background image
background image

PROLOG 

Cody Callaway ostrożnie wślizgnął się do wnętrza 

kościoła. W środku było pełno ludzi. To go nie 

zdziwiło. Szybkim spojrzeniem obrzucił zgromadzo­

nych i oparł się o ścianę. Młoda para już stała przy 

ołtarzu. Ceremonia właśnie się zaczęła. 

Cody odetchnął z ulgą. Zdążył naprawdę w ostat­

niej chwili. Z roztargnieniem uniósł dłoń i poprawił 

krawat. Czuł się trochę nieswojo. Nie przywykł do 

ubierania się w ten sposób. Okazje, kiedy zdarzyło mu 

się występować w garniturze, mógłby chyba policzyć 

na palcach jednej ręki. Nie spuszczał wzroku z nowo­

żeńców. 

Śluby i pogrzeby. Sytuacje, które obligują do takie­

go stroju. Niestety, majuż za sobą parę pogrzebów. Na 

szczęście tym razem ubrał się tak z powodu ślubu. 

Popatrzył po twarzach. Większość z nich była mu 

znana. Tuż za panem młodym stał Cole, ich najstarszy 

brat. Był drużbą Camerona. Nie opodal stała Allison, 

żona Cole'a. 

W jednym z pierwszych rzędów dostrzegł wyraźnie 

wzruszoną ciotkę Letty. Oczy jej podejrzanie błysz­

czały. Czy to możliwe, że ta szorstka kobieta naprawdę 

była zdolna do takiego okazywania uczuć? Przesunął 

wzrokiem po pozostałych osobach i zatrzymał się na 

postaci wysokiego młodego człowieka. Jego bratanek 

Tony. W wieku dwudziestu jeden lat był już prawie 

background image

6 . SLUB PO TEKSASKL' 

wzrostu ojca. Na Boga, czy ten dzieciak kiedyś prze­

stanie rosnąć? 

Panowała cisza, którą przerywał jedynie donośny 

głos kapłana. Rodzina, zamyślił się Cody. Tak niewiele 

brakowało, a nie uczestniczyłby w tej uroczystości. 

Zawsze z obrzydzeniem myślał o wścibskich repor­

terach, którzy ani na moment nie dawali im spokoju, 

ale teraz powinien im podziękować. To cud, że dowie­

dział się o ślubie Camerona. Przypadkowo przeczytał 

o tym dziś rano w gazecie, kiedy po przekroczeniu 

granicy z Meksykiem zatrzymał się na kawę. 

I tak przyjechał w ostatniej chwili. Wycisnął ile 

mógł z samochodu, ale kiedy wreszcie dotarł na 

rodzinne ranczo, okazało się, że wszyscy już byli 

w drodze do kościoła. Pędem odszukał swój garnitur. 

Ostatni raz miał go na sobie chyba w dniu ślubu 

Cole'a... zaraz, kiedy to było? Chyba jakieś pięć lat 

temu... a może sześć? 

Przez ostatnie lata niemal nie widywał się z braćmi. 

Z pewności ą minęło już pół roku od ich poprzedniego 

spotkania. Niewątpliwie wypomną mu to. Uśmiechnął 

się do siebie. Właściwie to było przyjemne, że potrafił 

przewidzieć ich reakcje. Znów poczuje, że wrócił do 

domu, gdy zaczną wyrzucać mu to jego znikanie bez 

słowa i pojawianie się dopiero po paru miesiącach. 

Przyglądał się, jak Cameron wsuwa obrączkę na 

palec nowo poślubionej żony. Janinę promieniała 

szczęściem. Poznał ją w czasie tego samego weekendu 

co Cameron. Już wtedy miał wrażenie, że między nimi 

coś się zaczyna. Można było przewidzieć, że tak się 

skończy. 

Jego uwagę przykuło jakieś poruszenie obok panny 

młodej. To sześcioletnia córeczka Camerona z przeję­

ciem poprawiała swoją strojną suknię. Jak to dobrze, 

że w końcu dziewczynka będzie mieć kogoś, kto 

ŚLUB PO TEKSASKL' 

zastąpi jej matkę. Wystarczyło tylko spojrzeć na jej 

rozanieloną buzię i zakochane spojrzenie, kiedy pa­

trzyła na Janinę, swoją byłą nauczycielkę. 

To wspaniale, że Cameron znalazł kogoś, kogo na 

nowo obdarzył miłością. Obaj z Cole'em tak bardzo się 

bali, że nie otrząśnie się z bólu i rozpaczy po wypadku, 

w którym stracił żonę Andreę i sam ledwie uszedł 

z życiem. Chociaż do końca nie wiadomo, .czy to 

naprawdę był wypadek. W każdym razie Cody nigdy 

nie pozbył się wątpliwości. Przed laty coś podobnego 

spotkało ich rodziców, zginęli obydwoje na miejscu. 

A on nie wierzył w przypadek. 

Przez ostatnie lata próbował znaleźć dowody na 

potwierdzenie swoich podejrzeń. Wiele czasu spędził 

po południowej stronie granicy Teksasu z Meksykiem. 

Chciał przedyskutować pewne fakty i podzielić się 

informacjami z Cole'em. To dlatego wybrał się do 

Stanów. Nie miał pojęcia o ślubie. Dzięki Bogu, że nie 

przełożył na później swojego przyjazdu. 

Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że podświadomie 

ciągle tęsknił za swoimi bliskimi. To odkrycie za­

skoczyło go. Kiedy w wieku dziesięciu lat został 

sierotą, życie zmusiło go do samodzielności i liczenia 

tylko na siebie. Od tej pory minęło już prawie dwadzie­

ścia lat. Dwadzieścia lat życia na własny rachunek 

i według własnej woli. Wprawdzie miał starszych braci 

i zamęczającą go ciotkę, ale upoił go wcześnie zakosz­

towany smak wolności i niezależności. Prawdę mó­

wiąc, w pewnym sensie zawdzięczał to może nad­

opiekuńcza, wtrącającej się do wszystkiego Letty. 

W każdym razie niezależność stała się dla niego 

największą wartością i sposobem na życie. 

Cameron objął żonę i pochylił się lekko, by ją 

pocałować. W tym geście było tyle czułości, że Cody 

z trudem zapanował nad wzruszeniem. A więc obaj 

background image

° ŚLUB PO TEKSASKU 

bracia odnaleźli swoje szczęście. Niemal im tego 

zazdrościł, lecz w głębi duszy przeczuwał, że sam 

potrzebował czego innego. Obawiał się, że w takim 

v

 związku brakowałoby mu powietrza. 

Za bardzo cenił swoją wolność. Ale cieszy się ich 

szczęściem i tym, że może je z nimi dzielić. 

Donośne radosne dźwięki marsza weselnego odbiły 

się od sklepienia i wypełniły kościół. Zgromadzeni 

podnieśli się z miejsc, wyciągali szyje w stronę uśmiech­

niętej, promieniejącej szczęściem młodej pary odcho­

dzącej od ołtarza. Nieoczekiwanie wzrok Camerona 

przesunął się w kierunku opartego o ścianę Cody'ego. 

Dostrzegł go i twarz natychmiast rozjaśniła mu się 

w uśmiechu. Na ten widok Cody poczuł ucisk w gardle. 

Co jest w tych ślubach, że wyzwalają w ludziach takie 

emocje? Znacząco uniósł do góry kciuk i uśmiechnął 

się do brata z uznaniem. 

Powoli kościół opustoszał. Zaczęto składać życze­

nia młodej parze. Zauważono obecność Cody'ego. 

- Wujek Cody! Wujek Cody! Przyjechałeś! -Trisha 

z radosnym piskiem rzuciła się w jego stronę. 

Chwycił ją na ręce i podniósł wysoko. Objęła go tak 

mocno za szyję, że omal go nie udusiła. 

- Wyglądasz jak prawdziwa księżniczka, rybko 

- powiedział, kiedy wreszcie rozluźniła uścisk. 

- Wiem - odrzekła z dumą i lekko obciągnęła 

spódniczkę. 

Cody, słysząc to, wybuchnął gromkim śmiechem. 

- Cieszę się, że udało ci się dojechać. - Tuż za nimi 

rozległ się głęboki męski głos. 

Cole wyciągnął do brata rękę, ale Cody nie uścisnął 

jej, tylko otoczył go wolnym ramieniem. 

- Dobrze znów cię widzieć, Cole. Ja też bardzo się 

cieszę. 

Cole zmieszał się lekko pod jego spojrzeniem. 

ŚLUB PO TEKSASKU 

Okazywanie uczuć zwykle przychodziło mu z trudem. 

Wokół strzelały flesze. Cody uśmiechnął się do siebie, 

zastanawiając się nad komentarzami, jakie zapewne 

będą towarzyszyć tym zdjęciom. 

- Zrobiłem co tylko mogłem, żeby cię zawiadomić 

i ściągnąć tutaj - dodał Cole - ale wszystko daremnie. 

Potrafisz przepaść jak kamień w wodę. 

- Nie przypuszczałem, że to tak długo potrwa 

- odrzekł Cody. - Te ostatnie pół roku było wprost 

obłędne. W każdym razie udało mi się zdobyć parę 

informacji, którymi chciałbym się z tobą podzielić na 

osobności. - Podrzucił Trishę wyżej i rozejrzał się 

wokół. - Allison wygląda wspaniale. Czy przypad­

kiem, kiedy się widzieliśmy ostatnim razem, nie mówi­

łeś, że spodziewa się bliźniąt? 

Trisha aż klasnęła w dłonie. 

- Ależ tak, wujku! Katie ma dwóch braciszków, 

Clinta i Cade'a. Jeszcze są mali. Robią zabawne miny 

i tak śmiesznie gulgoczą. Ja już raz trzymałam Clinta! 

- Chłopcy zostali z opiekunką w Austin - wyjaśnił 

Cole, uśmiechając się z dumą. - Allison wystarczy na 

dzisiaj doglądanie Katie. - Obaj popatrzyli na uczepio­

ną jej boku, niezmordowanie podskakującą dziew­

czynkę. 

- W jakim teraz są wieku? 

- Mają już prawie trzy miesiące. Urodzili się nieco 

przed czasem, ale dzięki Bogu, wszystko jest w porząd­

ku. -Popatrzył na brata. -Będzieszmógł zostać, żeby 

ich poznać? 

Cody spojrzał mu prosto w oczy. 

- Obawiam się, że tym razem nie dam rady. 

Wyjechałem tylko na parę godzin. - Zerknął w stronę 

młodej pary. - Tak się cieszę, że zdążyłem. Cameron 

jest naprawdę szczęśliwy. Warto było pędzić na łeb na 

szyję, żeby to zobaczyć. 

background image

10 

SttJB PO TEKSASKU 

- Jak dowiedziałeś się o ślubie? 

- Czy w tym stanie któryś z Callawayów może 

zrobić cokolwiek, o czym nie napisałyby gazety? 

- uśmiechnął się Cody. - Zatrzymałem się na kawę 

i przypadkiem przeczytałem o tym. 

- W takim razie nie dostałeś odemnie wiadomości? 

Cody przecząco potrząsnął głową. 

- Cody, tak dalej być niemoże. Nie chcę się wtrącać 

w twoje sprawy, ale trzeba to zmienić. Musimy mieć 

z tobą jakiś kontakt, przecież nigdy nic nie wiadomo. 

Chyba się z tym zgadzasz? 

- Wstydź się, wujku - dodała Trisha. 

- Już dobrze. - Cody uśmiechnął się błazeńsko. 

- Przepraszam, panno Callaway. 

- No, w porządku, ale żeby to się już więcej nie 

powtórzyło - pouczyła go poważnie, do złudzenia 

naśladując ciotkę Letty. 

Obaj mężczyźni wybuchnęli śmiechem, słysząc jej 

ton. 

- Cody! - Allison spostrzegła go dopiero teraz 

i rzuciła się w jego stronę. Wszystkie głowy zwróciły się 

ku niemu. Przyzwyczaił się do podobnych sytuacji 

i rzadko kiedy się peszył. Już dawno nauczył się 

zachowywać kamienną twarz. Opuścił Trishę na zie­

mię i chwycił w ramiona Allison. - Och, Cody, tak się 

o ciebie martwiliśmy! - W jej oczach zalśniły łzy. - Jak 

to dobrze, że udało ci się przyjechać! Musimy cię 

przedstawić Janinę! 

- Znam ją od wiosny. Poznaliśmy ją z Cameronem 

w czasie tego samego weekendu. Cieszę się, że to się tak 

zakończyło. Przyjemnie zobaczyć, że Cam znów się 

śmieje. 

- No, to teraz z całej rodziny zostałeś tylko ty! 

- wykrzyknęła Allison. - Musimy poszukać ci żony! 

Cody tylko potrząsnął głową. 

SLUB PO TEKSASKU U 

- Nie ma mowy, Allison. Cieszę się, że Cole 

i Cameron się ożenili. W dodatku wygląda na to, że 

Cole wziął sobie za punkt honoru zaludnienie tych 

stron Callawayami. - Uśmiechnął się, widząc jej 

rumieniec. - Aleja nie jestem z tych, których pociąga 

małżeństwo. To nie dla mnie. 

- Prawdę mówiąc - odcięła się Allison - trudno 

znaleźć żonę, która lubiłaby widywać się z mężem raz 

czy dwa razy do roku. 

Nie zdążył odpowiedzieć, kiedy dobiegło go mam­

rotanie Cole'a: 

- Trzymaj się, bracie. Nadciąga ciotka Letty. 

Wymienili tylko porozumiewawcze spojrzenia. 

Cody westchnął cicho. Wolałby raczej mieć do 

czynienia z bandą meksykańskich gangsterów niż 

z osobą, która przez tyle lat nadzorowała jego życie. 

Rodzina. To właśnie to. Kochasz ją, zwalczasz, 

zostawiasz, kiedy nadchodzi pora, i z boku obser­

wujesz zachodzące zmiany. Ale mimo to zawsze bę­

dziesz po jej stronie. Cole nie raz mu dopiekł, ale 

zawsze stanie w jego obronie. I inni postąpią tak samo. 

Rodzina. Cóż zrobiłby bez niej? 

Kilka godzin później udało im się wymknąć z wesela 

i wrócić na ranczo. Zamknęli się w gabinecie. Zdjęli 

marynarki i krawaty, zapalili kosztowne cygara. Na 

biurku pojawiła się kryształowa karafka z burbonem. 

- Więc czego się dowiedziałeś? - zaczął w końcu 

Cole. 

Cody zapatrzył się na spopielały koniec cygara. 

- Czy mówi ci coś nazwisko Enrique Rodriguez? 

- zapytał po dłuższym milczeniu. 

- W tych stronach to dosyć pospolite nazwisko, 

przecież wiesz. 

- Tak, wiem. Cofnijmy się nieco w przeszłość. 

background image

12 ŚLUB PO TEK5A5KU 

Kiedy nasz przodek, Caleb Callaway, przyjechał do 

Teksasu, udało mu się wejść w posiadanie tego rancza. 

Poprzednio należało ono do hiszpańskiego dona. Jego 

rodzina zamieszkiwała tu od kilku pokoleń. 

Cole rzucił mu ostre spojrzenie. 

- Rodzina Rodriąuezów. 

- Tak. 

- I sądzisz, że istnieje jakiś związek między tymi 

wszystkimi wydarzeniami: kradzieżami, nieszczęśliwy­

mi wypadkami i anonimowymi groźbami, których 

tylekroć doświadczyliśmy, a historią sprzed tylu lat? 

- Obawiam się, że to jest bardzo prawdopodobne. 

Przez ostatnie kilka lat rozmawiałem z wieloma lu­

dźmi. Ciągle próbuję znaleźć jakieś powiąż anią między 

tymi nie wyjaśnionymi przypadkami, znaleźć coś wię­

cej na ten temat. Z tych poszukiwań zaczyna wyłaniać 

się portret kogoś przepełnionego nienawiścią i gory­

czą, wrogo nastawionego do wszystkiego, co wiąże się 

z Callawayami. Jakieś pół roku temu usłyszałem 

o Rodriguezie. Wpadłem na jego trop, dowiedziałem 

się nieco więcej na jego temat. Okazuje się, że w linii 

prostej jest spadkobiercą rodziny, która pierwotnie 

zamieszkiwała ranczo. 

- Na Boga, Cody! Przecież Callawayowie mają tę 

ziemię w posiadaniu od prawie stu lat! Czy ktoś 

mógłby do tej pory chować urazę? 

- Enrique, albo, jak nazywają go znajomi, Kiki, 

jest przeświadczony, że to Callawayowie są winni 

wszystkim niepowodzeniom, jakie spotkały go od 

przyjścia na świat. Z mlekiem matki wyssał niechęć 

i uprzedzenie do naszej rodziny. Każda wzmianka 

w gazetach na nasz temat tylko dolewa oliwy do ognia, 

bo przez lata jego rodzina znacznie podupadła. 

- Ale czyż dziadek Caleb nie wygrał tego rancza 

w karty? 

ŚLUB PO TEKSASKU 13 

- Tak nam zawsze opowiadano. 

- Czy Enrique oskarża Callawayów o kradzież 

ziemi? 

- Tak daleko chyba się jeszcze nie posunął, ale 

można się tego po nim spodziewać. 

- W jakim on jest wieku? 

- Po czterdziestce. - Cody pochylił się, oparł łokcie 

na kolanach. - Wydaje mi się, że ten wypadek, 

w którym pięć lat temu zginęła Andrea, a Cameron 

ledwie uszedł z życiem, to może być jego robota. 

Cole powoli odstawił swoją szklankę. 

-

 Wypadek, co do którego ciągle mieliśmy wątp­

liwości... - wymamrotał. -W takim razie nasze pode­

jrzenia się potwierdzają. 

- Z tego, co udało mi się zdobyć na temat Enrique'a 

od moich agentów, wiem, że jest do tego zdolny. 

Wdodatku w tym czasie widziano go w tych okolicach. 

Cole od razu zwrócił uwagę na słowa, które wy­

rwały się bratu. 

- Twoi agenci? - zapytał niby obojętnie, ale jego 

ton nie zwiódł Cody'ego. 

Westchnął ciężko. Wprawdzie miał zezwolenie swe­

go zwierzchnika, ale do tej pory nie wtajemniczył 

Cole'a w sprawy, którymi zajmował się od czterech lat. 

- Wiesz, jak to jest - zaryzykował. Może Cole się 

nie zorientuje. - Jeżdżę po kraju, spotykam różnych 

ludzi, rozmawiam z nimi... 

- Mówisz o swoim sposobie życia, tak? Najmłod­

szy, postrzelony syn znanej rodziny, najszybsze auta, 

najpiękniejsze kobiety... 

Jak nigdy dotąd odczuł dzielące ich dziesięć lat 

różnicy. Teraz, kiedy sam był dorosłym człowiekiem, 

lepiej to rozumiał i czuł się winny. Zresztą to nie wiek 

był najważniejszy, mieli inne doświadczenia życiowe. 

W wieku dwudziestu lat Cole z dnia na dzień musiał 

— 

background image

14 SLU8 PO TEKSASKU 

stać się głową rodziny i wziąć na siebie całą od­

powiedzialność. Nie zdążył nacieszyć się życiem. Tylko 

sile charakteru zawdzięczał fakt, że się nie załamał. 

- Czy chcesz wygłosić kazanie i ostrzec mnie, że 

marnuję sobie życie? - uśmiechnął się Cody. 

Cole upił łyk whisky. 

- Może bym to zrobił, gdybym wierzył, że to 

odniesie jakiś skutek. 

Cody wyprostował się i popatrzył na brata. 

- Jak mam to rozumieć? 

- Słuchaj, Cody. Nie mam pojęcia, czym się za­

jmujesz. Jakoś trudno mi zrozumieć, o co ci chodzi 

w życiu. Za dobrze cię znam. Dzieje się z tobą coś, 

czego nie potrafię sobie wytłumaczyć. Opinia playbo­

ya jakoś nie pasuje do tego znikania na całe miesiące. 

Może jednak zechciałbyś mnie oświecić? 

Cody poczuł się jak uczniak, przyłapany przez 

nauczyciela na krętactwie. Całe szczęście, że miał 

pozwolenie od szefa na wyjawienie prawdy. 

- Ta opinia jest mi potrzebna. Jest przykrywką dla 

mojej działalności po drugiej stronie granicy, 

- Co to za działalność? 

- Walka z narkotykami. 

Cole zesztywniał, zmrużył oczy. 

- O, do diabła. Od kiedy? 

- Prawie od czterech lat. 

- Cztery lata! Czy to znaczy, że te wszystkie 

hulanki i... To była tylko mistyfikacja? Czy... -zabrak­

ło mu słów. 

Cody nie pamiętał, czy kiedykolwiek widział brata 

w takim stanie. Wprawdzie właśnie okazało się, że 

Cole miał pewne podejrzenia i nie wierzył bezkrytycz­

nie we wszystko, co mówiono o Codym, jednak daleko 

mu było do odgadnięcia prawdy. Cody rozkoszował 

się tą chwilą. W pewnym sensie sprawiło mu satysfak-

SLUB PO TEKSASKL 15 

qę, że nawet Cole może zostać czymś zaskoczony. 

Dziwne, ale przez to wydał mu się jakiś bliższy, 

bardziej ludzki. 

- Poddano mi pod rozwagę myśl, by wykorzystać 

moją opinię playboya. To się udało. A moje nazwisko 

otwierało drzwi, które dla innych agentów były nie do 

przebycia. 

- Teraz już się nie dziwię, że nie mogłem cię 

odszukać - wymamrotał pod nosem Cole po dłuższym 

milczeniu. 

- Ale zgadzam się z tobą, że musisz mieć ze mną 

kontakt. Na wszelki wypadek. Dam ci telefon. 

- Więc pracujesz w Meksyku. 

- Głównie tam. Jest nas cała grupa. Część pracuje 

dla naszego rządu, część dla Meksyku. Robimy wszys­

tko, by zahamować przerzut narkotyków przez grani­

cę. 

- Czy ten Enrique też jest w to zamieszany? 

- Na razie trudno cokolwiek powiedzieć. Jego 

sprawą właściwie zajmuję się w wolnych chwilach. 

Całe szczęście, że widziano go w okolicy, w której 

pracuję. To już dużo. 

- I jakie masz teraz plany? 

- Muszę wracać, mam kilka umówionych spo­

tkań. Możliwe, że wkrótce zakończy się sprawa, którą 

zajmujemy się od kilku lat. Tak czy inaczej, chciałem 

powiedzieć ci o tym Rodriguezie. Gdyby mi się coś 

przytrafiło, mam nadzieję, że poprowadzisz to dalej. 

- Robi się gorąco? 

- Dosyć. 

- Czy to, co robisz, jest warte, by ryzykować 

życie? 

- Tak uważam. 

Cole powoli podniósł się i wyciągnął rękę. Cody też 

wstał, mocno uścisnął dłoń brata. 

background image

16 ŚLUB PO TEX5ASKU 

- Daj mi znać, gdybym mógł pomóc - poprosił 

cicho Cole. 

- Już to zrobiłeś. Wysłuchałeś mnie. Dostałem 

pozwolenie, by zdradzić ci, czym się zajmuję. Jeden 

z głównych bossów w Waszyngtonie chodził z tobą do 

szkoły i uważa, że można ci zaufać. 

- Miło mi to słyszeć -mruknął Cole. Klepnął brata 

po plecach. - Bądź ze mną w kontakcie, kiedy tylko 

będziesz mógł, dobrze? 

- Postaram się. 

Cody skierował się do wyjścia. Otworzył masywne 

drzwi wejściowe i wsiadł do samochodu, nie oglądając 

się. Zostawiał za sobą jedyny dom, jaki kiedykolwiek 

miał. 

ROZDZIAŁ PIERWSZY 

Gdyby spał, z pewnością by niczego nie usłyszał. 

Ktoś niemal bezgłośnie nacisnął klamkę. Na szczęście 

dobiegające zmieszczącego się na parterze baru hałasy 

i ochrypłe dźwięki meksykańskiej muzyki nie dawały 

zmrużyć oka. Było duszno. 

Leżał wpatrując się w grę świateł i cieni, przemyka­

jących po suficie w rytm migoczącego jaskrawo neonu, 

umieszczonego tuż za jego oknem. Wydawało mu się, 

że upłynęło już wiele godzin, od kiedy położył się do 

łóżka. Wrócił myślą do niedawnego spotkania z rodzi­

ną. Co mu strzeliło do głowy, żeby żyć w ten sposób! 

Przecież zamiast przewracać się na tym niewygodnym 

materacu, mógłby teraz spokojnie spać we własnym 

łóżku. 

W pierwszej chwili, kiedy zorientował się, że drzwi 

pokoju nie mają zamka, miał zamiar zastawić je 

jedynym znajdującym się w pokoju krzesłem, ale po 

namyśle zrezygnował z tego. Nie przypuszczał, że ktoś 

okazałby się tak nierozsądny, by próbować tutaj go 

niepokoić. 

Najwyraźniej się przeliczył. 

Prawdopodobnie ktoś po prostu pomylił pokój. Była 

jeszcze inna możliwość-jakiś złodziej uznał go za łatwą 

okazję. Dla tubylców był naiwnym Amerykaninem. 

Wsunął rękę pod poduszkę, namacał ciężki pistolet. 

Bezszelestnie podniósł się z łóżka i w kilku krokach był 

przy drzwiach. 

background image

18 ŚLUB PO TEKSASKU 

Uchyliły się lekko, wąska smuga dochodzącego 

z korytarza ostrego światła odbiła się od drewnianej 

podłogi, powoli zaczęła się poszerzać. Nagle zniknęła. 

Ktoś bezgłośnie wślizgnął się do pokoju. 

W rozjaśnionym na mgnienie półmroku, zanim 

drzwi na nowo się zamknęły, zamajaczył mu ledwie 

widoczny profil długowłosej kobiety. 

- Kochanie, nie jestem zainteresowany - powie­

dział cicho Cody, zwracając się do nieznajomej. -Te­

raz stąd wyjdź. 

Odetchnęła głęboko, odwróciła się ku niemu. 

- Cody? - wyszeptała z napięciem. 

W rozedrganym świetle neonu zobaczył jej twarz. 

Nie było mu to potrzebne - od razu ją poznał, 

wystarczyło usłyszeć jej głos. Tylko Carina Ramirez 

w ten sposób wymawiała jego imię, delikatnie akcen­

tując ostatnią sylabę. 

Przeraził się. Co ona robi w jego pokoju? Wszystko 

przemawiało przeciwko jej obecności tutaj. Przecież ta 

dziewczyna pod żadnym pozorem nie powinna o tej 

porze wchodzić do sypialni mężczyzny -zresztą o żad­

nej porze. 

Zaklął pod nosem. I co teraz z nią począć? 

Znienacka uświadomił sobie, że stoi przed nią 

zupełnie nagi. Jeszcze chwila, a jej oczy przyzwyczają 

się do ciemności. Przeżyłaby prawdziwy szok. A jego 

przyjaciel Alfonso z taką niesłychaną starannością 

chronił swoją młodszą siostrę. 

Zmieszany i wściekły sięgnął po dżinsy. Nie znosił 

takich sytuacji. W dodatku nie miał na nią absolutnie 

żadnego wpływu. 

- Carina, do diabła, co ty tu robisz? - warknął 

stłumionym głosem, choć dochodzące z dołu hałasy 

skutecznie zakłócały wszystkie inne dźwięki. 

Odwrócony do niej tyłem, naciągnął wąskie spodnie. 

ŚLUB PO TEKSASKU 

19 

- Cody, musiałam tu przyjść - odrzekła drżącym 

głosem. - Musiałam cię... ostrzec - dodała ledwie 

słyszalnie. 

Popatrzył na nią przez ramię. Zapiął suwak i od­

wrócił się. 

- Ostrzec mnie? Przed czym? 

Odblask światła padł na jej twarz. Czarne oczy 

wpatrywały się w niego z napięciem, błagalnie. 

- Jacyś ludzie mają tu przyjść. Chcą cię zabić. 

Wystarczyło na nią spojrzeć, by zrozumieć, że 

święcie w to wierzy. Usta jej drżały, była spięta. 

Delikatnie otoczył ją ramieniem i poprowadził 

w stronę łóżka. Pociągnął ją w dół, by usiadła obok 

niego. Ujął jej dłoń, próbując dodać jej otuchy. 

W końcu była jeszcze dzieckiem. Bez względu na to, co 

ją skłoniło, by wyrwać się z domu i narazić na szwank 

swoją opinię, powinien, mimo swojego sceptycyzmu, 

potraktować ją poważnie. Prawdopodobnie usłyszała 

coś, czego nie zrozumiała. Poza tym kto planowałby 

zamach na niego w jej obecności? 

Carina mieszkała z bratem, bogatym właścicielem 

ziemskim, w hacjendzie położonej u stóp Sierra Mąd­

re, jakąś godzinę jazdy od Monterrey. Cody znał 

Alfonso od czterech lat, właściwie od chwili, kiedy 

zaczął pracować po tej stronie granicy. Przyjaźnili się. 

Nikt z mieszkańców hacjendy z pewnością nie dybał 

na jego życie, 

Pochylił się i odgarnął pasmo włosów z twarzy 

dziewczyny. Doskonale rozumiał Alfonso, który tak 

troszczył się o siostrę. Była prawdziwą pięknością. 

Kruczoczarne włosy kaskadą spływały na ramiona; 

zdawało się, że jej lekko skośne, przepastnie czarne 

oczy kryją w sobie jakąś tajemnicę. Porcelanowa cera 

jaśniała nawet w tym słabym świetle. 

Alfonso miał powody, by być z niej dumny. Czujnie 

background image

20 

SLOB PO TEXSASKU 

strzegł jej przed wszystkimi odwiedzającymi posiad­

łość mężczyznami. 

Przez te cztery lata, od kiedy się znali, ani razu nie 

zdarzyło się, by został z nią sam na sam. Przez ten czas 

wyrosła na prawdziwą egzotyczną piękność. Ale nie­

winne spojrzenie jej błyszczących oczu świadczyło, że 

otaczający ją świat ciągle był czymś tajemniczym 

i nieznanym. 

Ujął jej drobną rączkę w swoje dłonie. 

- Opowiedz mi o tych ludziach, kotku - odezwał się 

łagodnie. - Znasz ich? Czy widziałaś ich wcześniej? 

W dochodzącym z ulicy świetle dostrzegł rumieniec 

na jej policzkach, ale nie odwróciła wzroku. 

- Byłam w swoim pokoju. Zostawiłam otwarte 

drzwi na balkon, bo było duszno. Jeszcze nie zasnęłam, 

kiedy usłyszałam jakieś głosy z dołu. Byłam ciekawa, 

kto tam jest. Po cichutku podeszłam na palcach do 

balustrady i wyjrzałam. Stali tuż pod balkonem, więc 

nie mogłam ich zobaczyć, ale słyszałam rozmowę. 

W pokoju było ciemno, nikt nie wiedział, że jestem na 

balkonie - ciągnęła łamiącym się głosem. 

Objął ją ramieniem i przyciągnął do siebie, żeby ją 

uspokoić. 

- Już dobrze, maleńka, nie bój się. Odetchnij 

głęboko... tak. Odszukałaś mnie, udało ci się. Teraz już 

nikt nam nic nie zrobi - zapewniał, gładząc ją po 

plecach i przytulając do siebie. - Powiesz mi, o czym ci 

ludzie rozmawiali? 

Odsunęła się lekko i popatrzyła na niego z napię­

ciem. 

- Cody, musimy się pospieszyć! Przecież oni mogą 

tu zaraz być. Mówili, że przyjdą dzisiaj. 

Z niepokojem rozejrzał się wokół. Poradzi sobie 

z kilkoma facetami, ale jak to zrobić, kiedy ma jeszcze 

na głowie siostrę Alfonso? W pierwszej kolejności 

ŚLUB PO TEKSASKU 21 

trzeba ją stąd wyekspediować. Ale najpierw musi 

wyciągnąć od niej jeszcze parę informacji. I to jak 

najszybciej. 

- Carino - powiedział kładąc jej dłoń na ramieniu. 

- Posłuchaj mnie. Muszę koniecznie wiedzieć, co 

jeszcze usłyszałaś. Powiedz mi. 

Zanim odpowiedziała, wzięła głęboki oddech, za-

szlochała. 

- Nie poznałam ich głosów. Było ich dwóch. Jeden 

miał schrypnięty głos. Nie słyszałam wszystkiego, co 

mówili, ale zaczęłam słuchać, kiedy wspomnieli o to­

bie. Mówili, że stajesz im na drodze i że nadszedł czas, 

by się ciebie pozbyć. 

Przebiegł go dreszcz. Więc może w końcu jego praca 

zaczyna przynosić efekty. Najwyraźniej jest już blisko 

źródeł przerzutu narkotyków i zaczyna im zagrażać. 

Ale ani przez moment nie przypuszczał, że dom 

Alfonso może mieć z tym coś wspólnego. 

- Czy powiedzieli, dlaczego muszą się mnie po­

zbyć? 

- Mówili tylko, że nie mają do ciebie zaufania. Że 

chyba pracujesz dla rządu - dodała niepewnie. 

Co takiego zrobił, że wzbudził podejrzenia? Chyba 

nic. Po tej stronie granicy handlarze narkotyków 

podejrzliwie patrzyli na każdego Amerykanina. Nie 

miał powodów sądzić, że został zdemaskowany. 

Poza tym mogło być jeszcze jakieś inne wytłumacze­

nie zasłyszanej przez Carinę rozmowy. 

- Czy wymienili jeszcze jakieś inne nazwiska? 

Przez chwilę dziewczyna milczała. Nie poganiał jej, 

myśląc, że próbuje je sobie przypomnieć, ale kiedy 

podniosła oczy, zdumiał się, widząc ich wyraz. Były 

pełne rozpaczy. 

- Tylko jedno. Mówili o Alfonso. 

- Alfonso! Czy ostrzegłaś go? 

background image

22 ŚLUB PO TEKSASKU 

Łzy popłynęły jej po policzkach, potrząsnęła głową. 

- Nie - wyszeptała ledwie słyszalnym głosem. - Bo 

to chyba Alfonso kazał im pozbyć się ciebie. 

Cody aż zesztywniał. Tego nigdy by się nie spodzie­

wał. Wprawdzie ani razu nie rozmawiał z Alfonso na 

temat powodów, dla których spędza w Meksyku tyle 

czasu, ale uważał go za przyjaciela. Łączyło ich wiele 

rzeczy. Na początku znajomości sprawdził, że Alfonso 

jest solidnym biznesmenem, któremu niczego nie moż­

na było zarzucić. Przez kolejne lata ufał mu coraz 

bardziej. 

Jak mógł aż tak się pomylić? Czyżby Alfonso 

uważał go za naiwnego i potajemnie wyśmiewał się 

z niego? Czyżby to on kierował organizacją, którą 

próbował rozpracować Cody? 

I co teraz zrobić z jego siostrą, która przyszła go 

ostrzec? zainteresował się. 

- Jak się tutaj dostałaś, kotku? 

Z hacjendy do osiedla było prawie dwadzieścia 

kilometrów, nie mogła przyjść na piechotę. Gdyby 

zabrała samochód, natychmiast by to zauważono. 

- Jak tylko ci mężczyźni odeszli, wyślizgnęłam się 

z domu. Wiedziałam, że muszę cię ostrzec, ale nie 

miałam pojęcia, jak to zrobić. Dziś na kolacji wspo­

mniałeś, że zatrzymałeś się w miasteczku. Nie chcia­

łam, żeby ktoś w domu się zorientował. Pobiegłam do 

Berto, to brat mojej przyjaciółki. Powiedziałam mu, że 

muszę się z tobą zobaczyć. Zgodził się zawieźć mnie do 

miasteczka. Mogłeś zatrzymać się tylko tutaj, to 

jedyne miejsce. Weszłam na górę i po kolei zaglądałam 

do pokoi. Nikogo nie było. — Uśmiechnęła się z ulgą. 

- Ale w końcu cię znalazłam. 

Aż się wzdrygnął na myśl, co by mogło się stać, 

gdyby te inne pokoje nie były puste. Naraziła się na 

takie niebezpieczeństwo! 

ŚLUB PO TEKSASIE U 23 

- Na litość boską, Carino! - wybuchnął, nie panu­

jąc już dłużej nad sobą. -Dlaczego nie zawiadomiłaś 

mnie w inny sposób? Nie pomyślałaś, ile ryzykujesz? 

Mogło ci się przydarzyć tyle rzeczy, o których nawet 

nie chcę wspominać! 

Na samą myśl aż zadrżał, 

Zaległa cisza, przerywana tylko brzękiem tłuczo­

nego szkła i donośnym śmiechem z baru na dole: 

Muzyka ciągle grała. Popatrzyli na siebie. 

Carina lekko skinęła głową. 

- Berto proponował, że przekaże ci wiadomość 

- odrzekła z godnością - ale nie chciałam mówić mu 

o tym. On myśli, że się w tobie podkochuję - zarumie­

niła się. - Nie wyprowadzałam go z błędu. Poza tym 

bałam się, że mu nie uwierzysz, przecież go nie znasz. 

Wiedziałam, że muszę to zrobić sama. 

Nie mógł już dłużej usiedzieć. Wstał i zaczął krążyć 

po pokoju. 

