
Adam Leszczyński 25-03-2005, ostatnia aktualizacja 25-03-2005 19:12
Ostatnie 15-lecie to w Polsce okres imponującego sukcesu gospodarczego - mówią statystyki. Ale Polacy uważają,że żyje im się źle, a gospodarka jest w kryzysie. Co zrobić, żeby poczuli się szczęśliwsi? Przełamać tabu, że lepsze samopoczucie zapewnią im pieniądze, większe mieszkania, lepsze samochody - podpowiadają psychologowie społeczni
Skoro jest tak dobrze, czemu jest tak źle? Średnio co miesiąc w gazetach pojawia się publicysta, który cytuje statystyki i próbuje wytłumaczyć Polakom, że powinni bardziej doceniać to, co osiągnęli. "Przybyło dóbr uznawanych za luksusowe" - podsumowywał dorobek III RP Wojciech Szacki w noworocznej "Gazecie" ("Kapitalizm nas zmienił", 31 grudnia 2004 r.). "Już na początku lat 90. prawie każdy miał np. lodówkę, ale mnóstwo było przedmiotów, których na początku transformacji nie miał prawie nikt, a teraz spowszedniały" - pisał, wyliczając imponujący wzrost liczby samochodów, telewizorów i komputerów osobistych w polskich domach.
"Porównanie lat 1992 i 2003 pokazuje, że w tym czasie wynagrodzenie realne powiększyło się o ponad jedną trzecią, emerytury i renty - realne - rolników wzrosły o 56 proc., a nierolników - o prawie 34 proc." - pisał Ernest Skalski w "Rzeczpospolitej" ("Bo Stwórca straci cierpliwość", 5 lutego 2005 r.). "W całym okresie transformacji przeciętna polska rodzina dwukrotnie (z 51 do 25 proc.) mogła zmniejszyć udział wydatków na żywność, odżywiając się lepiej i zdrowiej. Całkiem nieźle jak na stan upadku i katastrofę".
Wzrosła średnia długość życia, a śmiertelność niemowląt spadła do poziomu krajów cywilizowanych - podkreślają publicyści i politycy.
"Produkt krajowy brutto (PKB) w 2003 r. był w Polsce o 35 proc. wyższy niż w 1989 r., w Słowenii o 20 proc., na Węgrzech o 15 proc., na Słowacji o 14 proc., w Czechach o 8 proc. W tym samym czasie w Rosji PKB spadł o 23 proc., na Ukrainie o 49 proc., w Mołdawii o 59 proc." - wykazywał w "Gazecie" jeden z głównych architektów polskiego sukcesu prof. Leszek Balcerowicz ("Polska transformacja", 26 lutego 2005 r.).
Statystyki dowodzą również, że przez 15 lat rozwarstwienie społeczne - wbrew obiegowej opinii - zwiększyło się nieznacznie. Co roku III RP przeznacza do 40 proc. budżetu na cele socjalne. To ogromny strumień pieniędzy, nawet jeśli nie wszystkie trafiają do potrzebujących.
Dzięki tej ogromnej redystrybucji tzw. współczynnik Giniego - pokazujący zasięg nierówności - wzrósł z poziomu 0,28 do 0,31 (im wyższy, tym większa nierówność) i nadal znajduje się poniżej poziomu wielu krajów Europy Zachodniej - np. Francji (0,35) - nie mówiąc już o Rosji (0,60) i innych krajach byłego ZSRR.
Te liczby - w odróżnieniu od peer-
elowskich statystyk - opisują sukces prawdziwy, a nie naciągany. Dlaczego się z niego nie cieszymy?
Szczęście tylko prywatne
Sondaże nie pozostawiają wątpliwości: Polacy z rozwoju swojego kraju nie są zadowoleni. Ściślej biorąc, powszechnie uważają, że Polska się nie rozwija. Z przeprowadzonego w styczniu badania CBOS wynika co prawda, że w porównaniu z końcówką PRL liczba ludzi szczęśliwych znacznie wzrosła - z 18 proc. w 1988 r. do 33 proc. w 2004 r. - ale to szczęście daje Polakom przede wszystkim życie rodzinne (źródło satysfakcji prawie dla każdego z nas), a nie wzrost poziomu życia, którego w ogromnej większości nie dostrzegają.
