Patrzy, a tu
koło niej jeno kosteczki i rogi porozrzucane, bo wilcy tymczasem
byka zjedli. Rozgniewał się na lipę, wyrzeka na nią i kijem stare
drzewo zaczyna okładać. Za każdym jednak kija uderzeniem sypią
się ze spróchniałego pnia dukaty. Więc on tym mocniej uderza, aby
tym więcej dostać pieniędzy. I nazbierał tych pieniędzy ogromną
kupę, odgarnął je dalej w las, w gąszcz i liściami poprzykrywał.
A potem, wziąwszy kilkadziesiąt dukatów do kieszeni, wrócił do
domu i braciom o swoim szczęściu oznajmił, jak mu to hojnie stara
lipa za tego byka zapłaciła. I powiada do nich:
-
Narządźcie no swoje fury i każcie zaprząc, bo pojedziemy do lasu
po te pieniądze.
Kiedy
przyjechali do lasu, on ich prowadzi do tego miejsca, gdzie złożył
te pieniądze. Odgarnia liście, a oni widzą wielką kupę złota.
Nabrali, każdy pełną furę, i z wierzchu je dla niepoznaki
poprzykrywali. Jadą do domu: naprzód najstarszy, średni za nim, a
na ostatku najmłodszy.
I
spotykają podróżnego dziadka idącego drogą, a to był Pan Bóg.
Mówi on do starszego:
-
Pomagaj Bóg! Człowieku, a co to wieziecie?
-
Trzaski, mój dziadku - starszy odpowiada, bo nie chciał się
przyznać, że ma pieniądze.
Potem
pyta dziadek średniego:
-
A co to wieziecie?
-
Węgle - odpowiada średni brat, równie ostrożny.
Nareszcie
jedzie najmłodszy i na zapytanie dziadka, wyznaje, że wiezie
pieniądze. Dziadek sobie poszedł w las, a oni przyjechali do
domu.
Gdy
zsiedli z wozów, odkrywają je, aż tu, o dziwo! Widzi starszy na
swoim wozie zamiast złota same trzaski, średni widzi na swoim wozie
węgle, a tylko najmłodszy ma złoto. I przekonali się, że to był
Pan Bóg, który nie dopuścił, aby go okłamywali. Zafrasowali się
mocno i chcieli przeprosić Pana Boga, ale już go nie mogli dogonić.
I mówi ten najmłodszy, bo się nad nimi zlitował:
-
Niech ta moja fura służy mnie i wam, wszystkim trzem, podzielmy
się.
I
podzielili się, a obaj starsi błogosławili odtąd i szanowali
najmłodszego swego brata.
Ojciec i trzej synowie
Żyje
jeszcze dziś pewien stary człowiek, który przed kilku laty bardzo
był ubogi. Miał zaś ten człowiek trzech synów i wyżywić ich
nie mógł. Zawołał tedy najstarszego i rzekł:
-
Jestem stary i chory, pracować już nie mogę, idź więc synu w
świat na wędrówkę i służ u kogo, a gdy rok minie, powróć z
zarobkiem do domu.
Najstarszy
syn usłuchał ojca. Wziął tłumoczki z chlebem i powędrował. I
wędrował już jeden dzień pod wielką bardzo górę, a kiedy za tę
górę zaszedł, zobaczył staruszka, który pasł owce przy drodze.
Staruszek zapytał go:
-
Czy nie za służbą idziesz, chłopysiu?
-
A za służbą, staruszku! - odpowiedział parobek.
-
Więc służ u mnie i pilnuj mi tych owiec, aż wrócę - rzekł
staruszek, oddał parobkowi swoją torbę z maczugą i
zniknął.
Parobek
wziął torbę i maczugę, i pasł owce bardzo pilnie. Pasł je już
rok cały, a ten rok minął mu jak jeden dzień. Aż wreszcie wraca
staruszek i przynosi ze sobą mały stoliczek i mówi:
-
Służyłeś mi mój parobku wiernie, za to ci daję ten stolik.
Wyjdź z nim za górę i powiedz: "stoliku, stoliku mój, otwórz
się".
Parobek
wziął stolik, wyszedł za górę i powiedział:
-
Stoliku, stoliku mój, otwórz się!
Ledwo
co to wymówił, nakrył się stolik białym obrusem, a na stoliku
stał talerz i leżały widelce, nóż, a wszystko było ze srebra.
Na innych zaś talerzach ze srebra były najwyborniejsze
potrawy.
Parobek
nie namyślał się długo, ale zaczął jeść i smakowało mu
bardzo, bo był głodny. A kiedy się już najadł do woli, rzekł:
-
Stoliku, stoliku mój, zamknij się! - tak go bowiem nauczył
staruszek.
Ledwo
co też wymówił, już znowu stolik stał próżny i nic na nim nie
było.
Wziął
go potem na plecy i szedł dalej, ale noc była blisko, parobek zaś
zmęczył się długą drogą, wstąpił na nocleg do gospody, która
stała przy drodze.
Kiedy
do tej gospody wstąpił, zobaczył tam wielu ludzi, bał się więc,
aby mu kto stolika nie ukradł, i oddał go gospodyni do schowania.
Gospodyni była to już bardzo stara kobieta, więc też była mądra.
Tak sobie tedy myślała: "dlaczego parobek nosi ze sobą ten
stolik? Przecież on niewart najgorszego mego stolika, bo jest z
prostej sosnowej deski, nawet nie malowany? A chociaż to takie
ladaco, upominał mnie jednak parobek, abym go dobrze pod klucz
schowała? Nie na próżno to! nie! Jest tu jakaś tajemnica!"
Tak
sobie myślała mądra gospodyni, poszła potem do osobnej komory i
poczęła pilnie oglądać stolik z tej i z tej strony. Miał zaś
ten stolik szufladkę, która była zamknięta, a której mądra
kobieta w żaden sposób otworzyć nie mogła, więc rzekła:
-
Mój dobry stoliku, otwórz mi się sam.
Ledwo
co to wymówiła, okrył się stolik białym obrusem, a na stoliku
był talerz i widelec, i nóż ze srebra, i były wyborne potrawy;
wszystko jak za pierwszym razem.
Odkryła
więc gospodyni tajemnicę stolika, bo była bardzo mądra, ale przy
tym bardzo zła. Tak tedy rzekła do męża:
-
Nie oddamy tego stolika parobkowi, lecz zrób w nocy stolik podobny i
ten mu oddamy.
Mąż
jej począł zaraz robić stolik podobny, i robił go przez noc całą,
nad ranem zaś skończył.
Kiedy
już świtać poczęło, obudził się parobek i wstał. Gospodyni
oddała mu stolik, który mąż jej zrobił w nocy.
Poszedł
z nim dalej i w południe samo stanął w domu swoim, skąd przed
rokiem był wywędrował i zawołał ojca swego i braci, aby im
pokazać swój zarobek: myślał bowiem, że to jest ten sam stolik,
który sobie u dziada wysłużył, więc rzekł:
-
Patrzcie, com sobie przez rok służby mojej zarobił. Nie potrzeba
wam odtąd pracować na kawałek chleba, bo będziemy mieli co jeść
i co pić.
Ojciec
i dwaj młodsi bracia myśleli, że zapewne w szufladce stolika są
schowane jakie wielkie skarby, ale kiedy ją otworzyli i nic w niej
nie było, dziwili się bardzo mowie parobka, który potem rzekł do
stolika:
-
Stoliku, stoliku mój, otwórz się!
Ale
stolik nie nakrył się tym razem i nie było na nim talerzy
srebrnych ani potraw wybornych. Rzekł więc drugi raz i trzeci raz
to samo, ale gdy stolik nie nakrył się jednak, porąbał go
rozgniewany i spalił.
Więc
znowu ojciec miał w domu trzech synów, a był ubogi i wyżywić ich
nie mógł. Zawołał zatem średniego, któremu było na imię
Lampart, i rzekł do niego:
-
Jestem stary i chory, pracować już nie mogę. Idź synu w świat na
wędrówkę, a po roku wracaj z zarobkiem do domu. Zawsze mi byłeś
jedyny, boś też najmędrszy z twych braci, nie daj się więc tak
łatwo wygłupić.
