background image
background image

MARGIT SANDEMO

MAŁŻEŃSTWO NA NIBY

Z norweskiego przełożyła

IZABELA KREPSZTUL - ZAŁUSKA

POL - NORDICA

Otwock 1998

background image

ROZDZIAŁ I

Są tacy, którzy uważają, że wszystko, co im się przytrafia, jest z góry ustalone i nie do 

uniknięcia,  że całe ich życie  jest zależne  od przeznaczenia. Zdaje się, że nazywa  się ich 

fatalistami. A ja uważam, że byłoby ciekawsze, gdyby udało im się odwrócić los za pomocą 

własnego silnego przekonania. Moje życie jest tego niezbitym dowodem. Musi tak być, bo 

inaczej   oznaczałoby   to,   że   tajemnicze   coś   zwane   przeznaczeniem   musiało   być   nieźle 

wstawione w momencie ustalania mojego losu. Nikt, komu nie brakuje szóstej klepki, a nawet 

piątej czy czwartej, nie wymyśliłby czegoś tak strasznie zagmatwanego.

Nie, nie wierzę w żadne przeznaczenie. To, co przeżywamy, zależy od przypadku i 

szczęścia. Za wszystko, czego dokonamy, za wszystkie błędy możemy winić, w mniejszym 

lub   większym   stopniu,   tylko   samych   siebie.   Uznawanie   przeznaczenia,   Boga   czy   jakichś 

złych mocy za sprawców naszych nieszczęść jest niczym innym jak samooszukiwaniem się.

Ale może lepiej będzie, jeśli posłużę się przykładami z mojego szalonego dzieciństwa.

Tak   naprawdę   jestem   przeciwniczką   chwalenia   się   własnymi   błędami.   Owszem, 

przyznaję się do nich, płynie z nich przecież jakaś nauczka, ale nie lubię demonstracyjnego 

bicia się w piersi.

Fakty   mówią   same   za   siebie,   nie   trzeba   im   mojej   pomocy.   Teraz   jednak   muszę 

wspomnieć parę epizodów z przeszłości, bo bez tego nie da się zrozumieć niecodziennych 

kolei mych dalszych losów.

Moja niezwykła kariera rozpoczęła się wcześnie. Kiedy byłam dzieckiem, wszystkie 

matki   zabraniały   swoim   małym   aniołkom   bawić   się   ze   mną,   chociaż   same   aniołki 

bezgranicznie   mnie   podziwiały.   Jako   trzylatka   podpaliłam   stóg   siana   i   jak   zaczarowana 

stałam   wpatrzona   we   wspaniały   ogień.   Jako   pięciolatka   powybijałam   wszystkie   okna   w 

szkole. Gdy miałam  lat osiem, zebrałam naręcze „świerszczyków” ojca i rozdzieliłam  je, 

zadowolona,   pomiędzy   przestraszonych   sąsiadów,   pokazawszy   je   uprzednio   okolicznym 

dzieciom. Byłam świetną nauczycielką także na innych polach: uczyłam, jak wkładać dwa 

palce do ust i przeraźliwie gwizdać, nie mówiąc już o paleniu, przeklinaniu i innych rzeczach, 

których się robić nie powinno. Rodzice rozpaczali, lecz ich autorytet sromotnie przegrywał w 

konfrontacji z moim. Nikt przecież nie umiał pluć dalej niż ja! Chodziłam ubrana jak chłopak, 

w za dużych, spranych ciuchach. Śledziłam starszych, aby później móc szantażem wyciągać 

od nich papierosy i czekoladę. Gdy robili gorsze rzeczy, zdobywałam nawet i pieniądze!

Gdy skończyłam czternaście lat, zdarzyło się jednak coś, co wkrótce miało 

odmienić moje życie. Postanowiłam, że wyjdę za mąż za Arnego Møllera.

background image

Że   nie   okaże   się   to   łatwe,   rozumiałam   już   wtedy.   Arne   dopiero   co   się   do   nas 

przeprowadził. Był wysoki, jasnowłosy i niemal całkiem dorosły, a na dodatek podobny jak 

dwie   krople   wody   do   mojego   ówczesnego   idola   filmowego.   Skakał   do   wody   z 

dziesięciometrowej wieży, miał prawo jazdy i zdobył więcej nagród w zawodach sportowych 

niż wszyscy inni moi znajomi razem wzięci. Po raz pierwszy spotkałam kogoś, komu nie 

mogłam dorównać! To sprawiło, że poczułam się dziwnie: po kobiecemu słaba, jednocześnie 

pałałam chęcią usadzenia go, pokonania w którejś z jego dziedzin.

Myślę,   że   najpierw   spodobał   mi   się   jego   spokojny   i   jakby   nonszalancki   sposób 

chodzenia, który musiałam zacząć naśladować. Rezultat  lepiej pominąć  milczeniem... Nie 

powinnam   była   zapominać,   że   mimo   wszystko   istnieje   pewna   różnica   pomiędzy 

dziewczynami a chłopakami.

Nie mnie jednej podobał się Arne Møller. Umawiał się po kolei z najładniejszymi 

dziewczynami w mieście. Szli do kina lub na tańce. Spędzał z każdą z nich jeden, dwa, góra 

trzy wieczory, ale nie miał jeszcze żadnej na stałe. Rokowało to dobrze dla mnie! Walczyłam 

zaciekle,   aby   mnie   zauważył:   wrzeszczałam   do   niego   z   czubka   najwyższego   drzewa, 

włóczyłam się koło jego domu, a gdy to nie wystarczyło, wzięłam się za szminkę i temu 

podobne... Nigdy później nie bywałam tak koszmarnie umalowana jak wtedy, nigdy też nie 

posyłałam równie magnetycznych, przyciągających spojrzeń... Wszystko na próżno, nic nie 

skutkowało! Wreszcie odrzuciłam wszelkie zasady i niemal zażądałam, by zaprosił mnie do 

kina.

Do końca życia nie zapomnę przepełnionego pogardą spojrzenia, jakie mi posłał.

- Ciebie? - spytał szyderczo. - Enfant terrible tego miasta?

Nie rozumiałam wprawdzie, co to znaczy, ale wyraz jego twarzy dał mi pewne o tym 

pojęcie.

Potwierdziło się, gdy wróciłam do domu i sprawdziłam w słowniku. „Dokuczliwy 

łobuziak” pasowało najlepiej. Albo może zacytuję słownik: okropne dziecko, osoba szokująca 

otoczenie swoim sposobem wyrażania się lub zachowania.

Ale tego dowiedziałam się później. W czasie rozmowy z Arnem moja wiedza opierała 

się jedynie na wyrazie jego twarzy.

No i na komentarzach.

A te były wystarczająco nieprzyjemne.

- Nawet jeszcze nie obcinasz sobie sama paznokci - ciągnął bezlitośnie. - I ja mam 

pokazywać się z tobą publicznie? Nie, wolę umówić się z robakami spod tego kamienia.

Wyłożył kawę na ławę, prawda?

background image

Mimo to właśnie wtedy podjęłam decyzję.

- Ha! - wykrzyknęłam, wzmacniając efekt dramatycznym gestem. - Poczekaj tylko, aż 

będę sławna na cały świat! Przypełzniesz wtedy na kolanach i będziesz błagał o moją rękę!

To miało go usadzić.

W rzeczy samej, odwrócił się i zrezygnowany odszedł niespiesznie, kręcąc głową.

A ja...?

Oczywiście,   przepełniał   mnie   dotkliwy   ból,   ale   jednocześnie   poczułam   się   silna   i 

zdecydowana.

Miałam przecież cel. Nie spocznę, dopóki nie zostanę piękną, powabną, sławną... żoną 

Arnego.

Po pewnym czasie wyjechał z miasta i zdarzało się niekiedy, że o nim zapominałam. 

Ale nigdy całkowicie.  W chwilach  samotności  snułam marzenia  o Arnem.  Żądzę zemsty 

dawno już zastąpiła melancholijna tęsknota. Właściwie nigdy nie poznałam dobrze obiektu 

moich westchnień i dlatego mogłam wyposażyć  go w te wszystkie cechy, które chciałam 

widzieć u swego mężczyzny. Którymi z nich odznaczał się naprawdę, nie wiedziałam. Było to 

zresztą nieważne - w marzeniach był moim ideałem!

Trochę   oporniej   szła   mi   praca   nad   sobą.   Jako   osiemnastolatka   miałam   na   swoim 

koncie   niezliczone   próby   ucieczek   z   domu.   Ciało   pedagogiczne   mojej   szkoły   musiało 

odetchnąć z ulgą, gdy wreszcie zakończyłam naukę.

Ponieważ   niewiele   mnie   już   łączyło   z   rodzinnym   miastem,   z   czystym   sumieniem 

mogłam się spakować i wyruszyć w wielki świat...

Co w praktyce oznaczało miasto, w którym mieszkał Arne.

Związałam się wkrótce z bandą długowłosych osobników siadujących na podłodze, 

grywających smutne kawałki na gitarze i rozmawiających o Życiu (proszę zwrócić uwagę na 

wielką   literę!).   Używali   skomplikowanych   słów   i   wyrażeń   typu:   „czwarty   wymiar”, 

„uzasadnienie bytu” czy „ból egzystencji”. To konieczne, gdy się chce zgłębić jakiś problem. 

Przynajmniej tak wierzyliśmy.

W   takich   oto   okolicznościach   po   raz   pierwszy   spotkałam   Scotta   Hollingera.   Nie 

miałam pojęcia, kim był, skąd się wziął ani dokąd potem zamierzał pójść. Jedno zrozumiałam 

od razu: z całą pewnością nie należał do tej zebranej w piwnicy grupy ludzi w dżinsach. 

Wydawał się zbyt inteligentny jak na to środowisko.

Może też zbyt  przystojny?  Nawet ja, która czułam słabość do blondynów  w typie 

Arnego, musiałam to przyznać. Scott Hollinger miał ciemne, falujące włosy, szare oczy o 

przenikliwym spojrzeniu i wrażliwe usta? Wyglądał na jakieś dwadzieścia pięć lat. Aż biła od 

background image

niego   pewność   siebie,   stanowczość   i   doświadczenie.   Był   dojrzałym   człowiekiem, 

niebezpiecznym jako wróg i... pamiętam, że przez chwilę zastanawiałam się, jaki by był jako 

przyjaciel.

Tak   się   złożyło,   że   zaczęliśmy   ze   sobą   rozmawiać.   Moje   pierwsze   wrażenie 

potwierdziło   się   zaskakująco   dokładnie.   Okazał   się   niesamowicie   inteligentny.   Ja,   która 

uwielbiałam popisywać się swoim wysokim ilorazem - tak, byłam wtedy aż tak dziecinna - 

nagle poczułam się jak niedouczone  zero. Zażenowana, podkuliłam  nogi w  zniszczonych 

butach i śmiejąc się przepraszająco, starałam się zatrzeć złe wrażenie. Niezbyt mi się to udało, 

a   rozmowa   potoczyła   się   w   takim   tempie   i   zeszła   na   takie   tory,   że   zupełnie   jej   nie 

kontrolowałam.

Mimo   że   czułam   się   przy   Scotcie   skrępowana,   jakoś   musiał   mnie   zauważyć,   bo 

odprowadził mnie do domu. Podczas tego nocnego spaceru powiedział mi, że mógłby dostać 

wspaniałą pracę za granicą, gdyby tylko był żonaty. A nie był. I nie znał żadnej dziewczyny, z 

którą mógłby się tak nagle ożenić. Zresztą w ogóle nie chciał się żenić.

Scott uznał temat za zakończony, ja jednak uważałam inaczej.

- Jeżeli chcesz, ożeń się ze mną - rzuciłam lekkim tonem. - Od razu po ślubie możesz 

o mnie  zapomnieć.  Wiesz,  nocuję kątem  u różnych  znajomych.  Jako mężatka  mogłabym 

wynająć mieszkanie, bo gospodarze nie lubią wolnych ptaków.

Scott Hollinger stanął jak wryty.

- To mogłoby się udać - zaczął z wahaniem. - Nic do siebie nie czujemy. Żadne z nas 

nie chce wiązać się małżeństwem, lecz tylko potrzebuje aktu ślubu... - Przygryzł dolną wargę. 

- Nie, nie mogę ci czegoś takiego zrobić - powiedział powoli.

- Ależ to tylko przygoda - zaprotestowałam. - Uwielbiam przygody!

Kontrakt spisaliśmy na ławce w parku. Ślub postanowiliśmy wziąć jak najszybciej. O 

żadnym pożyciu małżeńskim rzecz jasna nie było mowy. Scott zadzwonił w środku nocy do 

swego przyjaciela, adwokata, który obiecał zająć się stroną praktyczną tego przedsięwzięcia. 

Gdy już to będzie możliwe, przeprowadzi dyskretny rozwód. Całą winę weźmie na siebie 

Scott i... nie zobaczymy się więcej.

- Może chcesz coś za to? - spytał. - Jakieś pieniądze?

Niemal zasztyletowałam go spojrzeniem.

- Pieniądze - prychnęłam wzgardliwie. - Nie obrażaj mnie. Szukam tylko mieszkania, 

nic więcej mnie nie interesuje. Czy wyglądam na łowcę posagów?

Zmierzył mnie wzrokiem od stóp do głów, a jego uśmiech trudno byłoby opisać.

- Nie - rzucił, a ja, nie wiedzieć czemu, poczułam się zawiedziona, jakby mnie jakoś 

background image

obraził.

- A poza tym - dodałam - szukasz przecież pracy, więc pewnie sam nie masz pieniędzy 

na zbyciu.

Scott Hollinger jakby się zakrztusił i tylko coś mruknął pod nosem.

Wszystko   zostało   załatwione   dokładnie   według   planu,   a   przede   wszystkim   -   bez 

rozgłosu.

Żadnego z nas nie interesowało kontynuowanie znajomości. Spotykaliśmy się, gdy to 

było niezbędne do dopełnienia jakichś formalności. Pamiętam, jak obojętna i chłodna czułam 

się w dniu, który, jak mówią, jest najważniejszy w życiu kobiety. Oczywiście, zmieniłam mój 

zwykły   strój   na   jakiś   elegancki   kostium.   O   dziwo,   znalazłam   takowy   w   mojej   mało 

urozmaiconej garderobie. Widać mama wysłała mi go razem z innymi rzeczami po wyjeździe 

z domu.

Scott ujął mnie przepisowo pod ramię, gdy weszliśmy do sali, w której w sposób 

właściwy odpowiedzieliśmy na zadane pytania i podpisaliśmy właściwe dokumenty.  Jako 

świadkowie wystąpiła para urzędników. I już było po wszystkim! Nawet nie zawracaliśmy 

sobie głowy tradycyjnym pocałunkiem.

Po wyjściu z ratusza zatrzymaliśmy się z wahaniem. Żadne z nas nie wiedziało, co 

dalej   robić.   Podszedł   wtedy   do   Scotta   mężczyzna   wyglądający   na   szofera   i   poprosił   o 

rozmowę. Przeprosili mnie i odeszli na bok.

Zostałam na miejscu, czując się ciut niezręcznie. Zwróciłam jednak uwagę na młodego 

człowieka na motocyklu, który wydawał się być niezwykle zainteresowany Scottem i jego 

rozmówcą.  Udawał, że poprawia coś przy pojeździe,  jednak uwagę koncentrował na obu 

mężczyznach.

Był niewysoki, ciemnowłosy i miał wysuniętą dolną szczękę. Gdy zauważył, że na 

niego patrzę, odwrócił się szybko.

Scott powrócił wyraźnie czymś zmartwiony.

-   Muszę   już   iść,   Synnøve   -   powiedział.   -   Pewnie   się   nie   spotkamy,   więc 

chciałbym  się   pożegnać   i   podziękować.   Dostaniesz   dokumenty   rozwodowe   od   mojego 

przyjaciela, jak tylko stanie się to możliwe. Jeśli mi się uda, zadzwonię do ciebie wieczorem. 

Może powinniśmy to jakoś uczcić, ale z drugiej strony... po co pogłębiać tę znajomość?

Zgodziłam   się   z   nim,   choć   dopiero   wtedy   zauważyłam,   jak   przystojnego   i 

interesującego męża miałam przez te dwie minuty. Wkrótce oddalił się razem z szoferem. 

Gdy wsiedli do samochodu i ruszyli, motocykl pojechał za nimi.

Zostałam tam, tak świeżo poślubiona, jak tylko możliwe, i... wcale nie czułam się 

background image

zamężna.

Bukiet ślubny cisnęłam do pierwszego napotkanego kosza.

Epizod   ze   Scottem   bardzo   szybko   wyrzuciłam   z   pamięci,   bowiem   kilka   miesięcy 

później zaszło w moim życiu coś bardzo ważnego.

Pewnego wieczoru śpiewałam ballady w jednym z lepszych lokali. Włosy, ufarbowane 

na heban, opadały mi aż na oczy. Ubrana na czarno, grałam na ogromnej gitarze. Po występie 

wycofałam się do garderoby i starałam się opanować nerwy. Zapukano wtedy do mnie z 

wiadomością, że chciałby się ze mną widzieć jakiś mężczyzna.

Kontrakt,   pomyślałam   natychmiast,   podniecona.   Zostałam   odkryta!   Wreszcie   będę 

mogła zdobyć Arnego!

Bo   chyba   już   wspominałam,   że   nie   udało   mi   się   o  nim   zapomnieć.   Był   miłością 

mojego życia, a ja musiałam zostać naprawdę kimś, aby mieć nadzieję, że on spojrzy w moim 

kierunku.

Ale to nie był żaden kontrakt... O, nie, to było coś znacznie lepszego! Do 

garderoby wkroczył Arne Møller we własnej osobie.

Aby ukryć rumieniec wypełzający na policzki, pochyliłam się, udając, że stroję gitarę. 

Wreszcie podniosłam głowę i spytałam:

- Pan chciał ze mną rozmawiać?

Roześmiał się.

A ja mogłam tylko błagać serce, aby nadal biło. Był tysiąc razy bardziej pociągający, 

niż go zapamiętałam.

- Synnøve Berge - powiedział z uśmiechem. - Któż mógłby  przypuszczać! Ta 

mała łobuziara! Tylko dlaczego ukrywasz takie ładne oczy pod czarną grzywą?

Ładne   oczy?   Tego   jeszcze   nigdy   nie   słyszałam!   Owszem,   ktoś   utrzymywał,   że 

błyszczały ciekawością życia... a ktoś inny mówił  nawet, że są jak natchnione.  Ale żeby 

ładne? Zerknęłam szybko w lustro na ścianie. Nie mogłam uwierzyć, że sam Arne 

Møller mógłby uważać, że moje oczy są ładne.

- Przepraszam, ale...

Przerwał mi:

- Nie mów tylko, że mnie nie poznajesz - zaśmiał się. - Tak usilnie podrywany nie 

byłem ani wcześniej, ani potem. Przecież miałem pełzać na kolanach z błaganiem, żebyś za 

mnie wyszła, nie pamiętasz? A widzę, że rzeczywiście pracujesz nad osiągnięciem sukcesu i 

sławy. Poza tym znalazłem dla ciebie pracę.

- Tak?

background image

- Mogłabyś być syreną przybrzeżną! Z tym głosem jak sygnał przeciwmgielny...

Tego już za wiele, pomyślałam.

- A, już wiem, kim jesteś - zaczęłam słodko. - Arne... Arne... nazwiska nie pamiętam. 

Wybacz, że cię od razu nie poznałam, ale... cóż, przytyłeś trochę i włosy ci się przerzedziły...

To   nie   była   prawda,   ale   z   zadowoleniem   zauważyłam,   że   uśmiech   zamarł   mu   na 

ustach. Przejechał szybko dłonią po włosach.

Jednocześnie   poczułam   silniej   niż   kiedykolwiek,   że   naprawdę   go   kocham.   Z 

zachwytem graniczącym z bólem patrzyłam na niego, wysokiego i przystojnego, z tymi jego 

piwnymi oczami i jasnymi włosami - kombinacją wręcz nie do odparcia - i uśmiechem, od 

którego topniało mi serce. Jednak to nadal on miał przewagę. Chciałam zranić go naprawdę 

głęboko   za   te   moje   wszystkie   samotne,   przepełnione   tęsknotą   wieczory,   za   te   wszystkie 

marzenia,   którymi   się   nie   przejmował...   Ach,   żeby   tak   się   teraz   we   mnie   zakochał... 

Mogłabym mu dać kosza!

Ale pewnie nigdy bym tego nie zrobiła, pomyślałam pokornie.

- Czym się teraz zajmujesz? - spytałam obojętnie.

- Teraz? Właśnie stoję tu i patrzę na ciebie...

- Niezbyt inteligentna odpowiedź - prychnęłam.

Raczej mu się to nie spodobało.

-   Mam   własną   firmę   -   wyjaśnił   z   lekką   irytacją.   -   Ale,   ale,   Synnøve... 

Zainteresowałaś mnie. Patrzyłem na ciebie, gdy śpiewałaś. Jak na twoje możliwości 

ubierasz się paskudnie... Pozwól, że zajmę się tobą i zrobię z ciebie damę!

Zerknęłam na niego podejrzliwie.

- Czyżbyś cierpiał na kompleks Pigmaliona? - spytałam. - Czuję się całkiem dobrze w 

moich paskudnych ciuchach, wiesz?

Nie robiło to na nim żadnego wrażenia. Wcale mnie nie słuchał. Odgarnął moje włosy 

i przyglądał mi się z głową przechyloną na bok. Ze złością stwierdziłam, że podoba mi się 

jego dotyk.

-  Synnøve -  powiedział  powoli   -  pozwól,   że cię  zaproszę  jutro   na   obiad. 

Będziemy mogli porozmawiać.

Spowodował tylko mój wybuch. Krzyczałam, że może dać sobie spokój, bo i tak się 

nie podporządkuję jego ograniczonemu mieszczańskiemu smakowi!

Ale oczywiście poszłam na ten obiad.

Z początku sprzeciwiałam się wszystkiemu, co mówił Arne, protestowałam zarówno 

przeciw jego propozycjom, jak i rozkazom. Miał jednak takie szczególne, lekko pogardliwe 

background image

spojrzenie,   które   mnie   dobijało.   A   może   to   jego   wyjątkowa   oszczędność   w   prawieniu 

komplementów złamała mój opór? Umierałam z chęci usłyszenia jakiegoś słowa  

uznania, 

więc kiedy wreszcie po dniach wypełnionych sarkastycznymi uwagami powiedział: 

„dobrze, Synnøve!” albo „nieźle w tym wyglądasz”... Tak, poczułam, że mogłabym 

za   niego   umrzeć.   Wysłał   mnie   do   fryzjera,   gdzie   obcięto   moje   długie   włosy   i 

przywrócono ich naturalny odcień. Zmusił mnie do pożegnania się z dżinsami. Dawał mi 

rady dotyczące wszystkiego: od sposobu ubierania się do zachowania. No i, przynajmniej od 

strony zewnętrznej, udało mu się zrobić ze mnie damę.

W pewnym stopniu miał rację - to wspaniale być podziwianą i szanowaną, nie mówiąc 

już o tym, że ktoś się wreszcie mną zaopiekował. Tego jeszcze nigdy nie doświadczyłam. 

Byłam upojona okazywanym mi zainteresowaniem, chętna jak szczeniak do wprawiania go w 

dobry nastrój. Arne był silny - trzeba przyznać, że na pewno psychicznie. Nie wiem, czy o 

jego muskułach dałoby się powiedzieć to samo...

Spytałam   raz,   dlaczego   on,   tak   pociągający   mężczyzna,   nie   ma   dziewczyny. 

Odpowiedział, że zerwał zaręczyny tuż przed spotkaniem mnie.

- Teraz jestem z tego zadowolony - dorzucił.

Po raz pierwszy dał do zrozumienia, że jego stosunek do mnie ma charakter inny niż 

ojcowski. Pamiętam, że ze wzruszenia długo nie mogłam wydusić słowa.

W   miarę   upływu   czasu   zaczęłam   się   orientować,   że   Arne   to   nie   byle   kto.   W 

zdumiewającym tempie zbudował własną firmę zaraz po tym, jak z rekordową szybkością 

wspiął się w górę w innej. Wiele podróżował i nigdy nie musiał jadać w barach mlecznych ani 

liczyć się z groszem.

Powoli zmieniał również moje poglądy i myśli. Krąg jego znajomych, ludzi bogatych i 

z towarzystwa, stawał się moim, jakkolwiek dziwne mogłoby się to wydawać. Nazywał mnie 

swoim   brzydkim   kaczątkiem,   dając   do   zrozumienia,   że   kiedyś   zmienię   się   w   łabędzia. 

Zainteresowanie, jakie mi okazywał, stawało się coraz głębsze.

Jednak mimo to zaskoczył  mnie,  gdy pewnego dnia spojrzał na mnie z czułością, 

niemal nieśmiało, i powiedział, ujmując moją twarz w swoje dłonie:

- Nie jesteś sławna na cały świat, Synnøve, ale poddaję się. Wygrałaś. Padam 

na kolana i błagam, abyś za mnie wyszła.

Jakimś cudem udało mi się wydobyć niepewne „tak”.

Tak oto w zarysie przedstawia się moja przeszłość.

Teraz   zacznie   się   właściwa   akcja.   I   uważam,   że   albo   w   tym   momencie   wyżej 

wspomniane przeznaczenie wypiło o kilka kieliszków za dużo, gdy rysowało dalszą drogę 

background image

mego   życia,   albo   też   wszystko,   co   mnie   spotkało,   było   dziełem   splotu   bardzo 

nieprawdopodobnych przypadków.

background image

ROZDZIAŁ II

Wracaliśmy   z   obiadu   rodzinnego.   Arne   został   przedstawiony   moim   najbliższym, 

których akurat dzisiaj było zdumiewająco dużo. Zatrzymał samochód na czerwonym świetle i 

zaśmiał się z ulgą.

- Myślę, że spodobałem im się, Synnøve - powiedział z zadowoleniem.

- Spodobałeś się? Byli zachwyceni! Mówiłam przecież, że wszystko pójdzie jak z 

płatka i że nie masz powodu się przejmować. Wszystkim tak ulżyło, że rodzinne „enfant 

terrible” wreszcie się ustatkuje, że zaakceptowaliby każdego!

Uśmiech Arnego nieco zbladł i dlatego dodałam pospiesznie:

- No i sam pomyśl, jak bardzo musieli się ucieszyć, gdy zobaczyli ciebie. Dojrzały, 

solidny, robiący karierę, no i jakże przystojny...

- Dzięki, dzięki, już wystarczy - zaśmiał się, lecz zarówno głos, jak i mina zdradzały, 

że docenił komplementy.

Ruszyliśmy z miejsca.

- Słuchaj - rzucił - ten dywan, który wybrałaś... Najlepiej będzie, jeśli go wymienisz. 

Ma tak intensywne kolory, że psuje całość.

- Ale... - zaczęłam, lecz zaraz umilkłam, wiedząc, że to na nic się nie zda. A tak mi się 

podobał! Kupiłam go za własne pieniądze jako niespodziankę dla Arnego. Zebrałam resztki 

odwagi i powiedziałam mu o tym.

-   Oczywiście,   kochanie   -   uśmiechnął   się   przyjaźnie.   -   Sam   dywan   jest   świetny, 

doceniłem twój prezent. On po prostu nie pasuje do tego mieszkania. Wybierzesz nowy sama, 

zgodnie   z   twoim   smakiem,   tylko   nieco   bardziej   dyskretny.   Może   bardziej   w   tonie 

niebieskozielonym, będzie wtedy pasował do kanapy.

- Dobrze, Arne - odrzekłam potulnie.

Z pewnością znał się lepiej ode mnie na gustownych zestawieniach kolorystycznych. 

Znał się przecież na wszystkim, można było mu zaufać.

Dojechaliśmy już do miasta. Zamierzaliśmy udać się na plebanię i dać na zapowiedzi. 

Później miałam zobaczyć wreszcie to mieszkanie, które załatwił Arne. Wiedziałam tylko, że 

znajduje się w świetnie położonych blokach na przedmieściach miasta, że są tam zsypy i 

place zabaw, że ma mały balkon i wszystkie wygody.

Nie wiem, skąd wzięło się we mnie nagle poczucie, że zostałam skrępowana kaftanem 

bezpieczeństwa. Może z powodu tego dywanu, jedynej rzeczy, którą sama wybrałam, a którą 

Arne polecił mi wymienić na bardziej dyskretną w kolorach? A może to była reakcja na obiad 

background image

u moich rodziców, na spojrzenia wysyłane mi przez Arnego, gdy, jak za dawnych czasów, 

zrzuciłam pantofle i zwinęłam się w rogu kanapy?

Na   plebanii   musieliśmy   zaczekać,   gdyż   urzędnik   zniknął   w   sąsiednim   pokoju. 

Siedzieliśmy z Arnem na twardej ławce, trzymając się za ręce. Oczy płonęły mi napięciem i 

oczekiwaniem.   Czułam   się   jak   dama   w   błękitnym   letnim   kostiumie   kupionym   mi   przez 

Arnego na tę właśnie okazję.

Urzędnik wyszedł do nas z grubą księgą w dłoniach. Miał zakłopotany wyraz twarzy.

-  Czy  pani

  jest tą  Synnøve Berge,  która jest  tutaj wymieniona? - pokazał 

palcem miejsce w księdze.

Przeczytałam.

- Tak, oczywiście, to ja - odpowiedziałam.

-   W   takim   razie   nie   rozumiem...   Jak   może   pani   dawać   w   ogóle   na   zapowiedzi? 

Przecież jest pani mężatką!

- Co takiego? - wyjąkał Arne, zaskoczony.

Czułam, jak spływa na mnie lodowaty chłód... a zarazem płonie mi głowa.

- Nie, nie jestem - wyrzekłam powoli. - To jakaś pomyłka.

- Ale tutaj jest wyraźnie napisane, że wzięła pani ślub dwudziestego trzeciego kwietnia 

dwa lata temu... ze Scottem Hollingerem. Czyż nie tak?

- No tak... - przyznałam zmieszana - tak było, ale ślub został wkrótce unieważniony.

Urzędnik przerzucił kilka stron.

-   Nic   tu   o   tym   nie   wspomniano   -   stwierdził.   -   Czy   może   pani   pokazać   dowód 

unieważnienia małżeństwa?

- Nie... teraz nie mam, ale mogę się o niego postarać.

- Tak, tak będzie najlepiej. Potem może pani tutaj wrócić.

Nie pamiętam, w jaki sposób udało mi się dotrzeć do drzwi. Arne długo nic nie mówił. 

Dopiero na schodach odzyskał głos.

- Nie ch

ciałem tam zaczynać dyskusji - oświadczył. - Ale szczerze, Synnøve, 

co to wszystko ma znaczyć? Dlaczego zataiłaś, że jesteś mężatką?!

Wyczuwałam, że jest bardzo zdenerwowany.

- O, to nic takiego - odrzekłam swoim dawnym, lekkim tonem. - To nic nie znaczyło 

ani dla mnie, ani dla niego, więc nie widziałam powodów, aby ci o tym wspominać. Poza 

tym, zapomniałam o całej sprawie.

- Nie chciałaś o tym wspominać? - powtórzył Arne gorzko. - Chodź, pójdziemy na 

chwilę do parku, bo jeszcze ludzie pomyślą, że robimy sceny. No, mów wszystko!

background image

- Ale ja już powiedziałam wszystko! - broniłam się. - To naprawdę nic nie znaczyło. 

Prawie go nie znałam. Spotkaliśmy się zupełnie przypadkiem.  Okazało się, że tylko jako 

człowiek   żonaty   miał   szansę   dostać   dobrą   pracę,   a   ja   musiałam   być   zamężna,   aby   móc 

wynająć to mieszkanie, którego tak nie lubisz. No i zawarliśmy małżeństwo na niby! Zostało 

rozwiązane wkrótce potem, tak się umówiliśmy.

Arne   wyglądał,   jakby   miał   za   chwilę   wybuchnąć,   ale,   jak   zwykle,   trzymał   się   w 

ryzach. Odznaczał się naprawdę niezwykłym opanowaniem.

- Nie powiedziałaś mi o tym - wydusił z wyrzutem. - Wiedziałaś przecież, jak bardzo 

chciałem mieć nieskalaną żonę, zasługującą na białą suknię ślubną. A tu nagle okazuje się, że 

jest ktoś, kto już pewnie wszystko zepsuł...

- Czekaj  - przerwałam  mu  oburzona.  - Jak możesz  coś  takiego  mówić?!  Przecież 

dałam ci słowo, że będziesz dla mnie pierwszy. Czy to nie wystarczy?

Zacisnął mocno usta; od razu wyglądał na dwadzieścia lat starszego.

- I chcesz, żebym nadal w to wierzył? Zostałaś przecież jego żoną!

Wreszcie wybuchnęłam:

- Pożegnaliśmy się ze Scottem przed ratuszem! Od tamtej pory nie widziałam nawet 

czubka jego nosa! Jego przyjaciel, adwokat, zaraz zaczął załatwiać rozwód.

Arne odetchnął głęboko.

-   Mówiłaś,   że   masz   papiery   rozwodowe.   Najlepiej   będzie,   jeżeli   je   szybko   tu 

dostarczysz.

Czułam, że jest dotknięty do żywego. Zdawałam sobie sprawę, że nie będzie walczył, 

jeśli tylko coś z mojej szalonej przeszłości stanie na drodze naszego małżeństwa. Arne nie 

tolerował lekkomyślności.

- Nigdy nie dostałam żadnego dokumentu - wyjaśniłam drżącym głosem - ale wiem, 

jak nazywa się jego adwokat. Właśnie do niego chciałam pójść, na pewno da mi ten akt 

rozwodu.

Arne westchnął.

-   Synnøve   -   powiedział   -   to   szczyt   niefrasobliwości!   Jak   można   być   tak 

nierozsądnym? Zapomnieć, że się brało ślub? No i w taki sposób, bez sensu ani uczucia. Co to 

w ogóle był za typek?

- Taki jakiś... łowca przygód.

-   No   tak,   tego   się   można   było   po   tobie   spodziewać   -   skomentował   zgryźliwie.   - 

Odprowadzę cię teraz do tego adwokata, żebyś jeszcze nie pogorszyła sprawy.

- Dobrze, Arne - szepnęłam pokornie.

background image

ROZDZIAŁ III

Pierwszy cios otrzymaliśmy zaraz po wkroczeniu do kancelarii adwokata. Sekretarka, 

młoda, piękna jak modelka kobieta o purpurowych włosach poinformowała nas mianowicie, 

że spotkanie z adwokatem Trygve Torem nie jest możliwe, jako że znajduje się on obecnie w 

Anglii.

- Czy ma pani pełnomocnictwo w przypadku spraw naglących?

- Zależy, czego dotyczą - brzmiała pełna rezerwy odpowiedź.

-   Czy   może   pani   sprawdz

ić,   czy   adwokat   Tor   pomagał   w   przeprowadzeniu 

rozwodu pomiędzy Scottem Hollingerem i Synnøve Berge w kwietniu lub maju dwa 

lata temu?

Chłodne spojrzenie jej zielonych oczu stało się lodowate.

- Obowiązuje nas tajemnica zawodowa - rzuciła krótko.

Arne poczerwieniał.

- Proszę wybaczyć, nieco się pospieszyłem - powiedział. - To jest Synnøve 

Berge.

Pozostało mi tylko wyjaśnić do końca tę nieszczęsną sprawę.

Sekretarka popatrzyła na nas z niedowierzaniem.

- To zastanawiające, że pytają państwo właśnie o Scotta Hollingera. Adwokat Tor 

wspominał przed wyjazdem, że już dawno nie miał od niego wiadomości...

- Tak? - przerwałam jej. - Od jak dawna?

-   Tego   nie   wiem   -   odparła   piękność   -   ale   pamiętam   dobrze,   jak   to   było   z   tym 

rozwodem...

- Jak? - spytaliśmy chciwie.

- Scott Hollinger nigdy czegoś takiego nie załatwiał. Wiem, ponieważ adwokat Tor 

żartował często właśnie na ten temat... że Scott nadal jest uwięziony w tej klatce, ponieważ 

nigdy nie wystąpił o rozwód.

Patrzyłam na nią przez długą chwilę.

- Znaczy to, że wciąż jestem mężatką? - wykrztusiłam w końcu.

- Tak, na to wygląda.

- Wnoszę więc o rozwód tu i teraz!

Zaśmiała się tylko.

- Nie mogę pani w tym pomóc - rzuciła. - Do tego potrzebny jest jednak adwokat... 

oraz Scott Hollinger.

background image

- Czyż pani nie rozumie? - wykrzyknęłam zdesperowana. - Za miesiąc mam wyjść za 

mąż za...

Para oczu wpatrywała się we mnie chłodno.

- Przepraszam - powiedziałam  cicho.  - Czy jest możliwe  uzyskanie  adresu Scotta 

Hollingera? Oraz informacji o miejscu pobytu adwokata Tora w Anglii?

- Adwokat Tor miał jechać do Amesbury - wyjaśniła sekretarka, nie czyniąc mnie o 

wiele mądrzejszą. - To niedaleko Salisbury. Mieszkać miał w zajeździe „Niedźwiedź”, ale 

wspominał   też   o   przeniesieniu   się   do   „Odpoczynku   Wędrowca”,   który   leży   nieco   poza 

miastem. A jeśli chodzi o Scotta Hollingera... Mam tu jego adres, ale obawiam się, że jest już 

nieaktualny.

Arne zagwizdał, gdy usłyszał nazwę ulicy.

- Wcale nieźle! Kim właściwie jest ten Scott Hollinger?

Sekretarka szybko wróciła do dawnego, chłodnego i zniechęcającego tonu.

-   Scott   Hollinger   jest   właścicielem   koncernu   „Kira”,   który   ma   oddziały   w   wielu 

krajach Europy, między innymi w Norwegii. Siedziba zarządu znajduje się w Anglii.

- Czyżby Scott był Anglikiem? - przerwałam. - Właściwie zdziwiło mnie trochę jego 

nazwisko, ale mówił tak dobrze po norwesku, że...

Znów to chłodne spojrzenie. Na pewno uważała, że dla przyzwoitości powinnam była 

wiedzieć nieco więcej o człowieku, za którego wyszłam.

- Poniekąd tak - przyznała. - Jego matka była Angielką. To po jej ojcu odziedziczył 

koncern. Ale nie miał bynajmniej ochoty siedzieć na dyrektorskim fotelu. Przekazał wszystko 

bratu i zaczął szukać innej pracy.

- Wie pani, gdzie? - wpadłam jej w słowo.

- Nie, ale mogę sprawdzić. Hollinger był przecież nie tylko przyjacielem adwokata 

Tora, ale także klientem.

Przerzuciła kilka dokumentów i zakomunikowała, że Scott otrzymał pracę w dużej 

firmie budowlanej w Ameryce Południowej.

Aż stęknęłam. Ameryka Południowa...

- Może się pani czegoś dowie bezpośrednio u nich - dodała i położyła karteczkę z 

adresem.

To nie było daleko. Obudziła się we mnie słaba nadzieja.

Nagle odezwał się Arne:

-   Musiał   więc   chyba   być   bogaty?   -  spytał,   a   ja  niemal   nie   poznałam   jego  głosu. 

Brzmiał tak... jakby pełen respektu...

background image

Sekretarka uśmiechnęła się.

- Jeden z najbogatszych ludzi w Anglii - odrzekła. - Multimilioner!

- O Boże... - wyjąkałam.

Arne nic nie powiedział, jakby odjęło mu mowę. Ale nagle chwycił mnie za ramię.

- Dziękujemy pani bardzo za pomoc. Chodź, Synnøve - wychrypiał.

Na ulicy pomaszerował do samochodu długimi krokami, nie czekając na mnie.

- To się mogło przytrafić tylko jednemu jedynemu człowiekowi na całym świecie: 

tobie - niemal wysyczał w moim kierunku. - Żeby wyjść za multimilionera, nie wiedząc o 

tym! Mogłaś mieć już masę pieniędzy, gdybyś tylko chciała...

- Ale nie chciałam - ucięłam. - Nic mi nie jest winien, a na pieniądzach mi nie zależy.

- Ech - zirytował się Arne.

- A teraz - powiedziałam, kiedy usiedliśmy w samochodzie - zaczynamy szukać Scotta 

Hollingera.

Ponieważ   wspomniana   przez   sekretarkę   duża   firma   budowlana   miała   swoje   biura 

całkiem niedaleko, zaczęliśmy właśnie tam. Arne pomógł mi przy wysiadaniu z samochodu. 

Łatwo dało się zauważyć, że był w bardzo złym humorze.

- Przez to musimy odłożyć  ślub - rzucił zirytowany.  - Czy wiesz, co to oznacza? 

Wszyscy goście, których zaprosiliśmy, zamówiony lokal, mieszkanie...

