DOM Z FACJAT膭
Opowiadanie malarza
I
By艂o to sze艣膰 albo siedem lat temu, kiedy mieszka艂em w jednym z powiat贸w guberni T., w go艣cinie u Bie艂okurowa, m艂odego ziemianina, kt贸ry zazwyczaj wstawa艂 bardzo wcze艣nie, chodzi艂 w ch艂opskiej kapocie, wieczorami pi艂 piwo i wci膮偶 si臋 skar偶y艂, 偶e nigdzie i u nikogo nie znajduje zrozumienia. Bie艂okurow mieszka艂 w oficynie od ogrodu, a ja w starym dworze, w olbrzymiej sali z kolumnami, gdzie nie by艂o 偶adnych mebli opr贸cz szerokiej kanapy, na kt贸rej spa艂em, i sto艂u, na kt贸rym k艂ad艂em pasjansa. W staro艣wieckich piecach ci膮gle hucza艂o, nawet przy najcichszej pogodzie, a podczas burzy trz膮s艂 si臋 ca艂y dom i zdawa艂o si臋, 偶e zaraz pop臋ka na kawa艂ki 鈥 by艂o to do艣膰 przykre, zw艂aszcza w nocy, kiedy we wszystkich dziesi臋ciu oknach nagle zapala艂y si臋 b艂yskawice.
Skazany przez los na ci膮g艂膮 bezczynno艣膰, nie robi艂em absolutnie nic. Ca艂ymi godzinami patrzy艂em przez swoje okna na niebo, na ptaki, na aleje, czyta艂em wszystko, co mi przywo偶ono z poczty, spa艂em. Czasem wychodzi艂em z domu i do p贸藕nej nocy w艂贸czy艂em si臋 po okolicy.
Raz, wracaj膮c do domu, przypadkowo zabrn膮艂em do jakiego艣 nieznanego dworu. S艂o艅ce ju偶 zachodzi艂o, kwitn膮ce 偶yto ogarnia艂 wieczorny cie艅. Dwa rz臋dy starych, g臋sto rosn膮cych, bardzo wysokich 艣wierk贸w wznosi艂y si臋 jak dwie jednolite 艣ciany, tworz膮c pos臋pn膮, 艂adn膮 alej臋. Bez trudu przekroczy艂em ogrodzenie i zacz膮艂em i艣膰 alej膮, 艣lizgaj膮c si臋 po igliwiu, kt贸re okrywa艂o tu ziemi臋 na cal. By艂o cicho, ciemno, tylko w g贸rze, na samych wierzcho艂kach, miga艂 gdzieniegdzie jaskrawoz艂oty blask i mieni艂 si臋 w paj臋czynach wszystkimi kolorami t臋czy. 艢wierkowe ga艂臋zie rozlewa艂y mocny, dusz膮cy zapach. Po chwili skr臋ci艂em w d艂ug膮 alej臋 lipow膮. I tu r贸wnie偶 ten sam widok opuszczenia i staro艣ci, zesz艂oroczne listowie sm臋tnie szele艣ci艂o pod nogami, cienie czai艂y si臋 w zmierzchu w艣r贸d drzew. Na prawo, w starym sadzie, 艣piewa艂a wilga w膮t艂ym g艂osikiem, jakby od niechcenia 鈥 pewnie te偶 staruszka. Ale ju偶 i lipy si臋 sko艅czy艂y; min膮艂em bia艂y dom z werand膮 i facjat膮 i przede mn膮 niespodziewanie otworzy艂 si臋 widok na dworskie podw贸rze i wielki staw z budk膮 k膮pielow膮, z t艂umem zielonych wierzb, z wiosk膮 na drugim brzegu, z wysok膮 w膮sk膮 dzwonnic膮, na kt贸rej p艂on膮艂 krzy偶 w odblaskach zachodz膮cego s艂o艅ca. Na chwil臋 ogarn膮艂 mnie czar rzeczy bliskich, bardzo znanych, jak gdybym ca艂y ten obraz widzia艂 ju偶 kiedy艣, w dzieci艅stwie.
A przed bia艂膮 murowan膮 bram膮, kt贸ra prowadzi艂a z podw贸rza w pole, przed staro艣wieck膮 mocn膮 bram膮 z lwami sta艂y dwie m艂ode dziewczyny. Jedna z nich, starsza, szczup艂a, blada, bardzo 艂adna, z ca艂ym snopem kasztanowatych w艂os贸w, z ma艂ymi, zaci臋tymi ustami, mia艂a powa偶ny wyraz twarzy i prawie nie zwr贸ci艂a na mnie uwagi; druga, zupe艂nie jeszcze m艂odziutka, najwy偶ej osiemnastolatka, te偶 szczup艂a i blada, o du偶ych ustach i du偶ych oczach, ze zdziwieniem spojrza艂a na mnie, kiedy mija艂em bram臋, powiedzia艂a co艣 po angielsku i zawstydzi艂a si臋, a mnie si臋 wyda艂o, 偶e i obie te urocze twarze te偶 znam od dawna. I wr贸ci艂em do domu z takim uczuciem, jakby przy艣ni艂o mi si臋 co艣 bardzo mi艂ego.
Wkr贸tce potem, pewnego po艂udnia, kiedy艣my z Bie艂okurowem przechadzali si臋 ko艂o domu, na podw贸rze, szeleszcz膮c ko艂ami po trawie, wjecha艂 pow贸z na gumach, w kt贸rym siedzia艂a jedna z dw贸ch dziewcz膮t. By艂a to starsza. Przyjecha艂a z list膮 sk艂adkow膮, 偶eby poprosi膰 o datek dla pogorzelc贸w. Nie patrz膮c na nas, bardzo powa偶nie i bardzo dok艂adnie powiadomi艂a, ile dom贸w sp艂on臋艂o we wsi Sijanowie, ilu m臋偶czyzn, kobiet i dzieci straci艂o dach nad g艂ow膮 i co zamierza robi膰 w najbli偶szym czasie komitet pomocy dla pogorzelc贸w, kt贸rego cz艂onkiem jest w艂a艣nie ona. Podpisali艣my list臋, dziewczyna schowa艂a j膮 i natychmiast zacz臋艂a si臋 偶egna膰.
鈥 Zupe艂nie pan o nas zapomnia艂, Piotrze Pietrowiczu 鈥 powiedzia艂a do Bie艂okurowa podaj膮c mu r臋k臋. 鈥擭iech pan przyjedzie, a je偶eli monsieur N. (wymieni艂a moje nazwisko) zechce zobaczy膰, jak mieszkaj膮 wielbiciele jego talentu, i te偶 wybierze si臋 do nas, to ja i mama b臋dziemy si臋 bardzo cieszy艂y.
Uk艂oni艂em si臋.
Kiedy odjecha艂a, Bie艂okurow zacz膮艂 opowiada膰 o niej. By艂a to, jak wynika艂o z jego s艂贸w, dziewczyna z dobrego domu, panna Lidia Wo艂czaninowa; maj膮tek, w kt贸rym mieszka艂a z matk膮 i siostr膮, nazywa艂 si臋 Sze艂kowka, podobnie jak wie艣 po drugiej stronie stawu. Ojciec Lidii zajmowa艂 kiedy艣 powa偶ne stanowisko w Moskwie i umar艂 jako tajny radca. Wo艂czaninowowie, cho膰 ludzie zamo偶ni, mieszkali w Sze艂kowce stale, zim膮 i latem, i Lidia pracowa艂a u siebie na wsi jako nauczycielka w szkole ziemstwa, zarabiaj膮c dwadzie艣cia pi臋膰 rubli miesi臋cznie. Wydawa艂a na swoje potrzeby tylko t臋 sum臋 i by艂a dumna, 偶e 偶yje z w艂asnej pracy.
鈥 To ciekawa rodzina 鈥 powiedzia艂 Bie艂okurow. 鈥
Musimy si臋 do nich kiedy艣 wybra膰. Sprawi im pan wielk膮 przyjemno艣膰.
