Tytuł oryginału:
ALL THE OLD KNIVES
Redakcja: Grażyna Mastalerz, Krystyna Podhajska
Projekt okładki: Mariusz Banachowicz
Zdjęcia na okładce:
© ssuaphotos/Shutterstock
© Hubskyi Mark/Shutterstock.
Korekta: Małgorzata Denys, Piotr Królak
Redaktor prowadzący: Małgorzata Głodowska
All The Old Knives by Olen Steinhauer.
Copyright © 2015 by THIRD STATE, INC.
By arrangement with the author. All rights reserved.
Copyright for the Polish edition © by Wydawnictwo Czarna Owca, 2016
Wydanie I
ISBN 978-83-8015-067-6
Wydawnictwo Czarna Owca Sp. z o.o.
ul. Alzacka 15a, 03-972 Warszawa
www.czarnaowca.pl
Redakcja: tel. 22 616 29 20; e-mail: redakcja@czarnaowca.pl
Dział handlowy: tel. 22 616 29 36; e-mail: handel@czarnaowca.pl
Księgarnia i sklep internetowy: tel. 22 616 12 72; e-mail: sklep@czarnaowca.pl
Dla Slaviki
Wszystkie postacie, organizacje i wydarzenia przedstawione w niniejszej powieści zostały wymyślone przez autora lub użyte przez niego w sposób fikcyjny.
Podziękowania
Ziarno niniejszej historii zostało zasiane w Kalifornii, kiedy oglądałem w telewizji adaptację The Song of Lunch, cudownego poematu Christophera Reida. Oczarowany grą aktorską Alana Rickmana i Emmy Thompson zastanawiałem się, czy umiałbym napisać opowieść szpiegowską, której akcja rozgrywałaby się w całości przy stoliku w restauracji (jak się okazało - nie całkowicie, ale w znacznej mierze).
Trochę to jednak trwało. Zacząłem od zanotowania kilku pomysłów, ale musiałem wrócić do pracy nad książką, którą wtedy pisałem (The Cairo Affair). Rok później spędzałem upalny sierpień u teściów w serbskim Nowym Sadzie i natrafiłem na stare notatki. Historia widocznie przez rok dojrzewała w mojej podświadomości, bo w jednej chwili stanęła mi przed oczami. Tak więc kiedy zacząłem pisać, nie mogłem przestać. I przez następny miesiąc nie przestałem.
Z doświadczenia wiem, że takie chwile inspiracji są niemal niespotykane. Pisarz chcący je wykorzystać potrzebuje wsparcia, żeby móc na miesiąc oderwać się od rzeczywistości.
Dlatego pragnę podziękować swojemu teściowi, Gavrze Pilicowi, bo to w jego domu powstała ta powieść, oraz swoim bliskim, którzy widzieli, że dzieje się ze mną coś dziwnego, i postanowili dać mi się z tym zmierzyć.
HENRY
1
W San Francisco mamy opóźnienie, podejrzewam, że spowodowane przeciążeniem lotniska, ale nikt nam nic nie mówi. Kiedy tak człowiek siedzi w samolocie tkwiącym nieruchomo na płycie, łatwo mu wpaść w nastrój apokaliptyczny - lotniska pękające w szwach, autostrady zatkane SUV-ami wiozącymi ludzi w stanie zapaści nerwowej, komunikaty o zanieczyszczeniu powietrza, oblężone izby przyjęć, korytarze pełne krwawiących ofiar wypadków. W Kalifornii podobne wizje przybierają rozmiary spektakularne. Człowiek zaraz sobie wyobraża, że ziemia się rozstępuje i spycha do morza cały ten rozbuchany jarmark, wszystkie te telefony komórkowe, nadmorskie wille i uśmiechnięte głupio celebrytki. Nie taka znowu tragedia.
A może tylko ja tak mam? Zdaje się, że opóźnienie zostało wywołane przez jakieś komplikacje techniczne. Z głośników płyną przeprosiny, „prosimy o cierpliwość”, i co jakiś czas wychodzą do nas znużeni stewardzi linii SkyWest, którzy odpowiadają na pytania wzruszeniem ramion i żonglują słowem „przepraszamy”, jakby było łatwiejsze niż wydech. Kobieta siedząca obok mnie wachluje się broszurą parku Presidio. Kątem oka widzę mocno zazielenione sekwoje, od których lecą w moją stronę lekkie podmuchy stęchłego powietrza. Kobieta mówi:
- Zawsze jakiś problem.
- Otóż to.
- Ktoś tutaj przyniósł złą karmę.
Uśmiecham się, ale nie ufam sobie aż tak, by odpowiedzieć na głos.
Samolot jest niewielki, turbośmigłowy embraer, który mieści trzydziestu pasażerów. Dzisiaj na pokładzie jest najwyżej dwadzieścia osób i wszystkie esemesują do swoich bliskich w Monterey. Moja sąsiadka wyciąga telefon i wstukuje swoją wiadomość, coś, co zaczyna się od: „Nie uwierzysz…”.
Mój aparat jest wyłączony. Po piętnastu godzinach lotu i zbiorowej psychozie amerykańskiej kontroli paszportów mało mnie obchodzi dokładna godzina przylotu.
Gdybym był młodszy, może miałbym inne podejście. Dawniej międzynarodowe podróże samolotem były okazją do wypoczęcia przed nadchodzącą przygodą, ale w pewnym momencie straciłem zdolność spania w powietrzu - chyba w 2006 roku, niedługo po trzydziestych dziewiątych urodzinach. A tak naprawdę po Flughafen. Jeżeli człowiek widział na wideo w wysokiej rozdzielczości sto dwadzieścia trupów w samolocie, trudno mu się potem odprężyć, kiedy sam znajdzie się na pokładzie. Więc gdy wreszcie docieramy do Kalifornii, jestem wyczerpany. Moje palce wydają mi się krótsze i grubsze niż zwykle, policzki są na zmianę ciepłe i zimne. Podkoszulek co chwila nasiąka zimnym potem.
Staram się nie myśleć za dużo o samolotach, skupiam się więc na celu podróży. Celia Favreau, z domu Harrison. Będzie na mnie czekała albo nie. Na chwilę udaje mi się nawet przekonać samego siebie, że nie robi mi to większej różnicy. Na szczęście nie mam teraz serca, więc nie można mi go złamać. Jeśli nie zastanę jej w restauracji, po prostu zamówię martini i jakieś smażone skorupiaki, podumam sobie o niechybnym upadku cywilizacji i wrócę na lotnisko, żeby kupić wieczorny bilet do San Francisco. Stamtąd zadzwonię ostatni raz, żeby być absolutnie pewnym, a potem już tylko lot do Wiednia, gdzie wreszcie będę mógł paść na twarz. Zbyt wiele w życiu podróżowałem, w dodatku w dużo gorszych warunkach, żeby się przejmować drobnymi komplikacjami. Poza tym moja praca i moje życie staną się znacznie łatwiejsze, jeśli nie będę musiał spojrzeć jej w oczy.
Kiedy w końcu startujemy, jest w pół do piątej - trzydzieści minut po czasie. Za oknem wyją śmigła, moja sąsiadka wyjmuje kindle'a. Pytam, co czyta, i wdajemy się w dyskusję o zaletach i wadach współczesnej powieści szpiegowskiej. Kobieta jest w połowie starej książki Lena Deightona, w której polowanie na zdrajcę prowadzi narratora na trop własnej żony.
- Teraz nikt już nie pisze takich historii - mówi moja sąsiadka z żalem w głosie. - Kiedyś wiadomo było, kto jest zły, a dzisiaj…
Próbuję jej pomóc.
- Radykalny islam?
- No właśnie. Co to w ogóle za wróg?
Nieuchwytny, mam ochotę powiedzieć. Ale znów postanawiam milczeć.
Godzinę później, kiedy lądujemy, wiem o niej całkiem sporo. Nazywa się Barbara Jakes. Dorastała w Seat-tle, ale przeprowadziła się do Monterey z mężem, który potem zwiał do Los Angeles z kelnerką z Salinas. Po kilku miesiącach kelnerka rzuciła go dla producenta filmowego. On ciągle dzwoni i błaga, żeby się z nim pogodziła, ale Barbara ma nowego męża i dwóch synów - diabłów wcielonych, jak ich nazywa - i pracuje w branży zdrowotnej. W wolnym czasie czyta stare thrillery i ogląda z chłopcami futbol. Od niedawna podejrzewa, że nowy mąż ją zdradza.
- W pewnym momencie zaczynasz się zastanawiać - mówi mi - czy to aby nie twoja wina, że tak od ciebie odchodzą.
Stanowczo kręcę głową.
- Oskarżanie ofiary. Nie wpadaj w tę pułapkę.
Dawno nie byłem w Stanach i zdążyłem zapomnieć, jak łatwo Amerykanie się otwierają. Znamy się godzinę, a ta kobieta już przyjmuje ode mnie porady życiowe. Wydaje mi się to niedorzeczne, ale może się mylę. Może tylko ludzie, którzy nas nie znają, są w stanie naprawdę nas zrozumieć. Może obcy są naszymi najlepszymi przyjaciółmi.
W Monterey widzę jej męża. Jest mężczyzną, którego ciało ukształtowały miękkie krzesła biurowe. Dokumenty nosi w opasującej jego brzuch nerce, jakby bez niej jego sportowe ubranie nie było dostatecznie idiotyczne. Z daleka próbuję oszacować prawdopodobieństwo, że faktycznie zdradza Barbarę. Obserwuję, jak podnosi jej torbę, całuje ją w usta i prowadzi w kierunku parkingu. Jakoś w to nie wierzę. Chyba Barbara wyciąga zbyt pochopne wnioski. Być może cierpi na paranoję po doświadczeniach z pierwszym mężem. Zastanawiam się - i wiem, ile w tym projekcji - czy aby jej życiowe blizny nie zaczęły ropieć i czy wkrótce nie zatrują życia jej bliskim.
W kolejce do wypożyczalni samochodów stoi przede mną tylko jedna osoba. Biznesmen z nadwagą, szorstka łysina, sześćdziesiąt parę lat. Nie pamiętam go z samolotu. Tam moją uwagę zajęły problemy życiowe Barbary, no i starałem się nie myśleć o podróży. Teraz biznesmen wykłóca się o ukryte koszty hatchbacka - ubezpieczenie, podatki, opłaty - i pracownik Hertza, który jest wcieleniem kalifornijskiej gościnności, tłumaczy mu wszystko jak dziecku. W końcu facet odchodzi z kompletem kluczyków, niosąc tylko jedną torbę. Chłopak rzuca mi nieprzekonujący uśmiech.
- W czym mogę pomóc?
Przeglądam dostępne samochody i zamawiam chevy impalę, ale chwilę potem pytam, ile kosztowałby kabriolet z klasy premium, volvo C70. Dwa razy tyle. Chłopak czeka z buddyjską cierpliwością, aż się namyślę. W końcu wzruszam ramionami.
- Kabriolet.
- Tak jest.
Podpisuję jakieś papiery, legitymuję się starym prawem jazdy z Teksasu i płacę za wszystko firmową kartą. Niedługo potem wychodzę na zewnątrz. Nad głową mam zachmurzone październikowe niebo, ale jest wystarczająco ciepło, żeby zdjąć marynarkę. Otwieram auto pilotem. Kilka zderzaków dalej biznesmen z nadwagą kłóci się z kimś przez telefon, siedząc w nieruchomym hatchbacku. Ma zamkniętą szybę, więc nie słyszę, o co idzie spór.
Wyjmuję z kieszeni i włączam telefon. Po chwili aparat łączy się z siecią i widzę, że dostałem wiadomość. Mimo upływu pięciu lat i zamiaru, z jakim tu przyjechałem, serce na chwilę przestaje mi bić, kiedy widzę jej imię na ekranie. Więc jednak wciąż mam serce.
Rozumiem, że będziesz na miejscu? Napisz tak czy siak.
Wysyłam Celii tylko literę „T” i wsiadam do auta. Silnik zapala na dotyk.
2
Od: Henry Pelham <hpelham@state.gov>
Data: 28 września 2012
Do: Celia Favreau <celiafavreau@yahoo.com>
Temat: Hej
C,
Słyszałem od Sary, że mieszkasz na Zachodnim Wybrzeżu, jesteś zajęta rodzeniem genialnych dzieci i robisz niezły harmider w jakiejś spokojnej okolicy. Wiedeń jest taki jak zawsze - nic Cię nie omija. Jake prosił, żeby Cię pozdrowić. Powiedziałem mu, że nie będziesz go pamiętała, więc nie udawaj, że wiesz, o kim mowa. Klaus Heller mówi, że jest Ci winien pieniądze za jakąś kaucję. Austriacy są uczciwi do bólu, pod tym względem nic się nie zmieniło. Urocze.
Co u Drew? Dochodziły nas słuchy o operacji serca, ale mam nadzieję, że to tylko plotki. Hanna pokazała mi zdjęcia Evana i Ginny, byłem zaszokowany. Jak Ci się udało mieć takie piękne dzieci… z Drew?? Ginny jest podobna do ciebie.
Za kilka tygodni będę w twojej okolicy. Jakaś impreza firmowa w Santa Cruz. Ale we wtorek 16 października będę miał wolny dzień i chciałbym ci postawić kolację. Wskaż miejsce, a rząd amerykański zapłaci rachunek. Jeśli chcesz, poproszę Klausa, żeby wypisał ci czek. Wygląda na to, że gwiazdy sprzyjają twojej sytuacji finansowej.
Ściskam,
H
3
Jestem sam. Dociera to do mnie, kiedy wjeżdżam z opuszczonym dachem na autostradę. Na poboczu kwitną drzewa, przede mną ciągną się góry Środkowego Wybrzeża. Jakiś czas temu zauważyłem, że na tle pięknego krajobrazu samotność jest bardziej bolesna. Może to dlatego, że człowiek nie ma się z kim podzielić wrażeniami? Sam nie wiem.
Pogłaśniam radio. Robert Plant zawodzi coś o krainie lodu i śniegu.
Choć moje auto spokojnie dałoby radę pokonać dystans w krótkim czasie, zjeżdżam na prawy pas i jadę bez pośpiechu, a wiatr owiewa mnie ze wszystkich stron. To bardzo wygodna trasa, dużo przyjemniejsza niż wszystkie drogi, którymi jeżdżę od dziesięciu lat - wietrzne, zakorkowane pasy europejskich jezdni z samochodami zaparkowanymi przy chodnikach pod takim kątem, że trzeba być zawodowcem, żeby ich nie zarysować. Poza tym tutaj pełno jest kalifornijskich kierowców, wyluzowanych i cierpliwych, zupełnie innych od europejskich mężczyzn w ich ciasnych samochodzikach, którzy jeżdżą człowiekowi na ogonie, żeby pokazać, jacy to oni są twardzi. Łatwo się tu jeździ, pewnie też łatwo żyje. Rozumiem, dlaczego ona tu osiadła.
Vick powiedział to samo w swoim biurze na piątym piętrze ambasady, wysoko nad Boltzmanngasse.
- Odeszła. Jest szczęśliwa. Marnujesz czas.
Co miałem na to odpowiedzieć?
- Wiem, Vick. W końcu dwójka dzieci…
- Wcale nie jestem pewien, czy wiesz. Myślę, że ciągle masz nadzieję.
Vick nigdy nie wybaczył Celii jej nagłego opuszczenia posterunku i dlatego rzadko wypowiada jej imię.
- Ciągle się przyjaźnimy - powiedziałem.
Vick się zaśmiał. Z okna za jego plecami widać było jasne austriackie niebo. Samolot sunął niskim kursem na Flughafen Wien, gdzie nazajutrz miałem przemierzać korytarze z torbą na ramieniu i podziwiać, jak zawsze, austriacką skuteczność w całkowitym zaleczeniu traumy po wydarzeniach z 2006 roku.
- Nie - odezwał się Vick. - Nie przyjaźnicie się. Rozstania tak nie działają. I ona, tak samo jak ja, będzie widziała na kilometr, że jesteś w niej zakochany. Po pięciu latach, wyjściu za mąż i urodzeniu dwójki dzieci nie będzie miała najmniejszej ochoty, żeby się z tobą spotkać.
- Myślę, że masz wypaczoną wizję miłości, Vick.
Tym przynajmniej udało mi się go rozbawić.
- Wyślijmy do niej Macka. Dasz mu pytania, a on przywiezie ci odpowiedzi. Ładnie opakowane. Nie musisz jechać.
- Mack nie będzie wiedział, czy Celia kłamie.
- Zna się na swoim fachu.
- Ale nie na niej.
- Ty też. Już nie.
Nie wiedziałem, jak odeprzeć ten argument. Nie mogłem powiedzieć, dlaczego musiałem osobiście się z nią spotkać, mimo to powinienem był mieć gotowe wytłumaczenie, coś racjonalnego i niepodważalnego, czym mógłbym mu zamknąć usta. Fakt, że niczego takiego nie przygotowałem, dowodził zanikania jakichś moich umiejętności.
- Zdobędzie sądowy zakaz zbliżania się - powiedział.
- Nie wygłupiaj się.
- Na jej miejscu bym to zrobił.
Przez chwilę milczeliśmy. Samolot zniknął z pola widzenia. Powiedziałem:
- Słuchaj, dla mnie to okazja, żeby na kilka dni wyleźć z piwnicy. Zobaczę się ze starą znajomą. Zadam jej parę pytań o Franklera. Za kolację zapłaci Wujek Sam.
- I potem zamkniesz sprawę? - spytał. - Mam na myśli Franklera.
„Frankler” to kryptonim śledztwa, przez które tkwiłem w piwnicy przez ostatnie dwa miesiące. Znowu okłamałem Vicka, jak to miałem w zwyczaju przez lata naszej znajomości:
- To skomplikowane. Chcemy się zabezpieczyć, więc upewniam się, że nic nas nie zaskoczy.
- Ciągle nie masz podejrzanego, tak? Ani dowodów przestępstwa?
- Tylko zeznania jednego człowieka.
- Terrorysty.
Wzruszyłem ramionami.
- Który chwilę później utonął w wiadrze z wodą - dodał Vick. - Więc nie zobaczymy go na rozprawie.
- Zgadza się.
- No to zamknij wreszcie śledztwo. Napisz, że mieliśmy pecha.
Jemu jeszcze bardziej niż mnie zależało na tym, żeby to zakończyć.
- Dowiem się, czy Celia ma coś do dodania, i po powrocie pociągnę jeszcze z tydzień. Okej? I wtedy będziemy mogli zamknąć akta.
- Nadwerężasz nasz budżet.
- Serio? Całymi dniami włóczę się po piwnicy i wyciągam z szaf stare teczki.
- I latasz.
- Dwa razy. Przez dwa miesiące dwa razy poleciałem na spotkanie z dawnymi pracownikami. Bill Compton i Gene Wilcox. Nie nazwałbym tego rozrzutnością.
Wlepił we mnie ten swój leniwy wzrok i po chwili wahania powiedział:
- Zastanawiałeś się w ogóle, co zrobisz, kiedy znajdziesz winnego?
O niczym innym nie myślałem. Ale odparłem:
- Może ty mi powiedz, co powinienem zrobić.
Vick westchnął. Znam go od początku swojego austriackiego kontraktu. Facet wzdycha wtedy, kiedy inni strzelają kostkami dłoni albo palą szluga za szlugiem.
- Znasz sytuację, Henry. Nie możemy sobie pozwolić na publiczny akt oskarżenia, wymiany więźniów z dżihadystami też nie zrobimy. Byłoby najlepiej, gdyby Langley w ogóle o tym nie wiedziało.
- Czy dobrze rozumiem, że chcesz, żebym zabił zdrajcę?
Nachmurzył się.
- Nic takiego nie powiedziałem.
Przez chwilę bacznie się sobie przyglądaliśmy i wreszcie powiedziałem:
- No to miejmy nadzieję, że nie znajdę kozła ofiarnego.
Znowu westchnął i spojrzał na moje dłonie. Włożyłem je do kieszeni.
- Co mówi Daniels? - zapytał.
Larry Daniels jako pierwszy przedstawił aktualną teorię. Dwa miesiące temu przyleciał z Langley, żeby się spotkać z Vickiem i porozmawiać o nowych faktach, które podał niejaki Ilyas Shishani, jeden z więźniów w Guantanamo schwytany w Afganistanie. Wśród licznych informacji, jakimi się podzielił z przesłuchującymi go agentami, znalazła się i ta, że katastrofa na lotnisku w Wiedniu była możliwa dzięki wsparciu kogoś z ambasady amerykańskiej. Wszyscy tam wtedy pracowaliśmy: Vick, ja, Celia, Gene i Bill, przełożony Celii. Wysłuchawszy doniesień Larry'ego, Vick poprosił, żebym poprowadził śledztwo. Nadał mu kryptonim „Frankler”.
- Larry ma dwadzieścia osiem lat - przypomniałem mu dokładnie tak samo jak wtedy, gdy zlecał mi śledztwo. - Buduje całe dochodzenie na dezinformacji dokonywanej przez terrorystę. Oprócz tego buduje swoje CV.
- W takim razie zakopmy całą sprawę. Wkurzymy tym Danielsa, ale jego przełożeni z chęcią strącą go kilka stopni w dół i przy okazji unikną skandalu.
Też rozważałem takie rozwiązanie przez ostatnie dwa miesiące. Nie polubiłem Larry'ego Danielsa. Podobnie jak większość osób, które go poznały podczas jego nielicznych wizyt w Wiedniu. Był drobny, wyglądał niesympatycznie, miał tłuste włosy i zgrzytliwy głos. Zawsze biło od niego przekonanie, że jest najmądrzejszy z obecnych. Ale był też inteligentny i jeśli zamiótłbym Franklera pod dywan, Daniels by go wyciągnął i narobił przy tym sporo hałasu. Przede wszystkim odebrałby mi nadzór nad śledztwem, do czego absolutnie nie mogłem dopuścić.
Powiedziałem:
- Jak byśmy wyglądali, gdyby Daniels zaczął robić aferę w Langley? Muszę doprowadzić sprawę tak daleko, jak tylko się da. Jeśli nie pogadam z Celią, w śledztwie zostanie wielka dziura. I on nas w nią zepchnie.
Kolejne westchnienie.
- Tylko nie przeciągaj tego, dobra? Przyszłość jest zbyt niepewna, żebyśmy tracili czas na rozgrzebywanie przeszłości. Pamiętaj o tym, dręcząc swoją eks.
Tego już nie musiał mi mówić. Domknięcie Franklera jest powodem, dla którego zwalniam właśnie w gęstniejącym korku i gapię się na znaki drogowe - wszystko, byle tylko nie myśleć o Celii ani o tym, jakiego spotkania może się spodziewać. Kilka godzin wspominek i trochę formalności czy… coś ciekawszego?
W radiu didżej mówi mi, że przez najbliższy kwadrans będzie sobie wyciągał ołów z mózgu, a ja się dziwię, że trzy dekady, które minęły, odkąd jako uczeń liceum słuchałem w sypialni radia tranzystorowego, nie wystarczyły prezenterom do wymyślenia nowego sposobu manifestowania ich miłości do Led Zeppelin. Później didżej zapowiada całą godzinę z Beatlesami.
Serio? Czy to możliwe, że radio komercyjne wspięło się na szczyt pomysłowości w 1982 roku? Bez żalu je wyłączam.
Po mojej lewej jest liceum, po prawej tabliczka, która prowadzi mnie w stronę zadrzewionej Ocean Avenue opadającej ku wybrzeżu i przecinającej Carmel-by-the-Sea na pół. Jest ograniczenie prędkości do czterdziestu kilometrów, więc sunę leniwie między dwoma tuningowanymi SUV-ami. Dawno temu zlikwidowano tu sygnalizację świetlną, więc co kilka przecznic między zielenią stoi znak stopu. Czuję się, jakbym połknął delikatny środek uspokajający. Nigdy w życiu nie oddychałem czystszym powietrzem.
Wreszcie kończy się dzielnica domków ukrytych między drzewami i wjeżdżam do części handlowej. Główną ulicę dzieli pas zieleni, po obu stronach ciągną się lokalne sklepiki. Wielkie sieci nie mają prawa tu działać i centrum wygląda jak filmowa wersja starej angielskiej wioski. Nie jakiejś zwyczajnej angielskiej wioski, ale takiej, w której panna Marple znajduje zwłoki między zakurzonymi antykami. Jadę nad ocean. Mijam emerytów ubranych w stroje golfowe przechadzających się z pieskami. Z piaszczystej pętli na końcu drogi patrzę przez moment na czystą, białą plażę i zmierzwione fale oświetlone szybko gasnącymi promieniami słońca. Za mną jadą jacyś turyści, więc spokój się kończy. Kieruję samochód do centrum.
Parkuję przy rogu z Lincoln Street i siedzę za kierownicą, czekając na nadejście wieczoru. Chodnikami przechadzają się miejscowi i turyści. Znalazłem się nie tyle w rzeczywistej miejscowości nadmorskiej, ile w jej wyidealizowanej wersji. To nawet nie obrazek, ale kopia obrazka, czyli najlepsze miejsce do życia dla tych, którzy pragną zacząć wszystko od nowa.
Podoba mi się tu i zastanawiam się, czy nie powinienem był zarezerwować noclegu zamiast biletu powrotnego do San Francisco. Widzę siebie, jak idę o świcie uliczkami i przyłączam się do golfistów udających się na przechadzkę dla zdrowia brzegiem oceanu. Poranna bryza, morze - doskonały zestaw na oczyszczenie się po dekadzie spędzonej w wiedeńskiej ambasadzie. Kąpiel solna dla duszy.
Cóż, po dzisiejszym wieczorze widok ślicznej plaży nie wystarczy do obmycia mojej duszy i podejrzewam, że wsiadając do samolotu, będę chciał jak najprędzej uciec z miasteczka Carmel-by-the-Sea.
Zamykam dach auta i wyciągam z torby telefon. To stary siemens z klawiaturą, którego porzuciłem lata temu zwabiony przez modele z ekranem dotykowym. Nie błyszczy ani nie zaprojektował go minimalista, ale ma świetny mikrofon, dzięki któremu czasem dyskretnie nagrywam rozmowy. Włączam go, sprawdzam poziom baterii i ustawiam funkcję nagrywania. Należę do ludzi, którzy lubią zapisywać swoje życie. Jeśli nie dla potomnych, to przynajmniej dla świętego spokoju.
Jeszcze w Wiedniu zapłaciłem gotówką za naładowanie karty SIM i teraz wybieram numer, na który dzwoniłem tydzień temu. Poprzednio korzystałem z niego ponad trzy lata temu, kiedy to dzwoniłem w sprawie Billa Comptona, dawnego przełożonego Celii. Po trzech sygnałach słyszę burkliwy męski głos. Nigdy nie widziałem tego człowieka, więc nie staje mi przed oczami jego twarz.
- Czy to Treble?
Zastanawia się przez chwilę. Jego pseudonim zmienia się w zależności od tego, kto dzwoni, więc w głowie (albo na starej kopercie przy szafce nocnej) sprawdza teraz całą listę nazwisk. „Treble” oznacza, że rozmawia z…
- Witaj, Piccolo. Jak się masz?
- Jesteśmy umówieni?
- Mały roadster - mówi. - Bardzo kobiecy. W Carmel.
- Zgadza się.
Treble się waha.
- Wspominałeś też o dwóch motocyklach i starym chevrolecie.
- Tak, ale w końcu nie trzeba ich naprawiać.
- Okej, okej - z jego głosu nie bije pewność siebie.
Zastanawiam się, ile mój rozmówca ma lat.
- Wszystko jasne. Już tu jestem - dodaje.
- W Carmel?
- Tak.
Nie spodziewałem się, że tak szybko się tu zjawi.
- Na kiedy odbiór, przypomnij mi - prosi.
- Nie od razu, ale za kilka dni.
- W porządku.
- Istnieje szansa - mówię szybko, bo nie jestem pewien, czy pamięta - że nie trzeba będzie nic robić.
- Tak, wspominałeś.
- W takim przypadku pokryję koszty podróży i połowę wynagrodzenia.
- Wiem. Może być.
- No, dobra. Niedługo zadzwonię.
- Do zobaczenia - mówi.
Rozłączył się, a ja odpowiadam w duchu: Mam nadzieję, że nie.
4
Stawiam się w umówionym miejscu pół godziny przed czasem. W restauracji jest bar, co biorę za dobry znak, chociaż nie widzę butelek. Zatrzymuje mnie młoda rozkojarzona kobieta ubrana na czarno, z włosami zebranymi w koński ogon wysoko na czubku głowy oraz iPadem w dłoni. Mimo że lokal jest kompletnie pusty, pyta mnie:
- Ma pan rezerwację?
- Tak, ale przyszedłem wcześniej. Na razie wezmę drinka.
- Nazwisko?
- Harrison. To znaczy Favreau.
- Siódma - mówi do iPoda. - Jeśli pan chce, mogę już teraz posadzić pana przy stoliku.
W podróży pomagałem sobie myśleniem o punkcie docelowym: stołku przy długim barze, o który oprę wyczerpane ciało. Chciałem, żeby właśnie takiego Celia mnie zobaczyła, kiedy wejdzie.
- Poczekam przy barze - mówię i wymijam rozkojarzoną właścicielkę iPada.
Z poczuciem ulgi usadawiam się na końcu baru z żelaznym blatem. Młody barman o wyglądzie łobuza - też w czerni i z trzydniowym zarostem tak starannie wypielęgnowanym, że wygląda jak warstwa farby - delikatnie się do mnie uśmiecha. Zamawiam martini z ginem, na które czekam od dwudziestu czterech godzin.
- Przykro mi, mamy tylko wino.
- Żartujesz, prawda?
Chłopak wzrusza ramionami i sięga po kartę win. W końcu jesteśmy w krainie wina. Zaczynam czytać, ale nazwy winnic szybko rozmazują mi się przed oczami. Nie znam się na tym wszystkim. Zamykam kartę.
- Coś bardzo zimnego i mocnego.
- Białe czy różowe?
- Bez różnicy. Byle wytrawne.
Patrzę, jak wyjmuje butelkę z lodówki i marnuje mnóstwo czasu na siłowanie się z korkociągiem. Wreszcie otwiera i nalewa. Brakuje mu wprawy - wino bulgocze, kilka kropli rozpryskuje się na blacie. Przystojniak zdaje sobie sprawę z tego, co robi, więc rzuca mi pełen zakłopotania uśmiech.
- Przepraszam. To mój pierwszy dzień.
Aż go za to polubiłem. Trochę.
Podsuwa mi wino, opisane na etykietce jako bogate w taniny chardonnay z winnicy Joullian w głębi Carmel Valley. Kieliszek jest oszroniony. Obok niego chłopak stawia miseczkę z orzechami makadamia. Puszcza do mnie oko i, wciąż zakłopotany, odchodzi.
Długie na całą ścianę lustro pozwala mi obserwować wnętrze lokalu.
Czego się spodziewałem? Na pewno nie tego.
Restauracja przypomina mi pewien smutny wieczór jakiś miesiąc temu. Spędziłem właśnie ostatnią noc z Lindą, nowym nabytkiem Agencji z Kalifornii. Była atrakcyjna, inteligentna i zabawna, ale pod koniec wieczoru, ubierając się i patrząc, jak obserwuje mnie spod kołdry, wiedziałem, że to koniec. Jak facet, którym wolałbym nie być, udawałem, że jest inaczej, pocałowałem ją w nos, wróciłem do swojego pustego mieszkania i zacząłem pić. Włączyłem telewizor. Przypadkiem natrafiłem na filmową adaptację poematu Christophera Reida zatytułowanego The Song of Lunch.
Siedząc tu i czekając, zaczynam dostrzegać w sobie mężczyznę z tamtej historii, wciąż zakochanego i umówionego z dawną kochanką w ich ulubionej restauracji. Biedak wyobraża sobie, że czas niczego nie odmienił ani w nim, ani w lokalu. A tymczasem wchodzi do nowoczesnego wnętrza bez charakteru przypominającego to, w którym ja też patrzę na
Sufit - rozświetlone origami
jak kubistyczna burza,
złowroga nad białymi
lustrzanymi powierzchniami,
jasnozielone krzesła
(oszczędne dla niewygody)
i nieskazitelnie czyste
kieliszki do wina.
Bezbarwni kelnerzy,
wymuskani i piękni,
spełnią każdą zachciankę
spośród wymienionych
na jednej kartce dań.
—
Para sześćdziesięciolatków usiadła przy nieskazitelnie białym stoliku i czyta laminowane menu. On wygląda na zrzędę, ale wydaje się zrezygnowany. Ona ma uśmiech przyklejony na stałe do twarzy. Założę się, że oszukuje na polu golfowym, i postawiłbym dużą sumę, że robi doskonałą herbatę mrożoną.
Siemens ciąży mi w kieszeni, ale staram się nie zwracać na niego uwagi i skupić na tym, czego mogę oczekiwać po dzisiejszym wieczorze.
Co ja właściwie wiem o Celii Favreau, z domu Harrison? Przede wszystkim, wbrew obawom Vicka, wiem, że nie jest już moja. Pięć lat bez słowa. Pięć lat budowania nowego życia w tym utopijnym miasteczku. Na początku dwudziestego wieku Carmel było tymczasowym schronieniem dla pisarzy i artystów, którzy mieszkali w prymitywnych domkach wzdłuż białej plaży. Napływ bezdomnej bohemy po trzęsieniu ziemi w 1906 roku skłonił wreszcie tutejszych mieszkańców do tego, żeby poważnie potraktować kwestię budownictwa miejskiego. Dawniej Carmel kojarzyło się ze słynnymi pisarzami - Uptonem Sinclairem, Jackiem Londonem, Robinsonem Jeffersem - ale wątpię, by któregokolwiek z nich stać było dzisiaj na posiłek w tutejszej restauracji.
Celia przyjechała tutaj, żeby założyć rodzinę z Drew Favreau, kierownikiem w General Motors, który połowę swojej kariery zawodowej spędził w Wiedniu, a w wieku pięćdziesięciu ośmiu lat przeszedł na emeryturę. Spotykali się zaledwie cztery miesiące, kiedy poprosił ją o rękę. Ich związek był niezrozumiały dla przyjaciół Celii. Drew był emerytem bez wyraźnego wdzięku, podczas gdy wdzięki Celii były oczywiste dla każdego, szczególnie dla całego zastępu młodych mężczyzn, których wykorzystała i porzuciła przez pierwsze trzy lata pobytu w Wiedniu, zanim zaczął się nasz wspólny rok. Kilka lat temu Sarah Western zdradziła mi, że kiedy przycisnęła Celię w tej sprawie, usłyszała jedynie nieprzekonujące ogólniki. Celia stwierdziła, że chciała przestać uciekać. Pragnęła spokoju. „Takie kobiety jak ona nie zapuszczają korzeni”, powiedziała mi Sarah. „Dla Celii bezruch oznacza śmierć”.
Więc dlaczego to zrobiła? Ze względu na naszą wspólną przeszłość i to, co czułem, nie mogłem jej o to zapytać wprost, ale przyjaciółki ją naciskały i w końcu uznały zgodnie, że wszystkiemu winien był kryzys wieku średniego. Celia miała prawie czterdzieści lat, jej wiek rozrodczy dobiegał końca i nietrudno było zrozumieć, że po tylu latach spędzonych w tajnym świecie zapragnęła wreszcie odpocząć. Dlatego Carmel.
Nie przyjechałem bez przygotowania, przeprowadziłem wielogodzinne dochodzenie. Jest więc Drew, sześćdziesiąt trzy lata i dziewięćdziesiąt kilo wagi. Jest Evan, cztery lata i już zapisany do koszmarnie drogiej szkoły niedaleko ich domu przy Vista Street. Jeśli wierzyć raportom szkolnym, Evan wyrasta na łobuza. No i mała Ginny, roczek i sześć miesięcy, długie kasztanowe włosy jak u mamy.
W takim miejscu trzeba dużo czytać, stąd cyfrowa subskrypcja następujących tytułów: „The New Yorker”, „The New York Times”, „L.A. Times” i „The Economist”, a do tego papierowa prenumerata „National Geographic” (stawiam, że to pomysł Drew). Przez sześć miesięcy od przeprowadzki Celia miała konto na Facebooku, zamieszczała na nim zdjęcia plaży, lokalnych restauracji i wystawnych przyjęć, żeby wzbudzić zazdrość w Wiedniu. Skutecznie, bo jej kalifornijskie życie było w ambasadzie tematem wielu rozmów. Potem nagle usunęła profil, jakby uznała, że dostatecznie udokumentowała swoje nowe życie. Starzy znajomi zaczęli zauważać, że muszą długo czekać, aż odpisze na ich e-maile, i że większość wiadomości od niej zaczynała się słowami: „Wybacz, ale byłam ostatnio bardzo zajęta”. Sarah powiedziała mi któregoś dnia: „My stoimy na straży wolnego świata, a ona nie ma czasu odpisać na głupiego maila?”.
Faktycznie była zajęta. Zatrudniła się jako fotograf w gazecie lokalnej, do tego pracowała jako ochotnik w Sunset Center, w którym dawno zapomniani muzycy grali dla emerytów hity z połowy stulecia. Kiedy zaszła w ciążę po raz drugi, przyjęła posadę w szkole, pół etatu, bo zawsze umiała zadbać o przyszłość - swoją i swoich dzieci. Znajduje też czas, dwie godziny w tygodniu, na spotkania z doktorem Leonem Sachsem, terapeutą. Do jego notatek nie udało mi się dotrzeć.
Czyżby te wszystkie zajęcia sprawiały, że nie miała czasu odpisywać starym znajomym? Może i tak, ale wątpię. Myślę, że postanowiła skończyć z poprzednim życiem. W Wiedniu była Celią 1, a ta nowa Celia, Celia 2, starała się zrzucić ciężar nagromadzony w poprzednim wcieleniu. Spotyka się nawet z terapeutą, żeby ochronić swój świat przed europejskimi fobiami. Działa zgodnie z planem. Wie dokładnie, jak ma wyglądać jej spokojna przyszłość i odrzuca wszystko, co mogłoby jej zagrozić.
Jest i zawsze była niesamowitą kobietą.
5
Od: Celia Favreau <celiafavreau@yahoo.com>
Data: 1 października 2012
Do: Henry Pelham <hpelham@state.gov>
Temat: RE: Hej
Drogi H,
Co za niespodzianka! Spodziewałam się, że będziesz już w Waszyngtonie albo w Szwajcarii. Zawsze miałeś hopla na punkcie tych ich gór. Tak, spotkajmy się. Za długo żyję pod kloszem, który sobie skonstruowałam. Czas wpuścić do niego odrobinę świeżego powietrza.
Co u Matty? Zmusiła Cię już do małżeństwa? Plotki na temat Drew są w połowie prawdziwe, jak większość plotek. Pojechał na pogotowie i na miejscu okazało się, że miał tylko szmery w sercu. Bierze jakieś leki - kto nie bierze? - ale poza tym ma kondycję pięćdziesięciolatka. Zdrowego pięćdziesięciolatka.
Dzieci są cudowne. Pewnie wszystkie dzieci są takie, ale moje najbardziej. Evan zaczął tańczyć w tutejszej akademii i jest najlepszy na swoim roku. Ginny kilka dni temu narysowała prawie idealną twarz, a nie ma jeszcze dwóch latek! Ewidentnie obydwoje są geniuszami najwyższej próby.
Powiedz Klausowi, żeby zainwestował zaliczkę w swoją rodzinę. Powinno go to uszczęśliwić.
Jaki Jake?
Restauracja: Dolores przy Szóstej. Proponuję dziewiętnastą, a jak już przylecisz, ewentualnie przesuniemy.
Nie mogę się doczekać!
Ściskam,
C
6
Dzieci. Mąż. Klaus. Nawet Matty, na litość boską. Wszystko, byle tylko nie rozmawiać o tym, co naprawdę istotne. Byle odwrócić uwagę od faktu, że prędzej czy później padniemy na glebę i umrzemy. Jakby to nie miało znaczenia, a przecież tylko to się liczy.
W swoim pierwszym mailu powinienem był napisać: „Celio, kiedy gaśnie światło, widzę tylko Ciebie. Widzę wszystkie części Ciebie, analizuję je, każdą osobno, i na nowo z nich buduję. Są dowodami w moim osobistym śledztwie: nadgarstki, szyja, kostki. I więcej: ucho, podbródek, sutki, wgłębienie nad tyłkiem. Przez ostatnie pięć lat nieraz cię bezcześciłem. Wiedziałaś? Nachodziły cię zimne dreszcze około dziesiątej wieczorem czasu wiedeńskiego? W Kalifornii to około pierwszej po południu - odpoczywałaś w domu, szykowałaś kolację dla rodziny, pracowałaś w teatrze albo robiłaś zdjęcia drobnym biznesmenom. A może czytałaś „New Yorkera” na iPadzie, tęskniąc za stymulacją intelektualną, i nagle czułaś mój lodowaty napór? Jak się wtedy czułaś? Miałaś mdłości czy jednak łaskotało cię u podstawy kręgosłupa, gdzie kiedyś cię dotykałem? Czy to wrażenie towarzyszyło ci jeszcze później, w trakcie rodzinnej kolacji? Dręczyło cię, kiedy podawałaś gotowaną kapustę i pieczonego kurczaka, i wreszcie bez reszty cię pochłaniało, gdy wszyscy już spali, nawet ten starszy mężczyzna, z którym dzielisz łóżko? Czy twoje smukłe palce wędrowały w dół, żeby opanować to wewnętrzne drżenie? Możliwe, że od czasu do czasu to ty analizowałaś każdą część mnie osobno. Północ u ciebie to u mnie dziewiąta rano. Nigdy niczego takiego nie czułem, ale może nie zwracałem uwagi”.
Mój kieliszek jest pusty. Powinienem iść do toalety. Ostatni raz opróżniałem pęcherz na wysokości sześciu kilometrów nad Carson City w Nevadzie. Kombinacja wina i grzesznych myśli skupia moją uwagę na tym szczególe mojej anatomii. Ostrożnie zsuwam się ze stołka i kiedy się odwracam, staję twarzą w twarz z uśmiechniętą, pulchną kobietą. Ciemne oczy, przekrzywiona głowa, okrągłe policzki i białe kolczyki.
- Mam nadzieję, że nie jesteś już wstawiony - mówi do mnie.
- Celia. A niech mnie.
Głośno się śmieje i kręci głową.
- Wiem, że przytyłam, ale nie aż tak.
Jestem zdezorientowany. Celia błędnie odczytała moje myśli. Jak zawsze.
- Wyglądasz cudownie - mówię i nachylam się, żeby ją przytulić i pocałować w oba policzki.
Minęło pięć lat i wyraźnie wypadła z wprawy. Próbuję ją pocałować w lewy policzek, ale moje wargi lądują na kąciku jej ust. Rozłączamy się zmieszani.
- Przepraszam - mamroczę pod nosem.
- Henry - mówi Celia dobitnie i odsuwa się na długość ręki, kompletnie ignorując moją niezręczność. - Nic się nie zmieniłeś? Jak to robisz?
Pięknie kłamie. Owszem, schudłem, ale w wyniku choroby. A siwizna, która kiedyś subtelnie pojawiała się w moich włosach, dwa lata temu przeprowadziła atak frontalny.
- Piję martini - odpowiadam. - Ale wygląda na to, że tutaj to verboten.
Celia z uprzejmości lekko się marszczy.
- Wybrałam zły lokal.
- Daj spokój. Usiądźmy.
Patrzę na nią, jak idzie w stronę kelnerki. Macierzyństwo ją zmieniło, nie jest już tamtą wysoką, gibką kobietą, która łamała serca w Austrii, ale miłość nie poddaje się tak łatwo. Ta szyja. Te nadgarstki. Te kostki. Te oczy i usta, dzisiaj pełniejsze, bardziej ponętne.
- Gapisz się?
- Podziwiam twoje piękno, skarbie.
Kelnerka prowadzi nas krętą drogą do stolika obok okna. Wpadam na zielone krzesło, bo głowę ciągle mam pełną erotycznych wspomnień. Zadziwia mnie stopień mojego rozkojarzenia. Czyżbym aż tak się zestarzał? Czy jestem trzęsącym się, durnym starcem?