Uważałam, że mógł jeszcze wspomnieć, iż będzie musiał o wiele dłużej czekać na 

mnie, ale i tak rozumiałam dobrze, że czuł się oszukany.

- Strasznie mi  przykro  - wyszeptałam tak pokornie, jak tylko mogłam.  - Gdybym 

wiedziała,   że   spowoduję   tyle   zamieszania,   nigdy   bym   nie   zawierała   tego   nieszczęsnego 

małżeństwa.

- Trzeba było pomyśleć o tym wcześniej - rzucił Arne kwaśno. - Teraz powinnaś jak 

najszybciej odnaleźć tego gangstera, bo jak inaczej nazwać takiego typa, i natychmiast wziąć 

rozwód. No, a tutaj musisz poradzić sobie sama. Czekam w samochodzie.

Gdy dostrzegł, że jestem niemal zdruzgotana, nieco dawnej czułości na powrót zjawiło 

się w jego spojrzeniu.

- Ty mały łobuzie - powiedział niemal pieszczotliwie. - I tak nie można ci się oprzeć. 

Czuję, że mógłbym ci wybaczyć chyba wszystko.

Czy muszę dodawać, że świat naokoło mnie znów nabrał barw? W każdym razie gdy 

Arne był niedaleko... Niestety, obowiązek wzywał. Onieśmielona, popatrzyłam na stalowo - 

szklany, błyszczący budynek i od razu nasunęło mi się porównanie z jakimś straszliwym 

potworem. A ja miałam tam pójść i upomnieć się o zaginionego człowieka... Przepraszam, o 

background image

mojego zaginionego męża.

Szef działu personalnego był zdezorientowany.

-   Dwa   lata   temu?   Scott   Hollinger...   Proszę   chwileczkę   zaczekać,   sprawdzę,   choć 

wiem,   że   obecnie   nie   mamy   nikogo   w   firmie   o   tym   nazwisku   ani   tu,   ani   w   Ameryce 

Południowej.

Czekałam długo, aż wreszcie usłyszałam „tak”.

- Tak, rzeczywiście - powiedział urzędnik - mamy tu coś. Scott Hollinger ubiegał się u 

nas o pracę kilka lat temu, zgadza się. Dostał tę pracę, gdy już się ożenił. Zatrudniamy tylko 

żonatych,   rozumie   pani,   oni   mają   większe   poczucie   odpowiedzialności   niż   kawalerowie. 

Nasza praca nie należy bynajmniej do bezpiecznych. Ale wygląda na to, że ów Hollinger 

wycofał podanie, o, tu jest notatka. Dwudziestego trzeciego kwietnia zadzwonił do nas z 

informacją, że jednak niestety nie może przyjąć posady, gdyż coś mu stoi na przeszkodzie. 

Nic bliższego nie powiedział.

Zerknął na mnie.

- Niestety, bardziej nie mogę pani pomóc - rzekł przepraszająco.

Westchnęłam. Kolejna szansa została przekreślona. Wszystko jakby się sprzysięgło 

przeciwko mnie.

Zebrałam się w sobie. Był jeszcze adres Scotta. Może tam coś się wyjaśni? Miałam 

nadzieję, że nie będę musiała go szukać przez Czerwony Krzyż...

Nie chcieliśmy jechać na miejsce, postanowiliśmy tylko zadzwonić. Po wstępnych 

wyjaśnieniach słuchawkę przejęła jakaś starsza pani.

- Scott Hollinger? Tak, pamiętam go - zabrzmiał miły głos - ale gdzie jest teraz, tego 

nie wiem.

- Nie pozostawił żadnego adresu?

- Nie, wszystko odbyło się bardzo szybko. Pewnego dnia wyszedł i już nie wrócił. 

Kilka dni później zjawił się jakiś mężczyzna i zabrał jego rzeczy.

Przycisnęłam słuchawkę mocniej do ucha.

- Kiedy dokładnie zniknął?

- O, dawno. Ale, ale... powinnam to mieć gdzieś zapisane... przecież prowadzę książki 

meldunkowe... chwileczkę...

Usłyszałam   oddalające   się   kroki.   Nie   pozostało   mi   nic   innego,   jak   tylko   stać   i 

przestępować z nogi na nogę. Wreszcie kroki zbliżyły się.

- Halo? Tak, mam to. Wyszedł dwudziestego trzeciego kwietnia dwa lata temu bez 

słowa wyjaśnienia.

background image

Mogłam się tego domyślić... Dzień naszego ślubu! Ten nieszczęsny dzień, o którym 

tak   starałam   się   zapomnieć!   Tak,   to   była   kara   za   lekkomyślność.   A   teraz   mogę   stracić 

Arnego!

O,   nie,   tylko   nie   to!   Bez   niego   stałabym   się   zupełnie   bezradna.   Jeśli   jest   się 

zakochanym przez osiem czy dziesięć lat najwcześniejszej młodości i nagle obiekt zakochania 

wpada   w   ręce,   niemal   podany   na   tacy,   to   myśl   o   jego   utracie   jest   nie   do   zniesienia! 

Oczywiście, Arne jest surowy, lubi krytykować, ale właśnie takiego mężczyzny potrzebuję. A 

czasem potrafi być tak czuły i delikatny, że mnie wzrusza do łez. Nikt mnie dotychczas nie 

traktowa

ł z takim ciepłem i zainteresowaniem. Synnøve Berge była na pewno fajna, 

dobrze się z nią gadało i żartowało, ale nikt się w niej nie zakochiwał. Do tego 

wybierano inne dziewczyny, a nie taką upartą dziką kotkę. Nie, nie dałabym sobie 

rady bez Arnego...

Niechętnie wróciłam do samochodu.

- No? - mruknął Arne pytająco.

Pokręciłam głową.

- Znów pudło. Dokąd teraz?

Pojechaliśmy do siedziby norweskiego oddziału koncernu „Kira”.

- Może ze mną wejdziesz? - poprosiłam.

- Wolę nie - odpowiedział Arne, znów odęty. - Sama musisz sobie poradzić w tej 

aferze ze Scottem Hollingerem.

Scott Hollinger! Jakże już nienawidziłam tego nazwiska! Wydawało mi się, że jest 

jakimś... węgorzem, który wciąż wymyka mi się z rąk!

Arne zatrzymał samochód.

- Niedaleko jest przyjemna restauracja. Zaczekam tam i zamówię dla nas obiad No, idź 

już. I postaraj się wrócić tym razem z jakąś dobrą wiadomością!

Miałam zaszczyt rozmawiać z samym szefem. Dyrektor Nilsen miał zimne spojrzenie 

i duży brzuch.

- Scott Hollinger? Nie, nie jest dyrektorem generalnym koncernu, nigdy zresztą nim 

nie był. Po śmierci dziadka przekazał wszystko swojemu przyrodniemu bratu.

Jedna rzecz mnie zastanowiła: Dlaczego mówił o nim tak nieprzyjaznym tonem? Nie 

lubił go?

- Widocznie źle zrozumiałam - powiedziałam. - Chciałabym wiedzieć, gdzie mogę go 

teraz znaleźć. To dla mnie bardzo ważne.

Dyrektor Nilsen wzruszył ramionami. Odezwał się w końcu, nadal z rezerwą w głosie:

background image

- Nie chciał „zgnić w biurze”, jak to sam określał, więc ubiegał się o pracę w Ameryce 

Południowej, chyba w jakiejś firmie budowlanej.

- Kiedy?

- Kilka lat temu.

- Nie miał pan od niego od tego czasu wiadomości?

- Nie! I nie było to zresztą potrzebne.

Znów   mnie   zaskoczył.   Czułam,   że   pod   jego   pozornym   opanowaniem   wprost   kipi 

wściekłość. Ale dlaczego? Co się za tym kryło?

- W takim razie nie będę dłużej zabierać panu czasu - powiedziałam, wstając. - Jeszcze 

tylko jedno pytanie: kiedy dokładnie wyjechał do Ameryki?

- Tego nie wiem. Pamiętam tylko, kiedy zakończył tutaj pracę. Jego dziadek zmarł 

dwa lata temu, w lutym. Był bardzo stary, ale pod wieloma względami wspaniały. Już na 

następnym   zebraniu   zarządu   zaproponowano,   aby   ktoś   inny   niż   Scott   Hollinger   objął 

stanowisko szefa. Wymieniano kilka nazwisk...

W tym także twoje, pomyślałam, wnioskując z jego spojrzenia.

- ...jednak matka Scotta ostro się temu sprzeciwiła - kontynuował. - Dla niej istniał 

tylko jeden przywódca: Scott. Jej wniosek został zresztą odrzucony i ustalono datę nowego 

zebrania. Pod koniec marca umarła na wylew do mózgu i wkrótce potem Scott dobrowolnie 

się wycofał. Postawił tylko jeden warunek: to stanowisko miał objąć jego przyrodni brat, Dag 

Hollinger.

- Chwileczkę - przerwałam. - Jeśli nazywa się Dag Hollinger, to jak może być synem 

córki starego dyrektora?

- On i Scott mieli tego samego ojca, nie matkę. Dag jest o dobre kilka lat starszy.

- Ale nie ma praw do dziedziczenia?

Dyrektor Nilsen zesztywniał.

- Nie, ale jest bardzo kompetentnym  człowiekiem, który wiele lat przepracował w 

koncernie. Scott Hollinger sam go polecił.

-   No   tak.   Ale   to   jednak   Scott   dziedziczy   po   dziadku   i   tak   naprawdę   on   jest 

właścicielem koncernu?

- Tak!

Z tonu dyrektora Nilsena łatwo można było wywnioskować, jak bardzo jest z tego 

niezadowolony.

- Czyli - spytałam - kiedy ostatnio miał pan od niego wiadomość?

Dyrektor Nilsen zadzwonił do sekretarki i polecił przynieść jakieś notatki. Przejrzał je, 

background image

popatrzył na mnie i obwieścił:

-   Scott   Hollinger   opuścił   ten   pokój   w   wielkiej   złości   po   południu   dwudziestego 

drugiego kwietnia dwa lata temu. Obiecywał wszem i wobec, że już nigdy nie będzie miał do 

czynienia   ani   z   nami,   ani   z   koncernem   „Kira”.   Od   tamtej   pory   nie   mieliśmy   od   niego 

wiadomości, oprócz...

Zawahał się.

We mnie zaś obudziła się nadzieja.

- Tak, dyrektorze? Powiedział pan „oprócz”...

Posłał mi mordercze spojrzenie, ale kontynuował:

- Rozumie pani, Scott Hollinger zdążył zrobić wiele złego dla koncernu. Mówił, że 

jest   niewinny,   a   na   jego   usprawiedliwienie   można   powiedzieć,   że   starał   się   to   później 

załagodzić za pośrednictwem swego adwokata.

- Czy to było po dwudziestym drugim kwietnia?

- Tak, adwokat skontaktował się z nami jakiś czas później w tym samym roku, ale nie 

mówił, gdzie jest Scott. Odnieśliśmy zresztą wrażenie, że to była inicjatywa tego właśnie 

adwokata, który zresztą sam nie miał wiadomości od Hollingera.

- Czy ten adwokat to Trygve Tor?

- Zgadza się. Był też najbliższym przyjacielem Hollingera, dlatego myślimy, że podjął 

działania na własną rękę, aby ratować jego honor.

- Dziękuję bardzo! Nie będę więcej zabierać panu czasu. Jestem wdzięczna za pomoc - 

powiedziałam i wstałam.

Opuszczając pokój miałam wrażenie, że całe pomieszczenie jest aż naładowane tym 

specyficznym rodzajem strachu, który sprawia, że psy atakują człowieka, który się boi. Może 

to głupie porównanie, ale wtedy przyszło  mi  do głowy.  Ja na pewno nie miałam  ochoty 

skakać do gardła temu Nilsenowi.

background image

ROZDZIAŁ IV

Do tej pory nie zbliżyłam się ani na milimetr do Scotta. Miałam co prawda niezły 

obraz jego przeszłości, ale to było wszystko.

Gdy   schodziłam   ze   schodów,   uderzyła   mnie   następna   myśl:   czy   będę   umiała   go 

rozpoznać, jeśli się w końcu spotkamy?

O, tak!  odpowiedziałam  sobie.  Takiej  twarzy i tak  niezwykłej  osobowości  się nie 

zapomina. Zresztą już chyba wspominałam, że gdybym  raz na zawsze nie oddała mojego 

serca   Arnemu,   nie   mogłabym   wykluczyć   możliwości   zakochania   się   w   Scotcie.   Jednak 

obawiam się, że byłoby to trudne, jego charakter  wydawał  się zbyt  podobny do mojego, 

abyśmy mogli wytrzymać razem przez dłuższy czas. Przystanęłam w drzwiach restauracji i 

obserwowałam Arnego. Ach, jak bardzo przypominał Steve McQueena, mojego ulubionego 

aktora... Próbowałam się przed tym bronić, mówiłam, że jestem za stara na takie zauroczenia 

gwiazdami kina, lecz jednocześnie miałam pewność, że Arne odznaczał się takimi samymi 

cechami jak McQueen w filmach: silny, pewny siebie, lecz także czuły i rozumiejący dusze 

kobiet.

Arne zamówił  wspaniały obiad. Byłam  już naprawdę głodna. Relacjonowałam  mu 

wydarzenia, ale on słuchał z roztargnieniem.

- Arne - rzuciłam zniecierpliwiona - o czym myślisz?

Odpowiedział po dłuższej chwili.

- Synnøve... czy ten dyrektor... chyba Nilsen? Czy on nie wspominał, że to 

nie   Scott   kontaktował   się   z   nimi   poprzez   adwokata,   ale   że   to   była   inicjatywa 

samego Tora?

- Tak, coś takiego mówił - przyznałam.

- Czyli że nikt nie widział Scotta Hollingera po dwudziestym trzecim kwietnia dwa 

lata temu?

- O ile zrozumiałam, nie.

Arne przygryzł dolną wargę i zamyślił się.

- No? - przynagliłam.

Wziął mnie za rękę i długo patrzył w oczy.

- Synnøve, nie zrozum mnie źle, ale chyba będzie najlepiej, jeśli odłożymy 

ślub na jakiś czas...

- Na ile? - spytałam szybko.

- Na jeden rok! Bo nie przypuszczam, abyśmy musieli czekać aż osiem.

background image

- Osiem lat?! - wykrzyknęłam na całą restaurację. - Oszalałeś?

- Cicho - syknął, rozglądając się nerwowo. - Nie, powiedziałem przecież, że to raczej 

nie będzie konieczne. Tylko rok! Pojmujesz chyba, że nie warto szukać tego Scotta.

Wyrwałam mu swoją dłoń.

- Nie wiem, o co ci chodzi, Arne. Co to właściwie za głupstwa? Nie chcesz się już ze 

mną ożenić?

- Oczywiście, że chcę! Ale pomyśl sama przez chwilę. Przecież wszystko stanęło teraz 

w innym świetle!

- Nie rozumiem...

- Ale  ja rozumiem.  Zobacz,  jeżeli  zaczniemy  szukać  tego przeklętego  faceta  i  go 

znajdziemy, dostaniesz rozwód.

- Tak, to jasne.

- Ale gdybyśmy go nie znaleźli... albo nie szukali, co by się wtedy stało?

- Będę jego żoną już na zawsze! I nigdy cię nie dostanę...

Westchnął zniecierpliwiony.

-   Postaraj   się   pomyśleć   bardziej   praktycznie,   Synnøve.   Jesteś   żoną 

zaginionego multimilionera... A co dzieje się po upływie kilku lat z zaginionymi 

osobami?

- No, przypuszczam, że się je uznaje za zmarłe.

- No właśnie - powiedział z ulgą Arne i oparł się wygodnie w fotelu. - Po dziesięciu 

latach, gdy znikają bez śladu. Tego faceta nikt nie widział od dwóch lat. Ale jest też klauzula, 

że jeśli są podstawy do przypuszczeń, iż z jego zniknięciem związane były jakieś niepokojące 

wydarzenia, może zostać uznany za zmarłego już po trzech latach. Czyli za rok...

Niby wszystko było jasne, ale wciąż nic nie rozumiałam.

- No tak, ale co to ma z nami wspólnego? - spytałam.

- Ależ Synnøve, pomyśl tylko! Jeśli poczekamy, odziedziczysz majątek! Cały 

koncern!

Gdy milczałam, mówił dalej:

- Czy nie warto trochę poczekać?

-   Nie   chcę   czekać!   -   wykrzyknęłam   buntowniczo.   -   Chcę   za   ciebie   wyjść   teraz! 

Czekałam już osiem lat. Następnych ośmiu po prostu nie wytrzymam!

- Ależ to nie będzie osiem lat! - pospieszył Arne z odpowiedzią. - Możemy to skrócić 

do jednego roku, jeśli zeznasz, że został uprowadzony spod ratusza siłą.

Upierałam się jednak przy swoim i pokręciłam głową.

background image

- Także jeden rok to za długo - stwierdziłam. - Ja nie chcę pieniędzy, chcę ciebie!

- Ależ Synnøve, bądź rozsądna - rzucił zniecierpliwiony. - Nie odpowiadaj od 

razu tak kategorycznie. Dam ci pięć minut na zastanowienie się; nic nie mów, tylko 

przemyśl sprawę tak gruntownie, jak tylko potrafisz.

Przez   te   pięć   minut   moje   myśli   przelatywały   niby   błyskawice,   a   ja   próbowałam 

znaleźć wszystkie za i przeciw. Nie ukrywam, że wizja fortuny była kusząca. Pieniądze są 

przecież potrzebne, a wyrzutów sumienia z powodu Scotta Hollingera nie musiałam w końcu 

mieć.

- Pięć minut minęło! Nabrałam głęboko powietrza.

- Nie - oświadczyłam. - Nie i jeszcze raz nie. To ostateczne! Czułabym się jak oszust, 

gdybym przyjęła te pieniądze. Ty znaczysz dla mnie o wiele więcej niż jakieś nędzne miliony.

Arne przez chwilę wydawał się całkiem zrezygnowany. W końcu poddał się.

- Synnøve, Synnøve - zaśmiał się i ujął mnie za rękę przez stół. - Sprawiłaś, 

że   poczułem   się   jak   przestępca.   Ale   naprawdę,   jesteś   niesamowita.   Zawsze 

uważałem,   że   jesteś   nieodpowiedzialna,   a   teraz   nagle   okazuje   się,   że   masz   jakieś 

przedziwne zasady... Nie, długo jeszcze będę cię poznawał, misiaczku.

- E, nie jestem taka niezwykła  - zachichotałam  zakłopotana.  „Misiaczku”...  Nigdy 

mnie tak nie nazywał, a już na pewno nie publicznie. Przy ludziach w ogóle nie okazywał 

uczuć.

Wydało mi się, że oczekuje, bym jeszcze coś dodała.

- Mam tylko jedną zasadę, której staram się przestrzegać - rzekłam cicho. - „Rób, na 

co masz ochotę, byle nie zranić ani nie skrzywdzić nikogo”.

- No, to wyznajemy taką samą zasadę! - wykrzyknął Arne podniecony. - Moja jest 

niemal dokładnie taka sama: „Bierz, ile się da, aby tylko nikt się nie dowiedział”. Widzisz? 

To to samo.

Aż mnie zatkało  ze zdziwienia; „To to samo”, powiedział.  Dla mnie różnica była 

niebotyczna. Spojrzenie Arnego wyraźnie odtajało.

- Żebyś wiedziała, jak bardzo cię kocham, Synnøve - wyrecytował powoli - 

Mam nadzieję, że mi wybaczysz tę głupią propozycję. Teraz widzę, jak nędzna 

musiała ci się wydawać. No i gdy sam się zastanowiłem... dla mnie rok oczekiwania też 

byłby za długi.

Mogłam tylko wysyłać niechętne myśli do ludzi nas otaczających. Ach, gdybyśmy 

byli sami!

Po długiej nabrzmiałej miłością ciszy odezwał się Arne:

background image

- Co teraz robimy?

- No... Adwokat Tor przebywa w jakimś zajeździe w pobliżu Amesbury w Anglii i jest 

to nieco za daleko. A Scott...

- No właśnie, Scott - przerwał mi. - O ile rozumiem, to ty widziałaś go ostatnia. 

Dwudziestego trzeciego kwietnia dwa lata temu, przed ratuszem.

- Ten szofer musiał go widzieć później, to jasne.

- Aha, ten, który chciał z nim rozmawiać. Możesz go opisać?

- Nie, człowiek w mundurze jest dla mnie tylko mundurem, niczym innym. Tak jakby 

tracił osobowość. Chociaż... przypominał raczej prywatnego szofera.

- Ha, prywatny szofer - prychnął Arne, chcąc zapewne okazać pogardę. Wyglądało to 

jednak bardziej na zazdrość. - Słyszałaś, o czym rozmawiali?

- Ani słowa.

Wykrzywił się.

- No, to chyba już wszystko - westchnął.

- Czekaj! Że też o tym nie pomyślałam! Miał przecież samochód...

- Pamiętasz go?

- No tak! Był z tych luksusowych, no i... Arne!

- Cicho, Synnøve. Uspokój się trochę. No, co tam?

- Numery rejestracyjne - wyszeptałam - były zagraniczne.

- Z jakiego kraju?

- Nie wiem. Widziałam tylko przód samochodu. Były srebrnobiałe na czarnym tle. 

Najpierw trzy litery, potem trzy cyfry.

Arne zastanowił się.

- Wygląda to na Anglię - rzekł. - Pamiętasz numery?

- Coś ty, to było dwa lata temu. Ale pamiętam, że patrzyłam na ten samochód, gdy 

rozmawiali. Miał śmieszną rejestrację, ale nie pamiętam, dlaczego...

- Spróbuj - poprosił Arne. - Zacznij od liter.

Myślałam, aż trzeszczało.

- Miał Y w środku, tak!

Jakoś przypomniałam sobie dwie pozostałe litery i Arne popędził do telefonu.

- Samochód jest z Salisbury - zakomunikował, gdy wrócił. - Nic bliższego nie udało 

mi się uzyskać.

Zagwizdałam cicho.

- Stamtąd, dokąd pojechał adwokat Tor... To już za dużo jak na zbieg okoliczności. To 

background image

przesądza sprawę. Nie mógłbyś pojechać, Arne?

Pokręcił przecząco głową.

- To niestety niemożliwe. I tak już wziąłem na dziś wolne. Ale jeżeli ty chcesz jechać, 

nie przejmuj się pieniędzmi. Myślisz, że dasz sobie radę?

- Byłoby fajnie trochę pojeździć. Gdybym  tylko wiedziała, gdzie szukać... No tak, 

adwokat Tor i te dwa zajazdy... jak się one nazywały?

- „Niedźwiedź” i „Odpoczynek Wędrowca”.

- Aha, zgadza się. Ale zaczekaj... Coś mi przyszło do głowy!

Teraz ja popędziłam do telefonu. Wkrótce słyszałam głos dyrektora Nilsena.

-   Przepraszam,   że   znowu   przeszkadzam   -   powiedziałam   -   ale   chciałabym   jeszcze 

wiedzieć, czy Scott Hollinger miał jakieś powiązania z Salisbury w Anglii?

- Salisbury? Nic o tym mi nie wiadomo.

- A może z Amesbury? - nie poddawałam się.

- Amesbury... coś mi ta nazwa mówi... A, oczywiście, jego matka miała tam letni dom.

- Wie pan może, gdzie dokładnie?

-   Nie   znam,   niestety,   adresu.   Pamiętam   tylko,   że   wspominała   kiedyś,   iż   jedzenie 

dostarczano jej z zajazdu zwanego chyba „Odpoczynek Wędrowca”.

- Dziękuję bardzo! - zawołałam radośnie i odłożyłam słuchawkę.

background image

ROZDZIAŁ V

Popołudniowe   słońce   stało   nisko   nad   wrzosowiskiem,   gdy   opuściłam   miły   pokój 

wynajęty w „Odpoczynku Wędrowca”. Podróż minęła dobrze, samolotem leciało się świetnie, 

bez najmniejszych trudności odnalazłam Amesbury i zajazd. Zapytałam od razu o adwokata 

Tora, no i  oczywiście  odpowiedziano  mi,  że  mają  gościa  o takim  nazwisku, ale  obecnie 

niestety jest nieobecny. Bardzo dyskretnie przepytałam się o letni domek pani Hollinger i 

właśnie byłam w drodze do niego.

Nie   chciałam   iść   prostą   drogą,   za   bardzo   rzucałabym   się   w   oczy.   Nie,   najpierw 

odbyłam  uczciwy spacer po wrzosowisku. Po minięciu  kolejnych wzniesień roztoczył  się 

przede   mną   wspaniały   widok.   W   oddali   dostrzegłam   nawet   wieżę   słynnej   katedry   w 

Salisbury.   Zerknąwszy   natomiast   w   lewo   przeżyłam   szok,   gdy   zobaczyłam   ogromne, 

wspaniałe   formacje   kamienne.   Wydawało   mi   się,   że   powinnam   je   znać,   zwłaszcza   że 

widziałam   je   na   pocztówkach   w   zajeździe,   jednak   nie   mogłam   sobie   nic   przypomnieć. 

Postanowiłam obejrzeć je dokładniej w drodze powrotnej.

Napis „droga prywatna” nie powstrzymał mnie. Chciałam tylko przyjrzeć się z bliska 

temu domkowi letniemu, i już. Najprościej byłoby odnaleźć tu ukrywającego się z jakichś 

powodów Scotta. Ukrywającego się, ale właściwie przed czym? Tego nie wiedziałam, ale 

dyrektor Nilsen wyraźnie dał do zrozumienia, że młody człowiek nie był bynajmniej aniołem. 

Musiał mieć coś na sumieniu. „Zdołał zrobić wiele złego dla koncernu”, czyż nie tak się 

wyraził? Ale co takiego mógł zrobić?

Nagle usłyszałam energiczne kroki po drugiej stronie żywopłotu i zanim zdążyłam 

podjąć decyzję, czy mam się schować, czy nie, zatrzymał się przede mną mężczyzna, na oko 

czterdziestoletni.   Był   wysoki,   szczupły,   o   jasnobrązowych   oczach   i   lekko   siwiejących 

włosach. Ubrany jak angielski gentleman i najwyraźniej zarówno dobrze wychowany, jak i 

wykształcony. Słychać to było wyraźnie w jego głosie, gdy spytał, pełen rezerwy:

- Czy pani czegoś szuka?

- Tak - odpowiedziałam, nie mając pomysłu na właściwą odpowiedź. - Chciałabym się 

zobaczyć ze Scottem Hollingerem.

- Ze Scottem? - zdziwił się mężczyzna. - Ale tu go nie ma. Jestem jego bratem. Dag 

Hollinger, Może mógłbym pani pomóc?

A więc to był ten przyrodni brat, który objął władzę nad całym koncernem „Kira”, ale 

nie dziedziczył niczego! Zdusiłam śmiech. Gdyby tylko wiedział, że jest moim szwagrem!

-   Nazywam   się   Synnøve   Berge   -   przedstawiłam   się.   -   Muszę   koniecznie 

background image

skontaktować się ze Scottem. Nie mogę podać powodów, dotyczą bowiem spraw osobistych, 

mam jednak nadzieję, że pan mi pomoże. Czy wie pan, gdzie mogę go spotkać?

- Właśnie mi się wydawało, że jest coś znajomego w pani akcencie - Dag Hollinger 

przeszedł   na   norweski.   A   ja   tak   byłam   dumna   ze   swej   angielskiej   wymowy!   -   Jestem 

Norwegiem, nie ma potrzeby używania obcego języka. Naprawdę chciałbym pani pomóc, ale 

niestety nie wiem, gdzie jest teraz Scott. Proszę jednak do środka, możemy porozmawiać.

Z uśmiechem wskazał drogę do uroczego domku o dachu krytym słomą. Wnętrze było 

tak typowo  angielskie,  jak widzi się to tylko  na filmach, pomyślałam.  Czuć było  w nim 

kobiecą dłoń, jakby właścicielka dopiero co wyszła. Zaczęłam się zastanawiać, jaka mogła 

być matka Scotta. Miałam niemal pewność, że bym ją polubiła.

-   Ten   domek   należał   do   mojej   macochy,   Kiry   Hollinger   -   wyjaśnił   Dag.   -   Ja   tu 

przyjechałem na krótko. Jest pani przyjaciółką Scotta?

Musiałam się szybko zastanowić. Jakiej mógł oczekiwać odpowiedzi? Wyglądał na 

tak pełnego nadziei, że nie wahałam się.

- Tak, jestem.

Uśmiechnął się.

- W takim razie, kiedy widziała go pani po raz ostatni?

- Dokładnie dwudziestego trzeciego kwietnia dwa lata temu.

Usiadł wygodnie w fotelu i w zamyśleniu przymknął oczy.

- Czyli przed jego wyjazdem do Ameryki Południowej...

- Nigdy tam nie pojechał - przerwałam mu.

- Co takiego? - Dag Hollinger wyprostował się gwałtownie. - A dokąd pojechał, jeśli 

można wiedzieć?

- No cóż - rzuciłam lekko - tego miałam nadzieję dowiedzieć się od pana.

Siedział z miną wyrażającą wielkie zdumienie. Zirytowało mnie to.

- Proszę mi powiedzieć - zaczęłam ostro - czy nikt z was nie podjął żadnej próby 

skontaktowania się z nim? Minęły przecież dwa lata... i o ile dobrze zrozumiałam, nie był on 

byle kim!

Pokręcił głową.

- To raczej przykra historia - wyrzekł powoli. - I tak niepodobna do Scotta. Ale tego 

pani nie pojmie...

Pochyliłam się do przodu.

- O, nie, coś wiem - zaryzykowałam. - Wiem, że Scott najwyraźniej popełnił jakieś 

wykroczenie w stosunku do firmy, zwolnił się z niej i przekazał panu kierownictwo. O ile 

background image

zrozumiałam, wszyscy cenią pana zdolności. Później Scott próbował naprawić część zła za 

pośrednictwem swego adwokata...

- Chwileczkę - przerwał mi Dag - adwokat Tor z własnej inicjatywy podjął próbę jego 

rehabilitacji. Od Scotta nikt nie miał wiadomości.

- No tak, może to i tak było.

Dag podjął temat.

- Ponieważ wie pani tak wiele i jest przyjaciółką Scotta, może pani usłyszeć resztę. Ja 

bardzo   lubię   Scotta   i   dobrze   go   znam.   On   nie   ma   ani   zdolności,   ani   chęci   do   robienia 

interesów... Jest typem człowieka natury, nienawidził każdego dnia, który musiał spędzić za 

biurkiem.

Podniósł się i nalał dwa kieliszki sherry. Było wspaniałe, ale piłam ostrożnie. Zawsze 

tak robię, to jedna z moich zasad.

Dag zaczął mówić nieco gwałtowniej.

-   Dlatego   przeżyłem   prawdziwy   szok,   gdy   okazało   się,   że   Scott   zniszczył   cały 

koncern.

- Zniszczył? - zdumiałam się. - Jak mógł to zrobić?

Mój   świeżo   odnaleziony   szwagier   znowu   usiadł.   Widziałam   wyraźnie,   że   jest 

poruszony, ale jednocześnie jest mu bardzo przykro. Pokiwał głową.

- Tak, Scott miał wystarczająco dużo pieniędzy i nie musiał czegoś takiego robić - 

powiedział. - To było w marcu dwa lata temu, czyli miesiąc wcześniej, zanim zniknął. Każda 

wielka firma, taka jak nasza, musi mieć kapitał własny w formie akcji czy innych inwestycji, 

coś, co stanowi gwarancję stabilności w razie, gdy cała reszta zawiedzie. Koncern „Kira” miał 

specjalny   system,   nie   mogę   zdradzić   szczegółów,   ale   powiem   tylko,   że   pakiet 

zabezpieczający,   złożony   z   kilku   ważnych   dokumentów,   zamknięto   w   sejfie.   Teraz 

rozumiem,   jakie   to   było   nierozsądne.   W   ciągu   jednego   tylko   miesiąca   po   przejęciu 

wszystkiego przez Scotta zdołał on uwolnić cały kapitał własny w Anglii, Francji, Hiszpanii i 

Norwegii. Pozostałe filie zostały na szczęście uratowane w ostatniej chwili.

- Uwolnił kapitał? - spytałam zdezorientowana.

- No, może użyłem zbyt fachowego określenia... On po prostu wziął te dokumenty. 

Efekt był taki, że cały koncern zadrżał w posadach. Wybuchła wręcz panika. Na szczęście ja 

oraz   najbliżsi   współpracownicy   zdołaliśmy   jakoś   załagodzić   sytuację,   przynajmniej   na 

zewnątrz. Wszystko, co przedstawiało jakąś wartość, zabrał ze sobą. Nam zostało jedynie 

konto w banku oraz majątek ruchomy.

Byłam zaszokowana.

background image

- Ale dlaczego? - spytałam.

- Kto to wie! Nie miał żadnego powodu, aby coś takiego zrobić. Chyba że z czystej 

żądzy zemsty za to, że zarząd nie wybrał go na prezesa.

- Przecież sam tego nie chciał!

- No właśnie. Starał się oswobodzić, szukał innej pracy, aby zdobyć niezależność i nie 

wiązać się żadnymi układami. Respektowaliśmy to. Właśnie dlatego nie staraliśmy się z nim 

skontaktować. Tylko jego matka za wszelką cenę starała się umieścić go w fotelu prezesa. 

Biedna Kira, spalała się szybko jak świeca płonąca z obu końców, jak mówią. Bardzo szybko 

dostała wylewu do mózgu... Cały czas uwielbiała Scotta, a on zrobił coś takiego.

Podniosłam   wzrok   na   obraz   olejny   wiszący   nad   kominkiem.   Przedstawiał   drobną 

kobietę w średnim wieku, która miała w oczach jakąś niecierpliwość i oczekiwanie. Kira 

Hollinger.

Jaka   była?   Jedyna   córka   magnata   przemysłowego...   Rozpieszczona   czy   samotna? 

Pewnie  jedno i drugie.  Dziwne, ale  czułam się jakby z nią związana,  żałowałam,  że nie 

mogłam jej poznać...

Co za głupstwa! Na co by mi się to zdało? Przecież to za Arnego miałam wyjść za 

mąż.   Teraz   zależało   mi  na   tym,  aby jak  najszybciej   zakończyć   nieszczęsną  znajomość  z 

synem tej Kiry...

Na półce z książkami stało zdjęcie Scotta. Podeszłam bliżej. Trudno było dostrzec 

jego oczy, widziałam tylko ciemne brwi i gęste włosy opadające na czoło. Mimo to patrzyłam 

na świetne zdjęcie, nastrojowe i tchnące melancholijnym zamyśleniem.

- Czy istnieje pewność, że to wszystko on zrobił? - spytałam.

-   Sam   się   przyznał   -   odrzekł   Dag   szybko.   -   Prosiliśmy   go,   aby,   na   litość   boską, 

wyjaśnił powody! Pokręcił tylko głową i powiedział, że nie może. Jeszcze nie teraz. „Ale 

pewnego dnia wrócę i wszystko wytłumaczę”, dodał. I zniknął. Jak mówiłem, myśleliśmy, że 

wyjechał do Ameryki Południowej. Jakiś czas później adwokat Tor przelał pokaźną sumę 

pieniędzy z prywatnego konta Scotta na rzecz koncernu, ale stanowiła ona niewielki ułamek 

wartości zaginionych dokumentów.

- Czyli w rzeczywistości po koncernie „Kira” pozostała jedynie nazwa?

Pokiwał głową.

- Tak. Siedzimy jak na szpilkach ze strachu, że to ktoś odkryje...

Przez chwilę milczałam, starając się to wszystko przetrawić. Ciekawa byłam zdania 

Arnego w tej sprawie.

Wzruszyłam ramionami.

background image

-   Właściwie   przyjechałam   zobaczyć   się   z   adwokatem   Torem   -   rzuciłam   lekko.   - 

Mieszka w „Odpoczynku Wędrowca”, ale go tam nie zastałam.

- On jest tutaj? - Dag Hollinger był zaskoczony. - Nie wiedziałem. Cóż takiego mogło 

go tu ściągnąć?

-   Mnie   też   to   zastanawia.   Miałam   nadzieję,   że   pomoże   mi   skontaktować   się   ze 

Scottem.

- Zawsze może pani próbować - zabrzmiała pełna sceptycyzmu odpowiedź.

Odprowadził mnie do bramy i poprosił o zawiadomienie go, jeśli trafię na jakiś ślad.

- Dlaczego nie zgłosiliście panowie zniknięcia Scotta policji?

- Po pierwsze, to jego firma i jego pieniądze. Po drugie, ujawniłoby to słabą pozycję 

„Kiry”.   Nie,   jesteśmy   zmuszeni   do   zachowania   wszelkich   pozorów.   Ciągle   nie   mogę 

zrozumieć, po co mu były potrzebne te dokumenty? Jaki to ma sens?

- Chyba nieprędko go odnajdziemy.  Dziękuję panu za pomoc. Dam znać, jeśli się 

czegoś dowiem.

Długo jeszcze stał w bramie i patrzył w moim kierunku.

background image

ROZDZIAŁ VI

Słońce już zaszło, nad wrzosowiskiem rozciągała się pomarańczowa łuna. Wracałam 

tą samą drogą, aby jeszcze raz spojrzeć na te wspaniałe formacje kamienne. Wkrótce wyłoniły 

się przede mną, rysując się imponująco i groźnie na tle nieba. Zatrzymałam się i patrzyłam na 

nie, usilnie starając się sobie przypomnieć, skąd je znam.

Nie usłyszałam nawet odgłosu zbliżających się kroków.

- Niezły widok, prawda? Pobudza wyobraźnię - odezwał się przyjaźnie męski głos.

Odwróciłam   się   szybko   i   ujrzałam   mocno   zbudowanego   mężczyznę   w   swetrze   o 

norweskim wzorze. Wymowa obcego także wydawała mi się znajoma, dlatego bez wahania 

spytałam, czy może jest adwokatem Trygve Torem.

- Tak, zgadza się - odpowiedział zdziwiony.

- To wspaniale - odrzekłam po norwesku. - Właśnie pana szukam! Nazywam 

się Synnøve Berge.

- Synnøve Berge... - zastanowił się - ta, która... - I nagle przeskoczył na serię 

pytań: - I co było dalej? Scott nigdy już nie wspominał nic o rozwodzie, czyżby się 

jednak wam poszczęściło?

- O, nie! W każdym razie nie ze sobą nawzajem - próbowałam ostudzić jego zapał. - 

Może zacznę od początku?

- Świetnie. Interesuje mnie to bardziej, niż można przypuszczać.

W drodze powrotnej do zajazdu opowiedziałam swoją część historii, o czekającym 

Arnem i o Scotcie, po którym ślad zaginął. Adwokat Tor słuchał z zainteresowaniem. Przed 

zajazdem zatrzymał się.

- To nie wygląda dobrze - stwierdził z powagą w głosie. - Najlepiej będzie, jeśli pozna 

pani także moją wersję. Wtedy zobaczymy, co się da zrobić. Jadalnia już jest zamknięta, więc 

może pozwoli pani, że ją zaproszę do pubu, pani Hollinger.

Wzdrygnęłam   się.   Po  raz   pierwszy  ktoś   zmusił   mnie   do   uświadomienia   sobie,   że 

jestem panią Hollinger. Nie po

dobało mi się to. Chciałam przecież zostać panią Møller, 

i to szybko!

Ale za zaproszenie podziękowałam. Gdy ruszył, przypomniałam sobie coś:

- Ale zaraz! Te dziwne kamienie, na które patrzyliśmy... Co to właściwie jest?

Tor spojrzał na mnie zdumiony.

- Ależ nie wie pani? To przecież Stonehenge!

Stonehenge! No oczywiście. Zimny dreszcz przebiegł mi po plecach, a moja bujna 

background image

fantazja od razu podsunęła mi przedziwne obrazy...

- Nie wiedziałam, że to jest właśnie tutaj!

-   Tak,   dla   osób,   które   interesują   się   historią,   to   coś   naprawdę   imponującego   - 

odpowiedział Tor.

Ogarnęły   mnie   osobliwe   uczucia,   gdy   pomyślałam   o   tych   ogromnych   głazach 

tworzących magiczne kręgi w oddali za wzgórzem. Przypomniałam sobie te leżące poziomo 

na   innych,   ustawionych   pionowo,   i   pozostałe,   stojące   samotnie   i   jakby   wygrażające   z 

wyrzutem niebu, że straciły swoje „pomosty”.

-  Najbardziej   pobudza  wyobraźnię  tajemnica   ich  pochodzenia  -  szepnęłam.   -  Gdy 

pierwsi wikingowie zeszli na ląd angielski w piątym wieku, one już tu stały. Nikt nie może 

powiedzieć, kto i kiedy je wzniósł, takie są stare...

