background image

EWA BIAŁOŁĘCKA

OKRĘG POŻERACZY DRZEW

Z „NF” 11/95

background image

Szare,   masywne   cielska   waya   sunęły   wolno   utartą   koleiną.   Od   momentu   gdy   słońce 

przedarło   się   przez   gęstwę   liści,   tabor   ciężkich   stworzeń   parł   naprzód,   nie   zmieniając   tempa. 

Prędkość,   niewielka   zresztą,   opaść   miała   pod   wieczór,   a   po   zapadnięciu   zmroku   długie   stado, 

złączone niewidzialnymi więzami, miało się rozpaść. Pojedyncze sztuki będą wymiatać przed sobą 

wszystką roślinność, nadającą się do przeżucia i zmagazynowania w baniastych wolach.

Merya, usadowiona na twardym, ciepłym grzbiecie wielkiego zwierzęcia, przyglądała się 

wartownikowi, który przycupnął o krok dalej. Był ładny. Ze swego miejsca widziała tylko jedno 

jego oko - ogromne i brunatne. Ciemna sierść, zaczynająca się u nasady nosa, pokrywała kształtną 

głowę, by na karku zmienić się w gąszcz długich włosów, opadających do połowy pleców. Włosów 

twardych i wijących się jak giętkie, delikatne gałązki werby odarte z liści. Wartownik kręcił powoli 

uniesioną głową, wypatrując niebezpieczeństw. Nozdrza mu drgały, łowiąc zapachy lasu. Składały 

się   nań  wonie  świeżych  liści,  kory,   butwiejącego  drewna.  Od  czasu  do  czasu  dolatywał  ostry, 

mdlący   zapach   grzybów   lub   padliny.   Waya   pachniały   własnym,   niepowtarzalnym   zapachem 

bezpieczeństwa.

Merya   poruszyła   się,   zmieniając   pozycję.   Czteropalczasta   dłoń   o  dwóch   symetrycznych 

kciukach przelot-nie dotknęła zaokrąglonego brzucha. Oto czwarty raz jest brzemienna. I to właśnie 

ów   wielkooki   strażnik   był   tym   razem   jej   partnerem.   Gdy  pół   okręgu   temu   posłuchali   nakazu 

zmysłów, przymuszeni zmienionym zapachem skóry, pożądała go gwałtownie. Rozpalona, gotowa 

zabijać, gdyby ktoś próbował przeszkodzić im w miłosnym akcie. Teraz jednak patrzyła na niego z 

przyjemnością   pochodzącą   od   widoku  zgrabnego   ciała.  Cieszyła   się   jego   urodą   i  sprawnością, 

przewidując te same cechy u swych wielkookich dzieci. Jak miał na imię? Merya przez chwilę 

szukała w pamięci. Norman. Słowo łagodne w ostrej, drapieżnej mowie rasy Rkheta.

Wtedy Norman zerwał się, wydając gardłowy okrzyk-ostrzeżenie:

- Aryeen!!

Wróg!   Nad   przecinką   wśród   oceanu   zieloności   -   trasą   waya   -   przesunęła   się   sylwetka 

wielkiego ptaka. Nieruchome iks czarnych na tle nieba skrzydeł leniwie wyniosło drapieżnika poza 

zasięg   wzroku,   lecz   nikt   nie   miał   wątpliwości,   że   wróci.   Kilkakrotnie   jeszcze   rozległy   się 

ostrzeżenia   podawane   z   ust   do   ust.  Wartownicy  napięli   łuki   czekając.   Ptak   pojawił   się   nagle, 

znacznie niżej i szybciej. Merya usłyszała krótkie brzęknięcie cięciwy, któremu zawtórowały inne, 

z sąsiednich grzbietów. Drapieżnik zachybotał się w powietrzu i spadł jak kamień.

- To estrb - mruknął Norman siadając. Jego głowa podjęła monotonny ruch z prawa na lewo 

i z powrotem. Młodzież, licząca zaledwie jeden okrąg, z piskiem zsuwała się z waya biegnąc na 

poszukiwanie zestrzelonego mięsa. Jasnozielone ciała natychmiast wtopiły się w zieleń puszczy.

Korony drzew rozbijały światło słońca na miliardy drżących, złotych plamek drażniących 

oczy. Merya wyciągnęła duży, drobno żyłkowany liść ze stosu leżącego opodal. Zręcznie spięła go 

w   stożek   i   tak   sporządzonym   kapeluszem   osłoniła   głowę.   Ciepło   rozleniwiało.   Zwinęła   się   w 

kłębek, gotowa do drzemki. Spokojna, bezgranicznie wierząca w czujność swego strażnika.

background image

Raptem z tylnego krańca taboru nadeszły sygnały. Ostre, przenikliwe gwizdnięcia, niosące 

zaszyfrowane nowiny.

- Co...?! - Merya oprzytomniała w jednej chwili. Norman nasłuchiwał.

- Jeden z chłopców, który przyniósł estrba, pośliznął się i wpadł w koleinę.

Merya sapnęła. Mężczyzn było wielu. Nawet zbyt wielu.

-   Marnotrawstwo   -   mruknęła   myśląc   o   ciele   zmiażdżonym   i   roztartym   na   bezkształtną 

papkę. Cokolwiek dostało się pod ciężkie brzuchy waya, nie dawało się rozpoznać po ich przejściu. 

Po martwym dziecku zostanie długa wilgotna smuga, trochę drobnych odłamków kości i może 

jakieś strzępy skóry, którymi nasycą się owady.

Dzień   był   czasem   podróży   i   odpoczynku.   Merya   na   przemian   spała,   zajmowała   się 

drobnymi pracami lub po prostu gawędziła z paroma kobietami dzielącymi z nią szeroki grzbiet. 

Niebawem inny mężczyzna zmienił Normana na jego posterunku. Wielkooki strażnik chciwie napił 

się   wody,   przechowywanej   w   łupinach   owoców.   Porwał   kawałek   mięsa   i   dołączył   do   innych 

mężczyzn przeżuwających swoje porcje. Między jednym kęsem a drugim wymieniali zwykle żarty i 

przechwałki. Czasem gwizdali i szczebiotali w łowieckim języku, rzucając przekorne spojrzenia w 

stronę grupki kobiet. O czym mogli mówić? Merya wydęła wargi w pobłażliwym uśmiechu. Im też 

potrzebna   była   odrobina   prywatności.   Wkrótce   jednak   męska   grupa   zaczęła   się   przerzedzać. 

Odchodzili,   pojedynczo   i  parami,   zmęczeni  długą   służbą,   senni.   Norman   ułożył   się   w   pobliżu 

Meryi.   Zasłonił   oczy   opaską   ze   skóry   i   już   po   chwili   boki   poruszał   mu   regularny   oddech. 

Wartownicy zasypiali natychmiast.

Spokój nie trwał długo.

- Jestem głodna! Przynieś mi coś! - rozległ się okrzyk za plecami Meryi. Nie musiała się 

odwracać.   Znała   aż   za   dobrze   ów   rozkapryszony   głos.  To   była   Kerstn,   najmłodsza   w   grupie. 

Pierwszy raz w ciąży i od razu miała urodzić dziewczynkę, więc kompletnie przewróciło jej się w 

głowie.

- Sama sobie przynieś - warknęła Merya.

- No to niech on pójdzie! - zza ramienia Meryi wyleciała próżna łupina i uderzyła w plecy 

śpiącego   wartownika.   Drgnął   gwałtownie,   przewrócił   się   na   wznak,   rozrzucając   szeroko   ręce. 

Merya odwróciła się nagle, chwyciła dziewczynę za szczęki i uderzyła, celując w najbardziej czułe 

miejsce - membranę słuchową. Trafiona zawyła.

- Jeśli jeszcze raz spróbujesz kogoś dręczyć - wysyczała Merya - postaram się, by coś ci się 

stało. Trafisz do spiżarni, a twoje dzieci donoszą inne! Rozplącz więc te swoje długachne nogi i 

sama pofatyguj się po mięso!

Przestraszona Kerstn wyrwała się i uciekła, chowając się wśród innych kobiet. Spiżarnia 

była miejscem, o którym się nie mówiło, omijanym nawet w myślach. Ostatnie grzbiety waya 

zajmowali członkowie plemienia, którzy byli nieprzydatni: najstarsi wartownicy, którym wzrok i 

słuch odmawiał posłuszeństwa, bezpłodne kobiety, nie posiadające żadnych szczególnych talentów 

background image

pozwalających im utrzymać się na szczycie hierarchii lub kalekie dzieci. Karmiono ich tak samo jak 

innych, lecz mieli służyć swymi ciałami podczas długiej i ciężkiej przeprawy przez pustynię, gdzie 

nawet waya z braku wody i pożywienia kruszyły się pancerze.

- Ciężko nosić taki brzuch - odezwała się Dert i delikatnie poklepała jego wypukłość.

- Narzekasz, ale wyglądasz na zadowoloną - odpowiedziała Merya.

Roześmiały się obie. Odcinały ze zwalonych pni kruche, blade grzyby i gromadziły je w 

koszykach z kory. Wokół panował mrok, lecz była to najmniejsza przeszkoda dla dużych oczu 

Rkheta,   lśniących   w   ciemnościach   jak   miniaturowe   słoneczka.   Waya   buszowały   w   zaroślach, 

pożerając   ogromne   ilości   gałązek,   pnączy   i   bulw,   wykopywanych   za   pomocą   łopaciastych 

wyrostków pancerza. Część mężczyzn oddaliła się w spokojniejsze miejsca, szukając zdobyczy. 

Dzieci pomagały w zbieraniu bulw i grzybów, czyściły z pasożytów załomki pancerzy waya lub po 

prostu swawoliły.

Stado dotarło do strefy, gdzie nie było parno, rośliny rosły nie dusząc się wzajemnie i mniej 

było drapieżnych zwierząt.

- Już niedaleko do miejsca narodzin - rzekła Dert. - Jak twoje? Mogę?