Tak, to możliwe. Ale nie, myślę, że to przez Celię. Znowu jest przy mnie. Tak blisko, że mógłbym ją porwać.
Miesiąc temu, kiedy spotkałem się z Billem Comptonem, byłem w pełni sił. Ściągnąłem go do pubu, który ja wybrałem, i ani na chwilę nie dałem się nabrać na jego wykręty i uniki. Pod koniec rozmowy uszedł z niego cały profesjonalizm. Dopijając piwo, trzymał szklankę trzęsącą się ręką. Zanim go zostawiłem, był w stanie daleko posuniętej paniki. I nie tylko dlatego, że wspomniałem o Flughafen. Stał się wrakiem, bo ja byłem przeciwieństwem wraku. Działałem jak maszyna. Całkowicie panowałem nad zmysłami i za pomocą twardych faktów rozgniatałem każdą jego wymówkę.
Ale Celia? Nie wyobrażam sobie, że mógłbym z nią rozmawiać w ten sposób. Nie po jednym kieliszku wina i z pełnym pęcherzem. Nie z zawrotem głowy, którego dostałem na widok jej ucha, jej kasztanowych włosów do ramion, jej ramion. Chryste, te ramiona!
Kelnerka proponuje wino. Celia zamawia syrah i nagle uwaga obu kobiet kieruje się na mnie. Czego one ode mnie chcą?
- Henry? - pyta Celia.
Dopiero jej głos, łagodny, znajomy i prowokacyjny, wytrąca mnie z otępienia.
Pokazuję na bar.
- To samo, co tam piłem. Chardonnay… Nie wiem. Proszę zapytać barmana. Tego z bródką.
Kelnerka się uśmiecha i wycofuje.
- Wyglądasz na zmęczonego - mówi Celia. - Konferencja cię nudzi?
Znowu się waham, ale w końcu przypominam sobie swoje kłamstwo: Santa Cruz.
- Kodowanie w sieci. Techniki komunikacyjne Al-Kaidy. Wiesz. JPEG róży okazuje się być komunikatem dżihadystów. Tego typu rzeczy.
- Już śpię.
- Otóż to.
- Jesteś tam z kimś? Kimś, kogo znam?
Kręcę głową. Nie mam siły, żeby jeszcze bardziej komplikować wymyśloną przykrywkę. Dzisiaj wyraźnie odczuwam swoje ograniczenia. Za oknem jest już noc, z wnętrz sklepików bije słabe światło, które wydobywa z ciemności tylko sylwetki przechodniów. My dzielimy wnętrze restauracji tylko z tą jedną starszą parą.
- To popularne miejsce?
Celia śledzi mój wzrok.
- W weekendy są turyści i wtedy nie dostaniesz stolika. W tygodniu zawsze jest puste. - Unosi porozumiewawczo brwi. - Dlatego je wybrałam.
Przytakuję z fałszywą wdzięcznością, ale natychmiast popełniam błąd i rzucam wyświechtane:
- Musi być ci tutaj dobrze. Carmel wygląda na miejsce, w którym łatwo być szczęśliwym.
Celia przekrzywia lekko głowę. Jej twarz jest dzisiaj trochę bardziej okrągła niż kiedyś - skutek dekadencji beztroskiego życia.
- To fakt. I naprawdę takie jest. Zupełnie inne.
- Od Wiednia?
- No pewnie. Ale i od Los Angeles, od San Francisco. Inne niż większość miast. Ludzie nie przyjeżdżają tu w poszukiwaniu wrażeń.
- Tylko żeby od nich odpocząć.
Pod jej podbródkiem otwierają się dłonie połączone w przegubach. Mam rację. Przynajmniej częściowo.
- Nie nudzisz się? - pytam.
- Mam co robić. Spytaj któregokolwiek rodzica. Z dziećmi nie ma czasu na nudę.
- Ani na refleksję?
Uśmiecha się i kręci głową.
- Nie zapędzisz mnie w kozi róg.
Myślę: Nie masz czasu, żeby zauważyć ten zimny dreszcz o pierwszej po południu? Ze smutkiem stwierdzam, że pewnie wytłumaczyłaby go sobie nadchodzącym przeziębieniem i wzięłaby multiwitaminę albo wypiła napar z żeń-szenia, żeby obronić się przed moim atakiem. Ale i tak by się nie obroniła. Nic nie mogło jej pomóc.
- Naprawdę nie ma za bardzo o czym mówić - ciągnie Celia. - Widziałeś to w filmach, czytałeś o tym w książkach. Macierzyństwo to praca czterdzieści godzin w tygodniu plus kolejne czterdzieści nadgodzin. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz byliśmy w kinie.
Powiedziała „my”. Teraz to już „my”.
A co w tym dziwnego?
- Życie towarzyskie?
- Matki poznają inne matki. Rozmawiamy o byciu matkami. Myślimy tylko o swoim zdrowiu i o zdrowiu swoich dzieci.
- Naprawdę to zrobiłaś.
- To?
- Zostawiłaś wszystko za sobą.
Zniżyła głowę, a jej twarz nagle przybrała poważny wyraz. Zrozumiałem, że moja uwaga nie była tak lekka, jak chciałem. Po chwili mroczna zasłona opada, uśmiech wraca, Celia przechyla głowę i przez trzy pełne sekundy gapi się w ramę okna obok nas. W końcu patrzy znów na mnie.
- Na to wygląda. Wszystkie te sprawy, Wiedeń, Agencja, wszystko, co tam robiliśmy… Tutaj tego nie ma. Jakbym żyła w zupełnie innym wszechświecie.
Zawiesza głos, więc wtrącam:
- I?
- I chcę, żeby tak zostało.
7
Kelnerka wraca z kieliszkami, mój jest oszroniony. Dziewczyna rzuca mi nieśmiały uśmiech, prawie jak zaproszenie do flirtu. Ale nie, to bardziej wyraz litości. Domyślam się, że barman powiedział jej o moim niezrealizowanym marzeniu. Wylądowałem w mieście, w którym miłośnicy ginu zasługują na litość.
Celia bierze drobny łyk swojego syraha i z wprawą rozprowadza go językiem po kubkach wrażliwych na goryczkę i słodycz. Staram się nie poddawać skojarzeniom, ale przegrywam tę walkę. Żłopię swoje chardonnay jak dzikus. Celia mówi:
- Nie odpowiedziałeś mi na pytanie o Matty.
- Owszem.
- No więc?
Matty pojawiła się w moim życiu na tydzień przed tym, jak Celia spakowała manatki i wszystkich nas porzuciła. Austriaczka, dwadzieścia sześć lat, metr pięćdziesiąt siedem wzrostu. Poziom energii zaprzeczający wszelkim prawom fizyki, maniaczka bez okresów depresji.
- Wyczerpała mnie.
Celia lekko się odchyla i bacznie mi przygląda.
- Faktycznie była absorbująca. Lubiła mówić.
- Do tego scjentolożka.
To ją wbija w ziemię. Celia chwyta oburącz krawędź stolika.
- Żartujesz.
- Bardzo chciała zostać Thetanem Operacyjnym. Wpadłem na nią kilka tygodni temu. Powiedziała, że osiągnęła coś, co się nazywa Ścianą Ognia. Domyślam się, że teraz porozumiewa się z kosmitami.
Na to zareagowała opanowanym śmiechem.
- Ktoś jeszcze w życiu Henry'ego?
No pewnie, myślę. Była Greta i Stella, Marianne i Linda. Każda z nich na trzy noce, nie więcej. Po każdej zostawały mi wizje żony i dzieci w Kalifornii. Mówię:
- Nie.
- Mam nadzieję, że nie jesteś oficjalnym kawalerem.
- Najwyżej półoficjalnym.
- A co w biurze? - pyta, zgrabnie oddalając się od bolesnych tematów.
- Pod kierownictwem Vicka pełen feudalizm. Nic się nie zmienia.
- Co z Billem?
Bill Compton był jej zwierzchnikiem prawie cały czas, który spędziła w Wiedniu. Kiedy pracowała w terenie, do niego trafiały jej sprawozdania, kiedy wylądowała w biurze, stał się jej mentorem, może nawet kimś w rodzaju ojca.
- Ponad rok temu przeszedł na emeryturę. Nie wiedziałaś?
Nareszcie błysk czegoś, co przypomina zakłopotanie. Coś, co może osłabić jej samozadowolenie.
- Nie mamy kontaktu.
Czuję ulgę, ale skrzętnie to ukrywam. Obawiałem się, że Bill do niej zadzwonił. Fakt, że tego nie zrobił, bardzo ułatwia mi zadanie. Celia jest nieprzygotowana.
- Mieszka w Londynie - mówię.
- Założę się, że to pomysł Sally.
- Tak. On cierpi.
- Anglofilska zołza.
Nie znam Sally tak dobrze, żeby odpowiedzieć, ale jad w głosie Celii mnie zaskakuje. Po pięciu latach wciąż nienawidzi żony Billa. Widać dawne życie nie odchodzi tak łatwo.
Celia zmienia temat.
- Ciągle pracujesz w terenie?
- Już nie - mówię. - Jestem całkiem udomowiony.
- To musi być miłe.
- Bezpieczne.
- Pamiętam, że mi ta zmiana dużo dała. Ale ja nigdy nie byłam dobra w grach ulicznych.
- Fałszywa skromność.
Celia kręci głową.
- Dzisiaj - mówię - marnuję czas na przeglądanie starych akt. Vick kazał mi zbadać Flughafen.
Ona mruga, prostuje plecy, a po chwili znowu się odpręża i pyta:
- Rozkazy z Langley?
Kręcę przecząco głową i zaczynam nowe kłamstwo.
- Jakiś nowy jastrząb z Interpolu robi aferę. Uważa, że powinniśmy się nad sobą poważnie zastanowić.
Zastąpiłem Langley Interpolem, żeby nie brzmiało to tak poważnie. Chciałem w ten sposób uśpić jej czujność. Ale najwyraźniej słowo „Flughafen” wystarczyło, żeby jej twarz poszarzała. Do tego skrzywienie warg, zmarszczka przy prawym oku.
- Wydawało mi się, że już wtedy poważnie się nad sobą zastanowiliśmy - mówi. - Pamiętasz?
Przytakuję.
- To było polowanie na czarownice.
Nie mogę się nie zgodzić.
- Ledwo uszliśmy z życiem. A teraz mówisz mi, że jakiś palant z Lyonu chce to wszystko na nowo rozgrzebać?
- Uważa się za historyka. Szuka nieścisłości.
- Historia jest pełna nieścisłości. Ile ma lat?
- Młody. Trafiłaś w sedno: nie wyrósł z nienawiści do ludzkich sprzeczności.
- Tego nie powiedziałam.
- Ale ja tak. Jeszcze się nauczy. Tymczasem dostałem zadanie przedstawienia mu szczegółowej analizy naszych sukcesów i porażek. Wszystkiego po trochu. A skoro tu jestem, możesz mi przedstawić swoją wersję. Masz coś przeciwko?
Znowu prostuje plecy, lecz teraz nie idzie za tym odprężenie.
- Chcesz mnie oficjalnie przepytać?
- Celio, stawiam ci kolację. Byłem w Santa Cruz i nie chciałem przepuścić okazji, żeby cię zobaczyć. Poza tym chcę wreszcie zamknąć tę sprawę, żeby nikt więcej jej nie otwierał. Nikt z nas tego nie chce. W tym celu rozmawiam z każdym, z kim się da. Zawrę w raporcie tyle punktów widzenia różnych osób, że w Interpolu dostaną zawrotów głowy.
Celia patrzy na drugi koniec sali. Para staruszków w milczeniu pałaszuje przystawki. Stoliki wokół nas są puste. W rogu baru nasza kelnerka rozmawia z brodaczem. Gapiąc się w ich stronę, Celia pyta:
- Gadałeś z Billem?
- No pewnie, że gadałem z Billem. On też nie miał ochoty tego rozgrzebywać.
- Masz wrażenie, że nie mam na to ochoty?
- Tak.
- Wyobraź sobie, że mam - mówi i rzuca mi najszerszy, najmniej przekonujący uśmiech, jaki w życiu widziałem. Wyciąga do mnie ręce i ściska palce mojej lewej dłoni. - Żyję tu ze swoją największą miłością, a z tobą rozmawiam o rzeczach, które przestały dla mnie istnieć. Jakbyśmy sobie opowiadali swoje sny.
- Coś jak u twojego terapeuty?
Celia wstrzymuje oddech, żeby przemyśleć błyskawiczną odpowiedź, do której wypowiedzenia już się układają te jej zwinne wargi. Nagle cofa ręce.
- Śledziłeś mnie, Henry?
- Mieszkasz w Kalifornii, niejedno widziałaś. Strzelałem w ciemno.
Znowu lekko się waha. Przekonałem ją? Raczej nie. Chyba że pięć lat beztroski stępiło jej zmysły i teraz chwyta się wszystkiego, co daje jej chociaż cień nadziei. Przechyla głowę, kasztanowe włosy rozsypują się po białej szyi.
- Chyba dawno cię tu nie było, co? W ojczyźnie.
- Minęło kilka lat.
- Dużo się zmieniło. Wiem, co mówię. Dzisiaj ludzie nie rozumieją zasady dążenia do szczęścia. Wydaje im się, że oznacza prawo do bycia szczęśliwym. Tutejsi terapeuci kąpią się w forsie. Firmy farmaceutyczne też.
- Firmy farmaceutyczne zawsze miały dobrze.
- Nie tak jak teraz. Dam ci przykład. Niemal zaraz po przylocie poszłam do lekarza. Mówię mu, że mam nadwrażliwy żołądek. W końcu kompletnie zmieniłam sposób odżywiania, byłoby dziwne, gdybym nie miała czasem wzdęć. Pyta mnie, czy miałam w ostatnim czasie jakieś stresy. Mówię mu: oczywiście. Wyszłam za mąż, wróciłam do kraju, którego praktycznie nie rozpoznaję. Moje życie stoi na głowie. Tłumaczę mu to wszystko, on pisze coś w swoim bloczku, odrywa arkusik i wręcza mi receptę na xanax. Ot tak. Polepszacze nastroju wydaje się tu jak cukierki.
- A działają?
- No pewnie, że działają. W obydwu ciążach je odstawiłam i było to najgorsze osiemnaście miesięcy w moim życiu.
- Najgorsze?
- Trochę przesadzam. Tutaj to normalne. Mówimy też „uwielbiam” o rzeczach, które tylko lubimy. Trzeba się do tego przyzwyczaić. - Podnosi kieliszek i smutno się uśmiecha. - Witamy w Kalifornii. Nie wierz nikomu na słowo.
- Postaram się pamiętać - mówię i zastanawiam się, czy Celia pamięta, jak dobrze oboje potrafiliśmy kłamać.
8
Celię poznałem w 2003 roku, kiedy przeniesiono mnie do Wiednia. Ona wylądowała tam rok wcześniej, po udanym pobycie w Dublinie. Poprosiła o Wiedeń, który był według niej „najbardziej cywilizowanym miastem na Starym Kontynencie”. Później zmieniła zdanie, ale trudno winić młodych agentów za to, że mają błędne wyobrażenia o świecie.
Ja przybyłem z przeciwnego kierunku. Wydostałem się z Moskwy z głową pełną obrazów z ataku na Dubrowce. Pod koniec października 2002 roku ponad pięćdziesięciu czeczeńskich bojowników islamskich opanowało tamtejszy teatr podczas spektaklu Nord-Ost, rosyjskiej wersji Nędzników. Wzięli ośmiuset pięćdziesięciu zakładników i zażądali wycofania rosyjskich żołnierzy z Czeczenii. Chcieli w ten sposób doprowadzić do zakończenia wojny, trwającej wtedy już trzy lata. Po pięćdziesięciu siedmiu godzinach Rosjanie wpuścili do teatru gaz i wtargnęli do środka. Prawie wszystkich terrorystów zastrzelono, zginęło też stu dwudziestu dziewięciu zakładników. Większość z nich zabił wdychany gaz: ktoś podjął całkowicie niezrozumiałą decyzję, by nie ujawnić lekarzom składu tego gazu.
Wśród ofiar był jeden Amerykanin, czterdziestodziewięciolatek z Oklahoma City, który przyjechał odwiedzić swoją rosyjską narzeczoną. W Waszyngtonie i w ambasadzie powtarzaliśmy jego nazwisko jak mantrę, dołączając się do międzynarodowego chóru potępienia dla rosyjskich służb specjalnych, których działania doprowadziły do śmierci tylu niewinnych ludzi. Putin i rzecznicy jego reżimu, żeby nas uciszyć, przypomnieli o zagrożeniu międzynaro-dowym terroryzmem, który zaledwie rok wcześniej zrównał z ziemią dwa wieżowcce na Manhattanie. Putin wypowiadał się wtedy prawie tak samo jak nasz prezydent.
W Waszyngtonie uznano, że Moskwa ma rację, więc złagodziliśmy swoje stanowisko. Nie wszyscy w ambasadzie byli z tego zadowoleni. Szef delegatury, George Lito, powiedział: „Henry, wiesz, co się teraz stanie, prawda? Jeśli przestaniemy podnosić głos, Rosjanie wtargną głębiej do Czeczenii i będą strzelać, aż republika zniknie z powierzchni ziemi”. George miał rację. Szybko odwołano decyzję o zmniejszeniu kontyngentu w Czeczenii i parę tygodni później rozpoczęto kolejne operacje w Groznym i innych rejonach kraju.
Mimo to nie przestaliśmy ich w tym wspierać. Mieliśmy rozkazy, by pomóc FSB w zidentyfikowaniu przeciwnych Putinowi proczeczeńskich aktywistów w Stanach. Nie raz w tamtym okresie rozmawiałem z agentami o naszej współpracy z rosyjskimi organizacjami praw człowieka podważającymi oficjalną wersję zdarzeń. George wydał mi nawet bezpośredni rozkaz ujawnienia czeczeńskiego informatora, Ilyasa Shishaniego, który rok wcześniej skontaktował nas z hermetycznymi grupami czeczeńskimi w Moskwie. Niedługo potem Ilyas zniknął z powierzchni ziemi.
Mniej więcej w tym samym czasie kilku polityków połączyło siły z garstką dziennikarzy i byłych oficerów FSB, żeby zbadać okoliczności katastrofy na Dubrowce. Ich dochodzenie wykazało, że FSB użyło co najmniej jednego prowokatora, Chanpaszy Terkibajewa, żeby skłonić terrorystów do ataku na teatr. Liberalny polityk Siergiej Juszenkow przeprowadził z Terkibajewem wywiad na temat jego udziału w zamachu. Niedługo potem został zastrzelony w Moskwie, a Terkibajew zginął w wypadku samochodowym w Czeczenii. Byłem wściekły, ale George tylko wzruszył ramionami. „To było postanowione, kiedy tylko Putin wygłosił swoje przemówienie. My jedynie płyniemy z prądem historii”. Wtedy miałem grubą skórę. Wysłałem gniewną depeszę do Langley, bo chciałem, żeby moja frustracja stała się częścią oficjalnej dokumentacji. Potem poprosiłem o przeniesienie mnie na spokojniejszą placówkę.
Podziałało. Przynajmniej na jakiś czas. Po Moskwie zarządzanie agentami w Wiedniu było jak wakacje, a gdy w gabinecie Vicka poznałem Celię Harrison, wiedziałem, że nareszcie trafiłem we właściwe miejsce. Dzięki kontaktom z agentami wiedziałem, jak postępować z interesującą mnie kobietą, więc zadawałem Celii osobiste pytania. Będąc nastolatką, straciła obydwoje rodziców w wypadku samochodowym. Była w pełni świadoma, że wstąpiła do CIA po to, żeby zastąpić czymś opiekę rodzicielską, która została jej odebrana. Na swoją pierwszą misję zagraniczną pojechała do Irlandii i tam rozwinęła skrzydła.
Kiedyś wyznała mi, że w Dublinie stała się fanką rave'u, więc namówiłem ją do odwiedzenia klubów w Wiedniu. Pokazałem jej Flex, Rhiz, Pratersaunę. Mieszanka drinków i tabletek przeciwbólowych pomagała mi znieść dudniącą muzykę i tłumy nieletnich. Z czasem nawet to polubiłem. Tańczyliśmy razem - kiedy ostatni raz naprawdę tańczyłem? Celia doskonale pasowała do moich rąk. Czułem, że nie tylko znalazłem się w spokojniejszym miejscu, ale że sam stałem się innym człowiekiem. Pierwszy raz, odkąd sięgałem pamięcią, zacząłem się cieszyć życiem.
To wszystko nie stało się od razu. Kilka razy przesadziliśmy z alkoholem i całowaliśmy się jak szaleni na tyłach klubów, ale poza tym Celia trzymała mnie na dystans. Niedługo potem dowiedziałem się, że gdy mnie dawała odrobinę siebie, innym mężczyznom dawała dużo więcej. Musiałem się nauczyć tłumienia zazdrości. Nauczyłem się, jak nie dążyć do posiadania kobiety na własność.
Do dziś nie bardzo wiem, w jaki sposób przeszliśmy od przyjaźni do romansu, ale jeśli zawdzięczaliśmy to jakiejś reakcji alchemicznej, to musiała ona zajść w jej głowie. Trafiła za biurko w ambasadzie i pod skrzydła Billa, więc zaczęliśmy spędzać ze sobą dużo mniej czasu. Tęskniłem za nią, ale nauczyłem się żyć z tym bólem. Myślę, że ona też w końcu zatęskniła, bo któregoś dnia w tureckiej restauracji gdzieś w Wiedniu powiedziała: „Henry, jestem zmęczona. Zabierz mnie do domu”. Dopiero po dotarciu do jej mieszkania zrozumiałem w pełni sens jej słów.
I stało się dokładnie to, co sobie wymarzyłem, kiedy poznałem ją w gabinecie Vicka. Zakochaliśmy się i przez ponad rok budowaliśmy wspólne życie, wyszarpując dla siebie po kilka godzin z każdego dnia naszego tajnego życia na obczyźnie. Wreszcie byłem zadowolony. Czy można chcieć więcej?
I wtedy nadszedł rok 2006. Podczas dwóch miesięcy poprzedzających katastrofę na lotnisku w Wiedniu w gazetach ożyły wspomnienia wydarzeń moskiewskich. Zamordowano następne dwie osoby spośród tych, które badały sprawę ataku na Dubrowce. Annę Politkowską zastrzelono w windzie domu, w którym mieszkała. W Londynie Aleksander Litwinienko został otruty polonem-210. Wróciły wszystkie moje lęki, a wraz z nimi strach i wstyd. Poruszałem nawet ten temat w rozmowach ze swoimi kontaktami w społeczności islamskiej, ale reakcją było tylko obojętne kręcenie głową. Cywilizacja zyskuje nowych śmiertelnych wrogów w tak zatrważającym tempie, że rozpamiętywanie zdarzeń sprzed trzech lat nie różni się od zamartwiania historią starożytnego Rzymu.
Może powinienem był widzieć więcej? Może te wszystkie moskiewskie sygnały były dla mnie szansą na zmianę biegu zdarzeń? Ale dziś wiem tylko, że za ich sprawą jeszcze mocniej zapragnąłem zbliżyć się do Celii. Z jeszcze większym zapałem dążyłem do zbudowania z nią wspólnego życia i w samym apogeum Flughafen zapytałem ją nawet, czy nie chciałaby ze mną zamieszkać. Tyle że wtedy nie było już z czego budować.
9
Kelnerka robi nam wykład. Nie wystarczy powiedzieć, że cielęcina jest soczysta. Musi nam wytłumaczyć, w jak humanitarnych warunkach cielę dorastało, co jadało na śniadanie, lunch i kolację. Dowiadujemy się też, że jego krótkie życie zostało zakończone w „bezstresowej atmosferze”. Wnioskuję z tej opowieści, że stres pogarsza smak cielęciny. Kurs z serowarstwa zawiera wykład z technik pasteryzacji. Przy warzywach poznajemy mroczny świat pestycydów, a kombinacje win podają w wątpliwość naszą niebagatelną w końcu wiedzę z dziedziny geografii. Podpłomyki, mówi kelnerka, są wypiekane lokalnie.
- Słucham?
- Wypiekane lokalnie - powtarza.
- To znaczy domowej roboty?
Kręci głową, aż koński ogon fruwa na boki.
- Nie. Wypiekane lokalnie.
Celia zamawia przystawki dla nas obojga i lucjana czerwonego jako danie główne dla siebie. Ja decyduję się na cielęcinę. Kiedy kelnerka znika, Celia mówi szeptem:
- Tutaj ludziom się wydaje, że skrupulatność jest europejska.
- Naprawdę?
- To jedyne wytłumaczenie, jakie przychodzi mi do głowy - mówi i głośno się śmieje, bo oboje wiemy, jak prosta jest europejska kuchnia. Gotuj przez sześć godzin albo smaż przez piętnaście minut i voilà.
Po tych słowach zmienia temat z łatwością, która przywodzi mi na myśl dawną Celię.
- Śledzisz kampanię?
Dopiero po kilku sekundach załapuję, o co pyta. Najdroższa kampania prezydencka w historii. Pierwszy czarnoskóry prezydent kontra kandydat mormon.
- Staram się ją ignorować - mówię.
- Ja nie mam wyboru. Drew pracuje w sztabie jako ochotnik. Tylko o tym teraz gada.
- Dla kogo?
- Dla republikanów.
- Chryste.
Celia kręci głową.
- W Ameryce jest ciężko. Gospodarka dalej leży i można albo oskarżać Busha o to, że ją zrujnował, albo Obamę o to, że jej nie naprawił. Każdy ma swoją odpowiedź. Drew zawsze w głębi serca był libertarianinem, więc nie ma wątpliwości.
- Większość bogaczy to libertarianie - mówię i ponieważ słyszę w swoim głosie złośliwą nutę, robię krok wstecz. - Nie słuchaj mnie. Mnie interesuje tylko polityka zagraniczna, a z tego, co wiem, kandydata twojego męża ona nie interesuje.
- Nie twierdzę, że interesuje.
Mówi to łagodnie, prawie kokieteryjnie. Odnoszę wrażenie, że chce mi powiedzieć coś jeszcze. Może… Nie, nic.
Po chwili zaczyna mówić, a ja znowu pobieram naukę. Gdybym wiedział, że Kalifornijczycy mają takie zacięcie pedagogiczne, dawno bym tu zamieszkał. Celia opowiada mi o różnych graczach na scenie politycznej, tych ważnych i tych z drugiej, trzeciej linii. Sypie nazwiskami szefów kampanii i nakreśla mapę przepływów finansowych, narzeka na działalność niezależnych komitetów, krytykuje media za niezdolność do wyjścia poza ramy konwencjonalnego podziału na partie.
- Robią to, żeby się przypodobać widzom. Zapraszasz do studia konserwatystę i liberała i patrzysz, jak się okładają. Publicystyka stała się rozrywką. Co z tego wynika? Ludzie są otępiali. Nie mówię tylko o masach, elity myślą coraz prostszymi kategoriami.
Jej policzki są różowe. Okazuje się, że Celia 2 jednak w coś wierzy.
- Uważny z ciebie obserwator - mówię.
Słysząc to, zaczyna mrugać, nagle zawstydzona.
- Mówię ci, w domu to teraz jedyny temat. Nie mam wyboru.
I nagle wszystko znika: zacięcie polityczne, niepokój, gorliwa szczerość. Celia Favreau, jak elektrony, które zmieniają zachowanie, kiedy są obserwowane, widzi, że jej słowa są analizowane, i przybiera na powrót maskę kobiety, która owszem, ma swoje przekonania, ale jest wystarczająco mądra, by wiedzieć, że w tak pięknym miasteczku lepiej nie burzyć wody. Wypija łyk wina z prawie pustego kieliszka, i mówi:
- Nie przyjechałeś tu, żeby słuchać wykładów o polityce, prawda?
- Miło jest widzieć, że coś cię tak porusza.
Jej policzki jeszcze mocniej się rumienią. Udało mi się ją wprawić w zakłopotanie, co jest swoistym zwycięstwem.
Celia kręci głową.
- Chciałeś mnie o coś zapytać, o to mi chodzi.
- Owszem, mam kilka pytań, ale nie po to tu przyjechałem. Chciałem się z tobą zobaczyć i dowiedzieć się, co u ciebie. Pytania mogą poczekać.
- I jak mnie oceniasz?
- Nie oceniam - kłamię, po czym dorzucam trochę prawdy. - Ciągle zbieram dane.
Kolejny łyk, kolejny opróżniony kieliszek. Przez obrus sunie dłoń i Celia krótko obciętym paznokciem palca wskazującego delikatnie drapie moją dłoń.
To silniejsze ode mnie i na chwilę cofam się w czasie do naszego spotkania w Restaurant Bauer. Nawet wtedy, gdy na naszych oczach rozgrywało się piekło Flughafen, wyglądała tak dobrze, była taka poukładana. Zapytałem, czy zamieszkamy razem, na co ona powiedziała „razem?” - jakby chciała dać sobie więcej czasu, jakby bała się stracić kontrolę. Ja wszystko sobie zaplanowałem. Nowy rozdział w naszym życiu, które od tej pory miało bardziej przypominać życie zwykłych zjadaczy chleba. Chciałem, żebyśmy stali się bardziej ludzcy.
Jej dotyk sprawił, że znowu skupiłem się na swoim ciele. Muszę iść do toalety, ale nie chcę tracić tego kontaktu fizycznego. Będę tu siedział, aż wybuchnę.
Celia mówi:
- Brak danych nigdy ci nie przeszkadzał w formułowaniu opinii. Powiedz, co myślisz.
Zostać czy iść? Myślę tylko o tym, bo czuję coraz większy nacisk na pęcherz. Walczyć czy uciekać? Odwracam rękę i chwytam jej dłoń. Uśmiecham się i podnoszę ją do ust. Całuję ją raz, drugi.
- Powiem ci wszystko, skarbie. Ale najpierw muszę załatwić pilną sprawę.
To najbardziej subtelny sposób powiedzenia, że muszę ją na chwilę opuścić.
10
Wszędzie na świecie pisuary są atrybutem wielkiej wspólnoty mężczyzn związanym z potrzebą oddawania moczu na stojąco. Czy to jakiś ewolucyjny wymóg zachowania czujności? A może zwykłe lenistwo? Współcześni ludzie są tak odcięci od instynktów, że stawiam na to drugie.
Większość toalet publicznych ma oszczędny wystrój. W przeciwieństwie do nich tę ozdobiono fotografiami greckich wiosek: białych glinianych domków na wzniesieniach, których stoki opadają ku błękitnej wodzie. Na jednej z nich rozpoznaję Santorini. Spędziłem tam koszmarne wakacje z Matty, to był nasz ostatni wspólny wyjazd. Jej nieprzerwane monologi towarzyszyły nam na spacerach malowniczymi uliczkami, na plaży, na wycieczkach na skałki, przy stoliku w restauracji i nawet w łóżku. Szukając odpoczynku wśród pięknego krajobrazu Santorini, skąpanego w śródziemnomorskim słońcu, uciekałem myślami do Celii, która znała ograniczenia ludzkiej mowy i potrafiła rezygnować z tego sposobu komunikacji.
Strumień wody jest zaskakująco cichy, bo mam do czynienia z pisuarem o niskim ciśnieniu dostosowanym do kalifornijskiej oszczędności, która jest kolejną oznaką nadchodzącej apokalipsy. Wiszący na ścianie szyld tłumaczy pracownikom po angielsku i hiszpańsku, jak myć ręce. Czytam wskazówki dla pewności. Potem patrzę w mętne lustro i widzę to, co widzi Celia, czyli obraz niezbyt zachęcający. Nie jestem pijany, ale zmęczony. Mam ciężkie powieki, przekrwione oczy, na podbródku smugę… czego? Oleju? Skąd? Zmywam ją mydłem - znika, zostawiwszy czerwony ślad.
Dlaczego mi nie powiedziała?
Kiedy odwracam się w stronę suszarki do rąk, coś w mojej kieszeni uderza o umywalkę i to wystarcza, żebym wrócił myślami do teraźniejszości.
Przypominam sobie, co tu robię.
No dobrze. Może jestem trochę wstawiony. Suszę dłonie w strumieniu gorącego powietrza, potem walczę niezdarnie z siemensem, żeby włączyć nagrywanie. Czerwono-żółto-zielony wyświetlacz pokazuje poziom dźwięku.
- Halo - mówię do mikrofonu i sprawdzam głośność. - Raz, dwa. Raz, dwa.
Wkładam telefon z powrotem do kieszeni i staram się odzyskać równowagę, jakbym zbierał z podłogi rozsypany ryż. Wracam do sali i prawie wpadam na kelnerkę, która przechodzi właśnie z tacą pełną przekąsek.
Idę za nią, co jakiś czas się potykając, żeby nie wpaść na jej długie, oszałamiające nogi. W końcu dociera do mnie, że przystawki są dla nas. Kiedy siadam, ona znów uśmiecha się do mnie litościwie.
- Mam nadzieję, że umyłeś ręce - mówi Celia.
- Mydłem antybakteryjnym.
- Dzisiaj zadaję to pytanie raz na godzinę.
- Bo Drew nie ma zwyczaju myć rąk? Słyszałem, że u republikanów to rzadkość.
Puszcza do mnie oko w niezasłużonym uznaniu dla mojego żartu.
- Taki będziesz cały wieczór?
W trakcie tej wymiany zdań kelnerka stała cierpliwie przy naszym stoliku, a teraz podaje nam nasze talerze, szczegółowo opisując ich zawartość.
- Dla pani sałatka z sera koziego z rukolą, gorzkimi jarzynami i emulsją balsamiczną. Dla pana świeża mozzarella w boczku miodowym ze świń hodowanych w warunkach naturalnych i rukolą.
W najgorszym razie będę dysponował nagranym opisem naszych dań.
Dziewczyna widzi, że opróżniliśmy kieliszki, proponuje następną kolejkę, a my się zgadzamy. Kiedy odchodzi, mimowolnie śledzę wzrokiem te jej nogi przesuwające się między krzesłami. Kelnerka zauważa otyłego, prawie całkiem łysego mężczyznę czytającego „San Francisco Chronicle” i kieruje się w jego stronę. Ja też go zauważyłem, pamiętam go z lotniska - nabuzowany sknera z hatchbacka.
- Tak, jest bardzo ładna - mówi Celia. - Nic dziwnego, młodość.
Kręcę głową z zakłopotaniem.
- Po prostu zobaczyłem znajomą twarz.
Odwraca się i wtedy widzę, że spięła swoje kasztanowe włosy plastikowym klipsem, żeby nie wpadały jej do talerza.
- Skąd znajomą?
- Nie tak ostentacyjnie - szepczę i teraz ona jest zakłopotana.
- Przepraszam. Kilka lat z dala od ludzi i całe wyczucie mnie opuściło.
- Ktoś z lotniska. Nieważne.
- A może ważne - mówi Celia sugestywnie i po chwili rzuca mi szeroki, protekcjonalny uśmiech. - Pamiętaj, że nie jesteśmy w realnym świecie. Możesz nieco opuścić gardę.
Ja mogę sobie pozwolić na mniejszą czujność, ona nie.
Celia mówi:
- Twój boczek pachnie bosko.
Nabijam na widelec kawałek mozzarelli z bekonem i wyciągam w jej stronę. O dziwo, Celia się zastanawia, jakby było się nad czym zastanawiać. Może dba o linię.
- Korzystaj z życia - namawiam ją.
Zbliżam widelec do jej wciąż pięknych ust i ona w końcu się poddaje, postanawia skorzystać z życia. Kiedy tylko dotknęła językiem bekonu, zamknęła oczy, zacisnęła wargi i ściągnęła wszystko z widelca.
- Mmmm.
Faktycznie, jedzenie jest pyszne i obydwoje pałaszujemy z przyjemnością. Co jakiś czas spoglądam w stronę biznesmena, który czyta gazetę, sącząc czerwone wino. Od słonej wieprzowiny chce mi się pić i kelnerka w samą porę przynosi kolejne kieliszki.
- Nie powinnam już pić - wzdycha Celia.
Strącam palcem kawałeczek rukoli z jej policzka.
Wspaniałomyślnie nie cofa się przed moją dłonią. Mówi tylko:
- Muszę jeszcze uśpić dzieciaki.
- Drew nie może się tym zająć?
Celia energicznie przytakuje.
- Drew ma wspaniałe podejście do dzieci, naprawdę. Czasem myślę, że gdybym zniknęła, w ogóle by tego nie odczuły. Poświęca im cały swój czas.
- Chyba że akurat pomaga republikanom.
- Ostrożnie.
Kelnerka zabiera nasze talerze, a ja podnoszę kieliszek.
- Za nowe życie.
Tym razem Celia się waha. Być może wyczuła moją ironię. Może jestem już tak wstawiony, że moje prawdziwe emocje wyzierają spomiędzy słów. Nie wiem. W końcu jednak się uśmiecha i stukamy się kieliszkami. Ona pierwsza stawia swój na stoliku i wlepia we mnie wzrok, jakby chciała coś odczytać z moich oczu.
- No więc? - mówi.
- No więc co?
- Jeśli zamierzasz mnie spytać o Wiedeń, to lepiej teraz, zanim wyląduję pod stołem.
Moja prawa dłoń odruchowo wędruje do kieszeni i dotyka siemensa. Na drugim końcu sali porywczy biznesmen wgryza się w swoje przystawki. Celia czeka na przesłuchanie.
11
Kiedy tylko otwieram usta, szukając w myślach odpowiednio zmodyfikowanej wersji scenariusza, który doprowadził Billa do łez, Celia unosi w górę wyprostowany palec.
- Tylko nie spodziewaj się za wiele.
Zamykam usta i rzucam jej zaciekawione spojrzenie.
Palec wędruje do czaszki i stuka w skroń.
- Nie wiem, ile pamiętam.
- Przez xanax?
Celia kręci głową, wciąż się uśmiecha.
- Ludzie dzielą się na zbieraczy i tych drugich. Usuwaczy? Nie wiem, ale należę do tych drugich. Pamiętasz moje mieszkanie przy Salmgasse?
- Spartańskie.
- To mało powiedziane. Puste. Przy każdej przeprowadzce sprowadzałam swój stan posiadania do absolutnego minimum. Wielu młodych ludzi tak robi, ale ja nie miałam rodziców, u których mogłabym przechowywać rzeczy na strychu. Nie wynajmowałam magazynu w Queens. Po prostu wszystkiego się pozbywałam i każda partia wyrzuconych zdjęć i listów wywoływała przyjemny dreszcz. Jeden ruch i ta część mojej przeszłości ginie. To grono przyjaciół znika. Ten zbiór wstydliwych wspomnień nie zostanie odkryty przez kogoś, kto będzie grzebał w moich rzeczach. - Celia sięga po kieliszek, podsumowując. - Dla mnie zawsze liczyła się tylko przyszłość. Co to mówią o przeszłości?
- Że to obcy kraj?
Zadowala ją ten niepełny cytat.
- Mam czterdzieści pięć lat. Moje dzieci zaczynają mnie wypytywać o tamten kraj. Rodzice ich rówieśników wyciągają filmy i albumy ze zdjęciami albo zapraszają dziadków, żeby opowiadali stare dzieje. A ja co robię? Zmieniam temat. Ich koledzy i koleżanki dostają w prezencie długą historię rodzinną. Moje dzieci zostają z pustymi rękami.
Nie bardzo wiem, co na to powiedzieć. Czy Celia mówi o wychowywaniu dzieci, czy o błędach przeszłości? Oczekuje ode mnie konstruktywnej odpowiedzi czy tylko dzieli się swoimi lękami, żebym docenił, jak wielkim wyzwaniem jest rodzicielstwo? Matty tak robiła. Jej wielogodzinne monologi ciągnęły się bez przerw, bo ilekroć próbowałem coś wtrącić i zaproponować rozwiązanie, patrzyła na mnie podejrzliwie, a po chwili karciła za to, że w ogóle jej nie rozumiem.
Celia to nie Matty, wręcz przeciwnie. Dlatego zauważam:
- Dzieci są wytrzymałe. Ja też dorastałem bez historii. Zresztą wiesz.
Faktycznie wie o moim agresywnym dziadku alkoholiku, który na spotkaniach rodzinnych, jeśli się na nich zjawiał, nie odzywał się ani słowem, dręczony poczuciem winy. Ponieważ znaliśmy jego pełną przemocy przeszłość, nie próbowaliśmy przerywać tego upartego milczenia.
- Zrozumieją, jak będą starsze. Lepiej, żeby nie były obciążone tymi wszystkimi koneksjami.
- Dopóki same nie będą miały dzieci.
- Jeśli będą je mieć.
- Niech tylko spróbują nie mieć - mówi z dobrze mi znanym zacięciem. Widać postanowiła już, że będzie mieć wnuki. - Mam nadzieję, że będę żyć tak długo, żeby brać je na kolana.
Niczego jej nie obiecuję.
Celia pije wino, teraz pełnymi łykami. Widzę jej rozszerzającą się i kurczącą krtań. W końcu odstawia kieliszek.
- Zamierzam napisać książkę.
Czekam.
Robiąc palcem kółko przy skroni, mówi:
- Pamięć to mój problem. Jeśli się wyrzuca wszystkie pamiątki przeszłości, prędzej czy później zaczyna się o niej zapominać. Moja może nie jest piękna, ale innej nie mam. Więc od jakiegoś czasu robię notatki. Coś dla potomnych.
- Lepiej uzgodnij to z centralą.
- Nie zamierzam tego publikować. Najwyżej zamknę kilka egzemplarzy w skrytce bankowej. Będą tam czekać, aż informacje się przedawnią. Albo do mojej śmierci. Może tak będzie lepiej.
- Śliska sprawa.
Celia ciężko wzdycha. Czuję zapach tanin i mięty. Płyn do płukania ust albo guma do żucia.
- Trochę śliska, to fakt.
- Mimo to chętnie przeczytam.
- Domyślam się.
Celia unosi brew, zwilża usta. Ja patrzę.
- Ostrzegam - mówi. - W wielu sprawach mogę się mylić.
- Już mi powiedziałaś, żebym nie wierzył ci na słowo.
- Naprawdę? - Uśmiecha się. - Zapomniałam.
Oboje mamy teraz taki sam wyraz twarzy. Wypijam łyk wina.
- To będą elementarne sprawy. Głównie kalendarium. Chcę, żebyś mi nakreśliła kilka obrazków. Opowiedz mi o Billu. O swoich obowiązkach. Stopniowo dojdziemy do Flughafen.
Celia kładzie na stole ręce złączone łokciami i dłońmi. Dziewczęca ekscytacja.
- Jestem twoja - oświadcza.
- Chciałbym - odpowiadam i od razu tego żałuję, choć jej uśmiech niczego nie zdradza. - Zacznijmy od twojego stanowiska w 2006 roku, kiedy pracowałaś dla Billa.
- Myślałam, że to wszystko już wiesz.
- Ty mi niewiele mówiłaś, Vick nigdy mi tego szczegółowo nie wyjaśnił. Ja wolałem nie pytać.
Celia kładzie dłonie na kolanach i zastanawia się nad odpowiedzią.
- Chcesz nagrać naszą rozmowę?
Kręcę głową i pukam się w skroń.
- Nie chcę mieć potem do czynienia z Interpolem. Możesz powiedzieć coś, czego będziesz żałować.
Wygląda na to, że Celia jest wdzięczna za moją dyskrecję. Po chwili jej dłoń znów pojawia się na stole i ściska moją.
- Boisz się o mnie, prawda?
- Zawsze - kłamię.
12
MATERIAŁ DOWODOWY
Federalne Biuro Śledcze
Zapis rozmowy nagranej na karcie pamięci, którą zabezpieczono w domu Karla Steina, CIA, w dniu 7 listopada 2012 roku. Śledztwo w sprawie działań podjętych przez Karla Steina w dniu 16 października 2012 roku, nr sprawy 065-SF-4901.
CELIA FAVREAU: Grudzień 2006 roku. Wiedeń owładnięty euroeuforią, gospodarka kwitnie, Austriacy cieszą się przynależnością do Unii. Jak zawsze występują też niepokoje - prawicowcy skandują „Austria über alles” i narzekają na napływ emigrantów z Turcji i Europy Wschodniej. Jesteśmy w stolicy nudnej stabilizacji, nietkniętej jeszcze przez katastrofę zachodnich praktyk bankowych.