- W porządku-mruknął, przeciągając palcami po 

włosach. - Dobrze. - Doszedł do końca, odwrócił się 

i ruszył w jej stronę. - Przyjmuję twoje racje, chociaż 

przeraża mnie myśl, na co się naraziłaś. - Usiadł obok 

niej i sięgnął po kowbojskie buty. Zaczął je nakładać. 

- Doceniam, co dla mnie zrobiłaś - odezwał się, 

naciągając na siebie koszulę. -Ale teraz przyszła pora 

na mnie. Sam muszę sobie z tym poradzić. Ty biegnij 

na dół i poproś Berto, niech cię odwiezie do domu. 

Miejmy nadzieję, że nikt jeszcze nie zauważył twojej 

nieobecności. - Wyciągnął rękę i pomógł jej wstać. 

Odwrócił się i ruszył do drzwi. Położył rękę na 

klamce. 

- Powiedziałam Berto, żeby nie czekał na mnie. Że 

dopilnujesz, żebym bezpiecznie wróciła. 

Zamurowało go. To niemożliwe. I co on teraz z nią 

zrobi? Jak ona to sobie wyobrażała? Przyszła go 

background image

24 ŚLUB PO TEKSASKU 

ostrzec i jednocześnie oczekuje, że on zapewni jej 

bezpieczny powrót. Odwróci! się powoli. Szukał słów, 

by oznajmić, co o tym sądzi, ale ubiegła go. 

- Daj spokój -powiedziała cicho.-To do niczego 

nie doprowadzi. Grozi nam niebezpieczeństwo. 

Najwyraźniej postanowiła, że pozostanie z nim. Nie 

zamierzał się na to zgodzić. Uważnie rozejrzał się po 

pokoju. Dwa okna wychodziły na ulicę. Poza nimi był 

tylko niewielki, zasłonięty kratą otwór wentylacyjny. 

Podszedł do okna, wyjrzał na zewnątrz. Mimo późnej 

pory na ulicy nadal panował ożywiony ruch. Nie ma 

mowy, by mogli wymknąć się tędy, nie zwracając na 

siebie uwagi. 

Popatrzył na Carinę, dodatkowo rozdrażniony jej 

nagłym spokojem. 

- Czymożemasz jakiś pomysł?-zapytał ze złością. 

Wskazała na otwór wentylacyjny. 

Z tej strony budynku ciągnął się wąwóz, do ziemi 

było przynajmniej siedem metrów. 

- Nawet o tym nie myśl, Z pewnością skręcilibyśmy 

sobie kark. 

-

j

 Cody, posłuchaj! Rozmawiałam o tym z Berto. 

Znaleźliśmy drabinę, jest przystawiona do ściany. Całe 

szczęście, że masz pokój z tej strony. Musielibyśmy 

wymyślić coś innego. 

- A jak wytłumaczyłaś Berto, że jest ci potrzebna 

drabina? Czy przedstawiłaś to jako porwanie ukocha­

nej? - zapytał Cody przez zaciśnięte zęby. 

- Nie. Powiedziałam mu, że to na wszelki wypadek, 

że nie chcę, żeby ktoś zastał mnie w twoim pokoju. 

Cody westchnął ciężko. Boże, chroń przed dzie­

ćmi obdarzonymi wybujałą wyobraźnią. Nie da się 

zwariować. Przecież nie musi uciekać. Poczeka tu na 

nich, 

Sięgnął do kieszeni spodni, wyjął kluczyki. 

SLUB PO TEKSASKU 

25 

- Zostanę tutaj, kotku. Skoro ktoś mnie szuka, 

spotkam się z nim. Muszę się dowiedzieć, kto to jest 

i czego chce. 

Podszedł do niej, ujął jej dłoń i wcisnął kluczyki. 

- Weź mój samochód i wracaj do domu. Zostaw go 

gdzieś w ukryciu, żeby nie wzbudzać podejrzeń. Może 

jeszcze uda się uratować twoją opinię. Może nawet tak 

będzie lepiej. Nie warto ryzykować więcej, niż to jest 

konieczne. 

- Cody, musisz uciekać. Nie chcę, żeby ci się coś 

stało. Jeśli nie idziesz, to ja też zostaję. We dwójkę... 

- Do cholery, Carino! Nie bądź śmieszna. Co ty 

sobie... 

Urwał gwałtownie, zasłuchał się. Hałasy z baru 

zakłócały inne dźwięki, ale bez wątpienia za drzwiami 

rozległo się skrzypnięcie podłogi. Ktoś tam był. 

Nie było na co czekać. Jeśli nie chce, by zginęli tu 

razem, muszą oboje uciekać. 

Szybko schwycił krzesło, podsunął je pod drzwi 

i oparciem zablokował klamkę. Złapał dziewczynę za 

rękę i pociągnął do ściany. Podniósł ją w górę. 

Odsunęła kratę i zniknęła w otworze. Cody przesunął 

ręką po pistolecie, upewniając się, czy jest na miejscu, 

i podciągnął się w górę. Z trudem przecisnął się przez 

wąski otwór. 

Odetchnął z ulgą, kiedy pod stopami poczuł drabi­

nę. Zaczął schodzić. Usłyszał jeszcze szczęknięcie 

klamki. Zsunął się na ziemię. Drobna dłoń pochwyciła 

jego rękę i pociągnęła w ciemność. 

Porastająca wąwóz bujna roślinność była doskona­

łym schronieniem. W ciszy przedzierali się przez gęste 

zarośla, byle dalej od zgiełkliwego baru. Kolczaste 

gałęzie zahaczały o ubranie, ale nie ustawali. Cody 

ciągle parł do przodu. Teraz przede wszystkim musi 

pomyśleć o Carinie, wyprowadzić ją stąd. Kiedy tylko 

background image

26 

SLLB PO TEKSASKU 

dotrą do samochodu, który przezornie ukrył na gra­

nicy miasteczka, odwiezie ją do domu. 

Po ciemku poruszali się bardzo wolno. Carina miała 

na sobie czarny sweter i czarne spodnie. W ciemności 

jaśniała tylko jej twarz. 

Od momentu kiedy opuścili pokój, nie odezwała się 

ani słowem. Zaskoczyła go swoją odwagą. Wypadki 

potoczyły się tak szybko. Cały czas nie przestawał 

rozmyślać nad tym, co tak nieoczekiwanie się stało. Już 

się nie dziwił, że zasłyszana rozmowa tak przeraziła 

dziewczynę, że nie oglądając się na nic, postanowiła go 

ostrzec. 

Najbardziej żałował, że nie widziała żadnego z tych 

mężczyzn. Nie rozpoznała ich po głosie. To mogło 

świadczyć, że nie należeli do osób, które były dzisiaj na 

kolacji u Alfonsa. 

Ciągle nie chciał pogodzić się z myślą, że Alfonso 

mógł maczać w tym palce. Czyżby tak bardzo pomylił 

się w jego ocenie? Przez te kilka ostatnich lat udało mu 

się skutecznie rozpracować i zlikwidować kilka kana­

łów przerzutu narkotyków. Miał poczucie, że jego 

praca ma sens. 

Dom Alfonso Ramireza był dla niego bezpieczną 

przystanią, gdzie mógł odpocząć po trudach dnia 

powszedniego. Alfonso i dzisiaj nalegał, by został na 

noc. Odmówił, bo planował wczesny wyjazd do Mon­

terrey i nie chciał wprowadzać rankiem niepotrzeb­

nego zamieszania. 

Czy to dlatego Alfonso postanowił zmienić plany? 

Czy to jego zausznicy zamierzali go zabić? Zrobiło mu 

się nieswojo. Nie zastanawiałby się nad tym, gdyby nie 

fakt, że to Carina była przekonana, że grozi mu 

niebezpieczeństwo i prawdopodobnie stoi za tym jej 

brat. 

Ale co jej się stało? Dlaczego tak się zachowała? Nie 

ŚLUB PO TEKSA5KU 

27 

mógł tego pojąć. Wprawdzie widywał ją przez te 

wszystkie lata, ale traktował ją, jakby była kimś 

z rodziny, zachowywał się jak wujek w stosunku do 

dorastającej panienki. Nie przypominał sobie niczego, 

co w obliczu zagrożenia mogłoby ją skłonić do wy­

stąpienia przeciwko bratu. 

Postąpiła naprawdę niesłychanie. 

Wiedział teraz jedno -jak najszybciej, póki ktoś się 

nie zorientuje, musi odwieźć ją do hacjendy. Bez 

względu na wszystko musi chronić ją przed skutkami 

jej impulsywnego postępku. 

Zatrzymali się, by zaczerpnąć powietrza. Kilka 

metrów przed nimi ciągnęła się zakurzona droga. 

Trzymając dziewczynę mocno za rękę, pociągnął ją 

przez zarośla w tę stronę. 

W tym momencie wiatr przewiał chmury i światło 

księżyca srebrnym blaskiem rozświetliło otaczające ich 

ciemności. Cody odetchnął z ulgą. Chyba im się udało. 

Teraz, kiedy doszli do drogi i świeci księżyc, powinni 

bez trudu odnaleźć samochód. 

Odwrócił się do dziewczyny. W tej samej chwili 

dostrzegł jakiś cień odrywający się od pobliskich drzew 

i biegnący w stronę Cariny. 

- Co to...?-zacząłi nagle poczuł przeszywający ból 

z tyłu głowy. 

Niknące światło księżyca było ostatnią rzeczą, jaką 

zapamiętał. 

background image

ROZDZIAŁ DRUGI 

Czyjeś ramię chwyciło ją z tyłu za gardło. W tej 

samej chwili dostrzegła jeszcze, że ktoś, kogo w mroku 

nie potrafiła rozpoznać, uderza Cody'ego w tył głowy. 

Z przerażeniem patrzyła, jak mężczyzna osuwa się na 

ziemię i pada u jej stóp. Nie zastanawiając się nad tym, 

co czyni, rzuciła się ku niemu. 

Trzymający ją napastnik starał się ją powstrzymać, 

ale daremnie. Kopała go, gryzła i drapała, rozpaczliwie 

próbując się uwolnić. W końcu jej uległ. Z jękiem 

wściekłości, klnąc pod nosem, zwolnił uchwyt. Nie 

zważając na nic podbiegła do leżącego Cody'ego, 

uklękła przy nim. 

- Cody? Jak się czujesz? Cody? - szeptała, dotyka­

jąc palcami rosnącego guza na jego głowie. Pochyliła 

się jeszcze niżej, musnęła policzkiem jego twarz. Był 

ciepły, oddychał. Odetchnęła z ulgą i zamknęła oczy. 

Któryś z napastników chwycił ją za ramię i szarpnął 

w górę. Zacisnęła zęby, by stłumić ból. Spojrzała na 

wysokiego, ledwie widocznego w ciemności mężczyz­

nę. To on uderzył Cody'ego. 

Starała się zrozumieć coś z prowadzonej przez nich 

po hiszpańsku rozmowy, Z ich słów wywnioskowała, 

że polecono im czuwać tutaj, w razie gdyby Cody 

próbował ucieczki przez zarośla. Było to mało praw­

dopodobne, tym bardziej byli zaskoczeni. W dodatku 

żaden z nich nie spodziewał się, że może mu towarzy­

szyć kobieta. 

ŚLUB PO TEKSASXU 29 

Kłócili się, co z nią począć. Z tego, co mówili, 

wynikało, że w razie zatrzymania kazano im obchodzić 

się z Codym delikatnie. Było to dość pocieszające. 

Choć z drugiej strony tak go potraktowali, że nadal 

leżał nieprzytomny. 

Bala się. Serce jak oszalałe waliło jej w piersi. Nie 

pamiętała, czy kiedykolwiek była tak przerażona. 

A wiec wcale nie przesadziła z grożącym mu niebez­

pieczeństwem, choć jej ostrzeżenie nie na wiele się 

zdało. 

Czy ci mężczyźni należeli do tej samej grupy, która 

szykowała na niego zamach? Czy może byli jeszcze 

inni, którym się naraził? 

Od chwili kiedy usłyszała wymienione przez spis­

kujących imię swojego brata, ciągle dręczyło ją pyta­

nie, czy Alfonso mógł mieć z tym coś wspólnego. Czy 

to możliwe, że chciał się pozbyć Cody'ego? Był przecież 

jego przyjacielem. Przez te lata stał się przyjacielem 

domu. Kiedy przyjechał do nich po raz pierwszy, była 

jeszcze dzieckiem, ledwie skończyła szesnaście lat. 

Wyglądała jeszcze młodziej, może na dwanaście. Ale 

mimo to Cody zawsze traktował ją poważnie, tak 

jakby była dorosłą osobą. Zwracał się do niej z żartob­

liwym szacunkiem i ujmującą grzecznością. To ją 

zachwycało i pochlebiało jej. Z utęsknieniem wy­

glądała kolejnych wizyt przystojnego wysokiego Tek-

sańczyka. 

Gdy tylko uświadomiła sobie znaczenie zasłyszanej 

wieczorem rozmowy, od razu wiedziała, że musi 

ostrzec go przed grożącym mu niebezpieczeństwem. 

W dodatku, skoro jej brat prawdopodobnie był uwik­

łany w spisek, mogła liczyć tylko na siebie. 

Teraz sama się wplątała, a jej ostrzeżenia na nic się 

nie zdały. 

Mężczyźni wreszcie przestali się sprzeczać. Z porno-

background image

30 

ŚLUB PO TEXSASKU 

cą czegoś, co wyglądało na chustkę do nosa, skrępowa­

li jej ręce i stopy. Zagrozili, że ogłuszą ją, jeśli się nie 

podporządkuje. Carinę krzepiła tylko myśl, że Cody 

żyje. Teraz pozostało tylko czekać na pierwszą sposob­

ność, by mu jakoś pomóc. 

Zaprotestowała krzykiem, kiedy niespodziewanie 

zawiązali jej czymś oczy. Poczuła mocne uderzenie 

w twarz, z rozciętej wargi pociekła krew. Bezradnie 

dotknęła językiem puchnącego miejsca. Podniesiono 

ją i przełożono gdzie indziej. Miała teraz wrażenie, że 

znajduje się na podłodze otwartej furgonetki. Po chwili 

przyniesiono Cody'ego. Usłyszała warkot włączanego 

silnika, pod policzkiem poczuła drżenie podłogi. Ru­

szyli. Trzęsło niemiłosiernie. Nie miała pojęcia, w ja­

kim kierunku jadą. 

Postanowiła na razie nie myśleć o tym, co ich czeka. 

By odwrócić uwagę, zaczęła rozmyślać o Codym. 

Na zawsze utkwiła jej w pamięci chwila, gdy ujrzała 

go po raz pierwszy. Siedziała razem z mamą na patio, 

kiedy w drzwiach stanął jej brat i jakiś wysoki, 

przystojny mężczyzna o jasnych włosach. Miał nie­

odparty, zniewalający uśmiech. 

- Wiesz, Alfonso, wprost nie wierzę własnym 

oczom - odezwał się zdumiony. -Ten dom jest niemal 

identyczny jak nasz. Oczywiście, przez lata wprowa­

dziliśmy nieco zmian, ale i tak, gdybym nie był 

wcześniej uprzedzony, pomyślałbym, że jestem u sie­

bie. Nawet rośliny i kwiaty są podobne. 

- Poznaj moją mamę i siostrę Carinę. - Alfonso 

gestem zachęcił go do wejścia. 

Nieznajomy wyglądał wspaniale, zupełnie jak jakiś 

słoneczny bóg. Złote włosy jaśniały spłowiałymi pa­

semkami, kontrastowały z opaloną skórą. 

- Miło mi panią poznać, panno Ramirez. — Uśmie­

chnął się, ujmując jej dłoń. Odwrócił wzrok na Alfon-

SLUB PO TEKSASKLI 31 

so. - Zazdroszczę ci, że masz siostrę. Zawsze mi tego 

brakowało. 

Zajął się rozmową z matką, ale Carina nie słyszała 

słów. Jak urzeczona wsłuchiwała się w brzmienie 

męskiego głosu, zafascynowana obserwowała uśmiech 

gościa. 

Kilka lat wcześniej przeczytała w jakimś piśmie 

artykuł na temat Callawayów. Było tam też kilka zdjęć 

trojga braci. Już wtedy jej uwagę przyciągnął ten 

jasnowłosy o zdobywczym uśmiechu. Razem z Angeli­

ną, jej najlepszą koleżanką, zaśmiewały się nad tymi 

zdjęciami, wybierały najprzystojniejszego. Nigdy na­

wet przez myśl jej nie przeszło, że kiedykolwiek pozna 

któregoś z nich. W rzeczywistości Cody Callaway 

wyglądał jeszcze lepiej niż na zdjęciu. Był równie 

czarujący, ale dopiero teraz czuło się promieniującą 

siłę jego osobowości. 

- Zostań z nami na kolacji, Cody - nalegał Alfon­

so, a Carina w duchu błagała, by nie odmówił. 

- Jeśli nie sprawię kłopotu, to z przyjemnością 

- zaczął Cody, a Alfonso wybuchnął śmiechem. 

- Mamy tu tyle wszystkiego, że wystarczy i dla 

ciebie. 

Przy kolacji siedziała na wprost niego. Zaśmiewała 

się, słuchając opowiadanych przez niego historyjek, 

onieśmielona, ale jednocześnie wniebowzięta, że za­

uważa jej obecność i od czasu do czasu przekomarza 

się z nią. W ciągu kolejnych lat jego przyjazdy 

wprowadzały ożywienie w jej monotonne, upływające 

miedzy szkołą i domem życie. Nawet kiedy skończyła 

naukę i wróciła na stałe do hacjendy, nie mogła 

doczekać się kolejnych wizyt Cody'ego, nowych opo­

wiadań i tego elektryzującego poczucia wolności, 

którym emanował, a jakiej sama nigdy nie zaznała. 

Teraz, kiedy zastanawiała się nad tym, lepiej rozu-

background image

32 

Ś L U B  P O TEXSASKU 

miała swoje zauroczenie Callawayem - nie chodziło 

tylko o niego, ale o wszystko, co uosabiał. Był 

całkowicie inny niż ci, których znała. Fascynował ją. 

Cody trzymał się wyznaczonej roli. Był przyjacielem 

domu, nikim więcej. W końcu jej zapatrzenie przero­

dziło się w bezinteresowną przyjaźń. 

Dojrzała i wyrosła z dziecinnych marzeń. Już wie­

działa, czego oczekuje od życia. Pragnęła wolności, 

której przeczucie kiedyś tak urzekło ją w Codym, To 

dzięki niemu inaczej spojrzała na życie. 

Przecież nie mogła puścić mimo uszu tego, co 

przypadkiem podsłuchała dziś wieczorem. Musiała go 

ostrzec, jeśli nie chciała przyłożyć ręki do jego śmierci. 

Po raz drugi zrobiłaby tak samo. Żałowała jedynie 

tego, że ostrzeżenie nadeszło zbyt późno, by go ocalić. 

Powoli, z trudem uniósł powieki. Czarne oczy 

wpatrywały się w niego z napięciem. Zamrugał i jęknął, 

kiedy z tyłu głowy odezwał się przeszywający ból. 

- Cody, dobrze się czujesz? 

Ponownie opuścił powieki. Ten głos. Wydawało mu 

się, że to był tylko sen. Czy ona naprawdę przyszła do 

jego pokoju? Co, do diabła, ona tu robi? Tak fatalnie 

się czuje. Czy spodziewa się, że będzie ją teraz zaba­

wiać? Zaraz, coś tu jest nie tak. Skąd ten kac? Przecież 

niczego nie pił. Razem z Carina... 

Otworzył oczy, próbując zorientować się, gdzie się 

znajduje. Leżał na plecach. W nagłym przebłysku 

sięgnął do pasa, ale jeszcze zanim go dotknął, wiedział, 

że daremnie szuka pistoletu. 

- Gdzie my jesteśmy? - wymamrotał i uniósł się na 

łokciu, spuszczając nogi na podłogę. 

- Cody, nie ruszaj się. Może masz wstrząs mózgu. 

Powinieneś leżeć nieruchomo. - Carina próbowała 

powstrzymać go, kładąc mu ręce na barkach. 

ŚLUB PO TEKSASKU 33 

Nie zwracając na nią uwagi usiadł i rozejrzał się 

wokół. 

- Na razie moja głowa jest nieważna. Muszę zoba­

czyć, gdzie jesteśmy. 

Znajdowali się w niewielkiej podniszczonej chatce. 

Ciężkie krople deszczu z łoskotem uderzały o blaszany 

dach. Cody popatrzył w górę. Całe szczęście, że dach 

nie przeciekał. 

Ostatnią rzeczą, jaką pamiętał, był świecący księ­

życ. Właśnie pomyślał, że, najgorsze mieli za sobą. 

Wtedy jakaś sylwetka oderwała się od drzewa i... 

Popatrzył na przyglądającą mu się z niepokojem 

dziewczynę. 

- Nic ci nie jest? 

Pokręciła głową. 

- Czy wiesz, jak się tu dostaliśmy? 

- Jacyś dwaj mężczyźni przywieźli nas tutaj. Zwią­

zali mnie i zakryli oczy. Nie mam pojęcia, co to za 

miejsce. Wydawało mi się, że wieźli nas tu parę godzin. 

- Też popatrzyła na sufit. - Mieliśmy szczęście, że 

zdążyliśmy przed deszczem. Przywieźli nas odkrytą 

furgonetką. 

Cody wstał i ostrożnie podszedł do przysłoniętego 

okiennicą okna. 

- Mam przeczucie, że nie jesteśmy sami. Gdzie są ci 

faceci, którzy nas tu przywieźli? 

- Nie widziałam ich. Kiedy zaczęło padać, powie­

dzieli coś, że pora się zwijać. Myślę, że jesteśmy gdzieś 

w górach, w jakimś odludnym rejonie. Próbowałam 

wyjrzeć na zewnątrz, ale po ciemku niczego nie widać. 

Cody ostrożnie dotknął guza na głowie. Zaklął pod 

nosem. Otworzył okiennicę, ale za oknem była tylko 

ciemność i deszcz bijący o szybę. 

- Dlaczego mnie nie zabili? - Cody odwrócił się. 

- Przecież mieli świetną okazję. 

background image

34 

ŚLUB PO TEKSASKL 

- Nie wiem. Słyszałam, jak mówili, że mieli tylko 

pilnować, czy nie zechcesz uciec przez zarośla. 

- Do diabła, chciałbym wiedzieć, o co w tym 

wszystkim chodzi... I kto za tym stoi. 

- Może powinniśmy stąd uciec, zanim po nas 

wrócą? 

Też o tym myślał. Gdyby był sam, nawet by się nad 

tym nie zastanawiał, Ale przecież nie zostawi jej tutaj 

ani nie zaryzykuje wspólnej ucieczki, skoro nie ma 

pojęcia, kiedy mogą liczyć na jakąś pomoc. 

- Poczekajmy do rana. Może do tej pory pogoda 

się trochę poprawi. 

Rozejrzał się po chacie. Na wiekowym piecu na 

drzewo stał parujący czajnik. Niewielki ogień tańczył 

na kominku. Podszedł do zlewozmywaka, kilkoma 

ruchami napompował wody. Na półce nad zlewem 

dostrzegł pudełka z konserwami. 

- Przynajmniej nie umrzemy z głodu - mruknął. 

- Jesteś głodny? 

Nalał wody do szklanki, wypił duszkiem. 

- Nie, chciało mi się pić. 

Odwrócił się i popatrzył na Carinę, stojącą obok 

jedynego łóżka. 

- Spałaś trochę? 

- Nie mogłam - odrzekła, zaprzeczając ruchem 

głowy. - Bałam się, że może będziesz czegoś po­

trzebować, a ja nie usłyszę. 

- Spróbuj teraz trochę odpocząć. Może ruszymy 

w drogę, kiedy się rozwidni. 

Skinęła głową, jakby jego argument trafił jej do 

przekonania. Wyciągnęła się na łóżku, z cichym wes­

tchnieniem zamknęła oczy. Była wyczerpana. Cody 

podszedł bliżej, wziął leżący w nogach koc, rozłożył go 

i okrył dziewczynę. 

- W porządku, Callaway - mruknął do siebie, 

ŚLUB PO TEKSASKU 35 

kiedy odszedł od łóżka. - Zawsze umiałeś wymykać się 

jak piskorz. Taki byłeś w tym dobry. Teraz pokaż, co 

potrafisz. 

Gdyby jeszcze wiedział, gdzie są. Jak długo był 

nieprzytomny? Znów dotknął głowy. Ten, który go 

uderzył, znał się na rzeczy. Nawet nie przeciął skóry. 

Krążył po niewielkim pomieszczeniu, od kominka 

do okna, wypatrując śladu nadchodzącego świtu, 

wbijając wzrok w ciemność, w nadziei że może do­

strzeże jeszcze jakieś światełko. Co pewien czas zerkał 

na śpiącą dziewczynę. Gdyby nie ona, wiedziałby, co 

robić. Teraz mógł sobie wybić z głowy pomysł, by 

ukryć się gdzieś w pobliżu i poczekać na tych, którzy 

po nich przyjdą. Jeśli pogoda trochę się poprawi, 

chyba zaryzykują i opuszczą chatę, to będzie lepsze 

wyjście niż siedzenie tutaj i czekanie na oprawców. 

Krople deszczu monotonnie uderzały o dach. Po­

woli niebo lekko pojaśniało, ciemność przeszła w oło­

wianą szarość, ale deszcz i mgła niemal całkowicie 

przesłaniały widok. 

Nieco później zerwał się wiatr. W jego porywach 

sfatygowany domek trzeszczał w szwach. 

Kiedy zrobiło się jaśniej, Cody wyszedł na zewnątrz 

i dokładnie rozejrzał się po okolicy. Tuż za chatą 

stroma skalna ściana wznosiła się prosto w niebo. 

Znajdowali się na dnie kanionu. Dróżka ze śladami kół 

wskazywała kierunek, z którego nadjechali. Nie było 

żadnych znaków życia, świadczących o czyjejś niedaw­

nej obecności. 

Trudno było liczyć, że ktoś ich tu odnajdzie. Chata 

wtapiała się w tło wznoszącej się za nią ściany. 

Wystarczyło odejść na kilkaset metrów i zupełnie 

niknęła z oczu. Nawet dym unoszący się z komina 

zlewał się z szarością skał. 

Rozczarowany i przemoknięty do suchej nitki, 

background image

36 ŚLUB PO TEKSASKU 

Cody wrócił do domku. Klnąc pod nosem zatrzasnął 
za sobą drzwi. 

Carina bez słowa podała mu dymiący kubek z ka­

wą. 

- Dziękuję - odrzekł szorstko, przyjmując go od 

niej. 

- Cody, musisz zdjąć z siebie te mokre rzeczy 

- powiedziała cicho, wyciągając w jego stronę podnisz­

czony, ale czysty ręcznik. Zdjęła kołdrę z łóżka, podała 

mu, a sama stanęła przy kuchni i odwróciła się. 

Miała rację. Był wściekły, ale nie miał wyboru. 

Zaklął cicho, usiadł i szybko ściągnął przemoczone 

ciuchy. Pospiesznie wytarł zziębnięte ciało i owinął się 

w kołdrę. Usiadł przed kominkiem. 

- Domyślasz się może, gdzie jesteśmy? - zapytała 

Carina, podając mu talerz z parującym jedzeniem. 

- Nie mam zielonego pojęcia - wymruczał Cody. 

Odstawił kubek z kawą na stół i zabrał się do jedzenia. 

Kiedy skończył, popatrzył na dziewczynę. - Ty nie 

będziesz jeść? 

- Już zjadłam, kiedy byłeś na dworze - odrzekła 

i podeszła do okna. - Jak myślisz, czy powinniśmy 

spróbować jakoś się stąd wydostać? 

- Nie przy takiej pogodzie. Jesteśmy gdzieś w gó­

rach. Przy takim deszczu zawsze jest ryzyko powodzi. 

Poza tym woda może niespodziewanie rozmyć ścieżki. 

Odwróciła się i po raz pierwszy, odkąd się obudziła, 

popatrzyła mu prosto w oczy. 

- Tylko niepotrzebnie wszystko skomplikowałam, 

prawda? 

Cody oderwał wzrok od tańczącego w kominku 

ognia. 

- W jaki sposób? 

- Ci ludzie nic by ci nie zrobili. Usłyszałbyś ich tak 

jak mnie. Zdążyłbyś się przygotować. To ja, zamiast ci 

ŚLUB PO TEKSASKU 37 

pomóc, naraziłam cię na jeszcze większe niebezpie­

czeństwo. 

- Zrobiłaś to, co czułaś, że powinnaś zrobić, kotku. 

Wiem, że miałaś dobre intencje, ale małe dziewczynki, 

takie jak ty, nie powinny być narażone na takie 

warunki. - Wskazał na ich otoczenie. 

Po raz pierwszy, odkąd z nim była, w jej oczach 

dostrzegł iskierki rozbawienia. 

- Wiesz, dwadzieścia lat to chyba nie jest tak mało. 

Może kiedy ty... 

- Dwadzieścia! - Cody postawił kubek i poderwał 

się, - Co ty opowiadasz? Przecież to niemożliwe, nie 

możesz mieć tyle! 

Carina uniosła jedną rękę i szybko przeżegnała się 

drugą. 

- Przysięgam, że to prawda. A ty myślałeś, że ile? 

Cody wzruszył ramionami, odwrócił się zmieszany. 

- Nie wiem. Czternaście, może piętnaście. Nie 

więcej. 

Carina zaniosła się dźwięcznym, zaraźliwym śmie­

chem. 

- No wiesz, Cody, jestem młoda, ale żeby aż tak! 

Zmusił się, by spojrzeć na nią. Tym razem patrzył 

jakby po raz pierwszy, próbując zobaczyć ją na nowo. 

Niespodziewanie poczuł się naraz starszy, dużo starszy 

niż wynikałoby to zdzielących ichdziesięau lat. Carina 

była tak niewinna, tak niewiele wiedziała o życiu. 

Skrzywił się, przypominając coś sobie. 

- Co się stało? 

- Pomyślałem o twoim bracie. Pewnie już stęsknił 

się za tobą. 

- Och! Chyba tak. Może zacznie mnie szukać 

- ożywiła się i nagle zgasła. - A jeśli to jego sprawka? 

- Też o tym myślałem. Jak sądzisz, czy jesteśmy na 

jego terenie? 

background image

38 

SLUB PO TEK5A5EU 

- Nie wiem. Trudno coś powiedzieć, wyglądałam 

tylko przez okno i niewiele widziałam. Ale jestem 

pewna, że nigdy wcześniej tu nie byłam. 

Cody poprawił schnące przed kominkiem ubra­

nie. Dzięki Bogu, było już prawie suche. Wolałby 

już mieć je na sobie, zwłaszcza gdyby mieli po nich 

wrócić. 

Owinął się szczelniej i usiadł. Wskazał dziewczynie 

krzesło. 

- Usiądź i opowiedz mi coś o sobie. Wygląda na to, 

że dorosłaś, a ja wcale tego nie zauważyłem. 

Carina usiadła, złożyła ręce. 

- Co chcesz wiedzieć? 

- Do tej pory byłem przekonany, że chodzisz do 

szkoły. Od tego zacznijmy. 

Przechyliła lekko głowę, jakby zbierając myśli. 

- Chodziłam do szkoły parafialnej z internatem 

w Monterrey. Skończyłam ją trzy lata temu. Potem 

przez dwa lata studiowałam na uniwersytecie w stolicy. 

Teraz jeszcze sama nie wiem, co ze mną będzie. 

Zaproponowano mi naukę na uniwersytecie w Sta­

nach, ale Alfonso upiera się, żebym została tutaj 

i wyszła za mąż. 

- Za mąż? - wykrzyknął z niedowierzaniem. Do­

piero po chwili ugryzł się w język. Właściwie w wieku 

dwudziestu lat miała prawo myśleć o takich rzeczach. 

— Tego właśnie chcesz? 

Carina żarliwie potrząsnęła głową. 

- Ależ skąd! Oczywiście, że nie. Zaczęłam praco­

wać z dziećmi, które mają problemy z mówieniem. To 

mnie pociąga, chciałabym się tym zajmować. Ale 

Alfonso jest taki staroświecki. Chce mnie zabezpie­

czyć. - Wykrzywiła się. - Już ma dla mnie męża. Tak! 

Oczywiście kogoś, kto jemu się podoba! 

- Znasz tego mężczyznę? 

SLUB PO TEKSASKU 

39 

- Tak. Znam go od lat, ale nie mam ochoty wyjść za 

niego! Przede wszystkim jest za stary. 

Wolał nie pytać, od kiedy według niej jest się 

starym. Może okaże się, że on powinien już iść na 

emeryturę. 

- No tak - powiedział tylko. 

- Najgorsze jest to, że Alfonso za bardzo się mną 

przejmuje. Zawsze taki był. Ciągle traktuje mnie jak 

dziecko. Nie ma zaufania do moich sądów, 

- Ciekawe dlaczego - mruknął Cody. 

- Sarn widzisz. Myślisz, że nie powinnam była 

próbować cię ostrzec? 

- Teraz to już nie ma znaczenia. Zastanawiam się, 

co on zrobi, kiedy cię odnajdzie. Jeśli maczał palce 

w całej sprawie, to zapewne twoje starania, by prze­

strzec mnie przed niebezpieczeństwem, przyjmie za 

zdradę. Jeśli tak nie jest, uzna, że twoja reputacja 

została nadszarpnięta. Tak czy inaczej, nie będzie 

zachwycony. 

- Jak możesz tak sobie żartować, kiedy twoje życie 

może wisi na włosku? 

- Nie żartuję, kotku. I nie chodzi tylko o moje 

życie, o twoje również. Czy sądzisz, że pozwolą ci stąd 

odejść tylko dlatego, że jesteś kobietą? 

- Chyba nie. Wiesz, cały czas myślałam, że Al­

fonso ma z tym coś wspólnego. Pewnie dlatego czu­

łam się bezpieczna. On nie zrobi mi krzywdy, wiem 

o tym. 

- Mnie też wydawało się, że znam dobrze twojego 

brata, kochanie, ale teraz już niczego nie jestem 

pewien. Myślę, że najlepszą rzeczą, jaka może nas 

spotkać... 

Nie zdążył dokończyć. Drzwi otworzyły się z hu­

kiem i trzech mężczyzn z wymierzoną bronią wpadło 

do środka. Cody wstał powoli, odwrócił się, zasłania-

background image

40 ŚLUB PO TEK5A5KU 

jąc sobą Carinę. Okrywająca go kołdra zsunęła mu się 

z ramion, zatrzymała w talii. 

Cholera. Znów przyłapano go bez portek. Jeszcze 

trochę i wejdzie mu to w zwyczaj, jeżeli nie zacznie 

uważać. 

- Ręce do góry, Callaway - odezwał się stojący 

najbliżej mężczyzna. -1 nie ruszaj się. 

Uniósł ręce. Jeszcze chwila i kołdra opadła na 

podłogę. Stał niewzruszony, ubrany jedynie w slipki. 

ROZDZIAŁ TRZECI 

- A więc to jest ten słynny Cody Callaway - wyce­

dził stojący przed nim mężczyzna, podczas gdy dwóch 

pozostałych zatrzasnęło drzwi i z krzywym uśmiechem 

usunęło się pod ścianę. 

- Masz nade mną przewagę - niedbałym tonem 

odezwał się Cody. - Raczej wątpię, byśmy się skądś 

znali. 

- Uhm. Też myślę, że mam nad tobą przewagę. 

- Gestem wskazał na Carinę. - Kim jest ta kobieta? 

Prawdę mówiąc, nie spodziewałem się zastać z tobą 

kogoś. 

Cody tylko wzruszył ramionami. 

- Jeśli chodzi o mnie, przypuszczam, że moje 

nazwisko ci nic nie powie. Nazywani się Enrique 

Rodriguez. Dla przyjaciół Kiki. 

Cody starał się zachować kamienną twarz, ale nagle 

poczuł się tak, jakby ktoś znienacka uderzył go 

w dołek. A więc w końcu stał przed nim człowiek, 

którego tak długo bezskutecznie poszukiwał. Prawdę 

mówiąc, wolałby spotkać się z nim w nieco innych 

okolicznościach. 

- Czy to tobie zawdzięczamy nasz pobyt na tym 

odludziu? 

Kiki z uśmiechem pokiwał głową. 

- Jak się pewnie domyślasz, mój plan był nieco 

inny, ale moi chłopcy dobrze się sprawili. Przywieźli cię 

tutaj i teraz sam się z tobą policzę. Długo czekałem na 

background image

42 ŚŁL-B PO TEKSASKU 

sposobność, by spotkać się twarzą w twarz z którymś 

z synów Granta Callawaya. 

- Znałeś mojego ojca? - zapytał Cody, próbując 

zyskać na czasie. 

Wykonał nieznaczny ruch, przesuwając się w bok 

tak, by znaleźć się za osłoną stołu. Jeśli uda mu się 

zaabsorbować Kikiego i skłonić go do dalszych wynu­

rzeń, może zdoła jeszcze bardziej zasłonić sobą Carinę. 

Może to ją uratuje. 