Merya   kilka   razy   odetchnęła   głęboko   i   rozluźniła   mięśnie.   Fałda   pośrodku   tułowia 

rozdzieliła się tworząc szczelinę. Merya rozszerzyła ją ostrożnie. Dert z ciekawością spojrzała do 

środka.

- Tym razem pięć.

- Zawsze rodzisz sporo. Duże i ładne. Będą idealnymi strażnikami.

Merya zakaszlała z dezaprobatą.

- Wiem, wiem. Nie powinnam tak mówić, ale to naprawdę chłopcy. Są przecież jasne.

W   tym   momencie   tuż   obok   rozległ   się   przeraźliwy   krzyk.   Ciemnowłosa   dziewczynka 

siedziała na ziemi i trzymała się za łokieć krzycząc na całe gardło. Pochylał się nad nią stropiony 

młodziutki wartownik. Dert rzuciła się w tamtą stronę, a Merya pospieszyła za nią. Jeden rzut oka 

wystarczył, by stwierdzić, że małej nic się nie stało i wrzeszczy wyłącznie dla efektu. Nie ugłaskało 

to jednak Dert, która chwyciła strażnika za ramię i potrząsała nim, prawie unosząc z ziemi.

- Thert!   Merhtwy  work!  Masz   jej   pilnować!   Inaczej   trafisz   do   spiżarni,   zanim   zdążysz 

zliczyć do czterech.

Chłopak   nie   próbował   ani   uciec,   ani   się   usprawiedliwiać.   Mrużył   tylko   oczy  i   osłaniał 

dłońmi membrany. Gdy wreszcie rozdrażniona kobieta puściła go, zniknął w zaroślach szybciej i 

ciszej od przestraszonego węża.

- Czy nie potraktowałaś go zbyt surowo? - spytała niepewnie Merya. Wzmianka o spiżarni 

w obecności dziecka była co najmniej nie na miejscu.

Dert fuknęła gniewnie.

- „Kobieta myśli, mężczyzna działa” - zacytowała popularne przysłowie. - Ten niech się 

nauczy działać czym prędzej, tak będzie lepiej i dla niego, i dla nas. Mojej małej stała się krzywda!

background image

Dziewczynka najspokojniej objadała się grzybami z koszyka matki, nie pamiętając już o 

stłuczonej ręce. Merya zastanowiła się.

- A czy to nie był twój syn? Podobny.

- Owszem. Nawet wiem, z kim go miałam. Wyjątkowo beznadziejny partner. Żałuję, że był 

w pobliżu, gdy nadeszła pora godów - odpowiedziała Dert pieszcząc córkę.

Merya zabrała swój koszyk z zasięgu chciwych rączek i odeszła.

- Ja nie żałuję - powiedziała cicho do siebie.

Czasem koleina waya krzyżowała się z inną. Nie wiadomo, kto pierwszy z ludu Rkheta 

postawił w takim miejscu wielki konar drzewa. Stało się to tak dawno, że plemię przywykło szukać 

na   drewnie   skomplikowanych   nacięć.   Zawierały  pozdrowienia;   wiadomości  o   miejscach,   gdzie 

można   było   znaleźć   wodę,   lecznicze   rośliny   lub   kamień   na   narzędzia.   Ostrzegały   przed 

drapieżnikami. Przywódczyni odczytywała wieści i pozostawiała własne. Tym razem jednak na 

jednej z takich krzyżówek wpadły na siebie dwa stada! Spłoszone zwierzęta zbiły się w wielką 

gromadę, przepychając się i usiłując wspinać jedno na drugie. Szorstkie pancerze chrobotały, trąc o 

siebie. Potrząsani pasażerowie z trudem utrzymywali równowagę. Na oczach Meryi czyjeś dziecko 

stoczyło się po obłości zadu i ześlizgiwało w dół, ku strasznej śmierci, bezradnie drapiąc pancerz. 

W ostatniej chwili wartownik chwycił je za włosy i, sam ryzykując upadek, wyciągnął na górę, 

gdzie porwała je w objęcia przerażona matka.

Rozległy się przenikliwe gwizdy wartowników i nawoływania kobiet. Rozpłaszczona na 

pancerzu Merya widziała, jak członkowie obydwu plemion ratują się, skacząc z grzbietu na grzbiet i 

chronią w lesie.

- Skacz! - usłyszała. To Norman podczołgał się do niej.

- Nie mogę! Nie mogę! - wyjęczała. Naprawdę nie mogła. Paraliżował ją strach.

- Możesz! Zrobisz to! - krzyczał wartownik ciągnąc ją za rękę. - Chodź, bo cię uderzę!

Sama groźba była tak niesłychana, że Merya, zaskoczona, pozwoliła mu dowlec się ku 

krawędzi pancerza.

- Skacz!!

- Nie... - nagłe pchnięcie w plecy wytrąciło ją z równowagi i musiała skoczyć. Odbiła się z 

całej siły.

- To łatwe! - usłyszała już po drugiej stronie.

Normanowi obsunęła się stopa. Rozpaczliwie machnął ramionami, odwracając głowę tam, 

gdzie w dole tarły o siebie szorstkie płyty niczym dwie chciwe szczęki. Merya chwyciła go za 

rzemienie krzyżujące się na torsie i szarpnęła ku sobie.

- Łatwe? - spytała.

- Następny... grzbiet... - wydyszał tylko.

Członkowie   obu   szczepów,   z   początku   przestraszeni,   wymieszani   w   jednej   ruchliwej 

background image

gromadzie,   niebawem   zaczęli   rozdzielać   się,   dążąc   ku   swoim   przywódczyniom.   Matki 

przywoływały   córki.   Wartownicy   wzywali   się   nawzajem,   po   czym,   tworząc   na   nowo   grupy, 

odszukiwali   swoich   podopiecznych.   Merya   obserwowała   to   z   boku,   skulona   u   stóp   wielkiego 

drzewa. Uniosła tylko ramiona w geście uspokojenia, gdy kobieta z jej waya popatrzyła na nią 

przelotnie.   Przywódczynie   krążyły   od   grupki   do   grupki   zbierając   wieści.   Kto   zginął?   Kto   jest 

ranny? Wydawały polecenia i dodawały otuchy. Cichły odgłosy ze strony koleiny. I tam niedługo 

zapanuje spokój. Przewodnicy stad podejmą wędrówkę, a reszta podąży za nimi tak jak od tysięcy 

okręgów. Zanim zapadnie mrok, nie będą już pamiętały, że cokolwiek zakłóciło odwieczny rytm ich 

podróży.

Merya patrzyła jak obie przywódczynie, pozornie bez planu dążąc od jednej gromadki do 

drugiej,   zbliżają   się   do   siebie   coraz   bardziej.  Wreszcie   stanęły  twarzą   w   twarz.   Przywódczyni 

obcego szczepu była postacią imponującą. Wysoka, chuda, umięśniona jak łowca. Jej głowę zdobiły 

kity  wysuszonych   traw   stepowych,   tworzące   wysoką,   jasną   grzywę.   Zielonkawą   skórę   kobiety 

pokrywały ciemne, wijące się linie. Gdy stanęła nieruchomo, Meryi przez chwilę zdawało się, że 

znikła i zostały z niej tylko owe linie i jasna plama grzywy - zawieszone w powietrzu. Wogrt z 

plemienia   Meryi   wydawała   się   przy   „Grzywiastej”   drobniejsza,   delikatniejsza   i   starsza   niż   w 

rzeczywistości. A jedyną jej ozdobę stanowił „naszyjnik losów”, z którego odczytywała narodziny i 

zgony. Jednak to nie postura dała jej pierwszeństwo w plemieniu. Na brzuchu tej kobiety widniało 

dziewięć wykłutych i napuszczonych czarnym barwnikiem płodoznaków - tyle, ile wydała na świat 

dziewcząt.   I   chociaż   ostatnia   pora   godów   nie   przyniosła   jej   już   dzieci,   Wogrt   zachowała 

przywództwo   dzięki   lotnemu   umysłowi   i   twardej   ręce.   Na   dominującą   postawę   „Grzywiastej” 

odpowiedziała pozycją  „neutralność” i nie poruszyła się, dopóki tamta, zwlekając, nie przyjęła 

takiej samej.

- Niespodziane spotkanie - pierwsza odezwała się Wogrt.

„Grzywiasta” milczała przez chwilę.

- Opóźnienie, waye szły za powoli - rzekła wolno wymawiając słowa. Jej mowa z początku 

była ledwo zrozumiała. Pełna przydechów i obco brzmiących zbitek dźwięków.

- Dlaczego opóźnienie? - Wogrt błyskawicznie dostosowała się, mówiąc równie prosto i 

powoli.   „Grzywiasta”   przysiadła,   całkiem   już   rozluźniona,   a   Wogrt   poszła   za   jej   przykładem. 

Dłonie pasiastej kobiety poruszały się w skomplikowanych gestach, oczy błądziły w przestrzeni. 

Szukała słów.

- Mało jedzenia dla waye. Nie ma drzew. Zjedzone. Pożeracze Drzew nadeszli i nie ma 

drzew.

Słuchacze nachyleni ciekawie ku rozmówczyniom wymieniali niepewne spojrzenia. Ktoś 

zakaszlał tonem wyrażającym zwątpienie. Nie było drzew? Gdzież się podziały?

- Czerwony zjadacz liści? Dziecko słońca z pustyni? - spytała Wogrt, mając na myśli pożar 

lasu. Kobieta naprzeciwko zastanawiała się, przekładając w myśli skojarzenia.

background image

- Nie! Nie, nie! - zaprzeczyła gwałtownie. - Pożeracze Drzew! Nic nie czarne, nic nie ciepłe.

- Pożeracze Drzew? Kto widział?

- Nikt nie widział - ciągnęła „Grzywiasta”. - Ziemia mówiła: obce plemię, dużo obce waye. 

Bardzo   obce   -   dodała   z   naciskiem.   -   Nasze   waye   długo   szukały   jedzenie.   Dwa   dzień-noce. 

Opóźnienie.

Rozdrażniona, poklepała dłońmi chude policzki. Wogrt uznała, że nie dowie się niczego 

więcej. Przechyliła się ku „Grzywiastej”.