- Szczególnie źle oceniamy działanie państwa - mówi prof. Krystyna Skarżyńska, psycholog społeczny. - Według niepublikowanych jeszcze danych IPSOS z marca ponad 80 proc. jest z niego niezadowolonych.
Krytycznie oceniamy nie tylko instytucje państwowe, ale także znaczną część życia publicznego. Według badań OBOP ze stycznia Polacy wystawiają oceny znacznie poniżej średniej krajów uprzemysłowionych nie tylko partiom politycznym (które we wszystkich krajach demokratycznych mają kiepskie notowania) i służbie zdrowia, ale nawet bankom i sklepom!
- Rozbieżność pomiędzy ocenami życia prywatnego i publicznego osiąga dziś poziom porównywalny z końcem epoki gierkowskiej - mówi prof. Ireneusz Krzemiński, socjolog.
Nie spodziewamy się też poprawy w przyszłości. Według badań OBOP na początku marca tylko co dziesiąty Polak oceniał sytuację gospodarczą pozytywnie, a negatywnie ponad połowa!
Na pytanie: "Kiedy będzie lepiej" , większość odpowiada konsekwentnie: "Już było". Blisko połowa Polaków spodziewa się pogorszenia poziomu życia w przyszłości. To ma być samopoczucie mieszkańców kraju spektakularnego gospodarczego sukcesu?
Kto ma rację
Powszechny wzrost poziomu życia jest faktem. Społeczna frustracja i niezadowolenie również. Jak mogą istnieć obok siebie?
Publicystycznych teorii tłumaczących ten fenomen jest kilka. Frustracja ma wynikać z tęsknoty za przaśnym bezpieczeństwem socjalnym, które dawał PRL (źle myślą o III RP "ludzie pracy okadzeni demagogią społeczną" - pisze Ernest Skalski). Winą za społeczne niezadowolenie - jaskrawo kontrastujące z realnym rozwojem kraju - Leszek Balcerowicz obarcza populistycznych polityków, którzy budują swoją karierę na wmawianiu Polakom, że żyje im się coraz gorzej.
Oba te wyjaśnienia mają tę wspólną cechę, że traktują niezadowolonych paternalistycznie, przedstawiając sfrustrowanych Polaków jako zmanipulowane ofiary cwanych demagogów albo odziedziczonego po przodkach narodowego charakteru. Naprawdę żyje im się coraz lepiej, ale tego nie wiedzą!
Główna wada tych teorii - z których każda może być w części prawdziwa - jest jednak inna. Ignorują podstawową wiedzę socjologów i psychologów społecznych, którą w uproszczeniu można przedstawić jako parafrazę starej ludowej mądrości głoszącej, że pieniądze szczęścia nie dają. Pieniądze dają szczęście, ale tylko w bardzo szczególnych warunkach.
Szczęśliwi jak w Wenezueli
Poziom zamożności kraju ma związek z satysfakcją życiową jego obywateli, ale to zależność bardzo ograniczona. Chociaż pomiędzy 1960 a 1987 r. produkt krajowy brutto Japonii wzrósł ponadczterokrotnie, a Japonia z bardzo biednego kraju stała się drugą potęgą gospodarczą świata, Japończycy nie stali się przez to - jeśli wierzyć socjologom - nawet odrobinę szczęśliwsi.
W światowych rankingach poziomu szczęścia i zadowolenia z życia pierwsze miejsca regularnie zajmują Latynosi i Afrykanie, mieszkańcy krajów nieporównanie biedniejszych od Polski i w większości stojących niżej w międzynarodowych klasyfikacjach poziomu korupcji (a więc gorzej rządzonych).
