WALENTYNKI


Title Elise, Bauer Pamela, White Tiffany

Walentynki 96

SPIS TREŚCI

PROLOG

Pamela Bauer

ZEW TWEGO SERCA Elise Title

PAN PODRYWALSKI

Pamela Bauer

BEZSENNY W ST. LOUIS

Tiffany White

EPILOG

Pamela Bauer

Noc sylwestrowa, Boston

— Zaliczam się do tych ciekawskich, chłopcy, a ciekawscy nie szczędzą innym pytań. Więc dlaczego wy trzej siedzicie tutaj na tych taboretach, zamiast szaleć tam na parkiecie? — Fred, tęgi barman o rumianych policzkach, wskazał ręką w głąb sali, gdzie sylwestrowe towarzystwo bawiło się w najlepsze. — Może ty mi odpowiesz

— zwrócił się do ciemnowłosego mężczyzny po trzydziestce, siedzącego na wprost.

— Winę za to ponoszą kobiety i jeszcze raz kobiety

— odparł Tristan Talbot, a jego dwaj przyjaciele z college”u na znak pełnej aprobaty odstawili gestem abstynentów smukłe kieliszki z szampanem.

Chyba nie zamierzasz mi wmówić, że trzech takich przystojniaków jak wy nie mogło poderwać sobie na tę noc trzech fajnych dziewczyn? Nigdy w to nie uwierzę.

— Ale taka jest prawda. Trzech całkiem dorzecznych facetów zostało na tę noc z pustymi rękami — potwierdził Tristan z samokrytycznym uśmiechem. — Och, te kobiety. Na swoje wytłumaczenie mam jedynie to, że nie jestem z Bostonu.

— Ja również jestem nietutejszy. Byłem umówiony, niestety, nie wypaliło — powiedział tonem usprawiedliwienia Alec McCord, wysoki blondyn o atletycznej sylwetce, charakterystycznej dla baseballisty.

— Innymi słowy, ona nie zjawiła się o określonej porze w określonym miejscu — uściślił Nicholas Santiago, ostatni z trójki przyjaciół, po czym przeczesał palcami swoje gęste jasnobrązowe włosy.

— W rezultacie zamiast miłosnych przygód mamy siebie, chłopcy — podsumował Tristan, nie kryjąc ironii.

Alec przywdział teatralną minę nieszczęśliwca, która uwydatniła dołki na jego policzkach.

— Wciąż do mnie nie dociera, że spędzam sylwestra na stołku przy barze z dwoma facetami. Czyż można niżej upaść?

— Jedyna pociecha, że nie jest to najgorszy z barów

— zauważył Fred nie bez pewnej dozy zawodowej dumy i napełnił musującym winem puste kieliszki klientów.

Mężczyźni unieśli je jak na komendę.

— Za nadchodzący rok! — Alec wzniósł toast. — Obyśmy na naszej drodze spotykali tylko samotne kobiety, spragnione bliższych kontaktów z przystojniakami, za jakich uważa nas niejaki Fred, barman z Bostonu.

Kieliszki stuknęły o siebie z krystalicznym brzękiem.

— Za kobiety spragnione miłości — dorzucił Tristan.

— Powinniśmy raczej powiedzieć: „Za kobiety, których wyobrażenie o miłości pokrywa się z naszym” — dodał swoje trzy grosze Nick.

Głowy jego przyjaciół opadły do przodu. Było to coś w rodzaju potwierdzającego kiwnięcia.

— W każdej sytuacji odzywa się w nim pedantyczny prawnik — skomentował Alec.

— Powiem wam prawdę — powiedział Fred i podniósł palec niczym biblijny prorok. — Świat jest czymś w rodzaju parkietu, a baby nam mówi że już nie prowadzimy w tym tańcu. — W jego słowach przebijała pewność siebie człowieka, który przez trzydzieści pięć lat przyglądał się ludziom zza barowego kontuaru.

Tristan zrobił skwaszoną minę.

— Co tu mówić o prowadzeniu! One, podejrzewam, nawet nas nie chcą widzieć na tym parkiecie.

— Czasy zmieniają się, to pewne — oświadczył Nick filozoficznie. — Gdy któryś z nas umawia się z dziewczyną i ona nie przychodzi, to bardzo zły znak dla całej reszty rodzaju męskiego.

- E, tam. Nie ma czego żałować - powiedział Alec.

— Mam już dość kobiet, które tylko dlatego lgną do mnie, że coś znaczę w baseballu.

— A ja z kolei mam dość tych, które przychodzą na randkę tylko po to, by udowodnić własną wyższość nad mężczyzną — rzekł Tristan. — Chociaż, istnieją może i inne kobiety, którym zależy bardziej na uczuciach, niż na rozgniataniu partnerów czubkiem zamszowego pantofelka.

— Problem tylko jak je znaleźć — zauważył Nick.

— Zawsze można dać ogłoszenie — rzucił Fred od niechcenia. — Wiecie, w rubryce matrymonialnej...

— Nie miewasz lepszych pomysłów?

— Ja miałbym zniżyć się do czegoś takiego?

Jedynie Alec nie zlekceważył pomysłu Freda.

— Rzecz, nad którą warto się zastanowić — powiedział, cedząc sylaby.

Słysząc takie bluźnierstwo, Tristan i Nicholas głucho jęknęli.

— Przypominam, że college mamy już za sobą — odezwał się Tristan. — Nie będziemy chwytać się takich rozpaczliwych sposobów.

- Aco złego widzisz w niewinnym prasowym ogłoszeniu? — zapytał Alec.

— Jeden ze stałych bywalców tego lokalu — wtrącił Fred — trafił tą metodą w dziesiątkę. Dał anons, spotkał się z szałową babką, by na drugi dzień nazwać to spotkanie najbardziej fantastyczną randką swojego życia.

Alec bawił się swoim kieliszkiem.

— Upojna noc w zamian za dwie linijki w gazecie pe

titem.

— To dobre dla studenterii — powtórzył Tristan ze wzgardliwą miną.

— A i to niekoniecznie. Pomyślcie, gdybyśmy robili to przedtem w college”u, który z nas skończyłby na jednej fantastycznej randce? — zapytał Nick.

— Pan Podrywalski, czyli ja, na pewno by nie skończył — oświadczył Tristan tonem zadufanego w sobie podrywacza. Najwidoczniej wypity szampan robił swoje.

Alec i Nick wybuchlięli śmiechem.

— Pan podrywalski! To było dobre w bostońskim college”u, ale teraz? — powiedział Alec. — Nadal uważasz, że erotyczne podboje kosztują mniej wysiłku niż wypicie coca-coli?

Tristan zachichotał.

— Tak czy inaczej, nie piszę się na to ogłoszenie.

— A ja myślę, że powinniśmy dać sobie tę szansę — powiedział Mec. — Niebawem Walentyflki. Niech każdy z nas zamieści anons odpowiedniej treści i zobaczymy, któremu dopisze szczęście. Chyba że pan Podrywalski boi się tego rodzaju nowych wyzwań?

— Czy kiedykolwiek przyłapałeś mnie na tchórzostwie?

— W porządku, wchodzisz do gry. Pozostaje nam tylko ustalić szczegóły.

— Chwileczkę, jeszcze nie wyraziłem swej zgody — zaoponował Nick.

— Nie wygłupiaj się. Tńs i ja zrobiliśmy szmat drogi, by spędzić z tobą tę noc sylwestrową. Nie możesz wystawić nas do wiatru.

— Kiwnij łbem, chłopie, i będzie wszystko jak dawniej — dodał Tristan, dając znak barmanowi, by otwierał kolejną butelkę szampana.

— Mam przeczucie, że gorzko będę tego żałował — rzekł Nick, rozkładając ręce.

Tristan wzniósł kieliszek.

— A teraz najważniejszy toast. Za kawalerów świętego Walentego! Niech czternastego lutego ruszą do boju i niech — tu dramatycznie zawiesił głos

— wygra najlepszy.

Zew Twego serca

Elise Title

Sobowtór Kevina Costnera,

ostatni z wielkich romantyków, który

kocha jazdę konną, księżycowe noce na pokładzie

swojego jachtu oraz skoki bungee,

poszukuje idealnej Walentynki.

Musi być piękna, odważna i niezależna,

a nawet lekko zwariowana.

Poczucie humoru — obowiązkowe. Jeśli jesteś moją

Walentynką, obiecuję, że zabiorę cię na randkę,

która potrwa przez całe życie.

A poza tym... wszystko może się zdarzyć.

Zew Twego serca

ROZDZIAŁ PIERWSZY

— Przepraszam, że przeszkadzam, panie Santiago. Myślałam, że wyszedł już pan do biura.

Nicholas Santiago wlepiał wzrok w kartkę leżącą na jego wielkim, zakurzonym, dębowym biurku. Nagle ściągnął brwi. Emma, myśląc, że to z jej powodu, szybko przeprosiła jeszcze raz. Wtedy uniósł wzrok znad kartki, w którą tak intensywnie się wpatrywał.

— Słucham? — zapytał z roztargnieniem.

— Mówiłam, że nie chcę panu przeszkadzać.

Jego twarz złagodniała. Spojrzał z uśmiechem sympatii na Emmę, pulchną, siwowłosą kobietę, która była jego gospodynią od czasu, gdy rozwiódł się cztery lata

temu.

— Nie przeszkadzasz mi, Emmo. — Podniósł kartkę z biurka i machnął nią w powietrzu. — To przez to. Nie mogę uwierzyć, że napisałem coś tak głupiego.

— Och, jestem pewna, że coś, co zostało napisane przez pana, nie może być głupie, panie Santiago — zaprotestowała Emma. Nie ona jedna wiedziała, że jej pra

codawca jest znakomitym prawnikiem, że odniósł już w swej karierze wiele sukcesów, zwłaszcza jako specjalista od rozwodów. Ceniła go za to i podziwiała, a jeszcze bardziej imponował jej fakt, że Nicholas nie szukał rozgłosu i cenił sobie dyskrecję.

Szczególnie od czasu własnego rozwodu.

— Ty zawsze wiesz, jak podtrzymać mnie na duchu, Emino — powiedział Nick z czarującym uśmiechem, a ona po raz kolejny zdumiała się, dlaczego tak bystry, przystojny i pociągający mężczyzna nie znalazł sobie do tej pory drugiej żony i dlaczego jego była żona odeszła od niego, zostawiając dwójkę dzieci.

— Mogę później zetrzeć kurze, jeśli pan woli — powiedziała.

— Nie, już wychodzę — odparł Nick i spojrzał na zegarek. — Cholera — zaklął — za dwadzieścia minut muszę być w sądzie. Całkiem straciłem głowę.

— Nic podobnego. — Emma uśmiechnęła się. — Jest tam gdzie zwykle, na paiskiej szyi, panie Santiago.

— Dobrze by było... — odwdzięczył się jej uśmiechem, po czym popatrzył na nią zakłopotany. — Czeka mnie... hm... małe zamieszanie w ten weekend — oznajmił i potarł dłońmi skronie.

Jego czaszka wciąż pulsowała potwornym bólem. Upił się wczoraj jak nigdy dotąd i dręczył go teraz kac, wyrzuty sumienia i wszystkie inne plagi, które nawiedzają człowieka, gdy otrząśnie się już z alkoholowego zamroczenia. Z przerażeniem myślał zwłaszcza o tym, co też robił i co się z nim działo po fakcie, kiedy wypił o tego jednego drinka za dużo.

Znów spojrzał na pospiesznie naskrobaną notkę, leżącą na biurku. Co, u diabła, przyszło mu do głowy, by napisać ogłoszenie matrymonialne? I to tak idiotyczne! Odpowiedź była prosta: nic nie przyszło mu do głowy, jego głowa była kompletnie i beznadziejnie pusta.

Pokręcił nią teraz, podniósł ogłoszenie, zwinął je w nilonik i rzucił przez pokój w stronę wiklinowego kosza na śmieci, który stał wprzeciwległym rogu. Tram. Doskonały strzał. Zupełnie jak za dawnych, dobrych czasów, kiedy grał w koszykówkę w Boston Co]lege. Przynajmniej w tej dyscyplinie trzymam formę, pomyślał kwaśno.

Posłał gospodyni kolejny uśmiech, włożył klasycznie skrojony, granatowy garnitur i poprawił modny krawat w czerwono-niebieskie paski. Zwracając wzrok w kierunku kosza, powiedział:

— Już dobrze, Emmo. Teraz wszystko wróciło na swoje miejsce.

Spojrzała na niego nieco zdezorientowana, lecz on nie dostrzegł jej zmieszania.

— Czy dzieci wyszły już do szkoły? — zapytał.

— Ethan wybiegł dwadzieścia minut temu. Miał do pana zajrzeć, żeby się pożegnać, ale uznał widocznie, że pan już wyszedł. Annie wciąż ma gorączkę, więc pomyślałam, że powinna zostać w domu. Chyba, że pan myśli inaczej...

Emma nie lubiła nadużywać swojego autorytetu. Mimo że spędziła w domu Nicholasa Santiago ostatnie cztery lata, a dla dziesięcioletniego Ethana i czternastoletniej Annie była niczym rodzona babcia, uważała, że to ojciec, a nie ona, powiniem decydować o ich zajęciach i obowiązkach. W końcu to on był za nie odpowiedzialny.

Gdyby Nick mógł słyszeć myśli Emmy, z pewnością pokiwałby ponuro głową. Czuł się winny, oskarżał się o całkowity brak odpowiedzialności i ojcowskiej troski. Oto gdy on hulał w Nowy Rok ze swoimi starymi kum- plami, Tristanem i Alekiem, jego biedna córka poważnie się przeziębiła. Emma nie mogła nawet do niego zadzwonić, by poinformować go o chorobie córki. Ucieki z domu w podstępy sposób. To była całkowita konspiracja, choć przecież nie musiał się kryć — Annie i Emmie bardzo zależało na tym, żeby nie spędzał kolejnego sylwestra samotnie w domu.

— Czy Annie jest w swoim pokoju? — zapytał. — Tylko do niej zajrzę. Powinieniem to zrobić godzinę temu.

— Zmarszczył brwi. — Powinieniem być tutaj, kiedy zachorowała,

Gospodyni pokiwała głową. Jej szef był wyjątkowo wymagający i krytyczny wobec siebie. A przecież jednocześnie niewielu było ojców tak oddanych i kochających jak on. Można by pomyśleć, że Annie zachorowała na zapalenie płuc lub coś równie poważnego — tak bardzo się o nią martwiŁ

— Cześć, tato — dobiegł ich nagle rozbawiony głos.

Spojrzenie Nicka zwróciło się ku niewysokiej, jasnowłosej dziewczynce stojącej w dole schodów. Zdawała się tonąć w jego za dużej flanelowej koszuli w szarą kratę. Zawsze kiedy robił porządek w swojej szafie i odkładał stare ubrania do wyrzucenia, Annie zabierała któreś z nich. Jak większość przyjaciółek lubiła ubierać się w luźne, zniszczone łachy.

— Eimna mówiła, że masz gorączkę — powiedział Nick, przeszedł przez wyłożony dywanem korytarz i przyłożył dłoń do czoła córki.

— Nie jest tak źle — powiedziała Annie.

— Jak to nie? — Odgarnął niesforne kosmyki z jej policzków. — Czoło masz gorące, jesteś blada...

Nie spuszczał z niej troskliwego spojrzenia. Annie z każdym dniem staje się coraz bardziej podobna do Beth, jej matki, pomyślał i poczuł przykre ukłucie w okolicy serca. Ale czy to źle? Beth była wyjątkowo piękną kobietą. Szlachetne rysy twarzy, nieskazitelna cera, falujące blond włosy, przenikliwe niebieskie oczy... Dobrze że przynajmniej charakter miała Annie lepszy.

Jej matka była nieufna, chorobliwie krytyczna wobec wszystkich oprócz siebie, pełna nieznośnej podejrzliwości. Annie stanowiła jej przeciwieństwo — otwarta, szczera, gotowa stawić czoło każdemu problemowi, czasami zbyt impulsywna. To prawda, pod względem charakteru barddziej przypominała ojca. W każdym razie z czasów, gdy był jeszcze młody i beztroski, bo teraz...

Teraz miał wiele obowiązków i bardzo mało czasu. I jeszcze mniej oleju w głowie... Boże, to idiotyczne ogłoszenie!

Annie nie przysparzała mu większych kłopotów. Może tylko zbyt często go męczyła, by — jak mówiła — brał więcej z życia, czyli — mówiąc wprost — umawiał się na randki. 0, tak! Ona bez wahania poparłaby pomysł umieszczania anonsu matrymonialnego w gazecie!

— Co się stało? — zapytała Annie, spostrzegłszy nagły grymas niezadowolenia na twarzy ojca.

— Nic, dziecinko. — Uścisnął ją lekko. — Zupełnie nic. Połóż się grzecznie, a ja obiecuję, że prosto z sądu wrócę do domu. Ach, nie... Poczekaj, zapomniałem, że muszę się spotkać z nowym klientem.

— Spoko, tato. Tylko przestań się martwić powiedziała Annie zakatarzonym głosem. — Nic mi nie będzie.

Nie był tego pewien.

— Odpadnie ci nos.

Uśmiechnęła się. Jego uśmiech. Typowy uśmiech Nicka Santiago.

— Dobrze, to pójdę go poszukać.

Uspokoił się trochę i potargał jej włosy.

— Zadzwonię do was, kiedy będziemy mieli przerwę

— zawołał, stojąc na progu z teczką w ręku.

Gdy tylko zamknęły się za nim drzwi, Annie i Emma spojrzały po sobie znacząco.

— Mówi, że jestem blada. — Annie pokiwała głową z wyrozumiałym uśmiechem. - Ciekawe, czy przejrzał się dziś w lustrze?

Ojciec wrócił do domu bardzo późno, a dzisiaj musiał wyjątkowo wcześnie wstać — gospodyni próbowała ratować sytuację.

Annie przewróciła oczami.

— Emmo, nie jestem dzieckiem. On miał kaca.

— Kaca? To bzdura. Co też ci, na miłość boską, przyszło do głowy? Czy kiedykolwiek widziałaś, aby ojciec pił cokolwiek...? Choćby... cocktail?

— Nigdy — wesoło przytaknęła Annie. — Ale to był sylwester, a tata był ze starymi kumplami. Pewnie zalewali swoje smutki.

— A jakie to niby miałyby być smutki?

— Ocli, daj spokój, Emmo. Gdybym sama miała trzydzieści parę lat, była superprzystojnym mężczyzną i nie miała nawet z kim pójść na sylwestra...

— Jestem pewna, że gdyby tylko chciał się z kimś umówić, miałby wiele propozycji — Emma walecznie broniła honoru swego chlebodawcy.

— Wiem. — Annie skinęła głową. — Ale na tym właśnie polega cały problem: on boi się kobiet.

— No nie! To nonsens. Ma wiele klientek...

— E, tam. Większość to mężczyźni — spierała się Annie. — Od czasu, kiedy rozstali się z mamą, tata broni się tylko, żeby ktoś znowu nie złamał mu serca.

— Znowu zaczynasz zachowywać się jak Sara hardt — odpowiedziała Emma złośliwie.

— A przecież — mówiła Annie, puszczając uwagę mimo uszu — samotne życie to dla niego najgorszy koszmar.

— Twój tata wcale nie jest samotny — oznajmiła Emma, ścierając kurz z półek z książkami. — Ma ciebie, Ethana, zajmującą posadę w sądzie..

— Nie wiesz, o co mi chodzi?

Emma zniecieipliwiła się.

— No, już. Może opróżnisz za mnie kosz na śmieci i wskoczysz wreszcie do łózka? Przyniosę ci filiżankę gorącej herbaty, jak tylko skończę.

Annie wydęła policzki i szybkim ruchem podniosła wiklinowy kosz stojący przy drzwiach. Kiedy przechodziła przez foyer, zauważyła, że z kosza wypadł kawałek zmiętego papieru. Schyliła się, żeby go podnieść, i w tym momencie, gdy zamierzała już wrzucić go z powrotem, jej wzrok padł na odręcznie napisane słowo „Walentynki”. To było pismo jej ojca!

— Nie rozumiem tego — powiedział Ethan, siadając z zafrasowaną miną na brzegu łóżka Annie.

Annie wyrwała pognieciony papier z rąk brata.

— Czego nie rozumiesz? — spytała niecierpliwie, po czym kolejny raz odczytała głośno z kartki: — „Trzydziestosześcioletni prawnik, rozwiedziony, z dwojgiem dzieci, poszukuje ciepłej, przyjacielskiej, inteligentnej towarzyszki na walentynkowy wieczór. Jestem zagorzałym domatorem, ale myślę, że moglibyśmy odwiedzić razem jakąś galerię, zjeść kolację, albo pójść do kina” — przerwała na chwilę, spojrzała na brata i dokończyła: — Podpisano:

„,Po prostu miły facet.”

— No i co? Dlaczego tata to napisał?

— Czy to nie jest jasne?

— Wyrzucił kartkę. Może był to zwykły żart.

— Och, Ethan. Nie rozumiesz? Tata chciał to wydrukować w gazecie, w rubryce matrymonialnej, tylko się przestraszył. — Jej niebieskie oczy zaiskrzyły się. — I całe szczęście. Wyobrażasz sobie, jakie dostałby odpowiedzi?

Ethan zacisnął usta. Naprawdę nie był w stanie sobie tego wyobrazić. Nawet nie zamierzał próbować.

— To się po prostu nie nadaje — powiedziała Annie stanowczo. — Kompletne dno. Nie rozgłasza się od razu wszystkiego. Rozwiedziony, z dwójką dzieci... Na takie rzeczy jest czas, gdy rybka złapie już haczyk.

— Co za haczyk?

— Och, Etan, rusz głową! Wysil wyobraźnię!

— OK Skoro jesteś taka mądra, sama powiedz, co powinno być w tym ogłoszeniu?

Dwa tygodnie później Deirdre, najlepsza przyjaciółka Annie, czytała na głos zakreślone ogłoszenie matrymonialne w niedzielnej gazecie.

— Nie rozumiem — orzekła, gdy skończyła czytać krótki tekst.

Annie, leżąc obok przyjaciółki na beżowym dywanie w salonie państwa Santiago, wydała jedno ze swych teatralnych westchnień.

— Mówisz jak Ethan. Przeczytaj jeszcze raz.

Dziewczyna zmrużyła oczy. Ogłoszenia matrymonialne wydrukowane były małą i niezbyt czytelną czcionką.

— 0, rany, włóż okulary! — niecierpliwiła się Annie.

Pucułowata i piegowata, ale pełna wdzięku Deirdre wstała i niechętnie wyjęła okulary z kieszeni drelichowych spodni.

— Nie mogę się doczekać, kiedy dostanę szkła konta- kłowe - powiedziała cicho i włożyła na nos okulary w złotej oprawie. Teraz nie miała już kłopotu z przeczytaniem ogłoszenia. — „Sobowtór Kevina Costnera — zaczęła — ostatni z wielkich romantyków, który kocha jazdę konn księżycowe noce na pokładzie swojego jachtu...” — urwała i spojrzała pytająco na Annie. — Jakiego jachtu? Przecież twój ojciec nie ma ani jachtu, ani nawet zwykłej łodzi. Mówiłaś chyba kiedyś, że dostaje morskiej choroby na promie.

— To się nazywa iwencia poetica. — Annie machnęła ręką. — Gdyby co, jeden z prawników w jego firmie ma jacht. Sama słyszałam, jak się chwalił. Zresztą, nie będą

przecież pływać w lutym. Czytaj dalej.

— „... oraz skoki bungee...” — Deidre znów spojrzała na przyjaciółkę znad oprawek okularów. — Skoki bungee? Twój ojciec?

— Dobra, trochę mnie poniosło. Przeczytaj do końca.

— „... oraz skoki bungee, poszukuje idealnej Walcu- tynki. Musi być piękna, odważna i niezależna, a nawet lekko zwariowana. Poczucie humoru — obowiązkowe. Jeśli jesteś moją Walentynką, obiecuję, że zabiorę cię na randkę, która potrwa całe życie. A poza tym... wszystko może się zdarzyć. Zew Twego Serca.”

— No i co? Mocne, no nie?

— Niezłe. — Deirdre kiwnęła głową.

— Po prostu świetne — powiedziała Annie z durną w głosie.

— Zew Twego Serca... Twój ojciec sam to napisał?

— Zwariowałaś!? To, co on napisał, było za bardzo... Cóż, powiedzmy, że udało mi się to podkręcić i wyostrzyć, jak mówi pan Freedman, kiedy chce, żebyśmy poprawili nasze wypracowania.

Deirdre zdjęła okulary i założyła za uszy swoje rude włosy.

— No a co powiedział ojciec na twoją wersję?

Annie uśmiechnęła się po szelmowsku.

— Nic. Nie miał takiej okazji.

— Annie, nie zrobiłaś chyba tego bez jego zgody?

— Jasne, że zrobiłam. Przecież widzisz. — Annie wzruszyła ramionami, próbując zatuszować w ten sposób własny niepokój i niejasne poczucie winy. Owszem, mogła go spytać, ale przecież z drugiej strony wszystko robiła — jak zawsze — wyłącznie dla jego dobra. Jeszcze będzie jej dziękował, kiedy dzięki niej odnajdzie swoją Walentynkę!

— I co teraz? — zapytała Deirdre.

— Teraz — Annie zawiesiła głos — każdego dnia po szkole będziemy wyjmować odpowiedzi ze skrytki pocztowej. W ten sposób same wybierzemy idealną kandydatkę dla mojego taty.

— To znaczy, że ja też będę wybierać?

— Oczywiście. To przecież poważna decyzja, a ty przeczytałaś więcej romansów niż ja. — Przerwała, skrzywiła się z niezadowolenia i dodała z przekąsem: — Ethan też dołoży swoje trzy grosze, zapłacił za skrzynkę pocztową. Nie mam pojęcia, jak zdołał aż tyle zaoszczędzić ze swojego kieszonkowego.

— A ojciec? Co z nim? To znaczy... czy zamierzasz mu powiedzieć?

Oczy Annie zabłysły.

— We właściwym czasie, Deirdre.

— A kiedy to nastąpi?

— Wtedy — Annie uśmiechnęła się triumfalnie — kiedy będzie już za późno, żeby się wycofał.

W niedzielny poranek, dokładnie tydzień przed Walentynkami, Annie, Deirdre i Ethan zasiedli kołem na podłodze sypialni Annie. W środku leżały trzy ogromne sterty otwartych listów — każdy z deklaracją, że to właśnie jego autorka będzie wymarzoną Walentynką Nicholasa Santiago.

Ponieważ do Dnia Zakochanych czasu było niewiele, szybko przystąpili do rzeczy. Najpierw podzielili kandydatki na trzy grupy: „zdecydowanie odrzucone”, „raczej odrzucone” i „do przyjęcia”. Potem odsunęli na bok wszystkie z wyjątkiem tych ostatnich. Nie ułatwiło im to wcale wyboru.

Ethan miał dwie faworytki. Deirdre i Annie zgodziły się co do trzech następnych, lecz nie podobała im się żadna z wybranek Ethana. Później każda z dziewcząt miała już tylko jedną kandydatkę, ale akurat nie tę co przyjaciółka.

Nagle, gdy właśnie spierali się w najlepsze, rozległo się głośne pukanie do drzwi.

— 0, nie! — pisnął Ethan. — Tylko nie tata!

Deirdre spojrzała pytająco na Annie.

— Ciągle nic nie wie?

— Chwileczkę! — zawołała Armie w stronę drzwi, ignorując pytanie przyjaciółki i ściągając wełnianą narzutę z łóżka. Drzwi do sypialni otworzyły się w momencie, gdy zdążyła rozpostrzeć narzutę na stertach listów.

W drzwbich stała Emma. W ręku trzymała kopertę i uśmiechała się ze zrozumieniem.

— Zgubiliście ją na półpiętrze. Zajrzałam do środka i... Gdybyście ninie pytali, tej kandydatce przyjrzałabym się dokładniej.

Czy naprawdę myśleli, że mogą zrobić coś beze mnie?

— pomyślała Emma i uśmiechnęła się dobrotliwie do Annie, gdy ta z zakłopotaniem wzięła od niej list.

Nowa kandydatka niespodziewanie zdobyła jednomyślne poparcie. Teraz pozostawało tylko zaplanować wspaniałą randkę i powiadomić o szczegółach wybraną kandydatkę.

Annie, Ethan, Deirdre i Emma głosowali, komu powinien przypaść ten honor. Wygrała Annie trzy do jednego.

ROZDZIAŁ DRUGI

— Annie, musisz mu teraz powiedzieć — powtórzyła Deirdre z przejęciem. Od kilku minut chodziła nerwowo po sypialni Annie. - Przecież limuzyna ma być za pół godziny. Przyrzekłaś, że powiesz mu o tym wczoraj wie-

czorem.

— Miała stracha — powiedział Ethan z wesołym uśmiechem. Nie często miał szansę zobaczyć swoją starszą siostrę przerażoną nie na żarty.

— Wczoraj wieczorem był w nie najlepszym humorze

— Annie próbowała trzymać fason. — Chyba przegrał sprawę lub coś w tym rodzaju — dodała, patrząc z niepokojem przez okno na ulicę.

Emnia wsunęła głowę do pokoju Annie.

— Nie chcę was martwić, kochani, ale właśnie oznajmił, że zamierza przebrać się i trochę pobiegać.

Annie w jednej chwili znalazła się przy gospodyni.

— Emmo, czy mogłabyś...

Gospodyni nie dała jej skończyć.

— Sama to zaczęłaś, Annie. I sama musisz doprowa— Żartujesz, prawda?

Annie zamrugała nerwowo oczami.

dzić sprawę do końca — powiedziała stanowczo, ale życzliwie.

— A poza tym — wtrącił piskliwie Ethan — wygrałaś głosowanie.

— Dobra, dobra — powiedziała ponuro Annie. — Idę. Ściskając kurczowo w dłoni odpowiedź od „Wymarzonej Walentynki”, Armie z ocia,ganiem zaczęła schodzić po schodach do gabinetu ojca. Pozostali ruszyli za nią, Nie mogliby sobie darować, gdyby ominęła ich taka scena.

Nick spoglądał na córkę spojrzeniem, w którym tyle samo było zaskoczenia, co niedowierzania.

— Myślałam, że będziesz... zadowolony. — Dopiero teraz zdała sobie sprawę, w jaką kabałę się wpakowała. A może raczej nie tyle siebie, co jego!

— Zadowolony? Nie, nie jestem zadowolony, Annie. Czuję wszystko, tylko nie zadowolenie.

Annie wpatrywała się w podłogę.

— Wiem, teraz to wiem, tato. Ale...

— Nie ma żadnych ale — przerwał jej surowo Nick.

— Ja wyrzuciłem to idiotyczne ogłoszenie, a ty nie miałaś prawa umieszczać go w gazecie bez mojej zgody.

— Ale ja wcale nie posłałam im twojego ogłoszenia

— wyjaśniła natychmiast, ale w następnej chwili pożałowała swych słów.

Nick zmarszczył brwi, ręce skrzyżował na piersi. Wyglądał tak, jakby tylko resztką woli zachowywał opanowanie.

— Czy mogłabyś powtórzyć?

Zanim Annie zdążyła wyjaśnić, co stało się bez wiedzy i woli jej ojca, na zewnątrz rozległ się głośny klakson samochodu. Nick spojrzał ze zdumieniem w okno, spojrzał po raz drugi, jakby nie wierząc własnemu spojrzeniu, po czym powoli odwrócił się do córki.

— Jakaś limuzyna zaparkowała przed naszym domem.

— Wiem. — Annie z wysiłkiem przełknęła ślinę.

— Wiesz? Czy mogę cię więc spytać, skąd...

— Deirdre, to znaczy tata Deirdre — zaczęła pośpiesznie tłumaczyć dziewczyna — a właściwie brat taty Deirdre, który, jak sądzę, jest jej wujem... wujem ze strony ojca...

— Annie.

— No więc ten wuj ma wypożyczalnię limuzyn. Zrobił nam wielką przysługę. To znaczy, zrobił wielką przysługę Deirdre. Nie, ona za nic nie płaci. Sama obmyśliłam plan spłaty. Plan spłaty?

— Bardzo korzystny. Na cały rok. I nawet nie policzył mi procentu. Zwrócę mu wszystko z kieszonkowego i pieniędzy zarobionych za opiekę nad dzieckiem.

Nick złapał się za głowę. Annie przerwała swój nolog, spojrzała na ojca z niepokojem i dodała:

— W każdym razie teraz jest do twojej dyspozycji. Przez cały dzień i... — przygryzła wargi — i noc.

Nick spojrzał bezradnie na córkę. Zupełnie nie wiedział, jak ma się zachować w takiej sytuacji.

— Tato... — zaczęła nieśmiało Annie. — Ona czeka.

— Kto czeka?

Ożywiona, podała mu kopertę.

Jestem Nick.

— Po prostu przeczytaj. Oto jej odpowiedź. Jestem pewna, że gdy dasz się ponieść...

— Nie — przerwał Nick.

Do pokoju wsunął swoją głowę Ethan.

— No co ty, tato! Musisz iść. Wydałem połowę oszczędności na skrzynkę pocztową. Wszyscy wybieraliśmy dla ciebie tę dziewczynę...

Nick spojrzał na Ethana, potem na Annie.

— Jak to, wy wszyscy?

— Proszę, tato, tylko to przeczytaj — błagała Annie.

— Wykluczone. Nie zamierzam brać w tym udziału.

Za oknem ponownie rozległ się klakson.

— Nie możesz tego zrobić — Annie nie dawała za wygraną. — Pomyśl o tej biednej kobiecie. Jeśli się nie pokażesz, będzie zdruzgotana. Myśli sobie właśnie, że za chwilę spotka się z fantastycznym facetem, a ten nie zamierza nawet jej się pokazać. Kto wie, jak ona to przyjmie?

- No właśnie. Może podciąć sobie żyły albo coś w tym rodzaju — zawtórował jej Ethan.

— To prawda. Sama widziałam coś podobnego. W kinie. — Zza drzwi gabinetu dobiegł głos Deirdre.

Jakby tego było mało, po chwili pojawiła się Ernma.

— Wiem, że dzieci nie powinny spiskować za pańskimi plecami, panie Santiago, ale nawet jeśli coś strzeliło im do głów, to mają złote serca — powiedziała miękko.

— Dobrze — odburknął Nick. — Pojadę więc do niej i wyjaśnię, co się stało. Porozmawiam grzecznie i przeproszę za nieporozumienie. To chyba jedyne przyzwoite rozwiązanie. Ale jest jeden warunek — powiedział stacuję.

— Ja też nie — powiedział Ethan.

— I ja nie — dodała Deirdre.

Emina uśmiechnęła się nieśmiało.

— W takim razie jesteśmy jednogłośni.

nowczo. — Wracam do domu nie później niż za godzinę. A jeśli kiedykolwiek jeszcze zrobicie..

— Ja nie, tato — zapewniła go szybko Annie. — Obiecuję.

Nick czuł się idiotycznie, siedząc w białym, skórzanym fotelu w środku czarnej, wytwornej limuzyny z przyciemnianymi szybami.

— Dokąd jedziemy, panie Santiago? — zapytał grzecznie szofer, mężczyzna w średnim wieku.

— Dobre pytanie — odparł Nick i zerknął na kopertę. Adres zwrotny był rozmazany i lekko zabrudzony. Przez chwilę przyglądał mu się uwagą, po czym zapytał: — Czy gdzieś w Bostonie jest... Milburne Place?

— Jasne, na South End — powiedział szofer. — Który numer?

Nick musiał ponownie wczytać się w podany na kopercie adres.

— Wygiąda jak jedenaście.

— Wobec tego Milburne Place jedenaście. Już pana wiozę.

rzucił kolejne spojrzenie na kopertę. Nazwisko kobiety było całkowicie zamazane, mógł więc odczytać zaledwie kilka pierwszych liter jej imienia. S-A... Potem coś jakby N lub M. Wybrał N. S-A-N... Sandra. Tak prawdopodobnie brzmiało jej imię. Oczywiście mógł to łatwo sprawdzić — wystarczyło, żeby przeczytał jej list umieszczony w kopercie, ale nie zdecydował się na to. Im mniej wiedział o tej kobiecie, tym lepiej.

Przynajmniej numer mieszkania był wyraźny i nie budził żadnych wątpliwości: jego „Walentynka” mieszkała pod numerem 4A.

Samantha Loyejoy, zamieszkała przy Milburne Place 11, mieszkania 4A, leżała właśnie w łóżku w swoim małym dwupokojowym mieszkaniu. Było piętnaście po dziesiątej. Choć zbudziła się już dość dawno temu, wciąż nie miała ochoty wychodzić z pościeli.

— Nie o to chodzi, że mam stracha — przekonywała przez telefon swoją starszą siostrę, Jennifer. — Po prostu boli mnie głowa i czuję, że jestem przeziębiona. Może

nawet mam grypę.

— Ubrałaś się już? Co włożyłaś? — Jennifer nie wydawała się zbyt przejęta. — Na miłość boską, Sam, tylko nie wkładaj tego szarego kostiumu, który kupiłaś ze sto lat temu! Jak ktoś z tak niezwykłym wyczuciem stylu, gdy chodzi o dekorację wnętrz, w ogóle może trzymać w szafie coś tak bezkształtnego i bez wyrazu!

Samantha chrząknęła niepewnie. Kostium, który budził w Jennifer takie emocje, miała właśnie na sobie.

— Kupiłam go nie sto, ale kilka lat temu. O ile pamiętam, wtedy ci się podobał.

— Fakt, kiedyś lubiłam workowate ciuchy — przyznała Jennifer bez zająknięcia. — Poza tym Teddy właśnie cię rzucił i czułaś się wyjątkowo podle, pamiętasz? Ale ja już wtedy mówiłam i powtórzę to jeszcze raz...

— Nie musisz — przerwała Samantha: — Wiem. Był fałszywy, był oszustem i zwykłym śmieciem. I mnie, i Bridget lepiej jest bez niego. to, że Bridget kocha swego ojca, to dobrze. Jest poważnie przejęta tym, że spędzi z nim Walentynki.

— Ty też będziesz miała świetne Walentynki. Kto wie, co się z tego urodzi?

— Nic. Nigdzie nie idę. Jestem chora.

— Wcale nie jesteś chora, tylko się boisz. Myślisz, że jeśli raz wyszłaś za głupca, a prawnik, który przeprowadzał rozwód, również okazał się głupcem i zszargał ci nerwy, to każdy facet na świecie jest taki sam? Akurat ten jest inny.

— Skąd wiesz? — zaatakowała Samantha. — Co ty w ogóle możesz wiedzieć o mężczyznach?

— Swoje wiem. Że jest bogaty, ma powodzenie, jest miły, atrakcyjny...

— Boże, dlaczego dałam się w to wrobić?

— Nie wiesz? Ponieważ czujesz się beznadziejnie Samotna. Już rok, jak nie byłaś na żadnej randce.

— Dziewięć miesięcy — poprawiła Samantha. — I była to klęska.

— Nieważne. Przyznaj się, Sam. W głębi ducha pragniesz, by ktoś cię pokochał, zaopiekował się tobą...

— Daj mi spokój, Jen. To, o czym mówisz, nie ma nic wspólnego z rzeczywistością. A już najmniej z tą nieszczęsną randką w ciemno, w którą mnie wrobiłaś.

— Wiem! — wykrzyknęła Jen. — Włóż tę czerwoną sukienkę z dżerseju. Czerwona — w sam raz na Walentynki! Zaręczam ci, że w całym Bostonie nie znajdziesz więcej niż dziesięć kobiet, które mają figurę odpowiednią do takiej sukienki. Rozpuść włosy, no i sama się rozluźnij...

Samantha odsunęła na chwilę słuchawkę od ucha i uśmiechnęła się do niej.

— Co ty tam masz? — Pokręciła z niedowierzaniem głową. — Rentgena? — Poświęciła przecież dwadzieścia minut na ułożenie włosów w gładki kok.

— Czy wiesz, jak wiele kobiet dałoby się zabić, żeby tylko mieć takie włosy jak ty, Sam? - mówiła tymczasem 4niczym nie zrażona Jennifer. — Te dzikie, cygafiskie, kasztanowe loki... W dodatku zupełnie naturalne.

— Jen, ja już nie mogę — jęknęła Samantha, zerkając na godzinę wyświetlaną na radiowym zegarze.

— No dobra. Zwiąż włosy, jeśli tak bdziesz lepiej się czuła. Będzie większy efekt, kiedy pozwolisz mu wyrwać z nich spinki — zachichotała i dodała przez śmiech: — zębami.

Samantha ponownie głucho jęknęła.

— Żartuję, Sam — pocieszyła ją od razu Jenaifer. — Wiesz, że jestem daleka od tego, żeby ci radzić, jak masz się zachować na pierwszej randce.

— Jen, czy ty nic nie rozumiesz? — Samantha westchnęła ciężko. — Nie mogę z nim wyjść. Jeszcze nie jestem na to przygotowana.

— To się przygotuj. W tę sukienkę wskoczysz w dwie minuty.

— Nie jestem przygotowana emocjonalnie.

— Sam, przecież to Walentynki.

— To dodatkowy powód, dla którego nie chcę iść ną tę randkę. To nie byłoby w porządku, wobec niego i wobec siebie. Walentynki to zbyt... romantyczna okazja. A ja wcale nie jestem w romantycznym nastroju.

— Nawet go nie widziałaś. Skąd możesz wiedzieć...

Samantha nie słuchała już jednak swojej siostry. Zaabsorbowała ją ogromna, czarna limuzyna, która wjechała właśnie na podjazd przed jej domem, a jeszcze bardziej wysoki i niewiarygodnie przystojny mężczyzna, który z niej wysiadł. Poza atrakcyjnym wyglądem uderzyło ją jego zwykłe ubranie — wełniane spodnie, gruby golf i znoszona, skórzana kurtka lotnicza. Strój niezupełnie taki, jakiego oczekiwała po kimś, kto podróżuje limuzyną. Ta niestosowność miała nawet pewien urok i zrobiła na niej wrażenie, ale nie na tyle, by zmieniła zdanie.

Odsunęła się gwałtownie od okna, widząc, że mężczyzna spogląda na jej dom. Zapewne sprawdza, czy trafił we właściwe miejsce.

— Sam, jesteś tam? — usłyszała głos Jen, dobiegającay ze słuchawki telefonu — Słyszysz, co do ciebie mówię?

— Co takiego? — wyszeptała Samantha nieprzytomnym innym głosem.

— Wiedziałam. Zawsze się wyłączasz, gdy ludzie próbują ci dać dobrą radę.

— Nie teraz, Jen — ucięła Samantha. — On... chyba przyjechał. Ten facet... Właśnie wysiadł z limuzyny.

— Z limuzyny? Świetnie. Lepiej, niż przypuszczałam. No i co? Będzie coś z tego? Jak myślisz? Sainantha chwyciła „się za brzuch.

— Myślę, że jest mi niedobrze.

Jadąc windą na czwarte piętro, Nick próbował ułożyć w głowie zdanie, którym wyjaśni Sandrze całą tę idiotyczną sytuaę. Doszedł do wniosku, że najlepiej będzie od razu przejść do rzeczy i powiedzieć bez ogródek, co się stało. Nie lubił bawienia się w ceregiele. Nie lubił zmyślać i kręcić. Co nie znaczy, że Sandra, czy ktokolwiek inny na jej miejscu, byłby w stanie uwierzyć w prawdę, którą zamierza wyjawić. Niezależnie od tego, jak bardzo będzie się starał, aby jego wyjaśnienia wypadły możliwie przekonująco, kobieta pomyśli zapewne, że raczej zmienił zdanie lub że dostał bardziej atrakcyjną ofertę i teraz musi ją w miarę bezboleśnie spławić.

Cóż, to nie jego wina i nie jego problem. Powie prawdę, a reszta to już jej zmartwienie.

A jednak gdy doszedł do drzwi z numerem 4A, zaczął się zastanawiać, czy kłamstwo nie byłoby bardziej... na miejscu. Może powie, że jest chory, że przyszedł, aby osobiście przeprosić, że...

Nie. To nie jest dobre rozwiązanie. Prosto i od razu do rzeczy. Jeśli ta osoba ma poczucie humoru, może nawet będzie się śmiała z pomysłowości jego dzieciaków. Choć raczej nie tego należało się spodziewać.

Wzruszył ramionami i zapukał do drzwi. Żadnej odpowiedzi. Może nie ma jej w domu? Może adres jest zły? Może...

Drzwi otworzyły się.

Przed sobą ujrzał twarz. Twarz pięknej kobiety. Jednej z najpiękniejszych, jakie kiedykolwiek widział. Serce zabiło mu mocniej.

Samantha zareagowała podobnie. Odwróciła wzrok.

Owinięta była w szlafrok, a jej rozrzucone bezładnie loki owijały się wokół twarzy — chora kobieta nie może mieć przecież włosów upiętych we francuski kok. Udawała chorą z takim oddaniem i zapamiętaniem, że w pewnym momencie rzeczywiście poczuła mdłości.

- Przepraszam - wyjąkał mężczyzna w lotniczej kurtce. Chyba jestem za wcześnie. Jeśli chcesz, żebym zaczekał na dole, nim się ubierzesz...

Serce Samanthy biło jak szalone. Jej gość wyglądał nieźle z daleka, ale z bliska... Kevin Costner. Albo jeszcze lepiej!

Musi się opanować. To, że facet jest przystojny, wprost niemożliwie przystojny, nie znaczy jeszcze, że nie jest głupcem. Wręcz przeciwnie. Z doświadczenia wiedziała, że im lepiej wyglądają, tym częściej okazują się głupcami. Jej były mąż, Teddy, ucieleśnienie kobiecych marzeń, mógłby być królem głupców.

W czasie, gdy Samantha próbowała opanować miotające nią uczucia, Nick głowił się, by wytłumaczyć sobie i jej, dlaczegóż to miałby czekać na tę dziewczynę, nim ta się ubierze. Przecież zamierzał jedynie wyjaśnić idiotyczne nieporozumienie, a zachowywał się tak, jakby rzeczywiście chciał zabrać ją na randkę! Jakby wszystko miało potoczyć się zgodnie z planem!

No właśnie. Ale to nie on był autorem tego planu. Nie planował niczego prócz przeprosin i rzeczowych wyjaśnień.

— Nie. — Krótkie stwierdzenie przerwało jego myśli.

— Nie chcesz, żebym poczekał na dole? — Ku własnemu przerażeniu poczuł, że zmartwiła go ta odpowiedź.

— Nie — powtórzyła, przelotnie spojrzała mu w oczy, po czym szybko spuściła wzrok. — Bo... To znaczy... Nie czuję się zbyt dobrze... — Nie kłamała, choć powody złego samopoczucia nie były jasne dla niej samej.

Nick pokiwał głową. A więc to o to chodzi. No cóż, problem z głowy. Poszło lepiej, niż sądził. Dziewczyna jest chora i nie może iść na randkę, a on nie musi już niczego wyjaśniać. Wystarczy tylko ukłonić się uprzejmie, życzyć zdrowia i odejść. Problem rozwiązał się sam.

Zaczął bardzo dobrze. Skłonił głowę, podniósł wzrok i wtedy...

I wtedy właśnie stanął jak wryty, oczarowany jej bursztynowymi oczami spoglądającymi na niego spod długich, czarnych rzęs. Nigdy przedtem nie widział oczu o takim kolorze!

Zrobiło mu się gorąco. Stał jak wmurowany i nie mógł wydusić z siebie ani słowa. Ale ona też nie zachowywała się normalnie — wpatrywała się w niego niczym zahipno

tyzowana, w pewnym momencie westchnęła głęboko, zachwiała się i byłaby upadła, gdyby nie złapał jej za ramię.

— Filiżanka gorącej herbaty! To ci dobrze zrobi, Sandro.

— Samantho.

— Słucham? — spytał, prowadząc ją przez mały przedpokój do środka niewielkiego mieszkania.

— Mam na imię Samantha.

Nick, który i tak był już pod wrażeniem bliskości jej pięknego i gibkiego ciała, zmieszał się jeszcze bardziej.

— Samantha... Tak, oczywiście.

— Przyjaciele nazywają mnie Sam — wyszeptała nieprzytomnie, gdy delikatnie kładł ją na małej kanapie.

Dlaczego to powiedziała? Przecież ten człowiek nie był jej przyjacielem. Nie znała go nawet.

— Wrócę za minutkę, Sam — powiedział z uśmiechem Nick i skierował się do kuchni, równie przytulnej jak pokój.

ROZDZIAŁ TRZECI

Nick poderwał się na przenikliwy gwizd czajnika. Co on wyprawia? Chyba oszalał. Już dawno powinien siedzieć w tej głupiej limuzynie i wracać do domu. Tymczasem był w małej kuchence jakiejś Samanthy, przez przyjaciół zwanej Sam (a on też natychmiast postanowił zaliczyć się do grona jej przyjaciół) i parzył dla niej her-

batę.

Zdjął czajnik z ognia, znalazł kubek zawieszony na ścianie, lecz zanim dokopał się do małego pudełka z herbatą na górnej półce jednej z szafek, minęło trochę

czasu.

— Czy dodać czegoś do herbaty? — krzyknął. Samantha westchnęła ciężko. Nie miała serca powiedzieć mu, że nie znosi herbaty.

- Tak, śmietankę i cukier. - Kłamstwo za kłamstwem, pomyślała i dotknęła nosa, zaniepokojona czy nie wydłuża się on czasem z każdym kolejnym łgarstwem niczym nos Pinokia.

Nick bez trudu odnalazł śmietankę. Zrobił przy okazji szybki przegląd zawartości lodówki. Słyszał kiedyś, że z reguły wiele mówi ona o jej właścicielu.

Znalazł w środku różne odmiany sałaty, rzodkiewki, ogórek, kiełki... Pełnoziarnisty chleb, margaryna, karton jajek, resztka pieczonego kurczaka w plastikowym pojemniku. Na górnej półce zwykle przyprawy - musztarda, ketchup, majonez — i kilka bardziej egzotycznych: ostry sos indyjski, sos chiński, japońskie wasabi. Kobieta, która dba o zdrowie i ma szerokie upodobania kulinarne, orzekł i pochwalił ją w duchu.

— Czy coś się stało? — zawołała z pokoju Samantha, gdy minęły dwie minuty.

Nick pospiesznie zamknął lodówkę.

- Nie, wszystko w porządku.

Zeby to była prawda Skąd się wzięła ta jego ofiarność i troska? Co tutaj robi? Ale przecież jeszcze nie jest za późno na odwrót. Zaniesie jej herbatę, wyrazi nadzieję, że wkrótce poczuje się lepiej (nie na tyle szybko jednak, by nabrała sił na tę szaloną randkę) i natychmiast się wycofa. Dwadzieścia minut i będzie z powrotem w domu.

Wszedł do pokoju, spojrzał na Sam i... myśl o opuszczeniu jej mieszkania wyleciała mu z głowy szybciej, niż się tam pojawiła. Z wrażenia omal nie wylał na siebie gorącej herbaty.

— Uważaj — ostrzegł, stawiając kubek obok niej, na pomalowanym w szachownicę stoliku do kawy. — To bardzo gorące.

— Naprawdę nie musisz robić sobie kłopotu.

— To żaden kłopot.

Znowu uśmiechnęła się do niego. Ten uśmiech podziałał na niego tak, jak gdyby ktoś ukłuł go szpilką, jakby nagle obudził się z długiego snu.

W jednej chwili uświadomił sobie jednocześnie, jak wiele może sprawić jeden kobiecy uśmiech, jak wspaniała może być bliskość kobiety i jak wiele stracił przez wszystkie te lata, kiedy żył w narzuconym sobie celibacie. A co by się stało, pomyślał, gdybym pocałował te słodkie, uśmiechnięte usta?

— Wypij to — odezwał się, chcąc odegnać niebezpieczne myśli. — Jesteś blada. Może chorujesz na to samo, co Annie?

— Annie? — spytała Sam niespodziewanie zmartwionym głosem. A więc ma żonę, pomyślała. Zaraz mi powie, że różne okoliczności sprawiły, że jest w separacji. To właśnie wyznał jej dziewięć miesięcy temu, na ostatniej randce, na jakiej była, pewien mężczyzna.

— To moja córka.

— Córka?

Skinął głową.

— Annie jest moją córką. Już to chyba mówiłem, prawda?

Nick był zakłopotany. Czuł się jak uczniak. Spoglądał na swoje dłonie, co rusz próbował znaleźć dla nich jakieś zajęcie, choć dobrze wiedział, czym naprawdę chciałby je zająć. Chciałby dotknąć nimi nieskazitelnej oliwkowej skóry Samanthy, zanurzyć je w dzikiej plątaninie jej bujnych włosów... Na wszelki wypadek włożył je do kieszeni spodni.

— Ja też mam córkę — powiedziała Samantha.

- Tak? - jm razem Nick wyglądał na zmartwionego. Ale czy me powinien tego wiedzieć wcześniej? Wystarczyło przeczytać odpowiedź Samanthy na „jego” ogłoszenie.

— Nazywa się Bridget.

Rozejrzał się i dostrzegł na kominku oprawioną w ramkę fotografię małej, ładnej, ciemnowłosej dziewczynki. Miała uroczy uśmiech, bardzo podobny do uśmiechu matki.

Samantha podążyła za jego wzrokiem.

— Na tym zdjęciu ma pięć lat. Ale teraz właśnie zaczyna szósty rok. Jak widzisz, już straciła dwa przednie zęby.

Nick uśmiechnął się.

— Pamiętam, kiedy Annie wypadły przednie zęby. Strasznie się tego wstydziła, choć według mnie wyglądała uroczo.

— Bridget też wygiąda uroczo — zapewniła Samantha z matczyną dumą, a widząc że Nick rozgląda się po mieszkaniu, dodała: — Teraz jej nie ma. Jest z ojcem. Zabiera ją na co drugi weekend i na miesiąc w czasie wakacji.

Jesteśmy rozwiedzeni. Od dwóch lat.

— My od czterech — powiedział Nick.

Oboje uśmiechnęli się z wyraźną ulga, odczuwając jedynie zakłopotanie, że była ona tak wyraźna.

— Lepiej napij się herbaty, zanim wystygnie. Posłusznie podniosła kubek do ust i wypiła łyk. Mogła nie znosić herbaty, ale musiała przyznać, że podoba jej się ta troskliwa opieka.

— Powiedz, jadłaś coś dzisiaj? — zapytał Nick.

Samantha pokręciła przecząco głową. Za bardzo była przejęta tą głupią randka, żeby myśleć o jedzeniu. Dopiero teraz zdenerwowanie zdawało się ustępować.

— Widziałem w lodówce jajka i chleb. Prawdę mówiąc, sam niewiele dziś jadłem. Ethan mówi, że jestem mistrzem świata w robieniu omletów. Robię to podobno nawet lepiej niż Emma, a to naprawdę jest coś!

Aha, Emma. To, że rozwiódł się przed czterema laty nie znaczy jeszcze, że nie ożenił się powtórnie, pomyślała Samantha. Czy teraz powie, że Emma jest wspaniałą kucharką, ale od czasu, kiedy została jego żona, przestała go rozumieć? Boże, jak dobrze znała te słowa...

- Kim są Ethan i Emma? - zapytała z wymuszonym ożywieniem.

— Ethan to mój syn. Ma dziesięć lat. A Emma ma... naprawdę nie wiem ile. Mówi, że pięćdziesiąt pięć, ale moim zdaniem raczej sześćdziesiąt pięć. Jest naszą gospodynią i naszym zbawieniem.

Samantha po raz kolejny obdarzyła go cudownym uśmiechem i Nick poczuł, że płonie od środka.

— A więc? Co ty na to?

Spojrzała uważnie w jego piękną twarz, w opiekuii

czo w nią wtrzone szmaragdowe oczy, i natychmiast oblała ją zniewalająco rozkoszna, gorąca fala. Oszołomiło ją to i przeraziło do tego stopnia, że nie była w stanie odpowiedzieć na propozycję Nicka.

Widząc jej zmieszanie, sam podjął decyzję.

— Omlet i kilka tostów — orzekł. — Zobaczysz, że od razu poczujesz się lepiej. — Uśmiechnął się do niej łagodnie i po chwili, zadowolony z siebie i dziwnie beztroski, zniknął w kuchni.

Gdy tylko wyszedł, w pokoju zadzwonił telefon.

Samantha zeskoczyła z sofy. Ani chybi Jen! Dzwoni, by przekonać się, czy jej uparta siostra zdołała wykręcić się od randki.

— Odbiorę! — krzyknęła za Nickiem, podbiegła do drzwi sypialni, zamknęła je, by móc rozmawiać swobodnie, i dopiero wtedy podniosła słuchawkę.

— Nareszcie! Już chciałem się rozłączyć — po drugiej stronie odezwał się niewyraźny, gburowaty męski głos.

— Jeśli to jakaś wspaniała oferta, promocja, lub coś w tym rodzaju, to...

— Nie jestem akwizytorem, Samantho — przerwał jej nieznajomy głos. — Wiem, że dzwonię w ostatniej chwili, ale po pierwsze zaspałem, a kiedy obudziłem się dwadzieścia minut temu, byłem zbyt chory, żeby oderwać głowę od poduszki. Przepraszam cię. To pewnie grypa...

— Ale... Kto mówi? — spytała zdumiona.

— Jak to kto? — zirytował się mężczyzna — Don Hartman. Ilu spotkań spodziewasz się dzisiaj, Samantho?

Z przerażenia aż ją zmroziło. Czuła się tak, jakby wysypano jej na plecy wiadro lodu.

— Don Hartman — powtórzyła nieprzytomnym głosem. — Z ogłoszenia...

— Ten sam — roześmiał się mężczyzna. — TWój branek jest chory. Wesoło, no nie?

— Wcale mi nie do śmiechu.

— Domyślam się. Strasznie mi głupio i czuję się tak samo fatalnie jak ty. Gorzej. Mam na dodatek trzydzieści dziewięć stopni gorączki.

— Nie rozumie mnie pan — wyszeptała, rzucając nerwowe spojrzenie na zamknięte drzwi sypialni. — To pan powinien być teraz w mojej kuchni i przygotowywać mi omlet...

— No nie, poddaję się.

— . . .to pan powinien być rozwiedziony, mieć dwójkę dzieci i gospodynię, która ukrywa swój wiek, to pan...

— Sekundę — przerwał jej. — Nie mam żadnych dzieci. Nigdy nie byłem żonaty, a moja gospodyni ma czterdzieści siedem lat. Wiem to na pewno.

— O Boże — jęknęła Samantha.

— Chyba... Nie bardzo rozumiem, ale zdaje się, że i dla ciebie ten dzień zaczął się pechowo — odezwał się Hartman po chwili milczenia.

— Na to wygiąda — odparła i odłożyła słuchawkę na widełki.

Spojrzała z obawą na zamknięte drzwi sypialni. Za chwilę stanie w nich mężczyzna, który podstępem dostał się do jej mieszkania. Wcale nie Don Hartman, jak my-

ślała, ale ktoś zupelnie inny. Za chwilę wedrze się do jej pokoju, zaatakuje ją i...

Co za pech! Jeden jedyny raz uśpiła swoją czujność i oto teraz jakiś podejrzany gość grzechocze w jej kuchni garnkami i patelniami.

A jeśli jest szaleńcem, który morduje swoje ofiary za pomocą trucizny w omlecie?

Rzuciła niespokojne spojrzenie na telefon. Może powinna zadzwonić na policję? Albo przynajmniej do Jen. To w końcu jej wina. Gdyby Jen nie wrobiła jej w tę randkę, nigdy nie wpuściłaby do domu tego szaleńca.

Boże, dlaczego od razu nie nabrała podejrzeń, kiedy nazwał ją Sandrą zamiast Samanthą? Jak mogła być tak naiwna, żeby uznać to za zwykłe przejęzyczenie? Czy nie było podejrzane także i to, że ten wariat pojawił się w jej drzwiach dokładnie w tym czasie, kiedy spodziewała się kandydata na randkę, tego Hartmana?

— Sam?

Podskoczyła na dźwięk głosu, który dobiegł z kuchni.

- Tak? - odkrzyknęła nerwowo.

— Czy dodać ci ser do omleta? Znalazłem trochę chedara.

Siedząc na brzegu łóżka, Samantha ściskała się za brzuch. Teraz naprawdę czuła, że ma mdłości. Mdłości ze strachu.

— Nie, dziękuję — zawołała, walcząc ze skurczem, który dusił ze strachu jej gardło.

Znów spojrzała na drzwi. Należało wstać, zamknąć je na klucz i natychmiast zadzwonić na policję.

Za późno. W następnej chwili gałka u drzwi obróciła się i sobowtór Kevina Costnera wsunął głowę w drzwi.

— Wszystko w porządku? — zapytał.