-   Dla   ciebie   mało   wrogów,   wiele   narodzin,   czysta   woda   i   jedzenie   każdej   nocy   - 

zaintonowała. Pasiasta kobieta powtórzyła jej gest. Ich nozdrza zbliżyły się łowiąc zapachy.

-   Dla   ciebie   mało   wrogów,   czysta   woda   i   zawsze   jedzenie   -   powtórzyła   „Grzywiasta”, 

taktownie opuszczając fragment o narodzinach.

Przywódczynie   rozeszły   się   w   przeciwne   strony.   Członkowie   obu   szczepów   wracali   do 

swoich zajęć. Do opieki nad dziećmi, na zmianę warty, do dziennej drzemki lub zbierania żywności. 

Tylko   Merya   została   na   starym   miejscu.   Zaniepokojona   czymś   nieokreślonym.   Drążyło   ją 

przeczucie zmiany i niebezpieczeństw.

Liść pokrywały żółte i brązowe plamki. Wyglądał jak skrawek chorej skóry. Merya zmięła 

go w dłoniach. Potem rozprostowała i znów pogniotła. Monotonny ruch rąk trochę uspokajał. Bała 

się. Niepokój wypełnił ją tak dawno temu i trwał niezmiennie, aż nauczyła się z nim żyć. Strach 

nadszedł wiele nocy temu. Zanim jeszcze świat zachorował, nim przyszli Pożeracze Drzew.

Miejsce narodzin powitało szczep ciszą. Spłoszone ptaki opuściły gniazda, wszechobecne 

drobne zwierzątka zniknęły. Krzewy wyglądały, jakby przetoczyło się po nich stado ślepych waya. 

Ziemię gdzieniegdzie pokrywały cuchnące plamy. Urodzinowe drzewa pochylały się, naruszone w 

posadach. W pniach niektórych ziały wyrwy, jakby zrobione gigantycznymi zębami. Wiele pni 

leżało zwalonych, sięgających ku niebu korzeniami w niemej rozpaczy. A wśród sieci ciemnych 

korzeni bielały drobne kości. Merya usłyszała, jak ktoś tuż obok niej wydusił ze ściśniętego gardła:

- Dzieci...

Nie wiedziała, kto to był. Sparaliżowana świadomością potwornej  katastrofy,  nie mogła 

odwrócić głowy. Uwolnił ją krzyk, który wybuchł chwilę później.

- Moje dzieci!!! Moje dzieciii...!!! - wyła opodal któraś z młodych kobiet, bijąc czołem o 

ziemię i kalecząc się w przypływie szaleństwa. Matki rozbiegły się, szukając drzew, którym okrąg 

temu   powierzyły   swoje   potomstwo.   W   ciągu   paru   chwil   krzykom   pierwszej   zawtórowały 

zawodzenia i jęki następnych. Merya nie musiała szukać „swojego” drzewa. Wplątane w korzenie 

leżącego płasko rozwidlonego pnia jaśniały szczątki jej synów. Uderzyła obiema rękami drzewo, 

które ją zawiodło. Zadała cios powtórnie, mocniej, aż ból sięgnął barków. Raz za razem. Byle choć 

trochę zagłuszyć nowym bólem boleść rozrywającą umysł. Ktoś oplótł ją ramionami i odciągał, 

wijącą się i krzyczącą. Drapała te silne ręce. Gryzła palce, które usiłowały zasłonić jej oczy.

background image

- Dość!! Ugerhs!! Dość!! - usłyszała groźny wrzask. Obok przebiegła przywódczyni Wogrt 

jak uosobienie gniewu. Miotając przekleństwa, kopała oszołomionych wartowników, rzucając im 

rozkazy. Szarpała nieprzytomne z rozpaczy kobiety. Z premedytacją rozdawała ciosy w najczulsze 

miejsca - nozdrza i błony słuchowe.

- Dość! Opanuj się - powiedział stanowczo mężczyzna trzymający Meryę.

Rozpoznała głos Normana. Dyszała ciężko. Puścił ją, ale opadające ręce dotknęły jeszcze jej 

wypukłego brzucha i zatrzymały się tam odrobinę dłużej niż należało. A więc to o nie się martwił, o 

swoje   dzieci.   Nie   chciał,   by   tarzając   się   po   ziemi   zrobiła   im   krzywdę.   Odepchnęła   strażnika 

szorstko.

- Nic mi nie jest. Im też nie.

Poszła w stronę Wogrt, która zbierała cały szczep w jednym miejscu. Norman podążył za 

nią, cichy, pozornie beznamiętny, jak cień.

Jakże łatwo było zepchnąć jej życie z koleiny. Słowa przywódczyni: „Żadne z dzieci nie 

przeżyło.  Teraz   ktoś   musi   pozostać,   by  opiekować   się   następnymi”.   Przejrzenie   patyczków   ze 

skomplikowanym  wzorem nacięć w „naszyjniku  losów” i... ona. Wybrana, wypchnięta spośród 

członków szczepu, pozostawiona.

- Merya!

Ocknęła   się.   Liść,   bezlitośnie   miętoszony,   nie   przypominał   już   niczego.   Wielkie   oczy 

Normana osadzone w wychudłej twarzy wydawały się jeszcze większe.

- Boli cię? - spytała.

- Nie.

Zmienił pozycję, szeleszcząc liśćmi posłania.

- Nie możemy ciągle jeść grzybów - powiedział.

- Wiem - odparła krótko.

- Potrzebujemy mięsa.

- Wiem! - powtórzyła prawie krzycząc.

Zapadał zmierzch - wkrótce nadejdzie pora łowów. Merya zaczęła nakładać ochraniacz na 

ramię. Był idealnie dopasowany. Zrobił go dla niej Norman podczas przymusowej bezczynności. 

Łuk strażnika był dla kobiety nieco zbyt duży, ale Merya radziła sobie z nim dość dobrze. Nauczyła 

się   strzelać   metodą   prób   i   błędów.   Płacząc   nad   otartymi   cięciwą   palcami   i   nabiegłymi   krwią 

pręgami na ręce. Płakała też nad własną bezsilnością. Nie upolowała jeszcze niczego. Nie umiała 

podejść zwierzyny. Choćby skradała się najlepiej, jak potrafiła, żywe mięso zawsze usłyszało ją lub 

zobaczyło. Norman jadał przynoszone przez nią grzyby, korzonki i jagody, lecz to nie wystarczało. 

Złamana noga łowcy nie chciała się zrastać. Mizerniał, chudł, jego skóra stawała się coraz cieńsza i 

nabierała koloru wyblakłych porostów.

Nie raz Merya zastanawiała się, dlaczego tamtego pamiętnego dnia zażądała, by został z nią. 

Dlatego, że był ojcem jej dzieci? Tak niewielkie miało to znaczenie. A może powodem było to, że 

background image

potrafił przełamać jej lęk przed skokiem z grzbietu rozdrażnionego wierzchowca? Czy wreszcie to, 

że po prostu przywykła do jego obecności? Jak ją wypchnięto z ustalonego toru życia, tak ona 

pociągnęła go za sobą. W kalectwo i zapewne śmierć.

- Musisz coś przynieść. Inaczej umrzemy.

Merya uderzyła się dłońmi w policzki. Miał rację, miał tyle racji, że niemal nie mogła tego 

znieść.

- Mogłabym cię zjeść - warknęła. - Tak jak tamtych.

- Myślę, że tego nie zrobisz - odrzekł. - Wtedy zostałabyś całkiem sama.

- Myślę?... Od myślenia to ja jestem!

Wypełzła przez wąski otwór szałasu, ciągnąc za sobą łuk. Dwa kroki dalej stała podobna 

(choć większa) budowla - powiązane włóknem gałęzie kryte liśćmi. Kiedyś rozbrzmiewały w jej 

wnętrzu łowieckie świergoty towarzyszy Normana, teraz szałas stał pusty. Omijając go wzrokiem, 

łapiąc się na absurdalnym poczuciu winy, Merya starannie zawiązała rzemienie uprzęży, mocującej 

kołczan na plecach. W powietrzu unosiła się niewidoczna mgiełka mżawki. Wszystko dokoła lśniło, 

obmyte wilgocią, jaskrawiło się soczystą żółcią i czerwienią. Nasiąknięte deszczówką mchy nabrały 

ciemnobrunatnego koloru. Na czarnej, nawilgłej korze urodzinowych drzew wystąpiły wyraźnie 

rdzawe łaty porostów. Merya otrząsnęła wilgoć z włosów, doskonale wiedząc, jak daremny jest to 

wysiłek. I tak wkrótce będzie równie mokra jak mech pod jej stopami. Choroba świata objawiała 

się, prócz żółknięcia i opadania liści, także ciągłym deszczem i chłodem.

„Może jutro będzie cieplej” - pomyślała, ale sama w to nie wierzyła. Słońce odeszło wraz z 

waya, las umierał i nic nie toczyło się ku lepszemu.

Jak każdego wieczora obeszła urodzinowe drzewa, sprawdzając, czy nic nie grozi nowemu 

pokoleniu.   U   podnóża   jednego   z   drzew   niewielkie   zwierzę   z   zapałem   rozgrzebywało   grunt. 

Puszysty ogon chwiał się w powietrzu, krótkie łapy pracowały błyskawicznie, wyrzucając grudki 

ziemi. Merya cisnęła kawałkiem suchej gałęzi, który rykoszetem odbił się od drzewa i trafił w 

małego   kopacza.   Ten   odskoczył,   skrzeknął,   odsłaniając   spiczaste   zęby.  A   potem   natychmiast 

przepadł w zwalisku martwych konarów, ciągnąc za sobą ogon jak niepotrzebny, strojny dodatek. 

Merya uklękła, zaglądając do wygrzebanej dziury. Wybrała kilka garści ziemi, próbując ocenić 

szkodę. Wścibskie zwierzęce łapy dotarły do drobnej siatki korzonków, spowijających płód Rkheta 

troskliwym   kokonem.   Pod   wpływem   dotyku   Meryi   drgnęły,   oplotły   jej   palce,   jakby  smakując 

zapach skóry i rozluźniły swój oplot. Merya położyła się, zaglądając głębiej. Jej źrenice rozszerzyły 

się w dwie ogromne czarne plamy, gdy wzrok dostosowywał się do ciemności. Z jamki spojrzało na 

nią mętnie oczko - miniaturka jej własnych, a maleńka łapka rozprostowała maciupkie paluszki. 