Kt贸rej艣 niedzieli przypomnieli艣my sobie o Wo艂czaninowach i poszli艣my do Sze艂kowki. Panie, to jest matka i obie c贸rki, by艂y w domu. Matka, Jekatierina Paw艂owna, niegdy艣 chyba pi臋kna kobieta, ale dzi艣 ponad wiek rozlana, cierpi膮ca na zadyszk臋, smutna, roztargniona, usi艂owa艂a bawi膰 mnie rozmow膮 o malarstwie. Dowiedziawszy si臋 od c贸rki, 偶e mam by膰 w Sze艂kowce, przypomnia艂a sobie napr臋dce kilka moich pejza偶y, kt贸re widzia艂a na wystawach w Moskwie, i teraz zacz臋艂a si臋 dopytywa膰, co w艂a艣ciwie chcia艂em w nich wyrazi膰. Lidia albo Lida, jak nazywano j膮 w domu, cz臋艣ciej zwraca艂a si臋 do Bie艂okurowa ni偶 do mnie. Powa偶na, bez cienia u艣miechu, pyta艂a go, dlaczego nie pracuje w ziemstwie i dlaczego ani razu nie by艂 na 偶adnym zebraniu.
鈥 Nie艂adnie, prosz臋 pana 鈥 m贸wi艂a z nagan膮. 鈥 Nie艂adnie. Wstyd.
鈥 S艂usznie, s艂usznie, Lido 鈥 przytakiwa艂a matka. 鈥 Nie艂adnie.
鈥 Ca艂y nasz powiat znajduje si臋 w r臋ku Ba艂agina 鈥 ci膮gn臋艂a Lida zwracaj膮c si臋 do mnie. 鈥 Ba艂agin jest prezesem zarz膮du, wszystkie stanowiska w powiecie porozdawa艂 swoim bratankom i zi臋ciom, w og贸le rz膮dzi si臋, jak chce. Trzeba walczy膰. M艂odzie偶 powinna stworzy膰 pot臋偶ne stronnictwo, ale pan widzi, jak膮 mamy m艂odzie偶. Wstyd, Piotrze Pietrowiczu!
M艂odsza siostra 呕enia, p贸ki m贸wiono o ziemstwie, nie odezwa艂a si臋 ani s艂owem. W powa偶nych rozmowach nie zabiera艂a g艂osu, w domu jeszcze nie uwa偶ano jej za doros艂膮 i jak ma艂e dziecko nazywano Misiuni膮, poniewa偶 kiedy艣, w dzieci艅stwie, przezwa艂a tak miss, swoj膮 guwernantk臋. Ca艂y czas patrzy艂a na mnie z ciekawo艣ci膮, a kiedy ogl膮da艂em fotografie w albumie, t艂umaczy艂a mi: ,,To wujek... To ojciec chrzestny..." i przesuwa艂a paluszkiem po zdj臋ciach, jak dziecko dotykaj膮c mnie ramieniem 鈥 wtedy widzia艂em z bliska jej ma艂e, ledwo rozkwitaj膮ce piersi, warkocz i szczuplutkie cia艂o, mocno 艣ci膮gni臋te paskiem.
Grali艣my w krokieta i tenisa, chodzili艣my po ogrodzie, pili herbat臋, potem d艂ugo siedzieli przy kolacji. Po mojej olbrzymiej, pustej sali z kolumnami czu艂em si臋 do艣膰 dziwacznie w tym niedu偶ym, przytulnym domu, gdzie nie by艂o oleodruk贸w na 艣cianach, gdzie s艂u偶b臋 traktowano bardzo grzecznie, a dzi臋ki obecno艣ci Lidy i Misiuni wszystko wydawa艂o si臋 m艂ode i czyste, wszystko tchn臋艂o dystynkcj膮. Przy kolacji Lida zn贸w rozprawia艂a z Bie艂okurowem o ziemstwie, o Ba艂aginie, o biblioteczkach szkolnych. By艂a to 偶ywa, szczera, ideowa dziewczyna, s艂ucha艂em jej z ciekawo艣ci膮, chocia偶 m贸wi艂a g艂o艣no i du偶o, mo偶e dlatego, 偶e by艂a przyzwyczajona do nauczania w szkole. Za to m贸j Piotr Pietrowicz, kt贸ry jeszcze zachowa艂 studencki zwyczaj sprowadzania ka偶dej rozmowy do sporu, gada艂 nudno, d艂ugo i rozwlekle, wyra藕nie chc膮c zrobi膰 wra偶enie cz艂owieka m膮drego i post臋powego. Przy jakim艣 nieostro偶nym ge艣cie zawadzi艂 r臋kawem o sosjerk臋 i wyla艂 sos, ale opr贸cz mnie nikt tego, zdaje si臋, nie zauwa偶y艂.
Kiedy wracali艣my do domu, by艂o cicho i ciemno.
鈥 Dobre wychowanie polega nie na tym, 偶eby nie wylewa膰 sosu na obrus, ale na tym, 偶eby nie dostrzega膰, je偶eli to kto艣 zrobi 鈥 o艣wiadczy艂 Bie艂okurow i westchn膮艂. 鈥 Tak, to wspania艂a, inteligentna rodzina! Odzwyczai艂em si臋 od zacnych ludzi, ach, jak si臋 odzwyczai艂em! Bo ci膮gle te sprawy i sprawy! Sprawy!
M贸wi艂 o tym, jak ci臋偶ko trzeba pracowa膰, gdy si臋 chce zosta膰 wzorowym rolnikiem. A ja my艣la艂em: c贸偶 to za ci臋偶ki i leniwy ch艂op! Kiedy m贸wi艂 o czym艣 powa偶nie, ci膮gn膮艂 z wysi艂kiem: 鈥瀍-e-e-e", a pracowa艂 tak samo, jak m贸wi艂 鈥 powoli, stale sp贸藕niaj膮c si臋 ze wszystkim, nie dotrzymuj膮c termin贸w. Nie wierzy艂em w jego sprawno艣膰 ju偶 cho膰by dlatego, 偶e listy, kt贸re dawa艂em mu do wys艂ania, ca艂ymi tygodniami nosi艂 w kieszeni.
鈥 A najgorsze jest to 鈥 mamrota艂 id膮c ko艂o mnie 鈥 najgorsze jest to, 偶e cz艂owiek haruje i w nikim nie znajduje zrozumienia. 呕adnego zrozumienia!
II
Zacz膮艂em bywa膰 u Wo艂czaninow贸w. Zwykle siedzia艂em na dolnym stopniu werandy; dr臋czy艂o mnie niezadowolenie z siebie, 偶al mi by艂o w艂asnego 偶ycia, kt贸re przemija艂o tak szybko i ja艂owo, wci膮偶 my艣la艂em, 偶e najch臋tniej wyszarpn膮艂bym sobie serce z piersi 鈥 takie by艂o ci臋偶kie. A tymczasem na werandzie rozmawiano, szele艣ci艂y suknie, szele艣ci艂y kartki ksi膮偶ek. Wkr贸tce zacz膮艂em uwa偶a膰 za rzecz normaln膮, 偶e Lida w dzie艅 przyjmuje chorych, rozdaje ksi膮偶ki i cz臋sto wychodzi na wie艣 z go艂膮 g艂ow膮, os艂aniaj膮c si臋 parasolk膮, a wieczorem g艂o艣no rozprawia o ziemstwie, o szko艂ach. I za ka偶dym razem, gdy rozmowa wkracza艂a na tak powa偶ne tematy, ta smuk艂a, 艂adna, zawsze surowa dziewczyna z ma艂ymi, pi臋knie zarysowanymi ustami m贸wi艂a do mnie osch艂ym tonem:
鈥 Pana to nie interesuje.