- Stanowiły świątynię słońca - wyjaśnił adwokat. - Tyle wiadomo. Były już tutaj, gdy 

kilka tysięcy lat temu nadeszli Rzymianie. Przypuszcza się, że są pochodzenia celtyckiego, 

czyli że mają około czterech tysięcy lat.

Znów poczułam dreszcz.

- A czy jest tam ołtarz ofiarny?

Adwokat Tor zaśmiał się.

Zbliżyliśmy się do wejścia do pubu i posłałam ostatnią myśl w kierunku tych głazów, 

stojących tam, na wrzosowisku, czarnych i tajemniczych.

- Cóż, ołtarz ofiarny - rzekł Tor, gdy wchodziliśmy do lokalu. - Co tak naprawdę 

wiemy o naszych  przodkach  z epoki kamiennej?  Na jakiej podstawie przypuszczamy,  że 

składali ofiary ze zwierząt albo ludzi? Na pewno dostatecznie zajmowała ich codzienna walka 

o ogień i pożywienie. Utrzymuje się, że celtyccy kapłani składali ofiary z ludzi, lecz któż 

może tego dowieść? Proszę spróbować wyobrazić sobie świat za cztery tysiące lat i kogoś, kto 

odkryje opactwo Westminster albo katedrę w Trondheim z ich wielkimi ołtarzami... Nie sądzi 

pani, że taki ktoś będzie mógł powiedzieć: „Na pewno składano tu ofiary z ludzi...”? A może 

po prostu wyrabiano tam chleb?

To się nazywa trzeźwy realizm!

Jego   słowa   sprawiły,   że   mój   zachwyt   nad   Stonehenge,   przemieszany   z   lękiem, 

zniknął.   Jednak   mimo   wszystko   zdecydowałam   się   zachować   resztki   romantycznych 

wyobrażeń. Tego mi nikt nie zabroni.

Pub wypełniali głównie angielscy robotnicy, którzy przyszli na piwo i kilka rundek 

rzutek.

Usiedliśmy.

background image

-   Jeśli   ma   pani   ochotę   -   zaczął   Tor   -   możemy   jutro   przejść   się   do   Stonehenge. 

Powinniśmy być tam wcześnie, aby zobaczyć, jak promienie słońca wpadają przez kamienną 

bramę prosto na tę dużą półkę pośrodku.

Pokiwałam głową, więc zaproponował godzinę szóstą.

- Przyjdę - obiecałam.

Gdy już dostaliśmy nasze kanapki i piwo, adwokat nagie spoważniał.

- Postaram się pani pomóc  w odnalezieniu  Scotta  - powiedział  - ale łatwe to nie 

będzie.

- Jestem tego w pełni świadoma - westchnęłam.

Wydawało mi się, że rozmawiałam już o Scotcie z setką ludzi i że każdy z nich miał 

coś o nim do powiedzenia, ale czy to mi choć trochę pomogło? Przyjechałam co prawda do 

Anglii, ale nie czułam się bliżej celu. Scotta nadal nie było, jakby zniknął z powierzchni 

ziemi. Trudno przypuszczać, że adwokat Tor powie mi coś nowego. Zaczynałam widzieć 

wszystko w czarnych barwach. Ani ślubu, ani Arnego! Ech...

- Pani słyszała już na pewno dużo dziwnych rzeczy o Scotcie - rozpoczął.

Wzdrygnęłam się. Czyżby czytał w myślach?

- Tak - przyznałam. - Ci, którzy go dobrze znali, lubili go, inni nie.

- Zgadza się. Ja go bardzo lubiłem.

- Jednak to, co zrobił firmie, stawia go w dziwnym świetle...

Tor zaśmiał się smutno.

- Tak... Jeżeli on to zrobił. A to nie on!

- Ale przecież się przyznał - powiedziałam zaskoczona.

- Bo musiał. I nietrudno się domyślić, dlaczego, pani Hollinger. To jasne.

Starałam się, jak mogłam, ale bez skutku. Rozpraszało mnie to jego „pani Hollinger”...

- Po pierwszym zebraniu zarządu Kira Hollinger odniosła wrażenie, że Scott jednak 

nie   zostanie   wybrany   szefem.   Kochała   go   nad   życie.   Ponieważ   była   już   niezbyt 

zrównoważona psychicznie, uroiła sobie, że zarząd na tym nie poprzestanie i że odbierze mu 

wszystko. Dlatego opróżniła sejfy! Niewielu miało do nich dostęp, proszę także pamiętać, że 

przecież   cały   koncern   nazwany   jest   jej   imieniem.   Dziwne,   że   nikt   dotychczas   tego   nie 

skojarzył... No i pod koniec marca umarła. Tego dnia Scott otrzymał list, w którym opisała, co 

zrobiła. Wszystko, oczywiście, dla jego dobra.

- Biedny Scott - wyrwało mi się.

- O, tak, na pewno. Scott jest porządnym człowiekiem, więc obarczenie winą zmarłej 

matki nawet przez myśl mu nie przeszło. Jej reputacja musiała pozostać nieskalana. W liście 

background image

napisała, gdzie ukryła dokumenty, ale niestety posłużyła się zagadkami.

- Ojej - zmartwiłam się.

Adwokat pokiwał głową.

- Tak, to nie było szczególnie korzystne dla Scotta. Musiał zrezygnować z pracy w 

Ameryce Południowej, a naprawdę się z niej cieszył. Muszę też dodać, że był pani bardzo 

wdzięczny za pomoc. „Po raz pierwszy spotkałem tak rzeczową dziewczynę. W dodatku dało 

się z nią normalnie rozmawiać”, tak się o pani wyraził.

Nie   wiedziałam,   co   powiedzieć.   Nie   byłam   pewna,   czy   podoba   mi   się   taki 

komplement.

Tor wydobył z wewnętrznej kieszeni marynarki kartkę papieru.

- Oto kopia listu jego matki. Proszę ją przestudiować, może pani uda się coś z tego 

zrozumieć. Wymieniła miejsca, w których ukryła dokumenty, jednak bez bliższego opisu.

Spojrzałam na kartkę.

- Amesbury... chodzi pewnie o dokumenty angielskiej filii.

Pokiwał głową.

- No właśnie! Wydawało się naturalne, że powinna je schować w letnim domku, ale 

nie znalazłem ich tam!

- Bergerac we Francji...

- Tak, a Santander leży na północnym wybrzeżu Hiszpanii. Do Syrakuz na Sycylii 

Scott już dotarł...

Spojrzałam na niego.

- A więc miał pan z nim kontakt! - zawołałam.

Tor uciszył mnie.

- Tak, jeden raz - przyznał - Zadzwonił do mnie w kilka miesięcy po zniknięciu. 

Mówił, że był w tych wszystkich miejscach, ale nie wpadł na żaden ślad. Dodał jeszcze coś...

- Co takiego?

- Że jest śledzony przez jakichś mężczyzn. Prosił mnie też o przekazanie dużej sumy 

ze swojego konta na rzecz koncernu. Nie wolno mi było za żadne skarby zdradzić, gdzie jest. 

Od tej pory, pani Hollinger, nie miałem więcej wiadomości. Dlatego tu jestem, staram się 

wpaść na jakiś ślad. Bardzo się o niego martwię.

Ślad, ślad, myślałam gorączkowo. Nie, przecież ta rozmowa odbyła się półtora roku 

temu, to niemożliwe, żeby nadal był na Sycylii.

- A więc kogoś musiało obchodzić, dokąd pojechał - rzekłam w zadumie. - Proszę mi 

odpowiedzieć,   choć   to   może   brzydkie   pytanie...   Gdyby   Scott   umarł,   kto   wtedy   po   nim 

background image

dziedziczy? Mnie proszę nie brać pod uwagę, ja chcę się tylko jak najszybciej rozwieść.

- Jeżeli umrze, to wszystko dziedziczy Dag Hollinger!

Zniżył głos i rozejrzał się trwożnie po lokalu.

- Jest jeszcze coś - wyszeptał. - Przebywam tu już od tygodnia... i mnie też ktoś śledzi!

Wydawało   mi   się,   że   zaczyna   dramatyzować,   i   ledwo   powstrzymałam   się   od 

uśmiechu.

- Pana? Kto?

- Człowiek, którego znam z Norwegii, łobuz najgorszego rodzaju. Miałem już z nim 

awantury i gdyby nie jego siostra, wsadziłbym go za kratki dawno temu.

Jego   siostra...?   Trudno   mi   było   wyobrazić   sobie   jowialnego   adwokata   Tora 

poświęcającego się dla jakiejś dziewczyny, ale nie powiedziałam tego głośno.

- To mi się naprawdę nie podoba - mówił dalej. - Wiem, że za tym musi stać jeszcze 

ktoś, on nie jest od myślenia. Nie polepsza to bynajmniej sprawy. Musi być pani ostrożna, 

pani Hollinger. Ten mężczyzna oznacza niebezpieczeństwo.

- Niebezpieczeństwo? - powtórzyłam bezmyślnie. - Nie rozumiem...

Ściszył głos tak, że z trudnością odróżniałam słowa.

- O ile się dobrze domyślam, wiem, kto stoi za zniknięciem Scotta.

Jego zachowanie rozbawiło mnie do tego stopnia, że nie byłam w stanie wziąć jego 

słów   na   serio.   Konspiracyjnie   pochyliłam   się   do   przodu   jak   na   najlepszych   filmach 

szpiegowskich.

- Proszę powiedzieć - wyszeptałam.

W oczach adwokata zamigotał strach.

- Nie tu. Jutro rano.

Pokiwałam poważnie głową kilka razy. Powędrowałam wzrokiem za jego trwożnym 

spojrzeniem  i   zrozumiałam,   że  mężczyzna,  który  akurat  przeszedł  koło   naszego  stolika  i 

zatrzymał się przy barze plecami do nas, musiał być właśnie tym „cieniem”.

Powiedzieliśmy sobie dobranoc i poszliśmy do naszych pokojów. Było już późno, ale 

zabrałam się za czytanie listu Kiry Hollinger.

Pisała go osoba o wyraźnie rozstrojonych nerwach. Żaden człowiek przy zdrowych 

zmysłach nie spłodziłby podobnego tekstu. „Nikt nie zrobi czegoś takiego mojemu synowi i 

ponieważ schowałam wszystkie dokumenty dla ciebie, będą mieli za swoje, ta cała zgraja”. 

Wymieniła potem wszystkie schowki. „Wiesz, gdzie to jest, znasz mnie przecież, zawsze 

byłam romantyczną marzycielką. Część włożyłam do czerwonej szkatułki, resztę ukryłam w 

bardzo wyszukanych  miejscach,  oznaczonych  K.H. Dobrze się przy tym  bawiłam i mam 

background image

nadzieję, że ty też będziesz miał niezłą rozrywkę. Teraz pojadę po norweskie dokumenty, 

potem po szwedzkie... „ Tego już nie zdążyła zrobić. Przeszkodziła jej choroba i śmierć.

Amesbury, Bergerac, Santander, Syrakuzy...

Najwyraźniej Scott nie zdołał zrozumieć, gdzie matka ukryła dokumenty.

Usłyszałam   głosy   na   zewnątrz   i   podeszłam   do   okna.   Świecący   szyld   „Traveller’s 

Rest”   kiwał   się   lekko   na   nocnym   wietrze.   Gospodarz   właśnie   wszedł   do   środka   po 

pożegnaniu się z mężczyzną palącym papierosa pod latarnią.

Mężczyzna zrobił kilka kroków. Rozpoznałam go, to on miał rzekomo śledzić Tora.

Uśmiechnęłam się lekko i ostrożnie zgasiłam lampę. On zdeptał niedopałek, odwrócił 

się powoli i spojrzał prosto w moje okno.

Zadrżałam. Po raz pierwszy zobaczyłam jego twarz i nagle zrozumiałam, że adwokat 

Tor bynajmniej nie dramatyzował.

Ciemne   włosy,   drobna   budowa,   wydatna   dolna   szczęka...   To   był   człowiek,   który 

siedział na motocyklu przed ratuszem i pojechał za Scottem dwa lata temu!

background image

ROZDZIAŁ VII

O,   tak,   Stonehenge   zapewne   wyglądałoby   wspaniale   w   chłodnych   promieniach 

wschodzącego słońca. Ten poranek był jednak pochmurny. Oczywiście zaspałam, obudziłam 

się  piętnaście   po szóstej. Mimo  że  bardzo  się  potem  spieszyłam,   nie  mogłam   zdążyć  na 

umówioną godzinę. Miałam nadzieję, że adwokat Tor będzie czekał na mnie przed zajazdem, 

ale,   no   cóż...   Widać   poszedł   przodem   i   czekał   przy  tym,   co   nazwał   „świątynią   słońca”. 

Pozostało mi tylko tam pospieszyć.

Nie tylko zresztą dlatego. Bardzo chciałam z nim porozmawiać. Wydawało mi się, że 

wpadłam na nowy trop.

W   myślach   wręcz   wiwatowałam,   gdy   biegłam   mokrym   od   rosy   wrzosowiskiem. 

Odkryłam  mianowicie wspólną cechę czterech miejsc wymienionych  w liście. Co więcej, 

wydawało mi się, że wiem, gdzie matka Scotta ukryła dokumenty.

Amesbury, Bergerac, Santander, Syrakuzy...

Och, muszę o tym opowiedzieć adwokatowi. To przecież takie proste! Wystarczyło 

tylko   pomyśleć   logicznie   -   a   raczej   po   kobiecemu   romantycznie,   jak   Kira   Hollinger   -   a 

rozwiązanie nasuwało się samo. Nic dziwnego, że Scott nie znalazł kryjówek. Był przecież 

mężczyzną, a oni zawsze myślą praktycznie i nie zwracają uwagi na drobne detale, które 

mogą być bardzo istotne. To było takie proste!

Amesbury leży niedaleko Stonehenge, najbardziej znanego zabytku prehistorycznego 

Anglii,   a   w   pobliżu   Santander   znajdują   się   jaskinie   Altamiry   ze   słynnymi   malowidłami 

naskalnymi, jeszcze starszymi od Stonehenge. Wtedy zaczęłam wszystko łączyć...

Nad Bergerac trochę się namęczyłam, muszę przyznać. Z pomocą przyszedł mi atlas 

Europy, w który wyposażył mnie Arne. Zobaczyłam, że Bergerac leży nad rzeką Dordogne, i 

wtedy sobie przypomniałam... Cro - Magnon! Tam przecież znaleziono czaszkę człowieka 

nazwanego kromaniońskim. No i Syrakuzy... Jest to z pewnością miasto pełne wspaniałych 

miejsc historycznych, byłam tego pewna.

Doszłam do wzgórza. Nawet z takiej odległości Stonehenge sprawiało duże wrażenie. 

Zimny dreszcz przebiegł mi po plecach. Trudno wyjaśnić czemu, ale to miejsce jakby mnie 

przeraziło.

Przez chwilę miałam ochotę zawrócić.

I co, wystawić do wiatru adwokata Tora? Nie, tego nie wolno mi było zrobić.

Pozostało więc tylko zebrać się w sobie i iść w kierunku tej ponurej grupy megalitów.

Nieoczekiwanie   musiałam   przejść   przez   większą   drogę.   Zobaczyłam   wtedy,   że 

background image

Stonehenge leży jakby w rogu dużego Y utworzonego przez dwie szosy. Jakiś samochód 

sportowy przemknął po dalszej z nich, poza tym panowała cisza. Czułam się coraz bardziej 

niepewnie... Może dlatego, że zawsze pociągał mnie okultyzm, a te potężne głazy działały na 

mnie z ogromną siłą. Bo cóż się musiało dziać pomiędzy nimi tysiące lat temu?

Zadrżałam,  gdy znalazłam  się w pierwszym  kręgu. Od razu ogarnął  mnie  dziwny 

nastrój. Arne na pewno nie poczułby nic niezwykłego pośród tych kamieni, ale ja byłam 

podatna... o, jakże podatna!

Nigdzie nie dostrzegłam adwokata Tora, ruszyłam więc powoli w kierunku środka. 

Sądziłam, że skrzynka została zakopana przy najokazalszym z głazów.

Dziwne,   w   jaki   sposób   rzeczy   nieożywione   mogą   wpływać   na   człowieka.   Serce 

miałam w gardle, a to przecież nie jest jego miejsce? Próbowałam sobie wmawiać, że to tylko 

głazy rozrzucone przez przodków  kilka  tysięcy lat temu.  Nie pomagało.  Tu nic nie było 

przypadkowo porozrzucane, wszystko starannie zbudowano na siedzibę strachu i zła...

Podeszłam  do ogromnej  bramy z dwóch ustawionych  pionowo głazów  i trzeciego 

leżącego na nich poziomo. Zatrzymałam się, a raczej moje strachliwe ja nie pozwoliło mi iść 

dalej. Wreszcie zmusiłam się do zrobienia kroku naprzód.

Nie wiem, czego oczekiwałam, może przeniesienia w pogańskie czasy, ale na pewno 

nie tego, co tam ujrzałam... Najpierw myślałam, że znalazłam się w jakimś śnie, chciałam 

trzeć oczy, aby się obudzić i nie oglądać tego straszliwego widoku, ale nic nie pomagało. 

Koszmar nie chciał zniknąć.

Dziwne, że nie krzyczałam. Czułam za to, że jestem bliska omdlenia. Słyszałam wiatr 

świszczący pośród głazów i poddawałam się fali strachu przepływającej przez moje ciało, fali 

odbierającej mi siły.

Oparłam się ciężko o kamień z prawej strony.

Na głazie przypominającym ołtarz leżał wyciągnięty mężczyzna. Jego martwe oczy 

patrzyły prosto na deszczowe chmury ponad nim. A z piersi sterczała mu rękojeść noża.

To był adwokat Tor!

background image

ROZDZIAŁ VIII

Nie   wiem,   jak   długo   stałam   i   patrzyłam,   kompletnie   sparaliżowana.   Wszystko 

wydawało się tak nierealne... W końcu jakoś udało mi się zebrać w sobie i podejść bliżej. 

Adwokat leżał na kamiennej półce, o której wczoraj mówiłam, że mogła służyć jako ołtarz 

ofiarny, gdyż znajdowała się w samym środku wewnętrznego kręgu. Nie miałam wątpliwości, 

że Tor nie żyje. Nie zastanawiając się długo, ściągnęłam go na ziemię. Nie obchodziło mnie, 

co powie na to policja. Chciałam tylko uczynić jakąś przysługę temu miłemu adwokatowi.

Jakże   żałowałam   teraz,   że   nie   potraktowałam   jego   słów   poważnie!   Może   i   nie 

mogłabym   nic   szczególnego   zrobić,   ale   przynajmniej   nie   powinnam   się   śmiać   z   jego 

ostrzeżeń. Chociaż pewnie nawet on nie przypuszczał, że niebezpieczeństwo może być aż tak 

wielkie!

Rozejrzałam się wokół. Ruchu na szosach nie było, nie widziałam ani samochodów, 

ani pieszych. Nie miałam czasu do stracenia. Zaczęłam gorączkowo szukać.

Wiem,   że   to   może   się   wydawać   makabryczne,   ale   musiałam   odnaleźć   skrzynkę! 

Wszystko wskazywało na to, że Kira ukryła ją właśnie koło półki, na której znalazłam Tora. 

O ile moje teorie zgadzały się z rzeczywistością...

Miałam rację!

Nie musiałam długo szukać, aby odnaleźć pierwszy ślad. Była to wąska tasiemka do 

znaczenia ubrań z inicjałami K.H., przyklejona nisko na półce i niewidoczna dla zwykłych 

turystów. Miałam ze sobą nóż przemycony z jadalni „Odpoczynku Wędrowca”. Z całych sił 

zaczęłam   nim   kopać   ziemię.   Czubek   noża   się   odłamał,   ale   wierciłam   dalej   i   w   końcu 

znalazłam płaską, czerwoną szkatułkę. Wydostałam ją ostrożnie, wypełniłam miejsce po niej 

ziemią i odkleiłam tasiemkę.

Tylko   kobieta   jest   w   stanie   przejrzeć   zamysły   innej   romantycznej   kobiety, 

pomyślałam z gorzką satysfakcją.

Opuściłam   szybko   Stonehenge,   pozwalając   następnemu   turyście   zameldować   o 

znalezieniu zwłok. Przez chwilę gniotłam list Kiry w kieszeni, zastanawiając się, czy to o 

niego chodziło mordercy Tora. Jeśli tak, to... Nie, nie odważyłam się skończyć tej myśli.

Poszłam prosto do domku Hollingerów, napisałam na kartce: „Od Scotta Hollingera - 

pierwsza rata”, położyłam papier na dokumentach w szkatułce i przepchnęłam wszystko przez 

otwór na listy. Dag będzie miał miłą niespodziankę!

Przez chwilę wahałam się, czy nie dołączyć jeszcze listu od Kiry, aby oczyścić Scotta 

z wszelkich zarzutów. Pomyślałam jednak, że on by tego nie chciał.

background image

Pospieszyłam do zajazdu, spakowałam się i zawiadomiłam gospodarza, że wyjeżdżam. 

Mogło to wyglądać na ucieczkę, ale trudno. Nie miałam czasu, aby się dać zamieszać w jakąś 

aferę   z   zabójstwem.   Tak,   możliwe   zresztą,   że   celem   mordercy   było   rzucenie   na   mnie 

podejrzeń. Mógł słyszeć, jak wspominaliśmy wczoraj Stonehenge.

Nie, lepiej być poza zasięgiem policjantów, gdy znajdą zwłoki Tora.

Już od dzieciństwa przyzwyczajona byłam do traktowania policji jak wroga, czegoś, 

przed czym się ucieka za róg najbliższego domu. Teraz wręcz utrudniałam pracę tejże policji - 

usunęłam dowód czy jak to nazwać - ale czułam stanowczy wewnętrzny sprzeciw. Dziwne, 

pomyślałam. Chyba nagle stałam się lojalna wobec prawa! Wpływ Arnego był najwyraźniej 

silniejszy, niż przypuszczałam.

Ale   iskierka   zadowolenia   z   robienia   rzeczy   zabronionych,   którą   pamiętałam   z 

dzieciństwa, nadal się we mnie tliła, mimo że starałam się ją stłumić. Dużo czasu zajmuje 

powrót do grona praworządnych obywateli, jeśli się jest tą najczarniejszą z owiec.

Za   właściwy  cel   dalszej   podróży   uznałam   Sycylię,   jako  że   stamtąd   Scott   przesłał 

ostatnią wiadomość. Moim zamiarem nie było zdobycie dokumentów, ale rozwód ze Scottem, 

zanim Arne zmęczy się czekaniem.

Ale i poszukiwania w tajemniczych jaskiniach mogłyby okazać się całkiem ciekawe...

Spokojnie, Synnøve, pamiętaj, że jesteś już dorosła!

Z lotniska Heathrow pod Londynem zadzwoniłam do Arnego i opowiedziałam mu 

wszystko, mając w tle monotonne zapowiedzi przylotów i odlotów.

- Synnøve! - zawołał zdenerwowany. - Wracaj w tej chwili do domu! Zostaw 

tego Hollingera, Sycylię i to wszystko. To już nie jest zabawa.

-   A   czy   kiedykolwiek   była?   -   spytałam   sucho,   ale   oczywiście   jego   troska   mnie 

ucieszyła. Byle co nie zdołałoby wytrącić Arnego z równowagi. Zrozumiałam, że znaczyłam 

dla niego więcej, niż kiedykolwiek sądziłam. Miło w końcu to usłyszeć!

- Zostawmy tę sprawę policji - powiedział Arne, starając się uspokoić. - A ty wracaj 

do domu!

Nie trafił jednak na podatny grunt.

- Nie - zaprotestowałam. - Idę dalej. Zaciekawiło mnie to! Poza tym chyba tylko ja 

mogę odnaleźć zaginione dokumenty.  No i chyba nie zapomniałeś, że chcę rozwodu, aby 

wyjść  za ciebie!  Dlatego muszę  odszukać Scotta.  Trzymaj  z dala policję! Jeżeli zostanie 

wciągnięta w sprawy koncernu, może to oznaczać jego koniec.

- Co przez to rozumiesz?

Starałam się wyjaśnić jak najszybciej. Interesy to jest coś, na czym  Arne znał się 

background image

dobrze. Zamilkł na chwilę.

- A więc koncern „Kira” to już tylko nazwa... - powtórzył moje słowa w zadumie. - To 

ci nowiny. Tak, chyba powinnaś rzeczywiście jechać. Nie, nikomu o tym nie powiem. Ale 

kochanie, obiecaj, że będziesz ostrożna...

- Tak, obiecuję - rzuciłam szybko. - Zapowiadają mój samolot. Och, Arne, jak ja 

uwielbiam latać! Zadzwonię do ciebie z Sycylii.

- Masz pieniądze?

- Całą masę. Pozdrów wszystkich!

Kwadrans   później   Londyn   zniknął   w   chmurach   pode   mną.   Byłam   w   drodze   na 

południe.

background image

ROZDZIAŁ IX

Całe   dwa   dni   włóczyłam   się   po   Syrakuzach,   zachwycając   się   tym   wspaniałym 

miastem, nie natrafiłam jednak na żaden ślad Scotta. Wiedziałam tylko, że był tu półtora roku 

temu. To zbyt mało, aby go odnaleźć.

Rozmawiałam   z   Arnem   przez   telefon.   Powiedział,   że   morderstwo   w   Stonehenge 

znalazło się na pierwszych stronach gazet, jednak nikt nie połączył z nim mojego nazwiska. 

Trochę mnie to zdziwiło, gdyż właściwie byłam pierwszą podejrzaną. Umówiłam się z Torem 

na miejscu zbrodni, a potem wyjechałam na łeb, na szyję. Chociaż... można to wytłumaczyć: 

rozmawiałam z nim przecież po norwesku. Tylko jeden człowiek mógł nas tam zrozumieć, 

ten drobny brunet o wysuniętej dolnej szczęce. Było oczywiste, że nic nie powiedział. Ani 

przez sekundę nie wątpiłam, że to on jest mordercą...

Tak, bez wątpienia mogłabym bardzo pomóc policji, ale nie miałam na to czasu. Może 

później, teraz musiałam odnaleźć Scotta.

Trzeciego   dnia   poddałam   się  i  ruszyłam  na  komisariat   policji  Szefa   nie   zastałam, 

urzędował tam tylko całkiem przystojny policjant.

- Signor Hollinger? Si, si! - odpowiedział, gdy spytałam, czy go zna.

- Co?! - wykrzyknęłam zaskoczona. Była to ostatnia odpowiedź, jakiej oczekiwałam. - 

Gdzie on jest?

Mówiłam słabo po włosku, a jego angielski nie był lepszy, dlatego nasza rozmowa 

kulała.  Zrozumiałam  tylko  tyle,  że signor Hollinger  to  bardzo zły człowiek,  który chciał 

oszukać świetną policję sycylijską. Ale dostali informację od sympatycznej osoby, no i gdy 

przejrzeli bagaż Hollingera, to... ho, ho!

Osobnik w mundurze aż kipiał z oburzenia, a ja czekałam na ostateczne wyjaśnienie. 

Najpierw zalał mnie falą słów, z których wyłapałam jedynie, że ktoś próbował coś ukryć, ale 

nie wiadomo, gdzie.

- Ale o co w tym wszystkim chodzi? - udało mi się w końcu wtrącić.

Spojrzał na mnie zdumiony, widać uważał, że już dawno mogłam się domyślić.

- Marihuana - oświadczył dobitnie i znów z jego ust posypały się słowa najgłębszego 

oburzenia.

- Ale gdzie on jest teraz?! - wrzasnęłam w końcu, uderzając w stół.

Policjant uspokoił się nieco.

- Tu - rzucił. - W areszcie.

Ulga była tak wielka, że musiałam się oprzeć o stół, żeby nie upaść.

background image

- Jak długo tu siedzi? - wyjąkałam.

Wzruszył ramionami.

- Będzie już wkrótce półtora roku. Ciągle czeka na rozprawę.

-   Ale...   nie   zawiadomiliście   jego   rodziny?   Konsulatu?   Familia!   Konsulata!   - 

wrzeszczałam, jakby był głuchy.

Znów wzruszył ramionami.

-   Mamy   tutaj   tylu   szmuglerów   narkotyków,   że   gdybyśmy   mieli   zawiadamiać 

wszystkich...

O Boże, westchnęłam w duchu. Zebrałam się w sobie.

- A więc - rzuciłam - ja jestem jego żoną i domagam się jego zwolnienia.

- Impossibile! Niemożliwe!

Uparciuch...

Zastanowiłam się, zacisnęłam zęby i położyłam przed nim kilka dużych banknotów. 

Popatrzył na nie przeciągle, ale pokręcił głową.

- Zobacz! Będziesz mógł za to kupić nowe odznaki...

- To niemożliwe, signora Hollinger.

Wyczułam jednak pęknięcie w murze i sięgnęłam po kolejne banknoty.

Zawahał się.

- Może... Ale nie, nie!

Zamachał rękami, jakby broniąc się przed pokusą.

Wyłożyłam resztę, zostawiając sobie tylko na zapłacenie rachunku w hotelu.

Wtedy mur runął.

Ze spojrzeniem błądzącym po suficie zmiótł pieniądze do szuflady biurka.

- Tędy, signora - rzucił ochryple.

Pobrzękując władczo kluczami  otwierał różne drzwi, aż weszliśmy do cuchnącego 

korytarza. Po drodze mijaliśmy więźniów, którzy rzucali na mój widok różne nieprzyzwoite 

słowa. Na tyle rozumiałam włoski, niestety...

Zatrzymał się przed jakimiś drzwiami i otworzył je.

- Przyjechała pańska żona, signor Hollinger - zakomunikował.

- Moja kto? - spytał z niedowierzaniem mężczyzna. Spojrzał na mnie. Długo 

nie mógł 

nic wykrztusić. - A więc to Synnøve Berge. Nie poznałem cię.

Było to całkiem zrozumiałe.

Ja też z trudnością go poznałam, musiałam wręcz pytać samą siebie, czy to naprawdę 

może być Scott Hollinger... Brudny, chudy, blady, z brodą... Oczy jednak miał takie same. No 

background image

i włosy, mimo że o wiele dłuższe. Poczułam nagłe pragnienie zajęcia się nim. Naprawdę tego 

potrzebował.

- Możesz iść - powiedział policjant. - Odbierz ubrania i bagaże.

- Iść? Teraz? - spytał Scott, jakby nie mogąc uwierzyć własnym uszom.

- Wykupiłam cię - oświadczyłam sucho po norwesku - za cholernie dużo pieniędzy. Ta 

figura galeonowa na szczęście nie brzydzi się forsą.

- Zatem zmieniłaś się tylko z zewnątrz - uśmiechnął się Scott. - A ja muszę wyglądać 

okropnie. Ta szczurza nora...

- Próżność zachowaj sobie na inną okazję. Teraz się lepiej pospiesz... zanim pewna 

osoba zacznie żałować...

W świetle słońca Scott wyglądał, o ile to możliwe, jeszcze gorzej. Zatrzymał się na 

środku ulicy i wziął głęboki oddech, wciągał świeże powietrze z całych sił. Zza wybielonych 

domów  można  było  dostrzec mieniące  się błękitem  Morze Śródziemne.  Rozumiałam,  jak 

mógł się teraz czuć.

Ruszyliśmy w stronę hotelu.

- Jakim cudem mnie odnalazłaś? - spytał, mrużąc oczy przed ostrym słońcem.

- To długa historia. Lepiej najpierw doprowadź się do normalnego wyglądu. Zaczniesz 

od porządnej kąpieli.

Skinął głową i westchnął z ulgą.

- Gdybyś tylko wiedziała, jak wspaniale jest być znów na powietrzu - powiedział. - I 

móc z kimś porozmawiać...

Musieliśmy stanowić dziwną parę, idąc tak ulicą: ja elegancka, a on... w najlepszym 

przypadku mógłby uchodzić za włóczęgę.

Ale nie przejmowałam się tym. Szłam, wiwatując w duszy. Pokonałam największą 

przeszkodę w zdobyciu Arnego: odnalazłam Scotta Hollingera!!!

background image

ROZDZIAŁ X

Mały hotelik, w którym się zatrzymałam, był tani i czysty. Dobrze było wejść i poczuć 

chłodną   kamienną   podłogę   pod   stopami.   Poprosiłam   o   jeszcze   jeden   pokój   z   łazienką   i 

wepchnęłam tam Scotta, zanim portier zdążył zadać mu jakieś pytania.

Scott rozglądał się po pokoju, jakby trafił do raju po przebyciu czyśćca. Nie miałam 

serca sprowadzać go z powrotem na ziemię, ale czas naglił.

-   Jeśli   czegoś   potrzebujesz,   mogę   po   to   skoczyć,   gdy   się   będziesz   kąpał   - 

zaproponowałam.

Bardzo powoli odwrócił się, spojrzał na mnie błyszczącymi oczami i uśmiechnął się. 

Ogarnęła mnie przedziwna fala ciepła...

Teraz mnie trzeba było sprowadzić na ziemię. Wymienił różne przybory toaletowe, a 

ja pospiesznie ruszyłam po zakupy.

Czy muszę dodawać, że czułam się bardzo z siebie zadowolona? Arne powi

nien być 

ze mnie dumny. „Brawo, Synnøve”, powiedziałby na pewno. O, muszę koniecznie 

do niego zadzwonić z dobrą wiadomością. Będzie pewnie zły, że potrzebuję więcej 

pieniędzy   na   powrót   do   domu,   no   ale   co   mogłam   zrobić   innego...   Musiałam 

wydostać Scotta z aresztu!

Wróciłam do hotelu. Scott przebrał się w ciemnoczerwoną koszulę i białe spodnie. Z 

podwiniętymi rękawami, rozpiętą pod szyją koszulą i z gęstwiną ciemnych włosów wyglądał 

dużo lepiej.

- Muszę się ogolić i obciąć włosy - rzucił.

- Masz pieniądze?

Potrząsnął głową.

- Ani grosza. Pewnie były w tej części bagażu, której nie mogłem odzyskać.

- Masz - dałam mu kilka banknotów. - Ale nie bądź rozrzutny. Nawet nie wiem, czy 

zdołam zapłacić rachunek za hotel... I nie obcinaj za krótko grzywki! - zawołałam za nim.

Odwrócił się i spojrzał na mnie pytająco.

- Jest ci w niej do twarzy - wytłumaczyłam i... zaczerwieniłam się. Nie wiem, co mi 

strzeliło   do głowy.   Najdziwniejsze,  że  to  uczucie   nie  minęło  nawet,  gdy  wyszedł.   Nagle 

ogarnęła mnie nieprzeparta chęć przebrania się, zmienienia sztywnego kostiumu podróżnego 

na coś innego. Nie miałam szczególnie dużo ciuchów ze sobą, ale jedną lżejszą sukienkę na 

szczęście wzięłam. Była to mała sukienka bez rękawów, dająca się zwinąć w kulkę, którą 

można   wszędzie   upchnąć.   Ładny,   perski   wzór   na   tkaninie   dobrze   pasował   do   lekkiej 

background image

opalenizny,  którą uzyskałam po tych  kilku dniach we Włoszech. Poprawiłam też fryzurę, 

rozluźniając ją nieco i wyciągając kilka pasemek na grzywkę. Arne nie cierpiał grzywek... 

Wreszcie umalowałam mocniej usta.

Gdy   powrócił   Scott,   świeżo   ogolony   i   ze   zdecydowanie   bardziej   cywilizowaną 

fryzurą, obrzucił mnie szybkim spojrzeniem, ale nic nie powiedział.

- Chcesz coś zjeść? - spytałam.

- Mogę zaczekać. Najpierw pogadajmy.

Zgodziłam się.

Siedzieliśmy  w jego pokoju. Słońce przeświecało  przez żaluzje, z ulicy dochodził 

hałas.

- Przede wszystkim chcę ci podziękować - zaczął Scott. - Myślę, że rozumiesz, co to 

dla mnie znaczy.

- Domyślam się... Połóż się na łóżku, wyglądasz na zmęczonego. Ja usiądę przy oknie.

Posłuchał od razu.

- Ze wszystkich ludzi na świecie to musiałaś być właśnie ty - powiedział powoli. - 

Dziewczyna, którą ledwo znałem, wydostała mnie z aresztu... Dlaczego to zrobiłaś?

Wyglądał na zmęczonego. Wyjaśniłam trochę zbyt twardym tonem:

- Muszę mieć rozwód. Mam wyjść za mąż za kilka tygodni.

Usiadł gwałtownie, oczy zdawały się płonąć w jego twarzy.

- Mówisz, że... nie mamy rozwodu?

- Nie, wygląda na to, że zapomniałeś pójść do adwokata, więc uchodzę nadal za twoją 

żonę. Przykro mi.

- O rany! Zaraz zadzwonię do Trygve Tora.

- To nic nie pomoże - przerwałam mu. - Trygve Tor nie żyje. Został zamordowany w 

Stonehenge kilka dni temu.

Scott wpatrywał się we mnie. Widać było, że ta wiadomość zaszokowała go. Położył 

się z powrotem.

- Najlepiej będzie, jeśli mi o wszystkim opowiesz - poprosił matowym głosem.

Zrelacjonowałam mu wszystko od początku do końca.

-   Znalazłaś   je?!   -   zawołał,   gdy   w   swej   opowieści   doszłam   do   dokumentów   w 

szkatułce. - No oczywiście! Że też o tym nie pomyślałem. Mama w młodości interesowała się 

przecież archeologią. To typowe dla niej, że wybrała takie skrytki.

-   Tego   nie   wiedziałam.   Za   punkt   wyjścia   wzięłam   to,   co   napisała   o   byciu 

„romantyczną”.   I   że   dobrze   się   bawiła,   chowając   papiery.   W   ten   sposób   doszłam   do 

background image

rozwiązania.

- Te kobiety - westchnął Scott. - No, to teraz po resztę dokumentów!

- O, nie - zaprotestowałam ostro. - Ja ich nie potrzebuję. Grzecznie pojedziesz ze mną 

do Norwegii i zaczniemy załatwiać rozwód.

Zerknął na mnie spod oka.

- Bez tych dokumentów nigdzie się nie ruszę. Ważniejsze jest ratowanie koncernu.

- Właśnie, że nie. A może chcesz z powrotem do aresztu?

Nowe zerknięcie.

- Grozisz? Daleko z tym nie zajedziesz.

Powietrze wydało się nagle aż naładowane złością.

W końcu wygrałam. No, może trudno mówić o pełnej kapitulacji Scotta, ale nawet pół 

wygranej to już sukces.

- Tak w ogóle, to o wiele lepiej kiedyś wyglądałaś - rzucił Scott od niechcenia. - Byłaś 

sobą. Teraz wyraźnie ma na ciebie wpływ ktoś o złym smaku. No, może ta sukienka jest 

jeszcze niezła, ale wtedy, jak weszłaś do aresztu, to...

Rozzłościłam się.

- Arne wcale nie ma złego...

Zaśmiał się.

- Aha, a więc to Arne tak cię przebrał. Szczerze mówiąc, wydaje się, że jest nieco 

nudny.

Podziałało to na mnie jak czerwona płachta na byka.

- Arne jest wspaniały - zapewniłam szybko. - Bądź tak uprzejmy nie mieszać go do 

tego.

Scott uniósł brwi.

- To przecież nie ja o nim pierwszy wspomniałem.

Zauważyłam, że zaczynam tracić pole, i zmieniłam szybko temat rozmowy.

- Czy musimy się kłócić? - spytałam. - Nie mamy poważniejszych spraw?

- No tak, przepraszam.

Starałam się stłumić gwałtowne emocje na tyle, na ile to było możliwe w obecności 

Scotta. Bardzo niechętnie muszę przyznać, że działał na mnie. Mieliśmy dużo wspólnego w 

sposobie myślenia i reagowania, więcej niż z Arnem. Aż za dużo, myślałam, muszę się mieć 

na baczności, aby moje dawne ja znów nie zwyciężyło. Gdyby tylko Arne mógł być tutaj! Jak 

bardzo chciałabym poczuć otaczające mnie jego ramiona... Na pewno zająłby się wszystkim i 

wydostał nas z kłopotu, w który wpakowało nas to moje małżeństwo na niby.

background image

- Chyba najwyższy czas, abyś opowiedział swoje przejścia - zaproponowałam, aby 

zmienić tok myśli. - Adwokat Tor wspominał, że byłeś śledzony w Syrakuzach.

Scott zmarszczył brwi.

- Tak, już w Hiszpanii czułem, że ktoś depcze mi po piętach, a tutaj stało się to już 

bardzo wyraźne. Ale to im nie wystarczyło.  Ktoś podłożył  marihuanę do mojej walizki i 

doniósł na policję, aby wyeliminować mnie z gry.

Westchnął ciężko.

- A tak się zawsze starałem być uczciwym obywatelem! - mówił da

lej gorzko. - 

Teraz jestem uznawany i za defraudanta, i za szmuglera narkotyków. Jak można się 

zrehabilitować  po  czymś   takim,  Synnøve?  Nawet  nie  warto próbować...   Kto raz 

ukradł, ten zawsze złodziej, wiesz...