Ronald Inglehart, twórca "światowego sondażu wartości" - wielkiego projektu badań postaw i nastrojów ludzi z całego świata - zaobserwował, że wzrost gospodarczy przysparza szczęścia tylko mieszkańcom krajów biednych. Powyżej granicy ok. 13 tys. dol. na głowę mieszkańca rocznie (liczonych według parytetu siły nabywczej) przyrost narodowego bogactwa nie zwiększa w zauważalnym stopniu zadowolenia obywateli z życia.
My na razie tylko zbliżamy się do tej granicy. Według szacunków Banku Światowego w 2004 r. polski PKB w przeliczeniu na jednego mieszkańca przekroczył 12,5 tys. dol. Być może to tłumaczy zauważalny wzrost liczby szczęśliwych z własnego życia Polaków w latach 90., ale to oznacza także, że dziś przyrost PKB nie poprawi już automatycznie nastrojów.
- Jeszcze w latach 80. mój kolega zaobserwował, że chociaż po śmierci jednego z członków rodziny u przeciętnego Polaka zwykle drastycznie spadało poczucie zadowolenia z życia, ale już po kilku miesiącach było nieznacznie wyższe niż przed tragedią - mówi psycholog społeczny prof. Dariusz Doliński. - Bardzo prawdopodobnie dlatego, że zwalniała się powierzchnia życiowa w zatłoczonych mieszkaniach.
Dziś mamy większe ambicje konsumpcyjne, choć Polacy nadal uważają, że do szczęścia brakuje im przede wszystkim dóbr materialnych. Na początku 2004 r. na pytanie, "co dałoby Ci najwięcej szczęścia w tym roku", aż 44 proc. wybrało odpowiedź "duża suma pieniędzy", 12 proc. "miłość", a tylko 1 proc. "zdobycie sławy i dokonanie czegoś ważnego". Dobra materialne rzadziej wybierali młodzi, co może świadczyć o zbliżającej się przemianie społecznych oczekiwań wobec życia.
Na pytanie "być czy mieć" odpowiadamy zatem zdecydowanie "mieć". Czemu więc kupowane masowo lodówki, samochody i telewizory nie sprawiają, że Polacy lepiej oceniają bieg rzeczy we własnym kraju?
Nierówność niezasłużona
- Ludzka psychika ma to do siebie, że znacznie silniej odczuwamy straty niż zyski - mówi prof. Doliński.
Jest więc bardzo prawdopodobne, że strach przed bezrobociem - który pojawił się wraz z kapitalizmem - stanowi obciążenie psychiczne, którego nie równoważą większe zarobki i wyższy poziom życia (tych, którzy pracę mają). Na początku marca "Gazeta" informowała, że polski oddział Volkswagena ujawnił świetne wyniki finansowe i równocześnie ogłosił, że zamierza zwolnić kilkaset osób ze swojej poznańskiej fabryki. Menedżerowie nie mieli zastrzeżeń do wydajności pracowników. Kierownictwo koncernu uznało jednak, że bardziej racjonalne ekonomicznie będzie przeniesienie produkcji do innego kraju. Przeciętny pracownik nie miał wpływu na tę decyzję.
Decyzje rynku mogą więc wydawać się arbitralne i niezasłużone, a nawet dobre wyniki finansowe przedsiębiorstwa - o czym przekonała się załoga fabryki kabli w Ożarowie, zyskownej, ale zamkniętej - nie chronią miejsc pracy.
- Bardzo rzadko też porównujemy swoją dzisiejszą sytuację materialną z tym, co było kiedyś - dodaje prof. Doliński. - Wolimy porównywać się z sąsiadem. Na to nakłada się specyficzna sytuacja nagłej zmiany społecznej - niespodziewanie mój sąsiad z klatki albo kolega z klasy mógł zostać bardzo bogatym człowiekiem. W stabilnych społeczeństwach zdarza się to niezwykle rzadko.
W dodatku nagły awans społeczny - z wyjątkiem własnego - odbiera się zwykle jako niezasłużony.
- Ponad 80 proc. Polaków zgadza się z twierdzeniami, że "w Polsce ludzie nie mają tego, na co zasługują", i że "ci, którzy mają naprawdę dużo dóbr materialnych, nie zasłużyli na nie" - mówi prof. Skarżyńska.