Lampart
usłuchał ojca, wziął tłumoczki z chlebem na drogę i powędrował.
I wędrował już jeden dzień, pod wielką bardzo górę, a za tą
górą zobaczył staruszka, który pasł owce przy drodze. Staruszek
zapytał go także, czy idzie w służbę, i urządził Lamparta za
owczarka, oddał mu torbę, maczugę i zniknął.
Lampart
pasł przez rok cały, ale ten rok minął mu jak jeden dzień, po
roku zaś wrócił staruszek i przyniósł ze sobą małego baranka,
i rzekł:
-
Służyłeś mi mój parobku wiernie, za to ci daję tego baranka,
wyjdź z nim za górę i powiedz: baranku, baranku mój, otrząśnij
się!
Przypomniał
sobie Lampart naukę ojcowską i los starszego brata, nie chciał
tedy przystać na takie zasługi. Ale staruszek nic nie mówiąc,
zniknął. A on, bardzo ciekawy, co się też zrobi, więc wziął
baranka i rzekł za górą:
-
Baranku, baranku mój, otrząśnij się!
Ledwo
co to wymówił, otrząsnął się baranek, a z baranka spadła
srebrna wełna. Wziął on tę wełnę w torbę, a baranka wziął na
plecy i szedł dalej, aż do wieczora. Noclegiem zaś stanął w tej
samej gospodzie, gdzie przed rokiem brat jego nocował. Oddał także
owej starej gospodyni swego baranka, aby go napasła mlekiem i owsem,
i kazała mu w osobnej komorze podesłać miękkiego siana, zamknął
potem drzwi od tej komory na kłódkę i klucz wziął do siebie.
To
dziwiło starą gospodynię, rzekła więc do męża:
-
Nie bez kozery zamknął parobek tak starannie swego baranka, trzeba
mi go zobaczyć.
Potem
poszli do sklepu, skąd małymi drzwiczkami wcisnęli się do komory,
zamkniętej na kłódkę. Baranek tak się w siano zagrzebał, że go
ledwie znaleźli; potem oglądała go gospodyni z tej i z tej strony,
ale nie mogła dobrze obejrzeć wełny jego, bo się na niej bardzo
wiele siana pozawieszało, więc rzekła:
-
Kiedyś się w siano zagrzebał, to byś się z niego mógł
otrząsnąć, baranku mój!
Ledwo
co to wymówiła, otrząsnął się baranek, a z baranka spadła
srebrna wełna. Wyzbierawszy srebro, rzekła do męża: - Nie oddamy
parobkowi tego baranka, ale wybierz z owczarni podobnego, którego mu
oddamy.
Kiedy
świtać zaczynało, wstał Lampart, odebrał podobnego baranka i
szedł dalej. W południe stanął w domu swoim i zwołał wszystkich
domowników i rzekł:
-
Oto patrzcie, co wysłużyłem sobie przez rok służby mojej! Już
nam teraz nie potrzeba pracować na panów, bo sami panami
będziemy!
Podniósł
potem baranka na stół i rzekł:
-
Baranku, baranku mój, otrząśnij się!
Ale
tym razem nie otrząsnął się baranek i nie spadła z niego srebrna
wełna. Rzekł więc drugi i trzeci raz to samo, na próżno jednak.
Żartowali i śmiali się z niego wszyscy, a on, rozgniewany, zabił
baranka.
Więc
znowu miał ojciec w domu trzech synów, których wyżywić nie mógł.
Ostatniego jednak nie myślał w świat wyprawić, bo mu się zdało,
że ten trzeci był najgłupszy z jego synów. W całej okolicy nie
zwano go inaczej tylko Gawron, dlatego, że nie umiał tańczyć ani
drużbować po weselach. Więc tego Gawrona nie chciał stary ojciec
wysyłać na wędrówkę, ale on widział i czuł biedę, która się
w domu rozgościła. Ojca swojego kochał bardzo, nie chciał też,
aby na stare lata głód i niedostatek cierpiał.
Cichaczem
tedy nabrał w tłumoczek chleba i powędrował. I wędrował także
za ową górę, gdzie przy drodze pasł owce staruszek. Przyjął u
niego służbę, podobnie jak bracia, i pilnował gromady przez rok
cały. Po roku wrócił znowu staruszek i przyniósł ze sobą miech
podarty, i rzekł:
-
Służyłeś mi mój parobku wiernie, za to ci daję ten miech. Jak
wyjdziesz za górę, to powiedz: mieszku, mieszku mój, odwiąż
się!
Gdy
to Gawron wyrzekł za górami, miech się odwiązał, a z miecha
wypadły dwa dębowe kije i biły naokoło, aż ziemia jęczała.
Parobek przestraszony, kazał im co tchu się schować.
Szedł
potem do wieczora, a na nocleg stanął w tej samej gospodzie, gdzie
była mądra gospodyni, i rzekł do niej:
-
Schowajcie mi gosposiu ten mieszek pod kluczem, bo mam w nim wielkie
skarby.
Pomiarkowała
od razu gosposia, że nie bez kozery kazano jej schować to stare
mieszysko. Nietrudno jej także było odkryć tajemnicze słowa, bo
się już wprawiła na stoliku i baranku; ale tym razem pożałowała
swojej mądrości. Skoro bowiem wyrzekła:
-
Mieszku, mieszku mój, odwiąż się! - wypadły z miecha dwa kije i
biły babę nielitościwie. Z bólu i strachu zapomniała rozkazać,
aby się na powrót schowały, więc biją owe kije mądrą lecz złą
kobietę, a mądra lecz zła kobieta całym gardłem woła ratunku.
Na ten krzyk obudził się Gawron i wbiegł do komory. Już od dwóch
lat nie wolno było nikomu do niej zazierać, bo tam było schowanie
stolika i baranka. Poznał Gawron rzeczy braci swoich od razu i
dorozumiał się podstępu. Zawołał tedy:
Niech
kij każdy babę siecze,
Póki
krew z niej nie pociecze!
Gosposia
w modły:
-
Mój chłopysiu, zmiłuj się! Oddam wszystko, powiem wszystko, tylko
się zmiłuj nade mną!
Więc
Gawron rzekł:
-
Kije w miech!
Potem
odebrał skradzione rzeczy swych braci, bo gospodyni się przyznała
z bólu do wszystkiego.
Już
też świtać zaczęło. Gawron zabrał się w dalszą drogę i
przyszedł do domu swego koło południa, kiedy wszyscy za stołem
siedzieli.
Dwaj
bracia, widząc stolik i baranka, zeskoczyli z ław i każdy chwycił
za swoje; wtem kije z miecha wypadły.
Struchleli
wszyscy, a Gawron dopiero zaczął rozpowiadać, jak się to stało,
i tak zakończył:
-
Nie do was bracia, należy stolik i baranek, ale do mnie. Mogę nimi
rozrządzać do woli i tak rozrządzam, aby nam wszystkim jednako
służyły, co moje, to wasze; co wasze, to moje. Czy przystajecie na
to, tatusiu?
-
Przystajemy, przystajemy! - zawołali wszyscy.
I
odtąd poczęło się ich szczęście.
Baranka
wziął stary ojciec do swojej owczarni i dochował się z niego
pięknej gromady. Miech powieszono w stodole, a kije wymłócają
wszelkie zboże. Stolik zaś ustawiono w dużej izbie, a za stolikiem
siedzą goście dniem i nocą, i dobrze się mają, bo nigdy na
wybornych potrawach nie zbywa i nigdy podniebienie im nie schnie.
Mnie także jeszcze nie uschło, bo dopiero co z tej biesiady
wróciłem!
Zła macocha
W
jednej wiosce przed laty mieszkał chłopek ubogi. Żona mu umarła i
zostawiła grzeczną, a gładką córkę. Biedna dziewczyna rzewnie
płakała, a płacząc izbę uprzątała, krówkę doiła, jeść
gotowała, a ugotowawszy ojcu w pole nosiła.
Niedługo
jednak przy ojcu mieszkać mogła. Ojciec bowiem ożenił się znów
z kobietą, wdową, mającą także córkę; ale była to wielka
złośnica. Zazdrościła Kasi i urody, której córka jej nie miała,
i kawałka chleba, na który ojciec jej ciężko pracował.