Znowu poczułam tę głupią kulę w gardle. On musi przestać grać na moich instynktach 

opiekuńczych!

- Ja ci wierzę - mruknęłam pod nosem i odwróciłam się do okna. - Scott, ten człowiek, 

który przyjechał po ciebie pod ratusz... Szofer z samochodem z Salisbury... kim on jest?

- O, to żadna tajemnica - zaśmiał się, błyskając białymi zębami. - Samochód należał 

do mojej matki, i on w pewien sposób też... Przejąłem po prostu całość. Przyjechał, aby mnie 

zawiadomić, że wszystko zostało przygotowane do podróży do Anglii. Chciałem wyruszyć 

jak najszybciej, aby szukać zaginionych dokumentów. Załatwiłem mu później spokojną pracę 

w Salisbury.

Pokiwałam głową, obserwując z roztargnieniem jego szczupłe ciało. Żebra rysowały 

się pod koszulą, kość biodrowa odznaczała się ostro pod spodniami. Musieli go głodzić!

- Tak, ale jest jeszcze jedna tajemnicza osoba - dorzuciłam żywo.

- Nie jedna - odrzekł Scott apatycznie. - Wiele!

- Wiem o tym. Tego, o którym myślę, widziałam przed ratuszem. Rozmawiałeś wtedy 

z szoferem.

Opowiedziałam mu o mężczyźnie z wydatną dolną szczęką siedzącym na motocyklu, 

o tym, że pojawił się w „Odpoczynku Wędrowca” i że podejrzewałam go o zamordowanie 

Tora.

- Wiem, o kim mówisz - powiedział Scott. - To dziwne! Mogę przysiąc, że ten sam 

facet śledził mnie w Hiszpanii. Widziałem go też tutaj... tuż przed historią z marihuaną. Poza 

tym miałem dwa inne „cienie”, ale jego widziałem tu na ulicy...

- A więc znałeś go wcześniej?

- Tak, z widzenia. Spotkałem go parę razy na schodach u adwokata Tora, czyli zgadza 

background image

się, że miał z nim jakieś powiązania. Musiał być trudnym klientem.

- Czy przypuszczasz, że współpracował z tymi dwoma, którzy cię śledzili?

- Nie wiem. Może.

- Jak oni wyglądali?

- Byli Włochami. Jeden przywodził mi na myśl węża, a drugi był  z typu tych, w 

których skandynawskie dziewczyny zakochują się na wakacjach.

- Ale dlaczego? - spytałam.

- Dlaczego się w takich zakochują?

-   Nie   bądź   głupi.   Dlaczego   sądzisz,   że   to   oni   wpakowali   cię   do   więzienia...   i 

zamordowali Tora?

Potrząsnął głową, najwyraźniej nie rozumiejąc, o co mi chodzi.

- Myślisz, że szukają listu, w którym są wymienione miejsca ukrycia dokumentów? - 

próbowałam go naprowadzić.

- To jest możliwe, ale... - usiadł nagle. - Nie moglibyśmy dać temu na chwilę spokój i 

pójść coś zjeść?

- Nie chcesz się najpierw przespać?

Prychnął tylko.

- Sen był w areszcie moją jedyną rozrywką. Nie, zmęczyłem się chodzeniem. Przez 

ostatnie  półtora  roku mało  chodziłem,  a ty potrafisz nadać tempo...  Ale już odpocząłem. 

Chodźmy!

Znaleźliśmy wolny stolik w ogródku hotelowej restauracji. Uśmiechnięty kelner zaraz 

zjawił   się   przy   nas.   Scott   zamówił   bulion,   a   na   drugie   smażone   krewetki   z   sałatą   i 

pomidorami. Piliśmy do tego wspaniałe sycylijskie wino. Byłam zmęczona po dramatycznych 

wydarzeniach dnia i nie przyzwyczajona do wina, dlatego szybko poczułam je w głowie. Przy 

stoliku   obok   kilka   starszych   Amerykanek   mówiło   do   siebie   głośno.   Przypominały   mi 

krzyczące mewy.

Uspokoiłam się wreszcie.

- Możesz już rozmawiać? - spytałam cicho.

Skinął głową.

- Możliwe, że byłam dziś zbyt ostra - przyznałam ze skruchą. - Ale nie chcę, abyś 

jeździł po Francji i Hiszpanii, zamiast wrócić do Norwegii Skoro jednak już tu jesteśmy, 

możemy poszukać tych dokumentów.

- Dobrze, tylko gdzie? - spytał Scott.

- Czy ty naprawdę nic nie rozumiesz?! - rzuciłam zniecierpliwiona. - Sam mógłbyś na 

background image

to wpaść. Nie jestem chodzącym przewodnikiem po zabytkach z przeszłości. Są tu jakieś 

ważne miejsca?

Wzruszył ramionami.

- Mnie o to pytasz?

Zreflektowałam się. Rzeczywiście nie miał ostatnio zbyt dużo czasu na zwiedzanie...

Zmarszczył czoło.

- No, jest tu trochę tego - powiedział w końcu. - Zatopiona świątynia Diany koło 

Palermo...

- Hm - zaczęłam sceptycznie - trochę trudno wyobrazić mi sobie twoją matkę jako 

nurka.

Roześmiał się. Był taki ładny, gdy się śmiał...

- Nie znałaś mojej matki. Miała najdziwaczniejsze pomysły. Zresztą Palermo leży po 

drugiej stronie Sycylii.

Coś przyszło mi do głowy.

- Twierdza obronna - rzuciłam. - Gdy łaziłam po mieście, ciągle ją widziałam, ale czy 

jest wystarczająco stara i znana?

Scott po włosku zawołał kelnera i rozpoczął rozmowę. Mówił w zabójczym tempie. W 

końcu podziękował i odwrócił się do mnie.

- Myślę, że się nadaje - uśmiechnął się. - Grecka, z czterechsetnego roku przed naszą 

erą. Bardzo znana.

- Wspaniale - odetchnęłam i odchyliłam się z uśmiechem na oparcie krzesła. Ciepło i 

wino mocno na mnie podziałały. Znalazłam się w stanie euforii, wszystko wydawało mi się 

cudowne. Czułam, jakbym  nie miała już ciała, tylko  samą duszę. Ale gdy spojrzałam na 

ramiona Scotta i powędrowałam wzrokiem do jego silnych dłoni spoczywających na stoliku, 

poczułam się nagle całkiem cielesna... i wcale mi się to nie podobało! Posłałam mu spojrzenie 

pełne niechęci. Jego oczy, które jeszcze przed chwilą błyszczały pogodnie, zmieniły wyraz, 

stały się zimne i surowe.

Miły nastrój prysnął jak bańka mydlana. Gdy jedliśmy podane na deser owoce i sery, 

zerkałam na Włocha siedzącego przy dalszym stoliku za Scottem i sprawnie pochłaniającego 

spaghetti. Nie był może przystojny, ale miał w sobie coś, co mnie zafascynowało. Niezbyt 

wysoki, ubrany w szary garnitur. Wydawał się blady przy tych ciemnych oczach... takich 

orientalnych, przyszło mi na myśl. No i ten lekko ironiczny wyraz twarzy....

Chyba  zauważył  moje spojrzenie,  bo podniósł głowę i popatrzył  na mnie.  Nie za 

długo, ale wystarczająco, aby przeszył mnie dziwny, ale wcale nie niemiły dreszcz.

background image

- Co tam widzisz? - spytał ostro Scott. Kierował się jakby szóstym zmysłem, kiedy 

chodziło o mnie.

- Nic... to znaczy, morze - odpowiedziałam zmieszana.

To sycylijskie wino naprawdę było niebezpieczne...

Po   obiedzie   przeszliśmy   się   po   Syrakuzach.   Scott   chciał   się   pozbyć   więziennej 

karnacji, jak to określał. Włóczyliśmy się bez specjalnego celu. Po jakimś czasie znaleźliśmy 

się na wąskiej i brudnej uliczce, gdzie psy grzebały wśród śmieci i rozciągały wnętrzności 

zdechłej kury. Zemdliło mnie, ale żal mi też było tych wychudzonych psów. Scotta to nie 

poruszyło.

- Typowa Sycylia - rzucił sucho.

Nasze   układy   weszły   w   stadium   szczególnego   napięcia.   Cóż,   biorąc   pod   uwagę 

okoliczności,   w   jakich   los   nas   zetknął...   Obserwowaliśmy   siebie   nawzajem,   utrzymując 

zawieszenie broni.

Domy, które teraz oglądaliśmy skąpane w słońcu, wydawały nam się ładne, mimo że 

były zniszczone... a może właśnie dlatego. Na białej ścianie budynku przed nami widniało 

słowo „BAR” namalowane niebieską farbą. W wejściu wisiały jako zasłona sznury jasnych 

koralików. Wyglądało to zachęcająco, a ponieważ Scotta zmęczyło chodzenie, weszliśmy w 

chłodny półmrok.

Młody chłopiec za kontuarem tak się zdziwił i zaciekawił naszym widokiem, że aż 

upuścił szklanki na podłogę. Zaśmiał się, wzruszył ramionami i pozbierał odłamki szkła.

Scott zamówił dla siebie whisky, a dla mnie, mimo moich protestów, lampkę moscato 

di Siracusa. Smakowało wspaniale, ale trochę się niepokoiłam.  Wspomniałam już, że nie 

byłam przyzwyczajona do picia wina, a zdążyłam już zauważyć pewne skutki jego działania, 

dla mnie z pewnością niebezpieczne... Scott opowiadał mi, w jaki sposób wytwarzano to 

wino. Słuchałam go jednym uchem, a w drugie wpadała mi muzyka z szafy grającej, która 

stała w kącie Sali.

Dwaj chłopcy wrzucili kilka stulirówek i wybrali utwory, które mogłyby wydawać się 

banalne   w   innym   kraju   i   innych   okolicznościach,   tu   jednak   brzmiały   dramatycznie   i 

podniecająco.

Po jakimś czasie zauważyłam, że repertuar zmienił charakter. Trini Lopez śpiewała 

swoim   miękkim,   prowokującym   głosem   o   miłości   pokonującej   wszystkie   przeszkody. 

Zerknęłam   w   stronę   szafy   grającej,   aby   zobaczyć,   kto   to   wybrał.   Mężczyzna   w   szarej 

marynarce  stał do nas plecami, lecz odwrócił się powoli i posłał mi długie, prowokujące 

spojrzenie.   Poznałam   go   -  to   był   facet   z   restauracji.   Mimo   nieco   odpychającego   wyrazu 

background image

twarzy i papierosa przyklejonego do wargi było w nim coś, co mnie pociągało. Może dlatego, 

że wydawał się pochodzić ze świata tak różnego od mojego.

Chyba nie jestem dużo lepsza od tych skandynawskich dziewczyn na wakacjach, o 

których wyrażano się z taką pogardą, pomyślałam.

Scott   niczego   nie   zauważył.   Whisky   sprawiła,   że   stał   się   niezwykle   rozmowny. 

Wciągnął   do   dyskusji   kilku   starszych   panów   siedzących   przy  stoliku   obok,   i,   sądząc   po 

gwałtownej gestykulacji, ta wymiana zdań stała się bardzo interesująca.

Zanim wyszliśmy z baru, zerknęłam raz jeszcze w stronę mężczyzny stojącego przy 

szafie grającej. Tym razem odpowiedział mi spojrzeniem, w którym dostrzegłam podziw.

Poczułam się  atrakcyjną  kobietą!  Było  to niezwykłe  uczucie.  Po tylu  krytycznych 

spojrzeniach i pouczeniach Arnego oraz przy kompletnym braku zainteresowania ze strony 

Scotta...

Dalej włóczyliśmy się po mieście. Zapadł już zmrok. Ciemność była ciepła i miękka, 

wydawało się, że otulała i ochraniała przed wszelkimi nieprzyjemnościami czającymi się za 

dnia. Minęliśmy kilka willi, przypominających teraz białe pałace otoczone ogrodami pełnymi 

tajemnic.

Wszystko  wydawało  się teraz  takie  czyste,  zniknął  kurz, brud i  smród.  Patrzyłam 

dokoła zachwycona, nawet przyszłość zaczęła mi się wydawać tak obiecująca, że odruchowo 

złapałam   Scotta   za   rękę.   Wzdrygnął   się,   jakbym   go   oparzyła,   i   spojrzał   na   mnie   ze 

zdziwieniem.

- Zawróćmy lepiej, zanim zabłądzimy - powiedział cicho.

Ale   już   zabłądziliśmy   i   dopiero   po   serii   pytań   i   niezbyt   zrozumiałych   wyjaśnień 

dotarliśmy do hotelu.

Z tarasu dochodziła muzyka. Mimo że oboje byliśmy zmęczeni, chcieliśmy jeszcze 

zerknąć   na   tańczących.   Gdybym   oczekiwała   taranteli   lub   innych   tańców   ludowych, 

doznałabym zawodu. Ludzie poruszali się w takt współczesnej muzyki, którą można było 

usłyszeć wszędzie wokół Morza Śródziemnego.

- Chodź, usiądziemy - zaproponował Scott. W świetle kolorowych lampionów jego 

oczy   miały   ponury   wyraz.   Nie   powinien   był   pić   whisky   po   tak   długim   odosobnieniu, 

pomyślałam. Starałam się stłumić nerwowe napięcie, które czułam w jego obecności.

Usiedliśmy przy stoliku w ciemnym kącie tarasu, jednak zauważono nas. Po chwili 

jakiś mężczyzna stanął przy nas, ukłonił się lekko w stronę Scotta i spytał po angielsku z 

włoskim akcentem:

- Pozwoli pan?

background image

Zanim zdążyłam zaprotestować, Scott skinął głową i pozostało mi tylko podnieść się i 

pozwolić otoczyć ramionami. Poruszał się lekko... Jak czający się drapieżnik, pomyślałam. 

Jednak  sposób,  w   jaki   mnie   prowadził,   sprawił,   że   czułam   się   zarówno   elegancka,   jak   i 

podziwiana.

Nie odważyłam  się na niego spojrzeć, patrzyłam  prosto przed siebie. Zauważyłam 

szarą marynarkę - i nagle wiedziałam, z kim tańczę.

Już trzeci raz był w pobliżu.

Cóż za wytrwały wielbiciel, pomyślałam naiwnie.

background image

ROZDZIAŁ XI

Powoli podniosłam głowę i spojrzałam mu w twarz. Musiał tego oczekiwać, bo od 

razu   napotkałam   spojrzenie   ciemnych   oczu...   a   doprawdy   były   to   oczy,   które   potrafiły 

mówić...   Miałam   wrażenie,   że   mnie   przyciągają,   chcą,   abym   się   w   nich   zatopiła. 

Instynktownie czułam, że powinnam uważać, jeśli chcę zachować godność i szacunek do 

siebie.

Cisza panująca między nami dodatkowo pogarszała sytuację, dlatego zaczęłam paplać 

o tym, jak pięknie jest na Sycylii. Zapytał, co było do przewidzenia, czy jesteśmy turystami. 

Zaprzeczyłam,   mówiąc   z   dumą,   że   czeka   nas   tu   ważne   zadanie.   Widać   było,   że   mu   to 

zaimponowało, więc mówiłam dalej. Wreszcie zapytałam o najkrótszą drogę do twierdzy. 

Wydało   mi   się   wtedy,   że   drgnął,   a   jego   ręce   mocniej   mnie   przytrzymały.   Ale   zaraz 

wytłumaczył mi spokojnie, jak mamy iść.

Muzycy   grali   jeden   z   typowych   włoskich   utworów,   pełnych   gorzkiej   melancholii. 

Solista śpiewał z zaangażowaniem. Wpływ wina i muzyki sprawił, że mój partner wydał mi 

się   wręcz   pociągający.   No   i   miało   to   pewne   skutki...   Aż   do   momentu,   gdy   napotkałam 

spojrzenie  Scotta.   Sprowadziło   mnie  błyskawicznie  na  ziemię,  a  nawet  więcej, poczułam 

rodzaj pogardy do siebie. Gdy taniec się zakończył, zostałam odprowadzona do stolika.

Scott był blady i milczący. Widziałam, że siedzi, zaciskając zęby.

- Zapłaciłem rachunek - rzucił, przejął bowiem resztę mojej kasy. Bez dania mi szansy 

na odpowiedź, wziął mnie za ramię i zaprowadził do hotelu aż pod nasze pokoje. - Można 

mieć słabość do takich kryminalnych typów, ale nie trzeba tego aż tak wyraźnie okazywać - 

syknął Scott, gdy już otworzyliśmy drzwi. Wyglądał na naprawdę rozzłoszczonego.

-   Wcale   mi   się   nie   podobał.   Był   okropny   -   protestowałam   -   ale   żeby   zaraz 

kryminalny... to już za dużo. Był całkiem miły, powiedział mi zresztą, jak znaleźć drogę do 

twierdzy.

Scott zesztywniał i zbladł jak ściana.

- O czym ty mówisz? Jesteś pijana, czy ci całkiem odbiło? Powiedziałaś temu typowi, 

że mamy tam iść?! To jeden z tych, którzy mnie śledzili! Za późno się zorientowałem. Jak 

mogłaś być taka głupia?

Złapał mnie brutalnie za ramię i potrząsnął.

- Au! - zajęczałam. - Boli! Ale to ty zmusiłeś mnie do zatańczenia z nim, mimo że nie 

chciałam, jak i zresztą nie chciałam pić tego ostatniego kieliszka wina!

Zreflektował się.

background image

- Nie pijasz wina? - spytał.

- Prawie nigdy. Zawsze strasznie bałam się upić. A już kilka kieliszków wystarcza, 

abym poczuła jego działanie!

Patrzył  na  mnie  zdziwiony.  Masowałam   bolące   miejsca,  rzucając   mu  pełne   złości 

spojrzenia. Nie było już mowy o żadnej uprzejmości, czułam do niego wyłącznie niechęć.

Scott potarł czoło.

-   Przepraszam,   Synnøve   -   westchnął.   -   Powinienem   być   ostatnim,   który 

namawiałby cię do picia wbrew twojej woli. Wiesz, matka przez ostatnie lata życia 

była   właściwie   alkoholiczką...   Możesz   mi  wybaczyć?   To   się   nigdy   nie   powtórzy, 

obiecuję. Rozzłościłem się, bo się wygadałaś, dokąd idziemy, a poza tym...

Przerwał   gwałtownie,   aż   musiałam   się   zastanowić,   co   chciał   dodać.   Widok   jego 

zakłopotanej twarzy poprawił mi nieco samopoczucie.

- Nie mogę już tego cofnąć, ale może da się coś naprawić? - spytałam ostrożnie.

-   Nie   -   zaprzeczył   spokojniejszym   głosem   -   ale   będziemy   musieli   wybrać   się   do 

twierdzy już dziś w nocy. Poczekamy, aż wszyscy pójdą spać. Możemy się przyłożyć na kilka 

godzin i wystartować około czwartej. Dobranoc.

- Dobranoc - odrzekłam pokornie.

Jednak już w kilka minut później pukałam do jego drzwi.

- Scott - powiedziałam niepewnie.

- Tak, wejdź.

Z policzkami płonącymi wstydem wśliznęłam się do środka. Przepraszającym tonem 

przedstawiłam mój problem.

- Trochę się za bardzo spieszyłam przy zdejmowaniu sukienki i suwak się zaciął. Czy 

mógłbyś... czy mógłbyś mi pomóc?

Scott uśmiechnął się krzywo.

- Po raz pierwszy słyszę, jak prosisz o pomoc - stwierdził. Był  bez koszuli i gdy 

zobaczyłam   jego   ciało   od   szerokich   ramion   do   wąskich   bioder,   przeszył   mnie   bolesny 

dreszcz.

Arne i tak jest ładniejszy, pomyślałam przekornie.

No i zresztą nie tylko wygląd się liczy, dodałam niekonsekwentnie.

Scottowi trzęsły się dłonie, gdy próbował rozpiąć zamek, prawdopodobnie przez tę 

całą   historię,   którą   zgotowałam.   Sama   też   byłam   tak   zdenerwowana   i   zirytowana,   że 

wydawało mi się, iż jego manipulacje trwają całą wieczność. Nagle pojawiła się myśl, że on 

przecież siedział w areszcie przez półtora roku, i sprawiła, że poczułam mrowienie w całym 

background image

ciele, zupełnie jakby jego dłonie wysyłały impulsy elektryczne.

Nasunęło mi  się całkiem  zwariowane porównanie,  że dotykanie  Scotta było  jakby 

wkładaniem palców w gniazdko elektryczne, a dotykanie Arnego - jakby w spodek letniego 

mleka...

-   Czy   skończysz   wreszcie?   -   syknęłam   i   w   tej   samej   chwili   się   zawstydziłam.   - 

Przepraszam, chyba mi puszczają nerwy po dzisiejszym dniu.

- Nieważne - powiedział spokojnie. - No, już jesteś wolna.

- Dziękuję - rzuciłam i prawie uciekłam z jego pokoju. Nie mogłam tam zostać ani 

sekundy dłużej, bałam się własnych uczuć. Szczęściem pościel była cudownie chłodna i udało 

mi się szybko zasnąć.

Miałam niesamowite sny, z dżunglą, mięsożernymi kwiatami, szarymi garniturami i 

orientalnymi oczami. Dobrze, że przeszły w coś niezwykle ładnego, nie pamiętam, w co, ale 

gdy   Scott   przyszedł   mnie   obudzić   w   środku   nocy,   nadal   byłam   pod   ich   wrażeniem   i 

wyciągnęłam do niego ramiona. Dopiero gdy spostrzegłam jego napiętą, zmieszaną twarz, 

obudziłam się naprawdę i opuściłam ręce.

- Czy już trzeba wstawać? - spytałam niewyraźnie.

- Tak - rzucił.

Ubrany był w spodnie i czarny golf. Gdy czekał na zewnątrz, założyłam cieplejszą 

sukienkę.

Obrzucił mnie obojętnym spojrzeniem.

- Nie masz spodni? - zapytał.

Pytanie tak mnie zaskoczyło, że odpowiedź wymknęła się sama z siebie.

- Nie, Arne nie pozwala...

Przerwał mi, zły:

-   Co,   u   diabła,   się   z   tobą   stało,   Synnøve?   Poznałem   cię   jako   wolną   i 

samodzielną osobę o własnym smaku i poglądach... A teraz pozwalasz traktować 

siebie w taki sposób?! Może dobrze jest próbować zmienić człowieka na lepsze, ale chcieć 

zrobić kogoś zupełnie innego, zmieniać według swojego, zresztą wątpliwego, gustu... o, nie!

Myślałam, że pęknę z oburzenia. Odpowiedź nasunęła mi się sama:

- Jestem zakochana w Arnem, od kiedy skończyłam czternaście lat, i to chyba się 

liczy!

Spojrzał na mnie wzrokiem pełnym współczucia.

- Czy doprawdy uważasz, że to przemawia na twoją korzyść? Że zamykasz oczy na 

wszelkie argumenty i ślepo trzymasz się miłości z lat dziecinnych? Mnie wydaje się to raczej 

background image

zastojem w rozwoju. To tak, jakbyś kochała się w aktorze filmowym!

Czułam, jak rumieniec wypływa mi na policzki. Lepiej będzie nie zdradzić się, że 

Arne właśnie stanowi wcielenie mojego idola.

- Kocham go - powtórzyłam z uporem.

- Dobrze, ale to i tak nie zmienia faktu, że nie masz długich spodni - skwitował Scott 

sucho. - Obawiam się, że ta sukienka okaże się niepraktyczna na dłuższą metę.

- Dlaczego?

-   Czy   ty   uważasz,   że   jesteśmy   na   jakichś   luksusowych   wakacjach?   -   spytał 

gwałtownie. - C

zy sądzisz, że Trygve Tor umarł całkiem przypadkowo? Nie, będziemy 

musieli walczyć zębami i pazurami, Synnøve.

- E, tam - zlekceważyłam jego słowa - jutro będziemy w drodze do Norwegii.

- Synnøve - zaczął Scott przez zaciśnięte zęby - zapłaciłem za hotel. Jak tylko 

odzyskamy dokumenty, musimy stąd uciekać. Nie zostało nam dużo pieniędzy.

- Ile?

- Prawie nic

Jednak ja, urodzona optymistka, nie przejęłam się tym.

- Jakoś to będzie!

- Tak sądzisz... - westchnął Scott zasępiony.

Dotarliśmy do twierdzy bez żadnych przeszkód. Starożytna budowla zrobiła na mnie 

duże wrażenie. Scott natomiast bardzo się zdenerwował. Twierdza okazała się ogromna, a my 

nie mieliśmy żadnej wskazówki. Ryzykowaliśmy, że możemy szukać całymi godzinami bez 

rezultatu. Staliśmy w bramie. Kira pisała, że to było zabawne... Nie przypuszczała pewnie, że 

jej syn będzie szukał ukrytych dokumentów z narażeniem życia.

W   końcu   zaczęliśmy   iść,   przemykaliśmy   się   z   pomieszczenia   do   pomieszczenia, 

wychodziliśmy poza obręb murów i znów wchodziliśmy przez kolejne bramy, a ja czułam, 

jak poczucie  beznadziejności tego przedsięwzięcia  niemal odbiera mi  siły.  Oddychałam z 

coraz większym trudem, aż wreszcie musiałam poszukać oparcia. Chciałam wziąć Scotta za 

rękę, ale cofnął ją natychmiast. To było jak uderzenie w twarz... Nagle jednak dostrzegłam, że 

stoi i świeci latarką na ścianę pomiędzy dwojgiem niskich żelaznych drzwi. Powędrowałam 

wzrokiem za światłem i zamarłam.

Zobaczyłam ledwo widoczne litery K.H., a pod spodem strzałkę wskazującą drzwi po 

lewej stronie.

Scott rzucił się do przodu i pociągnął za nie.

Wydawały się być  zamknięte, ale gdy szarpnął ze wszystkich  sił, otworzyły  się z 

background image

przeciągłym jękiem. Rdza posypała się na jego dłonie, nie zwrócił jednak na to uwagi.

- Ta część twierdzy jest zamknięta dla zwiedzających - wyszeptał.

Chciałam być pierwsza, więc przepchnęłam się przed niego i... ogromna pajęczyna 

osiadła   mi   na   twarzy.   Przerażona,   wzdrygnęłam   się.   Gdyby   Scott   mnie   nie   przytrzymał, 

wpadłabym   do   ziejącej   pode   mną   czeluści.   Staliśmy   tak   przez   chwilę,   jego   silne   ramię 

otaczało mnie i czułam, że jego serce wali równie mocno jak moje. Tak blisko siebie jeszcze 

nie byliśmy, uwolniłam się więc szybko, zirytowana.

- Dzięki - bąknęłam - powinnam być ostrożniejsza.

Scott oświetlił niebezpiecznie strome schody. Zeszliśmy na dół i znaleźliśmy się w 

wąskim   korytarzyku,   gdzie   było   tak   wilgotno   i   zimno,   że   zaczęłam   szczękać   zębami. 

Odniosłam wrażenie, że jesteśmy głęboko pod ziemią i że zaraz uduszę się w tej ciasnocie. 

Odetchnęłam z ulgą, gdy weszliśmy do jakiegoś dużego pomieszczenia.

Mogłoby się wydawać, że Kira Hollinger tu właśnie ukryła dokumenty, ale niestety. 

Zobaczyliśmy jedynie resztki łańcuchów przymocowane do ściany. To było więzienie!

Byliśmy kompletnie zdezorientowani. Nie widzieliśmy żadnego innego wyjścia. Scott 

posłał mi zdesperowane spojrzenie.

- Miejmy nadzieję, że nikt nas nie śledził - powiedział. - Nie byłoby zbyt przyjemne 

zostać tu zamkniętym... nawet razem z tobą - dodał, widząc moją żałosną minę.

- Możesz sobie darować tanie komplementy - odcięłam się kwaśno. Za nic w świecie 

nie chciałam żadnej niepotrzebnie intymnej atmosfery pomiędzy nami.

Scott zaczął świecić latarką na mur. Nagle pochylił się i przesunął po nim ręką.

-   Synnøve,   chyba   jesteśmy   uratowani!   -   zawołał.   -   Jest   tu   jakaś   klapa, 

całkiem przy ziemi. Musimy ją unieść.

Poszło łatwiej, niż przypuszczaliśmy.

Po podniesieniu klapy naszym oczom ukazał się wąski i ciemny korytarzyk. Dreszcz 

przeszedł mi po plecach. Widziałam po Scotcie, że też czuł się nieszczególnie.

- A więc i tu była moja matka. To niewiarygodne - rzekł zdumiony.

Przez  chwilę  staliśmy,  zbierając odwagę.  W końcu Scott  pochylił  się i  wpełzł  do 

środka zwinnie jak wąż. Przez moment kusiło mnie, aby zostać, jednak poszłam za nim. Nie 

chciałam czekać sama, a poza tym - co za przygoda! Ciekawość, co znajdowało się po drugiej 

stronie, okazała się silniejsza od strachu.

Gdy już dotarłam do końca korytarza,  czułam się brudna jak kominiarz.  Ogarnęła 

mnie   dławiąca   klaustrofobia   i   ucieszyłam   się,   gdy   Scott   pomógł   mi   stanąć   na   nogi. 

Pomieszczenie okazało się maleńkie i tak niskie, że Scott musiał pochylać głowę.

background image

- Pewnie siedzieli tu co lepsi więźniowie - powiedział cicho.

Pierwsze,   co   wpadło   mi   w   oko,   to   czaszka   stojąca   na   małej   półce   w   ścianie. 

Podeszłam bliżej. Podziwiałam pięknie sklepione czoło. Sądząc po zębach, czaszka musiała 

być pozostałością po bardzo młodym człowieku. Może po królewiczu zagradzającym drogę 

do tronu innemu pretendentowi?

Ostrożnie starłam z niej kurz i zajrzałam do oczodołów. Nagle zesztywniałam.

- Scott, możesz mi pomóc? Poświeć na tę czaszkę, szybko!

Aż mi nadepnął na stopę z pośpiechu, ale nawet nie odczułam bólu. W świetle latarki 

oboje zauważyliśmy przyklejoną tasiemkę z literami K.H.

-   Dokumenty!   -   zawołał   Scott   i   wsadził   dłoń   pomiędzy   szczęki   czaszki.   Gdy 

wyciągnął rękę, trzymał coś w palcach. Zgnieciony papier, będący zapewne dokumentem.

- Ech, mamo - wykrzyknął pomiędzy płaczem a śmiechem. - Cóż powiedzą teraz ci 

ważni   panowie?   Koncern   „Kira”   będzie   zmuszony   do   kupienia   żelazka.   Naprawdę, 

zorganizowałaś nam ciekawą pogoń za skarbem...

- Może brakowało jej wrażeń - powiedziałam cicho.

Scotta ogarnęły wspomnienia, tak że na chwilę niemal zapomniał, gdzie i w jakim celu 

się znajduje.

- Tak,  to na pewno. Matka  była  wspaniałą  kobietą,  zanim...  zachorowała.  Zresztą 

przypominała twoje dawne, żądne przygód „ja”. Zupełnie nie pasowała do świata finansjery. 

Pamiętam, jak kiedyś na jakimś większym przyjęciu zjechała po poręczy schodów. Goście 

doznali szoku.

Zaśmiał się, ale w jego śmiechu zabrakło radości.

- To musiała być jej ostatnia przygoda. A potem ten straszny upadek...

Zamilkł.

- Sądzisz, że to samo stanie się ze mną? - spytałam cicho. To przywróciło go do 

rzeczywistości. Uśmiechnął się do mnie serdecznie.

Trwało to tylko chwilę. Jego twarz znowu przybrała surowy wyraz i odwrócił się.

- Może. Jeżeli temu Arnemu uda się zdławić twoją osobowość, to na pewno pójdziesz 

tą samą drogą!

Chciałam zaprotestować, ale nie zdołałam.

Scott wygładził dokumenty i wsadził je do kieszeni. Mogliśmy ruszać z powrotem.

Mimo że cieszyłam się ze znaleziska, nie zdołałam opanować niechęci do przeciskania 

się tym ciasnym korytarzem. Poza tym cały czas myślałam, kogo możemy spotkać u jego 

wylotu...

background image

Wreszcie poczułam dłoń Scotta na mojej. Pomógł mi wstać. Z radości zarzuciłam mu 

ręce na szyję i przytuliłam się. Zrobiłam to instynktownie, nie mogłam się powstrzymać. 

Obejmował mnie przez chwilę, jakby rozumiejąc mój nastrój.

W drodze powrotnej z twierdzy czekałam tylko, aż jakiś kamień spadnie z góry i trafi 

Scotta albo że zza rogu wyskoczy ktoś ze wzniesionym do ciosu sztyletem... Byłam sztywna 

ze strachu. Nic się jednak nie zdarzyło. W przypływie nagłej radości aż zatańczyłam kilka 

kroków.

- Nie wyzywaj  losu - powiedział Scott cicho, ale słyszałam  wyraźnie, że i on się 

cieszy.

Zaczęło już świtać. Morze wyglądało wspaniale. Kusiło nas, aby pobiec ku brzegowi, 

rzucić się w niebieskie fale i zmyć z siebie cały kurz i brud. Niestety, jedyne, na co mieliśmy 

czas,   to   szybki   prysznic   w   hotelu   i   przebranie   się   w   coś   lżejszego.   Założyłam   znów   tę 

wzorzystą sukienkę i rozejrzałam się po pokoju. Na walizkach zauważyłam lornetkę Scotta. 

Wzięłam ją i podeszłam do okna, chciałam zobaczyć, czy nie ma jakiegoś statku.

Nastawiając lornetkę, trzymałam ją skierowaną w dół. Nagle wzdrygnęłam się, a serce 

skoczyło mi do gardła. Patrzyłam prosto w oczy mojego wielbiciela z poprzedniego wieczora. 

Siedział w samochodzie z dwoma jeszcze towarzyszami i patrzył dokładnie w moje okno.

background image

ROZDZIAŁ XII

W pierwszym odruchu chciałam poderwać się do panicznej ucieczki, ale zrozumiałam, 

że ten człowiek nie mógł mnie widzieć.

Siedział na przednim siedzeniu. Gdyby chodziło mu tylko o mnie, byłby pewnie sam, 

ale   miał   jeszcze   dwóch   towarzyszy.   Gdy   wreszcie   zrozumiałam,   co   to   oznacza,   serce 

przestało mi bić ze strachu i nieomal zemdlałam. Najbardziej przeraził mnie mężczyzna za 

kierownicą.   Był   chudy,   o   bezczelnym   spojrzeniu   i   cały   czas   zwilżał   usta   językiem,   co 

nieodparcie przywodziło na myśl węża.

To   musiał   być   ten   mężczyzna,   o   którym   opowiadał   Scott.   A   mój   kawaler   to 

oczywiście   ten   w   typie   wszystkich   skandynawskich   dziewczyn...   Rozumiałam   je   dobrze. 

Sądziłam,   że   potrafię   trzeźwo   oceniać   sytuację,   a   jednak   i   ja   uległam   jego   niemal 

zwierzęcemu magnetyzmowi. A co dopiero jakaś naiwna nastolatka marząca o romantycznej 

przygodzie na południu... Biedne dziewczynki...

Ale kim był ten trzeci? Nie mogłam mu się przyjrzeć, siedział ukryty.

Ostrożnie   wycofałam   się   od   okna.   Wszedł   Scott,   jeszcze   mokry,   z   koszulką 

przyklejoną do ciała.

- Co się stało, Synnøve? Jesteś zupełnie zielona!

Opowiedziałam   o   tym,   co   zobaczyłam.   Scott   wziął   lornetkę   i   przyjrzał   się 

samochodowi i jego pasażerom, pewien, że ich rozpozna.

- Tak, to ci dwaj - pokiwał głową. - Trzeciego nie mogłem dobrze zobaczyć. No, 

musimy wymknąć się tylnym wyjściem.

Byłam gotowa, więc wkrótce schodziliśmy po schodach z lekkim bagażem w rękach. 

Nocny portier spojrzał na nas zdziwiony, ale Scott zareagował szybko.

- Moja żona zyskała tutaj wiernego wielbiciela - rzucił. - Ten osobnik nie podda się, 

zanim nie osiągnie swego celu, nawet otoczył hotel. Musimy dyskretnie zniknąć.

To wyjaśnienie trafiło Włochowi do przekonania. Mrugnął do nas i uśmiechnął od 

ucha do ucha.

-   Rozumiem   -   powiedział,   machając   ręką   na   pożegnanie.   Wyszliśmy   do   ogrodu. 

Niechętnie pospieszyłam  za Scottem.  Było  tu tak ładnie! Dlaczego nie mogliśmy jeszcze 

zostać? Dlaczego musieliśmy wymykać się jak najgorsi przestępcy?

Bocznymi ulicami wydostaliśmy się na drogę wyjazdową na Katanię. Stał przy niej 

jakiś   motel,   weszliśmy   więc   i   zamówiliśmy   po   kawie   i   małym   kieliszku   brandy   dla 

wzmocnienia.

background image

- Czy jeździ tędy dużo samochodów w kierunku Katanii i Messyny? - zagadnął Scott 

barmana.

Mężczyzna zaśmiał się.

- Dobrze trafiliście! Widzicie tamten samochód? - spytał i wskazał na dużą ciężarówkę 

stojącą przy dystrybutorze paliwa. - To Peppino. Jedzie do Villa San Giovanni na Półwysep. 

Porozmawiam z nim, na pewno was zabierze. Una bella straniera!

Spojrzał na mnie z zachwytem, przytknął palec wskazujący do policzka i pokręcił nim. 

Był to gest wyrażający uznanie, tego zdążyłam się dowiedzieć.

Gdybyśmy nawet mieli obawy co do uczciwości tego Peppina, zniknęłyby one po 

naszym przywitaniu się z nim. Miał twarz sycylijskiego chłopa, czy może raczej rybaka - 

szczerą i pogodną. Czarne kręcone włosy stanowiły oprawę dla szerokiego czoła, zmęczonych 

oczu   o   przyjacielskim   wejrzeniu   i   ładnych,   stanowczych   ust.   Spojrzenie,   którym   mnie 

obdarzył,   gdy  wspięłam   się   na  przednie   siedzenie   i   wcisnęłam   pomiędzy   niego   i   Scotta, 

ogrzało moje serce.

Samochód   odpalił   z   wielkim   hałasem.   Było   tak   głośno,   że   chciałam   zatkać   uszy 

palcami. Ale w zasadzie nie miało to znaczenia, i tak nie pogadałabym z kierowcą.

By   nie   przeszkadzać   przy   zmianie   biegów,   przysunęłam   się   jak   najbliżej   Scotta. 

Ciepło jego nogi przenikało przez moją sukienkę i wkrótce oboje spływaliśmy potem.

Upajałam się wspaniałym krajobrazem: górami widniejącymi w oddali za wzgórzami i 

pustkowiem   urozmaicanym   kępami   drzew   oliwnych   i   pomarańczowych.   Pobudzał 

wyobraźnię,   ale   jednocześnie   sprawiał,   że   poczułam   się   osamotniona.   Dlatego   było   miło 

znów   zobaczyć   tłumy   ludzi,   gdy   dotarliśmy   do   Katanii.   Rynek   wypełniali   czarno   ubrani 

mężczyźni, którzy rozmawiali, gestykulując. Sądząc z ich podnieconych głosów, mówili o 

polityce. Zdziwiłam się, że nie ma wśród nich żadnej kobiety, ale pewnie żony, narzeczone i 

córki siedziały grzecznie w domach i szyły lub haftowały.

Na ścianie kina wisiał wielki plakat przedstawiający Anitę Ekberg z „La dolce vita”, 

wyblakły pod promieniami  nielitościwego słońca, jednak wciąż przykuwający wzrok. Nie 

wiem, dlaczego aktorka przypomniała mi pewnego „wielbiciela” w szarym garniturze. Może 

dlatego,   że   oboje   emanowali   tym   samym   rodzajem   fizycznego,   wręcz   zwierzęcego 

przyciągania?   Myśl   o   tajemniczym   Włochu   obudziła   we   mnie   na   nowo   strach.   Miał 

inteligentne oczy... Jak zdołamy się wymknąć takiemu człowiekowi? Zna kraj na pewno sto 

razy lepiej niż Scott.

Nieco za Katanią Peppino zatrzymał się na filiżankę kawy. Gdy wszedł do baru, znów 

ogarnął mnie lęk. Miałam wrażenie, że pełznie mi po nogach i zagnieżdża się w dole brzucha. 

background image

Podróżowaliśmy w tak powolnym tempie, a gdzieś za nami byli oni...

- Muszę zadzwonić do Arnego! - wybuchnęłam.

- Za co? - spytał Scott rzeczowo. - Nie mamy nawet na znaczki.

- No tak... To źle. Ale on mógłby mi coś przysłać.