Od momentu kiedy usłyszą! imię Enrique, zdawał 

sobie sprawę, że jego chwile są policzone. Wszystko, 

co do tej pory zdoła! wyszperać na jego temat, 

świadczyło, że miał do czynienia z człowiekiem 

absolutnie zdeterminowanym, kierującym się jedynie 

rozgoryczeniem i żądzą zemsty za wyimaginowane 

krzywdy. Nawet nie warto było próbować odwoły­

wać się do jego rozsądku. 

- Ależ tak! Miałem ten zaszczyt. Poznałem wiel­

kiego Granta Callawaya. Wiele lat temu zapropono­

wałem mu interes. Uświadomiłem mu, ile jest winny 

mnie i mojej rodzinie. Gdyby mi wtedy zapłacił, 

mógłbym odbić się od dna, ale wyśmiał mnie. - Kiki 

otarł usta wierzchem dłoni. - Ale nie uszło mu to 

płazem - parskną! z satysfakcją. - Dopatrzyłem tego. 

I zarzekłem się, że każdy Callaway odpłaci mi za to. 

Wszyscy jesteście zakałą ludzkości. 

A więc jego podejrzenia były słuszne. Ten facet był 

winny śmierci rodziców. Wreszcie odkrył prawdę, ale 

nie ma jak powiadomić o tym braci... chyba że 

przekona Rodrigueza, by puścił wolno Carinę. 

Nie spuszczając go z oczu, Cody niedbałym gestem 

wzruszył ramionami. 

- I co teraz? W każdym razie nie ma powodu, by 

mieszać do tego dziewczynę. Ona nie ma z tym nic 

wspólnego. 

ŚLUB PO TEKSASKU 43 

Kiki tylko splunął. 

- To szmata. Inaczej nie chciałaby zadawać się 

z taką kanalią jak ty. 

Naraz kątem oka Cody dostrzegł za oknem jakieś 

nieznaczne poruszenie, świadczące o czyjejś obecno­

ści. Kto to mógł być? Jakie miał zamiary? Na razie 

to nie ma znaczenia. Przede wszystkim sam musi coś 

zrobić. Naparł biodrem na stół, który z hałasem 

przewrócił się na bok, a sam chwycił dziewczynę 

i pociągnął ją w dół. Ukryta za stołem, chwilowo 

była bezpieczna. Pokój wypełnił huk wystrzału, ale 

Cody nie zważał na to. Z impetem rzucił się w stronę 

Kikiego, zbił go z nóg, jednocześnie wytrącając mu 

pistolet z ręki. 

Wyprostował się i z całej siły uderzył go pięścią 

w twarz. 

Rodriguez zachwiał się i runął na ziemię. Cody jak 

przez mgłę usłyszał brzęk tłuczonego szkła. Silnie 

pchnięte drzwi otworzyły się z łoskotem. Cody od­

kręcił się gwałtownie. Obaj mężczyźni pod ścianą stali 

z wysoko uniesionymi rękami. Nowo przybyli trzymali 

ich na muszce. 

Cody uśmiechną! się z ulgą na ten widok. 

- Cześć, Freddie! Tak się cieszę, że cię widzę! 

Do środka weszło jeszcze trzech ludzi, jeden z nich 

w mundurze. 

- Wygląda na to, że miałeś jakieś kłopoty, co? 

Cody skinął głową. 

•- Prawdę mówiąc, mam podstawy sądzić, że ten 

człowiek - ruchem głowy wskazał na leżącego na 

podłodze nieprzytomnego Rodrigueza -przez całe lata 

prześladował moją rodzinę i prawdopodobnie jest 

odpowiedzialny za śmierć moich rodziców. Poświęci­

łem wiele czasu, żeby zgromadzić dowody przeciwko 

niemu i odnaleźć go. Ale to on znalazł mnie pierwszy 

background image

44 ŚLUB PO TEKSASKO 

-dokończył, rozcierając obolałe palce. Ze zdziwieniem 

stwierdził, ze krwawią i zaczęły puchnąć. 

- Zamierzasz wnieść oskarżenie przeciwko niemu? 

- Zgadłeś. O porwanie i usiłowanie zabójstwa. Jeśli 

Carina... Carina! - Odwrócił się gwałtownie. Ukryta 

pod stołem dziewczyna schowała twarz w dłoniach. 

Wstrząsało nią łkanie. Cody przykląkł przy niej. - Nic 

ci nie jest? 

Podniosła głowę i popatrzyła na niego. Na jej 

twarzy pojawiła się pełna niedowierzania ulga. Za­

rzuciła mu ręce na szyję. 

- Och, Cody! Już myślałam, że cię zabili. Te 

strzały... Widziałam jeszcze, jak rzuciłeś się na 

niego i... - Zadrżała i ukryła twarz na jego ra­

mieniu. 

Cody z zakłopotaniem poklepał ją lekko po ple­

cach. 

- Już wszystko dobrze, dziecinko. Pomoc nadeszła 

w samą porę. 

Nie odchodził od niej. Wyprowadzono na zewnątrz 

ludzi Enrique'a. Cody wziął Carinę na ręce i zaniósł ją 

na łóżko. Ze szlochem przywarła do niego, kiedy chciał 

ją położyć. Nie wypuszczając jej z objęć, usiadł na 

łóżku. Przemawiał do niej uspokajająco, delikatnie 

gładził jej włosy. 

Kiedy później wrócił myślą do tej sceny, lepiej 

rozumiał reakcję. Alfonso, który wszedł do środka 

właśnie w tym momencie. 

Na jego widok Cody uśmiechnął się z ulgą. 

- Przybyłeś naprawdę w samą porę! 

Alfonso podszedł bliżej. Miał zaciśnięte zęby i mor-

deczy wyraz twarzy. 

- Włóż coś na siebie, ty skur... -urwał, starając się 

opanować. - Później porozmawiamy. 

Dopiero teraz Cody zdał sobie sprawę, że był niemal 

ŚLUB PO TEKSASKU 45 

nagi. Popatrzył na dziewczynę przytuloną do jego gołej 

piersi . 

- Uff, Alfonso - zaczął, pospiesznie zdejmując 

z siebie obejmujące go ręce Cariny. - Wiem, co sobie 

wyobrażasz, ale zaraz ci wszystko wytłumaczę... 

- Chętnie wysłucham waszych wyjaśnień - odezwał 

się ze śmiertelną powagą Alfonso - ale w tym momen­

cie życzę sobie, żebyś odsunął się od mojej siostry. 

Cody bezradnie rozłożył ramiona. To nie była pora 

na dyskusję. Jeszcze nigdy nie widział Alfonso w takim 

stanie. 

- Carino, kochanie - wyszeptał. - Puść mnie, 

muszę się ubrać. 

To chyba jeszcze pogorszyło sprawę, bo oczy Alfon­

so jeszcze bardziej pociemniały. Carina uniosła głowę, 

popatrzyła na brata czerwonymi od płaczu oczami. 

- Alfonso - wyszeptała z przerażeniem. - Alfonso, 

proszę cię, nie zrób mu krzywdy. Nie przeżyję, jeśli coś 

mu się stanie. 

Dopiero teraz Cody domyślił się, że dziewczyna nie 

wiedziała, że to ludzie brata przyszli im na ratunek. 

Zapewne nadal była przekonana, że porwanie było 

jego zasługą. 

Chcąc wyprowadzić ją z błędu i zapewnić, że 

Alfonso nie miał nic wspólnego z planowanym zama­

chem, pochylił się kuniej. 

- Carino... 

- Zamknij się, Cody - przerwał mu Alfonso. - Po 

prostu zamknij się - dodał stłumionym z gniewu 

głosem i ruchem głowy wskazał na suszące się przy 

kominku ubrania. 

Cody zdjął z kolan dziewczynę, posadził ją na łóżku, 

a sam zaczął się ubierać. Wszyscy mężczyźni wyszli na 

zewnątrz, w chacie zostali tylko oni troje. 

Cody pospiesznie naciągnął na siebie ubranie. Na 

background image

46 SUJB PO TKKSASKU 

szczęście zdążyło wyschnąć. Nałożył buty i popatrzył 

przed siebie. Alfonso cichym głosem przemawiał do 

siostry. Cody nie mógł niczego dosłyszeć. Pewnie 

tłumaczył jej swoją rolę w całej sprawie. 

- Skąd wiedziałeś, gdzie nas szukać? - To pytanie 

nie dawało mu spokoju. 

Alfonso z ociąganiem odwrócił się od siostry i popa­

trzył na niego. 

- Gdy tylko okazało się, że Cariny nie ma w domu, 

wysłałem ludzi na poszukiwania. Na szczęście przepy­

taliśmy Roberto Escobedo, brata przyjaciółki Cariny. 

Od niego dowiedzieliśmy się, że pomógł jej dostać się 

do ciebie. Podwoiłem siły, żeby cię odnaleźć. 

- Przypuszczam, że on nie do końca wiedział... 

- zaczął Cody, ale Alfonso uciszył go machnięciem 

ręki. 

- Właściciel baru powiedział nam, że poszukiwali 

cię jacyś faceci. Wkrótce jeden z moich ludzi znalazł 

tych dwóch, którzy was tu przywieźli. Bez oporu 

wskazali nam drogę. 

- W takim razie sam wiesz, że zostaliśmy zmuszeni 

do przyjazdu tutaj, nie mieliśmy wyboru - dobitnie 

stwierdził Cody. 

- Ależ tak. Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że 

Carina miała być z powrotem w domu, nim ktokol­

wiek spostrzeże jej nieobecność. 

- Carina niechcący usłyszała rozmowę... 

- Przestań - przerwał mu Alfonso. - Wygaśmy 

ogień i jedzmy stąd. - Musnął dłonią policzek dziew­

czyny. - Muszę ją zabrać do domu. 

W jego głosie drżała skrywana wściekłość. Cody 

postanowił poczekać z wyjaśnieniami, aż Alfonso 

nieco ochłonie. Wtedy łatwiej przyjmie jego tłumacze­

nie. ' 

W każdym razie taką miał nadzieję. 

ŚLUB PO TEKSASKL' 47 

- Posłuchaj, Alfonso - odezwał się Cody, kiedy 

parę godzin później zasiadł na wprost Ramireza w jego 

gabinecie. - Zdaję sobie sprawę, że jesteś na mnie 

wściekły. Domyślam się, co sobie wyobrażasz, ale jeśli 

dasz mi się wytłumaczyć... 

- Gdybym mógł wybierać, to wolałbym od razu cię 

zabić, niż prowadzić tę rozmowę. Ale to by w żaden 

sposób nie naprawiło krzywdy wyrządzonej mojej 

siostrze. Ucierpiała jej niewinność i jej reputacja. 

Tylko dlatego odrzuciłem ten zamysł. 

- Do cholery, Alfonso! Ani jej reputacja, ani 

niewinność nie zostały narażone na szwank... właśnie 

próbuję ci to uzmysłowić... 

- Być może w Teksasie panują inne zwyczaje, może 

jest przyjęte, że młoda kobieta potajemnie, bez wiedzy 

rodziny, spotyka się z mężczyzną. Ale w Meksyku jest 

inaczej! - Alfonso zerwał się z fotela. - Najbardziej nie. 

mogę pogodzić się z tym, że tak mnie zawiodłeś. 

Ufałem ci. Byłeś dla mnie przyjacielem. Jak tylko 

mogłem, starałem się pomóc ci w odnalezieniu tego 

Rodrigueza. I jak mi za to odpłaciłeś? - zapytał, 

uderzając dłonią w blat biurka. - Uwodząc moją 

siostrę! 

Cody poderwał się na równe nogi. 

- Nie uwiodłem twojej siostry! - wykrzyknął, opie­

rając obie ręce o biurko i z napięciem wpatrując się 

w Alfonso. - Ile razy mam ci to powtarzać! Carina 

niechcący usłyszała, jak jacyś ludzie planowali zamach 

na moje życie, i przyszła mnie ostrzec. 

- Nie bądź śmieszny! -Alfonso skrzywił się wzgar­

dliwie. - Jak mogłaby usłyszeć coś podobnego w moim 

domu? 

- Nie wiem. Ale tak było. 

- Jeśli rzeczywiście usłyszała coś takiego, powinna 

natychmiast przyjść z tym do mnie. 

background image

50 ŚLUB PO TEKSASKU 

z tobą spotkać. Tym razem tak się przypadkiem 

złożyło, że zostaliście przyłapani, zanim zdążyła wró­

cić do domu. 

- Alfonso! Czy ty mnie w ogóle słuchasz? Nie 

uwiodłem twojej siostry. I do tej pory nigdy nie 

spotkałem się z nią na osobności, rozumiesz? 

Alfonso splótł ręce za plecami, pokiwał się na 

piętach. 

- Aż do wczorajszej nocy, kiedy ni stąd, ni zowąd 

Carina odrzuciła wszystko, co kładliśmy jej do głowy 

przez dwadzieścia lat, zapomniała o dobrych obycza­

jach i swojej panieńskiej cnocie, i zdecydowała się 

odwiedzić cię po północy w twojej sypialni. I myślisz, 

że ja w to uwierzę? 

Cody z westchnieniem przeciągnął palcami po 

włosach. 

- Przecież powiedziałem ci, dlaczego przyszła. 

- Wiem, co mi powiedziałeś. Wykorzystałeś fakt, 

że zostaliście porwani, by przerzucić odpowiedzial­

ność na Rodrigueza. Teraz chcesz mi wmówić, że 

ktoś z moich ludzi jednocześnie pracuje dla niego. 

Przekonać, że moja siostra, która mnie kocha i wie, 

jak ją ubóstwiam, podejrzewa, że szykuję zamach 

na życie przyjaciela. Czy ty naprawdę sądzisz, że 

jestem takim kretynem, aby uwierzyć w te twoje 

bzdury? Nie prowokuj mnie i nie obrażaj mojej 

inteligencji. Nawet moja cierpliwość ma swoje grani­

ce. 

Cody bezradnie rozłożył ręce. 

- Poddaję się. Myśl sobie, co chcesz. Widzę, że 

w żaden sposób nie zdołam cię przekonać. - Odwrócił 

się i ruszył do wyjścia. 

- Dokąd się wybierasz? 

Cody był w takim stanie, że z trudem się hamował. 

Jeszcze chwila, a nie wytrzyma i wybuchnie. Tylko 

ŚLUB PO TEKSASKU  5 1 

tego jeszcze brakowało. Odwrócił się i popatrzył 

Alfonso prosto w oczy. 

- Tracę tu tylko czas. Jadę dowiedzieć się, co 

zamierzają zrobić z tym Rodriguezem. Potem zadzwo­

nię do brata i zdam mu relację z tego, co zaszło. 

- Masz zamiar skontaktować się z rodziną? 

Nie miał pojęcia, co mógł oznaczać sarkazm w gło­

sie Alfonsa. 

- Tak. Masz coś przeciwko temu? 

Alfonso uśmiechnął się jakoś dziwnie. 

- Absolutnie. Proponuję ci zaprosić ich na twój 

ślub. Rozgłosimy tę wiadomość jak najszybciej. Nie 

ma na co czekać. Nie chcę, żeby Carina ucierpiała 

jeszcze więcej. Już i tak to się na niej odbiło. 

Cody potrząsnął głową. Chyba się przesłyszał. 

- Coś ty powiedział? - zapytał, wbijając w niego 

wzrok pełen niedowierzania. 

- Chyba dobrze usłyszałeś. Od kilku tygodni pla­

nuję duże przyjęcie, które odbędzie się w nadchodzący 

piątek. Możemy wykorzystać tę okazję i uroczyście 

ogłosić wasze zaręczyny. Jeśli chcesz, możesz zaprosić 

rodzinę. W końcu tygodnia ustalimy datę ślubu. 

Do tej pory uważał się za rozsądnego człowieka. 

Rzadko kiedy tracił panowanie nad sobą, ale w tym 

momencie poczuł się tak, że wolał przez chwilę nie 

otwierać ust. Małżeństwo? Ależ to niemożliwe! To była 

ostatnia rzecz, jakiej chciałby zakosztować. Chyba 

wszyscy, którzy choć trochę go znali, świetnie o tym 

wiedzieli. 

- Poczekaj no. - Zrobił kilka kroków w stronę 

stojącego z zaplecionymi dłońmi Alfonso. - Przykro 

mi, że Carina została wplątana w tę sprawę z Rod­

riguezem. Nie miałem takich zamiarów. Nie mam nic 

przeciwko twojej siostrze, Alfonso, To naprawdę miła 

dziewczyna, ale sam wiesz, że nigdy nie chciałem się 

background image

52 

ŚLUB PO TEKSAS*!.' 

żenić. Nie ciągnie mnie do małżeństwa. Chcę być 

wolny i niezależny. Carina byłaby nieszczęśliwa, gdyby 

wyszła za kogoś takiego jak ja. Sam o tym wiesz. Nie 

możesz decydować za innych, nie możesz komuś 

ustawiać życia. Małżeństwo to poważna sprawa. Nie 

można podchodzić do niego tak lekko, Alfonso. 

W pokoju zaległa cisza. Alfonso patrzył na Co-

dy'ego ze wstrętem. Odezwał się dopiero po dłuższej 

chwili. 

- Carina jest moją jedyną radością. Pamiętam 

dzień, kiedy się urodziła. Nasz ojciec zmarł na atak 

serca, kiedy mama była w ciąży. Kiedy po raz pierwszy 

wziąłem ją na ręce, obiecałem, że będę się nią opieko­

wać, że zastąpię jej ojca. Zrobiłem, co tylko mogłem, 

żeby dotrzymać danego słowa. 

Odwrócił się iusiadł za biurkiem. Sięgnął po cygaro, 

potarł je palcami, zapalił i zaciągnął się. Nie poczęs­

tował gościa. Cody odebrał to jako zniewagę. Alfonso 

palił w milczeniu. 

- Jest tylko jeden powód, dla którego moja siostra 

zdecydowała się na takie ryzyko. - Alfonso znów 

popatrzył na Cody'ego. -Musi być w tobie bez pamięci 

zakochana. Nie wiem, w jaki sposób zdołałeś tak 

zawrócić jej w głowie, ale fakty mówią same za siebie. 

Mogłem mieć jeszcze jakieś wątpliwości, ale wystar­

czyło mi tylko spojrzeć na was, kiedy wszedłem do 

chaty. Pozbyłem się wszystkich złudzeń. A dałbym 

sobie głowę uciąć, że moja siostra nigdy nie była sam 

na sam z mężczyzną. Widzisz, musiałbym pożegnać się 

z życiem. - Westchnął. - Oczarowałeś ją sobą i uwiod­

łeś. Wszystko świadczy przeciwko tobie. Jeśli jesteś 

mężczyzną, musisz postąpić tak, jak dyktuje honor. 

- Ale...-zaczaj Cody, pospiesznie zbierając myśli. 

Sam nie wiedział, co powinien powiedzieć. - Przecież 

Carina naprawdę... - Urwał, zdając sobie sprawę, że 

ŚLUB PO TEKSASKU 53 

wszystko co powie, na nic się nie zda. Nadszedł czas 

próby. Zawsze uważał siebie za uczciwego i prawego 

człowieka. Teraz musiał dokonać wyboru. Nie chciał 

skrzywdzić Cariny. To dla niego ryzykowała, a fakt, że 

jej impulsywny postępek tylko pogorszył sprawę, nie 

miał teraz znaczenia. Nie ma mowy, by to, co się 

wczoraj wydarzyło, przeszło bez echa. Ale co on ma 

robić? 

Jaka szkoda, że nie może porozmawiać z Cole'em 

i Cameronem. Tak bardzo potrzebował teraz ich rady. 

Nie chciałby pochopnie podejmować decyzji, które 

będą mieć wpływ na jego dalsze życie i życie innych. 

- Alfonso - zaczął powoli Cody. - Chyba obydwaj 

jesteśmy zbyt zdenerwowani, by w tej chwili na coś się 

decydować. Zostawmy to na razie. Potrzeba trochę 

czasu, żeby ochłonąć i w spokoju przemyśleć całą 

sprawę. Łatwiej wtedy znajdziemy jakieś wyjście, które 

wszystkich zadowoli. Carina wspominała, że chciałaby 

dalej się uczyć. Może poczekamy, aż... 

- To wykluczone. Czy przypuszczasz, iż zgodzę 

się na ryzyko, że zostanie matką nieślubnego dzie­

cka,, , 

- O czym ty opowiadasz! Uspokój się. Ile razy mam 

ci w kółko to samo powtarzać? Nie tknąłem jej. Niema 

możliwości, by zaszła w ciążę! 

- Zapomniałeś już, że widziałem was na własne 

oczy. Ona przytulona do ciebie, a ty niemal nagi. Nie 

opowiadaj mi teraz, że jej nawet nie tknąłeś! I tak 

wiem! 

- Na pewno nie zajdzie w ciążę tylko dlatego, że ją 

objąłem! 

- Nie musisz mi tego mówić. Mieliście kilka godzin. 

Przez ten czas wiele mogło się zdarzyć. 

Cody miał wrażenie, że to jakiś koszmarny sen. 

Wszystkie racjonalne argumenty obracały się przeciw-

background image

54 ŚLUB PO TEKSASKL

ko niemu. Czul się jak ktoś, kogo uznano winnym, 

zanim mógł dowieść swej niewinności. 

- Dlaczego nie zapytasz o to Cariny? Powie ci, że 

między nami nic nie było. 

- Jestem pewien, że powie tylko to, co jej kazałeś. 

Chce ciebie osłaniać. 

- Czy to znaczy, źe uważasz nas za kłamców? 

- Myślę, że ona cię kocha. Dlatego nie cofnie się 

przed niczym, byle tylko cię bronić. A co się tyczy 

ciebie, to chyba już dostatecznie jasno się wyraziłem. 

- Tak. - Cody był tak oszołomiony biegiem wypad­

ków, że nie mógł znaleźć słów. - W takim razie nie 

mogę tylko pojąć, źe chcesz, by ktoś taki jak ja ożenił 

się z twoją drogocenną siostrą. 

- Chcę, żeby była szczęśliwa. Sama wybrała. Muszę 

się z tym pogodzić, bez względu na to, czy mi się to 

podoba, czy nie. 

- Ale mnie nie zostawiasz wyboru. 

Alfonso wyjął cygaro i ściągnął usta. 

- Ty już wybrałeś, kiedy zdecydowałeś się spędzić 

noc z moją siostrą. Teraz musisz ponieść konsekwen­

cje. Jeśli jesteś mężczyzną. 

Ostatnie dwadzieścia cztery godziny, jakie Cody 

miał za sobą, dobrze dały mu w kość. Robił, co mógł, 

żeby z honorem wyjść z tej nieprawdopodobnej sytua­

cji, w jakiej nieoczekiwanie się znalazł. Do tej pory 

trzymał nerwy na wodzy, ale dłużej nie mógł tego 

zdzierżyć. 

- W porządku, Alfonso. Skoro tak cholernie zależy 

ci na tym, żeby wydać zamąź swoją siostrę, to niech tak 

będzie. - Ruszył do drzwi, na moment zwolnił i obe­

jrzał się przez ramię. - Możesz liczyć na przybycie 

mojej rodziny na to piątkowe przyjęcie. Niech będą 

przy tym, gdy okaże się, że twoje zaręczynowe plany 

wzięły w łeb. 

ROZDZIAŁ CZWARTY 

Gdy tylko otworzyła oczy, przypomniała sobie, że 

właśnie nadszedł ten uroczysty dzień. To dzisiaj Alfon­

so wydaje swoje przyjęcie. Przez parę minut leżała 

nieruchomo, rozkoszując się panującą wokół ciszą. 

Dobrze wiedziała, że jeszcze chwila, a dom zatętni 

ożywionym gwarem i przygotowaniami do przyjęcia 

gości. Pierwszych przybyszów z daleka spodziewano 

się już koło południa. 

Od wielu tygodni planowano dzisiejszy wieczór. 

Carina i matka nalegały, by w ten uroczysty sposób 

uczcić czterdzieste urodziny Alfonso. Ten początkowo 

wzdragał się przed tym, dopiero po długich namowach 

przestał się opierać i ostatecznie wyraził zgodę. 

Przez ostatni tydzień niemal nie widywała się z bra­

tem. Kilka razy próbowała porozmawiać z nim o wy­

darzeniach tamtej nocy, ale zbywał ją. Dowiedziała się 

jedynie tego, że porywacze zostali aresztowani i osa­

dzeni w więzieniu, z którego zapewne szybko nie 

wyjdą. Teraz, kiedy okazało się, że Alfonso nie miał nic 

wspólnego z planowanym zamachem na Cody'ego, 

szczerze żałowała swoich podejrzeń, 

Alfonso potwierdził informację, że Cody przybę­

dzie na dzisiejsze przyjęcie. Carina nie posiadała się 

z radości. Od tamtej nocy, kiedy w ostatniej chwili 

zostali uratowani, nie miała okazji, by zamienić z nim 

choćby słowo. 

Przez kilka pierwszych nocy po tamtych przeży-

background image

56 SLUB PO TEXSASKU 

ciach nie mogła zmrużyć oka. Dręczyły ją koszmary 

- jacyś ludzie szarpali ją, wokół rozlegał się huk 

wystrzałów. Budziła się przerażona i bała się ponownie 

zapaść w sen. Chciała porozmawiać o tym z bratem 

albo z Codym, ale okazało się to niemożliwe. Powoli 

otrząsnęła się z tych przykrych wspomnień, a dni, po 

brzegi wypełnione różnorodnymi zajęciami, wyciszyły 

i uspokoiły jej sny. 

Wszystko zostało przygotowane - do połysku wy­

pucowano gościnne sypialnie, ozdobiono je świeżo 

ściętymi kwiatami. Wyczyszczono nawet zabudowa­

nia otaczające hacjendę. Wczoraj ze zdziwieniem spo­

strzegła grupę robotników, zajętych pracami przy 

starej kapliczce. Przypuszczała, że gości zainteresuje 

historia ich posiadłości i chętnie ją obejrzą, ale zdumie­

wało ją, że Alfonso aż tak bardzo się tym przejął. 

Kiedy zajrzała do środka, zobaczyła kobiety myjące 

kamienną podłogę i polerujące ołtarz. Robotnicy 

czyścili witraże i malowali drewniane ławki. 

Możliwe, że Alfonso zaplanował uroczystą mszę 

z okazji swoich urodzin. 

Zresztą wszystkiego się dowie. Teraz pora wstawać. 

Zostało jeszcze trochę przygotowań, odłożonych na 

ostatnią chwilę. 

Była ledwie żywa, kiedy po południu wreszcie 

wróciła do siebie, żeby przygotować się do uroczystej 

kolacji. Udzieliło się jej panujące wśród domowników 

napięcie i podniecenie. Przybywało coraz więcej osób. 

Alfonso razem z matką uroczyście witał ich na progu 

i prowadził do przygotowanych dla nich pokoi. Carina 

wymknęła się do siebie. 

W głębi duszy czuła się rozczarowana, że Cody 

jeszcze się nie pojawił. Niewiele brakowało, by zapyta­

ła brata, czy nie wie, co się z nim dzieje. Powstrzymała 

się w ostatniej chwili. Instynktownie czuła, że jest coś, 

ŚLUB PO TEXSASKU 57 

co Alfonso przed nią ukrywa i co ma związek z Te-

ksańczykiem. Za każdym razem, kiedy wspominała 

jego imię, brat stawał się rozdrażniony i pospiesznie 

zmieniał temat. Widocznie posprzeczali się, ale na­

wet jeśli tak było, Alfonso nie zamierzał jej o tym 

opowiadać. 

Mogła tylko mieć nadzieję, że Cody się nie rozmyślił 

i jeszcze przyjedzie. Właściwie nawet mu nie po­

dziękowała, że tak się nią zajął w tamtą straszną noc. 

Weszła do pokoju, zrzuciła ubranie i pospieszyła do 

łazienki. Wślizgnęła się do wanny wypełnionej gorącą 

wodą. Z rozkoszą zanurzyła się w pachnącej pianie. 

Stopniowo ustępowało napięcie i zmęczenie. 

Przymknęła oczy. Myślą wróciła do sukni, nieocze­

kiwanie ofiarowanej jej przez brata na dzisiejszy 

wieczór. 

Jeszcze nigdy w życiu nie widziała tak pięknej sukni. 

Żadna z tych, jakie do tej pory miała, nie mogła się 

z nią równać. Była uszyta z atłasu w kolorze kości 

słoniowej i ozdobiona kremową koronką. Pod szyją 

miała delikatne wycięcie w kształcie litery V, a dekolt 

schodził aż do ramion. Mocno dopasowana w talii, 

spadała w dół kaskadą zwiewnego, wykończonego 

koronką jedwabiu. Towarzyszyło jej kilka nakroch­

malonych halek, w tym jedna ż usztywnionym dołem. 

Już wcześniej mama stwierdziła, że trudno jej będzie 

samej to wszystko nałożyć i obiecała swoją pomoc. 

Carina zamknęła oczy, oparła głowę o brzeg wanny. 

Przez ostatni tydzień jej myśli bezustannie zaprzątał 

Cody. Miała w pamięci jego obraz, kiedy prawie nagi 

przytulał ją do siebie, przypominała sobie dotyk 

ciepłego ciała, delikatny zapach, znów niemal czuła 

gładkość jego skóry na muskularnej piersi. Peszyły ją 

te wspomnienia, krępowały. Nigdy przedtem nie była 

w podobnej sytuacji. Uświadamiała sobie, że nie 

background image

58 ŚLUB PO TEKSASKU 

powinna dłużej tego roztrząsać, ale nie mogła się 

powstrzymać. 

Zastanawiała się, jak to by było, gdyby ją pocało­

wał. Uśmiechnęła się do siebie, oddając się marzeniom. 

- Carina? Gdzie jesteś? 

Wołanie gwałtownie przywróciło ją do rzeczywisto­

ści. Dopiero teraz poczuła, że woda już całkiem 

wystygła. 

- Tu jestem, mamo! - odkrzyknęła pospiesznie, 

wychodząc z wanny. 

Sięgała po ręcznik, kiedy jej wzrok nieoczekiwanie 

padł na odbicie w lustrze. Znieruchomiała. Powoli, nie 

odrywając oczu od znajomego widoku, otuliła się 

ręcznikiem. 

Spinki, przytrzymujące jej gęste włosy, rozluźniły 

się i masa skręconych loków opadła na ramiona. Jeden 

falujący pukiel kołysał się na jej piersi. 

Och, gdybym tylko była choć odrobinkę wyższa, 

westchnęła w duchu, przyglądając się sobie rozszerzo­

nymi oczami. Ciągle wyglądała bardziej na dziecko niż 

kobietę, A tak bardzo pragnęła być uwodzicielską 

i zmysłową istotą, którą by dostrzegł ktoś tak wyrafi­

nowany jak Cody Callaway. 

Ale zamiast wampa w lustrze widziała szczupłą, 

nieśmiałą i niedoświadczoną dziewczynę. 

- Carino, pospiesz się. Inaczej obie się spóźnimy. 

- Dobrze, mamo - odrzekła wycierając się szybciej. 

Kiedy weszła do sypialni, bielizna i halki już leżały 

przygotowane na łóżku. Włożyła je w jednej chwili, 

następnie podniosła ręce, mama podała jej suknię, 

a ona wciągnęła ją przez głowę. Matka pozapinała 

guziczki na plecach, poprawiła halki. Carina spojrzała 

w lustro i dech jej zaparło. Kolor sukni doskonale 

harmonizował z odcieniem jej skóry. Oniemiała z wra­

żenia, delikatnie przeciągnęła koniuszkami palców po 

ŚLUB PO TEK5ASKU 

59 

odkrytym dekolcie. Wydawało się jej, że to jakieś 

czary, że dobra wróżka jednym skinieniem przemieniła 

ją w prawdziwą księżniczkę. 

- Och, Carino - z przejęciem szepnęła mama. 

- Jeszcze nigdy nie byłaś tak piękna. 

Carina uścisnęła jej rękę. 

- Jak zdołam odwdzięczyć się bratu za tę suknię? 

Nie wiem, jak mu dziękować. Aż nie wierzę własnym 

oczom. 

- Pospieszmy się. Musimy jeszcze zrobić coś z twoi­

mi włosami - rozsądnie stwierdziła matka. - Lada 

chwila Alfonso przyśle kogoś po nas. 

Carina usiadła przy toaletce. Matka upięła jej włosy 

do góry, skąd masą loków opadały na ramiona 

dziewczyny. 

Już miały schodzić, kiedy rozległ się dzwonek 

zapowiadający początek kolacji. Carina wsunęła za 

ucho kwiat gardenii, matka szybko założyła jej na szyję 

podwójny sznur pereł. Carinie wydawało się, że to 

wszystko jest tylko baśniowym snem, czuła się jak 

kopciuszek, który przybył na wielki bal. 

- Carino! -Alfonso czekał na nie na dole schodów. 

W świetle rozjarzonego żyrandola zalśniły jego zwil­

gotniałe oczy. - Wyglądasz zachwycająco, kochanie. 

Wprost cudownie. - Ujął jej dłoń i ucałował ją. Po 

chwili podniósł głowę, popatrzył gdzieś w bok. - Zga­

dzasz się ze mną, Cody? 

Do tej pory nie zauważyła go. Stał w cieniu 

rzucanym przez drzwi prowadzące do gabinetu. Po­

stąpił parę kroków do przodu. Carinamocniej chwyci­

ła się poręczy i z bijącym sercem spojrzała na niego. 

A wiec przyjechał! 

Miał na sobie smoking o hiszpańskim kroju. Czer­

wony pas podkreślał jego wąską talię. W tym stroju 

wydawał się jeszcze szerszy w barach. Spodnie uwydat-

background image

60 ŚLUB PO TEKSASKi; 

niały muskularne nogi. Z jego twarzy nie można było 

niczego wyczytać. Patrzył na nią tak, jakby widział ją 

po raz pierwszy. 

Zmusiła się, by przebyć ostatnie parę stopni. Nie 

odrywała od niego oczu. Dlaczego nawet się do niej nie 

uśmiechnął? Dlaczego tak dziwnie patrzył? 

- Chodźmy, mamo - odezwał się Alfonso, podając 

matce ramię. - Pora zaczynać. Już wszyscy goście są na 

miejscu - dodał, odwracając się i spoglądając na 

Cody'ego. 

Cody w milczeniu podszedł do Cariny. 

Ujęła go pod ramię. Pod miękką tkaniną czuła 

napięcie mięśni. 

- Cześć, Cody - odezwała się, besztając siebie 

w duchu, że jej glos zabrzmiał tak słabo. - Nie byłam 

pewna, czy zechcesz do nas przyjechać. 

- Doprawdy? 

Nie powiedział niczego więcej. Sunęli za Alfonso. 

Carina lekko uniosła suknię. Nie odzywała się. Ze­

rknęła na Cody*ego i szybko odwróciła wzrok, Miał 

zaciśnięte usta. Patrzył prosto przed siebie. 

- Szukałam cię, kiedy tamtej nocy przyjechaliśmy 

tutaj, ale Alfonso powiedział, że miałeś ważne sprawy 

i musiałeś wyjechać. 

- Tak. 

- Czy to miało jakiś związek z tym okropnym 

człowiekiem, który nas porwał? 

- Poniekąd, Musiałem też spotkać się z moimi 

braćmi w Teksasie. 

- Ach, tak. 

Przestąpili próg jadalni. Alfonso właśnie usadzał 

matkę u szczytu stołu. Cody odsunął krzesło w drugim 

końcu, zaraz koło Alfonso. Kiedy Carina zajęła je, 

usiadł obok niej. 

- Carino, poznaj mojego brata Cole'a i jego żonę 

SLUB PO TEKSASKU 61 

Allison. - Wskazał na siedzącą naprzeciw nich parę. 

- A to mój drugi brat, Cameron, i jego żona Janinę. 

- Och, Cody! To wspaniale, że ich przywiozłeś! 

Nie miałam pojęcia, że dzisiaj będzie też twoja ro­

dzina. - Uśmiechnęła się do nich. - Bardzo się 

cieszę, że mogę was poznać. To cudowna niespo­

dzianka. 

Obaj mężczyźni skinęli głowami. Żaden z nich nie 

odezwał się słowem ani nawet się nie uśmiechnął. Byli 

w podobnym nastroju, co Cody. Tylko kobiety ob­

darzyły ją uśmiechami. 

- Carino, masz wspaniałą suknię - odezwała się 

ciemnowłosa Allison, a Janinę dodała: 

- Też tak uważam. Wyglądasz w niej promiennie. 

Carina poczuła, że się rumieni. 

- Dziękuję - wyszeptała tylko. 

W tej samej chwili Alfonso zajął swoje miejsce i dał 

sygnał do rozpoczęcia przyjęcia. 

- Czy poznałaś już Callawayów? - zwrócił się 

z pytaniem do siostry. 

- Tak, Cody właśnie mi ich przedstawił. Dlaczego 

nic mi nie powiedziałeś, że zostali zaproszeni? 

Alfonso nie zdążył odpowiedzieć. 

- Czy to znaczy, że nie wiedziałaś o tym? - zapytał 

Cody. 

- Wiedziałam tylko, że przygotowano dodatkowo 

jeszcze dwie sypialnie dla osób, które zostają na noc, 

ale nie miałam pojęcia dla kogo. - Uśmiechnęła się do 

Callawayów. - Aż trudno mi wyrazić, jak bardzo się 

cieszę, że mogłam was poznać. Wiem, że jesteście 

okropnie zajęci. Tym bardziej doceniam, że znaleźli­

ście dla nas czas. 