— W porządku. — Uśmiechnęła się blado, walcząc z paraliżującym wszelkie ruchy i gesty przerażeniem.

On też się uśmiechnął. Jaki ciepły, ujmujący i delikatny uśmiech. Czy tak się uśmiecha złodziej, gwałciciel albo morderca? A może ten telefon przed minutą był tylko złudzeniem?

— Don? — zwróciła się do niego niezobowiązująco, gdy wyciągnął rękę, by zamknąć za sobą drzwi.

— Słucham? — Zatrzymał się i odwrócił do niej.

— Ja... po prostu zastanawiałam się... jak nazywają cię przyjaciele — wyjąkała.

— Zwyczajnie, Nick.

— Nick. — Skinęła głową w odrętwieniu. A więc ten telefon wcale nie był halucynacją!

— Omlet będzie gotów za kilka minut — powiedział tymczasem Nick i ponownie skierował się w stronę kuchni. Zanim zamknął drzwi, jeszcze na chwilę wsadził

w nie głowę.

— Słuchaj, miałabyś coś przeciwko temu, gdybym zadzwonił szybko do domu? Chciałbym się dowiedzieć, co z Annie.

— Chcesz dowiedzieć się, co z Annie? — zapytała podejrzliwie. Do kogo naprawdę chce dzwonić? Do kumpla z gangu?

Nick spojrzał na nią porozumiewawczo.

— No wiesz, Annie to moja córka. Pamiętasz, mówiłem ci, że się przeziębiła. Chcę sprawdzić, jak teraz się czuje.

Samaiitha zdobyła się na troskliwy uśmiech, choć w rzeczywistości była przekonana, że Nick kłamie jak najęty.

— 0, tak. Jasne. Zrobiłabym to samo, gdyby... gdyby Bridget była chora. Ale nie jest. Jest ze swoim ojcem.

— Już mi to mówiłaś.

— Tak. Wiem. Słuchaj, czy nie znasz przypadkiem Dona Hartmana? — zapytała, podejmując desperacką próbę zaskoczenia go i zdemaskowania.

Na Nicku jednak to pytanie nie zrobilo większego wrażenia. Zastanawiał się przez chwilę. Miał klienta, który nazywał się Dan Hartford, ale nazwisko Hartman z niczym mu się nie kojarzyło.

— Niestety, przykro mi. A dlaczego pytasz?

— Och, to nic ważnego — machnęła ręką.

— Więc co? Mogę skorzystać z telefonu?

— No jasne — powiedziała Samantha. — Nie krępuj się, dzwoń.

Uśmiechnął się z wdzięcznością i tym razem zamknął już drzwi za sobą. Samantha policzyła do dziesięciu, po czym zerwała się z łóżka i zasunęła zasuwkę. Następnie rzuciła się z powrotem do telefonu, znowu policzyła do dziesięciu i powoli, bardzo ostrożnie podniosła słuchawkę w swoim aparacie. Nigdy nie podsłuchiwała cudzych rozmów, teraz jednak sytuacja ją usprawiedliwiała.

— Annie? — usłyszała, jak Nick mówi do córki. — Tu tatuś. Posłuchaj, Annie. Dzwonię, żeby ci powiedzieć, że będę musiał zostać u Samanthy trochę dłużej. Ona nie czuje się najlepiej, no i chyba należałoby jej...

— Ale, tato... — po drugiej stronie rozległ się pełen niedowierzania głos dziewczynki.

— Ja nie żartuję, Annie. Po prostu muszę przygotować Samancie coś do jedzenia, a potem... Rozumiesz, to zależy od tego, jak ona się poczuje.

— Ale, tato....

— No dobrze, miałaś rację. Ona jest rzeczywiście wyjątkowa.

— Ale... to niemożliwe.

— Jak to niemożliwe, kochanie? Przecież sama tak gorąco ją popierałaś, zachwalałaś... Wszyscy ją wybraliście.

— Nie, tato. Myśmy wybrali Sandrę. A od Samanthy nie dostaliśmy nawet odpowiedzi. Nie było żadnej Samanthy.

— Zaraz, zaraz, Annie, musisz się mylić. Przecież tu wszystko się zgadza. Czy ona nie mieszka na Milbume Place 11, mieszkania 4A?

— Blisko, tato, ale niezupełnie. Sandra mieszka na Milborn Plaza 17. Tylko mieszkanie się zgadza — rzeczywiście 4A.

— To... to nieprawdopodobne — powiedział Nick.

Jego błędne spojrzenie powędrowało przez kuchnię ku zamkniętym drzwiom sypialni, za którymi czekała na omlet... SAMANTHA.

A więc za pierwszym razem wcale nie pomylił imienia.

Pomyłka dotyczyła kobiety!

ROZDZIAŁ CZWARTY

Samantha poczekała, aż Nick odłoży słuchawkę, zanim zrobiła to samo. Potem usiadła na łóżku i zaczęła układać fakty w jedną logiczną całość. Nie potrzebowała wiele czasu, żeby domyśleć się wszystkiego. Jego córka wspomniała o odpowiedzi. Odpowiedzi na co? Oczywiście na ogłoszenie matrymonialne! Jeden z tych idiotycznych anonsów, które Jen zawsze sprawdza dla niej z taką gorliwością. Jak córka Nicka została w to wplątana, to inna sprawa, ale nie była ona jedyną, nad którą zastanawiała się Samantha w tym momencie.

O wiele bardziej intrygowało ją to, jak Nick zareaguje na fakt, że znalazł się przez pomyłkę w niewłaściwym mieszkaniu, że udał się do kuchni, by przygotować omlet kobiecie, która miała gorączkę, ale która była jednocześnie niewłaściwą kobietą! Nie tą, z którą miał się spotkać! To dla Sandry powinien teraz smażyć jajka. Dla Sandry, która mieszka na Milborn Płaza 17, mieszkania 4A. Sandry, która odpowiedziała na jego ogłoszenie matrymonialne i która zapewne czeka teraz niecierpliwie na swego walentynkowego partnera.Mogła jedynie się domyślać, że ten uroczy mężczyzna, którego jeszcze kilka minut wcześniej podejrzewała o mordercze zamiary, chodzi teraz po kuchni i zastanawia się, jak wybrnąć z tak kłopotliwej sytuacji, jak wyrwać się stąd na właściwą randkę, zanim Sandra ostatecznie zrezygnuje.

Samantha poczuła w brzuchu łaskotanie. Nie takie jak wtedy, gdy obawiała się, że Nick może być niebezpiecznym szaleńcem. Nawet nie takie jak wówczas, gdy utkwiła w nim oczy i odczuła nagły przypływ erotycznego zauroczenia. Było to coś nowego — graniczące z pewnością przeczucie, że to, co między nimi się wydarzy, będzie całkowicie niespodziewane i zupełnie wyjątkowe.

I wtedy przypomniała sobie słowa, które podsłuchała przez telefon. Powiedział córce: „Ona jest wyjątkowa”. Ona, to znaczy Samantha. Nie Sandra. Nie kobieta, do której jechał i z którą byłby teraz, gdyby nie pomyłka, lecz ona — Samantha, przez przyjaciół. zwana Sam.

Ale co to właściwie znaczy: wyjątkowa. Piękna, intrygująca, powabna? Czy na tyle jednak, by zrezygnował z umówionej randki?

Wzrok Sam przesunął się na szafę. Zeskoczyła z łóżka, podbiegła do niej i gwałtownie otworzyła drzwi. Musi stanąć na wysokości zadania!

Nick opadł na jedno z dwóch kuchennych krzeseł. Był całkowicie oszołomiony. Co za przewrotność losu! Nie ten adres. Nie ta kobieta. Objął głowę rękami. Czy kiedykolwiek w życiu znalazł się w takich tarapatach?

A jednak...

Nieśmiały uśmiech zaigrał mu na ustach. Czy rzeczywiście trafił pod niewłaściwy adres, do niewłaściwej kobiety? Przecież w Samancie było coś, co przyciągało go z niezwykłą mocą. Pewnie, że po części był to czysto fizyczny magnetyzm, temu nie dałoby się zaprzeczyć. Ale prócz tego było jeszcze coś więcej. Będąc z nią w jej mieszkaniu, siedząc obok niej, czuł się... na swoim miejscu. Jak więc mógł sądzić, że pomylił miejsca i trafił pod niewłaściwy adres?

Wstał, jakby powziął jakąś decyzję. Ale co właściwie powinien teraz zrobić? Jeśli los, który go tu przyprowadził, się nie mylił, to co?

Znów usiadł. Gdyby mógł zapomnieć na chwilę o emocjach, jakie budziła w nim Samantha, powinien powiedzieć jej uczciwie o pomyłce, potem opuścić to mieszkanie i wyjaśnić wszystko tej druglej, Sandrze, która zastanawia się z pewnością, gdzie, u diabła, podział się jej Kevin Costner.

Kłopot w tym, że Nick nie był w stanie ignorować swoich uczuć. Było to dość zaskakujące. W końcu jeszcze wczoraj zdawało mu się, że od czasu, gdy odeszła od niego Beth, nauczył się nad nimi panować, zwłaszcza w obecności kobiet. Przez cztery lata jego serce biło żywiej jedynie na myśl o dzieciach. Przez cztery lata trzymał je w szczelnie zamkniętej klatce. Teraz waliło mu w piersi, jak gdyby za chwilę miało wyfrunąć.

Nie, nie opuszczę Samanthy, spędzę z nią ten dzień, pomyślał i w następnej chwili.., poczuł intensywny zapach spalenizny.

Cholera! Omlety!

Poderwał się z krzesła i rzucił do kuchenki. Nie jest tak źle. Tylko trochę sera spłynęło na patelnię i trafiło na palnik. Wyłączył gaz i przeniósł patelnię na zimny palnik. Dobrze, wszystko pięknie się ścięło.

Więc co? — zapytał sam siebie. Czy będzie to strasznym grzechem, jeśli wstrzyma się z wyjawieniem jej prawdy, dopóki nie zjedzą omletów?

Znów uśmiechnął się do siebie, tym razem nieco bardziej przewrotnie Nagle uśmiech zamarł na jego ustach.

Jeśli faktycznie pomylił adresy, jeśli czekać miała na niego nie Samantha lecz Sandra, to dlaczego gdy pojawił się w drzwiach Samanthy, nie okazała na jego widok żadnego zdziwienia? Co więcej, wyglądała tak, jakby się go spodziewała. Jak gdyby byli umówieni na randkę! Czyżby aż taki zbieg okoliczności? Czyżby i ona uczestniczyła w całej tej matrymonialnej giełdzie? Wprawdzie było to mało prawdopodobne, ale jeśli rzeczywiście Samantha na kogoś czekała, musiał być to ktoś, kogo nie widziała nigdy przedtem. W przeciwnym razie od razu stwierdziłaby pomyłkę.

Zaraz, zaraz... Przecież pytała o jakiegoś mężczyznę. Tak! Don! Don Hartman. Samantha sądziła, że jej gościem jest jakiś tam Don. Wprawdzie Nick przedstawił się jej, powiedział, jak ma na imię, ale może i ona po- myślała, że pomyliła imiona.

Nie do wiary!

A na dodatek, jakby i bez tego było mało problemów, ów Don zapewne zjawi się lada chwila. A kiedy to się stanie, wyjdzie szydło z worka.

Samantha dowie się, że nie jest Sandrą i że Nick to nie Don, bo Nick umówił się z Sandrą a Don z Samanth ale wskutek pomyłki zamiast Sandry...

Litości!

Samantha otworzyła drzwi sypialni. Z początku poczuła swąd spalenizny, chwilę później jej uszu dobiegł rozpaczliwy głos Nicka.

— Samantho, stało się coś okropnego!

No tak, pomyślała ze smutkiem. Za chwilę usłyszy jakąś wymówkę, a zaraz potem Nick opuści mieszkanie i na zawsze zniknie z jej życia. Niechby chociaż nie zmyślał, powiedział jej całą prawdę... Zostałyby jej przynajmniej dobre wspomnienia.

— O co chodzi? — spytała drżącym głosem, ale nie doczekała się odpowiedzi.

Nick oniemiał na jej widok. Stał nieruchomo i wpatrywał się z zachwytem w kobietę, ubraną we wspaniałą czerwoną suknię. Zmieniła się nie do pomania i była teraz niczym lśniący blaskiem brylant.

— Nick?

Nadal nie odpowiadał. Mrugnął kilka razy powiekami, przełknął ślinę, wreszcie wykrztusił z najwyższym trudem:

— Jajka.

— Jajka?

- Omlety.

Wciąż nie mógł oderwać od niej oczu. Nie mógł przestać wpatrywać się w wiśniowo-czerwoną tkaninę, doskonale opinającą cudowne kształty.

Samantha uśmiechnęła się słabo i podziękowała w duchu swej siostrze. Czerwona sukienka znakomicie spełniła swoją rolę.

— Czy chcesz powiedzieć, że omlety są gotowe? — spytała miłe zaskoczona. Czyżby zamierzał po prostu powiedzieć, że czas na posiłek? Może więc nie ucieknie

i dopiero po śniadaniu wyma, co się wydarzyło. Może

jeszcze będą się z tego śmiać...

— Nie... to znaczy... — Znów musiał przełknąć ślinę.

— Obawiam się, że wszystko przepadło... Mam na myśli omlety.

— Rozumiem — powiedziała zbita z tropu.

— Rozmawiałem przez telefon, no i... Cholera, powinienem lepiej ich pilnować.

żołądek podszedł jej do gardła. A jednak Nick się wykręca, tak jak się spodziewała. Co za banalna wymówka

— spalone omlety! A miała nadzieję, że skoro już się po- mylił, to przynajmniej powie prawdę, przeprosi. Nie dał jej nawet tego.

Z drugiej strony jakiś daleki głos w jej sumieniu wstrzymywał ją przed potępieniem Nicka i kazał usprawiedliwiać jego zachowanie. Może jest w szoku, może gdyby mieli więcej czasu...

— Możemy spróbować jeszcze raz — zaproponowała nieśmiało. — Z następną porcją jajek. To nie zabierze wiele czasu...

— Nic z tego. Zużyłem wszystko, co miałaś w lodówce.

Samantha straciła wszelkie nadzieje. Chciało jej się płakać, choć zdawała sobie sprawę, że jeszcze pói godziny temu wydałoby się jej to idiotyczne.

Daj spokój, próbowała przemówić głosem rozsądku do zbolałego serca. Znasz go raptem pół godziny i na dodatek przez cały czas brałaś go za kogoś innego. Jak chce — niech idzie. Przecież czeka na niego Sandra z Milborn Plaza. A poza tym, skoro wolał kiepską wymówkę niż szczerość, to nie był lepszy niż jej były mąż i żaden z mężczyzn, których spotkała dotąd w życiu.

No dobrze, ale dlaczego ona sama nie powiedziała mu od razu o rozmowie z Donem Hartmanem?

— Skoro więc nie mamy już jajek — pewny i zdecydowany głos Nicka przerwał nagle jej rozmyślania — pomyślałem, że lepiej będzie, jeśli zaproszę cię na śniadanie. Moja limuzyna czeka na dole. Znam pewne miejsce, naprawdę miłe..

— Co takiego? — spytała, pewna, że się przeslyszała.

— Czy pozwolisz mi zaprosić się na śniadanie? — ponowił propozycję Nick. Serce waliło mu nieprzerwanie. A czas uciekał. Dzwonek do drzwi mógł -zadzwonić

w każdej chwili. Don może wyjść z windy prosto na nich. Dla bezpieczeistwa zaproponuje schody.

Serce Sainanthy również waliło teraz jak szalone.

A więc Nick nie ucieka, nie wychodzi. To znaczy — nie wychodzi bez niej.

— Z przyjemnością pójdę z tobą na śniadanie, Nick

— odparła i obdarzyła go cudownie promiennym uśmie

Wiedział, że to głupie odczuwać radość tylko dlatego, że kobieta, którą ledwie znał, przyjęła jego zaproszenie, ale to właśnie czuł. Radość. Boże, od jak dawna nie zaznał tego szczególnego rodzaju radości!

Myśli i uczucia Samanthy biegły podobnym tropem. Była radosna, szczęśliwa, wewnętrznie rozpromieniona.

Gdy w korytarzu mijała lustro koło wieszaka, dostrzegła w nim swoje odbicie w czerwonej sukience. Uśmiechnęła się w duchu do siebie. Dziękuję ci, Jen, pomyślała.

ROZDZIAŁ PIĄTY

Wyszli na zimne poranne powietrze. Szofer obszedł samochód i przytrzymał im otwarte drzwi. Samantha wsiadła pierwsza. Nick pochylił się, by wsiąść za nia lecz szofer zatrzymał go dyskretnie i wręczył zamkniętą, brązową kopertę z wypisanym nazwiskiem „Nicholas Santiago”.

Nick natychmiast rozpoznał charakter pisma — to z całą pewnością Annie.

Kiwnął głową lekko zakłopotany.

— Dziękuję ci...

- Don - podpowiedział kierowca.

Nick rozejrzał się wokół z niepokojem.

— Co powiedziałeś?

Szofer zrobił zdziwioną minę.

- Don. Mam na imię Don. Czy coś nie w porządku?

Nick potarł z zakłopotaniem czoło.

— Posłuchaj, Don, wiem, że to może zabrzmieć trochę dziwnie, ale czy miałbyś coś przeciwko temu, żebyśmy zwracali się do ciebie jakoś inaczej? — zapytał przyciszonym głosem.

Szofer ściągnął brwi.

— Czy ma pan coś przeciwko mojemu imieniu?

Nick starał się nie podnosić głosu.

— Nie, nie. To po prostu... sprawa osobista. Rozumiesz?

Don nie rozumiał, ale udawał, że rozumie. W końcu był już szoferem ponad dwadzieścia pięć lat i słyszał wiele dziwacznych żądań.

— W takim razie, czy może być Edgar? — Szofer zsunął nieco do tylu czapkę. — To moje drugie imię. Donald Edgar Foster. Jeśli zaś nie podoba się panu Edgar, może

pan...

- Nie, nie - uśmiechnął się Nick. - Edgar jest w porządku. — Machnął kopertą. — Dziękuję, Edgarze.

Wsunął się wreszcie za Samanthą do samochodu i usiadł obok niej. Spojrzała na niego zaniepokojona.

— Czy coś nie tak?

Nie, nie. Po prostu naradzałem się z... Edgarem na temat tego... gdzie najlepiej pojechać na śniadanie.

- Myślałam, że masż już jakiś pomysł.

Nick znów poczuł się nieswojo. Oto brnął w kolejne kłamstwa, jakby nie dość było poprzednich. Rozpiął kołnierz swojej lotniczej kurtki.

-0, taŁ Chciałem tylko się upewnić, czy może Edgar... ten szofer... nie ma lepszego. Oni czasami lepiej się orientują - zamachał rękami - przecież tak dużo jeżdżą...

Samantha uśmiechnęła się słabo.

- Taki zawód.

— Przepraszam, nie dosłyszałem — powiedział nerwowo Nick, oglądając się nerwowo za siebie, gdy limuzyna ruszała z miejsca przy krawężniku.

— Taki zawód. Dużo jeżdżą — powtórzyła Samantha.

— A, tak. Owszem. Jeżdżą...

Brzmiało to jak bezmyślna paplanina, ale dopóki Nick nie rozwiał swych obaw związanych z niepożądanym w tym momencie pojawieniem się właściwego kandydata do walentynkowej randki w ciemno, nie był w stanie skoncentrować swej uwagi na rozmowie. Dopiero gdy samochód oddalił się znacznie od Milburne Place, rozpogodził się i uspokoił. Przykro mi, Don, pomyślał, ale twoja strata to moja wygrana.

Poprawił się na fotelu, przysunął bliżej Samanthy i kolejny raz oświecił ją głęboką myślą na temat natury zawodu szofera:

— Rzeczywiście, szoferzy jeżdżą wyjątkowo dużo.

Samantha przyjrzała mu się uważnie, lecz nie podjęła tego frapującego tematu.

— Czy mogę ci coś wyznać? — spytała w zamian.

Nick poczuł nieprzyjemny chłód na plecach. Samo słowo „wyznać” powodowało, że jego nieczyste sumienie stawało się jeszcze bardziej nieczyste.

— Jeśli chcesz — bąknął.

— Nigdy w życiu nie jechałam limuzyną.

— Ani ja — roześmiał się z wyraźną ulgą i w następnej chwili dotarło do niego, co właśnie powiedział. Przecież to miała być jego limuzyna! Kolejna wpadka! — To znaczy — zaczął nerwowo tłumaczyć — nigdy nie jechałem jako pasażer. Przeważnie sam prowadzę.

Szyba oddzielająca Donalda Edgara Fostera od dwojga pasażerów zjechała w dół.

— Przepraszam, panie Santiago, czy mam jechać według wyznaczonej trasy?

Nick spojrzał na plecy szofera. Co za wyznaczona trasa? O co tu chodzi? Wtedy przypomniał sobie kopertę, którą Donald Edgar przekazał mu od Annie. Kochana córeczka najwyraźniej przewidziała wszystko.

Odchrząknął i uśmiechnął się uspokajająco do Samanthy.

— No właśnie. My... hm... chcielibyśmy zatrzymać się gdzieś na śniadanie. A skoro tak, to... jest takie miłe miejsce...

— „Chez Vladimir”, na Newbury — potwierdził Edgar.

— 0, właśnie! — przytaknął Nick i zerknął z boku na Samanthę. — Czy cito odpowiada?

Uśmiechnęła się.

— Zdaje się, że to bardzo modne miejsce.

— Tak? — Zdziwił się, lecz zaraz się poprawił: — To znaczy, tak. Oczywiście. Szczególnie ostatnio...

— Przyznano jej pierwsze miejsce w ostatniej ankiecie „Gazety Bostońskiej” — dodała Samantha tonem znawcy.

— 0, widzę, że jesteś na bieżąco.

— Czy ja wiem? Po prostu pracuję w „Gazecie”. W dziale urządzania wnętrz.

- Ach, tak. Teraz rozumiem. - Nick pokiwał głową.

— Twoje mieszkanie jest bardzo przytulne, a jednocześnie stylowe. I jasne. Widać, że nie boisz się kolorów. Pełna paleta...

— To prawda. Lubię kolory.

Teraz uśmiechnęli się do siebie jednocześnie.

— To widać — powiedział, myśląc nie tyle o jej mieszkaniu, co o czerwonej sukni pod czarnym wełnianym

płaszczem.

— Właściwie to ja dopiero robię kurs z zakresu urządzania wnętrz — wyjaśniła Samantha. — Zawsze chciałam zajmować się tym zawodowo.

Nick pomyślał nagle, ile byłoby zabawy, gdyby Samantha zaprojektowała wnętrza w jego mieszkaniu, gdyby zamieniła je w jasny, wesoły, nieco szalony dom. Dzieci byłyby zachwycone.

W „Chez Vladimir” czekał już na nich zarezerwowany stolik w głębi, na prawo od okna. Podczas gdy wszystkie pozostałe udekorowane były żonkilami, ich stolik zdobiły dwie wspaniałe róże: jedna w wazonie, druga — na talerzu Samanthy. Gdy tylko spojrzała na różę, Samantha poczuła wyrzuty sumienia. Ten kwiat nie był dla niej, czekał na Sandrę.

Nick również był lekko zakłopotany. Poczucie winy wobec Sandry psuło radość z obecności Samanthy.

Podniósł się ze swojego krzesła.

— Wybacz, opuszczę cię na chwilę — powiedział. — Muszę natychmiast skorzystać z... toalety.

Samanthę zdziwiła nieco ta nagła potrzeba, lecz gruncie rzeczy chwilowa nieobecność Nicka była jej nawet na rękę. Jeszcze raz wszystko przemyśli, zbierze siły i ułoży słowa, którymi wyzna Nickowi prawdę o Do- nie Hartmanie. Jeśli tego nie zrobi, zwykła nieostrożność, jedno słowo nawet, może zdradzić, że wie o wszystkim

— o Sandrze, pomyłce adresów — a to oznaczałoby przyznanie się do podsłuchiwania.

Podczas gdy Samantha przygotowywała się do rozmowy z Nickiem, on sam stał przy telefonie obok toalety i ponownie wykręcał numer do domu.

Annie odebrała po drugim sygnale.

— Annie? To ja. Tata. Dzwonię, żeby...

— Och, cieszę się, że dzwonisz, tato. Nic się nie martw. Jeśli chodzi o Sandrę...

— Właśnie dzwonię w tej sprawie. Nie mogę odczytać jej nazwiska na kopercie, a chciałbym wyjaśnić jej...

— No właśnie. Obawiałam się, że zamierzasz do niej pójść.

— Muszę przecież wyjaśnić jej wszystko, więc...

— Nie musisz, tato. Lepiej zostań z Samanthą. Jesteś z nią teraz, prawda? Więc posłuchaj: pospiesz się albo stracisz rezerwację w „Chez Vladimir”

— Właśnie dzwonię z „Chez Vladimir” i...

— Tak? To wspaniale! Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, będzie cudownie, tato. No i co, powiedz, jak jest w „Chez Vladimir”? Czy wiesz, że to najlepsza restauracja w ankiecie..

— Annie — przerwał jej Nick — czy mogłabyś łaskawie dopuścić mnie do głosu? Jestem tu, ponieważ... ponieważ zaproponowałem Samancie śniadanie. Rozumiesz, kiedy jeszcze myślałem... że to Sandra. Choć właściwie wiedziałem już, że nie jest Sandra,, bo powiedziała mi od razu, że ma na imię Samantha, no ale ja... — Odetchnął głośno i potrząsnął ze zniecierpliwieniem głową. — Nieważne. Krótko mówiąc, będę musiał zadzwonić do Sandry, jak tylko Samantha i ja skończymy śniadanie.

— Tato, ona naprawdę musi być świetna!

— Nie wiem, Annie — Nick próbował ostudzić zapał córki. — Nigdy jej nie widziałem.

— 0, rany, nie Sandra! Samantha! O Sandrze, tato, to w ogóle zapomnij. Ona nie byłaby dla ciebie odpowiednia.

— Jeszcze dzisiaj mówiłaś, że jest dla mnie stworzona

- przyponunał Nick.

— No tak, jej odpowiedź była nawet niezła, ale... Zreszta,, nie tylko ja decydowałam. Eruma i Deirdre... nawet Ethan.

— Dobra, dobra, nie wracajmy do głosowania — uciął Nick. — Podaj mi numer do tej Sandry.

— Ale ty naprawdę nie musisz do niej dzwonić.

— Annie, jeżeli czegokolwiek w życiu cię nauczyłem, to mam nadzieję, że jest to poczucie odpowiedzialności.

— Jasne, tato — przyznała Annie gorliwie. — Dlatego właśnie do niej zadzwoniłam.

— Do kogo zadzwoniłaś?

— Do Sandry, tato. Zadzwoniłam do niej i wyjaśniłam całą sprawę. I zgadnij, co się okazało? — Nick bał się zgadywać. — Ona skłamała. Cała ta jej odpowiedź na twoje ogłoszenie...

— Moje? — przerwał jej Nick, a po drugiej stronie zapadła na chwilę kłopotliwa cisza.

OK. Moje ogłoszenie. W każdym razie wszystko, co napisała, było kłamstwem. Nienawidzi koni i nie ma

pojęcia o skokach bungee.

— Ja też nie jestem koniarzem, Annie. I kogo przy

zdrowych zmysłach zajmują skoki bungee?

— No przecież wiem, tato. Po prostu chciałam ci

znaleźć kogoś wyjątkowego, kto jest odważny i lubi mocne przeżycia.

— Ale dlaczego, Annie? — zapytał Nick zdezorientowany.

Nastąpiła kolejna pauza, tym razem dłuższa.

— Myślałam.., że dobrze byś się czuł z kimś, kto różniłby się od... od mamy.

- Och, Annie - westchnął zakłopotany i zamierzał właśnie wygłosić ojcowskie podziękowanie połączone z pouczeniem, aby nigdy nie uszczęśliwiać nikogo na siłę, gdy Annie, odzyskawszy chwilowo utracony rezon, zaczęła mówić dalej.

— W każdym razie teraz to i tak nie ma znaczenia. Jest Samantha i jest cudownie. A Sandra od początku była nie do wzięcia. Tato, ona po prostu skłamała. Jedynym powodem, dla którego odpowiedziała na twoje, to znaczy moje, ogłoszenie, było to, żeby jej chłopak poczuł się zazdrosny. A teraz znowu są razem, więc nawet gdybyś trał we właściwe miejsce, znalazłbyś się nie na miejscu. A tak poszedłeś w niewłaściwe miejsce, a okazało się, że jest właściwe. Koniec, kropka. W końcu wszystko ułożyło się doskonale.

To wszystko było od początku do końca szalone, kompletnie zwariowane. Nick nie mógł się nie roześmiać.

— Czy to znaczy, że nie jesteś już na mnie zły? — zapytała Annie ostrożnie, słysząc jego śmiech.

— Nie, to wcale tego nie oznacza — odparł Nick surowo, lecz uśmiechnął się do słuchawki, z której dobiegał głos jego córki i swatki w jednej osobie.

Już spokojniejszy wrócił do stolika i usiadł naprzeciw Samanthy. Promienie porannego słońca wpadające przez okno sprawiły, że wyglądała teraz jeszcze piękniej niż przed godziną. Zresztą, w jakim świetle nie wyglądałaby pięknie? A w ciemności...

Wyobraził sobie ją nagą, spoczywającą leniwie na śnieżnobiałej pościeli, z kasztanowymi włosami bezładnie rozrzuconymi na puchowej poduszce. Co by czuł, gdyby dotknął jej ciała? Miękka, jedwabista, gładka, ciepła... A gdyby wziął ją w ramiona, pocałował jej pełne usta, kochał się z nią namiętnie?

Boże, pomyślał z niepokojem i poczuciem winy, nad czym ja się zastanawiam? Ledwie znam tę kobietę, a już wyobrażam ją sobie w łóżku!

Próbował uspokoić sumienie, mówiąc sobie, że to tylko pożądanie, że to nie on, a jego męska natura każe mu tak myśleć. Jaki mężczyzna o zdrowych zmysłach nie odczuwałby tego co on wobec kobiety takiej jak Samantha?

— Kelner mówi, że erepes ayec jambon et fromage są specialite de la maison — powiedziała Samantha, przerywając jego myśli.

Nick spojrzał na nią nieprzytomnie.

— Słucham?

— Powinieneś powiedzieć: Pardonnez-moi? — odparła z uśmiechem. — Ale ja cito przetłumaczę. Naleśniki z szynką i serem. Kelner je poleca.

Ciągle się w nią wpatrywał. Był oczarowany linią jej ust, musiał walczyć z pragnieniem, by przechylić się przez stół i pocałować je.

— Czy coś nie tak? — zapytała Samantha, widząc jego kurczowo zaciśnięte dłonie. Sądziła, że Nick zbiera się w sobie, żeby wreszcie powiedzieć jej prawdę.

Uświadomiła sobie nagle, że prawda, jaką usłyszy od Nicka, będzie dla niej okrutna. I że mimo to ona, Sam, właśnie na tę prawdę czeka, i że nie jest tak tylko dlatego, że nie znosi mężczyzn, którzy kłamią. Chodziło o coś więcej — o to, aby to Nick, właśnie on, był wobec niejszczery. Nick, mężczyzna, który ją przyciągał do siebie w niewidzialny sposób, który — czuła to — był inny niż wszyscy.

— Czycoś się stało? — powtórzyła, gdy wciąż milczał, nie spuszczając z niej wzroku.

— Nie, wszystko w porządku. Naleśniki z szynką i serem... Mogą być.

Właściwie nie znosił szynki, ale nie miało to większego znaczenia w tym momencie.

W oczekiwaniu na jedzenie zabawiali się grzeczną, chwilami nieco niezręczną pogawędką. Nick postanowił w duchu, że jak tylko skończą jeść, natychmiast wyjawi prawdę. Wiedział, że decydując się na ten krok, może stracić Samauthę na zawsze. Ale skoro ma ich łączyć coś więcej (sam nie wiedział, kiedy to założenie stało się dla niego oczywiste i jasne jak słońce) to nie może między nimi stać kłamstwo. Powie jej i poprosi — a jeśli trzeba, będzie błagał — żeby spędziła z nim resztę dnia.

W przerwie między którąś z kolejnych uprzejmych uwag oboje, Nick i Samantha, spojrzeli w okno i oboje dojrzeli przechodzącego za szybą ciemnowłosego mężczyznę w eleganckim granatowym płaszczu.

Nick wcisnął się głębiej w krzesło. Jackson Vale! Jeden z prawników zajmujących się rozwodami w firmie Nicka, wybitny specjalista, twardy negocjator i w gruncie rzeczy dość paskudny charakter. Nick wiele razy wyrażał swoje niezadowolenie ze sposobu, w jaki Vale prowadzi sprawy. Z kolei Vale wmawiał Nickowi, że ten jest zbyt łagodny dla „przeciwnej strony”.

„Przeciwna strona”. To pojęcie zawsze zasmucało Nicka. Szczególnie zaś od czasu jego własnego, wyjątkowo i bolesnego rozwodu. Zawsze z przygnębieniem obserwował, jak ukochany niegdyś mąż czy żona stają się podczas procesu rozwodowego największym wrogiem i „przeciwną stroną”. Dlatego też starał się, aby rozwody, które zdarzało mu się prowadzić, były łagodne i ugodowe. Uczciwość, przyzwoitość, odpowiedzialność

— oto wartości, którymi starał się kierować, a które były całkowicie obce Vale”owi. Ten bowiem pragnął jedynie „wyrwać” dla klienta, ile się da, i mieć w nosie „stronę przeciwną”

Teraz Nick modlił się, aby kolega go nie zauważył. Popsułoby to całą randkę. Niestety, Jackson Vale przystanął przed szybą i uśmiechnął się do nich. Nie było wyjścia, Nick musiał jakoś zareagować na to powitanie. Lekko skinął głow mając nadzieję, że Samantha nie zauważy tego gestu i nie zada żadnych pytań. Ale złudne to były nadzieje. Nie dość że dojrzała mężczyznę za szyb to jeszcze wpatrywała się w niego gniewnym spojrzeniem.

— Coś takiego! — fuknęła.

Nick rzucił na nią zaniepokojone spojrzenie.

— Co się stało? — zapytał nerwowo.

— Ten... ten drań. Miał czelność uśmiechać się do mnie, po tym jak rozdrapał moje rany!

Nick wskazał na Vale”a, który stał właśnie na rogu, odwrócony do nich plecami, i czekał na zielone światło, aby przejść na drugą stronę ulicy.

— Ten...?

— Ten sam. Widziałeś, w jaki sposób się do mnie uśmiechnął?

— Cóż, właściwie... — Nick miał zamiar wyjaśnić, że ciem ręki.

uśmiech Vale”a był raczej skierowany do niego, lecz nie zdążył. Samantha przerwała mu lekceważącym machnię trudnego

— Zresztą, nie warto sobie nimi zaprzątać głowy. Oni wszyscy są tacy sami i równie okropni.

Nick poczuł, jak coś gwałtownie ściska go w żołądku.

— Oni wszyscy?

— No, ci... Prawnicy zajmujący się rozwodami — dodała Samantha z nieskrywanym niesmakiem. — Byli mężowie i prawnicy od rozwodów — to ta sama kategoria. I jeszcze złodzieje oraz zawodowi oszuści.

W Nicku zamarło serce. Chyba wszystko tego dnia sprzysięgło się przeciw niemu.

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Kiedy tylko skończyli posiłek i Samantha wyszła do toalety, by poprawić makijaż, Nick, korzystając z chwili samotności, wyjął z kieszeni kopertę od Annie. Przygotowany przez nią plan Dnia Zakochanych, który znalazł w środku, przewidywał rozmaite atrakcje aż do wieczora. Całe szczęście, że w żadnym miejscu nie było mowy ani o skokach bun gee, ani o jeździe konnej.

Musiał przyznać, że córka wykazała się godną pochwały znajomością zainteresowań swego ojca. Oto po śniadaniu mieli zwiedzić wystawę fotografii w Muzeum Sztuk Pięknych. W latach szkolnych Nick rzeczywiście miał zamiar zostać zawodowym fotografem. Ostatecznie poświęcił się prawu, choć nigdy nie przestał interesować się fotografią.

Samantha wróciła do stołu, zanim zdążył sprawdzić, jaki jest kolejny punkt planu dnia. Szybko odłożył kopertę na bok i podniósł się z krzesła.

— Gotowa? — zapytał.

— Do czego?

— Lubisz zdjęcia?

Uniosła brwi do góry.

— Nie masz chyba zamiaru brać mnie na stare sztuczki?

Nick roześmiał się głośno.

— Dlaczego nie? Właściwie to z wielką przyjemnością pokazałbym ci niektóre z moich prac, ale teraz chcę cię zaprosić na wystawę fotografii w Muzeum Sztuk Pięknych.

— Czy tym właśnie się zajmujesz? — zapytała Samantha, gdy Nick pomagał jej włożyć płaszcz.

— Słucham? — Nick zbladł.

— Czy jesteś fotografem?

— No... tak. W pewnym sensie — mruknął pod nosem. Pocieszał się, że w zasadzie nie było to kłamstwo. Samantha nie zapytała przecież, czy zajmuje się fotografią zawodowo...

Gdy tylko Nick i Samantha ukazali się w drzwiach restauracji, szofer pospieszył, by otworzyć im drzwi limuzyny.

— Dziękuję, Edgarze. — Nick pomógł Samancie wsiąść do auta, unikając przy tym wzroku kierowcy. Zajął swe miejsce obok niej i powiedział: — Muzeum Sztuk „Pięknych.

Szofer skinął głową, a Nick zwrócił swe uśmiechnięte oblicze w stronę Samanthy.

Spojrzała na niego wyczekująco. A więc to teraz. Za chwilę powie jej prawdę. Widziała to w jego pięknych zielonoszmaragdowych oczach.

— Wracając do tego, co mówiłaś — zaczął niepewnie

- tam, w kawiarni...

— Mówiłam różne rzeczy — odparła ostrożnie Samantha.

— Chodzi mi o tego prawnika, specjalistę od rozwodów...

— O Vale”a? Cóż takiego o nim mówiłam?

— W zasadzie nic specjalnego... Po prostu myślałem

— przerwał, lecz po chwili zaczął znowu: — Widzisz, rozwód to nie jest błaha sprawa. Prawie zawsze jest to bolesne przeżycie.

— Czy dla ciebie też było bolesne? — zapytała z troską i instynktownie wyciągnęła rękę, aby dotknąć jego dłoni. Miał to być jedynie wyraz współczucia, ale gdy tylko ich dłonie spotkały się, gest nabrał dla obojga innego znaczenia.

Palce Nicka splotły się z jej palcami. Wpatrywali się w milczeniu w swe złączone dłonie.

— Jasne, że tak — wydusił z siebie wreszcie Nick. — Pobraliśmy się z Beth zaraz po skończeniu coHege”u. Ale oboje byliśmy za młodzi, by wiedzieć, co robimy i czego chcemy od życia.

Zupełnie inaczej niż teraz, dodał w myślach. Teraz był pewien — choć świadomość tego była jeszcze tak nowa — czego pragnie od życia: Samanthy.

Spojrzenia mieli utkwione w sobie, a ich dłonie ściskały się coraz silniej. Nick nie potrafiłby powiedzieć, do kogo należał pierwszy ruch, ale w następnej chwili pochylili się ku sobie, a ich usta złączyły się w głębokim, chciwym pocałunku.

Trwało to kilka sekund, po upływie których oboje odsunęli się od siebie gwałtownie. Samantha zamknęła ze wstydu oczy.

— To do mnie niepodobne — wydusiła z siebie. — Nie mam pojęcia, co mnie napadło.

— Cokolwiek to było, dotknęło i mnie — szepnął Nick i uśmiechnął się do niej pogodnie, ciepło, czule. — Cokolwiek to było, Sam... Czar nadal trwa.

Objęła dłońmi swoje ramiona, wcisnęła się głębiej w fotel. Bała się przyznać, że czuje to samo co on.

— Jesteśmy już prawie na miejscu, prawda? — powiedziała, próbując zmienić temat.

Jednak jej myśli były daleko od wizyty w muzeum. Wciąż nie powiedział jej prawdy. Pocałowała kłamcę.

Lecz i ona zwlekała. I ona nie miała odwagi, by wyznać, że zaistniała pomyłka, że wie, iż on zjawił się w jej mieszkaniu przypadkiem. Czy i o sobie byłaby skłonna powiedzieć, że skłamała?

Nie, podobnie jak ona, tak i Nick nie skłamał. Ominął

jedynie prawdę. A dzień dopiero się zaczyna. Da mu czas do chwili opuszczenia muzeum. Jeżeli do tej pory niczego nie powie...

— Czy ty też robisz głównie pejzaże? — zapytała Samantha, stojąc przed czarno-białym zdjęciem lodowca z postrzępionym zboczem górskim w tle.

Nick zawahał się. O ileż lepiej by się czuł, gdyby mógł się przyznać, że fotografia to jedynie jego hobby! Ale wtedy Samantha niechybnie zapytałaby, z czego żyje. A on musiałby odpowiedzieć, że zarabia na chleb, przeprowadzając rozwody.

- Nie. Na ogół portrety - wystękał.

Rzuciła mu spojrzenie.

— Założę się, że są wspaniałe.

— Dlaczego tak sądzisz?

— Jeszcze nie wiem — powiedziała ze słabym uśmiechem, przechodząc do kolejnej fotografii, która przedstawiała wzburzone morze i łódź, samotnie walczącą z falami.

— Od samego patrzenia dostaję choroby morskiej — powiedział Nick, tylko na poły żartując.

— W naszej rodzinie Teddy, mój mąż, był zapamiętałym żeglarzem. Pamiętam, że gdy pierwszy raz wziął mnie ze sobą, miałam okropne mdłości, ale po kilku rejsach przyzwyczaiłam się. Tak naprawdę jednak nigdy nie pokochałam żeglarstwa, chcociaż to ja namówiłam Teddy”ego, by wydał fortunę na łódź, którą akurat sprzedawał jego kolega,

— Niech zgadnę. To on dostał łódź po podziale majątku?

Twarz Samanthy stężała.

— Dostał prawie wszystko. Oprócz Bridget, Bogu dzięki. Jestem pewna, że gdyby nie Christine, walczyłby ze mną także i o prawa rodzicielskie.

— Kim jest Christine?

— Niegdysiejsza sekretarka Teddy”ego, obecnie jego żona. Banalne, prawda? — zażartowała, ale Nick wyczuł w jej głosie nutę bólu i gniewu. — Teddy miał mnóstwo sekretarek — dodała, wpatrując się w morski pejzaż niewidzącymi oczami.

Nick bez trudu pojął aluzję: Teddy oszukiwał ją i zdradzał, gdy byli małżeństwem.

I ona o tym wiedziała.

Chociaż nie widział jeszcze na oczy owego Teddy”ego, Nick już go znienawidził. Jak można było zdradzać i oszukiwać kobietę tak wspaniałą jak Samantha!

Otoczył ją ramieniem, a ona z ufnością przyjęła wsparcie.

— Już dawno go nie kocham. Teraz czekam tylko, kiedy przestanę go nienawidzieć — wyszeptała.

Przyciągnął ją bliżej, czując to samo pożądanie, które owładnęło nim w samochodzie, ale także coś więcej. Jakąś czułość serca, troskę, pragnienie, by chronić Samanthę przed smutkiem i cierpieniem.

— Chodźmy już stąd — zaproponował, a ona skinęła głową.

Zbliżali się właśnie do wyjścia, gdy Nick stanął gwałtownie.

— Wiesz co? — powiedział z błyskiem w oku. — Może przespacerowalibyśmy się kawałek? Powiem... Edgarowi, żeby poczekał. Chyba że będzie ci za zimno. Jeżeli wolisz, możemy się przejechać. — Annie z pewnością szczegółowo zaplanowała im czas po wizycie w muzeum, ale na razie Nick wolał improwizować i sam wykazać się inicjatywą.

— Chętnie się przejdę. Codziennie spaceruję przynajmniej godzinę. Pięć, sześć kilometrów niezależnie od pogody. Chyba że jest zadymka. W zeszłym miesiącu, gdy mieliśmy tę wielką burzę śnieżną... — przerwała i roześmiała się. — Strasznie paplam.

— Ja też codziennie chodzę na spacery. Uwielbiam to. No, chyba że jest zadymka.

— Czy spacerowałeś z żoną?

— Nie. Beth nie cierpiała tego. Chodziła za to do jtness ciubu. Mówiłem jej, że nie pojmuję tego. Zgodziła się i dodała, że nigdy nie pojmę. Tu akurat miała rację

— dorzucił cierpko.

— Teddy też ćwiczył na siłowni.

— Zapewne mieli ze sobą wiele wspólnego.

Samantha spojrzała bacznie do Nicka. Domyśliła się, że miał na myśli coś więcej niż tylko wspólne upodobanie ich bylych małżonków do ćwiczeń fizycznych.

Czy Beth była niewierna? Czy oszukiwała Nicka tak, jak Teddy oszukiwał ją?

Na to wygląda. A skoro tak, pomyślała, to wiele spraw staje się jasnych. Ogłoszenie, które dała córka, by zmusić go do pójścia na randkę. Ten nieniknący cień smutku

w jego oczach. Gwałtowność, z jaką całował ją w Samochodzie. Jak ktoś, kto od dawna tego nie robił, kto jak ona obawia się, że zostanie zraniony.

Samantha uśmiechnęła się do siebie smutno. Jak widać, nie tylko Beth i Teddy mają ze sobą wiele wspólnego. Im więcej czasu spędzała z Nickiem, tym więcej odkrywała łączących ich spraw.

Gdy oddalili się już o jedną przecznicę od muzeum, Samantha przypomniała sobie, że minął już czas, jaki dała Nickowi na wyjawienie prawdy. On tymczasem opowiadał jej o wakacjach, jakie zeszłego lata spędził w Montrealu z dwójką dzieci.

— Annie uwielbiała rozmawiać w sklepach po francusku — mówił. — Z początku trochę się wstydziła, miała przecież tylko parę lat francuskiego w szkole, ale to nie jest dziecko, które zbyt długo z czymkolwiek zwleka — dodał z szerokim uśmiechem. Samantha zwolniła kroku.

— Opowiedz mi więcej o Annie. — Może w ten sposób uda jej się pomóc Nickowi w wyjawieniu prawdy?

Nick dostrzegł daną mu szansę. Dostrzegł, ale nie mógł się zdobyć na wykorzystanie jej. Jeszcze nie teraz, mówił sobie. Jako prawnik działał zgodnie z przyjętą wcześniej strategią: najpierw zdobyć zaufanie Samanthy, potem pozwolić, by poznała go choć trochę i dopiero później wyjawić prawdę.

— Nick? — Samantha dopominała się odpowiedzi.

Objął ją ramieniem.

— Lepiej ty powiedz mi więcej o sobie, Sam.

— Co chcesz wiedzieć? — zapytała zawiedziona.

— Wszystko — odparł szczerze.

Samantha uśmiechnęła się, wyczuwając jego szczere zainteresowanie jej osobą. Jakże różnił się Nick od tych wszystkich mężczyzn, z którymi się spotykała od czasu rozwodu! Tamci skupieni byli głównie na imponowaniu jej sobą. Nawet Teddy „ego nie interesowały zbytnio jej myśli i opinie. A tyle było spraw, o których nie miał pojęcia — uczucia, tęsknoty, marzenia, lęki. Odzwyczaiła się przy nim od dzielenia się sobą.

— Na początek: mam dwadzieścia osiem lat. — Postanowiła trzymać się podstawowych faktów.

— Nie dałbym ci ani trochę ponad dwadzieścia pięć.

Przyjrzała mu się badawczo.

— A ja tobie ani trochę ponad... trzydzieści pięć?

— Blisko. Trzydzieści sześć. — Zdziwił się nieco. Czyżby Samantha nie wiedziała nic o mężczyźnie, z którym umówiła się na randkę? A może ktoś zaaranżował ją dla niej?

Podniósł się wiatr i owionęło ich zimne powietrze. Nick chciał zaproponować, by wrócili do samochodu — Edgar wciąż jechał za nimi w żółwim tempie — ale gdy

wtuliła się w jego ramię, nie wspomniał słowem o tym pomyśle.

— Wychowałam się w Stanford, w Connecticut — ciągnęła tymczasem Samantha. — Ja, Jen, czyli moja starsza siostra, mama, tata i Fundy.

— Kim jest Fundy?

— To pies myśliwski. Kupiliśmy go zaraz po rodzinnej wyprawie do Zatoki Fundy w Nowej Szkocji. Fundy był wspaniały. Płakałam jak dziecko, gdy zdechł jakieś siedem lat temu. Nie mieszkałam już wtedy w domu, ale zawsze uwielbiałam bawić się z nim, gdy przyjeżdżałam z wizytą. Bardzo bym chciała kupić kiedyś Bridget psa

— westchnęła; — No, ale w mieszkaniu, które wynajmujemy, nie wolno trzymać zwierząt. A ty, masz jakieś zwierzaki?

— Po wyprowadzce Beth przygarnęliśmy parę dzikich kotów. Sparkie i Spot.

— Niech zgadnę: twoja była żona nie lubiła kotów.

— Beth niczego specjalnie nie lubiła — odparł sarkastycznie.

- A co z Annie i Ethanem?

— Cóż, oni są wyjątkiem. Uwielbia dzieciaki. — Zawahał się. — Chociaż nie widuje się z nimi zbyt często.

— Widząc wyraz niezrozumienia na twarzy Samanthy, dodał: — Beth jest cenionym doradcą biznesowym. Dobre trzy czwarte roku spędza w podróży — wyjaśnił rzeczowym tonem. — Była w całej Europie, Azji. Jakiekolwiek miejsce wymienisz, to albo już tam była, albo właśnie się wybiera.

— To kiedy widuje się z dziećmi? — zapytała z matczyną troską Samantha.

— Nie ma reguły — odparł Nick. — Każdego lata bierze miesiąc wolnego i dzieci spędzają ten czas z nią. Ponadto wpada do domu, kiedy może. Nieraz zdarzało się, że woziłem dzieci na lotnisko w Logan, żeby zdążyły się z nią spotkać między przylotem i odlotem samolotu.

— Czy ona nie rozumie, jak wiele traci, nie będąc świadkiem dorastania własnych dzieci? — Samantha

zmarszczyła brwi. — To mija tak szybko. Wydaje mi się, że jeszcze wczoraj leżałam w szpitalu po porodzie, trzymając Bridget w ramionach...

Nick uśmiechnął się tęsknie.

— Anie była uroczym dzidziusiem. Podobnie Ethan.

— Nie wyobrażam sobie — mówiła tymczasem Samantha z rosnącym zapałem — abym mogła zostawić Bridget na całe tygodnie, czy miesiące. Tęsknię za nią nawet wtedy, gdy spędza weekend z tatą. Patrzeć, jak uczy się czytać, pomagać jej, cieszyć się wraz z nią najprostszymi rzeczami... — Twarz Samanthy promieniowała teraz durną i miłością. — Być matką to najwspanialsza rzecz na świecie! Gdybyśmy nie rozstali się z Teddym, chciałabym mieć jeszcze co najmniej dwójkę dzieci.

— Nadal możesz — zauważył skwapliwie Nick. — To znaczy... jeśli ponownie wyjdziesz za mąż.

Ta uwaga zupełnie rozbroiła Samanthę.

— No tak... w końcu nie jest to niemożliwe...

Z przerażeniem słuchała własnych słów. Co ona robi? Głośno rozważa ponowne wyjście za mąż? Ona, która setki razy przysięgała, że już nigdy, przenigdy się na to nie zdecyduje? I to na dodatek teraz, kiedy po dwóch latach zgryzot zaczyna wreszcie stawać na nogi? Po co? By znów złamać sobie serce?

Zapadła niezręczna cisza.

— A ty? Mógłbyś się jeszcze raz ożenić? — zapytała w końcu Samantha.

— Ja? — Nick był wyraźnie zakłopotany.

— Ty. Czy byłbyś w stanie zaryzykować raz jeszcze?

Nick zatrzymał się, a ponieważ nadal obejmował Samanthę ramieniem, ona też przystanęła.

— Moi rodzice są ze sobą od czterdziestu siedmiu lat.

Mam starszą siostrę w Albany, która w tym roku obchodzi dwudziestą rocznicę ślubu. Zazdroszczę im. Kiedy wychodziłem za Beth, myślałem, że to na zawsze. Właściwie nie miało to nic wspólnego akurat z nią, po prostu wierzyłem, że tak jest i tak ma być: bierzesz ślub, a potem żyjesz długo i szczęśliwie. No, może nie zawsze w pełni szczęścia, ale jeżeli pojawiają się problemy, to starasz się je rozwiązać, bo ta przysięga to najważniejsze zobowiązanie w twoim życiu. Naiwne, co? Zwłaszcza jak na... — Natychmiast ugryzł się w język. Już prawie powiedział: „Zwłaszcza jak na adwokata od rozwodów”. To straszne. Coraz bardziej plącze się we własne sidła.

Do licha! Powiedz jej prawdę, mówił sobie. Teraz. Nie ma na co czekać. Jeśli nie zrozumie, to...

A jednak nie potrafił.

— Na mężczyznę? — podrzuciła Samantha. Nie odrywała od niego swych bursztynowych oczu.

Nick z początku nie zareagował; zapomniał, że urwał zdanie w połowie. Kluczowe zdanie. „Zwłaszcza jak na...”

Nie poprawił jej. Nie powiedział niczego, czując, że byłoby to przyzwolenie na kłamstwo. Lepiej nic nie mówić.

— Podoba mi się to — powiedziała miękko.

— To znaczy co? — zapytał.

— To, że wierzyłeś w szczęście, być może naiwnie...

I że zwierzyłeś mi się z tego. — Chciała dodać, że mógłby jęj się zwierzyć ze wszystkiego i że przyjęłaby to

z wdzięcznością i zrozumieniem. Nawet gdyby powiedział jej, że do tej pory ukrywa prawdę o Sandrze, z którą miał się spotkać tego dnia.

Z drugiej jednak strony, pomyślała, te przemilczenia, które tak jej doskwierają, są nie tylko dzielącą ich barierą ale też swoistym zabezpieczeniem. On nie wie, że ona wie o wszystkim. A gdyby dowiedział się, musiałaby zachować się w sposób bardziej zdecydowany. Obrazić się na niego i go porzucić, albo wybaczyć mu i z nim zostać. Nie była na to gotowa. Nie była gotowa na uczucia obudzone w niej przez tego mężczyznę, który pojawił się w jej życiu w tak niezwykły sposób.

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Samantba spojrzała na Nicka z niedowierzaniem.

— Przelot helikopterem nad Zatoką Bostońską?

Ten przelot był kolejnym punktem w planie Annie. Z uwagą na marginesie, by nie martwił się o koszty. Mama koleżanki ze szkoły miała brata, który organizował takie przeloty. Owa mama uznała, że pomysł jest bardzo romantyczny, zachwyciła się nim i przekonała brata, by zaoferował im przejażdżkę za darmo.

Na brwi Nicka pojawiła się kropelka potu. Co jeszcze1 wymyśliła Annie?

— Słuchaj, jeśli nie chcesz.. nie musimy tego robić. Możemy równie dobrze robić coś innego. Helikopter rzeczywiście trochę szalony pomysł.

Urocze usta Samanthy rozjaśnił nieoczekiwany uśmiech.

— Sama nie wiem, to dość niezwykłe, a ja nigdy przedtem nie latałam helikopterem.

— Więc chcesz teraz polatać? Na pewno? — dopytywał się Nick.

— Pewnie zęby zjadłeś na lataniu helikopterem...

— Cóż, tak naprawdę... to nie. Szczerze mówiąc...

— Szczerze! Dobre sobie! — .. .też nigdy nie leciałem helikopterem - wyznał, licząc w duchu, że każdy okruszek prawdy może mu się przydać w dalszej perspektywie.

o ile w ogóle będzie jakaś „dalsza perspektywa”, po tym jak już wszystko opowie.

Samantha poczuła przypływ entuzjazmu. Złapała Nicka za rękę prawie tak samo, jak robiła to Bridget, gdy szykowała się jakaś przygoda. Gdy tylko ich dłonie się zetknęły, owo dziewczęce uczucie zostało natychmiast wyparte przez inne, dużo bardziej dorosłe. To było jak przytknięcie zapałki do szybko spalającego się lontu.

Wiedziała już, że jej zdrowy rozsądek znów wyfrunął przez okno samochodu. Zdawała sobie sprawę, że i na. Nicka podziałał ten dotyk. Westchnęła ciężko, a on poczuł jakby płomień palący wnętrze jego ciała. Jeszcze chwila i padli sobie w objęcia. Samantha nie próbowała nawet protestować, gdy usta Nicka dotknęły jej ust. Im razem ich pocałunek trwał dłużej niż poprzednio, był bardziej namiętny i żarliwy, a dłonie Nicka znalazły sposób, by dostać się pod rozpięty wełniany płaszcz Samanthy. Przyciągnął ją do siebie tak, że jej pełne piersi oparły się na jego torsie. Poprzez cienką suknię czuł, jak drży jej gorące ciało. On także drżał. Smak i zapach Samanthy sprawiały, że odchodził od zmysłów.

Och, Sam... Sam... — wyszeptał zduszonym głosem, gdy już przestali się całować, ale nadal trwali w objęciach.

Sposób, w jaki wypowiedział jej imię, sprawił, że serce Samanthy poczęło bić szybciej. Boże kochany, nie byli jeszcze nawet w helikopterze, a ona już szybowała w obłokach! Gwałtowne pożądanie ogarniało jej ciało i nie umiała już z nim walczyć. Chciała kolejnych pocałunków, chciała więcej... Leżeć nago w wielkim łóżku, w chłodnej, białej pościeli, kochać się...

Kochać się? Głos rozsądku sprowadził ją niespodziewanie na ziemię. Przecież po Teddym nie poszła do łóżka z żadnym mężczyzną, twierdząc, że seks bez miłości jest nie tylko niemoralny, ale także nudny, pusty i jałowy. Oprócz seksu pragnęła czułości i pieszczot. Czegoś takiego nie dostaje się na zawołanie. Nawet w Walentynki. Nie może jej tego zapewnić mężczyzna, który przez przypadek pojawił się w jej domu i teraz ma zamiar latać z nią nad Bostonem.

Cofnęła się i wygładziła sukienkę, która podjechała do połowy ud. Jej uda, czego Nick nie przeoczył, były równie śliczne i jedwabiste jak reszta ciała. Od same- go patrzenia na nią ściskało go w gardle. A gdy obejmował ją i całował — jakkkolwiek szalone by się to nie zdawało — miał wrażenie, jakby robił to pierwszy raz; jakby nie istniała przedtem żadna kobieta; jakby zawsze były tylko miękkie, ciepłe, kuszące wargi Sainanthy, tylko jej wysmukłe ciało, promienny uśmiech, zniewalające oczy.

Limuzyna zatrzymała się na niewielkim lotnisku i z małego głośnika dobiegł ich głos szofera:

— Jesteśmy na miejscu, panie Santiago.

Jeśli nawet Edgar widział w tylnym lusterku ich gorące pieszczoty, jego głos nie zdradził tego.

Mimo to Samantha zaczerwieniła się. Namiętność owładnęła nią do tego stopnia, że zupełnie zapomniała o obecności kierowcy! A jeśli ich widział? Co sobie pomyśli? Tak się zapomnieć!

Najgorsze jednak, że zapomniała nie tylko o przyzwoitym zachowaniu, ale i o swoich życiowych postanowieniach. To wszystko poszło tak daleko, ale jest jeszcze czas, by to przerwać. Dość głupstw. Obojętnie, czy Nick powie jej prawdę, czy nie, ona nie będzie ryzykować kolejnego rozczarowania. Miała pracę, córkę, konkretne plany na przyszłość — najpierw zdobycie uprawnień do projektowania wnętrz, poźniej kupno małego domku na przedmieściach, dla siebie i Bridget. Z całą pewność jednak nie mieścił się w nich romans z Nickiem.

Na drzwiach helikoptera widniało duże, czerwone serce. Pilot, jowialny, dobrze zbudowany mężczyzna, ubrany w gruby, szary kombinezon i lotniczą kurtkę, powitał Samanthę czerwoną różą i szerokim uśmiechem.

— Wszystkiego najlepszego w Dniu Zakochanych, Sandro!

— Samantho — natychmiast poprawił go skonfudowany Nick.

Samantha zerknęła na niego. Był czerwony jak burak. Pilot natomiast wzruszył tylko ramionami, sądząc zapewne, że źle zapamiętał imię.

— Przepraszam. Wszystkiego najlepszego, Samantho! Witam w imieniu Chip”s Chopper Tours. Mam na imię Chip. Tu się na pewno nie mylę — dodał, szczerząc zęby w uśmiechu. — Jesteście gotowi?