Merya westchnęła głęboko, oczarowana niespodzianie odkrytym cudem. Gdy matki powierzały 

swoje   potomstwo   korzeniom   urodzinowych   drzew,   dzieci   były   jeszcze   niekształtnymi   kulkami 

wielkości   męskiej   pięści,   z   nieproporcjonalnie   dużymi   pyszczkami.   Wkładane   do   dołków 

wymoszczonych przeżutymi liśćmi, natychmiast chwytały ostrymi ząbkami podsunięty korzeń i w 

background image

żaden sposób nie dałyby się oderwać. Tym razem przetrzebiony zagajnik przyjął na siebie większy 

ciężar. Wiele drzew zginęło i te, które przeżyły, karmiły teraz wielekroć więcej podopiecznych niż 

zwykle. Czy dadzą sobie radę? Merya miała nadzieję, że tak. Na całej trasie waya istniał tylko jeden 

lasek urodzinowych drzew. Jeżeli on zginie, wymrze również plemię. Zasypała z powrotem dołek i 

położyła na tym miejscu ciężki kawałek gałęzi dla ochrony przed nieproszonymi gośćmi. Obiecała 

sobie, że podobne osłony zrobi również w innych miejscach. Lecz później, po łowach.

Było tak jak zwykle. Merya wracała z pustymi rękami. Ogarnięta desperacją próbowała 

chwytać nawet te stworzenia, które umaszczeniem ostrzegały przed swą niejadalnością. Uśmierciła 

i usiłowała zjeść zwierzątko o gładkiej, plamiastej skórze (zbyt powolne, by umknąć). Zwróciła 

natychmiast przełknięty kęs, a potem długo pluła, próbując pozbyć się obrzydliwego smaku. Znów 

więc pozostawało tylko zbieranie jałowych grzybów, których i tak było coraz mniej.

Merya ociężale przeskoczyła strumyk ograniczający z jednej strony urodzinowy zagajnik. 

Przysiadła na drugim brzegu. Długotrwała głodówka sprawiła, że nawet niewielki wysiłek wymagał 

odpoczynku. Zaczerpnęła wody, która była tak zimna, że przejmowała bólem stawy. Czas czuwania 

kończył się. Szarzało. Niebawem ukaże się słońce. Nie tamto, które znała Merya, lecz to nowe - 

blade jak ona sama i zmarniałe jak wszystko dokoła. W błocie na brzegu strumienia odcisnęły się 

ślady zwierzyny. Merya popatrzyła na nie z początku bezmyślnie. W następnej chwili ożywiła się. 

Zwierząt musiało być co najmniej kilka. Przyszły do wodopoju.

- „Kobieta myśli, mężczyzna działa” - wyszeptała, pochylając się nad tropami. - Myśl! 

Myśl! I działaj!

Ślady, choć głębokie, częściowo rozmył deszcz. Nie były świeże. Jak stare?

- Myśl!

Z   poprzedniego   zachodu   słońca?   Jak   długo   można   wytrzymać   bez   wody?   Może   stado 

przyjdzie  tu jeszcze raz?  Może przychodzą tutaj  zawsze?  Myśli Meryi  toczyły się  precyzyjnie 

niczym miniaturowe waya po swych ścieżkach. Prawie już czuła cudowny smak świeżej krwi i 

mięsa.   Zabić   i   zjeść!   Jak...?   Czekać.   Jak?   Ukryć   się.   W   jaki   sposób?   Na   drzewie?   Jak?... 

Zielonkawa skóra Rkheta odcinała się od tła.

-   Myśl!   Myśl!   -   szeptała   Merya   do   swego   odbicia   w   wodzie.   Nad   ramieniem 

zniekształconego falami wizerunku coś trzepotało. Wplątana w zmierzwione włosy na karku tkwiła 

gałązka z jedynym liściem, który drżał w lekkich podmuchach wiatru jak delikatne skrzydło owada. 

Jak...  kitka  stepowej   trawy.  Przez   mgnienie  Merya  miała   przed  oczami   przewodniczkę   obcego 

plemienia, która stroiła włosy trawą. Pomalowana w kręte pasy, wtapiała się w otoczenie, znikając 

sprzed zdumionych oczu.

Drżąc bardziej z podniecenia niż z chłodu, Merya nabrała w garść żółtawej gliny i zaczęła 

rozsmarowywać ją nieregularnymi plamami na własnej skórze. Miała uczucie, że dokonuje właśnie 

czegoś wielkiego. Czegoś, co zaważy na losie jej i Normana.

background image

Ukryta   w   koronie   drzewa,   złocista   wśród   złocistości,   czekała   cierpliwie.   Coś   w   niej 

skamieniało.  Wszystkie   uczucia   -   głodu,   lęku,   frustracji   -   wyparte   zostały   przez   tę   straszliwą 

cierpliwość. Była gotowa czekać w tym miejscu aż do śmierci.

Zwierzyna nadeszła wraz z pierwszym promieniem bladego słońca, który przedarł się przez 

rzadką zasłonę liści i zatańczył na powierzchni wody. Stworzenia były smukłe, rdzawobrązowe, o 

długich   tylnych   nogach   i   jeszcze   dłuższych   ogonach.   Merya   powoli   napięła   łuk.   Koniec 

kamiennego grotu przez chwilę chwiał się niezdecydowanie, mierząc to w głowę, to w korpus lub 

lędźwie.

„Nie strzelać w głowę - grot ześlizgnie się po kości” - przypomniała sobie słowa Normana. 

Brzęknęła   cięciwa   i   strzała   utkwiła   w   tułowiu   wybranego   zwierzęcia.   Krótki   krzyk   cierpienia 

ostrzegł pozostałe. W szalonym pośpiechu, a jednak płynnie i z gracją przeskoczyły strumień i 

zniknęły między drzewami. Postrzałek także usiłował ratować się ucieczką. Potknął się jednak i 

padł rzężąc. Merya zeskoczyła z gałęzi, zapominając całkiem o wysokości. Omal nie połamała nóg. 

Uderzenie kolanami o piersi zaparło jej dech. Poderwała się niezdarnie, podpierając rękami, kaszląc 

i walcząc o haust powietrza. Ale nie to w tym momencie było ważne. W zasięgu ręki leżało mięso! 

Jej mięso!!

Ciężko   ranne   zwierzę   przetoczyło   się   na   grzbiet,   ostatkiem   sił   wymachując   nogami 

zaopatrzonymi w duże, twarde pazury. Merya zręcznie uniknęła tych ciosów. Zaszła słabnącą ofiarę 

od strony głowy, wbił palce w nozdrza zwierzęcia i jednym ruchem noża rozpłatała mu gardło.

Niedługo potem siedziała obok swej zdobyczy, opita krwią i oblizywała zabrudzone nią 

dłonie. Po raz pierwszy od długiego czasu było jej ciepło.

Słaniając się ze zmęczenia, wreszcie dowlokła do szałasu łup prawie tak duży jak ona sama. 

Zaniepokojony Norman czekał na zewnątrz. Musiał siedzieć tak dość długo, bo był szary z zimna, a 

futro nad nosem nastroszyło mu się, ozdobione na każdym włosku maleńką kropelką.

Popatrzył na umazaną gliną Meryę, na jej zdobycz i po prostu zaczął się śmiać. Kołysał się, 

pohukując i bijąc kułakami w pierś.

- Czyś ty oszalał!? - wysapała Merya, widząc ten atak dobrego humoru i czym prędzej 

zasłoniła ręką usta, czując, że wargi same podchodzą jej pod nozdrza w niezamierzonym uśmiechu.

- Uh, uh... ou... Jak ty wyglądasz! - wyjęczał Norman.

Merya spojrzała na swe plamiaste ręce i też wybuchnęła szaleńczym śmiechem ulgi.

Jedli i jedli, aż wreszcie prawie nie mogli się poruszać.

-   Czy   nam   nie   zaszkodzi?...   -   słabo   wyszemrała   Merya   pod   wpływem   nikłych   resztek 

rozsądku.

- Wolę umrzeć z przejedzenia niż z głodu - odparł Norman.

- A co to za zwierzę?

Teraz, gdy pusty żołądek przestał przesłaniać świat, Merya zastanowiła się, co też właściwie 

upolowała. Jak daleko mogła sięgnąć pamięcią, żaden łowca nigdy nie przyniósł czegoś takiego. 

background image

Norman   patrzył   długą   chwilę   na   poszarpany   kadłub,   mierzwiąc   w   zamyśleniu   futro   nad 

membranami.

- Kecztgrentra. Ziarnogłów - powiedział.

Rzeczywiście, wąska czaszka stworzenia przypominała wydłużoną pestkę.

- Skąd wiesz?

- Wymyśliłem. Byłem prawie najlepszy w opowiadaniu historii - Norman spojrzał na Meryę, 

zadziornie ruszając nosem.

- Więc... one są nowe? - Dotknęła palcem martwej głowy i natychmiast go cofnęła, jakby łeb 

mógł ją jeszcze ugryźć.

- Tu wszystko jest nowe - odrzekł Norman.

- Czy kecztgrentre przywędrowały tutaj? Tak jak waya?

- Pewnie tak.

Merya podniosła wzrok na korony drzew, z których sypały się liście.

- Wszystko się zmienia, wszystko się porusza - mówiła powoli. - Gdy byliśmy z waya, liście 

były zawsze takie same i zwierzęta były zawsze takie same w zwykłych miejscach. A teraz my 

stanęliśmy i wszystko inne ruszyło.

Nie   liczyła   na   to,   że   towarzysz   pojmie,   o   co   jej   chodzi.   I   chyba   nawet   obawiała   się 

zrozumienia z jego strony. Niepokoiły ją cechy odkrywane u mężczyzny, który przedtem żył obok, 

jak przedstawiciel innej, użytecznej, lecz tajemniczej rasy.