- Och, za nic w świecie nie przepuścilibyśmy tego 

przyjęcia - wycedził Cole. - Prawda, Cameron? 

- zwrócił się do brata, unosząc kieliszek w jego stronę. 

background image

62 ŚLUB PO TEKSASKU 

- Wykluczone - zapewnił Cameron, odpowiadając 

mu podobnym gestem i upijając tyk wina. 

- Bardzo zabawne - wymruczał przez zęby Cody. 

Jeszcze zanim kolacja dobiegła końca i goście 

przemieszali się z przybyłymi na tańce, Carina nie 

mogła oprzeć się wrażeniu, że dzieje się coś dziwnego, 

coś, o czym nie ma najmniejszego pojęcia. Wydawało 

się jej, że prowadzone przez Callawayów rozmowy 

mają jeszcze jakiś inny, podskórny rytm, że pod 

okrągłymi, uprzejmymi zdaniami kryje się jakieś trud­

ne do odgadnięcia znaczenie. 

Po kolacji przeprosiła grzecznie i odeszła od stołu. 

Musiała wziąć coś na budzący się ból głowy. Skierowa­

ła się do dużej sali, teraz całkowicie opróżnionej 

z mebli i przygotowanej do tańca. Czteroosobowy 

zespół już szykował instrumenty. Gwar rozmów 

i śmiech zgromadzonych osób podnosił jeszcze atmo­

sferę radosnego oczekiwania. Goście skupili się pxzy 

służącym za bar stole, niewielkie grupki rozmawiały 

z ożywieniem. 

Carina zatrzymała się na progu. Wszystko szło 

świetnie. Goście z uznaniem witali kolejne tace wypeł­

nione apetycznymi kanapeczkami. 

- Niezłe przyjęcie. 

Carina wzdrygnęła się. Dopiero teraz spostrzegła 

wysokiego, postawnego mężczyznę, który stanął tuż 

przy niej. 

- Och, to ty! Jesteś Cole, prawda? 

- Tak. - Uśmiechnął się do niej. - Masz dobrą 

pamięć. 

- Nie, to nie dlatego. Po prostu bardzo dużo o was 

słyszałam... o tobie i o Cameronie. To dlatego tak 

łatwo was poznałam. 

- Nie wiedziałem, że z Cody'ego jest taka pleciuga. 

Carina zachichotała, rozbawiona jego tonem. 

ŚLUB PO TEKSASKU 63 

- Nie zapominaj, że znamy się od lat. Zawsze 

wypytywałam go o rodzinę, o ranczo. Miał do mnie 

cierpliwość i bez mrugnięcia okiem odpowiadał mi na 

wszystkie pytanie. 

Cole przyglądał się jej badawczo. Był bardzo po­

ważny, ale pokrywał to niedbałym uśmiechem. 

- Masz ochotę zatańczyć? - zapytał nieoczekiwa­

nie. 

Carina zerknęła na tańczące pary, uśmiechnęła się. 

- Bardzo chętnie. 

Cole zdecydowanie poprowadził ją na środek. 

- Miałem przyjemność poznać twoje siostry i braci 

- powiedział, lekkim skinieniem głowy pozdrawiając 

tańczącego obok brata i jego żonę. - Prawdę mówiąc, 

byłem zaskoczony. Nie wiem dlaczego sądziłem, ze 

masz tylko Alfonso, 

- Ależ skąd, jest nas sześcioro. Alfonso jest naj­

starszy, ja najmłodsza. Tylko my zostaliśmy w do­

mu. 

- Teraz już rozumiem. Reszta rodzeństwa już ma 

swoje rodziny, tak? 

- Tak - westchnęła Carina. - To jest najważniejszy 

argument Alfonso, kiedy zaczynam mówić o dalszej 

nauce. On ciągle uważa, że w zupełności wystarczy mi 

mąż i dzieci, tak, jak moim siostrom. 

- A nie jest tak? - zapytał Cole unosząc brwi. 

- Oczywiście.żemamnadziejękiedyśwyjśćzamąż. 

Ale jeszcze nie teraz. Jest tyle rzeczy, które chciałabym 

zrobić. - Uśmiechnęła się do niego. - Ale nie mówmy 

już o mnie i moich zachciankach, jak nazywa je 

Alfonso. Teraz powinniśmy się bawić i cieszyć życiem. 

- Czy może być inaczej, kiedy mam zaszczyt tań­

czyć z taką piękną kobietą? - zapytał Cole. 

Wiedziała, że to tylko grzeczność z jego strony, ale 

nie mogła powstrzymać rumieńca, który oblał jej 

background image

64 ŚLUB PO TEKSASU! 

policzki. Komplementy zawsze wprawiały ją w za­

kłopotanie. 

- Pozwolisz, że odbiję, braciszku? 

PrzebiegJ ją dreszcz na dźwięk głosu Cody'ego. Cole 

popatrzył na nią. 

- Skoro nalegasz, zgoda - powiedział z ociąganiem 

- ale przecież jest tu mnóstwo innych pięknych dziew­

cząt. 

- Więc tym mniejszy problem dla ciebie - skwito­

wał Cody i zaborczym gestem przyciągnął Carinę ku 

sobie. 

Cole zachichotał. Nie zwracając na niego uwagi, 

Cody zachęcił ją do tańca. 

Z trudem łapała oddech, kiedy w końcu muzyka 

ucichła. Tańczyli jak szaleni. Dopiero po jakimś czasie 

odzyskała równowagę. Rozejrzała się wokół. Znaj­

dowali się na patio. Oprócz nich było tu jeszcze kilka 

par, ale w słabym świetle zdawało się, że są sami. 

- Jak rozmawiało ci się z Cole'em? - spytał Cody, 

patrząc na nią zmrużonymi oczami. 

- Podoba mi się twój brat. Jest bardzo miły. 

- Cole? Coś takiego. Jest taki miły i przyjacielski 

jak barrakuda. Przynajmniej zwykle jest taki. Wydaje 

mi się tylko, że zawsze miał słabość do pięknych 

kobiet. 

- Cody? 

- Co takiego? 

- Czy coś się stało? Przez cały wieczór jesteś jakiś 

dziwny. Twój brat był po prostu uprzejmy. Czy to 

dlatego jesteś zły? 

- Nie. Cieszę się, że go poznałaś - powiedział, 

w roztargnieniu przesuwając ręką po jej plecach. 

- Jesteś namnie zły? - Niespokojnie zajrzała w jego 

chmurne oczy, 

- A dlaczego miałbym być? - wycedził ponuro. 

SLUH PO TEKSASKU 

65 

Przez chwilę milczała, jakby coś rozważając. 

- Nie wiem na pewno. Może nadal jesteś zły, że 

tamtej nocy przyszłam cię ostrzec. 

- Wydaje mi się, że już za późno, żeby do tego 

wracać. 

- A więc o to chodzi. Zastanawiam się, czy to 

dlatego odjechałeś bez słowa. 

- Nie miałem nastroju do rozmów, kiedy stąd 

wyjeżdżałem. 

- Nie cieszyłeś się, że aresztowano tego człowieka? 

- Bardzo się cieszyłem. 

- Czyli w ostatecznym rachunku wszystko dobrze 

się zakończyło, prawda? 

Przez dłuższą chwilę przyglądał się jej wnikliwie. 

- Tak uważasz? 

Popatrzyła na niego, zaskoczona jego zachowaniem 

- A ty nie? 

Bez słowa objął ją i ruszył do tańca. Przyciągnął ją 

tak blisko, że musiała położyć ręce na jego piersi. 

- Cody! Nie trzymaj mnie tak. Alfonso będzie zły, 

jeśli to zobaczy. 

Niewyraźnie mruknął coś pod nosem. Nie zro­

zumiała. 

Cody lekko dotknął policzkiem jej głowy. 

- Carino, co Alfonso powiedział ci o dzisiejszym 

przyjęciu? 

Z trudem zbierała myśli. Był tak blisko niej. Dopie­

ro teraz, kiedy znów ją objął, zdała sobie sprawę, jak 

bardzo jej go brakowało. Pod palcami czuła przy­

spieszone bicie jego serca, wdychała zapach wody po 

goleniu, wsłuchiwała się w jego oddech. O co on ia 

pytał? 

Odchyliła się lekko i spojrzała mu prosto w oczy. 

- Dzisiejszy wieczór? Wie o tym tylko najbliższa 

rodzina. Obchodzimy urodziny Alfonso. 

background image

66 ŚLUB PO TEKSASKU 

- Tylko to? 

- A co jeszcze mogłoby być? - zdziwiła się. 

Znów bezgłośnie mruknął coś pod nosem. 

- Zapewnił mnie, że sam to załatwi, a ja, jak idiota, 

uwierzyłem mu. 

- Co miał załatwić? Czy to ma jakiś związek 

z tamtą nocą? 

- Tak - rzucił szorstko. 

- Przez ten tydzień prawie go nie widziałam. Pró­

bowałam porozmawiać z nim, wyjaśnić, dlaczego 

byłam z tobą, ale nie chciał słuchać. Myślałam, że już 

wszystko wie od ciebie i nie chce więcej do tego wracać. 

Taniec się skończył. Muzyka umilkła. Nagle rozległ 

się uroczysty werbel. Po chwili dołączyły do niego 

trąbki. Wszyscy zwrócili się w stronę orkiestry. 

Cody odwrócił się. Teraz oboje patrzyli na drugi 

koniec sali. Alfonso staną! na podwyższeniu, ujął 

mikrofon. 

- Mam nadzieję, że się dobrze bawicie - zaczął 

z uśmiechem. Wybuchnęła burza oklasków. Alfonso 

uciszył je ruchem ręki. - Chcielibyśmy ogłosić dzisiaj 

radosną wiadomość - zaczął, kiedy zaległa zupełna 

cisza. -Jest to niespodzianka, która, jak sądzę, ucieszy 

wszystkich. Zawsze radujemy się, kiedy możemy świę­

tować takie wydarzenia w otoczeniu rodziny i przyja­

ciół. Postanowiliśmy podzielić się nią z wami. 

Uważnie rozejrzał się po zgromadzonych, oczami 

odszukał Carinę. 

- Carino, mogłabyś tu podejść? 

Zastygła w miejscu. Co mu przyszło do głowy? 

Może jednak postanowił powiedzieć o swoich urodzi­

nach. Ale po co ją tam zaprasza? 

Ludzie rozstąpili się, robiąc jej przejście. Spojrzała 

na Cody'ego, ale pozostał niewzruszony. Starając się 

poruszać z wdziękiem, podeszła do brata. 

ŚLUB PO TEKSASKl' 67 

Alfonso ujął ją za rękę, obrócił twarzą do zgroma­

dzonych. 

- Tak już jest, że nadchodzi czas, gdy brat, choć nie 

chce, jednak musi pogodzić się z faktem, że jego siostra 

dorosła. - Carina z całych sił próbowała zachować 

spokój. — Jak większość z was wie, Carina właśnie 

zakończyła studia na uniwersytecie w stolicy. 

Ach, więc to o to chodzi! Jednak zmienił zdanie! 

Pozwoli jej dalej się uczyć! Postanowił ją zaskoczyć 

i oznajmić to w tak uroczysty sposób. Chciała uścisnąć 

go z radości, kiedy dotarły do niej ostatnie słowa: 

- Teraz może rozpocząć nowy etap życia. 

Z trudem powstrzymywała się, by nie podskoczyć 

z radosnego podniecenia. To dlatego podarował jej tę 

śliczną suknię. Uszanował jej pragnienia i dał jej wolny 

wybór. 

- Z ogromną przyjemnością i niezmierną dumą 

zapraszam wszystkich zgromadzonych do udziału 

w ceremonii zaślubin mojej ukochanej siostry z Codym 

Callawayem. 

Oklaski i pełne radosnego zdumienia okrzyki wy­

pełniły salę, ale do niej to nie dochodziło. Z przeraże­

niem wpatrywała się w stojącego przy fontannie 

mężczyznę, który nieruchomo przyglądał się całej 

scenie. 

Dostrzegła jeszcze, jak obaj bracia spieszą ku 

niemu, jakby chcieli stanąć w jego obronie. 

Alfonso jeszcze raz uciszył zgiełk. 

- Czy mogę prosić do siebie pana młodego, Co­

dy'ego Callawaya? - zwróci! się przez mikrofon. 

Kolana się pod nią ugięły. Gdyby nie Alfonso, 

który ją podtrzyma!, z pewnością osunęłaby się na 

podłogę. Cody przechodził przez zbity tłum. Tuż za 

nim szli jego bracia. 

Carina zebrała się w sobie i popatrzyła mu prosto 

background image

68 ŚLUB PO TEKSASKC 

w twarz. Zdawało się, że iskry sypią się z jego 

oczu. Zwinnie wstąpił na podwyższenie, objął ją 

w talii i odciągnął od nadal podtrzymującego ją 

brata. 

- Dobrze się czujesz? - zapytał cicho. 

- Dobrze? Ależ skąd. Jak ja... - Odwróciła się 

i popatrzyła na Alfonso. - Jak on mógł... 

Zgromadzeni wybuchem radości nagrodzili zabor­

czy gest Cody'ego, 

- Teraz zapraszam wszystkich do naszej kaplicy, 

gdzie odbędzie się ceremonia-dokonczyłprzezmikro-

fon Alfonso. 

Ludzie powoli zaczęli wychodzić. Zostali oni troje 

i stojący obok Cole i Cameron. 

- Nasza umowa była zupełnie inna - odezwał się 

Cody. 

- Czy masz zamiar wytłumaczyć nam, co tu się 

dzieje? - wycedził Cole. 

Alfonso odwrócił się w stronę Cody'ego, obrzucił 

znaczącym spojrzeniem jego obejmujące dziewczynę 

ramię. 

- Chyba to jasne. Szykujemy się do ślubu. 

- Ależ Alfonso - wtrąciła się Carina. - Co ty 

robisz? Przecież to niemożliwe. Przecież Cody i ja nie... 

- popatrzyła na zaciętą twarz Cody*ego i zadrżała. 

- Nie możemy tego zrobić. Dlaczego ty... 

- Dlatego, bo ma nad nami przewagę i chce to 

wykorzystać - odezwał się Cody. Popatrzył na braci. 

- Powinienem przewidzieć, że coś takiego może się 

wydarzyć, ale miałem nadzieję, że po upływie paru dni 

ochłonął i przemyślał wszystko na nowo. - Zszedł na 

dół, odwrócił się i zdjął Carinę na podłogę. 

- Wiedziałeś, źe on coś takiego zamierza?—zapyta­

ła, nie posiadając się ze zdumienia. 

- Niezupełnie. Zgodziłem się na ogłoszenie dzisiaj 

ŚLUB PO TEKSASKU 69 

naszych zaręczyn. To on posunął się tak daleko, że 

zrobił z tego farsę. 

- Zaręczyny? Ależ Cody, jak mogłeś zgodzić się na 

coś podobnego! Nie jesteśmy zaręczeni. Nigdy nawet 

o tym nie mówiliśmy. Jak... 

- Wystarczy! - przerwał Alfonso. - Nieważne, czy 

rozmawialiście o tym, czy nie. W każdym razie powin­

niście to zrobić, zanim zdecydowałaś się odwiedzać go 

po nocy. Słabo mi się robi, kiedy pomyślę, że moja 

siostra jest zdolna do czegoś takiego, 

- Alfonso! O czym ty mówisz? Miedzy nami ni­

czego nie było. Niczego! Jak możesz tak postępować? 

Myślałam, że mnie kochasz. Miałam nadzieję, że 

zgodzisz się na moją naukę. Dlaczego... 

- Dosyć tego! Tracimy czas. Nasi goście już czekają 

w kaplicy. 

- Nic mnie to nie obchodzi! Nie mogę... 

- Carino - odezwał się cicho Cody. - Cieszę się, 

że masz takie samo zdanie na ten temat jak ja, ale 

szkoda twojego zdrowia. Twojemu bratu nie chodzi 

o poznanie prawdy. Wyszukał ci bogatego męża i nie 

dopuści, by jego plan się nie powiódł, - Z bladym 

uśmiechem popatrzył na Cole'a. - Przypomina terie­

ra, który dopadł czegoś i za nic nie chce wypuścić 

zdobyczy, co? 

Cole nie odwzajemnił uśmiechu. 

- Cody, czy masz zamiar dać się w to wciągnąć? On 

nie ma do tego prawa, wiesz o tym. 

Cody przez długą chwilę w milczeniu przyglądał się 

Carinie. Wreszcie odwrócił się do brata. 

- Wiesz, wydaje mi się, że przy mnie będzie jej 

o niebo lepiej niż z nim. Ja przynajmniej jej wysłu­

cham. Po nim nawet tego nie może się spodziewać. 

- Nie! - powiedziała Carina. - Nie pozwolę ci tego 

zrobić, Cody. Przecież nie chcesz się żenić. 

background image

70 ŚLUB PO TEKSASKU 

Cody zmierzył spojrzeniem Alfonso. Ten nawet nie 

mrugnął. 

- W porządku, powiedzmy, że jeszcze bardziej nie 

lubię takich sytuacji. - Popatrzył na braci. - Wyglą­

da na to, że już mam drużbów. Skończmy już ten 

cyrk. Chodźmy do kaplicy i doprowadźmy to do 

końca. 

Nie oglądając się, trzej Callawayowie ruszyli przed 

siebie. W sali została tylko Carina i Alfonso. Powoli 

odwróciła się do niego i spojrzała mu prosto w oczy. 

-Alfonso, całe życie tak bardzo cię kochałam. Byłeś 

dla mnie ojcem, którego nie miałam, moim przyjacie­

lem i powiernikiem. Ale jeśli zmusisz mnie do po­

ślubienia Callawaya, nigdy ci tego nie wybaczę, rozu­

miesz? 

- Carino, posłuchaj... 

- Nie, to ty mnie wysłuchaj. Rozmawiałeś na ten 

temat z Codym. Minęło tyle czasu, a ty nawet nie 

zapytałeś mnie, co ja o tym sądzę, czego chcę. Za­

planowałeś sobie wszystko, nie zastanawiając się, co 

czuję. 

- Przypuszczałem, że będziesz mnie okłamywać, 

żeby go osłaniać. 

- Nie potrzebowałam kłamstw. Cody Callaway ani 

przez moment nie przestał być dżentelmenem. 

W obrzydliwy sposób wykorzystałeś mój postępek, 

choć zrobiłam to bez jego zgody i bez jego wiedzy. Jeśli 

w stosunku do mnie żywisz jeszcze jakieś uczucia, 

proszę, odwołaj to wszystko, powiedz, że zaszło niepo­

rozumienie i nie będzie żadnego ślubu. 

Zamarła, czekając na odpowiedź. Teraz ważyły się 

jej losy. 

- Nie mogę tego zrobić, Carino. Chyba sama 

zdajesz sobie z tego sprawę. Już za późno. 

- Nie jest za późno. Ucierpi tylko twoja duma, 

ŚLUB PO TEKSASKU 

71 

Alfonso, Ale jeśli zmusisz mnie do tego, zmarnujesz nie 

tylko moje życie, ale i życie Cody'ego. 

- Bzdura. Za bardzo dramatyzujesz, kochanie. To 

cię zaskoczyło, dlatego jesteś taka zła. Ale czuję, że 

potem ułoży się lepiej. No, chodźmy. Nie każmy im 

dłużej czekać. 

Wydało się jej, że nagle do środka wpadł poryw 

lodowatego wiatru. Przepełniła ją rozpacz i poczucie, 

że znalazła się w sytuacji bez wyjścia. 

W kaplicy czekał Cody, żeby ją poślubić. Tylko 

dlatego, że jej brat go do tego zmusił. Jak z tą 

świadomością będzie mogła spojrzeć w twarz temu, 

kogo kocha? 

Alfonso ujął ją za ramię i przez ogród popro­

wadził do kaplicy. Cody czekał na nią przed oł­

tarzem. 

Nie miała gdzie uciekać, nie mogła liczyć na niczyją 

pomoc. Znów- przepełniło ją poczucie przerażającej 

bezsilności, absolutnego braku wpływu na to, co się 

dzieje, podobne do tego, jakiego już nie raz doświad­

czyła, kiedy Alfonso nie zgadzał się na jej zamierzenia. 

Jak przez mgłę dostrzegła płonące świece i naręcza 

kwiatów, które zdobiły kapliczkę. Widziała tylko 

Cody'ego, jego utkwione w nią oczy. 

Poczuła jeszcze, jak wraz z pierwszymi akordami 

organów sypią się w gruzy jej piany i marzenia 

o przyszłości. 

Nie tak wyobrażała sobie dzień swojego ślubu. Czy 

mogłoby jej kiedyś przyjść do głowy, że wyjdzie za mąż 

pod przymusem, prowadzona do ołtarza przez brata, 

który tak ją zdradził. W dodatku za kogoś, kto wcale 

o to nie zabiegał. 

Wewnętrzne drżenie ogarnęło całe jej ciało. Tylko 

mocny uścisk Alfonso nie pozwolił jej upaść. Ogarnęło 

ją jakieś poczucie nierzeczywistosd, zdawało się jej, że 

background image

72 ŚLUB PO TCKSASKiJ 

to wszystko nie dzieje się naprawdę, że to jakiś 

koszmarny sen. Byli już przy ołtarzu. 

Popatrzyła na Cody'ego. W miękkim blasku świec 

jego twarz złagodniała. Uśmiechał się nieznacznie, 

jakby drwiąc z samego siebie. To ją rozbroiło. 

Ujął ją za rękę, stanęli przed ołtarzem. Czuła ciepło 

jego dłoni, ogrzewającej jej lodowatą rękę. Uścisnął ją 

lekko, jakby dodając otuchy. Po raz pierwszy, odkąd 

usłyszała zapowiedź ślubu, odetchnęła głębiej. 

Przecież to Cody. Bez względu na to, co przyniesie 

przyszłość, może mu ufać. W tym momencie ta wiara 

była jedyną pewną rzeczą, jakiej mogła się uchwycić. 

Za chwilę zostanie jego żoną. 

ROZDZIAŁ PIĄTY 

Dźwięk słyszanych już tyle razy słów podziałał na 

niego kojąco. W swojej dłoni czuł drobną dłoń Cari-

ny. 

Pomagała mu świadomość, że w pierwszym rzędzie, 

przeznaczonym dla najbliższej rodziny, zasiadają jego 

bracia. Był im wdzięczny za ich obecność. 

W dągu ostatniego tygodnia przegadali wiele czasu, 

zastanawiając się nad najlepszym wyjściem z tej nie­

zręcznej sytuacji, w jaką się wplątał. Żadnemu z braci 

nawet przez myśl nie przeszło, że dojdzie do tych 

wymuszonych zaręczyn. Za dobrze znali Cody'ego, by 

przypuścić, że pozwoli sobą manipulować. 

W każdej innej sytuacji przyznałby im rację, ale tym 

razem sprawa nie była taka prosta. Żaden z nich nie 

znał Cariny. W głębi duszy do ostatniej chwili był 

przeświadczony, że kiedy Alfonso ochłonie, wrócą do 

poprzedniej rozmowy i wszystko się wyjaśni. Miał 

szczerą nadzieję na porozumienie, myślał, że po kilku 

tygodniach Carina zerwie zaręczyny. W ten sposób 

wszyscy wyjdą z tej sprawy z honorem. 

Zaprosił braci na dzisiejszy wieczór, by wsparli go 

swoją obecnością. Nie przypuszczał, że będą świad­

kami jego ślubu. 

W drodze do kaplicy Cole i Cameron zgodnie 

twierdzili, że bez względu na konsekwencje Cody 

powinien przeciwstawić się bratu Cariny. Rozumiał 

ich zdanie, ale nie mógł zapomnieć przerażenia, jakie 

background image

74 ŚLUB PO TEXSASKU 

odmalowało się na twarzy dziewczyny, kiedy uświado­

miła sobie zamiary Alfonso. 

Nie uważał siebie za bohatera, ale miał niezbitą 

pewność, że musi coś zrobić. Przecież nie odejdzie i nie 

zostawi jej w obliczu zgromadzonych ludzi w roli 

porzuconej narzeczonej. 

Spojrzał na stojącą u jego boku dziewczynę. Matka 

i siostry czekały na nią przed wejściem do kaplicy. 

Włożyły jej delikatny welon, spod którego nie mógł 

dostrzec wyrazu jej twarzy, kiedy podeszła do niego. 

Ale kiedy stanęła tuż obok i ich spojrzenia się 

spotkały, serce mu się ścisnęło na widok cierpienia, 

jakie malowało się w jej oczach. Nie potrzebował jej 

zapewnień, że nie chciała do tego doprowadzić. W jaki 

sposób mogła przewidzieć, że to jedno spontanicznie 

przedsięwzięte posunięcie będzie miało takie konsek­

wencje? 

Muszą to jakoś przeżyć. Kiedy zostanie jej mężem, 

będzie mógł wyrwać ją spod wpływu brata. Zabierze ją 

do siebie na ranczo, potem zastanowią się, co dalej. Nie 

oni pierwsi zawierają takie małżeństwo. Może jakoś im 

się uda, 

Ceremonia zakończyła się. Teraz powinien poca­

łować świeżo poślubioną żonę. Ostrożnie uniósł we­

lon, odsłonił jej twarz. Carina zarumieniła się gwał­

townie, kiedy pochylił się ku niej. Ucieszył się. Do 

tej pory była tak blada, że obawiał się, że lada 

moment zemdleje. 

Z lekkim uśmiechem objął ją i przybliżył do niej 

usta. Pocałował ją. Jej miękkie wargi drżały. 

Przebiegł go dreszcz. Uniósł głowę i popatrzył jej 

prosto w oczy. 

- Carino, zawsze będę przy tobie - powiedział 

bardzo cicho. - Zawsze możesz na mnie liczyć, bez 

względu na to, co się wydarzy. 

ŚLUB PO TEKSASKU 75 

Popatrzyła na niego niespokojnie, po chwili rozjaś­

niła się w uśmiechu. 

- Dziękuję, Cody. Cieszę się. 

Zabrzmiały organy. Ruszyli do wyjścia, potem 

przez ogród wrócili do sali balowej. Otoczył ich 

roześmiany tłum ludzi składających im życzenia. Cody 

przez cały czas mocno przytrzymywał drżącą Carinę. 

Gdy zabrzmiała muzyka, poprowadził ją do tańca. 

Zgromadzeni przyglądali się tańczącej młodej parze. 

- Dobrze się czujesz? - zaniepokoił się jej mil­

czeniem. 

- Sama nie wiem - wyszeptała, wlepiając w niego 

rozszerzone oczy. - Czy to wszystko dzieje się napraw­

dę? 

- Nie może być bardziej prawdziwe, kochanie. 

- Uśmiechnął się do niej. 

- Wiesz, już chyba dłużej nie wytrzymam, jak 

wszyscy tak na mnie patrzą. 

- Nie musisz. Zaraz coś na to poradzę. 

Ledwie skończył się taniec, Cody przeprowadził ją 

przez tłum w stronę schodów. Zdawał się nie słyszeć 

rzucanych zewsząd pikantnych uwag. Zatrzymał się 

tylko na chwilę, by zamienić kilka słów z bratem. Cole 

skinął głową i poklepał go po plecach. 

Weszli na piętro. Carina ruszyła w stronę swojego 

pokoju. Naraz stanęła zdezorientowana. 

- Gdzie ty będziesz spał? - zapytała niespokojnie. 

- Znając Alfonso, domyślam się, że moje rzeczy 

zostały przeniesione do ciebie. Chcesz się założyć? 

- On na pewno nie... - zaczęła dziewczyna i ot­

worzyła drzwi pokoju. 

Cody zatrzymał się na progu i oparł o futrynę, 

Uśmiechnął się lekko, kiedy z pokoju doszedł go 

zduszony jęk Cariny, 

Wyszła do niego z zafrasowaną twarzą. Cody 

background image

76 

ŚLUB PO TEKSASKU 

wszedł do środka. Nie oglądając się za siebie, zamknął 

drzwi. 

- Nie martw się, kotku. Przecież mówiłem ci, że nie 

powinnaś się mnie obawiać, pamiętasz? 

Podeszła do niego. 

- Nigdy mu tego nie przebaczę. Nigdy. 

- Chyba mamy podobne zdanie na ten temat, co? 

- Podszedł do drzwi prowadzących na balkon i ot­

worzył je szeroko. Pokój wypełniły dochodzące z dołu 

śmiechy i odgłosy muzyki. - Czy to tu usłyszałaś tamtą 

rozmowę? - zapytał, choć w gruncie rzeczy teraz było 

mu to obojętne. Chciał tylko przynajmniej na chwilę 

oderwać się od teraźniejszości. 

- Tak - odrzekła z wahaniem, podchodząc do 

niego, 

- Alfonso zapewniał, że nikogo tu nie było. Powie­

dział ci to? 

- Nikogo nie było? - zdumiała się. - Ależ to 

niemożliwe. Przecież ich słyszałam. Po co ryzykowała­

bym pójście do ciebie? 

Cody milczał. 

Patrzyła na niego zdziwiona. Powoli zaczęło do niej 

docierać. 

- Och, nie! Nie obmyśliłby sobie tego! Nie mógł 

przypuścić, że... Och, Cody, teraz już rozumiem. To 

dlatego to wszystko... - Ruchem ręki wskazała na 

suknię i wiszące na wieszaku ubrania. 

- Sama widzisz. 

- Ale to jest straszne! Jak mógł to zrobić? Jak mógł 

powiedzieć, że mi nie wierzy, kiedy próbowałam mu 

wszystko wytłumaczyć? 

- Zrobił to dlatego, bo nie poszłaś od razu do 

niego ze swoimi podejrzeniami. Nie przyjmuje do 

wiadomości, że mogłaś pomyśleć, że on jest w to 

wplątany. 

ŚLUB PO TEKSASKU 

77 

Carina zakręciła się na pięcie, zaczęła krążyć po 

pokoju. 

- Tak! Jaka ja byłam głupia! Ale to dlatego, że tak 

się przeraziłam... - Okręciła się w miejscu, jej suknia 

zawirowała. -I zobacz tylko, co z tego wynikło! Przez 

to moje bezmyślne zachowanie zostałeś zmuszony, 

żeby się ze mną ożenić. 

- To może za dużo powiedziane. W końcu nikt nie 

przyłożył mi do głowy pistoletu. Raczej zostało mi to 

zasugerowane. Na takie określenie prędzej się zgodzę. 

- Ale przecież ty tego wcale nie chciałeś! 

- Ty chyba też nie. 

Przez chwilę patrzyli na siebie w milczeniu. A wiec 

oboje stali po tej samej strome barykady. 

W końcu Cody wyciągnął do niej rękę. 

- Chyba potrzebujesz kogoś, kto by pomógł ci 

zdjąć tę suknię. Przypuszczam, że wolałabyś, żeby 

mnie przy tym nie było. Czy poprosić tu twoją mamę? 

- Nie! - Bezradnie rozejrzała się wokół siebie, 

przypominając sobie niedawne chwile, kiedy się w nią 

ubierała. - Moja mama musiała wiedzieć o tym, co 

wymyślił Alfonso. Ani słowem się nie zdradziła. Jak 

mogła mi to zrobić? 

- Przecież nie wiesz tego na pewno. Mam prze­

czucie, że Alfonso zaplanował to bardzo starannie i do 

ostatniej chwili trzymał wszystko w tajemnicy, bojąc 

się ewentualnych zastrzeżeń. 

- Ale mama i siostry miały dla mnie welon... 

- Twoja mama znalazła go w chwili, kiedy wszed­

łem do kaplicy. Przypuszczam, że cała twoja rodzina, 

z wyjątkiem Alfonso oczywiście, uważa, że to małżeń­

stwo z miłości. Pewnie są przekonani, że od dawna 

potajemnie się spotykaliśmy, a ja błagałem Alfonso, by 

oddał mi twoją rękę. Twoja mama powiedziała mi, że 

jest szczęśliwa, że zostaniesz moją żoną. Z jakichś 

background image

78 ŚLUB PO TKKSASKU 

niejasnych powodów sądzi, że ty również. - Uśmiech­

nął się przekornie, ale Carina była tak przejęta, że 

wcale tego nie zauważyła. 

Sięgnęła na plecy do zapięcia sukni i jęknęła. 

- Moja mama nie może pojąć, dlaczego tak bardzo 

zależy mi na nauce. Wydaje się jej, że małżeństwo 

całkowicie mi wystarczy. - Podeszła do niego i od­

wróciła się tyłem. - O wiele bardziej wolę skorzystać 

z twojej pomocy, niż rozmawiać w tym momencie 

z kimkolwiek. 

Nie skomentował tego. Ostrożnie zaczął rozpinać 

guziczki na plecach. 

- Myślę, że z samego rana moglibyśmy wyruszyć 

stąd i pojechać na ranczo. Wprawdzie rzadko tam 

bywam, ale to jest mój dom. Teraz, kiedy mam żonę, 

muszę zastanowić się nad wieloma istotnymi sprawa­

mi. 

- Jakimi sprawami? - zapytała, spoglądając na 

niego przez ramię. 

- Nad moją pracą. To, co robię, nie za bardzo 

pasuje do rodzinnego życia. Może nadszedł czas, by 

zrezygnować z tego i na stałe osiąść na ranczu. 

- Tym chciałbyś się zająć? Prowadzeniem rancza? 

Suknia zaczęła się zsuwać z jej ramion. Pospiesznie 

podciągnęła ją w górę i pobiegła się przebrać. 

Cody usiadł wygodnie, ściągnął lakierki i z ulgą 

poruszał palcami. Przywykł do chodzenia w kowbojs­

kich butach. 

- Większość spraw jest na głowie zarządcy - od­

rzekł, lekko podnosząc głos, by go lepiej słyszała. 

- Właściwie zawsze myślałem, że pewnego dnia zajmę 

się hodowlą koni. - Przeciągnął palcami po włosach. 

- Kto wie? Może powinienem się nad tym zastanowić. 

Carina weszła do sypialni, zawiązując po drodze 

szlafrok. Nie patrząc na niego usiadła przy toaletce, 

ŚLUB PO TEKSASKU 79 

zdjęła znad ucha kwiat gardenii, wyjęła spinki i zaczęła 

szczotkować włosy. 

- Cody? 

- Uhm? 

Nadal nie patrzyła na niego. 

- Masz zamiar spać tutaj ze mną, tak? 

Nie ukrywał rozbawienia, jakie wzbudził w nim ton 

jej głosu. Muszę uważać, inaczej będzie zemną krucho, 

pomyślał. 

- Właściwie, chyba tak. 

- Czułbyś się niezręcznie, gdybyś miał poszukać 

sobie jakiegoś innego miejsca do spania, prawda? 

Odchylił się do tyłu i uważnie przyjrzał się jej 

odbiciu w lustrze. Nie chciała spojrzeć na niego. 

- Jakoś to przeżyję. Chciałabyś, żebym tak zrobił? 

- zapytał zastanawiając się, jak dalece będzie z nim 

szczera. 

Carina ostrożnie odłożyła szczotkę, zapatrzyła się 

na swoje dłonie. 

- Nie chciałabym niczego, co mogłoby znów przy­

nieść ci jakieś kłopoty. 

Cody podniósł się i powoli podszedł do dziewczyny. 

Położył ręce na jej ramionach i poczekał, aż spojrzała 

na jego odbicie w lustrze. 

- Carino, domyślam się, że niewiele wiesz na temat 

mężczyzn. Przypuszczam też, że twoja mama nie 

rozmawiała z tobą o tych sprawach. Ale stopniowo 

przyzwyczaisz się do innego życia, oswoisz z moją 

obecnością. Wiem, że to nie jest to, czego pragnęłaś. Ze 

mną jest podobnie. Powoli to się zmieni i prędzej czy 

później połączy nas coś więcej. 

Poczuł, jak zadrżała, słysząc te słowa. 

- Z niczym nie musimy się spieszyć - mówił dalej 

uspokajającym tonem. - Dzisiaj oboje jesteśmy zmę­

czeni. Wszystko potoczyło się tak szybko, że jeszcze nie 

background image

80 SŁUB PO TEŁSASk-U 

zdołaliśmy się opamiętać. Najlepiej będzie, jeśli pó­

jdziesz teraz do łóżka i spróbujesz zasnąć. Zapewniam 

cię, że rano popatrzysz na to, co się stało, innymi 

oczami. Już trochę się oswoisz z nową sytuacją. 

- Ale gdzie ty będziesz spać? 

- Najpierw wezmę długi gorący prysznic, a potem 

może położę się z boku. To łóżko jest takie szerokie, że 

mogłoby się na nim zmieścić parę osób. Nawet nie 

poczujesz, że tu jestem. 

Patrzył jej prosto w oczy, próbując upewnić ją, że 

pod żadnym pozorem nie wykorzysta tej sytuacji. 

Jej naprężone ramiona nagle złagodniały. Teraz, 

kiedy się uspokoiła, nagle opuściły ją siły. Cody wziął 

ją na ręce i zaniósł do łóżka. 

Ułożył ją, zsunął kapcie z jej nóg, jednym ruchem 

rozwiązał szlafrok. Zdjął go i nakrył ją aż pod brodę. 

- Śpij, kochanie. Jutro jeszcze porozmawiamy. 