- Nie sądzisz, że mogę postarać się sam o pieniądze bez proszenia tego tam Arnego? - 

zaperzył się Scott. - Tylko że teraz jest to po prostu niemożliwe!

- Mamy za dużo bagaży - powiedziałam w zamyśleniu. - Moglibyśmy coś sprzedać. 

Trochę moich ubrań...

- I moją lornetkę! Kupiłabyś sobie spodnie.

- I zadzwoniła do Arnego!

- Idź do diabła! - wykrzyknął Scott, lecz zreflektował się szybko. - Przepraszam.

Ale znów byliśmy nieprzyjaciółmi.

Dziwne,   wszystko   układało   się   dobrze,   póki   żadne   z   nas   nie   wymieniło   imienia 

Arnego.

Och, jakże tęskniłam za jego spokojem! Tak różnił się od tego żaru, który niósł w 

sobie Scott i który odbierał mi pewność siebie.

Poczucie   wspólnoty   ze   Scottem   okazało   się   ułudą,   przekonywałam   samą   siebie. 

Zrodziło się tylko dlatego, że byliśmy rodakami w obcym kraju, na dodatek ściganymi przez 

prześladowców. Spojrzałam spod oka, zła, na jego klasyczny profil.

Mijało   nas   wiele   samochodów.   W   każdym   z   nich   widziałam   naszych   wrogów   i 

uważałam, że jadą podejrzanie powoli. Dlatego z radością powitałam Peppina wychodzącego 

z   baru.   Niósł   mnóstwo   wielkich   pomarańczy.   Owoce   nie   były   ani   trochę   kwaśne   jak   te 

kupowane w Norwegii i spływały słodkim, wspaniałym sokiem. Myślę, że ani Scottowi, ani 

mnie nic jeszcze nigdy tak bardzo nie smakowało.

Gorąco sprawiło, że staliśmy się apatyczni. Siedzieliśmy tylko i gapiliśmy się przed 

siebie, nie odczuwając ani strachu, ani zdenerwowania. A może  to ten niezwykły  spokój 

Peppina zaczął się nam udzielać?

Niespiesznie   minęliśmy   słynne   plantacje   pomarańczy   w   Acireale   i   wkrótce 

znaleźliśmy się pod Taorminą. Przed sobą mieliśmy stromą, krętą drogę wiodącą do miasta. 

Wszystko wydawało się podejrzanie idylliczne, bardziej przypominało podróż poślubną niż 

niebezpieczną przygodę. Minęliśmy długi rząd wózków zaprzężonych w osły. Pod każdym z 

nich, pomiędzy kołami, biegł przywiązany pies. W końcu nie mogłam się powstrzymać  i 

jęknęłam ze współczuciem. Dłoń Scotta natychmiast przykryła moją. Rozumiał mnie! Ale 

wcale mi się to nie podobało, byłam przecież dziewczyną Arnego! I to już od wielu lat!

background image

Zbliżaliśmy się do przeprawy w Messynie. Przez otwarte okno wpadał świeży wiatr 

od morza. Scott powiedział, abym położyła głowę na jego kolanach, gdyż mnie najłatwiej 

byłoby   rozpoznać...   gdyby   pojawił   się   pewien   ciemnozielony   samochód.   Sam   wcisnął 

głęboko na oczy stary kapelusz od słońca, który Peppino miał w szoferce.

Na   prom   dostaliśmy   się   bez   żadnych   problemów.   Villa   San   Giovanni   po   drugiej 

stronie wydawała się być blisko. Wiedziałam, że z ulgą powitam stały ląd, nie chciałam już 

dłużej być uwięziona na wyspie.

Leżąc tak z policzkiem na kolanie Scotta słyszałam łomotanie z maszynowni i chlupot 

fal o burty. Wydawały mi się cudowną muzyką. Niestety, leżałam tak skręcona, że w końcu 

złapał mnie skurcz... i nie puszczał, mimo że usiłowałam zmienić pozycję.

- Muszę wysiąść - wystękałam. - Skurcz mnie złapał...

- Przecież nie możesz - zaprotestował Scott. Próbował masować moją nogę, ale to nie 

pomagało.

Zacisnęłam zęby, aby nie krzyczeć z bólu.

- Pewnie jesteś przemęczona - stwierdził Scott. - Skurczów dostaje się z wyczerpania. 

Dobra, idź! Ale pamiętaj, tylko raz naokoło samochodu!

Zestawił   mnie   na   pokład   i   pokuśtykałam   wzdłuż   ciężarówki,   opierając   się   o   nią. 

Czułam, jak skurcz powoli mija. Gdy byłam z tyłu samochodu, dotarła do mnie muzyka.

-   O   saraceno,   o   saraceno   -   śpiewał   chrapliwy   arabski   głos.   Zobaczyłam   grupę 

młodzieży   skupioną   wokół   tranzystora,   po   kociemu   smukłe   dziewczyny   i   mocniej 

zbudowanych chłopaków siedzących wprost na pokładzie. Gdy utwór się skończył, poszłam 

dalej. Było ciasno, gdyż  koło naszej stała inna wielka ciężarówka. Z rosnącym uczuciem 

paniki wcisnęłam się między te dwa kolosy.

Nie wiem, co się stało potem. Usłyszałam słaby szelest, coś zakryło mi nos i usta, a 

duszący, słodki zapach odebrał mi oddech. Czułam, że zapadam się w przepaść.

Ogarnęła mnie ciemność...

background image

ROZDZIAŁ XIII

Z ciężkiej walki z koszmarami obudziło mnie klepanie po policzkach. Przez chwilę 

było mi z tym nawet dobrze, ale klepanie stawało się coraz mocniejsze, więc otworzyłam 

oczy.

Nadal   znajdowałam   się   na   pokładzie   promu.   Siedziałam   oparta   o   zakurzone   koło 

ciężarówki.

Peppino   ze   zmartwioną   miną   przykucnął   przede   mną,   zalewając   potokiem 

niezrozumiałych słów.

- Pobrudziłam sukienkę - wymamrotałam. - Co powie Arne?

Zaraz jednak dotarł do mnie bezsens tego stwierdzenia.

- Co się stało? Gdzie jest Scott? - pytałam, próbując jednocześnie odzyskać jasność 

umysłu.

Peppino gadał dalej. Strasznie chciało mi się pić i byłam raczej w kiepskiej formie. 

Ostrożnie poruszyłam głową i rozejrzałam się. Prom stał już w porcie.

- Scott? - spytałam. - Mon amigo?

Czułam, że mówię bardziej po hiszpańsku niż włosku, ale Peppino i tak odpowiedział 

mi długą przemową. Z oderwanych słówek i gwałtownych gestów zdołałam zrozumieć, że 

Scott postanowił mnie szukać i też przepadł. Gdy prom dopłynął do brzegu, Peppino zaczął 

się   niepokoić...   no   i   znalazł   mnie.   Scotta   widział   tylko   przez   chwilę.   Wrzucono   go   do 

samochodu, który właśnie znika za rogiem.

- Och, Scott! - jęknęłam, ponieważ był to właśnie ten samochód, który czekał na nas 

pod   hotelem.   A   więc   płynęliśmy   tym   samym   promem...   -   Dzięki,   Peppino   -   rzuciłam, 

uściskałam go i pobiegłam.

- Bagaże! - zawołał za mną.

- Możesz je wziąć! - krzyknęłam. - No tempo!

Miało to oznaczać „nie mam czasu”, a pewnie znaczyło coś innego... Nie, nie miałam 

powodów do chwalenia się moim włoskim.

Na   nabrzeżu   stał   skuter   z   kluczykiem   w   stacyjce.   Bez   chwili   zastanowienia   i 

wyrzutów sumienia uruchomiłam go i ruszyłam w pogoń.

Miałam szczęście, tył samochodu dostrzegłam daleko przed sobą na drodze.

Muszę oddać ten skuter, myślałam w roztargnieniu. Nie będę złodziejem... nawet dla 

Scotta.

Nawet dla Scotta? Naprawdę muszę wziąć się w garść! On nic dla mnie nie znaczył, w 

background image

każdym razie nie więcej niż jakikolwiek inny człowiek w niebezpieczeństwie.

Sukienka furkotała za mną w pędzie, ale nie miałam czasu przejmować się takimi 

drobiazgami. Ze wzrokiem wbitym w samochód gnałam naprzód, nie mając pojęcia, dokąd.

Nie   wiem,   jak   długo   tak   jechaliśmy,   lecz   wreszcie   w   jakimś   małym   miasteczku 

samochód   skręcił   w   przecznicę.   Teraz   prowadziłam   skuter   ostrożniej.   Pragnienie   niemal 

sklejało mi usta i przyprawiało o ból gardła i piersi, jednak nic nie mogłam na to poradzić. 

Nadal odczuwałam skutki działania środka oszałamiającego, głowa mi pękają, a za każdym 

razem, gdy podskakiwałam na nierówności, miałam ochotę rzucić gdzieś ten skuter i położyć 

się, choćby i przy drodze...

Samochód kluczył ciasnymi uliczkami, aż wreszcie zatrzymał się przed pobielonym 

domem z wysokimi, wąskimi oknami i niskimi drzwiami.

Cicho wtoczyłam skuter na chodnik i oparłam o ścianę. Stało tam dużo samochodów, 

miałam więc nadzieję, że prześladowcy mnie nie zauważą.

Scott został brutalnie wepchnięty do środka przez trzech mężczyzn. Zamknięto drzwi.

Poznałam   już   na   tyle   włoskie   domy,   że   bez   trudu   znalazłam   tylne   wejście.   Było 

otwarte,   więc   wśliznęłam   się   do   wnętrza.   Nie   miałam   żadnego   planu,   działałam 

spontanicznie.

Usłyszałam   podniesione   męskie   głosy   dochodzące   z   pokoju   obok.   Nie   mogłam 

rozróżnić ani kto mówił, ani co. Przyłożyłam ucho do ściany.

Myśli  kłębiły   mi  się  w  głowie...   Miałam   wpaść   sama  do  tego   pokoju,  czy  raczej 

poszukać pomocy? Już zaczynałam się przychylać do drugiej możliwości, gdy nagle drzwi się 

otworzyły i z pokoju wyszedł mężczyzna. Poczułam lodowaty chłód, dojrzawszy jego twarz, 

której miałam nadzieję nigdy już nie zobaczyć. Te nieco wyłupiaste oczy, wąskie usta stale 

zwilżane długim, obrzydliwym językiem...

Wydawał się być równie zszokowany jak ja. Najpierw sprawiał wrażenie zdziwionego 

i przestraszonego, jednak szybko zmienił wyraz twarzy. Jego wężowata głowa zaczęła się 

zbliżać do mojej, aż wreszcie złapał mnie brutalnie za ręce i przytrzymał.

Zaczęłam krzyczeć. Zatkał mi dłonią usta, czułam, że się duszę...

Ale nadszedł ratunek.

- Guido - zabrzmiał rozkazujący głos i dłoń przykrywająca moje usta natychmiast się 

cofnęła. Guido jak szczur uciekł z powrotem do pokoju. Zobaczyłam swego wczorajszego 

„wielbiciela”. Miał na sobie błękitną koszulę i od razu przyznałam w duszy, że było mu w 

niej do twarzy! Podkreślała złocistobrązowy odcień jego skóry. Włosy wydawały się czarne z 

niebieskim połyskiem. Znów poczułam to dziwne przyciąganie!

background image

Nie wiem, czy to moje oczy coś zdradziły, czy wyraz twarzy, ale mężczyzna nagle 

roześmiał się. Jego śmiech starł wszystko, co wydawało się prostackie czy brutalne w jego 

rysach.   Sprawił,   że   ogarnęła   mnie   ochota,   by  go   bliżej   poznać.   Poza   tym   tak   mi   ulżyło 

zniknięcie Guida! Zapomniałam, że mój wybawca może być jeszcze bardziej niebezpiecznym 

wrogiem.

Mężczyzna widać wyczuł, o czym myślę, gdyż spojrzał na mnie z błyskiem w oku.

- Guido, przynieś coś do jedzenia i picia dla dziewczyny! - zawołał.

Coś do picia!...  Z przerażenia  niemal  zapomniałam  o dręczącym  mnie  pragnieniu. 

Powróciło teraz z podwójną siłą i gdy dostałam szklankę czerwonego wina, chwyciłam ją 

drżącymi dłońmi i opróżniłam duszkiem. Dostałam też bułkę z serem i pochłonęłam ją niemal 

w tym samym tempie. „Wielbiciel” siedział na krześle. Patrzył na mnie cały czas, ale nie 

czułam się z tym źle. Myślę, że byłam nazbyt zszokowana, aby odczuwać strach.

- Mam na imię Giancarlo - odezwał się. - A ty?

Przełknęłam ostatni kęs.

- Synnøve - przedstawiłam się cicho.

- Chcesz papierosa?

Zapalił jednego i włożył mi go w usta. Nie zdążyłam odpowiedzieć, że nie palę, od 

kiedy jestem dorosła i już mi wolno.

Tytoń dodatkowo nasilił oszołomienie wywołane przez wino.

Gdy Giancarlo zobaczył moją reakcję, zabrał mi papierosa. Usiadł blisko i otoczył 

mnie ramieniem. Ogarnęło mnie dziwne uczucie... nieprzyjemne i miłe jednocześnie. Myślę, 

że wpadłam w rodzaj jakiegoś transu. W każdym razie siedziałam spokojnie, nie odsunęłam 

się nawet o centymetr.

- Spójrz na mnie - rozkazał mi swym niskim głosem. Za nic w świecie bym się na to 

nie odważyła, więc wbiłam wzrok w jego szyję tam, gdzie złoty krzyżyk błyszczał na tle 

brązowej skóry. Serce waliło mi mocno, czułam się oszołomiona. Zła byłam, że wypiłam to 

wino, ale wiedziałam przecież, że nie mogłam zrobić inaczej - tak chciało mi się pić!

Ponieważ nie usłuchałam rozkazu, uniósł mój  podbródek palcem wskazującym,  aż 

nasze oczy się spotkały. Czułam się jak zahipnotyzowana.

- Pozwolę ci odejść - usłyszałam jego dobiegający jakby z oddali głos - jeśli obiecasz, 

że nic nikomu nie powiesz. Ten mężczyzna i tak nic dla ciebie nie znaczy. Mieliście osobne 

pokoje...

I tu Giancarlo zrobił błąd: przecenił swą siłę przyciągania. Nagle stanęła mi przed 

oczami twarz Scotta, jego szlachetne rysy, szczere spojrzenie...

background image

W jednej chwili skoczyłam ku drzwiom do sąsiedniego pokoju. Giancarlo okazał się 

równie szybki i złapał mnie za sukienkę. Starałam się wyrwać, ale bałam się, że sukienka się 

podrze. Innej nie miałam...

Giancarlo   złapał   mnie   wpół,   twarz   miał   całkiem   zmienioną   złością   i   wysiłkiem. 

Przyciągnął mnie do siebie. Dziwne, nie czułam strachu ani bólu, tylko chłodno oceniałam 

szanse ucieczki.

- Co to za hałasy? - usłyszałam nowy głos. Zerknęłam w stronę, skąd dochodził, i 

zdążyłam jeszcze rozpoznać motocyklistę o wydatnej dolnej szczęce, zanim Scott rzucił się na 

niego   i   obalił   go   na   ziemię.   Wężowaty   Guido   musiał   chyba   akurat   wyjść,   bo   Scott 

natychmiast zaatakował Giancarla.

Wtedy oczywiście  musiałam  włączyć  się do bójki. Przydały  się wszystkie  chwyty 

zapamiętane z dzieciństwa. Po chwili obaj prześladowcy zostali związani i unieszkodliwieni. 

Oczy Giancarla przypominały teraz oczy rannego zwierzęcia. Wydawało mi się, że mówią: 

„Mimo wszystko nadal cię lubię. Żałuję tylko, że stoisz po niewłaściwej stronie”.

Z dziką satysfakcją  słuchałam  najgorszych  przekleństw, które miotał  po norwesku 

motocyklista.

-   Świetnie,   Synnøve   -   powiedział   Scott   i   ucieszyło   mnie   to   bardziej   niż 

wszystkie pochwały Arnego.

Nie   przeszkadzało   mi   nawet,   że   jego   słowa   dotyczyły   czegoś   tak   wątpliwie 

pozytywnego jak umiejętność bicia się.

background image

ROZDZIAŁ XIV

Scott wyciągnął do mnie rękę.

- Pospieszmy się, Synnøve, zanim wróci ten trzeci.

Zdążyłam już się przyzwyczaić, że był ode mnie silniejszy, więc zaskoczyło mnie jego 

zmęczenie. Słaniał się niemal, twarz miał bladą i poobijaną. Musiałam mu pomóc wyjść na 

ulicę. Ożywił się, gdy odetchnął chłodnym powietrzem.

- Oj, to już wieczór - zdziwiłam się.

- Błogosławiony wieczór - dodał Scott i wziął mnie za rękę. - Łatwiej uciekniemy.

- Gdzie właściwie jesteśmy? - wyszeptałam.

- W Nicastro, w Kalabrii. Musimy się pospieszyć. Nie zapominaj, że mamy trzech 

wrogów. Jak mnie znalazłaś?

- Wyjaśnię ci innym razem - odpowiedziałam szybko. - Co oni ci zrobili?

- Nie używali jedwabnych rękawiczek, to pewne - próbował się uśmiechnąć. - Sądzę, 

że zamierzali mnie zabić. Nie, wolałbym o tym teraz nie mówić...

- Przepraszam.

Ścisnęłam jego dłoń. Była lodowata.

- Nie chcesz chwilę odpocząć? - spytałam zaniepokojona.

Zatrzymał się. Stał, kiwając się na boki, i wycierał pot z twarzy.

- Och, Scott! - zawołałam ze współczuciem. - Mogę ci jakoś pomóc?

- Nie, musimy iść dalej.

- Tędy - wskazałam drogę.

Kwiaty   jaśminu   pachniały   oszałamiająco,   ale   jak   zwykle   nie   mieliśmy   czasu   na 

zachwyty. Skuter stał nadal oparty o ścianę.

- Spójrz - rzekłam dumnie. - Prawdziwy kradziony towar, który oczywiście zwrócę na 

miejsce!

Scott podszedł do skutera i obejrzał go przy świetle latarki - naszego jedynego bagażu.

- Wspaniały! - wykrzyknął. - Myślę, że jesteśmy uratowani!

Przetoczył pojazd o kilka przecznic, usiadł, a ja za nim. Nie miałam wątpliwości, że 

czeka nas ciężka jazda.

- Dasz radę prowadzić? - spytałam zaniepokojona.

- Powiem ci, kiedy wylądujemy w rowie - oświadczył spokojnie.

Wkrótce Nicastro pozostało już za nami. Jechaliśmy na północ. Reflektor oświetlał 

drogę i porastające pobocza krzaki. Objęłam Scotta w pasie i przytuliłam policzek do jego 

background image

pleców. Dobrze było znów być razem z nim.

Od   strony   gór   dobiegł   nas   niski   pomruk.   Staraliśmy   się   go   zbagatelizować,   ale 

wkrótce stało się oczywiste, że goni nas burza!

Scott zjechał na pobocze i zatrzymał się.

- Jeżeli nas zmoczy, będzie źle! - stwierdził. - Nie mamy innych ubrań. A dokumenty? 

Z papierowej masy nie będzie pożytku.

- Nie zabrali dokumentów? - zdziwiłam się.

- Nie. Pewnie uważali pułapkę za tak pewną, że się nie spieszyli.

-   To   możliwe   -   przytaknęłam.   -   Sądzę   jednak,   że   będą   bezpieczniejsze   u   mnie. 

Przecież oni myślą, że to ty je masz.

Usłyszałam jego śmiech.

- Nie myśl, że ci nie ufam, ale gdzie zamierzasz je schować?

Zmieszałam się. Rzeczywiście, nie pomyślałam o tym.

- Nie sądzę, aby najważniejsze dokumenty szacownego koncernu „Kira” czuły się 

najlepiej w twoim staniku - żartował Scott.

Uśmiechnęłam się, zażenowana.

Burza zbliżała się nieubłaganie. Chmury zagęściły się ponad naszymi głowami i nagle 

nad górami uderzył piorun. Tak wielkiej i rozgałęzionej błyskawicy jeszcze nie widziałam!

Jednocześnie   jednak   zauważyliśmy   coś   innego...   Coś   przerażającego,   ale   dającego 

nam nadzieję. Na tle nieba rysowały się ruiny.

- Musimy tam dotrzeć! - zawołał Scott. - Nikt nie będzie nas tam szukał.

- Zwariowałeś? - Zimne dreszcze już zaczęły przebiegać mi po plecach.

Scott spojrzał na mnie.

- Czy przeżyłaś kiedyś śródziemnomorską burzę? - spytał.

Zaprzeczyłam.

- W takim razie bądź cicho i choć raz zrób, co mówię. Wyobrażaj sobie, że jestem 

Arnem.

- To niemożliwe.

Odwrócił się i spojrzał oczami błyszczącymi niechęcią.

-   Dzięki!   To   najlepszy   komplement,   jakim   mogłaś   mnie   obdarzyć   -   powiedział 

złośliwie.

Przegrałam!

Scott   znalazł   drogę  prowadzącą   w  stronę   ruin.  Była   niemal  nieprzejezdna,  biedny 

skuter   jechał   ostatkiem   sił,   aż   wreszcie   nastąpiło   to,   czego   się   od   dawna   obawiałam: 

background image

skończyła się benzyna. Ponieważ i ja przekonałam się o konieczności zdobycia dachu nad 

głową, wspólnymi  siłami  pchaliśmy pojazd dalej i osiągnęliśmy cel, zanim rozszalała  się 

ulewa.

Idąc tym, co kiedyś było główną ulicą, pilnie uważałam, aby nie oderwać wzroku od 

pleców Scotta. Nie odważyłabym się spojrzeć na bok, bałam się tego, co mogłabym zobaczyć.

Scott zajęty był pchaniem skutera, a zresztą na pewno nie wierzył w duchy.

Po chwili poszukiwań znaleźliśmy  kościół z resztką dachu. Weszliśmy do środka, 

wepchnęliśmy też skuter. Scott znalazł zaciszny kącik. Nadal starał się sprawiać wrażenie 

silnego. Zanim jednak usiedliśmy, jego organizm zareagował na ostatnie trudne przeżycia. 

Prawdopodobnie   podczas   jazdy   Scott   był   spięty   do   ostateczności,   a   gdy   dotarliśmy   w 

bezpieczne miejsce, nerwy mu puściły. Był na granicy omdlenia, nagle po prostu opadła mu 

głowa. Bardzo się przestraszyłam, objęłam go i oparłam o siebie.

- Źle się czujesz, Scott? - spytałam.

- Nie... trochę mi się kręci w głowie... i tak strasznie chce mi się pić i jeść - wyjąkał.

Coś   mi   to   przypomniało.   Wcisnęłam   dłoń   do   tylnej   kieszeni   jego   spodni   i   już 

wiedziałam,   dlaczego   coś   mnie   uwierało   w   brzuch   podczas   jazdy.   Miał   tam   wielką 

pomarańczę. Pewnie chciał ją zjeść później, ale nie było kiedy. A teraz zabrakło mu siły.

Błyskawicznie   obrałam   owoc,   podzieliłam   na   cząstki   i   zaczęłam   karmić   Scotta. 

Momentami zasypiał, ale nie poddawałam się, dopóki nie zjadł wszystkiego.

-   Jesteś   taka   miła   -   powiedział   niewyraźnie   i   poklepał   mnie   jak   wiernego   psa. 

Wytarłam mu usta skrajem sukienki, a on zasnął. Ani grzmoty, ani błyskawice nie były go już 

w stanie obudzić.

Ja jednak zasnąć nie mogłam. Przytuliłam się ciasno do Scotta. Był ciepły i ciężki od 

snu, a właśnie ciepła potrzebowałam najbardziej. Leżałam na kamiennej posadzce i czułam, 

jak zimno powoli przenika mi przez ubranie. W końcu miałam na sobie tylko letnią sukienkę 

bez   rękawów!   Z   szeroko   otwartymi   oczami   liczyłam   sekundy   pomiędzy   błyskawicą   a 

grzmotem, podczas gdy myśli krążyły wokół tego, że ukryliśmy się w ruinach na szczycie 

wzgórza. Pewnie były bezpieczniejsze miejsca...

Deszcz padał przez pęknięcie w dachu i tworzył kałużę na kamiennej podłodze. Nasze 

miejsce było suche, od czasu do czasu padała na nas jakaś zabłąkana kropla. Poprawiłam rękę 

pod głową Scotta, a myśli pobiegły do Norwegii i czekającego tam na mnie Arnego. Na 

pewno   zamartwiał   się,   gdzie   jestem.   Ostatni   raz   z   nim   rozmawiałam,   jeszcze   zanim 

odnalazłam Scotta. Nic nie wiedział o naszych przygodach ani grożącym niebezpieczeństwie.

Jednak jakoś nie mogłam skoncentrować się na wspominaniu Arnego. Starałam zebrać 

background image

się w sobie, wręcz zmusić się do tego. Arne był zawsze taki miły, zajął się mną, tyle dla mnie 

zrobił. To nieprawda, że zabił moją osobowość! On chciał mi tylko pomóc stać się lepszym 

człowiekiem.

Ziewnęłam. Poczułam się nagle taka samotna. Żeby tak móc z kimś porozmawiać! 

Scott...

Bywał nieprzyjemny i irytujący, ale zawsze dobrze się z nim gadało. Nawet przez 

moment chciałam go obudzić.

Oczywiście   nie   zrobiłam   tego.   Leżałam   tylko   i   czułam,   jak   ogarnia   mnie   coraz 

większe   zdenerwowanie.   Nie   mogłam   zasnąć.   Arne   był   tak   bardzo   daleko,   leżałam   w 

okropnie niewygodnej pozycji, nie cierpiałam Scotta za to, że mnie tu wpakował... Ale ze 

mnie idiotka, jeszcze niedawno go żałowałam! Dlaczego to wszystko stało się aż tak trudne?

Rozżaliłam   się   nad   sobą   i   zaczęłam   pociągać   nosem.   Wkrótce   łzy   popłynęły   na 

wyścigi z deszczem na dworze.

Musiałam w ten sposób odreagować wyczerpanie, bo potem nic już nie pamiętałam. 

Widocznie po prostu zasnęłam, a gdy się obudziłam, był już ranek. Ukośne promienie słońca 

padały na podłogę, grzejąc mi stopy.

Ostrożnie wyśliznęłam się na zewnątrz.

Miasteczko w świetle dnia nie wyglądało wcale przerażająco. Stapiało się z naturą. 

Szczątki murów zarastały kwiaty i krzewy. Podeszłam bliżej i odkryłam mnóstwo wielkich, 

soczystych   czarnych  jagód! Zaczęłam  je zbierać,   używając  sukienki   jako  koszyka.  Nadal 

byłam zziębnięta, ale słońce grzało mocno, ogrzewając zarazem i humor. Gdy już nie miałam 

gdzie kłaść jagód, wróciłam do kościoła i obudziłam Scotta. Przypominał zmęczone dziecko, 

ale ucieszył się z niespodzianki. Brakowało śmietany i cukru, lecz mimo to posiłek okazał się 

udany.

- Można o tobie powiedzieć dużo różnych rzeczy, Synnøve, ale kilka dobrych 

cech masz na pewno - przyznał Scott z takim wyrazem twarzy, że mu uwierzyłam.

Po śniadaniu zafundowaliśmy sobie chwilę luksusu. Znaleźliśmy słoneczną polankę za 

kościołem i padliśmy na trawę, która już wyschła po deszczu. Zerknęłam na Scotta. Leżał na 

plecach z zamkniętymi oczami. Mimo brudu i zadrapań jego twarz nadal była ładna. Znów 

poczułam   ogarniający   mnie   ten   dziwny   niepokój,   jakbym...   Nie,   nie   chcę   takich   myśli! 

Wstałam i patrzyłam na dziki górski krajobraz udekorowany wijącymi się, białymi drogami. 

Ten wspaniały widok przypomniał mi jednak, gdzie jesteśmy... Kalabria była znana ze swych 

bandytów jak Sycylia z mafii. A jeśli wylądowaliśmy w centrum rewiru jakiejś bandy?

Scott musiał pomyśleć to samo, bo podniósł się i założył koszulę.

background image

- Chyba nigdy nie wyglądałaś ładniej - wymknęło mu się. - Ostatnie przygody nie 

zostawiły na tobie żadnych śladów.

Zamilkł, nieco zmieszany. Po raz pierwszy go takim widziałam. Zwykle okazywał tyle 

pewności   siebie,   że   aż   trudno   było   z   nim   wytrzymać.   Ale   jego   słowa   sprawiły   mi 

przyjemność, większą niż cokolwiek innego.

-   Słuchaj,   Synnøve   -   powiedział   szybko,   wręcz   za   szybko,   jakby   chciał 

zmienić   temat   -   jeśli   będziemy   się   trzymać   mniejszych   dróg   i   dotrzemy   do   wybrzeża 

Adriatyku, myślę, że pozbędziemy się tej trójki. Jednak to może zająć dużo czasu, a nie mamy 

go zbyt wiele... Pieniędzy też, a bez jedzenia i picia... - Pokręcił głową. - Może jednak lepiej 

trzymać się tej strony? Na pewno jest to bardziej niebezpieczne, ale... - tu popatrzył na mnie 

znacząco   -   jeśli   będziemy   czujni   i   nie   damy   się   nikomu   oczarować,   to   myślę,   że 

wydostaniemy się z Włoch z dokumentami.

- Nie bądź głupcem - prychnęłam. - Jedyne, co może nam teraz przeszkodzić, to jakaś 

włoska piękność uwodząca ciebie!

- Nie sądzę, aby to wchodziło w grę - stwierdził i spojrzał na mnie wymownie. Pod 

jego wzrokiem zaczerwieniłam się aż po koniuszki uszu. Gdy Scott zauważył moją reakcję, 

wyglądał, jakby dostał kopniaka w brzuch. Napięcie między nami osiągnęło punkt krytyczny.

Odwróciłam oczy.

- Gdybym tylko mogła zadzwonić do Arnego - bąknęłam wbrew samej sobie.

- Właśnie - zgodził się chyba po raz pierwszy Scott.

Zerknęłam   na   niego   i   to   wystarczyło,   aby   wszystko   stało   się   jasne.   Nagle 

zrozumiałam, że używaliśmy imienia Arnego jako deski ratunku, i nie mogłam powstrzymać 

śmiechu. Scott zrozumiał mnie i też zaczął się śmiać.

Czy to sprawiło poczucie ulgi, czy ten piękny poranek, nie wiem, ale nie mogliśmy 

przestać się śmiać. Było to wspaniałe i oczyszczające.

W końcu zdołaliśmy się opanować, jednak między nami zrodziło się coś nowego... coś 

czystego i ładnego!

background image

ROZDZIAŁ XV

Opuszczenie wzgórza samo w sobie było przeżyciem. Ponieważ droga biegła w dół, 

siedzieliśmy   na   skuterze   i   śmigaliśmy   przez   krainę   spowitą   lekką   mgiełką.   Wkrótce 

znaleźliśmy się na głównej drodze, wcale nie przypominającej autostrady. Cadillac pewnie by 

tu   nie   pasował,   ale   „nasz”   skuter   wydawał   się   wprost   stworzony   do   takich   warunków. 

Wierzyłam, że dałby radę każdemu zakrętowi, gdybyśmy tylko mieli benzynę.

Droga okazała się na tyle uprzejma, że biegła jeszcze kawałek w dół. Spadek stawał 

się jednak coraz słabszy, aż wreszcie skuter ledwo się toczył.

Dostrzegłam jednak szansę ratunku...

- Stacja benzynowa! - zawołałam. Nigdy przedtem brzydki szyld nie obudził we mnie 

takich emocji.

- No i co z tego? - rzucił Scott obojętnie. - Nie mamy pieniędzy na benzynę.

- A latarka? - spytałam.

Prychnął tylko. Mimo to zatrzymał się i z wahaniem wtoczył skuter na stację. Aby 

móc się chwilę zastanowić, weszliśmy do baru.

I   to   był   nasz   błąd.   Jagody,   choć   wspaniałe,   okazały   się   niezbyt   sycące.   W   barze 

otoczył nas cudowny zapach kawy i świeżych bułeczek. Głód niemal mnie zamroczył.

- Och, Scott - jęknęłam błagalnie.

Westchnął.

- I jaki ze mnie milioner - powiedział gorzko - jeśli nie mogę zafundować nikomu 

nawet filiżanki kawy.

Stanęliśmy   bezradni   przy   końcu   baru.   Nagle   zrozumiałam   dzieci   z   nadzieją 

przylepiające nosy do witryny z ciastkami...

Za oknem zobaczyłam kilka miejscowych kobiet z koszami na głowach.

Miały grube, niemal wulgarne rysy twarzy, ale mimo to wydały mi się interesujące, 

Scott podzielał widać moją opinię, bo także patrzył na nie z ciekawością. Pomyślałam, że 

przyjemnie  byłoby podróżować z nim i poznawać Włochy w roli turystów. Przepraszam, 

oczywiście miałam na myśli podróżowanie z Arnem.

Moje spojrzenie powróciło do drożdżówek i brzuch niemal rozpłakał się z tęsknoty za 

nimi.

Nie zauważyłam nawet, kiedy zyskaliśmy sąsiada przy barze. Zdziwiona popatrzyłam 

na wysoką, szczupłą i elegancką kobietę stojącą przy nas. Włoska dama z wyższych sfer, 

pewna siebie, obyta, ze spojrzeniem łowcy pierwszej kategorii. Ubrana była w spodnie, żółty 

background image

jedwabny żakiet i biały golf, wspaniale kontrastujący z kruczoczarnymi włosami. Obrzuciła 

mnie szybkim, obojętnym spojrzeniem i skupiła zainteresowanie na Scotcie. Zagadała coś do 

niego po włosku tak szybko, że zrozumiałam ledwo połowę. Scott odpowiedział po angielsku, 

co było uprzejmym gestem w moją stronę. Wyczuł chyba, że potrzebuję wsparcia i pewności 

siebie w obliczu tego zjawiska!

Dama   chciała   wiedzieć,   czy   dotrzymamy   jej   towarzystwa   przy   filiżance   kawy. 

Kopnęłam   Scotta   w   kostkę,   aby   przypadkiem   nie   odmówił.   Ale   chętnie   na   to   przystał   i 

wkrótce siedzieliśmy we troje przy stoliku. Włoska piękność poczęstowała Scotta papierosem 

i zaczęli rozmawiać. Zauważyłam, że obserwuje mego towarzysza z niemal czułym wyrazem 

twarzy.   Zrozumiałam,   dlaczego,   gdy   spojrzałam   na   niego   jej   oczami.   Choć   nieco 

poturbowany, i tak wydawał się nad wyraz pociągający!

Co   by   dopiero   zrobiła,   gdyby   zobaczyła   Arnego,   próbowałam   przekonywać   samą 

siebie, ale... nie miałam pewności co do rezultatu.

Jasne było jedno: czarnowłosa piękność najchętniej by się mnie pozbyła. Nie dziwiło 

mnie to specjalnie: moja sukienka była poplamiona i brudna, a kurz włoskich dróg pokrywał 

grubą   warstwą   moją   skórę   i   włosy.   Ponieważ   jednak   nie   zwracałam   niczyjej   uwagi, 

poczęstowałam się jeszcze dwiema bułkami.

Już po kilku minutach  dama  przedstawiła  się. Nazwisko okazało się za długie do 

zapamiętania,   ale   prosiła,   aby   mówić   na   nią   Donna,   tak   jak   jej   wszyscy   przyjaciele. 

Wyjechała   właśnie   z   Taorminy   i   udawała   się   do   domu,   do   Florencji.   Gdybyśmy   chcieli 

wstąpić do niej po drodze, z chęcią zajęłaby się nami i pokazała „serce Italii”. To, czego ona 

nie wiedziała o Florencji, nie było warte poznania, stwierdziła i posłała Scottowi najgorętsze 

spojrzenie, jakie można sobie wyobrazić.

Razem wyszliśmy z baru. Idąc obok dwojga tak urodziwych ludzi, czułam się jak piąte 

koło u wozu. Gdy Donna ujrzała skuter, skrzywiła się.

- Zostawcie ten wrak tutaj i jedźcie ze mną - zaproponowała. - Dotrzecie szybciej na 

miejsce.

Szerokim, pełnym  gracji gestem wskazała jednocześnie na samochód zaparkowany 

przy drodze. Nie wierzyłam własnym oczom. To był maserati.

Usłyszałam   westchnienie   Scotta.   Serce   zaczęło   mi   bić   mocniej.   Gdyby   Donna 

rzeczywiście nas podwiozła, nasi prześladowcy nigdy by nas nie dogonili.

Nagle radość zastąpił jednak strach. Mogła istnieć jeszcze inna możliwość...

Napotkałam   wzrok   Scotta   i   odczytałam   w   nim   to   samo   podejrzenie.   Nasza   nowa 

przyjaciółka mogła przecież być narzeczoną gangstera!

background image

Zobaczyłam błysk w jego oku i zaciśnięte szczęki. Zrozumiałam, że postanowił podjąć 

ryzyko.

Znalazł   kierowcę,   który   zgodził   się   dostarczyć   skuter   na   nabrzeże   w   Villa   San 

Giovanni. Odetchnęłam z ulgą, że nie będę już musiała czuć się jak złodziejka. Posłaliśmy 

skuterowi ostatnie pełne wdzięczności spojrzenie, gdy załadowywano go na ciężarówkę.

Donna chciała oczywiście, aby Scott siedział przy niej, z przodu. Ja musiałam się 

zadowolić tylnym siedzeniem.

Nasz   anioł   opatrzności   należał   do   tych   kierowców   -   ekwilibrystów,   którzy   mogą 

swobodnie rozmawiać, jadąc z prędkością znacznie przekraczającą dozwoloną. Siedziałam 

jak na szpilkach i miałam ochotę prosić Donnę albo o zamknięcie buzi, albo o zwolnienie 

tempa jazdy. Ona nie zwracała na mnie uwagi, tylko paplała ile sił, uwodziła Scotta i czuła się 

wspaniale.   Kilka   razy   puściła   nawet   kierownicę,   aby   zademonstrować,   jak   dobrzy   są 

kierowcy we Florencji.

Widziałam   wyraźnie,   że   Scott   siedział   spięty.   Za   każdym   razem,   gdy   Donna 

wykonywała któryś ze swoich ryzykownych manewrów, za co w Norwegii pozbawiono by ją 

prawa jazdy do końca życia, posyłał jej ostre spojrzenie. Także i na to nie zwracała uwagi. 

Przeciwnie, wydawało się, że bawi ją nasze zdenerwowanie.

Scott odwracał się często w moją stronę. Miałam wrażenie, że boi się tylko ze względu 

na mnie. Ta myśl dodawała mi otuchy,  pomagała rozplątać supły, które czułam w moim 

biednym brzuchu.

Za którymś  razem, gdy śmigaliśmy krawędzią  wzgórza, mając pod sobą przepaść, 

wyciągnęłam rękę i wbiłam palce w ramię Scotta. Zrobiłam to nieświadomie, jednak gdy 

przykrył moją rękę swoją ciepłą, mocną dłonią i ścisnął, poczułam się niezwykle. Było to coś 

silniejszego od woli i zdrowego rozsądku. Marzyłam  tylko o jednym:  aby wziął mnie w 

ramiona i chronił przed wszystkimi przestępcami i szalonymi kierowcami.

Była   to,   jak   na   mnie,   myśl   niezwykła.   Sprawiła,   że   mój   świat,   zdominowany 

dotychczas przez Arnego, zachwiał się w posadach.

Minęliśmy miasteczko jak z bajki, przypominające sznur różowych pereł rozciągnięty 

wzdłuż   morza   z   szafirów   i   turkusów.   Donna   poinformowała,   że   to   zjawisko   nazywa   się 

Salerno. Wkrótce znaleźliśmy się na zatłoczonej drodze łączącej miasto z Neapolem i wtedy 

naprawdę   zaczęłam   żałować,   że   spotkaliśmy   tę   Donnę   z   jej   maseratim.   Twarz   miałam 

sztywną i bladą od ciągłego strachu wywoływanego jej szalonymi manewrami. Jedyną zaletą 

naszej zwariowanej jazdy było to, że żaden samochód nas nie wyprzedził... Zostawialiśmy za 

sobą   jednego   obrażonego   kierowcę   za   drugim.   Gdybym   miała   pokusić   się   o   ich 

background image

sklasyfikowanie,   wygraliby   pyzaci   neapolitańczycy   jadący   z   kobietami,   którym   chcieli 

zaimponować. Oni byli najbardziej rozzłoszczeni, starali się nas gonić aż do momentu, gdy 

woda gotowała się im w chłodnicach.