- Ostatnio miałem dużo czasu na myślenie - powiedział Norman gładząc usztywnioną nogę. 

- Może wszystko zawsze się poruszało, tylko my tego nie widzieliśmy?

- Wszystko się rusza, tylko nie my - wtrąciła Merya.

- Nie - zaprzeczył. - My też, a ty nawet bardziej niż ja.

Popatrzył znowu na złamaną kończynę, ale Merya wiedziała, że to nie swój stan miał na 

myśli.

Nowy sposób polowania dawał rezultaty. Merya za każdym razem przynosiła łupy. Mniejsze 

lub   większe,   ale   nigdy  nie   wracała   z   pustymi   rękami.   Często   były  to   zwierzęta,   jakich   nigdy 

przedtem   nie   widzieli.   Do   „ziarnogłowa”   dołączył   wkrótce   „wąchacz”   z   długim   pyskiem 

ozdobionym pękami ruchliwych wąsów, „grzebołap” zabity podczas rycia w leśnej ściółce, kilka 

„plamiatek” i wreszcie groźny „pazurec”, który omal nie okaleczył łowczyni. Meryę coraz bardziej 

wciągały   polowania.   Przestały   być   trudnym   do   spełnienia   obowiązkiem,   a   stały   się   czymś 

podniecającym, wręcz przyjemnym. Bawiło ją malowanie na skórze żółtych i brązowych deseni, 

dających   niewidzialność.   Czasem   podkradała   się   i   zastygała   wśród   zarośli   o   krok   od   stadka 

żerującej leśnej drobnicy tylko po to, by ją obserwować. Czuła się większa, silniejsza i bardzo 

niebezpieczna. Norman miał rację - „poruszała się”.

Merya   znosiła   łupy,   a   Norman   nabierał   sił   i   coraz   więcej   pracował.   Wyprawiał   skóry 

background image

upolowanych zwierząt. Z niektórych zeskrobywał cierpliwie włosie, ciął na paski i splatał z nich 

całe wayrty rzemiennych lin, ochraniacze, uprzęże na narzędzia.

- Po co tyle tego? - pytała Merya. - Zapychasz szałas. Wszędzie leżą skóry.

- Przydadzą się - zapewnił ją. - Muszę zająć czymś ręce. Poza tym milej jest zagrzebać się w 

stosie futra niż w zimnych liściach.

Skończył   się  problem jedzenia,  chłód  pozostał,  a nawet  rósł  i  Merya  doceniała  wysiłki 

partnera, gdy wracała do szałasu mokra i przemarznięta.

Mijały   dni   i   noce.   Świat   toczył   się   swą   koleiną   ku   niewiadomemu.   Merya   i   Norman 

przemierzali las jak dwie trudno dostrzegalne zjawy. Jaskrawe kolory ich ciał ustąpiły czerniom i 

brązom w miarę, jak puszcza zamierała we wszechobecnej wilgoci i rozkładzie.

Noga wielkookiego Rkhera zrosła się nieco krzywo. Biegnąc kulał, zataczał się lekko, co 

sprawiało wrażenie dziwacznego tańca. Lecz przecież to kalectwo nie przeszkadzało mu czaić się 

na   zwierzęcych   ścieżkach.   Strzelał   tak   samo   celnie   jak   przedtem.   Meryę   dziwiło   tylko   jego 

zamiłowanie  do bezsensownych  czynności.  Tracił  czas  na odsłanianie  zębów  ubitych  zwierząt, 

oglądał ich łapy, dmuchał w sierść. Czasem rozcinał brzuchy i sprawdzał, co jadły.

- Po co to robisz? - spytała pewnego razu zirytowana Merya.

- Przyda się - odpowiedział spokojnie.

- Babranie się we flakach tych tłustych śmierdzieli ma ci się przydać?! - fuknęła Merya 

kopiąc zdobycz.

- Tak, są tłuste - przyznał Norman - a ja chciałbym wiedzieć czemu. Uczę się. Nie wiem, 

czego się uczę, ale myślę, że to będzie ważne.

Przykucnięty nad wypatroszonym zewłokiem, pokryty maskującym rysunkiem, o rękach 

umazanych krwią i z błyskiem w oku, wyglądał jak demon z opowieści dla dzieci.

- Możliwe też, że uczę się nieważnych rzeczy - ciągnął. - Ale to okaże się później. Na razie 

robię, co robię. Chcę zrozumieć to.

Wskazał szerokim gestem otoczenie.

Odtąd działali razem. Merya za przykładem Normama zbierała najdrobniejsze i pozornie 

błahe  ułamki  wiedzy  o  świecie.   Nauczyła   się  znajdować   przyjemność  w   pytaniu   „Dlaczego?”, 

nawet jeśli pozostawało bez odpowiedzi. Nadawali nazwy zwierzętom, roślinom i miejscom, biorąc 

je w posiadanie. On wspierał ją swą cichą inteligencją i cierpliwością, ona użyczała mu własnej 

bystrości i witalności. Niezauważalnie dla samych siebie wtapiali się w nowe tak, że stało się 

znanym. Aż pewnego zmierzchu Merya podczas zwyczajowego obchodu urodzinowego zagajnika 

przystanęła, unosząc oczy ku czerniejącej gmatwaninie gałęzi na tle popielatego nieba. Wyciągnęła 

ręce, dotykając sąsiadujących pni. Norman naśladował ją. Ziębły im stopy zanurzone w opadłych 

liściach. Palce rozważały śliskie nierówności kory.

- Czuję się jak drzewo - wyszeptał Norman.

background image

- Korzenie żywią się ziemią, a gałęzie niebem - powiedziała cicho Merya. - Myślę... wydaje 

mi się...

- Co...?

- Świat nie umiera. On po prostu śpi.

- Heeh... I obudzi się.

- Tak. Obudzi się.

Malutkie zwierzątko, żyjące w norce między korzeniami, wysunęło ostrożnie pyszczek na 

zewnątrz. Pęk wąsików wibrował, łowiąc zapachy i dźwięki. Merya cmokała, wabiąc cierpliwie 

płochliwe   stworzonko.   Zwierzaczek   cofnął   się,   a   potem   znów   wyjrzał,   świdrując   intruza   parą 

czarnych, okrągłych ślepków. Odpowiedział na wabienie czupurnym „czek-czek...” i schował się 

ostatecznie, uznając, że dość ma już poufałości.

- Wyglądał na zdrowego i zadowolonego - odezwał się Norman. - Czy o to ci chodziło?

Merya szczelnie otuliła się płatem futra.

- Jest coraz zimniej, a na nim to nie robi wrażenia.

- Ma futerko.

- My też się o nie postaraliśmy - odrzekła. - To coś daje, ale nie tyle, ile bym chciała. Ten 

maluch zagrzebał się pod ziemią. Ciekawe po co?

Norman odruchowo potarmosił sierść nad nosem. Zastanawiał się.

-   Chroni   się   przed   wrogami   -   powiedział.   -   Chociaż   ten   sposób   jest   chyba   niepewny. 

Grzebołap wykopałby go z łatwością.

- Może nora jest bardzo głęboka.

Merya wsunęła rękę aż po łokieć w wąski otwór.

- Chyba... Eh!!

Wyszarpnęła gwałtownie ramię. Rzuciła okiem na skaleczony palec, po czym strzepnęła z 

niego kroplę krwi.

- „Zębatek” - zaproponował Norman.

Zaśmiała się i oblizała ślad drobnych ząbków.

- Chyba nie bardzo głęboko, ale... w środku jest ciepło!! - dokończyła z tryumfem.

- A więc wykopiemy sobie norę - podsumował Norman.

- Dużą norę!

Budując  nowe schronienie wykorzystali zagłębienie pod jednym z urodzinowych drzew, 

które ucierpiało od Pożeraczy,  lecz nie uschło. Było pochylone i przed ostatecznym upadkiem 

chroniło   je   sąsiednie.   Przez   kilka   dni   Merya   i   Norman   na   zmianę   wybierali   spod   korzeni 

czarnoziem, piach i kamienie, ryjąc coraz głębiej. Omijali większe korzenie, mniejsze same cofały 

się przed nimi, szukając sobie nowych miejsc. Schronienie pod drzewem było niskie i niezbyt 

background image

obszerne. Wyciągnięte ręce dotykały przeciwległych krańców. Ku zadowoleniu Normana znalazły 

zastosowanie stosy wytrwale konserwowanych skór - wyścielił ściany zatrzymując osypujący się 

piasek. Wymoszczona futrami ziemianka przeistoczyła się w wygodne, ciepłe i bezpieczne gniazdo.

Gdy oboje zasypiali w nim po raz pierwszy - przytuleni, grzejąc się wzajemnie, Merya 

pomyślała   o   małych   Rkheta   śpiących   i   rosnących   dokoła.  Tak   samo   jak   one   odpoczywała   w 

bezpiecznych objęciach urodzinowego drzewa.

Z samego środka zielonych snów wyrwało Normana uczucie nadejścia czegoś nowego i 

niepokojącego.   Wejście   do   ziemianki   odcinało   się   od   wewnętrznego   półmroku   plamą   jasnego 

światła. Powoli wygrzebał się spod przykrycia. Ostrożnie jak płochliwy zwierzak wysunął głowę na 

zewnątrz. Chwilę trwało, zanim jego oczy przywykły do jaskrawego blasku.

- A niech mnie zjedzą!! - zawołał.

Wszystko dokoła było jednolicie białe. Powietrze, dotąd tylko chłodne, teraz stało się tak 

zimne, że sprawiało ból nozdrzom. Norman, czując, że Merya popycha go z tyłu, wyczołgał się z 

krótkiego tunelu, robiąc jej miejsce.

- Co to jest? - zdumiała się, zanurzając dłonie w zimnym, białym puchu. - Nasiona?...

- Nasiona czego? Eh, eh! To boli! - Norman z nieszczęśliwą miną przestępował z nogi na 

nogę. Merya zanurkowała do nory i wyniosła z niej wybrane na chybił trafił kawałki futer.