Według psychologów społecznych to klasyczna postawa obronna. Kowalski musi sobie wytłumaczyć, dlaczego nie odniósł sukcesu na wolnym rynku i mieszka w bloku, a jego przyjaciel z przedszkola Iksiński ma willę i jacht na Sardynii.
Kowalski podświadomie chce jednak - jak każdy - chronić swoją samoocenę. Nie przyzna więc sam przed sobą, że był leniwy albo mniej kompetentny zawodowo od Iksińskiego, ale myśli: "Jestem biedniejszy, bo byłem uczciwy". W ten sposób Iksiński staje się w jego oczach oszustem i złodziejem, a Polska - krajem korupcji. Z sondaży socjologicznych wynika, że większość z nas uważa się za... biedniejszych od większości!
- Dziś nikt nie boi się pokazywać pieniędzy, jeżeli je ma - tłumaczy prof. Skarżyńska. - Dlatego różnice społeczne wydają się bardziej wyraziste, a proces porównań społecznych wypada niekorzystnie dla wielu z nas. W dodatku aspiracje rosną szybciej niż możliwości, szczególnie w czasie szybkich i głębokich zmian społecznych.
Etos narodowy
Oto więc jedno wyjaśnienie paradoksu: chociaż Kowalski może zarabiać znacznie więcej niż w 1989 r., w praktyce ma to małe znaczenie, bo przyjmuje wyższy poziom życia jako rzecz oczywistą i zasłużoną, a poza tym rzadko przypomina sobie, że kiedyś żył gorzej (przeszłość szybko ulega idealizacji). Liczy się jego subiektywna ocena dystansu wobec tych, którym udało się bardziej. Tu i teraz.
Do tego trzeba dodać jeszcze powszechne narzekanie, które - jak uważają psychologowie - obniża ocenę nie tylko tego, na co narzekamy, ale też pogarsza nam nastrój i sprawia, że cały świat maluje się w ciemniejszych kolorach.
Australijski psycholog społeczny Joseph Forgas przeprowadził eksperyment, w którym pytał ludzi wychodzących z kina o ocenę tak różnych rzeczy, jak działanie rządu, jakość posiadanego samochodu czy relacji z najbliższą rodziną. Ci, którzy wychodzili po komedii, byli statystycznie znacznie bardziej zadowoleni niż ci, którzy wychodzili po filmie bez happy endu.
Skoro tak drobne przeżycie ma wpływ - choćby chwilowy - nawet na ocenę rządu, cóż można powiedzieć o powszechnym narzekaniu?
Prof. Bogdan Wojciszke i dr Wiesław Baryła przeprowadzili w 2003 r. serię eksperymentów, które pokazały, jak głęboko zakorzeniona jest w polskim życiu społecznym kultura narzekania. Zapytali ponad 600 osób w wieku powyżej 24 lat o tematy rozmów codziennych: 61 proc. przyznało, że często lub bardzo często rozmawia o wysokich cenach, 56 proc. o szerzącym się chamstwie, a 38 proc. o nieuczciwości polityków.
W innym badaniu poprosili 119 studentów o opinię na temat nieistniejącej w rzeczywistości firmy o nazwie Nihex. Niemal jedna trzecia miała już na wstępie negatywne zdanie o Niheksie, chociaż usłyszała o nim pierwszy raz w życiu! Tylko 64 proc. nie miało żadnej opinii i tylko pozostałe 5 proc. deklarowało opinię pozytywną.
W ten sposób - sądzą uczeni - ujawnia się nasze potoczne postrzeganie świata: wolimy oglądać go w ciemnych barwach. "W Polsce można i wypada źle o świecie mówić i myśleć oraz źle się w nim czuć" - podsumowali swoje badania.
Kultura narzekania to zjawisko trwałe. W starszych badaniach - które przeprowadził w 1992 roku na reprezentatywnej próbie prof. Janusz Czapiński - okazało się, że tylko 23 proc. Polaków zgadza się ze zdaniem "W Polsce wypada głośno mówić o szczęściu", natomiast aż 51 proc. uważa, że "Polacy lubią narzekać bez powodu".