W og贸le nie cieszy艂em si臋 jej sympati膮. Nie lubi艂a mnie za to, 偶e by艂em pejza偶yst膮 i w swoich obrazach nie odtwarza艂em ch艂opskiej biedy, 偶e najzupe艂niej nie obchodzi艂y mnie, jak przypuszcza艂a, te wszystkie sprawy, w kt贸re ona sama tak gor膮co wierzy艂a. Pami臋tam, 偶e kiedy艣 nad brzegami Bajkalskiego Jeziora spotka艂em Buriatk臋 na koniu 鈥 m艂od膮 dziewczyn臋 w koszuli i spodniach z granatowej bawe艂ny, zapyta艂em j膮, czy nie sprzeda艂aby mi swojej fajki, a ona, rozmawiaj膮c ze mn膮, patrzy艂a z pogard膮 na m贸j kapelusz, na moj膮 europejsk膮 twarz, szybko znudzi艂a si臋 rozmow膮, wrzasn臋艂a na konia i odjecha艂a galopem. Lida zupe艂nie tak samo gardzi艂a mn膮, jako obcym. Na zewn膮trz nigdy nie okazywa艂a mi swojej niech臋ci, ale ja j膮 czu艂em i nieraz siedz膮c na dolnym stopniu werandy z艂o艣ci艂em si臋 i m贸wi艂em, 偶e leczenie ch艂op贸w, kiedy si臋 nie jest lekarzem, to oszuka艅stwo i 偶e 艂atwo wy艣wiadcza膰 dobrodziejstwa maj膮c dwa tysi膮ce dziesi臋cin.
A siostra Lidy, Misiunia, 偶y艂a bez 偶adnych trosk, podobnie jak ja, w kompletnej bezczynno艣ci. Natychmiast po wstaniu z 艂贸偶ka zabiera艂a si臋 do ksi膮偶ki i czyta艂a na werandzie, wtulona w g艂臋boki fotel, ledwo si臋gaj膮c n贸偶kami pod艂ogi, albo zaszywa艂a si臋 z ksi膮偶k膮 w g膮szcz lipowej alei, albo sz艂a za bram臋 w pole. Czyta艂a ca艂y dzie艅, chciwie patrz膮c w ksi膮偶k臋, i tylko czasami jej znu偶one, b艂臋dne oczy i mocno poblad艂a twarz zdradza艂y, jak to czytanie m臋czy jej umys艂. Kiedy przychodzi艂em do Sze艂kowki, na m贸j widok czerwieni艂a si臋 lekko, odk艂ada艂a ksi膮偶k臋 i patrz膮c mi w twarz wielkimi oczami opowiada艂a z o偶ywieniem, co si臋 zdarzy艂o w ci膮gu dnia: na przyk艂ad, 偶e w czeladnej izbie zapali艂y si臋 sadze albo parobek z艂apa艂 w stawie wielk膮 ryb臋. Na codzie艅 nosi艂a zazwyczaj jasn膮 bluzeczk臋 i ciemnogranatow膮 sp贸dnic臋. Razem chodzili艣my na spacery, zrywali wi艣nie na konfitury, je藕dzili 艂贸dk膮 i kiedy 呕enia podskakiwa艂a, 偶eby zerwa膰 wi艣ni臋, albo porusza艂a wios艂ami, przez szerokie r臋kawy prze艣witywa艂y jej r臋ce, s艂abe i szczup艂e. Czasem robi艂em jaki艣 szkic, a ona stoj膮c obok przygl膮da艂a si臋 z zachwytem.
Pewnej niedzieli pod koniec lipca przyszed艂em do Wo艂czaninow贸w ko艂o dziewi膮tej rano. Chodzi艂em po parku z dala od domu, szuka艂em borowik贸w, kt贸rych tego lata by艂o bardzo du偶o, i znaczy艂em miejsca, 偶eby p贸藕niej zbiera膰 razem z 呕eni膮. Wia艂 ciep艂y wiatr. Widzia艂em, jak 呕enia i jej matka, obie w jasnych 艣wi膮tecznych sukniach, przysz艂y z cerkwi i jak 呕enia przytrzymywa艂a kapelusz na wietrze. Potem s艂ysza艂em, jak na werandzie podano herbat臋.
Dla mnie, cz艂owieka bez trosk o jutro, pragn膮cego usprawiedliwi膰 swoj膮 wieczn膮 bezczynno艣膰, te letnie niedzielne poranki w rosyjskich dworach zawsze mia艂y wyj膮tkowy urok. Kiedy zielony ogr贸d jeszcze mokry od rosy p艂awi si臋 w s艂o艅cu i ca艂y promienieje szcz臋艣ciem, kiedy przed domem pachn膮 rezedy i oleandry, a m艂odzie偶 w艂a艣nie wr贸ci艂a z cerkwi i pije herbat臋 w ogrodzie, kiedy wszyscy s膮 艂adnie ubrani, weseli i kiedy si臋 wie, 偶e ci pi臋kni, zdrowi, syci ludzie nic nie b臋d膮 robili jak dzie艅 d艂ugi, to chcia艂oby si臋, 偶eby ca艂e 偶ycie by艂o w艂a艣nie takie. I teraz te偶 my艣la艂em to samo i b艂膮dzi艂em po ogrodzie, a by艂bym got贸w b艂膮dzi膰 tak bez celu i bez troski ca艂y dzie艅, ca艂e lato.
Przysz艂a 呕enia z koszykiem; na jej twarzy malowa艂a si臋 pewno艣膰 czy przeczucie, 偶e znajdzie mnie w ogrodzie. Zbierali艣my grzyby, gaw臋dzili艣my i 呕enia pytaj膮c mnie o cokolwiek wysuwa艂a si臋 do przodu, 偶eby zajrze膰 mi w twarz.
鈥 U nas na wsi wczoraj sta艂 si臋 cud 鈥 powiedzia艂a. 鈥 Kulawa Pie艂agieja ca艂y rok by艂a chora, 偶adni lekarze nie pomogli ani lekarstwa, a wczoraj jedna starucha co艣 naszepta艂a i przesz艂o.
鈥 To niewa偶ne 鈥 odpar艂em. 鈥 Nie nale偶y szuka膰 cud贸w tylko tam, gdzie s膮 choroby i staruchy. Czy偶 zdrowie to nie cud? A samo 偶ycie? Wszystko, co jest niezrozumia艂e, to w艂a艣nie cud.
鈥 A czy pan si臋 nie boi tego, co niezrozumia艂e?
鈥 Nie. Do zjawisk, kt贸rych nie rozumiem, podchodz臋 艣mia艂o, nie poddaj臋 si臋. Czuj臋 si臋 wy偶szy od nich. Cz艂owiek powinien odczuwa膰 swoj膮 wy偶szo艣膰 nad lwem, tygrysem, gwiazd膮, nad ca艂膮 przyrod膮, nawet nad tym, co niezrozumia艂e, co wydaje si臋 cudem, bo inaczej nie jest cz艂owiekiem, tylko mysz膮, kt贸ra boi si臋 w艂asnego cienia.
呕enia my艣la艂a, 偶e jako malarz wiem bardzo du偶o i umiem bezb艂臋dnie odgadn膮膰 to, czego nie wiem. Pragn臋艂a, 偶ebym wprowadzi艂 j膮 w 艣wiat rzeczy pi臋knych i wiecznych, w ten lepszy 艣wiat, w kt贸rym wed艂ug niej by艂em zadomowiony, i dlatego m贸wi艂a ze mn膮 o Bogu, o wiecznym 偶yciu, o tym, co niezwyk艂e. I ja ani przez chwil臋 nie wierz膮c, 偶eby moja osobowo艣膰 i moja wyobra藕nia mia艂y po 艣mierci ulec zag艂adzie, odpowiada艂em: 鈥濼ak, ludzie s膮 nie艣miertelni". 鈥濼ak, przed nami jest wieczne 偶ycie". A ona s艂ucha艂a, wierzy艂a i nie 偶膮da艂a dowod贸w.