Na scenie pojawiam się ja, Celia Harrison, oficer prowadzący pracujący w zespole Williama Comptona, który nie lubi, kiedy się go nazywa „Dzikim Billem”, ale i tak wszyscy tak się do niego zwracają. Compton to stary dowódca pamiętający jeszcze oryginalnego Dzikiego Billa Donovana, nieudane zrzuty spadochronowe w Albanii i Czechosłowacji, kompromitacje w Wietnamie i ułudę pierestrojki. Był zmęczony i zbyt łatwo poddawał się rozkazom Sally. Do tego stopnia, że nikt z nas nie traktował specjalnie serio jego rozkazów. Chcę podkreślić, że był doskonałym przełożonym. Z przykrością usłyszałam, że został kompletnie złamany przez swoją egocentryczną żonę.
Ale ciebie interesują stanowiska, tak? Zatem placówka w Wiedniu, działająca niemal całkowicie pod przykrywką placówki dyplomatycznej. Kierowana w 2006 roku, tak jak teraz, przez rosłego Victora Wallingera, szefa delegatury. Miał czworo apostołów. Leslie MacGovern, zarządzanie informacjami. Dwójka agentów do spraw operacji: Ernst Pul, rodowity Austriak, i stary dobry Bill. Czwartym, jak pamiętasz, był Owen Lassiter, który zajmował się kodami. Nie jestem pewna, co dokładnie należało do jego obowiązków, ale wytrwał osiem miesięcy. Potem znalazł w magazynie pistolet, wziął go do domu i strzelił sobie w głowę. W żyłach Owena płynęła błękitna krew, był też spokrewniony z senatorem z Wyoming, co tylko spotęgowało szok wywołany jego samobójstwem. Spodziewaliśmy się wkurzającego kujona, absolwenta prywatnych szkół, a dostaliśmy mrocznego Owena. To dlatego Interpol tak się tym interesuje?
HENRY PELHAM: Nie sądzę.
CELIA FAVREAU: No, tak. Pewnie nic ich to nie obchodzi.
Mnie ściągnęli z ulicy w 2005 roku. Awansowałam z pracownika tajnego na oficjalnego i ponad rok pracowałam z Billem. Pilnowałam naszych wiedeńskich siatek. Niektóre z nich sama zresztą budowałam. Mieliśmy źródła w społeczności muzułmańskiej, która była generalnie pokojowo nastawiona i przyczajona, i rosyjskiej, nafaszerowanej szpiegami. Co jakiś czas pomagali nam lokalni gangsterzy, ale nie przepadałam za nimi. Przydawali się w sprawach biznesowych, ale do twardego wywiadu już nie. Najbardziej interesowało nas Zgromadzenie Narodowe. Przez lata udało nam się zwerbować dostateczną liczbę deputowanych, żeby skutecznie przewidywać zawirowania w polityce wewnętrznej. Nawet Ernst wolał czerpać informacje ode mnie i od Billa, niż korzystać z własnych źródeł.
HENRY PELHAM: Lubiłaś to?
CELIA FAVREAU: Co?
HENRY PELHAM: Dobrze ci się tam pracowało?
CELIA FAVREAU: Ty mi powiedz, przecież pamiętasz. Miałam co robić. Byłam w ciągłym ruchu, organizowałam spotkania i wyciągałam zeznania od niechętnych informatorów. Zawsze marzyłam o takiej pracy. Była trochę niebezpieczna, fakt, lecz w najgorszym razie groziło mi wydalenie z kraju. Miałam szefa, którego uwielbiałam. Miałam rządowe ubezpieczenie zdrowotne. Miałam… Miałam ciebie, prawda? Swojego najlepszego kochanka, na którym mogłam się oprzeć, kiedy traciłam siły. Ty nadal pracowałeś w terenie, więc nawet jeśli moja praca nie była niebezpieczna, mogłam przeżywać dreszcz emocji za twoim pośrednictwem, ilekroć spędzałam z tobą noc. Niech ludzie mówią, co chcą - ja uważam, że można mieć wszystko.
HENRY PELHAM: Najwyraźniej nie. W każdym razie ciebie to nie dotyczy.
CELIA FAVREAU: No, tak. Ale to było później. Przed Flughafen nie myślałam o przyszłości. Byłam zaledwie po trzydziestce i nie miałam czasu martwić się brakiem dzieci. Świetnie się bawiłam, widząc, co się dzieje pod powierzchnią zwykłych zdarzeń w otaczającym mnie świecie. Kiedy Herr Fischer mówił coś na konferencji prasowej, byłam jedną z niewielu osób, które wiedziały, co naprawdę ma na myśli i dlaczego. Wiedziałam, którzy politycy ugięli się ze strachu albo z chciwości, a którzy oparli się pokusom. Wiedziałam, którzy politycy zasługują na podziw, a którzy nie - i że ma to niewiele wspólnego z ich publicznym wizerunkiem.
Wiedziałam na przykład o Helmucie Nowaku. Pamiętasz go? W 2005 był deputowanym Zielonych od dziesięciu lat i nagle złożył dymisję. Powody osobiste, tak wyjaśnił swoim wyborcom. Gazety spekulowały, że został zepchnięty na boczny tor przez młodsze pokolenie Zielonych o skrajnie antykapitalistycznym nastawieniu. Nie o to chodziło. To prawica go załatwiła, zwłaszcza Partia Wolności, która miała dowody, że Nowak, jeszcze w czasach, kiedy pracował dla ratusza, uwiódł małego chłopca. Faktycznie, powody osobiste.
To było jak nałóg. Słysząc oficjalnie głoszone prawdy, zawsze umiałam je prześwietlić i zobaczyć, jakie tajemnice kryją się pod powierzchnią.
Pamiętam, że zanim wyjechałam z Drew, rozmawiałam z Sarą. Nie wierzyła, że ktoś mógłby zrezygnować z takiego życia. Doskonale wiedziałam, o co jej chodzi. Większość z was sądziła, że zwariowałam albo że wychodzę za mąż dla pieniędzy.
HENRY PELHAM: Nie ja.
CELIA FAVREAU: Nie tłumacz się. Niewykluczone, że było w tym trochę prawdy. Ale łatwo zobaczyć drugą stronę medalu. Przeprowadzenie się tutaj i wychowywanie dzieci były moim przeznaczeniem. Zanim moi rodzice zginęli, zdążyli mnie nauczyć, jak podążać ich śladem. Bez rodziny i płynącego z niej poczucia bezpieczeństwa jestem tylko w połowie człowiekiem. Naprawdę. Problem tkwił w tym, że moja kariera w CIA przypominała uzależnienie. Odurzałam się całą tą tajną wiedzą. Za bardzo skupiałam się na każdym następnym haju, żeby się zastanowić, w czym rzeczywiście mogę się spełnić. Rozumiesz? Pytanie nie brzmi, dlaczego się tu przeprowadziłam z Drew, tylko dlaczego nie zrobiłam tego dziesięć lat wcześniej.
13
Mówi płynnie i szczerze. Daje głos Celii 1, kobiecie, która umiała prowadzić rozmowę tak, by zwyciężyć. Która wiedziała, jak żonglować faktami, improwizować i wciągać rozmówcę w labirynt zmyśleń, zręcznie manipulując prawdą w taki sposób, że nawet po latach nie był w stanie się zorientować, że nabiła go w butelkę.
Zastanawiam się nad różnicami między tymi dwiema kobietami. Czy w ogóle coś je różni? Celia 1 była zawodowym manipulantem, tymczasem Celia 2 jest rozbrajająco szczera, więc podejrzewam, że to Celia 2 jest nieprawdziwa, i zaczynam w niej widzieć kukiełkę w rękach kobiety, z którą kiedyś dzieliłem łóżko.
A może jest tak, jak twierdzi ona? Czyżby Celia 2 istniała od początku za starannie skonstruowaną osłoną o nazwie „Celia 1”? Czy to możliwe, że dopiero po latach stanąłem wreszcie twarzą w twarz w prawdziwą Celią?
Muszę przyznać, że to bardzo ciekawa ewentualność, która każe mi wątpić w miłość. Kogo nosiłem w sercu przez te wszystkie lata? Celię 1? Czy to znaczy, że kochałem osobę, która nigdy nie istniała? A może przeczuwałem, że gdzieś głęboko pod powierzchnią kryje się inna Celia i to ją darzyłem uczuciem? Jest jeszcze jedno wytłumaczenie, dość niepokojące. Niewykluczone, że wiążąc się z czyimś starannie konstruowanym wizerunkiem, ułatwiłem sobie budowanie obrazu kobiety, jaką chciałem kochać. Czyżby moja Celia, ta, która tak długo odbierała mi sen, była tylko odzwierciedleniem moich skrytych pragnień?
Wiem, że całe to zagmatwane rozumowanie nie jest oznaką mądrości życiowej. Nie dowodzi też mojej szczerości, bo nigdy bym się do niego nie przyznał. Z pewnością nie przed Celią. Jest natomiast dowodem mojego zagubienia, bo oto mam przed sobą kilof, który systematycznie rozłupuje moje serce, i nie bardzo wiem, jak mam się zachować. Z jednej strony jest poczucie obowiązku: muszę wykonać zadanie, po to obleciałem pół ziemi i ukryłem w kieszeni telefon nagrywający tę rozmowę. A z drugiej strony są moje uczucia i zmysły: widzę, jak Celia się porusza, słyszę, że do mnie mówi, co jakiś czas czuję jej zapach i dotyk. I przez cały czas myślę tylko o jednym. Czy nadal kocham tę kobietę? Czy jest, jak dawniej sądziłem, jedyną osobą, z którą byłbym gotów związać się aż do śmierci? Kiedy ona, taka pewna siebie, snuje swoją opowieść, mam wrażenie, że tak.
W takim razie co z zadaniem? Co z Treble'em, moją tajną bronią?
- Wywiad jako narkotyk - mówię. - Podoba mi się to. Vick jako diler, a ja…
- Ty jesteś dilerem, Henry. Vick jest szefem mafii.
- No tak. W takim razie kim ty jesteś?
- Ćpunem po odwyku - mówi bez chwili wahania. - I mam nadzieję, że nie próbujesz wciągnąć mnie znowu w ten przygnębiający żywot.
Kręcę głową. Wprawdzie w głębi duszy czuję silną potrzebę zabrania jej ze sobą do Wiednia, ale widząc ją tutaj, w jej żywiole, coraz bardziej rozumiem, jakie to by było niedorzeczne. Mimo wypitego wina powoli żegnam się ze swoimi marzeniami.
- Opowiedz mi o Flughafen.
Jeśli zepsuć atmosferę, to tylko w ten sposób. Poruszyłem temat świadomie omijany dużym łukiem w różnych miejscach na świecie - w Wiedniu, Londynie i Carmel-by-the-Sea. To jak wracać w mieszanym towarzystwie do gwałtu na ukochanej. Bo stanowimy mieszane towarzystwo - każdy z nas doświadczył Flughafen po swojemu. Niektórzy na dźwięk tego słowa momentalnie się zamykają. Inni robią się nerwowi i wybuchają gniewem. Billa doprowadzało ono do łez.
Celia nachyla się w moją stronę. To coś nowego. Dopija swoje wino, więc macham do kelnerki, pokazując na nasze kieliszki. Celia mówi:
- Co chcesz wiedzieć o Flughafen?
Ton jej głosu jest swobodny, luźny, wręcz gawędziarski.
- Proponuję zacząć od szerokiego kadru. Potem możemy zrobić zbliżenia.
- Wszyscy znają szeroki kadr - zauważa Celia.
- Wiem, ale i tak lepiej się upewnić, że zgadzamy się co do podstaw.
- Myślałam, że zawsze się co do nich zgadzaliśmy.
Kelnerka przychodzi z kieliszkami i uśmiechem na twarzy. Może barman robi sobie ze mnie tanie żarty? Może pomagam mu dobrać się do jej majtek? A może ten uśmiech nie ma nic wspólnego ze mną, może nie jestem pępkiem świata? Mało prawdopodobne, ale niewykluczone.
Celia unosi swój kieliszek, kelnerka znika.
- Za twoje próby upicia bezbronnej matki.
Stukamy się kieliszkami.
Jej toast znowu napełnił mnie wizjami rozkoszy.
CELIA
1
Przez okna w jego mieszkaniu widzę, że jest słoneczny, zapierający dech w piersiach poranek. Taki, który napełnia cię ochotą do życia, kiedy tylko otwierasz oczy, i daje ci poczuć choćby na chwilę, że masz po co wstać. Tym razem to uczucie towarzyszy mi dłużej i nie mija nawet wtedy, gdy mój wzrok pada na ciało mężczyzny śpiącego cicho obok mnie. Błąd, który trwa już rok - tak o nim wczoraj myślałam i ostatnią moją myślą przed zaśnięciem była wizja ucieczki, wyplątania się z jego objęć. A teraz? Magiczny świt.
W takich okolicznościach zapominam o jego zazdrości i o tym, jak potrafi się nad sobą użalać, o jego przewrażliwieniu i niechlujstwie. W takim świetle Henry jest mężczyzną w sensie encyklopedycznym, stworzeniem o nieograniczonym potencjale działania i przemiany. W tych chwilach, zanim w końcu otworzy oczy i ziewnie przeciągle w zewnętrzną część dłoni, jestem bliska nazwania siebie samej przymiotnikiem, który normalnie nigdy by mi nie przyszedł do głowy: szczęśliwą.
Szara austriacka zima nie częstuje obficie podobnymi porankami. Człowiek uczy się je doceniać, nawet jeśli dawno przestał wiązać nadzieje z przyszłością, bo wie, że to obosieczny miecz. Oczekiwania to jedyne, co nas trzyma przy życiu, ale zawód, który czujemy, kiedy się nie spełniają, jest głównym źródłem życiowego smutku.
Jest. Otworzył oczy. Mówię:
- Cześć.
Henry milczy. Mruży oczy i patrzy na mnie, potem na okno, w końcu cicho jęczy i nakrywa głowę poduszką.
Przeklęte nadzieje.
Człapię do kuchni i nastawiam wodę, myśląc o tym wszystkim. Nie o nadziei. O naszym związku, który trwa ponad rok. Czasem najlepiej zacząć od początku.
Do Wiednia przyjechałam rok wcześniej niż on, więc musiałam pokazać mu miasto i przedstawić agentom, których miał prowadzić. Z uwagi na poprzednie zajęcie Henry'ego poproszono mnie, żebym wprowadziła go w kręgi rosyjskie. Po kilku spotkaniach widziałam, że coś mu leży na wątrobie. Żona ukraińskiego biznesmena narzekała na udział Ameryki w zdobyciu przez Putina władzy i Henry na nią warknął: „Nie oskarżaj światowych potęg, że nie zrobiły czegoś, czego sami nie potraficie zrobić”. Przestraszona kobieta, przycisnęła torebkę do brzucha i musiałam interweniować, żeby wszyscy się uspokoili. Została jednym z najlepszych informatorów Henry'ego, potem wyjechała do Kijowa.
Mimo że trafiłam do Wiednia wcześniej, szybko stało się jasne, że to on grał pierwsze skrzypce w prowadzeniu agentów. Ja do swoich podchodziłam tak samo jak w Dublinie, byłam spokojna i starałam się dać im poczucie bezpieczeństwa. Na ogół przynosiło to dobre skutki, a kiedy mi się nie udawało, nigdy siebie nie obwiniałam. Szpiegostwo to nie księgowość, nie istnieje tu coś takiego jak gwarancja sukcesu. Henry brał wszystkie porażki do siebie, lecz pomimo tego emocjonalnego podejścia (a może dzięki niemu) znacznie częściej odnosił sukcesy. Agenci widzieli w jego oczach, jak bardzo jest im oddany, jego wybuchy sprawiały, że dostrzegali w nim człowieka. I rewanżowali mu się oddaniem.
W życiu agenta prowadzącego zdarzają się liczne przestoje bez względu na to, jakie ma sukcesy w pracy z informatorami. Spędzaliśmy z Henrym wiele godzin w wiedeńskich kawiarniach. Hawelka, Muzeum, Sperl, Prückel… regularnie zmienialiśmy miejsca spotkań dla zachowania bezpieczeństwa. Kiedy kończyły się tematy zawodowe, rozmawialiśmy o rzeczach, o których lepiej milczeć. Skąd? Dlaczego tu? Dokąd? To ostatnie było dla mnie najtrudniejsze, bo miałam tylko mgliste pojęcie o tym, dokąd zmierzałam. Rodzina? Pewnie, kiedyś. Stany? Któregoś dnia, jak już się tutaj spełnię.
Jego flirt, kiedy się zaczął na dobre, był urzekająco niezdarny. Wspomniałam niezobowiązująco, że w Dublinie poznałam ludzi związanych ze sceną rave i mimo bezmyślności bramkarzy oraz obecności naćpanych irlandzkich nastolatków polubiłam tańczenie do dudniącego europejskiego house'u. To wystarczyło. Henry zaczął mnie ciągać po wiedeńskich klubach. Ukrywając zażenowanie, musiałam oglądać jego niezręczne próby taneczne. A jednak się poddałam. Pod wpływem nie tyle jego uwodzenia, ile wytrwałości. Kiedy facet naprawdę cię pragnie i czeka w odwodzie, gdy ty szukasz wrażeń z innymi mężczyznami, mimowolnie zaczynasz się nim interesować. Z czasem polubiłam nawet jego okropne ruchy w tańcu.
Seks - wcześniej zdarzało nam się tylko obmacywać gdzieś w zaułku - pojawił się dopiero po mojej przeprowadzce do biura. Miałam wtedy znacznie mniej wolnego czasu, więc zaczęliśmy lepiej wykorzystywać nieliczne godziny, które nam zostały. Może chodziło o to, że kiedy zobaczyłam, jakim Henry jest świetnym oficerem prowadzącym, postanowiłam najpierw zdobyć nad nim zawodową wyższość, a dopiero potem pozwoliłam, by się do mnie dobrał. Sama nie wiem. Wiem tylko, że teraz, rok i trzy miesiące później, budzę się czasem w jego zagraconym mieszkaniu przy Florianigasse, otwieram lodówkę i widzę w niej produkty, którymi wzbogaciłam jego kuchnię: mleko sojowe, organiczne (tutaj mówi się „bio”) sery i jajka. Mam też swoją szufladę - prawa górna - z zapasowymi majtkami, artykułami higienicznymi i szczoteczką do zębów. Ktoś mógłby pomyśleć, że to jakiś postęp, ale ten ktoś by się mylił. Trzymam te rzeczy w jego mieszkaniu prawie rok, on przechowuje u mnie szczoteczkę, grzebień, bieliznę i skarpetki. Od dawna tkwimy razem w czyśćcu.
Słowa pojawiają się dopiero z kawą. Ja siedzę na krawędzi łóżka, on opiera się o poduszki.
- Godzina? - rzuca zaspany.
- Mamy trochę czasu, nie musisz się śpieszyć.
Wypija łyk kawy i marszczy brwi.
- To nie sojowe, co?
Kręcę głową.
- Dziwnie smakuje.
- Arszenik - mówię i puszczam oczko. - Dużo masz dzisiaj pracy?
Patrzy skrzywiony przez okno. Wiem, że odbiera dzisiejszą pogodę inaczej niż ja, bo większość dnia będzie musiał spędzić na słońcu. To nie takie łatwe.
- Vick kazał mi sprawdzić jakieś sprawy bankowe.
- Cholerni bankierzy.
- Prawda?
Nareszcie uśmiech. To u niego rzadkość, ale jak się zdarza, zmienia całkowicie kształt jego twarzy, a we mnie wywołuje wspomnienia.
Darcie łacha z polityków w Café Prückel.
Dzielenie się przepięknie podanym sumem i wiśniami w kremie waniliowym w Steirerecku.
Beztroskie całowanie się na brukowanej uliczce przy Fleischmarkt Straβe po pierwszych opadach śniegu.
Jego śliska od potu dłoń ściskająca moją nogę w kostce i on wchodzący głębiej, uśmiechnięty.
Obrazy znikają, gdy Henry bierze do ręki telefon i przegląda wiadomości.
- Zrobić ci śniadanie?
Czyta SMS-y, mruży oczy i kręci głową.
- Wygląda na to, że muszę wychodzić.
Czym daje mi do zrozumienia, że ja mam zrobić to samo.
2
Kiedy zjawiam się w pracy, jest prawie dziewiąta, mimo to Billa jeszcze nie ma. Zazwyczaj przychodzi o w pół do dziewiątej, co w ostatnim roku interpretowałam jako jego potrzebę ucieczki przed Sally tak szybko, jak to tylko możliwe. Znam ich oboje i noszę w sercu lęk, że kiedyś też wyląduję w takim związku. Sally jest agresorem najgorszego sortu. Nigdy nie podnosi ręki na Billa, nie nadaje przemocy postaci fizycznej. Bije go słowami, mową ciała albo bezlitosnym milczeniem. Doświadczenie zdobyte w Agencji powinno mu dać do myślenia, ale najwyraźniej tak się nie dzieje. Czasem mam wrażenie, że to na mnie spadła odpowiedzialność za noszenie w sobie gniewu, który go przerasta.
Może to nie fair, ale przez ostatni rok naprawdę znienawidziłam Sally. Co jakiś czas rozmawiam o tym z Billem. Próbuję imitować jej agresywny ton, żeby wymusić jakąś reakcję. Reaguje, najczęściej opowieściami o jej trudnym życiu. Słyszę wtedy o jej matce, łypiącym spode łba potworze, który całe życie ją torturował. Albo o pierwszym mężu Sally, Maksie, specjaliście od ręcznego rozstrzygania sporów. Ale pozostaję niewzruszona. Nie należę do tych, których dotykają historie o bolesnym dzieciństwie. Wszyscy mieliśmy ciężkie przeżycia. Kiedy miałam czternaście lat, moi rodzice zaparkowali swoje subaru na słupie elektrycznym. Pech chodzi po ludziach. Liczy się tylko to, jak teraz sobie z nim radzimy. Albo na trudne moralne pytania udzielamy coraz bardziej stanowczych odpowiedzi, albo nie. Oto, co dzieli człowieka i dupka. Koniec, kropka.
W wirtualnej skrzynce pocztowej wśród dyplomatycznego spamu znajduję depeszę z Langley do Vicka, który rozesłał ją do całego zespołu z prośbą o spotkanie w biurze o w pół do dziesiątej. Wiadomość powstała w delegaturze w Damaszku i jest streszczeniem rozmowy z informatorem o kryptonimie „TRIPWIRE”.
Źródło TRIPWIRE: W ciągu 72 godzin spodziewany incydent lotniczy na trasie do Austrii lub Niemiec. Miejsce wylotu nieznane - możliwy Damaszek, Bejrut, Amman. Grupa: Aslim Taslam, główni aktorzy prawdopodobnie zwerbowani poza Somalią. Prawdopodobieństwo: WYSOKIE.
Nie potrafiłabym wymienić wszystkich grup islamskich, których pełno teraz pod każdą szerokością geograficzną, ale Aslim Taslam od paru lat jest obecne na czołówkach gazet. Składa się z dawnych członków somalijskiej Al-Shabaab, którzy odłączyli się od macierzystej grupy w wyniku sporów ideologicznych (według niektórych doniesień poszło o finansowanie operacji pieniędzmi z handlu narkotykami). Pod nazwą Aslim Taslam grupa zwróciła się o pomoc do Ansar al-Islam, organizacji sunnickiej, która kiedyś działała w Iraku, a teraz kieruje akcjami z Iranu. Niewykluczone, że za namową irańskiego rządu Ansar al-Islam udzieliło Aslim Taslam wsparcia logistycznego i finansowego, dało dostęp do siatek i ludzi odpowiedzialnych za planowanie operacji. Langley od jakiegoś czasu przyglądało się temu z rosnącym niepokojem. Zauważono wzmożoną współpracę między grupami, które w innych okolicznościach mogłyby się nawzajem zwalczać. W minionym roku terroryści z Aslim Taslam byli odpowiedzialni za eksplozje i śmierć ludzi w Rzymie, Nairobi i Mogadiszu. Grupa jest zdecydowanie na kursie wznoszącym.
Ponieważ Bill wciąż się nie pojawił, o dziewiątej trzydzieści dołączam do reszty w gabinecie Vicka. Jest już Leslie MacGovern, której oficjalny tytuł - oficer do spraw pozyskiwania informacji - nie zdradza jej faktycznego wpływu na to, jak działa reżim kierowany przez Vicka. Nosi okulary po babci i często się śmieje, zazwyczaj z żartów Vicka, czasem też z siebie. Pracuje z nim dłużej niż ktokolwiek z nas i jest mistrzynią w udawaniu głupiej, a swoje prawdziwe opinie przekazuje w tajemnicy. Z nas wszystkich ona najlepiej potrafi stawiać Vicka w korzystnym świetle.
Ernst Pul to nasz naturalizowany szpieg. Urodził się w Graz, ale kiedy miał dziesięć lat, jego rodzice (nauczyciele akademiccy) przeprowadzili się do Atlanty, gdzie jego akcent nabrał osobliwego brzmienia, bo połączyły się w nim wpływy austriackie i amerykańskiego Południa. Ubiera się w szwajcarskie garnitury i austriacką pychę, której nawet trzy dekady życia w Georgii nie zdołały z niego wyplenić. Jego nietuzinkowa osobowość dobrze się sprawdza w tym kraju. Ernst cieszy się sympatią wśród naszych przyjaciół z tutejszego kontrwywiadu i dlatego jest naszym człowiekiem od kontaktów z Austriakami.
Nieco z boku, pod czarną chmurą deszczową, siedzi Owen Lassiter, specjalista od kodów i szyfrów. Wiecznie posępny. Dużo mruga, jakby przybył tu z krótką wizytą z ciemnego świata zer i jedynek, albo wierci się i świszcze jak kruk, który dopiero się obudził. Chciałabym lubić Owena - chyba większość z nas czuje to samo - ale chłopak tego nie ułatwia.
Sama nie dobrałabym sobie takiego towarzystwa i w takich chwilach jak ta żałuję, że nie jestem w terenie jak Henry, który pewnie pije właśnie kawę z informatorem, częstując go dowcipami i papierosami. Ale nie, jestem jednak stworzona do przebywania w pomieszczeniach z centralnym ogrzewaniem. Każde z nas jest na swoim miejscu.
Vick, czyli Victor Wallinger, uśmiecha się promiennie zza swojego przesadnie czystego biurka.
- Celia, rozmawiałaś dziś z Billem?
Kręcę głową.
- Zdaje się, że Sally się rozchorowała.
Staram się nadać twarzy troskliwy wyraz. Leslie idzie o krok dalej i mówi:
- Mam nadzieję, że to nic poważnego.
- Zemdlała, tak mówi Bill. Może to stres. Badają ją w krankenhausie. Będzie z nami najpóźniej o jedenastej.
Potakuję, żałując w duchu, że Bill mnie nie uprzedził. Może jednak choroba Sally jest poważna. Może to jej ostatnie godziny, a Bill nie dostrzega jeszcze, jak wielka radość kryje się za rogiem.
- Nasze modlitwy - mruczy nieprzekonująco Ernst z nosem w jakiejś teczce.
- Ma się rozumieć - mówi Vick i unosi brwi. - No, dobrze. Aslim Taslam na naszym podwórku. Co o tym myślimy?
Ernst śpieszy z jednoznaczną odpowiedzią.
- Może w Niemczech, ale w Austrii? Niemożliwe.
Widzi, że wszyscy na niego patrzymy i czekamy na rozwinięcie, więc zamyka teczkę.
- Pytanie, czego oni chcą. Wycofania żołnierzy z Afganistanu? - kręci głową i ciągnie profesorskim tonem. - Austria ma ich może stu. Niemcy są trzecią największą siłą w ramach ISAF, ponad cztery tysiące żołnierzy. A może chcą wyciągnąć swoich towarzyszy z więzień? To samo. W austriackich więzieniach, które zresztą przypominają sanatoria, siedzi garstka bojowników islamskich. W Niemczech jest ich znacznie więcej. To może pieniądze? - znowu kręci głową. - Nie w dzisiejszych czasach. Nie potrzebują pieniędzy, sponsoruje ich Teheran. Co jeszcze?
Nikt nie ma ochoty stawiać się pewnemu siebie Ernstowi, więc ja się odzywam:
- Powinniśmy rozmawiać o Unii Europejskiej, nie o osobnych narodach. Wybierasz najłatwiejszy cel, a potem składasz żądania dowolnym państwom członkowskim. Nie trzeba lądować we Frankfurcie ani w Berlinie, żeby porozmawiać z Niemcami.
Vick przytakuje.
- Słuszna uwaga. Ernst, musisz przyznać, że Celia ma rację.
Ernst wzrusza ramionami. Zdaje się, że tego ranka nie chce niczego przyznawać. Czasem tak ma.
Ku zaskoczeniu wszystkich odzywa się Owen. Zasłania usta dłonią, więc musimy się nachylić, żeby go zrozumieć.
- Dane z nasłuchów sugerują coś zakrojonego szerzej. TRIPWIRE wie tylko o jednym wycinku operacji. Możliwe, że terroryści dokonają zsynchronizowanego ataku w obu krajach. Nie byłaby to pierwsza tego typu operacja.
Wszyscy z wyjątkiem Ernsta kiwają głowami w uznaniu dla tego rzadkiego zdarzenia, jakim jest zabranie głosu przez Owena.
- Kolejna słuszna uwaga - odzywa się Vick. - Leslie?
Leslie szeroko się uśmiecha i macha ręką. Wygląda jak wesoła, ale zdziwaczała ciotka.
- Mnie nie pytaj. Dopóki nie dowiemy się więcej, będziemy tylko błądzić.
- Umiejętność przyznania się do niewiedzy - mówi filozoficznie Vick - to rzadka i piękna cnota.
3
Langley i reszta świata nie czekają na kolejne doniesienia od TRIPWIRE, więc poranek poświęcam na sporządzenie obszernego raportu o konsekwencjach październikowych wyborów w Austrii. Socjaldemokraci zdobyli dostateczną liczbę głosów, żeby przełamać dominację większościowej koalicji konserwatywnej Partii Ludowej, narodowej Wolnościowej Partii Austrii i Sojuszu na Rzecz Przyszłości Austrii - koalicji, która w różnych konfiguracjach rządziła krajem od 1999 roku. Wybory pozbawiły rząd poparcia w parlamencie.
Dla nas korzystne jest odsunięcie od władzy Sojuszu Jörga Haidera, cały wysiłek skupiamy teraz na tym, żeby poznać szczegóły negocjacji między Socjaldemokracją a Partią Ludową, które usiłują uformować rząd. Dostajemy codzienne raporty od agentów w obydwu ugrupowaniach, ale ich informacje - co zaznaczam na marginesie - są niepełne, więc nie jesteśmy w stanie przewidzieć wyniku rozmów. Mnożą się pytania. Czy możemy wykorzystać ten moment niezdecydowania? Czy jednak kontakt z prezydentem Heinzem Fischerem byłby teraz stratą czasu, jeżeli weźmie się pod uwagę status kończącego kadencję kanclerza Wolfganga Schüssela?
Nie jest to rodzaj pracy, jaką para się mój kochanek, i wątpię, czy byłby w niej dobry. Henry nie cierpi recytować spisu austriackich partii politycznych. Dla niego ÖVP, SPÖ, BZÖ i FPÖ to tylko „ciułacze umlautów”, nie lepsi od podrzędnych aktorów. A Zieloni? „Sprzedawczyki”. Obwiniam Moskwę za jego pesymizm.
Zaraz po jedenastej szykuję się do wysłania raportu. Bill właśnie wychodzi z windy, kiedy wszyscy dostajemy wiadomość z Europolu. Najpierw przeglądam ją pobieżnie, wstając od biurka, potem czytam jeszcze raz.
Bill przypomina źle wyprasowaną koszulę. Wyłupiaste oczy, zwiędłe, wilgotne wargi i spuchnięte nadgarstki jak u alkoholika, którym nie jest. Jeszcze nie. Idę za nim do jego gabinetu i zamykam drzwi.
- Mów.
Jęcząc, siada za biurkiem i przeczesuje palcami siwe włosy.
- Ona mnie zabije.
- Wszystko z nią w porządku?
- Nie wiem, czy można tak powiedzieć - wzdycha i kładzie ręce na blacie biurka. - Wtedy tego nie widziałem. Dopiero teraz, w drodze do ambasady… To nie było prawdziwe. Bóle serca, omdlenia, płacz. Wszystko… Padłem ofiarą długotrwałego oszustwa. Właśnie to zrozumiałem. Albo mnie oszukiwała, albo byłem jej psem Pawłowa. Zwiększała natężenie kar i nagród, teraz weszła na wyższy poziom. Wcześniej kontrolowała moje zachowanie, atakując mnie. Teraz odkryła, że skuteczniejszą metodą jest atakowanie siebie samej.
Siedzę naprzeciwko niego i próbuję zrozumieć, o czym on mówi.
- Czyli… nie jest chora?
- Jest i nie jest - tłumaczy Bill i przez chwilę się waha. - Ciało człowieka może na zawołanie stać się chore. Z różnych powodów. Na przykład z chęci zemsty.
Podnosi w końcu wzrok, żeby na mnie spojrzeć.
- Próbowałem od niej odejść. Wczoraj późnym wieczorem. Powiedziałem, że wychodzę. Wtedy wpadła w szał. Najpierw mnie zaatakowała, potem, kiedy się uspokoiła, zaczęła ją boleć ręka. Powiedziała, że to nic takiego. Kazała mi iść spać, skoro i tak mi na niej nie zależy. Oczywiście nie spałem. Leżałem obok niej, a ona jęczała z bólu. Nie chciała, żebym jej pomógł. Dziś rano poszła do kuchni zrobić kawę i upadła na podłogę. Krew. Krwawiła z nosa. Chryste.
- A lekarze co?
Bill kręci głową.
- Nic. Że to nerwy. Zalecili jej odpoczynek i zatrzymali na obserwację.
Zastanawiam się, co na to powiedzieć, ale moje usta nie są tak ostrożne i słyszę, jak mówią:
- To masz dużo czasu, żeby zabrać swoje rzeczy. Możesz mieszkać u mnie.
Nie myślę nawet, czy wprowadzenie się do Henry'ego to dobry pomysł. Chcę tylko, żeby Bill wyniósł się od tego potwora.
Bill podnosi głowę i wiem od razu, że posunęłam się za daleko. Zlizuje wilgoć z warg, ale to nie pomaga. Wciąż wygląda jak wrak człowieka.
- To nie takie proste.
- Wręcz przeciwnie - protestuję, nie zwracając uwagi na wewnętrzny głos, który podpowiada mi, że wcale nie pomagam. - Wszyscy zawsze twierdzą, że to nie takie proste, tymczasem to jest proste. Sally to dorosła kobieta, poradzi sobie. Możesz ją odwiedzić z kwiatami, jeśli chcesz. Opłać rachunek w szpitalu. Ale jej choroba wcale nie czyni waszego małżeństwa bardziej znośnym.
Następuje długa cisza. Bill gapi się tępo w monitor komputera. Pociąga dwa razy nosem i wreszcie mówi:
- Dosyć tego użalania się nad sobą. Co dzisiaj na tapecie?
Relacjonuję mu poranne spotkanie. Potakuje i powoli zaczyna wyglądać jak człowiek.
- TRIPWIRE, tak?
Kiwam głową.
- Pamiętam, kiedyś…
Zaczyna energicznie stukać w klawiaturę. Siadam wygodniej i pozwalam mu na tę chwilę ucieczki. Bill często wykorzystuje pracę, by uśmierzyć ból, jaki sprawia mu jego smutne życie. Najlepszym z nas się to zdarza.
- No właśnie. Mam. W 2004 TRIPWIRE wcisnął nam kit o rzekomej komórce Al-Kaidy w Salzburgu. Zmarnowaliśmy dużo czasu, przekonując Ministerstwo Spraw Wewnętrznych, żeby zorganizowało nalot na magazyn. Oczywiście był pusty - kręci głową. - Przyjrzyjmy się, ale na osiemdziesiąt procent sprzedaje nam kolejną bajkę.
- Możliwe - mówię. - Zajrzyj do skrzynki pocztowej. Mail od Europolu.
Bill czyta wiadomość, którą zobaczyłam, kiedy przyszedł do biura. Mowa w niej o pojawieniu się niejakiego Mashooda Al-Fakeeha w Barcelonie, dokąd przyleciał z Jordanii dwa dni temu, posługując się saudyjskim paszportem. Analitycy uważają, że Mashood Al-Fakeeh to tak naprawdę Ilyas Shishani, czeczeński radykał, który podobno przyłączył się do Ansar al-Islam. Prawdopodobnie to on jest jednym z ekspertów, których Ansar al-Islam użyczyło terrorystom z Aslim Taslam do zaplanowania ataku lotniczego, o którym donosi TRIPWIRE.
Billowi nie trzeba tego tłumaczyć. Kończy czytać wiadomość i patrzy mi w oczy. Bez słowa kiwa głową. Wstaje. Odzyskał panowanie nad sobą i rusza w stronę gabinetu Vicka, a ja wiem, że znowu traktuje swoją pracę w należyty sposób.
4
Nie jestem głodna, więc tylko działaniem instynktu macie-rzyńskiego mogę wytłumaczyć, czemu zabieram Billa na lunch. Instynkt macierzyński i litość. Kilka minut po pierwszej pukam we framugę drzwi jego gabinetu i pytam, kiedy ostatnio jadł. Siedzi skulony nad klawiaturą, siwe włosy opadły mu na czoło.
- Wczoraj wieczorem - mówi i sam siebie zaskakuje tym wyznaniem.
- Pakuj manatki. Zapraszam cię do Złotego Smoka.
Trochę go namawiam, ale oboje wiemy, że poza rozesłaniem listu gończego za Shishanim i martwieniem się plotkami z Damaszku nie mamy co robić. Bill pyta:
- Nie jesz z księciem z bajki?
- Jest na drugim końcu miasta. Zbiera informacje, sprawdza tropy.
- Aha - mruczy, unosząc brwi, i w końcu się poddaje. - Ale ja stawiam.
- Tak jest, sir.
Goldener Drachen jest niedaleko od biura, wystarczy zejść stromymi schodami za typowym austriackim molochem, który wyrasta po południowej stronie Liechtenstein Park. Wchodzi-my i mężczyzna o rozbrajająco pogodnym usposobieniu prowadzi nas do głównej sali pełnej urzędników różnych narodowości, karmiących się tanimi daniami z Mittagsmenü w otoczeniu wijących się smoków i przystrojonych w czerwień chińskich manekinów. Właściciele lubią powtarzać, że jest to pierwsza chińska restauracja w Austrii. Kiedy się widzi na ścianach zdjęcia słynnych ludzi, którzy odwiedzili lokal w ciągu minionych dziesięciu lat, nietrudno w to uwierzyć.
Mamy fart - wolny stolik przy akwarium. Siadamy i Bill stuka lekceważąco w szybę, siejąc popłoch wśród fauny wodnej. Zamawiamy herbatę i zaglądamy do karty. W przeciwieństwie do otaczających nas urzędników państwowych nie jesteśmy w stanie nagiąć swoich gustów do dzisiejszego zestawu lunchowego, więc decydujemy się na bufet szwedzki: sajgonki, mieszanka mięs z grilla, zupy z pierożkami i jajkiem, kurczak w sosie ostrygowym i kaczka po syczuańsku. Dostajemy herbatę, składamy zamówienie. Zostajemy sami i Bill patrzy na akwarium, w którym egzotyczne ryby chowają się za sztucznymi glonami.
- Chcesz o tym porozmawiać? - pytam.
Nie jestem pewna, czy usłyszał, bo nie reaguje. Po chwili odzywa się do ryb:
- Wolałbym posłuchać o tobie i Henrym. Jak wasza utopia?
Pyta, żeby nie myśleć o swoich sprawach, i nie widzę powodu, by mu w tym nie pomóc.
- To skomplikowane. Żadne z nas nie odnajduje się w związku.
Bill się uśmiecha i wreszcie patrzy na mnie.
- Jak to szpiedzy. Wiecznie szukają ukrytych prawd. Każde tak mocno chroni siebie, że uniemożliwia sobie prawdziwy kontakt. Próbuję wygrzebać w pamięci choć jeden przypadek pary agentów, którym udało się zbudować coś trwałego, w każdym razie tak trwałego, jak to dzisiaj możliwe. Nic mi nie przychodzi do głowy.
Znaczące stwierdzenie, bo pada z ust człowieka, który pracował w wywiadzie, kiedy ja jeszcze nosiłam pieluchy.
- To nie krytyka. Nie twierdzę, że innym idzie lepiej. Większość par po prostu potrzebuje więcej czasu, żeby się rozejść. Ich związki są nie bogatsze, tylko dłuższe.
Nie udaje mu się, jak każdemu człowiekowi, który się nad sobą użala. Chciał wykorzystać moje życie uczuciowe, żeby zapomnieć o własnych problemach, lecz nie był w stanie od nich uciec. Postanawiam rzucić mu koło ratunkowe.
- Próbujemy ponad rok. Czasem mam wrażenie, że nie znam go lepiej niż na początku. Nie twierdzę, że to coś złego. Pewnie też jestem dla niego zagadką. I właśnie o to chodzi: człowiek zaczyna się zastanawiać, czy ta fascynacja nieznanym nie jest aby jedynym spoiwem związku.
Bill opiera podbródek na dłoniach i patrzy na mnie ze zrozumieniem, więc mówię dalej.
- I myślę sobie, głównie w nocy, gdy łapie mnie chandra, że oboje jesteśmy zbyt zgorzkniali. Czujemy, że jak tylko zniknie ta cała tajemniczość, zostaną nam codzienne zmagania z dziecięcymi traumami, które nosi w sobie każdy człowiek. Nie będzie w tym nic wyjątkowego. Nic, czemu warto poświęcać całe życie.
- No cóż - wzdycha. - To rzeczywiście dosyć smutne.
- Tak sądzisz? Myślałam, że to czysty pragmatyzm. Że patrzę na to jak dorosły człowiek.
Bill się uśmiecha, pierwszy raz tego dnia. Otwiera usta, żeby coś powiedzieć, i właśnie wtedy odzywa się jego telefon. A po chwili mój. Dostaliśmy tę samą wiadomość z tego samego źródła:
CZERWONY
Po uśmiechu nie został nawet ślad. Podejrzewam, że prędko go nie zobaczę. Bill wzywa kelnera, ja idę po nasze ubrania do szatni. Oglądam się za siebie i widzę, że podaje kelnerowi banknoty i poklepuje go po ramieniu. Tamten rozumiejąco kiwa głową.
- Dostarczą nam jedzenie do biura - wyjaśnia Bill, biorąc ode mnie swój płaszcz.
Idzie szybkim krokiem w stronę Boltzmanngasse i mówi:
- Nie powinnaś sobie nie pozwalać na porażkę.
- Słucham?
- Sukcesy określają człowieka w mniejszym stopniu niż porażki, dzięki którym jest tym, kim jest.
- Nie ma korzyści bez ryzyka.
Bill kręci głową i zatrzymuje się na czerwonym świetle.
- Nie. Chodzi nie o ryzyko, tylko o porażki. To one czynią nas ludźmi. Bez nich ślizgamy się po powierzchni.
Oczywiście rozumiem, co ma na myśli, mimo to czuję niedosyt, ale zapala się zielone i Bill pędzi dalej. Muszę biec, żeby dotrzymać mu kroku.
5
Amman - dokładnie tak, jak mówił TRIPWIRE. Austria albo Niemcy - okazuje się, że Austria. I zgodnie z komunikatem nadanym przez terrorystów do wieży kontrolnej i do ORF, państwowej stacji radiowo-telewizyjnej, organizatorem akcji faktycznie jest Aslim Taslam.
- Zabili już stewardessę - mówi nam Vick. - Nazywała się Raniyah Haddadin.