Poniewierała więc niebogą, do roboty napędzając; rano wstać
kazała, podczas kiedy córa jej sobie dolegała, i wszystkich
wygódek używała. Kasia chętnie wstawała, izbę chętnie umiotła,
krówkę wydoiła, wody naniosła; ale wszystko macosze za mało
było, wciąż na nią się dąsała. Bolało to i ojca, lecz cóż
miał robić, święty pokój chcąc w domu zachować, przedstawiał
tylko żonie i prosił, by się z córką jego lepiej obchodziła.
Nic
to nie poradziło.
Nareszcie
naprzykrzyło się Kasi siedzieć przy złej macosze. Prosi tedy
ojca, by ją puścił z domu na służbę.
-
A kędy pójdziesz, córko kochana? - zapytał ojciec ze łzami.
-
Pójdę w świat daleki, gdzie mnie oczy poprowadzą.
Dał
jej ojciec błogosławieństwo na drogę, ucałował jedyne dziecię,
i puścił poruczając ją Opatrzności. Cieszyła się macocha i
radowała bardzo, że się pozbędzie znienawidzonej dziewki.
Szła
Kasia płacząc, fartuszkiem łzy ucierając, szła drogą w świat
daleki.
Znużona
przyszła nad studnię, ocienioną wysokim jaworem, usiadła nad nią
i serdecznie rzewnić sobie poczęła, rozwodząc skargi na złośliwą
macochę. Wśród łkania słyszy głos ze studni:
-
Dzieweczko, dzieweczko, wyczyść mnie rybeczko! - a była ta studnia
bardzo zamulona.
Wzięła
się do pracy Kasieńka, bez ociągania się studnię wybrała, a
wybrawszy, w dalszą puściła się drogę.
-
Będę pamiętała o tobie, gdy będziesz wracała - wołał głos za
odchodzącą.
Idzie
znów dalej rzewniąc sobie, aliści nade drogą rośnie jabłoń,
pełno mchu na niej, liście pożółkłe i kwiaty powiędłe.
Znużona siada pod oną jabłonią, chcąc odpocząć sobie, lecz
ledwie usiadła, słyszy jabłoń mówiącą:
-
Dzieweczko, dzieweczko, oczyść i podlej mnie rybeczko!
W
okamgnieniu dziewczę ochędożyło jabłoń z mchu, listki zżółkłe
obrała, suche gałązki obłamała, a przyniósłszy wody z bliskiej
strugi, podlała zemdlałe drzewo. Kiedy chciała odchodzić, takie
odebrała podziękowanie:
-
Nie zapomnę ci tego.
Znów
idzie biedna dziewczyna i przychodzi do pieca w polu stojącego.
Przechodząc mimo, słyszy znów wołanie:
-
Dzieweczko, dzieweczko, wymieć mnie rybeczko!
Wzięło
się dziewczę do roboty, wybrało popiół i piec wymiotło, a za
odchodzącą wołał głos:
-
Jak będziesz kiedy powracała, zajrzyj do mnie!
Zdziwiona
takimi przygodami nieboga, idzie dzień i drugi, a nigdzie ani dachu,
ani ludzi.
Spotyka
nareszcie starca, siwego jak gołąbka, który nie mógł przejść
przez rów i prosił nadchodzącej, by go jakim sposobem przeprawiła.
Wzięła go na plecy Kasia i przeniosła. Starzec zaczął ją
wypytywać, skąd i dokąd idzie. A gdy się dowiedział o jej losie,
zapytał, czy by u niego służyć nie chciała.
-
O, czemu nie - rzekła dziewczyna. - Jać przecie za służbą idę,
a czy mi u was, czy gdzie indziej służyć, toć mi jedno.
Zgodziła
się tedy na lat siedem, bo starzec tak chciał, i poszła do chaty
ze starcem. W chatce nic prócz pieska i kaczki nie było. Te to
zwierzątka starzec jej pieczy poruczył, sam zaś często wychodził
z domu i chodził po świecie. Kasia doglądała onego pieska i
kaczuszki, a i starcowi posługiwała chętnie, kiedy do dom
przyszedł.
Minęło
siedem lat, a Kasia zatęskniła do ojca. Prosiła więc starca, by
ją ze służby uwolnił, a obiecaną dał nagrodę. Wypłacił jej
stary, dając pieniędzy co niemiara, lecz nie dość na tym, kazał
jej iść na górę (pod strych) i wybrać sobie pamiątkę. Stały
tam skrzynie w piękne kwiaty malowane, złociste i piękne, ale też
i proste drewniane. Kasia patrzy, którą by wziąć, ale widzi jedną
w kącie stojącą, najgorszą ze wszystkich, i tę wybiera, a
wybrawszy, na dół znosi.
-
Dzieweczko, czemuś najładniejszej nie wybrała? - zapytał
starzec.
Lecz
dziewczyna, kontentując się małem, rzekła:
-
Będzie to dla mnie dosyć, piękniejszej nie potrzebuję.
Starzec
dał jej taczkę, aby wieźć mogła tę skrzynię, a żeby jej
tęskno w drodze nie było, rozkazał biec pieskowi i kaczuszce z
nią.
Po
kilku dniach swej podróży przychodzi do onego pieca, który była
wymiatała, zagląda do niego i widzi zdziwiona: pełen
najpiękniejszych kołaczy; a kiedy stoi i nie wie, co począć; czy
brać czy nie, słyszy znów głos:
-
Bierz ile chcesz, a co najlepszego.
Nabrała
więc kołaczy, ile jej dusza raczyła, i w dalszą poszła
drogę.
Idzie,
aż oto z daleka widzi jabłoń, którą była ochędożyła ze mchu
i suchych gałązek, a na niej złociste połyskują jabłka.
Gdy
się zbliżyła, znów woła coś na nią:
-
Urwij sobie kilka, boś ty mnie chędożyła.
Urwała
siedem złocistych jabłek, a nie bawiąc się, szła dalej.
Znużona
podróżą i spragniona, przychodzi nad ową studnię, którą była
wybrała. Napiła się wody czystej jak kryształ a chłodnej; a gdy
chciała odchodzić, spostrzega trzy złote kule, a znów coś woła
ze studni:
-
Dzieweczko, dzieweczko, weź te kule rybeczko!
Wzięła
je i schowała, i dalej ruszyła. Biegną tedy dwa zwierzątka, a
kiedy przybyli do wsi, wciąż wołał piesek: - Hafu, hafu, hafula,
jedzie nasza Kasiula; przed nią brzęk, za nią brzęk, wszystko ona
dobre wiezie.
A
kaczuszka mu przywtarzała, wołając:
-
Tak, tak, tak.
Uradowana
biegnie ku domowi. Stary ojciec na progu siedzi i myśli o swojej
biedzie, i patrzy ciekawie, co za dziewczyna ku niemu się zbliża.
Poważnie podniósł się starzec, bo poznał swe dziecię, uściskał
córkę do nóg mu upadającą, a łzy radości spływały po licu,
bo myślał, że się gdzie zmarnowała dzieweczka.
Ale
macocha niechętnie spoglądała na Kasię, półgębkiem się z nią
witała, a na boku szydersko się śmiejąc, mówiła do córki:
-
Siedem lat służby, i cóż ma, stare skrzynczysko.
Lecz
jakże się zdumiała, gdy Kasia skrzynczysko ono otworzyła i
wykładać zaczęła szczerozłote wieńce i stroje i suknie co
najpiękniejsze, i srebrem tkane fartuszki. Gdy zaczęła liczyć
pieniądze i kule złote, i jabłka - zazdrość porwała złośliwą
kobietę i w okamgnieniu w sercu postanowiła i córę swoją własną
wysłać na służbę.
Wypytawszy
się więc Kasi o wszystko, wysłała córkę swoją z domu. Szła tą
samą drogą, co Kasia, i przyszła do studni, która jej się
prosiła, by ją wybrała, bo mułem zaszła. Ale dziewczyna zamiast
się wziąć do roboty, rzekła:
-
Daj mi pokój, muszę iść dalej! - i poszła.
Przyszła
do jabłoni, omszałej i uwiędłej. Gdy pod nią usiadła, słyszy
podobnie jak Kasia głos proszący, by jabłoń oczyściła i
podlała.