Kiedy zawr贸cili艣my do domu, nagle zatrzyma艂a si臋 i rzek艂a:
鈥 Nasza Lida to wyj膮tkowy cz艂owiek, prawda? Ogromnie j膮 kocham, dla niej mog艂abym w ka偶dej chwili po艣wi臋ci膰 偶ycie. Ale niech pan powie 鈥 呕enia dotkn臋艂a palcem mojego r臋kawa 鈥 niech pan powie, dlaczego pan ci膮gle si臋 z ni膮 sprzecza? Dlaczego pan si臋 irytuje?
鈥 Dlatego, 偶e ona nie ma racji. 呕enia przecz膮co potrz膮sn臋艂a g艂ow膮, jej oczy zasz艂y 艂zami.
鈥 To nie do poj臋cia! 鈥 powiedzia艂a.
A Lida w艂a艣nie w tej chwili wr贸ci艂a do domu i teraz stoj膮c przed gankiem ze szpicrut膮 w r臋ku, smuk艂a, 艂adna, o艣wietlona jaskrawym s艂o艅cem, wydawa艂a parobkowi jakie艣 rozkazy. W po艣piechu, rozmawiaj膮c g艂o艣no, przyj臋艂a kilku chorych; potem z min膮 zaabsorbowan膮 i energiczn膮 chodzi艂a po pokojach otwieraj膮c to jedn膮 szaf臋, to drug膮, wybiega艂a na facjat臋; szukano jej d艂ugo, wo艂ano na obiad, przysz艂a jednak dopiero wtedy, gdy艣my ju偶 zjedli zup臋. Nie wiedzie膰 czemu pami臋tam te wszystkie, drobne szczeg贸艂y i mam do nich sentyment, zreszt膮 ca艂y ten dzie艅 pami臋tam bardzo dobrze, mimo 偶e nic szczeg贸lnego nie zasz艂o. Po obiedzie 呕enia czyta艂a le偶膮c na fotelu, a ja siedzia艂em na dolnym stopniu werandy. Milczeli艣my. Ob艂oki zaci膮gn臋艂y ca艂e niebo, zacz膮艂 kropi膰 drobny deszcz. By艂o gor膮co, wiatr dawno usta艂 i zdawa艂o si臋, 偶e ten dzie艅 nigdy si臋 nie sko艅czy. Na werand臋 wysz艂a pani Wo艂czaninowa, zaspana, z wachlarzem w r臋ku.
鈥 Ach, mamo 鈥 powiedzia艂a 呕enia ca艂uj膮c jej d艂o艅 鈥 przecie偶 ci szkodzi spanie po obiedzie.
Obie si臋 wprost ub贸stwia艂y. Kiedy jedna wychodzi艂a do ogrodu, druga ju偶 sta艂a na werandzie i wpatruj膮c si臋 w g膮szcz drzew wo艂a艂a: ,,Hop-hop, 呕eniu!" albo 鈥濵amo, gdzie艣 ty?" Modli艂y si臋 zawsze razem, jednakowo wierzy艂y w Boga i rozumia艂y si臋 doskonale nawet bez s艂贸w. Stosunek do ludzi te偶 mia艂y podobny. Matka r贸wnie szybko przyzwyczai艂a si臋 i przywi膮za艂a do mnie; gdy przez par臋 dni nie pokazywa艂em si臋 we dworze, zaraz posy艂a艂a kogo艣 z zapytaniem, czy jestem zdr贸w. Na moje szkice te偶 patrzy艂a z zachwytem, r贸wnie szczerze, z t膮 sam膮 wylewno艣ci膮, co Misiunia, opowiada艂a o wszystkim, co si臋 zdarzy艂o, a nieraz nawet zwierza艂a mi si臋 z sekret贸w rodzinnych.
Dla swojej starszej c贸rki Wo艂czaninowa niew膮tpliwie czu艂a jaki艣 korny podziw. Lida nie uznawa艂a pieszczot, m贸wi艂a tylko o powa偶nych sprawach, 偶y艂a w艂asnym, odr臋bnym 偶yciem i osoba jej dla matki i m艂odszej siostry by艂a podobnie 艣wi臋ta i nieco tajemnicza, jak dla marynarzy admira艂, kt贸ry ci膮gle siedzi w swojej kajucie.
鈥 Nasza Lida to niezwyk艂y cz艂owiek 鈥 cz臋sto m贸wi艂a matka. 鈥 Prawda?
I teraz, kiedy kropi艂 deszczyk, te偶 rozmawiali艣my o Lidzie.
鈥 To niezwyk艂y cz艂owiek 鈥 powiedzia艂a matka i doda艂a po cichu, tonem spiskowca, ogl膮daj膮c si臋 z przestrachem. 鈥 Takich ze 艣wiec膮 nie znajdziesz, chocia偶, wie pan, zaczynam si臋 troch臋 niepokoi膰. Szko艂y, apteczki, ksi膮偶ki, wszystko pi臋knie, ale po co ta przesada? Ona przecie偶 ma ju偶 dwudziesty czwarty rok, czas pomy艣le膰 o sobie. Z tymi ksi膮偶kami i apteczkami ani si臋 obejrzy, jak 偶ycie przeminie... Powinna wyj艣膰 za m膮偶.
呕enia blada od czytania, ze wzburzonymi w艂osami podnios艂a g艂ow臋 i patrz膮c na matk臋 powiedzia艂a jakby do siebie:
鈥 Mamo, na wszystko wola boska!
I zn贸w uton臋艂a w ksi膮偶ce.
Przyszed艂 Bie艂okurow w kapocie i haftowanej koszuli. Grali艣my w krokieta i tenisa, potem, kiedy si臋 艣ciemni艂o, d艂ugo siedzieli艣my przy kolacji i Lida zn贸w m贸wi艂a o szko艂ach, o Ba艂aginie, kt贸ry zagarn膮艂 w swoje r臋ce ca艂y powiat. Tego wieczora wynios艂em od Wo艂czaninow贸w wspomnienie ogromnie d艂ugiego 艣wi膮tecznego dnia i smutn膮 艣wiadomo艣膰, 偶e wszystko si臋 ko艅czy na tym 艣wiecie, cho膰by trwa艂o jak najd艂u偶ej. 呕enia odprowadzi艂a nas do bramy i mo偶e dlatego, 偶e ca艂y dzie艅 od rana do wieczora sp臋dzili艣my razem, nagle poczu艂em, 偶e ju偶 mi bez niej t臋skno i 偶e ca艂a ta sympatyczna rodzina jest dla mnie bliska; po raz pierwszy tego lata zachcia艂o mi si臋 malowa膰.
鈥 Niech pan powie, dlaczego 偶yje pan tak nieciekawie, tak bezbarwnie? 鈥 zapyta艂em Bie艂okurowa id膮c z nim do domu. 鈥 Moje 偶ycie jest nudne, ci臋偶kie, jednostajne, bo, wiadomo, jestem malarzem, dziwakiem, mnie od najm艂odszych lat gryzie zazdro艣膰, niezadowolenie z siebie, niewiara w swoj膮 prac臋, jestem biedny, jestem w艂贸cz臋g膮, ale pan, pan, zdrowy, normalny cz艂owiek, w艂a艣ciciel ziemski 鈥 dlaczego pan 偶yje tak nieciekawie, tak ma艂o 偶膮da od 偶ycia? Dlaczego na przyk艂ad do tej pory nie zakocha艂 si臋 pan w Lidzie albo w 呕eni?
鈥 Pan zapomina, 偶e kocham inn膮 kobiet臋 鈥 odpowiedzia艂 Bie艂okurow.
Dotyczy艂o to jego przyjaci贸艂ki, Lubowi Iwanowny, kt贸ra mieszka艂a z nim w oficynie. Co dzie艅 widzia艂em t臋 dam臋, bardzo t臋g膮, pulchn膮, wa偶n膮, podobn膮 do spasionej g臋si 鈥 spacerowa艂a po ogrodzie w stroju ludowym z koralami, zawsze z parasolk膮, a s艂u偶ba co chwila prosi艂a j膮 to na obiad, to na podwieczorek. Przed kilku laty Lubow Iwanowna wynaj臋艂a dla siebie na lato jedn膮 z oficyn, a potem zosta艂a u Bie艂okurowa chyba do ko艅ca 偶ycia. By艂a starsza od niego o dziesi臋膰 lat i trzyma艂a go tak kr贸tko, 偶e on wychodz膮c z domu musia艂 j膮 prosi膰 o pozwolenie. Ta dama cz臋sto szlocha艂a m臋skim g艂osem, wtedy upomina艂em j膮 przez s艂u偶b臋, 偶eby si臋 uspokoi艂a, bo inaczej natychmiast si臋 wyprowadz臋 鈥 i uspokaja艂a si臋.