Co więcej, kultura narzekania obejmuje też młodych ludzi. Prof. Doliński powtórzył w Polsce przeprowadzony w 1937 r. w Stanach Zjednoczonych eksperyment, w którym pytano studentów przez kilkadziesiąt dni z rzędu, jak się czują. Amerykanie niemal zawsze sądzili, że czują się "lepiej niż zwykle". Polscy studenci czuli się prawie codziennie "gorzej niż zwykle", chociaż - jak zauważa Doliński - czucie się każdego dnia "gorzej niż przeciętnie" jest niedorzecznością. Amerykańskie stale ponadprzeciętne samopoczucie to także niedorzeczność, ale taka, która motywuje do działania, więc ma pozytywne skutki społeczne.
Recepta na szczęście
Czy można w jakiś sposób wpłynąć na to, aby Polacy czuli się szczęśliwsi? Jak może to zrobić polityk, który myśli o wyborach wygranych na więcej niż jedną kadencję?
Odpowiedź na to pytanie podsuwa prof. Robert H. Frank, ekonomista i socjolog z Cornell University. W obszernej analizie - zatytułowanej "Jak NIE kupować szczęścia" - porównuje dwa hipotetyczne społeczeństwa rozwinięte. Są bardzo podobne: poza tym, że w społeczeństwie A wszyscy mieszkają w domach o powierzchni 250 metrów kwadratowych, a w B - 200 metrów.
Zgodnie z tym, co zaobserwowano, badając poczucie życiowej satysfakcji ludzi w krajach bogatych, subiektywny poziom szczęścia w społeczeństwach A i B powinien być niemal identyczny - bo i jedni, i drudzy mieszkają w niezwykle komfortowych warunkach i dodatkowe 50 metrów kwadratowych nie podnosi znacząco poczucia jakości życia w A. Społeczeństwo B - pisze Frank - zużyło jednak mniej zasobów na budowę domów i może przeznaczyć je na inne inwestycje, które podniosą jakość życia. Na przykład może za te pieniądze stworzyć szybki i komfortowy transport publiczny.
Frank powołuje się na badania, z których wynika, że długie dojazdy do pracy w trudnych warunkach znacznie obniżają subiektywną jakość życia. Jeżeli zatem obywatele kraju A mieszkaliby w większych domach, ale musieli dojeżdżać do miasta samochodem, przebijając się przez godzinny korek na autostradzie, ich subiektywne poczucie zadowolenia z życia byłoby zapewne niższe niż obywateli państwa B mieszkających co prawda w nieco mniejszych domach, ale dojeżdżających w ciągu kwadransa do pracy szybką kolejką lub metrem.
Jaki wniosek wyciąga Frank z tego porównania? Że po przekroczeniu pewnego poziomu zamożności - do którego Polska przy obecnym tempie rozwoju w ciągu kilku lat się zbliży - na jakość życia od tempa wzrostu gospodarczego większy wpływ ma sposób, w jaki społeczeństwo inwestuje jego owoce. Podniesienie społecznej jakości życia to rezultat świadomego politycznego działania, a nie automatyczna konsekwencja wzrostu PKB.
W polskim przypadku oznacza to, że np. zwiększenie poczucia bezpieczeństwa socjalnego albo doinwestowanie publicznego systemu opieki zdrowotnej może bardziej obniżyć poziom społecznej frustracji niż prosty wzrost konsumpcji, zwłaszcza nierówno rozłożony.
To nie jest oczywiście uniwersalna recepta na powszechne szczęście, bo uniwersalnej recepty nie ma. Jedno jest pewne - tłumaczenie Polakom, że powinni być szczęśliwi, gdyż Polska przeżywa boom gospodarczy, nie zadziała.
Polityk, który będzie mówił o sukcesach lat 90., może obiektywnie mieć rację, ale nie przysporzy mu to głosów. Polacy w to nie uwierzą, bo mają już na ten temat wyrobione zdanie. Być może nieprawdziwe, ale to równie twardy fakt społeczny, jak nasz wzrost gospodarczy.