-
A będę tam leźć na ciebie i drzeć łachy! - rzekła i poszła
dalej.
Przychodzi
do pieca. I ten się prosił, by go wymiotła, a i tu się
wymówiła.
W
drodze spotyka starca. Siedział nad wodą, której przejść nie
mógł. Prosi nadchodzącą dziewczynę, by mu jakoś poradziła. Z
początku wymawiała się, ale gdy się jej przypomniało, że to
może ten sam dziadek, co Kasi tyle dał bogactwa, przeniosła go
przez wodę, i służbę u niego na siedem lat przyjęła.
Ale
jak mu służyła? O pieska i kaczuszkę, którymi się miała
opiekować, żadnego starania nie miała. Kiedy jeść starcowi
gotowała, to najlepsze kąski zjadała.
Minęło
siedem lat. Dał jej starzec zasługi, i kazał jej iść na górę,
wybrać sobie pamiątkę. Poszła dziewczyna. Blask złocistych
skrzyń dziwnie ją zastanowił. Szuka najbogatszej i
najpiękniejszej, a gdy wybrała, na dół zniosła.
Dał
jej stary taczkę, włożyła skrzynię, do której zaglądać i
otwierać nie miała, aż w domu. Aby jej się nie dłużyło,
pieskowi i kaczce kazał stary jej gospodarz biec jak wprzódy.
Gdy
już kilka dni szła i jeść jej się zachciało, poczuła zapach
kołaczy. Aliści widzi piec przed sobą, bieży prędko i widzi:
pełen rumianych kołaczy. Chce brać, ale głos okropny słyszy:
-
Nie bierz, nie bierz, boś mnie wymiatać nie chciała!
Zlękła
się bardzo i idzie dalej, aż znów dolatuje ją zapach jabłek. Aż
oto i jabłoń. Chce rwać jabłuszka złociste, ale i tu odzywa się
jabłoń:
-
Chędożyć mnieś nie chciała, nie będziesz rwała!
Smutna
idzie, aż znów przychodzi do studni, w której napić się
przynajmniej chciała.
-
Idź precz - zawołało coś ze studni i woda opadać
zaczęła.
Zesłabła,
szła pomału, pchając taczkę ze skrzynią. Przybyła do wsi, gdzie
mieszkała jej matka. Dziwią się ludzie skrzyni, ale piesek wprzód
biegnie a woła:
-
Hafu, hafu, hafula, jedzie nasza Jagula; przed nią brzęk, za nią
brzęk, nic dobrego nie wiezie.
A
kaczuszka przywtarzała, mówiąc:
-
Tak, tak, tak.
-
Widzisz, widzisz chłopie, moja córka idzie ze służby, o! co za
skrzynkę ma!
I
biegła czym prędzej ku niej. Wniosła skrzynię do izby, i z wielką
ciekawością i niezmiernym łakomstwem otwiera wieko skrzynki. Aż
tu, o zgrozo! Zamiast wieńców złocistych i sukien, i fartuchów
srebrem tkanych - pełno gadów, robaków, które się wiły jak ćma
jaka i córkę chciwą z matką złośnicą - zjadły.
Taką
to nagrodę odebrała zła macocha za poniewierkę biednej sieroty!
O sierotce, która stała się panią
Jedna
pani miała córkę i pasierbicę. Do pięknej pasierbicy zjeżdżali
się kawalerowie, a do córki nie. Macocha, zazdrosna o jej urodę i
powodzenie, sprawiła pasierbicy świński kożuszek i kazała jej
pracować jak zwykłej służącej.
Pewnej
niedzieli, kiedy pasierbica wybierała się do kościoła, macocha
kazała jej pół korca maku zmieszanego z prosem przebrać, każde
osobno, a potem posprzątać.
Biedna
sierota siedzi z płaczem i myśli sobie: "kiedy ja to
przebiorę?" Wtem przyleciały gołąbki.
-
Jedź do kościoła, my za ciebie tu wszystko zrobimy - zawołały i
przebrały jej to proso i mak.
Dziewczyna
zaś poszła do lasu, do dębu, o którym nikt prócz niej nie
wiedział.
-
Dąbku, dąbku, otwórz mi się po zielonym kłąbku! -
powiedziała.
Dąb
się otworzył, a ona wyjęła z niego suknię jak księżyc, aż
łuna od niej biła. Po chwili z dębu wyskoczyły też konie, kareta
i stangret w błyszczącej liberii.
Zajeżdża
kareta, dziewczyna do kościoła wchodzi, a tu wszyscy dziwią się,
bo takiej pani bogatej jeszcze nie widzieli. Jeszcze się nie
skończyło nabożeństwo, a ona co prędzej wychodzi, a wszyscy
kawalerowie prawie w pogoń za nią. A ona im uciekła, suknię i
wszystko w dębie schowała, świński kożuch włożyła i wróciwszy
do domu wzięła się do pracy.
Macocha
z córką przyjechała z kościoła i dziwią się, że wszystko
zrobione.
W
następną niedzielę macocha namieszała jeszcze więcej, cały
korzec maku i prosa do przebrania. Kazała też pasierbicy posprzątać
i obiad ugotować.
Wszyscy
pojechali do kościoła, a ona znów biedna siedzi i płacze.
Przylatują te same co wprzódy gołąbki - Jedź do kościoła, my
za ciebie tu wszystko zrobimy - wołają.
Pobiegła
dziewczyna do dębu i rzekła:
-
Dąbku, dąbku otwórz mi się po zielonym kłąbku!
Dąb
się otworzył i wyjęła z niego suknię jak słońce, która
mieniła się takim blaskiem, że patrzeć na siebie nie
dała.
Zajeżdża
kareta, dziewczyna do kościoła wchodzi. A tamci kawalerowie rozlali
beczkę smoły w drzwiach kościoła, żeby dziewczyna, uciekając, w
smole ugrzęzła. Tymczasem ona to spostrzegła i chciała
przeskoczyć, ale jej noga ugrzęzła. Szarpnęła, pobiegła ale
bucik w smole pozostał.
Pojechała
co prędzej do domu, karetę i konie schowała, ale sukni już zdjąć
nie zdążyła, tylko zarzuciła na siebie świński kożuszek. Kręci
się po izbie, obiad gotuje, nakrywa, a tu przyjeżdża macocha z
córką, a za nią wszyscy kawalerowie. Mierzą, czyj to bucik, z
czyjej nogi.
-
To pewnie mojej córki - macocha mówi.
Mierzą
bucik na córki nogę, ale nawet na palec nie chce wejść.
-
Może by się na tę dziewczynę przydał - mówi jeden z kawalerów,
wielki pan.
-
Do czego to podobne, żeby to był bucik tego świńskiego kożucha -
macocha na to.
Ale
oni tego nie słuchają, tylko bucik mierzą, a tu kożuszek się
odwija i łuna uderza po izbie. Macocha rzuca się pytać, skąd u
pasierbicy biednej taka suknia.
Ale
już ten pan wielki nie ustąpił i pojął ją sobie za żonę, bo
się bał, by jej macocha czego złego nie zrobiła. Zaraz wziął ją
do swego majątku i bal wydał dla całej okolicy.
O niewiernej żonie
Żona
jednego chłopa miała amanta. Mąż z początku o tym nie wiedział,
później jednak zmiarkował, co się święci. Żona często pod
pozorem bólu głowy odpoczywała, odchodziła z chaty albo męża z
domu wyprawiała, a wszystko to, by swobodnie zejść się mogła z
tamtym.
Gdy
raz idąc w pole narzekała znowu na ból głowy, mąż jej, świadomy
już dobrze wszystkiego i chcąc jej figla wypłatać, poradził, aby
poszła do boru i ukląkłszy pod obrazem świętego Jana
umieszczonym w pniu dębu, uprosiła świętego o lekarstwo na ten
ból. Usłuchała męża i poszła (bo mąż za nią patrzył) ku
owemu obrazowi. Widząc ją już na załamie drogi idącą w dół,
mąż wsiadł prędko na szkapę, a poganiając co tchu, inną drogą,
wyprzedził ją i przybył rychlej pod ów dąb. Tu wlazłszy na
drzewo, ukrył się między gałęziami i czekał na jej
przybycie.