Odwrócił się i ruszył do łazienki. Nie uszedł daleko, 

kiedy zawołała go. 

Odwrócił się, starając się przybrać obojętny wyraz 

twarzy. 

- Co takiego? 

- Dziękuję ci - wyszeptała. 

Uśmiechnął się i uniósł w górę kciuk. Po chwili 

wszedł do łazienki. 

Z zamkniętymi oczami oparł się o drzwi. Po raz 

pierwszy od kilku godzin nareszcie był sam. Kiedy 

w końcu podniósł powieki, beznamiętnie popatrzył 

w lustro. Wreszcie nie musiał udawać. Przestał się 

uśmiechać. 

- Nawet niezłe ci idzie, stary - zwrócił się do 

swojego odbicia. -Potrafisz być przekonujący. Niemal 

mnie nabrałeś. Dobrze wiem, co teraz czujesz. A więc 

dziewczynka jest bezpieczna, tak? Masz zamiar trak­

tować ją jak siostrę. Wcale cię nie ruszyło, kiedy 

ŚLUB PO TEKSASKU 81 

ujrzałeś ją w tej przezroczystej koszulce i szlafroczku, 

Naprawdę nie miałeś ochoty zanurzyć twarzy w jej 

lokach, kiedy rozczesywała włosy? Prawdziwy z ciebie 

dżentelmen. 

Odkręcił wodę. Tylko zimną. Rozwiązał krawat 

i odłożył go na marmurowy blat, zrzucił marynarkę. 

Szybko zdjął resztę rzeczy. Nie przestawał myśleć 

o śpiącej obok dziewczynie. 

Nawet nie spojrzy na nią. Odwróci się na bok 

i uśnie. Zupełnie jakby na wyciągnięcie ręki nie spała 

jego żona. Jego żona. Aż wzdrygnął się na tę myśl. 

Rozdrażniony wszedł pod strumień lodowatej wo­

dy. Musi przestać o tym myśleć. Przede wszystkim 

wyjechać stąd, uwolnić się od Alfonso. Ten facet 

dostatecznie skomplikował mu życie. 

Kiedy znajdą się na ranczu, zadzwoni do swojego 

szefa i przedyskutuje z nim nową sytuację. Na razie nie 

ma mowy o tym, by zostawił Carinę z ciotką Letty, 

a sam wrócił do pracy. 

Odkręcił gorącą wodę. Powoli rozluźniał się. I tak 

dzisiaj nie znajdzie odpowiedzi na te pytania. Może 

w ogóle ich nie było. Mimo swoich lat Carina w wielu 

sprawach była jeszcze dzieckiem. Musi dać jej czas, 

poczekać, aż nadejdzie właściwy moment. 

Jeszcze nigdy nie miał przed sobą tak trudnego 

wyzwania. 

Carina leżała, wsłuchując się w dochodzący z ła­

zienki szum wody. Starała się odepchnąć od siebie 

pokusę, by wyobrazić go sobie stojącego pod prysz­

nicem. Ciało jej płonęło. Przewracała się na łóżku, 

daremnie próbując usnąć. 

Cody wyglądał tak wspaniale i zachwycająco, kiedy 

stojąc w kaplicy tuż obok niej powtarzał słowa przysię­

gi. Nic nie mąciło jego powagi i skupienia. 

background image

82 ŚLUB PO TEKSASKU 

Niemal zazdrościła mu tej umiejętności mierzenia 

się z życiem z podniesioną głową. Przekręciła się, 

uniosła lekko i spojrzała w kierunku balkonu. Z ze­

wnątrz dochodziły stłumione śmiechy i gwar rozmów. 

Wszyscy świetnie się bawili. 

A może obudzi się rano i okaże się, że to był tylko 

sen? Może przyjęcie odbędzie się dopiero jutro? Czy 

jest możliwe, że to małżeństwo podsunęła jej wyobraź­

nia? 

Ale nawet w wyobraźni nie mogłoby się zdarzyć coś 

podobnego. 

Drzwi od łazienki otworzyły się. Uświadomiła 

sobie, że już od jakiegoś czasu nie było słychać szumu 

wody. Nie poruszając głową, ostrożnie wyjrzała spod 

kołdry. W otwartych drzwiach ujrzała jego sylwetkę. 

Zgasił światło. Ciemność rozjaśniała jedynie srebrna 

poświata wznoszącego się nad balkonem księżyca. 

Cody bezgłośnie podszedł do okna. Carina patrzyła 

na niego. Serce biło jej jak oszalałe. Stał w drzwiach 

balkonu, przepasany niewielkim ręcznikiem. Zapa­

trzył się w noc, po chwili westchnął ledwie słyszalnie 

i cicho zamknął drzwi. 

Starając się równo oddychać, patrzyła, jak pod­

chodzi do łóżka. Zacisnęła gwałtownie powieki, kiedy 

Cody niedbałym gestem odrzucił ręcznik na podłogę, 

Wślizgnął się pod kołdrę. 

Leżeli daleko od siebie, łóżko było naprawdę szero­

kie. Myślała tylko o jednym - on nic na sobie nie ma. 

Z trudem przełknęła ślinę. Bała się choćby drgnąć. 

Ale przecież obiecał, że jej nie tknie. Od kiedy go znała, 

zawsze dotrzymywał słowa. 

Materac zakołysał się, Cody musiał się poruszyć. 

Zamarła. Znów zapadła cisza. Ostrożnie poruszyła 

głową, popatrzyła w jego stronę. W dochodzącym 

z balkonu świetle widziała go całkiem wyraźnie. 

ŚLUB PO TEKSASKU 83 

Cody leżał na brzuchu, głowę ukrył pod poduszką. 

Zsunięta do pasa kołdra odsłaniała szerokie bary 

i wąską talię. Biała tkanina kontrastowała z jego 

opalenizną. Przyglądała mu się oczarowana. Znała go 

od tylu lat, ale właściwie nic o nim nie wiedziała. Jej 

mąż. Ma prawo być tu razem z nią. Teraz nosi jego 

nazwisko, tak samo jak obrączkę, którą nałożył jej na 

palec w czasie ślubu. 

Podniosła rękę. Uważnie przyjrzała się obrączce 

pobłyskującej na palcu. Choć szeroka, była nadzwy­

czaj delikatna, miała taki subtelny wzór. Jeszcze nigdy 

nie widziała czegoś równie pięknego. Skąd miał ją przy 

sobie? Czyżby wiedział, że dziś wieczorem ją poślubi? 

Z westchnieniem zamknęła oczy, rozluźniła się. 

Obok słyszała jego cichy oddech. Nieoczekiwanie to ją 

uspokoiło. Wkrótce usnęła. 

Powoli uniosła powieki. Naraz oczy się jej roz­

szerzyły. Słabe światło poranka rozjaśniało pokój. Tuż 

obok niej, wsparty na łokciu, leżał Cody i przyglądał 

się jej uważnie. Wczoraj te jego niebieskie oczy prze­

śladowały ją we śnie. Teraz patrzyły na nią jakoś 

dziwnie, inaczej niż dotychczas. 

- Dzień dobry - wyszeptał, powoli unosząc rękę 

i odgarniając pasmo włosów z jej twarzy. - Dobrze 

spałaś? 

Carina zamrugała oczami. W jego głosie zabrzmiał 

jakiś nowy ton. Sama nie wiedziała, dlaczego zadrżała. 

Skinęła tylko głową. Nie mogła wydobyć z siebie 

głosu. 

Cody wsunął palce w jej włosy, bawił się nimi. 

- Ja raczej nie mogę powiedzieć tego samego 

o sobie - powiedział cicho, z ledwie wyczuwalną 

autoironią. - Budziłem się co chwila. W dodatku 

okazywało się, że obok mnie śpi piękna kobieta. Mimo 

background image

84 

Ś L U B  P O TEXSASXU 

tych plotek na mój temat nie jestem do tego przy­

zwyczajony. Nieźle się umęczyłem. 

- Ja też czułam się trochę nieswojo - przyznała 

Carina. 

Cody delikatnie pogładził ją po policzku, przesunął 

rękę na jej szyję i zatrzymał przy wycięciu koszuli. 

Carina siedziała jak urzeczona, niezdolna do najmniej­

szego ruchu. Jakby tym ośmielony, Cody powoli 

pochylił się ku niej i dotknął jej ust. 

Nie opierała się. To wszystko było tak nieoczekiwa­

ne, tak nowe. Przepełniło ją nie znane wcześniej 

uniesienie, cała drżała. Cody uniósł się lekko, wziął ją 

w ramiona. Topniała w jego objęciach. 

Pocałunek zupełnie ją oszołomił. Nieśmiało za­

rzuciła ręce na szyję Cody'ego, zanurzyła palce w jego 

jedwabistych włosach. 

Widocznie sprawiła mu tym przyjemność, bo wes­

tchnął uszczęśliwiony. To ją ośmieliło. Ostrożnie po­

gładziła go po plecach, przeniosła dłonie na jego tors, 

rozkoszując się dotykiem skóry. Gwałtowne drżenie 

wstrząsnęło ciałem Cody'ego. 

Sięgnął do tasiemki przy szyi, rozwiązał ją i zsunął 

koszulkę z jej ramion. 

Poczuła, że oblewa się płonącym rumieńcem. Jak 

mógł to zrobić? Jeszcze nikt jej tak nie widział. 

Cody pochylił się, musnął ustami jej szyję, ob­

sypywał delikatnymi pocałunkami. 

Carina aż wstrzymała oddech. Do tej pory nie znała 

własnego ciała, o niczym nie miała pojęcia. Dopiero 

teraz je odkrywała, a ta nowa wiedza oszałamiała ją 

i zachwycała. Z trudem łapała powietrze. Z niewinnym 

zdumieniem wodziła palcem po jego piersi. 

- Och, Carino - wyszeptał Cody, delikatnie ściąga­

jąc z niej zwiewną koszulkę -jesteś taka piękna. Jak 

mogłem uważać cię za dziecko? Jesteś cudowna... 

SLUB PO TEKSASEU 

85 

doskonała... zachwycająca... Jesteś wspaniałą kobie­

tą,, . - powtarzał urywanym szeptem, na mgnienie 

tylko odrywając od niej usta. 

Całe ciało paliło ją od tych pocałunków. 

Spłoszona, zesztywniała nagle. Uspokoił ją łagod­

nym szeptem, miękkimi pieszczotami. Westchnęła 

omdlewająco, rozluźniła się. Cody znów odnalazł jej 

usta. Całował ją coraz bardziej szaleńczo, coraz bar­

dziej namiętnie. Carina nie wiedziała, co się z nią 

dzieje; zdawało się jej, że leci gdzieś głową w dół, 

zapada w przepaść, rzeczywistość istnieje gdzieś poza 

nią, zatracają się granice... Z nieświadomą niewinno­

ścią oddała mu pocałunek. 

Cody nie przestawał jej pieścić. Pod jego dotykiem 

burzyła się krew, złaknione ciało domagało się czegoś 

więcej, pragnęło czegoś, co było niepojęte... Cody 

jakby czytał w jej myślach... Jęknęła cicho, świat 

zawirował gwałtownie. Ciągle ją całował, dotyk jego 

gorącej dłoni palił. Przywarła do niego jeszcze mocniej, 

z całych sił zacisnęła ręce na jego szyi. Nagle z jej piersi 

wyrwało się zdumione westchnienie i osunęła się 

bezwładnie. 

Cody nie wypuszczał jej z objęć, łagodnie gładził 

włosy, szeptał coś do niej. Dopiero po jakimś czasie 

dotarło do niej, że ją przeprasza. 

Odsunęła się i popatrzyła mu prosto w oczy. 

- Dlaczego mnie przepraszasz? 

- Posunąłem się za daleko. Nie chciałem tego. Po 

prostu... - Zawahał się, oczy mu nadal płonęły. - Po 

raz pierwszy znalazłem się w takiej sytuacji. Wydawało 

mi się, że potrafię nad sobą panować, ale... 

- Chcesz powiedzieć, że nie powinniśmy tego ro­

bić? Że to coś złego? 

- Nie, to nie jest nic złego. Ale biorąc pod uwagę 

okoliczności... 

background image

86 ŚLUB PO TEKSASKU 

- Przecież jesteśmy małżeństwem, Cody. Czy zro­

biłeś coś, do czego mąż nie ma prawa? 

- Nie, oczywiście że nie. Chodzi mi tylko o to, że 

jestem dużo starszy, bardziej doświadczony. Powinie­

nem wiedzieć, do czego to może doprowadzić. Jeste­

śmy małżeństwem, ale przecież wbrew naszej woli. 

Przez dłuższą chwilę patrzyła na niego uważnie. 

- Ty mnie nie chcesz - powiedziała wreszcie bardzo 

cicho. 

Cody zaśmiał się, ale jego śmiech daleki był od 

wesołości. 

- Kochanie, gdyby to była prawda, nie byłoby mi 

teraz tak przykro. Nie w tym rzecz. Prawie się nie 

znamy. Ty tak mało wiesz o życiu, ja zbyt wiele. Jesteś 

niewinna, nie chciałbym ci tego odbierać. - Przekręcił 

się, usiadł i sięgnął po dżinsy. - Ale posunąłem się za 

daleko i nie mogę sobie tego darować - dodał i od­

wrócił się od niej. 

- To co teraz powinniśmy zrobić? 

- Sam chciałbym to wiedzieć - wymamrotał po 

chwili milczenia, po czym wszedł do łazienki, zatrzas­

kując za sobą drzwi. 

ROZDZIAŁ SZÓSTY 

- Carino - Cody opiekuńczym gestem otoczył żonę 

ramieniem. - Chciałbym przedstawić ci Letitię Cal­

laway, w rodzinie zwaną ciocią Letty. 

Znajdowali się w wychodzącym na patio, przeszklo­

nym pokoju. Rzeczywiście trudno byłoby nie dostrzec 

podobieństwa, łączącego dom na ranczu Callawayów 

z hacjendą, na której Carina się wychowała. Uśmiech­

nęła się do zajętej podlewaniem kwiatów starszej 

kobiety, Letty odwróciła się zaskoczona. Zdumienie 

na jej twarzy jeszcze się pogłębiło, kiedy usłyszała 

słowa Cody'ego. 

- Letty, kochanie, to Carina Ramirez Callaway... 

moja żona. 

- Twoja...? Cody! Co ty opowiadasz? - wykrzyk­

nęła, unosząc brwi i podchodząc do nich. 

Cody uśmiechnął się tym swoim niefrasobliwym 

uśmiechem. Jego oczy jednak nadal były poważne, 

kiedy Carina obrzuciła go szybkim spojrzeniem. 

- Tak, Letty, wiem. Byłabyś przy tym, gdybym 

przypuszczał, że to się tak zakończy. Cóż mogę ci 

powiedzieć? Oboje zostaliśmy zaskoczeni, prawda, 

kotku? - Lekko uścisnął ramię Cariny, 

- Miło mi panią poznać - uprzejmie odezwała się 

Carina. - Cody bardzo dużo mi o pani opowiadał. 

- Domyślam się! -parsknęła Letty. -Same najgor­

sze rzeczy, dałabym głowę. - Popatrzyła uważnie na 

Cody'ego, potrząsnęła głową, -Żonaty! Kto by pomy-

background image

88 ŚLUB PO TEKSASKU 

ślał! Jesteś ostatnią osobą, którą bym o to pode­

jrzewała!' 

Cody wybuchnął śmiechem. Chyba się trochę roz­

luźnił. Ta myśl dodała dziewczynie otuchy. 

- To piękny pokój, proszę pani... 

- Mów do mnie Letty. - Popatrzyła badawczo na 

Carinę, przeniosła wzrok na Cody'ego. - Przecież to 

jeszcze dziecko - powiedziała, kręcąc markotnie gło­

wą. 

- Jest starsza, niż na to wygląda, ciociu. Ja też 

myślałem, że ma jakieś szesnaście lat, a okazało się, że 

dwadzieścia, 

- Dobrze wiesz, że nie chodzi mi o wiek - odrzekła 

Letty, ujmując dziewczynę za rękę. - Założę się, że 

jeszcze się uczysz, co? Chodzisz pewnie do jakiejś 

prywatnej szkoły? 

- Chodziłam wcześniej. Teraz właśnie skończyłam 

studia na uniwersytecie w Meksyku. 

Letty popatrzyła na nią z niedowierzaniem. 

- I rodzina pozwoliła ci zamieszkać tam samej? 

Carina oblała się rumieńcem. 

- Ależ skąd. Alfonso wynajął mieszkanie dla mnie 

i mojej mamy, a jeden z zatrudnionych przez niego 

pracowników mieszkał z nami i woził mnie na zajęcia. 

- To niemal jak współczesny klasztor. - Letty 

znacząco popatrzyła na Cody'ego. - Powinieneś się 

wstydzić. 

- Do cholery, Letty. Nie zrobiłem nic złego. Usiło­

wałem wyjaśnić to jej bratu, ale on... - urwał i niecierp­

liwie przeciągnął dłonią po włosach. - Och, do diabła 

z tym. Po co ja w ogóle się tłumaczę. I tak już jest za 

późno. 

- Zwracam ci uwagę, że to nie jest odpowiedni 

sposób wyrażania się w obecności kobiet. - Letty 

odwróciła się do Cariny. - Chodź, kochanie, oprowa-

SLUB PO TEKSASKU 89 

dzę cię po domu. Jestem pewna, że ci się spodoba, 

- Pociągnęła ją za sobą. 

Cody stał nieruchomo t zamyślony patrzył na 

odchodzące kobiety. Jak ona to robi, że zawsze 

sprowadza go do roli uczniaka, któremu trzeba 

umyć buzię? Tyle razy stawał twarzą w twarz z nie­

bezpieczeństwem, radził sobie z uzbrojonymi ban­

dziorami, a ta kobieta nieodmiennie potrafiła go 

wytrącić z równowagi. 

Zresztą to nie ma znaczenia. Jest w domu. Letty 

była jego częścią i trzeba się z tym pogodzić. Carina też 

będzie musiała się do niej przyzwyczaić, więc może 

zacząć już teraz. W tym czasie on przyniesie bagaże. 

Na hacjendzie zostali tylko tyle czasu, ile Carinie 

zajęło podjęcie decyzji, które rzeczy mają być przesłane 

na ranczo. Do ostatniej chwili nie schodzili na dół, nie 

chcąc się spotkać z Alfonso, Ucieszyli się, kiedy się 

okazało, że nigdzie go nie ma. Przez tyle czasu Cody 

uważał go za przyjaciela. A on tak się zachował, tak 

potraktował własną siostrę... 

Cody znieruchomiał nagle. Dotarło do niego, że był 

wściekły nie dlatego, że to jemu nie dano wyboru. To 

Carina została zmuszona do ślubu wbrew własnej woli. 

Zaprzątnięty swoimi myślami wyjął z bagażnika rze­

czy, wszedł do domu i zaczął wchodzić po schodach. 

To Carina została potraktowana niegodziwie, bez 

liczenia się z jej uczuciami. Żadna ze znanych mu 

kobiet, wliczając ciotkę i bratowe, nie pozwoliłaby na 

coś takiego. Carina była rozżalona, ale każdy by był na 

jej miejscu. 

W dodatku, jakby tego było mało, godziła się, by on 

w żaden sposób nie zmieniał swego dotychczasowego 

życia, choć jej plany i marzenia o dalszej nauce 

rozwiały się jak dym. 

Był w połowie korytarza, kiedy dobiegł go glos 

background image

90 ŚLUB PO TEKSASKU 

Letty, dochodzący ze skrzydła, w którym mieściły się 

jego pokoje. O Boże, musi jej zaraz powiedzieć... 

Ze złością zaklął pod nosem. 

Zatrzymał się przy wejściu do pokoju, oparł o fra­

mugę. 

- To jest część domu, którą zajmuje Cody - Letty 

objaśniała Carinę. - Tutaj jest garderoba. - Przez 

uchylone drzwi widział, jak zniknęły w drugim pokoju. 

-Poczekaj, zaraz pokażę ci łazienkę. To dopiero coś! 

Parę lat temu Cole kazał wszystko przerobić, sprowa­

dził różne wymyślne rzeczy. W wannach zainstalowa­

no urządzenia do masażu. Kosztowało to masę pienię­

dzy, ale muszę przyznać, że po kilku godzinach pracy 

w ogrodzie taki podwodny masaż naprawdę świetnie 

człowiekowi robi. 

Cody aż potrząsnął głową. Nie wierzył własnym 

uszom. Nigdy jeszcze nawet słowem nie pochwaliła 

wprowadzonych nowości. Ale z niej łotrzyca! 

Carina pierwsza go dostrzegła, kiedy wróciły do 

pokoju. Popatrzyła na niego niepewnie. 

- Jesteś! - wykrzyknęła Letty. - Dużo czasu ci to 

zabrało. Carina powiedziała mi, że jej rzeczy zostaną 

przesłane. To bardzo rozsądne. Zaproponowałam jej 

pomoc Rosie przy rozpakowaniu, ale woli to zrobić 

sama. 

Wpatrywali się w siebie bez słowa. Letty popatrzyła 

na nich. 

- No dobrze. Teraz pewnie jesteście głodni. Jeszcze 

się nie zdarzyło, żeby Cody odmówił jedzenia. Zejdę na 

dół i powiem Angie o waszym przyjeździe. 

- Dobrze, ciociu - wymamrotał Cody, nie spusz­

czając oczu z żony. - Zaraz zejdziemy. 

Przepuścił ją, a kiedy wyszła, trącił nogą drzwi, żeby 

się zamknęły. 

Carina postąpiła kilka kroków ku niemu. 

SLUB PO TEKSASKU 91 

- Uff. Nie miałam pojęcia, Ćo powiedzieć ciotce, 

kiedy zaczęła pokazywać mi twoje pokoje. Przecież 

wiesz, że nie chcę ci ich odbierać. W końcu powiedzia­

łam jej całą prawdę. Jak Alfonso doprowadził do tego 

małżeństwa... 

- Carina? 

- Tak? 

- Nie martw się o nic, proszę. 

Położył dłoń na jej karku, poczuł miękki ciężar jej 

długich włosów. Powoli, ale zdecydowanie przyciągnął 

ją do siebie, objął ramionami i delikatnie musnął jej 

usta. Zaczął ją całować. 

W pierwszej chwili zesztywniała, ale nie opierała się, 

kiedy przytulił ją mocniej. Topniała w jego uścisku, 

rozluźniła się. Ufała mu. 

To go otrzeźwiło. Gwałtownie odskoczył od niej. 

Z rękami na jej ramionach patrzył, jak powoli unosi 

gęste rzęsy, otwiera niezrównane czarne oczy. Usta 

miała jeszcze lekko wilgotne. 

Jęknął tylko. 

- Co się stało? 

Bez słowa potrząsnął głową. 

- Wiem, że brak mi doświadczenia, ale gdybyś 

pokazał mi, jak powinnam cię całować, to... 

- Kochanie, nie muszę ci niczego pokazywać, 

uwierz mi. Wspaniale to robisz, może tak szybko się 

uczysz... 

Odwrócił się spięty i podszedł do okna. 

- Czy będziemy tu razem mieszkać? - zapytała 

Carina po kilku minutach milczenia. 

- Postaram się temu zapobiec - wymamrotał pod 

nosem. 

- Mówiłeś coś? 

Odwrócił się ku niej, próbując wziąć się w garść. 

- Coś wymyślimy, kotku. Na razie jeszcze sam nie 

background image

92 SLUB PO TEXSASKU 

wiem. - Cofnął się. Wolał jej nie dotykać. - Chodźmy 

coś zjeść. Nie mogę myśleć, kiedy mam pustkę w żołąd­

ku. - Wskazał jej drogę. 

Przyglądał się jej kształtnej figurze, kiedy schodziła 

przed nim po schodach. Musi się mieć na baczności, 

walczyć z pokusą. Jego stary kumpel Alfonso jeszcze 

mu za to zapłaci. 

Letty towarzyszyła im przy stole. Jej obecność nieco 

rozładowała napięcie. Od razu zabrała się do planowa­

nia ich przyszłości. 

- Spodziewam się, że teraz zaczniesz spędzać więcej 

czasu na ranczu, Cody. Teraz, kiedy masz żonę, musisz 

zmienić swój sposób życia, przestać uganiać się bez 

opamiętania z tymi twoimi rozwydrzonymi przyjació­

łmi. 

- Piękne wystawiasz mi świadectwo, cioteczko. 

Wzruszyłem się. 

- No, chyba nie masz zamiaru ciągnąć ze sobą 

Cariny. Ona... 

- Nie mam zamiaru, Letty. Sam jeszcze nie wiem, 

co zrobimy. Chyba zgodzisz się ze mną, że to nie jest 

normalna sytuacja. Zwykle jest tak, że ludzie mają 

trochę czasu, nim zdecydują się na wspólne życie. 

Zazwyczaj już wcześniej robią jakieś plany, mają jakieś 

pomysły... Na nas to spadło zupełnie nieoczekiwanie. 

- Co chciałaś robić, zanim doszło do tego ślubu? 

- Letty zwróciła się do Cariny. 

- Nie miałam specjalnych planów. Kiedy Alfonso 

nie zgodził się, bym uczyła się dalej, zostałam w domu. 

- Dlaczego się nie zgodził? 

- Stwierdził, że już dosyć się nauczyłam. Powie­

dział, że powinnam wyjść za mąż i zająć się rodziną. 

- Ależ to stek bzdur! Wykształcenie jest szalenie 

ważne, zwłaszcza jeśli w przyszłości zajmiesz się wy­

chowaniem dzieci. 

SLUB PO TEXSASKU 93 

- Carina właśnie chce zająć się prowadzeniem 

terapii dla dzieci, które mają problemy z mówieniem 

- dodał Cody. 

- Tak? 

- Opowiadała mi, że bezskutecznie próbowała 

przekonać Alfonso, by zezwolił jej na wyjazd do szkoły 

w Chicago. 

Letty przeniosła na niego wzrok, zmrużyła oczy. 

- W takim razie czemu ty jej tam nie poślesz? 

- Co takiego? - Odstawił filiżankę na spodeczek, 

bojąc się, że rozleje kawę. 

- Przecież słyszałeś. Z tego co wiem, to dziecko 

ryzykowało dla ciebie, przez ciebie popsuła sobie 

opinię. I co jej z tego przyszło? Wpadła jak śliwka 

w kompot: z jednej strony beztroski mąż, z drugiej 

apodyktyczna starucha. 

- Lettyjprzecieżwcaleniejesteśstara-uśmiechnął 

się Cody. 

- Nie próbuj mnie podejść. Czy masz zamiar osiąść 

tu na stałe? - Pochyliła się ku niemu i wbiła w niego 

wzrok. 

- Nie wiem, czy będę mógł, Letty. Widzisz... 

- Och, oczywiście, że widzę. Widzę wiele rzeczy, 

młody człowieku. Przede wszystkim to, że Bóg po­

skąpił ci rozumu. Trafiła ci się taka żona, a ty nawet nie 

zdajesz sobie sprawy z tego, co masz. Za to ona z rąk 

jednego despoty przeszła w ręce drugiego. 

- Zaraz, Letty, opanuj się. Przecież chyba nie 

jestem taki jak Alfonso. Nie dyktuję jej, co ma robić. 

Poślubiłem ją, ale nie kupiłem. Może robić to, na co ma 

ochotę. Z tego co mówisz, można by sądzić, że chcę ją 

przykuć łańcuchem w pokoju czy coś takiego. 

Ze zdumieniem patrzył na przemianę, jaka dokona­

ła się na twarzy ciotki. Do tej pory nawet przez myśl 

mu nie przeszło, że ta sekutnica potrafi się uśmiechnąć. 

background image

94 SUJBPOTEKSASKU 

Zawsze była taka skrzywiona. Teraz nieoczekiwanie 

rozjaśniła się w szerokim uśmiechu. Patrzył zafas­

cynowany. Było to tak, jakby szpetna żaba na jego 

oczach przeobraziła się w księżniczkę. 

- W takim razie udowodnij to. 

- Mam udowodnić? - powtórzył zdumiony. 

- Właśnie. Zobaczymy, ile są warte twoje słowa. 

- Jak mam to rozumieć? 

- Skoro dajesz jej wolną rękę i pozwalasz, żeby 

robiła to, czego pragnie, czemu nie wyślesz jej do 

Chicago? 

Cody wytrzeszczył oczy. Nie poznawał ciotki. 

Wprost promieniała. Zwykle odwoływała się do jego 

lepszej strony, choć z marnym skutkiem. Nie chciał od 

razu przyznać, że tym razem to się jej udało. 

- Właśnie sam się nad tym zastanawiałem - skła­

mał bez zmrużenia oka. - Ale do tej pory nie miałem 

jeszcze okazji, żeby porozmawiać o tym z Carina. 

- Zerknął na zegarek. - Minęły ledwie dwadzieścia 

cztery godziny od ślubu. Myślę, że potrzeba nam 

jakichś paru dni... 

- Masz na myśli miesiąc miodowy? - wtrąciła 

Letty. 

- Ależ skąd, nie. Chodzi mi tylko o to, że nie ma 

powodu do pośpiechu. Zresztą, do diabła, Letty! 

W końcu to nie jest twoja sprawa i sam nie wiem, 

dlaczego rozmawiam z tobą na ten temat. Bez względu 

na to, co postanowimy, decyzja należy tylko do nas. 

Ja... 

- Cody? 

Urwał gwałtownie na cichy dźwięk głosu Cariny. 

Popatrzył na nią. 

- Słucham? 

- Naprawdę myślisz o tym, żeby wysłać mnie do 

szkoły? 

ŚLUB PO TEKSA5KU 95 

W jej oczach było tyle nadziei. Błyszczały z pod­

niecenia. Wystarczyło mu jedno spojrzenie, by ulec ich 

magii. Przesunął wzrokiem po jej ustach, łagodnie 

zaokrąglonej linii szyi. Przełknął ślinę. 

- Jasne... jeśli to jest to, czego pragniesz. 

- Och, Cody! Naprawdę? Wczoraj w nocy już 

myślałam, że skończyły się moje marzenia, że już nigdy 

nie będę szczęśliwa... 

Nie miał powodu, by nie wierzyć w jej szczerość. 

Poczuł się fatalnie. Przez całe życie umykał przed 

kobietami, które za wszelką cenę chciały go związać. 

Za każdym razem oddychał z ulgą, kiedy udało mu się 

wyrwać. A teraz jego własna żona nie może się 

doczekać, kiedy się od niego uwolni. 

Cierpiała jego urażona duma. Ugryzł kawałek 

ciasta i żuł powoli, próbując zyskać na czasie. 

Jak można było przewidzieć, Letty nie dała na 

siebie czekać. Nieuważnie przysłuchiwał się rzuca­

nym przez nią pomysłom. Razem z Carina już 

miała dzwonić na uniwersytet, by dowiedzieć się, 

czy wchodziłoby w grę zapisanie dziewczyny na 

letni semestr. Omawiały niezbędne w chłodnym 

klimacie Chicago stroje, miejsce, gdzie się zatrzy­

ma... 

- Cody, a może kupisz tam mieszkanie? Po co 

płacić za wynajęcie, skoro można mieć swój kąt? 

- Letty, skoro z takim zapałem zabrałaś się do 

urządzania mojego życia, to weź łaskawie pod 

uwagę, że ja nie mam żadnych interesów w Chica­

go. 

Letty lekceważąco machnęła ręką. 

- Ty nie, to oczywiste. Nie myślałam o tobie. Ale 

zastanów się tylko. Carina będzie zbyt zapracowana, 

żeby się tobą zająć. Ona będzie pochłonięta studia­

mi, a ty w tym czasie możesz powoli wycofać się ze 

background image

9 6  Ś L U B  P O TKKSASKL 

swoich zobowiązań, oczywiście, jeśli nadal tak za­

mierzasz. ' 

- Widzę, że pomyślałaś o wszystkim. Bardzo dzię­

kuję. 

- Uspokój się. Nie zwiedziesz mnie. I tak wiem, że 

się na mnie nie gniewasz. Zresztą to był twój pomysł. 

Przecież to ty zacząłeś. 

- Nie przypominam sobie, żebym ni stąd, ni zowąd 

mówił o kupowaniu mieszkania w Chicago. 

- Zrobisz, co zechcesz. Ale szkoda wyrzucać pie­

niądze na czynsz. W dodatku własne mieszkanie 

Carina mogłaby urządzić według swojego pomysłu 

i nikt by się jej nie wtrącał. 

Cody przeniósł wzrok na Carinę. 

- Czy przynajmniej mógłbym cię czasem odwie­

dzać? 

Carina popatrzyła na niego niepewnie, po chwili 

uśmiechnęła się. 

- To chyba żart, prawda? 

Powoli i on się uśmiechnął. 

- Tak, chyba tak. 

- Zgodzisz się na mój wyjazd do Chicago? 

Westchnął. Sam nie wiedział, co o tym myśleć. 

Niespełna dwadzieścia cztery godziny temu wzdragał 

się przed ślubem, a teraz, kiedy Carina chciała wycofać 

się z jego życia, czuł się odtrącony. 

A przecież sam tego chciał. 

Mógłby kontynuować swoją pracę. Wziąć udział 

w rozprawie przeciwko Rodriguezowi. Carina byłaby 

tak daleko, że wcale by nie odczuł jej istnienia. Przez 

następny rok czy dwa nadal żyłby jak kawaler. 

- Tak, kochanie - powiedział po długim milczeniu. 

- Nie mam nic przeciwko temu. To świetny pomysł. 

Chcę, żebyś była szczęśliwa. Żebyś nie tylko była moją 

żoną, ale żebyś sama decydowała o sobie. 

ŚLUB PO TEKSASKU 97 

Carina podeszła do niego, objęła go radośnie. Wjej 

oczach zalśniły łzy. 

- Dziękuję ci, Cody. Jestem taka szczęśliwa... Dzię­

kuję ci. 

Uścisnął ją. Zza jej ramienia dojrzał zadowoloną 

minę Le^ty. Kiedy zorientowała się, że patrzy na nią, 

puściła do niego oko i podniosła w górę kciuk. 

To dodało mu otuchy. 

Ulżyło mu, ale tylko trochę. 

background image

ROZDZIAŁ SIÓDMY 

- Och, Cody! Spójrz tylko! Nie miałam pojęcia, że 

jezioro Michigan jest takie ogromne. Jest chyba takie 

jak Zatoka Meksykańska! 

Cody podszedł bliżej, stanął tuż za jej plecami. 

Z okna rozciągał się wpaniały widok na jezioro. 

- Och, jak tu pięknie. Cody, co o tym myślisz? 

- O czym? - zapytał, nie odrywając od niej wzroku. 

- Podoba ci się ten apartament? 

- Nie jest zły - stwierdził, rozglądając się wokół. 

- Może tylko trochę za mały. 

- Za mały! Ależ Cody! Jest ogromny! Przecież ma 

prawie dwieście metrów. 

- Pewnie tak. Przyzwyczaiłem się do domu na ranczu. 

Carina przeszła przez rozległy salon i zniknęła 

w kuchni. 

- Kuchnia jest cudowna! - zawołała do niego. 

- Nieprawdopodobne, Będę mieć swoje mieszkanie. 

Będę mogła w nim być, ile tylko zechcę. 

Stanął na progu i przyglądał się, jak Carina zagląda 

do szafek, otwiera lodówkę, badawczo lustruje ku­

chenkę mikrofalową i zmywarkę. Wybuchnęła śmie­

chem, kiedy spostrzegła, że ją obserwuje. 

- Ciągle mi się wydaje, że to nie jest naprawdę, 

tylko w bajce. 

- Tak? A jaka to bajka? O Pięknej i Bestii? 

Potrząsnęła głową, popatrzyła na niego rozpromie­

nionymi oczami. 

ŚLUB PO THKSASKU 99 

- Ależ skąd! O Kopciuszku! 

Cody aż zamrugał. 

- Chcesz powiedzieć, że ja jestem księciem z bajki? 

Roztańczonym krokiem przyfrunęła do niego, za­

rzuciła mu ręce na szyję. 

- Tak! Jesteś cudownym księciem! Wysokim, bar­

dzo przystojnym i... 

Nie dokończyła. Omdlała w jego objęciu, poddała 

się jego ustom. Do diabła! Jeszcze nigdy nie pragnął 

tak bardzo żadnej kobiety. W ciągu tych kilku tygodni 

odmieniła jego życie. Już zupełnie zapomniał, jak to 

było, kiedy był sam. 

Oczarowała go. Wsłuchiwał się w każdy oddech 

Cariny, śledził najmniejszy ruch. Wyczekiwał na jej 

dźwięczny śmiech, sam go prowokował. Bezustannie 

szukał pretekstów, by móc jej dotknąć - odgarnąć 

włosy z twarzy, pogłaskać po plecach, przytulić, 

pocałować. 

Był jak odurzony, 

Ona natomiast traktowała go jak pobłażliwego 

wujka. 

Objęła go jeszcze raz i cofnęła się. 

- To jak, kupujemy ten apartament? 

Obejrzeli już kilkanaście miejsc. Czas nieubłaganie 

uciekał. Mimo pewnych trudności w końcu przyjęto 

Carinę na studia. Teraz już nie było wyboru. Musieli 

się na coś zdecydować. 

- Jak myślisz, będzie ci tu dobrze? 

- Och, tak! 