Kiedy艣my przyszli do domu, Bie艂okurow usiad艂 na kanapie zamy艣lony, z pochmurn膮 twarz膮, a ja zacz膮艂em kr膮偶y膰 po sali pe艂en 艂agodnego wzruszenia, jak zakochany. Chcia艂o mi si臋 m贸wi膰 o Wo艂czaninowach.
鈥 Lida mo偶e si臋 zakocha膰 tylko w dzia艂aczu ziemskim, kt贸ry podobnie jak ona my艣li wy艂膮cznie o szko艂ach i szpitalach 鈥 powiedzia艂em. 鈥 Ach, dla takiej dziewczyny warto nie tylko zosta膰 dzia艂aczem ziemskim, ale nawet, jak w bajce, zedrze膰 偶elazne buty. A Misiunia? Co za cudo ta Misiunia!
Bie艂okurow ci膮gn膮c jak zwykle ,,e-e-e-e..." zacz膮艂 rozprawia膰 o chorobie naszego wieku 鈥 pesymizmie. M贸wi艂 z du偶膮 pewno艣ci膮 siebie i takim tonem, jakbym si臋 sprzecza艂. Setki wiorst monotonnej, wypalonej, stepowej pustki nie mog膮 przyprawi膰 o tak膮 melancholi臋 jak jeden cz艂owiek, kt贸ry siedzi, gada i B贸g raczy wiedzie膰, kiedy wyjdzie.
鈥 Ca艂a rzecz nie w pesymizmie ani optymizmie 鈥 mrukn膮艂em ze z艂o艣ci膮 鈥 tylko w tym, 偶e dziewi臋膰dziesi臋ciu dziewi臋ciu ludzi na stu nie ma oleju w g艂owie.
Bie艂okurow wzi膮艂 to do siebie, obrazi艂 si臋 i wyszed艂.
III
_ W Ma艂oziomowie bawi ksi膮偶臋, masz od niego pozdrowienia 鈥 m贸wi艂a Lida do matki wr贸ciwszy sk膮d艣 do domu i zdejmuj膮c r臋kawiczki. 鈥 Opowiada艂 du偶o ciekawych rzeczy... Obiecuje, 偶e na zje藕dzie gubernialnym zn贸w poruszy spraw臋 punktu sanitarnego w Ma艂oziomowie, ale powiada: s艂aba nadzieja. 鈥 I doda艂a zwracaj膮c si臋 do mnie: 鈥 Przepraszam pana, wci膮偶 zapominam, 偶e to pana nie interesuje.
Ogarn臋艂a mnie irytacja.
鈥 Dlaczego nie interesuje? 鈥 powiedzia艂em wzruszaj膮c ramionami. 鈥 Pani nie raczy艂a zapyta膰 mnie o zdanie, ale ja pani膮 zapewniam, 偶e mnie ta sprawa bardzo interesuje.
鈥 Tak?
鈥 Tak. Uwa偶am, 偶e punkt sanitarny w Ma艂oziomowie w og贸le nie jest potrzebny.
Moje rozdra偶nienie udzieli艂o si臋 Lidzie; spojrza艂a na mnie, zmru偶y艂a oczy i spyta艂a.
鈥 Wi臋c co jest potrzebne? Pejza偶e?
鈥 Pejza偶e te偶 nie. W og贸le nic nie jest potrzebne. Zdj臋艂a w ko艅cu r臋kawiczki i otworzy艂a gazet臋, kt贸r膮 w艂a艣nie przywieziono z poczty; po chwili rzek艂a p贸艂g艂osem, wyra藕nie hamuj膮c gniew:
鈥 W zesz艂ym tygodniu umar艂a przy porodzie Anna, a gdyby w pobli偶u by艂 punkt sanitarny, 偶y艂aby dalej.
Nawet panowie pejza偶y艣ci, jak s膮dz臋, powinni mie膰 jaki艣 pogl膮d na t臋 spraw臋.
鈥 Mam na t臋 spraw臋 pogl膮d ca艂kiem okre艣lony, zapewniam pani膮 鈥 odpowiedzia艂em, a Lida zas艂oni艂a si臋 gazet膮, jakby nie chc膮c s艂ucha膰. 鈥 Uwa偶am, 偶e w istniej膮cych warunkach wszelkie punkty sanitarne, szko艂y, biblioteczki, apteczki s艂u偶膮 jedynie sprawie ujarzmienia. Lud jest sp臋tany olbrzymim 艂a艅cuchem, a wy, zamiast rozbija膰 ten 艂a艅cuch, tylko dodajecie nowe ogniwa 鈥 taki jest m贸j pogl膮d, prosz臋 pani.
Lida spojrza艂a na mnie i u艣miechn臋艂a si臋 drwi膮co, a ja m贸wi艂em dalej, staraj膮c si臋 uchwyci膰 swoj膮 przewodni膮 my艣l:
鈥 To niewa偶ne, 偶e Anna umar艂a przy porodzie, wa偶ne jest to, 偶e te wszystkie Anny, Mawry, Pie艂agieje haruj膮 od 艣witu do nocy, trac膮 zdrowie w morderczej pracy, ca艂e 偶ycie dr偶膮 o swoje g艂odne, chorowite dzieci, boj膮 si臋 艣mierci i chor贸b, ca艂e 偶ycie si臋 lecz膮, przedwcze艣nie wi臋dn膮, przedwcze艣nie si臋 starzej膮 i umieraj膮 w brudzie i smrodzie; dzieci ich dorastaj膮c podejmuj膮 t臋 ca艂膮 zabaw臋 od pocz膮tku i tak p艂yn膮 stulecia, i miliardy ludzi 偶yj膮 gorzej od bydl膮t, tylko dla kawa艂ka chleba, w ci膮g艂ym strachu. A najokropniejsze jest to, 偶e nie maj膮 ani chwili czasu, aby pomy艣le膰 o swojej duszy stworzonej na obraz i podobie艅stwo boskie; g艂贸d, zimno, zwierz臋cy strach, praca ponad si艂y jak 艣niegowe lawiny zagrodzi艂y im wszystkie drogi do aktywno艣ci duchowej, w艂a艣nie do tej jedynej rzeczy odr贸偶niaj膮cej cz艂owieka od zwierz臋cia, jedynej, dla kt贸rej warto 偶y膰. Spieszycie im na pomoc ze szpitalami i szko艂ami, ale przez to nie wyzwalacie ich z p臋t, przeciwnie, nak艂adacie jeszcze wi臋ksze ci臋偶ary, bo ucz膮c ich nowych poj臋膰 w膮tpliwej warto艣ci, zwi臋kszacie ich potrzeby; pomijam ju偶 to, 偶e za plastry i za ksi膮偶ki musz膮 p艂aci膰 ziemstwu, czyli wi臋cej harowa膰.
鈥 Nie chc臋 si臋 z panem sprzecza膰 鈥 odpar艂a Lida odk艂adaj膮c gazet臋. 鈥 Ju偶 to nieraz s艂ysza艂am. Powiem jedno: nie wolno siedzie膰 z za艂o偶onymi r臋kami. To prawda, 偶e nie wybawimy ludzko艣ci, mo偶e nawet cz臋sto pope艂niamy b艂臋dy, ale robimy wszystko, na co nas sta膰, i oczywi艣cie mamy racj臋. Najwy偶szym i naj艣wi臋tszym celem cz艂owieka o艣wieconego jest s艂u偶ba dla bli藕nich, staramy si臋 w艂a艣nie s艂u偶y膰, jak umiemy. Panu to si臋 nie podoba, c贸偶, trudno, przecie偶 wszystkim nie dogodzisz.