- Stań na tym.

Norman z zakłopotaniem rozglądał się dokoła. Gładka biała powierzchnia ciągnęła się jak 

okiem   sięgnąć.   Lekki   puch   osiadł   także   na   konarach   drzew   i   cienkich   gałązkach.   Merya   z 

przejęciem badała nowe zjawisko.

- To nie nasiona.

Grudka białego „czegoś” nie smakowała niczym konkretnym. Roztarta w dłoniach nikła, 

pozostawiając po sobie wilgoć. Merya polizała mokrą rękę.

- To woda! - stwierdziła ze zdumieniem.

- Norman zebrał garść bieli i zgniótł ją w bryłkę z wyraźnie odciśniętymi śladami palców.

- Woda... Ale skąd się to wzięło? Wyrosło czy co?...

Oboje jak na sygnał popatrzyli w niebo, a potem na siebie.

- Znów coś, co trzeba nazwać - powiedział łowca. - A już zaczynałem się przyzwyczajać. 

Czuję się jak źdźbło trawy. Ledwo wiatr mnie przegnie na jedną stronę, to znów dmucha z drugiej i 

na nowo muszę się przechylać.

Kiwnął się w przód i w tył, z zabawnie zmartwioną miną, stracił równowagę i usiadł w 

zimnym puchu.

- Eh! Eh!

Zerwał się czym prędzej i otrzepał. Merya śmiała się, rozbawiona jego wygibasami.

- No to jak to nazwiesz? Ty, prawie najlepszy w opowiadaniu historii?

background image

- Dort'tefch. Nasienie deszczu.

Dort'tefch pozostało przez kilka dnio-nocy. Potem znikło i dwoje Rkheta już myślało, że nie 

zobaczą go więcej, ale pewnego ranka w powietrzu znów zawirowały białe strzępki. „Nasienie 

deszczu” opadało coraz gęściej i gęściej, wreszcie przykryło wszystko grubą warstwą i zaległo na 

dobre.

Dwa   „źdźbła   trawy”   ze   spokojem   pochyliły   się   wraz   z   wiatrem   losu.   Zręcznie 

poprzykrawane i sczepione kawałki skór ochroniły ich przed kąsającym zimnem. Merya wymyśliła, 

jak zabezpieczyć nogi, owijając je długimi pasami futra aż do kolan, a Norman ulepszył efekt, 

smarując skórę tłuszczem.

Polowali jawnie, dążąc za długimi pasmami śladów, pozostawianych przez zwierzynę na 

zdradliwej   bieli.   W   ciągu   paru   dni   zniknęły   grzebołapy.   Za   to   pojawiły   się   nachalne   które   - 

płaskozęby, przed których łakomstwem trzeba było chronić korę urodzinowych drzew.

„Nasienie   deszczu”   nie   miało   zamiaru   znikać,   a   wręcz   przeciwnie   -   przybywało   go. 

Ubywało za to zwierzyny i coraz trudniej było coś złowić. Pewnego razu chudy, zdesperowany 

pazurec usiłował odebrać parze łowców zdobycz i odtąd Norman nosił jego jasno nakrapianą skórę.

Gorzkawa woń kobiecej skóry trwała w nozdrzach Normana ciężkim, nie do pozbycia się 

osadem. Mężczyzna dążył śladem owego zapachu, klucząc między drzewami, pozostawiając po 

sobie chwiejny trop. Był boso, ale nie czuł zimna. Gorąco krwi pędzącej przez ciało drażniło go do 

szaleństwa. Dawno już zerwał z siebie futra i gnał tak - nagi, nastroszony, dziki. Wydając głuche 

okrzyki, uderzał w biegu palcami o szorstką korę, drapiąc skórę do krwi. Jej krople spadały na biel 

dort'tefch,   podobne   rozgniecionym   jagodom.   Tropy   Meryi   okrążały   drzewa,   zapętlały   się, 

zawracały.   Nie   wybierała   szlaku.   Uciekając,   brodziła   w   dołkach   wypełnionych   „deszczowym 

nasieniem”, przedzierała się przez zarośla, pozostawiając w cierniach pasemka włosów, których 

zapach potęgował jeszcze żądzę mężczyzny. W pewnym miejscu przewróciła się. Norman z jękiem 

padł na odcisk ciała wybranki. Połknął garść bieli, która nie przyniosła ukojenia, po czym poderwał 

się i pognał dalej, nie odrywając wzroku od śladów stóp. Szlak skończył się niespodzianie parą 

szczupłych, zielonkawych nóg. Piękna jak liść, pachnąca gorzką korą kobieta czekała na niego, by 

napełnił ją nowym życiem.

- Nie powinnaś tego robić. Omal mnie nie rozniosło - poskarżył się Norman, przerywając na 

chwilę lizanie skaleczonej dłoni.

- Nie podobało ci się? - spytała Merya, prowokacyjnie wyginając się do tyłu.

- Tego nie powiedziałem - mruknął łowca i uśmiechnął się z błyskiem w oku.

- Powtórzymy to następnym razem?

Nozdrza Normana drgnęły pożądliwie.

- Mmmhhrrr... Ale to ty będziesz mnie gonić!

background image

Tą propozycją tak rozśmieszył partnerkę, że po prostu musiała wytarzać się w dort'tefch. 

Dołączył   do   niej   i   znów   kochali   się   wśród   chrzęszczących   zasp,   nie   czując   chłodu,   ogrzani 

namiętnością.

Zwabiony pożądliwymi okrzykami drapieżnik przyglądał się zza drzewa temu, co zdało mu 

się walką na śmierć i życie. Oblizując się nerwowo, to napinał, to rozluźniał mięśnie, zwlekając ze 

skokiem. Wreszcie zrezygnował i odszedł, szukając mniej groźnej zdobyczy.

Kochankowie   wracali   do   schronienia   pod   urodzinowym   drzewem.   Emocje   odpadały   z 

wolna. Norman raz po raz odruchowo macał barki w poszukiwaniu rzemiennej uprzęży.

- Nie mam nawet noża - utyskiwał. - Co będzie, gdy znów natkniemy się na pazurca?

- Wejdziemy na drzewo - odparła Merya. - Chodź prędzej, zaczynam marznąć.

Łowca zatrzymał się tak raptownie, że Merya wpadła na niego.

- Co?...

Norman   milcząc   wpatrywał   się   w   rząd   głębokich   dołków,   przecinających   ich   starą, 

wydeptaną   ścieżkę.   Oczy   strażnika   rozszerzały   się   coraz   bardziej.   Gwałtownie,   że   świstem 

wciągnął powietrze. Merya zajrzała do najbliższego ze śladów. Dort'tefch na dnie był zbity do 

twardości   kamienia,   z   wyraźnym   trójpromienistym   wzorem.   Wiedziała,   kto   zostawił   te   ślady. 

Wspomnienia, które oboje z Normanem zepchnęli na samo dno umysłów i usiłowali przysypać 

nowymi doznaniami, powróciły z siłą uderzenia huraganu.

Znów było zielono i młode, gorące słońce rozsypywało swe złote uśmiechy na ciepłych 

liściach. Merya drzemała przed szałasem, a Norman czuwał nad nią jak zwykle. Trzech pozostałych 

wartowników krążyło po urodzinowym zagajniku. Ten błogi spokój przerwał przeraźliwy krzyk. Od 

tego momentu wydarzenia stały się poszarpanym pasmem to mglistych, to wyraźnych aż do bólu 

obrazów.

Norman   zastygły   w   pozie   pełnej   napięcia.   Rozdarty   między   obowiązkiem   chronienia 

kobiety a chęcią przyjścia z pomocą towarzyszom.

Merya pamiętała gałęzie chlaszczące ją po twarzy, twardy uścisk palców na ramieniu, gdy 

strażnik wlókł ją za sobą.

Ciało krępego wartownika, zalane krwią. Rozprute straszliwym ciosem. Trzewia walające 

się na splamionej ziemi. Szeroko otwarte, zdumione oczy, jakby śmierć zaskoczyła go nagle.

Potworna postać, stojąca na leśnym pagórku, wielka jak góra. O ramionach jak potężne 

konary,   po   których   leniwie   pełzały   błyskawice.   Ogromne,   obce   oko.   Ciemne,   lśniące   niczym 

owadzi pancerz. Na nowo Merya poczuła mdlący odór intruza. Zobaczyła jego twarz - ohydną, 

zniekształconą, jakby ktoś wtłoczył jego szczęki w głąb czaszki.

Strzały Normana nie czyniły krzywdy demonowi. Sterczały z wielkiego ciała, nieszkodliwe 

jak ptasie pióra.

Straszliwe, lśniące pazury wzniesione do ciosu.

Ostatnia strzała łowcy.

background image

Spękana kora suchej gałęzi pod palcami kobiety.

Uderzenie na oślep.

Błysk.

Gigantyczny kształt walący się na drobną postać strażnika.

Merya osunęła się na kolana, zwinęła, splatając ramiona nad głową. Była w stanie myśleć 

tylko o jednym: wrócił...wrócił... wrócił... wrócił...

- Strażniczko!

Merya uniosła głowę. Jak ją nazwał?

- Strażniczko!

- Ja nie...

Przerwał jej:

- Oboje jesteśmy strażnikami. Zabiliśmy jednego Pożeracza Drzew i zrobimy to samo z 

drugim.

- Nawet nie wiem, jak to się stało - powiedziała Merya markotnie. - Walnęłam go, a on po 

prostu upadł.

- Z moim nożem w brzuchu.

Merya uśmiechnęła się blado.

Pożeracz Drzew nie pojawił się. Stare ślady zawiało, ale niepokój pozostał. Dwoje Rkheta 

zawęziło teren swych wędrówek. Stali się czujniejsi. Beztroska gonitwa po lesie wydała im się teraz 

karygodną lekkomyślnością. Gdy powrócił wkrótce zapach gorzkiej kory, a z nim podniecenie, 

łączyli się pospiesznie, nie czerpiąc z aktu radości. Zjawa Pożeracza Drzew stała za ich plecami, 

cokolwiek robili.