Z wielką ulgą powitałam Neapol. Oszołomieni, na miękkich kolanach wygrzebaliśmy 

się  z  samochodu.   Na  Donnie   podróż  nie   pozostawiła   żadnego   śladu.  Starannie  zamknęła 

samochód i poprowadziła nas przez ruchliwe miasto.

- Jeżeli macie coś w kieszeniach, to uważajcie - ostrzegła. - Możecie to stracić, zanim 

się spostrzeżecie. Tutaj dużo dzieci wychowuje się na kieszonkowców. To ich jedyne źródło 

utrzymania.

Scott   szybko   wsadził  rękę   do  prawej  kieszeni.  Donna  uśmiechnęła  się  domyślnie. 

Miałam wrażenie, że wiedziała, co on tam trzyma. Przeszedł mnie zimny dreszcz, mimo że 

tego wieczora termometry wskazywały dobrze ponad dwadzieścia stopni.

Nasza dobrodziejka nalegała, abyśmy zjedli z nią kolację. Z oczywistych powodów 

nie mogliśmy odmówić. Znalazła wspaniałą restauracyjkę w bocznej uliczce. Widać było, że 

mamy do czynienia z osobą znającą swoją Italię. Oczywiście, usiadła blisko Scotta, ale byłam 

taka głodna, że nawet nie mrugnęłam.

Z pomocą szefa kuchni zamówiła fantastyczny posiłek składający się ze specjałów 

kuchni neapolitańskiej, a potem przeprosiła nas na chwilę i wyszła z sali.

-   A   co   będzie,   jeśli   jednak   jest   wrogiem   i   właśnie   dzwoni   do   pomocników?   - 

wyszeptałam. - Mamy uciekać?

- Nie wiem - odpowiedział Scott. - Ale intuicja podpowiada mi, że zainteresowanie, 

które   okazuje   mojej   skromnej   osobie,   nie   jest   spowodowane   żadnymi   zaginionymi 

dokumentami.

Obdarzyłam go cukierkowym uśmiechem. Zanim jednak zdołałam coś odpowiedzieć, 

Donna zjawiła się przy stole otoczona intensywnym zapachem perfum. Ten zapach, świeżo 

uszminkowane usta i przyczernione brwi rozwiały moje wątpliwości. Nie mogła jednocześnie 

dzwonić i poprawiać makijaż.

Zjadłam całą kolację bez słowa, Donna natomiast mówiła bardzo dużo. Starała się 

także co jakiś czas kłaść dłoń na ręce Scotta. Najpierw czułam nieuzasadnione ukłucie w 

sercu, jednak gdy spostrzegłam, że czuł się coraz bardziej niepewnie w obliczu jej gorących 

ataków, sytuacja zaczęła mnie nawet bawić. Scott spostrzegł to i posyłał mi coraz bardziej 

mordercze spojrzenia. Z trudem powstrzymywałam wybuch śmiechu.

Pod   koniec   deseru   Donna   powiedziała   coś,   co   sprawiło,   że   niemal   się   udławił. 

Odwrócił się do mnie, blady jak ściana.

background image

- Pyta, czy może nam zafundować pokój w hotelu - zakomunikował po norwesku.

Uśmiechnęłam się.

- Byłoby miło - odrzekłam niewinnie. - Nic złego się chyba nie stanie.

- Tak sądzisz? - syknął. - Siedzi i cały czas pieści mnie stopami. Nie mam ochoty 

zostać uwiedziony!

- Naprawdę to robi?! - wybuchnęłam i poczułam, jak policzki mi płoną z obrazy. Jak 

mogła czynić przy mnie jakieś awanse mojemu mężowi!

Scott jakby czytał moje myśli.

-   Spokojnie,   Synnøve.   Ona   nie   wie,   że   jesteśmy   małżeństwem   -  wyjaśnił 

szybko.

Jego   słowa   sprawiły,   że   poczerwieniałam   jeszcze   bardziej.   Nagle   zaczęłam   się 

zastanawiać, jakby to było być naprawdę jego żoną. Zerknęłam na niego ukradkiem. Siedział 

swobodnie, głowę odchylił lekko do tyłu, nareszcie dobrze widziałam jego chłopięcy profil. 

Ciemne włosy spadały jak zawsze na czoło, dodatkowo podkreślając jego zawadiacki wygląd. 

Gdy pomyślałam o małżeństwie z nim - o takim istniejącym nie tylko na papierze - znów 

poczułam to niezrozumiałe mrowienie wzdłuż pleców. Wyjście za niego za mąż na pewno nie 

oznaczałoby ustatkowania się, to oczywiste.

Potrząsnęłam   głową.   Nie   wolno   mi   było   tak   myśleć,   powinnam   raczej   zająć   się 

innymi, ważnymi sprawami.

-  Tak,  ale  pomyśl,  Scott  -  szepnęłam   proszącym   tonem  -  to  będzie  hotel!   Czysta 

pościel, kąpiel i... pewnie uda nam się zadzwonić do Norwegii! To nas może uratować. A ty 

zdołasz chyba jakoś obronić się przed słabą kobietą, nawet gdyby wyszła dziś w nocy na 

polowanie?

- Chyba nie znasz Włoszek jej klasy - odrzekł Scott posępnie. Nagle rozjaśnił się. - 

Mam pomysł! - rzucił ożywiony. - Będziesz miała ten pokój, nie martw się. Ale pamiętaj, 

sama tego chciałaś...

Ostrzegał   mnie!   Ale   nie   rozumiałam,   dlaczego,   dopóki   nie   weszliśmy   do   hotelu, 

luksusowego zresztą, gdzie Scott pociągnął mnie do recepcji. Tam Donna poprosiła o dwa 

pokoje: jeden dla siebie i drugi dla państwa Hollinger.

Zatkało mnie z przerażenia. A więc tak to obmyślił! Jednak na protesty było już za 

późno.

Kolana zaczęły mi drżeć...

background image

ROZDZIAŁ XVI

Powiedzieliśmy sobie dobranoc w korytarzu. Donna potrząsnęła zachęcająco swoim 

kluczem w stronę Scotta. Zrobiło mi się za nią wstyd. Nie współczułam jej jednak, gdyż było 

oczywiste, że zwykle otrzymywała to, czego chciała.

Scott zmarszczył brwi i powiedział po włosku coś, co i ja zrozumiałam.

- Nie, Donna, nie przyjdę do ciebie. Rozumiesz, ja kocham moją żonę.

Okazał się naprawdę zdolnym aktorem...

Gdy już znaleźliśmy się w pokoju, Scott usiadł na podwójnym łożu.

- No więc - zaczął agresywnie - masz to, czego chciałaś. Pokój hotelowy.

Byłam zmęczona i otumaniona szarpiącą nerwy podróżą, dlatego nie chciało mi się nic 

mówić. Padłam na fotel.

-   Nie   widzę   w   tym   nic   niemoralnego   -   kontynuował   Scott.   -   W   końcu   jesteśmy 

małżeństwem.

Na to już musiałam zareagować.

- Czuję się bardziej żoną mego narzeczonego niż twoją - syknęłam.

- No coś ty - żachnął się - przecież nie będę wykorzystywał sytuacji!

Od razu pożałowałam moich słów.

-   Przepraszam   cię   -   powiedziałam   tak   ciepło,   jak   umiałam.   -   Wiem,   że   tego   nie 

zrobisz. No i w ogóle byłeś wspaniały. Jestem tylko taka zmęczona i... rozumiesz, Arne tak 

długo się starał, aby mnie zmienić, a ty żądasz, żebym nagle zachowywała się tak jak dawniej. 

Gdybyś   tylko   wiedział,   jak   często   chciałam   być   taka   jak   zwykle,   cieszyć   się   życiem, 

zapominając o konwenansach! Sprzeciwiałam się, naprawdę! A teraz... jeśli chcesz wiedzieć, 

to ta cała wyprawa strasznie mi się podoba.

Gdy zobaczył mój smutny uśmiech, wyciągnął do mnie ramiona.

- Chodź - szepnął miękko. - Widzę, że potrzebujesz małego wsparcia. Nie bój się, 

zachowam neutralność. Mimo że nie cierpię tego całego Arnego, szanuję twoją lojalność.

Bez   sprzeciwu   przeniosłam   się   na   łóżko.   Położył   moją   głowę   przy   swojej   szyi   i 

ostrożnie pogładził po plecach. Westchnęłam głęboko, zadowolona.

- Ach, jak za tym tęskniłam w czasie tej szalonej jazdy! Jakże chciałam znaleźć się w 

twoich ramionach! Czy nie jestem przypadkiem nielojalna wobec Arnego? - zakończyłam 

przestraszona.

Scott zaśmiał się czule.

-   Nie   sądzę,   abyś   mogła   być   nielojalna   wobec   kogokolwiek,   Synnøve   - 

background image

oświadczył z powagą. - Jesteś najbardziej uczciwą osobą, jaką znam.

Przysunęłam się do niego jeszcze trochę.

-  Scott   -  szepnęłam.  -  Mamy   z  Arnem  swoje  dewizy  życiowe.  On  uważa,  że   się 

niczym nie różnią, ale ja tak nie myślę. Możesz to rozsądzić?

- Chętnie.

-   Moja   brzmi   tak:   „Rób,   na   co   masz   ochotę,   byle   nie   zranić   ani   nie   skrzywdzić 

nikogo”. A jego tak: „Bierz, ile się da, aby tylko nikt się nie dowiedział”.

Poczułam, jak napinają się jego mięśnie.

- I to on usiłuje zrobić z ciebie lepszego człowieka! - stwierdził szyderczo.

Westchnęłam.

- Och, Scott, dlaczego to wszystko musi być takie trudne...

Długo nie odpowiadał.

-   Dla   tego,   kto   próbuje   działać,   nie   raniąc   nikogo,   życie   zawsze   będzie   trudne   - 

usłyszałam w końcu.

Nie   za   bardzo   rozumiałam,   co   miał   na   myśli,   ale   jego   słowa   mnie   uspokoiły. 

Zamknęłam   oczy,   potarłam   nosem   jego   szyję,   chcąc   znaleźć   najprzyjemniejsze   w   niej 

zagłębienie, i wdychałam ciepły, męski zapach skóry Scotta, Czułam, jak jego dłonie gładzą 

moje plecy, i było mi bardzo dobrze. Ogarnął mnie błogostan.

Ale jak długo może coś takiego trwać?

- Zanim zaśniesz... Miałaś zadzwonić do Arnego? - spytał nagle.

- No tak, oczywiście! - Zerwałam się na równe nogi, pełna poczucia winy.

Donna   na   pewno   nie   zbiednieje,   jeśli   będzie   musiała   zapłacić   za   rozmowę   z 

Norwegią...

Gdy czekałam na połączenie, Scott poszedł do łazienki. Wreszcie, po kilku „halo?”, 

usłyszałam głos Arnego.

- Synnøve?! Gdzież ty się podziewasz?!

- O, Arne! - wykrzyknęłam niemal histerycznie. - Arne, kocham cię!

Przez kilka sekund w słuchawce panowała cisza.

- Synnøve, co się stało? - spytał wreszcie podejrzliwie.

-   Potrzebuję   cię,   Arne.   Muszę   mieć   kogoś   pewnego,   solidnego,   taką   opokę, 

rozumiesz? Tak się boję. To jakaś przepaść...

- Synnøve - przerwał ostro - jesteś pijana czy chora, co się stało?!

-   Przepraszam   -   odpowiedziałam   apatycznie.   -   To   wszystko   przez   to   straszne 

zmęczenie, Arne. Jestem w Neapolu, odnalazłam Scotta, śledzą nas i nie mamy pieniędzy.

background image

- Czekaj, to trochę za dużo na raz. Jak to możliwe, że nie macie pieniędzy? Typek jest 

milionerem, a ty też zabrałaś ze sobą niemało!

Arne zawsze zwracał uwagę na sprawy najistotniejsze... dla niego.

-  Ech,   długo  by trzeba  tłumaczyć  -  zniecierpliwiłam   się.  -  Proszę   cię,   Arne.  Czy 

mógłbyś zorganizować trochę pieniędzy do odebrania w Rzymie?

- Spokojnie - rzucił szybko. - Wydawało mi się, że jesteście w Neapolu. Zostańcie 

tam. Podaj mi adres, to przyjadę jak najszybciej.

- Nie mogę, jesteśmy w potrzasku. A Scott musi dotrzeć do Rzymu, bo tam odda 

dokumenty i zorganizuje pieniądze dla siebie.

- Ale jak się tam dostaniecie?

- Jakoś to będzie. Musimy tylko wiedzieć, że otrzymamy tam pomoc...

- Gdzie teraz mieszkacie? Skąd dzwonisz? Mówiłaś przecież, że nie macie pieniędzy?

Westchnęłam.   Doprawdy   bywał   irytujący.   Ale   może   mu   jednak   powiedzieć?   Nie 

podda się tak łatwo.

-   Pomaga   nam   pewna   bardzo   bogata   i   miła   dama   -   wyjaśniłam.   -   Mieszkamy   w 

luksusowym hotelu, a ona zapłaciła i za pokój, i...

Okrzyk Arnego sprawił, że słuchawka zadrżała.

- Za pokój!

Odetchnęłam głęboko. Po co mu to mówiłam?..

- Spokojnie, Arne - tłumaczyłam.  - Wszystko jest w porządku. To żaden skandal. 

Mimo wszystko on jest moim mężem...

Czułam, jak stara się opanować kolejny wybuch.

- Synnøve, mówiłaś coś o przepaści?

- Tak... miałam na myśli, że nas śledzą.

- Trzy minuty - odezwał się metaliczny głos w słuchawce.

Błyskawicznie umówiliśmy się na spotkanie w Rzymie i pożegnaliśmy się nerwowo.

Scott   wynurzył   się   z   łazienki   z   ręcznikiem   przewieszonym   przez   nagie   ramię. 

Uśmiechnął   się   pytająco.   Gdy   zobaczyłam,   jaki   jest   zrelaksowany   i   beztroski,   rzuciłam 

zirytowana:

- Idź sobie! Właśnie skończyłam rozmawiać z Arnem i chcę się jeszcze chwilę tym 

nacieszyć!

Wycofał się bez słowa.

- Scott, nie chciałam tego tak powiedzieć! - zawołałam za nim. - Chodź, proszę cię!

Wrócił. Spytałam lekkim tonem:

background image

- Ty nie będziesz dzwonił?

- Do kogo? Możliwe, że niepotrzebnie za każdym krzakiem widzę czającego się wilka, 

ale mam wrażenie, że muszę być ostrożny. Nie mogę zatelefonować do banku, bo uważają 

mnie tam za oszusta. Do biura w Rzymie powinienem pójść osobiście. Sądzę, że nie chcieliby 

ze mną gadać, gdybym zadzwonił i powiedział: „Cześć, to ja, Scott. Możecie mi dać trochę 

pieniędzy?”

- A biuro Trygve Tora?

Wyglądał, jakby poczuł w ustach coś naprawdę obrzydliwego.

- I co, rozmawiać z jego sekretarką, piękną Ritą? - niemal wypluł to imię. - Nie, 

dziękuję. Poznałaś Donnę... Przy Ricie to istna zakonnica!

Stanęła mi przed oczami posągowa piękność o purpurowych włosach.

- Czyżby chciała cię zdobyć? - spytałam na pozór obojętnie.

-   A   zgadnij!   -   odpowiedział,   kładąc   koszulę   na   krześle.   -   Gdy   dałem   jej   do 

zrozumienia, najłagodniej jak tylko potrafiłem, że traci czas, znienawidziła mnie. No, ale 

teraz może dla przyzwoitości poszłabyś do łazienki? Chciałbym się położyć...

Zawstydzona zniknęłam w łazience.

Miałam   tam   sporo   roboty.   Moje   zakurzone   ubranie   plus   koszula   Scotta   zostały 

starannie uprane i powieszone. Jego niegdyś białe, a obecnie czarnoszare spodnie zostawiłam, 

jak były.

Zresztą hotelowe mydełko nigdy by się z nimi nie uporało.

Wreszcie mogłam owinąć się ręcznikiem i wrócić do pokoju. Scott zgasił światło po 

swojej stronie łóżka i leżał odwrócony plecami. Wśliznęłam się pomiędzy cudownie czyste 

prześcieradła i zgasiłam moją lampkę. No i już wiedziałam, jak to jest zasypiać w tym samym 

pokoju z mężczyzną.

Intensywnie czułam jego bliskość.

Wreszcie usłyszałam ciche pytanie:

- Co mówił Arne?

Powtórzyłam.

- Rozumiem. Dobranoc, Synnøve.

- Dobranoc, Scott.

Przerwał milczenie po minucie:

-   Dlaczego   powiedziałaś,   że   nie   możemy   na   niego   zaczekać?   Że   jesteśmy   w 

potrzasku?

Odwróciłam się na plecy, aby mógł mnie lepiej słyszeć.

background image

- Bo wpadł mi w oko pewien ciemnozielony samochód tu w Neapolu - wyjaśniłam. - 

Nic nie mówiłam, bo nie chciałam cię martwić.

- Ależ Synnøve! - Scott był wzruszony i oburzony jednocześnie. - Czy nie 

powinniśmy się dzielić naszymi niepokojami?

- Tak, ale masz ich tyle. I jeszcze mnie na karku.

- O, nie - rzekł z uśmiechem. - To ci się nie uda. Dobranoc.

- Dobranoc! Zresztą nic nie miało mi się udawać.

Zaśmiał się przekornie.

Oczywiście nadal nie mogłam zasnąć. Za dużo myśli przelatywało mi przez głowę.

- Spisz? - wyszeptałam po chwili.

- Nie.

- Dlaczego nie poszedłeś na policję tu we Włoszech?

Odwrócił się do mnie i oparł na łokciu.

- Przecież właśnie stamtąd wracam! Półtora roku znajomości wystarczy mi aż nadto. 

Poza tym, co mógłbym im powiedzieć? Jak miałbym im to wytłumaczyć? Miałbym narazić 

cały koncern, odsłaniając tajemnicę?

- A czy nie moglibyśmy udawać turystów napastowanych przez kilku nieprzyjemnych 

typów?

Zaśmiał się drwiąco.

- Zapominasz, że istnieje coś takiego, jak dokumenty. Co powiedzieliby na fakt, że 

siedziałem za przemyt marihuany?

- Masz rację - westchnęłam.

- Synnøve - zaczął i zaraz przerwał.

- Tak?

- Nie, nic.

- No powiedz!

- Nie spodobałoby ci się to - mruknął i położył się na plecach.

Nic więcej nie uzyskałam. Rozzłościłam się, gdyż jego ton był tak ciepły i zapowiadał 

nowe, niezwykle kuszące rzeczy.

- Scott, jaki jest twój brat? - spytałam po chwili.

- Myślisz, że to on? Nie, Synnøve, nie sądzę, aby to on za tym stał. Zawsze 

był dobrym starszym bratem, zajmował się mną i pomagał. Nie, to nie Dag.

- Tak, ja też go polubiłam. A dyrektor Nilsen?

- Kto? A, ten wazeliniarz?

background image

- Jak go nazwałeś?

-   Przepraszam   za   wyrażenie.   Niech   będzie:   taki,   który   chce   się   piąć   do   góry   za 

wszelką cenę. Ale zawiódł się. Chciałem, żeby to Dag został szefem, i tak się stało.

- Gdy rozmawiałam z Nilsenem, wydawał się sztywny ze strachu.

Scott zaśmiał się.

- Nie dziwi mnie to. Boi się mojego powrotu. Wie, że go nie cierpię. Uważają mnie za 

humorzastego, więc obawia się, że od razu go wyleję. Ale czy nie powinniśmy trochę pospać?

- Dobry pomysł.  Ale nie będę ci życzyła  więcej dobrej nocy,  bo będzie  już zbyt 

dobra...

- Wątpię.

Nie mam pojęcia, co chciał przez to powiedzieć.

background image

ROZDZIAŁ XVII

Bladym świtem staliśmy na drodze wylotowej z miasta.

Scott   zostawił   w   hotelu   list   do   Donny,   w   którym   podziękował   za   pomoc   i 

wytłumaczył, że musieliśmy jak najszybciej ruszyć w drogę. Ona chciała zostać w Neapolu 

jeszcze jeden dzień.

Ludzie   uważali   pewnie,   że   jesteśmy   parą   autostopowiczów,   a   nie   ofiarami 

bezlitosnych   przestępców.   Nikomu   zapewne   nie   przyszło   na   myśl,   że   w   każdej   chwili 

mogliśmy zostać zabici, a nasze ciała mogły być odnalezione dopiero po kilku tygodniach 

albo miesiącach.

- Jesteś pewna, że widziałaś ich samochód? - spytał Scott.

- Nie, wcale nie jestem pewna - przyznałam. - Był do niego podobny.

- Może to nie oni - zastanawiał się. - Chociaż nigdy nie wiadomo. Mogli nas minąć, 

gdy spaliśmy w ruinach.

- Mogli też nas wyprzedzić dziś w nocy. Scott, oni mogą czaić się wszędzie! Nigdy 

nie będziemy bezpieczni...

Zastanawiał się, stojąc ze spuszczoną głową. Był zasępiony.

- Synnøve - zaczął, patrząc na mnie z powagą.

- Co takiego? - spytałam z lękiem.

- Miałem zły sen...

- E, tam - przerwałam mu. - Sny nic nie znaczą.

- Chciałbym się mylić - westchnął. - Ale jeśli coś miałoby się wydarzyć... gdybyśmy 

się rozdzielili... może ustalimy jakieś miejsce w Rzymie, gdzie moglibyśmy się spotkać?

- No dobrze - odparłam, zaniepokojona jego tonem.

-   Niech   to   będzie   dworzec   Termini.   Jest   tam   informacja   czy   coś   w   tym   rodzaju. 

Spytasz, czy nie mają dla ciebie wiadomości. Jeżeli nie, zostaw jakąś o sobie, gdzie cię można 

odnaleźć i tak dalej.

Popatrzyłam na niego przeciągle.

- Mam nadzieję, że nie będę musiała - odpowiedziałam.

Nad górną wargą wystąpiły mu kropelki potu. Widziałam, że coś go wzburzyło. Usta 

mu zadrżały i nieoczekiwanie posłał mi spojrzenie pełne... nienawiści!

- Co cię to tak naprawdę obchodzi?! - spytał  niechętnie. - Myślisz jedynie o tym 

sadystycznym bałwanie Arnem!

Złapał mnie za ramiona i potrząsnął. Jego palce wbiły mi się w ciało. W oczach miał 

background image

rozpacz, gdy krzyczał na mnie ze wściekłością:

- Musisz się wreszcie ocknąć, Synnøve! Czy nie widzisz, że on cię złamie... 

zniszczy   twoją   osobowość?!   Niemal   przestałaś   się   śmiać,   bo   się   nie   możesz 

odważyć!   Cokolwiek   robisz,   oglądasz   się   przez   ramię,   czy   ktoś   cię   nie   ocenia. 

Musisz zebrać się w sobie, zanim nie będzie za późno! Nie pozwalaj mu sobą dyrygować!

Patrzyłam na niego, przerażona.

- Scott! Zwariowałeś? - wyjąkałam.

Puścił mnie tak gwałtownie, że się zachwiałam. Opadłam na kolana i zakryłam twarz 

dłońmi. Chciałam płakać, ale nie byłam w stanie. Jego nagły wybuch był niezrozumiały i 

niesprawiedliwy. Ogarnęła mnie złość. Wciąż bolało mnie ciało w miejscach, w których je 

ściskał. Chciałam się podnieść, aby... nawet nie wiem, po co, było mi wszystko jedno... ale 

nogi   mnie   nie   słuchały.   Nagle   Scott   padł   przede   mną   na   kolana,   objął   mnie   i   przytulił 

gwałtownie.

-   Synnøve,  Synnøve,  wybacz   mi.   Sam   nie   wiem,   co  robię   -  szepnął   i  łzy 

pojawiły się w jego oczach.

Serce waliło mi dziko. Nic nie rozumiałam poza tym, że było mu trudno i że chciałam 

mu   pomóc.   Pogładziłam   go   po   włosach,   gęstych   jak   sierść   szczeniaka.   Takie   lekkie 

dotknięcie,   ale   pomogło.   Scott   odprężył   się,   uśmiechnął   się   swoim   ciepłym,   czułym 

uśmiechem i ostrożnie pomógł mi wstać.

Daliśmy to niewątpliwie dziwne przedstawienie na stacji benzynowej przy wyjeździe 

z Neapolu. Gdy ochłonęliśmy nieco, zobaczyliśmy wgapiony w nas personel stacji. Jeden z 

klientów, któremu właśnie sprawdzano samochód, podszedł bliżej i spojrzał wyzywająco na 

Scotta.

- Bije pan kobietę? - zapytał groźnie.

- To moja żona. Zachowała się głupio i potrzebowała upomnienia - odpowiedział Scott 

pospiesznie.

Postarałam się o uległy wyraz twarzy.

Mężczyzna   zaśmiał   się   i   złagodniał.   Był   w   średnim   wieku,   miał   typowy   wygląd 

byłego boksera: złamany nos, kalafiorowate uszy... Nikt by go nie mógł uznać za ładnego.

- Jedziecie samochodem? - spytał zaciekawiony.

- Nie, autostopem - odparł szybko Scott.

- Dokąd?

- Do Rzymu.

-  Mogę  was  podrzucić   - zaproponował   łaskawie.  - Ale  nie  mam   ochoty  na jazdę 

background image

autostradą, wolę Via Appia. Jest ładniejsza.

Scott zerknął na mnie. Kiwnęłam głową. Chętnie zobaczę tę słynną drogę, skoro jest 

okazja.

Dziesięć   minut   później   sunęliśmy   miękko   mercedesem   eks   -   boksera.   Samochód 

mruczał jak kot pod jego wprawnymi rękami. Udało się nam zająć tylne siedzenie. Żadnemu z 

nas nie podobały się spojrzenia posyłane mi przez naszego kierowcę.

Siedzieliśmy  jednak  spokojnie   i  rozglądaliśmy   się,  świadomi  wzajemnej  bliskości. 

Coś nowego pojawiło się między nami, przypominało radość połączoną z bólem, stanowiło 

rodzaj oszołomienia. Brak doświadczenia nie pozwolił mi tego nazwać. Nie była to miłość, co 

do tego miałam pewność. Wiem, co to jest miłość, kocham przecież tego samego mężczyznę 

już dziewięć lat! To raczej szczególny rodzaj przyjaźni i zażyłości.

Myśli o tym pochłaniały mnie całkowicie. No, prawie. Zmieszane były ze strachem, 

dławiącym przeczuciem niebezpieczeństwa.

- Zaraz skręcamy na Via Appia - poinformował bokser.

Sekundę później zostałam nagle zepchnięta na podłogę. Scott pochylał się nade mną, 

przytrzymując delikatnie.

- Samochód - wyszeptał mi w ucho.

Ostrożnie   uniosłam   się   i   spojrzałam   przez   tylną   szybę.   Nieco   za   nami   stał 

ciemnozielony samochód. Był już za daleko, aby rozpoznać twarze pasażerów, ale widziałam, 

że obserwowali każdy mijający ich pojazd.

Z wysiłkiem przełknęłam ślinę i poprawiłam się na siedzeniu.

- Myślisz, że nas widzieli?

- Nie, nie sądzę. Dobrze, że zaraz zjedziemy z autostrady.

- Co się stało? - chciał wiedzieć bokser.

- Nic takiego, moja żona upuściła paszport na podłogę - odpowiedział Scott.

Bokser zachichotał.

- Ma pan dziś problemy z żoną, prawda?

- O, tak, zdecydowanie...

Na   prastarej   Via   Appia   poczuliśmy   się   bezpiecznie.   Napawając   się   widokami, 

słuchaliśmy historii życia naszego kierowcy. Mówił dobrze po angielsku, ponieważ spędził 

dużo czasu na walkach wyjazdowych w Europie, był nawet w Skandynawii. Wycofał się i 

teraz   żyje   z   pieniędzy   zarobionych   w   czasach   świetności   Przewidująco   zainwestował   w 

działalność   hotelową.   Staraliśmy   się   dać   wyraz   podziwowi,   chociaż   człowiek   ów   nie 

wzbudził naszej sympatii Na pewno potrafił nieustępliwie walczyć o swoje sprawy.

background image

Signor   Nicoletti,   bo   tak   się   nazywał,   jechał   spokojnie,   zapewne   w   takim   tempie, 

abyśmy mogli skorzystać jak najwięcej z wyprawy. Ale panował upał i wkrótce siedzieliśmy 

spoceni   i   zirytowani.   Nie   pomogło   nawet   zimne   campari   w   ładnym   miasteczku   Velletri. 

Ciągła obawa przed pościgiem nie dawała nam spokoju. Mimo że nie widzieliśmy naszych 

prześladowców od chwili, gdy zjechaliśmy z autostrady, nie mogliśmy powstrzymać się przed 

posyłaniem do tyłu ukradkowych spojrzeń.

Wjechaliśmy w góry na południe od Rzymu.  Nicoletti  zapytał,  czy nie bylibyśmy 

zainteresowani   małą   wycieczką   do   Castel   Gandolfo,   letniej   rezydencji   papieża.   Szczerze 

mówiąc,  nie  byłam,   ale  wzięłam   pod uwagę  korzyści  płynące   z podróżowania   bocznymi 

drogami   i   kiwnęłam   głową.   To   samo   zrobił   Scott.   Ucieszyło   mnie   to.   Świadomość,   że 

zgadzamy   się   w   wielu   sprawach,   napełniła   mnie   uczuciem   szczęścia.   To   wspaniale   nie 

widzieć   tych   pogardliwych   spojrzeń,   jakimi   raczył   mnie   Arne   za   każdym   razem,   gdy 

powiedziałam coś, co uznał za głupie.

Na szczęście pan Nicoletti zgrzał się i zmęczył tak samo jak my, więc zwiedzanie nie 

zajęło nam dużo czasu. Z wysoko położonego Castel Gandolfo zobaczyliśmy za to jezioro 

Albano,   błyszczące   niczym   błękitne   oko   pod   zalesionymi   zboczami.   Powinnam   być 

zachwycona,   jednak   dręczył   mnie   niepokój.   Wyczuwałam   w   tym   miejscu   coś   niemal 

złowrogiego. Dziwne, przecież przyjeżdżali tu często na pikniki mieszkańcy Rzymu.

- Nie podoba mi się - wyszeptałam do Scotta.

Twarz rozjaśniła mu się radosnym zdziwieniem.

- To wspaniale.  Mnie też nie - powiedział  ciepło.  - Bałem się, że powiesz coś o 

ślicznym widoku. Zawiódłbym się wtedy.

W Marino, małej osadzie w pobliżu jeziora, Nicoletti zaprosił nas na lunch. Posiłek 

okazał   się   smaczny   i   obfity,   ale   nie   czułam   się  specjalnie   głodna.   Nasyciłam   się   już  po 

spaghetti. Może wpływał na to fakt, że nasz gospodarz nie spuszczał ze mnie spojrzenia i cały 

czas próbował flirtować. Jako mieszkanka Północy, nigdy nie przyzwyczaiłabym się do tego, 

że dla Włocha flirt jest czymś tak naturalnym jak oddychanie.

Słońce paliło bezlitośnie nasz taras. Scott rozpiął koszulę aż do pasa. Czoło oblepiały 

mu ciemne włosy. Czułam, że się zaraz rozpuszczę.

Nicoletti spojrzał na nas, zadowolony i spytał kusząco:

- Przydałaby się teraz kąpiel, co?

Popatrzyliśmy na błękitną wodę. Scott skinął głową w moją stronę. Po raz pierwszy 

mieliśmy czas na taki luksus. Jechaliśmy kilometrami wzdłuż turkusowego morza, mijaliśmy 

najwspanialsze plaże, nie mogąc zamoczyć nawet palca, a teraz mielibyśmy pływać w takim 

background image

małym, ponurym jeziorku? Sama myśl wywołała w nas uśmiech.

Gdy   jednak   Nicoletti   zaczął   opowiadać   pokrzepiającą   historię   o   znalezionej   tu 

kobiecie z obciętą głową, pomagając sobie gestykulacją, odechciało mi się śmiać. Od razu 

pomyślałam, jak łatwo zniknąć tu we Włoszech, zwłaszcza cudzoziemcowi.

Mieliśmy   właśnie   wsiadać   do   samochodu,   gdy   zauważyłam   gondole   na   linie 

zjeżdżające w dół nad jeziorem. Strasznie zachciało mi się nimi przejechać. Bokser zaśmiał 

się i podwiózł nas na stację kolejki.

-   Synnøve   -   rzucił   Scott   -   nie   chcę,   żeby   on   wiedział,   jak   mało   mamy 

pieniędzy. Weź tę monetę, to nasza ostatnia. Mam nadzieję, że starczy na bilet.

- Och, ale byłam głupia. Nie, nie pojadę.

- Nie, jedź - zaśmiał się. - Na nic innego by i tak nie starczyło.

Wsadziłam   monetę   do   otworu   w   automacie   i   pospieszyłam   w   kierunku   gondoli 

sunącej  w  dół.  Scott  i  Nicoletti  mieli  jechać  samochodem,   zamierzaliśmy   sprawdzić,  kto 

pierwszy   znajdzie   się   na   dole.   Zapięłam   pas   i   ruszyłam.   Odwróciłam   się   triumfalnie   i 

pomachałam do mężczyzn przy samochodzie.

Gondola bujała się trochę, ale nie było to nieprzyjemne. Byłam najwyraźniej jedyną 

osobą na tej kolejce. W przeciwnym kierunku jechały puste gondole. Pode mną rozciągało się 

zbocze porośnięte wysuszonymi ostami i trawą. Ścisnęło mnie w brzuchu od patrzenia w dół. 

Jeszcze raz odwróciłam się, aby spojrzeć, gdzie jest Scott i nasz życzliwy kierowca.

I zostałam w tej pozycji jak zamurowana. Zobaczyłam mianowicie inny samochód, 

który do nich podjechał, szeroki, ciemnozielony, znany aż za dobrze...

Moje   biedne   serce,   tak   ciężko   ostatnio   doświadczane,   biło   jak   szalone.   Cóż   ja 

zrobiłam? Ale ze mnie idiotka! Zostawiłam Scotta sam na sam z człowiekiem, który mógł być 

naszym wrogiem! Tak, jestem idiotką! Przecież stacja benzynowa przy drodze wylotowej z 

Neapolu to idealne miejsce, żeby nas znaleźć.

Wszystko stało się teraz jasne... Nicoletti specjalnie nas tu przywiózł. Samochód na 

autostradzie tylko czekał na jego sygnał. A mój pomysł podróży kolejką linową musiał spaść 

mu jak z nieba. Bandyci na pewno byli umówieni, świadczyło o tym zaproszenie na lunch. A 

więc było ich teraz czterech...

Chyba   krzyczałam.   Ostatnie,   co   zobaczyłam,   zanim   zniknęłam   za   wzgórzem,   to 

rozpaczliwe wysiłki Scotta starającego się uwolnić.

I zostałam sama, wysoko ponad błyszczącym, groźnym jeziorem.

background image

ROZDZIAŁ XVIII

Kolejka linowa jechała tak wolno... Niemal podskakiwałam z niecierpliwości, siedząc 

w gondoli. Próbowałam dosięgnąć którejś z jadących do góry, lecz na próżno. Strażnik na 

dole dał mi wyraźnie do zrozumienia, że nikt nie wjedzie bez zapłaty. Nie pozostało mi nic 

innego, jak wysiąść i biec z powrotem. Droga była stroma, wkrótce nieźle się zasapałam. 

Musiałam zwolnić. Jak na złość pękł mi rzemyk przy prawym sandale, co tylko pogorszyło 

całą sprawę.

Na górze, jak zresztą przypuszczałam, nie było już żadnego samochodu. Zaczęłam 

rozglądać się za jakimiś śladami

- Scott, Scott - jęczałam.

Nadal odczuwałam skutki biegu pod górę. W połączeniu z nagłym strachem sprawiły, 

że zrobiło mi się niedobrze. Co miałam robić? Pójść na policję? Bez wątpienia dobry pomysł, 

ale bezużyteczny tutaj, gdzie nikt by mnie nie zrozumiał ani uwierzył. Nie, najlepiej dotrzeć 

jak najszybciej do Rzymu i sprawdzić, czy nie ma dla mnie wiadomości na dworcu. Jeśli nie 

będzie, wtedy pójdę na policję. Tam powinni mnie zrozumieć i pomóc.

Znów   zaczęłam   biec,   teraz   nieco   wolniej   i   w   przeciwnym   kierunku.   Z   trudem 

powstrzymywałam się od szlochu. Raz stawała mi przed oczami twarz Scotta z jego ciepłym, 

zawadiackim uśmiechem, innym razem pozbawione głowy zwłoki młodej Włoszki.

Popatrzyłam za siebie na to nieszczęsne jezioro. Słońce właśnie zaszło i jak zwykle 

ten fakt napełnił mnie smutkiem. Zawsze tak czuję, nic na to nie poradzę, a tego wieczoru 

było  gorzej  niż  kiedykolwiek.  Odnosiłam wrażenie,  że  jezioro  mruga  do mnie  szyderczo 

spomiędzy drzew. Przyspieszyłam.

Jak   to   zdarza   się   we   Włoszech,   nawet   nie   musiałam   dawać   znaku,   że   potrzebuję 

podwiezienia. Samochody zatrzymywały się same. W pierwszym siedziało dwóch panów pod 

pięćdziesiątkę i gwizdało do mnie zachęcająco. Energicznie pokręciłam głową.

Następny samochód nadjechał zaraz potem. Był to stary składak nieokreślonej marki. 

Za kierownicą siedziała, co mnie zaskoczyło, dziewczyna. Była niska i, muszę użyć tego 

słowa, tłusta. Włosy z rozjaśnionymi pasemkami spadały jej na oczy. Spoglądała na mnie 

badawczo, ale niebyt bystro. Oceniłam, że nie może być niebezpieczna, i wsiadłam.

Nie mogę powiedzieć, żebyśmy mknęły naprzód. Nawet zatęskniłam za maseratim! 

Przydałby się teraz... Ale przynajmniej nic mi nie groziło.

Z ulgą przyjęłam fakt, że jest Niemką. Nie miałyśmy problemów z porozumiewaniem 

się. Rozmowa pomagała mi odsunąć przykre myśli. Dziewczyna zaraz zaczęła opowiadać mi 

background image

o sobie. Przede wszystkim oznajmiła, że samochód dostała od przyjaciela.

- O - wyraziłam uznanie, bo chyba tego oczekiwała.

- Tak, bo wiesz, zagram tu w filmie  - mówiła  dalej. - Samochód i mieszkanie w 

Rzymie należą do człowieka, który mi w tym pomoże.

Brzmiało to tak naiwnie, że aż pokręciłam głową. Jedyne, co w niej kojarzyło mi się z 

filmem, to jej przesadne gesty w sam raz do komedii.

Podczas gdy moja towarzyszka rozprawiała o swych podbojach wśród męskiej części 

rzymian, ja obejrzałam się ostrożnie za siebie. Z przyzwyczajenia, bo oczywiście nikt nas nie 

śledził. Mieli przecież Scotta, ja nie byłam im potrzebna.

Trudno   opisać   strach   i   wyrzuty   sumienia,   które   czułam,   jadąc   w   trzęsącym   się 

gruchocie do Rzymu. Najbardziej dokuczała mi myśl, że zrobiłam coś dokładnie odwrotnego 

do tego, co powinnam była zrobić. Może należało zaczekać tam przy jeziorze na Scotta, a nie 

uciekać   na   łeb,   na   szyję?   Albo   może,   mimo   trudności   językowych,   skontaktować   się   z 

lokalnym posterunkiem policji? Ale, pomyślałam, zajęłoby to tyle samo czasu, co dotarcie do 

Rzymu.

Z roztargnieniem słuchałam życiorysu Niemki. Monotonnym głosem opowiadała, że 

pochodzi z okręgu Ruhry.  Została  odkryta  przez przystojnego Włocha  w średnim wieku, 

który   jest   łowcą   talentów   dla   wielkiej   wytwórni   filmowej.   Jak   tylko   nauczy   się   lepiej 

włoskiego, zabierze ją do Cinecitta.

- A o czym będzie film? - spytałam uprzejmie.

- O, to jeszcze nie jest ustalone - odpowiedziała wymijająco, a w jej rozbieganych 

oczach wyczytałam niepewność. Zrobiło mi się jej trochę żal.

Ta podróż przypominała mi wyścig ze śmiercią. Wiele razy miałam ochotę przesiąść 

się do innego, szybszego samochodu, ale jakoś zdołałam się opanować. Tu w każdym razie 

nic mi nie groziło.

Skręcało mnie z niepewności. Musiałam odnaleźć Scotta, znów go zobaczyć. On nie 

może umrzeć!