- Tu jest bardzo bezpiecznie. Muszę przyznać, że to 

mi się bardzo podoba. Nic ci tu nie grozi. Ale czy nie 

będziesz się bać mieszkać sama? 

Carina zaprzeczyła ruchem głowy. 

- Ale tak chyba nie będzie cały czas, co? - zapytała 

z nadzieją w głosie. 

background image

100 ŚLUB PO TEKSASKU 

- Jasne, że nie. Po prostu nie mogę tak od razu 

wycofać się z tego, co robię. Już i tak dwukrotnie 

odkładałem powrót do Teksasu. Ale niestety, jak tylko 

cię tu urządzę, od razu będę musiał wracać. 

Carina okręciła się na pięcie i pobiegła w stronę 

sypialni. Cody już wcześniej tam zerknął. Jedna 

z nich była wyjątkowo duża, druga nieco mniejsza, 

obydwie z własnymi łazienkami. Ta mniejsza świet­

nie mogła pełnić rolę pokoju gościnnego. Była 

jeszcze trzecia, która doskonale nadawała się na 

gabinet. 

Wszedł za Carina do największej z nich. Dziewczy­

na zatrzymała się na środku, rozejrzała wokół. 

- Przecież tu jeszcze potrzeba mebli, talerzy i in­

nych rzeczy do kuchni, obrusów, bielizny... - Carina 

załamała ręce. - Po prostu wszystkiego! 

- Nie przejmuj się. Jeśli zdecydujemy się na to 

mieszkanie, formalności z pewnością nie potrwają 

długo. Zostanie nam jeszcze parę dni na zakupy. 

Kobiety chyba to lubią, 

- Ale ile to będzie kosztować! 

- Kochanie, mam trzy konta, których dotąd nawet 

nie naruszyłem, bo nie było takiej potrzeby. W dodat­

ku należy do mnie jedna trzecia dochodów wszystkich 

naszych firm. Sama widzisz, że możesz spać spokojnie. 

To mnie nie zrujnuje. 

Podeszła do niego i wzięła go za rękę. 

- Ale to są twoje pieniądze. Ja niczego nie wnios­

łam. 

- Alfonso zlecił przekazanie należących się tobie po 

ojcu pieniędzy, które wcześniej zainwestował. A więc 

nie uważaj się za biedaczkę. 

- Czy będę mogła nimi zarządzać? 

- Oczywiście. 

Oczy rozszerzyły się jej ze zdumienia. 

ŚLUB PO TEKSASKU  1 0 1 

- Nie masz zamiaru wytknąćmi, żeniemamotym 

pojęcia? 

- Przestań. - Uśmiechnął się do niej. - Nauczysz się 

tego. 

- Och, Cody, jestem taka szczęśliwa! Dzięki tobie. 

A jednocześnie czuję się winna. Dostałam tak wiele, 

a ty zupełnie nic. 

Ujął jej dłoń, ucałował palce. 

- Jak możesz tak mówić? Mam żonę. To całkowicie 

nu wystarcza. 

- Tak myślisz? - Popatrzyła na niego niepewnie. 

- Nigdy nie powinnaś w to nie wątpić - zapewnił, 

biorąc ją w ramiona. - Nie może być inaczej. 

W hotelu, w którym się zatrzymali, mieli osobne 

sypialnie. Nie pozwalał sobie nawet namyśl, żemógłby 

wejść do pokoju Cariny. Przecież obiecał dać jej czas 

na oswojenie się z nim... I dotrzyma przyrzeczenia, 

nawet gdyby miał umrzeć. Wprawdzie nie słyszał, by 

ktokolwiek przypłacił życiem nadmiar zimnych prysz­

niców, ale w końcu zawsze kiedyś musi być pierwszy 

raz. 

Teraz będą mieć własne mieszkanie. Przyjemnie 

było o tym pomyśleć. Przepadał za ranczem i kochał 

tamten kawałek ziemi. Był z nim znacznie mocniej 

związany niż Cole czy Cameron, którym w zupełności 

wystarczały ich nowe siedziby, a na ranczo wpadali 

tylko od czasu do czasu. 

Zawsze przeczuwał, że kiedyś tu właśnie osiądzie. 

Ale z drugiej strony miła była świadomość, że mają 

z Carina miejsce tylko dla siebie. Zapowiadało się, że 

jego żona dostanie dyplom za półtora roku, ponieważ 

zamierzała uczyć się też w czasie wakacji. 

On musi doprowadzić do końca ostatnią operację 

w Meksyku, ale przecież będzie mógł co jakiś czas 

odwiedzać Carinę. Całe szczęście, że firma miała 

background image

1 0 2 ŚLUB PO TEXSASKU 

własny odrzutowiec. Dzięki temu nie będzie uzależnio­

ny od rejsowych samolotów. 

Cody z każdym dniem utwierdzał się w przekona­

niu, że Letty miała rację, namawiając go na pozo­

stawienie Carinie wolnej ręki. Teraz, kiedy po raz 

pierwszy w życiu mogła robić to, na co miała ochotę, 

wprost rozkwitała na jego oczach. Zachwycał się tą 

przemianą. 

Musi się mieć na baczności. Tak niewiele brakuje, 

by zapomniał o złożonej jej i sobie obietnicy. Jeszcze 

trochę i stanie się częścią jej życia. 

Czy się na to odważy? 

Tydzień później Cody wszedł do ich nowego miesz­

kania. Wracał z lotniska. Umówił się z pilotem na 

wieczorny lot do Teksasu. Teraz musiał jakoś powie­

dzieć o tym Carinie. Nie było to przyjemne, choć 

przecież spodziewała się, że może się to zdarzyć 

w każdej chwili. Mieli za sobą pierwszą noc w nowym 

mieszkaniu. Wieczorem, kiedy nadeszła pora na pó­

jście do łóżka, postąpił jak tchórz. Poszedł spać do 

gościnnego pokoju. 

Co się z nim działo? Zachowywał się zupełnie jak 

zakochany po raz pierwszy w życiu nastolatek, które­

mu z zakłopotania brak słów i który nie potrafi 

otrząsnąć się z poczucia własnej śmieszności i niezręcz­

ności. 

Carina najmniejszym gestem nie dała mu do zro­

zumienia, że życzyłaby sobie jego obecności. Sam 

dopuścił do tego, że sprawy potoczyły się swoim 

biegiem, i nie pozostało mu nic innego, jak się do­

stosować. Niepotrzebnie to skomplikował. 

W końcu oboje byli dorośli. Powinni usiąść i szcze­

rze porozmawiać. Tak się z pewnością stanie, ale 

jeszcze nie teraz. Przez jakiś czas, przynajmniej jeszcze 

ŚLUB PO TEXSASKU 103 

dzisiaj, postara się nadal odgrywać rolę dobrego 

wujka. 

Zatrzymał się na progu i spojrzał na przygotowania 

do kolacji. Oniemiał z wrażenia. Niewielki okrągły stół 

był nakryty koronkowym obrusem. Czerwone świece 

płonęły w srebrnych świecznikach, cudownie harmoni­

zując ze szkarłatnymi, umieszczonymi w niskiej wazie 

różami, które ofiarował jej dwa dni temu z okazji 

rozpoczęcia nauki. Powietrze było przesycone ich 

upojną wonią. 

W blasku świec jaśniała nowa zastawa, lśniły sztuć­

ce, jarzyły się kryształowe kieliszki. Talerze przy­

krywały serwetki z czerwonego płótna. 

Z kuchni dochodził smakowity zapach, przemiesza­

ny z aromatem ziół. 

Cody jęknął tylko na ten widok. Jak w takich 

warunkach pozostać przy narzuconej roli? 

- Cody? To ty? 

- Uhm. - Schował klucze i ruszył w stronę kuchni. 

Wyszła mu naprzeciw. Miała na sobie różową, 

rozkloszowaną, cienką suknię z długimi powiewnymi 

rękawami. 

- Wyglądasz cudownie! 

Carina rozpromieniła się. Popatrzyła po sobie. 

- Podoba ci się? Szukałam czegoś na specjalne 

okazje, ale nie mam wprawy w kupowaniu strojów, 

- Lekko dotknęła rękawa. - Mam nadzieję, że dobrze 

wybrałam. 

Uniósł do ust jej dłoń. 

- Bardzo dobrze. Masz doskonały gust. Jeśli mi nie 

wierzysz, to tylko popatrz na siebie. Masz wrodzone 

poczucie smaku. Masz swój styl. 

Objął ją i przyciągnął do siebie, chcąc pocałować. 

W tej samej chwili z kuchni dobiegł natarczywy 

dźwięk. 

background image

104 SLUB PO TEX5A5KU 

- Och, pieczeń gotowa! Jesteś głodny? -Jej suknia 

zawirowała. W jednej chwili Carina znalazła się w ku­

chni. 

- Uhm. Bardzo głodny - powiedział bardziej do 

siebie niż do niej. Był tak złakniony jej dotyku, jej 

smaku... Zostało mu tylko kilka godzin. I nie ma 

pojęcia, kiedy znów ją zobaczy, 

Carina wyszła z kuchni, niosąc przed sobą pełną 

tacę. Podskoczył i wyjął ją z jej rąk. Dziewczyna 

rozstawiła półmiski na stole, wzięła tacę i skierowała 

się do kuchni. 

- Kupiłam wino - powiedziała przez ramię. - Ot­

worzysz? 

Podążył za nią. 

- Wino! Jesteś naprawdę cudowna! 

Uśmiechnął się słysząc, jak zachichotała. Czekał na 

to. 

- Skoro chcesz wiedzieć, to powiedziałam, co bę­

dzie na kolację, i poprosiłam o dobranie wina. Sprze­

dawca był bardzo uprzejmy, nawet dał mi spróbować 

trochę, żebym wybrała najlepsze.-Podałamu butelkę. 

Poczuł dziki głód, kiedy tylko wziął do ust pierwszy 

kęs. Jedzenie było pyszne. 

- Wiesz, nie przypuszczałem, że umiesz gotować 

- powiedział, upijając łyk wina. 

- Natrząsasz się ze mnie? - Uniosła brwi. 

- Ależ skąd. Dlaczego tak myślisz? 

- Wydawało mi się, że każda dziewczyna musi się 

tego nauczyć. Jak inaczej da sobie radę w kuchni? 

- Większość znanych mi kobiet szczerze przyzna­

wała, że nie ma o tym pojęcia. 

- Naprawdę? - zapytała, uśmiechając się słodko 

jak nigdy. - Ale właściwie, co w tym dziwnego. 

W końcu to chyba nie ich umiejętności kulinarne cię 

oczarowały. 

ŚLUB PO TEKSASKU 105 

Niemal się zakrztusił. Poczuł się tak zaskoczony, 

jakby kotek, z którym się bawił, nagle pokazał pa­

zurki. 

- To miał być komplement - powiedział urażony. 

- Porównanie mnie z innymi twoimi kobietami? To 

raczej średni pomysł. 

- Zaraz,oczymtymówisz?Niemażadnychinnych 

kobiet. 

Popatrzyła na niego znad kieliszka. 

- Nie ma? - zapytała wreszcie. 

- Nie - odrzekł, wytrzymując jej spojrzenie. - Ty 

jesteś moją żoną. Poza tobą w moim życiu nie ma 

żadnej innej kobiety. 

- Ale tak naprawdę nie jestem twoją żoną. W tym 

sensie, że chciałeś tego, że wybrałeś właśnie mnie czy... 

- głos uwiązł jej w gardle. 

Cody wstał powoli. Podszedł do niej, delikatnie 

odsunął jej krzesło. Zdziwiona popatrzyła na niego. 

- Jeśli jeszcze zamierzałaś dodać, że cię nie chcę, to 

powiem ci, że bardzo się mylisz, kotku - uśmiechnął 

się. - Naprawdę bardzo się mylisz - powtórzył, biorąc 

ją na ręce i ruszając w stronę sypialni. 

- Cody! Co ty robisz? Przecież ledwie zaczęliśmy 

jeść... Cody... 

Nie dał jej dokończyć. Przywarł do jej ust. Owio­

nął go lekki zapach wina pomieszany z wonią jej 

perfum. Carina drżała w jego ramionach, z trudem 

łapała oddech. W jej oczach dostrzegł radosny 

blask, kiedy na chwilę cofnął się nieco i popatrzył 

na nią. 

Pragnęła go. Świadomość tego zupełnie go zniewo­

liła. 

Drżał z niecierpliwości, ale starał się panować nad 

sobą. Ostrożnie, jakby bojąc się ją spłoszyć, zsunął 

suknię z jej ramion. Rozbierał ją powoli. Kiedy została 

background image

106 

ŚLUB PO TEKSASKU 

w samej bieliźnie, padł przed nią na kolana. Nawet nie 

wiedział, kiedy zrzucił z siebie niepotrzebne rzeczy. 

- Carino, jesteś taka piękna - szeptał, z czułością 

rozkładając na poduszce pukle jej długich włosów, 

delikatnie gładząc jej obnażone ciało. 

- Czuję się piękna, kiedy patrzysz na mnie w ten 

sposób - nieśmiało wyznała dziewczyna łamiącym się 

głosem. 

Uwolnił jej piersi. Przyzywały go do siebie, wabiły. 

Musnął je delikatnie, przylgnął ustami. Carina za­

drżała pod jego dotykiem. Odwinął kołdrę i przykrył ją 

aż po szyję. 

- Zimno ci? - szepnął. 

• Carina tylko potrząsnęła głową. Nie mogła wydusić 

z siebie głosu. 

- Ogrzeję cię. 

Tak rozpaczliwie jej pragnął. Po raz pierwszy 

w życiu przeżywał taką mękę. Ale nie może poddać się 

pokusie, nie może posunąć się za daleko. Po tej 

pierwszej nocy po ślubie dobrze wiedział, że musi się 

mieć na baczności. 

Pogładził ją lekko, chcąc ją uspokoić, ale pod­

świadomie czekał na jej reakcję. Była taka cudowna. 

Nie mógł już dłużej się powstrzymywać, by jej nie 

pocałować. Błądził ustami po jej skórze, ucząc się jej 

ciała, desperacko próbując zapamiętać je na zawsze. 

- Och, Cody... Cody, proszę... tak... 

Poruszyła się lekko pod jego ciężarem, zarzuciła mu 

ręce na szyję. Jakże mógł dłużej walczyć ze sobą? 

Oparł się na łokciach w obawie, że ją zgniecie, ale 

Carina przyciągnęła go do siebie jeszcze mocniej. 

Odszukała jego usta, całowała go namiętnie, z nowo 

zdobytą wprawą... 

Była tak wiotka, tak krucha. Bał się o nią, ale 

obejmowała go nieprzytomnie i zachłannie, z takim 

SLUB PO TEKŚASKU 

107 

zapamiętaniem... W pewnej chwili szarpnęła się lekko. 

Cody wstrzymał oddech, ogarnięty nagłym żalem, że 

sprawił jej ból. Carina znów przywarła do niego. Było 

tak cudownie, coś takiego przeżywał po raz pierwszy. 

Zdawało mu się, że oboje płoną, że wszystko poza nimi 

przestało istnieć. Tak długo czekał, tak szaleńczo 

tęsknił... 

Przytulił ją do siebie. Była taka lekka, kiedy leżała 

na jego piersi, w jego ramionach. Gładził jej plecy, 

uszczęśliwiony nie przestawał jej pieścić, rozkoszować 

się tą boską bliskością. Wstrzymała oddech i spojrzała 

na niego rozszerzonymi ze zdumienia oczami, kiedy 

pieszczoty znów stały się bardziej namiętne. Oboje 

tego chcieli, oboje na to czekali. Oplotła go sobą i znów 

sycili się szaleńczo, bez opamiętania; zatracali w prze­

pełniającym ich, zapierającym dech uniesieniu. Za­

chwyt i oniemienie mieszały się z tkliwością, uścisk 

rozplatał w łagodność... 

Byli jak odmienieni, kiedy wreszcie wrócili na 

ziemię. Dopiero po jakimś czasie Cody doszedł do 

siebie. 

- Carina? - wyszeptał jeszcze zdyszanym głosem. 

- Mhm? 

- Kochanie, muszę ci coś powiedzieć - wyrzekł, 

łapczywie łapiąc powietrze. 

Carina uniosła głowę, popatrzyła na niego. 

- Że nie jesteśmy małżeństwem? 

Niemal zakrztusił się ze śmiechu, zaskoczony jej 

słowami. 

- Z tego co mi na ten temat wiadomo, to nasz ślub 

był jak najbardziej legalny-zapewnił ją. 

- To dobrze - wyszeptała, znów kładąc głowę na 

jego piersi. - Bardzo się z tego cieszę, bardzo. 

Znów przepełniła go jakaś dziwna, nieznana ra­

dość, kiedy poczuł lekkie dotknięcie jej dłoni. 

background image

108 SIAJS PO TEKSASKU 

- Nie chcę cię opuszczać - wyznał. 

- Więc zostań - powiedziała cicho, nie patrząc na 

niego. 

- Niemogęl Miałem powiedzieć ci o tym wcześniej, 

ale kiedy cię ujrzałem i... zapomniałem o wszystkim. 

Wyjeżdżam dziś wieczorem. Godzinę temu powinie­

nem być na lotnisku. 

Odrzuciła w tył głowę i popatrzyła na niego. 

- Dzisiaj? 

- Tak. Zaraz. 

Uśmiechnęła się, obrzucając wzrokiem ich splecio­

ne uściskiem ciała. 

- Tak? 

Potrząsnął głową. Znów owładnęło nim rozpacz­

liwe poczucie wewnętrznego rozdarcia. Obiecał, że dziś 

na pewno wraca do Meksyku. Musi być na miejscu 

najdalej jutro wieczorem. Strawił tyle lat na roz­

pracowanie całej sprawy, nikt nie mógłby go teraz 

zastąpić. Jest niezbędny i musi jechać. 

Ale dlaczego teraz! Teraz, kiedy jego żona będzie od 

niego oddalona o prawie trzy tysiące kilometrów! 

Przekonywał sam siebie, że tutaj będzie bezpieczniej­

sza, że musi dać jej wolną rękę i pozwolić decydować 

o sobie, ale żal rozdzierał mu serce. 

- Nie skończyłeś kolacji - Carina przerwała prze­

dłużające się milczenie. 

- Tak. Przy tobie zapominam o całym świecie. 

Carina uniosła się z westchnieniem. 

- Kiedy wrócisz? 

Cody ruszył pod prysznic. Wolał nie oglądać się za 

siebie, bał się, że ulegnie i zostanie. 

- Najszybciej jak tylko mi się uda. Możesz być tego 

pewna. 

ROZDZIAŁ ÓSMY 

Cody zapatrzył się w przesuwające się nad skrzy­

dłem samolotu chmury. Miał wrażenie, że ostatnie 

półtora roku spędził w powietrzu, kursując między 

Chicago i Teksasem. Przez pozostały czas całkowi­

cie pochłaniała go praca, jednak mimo wysiłków 

ostateczne zakończenie sprawy ciągle się przesuwa­

ło. 

Przeciągnął dłonią po twarzy. Te minione dwa 

tygodnie naprawdę dały mu w kość. Nie pamiętał, 

kiedy ostatnio spał jak człowiek. Nauczył się korzystać 

z każdej nadarzającej się okazji, by choć na chwilę się 

zdrzemnąć. Zasypiał niemal na stojąco. Kiedy wreszcie 

udało mu się wyrwać te parę dni, natychmiast wsiadł 

do samolotu. Zdążył tylko wziąć prysznic i chwycić po 

drodze nieco czystych rzeczy. 

Zamknął oczy i znów wrócił myślą do Cariny. Nie 

widzieli się już pół roku, pierwszy raz tak długo. Sześć 

długich, trwających całą wieczność miesięcy. 

Rozmowy przez telefon nie pomagały. Właściwie 

frustrowały ich jeszcze bardziej. Carina natychmiast 

pytała, kiedy do niej przyjedzie. Choć z bólem serca, 

miał dla niej tylko jedną odpowiedź-nie wiem. Po tym 

jej ożywienie od razu gasło, prawie się nie odzywała. 

Nie miała pojęcia, na czym polega jego praca, 

dlaczego jest dla niego taka ważna. Nie mógł powie­

dzieć prawdy. Kilka miesięcy temu okazało się, że 

w sprawę narkotyków jest zamieszany Alfonso. Cody 

background image

110 ŚLUB PO TEKSASKU 

nie mógł się z tym pogodzić. Czyż mógł wyznać 

Carinie, że szuka dowodów, by wsadzić za kratki jej 

brata? Jeszcze nigdy nie pomylił się tak bardzo w czy­

jejś ocenie. 

Alfonso kilkakrotnie próbował nawiązać przez Co-

dy'ego kontakt z siostrą, ale Carina nie odpowiadała 

na jego starania. Cody też trzymał się od niego z daleka 

- wymuszony ślub był dla niego dogodnym preteks­

tem. Tak czy inaczej był w sytuacji nie do pozazdrosz­

czenia - z jednej strony Alfonso, którgo udział w spra­

wie był ciągle niejasny, z drugiej żona. 

Żył w ciągłym stresie. Nie miał się do kogo zwrócić, 

brakowało mu oparcia. Po raz pierwszy Cody'emu 

doskwierała samotność. Już dawno zarzucił marzenia 

o życiu bez zobowiązań i pełnej swobodzie. Jak na 

ironię, teraz nie miał na to żadnego wpływu. 

Zamknął oczy, przypominając sobie chwile, kiedy 

był z Carina. Już minął rok, odkąd zamieszkała 

w Chicago. Uśmiechnął się do siebie, pozwolił się 

ponieść marzeniom... 

Gdyby przyszło mu odpowiedzieć na pytanie, na co 

najbardziej wyczekiwał w czasie ich spotkań, z pewno­

ścią wybrałby tę trwającą mgnienie chwilę, kiedy jej 

oczy rozjaśniały się na jego widok. Tyle zmiennych 

nastrojów i uczuć przebiegało wtedy przez jej twarz! 

Tak bardzo się cieszyła. 

Cudowne też byty chwile, kiedy budził się rano 

i trzymał ją w ramionach. Chyba nigdy nie będzie miał 

tego dość, wprost przeciwnie - nie mógł doczekać się 

czasów, kiedy już zawsze, od rana do nocy, będą ze 

sobą. 

Każdy jego przyjazd do Chicago zbliżał ich do 

siebie. Cody z trudem zwalczał pokusę, by w ogóle nie 

wychodzić z łóżka. Z góry planował rozrywki, wymyś-

SLUB PO TEKSASKU  1 1 1 

lał kolejne atrakcje. Zabierał Carinę do sklepów 

i czerpał radość z kupowania jej rzeczy, których sobie 

odmawiała. Chodzili po kinach i teatrach, zwiedzali 

muzea, korzystali z różnorodnych możliwości, jakie 

oferowało miasto. 

Ale najbardziej przepadał za momentami, kiedy 

byli tylko we dwoje. Rozczulała go jej nieśmiałość. 

W ich kontaktach Carina nigdy nie zrobiła pierwszego 

kroku, zawsze czekała na niego, zawsze była taka 

skromna i powściągliwa, nawet w domu. Ożywała 

i rozkwitała dopiero w jego ramionach. 

Nie mógł już się doczekać tych kilku darowanych 

im dni. Miał wrażenie, że ucieka przed prawdziwym 

życiem w cudowny świat, do którego zło nie ma 

dostępu, 

Carinie świetnie szły studia. Za kilka tygodni po­

winna dostać dyplom i, Bogu dzięki, wrócić do Tek­

sasu. Na nieszczęście jego sprawy się pokomplikowały. 

Carina wróci w złym momencie. To między innymi 

dlatego, by z nią o tym pomówić, wyrwał się teraz do 

Chicago. 

Jego boss świetnie wiedział, że zamierza zrezyg­

nować z pracy, gdy tylko zakończą operację. Cody 

mógł mieć tylko cichą nadzieję, że nigdy nie dojdzie do 

sytuacji, by musiał powiedzieć Carinie, co robił w Me­

ksyku i jaką odegrał rolę w aresztowaniu jej brata. 

Tym razem nie uprzedził jej o swoim przyjeździe. 

Dwie poprzednie wizyty odwoływał w ostatniej chwili. 

Obawiał się, że tym razem by mu nie uwierzyła. 

Postanowił pojechać prosto na uniwersytet i tam na 

nią poczekać. Razem wrócą do domu, nadrobią czas, 

jaki spędzili z dala od siebie. 

Niemal czuł jedwabiście gładki dotyk jej długich 

włosów, kiedy przeciągnął palcami po swojej gęstej 

czuprynie. Usnął z uśmiechem na ustach. 

background image

112 ŚLUB PO TEKSASKU 

Po zajęciach Carina jeszcze chwilę rozmawiała 

z wykładowcą. Zostały jej tylko trzy tygodnie do 

końca. Była przejęta i trochę niespokojna. Kiedy 

omówiła nurtujące ją problemy, ruszyła do wyjścia. 

Cieszyła się, że przyjechała do Chicago i kon­

tynuowała studia. Praktyka w klinice dodatkowo 

umocniła jej przeświadczenie, że odnalazła swoje po­

wołanie. Tylko za jaką cenę? 

Swój wybór może przypłacić klęską małżeństwa. 

Ale w końcu, co to za małżeństwo? Przez ten pierwszy 

rok była tak zajęta, że nie zastanawiała się nad tym, nie 

miała czasu, by tęsknić za mężem. Poza tym wtedy 

przyjeżdżał do niej co jakiś czas. Nie miała wątpliwo­

ści, że te spotkania były dla niego tak samo ważne 

i utęsknione jak dla niej. 

Nigdy nie rozmawiali o tym, co czują. Była 

zbyt nieśmiała, by powiedzieć mu, jak bardzo go 

kocha. Zwłaszcza że on też unikał podobnych de­

klaracji. Był taki pewny siebie, taki niezależny. 

Nikogo nie potrzebował, wiedziała o tym, nawet 

żony. 

Kiedy przyjeżdżał, poświęcał jej cały swój czas 

i uwagę. Aż zarumieniła się na tę myśl i wspomnienia, 

jakie od razu napłynęły. Teraz, kiedy miała więcej 

znajomych i więcej wiedziała o życiu, zdawała sobie 

sprawę, że choć Cody jej pragnął, niekoniecznie musiał 

ją kochać. 

Godziła się z tą sytuacją. Ale zdarzały się dni, kiedy 

czuła się samotna i opuszczona. 

Ostatnio, kiedy znów odwołał swój przyjazd, była 

tak rozstrojona, że niemal nie mogła z nim rozmawiać. 

Kiedy odłożyła słuchawkę, wybuchnęła płaczem i szlo­

chała parę godzin. 

Dlaczego życie jest takie skomplikowane? Czy to 

coś dziwnego, jeśli ktoś jest zakochany we własnym 

SLUB PO TEKSASKU 113 

mężu? Potrząsnęła głową, starając się odegnać od 

siebie dręczące ją myśli. 

- Carino! Carino, poczekaj! 

Obejrzała się za siebie. Jeden z pracujących w klini­

ce kolegów biegł za nią. 

- Cześć, Chad! Co się stało? 

- Chodzę na piechotę. W zeszłym tygodniu mój 

samochód ostatecznie się poddał i przeniósł się na 

parking do Pana Boga. - Uniósł w górę dłoń i po­

patrzył na niebo. - Razem z kumplami wyprawili­

śmy go na tamten świat. To auto było starsze ode 

mnie. Było dla mnie czymś więcej niż tylko samo­

chodem. To był przyjaciel. Tyle razem przeszliśmy, 

Żeby było bardziej uroczyście, Charlie ozdobił go 

girlandą z pustych baniek po oleju, a Dave wygłosił 

mowę pogrzebową. 

Carina wybuchnęła śmiechem. Chad otworzył 

przed nią drzwi. Kiedy wyszli, ujęła go pod ramię. 

Chłodny wiatr szarpną} jej długą spódnicę, rozpusz­

czone włosy uderzyły ją po twarzy. Bezskutecznie 

próbowała je odgarnąć. 

- Może ci pomóc? - roześmiał się Chad. 

Popatrzyła na przekorne iskierki w jego oczach. 

- Mogę sobie wyobrazić, na czym by polegała 

twoja pomoc! 

Uniósł brwi z udanym zdumieniem. 

- Czyżbyś wątpiła, że w mojej obecności możesz 

czuć się bezpiecznie? Bądź spokojna. - Objął ją 

ramieniem, odgarnął niesforne kosmyki z jej twarzy. 

- Gdzie teraz jedziesz? - zapytał, dostosowując do niej 

krok. 

- Wracam do domu. W klinice mam być dopiero 

w poniedziałek. A ty? 

- Powinienem tam być za pół godziny. Miałem 

nadzieję, że też tam jedziesz i zabiorę się z tobą, ale... 

background image

114 ŚLUB PO TEKSASKU 

- Nie ma sprawy, Chad. To jest prawie po drodze. 

Teraz powiedz mi, jakie jest twoje zdanie na temat tego 

dziecka Morenów? 

Wdali się z rozważania zleconych im przypadków. 

Szli zaprzątnięci rozmową, nie zwracając uwagi na 

otoczenie. 

Cody przyglądał się, jak nadchodzili. Nie od razu 

rozpoznał Carinę. Przede wszystkim nie spodziewał 

się, że może z kimś być, zwłaszcza z mężczyzną. Poczuł 

chłód w piersi, widząc, jak trzyma go pod ramię, ale nie 

chciał wyciągać na razie żadnych wniosków. Wszyst­

kiego się dowie, kiedy Carina spojrzy mu w oczy. 

Bez ruchu stał przy jej samochodzie i czekał. 

Carina znalazła w torebce kluczyki, uniosła głowę. 

Dopiero teraz dostrzegła Cody'ego, niedbale opartego 

o jej mały sportowy samochód. 

- Cody? 

Na jej twarzy odmalowało się zdumienie. Nic 

więcej. 

- Cody! Co ty tu robisz? Dlaczego nie uprzedziłeś 

mnie o swoim przyjeździe? 

Strząsnęła ramię Chada i rzuciła się ku niemu. 

Dobrze, że włożył ciemne okulary, przynajmniej nie 

widziała wyrazu jego twarzy. Wyprostował się powoli. 

- Cześć, Carino. 

Zatrzymała się tuż przed nim. Nie dotknęła go. 

- Jak się tu dostałeś? - zapytała urwanym głosem. 

- Taksówką. Chciałem zrobić ci niespodziankę 

- popatrzył za nią. -1 chyba mi się udało, co? 

Carina okręciła się na pięcie. 

- Och, Cody, to jest Chad Evans, mój kolega 

z grupy. Pracujemy razem w klinice. Pamiętasz, opo­

wiadałam ci, że mamy tam praktykę w tym semestrze? 

- Pamiętam. - Wyciągnął rękę. - Cody Callaway. 

Chad uścisnął jego dłoń i uśmiechnął się. 

ŚLUB PO TEKSASKU 

115 

- Słyszałem o tobie. Carina wiele o tobie mówiła. 

-

 Tak? - popatrzył na jej twarz. Niczego nie 

mógł z niej wyczytać. Nie wiedział nawet, czy ucie­

szyła się z jego przyjazdu. Serce mu się ścisnęło. 

- To masz nade mną przewagę. Mnie o tobie nie 

wspominała. 

- Zaproponowałam Chadowi, że go podwiozę 

- odezwała się Carina. - Chwilowo jest bez samo­

chodu. 

- Nie ma problemu. - Chad cofnął się kilka 

kroków, - Nie wiedziałaś, że przyjechał twój mąż, 

przecież rozumiem. Pewnie macie wiele spraw. Pojadę 

autobusem i... 

- Przestań - przerwała mu Carina. - Jeśli upchniesz 

się na tym miejscu z tyłu, nie będziesz musiał czekać na 

autobus przy tej paskudnej pogodzie. - Zerknęła na 

Cody'ego, jakby spodziewając się jakiejś uwagi, ale on 

cofnął się tylko i czekał, aż otworzy samochód. 

Przez całą drogę do kliniki Carina i Chad z ożywie­

niem rozmawiali. Cody nieoczekiwanie miał wrażenie, 

że jest dużo starszy. Oni mieli swoje problemy i swój 

świat, który jemu był całkowicie obcy. Potarł dłonią 

twarz i pożałował, że nie zdążył się ogolić. 

Dlaczego nie pojechał z lotniska do domu? Mógłby 

się przespać, odpocząć. Po co przyjechał tutaj i jak 

zadurzony sztubak wypatrywał oczy, skoro na tyle 

miesięcy zostawił ją samą? 

Chciał, żeby zakosztowała wolności, żeby sama 

o sobie decydowała. Czy teraz dokonała wyboru? I czy 

jego uwzględniła w swoich planach? 

Zatrzymali się przed niewielkim białym budynkiem, 

Cody wysiadł, żeby wypuścić Chada, 

- Miło mi było ciebie poznać - odezwał się chłopak 

i wyciągnął rękę. - Chyba nie muszę ci mówić, jaką 

wspaniałą dziewczyną jest Carina. Masz szczęście. 

background image

1 1 6 ŚLUB PO TEKSASKU 

- Też tak myślę - cicho odrzekł Cody. Wsiadł do 

środka. - Stale mam wrażenie, że ten samochód kurczy 

się po każdym myciu - powiedział, zapinając pas 

i wyciągając nogi. 

- Dla* mnie jest w sam raz - uśmiechnęła się 

Carina. - Rozmiar akurat dla mnie. Cieszę się z nie­

go, chociaż sama odwodziłam cię od jego kupna. 

Miałeś rację. 

- Cieszę się, że ci się podoba. 

- Dokąd chcesz jechać? 

- Nie zastanawiałem się nad tym - odparł z wes­

tchnieniem. - Myślałem tylko o tym, żeby dostać się 

tutaj, 

- Jesteś zmęczony - stwierdziła, przyglądając mu 

się uważnie. 

- Tak. 

- W takim razie jedźmy do domu. Przygotuję coś 

dobrego. Jak długo zostajesz? 

To było gorsze niż wszystko, co sobie wyobrażał. 

Przygotował się na rozdrażnienie, może złość, a ona 

traktuje go jak znajomego, z uprzejmą grzecznością. 

- Parę dni - mruknął. 

Oparł głowę i przyglądał się, jak Carina wprawnie 

manewruje, włącza się do ruchu i jedzie do centrum. 

Lubił patrzeć na jej dłonie. Były takie małe, tak 

pełne wdzięku. Lubił ich jedwabisty dotyk... 

- Carina? 

Zerknęła na niego pospiesznie, jakby w jego głosie 

usłyszała jakiś nowy ton. 

- Tak? 

Nie odrywał oczu od jej dłoni. Właściwie wcale nie 

chciał tego wiedzieć. Ale musiał zapytać. 

- Dlaczego nie nosisz obrączki? 

- Spieszyłam się rano. Zdjęłam ją, żeby posmaro­

wać ręce kremem, i zapomniałam potem nałożyć. 

ŚLUB PO TKKSASKU 117 

- Często ci się to zdarza? - starał się, by zabrzmiało 

to obojętnie. 

- Co się często zdarza? 

- Ż e zapominasz nałożyć obrączkę. 

- Nie zastanawiałam się. 

Przez parę minut milczeli. Postanowił nie wracać do 

tego więcej. Był zbyt spięty i zmęczony, by dys­

kutować. Carina też była w nastroju, w jakim nigdy 

wcześniej jej nie widział. 

Zaparkowali na podziemnym parkingu, wjechali 

windą na górę. Cody wyjął klucze, otworzył drzwi. 

Carina od razu poszła do kuchni. 

- Zacznę szykować kolację - rzuciła przez ramię. 

- Carina? 

Znieruchomiała. Z ociąganiem odwróciła się ku 

niemu, ale nie odezwała się ani słowem. 

- Co się stało? 

Uniosła brwi. 

- Nie wiem, o czym mówisz. 

- Jesteś jakaś inna. 

- J a k a ? 

- Przedtem, kiedy przyjeżdżałem, zachowywałaś 

się inaczej. 

- Możliwe - odrzekła, krzyżując ręce. - Nikt nie 

jest ciągle taki sam, Cody. Ludzie się zmieniają. 

Dorastamy, stajemy się inni. Powinieneś o tym wie­

dzieć. 

- Co chcesz przez to powiedzieć? 

- Na początku fakt, że masz żonę, był dla 

ciebie czymś absolutnie nowym i dotychczas nie 

znanym. To wszystko było tylko zabawą: małżeń­

stwo, urządzanie domu, nasze spotkania, kiedy 

liczyliśmy każdą darowaną nam chwilę. Potem prze­

stałeś przyjeżdżać. - Odwróciła się i poszła do 

kuchni. 

background image

1 1 8 ŚLUB PO TEKSASKL 

Podążył za nią. Z rękami w kieszeniach oparł się 

o futrynę. 

- Ale teraz jestem. 

Carina zaczęła wyjmować produkty z szafek i lo­

dówki. 

- Tak - wyszeptała i wziąwszy nóż, zajęła się 

krojeniem jarzyn. 

- Wygląda, że to cię wcale nie obchodzi. 

Odrzuciła w tył głowę, popatrzyła na niego. 