Samantha raz jeszcze spojrzała na Nicka i zdziwiła się, widząc, że jego twarz w jednej chwili zmieniła kolor Chip.

z czerwonego na szary. Dopiero teraz zaświtało jej w głowie, że może bardziej niż ona przeżywa ten lot.

— Dobra. Wskakujcie na pokład — powiedział wesoło Chip.

Nick kiwnął jedynie głow a jego twarz straciła już wszelkie kolory i była teraz śmiertelnie blada.

— Nick, jeśli uważasz, że tak będzie lepiej, naprawdę nie musimy tego robić — Saniantha dyskretnie szepnęła mu do ucha,

— Przygotowałem dla was butelkę szampana — ciągnął Chip, nie zważając na ich wahania. — Korek wystrzeli w momencie, który sami wybierzecie. Dziś rano wiozłem milutką parkę. Nie tylko strzelił korek, ale i padła poważna propozycja. Akurat gdy lecieliśmy nad portem.

— No i jaka była odpowiedź? — Samantha nie mogła powstrzymać ciekawości.

— A jak pani sądzi? — Chip uśmiechnął się jeszcze

Chciała powiedzieć, że domyśla się, co odpowiedziała tamta kobieta i że kiedyś będzie żałować tego jednego małego „tak”, nie powiedziała jednak nic i tylko tajemniczo uśmiechnęła się do Chipa.

rllmczasem twarz Nicka zaczęła przybierać nonnalny kolor. Wystarczyło, że pomyślał, jak romantycznie będzie szybować nad miastem wraz z Samanthą.

— Main ochotę na ten lot, jeśli i ty ją masz — zwrócił się do Samanthy bohatersko.

Miała ochotę. Nick zaskakiwał ją swymi pomysłami i niezależnie od tego, że ktoś inny miał być w tej chwili na jej miejscu, była to najbardziej romantyczna randka

w jej życiu.

Właśnie. Ktoś inny. Sandra. Ciekawe, co teraz robi? Pewnie wiesza psy na Nicku. Ale czy nie ma racji? Umówił się i... A może poinformował ją o pomyłce? Podczas śniadania odchodził przecież od stolika. Niewykluczone, że do niej dzwonił. Tylko co jej powiedział, jaką wymówkę wymyślił?

Tak, musi uważać. Na razie jest pięknie i romantycznie, ale przecież oni wszyscy są tacy sami...

Nick natychmiast zauważył zmianę w usposobieniu Samanthy.

— Co się stało? — zapytał z troską.

— Dlaczego sądzisz, że coś się stało?

- Nietrudno cię rozszyfrować - powiedział delikatnie wziął ją za rękę.

Oczy Samanthy rozszerzyły się ze zdziwienia.

— To zabawne. Teddy zawsze mawiał coś przeciwnego. Mówił, że nigdy mnie nie rozumie. że wszystko chowam w sobie.

— Beth mówiła o mnie to samo.

Samantha westchnęła. To, co było prawdą dla Beth i Teddy”ego, nie było prawdą dla nich, Samanthy i Nicka. Podobieństwo ich losów było wręcz zdumiewające. Niepokojące i zabawne zarazem.

Podniosła różę, by wchłonąć jej cudowny zapach.

— Urocza.

— Urocza? To za mało — szepnął Nick, myśląc bardziej o Samancie niż czerwonej róży.

Gdy wzbili się ku czystemu błękitowi nieba, Samantha mocno ścisnęła dłoń Nicka. Znów uśmiechała się do niego. Znów zagłuszyła w sobie pretensje, lęki i obawy.

Po kilku minutach lotu znaleźli się nad portem. Oczy Nicka spoczęły na zmrożonej butelce szampana i przez jedną szaloną chwilę zastanawiał się nie tyle nad wystrzeleniem korka, co nad złożeniem poważnej propozycji.

„Samantho, czy zostaniesz moją Walentynką, nie tylko dzisiaj, ale na zawsze? Sarnantho, czy wyjdziesz za ninie?”

Była tylko jedna odpowiedź, którą mógł zaakceptować. Każda inna złamałaby mu serce.

— Może byśmy... — usłyszał nagle nad uchem głos Samanthy.

Zamrugał gwałtownie powiekami.

— Możebyśmy co?

— . . .otworzyli szampana.

— Ach tak. Szampan. Otworzyć szampana. Dobry pomysł — wymamrotał. Czy rzeczywiście2 Nie miał dobrych doświadczeń z szampanem. Gdy pił go ostatni raz, w sylwestra zeszłego roku, dał się namówić na ten głupi pomysł, by dać do gazety ogłoszenie matrymonialne.

— Nick?

Spojrzał na Samanthę i natychmiast się rozpogodził. Nie, to nie był głupi pomysł. W żadnym wypadku. Przeciwnie, być może była to właśnie — w pokrętny sposób

— najmądrzejsza rzecz, jaką zrobił w życiu.

Oderwał wzrok od dziewczyny i chwycił butelkę szampana. Palce drżały mu tak bardzo, że sporo namęczył

się z jej otwarciem. Gdy w końcu się udało, szampan wystrzelił z butelki jak lawa z krateru Wezuwiusza.

Samantha roześmiała się głośno i szybko podstawiła najpierw jeden, potem drugi plastikowy kubeczek.

— Za co wypijemy? — zapytała.

W kabinie było tak głośno, że Nick nie dosłyszał pytania, zrozumiał tylko jego sens.

— Za przeznaczenie! — wykrzyknął jej do ucha. — Wypijmy za przeznaczenie!

Stuknęli się kubeczkami i umoczyli usta. Ich oczy znów się spotkały. W przypływie nagłej czułości Nick pochylił się i delikatnie pocałował zwilżone szampanem wargi Samanthy. Istny nektar. Odrobina szampana wylała się z kubeczka Samanthy. Nick wyjął go z jej dłoni, po czym podniósł ją do ust i spił kropelki z gładkiej skóry.

— Samantho...

- Tak, Nick.

— Czy to tylko ja? Czy ty też masz taką... lekką głowę?

Samantha przymknęła oczy.

— Nie, nie tylko ty — powiedziała cicho.

— W tej chwili widać pod nami statek „Constitution”

- krzyknął Chip.

Oboje pokiwali głowami, ale żadne z nich nawet nie spojrzało w dół, tak bardzo byli w siebie zapatrzeni.

— To najlepsze Walentynki w moim życiu — powiedziała Samantha.

Nick podniósł różę, która leżała na jej kolanach. Ułamał łodyżkę w połowie i ostrożnie usunął kolce. Potem wpiął kwiat we włosy Samanthy.

— Wyglądasz wspaniale.

Był teraz bardzo blisko niej. Za blisko. Ogarnęło ją uczucie, w którym było tyleż paniki, co uniesienia. Boże, ja chyba zakochałam się w tym mężczyźnie, pomyślała, czując jak serce łomocze w jej w piersi, a cały świat wiruje wokół niej i wymyka się spod jej kontroli.

— Jak wam się podoba Hancock Center? — krzyknął Chip.

Tym razem nie zareagowali na słowa pilota nawet najmniejszym gestem. Saniantha myślała jedynie o tym, by znaleźć się z Nickiem w jakimś odosobnionym miejscu, z dala od wzroku pilotów, szoferów i innych ludzkich istot. Chciała być z nim sam na sam. Wtulić się w jego ramiona, kochać się z nim... Wiedziała, że to szaleństwo, ale przecież wszystko stanęło na głowie już w tej pierwszej chwili, w której go ujrzała. Przez wszystkie te lata oszukiwała się, wmawiała sobie, że mężczyzna nie jest jej potrzebny do szczęścia, a wystarczyło kilka spojrzeń Nicka, kilka pocałunków, by całkiem straciła głowę z pożądania...

Pożądanie. Tak, to właśnie to uczucie. Uczucie tak potężne dla niej i tak... nowe. Pożądania nie budził w niej ani Teddy, ani żaden inny mężczyzna. A to, co czuje teraz do Nicka, to nawet więcej niż pożądanie.

Och, Nick, Nick, powtarzała w myślach, nie wiem sama, co mam o tobie myśleć, ale pragnę cię bezgranicznie. Dostaję bzika, tak bardzo cię pragnę...

Jej mieszkanie! Tak, to jest właściwe miejsce. Nikogo tam nie ma. Żadnych niepowołanych świadków, żadnych natrętnych spojrzeń.

Tylko jak go tam ściągnąć?

No cóż, świetnie! Jen zapewne wytrzeszczałaby oczy ze zdumienia. Oto ona, Samantha Loyejoy, obmyśla, jak zaciągnąć do łóżka mężczyznę, którego zna ledwie pół dnia! Koniec świata!

Poczuła, jak Nick obejmuje ją i przyciska do siebie. Jakby chcąc zagłuszyć w sobie resztki obaw i wątpliwości, przywarła mocno do niego, napawając się jego ciepłem i czułością. Nie, dłużej nie mogła udawać. To było ponad jej siły. Prawie krzyknęła do pilota, by lądował natychmiast, w tej sekundzie.

Więc dobrze. Co ma być, to będzie. Niech tylko wylądują...

Nick również panował nad sobą resztkami sił. Zanurzył twarz we włosy Samanthy i wciągał głęboko ich odurzający zapach. Było to jak wiosenny spacer po pełnym jabłoni sadzie. Pachniała tak świeżo, tak czysto... Marzył o tym, by pocałować ją raz jeszcze.

Ale nie tutaj. Nie z Chipem siedzącym tuż obok. Nie w limuzynie z Edgarem na przednim siedzeniu. Musi znaleźć inne miejsce, by być z nią wreszcie sam na sam, by móc całować ją, obejmować, kochać.

Czy to, co chciał zrobić, było właściwe? Nie był tego pewien. Wiedział jedynie, że za sprawą śmiesznego zbiegu okoliczności trafił na kobietę swego życia.

To musiało być przeznaczenie.

Przeznaczenie.... i jego córka, Annie.

— Podchodzimy do lądowania, moi mili. Przykro mi, ale wasz lot powoli dobiega końca. Oboje uśmiechnęli się nieśmiało.

W żadnym razie. Lot dopiero się rozpoczyna.

ROZDZIAŁ ÓSMY

— Czy chciałaby pani wrócić teraz do swego mieszkania? — zapytał Edgar, gdy wrócili do samochodu.

Saniantha spąsowiała. Czyżby jej myśli były tak przejrzyste, że nawet szofer czytał w nich bez trudu?

Nick był także zbity z tropu.

Szofer spojrzał na nich z niedowierzaniem, po czym zwrócił się ponownie do Samanthy.

— Żeby przebrać się na bal — wyjaśnił, jakby

to być dla nich więcej niż oczywiste.

— Na bal? — Samantha wlepiła w niego oczy.

— Spytałem, bo nie byłem pewien — ciągnął Edgar — czy woli pani przebrać się na bal przed czy po kolacji na jachcie.

Nick z każdą sekundą był coraz bardziej zakłopotany. Powinien od razu przeczytać, co też jeszcze zaplanowała Annie na dzisiejszy dzień.

— Na jachcie? — zapytał cicho kierowcę.

— Wydaje pan przyjęcie na swoim jachcie, panie Santiago — podpowiedział Edgar, patrząc na zegarek. — Teraz miało jest prawie piąta, a kolacja została zaplanowana na siódmą. Dobroczynny bal walentynkowy w Hotelu „Ambasador” zaczyna się o dziewiątej. Pana smoking mam w bagażniku, lecz panna...

— Loyejoy — wtrąciła Sainantha, zanim zdążył wymienić nazwisko Sandry.

Edgar uśmiechnął się uprzejmie.

— No właśnie. Panna Loyejoy zechce zapewne wrócić do siebie, by włożyć jakąś wieczorową kreację.

Samancie zaschło w gardle. Wieczorowa kreacja? Suknia na bal? Przecież ona nic takiego nie ma. Chociaż..

Ależ tak! Ma suknię, którą kupiła w zeszłym roku, gdy miała być druhną na ślubie Niny, swojej przyjaciółki. Nie ona ją wybierała, ale na szczęście Nina ma świetny gust. Suknia z ciemnoseledynowej tafty miała prosty, elegancki krój, cudowne fałdy aż do kostek i nawet wycięcie na plecach w kształcie serca. Czy mógł być bardziej stosowny strój na bal walentynkowy?

A co najważniejsze miała teraz — dzięki uprzejmości Edgara — pretekst, by zaciągnąć Nicka do swego mieszkania!

Gdy Nick po raz drugi tego dnia wchodził do mieszkania Samanthy, miał niejasne wrażenie, że jest w nim cieplej niż przed kilkoma godzinami. A może to tylko jemu było cieplej? Tak — nawet gorąco i bardzo niezręcznie. Choć od początku chciał zostać sam na sam z Samanthą, teraz, gdy jego pragnienia zostały tak nieoczekiwanie i prosto spełnione, czuł się jak uczniak i dręczyły go wyrzuty sumienia.

Przecież gdyby nie ta pomyłka... Od rana już chyba ze sto razy przysięgał sobie w duszy, że powie jej prawdę.

I za każdym razem znajdował jakąś wymówkę, by to odwlec. Przekonywał sam siebie, że później będzie łatwiej,

A w rzeczywistości było coraz trudniej.

— Czy coś się stało, Nick? — spytała, widząc jego strapioną minę.

— Samantho. Posłuchaj... — Stanął przed nią ze smokingiem przewieszonym przez ramię.

— Tak? -. Zrzuciła z siebie wełniany płaszcz.

Nick poczuł, jak mięknie mu serce. Czy ona musi być taka ufna i niewinna? Tak krucha? Jego czoło zrosiły kropelki potu.

— Czy tu nie jest... zbyt gorąco?

— Może zdejmiesz marynarkę?

— Najpierw kurtkę. Dobry pomysł.

— Daj, powieszę twój smoking na drzwiach — zaproponowała.

— Dzięki, wielkie dzięki — powiedział, wręczając go Samancie. — Strasznie dawno nie byłem tak wyfraczony. Ostanio parę lat temu.

— Tak? — Odwróciła się do niego. — Też jakiś bal walentynkowy?

— Nie. — Uśmiechnął się nerwowo. — To był ślub.

— Dostałeś zlecenie?

— Słucham?

— Byłeś fotografem na tym ślubie?

— Nie, byłem drużbą — odparł, ocierając ręką pot z czoła. Co go opętało, żeby mówić Samancie, że jest fotografem?

Ach, gdyby mógł zacząć ten dzień jeszcze raz! Za żadne skarby nie mógł jednak wymyśleć, jak mógłby zmienić cokolwiek i mimo to spędzić z nią tyle czasu. Gdyby od razu powiedział jej prawdę, odesłałaby go zapewne Z powrotem i teraz na jego miejscu w tym mieszkaniu stałby kto inny. Bez wątpienia myślałby o tym, co on. I bez wątpienia pragnąłby tego samego...

— Może napijesz się czegoś zimnego? — zapytała Samantha.

Sama miała na to ochotę. Czuła się, jakby wjej gardle był suchy piasek. Teraz, gdy miała Nicka wyłącznie dla siebie, wszystko w niej dygotało. Kto zrobi pierwszy ruch? On czy ona? I jeszcze ta pomyłka, Sandra, całe to zamieszanie i uparte milczenie, jego i jej. Co za niezręczna sytuacja!

— Z przyjemnością.

— Co z przyjemnością?

— Z przyjemnością się napiję — odparł Nick rozbawiony.

— Ach, tak. Są W kuchni... Napoje. Wiesz, w lodówce. Chyba jest sok pomarańczowy... i grejpfrutowy. Nie, grejpfrutowy skończyłam wczoraj wieczorem. Właściwie.., co do pomarańczowego też nie jestem pewna.

Wyraźne zdenerwowanie Samanthy miało dziwnie uspokajający wpływ na Nicka.

— Wystarczy zwykła woda, Sam — powiedział miękko.

— W takim razie będziesz musiał zadowolić się kranówką. Butelkowana też się skończyła.

— Super. Może być kranówka,

— Z lodem?

— Jasne, Jeśli jest.

— Pewnie, że jest — rzuciła zirytowana.

Skąd nagle to zdenerwowanie? I co gorsze, dlaczego chce jej się płakać?

— Usiądź, Sam. — Nick ujął ją za łokieć i poprowadził w stronę sofy. — Ja przyniosę wodę. Po szklance dla nas obojga. W porządku?

W porządku — odparła słabym głosem. Powrócił chwilę później, niosąc dwie szklanki wody z lodem. Wręczył jedną Samancie i usiadł przy niej,

a ona długimi, chciwymi łykami wypiła całą jej zawartość. Nick zrobił to samo i odstawił puste szklanki na stolik.

— Samantho... — zaczął znowu. Wstrzymała oddech.

— Tyle mam ci do powiedzenia. Tyle... powinienem ci powiedzieć. — Zrobił przerwę, wziął w dłonie jej ręce.

— Cała drżysz.

— Ty też. — Uśmiechnęła się niepewnie.

Ich spojrzenia spotkały się. Zaległa głęboka, intymna cisza. Nie przerwało jej jednak wyznanie Nicka — które miał już na końcu języka — ale ostry dzwonek telefonu. Oboje podskoczyli na ten dźwięk.

— Nie odbieraj. — Nick ścisnął jej dłonie. Bał się, że jeśli teraz nie powie jej prawdy, już na zawsze opuści go odwaga.

— Powinnam odebrać — odparła, gdy zabrzmiał dzwonek. — Może to Teddy? Może Bridget jest chora?

— Jasne, rozumiem. — Puścił jej dłonie. Zrobiłby pewnie to samo, gdyby był na jej miejscu.

Gdy telefon zadzwonił po raz trzeci, Samantha zawahała się. Czuła, że nadeszła dla nich chwila prawdy. Dlaczego akurat dzisiaj musiała zapomnieć o włączeniu automatycznej sekretarki? Mogłaby wtedy nie zawracać sobie głowy telefonem i nie psuć nastroju, w którym byliby w stanie — czuła to — wyznać sobie wszystko.

Przy czwartym dzwonku podeszła do telefonu w kuchni i podniosła słuchawkę.

- Tak? - powiedziała słabo.

— A co ty tu porabiasz? — odezwał się znajomy głos Jen.

Samantha zaklęła pod nosem.

— A ty? Po co dzwonisz, skoro sądziłaś, że mnie nie zastaniesz? — odcięła się siostrze.

— Coś taka zdenerwowana? Nie udało się coś? — snuła domysły Jen. — Wcześniej się urwałaś? Był gorszy, niż się spodziewałaś?

— Jen, posłuchaj...

— Nie mam zamiaru słuchać tych twoich wykładów. To raczej ty musisz przyjąć moją filozofię. Raz zyskujesz, raz tracisz, Sam. W morzu plywa mnóstwo ryb. Pewnie, że większość z nich to śledzie, ale jeśli masz cierpliwość,

to wreszcie trafi ci się taaaka sztuka. I oto chodzi. Nie możesz oczekiwać, że już za pierwszym zarzuceniem wędki wyciągniesz rekordowego łososia.

— Proszę, Jen...

— No dobrze, co z nim jest nie tak? Straszny nudziarz? Erotoman? Zupełny kretyn? Szkoda, bo szczerze wierzyłam, że akurat z tego coś będzie. Miał tyle plusów. Przynajmniej tak mnie zapewniała Liż, moja dobra kumpelka. Wiesz, że nie swatałabym was, gdybym nie ufała Liż. Chociaż, mówiąc szczerze, zastanawiam się, Sam, czy to w ogóle była jego wina. Może to ty szukałaś wad tam, gdzie ich nie ma. Nie, nie... Nie chcę powiedzieć, że był doskonały. No ale kto jest doskonały? Doskonałość to nuda, Sam. Może powinnaś obniżyć trochę poprzeczkę.

— Jen... — W głosie Samanthy słychać było napięcie.

— Nie mogę teraz rozmawiać.

— Co? Nie możesz rozmawiać? — powtórzyła Jen. — Sam, na miły Bóg, dlaczego od razu mi me powiedziałaś!

— Zachichotała znacząco. — A więc nie możesz rozmawiać... świetnie. Naprawdę super. Wszystko rozumiem, nie musisz nic tłumaczyć...

— Przykro mi, ale nic nie rozumiesz.

— Rozumiem, rozumiem. Nie jestem naiwna. Jest teraz z tobą, tak?

— Niezupełnie. — Samantha musiała się uśmiechnąć.

— Jak to? Sam, to brzmi dziwnie — zaniepokoiła się Jennifer. — Coś nie tak? On tam jest? Powiedz. Tuż obok? Zmusza cię, byś się rozłączyła? Och, nie, to jakiś wariat! Dotykał cię? Mój Boże, czy mam dzwonić na policję? Wystarczy, że powiesz „tak”. Jeśli słucha, nie będzie wiedział, o czym rozmawiamy. Jedno „tak” i za kwadrans będę u ciebie z policją.

— Oglądasz za wiele filmów kryminalnych, Jen — zaśmiała się Samantha. — Czuję się świetnie i zapewniam cię, że nic mi nie grozi. A teraz, jeśli pozwolisz, rozłączę się. Nick czeka na mnie w salonie.

— Nick? Co za Nick, u diabła? A co stało się z Donem?

— Na razie, Jen — rzuciła krótko Samantha i odłożyła słuchawkę.

Gdy wróciła do salonu, był pusty. Po chwili zauważyła, że smoking Nicka nie wisi już na drzwiach. Ogarnęła ją panika.

Tylko nie to! Poszedł sobie. Stracił zimną krew i poszedł.

Powinna go była posłuchać i nie odbierać tego telefonu. A wszystko to wina Jen. Gdyby nie zadzwoniła...

Poczuła łzy cisnące się jej do oczu. Opadła na sofę, bezsilna i zagubiona. Pomyślała nawet, czy nie zadzwonić do Jen, tak beznadziejnie samotna czuła się w tej chwili. Ale to nie Jen mogła ją pocieszyć i wypełnić wewnętrzną pustkę. Nick, tylko on mógł jej pomóc.

Zamknęła oczy, łzy potoczyły się po jej policzkach i właśnie wtedy usłyszała hałas za ścianą. Natychmiast zeskoczyła z sofy, przebiegła przez salon i gwałtownie otworzyła drzwi sypialni.

Odetchnęła ze zdziwieniem i niezmierzoną ulgą.

Nick stał przy jej łóżku, bez koszuli, z rozpiętym guzikiem u spodni. Wyglądał jak jeden z tych niewiarygodnie seksownych modeli Calyina Kleina reklamujących dżinsy. Te szerokie, umięśnione klatki piersiowe... Nick dorównywał najlepszym z nich!

I po co było martwić się o to, jak zaciągnąć go do sypialni?

Już miała zrobić powolny krok wjego kierunku, już miała uśmiechnąć się do niego uwodzicielsko, gdy ujrzała rozciągnięty w poprzek łóżka smoking i świeżo wykrocbmalon plisowaną koszulę. Ach, tak... Wcale nie zamierzał być zdobywcą jej sypialni. Przyszedł tutaj, by przebrać się * strój wieczorowy na przyjęcie.

Nieoczekiwanie wybuchnęła płaczem. Rzęsiste łzy po- płynęły po jej twarzy.

— Co się stało? — Nick natychmiast pospieszył do niej i wziął ją w objęcia. — Czy chodzi o Bridget? Jest ranna? Chora?

Samantha potrząsnęła głową.

— Nie. Jej... nic nie jest. To była... tylko Jen.

— W takim razie dlaczego płaczesz? — zdumiał się Nick.

— Myślałam... myślałam... że poszedłeś sobie — wykrztusiła.

— Och, Sam. — Upuścił koszulę i przyciągnął Samanthę gwałtownie do siebie. — Przecież nigdy bym cię nie opuścił. Czy tego nie widzisz? Czy nie widzisz... jak bardzo cię pragnę? Ile dla mnie znaczysz? Wiem, skarbie, że to wszystko dzieje się tak szybko, ale nic na to nie poradzimy. Ja... szaleję za tobą, Sam. Mam bzika na twoim punkcie.

Nie zamierzał wypowiedzieć tych słów. Czuł teraz, że zachował się jak niewydarzony młokos, a nie dorosły mężczyzna, odpowiedzialny i ostrożny prawnik, orzeł Temidy.

Przeraził się. Może jego euforia odstraszy Samanthę? Ku jego zaskoczeniu i radości, stało się inaczej. Samantha nie odsunęła się od niego. Wprost przeciwnie — zarzuciła mu ramiona na szyję.

— Och, Nick, Nick! — zawołała, obsypując jego twarz gorącymi, wilgotnymi pocałunkami. Odepchnęła na bok troskę o to, czego jeszcze nie powiedział; skupiła się na słowach, które właśnie usłyszała — że jej pragnie, że szaleje za nią.

Ona przecież czuła to samo.

Nick zaczął nieporadnie mocować się z suwakiem z tyłu jej sukni. Pomogła mu ochoczo, zrzucając jednocześnie pantofle. Jeszcze chwila i ściągnął gwałtownie suknię z jej pleców. Nie chciał się spieszyć, ale też nie mógł się pohamować. Jedno szybkie szarpnięcie i suknia opadła ze świstem na dywan.

Samantha stała teraz przed nim w seksownej, czarnej bieliźnie.

Była doskonała. Najbardziej pociągająca kobieta, jaką kiedykolwiek widział. Jej widok odebrał mu mowę, nie mógł nawet ruszyć ręką. Zupełny paraliż. Jedynie umysł pracował, targany kolejną falą wyrzutów sumienia. Jak może kochać się z Samanthą, nie powiedziawszy jej uprzednio całej prawdy? Czy wybaczy mu, gdy będzie już po wszystkim? Czy on sobie kiedykolwiek wybaczy?

Ale mówić to teraz, w takiej chwili? Teraz, gdy stoi przed nim półnaga, nie kryjąc wcale swych intencji?

Boże, tak strasznie jej pragnął! Chciał dać rozkosz sobie i jej. Ale nie tak. Nie, jeśli między nimi jest kłamstwo. Jeszcze raz zebrał w sobie wszystkie siły. Powie jej. Musi to zrobić.

Samantha widziała, jak stężała jego twarz, zamarło całe ciało, lecz wewnętrzne zmagania Nicka mylnie wzięła za wycofanie się i odmowę. Dzieliły ich tylko centymetry, ale w tej chwili zdało jej się, że znaleźli się na przeciwległych krańcach wszechświata. Jeszcze przed sekundą przepełniała ją radość, że stoi przed nim na wpół naga, o krok od spełnienia i szczęścia. Teraz czuła się obnażona, zażenowana, wstydziła się samej siebie. Nie wiedziała, co robić.

Dlaczego zmienił zdanie? Czy była zbyt natarczywa? Może nie znosi takich kobiet?

Wzbierał w niej gniew. Dała się nabrać na piękne słówka. Ale z niej idiotka!

— Może powinniśmy przebrać się w innych pokojach

— powiedziała cicho, odwracając wzrok od jego twarzy. Nick stał przez chwilę bez słowa, po czym ukleknął,

podniósł koszulę, zabrał smoking i wyszedł.

Gdy tylko zamknęły się za nim drzwi, oczy Samantby znów zalały się lzami. Otworzyła szafę i wyjęła swą wieczorową kreację. Jeśli Nick obrazi się i pójdzie — to koniec. Koniec wszystkiego.

— Tchórz — mruknęła do swego odbicie w lustrze, wiszącym wewnątrz szafy.

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

— To naprawdę jest jacht! — wykrzyknęła Samantha, gdy podjechali samochodem do nabrzeża.

Obie strony kładki prowadzącej na lśniący nieskazitelną bielą pokład były przyozdobione czerwonymi balonikami w kształcie serc. Gdy Nick i Samantha wysiedli z samochodu, trzyosobowy zespół na pokładzie zaczął grać wiązankę melodii Gershwina. Gdy zaś weszli na pokład, powitali ich dwaj dżentelmeni w smokingach i zaprowadzili do eleganckiej kabiny, w której nie zabrakło strzelającego ognia w kominku, sof w styluretro i małego stołu wytwornie zastawionego angielską porcelan kryształowymi kielichami i sztućcami ze srebra najwyższej próby. Zespół muzyczny podążył za nimi do kabiny, usadowił się w kącie i podjął przerwany na pokładzie temat.

Mimo wcześniejszego gniewu, frustracji i zagubienia, Samantha dała się ponieść zachwytowi dla najnowszej ekstrawagancji Nicka. Cokolwiek się zdarzy, jedno jest pewne: nigdy me zapomni tych Walentynek.

Nick również był kompletnie zaskoczony i oczarowany, choć usilnie się starał, by nie dać tego po sobie poznać. Jak u diabła Annie to zorganizowała? I czyj to w ogóle jacht?

Przypomniał sobie, nim jeszcze zauważył zdjęcie stojące na jednej z półek regału przy przeciwległej ścianie.

Jackson Vale.

Niezła robota, Annie. Jeśli Samantha rozpozna na zdjęciu adwokata swego byłego męża, będę ugotowany, pomyślał.

— Nie wiem, co powiedzieć. To wszystko... — zaczęła Samantha, obróciwszy się w stronę Nicka i tej nieszczęsnej półki, od której właśnie chciał odwrócić jej uwagę.

Pospiesznie skierował ją w stronę wielkiego panoramicznego okna.

— Rzuć lepiej okiem na miasto. — Z nabrzeża rozciągał się rzeczywiście wspaniały widok na migoczący światłami Boston.

Samantha posłusznie stanęła przy szybie, a on rzucił się w stronę biblioteczki.

— Co ty wyprawiasz?

Zdążył wetknąć oprawione zdjęcie niesławnego Jacksona Vale”a między dwie książki, po czym natychmiast odwrócił się plecami do regału.

— Nic. Tylko... oglądam książki — wyjaśnił niewinnie.

— Czy do tej pory jeszcze się z nimi nie zaznajomiłeś?

— Spojrzała na niego z niedowierzaniem.

— Samantho — twarz Nicka przybrała poważny wyraz.

— muszę ci coś powiedzieć.

Dzięki Bogu, pomyślała. Nareszcie.

— To nie jest... — wziął głęboki oddech.

— . . .nie jest łatwe? — podpowiedziała Samantha.

— Nie. To znaczy tak. Ten jacht właściwie... nie jest mój.

Samantha me potrafiła ukryć zawodu. Nie takich słów się spodziewała. Co gorsza, Nick mylnie zinterpretował jej rozczarowanie. Pomyślał, że bierze się stąd, iż jej potencjalny partner nie ma własnego jachtu. Więc co? Dziewczyna poluje na fortunę? Czy zgodziła się na randkę z nieznajomym tylko dlatego, że jest nadziany, ma jacht i stać go na limuzynę z szoferem?

Nie. To nie może być tak. Nie taki jej obraz sobie wyrobił. Wcześniej myślał, że tak bardzo do siebie pasują, lecz od zgrzytu, jaki miał miejsce w mieszkaniu Samanthy, utrzymywało się między nimi przykre napięcie. Odsunęła się od niego, a on podążył w jej ślady i czuł się z tym okropnie.

Mimo to tkwił tu z tą kobietą — ucieleśnieniem Kopciuszka czarująco przebranego na bal u księcia. Jedno spojrzenie i zdobędzie na zawsze jego serce. Już zdobyła. Tylko że on nie był księciem. Wszystkim, ale nie księciem.

— Czyj więc to jacht? — zapytała cicho Samantha.

Zanim zdążył odpowiedzieć na to pytanie, pojawił się jeden z dżentelmenów w smokingach, by obwieścić, że za chwilę podana zostanie kolacja.

— Mam nadzieję, że lubicie państwo gęsinę — powiedział.

Kolacja była bardzo wytworna — aromatyczny rosół, podsmażane ostrygi, pate en croute z gęsi, sałatka z cykoni i na deser lekkie czekoladowe bezy. Jednak ani

Nick, ani Samantha nie byli w stanie oddać sprawiedliwości szefowi kuchni. Wytworne menu, luksusowy jacht, ogień na kominku, romantyczna muzyka w tle — nic nie zdołało rozproszyć gęstej atmosfery, jaka panowała między nimi.

Nick poczuł, że szanse na wspólne szczęście z Samanthą topnieją z każdą chwilą. Oto wbił sobie w głowę, że powie jej prawdę dopiero po zdobyciu zaufania, a teraz właśnie je utracił. Samantha zachowywała dystans i rezerwę. Co dziwne jednak, zmiana jej nastroju w żadnym stopniu nie wpłynęła na to, co do niej czuł. Jeżeli już w ogóle coś się zmieniło, to raczej pragnął jej jeszcze mocniej. Gdyby tylko mógł przywrócić uśmiech na jej twarzy, dotknąć jej rozgrzanego ciała... No tak, lecz jeśli teraz zdobędzie się na wyznanie prawdy, raczej nie będzie mógł na to liczyć.

— Nie powinniśmy już iść? — usłyszał jej głos.

Westchnął ciężko. Cóż, przynajmniej nadał ma ochotę dotrwać do końca randki. Może bal walentynkowy poprawi im humory i odnowi więź, która istniała między nimi jeszcze tak niedawno? Przynajmniej będzie mógł potrzymać ją jeszcze w ramionach, choćby tylko w tańcu.

Tym razem, gdy samochód ruszył, Nick I Samantha siedzieli daleko od siebie. Mimo to rzucali sobie ukradkowe spojrzenia. Widać każde z nich miało jescze cień nadziei na to, że ta świeża zażyłość, która połączyła ich tak niespodziewanie, wróci równie szybko, jak odeszła.

Nick postanowił postawić wszystko na jedną kartę — powie jej o Sandrze. Właśnie teraz. I niech się dzieje, co chce.

Samantha również była już zdecydowana. Wyjawi prawdę o Donie Hartmanie.

Równocześnie otworzyli usta.

— Ty pierwszy — zaproponowała Samantha.

— Nie, nie, ty zaczynaj.

Zawahała się. Jeśli powie mu prawdę i wyzna, że wiedziała o pomyłce, to skłoni go do tego samego, ale jednocześnie przyzna się, że tak jak on trwała w kłamstwie przez cały dzień. Jak może żądać od niego, by się ukorzył, podczas gdy sama nie jest lepsza?

Naraz ogarnęło ją poczucie beznadziejności. Czuła się jak w pułapce, z której nie ma wyjścia.

— Sam? — zachęcał ja Nick.

Zaczęła mu się przyglądać z taką uwagą, że aż zmrużyła powieki. Wiedziała już, po co to robi. Musiała na zawsze zapamiętać jego twarz. Zmarszczki w kącikach szmaragdowych oczu, lekko sfalowane na końcach jasnobrązowe włosy, zmysłowe usta. Gdy ujrzała go pierwszy raz, natychmiast przyszedł jej do głowy Kevin Costner. Teraz zrozumiała, że Nick Santiago nie przypomina nikogo. Jest niepowtarzalny. Jedyny w swoim rodzaju.

Doprawdy, niepotrzebnie się wysila, by zapamiętać jego wygląd. I tak nigdy nie wyrzuci go z pamięci, choćby nawet chciała.

Odwróciła od niego wzrok i zdecydowanym ruchem zastukała w szybę oddzielającą ich od kierowcy.

— Edgar, zatrzymaj się tutaj! — krzyknęła.

— Sam? — zwrócił się do niej Nick, zupełnie zaskoczony.

— Proszę, Edgarze, zatrzymaj auto! — Nadal stukała w szybę, nie zwracając uwagi na protesty Nicka. Drugą dłonią trzymała już klamkę, choć samochód był jeszcze

w ruchu.

Widząc, co się święci i chcąc uniknąć wypadku, szofer zatrzymał auto z piskiem opon. Samantha wyskoczyła na ulicę.

Nick siedział oszołomiony. Potem odwrócił się i patrzył, jak Samantha znika za najbliższym rogiem.

Jego Kopciuszek nie zostawił szklanego pantofelka.

Pozostał po runi jedynie rwący ból w sercu.

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Zaczął padać śnieg. Sypki pył pokrywał chodnik. Samanthę przeszył dreszcz. Lekki, wieczorowy strój nie był wystarczającą ochroną przed zimnem. Chciała czym prędzej znaleźć się w domu, zrzucić z siebie tę śmieszną suknię, zapomnieć.

Cóż, od początku powinna wiedzieć, że to się tak skończy. Ma już za sobą jeden nieudany związek. Głupotą byłoby ryzykować następny. Jeszcze większą głupotą — wyobrażać sobie, że z Nickiem byłoby inaczej. Nick — zawsze beztroski, naiwny jak dziecko...

Gorączkowo rozglądała się za taksówką. Dlaczego kiedy rzeczywiście są potrzebne, nigdy nie ma ich w pobliżu? Zaczęła przytupywać nogami. Była w lekkich pantofelkach i palce zaczynały jej drętwieć. Czas płynął, a ona wciąż me mogła doczekać się taksówki, wypatrzyła za to po drugiej stronie ulicy otwartą kawiarnię. Przynajmniej schroni się przed zimnem i może uda jej się zamówić auto przez telefon. Unosząc suknię, przebiegła na drugą stronę ulicy.

Gdy tylko Samantha zniknęła za rogiem, szofer opuścił szybę i zwrócił się w stronę Nicka:

— Nie pójdzie pan za nią, panie Santiago? Wiem, wiem, pewnie mi pan powie, żebym siedział cicho, ale pomyślałem, że z was dwojga byłaby niezła para...

Nick westchnął ciężko.

— Jesteś żonaty, Edgarze? To znaczy... Donie?

— W porządku. Może być Edgar. Nawet mi się spodobał — roześmiał się szofer. — Tak, jestem żonaty. Od trzydziestu siedmiu lat.

— Z tą samą kobietą.

— Musi mi pan uwierzyć na słowo.

— No cóż, w takim razie tobie się udało.

Edgar uśmiechnął się życzliwie.

— Wiem, że to nie moja sprawa, ale czy może pan zdradzić, co się nie układało z panną Loyejoy?

Nick spuścił wzrok.

- Nic. Od początku nic się nie układało i jednocześnie wszystko układało się wspaniale. Czy ma to jakiś sens?

— Niespecjalnie — przyznał Edgar. — Ale jeśli chce pan o tym porozmawiać..

Gratuluję.

— Poproszę kawę. Czarną — powiedziała matowym głosem Samantha, siadając na stołku przy barze. Zadzwoniła po taksówkę, ale jak zawsze w walentynkowy wieczór mieli nawał klientów. Poinformowano j że dopiero za dobre pół godziny dyspozytor będzie mógł wysłać po nią wóz.

Fanny Hobbs, pulchna kelnerka w średnim wieku, stała przy drugim końcu baru i z nieskrywaną ciekawością przyglądała się Samancie. „Debnont Coffee Shop” raczej

nie był miejscem odwiedzanym przez ludzi w strojach wieczorowych.

— Życzy sobie pani coś jeszcze? — spytała Farmy, stawiając przed Samanthą biały kubek z parującą kawą.

W oczach Samanthy po raz kolejny tego dnia pojawiły się łzy. Czy jescze sobie czegoś życzy? Cóż za pytanie! Z pewnością tak, ale nie znajdzie tego w „Delmont Coffee Shop”.

— Może kawałeczek szarlotki? — Nie czekając na odpowiedź, Fanny ukroiła jej wielką porcję, położyła na talerzu i postawiła przy kubku z kawą. — Proszę się napić, póki gorącż. Strasznie pani przemokła.

Łzy potoczyły się obficie po policzkach Samanthy. Przez mgnienie oka ujrzała Nicka podającego jej poranną kawę, zachęcającego, by się napiła. Był taki troskliwy, taki czuły...

— Co się stało? Wystawił panią do wiatru? — snuła domysły Fanny. Samantha skinęła głową, a w chwilę później pokręciła nią przecząco. — To w końcu tak, czy nie?

— zapytała zdezorientowana kelnerka.

— To nie on. — Samantha westchnęła. — To Don mnie wystawił. Nie przyszedł na umówioną randkę.

Kelnerka wzniosła oczy do góry.

— Tacy są najgorsi.

— Ale potem zjawił się Nick. Tylko że ja działam, że to Nick.

— Jak to?

— Po prostu. Myślałam, że to Don. — Samantha przerwała i pociągnęła łyk kawy. Ciepły płyn rozgrzał ją nieco i uspokoił — No bo kto inny mógłby to być, prawda? Obcy faceci zwykle nie pukają do mych drzwi.

— A Nick był kimś obcym.

— Otóż to — potwierdziła Samantha, czując niezmierną ulgę, że znalazła kogoś, kto zechce wysłuchać jej żale.

— Postawmy sprawę jasno — powiedział Edgar. — Myślał pan, że Sainantha to Sandra.

— Tak jest — odparł Nick,

— Dopiero ona sama powiedziała panu, że ma na imię Samantha.

— Tak, ale pomyślałem, że się przesłyszałem.

— I potem córka wyprowadziła pana z błędu.

— Wyprowadziła mnie z błędu? — Nick zmarszczył czoło. — No tak. A przy okazji wywróciła mój świat do góry nogami.

— Nadal jednak nie pojmuję, dlaczego pan z miejsca

nie powiedział jej o pomyłce?

— Proszę mi wierzyć, zadawałem sobie to samo pytanie przez ostatnie osiem godzin. Gdybym mógł cofnąć czas, powiedziałbym. — Westchnął głęboko. — Zreszta sam nie wiem.

— Wszystko jasne — odparł szofer. — Chyba rozumiem. Gdyby znała prawdę, odesłałaby pana z powrotem i spędziła ten wyjątkowy dzień z jakimś półgłówkiem.

A panu zostałaby Sandra...

- Nie. Sandra i tak miała zamiar odwołać randkę - przypomniał Nick. Zdążył mu już przepowiedzieć wcześniej treść rozmowy telefonicznej z Annie. Z jakiegoś powodu Nick otwierał się przed kierowcą tak, jakby ten był jego najlepszym przyjacielem. To, że mógł komuś przedstawić swoją smutną historię, przynosiło mu ulgę. Niestety, me był to ktoś, dla kogo miała ona wielkie znaczenie.

— Ach, tak. Więc byłby pan zupełnie sam.

Nick skinął głową. Już od lat był sam i jakoś mu to szczególnie me przeszkadzało. Teraz jednak mysi o tym, iż mógłby samotnie spędzić ten dzień, sprawiała, że czuł się wyjątkowo podle.

— Nie poszczęściło ci się, bracie, zgoda — powiedział Edgar ze współczuciem.

— E, to i tak bez sensu. Nikt przecież nie zakochuje się od pierwszego wejrzenia — mruknął Nick.

— Jak to nie? — sprzeciwił się szofer. — Od chwili, gdy po raz pierwszy ujrzałem moją Verę, wiedziałem, że za nią wyjdę. Powiedziałem to nawet najlepszemu kumplowi, Halowi, który był wtedy ze mną. Do tej pory robi sobie z tego żarty.

— Ale on mnie okłamał! — upierała się Samantha. — Nie można mieć zaufania do mężczyzny, który nie mówi prawdy.

Fanny ugryzła kawałek szarlotki, której Samantha nawet nie tknęła. Siedziały w kawiarni tylko we dwie, gdyż w Walentynki nie przychodziło tu zbyt wielu klientów.

— Dlaczego więc od razu go na tym nie przychwyciłaś? — zapytała Fanny, uporawszy się z dużym kęsem ciasta.

— Nie umiałam — odparła wymijająco Samantha.

Fanny pogroziła jej palcem.

— Więc także zdecydowałaś się, by nie mówić prawdy.

— Ale to nie było otwarte kłamstwo. Po prostu... przemilczałam prawdę.

Kelnerka uważnie przyjrzała się Samancie.

— Wyglądasz mi na kobietę, która zawsze stara się być uczciwa, więc...

— Bo tak jest — przerwała jej Samantha. — Właśnie dlatego czuję się tak okropnie, bo wiem, że nie powiedziałam Nickowi całej prawdy.

Fanny pochyliła się nad nią, opierając łokcie na kontuarze.

— A nie uważasz, że Nick czuje się równie okropnie? Może obawiał się powiedzieć ci prawdę, bo bał się, że go zostawisz? Może poczuł, że nadszedł jego szczęśliwy dzień i chciał, żeby trwał jak najdłużej, choćby i za cenę prawdy?

Samantha wpatrzyła się badawczo w twarz kelnerki.

— Myśli pani, że tak właśnie mógł się poczuć?

— Z tego, co mówiłaś, wynika, że jak najbardziej. Założyłabym się o dużą porqę szarlotki. Wiesz, pomyślałam sobie o tych młodych z naszego kościoła. Podobna historia. Mitch i ja byliśmy w zeszłą niedzielę na ich ślubie... — Fanny urwała, widząc Izy spływające po policzkach Samanthy. — Proszę. — Podała jej serwetkę. — Ten ślub tak cię ruszył, prawda?

— Chyba go kocham — powiedziała Samantha, wycierając twarz.

— Mimo że jest bezczelnym kłamcą?

— Och, nie. Naprawdę nie jest. Przez cały dzień czułam, że chce powiedzieć mi prawdę. Wiem, że chciał i mogłam mu w tym bardziej dopomóc. Oboje zachowywaliśmy się idiotycznie. Zapowiadały się najlepsze Walentynki w noim życiu, a kończą się jak najgorzej.

Fanny położyła dłoń na ramieniu Samanthy.

— Hej, dzień się jeszcze nie skończył. Jeszcze wszystko można odwrócić.

— Ale jak? Nie wiem nawet, gdzie go szukać, Zanim Fanny zdążyła znaleźć jakieś wyjście z sytuacji, Samantha zeskoczyła ze stołka.

— Zaczekaj! Mam pomysł! Nie wiem, może się uda...

— Próbuj, dzieciaku — powiedziała Fauny z uśmiechem.

Na zewnątrz zatrąbił klakson. Przyjechała taksówka. Samantha zatrzymała się, nachyliła nad kontuarem i mocno uściskała kelnerkę.

— Jak się pani odwdzięczę?

— Też pytanie! Zaproś mnie na ślub!

Salę balową hotelu „Ambasador” rozjaśniały dziesiątki świec. W powietrzu unosił się zapach drogich perfum, błyszczały stroje o wymyślnych krojach, fruwały czerwone baloniki-serduszka. Na scenie grał niewielki zespół muzyczny, a zgrabna piosenkarka w szkarłatnej sukni szczelnie opinającej jej ciało czule szeptała w mikrofon słowa romantycznej ballady. Parkiet po brzegi wypełniony był parami, nie tyle tańczącymi, ile obejmującymi się i kołyszącymi w rytm muzyki.

Panował tak romantyczny nastrój, że Nicka aż zakłuło w sercu. Boże, gdyby ona była teraz u jego boku! Samotność wśród czule ściskających się par odczuwał wyjątkowo dotkliwie. Właściwie od razu powinien odwrócić się na pięcie i wyjść.

Oczywiście, gdyby wyszedł, nikt zapewne nie zwróciłby na to uwagi. Nikt poza Edgarem-Donem, który czekał w samochodzie przed wejściem do hotelu. To właśnie

on po nieudanych próbach odnalezienia Samanthy na ulicach miasta i dodzwonienia się do jej mieszkania, podrzucił pomysł, by Nick pojawił się na balu i sprawdził, czy przypadkiem nie dotarł tam i jego Kopciuszek.

Jeszcze raz obrzucił wzrokiem zatłoczoną salę. Samantha mogła być wszędzie tylko nie tu. Może w jakimś barze, u siostry, u znajomych... Gdyby rozumował trzeźwo, powinien był dojść do wniosku, że sala balowa to prawdopodobnie ostatnie miejsce, które zechce odwiedzić.

Miłosna piosenka dobiegła końca i piosenkarka oznajmiła, że nastąpi teraz piętnastominutowa przerwa.

Z parkietu dobiegły pomruki niezadowolenia. Pary z ociąganiem rozchodziły się do stolików.

W chwili gdy parkiet opustoszał, Nick dojrzał na środku młodą kobietę o bujnych, kasztanowych włosach, ubraną w seledynową suknię z tafty. Kręciła się nieco bezradnie i podobnie jak on przemierzała wzrokiem morze twarzy w poszukiwaniu tej jednej, jedynej.

Dostrzegła go w chwilę później, niż on ją. Przez dłuższą chwilę stali w bezruchu, niezdolni do niczego prócz wpatrywania się w siebie. Sala była tak skąpo oświetlona,

że nie mogli nawet widzieć wyrazu swych twarzy, ale czy miało to teraz jakieś znaczenie? Najważniejsze było to, że znaleźli się tu oboje, niezależnie od siebie. I że istniał tylko jeden powód, dla którego mogli przyjść w to miejsce.

Kto zrobił pierwszy ruch — nie wiadomo. Dość że zaczęli najpierw wolno iść naprzeciw sobie, potem przyspieszyli, a w końcu nieomal biegli do siebie. Padli sobie wreszcie w ramiona i na samym środku pustej sali zatopili się w namiętnym, upojnym pocałunku.

Jednocześnie oderwali się od siebie i odezwali niemal jednym głosem:

— Mam ci coś ważnego do powiedzenia.

Nick odchrząknął i zaczął pierwszy. Powiedział jej o wszystkim o planie zamieszczenia ogłoszeń matrymonialnych, który on i jego kumple powzięli w sylwestra; o Annie, która znalazła wyrzucony przez niego anons, napisała go na nowo, wysłała i potem sama wybrała mu „doskonałą parę”. Powiedział jej wreszcie o Sandrze i Samantha roześmiała się w głos, gdy wyjawił, że w odpowiedzi Sandry wszystko było zmyślone, a jedynym jej motywem było wzbudzenie zazdrości w sercu narzeczonego.

— To wszystko było pomyłką, Sam, zbiegiem okoliczności. Nie wiem, komu za nią dziękować: Annie, losowi, mojej szczęśliwej gwieździe? Nade wszystko chyba jednak tobie za tę najcudowniejszą pomyłkę, jaka mogła mi się w życiu przytrafić!

— Ocli, Nick — wyszeptała i pocałowała go lekko.

— A więc nie jesteś na mnie zła? — spytał z niedowierzaniem.

— Kocham cię, Nick — odparła i jej twarz rozpromieniła się w radosnym uśmiechu. Chwilę później ów uśmiech niepokojąco zbladł. — Teraz moja kolej — powiedziała trwożliwie.

Nick skinął głową. Jaką to tajemnicę chce mu wyjawić Samantha, skoro tak bardzo się tego obawia?

— Wiedziałam, że to nie ty jesteś moją parą — wyrzuciła z siebie jednym tchem, a Nick znów spojrzał na nią z niedowierzaniem. — Ten pierwszy telefon, pamiętasz? To był Don. Odwołał randkę.

Powiedziała mu całą resztę — jak wystraszyła się, że Nick jest niebezpiecznym szaleńcem, jak podsłuchała jego rozmowę z córką, podejrzewając, że dzwoni do jednego ze swoich kumpu-gangsterów.

Ku jej zdziwieniu, Nick zaczął się śmiać.

— Postradałeś zmysły, czy co? Okłamywałam cię, Nick, a ty się śmiejesz! Cały czas o wszystkim wiedziałam, a wystarczyło powiedzieć ci prawdę. Wtedy ty też musiałbyś się przyznać i nie zadręczalibyśmy się nawzajem przez cały dzień...

Nick przyciągnął Samanthę do siebie, nie dbając o to, że stoją sami na środku parkietu i że wpatrują się w nich dziesiątki par oczu.

— To wcale nie była udręka — szepnął. -. To był najwspanialszy dzień w moim życiu. Kocham cię, Sam. Chcę, byśmy odtąd wszystkie dni spędzali razem...

— Och, Nick, pragnę tego samego! — zawołała radośnie i wysunęła usta, by go pocałować.

— Zaczekaj — powiedział.

Uśmiechnęła się, dopiero teraz uświadamiając sobie, że są na oczach wszystkich.

— Masz rację. Potrzebujemy więcej intymności. Czy sądzisz, że w tym hotelu są jeszcze jakieś wolne pokoje?

- Nie...

— Myślisz, że nie ma miejsc?

— Nie... Nie o to mi chodzi.

Samantha spojrzała na niego z ukosa.

— Nie chcesz zostać ze mną sam na sam w pokoju hotelowym?

— Sam, na miły Bóg. Niczego bardziej nie pragnę...

— Zawahał się.

— Ale? — Uniosła brew.

— Ale... nie powiedziałem ci wszystkiego.

— Nie powiedziałeś? — Samantha poczuła, jak cierpnie jej skóra. Czego za chwilę się dowie?

— Nie — odparł poważnie. — Jest coś jeszcze. Zebrała w sobie wszystkie siły. Inna kobieta? Nieuleczalna choroba? Jakaś okropna zbrodnia? Więzienie, wyrok?

— Nie jestem fotografem — powiedział Nick. znaczy, robię zdjęcia, ale... to jedynie hobby.

— Z czego więc się utrzymujesz?

Nick przełknął ślinę przez zaschnięte gardło.

— Jestem adwokatem, Sam. Wybitnym specjalistą. Od rozwodów. — Samantha otworzyła szeroko oczy ze zdumienia, ale nie odezwała się ani słowem. — Chyba lepiej wyrzucę już z siebie to wszystko. Pracuję u Browna, Nicholsa i Carsona. W tej samej firmie co... co Jackson Vale. Wierz mi, Sam, nie mam o nim lepszego zdania niż ty, no ale jesteśmy kolegami, wykonujemy tę samą pracę...

Gdy mówił te słowa, cały czas wpatrywał się w twarz Samanthy, chcąc odgadnąć jej reakcję. Gdy wreszcie zobaczył, że się uśmiecha, nie wierzył własnym oczom. W chwilę potem, ku jego radości, zarzuciła mu ręce na

szyję.

— Cóż, panie mecenasie — szepnęła, przyciskając policzek do jego twarzy — obiecuję, że już nigdy więcej nie skorzystam z waszych usług. Wychodzę za mąż po raz ostatni!

Usta Nicka odnalazły jej usta. Uwolnieni od poczucia winy, pocałowali się szczerze, serdecznie.

— Po raz ostatni! — zawtórował, przyciskając ją do siebie. Podniosła głowę i ich spojrzenia spotkały się. — A co do tego pokoju hotelowego..

Ze śmiechem zeszli z parkietu i zaczęli przeciskać się

między gośćmi do wyjścia. Ku ich zdumieniu, ludzie zaczęli bić brawo.

POST SCRIPTUM

Annie i Ethan Santiago

mają przyjemność zawiadomić, że ich Tata, Nicholas Santiago, bierze ślub

z Samanthą Loyejoy, mamą Bridget Loyejoy, w Dniu Matki.

Fanny Hobbs, kelnerka z „Delinont Coffee Shop”, uśmiechnęła się do siebie i włożyła złocone zaproszenie do kieszeni fartucha.

Pan Podrywalski

Pamela Bauer

Skostniały z zimna rycerz poszukuje gorącej kobiety, bojąc się spędzić Dzień Zakochanych w śnieżnej zaspie gdzieś w Minnesocie.

Tęskni więc za tą, która rozgrzeje mu serce.

Ty, która wyglądasz ukochanego rozumiejącego rzeczywistą wagę romansu, napisz w skreślonym od serca liściku, jak wyobrażasz sobie najbardziej upojny wieczór w roku z rycerzem, zwanym inaczej

Panem Podrywalskim.

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Równo wycięte czerwone serca. Były wszędzie. Ściany, sufit, okna, kaloryfery i meble, na wszystkim tym czyjaś dłoń zawiesiła odwieczne symbole miłości. Duże, małe, błyszczące, matowe...

Tristan Talbot leżał na dentystycznym fotelu i czuł się dokładnie tak, jak wszyscy inni w jego sytuacji. Widział nad sobą białą sylwetkę doktora Bakera, który trzymał w ręku wiertarkę.

— Doris wykonała kawał świetnej roboty, nie sądzisz?

— zauważył dentysta swoim landrynkowatym głosem i uśmiechnął się z taką aprobatą jakby to on sam był świętym Walentym.

Tristan kiwnął głową.

— Robota wzorowa — mruknął, lecz wypchane ligniną usta wydały z siebie dźwięki układające się w całkiem odmienne słowa: „zaraza morowa”

I w zasadzie to oddawało najtrafniej jego samopoczucie. Nienawidził tych wizyt, borowania, a nawet samego zapachu gabinetu dentystycznego.

Doris, asystentka Bakera, rozkładała właśnie na tacy narzędzia. Gdy ustał ich niesamowity brzęk, wybrała coś do złudzenia przypominającego haczyk na duże ryby i wręczyła to lekarzowi. Tristan poczuł, że się poci.

— Walentynki to taki uroczy dzień — powiedziała, patrząc gdzieś w przestrzeń, co świadczyło, że mówi nie tyle do pacjenta, co do samej siebie.

Tristan miał ochotę powiedzieć, że urok tego dnia jest z pewnością porównywalny do przyjemności chodzenia boso po śniegu, lecz zaoszczędził sobie wysiłku bełkotania przez knebel z ligniny.

— Styczeń to taki długi i mroźny miesiąc, chciałam więc jakoś ożywić ten gabinet, wiesz, czymś, co byłoby bliskie każdemu — kontynuowała Doris. — Ostatecznie, miłość jest osią tego świata.

— Jako ktoś, kto ma za sobą trzydzieści pięć lat małżeństwa, na wszelki wypadek przyznam ci rację — oświadczył doktor Baker, zabierając się do swoich „rzeźnickich”

— Tristanowi inne określenie nie przychodziło do głowy — czynności.

Doris zachichotała.

— Och, doktorze, nie tak łatwo mnie nabrać. Wiem, że w głębi serca jesteś romantykiem.

Dentysta włożył obleczone gumową rękawiczką palce do jamy ustnej Tristana.

— Nie jestem pewien, czy moja żona zgodziłaby się

z taką oceną. Tristan wszystko wie lub powinien wiedzieć o miłości. Jest przecież kawalerem, a nie jakimś tam podstarzałym pantoflarzem.

Tristan przywykł już do faktu, że ludzie stawiali znak równości pomiędzy stanem kawalerskim, a nieprzerwanym ciągiem erotycznych przygód. Zastanowił się, co „rzeźnik” i jego pomocnica pomyśleliby sobie, gdyby powiedział lin, że chce wyłowić swoją Walentynkę przy pomocy ogłoszenia matrymonialnego. INajprawdopoaolMlleJ nie uwierzyliby mu.

Zreszta sam nie mógł w to uwierzyć. Ale egzemplarz „Daily Tribune” z poprzedniego tygodnia stanowił dowód, którego w żaden sposób nie dawało się obalić. Widniało tam czarno na białym to, co zaniósł niedawno do biura ogłoszeń.

Od chwili, gdy opłacił należność, wpadł w chroniczny niepokój. Nie powinien był przystępować do tej gry. Na czternastego lutego nie chciał przypadkowej partnerki. Ale tak właśnie kończyły się wszystkie spotkania z Nicholasem i Alekiem: jakimś mniej lub bardziej głupawym pomysłem, z którego później nie sposób było się wywikłać.

A jednak nie mógł zrzucać na nich całej winy. Miał w sobie żyłkę hazardzisty i oni dobrze wiedzieli, że przyjmie wyzwanie.

Bo właśnie do tego sprowadzał się ów zbliżający się dzień świętego Walentego — do wyzwania i hazardu. Tristan wstąpił na ścieżkę, którą nie tyle chciał kroczyć, co był zmuszony kroczyć. Bądź co bądź, nazywano go niegdyś panem Podrywalskim. Nosił przezwisko, na które uczciwie zapracował sobie w college”u.

Jego kumpie, oczywiście, nie mieli zielonego pojęcia, że wcale nie zamierzał bić żadnych rekordów co do liczby randek w tygodniu czy miesiącu, lecz tylko próbował nadrobić stracony czas.

Zazdroszczono mu w coilege”u, zazdroszczono mu i teraz. Kawaler. Człowiek wolny. Wolny od przymusu rodzinnego rytuału. Wolny w doborze osób, z którymi chce się spotkać. Wolny w porywach serca.

Kiedy był młodszy, wszystko szło mu jak po maśle

— studia architektoniczne, sprawy osobiste, praca. Ostatnio jednak zaczął się zastanawiać, czy czasami nie popełnił błędu, nie zakładając rodziny jeszcze przed trzydziestką. Znużony był już kobietami, które potrafiły przez cały wieczór przekonywać go, że właściwie mogą obyć

się bez mężczyzny.

Dlatego nie miał większych złudzeń, że walentynkowa parnterka z ogłoszenia, o ile w ogóle się pojawi, będzie odbiegać od tego zasmucającego standardu. Czyż jednak było jakieś inne wyjście? Nie mógł przecież skompromitować się w oczach przyjaciół.

— Hej, Tristan, nie zamykaj ust! Muszę mieć dostęp do tej twojej szóstki.