Żona,
przybywszy, uklękła przed obrazem i po modlitwie poprosiła głośno
świętego nie o ratunek na ból głowy, ale o radę i pomoc w
ogłuszeniu i oślepieniu męża, aby swobodnie mogła dalej broić,
bo się domyślała, że wie on już dobrze o jej sprawkach.
Wtem
odzywa się na to głos z dębu:
-
Idź i nagotuj mu klusek ze śmietaną i całą miskę pierogów, a
ogłuchnie. Daj mu do tego gorzałki kwartę i tyleż piwa, a
oślepnie.
Usłyszawszy
to, podziękowała świętemu, który (jak sądziła) w te odezwał
się słowa, i wracała do domu. Przechodząc zaś przez pole,
oznajmiła mężowi (który tymczasem spiesznie się zawinąwszy,
wrócił do orki), że mu zaraz w dwojakach przyniesie śniadanie, a
wieczorem da dobrą kolację.
Jakoż
dotrzymała słowa. Przebiegły chłop zacierając ręce z radości
siadł do zastawionego smacznym jadłem stołu i począł z
chciwością zajadać i zapijać. Kiedy podjadł i podpił sobie
należycie, powstał i zamierzał iść ku drzwiom; nagle zaczął
się zataczać udając ślepego. A gdy go żona zapytała, co mu
jest, odrzekł jej:
-
Gadaj głośno, bo coraz cięższy mam słuch!
Ucieszona
żona, przekonana, że prośba jej w zupełności wysłuchaną
została, że mąż jej oślepł i ogłuchł, zasadziła zaraz
mniemanego kalekę za piec. Widząc, że już nie ma świadka jej
rozpusty, pewna tryumfu sprowadziła zaraz swego amanta do chaty, a
śmiejąc się i zabawiając z nim, resztę mu smacznej podała
kolacji. Amant zajadał pierogi z apetytem, a mąż patrzał na to z
daleka i spokojnie.
W
chwili dopiero, gdy żona krzątając się wyszła po coś z izby do
obory, wyleciał zza pieca ukryty tam mąż i uderzywszy amanta
kłonicą w łeb, na miejscu go powalił. Aby jednak zabójstwo to
ukryć, posadził zabitego na krześle u stołu i pieróg w otwarte
włożył mu usta, a sam hyc, za piec.
Żona,
wróciwszy z obory, przelękła się strasznie, gdy zobaczyła trupa
zamiast kochanka, i była pewna, że jedząc pieróg zadławił się
i musiał się zadusić. W lament tedy i płacz po izbie.
Aż
tu dopiero mąż jej wyłazi znów zza pieca, zdrowiusieńki, przy
zdrowych zmysłach, i powiada, że się nieboszczyk niezawodnie
pierogiem zadusił, i że ją władzom wyda jako sprawczynię złego
i przyczynę tej śmierci.
Dopieroż
ona w gorszy jeszcze płacz i w prośby! Ledwo się chłop dał
ubłagać. Żeby się zaś na przyszłość statkowała i pamiątkę
miała swojej niewiary, dał jej postronkiem po uszach, po łbie i po
całej skórze taki basarunek, że o mało sama naprawdę nie
ogłuchła i nie oślepła.
Dług Maćka
Chłop
jeden, Maciek, targował na jarmarku konia. Dobił targu, ale
brakowało mu grosza do ugodzonej sumy, a sprzedający opuścić tego
grosza nie chciał. Zwraca się więc do swego kumotra Jacka, chłopa
z sąsiedniej wsi.
-
A kiedyż mi ten grosz oddacie? - pyta Jacek.
-
A na Wielkanoc - odpowie Maciek.
I
pożyczył mu ten grosz, Maciek konia kupił i wrócili obaj, każdy
do swego domu.
Z
nadejściem Wielkanocy Jacek nie zapomniał upomnieć się o swój
grosz. Maciek widzi go już z dala schodzącego do wsi z przyległego
pagórka. Więc czym prędzej biegnie do żony i zdyszany kładzie
się boso na desce w komorze, mówiąc żonie:
-
Żebyś Jackowi powiedziała, jako mąż twój umarł.
Kiedy
Jacek nadszedł, żona Maćka opowiada mu o śmierci męża.
-
A gdzież jego ciało? - pyta Jacek. - Niech go też jeszcze raz
zobaczę, nim nieboszczyka pochowają.
Maćkowa
prowadzi Jacka do komory i pokazuje mu ciało nieboszczyka leżące
na desce.
-
Ależ, moja Maćkowa - mówi Jacek - zapomnieliście umyć
nieboszczykowi ręce i nogi, takie ma brudne.
I
niewiele się namyślając, porwał opodal stojącą konewkę z zimną
wodą i chlust nagle na nogi Maćka. Ten drgnął i poruszył się.
-
Aha - mówi Jacek - toście tak umarli? Teraz oddajcie mi,
przyszedłem tu po swój grosz.
-
Ano - mówi Maciek - musiałem tak zrobić, bo nie miałem grosza,
żeby wam oddać.
-
Kiedy mi go oddacie? - zapytuje Jacek.
-
A to przyjdźcie na świętego Jana - odrzekł Maciek.
Nadchodzi
święty Jan. Wybiera się znowu Jacek po swój grosz do Maćka. Ten
go się też spodziewał. Więc mówi do żony: - Teraz muszę lepiej
udawać umarłego.
I
kazał się zanieść w trumnie na cmentarz i do grobu spuścić, na
wierzchu grobu parę desek położyć, żeby się potem mógł
wydostać z dołu.
Gdy
nadszedł Jacek, żona mówi, że Maciek już pochowany na
cmentarzu.
-
A niechże jeszcze chociaż pacierz zmówię na jego grobie - mówi
Jacek. - Pokażcie mi jego grób.
I
poszedł na cmentarz, ale podchodząc ku grobowi i domyślając się,
kogo w nim zastanie, zaczyna tupać nogami i chrzęścić gałęziami
i wołać:
-
Hu, hu, bu, bu - niby jaki wół czy byk rozpędzony i ryczący.
A
tu z grobu odzywa się głos:
-
A trzymaj go tam, Kaśka, żeby mi tu bydlę po deskach nie spadło
do dołu.
-
Aha, toście tak umarli - mówi Jacek, zbliżywszy się do grobu i
zaglądając do dołu.
-
Ej, toście wy mnie znowu podeszli - odpowie Maciek. - Ale cóż
robić, musiałem, bo nie mam grosza.
-
A kiedyż mi oddacie? - pyta Jacek.
-
A to przyjdźcie na świętego Michała, to wam go oddam z
pewnością.
Nadchodzi
święty Michał. Czas Jackowi znowu pójść do Maćka po grosz.
Wiedział o tym Maciek, więc znowu ucieka się do tego samego co
wprzódy fortelu, bo nie miał grosza. Kiedy Jacek przybył do żony
Maćka, ta mu mówi, że mąż jej teraz naprawdę umarł i leży w
pustej drewnianej kaplicy pod lasem.
-
Chcę go też jeszcze zobaczyć po raz ostatni - Jacek na to.
Żona
pokazuje, którędy ma iść, a było to miejsce dosyć odległe i
Jacek przybył pod kaplicę już o zmroku. Doszedłszy do miejsca
tego, widzi szparami w drzewie, że tam nieboszczyk leży. Skrada się
więc cichutko do kaplicy przez zakrystię i stamtąd obserwuje, co
też się tu będzie działo i czy nieboszczyk się ruszy. Wtem
nadchodzą zbójcy z pobliskiego lasu: jeden, drugi i dziesiąty.
Zapalili świece i poczynają się na ławkach dzielić pieniędzmi i
różnymi rzeczami, które pokradli. Na koniec pozostał do rozdziału
pałasz.
-
Jakże się tym będziemy dzielić - zapytuje najstarszy.
-
Tym się nie można dzielić. Weźmie go ten, który temu
nieboszczykowi, co tu leży, za jednym zamachem tym pałaszem głowę
utnie.