Lot numer 127 linii Royal Jordanian. Airbus 319 ze stu trzydziestoma ośmioma miejscami na pokładzie. Dziś jest w nim sto dwadzieścia osób, pasażerów i członków załogi. Samolot wyleciał z Ammanu o 10.35 rano i wylądował w Wiedniu o 13.25. Austriacy twierdzą po przesłuchaniu nagrań rozmów pilotów sprzed zajęcia kokpitu, że czterej zamachowcy nie sprawiali żadnych problemów w trakcie ponadtrzygodzinnego lotu. Kiedy koła maszyny dotknęły ziemi, sytuacja się zmieniła.
Najpierw pokazał się Suleiman Wahed, Pakistańczyk, który siedział z tyłu samolotu. Odpiął pasy i wstał, a kiedy stewardessa poprosiła, żeby usiadł, wyciągnął pistolet i postrzelił ją w klatkę piersiową. Austriacy zidentyfikowali zamachowców i podali nam ich nazwiska. Suleiman Wahed, Ibrahim Zahir (Saudyjczyk), Omar Samatar Ali (Somalijczyk) i Nadif Dalmar Guleed (Somalijczyk). Dysponujemy ich zdjęciami paszportowymi, poza tym nie mamy zbyt wiele.
Według pilota i zgodnie z oświadczeniem nadanym do wieży kontrolnej przez Ibrahima Zahira pierwszy komunikat zamachowcy przekazali pasażerom po arabsku i angielsku. Zasadniczy przekaz brzmiał: „Bądźcie ostrożni, ale się nie bójcie. Zabijemy każdego, kto się nam sprzeciwi, nie jesteśmy jednak samobójcami. Nie zamierzamy wykorzystywać tego samolotu jako broni. Będzie nam służył jako bezpieczna kryjówka dopóty, dopóki nie zostaną spełnione nasze żądania. Potem dokądś polecimy i wszyscy zostaniecie uwolnieni”.
Są dobrze zorganizowani. Bardzo szybko zaprowadzili dzieci - dziewięcioro, w wieku od pięciu do dwunastu lat - na przód samolotu, gdzie miały być żywą tarczą, gdyby na pokład weszli antyterroryści, i zniechęcać potencjalnych bohaterów wśród zakładników. „Za każdym razem, gdy ktoś spróbuje nam przeszkodzić”, wytłumaczyli pasażerom, „jedno z tych dzieci zginie”.
- Genialny pomysł - komentuję, bo zrozumiałam, że w ten sposób zapewnili sobie spokój na pokładzie.
- Przecież to nieludzkie - protestuje Leslie.
Bill chowa twarz w dłoniach. Znów czuje upokorzenie, bo mimo doniesień o pojawieniu się Ilyasa Shishaniego w Europie nie wierzył w prawdziwość informacji podawanych przez TRIPWIRE. Ernst jak to Ernst obstaje przy swoim. Nie pierwszy raz zastanawiam się, jak głębokie rany zostawiło w nim dzieciństwo w Georgii. Czy rówieśnicy z tego ciemnogrodu wyśmiewali go za obce pochodzenie? Czy nienawidził ich skrycie i przysięgał w duchu, że będzie kiedyś tak inny od nich, jak tylko się da? To wszystko mało istotne, myślę jednak o tym, słysząc, jak mówi z wystudiowaną nonszalancją:
- Zaskakujące, lecz nie całkiem.
- Nie całkiem - wtrąca Vick, rzucając mi przelotne spojrzenie - bo Celia już powiedziała, że mogą coś takiego zrobić.
Dłoń Owena przeniosła się od ust do prawego ucha i trze je teraz do czerwoności. Po paznokciach zostały tylko skrawki, poobgryzał je prawie do kości. Domyślam się, że jego depresja wynika z zaburzenia równowagi chemicznej w mózgu, co jednak nie budzi we mnie współczucia. Mam przemożną chęć trzepnięcia go w tę dłoń.
Leslie jako jedyna wydaje się całkowicie wolna od wstydu. Właśnie dlatego warto nie ujawniać wszystkim swoich opinii.
- Żądania? - pyta Bill, nie zwracając się konkretnie do żadnego z nas.
Vick ma wszystko na pojedynczym arkuszu, na którym wydrukował e-mail z Ministerstwa Spraw Wewnętrznych.
- Pięciu więźniów. Dwóch w Austrii, trzech w Niemczech. Czterdzieści osiem godzin. Austriacy mówią, że na pokładzie jest siedemnastu Amerykanów. Jeszcze to potwierdzamy.
- Jakie jest prawdopodobieństwo?
- Że Niemcy i Austriacy się ugną? - Vick drapie się w nos. - Wśród zakładników jest dwudziestu siedmiu Niemców. Angela Merkel jest kanclerzem dopiero od kilku miesięcy. Nie wiemy, czy to oznacza, że się podda, czy nie. Podejrzewam, że nie wytrzyma. Heinz Fischer to inna para kaloszy. Prawica od dawna oskarża go o zbyt liberalne podejście do imigracji i jeśli teraz się ugnie, ukręci na siebie bat.
- Wybory się skończyły - zauważam, skoro dopiero co sporządziłam analizę ich wyników. - Rozmowy koalicyjne nie będą miały dla niego większego znaczenia. Ma większą swobodę ruchu, niż sądzicie.
Vick kiwa głową w moją stronę.
- Zdaję się na ciebie, Celio. Jesteś ekspertem.
Nieprawda, ale nie protestuję.
- Einsatzkommando Cobra jest w pełnej gotowości - mówi Ernst, jakby to miało nam poprawić humory.
Austriaccy komandosi w stanie gotowości to dla nas raczej powód do zmartwień.
Vick opisuje Ilyasa Shishaniego, jedynego podejrzanego poza samolotem.
- Czeczen. Henry kiedyś go znał, więc jeśli jest w Wiedniu, to pewnie Henry go namierzy. Większość czasu będzie teraz spędzał w terenie i szukał tropu.
- Austriacy o nim wiedzą? - pyta Leslie.
- Niedługo im powiemy - mówi Ernst.
- Czy zamachowcy zażądali paliwa? - odzywa się Bill.
Vick zaintrygowany kręci głową. Zagląda do danych technicznych airbusa. Wreszcie udaje nam się policzyć, że na paliwie, które zamachowcy mają w zbiorniku, mogą przelecieć dwa tysiące kilometrów, co znacznie ogranicza ich możliwości. Wśród nich jest Trypolis. Vick obiecuje, że poprosi Langley o uruchomienie kontaktów w Libii. W końcu podnosi głowę i patrzy na nas wszystkich.
- Nikt nie śpi?
Nikt nie śpi.
- To dobrze, bo czekanie nie jest w naszym stylu. Henry sprawdza własne tropy, ale musimy założyć, że zamachowcy mają w mieście inne kontakty, więc potrząśnijmy swoimi siatkami. Bill i Celia, mówię do was. Ernst, czas poprosić Austriaków o kilka przysług. Owen. Owen, jesteś z nami?
Owen chorobliwie mruga i przytakuje.
- Skontaktuj się ze wszystkimi informatykami, jakich znamy, zwłaszcza na Bliskim Wschodzie. Sprawdź dane z nasłuchów i powiedz nam dokładnie, z kim mamy do czynienia i jaki jest ich następny krok. Leslie - zwraca się do naszej nadwornej ignorantki - zaparz nam kawy. Dzisiaj nie wracamy do domów.
Leslie nieruchomieje i mruży oczy.
- Żartuję. Przygotuj mi dossier każdego z tych skurwieli. Znajdź każdego z ich krewnych, żebyśmy w miarę możliwości mieli kogo porwać.
- Nie sądzę, żeby trzeba było kogokolwiek porywać - mówi Ernst - ale Austriakom też przydadzą się takie informacje.
Vick wzrusza ramionami.
- Przynoście wszystko bezpośrednio do mnie. Może uda nam się znaleźć choć częściową satysfakcję.
Spotkanie dobiega końca. Idę z Billem do jego gabinetu. Dzwonimy do agentów, robimy listy informatorów. Recepcja informuje, że Złoty Smok dostarczył nasz lunch. Prosimy, żeby wnieśli jedzenie na górę. W społeczności muzułmańskiej są dwie kobiety, z którymi mogę porozmawiać, więc umawiam się z obydwiema. Aighar Mansur może się ze mną spotkać w ciągu kilku godzin, Sabina Hussain ma dla mnie czas dopiero wieczorem. Potem dzwonię do Henry'ego. Pięć dzwonków i nie odbiera, więc się rozłączam. Po paru minutach oddzwania. Wychodzę z pokoju Billa i mówię:
- Słyszałeś.
- Jasne. Straszna chryja.
- Może nie taka straszna. Mamy jeszcze czas - przerywam, bo przypominam sobie, że rozmawiamy na otwartej linii. - Pogadamy później.
- Przy kolacji?
- Może. Mam sporo spraw. Będziesz w biurze?
- Za jakiś czas - mówi. - Może.
- No to zobaczymy.
Kiedy się rozłączam, widzę, że Bill patrzy w moją stronę prawie rozmarzonym wzrokiem. Myśli o czymś innym. Wchodzę z powrotem i pytam, czy ma jakieś wieści o Sally, ale zamiast odpowiedzieć, tylko się uśmiecha.
- Co?
- Właśnie sobie zdałem sprawę, że od godziny o niej nie myślałem - podnosi słuchawkę. - Spróbuję się dowiedzieć.
Oczywiście nic jej nie jest. W końcu siadamy do lunchu.
6
Z Aighar Mansur umówiłam się w Muzeum Leopoldów, powtarzając procedurę, którą wykorzystałyśmy dwa lata temu, kiedy ją werbowałam. Widzę ją na ławeczce przy obrazach Egona Schielego. Głowę ma przykrytą prostym fioletowym hidżabem, dłonie trzyma skrzyżowane na kolanie. Aighar spotyka się ze mną w muzeum ze względu na anikonizm, islamską niechęć do sztuki figuralnej. „Żaden szanujący się muzułmanin nie pojawi się w tej świątyni ludzkiego ciała”, powiedziała mi kiedyś. „Tutaj jesteśmy bezpieczne”.
Bez względu na to, czy to była prawda, czy nie, Aighar z czasem przywykła do widoku przedstawionych na płótnie czujących istot. I choć w trakcie naszych pierwszych spotkań patrzyła nerwowo na rąbek swojej spódnicy i czubki butów, z czasem nabrała odwagi, żeby wyciągać szyję i podziwiać fascynację Schielego kobiecą anatomią.
Jak zawsze w takich chwilach zastanawiam się, czy nie to właśnie kierowało nią od samego początku - pragnienie stopniowego osuwania się w bluźnierstwo. Ponieważ nawróciła się na islam przed małżeństwem, w jej przypadku nie jest to podróż w nieznane, lecz raczej powrót do bezbożnej młodości, kiedy miała na imię Martina, piła alkohol, paliła jointy i przez jakiś czas żyła na ulicach Wiednia, dopóki nie znalazła perspektywy zbawienia w religii pewnego studenta z Iranu.
- Piękna - mówię po niemiecku i siadam obok niej.
Jej uwaga jest skupiona na Matce i dziecku, obrazie przedstawiającym dziewczynkę w objęciach kobiety. Aighar ma dwie córki.
Aighar wzrusza ramionami. Zdaje sobie sprawę z popełnianego wykroczenia. Odwraca się w moją stronę i mówi cicho:
- Laro, powiedziałam ci już, że nic nie wiem.
Lara to imię, pod którym mnie zna.
- Nie twierdzę, że coś wiesz. Chcę cię tylko zapytać o nastroje w waszym środowisku.
Pociąga dłonią za krawędź hidżabu, jakby chciała lepiej zakryć twarz.
- A jak myślisz? Do znudzenia powtarzamy, że islam jest religią pokoju. No i kiedy tylko uda nam się kogoś przekonać, dzieje się coś takiego i wracamy do punktu wyjścia.
Aighar i jej mąż, Labib, należą do szyickiego odłamu, który ożywiła irańska rewolucja z 1979 roku, co każe mi wątpić w jej pokojowe zapewnienia. Ale nie jestem ekspertem.
- O czym się mówi w meczecie?
- Chcesz usłyszeć, że ludzie zajmują w tej sprawie różne stanowiska? Tak, Laro. Zajmują różne stanowiska. Czasem Labib mówi, że szanuje takich zamachowców za ich niewzruszoną wiarę. Budzi w nim podziw, bo sam jej nie podziela. Każdy szanuje bardziej ortodoksyjnych od siebie.
- Czy to znaczy, że się z nimi zgadza?
Mogłaby poczuć się urażona tym pytaniem, ale nie jest.
- Chwali ich wiarę, nie działania. Ściągnęli na siebie kłopoty przez taką interpretację swojej wiary.
- A pozostali?
Aighar bierze głęboki wdech i patrzy mi w oczy.
- Mogłabym dać ci listę ludzi, którzy chwalą ich za to, co zrobili, ale uwierz mi wreszcie: to kanapowi rewolucjoniści. Każdy z nich. Wszystko, co są gotowi ofiarować dla dobra islamu, to kilka żarliwych słów w meczecie i w herbaciarni. Nawet się nie modlą o sukces prawdziwych rewolucjonistów. Wiesz czemu? Bo się boją. Niby dlaczego przyjechali do Wiednia? Żeby tu zbudować kalifat? Nie - Aighar kręci głową. - Szariat ich przeraża. Dobrze wiedzą, że w kraju rządzonym według zasad szariatu nie przetrwaliby doby. Za bardzo kochają naszą zachodnią dekadencję.
Aighar nie jest typem oratora, więc jej monolog mnie zaskakuje. Myślałam, że przyjdę tu z listą pilnych pytań, na które usłyszę serię szybkich odpowiedzi, ale najwyraźniej zaszła w niej jakaś zmiana. W długotrwałych relacjach z informatorami takie rzeczy się zdarzają. Zaczynają mieć dosyć kłamstw i przekazywania swojej wiedzy obcym osobom, którym wcale nie leży na sercu ich dobro. U Aighar to coś innego. Wyczuwam w niej jakiś opór.
- A ty? - pytam. - Ty też kochasz naszą zachodnią dekadencję?
Zaciśnięty uśmiech. Aighar ucieka wzrokiem i patrzy na Autoportret z chińską garliczką, na którym Schiele wygląda jak w ostatnim stadium choroby. Mówi:
- Uwielbiam. I dlatego muszę ją rzucić. Tyle że nie pozwoliłabym nikomu jej zniszczyć.
Po tych słowach odchodzi.
Wracam do ambasady. Zapadł zmierzch i daje się wyczuć ogólne zmęczenie. Słychać je w panującej tu ciszy. Wszyscy przeglądają jakieś dokumenty i rozmawiają półszeptem przez telefon. Zasłaniają przy tym słuchawkę dłonią, jakby się bali, że podnosząc głos, ujawnią swoją niekompetencję. Ja mam tak samo. Witam się skinieniem głowy z paroma osobami i uciekam do gabinetu Billa. Jest w nim pusto i ciągle unosi się w powietrzu zapach chińskiego jedzenia. Przez okno widzę Vicka, który chodzi po biurze, nachyla się nad ludźmi, rozmawia z analitykami, stara się podtrzymać załogę na duchu. Muszę przyznać, że jest w tym dobry. Od swoich podwładnych wymaga lojalności i ją dostaje. W panującej w biurze atmosferze skrajnego zadęcia doskonale udaje mu się utrzymywać twórczą równowagę między naszymi wybujałymi osobowościami. Siadam na fotelu Billa. Vick zatrzymuje się w progu i kiwa głową w moją stronę.
- Co mówi ulica?
- Moja informatorka trzymała mnie na dystans, ale raczej niczego nie ukrywała. Typowe mieszane reakcje przeciętnych zjadaczy chleba.
- Może powinniśmy poprosić Austriaków, żeby wyważyli jedne albo drugie drzwi?
- To pomysł twój czy Henry'ego?
- Wujka Sama - mówi z szerokim uśmiechem i wraca do swojego gabinetu.
Wtedy niespodziewanie nastąpił moment, w którym na krótką chwilę znikły mi sprzed oczu wszystkie zakłócenia i nagle zobaczyłam z doskonałą jasnością, co się wokół mnie dzieje. Oto siedzimy wszyscy w hermetycznie zamkniętej ambasadzie i żartujemy, jak sobie poradzić z zagrożeniem terrorystycznym, a w tym samym czasie w airbusie 319 na lotnisku w Wiedniu sto dwadzieścia spoconych osób stoi twarzą w twarz z perspektywą rychłej śmierci. Ich sytuacja jest realna, my żyjemy w bajce.
Podnoszę słuchawkę telefonu Billa i dzwonię do Henry'ego.
- Moja królowo - mówi.
- Jak ci idzie?
- Beznadziejnie. Ty natomiast wyglądasz bardzo dobrze.
Podnoszę głowę i widzę go, jak idzie w moją stronę slalomem między biurkami. Odkładam słuchawkę. Henry wchodzi do gabinetu Billa. Okrąża biurko i całuje mnie w usta, nie przejmując się tym, że patrzy na nas cała załoga CIA.
- No ładnie - mówię.
Henry wraca na drugą stronę stołu i siada, pocierając dłońmi twarz. Wygląda na zmęczonego.
- Coś ciekawego?
Kręci głową.
- Przez ostatnie cztery godziny rozmawiałem z ośmioma osobami. Wszystkie mówią to samo. Nikt nic nie wie.
- Ilyas Shishani?
Przez chwilę się waha, w końcu cedzi:
- Nikt go nie widział, nikt nic nie słyszał.
- Wierzysz im?
- Czasem nie mam wyboru - pochyla się i wyciąga rękę w moją stronę. - Co powiesz na kolację u Bauera?
Rozmawiamy o restauracji Waltera Bauera, odkąd dostała przychylną recenzję w „Wiener Zeitung”, ale jakoś do tej pory nie mieliśmy okazji się tam wybrać. Zazwyczaj to on nie ma czasu, ale tym razem ja się waham:
- Nie wiem. Niedługo mam kolejne spotkanie.
- To zadzwoń, kiedy się skończy. Zarezerwuję stolik.
Zastanawiam się nad jego dobrym humorem. Miła odmiana, aczkolwiek zupełnie nie na miejscu w taki dzień jak dzisiaj. W tej samej chwili widzę Billa, który idzie do nas szybkim krokiem, trzymając w dłoni kartkę papieru. Wygląda, jakby był o dwadzieścia lat młodszy. Kiwam w jego stronę. Henry odwraca głowę. Bill wchodzi i zamyka za sobą drzwi.
- Księżniczko, książę - mówi na powitanie. - Mamy kontakt!
7
Jeden SMS wysłany pięć godzin po rozpoczęciu zamachu, nadany przez niejakiego Ahmeda Najjara na numer alarmowy w Langley, skąd został przekazany do Vicka.
4 zamachowcy 2 pistolety. Dzieci w 1 klasie. Reszta w ekon - muzułmanie po prawej reszta naprzeciwko. Ja z muzułmanami rufa. Dwie kobiety stan krytyczny. Woda prawie wyczerpana. Bez prądu nie ma kamer. Atak z tyłu od podwozia.
- Podróżuje na libańskim paszporcie, ale jest jednym z naszych - tłumaczy Vick, rumieniąc się z podniecenia. - Kurier. Mamy szczęście, że trafił na ten lot.
Ernst kiwa głową.
- Myślę, że mamy nad nimi przewagę.
Każdy z nas ma przed sobą kopię teczki Ahmeda Najjara. Czytam pierwszą stronę. Z ulgą dowiadujemy się, że włada biegle zarówno arabskim, jak i perskim, ale mnie nie rozsadza optymizm. Dlatego zauważam:
- Nie bądź taki pewien. Przeszedł szkolenie, fakt, ale przez sześć lat zajmował się głównie oznaczaniem skrzynek kontaktowych. Poza tym ma pięćdziesiąt osiem lat, zaraz idzie na emeryturę. Z nikim nie będzie się tam siłował.
Widzę w jego oczach rozdrażnienie, więc dodaję szybko:
- Ale wszystko jest możliwe.
Komputer Vicka wydaje sygnał.
- Wysłał kolejną wiadomość. Poczekajcie… Ach.. - Vick ściąga brwi. - Cytuję: „Stary mężczyzna umarł na zawał. Chyba Austriak”. Niedobrze.
Dziesięć minut później wszyscy łącznie z Henrym patrzymy w telewizor w gabinecie Vicka. Ktoś otwiera drzwi samolotu i starszy mężczyzna zostaje opuszczony na asfalt. Stacja ORF identyfikuje go jako Güntera Heinza, inżyniera z Bad Vöslau.
Bill pyta o Ilyasa Shishaniego. Vick mówi:
- Austriacy go szukają. My go szukamy. Zgadza się, Henry?
Henry przytakuje. Ma napiętą, poważną twarz.
- Z tym że szukamy igły w stogu siana i zaczyna nam brakować czasu. Nie liczyłbym na to, że go znajdziemy.
Kładzie ręce na kolanach, a po chwili łapie się za łokcie. Wygląda tak niechlujnie, jak potrafią wyglądać tylko agenci operacyjni. Jest wśród nas jedynym człowiekiem czynu i wszyscy zdajemy sobie z tego sprawę. Mówi:
- Jeśli nie dostaniemy się szybko do tego samolotu, dojdzie do masakry.
- Skąd ta pewność? - pyta Ernst z nutą kpiny w głosie.
- Nie sądzę, żeby Niemcy wypuścili więźniów.
- To prawda? - pyta Bill.
Vick wzrusza ramionami.
- Rozmawialiśmy z BND. Przetransportują więźniów do Wiednia, żeby zademonstrować gotowość do rozmów, ale Merkel ich nie wypuści. Uważa, że byłoby to samobójstwo polityczne.
W ciszy, która następuje po tych słowach, Henry odchrząkuje i mówi:
- Co znaczy, że musimy wejść na pokład.
Patrzy na zegarek, ale to tylko symboliczny gest, bo dokonał już w głowie wszystkich obliczeń.
- Mamy na to czterdzieści dwie godziny.
- Jest jeszcze coś takiego jak negocjacje - mówi Ernst, jakby tłumaczył coś dziecku. - Zazwyczaj od tego zaczynamy.
Wiem, co Henry sądzi o Ernście. („Nie ma takiej dziedziny, w której idiota pokroju Ernsta nie uważałby się za eksperta”). Rzuca mu teraz zdziwione spojrzenie.
- Negocjacje? Z Aslim Taslam? - na jego twarzy rysuje się niedowierzanie. - Mówisz serio? Oni są już po negocjacjach z Allahem. Nie czytałeś ich manifestu?
Zapada cisza, bo staje się jasne, że nikt nie ma pojęcia, o czym mówi Henry.
- Marzec 2004, spisany w Teheranie, ale rozesłany mailem z Mogadiszu. Zawiera listę ich celów politycznych i dokładnie określa, na co są gotowi, a czego nie zrobią. Na przykład nigdy nie zaakceptują spełnienia tylko części żądań. Prędzej się zabiją. Tak się stało w Kinszasie, kiedy rząd Kongo próbował z nimi negocjować. Pamiętacie? - Henry rozgląda się po pokoju.
Może pamiętamy, może nie, więc nam przypomina:
- Uruchomili urządzenie zapalające w głównej siedzibie policji. Wszyscy w środku spłonęli, w tym zamachowcy. Aslim Taslam? - Henry kręci głową. - Oni zawsze robią, co mówią, i nigdy nie cofają obietnic.
- Mówisz, jakbyś ich podziwiał - mamrocze Vick.
Henry wzrusza ramionami. Sprawia wrażenie, że uważa się za jedyną osobę w naszym gronie, która nie musi udowadniać swojego patriotyzmu.
- Nie dręczą ich wątpliwości. Czasem żałuję, że nie da się tego powiedzieć o nas.
Krótką ciszę przerywa Owen Lassiter:
- Henry ma rację. Albo dostaną więźniów, albo wszyscy na pokładzie zginą. Jeśli Niemcy i Austriacy nie zamierzają się ugiąć, jedynym wyjściem jest wdarcie się na pokład samolotu przed upływem wyznaczonego czasu. Jak mamy to zrobić?
- My? - mówi Vick i kręci głową. - My nigdzie się nie wdzieramy. Możemy tylko doradzać Austriakom.
- W takim razie co mamy doradzić - poprawia się Owen - żeby się im udało?
- Podwozie - odzywa się Henry. - Tak jak sugeruje Ahmed. Były już takie operacje. Niektórzy pasażerowie zginą, ale to lepsze niż śmierć wszystkich.
- Zapominasz o jednym - wtrącam się.
Wszyscy na mnie patrzą, Henry marszczy brwi.
- ORF. Wzdłuż ogrodzenia stoją kamery telewizyjne, które wszystko filmują. Nie wezwali mediów bez powodu. Chcieli mieć widok na otoczenie samolotu.
- No to Austriacy ich stamtąd zabiorą - mówi Henry.
- Co na to powiedzą reporterzy? - pytam. - Cichutko się wycofają? Nie. Zaczną spekulować. Potrzebują nowych informacji i to, że są usuwani przez policję, będzie jedyną nową informacją. Nawet najgłupsi domyślą się, że szykuje się atak.
Wszyscy spuszczają wzrok. Czuję się, jakbym zepsuła im zabawę. Patrzę na zegarek, niedługo mam spotkanie. Kiedy wstaję, Henry mówi do mnie i do reszty:
- W takim razie trzeba będzie odwrócić uwagę mediów.
Patrzymy na niego z nadzieją w oczach, ale on tylko kręci głową.
- Nie wiem jak. Potrzebna nam będzie wymówka, żeby ich stamtąd zabrać.
Myślę, że Henry wie, jak my wszyscy, że to się nie uda. Chwytamy się brzytwy.
Kiedy jestem przy drzwiach, Vick woła:
- Celia, poczekaj.
Odwracam się w jego stronę.
- Pełna dyskrecja - zapowiada nam wszystkim. - Nie chcę, żeby ktokolwiek, nawet w ambasadzie, dowiedział się o naszym przyjacielu Ahmedzie.
Wszyscy zgodnie przytakujemy.
8
Moje drugie spotkanie, z Sabiną Hussain, okazuje się klapą. Sabina, która pracuje w Fundacji Muzułmańskich Kobiet, dzwoni, kiedy czekam na nią w przygnębiającej kawiarni w Simmering. Przeprasza mnie, lecz w jej głosie daje się słyszeć entuzjazm, bo dramat na lotnisku oznacza dla niej dodatkową pracę. Wystraszone kobiety szukają u niej porad, bo się boją agresji ze strony tępych młodych Austriaków.
- Mamy tu magiel - mówi Sabina i wiem, że niczego nie żałuje.
Dobrze ją rozumiem. Rozmowy ze mną to czysta abstrakcja w porównaniu z kontaktem ze zdesperowanymi kobietami, którym poświęciła swoje życie. W pewnym sensie jej zazdroszczę.
Dzwonię do Henry'ego i mówię, żeby od razu zarezerwował stolik.
Jadę służbowym fordem z powrotem do centrum. Dzwoni Bill. Włączam zestaw głośnomówiący.
- Gdzie jesteś? - pyta.
- Wracam z odwołanego spotkania. Jadę na kolację.
- Ze swoim księciem?
- A z kim?
- Słuchaj - mówi po chwili. - Nasz przyjaciel się z nami skontaktował. Mówi, że nasi gospodarze rozmawiają przez telefon po rosyjsku. Co o tym sądzisz?
- Nie wiem, co o tym sądzę - mówię, zapatrzona w unoszący mnie czerwony nurt świateł stopu. - Czekaj, Ilyas…
Próbuję wymyślić szybko jakiś zakodowany sposób, żeby powiedzieć o Ilyasie Shishanim, ale Bill już zrozumiał.
- On mówi po rosyjsku - podchwytuje mój wątek.
- No właśnie.
- Co to oznacza?
- Że jest w Wiedniu - mówię, chociaż oboje wiemy, że to tylko poszlaka, nie dowód. Jeżeli weźmiemy pod uwagę jego przylot do Barcelony, możemy uznać, że układanka jest kompletna. - Mam wrócić do biura?
- Zjedz porządną kolację - mówi. - Pogadaj o tym z księciem. O jego pobycie w Rosji i w ogóle.
Kiedy widzę swojego księcia w restauracji Bauera przy Sonnenfelsgasse, myślę nie tyle o Ilyasie Shishanim, ile o modzie, bo dociera do mnie, że mój kochanek nie dba o wygląd. Spotykałam się z wieloma mężczyznami, z większością krócej niż trwa przeczytanie karty dań. Prawie wszyscy bardzo uważali na to, jak się prezentują. Na wszelki wypadek nosili w kieszeni grzebień, golili się raz albo dwa razy dziennie, prasowali ubrania. Nierzadko korzystali z usług starych Austriaczek, które za prasowanie brały grosze.
Henry jest odstępstwem od normy. To pierwszy oficer operacyjny, z którym poszłam do łóżka. Jego podstawowym zadaniem jest wmieszać się w tłum. Ma wyglądać jak wszyscy. Na ulicach Wiednia oznacza to bycie łachmaniarzem. Gdyby dostał zadanie szpiegowania jakiejś agencji rządowej, jestem pewna, że niemal wybuchłaby w nim jakaś uśpiona próżność i to w stopniu, który pozwalałby wątpić w jego heteroseksualizm. Teraz też wygląda jak łachmaniarz. Natomiast założył czarny krawat i w dodatku poprawnie go zawiązał. Na tej podstawie wnioskuję, że naprawdę się postarał.
Zamówił drinki. Pije martini, a na mnie czeka blauer portugieser. Henry wstaje, całuje mnie w usta i pomaga mi usiąść. Jest podejrzanie uprzejmy.
- Jakieś postępy?
Wzruszam ramionami i mówię o ostatnich wieściach od Ahmeda Najjara. Najpierw unosi brwi, po chwili je marszczy.
- Vick myśli, że ambasada rosyjska jest w to wmieszana?
- Ilyas Shishani mówi po rosyjsku, prawda?
Henry się zamyśla, kiwa chwilę głową i mówi:
- Nigdy ci o nim nie opowiadałem.
- Tylko tyle, że poznałeś go w Moskwie.
Rzadko rozmawiamy na ten temat. Wiem o depeszy, którą wysłał do Langley, krytykującej reakcję Waszyngtonu na wydarzenia na Dubrowce. I o rozczarowaniu, które kazało mu stamtąd uciekać. Teraz jego twarz przybiera zbolały wyraz, jakby ktoś mu wbił nóż w plecy. Odnoszę wrażenie, że wkraczamy na cienki lód.
- Co jest? - pytam.
Henry kręci głową. Wyraźnie nie chce o tym rozmawiać, jednak się łamie.
- Mówiłem ci, że dostałem rozkaz przekazania FSB listy swoich informatorów, prawda?
Przytakuję.
- Dlatego napisałeś list.
- To jeden z powodów - mówi i rozgląda się nerwowo po sali. W końcu patrzy na mnie. - Ilyas był jednym z nich. Jednym z moich źródeł. Tydzień później próbowałem się z nim skontaktować, ale przepadł bez śladu. Nikt nie wiedział, co się z nim stało.
- Wyjechał z Moskwy?
- Możliwe, aczkolwiek nie miał powodu. Od piętnastu lat miał tam ułożone życie. Był piekarzem. Niby dlaczego miałby nagle spakować manatki i wyjechać?
- Nigdy się nie dowiedziałeś?
Henry kręci głową.
- Po moim liście ściągnęli mnie z pracy w terenie. Potem przyjechałem tutaj. Jakiś czas później usłyszałem, że wylądował w Teheranie. Kiedy go znałem, nie był radykałem, więc czasem się zastanawiam, czy to moja zdrada go odmieniła.
- Winisz siebie? - pytam i w tej samej chwili zdaję sobie sprawę, że lubię w nim tę nutę pogardy do samego siebie, bo sprawia, że wydaje się bardziej ludzki.
Ale on tylko wzrusza ramionami.
Patrzę na niego przez chwilę. W końcu przychodzi kelner. Jest podstarzałym Austriakiem z wielkimi wąsami. Są niemodne, ale doskonale pasują do otoczenia. Kiedy składamy zamówienie: risotto z królikiem i chorizo dla Henry'ego, faszerowany kalmar z sosem cytrynowo-pieprzowym dla mnie, przyjmuje je z niemal filmową wesołością.
W końcu nas zostawia. Mówię do Henry'ego:
- Jak myślisz? Jest w Wiedniu?
Twarz Henry'ego wreszcie się rozluźnia i przez chwilę wydaje mi się, że widzę, jak będzie wyglądał na starość.
- Sam nie wiem. Jestem bliski przyznania, że przegraliśmy.
- To nie w twoim stylu.
Kręci głową.
- Ten krawat też do ciebie nie pasuje. Co się dzieje?
Jest wyraźnie skrępowany. Szarpie krawat i patrzy za moje plecy, na drzwi restauracji. Czekam. Wyciąga rękę i ściska moją dłoń.
- Tak sobie myślałem.
- Wiesz, co myślę o myśleniu - mówię.
Henry się uśmiecha.
- Może zamieszkamy razem?
Dopiero po chwili dociera do mnie sens jego słów. Zostawiam swoją dłoń na stole pod jego ciepłą dłonią.
- Razem?
- Mamy kilka opcji. Możesz zamieszkać u mnie, ja mogę zamieszkać u ciebie albo, i to jest chyba najlepszy wariant, znajdziemy sobie coś większego. W Innere Stadt. Nad rzeką.
- Widzę, że wszystko zaplanowałeś.
- Nie do końca - Henry się cofa i zabiera dłoń. - Po prostu… Trochę to trwa, nie sądzisz? Nie zostało nam wiele kolejnych kroków.
- Moglibyśmy wziąć ślub - mówię.
Wybucha śmiechem, jakby to był żart. W sumie jest, mimo to czuję się dziwnie. W odpowiedzi rzucam mu pocieszający uśmiech. Henry trochę się uspokaja.
- No więc jak?
Nadal się uśmiecham i ze wzruszeniem ramion odpowiadam:
- Muszę się zastanowić.
Na widok jego reakcji dodaję:
- Nie tego się spodziewałeś?
Znów pochyla się w moją stronę i odsuwa kieliszek z martini, żeby oburącz chwycić moją dłoń.
- Dokładnie tego się spodziewałem. Jesteś ostrożną dziewczyną i kocham to w tobie.
Ale ja wcale nie jestem ostrożna i sądzę, że on to wie. Henry zdaje sobie sprawę, że jakaś część mnie lubi dreszcz wywoływany przez życie z agentem, który czasem przychodzi do domu z siniakami i nie chce o nich rozmawiać albo który nie przychodzi na spotkania ze względu na „nieprzewidziane okoliczności”. Te „okoliczności” mogą go pozbawić życia. Z jednej strony boję się, że udomowienie zabije w nas to, co ekscytujące. Z drugiej czuję dreszcz biegnący mi po plecach, kiedy Henry ściska moją dłoń i wyobrażam sobie niebezpieczeństwo wspólnego życia, jego nagłe wyjścia z domu w środku nocy i całkiem realną groźbę, że ma śmiertelnych wrogów, którzy dowiedzą się, gdzie mieszkam.
Mrugam do niego chytrze, a w każdym razie tak chytrze, jak tylko potrafię, i zastanawiam się nad tym niebezpiecznym życiem. Sączymy swoje drinki w wymownej ciszy. Myślę, jak długo dałoby się to pociągnąć. Wspólny kredyt hipoteczny. Wspólne ręczniki i sok pomarańczowy. Wspólni znajomi i jedno konto na Facebooku. Wspólne zdjęcia z wakacji z rodziną. W końcu wspólny podest w kapliczce, tutaj albo w Stanach, z którego obwieszczamy skromnej grupie bliskich, że zamierzamy na stałe wieść wspólne życie. Potem wspólne kartki świąteczne z naszymi zdjęciami z Martyniki albo Dubrownika, wreszcie wspólne geny w dwóch maleństwach, za które odpowiadamy wspólnie aż do śmierci, nawet jeśli małżeństwo wcześniej się rozpadnie.
Wiem, że daję się ponieść wyobraźni, ale jeśli praca w Agencji czegokolwiek mnie nauczyła, to tego, że opłaca się planować. Osiemdziesiąt procent mózgu agenta CIA analizuje konsekwencje działań oraz możliwe przyszłe scenariusze. Nawet jeśli myśli się o czymś tak błahym jak wprowadzenie się do chłopaka.
Piję wino i zastanawiam się, czy Henry myśli o tym samym.
9
Wracamy do ambasady akurat w chwili, kiedy wszyscy są proszeni do gabinetu Vicka, żeby usłyszeć przekazaną przez Ernsta najnowszą wiadomość od Austriaków: ich służby namierzyły kryjówkę Ilyasa Shishaniego w podniszczonej bursie na Floridsdorfie. Shishaniego tam nie ma, ale agenci przeszukali jego rzeczy i urządzili zasadzkę. Teraz czekają, aż wróci. Ernst obwieszcza to wszystko tonem duchownego, który dawno temu przewidział bieg zdarzeń. Wyczuwając jego nadęcie, Henry mówi:
- Mogą tam siedzieć, ile chcą, Shishaniego nie zobaczą.
- Skąd wiesz, Henry?
Mój kochanek rzuca mu pogardliwy uśmieszek, wstaje i idzie w stronę drzwi.
- Bo Ilyas nie jest idiotą, Ernst.
Po trzydziestu minutach bezpłodnej dyskusji wreszcie się rozchodzimy. Szukam Henry'ego w biurze. Ktoś mi mówi, że wyszedł, i choć przychodzi mi do głowy myśl, żeby do niego zadzwonić, w końcu się powstrzymuję. Jeśli chce być sam, jego prawo. Po zamieszkaniu razem będę miała dość okazji do narzekań.
Godzinę później ciągle go nie ma. Zachodzi do mnie Leslie i wzywa mnie do gabinetu Vicka. Dostaliśmy czwartą wiadomość od Ahmeda Najjara. Jest 10.30.
Porzućcie plan ataku. Mają kamerę w podwoziu. Nie wiem, jak ją zamontowali, ale wiedzą, co robią. Są poważni. Sugeruję dać im, czego chcą. Inaczej wszyscy zginiemy.
Wszyscy się zamyślamy. Vick mówi:
- Jak, u licha, udało im się zamontować kamerę na zewnątrz samolotu?
Jesteśmy laikami. Równie dobrze mógłby zapytać szefa kuchni o mechanikę kwantową.
Mimo to próbujemy. Ernst zwraca uwagę na ochronę lotniska w Ammanie.
- Od jakiegoś czasu budzą moje podejrzenia. Wystarczy, żeby bagażowy przyczepił kamerę do kadłuba. Potem można nią sterować zdalnie.
- Czy ktokolwiek ją widział? - pyta Bill. - Służby i stacje telewizyjne cały czas filmują samolot i nikt nie zauważył niczego dziwnego?
Leslie jest przygotowana i właśnie podłącza laptop do ekranu na ścianie. Razem oglądamy obrazy z minionego dnia. Większość pochodzi ze stacji ORF, jest też w sumie pięć minut nagrania w wysokiej rozdzielczości, które Austriacy rozesłali do wszystkich zainteresowanych ambasad. Jakość jest niesamowita, ale odnoszę wrażenie, że nie bardzo wiemy, czego właściwie szukamy.
Owen rzuca mało pomocną uwagę:
- To, że nie widać kamery, nie znaczy, że jej tam nie ma.
- Przekazaliśmy ostatnią wiadomość Austriakom? - pytam.
Vick kręci głową.
- Może niech oni to sprawdzą. Mają lepszy dostęp niż my.
Moja sugestia spotyka się z milczeniem. Nie nazwałabym tego ciszą, w powietrzu wisi jakieś napięcie. Ernst patrzy na Vicka, który z kolei spogląda na Billa. Bill odwraca się w moją stronę i odzywa się tonem kogoś, kto stracił bliską osobę.
- Austriacy nie wiedzą o Ahmedzie. Trzymamy to dla siebie.
Czuję się jak idiotka, lecz staram się wrócić do gry.
- Może nadszedł czas, żeby im powiedzieć? Jeśli chcemy, żeby ktokolwiek ocalał.
- Pełna współpraca - mówi Vick z uśmiechem. - Sęk w tym, że nie wiemy, w jakim stopniu możemy ufać Ministerstwu Spraw Wewnętrznych. Nie zlustrowaliśmy ich personelu.
Patrzę z niedowierzaniem na Vicka, potem na Ernsta, który przygryza nerwowo wnętrze policzka. Nie mam pojęcia, co sobie myśli, ale wiem, co ja myślę: paranoja w szeregach Agencji właśnie przekroczyła granicę zdrowego rozsądku. Biorę wdech i zastanawiam się, jak wytłumaczyć im to, co wydaje mi się oczywiste. Z pomocą przychodzi mi Bill.
- Celia ma rację - mówi. - Dalej sami nie zajdziemy. Jeśli nie zaczniemy ufać Austriakom, operacja zakończy się fiaskiem, zanim na dobre się zacznie.
Vick kiwa głową i rozgląda się po obecnych, unikając mojego wzroku.
- Opinie?
Owen wzrusza ramionami i przytakuje. Leslie tylko energicznie mruga. Ernst kręci powoli głową, ale nie jest to wyraz sprzeciwu, bo w końcu mówi:
- Zgoda.
Vick pociąga za dolną wargę i przez chwilę się zastanawia.
- Ernst, zajmij się tym.
Ernst rzuca mi wymowne spojrzenie, wyciąga telefon z kieszeni i wychodzi z gabinetu.
- Jeszcze coś? - pyta Vick.
Owen siedzi ze spuszczoną głową i po chwili wyraża wątpliwość:
- Nie wiemy, czy to on.
Wszyscy patrzymy w jego stronę.
- Mów - zachęca go Vick.
- Mogli go namierzyć. Wiemy tylko, że wiadomości przychodzą z telefonu naszego agenta.
- Kod - odzywa się Leslie. - Każdy SMS jest poprzedzony jego osobistym prefiksem, czyli… - przegląda swoje papiery i odczytuje: - Aspen3R95.
- Czyli to był on - potwierdza Owen - ale już nie jest. Jeśli zapomniał usunąć wiadomości albo zmusili go do ujawnienia kodu… W końcu mają tam dzieci. Został zdemaskowany, możliwe, że zabity, i mają jego telefon.
- Jak? - pytam i ściągam na siebie uwagę wszystkich. - Jak mogli go zdemaskować? Może jest tylko kurierem, ale każdy kurier umie nadawać tajne komunikaty. To jego praca. Niby jak miałby wpaść?
Owen wzrusza ramionami.
- Tak tylko mówię.
Vick marszczy czoło i ciągle szarpie za dolną wargę.
- Paskudna teoria, mimo to powinniśmy mieć ją na uwadze.
- Albo Ahmed się myli - mówi Bill i kładzie swoją dużą dłoń na kolanie. - Jakie ma dowody? Nie mówi. Jest przekonany, że zamachowcy mają na zewnątrz kamerę? Przecież może się mylić. Nie byłby to pierwszy błąd.
- Jego czy Agencji? - pyta Vick.
- I to, i to - Bill prostuje się na krześle. - Ahmed to dobry agent, ale nie bez powodu jest ciągle kurierem. W 1993 roku kierował zespołem podczas operacji w Bejrucie. Myślał, że jacyś palestyńscy przemytnicy broni szykują na nich zasadzkę, więc rozkazał otworzyć do nich ogień. Okazało się, że to robotnicy z budowy. Dwóch zginęło, sześciu trafiło do szpitala - Bill robi krótką pauzę, żebyśmy przyswoili jego rewelacje. - Ahmed popełnia błędy.
- Wszyscy popełniamy błędy - mówię wbrew sobie.
Staram się jak najrzadziej przeciwstawiać Billowi przy innych, ale teraz mam wrażenie, że mówię to, co wszyscy myślą.
- Poza tym mówisz o wydarzeniach sprzed trzynastu lat.
Bill wzrusza ramionami. Albo nie jest w stanie odeprzeć moich argumentów, albo nie chce mnie kompromitować w oczach innych. Może jest bardziej lojalny niż ja. Tak czy siak, głos zabiera Vick.
- Wszystko jest możliwe.
Wszystko jest możliwe, mówię w duchu i tłumię mimowolny uśmiech. Właśnie to do mnie dotarło. Henry i ja będziemy razem mieszkać.