Tristana bólały już szczęki, posłusznie jednak zastosował się do polecenia. Wiertło tonęło w miazdze zębowej, a świsty i zgrzyty przenikały mózg na wylot. Mimo

to Tristan zamknął oczy i próbował skupić myśli na projekcie kompleksu budynków mieszkalnych, nad którym właśnie pracował. Nagle Doris powiedziała coś, co przy-

kuło jego uwagę.

— Jeżeli chcesz, doktorku, żeby najbliższe Walentynki okazały się dla ciebie i twojej Florence niezapomnianym dniem, zwróć się o radę do Allison Parker, specjalistki

od tych Spraw.

Baker zarechotał.

— Sądzisz, że potrafi przemienić starego konia w narowistego, ognistego źrebca?

Doris cmoknęła.

— Jeszcze nie jesteś starym koniem, a poza tym zawsze warto skorzystać z czyjejś wiedzy. Delikatna sfera uczuć wymaga pielęgnacji, odpowiedniego nastroju, oprawy, symboliki. Jeżeli ktoś jest w tym dobry, dlaczego mamy żałować kilku dolarów?

Tristan wydał z siebie szereg dźwięków, który w jego intencji miał być pytaniem, na czym polega wiedza specjalistki od Spraw miłosnych, jednak wyszedł z tego bełkot nieszczęśliwca, któremu obcięto język.

A przecież stał się cud. Przywykłe do tego rodzaju karykaturalnych zniekształceń ucho Doris wychwyciło sens.

— Agencja nosi nazwę „Wyjątkowe Chwile” i cieszy się sporą popularnokją wśród małżeństw i par, które po prostu nie mają czasu, żeby zaplanować sobie udany wieczór czy wyjazd.

Tristan, który nagminnie korzystał z usług innych ludzi przy sprzątaniu domu, praniu bielizny i organizowaniu jedzenia, natychmiast uznał za rzecz naturalną zwrócenie się do takiej agencji z prośbą, by ułożyła mu w najdrobniejszych szczegółach walentynkową randkę.

Ostatecznie ta Parker musi znać się na rzeczy, skoro żyje z udzielania tego typu porad. Może więc mu w poważnym stopniu ułatwić wygraną.

Pół godziny później, opuszczając gabinet dentystyczny, Tristan uśmiechnął się do siebie. Kto wie, czy najbliższa przyszłość nie przyniesie jakichś zasadniczych zmian w jego życiu?

— Alli, znalazłam go. Idealnego dla ciebie faceta. Allison Parker obróciła się na krześle i spojrzała na swoją koleżankę. Zajmowały w pracy sąsiednie biurka i łączyła je przyjaźń.

— Jazz, nie szukam nikogo takiego.

Jazz, pulchna, kipiąca energią blondyneczka, poderwała się z krzesła i szybkim krokiem podeszła do Allison.

— Wiem. I dlatego wzięłam to na siebie.

Allison westchnęła. Odkąd Jazz Connors zaręczyła się, opętała ją idea znalezienia męża również i dla niej. Jak na razie jednak jedynym rezultatem tych poszukiwań były zszarpane nerwy samej zainteresowanej. Nawiasem mówiąc, aktywność Jazz wzrastała w miarę zbliżania się Dnia Zakochanych.

— Ma trzydzieści trzy lata i żadnych żon, z którymi by się rozwiódł, ani dzieci, które by porzucił. — Wbiła w przyjaciółkę swój płonący wzrok, oczekując jej reakcji.

Allison spojrzała na fotografię i skrzywiła się.

— Stokrotne dzięki. Jak na mój gust, zbyt atletycznie zbudowany.

— Większość kobiet lubi, gdy mężczyzna ma klatę — odparła Jazz, biorąc się pod boki.

Allison wzruszyła ramionami.

— Cóż, właśnie uświadomiłaś mi, że nie zaliczam się do tej większości.

Jazz machnęła ręką.

— Gdybym nie mała cię tak dobrze, pomyślałabym, że masz zamiar spędzić Walentynki, stawiając sobie pasjansa.

— W każdym razie nie mam ochoty na randkę. Allison zebrała część leżących na biurku papierów i włożyła je do brunatnej koperty, którą z kolei schowała do szuflady.

— Dlaczego?

— Ponieważ do Walentynek nie przykładam większej wagi. Nie traktuję tego dnia jako jedynej szansy w roku.

— Jak to? Organizujesz innym wszystkie te romantyczne spotkania, a nie chcesz żadnego dla siebie?

Faktycznie, była w tym jakaś ironia. Allison kojarzyła ze sobą pary i była dobra w tej robocie, lecz jeszcze nigdy nie wykorzystała swych zawodowych umiejętności dla siebie.

— Chcesz wiedzieć, co myślę o tym wszystkim? — Jazz nie czekała na odpowiedź. — Myślę, że jesteś jak ta pracownica z fabryki czekolady, której już żaden łakoć nie będzie smakował. Żaden mężczyzna nie wywrze na tobie wrażenia.

— Mylisz się. — Allison kontynuowała sprzątanie biurka.

— Czyżby? Zrobiłaś się zbyt wybredna i grymaśna, Aul. Czekasz na rycerza na białym koniu, który cię porwie, zanim zdążysz pomyśleć, czy istotnie zasługuje na to, żebyś zamieniła z nim dwa zdania.

— Trudno rozmawiać, trzęsąc się na grzbiecie szkapy.

Jazz groźnie zmarszczyła czoło.

— Bądź poważna, Aul!

— Nie mogę. Przynajmniej nie wtedy, gdy mowa mężczyznach, Temat jest zbyt przygnębiający.

— Wiem, że ostatnio nie odnosisz jakichś oszałamiających sukcesów, ale...

— Oszałamiających? — Allison uniosła wzrok ku górze. — Bądźmy szczere, nie odnoszę żadnych sukcesów!

— Bo nie szukasz mężczyzny i nie jesteś otwarta na spotkanie. Odkąd zerwałaś ze Steye”em, zamknęłaś się w sobie zupełnie, — Jest zasadniczy powód, Jazz. Mam grubo ponad trzydziestkę, czyli, żeby nie owijać rzeczy w bawełnę, minimalne szanse na spotkanie tego „wymarzonegO”, „idealnego” lub choćby tylko „odpowiedniego” partnera.

— Daj spokój. Chyba nie wierzysz w te wszystkie statystyki i absurdalne wykresy szans na zamążpójście?

— Jasne, że chciałabym skwitować je wzruszeniem ramion, ale nawet ty musisz przyznać, że elementu czasu nie da się pominąć, a w powiedzeniu „spóźniła się na ostatni pociąg” kryje się gorzka prawda.

— Tym bardziej powinnaś odpowiedzieć na ogłoszenie tego faceta — upierała się Jazz. — Przynajmniej sprawdź, czy jest w twoim typie.

— Nawet jeżeli będzie miał ochotę umówić się ze mną, to jeszcze wcale nie znaczy, że zechce się ze mną ożenić

— odpowiedziała Allison z cynicznym uśmieszkiem.

— Alli, zaczynasz działać mi na nerwy. Gdzie się podział twój optymizm? Czyżbyś już nie wierzyła, że ludzie są z góry sobie przeznaczeni i jedyny problem tkwi w odszukaniu tej drugiej osoby, z którą spędzi się resztę

życia?

— Przyznaję, że trochę zbyt długo patrzyłam na świat przez różowe okulary.

— Po prostu żaden z tych facetów, z którymi miałaś dotąd do czynienia, nie był tym przeznaczonym tobie.

— Wątpię, żeby tym razem zanosiło się na coś innego.

— I tu nie masz racji. Przemawia przez ciebie gorycz. Tymczasem musisz wyjść z tej skorupy, w której się schroniłaś, i rozejrzeć się wokół siebie.

— Wolałabym, żeby to on mnie znalazł — powiedziała

Allison z miną upartej dziewczynki.

— Gdzie twoja wyobraźnia? Czy pomyślałaś już, co powiedzą twoi klienci, kiedy jakimś sposobem dowiedzą się, że ich mistrzyni od spraw erotycznych spędziła Walcntynki w kapciach, w szlafroku i przed telewizorem?

— Powiedz że zmęczona staraniami, żeby inni spędzili ten dzień możliwie najprzyjemniej i najowocniej, została w domu, żeby odpocząć.

Jazz aż sapnęła ze złości.

— Jesteś niemożliwa. Za każdym razem, kiedy pcham

cię w kierunku jakiegoś mężczyzny, wynajdujesz tysiące argumentów, usprawiedliwiających twoją bierność. — Spojrzała na zegarek. — Muszę pędzić. Umówiłam się z Tobym w chińskiej restauracji. Zjesz z nami?

Allison podziękowała. Wzięła z domu kanapki i nie chciała, by się zmarnowały. A poza tym nie miała najmniejszej ochoty na gapienie się, jak Jazz i jej narzeczony będą robić do siebie słodkie oczy nad potrawką z kurczaka.

— To przynajmniej obiecaj mi, że dokładnie przemyślisz to ogłoszenie — nalegała Jazz.

Allison niechętnie kiwnęła głow kiedy zaś została sama, ponownie rzuciła okiem na mężczyznę na zdjęciu. Facet był naprawdę świetnie zbudowany. Nie mówiąc już o jego zaraźliwym uśmiechu i oczach pełnych zmysłowego blasku. Lecz przecież Steye”owi też nie można było niczego zarzucić, a jednak okazał się niewypałem. Westchnęła i odłożyła zdjęcie.

Jazz niech się zachwyca mięśniami, ona woli u mężczyzny rozum i inteligencję. Przykładała też ogromną wagę do szczerości, bezpośredniości i spontaniczności zachowania. Brzydziła się udawaniem. Unikała też mężczyzn, którzy w kontakcie z kobiet która odniosła zawodowy sukces, tracą poczucie humoru.

Oczywiście natychmiast pojawiało się pytanie, czy ktoś taki w ogóle istnieje?

Westchnęła. Być może Jazz ma rację. Być może ona, Allison, rozgiąda się za nieosiągalnym ideałem?

Tak czy owak, nie trafiła jeszcze wśród swoich klientów na takiego mężczyznę. Zresztą większość z nich to ludzie żonaci. A poza tym, czy ktoś taki zwracałby się do niej o pomoc? Cóż ona mogłaby radzić komuś, kto sam zgłębił tajniki flirtu i uwodzenia?

Znieczulenie nie przestało jeszcze działać i Tristan wciąż miał poczucie, iż pozbawiono go lewej połowy twarzy. Ponadto doktor Baker sugerował mu, by powstrzymał się od jedzenia przez najbliższe dwie godziny, zrezygnował więc z lunchu i pojechał prosto do centrum miasta.

Tutaj, kierując się zasłyszanymi od Bakera i Doris informacjami, bez trudu odnalazł biurowiec, w którym mieściła się agencja „Wyjątkowe Chwile”. Wjechał windą na siódme piętro i pchnął szerokie, mahoniowe drzwi z mosiężną tabliczką.

Znalazł się w niewielkim, ale przytulnie i ze smakiem urządzonym pokoju. Osoba siedząca za jednym z dwóch biurek uniosła ku niemu wzrok.

Tristan spodziewał się zobaczyć kobietę doświadczon z długoletnią praktyką, wiekiem zbliżoną do pięćdziesięcioletniej Doris oraz — w jakimś sensie było to również istotne — ubraną w nienagannie skrojony, granatowy kostium. Tymczasem osoba, na którą patrzył, jaskrawo kontrastowała z jego wyobrażeniem. Wyglądała młodo, miała na sobie czerwony, obcisły sweterek i trzymała w lewej dłoni jabłko. Jej nieskazitelnie biała cera stanowiła doskonałe tło dla błękitnych oczu, a rude, bujne, niesforne włosy walczyły z jarzmem gumek i grzebieni.

Uśmiechnęła się życzliwie.

— Czym mogę panu służyć?

— Agencja „Wyjątkowe Chwile”, chyba dobrze trafiłem?

— zapytał.

Tak. — Włożyła nadgryzione jabłko do papierowej torebki, którą schowała do szuflady biurka. — Przyłapał mnie pan na jedzeniu lunchu.

Tristan nie mógł oderwać od niej oczu. I nie dlatego, że była bardzo atrakcyjna, ale ponieważ miał wrażenie, że już ją kiedyś spotkał.

— Proszę wybaczyć mi, że wchodzę bez pukania.

— Ależ nic nie szkodzi. Po prostu oczekiwałam pana dopiero o trzynastej — powiedziała, biorąc pomiędzy dwa pałce jakiś okruch i rzucając go do kosza.

— Nie byłem umówiony.

To nie rozmawiam z panem Michaelsem?

— Przykro mi. Nazywam się Tristan Talbot.

się gestu wskazującego mu drzwi, lecz ona z uśmiechem wyciągnęła rękę.

— Allison Parker.

Uścisnęli sobie ręce. Przez sekundę trzymał w swojej delikatną dłoń.

— Jeśli przyszedłem nie w porę, proszę tylko o wyznaczenie mi terminu wizyty. — Nie mógł pozbyć się wrażenia, że swoim niespodziewanym wtargnięciem zakłócił jej porządek dnia.

- Nie szkodzi. W czym mogę panu pomóc, panie Tal-

bot?

Nagle poczuł, że wyrasta w nim i ogromnieje jakaś przeszkoda. W gardle zaczęło mu coś uwierać, jak gdyby utkwił tam kłębek włóczki lub pokaźny zwitek dentysty-

cznej ligniny. Autentycznie przerażała go perspektywa wywnętrzania się przed tą urodziwą kobietą ze swoich sercowych problemów.

— A więc? — Allison czekała.

Miał ochotę wycofać się pod pierwszym lepszym pretekstem, kiedy przyszli mu na myśl Alec i Nicholas. Zwycięstwo z nimi warte było zszargania opinii.

— Chciałbym skorzystać z pani usług.

— Chętnie je panu wyświadczę. — Uśmiechnęła się, opadła na oparcie krzesła i otworzyła notes. — Proszę usiąść i powiedzieć mi, o jaką uroczystość chodzi. Rocznica? Urodziny? — Pozostałe pytania zamknęła w jasnym spojrzeniu.

— Dzień Zakochanych — odparł, siadając na obitym skórą krześle. — Chcę, żeby okazał się najbardziej romantycznym dniem w życiu kobiety, z którą go spędzę.

— W takim razie trafił pan do właściwej osoby. Specjalizuję się w romansach, by tak rzec.

Zauważył, że kobieta ma szczupłe i wypielęgnowane dłonie. Musiała być pedantką, gdyż na jej biurku panował wzorowy, posunięty aż do przesady porządek. Na przykład równo poukładane ołówki zwrócone były ostrzarni w jednym kierunku.

- Czy zapoznał się pan już z zakresem i charakterem naszych usług?

— Przyznaję, że nie miałem okazji.

— W takim razie ta broszura zorientuje pana w naszej ofercie. — Podała mu całkiem pokaźną książeczkę.

Prawdę mówiąc, nie miał najmniejszej ochoty na czytanie długiego tekstu. Wolał patrzeć na jej delikatną twarz, włosy o miedzianym połysku i duże błękitne oczy. Wciąż nurtowało go pytanie, dlaczego Allison Parker wydaje mu się znajoma. Owszem, mogli już gdzieś się spotkać, chociaż problem tkwił w tym, że chyba nie mógłby zapomnieć o spotkaniu tak atrakcyjnej kobiety.

— Pan zajmie się lekturą naszego informatora, a ja tymczasem przygotuję kawę.

Wstała zza biurka i skierowała się ku kuchennemu kącikowi. Miała na sobie krótk obcisłą spódniczkę z rozcięciem z tyłu. Spódniczka uwydatniała doskonałe pro-

porcje jej figury, szczególnie zaś nogi, długie i smukłe, szczupłe w kostkach i bardzo młodzieńcze. Tristan, wzorem wszystkich mężczyzn, zawiesił wzrok w miejscu,

gdzie ginęły uda.

Skąd znał tę błękitnooką i rudą czarodziejkę? Bo już niemal był pewien, że ich drogi gdzieś, kiedyś się zeszły.

Zadzwonił telefon. Podniosła słuchawkę aparatu stojącego na drugim biurku.

— Agencja „Wyjątkowe Chwile”. W czym mogę panu pomóc?

I po chwili:

— Nie, Jasmine wyszła na lunch. Tu Allison. Czy mam jej coś przekazać?

Allison! W końcu dotarło do niego to imię, ciemności rozproszyły się. Allison Parker, najpopularniejsza dziewczyna w liceum.

Wszyscy wówczas zgadzali się co do jednego. Atlison sądzona jest kariera gwiazdy filmowej i telewizyjnej; Hollywood i Nowy Jork będą z niej dumne. Więc jak to się stało, że spotyka ją za biurkiem w roli konsultantki od spraw sercowych?

Czegoś tu w żaden sposób nie mógł zrozumieć. Bo przecież była to ta sama Aflison, która prawie nie wytykała nosa z pracowni fizycznej, głucha na serenady chłopaków proponujących jej randki. Ta sama Allison, która wrzuciła podarowany jej przez niego na Dzień Zakochanych różowy goździk do kosza na śmieci. Ta sama Allison, która spoliczkowała swojego chłopca, bo ośmielił się ukraść jej pocałunek.

— Czy już zapoznał się pan z naszą broszurką? — spytała, stawiając przed nim filiżankę z kawą.

Tristan poczuł się jak detektyw na chwilę przed roz

wiązaniem zagadki kryminalnej.

— Czy kończyła pani liceum Kennedy”ego?

Na jej bladych policzkach osiadła jak gdyby różowa mgła.

Zgadza się. Pan też?

Udaje, że nie przypomina mnie sobie, pomyślał z odrobiną cynizmu. Postawiłby wszystkie swoje oszczędności, że poznała go w pierwszej sekundzie, mogłaby więc darować sobie tę całą komedię.

— Chodziłem tylko do klasy maturalnej. Przenieśliśmy się z Kalifornii.

- Tristan Talbot - powiedziała, spoglądając w głąb studni zwanej pamięcią lub tylko udając, że to robi. — Oczywiście! Teraz przypominam sobie. — Wykrzywiła wargi w uśmiechu tak autentycznym jak trzydolarowy banknot.

— Cały czas wydawało mi się, że skądś pana znam.

Swobodny ton jej głosu nie zwiódł go w najmniejszym stopniu. Była napięta i niespokojna.

Tristan rozsiadł się wygodniej na krześle. Czuł się jak kot, który złapał myszkę i teraz ma ochotę trochę się z nią pobawić.

— No, no, no... — Lustrował ją wzrokiem, jakby był selekcjonerem, ona zaś kandydatką na modelkę.

— Co znaczą te wszystkie „no”?

— Zmieniłaś się. Musiałem długo grzebać w pamięci, zanim cię rozponałem.

Odetchnęła, i to chyba z ulgą. Widocznie obawiała się, że zacznie od przypominania jej, z jaką okrutną obojętnością wtedy go traktowała.

— Oboje zmieniliśmy się. Upłynęło tyle lat. Nie widziałam cię na zjeździe koleżeńskim.

— Cóż, zbyt krótko chodziłem do tego liceum i nie zdążyłem poczuć się częścią klasy.

— Ktoś mi mówił, że wróciłeś do Kalifornii.

— Zaraz po obronie pracy dyplomowej. Tutaj jestem od kilku miesięcy. Pracuję w firmie architektonicznej.

— Miło słyszeć, że jesteś architektem.

Bawiła się ołówkiem, a sposób, w jaki to robiła, zdradzał, że mimo zewnętrznego opanowania wciąż drąży ją niepokój.

Zauważył, że Allison nie ma na palcu obrączki.

— Lubię swój zawód. A co u ciebie?

— Ja też nie narzekam na pracę. — Przysiadła na blacie biurka, obciągając spódniczkę.

— A na czym ona właściwie polega? Bo muszę przyznać, że niewiele wyczytałem z tego informatora.

Westchnęła z uśmiechem.

- Służę pomocą i radą w tym wszystkim, co wykracza poza dzień powszedni wraz z jego rytmem pracy i odpoczynku, i co jest właśnie najdosłowniej wyjątkową chwilą. Zatem będą nią urodziny, rocznice, awanse, oficjalne wizyty, chrzciny, komunie, wesela, podróże poślubne... — W przelocie dotknęła opuszkiem wskazującego palca dolnej wargi. — A także, oczywiście, miłosne spotkania, czyli to, co w tej chwili obchodzi cię najbardziej. Bo chyba dobrze zrozumiałam? Chcesz, żebym pomogła ci spędzić dzień z kobietą w sposób wyjątkowo atrakcyjny, a nawet romantyczny.

Słuchając jej czuł, jak coraz szybciej i szybciej bije mu serce, Wróciły dawne czasy. Okazało się, że jej władza nad nim nigdy nie minęła.

Milczał, co sprowokowało ją do pytania:

- A może zmieniłeś zamiar?

Miał wrażenie, że chciała, żeby się wycofał. I właściwie powinien był to uczynić. Kiedyś ślubował sobie, że będzie unikał jej jak ognia, i było to rozsądne ślubowanie.

Teraz jednak wewnętrzny głos podpowiadał mu, że nadszedł czas odpłaty.

Uśmiechnął się.

— Myślę, że jesteś osob której szukam.

ROZDZIAŁ DRUGI

— A więc zaplanować mam dla ciebie romantyczny

- Tak.

Allison zamyśliła się.

- W porządku - odparła po dłuższej chwili.

A jednak nic tu nie było proste i uporządkowane. Gubiła się w przypuszczeniach. Miała kłopoty z przeprowadzeniem znaku równości pomiędzy tym wysokin pewnym siebie mężczyzną, a tamtym chudym jak szczapa, natrętnym i nieznośnym wyrostkiem, który włóczył się za nią po korytarzach szkoły. Przez te minione lata zmężniał i rozrósł się w barach, ale jego włosy pozostały takie same, ciemne i kręcone, tyle że zamiast opadać mu niesfornym wiechciem na czoło, były teraz modnie obcięte. Był żab która przemieniła się w księcia.

— Więc od czego zaczynamy?

— Zawsze dostosowuję się do życzeń klientów. — Starała się zachować pozory rzeczowej, profesjonalnej rozmowy, lecz w głębi duszy bała się jego przenikliwego

wieczór?

wzroku. — Z praktyki wiem, że każdy przypadek jest inny

i nie sposób stosować tu wspólnej miary. Oczekiwania

i pragnienia ludzi są funkcją ich indywidualności.

— Cieszę się, że tak mówisz, gdyż mój przypadek jest na pewno nietypowy.

Uraczyła go pełnym zrozumienia uśmiechem.

— Nie mam co do tego żadnych wątpliwości, ale przede wszystkim musisz zdecydować, ile pieniędzy przeznaczysz na tę imprezę.

Rozłożył ręce.

— Żadnych ograniczeń. Po prostu tyle, ile okaże się konieczne. Rzecz tkwi w czym innym — w zorganizowaniu takich Walentynek, o jakich kobieta zamarzy.

I znów ten sam profesjonalnie wszystkowiedzący

uśmiech na jej twarzy.

— Rozumiem. Porozmawiajmy jednak raczej nie o kobiecie w ogólności, tylko o tej konkretnej. Muszę wiedzieć o niej możliwie najwięcej. Czy jest to twoja żona?

— Nie jestem żonaty.

— Narzeczona?

Potrząsnął głową.

— Nie mam też narzeczonej. Chodzi o zwykłą randkę.

Przystojny i... wolny. Allison usłyszała dzwonek alarmowy. Zazwyczaj ufała własnej intuicji.

— Powiedz mi w takim razie coś o kobiecie, z którą planujesz to spotkanie. Na przykład, czy lubi niespodzianki?

— Nie mam pojęcia.

— Dobrze. Co wobec tego wiesz o jej gustach kulinarnych? Woli kuchnię francuska,, włoską czy chinską.

— Obawiam się, że na to pytanie też nie otrzymasz odpowiedzi.

— A jej zainteresowania i namiętności? Co robi w wolnym czasie?

— Tu także możesz wpisać znak zapytania.

Pióro Allison zawisło nad formularzem. Brzęczenie dzwonka alarmowego osiągnęło maksimum natężenia. Czyżby Tristan zaliczał się do tych, którym w głowie tylko własna przyjemność?

— Przyznasz, że uzyskałam o tej kobiecie niewiele informacji. Jak więc mogę zorganizować wieczór, który okazać się ma dla niej niezapomnianą chwilą?

— Przykro mi, ale na każde twoje pytanie odpowiedziałem zgodnie ze swoją najlepszą wiedzą.

— Jak mam to rozumieć?

— Zwyczajnie. Nie znam jeszcze tej kobiety.

— A więc randka z nieznajomą — powiedziała z nutką kpiny w głosie.

Tristan wzruszył ramionami.

— Faktycznie, nie znam jej jeszcze, ale wiem, że się pojawi. Na razie chcę podjąć pewne przygotowawcze kroki, i dlatego właśnie widzisz mnie przed sobą.

Allison odłożyła pióro.

— Czyżbyś oczekiwał, że znajdę ci partnerkę na Dzień Zakochanych?

Tristan stuknął palcem w okładkę informatora.

— Tu jest napisane, że waszą ambicją jest spełniać wszystkie życzenia klientów,

— I jest to prawda, ale w zakresie naszych usług nie mieści się kojarzenie par — odparła z oburzeniem.

— Myślę, że wyciągnęłaś błędne wnioski.

— Naprawdę?

Kiwnął głową.

— Nie oczekuję, że znajdziesz mi partnerkę. Chcę, żebyś pomogła mi w wyborze kandydatki z całej masy zgłoszeń.

Jazz ostrzegła ją przy jakiejś okazji, że nadejdzie dzień, kiedy spotka kogoś, kto zagra z nią w zakryte karty. Oczywiście przyjaciółka nie mogła wiedzieć, że tym kimś będzie kolega z ławy szkolnej.

— Przyjmujesz podania kandydatek gotowych spędzić z tobą Walentynki? — zapytała z gryzącą ironią.

— Ciepło, ciepło, ale wciąż daleko od prawdy. — Tristan sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki, a wyjąwszy stamtąd złożony kawałek gazety, podał go Allison.

— Rzuć na to okiem.

Utkwiła wzrok w zakreślonym czerwoną obwódką ogłoszeniu.

Skostniały z zimna rycerz poszukuje gorącej kobiety, bojąc się spędzić Dzień Zakochanych w śnieżnej zaspie gdzieś w Minnesocie. Tęskni więc za tą, która rozgrzeje mu serce. Ty, która wyglądasz ukochanego rozumiejącego rzeczywistą wagę romansu, napisz w skreślonym od serca liściku, jak wyobrażasz sobie najbardziej upojny wieczór w roku z rycerzem, zwanym inaczej Panem Podrywa]skim.

— Ten pan Podrywalski to ty? — spytała Allison. Tristan uniósł kąciki ust w autoironicznie zarozumiałym uśmieszku.

To przezwisko, które wyniosłem razem z dyplomem z college”u.

Pokiwała głową z pobłażliwą miną. Jasne, że nikt go by tak nie nazwał w liceum. Była wówczas bodaj jedyną dziewczyną którą próbował poderwać. Oboje wiedzieli,

z jakim skutkiem.

— A więc dałeś to ogłoszenie w nadziei, że tym sposobem znajdziesz partnerkę na Walentynki.

Powiedziała to bardziej do siebie niż do mężczyzny siedzącego po drugiej stronie biurka. Dręczył ją niepokój. Zresztą zawsze pomiędzy ni a Tristanem panowało jakieś dziwne napięcie. Nigdy nie czuła się w jego obecności swobodna i odprężona.

Pamiętała ten dzień, kiedy pojawił się w ich klasie po raz pierwszy, ubrany w coś, co na nim wisiało, jakby zostało wygrzebane z szafy ojca. Była właśnie lekcja angielskiego, a on usiadł przy niej i od razu się pochwalił, że czytał już „Romea i Julię” Szekspira. A kiedy zapytała go, czy nie wolałby raczej przysiąść się do któregoś z chłopców, odpowiedział, że sprawia mu przyjemność siedzenie przy dziewczynie o włosach koloru Wielkiego Kanionu. Być może pomyślane to zostało jako komplement, lecz z niej wyparowała nawet ta odrobina sympatii, którą poczuła w pierwszej chwili do „nowego” z Kalifornii.

Odtąd konsekwentnie ignorowała go, mimo że włóczył się za nią jak cień. Pewnego razu nauczyciel angielskiego polecił im dwojgu przeczytać przed klasą na głos pewne partie z „Romea i Julii”. Była w tym szansa co najmniej na przyjaźń, lecz ona, Allison, nie mogła przezwyciężyć niechęci wobec Tristana.

Nabrała przekonania, że zna go na wylot. Pojawił się dopiero w klasie maturalnej, ale miała wrażenie, jakby przeżył z nimi wszystkie lata liceum.

A teraz siedzi tutaj i oczekuje od niej konkretnych, choć wciąż mało sprecyzowanych usług. Nie wyglądał na mężczyznę, który musi uciekać się do umieszczania ogłoszeń w rubrykach towarzyskich. Wręcz przeciwnie. Zaliczał się do typów wywierających na kobiety wpływ magnetyczny.

— Nie spodziewałem się, że otrzymam aż tyle zgłoszeń — oświadczył z rozbrajającą szczerością.

— Naprawdę. jest tego tak dużo?

— Wiem tylko, że nie przebrnę przez wszystkie. Zwyczajny brak czasu. I dlatego liczę na twoją pomoc.

Spojrzenie, które na nią skierował, miało w sobie coś takiego, że odczuła pokusę sprawdzenia w lusterku, czy czasami nie wyskoczył jej jakiś pryszcz na policzku lub czole. O ile pamiętała, zawsze tak na nią patrzył. Inni chłopcy rzucali jej łakome i skryte spojrzenia, natomiast Tristan patrzył uparcie i zuchwale, wręcz wlepiał w nią oczy. Odczuwała to jako irytującą dokuczliwość, lecz obe

cnie w jego spojrzeniu było dużo ciepła. Zwilżyła wargi.

Więc kogo mam wybrać z tego legionu, z tej zainteresowanej panem Podrywalskim rzeszy? Jakie cechy i przymioty musi posiadać ta kobieta?

— Ostateczny wybór biorę na siebie — odparł z uśmiechem, który, okazało się, miał właściwość wywoływania miłych dreszczy. — Chodzi o to, żebyś dokonała wstępnej selekcji zgłoszeń i odrzuciła te, które z tych czy innych powodów uznasz za nie do przyjęcia. W tym również skłamane i fikcyjne.

— Liczysz się więc i z takimi?

— Mówimy o ogłoszeniu w gazecie, która wychodzi w okręgu zamieszkałym przez kilka milionów ludzi, a ludzie są różni.

Zmarszczyła czoło i próbowała zebrać myśli. Pozwól, że uporządkuję to, co do tej pory powiedziałeś. Mam dokonać selekcji nadesłanych ofert, po czym przekazać ci te, które moim zdaniem są najbardziej atrakcyjne, a kiedy wybierzesz z nich jedną, pomóc ci zaplanować dzień z tą osobą.

— Właśnie. Rozumiem, że doszliśmy do porozumienia?

- Nie.

— Nie?

— Powtarzam, nie zajmujemy się szukaniem osób i kojarzeniem par. Ograniczamy się tylko do aranżowania uroczystości i wyjątkowych spotkań, w tym oczywiście spotkań romantycznych.

— Zapłacę podwójnie.

Miała już na końcu języka, że pieniądze nie odgrywają tu żadnej roli, gdy nagle pomyślała sobie, że byłoby niewybaczalną głupotą spławiać Tristana tylko dlatego, że zaliczał się do tych reliktów odległej przeszłości, z którymi nie wiązała najlepszych wspomnień.

Tristan tymczasem opadł na oparcie krzesła i nonszalancko założył ręce.

Zdumiewasz. mnie, Allison.

— Dlaczego?

— Bez wątpienia jesteś osobą twórczą i pomysłową. Dla kogoś takiego nie powinno być żadnym probiernem spełnienie trochę niekónwencjonakej prośby klienta.

— Rzecz w tym, że nie odpowiada mi sam pomysł. To nie jest sfera, w której czułabym się pewnie pod względem zawodowym.

— Mam pomysł. Przeczytaj na próbę kilka listów i dopiero potem podejmij decyzję.

Nagle przestała ją nurtować kwestią czy podjąć się tego zadania, a w jej miejsce pojawiła się inna — czy mu podola. Przede wszystkim bowiem bała się zachować głupio, nie wiedziała zaś, co byłoby głupsze — odrzucić proponowane pieniądze, czy też pomóc Tristanowi w znalezieniu odpowiedniej partnerki.

— Więc jak? Mogę przynieść te listy? Zostawiłem je w samochodzie. — Wskazał głową drzwi.

Ailison przypomniała sobie, że o trzynastej ma spotkanie. Znalazła tym samym pretekst do odwleczenia decyzji.

— Za chwilę zjawi się tu klient. Pozwól więc, że przemyślę całą sprawę i niebawem dam ci znać, co postanowiłam — powiedziała, rozkoszując się falą ulgi, jaka ją zalała. ją

- Wspaniale.

Wstał i podał jej rękę. Nie miała wyboru, jak tylko przyjąć.

Nie puszczał jednak jej dłoni. Nachylił się i rzeki do niej głosem zbliżonym do szeptu:

— Kiedy wszystkie słowniki zostały skradzione, bibliotekarce zabrakło słów.

Spojrzała na niego ze zdumieniem w oczach.

- To tylko taki żarcik językowy - wyjaśnił, po czym zrobił do niej perskie oko i wyszedł.

Ajiison Parker obiecała się odezwać, lecz Tristan wątpił w szczerość tego zapewnienia. Stąd też, kiedy nazajutrz zadzwoniła do jego biura, był mile zaskoczony.

— Podejmę się tego — oświadczyła.

— Cudowna wiadomość. Kiedy mogę podrzucić ci te listy?

— Jutro o każdej porze. Lecz korzystając z okazji, rozmawiamy, chciałabym zadać ci kilka pytań.

Choćby i tysiąc. Zamieniam się w słuch. Allison odchrząknęła.

- Wspomniałeś w ogłoszeniu o śnieżnej zaspie gdzieś w Minnesocie. Czy ewentualnie mogłoby to oznaczać, że lubisz ruch na świeżym powietrzu i sporty zimowe?

Wybuchnął głośnym śmiechem.

— Nie mam nic przeciwko sportom zimowym, ale nie znoszę zimna. Wolę słuchać trzasku plonących polan na kominku, niż wycia lodowatego wichru na szczycie góry.

— Wyciągam stąd wniosek, że Dzień Zakochanych wolałbyś spędzić w jakimś przytulnym wnętrzu. A co byłbyś gotów zrobić, żeby ten dzień ókazał się udany?

— Wszystko. Ale udany nie wystarczy. Ma być wypelniony po brzegi romantyzmem.

— To bardzo dobrze — powiedziała, lecz jej słowom zaprzeczał jakby naganny ton głosu.

— Kiedy mogę spodziewać się pierwszych konkretnych propozycji?

— Wszystko to wymaga starannego zaplanowania, wy-. obraźni i energii — odparła.

Czyli, jej zdaniem, akurat tych zalet, których mi brakuje, pomyślał Tristan, po czym rzekł:

— Dlatego właśnie zwróciłem się do ciebie.

Porozmawiali jeszcze chwilę o rzeczach nie zriązanych z Walentynkami i rozłączyli się.

Allison dość szybko zorientowała się, że sama nie zdoła przebrnąć przez dostarczoną jej przez Tristana korespondencję. W sobotę rano zwróciła się więc z prośbą o pomoc do Jazz i bez problemu dobiły targu. W rewanżu Allison miała pójść razem z nią na mecz baseballowy, organizowany w ramach karnawałowego fe-

stynu.

— Wiesz, to naprawdę zdumiewające, jeśli nie zabawne — zauważyła Jazz, gdy już rozsiadły się na dywanie w mieszkaniu Allison wokół całkiem pokaźnej kupki listów. — Nie miałam pojęcia, że rubryki towarzyskie posiadają taką ilość wiernych czytelniczek.

— Ja w każdym razie nie zaliczam się do nich — odparła Allison, otwierając już nie list, tylko paczuszkę, w której znalazła kilkanaście ciasteczek domowego wypieku, cokolwiek pokruszonych. — Oto przedstawicielka naszej płci, która wyznaje pogląd, że do serca mężczyzny można trafić wyłącznie przez żołądek.

— A jeśli w przypadku Talbota to prawda?

— Właściwie nie mogę tego wykluczyć.

— Powiedziałaś, że chodziłaś z tym facetem do jednej klasy...

— Tak, i dlatego teraz znajduję się w sytuacji dość kłopotliwej.

— Czy w tamtych czasach chodziłaś z nim lub coś w tym rodzaju?

— Coś w tym rodzaju.

Jazz pisnęła i chwyciła ją za ramię.

— Mów! Tylko szczerze! Co było między wami?

— Nic. Podkochiwał się we mnie.

— Jeśli mam wierzyć twojej siostrze Heidi, nie było chłopaka, któremu nie zawróciłabyś w głowie.

Atlison chrząknęła.

— Heidi lubi czasami przesadzać. Kiedy mówi na przy-

kład o dorodnych śliwkach, porównuje je do melonów.

— Więc między tobą a Tristanem było coś szczególnego. Zabij mnie, ale muszę wiedzieć, czym było to „coś”.

— Pokażę ci pewną pamiątkę. — Allison wstała z dywanu, podeszła do komody z wiśniowego drewna i wyjęła z jednej z szuflad oprawiony w półskórek szkolny pamiętnik. Wróciła na swoje miejsce. — Spójrz, oto on we własnej osobie — powiedziała, wskazując palcem na jedno z wklejonych zdjęć.

Jazz gwizdnęła przez stulone wargi.

— Nie widzę twarzy. Kudły spadają mu aż na nos.

— Zauważ, jak jest ubrany. Spodnie z zaprasowanym kantem, sztywny kołnierzyk koszuli i krawat! Nikt poza nim nie nosił krawata.

Jasne. Wszyscy nosili dzwony i różne wzorzyste koszulki. Chryste, patrz! Buty na grubej podeszwie! Ale była wtedy moda, co? Tristan w gruncie rzeczy wygiąda całkiem normalnie.

— Tak, normalnie jak prezes klubu szachowego.

— Myślałam, że lubisz szachy.

— Dziś tak, ale wtedy do klubu szachowego należały tylko świry. Zdaje się, że Tristan grał w szachy, brał nawet udział w rozgrywkach międzyszkolnych, no i, pamiętam, obsługiwał projektor, kiedy jakiś nauczyciel zaserwował nam film na lekcji.

Teraz już nie ma projektorów — zauważyła Jazz z nostalgią w głosie. — Niepodzielnie króluje wideo.

- Umarł król, niech żyje król.

— Więc ten chłopak w krawacie i z włosami jak gniazdo bocianie, który grał w szachy i znał się na projektorach, uganiał się za tobą?

— Mam nadzieję, że o tym ostatnim zapomniał.

Była to jednak nadzieja zbudowana na bardzo wątłych podstawach. Biorąc pod uwagę sposób, w jaki na nią patrzył podczas swojej pierwszej wizyty, Allison skłaniała się raczej ku przypuszczeniu, że pamięta wszystko w najdrobniejszych szczegółach, włącznie z pocałunkiem, który bezczelnie skradł jej pewnego dnia przy wchodzeniu do klasy.

— A jak wygląda dzisiaj? Jest wysoki? Niski? Roztył się? Wyłysiał?

Allison wzruszyła ramionami.

— Taki sobie przeciętny facet, bez wyraźnych plusów i minusów.

Nie powiedziała prawdy. żadna kobieta nie nazwałaby Tristana Talbota przeciętnym facetem. Odwrotnie. Jego niezwykła uroda wręcz rzucała się w oczy. Niewyklu

czone, że był najprzystojniejszym klientem, jaki kiedykolwiek przekroczył próg jej agencji.

— Muszę wiedzieć o nim coś więcej, skoro już mam razem z tobą bawić się w swatkę.

— Nie bawię się w swatkę — zaprzeczyła Allison. — Po prostu wykonuję dla niego określone zlecenie.

— Nazywaj to, jak chcesz. Tak czy inaczej, jeśli ta selekcja listów ma mieć jakiś sens, muszę przynajmniej wiedzieć, jak wygląda ten nasz przyszły walentynkowicz.

— Cóż, ma ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, naturalnie kręcone włosy i... dość na tym. Wyraźnie przecież pocikreślił,, że kryterium wyglądu zewnętrznego nie powinno odgrywać w wyborze kandydatki najmniejszej roli.

— Jeśli powiedział to szczerze, to jest chyba jedynym tego typu mężczyzną pod słońcem.

Dokładnie tak samo myślała Allison. Trudno jej było zrozumieć, czym powodował się Tristan, rzucając się w przygodę, której wedle wszelkich oznak wcale gorąco nie pragnął, i która na pewno będzie kosztowała go sporo pieniędzy.

— Myślę, że tę ofertę musimy przedstawić mu do wyboru. — Jazz podała przyjaciółce list z dołączonym zdjęciem. — Co o niej sądzisz?

Allison rzuciła okiem na twarz i sylwetkę.

— Chyba żartujesz sobie. Ta kobieta wygiąda na osobę, której szczytem intelektualnych możliwości jest zasuwanie i rozsuwanie błyskawicznego zamka.

— Dobra, twarzy nie ma zbyt inteligentnej, ale przeczytaj list. Pisze w nim, że chciałaby czternastego lutego zjeść spokojną kolację we dwoje, a potem pójść na spacer do parku w południowej części miasta, który jest zarazem galerią rzeźb. Naszemu panu Podrywalskiemu powinno to odpowiadać, gdyż bądź co bądź jest architektem.

— Czy jesteś pewna, że autorka listu i dziewczyna ze

zdjęcia to ta sama osoba? — Allison nie chciało pomieścić się w głowie, by dziewczyna ubrana w skórzaną kurtkę i szorty, siedząca okrakiem na harleyu dayidsonie, marzyła o kontemplowaniu rzeźb w świetle księżyca.

— Myślę, że wybrała sobie ten kostium i motocykl jako rekwizyt, żeby pokazać, jak kształtne i długie ma nogi.

— Uważam, że naszych decyzji nie powinnyśmy opierać na zdjęciach.

— Chyba masz rację. Gdyby Tristan przykładał jakąś wagę do wyglądu zewnętrznego tych kobiet, wtedy w ogłoszeniu zaznaczyłby, że zależy mu na zdjęciach.

— Niektóre jednak załączają je z własnej inicjatywy. Spójrz na to. Ta kobieta wygiąda, jakby za całodzienny posiłek wystarczała jej łyżka płatków owsianych z kroplą mleka, Prawdopodobnie nie doceni wytwornej kolacji i dlatego mam zamiar ją odrzucić.

— A może po prostu spala nadmiar kalorii dzięki szybszej przemianie materii. — W głosie Jazz zabrzmiała zazdrość. — Radziłabym dołączyć ją jednak do listy. Kto wie, może pan Podrywalski lubi szczapy.

Allison wpisała nazwisko do notesu.

— Dobrze, jak dotąd mamy sześć... nie, siedem. Masz jeszcze jakieś kandydatki?

— A co powiesz o tym? — Jazz wręczyła Aflison seledynową kartkę listowego papieru. — Ta kobieta opisuje swój ideał randki, Z jej słów wynika, że najchętniej niczego by nie planowała, a po prostu zdała się na okoliczności.

— Gdyby Tristan chciał czegoś takiego, nie zwracałby się do mnie o pomoc.

Allison wrzuciła list do kosza.

Patrz. Ta aż zadała sobie trud nagrania i przesłania taśmy wideo. Obejrzymy?

— Dlaczego by nie?

Allison włożyła kasetę do magnetowidu i nacisnęła odpowiedni klawisz.

Gdy na ekranie pojawił się obraz, Jazz zareagowała przeciągłym gwizdem. Na łóżku w kształcie serca leżała w kuszącej pozie platynowa blondynka, ubrana w kostium kąpielowy w tygrysie prążki.

— Cześć — powiedziała, mrużąc oczy i rozchylając karminowe wargi. — Mam na imię Donna, Wybierz mnie, a twoje marzenia zostaną spełnione.

Allison zerknęła na Jazz.

— To chyba jakaś gwiazda filmowa.

— Patrz, tam w głowach łóżka leży pejcz. Jak sądzisz, do czego może go używać?

— Och, nie będziemy zawracały sobie tym głowy. — Allison wyłączyła magnetowid.

— Moim zdaniem, powinnaś wciągnąć ją na listę.

— Wiele bym dała, żeby zobaczyć minę Tristana na tę scenkę — powiedziała Allison.

Kilka godzin później przyjaciółki miały już za sobą dziesiątki przejrzanych listów, dwa dzbanki wypitej kawy i sześć drożdżówek z pobliskiej cukierni. Obejrzały do-

datkowe dwie kasety wideo i wysłuchały trzech nagrań na taśmach magnetofonowych. Listy pisane były na różnych gatunkach i rodzajach papieru, od kartki wyrwanej ze szkolnego zeszytu po czerpane papiery ze znakami wodnymi. Nadawczynie najwyraźniej wolały pisać piórem, tylko co czwarta korzystała z maszyny. Wszystkie jednak równie intensywnie marzyły o spędzeniu Dnia Zakochanych z panem Podrywalskim.

— Gdybym nie widziała tego na własne oczy, nigdy bym nie uwierzyła, że tak wiele kobiet odpowiada na Jazz wzruszyła ramionami.

Szukasz Jazz wzruszyła ramionami.

Szukasz

ogłoszenia — zauważyła Allison, wpatrując się w kosz pełen odrzuconych listów.

Jazz raz jeszcze przeczytała ofertę Tristana, tym razem uważniej.

— Wiesz, sama bym chętnie stanęła do rywalizacji o ten dzień i tego faceta.

— Jazz, jak możesz! Przecież jesteś zaręczona i wychodzisz za mąż.

— Nie wiem tylko, czy Toby to sobie uświadamia.

— Coś nie tak?

— Z Tobym nigdy nic nie wiadomo. Nawet nie wiem, kiedy powinnam się martwić, a kiedy cieszyć. Zresztą, znasz go.

Tak, Allison znała Toby”ego bardzo dobrze. Znała też Jazz i dlatego do ich małżeńskich planów miała stosunek pełen rezerwy. W jednej minucie zdawali się być upojeni szczęściem, by już w następnej skakać sobie do gradła.

— Sama nie wiem. Może jakaś przygoda na boku mogłaby uzdrowić nasz związek. — Jazz w zamyśleniu wpatrywała się w kolumnę towarzyską.

Allison wyrwała jej z rąk gazetę.

— Nie polecałabym ci tego rodzaju przygód. odtrutki, a możesz znaleźć truciznę.

— Chyba masz rację. — Jazz sięgnęła po jedną z ostatnich paczuszek. Po chwili trzymała w palcach czerwone bikini. — Wprost nie do wiary, że kobieta może wpaść na pomysł przesłania nieznajomemu facetowi czegoś takiego.

Allison pokręciła głową z rozbawieniem.

— Mieliśmy już ciasteczka, prezerwatywy, słodycze i świece, mogą więc być i skąpe majteczki wraz z równie skąpym biustonoszem. One chyba wierzą w jakąś magiczną moc tych upominków.

— Cóż się im dziwić? Tristan przedstawił się jako skostniały z zimna rycerz, chcą więc go rozgrzać na różne sposoby.

Allison zamknęła notes z nazwiskami, a listy i paczki wybranych kandydatek włożyła do tekturowego pudełka.

— Nasza robota skończona. Teraz od niego zależy, z którą z tych kobiet spędzi Walentyuki.

— W takim razie czas zapomnieć o panu Podrywalskim i pooddychać mroźnym powietrzem naszego miasta.

Allison jęknęła.

- Czyżbyś więc nie miała zamiaru zwolnić mnie z obietnicy?

— W żadnym wypadku. Ubieraj się i chodźmy. Za godzinę Toby zaczyna miażdżyć przeciwników.

Był styczeń, środek zimy, i Tristan czuł się jak borsuk zagrzebany w ciepłej norze, oczekujący wiosennych roztopów. W dni wolne od pracy przesiadywał przed kominkiem, najczęściej z książką w ręku, od czasu do czasu rzucając okiem za okno, gdzie szalały zadymki i zawieje lub skrzył się śnieg na dachach w lodowatym słońcu.

Urodzony w Kalifornii, wśród winorośli i drzew pomarańczowych, nienawidził mrozu i śniegu i wolał z bezpiecznej odległości obserwować, jak inni mieszkańcy północnego stanu Minnesota, ryzykując grypy i katary, jeśli nie wręcz odmrożenia, korzystają na różne sposoby z tak zwanych uroków zimy.

Tej soboty jednak miał przerwać swój sen zimowy.

St. Paul zostało opanowane szaleństwem karnawału, urządzano najprzeróżniejsze imprezy, każdy chciał się bawić i zmuszał innych do zabawy. Otóż flnna, w której Tristan pracował, skupiająca czołowych architektów z całego okręgu, tradycyjnie o tej porze roku wystawiała baseballową drużynę przeciwko reprezentacji sieci Benny”s Bar and Grill. Tristana zaproszono do udziału w meczu. Niewiele namyślając się i kompletnie nieświadomy faktu, iż ze względu na warunki pogodowe oraz miejsce spotkania mecz ten będzie bardziej przypominał hokej niż basebaU, Tristan wyraził zgodę.

Istotnie, zawodnicy stawili się na podmiejskim zamarzniętym jeziorze, które na jakiś czas miało przemienić się w boisko, ubrani jak hokeiści. Ich wielowarstwowe kostiumy, zimowe buty i narciarskie czapki nadawały im wygląd trochę pozaziemskich istot. Tristan w swoich buciorach czuł się jak kosmonauta na Księżycu. Jego kolega, Gary Redmund, podał mu zwój specjalnej taśmy, której przeznaczeniem było poprawiać przyczepność

podeszew.

— Masz. Oklej tym spody, to nie będziesz się tak ślizgał.

— Hej, Talbot, stajesz na pozycji odbijającego — po- wiedział Brian, szef finny, tutaj zaś z powołania i chęci trener drużyny.

Gracze obu zespołów zajęli wyznaczone stanowiska. Tristan przebiegł wzrokiem po twarzach przeciwników. Uwagę jego przykuł na dłużej mężczyzna we flanelowej koszuli w czerwono-czarną kratę, z podwiniętymi po łokcie rękawami. Dwie kokieteryjnie obszarpane dziury w dżinsach odsłaniały czerwoną skórę jego kolan. Jedyną

oznaką, że facet ma zamiar grać w baseballa, była sportowa rękawica na jego prawej dłoni.

— Co się dzieje z tym chłopem? — zapytał Tristan Gary”ego, szczękając zębami na sam widok nagusa, kąsanego kilkunastostopniowym mrozem. — Czy on myśli, że jest w Australii i poluje na kangury?

— To Toby LaMott. Myślę, że ubrał się tak, żeby uzyskać nad nami psychologiczną przewagę.

Tristan przyjął te słowa niczym wyzwanie. Podniósł swój drewniany kij i, siekąc powietrze, machnął nim kilka razy w obie strony. Nie wyszło to najlepiej. Puchowa, gruba bluza tamowała swobodę ruchów.

Spojrzał w kierunku widowni. Na pewno nie można było nazwać jej imponującą. Składała się z niewielkiej grupki osób, przeważnie kobiet i dzieci. Wszyscy oni przyszli popatrzeć na swoich mężów, przyjaciół, sympatie i ojców i dodać im ducha. Najgłośniejszą i najbardziej żywiołową osobą w tej grupie była jasna blondynka

w narciarskiej kurtce, która z dłońmi przyłożonrmi do ust na kształt tuby zagrzewała krzykiem do walki zawodników z reprezentacji sieci barów.

Ale prawdziwą niespodzianką była osoba, która towarzyszyła tej rozkrzyczanej entuzjastce baseballu. Allison Parker miała na głowie białe nauszniki, które cudownie kontrastowały z jej włosami koloru miedzi, a na sobie długie futro. Siedziała sztywno na rozkładanym krzesełku, jak gdyby z powodu panującego zimna bała się poruszyć. Uśmiechnął się do niej, lecz ona chyba za- marzła, gdyż nie odwzajemniła pozdrowienia.

Rozległ się gwizdek sędziego i mecz się rozpoczął.

W kierunku Tristana ze świstem poszybowała piłka.

Rzut, precyzyjny i piekielnie silny, okazał się nie do przyjęcia. Sędzia ogłosił punkt dla przeciwników.

Niebawem sytuacja się powtórzyła. Facet w kraciastej koszuli i z dziurami na kolanach wziął zamach i posłał piłkę wprost na ciało Tristana. O przyjęciu jej w ogóle nie było mowy.

— Tylko tak dalej, Toby! — rozkrzyczała się blondynka. — Jeszcze jedna taka bomba, a wykasujesz gościa.

W odróżnieniu od swojej towarzyszki, Allison Parker zdawała się w ogóle nie brać duchowego udziału w grze. Trzymała w dłoniach okrytych rękawiczkami plastikowy kubek z parującą kawą czy herbatą i patrzyła na boisko- lodowisko nieobecnym wzrokiem.

Toby tymczasem szykował się do zadania zabójczego ciosu, co oznaczało, że Tristan znalazł się w sytuacji kogoś, kto walczy o życie. Ugiął nogi, pochylił się do przodu i czekał. Wszystkie mięśnie miał napięte niczym postronki. Z tamtej strony piłka już wyleciała. Tristan zamachnął się, rzuciło nim w lewo, nogi uciekły gdzieś do tyłu, upadł na twarz i zarył nosem w śniegu. Usłyszał jeszcze nad sobą wyrok sędziego:

— Przewaga trzech i pauzujemy.

Bardziej upokorzony niż obolały, Tristan dźwignął się na nogi i powędrował ku ławce rezerwowej. Wzrok trzymał utkwiony w czubku oszronionego drzewa, żeby tytko nie patrzeć na Allison Parker. Nagle jednak postawa ta wydała mu się śmieszna i dziecinna. Spojrzał w jej kierunku. Uśmiechnęła się i pomachała mu ręką. Pokonanym nie wolno ignorować tak ciepłych oznak sympatii.

— Cześć — powiedział podchodząc. — Jak się bawisz?

— Nie narzekam.

— Poślizgnąłem się.

— Zauważyłam.

— Nikt nie dorówna Toby”emu — wtrąciła siedząca obok blondynka, która nawet nie starała się ukryć lekceważącego uśmieszku. — A już na pewno nie pan, panie z czternastym numerem.

— Jeszcze zobaczymy — odparł niczym bokser, który mimo zmasakrowanej twarzy rwie się na ring. - Nazywam się Talbot, Tristan Talbot.

- Pan Podrywalski! - wykrzyknęła entuzjastka nagusa, szeroko otwierając oczy.

Widząc mimikę jej twarzy, Tristan mógł się tytko nie bez obaw domyślać, jaki to portret jego osoby naszkicowała przed blondynką Allison Parker. Zapewne wizerunek ciemięgi, która przez cały rok nie potrafiła poderwać dziewczyny.

— Powiedziałaś mi, że to przeciętniak — szepnęła Jazz do ucha Allison. — Całkowicie nie zgadzam się z tobą. Wygiąda przebojowo, choć na pewno nie jest przebojowym graczem.

Atlison zaczerwieniła się.

— Ja i Jazz razem pracujemy — powiedziała w formie wyjaśnienia, zarazem przedstawiając przyjaciółkę.

— A ja myślałem, że jesteś barmanką w jakimś lokalu, skoro tak gorąco popierasz tamtych — rzekł, puszczając oko do blondynki.

— Lubię kibicować zwycięzcom — odpowiedziała z powabnym uśmiechem.

— Zwycięstwo jest dzisiaj nam pisane.

— Tak sądzisz, panie Podrywalski? — zapytała Jazz z ironicznym uśmiechem.

— Jestem tego pewien.

— Zaskoczyła mnie twoja obecność — rzuciła tymczasem Allison. — Nie pamiętam, żebyś jakoś szczególnie udzielał się sportowo w szkole.

— Może nie jestem sportowym zapaleńcem, ale jako dzieciak trochę otarłem się o baseballa.

— Również na lodzie?

— Po lodzie nawet jeszcze dotąd nie chodziłem — odparł zgodnie z prawdą.

— Mnóstwo chłopców przewraca się — powiedziała Jazz jakby w zamiarze dodania Tristanowi otuchy. Jej oczy patrzyły z życzliwą kokieterią. — Życzę szczęścia w dalszych partiach.

— Powiedziałaś to tak, jakbym faktycznie go potrze bował.

— Zgadza się. Drużyna, której kibicuję, wygrywała te spotkania przez trzy lata z rzędu. Wygra i po raz czwarty. Ale żeby tak się stało, mój Toby nie może umrzeć z pragnienia. Pójdę i zapytam, czy nie napiłby się czegoś.

— Czy też masz hopla na punkcie baseballu na lodzie, jak twoja koleżanka z pracy? — zapytał Tristan Allison, gdy Jazz odeszła.

— Skąd. W gruncie rzeczy to żadna przyjemność siedzieć bez ruchu na mroźnym wietrze.

— Więc dlaczego tu przyszłaś?

Wypada pokibicować przyjaciołom — odparła, a Tristan natychmiast zadał sobie pytanie, których to w szczególności zawodników ma na myśli.

W tym samym momencie zobaczył, że macha na niego trener.

— Obowiązek wzywa.

— Połam nogi — powiedziała Allison z uśmiechem.

— Obiecuję, że tym razem dam im do wiwatu. Będziesz świadkiem całkiem dobrego widowiska,

Obietnicy tej miał pożałować. Gra na lodzie wymagała dużo większych umiejętności, niż to sobie wyobrażał. Boisko było czymś w rodzaju szachownicy. Miejscami zalegał kopny śnieg, miejscami zaś odsłonięty i wyślizgany lód zmuszał do karkołomnych i najczęściej nieudanych wysiłków utrzymania pozycji pio

nowej.

Na szczęście zawodnicy z jego drużyny nie byli żółtodziobami. Rzucili się do walki i powoli zaczęli odrabiać straty z początku gry. Gdy Tristan znów stanął na stanowisku gracza odbijającego piłki, było trzy do dwóch dla przeciwników. Zaczęła się ostatnia część meczu.

Był przemarznięty, zmęczony, zniechęcony. Gdyby nie duch rywalizacji, już dawno powiedziałby trenerowi, że pięknie dziękuje i wraca do domu. Znaczną rolę odgrywała też duma. Allison Parker była świadkiem jego poślizgnięcia się i upadku.

Postanowił zrehabilitować się w jej oczach. Przedtem chciał się wykazać i wyszedł na fajtłapę. Teraz miał ostatnią szansę zmazania tej kompromitacji.

Spojrzał w kierunku, gdzie siedziała. Dzieliła ich spora odległość, więc musiała chyba bardziej wyczuć niż dostrzec jego spojrzenie, tak czy inaczej dla dodania mu otuchy uniosła kciuk do góry.

Ku zaskoczeniu wszystkich kij Tristana odbił pod cudownym kątem piłkę rzuconą przez Toby”ego, która minęła gracza na drugiej bazie i poszybowała na środek pola. Tristan rozpoczął bieg. W połowie drogi poślizgnął się znowu i zwalił jak długi na lód.

Dobiegły do niego pełne zachęty okrzyki kolegów. Poderwał się i obiegł wszystkie bazy. Wrócił na swoje stanowisko w momencie, gdy łapacz z drużyny przeciwnika wyciągał rękę po piłkę.

— Zaliczony! — ogłosił sędzia.

Allison skoczyła na równe nogi i jęła klaskać co sił w dłoniach, podczas gdy Jazz zamknęła oczy i jęknęła. Toby ponurym wzrokiem wpatrywał się w kupkę śniegu pod stopami. Tristan zaś, który ni stąd, ni zowąd wyszedł na bohatera, znoszony był na rękach z boiska przez rozradowanych kolegów.

— Rany! Toby ma minę, jakby rozbił dopiero co kupiony samochód — zawołała Jazz. — Lepiej natychmiast wiejmy stąd. Dokąd nie pogodzi się z myślą o przegranej, wolę być od niego z daleka. — Złożyła swoje krzesełko i ruszyła w stronę samochodu.

Allison zawahała się. Nie wypadało odchodzić tak bez słowa i nie pogratulować Tristanowi. A jednak ostateczną decyzję wymusiła na niej Jazz, która szybko wróciła i prawie ze łzami w oczach szepnęła:

— Błagam, szybko. Jeśli w przeciągu najbliższych minut nie znajdę się w toalecie, będzie nieszczęście.

Allison rzuciła jeszcze okiem na zbitą grupę zawodników. W końcu udało się jej w tej gęstwie odszukać Tristana. Był bez swoj ej czapki narciarskiej i jego ciemnymi włosami bawił się w tej chwili mroźny wiatr.