A
to była rzecz niełatwa, bo jeden z nich bał się nieboszczyków, a
drugi duchów, trzeci miał wstręt do takiej rzezi, słowem nikt nie
chciał i tylko jeden na to przystał. Bierze za pałasz, idzie do
trumny Maćka i już się zamierza. A tu Maciek zrywa się nagle do
pół ciała, podnosi głowę i woła na cały głos:
-
Wszyscy potępieńcy, przybywajcie na pomoc!
Na
te słowa Jacek ukryty w zakrystii poczyna ogromy łomot i hałas
robić, i walić pięścią w deski spróchniałe. Gdy to usłyszeli
zbójcy, przelękli się okrutnie, porzucili wszystką swą zdobycz i
pouciekali co tchu do lasu.
Wyszedł
zaraz Jacek z ukrycia i wita się z Maćkiem. Teraz mu Maciek
rzecze:
-
Widzisz mój bracie, będziemy tu mieli dosyć obydwaj, jak się tym
podzielimy.
I
podzielili się, jak im się zdawało, po równo, kosztownościami, a
Jackowi dostał się pałasz.
-
No, to dobrze - mówi w końcu - ale mnie się jeszcze od was grosz
należy.
Ale
jeden z tych zbójców, co uciekli, odważniejszy trochę, a ciekawy,
podszedł znów pod pustą kaplicę i wetknął głowę w czapce w
szparę między deskami. Patrzy, jak się ci dwaj dzielą resztkami
skarbów i myśli, że to są dwa ostatnie, a tamte inne strachy już
odeszły. Maciek spoglądając bokiem widzi zbója i jego czapkę.
Więc, nadal nie chcąc grosza tracić, uskakuje na bok, porywa
zbójowi czapkę z głowy i ciskając nią w Jacka, powiada:
-
No to masz za ten grosz czapkę, co ją zdobyłem.
A
zbój, zestrachany, uciekł do swoich i mówi:
-
A to ich tam, potępieńców, taka moc straszna, że mi jeszcze i
czapkę z głowy zerwali, ledwiem uszedł cało z głową na karku.
Pożytek soli
Jeden
pan miał trzy córki dorosłe. I pyta najstarszą, jak ona go kocha?
A ta odpowiedziała, że jak miód. A potem pyta młodszą, jak go
kocha. A ona odpowiedziała, że jak cukier. I uściskał obie.
Nareszcie pyta najmłodszą, jak go kocha? A ona odpowiedziała, że
jak sól. Rozgniewał się ojciec i odtrącił ją od
siebie.
Zmartwiona
tym córka najmłodsza poszła sobie z domu w świat. Zaszła do
jednego miasta i tam poszła do gospody i najęła się za służącą.
Dobrze służyła i pani była z niej kontenta.
Ale
ojcu markotno się zrobiło, że córka w świat poszła, i wybrał
się za nią, żeby ją odszukać. Jeździł od miasta do miasta, ale
jej nigdzie znaleźć nie mógł. W końcu pojechał też i do tego
miasta, gdzie ona służyła, i stanął w tej gospodzie. Zażądał
stancji, a córka go tam zaprowadziła. Ale ona ojca poznała, a on
jej nie poznał. I powiada on, że mu się jeść chce, żeby mu
ugotowała ziemniaków. Ona wodę postawiła na ogień i ziemniaki
ugotowała, ale ich nie osoliła, a potem mu na stół podała. Jak
tylko skosztował, mówi do niej:
-
Ale moja panno, ja nie lubię takich nie kraszonych solą ziemniaków,
proszę o sól.
-
A widzisz, ojcze - powiada ona, do nóg mu się rzucając - żeś
zapragnął soli, a kiedym ja ci powiedziała, że cię chcę kochać
jak sól, toś mnie odtrącił od siebie!
-
Przebacz mi, moja córko - rzekł ojciec, odebrał ją zaraz stamtąd,
powiózł do domu i kochał jak najmilsze swoje dziecko.
Bo
łatwiej mu się było obejść bez miodu i cukru niż bez soli.
O trzech siostrach i jabłku
Jedna
matka miała trzy córki. I kazała im złotą kapustę otrząsać z
piasku. Gdy były przy tej robocie, przejeżdżał tam drogą jakiś
wielki pan i upuścił piękne czerwone jabłko w tę kapustę. Jedna
z tych panien podniosła je i podała mu. A kiedy mu podawała, on ją
wciągnął prędko do powozu i zabrał ze sobą.
I
przywiózł ją do boru, a tam był jego dwór. Kazał jej dworu
pilnować i dał jej to śliczne czerwone jabłko do zabawy, ale nie
pozwolił zaglądać do jednej izby i drzwi tam uchylać. I wyjechał.
A ona, ciekawa, wytrzymać nie mogła, zajrzała tam i zobaczyła
kałużę krwi, bo tam leżało wielu pozarzynanych. Ze strachu
upuściła w tę krew jabłko, podniosła je, ale już z krwi obmyć
nie mogła. Kiedy on przyjechał, pyta, czy była wierna i czy nie
zaglądała do tej izby, a ona na to powiada:
-
Nie zaglądałam.
A
on:
-
Pokaż jabłko.
Gdy
pokazała, on mówi:
-
A widzisz, że zakrwawione.
I
głowę jej uciął w tej izbie i pod kamieniem jej ciało
pochował.
Potem
jedzie on po drugą jej siostrę, która była u złotej kapusty, i
tak samo zwabia ją jabłkiem do siebie, i zabiera do boru i do
dworu. I tak samiuchno każe jej pilnować domu i odjeżdża. A i gdy
ta była ciekawa, i jabłko miała pokrwawione, zabija ją także i
przed dworem, pod drugim kamieniem zakopuje.
I
pojechał po trzecią siostrę. I ją także zwabił i przywiózł do
boru i do dworu. Ale ta była mądrzejsza. Kiedy odjechał, schowała
jabłko pod poduszkę, poszła otworzyć owe zakazane drzwi i również
zobaczyła kałużę krwi. Za powrotem zbój pyta:
-
A nie byłaś tam?
-
Nie, nie byłam.
-
Pokaż jabłko.
Ona
pokazała. A jabłko było czyste i nie miało znaku krwi. On na
to:
-
To dobrze, że byłaś wierna, to będziesz moją żoną.
I
ożenił się z nią i znowu odjechał.
A
ona wyszła przed dwór, usiadła na kamieniu i bawiła się tym
jabłkiem. Wtem jabłko upadło i potoczyło się pod ten kamień. I
zaraz spod kamienia podniosła się zabita jej siostra. Potem poszła
ta żona i siadła na drugim kamieniu, jabłko się potoczyło pod
kamień, a tu i druga wstała siostra. Obie siostry skryła we
dworze. A gdy ów zbój wrócił i poszli oboje spać, ona mówi, że
go bardzo miłuje, a potem pyta:
-
Mężu, czy jesteś nieśmiertelny?
-
Tak jest - powiada on, a po chwili przyznaje - ale i ja mogę życie
stracić, jeśli ktoś odwali duży kamień na polu i zarżnie owcę
pod nim ukrytą.
I
usnął. A ona budzi cichutko siostry i biegnie z nimi na pole,
odwalają kamień i zarzynają owcę.
Gdy
wróciły do domu, on już nie żył. Wtedy najmłodsza siostra
wyszła przed dwór, gdzie wielkie stosy kamieni leżały. Za
dotknięciem jej jabłka spod tych kamieni wychodzili ludzie, których
przywróciła do życia.
Miedziany dziadek-olbrzym
Był
jeden król lubiący dawać sute uczty, na które wymyślał
przeróżne a smakowite potrawy, więcej zawsze myśląc o swoim i
swych ministrów żołądku niżeli o szczęściu poddanych.
Pochlebcy dworscy wyszukiwali więc na stół królewski różne
szczególności, między innymi i ryby morskie z narażeniem życia
łapane.
Trzeba
wiedzieć, że w morzu są zadziwiającej wielkości ryby, zwane
wielorybami lub syrenami. Syreny są to do pół postaci prześliczne
panny, dołem zaś ryby szybko pływające, do złapania trudne. Za
każdym razem, gdy deszcz ma padać, syreny gromadzą się licznie, i
tak czarującymi głosami śpiewają, że słuchający tego śpiewu
ludzie mogą dostać pomieszania zmysłów. Oprócz syren czarownych
bywają jeszcze i inne czarowne ryby pod różnymi postaciami ludzi
łudzące, które król, potężny czarownik, lubił mieć na swoim
stole.