10
Bill wychodzi wreszcie z biura, żeby spędzić trochę czasu z Sally. Mam pozwolenie, żeby korzystać z jego gabinetu. Kiedy wkłada płaszcz i macha na pożegnanie, widzę, jak smutek zgina mu kark. Na ironię zakrawa fakt, że Bill jest w stanie przez cały dzień stać twarzą w twarz z perspektywą śmierci stu dwudziestu osób, wręcz czerpać z niej siłę do działania, a jedna zdrowa żona z taką łatwością potrafi go złamać. Przychodzi mi na myśl cytat ze Stalina o tragedii i statystyce. Siedzę przy biurku i nie jestem w stanie skupić się na bieżących problemach. Pochłaniają mnie relacje. Bill i Sally oraz żałosny kurs, który obrali. Ja i Henry i nasza niepewna przyszłość. Czy nas też czeka śmiertelna spirala niekończącej się wojny o władzę? Oboje jesteśmy wyszkoleni w manipulacji. Żadne z nas nie zasługuje na pełne zaufanie.
Zastanawiam się nad tym, robiąc sobie kawę w pokoju socjalnym. Cieszę się, że jestem w biurze prawie sama. Gene Wilcox sumiennie przetwarza przychodzące wiadomości, Owen siedzi za zamkniętymi drzwiami, pochłonięty kodami i szyframi. Pozostali wyszli. Ernst spotyka się ze swoim austriackim odpowiednikiem, Vick je kolację z jedną ze swoich licznych kobiet (ze względów bezpieczeństwa dobieranych wyłącznie spośród personelu ambasady), Leslie piętro wyżej składa raport ekipie ambasadora. Chwilowo jestem tu najwyższym rangą oficerem, choć dziesięć minut przed północą nie jest to żaden specjalny zaszczyt.
Wracam do gabinetu Billa. Jeszcze raz przeglądam raporty, na wypadek gdyby coś mi wcześniej umknęło. Myślę o stu dwudziestu przerażonych ludziach na pokładzie samolotu. Bo domyślam się, że zamachowcy też się boją. Myślę o Ilyasie Shishanim, czeczeńskim piekarzu, który się zradykalizował - być może przez zdradę Henry'ego - i teraz kieruje poważną akcją terrorystyczną w Wiedniu. Myślę o Ahmedzie Najjarze, emerytowanym kurierze, zamkniętym na dusznym pokładzie samolotu i wysyłającym potajemne komunikaty. Na biurku Billa leży kopia jego akt personalnych. Zaglądam do nich. Faktycznie, jest: nieudana operacja w Bejrucie, degradacja i późniejsza misja w Pakistanie, gdzie miał służyć jako kurier niejakiego Musharrafa, generała o ambicjach politycznych. Potem dostawał kolejne zlecenia w regionie, aż Terry O'Reilly sprawił, że przywrócono go na stałe do sekcji operacyjnej. Po 1993 roku nie miał ani jednej wpadki, co jest aż podejrzane.
Jak bardzo podejrzane? Czy to możliwe, że zdradził? Może Ahmed znalazł się na pokładzie samolotu jako jeden z zamachowców, odpowiedzialny za dezinformację?
Fakt, że w ogóle to rozważam, jest dowodem mojej desperacji. Inaczej nas szkolono. Należy opierać się na dowodach, nie tworzyć ekscytujących wizji. Więc wracam do jedynych dowodów, jakimi dysponujemy: czterech wiadomości.
4 zamachowcy 2 pistolety. Dzieci w 1 klasie. Reszta w ekon - muzułmanie po prawej reszta naprzeciwko. Ja z muzułmanami rufa. Dwie kobiety stan krytyczny. Woda prawie wyczerpana. Bez prądu nie ma kamer. Atak z tyłu od podwozia.
Stary mężczyzna umarł na zawał. Chyba Austriak.
Główny zamachowiec przez telefon po rosyjsku. Nie przetłumaczę.
Porzućcie plan ataku. Mają kamerę w podwoziu. Nie wiem, jak ją zamontowali, ale wiedzą, co robią. Są poważni. Sugeruję dać im, czego chcą. Inaczej wszyscy zginiemy.
Dopiero kiedy patrzę na wszystkie cztery wiadomości jednocześnie, dociera do mnie to, co od początku powinno było być oczywiste dla nas wszystkich. Dobór słów, gramatyka, interpunkcja. Pierwsze komunikaty są niepełne, telegraficzne, czwarta składa się z kompletnych zdań, czasowników i przecinków.
Robi mi się gorąco, mam zawroty głowy. Ostatnią wiadomość nadał ktoś inny.
Ergo: Ahmed został zdemaskowany.
Odruchowo wstaję i od razu zdaję sobie sprawę, że nie wiem, dokąd mam iść, więc znów siadam. Jeszcze raz czytam wszystkie wiadomości. Impuls każe mi zadzwonić do Billa, wytrącić go z jego małżeńskiego letargu i nakrzyczeć na niego. Kładę dłoń na jego telefonie, nie podnoszę jednak słuchawki. Dociera do mnie oczywiste pytanie: jak? W jaki sposób Ahmed został zdemaskowany? Jak można kogoś zdemaskować?
Albo popełnił błąd, albo zamachowcy otrzymali informację z zewnątrz. Zamykam oczy, zdejmuję dłoń z aparatu i kładę ją sobie na czole. Jeśli Ahmed popełnił błąd, dowiemy się o tym dopiero po całej akcji, kiedy powiedzą nam o tym świadkowie.
O ile ktokolwiek przeżyje.
Ponieważ nie jestem w stanie udowodnić, że Ahmed wpadł przez własną pomyłkę, muszę odłożyć tę teorię na bok i zbadać jedyną alternatywę. Czyli wersję, według której ktoś ostrzegł zamachowców.
Ktoś, kto mówi po rosyjsku? Ilyas Shishani?
Otwieram oczy. Mam jeszcze trochę rozmazany obraz, więc mrugam kilka razy, aż przez okno gabinetu Billa widzę siedzącego na swoim stanowisku Gene'a, naszego speca od przetwarzania danych. Patrzę jeszcze raz na SMS-y.
Ahmed Najjar pracuje tylko dla nas, wiem to z jego teczki. Jego nazwisko nie figuruje w żadnej bazie danych poza Agencją. Jeśli Ernst powiedział prawdę i nie ujawnił jego tożsamości Austriakom, to znaczy, że wiedziała o nim bardzo ograniczona liczba osób. Ja, Vick, Leslie, Ernst, Bill, Owen i z konieczności Gene.
Niewykluczone, że jego nazwisko wyciekło z Langley. Nie byłby to pierwszy taki przypadek, ale w tej chwili nie mogę się tym przejmować. Nie mam sposobu monitorowania działań Centrali, jest poza moim zasięgiem. Mogę jedynie sprawdzić, czy zamachowcy otrzymują informacje od kogoś w naszym biurze.
Znów myślę o rozmowach po rosyjsku. Ilyas Shishani, owszem. Wśród nas jest tylko jedna osoba, która zna dobrze rosyjski. Mój Henry.
Odsuwam od siebie tę myśl jako niedorzeczną. Czy jest dla mnie odpowiednim mężczyzną, czy nie, Henry Pelham to człowiek moralny do bólu. Ryzykował własną karierę, krytykując z Moskwy rząd w Waszyngtonie, i w obronie swoich przekonań częściej niż my wszyscy stawia się w sytuacjach bezpośredniego zagrożenia życia. Jeśli chodzi o zdradę, wszystko jest możliwe, ale Henry jest najmniej podejrzany.
Od czego powinnam zacząć?
Przez chwilę czuję się bezradna. Mam komuś powiedzieć? Komu? Jeżeli wysocy rangą pracownicy delegatury są podejrzanymi, na razie żadnemu z nich nie mogę pisnąć nawet słowem, Henry'emu też. Muszę zacząć od elementarnych kroków sprawdzających, które mogę podjąć sama. Potem zastanowię się nad dalszym działaniem. Na początek powinnam zajrzeć do wykazu połączeń telefonicznych, na wypadek gdyby ktoś był tak głupi, żeby dzwonić z ambasady. Później połączenia komórkowe, o ile będę w stanie je sprawdzić, nie uruchamiając sygnałów ostrzegawczych w Langley. Na koniec akta personalne, ze szczególnym uwzględnieniem możliwych kontaktów na Bliskim Wschodzie.
Proste zabiegi, powtarzam sobie w duchu.
Wstaję i idę do stanowiska Gene'a przez labirynt boksów, które zajmują większą część piętra. Siedzi z rozpiętym kołnierzem, ma przekrwione oczy i jest zbyt zmęczony, żeby na mnie spojrzeć. Proszę go o wykaz połączeń.
Musiałam wysłuchać jego pryncypialnej odmowy i zwrócić się o zgodę do Sharon, sekretarki Vicka, ale pół godziny później siedzę z powrotem przy biurku Billa i widzę to, czego się tak bałam. O 21:38 połączenie z numeru wewnętrznego 4952. Kierunkowy 962, miasto 6. Jordania, Amman.
Wewnętrzny 4952. Chryste.
Nie wierzę. Tylko trzydzieści minut od podejrzenia do… tego? Żadnego wyrafinowania. Trudno to nawet nazwać szpiegostwem. To bardziej zabawa w piaskownicy.
Podnoszę słuchawkę telefonu Billa. Szybko jednak zdaję sobie sprawę, jaki błąd bym popełniła, więc ją odkładam i zaczynam myśleć. Muszę się stąd wydostać.
Zapisuję numer, pakuję swoje rzeczy i wkładam kurtkę. Z roztargnionym wyrazem twarzy kiwam Gene'owi głową na pożegnanie. Wysiadając z windy na parterze, mówię dobranoc pełniącemu wartę żołnierzowi marines, który zawsze odpowiada tylko stęknięciem. Ktoś z nocnej obsługi odprowadza mnie na zewnątrz. Bez wahania idę na południe ulicą Boltzmanngasse, skręcam w Strudlhofgasse i dopiero w tłumie przechodniów na Währinger Straβe zaczynam się trochę odprężać. Jestem teraz w okolicy Uniwersytetu Wiedeńskiego, mijam studentów, którzy wyszli na papierosa, żeby odetchnąć od nocnej nauki. Wreszcie widzę budkę telefoniczną. Jest cała pomazana graffiti, ale aparat działa, więc wkładam kartę.
Biorę głęboki wdech.
Nie chcę być teraz w tym miejscu. Wolałabym w domu, u siebie albo u Henry'ego, leżeć w łóżku. Najchętniej u jego boku.
No dobra.
Wybieram numer i nasłuchuję. Najpierw ledwo słyszalne pikanie dalekiego telefonu, potem kilka kliknięć i kolejny, tym razem głośniejszy sygnał. Dociera do mnie, że zadzwoniłam na telefon, który połączył mnie z innym numerem. Numer, który wybrałam, jest numerem stacji przekaźnikowej.
Po trzech sygnałach słyszę męski głos. Mówi:
- Gdie wy?
Od razu pojmuję, z czym mam do czynienia. Nie znam rosyjskiego, więc nie wiem, co zrobić. Jeśli to Ilyas Shishani i odezwę się po angielsku, będzie wiedział, że jakaś Amerykanka ma jego numer. Jeśli się rozłączę, nabierze podejrzeń. Tak czy inaczej, zmieni swoje plany. Wreszcie mówię po niemiecku:
- Luther, to ty?
Cisza.
Nie mam czucia w nogach.
- Luther?
Ktokolwiek jest po drugiej stronie, kończy połączenie.
HENRY
1
Jestem pod wielkim wrażeniem. Celia w pełni panuje nad prezentowaną przez siebie wersją zdarzeń. Mówi płynnie, swobodnie żongluje detalami. Cofam się w myślach miesiąc - do rozmowy z Billem. Przypominam sobie jego wahanie, potykanie się o sprzeczności i wreszcie całkowite załamanie. Myślę o Genie Wilcoksie, który siedział na swoim posterunku przez czterdzieści osiem godzin bez przerwy, odbierając dane i wprowadzając je do swojej maszyny. Półtora miesiąca temu poleciałem do Dallas, gdzie pracował w firmie Global Dallas za dwukrotnie wyższą pensję niż ta, którą dostawał, kiedy harował dla rządu. Wysłuchałem jego zrobotyzowanego monologu o tym, co się wydarzyło tamtego dnia. Żadnych uwag od siebie, żadnych dygresji, tylko fakty zaczerpnięte z jego niesamowitej pamięci.
- Tak, oficer Harrison, to znaczy Favreau, była tamtego dnia w biurze. Przyszła chyba o dziewiątej trzydzieści rano. W każdym razie wtedy ją zobaczyłem. Dokładną godzinę można sprawdzić w archiwum. W ciągu dnia kilkakrotnie wychodziła, ale kiedy była w biurze, to na ogół w towarzystwie Comptona. No, on to się spóźnił, pamiętam. Jakiś problem z jego żoną.
- A Celia?
- Tak, ona wychodziła kilka razy. Zresztą ją widziałeś. I po kolacji została w biurze. Compton wyszedł o jedenastej i ona przejęła jego gabinet.
- Co w nim robiła?
- Nie wiem. Nie pytałem. Około północy przyszła do mnie. Poprosiła o wykaz połączeń telefonicznych z tego dnia. Wiedziała równie dobrze jak ja, że nie mogłem spełnić tej prośby. Każde tego typu polecenie musiało przejść przez Wallingera. Wyjaśniłem jej to, więc wyszła.
- Z budynku?
- Nie. Zakładam, że poszła do gabinetu Wallingera, bo piętnaście minut później jego sekretarka, Sharon Lane, zadzwoniła z tą samą prośbą.
- I przesłałeś Celii wykaz połączeń.
- Oczywiście. Zgodnie z protokołem.
- Widziałeś ją potem?
- Była w biurze prawie do drugiej w nocy. Kiedy wychodziła, powiedziała mi dobranoc.
- Czyli nie była obrażona.
Gene spojrzał na mnie zdziwiony.
- Słucham?
- Za to, że kazałeś jej iść do Wallingera.
- Czemu miałaby się obrazić?
- Nie wiem. Przez cały ten czas była w biurze?
- Nie. Na chwilę wyszła. Po jakimś kwadransie wróciła i pracowała w gabinecie Comptona. No, a potem… Ahmed Najjar. Dopiero po tym wyszła z biura na dobre.
Teraz, półtora miesiąca później, Celia mówi:
- To był chaos, Henry. Każdy z nas krążył po własnej orbicie, nikt tego nie scalał. Zbieraliśmy się w gabinecie Vicka, ale nie działaliśmy jak zespół.
- Byłem w terenie - mówię. - Nie zdawałem sobie sprawy.
- To prawda - przytakuje Celia. - Byłeś często nieobecny.
Przychodzi mi do głowy ulubione słowo Gene'a.
- A co z protokołem? Nie pomagał wam w koordynacji działań?
- Niby powinien - mówi. - Tak na ogół jest. Ale tego dnia panowało jakieś dziwne zamieszanie. Ernst dzwonił bezpośrednio do Austriaków. Owen siedział nachmurzony przy swoim komputerze. Bill myślał o Sally. Leslie była do niczego - Celia robi pauzę, by się napić wina. - Jeżeli szukasz winnego tego chaosu, gadaj z Vickiem. Co on mówi?
- Nie pytałem - odpowiadam zgodnie z prawdą, bo choć widuję się z nim codziennie, mamy niepisaną umowę, że moje śledztwo nie ma z nim nic wspólnego.
Jestem tylko ja, akta sprawy i co pewien czas jakieś przesłuchanie.
- Powinieneś. Możesz pytać Billa i mnie, ile chcesz, odpowiedzialność spoczywa na Vicku.
- Rozmawiałem z Gene'em Wilcoksem.
Delikatny uśmiech.
- Gene? Co słychać u tego kreta? - nagle nerwowo mruga, bo zdała sobie sprawę, że niefortunnie sformułowała to niewinne pytanie. - Chociaż Gene to bardziej myszka.
- Zarabia fortunę w firmach zbrojeniowych.
- Wspaniale.
- Powiedział mi, że zaglądałaś do wykazu połączeń telefonicznych z ambasady.
- A mówił ci, że nie umiał trzymać rąk przy sobie?
Czekam.
- Pięć razy dziennie ocierał się o mój tyłek. Dotykał mnie tylko palcami, na nic więcej nie było go stać. Pamiętasz, jak wściekle żuł gumę?
- Czemu patrzyłaś na billingi?
- A to istotne?
- Może i nie. Dziwi mnie, że w całym tym zamieszaniu znalazłaś na to czas.
Celia unosi kieliszek i natychmiast go odstawia.
- Dobrze, Henry. Możemy się bawić. Pamiętasz, co nam mówili na szkoleniach?
- Czego nam wtedy nie mówili?
- Ten dowcipniś z opaską na oku zawsze powtarzał: jeśli odpowiedź nie jest przed tobą ani za tobą, pamiętaj, że możesz też patrzeć na boki.
- Mądrość pirata.
Celia znów pociąga łyk z kieliszka i oblizuje usta od wewnątrz.
- Chodziło o Ahmeda. Mam ci to wyjaśnić ze szczegółami?
- Tak, proszę.
- Okej, Henry. Ahmed Najjar był z łaski pańskiej naszym agentem na pokładzie samolotu. Zamachowcy zabrali wszystkim telefony, lecz Ahmed, jak na dobrego harcerza przystało, miał zapasowy aparat. Więc dostawaliśmy od niego sporadyczne wiadomości. Znał biegle arabski i perski, więc musiał mieć dobre rozeznanie w tym, co się działo. Mimo to nie komunikował nam zbyt wiele. Napisał o lokalizacji zakładników, zrelacjonował kilka zajść i zasugerował plan ataku. Potem styl jego wiadomości się zmienił. Zaczął nas ostrzegać. Polecił, żebyśmy szli na ugodę.
- Bo zdawał sobie sprawę, że zamachowcy mówią poważnie.
- To wiedzieliśmy. Sam nam to uzmysłowiłeś swoim wystąpieniem na temat ich kręgosłupa moralnego. Coś innego sprawiło, że Ahmed zmienił zdanie.
- Na przykład?
- Oto jest pytanie - mówi, bez uśmiechu. - Dlaczego Ahmed nagle przestał mówić swoim głosem?
Czekam, aż sama odpowie na swoje pytanie, ale ona nie wydaje się tym zainteresowana. Sączy wino i chłodno mi się przygląda. Próbuję ją przetrzymać, ale jej spojrzenie jest harde, prawie brutalne. Nie spodziewałbym się go po kimś, kto żyje w tym bajkowym świecie. Napełnia mnie mieszanką strachu i podniecenia. Czyżby próbowała odzyskać przewagę? Możliwe. Jeżeli tak, to najwyraźniej zapomniała, z kim ma do czynienia.
- Może to nie był jego głos?
Celia przytakuje. Krótko, gwałtownie.
- Chcesz powiedzieć, że został zdemaskowany wcześniej, niż nam się zdawało?
- To oczywiste.
- No, nie wiem.
- Owszem, Henry. To oczywiste.
Zauważam, że mam suche usta. Oblizuję je.
- Jak go zdemaskowali?
Nie musi odpowiadać i dobrze o tym wie. Patrzy na mnie tylko tymi swoimi ciemnymi oczami i jasne jest, że czeka, aż przyznam się do przegranej. Nie jestem na to gotowy. Nigdy nie będę. Moim pierwszym krokiem będzie teraz uświadomienie jej, jak niedorzeczna jest teoria, którą stworzyła.
- Uznałaś za prawdopodobne, że ktoś skorzystał z telefonu w ambasadzie do rozmowy z terrorystami?
Westchnienie. Długie, pełne rozczarowania westchnienie. Po pojedynku na spojrzenia przyjmuję je z ulgą.
- Henry, jesteś teraz w pełni udomowiony. Naprawdę musisz o to pytać?
- Nigdy nie twierdziłem, że wiem, jak działa biuro.
Celia kręci głową, kasztanowe włosy rozsypują się po jej ramionach.
- Pierwsza zasada: chronić własny tyłek. Jeśli do tej pory tego nie zrozumiałeś, zapomnij o emeryturze. Jeśli ktoś z ambasady przekazuje informacje terrorystom, to po pierwsze zachowujesz tę wiedzę dla siebie. Po drugie sprawdzasz billingi, bo w przeciwnym razie twoja bierność i tak kiedyś wyjdzie na jaw. Na przykład jakiś pajac z Interpolu wyciągnie to po latach i oczerni cię w oczach całego korpusu dyplomatycznego.
Przytakuję, to ma sens.
- I znalazłaś coś?
- Oczywiście, że nie - mówi. - Ale musiałam sprawdzić.
Wiem, że kłamie. Właśnie dlatego pojawiłem się u jej progu.
2
Z Billem było inaczej. Szybki lot do Londynu i kilkugodzinna obserwacja ich kamienicy w Hampstead przy uroczej, porośniętej drzewami ulicy, która prowadzi do parku Hampstead Heath. Notowałem w pamięci wszystkie szczegóły, żeby wiedzieć dokładnie, w jakim świecie teraz się obracał. Dzieci w mundurkach szkolnych, bankierzy i finansiści (niektórzy nawet w prążkowanych garniturach), żony podróżujące swoimi smartfonami po świecie i nianie o różnych kolorach skóry pchające wózki do parku, gdzie z karaibskim i północnoafrykańskim akcentem psioczą na swoich pracodawców. Poświęciłem nawet dwadzieścia minut, śledząc Sally od domu przez kwiaciarnię do delikatesów. Wyglądała na zdrową i silną, co w Wiedniu się nie zdarzało. Wiedziałem, skąd ta odmiana. Sally, tak jak Celia, spełniła swoje marzenie. Całkowicie wykastrowała swojego mężczyznę i przeniosła ich związek pana i sługi w miejsce, w którym prawie nic nie ograniczało jej władzy. Wygrała. Jej życie zakończyło się zwycięstwem.
Zadzwoniłem z ulicy. Wiedziałem, że Bill Compton, którego usłyszałem w słuchawce, jest człowiekiem złamanym. Wiedziałem, że wystarczy zadać właściwe pytania.
- Henry. To ci dopiero. Kopę lat!
- Musimy porozmawiać.
- Jestem trochę…
- Natychmiast, Bill. To pilne.
- Teraz? Henry, nie dam…
- Alarm czerwony, Bill.
Słyszałem jego gwałtowny wdech, jakby dostał pięścią w splot słoneczny.
- Okej, Henry. Gdzie?
Wcześniej znalazłem umiarkowanie zaludniony pub w tej okolicy. Wcisnęliśmy się za stolik w rogu sali i Henry od razu podniósł rękę, żeby zamówić piwo. Ja poprosiłem o colę. Na widok jego zmartwionej twarzy poprosiłem kelnerkę:
- Z odrobiną rumu, dobrze?
Henry wyglądał cholernie staro. Stary człowiek, którego życie przebiega w rytm zachcianek żony. Którego życie kiedyś wyznaczało złoty standard służby publicznej. Człowiek dawniej wtajemniczony w brudy międzynarodowych intryg, dziś cień tamtego giganta. Blady mężczyzna pochylony nad szklanką piwa. Wyglądał na wystraszonego, ja zresztą też się bałem. Robiłem pierwsze nieśmiałe kroki ku wolności, tymczasem siedziałem naprzeciwko kogoś, kto ze swojej wolności zrezygnował. Łatwo mi było wyobrazić sobie, że któregoś dnia też tak skończę.
Przedstawiłem mu tę samą historię, którą opowiedziałem Celii. Interpol, jakiś młody ambitny. Przed Billem nie udawałem, że to wszystko tylko administracyjna formalność obliczona na pozbycie się jakiejś wścibskiej agencji zagranicznej.
- Ten analityk może jest młody, ale poruszył ważne kwestie. I musimy je zbadać, zanim on to zrobi.
- Dobrze, Henry. Chętnie ci pomogę. Przecież wiesz.
Wcale tego nie wiedziałem, ale brnąłem dalej. Namówiłem go, żeby opowiedział mi o tamtym okresie. Mówił ze szczegółami o zdrowiu swojej żony, przyznał nawet, że rozważał rozwód. Bóle w klatce piersiowej, krwotok, szpital. Biuro. Słuchałem beznamiętnie, nie traciłem czasu na zapewnianie mu komfortu psychicznego i obserwowałem, jak rośnie w nim niepokój. Co jakiś czas zadawałem wymowne pytania. „I w tamtym momencie byłeś gdzie dokładnie?”. „To jest informacja, do której miałeś dostęp, prawda?”. Albo: „Czyli przez wszystko, co działo się z Sally, miałeś powód, żeby przebywać poza biurem, zgadza się?”.
- Zawsze miałeś liberalne poglądy, mam rację? Można powiedzieć, że rozumiałeś wykluczenie ekonomiczne, które popychało takie grupy jak Aslim Taslam do radykalnych działań.
- W znacznie mniejszym stopniu niż ty - warknął.
Miał zaczerwienione policzki, po twarzy spływały mu kropelki potu.
- Jeśli dobrze pamiętam, podziwiałeś ich konsekwencję.
Nie musiałem nic mówić. Tylko się uśmiechnąłem.
Odstawił szklankę piwa (już drugą) i zrobił wielkie oczy.
- Co ty sugerujesz, Henry? Próbujesz mnie o coś oskarżyć? O co? Że dzwoniłem do tych kretynów w samolocie? Wiesz, ile lat poświęciłem służbie dla kraju? Wiesz, ile razy nadstawiałem karku dla niego i dla Agencji? Ci ludzie przepuszczają swoich pracowników przez maszynkę do mięsa. Spójrz na mnie - rozchylił ramiona, żeby pokazać mi umęczonego mężczyznę, który wygląda na dziesięć lat starszego, niż jest. - Przyjrzyj się dobrze, co cię czeka. Bo ty też tak skończysz.
Poczekałem, aż przerwie wykład o swoim męczeństwie. Przez chwilę patrzyłem na niego w milczeniu i w końcu się nachyliłem, żeby powiedzieć:
- Bill, jeśli oskarżę cię o współpracę z wrogami Ameryki, będziesz to wiedział na pewno. Nie przyjdę wtedy sam. Za plecami będziesz miał dwóch wyrośniętych gości trzymających cię za ręce. I będziemy nie w pubie, lecz w jakiejś rumuńskiej piwnicy. Rozumiesz, co do ciebie mówię? Tak? Więc teraz odpowiedz na moje pytania, w przeciwnym razie wykonam kilka nieprzyjemnych telefonów.
Przesadziłem i wtedy zdawałem sobie z tego sprawę. Ale trzeba wykorzystywać słabe punkty. Bill miał słabość wypisaną na twarzy. Przeprowadzka do Anglii była zarówno kapitulacją przed Sally, jak i ucieczką od traumy życia w Agencji. Przez ostatni rok Bill zdążył się przyzwyczaić do myśli, że udało mu się uciec równie gładko jak Celii, więc kiedy mu tę iluzję rozbiłem w pył, wszystkie jego lęki i paranoje natychmiast wypłynęły na wierzch. Dziwiłem się, że w ogóle dożył emerytury.
Bill oddychał przez otwarte usta, twarz mu spurpurowiała. Wyglądał, jakby przechodził zawał. Uniósł błagalnie ręce.
- Okej, Henry. Rozumiem. Po prostu… Ciężko mi, jak myślę o tamtym dniu. O tym, jak wszystko poszło w diabły. Do dzisiaj mam koszmary nocne, nie żartuję. Raz w tygodniu budzę się w dreszczach. Nie jest ze mną dobrze.
- Twój stan zdrowia to inny temat. Mów.
- Okej, jasne. Oczywiście zauważyliśmy różnicę między ostatnią wiadomością od Ahmeda a poprzednimi i wiedzieliśmy, co to oznacza. Wszyscy wiedzieli, ale też każdy rozumiał, że lepiej nie mówić o tym na głos. Zanim poszedłem do domu, Vick wezwał mnie do swojego gabinetu, żeby to omówić.
- Tylko ciebie?
- Mnie i Owena. Mieliśmy burzę mózgów. Może to nie nasza ambasada przekazywała informacje zamachowcom. A jeśli tak, to kto? Iran? Fakt, że rozmawiali przez telefon po rosyjsku, nie był żadną zagadką - to język Ilyasa Shishaniego. Przez chwilę braliśmy pod uwagę ewentualność, że pomaga im Moskwa - Bill pokręcił głową. - Ale czy Moskwa wspierałaby czeczeńskiego terrorystę? Wykluczone. Na pokładzie było sześcioro Brytyjczyków, więc próbowaliśmy zrzucić to na Londyn. To nam poprawiło humory na jakieś trzydzieści sekund, dopóki Owen nie zauważył, że ambasada brytyjska była poza obiegiem. Nawet by nie wiedzieli, co im ujawnić - łyknął trochę piwa. - Oczywiście istniało też prawdopodobieństwo, że się myliliśmy. Może to jednak Ahmed do nas pisał? Był cały i zdrowy i nagle postanowił tracić czas na pełne zdania i przecinki. A może sam dał się zdemaskować? Głupota i pech nie raz decydowały o polityce międzynarodowej. Chyba rozumiesz - naprawdę miał nadzieję, że spojrzę na to tak jak on. - Niczego nie wiedzieliśmy. Chodziliśmy po omacku.
- Gdzie była Celia?
- Celia? Rozmawiała ze swoimi informatorami, co nam nic nie dało. Potem była z tobą? Mieszka cały czas w Kalifornii?
- Rozmawiałeś z nią o teorii z przeciekiem?
Kiedy znów pokręcił głową, policzki latały mu jak u psa.
- Vick kazał nam zachować dyskrecję. W pierwszej kolejności musieliśmy opanować sytuację. Więc nie, nie pisnąłem jej ani słowa. Poza tym dopóki nie wiedzieliśmy, z czym tak naprawdę mamy do czynienia, była dla nas jedną z podejrzanych.
Na chwilę się zawahał. Być może zmartwił się, że zabrzmiało to oskarżycielsko.
- Wszyscy byli podejrzani: Ernst, Leslie, ty. Nie wiem nawet, czemu Vick zaufał mnie i Owenowi. Możliwe zresztą, że nam nie ufał, tylko badał nasze reakcje. Bardzo możliwe, że z każdym odbył taką samą rozmowę. Nie wiem.
- Nie odbył - powiedziałem.
Bill przytaknął. Przyswajał tę wiadomość i chciał dać sobie czas na otrząśnięcie się z lęku i spojrzenie na wszystko z dystansem. Widać było, że się uspokaja.
- Potem - ciągnąłem - kiedy przyjechali z Langley, jak im to wszystko wyjaśniłeś?
Zaczął szybciej mrugać, twarz miał ściągniętą przez stres. Sięgnął po szklankę, ale była pusta.
- Nie wyjaśniłem.
- Nie?
- Nie było sensu.
- Jak to?
Gapił się na mnie. Wiedział, że próbuję go sprowokować, ale nie mógł nic na to poradzić.
- Było po sprawie. Wszystko się rozleciało. Gdybyśmy zaczęli hałasować, że mamy kreta, Langley nabrałoby podejrzeń i każdy z nas poleciałby na bruk. Jeśli nie da się znaleźć sprawcy, przestępstwo plami wszystkich.
- Czyli chroniłeś własny tyłek.
- Zgadza się. I nie mów mi, że na moim miejscu zachowałbyś się inaczej.
- Ja nie jestem przesłuchiwany. To ty masz przechlapane, ty okłamałeś wydział wewnętrzny.
- A Vick?
- Vicka tu nie ma. Owen, jak wiesz, nie żyje.
Bill otworzył usta, żeby wypowiedzieć oczywistość, ale zdecydował, że tylko by się pogrążył.
Powiedziałem:
- Wróćmy do Celii. Dlaczego przeglądała połączenia telefoniczne z ambasady?
Bill oparł się o krzesło i zmrużył oczy.
- Nic mi o tym nie wiadomo.
- Pierwszego dnia. Po twoim wyjściu z biura. Przejrzała wszystkie.
Znowu pokręcił głową i znowu zatrzepotały mu policzki.
- Nie miałem pojęcia. Vick jej kazał?
- Nie, ale wyraził zgodę. Jak myślisz, co znalazła?
- Nie wiem.
- Ciekawe - mówię, przechylając głowę na bok - co by zrobiła, wiedząc, że jej ukochany szef wykonywał podejrzane telefony. Na przykład do Jordanii.
Znowu nerwowo zamrugał.
- Że co?
- Bo widzisz, Bill. Ja też przejrzałem tę listę. Tydzień temu. Z twojego numeru bezpośrednio połączono się z Ammanem. Trwało to pół minuty. O 9.38 wieczorem.
Jego szczęka wisiała bezwładnie, wargi zwilgotnały. Miał durny wyraz twarzy.
- Aż trudno uwierzyć - mówiłem dalej - że ktoś tak obeznany w tajnych operacjach mógłby zadzwonić ze swojego telefonu w biurze. Sam to powiedziałeś: głupota nie raz decydowała o polityce międzynarodowej.
Próbował coś powiedzieć, ale ja nie przerywałem.
- Trochę nam zajęło namierzenie odbiorcy. Musiałem wyegzekwować kilka przysług u Jordańczyków, żeby przejrzeli swoje połączenia. Numer był aktualny tylko przez tydzień, zarejestrowany na puste mieszkanie w Ammanie. Odłączony dwa dni po Flughafen. Mój kontakt twierdzi, że to była stacja przekaźnikowa. Nie wiedzą, z czyim numerem łączyła, ale mogę się domyślić.
Odsunął pustą szklankę i położył dłonie na podrapanym blacie.
- Chryste - jego policzki znów się zarumieniły, nerwowo poruszał rękami. - Co ty sugerujesz? Henry, na litość boską. Szukasz kozła ofiarnego? Przecież wiesz, że nigdy nie zamykałem drzwi swojego gabinetu! Każdy mógł skorzystać z mojego telefonu. Ty, Celia, Vick, Owen, Leslie, Ernst… Planujesz przesłuchać Ernsta? Powinieneś. To on ciągle znikał, żeby dzwonić do Austriaków.
Nie rozmawiałem z Ernstem i nie miałem takiego zamiaru. Przeprowadzona dwa tygodnie wcześniej rozmowa z Gene'em uzmysłowiła mi, jak ostrożnych kroków będzie ode mnie wymagało domknięcie Franklera. Potrzebowałem skupienia.
- Nie będę się z tobą bawił w giełdę nazwisk, Bill. Nie na tym polega nasza praca. My szukamy dowodów i idziemy tam, dokąd nas prowadzą. Domysły są dla frajerów. I całe to życie, które sobie zbudowałeś, ta urocza kamienica, angielskie puby i kluby dla dżentelmenów, wszystko to może zniknąć, o tak - pstryknąłem mu palcami przed nosem i Bill się wzdrygnął. - Więc przestań mi wciskać kit. Naprawdę nie chcesz się znaleźć po niewłaściwej stronie tego dochodzenia. Wiesz, że już od jakiegoś czasu nie bierzemy jeńców.
Wreszcie je zobaczyłem: szkliste oczy. Pojedyncza łza zebrała się na spuchniętej, czerwonej powiece. Miałem go. Był mój.
- Teraz opowiedz mi o Celii.
3
- I naprawdę nic nie znalazłaś? - pytam z naciskiem.
Celia wzrusza ramionami.
- Musiałam się upewnić, ale tylko idiota użyłby telefonu w ambasadzie.
- Zgadza się. Idiota.
Celii Favreau nikt nie wziąłby za idiotkę. Więc jak to wyjaśnić?
A ściślej: jak to wyjaśnić, nie wyjaśniając tego jej? Jak ją nakłonić, żeby sama zbudowała dla siebie pułapkę i w nią wskoczyła? Dla mnie najlepiej byłoby, gdyby się przyznała i opowiedziała wszystko od A o Z tak szczegółowo, jak tylko ona potrafi. Jeszcze jeden drink, myślę. Jeden drink, żeby rozwiązać język. Nachylam się w jej stronę i otwieram dłonie.
- Załóżmy, że ten ktoś nie był idiotą i celowo zatelefonował z ambasady. Jak byś to wytłumaczyła?
Krótka pauza, zaciśnięte usta, opadające brwi.
- A ty jak myślisz?
- Ciężko powiedzieć - kręcę głową, grając swoją rolę. - Żeby zrobić coś takiego, trzeba mieć nasrane w głowie. Nie szukałbym logicznego wyjaśnienia.
- Właśnie dlatego chciałabym to usłyszeć z twoich ust.
Ratuje nas kelnerka. Podchodzi z tacą pełną kalifornijskich przysmaków. Serwując je, wymienia wszystkie nazwy i odświeża wiedzę, którą już wcześniej nam przekazała. Zauważam napięcie w jej głosie. Zniknął litościwy uśmiech, ręce straciły płynność ruchów. Zastanawiam się, czy barman nie był zbyt bezpośredni w czynieniu jej awansów.
- Passerowany lucjan czerwony z kapustą i owocami dla pani - obwieszcza, po czym przełyka ślinę i pokazuje na mój talerz. - Dla pana pieczony antrykot cielęcy w sosie pieprzowym z risottem i szpinakiem.
Nagle jej dłoń ociera się o mój kieliszek, który się przewraca. Mój refleks jest mocno spowolniony przez wino. Ile kieliszków? Cztery? Sześć? Więc tylko patrzę, jak upada. Jest prawie pusty, tylko kilka kropel chardonnay ląduje na mojej cielęcinie i zostawia wyraźne ślady w brązowym sosie.
- Ojej! - kelnerka się pochyla. - Bardzo przepraszam - podnosi kieliszek i wyciąga rękę po mój talerz. - Podam panu nową porcję.
Blokuję ten ruch. Jej wypolerowane paznokcie delikatnie drapią moją dłoń. Rzucam jej swój najbardziej szarmancki uśmiech.
- Nic się nie stało.
Celia wyciąga szyję, żeby zbadać rozmiar szkód.
- Świetnie dopełni smak mięsa.
Kelnerka chce zaprotestować, ale unoszę rękę.
- Naprawdę - uspokajam ją. - Proszę się nie przejmować. Na pewno będzie mi smakowało.
Ciągle stoi przy naszym stoliku, wyraźnie nieprzekonana. W końcu Celia częstuje ją swoim słynnym uśmiechem i, podnosząc widelec, mówi:
- To wszystko. Dziękujemy.
Kelnerka odchodzi. Widzę, że patrzy na mnie przez ramię z przerażeniem w oczach. Sknerowaty biznesmen też mi się przygląda. Rzuca mi znad gazety pełne dezaprobaty spojrzenie.
- Czy w tym mieście torturują kelnerów? - pytam.
- Ciągle się na nią gapisz, więc jest zdenerwowana - mówi Celia i wkłada do ust kawałek ryby. - Mmm. Pycha. Musisz spróbować.
- Wcale się nie gapiłem.
Podnoszę wzrok i widzę, że Celia wyciąga w moją stronę widelec, na który nabiła kawałek lucjana. Próbuję, przyznaję, że jest wyśmienity, i odkrawam kęs różowej cielęciny. Okazała się idealnie krucha, wino nie zepsuło jej smaku. Kroję kawałek dla Celii. Ona kręci głową.
- Nie jadam zwierząt lądowych.
- Prawdziwa Kalifornijka.
- Ksenofob.
- Mówię, co widzę. Bekon ci smakował, prawda?
- Kazałeś mi korzystać z życia.
- To skorzystaj jeszcze trochę.
Kręci powoli głową, nie towarzyszy temu uśmiech.
- Wystarczy.
Przez chwilę jemy w milczeniu, każde z nas delektuje się bogatym bukietem smaków. W Wiedniu uwielbialiśmy odwiedzać nowe restauracje. Nie jako znawcy, bo najczęściej mało wiedziałem o tym, co jem. Po prostu potrafiliśmy doceniać dobre jedzenie i było nas na nie stać. Zum Schwarzen Kameel, Mraz & Sohn, Kim Kocht, Steirereck, no i Walter Bauer, w której byliśmy tylko raz, niedługo przed katastrofą na Flughafen. Tego samego wieczoru, kiedy później poprosiła Gene'a Wilcoksa o billingi i odkryła, że ktoś dzwonił do Ammanu z telefonu jej szefa. Jednym z powodów, dla których tu przyleciałem, jest rozwikłanie zagadki, dlaczego nie podzieliła się tą wiedzą z Vickiem i resztą zespołu.
Tamtego wieczoru wiele rzeczy dobiegło końca. Zjedliśmy naszą ostatnią wspólną kolację poza domem, a kilka godzin później, zanim wydarzenia na lotnisku przybrały fatalny obrót, ostatni raz uprawialiśmy seks. Nie najlepszy i nie najgorszy, ale gdybym wtedy wiedział, że nasz koniec się zbliża, bardziej bym się starał. Dałbym z siebie więcej i więcej bym wziął. Przechowałbym więcej w pamięci, bo później zostały mi tylko wspomnienia.
4
Młody chłopak z hipsterskimi bokobrodami podchodzi z butelką wina i pyta, czy życzymy sobie dolewki. Jest chudy, ma nie więcej niż dwadzieścia pięć lat, na skroniach różowe blizny po trądziku. Kiedy napełnia nasze kieliszki, zwracam się do niego:
- Kelnerka dobrze się czuje?
- Słucham? - pyta, nie odrywając wzroku od kieliszków.
- Dziewczyna, która podawała nam jedzenie. Sprawiała wrażenie… Sam nie wiem. Podminowanej?
Teraz na mnie patrzy i uśmiecha się tak szeroko, że aż nieszczerze.
- Wszystko w porządku - uspokaja, a po chwili pochyla głowę i ścisza głos: - Jest w drugim miesiącu ciąży. Cały dzień dzisiaj wymiotowała. Poszła wcześniej do domu.
- Aha. W takim razie proszę ją pozdrowić.
Znów ten okropny uśmiech.
- Nie omieszkam.
Po tych słowach znika.
- Czasem wraca to do mnie we śnie - Celia, trzymając widelec z kapustą i owocami kilka centymetrów od ust, zastygła w zamyślonej pozie.
- Co takiego?
- Lot 127. Najbardziej mnie dręczy wszystko to, czego nie wiemy, co się działo na pokładzie. - Rezygnuje z jedzenia i odkłada widelec. - Ta ich taktyka z oddzieleniem dzieci od reszty. Już wtedy mi się to śniło, ale odkąd mam Ginny i Evana, te koszmary stały się nieznośne. Chociaż nie ma w nich nic oryginalnego. Siedzę na pokładzie samolotu ze swoimi dziećmi. Suleiman Wahed wstaje, zabija Raniję Haddadin i każe się wszystkim uspokoić. Potem zabiera dzieci. - Celia znów milknie i się zamyśla. - Jak bym się zachowała w takiej sytuacji? Pewnie tak samo jak wszyscy. Karmiłabym się nadzieją. Trzymałabym się irracjonalnej myśli, że jeśli będę wykonywała każde polecenie tych ludzi, wszystko będzie dobrze. W końcu dżihadyści też kochają dzieci. Nie wyrządzą im krzywdy, jeśli nikt ich nie sprowokuje. Więc tak jak wszyscy inni pasażerowie - oczywiście z wyjątkiem Ahmeda - słuchałabym uważnie i wykonywała polecenia. Nie drażniłabym zamachowców. Nie próbowałabym przeprowadzić kontrzamachu. Byłabym posłuszna i uległa.
Przytakuję, wiedząc, że jej słowa działają na mnie dokładnie tak, jak sobie zaplanowała. Celia chce, żebym postawił się w sytuacji ofiar, wyobraził sobie ich przerażenie, tak jak ona wyobraża je sobie w swoich snach. Ale to zbędne, bo Celia nie jest tak wyjątkowa, jak się jej wydaje. Wszyscy mieliśmy te koszmary: ja, Bill, Vick, Ernst, Leslie. Założę się, że nawet Gene. Ponieważ od kilku miesięcy tkwię w aktach sprawy, te same złe sny nawiedzają mnie trzy, cztery razy w tygodniu.