Jazz miała rację. To był cudowny facet. Prawdę mówiąc, zawsze bił innych na głowę urodą i prezencją.

I jeszcze jedna myśl nie dawała jej spokoju. Przypomniała sobie pocałunek Tristana z czasów szkolnych i stwierdziła, że jak na kogoś, kto w tamtych czasach raczej nie miewał randek, Tristan całował po mistrzowsku.

ROZDZIAŁ TRZECI

Allison wróciła do domu, marząc o ciepłym posiłku i spędzeniu reszty dnia w łóżku z dobrą książką w ręku.

Zdążyła jednak tylko wziąć kapiel i ubrać się w grubą, flanelową piżamę, gdy pojawiła się Jazz.

— Wyglądasz jak pięcioletnia dziewczynka, która dopiero co obejrzała dobranockę — powiedziała, siadając na obitej wzorzystym perkalem kanapie. — Kobieto, jest sobotni wieczór.

— Tak, ale nie każdy ma w sobotę randkę.

— Nie żartuj! Toby nie wydobył się jeszcze z psychicznego dołka, więc poradziłam mu, by wypożyczył sobie kasety z Flipem i Rapem.

— Wciąż gryzie się tą przegraną?

Jazz kiwnęła głową.

— Ale musi sam sobie z tym poradzić. Ja nie nadaję się do roli opiekunki i pocieszycielki. Wyskakuj z piżamy. Idziemy do miasta.

Allison zupełnie nie uśmiechała się perspektywa wyjścia w mroźny, zimowy wieczór. A jednak na twarzy Jazz malowała się taka tęsknota za jakąś rozrywk że zapytała:

— To znaczy gdzie?

— Na uliczne karnawałowe tańce.

Allison jęknęła.

— Tylko nie to. Dopiero co odtajałam i nie planuję powrotu na Grenlandię.

— Spokojna głowa. Organizatorzy pomys”leli o ogrzewanym namiocie. Mówię ci, zapowiada się kwietna zabawa.

Allison zawsze była na bakier z taicami. Uważała się za antytalent w tej dziedzinie i w towarzystwie zawsze tak lawirowała, by nie zrobić z siebie pośmiewiska.

— Wiesz, że nie tańczę.

— Nie musisz. Posłuchamy po prostu różnych zespołów muzycznych, fundniemy sobie kiełbaski z rożna i popijemy je grzanym piwem. — Jazz przybrała teatralną pozę. — Och, nie skazuj mnie na samotność — wykrzyknęła z manierą aktorki dramatycznej.

— Dobra. Pojadę na ten twój głupi ubaw, ale jeżeli zmarznę, uciekam do domu, choćbyś błagała mnie na kolanach.

Gdy dojechały na miejsce, stwierdziły z prawdziwą satysfakcją, że ogrzewany namiot i kiełbaski z rożna to nie mit, tylko rzeczywistość. Gdyby jeszcze nie było tu takiego ścisku, a gitary i inne instrumenty muzyczne wytwarzały mniej decybeli, byłoby całkiem fajnie. ALlison w gruncie rzeczy wdzięczna była Jazz, że wyciągnęła ją z penatów.

Tristan wraz z kolegami przepychał się przez tłum. Przyjechali tu, by uczcić zwycięstwo, i już trochę szumiało im w głowach. Byli na luzie i w szampańskim nastroju. Mimo wszystko Tristan rozważał właśnie decyzję o pożegnaniu się, wiedząc, jak łatwo jest wypić o jeden kieliszek za dużo. Nagle wśród morza głów dostrzegł plamę koloru miedzi. To mogły być tylko włosy Allison Parker. I faktycznie, coś jadła i wydawała się być sama.

A potem zobaczył Jazz, jej zabawną i mimo wszystko sympatyczną przyjaciółkę. Upewniwszy się jeszcze, czy czasami nie towarzyszą im jacyś panowie, pod błahym pretekstem odłączył się od grupy kolegów i podszedł do dwóch kobiet.

Aflison na jego widok szeroko otworzyła oczy i szybko przełknęła przeżuwany właśnie kęs.

— Cześć — odwzajemniła mu pozdrowienie.

Uśmiechnął się.

— No to się pomyliłaś.

- Z czym?

— Że tamci wygrają.

— To Jazz zabawiała się w odgadywanie przyszłości.

— Chcesz powiedzieć, że wynik cię nie zaskoczył?

Wzruszyła ramionami.

— Na lodzie każdy wynik jest możliwy. Gdyby Pete nie stracił piłki na zewnętrznym polu, byłbyś wyeliminowany.

— I cieszyłabyś się z tego powodu?

— Na pewno cieszyłaby się Jazz. Toby jest jej flarzeczonym.

— A gdzie jest twój narzeczony? Czy przypadkiem nie było go w drużynie naszych przeciwników?

— Nie. Ja nie mam narzeczonego. — Skończyła kićłbaskę i cisnęła papierową tackę do kosza.

— W takim razie możemy chyba zatańczyć. Wyciągnął ku niej rękę, lecz ona gwałtownie potrząsnęła głową.

— Ja tak nie uważam.

— Nie?

— Nie. — Zapanowała krępująca cisza. — Mimo to cieszę się, że cię tu spotkałam.

— Naprawdę? — Tristan odzyskał nadzieję.

— Tak. Po meczu, niestety, nie mogłam z tobą porozmawiać, lecz teraz informuję cię, że lista, o którą prosiłeś, jest już gotowa.

Nadzieja znów opuściła Tristana. Allison żyła tylko swoją pracą. Poza nią nie widziała świata.

— No to szybko uwinęłaś się z tą robotą. A może jednak zatańczysz? Twój klient poczułby się zaszczycony.

— Przykro mi, ale nie tańczę z klientami — oświadczyła chłodno.

— Ale ja tańczę — powiedziała Jazz, której wreszcie udało się uwolnić od zanudzającej ją starszej pani z kotem na ręku.

I zanim Tristan zorientował się, co robi, już wirował przy muzyce country na zbitym z desek parkiecie. Jazz dwoiła się i troiła, by zrobić na nim jak najlepsze wrażenie, lecz on myślał o kobiecie, z którą tak bardzo chciał zatańczyć, lecz która uraczyła go odmową.

W poniedziałek Allison zadzwoniła do Tristana i umówiła się z nim na spotkanie w czasie, kiedy nie będzie Jazz. Nie miało to nic wspólnego z zazdrością. Po prostu nie mogłaby znieść widoku przyjaciółki robiącej słodkie miny do klienta.

W sobotę w drodze powrotnej do domu Jazz paplała tylko o Tristanie. Wynosiła go pod niebiosa. Jej zdaniem, był najbardziej czarującym mężczyzną, z jakim tańczyła na przestrzeni kilku ostatnich lat. Później, już w domu, posypały się dalsze „naj”. By ich nie słyszeć, Allison nastawiła radio.

Kiedy jednak pojawił się w agencji, musiała w duchu przyznać, że Jazz w gruncie rzeczy tak bardzo nie przesadziła.

— Odzie twoja przyjaciółka i wspólniczka? — zapytał, siadając.

— Wyszła gdzieś z narzeczonym — odparła tonem, który miał być rzeczowy, a okazał się oschły.

Tristan wyjął z teczki kolejną porcję listów i położył ją na biurku.

— W drodze do ciebie wpadłem do biura ogłoszeń i przekazano mi tam resztę korespondencji.

Skrzywiła się.

— Myślałam, że mamy to już za sobą.

— Ja też tak myślałem. Ale widocznie bywają ogłoszenia, które wywołują prawdziwe trzęsienia ziemi. Potrząsnął głową z rozbawieniem.

— Bez wątpienia ograniczyłbyś liczbę respondentek, gdybyś podał swój wiek. A tak odpowiadają na apel samotnego mężczyzny zarówno panie osiemdziesięcioletnie, jak i szesnastolatki.

Osiemdziesięcioletnie? Chyba żartujesz? Allison przeszła nad tym pytaniem do porządku i spojrzała z paniką w oczach na pietrzącą się przed nią stertę kopert.

— Tego musi być przynajmniej setka — westchnęła.

— Mam jeszcze paczuszkę.

Wzięła podany jej pakunek. Poczuła, że jest miękki.

— Mam wrażenie, że w środku jest coś z ubrania. Zresztą, po co mamy zgadywać. Najlepiej rozerwij papier i sam się przekonaj.

Tristan uczynił to i po chwili trzymał w ręku białe, męskie gatki, usiane czerwonymi serduszkami.

— Prezent — rzekł z miną człowieka, który wszystkiego by się spodziewał, tylko nie tego.

— Do rozporka jest przypięta kartka — zauważyła Allison.

— „Jeśli nie są na ciebie za duże, to jesteś mężczyzną w sam raz dla mnie” — przeczytał.

— Chyba są trochę za duże — mruknęła złośliwie.

— Tak sądzisz?

Na moment zaschło jej w gardle, gdyż spojrzał na nią tak, jakby ją rozbierał wzrokiem.

— A co do prezentów, to jest ich więcej — powiedziała, sięgając po tekturowe pudełko. — Są tu nawet dwie taśmy wideo.

— Oglądałaś je” Zarumieniła się mimo woli.

— Tylko początek jednej. Resztę niech ogląda osoba, do której są adresowane, czyli ty. Masz też do przeczytania kilkanaście z ponad dwóch setek listów pierwszej partii.

— Chwileczkę — przerwał jej. — Przeczytałaś ponad dwieście listów?

— Dokładnie dwieście piętnaście. Ale pomogła mi w tym Jazz.

Następnie Allison zaczęła rozwodzić się nad tym, jakimi to kryteriami wyboru się kierowała. Tristan kiwał ze zrozumieniem głową, lecz faktycznie niczego nie rozumiał i w ogóle prawie jej nie słuchał. Spoglądał na jej smukłą szyję, muskał wzrokiem jej dopasowaną bluzkę i był w tej chwili jak najdalszy od interesowania się kwestią, z jaką to osobą spędzi Walentynki.

Allison jednak, jakby na przekór temu, podała mu przez biurko pudełko z listami i paczkami od wybranych kandydatek.

— Proszę. Reszta należy do ciebie.

— A jeśli żadna mi się nie spodoba?

— Wtedy będę musiała zająć się tymi listami. — Sldnęła głową ku kupce leżącej na biurku, zaś wyraz jej twarzy jednoznacznie wskazywał, że nie jest tą perspe

ktywą zachwycona.

Zadzwonił telefon. Allison .sięgnęła po słuchawkę.

Chcąc nie chcąc, musiał się czymś zająć i zaczął przeglądać listy od kobiet, z których każda chciała zostać jego wybranką. Równocześnie słuchał uważnie wszystkiego, co Allison mówiła do tamtej osoby.

— A więc są jeszcze wolne miejsca?... Wspaniale. Weźmiemy pierwsze wolne... Co powinnyśmy przynieść?... Tak, mamy odznaki, o których pan mówi... Moja partnerka nazywa się Jasmine Connors... A więc w so-. botę w Centrum Biurowym... Będziemy na pewno. Dziękuję.

Odłożyła słuchawkę.

Przepraszam za ten telefon. A więc jak? Masz jakieś pytania?

Pytania! Tristan chciałby zapytać ją o tysiąc rzeczy,

lecz żadne nie dotyczyłoby sprawy, w związku z którą tu przyszedł. Przede wszystkim chciałby dowiedzieć się, jak zamierza spędzić Walentynki. I co w ogóle lubi robić, gdy akurat nie planuje dla innych wyjątkowych, miłych, szczęśliwych chwil?

Allison nerwowo zastukała piórem w blat biurka i nagle Tristan uświadomił sobie, że przecież czeka na jego odpowiedź. Ostatecznie zjawił się tutaj w konkretnej sprawie, a nie dla własnej przyjemności. „Iymczasem patrzenie na Allison i rozmawianie z nią sprawiało mu ogromną przyjemność, nawet jeżeli Allison nie odczuwała niczego podobnego i uważała go za dopust Boży.

— Przejrzę te listy i zadzwonię do ciebie — powiedział, przenosząc zawartość pudełka do teczki.

Na dole w kiosku kupił gazetę. Szybko znalazł blok ogłoszeń, a w nim listę planowanych karnawałowych imprez.

Organizatorzy starali się różnicować atrakcje. Parada starych sań, golfowy turniej na śniegu, a wreszcie największy na świecie konkurs w układaniu puzzli w tutejszym Centrum Biurowym. Wstęp kosztował dziesięć dolarów, plus opłata za specjalny znaczek, stanowiący pamiątkę tego karnawału.

Tristan uśmiechnął się do swych myśli. Nigdy by nie odgadi, że A]lison lubi układanki. Ciekaw był teraz, o czym marzy.

Urodzona w St. Paul, Allison uwielbiała panującą tu podczas kama.yału atmosferę zabawy. Jako mała dziewczynka dzielnie wystawiała swoje piegowate policzki na siarczysty mróz, byleby tylko nie uronić niczego z karnawałowego pochodu płynącego głównymi arteriami miasta lub z wyścigu sań.

Ostatnio, zawalona pracą, a i też mniej spragniona rozrywek, ograniczyła swój udział w licznie organizowanych przez rajców miejskich imprezach do zwiedzania wystawy rzeźb wykutych w bryłach lodu oraz kibicowania chłopcom grającym w baseballa. Prawdziwie jednak przeżywała jedynie swoje czynne uczestnictwo w konkursie układania puzzli, organizowanym w Centrum Biurowym.

Była w tej dziedzinie prawdziwą mistrzyni choć jeszcze nigdy nie udało się jej wygrać. Cóż, w konkursie rywalizują ze sobą sami mistrzowie i wygrana w dużym stopniu zależy od lutu szczęścia oraz współpracy z partnerem.

Jej stałą partnerką była do tej pory Jazz. Umówiły się w głównym holu przy fontannie, lecz Jazz się spóźniała. Po dwudziestu minutach nerwowego oczekiwania Allison zaczęła się niepokoić. Co chwila spoglądała na zegarek i rzucała wzrokiem w kierunku drzwi. Kiedy postanowiła pobiec do telefonu, usłyszała swoje imię i odwróciła się. Przed nią stał uśmiechnięty Tristan.

— Czyż nie wspaniały zbieg okoliczności? — rozpoczął rozmowę od retorycznego pytania.

Allison nie bardzo wierzyła w tego rodzaju przypadki i właściwie miała ochotę zapytać go, czy czasami jej nie śledził, w porę jednak się pohamowała.

— Co cię tu przyniosło?

— Czy na kogoś czekasz? — odpowiedział pytaniem na pytanie.

— Tak, Jazz spóźnia się już około pół godziny — wyjaśniła, po raz setny spoglądając na zegarek.

— Bierzecie udział w konkursie?

— Taki przynajmniej miałyśmy zamiar, ale chyba nic z tego nie będzie.

W tym momencie głośniki ożyły i spiker poinformował publiczność, iż wszyscy chętni mają potwierdzić swoje uczestnictwo w przeciągu pięciu minut.

Allison i Tristan podeszli do stołu, na którym widniała tabliczka z napisem „Rejestracja”

— Nazywam się Allison Parker. Czy moja partnerka, Jasmine Connors, zostawiła tu może jakąś wiadomość?

Siwowłosa kobieta w okularach sięgnęła po leżącą z boku różową kartkę papieru.

— Owszem. Dziesięć minut temu osoba o tym nazwisku zadzwoniła do nas z informacj że zepsuł się akumulator w jej samochodzie i jest zmuszona czekać na pomoc drogową.

Allison bezradnie opuściła ramiona.

— A więc jesteśmy zdyskwalifikowane?

Kobieta uśmiechnęła się najcieplejszym z uśmiechów, ale jej słowa zabrzmiały niczym wyrok:

— Niestety, przepisy są bezwględne. Zabraniają nam dopuszczać zawodników do udziału w konkursie po określonym czasie. Ma pani jednak szansę znalezienia sobie zastępcy.

— Szaleję na punkcie układanek — rzekł Tristan szonym głosem, zbliżając usta do ucha Allison.

Poczuła zapach jego wody kolońskiej.

— Czy mam rozumieć, że chcesz być moim partnerem?

— Jestem do dyspozycji. Decyzja należy do ciebie. — Uśmiechnął się. — O ile oczywiście twoja etyka zawodowa pozwala ci wchodzić w tego rodzaju stosunki z klientem.

— Nie chciałabym zabierać ci czasu... — zaczęła z niepewną miną.

— Mam go mnóstwo.

— Ale przecież mówiłeś, że nie możesz zająć się listami właśnie z powodu nawału zajęć.

— Czytanie listów od nieznajomych kobiet to jedna sprawa, układanie z tobą puzzli to druga. Nie można tych dwóch rzeczy ze sobą porównywać.

— Proszę państwa — wtrąciła się urzędniczka — czas mija. Kończymy rejestrację, musicie więc w tej chwili podjąć decyzję.

Tristan sięgnął po portfel, wyjął zeń banknot dwudziestodolarowy i położył na stole. Następnie pokazał przypięty do klapy marynarki karnawałowy znaczek.

— Pana godność? — zapytała kobieta.

- Tristan Talbot.

— Tristan — powtórzyła z jakąś szczególną przyjemnością. — To samo imię nosił jeden z rycerzy na dworze króla Artura.

— Moja matka zawsze była wielką miłośniczką opery.

— Ja też nią jestem — przyznała siwowłosa pani, a jej oczy za szkłami okularów jarzyły się młodzieńczym blaskiem — a „Tństan i Izolda” Ryszarda Wagnera to jedna z moich ulubionych oper.

Westchnęła, po czym opieczętowała prawe dłonie Tristana i Allison, wyczarowując na nich błękitne płatki śniegu.

— To wasz symboliczny znak uczestnictwa w konkursie. Zadaniem państwa będzie ułożyć w jak najkrótszym czasie obraz przedstawiający pałac zimowy, ten sam, który wzniesiono z bloków lodu na wyspie Harriet. Odszukajcie więc jak najszybciej numer siedemdziesiąt dziewięć i... powodzenia.

Wskazała ręką ku długim stołom, za którymi, oddzieleni przegródkami, siedzieli już zawodnicy, i pożegnała ich uśmiechem.

Allison i Tristan bez trudu odnaleźli swoje miejsca i dołączyli do reszty. Po prawej mieli za sąsiadów i rywali dwóch wyrostków ubranych w dżinsy i flanelowe koszule, po lewej zaś kobietę i mężczyznę w średnim wieku, którzy wyglądali na małżeństwo.

— Wszyscy zawodnicy proszeni są o zajęcie miejsc

— rozległ się głos spikera. — Za chwilę zaczynamy.

Tristan przysunął się ze swoim krzesłem bliżej Alflson.

— Co ty wyprawiasz? — spytała.

— Przecież mamy współpracować.

— Współpracować, owszem, ale nie przeszkadzać sobie. Jeżeli się nie odsuniesz, będziemy trącali się łokciami.

Potulnie spelnił jej życzenie.

Spoza stołu sędziowskiego podniósł się główny arbiter zawodów i zbliżywszy mikrofon do ust zapoznał wszy-

stkich z regulaminem konkursu. Następnie rozległo się przejmujące solo na trąbce, będące sygnałem startu. Z setek nerwowo otwieranych pudełek posypały się kawałki

układanki.

Allison poczuła przyspieszony bicie serca. Opanowała ją gorączka współzawodnictwa. Przywykła do kierowania Jazz, wydała komendę Tristanowi:

— Ja przewracam elementy na prawą stronę, ty bierzesz się do układania brzegów.

— Wolałbym zająć się białymi — powiedział. — Ułożenie ramki jest proste.

— Ale białe to dominujący kolor.

— Właśnie. Kiedy ułożymy białe płaszczyzny, będziemy w domu.

I posłał jej uśmiech tchnący takim optymizmem, że poczuła niemal wyrzuty sumienia z powodu swych wątpliwości.

Skupiła się na swojej części układanki, gdzie z kolei dominowały różne szarości i brązy, lecz od czasu do czasu zerkała na szczupłe i długie palce Tristana, które śmigały w jakimś szczególnym balecie ponad blatem stołu. Za którymś tam razem uchwycił jej spojrzenie. Oblała się rumieńcem.

— Czy coś nie tak? — zapytał.

— Nie, wszystko dobrze.

Przy różnych okazjach ich dłonie spotykały się i za każdym razem odczuwała coś w rodzaju miłego podniecenia.

Tristan dwoił się i troił. Kiedy ona zajmowała się układaniem nieba, wykonywał swoją część zadania i podsuwał jej równocześnie kawałki szarego błękitu. Był dobry i wiedział o tym. Wyraz jego twarzy, na której malowała się skupiona pewność siebie, mówił sam za siebie.

Pracowali w milczeniu, porozumiewając się wyłącznie oczami. Oboje wierzyli w zwycięstwo i jedno podtrzymywało drugie w tej wierze. Kiedy do końca konkursu pozostał zaledwie kwadrans, wyglądało na to, że lada chwila skończą.

Nagle rozległ się dzwonek, oznajmiający, iż którejś z par zawodników udało się ułożyć całość, a zaraz po nim dało się słyszeć zbiorowe westchnienie — wyraz zawiedzionych nadziei. Wszystkie głowy zwróciły się w jednym kierunku. Zwycięzcy, dwóch mężczyzn w podeszłym wieku, nie kryli swojej radości.

- Przegraliśmy - oświadczył grobowym głosem Tristan.

— Ale niewiele nam brakowało. nIylko dziesięć minut.

— Allison była zaskoczona rozczarowaniem malującym się na jego twarzy. — Głowa do góry. Nagroda wynosi tylko sto dolarów.

— Nie chodzi o pieniądze, tylko o to, że przegraliśmy.

— Rozumiem, ale popatrz, jaki piękny jest ten pałac.

— Pogładziła opuszkami palców spękaną powierzchnię układanki.

Nagle rozległ się głos spikera:

— Jeśli komuś z państwa brakuje do ukończenia całości mniej niż dwadzieścia pięć elementów, proszę podnieść rękę.

— Może mamy szansę na drugie miejsce. — W oczach Tristana zablysła nadzieja, kiedy podnosił rękę do góry.

Okazało się, że aż trzy pary spełniały podany przez spikera warunek. Allison i Tristan zajęli czwarte miejsce. Sędzia pogratulował im i wręczył Allison długą białą kopertę.

— Co wygraliśmy? — zapytał Tristan.

Allison wyjęła ze środka koperty podłużny karteluszek i przebiegła wzrokiem wydrukowane na nim słowa.

— To zaproszenie na kolację do „Heartthrob Cafe”. Na dwie osoby

— „Heartthrob Cafe”? — Tristan ściągnął brwi. — To chyba odpowiedni lokal, żebyś się tam mogła pokazać ze swoim klientem, prawda?

— Ty to weź — powiedziała, kładąc zaproszenie po jego stronie stołu. — W końcu zapłaciłeś za wstęp.

Tristan przesunął kartonik po blacie stołu w jej stronę.

— To nie fair. Oboje zapracowaliśmy na tę kolację.

— Ty bierzesz zaproszenie, a ja biorę układankę. W ten sposób będziemy kwita.

— Skorzystam z tego zaproszenia wyłącznie pod warunkiem, że wybierzemy się tam razem — powiedział stanowczo.

— Dobrze, niech będzie — zgodziła się z bijącym sercem. — Tak czy owak, będzie to dobra okazja, żeby porozmawiać o Walentynkach.

— W takim razie chodźmy już dzisiaj. Chyba że masz inne plany na ten wieczór?

Mogła wykręcić się od tej kolacji, tyle że nie chciała.

— Czy już wybrałeś walentynkową partnerkę?

— Tak, ale wolałbym nie rozmawiać o tym w tej chwili. Po prostu myślę tylko o tej kolacji.

— Tylko nie pomyl jej z randką.

— A to dlaczego?

Zawahała się.

— Nie umawiam się na randki z moimi klientami.

Wyciągnął rękę i ujął jej dłoń.

— A nie mogłabyś choć raz zrobić wyjątku? Dla faceta, który niegdyś śnił po nocach o tym, żebyś została jego dziewczyną?

Allison wiedziała, że powinna powiedzieć „nie”, tymczasem usłyszała swoje słowa:

— Dobrze. Ze względu na stare, dobre czasy.

ROZDZIAŁ CZWARTY

Zjawił się kelner z zamówionymi potrawami, błyskawicznie rozstawił je na stole i ulotnił się na swoich łyżworolkach. Cała obsługa w „Heartthrob Cafe” poruszała się zresztą w ten sposób: jeżdżąc w rytm puszczanych z grającej szafy dawnych przebojów rock-and-rollowych. W rezultacie lokal przypominał bardziej dyskotekę niż miejsce dla spotkań we dwoje.

Tristan lustrował otoczenie spojrzeniem, w którym najwyraźniej dominował krytyczny dystans. A.llison nie mogła tego nie zauważyć.

— Jesteś tu po raz pierwszy, prawda? — zapytała, przysuwając swój talerz do siebie.

— Tak, i chyba raczej będę unikał tego miejsca, skoro

pobyt w nim łączy się z ryzykiem, że w każdej chwili któryś z tych baletmistrzów może się potknąć i na twoim ubraniu wyląduje zawartość sosjerki, talerza czy salaterki.

Przyznaję, że oczekiwałem czegoś zupełnie innego. Ciszy i prywatności, a nie gagów z niemych komedii.

— Wszystko zależy od gustu. Zaproponowałam raz ten lokal pewnemu małżeństwu dla uczczenia trzydziestej rocznicy ich ślubu i wyobraź sobie, że odnaleźli tu atmosferę tamtych lat, kiedy byli nastolatkami i poznali się.

— Przeszłość zawsze traktujemy z nostalgią.

— A poza tym miłość ma dar upiększania i dlatego para, o której ci wspomniałam, odnalazła tu atmosferę romantyzmu.

Skomentował jej słowa uniesieniem brwi.

— Uważam, że każdy ma inne wyobrażenie tego, co jest, a co nie jest romantyczne — dodała.

— A jakie jest to twoje wyobrażenie, Allison? Przyćmione światła, bezszelestnie poruszający się kelnerzy, słodka melodia płynąca z przemyślnie ukrytych głośników? Czy to właśnie lubisz?

— Owszem, lubię. Ale wszystko zależy od okoliczności.

— Chcesz powiedzieć, że zależy od tego, czy twoim partnerem jest akurat kapitan drużyny futbolowej, czy też mistrz szachowy?

Uwielbiał jej rumieńce. Ożywiały jej bladą twarz, rozjaśniały spojrzenie, nasycały ciepłem całą jej osobowość.

— Może w młodości było to mi obojętne, ale teraz jestem bardziej wybredna — odparła dziwnie oschłym głosem.

Zapraszając Aliison na tę kolację, a właściwie wymuszając ją na niej, Tristan miał nadzieję, że wreszcie raz na zawsze otrząśnie się z dawnego zauroczenia Allison Parker i że teraz okaże się ona całkiem przeciętną kobietą. Jak dotąd, fascynacja jednak nie mijała.

— Powiedz mi, jak to się stało, że zostałaś konsultantką od spraw sercowych? — zapytał, zmieniając temat, by dać jej chwilę oddechu.

Ubarwiała właśnie pieczyste ketchupem i musztardą i czynność ta zdawała się całkiem ją pochłaniać.

— Cóż, byłam już trochę zmęczona wspinaniem się po drabinie kariery, której szczeble zbyt często się łamały.

— A czym konkretnie się zajmowałaś?

— Badaniem rynku dla potrzeb tutejszych przedsiębiorstw. Jazz robiła to samo i tak się poznałyśmy.

— Masz dyplom z tej dziedziny?

— Dziwi cię to?

Tak. Był tym wszystkim raczej zaskoczony.

— Pamiętam, że w swoim czasie obiło mi się o uszy, że Allison ParkeT wybiera się do szkoły modelek.

Serdecznie się roześmiała.

— Głodówki z myślą o zachowaniu linii nigdy mnie nie pociągały. Poza tym jestem zbyt niska jak na modelkę, no i te włosy...

— Czego znowu chcesz od swoich włosów?

— Nie ten odcień. Modelka musi mieć uniwersalną kolorystykę, a moje włosy są prawie czerwone.

— Mają barwę Wielkiego Kanionu.

I znów na jej policzkach pojawiły się rumieńce.

— Och, przestań.

— To już mężczyzna nie może powiedzieć kobiecie komplementu? Wielki Kanion jest jednym z cudów świata. Jego widok zapiera dećh w piersiach.

— Czego na pewno nie można powiedzieć o moichwłosach.

Była zakłopotana, lecz on ani myślał wybawiać jej z tej opresji.

— Kiedyś były dłuższe.

Zamknęła się w sobie i skupiła na jedzeniu.

— Wiesz, znam tylko dwie osoby, które używają równocześnie ketchupu i musztardy. Ty jesteś tą drugą, a pierwszą jestem ja.

Po chwili i na jego talerzu pojawił się czerwono-żółty wzór.

Allison wciąż milczała.

— Więc jak dokonałaś tego skoku od ekonomicznej analizy rynku do spraw, którymi się obecnie zajmujesz?

Wytarła usta serwetką.

— Pewnego razu, w chwili wielkiej chandry, ja i Jazz zaczęłyśmy zastanawiać się nad tym, co by tu zrobić, żeby uzyskać finansową niezależność. W końcu wpadłyśmy na wspaniały pomysł. Ludzie żyją nie tylko towarami, zarabianiem i wydawaniem pieniędzy. Jest jeszcze cały bogaty świat duchowy, świat stosunków międzyludzkich oraz rytuałów i form z nim związanych.

— Rozumiem, że pomysł wypalił?

— Nie możemy narzekać. Powodzi się nam lepiej, niż oczekiwałyśmy.

Pokręcił głową z rozbawieniem.

— Gdyby ktoś w szkole powiedział mi, że założysz kiedyś swój własny interes, nie uwierzyłbym mu.

— A czy można wiedzieć, jak wyobrażałeś sobie moją przyszłość?

Wzruszył ramionami.

— Widziałem cię na ganku białego domu z dziećmi i mężem, i z psem leżącym u twoich stóp.

Dolał do swojej szklanki wody mineralnej.

— Chciałabym mieć psa.

— A męża i dzieci?

Tym razem to ona wzruszyła ramionami.

— Myślę, że mogłabym być matką.

— A co z tym mężem?

— Jak dotąd, nie spotkałam się z kuszącą propozycją.

Odkrył w tym ślad wyzwania. W ogóle im dłużej obcował z Allison Parker, tym bardziej intrygowała go jej osobowość.

— Czy nie uważasz, że na świecie żyje mnóstwo mężczyzn spragnionych romantycznej miłości?

— Być może, lecz prawdziwie romantyczną duszę posiada co najwyżej dwóch czy trzech na tysiąc.

Opadł na oparcie krzesła i utkwił wzrok w kobiecie, w której niegdy kochał się na zabój.

— Czegoś tu nie pojmuję. Bo skoro tak uważasz, to jak mogłaś zbudować swoją karierę na założeniu, że w każdym mężczyźnie tkwi romantyk?

— Odwrotnie, zawsze twierdziłam, że to kobiety są romantyczne i spragnione uczuć — odparła z pewnym siebie uśmiechem, dzielnie wytrzymując jego badawczy wzrok.

— Naprawdę?

— Naprawdę. — Odłożyła sztućce i ciągnęła rzeczowym tonem: — Dobrze pamiętam, że nie chciałeś, żeby ten obiad stał się okazją do poruszania spraw konkretnych, lecz skoro już dotknęliśmy pewnego tematu...

Sięgnęła po torebkę i wyjęła z niej sporych rozmiarów brązowy notes. Tristan pomyślał, że oto obcuje z osobą wyśmienicie zorganizowaną, jedną z tych, które o czwartej trzynaście umawiają się na towarzyską pogawędkę, by już o czwartej pięćdziesiąt dziewięć zasiąść w fotelu przed kamerą telewizyjną w celu udzielenia wywiadu.

— Chciałabym podzielić się z tobą kilkoma projektami, które opracowałam. Oczywiście, którą z tych moich propozycji wybierzesz, będzie zależało w poważnym stopniu od tego, która z kandydatek będzie ostatecznie twoją walentynkową sympatią.

Podała Tristanowi rozłożony notes. Gdy zapoznał się z treścią kilku gęsto zapisanych kartek, wiedział przynajmniej tyle, że Allison Parker rzetelnie podchodziła do swoj ej pracy. Opracowała na jego użytek aż sześć wariantów. Różniły się wyobrażeniem stylu, nastroju i symbolicznych detali dnia we dwoje. Kolacja w polinezyjskiej restauracji i podróż pociągiem przez góry w zimowej scenerii, wieczór w teatrze i intymne sam na sam przed płonącym kominkiem, a wszystko to dokładnie skalkulowane i wyliczone co do centa.

— Biorę na siebie wszystkie niezbędne rezerwacje, na tobie zaś spoczywa wyłącznie obowiązek stawienia się z partnerką w wyznaczonych miejscach.

Usłyszał w jej głosie nutkę sceptycyzmu. Najpewniej wątpiła, czy faktycznie kieruje się romantycznymi motywanii. Intuicja nie myliła jej. W pierwszym odruchu

chciał odsłonić przed nią kulisy całej sprawy, lecz w porę się powstrzymał. Z pewnością fakt, że chodzi tu tylko o wygranie zakładu z kolegami, nie poprawiłby jego opinn w jej oczach.

— Który z tych wariantów jest twoim zdaniem najbardziej romantyczny? — zapytał.

— Sądzę, że powinieneś to sam osądzić — odparła chłodnym tonem.

Tristan odniósł wrażenie, że Allison traktuje go z pewną wyższością. Poczuł się, jakby znów miał siedemnaście lat.

— Dobrze, ale teraz po prostu jestem ciekaw, jak ty chciałabyś spędzić ten dzień, gdybyś stanęła przed takim wyborem — powiedział z nutką irytacji w głosie.

Uśmiechnęła się przepraszająco.

— Chciałabym słuchać trzasku płonących polan, czuć miłe ciepło na twarzy i od czasu do czasu spoglądać w okno, za którym jest wiatr i mróz.

Nagle uświadomiła sobie, że swoją odpowiedzią wprowadziła do rozmowy z Tristanem nutkę serdeczności i zwierzeń. Z tą chwilą przestawali być osobami, z których jedna świadczy, a druga zamawia usługi, i zmieniali się w ludzi sobie bliskich.

Zdecydowała, że czas na zmianę tematu.

— Naprawdę lubisz układanki?

— Czy inaczej chciałbym zostać twoim partnerem? A poza tym, podobnie jak ty, nie cierpię zimna. — Uniósł kieliszek w geście toastu. — Okazuje się, że łączy nas coś więcej niż tylko świadectwa tej samej szkoły średniej.

W jego oczach zabłysly uwodzicielskie ogniki i Allison poczuła wokół serca ciepło.

— Ciekaw jestem, co by powiedzieli nasi kumpie z klasy, gdyby nas teraz zobaczyli. Oto ten przybłęda i odmieniec Tristan Talbot siedzi przy jednym stoliku

z najpopularniejszą i zarazem najzimniejszą w szkole dziewczyną, Aiiison Parker.

— Nie byłeś przybłędą i odmieńcem — zaprzeczyła przez grzeczność.

— Byłem, Allison, i oboje o tym wiemy. — Zamilkł, spoglądając w przeszłość. — To dlatego byłaś taka zła, kiedy cię wtedy pocałowałem.

— Pasowałoby tu bardziej słowo „oburzona”. Przecież mieliśmy tylko czytać „Romea i Julię”, a nie wcielać się w parę kochanków.

— Więc pamiętasz?

Utkwiła wzrok w talerzu.

— Cała szkoła paplała o tym co najmniej przez tydzień.

Faktycznie, incydent stał się głośny i szeroko komentowany, ale ona zapamiętała go z jednego tylko powodu

— Tristan całował jak prawdziwy Romeo.

— O pocałunku, czy też o tym, że ten twój hokeista podbił mi oko z zazdrości?

— John był piłkarzem, a nie hokeistą.

— Obojętnie. Był kimś z paczki, był swoim chłopakiem, czego na pewno o mnie nie można było powiedzieć.

Allison dobrze wiedziała, co ma na myśli Tristan, rozgraniczając pomiędzy sobą, a resztą. Chłopakowi z paczki uchodziły pewne rzeczy, przybyszowi nie. Tristan do końca pozostał w jakimś sensie obcy, i dlatego jego pocałunek okazał się tak wielką sensacją.

— Przykro mi z powodu tamtego sińca pod okiem. I że nie byłam wtedy milsza dla ciebie. Ale wtedy nie byłam dla nikogo miła.

— Więc nie byłem jedyny, który otrzymał od ciebie prztyczka w nos?

Sięgnęła po torebkę. Stanowczo nie miała ochoty na tego typu zwierzenia.

— Robi się późno i na mnie już czas.

Pochylił się ponad stolikiem i dotknął dłonią jej ramienia.

— Posiedź ze mną jeszcze trochę. Obiecuję, że już więcej nie będę pytał o osobiste rzeczy.

Była nieugięta.

— Wracam do domu — odparła, wstając i odsuwając krzesło.

Opuściła restaurację, zanim zdążył załatwić z kelnerem wszystkie formalności. Dogonił ją dopiero przy windzie na parking.

Wsiedli.

— Allison, daj się udobruchać. Wiem, że nie powinienem był wyciągać tych wszystkich dawnych spraw. Przepraszam.

Obserwowała ze skupioną uwagą płynnie zmieniającą się numerację pięter. Wiały od niej chłód i obcość.

— Mówiłem o szkolnych czasach głównie dlatego, że rzucają one cień na nasz obecny układ. Myślę, że jesteśmy skrępowani z powodu tego, co się stało przed kilkunastu laty.

— Nic się wtedy nie stało — powiedziała.

Uśmiechnął się.

— Właściwie masz rację. Raczej było tak, że to ja chciałem, żeby coś się stało. Ty nie.

Drzwi windy rozsunęły się. Znajdowali się ńa kondygnacji, gdzie mieścił się parking.

— Byłeś inny niż reszta chłopców — oznajmiła, idąc w stronę zaparkowanego samochodu.

— Chciałem być inny. Zależało mi na tym. Zreszt nadal chcę się różnić od reszty. Tylko że teraz nie podkreślam już swej indywidualności niekonwencjonalnym

strojem, lecz wyrażam ją za pomocą architektonicznych projektów.

— Jazz jest tobą zachwycona — rzuciła, pragnąc zakończyć ten wieczór jakimś miłym akcentem.

— Niestety, Jazz nie jest akurat tą osobą, którą chciałbym wprawić w zachwyt.

Pochylił głowę i spojrzał na Allison, jak gdyby zamierzał ją pocałować. W zasadzie nie miałaby nic przeciwko temu. Warto przecież byłoby sprawdzić, jak zareaguje tym razem. Czy również na podobieństwo księżniczki z kawałkiem lodu zamiast serca? A gdyby jej reakcja była wręcz przeciwna?

Przestraszyła się i szybko usadowiła za kierownicą swojego jeepa.

— Zadzwoń, gdy się zdecydujesz na wybór swojej Walentynki.

Przekręciła kluczyk w stacyjce, wrzuciła bieg i odjechała.

Przez całą drogę powrotną do domu Tristan wyrzucał sobie, jak mógł tak spartaczyć wspólny wieczór z Allison. Zamiast pozwolić się jej odprężyć, sprawił przez własną głupotę, że rozstała się z nim napięta, czujna i nieufna.

A wszystko to dzięki temu, że powtórzyła się jakby bez zmian sytuacja z czasów szkolnych. AJlison wciąż fascynowała go i wciąż wykazywała zadziwiaj ąco dużą odporność na jego miłe słówka. On zaś chciał przetrzeć sobie do niej drogę i zniwelować dzielący ich dystans. Nadał czepiał się jej, jak wówczas w klasie maturalnej, gdy włóczył się za nią jak cień i w jakimś sensie prześladował.

zbliżyć się do niej, by lepiej ją poznać, lecz na tym nie kończyły się jego pragnienia. Chciał również dotknąć jej włosów w kolorze Wielkiego Kanionu i dotykać ustami jej miękkich warg. Chciał, by to ona została jego Walentynką.

Z drugiej jednak strony przegrałby zakład, gdyby jego koledzy dowiedzieli się, że Dzień Zakochanych spędził z kobietą, która nie miała nic wspólnego z ogłoszeniem

w prasie.

Zresztą nie miał żadnych gwarancji, czy Allison przyjęłaby jego propozycję. Był nawet pewien jej odmowy. Ostatecznie widziała w nim jedynie samą antyromantyczną przeciętność.

Będzie więc musiał udowodnić jej, że fałszywie go oceniła.

— Wybrał Shannon, tę tancerkę kabaret6wą — powiadomiła Allison swoją przyjaciółkę w poniedziałek rano.

— Tę, która również kręci laseczką i fika nogami przed meczami na stadionach?

— Tę samą. Nie mogę uwierzyć, że ją wybrał.

— O ile dobrze pamiętam, mówiłaś mi, że też rozgrzewałaś kibiców w czasach szkolnych.

— Jest zasadnicza różnica pomiędzy fikającą dziewczyną a fikającą dojrzałą kobietą.

— Shannon przekroczyła już trzydziestkę. Mógł ostatecznie wybrać coś bardziej zielonego.

Jazz wyrzucała Tristanowi obojętność na młodość, lecz akurat w tej kwestii Allison ze zrozumiałych względów nie mogła się z nią zgodzić.

— Umieściłyśmy na tej liście wiele kobiet z mózgiem. Dlaczego jego wybór nie padł na jedną z nich?

— Skąd pewność, że Shannon nie może pochwalić się dyplomem uniwersyteckim? — Jazz wbiła w przyjaciółkę badawcze spojrzenie. — I w ogóle dlaczego podchodzisz do tej sprawy tak osobiście?

— Traktuję ją czysto zawodowo. — Allison zamknęła notes, jakby od włożonej w to siły zależało jej życie.

— Po prostu staram się najlepiej wykonywać swoją pracę. Intuicja podpowiadała Jazz coś całkiem innego.

W tygodniu poprzedzającym Dzień Zakochanych Allison była zbyt zajęta, by myśleć o czymkolwiek prócz pracy. Między innymi zaangażowała całą swoją pomysłowość i doświadczenie, by walentynkowa randka Tristana z Shannon okazała się wydarzeniem udanym i pamiętnym dla obu stron. Wszystko wskazywało na to, że Shannon była kobietą wymagającą i pełną fantazji, toteż kolacja w starej gospodzie za miastem oraz szalona sanna przez ośnieżone pola w świetle księżyca powinny chyba ją zadowolić.

Dzień czternastego lutego Allison zaczęła od wydawania telefonicznych dyspozycji dotyczących wysyłania kwiatów i słodyczy pod wskazane adresy. Zajęciu temu przez cały czas towarzyszyła myśl, że nie ma nikogo, kto mógłby jej przysłać róże lub czekoladki, ale starała się spychać ją gdzieś w podświadomość. W południe zadzwoniła do matki z życzeniami miłego dnia, po czym zamknęła biuro i udała się na drugi koniec miasta do schroniska dla porzuconych zwierząt.

Odwiedzała to miejsce już od siedmiu lat, i to zawsze tego szczególnego dnia w roku. Postanowiła bowiem, że dokąd nie spotka kogoś, komu odda swe serce, będzie spędzała ten dzień ze stworzeniami, które już kochała.

Walentynki w schronisku łączyły się z szeroko reklamowaną w prasie i telewizji aukcją czworonożnych, dwunożnych, a nawet beznożnych lokatorów, którzy tego dnia znajdowali nowych właścicieli. W klatkach na ten moment czekały psy, koty, króliki, ptaki oraz trzy węże.

Przez schronisko po południu przewinęły się tłumy. Setki zwierząt zostało przekazanych w nowe ręce. Najbardziej wzruszał widok dzieci, które z uszczęśliwionymi minami wyprowadzały wybranego psa lub kotka.

Gdy zegar wybił szóstą, Ailison pomyślała o Tristanie. Oto w tej chwili wysłana po Shannon limuzyna dojeżdża z nią do lotniska, gdzie już czeka Tristan i skąd mają oboje przenieść się helikopterem do gospody w lasach okalających St. Paul od północy. Tam, w intymnej atmosferze...

Allison potrząsnęła głow pragnąc zatrzeć plastyczny obraz bombowej. blondynki uwodzonej z wdziękiem przez pana Podrywalskiego. Ona — jasne złoto, on — heban i węgiel.

Nie było sensu zaprzeczać, Tristan podobał się jej i z wielką chęcią zamieniłaby się z Shannon rolami.

Ale była tutaj, w pustej sali wypełnionej klatkami, i tak chyba musiało być. Klatki były puste z wyjątkiem jednej. Błyszczały w niej brązowe ślepka małego pieska. Jego rasy nie sposób było ustalić. Prawdopodobnie był to kundel, ale mordka zwierzęcia i jego spojrzenie posiadały tyle szlachetności, jakby jego przodkowie wylegiwali się pod królewskimi stołami.

Rozdarła kopertę i wyjęła z niej okolicznościową kartkę. Na dole widniał napis: „,Zostaniesz moją Walentynką? Tristan.”

— Nikt cię nie chciał, piesku — zwróciła się do niego Allison — a ja, choć pragnę tego całą duszą, nie mogę cię wziąć ze sobą.

Pies cicho zaskomlał, jakby w pełni pojmując swoją i jej sytuację, Allison zaś mimochodem zauważyła, że sierść zwierzęcia, jednorocznej suczki, jest takiej samej barwy jak jej włosy — barwy Wielkiego Kanionu.

Pogłaskała przez pręty bezpańskiego kundia, pieszczotliwie wytargała go za uszy i ze ściśniętym sercem wróciła do swojego biurka, przy którym zbierała datki od odwiedzających schronisko ludzi.

Usiadła i od razu zauważyła kopertę z jej nazwiskiem. Pewnie w tej formie personel schroniska dziękuje jej za okazaną pomoc.

Poczuła miłe ciepło w okolicy serca i odruchowo rozejrzała się po sali. W pobliżu drzwi, oparty o stół, stał Tristan i mierzył ją niezgłębionym, choć pozornie tylko ubawionym spojrzeniem.

Ubrany był w ciemne dżinsy, czerwony sweter i zieloną zamszową marynarkę. Szyję okalał mu rozpięty kołnierzyk białej koszuli.

— Masz minę, jakbyś zobaczyła ducha.

— Co tu robisz? Przecież miałeś być na lotnisku?

— Shannon odwołała spotkanie w ostatniej chwili — rzekł spokojnym głosem, który kontrastował z jej wzburzeniem.

— Och, nie! Przepadło tyle pieniędzy!

Wzruszył ramionami.

— Pieniądze są najmniej ważne.

Była szansa odzyskania choć części.

— Szkoda, że nie skontaktowałeś się ze mną wcześniej.

— Dzwoniłem do biura i Jazz przysłała mnie tutaj. —

Wyciągnął na całą długość prawą rękę, która dotąd była schowana plecami. Trzymał w niej różowy goździk. — To dla ciebie.

— Z jakiej okazji?

— Przecież mamy dziś Walentynki. Czy już zapomniałaś, co różowe goździki znaczyły w szkole?

Czyż mogła zapomnieć? Czerwone, białe i różowe goździki królowały czternastego lutego. Innych kwiatów prawie nie widywało się na korytarzach i w klasach szkoły. Czerwone oznaczały miłość, białe — przyjaźń, różowe zaś zdawały się mówić: „Pragnę poznać cię bliżej”. W klasie maturalnej Allison otrzymała trzy goździki:

czerwony od swojego chłopaka, biały od przyjaciółki Gretchen i różowy od Tristana.

— Dziękuję.

— Mam nadzieję, że nie wrzucisz go do kosza.

Raz przynajmniej udało się jej nie zaczerwienić.

— Nie. Tym razem nie dostałam czerwonego.

Rozległo się psie skomlenie. Spojrzeli w kierunku klatki, po czym, jakby posłuszni wewnętrznemu nakazoV wi, zgodnie podeszli do niej.

— Jego sierść jest tego samego koloru co twoje włosy

— zauważył Tristan, podczas gdy Allison obsypywała psa pieszczotami.

— Jej sierść — sprostowała. — Kupiono dziś tyle psów, a jej urody jakoś nikt nie zdołał docenić.

Tristana ujęła czułość, jaką okazywała zwierzęciu.

— Czy chcesz wziąć ją do siebie?

— Nie mogę. Właściciel domu, w którym mieszkam, zabrania lokatorom trzymania psów. — Uniosła wzrok na Tristana. — Nie przypuszczam, żebyś szukał towarzyszki?

— Owszem, szukam, ale interesują mnie bardziej te dwunożne — odparł z błyskiem w oczach.

— Pies sprawia mniej kłopotu. Spójrz. Już cię polubiła.

I faktycznie, mimo że Tristan nie kiwnął dotąd palcem, by zostać pokochanym, suczka patrzyła na niego z oddaniem i miłością.

Nie mógł powstrzymać się od uśmiechu.

— Nie patrz tak na mnie — zwrócił się do pieska. — Nie byłbym dobrym panem. Mam trudny charakter.

— Jeden z tutejszych pracowników powiedział mi, że pozostawiono ją na schodach szpitala dla zwierząt. Będzie posłuszna i wierna każdemu, kto się nią zaopiekuje.

— Za wyjątkiem weekendów, bywam w domu praktycznie tylko wieczorami — rzekł tonem usprawiedliwienia, po czym pogładził psa, co w tej sytuacji było prawdziwym błędem.

Została przebadana przez weterynarza. Nie doszukał się żadnych chorób.

Tristan nie odpowiedział. Pozwalał, by piesek lizał mu dłoń.

Tymczasem Allison nie ustawała w zachwalaniu bezpańskiego kundia.

— Jest mała i żywienie jej nie zrujnuje twojego budżetu. Poza tym z pewnością nie będziesz musiał się martwić, że pogryzie ci buty.

Tristan wciąż milczał.

— Spójrz, jakie ma rozumne oczy. Jeżeli nocą z twojej kuchenki zacznie ulatniać się gaz, ona cię na pewno obudzi.

Na twarzy Tristana odbiła się wewnętrzna walka.

Allison sięgnęła po ostateczny argument.

— Zostanie uśpiona, jeśli nie znajdzie właściciela powiedziała drżącym głosem.

Ich oczy spotkały się. Tristan poczuł się zwyciężony. Był sam przeciwko dwóm istotom płci żeńskiej.

— Jak się wabi?

— Arizona. Dziwię się, że nikt się nią nie zainteresował. Bądź co bądź, są Walentynki i jej sierść ma odcień czerwieni, czyli miłości.

Tristan pomyślał to samo, tyle że o Allison. I gotów był wszystko zrobić, włącznie z kupieniem psa, byleby tylko na ten wieczór została jego Walentynką.

— Obawiam się, że nie bardzo wiem, jak zaopiekować się czymś takim — powiedział, patrząc na wilgotny nosek Arizony.

— Dostaniesz tutaj wszelkie niezbędne infonnace.

Tristan od ukończenia studiów zawsze mieszkał sam i cenił sobie swobodę. Z drugiej jednak strony nie chciał rozczarować Allison.

— Być może nadszedł czas, żeby w moim życiu po- jawiła się wreszcie jakaś kobieta. — Z namysłem potarł ręką kark. — Jeżeli, jak mówisz, dostanę tu czarno na bialym, jak zostać tatusiem tego rodzaju stworzonka, to chyba ją wezmę.

— Naprawdę?! — zawołała z rozpromienioną twarzą.

— Lecz pod warunkiem, że pojedziesz z nami i pomożesz nam się urządzić.

Allison nie była z tych, co się cofają, gdy zwycięstwo jest o krok. Chwyciła za pióro i zaczęła wypełniać konieczne formularze. Po kilku minutach wstała i oświadczyła głosem pracowniczki urzędu stanu cywilnego:

— Pan, panie Talbot, staje się z tą chwilą prawnym właścicielem obecnej tu — wskazała patetycznym gestem w stronę klatki — Arizony. A teraz proszę przejść z tym dokumentem do kasy i uiścić należną opłatę.

ROZDZIAŁ PIĄTY

Allison pojechała do domu Tristana wyłącznie z powodu psa. Gdy jednak się tam znalazła, uświadomiła sobie, że jest tu właściwie dlatego, iż nie doszła do skutku jego zaplanowana w najdrobniejszych szczegółach randka.

Tak czy owak, ona, Allison, po raz kolejny z rzędu nie będzie miała swoich Walentynek. Wieczór ten, chociaż nietypowy, nie zapowiadał się romantycznie. Już zresztą pierwsze słowa Tristana, gdy wysiadł z samochodu, ona zaś podeszła do niego od strony zaparkowanego trochę dalej jeepa, świadczyły o tym dobitnie:

— Mówiłaś, że jest przyuczona do załatwiania się na dworze.

— Owszem.

— No bo właśnie obsikała mi przednie siedzenie.

Allison zajrzała do wnętrza luksusowego samochodu.

— Dlaczego wyjąłeś ją z klatki?

— Piszczała.

Nie trzeba było wielkiej spostrzegawczości, aby zauważyć, że Arizona jest przestraszona.

— Krzyczałeś na nią? — Allison rzuciła na Tristana podejrzliwe spojrzenie.

— Nie. Powiedziałem jej tylko, że pochlebia mi, że

czuje się w moim samochodzie tak swobodnie — odparł z nie skrywanym sarkazmem.

Allison wzięła suczkę na ręce, doczepiła do jej obroży smycz i postawiła na śniegu.

Arizona natychmiast zaczęła się trząść jak liść osiki.

— Co z nią? — spytał zaniepokojony Tristan. — Powiedziałaś, że jest zdrowa.

— I powiedziałam prawdę. Tylko że ona nie ma futra, które chroniłoby ją przed siarczystym mrozem. Lepiej szybko chodźmy do domu.

Tristan wskazał ręką w kierunku parterowego budynku ze spadzistym dachem i po chwili stali już w oświetlonym rzęsiście holu.

Arizona z miejsca zabrała się do obwąchiwania obcego otoczenia. Tristan śledził jej wyprawę w głąb mieszkania z dużym zainteresowaniem.

— Czy już miałeś kiedyś psa? — zapytała Allison.

Zaprzeczył ruchem głowy.

— Moja matka nie tolerowała w domu żadnych zwierząt. Nawet rybek.

— A kiedy wyprowadziłeś się od rodziców?

— Wtedy zacząłem życie koczownika i ani mi w głowie było obarczać się jakimś zwierzęciem.

— Więc naprawdę nie wiesz, jak się opiekować psem?

— Nie, ale przeczucie mi mówi, że szybko się nauczę.

I faktycznie. Po godzinie Tristan recytował jak z nut wyuczoną lekcję, zaś Arizona poczuła się równie swobodnie, jak gdyby tutaj jej matka wydała ją na świat.

— Być może powinniśmy wyjść z nią na spacer — zasugerowała Allison, gdy Arizona nagle uznała, że salon, jadalnia i kuchnia mogą być wspaniałym torem wyścigowym. — Rozpiera ją energia.

— Powiedziałbym raczej, że jest podekscytowana moim towarzystwem. Tak działam na kobiety. Wstępuje w nie demon.

Allison zachichotała.

— W ciebie też wstąpiłby demon, gdybyś był zamknięty w klatce przez kilka dni. Podobno kiedy się opuszcza więzienie, ma się przede wszystkim ochotę na bieganie.

Tristan kiwnął ze zrozumieniem głowa po czym dołożył drew do ognia.

— A co byś powiedziała na wspólną kolację? — zapytał, wstając z klęczek. — Bądź co bądź, masz u mnie dług wdzięczności za wykład o psach.

Tak, to był kolejny dowód, że mimo trzaskającego w kominku ognia i miękkich foteli, jego i ją łączyły wyłącznie zobowiązania.

— Tego pierwszego dnia raczej nie powinieneś zostawiać Arizony samej.

— No to zostańmy w domu i zróbmy sobie coś do zjedzenia.

— Gotów jesteś stanąć przy kuchni?

— A cóż w tym osobliwego? — Zbliżył się do niej i naturalnym gestem ujął ją za ręce.

— Zapomniałeś, jaki dziś mamy dzień? — Czuła ciepło jego dłoni, które rozchodziło się falami po jej ciele.

Śmiejące się oczy Tristana rzucały na nią czar.

— Dzień Zakochanych. Tym bardziej żadne z nas nie powinno jeść w samotności.

Uwolniła swoje dłonie w nadziei, że odzyska jasność myślenia.

Gdy wciąż milczała, zapytał:

— Więc jak? Zjesz ze mną kolację czy też mam rywala, który obiecał ci wieczór pełen romantycznych wrażeń?

Głęboko westchnęła.

— Daj spokój. Od dawna nie wierzę w romantyczne zawroty głowy.

— Wstydź się, Allison. Każda kobieta powinna mieć w swoim życiu choć chwilę szczęścia. — Delikatnie pogładził ją po policzku, po czym wziął za ramiona i posadził na fotelu. — Grzej się tu przed kominkiem, a ja tymczasem ruszam do boju.

— Ale przecież twoje Walentynki miały być niezapomnianą chwilą w życiu — powiedziała z żalem.

— Nie martw się, jeszcze będą — odparł, po czym zniknął w kuchni.

Allison została sama, lecz na krótko. Zaraz bowiem, jak gdyby wyczuwając jej samotność, dołączyła do niej Arizona. Położyła łeb na jej udzie i zamknęła oczy.

Allison rozejrzała się po salonie. Nie było tu żadnych ekstrawagancji. Przede wszystkim uderzał widok masy książek. Stały na półkach, gzymsach, meblach. Jedną z półek zajmowały powieści detektywistyczne, Allison uśmiechnęła się. Ona je także lubiła.

Wszedł Tristan, niosąc tacę z dwiema wysokimi szklankami i dzbankiem napełnionym jakimś rubinowym płynem. Rozlał go, po czym wzniósł toast za pomyślność

i szczęście.

Allison nie zdążyła odpowiedzieć. Nie zdążyła nawet skosztować rubinowego napoju, bo nagle znalazła się w jego ramionach i poczuła, że ją całuje.

— Chyba tym razem nikt nie podbije mi za to oka?

Roześmiała się.

— Nikogo takiego nie widziałam. — Upiła łyk. — Co to za cudo?

— Poncz egzotyczny. — Gwałtownie pomachał ręką. — „1”1ko nie pytaj o przepis.

Wziął tacę i znów zniknął w kuchni. Przez następne pięć minut pojawiał się i znikał kilka razy, aż stół został zastawiony. AJlison zachodziła w głowę, jakim cudem wyczarował tak szybko wszystkie te wspaniałości. Były sałatki, owoce, bulion z grzankami, trzy rodzaje pieczywa, smażona ryba..

Nim zasiedli do stołu, włożył do odtwarzacza płytę kompaktową i pokój wypełniła hawajska muzyka.

Allison smakowało wszystko i czuła się wspaniale. Kojąca, falująca, a zarazem przesycona erotyzmem muzyka. Soczyste, wonne ananasy i chrupkie tortiile. Ciepło bijące od kominka. Ciche, półsenne skomlenie Arizony. I ten mężczyzna siedzący naprzeciwko, niby podobny do innych mężczyzn, a przecież jakże od nich inny.

Sięgnęła pamięcią do dawnych czasów. Tristan już wtedy podkreślał swoją odmienność. Nie obawiał się być sobą, nie upodabniał się do innych, nie wkładał barw ochronnych. Wiedziała już, że tego wieczoiu nigdy nie zapomni.

Po deserze Tristan spytał:

— Zatańczymy czy zagramy w grę komputerową? Dla Allison, która we własnym przekonaniu miała dwie lewe nogi, wybór był oczywisty.

Położyli się więc na dywanie i zapatrzeni w ekran jęli oblegać zamki, mierzyć się ze sobą na turniejach, roznosić w puch bandy zbójców, brać udział w wyprawach krzyżowych, walczyć ze smokami.

Gdy rycerz Allison zdobył królewski skarb przed rycerzem Tristana, zawołała:

— Udało się! Wygrałam!

— Znasz tę grę, prawda?

— Nie, przysięgam — odparła, wachlując dłonią rozpalone policzki. — Używam komputera tylko do pracy. Ale to się zmieni. Teraz wiem, jaką frajdę może sprawić taka gra. Co za fajna zabawa!

— To ty jesteś fajna — powiedział cicho.

— Uff, ależ tu gorąco! — Spojrzała na zegarek. — Rany! Ależ późno! Muszę uciekać.

— Może odwiozę cię? Masz w sobie dużo ponczu.

— A ty co? Nie byłeś wcale gorszy.

Położył dłoń na piersi w geście przyznania się do winy.

— Woec tego zostań na noc.

— Jednak chyba pójdę. — Usiłowała podnieść się z dywanu, lecz coś jej w tym przeszkadzało. — Co było w tym ponczu?

— Powiedziałem ci, żebyś nie pytała o przepis.