Myślami wybiegłam w przyszłość. Przypomniałam sobie, że miałam spotkać się z 

Arnem w Rzymie, i nawet się ucieszyłam. Scott wróci do siebie, do swojego życia... pewnie 

ożeni się kiedyś „porządnie” z jakąś dziewczyną...

Aż coś mnie zakłuło!

Ale i tak jeszcze go nie odnalazłam, więc po co o tym myśleć?

Wjechałyśmy   wreszcie   do   Rzymu.   Dziewczyna   powiedziała   chyba   coś 

niepochlebnego o swym przyjacielu, bo potem nagle rzuciła:

background image

- Zabawimy się dziś wieczorem! Pójdziemy razem w miasto! Zobaczy, że dobrze się 

bawię i bez niego!

Nie mogła zaproponować mi czegoś mniej nęcącego.

- Ja... nie wiem, czy dam radę - odrzekłam z wahaniem. - Muszę się wyspać... Ale 

dzięki za propozycję.

-   Bzdury!   Na   pewno   dasz   radę.   I   tak   miałam   dziś   ochotę   na   zabawę,   ale   jeżeli 

pójdziemy   we   dwie,   będzie   jeszcze   lepiej.   Zobacz!   Widzisz   tych   dwóch?   Przystojniacy! 

Wyglądają na zamożnych. Chodź, damy się zaprosić do restauracji.

Wjechała na krawężnik. W naszą stronę ruszyło dwóch mężczyzn w średnim wieku, 

gwiżdżących za wszystkimi dziewczynami, jakie spotykali.

- Niestety - wykrzyknęłam i w panice wyskoczyłam z samochodu - nie mogę! Źle się 

czuję!

W ekspresowym tempie podziękowałam jej, życzyłam sukcesów w branży filmowej i 

uciekłam   za   najbliższy   róg.   Bezpiecznie   poczułam   się   dopiero   po   przebiegnięciu   kilku 

przecznic.

Przystanęłam, aby zorientować się, gdzie jestem. Zobaczyłam napis „Piazza di San 

Giovanni”, ale mi to nie pomogło. Zaczęłam iść dalej. Nie byłam w stanie zapytać nikogo o 

drogę, gdyż ogarnął mnie dziwny lęk i byłam przekonana, że wszyscy oglądają się za mną. To 

musiała być reakcja po przeżyciach dnia.

Znalazłam postrzępioną mapkę turystyczną Rzymu. Dworzec Termini nie był na niej 

zaznaczony, ale wyrysowany fragment linii kolejowej pomógł mi zorientować się w kierunku 

marszu.

Rzemyki sandałów od dawna mnie uwierały. Nie mogłam już w nich wytrzymać, więc 

wyrzuciłam je i szłam dalej boso.

Nie   wiem,   jak   długo   błądziłam   po   ciemnych   ulicach.   Nagle   ujrzałam   przed   sobą 

wielkie, jasno oświetlone Colosseum. Spacerowało tam wiele zakochanych par. Zobaczyłam 

ciemnowłosego chłopaka obejmującego ciasno blondynkę. Śmiali się i całowali. Widok ten 

ugodził mnie w serce niczym nożem.

Oszołomiona zmęczeniem wędrowałam dalej, aż zaszłam w ruiny Forum Traianum. 

Cały czas bałam się, że ktoś mnie może śledzić. Nawet nie tamci, ale po prostu mężczyźni, 

którzy wybrali się na nocne łowy. Gdy usłyszałam zbliżające się głosy trzech młodzieńców, 

bez wahania wskoczyłam pomiędzy ruiny i padłam na ziemię.

Kiedy   czekałam,   aż   mnie   miną,   poczułam   nagle   coś   miękkiego   i   ciepłego, 

dotykającego mojego policzka. Wzdrygnęłam się, ale dostrzegłam, że to tylko biały kotek. 

background image

Nie bał się, ocierał się o mnie i mruczał. Usiadłam na trawie, oparłam się plecami o kamień i 

wzięłam go na kolana. Tak to cudownie poczuć znów coś żywego blisko siebie!

Moje myśli zaraz powędrowały ku Scottowi. Stanęła mi przed oczami jego stanowcza 

twarz, piękne usta i silne ręce. Przypomniałam sobie, jak upadł przede mną na kolana tam w 

Neapolu i jak drżał, gdy mnie wtedy przytulił.

Dopiero teraz zrozumiałam, co oznaczały jego słowa i zachowanie, i dzika radość 

napełniła mi serce. Zaraz jednak zmieniła się w bezgraniczny smutek. Wtuliłam twarz w 

kocie futerko, które szybko zmoczyłam łzami.

Myślę, że czułam się samotna tym bardziej, że ostatnie dwie noce spędziłam blisko 

Scotta. Wtedy w kościele spał tak ufnie w moich ramionach... W hotelu też leżałam, słuchając 

jego równego oddechu. A teraz nie miałam nic...

-   Scott   -   wyszeptałam   z   płaczem.   Kociak   zastanawiał   się   pewnie,   czy   to   nie   jest 

przypadkiem jego nowe imię...

O   dziwo,   zasnęłam   i   obudziłam   się   o   świcie.   Leżałam   koło   kamiennego   bloku   z 

rękami skrzyżowanymi na piersi, jakbym nadal trzymała tego kotka. Oczywiście już sobie 

poszedł.

Wstałam, lekko zmarznięta i obolała, ale czułam, że sen dobrze mi zrobił. Rozejrzałam 

się wokół. Wśród traw zarastających resztki kamiennych budowli kilka pręgowanych kotów 

robiło   poranną   toaletę.   Wydawało   się   to   tak   pełne   życia   i   bliskie   natury,   że   niemal 

rozumiałam ludzi, którzy kochają ruiny.

Był   to   piękny   poranek.   Napawałabym   się   nim   jeszcze   długo,   gdyby   nie   myśl   o 

Scotcie. To, że byłam  głodna, spragniona, bosa i brudna, nie znaczyło  zbyt  wiele. Takie 

niedogodności nie robiły już na mnie ostatnio wielkiego wrażenia.

Pozostało mi tylko dotrzeć do dworca Termini.

Wyszłam   na   ulicę   i   rozejrzałam   się   za   kimś,   kogo   mogłabym   zapytać   o   drogę. 

Wczorajsze  wieczorne  lęki   już  mnie  opuściły.  Ciekawe,   że  wszystko   wydaje   się o  wiele 

prostsze w świetle dnia.

Nikogo   jednak   nie   zobaczyłam.   Rozczesałam   włosy  palcami,   strzepnęłam   trawę   z 

sukienki i zaczęłam iść. W Oslo zostałabym zapewne zaaresztowana za włóczęgostwo, ale 

widać tutaj brud i bieda nie zwracały niczyjej uwagi.

Minęłam   kilku   mężczyzn,   zerkających   na   mnie   z   zaciekawieniem.   Nic   dziwnego, 

musiałam sprawiać dosyć dziwne wrażenie. Nie odważyłam się ich zaczepić. Miałam jednak 

szczęście, bo wpadłam na kobietę, wyglądającą na miłą i inteligentną. Powiedziała, że jeśli 

pójdę Via Cavour, za jakiś czas dojdę na stację. Odprowadziła mnie do tej właśnie ulicy i 

background image

życzyła powodzenia. Poczułam się o wiele lepiej. Przecież to i tak było przeżycie: znaleźć się 

w Rzymie i oglądać, jak budzi się do życia. Nie mogłam się powstrzymać przed rzucaniem 

okiem   na   wystawy.   Jeśli   odnajdę   Scotta,   na   pewno   ruszymy   razem   w   miasto!   Czyżbym 

pomyślała „Scott”? Odkryłam, że od dłuższego czasu nie poświęciłam Arnemu ani jednej 

myśli!

Poczułam na nowo wyrzuty sumienia.

No, ale to przecież nic dziwnego, że koncentrowałam się na Scotcie: w końcu to jego 

życie było w niebezpieczeństwie! A to nie miało nic wspólnego z moją miłością do Arnego! 

Czułam jednak, że oszukuję samą siebie...

Myśl o Scotcie sprawiła, że przyspieszyłam. Serce waliło mi mocno. Czasami mignęło 

mi   w   oknie   odbicie   mojej   twarzy:   bladej,   wymizerowanej   i   ze   śladami   po   łzach,   po-

zostawionymi  w warstwie kurzu. Właściwie mi to odpowiadało, czułam się trochę jak w 

przebraniu.

Zaniepokoiło mnie co innego: płyty chodnika stawały się coraz cieplejsze od słońca. 

Nie byłam przyzwyczajona do chodzenia boso, na pewno porobią mi się pęcherze. Jakże 

chciałam mieć trochę pieniędzy, żeby kupić choć plastry! W tej chwili niczego bardziej nie 

pragnęłam... Pierwszy raz byłam bez grosza w obcym kraju, i to całkiem sama. Nie powiem, 

żebym czuła się zbyt pewnie...

Wydawało mi się, że Via Cavour ciągnie się w nieskończoność. Gdy dotarłam do 

kościoła Santa Maria Maggiore, zobaczyłam, że jest dopiero szósta. Przysiadłam na schodach, 

aby chwilę odpocząć. Starałam się nie myśleć o pragnieniu, które sklejało mi usta. W brzuchu 

mi burczało.

Posiedziałam   zaledwie   chwilkę,   gdy   podeszło   do   mnie   dwóch   mężczyzn.   Nie 

szczędzili komplementów, muszę przyznać. O ile zrozumiałam, mówili, że jestem ładna i 

miła, i spytali, czy nie mam ochoty z nimi pójść. Odpowiedziałam, żeby poszli do diabła, a 

wtedy całkiem zmienili nastawienie. Okazało się, że jestem brzydka i głupia, a gdy i to nie 

pomogło, niemal udławili się ze złości. Śmiałam się w duchu z ich dziecinnego zachowania.

Poszłam dalej. Podeszwy stóp swędziały mnie i bolały, ale rosnące zdenerwowanie nie 

pozwalało mi tego zauważać. Zbliżałam się przecież do dworca Termini!

Dostrzegłam wreszcie jego wielki, nowoczesny budynek. Podbiegłam i weszłam do 

środka. Oczyma odszukałam napis „ L’ufficio turistico”.

Czułam walenie tętna w skroniach, nogi niemal odmawiały mi posłuszeństwa. Gdy 

zobaczyłam długą kolejkę wijącą się przed okienkiem, byłam bliska załamania. Zwykle nie 

rozpycham   się  łokciami   w   życiu,  ale  teraz  bez   skrupułów   prześliznęłam   się  bliżej.   I  tak 

background image

musiałam odczekać chyba dziesięć minut, zanim na trzęsących się nogach stanęłam przed 

urzędnikiem i po angielsku wyjaśniłam moją sprawę. Naokoło panował duży hałas i musiałam 

powtórzyć   pytanie   drugi   i   trzeci   raz.   Nie   ma   żadnej   wiadomości,   przelatywało   mi   przez 

głowę. Nie ma go, zginął... Ratunku, pomóżcie mi! Co robić?!

Gdy powtórzyłam pytanie po raz czwarty, mężczyzna popatrzył na mnie i zniknął na 

zapleczu. Bliska omdlenia, kurczowo trzymałam się lady obiema rękami. W końcu urzędnik 

wrócił.

Nie mogłam uwierzyć własnym oczom, gdy położył przede mną kopertę. Gapiłam się 

bezmyślnie na moje własne nazwisko napisane zdecydowanym charakterem pisma. Nawet nie 

wyszłam z kolejki, rozerwałam kopertę, popychana przez ludzi stojących za mną.

Opanowałam się jednak. Musiałam być sama z listem od Scotta. Wyplątałam się z 

tłumu i znalazłam spokojne miejsce za kioskiem. Wyprostowałam nerwowo kartkę. Litery 

skakały mi przed oczami, jednak udało mi się skupić.

Synnøve, mam nadzieję, że dobre moce pozwolą Ci przeczytać ten list. Boję 

się myśleć, co mogło Ci się tam stać. Ja miałem ogromne szczęście. Widziałaś, co 

zaszło, bo usłyszałem Twój krzyk. Udało mi  się jednak wyrwać i akurat przejeżdżał 

samochód. Kierowca załapał, o co chodzi, i w połowie drogi do Rzymu udało nam się ich 

zgubić. Wróciliśmy tam, aby Cię szukać, ale już Cię nie było. Nie opiszę, co wtedy czułem. 

Jedyne, co mogłem zrobić, to przyjechać

 z nim do Rzymu. Teraz idę do siedziby „Kiry”. 

Znalazłem   dyskretny   hotelik   na   Zatybrzu.   Przyjdź   jak   najszybciej.   Czekam   na 

Ciebie. Jestem tak zdenerwowany, że cały drżę. Synnøve, nie przestanę, dopóki 

znów nie będziesz blisko mnie.

Muszę pędzić,

Twój Scott.

Musiałam oprzeć się o ścianę. Serce z radości i podniecenia biło mi tak mocno, że 

nieomal   sprawiało   mi   ból.   Znów   zobaczę   Scotta!   Znów   poczuję   jego   silne   dłonie 

zapewniające mi poczucie bezpieczeństwa!

background image

ROZDZIAŁ XIX

Bardzo długo i dokładnie oglądałam mapę, ustalając drogę na Zatybrze... moją własną 

via dolorosa. O stanie moich stóp lepiej nie wspominać, a przecież miałam przewędrować 

niemal pół Rzymu. Dlatego określenie „droga krzyżowa” pasuje tu jak najbardziej. Mimo to 

szłam lekko i nie czułam bólu. Przecież czekał na mnie Scott! Oby tylko nic mu się nie stało! 

A co będzie, jeśli...?

Nie, Synnøve, nie martw się na zapas, masz wystarczająco dużo problemów i 

teraz!

Brudna, bosa, budziłam zainteresowanie przechodniów, lecz nic nie mogłam na to 

poradzić.   Znów   posuwałam   się   Via  Cavour,   ale   teraz   w   przeciwnym   kierunku.   Minęłam 

ledwie   parę   przecznic,   gdy   przy   krawężniku   zatrzymał   się   sportowy,   nisko   zawieszony 

samochód. Za kierownicą siedział chłopak o szlachetnych rysach twarzy. Spojrzał na mnie z 

uśmiechem i spytał, czy pozwolę zawieźć się tam, dokąd idę. Gdybym była przy zdrowych 

zmysłach, zgodziłabym się, ale szumiało mi w głowie i czułam się jak ścigane zwierzę, więc 

potrząsnęłam głową. Odjechał. Pożałowałam, ale za późno.

Najbardziej dokuczało mi pragnienie. Za każdym razem, gdy mijałam jakiś bar albo 

restaurację i widziałam ludzi chłodzących się napojami czy lodami, język zwijał mi się w 

ustach. Czułam się jakby wypalona, a głowa mi płonęła.

Szłam cały czas prawym chodnikiem. W pewnym momencie z przecznicy Via Cavour 

wyszedł   dostojnie   kondukt   pogrzebowy.   Przykrytą   kwiatami   trumnę   umieszczono   na 

staroświeckim wozie ciągniętym przez konie. Za nim posuwała się grupa ubranych na czarno 

osób,   pewnie   najbliższa   rodzina.   Dalej   ciągnął   się   sznur   ciemnych   limuzyn   jadących   w 

ślimaczym   tempie.   Samochody   na   Via   Cavour   musiały   się   zatrzymać,   co   rozzłościło 

większość kierowców. Rzuciłam mściwe spojrzenie na najbliższy pojazd. Był duży, zielony, a 

kierowca miał szarą marynarkę i śnieżnobiałą koszulę...

Czy muszę więcej dodawać?

Moje spojrzenie przesuwało się wyżej... aż napotkało jego, i nasze oczy rozszerzyły 

się jednocześnie. Stałam i patrzyłam jak sparaliżowana na Giancarla!

Ci   bandyci   są   wszędzie,   pomyślałam   zrozpaczona.   Ponieważ   Scott   im   uciekł, 

najwyraźniej przeczesywali Rzym.

Z piskiem rzuciłam się przed siebie, przecisnęłam przez kondukt i znalazłam się na 

przeciwległym   chodniku.   Jacyś   chłopcy   gwizdali   za   mną,   kierowcy   piorunowali   mnie 

wzrokiem. Rozumiałam ich, mnie samej to się nie podobało.

background image

Jednak ta szybka akcja dała mi kilka minut przewagi. Giancarlo siedział uwięziony w 

samochodzie, nie mógł go przecież zostawić na środku ulicy.

Mimo   że   byłam   nieprzytomna   ze   strachu,   instynkt   nie   pozwolił   mi   doprowadzić 

prześladowców   do  Scotta.   Zwalczyłam   też   chęć   wskoczenia   do  pierwszej   lepszej   bramy. 

Weszłam   dopiero   do   trzeciej.   Przemknęłam   przez   podwórko   i   wpadłam   do   następnej. 

Wbiegłam na schody. Moją jedyną szansą było przeczekanie.

Czułam, że nogi mam jak z waty; nie wiem, jak udało mi się wejść aż na poddasze. 

Opadłam na stopień. Z trudem łapałam oddech. Oparłam się ciężko o ścianę, półprzytomna z 

przerażenia.

Może to zabrzmi niewiarygodnie: nie bałam się o siebie, ale o Scotta. Za nic w świecie 

nie powinni go teraz odnaleźć. Na pewno są wściekli, że wywinął im się już drugi raz.

Trudno nie stracić poczucia czasu, gdy się tak siedzi w napięciu. Z jednej strony nie 

powinnam za szybko stąd wyjść, a z drugiej było mi trudno dalej czekać... Bałam się, że nie 

odczekam wystarczająco długo i że bandyci będą jeszcze gdzieś na ulicy.

Wreszcie   zebrałam  resztki  odwagi  i   wyszłam.  Nie  rozglądałam  się,   lecz   ruszyłam 

zdecydowanym   krokiem.   Oczekiwałam   jednak   w   każdej   chwili   twardego   uścisku   ręki 

Giancarla na moim ramieniu.

Początkowo nie zauważałam bólu stóp, lecz z każdą chwilą rósł i stawał się nie do 

zniesienia.   W   tłumie   mignął   mi   mundur   policjanta,   co   mnie   jednocześnie   uspokoiło   i 

zaniepokoiło. W tej sytuacji Giancarlo nie odważyłby się na atak, ale z drugiej strony moja 

obecność na jednej z lepszych ulic Rzymu nie byłaby specjalnie mile widziana przez policję.

Przemknęłam się ostrożnie, zasłonięta przez przechodniów.

Cały czas miałam uczucie, że zielony samochód jedzie gdzieś z tyłu i bandyci tylko 

czekają,   abym   doprowadziła   ich   do   kryjówki   Scotta.   W   końcu   nie   mogłam   się   oprzeć   i 

obejrzałam się, jednak w powodzi aut nie byłam w stanie nic rozróżnić.

Po długiej, mozolnej wędrówce znalazłam się wreszcie nad Tybrem. Zapatrzyłam się 

na szaroniebieską wodę. Z mostu Palatino, co odczytałam z tabliczki, zobaczyłam resztki 

innego mostu, a za nimi wyspę na środku rzeki. Musiała to być Isola Tiberina, jak pamiętałam 

z mapy z dworca, czyli byłam na właściwej drodze.

Na moście jednak przyszło mi na myśl, że jestem doskonale widoczna i że gdyby 

nadjechał   teraz   Giancarlo,   znalazłabym   się   w   pułapce.   W   panice   zaczęłam   biec,   ból 

przeszywał mi stopy, kolana się uginały. Gdy dotarłam na drugą stronę, nie byłam w stanie 

zrobić kroku.

Dziwne, ale na Zatybrzu poczułam się bezpieczniej. Mijałam zatłoczone, hałaśliwe 

background image

skwery i targowiska i chwilami czułam się jak w Paryżu, gdzie byłam na szkolnej wycieczce.

Już byłam w stanie pytać o drogę. Ostatnie przecznice minęłam niby we mgle. Ludzie 

patrzyli   na   mnie   ze   zdziwieniem,   gdy   zataczałam   się   jak   pijana.   To   się   nie   liczyło. 

Najważniejsze, że każdy krok przybliżał mnie do bezpiecznej przystani.

Wreszcie zobaczyłam tabliczkę z właściwą nazwą ulicy, odliczyłam domy i znalazłam 

się w mrocznym wnętrzu hotelu. Wyjąkałam swoje pytanie podejrzliwemu recepcjoniście, 

trzymając się kurczowo lady, żeby nie upaść. O dziwo, położył przede mną księgę gości, 

abym się wpisała.

Linie   skakały   mi   przed   oczami,   ale   zdołałam   drżącą   dłonią   napisać 

„Synnøve”. Zawahałam się potem przez chwilę i podjęłam decyzję. Westchnęłam 

głęboko, pisząc „Hollinger”.

Synnøve Hollinger. Nagle wydało to się tak proste i oczywiste. Zupełnie jakbym 

wygrała jakąś walkę.

Recepcjonista zrozumiał, że nie jestem w najlepszej formie, bo wziął mnie pod ramię i 

zaprowadził po schodach pod drzwi pokoju z numerem siedem. Zapamiętałam tę siódemkę...

W drzwiach pochwyciła mnie para silnych ramion. Drzwi zamknęły się.

- Scott, Scott - wyszeptałam i łzy polały mi się z oczu.

- Synnøve, kochana - usłyszałam jego wzruszony głos. - Tak się bałem, tak 

bałem... Mogłem tylko czekać i mieć nadzieję... och, Synnøve, Synnøve - szeptał 

mi z ustami tuż przy moim policzku.

Pamiętam tylko, że ogarnęła mnie jakby gorączka, odwróciłam głowę, aby przyjąć 

pocałunek, lecz nagle pociemniało mi w oczach. Usłyszałam tylko rozpaczliwy krzyk Scotta i 

poczułam, że mnie podtrzymuje, abym nie upadła.

background image

ROZDZIAŁ XX

Na głowie i stopach miałam coś cudownie chłodnego. Leżałam na czymś tak miękkim 

i przyjemnym,  że zacisnęłam mocniej powieki, aby śnić dalej. Jednak gdy dobiegło mnie 

brzęknięcie   talerzy   i   sztućców,   zachwycony   żołądek   zasygnalizował:   „jedzenie!”   i 

natychmiast otworzyłam oczy.

Musiałam długo spać, bo za oknem zapadał niebieskawy zmierzch.

- Scott - wykrztusiłam.

No i ujrzałam jego wytęsknioną twarz. Dostrzegłam też, że miał nowe, czyste ubranie!

- Scott - jęknęłam. - To niesprawiedliwe... Nie mam się w co przebrać. Wyglądasz tak 

ładnie, a ja okropnie.

Przysiadł na krawędzi łóżka, a oczy błyszczały mu niepokojem i czułością. Pogłaskał 

mnie po policzku.

- Jak się czujesz, Synnøve?

Zastanowiłam   się.   Leżałam   na   łóżku,   w   tej   samej   brudnej   sukience,   z   chłodnymi 

okładami na stopach. Było wspaniale. Na czole miałam wilgotną chustkę. Zdjęłam ją szybko, 

bo na pewno nie była twarzowa, a chciałam wyglądać jak najładniej.

- Możesz mi dać lusterko? - spytałam drżącym głosem.

- No, będzie żyć! - zaśmiał się.

Zerknęłam szybko i aż jęknęłam.

- Nie patrz na mnie, Scott - poprosiłam.

Spoważniał.

- Dla mnie jesteś piękniejsza niż wszystko na ziemi - powiedział spokojnie.

Zmieszałam się, szukałam rozpaczliwie jakiejś dowcipnej riposty.

- Nie można ci wierzyć, przez półtora roku nie oglądałeś przecież ludzi - rzuciłam 

wreszcie.

Dostrzegłam, że go to zraniło, i pożałowałam moich słów.

- Ale dziękuję, Scott. Potrzebuję teraz pocieszenia.

Pomogło.

- Żebyś wiedziała, jakie to było okropne, Synnøve - westchnął. - Mogłem 

tylko siedzieć i  mieć nadzieję, że przyjdziesz. Bałem się, że jak pójdę cię szukać, to się 

miniemy.

- Trzeba było wynająć helikopter - doradziłam - i krążyć nad miastem z odpowiednim 

tekstem przyczepionym do ogona.

background image

Oczy mu pociemniały.

-   Synnøve   -   zaczął   surowo   -   od   kiedy  się   obudziłaś,   nie   powiedziałaś   nic 

sensownego. Możesz spoważnieć?

- Nie! - wykrzyknęłam z desperacją. - Nie i jeszcze raz nie! Nie rozumiesz, że nie 

mam na to odwagi? Sam widziałeś: gdybym nie zemdlała, pocałowalibyśmy się!

Zerwał się i stanął odwrócony twarzą do okna.

- To byłoby takie straszne? - spytał powoli. - Jesteś przecież moją żoną...

Westchnęłam.

- Spróbuj zrozumieć, Scott. Nie chcę nikogo oszukiwać. Arne mi wierzy i chcę, żeby 

nadal mógł mi ufać.

Wzruszył ramionami.

- Mówiłem przecież, że nie musisz się mnie obawiać - rzekł spokojnie.

-   Tak,   ale   nie   to   miałam   na   myśli   -   rzuciłam   niecierpliwie.   -  Wiem,   że   mogę   ci 

wierzyć. Boję się tylko, że w końcu ziemia ucieknie mi spod nóg, rozumiesz?

Skinął głową.

- Słyszałem twoje słowa w czasie rozmowy z Arnem. To było coś o przepaści...

- No właśnie - szepnęłam.

Nadal stał zwrócony do mnie plecami, zatopiony w myślach. Nagle ocknął się.

- Wybacz mi, Synnøve. Zapomniałem o twoim jedzeniu!

- O, chętnie - uśmiechnęłam się z wdzięcznością. - Mogłabym zjeść własne buty... 

gdybym je miała.

Pachniało wspaniale. Usiadłam. Koło łóżka wylądowała taca pełna wspaniałości.

- Pomyślałem, że potrzebujesz się wzmocnić - zaśmiał się Scott. - Biedna dziewczyno, 

jak ty wyglądałaś, gdy słaniając się weszłaś do pokoju. A gdy zoba

czyłem twoje stopy... 

Jak dałaś radę, Synnøve?

- Frunęłam na skrzydłach tęsknoty - rzuciłam beztrosko. - Nie, może to za bardzo nie 

pasuje. Cofam!

Scott pominął to milczeniem. Gdy jadłam, opowiedział mi o swoich przeżyciach.

- ...a dzisiaj - zakończył, gdy odsunęłam tacę - dokonałem kilku rzeczy.

- Tak?

-   Zdobyłem   pieniądze   na  jeszcze   kilka   tygodni.   Gdybyś   zobaczyła   ich   miny,   gdy 

pojawiłem się w siedzibie koncernu... Musiałem tłumaczyć w nieskończoność, ale uwierzyli 

mi. Chciałem kupić ci trochę ubrania, ale pomyślałem, że tym razem sama sobie wybierzesz. 

Możesz to zrobić dla mnie? Wybierz sobie, co tylko chcesz, i nie przejmuj się ceną.

background image

Nie patrzył na mnie, gdy to mówił, tak jakby te słowa sprawiały mu trudność. Nie 

rozmawialiśmy za często o pieniądzach.  Pomyślałam,  że byłoby przesadą odmówić, więc 

wsunęłam w jego dłoń swoją na znak podziękowania.

- Kupiłem tylko parę sandałów. Odrysowałem twoją stopę i pokazałem to w sklepie.

Zaśmiałam się i uścisnęłam jego rękę. Aż zakłuło mnie w sercu, gdy zobaczyłam 

wyraz jego twarzy. Nigdy czegoś takiego nie czułam, to było tak, jakby gwałtowna gorączka 

przyspieszyła bieg mojej krwi...

- Poza tym poszedłem na policję.

Dobrze, że zaczął mówić o czymś innym!

- Naprawdę? - zdziwiłam się.

- Tak, już się nie bałem. Też oczywiście musiałem się długo tłumaczyć. Okazało się, 

że i Giancarlo, i Guido są starymi znajomymi policji, przestępcami do wynajęcia. Właśnie 

otrzymałem telefon, że ich zaaresztowano. Nicoletti był tylko znajomym Giancarla. Nie miał 

pojęcia, o co w tym wszystkim chodziło, więc puścili go.

- A tamci powiedzieli coś?

- Ani słowa. O ile ich zdążyłem poznać, nic nie powiedzą.

- A ten czwarty? Norweg?

- Na pewno jest już daleko. Może składa właśnie raport w kraju.

Zamilkliśmy, myśląc to samo: kto za tym stał? No i kim był ten, który się wszędzie 

pojawiał?

- On jest tylko narzędziem w czyimś ręku, nie sądzisz? - myślałam na głos.

- Jestem tego pewien!

Zacisnął usta. Czekałam z niepokojem na to, co powie teraz. I rzeczywiście... Poruszył 

temat, którego chciałam unikać.

-   Synnøve   -   zaczął   i   spojrzał   na   mnie   płonącymi   oczami.   -   Wszystko   się 

zmieniło, prawda? Mimo że nie chcesz oszukiwać Arnego, nie czujesz już do niego 

tego, co kiedyś. Nie możesz czuć!

Spostrzegłam, że drżę.

- Scott - poprosiłam. - Daj mi trochę czasu. Jutro przyjedzie Arne. Pozwól, że najpierw 

się   z   nim   zobaczę,   zbadam   moje   uczucia.   Rozumiesz,   jestem   typem   kobiety   jednego 

mężczyzny, nie umiem przechodzić lekko od jednego do drugiego.

-   Tak,   wiem   -   rzucił   gorzko.   -   Osiem   lat   bezsensownego   zakochania   w   jakimś 

nicponiu.

- Dziewięć - poprawiłam automatycznie. - Ale jak możesz tak mówić o kimś, kogo nie 

background image

poznałeś? - protestowałam słabo. - On wiele dla mnie znaczy.

Scott nie dał się przekonać.

- Marzenie - stwierdził. - Wydumany ideał mężczyzny. Nie widzisz, że rzeczywistość 

nie przystaje do ideału?

Przetarłam oczy, zmęczona.

-   Nie   rozmawiajmy   o   tym   teraz,   Scott.   Pozwól   mi   wybrać.   Nie   chcę,   żeby   coś 

wpływało na moją decyzję.

- Przepraszam - powiedział, wstając. - Wiem, ale muszę jeszcze coś dodać. Wiedz, że 

znaczys

z dla mnie bardzo dużo, Synnøve. Ale pewnie już to zrozumiałaś.

Zaczęłam drżeć na całym ciele i zerwałam się na równe nogi. Chciałam znaleźć się jak 

najdalej od niego.

-   Nie   możesz   przestać?!   -  krzyknęłam   zrozpaczona.   -  Ja   tu   walczę   i   walczę,   aby 

zachować się lojalnie w stosunku do Arnego, a ty mi w tym cały czas przeszkadzasz!

Zapadła   śmiertelna   cisza.   Stałam,   trzymając   się   oparcia   krzesła,   aby   Scott   nie 

spostrzegł,   że   drżę.   On   trwał   bez   ruchu   z   zamkniętymi   oczami,   tak   jakby   musiał   użyć 

wszystkich sił, aby uspokoić kłębiące się w nim uczucia.

- Wybacz mi, Synnøve - poprosił w końcu ochrypłym głosem.

Już dawno przestałam być zła.

Nasze spojrzenia spotkały się i nagle się roześmieliśmy. Doprawdy, co za zmienność 

nastrojów...

Scott opanował się pierwszy.

-   Zobacz,   kupiłem   norweską   gazetę   -   zagadnął   z   podziwu   godnym   spokojem.   - 

Pomyślałem, że chętnie przeczytasz nowości z kraju.

Z wdzięcznością przyjęłam gazetę i poszłam do łazienki. Ależ bolały mnie stopy!

Leżąc w wannie, czytałam, aż papier całkiem zamókł. Ale dostrzegłam małą notatkę...

Czułam   się,   jakbym   dostała   obuchem   po   głowie.   Błyskawicznie   owinęłam   się 

hotelowym ręcznikiem i wpadłam do pokoju.

- Scott, zobacz! - zawołałam, padając na łóżko obok niego. Leżał i czytał coś, nadal w 

ubraniu.

- Zobacz! Firma Arnego jest bliska bankructwa!

Scott doczytał notatkę do końca.

- No, na to wygląda.

- Muszę być z nim. On mnie potrzebuje!

Popatrzył na mnie długo, tak długo, aż zakręciło mi się w głowie.

background image

- Ja też cię potrzebuję, Synnøve - powiedział cicho. - I jesteś moją żoną.

Potrząsnęłam   głową.   Nie   byłam   w   stanie   wykrztusić   ani   słowa.   Myślałam   o   tych 

wszystkich relacjach i uczuciach, jakie się między nami wytworzyły: obojętność, przyjaźń, 

podejrzliwość,   zazdrość,   nienawiść,   irytacja,   pożądanie   i   czułość.   Nic   jednak   nie   mogło 

porównać się z tym poczuciem wspólnoty, które teraz przepływało między nami jak gorący 

strumień.

W tym  samym  momencie,  patrząc w  jego gorejące oczy,  przypomniałam  sobie tę 

niezwykłą  scenę, gdy padł  przede  mną  na kolana  przy drodze. Pamiętałam  jego łzy,  ból 

malujący się na twarzy... Poczułam mrowienie w ciele. Bezwiednie zmięłam gazetę.

-   Pomóż   mi,   Scott   -   wyszeptałam   bezradna.   -   Pomóż.   Czuję   się   jak   porwana   na 

strzępy. Nie wiem, z kim chcę być. Pragnę dochować wierności, ale już nie wiem, komu.

- Sobie samej - odszepnął ochryple.

- A kim jestem? Jakoś już nie wiem...

Jego twarz była blada i napięta.

- Mam przenieść się do innego pokoju? - spytał.

- Nie! - zawołałam rozpaczliwie. - Nie, Scott! Zostań!

Myśl, że mógłby stąd odejść, sprawiła, że straciłam opanowanie. Wyciągnęłam rękę, 

złapałam go za koszulę... i to wystarczyło. To była iskra, która rozpaliła potężny płomień 

namiętności Wina leżała po mojej stronie, nie Scotta.

Próbował powstrzymać własne dłonie, ale na próżno. Gdy zobaczył moje bezradne 

spojrzenie, poczuł, że garnę się do niego, wyszeptał bez tchu:

- Nie rób tego, Synnøve, nie rób!

Było już za późno.

- Chcę zostać z tobą, Scott - jęknęłam żałośnie.

No i wtedy gwałtownie porwał mnie w ramiona, przyciągnął do siebie i wtulił twarz w 

moją szyję.

- Och, Scott - westchnęłam zachwycona.

Cudownie było znaleźć się w jego objęciach. Na krótką chwilę jakiś cień przesłonił 

moje myśli, ale szybko go odgoniłam.

Poczułam usta Scotta na swoich, głodne i ciepłe. Przytuliłam się do niego jakby w 

oszołomieniu. Nawet mi się nie śniło, że można coś takiego czuć. Zupełnie jakbyśmy wpadli 

w jakiś kręcący się bęben, który nie mógł się zatrzymać. Jego ręce, drżące i palące mi skórę, 

gorące słowa szeptane do ucha...

Na sekundę ujął moją twarz w dłonie i spojrzał mi głęboko w oczy. Potem, jakby 

background image

znalazłszy odpowiedź, której szukał, opuścił powoli głowę i otarł się o mnie policzkiem.

- Moja cudowna żona - wyszeptał.

background image

ROZDZIAŁ XXI

Scott odsłonił okno. Poranne słońce oświetliło łóżko i obudziło mnie.

- Cześć - uśmiechnęłam się do niego, zmęczona i nieco zawstydzona. - Już wstałeś?

- Już? - zaśmiał się. Wyglądał wprost nieprzyzwoicie rześko. - Jak się masz?

Przeciągnęłam się.

- Och, Scott, jak to wspaniale być małżeństwem.

- Zgadzam się! Oto twoje rzeczy. Gdy będziesz gotowa, opatrzę ci nogi.

Wzięłam prysznic i ubrałam się. Scott posmarował mi maścią stopy i zakleił plastrami 

rany.

- Pospieszmy się, musimy kupić ci nowe ubrania, zanim przyjedzie Arne.

Arne! Zupełnie jakby ogromny głaz wyrzutów sumienia spadł mi na głowę. Zakryłam 

dłonią usta.

- Scott, co ja narobiłam - wyszeptałam zrozpaczona.

Zerknął na mnie i zmarszczył brwi.

- Nie zrobiłaś nic złego. Jesteśmy mężem i żoną, wszystko jest legalne.

- Ale obiecałam...

Zbladł.

- Jeżeli coś na tobie wymusiłem, pierwszy przeproszę, ale wydawało mi się...

Złapałam go za rękę.

- Nic takiego nie zrobiłeś - zaprotestowałam. - Ja niczego nie żałuję. To było coś 

najpiękniejszego i najwspanialszego, co kiedykolwiek przeżyłam.  Tylko że nie było  to w 

porządku wobec Arnego.

-   Boże   mój,   czy   t

en   facet   jest   normalny?   Czy   sądzi,   że   znajdzie   dziś 

dwudziestotrzylatkę tak niewinną  jak ty?  - Scott  potrząsnął głową   i  spojrzał  na 

mnie z czułością. - Synnøve, nie chcę wywierać na ciebie żadnego wpływu. Masz 

sama wybrać. Chciałbym wiedzieć tylko jedno: dlaczego tak kurczowo trzymasz się 

tego Arnego?

Zamknęliśmy za sobą drzwi i zaczęliśmy schodzić po schodach. Nie sprawiało mi to 

dziś zbytniej trudności, tylko lekko kulałam.

- Arne jest jakby moim ratownikiem - tłumaczyłam apatycznie. - Nigdy nie byłam 

naj

lepszym dzieckiem bożym... A pomyśl o sobie: nieokiełznany Scott i równie dzika 

Synnøve.   Jak   by   to   z   nami   było?   Potrzebujesz   kogoś   poważnego, 

odpowiedzialnego... i ja zresztą też.

background image

Wyszliśmy na zalaną słońcem ulicę.

- Założyłaś sobie coś takiego, Synnøve -  przekonywał mnie.  - Możliwe, że w 

dzieciństwie byłaś dzikuską. Wtedy, kiedy cię spotkałem, przypominałaś czarujące dziecko 

ulicy. Arne cię z tego wyciągnął. Tak, przyznam nawet, że na wyższy poziom, przynajmniej 

na zewnątrz. Wewnątrz pozostało ci czyste serce, ale to na pewno nie jest zasługą Arnego. 

Właściwie to on chciał cię skrzywdzić i wciągnąć w błoto.

Zawstydzona, wpatrywałam się w chodnik.

- Nie mógłbyś dać mi nieco więcej czasu? - westchnęłam. - Przynajmniej chciałabym 

spróbować,   czy   nadal   do   siebie   pasujemy.   Zapewniał   mi   poczucie   stabilności   i 

bezpieczeństwa, a teraz potrzebuje mojego wsparcia... Jakbyś ty się czuł, gdyby dziewczyna, 

która kochała cię przez dziewięć lat, odwróciła się plecami, gdy stałeś się biedny?

- Bezpieczeństwo - prychnął Scott. - Mówisz, że daje ci poczucie bezpieczeństwa. Czy 

to tyle dla ciebie znaczy? A co z miłością?!

Oczywiście osłabiło to moje argumenty, przytuliłam się do niego i potarłam czołem o 

jego policzek.

- Wiesz, że nie mam zmysłu praktycznego, Scott, a próbuję właśnie myśleć spokojnie i 

praktycznie. Po jednej stronie jest wszystko, co czułam do Arnego przez te dziewięć lat. Po 

drugiej...  Scott,  my   się  przecież   znamy  ledwo   tydzień!   Przeżyliśmy   razem  niebezpieczne 

przygody,  byliśmy  blisko siebie,  samotni  wśród obcych,  niemal  jak przestępcy.  W takiej 

sytuacji   łatwo   rodzą   się   gorące,   romantyczne   uczucia,   może   nawet   i   miłość,   ale   czy   to 

przetrwa? Pozwól mi wrócić do mojego zwykłego życia i wtedy zdecydować, które uczucie 

jest bardziej czyste i prawdziwe. Daj też sobie szansę wyboru. To także ciebie dotyczy.

Nadjechała taksówka. Wsiedliśmy, a Scott rzucił nazwę jakiegoś hotelu. Popatrzyłam 

na niego pytająco.

- Mój brat przyjechał rano. Chciałby z tobą porozmawiać.

- Och - westchnęłam bezradnie.

No i znów powróciliśmy do starego tematu.

- Synnøve - nie poddawał się Scott - ja wiem, że teoretycznie masz rację. 

Jednak   niezależnie   od   tego,   co   mówisz,   jesteś   moja!   Spałaś   dziś   w   nocy   tak 

spokojnie   w   moich   ramionach.   Miałaś   jeszcze   ślady   łez   na   policzkach... 