- Ale w swoim śnie - ciągnie Celia - nie jestem uległa. Jestem matczyna. Wściekła i agresywna. Może to wiesz, a może nie, ale kiedy masz własne dzieci, twój potencjał agresji wzrasta dziesięciokrotnie. Na samą myśl, że ktoś mógłby ci je odebrać albo skrzywdzić, zaczynasz czuć, że w podobnej sytuacji miałbyś prawo do niewyobrażalnych aktów przemocy. Tortury. Morderstwo. Masowe morderstwo. Ludobójstwo. Wszystko to wydaje ci się usprawiedliwione, kiedy w grę wchodzi bezpieczeństwo twoich dzieci.
- Ludobójstwo?
Celia wzrusza ramionami.
- Pewnie nie umiałabym od ręki nakreślić scenariusza z ludobójstwem, ale z morderstwem byłoby łatwo.
- Będę pamiętał, żeby nie wchodzić w drogę twoim dzieciom.
Uśmiecha się, pokazując zmarszczki w kącikach oczu, podnosi widelec i wraca do jedzenia. Ja robię to samo. Przeżuwam cielęcinę i wracam myślami do wydarzenia, które nas wszystkich naznaczyło.
- Nie odpowiedziałaś na moje pytanie. Dlaczego zdrajca zrobiłby coś tak głupiego jak zadzwonienie z ambasady?
Zastanawia się nad tym i widzę, że jej wcześniejsza niechęć zniknęła. Domyślam się, że to wino ją odpręża, nadaje jej pewności siebie.
- To chyba oczywiste. Nie uważasz?
- No cóż, przy tym stole to ja jestem idiotą.
Celia znów wzrusza ramionami.
- Żeby podkopać pozycję Agencji w ambasadzie.
- No tak - potwierdzam. - To ma sens. Zostawienie ewidentnych śladów.
- Pytanie jest bezzasadne.
Patrzę na nią pytająco.
- Bo nie było żadnego telefonu z ambasady.
Kwituję to kłamstwo skinieniem. Jestem pod wrażeniem jej absolutnego opanowania. Co ona wie? Wie - bo jej to powiedziałem - że prowadzę śledztwo w sprawie katastrofy na Flughafen. Wie - bo to zasugerowałem - że widziałem wykaz połączeń telefonicznych. Tymczasem patrzę na jej smukłe dłonie i ścięgna jej rąk, wszystko doskonale nieruchome. Jest całkowicie opanowana. Albo tylko udaje. Znów żałuję wszystkiego, co nas kiedyś łączyło. Pomimo mojego telefonu do Treble'a, pomimo świadomości, że dzisiaj naprawdę wszystko między nami się skończy, ogarniają mnie ckliwe, romantyczne myśli. Jak to możliwe?
Możliwe, bo w życiu każdego mężczyzny jest tylko kilka kobiet, które potrafią go wywrócić na lewą stronę i z niewinnym wyrazem twarzy bezpowrotnie okaleczyć. To oznaka i słabości, i człowieczeństwa. Bez tych wad żaden mężczyzna nie żyje naprawdę.
Ale może próbować.
Celia przechyla głowę i bacznie mi się przygląda. Czuję, jak mój żołądek się kurczy. Jakby jej spojrzenie wywołało nagłą falę gorzkich toksyn. I wtedy pojmuję, że mnie przejrzała. Wie dokładnie, jakie mam wobec niej zamiary. Muszę być ostrożny.
5
Kończę jedzenie, myśląc o następnym kroku. Podnoszę wzrok znad talerza i widzę, że Celia się we mnie wpatruje. Zaszła w niej jakaś zmiana podobna do tej, jaka zachodzi na twarzy człowieka, kiedy słońce chowa się za warstwą chmur. Ma wilgotne oczy. Pytam, czy płacze, na co ona tylko kręci głową, ociera palcem dolną powiekę i wyjaśnia:
- Po prostu się zamyśliłam.
- Nad czym?
Celia uśmiecha się słabo i znów kręci głową.
- A ty? O czym ty myślisz?
Ja myślę o wielu rzeczach. O jej kostkach i tym, jak lubiłem obejmować je dłońmi. Myślę o niedorzecznie drogich kolacjach i o śmiechu. O tych rzadkich porankach, kiedy budziłem się wcześniej niż ona i przyglądałem się jej śpiącej. Myślę ze smutkiem o ostatnich latach, gdy leżałem sam w łóżku, próbując odtworzyć jej obraz ze starych szkiców. Myślę o tym, co jej robię teraz, i zastanawiam się, czy będę mógł z tym żyć, mimo że robię to właśnie po to, żeby żyć.
- Myślę o naszej wspólnej historii - mówię. - To dobra historia.
Mruga kilka razy, jeszcze raz ociera łzy i prostuje plecy. Pociąga nosem i spogląda na wino w swoim kieliszku, lecz nie bierze go do ręki. Czar pryska w momencie, kiedy mówi:
- Nie lepiej zwalić wszystko na Owena Lassitera?
- Słucham?
- Przecież się zabił. Trzy miesiące po Flughafen. Nikt tego nigdy nie wyjaśnił. Był tam jakiś zerwany romans, ale zerwał się dopiero po katastrofie - Celia unosi dłonie. - Dlaczego? Poczucie winy niszczy jego związek, a potem wyrzuty sumienia i samotność niszczą jego samego. Doskonała wersja wydarzeń i Owen nie może stanąć w swojej obronie. To byłoby dużo łatwiejsze niż to, co robisz.
Mówi tak, jakby nigdy mi to nie przyszło do głowy, a tymczasem była to moja pierwsza myśl, jak tylko obślizgły Larry Daniels pojawił się u boku Vicka ze swoimi chorymi teoriami.
- To by nie się udało - mówię.
- Dlaczego?
- Po pierwsze dlatego, że to nieprawda. Ale to nie takie ważne. Jest jeszcze kwestia praktyczna.
- Czyli?
- Jego rodzina.
Celia unosi podbródek, myśli i na koniec przytakuje.
- No tak. Senator Lassiter z Wyoming.
- Dwa lata temu trafił do Komisji Bezpieczeństwa Narodowego. Jeśli zwalę Flughafen na jego siostrzeńca, wystawię się na strzał. I doskonała wersja zdarzeń mnie nie uratuje.
- A Ernst?
Mimowolnie się uśmiecham. Mam wrażenie, że przeleci tak ze mną całą listę, tak samo jak Bill. Chociaż nie, nie tak samo. Bill rzucał nazwiskami w akcie rozpaczy. Chwytał się brzytwy, żeby nie utonąć. W jej głosie nie ma ani nuty desperacji. Wydaje się wręcz, że Celia pomaga bardziej mnie niż sobie, szukając lepszego wyjścia z sytuacji, jakiejś drogi ucieczki, dzięki której nie będę musiał jej tego robić. Ale ja przeanalizowałem wszystkie możliwe rozwiązania i wiem, że nic innego mi nie pozostaje.
- Problem z Ernstem jest taki, że Ernst ciągle żyje.
- Jak my wszyscy.
Czyżby chciała, żebym to powiedział na głos? Może. Może czeka, aż wyjawię praktyczny powód, dla którego przyleciałem aż do Carmel, żeby po tylu latach zapędzić ją w kozi róg: dostęp do informacji. A raczej brak dostępu. Celia jako jedyna z nas wszystkich odgrodziła się od Agencji wysokim murem i nie może wykorzystać jej zasobów do swojej obrony. Ironia kryje się w tym, że wybudowała ten mur, żeby się chronić, ale to on uczynił ją bezbronną.
Mówię:
- Chcesz opowiadać dalej?
Przechyla głowę kolejny raz, bacznie mi się przygląda i mam wrażenie, że za chwilę znowu się rozpłacze. Czyżby wiedziała? Zrozumiała wreszcie, że bez względu na to, co mi powie, to kurs został wytyczony? Nie mam pojęcia i jej odpowiedź niewiele tłumaczy.
- Mam teorię na temat nieszczęścia. Chcesz usłyszeć?
- Brzmi ciekawie.
Puszcza do mnie oko.
- Nie martw się, to nic szczególnie błyskotliwego. Wymyśliłam to jeszcze w Wiedniu, jak byliśmy razem. Źródłem całego ludzkiego nieszczęścia są oczekiwania.
- Oczekiwania?
- Pewnie. - Przelotny uśmiech. - Na przykład: czego się spodziewałam po Kalifornii? Relaksu. Odrobiny luksusu i stymulacji intelektualnej. Bezpiecznego miejsca na wychowanie dzieci. Najważniejsze i najpilniejsze było znalezienie całkowitej ucieczki od Agencji. Chciałam zostawić wszystko za sobą. Tymczasem dwa tygodnie po przyjeździe dzwoni do mnie facet o imieniu Karl. Przez „K”. Mówi mi, że Bill ma kłopoty. Co mogę zrobić? - pytam, żeby wiedzieć więcej. Więc przyjeżdża, żeby się ze mną spotkać w restauracji - tak, tej - i mówi mi, że mój Bill, ten, któremu poświęciłam spory kawał swojego życia, okazał się zły. Sprzedaje tajemnice państwowe i nie obchodzą go kupcy, tylko cena. A kupują nie Anglicy, Francuzi, czy nawet Chińczycy, ale najgorsi z najgorszych - islamiści, Talibowie, Al-Kaida. I twoi ulubieńcy, Aslim Taslam.
- Wcale ich nie uwielbiam.
- Nieważne. W każdym razie Karl chce, żebym pomogła dorwać Billa. Mojego Billa. Namawia mnie na lot do Wiednia, gdzie mam go zwabić w pułapkę. Tłumaczy mi, że dla Austriaków Flughafen to wciąż niezagojona rana. Więc pytam go: Karl, czy ty jesteś Austriakiem? On tylko mruga nerwowo, wyciera pot z czoła i mówi: Nie, ale Austriacy powinni wiedzieć, co się stało. I my im powiemy. I co ty na to, Henry?
Dziwne, że Vick nigdy mi o tym nie powiedział. Ale może nie tak dziwne. Pewnie nie był z siebie dumny, że zrzuca odpowiedzialność za naszą porażkę na weterana tylko po to, żeby załagodzić stosunki z Austriakami.
- Niezła historia - mówię.
- Wierzysz mi?
- Wierzę we wszystko, co mówisz - kłamię i podkreślam kłamstwo szerokim uśmiechem. - No i co zrobiłaś?
- Kazałam mu się wypchać. Powiedziałam, że Bill nigdy nas nie wydał islamistom. Może dzielił się informacjami z sojusznikami, nie byłby pierwszym, który to robił, ale pewnych granic nigdy by nie przekroczył.
- Naprawdę w to wierzysz? - pytam, mimo że podzielam jej pogląd.
- Opieram się na dowodach. Na tym, co wiem. I nie zamierzam wywrócić swojego życia ani życia Billa do góry nogami tylko na podstawie spekulacji obcego człowieka.
- I słusznie. Karl to przyjął do wiadomości?
- Nie miał wyboru. Dał mi swoją wizytówkę i powiedział, żebym zadzwoniła, jeśli zmienię zdanie. - Celia wzrusza ramionami i podnosi kieliszek. - Chodzi mi o to, mój drogi Henry, że moje doświadczenia zepsuły mi odbiór tego miejsca. Bardzo długo byłam zawiedziona Kalifornią. Nie żyło mi się tu tak spokojnie, jak się spodziewałam. Mocno tu spochmurniałam, żyłam jakby za szybą. Czułam się jak duch. Mówiłam ci o swoich wizytach u lekarza. Uzależniłam się od xanaksu, bez niego spadał mi nastrój. Miałam udane życie, ale nie potrafiłam tego dostrzec. Byłam nieszczęśliwa. Dlaczego? Bo miałam zbyt wygórowane oczekiwania. Gdybym się tu przeniosła wyłącznie w nadziei na zmianę scenerii, przeżyłabym miłe zaskoczenie. Ale nie. Ja musiałam spodziewać się całkowitej odmiany i czułam się oszukana.
- Mimo xanaksu?
- Mimo xanaksu. Aż nie pojawił się Evan. A wiesz dlaczego?
- Nie wiem.
- Bo nie miałam pojęcia, czego się po nim spodziewać.
- Może też powinienem spłodzić dzieci.
Celia się do mnie uśmiecha. Ani sympatycznie, ani złowrogo. Jest w tym uśmiechu niemalże litość.
- Może - mówi. - A może nie. To nie jest zabawa dla kruchych dusz.
- Uważasz, że jestem zbyt skupiony na sobie?
- Tak.
- Aua.
Oboje pijemy. Wiem, że jest wstawiona, bo jestem podchmielony, a mam nad nią przewagę co najmniej dziesięciu kilogramów. Kaszlę w dłoń i widzę różową plamkę. Kroplę krwi. Odchrząkuję i czuję palenie w żołądku, kotłujący się gaz. Być może nie służy mi kalifornijska kuchnia, przynajmniej ta, która wymaga specjalnych wykładów. Być może jestem za stary na wykwintne żarcie.
- Wiesz co? - mówię. - Odnoszę wrażenie, że próbujesz mnie edukować. Nie bardzo wiem na jaki temat ani dlaczego to robisz. Czyżbyś się bała, że zaraz się gdzieś rozmnożę? A może szukasz zastępcy dla Drew? - Celia rzuca mi wymowne spojrzenie, a ja unoszę dłonie. - No co? Nie mogę pomarzyć? Po prostu zauważam jakiś trend w naszej rozmowie. Zaczęliśmy od Flughafen, a teraz zbaczasz z tematu i opowiadasz o dzieciach.
- Naprawdę? - wydaje się tym szczerze zaskoczona. - Może masz rację. Chryste, rodzice są takimi nudziarzami. O czym to ja mówiłam?
6
MATERIAŁ DOWODOWY
Federalne Biuro Śledcze
Zapis rozmowy nagranej na karcie pamięci, którą zabezpieczono w domu Karla Steina, CIA, w dniu 7 listopada 2012 roku. Śledztwo w sprawie działań podjętych przez Karla Steina w dniu 16 października 2012 roku, nr sprawy 065-SF-4901.
HENRY PELHAM: Ostatnia wiadomość od Ahmeda. Zajrzałaś do billingów.
CELIA FAVREAU: Właśnie. Bo to było dziwne, nie uważasz? Chodzi mi nawet nie o samą sugestię, że powinniśmy odwołać atak tylko ze względu na jakieś kamery przymocowane do kadłuba samolotu, ale o gramatykę. Kompletnie inną niż we wcześniejszych wiadomościach. Bill pojechał spędzić czas z Sally, a ja siedziałam przy jego biurku i się nad tym zastanawiałam. Patrzyłam na wszystkie cztery SMS-y, rozłożyłam je przed sobą na biurku… Różnica była oczywista. Wiedziałam, że ostatnią wiadomość wysłał ktoś inny.
HENRY PELHAM: I miałaś rację.
CELIA FAVREAU: Tak. Być może. Bo nigdy tego nie ustaliliśmy. Wiemy, że został zdemaskowany, ale nie wiemy kiedy. A to kluczowe pytanie. Musiałam iść dalej tym tropem. Poprosiłam Gene'a o wykaz połączeń. Gapił się na moje piersi zamiast na mnie i mi odmówił. Ponieważ Vicka nie było w biurze, poszłam do Sharon. Nie musiałam jej niczego wyjaśniać. Powiedziałam, że chcę przejrzeć wykaz połączeń. Uzgodniła to z Vickiem. Nic mi nie mówiła, chociaż podejrzewam, że Vick się domyślił, po co mi ta lista. Wiesz coś o tym?
HENRY PELHAM: Nic.
CELIA FAVREAU: Dziwne.
HENRY PELHAM: Dziwne?
CELIA FAVREAU: Codziennie widzisz go w biurze i ani razu go o to nie spytałeś?
HENRY PELHAM: To on decyduje, czym się mam zajmować.
CELIA FAVREAU: Innymi słowy, umywa ręce. Zwala wszystko na ciebie.
HENRY PELHAM: Bez komentarza. Wiem, że on też podejrzewał przeciek.
CELIA FAVREAU: Serio?
HENRY PELHAM: Wiem to od Billa. [Pauza]. Nie dziwi mnie to. Jeśli przełożony nie ma pewności, czy może ufać podwładnym, najlepszym ruchem jest odsunięcie się w cień i obserwowanie.
CELIA FAVREAU: Chryste. Cieszę się, że już mnie tam nie ma.
[Odgłosy - kieliszki, picie].
—
CELIA FAVREAU: Gene w końcu dał mi wykaz i zmarnowałam godzinę na przeglądanie numerów.
HENRY PELHAM: O której skończyłaś?
CELIA FAVREAU: O pierwszej? W pół do drugiej? Jakoś tak.
HENRY PELHAM: Potem przyjechałaś do mnie.
CELIA FAVREAU: Tak. To znaczy nie. Najpierw obejrzeliśmy z Gene'em śmierć Ahmeda. Potem przyszłam do ciebie.
HENRY PELHAM: A później?
CELIA FAVREAU: Co?
HENRY PELHAM: Rano. Wyszedłem z mieszkania, ty zniknęłaś. Musisz przyznać, że to dziwne. Postanowiliśmy zamieszkać razem, a chwilę później… Koniec.
CELIA FAVREAU: Naprawdę chcesz to robić?
HENRY PELHAM: Co?
CELIA FAVREAU: Wyciągać nasz związek w samym środku przesłuchania?
HENRY PELHAM: To nie jest przesłuchanie. [Pauza]. Słuchaj, ja tylko ustalam fakty. Zostawiłaś mnie.
CELIA FAVREAU: Już ci mówiłam. Przestraszyłam się. Stałam w kuchni, ty brałeś prysznic i nagle mnie to uderzyło. Ty. Ja. Razem. Nierozłączni. Może nie na zawsze, ale w tamtej chwili miałam wrażenie, że to nieodwracalne. Zaczęłam się bać.
HENRY PELHAM: I w ciągu siedmiu miesięcy wyjechałaś z Drew do Kalifornii.
CELIA FAVREAU: Tak.
HENRY PELHAM: Wytłumacz mi to. Facet, którego znasz od lat, przeraża cię propozycją wspólnego zamieszkania, po czym uciekasz i wychodzisz za mąż za gościa, którego ledwo poznałaś?
CELIA FAVREAU: Henry. Przestań. Nie psuj przyjemnego posiłku.
[Kaszel].
CELIA FAVREAU: Hej, wszystko w porządku?
HENRY PELHAM: [stłumionym głosem] Cholera. Myślałem, że zwymiotuję.
CELIA FAVREAU: Masz. Napij się wody. [Pauza]. Lepiej ci?
HENRY PELHAM: Tak. [Pauza]. No, w każdym razie.
—
CELIA FAVREAU: Na pewno okej?
HENRY PELHAM: Tak. Możesz mówić dalej.
CELIA FAVREAU: Wyszłam z twojego mieszkania. Pojechałam do biura i tam patrzyłam, jak wszystko się rozlatuje.
HENRY PELHAM: Nad czym pracowałaś? Robiłaś jakieś postępy?
CELIA FAVREAU: Głównie dzwoniłam po ludziach. Nikt nie odbierał. W biurze panował zgiełk - wszyscy usiłowali znaleźć Shishaniego. Ty też go szukałeś, prawda?
HENRY PELHAM: Udało mi się tylko namierzyć jedną z jego kryjówek, w Penzing. Shishani zmieniał lokum dwa razy dziennie i nigdy nie zjawiał się dwa razy w tym samym miejscu. Był nie do schwytania.
CELIA FAVREAU: Dokładnie tak jak powiedziałeś Ernstowi.
HENRY PELHAM: Dokładnie.
CELIA FAVREAU: W końcu go złapaliśmy. W Afganistanie. Teraz siedzi w Guantanamo.
HENRY PELHAM: Czyli masz kontakt z Agencją?
CELIA FAVREAU: Karl mi powiedział.
HENRY PELHAM: Kiedy?
CELIA FAVREAU: W czerwcu. Uznał, że mnie to ucieszy.
HENRY PELHAM: Miłe z jego strony. [Pauza]. Ale to już stare dzieje, bo Shishani przeniósł się do krainy czterdziestu dziewic.
CELIA FAVREAU: Dobra wiadomość.
HENRY PELHAM: Tak sądzisz?
CELIA FAVREAU: [Pauza]. Pamiętam, że byłam zaskoczona.
HENRY PELHAM: Czym?
CELIA FAVREAU: Tobą, Henry. Przez twoją historię z Shishanim. Byłam pewna, że to ty go wytropisz, a nie jacyś żołnierze w Afganistanie. [Pauza]. Czasem się zastanawiałam, czy nie wybrał Wiednia ze względu na ciebie.
HENRY PELHAM: Dlaczego miałby to zrobić?
CELIA FAVREAU: Nie wiem. Żeby cię zwabić? Namówić na współpracę? Albo żeby się oddać w twoje ręce. To zastanawiające, że ze wszystkich miast świata wybrał na zamach akurat to, w którym pracowałeś.
HENRY PELHAM: Też o tym myślałem.
CELIA FAVREAU: I co? Jakieś wnioski?
HENRY PELHAM: Tylko taki, że nie jestem największym szczęściarzem na świecie. [Pauza]. W przeciwieństwie do Drew.
CELIA FAVREAU: [Śmiech]. Henry. Ty głupolu.
7
Kelner wraca z tym swoim odrażającym uśmiechem, żeby zabrać nasze talerze. Chwalimy doskonałą jakość potraw. Komplementy są szczere, choć gdybym to ja był kucharzem, dałbym mniej pieprzu do sosu - język jeszcze mnie piecze. Na szczęście żołądek się uspokoił, więc wieczór nie jest stracony. Wciąż mam nadzieję, że wyjdę z tego spotkania cało, może nawet silniejszy niż przedtem.
Kiedy kelner proponuje nam dolewkę wina, Celia mnie zaskakuje - mówi, że oboje chętnie się napijemy. Czyżby naprawdę dobrze się bawiła w moim towarzystwie, grzebiąc w zgliszczach tragedii sprzed pięciu lat? Czy to możliwe (a może alkohol płata mi figle?), że zaczyna czuć dreszcz dawnej fascynacji, że pociąga ją łatwość, z jaką się rozumiemy, z jaką dzielimy się jedzeniem i dotykiem?
Dostajemy wino i kartę deserów. Zauważam, że starsza para zniknęła i oprócz biznesmena z lotniska jesteśmy jedynymi gośćmi. Biznesmen wgryza się w stek. Gazeta leży obok jak rekwizyt. W pewnym momencie facet patrzy w moją stronę i zastanawiam się, czy dziennik faktycznie nie jest rekwizytem szpiegowskim. Przyleciałem do krainy szczęśliwości z niecnymi zamiarami, więc moja paranoja wcale mnie nie dziwi. Biznesmen spogląda na Celię. Trochę lubieżnie, przynajmniej tak mi się wydaje.
Kelner nalewa wino, później nas zostawia. Celia podnosi kieliszek.
- Za co pijemy?
- Za puste restauracje i ich wspaniałą obsługę.
- Wiadomix.
- Słucham?
Celia się uśmiecha.
- Tak teraz mówi młodzież. Zamiast „wiadomo”.
- Bez sensu.
- Powinieneś częściej odwiedzać ojczyznę.
Pijemy.
- Tego mi było trzeba - mówi.
- Wieczoru poza domem?
- Właśnie. Nawet nie pamiętam, ile czasu minęło. W tym mieście jest mnóstwo wspaniałych restauracji, ale nigdy nie mamy na nie czasu.
- Dzieci.
Celia odstawia kieliszek.
- Czyżbym wyczuwała nutę ironii?
Kręcę głową, udając niewinnego. Moja niewinność pozostaje niezauważona. W Celii zachodzi delikatna zmiana, jej twarz ciemnieje.
- Tak, Henry. Wiem, kim się stałam. Jestem nudziarą. Ale mówię serio. O dzieciach. Dzieci wszystko zmieniają. To wyświechtane wyznanie: „Całe życie na ciebie czekałam” idealnie tu pasuje. Pasuje nawet do niemowląt. Kiedy dziecko dorasta i zaczyna mieć własną osobowość, wtedy naprawdę odnosisz wrażenie, że czekałeś całe życie, aby poznać tę istotę, którą się stało. Nie da się tego z niczym porównać.
- Nawet z romantyczną miłością?
Celia kręci głową i tłumaczy:
- To zupełnie różne zjawiska - moczy wargi w winie. - Wydaje ci się, że wiesz, czym jest miłość. Byłeś w związkach, deklarowałeś swoje uczucia, planowałeś życie z drugim człowiekiem. Dzieci to kompletnie inna para kaloszy. Nie ma tu miejsca na ego. To czysta biologia. Ta miłość jest… - Celia robi pauzę, szuka odpowiedniego słowa. - Kompletna. Przy niej miłość romantyczna jest najwyżej urocza. Namiętność wydaje się płytką grą. Twoje osobiste aspiracje - też. Wszystko traci blask w porównaniu z miłością do dziecka.
Uśmiecham się do niej. Znów boli mnie brzuch. Oczy mi wilgotnieją, więc sięgam po kieliszek, żeby ukryć zmieszanie. Bo wreszcie zrozumiałem. Wiem, jaki Celia ma plan. Przekazuje mi tak zaawansowaną wiedzę, że musi mi ją wyłożyć językiem książeczek dla dzieci. Daje mi jasno do zrozumienia, że to, co kiedyś nas łączyło, nie ma dla niej najmniejszego znaczenia, że od lat nie przywiązuje do tego większej wagi. Przy mnie czuła się niekompletna, beze mnie jest wreszcie spełniona.
Nie wiem, co powiedzieć. Drzemiące we mnie spragnione miłości dziecko chciałoby ją przycisnąć, żeby usłyszeć więcej konkretów. Naprawdę chcesz mi powiedzieć, że to, co mieliśmy razem, nic dla ciebie nie znaczy? To samo dziecko boi się usłyszeć odpowiedzi. Jeśli potwierdzi moje obawy, będę wiedział, że decyzje, które podjąłem i które określiły mnie na długie lata, były nie tylko naganne, lecz także bezsensowne.
A jeśli powie co innego, skłamie, i ja będę to wiedział.
- No cóż - mówię w końcu. - Przekonałaś mnie.
- Do czego?
Patrzę przez jej ramię i pociągam nieświadomie za czubek nosa.
- Do tego, że muszę iść do toalety.
Wstaję zbyt szybko, krew uderza mi do głowy i lekko się zataczam.
- Wszystko w porządku?
Kręci mi się w głowie i chce mi się wymiotować, ale nie mam ochoty na jej współczucie. Czuję, że moja twarz jest zaczerwieniona.
- Zaraz wracam - mamroczę i odchodzę chwiejnym krokiem.
8
Z czołem opartym o kafelki tuż obok pejzażu Santorini patrzę z niewielkim tylko zaskoczeniem, jak mój strumień powoli różowieje. Z ust wyrywa mi się mimowolne „O!” i zaraz potem przypominam sobie o telefonie. Wyciągam go i widzę, że wciąż wszystko nagrywa. Czterdzieści sześć minut rozmowy plus oddawanie moczu. Pauzuję, chowam aparat do kieszeni i gapię się na znikające w odpływie ostatnie krople różowej uryny. Na dźwięk otwieranych i zamykanych drzwi toalety nawet nie podnoszę głowy. Zastanawiam się, co teraz robi moja wątroba. Zbyt długo byłem miłośnikiem trunków i wygląda na to, że moje narządy wreszcie zaczęły się buntować.
Biznesmen z lotniska odpina rozporek i wyjmuje członek. Prostuję plecy, nadal kręci mi się w głowie. Mężczyzna pyta:
- Wszystko w porządku?
Przytakuję, zapinam rozporek i podchodzę ostrożnym krokiem do umywalek. Facet coś mówi, ale zagłusza go płynąca z kranu woda. Polewam spoconą twarz zimną wodą. Mężczyzna staje obok mnie i powtarza:
- Spytałem, czy wszystko idzie zgodnie z planem, Piccolo.
Patrzę na jego odbicie w lustrze. Jest ciężki i ma kilkudniowy zarost. Wygląda na zmęczonego, jakby od dawna podróżował - takim go pamiętam z lotniska.
- Treble?
Uśmiecha się i przytakuje.
- Co ty tu robisz?
- Badam teren - mówi, namydlając dłonie, i podnosi pokryty pianą palec wskazujący. - Aha. Pytasz, skąd wiedziałem, że ty to ty. O to ci chodziło?
Przytakuję. Czuję się jak idiota.
- Użyłeś starego telefonu - tłumaczy. - Dawniej dzwoniłeś w imieniu Billa Comptona, więc wystarczyło połączyć fakty.
- Nie ja jeden dzwoniłem w imieniu Billa.
- Jasne - mówi. - Ale zacząłem sprawdzać przyloty. Widziałem cię na lotnisku.
Durny agent wreszcie zaczyna rozumieć.
- Nie leciałeś ze mną.
- Uznałem, że to dobry moment na zmianę samochodu. Jestem tu od kilku dni. Favreau mieszka na rogu Junipero i Vista. Zauważyłeś, że w tym mieście prawie w ogóle nie ma adresów? Obłęd. Nie dostarczają tu poczty. Jeżeli chcesz zamówić pizzę, musisz podać skrzyżowanie i powiedzieć, ile domów na północ albo na południe. Dziwne miejsce. Prawie mnie nie wpuścili. Do restauracji. Pewnie nie jestem odpowiednio ubrany.
Patrzę na jego koszulę z otwartym kołnierzem, wymiętą marynarkę i luźne spodnie. Nie wygląda znowu tak źle, ale moje standardy są żenująco niskie.
- Wy byliście w środku. Kelnerka tłumaczyła mi, że spodziewają się dużej grupy gości, więc musiałem zrobić awanturę. W końcu podszedł barman i powiedział jej, że mogę zostać - pociąga nosem i wyciera go kciukiem. - Banda snobów.
- Racja - mówię, zakręcam kran i wycieram dłonie papierowymi ręcznikami z idealnego stosu przy umywalce. - Nie spodziewałem się, że na ciebie wpadnę.
- Każdy ma swoją technikę - mówi z uśmiechem. - Ja zawsze najpierw szpieguję.
- Okej - odpowiadam, chociaż wcale tak nie myślę.
Myślę za to, że facet wygląda dziwnie. Ale niby jak miałby wyglądać? Takich ludzi się nie widuje, można najwyżej zobaczyć rezultat ich pracy. Więc wobec braku prawdziwych danych budujemy ich obraz na podstawie postaci z filmów. Bardziej Matt Damon, Jean-Claude Van Damme i Jean Reno niż otyły Willy Loman lub jeden z kumpli mojego ojca, którzy przychodzili do nas na przypalone hot dogi z grilla i mecze w telewizji i którzy wczytywali się w biografie słynnych biznesmenów, jakby były mapami prowadzącymi do ukrytych skarbów.
Nie. Treble nie miał tak wyglądać.
- To jak? - pyta, zakręcając kran. - Akcja aktualna?
Zagryzam dolną wargę i rozważam odpowiedź.
- Nie wiem.
Kładzie mi rękę na ramieniu.
- A jeśli ją odwołasz?
- Połowa wynagrodzenia.
- Plus koszty podróży.
Puszcza oko i wychodzi z łazienki. Gapię się na swoje odbicie w lustrze i przez dobrą minutę myślę o Treble'u, pseudonimach, telefonach komórkowych i Celii, o jej nowej religii opartej na wychowywaniu dzieci. Od międzynarodowych intryg do pieluch. Od tajemnic państwowych do Ulicy Sezamkowej. Od niebezpiecznych ulic do szkolnych świetlic. Czy to naprawdę ta sama kobieta, która opanowała moje sny przez ostatnie pięć lat?
Naraz uderza mnie jedna myśl jak cios między oczy: Celia Favreau zwariowała. Jest stuknięta. Pomylona. Kręcę głową i prycham z pogardą na myśl o tym, ile wyobraźni zmarnowałem, fantazjując na jej temat, i o decyzji, którą podjąłem, żeby ją ocalić. Tej decyzji, która do dziś spędza mi sen z powiek.
Owszem, użalam się nad sobą. Ale czuję też odrobinę ulgi, bo szalonej kobiecie łatwiej zrobić to, co zamierzam. Ludzie, którzy widzą świat inaczej niż my, nie wzbudzają w nas takiego współczucia. Zabicie osoby psychicznie chorej jest wręcz aktem łaski.
Sięgam do kieszeni, żeby włączyć nagrywanie, i zauważam mokrą plamę na ramieniu. Treble zostawił na mnie swój ślad.
9
Kiedy wychodzę z łazienki, Celia wisi na telefonie. Z ręką na brzuchu idę w jej stronę. Po mojej lewej Treble wyjmuje właśnie portfel i szuka błędów w rachunku. Ani na chwilę nie patrzy w moją stronę i zastanawiam się, czy nasza rozmowa nie odbyła się wyłącznie w mojej wyobraźni. W końcu nie czuję się za dobrze. Nie wydaje mi się to niemożliwe, a przez moment wręcz mam wrażenie, że jest całkiem prawdopodobne. Siadam i widzę zatroskaną twarz Celii.
- Trochę cię nie było. Chyba się nie rozchorowałeś?
Rozchorowałem się, ale wytrzymam jeszcze godzinę i domknę sprawę. Jutro zgłoszę się do szpitala, najlepiej z oddziałem kardiologicznym.
- Nic mi nie jest.
- Co masz na ramieniu?
Dotykam znikającej plamy stanowiącej - właśnie to zrozumiałem - fizyczny dowód, że Treble rzeczywiście był ze mną w łazience.
- Popełniłem błąd i położyłem tu wilgotny ręcznik.
- Nic się nie zmieniłeś.
Pytam z uśmiechem:
- To był Drew?
- Telefon? - Celia zaciska wargi i kiwa głową. - Ma problem z Evanem, który wszedł niestety w ten trudny wiek. Jego aktualną obsesją jest czekolada.
- Zupełnie racjonalna obsesja.
- Żadna obsesja nie jest racjonalna - mówi. - Dla rodziców szybko staje się to jasne.
Nagle ogarnia mnie silna chęć, jakiej nigdy w życiu nie miałem: chęć zdzielenia Celii Favreau, z domu Harrison, po twarzy.
- Wystarczy tych wykładów, dobra? - warczę.
Jej uśmiech ani drgnie.
- Pewnie, skarbie. Zamówiłam ci mus czekoladowy.
Dopiero teraz widzę, że ze stolika zniknęły karty deserów. No dobrze. Jeśli chce mnie traktować jak dziecko, niech tak będzie. Na samą myśl o czekoladzie skręca mi się żołądek. Zjem tylko po to, żeby zadowolić tę wariatkę. Bo znowu mam w sobie moc. Jestem gotów dokończyć robotę i wreszcie zamknąć Franklera.
- Powiedz mi o śledztwie wydziału wewnętrznego.
Zastanawia się chwilę i kwituje wszystko jednym słowem:
- Upokarzające.
- Dlaczego?
- To są specjaliści w manipulowaniu ludzkimi emocjami. Wykorzystywali to, że jestem kobietą. Mnóstwo koszarowych dowcipów: „Taka ładna dziewczyna w takiej branży? Jak było w wyrze z agentem Pelhamem?”.
- Serio o to pytali?
- Pewnie. Chcieli mnie wytrącić z równowagi.
- Udało im się?
Celia wzrusza ramionami.
- Powiedziałam im, że tak sobie. Potem zapytałam jednego z nich, czy chciałby dowieść, że jest lepszy.
- Nie wierzę.
Nagle poważnieje i zaczynam podejrzewać, że faktycznie to zrobiła: złożyła niedwuznaczną propozycję człowiekowi, który dostał polecenie zbadania jej lojalności. Z łatwością wyobrażam sobie dawną Celię, która robi to dla zabawy.
- Oczywiście, że nie. Kazałam im spieprzać.
W to też jestem w stanie uwierzyć. W końcu mowa jest o tamtej Celii sprzed lat, nie o szalonej kobiecie, którą się stała.
- Co mówili o połączeniach z ambasady?
Celia patrzy mi prosto w oczy.
- Nic o nich nie mówili.
- Nawet jak ty im o nich powiedziałaś?
- Nic im o nich nie powiedziałam.
W końcu się przyznała. Mam to nagrane. Walcząc z nudnościami, rzucam jej zdziwione spojrzenie, zgrywam niewinnego.
- Serio? To dziwne, nie uważasz? Próbowali dowiedzieć się wszystkiego o tej sprawie, a ty ukryłaś przed nimi swoje własne śledztwo. Dlaczego to zrobiłaś?
Ona też wyczuwa, że przekroczyliśmy jakąś granicę. Przechyla lekko głowę, żeby mi się lepiej przyjrzeć. Ciekaw jestem, czy pluje sobie w brodę.
- Uznałam, że to nieistotne.
- Nieistotne? Podejrzewałaś przeciek. Spróbowałaś namierzyć jego źródło. A kiedy ludzie z Langley przyjechali, żeby sprawdzić, czy doszło do przecieku, zataiłaś przed nimi swoje dochodzenie. Wybacz, Celio, nie rozumiem twojej logiki.
Nie wiem, co się teraz dzieje w jej głowie. Odsuwa kieliszek na bok, więc myślę, że zaraz wyciągnie ręce, żeby mnie dotknąć. Jakaś część mnie nadal tego pragnie. Ta część wierzy nawet, że da się ocalić to, co kiedyś nas łączyło. Bardzo to wątpliwe, ale ciągle niewykluczone. Jednak ona trzyma dłonie po swojej stronie stolika i tylko na mnie patrzy. Jej usta układają się powoli w smutny uśmiech. Mruga i jej oczy wilgotnieją. Czyżby to początek załamania? Nagłe przyznanie się, że… Że co? Że dręczą ją wyrzuty sumienia? W końcu mówi:
- Wiesz dlaczego.
- Tak?
- Przecież sam przejrzałeś billingi. Mam rację?
Próbuję sobie przypomnieć, czy jej o tym mówiłem. Nieważne. Kiwam głową.
- I co w nich znalazłeś?
- Ty mi powiedz.
Celia wciąga powietrze przez nos i robi długi wydech.
- Znalazłeś połączenie o dziewiątej trzydzieści osiem z telefonu Billa. Do Jordanii.
- Ty też to widziałaś?
- Oczywiście.
- Więc mnie okłamałaś.
- Wszyscy kłamiemy, Henry. Od tego jesteśmy.
Czuję przyjemny dreszcz. Zaczyna się.
- Znalazłaś to połączenie i nikomu o nim nie powiedziałaś?
- Miałam taki zamiar. Potem zmieniłam zdanie.
Na to tylko macham ręką.
- Celio, będę z tobą szczery. Nie wygląda to dobrze. Wszyscy w ambasadzie wiedzą, że tamtego dnia tylko dwie osoby korzystały z tego gabinetu: Bill i ty. Fakt, że zataiłaś tę informację, nie stawia cię w korzystnym świetle. Musisz mi podać powód, dobry, niepodważalny powód, dla którego postanowiłaś to ukryć.
Do jej oczu za chwilę napłyną łzy, które na razie udaje jej się powstrzymać. Powstrzymuje też siebie, zakładając ręce w obronnym geście. Nie chce odpowiedzieć, więc kontynuuję:
- Interpol brałby pod uwagę tylko dwie możliwości. A: Chroniłaś Billa, którego kochałaś jak ojca. B: Chroniłaś siebie. Więc jak było? A czy B?
CELIA
1
Najpierw po arabsku, potem po angielsku mówi: „Wszyscy spokój!”. To nie takie łatwe, bo wszyscy widzieliśmy, jak wstał z miejsca i postrzelił w klatkę piersiową tę ładną stewardessę. Tę, która serwowała nam napoje, zachwycała się Ginny i dała Evanowi blok do kolorowania. Wszyscy patrzyliśmy, jak stewardessa się zatacza, nagle pojmuje, co się stało, i pada na ziemię.
Nie jestem jedną z tych, którzy krzyczą, ale to bez znaczenia. Zastępuje mnie w tym sześć, może siedem innych kobiet. Mam szczęście, że moje wyszkolenie pozwala mi odnaleźć się w tej sytuacji. Wiem, co mam robić. Kiedy Evan pyta mnie przerażonym głosem: „Co to jest?”, a Ginny wierci się na moich kolanach i zaczyna płakać, skupiam całą uwagę na nich i przyciągam ich twarze do siebie.
- Posłuchajcie mnie. Hej, słuchacie? - przytakują, niepewni i przestraszeni. - Musicie zostać na swoich miejscach i siedzieć cicho. W samolocie jest zły człowiek i jeśli wstaniecie ze swoich foteli, zrobi wam krzywdę. Rozumiecie?
Chwytają mnie i przyciągają do siebie. Zawsze kiedy to robią, mam wrażenie, że próbują się wdrapać z powrotem do mojego łona. Mocno ich przytulam, jakbym chciała im w tym pomóc.
- Wszystko będzie dobrze, słyszycie? Mamusia nie pozwoli, żeby coś wam się stało. Okej?
Energicznie przytakują. Siła mojego głosu powstrzymała szloch Ginny, ale jej oczy są wciąż pełne łez. Oboje bezgłośnie łkają. Moje oczy kompletnie wyschły.
W tym momencie widzę, że trzej inni mężczyźni też wstają ze swoich miejsc i krzyczą, żebyśmy zachowali spokój.
2
Budzę się, wymachując dziko rękami. Na szafce nocnej wibruje mój telefon. Po drugiej stronie łóżka Drew leży pogrążony w głębokim śnie emeryta, takim, który trwa do późnego rana. Kiedy się tu wprowadziliśmy, przez kilka miesięcy budził się o szóstej, jakby w okolicy wciąż było jakieś biuro wymagające jego stałej obecności. W końcu jednak powolna, hipnotyczna atmosfera Carmel-by-the-Sea udzieliła się nawet jemu i teraz o ósmej trzydzieści jest nieprzytomny.
Kierunkowy +44 i 20, czyli Londyn. Idę z wibrującym aparatem do dużego pokoju i tam wreszcie odbieram.
- Halo?
- Celia?
- Kto mówi?
- Celia - powtarza dziwny, odległy głos. - Celia, to ja. Bill.
- Bill? - pytam i przez chwilę się zastanawiam, czy nie jestem nadal pogrążona we śnie. Nie jestem. Nigdy nie śnię o Carmel. - Bill. Chryste. Co słychać?
- W porządku. Dobrze brzmisz.
- Brzmię jak ktoś, kto nie rozumie, co się dzieje.
- To nigdy nie był twój problem.
Takie komplementy są u niego odruchowe, bo Bill już w młodości nauczył się pracować z kobietami. Jedyną, na którą jego urok nie działał, była jego żona. Nagle przychodzi mi do głowy przyjemna myśl.
- Czy z Sally wszystko w porządku? Nic jej nie jest?
- W doskonałym zdrowiu.
No cóż, trudno.
- Skąd dzwonisz?
- Z Londynu. Przeprowadziliśmy się tu rok temu.
- Przecież ty nienawidzisz Londynu.
Cisza. Pewnie się wstydzi.
- Sally bardzo chciała tu zamieszkać.
- Och, Bill - wzdycham mimo woli, choć wiem, że nie zależy mu na mojej litości.
- Masz chwilkę?
Stoję teraz w kuchni i wkładam telefon między ucho a bark. Chcę napełnić ekspres do kawy.
- Dla ciebie zawsze.
- Muszę… - Bill milknie i zaczyna ciężko dyszeć. - Słuchaj, nie jestem w Agencji od ponad roku, więc może to tylko paranoja. Uznałem jednak, że powinienem do ciebie zadzwonić.
Dzbanek jest pełen. Zakręcam kran i wlewam wodę do ekspresu. Opieram się rękami o blat.
- Słucham cię.
- Chodzi o Henry'ego. Pelhama - dodaje niepotrzebnie.
- Co z nim? - pytam zobojętniałym nagle tonem, bo od lat nikt nie wypowiedział przy mnie tego nazwiska.
- Był tutaj. W Londynie. Urządził mi przesłuchanie.
- Tobie? W jakiej sprawie?
- 127 - mówi, używając własnego kodu na to, co my wszyscy nazywamy „Flughafen”. Przechodzę z kuchni do jadalni i siadam przy stole. - Powiedział, że ktoś z Lyonu żąda pełnego sprawozdania. Zadzwoniłem w kilka miejsc. Sprawdziłem. On kłamał. Śledztwo prowadzi Agencja, wydział wewnętrzny.