— Przepis truciciela. Rozumiem. To dlatego nie mogę się ruszyć. — Spojrzała na niego z wyrzutem.

— Przykro mi.

W jej oczach pojawiła się nieufność.

- Wątpię.

— Nie mógłbym cię okłamać, AJlison.

Chciała mu wierzyć, lecz równocześnie zalęgło się w niej podejrzenie, że sobie to wszystko ukartował. Upił ją, by została i spędziła z nim noc.

— Możesz zająć mój pokój. Ja prześpię się tutaj. Ta kanapa jest rozkładana.

— Nie podoba mi się ten pomysł. — Nie ufała nie tyle jemu, co sobie. — Zresztą nie mam rzeczy na zmianę

— dodała.

— Mogę pożyczyć ci moją koszulę do spania. Nie mam szczotki do zębów.

— Mam zapasową. — W jego oczach i uśmiechu pojawiła się czułość. — Na dworze jest okropnie. Zostań. Sprawisz tym przyjemność również Arizonie.

Odruchowo spojrzała w kierunku psa. Spał sobie smacznie, złożywszy łeb na wyciągniętych łapach.

— Muszę być w pracy o dziewiątej.

— Wstaję codziennie o wpół do siódmej. Obudzę cię.

— Mogłabym wezwać taksówkę, a po samochód przyjechać jutro. — Jej protesty były coraz mniej przekonujące.

Nie chciała wychodzić i Tristan dobrze o tym wiedział.

Wziął ją za rękę i zaprowadził do swojej sypialni. Pokój utrzymany był w dwóch kolorach: złocie i czerni. Wszystko tu wydawało się duże — łóżko, szafa, lustro.

Wyjął z szafy bawełnianą koszulkę.

— To do spania. — Wskazał drzwi obite złocistą materi — A łazienka jest tam.

A potem znów ją pocałował, tym razem delikatnie i czule.

Allison doznała czegoś w rodzaju zawodu, że pocałunek tak szybko się skończył.

— Tristan? — powiedziała, widząc, że chce opuścić sypialnię.

- Tak?

— Jesteś naprawdę romantyczny.

W jej miękkim głosie zabrzmiało przyzwolenie. Musiał zmobilizować całą swoją wolę, by pozostać w miejscu, gdzie stał. Uczciwość nakazywała mu nie korzystać z okazji. Poza tym uświadomił sobie, że przyrządził poncz dużo mocniejszy, niż zamierzał.

Dzisiejsza noc nie skończy się więc spełnieniem, lecz drzwi zostały otwarte. Zrozumiał, że Allison nie tylko czarowała go i nęciła. Chyba zakochał się w niej. Tak, na pewno zakochał się w niej, a miłość potrafi być cierpliwa.

— Dobranoc, Wielki Kanionie — rzekł i wyszedł na korytarz.

A]lison zbudziło nieprzyjemne tarcie metalu o beton. Wyskoczyła z łóżka i uchyliła żaluzję. Ujrzała Tristana odgarniającego łopatą śnieg. Sypało tej nocy i na ziemi leżała półmetrowa warstwa oślepiającego puchu. Jej Samochód, podobnie jak inne, miał na dachu grubą, baranią czapę. W pobliżu Tristana wesoło hasała Arizona, to zapadając się w zaspach, to wyłaniając się z nich niczym z morskiej piany.

Uwagę Allison przykuła woń świeżo parzonej kawy.

Znalazła w kuchni nie tylko kawę w dzbanku, lecz także złociste, słodkie bułeczki z malinami.

Pokusa była zbyt wielka. Kończyła właśnie drugą bułeczkę, kiedy wszedł Tristan, wpuszczając do środka mroźny powiew zimy.

— Jak ci się spało? — zapytał na dzień dobry.

— Dobrze — odparła, w tym samym momencie uświadamiając sobie, że ma na sobie tylko kusą koszulkę.

— Widzę, że znalazłaś śniadanie.

Odłożyła kawałek bułki na talerzyk.

— Robisz wspaniałą kawę.

— Mam dziś rano spotkanie, inaczej zaprosiłbym cię na śniadanie z prawdziwego zdarzenia. — Zdjął kurtkę, nie odrywając oczu od Allison.

— To mi zupełnie wystarczy. Rano zazwyczaj jem nawet mniej. Gdzie jest Arizona?

Tristan zaniepokoił się, poszedł ku drzwiom i gwizdnął. Pies wpadł do środka i energicznie otrząsnął się ze śniegu.

— Tak jej się tam podobało, że nie chciała wracać — powiedział z uśmiechem.

— Jest przemoczona do suchej nitki! — zawołała Allison. — Lepiej czymś ją wytrzyj.

Zniknął, po czym wrócił z żółtym, puchatym ręcznikiem i zaczął wycierać suczkę. Kiedy wziął ją na ręce, okazało się, że na jej brzuchu wiszą sopelki lodu.

— Chyba potrzebujemy suszarki do włosów — powiedziała Allison. — Inaczej gotowa nam zamarznąć.

Poszli do łazienki przy sypialni Tristana, a po skończonym zabiegu Arizona znowu zaczęła biegać po całym mieszkaniu.

— Kup jej sweter — poradziła Allison, wyciągając wtyczkę suszarki z kontaktu.

Nagle poczuła, że w łazience zrobiło się ciasno. W lustrze napotkała wzrok Tristana.

— Jesteś cała mokra — powiedział nieswoim głosem.

— Ty też — odparła, spoglądając na jego mokrą koszulę i krawat. — Nie możesz tak iść do pracy.

-Ani ty.

Spojrzała na siebie i poczuła się naga. -

Tymczasem Tristan spoglądał na nią jak za dawnych czasów — z podziwem i uwielbieniem, jak gdyby była najpiękniejszą dziewczyną w szkole, jak gdyby pragnął ją tulić i pieścić, jakby przysięgał jej miłość po wieczne czasy.

— Chyba się przebiorę.

Odwróciła się i weszła do sypialni Tristana, która przez jedną noc należała do niej. On wszedł tam za nią.

— Zabiorę swoje rzeczy, to będziesz się mógł tu przebrać — powiedziała i pospiesznie zgarnęła swoją garderobę, po czym ruszyła ku drzwiom.

- Zapomniałaś o czymś.

Zatrzymała się i powoli odwróciła. Ujrzała w jego ręku swój czarny, koronkowy stanik.

Nie chciał jej denerwować, lecz czuł, że czerń tych koronek, błękit jej oczu i czysta miedź tych wspaniałych włosów kruszą jego wolę. Odkąd pojawiła się znów wje- go życiu, myślał wyłącznie o niej. Zadurzenie z czasów szkolnych okazało się wyjątkowo trwałe.

Ona zaś tęskniła za mężczyzną, który troszczyłby się o ni i niepokoił, gdyby długo nie wracała do domu, który wybudowałby dla niej dom otoczony parkanem z niziutkich sztachet, pomalowanych na biało, który dzieliłby jej zainteresowania i pasje. Za kimś takim jak Tristan.

Kiedy powoli zawróciła w jego stronę, by wziąć stanik, Tristan powiedział:

— Allison? Chyba tak naprawdę nie chcesz się przebierać? Powiedz.

— Spóźnimy się do pracy — zaprotestowała, lecz w jej głosie zabrzmiało przyzwolenie.

— Nieważne — szepnął i przytulił ją do siebie.

— Przecież masz spotkanie. — Broniła się coraz słabiej.

- Nieważne - powtórzył i pocałował ją.

Pachniała malinami i kawą. On pachniał jodłą rosnącą przed domem i mrozem.

Rzuciła ubranie na podłogę. Przywarła do Tristana i zarzuciła mu ręce na szyję, całując go jak w transie.

— Czekałem na to osiemnaście lat — wyszeptał.

— I warto było?

Pozwoliła wziąć się na ręce i zanieść do łóżka. Czekała, aż Tristan się rozbierze. A kiedy położył się przy niej, przypomniała sobie o swojej koszuli. Uklękła, by ją zdjąć, lecz zatrzymał jej dłonie. Wolał to zrobić sam.

A kiedy dokonał dzieła, musiał stwierdzić, że trzydzieści sześć lat to dla kobiety wcale nie jest za dużo. Ciało Allison było nadal jędrne, młode i świeże, a równocześnie dojrzałe i przez to podwójnie pociągające.

Kochali się z wielką czułością i prostotą, jak ludzie, którzy doświadczyli już w życiu seksualnych rozkoszy, i to niekoniecznie ze szczęśliwie dobranymi partnerami,

i teraz mają nadzieję, że wreszcie wyjdą z ciemnego lasu na jasną polanę.

A potem leżeli obok siebie i w bezruchu raz jeszcze przeżywali to, co przed chwilą między nimi zaszło.

Allison pierwsza przerwała ciszę.

— Coś się stało — wyszeptała. — Nigdy jeszcze nie czułam się tak...

Jak mogła mu wyznać, że czuła się kochana, skoro on nie wspomniał dotąd ani jednym słowem o miłości?

Przytulił ją i pogładził po włosach.

— Gdybym wiedział to, co wiem teraz, nie czekałbym osiemnastu lat.

Musnęła jego usta wciąż nabrzmiałymi wargami.

— Nie sądzę, żebym była na to gotowa przed osiemnastu laty. — Westchnęła. — Nie jestem nawet pewna, czy i dziś nie jest za wcześnie. Albo za późno.

Dźwignął się na łokciu i spojrzał jej w oczy.

— Nie musimy się spieszyć. Mamy czas.

Zadzwonił telefon.

Tristan zamknął oczy i opadł na poduszkę.

— A już myślałem, że świat o nas zapomniał. Lecz on dobija się, żebyśmy czasami nie zostali tu przez cały dzień.

Poczuła lekki chłód i naciągnęła na siebie kołdrę.

— Nie odbierzesz?

Jęknął i niechętnie sięgnął po słuchawkę. Nim jednak zdążył ją podnieść, włączyła się sekretarka.

— Tristan, tu Ginger. Dzwonię na prośbę Ralpha. Przypomina ci o tym spotkaniu z przedstawicielami firmy Hobson. Budynek gubernatora, pokój numer 306. Jeżeli nie wybyłeś jeszcze z domu, zadzwoń. Zaszły pewne zmiany w porządku dziennym, lecz o nich już na miejscu.

Tristan wycisnął na czole Allison mocny pocałunek.

— Patrz, co narobiłaś. Gdyby nie Ralph, facet, który zawsze trzyma rękę na pulsie, zapomniałbym o tym spotkaniu.

— Przykro mi, że mogłeś przeze mnie narazić się na nieprzyjemności.

Obrysował palcem kontury jej twarzy.

— Och, Wielki Kanionie. Twoje czerwonawe brązy zdolne są człowiekowi wynagrodzić wszystko.

Wstał i szybko się ubrał. Od tej pory zdawał się już być pochłonięty czekającym go spotkaniem i Allison zaczęła mieć wątpliwości, czy czasami nie popełniła błędu, pozwalając, by w przeciągu tak krótkiego czasu ten mężczyzna stał się dla niej tak ważny.

Odprowadził ją do samochodu, wydawało się, tylko przez grzeczność. Gdy już zapięła pas, pochylił się ku niej i powiedział:

— Przepraszam za to odrzutowe rozstanie. Niech diabli porwą firmę Hobson i jej przedstawicieli. Zobaczymy się wieczorem?

— Jeżeli masz ochotę.

— Mam, Allison — odparł tak ciepłym głosem, że w jednej chwili zniknęły wszystkie jej wątpliwości i obawy.

— Spóźniłaś się. Odebrałam z tuzin telefonów do ciebie, w tym trzy od Tristana Talbota — powiedziała Jazz do przyjaciółki, gdy ta zjawiła się w biurze.

Allison poczuła, że się czerwieni, i tym mocniej się zaczerwieniła. Umknęła spojrzeniem w bok.

— Gdzie cię wczoraj poniosło? — dopytywała się Jazz, jak zawsze ciekawska. — Ostatni raz dzwoniłam tuż przed północą, a ciebie wciąż nie było w domu.

— Stary przyjaciel zaprosił mnie na kolację — odparła Allison, zmieniając botki na wygodne pantofle. — O ile pamiętam, wczorajszy wieczór miałaś spędzić z Tobym.

Jazz prychnęła.

— Tak było w planach, ale okazało się, że mam najmniej romantycznego narzeczonego w stanie Minnesota. Wiesz, gdzie ten facet mnie zaciągnął? Do kręgielni! Gdzie zresztą mnie zostawił dla tych swoich słupków i kul. Mogłabym go ukatrupić!

— Myślałam, że do kręgielni chodzi tylko w poniedziałki.

Tak, ale oni weszli w fazę decydujących rozgrywek i jeden z chłopaków poprosił Toby”ego, żeby go zastąpił. Czy możesz uwierzyć? Ciskał tymi głupimi kulami w te beznadziejne słupki tylko dlatego, żeby jego kuinpel spędził po ludzku Walentynki ze swoją dziewczyną!

— Ale chyba po tej wizycie w kręgielni zostało wam jeszcze mnóstwo czasu na milsze doznania?

Jazz wsparła się pod boki.

— Nie mam zamiaru być spychana do roli deseru po zasadniczym posiłku. Najpierw kule, piłka, oglądanie koszykówki, a dopiero potem wierna i potulna Jazz. Powinnam była posłuchać się ciebie. Jeżeli mężczyzna w naszym wieku jest wciąż kawalerem, to chyba coś jest nie tak z jego dojrzałością. Toby to wyrośnięty ponad miarę chłopak. Poza sportem nie widzi świata.

Allison chciała powiedzieć coś o Tristanie, ale Jazz nie dała jej dojść do słowa. Rozgadała się na dobre. Była autentycznie wzburzona i rozgoryczona.

— Właściwie powinnam zwrócić mu pierścionek zaręczynowy. Bo czy mam zawsze być tą drugą? Po tych jego sportowych romansach? Nie wiem nawet, dlaczego mi się oświadczył. Nie jestem mu wcale potrzebna. Może spać sobie z owalną bądź okrągłą piłką. Dołączam do ciebie, Alli. Będziemy razem spędzać sobotnie wieczory

i będzie nam przyjemniej niz z tymi wrednymi, opętanymi facetami.

Allison zrobiło się nieprzyjemnie. Znalazła się wobec Jazz w dość niezręcznej sytuacji.

Dlatego kiedy zadzwonił telefon, sięgnęła po słuchawkę jak po pomocną dłoń. Nadarzała się okazja zajęcia się pracą.

Myliła się. Rozpoznała głos Tristana.

-. Dzwonię, żeby powiedzieć ci, że tak wspaniałych chwil, jak te wczorajsze i dzisiejsze, jeszcze nie przeżyłem.

— Cieszę się, że dobrze się bawiłeś.

— „Bawić się” to nie jest odpowiednie słowo, Allison. Użyłbym stu innych, tylko nie tego.

— To miłe z twojej strony — powiedziała, świadoma, że Jazz słyszy wszystko, włączme z najsubtelniejszymi odcieniami intonacji.

— Czy nie zapomniałaś o naszym spotkaniu?

Oczywiście, że nie. Na którą się umawiamy?

— Przyjedź zaraz po pracy. m razem wybierzemy się do restauracji z prawdziwego zdarzenia.

— W takim razie będę o wpół do siódmej.

Wspaniale. Do zobaczenia, Wielki Kanionie.

— Kto to był? — zapytała Jazz, gdy Allison odłożyła słuchawkę. — Kimkolwiek zresztą był ten ktoś, wyczarował wspaniałe rumieńce na twoich policzkach.

Allison brzydziła się kłamstwem. Zresztą przed Jazz i tak nic nie mogło się ukryć.

— Rozmawiałam z Tristanem.

— I jak? Udało mu się z tą fikającą Shannon?

— Sęk w tym, że wcale się z nią nie spotkał. Wycofała się prawie że w ostatniej chwili — odparła AJlison, udając, że szuka czegoś w szufladzie biurka.

— Poczekaj! Czy czasami ten stary przyjaciel, z którym byłaś wczoraj na kolacji, to nie Talbot? — Jazz nie kryła podniecenia, jak gdyby była detektywem, który wpadł na trop mordercy.

— Ściślej mówiąc, zjedliśmy kolację u niego w domu. Zjawił się w schronisku dla zwierząt tuż przed zamknięciem, ale zdążył jeszcze kupić psa. Poprosił mnie, żebym wprowadziła go w arkana opiekowania się czworonożnym przyjacielem.

— Ach, tak. Teraz zaczynam coś rozumieć.

— Powiedziałam ci prawdę.

— Zaczynam rozumieć, skąd ten twój rozmarzony wyraz twarzy. Jesteś dziś całkiem odmieniona.

Allison podeszła do kopiarki i zrobiła duplikat dokumentu, który akurat leżał na jej biurku, lecz który miał być wyrzucony do kosza. Zajmując się czymkolwiek,

chciała ukryć zmieszanie.

— A zatem Tristan był wczoraj twoim zziębniętym rycerzem. Mam nadzieję, że go rozgrzałaś?

— Na miłość boską, Jazz! Rozgrzewał nas ogień płonący na kominku. Bawiliśmy się z psem, graliśmy w grę komputerow coś tam zjedliśmy. To wszystko.

— Wiem, że przyrzekłaś sobie już nigdy więcej nie zakochać się w żadnym przystojniaku, ale chyba uczyniłaś wyjątek?

— Nie zakochałam się — zaprzeczyła Allison, lecz bez przekonania. — Po prostu mamy ze sobą wiele wspólnego.

— Jasne, miłe szkolne wspomnienia.

— Zostawmy ten temat, Jazz, i zajmijmy się wreszcie pracą.

Jazz, posłuszna prośbie przyjaciółki, nie wymieniła już tego dnia imienia Tristana. Nie musiała tego robić. Allison wciąż o nim myślała i bodaj ze sto razy dochodziła do wniosku, że pan Podrywalski chyba ją poderwał.

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Kiedy Ailison przekroczyła próg domu Tristana, ciepło i serdecznie powitała ją Arizona, skacząc z radości i liżąc jej nogi i dłonie.

— Cieszę się, że widzę ją wciąż przy życiu — powiedziała A]lison, prostując się i spoglądając na Tristana z ironicznym uśmieszkiem.

— Na razie oboje jakoś się trzymamy. — Odebrał od niej płaszcz i powiesił go w szafie. — Cieszę się, że przyszłaś.

— Ja też.

— Chciałbym porozmawiać z tobą o tylu rzeczach, ale może najpierw coś zjemy.

— Naprawdę jesteś głodny?

— Yhm — zamruczał i pociągnął ją za sobą do sypialni.

Kiedy skończyli i leżąc bez ruchu uspokoili trochę swoje serca, Tristan westchnął:

— Przeleżałbym tu z tobą całą zimę, aż do wiosny.

— Ja też. — Jej głos przypominał mruczenie kotki.

— Niestety, Arizona najwyraźniej żali się na coś, zapewne na samotność. Słyszysz?

Tristan zrobił minę skazańca prowadzonego na szafot.

— Poczekajmy chwilę, może przestanie. Skomlenie jednak nie ustawało i trzeba było jakoś temu zaradzić.

- Nie mogę pozwoli4 żeby w moim domu ktoś cierpiał

- przemówił Tristan głosem pełnym teatralnego patosu.

— Ja zostaję, więc wrócisz do ciepłego łóżka — powiedziała, ocierając się o niego bezwstydnie.

Mimo tej pokusy wstał i włożył spodnie.

— Może jednak powinnaś się ubrać. Chciałem cię zabrać na kolację.

— Raczej pozwól mi przyrządzić coś w twojej kuchni.

— Obawiam się, że mam pustą lodówkę.

— Zobaczę. Jeśli uznam, że istotnie nic się nie da zrobić, wtedy wyjdziemy.

Pochylił się i pocałował ją.

— Szlafrok znajdziesz w szafie. Zaraz wracam.

Gdy zamknął za sobą drzwi, Allison wstała z łóżka i otworzyła szafę. W jej wnętrzu pachniało lawendą, pizmem i miętą. Tak samo pachniał jedwabny bordowy szla-

frok, którym się okryła.

Zadzwonił telefon. Przez chwilę wahała się, czy go odebrać. I jak wówczas Tristana, tak i ją teraz wybawiła z kłopotu podjęcia decyzji automatyczna sekretarka.

— Cześć, Tris, tu Alec — usłyszała z głośnika telefonu.

— Dzwonię, żeby się dowiedzieć, czy dopisało ci szczęście z Walentynką. Daj znać, czy masz prawo do noszenia swojego przezwiska.

Allison poczuła, że żołądek podchodzi jej do gardła.

Boże, więc to wszystko było udawaniem i grą! To dlatego, Tristan nie wykazywał większego zainteresowania wyborem kandydatki. W tym zakładzie nie liczyła się osoba

lecz efekt. A kiedy Sharinon w ostatniej chwili wycofała się, trzeba było jak najszybciej znaleźć dublerkę. I wybór padł na nią!

Rozczarowanie, ból i upokorzenie zalały AHison gwałtowną falą. Miała ochotę rzucić się na łóżko i wybuchnąć płaczem. Nagle jednak ogarnęła ją złość. Zrzuciła szlafrok i ubrała się w rekordowym tempie, mało zważając, czy wszystkie guziki trafiły do odpowiednich dziurek lub czy wszystkie części garderoby włożone zostały na prawą stronę. Przede wszystkim chciała jak najszybciej stąd uciec.

Wybiegła z sypialni, jakby wybuchł w niej pożar, i po chwili była już na dworze. Dopiero teraz Tristan ją zauważył. Stał przy garażu i czekał na Arizonę.

— Allison! Co ty wyprawiasz? Co się stało?

— Jadę do domu, a ty możesz pochwalić się przed kumplami swoim wyczynem. Jeśli masz drański charakter, to może nawet wymienisz moje nazwisko. — Miała trudności z trafieniem kluczykiem do stacyjki.

— Zaczekaj. O czym ty w ógóle mówisz?

— Dobrze wiesz, o czym mówię, a dla pewności przesłuchaj automatyczną sekretarkę.

Zamknęła mu drzwi przed nosem i nie zważając na jego dalsze gesty i słowa, ruszyła z piskiem opon.

Tristan dzwonił do agencji kilkanaście razy i Jazz niezmiennie informowała go, że Allison jest chwilowo nieosiągalna, lecz że na pewno zadzwoni.

Nie doczekał się jednak telefonu. Wiedział zresztą,że naiwnością byłoby liczyć na to. Uczynił więc jedyną możliwą rzecz w tej sytuacji: pojechał do jej biura.

Na szczęście zastał ją. Siedziała za biurkiem i wyglądała równie pięknie, jak podczas jego pierwszej wizyty.I podobnie jak wówczas, gdy po raz pierwszy

spotkali po osiemnastu latach, spoglądała na niego jak obcego człowieka.

— Chciałbym z tobą porozmawiać — rzekł, zerkając na Jazz, która zajęta była pisaniem.

— Za chwilę mam klienta — odparła głosem zimnym jak głaz.

— Więc wpisz mnie na listę wizyt.

— Nie mam już wolnych miejsc.

— To może pójdziesz ze mną na lunch?

- Nie.

Na kolację?

- Nie.

Westchnął.

— Daj spokój, Allison. To nie jest szkoła. Nie będziesz chowała się przede mną w damskiej toalecie.

— Alli, ja na chwilę wychodzę a wy powspominajcie sobie dawne czasy — powiedziała Jazz i taktownie Zostawiła ich samych.

— Lepiej już sobie idź — powiedziała Allison.

— Muszę ci wyjaśnić, o co chodziło.

— A co tu wyjaśniać? Że dwóch czy pięciu dorosłych facetów umawia się, że ten, któremu uda się spędzić Walentyuki w łóżku z nowo poznaną kobietą, wygrywa ileś tam dolców?

— To nie było tak.

— Nie? To co, nie dałeś ogłoszenia w związku z tym

zakładem?

- Tak, ale...

— I nie wcinąłeś mnie do całej tej gry, żebym ułatwiła ci zwycięstwo?

- Tak, ale...

Drzwi otworzyły się i wszedł starszy, elegancko ubrany mężczyzna z laską.

— Niestety, muszę cię pożegnać. Mam klienta.

— Nie wyjdę stąd, dopóki wszystkiego ci nie wyjaśnię

— powiedział Tristan z miną upartego chłopca.

— Czy ten młody człowiek naprzykrza się pani? — zapytał nowo przybyły jegomość, najwidoczniej czując się w obowiązku stanięcia w jej obronie.

— Ależ skąd, panie Watkins. Ten pan już wychodzi. Tristan nie miał zamiaru ryzykować, że starszy pan zacznie okładać go laską.

Zanim jednak opuścił biuro, powiedział dobitnie:

— Jeszcze się zobaczymy, Allison.

— Wyjeżdżasz gdzieś? — Jazz wskazała ruchem głowy na walizkę stojącą przy biurku Allison.

— Do Heidi.

— A czy czasami za tą twoją nagłą tęskuotą za siostrą nie kryje się chęć ucieczki przed Tristanem Talbotem?

— Tristan nie ma tu nic do rzeczy — skłamała Allison.

— Więc co mam mu powiedzieć, kiedy zadzwoni?

— To samo, co innym. Że chwilowo nie ma mnie w mieście.

— Lecz przecież wrócisz. I wtedy on zapuka do tych drzwi.

— Być może.

— Żadne „być może”. Pamiętam, jak ostatnio patrzył na ciebie. Łatwo się go nie pozbędziesz.

— Jeszcze zobaczymy.

— Na miłość boską! Co ten biedaczysko ci zrobił? Raz na dźwięk jego imienia wydajesz się wniebowzięta, a już po godzinie pałasz żądzą wykrajania mu serca i rzucenia go psom na pożarcie.

— Ten biedaczysko, jak ty go nazywasz, posłużył się mną w celu wygrania zakładu. Nie jest lepszy od innych zimnych drani, z którymi zły los zetknął mnie w ostatnich latach. — Allison była bliska łez.

- O czym ty w ogóle mówisz?

Allison pokrótce opowiedziała przyjaciółce całą historię.

— Do ostatniej chwili niczego nie podejrzewałam. A przecież powinnam była usłyszeć jakiś dzwonek alarmowy. Był taki bez skazy, zbyt idealny, jak na faceta z krwi i kości. W takich wypadkach zawsze należy sprawdzić, czy czasami nie mamy do czynienia z aktorem.

— Nie wpadaj tylko w manię prześladowczą. Bo czy wszystkiego możesz być pewna? A jeśli wyrobiłaś sobie błędne pojęcie o tym zakładzie? Pozwól mu, niech ci wszystko wyjaśni.

— To zbędne. Powiedział mi przecież, po co korzystał z moich usług. A kiedy randka z Shannon nie wypaliła, pomyślał o kimś w rodzaju dublerki i wtedy przyszedł do ninie. Przecież chciał wygrać zakład.

Kiedy zaś Jazz nadal nie wydawała się do końca przekonana, Allison wybuchnęła:

— I w ogóle dlaczego próbujesz go bronić? Nie dalej” jak wczoraj, w związku z Tobym i jego sportowymi wyczynami, przeklinałaś wszystkich mężczyzn.

— Tak, tylko że wczoraj Toby w jakimś sensie zrehabilitował się, grzebiąc przez dwie godziny na mrozie przy hamulcach w moim samochodzie. Co wcale nie znaczy, że przestałam być na niego wściekła.

— Ale w końcu przestaniesz być wściekła i znów wrócicie do swoich słodkich gruchań, a ja Tristanowi nigdy nie wybaczę — powiedziała Allison z zapiekłą determinacją w głosie. — Dlatego jeśli chcesz założyć razem z nim towarzystwo wzajemnej adoracji, wolna droga.

Kiedy Allison wsiadła do samochodu i odjechała, Jazz natychmiast wykręciła numer telefonu Tristana Talbota.

— Cześć. Tu Jasmine Connors, wiesz, przyjaciółka Allison. Czy nie zjadłbyś dziś ze mną lunchu?

To było straszne. Tristan musiał przyznać w duchu, że wpadł w nielichą kabałę. Stracił kobietę w sposób najgłupszy z możliwych. I nie jakąś tam kobietę, tylko kobietę swych marzeń.

W chwili gdy ją spotkał; powinien był natychmiast zadzwonić do kolegów i wycofać się z zakładu. Powinien był skupić się wyłącznie na niej. A gdy nadeszły Walentynki, powinien był obsypać ją słodyczami i kwiatami. Słowem, powinien był potraktować ją jako dar losu i wybrankę serca, nie zaś wciąż widzieć w niej dziewczynę, która nim kiedyś wzgardziła.

Lecz on bał się powtórzenia sytuacji sprzed osiemnastu laty, a strach nie jest dobrym doradcą. Jasne, że drugą I

przegraną przyjąłby jako dotkliwy cios, szansa jednak kryła się w podjęciu ryzyka. Zamiast więc bawić się w podchody i chłodną dyplomację, powinien był rzucić się w ten romans, jak to mówią, głową w dół, nogami do góry.

Zrobił coś wręcz przeciwnego. Do końca roztaczał przed Allison fikcję randki z Shannon, tą puszystą tancerk mimo że nawet nie skontaktował się z nią i pieniądze wyrzucił w błoto. Nic więc dziwnego, że Aflison wbiła sobie do głowy, iż użyta została w roli dub

lerki.

— Wyglądasz coś nietęgo, panie numerze czternasty

— oświadczyła Jazz, siadając po drugiej stronie stolika

w narożnym barze.

— Bo zgrałem się do nitki.

— Być może szczęście jeszcze się do ciebie uśmiechnie. Tymczasem wiedz, że Alli już od kilku godzin nie ma w mieście.

— Wyjechała?

Jazz kiwnęła głową.

— Nigdy jej jeszcze nie widziałam w takim stanie. Chyba się zakochała.

Twarz Tristana rozpogodziła się, lecz zaraz znów zachmurzyła.

— Tyle że nigdy mi tego nie powie.

— Jeżeli będziesz tu tak dumał i nie kiwniesz palcem, to rzeczywiście nigdy.

— Więc co mam zrobić?

— To zależy.

— Od czego?

— Od tego, kim ona jest dla ciebie. Dawną szkolną ko1eżank konsultantką od spraw sercowych czy może..

— Kocham ją, Jazz. I to prawdopodobnie od momentu, gdy po raz pierwszy ją zobaczyłem. A więc całe osiemnaście lat temu.

— Czy powiedziałeś jej to?

- Nie miałem kiedy. Sama widziałaś, jak nmie potraktowała. A teraz wyjechała,

Jazz kiwała ze zrozumieniem głową. Przez chwilę badawczo przypatrywała się Tristanowi, po czym wyjęła kartę wizytową i coś na niej szybko skreśliła.

— Tu masz adres.

— Jest w lowa?

— Tak, u swojej siostry Heidi. Zawsze do niej ucieka po różnych niepowodzeniach z mężczyznami. Uważa Heidi za jedyną istotę na świecie, która ją rozumie.

— Wracaj do domu.

Allison nie wierzyła własnym uszom. Patrzyła na swoją drobną, jasnowłosą siostrę i niczego nie pojmowała. Jak Heidi może wystąpić z taką radą po tym wszystkim, co od niej usłyszała? Do tej pory zawsze znakomicie jej doradzała, co więc się stało, że tym razem zawiodła ją siostrzana intuicja?

- Chyba mnie nie słuchałaś. Czy mam powtarzać wszystko od początku? — zapytała z rozpaczą w głosie.

— To zbędne. Słuchałam cię bardzo uważnie i dlatego mówię: wracaj do domu.

— Nie mogę.

— Dlaczego?

— Bo on tam jest. Chodzi za mną krok w krok. Wydzwania kilkadziesiąt razy na dzień. Wręcz prześladuje mnie. I tak jakoś... patrzy.

— Zakochani mężczyźni tak się czasami zachowują. I niektóre kobiety to lubią — powiedziała Heidi sucho.

— Ale nie takie kobiety jak ty czy ja. My jesteśmy niezależne.

— Takie kobiety, jak widać, ukrywają się w domach swoich sióstr — odparła Heidi z ironią.

— Nigdzie się nie ukryłam. Przyjechałam do ciebie poradę.

— I otrzymałaś ją. Wracaj do domu. Architekci sporo zarabiaj ale ten Talbot straci cały majątek, jeżeli będzie wydzwaniał tu co godzinę, żeby w zamian usłyszeć, że,

niestety, nie możesz podejść do telefonu.

Allison nerwowo bawiła się zegarkiem.

— Daj mi jeszcze trochę czasu do namysłu. Minęły dopiero dwa dni, odkąd tu jestem.

Dwa dni wydłużyły się w trzy, trzy stały się czterema. Dopiero piątego dnia wydarzyły się dwie rzeczy, które skłoniły Allison do podjęcia decyzji o wyjeździe.

Około południa zjawił się wysoki i chudy mężczyzna, który obsypał Heidi pocałunkami i zostawił bagaże w jej sypialni z taką naturalności jakby to była jego stała kwatera. Geoff Sanders, jak Allison się dowiedziała, miał niebawem zostać jej szwagrem.

Drugim wydarzeniem był list adresowany na jej nazwisko. Nie zawierał wielu słów. Leżąc na kanapie, Allison przeczytała:

„To nie pulchna tancerka o imieniu Shannon, lecz pan Podrywalski zrezygnował z randki. Powód: nie wyobrażał sobie lepszej partnerki na ten dzień od swojej konsultantki od spraw sercowych.”

Allison bezzwłocznie spakowała walizkę.

Było już dobrze po północy, kiedy ujrzała światła St. Paul. Heidi nakłaniała ją wprawdzie do przesunięcia wyjazdu na ranne godziny, lecz gdy Allison podejmowała jakąś decyzję, przystępowała natychmiast do jej wykonania.

Jak najszybciej musiała zobaczyć się z Tristanem, aby powiedzieć mu, jak bardzo go kocha.

Na pierwszym większym skrzyżowaniu skręciła w prawo i nacisnęła pedał gazu. Roznosiła ją niecierpliwość, a ulice miasta zapraszały wręcz o tej porze do

szybkiej, ryzykownej jazdy. Na szczęście obyło się bez spotkania z wozem policyjnym.

Gdy zajechała przed swój dom, dostrzegła kątem oka, że na obrzeżu parkingu bieleje jakiś kształt. Kształt ten z jakiegoś powodu zaintrygował ją. Wysiadła i poszła w kierunku tego czegoś. W pewnym momencie wydała stłumiony okrzyk. W świetle latami rozpoznała bryłę nimowego pałacu, odtworzoną w śniegu według wzu widniejącego na układankach. Jego twórcą mógł być tylko Tristan.

Allison odruchowo rozejrzała się wokół.

Dostrzegła samochód Tristana, ale był pusty.

Obeszła pałac dookoła i stwierdziła, że tylna ściana nie jest jeszcze skończona. W środku, ubrany w gruby, wojskowy płaszcz, spał Tristan.

— Panie Podrywalski, czy spędzając tu noc, nie ryzykuje pan przeziębienia?

— Czekałem na ciebie — powiedział zdrętwiałymi od zimna wargami, lecz z uśmiechem w oczach. — Heidi powiedziała mi przez telefon, że wracasz dopiero jutro.

— A więc mam sobie iść?

Z trudem stanął na nogi i zesztywniałym z zimna ramieniem usiłował ją objąć.

— Myślałem, że po Walentynkach już ode mnie nie uciekniesz.

— Przepraszam. Bałam się. Ciebie. I siebie.

— A teraz?

— A teraz cię kocham. Czy zrobiłeś ten pałac dla mnie?

— Pomyślałem, że jakiś skromny dowód miłości nie zawadzi. Bo ja cię kocham, Atlison.

— Chodźmy, nocny rycerzu. Czas, żebym roztarła twoje stopy i dłonie.

— A co z tym pałacem?

— Przysuniemy łóżko do okna i będziemy na niego patrzeć.

Pogładził ją po włosach.

— Nie masz pojęcia, jak się cieszę.

POSCRIPTUM

— Dostaliśmy przesyłkę od Allison — powiedziała Doris, przyglądając się z ciekawością trzymanej w ręku miniaturowej paczuszce.

— Nie widziałem jej od stycznia. Była wtedy na okresowym przeglądzie — oświadczył doktor Baker.

— Czy mogę ją rozpakować?

Dentysta kiwnął głową.

Po chwili kluskowate palce Doris uporały się z ozdobnym papierem.

— To pudełko — stwierdziła Doris niewątpliwą oczywistość, po czym przeczytała widoczny na wieczku napis, ułożony ze złotych liter: — „Allison i Tristan wstępują w związek małżeński”.

— Niech Bóg im błogosławi. — Doktor Baker, nie wiedzieć czemu, poczuł się wzruszony.

Doris wiedziała, że każde pudełko posiada jakieś wnętrze, nie omieszkała zatem podnieść wieczka. W środku znajdował się pergaminowy zwój, przewiązany złocistą wstążką. Doris zsunęła wstążkę i rozwinęła pergamin.

— Doktorku, miła niespodzianka! — Pomachała pergaminem, jakby to był czek na milion dolarów. — Zapraszają nas na ślub, a potem na wesele. W kościele św. Andrzeja, dziewiętnastego lipca, o siedemnastej.

Bezsenny w St. Louis

Tiffany White

Twoim stopom potrzeba masażu? Tobie — bajki na dobranoc?

Twojemu libido — silnych wrażeń?

Zostań moją wymarzoną Walentynką.

Bezsenny w St. Louis

ROZDZIAŁ PIERWSZY

— Oferta w rubryce towarzyskiej? Twoja?! No, mów! Gio Bonetti podniósł się z ławeczki, na której Ćwiczył podnoszenie ciężarów, zwalniając miejsce dla swojego najlepszego przyjaciela, Aleca McCorda.

— Chyba nie masz zamiaru dać ogłoszenia w „Riyer City Cali”?

— A żebyś wiedział. I zgadnij, kto mi pomoże je napisać!

Ekskluzywna sala tortur składająca się z chromu, luster i najnowocześniejszych przyrządów gimnastycznych zapełniona była mężczyznami i kobietami Ćwiczącymi w rytm pulsującej muzyki. Wzrok Gio powędrował w stronę rudowłosej dziewczyny na StairMasterze. Dzięki obcisłemu jednoczęściowemu kostiumowi, który miała na sobie, mógł dostrzec pracę każdego mięśnia.

— Nie podnieca cię spocone ciało? Słowo daję, nie ma nic bardziej seksownego od zlanej potem kobiety w obcisłym kostiumie gimnastycznym.

— Miałeś mnie asekurować, żebym nie zwalił sobie na klatę tych dziewięćdziesięciu kilo — upomniał go Alec, zaciskając palce na sztandze i podnosząc ją ze stojaka.

Dobrze już, dobrze. Czy to moja wina, że w latach dziewięćdziesiątych siłownie zastajiły bary dla samotnych? Spójrz tylko na te laski. Dlaczego nie umówisz się z którąś, zamiast dawać ogłoszenie matrymonialne?

- Aco wtym złego?

— Zarty sobie stroisz? Taka oferta to jak randka w ciemno. Nigdy na takiej nie byłeś? Kupowanie kota w worku! A potem pewnie i tak się okaże, że to zupełna

klapa.

Alec podniósł sztangę nad głowę po raz dwunasty, ostatni w tej serii, po czym odłożył ją na stojak.

— Już ci mówiłem. Tristan, Nicholas i ja zawarliśmy w sylwestra umowę. Przed moim powrotem z Bostonu do St. Louis postanowiliśmy zamieścić w gazecie oferty walentynkowe. Po tym samotnym sylwestrze uznaliśmy, że w Dzień Zakochanych zasługujemy na damskie towarzystwo.

Alec wstał z ławeczki. Przeszedł z Gio kilka kroków po wytartej, drewnianej podłodze, żeby dokończyć trening przed ścianą pokrytą lustrami.

Ich odbicia różniły się od siebie jak dzień i noc.

Ciemnowłosy i szczupły Gio Bonetti wyglądał na tancerza — którym był w rzeczywistości — występującego z zespołem w miejscowym barze.

Alec, niebieskooki blondyn, był wyższy i miał jeden łobuzerski dołeczek — dwa stanowiłyby już zabójcze niebezpieczeństwo. Jego ciało było proporcjonalnie zbudowane, jak u zawodowego atlety. Praworęczny miotacz, gwiazda baseballu, został przeniesiony do drużyny St.

Louis Cardinals tydzień temu, a piłką rzucał w sposób robiący niesamowite wrażenie.

— Zastanówmy się. Doskonała, wymarzona randka walentynkowa... — Gio zadumał się, kiedy obaj wybierali sobie odpowiednie obciążenia i zakładali je na sztangi.

— A więc... pizza na wynos, wideo z wypożyczalni i panienka, którą należy odstawić taksówką do domu. Ale czy nie możesz sobie tego załatwić bez ogłoszenia?

— Swiat się zmienia, Gio. To już nie te czasy, kiedy miałem dziewczynę w każdym większym mieście. Zabawa się skończyła i, szczerze mówiąc, ostatnio trochę spasowałem. Ciężko dociec, czego te kobiety teraz chcą.

— Wcale nie — sprzeciwił się Gio, obserwując kolegę wyciskającego sztangę nad głową. Alec spuścił sztangę na podłogę i spojrzał na Gio. — Zapominasz, że mam nad tobą przewagę, jeśli chodzi o orientację w babskich marzeniach.

— Bo tańczysz w zespole?

Gio przyjrzał się obciążeniu na sztandze, a następnie zdjął z niej kilka ciężarków.

— Nie, bo mam siostrę. Na tym polega moja przewaga. Rozmowa z Elizabeth pomaga mi zrozumieć kobiety.

— Z twoją siostrzyczką Elizabeth? Przecież to jeszcze dziecko.

— Moja siostrzyczka ma dwadzieścia osiem lat — zawył Gio. — A według niej każda kobieta szuka faceta z Seattle.

— Mówisz o tym gościu z „Bezseniiości w Seattle”?

Gio skinął głową.

- Właśnie, takim wrażliwym...

Zdegustowany Alce przewrócił oczami.

— Jakaś panienka zaciągnęła mnie na ten film. Bujda na resorach. Zrządzenie losu i tego typu bzdety. Może i kobiety twierdzą, że chcą wrażliwych mężczyzn, ale wcale tak nie jest. Przynajmniej niezupełnie. Jak już takiegó dorw to szybko się nim nudzą i rzucają dla kogoś bardziej pasjonującego.

Alec poznał tę bolesną prawdę, gdy jego własna matka porzuciła męża-księgowego dla rajdowego kierowcy. Kiedy ojciec chłopaka, chcąc uciec od wspomnień, zgodził się na przeniesienie do pracy w St. Louis, zamieszkali obaj tuż obok Bonettich. I podczas gdy starszy McCord szukał zapomnienia w alkoholu, Alec chłonął ciepło rodzinne domu Bonettich.

— Elizabeth uważa...

— O ile sobie przypominam, twoja siostra nie dorosła jeszcze do tego, żeby mogła się sama sobą zajmować. Zawsze musiałem wyciągać ją z kłopotów. Pamiętasz ten niebieski rower, na którym tak lubiła jeździć? Udawała, że to koń! Któregoś dnia, jak byłeś na próbie zespołu, włożyła najładniejszą sukienkę wizytow taką długą z falbankami, i dosiadła tego swojego konia. Wyobrażała sobie, że jest księżniczką, ale spódnica zaplątała jej się w szprychy. Skręciłaby sobie ten głupi kark, gdybym jej nie złapał.

— Elizabeth prowadzi teraz własne biuro podróży i jeździ na prawdziwym koniu, a nie na rowerze. I jeszcze żadnemu facetowi nie udało się jej złapać. Moi rodzice, którzy już od dawna marzą o wnukach, twierdzą, że ona jest zbyt niezależna.

— Jest uparta, to fakt — przyznał Alec z uśmiechem.

— Kiedy miała siedem lat, a ja uczyłem ją pływać, uparła się, że za mnie wyjdzie. Tak długo ninie zamęczała, że w końcu wręczyłem jej „pierścionek zaręczynowy” wy-

losowany z automatu przy basenie.

— Zupełnie zapomniałem — roześmiał się Gio, odkładając sztangę na podłogę. — Ale muszę przyznać, że to dążenie po trupach do celu opłaciło się, choć niełatwo jej przyszło stworzyć własne biuro podróży. Wciąż mieszkamy razem w domu, który odkupiliśmy od rodziców, kiedy przenieśli się do Teksasu, ale rzadko ją widuję. Zawsze jest w terenie, kontroluje miejsca wypoczynku swoich klientów. Dziś rano poleciała na inspekcję nowego hotelu na Florydzie.

— To może Elizabeth udzieli mi kilku porad na temat St. Petersburga na Florydzie, zanim się zgłoszę na ten wiosenny trening, który zaczyna się szesnastego.

— Szesnastego? Walentynki są czternastego, więc tak właściwie mówimy tylko o jednej nocy — skonstatował Gio, przyglądając się rudowłosej, która obecnie ćwiczyła na Nautilusie.

— Tak, o wspaniałej jednej nocy. — Alec uniósł brwi w lubieżnym grymasie.

— Tego raczej nie powinieneś pisać...

- Wiem. Oczywiście, gdybym miał poznać Tę Właściw mogłoby to trwać, powiedzmy, dwie noce. Ale nie dłużej. Szesnastego muszę się zgłosić na trening.

- Tę Właściwą?

— No wiesz, kobietę, która by uprościła moje życie, a nie jeszcze bardziej je skomplikowała. Która by akceptowała moje „tradycyjne” wartości.

— Problem w tym, że pani Cleayer jest już żoną Warda — zakpił Gio.

— Przestań. Musi być przecież gdzieś jakaś kobieta, która chce, żeby mężczyzna był dla niej oparciem, która nie marzy o zrobieniu kariery i która...

— Na dodatek jest ładnie zbudowaną blondynką — dorzucił Gio.

— No... Czy ja wiem? Bardziej mnie interesuje ktoś lojalny, na kim można polegać.

— To może lepiej kup sobie małego golden retrieyera.

— Mówię poważnie, Gio. Nigdy nie dopada cię melancholia? Nie chciałbyś, żeby w niedzielny wieczór ktoś usiadł przy tobie przed telewizorem z miską prażonej kukurydzy na kolanach? Czasem chciałbym wreszcie móc się przy kimś poczuć swobodnie. Tak diugo byłem sam, że już nie potrafię normalnie rozmawiać. I chyba robię się samolubny.

— Albo za dużo się naoglądałeś programów Oprah Winfrey, albo aż tak się przejąłeś tym sylwestrem — skrzywił się Gio.

— W sylwestra przyśniła mi się kobieta, która opiekowała się psem z chorą łapą — przypomniał mu Alec.

— Nawet kompletny idiota uznałby to za znak.

— Wiesz, co jest prawdziwym znakiem? Ta świetnie zbudowana dziewczyna. — To mówiąc, Gio skinął głową w stronę rudowłosej. — Wpadnij do mnie wieczorem. Us mażymy sobie hamburgery na grillu i wymyślimy jakieś ogłoszonko. Teraz jednak muszę trochę pogłówkować, żeby ta Miss Fitness zechciała się ze mną spotkać. Całe to gadanie o bezpiecznym seksie w rodzaju „patrz sobie do woli, ale nie próbuj się dobierać” odbiera cały urok naszym czasom. Myślisz, że mi uwierzy, kiedy jej powiem, że eksploduję, jeśli nie pójdzie ze mną do łóżka?

Alec roześmiał się głośno, potrząsając głową.

— Po prostu powiedz jej, że jesteś tancerzem.

— Fakt, to zawsze działa.

Tym razem najwyraźniej nie zadziałało. Gio wrócił do kolegi w błyskawicznym tempie.

— Miałeś rację. Nasze czasy schodzą na psy. Chyba też zaczynam tracić kontakt z dziewczynami.

— Poddajesz się? Tak po prostu?

— Skąd. Przegrałem jedną bitwę, a nie całą wojnę. Dziś wieczorem musimy się spotkać dosyć wcześnie. Zaraz po kolacji, jak już napiszemy to twoje ogłoszenie, idę spać.

— Ty? Nocny Marek?

— Podobno ta Miss Fitness prowadzi najcięższe zajęcia z aerobiku. Żeby się zapisać, muszę być w sali gimnastycznej przed szóstą rano, bo miejsce można sobie zarezerwować tylko na dzień wcześniej — wyjaśnił.

— Czy ty aby wiesz, w co się pakujesz?

- To me ja szukam pomocy w rubryce towarzyskiej...

Dwadzieścia minut później obaj wyszli z siłowni i przekonali się na własnej skórze, jak zmienna bywa pogoda w St. Louis. Na zewnątrz sypał gęsty, mokry śnieg.

— Zupełnie, jakby ktoś chciał zasypać całe miasto, żeby go już więcej nie oglądać — stwierdził Alec, który od tylu lat mieszkał w Los Angeles, że odwykł od widoku śniegu.

— Znowu się porobią gigantyczne korki — skrzywił się Gio.

— Gdybym już nigdy w życiu miała nie zobaczyć śniegu, wcale by mnie to nie zmartwiło — mruknęła do siebie Elizabeth, krążąc wokół samochodu i po raz kolejny odśnieżając szyby. Miała na sobie pantofle, więc jej stopy były już zmarznięte na kość, a czerwony nos mógłby posłużyć reniferom Świętego Mikołaja za punkt orientacyjny. Do tego wszystko ją bolało od odkopywania samochodu z zaspy, w którą jakiś idiota — bo musiał to być mężczyzna — wpakował ją ze złośliwości czy arogancji.

A zgodnie z planem powinna właśnie jeść kolację i popijać wino w South Beach, najnowszym, utrzymanym w europejskim stylu hotelu przy Ocean Driye, z którym miała nawiązać stałą współpracę. Z taką radością oczekiwała spotkania z przystojnym szefem kuchni w restauracji „Starflsh”, o którym tak wiele słyszała. I zamiast specjalności zakładu — smażonych na ruszcie quesadillas z homarami w pikantnym sosie mango — będzie musiała zadowolić się tym, co znajdzie w lodówce, bo przez tę zamieć odwołano jej lot.

Wyczyściwszy szyby, Elizabeth wsiadła do samochodu i dołączyła do strumienia pojazdów, które w żółwim tempie poruszały się naprzód.

Nic nie układało się po jej myśli.

Od chwili, kiedy Gio powiedział jej, że Alec McCord został przeniesiony do St. Louis i ma grać dla Cardinals, zaczęła snuć plany. W dniu ich pierwszego spotkania chciała wyglądać olśniewająco. Kilkanaście lat temu złamał jej serce, kiedy wyjechał do college”u i nie wrócił. Czy aż tak trudno mieszkać w St. Louis i grać w dniżynie Dodgersów z Los Angeles?

Do domu dotarła dopiero o siódmej.

Wydawało jej się jednak, że jest już znacznie później, bo większość dnia spędziła na lotnisku, próbując znaleźć jakieś inne połączenie.

Zaparkowała przed domem obok kilku potężnych białych zasp, naciągnęła na oczy wełnianą czapkę, owinęła twarz szalikiem i ruszyła w stronę drzwi.

Zaledwie kilka kroków od celu poślizgnęła się na oblodzonym chodniku i wylądowała w zaspie.

— Niech to szlag! — mruknęła, wygrzebując się ze śniegu. Nawet nie próbowała się oczyścić. Odwrócona plecami do wiatru dokuśtykała do drzwi, łamiąc przy tym

obcas.

Włożyła klucz do zamka frontowych drzwi, otworzyła je i powoli weszła do środka.

Gio wychylił głowę z kuchni, skąd rozchodził się smakowity zapach smażonej cebuli.

— Elizabeth? Co ty tu robisz? Przecież miałaś lecieć na Florydę.

- Odwołali samolot - powiedziała, kichnęła i ruszyła w stronę kuchni — w stronę jedzenia i ciepła.

Dokładnie w chwili, kiedy znalazła się obok Gio, otworzyły się drzwi wiodące z kuchni na pokryty śniegiem taras. Elizabeth zdębiała na widok osoby, która wnosiła właśnie talerz z gorącymi hamburgerami.

— Alec... — wydusiła z siebie, otwierając usta ze zdumienia. Co on tu robi? Dlaczego właśnie dziś, gdy ona swoim wyglądem przypomina śniegowego bałwana?

— Elizabeth? Czy to naprawdę ty jesteś pod tym wszystkim? Jasne, że tak. Twoje oczy poznałbym wszędzie.

— To ja. — Pociągnęła nosem i znowu kichnęła. Zastanawiała się, dlaczego Mec tak dziwnie się jej przygląda. I o co mu chodzi z tymi oczami? Podobają mu się? Pewnie jak zwykle sobie z niej żartuje, nadal uważając ją za małą siostrzyczkę Gio, a nie dojrzałą osobę.

— Lepiej zdejmij te mokre łachy i weź gorącą kąpiel

— poradził Gio.

Elizabeth, wdzięczna bratu za pomoc, schroniła się w swoim pokoju, Potem weszła do łazienki i puściła gorącą wodę do wanny, ciągle mając przed oczami Aleca stojącego w kuchni. Oczywiście, śledziła rozwój jego kariery. Ale ta krótka chwila, kiedy zobaczyła go wreszcie po tych wszystkich latach, wywarła na niej duże wrażenie. Był tak przystojny, jak w jej wspomnieniach. A może bardziej?

Nie miał na sobie niczego szczególnego — szary sweter, dżinsy, adidasy i kurtkę klubową Dodgersów. Każdy, podobnie do niego ubrany mężczyzna, wyglądałby przeciętnie, ale nie on. W Alecu McCordzie nie było nic przeciętnego. A może to ona cały czas patrzyła na niego oczami zadurzonej nastolatki?

Nie, patrzyła na niego oczami kobiety.

Elizabeth zanurzyła się w ciepłej wodzie. Zamknęła oczy, poruszając nogami, żeby woda muskała ją delikatnymi falami. Przeszył ją rózkoszny i nieprzyzwoity dreszcz — wyobraziła sobie siebie z Alekiem w sąsiednim pokoju. Przez drzwi słyszała rozmowę obu mężczyzn. Rozróżniała głosy, ale nie rozumiała poszczególnych słów na tyle dobrze, by wiedzieć, o czym mówią.

Czy Alec wyobrażał ją sobie w kąpieli?

Nie, to głupie z jej strony. Osoba przypominająca swoim wyglądem śniegowego bałwana raczej nie wzbudza zainteresowania.

Namydlała miękką, żółtą gąbkę swoim ulubionym, niebieskim hiacyntowym mydłem, a głód i ciekawość brały górę nad pragnieniem ukrycia się. Była głodna i ciekawa planów Gio i Aleca, nie chciała jednak, żeby Alec widział ją w takim stanie.

Chyba że...

Szybko skończyła kąpiel i zaczęła się ubierać. Wyobrażała sobie, że znowu jest tą małą dziewczynką, która jeździ na niebieskim rowerku wystrojona jak księżniczka, tym razem jednak nie zamierza się stroić. Postanowiła sprawić wrażenie zupełnie zaniedbanej i jeśli włoży na I siebie byle co, Alec nie będzie mógł zbyt wiele powiedzieć o kobiecie, na którą wyrosło tamto dziecko.

Gdyby umyła włosy i elegancko się ubrała, wszystko stałoby się zbyt jasne. Poza tym nie była jeszcze gotowa na spotkanie z mm. Potrzebowała czasu.

Obmyśliła starannie strój. Wychodząc z pokoju, spojrzała w lustro i zachichotała. Nie ma szans, żeby uznać ją za pociągającą. Może czuć się spokojna.

Kiedy weszła do kuchni, Gio spojrzał na nią, odrywając wzrok od żółtego notatnika, w którym właśnie coś pisał.

— Czyż nie wyglądasz uroczo? — zażartował, uśmiechając się krzywo do Aleca siedzącego do niej plecami.

Elizabeth nie zwróciła na niego najmniejszej uwagi. Podeszła do kredensu i przygotowała sobie hamburgera, nałożyła na talerz sałatkę ziemniaczan a potem usiadła przy okrągłym stole obok obu mężczyzn. Po pierwszym kęsie poczuła burczenie w żołądku. Cały dzień nie miała nic w ustach, nic więc dziwnego, że była głodna.

Jadła, przyglądając się gryzmołom Gio i udając, że nie dostrzega spojrzeń pełnych rozbawienia, które jej brat wymieniał z kolegą.

— I co teraz zamierzacie, skoro obaj znowu mieszkacie

w tym samym mieście? — zapytała w końcu.

— Na razie piszemy ogłoszenie — wyjaśnił Gio.

— Szukacie kogoś do drużyny?

— Niezupełnie. Piszemy ogłoszenie do rubryki towarzyskiej w „Riyer City Cali”.

— Chcesz dać ogłoszenie w rubryce towarzyskiej?! — Elizabeth aż zachłysnęła się wodą mineralną.

— Nie ja. Alec.

Teraz musiała na niego spojrzeć.

Kiedy to zrobiła, okazało się, że i on na nią patrzy. Wzrok Aleca wędrował po niej z typowo męskim zainteresowaniem. Strój zdołał ukryć wszystko z wyjątkiem jej kształtów, które obecnie szacował... Odniosła dziwne wrażenie, że Alec ma dar widzenia przez ubranie. Jego oczy zalśniły dziwnym blaskiem, gdy zaproponował:

— Może powinniśmy napisać też drugie w twoim imieniu?

No dobra, może trochę przesadziła, próbując ukryć się przed nim do czasu, kiedy przeistoczy się w bóstwo. Nie na wiele się zdał ten jej pomysł, jeśli błysk w oczach

Aleca coś znaczył.

Czuła się trochę głupio, siedząc naprzeciwko niego, ubrana w szlafrok matki w wyszywane kordonkiem kłosy zbóż, w kapciach-zajączkach, które nosiła jeszcze jako nastolatka, z wałkami wielkości puszek po soku we włosach i zielonej, twardniejącej już maseczce na twarzy.

Jeśli się uśmiechnie, maseczka pokryje się siecią drobniutkich linii, a Alec odkryje, jak jego dawna koleżanka będzie wyglądała na starość.

Świetny pomysł.

— Przestańcie się mnie czepiać. Miałam naprawdę zły dzień. Powinnam być teraz na Florydzie i jeść kolację w towarzystwie przystojnego szefa kuchni, a nie tkwić w St. Louis i pomagać wam szukać dziewczyny z ogłoszenia.

— A nie mówiłem, że ona nam pomoże? — odezwał się Gio, biorąc do ręki długopis.

— Ale... — Elizabeth patrzyła to na jednego, to na drugiego, lecz najwyraźniej nie zamierzali pozwolić jej się z tego wywinąć. — No dobrze, pomogę wam pod warunkiem, że pozmywacie po kolacji.

— Przecież my ją szykowaliśmy! — sprzeciwił się Gio.

— To ja dyktuję warunki — nie ustępowała Elizabeth, zastanawiając się jednocześnie, po co Alecowi takie ogłoszenie. Pod względem urody niczego mu nie brakuje. Typowy amant, zaliczający kobiety jak Madonna zalicza całe drużyny sportowców.

— Pozmywamy — zgodził się Alec.

— W porządku. To co już macie? — Elizabeth dokoń

czyła hamburgera, a następnie odstawiła pusty talerz do zlewu, żeby mogli od razu zabrać się do pracy.

Gio spojrzał na swoje notatki.

— Na razie doszliśmy do tego, że Mec szuka skrzyżowania pani Cleayer ze szczeniakiem.

- Co?

— Nie zwracaj na niego uwagi, nie jestem aż tak pedantyczny. Kobieta moich marzeń musi, oczywiście, interesować się sportem. Być wielbicielką drużyny Cardinais, a nie Cubs. Nie zaszkodziłoby, żeby sama też uprawiała jakiś sport. Dobrze by było, gdyby rano można było z nią porozmawiać o czymś więcej niż na temat kawy.

A ponieważ nie narzekam na brak pieniędzy, nie będzie musiała pracować. Chcę kobiety, która zgodzi się na moją opiekę.

— Chciałeś powiedzieć: na twoją dominację — przerwała mu oschle Elizabeth. — Wydawało mi się, że szukasz dziewczyny na randkę, a nie żony.

Alec wzruszył ramionami.

— Nigdy nie wiadomo. Po prostu jasno określam, jakiej kobiety szukam.

— I tu właśnie popełniasz błąd. Nikt nie odpowie na takie ogłoszenie.

— Dlaczego? — wtrącił Gio.

— Bo koncentrujesz się tylko na tym, czego ty chcesz i czego ty potrzebujesz. Czy wy, mężczyźni, nie moglibyście choć raz spojrzeć na świat inaczej? To pewnie dlatego role kobiece w fibnach są coraz słabsze, a my nieustannie toczymy z wami wojny.

— Zaczyna się gimnastyka umysłowa — odezwał się Alec z niedowierzaniem. — Wcale nie powiedziałem, że szukam kobiety doskonałej. Nic z tych rzeczy.