Dobrą wiadomość jako pierwszy przyniósł wiatr. Tchnął zapomnianym ciepłem i pochłaniał 

„nasienie   deszczu”,   odsłaniając   brunatną   ziemię.   Świat   budził   się   ze   snu   tak,   jak   przeczuwała 

Merya. Z radością powitali pierwsze zielone pędy i pierwszego grzebołapa babrzącego się w błocie 

na rozlewiskach. „Niedługo wrócą waya” - te słowa powtarzali codziennie. Merya uśmiechając się 

tajemniczo, Norman z zadumą i jakby lekkim smutkiem.

Nie znajdowali nowych śladów bytności  Pożeraczy,  ale  ich czujność  nie  słabła.  Żyli  w 

ciągłym oczekiwaniu na zagrożenie i gdy na jednym z drzew wśród starych blizn znaleźli świeżą 

ranę, a stratowany mech znaczył szlak ciężkiego cielska, odczuli wręcz ulgę.

- Zaczęło się - rzekł Norman.

- Może nie przyjdzie więcej - w głosie Meryi nie było jednak pewności.

- Wracał trzy razy. Będą też następni.

-   Jeden   poradził   sobie   z   trójką   dobrych   strzelców.   Jest   ogromny   -   mówiła   Merya. 

Znieruchomiała, oplatając ramionami barki, jakby chciała ochronić samą siebie. Szeroko otwarte 

oczy wpatrzone były gdzieś w  dal, nie widzące jednak  niczego. Norman czekał, nie śmiąc jej 

background image

przeszkadzać.

- Wielcy, ciężcy... - szeptała Merya. - Ciężcy... Chodzą po ziemi, a my... my możemy wejść 

na drzewo. Czatując... Nie sięgną... Nie schwytają nas, nie zobaczą. Niewidzialni Rkheta.

Nagle, już przytomna i ożywiona, rzuciła promienne spojrzenie strażnikowi, ściągając wargi 

w uśmiechu.

- Będziemy na nich polować! Z wysoka!

Norman miał wątpliwości.

- Możemy siedzieć na drzewach całe dnio-noce, a żaden Pożeracz Drzew  nie przejdzie 

dołem. To nie ziarnogłowy!

Merya pochyliła się ku niemu z chytrą miną.

- Nie, to nie ziarnogłowy. Ale każdego można czymś przywabić, a ja chyba wiem, czym 

można zwabić Pożeracza.

Szczątki   Pożeracza   Drzew   spoczywały   tam,   gdzie   je   porzucono.   Przykryte   gałęziami   i 

opadłym listowiem w płytkim dołku. Odgrzebywanie ich nie należało do przyjemności. Ckliwy 

odór rozkładu unosił się w powietrzu.

- Mu... musimy go wyciągnąć - zająknęła się Merya, walcząc z mdłościami. - Myślisz... że 

damy... radę?

Norman oddychał płytko, szarzejąc na twarzy.

- Teraz będzie dużo lżejszy - mruknął.

Tego   było   za   wiele.   Wyobraźnia   Meryi   zadziałała.   Zdążyła   odbiec   dwa   kroki   i 

zwymiotowała na wpół strawionym mięsem, słysząc, że Norman robi to samo.

Później było lżej, może dlatego, że opróżnili żołądki. Odsłonili rozkładające się ciało i 

Merya zmusiła się do spojrzenia w potworną maskę, szczerzącą coś, co zapewne było zębami.

- A to co?

Norman podniósł patykiem małą czaszkę.

- Ścierwojad - odpowiedział sam sobie, zanim Merya zdążyła rozpoznać resztkę pasiastej 

skóry.

Rozejrzeli się.

- Jest tego więcej.

Na zwłokach obcego i w pobliżu poniewierały się szkieleciki drobnych padlinożerców.

- Niech mnie zjedzą! Co tu się dzieje?

Norman zastanawiał się długą chwilę, po czym powiedział ostrożnie:

- One chyba się otruły.

- Dobrze, żeśmy go wtedy nie zjedli - dodał.

Merya zszarzała na nowo.

- Yyyy... Przestań!

background image

Martwy Pożeracz Drzew nie wydawał się już tak ogromny. Właściwie nie osiągał nawet 

rozmiarów świeżo wylęgniętego waya. Z pomocą sznurów i drągów wyciągnęli go z zagłębienia, 

podparli kołkami.

- Nie wygląda zbyt porządnie - stwierdził Norman. - Jakby lazł na czworakach. No i jest 

trupem.

- Nie ma wyglądać żywo. Musi być po prostu widoczny - syknęła Merya.

- Ma za wielkie łapy. To go przechyla do przodu - ciągnął Norman. - I ta skorupa...

Postukał kijem w grzbiet Pożeracza. Zastanowił się i stuknął jeszcze raz.

- Długo będziesz się bawił?! - warknęła Marya, rozglądając się nerwowo. Wciąż miała 

złudzenie, że z otaczającej zieleni obserwują ją nieprzyjazne oczy.

- Posłuchaj - rzekł Norman, pukając znowu. Sięgnął po garść grubych wici sterczących z 

karku zwłok i pociągnął. Coś trzasnęło z cicha i część pancerza odgięła się.

- On jest pusty w środku. To znaczy, to na wierzchu nie jest jego ciałem.

Norman   oczyścił   z   grubsza   kawałek   wielkiego   ramienia.   Spod   nawarstwionego   brudu 

ukazały się nieregularne zielonkawe, brązowe i czarne plamy. Nóż wyszczerbił się na gładkiej 

powierzchni.

- Twarde. Ciekawe, co ma pod spodem?

Merya klepnęła towarzysza w policzek.

- Następnego możesz rozebrać na kawałki. Będzie przynajmniej świeży. Ale musi być ten 

następny, rozumiesz?!

Norman spokorniał.

- Rozumiem. Tylko jeszcze jedno...

Merya, choć rozzłoszczona, postanowiła zdobyć się na jeszcze trochę cierpliwości.

- Co?

- Ścierwojady napoczęły Pożeracza i zdechły. A tam, gdzie się wykrwawił, nie chce nic 

rosnąć. A czy on, gdyby zeżarł ścierwojada albo któreś z nas, albo cokolwiek... czy też by zdechł? 

Rozumiesz... - Ciągnął pospiesznie, widząc, że Merya za chwilę trzepnie go w nos. - Pomyślałem, 

że możemy posmarować czymś groty...

Merya   nie   opuściła   wzniesionej   do   ciosu   ręki,   ale   zamiast   uderzyć   pieszczotliwie 

przeczesała palcami sierść na czole łowcy.

- „Kobieta myśli, mężczyzna działa”? Uh... uh... Gdyby Wogrt cię słyszała.

Wybuchnęła śmiechem.

- Chodź, mężczyzno, poszukamy jakiejś trucizny na twojego potwora.

Merya   napięła   cięciwę,   starając   się   wycelować   w   miękkie   miejsce   pomiędzy  częściami 

pancerza. Pożeracz Drzew poruszył się z chrzęstem. Merya opuściła łuk, besztając się w myślach.

Natrafiła   na   Pożeracza   w   czasie   zwyczajowego   obchodu   wzdłuż   granic   urodzinowego 

background image

zagajnika.   Jego   plamiasty   pancerz   zlewał   się   z   listowiem   i   zauważyła   go   tylko   przypadkiem. 

Wycofała się ostrożnie za drzewo i, przyglądając się szerokim plecom wroga, zastanawiała się co 

dalej. Miejsce, które wybrali na pułapkę, oddalone było o wiele way'rt stąd. Tam, gdzie Norman i 

Merya znali każdy pagórek i dołek, każdy krzak i gałąź. Wytyczyli sobie szybkie trasy z konaru na 

konar, z drzewa na drzewo. Niezauważalni pod maskującym rysunkiem, bezpieczni wysoko, poza 

zasięgiem łap Pożeraczy Drzew.

Merya   zdjęła   strzałę   z   cięciwy  i   wsunęła   ją   z   powrotem   do   kołczana.   Norman   strzelał 

znacznie lepiej od niej. Nie wykonując gwałtownych ruchów, wymacała palcami stopy kamyk, 

podniosła go i rzuciła. Zagrzechotał po nierównościach pancerza czającej się wśród zarośli postaci. 

Pożeracz Drzew poruszył się gwałtownie. Z chrzęstem i dziwacznym wizgiem, łamiąc gałązki, 

wytoczył się z krzewów. Merya po raz pierwszy usłyszała jego głos - niesamowity język, w którym 

obce słowa brzmiały jak przeciągłe dźwięki zwalnianych cięciw.

- Weeezzzz...

Merya przyciskała się plecami do grubego pnia, marząc, by kora rozstąpiła się i ukryła ją.

- Zeepeet goot... keelll joą...

Ziemia drgnęła, gdy obcy przechodził, oddzielony od Meryi tylko (jakże cienką!) warstwą 

drewna.   Cicha   i   nieuchwytna   jak   cień,   kobieta   przemknęła   pod   niskimi   gałązkami.   Okrążyła 

powolnego stwora i kryjąc się między przyjazną zielenią, złamała z trzaskiem suchy patyk. Tak 

drażniąc potwora, rzucając kawałkami kory, szeleszcząc liśćmi prowadziła go w zasadzkę. Czołgała 

się pod gęstymi zasłonami wybujałych traw, wspinała na drzewa, podążając górą. Wreszcie dojrzała 

martwy zewłok, zwisający bezwładnie na podpórkach. Wyświergotała w przestrzeń ustalony sygnał. 

Raz i drugi. Nie widziała Normana, a nawet nie starała się go dostrzec. Wystarczała jej wiedza, że 

gdzieś tam był - na posterunku, jak zawsze niezawodny.