Robi mi się niedobrze. Na wspomnienie nie tylko Henry'ego, lecz także Flughafen. I jeszcze wydział wewnętrzny. Żeby się uspokoić, spoglądam przez przesuwane drzwi na nasz ogródek, gdzie wszystko jest w niekończącej się w Kalifornii fazie zakwitania.
- Dlaczego skłamał? - kieruję pytanie do swoich kwiatów.
- Pewnie po to, żeby mnie uspokoić. To mu nie wyszło. Szybko mnie złamał. Nie umiem sobie już radzić w tych sytuacjach. Zaczął mnie zasypywać oskarżeniami.
- Och, Bill.
- Nie przejmuj się. Nie spisałem się za dobrze, bo wyszedłem z wprawy, ale nic mi nie jest. Nie dlatego dzwonię. To o ciebie się martwię.
- Niepotrzebnie.
W pewnym sensie naprawdę tak uważam. Spędziłam pięć lat na krawędzi kontynentu i przez ten czas zmieniłam skórę. Małżeństwo, dzieci, nowe zobowiązania w tym tonącym w zieleni miasteczku nad oceanem. Nie udaję, że przeszłość nie istnieje, ale Agencja dała mi spokój. Wyjątki to wizyta człowieka o imieniu Karl dwa tygodnie po naszym przyjeździe tutaj oraz rozmowa z nim w czerwcu - zadzwonił do mnie, żeby poinformować o schwytaniu śmiertelnego wroga pokoju na świecie. Podejrzewam, że nadal mam wrogów po drugiej stronie kuli ziemskiej, ale najwyraźniej żaden nie czuje się skrzywdzony aż tak głęboko, żeby szukać zemsty.
Ale Bill nie powiedziałby czegoś takiego, gdyby nie miał dobrego powodu.
- Co masz na myśli?
- Henry chce cię dopaść.
Tulipany wyglądają dobrze, ale hibiskusy trochę dalej, między placem zabaw a ogrodzeniem, wyraźnie potrzebują wody.
- W jakim sensie?
- Bawił się ze mną. Oskarżał o utrzymywanie kontaktu z tym Czeczenem i o to, że dzwoniłem z ambasady. Spanikowałem. Robiłem wszystko zgodnie z jego scenariuszem. Dla niego to był tylko sposób, żeby posunąć rozmowę dalej i w końcu zahaczyć o ciebie.
Magnolie trzymają się nieźle, tylko martwię się szkodnikami. O tej porze roku ćmy zlatują się chmarami, znoszą jaja, z których za tydzień wyklują się larwy, a te pokryją drzewa, ściany i drzwi i będą pożerać wszystko na swojej drodze.
- Jak przeniósł rozmowę na mnie?
- Prosiłaś o wykaz połączeń z ambasady?
Zamiast odpowiedzieć na jego pytanie, sama pytam:
- A co?
- Bo Henry mi powiedział, że go przeglądałaś. I że tamtego wieczoru było połączenie z mojego telefonu na numer w Jordanii.
- Rozumiem.
- To prawda?
- Tak, Bill. To prawda.
- I potem to zataiłaś?
- Tak.
- Ale… Dlaczego? Przecież wiesz, że nie byłem w zmowie z tymi sukinsynami.
Zaczynam tracić kontrolę nad swoim ogrodem. Nie wiem, czym trzeba się zająć, a co nie wymaga opieki. Podnoszę stopy z zimnej podłogi i opieram je na krześle. Brodę kładę na kolanach, jedną ręką trzymam się za kostkę, a w drugiej mam telefon.
- Na początku nie wiedziałam. Nie byłam pewna. Potem już tak.
- To czemu nic mi nie powiedziałaś?
- Powinnam była - przyznaję.
- Owszem - Bill robi pauzę. - Słuchaj, nie dzwonię, żeby cię karcić, ale żeby cię ostrzec. Myślałem, że to ja jestem obiektem jego ataków, ale po jakimś czasie Henry zaczął wypytywać o ciebie. Dopiero jak sobie poszedł, zrozumiałem, że upewniał się tylko w tym, co wcześniej wiedział: że nie miałem pojęcia o twoim śledztwie. Chciał zawęzić listę podejrzanych. Do ciebie.
W tym momencie zdaję sobie sprawę, że rozmawiamy na otwartej linii. Wcześniej nie brałam tego pod uwagę, teraz zaczynam się zastanawiać, czy nieopodal nie stoi furgonetka, w której ktoś przysłuchuje się naszej rozmowie. Próbuję sobie przypomnieć, co powiedzieliśmy i czy coś może zostać użyte jako dowód. Rozprasza mnie gwałtowne bicie serca. Po chwili słyszę coś jeszcze. „Mamusiu”. Głos Ginny. Wstaję.
- Dziękuję, Bill - mówię i idę do pokoju małej. - Będę ostrożna. Muszę lecieć.
Rozłączam się i otwieram drzwi sypialni. Ginny siedzi na białym łóżku z Ikei z podwyższanymi bokami, które chronią ją przed wypadnięciem. Jej włosy przykleiły się do wilgotnej buzi. Pociąga cicho nosem wybudzona z jakiegoś koszmaru.
3
Robię jajecznicę i patrzę przez okno na ogród. Przy stole Evan gra na iPadzie w Angry Birds, Ginny wsuwa grzankę z masłem orzechowym. Moje obawy się nie spełniły i mała jest zdrowa. Ubieranie obojga do szkoły pozwala mi na chwilę zapomnieć o telefonie Billa. Drew w starym stylu przynosi „New York Timesa” spod drzwi wejściowych, całuje mnie w policzek i wyrzuca plastikową torbę ochronną.
- Liberalna machina propagandowa w pełni rozhuśtana - mówi.
- Tak?
- Żadne zaskoczenie - ciągnie, siadając przy stole, i otwiera gazetę. - Sprzedają zakurzone fakty jako świeże doniesienia. Mitt wypowiedział w Izraelu kilka niewinnych uwag o tym, że sukces gospodarczy ma związek z kulturą i znowu wszyscy się oburzają, że to wyraz pogardy dla Palestyny.
Podnoszę wzrok i pytam, marszcząc brwi:
- Co?
Drew się krzywi. Wygląda przy tym na jeszcze starszego i głupszego, ale ja wiem, że to tylko spojrzenie i nic się za nim nie kryje.
- Żydom wystarczyło ile, czterdzieści lat, żeby zbudować kraj. To nie przypadek, zawdzięczają to swojej kulturze. Mitt stwierdza oczywisty fakt i wychodzi na ksenofoba.
Uśmiecham się do niego. Ciągle nie bardzo wiem, o co mu chodzi, ale to nieistotne. Niedługo zadzwoni jego telefon i Drew wyjdzie do biura, gdzie zajmie się obroną swojego drogiego Mitta.
- Mamo? - mówi Evan, nie odrywając wzroku od iPada.
- Tak?
- Mogę nutellę?
- Nie.
- Okej.
Ginny mówi wyraźnie:
- Raz, dwa, trzy.
- Słyszałaś to? - pyta Drew i odkłada gazetę, cały uśmiechnięty. Prosi Ginny: - Powiedz jeszcze raz.
Ginny wkłada do buzi grzankę. Policzki ma wysmarowane masłem orzechowym.
- Usłyszała to w Ulicy Sezamkowej - wyjaśniam. - To jest piosenka. Raz, dwa, trzy, liczysz ty…
- I tak jestem pod wrażeniem.
- No pewnie - zgadzam się. - Jest geniuszem.
Z sypialni dobiega dźwięk telefonu. Drew wstaje i mówi:
- Zaczyna się.
Podaję dzieciom jajecznicę. Evanowi wręczam widelec dla dużych chłopców, którego się ostatnio domaga, Ginny karmię małą łyżką. Evan nie chce przerywać gry, więc zabieram mu iPada i odkładam go na blacie.
- Najpierw śniadanie - zarządzam.
W odpowiedzi słyszę jęk.
Po zjedzeniu Evan zabiera grę do dużego pokoju. Myję buzię Ginny i wkładam ją do kojca obok kanapy. Mówię Evanowi, żeby miał oko na siostrę. Stęka coś pod nosem, ciągle zaaferowany eksplodującymi ptakami siejącymi spustoszenie wśród zielonych świń. Wracam do jadalni i zaczynam sprzątać.
Kiedy stoję przy zlewie i zmywam masło orzechowe z talerza Ginny, wracam myślami do Henry'ego. Do jego strategii na wytrącenie biednego Billa z równowagi, żeby skierować przesłuchanie na moją osobę. O co mu chodzi? Czyżby planował obarczyć mnie jakąś winą? Za tamto? Trudno mi uwierzyć. Musi sobie zdawać sprawę, że byłam dla niego łaskawsza niż wszyscy. Pozwoliłam mu spokojnie żyć. Teraz rozumiem, że popełniłam błąd. Wielkoduszność bywa błędem.
Robię przerwę i siadam przy stole. Przypominam sobie naszą ostatnią wspólną noc i moment, w którym stałam w budce telefonicznej, wybrałam numer w Ammanie, usłyszałam mężczyznę mówiącego po rosyjsku i wiedziałam bez cienia wątpliwości, że to Ilyas Shishani. Potem wróciłam do ambasady i siedziałam w gabinecie Billa. Od dawna tak intensywnie o niczym nie myślałam. Zastanawiałam się nad powodami. Dlaczego Bill chciałby nawiązać kontakt z radykalnymi islamistami? Dlaczego zdemaskowałby naszego jedynego agenta na pokładzie samolotu? Dla pieniędzy? Może był szantażowany? Jakiż ktokolwiek z nas mógł mieć powód, żeby zadzwonić do członka Aslim Taslam i wydać jednego z naszych? To było pozbawione jakiegokolwiek sensu.
Czy miało to jakiś związek z udawaną chorobą Sally? Czy Sally w ogóle była w szpitalu?
Zadzwoniłam do krankenhausu i poprosiłam do telefonu Sally Compton. Dyżurna pielęgniarka powiedziała, że zaraz mnie połączy. Odłożyłam słuchawkę i usłyszałam pukanie do drzwi. W progu stał Gene z rozpiętym kołnierzykiem i zaczerwienionymi oczami. Machnęłam, żeby wszedł.
- Celio, powinnaś coś zobaczyć.
Poszłam za nim przez labirynt boksów do jego biurka i stanęłam obok niego. Gene ruszał myszką, żeby obudzić komputer. Miał otwartą stronę internetową stacji ORF. Zobaczyłam artykuł z materiałem wideo wklejonym tuż pod tytułem po niemiecku: „Trzecia ofiara zamachowców”.
- Film sprzed dwóch minut - powiedział Gene, kliknął „odtwórz” i pogłośnił.
Nachyliłam się ku ekranowi.
Obraz był ziarnisty, ale dostatecznie wyraźny. Daleki kadr samolotu na pustej połaci asfaltu. W ciemności za kadłubem ciągnęło się otwarte płaskie pole, dalej widać było światła budynków. Całe lotnisko zostało zamknięte.
Kamera stała na statywie całkowicie nieruchomo, więc obraz wyglądał jak fotografia. Po chwili w kadłubie pojawił się otwór - otwarto przednie drzwi. Kamerzysta, który w tej chwili zdał sobie sprawę, że wreszcie na coś natrafił, zrobił zbliżenie. Zobaczyliśmy mężczyznę stojącego w otwartych drzwiach. Trudno było rozpoznać jego rysy, ale wyglądał na starszego, bo na czarnym tle rysowały się jego siwe włosy. Biała koszula z podwiniętymi rękawami, beżowe spodnie. Wąsy, ciemna skóra. Nagle jego twarz w kadrze się zamazała, jakby ktoś uderzył go mocno w potylicę. Zabrzmiał głuchy huk. Mężczyzna wypadł z samolotu i znikł poza kadrem.
Obraz się zatrząsł, operator nie bardzo wiedział, co robić. W końcu skierował kamerę gwałtownym ruchem w dół i zarejestrował leżące na asfalcie ciało. Potem znów skierował obiektyw na drzwi, w których pojawiła się inna sylwetka - ciemnoskóry mężczyzna, ale znacznie młodszy. Później ustaliliśmy, że to Ibrahim Zahir. On też miał białą koszulę z podwiniętymi rękawami. Trzymał w dłoni pistolet. Kamerzysta zwiększył czułość mikrofonu i głośniki komputera wypełnił nieprzyjemny pisk. Mężczyzna krzyknął po angielsku:
- Zabierzcie swojego szpiega!
Potem zamknął za sobą drzwi samolotu.
- Mamo, ona jest niegrzeczna!
Wyrwana z zadumy biegnę do pokoju. Ginny ustawiła plastikowe klocki w rogu kojca i zbudowała prowizoryczne schodki. Stanęła na najwyższym i próbuje przełożyć nogę przez ogrodzenie. W tej samej chwili do salonu wchodzi Drew.
- Nasz mały geniusz!
Evan siada na kanapie plecami do nas. Martwię się, że jest zazdrosny o uwagę, jaką skupia na sobie jego siostra. Drew bierze Ginny na ręce. Idę do sypialni, żeby się ubrać. Wkładam dżinsy, które kiedyś były luźne, i otwieram laptop. Zapinając guziki bluzki, słyszę sygnał przychodzącej poczty. Na widok imienia Henry'ego muszę usiąść. Zbliża się w moje rejony.
4
Dwa dni później siedzę na tarasie Akademii Sztuk Performatywnych i czekam na Evana, który ma lekcję baletu. Jest jedynym chłopcem w grupie, ale pogodził się z tym już na drugiej lekcji. Znajduje się w centrum zainteresowania. Ginny poszła z Consuelą do muzeum, żeby się uaktywnić i uspołecznić, co oznacza, że mam czterdzieści pięć minut na podjęcie decyzji. Wyjmuję z torebki białą wytłaczaną wizytówkę, którą dostałam dwa tygodnie po przyjeździe do Carmel-by-the-Sea. Imię i nazwisko małymi drukowanymi literami - KARL STEIN - poza tym numer telefonu.
Nie odpisałam jeszcze Henry'emu. Podejrzewam, że jego intencje są nieczyste. Całe dwa dni zajęło mi zdecydowanie, co powinnam zrobić. Zadzwoniłam do Billa, który nie miał wątpliwości:
- Nie spotykaj się z nim pod żadnym pozorem. Nie dawaj mu szansy.
Bill kieruje się strachem. Jego nadrzędnym celem jest ucieczka przed starciem. W końcu jest emerytem i pragnie spokoju na ostatniej prostej. Mogę to zrozumieć, bo w przeciwieństwie do Drew ja chcę tego samego. Na pewno nie mam ochoty zostać wciągnięta w intrygę Henry'ego. Ale między mną a Billem jest zasadnicza różnica. Ja mam dzieci, a kiedy człowiekowi rodzą się dzieci, jego życie zaczyna się od nowa. Zaczyna dbać o zdrowie i dobrobyt z całkiem nową motywacją - chce żyć dostatecznie długo, by móc chronić potomstwo przed światem zewnętrznym. Nie chodzi już o dobre życie, ale o to, żeby żyć dobrze tak długo, jak to tylko możliwe. Dlatego prowizoryczne rozwiązania przestają wystarczać. Problemom trzeba stawiać czoła. Zagrożenia muszą być neutralizowane.
Podjęłam decyzję, ale ciągle się waham. Coś mnie powstrzymuje. Coś, co wisi w powietrzu i przebija przez piękno otaczającej mnie zieleni. Czuję to w spokoju, który dominuje w moim życiu, nawet kiedy dzieciaki rozrabiają. Jest we mnie jakaś cisza, na której nauczyłam się polegać i którą zagłuszę, jeśli teraz zadzwonię.
Nie mam wyboru. Jeżeli się wycofam, Henry będzie mnie dalej tropił, bo jest zdesperowany. Przepełnia go strach, jaki dręczy najbardziej zapatrzonych w siebie. Nie odpuści. Przyjedzie tu. I nie będzie chciał tylko zagłuszyć mojej ciszy. Spróbuje zniszczyć wszystko, co mam.
Więc wyjmuję telefon i wybieram numer Karla Steina. Wsłuchując się w sygnał, myślę, czy numer jest aktualny. Może Stein ma nowy telefon i za chwilę połączę się z jakimś nastolatkiem, który nigdy o nim nie słyszał i który czeka tylko na telefon od dziewczyny? Może będzie trudniej, niż myślałam.
Niepotrzebnie się martwiłam. Karl Stein odbiera po czwartym dzwonku.
- Karl Stein - mówi.
- Cześć, Karl. Tu Celia Favreau. Rozmawialiśmy w czerwcu i…
- Celia - przerywa podwyższonym głosem. - Dla przyjaciół Cee. Ciągle mieszkasz w raju?
- Tak.
Matka z córką gramolą się po schodach. Mała ma na sobie spódniczkę baletnicy poplamioną sokiem z winogron. Odwracam głowę i mówię ciszej:
- Pamiętasz naszą rozmowę sprzed kilku lat? O Billu Comptonie?
- Oczywiście - potwierdza. - Pamiętam też, że kazałaś mi spieprzać.
- Przepraszam.
- Słyszę to częściej, niż myślisz. Nie przejmuj się.
- Posłuchaj - proszę i nagle zdaję sobie sprawę, że nie mogę powiedzieć wszystkiego przez telefon. - Musimy porozmawiać. Nie na otwartej linii.
- Mam do ciebie przylecieć?
- Może. W sumie niekoniecznie.
- Skorzystam z każdej wymówki, żeby wyjść z biura - żartuje jak weteran, ale po chwili się uspokaja. - Jeśli chcesz porozmawiać w bezpiecznym miejscu, prześlę ci adres w Pacific Grove. Pojedziesz i zapytasz, czy możesz skorzystać z telefonu. Pasuje?
- Pasuje - mówię. - Nie wiem tylko, kiedy…
- Ginny i Evan - przerywa i wyobrażam sobie, że w trakcie rozmowy wyjął moją teczkę. - Dzieci pożerają czas, wiem.
- No właśnie.
- Nie przejmuj się. Zadzwoń w wolnej chwili. Jestem pod telefonem całą dobę.
- Dziękuję, Karl.
Dopiero po południu, kiedy czarnoskóra kobieta prowadzi mnie po schodach apartamentowca w Pacific Grove do małego pokoju z zakodowanym telefonem satelitarnym, gdzie mogę wreszcie pełnymi zdaniami powiedzieć, w czym problem, zdaję sobie sprawę, że Karl pewnie też ma dzieci. W przeciwieństwie do Henry'ego rozumie, że świat nie kończy się na czubku jego nosa.
5
Budzę się przerażona. Walę pięściami na oślep. Zamiast Suleimana Waheda okładam Drew, który woła „Celia! Celia!” i próbuje złapać mnie za nadgarstki. Oślepiająca senna mgła w końcu się rozprasza, moje pięści zwalniają i Drew chwyta mnie za ręce. Mocno je ściska i wpatruje mi się w oczy. Stopniowo odzyskuję w miarę regularny oddech. Plecy i twarz mam mokre od potu.
- Hej - mówi. - Poznajesz mnie?
Przytakuję i Drew puszcza moje dłonie.
Wspiera się na łokciu i patrzy, jak się podnoszę.
- Samolot?
Znowu przytakuję, wstaję i idę do ich drzwi. Najpierw zaglądam do Ginny, bo jest mniejsza, potem do Evana. Są dokładnie tam, gdzie je wczoraj zostawiłam, nietknięte.
W łazience zdejmuję przepoconą koszulę nocną, polewam się wodą, wycieram zapasowym ręcznikiem i wracam do sypialni. Budzik mówi mi, że jest piąta rano. Drew leży z zamkniętymi oczami, lecz otwiera je, kiedy kładę się obok niego.
- Chcesz mi o tym opowiedzieć?
- Chcę znowu spać.
- Rozmawiałaś o tym z Leonem?
- Oczywiście - potwierdzam, choć nie mam ochoty ciągnąć tematu. - Nie potrzebuję terapii, żeby wiedzieć, czemu śni mi się tamten samolot.
Drew chce mi pomóc, wiem. Ma konstruktywne podejście jak wtedy, kiedy kierował oddziałem General Motors, znajdował problemy i je rozwiązywał.
- Nie zaczynaj - proszę.
- Czego mam nie zaczynać? Ja tylko mówię, że nie powinnaś cierpieć.
Jak mam mu to wytłumaczyć? Mogę powiedzieć, że od jutra mój koszmar nie będzie mnie dręczył? Nie, bo wtedy zapyta mnie dlaczego. Będzie chciał wiedzieć, w jaki sposób kolacja z dawnym kochankiem przywróci mi spokojny sen. A ponieważ nie będę mogła mu powiedzieć więcej, będzie musiał sobie radzić ze swoją zazdrością. Bo facet w jego wieku widzi zagrożenie w każdym mężczyźnie młodszym od siebie. Odwracam się do niego plecami i zamykam oczy.
- Nie martw się o mnie - mamroczę.
Czekam na dźwięk jego głowy opadającej na poduszkę. Na próżno. Słyszę tylko ciszę. Drew patrzy na tył mojej głowy, czeka. Czasem ten człowiek doprowadza mnie do furii. Znowu się odwracam i widzę, że wpatruje się we mnie zaszklonymi oczami, jakby zaraz miał się rozpłakać. Z tym że Drew Favreau nie płacze. Tej funkcji brakuje w jego kodzie genetycznym. Stać go najwyżej na zaszklone oczy.
- No co? - pytam.
- Coś się dzieje i na pewno ma związek z Henrym. Mam rację, prawda?
- Nic się nie dzieje. Idź spać.
Nie umiem kłamać jak dawniej, więc nic dziwnego, że Drew ciągle na mnie patrzy z niedowierzaniem. Tulę się do niego, całuję go w usta i zapewniam:
- Naprawdę nic. Po prostu mam koszmary. Henry jest nikim. W każdym razie dla mnie. Masz to jak w banku.
W końcu kiwa głową, uśmiecha się smutno i kładzie głowę na poduszce. Całuję go jeszcze w policzek i naciągam kołdrę aż po uszy.
Potem, kiedy Evan jest na lekcji baletu, a Ginny w domu z Consuelą, przechadzam się po sklepie między zamrażarkami zapełnionymi pizzami i lodami. Myślę o Drew. Rano po jego niepokojach nie było ani śladu, ale nie jestem pewna, czy ja poradziłam sobie ze swoimi. Drew jest spostrzegawczy i w ostatnim tygodniu na pewno zauważył mój rosnący lęk, moje nagłe napady jędzowatości i długie milczenie. Mam nadzieję, że do jutra zdążę się pozbierać. Chociaż bardziej prawdopodobne jest, że po dzisiejszym wieczorze będą mnie dręczyć wyrzuty sumienia, które przełożą się na jeszcze głębsze wahania nastroju. W końcu kiedyś wszystko powinno wrócić do normy, nasze życie będzie znowu biegło zwykłym torem i zajmiemy się swoimi sprawami. Drew pomaganiem swoim kandydatom, ja wychowywaniem dzieci. Liczyć się będzie tylko przyszłość.
- Mam smaka na lody Häagen-Dazs - mówi ktoś za moimi plecami.
Odwracam się i widzę młodego mężczyznę z długimi bokobrodami. Takimi, które mężczyźni nosili w latach siedemdziesiątych i które znów zaczęły być modne wśród młodzieży określającej się mianem hipsterów. Ten hipster ma na imię Freddy i otwiera właśnie szklane drzwi, żeby zbadać zawartość zamrażarki.
- Gdzie Karl?
Freddy nie patrzy w moją stronę.
- Widzisz, ile tu kamer? Karl chce się z tobą spotkać pod siedzibą UPS.
Wyjmuje kubełek lodów czekoladowych z kawałkami czekolady.
- Wszystko gra?
- Jak w zegarku, pani Favreau. Jesteśmy gotowi.
W kasie samoobsługowej płacę za czipsy, zostawiam je na fotelu SUV-a i przechodzę pieszo przez ciągnące się pod gołym niebem centrum handlowe z eleganckimi sklepikami, w których zaopatruje się całe Carmel. Deptak prowadzi mnie szlakiem ze sklepami z odzieżą, księgarnią i kawiarnią. Na skrzyżowaniu widzę Karla, który siedzi na ławce przed budynkiem UPS i trzyma papierowy kubek z kawą. Za jego plecami i za niskimi budynkami centrum ciągnie się pasmo górskie wyznaczające granice Carmel Valley.
Tutaj nie ma kamer, ale mija nas mnóstwo samochodów. Czyżby tak rozumiał bezpieczne miejsce do spotkań?
Owiewają mnie podmuchy wiatru, kiedy przechodzę na drugą stronę ulicy, żeby obok niego usiąść. Karl się uśmiecha. Sympatyczny pięćdziesięcioparolatek o siwych włosach, w koszuli z otwartym kołnierzem i niebieskich spodniach. Luźny styl kalifornijskiego biznesmena.
- Pięknie tu - wzdycha.
- Pod UPS?
- Cha, cha. Mówię o miasteczku. Zawsze je lubiłem.
- Freddy powiedział, że wszystko gotowe.
- No tak - potakuje bez przekonania.
- Co?
Pociera oko palcem wskazującym.
- Nic takiego. Przygotowaliśmy miejsce według twoich wskazówek. Prywatne przyjęcie na rachunek firmy z Big Sur. Nie podoba mi się, że nie możemy postawić tabliczki.
- Zorientowałby się - tłumaczę mu już któryś raz. - Mówię ci: dzisiaj będzie tam nie więcej niż dwoje, troje gości. Ta knajpa dawno przestała być modna. Macie kogoś do kuchni?
- Prosto z Waszyngtonu. Jest świetna. Jonas będzie obsługiwał bar. Jedna komplikacja. Znasz Jenny Dale?
Kręcę głową.
- To ich główna kelnerka. Właścicielom zależy, żeby dzisiaj pracowała. Podobno potrzebuje pieniędzy.
- To jej zapłaćcie.
- Próbowaliśmy. Nabrała podejrzeń.
Mrużę oczy przed kolejnym podmuchem wiatru.
- Serio?
- Zapytała, dlaczego nie chcemy, żeby pracowała. Dlaczego proponujemy jej pieniądze, a nie korzystamy z jej usług. Jest trochę dziwna. Kto tak wybrzydza na darmową gotówkę?
- Czy to będzie problem?
Karl kręci głową, a zaraz potem wzrusza ramionami.
- Zależy. Jeśli załapie, co się dzieje, to będzie duży problem.
- Kto jeszcze wie?
- Ty, ja i Freddy. Jonas i kucharka myślą, że to operacja podsłuchowa. Wypuścimy ich tylnym wyjściem po skończonej robocie.
Zastanawiam się nad tym.
- Skoro kucharka nie wie…
- Freddy się tym zajmie.
Przytakuję. To chyba wszystko. Karl ciągle na mnie patrzy, jakby czekał na wskazówki, i nagle zdaję sobie sprawę, że to ja kieruję operacją, nie on. To ja zadzwoniłam do niego. W pokoiku w Pacific Grove to ja mówiłam, co według mnie będzie konieczne i że to właśnie będziemy musieli zrobić.
Karl odchrząkuje:
- Nie popełniamy błędu, prawda?
Dopiero po chwili dociera do mnie, o co mnie pyta.
- Tak. To Henry.
- Bo zdarzało mi się pudłować. Na przykład z Billem Comptonem. Kompletnie się myliłem i słusznie kazałaś mi spadać.
- Tym razem nie ma mowy o błędzie - zapewniam. - To jest nasz kret.
Karl sączy kawę i zastanawia się nad moimi słowami. Wydaje mi się dziwne, że to ja muszę uspokajać jego. Powinno być na odwrót.
6
Najpierw po arabsku, a potem po angielsku mówi:
- Dzieci na przód!
Jesteśmy w dwudziestym drugim rzędzie, on - na wysokości piętnastego. Krzyczy na czarnoskórą kobietę, która tuli pięcioletniego chłopca i kręci głową, jakby jego rozkaz odebrał jej mowę. Mały się nie boi. Całuje matkę w czoło i szepcze jej coś na ucho, coś, co sprawia, że kobieta rozluźnia ramiona. Chłopiec wyślizguje się z jej objęć, bierze dłoń Ibrahima Zahira i idzie z nim do pierwszej klasy.
- Na przód! - słyszę czyjś głos za plecami.
Odwracam się i widzę Suleimana Waheda. Jego zaciętą, plamistą twarz i pistolet, który trzyma w ręce. Zagląda mi w duszę.
Podnoszę się ze swojego fotela, żeby zasłonić Evana i Ginny.
- Nie. Ich nie weźmiecie.
Naprawdę wierzę, że to wystarczy? Tak. Dlatego tak mnie zaskakuje, mówiąc:
- Oddaj je albo zabiję oboje na twoich oczach.
Zrobiłby to? Człowiek o takiej twarzy chyba byłby do tego zdolny. Stoję nieruchomo i rozważam jego słowa. Mierzę odległości: między mną a oparciem fotela, między jego uzbrojoną ręką a moją, między jego pistoletem a moimi dziećmi. Zastanawiam się, kiedy wróci Ibrahim Zahir i ile czasu zajmie Omarowi Alemu i Nadifowi Guleedowi opanowanie kokpitu. Rzucam Wahedowi harde spojrzenie:
- W takim razie je zabij.
Drażnię go i czuję skupioną na sobie lękliwą uwagę pasażerów. Co za wariatka prowokuje terrorystę z bronią? Oddaj je, myślą. Oddaj te dzieci, cholerna wariatko.
Gwałtownie i z siłą, która każe mi wątpić, czy uda mi się stawić opór, Wahed odciąga mnie i pochyla się w stronę dzieci. Ginny krzyczy. Jej przenikliwy, przypominający alarm w okradanym sklepie wrzask przeszywa mi uszy i daje mi sygnał do działania.
Rzucam się na zgięte plecy Waheda, wbijam paznokcie w jego twarz i rozoruję miękką skórę. Wahed ryczy z bólu. Przez chwilę ujeżdżam go w przejściu między fotelami. Próbuje mnie strącić, ale owinęłam nogi wokół jego talii. Jedną ręką chwytam go za podbródek, drugą łapię za potylicę i ciągnę z całych sił, jak uczył mnie pirat. Słyszę cudowny chrzęst i Wahed bezwładnie pada, a ja razem z nim.
Dzieje się to tak szybko, że Ibrahim Zahir, który odprowadza czarnego chłopca na przód, dopiero teraz się odwraca. Siłuję się z palcami Waheda zaciśniętymi na pistolecie i wreszcie udaje mi się przejąć broń. Podnoszę ją i widzę, że wycelowaliśmy w siebie w tej samej chwili, Zahir i ja. Nasze strzały wybuchają w zamkniętej przestrzeni i dzwonienie w moich uszach tłumi większość otaczających mnie krzyków. Po chwili to Zahir leży na ziemi w konwulsjach, a chłopiec gapi się na niego zdziwiony.
Zostaję na podłodze i czołgam się szybko w jego stronę. Macham, żeby się odsunął. W tej chwili otwierają się drzwi kokpitu. Ze środka wychodzi jeden z zamachowców. Chyba Omar Ali. Ma tylko nóż, błyszczący w jego prawej dłoni. Jeden strzał.
Pau!
Leży.
Docieram do drzwi. Nadif Guleed próbuje je zamknąć, mimo że ciało Alego je blokuje. Biorę głęboki wdech, szarpię za drzwi i strzelam Omarowi jeden raz w twarz. Wchodzę do kokpitu i oddaję drugi strzał.
Ciężko dyszę. Od lat nie poruszałam się z taką prędkością. Opieram się o ścianę kokpitu i patrzę pod nogi. Tak właśnie wygląda śmierć - brzydko, mokro. Trzeba to zobaczyć, żeby docenić życie. Trzeba to zrobić, jeśli kocha się swoje dzieci.
Po chwili zauważam ciszę.
Nawet nie ciszę - brak ludzkich głosów. Syczący dźwięk: wentylacja. W kokpicie palą się lampki i choć widzę granatowe czapki pilotów nad zagłówkami, nie mogę dostrzec ich twarzy, bo żaden z nich nie raczył spojrzeć w moją stronę.
I wtedy nadchodzi, jak za każdym razem, przygniatająca świadomość.
Prostuję plecy i z trudem odzyskuję równowagę. Przechodzę nad zwłokami Omara Alego i wracam do kabiny. Przede mną stoi sześcioro dzieci w wieku od dwóch do dziewięciu lat. Mają blade twarze, więc tym wyraźniej widać krew cieknącą im z nosów, a jednej dziewczynce spływającą po podbródku. Patrzę za ich plecy i widzę, że martwe ciała ciągną się przez całą długość kabiny. Biegnę między fotelami, licząc rzędy i przy dwudziestym drugim prawie się potykam o wystający zza siedzenia but Evana. Jego bezwładna stopa jest w środku. Mój chłopiec leży na podłodze, musiał zsunąć się z fotela w śmiertelnych drgawkach. Ginny siedzi skulona na swoim miejscu, w kałuży jakiejś ciemnej cieczy.
HENRY I CELIA
1
Nie odpowiada, więc pochylam się ku niej.
- Kogo chroniłaś, Cee? Billa? Powiedz mi. Jeśli nie odpowiesz teraz na to pytanie, ono kiedyś do ciebie wróci. Może nie teraz, ale za pięć, dziesięć lat. Tylko wtedy nie zada ci go facet, który cię kocha.
Celia mruga i widzę pojedynczą łzę. Wyciera ją palcem z obrączką, skromnym pierścionkiem z białego złota. Pociąga nosem.
- Dobrze wiesz. Właśnie dlatego wyjechałam z Wiednia. Dlatego wyszłam szybko za Drew i spakowałam manatki. Pierdolone Flughafen. Na początku myślałam, że się z tym pogodzę. Wierzyłam, że moje życie wróci do normy. I wróciło, ale tu tkwi problem. W Wiedniu normą była nieustająca presja tajemnic, życie w labiryncie. Niemożność zaufania nawet tym, których się kochało. I poczucie winy. Ogromne poczucie winy. Sto dwadzieścia osób i wszyscy martwi. - Celia pstryka palcami. - O, tak. Nie dręczy cię to?
- Wszystkich nas dręczy.
Kręci głową.
- Myślę, że ciebie nie. Nie sądzę, żeby aż tak ci to doskwierało. Co ja ci mówiłam o miłości? Jest tylko jeden rodzaj prawdziwej miłości i to… - pokazuje na mnie, potem na siebie - to nie jest to. Nigdy nie było.
Znowu jej nie rozumiem. Odwracam wzrok, żeby zebrać myśli. Treble odlicza dolary i kładzie je na tacce. Jak na skąpca przystało, każdy ruch wykonuje z namaszczeniem. Stojący przy pustym barze chłopak z bokobrodami bacznie mu się przygląda. Kiedy Treble wyjdzie, Celia i ja zostaniemy sami. Jakaś część mnie się tego boi. Ta druga, wojownicza, mówi:
- Chyba jesteś dla siebie zbyt łaskawa. Nie przyjechałem tu, żeby cię uwieść. Zataiłaś kluczowe dowody w sprawie przecieku z ambasady. Chcę wiedzieć dlaczego.
Jej oczy są teraz suche, przekrwione. Celia kręci głową.
- Henry, oboje wiemy, że Bill nie zrobił nic złego.
- A ty?
- Ja?
- Jeśli nie chroniłaś Billa, to chroniłaś siebie. Tak mam to opisać w raporcie?
- Masz tupet - mówi. Jej głos obniżył się o dobrą oktawę, jest też w nim jakaś nuta, którą słyszę po raz pierwszy. - Próbuję grać swoją rolę do końca. Naprawdę. Ty postanowiłeś być uparty w stopniu, którego nie pojmuję. Całe te twoje podchody. Naprawdę sądzisz, że to ma jakiekolwiek znaczenie?
Patrzę na nią zdziwiony. W jej głosie jest nie gniew, tylko frustracja. I to mnie martwi. Zapędzam ją do narożnika, rzucam coraz cięższe oskarżenia, a ona nie reaguje w sposób, jakiego się spodziewałem. Powinna się załamać jak Bill albo nieporadnie się bronić. Bo przecież jest już moja. Pokonałem ją. Znalazła dowód zdrady i postanowiła go ukryć. Zabrała ten sekret ze sobą i miała nadzieję, że nigdy się nie wyda. Ale Gene Wilcox naprowadził mnie na trop i wystarczyło jedno spojrzenie na billingi, żeby wiedzieć wszystko. Celia widziała połączenie z Ammanem. Bill przyznał, że nigdy mu o tym nie powiedziała - nagranie z tej rozmowy jest na moim komputerze w Wiedniu. Więc spotykamy się ze sprawczynią. Może dowody, którymi dysponujemy, nie przekonałyby sądu, ale w dzisiejszych czasach Agencja unika rozpraw. Nam te dowody wystarczą.
Czy Celia wie? Czy wie, kim jest biznesmen, który właśnie wstaje od stolika i mija ją w drodze do wyjścia, mamrocząc coś na pożegnanie w stronę kelnera? Gdyby wiedziała, nie byłaby taka pewna siebie. Nikt by nie był. Drzwi się zamykają. Treble wyszedł i jesteśmy sami.
Nie, nie sądzę, żeby to miało znaczenie, bo już podjąłem decyzję i niedługo Celia nie będzie się w stanie obronić. Zanim dokończę, co zacząłem, chciałbym usłyszeć z jej ust odpowiedź. Ostateczne usprawiedliwienie, na które będę się mógł powołać, jeśli Vick albo ktoś z Langley połapie się, co zrobiłem. Nie możemy przymykać oka na zdradę ani urządzać procesów zdrajcom. To, co robię, jest nieuchronną konsekwencją logiki, jaką kieruje się Agencja.
- Nie - mówię. - Twoja motywacja nie ma większego znaczenia, ale chciałbym to od ciebie usłyszeć. Chciałbym, żebyś się przyznała, że zadzwoniłaś do Ilyasa Shishaniego i powiedziałaś mu o Ahmedzie. Że udaremniłaś naszą jedyną szansę na ocalenie tych wszystkich ludzi.
- A tak było?
Znów nad sobą panuje, po łzach ani śladu. Hardzieje na moich oczach.
- Nie wiem, co masz nadzieję osiągnąć. Części się domyśliłam, ale nie wszystkiego. Masz obsesję na punkcie jednego drobnego faktu: że nie poinformowałam nikogo o połączeniu z Shishanim z telefonu Billa. Fiksujesz się na tym i zapędzasz Billa w kozi róg. Zmuszasz go do przyznania się, że nic o tym nie wiedział, a skoro jemu nie powiedziałam, to nie powiedziałam nikomu. Prawda? Bardzo dobrze. Ale co dalej? Uważasz, że jedynym wnioskiem, jaki można z tego wyciągnąć, jest ten, że współpracowałam z Shishanim? - Celia kręci głową. - Nie wiem, w jakim ty świecie żyjesz.
- W takim razie ty mi powiedz - mówię, stawiając się jej pomimo kolejnej fali bólu żołądka. - Przedstaw mi inne możliwe wnioski.
Znowu się uśmiecha i prostuje plecy.
- Wiesz, co pomyślałam, kiedy znalazłam ten numer telefonu? Że Bill nas zdradził. To było oczywiste. Nie mogłam zrozumieć, dlaczego i jak się w to wplątał, ale wiedziałam, że jest winny. Potem zabili Ahmeda. Byłam wściekła. Więc pojechałam prosto do domu. Do twojego domu. Do ciebie. Pamiętasz?
Mrugam powiekami. Mam trochę rozmazany obraz, ale nie chcę wycierać oczu, żeby nie pomyślała, że się wzruszam.
- Tak - mówię. - Pamiętam.
Bo tak jest. Pamiętam każdy nasz seks. Od lat karmię się tymi wspomnieniami.
Celia powoli kiwa głową.
- Właśnie wtedy zrozumiałam.
2
Unosi moją lewą nogę, ściska ją w kostce spoconą dłonią i wchodzi we mnie. Nie bez trudu. Mimo mroku widzę plątaninę żył na jego silnej szyi. Czuję się tak, jakby rozrywał mnie tam na dole. To wszystko moja wina, bo kiedy tylko weszłam do mieszkania, nie odezwałam się słowem i od razu dobrałam się do jego ciała. I moja taktyka prawie działa. Prawie mi się udaje usunąć z myśli smutną twarz Billa, zapomnieć o jego zdradzie, która tak strasznie boli. Chcę uciec w seks, żebym mogła zniknąć i nie musiała mierzyć się z pytaniami o moralność. Chcę, żeby było łatwo i przyjemnie. Chłopak i dziewczyna bzykający się na nieposłanym łóżku, za oknem wiedeńska noc.
Potem leży obok mnie, dysząc, i mówi, na jakie mieszkanie będzie nas stać, jak blisko Dunaju i jaki to genialny pomysł.
- No pewnie - mówię, mimo że ciągle się waham.
Chcę mu powiedzieć o Billu. Chcę, żeby Henry usiadł naprzeciwko mnie, wciąż zaczerwieniony od wysiłku, i sprawił, że wszystko wyda mi się proste. Albo: Zdrajca to zdrajca, Cee. Musisz z tym pójść do Vicka. Albo: Mówimy o twoim Billu. Porozmawiajmy najpierw z nim. Chcę, żeby on zdecydował, co robić, bo w Moskwie zetknął się ze zdradą i podstępem, podczas gdy ja w Dublinie jadłam lunche z emigrantami, tańczyłam do muzyki elektronicznej i uczyłam się, jak nie wymiotować od dużych ilości piwa.
Henry wstaje, całuje mnie mocno w usta i mówi, że idzie wziąć prysznic, a ja się zastanawiam, jak to możliwe, że nie widzi mojego rozdarcia. Naprawdę nie odczytuje go z mojej twarzy? A może jest za ciemno? Ile potrzebuje mężczyzna, żeby zacząć się orientować w nastrojach swojej kobiety? Roku? Dziesięciu lat? Może nigdy nie będzie się orientował? To pewnie jedna z rzeczy, których się wkrótce dowiem.
Z łazienki dobiega syk wody. Ubieram się i idę do kuchni, w której dzisiaj rano parzyłam kawę i myślałam o rozstaniu z Henrym. Teraz u niego zostaję i chcę tylko napić się kawy, żeby wszystko racjonalnie przemyśleć. Napełniam ekspres wodą, wsypuję ziarna. Kiedy go włączam, słyszę dzwonek telefonu. Nie mojego ani też nie nokii Henry'ego. Wchodzę do salonu, zatrzymuję się, nasłuchuję. Dryń! I cisza. Tyle mi wystarczyło. Stoję przy wieszaku, na którym wiszą nasze płaszcze. Macam płaszcz Henry'ego, w wewnętrznej kieszeni wyczuwam coś twardego. Wyciągam telefon dokładnie w chwili, kiedy gaśnie wyświetlacz i znika z niego numer. Nie jest to aparat, którego Henry używa na co dzień. To szary, duży i nieporęczny siemens. Każdy agent operacyjny ma drugi telefon - na kartę, anonimowy. Ale tego wcześniej nie widziałam, więc może jest jednorazowy, do wyrzucenia po wykorzystaniu minut. Ekran znów się rozświetla, kiedy wchodzę w menu. Na dole pojawia się prośba o kod do odblokowania telefonu, a tuż nad nią widzę informację o nieodebranym połączeniu i długi numer zaczynający się od +9626.
Nie od razu to do mnie dociera i ten poślizg jest oznaką mojego zmęczenia albo moich uczuć do Henry'ego. Zastanawiam się przez ułamek sekundy, skąd to połączenie, ale z kuchni dochodzi do mnie zapach kawy i tylko on mnie interesuje. Wkładam telefon z powrotem do kieszeni i już mam wrócić do kuchni, kiedy zatrzymuję się w pół kroku. +962. Jordania. 6. Amman.
Jeszcze raz wyciągam aparat. Patrzę na numer. I teraz już wiem, bo kiedy odkryłam zdradę Billa, gapiłam się długo na ten szereg cyfr w nadziei, że zamienią się kolejnością i udowodnią jego niewinność. Pozostały jednak niewzruszone. Teraz widzę je w zapasowym telefonie Henry'ego.
- Gdzie jesteś? - słyszę z sypialni.