- Obchodzi mnie, Cody. Niestety. W tym cały 

problem. Tęsknię za tobą, brakuje mi ciebie. Tak 

bardzo. Obiecywałeś przyjechać, a potem w ostatniej 

chwili odwoływałeś wizytę. Czuję się ż tym okropnie, 

nie wiem, co mam myśleć, jak planować przyszłość. 

Jasne, że jestem wolna, ale moja wolność jest tylko 

pozorna. Mam męża, ale to nie jest prawdziwe małżeń­

stwo. Niemal cię nie widuję. Czego się po mnie 

spodziewałeś? 

- Myślałem, że się ucieszysz, że udało mi się 

wyrwać do ciebie - odrzekł że wzruszeniem ramion. 

Carina powoli odłożyła nóż, podeszła do niego. 

Wspiąwszy się na palce, zarzuciła mu ręce na szyję. 

- Bardzo się cieszę, Cody - wyszeptała i dotknęła 

wargami jego ust. 

Wziął ją w ramiona, przytulił mocno. Całował ją 

żarliwie, coraz bardziej namiętnie, jakby chcąc za­

wrzeć w tych pocałunkach całą swoją tęsknotę, nad­

robić stracony czas, wymazać z pamięci żałosną samo­

tność. Nareszcie znów byli razem, miał ją w swoich 

ramionach. Zrzucając po drodze ubranie, zaniósł ją do 

sypialni, nie przestając całować, gładzić, pieścić. Świat 

wirował nieprzytomnie, krew burzyła się w żyłach, 

brakowało powietrza. 

Carina płonęła jak on. Cody zapomniał o wszyst­

kim, była tylko ona, jego żona, jego ukochana, kobie-

SLUB PO TEKSASKU  1 1 9 

ta, dla której oddałby wszystko, która liczyła się dla 

niego bardziej niż własne życie. 

Omdleli splątani w uścisku, jeszcze zamroczeni tym, 

co się przed chwilą stało. Dopiero po jakimś czasie 

Cody uświadomił sobie, że nawet nie zdążył ściągnąć 

kołdry. 

- Tęskniłem za tobą, kotku - wymruczał, skubiąc 

jej ucho. 

- Ja też. 

- Przepraszam, że wszystko się tak skomplikowało. 

Carina odsunęła się lekko, by móc spojrzeć mu 

w twarz. 

- Skomplikowało? 

- Przez tę moją pracę i w ogóle. Wszystko ciągnie 

się w nieskończoność, chociaż początkowo wydawało 

się, że to prosta sprawa. Już dawno powinniśmy o niej 

zapomnieć, a tymczasem... 

- Praca jest dla ciebie czymś bardzo ważnym, 

prawda? 

- Zobowiązałem się doprowadzić do końca pewną 

sprawę... 

Carina westchnęła i usiadła, 

- Gdzie idziesz? - zapytał unosząc się na łokciu. 

Carina odgarnęła w tył włosy, wstała. 

- Idę wziąć prysznic i dokończyć szykowanie jedze­

nia. 

Patrzył za nią, póki nie zniknęła za drzwiami 

łazienki. O co tu chodzi? Przecież chciała tego równie 

mocno jak on, co do tego nie miał żadnych wątpliwo­

ści. Jak mogła teraz tak po prostu wstać i odejść? 

Po raz pierwszy w życiu poczuł się wykorzystany. 

Posłużyła się nim, a potem bez żalu go zostawiła. Ta 

świadomość była nie do zniesienia. Znów zaczęło 

dławić go w piersi. 

Poszedł wykąpać się do drugiej łazienki. Potem 

background image

120 ŚLUB PO TEKSASKU 

przebrał się w stare dżinsy i podkoszulek, które kiedyś 

tu zostawił. 

Carina była w kuchni. Miała na sobie szafirową 

podomkę, upięte wysoko włosy falami spływały na 

ramiona, ocieniały policzki. Wyglądała cudownie. 

I jakoś nieobecnie. 

W milczącym porozumieniu pozostali przy błahych 

tematach: jego podróży, studiach Cariny. Oboje uni­

kali spraw osobistych. 

Kolacja była jak zwykle wyśmienita. Cody roz­

koszował się jedzeniem, zdawało mu się, że z każdym 

kęsem spływa z niego zmęczenie. Był już całkiem 

rozluźniony, kiedy po kawie usiedli przed kominkiem 

na małego drinka. 

W zachowaniu Cariny znów coś zwróciło jego 

uwagę. Dotychczas siadywali razem na kanapie, co 

zwykle kończyło się tym, że Carina lądowała na jego 

kolanach. Teraz usiadła na fotelu. 

Cody rozparł się na kanapie, przyjrzał się wpat­

rzonej w ogień żonie. Zachwycał go jej profil. Tak 

żałował, że nie jest artystą. Mógłby utrwalić dosko­

nałość jej rysów - delikatną linię nosa, łagodny zarys 

szczęki, cudowną proporcję szyi. Sposób, w jaki 

ciepłe światło płonącego drzewa różowi policzki 

Cariny. Jej usta... Przepełniło go takie uniesienie, że 

niemal westchnął głośno. W ostatniej chwilt się 

powstrzymał... 

- Cody? - powiedziała miękko Carina, nie od­

rywając oczu od tańczącego w kominku ognia. 

- Uhm? 

- Czy rozmawiałeś z ciocią Letty? 

- Na jaki temat? 

- Czy przekazała ci moją wiadomość? 

- Nie. Od dawna nie miałem z nią kontaktu. O co 

chodziło? 

ŚLUB PO TEXSASKU 

121 

Uśmiechała się smutno. Nadal nie patrzyła na 

niego. 

- Teraz to już nie ma znaczenia. 

- Tak czy inaczej, powiedz mi. 

Odwróciła się ku niemu. Serce mu się ścisnęło, kiedy 

zobaczył jej twarz. Oczy miała pełne bólu. 

- Parę miesięcy temu na wszystkie sposoby próbo­

wałam się z tobą skontaktować. Nie chciałam niepo­

koić rodziny. Tak bardzo cię wtedy potrzebowałam, 

ale nigdzie nie mogłam cię odszukać... - Głos uwiązł jej 

w gardle, na chwilę odwróciła wzrok. - Nigdzie cię nie 

było. 

Cody pochylił się ku niej, oparł łokcie na kolanach. 

- Co się stało, kotku? Dlaczego mnie szukałaś? 

Zagryzła dolną wargę, wyraźnie próbowała się 

opanować. Przełknęła ślinę, wzięła głęboki oddech. 

- Cztery miesiące temu straciłam dziecko. 

Zerwał się z miejsca, w jednej chwili był przy niej. 

- Och nie, Carino! Nie! Nic nie wiedziałem. Jak...? 

-pytanie zawisło w powietrzu. Zastygła, kiedy wyciąg­

nął ku niej ręce. Ta reakcja go poraziła. Ostrożnie 

cofnął się, usiadł. - Opowiesz mi, jak to się stało? 

Carina opuściła oczy na swoje zaciśnięte dłonie. 

- Wtedy jeszcze o niczym nie miałam pojęcia. Wiele 

godzin spędzałam w bibliotece. Od kilku tygodni nie 

czułam się najlepiej, ale myślałam, że to grypa. Brako­

wało mi ciebie, a ty właśnie odwołałeś swój przyjazd do 

Chicago. 

Zamilkła, ale on nie mógł znaleźć odpowiednich 

słów. Była tu sama, potrzebowała go, a on ją zawiódł. 

- I co się stało? - wydusił. 

- Byłam w bibliotece, kiedy nagle poczułam okro­

pny ból brzucha. Coś jakby skurcze, ale jeszcze gorsze. 

Bibliotekarz wezwał pogotowie, zabrali mnie do szpi­

tala, ale już było za późno. Zatrzymali mnie dwa dni. 

background image

1 2 2 ŚLUB PO 1XKSASKU 

To wtedy próbowałam cię odszukać. Nie chciałam 

denerwować Letty, wiec tylko poprosiłam, żeby za­

dzwoniła do mnie, jeśli się odezwiesz. Podałam jej 

numer, ale nie mówiłam, że to do szpitala. Nie 

zadzwoniłeś. 

Znów popatrzyła na ściśnięte dłonie. 

- Kiedy wróciłam do domu, byłam w fatalnym 

stanie. Byłam przybita tym, co się stało. Ciągle czułam 

się winna, że nie zorientowałam się na czas, że jestem 

w ciąży. Miałam do siebie pretensje, że zbagatelizowa­

łam pierwsze objawy, chociaż potem lekarz powiedział 

mi, że i tak nie dałoby się zapobiec temu, co się stało. 

- O Boże, Carino! Tak strasznie mi przykro. 

Tak bardzo chciał wziąć ją w ramiona, przytulić. 

Nie mógł myśleć o tym, co przeszła, ile wycierpiała. 

W dodatku w takiej chwili nie było go przy niej. Powoli 

ustępował pierwszy szok, zaczynał odzywać się żal 

i rozpaczliwe poczucie straty. Dziecko, o którym 

nawet nie wiedział... 

- Myślałem, że jesteśmy ostrożni - wymamrotał 

jakby do siebie. - Myślałem... - urwał i potrząsnął 

głową, 

- Od tamtej pory wiele zastanawiałam się nad nami 

- ciągnęła Carina. Głos już jej nie drżał. - Po raz 

pierwszy w życiu uświadomiłam sobie, co to znaczy 

być całkowicie niezależną, zdaną jedynie na siebie. 

- Jej uśmiech łamał mu serce. - Potrzebowałam wiele 

czasu, żeby dorosnąć. O wiele więcej niż większość 

kobiet w moim wieku. 

Kiedy znów popatrzyła na niego, w jej oczach 

dostrzegł coś, czego wcześniej nie widział - wewnętrz­

ną siłę, jaką zdobyła w ciągu tych ostatnich miesięcy. 

- Nie mam żalu do Alfonso za to, że przez niego 

sprawy potoczyły się w sposób niezależny od nas, ale 

nie mogę dłużej godzić się na tę sytuację. Moim bratem 

ŚLUB PO TEKSASKU 123 

kierowały szlachetne pobudki. Chciał jak najlepiej. 

Oboje zapłaciliśmy za to moje dziecinne zachowanie. 

Żałuję, że tak się stało. - Odwróciła oczy do ognia. 

- Żałuję wielu rzeczy, ale z pewnością nie tego, że 

mogłam cię lepiej poznać, być twoją żoną, dojrzeć. 

Chciał jej przerwać, wytłumaczyć... Ale właściwie 

co mógłby jej powiedzieć? Zapewnić, że zaskoczyła go 

jej odwaga, kiedy nie bacząc na nic, postanowiła go 

ostrzec? Że do tej pory nikt nie wywarł na nim takiego 

wrażenia, jak ona? 

- Cody, zaproponowano mi pracę w Chicago, 

w klinice, w której wiosną miałam praktyki. W pierw­

szej chwili odmówiłam, ale nalegali, żebym się jeszcze 

zastanowiła. Dali mi parę dni do namysłu. Wtedy 

uświadomiłam sobie, że nie chcę wracać do Teksasu, 

skoro nie mogę liczyć, że będziesz ze mną. Zmienię 

zdanie, jeśli zdecydujesz się osiąść na ranczu. 

- A jeśli nie? 

- Wtedy pozostanę w Chicago i nie będę się 

wtrącać do twojego życia. 

- Czy to znaczy, że chcesz się rozwieść? - zapytał 

Cody, dziwiąc się w duchu, że jego słowa zabrzmiały 

tak spokojnie, kiedy serce niemal nie rozsadziło mu 

piersi. 

- To zależy od ciebie. 

- Ja nie chcę rozwodu — oświadczył szorstko. 

- A czego chcesz? ~ spytała cicho, zwracając oczy 

na niego. 

Cody podniósł się, zaczął krążyć po pokoju. 

- Chcę, żebyśmy byli razem, mieli wspólny dom, 

rodzinę. - Odwrócił się i ruszył w jej stronę. - Carino, 

kocham cię. Kocham cię całym sercem. 

Popatrzyła na niego z pełnym niedowierzania zdu­

mieniem. Dopiero wtedy zdał sobie sprawę, że te słowa 

powiedział po raz pierwszy w życiu. 

background image

124 5LUB PO TEXSASKU 

Carina wstała powoli, podeszła ku niemu. Ujęła 

jego dłoń i podniosła ją do ust. 

- Ja też cię kocham, Cody. Wydaje mi się, że 

kochałam cię przez całe swoje życie. - Popatrzyła na 

niego. - Ale w gruncie rzeczy to niczego nie zmienia, 

prawda? W każdym razie dla ciebie. Praca jest dla 

ciebie ważniejsza. 

- Zacząłem ją, zanim jeszcze ciebie poznałem. 

Mówiłem ci o tym. Nasze małżeństwo wypadło w naj­

bardziej nie sprzyjającym momencie. Nie mogę tak po 

prostu wszystkiego zostawić... nie na tym etapie. 

Carina aa chwilę zamknęła oczy. 

- Rób jak uważasz, Cody. Nie będę ci stawać na 

drodze. I tak wiem, że to by niczego nie dało. 

- A co będzie z tobą, kochanie? Czy wrócisz do 

Teksasu? 

Nie wypuszczała jego ręki. Przycisnęła do niej usta. 

- Nie, Cody. Nie chcę bezczynnie siedzieć i wy­

czekiwać na twoje przelotne wizyty. Zostanę w Chica­

go. Może nadejdzie czas, kiedy oboje zechcemy zmie­

nić nasze życie. Na razie wykorzystam szansę i spróbu­

ję swoich sił w pracy, do której się przygotowałam. 

- To nie potrwa długo -żarliwie zapewnił ją Cody, 

Z westchnieniem popatrzył w sufit. - Ile razy już ci to 

powtarzałem? - wymamrotał gorzko. Znów spojrzał 

na Carinę. -Jakoś to przeżyjemy, skarbie. Damy sobie 

radę. Wiem, że tak będzie. Przecież się kochamy. 

Carina odwróciła się i zapatrzyła w ciemność za 

oknem. 

- Czasami zastanawiam się, czy sama miłość wy­

starczy. 

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY 

Rok później 

Carina bocznym wejściem wbiegła do kliniki. Już 

była spóźniona na wyznaczone wizyty. Za późno 

wyszła ze szpitala. Zapewnianie rodziców sześciolet­

niego dziecka, że Jamie znów będzie mówił, zabrało jej 

więcej czasu, niż przypuszczała. 

W biegu ściągnęła płaszcz, ruszyła korytarzem. 

- Carino! Dobrze, że już jesteś! 

Zatrzymała się przy rejestracji. 

- Wiem. Posiedzę pewnie do nocy. 

- Nie o to chodzi. Twój szwagier cię poszukuje. 

Telefonował już dwa razy. Prosił, żebyś natychmiast 

się z nim skontaktowała. Nie zastał cię już w szpitalu, 

więc jeszcze raz zadzwonił tutaj. 

Zmroziło ją. Z trudem opanowała dławiące ją 

przerażenie. 

- Mój szwagier? - powtórzyła rzeczowym tonem. 

Helena podała jej kartkę. 

- To jego numer. Tam go zastaniesz. 

Bezwiednie wyciągnęła rękę, zapatrzyła się w cyfry. 

Helena swoim wyraźnym pismem zapisała datę, czas 

telefonu, numer i nazwisko Cole'a Callawaya. 

- Dzięki - wydusiła Carina i odwróciła się. 

- Mam nadzieję, że nic się nie stało - pocieszyła ją 

rejestratorka. 

- Ja też - potaknęła Carina. 

background image

126 ŚLUB PO TEKSASEII 

Serce jak oszalałe waliło jej w piersi. Dlaczego Cole 

tak jej szukał? 

Od dnia ślubu nie miała kontaktów z nikim z rodzi­

ny Cody'ego, poza ciocią Letty. Nie wiedziała, co 

sądzą o jej pozostaniu w Chicago. Nigdy nie roz­

mawiała z Codym na ten temat. 

Mimo to czuła się nieswojo. Czy mogła liczyć na ich 

zrozumienie? Czy zaakceptowali dokonany przez nią 

i Cody'ego wybór? 

Bywały chwile, kiedy nocą nie mogła zasnąć. Leżała 

wpatrzona w sufit, zastanawiając się nad życiem, 

myśląc o Codym, zgadując co robi, gdzie jest. Coraz 

częściej wątpiła w słuszność swojej decyzji o pozo­

staniu w Chicago. Pocieszała się tylko myślą, że na 

ranczu byłaby równie samotna. 

Popatrzyła na karteczkę. Co Cole chciał jej zako­

munikować? Nigdy wcześniej do niej nie dzwonił. 

Musiało to być coś bardzo pilnego, inaczej nie szukał­

by jej tak gorączkowo, 

Może stało się coś z Codym? W ciągu ostatnich 

kilku miesięcy tylko parę razy rozmawiali przez tele­

fon. 

A może chodziło o jakąś wiadomość, której Cody 

nie chciał przekazać jej osobiście? 

Usiadła przy biurku, drżącą ręką podniosła słu­

chawkę. Zaczęła wybierać numer, pomyliła się, zaczęła 

od początku. Od razu ktoś odebrał. Serce zabiło jej 

mocniej, kiedy poznała głęboki głos Cole'a. 

- Mówi Carina Callaway - wykrztusiła z trudem, 

ciesząc się, że jej głos zabrzmiał spokojnie. 

- Carina! Dziękuję, że tak szybko oddzwoniłaś! 

Nie wiedziałem... - urwał, jakby nie chcąc kończyć. 

- Chciałem dać ci znać, że Cody został ranny. Niestety, 

nie znam szczegółów. Wczoraj w nocy przewieziono go 

samolotem z Meksyku do szpitala w San Antonio. 

SLUB PO TEX5A5KU 127 

Właśnie jest operowany. Próbuję dotrzeć do ciebie 

z biura Cama. Reszta rodziny jest w szpitalu. 

Jego słowa ją sparaliżowały. Z trudem przełknęła 

ślinę. 

- W jakim jest stanie? - wydusiła. 

Cisza, jaka zapadła, była gorsza od słów. 

- Nie jest z nim dobrze -usłyszała wreszcie. -Kula 

trafiła go w pierś, druga w biodro. Nie wiadomo 

jeszcze, czy nie ma innych obrażeń. 

- Czy to znaczy, że strzelano do niego? - Głos 

uwiązł jej w gardle. - Myślałam, że miał wypadek 

samochodowy. Co się stało? Gdzie on był? Kto... 

- Przykro mi, ale nie znam szczegółów. Wiem 

tylko, że to miało miejsce w Meksyku i tylko dzięki 

komuś wysoko postawionemu przewieziono go do 

szpitala w Teksasie. - Urwał. Dopiero teraz Carina 

zdała sobie sprawę, że Cole też z trudem panuje nad 

sobą.-Podobno...-umilkł znowu-ledwie przeżył ten 

lot. 

Carina z całej siły przygniotła pięściami usta, by 

stłumić jęk rozpaczy. Dopiero po chwili mogła mówić. 

- Przylecę pierwszym samolotem. 

- Już wysłaliśmy po ciebie nasz odrzutowiec. Za 

niecałą godzinę będzie na lotnisku Midway. 

- Dzięki, Cole. Dziękuję, że zadzwoniłeś. 

Przez chwilę nie odpowiadał. 

- Pomyślałem sobie, że może chciałabyś wiedzieć. 

Ostatkiem sił wstrzymywała łzy, które paliły ją pod 

powiekami. 

- Tak - wykrztusiła i odłożyła słuchawkę. 

Nie odchodziła od telefonu, zdawało się jej, że to 

jedyna wątła nić, jaka wiąże ją z Codym. Dopiero po 

chwili wstała, zabrała torebkę i wyszła. By się uspoko­

ić, wzięła głęboki oddech. 

- Heleno - zwróciła się do rejestratorki - niestety, 

background image

128 ŚLUB PO TEKSA5XU 

niemogę zostać. - Znów nabrała powietrza. -Mój mąż 

- głos jej zadrgał, zagryzła wargę -jest ranny. Jadę do 

niego. 

- Och, Carino! Tak mi przykro! Miałam nadzieję, 

że nic się nie stało. Czy mogłabym ci w czymś pomoc? 

Carina zamknęła oczy, próbowała się skoncent­

rować. 

- Postaraj się przełożyć zaplanowane wizyty - po­

wiedziała po chwili namysłu. - Może znajdziesz kogoś, 

kto mógłby mnie zastąpić. Nie mam pojęcia, kiedy 

będę z powrotem. 

- Daj nam znać, jak on się czuje, dobrze? I niczym 

tutaj się nie przejmuj. 

- Dzięki, Heleno. 

Nie wiedziała nawet, jak dojechała do domu. Nie 

mogła odgonić od siebie natrętnych myśli o poczynio­

nych ostatnio zakupach, o jej zamierzonej zmianie 

dotychczasowego życia. 

Dlaczego aż tak długo musiała się zastanawiać, 

zanim dotarło do niej, że Cody jest najważniejszy, że 

poza nim nic naprawdę się nie liczy? Dlaczego nic nie 

zrobiła, by go odnaleźć, powiedzieć, że wraca do 

Teksasu, ze już złożyła wymówienie w pracy, że kocha 

go i bez względu na wcześniejsze uzgodnienia chce 

z nim być. Dlaczego zwlekała? 

Zaparkowała samochód i wjechała na górę. Dopie­

ro po przekroczeniu progu mieszkania zatrzymała się, 

niezdecydowana. Przede wszystkim powinna zastano­

wić się, co ze sobą zabrać. 

Otworzyła szafę, wyrzuciła na łóżko naręcze ubrań. 

Przygotowała buty i resztę garderoby. Z łazienki 

przyniosła kosmetyki i przybory toaletowe. 

Przygotowała torbę podróżną i zaczęła upychać 

w niej rzeczy, nie przestając modlić się w duchu. 

„Cody, proszę, trzymaj się. Nie daj się. Będę przy 

ŚLUB PO TEKSASXU  1 2 9 

tobie, przyjadę najszybciej, jak to możliwe. Kochanie, 

błagam, nie zostawiaj mnie. Nie odchodź teraz, kiedy 

już wiem, jak bardzo mi ciebie potrzeba". 

W niecałą godzinę po rozmowie z Cole'em była 

w drodze na lotnisko. Kiedy przybyła na miejsce, 

samolot tankował paliwo. Do tej pory odwoziła Co-

dy'ego, kiedy wracał na południe. Tym razem ona 

poleci. Chwyciła torbę i pobiegła w stronę maszyny. 

Pilot powitał ją przy wejściu do samolotu. 

- Dzień dobry, pani Callaway. Proszę dać mi 

bagaż. 

- Dziękuję, Sam. 

Poczuła natychmiastową ulgę, kiedy odebrał od niej 

ciężką torbę. Weszła do środka i opadła na jeden 

z foteli. Zapięła pasy. 

- Czy potrzebuje pani czegoś? Startujemy za około 

piętnaście minut. 

Carina potrząsnęła głową, zamknęła oczy i oparła 

się wygodniej. 

Po głowie kłębiły się natrętne myśli, pytania, na 

które nie znała odpowiedzi. Dlaczego do niego strzela­

no? Właściwie nigdy nie opowiadał jej o swojej pracy. 

Wspominał coś tylko o prowadzonym dochodzeniu. 

Dlaczego nigdy nie przyszło jej do głowy, że mógł być 

zamieszany w coś niebezpiecznego? Zwłaszcza po 

tamtej nocy, kiedy przypadkiem zasłyszała o planowa­

nym na niego zamachu. Wprawdzie później Cody 

zapewniał ją, że chodziło o zemstę na rodzinie Cal-

lawayów i człowiek, który ich porwał, na długo został 

uwięziony, więc nie powinna się niczego obawiać, 

Wtedy mu uwierzyła, 

Nie dopuszczała do siebiemyśli, że może go teraz 

zabraknąć. Tak bardzo go kochała... 

Spojrzała na pobłyskującą na palcu obrączkę, le­

ciutko przeciągnęła po niej palcem. Cody'emu było tak 

background image

1 3 0 ŚLUB PO TEXSASEU 

przykro, kiedy zobaczył, że jej nie nosi. Jakże była 

wtedy dziecinna. Po tym tragicznym dniu w szpitalu 

zdjęła ją z palca, rozgoryczona i przepełniona żalem. 

Dopiero jego reakcja zawstydziła ją. Opamiętała się 

wtedy i już nigdy więcej jej nie zdejmowała. Przez te 

ciągnące ńą w nieskończoność, samotne miesiące, 

kiedy wyczekiwała na telefon od niego i zastanawiała 

się, ile było prawdy w jego zapewnieniach omiłości. Ta 

obrączka był dla niej symbolem ich związku, nadzieją 

na przyszłość. Cody nalegał, by mimo dzielącego ich 

oddalenia, nadal ją nosiła. Dla niego ten mały przed­

miot też wiele znaczył. 

Otworzyła oczy, gdy dobiegł ją jakiś dźwięk. To 

pilot wszedł do środka, zamknął drzwi i zniknął 

w kabinie. Po chwili poczuła drżenie, zawyły silniki. 

Samolot ruszył, gwałtownie nabrał prędkości, wzbił się 

w powietrze. 

Teraz mogła tylko czekać. To było najgorsze. 

Zamknęła oczy. Znów napłynęły wspomnienia. Przy­

pomniała sobie pierwszy raz, kiedy go zobaczyła. 

Opalony, z jaśniejącymi złoto włosami, promieniował 

siłą i życiem. 

- Boże, miej go w swojej opiece - wyszeptała 

i delikatnie dotknęła obrączki jak talizmanu. 

Na lotnisku w San Antonio czekał na nią Cameron 

i Janinę. 

- Co z nim? - zapytała z miejsca, gdy tylko 

wysiadła z samolotu. 

- Jeszczesiętrzyma-odparłCameron.-Operacja 

się udała, tak przynajmniej mówią lekarze, ale nieźle 

dostał. Gdyby nie szybka akcja twojego brata, nie 

wyszedłby z tego żywy. 

Szli w stronę auta Camerona. Carina stanęła jak 

wryta, słysząc jego słowa. 

SLUB PO TEKSASKU 131 

- Alfonso? Chcesz powiedzieć, że Alfonso był przy 

tym, jak strzelano do Cody'ego? 

- Tak - odrzekł Cameron, popychając ją lekko 

naprzód. - Twój brat jest teraz w szpitalu. 

Nie wiedziała, co ma o tym myśleć. Od dnia ślubu 

nie widziała Alfonso, nawet z nim nie rozmawiała. 

Zbywała wszelkie próby kontaktu. Pisywała do matki, 

ale nie chcąc spotkać brata, nie próbowała się z nią 

zobaczyć. 

A teraz Alfonso jest w szpitalu! 

- Wiesz, prawie cię nie poznałam, kiedy wysiadłaś 

z samolotu - odezwała się Janinę, kiedy już usiadły 

w samochodzie. - Byłaś cudowną panną młodą, ale 

teraz! Popatrz tylko na siebie. 

Carina uśmiechnęła się. Dobrze wiedziała, że Janinę 

chciała oderwać jej myśli od Cody'ego. 

- To może z powodu fryzury. Kiedy zaczęłam 

pracować, nie miałam czasu i wybrałam coś prostszego 

- wyjaśniła, przeciągając palcami po wijących się 

lokach. 

- Może częściowo tak. Ale oprócz tego jesteś 

taka... Sama nie wiem, jak to określić... wyrafinowana 

czy... 

- Seksowna? - uśmiechnął się Cameron. 

- To też - roześmiała się Janinę. - Cody widział cię 

z tymi włosami? 

- Nie. 

Cameron i Janinę wymienili spojrzenia, ale pozo­

stawili jej odpowiedź bez komentarza. 

W czasie, kiedy zdecydowała się ściąć włosy, była 

w takim nastroju, że chciała całkowicie się odmienić. 

Chyba to się jej udało. Zmieniła też sposób ubierania 

- wybierała teraz stroje w jaskrawych barwach i o mo­

dnym kroju. Miała wrażenie, że w końcu przeniosła się 

w dwudziesty wiek. 

background image

132 SLUB PO TEKSASKU 

Ogromną rolę w jej odmianie z pewnością odegrał 

fakt, że wreszcie uwierzyła we własne siły. Polubiła 

swoje nowe wcielenie. Teraz, zaaferowana i zdener­

wowana, zupełnie zapomniała o tym, że Cody nie 

widział jej od dawna. Sądząc po reakcji Camerona 

i Janinę, może niedobrze się stało, że go o tym nie 

uprzedziła. 

Teraz już było za późno, ale nie ma się czym 

przejmować. Poza tym może celowo trochę przesadzi­

li. 

- Czy widzieliście go? - zapytała, pochylając się ku 

nim. 

Zatrzymali się na parkingu przed szpitalem. 

- Nie - odpowiedział Cameron. -Kiedy wyruszyli­

śmy na lotnisko, był w sali pooperacyjnej - dodał 

i otworzył drzwi, podając jej rękę. 

Ruszyli w stronę szpitala, Janinę i Cameron wzięli ją 

w środek. Ich obecność i świadomość, że nie jest sama, 

że są z nią osoby, którym Cody też jest bliski, 

dodawała jej otuchy. W milczeniu wjechali windą na 

górę. Z daleka od razu dostrzegła zatopionych w roz­

mowie Cole'a i Alfonso. Obaj jak na komendę od­

wrócili się ku niej. 

Przez te kilka lat Alfonso znacznie się postarzał. 

Włosy mu posiwiały, głębokie bruzdy żłobiły czoło 

ipoliczki. Na widok Carinyjego twarz wmgnieniu oka 

rozjaśniła się z niespodziewanej radości. To nią wstrzą­

snęło. 

Stał przed nią jej brat, człowiek, który ją wychował, 

który strzegł jej jak źrenicy oka, któremu tyle za­

wdzięczała. Czekał na nią, kiedy tak bardzo po­

trzebowała wsparcia kogoś bliskiego. 

Z cichym okrzykiem padła w jego ramiona. Przytu-

liłjąmocno, zanurzył twarz w jej włosach. Zdawało się, 

że czas się zatrzymał, kiedy tak trwali w braterskim 

SLUB PO TEKSASKU 133 

uścisku. Dopiero po chwili Carina odchyliła głowę 

i popatrzyła na niego. Ze zdumieniem spoglądała na 

łzy spływające po szorstkich policzkach. Jeszcze nigdy 

nie widziała go płaczącego. 

- Cody? - wydusiła z siebie jedyne słowo, jakie 

mogło jej przejść przez gardło. 

- Jest na oddziale intensywnej opieki, jeszcze nie­

przytomny - z tyłu za nią rozległ się głos Cole'a. - Raz 

na godzinę pozwalają wejść do niego jednej osobie, 

tylko na kilka minut. Przed chwilą u niego byłem 

- I jak? 

Cole potrząsnął głową. 

- Trudno coś powiedzieć. Podłączyli go do tylu 

różnych urządzeń, że ledwie go widać. W dodatku ma 

zabandażowane biodro i klatkę piersiową. Połowa 

twarzy jest spuchnięta i sina. Dostał w kość. 

Carina popatrzyła na brata. 

- Cameron powiedział, że to ty go tu przetranspor­

towałeś?

 v 

- Tak - potwierdził Alfonso. - Właśnie tłumaczy­

łem Cole'owi, co się wydarzyło, 

- Wiecie co - wtrącił Cole. - Może zostańcie tu 

razem, a my przez ten czas pójdziemy coś zjeść. To nie 

potrwa długo. 

- Dobrze - odparł Alfonso. 

- Przynieść wam coś? 

- Nie, dzięki. 
Carina patrzyła za odchodzącymi Callawayami. 

Alfonso ujął ją za ramię. 

- Tutaj obok jest mała poczekalnia - powiedział, 

prowadząc ją do niewielkiego pokoju. - Nikogo tam 

teraz nie ma. 

- Opowiesz mi, co się stało? - zapytała, osuwając 

się na fotel. 

Alfonso usiadł obok i ujął ją za rękę. 

background image

1 3 4 ŚLUB PO TEXSASKU 

- Tak. Nadszedł czas, kiedy powinnaś się dowiedzieć. 

Patrzyła na niego uważnie. Przeciągnął palcami po 

twarzy. 

- Przez wiele lat - zaczął - i ja, i Cody pracowa­

liśmy nad tymi samymi sprawami - urwał na chwilę. 

- Niestety, był to przypadek, kiedy prawica nie 

wiedziała, o tym, co czyni lewica. 

- Nie rozumiem. 

- Czy wiesz, co Cody robił w Meksyku? 

- Prowadził jakieś dochodzenie, tak mi powiedział. 

- A czy wiesz, dla kogo pracował? 

- Nie. 

- Dla amerykańskiej agencji do zwalczania nar­

kotyków. 

- Cody jest agentem7 - z niedowierzaniem wlepiła 

w niego wzrok. 

- Tajnym agentem. 

- Och! 

- Musisz też się dowiedzieć, że ja robiłem to samo, 

tylko dla meksykańskiego rządu. 

Popatrzyła na niego, jakby widziała go po raz 

pierwszy. Jak mogła do tej pory nie dostrzec podobień­

stwa, łączącego jej męża i brata? 

- Obaj mieliśmy siebie na oku, podejrzewaliśmy 

jeden drugiego. Dopiero niedawno dowiedzieliśmy się 

prawdy. 

- Kiedy? 

- Parę tygodni temu. 

- Myślałeś, że on jest handlarzem narkotyków? 

- Nie, jasne, że nie. Był dla mnie jednym z tych 

słynnych Callawayów, który lubi igrać z niebezpie­

czeństwem. Dopiero kiedy wszystko zaczęło się ukła­

dać w jedną całość, nasi szefowie raczyli nas powiadom 

mić, że oprócz tego, że jesteśmy szwagrami, pracujemy 

dla tej samej idei. 

• ŚLUB PO TEKSASKU 135 

- Cody nic mi nie mówił o swojej pracy - wyznała 

Carina, spuszczając oczy na dłonie. 

- Nie mógł. 

- A ty mogłeś? - zapytała, podnosząc na niego 

wzrok. 

- Dopiero teraz mogę, kiedy już sprawa została 

zaJtonczona. Wiele nas to kosztowało: czasu, wysiłku 

i starań, ale w końcu kilku członków gangu trafiło za 

kratki. "

 fc 

- To wtedy strzelano do Cody'ego? 

- Niestety, tak - westchnął Alfonso. 

Jak on mógł przez tyle lat robić coś tak niebezpiecz­

nego i nawet jej o tym nie wspomnieć? Kiedy przyjeż­

dżał do nich na hacjendę, zawsze był taki wesoły, śmiał 

się i dowcipkował, przekomarzał z nią. Kto by pomyś­

lał, ze cokolwiek traktuje poważnie? 

- Więc tamta rozmowa, którą usłyszałam.. 

- Wyjaśniliśmy to. To byli ludzie Enrique'a Rod-

ngueza, mieli śledzić Cody'ego. Nikt ich o to nie 

podejrzewał, myślano, że ja ich wynająłem. Dopiero 

po kilku tygodniach to wyszło na jaw. 

- Byli zamieszani w handel narkotykami? 

- Właściwie nie. To byli płatni mordercy, gotowi na 

wszystko za parę dolarów. 

- Cody dowiedział się o tym? 

- Tak. On niczego nie zostawi bez wyjaśnienia 

Przyszedł do mnie z informacją, kiedy już miał w ręku 

wszystkie dowody. Wtedy też, jak wiele razy wcześniej 

próbowałem nawiązać z tobą kontakt. Chciałem pro­

sie o wybaczenie za to, co wam zrobiłem. 

- Cody przyjął twoje przeprosiny? 

- Nie przywiązywał do tego zbytniej wagi. Był 

przejęty zlokalizowaniem i ujęciem przestępców 

- Uciekł wzrokiem, zamilkł. -Muszę ci jeszcze powie­

dzieć, ze Cody został postrzelony przeze mnie. 

background image

136 ŚLUB PO TEKSASKU 

-

 Kazałeś... 

- Ależ nie, ziemnie zrozumiałaś. To ja oznajmiłem 

gangsterom, że są aresztowani. Jednocześnie nasi 

ludzie wdarli się do środka, ale jeden z przestępców 

wyciągnął broń. Cody rzucił się między niego i mnie... 

Trafiły go kule, przeznaczone dla mnie. 

Carina wbiła w niego przerażone oczy, łzy płynęły 

jej po policzkach. 

- Natychmiast wezwałem pomoc, zatamowaliśmy 

krwotok. Byliśmy w posiadaniu helikopterów, które 

miały zabrać aresztowanych. Dzięki temu przewieźli­

śmy Cody'ego przez granicę, prosto do szpitala. 

- Dlaczego on to zrobił? - wyszeptała Carina, 

jakby do siebie. 

- Zadałem mu to samo pytanie — westchnął Alfon­

so. - Kiedy jeszcze był przytomny. 

- Odpowiedział ci? 

- Tak. Popatrzył na mnie i powiedział: „Bo Carina 

cię kocha". 

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY 

- Pani Callaway? 

W poczekalni była cała rodzina, ale nikt nie miał 

wątpliwości, do kogo zwracała się pielęgniarka. Cari­

na poderwała się zmiejsca, z napięciem wpatrywała się 

w jej twarz, jakby próbując z niej coś wyczytać. 

- Słucham? 

- Może pani zobaczyć męża. 