Pożeracz Drzew zatrzymał się, zaskoczony niespodziewanym widokiem. Przez kilka chwil 

mamrotał swym brzękliwym głosem, czujnie obserwując otoczenie. Merya ukryta w rozwidleniu 

gałęzi   gryzła   palce.   Gdzie   jest   strażnik?   Tymczasem   Pożeracz   podszedł   do   zwłok, 

nieproporcjonalnie wielką łapą zaczął wycierać zaschłe błoto z pancerza martwego. Wtem zachwiał 

się,   kaszlnął   głośno,   sięgając   do   gardła,   gdzie   nagle   wykwitła   strzała.   Dusząc   się,   machnął 

potężnym ramieniem. Coś z trzaskiem, gęsto jak nagły deszcz, sypnęło się z niego w las, odłupując 

płaty kory i zrywając liście. Merya zza osłony drzewa posłała swoją strzałę. Utkwiła w brzuchu 

giganta. Rzucił się w las na oślep, a Merya ze zdumieniem i dziką uciechą uświadomiła sobie, że 

wróg ucieka.

Kolejna  strzała Normana odnalazła czuły punkt na nodze uciekiniera. Kulejąc  przebiegł 

jeszcze   kilka   kroków   i   upadł,   niezgrabnie   poruszając   kończynami   jak   zdychający   skorupiak. 

Norman wynurzył się z zieleni tuż obok. Podchodził ostrożnie, dzierżąc nóż. Pożeracz Drzew żył 

jeszcze. Dławił się, wykrztuszając strumienie jaskrawoczerwonej krwi. Z przeciągłym, szarpiącym 

nerwy „wiiing-klang” z ciężkiej łapy wysunęły się lśniące pazury. Norman odskoczył. Ale była to 

background image

ostatnie groźba Pożeracza. Przestał oddychać.

Norman pochylił się ciekawie nad nieruchomym ciałem. Z fascynacją badał niezrozumiałe 

połączenia   nie-skóry,   nie-kamienia   i   nie-drewna.   Skubał,   szarpał,   pociągał.   Wtem   z   głośnym 

klapnięciem całe ramię Pożeracza Drzew oddzieliło się od reszty pancerza i potoczyło w trawę. 

Spod niego ukazało się drugie, znacznie szczuplejsze, z dość zwyczajnym łokciem, nadgarstkiem i 

palcami   zamiast   długich   szponów.   Merya   przyglądała   się   temu   posępnie.   Norman   sięgnął   do 

wielkiego, błyszczącego oka Pożeracza, lecz Merya chwyciła go za rękę i zatrzymała.

- Nie. Przestań.

- Czemu?

Merya spojrzała na niekształtny nos i półotwarte usta - jedyne kawałki odkrytego ciała 

martwej istoty.

- Jeśli zobaczę, że on ma pod spodem dwoje oczu jak my, to nie będę mogła ich zabijać.

Głośny  szelest  rozgarnianych  gałęzi  i  trzask  nadepniętego  chrustu  w  porę  ostrzegł  parę 

łowców.   Ukryli   się   na   moment   przed   pojawieniem   się   następnego   Pożeracza   Drzew.   Tak   jak 

poprzedni, zatrzymał się na chwilę przy trupie. Potem dostrzegł ciało towarzysza. Zbliżał się do 

niego powoli, obracając się i rozglądając - czujny i spięty. Ramiona okryte absurdalnie grubym 

pancerzem zataczały krótkie półkola.

- „Niepewny strzał” - zaświergotał Norman.

- „Czekaj” - gwizdnęła ptasio Merya.

Pożeracz schylił się nad zabitym. Przewrócił ciało na wznak.

- „Nasze strzały” - zagwizdała łowczyni.

- „Wkrótce nieważne” - odpowiedział strażnik.

Pożeracz Drzew wyprostował się, mówiąc coś do siebie.

- Korriiell zzort iizdeed... uogt...

Dalsze   słowa   zagłuszył   nagły   huk.   Niezwykła   siła   targnęła   Pożeraczem,   cisnęła   przez 

powietrze. Zwalił się w gąszcz, siejąc odłamki pancerza. Na skrawek wolnej przestrzeni wypadł 

wielki ciemny kształt. Również z rasy Pożeraczy, lecz nie łaciaty, a matowoczarny. Szarżował w 

stronę powalonego, wznosząc pazury do ciosu. Od strony rannego rozległo się głośne buczenie i 

biegnący... rozleciał się w kawały! Huk przetoczył się po łowcach jak ciężkie zwierzę, wgniatając 

im membrany do wnętrza czaszek. Zmuszając do wciskania twarzy w mech i drapiące suche liście. 

Coś syczało, pękało, rozrywało się. Wreszcie zapadła cisza.

- Niech mnie zjedzą - stęknął Norman słabo.

Merya   delikatnie   obmacała   membranę,   stwierdzając,   że   dziwnie   szumi   jej   w   głowie. 

Wstrzymując oddech, wyjrzeli z kryjówki.

Po   czarnym   Pożeraczu   Drzew   zostało   spore   wgłębienie   w   ziemi,   walające   się   wokoło 

fragmenty skorup i ochłapy mięsa. Rozglądali się z osłupieniem. Maleńka planka wyglądała, jakby 

zryło ją stado oszalałych grzebołapów.

background image

- Ja w to nie wierzę - wymamrotał łowca. - Niech mnie zjedzą, to nie jest prawda!

Merya pociągnęła go lekko za włosy.

-   Nie   gap   się.   Chodź,   zobaczymy,   czy   tamten   za   bardzo   nie   krwawi.   Leży   blisko 

urodzinowego drzewa.

Ciało Pożeracza wpół leżało, oparte o gęstą kępę młodych drzewek. Strzaskany pancerz 

częściowo odpadł, odsłaniając zmasakrowaną zawartość.

- Nie żyje - ocenił Norman.

- Nadal masz ochotę zobaczyć, co ma w środku? - spytała Merya ponuro.

- Nie - odparł krótko i wskazał na twarz Pożeracza. Lśniąca osłona pękła i skruszyła się. 

Odkryta   w   ten   sposób   jedna   powieka   Pożeracza   Drzew   drgnęła   i   uniosła   się.   Oko   było 

bladoniebieskie jak zabiedzone niebo. Merya westchnęła spazmatycznie, gdy spojrzało prosto na 

nią. Grube wargi istoty rozciągnęły się, grożąc zębami.

- E...lfs... - wytchnął ostatkiem sił.

- Chooo... dźdźmyy stąąąd...! - zażądała Merya drżącym głosem.

- Waya nadchodzą! - zawołał Norman z wysokości korony drzewa. Po chwili zsunął się na 

najniższą gałąź, zawisł na rękach i zeskoczył tuż obok Meryi, która kończyła malować kręte linie na 

skórze.

- A więc skończył się jeden okrąg - powiedziała. - Okrąg Pożeraczy Drzew. Jaki będzie 

następny?

- Nie wiem - odrzekł Norman siadając. - Może wcale nie będę go miał? Jestem kulawy, 

Merya.

- Jesteś wspaniały - sprostowała. - Wogrt nigdy nie wyśle cię do spiżarni, dopóki ja będę 

miała coś do powiedzenia!

Wstała przyjmując buńczuczną postawę „dominacja”.

- Dobrze wyglądam?

Norman przyjrzał się jej z upodobaniem. Ciężkie życie w lesie zahartowało ją. Wyglądała 

imponująco w łowieckiej uprzęży, z nożem i łukiem. Włosy na karku związała w węzeł i wpięła w 

nie dwa stępione pazury Pożeracza Drzew.

- Wogrt nie będzie mogła nam nic nakazać - powiedziała ruszając nosem z zaczepną miną.

- He?... - rzekł Norman z powątpiewaniem.

Merya sięgnęła po naczynie z farbą i namalowała sobie na brzuchu trzy płodoznaki.

- Yyyy!!  Nic  nie  mówiłaś...!!  - krzyknął  Norman,  wstrząśnięty.  Trzy  żeńskie  zarodki  u 

jednej kobiety na raz - to było niesłychane.

- Były ważniejsze rzeczy do zrobienia - odparła Merya niedbale, ale wyraźnie zadowolona z 

wrażenia, jakie wywarła.

- W każdym razie Wogrt nie może nam nic zrobić. JA będę nową przywódczynią.

background image

Norman   z   nieodgadnioną   miną   bawił   się   nożem,   także   zrobionym   z   pazura   Pożeracza. 

Merya chwyciła jego głowę w obie ręce i czule przycisnęła nos do jego nosa.

- Wogrt odejdzie z waya, a z nią ci, którzy zechcą. Inni wybiorą las i plemię Strażników. 

Nasze dzieci znów wybiorą i ich dzieci także.

Norman uniósł nóż, aż błysnął w słonecznym promieniu.

- Czeka nas dobre życie - stwierdził z zadowoleniem. - Może krótkie, ale ciekawe.

Para   strażników   -   zalążek   nowego   szczepu   -   poszła   ramię   w   ramię   do   koleiny   waya. 

Oznajmić o swoim wyborze.

Ewa Białołęcka

background image

EWA BIAŁOŁĘCKA

Autorka największej sensacji ubiegłego roku. Jej „Tkacz Iluzji” („NF” 8/94) zajął pierwsze 

miejsce  w  czytelniczym  plebiscycie   na najlepsze  opowiadanie  „NF”  1994  roku, wygrywając  z 

Sapkowskim, Connerem i Lewandowskim. Podobnie czytelnicy „SFinksa” uznali „Tkacza...” za 

najciekawsze polskie opowiadanie 1994 roku.

Prezentowany dziś „Okręg Pożeraczy Drzew”, tekst ciepły, urokliwy (w elegancki i mądry 

sposób   przekraczający   granice   dzielącego   nas   ostatnio   płciowego   zacietrzewienia)   jest   przede 

wszystkim opowieścią o świecie, o jego mechanizmach i ich odkrywaniu. „Tkacz Iluzji” natomiast 

koncentrował się na barwnej jednostce, badał jej uczucia i duszę. Proszę, uwzględnijcie Państwo tę 

różnicę,   kiedy   będziecie   porównywać   opowiadania   (a   także   swoje   wrażenia   i   wzruszenia),   by 

później przystąpić do bezlitosnych fanowskich rozstrzygnięć - idzie ta Białołęcka w górę czy też, 

ewentualnie, definitywnie się kończy (!?).