Adrenalina pulsuje mi w głowie, wsuwam siemensa tam, skąd go wyjęłam, i niemal pędzę do kuchni. Dzbanek jest w połowie napełniony. Staram się opanować głos i wołam:
- Robię kawę.
- Dobry pomysł - stwierdza Henry. - Muszę wyskoczyć do nocnego klubu. Może uda mi się znaleźć Marokańczyka, o którym coś słyszałem.
Idzie w moją stronę przepasany ręcznikiem, uśmiechnięty, z mokrymi włosami.
- Coś nie tak? - pyta.
Dwie silne dłonie dotykają moich ramion i zsuwają się do łokci. Oddech Henry'ego pachnie miętą.
Wszystko jest nie tak, ale dla niego wybieram tylko jedną tragedię.
- Zabili Ahmeda. Dowiedziałam się tuż przed wyjściem z biura.
Jego uśmiech momentalnie gaśnie. Po chwili Henry zaciska usta, jakby się powstrzymywał przed powiedzeniem czegoś. Dobrze to widzę?
- Cholera - mówi i powtarza: - Cholera.
Ostatni raz ściska moje łokcie, odwraca się i idzie do sypialni, nie pozwalając, żebym zobaczyła jego twarz. Dopiero teraz zaczynam myśleć o numerze telefonu.
- W takim razie muszę wyjść zaraz - mówi.
Chcę pójść za nim, zaskoczyć go w sypialni, mówiąc wszystko, co wiem. Powiedzieć: „Kazali nam zabrać naszego szpiega. Wiedzieli. Skąd? Od kogo, Henry?”. Ale nie robię tego, ponieważ boję się Henry'ego Pelhama po raz pierwszy, odkąd go poznałam. Zostaję w kuchni, nalewam kawę do dwóch kubków i piję z jednego, czekając, aż on wróci z sypialni. Pojawia się w końcu całkiem ubrany, a ja podaję mu jego kubek. Dziękuje mi, ale widzę, że myślami jest nieobecny. O czym zatem myśli? O Marokańczyku, którego musi wytropić? Czy o Ilyasie Shishanim, swoim prowadzącym? A może - teraz to do mnie dotarło - myśli tylko o tym, jak zapobiec aresztowaniu Shishaniego, żeby ten go nie wydał?
- Co zamierzasz? - pyta.
- Wrócę do siebie, zdrzemnę się i pojadę do biura.
- Możesz się zdrzemnąć tutaj.
Kiwam głową. Czuję, że zostało mi tylko przytakiwanie.
- Powinniśmy zacząć się przyzwyczajać - dodaje.
Uśmiecham się i patrzę, jak Henry otwiera szufladę przy piekarniku, wyjmuje z niej zapasowy komplet kluczy i uroczyście kładzie je na blacie. Przechylam wymownie głowę, by pokazać, że doceniam powagę chwili.
Wreszcie wkłada płaszcz, a ja podchodzę i jak usłużna żona wygładzam mu kołnierz. Jestem w tym dobra. Henry uśmiecha się od ucha do ucha.
- Lecę do pracy, kochanie.
Całuję go w policzek.
- Idź zbawiać świat, najdroższy.
Pięć minut po jego wyjściu biegnę do łazienki i wymiotuję.
3
Powiedziała wszystko i teraz już tylko na mnie patrzy, a ja nie wiem, co zrobić. To dlatego zachowała siłę przez całą rozmowę. Dlatego nie udało mi się jej złamać.
Wiedziałem? Nie. Chociaż może podejrzewałem. Może kiedy zniknęła nagle z mojego życia, czułem podskórnie, że nie kierował nią lęk przed bliskością. Pewnie dlatego tak uparcie kierowałem śledztwo w jej stronę i chciałem właśnie od niej wyciągnąć jak najwięcej. Dotykam plecami oparcia. Boję się odezwać. Poruszam nogą i czuję zgrubienie w kieszeni.
Jasna cholera.
Telefon. Nagrał całą rozmowę. Wkładam rękę do kieszeni, szukam przycisku zasilania i przytrzymuję go tak długo, żeby mieć pewność, że aparat się wyłączył. Potem będę musiał edytować nagranie, zanim przekażę je Vickowi. Jeżeli w ogóle mu je przekażę, bo nie jestem pewien, czy to, co mam, wystarczy do udowodnienia jej winy. Zdaję sobie sprawę, że teraz nie mam wyboru. Powiem Treble'owi, że ma się nią zająć, i zanim skończy, będę na pokładzie samolotu albo w drodze do przychodni całodobowej po lekarstwo na ból brzucha. Jeśli Vick się domyśli, będzie musiał uwierzyć w moją wersję zdarzeń.
- Chyba nie zaprzeczysz? - mówi Celia.
Pociągam nosem i rozglądam się po restauracji. Jesteśmy jedynymi gośćmi, obsługa zaszyła się w kuchni. Na sali oprócz nas nie ma nikogo.
- To ty znałeś Shishaniego. Tylko ty mogłeś do niego dotrzeć. I wiedziałeś, że to twoja pięta achillesowa, więc poszedłeś do gabinetu Billa i wybrałeś tamten numer na wszelki wypadek. Dezinformacja jako zabezpieczenie przed ewentualnym dochodzeniem.
- Gdzie jest ten telefon? - pytam, bo to teraz moja jedyna nadzieja.
- Słucham?
- Piękna historyjka - mówię. - Sprawnie to wszystko odwróciłaś. Widziałaś jego numer w moim telefonie. Ale gdzie on jest? Masz go?
- Naprawdę?
- Co?
Celia wzdycha.
- Naprawdę tak zamierzasz się bronić?
Wzruszam ramionami i milczę.
- Najbardziej chciałabym się dowiedzieć dlaczego. Powiedz mi teraz, zanim wrócę do domu. Byłeś porządnym człowiekiem, Henry. Nie robiłeś ludziom świństw. A kiedy przełożeni zmuszali cię do zdrady, cierpiałeś. Czy chodziło o Moskwę? Mściłeś się na Agencji za to, co tam przeżyłeś?
Wbrew sobie kręcę głową.
- W takim razie co? Na pewno nie zrobiłeś tego dla pieniędzy. Nie uwierzę też, że brałeś za dobrą monetę brednie sprzedawane przez Aslim Taslam.
Kątem oka widzę, że kelner patrzy w naszą stronę.
- Gdzie ten mus czekoladowy?
- Zapomnij o deserze - syczy wściekle. - Nie dostaniesz go. Mów.
- Nic ci nie powiem.
Celia patrzy za moje ramię. Oglądam się za siebie, lecz widzę tylko drzwi i ciemność za szybą. Po chwili z mroku wyłaniają się dwie sylwetki, para w średnim wieku ubrana w identyczne wiatrówki. Turyści. Mężczyzna naciska na klamkę, ale drzwi się nie otwierają. Są zamknięte. Kobieta puka go w ramię i pokazuje na tabliczkę, która od naszej strony zaprasza:
Wejdź
OTWARTE
Oni czytają jej rewers.
- Która godzina? - pytam i wyjmuję swój normalny telefon.
Dopiero w pół do dziesiątej. Siedzimy tu dwie i pół godziny. Chowam aparat i widzę, że Celia znów uważnie mi się przygląda. Drugi telefon, ten, który tak fatalnie zapisał się w naszej historii, niczego już nie nagrywa. Więc w sumie czemu nie? Dowody przestały mieć znaczenie. Może same fakty wystarczą. Może dotarliśmy wreszcie do miejsca, w którym wszystkie nasze maski odpadną i odsłonią samą prawdę. Więc mówię:
- Zrobiłem to dla ciebie.
Wzdryga się, jakbym podniósł na nią rękę.
- Co?
- Możesz mnie osądzać, ale zrobiłem to dla ciebie. A ty odeszłaś. Jak myślisz, co czułem po wydarzeniach na pokładzie tamtego samolotu?
Celia otwiera usta, zamyka je, wreszcie stwierdza:
- Nie rozumiem, co do mnie mówisz.
- To nie jest zagadka. Zrobiłem to dla ciebie.
W pewnym sensie to jest zagadka. Celia trzyma dłonie na stoliku, przyciska je mocno do blatu.
- Wytłumacz mi to, proszę.
Pochylam się mimo bólu brzucha.
- Zrobiłem to, żeby uratować ci życie. Jednocześnie zabiłem wiele innych osób i siebie też. Ale ocaliłem ciebie. Ocaliłem ciebie, bo myślałem, że będziemy razem. A ty odeszłaś.
4
W pośpiechu chodzę po mieszkaniu i zbieram swoje rzeczy. Bieliznę, szczoteczkę do zębów, podpaski, wszystko. Pakuję je do torebki, dopijam kawę i wybiegam. Przypominam sobie o kluczach, więc wracam, zgarniam je z blatu i znowu wychodzę, tym razem zamykając za sobą drzwi. Znajduję swój samochód na mokrej Florianigasse. Dopiero kiedy do niego wsiadam, uzmysławiam sobie, że powinnam uważać. Rozglądam się i zastanawiam, czy Henry wie, co ja wiem, i co to może oznaczać. Myślę o jego wylewności, o propozycji wspólnego zamieszkania i kreślonej wizji przyszłości - czy to wszystko miało tylko stępić moją czujność?
Nie - nigdzie nie widać jego starego mercedesa. Henry nie wie. Skąd miałby wiedzieć? Gdyby ktoś go zapytał, powiedziałby, że jestem w jego mieszkaniu i za nim tęsknię.
Ruszam w stronę swojego domu, ale zmieniam zdanie i skręcam do ambasady. Jest w pół do piątej rano, spodziewam się, że biuro będzie prawie puste. Oczywiście tak nie jest. Billa ciągle nie ma, ale Vick siedzi w swoim gabinecie i wydzwania do Ameryki. Ernst ucina sobie drzemkę z nogami na biurku. W pokoju socjalnym, do którego poszłam po kawę, zastaję nawet Owena.
- Nie spodziewałem się ciebie.
- Jestem jak pies - rzucam szybko. - Zawsze wracam.
Owen przymierza nawet jakiś uśmiech, ale mu nie pasuje. Mój też nie.
- Coś nowego? - pytam.
Wzrusza ramionami. Siedzi przy stoliku, na którym leży słodka bułka i stoi szklanka mleka. Owen odżywia się jak dziecko.
- Merkel wysłała swoich więźniów, więc wszyscy są już na miejscu. W jakimś więzieniu za miastem. Nie powiedziano w którym, co nam się nie podoba.
- Im się pewnie nie podoba, że nie powiedzieliśmy o Ahmedzie.
Kolejne wzruszenie ramion.
- Wydadzą ich?
Owen odgryza kęs bułki.
- Ernst twierdzi, że nie. Mówi, że chcą tylko zyskać na czasie.
- Więc jaki jest plan?
- Na pewno nie atak. Przestraszyli się ostatniej wiadomości od Ahmeda.
- Wierzymy, że była od niego?
Znowu wzrusza ramionami.
- Ja nie wierzę. Ale Austriacy nie biorą mojego zdania za prawdę objawioną. Mnie bardziej interesuje - Owen zniża głos - skąd się o nim dowiedzieli.
Siadam na krześle naprzeciwko niego.
- I jaką masz odpowiedź? - pytam, a on unosi brwi.
- Od ciebie? Ode mnie? Od Ernsta? Billa? A może zrobił jakąś głupotę?
Właśnie nadarza się pierwsza sposobność, żeby coś powiedzieć, ale milczę. Uśmiecham się, wstaję i idę do swojego biurka obok gabinetu Billa. Siadam ciężko, ziewam w dłoń i zastanawiam się, co mnie powstrzymuje przed wmaszerowaniem do pokoju Vicka i wydaniem kochanka. Mojego byłego kochanka. Bo tym teraz jest.
Jednak nic nie mówię. Dlaczego? Czy miłość jest faktycznie aż tak głupia? Miłość Billa na pewno tak, facet jest przywiązany łańcuchem do potwora. Ale moja? Może wcale nie jest inna. To nowa myśl, rodzaj olśnienia: może miłość jest po prostu złym pomysłem na życie? Może powinno się unikać wszystkiego, co zatruwa rozsądek? Kiedy będę miała czas, głębiej się nad tym zastanowię.
Teraz muszę być przede wszystkim racjonalna, więc dopijam kawę i wstaję. Kiedy wreszcie otrząsam się z zamyślenia, zauważam, że choć jest nas tak mało, w biurze panuje zgiełk. Ernst idzie z jednego końca sali na drugi, od siebie do gabinetu Vicka, Leslie pochyla się nad biurkiem Gene'a i krzyczy:
- Zapytaj ich! Żadnych domysłów! Zapytaj, czy to prawda!
Owen wychodzi z pokoju socjalnego z serwetką przy ustach i słucha tego, co jeden z jego młodych podwładnych mówi mu na ucho. Podchodzę do Leslie, do której mam najbliżej, i przerywam jej bez skrupułów.
- Co się dzieje?
Rzuca mi nienawistne spojrzenie, jakbym, przeszkadzając jej, złamała prawo międzynarodowe. Nigdy wcześniej nie widziałam jej w takim stanie.
- Zapytaj tatusia - warknęła.
Później znów zwróciła się do Gene'a:
- Pisz do Heinricha! W tej chwili!
Gene pośpiesznie stuka w klawiaturę.
Idę za Ernstem do gabinetu Vicka. Przez żaluzje widzę, że nasz szef delegatury siedzi przy biurku z głową opartą o pięść i patrzy na Ernsta, który chodzi przed nim w tę i we w tę, wymachując rękami, przez co wygląda bardziej na Włocha niż Austriaka. Telewizor w otwartej komodzie pokazuje stację ORF, jak przez cały wczorajszy dzień. Pukam i wchodzę do środka, akurat kiedy Ernst woła:
- Mówiłem wam! Mówiłem!
Nie zwracam na niego uwagi i pytam:
- Co się stało?
Vick unosi głowę, odchyla się na fotelu i przeciąga.
- Zamknij drzwi.
Nie wiem, czy chce, żebym została w środku, czy żebym wyszła, więc zamykam je za sobą i stoję. Czekam. Ernst rzuca mi piorunujące spojrzenie, a Vick mówi:
- Austriacy mówią, że wszyscy zginęli.
- Kto?
- Wszyscy. Pasażerowie, zamachowcy. Załoga. Wszyscy.
Momentalnie przychodzi mi na myśl eksplozja, wielka kula niszczycielskiego ognia. Ale w ściszonym telewizorze nieznany mi działacz samorządowy podpisuje jakiś akt prawny.
- Skąd wiedzą?
- Nie są pewni. Jakieś pięć minut temu…
- Dziesięć - poprawia go Ernst.
- No tak, dziesięć. Dziesięć minut temu uruchomili silniki. Samolot nie ruszył, nie zapaliły się światła. Austriacy zaczęli otrzymywać sygnały. Dostali wiadomość: „Aslim Taslam nie negocjuje”. Silnik ciągle działa. Kamery skierowane na kokpit zarejestrowały śmierć pilotów. Obydwóch. W fotelach.
- Zastrzeleni? - pytam.
Vick kręci głową. Ernst, wyraźnie zniecierpliwiony, wtrąca:
- Nawet ich nie tknęli. Piloci się udusili.
- Niewydolność oddechowa - mówi Vick, jakby to miało mi pomóc zrozumieć.
Patrzę to na Vicka, to na Ernsta.
- Uruchomili silniki - mówię i zaczynam rozumieć - żeby włączyć wentylację.
Vick powoli przytakuje.
- Też tak myślimy. Austriacy podobnie. Ale nie możemy tam wejść, dopóki nie wiemy na pewno.
- Sarin - mówi Ernst. - Użyli sarinu. Trzeba zamówić atropinę i pralidoksynę. Natychmiast.
- Może - odpowiada Vick.
Tym razem Ernst ma rację. Czuję to.
5
Celia dopytuje:
- Zginęło sto dwadzieścia osób. Po co? Dla mnie? - Kręci głową. - Mówisz rebusami, Henry.
Nic dziwnego. Po latach milczenia niełatwo powiedzieć to wszystko na głos. Ale może ona zasługuje na to, żeby usłyszeć całą historię, poznać drugie dno. Kiedyś takie rzeczy były jej chlebem powszednim. Może zasługuje na spełnienie ostatniego życzenia. Może - wiem, jakie to z mojej strony niedojrzałe - jeśli pozna prawdę, to mnie zrozumie. Przez chwilę karmię się tą myślą. Pozwalam, żeby moja infantylność zabrała mnie w krótką podróż w alternatywną wersję przyszłości. Zaczyna się od tego, że opowiadam jej ze szczegółami, jak ją ocaliłem. Kiedy w końcu pojmuje, co mi zrobiła, poczucie winy doprowadza ją do łez. Wstaje i kuca przy moim krześle, obejmuje mój zbolały brzuch, płacze. Jej łzy wsiąkają w moją koszulę. Szeptem mi dziękuje, głaszcze mnie i w przypływie wdzięczności zaczyna całować. W końcu bierze mnie za rękę i mówi: „Chodźmy”.
Ta fantazja jest najprzyjemniejszą częścią dnia. Wyczytuję jednak z twarzy Celii, że nawet teraz, kiedy jesteśmy tak blisko siebie, nie ma między nami żadnej więzi. Jest daleko.
- Mówię rebusami, bo każdego dnia sam muszę coś odgadywać.
Nawet śladu uśmiechu. Najmniejszego uznania dla mojego poczucia humoru.
Sięgam dłonią przez stół, lecz nie znajduję smukłych palców, które mógłbym chwycić. Celia patrzy mi prosto w oczy, jakby moja ręka nie istniała.
- Nie masz pojęcia, przez co przeszedłem. Po twoim odejściu. Nie wyobrażasz sobie…
- Co, byłeś zraniony? - warczy. - Miałeś złamane serce? Mam zapłakać nad twoim losem? Po to się ze mną spotkałeś?
Cofam rękę.
- Nie. Posłuchaj…
- Zamknij się! - krzyczy i unosi dłoń. - Dosyć tego.
W rogu sali kelner, skrzyżowawszy ramiona, stoi oparty plecami o drzwi kuchni i patrzy na moje upokorzenie. Mam w sobie resztkę dumy, więc rzucam mu wyzywające spojrzenie.
- Lubisz podglądać, palancie?
Ucieka do kuchni, ale wcześniej udaje mu się kąśliwie uśmiechnąć. Wtedy dociera do mnie, że nie przyniósł nam rachunku. Może zrobił to, kiedy byłem w toalecie, i Celia zapłaciła?
Teraz nawet na mnie nie patrzy. Siedzi oparta o krzesło z rękami na brzuchu i znów wędruje wzrokiem za moje plecy. Gdybyśmy byli bohaterami kreskówki, miałaby nad głową narysowane kłęby czarnego dymu. Ciągle unikając mojego wzroku, mówi cicho, jakby tylko częściowo pod moim adresem:
- Kiedy wszyscy zginęli, nie wiedziałam, co robić. Myślałam… Tak naprawdę nie wiem, co wtedy myślałam. Może byłeś niewinny. Może to nie Ilyas Shishani odebrał mój telefon. Może jakiś inny Rosjanin. Nie powiem, że w to wierzyłam, ale na pewno chciałam uwierzyć. Historia zna dziwniejsze przypadki. Więc ukryłam wszystko. Nie powiedziałam nikomu o połączeniu z gabinetu Billa, żeby cię chronić. W końcu wszyscy nie żyli. Postawienie cię przed sądem tego by nie zmieniło.
Patrzę na jej twarz o nieobecnym wyrazie i proponuję:
- Nie bawimy się już w sądy.
- Dobrze - przytakuje ze łzami w oczach. - Ale ty musiałeś uczepić się tego jednego dowodu, jednego połączenia, i na śmierć wystraszyłeś biednego Billa. Myślałeś, że dzwoniąc z jego numeru, wrobisz któreś z nas. Na pewno nie myślałeś, że swoim udawanym śledztwem kręcisz sznur na własną szyję. Mam rację?
- Nikt mnie nie powiesi.
Na te słowa Celia się uśmiecha, naprawdę się uśmiecha, i wzdycha:
- Jeśli to cię uspokaja.
Mimo że podjąłem decyzję już jakiś czas temu, teraz rozumiem, że nie mogę się z niej wycofać. Celia nie przeżyje dzisiejszego wieczoru. Nie mam innego wyjścia. Przejrzała mnie na wylot. Choć zrobiła to wiele lat temu i nic wtedy nie powiedziała, dzisiaj nie mogę liczyć na jej dyskrecję. Właściwie chodzi tu o moje być albo nie być. Albo wyjdę z tego cały, albo umrę. Nie ma się nad czym zastanawiać.
Zatem teraz to bez różnicy: mogę oświecić skazaną na zgubę.
- Naprawdę chcesz wiedzieć?
Celia tylko mruga. Czeka.
6
Jest 7 grudnia 2006 roku. Minęły dwa miesiące od zamordowania Anny Politkowskiej w moskiewskiej windzie i dwa tygodnie od śmierci Aleksandra Litwinienki, którego łysą głowę pokazywano stale w programach informacyjnych przez całą jego walkę z polonem-210, trwającą aż miesiąc. Nie chodzi tu o poczucie winy - śmierć tych osób to na pewno nie moja wina - ale o skojarzenie. Wszystko, co przypomina mi o Moskwie, potrafi rzucić mnie z powrotem w odmęty nieznośnej obłudy, do której sprowadza się ostatecznie tamten okres mojego życia.
Budzę się i widzę, że Celia na mnie patrzy i się uśmiecha. Jestem ostatnio przygnieciony niejasnym lękiem, więc na widok jej pięknej twarzy chowam się pod poduszką. Ona wstaje i idzie zaparzyć kawę, a ja karcę się w duchu. Trwa to od kilku tygodni. Każda gazeta i strona internetowa przypomina mi o Moskwie, dlatego odpycham od siebie Celię. Czasem ona pyta mnie, co się dzieje, ale ja nie chcę rozmawiać o przeszłości. Nie chcę, żeby stała się jeszcze bardziej realna, niż jest.
Więc milczę, a kiedy Celia wraca z kubkami gorącej kawy, rozmawiamy tylko o naszych planach na ten dzień. Udaję, że obchodzą mnie jej sprawy, bo wiem, że głęboko we mnie jest ktoś, komu na niej zależy. Wtem widzę migającą lampkę w moim telefonie i odczytuję wiadomość:
SCHLOSS SCHONBRUNN. GLORIETA. 10:00.
Nie mam wątpliwości, na co patrzę. To zaproszenie na spotkanie pod pałacem Schönbrunn, w ogrodzie. Jest tam kawiarnia, w której byłem kilka razy, nigdy zawodowo. Z kim mam się spotkać? Nie znam tego numeru.
Skracam poranek z Celią i jadę. Docieram pod pałac. Tego zimowego dnia otaczający go park jest zupełnie pusty. Idę przed siebie, walcząc z porywistym wiatrem. Do części z glorietą poza sezonem nie ma wstępu, ale furtka jest otwarta. W gloriecie drzwi do kawiarni też otwieram bez trudu. Zaglądam do zaciemnionego wnętrza. Krzesła i stoły poustawiano wzdłuż ściany na drugim końcu sali. Panuje absolutna cisza. Po chwili słyszę stukot butów o wyłożoną płytkami podłogę. Zza spowitego mrokiem baru wychodzi mężczyzna w ciężkim pikowanym płaszczu. Idzie uśmiechnięty, lekko kulejąc, i mówi:
- Henry.
Poznaję tę twarz dopiero po chwili. Przez ostatnie cztery lata mocno się postarzał, jego dawniej ciemna cera nabrała ziemistoszarej barwy. Jest też lepiej zbudowany i, jak to bywa w przypadku szczupłych mężczyzn, robi poważne wrażenie. Wygląda na zmęczoną, ale udoskonaloną wersję człowieka, którego znałem w Moskwie. Podchodzi szybkim krokiem i wyciąga do mnie dłoń. Ściskam ją, a on niespodziewanie przytula mnie i całuje w policzki.
- Ilyas? - mówię. - Co ty tu robisz?
Boję się. Wiem, że nie jest łagodnym piekarzem, którego kiedyś poznałem, choć dobrze mu wychodzi udawanie poczciwca.
- Chodź - mówi ciepło i ciągnie mnie w głąb sali.
Bierze dwa krzesła i stawia je po dwóch stronach jednego ze stolików.
- Wybacz, odcięli prąd, więc nie ma nic ciepłego do picia. Ale pamiętałem.
Uśmiechnięty wyjmuje z kieszeni dwie plastikowe butelki coca-coli.
- Ciągle to pijesz?
- Rzadko - odpowiadam, biorąc jedną butelkę, i siadam naprzeciwko niego.
Jak się czuję? To skomplikowane. Jest we mnie coś poza lękiem. Niepokój. Z przeszłości wyłoniła się twarz zapamiętana z Moskwy. Należała do jednej z nielicznych osób z tamtego miasta lubianych przeze mnie. Ale znajomość z Ilyasem zaliczam do tych, które mnie zniszczyły. Był jedną z ofiar wymuszonego na mnie podstępnego kompromisu - tego, po którym pozostała mi już tylko ucieczka z Rosji.
- Co tu robisz? - powtarzam.
Uśmiech nie znika.
- Świetnie wyglądasz, Henry. Dobrze ci robią cesarskie miasta.
- Ty też jesteś w doskonałej formie.
- Dziękuję - wzrusza ramionami i pociąga łyk coli.
Moja pali mi gardło.
- Wygląd potrafi być mylący. Jak widzisz, kuleję. Prezent od Władimira Putina.
- Od Putina?
Znowu się uśmiecha, pokazując wszystkie zęby, i wyjmuje paczkę czerwonych marlboro. Częstuje mnie, ale odmawiam. Zapala swojego.
- Przyjechałem tylko na chwilę. Do ciebie.
- To dla mnie zaszczyt - odpowiadam, choć wcale tak nie czuję.
Początkowy wstrząs minął i zaczynam rozumieć, kto siedzi naprzeciwko mnie. Spotkałem się z poszukiwanym terrorystą.
Unosi żarzącego się papierosa na wysokość ucha.
- Pamiętasz Moskwę, Henry? Mieliśmy tam, można powiedzieć, napiętą relację.
- Inaczej to wspominam. Prowadziliśmy rozmowy.
- Owszem, ale czy pamiętasz, jak się zaczęły? Kiedy jeszcze nie wiedziałem, czy chcę dzielić się swoją wiedzą z Amerykaninem? Pamiętasz, co wtedy powiedziałeś?
Oczywiście, że pamiętam, ale milczę.
- Powiedziałeś, że wystarczy jeden telefon, a Rosjanie dobiorą się do mnie w okamgnieniu. Użyłeś tych słów: „mgnienie oka”. Więc poszedłem na współpracę. To prawda, dobrze się rozumieliśmy, i wiem, że dawałeś mi pieniądze, ale naszą znajomość określała tamta pierwsza rozmowa. Mgnienie oka. Nigdy nie zapomniałem tych słów - mówi i puka się w skroń dłonią z papierosem. - Rozumiesz, do czego zmierzam?
Patrzę na niego i mrugam. Chyba tylko to mi zostało - mruganie.
- Tak. Rozumiem.
- Pamiętasz - ciągnie Ilyas - jak mówiłeś mi o zaufaniu? Nawet je zdefiniowałeś, jakby to było dla mnie nowe pojęcie. Muszę ci powiedzieć, że nie było nowe. Dobrze je znałem. Później zdałem sobie sprawę, że miałeś rację: musiałeś je dla mnie zdefiniować. Rozumiesz?
Kręcę głową.
- Nie, Ilyas. Nie rozumiem.
- No cóż, może trzeba ci odświeżyć pamięć. Niedługo po tych strasznych pięćdziesięciu siedmiu godzinach na Dubrowce usłyszałem pukanie do drzwi. Chociaż nie - Ilyas kręci głową. - Nie pukanie, walenie - uderza dłonią o dłoń, rozrzucając popiół. - Ciężkie kroki. Siedmiu mężczyzn ubranych na czarno od stóp do głów, z karabinami. Specnaz, wyjątkowo twardzi faceci, wiesz. Rosjanie mnie zgarnęli i przez dwa miesiące nie widziałem słońca. Dwa miesiące, nie żartuję. Przesłuchiwali mnie, torturowali. Moja noga - stuka palcem w udo. - Złamali mi ją i źle nastawili. Oskarżyli mnie o bycie terrorystą. Ja! Terrorystą! Wyobrażasz sobie? Nieśmiały Ilyas, czeczeński imigrant, który żyje z pieczenia chleba i wydaje swoich przyjaciół Amerykanom - terrorystą! Może to ty im powiedziałeś, że jestem terrorystą?
Kręcę głową.
- Nigdy bym czegoś takiego nie powiedział.
- Nie - mówi, wymachując papierosem. - Nie podejrzewałem cię o to. Nie leżałoby to w twoim interesie. Ale powiedziałeś im wszystko o naszej znajomości. Bo ludzie, którzy mnie przesłuchiwali, wszystko o niej wiedzieli. Mówili mi rzeczy, których nie mogliby się dowiedzieć nawet z podsłuchów. Właśnie w ten sposób uświadomiłem sobie, jak Amerykanie pojmują zaufanie.
No i doigrałem się. W świecie wywiadu, jeżeli już się kogoś zdradza, to tylko organizacjom, które potrafią dochować tajemnicy, bo zachowanie pozorów niewinności jest ważniejsze od prawdy. Agentom FSB najwyraźniej nie chciało się mnie chronić. Więc teraz, patrząc w jego zmęczone oczy, mówię mu całą prawdę. To moja jedyna linia obrony. Tłumaczę, że działałem według rozkazów. Sytuacja była skomplikowana politycznie.
- Protestowałem. Po wszystkim napisałem skargę do Langley.
Ilyas unosi dłonie.
- Och, skarga. Po wszystkim! Dziękuję, Henry, teraz czuję się dużo lepiej. Nie wiedziałem, że masz takie wielkie serce.
Ma rację. Na jego miejscu nie byłbym taki miły. Nie umówiłbym się na pogawędkę ze zdrajcą. Być może zaprosiłbym go do gloriety, żeby mój czyn nabrał królewskiego splendoru, ale na pewno bym z nim nie rozmawiał. Wyszedłbym zza baru z kijem bejsbolowym i pogruchotałbym mu nogi, ręce i czaszkę. Nasza rozmowa udowadnia, że Ilyas jest człowiekiem lepszym ode mnie.
Nie wiem, ile czasu minęło. Dwadzieścia minut? Godzina? Opowiadam mu wszystko ze szczegółami. Próbuję oddać schizofrenię, jaka panowała wtedy w polityce zagranicznej, relacjonuję napiętą atmosferę w ambasadzie, mówię o swojej frustracji. Jest dla mnie łaskawy i pozwala mi to wszystko powiedzieć. Dopiero później zrozumiałem, że dokładnie to przewidział. Mój monolog był zgodny z jego planem. Kiedy kończy mi się litania wymówek, Ilyas prosi:
- Henry, spójrz na mnie.
Robię to, choć z trudem.
- Ty i ja - cedzi powoli, żebym zrozumiał każde słowo - zbudujemy nową relację, którą określi ta rozmowa. Słuchasz mnie?
- A mam wybór?
Uśmiecha się.
- Oczywiście, że tak. Zawsze masz wybór. Możesz stąd wyjść i dopiero za jakiś czas dowiedzieć się tego, czego nie chciałeś wysłuchać.
- Dobra, rozumiem. Mów.
- Świetnie - wzdycha Ilyas, siada wygodniej i zapala trzeciego papierosa. - Oto co zrobimy. Podasz mi numer telefonu na kartę, pod którym będę mógł się z tobą kontaktować. Co jakiś czas będę dzwonił z prośbą o informacje, a ty mi ich udzielisz. Będziesz widział numer, ale on nie pomoże ci mnie namierzyć. Proste, prawda?
Patrzę na rozżarzoną końcówkę jego papierosa i mówię:
- Wydaje się proste, ale domyślam się, że takie nie jest. Powiedzmy, że odmówię.
Ilyas unosi palec wskazujący.
- Tak! Pora o tym pogadać. Ta część też jest bardzo prosta. Jeśli zadzwonię, a ty nie odpowiesz na moje pytanie, Celia Harrison, ta piękna kobieta, z którą dzielisz łóżko, zginie.
Nagle prostuje plecy, a na jego twarzy rysuje się niemal chłopięca ekscytacja.
- Zginie w mgnieniu oka.
7
Słucham jego powolnej, naszpikowanej szczegółami opowieści i widzę, jak z minuty na minutę coraz bardziej słabnie. Nieważne, że to, co robię, jest uzasadnione - i tak mi go szkoda. Mam ochotę wstać i wyjść, ale jeszcze na to za wcześnie. Chciałabym odejść i już nigdy nie oglądać się za siebie, ale wiem, że tak to nie działa. Ten wieczór zostanie ze mną do śmierci. Będzie mi się przypominał, kiedy będę kładła Ginny do łóżka i w trakcie występów baletowych Evana. Moje zadanie to dopilnować, żeby pamięć mnie nie udusiła. Bo to właśnie robią dzieci - zmuszają cię do tego, żeby iść naprzód.
Jestem zaskoczona. Nic w tym dziwnego. Nie chcę uwierzyć i karmię się nadzieją, że to jedno z wielu kłamstw Henry'ego. Jednocześnie myślę o tamtych zatłoczonych wiedeńskich uliczkach. Ile osób mnie tego dnia śledziło? Czy jedną z nich był Ilyas Shishani, czy on nimi tylko dowodził? Nie, na pewno mnie nie obserwował. Był zbyt zajęty organizowaniem morderstwa stu dwudziestu osób i dzwonieniem do mojego kochanka.
Nie to gnębi Henry'ego. To nie umowa z Shishanim nie daje mu spokoju, lecz wszystko, co się stało później. Nie masowe morderstwo, lecz koniec naszego związku. Mam ochotę mu powiedzieć, że to nieludzki poziom egoizmu, i nie jestem w stanie wypowiedzieć tych słów. Dostatecznie go dzisiaj złamałam.
- Co myślisz? - pyta.
Myślę, że cię nienawidzę.
- Byłeś w trudnym położeniu.
- To wszystko?
- To wszystko.
Przez szybę w drzwiach widzę Karla, który przechodzi przez ulicę i zatrzymuje się przed wejściem. Otwiera drzwi kluczem. Henry słyszy szczęk zamka i odwraca głowę.
- Kto to?
Wprawdzie nie musi wiedzieć, ale odpowiadam:
- To Karl. Przez „K”.
Henry marszczy czoło, intensywnie myśli. W tym stanie i tak szybko się orientuje.
- Co on tu robi?
- Strzeże mnie.
Henry znów patrzy za siebie, ale Karl zostaje na zewnątrz. Przyszedł otworzyć drzwi i stanąć na warcie, żebym mogła bezpiecznie wyjść. Freddy wychodzi z kuchni i po kolei zasłania żaluzje w każdym oknie. Henry to widzi i ciężko wzdycha.
- Wystawiłaś mnie.
- Ty pierwszy próbowałeś.
Nie wygląda dobrze. Jego skóra jest mozaiką purpury i alabastru. Zdejmuję torebkę z oparcia krzesła, kładę ją na kolanach i patrzę Henry'emu w oczy.
- Cholera - mówi.
Choć nie ma tego w moim scenariuszu, czuję, że powinnam mu to powiedzieć przez wzgląd na naszą wspólną historię i dalszy rozwój wypadków. Ostatnio staram się częściej kierować sumieniem niż chłodną kalkulacją. Ciągle się tego uczę.
- Henry, posłuchaj.
Wbija we mnie wzrok.
- Twoja cielęcina była zatruta. Nie zostało ci dużo czasu.
Tym razem zrozumienie zajmuje mu dłuższą chwilę. Jego twarz się kurczy. Kręci głową i widzę, że nawet ten drobny ruch sprawia mu ból. Ciężko jest patrzeć, jak ktoś umiera.
- Sam rozumiesz. Nikt nie chce procesu.
Spogląda w stronę Freddy'ego, który właśnie zasłonił ostatnie okno. Freddy też nie ma ochoty tego widzieć. Wyciąga z kieszeni paczkę papierosów i wychodzi na zewnątrz, gdzie dołącza do Karla.
- Zabijasz mnie? - pyta Henry słabym, niewinnym głosem. - Zabijasz…
Nie kończy.
- Przykro mi - mówię zgodnie z prawdą i wstaję, bo nie mogę dłużej patrzeć. - Ale dziękuję.
Podnosi wzrok, z jego przekrwionych oczu zaczynają płynąć łzy.
- Za co?
- Za to, że nie pozwoliłeś Shishaniemu mnie zabić - wyjaśniam. - To była zła decyzja, ale ją doceniam.
Niespodziewanie kącik jego ust unosi się w półuśmieszku.
- Nie dziękuj - mówi i w jego głosie jest gorycz, choć mniejsza, niż bym się spodziewała.
- Żegnaj, Henry.
Nie odpowiada. Wychodzę z restauracji na miękkich nogach. Staram się trzymać prosto, bo jestem pewna, że na mnie patrzy, ale kiedy odwracam się przy drzwiach, widzę tylko jego plecy. Gapi się w ścianę, siedzi bez ruchu.
Karl otwiera mi drzwi i wychodzę w chłodną noc.
- Jak jest? - pyta.
- Henry wie.
Freddy kręci głową, wydmuchując dym, a Karl mówi:
- Powiedziałaś mu?
Przytakuję.
Zagląda przez szybę drzwi. Henry ciągle siedzi.
- W sumie to chyba bez znaczenia. Pięć minut, może dziesięć i wejdziemy posprzątać.
Znowu kiwam głową.
- Możesz iść do domu, jeśli chcesz - proponuje Karl.
Chciałabym pójść.
- To wszystko? - upewniam się.
Karl unosi dłonie.
- Tak. Podwieźć cię?
- Muszę się przejść.
- Rozumiem.
- Co z kelnerką?
Karl kręci głową.
- Popełniliśmy błąd. Wszystkiego się domyśliła. To pewnie było nie do uniknięcia, skoro przeganialiśmy gości, a żadna duża grupa się nie pojawiła. Najgorsze, że widziała, jak Freddy doprawia cielęcinę.
- Mój błąd - potakuje Freddy.
- Owszem - dodaje karcąco Karl. - Chyba nie połapała się od razu, ale idąc do waszego stolika, zrozumiała - wzrusza ramionami. - Tylko przyklasnąć. Ma rzadki dar szybkiego łączenia faktów.
- I co się z nią stało?
- Nic jej nie jest. Nie przejmuj się. Zastanawiamy się, co z nią począć.
- Nie róbcie jej krzywdy.
- Krzywdy? - Karl się uśmiecha i macha ręką. - Najchętniej bym ją zatrudnił.
Wszyscy troje podnosimy wzrok na dźwięk kroków. Podchodzi do nas młody mężczyzna w długim płaszczu. Włosy mu połyskują, jakby potrzebowały solidnego mycia. Zakładałam, że nas minie, tymczasem on się zatrzymał i powiedział:
- Dziękuję, Celia. Wyświadczyłaś nam ogromną przysługę.
- A ty co za jeden?
Nie wyglądało na to, że mężczyzna chce odpowiedzieć, więc Karl mówi za niego.
- Larry jest jednym z nas.
Nic mnie to nie obchodzi. Nie robi mi różnicy, kto jest kim i czy jest mi wdzięczny. Chcę tylko pójść do domu.
Zaglądam jeszcze raz do wnętrza restauracji. Henry siedzi z łokciami na blacie stolika, jakby był myślicielem, którym nie jest. A może już nie żyje.
8
Celia znika z mojego pola widzenia, ale nie odwracam głowy. Próbuję sobie przypomnieć to słowo, którym określiła swój typ osobowości. Usuwacz.
Zostałem usunięty.
Kładę dłonie na stoliku i łączę palce. Zastanawiam się, w którym momencie straciłem kontrolę. Chyba na samym początku, kiedy zobaczyłem ją przy barze. „Gapisz się?” - spytała i od razu mnie rozgryzła. Początek nie był dzisiaj, tylko sześć lat temu. Wtedy miłość zmusiła mnie do zawarcia paktu z Ilyasem. Nie tylko miłość, lecz także poczucie winy… Teraz to nieistotne. A może wszystko zaczęło się jeszcze wcześniej, kiedy pierwszy raz usiadłem z Ilyasem na zapleczu jego piekarni na Arbacie, poczęstowałem go marlboro i powiedziałem pewnym tonem: „W Ameryce mamy coś, co nazywamy zaufaniem”…
Muszę iść do toalety, tylko że jestem za bardzo zmęczony, żeby wstać. Więc puszczam zwieracz i ciepły strumień płynie mi po wewnętrznej stronie uda. Jakby to miało jakieś znaczenie, wyjmuję z kieszeni siemensa i kładę przed sobą - szary, martwy przedmiot.
Teraz już tylko myślę, a właściwie marzę. O jednookim instruktorze w Farmie, klęczącym w błocie na torze przeszkód i wykrzykującym swoje pirackie mądrości. O kobiecej kostce w mojej dłoni i ścięgnie wbijającym się w mięso mojego kciuka. O pocie. O zebraniu w gabinecie Vicka i wspólnym oglądaniu relacji pierwszego kamerzysty, który wszedł na pokład samolotu i sfilmował ciała zastygłe w fotelach, dłonie drapiące o szyby, zwłoki leżące na podłodze w przejściu. O surowym mieszkanku Celii wyzutym z wszelkiej historii. O ostatnim telefonie od Ilyasa po tym, jak sarin zabił wszystkich na pokładzie: „Wspomogłeś misję Boga, Henry. To wielka rzecz. Zostaniesz wynagrodzony w niebie”. „Ale ja nie wierzę w niebo”. „W takim razie to i tak nie ma znaczenia”.
Ma znaczenie - zdaję sobie z tego sprawę i w tej samej chwili tył głowy przeszywa mi ostry ból, który na sekundę mnie oślepia. Ma znaczenie, bo nagle zamykają się przede mną wszystkie drzwi. Drzwi do gabinetu Billa, do mojego wiedeńskiego mieszkania, tamtego samolotu, tej restauracji. Kiedy wszystkie się zamkną, nic mi nie zostanie. Woda zamieni się w parę, którą zdmuchnie morska bryza.
Chciałbym pójść teraz na plażę. Nie cierpię tej restauracji. Nie chcę tu umierać.
Co byłoby wtedy słuszną decyzją? Pozwolić jej zginąć? Jak miałem to zrobić? Skąd miałem wiedzieć, do czego się szykują? Jak mogłem przewidzieć ich następny krok?
Później myślę o jej dzieciach, bo to one tak naprawdę mi ją odebrały. Te małe potwory zmieniły nasz związek w marny cień tego, co Celia przeżywa z nimi. Jak ona to ujęła? Przy niej miłość romantyczna jest najwyżej urocza. Namiętność wydaje się płytką grą.
Chryste, nie czuję własnych nóg.
Nagle słyszę dobiegający skądś dzwonek. Trwa to chwilę, bo mam zamknięte oczy, poza tym od lat nikt do mnie nie dzwonił na ten numer. Otwieram oczy i widzę rozświetlony ekran. Nie mogę odczytać, co się na nim pokazuje, i zastanawiam się, czy to Celia dzwoni, żeby powiedzieć, że to wszystko był żart. Ale przecież ona nie zna tego numeru. Odbieram.
- Halo?
- Piccolo.
- Tak?
Mężczyzna w słuchawce czeka. Wiem, że mam zmieniony głos. Czeka, aż potwierdzę swoją tożsamość. Ale ja nie wiem, kim jestem. Bezskutecznie próbuję uchwycić bicie swojego serca, jednak bez skutku. W końcu się odzywam:
- Tak, Treble.
- Słuchaj - mówi, ciężko dysząc. - Mam ją tuż przed sobą. Idzie ulicą. Bardzo powoli. Chyba płacze.
- Aha.
- Jeśli mam to zrobić, to właśnie teraz. Nie wiem, kiedy nadarzy się druga taka okazja.
- Rozumiem.
- Twoja decyzja, Piccolo. Nie zostawię śladów.
Kiedy kaszlę, pali mnie gardło.
- Wiadomix.
- Co?
Mrugam. Ktoś wyłączył światła w restauracji. Albo to ja.
lesiojot
Led - ołów (przyp. tłum.).