— A właśnie, że tak. — Gio spojrzał na swoje notatki.

— Mam to zapisane w punkcie piątym.

— To chcecie mojej pomocy czy nie? — zapytała Elizabeth , Kawałek maseczki odkleił się i wylądował na stole. Obaj mężczyźni ponownie wybuchnęli śmiechem.

Elizabeth spojrzała na nich jak na niegrzeczne dzieci.

— Dobrze już, dobrze. Powiedz nam, co powinniśmy napisać. Obiecujemy się nie śmiać — załagodził sprawę Alec, posyłając przyjacielowi ostrzegawcze spojrzenie.

— Przede wszystkim zastanów się, co do niej przemówi, a nie, czego konkretnie szukasz. Każda kobieta chce się czuć kimś wyjątkowym. Pokaż, że jesteś wrażliwy na jej potrzeby.

— A nie mówiłem? Kobiety szaleją na punkcie faceta z Seattle. Nawet nie zauważyliśmy, kiedy tacy amanci jak my wyszli z mody — przerwał jej Gio.

— Poradź nam coś, Elizabeth. Nie mam zielonego pojęcia, jak się do tego zabrać — nalegał Alec.

Elizabeth nie mogła uwierzyć, że właśnie udziela porad miłosnych Alecowi McCordowi. Ale ci dwaj mężczyźni, którzy w kawalerskim stanie przeżyli trzydzieści pięć lat, naprawdę potrzebowali pomocy. I przynajmniej Alec umiał się do tego przyznać.

— Skoro nie podoba się wam „Bezsenność w Seattle”, to może wykorzystajcie inny film, z którym się identyfikujecie — zaproponowała. — Wybierzcie coś o baseballu.

— Świetny pomysł. To może „Pole marzeń”? — zapalił się Gio, zapisując na kartce tytuł filmu, po czym spojrzał na Elizabeth i Aleca. — Co wy na to?

— Gio, jeśli „Bezsenność w Seattle” jest filmem typowo kobiecym, to „Pole marzeń” —typowo męskim. Potrzebujemy czegoś, co lubią wszyscy.

— Chyba nie zamierzasz nam zaproponować tego gniota z Madonną?

- Nie.

— To może „Bull Durham”? — wtrącił Alec.

— Dobra myśl — przyznała Elizabeth. — Kobietom się podobał. Mnie też.

— Ale jak możemy go wykorzystać?

— Pomyślmy chwilę. Czym zajmował się bohater, który w końcu zdobył miłość dziewczyny?

- Był miotaczem - skrzywił się Alec.

— Miotacz tej dziewczyny wcale nie zdobył — przypomniała mu Elizabeth.

— Ale za to spędził z nią kilka wspaniałych nocy — mruknął Gio, puszczając oko do kolegi.

— Zaraz, zaraz. — Elizabeth przyjrzała im się podejrzliwie. — Jeszcze mi nie powiedzieliście, dlaczego

w ogóle chcecie zamieścić to ogłoszenie...

— Tristan i Nicholas, kumple Aleca ze studiów, zmusili go do tego — odpowiedział za kolegę Gio.

— W takim razie wycofuję się. Nie przyłożę ręki do zawodów o to, który poderwie ciekawszą kobietę — zaprotestowała Elizabeth, wstając od stołu. — Sami sobie napiszcie takie ogłoszenie.

Wykorzystała uwagę uczynioną przez brata, żeby móc wreszcie wrócić do siebie i zmyć z twarzy maseczkę stwardniałą już niemal na kamień,

— To nie tak...

Błagania Gio trafiły w próżnię.

Znalazłszy się w łazience, zaczęła zmywać zieloną papkę. Jej przebranie było wspaniale. Mogłaby się założyć, że policyjny detektyw, z którym niedawno zerwała, nie poznałby jej. Uwolniona od twardej maseczki twarz trochę piekła. Elizabeth przyjrzała się swojemu odbiciu w lustrze.

— Tchórz — powiedziała bezgłośnie.

Uciekła z kuchni nie tylko po to, by doprowadzić do porządku swój wygląd, ale przede wszystkim dlatego, że zaczęła zdawać sobie sprawę, że pragnie, by Alec właśnie ją wybrał na swoją Walentynkę.

Obawiała się, że wyczyta całą prawdę z jej oczu — jedynej odsłoniętej części twarzy.

Ponowne spotkanie z Alekiem sprawiło, że powróciły wspomnienia, a także w pewien sposób wyjaśniło się, dlaczego żaden mężczyzna, z którym się spotykała, nie spełniał jej oczekiwań. Podświadomie wszystkich porównywała z Alekiem, ale żaden mu nie dorównywał.

Wreszcie zdała sobie sprawę z tego, że nie będzie mogła wieść normalnego życia, dopóki nie rozezna się w swoich prawdziwych uczuciach do niego.

Zawsze zachowywał się wobec niej bardzo uprzejmie. Opatrywał jej podrapane kolana, tłumaczył, że aparat na zębach wcale jej nie szpeci, i cierpliwie wysłuchiwał opowieści o wszystkich kłopotach. I dlatego właśnie stał się dla niej postacią niemal mityczną. Jak mogła oczekiwać, że ktokolwiek będzie w stanie mu dorównać?

Miała już uporządkowane sprawy zawodowe, czas się wreszcie zająć życiem osobistym; wyjść za mąż, założyć rodzinę. Pragnęła stworzyć dom pełen ciepła i miłości — jak ten, w którym się wychowywała. Teraz jednak wiedziała, że nic z tego nie wyjdzie, jeśli jej wybrańcem nie będzie Alec. Tylko on się liczył.

Musi go zdobyć, a na początek — sprawić, by zaprosił ją na randkę w Dzień Zakochanych. Ale jak tego dokonać?

Pozostawał jeszcze problem Gio. Brat się wścieknie, kiedy usłyszy, że jego najlepszy przyjaciel, zaliczający wszystkie kobiety jak leci, właśnie spotyka się z jego siostrzyczką.

Następnego dnia Alec wybrał się na boisko baseballowe na Busch Meinorial Stadium. Pod pokrywą śniegu wyglądało inaczej niż zwykle. Przypomniało mu się, jak przychodzili tu z Gio na mecze. Potem sam zaczął grać. Od wielu lat słuchał tłumów wiwatujących na jego cześć. Rzadko kogoś w ten sposób chwalono za dobrze wykonaną pracę.

Baseball dał mu bardzo wiele.

Kobiety. Mnóstwo kobiet.

Ale nie takich jak Elizabeth. Już zapomniał, jak dobrze czuł się w jej towarzystwie. Zawsze wyczuwał w niej coś szczególnego. Nawet kiedy była jeszcze dzieckiem, umiała sprawić, że czuł się jak członek rodziny Bonettich.

Ale tak wcale nie było. Nie należał do żadnej rodziny. Był sam.

Kobiety, z którymi się spotykał, nauczyły go nieufności. Zawsze bardziej interesowało je afiszowanie się z zawodowym sportowcem niż z Alekiem McCordem. Dzięki niemu mogłyby wieść bardzo dostatnie życie.

Na swoich przyjaciółkach zawsze przeprowadzał pewien test. Kiedy czuł, że ich związek zmienia się w coś poważnego, mimochodem napomykał, że marzy o prowadzeniu drużyny baseballowej w szkole średniej.

To działało jak zaklęcie. Kobiety znikały. Ale Elizabeth z pewnością postąpiłaby inaczej.

Był tylko jeden szkopuł. Gdyby Gio dowiedział się, że Mec rozmyśla o jego siostrzyczce, zabiłby go na miejscu.

ROZDZIAŁ DRUGI

— Albo przyspiesz, albo zacznij chodzić pieszo — mruknęła Elizabeth do łysego typa pykającego z cygara w starym cadillaku, który jechał przynajmniej pięćdziesiąt kilometrów” poniżej dozwolonej prędkości, do tego środkiem dwóch pasów. W końcu udało jej się go wyprzedzić, ale i tak w godzinach szczytu na autostradzie numer 270 tworzyły się gigantyczne korki. Zniecieipliwiona, zjechała z niej wcześniej i boczną szosą pojechała do Lindbergh odebrać zamówioną kolację.

Tuż po jej przyjeździe do biura popsuł się automat do kawy. Zaraz potem zadzwonił asystent z wiadomością, że jest chory i nie przyjdzie do pracy. Od tego czasu już wszystko szło nie tak. Trwał strajk w jednym z hoteli, przez co grupa turystów została bez dachu nad głową. Porządkowanie tegó bałaganu zajęło jej cały dzień, a i tak kilka minut później popsuł się komputer.

Uznała to za zły omen, zamknęła biuro pół godziny przed czasem, lecz niewiele to pomogło. Do restauracji „Fuddrucker”s” dotarła dopiero o szóstej. Jedyną pozytywną rzeczą tego wstrętnego, zmarnowanego dnia był najnowszy numer tygodnika „Riyer City CaU”, który kupiła wychodząc z lokalu.

Ogłoszenie Aleca będzie w rubryce towarzyskiej. To była pierwsza rzecz, jaką sprawdziła po powrocie

do domu, podjadając zimne frytki. Przerzuciła strony poświęcone najważniejszym wydarzeniom politycznym i wiadomościom kulturalnym, aż wreszcie dótarła do

ogłoszeń.

Wepchnęła miseczkę chili i torebkę frytek do kuchenki mikrofalowej, nastawiła zegar na jedną minutę i zaczęła przeglądać rubrykę towarzyską. Wiedziała, że bez problemu rozpozna ogłoszenie Aleca. Jak małe dziecko przekradła się wtedy późno w nocy do kuchni i odszukała brudnopis. Nawet ona musiała przyznać, że tekst

nie był zły.

— Jest! — wykrzyknęła radośnie, gdy wreszcie je znalazła.

Twoim stopom potrzeba masażu?

Tobie — bajki na dobranoc?

Twojemu libido — silnych wrażeń?

Zostań moją wymarzoną Walentynką. Bezsenny w St. Louis

Gio i Alec bezwstydnie wykorzystali tytuł filmu i jego hasła reklamowe. Elizabeth wiedziała jednak, że takie ogłoszenie zadziała jak magnes. Alec dostanie tyle odpowiedzi, że nie będzie wiedział, co z nimi zrobić.

Musi coś wymyślić, żeby z całej sterty listów wybrał ten od niej.

Rozległ się dzwonek kuchenki mikrofalowej. Elizabeth wyjęła gotowe jedzenie, zastanawiając się, kiedy właściwie postanowiła poderwać Aleca. Czy wtedy, gdy stał w kuchni z talerzem hamburgerów, szczęśliwy, że ją znowu widzi? Czy może wtedy, gdy wcale się nie śmiał, widząc ją przy stole z zieloną papką na twarzy, tylko żartował z niej tak, jak to robił przez te wszystkie lata?

Uwielbiała czwartkowe wieczory.

Gio nigdy nie wracał z koncertów przed północą miała więc cały dom do swojej dyspozycji. Jej rytuał stanowiło oglądanie telewizji. Chwila wytchnienia po wycieńczającej pracy w turystyce. Blok półgodzinnych programów rozrywkowych między siódmą a dziewiątą nazywała swoją „przerwą dla zdrowia psychicznego”. Nic ilie mogło zakłócić jej spokoju. Kiedy program się skończy, zmieli garść świeżych ziarenek kawy, zaparzy je i wymyśli jakąś odpowiedź na ogłoszenie Aleca.

Znała go od zawsze. Na pewno uda jej się napisać doskonały list. W każdym razie taki, jaki chciałby otrzymać, nawet gdyby w tym celu musiała wydusić z brata kilka informacji.

Naturalnie, w bardzo dyskretny sposób. Gio nie może się dowiedzieć, do czego zmierza jego siostra.

Piątek zapowiadał się radosny i słoneczny.

W podobnym nastroju była Elizabeth.

Wzięła szybki prysznic, odgarnęła włosy z twarzy i związała je w koński ogon. Przygotowując sobie śniadanie w kuchni — grzankę z dżemem i szklanką mleka

— starała się zachowywać jak najciszej, żeby nie obudzić Gia.

Drogi Bezsenny w St. Louis! Stoję twardo na ziemi.

Szykując się do wyjścia do biura, spojrzała jeszcze raz na ostateczną wersję odpowiedzi na ogłoszenie Aleca, nad którą pracowała do północy...

Marzę o mężczyźnie, który mnie nie okłamie.

Zgubiłam jednak moje libido..

Dla znalazcy — nagroda.

Elizabeth, zadowolona z wyniku swojej pracy, szybko podpisała się pod spodem jako „Libby”, bo tego zdrobnienia nigdy nie używała.

Złożyła kartkę i włożyła ją do koperty bez żadnych nadruków. Przepisała z gazety adres biura ogłoszeń, a zamiast swojego adresu zwrotnego podała numer skrytki pocztowej, którą wynajęła specjalnie do tego celu. W ten sposób ani Alec, ani Gio nie dowiedzą się za prędko, kim naprawdę jest „Libby”

W drodze do pracy wrzuciła list do Aleca do skrzynki pocztowej.

Teraz wszystko zależy od losu.

W poniedziałek postanowiła jednak trochę losowi dopomóc.

Ubrała się starannie w tradycyjny granatowy kostium, bez żadnej biżuterii, a włosy związała gładko w koczek. Zanim wyszła z domu, przez pół godziny ćwiczyła przed lustrem swoją przemowę.

Czy się uda? — myślała, wjeżdżając na parking w centrum miasta naprzeciwko siedziby „Riyer City Cali”. Ręce miała spocone, w gardle jej zaschło, ale już za chwilę miało się wszystko wyjaśnić.

Wjechała windą na górę, a recepcjonistka skierowała ją do działu ogłoszeń na końcu korytarza. Nie było tam nikogo poza starszą kobietą, piszącą coś na maszynie przy jednym ze stolików.

— Przepraszam... — zaczęła Elizabeth, a kobieta dopiero wtedy zauważyła jej obecność.

— W czym mogę pani pomóc? — zapytała, odrywając

się od maszyny.

— Jestem Pat Brackman, detektyw. — Dla potwierdzenia swych słów wyjęła wizytówkę swojego byłego chłopaka, po czym szybko schowała ją do torebki.

— Co mogę dla pani zrobić? — spytała kobieta, niewiele bardziej zainteresowana gościem niż pisaniem, które właśnie przerwała. — Wszyscy są w tej chwili na konferencji.

- To nie potrwa długo - zapewniła ją Elizabeth, mając nadzieję, że w jej głosie wyczuwa się autorytet. — Chciałam jedynie przejrzeć wszystkie odpowiedzi, które otrzymaliście pafistwo na tę konkretnie ofertę. — Podała kobiecie gazetę z zakreślonym na czerwono ogłoszeniem Aleca.

— Jakieś problemy, pani detektyw? — Teraz już kobieta zdecydowanie bardziej zainteresowała się Elizabeth niż swoim pisaniem. — Może powinnam pójść po kogoś...

— Ależ nie, to nie będzie konieczne. Muszę jedynie przejrzeć wszystkie listy. Nie zamierzam ich ze sobą zabierać.

W takim razie... Myślę, że da się to załatwić. Proszę poczekać, zaraz ich poszukam — poprosiła, zabierając ze sobą gazetę.

Elizabeth przestępowała nerwowo z nogi na nogę. Wydawało jej się, że czeka całą wieczność. Nagle w holu za sobą usłyszała kroki i odwróciła się gwałtownie.

— Gdzie jest Tilly? — zapytał młody mężczyzna, popychając przed sobą wózek z pocztą.

— Ach, Tilly... Właśnie poszła coś sprawdzić. Ma zaraz wrócić. Jeśli pan chce, mogę to za nią odebrać.

— Dziękuję — powiedział, najwyraźniej chcąc wrócić

do swojej pracy. — Mam dziś spore opóźnienie — wyjaśnił, wręczając jej całą stertę list6w związanych grubą gumką.

Elizabeth szybko przejrzała całą korespondencję. Ku jej rozpaczy, większość stanowiły odpowiedzi na ogłoszenie Aleca. Sporo było kopert podobnych do tej, której sama użyła. W kilku pastelowych z pewnością mieściły się kartki z wydrukowanymi pozdrowieniami. Jedna czy dwie z nich były perfumowane. Pozostałe dwie pochodziły z bardzo eleganckiej papeterii. Wykonywano je na zamówienie, drukując od razu dane nadawcy.

— Bardzo przepraszam, że zajęło mi to tyle czasu, pani detektyw. Sporo już tego przyszło — odezwała się Tilly, przechodząc między pustymi biurkami i ciągnąc za sobą po podłodze szarą torbę pełną listów.

— To wszystko odpowiedzi na to jedno ogłoszenie?

— spytała Elizabeth z niedowierzaniem. — Jest pani pewna?

— Niestety, tak.

— A to właśnie przyszło — powiedziała Elizabeth, wręczając Tilly paczkę, którą trzymała w ręku, i zabierając od niej torbę, po czym obie zabrały się do przeglądania

poczty.

— Znalazłam — odezwała się po chwili Elizabeth, wyciągając swoją kopertę. — Teraz proszę mnie uważnie wysłuchać. Zatrzyma pani wszystkie listy z wyjątkiem tego jednego. Kiedy ten mężczyzna zgłosi się po odpowiedzi, powie mu pani, że przyszła tylko ta jedna.

— Ale co mam zrobić z całą resztą? — zapytała Tilly, dorzucając do torby kolejne koperty.

— Przechowa je pani przez kilka dni, a potem mu je odda. Na razie musi dostać tylko ten list.

— Coś nie tak? — zaciekawiła się starsza pani, opuszczając okulary na czubek nosa.

— Śledzimy tego człowieka — wyjaśniła Elizabeth, mając nadzieję, że się nie czerwieni. — Ten list został napisany przez policjantkę. Wysłaliśmy go pocztą, żeby nie wzbudzać podejrzeń.

— Śledzicie go? O mój Boże! — wykrzyknęła zdumiona Tilly. — Przypuszczam, że nie może mi pani zdradzić, dlaczego.

Elizabeth potrząsnęła przecząco głową.

— Mogę powiedzieć tylko tyle, że wykorzystywał kobiety i ja... to znaczy, policja, chce położyć temu kres.

— Rozumiem.

Elizabeth próbowała stłumić w sobie poczucie winy na myśl o ponurych wyobrażeniach, jakie jej słowa musiały rozbudzić w umyśle Tilly.

— Proszę dopilnować, żeby otrzymał tylko ten list.

— Oczywiście, pani detektyw. Osobiście tego dopil

nuję.

— To dobrze. Nasz wydział potrafi docenić współpracę prasy.

Misja się powiodła. Elizabeth ruszyła w stronę wyjścia, zmuszając się do spokojnego kroku, chociaż miała ochotę uciec stąd jak najszybciej, zanim ktoś się zorientuje, że wcale nie jest oficerem policji.

Resztę popołudnia spędziła, przygotowując wycieczkę dla Toronto Blue Jays po najpiękniejszych częściach miasta. Oczywiście, pracując z drużyną baseballową, nie mogła nie myśleć o Alecu i Tilly, która już prawdopodobnie rozpuściła plotki na jego temat wśród wszystkich pracowników gazety.

Elizabeth miała dziwne uczucie, że rozpoczęła coś, czego nie da się odwrócić. Miała tylko nadzieję, że nie skończy się to dla niej źle.

— Musisz pójść ze mną — nalegał Mec.

— Czyżbyś się rozmyślił? — zaszydził Gio, siadając obok kolegi, podczas gdy reszta zespołu pakowała instrumenty po skończonym koncercie.

— Wcale się nie rozmyśliłem. Poczęstuj się — powiedział Alec, podsuwając koledze talerz do połowy wypełniony krewetkami, po czym wezwał kelnerkę i zamówił jeszcze jedną kolejkę piwa. — Chcę tylko, żebyś mnie wspierał moralnie, kiedy pójdę jutro do „Riyer City CalI” po odpowiedzi na ogłoszenie.

Gio włożył krewetkę do ust i zaczął ją powoli przeżuwać, udając, że nie może się zdecydować.

— Jeśli z tobą pójdę, to co z tego będę miał? — zapytał po chwili.

— Jak to, co z tego będziesz miał?

Gio uśmiechnął się chytrze.

— Na przykład... czy będę mógł przejrzeć listy, które odrzucisz?

-. Szukasz kogoś na randkę? A co z Miss Fitness? Myślałem, że się zakochałeś.

— Bo tak jest. Ale ona nie wierzy, że eksploduję, jeśli nie pójdzie ze mną do łóżka.

— Rozsądna kobieta.

— Przecież nie napisałeś w ogłoszeniu, że jesteś zawodowym baseballistą. Kobieta, którą sobie wybiorę, nigdy się nie dowie, że nie ja jestem jego autorem. Więc co w tym złego?

— Chyba masz rację — przyznał Alec, pocierając w zamyśleniu podbródek. — Kiedy już zdecyduję, która zostanie moją Walentynką, możesz zabrać całą torbę i też sobie wybrać. Nawet dwie, jeśli chcesz.

— Całą torbę listów? — powtórzył Gio, sięgając po następną krewetkę. — Czy my trochę nie przesadzamy?

Mec wzruszył ramionami.

— Pomogłeś mi napisać to ogłoszenie.

— Masz rację — potwierdził Gio, trącając się z kolegą kuflem piwa. — Ale i tak lepiej bym się czuł, gdyby Elizabeth nam wtedy pomogła.

— A propos, co się z nią dzieje? Już nie przychodzi was słuchać.

— Czasami tak, ale ci przecież mówiłem, że rzadko się widujemy. Oboje jesteśmy bardzo zapracowani. Ona siedzi w biurze po godzinach, a ja wieczorami gram w klubach. Wyjechała do South Beach, bo wreszcie wznowili loty.

— Może przed moim wyjazdem na trening wybralibyśmy się gdzieś razem na kolację? Opowiedziałaby mi trochę o St. Petersburgu. Skoro już przeniosłem się do St. Louis, niech wszystko znowu będzie po staremu.

— Elizabeth będzie zachwycona.

— Powiedz szczerze, czy ty w ogóle pozwalasz sio strze chodzić na randki? Założę się, że najpierw każesz jej przedstawić sobie każdego nowego faceta — zażarto. wał Alec.

— Niezupełnie — roześmiał się Gio. — Elizabeth sama podejmuje takie decyzje. A jednak, kiedy już ktoś zupełnie mi się nie podoba, przestaje się z nim widywać. Za to, jak już się przy czymś uprze, musi dopiąć swego.

— I o ile pamiętam, zawsze jej się to udaje.

— To fakt.

— Tylko pamiętaj, bez mądrych rad — przykazał Alec następnego dnia, kiedy obaj z Gio wchodzili do redakcji „Riyer City CalI”. — Masz mnie tylko wspierać moralnie.

— Oby nie za moralnie. Mam nadzieję, że przynajmniej część tych listów nie pochodzi od mniszek.

Recepcjonistka wskazała im drogę do działu ogłoszeń. Weszli do biura. Telefony się urywaly. Pierwszą osobą, która mogła z nimi porozmawiać, była starsza kobieta w okularach. Spuściwszy je na czubek nosa, przyjrzała

się im uważnie.

— Jesteśmy razem — wyjaśnił szybko Gio, wskazując na Aleca.

Kobieta popatrzyła na niego wyczekująco.

Alec czuł się dokładnie tak samo jak wtedy, gdy po raz pierwszy kupował w aptece prezerwatywy — trochę „podekscytowany i bardzo zażenowany.

— Przyszedłem... odebrać moje listy — wydusił wreszcie.

Kobieta nadal przyglądała mu się tak, jakby był okazem jakiegoś nowego zwierzęcia włożonego pod mikroskop. Alec zastanawiał się, czy nie podobały jej się ogłoszenia zamieszczane w gazecie, czy to może on jej się nie podoba. Prawdopodobnie jedno i drugie.

— Listy? — powtórzyła.

— Tak. Odpowiedzi na moje ogłoszenie, które ukazało się w czwartek. Tu mam jego kopię i numer — wyjaśnił, wyjmując kartkę z portfela.

— Zazwyczaj sami wysyłamy wszystkie odpowiedzi do ogłoszeniodawcy — stwierdziła.

— Ale... przez jakiś czas nie będzie mnie w mieście

— nalegał Alec. — Chciałbym je mieć przed wyjazdem.

— Rozumiem. — Oczy kobiety zmieniły się w wąskie szparki. Spojrzała na ogłoszenie, następnie na numer Ale- ca i nagle zrobiła się przystępniejsza. — Mogę panu wydać listy, jeśli ma pan jakiś dokument tożsamości.

- Dokument tożsamości! - wykrzyknął Gio. - Czy pani ogląda mecze baseballowe? Nie wie pani, kim on jest?

Alec uciszył kolegę wzrokiem.

— To mój przyjaciel, Gio Bonetti — wyjaśnił, wręczając kobiecie swoje prawo jazdy. — Poprosiłem, żeby przyszedł ze mną na wypadek, gdyby ktoś musiał poświadczyć

moją tożsamość.

— Wystarczy mi prawo jazdy — odparła, dokładnie je studiując, po czym oddała je Alecowi. — Zaraz przyniosę pailskie listy. Proszę zaczekać.

— Na pewno nie potrzebuje pani naszej pomocy? — zaofiarował się gorliwie Gio.

— Dam sobie radę.

— Tylko nie zapominaj, że ja zabieram wszystko, co odrzucisz — przypomniał Alecowi, gdy kobieta przeszła na drugą stronę biura, gdzie szepnęła coś kilku osobom tkwiącym przy telefonach. Wszyscy po kolei odwracali się, żeby spojrzeć na obu mężczyzn.

Gio i Alec popatrzyli na siebie, zaskoczeni zainteresowaniem, jakie wzbudzają.

— O co tu chodzi? — spytał szeptem Alec.

Gio wzruszył ramionami.

— Może na twoje ogłoszenie nadeszła rekordowa liczba odpowiedzi...

— Panie McCord, oto pańska poczta.

— To wszystko? — zapytał Alec, odbierając od kobiety jedną kopertę.

— Pani żartuje, prawda? — wtrącił Gio.

— Zapewniam pana, że to nie są żarty — odparła poważnym tonem. — Na pańskie ogłoszenie nadeszła tylko jedna odpowiedź.

— Czy to normalne? Nigdy nie dostajecie więcej listów? — nie ustępował Gio.

— Chodźmy już, Gio przerwał mu Alec.

— Musiała zajść jakaś pomyłka. Sprawdziła pani dokładnie?

— Przykro mi, jeśli pan McCord przywykł do większej liczby odpowiedzi na swoje ogłoszenia, ale zapewniam panów, że na razie dostaliśmy tylko ten jeden list. Może kiedy pan wróci z podróży, będziemy mieli coś jeszcze?

— To było moje pierwsze tego typu ogłoszenie... — zaczął Mec. — Jeszcze nigdy..

— Hm... — mruknęła kobieta, udając, że mu wierzy, ale nagana w jej oczach zdradzała, że jest wprost przeciwnie. Z jakiegoś powodu traktowała go z niechęcią, a nalegania Gio tylko pogarszały sytuację.

— No cóż, w takim razie... Chyba już pójdziemy — powiedział i niemal siłą wyciągnął przyjaciela z biura.

W windzie, którą zjeżdżali do garażu, Gio powrócił do przezwanego tematu.

— To jakaś pomyłka. Musi być więcej listów.

Mec roześmiał się tylko.

— Nie jesteś rozczarowany? — spytał zaskoczony Gio.

— To ty jesteś rozczarowany. Chciałeś zabrać całą resztę.

— Tak, ale żeby tylko jeden list!

— Może to zrządzenie losu? Może ta kobieta okaże się miłością mojego życia?

— Raczej katastrof przed którą cię ostrzegałem — mruknął Gio.

Tydzień po wizycie w „Riyer City Cali”, wracając z pracy do domu, Elizabeth wstąpiła do delikatesów z francuskimi przysmakami. Zamówiła sałatkę z kurczaka, kilka bułeczek, a potem zatrzymała się przy stoisku ze słodyczami. W „Carolyn's” zawsze miała kłopoty z dokonaniem wyboru. Oferowano tu pięć różnych rodzajów sałatki z kurczaka, w tym jedna, noszącą imię właścicielki, dzięki której sklep zyskał wielu stałych klientów i szybko musiał się przenieść do większego lokalu.

Słodkości na wystawie zawsze były tak pięknie wyeksponowane, że ślinka ciekła na sam ich widok. Elizabeth czuła się jak dziecko, kiedy tak stała z nosem przyklejonym do szyby, próbując coś dla siebie wybrać. W końcu zdecydowała się na ciasto bananowe.

Następny postój wyznaczyła sobie przy poczcie, chcąc sprawdzić, czy przyszła odpowiedź od Aleca. Cały dzień miała dziwne przeczucie, że jego list już na nią czeka.

Po drodze włączyła kasetę z muzyką Cajunów, którą kupiła w Nowym Orleanie po obejrzeniu filmu z Dennisem Quaidem i Ellen Barkin. Wprawdzie niezbyt podobał jej się Dennis Quaid, za to zakochała się w atmosferze miasta i jego muzyce.

Po dwudziestu minutach dojechała na pocztę. Na parkingu aż roiło się od sekretarek odwożących listy służbowe, ale w końcu udało jej się znaleźć wolne miejsce. Weszła do budynku, zaczerpnęła powietrza, przymknęła powieki i dopiero wtedy przekręciła klucz w zamku skrytki.

Po chwili otworzyła oczy, wydając z siebie jęk rozkoszy i rozglądając się dokoła z zakłopotaniem. Wszyscy pochłonięci byli własnymi sprawami i nikt nie zwracał na nią uwagi. Każdy chciał jak najszybciej wrócić do domu na kolację. Elizabeth sięgnęła po list.

Pismo Aleca poznałaby nawet wtedy, gdyby nie podał adresu zwrotnego. Powstrzymała się od natychmiastowego otworzenia koperty, choć miała na to wielką ochotę. Zamknęła skrytkę, zabrała list do samochodu i położyła go na ulotkach reklamowych, które miała przejrzeć wieczorem.

Jest już dorosła. Może zaczekać z przeczytaniem listu, tak jak nie zagląda do białej torebki z delikatesów Carolyn, stojącej na podłodze po stronie pasażera.

Kiedy dotarła do domu, odetchnęła z ulgą — Gio jeszcze nie wrócił.

Położyła broszury i list na stole, zdjęła płaszcz i zabrała się do rozpakowywania kolacji. Sałatkę z kurczaka podzieliła na dwie części, po czym porcję dla Gio schowała do lodówki, wyjmując z niej otwartą butelkę wina.

Kilka minut później, kiedy skończyła jeść, otworzyła list od Aleca.

Droga Libby!

Spotkajmy się w Dniu Zakochanych o godz. 19.00 przy pomniku w holu Adam”s Mark. Będę miał czerwoną różę wpiętą w klapę marynarki.

Szczerze mówiąc, jestem pewien, że razem uda nam się odnaleźć twoje zagubione libido... choć może w tym celu będę musiał oderwać Cię od ziemi. Ale na pewno nie będziesz tego żałować. Obiecuję.

Bezsenny — lecz pełen nadziei — w St. Louis.

Elizabeth uśmiechnęła się od ucha do ucha i z radością sięgnęła po czekający już na tę chwilę kawałek ciasta bananowego. Taki moment trzeba uczcić.

— Mówiłem, że powinieneś wspomnieć, że jesteś zawodowym baseballistą — powiedział Gio, kiedy tego samego dnia wieczorem planowali randkę Aleca, Siedzieli w kuchni w mieszkaniu Bonettich. Elizabeth położyła się

spać kilka godzin wcześniej.

— Nie, na tym właśnie polegał cały pomysł. Chciałem zobaczyć, jakle kobiety odpiszą, nie wiedząc, kim jestem.

— Chciałeś powiedzieć: jaka kobieta. Dostałeś tylko jeden list.

— Nie musisz mi o tym przypominać — westchnął Alec, wpatrując się w kopertę.

— Czy nie sądzisz, że mogła tu zajść jakaś pomyłka?

Raczej nie przypadłeś Tuły do gustu. Może zniszczyła pozostałe odpowiedzi. — W oczach Gio pojawiły się wesołe iskierki. — A może to jest list od Tilly?

Alec spojrzał ponuro na kolegę pałaszującego sałatkę z kurczaka.

— To był żart — wyjaśnił Gio między jednym a drugim kęsem.

- Mało zabawny - mruknął Alec. - Daj już spokój. Powinniśmy zaplanować to spotkanie. Pamiętaj, że musi się udać za pierwszym razem. Dostałeni tylko jedną odpowiedź,

więc jak to nie wypali, nie będę miał nic w rezerwie.

— Dobrze, dobrze. To co już mamy?

— Limuzynę, bukiet długich, czerwonych róż na przednim siedzeniu. Kolację na statku „Robert E. Lee”...

— To nie przejdzie.

— Co nie przejdzie?

— Statek. Jest zamknięty. Będą go remontować jeszcze przez kilka miesięcy.

Alec wykreślił restaurację z listy.

— To co proponujesz? W końcu to twoje miasto.

— „Tony”s” — powiedział Gio bez wahania. — Najlepsza restauracja w St. Louis. Pięciogwiazdkowa! Co jeszszcze?

— Na razie nic więcej. Najwyżej jakieś pudełko czekoladek u mnie w domu. W końcu to Walentynki.

— Nie, to zbyt oklepane. Wybierz coś innego. Wiem! Czekoladowe ciasteczka z orzechami! Elizabeth je uwielbia! — Alec skwapliwie wpisał je na listę. — Co planńjesz po restauracji? Chcesz ją od razu zabrać do siebie?

— Romantyczniej byłoby najpierw wjechać na Gateway Arch, zobaczyć miasto nocą...

— Naprawę? Nigdy tam nie byłem. Ale w końcu ja tu mieszkam. Atrakcje turystyczne dostrzegam wszędzie, tylko nie w St. Louis.

— Powinieneś się tam kiedyś wybrać. Niesamowity widok, zwłaszcza nocą.

— Jeśli kiedykolwiek uda mi się namówić Miss Fitness...

— Jeszcze próbujesz ją złamać?

— Kiedyś mi się uda — zapewnił go Gio. — Ale wróćmy do ciebie. Zakładam, że podstawowe rzeczy masz. Szampan, muzyka, zabezpieczenie...

— Oczywiście. To chyba wszystko — powiedział Alec, składając kartkę.

— Prawie. — W oczach Gia ponownie zabłysly wesołe iskierki. — A co zrobisz, jak się okaże, że ta kobieta to niewypał?

— Zachowam się bardzo kulturalnie i zakończę naszą randkę na Gateway Arch. A potem podam jej twój numer telefonu.

ROZDZIAŁ TRZECI

Alec spojrzał na zegarek. Stał właśnie przy okazałej, ponad dwuipólmetrowej rzeźbie z brązu przedstawiającej olbrzymiego konia. Miał nadzieję, że on wygiąda równie imponująco. Była za dziesięć siódma. Specjalnie przyszedł wcześniej, żeby nie przegapić Libby. Nie chciał żadnych komplikacji na tej randce.

W chwili, kiedy o tym pomyślał, komplikacje się pojawiły. Po drugiej stronie konia stanął inny mężczyzna z czerwoną różą w klapie. Świetnie. Przecież nie może powiedzieć temu facetowi, żeby spłynął, ale co będzie, jeśli Libby ich pomyli?

Nie wiedział dlaczego, ale odpowiadał mu fakt, że dostał tylko jedną odpowiedź na swoje ogłoszenie. W pewien sposób nie musiał ponosić za nic odpowiedzialności. Jeśli chodzi o kobiety, nie trafiał najlepiej.

Chociaż z drugiej strony przecież nigdy nie wybierał. Brał to, co samo wpadało w ręce. Nigdy nie próbował żadnej zdobyć i pewnie dzięki temu nigdy nie wyszedł na głupca. To było dla niego szalenie ważne. żadna kobieta nie zrobi z niego głupca, tak jak jego matka uczyniła to z ojcem.

Spojrzał w bok i spróbował za pomocą telepatii zmusić mężczyznę z różą w klapie do odejścia. Zastanawiał się równocześnie, jak wygląda jego Libby. Zdaniem Gio, nie poprosić o zdjęcie, to już była kompletna głupota.

Libby stała po drugiej stronie holu przy windach.

Przyjechała wcześniej i wślizgnęła się bocznym wejścieni, po czym kupiła sobie gazetę w kiosku. Teraz, udając, że czyta, i zasłaniając sobie nią twarz, obserwowała Aleca. Moment ich spotkania zbliżał się nieubłaganie, a ona była równie przerażona, co podekscytowana myślą o zdradzeniu swojej tożsamości.

Co powie Alec, kiedy się dowie, że Libby to jego sąsiadka, Elizabeth Bonetti? Ale ona musi doprowadzić swój plan do końca. Sprawić, żeby myślał o niej jak o kobiecie

— pociągającej kobiecie — a nie jak o małej siostrzyczce Gio. Sprawić, żeby jego oczy zalśniły pożądaniem.

Czarny smoking Aleca doskonale pasował do jej czerwonej sukni, specjalnie wybranej na tę okazję.

Podobnie jak on, Elizabeth oddała płaszcz do szatni, chcąc mu się od razu zaprezentować w kreacji, za którą zapłaciła połowę miesięcznej pensji.

Wiedziała doskonale, że początkowo Mec będzie protestował, bo była siostrą Gio, który, jako typowy nadopiekuńczy brat, z pewnością nie zgodziłby się, żeby taki kobieciarz jak A.lec się z nią spotykał. Nie, Gio raczej wolałby, żeby wstąpiła do klasztoru.

Wybiła siódma.

Elizabeth zaszyła się w toalecie i po raz ostatni sprawdziła swój wygląd. Wygładziła spódnicę, pomalowała usta jaskrawoczerwoną szminką. Pochyliła się do przodu, potrząsnęła głową, a następnie odrzuciła ją do tyłu, pozwalając, by burza ciemnych włosów opadła jej luźno wokół twarzy. Poprawiła jeszcze wisiorek spoczywający na piersiach, mający od razu skierować uwagę Aleca na

— zdaniem Elizabeth — najlepszą część jej ciała. Tego wieczoru szła na całość. To był jedyny sposób.

Nie uszło jej uwagi, że drugi mężczyzna czekający przy pomniku też ma w klapie czerwoną różę. W taki dzień jak ten nie stanowiło to niczego niezwykłego. Nie mogła przepuścić okazji i nie podejść najpierw do tego drugiego. Czy Alec poczuje się rozczarowany, kiedy zobaczy, że to nie z nim się umówiła? Czy w ogóle ją rozpozna? A jeśli tak, co wtedy zrobi?

No, już czas, pomyślała zdenerwowana. Poczuła dziwny ciężar w sercu, jej ręce pokryły się potem.

Starając się uspokoić, ruszyła w stronę rzeźby. Alec w smokingu wyglądał naprawdę wspaniale. Miała nadzieję, że ona spodoba mu się choćby w połowie tak bardzo, jak on jej. Po raz kolejny spojrzał na zegarek. Wie. działa, że jest już kilka minut po siódmej.

— Barbara? — zapytał drugi mężczyzna z nadzieją w głosie, co pomogło Elizabeth nabrać pewności siebie.

Pokręciła przecząco głową.

— Przykro mi.

Na dźwięk rozmowy Alec odwrócił się w ich stronę. Spojrzał na nią z wyrazem uznania na twarzy... uznania, które chwilę później ustąpiło miejsca niedowierzaniu.

— Czekasz na kogoś? — zapytała, starając się, by jej głos zabrzmiał normalnie.

— Elizabeth? — wydusił zaskoczony.

— Nie... Libby.

— Ty! Nie, to niemożliwe. Jakim cudem...? Ty?

— Ja — odparła z uśmiechem.

— Nie, to naprawdę niemożliwe — powtórzył, potrząsając głową i odsuwając się od niej. — Ale jak? Dlaczego?

— A dlaczego nie?

Nie po to zadała sobie tyle trudu, żeby teraz wszystko spaliło na panewce. Spodziewała się jego protestów, ale również przypuszczała, że jak zawsze zdoła go przekonać. Alec nigdy niczego nie potrafił jej odmówić i miała nadzieję, że nadal tak będzie.

— Na Boga, Gio mnie zabije! Musiałbym upaść na głowę, żeby iść na randkę z jego siostrzyczka, nawet jeśli wygląda na najpiękniejszą kobietę na świecie! Elizabeth, jestem stanowczo za młody, żeby umierać.

Powiedział, że wygląda na najpiękniejszą kobietę na świecie! Już go ma.

— Ale musisz — nalegała, otwierając szeroko oczy.

— Och nie, tylko nie próbuj ze mną tych swoich sztuczek. Tym razem nic z tego — zaklinał się Alec, lecz chyba bardziej chciał przekonać o tym siebie niż ją.

— Gio o niczym się nie dowie... — zaczęła.

— Elizabeth, nie.

— Ale..

— Nie!

Czas pójść na całość. Czas na łzy. To jedyna rzecz, jakiej Alec McCord nigdy nie umiał się przeciwstawić.

— Co powiem koleżankom? — zaszlochała. — Ze mężczyzna, z którym się umówiłam, spojrzał na mnie i wziął nogi za pas? Proszę, Alec... — błagała, ocierając mokre policzki.

Zwracali na siebie uwagę. Mężczyzna z różą w kla. pie, a nawet przechodnie, zerkali ciekawie w ich stronę.

— Na Boga, Elizabeth, przestań — szepnął Alec, podając jej chusteczkę.

— Czy to znaczy, że nasze spotkanie jednak dojdzie do skutku? — zapytała, pociągając nosem.

— Ale tylko to jedno — skapitulował. — I musisz mi obiecać, że twój brat nigdy się nie dowie.

— Obiecuję — zgodziła się szybko, oddając mu chusteczkę i obdarzając słodkim uśmiechem, podczas gdy on naprędce próbował tak pozmieniać plany na wieczór, żeby uniknąć śmierci z ręki Gia.

— Możemy pojechać na kręgle — zaproponował.

— W tych strojach? — Elizabeth spojrzała na swoją suknię. — Wykluczone. Chcę, żeby było tak, jak to zaplanowaliście z Gio. Powiedziałam wszystkim koleżankom...

— Niech ci będzie. Nigdy nie potrafiłem ci niczego odmówić. Ale kolacja na statku nie wchodzi w rachubę,

— Dlaczego?

— Bo do maja jest zamknięty z powodu remontu.

— A ja miałam taką ochotę na romantyczną kolację na statku — westchnęła Elizabeth, robiąc wszystko, by zaczęła jej drżeć broda. Wiedziała, że powinna się wstydzić, ale w końcu to był Dzień Zakochanych, a ona umówiła się z Alekiem McCordem. I do licha, chciała romansu.

— Boże, jak można czegokolwiek odmówić kobiecie ubranej w taką suknię? Kiedy ty dorosłaś i dlaczego ja tego nie zauważyłem?

— Długo cię nie było w St. Louis.

— Fakt, ale już wróciłem. Co ja wygaduję? — Alec zasłonił twarz rękoma. — Gdyby Gio się dowiedział, zabiłby mnie na miejscu... Chodźmy po płaszcze. Mam pomysł.

— Tylko nie próbuj odwieźć mnie do domu — ostrzegła. — Żadnych sztuczek. Obiecałeś mi randkę.

— Tylko jedną — przypomniał.

Przy odrobinie szczęścia to mi wystarczy, pomyślała Elizabeth.

— Tylko jedną — zgodziła się.

To nie może być prawdą.

Właśnie spotkał najpiękniejszą kobietę, jaką w życiu widział, i okazuje się, że to młodsza siostrzyczka jego najlepszego przyjaciela. Kiedy ona wyrosła z dziecinnych kucyków? Zdaje się, że zasłużył na to, by złośliwy los potraktował go w ten sposób.

Po wyjściu z budynku Alec wziął Elizabeth pod ramię i zaprowadził do limuzyny. Kiedy już oboje usadowili się wygodnie, poprosił kierowcę, żeby zawiózł ich na Wharf Street, nad sam brzeg Missisipi.

Limuzyna ruszyła przez Chestnut we wskazanym kierunku ulicą wyłożoną kocimi łbami, Kiedy kierowca skręcił, chcąc sobie skrócić drogę, Alec polecił mu się zatrzymać.

— Żartujesz, prawda? — zapytała Elizabeth, wyjrzawszy przez okno.

Nie zwracał na nią uwagi. Kierowca odwrócił się do tyłu, lecz Alec zdążył już wysiąść i właśnie podawał rękę Elizabeth.

— No chodź, mała. Nie dąsaj się.

Westchnęła, ale wysiadła z samochodu.

— Nie mogę w to uwierzyć — mruknęła, wpatrując się w restaurację, która miała zastapić romantyczną knajpkę na „Robercie E. Lee”.

— Powiedziałaś, że chcesz jeść na statku...

— Ale to „McDonald”!

— Restauracja na statku. Wszystko się zgadza.

— Mógłbyś mi powiedzieć, co tu się zgadza? — zapytała, kiedy prowadził ją do środka, ostrożnie, żeby sobie nie skręciła nogi na bruku.

— A dokąd miałbym zabrać dziecko, jak nie do „McDonalda”?

— Nie jestem dzieckiem.

Oczywiście, miała rację. Nie była dzieckiem. Była piękną, pociągającą kobietą.

Zaprowadził ją do stolika przy oknie wychodzącym na rzekę, a sam poszedł do kasy.

— Na obsługę nie możesz narzekać — zażartował, gdy kilka minut później wrócił, niosąc cheeseburgery, frytki i napoje.

— Wszyscy na nas patrzą -. oświadczyła, kiedy postawił przed nią tacę zjedzeniem. — Nie wydaje mi się, żeby wiele osób przychodziło tu w smokingach i sukniach wieczorowych.

— Jesteśmy więc prekursorami nowej mody, Libby. — Nazywając ją tym imieniem, wreszcie odzyskał kontrolę nad sytuacją — Co cię podkusiło, żeby odpowiadać na moje ogłoszenie? - zapytał - Zawarłaś z koleżankami jakiś szalony zakład? Próbujesz rozwścieczyć Gia? Czy może to, co zwykle? Po prostu lubisz się ze mną widywać...

— Otóż to — potwierdziła. — Po prostu lubię się z tobą widywać — powtórzyła, nadgryzając cheeseburgera.

Dlaczego mam to dziwne uczucie, że zaczęła jeść, żeby nie powiedzieć czegoś więcej? — zastanawiał się Mec. Do czego właściwie ona zmierza? Przez te wszystkie lata przyzwyczaił się do jej szalonych pomysłów

— nigdy nie potrafił jej od nich odwieść, stąd wniosek, że nie pozostaje mu nic innego, jak poddać się biegowi zdarzeń.

Cokolwiek knuje Elizabeth, nie może to być takie złe.

Tak długo, dopóki nie będzie spoglądał na migoczący wisiorek, a co ważniejsze — na tło, na którym tak wspaniale się prezentował.

Zanurzył kilka frytek w ketchupie, włożył je do ust i o mało się nimi nie udławił na wspomnienie listu od Elizabeth.

Podobało mu się w niej to, że stoi twardo na ziemi.

Że szuka prawdomównego mężczyzny.

Ale to ta część o zagubionym libido tak nim wstrząsnęła. Chyba Elizabeth nie myśli, że on...

Gio by go zabił na miejscu!

Oczywiście, brat Elizabeth popierał pomysł wspaniałego romansu na jedną noc, ale nie z jego siostrą.

Alec doszedł więc do wniosku, że Elizabeth żartuje. To w jej stylu. Może sobie wyglądać na dorosłą kobietę, ale jego nie oszuka. To jest ta sama dziewczynka, która zdenerwowana, z podrapanymi kolanami przybiegała do niego po ratunek. Najwyraźniej doszła teraz do wniosku, że fajnie będzie włączyć go do swojej zabawy.

Mimo najszczerszych chęci, jego wzrok ponownie spoczął na wisiorku. Fatalnie się składa, że Elizabeth jest siostrą Gio. Gdyby nie to, wziąłby ją do łóżka, domagając się obiecanej w liście nagrody.

— Wszystko w porządku? — spytała zatroskana, kiedy przestał kasłać i sięgnął po wodę mineralną.

Nie, nic nie jest w porządku. I wiedział, że sytuacja się nie poprawi, dopóki nie odwiezie Elizabeth do domu, gdzie będzie bezpieczna... albo raczej — to on będzie bezpieczny.

— Nic mi nie jest — skłamał.

— Wiesz — odezwała się rozmarzona, spoglądając na rzekę za oknem. — To musiał być niezwykle romantyczny widok, te statki zawijające do portu przed stu laty, żeby zabrać towar i pasażerów do Nowego Orleanu...

— Tak, już sobie wyobrażam ciebie na jednym z nich. Pierwszą rzeczą, jaką byś zrobiła, to złapałabyś jakiegoś hazardzistę, który...

— Co miało oznaczać to „złapałabyś”? — przerwała mu. — Sama bym została hazardzistką.

Alec potrząsnął głową.

— W dziewiętnastym wieku kobietom nie wolno było grać.

— To by się jeszcze okazało.

— No tak, ty byś pewnie postawiła na swoim — przyznał pobłażliwie Alec. — Dobrze, że wyżywasz się w pracy zawodowej, a nie w małżeństwie.

— Co chcesz przez to powiedzieć? — skrzywiła się.

— Że małżeństwo z tobą wyglądałoby jak jeden z odcinków serialu „Kocham Lucy”

— Alec, cofnij to, co powiedziałeś.

— Dlaczego? Przecież to prawda. Jedyną rzeczą niebezpieczniejszą od zawodowego miotacza jesteś ty jako żona,

— Jeśli chcesz wiedzieć, to już dawno mogłam szczęśliwie wyjść za mąż.

— Więc dlaczego tego nie zrobiłaś?

— Bo przez tę agencję nie miałam czasu.

Alec skończył swojego cheeseburgera, a teraz starannie zwijał opakowanie.

— To znaczy, że nie miałaś zbyt wielu...

— Do diabła, w czasie moich podróży spotykałam się z różnymi mężczyznami. Jak by nie było, mam już dwadzieścia osiem lat. Poza tym żyjemy w latach dziewięćdziesiątych, a nie pięćdziesiątych. Kobiety nie potrzebują przyzwoitek, zgody starszych braci czy ich przyjaciół.

— Z jakimi mężczyznami się spotykałaś? — spytał Alec tonem przyzwoitki.

Elizabeth umoczyła frytkę w ketchupie.

— Z jakimi mężczyznami? — powtórzyła, zastanawiając się przez chwilę. — Ze wszystkimi. We Włoszech był to pewien hrabia, we Francji — kierowca rajdowy, w Kanadzie — zawodowy gracz w piłkę nożną, a w Nowym Jorku — aktor.

— I żaden nie zdobył twojego serca?

Potrząsnęła przecząco głową.

— Hrabia był nudny, kierowca — nieobliczalny, sportowiec zachowywał się jak macho, a ten aktor był zbytnio zapatrzony w siebie.

— Przyszło ci kiedyś do głowy, że może trudno cię zadowolić?

— Daj spokój. Lepiej wyjdźmy na pokład.

— A nie zmarzniesz?

Kiedy pokręciła głową, pomógł jej włożyć płaszcz i sprzątnął tackę ze stołu.

— A ty? Dlaczego się nie ożeniłeś? — zapytała nagle, gdy już stali przy burcie, słuchając chlupotu wody i wpatrując się w rozgwieżdżone niebo.

— Żadna nigdy mnie o to nie poprosiła — odparł zaskoczony. — I chyba, tak jak ciebie, trudno mnie zadowolić. — Bezwiednie objął ją ramieniem.

— Chciałabym mieć tyle szczęścia, co moi rodzice — westchnęła, przytulając się do niego.

— A kto by nie chciał? — odparł. Niestety, szczęśliwe małżeństwa, takie jak Bonettich, należą do rzadkości. Alec nawet obawiał się pragnąć czegoś takiego.

— Wiesz, to przez ciebie jeszcze nie wyszłam za mąż.

-Co?!

— Wszystkich, z którymi się spotykam, porównuję z tobą i zawsze czegoś im brakuje. Ty byłeś zawsze moim ideałem i żaden ci nie dorównuje. Zawsze się o mnie

troszczyłeś, broniłeś mnie...

— Co ty wygadujesz?

— Próbuję ci wyjaśnić, że odpowiedziałam na twoje ogłoszenie, żeby wreszcie móc o tobie zapomnieć. Tylko wtedy będę mogła zacząć własne życie. Mam już dobrze prosperującą firmę i jestem gotowa na poważny związek.

— No i?

— Cóż, twój pomysł z kolacją w „McDonaldzie” niezupełnie zwalił mnie z nóg. — Roześmiała się, rozładowując trochę napięcie panujące między nimi. Alec odpowiedział jej uśmiechem. W tej dorosłej kobiecie dostrzegł znowu małą dziewczynkę, którą pamiętał z młodości. Jasnoczerwona szminka Elizabeth zniknęła w czasie posiłku, pozostając jedynie prowokującym wspomnieniem. Chociaż jej lekko zaróżowione usta mimo wszystko wyglądały bardzo obiecuj ąco.

Nie powinien o tym myśleć.

— No dobra, pomyślmy, co mogę zrobić, żeby cię rozczarować jeszcze bardziej — powiedział, starając się wprowadzić do ich rozmowy odrobinę żartu. Sięgnął ręk chcąc odgarnąć kosmyk włosów z jej twarzy.

Elizabeth odruchowo chciała zrobić to samo. Ich dłonie się spotkały. Napięcie, które na pewien czas udało im się stłumić, wróciło z dziesięciokrotnie większą siłą.

Mec uniósł jej dłoń do ust i złożył na niej delikatny pocałunek.

Nie powinienem był tego robić... tak samo, jak i tego... — powiedział i przytulił ją mocno do siebie, a jego usta zaczęły się zbliżać do jej warg. Nagle zatrzymał się, potrząsnął głową i rozluźnił uścisk. — Powinniśmy przejść do następnego punktu programu — odezwał się, próbując nie dostrzegać żalu w jej oczach.

— Myślałam, że właśnie to robimy. — Elizabeth spojrzała na niego zdezorientowana. — Nie pocałujesz mnie?

— Nie. Zgodnie z planem po kolacji na statku mieliśmy pojechać na szczyt Gateway Arch.

— Ale przecież ja od lat mieszkam w St. Louis. Przeżyłam tu całe życie. Już tam byłam.

— W nocy?

— No... nie.

— A ja tak. Byliśmy tu kiedyś z drużyną, ale odwołali nasz drugi mecz, więc przyjechałem tutaj. Możesz mi wierzyć, miasto nocą wygiąda bardzo romantycznie.

— W takim razie zgoda. Powiedz mi jeszcze, dlaczego nie chcesz mnie pocałować? Boisz się mnie?

- Tak.

— Jesteś pewien, że mnie, a nie Gia?

— Boję się ciebie... i Gia... i samego siebie... — Ostatnie słowa wymówił prawie bezgłośnie, po czym wziął ją za rękę. — Chodźmy.

— Najpierw mnie pocałuj. — Zamknęła oczy i uniosła wyczekująco głowę.

Woląc to niż kłótnię, Alec szybko pocałował ją w usta.

— Chodźmy już...

— To nie był prawdziwy pocałunek.

— Elizabeth...

— Nigdzie nie pójdę, dopóki mnie nie pocałujesz.

Wiedział, że mówi poważnie.

— Do diabła, Elizabeth — mruknął sfrustrowany, widząc jej upór. Zbyt dobrze znał ten wyraz jej oczu. Mężczyzna, który się z nią ożeni, będzie miał ciężkie życie.

Lecz zwycięski uśmiech Elizabeth nie trwał długo. Alec, nie spełniając jej życzenia, zarzucił ją sobie na ramię.

— Alec, co ty wyprawiasz? Puść mnie w tej chwili!

— syknęła. — Ludzie na nas patrzą.

Zignorował jednak jej prośby. Zniósł ją ze statku, dziękując w duchu, że nie zaczęła krzyczeć czy wierzgać nogami. Kiedy dotarli na brzeg, postawił ją na ziemi i pomógł wsiąść do limuzyny.

Gdy znaleźli się w środku, polecił kierowcy zawieźć ich do Gateway Arch. Siedział w kącie i patrzył na Elizabeth tak, jakby miała go za chwilę ugryźć. Z niepokojem obserwował, jak coraz bardziej się do niego przysuwa. Kiedy znalazła się już niebezpiecznie blisko, zastukał w szybę oddzielającą ich od szofera.

— Poproszę pudełko — zaordynował.

Po chwili białe pudełko z kwiaciarni, przewiązane

czerwoną wstążką, leżało już na siedzeniu między nimi.

— To dla mnie? — zapytała Elizabeth.

— Miały być dla Libby, czyli dla ciebie...

Kiedy zatrzymali się na parkingu i kierowca wysiadł z samochodu, żeby otworzyć im drzwi, odpakowała prezent i aż krzyknęła z zachwytu na widok dwunastu czerwonych róż. Uparła się, że zabierze je ze sobą.

Alec wziął ją pod ramię, a ona na przemian wąchała kwiaty i trajkotała o tym, jaki to on jest romantyczny. Limuzyna, kolacja w restauracji na „Robercie E. Lee”

— gdyby była czynna, teraz róże...

— A niech to! Zamknięte — odezwał się Alec, gdy dotarli do wejścia.

— Nic nie szkodzi — zapewniła go.

— Tu jest napisane, że zamykają zawsze o szóstej. A jak graliśmy z Cardinais, przyjechałem tu o dziewiątej...

— Kiedy to było?

— W lipcu.

— Do maja zawsze zamykają o szóstej. Powinnam była o tym pamiętać.

— To co zrobimy?

— A co zaplanowałeś?

— Myślałem, że długa romantyczna kolacja i wycieczka na Gateway Arch wypełnią nam cały wieczór. Nie przewidziałem, że zjemy ją w „McDonaldzie”, a stąd odejdziemy z kwitkiem.

Nie zamierzał mówić jej, co naprawdę zaplanował dla Libby. Nie potrzebowała tego rodzaju zachęty. Musi zrealizować „Plan B” — ten, który zaklada, że zdoła przeżyć, nawet jeśli Gio dowie się o ich randce.

Kiedy wrócili do samochodu, poprosił kierowcę o krótką przejażdżkę po okolicy, żeby w tym czasie mogli zdecydować, dokąd chcą jechać.

— Mam ochotę na deser — obwieściła Elizabeth, gdy tylko ruszyli.

— Deser?

— Deser. — Skinęła potakująco głową.

Niezły pomysł, pomyślał Alec. Znacznie lepszy niż dansing. Mogłaby nalegać na wolny taniec, a to skończyłoby się całkowitą klęską. A na deser zawsze można

się zgodzić.

— Nie ma sprawy. Co powiesz na „Crown Candy Kitchen”? Podają tam świetne lody z owocami i koktajle czekoladowo-bananowe.

— Tam nie chcę.

— To może do „Tippin”s” na kawę i ciastka? Powiedzmy, na francuską szarlotkę z kruszonką albo bitą śmietaną...

— Na to też nie mam ochoty.

— Chcesz zjeść deser czy chcesz mnie zamęczyć? — zapytał sfrustrowany.

— Jedno i drugie — odparła z uśmiechem.

Mruknął pod nosem coś niecenzuralnego. Wreszcie przypomniało mu się, co Gio mówił o ulubionych lokalach Elizabeth.

— Już wiem. Możemy pojechać do „Cafó Zob” na tiramisu.

- E, tam.

— To może mus czekoladowy?

- Nie.

— Może byś mi coś podpowiedziała...

— Najlepsze byłyby ciasteczka z orzechami, z lodami waniliowymi i gorącą polewą. Nie wiesz przypadkiem, gdzie moglibyśmy to dostać?

Jasne, że wiedział. U niego w domu.

„Irtko skąd, u diabła, ona...?

— A może by tak do „Cyrano's”...? — zaproponował pełen nadziei.

— Myślałam raczej o twoim mieszkaniu — wyznała Elizabeth, dokładnie, jak się tego obawiał. — Słyszałam waszą rozmowę w naszej kuchni.

— Więc wiesz...

— Że deser ma być grą wstępną? Tak, wiem. I mam zamiar dopilnować, żebyś się trzymał programu.

ROZDZIAŁ CZWARTY

Elizabeth jeszcze nigdy nie widziała, żeby ktoś tak wolno jadł takie pyszności. Ona pochłonęła deser w ciągu kilku sekund, on zaś się nad swoim męczył i męczył.

Przyjrzała mu się uważnie. Bardzo przystojny, choć trochę zakłopotany, siedział naprzeciwko niej w tym swoim smokingu. Posiadał wszystkie cechy, które najbardziej pociągały ją w mężczyznach — urok, uprzejmość i poczucie humoru. Poza tym budził zaufanie. A jednak, mogąc przebierać w kobietach podobnie jak Gio, był zepsuty.