Drżała tak bardzo, że ledwie trzymała się na 

nogach. Rozejrzała się wokół siebie, przebiegła wzro­

kiem po twarzach, szukając wsparcia. Byli wszyscy 

- Cole i Allison, Cameron i Janinę, ciocia Letty 

i Alfonso. Ich obecność i pełne otuchy słowa i spojrze­

nia dodawały jej sił. Podążyła za pielęgniarką. 

Minęły korytarz, przeszły przez wahadłowe drzwi 

z napisem „Oddział Intensywnej Opieki Medycznej. 

Wstęp wzbroniony". Pielęgniarka poprowadziła ją do 

jednej z sal. Carina powoli zbliżyła się do łóżka, 

popatrzyła na leżącego męża. Ze wszystkich sił starała 

się zachować spokój. To, co ujrzała, było gorsze, niż 

mogła przypuszczać. Była wstrząśnięta. Gdyby nie 

miarowy dźwięk różnych urządzeń, do których był 

podłączony, byłaby pewna, że Cody nie żyje. Uderzył 

ją kontrast między jego złotymi włosami, rozsypanymi 

na poduszce, a poszarzałą twarzą. 

Oplątywały go jakieś rurki, dziwne przewody. Bała 

się, że jeśli spróbuje go dotknąć, niechcący coś rozłą­

czy. Ostrożnie ujęła jego dłoń, przycisnęła ją do ust. 

background image

138 SLUB PO TEESASKU 

- Kocham cię, Cody - wyszeptała. 

Nie poruszył się, ale przecież nawet na to nie liczyła. 

Musiała mu to powiedzieć. 

Uratował życie jej bratu. Mimo tego, co wcześniej 

się zdarzyło. Wiedział, że nie przestała kochać Alfon­

so, Dlaczego się na to zdecydował? Dlaczego chciał 

poświecić własne życie? Czyżby nie zdawał sobie 

sprawy, jak bardzo go kocha, jego również? 

- Wierzę, że na tym zakończy się twoja praca 

w Meksyku - szepnęła. - Teraz wszystko się zmieni, 

kochanie, zobaczysz. Będę okropną egoistką, nie pusz­

czę cię od siebie na krok. Potrzebuję ciebie. 

Po kilku minutach wróciła pielęgniarka. Musiała go 

opuścić. Ale wróci, kiedy tylko to będzie możliwe. 

Kocha go i nie cofnie się przed niczym, by uratować 

to, co ich łączy, 

Wydawało mu się, że tratuje go stado słoni. Jeden 

z nich miażdżył mu pierś, przygniatał do ziemi. Jęknął 

i spróbował się poruszyć. W tej samej chwili gwałtow­

ny ból odezwał się w biodrze i nodze. 

Czuł się okropnie, umierał. Ktoś ujął jego dłoń, 

poczuł przyjemny dotyk czegoś ciepłego i miękkiego. 

Spróbował otworzyć oczy, zamrugał. 

Co się z nim dzieje, gdzie jest? Tuż obok ujrzał 

wpatrzone w niego czarne oczy Cariny. Uśmiechnął się 

z wysiłkiem. Twarz miał spuchniętą i obolałą. Musnęła 

ustami jego dłoń. Znów poczuł to samo co kilka minut 

temu. 

Carina. Tak wiele o niej myślał, że wcale nie zdziwił 

go jej widok. Dopiero przed chwilą marzył o niej we 

śnie. 

- Cześć - wymamrotał z trudem. Miał sucho 

w ustach. Oblizał wargi. - Gdzie jesteśmy? 

- W szpitalu w San Antonio. 

SLUB PO TEKSASKU 139 

Zmarszczył brwi. San Antonio? Co on tu robi? 

Ostatnia rzecz, jaką pamiętał, to... Zaraz, co to było? 

Zamknął oczy, starając się skupić. 

- Lekarz uważa, że twój stan poprawia się za­

skakująco szybko. Jest bardzo zadowolony. 

Tym lepiej. Ale o co w tym wszystkim chodzi? 

- Co ty tu robisz? - zapytał wreszcie, znów ot­

wierając oczy. 

- Jestem przy tobie. 

- Nie powinnaś być w pracy? 

- Wzięłam urlop. 

- A h a . 

Przesunął wzrokiem po pokoju. Był całkiem duży 

i w miarę luksusowo urządzony. Nie mógł przypo­

mnieć sobie, czy kiedykolwiek wcześniej był w szpitalu 

jako pacjent. Takie leżenie na wznak wyznacza inną 

perspektywę, wiele rzeczy wygląda zupełnie inaczej. 

Wcale go to nie zachwycało. 

Przymknął oczy, w nadziei że odegna od siebie 

dokuczliwy ból. Było coś ważnego, co miał zrobić, 

a może powiedzieć... 

- Carina? 

- Tak, kochanie. 

Chciał wypowiedzieć na głos jej imię. Uśmiechnął 

się do siebie i znów zapadł w zbawczą ciemność, gdzie 

nie istniał ból... * 

Kiedy kolejny raz otworzył oczy, pokój był po­

grążony w ciemnościach. Jedynie nocna lampka roz­

świetlała mrok. Carina znów była przy nim, uśmiecha­

ła się do niego łagodnie. Była taka... szukał właściwego 

określenia, ale jego umysł był jak otępiały. Wyglądała, 

jakby była... szczęśliwa, tak, to chyba było to słowo. 

Szczęśliwa, jakby spełniło się jej najgłębsze życzenie. 

- Co ja tu robię? - zapytał. 

background image

140 ŚLUB PO TBKSASKli 

- A co pamiętasz? 

- Niewiele - odrzekł po chwili namysłu, - Miałem 

wypadek? 

- Niedokładnie. 

- W takim razie co? 

- Urzędowo chyba się mówi, że zostałeś ranny 

w czasie pełnienia służby. 

- W czasie pełnienia służby... -urwał i zamyślił się. 

Zaczęły napływać wspomnienia, jakieś nie związane ze 

sobą obrazy. Po kilku minutach westchnął ciężko. 

- No tak. W czasie służby. - Rozejrzał sie po pokoju, 

nie patrzył na nią. - Czy oprócz mnie ktoś jeszcze 

został ranny? 

- Nie. 

Zamknął oczy. 

- Todobrze-wymruczałzulgąiznówzanurzyłsię 

w ciemność... 

Był dzień, kiedy znów się obudził. Carina siedziała 

przy łóżku. 

- Czy w ogóle nie wychodzisz ze szpitala? - zmart­

wił się Cody. 

Była zajęta lekturą tygodnika. Słysząc jego słowa, 

odwróciła się i rozjaśniła w uśmiechu. 

- Dlaczego pytasz? 

- Tak sobie. Byłem ciekaw, 

Poruszył się, próbując znaleźć wygodniejszą pozy­

cję. 

- Jak długo zamierzają mnie tu trzymać? 

- Dopóki twój stan nie poprawi się na tyle, że 

będziesz mógł wrócić do domu. 

- Kiedy to będzie? 

- Nie powiedzieli. 

Podała mu szklankę z wodą. Popijał ją powoli, 

rozkoszując się. Było mu dobrze. Przymknął oczy. 

ŚLUB PO TEKSASKU  1 4 1 

Naraz otworzył je gwałtownie, jakby dopiero teraz coś 

do niego dotarło. Zamrugał. 

- Twoje włosy! Co zrobiłaś z włosami? 

- Ścięłam je - odrzekła, leciutko pochylając głowę. 

- Przecież widzę, do diabła! Ale dlaczego? 

Popatrzyła na niego spokojnie. 

- Nie podoba ci się moja fryzura? 

- Carino, jak mogłaś to zrobić? Miałaś takie cu­

downe włosy, ubóstwiałem je. Dlaczego nawet nie 

zapytałaś mnie o zdanie? 

Zachowywał się jak rozżalone dziecko. Wiedział 

o tym, ale nic go to nie obchodziło. Do diabła, był taki 

bezradny. To leżenie w łóżku odbierało mu resztkę sił. 

- Włosy odrosną, nie martw się - pocieszyła go. 

- To nie ma znaczenia - odparł, zamykając oczy. 

- W końcu to twoje życie. Nie mam prawa się wtrącać 

- dodał, ale w głębi duszy czuł co innego. - Jak twoja 

praca? - spróbował zmienić temat. 

- Jak zwykle — odrzekła. 

- Zawsze tak jest, że choćby nie wiadomo ile 

pracować, ciągle jeszcze jest coś do zrobienia... 

- Czy właśnie dlatego pociąga cię praca agenta? 

- Skąd o tym wiesz? - zapytała marszcząc brwi. 

- Alfonso mi powiedział. 

Przyjrzał się jej badawczo, ale zachowała kamienną 

twarz. 

- Rozmawiałaś z Alfonso? 

- Tak. 

- Kiedy? 

- Zaraz po tym, kiedy cię tu przywiózł. Był tutaj, 

dopóki nie przenieśli cię z intensywnej opieki. Dopiero 

wtedy wyjechał do domu. 

- Czy wybaczyłaś mu, że zmusił cię do wyjścia za 

mnie? 

- Tak. 

background image

142 ŚLUB PO TEKSASKU 

Cody uśmiechnął się szeroko. 

- Jestem pewien, że mu ulżyło. 

- Wydaje mi sie, że ty wybaczyłeś mu to już dawno 

temu. 

Chciał wzruszyć ramionami, ale ledwie spróbował, 

przeszył go ostry ból. Skrzywił się. Dotknął palcem 

piersi, zrobił dziwną minę. 

- Nie podobał mi się tylko sposób przeprowadze­

nia tej sprawy, to wszystko. 

- Dlaczego mi nie powiedziałeś, że pracujecie ra­

zem? 

- Bo nie mogłem. Poza tym przez większość czasu 

nie miałem pojęcia, że jesteśmy po tej samej stronie. 

Byłem pewien, że Alfonso jest członkiem gangu. 

Dręczyłem się myślą, że może będę musiał zaaresz­

tować własnego szwagra. Mój boss tym razem chyba 

nieco przesadził z dyskrecją! 

- Skoro o nim mówimy, to miałam okazję zamienić 

z nim kilka słów, kiedy przyszedł do szpitala. Dowie­

działam się, że złożyłeś rezygnację i z zakończeniem 

sprawy jesteś wolny. 

' - I co? 

- Wygląda na to, że jesteś bezrobotny. 

Zastanawiał się przez chwilę, wreszcie uśmiechnął 

się. To mu naprawdę odpowiadało. Im dłużej o tym 

myślał, tym bardziej był zadowolony. 

- Chyba rzeczywiście tak jest. A więc będę mógł 

teraz przyjechać do ciebie i spędzić z tobą trochę czasu. 

- Zawahał się i popatrzył na nią niepewnie. - Oczywi­

ście, jeśli tego zechcesz. - Przeniósł wzrok niżej, 

dostrzegł pobłyskującą na jej palcu obrączkę. Sam się 

zdziwił, jak wielką ulgę odczuł na ten widok. 

Przymknął oczy. Wolał nie ulegać pokusie. Jej 

obecność wyzwalała w nim takie uczucia i pragnienia, 

że potem godzinami nie potrafił sobie z tym poradzić. 

ŚLUB PO TEKSASKU 143 

- Nie musisz jechać tak daleko. 

- Co chcesz przez to powiedzieć? - zapytał, ot­

wierając oczy. 

- Złożyłam wymówienie z pracy. Kilka dni temu 

rozmawiałam z przełożonymi. Już mają kogoś na moje 

miejsce. Wygląda na to, że ja też jestem bezrobotna. 

Do diabła, dlaczego ten ból w piersi nie ustaje? 

Spróbował podciągnąć się na łokciach, ale nie dał 

rady. Ból był zbyt silny. 

- Słuchaj, z mojego powodu nie powinnaś rzucać 

pracy. Nie potrzeba, żebyś... 

- Zrezygnowałam z kliniki nie dlatego, że miałeś 

wypadek. Złożyłam podanie cztery tygodnie temu. To 

miała być dla ciebie niespodzianka na naszą rocznicę 

ślubu. 

- Rocznicę ślubu? 
- Uhm...-uśmiechnęła się.-Już za kilka tygodni. 

Do tej pory powinieneś wyzdrowieć i wyjść ze szpitala. 

Ucisk, który dławił go w piersi, jakby osłabł. 

- I tego właśnie chcesz? - zapytał zmienionym 

głosem. 

- Bardziej niż czegokolwiek - odrzekła z uśmie­

chem, a łzy popłynęły jej po policzkach. 

Kilka tygodni później Cody zamknął za sobą drzwi 

szpitala. W piersi jeszcze go lekko kłuło i nieznacznie 

utykał, ale według zapewnień lekarzy wkrótce miał być 

zupełnie zdrowy. 

Przez ostatnie dwa tygodnie codziennie rozmawiał 

z Carina. Wiedział, że zlikwidowała mieszkanie w Chi­

cago i wczoraj wróciła do Teksasu. Dziś rano miała 

przyjechać po mego do szpitala. 

Zatrzymał się, napełnił płuca świeżym powietrzem. 

Cieszył się, że już ma za sobą leczenie. Właściwie mógł 

wrócić do domu już wcześniej, ale zarówno lekarze, jak 

background image

144 ŚLUB PO TEESASKU 

i jego szef nalegali, by jeszcze trochę został i nabrał sił. 

Po tych ostatnich tygodniach jego organizm był skraj­

nie wyczerpany i należał mu się wypoczynek. 

Z ociąganiem przyznał, że mieli rację. Od dawna nie 

czuł się tak dobrze jak teraz. Cieszył się na spotkanie 

z żoną, pewnie w jakiejś mierze temu zawdzięczał swój 

doskonały nastrój. Nie mógł wytrzymać bez niej nawet 

jednego dnia. Te dwa tygodnie ciągnęły się jak wiecz­

ność. Już nigdy nie dopuści do sytuacji, że mógłby nie 

widzieć się z nią przez rok, jak poprzednio. Nie 

zniósłby tego! 

Podjechał samochód i zatrzymał się przed wejściem. 

Drzwi otworzyły się, z auta wysiadła Carina. Cody 

wstrzymał oddech, wlepi! w nią zdumione oczy. 

Miała na sobie wspaniałą płomienną suknię, pod­

kreślającą jej nieskazitelną figurę. Zdawało się, że 

płynie, kiedy zbliżała się ku niemu na niebotycznych 

obcasach. Trójka mężczyzn stojących po drugiej stro­

nie ulicy zastygła wpatrzona w nią jak w zjawisko. 

Jakiś motocyklista z piskiem hamulców wpadł na 

jadący przed nim samochód, którego kierowca zwolnił 

na widok Cariny. 

W niczym nie przypominała kobiety, która przesia­

dywała przy jego szpitalnym łóżku, ubrana w dżinsy, 

bez makijażu. Teraz jej twarz przesłaniały ogromne 

ciemne okulary, co jeszcze bardziej wyraziście pod­

kreślało jej niepokojące zmysłowe usta. 

Podszedł do niej powoli. Ciekawe, czy zdawała 

sobie sprawę z wrażenia, jakie wywierała na innych. 

Sądząc po wyrazie jej twarzy, nie zauważała niczego 

poza nim. 

Zdjęła okulary i spojrzała na niego. Jej czarne oczy 

przenikały go aż do głębi. Wspięła się na palce 

i leciutko pocałowała go w usta. Uśmiechnęła się. 

- Mogę prowadzić, jeśli chcesz. 

ŚLUB PO TEKSASKU 145 

Mężczyźni po drugiej strome ulicy mierzyli go 

wzrokiem pełnym podziwu i zazdrości. Doskonale ich 

rozumiał. 

- Twoja suknia jest nieprawdopodobna, kochanie. 

Wyglądasz prowokująco. 

- Kupiłam ją specjalnie z myślą o tobie - zaśmiała 

się dźwięcznie. - Właśnie na dzisiejszą okazję. Podoba 

ci się? 

- Gdybyśmy nie byli w miejscu publicznym, poka­

załbym ci, jak bardzo - powiedział pieszczotliwie i, 

otoczywszy ją ramieniem, poprowadzi! do samocho­

du. 

Pomogła mu usadowić się, potem przeszła na drugą 

stronę. Przejeżdżający motorem punk zagwizdał prze­

ciągle na jej widok. Carina usiadła za kierownicą. 

Krótka suknia odsłaniała uda. 

- Całe szczęście, że mam serce jak dzwon, kocha­

nie. Mogłoby być ze mną kiepsko - mruknął, ob­

rzucając wzrokiem jej wyciągnięte nogi. 

- Chodzi ci o tę sukienkę?-zapytała, uruchamiając 

silnik. 

- Między innymi. Jest dosyć skąpa, nie uważasz? 

To znaczy... czy nie jest trochę za krótka? 

- Ależ Cody, przestań! Teraz jest taka moda. 

- Ciekawe, co twoja mama by na to powiedziała. 

Bez słowa nałożyła okulary i ruszyła z parkingu. 

Przyglądał się jej nogom, kiedy zmieniała biegi. 

- Dziękuję, że udało ci się tak to zorganizować, że 

mogłaś po mnie przyjechać - powiedział, podnosząc 

wzrok na jej twarz. - Jeszcze jeden dzień w szpitalu, 

a gryzłbym ściany. 

- Zapewniłam lekarza, że będziesz mieć całodo­

bową opiekę, jeśli pozwoli mi ciebie zabrać do domu. 

- I co on na to? - uśmiechnął się Cody. 

Zerknęła na niego kącikiem oka. 

background image

146 

ŚLUB PO TEK5ASKU 

- Naprawdę chcesz wiedzieć? - zapytała i zarumie­

niła się lekko. 

- Tak - odrzekł zaintrygowany. 

- Powiedział: „Ma chłop szczęście" - rzuciła, stara­

jąc się, by zabrzmiało to nonszalancko. 

Wybuchnął śmiechem. Złapał się za klatkę piersio­

wą. 

- Boli cię? 

- Są różne bóle. Jedziemy na ranczo? 

- Hmm, nie. Cole poradził, żebyśmy na parę dni 

pojechali nad Zatokę Meksykańską, na wyspę South 

Padre, gdzie macie apartament. To prawie pięćset 

kilometrów stąd. Pomyślałam sobie, że zatrzymamy 

się w jakimś hotelu po drodze, zjemy dobrą kolację 

i rano ruszymy dalej. Nie musimy się nigdzie spieszyć, 

to miła perspektywa. 

- Zapowiada się doskonale. 

Uśmiechnęła się do niego, może z pewnym zdener­

wowaniem, takie przynajmniej odniósł wrażenie. Cie­

kawe, co sobie obmyśliła. 

Parę godzin później dopijali kawę w oświetlonej 

przyćmionym światłem restauracji. Znów wydało mu 

się, że Carina jest dziwnie spięta. Może dlatego, że 

wkrótce pójdą do hotelu? 

Gdyby jej nie znał, mógłby pomyśleć, że jego słodka 

żona ma zamiar go uwieść. No cóż, poczeka i chętnie 

zobaczy, czym to się skończy. 

Powoli pili kawę. Cody z zachwytem przyglądał się 

rysom twarzy Cariny, oświetlonej miękkim blaskiem 

świec. Wreszcie wzięła torebkę i bawiła się nią przez 

chwilę. Zerknęła na niego spod rzęs. 

- To co, idziemy? 

- Kiedy tylko zechcesz - odparł, a ona zarumieniła 

się pod jego uśmiechem. 

SLUB PO TEKSA5KU 147 

Położył na tacy pieniądze, podniósł się i pomógł jej 

wstać. Otworzył drzwi auta, poczekał, aż zajęła miejs­

ce, i sam usiadł za kierownicą. 

- Wiesz co, kotku, od tej twojej sukni nie można 

oderwać oczu. Problem polega tylko na tym, że 

przyciąga uwagę zbyt wielu osób. Kiedy przechodzi­

łaś, niewiele brakowało, by niektórzy faceci pospadali 

z krzeseł. Podobają mi się krótkie spódniczki, nawet te 

dopasowane, ale, tylko nie zrozum mnie źle, chyba nie 

lubię, kiedy inni mężczyźni przyglądają się mojej żonie 

ubranej w ten sposób. 

- Czy to znaczy, że nie chcesz, żebym nosiła te 

sukienkę? 

Zastanowił go wyraz jej twarzy. Przez chwilę mil­

czał. » 

- Ależ skąd, oczywiście że nie. Powiedziałem tylko 

swoje zdanie na ten temat. To, co robisz, zależy 

wyłącznie od ciebie. 

Żadne z nich nie odezwało się więcej. Zaparkowali 

przed hotelem, oddali kluczyki obsłudze i ruszyli do 

środka. Dopiero teraz Cody poczuł, jak bardzo jest 

osłabiony. Daleko mu jeszcze było do odzyskania pełni 

sił. To go stresowało. Nie chciał być zmęczony, 

zwłaszcza teraz, kiedy był z Carina i miał określone 

plany. Z westchnieniem pogładził bolące miejsce na 

piersi. 

Kiedy dotarli na górę, Carina od razu wymknęła się 

do łazienki. Cody zapatrzył się w widok za oknem, na 

rzekę przepływającą przez centrum San Antonio. 

Kiedy poszedł do sypialni, z łazienki dobiegł go 

szum wody. Carina pewnie chciała się wykąpać. Usiadł 

na łóżku, ściągnął buty, potem resztę ubrania i wyciąg­

nął się wygodnie, naciągnąwszy na siebie kołdrę. 

Wyrzekał na szpital, ale jednak czasami łóżko miało 

dobre strony. Tak jak teraz. 

background image

148 SLUB PO TEKSASKU 

Przebiegł pilotem po programach telewizyjnych. 

Właściwie nie chciał niczego oglądać, ale nie był 

śpiący. Sam nie wiedział,, co robić. 

Szum wody umilkł. Wyobraził sobie Carinę wyciąg­

niętą w wannie. Chętnie by do niej dołączył. Nie byłby 

to pierwszy raz. Przypomniał sobie blizny i ślady po 

postrzale. Powinien jednak poczekać jeszcze kilka 

tygodni. 

Przyglądał się migoczącym obrazkom, przypomi­

nając sobie chwile, które spędzili razem. Wcale mu to 

nie pomogło. 

Usłyszał odgłos otwieranych drzwi. Nie odrywał 

oczu od ekranu. Wyzywając się w duchu od tchórzy, 

popatrzył w stronę łazienki. Cariny nie było. 

Poczuł delikatny zapach perfum. Przypomniał so­

bie dzień w Chicago, kiedy wybrał dla niej ten upo­

jny uwodzicielski zapach, potem uczył ją, jak je 

stosować.,, 

Jęknął na to wspomnienie. 

Przełączył jeszcze trzy programy, zatrzymał się na 

reklamach. Wtedy weszła. 

Spojrzał na nią od niechcenia, żeby... Naraz wszyst­

ko wyleciało mu z głowy. 

- O Boże! - wyszeptał oszołomiony. 

Przywykł do prostych koszulek z białej bawełny, 

które Carina zwykle nosiła. Rozczulały go i niewinnie 

pociągały. To, co teraz miała na sobie, niczym ich nie 

przypominało. Przez czarny przejrzysty materiał wy­

raźnie przeświecały jej kształty, różowiły piersi ob­

leczone czarną koronką. Głębokie rozcięcia po bokach 

wysoko odsłaniały nogi. 

- W tym ostatnio sypiasz? - zapytał ochrypłym 

głosem. - Aż dziwne, że jeszcze nie umarłaś na 

zapalenie płuc. 

Zbliżyła się do niego, absolutnie nie zrażona jego 

SLUB PO TEKSASKU 

149 

słowami. Wślizgnęła się pod kołdrę i wyciągnęła obok 

niego. 

- Cody - uśmiechnęła się do niego leciutko - nikt 

poza tobą nigdy mnie w tym nie widział, 

- Mam nadzieję - odrzekł przełykając ślinę. - Ina­

czej zabiłbym faceta, a akurat teraz nie chciałbym tego 

robić. 

Położyła się na boku, oparła na łokciu i popatrzyła 

mu prosto w oczy. 

- Chciałam wydać ci się pociągająca. 

- Jeśli będziesz jeszcze bardziej, to chyba eks­

ploduję! 

Już sam nie wiedział, co robić. Z trudem panował 

nad sobą. Po tylu miesiącach samotności... Przypo­

mniał sam sobie, że przecież dopiero wyszedł ze 

szpitala. Przytulił ją do siebie, pogładził po policzku. 

- Będziemy oglądać telewizję?-usłyszałwjej głosie 

rozbawienie. 

Nie patrząc nawet, nacisnął wyłącznik pilota i przy-

padłustami do jej szyi. Westchnęła i objęła go. Ogarnął 

go płomień. 

Dotknął jej drżącą ręką. Dzieliła ich tylko delikatna 

tkanina. Przeciągnął ręką po jej nogach, czuł ciarki 

przebiegające po napiętej skórze. Palił go dotyk jej rąk. 

- Skąd się tego nauczyłaś? -zdumiał się, przypomi­

nając sobie, jak bardzo była nieśmiała. 

Spojrzała na niego spod ociężałych powiek. 

- Przeczytałam o tym w książce. Dowiedziałam się, 

co robić, żeby i sobie, i partnerowi dać więcej radości. 

- Lubisz mnie dotykać? - uśmiechnął się na widok 

rumieńca, który oblał jej policzki. Mimo czasu, jaki 

spędzili z dala od siebie, nie zmieniła się. 

Potwierdziła ruchem głowy. Patrzyła na niego roz­

szerzonymi oczami. Cody przez dłuższą chwilę przy­

glądał się jej badawczo. 

background image

150 ŚLUB PO 1-EESASKU 

- W takim razie zapraszam - przyciągnął ją do 

siebie. 

Popatrzyła na niego zdziwiona. 

- Pokaż mi, czego się jeszcze nauczyłaś - uśmiech­

nął się przymilnie. 

Posłuchała go. Zaskoczyła go tak, że nie posiadał 

się ze zdumienia. Zapomniał o bożym świecie. Była 

lekka jak motyl, kiedy uniosła się nad nim, odnalaz­

ła jego usta. Znów byli razem, nic innego się nie 

liczyło, odpłynęły w dal myśli i uczucia... Przestra­

szyła się, kiedy jęknął, nie mogąc już dłużej panować 

nad sobą. . 

- Cody, co się stało? Czy zrobiliśmy coś... 

Niemal nie mógł się roześmiać, zabrakło mu tchu. 

- Tak, zrobiliśmy coś - odetchnął głęboko. - Mój 

kotek zamienił się w tygrysicę. 

Carina wyciągnęła się obok niego, 

- Czy to źle? 

- Och, kochanie... absolutnie nie! 

Obudził go promień słońca, który padł na jego 

twarz. Podniósł się, zaciągnął zasłony i znów wrócił do 

łóżka. 

Brakowało mu snu. W gruncie rzeczy prawie wcale 

nie spali. Zaczęło się rozwidniać, kiedy wreszcie usnął 

z Carina w ramionach. 

Spała tak mocno, że nawet się nie poruszyła. Cody 

oparł się na łokciu i zapatrzył na żonę. 

Znów byli razem i tak już będzie. Zrobi wszystko, 

by tak było. Carina zrezygnowała z pracy, choć 

wiedział, jak bardzo jej na niej zależało. Muszą 

pomówić o przyszłości. 

W czasie pobytu w szpitalu przyszedł mu do głowy 

pomysł otwarcia poradni logopedycznej w San Anto­

nio, Cole i Cameron chętnie się do tego przychylili. 

ŚLUB PO TEKSASKU 

151 

Może więc będzie miał co podarować Carinie na ich 

rocznicę. 

Uśmiechnęła się, kiedy otworzyła oczy i spostrzeg­

ła, że patrzy na nią. Była taka piękna. 

- Jak się masz? - zapytała. 

- Dobrze. Jestem spokojny. A ty? 

- Ja też. Ale pytałam o twoje rany. 

- Biorąc pod uwagę to, co wyrabialiśmy przez całą 

noc, to nadspodziewanie dobrze - ziewną] i opadł na 

poduszkę. Zaczął nawijać na palec pasmo jej włosów, 

- Przyglądałem się tobie we śnie i myślałem o tym, jak 

bardzo cię kocham. Ten ostatni rok, kiedy bałem się, że 

mogę cię utracić, był czymś strasznym. Całe szczęście, 

że zdecydowałaś się dotrzymać małżeńskiej przysięgi, 

choć złożyłaś ją pod przymusem. 

- Cody, to nie jest tak. Nie mogłam wybaczyć 

bratu, że nie dał ci wyboru. Miałam nadzieję, że 

może kiedyś zechcesz mnie poślubić, ale chciałam, 

żeby to była twoja decyzja - potrząsnęła głową. 

- Wiem, że poczułeś się jak schwytany w pułapkę, że 

nigdy nie myślałeś o mnie w taki sposób. Zachowa­

łeś się szlachetnie, żeniąc się ze mną w takich okoli­

cznościach. 

Pochylił się i wziął ją w ramiona, 

- Coś ci opowiem - powiedział, podnosząc do ust 

jej palec ze ślubną obrączkę, - Kiedy moi rodzice 

zginęli w wypadku, wydawało mi się, że mój cały 

świat nagle się zawalił. Miałem żal do wszystkich 

i o wszystko. Naraz moje życie całkowicie się zmieni­

ło, a ja nie miałem na to żadnego wpływu. Pamiętam 

jedną noc. Było już bardzo późno, kiedy ciotka Letty 

przyszła do mnie. Nie wiem, jak się domyśliła, że nie 

śpię. Wtedy byłem przekonany, że ma taki wzrok jak 

rentgen, że widzi przez ściany i na duże odległości. 

Nigdy nic jej nie umknęło. - Delikatnie pocałował 

background image

1 5 2 Sl.UBPOTEKSASKU 

Carinę w czubek nosa. - Teraz, kiedy się nad tym 

zastanawiam, domyślam się, że pewnie co wieczór 

zaglądała sprawdzić* czy śpię, tylko nie miałem o tym 

pojęcia. 

Siedziałem przy oknie i wpatrywałem się w roz­

gwieżdżone niebo. Rozmyślałem nad tym, czy są tam 

gdzieś dwie gwiazdy moich rodziców. Nie byłem 

pewien, gdzie jest niebo i jak się tam trafia. 

Przypuszczałem, że ciotka zaraz każe mi iść do 

łóżka i przypomni o jutrzejszych lekcjach, ale zamiast 

tego Letty przyciągnęła krzesło i usiadła obok mnie. 

Zaczęła opowiadać. 

Wiesz, nawet jeszcze teraz to mnie zadziwia. Znasz 

ją, nie należy do sentymentalnych osób, daleko jej do 

tego. Zaczęła opowiadać mi, jak poznali się moi 

rodzice, jak jej brat zupełnie stracił głowę dla pięknej 

dziewczyny, z którą zaczął się spotykać. Pamiętała 

dzień, kiedy wpadł do domu rozpromieniony, bo jego 

ukochana zgodziła się wyjść za niego. 

Wtedy sięgnęła do kieszeni i coś z niej wyjęła. Było 

zbyt ciemno, bym mógł zobaczyć, co to jest, ale 

włożyła mi to w rękę. „Twój tata kupił dla twojej 

mamy wspaniałą obrączkę ze szlachetnymi kamie­

niami, ale okazała się za duża" - powiedziała. „Ona 

miała bardzo drobne, szczupłe ręce. Wtedy tata kupił 

dla niej to". 

Cofnęła dłoń, poczułem jakiś niewielki przedmiot. 

To była mała, delikatna obrączka. Pamiętam, że 

poczułem okropny ból w środku. Ostatni raz widzia­

łem ten klejnocik na ręku mojej mamy. Nigdy go nie 

zdejmowała. Ciotka dodała wtedy, że daje mi go, bym 

zawsze pamiętał o tej wielkiej miłości, jaka łączyła 

rodziców, i o tym, jak bardzo kochali mnie i moich 

braci. Powiedziała jeszcze, że Cole i Cameron mieli 

więcej czasu, że zostało im więcej wspomnień. Dla 

ŚLUB PO TEKSASKU 153 

mnie ta obrączka miała być czymś konkretnym, nama­

calnym dowodem i stałym przypomnieniem. 

Pogładził ją po twarzy. 

- Miałem zaledwie dziesięć lat, ale już wtedy zda­

łem sobie sprawę, jak cenny podarunek ofiarowała mi 

tamtej nocy Letty. Przywróciła mi wiarę w życie 

i w przyszłość. Dalami miłość, której symbolem stał się 

ten niewielki przedmiot. Od tej pory nie rozstawałem 

się z tą obrączką, aż do dnia, kiedy nałożyłem ją na 

twój palec. 

Dotknął dłonią twarzy Cariny, by otrzeć łzy płyną­

ce jej po policzkach. 

- Sam do końca nie byłem pewien własnych 

uczuć, ale jakoś podświadomie czułem, że właśnie 

tak muszę zrobić, aby ten klejnot znalazł się na 

twoim palcu - musnął ustami jej dłoń. - Był on dla 

mnie zawsze symbolem wiecznej miłości, a ty byłaś 

jej ucieleśnieniem. To było tchórzostwo z mojej 

strony, że tak długo wzbraniałem się przed przy­

znaniem do tego. 

- Nie jesteś tchórzem, Cody. Nie mów tak. 

- Ciotka Letty od pierwszej chwili wiedziała. Wy­

starczyło jej jedno spojrzenie, a od razu zdała sobie 

sprawę z uczuć, jakie we mnie wzbudziłaś. Spostrzegła 

ten pierścionek na twoim palcu. To ona przeczuła, że 

jeśli kiedykolwiek mamy być ze sobą szczęśliwi, muszę 

pozostawić ci wolną rękę, ofiarować ci wolność wybo­

ru. 

- Jest nieprawdopodobna, co? - uśmiechnęła się 

Carina. 

- Ostatnia z wymierającej rasy. Szorstka i twarda, 

ale dla rodziny gotowa na wszystko. Jesteśmy dla niej 

największą wartością. 

- Dla mnie również rodzina jest najważniejsza, 

Cody. 

background image

154 

SLUB PO TEKSASŁ1J 

- Wiem,, kochanie. Tym bardziej się cieszę, że 

pogodziłaś się z bratem. 

- Miałam na myśli własną rodzinę. To dlatego tak 

dotkliwie przeżyłam utratę dziecka. 

- Ja też... - cicho powiedział Cody. - To byl dla 

mnie szok, kiedy się o tym dowiedziałem. Żal mi było 

dziecka i żal ciebie, tego, że byłaś sama. Ale postaram 

się nadrobić te zmarnowane lata, kiedy nie byliśmy 

razem. 

- Uważaj, co mówisz. Postaram się tak cię zająć 

wychowywaniem dzieci i hodowlą koni, że jeszcze 

zatęsknisz za starymi dobrymi latami, kiedy byłeś sam. 

Pochylił się ku niej, na chwilę znieruchomiał. 

- Nie Ucz na to - wyszeptał i dotknął jej ust. 

EPILOG 

Cody siedział z wyciągniętymi nogami, opartymi 

o okrążającą ganek barierkę, i wpatrywał się w daleki 

zarys wzgórz wokół San Antonio. Odchylone do tyłu 

krzesło zakołysało się. Bracia, zajmujący miejsca po 

jego obu stronachi przyjęli podobne pozy. Cała trójka 

odpoczywała po sutym świątecznym posiłku. Dopiero 

co odeszli od stołu i chyba każdy z nich przesadził 

z jedzeniem. Ale Dzień Dziękczynienia jest przecież 

tylko raz w roku. 

- Ostatnio nasza Drużyna Kowbojów jest coraz 

lepsza - leniwie odezwał się Cameron, przerywając 

ciszę. 

- To prawda - potwierdził Cole. - W tym roku na 

pewno zakwalifikują się do Super Bowl. 

- Co rok powtarzasz to samo - wtrącił się Cody. 

- I co z tego? W tym roku mają doskonały skład, od 

dawna takiego nie mieli. 

- Jak ci się w końcu znudzi kibicowanie Kow­

bojom, to zawsze możesz przerzucić się na Nafciarzy ' 

- zaproponował Cody, chcąc sprowokować brata. 

- W tym roku świetnie im idzie. 

- Wypluj te słowa, chłopcze - warknął Cole ze 

złością, aż pozostali wybuchnęli śmiechem. 

- Wiecie co - odezwał się Cody, przerywając 

dłuższe milczenie. - Prawdę mówiąc, brakuje mi teraz 

ciotki Letty, chociaż pewnie dobrze się bawi na tym 

rejsie. Ale to nie jest to samo, kiedy nie przychodzi 

background image

i niczego nam nie wytyka tak ,myślicie co by 

,powiedziała teraz gdyby nas,zobaczyła? Jak wy siedzicie na 

tych krzesłach?-zawołała wysokim głosem pełnym udanego 

oburzenia.-Chyba inaczej was wychowałam?Powinniście wiedzieć 

jak należy sie zachować! 

-Muwisz zupełnie jak ona.-uśmiechnął się Cameron. 

Gdzieś za nimi rozległ sie jakis słaby głosik. 

-Tata? 

Wszyscy trzej odwrócili się w jednej chwili,trzy pary 

butów uderzyły o podłogę i trzy pary oczu zwróciły sie w tamtym kierunku. 

Sherry Lynn Callway ostrożnie gramoliła sie w ich stronę. 

Tuż za nią podążała Carina. 

Cody pochylił sie do dziecka i uniusł w górę swoja trzynastomiesięczną 

córeczkę.