鈥 S艂usznie, s艂usznie, Lido 鈥 powiedzia艂a matka. W obecno艣ci Lidy zawsze czu艂a si臋 onie艣mielona i za ka偶dym s艂owem patrzy艂a na ni膮 z l臋kiem, boj膮c si臋 powiedzie膰 co艣 niepotrzebnego; nigdy nie przeczy艂a c贸rce, tylko wci膮偶 przytakiwa艂a: s艂usznie, s艂usznie, Lido.
鈥 Pi艣mienno艣膰 ch艂op贸w, czytanki z 偶a艂osnymi mora艂ami i przypowiastkami i punkty sanitarne nie mog膮 zmniejszy膰 ciemnoty ani 艣miertelno艣ci, podobnie jak 艣wiat艂o z pani okien nie mo偶e o艣wietli膰 tego wielkiego ogrodu 鈥 powiedzia艂em. 鈥 Nic nie dajecie tym ludziom, a wkraczaj膮c samowolnie w ich 偶ycie stwarzacie tylko nowe potrzeby, czyli nowe konieczno艣ci pracy.
鈥 Ach, Bo偶e, przecie偶 trzeba co艣 robi膰! 鈥 powiedzia艂a Lida cierpko i po jej tonie by艂o zna膰, 偶e moje rozumowania uwa偶a za 艣mieszne, 偶e nimi gardzi.
鈥 Trzeba uwolni膰 ludzi od ci臋偶kiej pracy fizycznej 鈥 odpar艂em. 鈥 Trzeba zmniejszy膰 ich jarzmo, da膰 im odetchn膮膰, 偶eby nie sp臋dzali ca艂ego 偶ycia przy garach, baliach i har贸wce na polu, ale 偶eby mieli czas pomy艣le膰 o duszy, o Bogu, 偶eby mogli wykorzysta膰 w pe艂ni swoje duchowe zdolno艣ci. Powo艂aniem ka偶dego cz艂owieka jest dzia艂alno艣膰 duchowa, ci膮g艂e szukanie prawdy i sensu 偶ycia. Uwolnijcie ich od ordynarnej, bydl臋cej pracy, dajcie im poczucie wolno艣ci i wtedy zobaczycie, co to w艂a艣ciwie za kpina te ksi膮偶ki i apteczki. Je艣li cz艂owiek ma 艣wiadomo艣膰 swego istotnego powo艂ania, zaspokoi膰 go mo偶e tylko religia, nauka, sztuka, ale nie te g艂upstwa.
鈥 Uwolni膰 od pracy? 鈥 u艣miechn臋艂a si臋 Lida. 鈥 Czy偶 to mo偶liwe?
鈥 Tak. Niech ka偶dy z nas we藕mie na siebie cz膮stk臋 ich pracy. Gdyby艣my wszyscy, mieszka艅cy wsi i miast, wszyscy bez wyj膮tku rozdzielili mi臋dzy siebie ca艂膮 prac臋, kt贸r膮 ludzko艣膰 musi wykona膰 dla zaspokojenia swoich potrzeb fizycznych, to ka偶demu z nas zaj臋艂oby to najwy偶ej do dw贸ch albo trzech godzin dziennie. Przypu艣膰my na chwil臋, 偶e my wszyscy, i biedni, i bogaci, pracujemy tylko po trzy godziny dziennie, a pozosta艂y czas mamy wolny. Przypu艣膰my jeszcze, 偶e my, aby jak najmniej zale偶e膰 od potrzeb cia艂a i jak najmniej pracowa膰, wynajdujemy maszyny wykonuj膮ce za nas prac臋, 偶e staramy si臋 zmniejszy膰 nasze potrzeby do minimum. Hartujemy si臋, hartujemy nasze dzieci, 偶eby nie ba艂y si臋 zimna i g艂odu, nie dr偶ymy o ich zdrowie, jak dr偶膮 Anna, Mawra i Pie艂agieja. Przypu艣膰my, 偶e nie leczymy si臋, nie zak艂adamy aptek, fabryk tytoniowych, browar贸w 鈥 ile nam pozostanie wolnego czasu! Wszyscy wsp贸lnie po艣wi臋camy ten czas sztukom i naukom. Jak nieraz ch艂opi ca艂膮 gmin膮 naprawiaj膮 go艣ciniec, tak i my wszyscy razem, wsp贸lnymi si艂ami szukaliby艣my prawdy i sensu 偶ycia i 鈥 jestem tego pewien 鈥 prawda zosta艂aby znaleziona bardzo szybko, cz艂owiek by si臋 uwolni艂 od tej ci膮g艂ej dr臋cz膮cej, przera藕liwej trwogi, mo偶e nawet zwalczy艂by 艣mier膰.
鈥 A jednak pan sam sobie przeczy 鈥 zauwa偶y艂a Lida. 鈥 M贸wi pan: nauka, nauka, i r贸wnocze艣nie neguje powszechn膮 umiej臋tno艣膰 czytania.
鈥 Umiej臋tno艣膰 czytania, kiedy ch艂op ma mo偶no艣膰 czyta膰 tylko szyldy na karczmach i bardzo rzadko ksi膮偶ki, kt贸rych i tak nie rozumie, taka umiej臋tno艣膰 czytania utrzymuje si臋 u nas od czas贸w Ruryka. Gogolowski Pietruszka dawno ju偶 czyta, a tymczasem wie艣 jak by艂a ciemna za Ruryka, tak jest ciemna do dzi艣. Nie chodzi o umiej臋tno艣膰 czytania, tylko o swobod臋, 偶eby cz艂owiek m贸g艂 jak najszerzej wykaza膰 swoje duchowe zdolno艣ci. Nie szko艂y s膮 potrzebne, tylko uniwersytety.
鈥 Pan przecie偶 medycyn臋 te偶 przekre艣la?
鈥 Te偶. Medycyna by艂aby mo偶e potrzebna do badania chor贸b jako zjawiska przyrody, ale nie do leczenia. Je艣li ju偶 leczy膰, to nie choroby, tylko ich przyczyny. Usu艅my g艂贸wn膮 przyczyn臋 鈥 prac臋 fizyczn膮 鈥 i nie b臋dzie chor贸b. Nie uznaj臋 nauki, kt贸ra leczy 鈥 m贸wi艂em w podnieceniu. 鈥 Nauka i sztuka, gdy s膮 prawdziwe, nie maj膮 cel贸w dora藕nych czy osobistych, ale og贸lne i wieczne 鈥 szukanie prawdy i sensu 偶ycia, szukanie Boga, duszy, bo je偶eli nauk臋 i sztuk臋 przypina si臋 do potrzeb chwili, do apteczek i biblioteczek, one tylko komplikuj膮, tylko utrudniaj膮 偶ycie. Mamy sporo lekarzy, farmaceut贸w, prawnik贸w, teraz mamy nawet sporo ludzi pi艣miennych, ale zupe艂nie nie mamy biolog贸w, matematyk贸w, filozof贸w, poet贸w. Ca艂y rozum ludzki, ca艂膮 duchow膮 energi臋 poch艂ania bez reszty zaspokajanie dora藕nych, przemijaj膮cych potrzeb... Uczeni, pisarze i arty艣ci pracuj膮 a偶 mi艂o, przy ich 艂askawej pomocy 偶yciowe wygody rosn膮 w szybkim tempie, potrzeby cia艂a s膮 coraz wi臋ksze, ale prawda jest wci膮偶 bardzo daleko, cz艂owiek wci膮偶 pozostaje najdrapie偶niejszym, najbardziej nieczystym zwierz臋ciem i wszystko prowadzi ku temu, 偶e przewa偶aj膮ca wi臋kszo艣膰 ludzko艣ci w ko艅cu si臋 zdegeneruje i zatraci wszelk膮 偶ywotno艣膰. W takich warunkach 偶ycie artysty nie ma sensu, a im jest bardziej utalentowany, tym dziwaczniej wygl膮da jego rola, poniewa偶 na dobr膮 spraw臋 artysta pracuje wy艂膮cznie dla rozrywki drapie偶nego, nieczystego zwierz臋cia i tym samym wspiera istniej膮cy porz膮dek rzeczy. Dlatego nie chc臋 pracowa膰 i nie b臋d臋... Nic nie trzeba robi膰 i niech piek艂o poch艂onie ten 艣wiat!