Problem w tym, że ona na swój sposób też była zepsuta. I to właśnie przez niego. To on zawsze jej ulegał, to on sprawił, że zawsze szukała wrażliwego mężczyzny.

Wiedziała doskonale, że Alec by się obraził, gdyby nazwać go wrażliwym. Tej cechy obawiał się w sobie najbardziej — cechy, którą przed wszystkimi udało mu się ukryć. Przed wszystkimi z wyjątkiem Ełizabeth. Nią nie musiał się przejmować, bo przecież była dzieckiem.

Najwyższy czas, żeby zaczął, postanowiła patrząc, jak leniwie zlizuje z łyżeczki resztki polewy czekoladowej.

— Wiesz, na co mam teraz ochotę? — spytała, kiedy na nią spojrzał.

— Chcesz pojechać do domu? — zasugerował z nadzieją w głosie.

Potrząsnęła głową.

— Chcę zatańczyć.

— Naprawdę?

— Coś wolnego.

Czy naprawdę słyszała, jak Alec ze strachu przelyka ślinę, czy tylko jej się tak wydawało? Doskonale zdawała sobie sprawę, że w każdej innej sytuacji byłby szczęśliwy, gdyby jakaś kobieta próbowała go uwieść. Tym razem, niestety, miała pecha — on zresztą też — bo była siostrą Gia Bonettiego.

Ale dopóki Gio o niczym nie wie, nikomu nic nie grozi.

Wstała ze stołka i zaczęła szukać płyty. Była pewna, że Alec ma coś nastrojowego. Nie umknęły jej uwagi świece, które przygotował. Jak również fakt, że ich nie zapalił.

— Robi się późno — zaoponował.

Elizabeth odwróciła się w jego stronę.

— Jeszcze nie ma dziesiątej.

- Muszę wypocząć przed treningiem.

— To dopiero szesnastego. A dzisiaj są Walentynki — czternastego lutego. Po dzisiejszej nocy będziesz miał jeszcze dwadzieścia cztery godziny na odpoczynek. Poza tym, jeśli zostanę dziś na noc, będziesz miał za sobą pewną rozgrzewkę...

— Elizabeth!

— Och, daj spokój — powiedziała, dostrzegając płytę kompaktową, którą naszykował. - Harry Connick Junior? Czy specjalnie kupiłeś ją na dzisiejszy wieczór

Nacisnęła przycisk i z głośników popłynęły pierwsze takty „My Funny Valentine”

— Alec, wstyd byłoby popsuć taki nastrój. No chodź, zatańcz ze mną... Tylko jeden taniec. Co ci szkodzi? — nalegała, zdejmując mu muszkę z szyi.

Mruknął coś zdesperowany, po czym już sam, z własnej woli, rozpiął górny guzik koszuli.

— Ale tylko jeden.

— Tylko jeden — powtórzyła, wtulając się w niego opierając głowę na jego szerokich ramionach. Dobrze tańczył. Prowadził pewnie, choć cały czas trzymał ją lekko na dystans.

— Przecież nie musisz się mnie bać. Poprosiłam cię tylko o taniec, a nie o to, żebyś się ze mną ożenił.

— Żebym się z tobą ożenił?

Wreszcie udało jej się przykuć czymś jego uwagę. Skinęła głow a on obrzucił ją bacznym spojrzeniem.

Już sobie wyobrażam, jak wyglądałoby małżeństwo z tobą, Elizabeth.

— Naprawdę? A jak by wyglądało?

— Trwałoby wiecznie. Nigdy nie pozwoliłabyś mi odejść.

— Owszem. Rozumujesz poprawnie.

— Należysz do kobiet, które cały czas muszą zajmować najważniejsze miejsce w życiu mężczyzny.

— A co w tym złego?

— Nic. To po prostu oznacza, że potrzebujesz kogoś, kto gotów jest się ustatkować.

— Na co ty jeszcze nie masz ochoty, tak? Zamierzasz z tym czekać do emerytury?

Nie odpowiedział.

Znowu oparła mu głowę na ramieniu. Wiedziała, że Alec boi się małżeństwa. Boi się powtórzyć los ojca. Ale wiedziała również, że kariera sportowa młodszego McCorda wkrótce się skończy, a z mą ogólny podziw, jaki wzbudza u kobiet.

Nie było dla niej tajemnicą że Alec pragnie domu i rodziny takiej, w jakiej wychowywała się ona i Gio. Teraz, mając już dobrze prosperującą firmę, była gotowa na ten sam zwrot w swoim życiu. Różnica między nimi polegała jednak na tym, że ona pragnęła znaleźć miłość i prawdziwe szczęście, a Mec bał się dać kobiecie tyle władzy nad sob żeby była w stanie go zranić.

Nie tylko musi go przekonać, że jest już kobietą, ale i że jest kobietą jakiej potrzebuje.

I musi tego dokonać w ciągu jednej nocy.

Piosenka skończyła się i Mec romantycznie przechylił Elizabeth do tyłu. Nastąpiło to tak nieoczekiwanie, że straciła równowagę i w efekcie oboje wylądowali na dywanie.

Mec uśmiechnął się kwaśno.

— No, ten taniec naprawdę się skończył. Czas wracać do domu.

Wyraźnie zamierzał pokrzyżować jej uwodzicielskie plany, ale czyż w jego grymasie nie dostrzegła odrobiny słabości?

— Nie wydaje mi się — zaoponowała, wykorzystując swą uprzywilejowaną pozycję. Kiedy upadli razem na podłogę, ona znalazła się na górze. — Dlaczego się upierasz, żeby mnie tak wcześnie odesłać do domu? Czyżbyś opóliiocy zamieniał się w wilkołaka?

— Jeśli nadal będziesz się tak na mnie wiercić, to zaraz zobaczysz, w co się zamieniam — ostrzegł. — To są zabawy dla dorosłych, Elizabeth. A ty już nie jesteś dzieckiem.

— Nareszcie się zgadzamy — oznajmiła, widząc, jak Alec ze wszystkich sił stara się nie patrzeć na jej piersi, które w każdej chwili groziły wysunięciem się przez dekolt sukienki. — Wiesz co? Zawrzyjmy umowę.

— Jaką umowę? — spytał ostrożnie.

— Jeden pocałunek. Jeden pocałunek i wyjdę bez żadnych dyskusji.

Alec spojrzał na nią z wyraźnym niedowierzaniem.

— Obiecuję.

— Obiecujesz? — zapytał sceptycznie.

— Dotrzymałam słowa. Nie nalegałam na kolejny taniec, prawda? — Pochyliła się do przodu i zaczęła pokrywać jego wargi delikatnymi pocałunkami, aż wreszcie dostała odpowiedź, której pragnęła.

Pożądanie w jego oczach sprawiło, że poczuła zawrót głowy. A przecież nie tak to planowała.

To on miał być jej posłuszny, a nie na odwrót. W mgnieniu oka straciła kontrolę nad sytuaą. Nadał była górą, ale to on teraz prowadził. A taniec, który tańczyli, był stary jak świat.

Teraz wodził palcem po jej ustach i patrzył na nią z podziwem. Może i przegrała bitwę, ale ma szansę wygrać wojnę.

— Zróbmy to jeszcze raz — poprosiła.

— Wydawało mi się, że po jednym pocałunku miałaś wyjść bez żadnych dyskusji.

— Chcesz, żebym wyszła?

— Nie, ale tak chyba byłoby najlepiej.

— Pozwól mi zostać, proszę.

— Nie zrobię tego, Elizabeth.

W porządku. Leż, sama to zrobię.

— Na Boga, z jakimi mężczyznami ty się spotykałaś? Czy Olo wie, że... jesteś... potrafisz być....

— Taka namiętna? — dokończyła nonszalancko. Elizabeth!

— Dla ciebie: Libby, pamiętaj — poprawiła go z uśmiechem. — A odpowiadając poważnie na twoje pytanie: Umawiałam się z płytkimi mężczyznami. Wiesz, takimi, którym chodzi tylko o jedno.

— Czyli takimi jak ja.

— Nie, oni mnie pragnęli, w przeciwieństwie do ciebie.

— Och, bardzo cię pragnę. Mógłbym dowieść tego na wiele sposobów, jeśli masz jakieś wątpliwości.

— Więc pozwól mi się z tobą kochać. Ale tylko raz — skapitulował.

— Obiecuję — zgodziła się natychmiast.

Alec chwilę zastanawiał się nad jej słowami, wyraźnie walcząc z pokusą, potem jednak pokręcił głową.

— Nie. To nie jest najlepszy pomysł.

— Dlaczego?

— Bo nic z tego nie wyjdzie. Ze mną jest jak z chipsami. Kiedy już zacznę się kochać...

— Zaryzykuję — powiedziała, śmiejąc się w duchu z jego komicznych przechwałek, które, jak podejrzewała, wcale me są przechwałkami.

— W każdym razie ostrzegam cię — powiedział, wkładając ręce w jej gęste włosy. Jego usta rozchyliły się, a oczy zalśniły z rozkośzy.

Elizabeth czuła jego oddech i smak czekolady na ustach, kiedy przyciągnął ją do siebie, zaczynając całą grę od nowa, tym razem już na poważnie.

Nie potrafiła mu się oprzeć.

Mógł doprowadzić ją do szaleństwa.

I doskonale zdawał sobie z tego sprawę.

Nadszedł czas, by zetrzeć z jego twarzy ten wyraz zadowolenia. Uwolniła się z jego objęć i usiadła na nim. Świadoma jego spojrzenia, przeciągnęła po dekolcie pomalowanymi na czerwono paznokciami, patrząc na niego prowokacyjnie.

Nie odezwał się. Czekał.

Rozpięła maleńki zatrzask swoj ego aksamitnego stanika, odsłaniając piersi.

- Tak się zastanawiałem... - zaczął.

— Czy są prawdziwe?

— Och, nie. To mógłbym przysiąc. Zastanawiałem się, jak to będzie, kiedy...

Wyciągnął ręce, Elizabeth zaś cicho jęknęła i otarła się o niego udami. Zaczerwieniła się, czując, że jest obserwowana w czasie, gdy jej ciało reaguje gwałtownie na jego pieszczoty. Przesunęła ręką między sobą a Alekiem i zaczęła rozpinać suwak jego spodni.

— To śmieszne — mruknął, kiedy wreszcie udało mu się złapać oddech.

— Wspaniałe — sprzeciwiła się.

- Ale, Elizabeth, mam takie wygodne łóżko...

— Nie chcę czekać. Teraz, proszę — błagała, sięgając ręką do tylu i rozpinając suknię. W mgnieniu oka ściągnęła ją przez głowę i rzuciła na podłogę.

Alec nadal miał na sobie smoking, podczas gdy ją okrywały jedynie czarne jedwabne pończochy, koronkowe podwiązki i figi. Czerń kontrastująca z jej bladą skórą sprawiła, że Elizabeth poczuła się przebiegła i wyrafinowana.

— Skoro tak, to czy mogę odmówić? — zapytał po dłuższej chwili i podniósł się leniwie, żeby pocałować jej pępek.

— Przestań — zachichotała, odsuwając go od siebie.

— Ach, co za uparta kobieta. Znam wiele sposobów, żeby zmusić cię do posłuszeństwa — zauważył, pochylając ją nad sobą.

— Dotarły do mnie te plotki... Czekam...

— Dobre rzeczy przytrafiają się tym, którzy czekają.

— Mnie nie interesują rzeczy zaledwie dobre — drażniła się z nim, patrząc, jak zdejmuje z siebie smoking i rzuca go obok jej sukni.

— Co ty chcesz zrobić, mała flirciaro? Przyprawić mnie o tremę?

— Ty, który grasz przed tysiącami widzów, denerwujesz się w obecności jednej osoby? Trudno mi w to uwierzyć.

Alec zdjął koszulę i rzucił ją na stertę ubrań.

— Nie mówimy o baseballu. Teraz występuję przed kimś, kto chce, żeby mi się nie udało. Prawda?

Elizabeth skinęła głow niechętnie przyznając mu rację. Chciała, żeby poniósł klęskę. Chciała, żeby me okazał się aż tak wspaniały, żeby oboje nie okazali się aż tak wspaniali, jak, w głębi serca wiedziała, byliby razem.

— No to przygotuj się na rozczarowanie — zapowiedział, zdejmując buty, skarpetki i spodnie.

Zanosi się na mały cud, pomyślała Elizabeth, pieszcząc wzrokiem każdy centymetr jego ciała.

— I to nie na takie rozczarowanie, o jakim marzysz. Przygotuj się, bo będę najlepszym chłopem w twoim życiu — przechwalał się, podchodząc do magnetofonu, gdzie przez chwilę przeglądał kasety, aż wreszcie znalazł tę, której szukał. Wrócił do Elizabeth i wyciągnął do niej rękę dokładnie w chwili, gdy piosenkarz pytał: „Czy ten taniec może trwać do końca naszego życia?”

Podała mu rękę, pozwoliła mu się podnieść, przytulić i poprowadzić w rytm romantycznej ballady. Nawet jeśli dotychczas uważała, że wolne tańce mają w sobie coś erotycznego, okazało się to niczym w porównaniu z tym tańcem.

Alec był niebezpieczny, a jednak w jego ramionach czuła się bezpieczna. Bezpieczna w taki sposób, w jaki mogła się czuć jedynie należąc do kogoś. Bezpieczna wiedząc, że druga osoba chce dla niej jak najlepiej.

Tak bezpieczna, że aż nierozważna.

Całował ją, a ona mruczała z zadowoleniem, co jeszcze bardziej go podniecało.

— Chyba nie dotańczymy do końca tej piosenki — szepnęła w pewnej chwili.

— Piosenki? A ktoś śpiewa? — zapytał, przesuwając rękę po jej biodrach, by zdjąć podwiązki podtrzymujące jedwabne pończochy. Elizabeth wstrzymała oddech.

Żadne z nich nie słyszało już muzyki. Alec oparł Elizabeth o ścianę, zarzucił jej nogi na swoje biodra i stało się to, o czym od dawna marzyła.

Oboje wolno osuwali się po ścianie. W pewnym momencie potknęli się i wylądowali na podłodze. Byli zgrzani, spoceni i uśmiechali się do siebie.

— Z czego się śmiejesz? — zapytała Elizabeth.

— Bo... ja... ciebie...

— Tak, wiem. Chyba zawsze wiedziałam. Po prostu nie chciałam się do tego przyznać... A kiedy przygnębił mnie twój wyjazd do Los Angeles...

— Miałaś zaledwie siedemnaście lat, kiedy podpisałem kontrakt z Dodgersami. Byłaś jeszcze dzieckiem...

— Ale już nie...

Mec posadził ją sobie na kolanie i zaczął leniwie całować. Kiedy wreszcie skończył, uśmiechnął się.

— Nie, już nie..

— No, to jak przebiegła twoja randka walentynkowa?

— spytała wesoło.

— Masz na myśli kolację w „McDonaldzie” i miłość na stojąco?

Skinęła głową.

— No cóż, muszę przyznać, że nie było to dokładnie to, o czym marzyłem.

— Nie? — Bezskutecznie próbowała ukryć nutę rozczarowania w głosie.

— Było o niebo lepiej — odparł, a jej serce zabiło radośniej.

— Naprawdę?

— Tak, Libby. Zdaje się, że oboje mamy problem.

Przytuliła się do niego szczęśliwa.

- To fakt.

— Może porozmawialibyśmy o tym w łóżku? — zaproponował, po czym wstał, wziął ją na ręce i zaniósł do sypialni.

Po raz pierwszy w życiu mu .się nie sprzeciwiła.

Obudziło ją poranne słońce. Przeciągnęła się i uśmiecimęła. Jej misja się powiodła. Alec McCord spał koło niej głębokim snem. Nie pojedzie na żaden trening, dopóki nie porozmawiają.

O ostatniej nocy.

O ich przyszłości.

Nie tylko nie zdołała go wyrzucić ze swego życia, lecz wręcz przeciwnie — rozgościł się w nim na dobre. Należał do jej przyszłości tak samo, jak do przeszłości. Była pewna, że uda jej się go przekonać, że są sobie prźeznaczeni. Kochając się z kimś, nie można ukryć swych prawdziwych uczuć, a on oddał jej się cały, niezależnie od tego, czy zdawał sobie z tego sprawę, czy nie.

Teraz jednak Elizabeth była głodna. Na rozmowę zostanie mnóstwo czasu. Zresztą i tak lepiej się rozmawia po śniadaniu. Odsunęła kołdrę i w nogach łóżka znalazła swoje czarne pończochy. Podniosła je, zwinęła w kłębek i rzuciła na podłogę.

Wstała cicho, żeby nie obudzić Aleca, i podeszła do jego szafy. Znalazła parę dżinsów, podwinęła nogawki i przewiązała się w pasie. Wyglądała jak wielka torba papierowa. Do tego włożyła biała koszulkę, którą zawiązała na brzuchu. Tak ubrana ruszyła do kuchni na poszukiwanie czegoś do jedzenia.

Zwykłe grzanki czy płatki to za mało. Miała ochotę na uroczyste śniadanie. Myszkowała po szafkach i lodówce, aż wreszcie znalazła podstawowe rzeczy, jakich potrzebowała, by zrobić grzanki po francusku. Wiedziała, że cynamonu i wanilii w kawalerskiej kuchni na pewno nie uświadczy. Musiały jej więc wystarczyć jajka, mleko i jakieś włoskie pieczywo pokrojone w piastry dwucentymetrowej grubości.

Pokroiła znalezione banany i obłożyła nimi grzanki. Następnie przygotowała sok pomarańczowy. Po chwili po kuchni rozszedł się także smakowity zapach kawy.

Ponieważ nie znalazła syropu klonowego, wierzch każdej grzanki posmarowała masłem orzechowym i dżemem. Dopiero wtedy poszła obudzić Aleca na śniadanie.

I na ich małą pogawędkę.

Kiedy weszła do sypialni, był schowany pod kołdrą. Najwyższy czas, żeby wyszedł z kryjówki. Odsunęła kołdrę i pocałowała go w szyję. Mruknął coś w odpowiedzi. Połaskotała go w żebra.

— Czas wstawać, śpiochu.

— Elizabeth? Co ty wyprawiasz w środku nocy? — zapytał, otwierając jedno oko.

— Ładny mi środek nocy. Już prawie południe.

— Tak? — ziewnął, siadając. Zmrużył oczy na widok jasnego światła słonecznego zalewającego pokój. — Więc jednak... Chodź tu. — Wciągnął ją na łóżko. — Powiedz mi, że to nie sen, że naprawdę tu jesteś.

— Jestem tu — odparła, kiedy przytulił ją do siebie.

— Hm... jakie masz ładne ubranko... — To mówiąc, zaczął się mozolić z węzłem koszulki.

— Przygotowałam śniadanie. Grzanki po francusku, sok pomarańczowy i kawę. Wszystko wystygnie.

— To odgrzejemy.

Odwróciła wzrok. Nadal czuła się przy nim trochę skrępowana. Właśnie odkryła, że nawet osiągnąwszy to, do czego się dążyło, potrzeba czasu, żeby się z tym oswoić.

Zwłaszcza że nie bardzo wiedziała, czego Alec na-

prawdę chce. Och, zdawała sobie sprawę, czego chce w tej chwili. Tego samego, czego i ona pragnęła — poczuć znowu tę niesamowitą jedność.

Chwycił ją za brodę i zmusił, żeby spojrzała na niego.

— Chyba nie żałujesz ostatniej nocy? Nie zniósłbym, gdyby tak było.

— Nie, nie żałuję. Ta noc była...

— Pozwól, że ci przypomnę, czym była ta noc — rzekł, ściągając jej koszulkę przez głowę. — Nie wstydź się mnie

— szepnął, wodząc palcem po jej skórze. — Nic się nie zmieniło tylko dlatego, że nastał dzień. Wciąż jesteś piękna, Elizabeth. Ale czy nadal mnie pragniesz?

- Bardzo.

Włożył rękę w jej włosy, po czym przyciągnął ją do siebie. Całował ją tak długo i w taki sposób, że gdyby nagle zapytał, jak ma na imię, nie umiałaby odpowiedzieć.

Ona całowała go tak śmiało, jakby robili to od wieków. Potem delikatnie pchnął ją na łóżko. Roześmiał się niespodziewanie, zdejmując jej dżinsy.

— Co się stało? — zapytała.

— To coś nowego: zdejmuję własne spodnie, chociaż wcale nie mam ich na sobie.

Uśmiechnęła się i uniosła lekko uda, pomagając mu się rozebrać.

— 0, zdaje się, że oboje nosimy spodnie w ten sam sposób.

Spojrzała na niego zaskoczona.

— Bez bielizny pod spodem — wyjaśnił.

Był w radosnym nastroju. Zaczął palcem rysować coś na jej brzuchu, a ona miała odgadnąć, co to jest.

— To bardzo szczegółowy rysunek — powiedziała po chwili, starając się skoncentrować.

— Jestem wielkim artystą, ale nawet ja nie potrafię rysować na ruchomym materiale. Proszę, przestań się niszać, bo cała moja praca pójdzie na marne — skarcił ją z udawanym oburzeniem. — Pani wcale nie zgaduje, co robię, madame. Może mam podać jakąś wskazówkę?

— Och, doskonale wiem, co robisz — odparła ze śmiechem, kiedy rysunek zajmował już coraz większą przestrzeń jej zaróżowionej skóry. Palce Aleca wędrowały coraz niżej.

— To ośmiornica — domyśliła się.

— A nie mówiłem, że jestem wielkim artystą? Zgadła pani, i to za pierwszym podejściem.

— Naprawdę?

Alec skinął głową i ku jej zmartwieniu zaprzestał swoich ekscytujących malowideł, chociaż miała ochotę na kolejne szczegóły.

— Teraz pani kolej, madame.

Przekonajmy się, czy jest pani równie utalentowaną artystką.

Elizabeth podjęła wyzwanie.

— Pracuję w trochę inny sposób, sir, ale jestem równie utalentowana co pan — stwierdziła zachwycona, bo właśnie pozwalał jej zobaczyć się od najwrażliwszej strony; zachowywał się przy niej zupełnie swobodnie.

— Widzę, że wykorzystuje pani farby wodne — mrucnął, kiedy zamiast palców zaczęła używać ust.

— Ma pan coś przeciwko metodom mojej pracy, sir? Bo jeśli tak, to...

— Och, nie. Bardzo mi odpowiadają. Proszę nie przerywać.

Delikatnie przesunęła językiem po jego piersi. Usłyszała, jak westchnął. Posuwała się w dół, słysząc jego coraz cięższy oddech.

— Co mówisz? — spytała.

— No... że jesteś... cudowna.

Roześmiała się, a następnie powróciła do przerwanych pieszczot. A potem znowu świat zawirował w szaleństwie, którego nie byli w stanie powstrzymać. „łym razem jednak to Elizabeth panowała nad partnerem, a on poddał jej się bez sprzeciwu. Kiedy skończyli, leżał z zamkniętymi oczami, a jego skóra błyszczała od potu.

— Dziękuję — powiedział, kiedy w końcu otworzył oczy i spojrzał na leżącą obok kobietę. Przytulił ją do siebie i pokrył jej twarz delikatnymi pocałunkami.

— Wiesz co? — zaczął z uśmiechem, unosząc się na łokciu.

- Co?

— Jestem głodny. Weźmy prysznic, a potem odgrzejemy to twoje śniadanko.

— Zgoda. Chcesz iść pierwszy?

— Razem.

- Razem?

— Jasne. Nie jestem egoistą.

Pod prysznicem na nowo podjęli swą grę. Elizabęth namydliła Alecowi plecy i zaczęła rysować w pianie.

— Wielkie serce z naszymi inicjałami — zgadł od razu.

— I kto teraz jest romantyczny?

— Alec, odpowiesz mi na jedno pytanie?

— Na tysiąc.

— To poważna sprawa.

— Słucham.

— Czy ostatnia noc... Czy ostatnia noc spełniła twoje oczekiwania, jeśli chodzi o tę wymarzoną randkę?

- Nie.

— Och...

Odwrócił się i mocno przytulił ją do siebie.

— Ostatnia noc przerosła moje oczekiwania.

— Nie okłamałbyś mnie teraz, prawda?

— Oczywiście, że nie, Libby — odparł z uśmiechem.

Piętnaście minut później, ubrany w szlafrok, był już w kuchni i odgrzewał śniadanie, a ona z powrotem wkładała jego dżinsy i koszulkę.

Po chwili wsunął głowę do sypialni i obwieścił, że podano do stołu.

Eiizabeth siedziała na brzegu łóżka i wpatrywała się w torbę z nadrukiem „Riyer City Cali” wypełnioną listami, którą znalazła w kącie sypialni.

— Co zamierzasz z tym zrobić? — zapytała, biorąc do ręki kilka z nich.

- Nic.

— Nic?

— Tak szczerze mówiąc, teraz zajmie się nimi Gio.

Elizabeth odetchnęła z ulgą.

— Nie wątpię.

Odstawiła torbę i ruszyła za Alekiem do kuchni. Siedzieli przy stole, dotykając się gołymi stopami, zlizując sobie dżem z palców, karmiąc się nawzajem i rozkoszując każdą chwilą spędzoną razem, kiedy nagle otworzyły się drzwi.

— Alec, przyszedłem po listy — zawołał męski głos.

— Ile panienek odpisało? Co? Elizabeth?

— Gio! — wykrzyknęli oboje w osłupieniu.

ROZDZIAŁ PIĄTY

Gio skamieniał, twarz mu poczerwieniała ze złości.

Elizabeth przerażona przyglądała się obu mężczyznom stojącym naprzeciwko siebie. To był najgorszy sposób, wjaki Gio mógł się dowiedzieć o ich randce. Potrzebowała czasu, żeby przygotować go na przyjęcie wiadomości, że jego najlepszy przyjaciel i siostrzyczka chodzą ze sobą. Dlaczego nie przyszło jej do głowy, że brat może tu wpaść? Po- winni byli pojechać gdzie indziej. To wszystko jej wina.

— Alec, co to wszystko ma znaczyć? — zapytał Gio, zbliżając się do kolegi. Ciało miał sztywne z wściekłości, pięści zaciśnięte.

— Zaraz ci wszystko wyjaśnię. „I”lko poczekaj. Spokojnie...

Elizabeth wiedziała jednak, że Gio go nie posłucha. Znała ten upór na twarzy brata.

— Gio, nie! — krzyknęła, próbując go powstrzymać przed zrobieniem czegoś, czego później mógłby żałować.

— Cicho, Elizabeth. To sprawa między nami. Ty się nie wtrącaj.

— Ale ty nic nie rozumiesz, Gb. To... to wszystko mój pomysł — starała się wytłumaczyć, mając nadzieję, że brat ochłonie i uda jej się z nim spokojnie porozmawiać. Gio był jednak porywczy.

— Szczerze wątpię. Nie bez powodu od siódmej klasy nazywano go „Amaacikiem”. Alec potrafiłby namówić każdą gwiazdkę, żeby dla niego spadła z nieba.

— Naprawdę tak cię nazywali? — spytała Elizabeth, zastanawiając się, dlaczego wcześniej o tym nie słyszała.

Alec tytko wzruszył ramionami.

— Tak — odparł za niego Gio. — Tym razem jednak przeholował, Zaraz tak ci przerobię tę śliczną buźkę, że będą ci musieli zmienić przezwisko. Ale to już ci się nie będzie podobało tak, jak to poprzednie.

— Gio, posłuchaj swojej siostry, ona mówi prawdę. Wyciągasz pochopne wnioski — ostrzegł go Alec, wyciągając przed siebie dłonie w wyraźnie pokojowych zamiarach. Nie chciał dopuścić do bójki, do której przyjaciel najwyraźniej dążył.

Gio zatrzymał się, patrząc to na Elizabeth, to na Aleca.

— Wczoraj wieczorem byłaś inaczej ubrana.

Z poczuciem winy spojrzała na stos ubrań, nadal leżących na podłodze w salonie. Gio podążył za jej wzrokiem w stronę czerwono-czarnej sukni, leżącej obok smokingu Aleca. Wiedziała, że jeśli jej brat jeszcze żywił jakiekolwiek wątpliwości na temat tego, co mogło między nimi zajść poprzedniej nocy, ten widok potwierdził jego najgorsze podejrzenia.

Gio odwrócił się wściekły do kolegi.

— Nie bądź idiotą, Gio — błagał Alec. — Jestem od ciebie silniejszy.

— Jesteś przede wszystkim cholernym sukinsynem! Nie mogę uwierzyć, że wykorzystałeś Elizabeth. Jak mogłeś?

— To nie tak... — Alec nadal próbował się tłumaczyć, ale było to jak rzucanie grochem o ścianę.

— Ona jest dla ciebie za dobra, nie rozumiesz? — wyrzucił z siebie Gio, po czym jego pięść wylądowała na szczęce Aleca, który wyciągnął się jak długi na podłodze.

— Ubieraj się, wychodzimy — polecił Gio, wskazując Elizabeth drzwi. — A ty się trzymaj z daleka od mojej siostry, jasne?

Alec nie odpowiedział. Nie podniósł się też z podłogi. Nie próbował walczyć o Elizabeth. Usiadł oparty o ścianę, masując obolałą szczękę.

— Nigdzie nie idę! — zaprotestowała ostro Elizabeth.

— Owszem. Wyjdziesz, nawet gdybym miał cię stąd wynieść.

Spojrzała na Aleca, oczekując jego wsparcia. Miała nadzieję, że poprosi j by została.

Nie odezwał się ani słowem.

Wstrząśnięta jego zachowaniem, podniosła suknię wyszła z pokoju, żeby się przebrać i wyjść.

Nie dlatego, że tego chciała.

I nie dlatego, że Gio nie chciał, by tu została.

To Alec tego nie chciał.

Minęły dwa tygodnie, w czasie których Elizabeth

i Gio prawie ze sobą nie rozmawiali. żadne z nich nie

chciało mówić o tym, co zaszło. Oboje byli zażenowani i wściekli. Wściekli na siebie samych, na siebie nawzajem, ale przede wszystkim na Aleca.

A Mec po raz kolejny zabrał się i wyjechał, zostawiając Elizabetb samą. Tym razem zamiast do Los Angeles pojechał do St. Petersburga. Inne wybrzeże, ale równie wielka odległość i ból, jaki pozostał.

Tak, teraz była pewna — najgłupszą rzeczą, jaką w życiu zrobiła, było napisanie odpowiedzi na ogłoszenie „Bezsennego w St. Louis”.

Mec rzucał piłką jak amator.

Czasami gorzej — jak były amator.

Wyglądał niczym wrak człowieka, chodzący cień. Tak było od dwóch tygodni, od dnia, kiedy przyjechał do St. Petersburga. Niewiele jadł, nie sypiał po nocach.

Myślał jedynie o Elizabeth.

Nie powinien był dopuścić do tego, żeby Gio ją zabrał, ale wtedy przyszło mu do głowy, że może przyjaciel ma rację. Może on, Mec McCord, faktycznie nie dorasta Elizabeth do pięt.

Jego kariera sportowa już się kończyła. Nie wiedział, co mu przyniesie przyszłość. A co najgorsze, nie wyobrażał sobie tej przyszłości bez Elizabeth.

Gio nie mógł już patrzeć na udrękę siostry. Nie mógł znieść myśli, że przyczynił się do jej bólu, nawet jeśli uważał, że postąpił słusznie. Nie podobało mu się, że zachowują się wobec siebie jak obcy ludzie.

Może uda się jakoś to wszystko naprawić?

A Elizabeth spędzała bezsenne noce.

Programy rozrywkowe w telewizji jej nie bawiły. Praca nie interesowała jej ani trochę. Wszelkie próby zaponinienia o tym, co stało się w Dniu Zakochanych, kończyły się niepowodzeniem. Jej serce wciąż bolało — z powodu gniewu brata, z powodu straty Aleca L.. wszelkich szans na przyszłość.

Alec spojrzał na kalendarz wiszący w przebieralni.

11 marca.

Za miesiąc jego drużyna wraca do St. Louis na otwarcie sezonu.

Do St. Louis.

Do miasta, w którym mieszka Elizabeth. Naturalnie, teraz też mógłby się z nią zobaczyć. Wystarczyłoby wsiąść do samolotu, a potem spróbować jej wyjaśnić, dlaczego o nią nie walczył. Dlaczego nie prosił, żeby z nim została.

Czuł, że nie wyszedł w jej oczach na bohatera, ale wtedy wydawało mu się, że postępuje słusznie. Wtedy myślał, że to Gio ma rację, twierdząc, że Elizabeth jest dla niego za dobra. Teraz jednak wiedział, że Gio się mylił.

Mec pragnął dla tej kobiety wszystkiego, co najlepsze. Nikt nigdy nie będzie jej kochał bardziej od niego. Nikt lepiej się o nią nie zatroszczy. Tylko jak przekonać o tym ją i Gia?

Myślał o tym długo i kiedy stracił już prawie nadzieję, że jest to w ogóle możliwe, wreszcie wpadł na pewien pomysł.

Elizabeth spojrzała na kalendarz na biurku.

11 kwietnia.

Dziś wieczorem Cardinais grają pierwszy mecz otwierający sezon. Mec wróci do St. Louis.

Starała się o tym nie myśleć, pracując nad nową ofertą w swoim biurze podróży — miniwakacjami, czyli wyjazdami na jeden do trzech dni, Wyszukiwała najkorzystniejsze propozycje małych hoteli, które śniadanie wilczały od razu w cenę noclegu.

Zniżki weekendowe często dochodziły do trzydziestu

procent. Dotychczas udało jej się załatwić niewielki, uroczy hotel w Dallas, hotel w Newport Beach nad samym brzegiem oceanu, gdzie oferowano wszystko — od windsurfingu po wykwintną kuchnię, oraz kilka odnowionych domków letniskowych w dzielnicy francuskiej w Nowym Orleanie.

Biznesmeni, którzy często bywają w tych miastach, mogliby sobie pod koniec podróży służbowej urządzić miniwakacje. Elizabeth starała się zamówić miejsca w hotelach w innych popularnych centrach handlowych, takich jak Boston, Nowy Jork czy Miami.

Przypomniał jej się utrzymany w europejskim stylu hotel w Miami, w którym była niedawno, i postanowiła do niego zadzwonić. Była pewna, że stylowe wyposażenie hotelu i pobliskie sklepy przypadną do gustu niektórym jej klientom. Co bardziej spragnieni przygód będą się mogli wybrać do dzielnicy art deco w South Beach.

Kiedy spojrzała na zegarek, minęła już piąta.

Mecz zaczynał się o wpół do ósmej.

To dawało jej dwie i pół godziny na dotarcie do domu, przebranie się i dojechanie na stadion,

Otworzyła torebkę i wyjęła z niej bilet, który dostała od Gia w geście pojednania. Był sklejony taśmą przezroczystą, bo w pierwszym odruchu go podarła i zainierzała wyrzucić.

Ale skoro brat w ten sposób się przyznawał, że być może nie miał racji, doszła do wniosku, że chyba też powinna pójść na jakieś ustępstwo.

Gio przeprosił ją za to, że w ów feralny dzień przed dwoma miesiącami nie zdołał się opanować, i zaproponował, żeby oboje dali Alecowi jeszcze jedną szansę.

Elizabeth musiała przyznać, że brat miał powody do zdenerwowania, w końcu się więc pogodzili i wszystko wróciło do normy. Znowu ze sobą rozmawiali i jak dawniej podkradali sobie jedzenie z lodówki.

Nie była jednak pewna, czy mecz to taki dobry pomysł. Oczywiście, będzie mogła zobaczyć, jak Alec gra. Właściwie powiedziała sobie, że nie chce się z nim widzieć, ale wykazywała przy tym tyle siły woli co nastolatek, który właśnie dostał kartę kredytową.

Nawet nie miała wtedy okazji porozmawiać z Alekiem, bo niespodziewanie pojawił się Gio i ją „uratował”. Trlko czy tak naprawdę to nie uratował Aleca? Właściwie to ona nalegała, żeby Alec się z nią kochał. Zadne „właściwie”. To był wyłącznie jej pomysł. Złamała jego opór, a on dał jej to, czego tak bardzo chciała. Wydawało jej się, że razem odnaleźli coś szczególnego. A jeśli on wcale tego tak nie odbierał?

Musiała się przekonać.

Od tego trzeba zacząć. Musi poznać prawdę. Musi założyć, że tamtej nocy Alec czuł się tak samo dobrze z nią, jak ona z nim, i że teraz jest zbyt dumny albo zbyt się boi, żeby do niej przyjechać.

I tak jak tamtej nocy zrozumiała, co naprawdę do niego czuje, tak przy tym spotkaniu okaże się, co naprawdę ich łączy.

Nie chciała stać się obarą durny i nieporozumienia. Podjąwszy decyzję, schowała bilet do torebki. Powinna pojechać na ten mecz. Po raz ostatni to ona pojedzie do Aleca.

Jej miejsce — kiedy już je odnalazła na zatłoczonym stadionie — znajdowało się właściwie na boisku. Gio musiał wydać fortunę na ten bilet.

— Orzeszki, świeże orzeszki! — krzyknął sprzedawca, stając w przejściu między rzędami. Natychmiast zrobiło się spore zamieszanie. Kibice przekazywali sobie pieniądze, a mężczyzna odrzucał im torebki orzeszków z taką dokładnością, że jako rozgrywający sam jeden mógłby wygrać cały mecz.

Kiedy Elizabeth chowała resztę do portmonetki, jej wzrok padł na wytartą kartę baseba11ow z której spoglądała na nią uśmiechnięta twarz Aleca. Nosiła tę kartę przy sobie od lat. Nie mogła się jej pozbyć, tak samo jak nie mogła przestać o nim myśleć.

Po przemówieniach tłum zaczął bić brawo i na boisku pojawili się zawodnicy Cardinais. Przeciwko sobie mieli swoich największych rywali — Chicago Cubs. Elizabeth skupiła uwagę na jednym graczu — tym, który jako pierwszy miał rzucić piłkę.

Alec podszedł na swoje stanowisko i zaczął rozgrzewkę. W tym momencie Elizabeth pożałowała, że nie wzięła ze sobą lornetki.

Najlepszy zawodnik Cubs stanął naprzeciwko niego i zamachnął się kijem, rozluźniając mięśnie ramienia. Elizabeth zaczęła się denerwować. Chciała, żeby Alecowi się udało.

I tak było. Pierwsza piłka poleciała za linię. Za nią druga i trzecia. Kibice zerwali się z miejsc, krzycząc z radości. Elizabeth zastanawiała się, czy Alec czuje jej spojrzenie. Nawet jeśli tak, ani razu nie odwrócił głowy w jej stronę.

Nastąpiła zmiana. Trzej zawodnicy Cardinais zdołali zaliczyć wszystkie bazy. Po kilku minutach Alec wrócił na swoje stanowisko.

Wybił kolejne trzy piłki — znowu celnie. Cały stadion wrzał. Elizabeth powoli zaczęła się odprężać. Alec był w doskonałej formie i nie było powodu, by się martwić

jego grą.

Siedziała niedaleko, nie miała jednak pojęcia, w jaki sposób mogłaby zwrócić na siebie jego uwagę. Zdaje się, że będzie musiała poczekać do końca meczu, aż on ją zauważy. Nie będzie to takie trudne. Miała na sobie bawełniany, jasnoczerwony sweter i białe spodnie. Ubrała się na czerwono nie tylko dlatego, że takie były barwy Cardinalsów z St. Louis.

Lecz Alec nawet na nią nie spojrzał.

Po każdej rundzie opuszczał boisko, nie patrząc na kibiców. Po każdej rundzie tłum zachowywał się coraz ciszej.

Skończyła się siódma runda, na elektronicznej tablicy pojawił się wynik: Cubs — 0, Cardinais — 1. Jak dotąd przeciwnikowi nie udało się odbić żadnej piłki rzuconej

przez Aleca.

Korzystając z przerwy, Elizabeth postanowiła coś zjeść. Wspięła się więc po stromych schodach w stronę budki z bot-dogami i wodą mineralną. Miło było wyprostować nogi i trochę się odprężyć.

Kolejka do damskiej toalety jak zwykle przypominała koszmar, więc zanim Elizabeth dotarła z powrotem na swoje miejsce, większość kibiców wróciła już na ławki. Przerwa się skończyła. Zawodnicy wprawdzie nie poja

wili się na boisku, ale wśród zebranych narastało poruszenie. Początkowo nie zwróciła na to uwagi, bo cały czas myślała o tym, co wydarzyło się, gdy stała przy budce z hot-dogami.

Odniosła wrażenie, że kątem oka dostrzegła Gia.

Kiedy odwróciła się po zapłaceniu rachunku, brat zniknął. Jeśli w ogóle tam był. Na pewno by jej powiedział, gdyby zamierzał pojawić się na meczu, no, chyba że po porwaniu się na jej drogi bilet zostało mu tylko kilka dolarów i mógł jedynie marzyć o znalezieniu się na stadionie.

Cardinais zajęli swoje stanowiska, gotowi zacząć ósmą rundę. Jednak poruszenie wśród widzów narastało. Wszyscy patrzyli w jednym kierunku. To samo zrobiła Elizabeth.

Przeczytała tekst wyświetlony na tablicy i omal nie zemdlała z radości.

Zasłoniła usta ręką, żeby ukryć zaskoczenie, i łzy popłynęły jej po twarzy. Odwróciła głowę w stronę boiska.

Alec patrzył wprost na nią.

Nie bardzo dowierzając temu, co przed chwilą przeczytała, znowu spojrzała na tablicę.

„Ełizabeth Bonetti!

Czy nie sądzisz, że dwadzieścia jeden lat narzeczeństwa to dosyć? Przy wszystkich śiiadkach obiecaj, że za mnie wyjdziesz.

Kocham Cię. Alec McCord”

Elizabeth spojrzała na stanowisko miotacza. Alec klęczał na jednym kolanie. Czekał, patrząc prosto na nią. Tak jak wszyscy.

Rozpłakała się. Była pewna, że jej twarz zrobiła się równie czerwona co sweter.

Zaczęła kiwać potakująco głową i wtedy rozległy się entuzjastyczne oklaski.

Alec wstał uśmiechnięty. Podniósł oba kciuki do góry na znak, że zrozumiał jej odpowiedź.

Wtedy już Elizabeth była pewna, że widziała Gia. Nie mogło go zabraknąć tego szczególnego wieczoru.

Gra się rozpoczęła, lecz jej zapłakane oczy prawie nie dostrzegały Aleca. Z przejścia ktoś zawołał jej imię, a kiedy spojrzała w bok, zobaczyła brata. Skinął ręką, żeby do niego podeszła.

Wyślizgnęli się cicho, a uwaga kibiców z powrotem skoncentrowała się na grze. Niestety, przedzierając się w stronę ławek rezerwowych, usłyszeli odgłos kija uderzającego w piłkę rzuconą przez Aleca i następujący po nim jęk zebranych. Piłka poszybowała daleko.

— Och, nie. Tym razem mu się nie udało — jęknęła Elizabeth.

— Nie szkodzi. Jestem pewien, że dzisiaj już i tak osiągnął to, czego najbardziej pragnął. Elizabeth znowu się rozpłakała.

— Poczekaj. — Zatrzymała go, kiedy przechodzili koło damskiej toalety. — Zaraz wrócę. Umyję tylko twarz zimną wodą.

Gio skracał sobie czas oczekiwania na nią, flirtując z kelnerką. Zanim Elizabeth poprawiła makijaż, zdążył już się umówić na najbliższą sobotę.

— Od dawna wiedziałeś? Tylko nie próbuj mi wmówić, że nie miałeś o niczym pojęcia. Za dobrze cię znam.

Gio początkowo próbował udawać niewiniątko, szybko tego zaniechał.

— Nie mogłem już patrzeć na twoją rozpacz. Nagła myśl przemknęła przez głowę Elizabeth. Spojrzała na niego przerażona.

— Gio, chyba nie..

— Nie. Oświadczyny to był jego pomysł. Ja mu tylko pomogłem je zorganizować, ale to on wszystko sam zaplanował.

— Naprawdę?

— Dlaczego sama go nie zapytasz? — zaproponował Gio, widząc już machającego do nich kolegę.

Alec z uśmiechem przyjmował gratulacje od członków drużyny. Najwyraźniej Gio się nie mylił. Jej „tak” było dla niego ważniejsze niż strata szansy na wygraną jeden do zera.

Słyszała jeszcze, jak trener na ostatnią część meczu zastępuje Aleca innym zawodnikiem, a ten się nawet nie spiera.

Jego uwaga cały czas była skupiona na niej.

— Przykro mi, że straciłeś tę piłkę — powiedziała Elizabeth, kiedy wziął ją w ramiona. Potem, ku ogólnej radości, pocałował ją i odciągnął na bok.

— A co mnie to obchodzi, skoro właśnie wygrałem

najważniejszy mecz w moim życiu? Elizabeth znowu się rozpłakała.

— Co ty robisz tej kobiecie, że ona cały czas płacze?

— zawołał jeden z zawodników, kiedy cała drużyna zajmowała swoje stanowiska na boisku.

Nie mogła się uspokoić, nawet gdy Alec wyjął z kieszeni eleganckie pudełeczko od jubilera.

— Otwórz — poprosił.

Wzięła pudełeczko z jego ręki, wolno uniosła przykrywkę i uśmiechnęła sję szeroko, a łzy popłynęły po jej policzkach jeszcze większym strumieniem.

— Nic dziwnego, że płacze — odezwał się trener, zerknąwszy na pierścionek. — Skąpiradło z ciebie, McCord. Uważam, że ta panienka powinna się poważnie zastanowić, czy za ciebie wyjść.

Nie mogło być w ogóle mowy o zmianie decyzji. Jak kobieta mogłaby powiedzieć „nie” mężczyźnie, który zdobył się na tak romantyczny gect?

W wyściełanym aksamitem pudełeczku leżał pierścionek który Elizabeth widziała już wcześniej. Pierścionek, który Alec już kiedyś włożył jej na palec. Ten sam, który wylosował z automatu przy basenie, kiedy uczył ją pływać.

Wtedy to właściwie zmusiła go, żeby się jej oświadczył, i w końcu zdobyła swojego mężczyznę, chociaż zabrało jej to dwadzieścia jeden fat.

Objęła Aleca i obsypała jego twarz pocałunkami. Ten przytulił ją mocno do siebie. Po chwili oboje wrócili na swoje miejsca. Alec — na ławkę rezerwowych, ona — na ławkę dla kibiców.

Kiedy kilka minut później drużyna Cardinals zeszła z boiska, wynik nadal był remisowy. Na początku następnej rundy Cardinais wyszli na prowadzenie i wygrali. Gio, siedzący już teraz koło Elizabeth, cieszył się z tego jak dziecko.

— Nie wiedziałam, że jesteś takim miłośnikiem basebalia — odezwała się.

— Nie jestem. Alec obiecał, że postawi mi kolację, jeśli zgodzisz się za niego wyjść. Szczerze mówiąc, jestem głodny.

Godzinę później siedzieli razem w „Steak”n Shake”.

— Nie ja wpadłem na pomysł z tymi stekami — skrzywił się Gio. — Trener ma rację, straszne z ciebie skąpiradło.

— Zamknij się i jedz. Czy to moja wina, że w poniedziałki wszystkie drogie restauracje są pozamykane? — uciszył go Alec, wkładając Elizabeth do ust kilka frytek.

— I jeszcze jedno — ciągnął Gio, chociaż oboje nie zwracali na niego uwagi. — Chcę być drużbą na waszym ślubie. Możesz poprosić Nicholasa i Tristana, żeby wprowadzali gości, ale to ja będę drużbą.

— Dlaczego? Chcesz, żeby Miss Fitness zobaczyła cię w smokingu? — zapytał Alec, tralając przypadkiem w secino.

— Co się czepiasz? Ja naprawdę świetnie w nim wyglądam.

— Lepiej uważaj, Gio — ostrzegła go Elizabeth.

-Bo co?

— Nigdy nie wiadomo. Ta twoja Miss Fitness może

dojść do wniosku, że w smokingu bardziej przypominasz pana młodego niż drużbę. Nawet się nie obejrzysz, jak zaprowadzi cię do ołtarza.

— Elizabeth, nie bądź złośliwa. — Gio skończył swojego steakburgera i pomyślał o zamówieniu deseru. Elizabeth z Alekiem cały czas wpatrywali się w siebie tak, jakby świat wok6ł przestał istnieć. Po pewnym czasie Gio miał już tego dosyć. Wstając od stołu, wziął rachunek.

— Wychodzę. Dzisiaj ja płacę, Alec. Nie wykręcisz się tanim kosztem.

Oboje pomachali mu na pożegnanie, nawet na niego nie spojrzawszy. Przez prawie cały wieczór trzymali się za ręce i patrzyli sobie głęboko w oczy. W końcu po tylu latach udało im się siebie odnaleźć.

— U mnie, czy u ciebie? — szepnął Alec.

— A może u „Ritza”, skąpiradło?

— Skąpiradło?

— No cóż, sam przyznasz, że mój pierścionek zaręczynowy niewiele cię kosztował.

— To był mój wielki, romantyczny gest — sprzeciwił się, przesuwając delikatnie palcami po jej policzku.

- A mnie się wydawało, że twoim wielkim romantycznym gestem były oświadczyny przed pięćdziesięcioma tysiącami kibiców.

— Nie, to było zwykłe obłąkanie. Czy dzisiaj jest pełnia księżyca? Nie wiem, co wtedy myślałem. To znaczy... To niezupelnie tak. Doszedłem do wniosku, że jeśli masz w sobie choć odrobinę serca, nie powiesz „nie”.

— Nie powiedziałabym „nie”, nawet gdybyś przesłał mi zwykłą kartkę w czasie meczu. Przecież całe życie czekałam, żebyś mi się ponownie oświadczył.

Kocham cię.

— Ja też cię kocham.

— Czy to znaczy, że pojedziemy do „Ritza”?

— Niech ci będzie, to wyjątkowy wieczór. Ale będę musiał zacząć się liczyć z pieniędzmi.

— Ja nie mam zamiaru przerywać pracy. Nie musisz mnie utrzymywać.

— Ale chcę. Po zakończeniu sezonu zrezygnuję z gry. Dostałem propozycję zostania trenerem drużyny baseballowej w szkole średniej. Jeśli ją przyjmę, moje zarobki znacznie spadną.

— Dlaczego chcesz odejść? Przecież dalej...

— Wiem, ale odejdę, póki jestem w dobrej formie. Poza tym muszę pilnować mojej... narzeczonej. Koniec romantycznych kolacji z przystojnymi szefami kuchni. — Spojrzał na nią surowo.

— Zdaje się, że jesteś zazdrosny.

— A niech cię, kobieto! — zaśmiał się, chwytając ją za rękę i ciągnąc do samochodu. — Skoro wreszcie cię zdobyłem, nie mam zamiaru tracić.

— A ja nie mam zamiaru do tego dopuścić — dodała Elizabeth, kładąc mu rękę na kolanie. — A teraz do „Ritza”. I to szybko.

— Po co ten pośpiech? Przed nami całe życie.

Elizabeth położyła rękę na jego udzie.

— Elizabeth!

— Tak? — zapytała niewinnym głosem.

— Uważaj na gliny — polecił, naciskając mocniej pedał gazu.

POSTSCRIPTUM

— Czy ty aby specjalnie nie nadwerężyłeś sobie tego ramienia? — zapytała Elizabeth, kiedy razem z Alekiem wypoczywali na prywatnym basenie przed ich apartalnentern nad uroczym jeziorem Sandais w St. Lucia.

— Na pewno bym to zrobił, gdybym wiedział, jak tu pięknie. Szkoda tylko, że nie mogę popływać na desce albo na nartach wodnych.

— Za to całkiem nieźle sobie radziłeś w naszym wielkim łóżku, w basenie i licznych ekskluzywnych restauracjach.

— Chyba masz rację — zgodził się. — A propos, nasze łoże z baldachimem nas wzywa...

— Alec, czy nie powinieneś oszczędzać ramienia?

— Właśnie zamierzam to zrobić — odparł ze śmiechem.

— Sama mnie przekonałaś, że czasami warto pozwolić kobiecie być górą...

— Alec! — skarciła go, lecz poszła za nim do pokoju. Alec podał jej szlafrok, stanął za nią i objął ją w pasie.

Razem patrzyli na gwiazdy migoczące na ciemnym niebie i słuchali fal uderzających o plażę przed hotelem.

— Ten tydzień tak szybko minął. Szkoda, że rano musimy wyjechać — westchnęła Elizabeth.

- Nie musimy.

- Co?

— Mam dla ciebie niespodziankę. — Mec wziął ją za rękę i posadził na łóżku. — Poczekaj chwilę.

— Co ty knujesz? — zapytała jak zwykle niecierpliwie, obserwując Aleca wyciągającego gazetę z walizki.

— Czekałem na odpowiedni moment, żeby ci pokazać.

— Co to jest? — Wyrwała mu gazetę z ręki.

— Otwórz na stronie dwudziestej drugiej — polecił.

— Ale przecież... — chciała zaprotestować, po czym zaczęła czytać tekst umieszczony pod ich zdjęciem:

„Elizabeth Bonetti i Alec McCord wstąpią w związek małżeński dnia 4 lipca 1995 r. w St. Lucia nad jeziorem Sandais. Panna młoda jest córką Angeli i Antoniego Bonettich, zamieszkalych w Arlington, w stanie Teksas, i właścicielką Bonetti Trayel Agency. Pan młody to absolwent Boston College, zawodowy baseballista, obecnie grający w drużynie Cardinais z St. Louis”.

— Alec! — pisnęła Elizabeth, odrzucając gazetę.

— Coś się nie zgadza? Wiem, że mieliśmy wziąć ślub w Walentynki, ale nie mogłem się doczekać...

Elizabeth zarzuciła mu ręce na szyję i mocno go pocałowała.

— O Boże — zaczęła po chwili — mam tysiąc rzeczy do zrobienia. Muszę...

Alec potrząsnął głową.

— Nic nie musisz. W hotelu wszystko zorganizują. Powiedzieli mi, że mamy zadbać tylko o miłość. Resztą już oni się zajmą, łącznie z kwiatami tropikalnymi, szampanem, tortem weselnym i rejsem po jeziorze.

— I załatwiłeś to wszystko, kiedy ja pływałam w basenie, a ty miałeś odpoczywać?

Alec tylko się uśmiechnął.

-. Więc naprawdę masz zamiar się ze mną ożenić?

- Tak.

Epilog

Noc sylwestrowa, Boston.

Przy barze usiadło trzech mężczyzn, każdy w nienagannie skrojonym smokingu.

— Czym mogę panom służyć? — zwrócił się do nich barman z uprzejmym uśmiechem.

— Zdaje się, że już nas obsłużyłeś — powiedział Nicholas głosem, jakim zazwyczaj prokuratorzy domagają się kary śmierci.

Tristan i Alec odgrywali w tej farsie rolę oskarżycieli posiłkowych, o czym przede wszystkim świadczyły ich potępiające spojrzenia.

Fred poruszył się niespokojnie.

— Co chce pan przez to powiedzieć?

— Sprzedałeś nam najlepszego szampana — odpowiedział zamiast Nicholasa Alec.

Na twarzy Freda pojawił się wyraz ulgi.

— Jeśli serwuję komuś najlepszego szampana, to zawsze jest to dowód faworyzowania danego gościa.

— Zależy to jeszcze od tego, czy wraz z szampanem serwujesz jakieś rady — zauważył Tristan.

— Rady? Nigdy nie udzielam rad — zapewnił ich barman.

Alec obrzucił przyjaciół krótkim spojrzeniem.

— Chyba musimy odświeżyć mu pamięć.

— Było to dokładnie rok temu — zaczął Nicholas, rozsiadając się wygodniej na stołku, jakby przystępował do opowiadania jakiejś dłuższej historii, — Trzech dorodnych kawalerów spotkało się w tym lokalu, by spędzić sylwestrową noc.

Fred badawczo przypatrywał się twarzom mężczyzn, drapiąc się po policzku.

— Alec był wówczas w wisielczym humorze, gdyż pewna dama, z którą się umówił, wystawiła go do wiatru

— Tristan przejął wątek narracji.

— A ty i Nicholas nawet nie mieliście widoków na randkę — zrewanżował się Alec.

— Nieważne. Jak by na to nie patrzeć, byliśmy trzema facetami bez kobiet — podsumował Nicholas.

— Teraz już sobie przypominam — ożywił się Fred, zaś obawa, że zostanie zaatakowany przez trzech wariatów, całkowicie znikła z jego okrągłego oblicza. — Dręczyliście się czarnymi wizjami przyszłości.

— I wówczas ty wystąpiłeś z radą, żebyśmy chwycili się pewnego sposobu. Polegałby on na umieszczeniu w rubryce towarzyskiej odpowiednio zredagowanego ogłoszenia, a przepiękne kobiety same będą waliły oknami i drzwiami — powiedział Tristan sarkastycznym tonem, od którego jednak cierpła krew w żyłach.

— Naprawdę tak wam poradziłem? — zapytał gruby Fred głosem niewiniątka.

— Naprawdę.

— I zdecydowaliście się na to?

— Ajakże!

Brwi Freda zbliżyły się do siebie, co nadało jego poczciwemu obliczu wyraz ciekawskiego oczekiwania.

— Tkwiło w tym pewne ryzyko, no nie?

— Nie bardzo wiem, czy to ryzyko odnosisz do ogłoszeń czy do słuchania się rad barmana — powiedział Tristan.

Wydatny brzuch Freda zatrząsł się od tłumionegośmiechu.

— Sądząc z waszych mm, chłopcy, można mieć niemal pewność, że ogłoszenia nie przyniosły spodziewanych rezultatów. — Sięgnął po butelkę szampana i z hukiem postawił ją na blacie. — „Trm razem ja stawiam.

— Ależ to nie jest konieczne — zaprotestował Nicholas.

— Owszem, jest. Bo jeśli rezultatem stosowania się do moich rad była inwazja na was, chłopcy, tabuna napalonych bab... — Zręczne dłonie Freda wyzwoliły z butelki szampana miłe dla ucha puknięcie.

— Stosowanie się do twoich rad zaprowadziło każdego z nas na ślubny kobierżec — sprostował Nicholas.

Fred wlepił w nich zdumione spojrzenie.

— Co taldego? Ożeniliście się, chłopaki?

— Trochę więcej spostrzegawczości, a od razu byś to odgadł — oświadczył Alec z dumną miną.

— Więc dlaczego siedzicie tutaj, zamiast szaleć na parkiecie ze swoimi żonkami? — Barman wskazał ręką w głąb sali.

— Ponieważ nasze żony udały się do toalety — padła odpowiedź.

— I prawdopodobnie zostaną tam przez jakiś czas. No wiesz, żona Aleca odczuwa sensacje związane ze zbliżającym się macierzyństwem — wyjaśnił Tristan.

— A poza tym chcieliśmy bez świadków podziękować facetowi, który pchnął nas na drogę, na której spotkaliśmy trzy cudowne kobiety — dodał Nicholas.

Fred wręczył każdemu napełniony musującym płynem kieliszek,

— Naprawdę znaleźliście żony z tych ogłoszeń? — zapytał, kręcąc z niedowierzaniem głową.

— Powiedzmy raczej, z powodu tych ogłoszeń — uściślił Tristan, obrzucając przyjaciół znaczącym uśmiechem.

Alec wzniósł swój kieliszek.

— Wypijmy zatem za Freda, najlepszego barmana w Bostonie.

— Za Freda! — Nicholas i Tristan dołączyli się do toastu. Fred podziękował im szerokim uśmiechem, po czym zapytał:

— Więc czy w końcu powiecie mi, kto wygrał zakład? Nicholas opróżnił swój kieliszek jednym haustem.

Uśmiechnął się od ucha do ucha.

— Nie ma wśród nas przegranego. Wygraliśmy wszyscy.

Koniec książki.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
wklej obr.jest mały z jewej str.+ tekst, ⊱✿ WALENTYNKI ⊱✿
017 - Kod ramki, ⊱✿ WALENTYNKI ⊱✿
cytaty na Walentynki, o miłości
W kalejdoskopie uczuć scenariusz na walentynki
Meg Cabot Pamiętnik księżniczki 07 7 Walentynki
Scenariusz+przedstawienia+walentynkowego, walentynki, walentynki
scenariusz zabawy walentynkowej, przedszkole, Scenariusze - różne
Walentynki
Walentynki
Wierszyki, wierszyki walentynkoweznanych 1
ort walentynki 2
walentynki 1, scenariusze
Walentynki
walentynki EQAQ3W3GOXDAQHKDUKR7746XN5XMAEFAON2GLLY
teksty z akordami (ponad 300), WALENTYNA, WALENTYNA
Katecheza osób szczególnej troski ks walentowicz
Walentynka
Laurka= na Walentynki

więcej podobnych podstron