Jednego
dnia, łowiąc syreny, złapali rybacy niewidzianą dotąd rybę,
która była do połowy miedzianym dziadkiem, to jest staruszkiem z
miedzianą brodą, a srebrnymi oczami. Ucieszeni tym połowem rybacy
oddali rybę-dziadka do spiżarni królewskiej, pod klucz samej
królowej, wydającej potrawy kucharzom i dysponującej obiady.
Królewicz, spory już wówczas chłopczyk, słysząc dworzan
mówiących o nadzwyczaj dziwnej rybie-dziadku, bardzo chciał ją
zobaczyć. Wyjął więc cichaczem królowej matce kluczyk z
kieszonki i otworzył drzwi spiżarni.
-
Wypuść mnie, a będziesz moim wybawcą - mówi miedziany dziadek do
królewicza.
Niewiele
myśląc, królewicz uwolnił więźnia i odejść mu pozwolił. Na
odchodnym dziadek rzekł:
-
Pamiętaj młodzieńcze: co pokochasz, to dostaniesz; co zamyślisz,
to wykonasz; co napadniesz, to zawojujesz. Potem zniknął, a dwór
królewski, dowiedziawszy się, że ryby nie ma, osłupiał, gdyż
nie wiedziano, kto złapaną wypuścił na świat.
W
kilka lat potem wyrósł królewicz na młodziana i w rycerskim
zawodzie pomagał ojcu. Jednego razu, stojąc z wojskiem nad brzegami
morza, królewicz poszedł na łowy. Wiele zwierzyny upolował, i
byłby zapewne więcej położył, gdyby nie skrzydlata panna, która
nie wiedzieć skąd przybyła, i kąpiąc się w okolicy nadbrzeżnej,
serce jego podbiła. Królewicz, utraciwszy spokój, ustawicznie
przemyśliwał nad sposobami jej bliższego poznania. Nareszcie
dostrzegł, jak przyleciawszy nad brzeg morski i kąpiąc się
pomiędzy sitowiem, odpinała skrzydła. Wtedy znienacka na nie
napadł i te panieńskie skrzydła zdobył. Pozbawiona obrony panna
musiała się zwycięzcy poddać i miała już być uprowadzona. Że
jednak był on szlachetnym rycerzem, widząc jej rozpacz, poprzestał
jedynie na wyznaniu swych uczuć.
-
Wróć mi panie skrzydła - odrzekła - to uwierzę, że mnie
kochasz.
Królewicz
oddał jej skrzydła, pod warunkiem, że mu sama poda sposób
odszukania jej. Ona na to:
-
Dziś o mnie nie myśl, gdyż jestem zaklęta przez twego ojca.
Błagaj go, aby mnie z zaklęcia uwolnił; dopiero gdy tego
dobrowolnie nie uczyni, powiem ci, co zrobisz.
-
Dobrze! - zawołał królewicz - lecz powiedz mi pani, gdzie i kiedy
mam cię znaleźć?
-
Jeżeli twój ojciec - rzekła dalej panna - na połączenie nasze
nie zezwoli, wtedy wystrzel z łuku, a tam gdzie strzała poleci i
upadnie, ja na ciebie czekać będę.
Przypiąwszy
oddane skrzydła, panna odleciała, a królewicz pojechał do ojca.
Wyznał ojcu miłość swą ku skrzydlatej pannie i gniew jego
rozbudził.
-
A to co nowego?! - krzyknął król. - Jakbym ci miał pozwolić na
nikczemny związek, ubliżający dostojnej krwi przodków moich?...
Milcz i ani słowa więcej o tym!
Królewicz,
pełen żalu, udaje się do matki i wspólnie z nią idzie powtórnie
błagać zagniewanego ojca. Wtedy król odzywa się:
-
Jeżeli twoja piękność wystawi ci w jednej chwili cały regiment
wojska w zupełnym szyku bojowym, a tak maleńki, abyś go mógł w
kieszeni schować i do mnie przynieść, wtedy się z nią
ożenisz.
Odszedł
zasmucony królewicz, a pomny na to, co mu mówiono, strzelił z łuku
i pospieszył w stronę, którędy wiatr unosił strzałę. Mijał
różne kraje, przejechał okrętem przez morze, w końcu dostrzegł
strzałę utkwioną w skalistej wyspie. Tam znalazł jaskinię, a
wszedłszy do niej, wytworne ujrzał mieszkanie. Tu panna siedziała
w ozdobnym pokoju wykutym w skale. Szczęśliwy, że ją widzi,
młodzieniec upadł na kolana i opowiedział o zapalczywym gniewie
ojca i o jego warunku do wykonania niemożliwym. Ona mówi na to
spokojna:
-
Nie bój się, mam ja brata, który wszystko zrobi podług wymagań
twojego ojca.
Zapukała
w skałę, a tam coś się odezwało i wyszedł natychmiast maleńki
regimencik wojska z bronią, tak drobniuchny, że go uradowany
królewicz włożyć mógł do kieszeni i z nim czym prędzej do ojca
odjechał.
Stanąwszy
przed ojcem, wydobył z kieszeni szereg drobnych żołnierzy, którzy
rosnąc co chwila, wyrośli nareszcie na wysokich drabów, potężne
pułki do boju gotowe formujących. Król jednak powiada:
-
Mój synu, nie ma w tym, co mi pokazujesz, nic wielkiego, zresztą
gdzież z tym wojskiem mam odbywać musztry? Jeżeli ten, co ci
dopomógł, połowę królestwa mego, składającą się z dzikich
puszcz, zamieni w okamgnieniu na piękne ogrody, żyzne pola i
równiny dla ćwiczeń wojskowych dogodne, to wtedy na związek z
twoją panną zezwolę. Inaczej nic z tego nie będzie.
Powraca
królewicz do panny z nowymi od ojca zadaniami. Ta, po wysłuchaniu
go, idzie i puka znowu w skałę. Po chwili powiada, że już
wszystko zrobione jest przez brata. Pojechał tedy, a wróciwszy,
widzi uprawne wszędzie pola, prześliczne ogrody, a na obszernych
polach i błoniach wojsko odbywa wielkie manewry w obecności
króla.
-
Ojcze! - zawołał królewicz - wszak widzisz, że nie ma nic
takiego, czego bym nie dopełnił, aby tylko dojść do upragnionego
celu.
-
Nie tak nagle, mój synu! - odpowiada król. - Na związek ze
skrzydlatą panną zezwolić nie mogę, dopóki brat jej, który ci
dopomaga, sam do mnie nie przyjedzie, ale to biedaczysko cokolwiek
jest za ciężkie. Poślę tedy po niego wszystkie poczty, powozy,
zaprzęgi z całego królestwa, a zobaczymy, czy się
przywlecze.
Królewicz,
do ostatniej doprowadzony niecierpliwości, znowu odbywa pełne
trudów podróże i ukochanej rozpacz swą wyznaje. Ona się na to
tylko uśmiecha i mówi:
-
Zobaczymy, mój drogi, jakoś to będzie!
Król
tymczasem wyprawił bryki, powozy, furgony, łodzie, okręty do
skalistej wyspy. Królewicz pyta narzeczoną, co ma dalej robić. Ona
każe mu zapukać w skałę i prosić brata tymi słowy:
-
Szwagierku kochany! Jedź, proszę, pojedziemy razem.
Zaledwie
to królewicz uczynił, skała się rozstępuje szeroko i wychodzą z
niej naprzód dwa ogromne wąsy jak dwie wyostrzone kosy. Potem
ukazuje się przerażającej wielkości głowa ze zwierciadlanymi
oczyma, w których się odbijają kraje całego świata, a złote i
srebrne włosy spadają na miedzianą brodę. Nareszcie wystąpiła
cała postać, a tak szeroką była, jak i wysoką. Gdzie postąpił
miedziany dziadek, tam się ziemia trzęsła.