鈥 Misiu艅ko, wyjd藕 鈥 powiedzia艂a Lida do siostry obawiaj膮c si臋 widocznie demoralizuj膮cego wp艂ywu moich s艂贸w dla tak m艂odej dziewczyny.
呕enia spojrza艂a 偶a艂o艣nie na siostr臋, na matk臋 i wysz艂a.
鈥 Takie 艣liczne rzeczy m贸wi si臋 zwykle wtedy, gdy si臋 chce usprawiedliwi膰 swoj膮 oboj臋tno艣膰 鈥 oznajmi艂a Lida. 鈥 艁atwiej jest przekre艣la膰 potrzeb臋 szpitali i szk贸艂, ni偶 leczy膰 i uczy膰.
鈥 S艂usznie, s艂usznie, Lido 鈥 przytakn臋艂a matka.
鈥 Pan grozi, 偶e nie b臋dzie pracowa艂 鈥 m贸wi艂a Lida. 鈥 Widocznie swoje prace ceni pan bardzo wysoko. Zreszt膮 do艣膰 tych spor贸w i tak si臋 nie dogadamy, bo ja najmarniejsz膮 z tych biblioteczek i apteczek, o kt贸rych pan odzywa si臋 tak lekcewa偶膮co, stawiam wy偶ej ni偶 wszystkie pejza偶e na 艣wiecie. 鈥 I od razu zwr贸ci艂a si臋 do matki ju偶 zupe艂nie innym tonem: 鈥 Ksi膮偶臋 bardzo zmizernia艂 i schud艂 od czasu, kiedy by艂 u nas. Radz膮 mu jecha膰 do Vichy.
Opowiada艂a matce o ksi臋ciu, 偶eby nie rozmawia膰 ze mn膮. Policzki jej p艂on臋艂y; chc膮c ukry膰 wzburzenie, nisko, jak osoba o kr贸tkim wzroku, pochyli艂a si臋 nad gazet膮 i uda艂a, 偶e czyta. Moja dalsza obecno艣膰 by艂aby dla niej uci膮偶liwa. Po偶egna艂em si臋 i poszed艂em do domu.
IV
Na dworze by艂o cicho; wie艣 po drugiej stronie stawu ju偶 spa艂a, nigdzie ani 艣wiate艂ka, tylko na powierzchni wody ledwo l艣ni艂y s艂abe odbicia gwiazd. Przed bram膮 z lwami nieruchomo sta艂a 呕enia czekaj膮c, 偶eby mnie odprowadzi膰.
鈥 Na wsi wszyscy 艣pi膮 鈥 powiedzia艂em do niej usi艂uj膮c dojrze膰 w mroku jej twarz i zobaczy艂em wpatrzone we mnie wielkie, zmartwione oczy. 鈥 I szynkarz, i koniokrady 艣pi膮 snem sprawiedliwego, a my, porz膮dni ludzie, z艂o艣cimy si臋 i sprzeczamy.
By艂a smutna sierpniowa noc 鈥 smutna, bo ju偶 zawiewa艂o jesieni膮, wschodz膮cy za szkar艂atnym ob艂okiem ksi臋偶yc ledwo-ledwo o艣wietla艂 drog臋 i ciemne oziminy na polach. Co chwila spada艂y gwiazdy. 呕enia sz艂a ko艂o mnie drog膮 i stara艂a si臋 nie patrze膰 na niebo, 偶eby unikn膮膰 widoku spadaj膮cych gwiazd, kt贸re j膮 nie wiadomo czemu przera偶a艂y.
鈥 My艣l臋, 偶e pan ma racj臋 鈥 powiedzia艂a dr偶膮c od powiewu wilgoci. 鈥 Gdyby ludzie, wszyscy wsp贸lnie zacz臋li 偶y膰 duchowym 偶yciem, to wkr贸tce poznaliby wszystko.
鈥 Oczywi艣cie. Jeste艣my stworzeniami wy偶szego rz臋du, gdyby艣my wi臋c istotnie zdali sobie spraw臋 z pot臋gi ludzkiego geniuszu i 偶yli wy艂膮cznie dla cel贸w wy偶szych, w ko艅cu byliby艣my szcz臋艣liwi jak bogowie. Ale to nie nast膮pi nigdy 鈥 ludzko艣膰 si臋 zdegeneruje i po geniuszach 艣ladu nie zostanie.
Kiedy bramy ju偶 nie by艂o wida膰, 呕enia zatrzyma艂a si臋 i po艣piesznie u艣cisn臋艂a mi r臋k臋.
鈥 Dobranoc 鈥 powiedzia艂a dr偶膮c; jej ramiona by艂y os艂oni臋te tylko cienk膮 bluzk膮 i dlatego kuli艂a si臋 z zimna. 鈥 Do jutra.
L臋k mnie ogarn膮艂 na my艣l, 偶e zostan臋 sam, zirytowany, niezadowolony z siebie i ze 艣wiata, i ju偶 tak偶e stara艂em si臋 nie patrze膰 na spadaj膮ce gwiazdy.
鈥 Niech pani pob臋dzie ze mn膮 jeszcze chwilk臋 鈥 powiedzia艂em. 鈥 Prosz臋.
Kocha艂em 呕eni臋. Pewnie kocha艂em j膮 za to, 偶e zawsze spotyka艂a mnie i odprowadza艂a, 偶e patrzy艂a na mnie czule, z zachwytem. Jak wzruszaj膮co pi臋kna by艂a jej blada twarz, jej szczup艂a szyja, szczup艂e r臋ce, s艂abo艣膰, bezczynno艣膰, ksi膮偶ki... A umys艂? Podejrzewa艂em, 偶e ma umys艂 nieprzeci臋tny, by艂em oczarowany szeroko艣ci膮 jej pogl膮d贸w, mo偶e dlatego, 偶e na wszystko patrzy艂a inaczej ni偶 surowa, 艂adna Lida, kt贸ra mnie nie lubi艂a. Podoba艂em si臋 呕eni jako malarz, podbi艂em jej serce talentem i nami臋tnie pragn膮艂em malowa膰 tylko dla niej, i widzia艂em j膮 w marzeniu jako moj膮 male艅k膮 kr贸low膮, co razem ze mn膮 b臋dzie w艂ada艂a tymi drzewami i polami, mg艂膮 i zorz膮, ca艂膮 przyrod膮 tak cudown膮 i urzekaj膮c膮, w艣r贸d kt贸rej mimo wszystkich urok贸w czu艂em si臋 do tej chwili beznadziejnie samotny i niepotrzebny.
鈥 Jeszcze chwil臋 鈥 prosi艂em. 鈥 B艂agam. Zdj膮艂em p艂aszcz i okry艂em jej zzi臋bni臋te ramiona; w obawie, 偶e b臋dzie wygl膮da膰 艣miesznie i brzydko w m臋skim p艂aszczu, roze艣mia艂a si臋 i zrzuci艂a go, a ja wtedy u艣cisn膮艂em j膮 i osypa艂em poca艂unkami jej twarz, ramiona, r臋ce.
鈥 Do jutra! 鈥 szepn臋艂a i nie艣mia艂o, jakby boj膮c si臋 sp艂oszy膰 cisz臋 nocy, przytuli艂a si臋 do mnie. 鈥 My nie mamy przed sob膮 偶adnych sekret贸w, musz臋 wi臋c powiedzie膰 wszystko mamie i siostrze... Boj臋 si臋! Mama to nic, mama lubi pana, ale Lida!
Pobieg艂a ku bramie.
鈥 Do widzenia! 鈥 zawo艂a艂a z daleka. I jeszcze przez par臋 minut s艂ysza艂em, jak bieg艂a. Nie chcia艂o mi si臋 i艣膰 do domu, zreszt膮 nie by艂o po co.
Chwil臋 sta艂em w zadumie, potem zawr贸ci艂em powoli, 偶eby jeszcze raz spojrze膰 na dom, gdzie mieszka 呕enia, mi艂y, stary, naiwny dom, kt贸ry, zdawa艂o si臋, patrza艂 na mnie oknami swej facjaty jak dwojgiem oczu, patrza艂 i rozumia艂 mnie. Min膮艂em werand臋, usiad艂em na 艂awce pod starym wi膮zem przy placyku tenisowym i z ciemno艣ci spojrza艂em na dom. W oknach facjaty, gdzie by艂 pok贸j Misiuni, zab艂ys艂o jaskrawe 艣wiat艂o, potem spokojne, zielone: lamp臋 zas艂oni臋to aba偶urem. Za oknami poruszy艂y si臋 cienie... Mia艂em serce pe艂ne tkliwo艣ci, spokoju i zadowolenia z siebie, zadowolenia, 偶e jednak potrafi艂em zapali膰 si臋 i zakocha膰, ale r贸wnocze艣nie dokucza艂a mi natr臋tna my艣l, 偶e w tej samej chwili, o kilka krok贸w ode mnie, w jednym z pokoj贸w starego domu siedzi Lida, kt贸ra nie lubi mnie, mo偶e nienawidzi. Czeka艂em ci膮gle na 艂awce, czy nie wyjdzie 呕enia, ws艂uchiwa艂em si臋 w ka偶dy szmer i zdawa艂o mi si臋, 偶e na facjatce rozmawiaj膮.
Up艂yn臋艂o oko艂o godziny. Zielone 艣wiat艂o zgas艂o, cieni ju偶 nie by艂o wida膰. Ksi臋偶yc sta艂 wysoko nad domem i o艣wietla艂 u艣piony ogr贸d, 艣cie偶ki; na klombie przed werand膮 georginie i r贸偶e by艂y ca艂kiem widoczne i zdawa艂o si臋, 偶e wszystkie s膮 w jednym kolorze. Zrobi艂o si臋 bardzo zimno. Wyszed艂em z ogrodu, zabra艂em m贸j porzucony na drodze p艂aszcz i powlok艂em si臋 do domu.
Kiedy nast臋pnego dnia po po艂udniu przyszed艂em do Sze艂kowki, oszklone drzwi na ogr贸d by艂y szeroko otwarte. Usiad艂em na werandzie, wyczekuj膮c, a偶 w jednej z alei czy na placu za kwietnikiem uka偶e si臋 呕enia albo z pok贸j贸w dobiegnie jej g艂os; potem zajrza艂em do salonu, do jadalni. Nigdzie 偶ywej duszy. Poszed艂em d艂ugim korytarzem do przedpokoju i zn贸w wr贸ci艂em. W korytarzu by艂o kilkoro drzwi i za kt贸rymi艣 z nich rozbrzmiewa艂 g艂os Lidy.
鈥 Trafi艂 si臋... kiedy艣... 鈥 m贸wi艂a dono艣nie i przeci膮gle, najwidoczniej dyktuj膮c 鈥 kiedy艣 wronie sera kawa艂eczek... Trafi艂 si臋... kiedy艣... Kto to? 鈥 zawo艂a艂a nagle us艂yszawszy moje kroki.
鈥 To ja.
鈥 A! Przepraszam, nie b臋d臋 mog艂a wyj艣膰 do pana, bo mam lekcj臋 z Dasz膮.
鈥 Czy Jekatierina Paw艂owna jest w ogrodzie?
鈥 Nie, dzi艣 rano wyjecha艂a z siostr膮 pod Penz臋, do cioci. A w zimie pewnie pojad膮 za granic臋 鈥 doda艂a po chwili. 鈥 Trafi艂 si臋 kiedy艣... wro-onie sera kawa艂e-eczek... Napisa艂a艣?
Wyszed艂em do przedpokoju i stan膮艂em, bezmy艣lnie wpatruj膮c si臋 w staw, w wie艣, a zza drzwi dobiega艂o:
鈥 Sera kawa艂eczek... Trafi艂 si臋 wronie sera kawa艂eczek...
I opu艣ci艂em dom z facjat膮, id膮c t膮 sam膮 drog膮, jak膮 przyszed艂em tu po raz pierwszy, tylko w odwrotnym porz膮dku: najprz贸d przez podw贸rze i ogr贸d, ko艂o werandy, potem lipow膮 alej膮... Tam dop臋dzi艂 mnie jaki艣 ch艂opak i wr臋czy艂 zapisan膮 kartk臋. ,,Powiedzia艂am wszystko siostrze, 偶膮da, 偶eby艣my si臋 rozstali 鈥 przeczyta艂em. 鈥 Nie potrafi臋 martwi膰 jej niepos艂usze艅stwem. Wierz臋, 偶e B贸g da panu szcz臋艣cie, a mnie prosz臋 wybaczy膰. Gdyby pan wiedzia艂, jak gorzko p艂aczemy z mam膮!"
Potem ciemna aleja 艣wierkowa, wal膮ce si臋 ogrodzenie... Na polu, gdzie wtedy kwit艂o 偶yto i 艣wiergota艂y przepi贸rki, teraz b艂膮dzi艂y krowy i sp臋tane konie. Na pag贸rkach tu i 贸wdzie zielenia艂y jaskrawe oziminy. Trze藕wa, szara codzienno艣膰 ogarn臋艂a mnie na nowo, zacz膮艂em wstydzi膰 si臋 wszystkiego, co m贸wi艂em u Wo艂czaninow贸w, i jak dawniej poczu艂em, 偶e mi nudno na 艣wiecie. Po powrocie do domu spakowa艂em si臋 i wieczorem odjecha艂em do Petersburga.
Wi臋cej si臋 ju偶 nie zetkn膮艂em z rodzin膮 Wo艂czaninow贸w. Niedawno jad膮c na Krym spotka艂em w poci膮gu Bie艂okurowa. By艂 po dawnemu w kapocie i haftowanej koszuli i gdy zapyta艂em go o samopoczucie, odpowiedzia艂: 鈥濨贸g 艂askaw." Rozgadali艣my si臋. Zd膮偶y艂 ju偶 sprzeda膰 sw贸j maj膮tek i kupi膰 inny, mniejszy, na nazwisko Lubowi Iwanowny. O Wo艂czaninowach powiedzia艂 niewiele. Lida, jak twierdzi艂, nadal mieszka艂a w Sze艂kowce i uczy艂a dzieci, powoli uda艂o jej si臋 zgromadzi膰 wok贸艂 siebie grup臋 sympatyzuj膮cych z ni膮 ludzi, kt贸rzy utworzyli silne stronnictwo, a na ostatnich wyborach ,,wywalili" Ba艂agina, tego, co do tej pory ca艂y powiat trzyma艂 w swoim r臋ku. O 呕eni Bie艂okurow powiedzia艂 tylko tyle, 偶e nie mieszka w domu, a gdzie jest 鈥 nie wiadomo.
Zaczynam ju偶 zapomina膰 o domu z facjat膮, tylko czasami, kiedy maluj臋 albo czytam, nagle, ni z tego, ni z owego, od偶ywa mi w pami臋ci to zielone 艣wiat艂o w oknie, to odg艂os moich krok贸w na polu w艣r贸d nocy, gdy zakochany szed艂em do domu i zaciera艂em zzi臋bni臋te r臋ce. A jeszcze rzadziej, kiedy dr臋czy mnie samotno艣膰, kiedy mi smutno, zn贸w wracam w przesz艂o艣膰 i powoli zaczyna mi si臋 jako艣 zdawa膰, 偶e o mnie te偶 kto艣 my艣li i czeka na mnie, 偶e si臋 jeszcze spotkamy...
Misiuniu, gdzie ty?