Zajeżdżają
zaprzęgi i powozy królewskie, zataczają się furgony, przypływają
łodzie i okręty; lecz na co tylko gość wsiada, wszystko to łamie
się i gruchocze. Cały miesiąc wsiadał on tak na wozy z całego
sprowadzone królestwa. Wszystko się psuło, służba królewska
ciągle naprawiała, kowale kuli, kołodzieje zbijali koła, a jednak
to nic nie pomagało i próżna była cała robota. Gdy się ciągłym
wsiadaniem zbyt już mocno znużył, powiada brat:
-
Nie pojadę, ale pójdę piechotą.
Idzie
więc, idzie, a z każdym krokiem zwiększa się jego objętość.
Wąsy, jak dwie żelazne kosy, idą naprzód i ścinają przed nim
lasy. Od jego stóp walą się miasta, wsie zdeptane nikną. Wojsko,
kupcy, lud okoliczny, wszystko ucieka na widok miedzianej brody,
zwierciadlanych oczu. Król, poznawszy w nim dla siebie
niebezpieczeństwo, schronił się na wieżę. Miedziany dziadek mówi
do niego:
-
Wychodź, królu, bom ja przyszedł!
-
Nie wyjdę - odpowie król - a synowi memu żenić się nie
pozwolę.
-
Dziś już nie masz siły - rzecze dziadek - abyś mógł mu tego
zabronić.
Król
usiłował jeszcze resztki rozpierzchłych dworzan zgromadzić około
siebie, ale na próżno, wszyscy go odstąpili. Wówczas miedziany
dziadek, wziąwszy w dłonie wieżę, ostatnią ucieczkę króla,
rzucił nią o ziemię i całe miasto wraz z królem legło w
gruzach.
Potem
królewicz, bez żadnej już znikąd przeszkody, poślubił
skrzydlatą pannę i szczęśliwie z nią panował, odbudowawszy
poburzone wsie i miasta. Miedziany zaś dziadek powrócił na
skalistą wyspę.
Zjadarka i czarnoksiężnica
Król
i królowa, umierając, zostawili po sobie dwoje dorosłych dzieci:
syna córkę. Serce królewicza zapaliło się występną miłością
ku własnej siostrze, lecz ona wszelkich dokładała starań, by go
od tego uczucia odwieść. Zwracała więc uwagę brata na przymioty
i piękność mnóstwa innych panien, na co on, chcąc się
koniecznie ze swą siostrą żenić, ustawicznie odpowiadał:
-
Żadnej innej nie chcę, boś ty dla mnie najpiękniejsza.
Nie
mogąc dłużej opędzić się jego naleganiom, przystała wreszcie
siostra na ową propozycję, ale pod warunkiem, że wyjedzie on
jeszcze na sześć tygodni za granicę, po czym, jeżeliby i tam żony
dla siebie nie znalazł, siostra pójdzie za niego.
Gdy
królewicz odjechał, siostra posłała po znaną sobie
czarnoksiężnicę i prosiła ją o wskazanie panny, którą
przebraną w jej suknie mogłaby oddać bratu za siebie.
Czarnoksiężnica dała królewnie mydło, ręcznik i grzebień, a
następnie, powiedziawszy, aby na wielkie przygotowała się trudy,
otworzyła maleńką furtkę, wiodącą do podziemnych lochów i do
przejść pod zamkiem. Bardzo długo szła królewna podziemnymi
ścieżkami, przez dalekie zakręty, korytarze. W końcu ujrzała
światło dzienne i grotę w skale wykutą i wydostała się na
świat.
Nad
brzegiem jeziora zobaczyła maleńki domek. Zajął całą jej uwagę,
bo usłyszała w nim prześliczne granie. Zaledwie tam weszła,
zobaczyła grającą na cytrze piękną panienkę, zupełnie do
siebie podobną. Ta na widok przybyłej rzuciła cytrę.
-
Po cóż pani tutaj przychodzisz, kiedy zjadarka, czarownica, u
której jestem, zaraz nadejdzie i ciebie zje?!- rzekła. - Już dawno
by ze mną tak postąpiła, gdybym grać i śpiewać nie umiała. To
jedynie wstrzymuje jej żarłoczność.
A
królewna rzuciła się w jej objęcia, pytając:
-
Skądeś się wzięła taka podobna do mnie? Teraz, skorom cię
spotkała, musisz iść ze mną.
-
Ja stąd nigdzie pójść nie mogę - odpowiedziała tamta. - Gdy
byłam mała, ukradła mnie ta zjadarka i trzyma w zaklęciu. Lepiej
zawczasu pani uchodź, bo skoro tylko z połowu ryb ta jędza wróci,
to cię niechybnie pożre.
-
Pójdę tylko z tobą; ty musisz być żoną mego brata - rzecze
królewna, długo się nie namyślając. - Uciekajmy wspólnie!
-
Pani - powiada nieszczęśliwa dziewczyna - ucieczka nic nie pomoże.
Zjadarka jest tak szybka, że ptaka przegoni.
-
Nie lękaj się niczego, czarnoksiężnica znajoma dała mi sposoby,
którymi się w niebezpieczeństwie bronić będziemy. Panna zaklęta
już się nie wahała dłużej, więc obydwie wyszły i szybko
uciekły. Patrzą, a tu zjadarka tuż, krok w krok, za nimi pędzi.
Już je miała pożreć, gdy królewna rzuciła za siebie mydło i
między nimi a zjadarką zrobiła się góra nadzwyczajnie śliska. I
gdy one, młode i lekkie, szybko biegły, zjadarka, stara i ciężka,
iść tak nie mogła. Wróciła więc do jeziora i nabrała do
fartucha piasku, którym posypując przed sobą, znowu darła do
góry. Za powtórnym jej zbliżeniem królewna rzuciła ręcznik.
Zrobiła się rzeka. One rzekę przepłynęły, a zjadarka pobiegła
po cebrzyk. Weszła do niego niby do łodzi, a ręką ruszając
zamiast wiosła, znowu spieszyła za nimi. Królewna, widząc ją
zbliżającą się, rzuciła grzebień, z którego powstały na
drodze krzaki cierniste, tak że jędza lecieć za nimi już nie
zdołała. One tymczasem dobiegły do furtki ogrodowej przy zamku, i
gdy zjadarka wyciągała rękę, aby je schwycić, wpadły w ogród i
furtkę za sobą zatrzasnęły.
Nazajutrz,
nie znalazłszy dla siebie żony, przyjechał królewicz i bardziej
niż kiedykolwiek obstawał za poślubieniem siostry. Na przyjazd
brata królewna ubrała przyprowadzoną przez siebie panienkę w
swoje własne suknie, sama podobne włożywszy, wzięła ją pod rękę
i wyszła razem z nią przed bramę pałacu. Widząc dwie jednakie i
jednako ubrane panny, królewicz nie mógł siostry rozpoznać. Na
kolanach błagał, żeby mu powiedziały, która nią jest. Królewna
zaś mówić pannie zakazała i sama aż do trzeciego dnia nic nie
mówiła, chcąc go ukarać za to, że sobie innej żony wyszukać
wcale nie usiłował.
Znudzony
siostry zaciętością, napisał królewicz list do tej samej
czarnoksiężnicy, prosząc, aby mu wskazała, która z tych dwóch
panien jest jego siostrą. Czarnoksiężnica mu na to odpisała,
żeby, położywszy sobie na piersiach pod ubranie trochę krwi w
pęcherzu, niby z rozpaczy, chciał się w ich obecności przebić
sztyletem. Wówczas, na widok wylanej krwi, panny, pełne
przestrachu, zapomną wyuczonej sztuki. Wiedząc dobrze, że ta,
która jest jego siostrą, uchwyci go za szyję, pisała: "...lecz
tę, która cię weźmie za rękę, trzymaj silnie i puścić nie
chciej więcej, bo ta już twoją być powinna". Dopiero gdy się
tak stało, królewicz, myśląc, że pochwycił rękę siostry,
zatrzymał rękę obcej panny.
Wkrótce
nastąpiło wesele królewskie. Młoda królowa, zjednawszy sobie
równie jak siostra miłość męża, pędziła swe lata w wielkim
nabożeństwie, bo myślała, że umyślnie natchnął Bóg króla,
jej męża miłością do siostry, aby ją, niewinną, od zjadarki
uwolnić.