Zrozumiałem   wtedy,   że   nie   zniosę,   gdybym   miał   cię   stracić   raz   jeszcze.   Będę 

walczył, aby cię odzyskać, Synnøve. Jeżeli chcesz rozwodu, dam ci go, nie jestem 

żadnym potworem, ale zawsze będę na ciebie czekał.

Nabrałam powietrza, świadoma powagi chwili. Odpowiedziałam drżącym głosem, że 

background image

nie zechcę rozwodu, dopóki nie zdobędę absolutnej pewności, że pragnę być z Arnem.

- W tej chwili nic do niego nie czuję, ale muszę mieć szansę zorientowania się co do 

swoich uczuć w bardziej swojskim otoczeniu.

- Przyjmuję to, Synnøve. Nie będę cię już więcej niepokoił.

Zanim weszliśmy do hotelu, Scott wręczył mi zwitek banknotów i wskazał drogę do 

dużego domu towarowego. Dom okazał się bardzo elegancki, dlatego początkowo czułam się 

jak dachowiec na wystawie kotów rasowych. Jednak gdy już zaczęłam kupować, zniknęły 

moje kompleksy. To była po prostu wspaniała zabawa!

Ale zaszalałam! Najpierw wybierałam ostrożnie i nieśmiało, bo nie wiedziałam, czy 

mnie stać na to wszystko, potem coraz odważniej. Nie kupiłam dużo rzeczy, tyle tylko, żeby 

skompletować   podróżną   garderobę.   Nauki   Arnego   poszły   w   kąt,   wybierałam   całkowicie 

według swego smaku. Myślałam zarazem: to się na pewno spodoba Scottowi.

I miałam rację!

Czekał w restauracji. Gdy podeszłam, oczy mu rozbłysły. Pokazałam mu z dumą nowe 

ubrania i wszystko mu się podobało. Jak cudownie być akceptowaną!

Zawahałam   się   przed   założeniem   obcisłych   spodni   i   batikowej   bluzki,   choć   była 

prawdziwym dziełem sztuki. Mówi się przecież, że zmiana nie może być zbyt gwałtowna... 

Wybrałam   białą   sukienkę   z   haftowanym   w   drobne   wzory   przodem,   gdyż   według   mnie 

pasowała do sandałów. Miałam świeżo umyte  włosy,  na szczęście  z ledwo już widoczną 

trwałą. Rozpuszczone, sięgały mi do ramion.

Scott nic nie powiedział, ale jego oczy rozbłysły miłością i zachwytem. Poczułam się 

wspaniale. Poszliśmy do hotelu.

- Scott - zawołał Dag Hollinger, wychodząc nam spotkanie - co to wszystko znaczy? 

Myśleliśmy,   że   jesteś   w   Ameryce   Południowej   i   żyjesz   tam,   wolny   od   wszystkiego   i 

wszystkich.

- Nie, nie było tak - odpowiedział Scott.

Przyjrzałam się dwóm braciom. Mimo braku podobieństwa, jeśli nie brać pod uwagę 

oczu,   wyczuwało   się   łączącą   ich   swego   rodzaju   więź.   Dag   był   opiekuńczy,   jakby 

przyzwyczajony do nieustannego czuwania nad niesfornym  bratem, z kolei fakt, że Scott 

szanował starszego brata, nie mógł budzić niczyich wątpliwości

Dag odwrócił się w moją stronę.

- Słyszałem, że to pani go odnalazła.

- Dag, zapomniałem ci przedstawić moją żonę - wtrącił Scott. - Oto Synnøve 

Hollinger.

background image

- Co? - spytał zaskoczony starszy brat. - Kiedy to się stało? Dziś?

- Nie, dwa lata temu - zaśmiałam się. - To trochę skomplikowane...

Zmarszczył brwi.

- Chyba tak. Nie wiedziałem, że Scott się ożenił. Ale cieszę się. Witam w rodzinie! 

Zawsze liczyłem na to, że on się kiedyś ustatkuje. Potrzebuje kogoś, kto potrafiłby o niego 

zadbać.

Wymieniliśmy ze Scottem znaczące spojrzenia.

- Dziękuję za dokumenty - zwrócił się do mnie Dag. - Tak przypuszczałem, że to ty 

włożyłaś  je do skrzynki  na listy.  Postąpiłaś  trochę lekkomyślnie,  ale wszystko trafiło we 

właściwe ręce.

- Czy w

iadomo coś nowego o śmierci Trygve Tora? - zapytał Scott. - Nie, nie 

dawaj Synnøve żadnego alkoholu, staje się wtedy niemożliwa!

Dag uśmiechnął się do mnie, a potem odpowiedział na pytanie brata.

- Nie, nic nie wiadomo o morderstwie w Stonehenge. Policja utrzymuje, że wie, kto go 

zabił. Norweg, drobnej budowy, kręcący się koło „Odpoczynku Wędrowca” przez kilka dni, 

zniknął zaraz po zbrodni. Nikt od tamtej pory go nie widział. O ile zrozumiałem, poszukują 

go i tutaj?

- Tak.

- Scott - zaczął Dag, w zamyśleniu oglądając pod światło wino w kieliszku. - To Kira, 

prawda?

Scott wzdrygnął się i powoli pochylił głowę.

-   Tak   -   wyszeptał   w   końcu.   -   To   matka   wzięła   dokumenty.   Nie   chciałem,   żeby 

ktokolwiek się o tym dowiedział. Próbowałem je odnaleźć, lecz nie miałem szczęścia. No a 

potem wsadzono mnie do aresztu.

Roztrząsali   rozmaite   teorie,   próbując   wyjaśnić,   dlaczego   śledzono   Scotta,   ale   nie 

potrafili nic wymyślić. Cieszyłam się, że Scott nie wspomniał o moim narzeczonym... Byłoby 

to zbyt dużo jak na jeden raz.

Rozstaliśmy się wreszcie, umówiwszy się na spotkanie w Oslo. Złapaliśmy taksówkę i 

pojechaliśmy na lotnisko. Po drodze zaczął mnie oblewać zimny pot. Nie czułam nawet cienia 

radości, że oto zaraz zobaczę mojego przyszłego męża...

- Może będzie lepiej, jeśli przywitam go sama? - zaproponowałam tchórzliwie.

- O, nie - zaprotestował Scott zdecydowanie. - Chcę zobaczyć człowieka, który rzucił 

na ciebie urok na te wszystkie lata.

Jęknęłam cicho.

background image

Ujrzeliśmy Arne Møllera od razu, jak weszliśmy do hali przylotów. Rozmawiał 

z celnikami i nie zauważył nas.

- Czy to on? - spytał Scott, widząc rumieniec palący mi policzki.

Pokiwałam głową. Usta miałam wysuszone.

Scott zmarszczył czoło.

- Jest podobny do jakiegoś gwiazdora, ale...

Podpowiedziałam mu nazwisko.

-   Oczywiście,   że   t

ak!   No   nie,   Synnøve,   doprawdy...   Dobra,   nie   będę   cię 

męczyć,   już   i   tak   źle   wyglądasz,   ale   posłuchaj.   Nic   nie   mam   przeciwko   temu 

McQuinnowi. Jest wspaniały na ekranie, na pewno w twoim guście. Ale ten tam 

Arne Møller - potrząsnął głową. - Cóż on ma wspólnego z McQuinnem prócz wyglądu? 

Nic! Spójrz na tę bruzdę wzdłuż ust... Wskazuje na brak skrupułów! A przymrużone oczy? Za 

kilka lat będzie bezwzględnym  tyranem domowym!  Nie, wiesz co, takiej konkurencji nie 

muszę się bać.

- Scott - rzuciłam przez zaciśnięte zęby - to nie fair. Obiecałeś, że nie będziesz już na 

mnie wpływał, pamiętasz? A jednak starasz się, żebym spojrzała na niego twoimi oczami. 

Pozwól, że użyję własnych!

Arne dostrzegł nas i podszedł szybkimi krokami. Opanowany jak zawsze, nie pozwolił 

sobie na żadne uściski, przecież byliśmy w miejscu publicznym. Ujął mnie za rękę i czekał, 

abym ich sobie przedstawiła.

-   Arne   Møller...   Scott   Hollinger   -   wybąkałam.   Nie   mogłam   przecież 

precyzować: „mój narzeczony” i „mój mąż”... Zęby mi zresztą szczękały.

Miło ze strony Arnego, że przyjechał tu, żeby mi pomóc Przez chwilę aż byłam na 

siebie   zła,   że   na   jego   widok   nie   czuję   nic   poza   wyrzutami   sumienia.   Jego   twarz,   lekki, 

zgrabny   chód,   pewność   siebie,   autorytet...   Wszystko,   co   tak   długo   podziwiałam,   nagle 

zniknęło,   stało   się   martwe!   Za   to   Scott...   Fala   ciepła   przepłynęła   przeze   mnie,   gdy 

dostrzegłam jego pobladłą twarz, cierpienie w spojrzeniu... Ech, ta sytuacja mnie przerasta, 

nie mogłam sobie z nią poradzić!

- Masz nowe ubranie? - zapytał Arne, dając wyraz swemu niezawodnemu wyczuciu 

szczegółów.

- Tak - wyjąkałam. - Tamte mi ukradli... to znaczy, zgubiłam je.

Ledwo zdołałam ukryć uśmiech, gdy pomyślałam, że te grzeczne podróżne ubrania 

mogły się teraz znajdować u zachwyconych krewnych Peppina na Sycylii.

- Te mam od Scotta - dodałam.

background image

- Dziękuję - powiedział sucho Arne, zwracając się do Scotta. - Zwykle sam dbam o 

garderobę mojej narzeczonej.

Już otworzyłam usta, aby zaprotestować, ale zdołałam się powstrzymać. Scott także 

wyglądał, jakby z całych sił powstrzymywał się przed wybuchem.

Ledwie opanowałam atak histerii, tak było to nieprzyjemne. Jednak nie mogłam nie 

dostrzec śmieszności całej sytuacji. Staliśmy, przestępując z nogi na nogę, i nikt nie mógł 

wymyślić tematu na przedłużenie rozmowy. Utknęliśmy na mieliźnie.

Milczenie przerwał Scott.

- No tak, przekazałem już panu Synnøve i niestety muszę iść - stwierdził. - 

Mój brat czeka. Prawdopodobnie jutro polecimy do Oslo. Kiedy państwo zamierzają 

wracać?

-   Zostaniemy   jeszcze   tydzień   -   odpowiedział   Arne,   zanim   nawet   z

auważyłam 

pytanie Scotta. - Załatwię parę interesów, skoro już tu jestem. Poza tym chciałbym 

pokazać Synnøve wieczne miasto.

Twarz Scotta przypominała nieruchomą maskę.

- Mam nadzieję, że spotkamy się w Oslo?

Arne spojrzał na niego niemal z pogardą.

-   Synn

øve   jak   najszybciej   zacznie   załatwiać   rozwód,   więc   nie   uniknie 

kontaktów z panem. Poza tym nie widzę powodów, aby się z panem spotykać. A 

teraz   proszę   mi   wybaczyć,   muszę   zadzwonić   do   hotelu.   Czekają   tam   dla   nas 

pokoje, Synnøve.

Odszedł. Nerwy miałam zwinięte w supły.

- Ależ, Synnøve - uśmiechnął się Scott z ogromną czułością i otarł łzy z moich 

oczu. - Nie możesz płakać. Arne nie znosi takich wybuchów uczuć.

- Będzie tak pusto i zimno wokół mnie, gdy cię zabraknie - wyszeptałam smutno.

- Zawsze możesz wrócić, wiesz przecież - przypomniał łagodnie.

- Dziękuję, Scott. Zapamiętam to. Bądź ostrożny, dobrze? Nie lubię, gdy jesteś sam. 

Nie wszyscy nasi wrogowie siedzą za kratkami...

- Tak, wiem. Arne idzie. Pójdę już, nie chcę z nim więcej rozmawiać. Masz mój 

numer telefonu w Oslo?

Kiwnęłam   głową,   a   on   odwrócił   się   i   szybko   odszedł.   Stałam,   patrząc   za   nim,   i 

naprawdę się bałam. Może nie powinnam pozwolić Scottowi zostać sam na sam z przyrodnim 

bratem? Czy można ufać Dagowi Hollingerowi, człowiekowi, któremu naprawdę opłaca się 

zniknięcie Scotta na zawsze?

background image

ROZDZIAŁ XXII

Zwiedzanie Rzymu z Arnem w niczym nie przypominało wędrówek ze Scottem. Był 

to wyjątkowo smutny tydzień. Arne często załatwiał sprawy służbowe. Wyraźnie starał się 

zdobyć   pieniądze   na   uratowanie   firmy.   Któregoś   razu   chciałam   porozmawiać   z   nim   o 

grożącym   mu   bankructwie,   ale   zbył   mnie   słowami   pełnymi   takiej   pogardy,   że   niczego 

podobnego wcześniej nie słyszałam.

-   Ech,   to   tylko   chwilowe.   Jacyś   idioci   uwzięli   się   na   mnie.   Tak   to   jest,   gdy   się 

człowiek zw

iąże z jakimiś niekompetentnymi tchórzami. Zaczekaj, postawię firmę 

na nogi, zanim się obejrzysz. Nikt nie wepchnie Arne Møllera do rynsztoka, możesz 

to sobie zapamiętać.

Kilka razy, gdy znalazł trochę wolnego czasu dla mnie i chciał „pokazać mi miasto”, 

oglądaliśmy miejsca wymieniane w pierwszym lepszym przewodniku. Byliśmy w modnych 

nocnych   klubach,   wrzuciliśmy   monetę   do   fontanny   di   Trevi,   zwiedziliśmy   Colosseum   i 

Forum   Traianum.   Arne   zasypywał   mnie   wiadomościami,   które   posiadłam   już   w   szkole 

podstawowej... Przeszliśmy obok kamiennego bloku, gdzie spałam z kotem w objęciach, ale 

Arnemu nawet o tym nie wspomniałam. Przypomniałam sobie tę noc, gdy moje serce pękało 

z niepokoju o Scotta, i gdy Arne nie widział, pogłaskałam mój kamień.

Nie   można   powiedzieć,   żeby   Arne   okazał   się   żarliwym   i   oddanym   wielbicielem. 

Traktował mnie z rodzajem opiekuńczej pobłażliwości. Najbliższy miłosnym uniesieniom był 

wtedy, gdy życzył mi dobrej nocy, całując przelotnie. Było mi smutniej niż kiedykolwiek. 

Bez żalu pożegnałam się z Rzymem, wsiadając do samolotu do Oslo.

W czasie podróży zadałam mu pytanie, które nie dawało mi już od dawna spokoju.

- Arne, co ty naprawdę we mnie widzisz? To znaczy... czy mnie potrzebujesz?

Wlepił we mnie oczy.

- Co ci, u diabła, przyszło do głowy?

- No... - zawahałam się - gdybym nagle zechciała się rozstać, zrobiłoby ci to różnicę, 

czy nie?

Nie spodziewałam się takiej reakcji. Arnemu zbielały usta.

- Nie... nie mówisz chyba tego poważnie, Synnøve - wyjąkał. - Jesteś moja, 

nie zapominaj. Ja... przecież cię kocham.

Westchnęłam.

- Chciałam właśnie to usłyszeć, Arne. Czasami zaczynam w to wątpić...

Spojrzał mi poważnie w oczy.

background image

- Nigdy nie możesz w to wątpić, Synnøve. Myślałem, że powiedziałem ci to 

raz na zawsze wtedy, gdy poprosiłem cię o rękę.

Pokiwałam głową, pokonana.

- Oczywiście. Przepraszam. Chciałam cię tylko sprowokować.

Odwróciłam się szybko do okna, aby nie zobaczył, jak drżą mi usta.

Choć Arne mnie nie poganiał, wiedziałam, że czeka, abym zaczęła załatwiać rozwód. 

Odsuwałam to, jak mogłam. Moje uczucia nie zmieniały się, nic nie wskazywało, żeby ta 

gwałtowna   namiętność,   która   wybuchła   między   Scottem   i   mną   we   Włoszech,   była 

przemijająca.   Wiedziałam,   że   on   czeka   na   znak   ode   mnie,   ale   chciałam   mieć   absolutną 

pewność, zanim wybiorę.

Najgorsze było to bankructwo. Arne nigdy już o tym nie wspominał, ale widziałam, 

jak jego twarz staje się coraz bardziej napięta, a nerwy coraz słabsze. Denerwowały go nawet 

drobiazgi. Wzruszało mnie to. Zawsze był taki silny! Może mnie teraz potrzebował?

Pojechaliśmy zobaczyć wreszcie mieszkanie w bloku, gdyż skończył już je urządzać.

Podczas jazdy windą padło pytanie, którego się obawiałam:

- Kiedy dostaniesz rozwód?

Patrzyłam na mijane piętra.

- W każdej chwili. Ale Arne, czy możesz sobie teraz pozwolić na to mieszkanie? Czy 

nie lepiej...

Twarz mu stężała.

- Potrzebujemy tego mieszkania! Nie zadowolę się byle czym, wiesz przecież. I proszę 

cię po raz ostatni: nie mieszaj się w moje sprawy. Wszystko, co dotyczy spraw finansowych, 

ja załatwię najlepiej.

Zaczęłam się zastanawiać, jaką rolę przeznaczył dla mnie w tym małżeństwie. Czy 

chciał tylko zaspokoić swoją próżność, „ulepszając” żonę dokładnie według swego gustu?

Zacisnęłam oczy i otworzyłam je dopiero, gdy winda stanęła.

- Proszę! - zawołał Arne z dumą po otwarciu drzwi do mieszkania. - Wszystko gotowe 

na przyjęcie pani tego domu.

Obeszłam   powoli   mieszkanie.   Było   to   mieszkanie   Arnego;   ani   moje,   ani   nasze... 

Reprezentacyjne, umeblowane jakby na zamówienie. W gardle rosła mi dławiąca kula.

- Arne - wykrztusiłam, czując, jak zimny pot zrasza mi czoło - możesz dać mi wody? 

Chyba jeszcze jestem zmęczona po podróży.

- Bzdury. Wróciliśmy przecież dwa tygodnie temu... Ależ kochanie, jesteś taka blada!

A więc w tym koszmarnym mieszkaniu miałam spędzić swoją przyszłość?! Ta zimna, 

background image

obca   karykatura   mieszkania,   gdzie   nie   spodobało   mi   się   nic,   nawet   najmniejszy   detal. 

Opadłam na nadmiernie kwiecisty fotel.

- Woda nie jest jeszcze podłączona - wyjaśnił zaniepokojony. - Zejdę po coś do picia. 

Na dole jest sklepik, to bardzo praktyczne.

Praktyczne, praktyczne... brzęczało mi w głowie, gdy już poszedł. Nagle poczułam, że 

chce mi się krzyczeć. Opanowałam się, ale było mi tak źle w tym obcym mieszkaniu, którego 

nigdy nie mogłabym nazwać domem, że aż mnie roznosiło.

I nagle zrozumiałam, co powinnam zrobić.

Oby tylko telefon był podłączony...

Na szczęście był. Drżącymi palcami wybrałam numer Scotta.

A jeśli nie zastanę go w domu? Gdy się wreszcie zdecydowałam, strasznie chciałam 

porozmawiać z nim od razu.

Ach, jak ja za nim tęskniłam. Te niekończące się tygodnie bez niego, gdy próbowałam 

odsuwać wszelkie o nim myśli, wypychać je ze świadomości, czując jednocześnie tęsknotę. 

Gdy wreszcie usłyszałam niski, ciepły głos, zamknęłam oczy i odetchnęłam.

- Scott... - zaczęłam.

Jego głos podziałał na mnie jak zastrzyk witamin.

- Synnøve - zawołał z radością - czy to naprawdę ty? Gdzie jesteś?

- W najokropniejszym mieszkaniu, jakie sobie można wyobrazić - odpowiedziałam. - 

Prawdziwe straszydło. Aż się źle poczułam.

- Synnøve... o czym właściwie mówisz? - spytał nieco ostrożniej.

- Jestem w mieszkaniu, które miałoby być moim przyszłym domem. Scott... czy nie 

zmieniłeś zdania... że będziesz na mnie czekał?

Usłyszałam w słuchawce długie, drżące westchnienie.

- Nie, Synnøve, wiesz przecież. Wybrałaś?

- To nie takie trudne. Te tygodnie były jak koszmar. Scott, kocham cię.

- A ja ciebie. Ponad wszystko. Przyjadę do ciebie za godzinę, będziesz w domu?

- Dla ciebie zawsze.

- Czy rozmawiałaś z Arnem?

- Zaraz to zrobię. Czekam na ciebie, Scott.

Odłożyłam słuchawkę. Ogarnął mnie cudowny spokój.

Niestety,   był   zdradliwy.   Zapomnieliśmy   o   grożących   nam   niebezpieczeństwach,   o 

tym,  że ręce przestępców wciąż wyciągały się w stronę Scotta, gotowe chwycić, gdy się 

nadarzy okazja.

background image

A właśnie się nadarzyła...

background image

ROZDZIAŁ XXIII

Gdy  Arne  wrócił,  zakomunikowałam  mu   o  swojej  decyzji,  spokojnie  i  bez   cienia 

strachu.

Oczywiście wściekł się, ale nie przeraził mnie tym. Postanowienie było ostateczne.

- Po tym wszystkim, co dla ciebie zrobiłem - grzmiał - ile w ciebie zainwestowałem, 

na co miałem nadzieję... Stworzyłem cię z niczego, nauczyłem dobrych manier, a ty? Ledwo 

znalazłaś się poza moim zasięgiem, zakochałaś się w innym i wróciłaś do dawnych grzechów. 

Ależ ty wyglądałaś tam w Rzymie! W sandałach, bez pończoch, rozczochrane włosy...

Wszystko, co mówił, wypadało mi szybko z ucha. Byłam wolna, wolna! Należałam 

teraz do Scotta - wspaniałego Scotta, równie szalonego jak ja. Jakie fantastyczne życie nas 

czekało!

Arne powiedział w końcu to, na co czekałam:

-   Aha,   rozumiem,   co   się   za   tym   kryje!   Boisz   się,   że   będę   biedny,   więc   wolisz 

bogatszego. Po prostu lecisz na pieniądze, ot co!

- To nieprawda - odparłam spokojnie. - Właśnie dlatego, że dowiedziałam się o twoich 

kłopotach,   chciałam   zostać   z   tobą.   W   przeciwnym   razie   usłyszałbyś   to   wszystko   już   w 

Rzymie. Ale ty mnie wcale nie potrzebujesz, nawet nie wolno mi cię wspierać!

- Piękne słówka - rzucił szyderczo. - Spróbuj tylko do mnie wrócić, gdy już stanę na 

nogi! Wtedy drzwi będą zamknięte, zobaczysz!

Jak   ja   kiedykolwiek   mogłam   podziwiać   takiego   człowieka?   Jak   dalece   byłam 

zaślepiona? Tylko dlatego, że był jedynym, który się mną zainteresował, dodałam mu wiele 

zalet, których wcale nie miał! Nawet gdy dostrzegałam jego wady, nie widziałam powodów, 

aby   zareagować.   Usprawiedliwiałam   go   sama   przed   sobą   i   próbowałam   kochać   mimo 

wszystko. Teraz przyprawiał mnie o mdłości.

-  Chętnie  bym  sobie  pogadał  z  tym  pozbawionym   skrupułów   Hollingerem.   Kiedy 

masz się z nim spotkać?

Słuchałam go jednym uchem, marząc o czekającej mnie wspaniałej przyszłości, więc 

odrzekłam automatycznie:

- Przyjedzie do mnie za godzinę.

- To ja też! Powiem mu coś do słuchu...

- Jak sobie chcesz - odparłam obojętnie. - Ale żadnych awantur!

Spojrzał na mnie, obrażony.

- Czy kiedykolwiek robiłem awantury?

background image

- No... nie - przyznałam.

Aż   dziwne,   że   mogłam   być   tak   nim   zauroczona.   Scott   miał   rację,   to   było   tylko 

młodzieńcze marzenie. A ponieważ z natury jestem wierna, trzymałam się tego marzenia.

Wreszcie wydoroślałam.

W   gorączkowym   pośpiechu   uporządkowałam   mieszkanie,   przygotowałam   moje 

popisowe danie i zasiadłam przed lustrem. Chciałam mu się spodobać. Nie widziałam Scotta 

trzy tygodnie, i były to tygodnie bardzo długie!

Jednak dał na siebie czekać. Godzina przeciągnęła się do półtorej, danie wyschło w 

piekarniku... Chodziłam tam i z powrotem pomiędzy oknami w kuchni i pokoju. O myślach, 

które przeleciały mi wtedy przez głowę, najchętniej bym zapomniała. Żadna z nich nie była 

przyjemna!

Gdy wreszcie ktoś zadzwonił do drzwi, serce skoczyło mi do gardła. Jeśli to Arne, 

zatrzasnę mu drzwi przed nosem.

Ale to był Scott.

Przemoczony   od   stóp   do   głów,   z   włosami   pasmami   oklejającymi   czoło...   i   nadal 

wspaniały.

Serce znów mi załomotało, tym razem z miłości i niepokoju.

- Wejdź - powiedziałam przestraszona. - Musiałeś tu płynąć?

- Prawie.

Pomogłam zdjąć mu kurtkę i buty.

- A ja tak się dla ciebie wystroiłem - próbował się uśmiechnąć.

- Co się stało? - nie mogłam zapanować nad drżeniem głosu.

Wyżął koszulę i skarpetki nad zlewem. Boso, w ociekających wodą spodniach, i tak 

wydawał mi się nieziemsko piękny. Nie mogłam się napatrzeć, a gdy przypomniałam sobie, 

że kiedyś trzymał mnie w ramionach mrowie przeszło mi po ciele.

Sprowadził mnie na ziemię, mówiąc:

- Znasz ten mostek po drodze tutaj?

- Tak - zastanowiłam się. - Jechałeś na skróty?

Pokiwał głową.

- Chciałem zaoszczędzić kilka minut - urwał, ale zrozumiałam, co miał na myśli. Tak 

dobrze, że się zarumieniłam. - Nagle z lasu wyskoczył samochód i wjechał za mną na most. 

Wkrótce był już przy mnie i przycisnął do barierki. Nie mogłem nic zrobić, wpadłem do 

wody. Szczęściem udało mi się wydostać z samochodu i dopłynąć do brzegu. Tamten uciekł 

w zawrotnym tempie, ale dostrzegłem, kto prowadził.

background image

- Och, Scott! - krzyknęłam, zakrywając dłonią usta. - To okropne! Mogłeś zginąć!

-   Na   pewno   o   to   mu   chodziło.   To   był   nasz   stary   przyjaciel   sprzed   ratusza,   ze 

Stonehenge i Włoch.

- Ten, którego nazwiska nie znamy? Tak myślałam. Sądzisz, że to on jest szefem?

- Nie - zaprzeczył Scott po chwili zastanowienia. - Myślę, że są od niego ważniejsi. 

On jest zbyt  młody i niedoświadczony,  zresztą nie na tyle  inteligentny,  żeby coś takiego 

zaplanować.

Kiwnęłam głową.

- Też tak sądzę. Czy coś takiego przydarzyło ci się tu po raz pierwszy?

-   Skąd!   Gdybyś   widziała   pierwszy   tydzień...   gdy   jeszcze   byłaś   we   Włoszech. 

Musiałem   strasznie   na   siebie   uważać.   Ciągle   przytrafiały   mi   się   jakieś   dziwne   wypadki. 

Wreszcie załatwiono mi ochronę, i to pomogło.

- Scott, to okropne! - Czułam, że blednę. - To się musi wreszcie skończyć! Chcę, żeby 

mój mąż miał spokój!

Uśmiech, który mi posłał, był pełen miłości.

- Podobało mi się to „mój mąż”...

Przez chwilę staliśmy w uroczystym milczeniu. Scott pieszczotliwie pogładził mnie po 

twarzy. Nadal jednak był zbyt mokry, więc się nie przytuliliśmy. Mieliśmy czas.

- Widziałeś na moście jakichś ludzi? - spytałam, starając się zejść na ziemię.

- Nie, o dziwo było całkiem pusto. Trochę mi zabrało czasu otworzenie drzwi pod 

wodą, ale nikt się nie zjawił.

-   Tak,   rzadko   ktoś   jeździ   tamtędy   -   przyznałam,   wycierając   mu   plecy.   -   Och, 

zapomniałam o piecyku!

Przestraszona, wyciągnęłam brytfankę.

- Wygląda wspaniale - powiedział Scott z uznaniem.

Ja nie zdążyłam nic dostrzec. Nagle cała kuchnia zawirowała mi przed oczami.

- Ależ Synnøve - zawołał Scott poruszony - strasznie zbladłaś! Co ci jest?

Objął mnie i posadził na krześle. Otarłam czoło. Było całkiem mokre od potu.

- Nic nie rozumiem, Scott. Coś podobnego przytrafiło mi się u Arnego. Wczoraj rano 

też...

Scott wpatrywał się we mnie bez słowa.

- Co się stało? Dlaczego tak na mnie patrzysz?

I nagle sama zrozumiałam.

- Scott! Och, Scott! - wybuchnęłam niemal histerycznym śmiechem. - O ile się nie 

background image

mylę, będziesz musiał dbać nie tylko o żonę, ale o całą rodzinę!

Nigdy nie zapomnę wyrazu jego oczu. Ze śmiechem szczęścia porwał mnie z krzesła i 

mocno uścisnął.

- Synnøve... ile mi jeszcze dasz? Chęć do życia, do pracy... a teraz jeszcze 

to! Wreszcie czuję, że warto jest żyć!

Zgadzałam się z nim w stu procentach.

Ale właśnie wtedy ktoś oczywiście musiał zadzwonić do drzwi.

- O, to Arne - szepnęłam. - Chciał z tobą porozmawiać.

- O czym? - mruknął Scott - Idź i otwórz... ja zaraz przyjdę.

- Ale moja sukienka! Mam przecież mokrą plamę po twoich spodniach...

- Trzymaj! Załóż fartuszek, będziesz taka śliczna, że go zamuruje.

- O, jego nie - odpowiedziałam sceptycznie.

Dzwonek zabrzmiał tym razem energiczniej. Poszłam otworzyć.

To był rzeczywiście Arne. Ale jak wyglądał...

Równie  przemoczony  jak Scott,  w  teatralnej  pozie  opierał  się o framugę  i  ciężko 

oddychał. Wciągnęłam go do środka. Opadł bezsilnie na krzesło. Zauważyłam, że drzwi od 

kuchni są uchylone, ale nie dobiegał stamtąd żaden dźwięk

Gdy drugi mężczyzna wszedł tak samo przemoczony jak pierwszy, sytuacja wydała mi 

się na tyle komiczna, że z trudem powstrzymałam się od śmiechu.

- Arne, co się stało?

Podniósł się i schwycił mnie za ręce.

- Synnøve, musisz być teraz silna - zaczął poważnie.

- Ja jestem silna - zapewniłam. - O co chodzi?

Spojrzał mi głęboko w oczy.

- Scott Hollinger nie żyje.

- Co ty mówisz?! - zawołałam zaskoczona.

- Jadąc tutaj zobaczyłem, że samochód przede mną dziwnie się zachowuje. Zjeżdżał z 

jednej strony na drugą. Gdy się zbliżyłem, dostrzegłem, że prowadzi go Hollinger. Nagle 

skręcił   gwałtownie,   rozbił   barierkę   i   spadł   z   mostu.   Zatrzymałem   się,   oczywiście,   i 

wskoczyłem do wody w miejscu, gdzie zniknął jego wóz.

Gapiłam się na Arnego bez słowa. Uznał, że jestem w szoku, co zresztą było prawdą.

- Synnøve, spokojnie. To musi być dla ciebie ciężki cios, ale pamiętaj, że 

jestem przy tobie.

Jego głos był samym ciepłem i współczuciem.

background image

- Nie znalazłem go, Synnøve. Drzwi były otwarte. Musiał wypaść i pewnie 

prąd go porwał. Synnøve... Puszczę w niepamięć te wszystkie głupstwa, których mi 

dziś nagadałaś. Zaczniemy od nowa. Zaraz weźmiemy ślub... bo przecież  jesteś 

teraz wolna, i wkrótce zapomnisz przy mnie o tej okropnej historii. Może to i dobrze, że tak 

się stało. Twoje zainteresowanie Hollingerem to tylko przelotna namiętność, przyznasz sama.

Oszołomiona,  zakryłam  dłońmi  twarz. Wreszcie  zebrałam  się w sobie; gwałtowny 

gniew przywrócił mi zdolność działania.

- Dziękuję, Arne, jesteś bardzo miły - wykrztusiłam. - Idź teraz do łazienki, przebierz 

się, żebyś się nie przeziębił. Wisi tam szlafrok, weź go.

Gdy   to   mówiłam,   wyjęłam   niepostrzeżenie   klucz   tkwiący   od   wewnętrznej   strony 

drzwi. Arne nic nie zauważył i wszedł do środka, a wtedy błyskawicznie przekręciłam klucz.

Scott był już obok i obejmował mnie. Staliśmy tak przez chwilę, drżałam na całym 

ciele. Wreszcie podeszłam do telefonu.

- Proszę z wydziałem zabójstw - powiedziałam po wybraniu numeru policji.

Od strony łazienki dobiegło nas łomotanie w drzwi.

background image

ROZDZIAŁ XXIV

Niedługo później policjanci wypuścili z łazienki nadal mokrego i niezwykle 

zdenerwowanego Arne Møllera.

-   To   jest   skandal!   -  brzmiały   jego  pierwsze   słowa.   -  Nic   nie   powiem,   zanim   nie 

porozumiem się z moim adwokatem.

- Nie sądzę, żeby panu mógł coś pomóc - odparł na to spokojnie jeden z policjantów. - 

Obawiam się, że trudno będzie panu wytłumaczyć tę nagłą kąpiel. Według Scotta Hollingera 

na moście nie było ani ludzi, ani samochodów. Poza tym... czy nie był pan kiedyś zaręczony z 

Ritą Svendsen, sekretarką adwokata Tora?

Zaprzeczył ruchem głowy.

- Nigdy o niej nie słyszałem.

- Pańscy sąsiedzi są odmiennego zdania. Według nich ta młoda dama odwiedza pana 

nadal kilka razy w tygodniu.

Podwójna   gra   Arnego   nawet   mnie   nie   zdołała   rozzłościć,   tak   mało   już   dla   mnie 

znaczył.

- Czy nie było tak - kontynuował inspektor - że pańska narzeczona, Rita Svendsen, 

opowiedziała panu o bogatym kliencie adwokata Tora? - Tu skinął głową w kierunku Scotta. - 

O ile wiemy, pańskiej firmie nie wiodło się najlepiej. Mieliśmy na pana oko. Otóż jedną z 

niewielu   osób,   która   wiedziała   o   bezowocnych   poszukiwaniach   dokumentów   przez   pana 

Hollingera,   była   sekretarka   w   kancelarii   adwokata  

Tora.   Przedziwnym   zbiegiem 

okoliczności   dawny   narzeczony   tejże   sekretarki   zapałał   nagłą   chęcią   ożenku   z 

Synnøve Berge, żoną Scotta Hollingera, który pochopnie zawarł z nią małżeństwo.

- To nie była wcale pochopna decyzja - mruknął Scott. - To najmądrzejsza rzecz, jaką 

kiedykolwiek zrobiłem.

Pięknie wyglądał, stojąc tak z nagim torsem i w opiętych mokrych spodniach. Arne 

nawet nie zdjął płaszcza. Szykowało mu się niezłe przeziębienie... I dobrze mu tak. Ciekawe, 

co sądziła policja o tych dwóch przemoczonych rywalach.

Nikt   nie   przewidział   następnego   ruchu   Arnego.   Wydawał   się   tak   opanowany,   że 

policjanci nie mieli powodów do zachowania szczególnej uwagi. Nie wzbudził ich podejrzeń, 

gdy podszedł do stołu. Wyjął przedtem papierosa i sądzili, że sięgnie po zapałki, ale złapał za 

coś zupełnie innego. Zanim ktokolwiek się zorientował, trzymał mnie przed sobą jak tarczę, a 

do pleców przyciskał mi nóż do rozcinania kartek.

- Nie ruszać się, bo ją zabiję - wysyczał zdesperowany. - Dacie mi pięć minut. Jeżeli 

background image

pójdziecie za mną wcześniej, możecie uważać ją za martwą.

Jego ramię ściskało mi szyję, ostrze kłuło mnie w plecy... nic nie mogłam zrobić. 

Policjanci stali bezradni, a Scott był blady jak ściana i zaciskał zęby.

- Møller - powiedział po chwili z tłumioną wściekłością - jeśli zrobisz krzywdę 

Synnøve albo dziecku, będę cię prześladował aż do śmierci. Życie i tak straciłoby 

dla mnie sens. Przysięgam, że cię zabiję.

Arne zareagował bynajmniej nie na groźby.

- Dziecko?! - wrzasnął falsetem. - A więc jednak oszukałaś mnie! Ty dziwko! A ja 

miałem...

Wściekłość odebrała mu panowanie nad sobą. Złapał mnie za ramię i na chwilę ostrze 

noża zmieniło kierunek. To wystarczyło, aby czterech mężczyzn zdołało go obezwładnić.

Scott   objął   mnie   mocno.   Pomogło   mi   to   puścić   mimo   uszu   nienawistne   słowa, 

posyłane nam przez wyprowadzanego pod policyjną eskortą Arnego.

Arne Møller przyznał się w końcu do wszystkiego. Utrzymanie Rity wiele go 

kosztowało,   firma   kulała,   on   chciał   wydawać   się   lepiej   sytuowany,   niż   był   w 

istocie. Pilnie potrzebował pieniędzy. Zawsze piął się w górę, nie zważając na innych, 

więc   bez   zbędnych   skrupułów   ułożył   perfidny   plan.   Gdy   Rita   powiedziała   mu,   że   Scott 

Hollinger szuka żony pro forma, postanowili, że to właśnie ona go zdobędzie. Celem był, 

oczywiście,   rozwód   w   hollywoodzkim   stylu,   zapewniający   dostatnie   życie   jej   i   Arnemu. 

Jednak Scott nie zainteresował się Ritą, wybrał natomiast mnie... i zapomniał o rozwodzie w 

całym zamieszaniu z zaginionymi dokumentami koncernu. Dlatego ułożyli kolejny plan, dużo 

trudniejszy w realizacji, mimo że okoliczności im sprzyjały. Na przykład moja osoba. Że też 

to   właśnie   ja   wyszłam   za   Scotta,   dziewczyna,   która   kiedyś   uganiała   się   za   Arnem... 

Stanowiłam łatwy łup i zdecydowanie zwiększałam szanse Arnego na przejęcie koncernu 

„Kira”. Scott przecież zaginął i gdyby zadbali, żeby się nie odnalazł jeszcze przez jakiś czas, 

to wkrótce zostałabym uznana za wdowę... za bardzo, bardzo bogatą wdowę!

Wszystko to omawialiśmy ze Scottem u mnie pewnego późnego jesiennego wieczoru. 

Wróciliśmy ze wsi, gdzie oglądaliśmy dom na sprzedaż. Oboje zdecydowaliśmy, że miasto i 

ruch   uliczny   to   nic   dobrego   dla   dzieci,   i   postanowiliśmy   się   przeprowadzić.   Scott   był 

wspaniały jako mąż. Czuły i opiekuńczy, szalony i impulsywny... Każdy dzień przynosił coś 

nowego. Minął dopiero tydzień od czasu aresztowania Arnego, więc jeszcze zajmowaliśmy 

dawne mieszkania, nocując u siebie nawzajem.

- Jak mógł tak łatwo cię śledzić? - spytałam.

Uśmiechnął się.

background image

- Trygve Tor wiedział, dokąd jadę. Nie był specjalnie gadatliwy, ale jego sekretarka 

miała wiele okazji, aby pogrzebać w papierach.

Pokiwałam głową.

- Głupia byłam, że nie zrozumiałam, kim był ten tajemniczy mężczyzna spod ratusza - 

przyznałam. - Trygve Tor prawie mi to powiedział w Anglii: „Gdyby nie jego siostra, już 

dawno bym go zamknął”. To był brat Rity!

-   No   właśnie.   Nic   dziwnego,   że   widziałem   go   często   na   schodach   wiodących   do 

kancelarii. Myślałem, że jest klientem Tora, a on pewnie szedł rozmawiać z siostrunią.

- I otrzymywać rozkazy - dodałam. - Oboje mieliśmy szczęście...

Ramiona   Scotta   natychmiast   mnie   otoczyły.   Poczułam   się   tak   bezpieczna,   każdą 

komórką ciała czułam, że należę do niego. To było wspaniałe!

- Co się teraz z nimi stanie? - wyszeptałam.

Scott pocałował mnie.

- Czeka ich więzienie, oczywiście. Rita wywinie się szybciej, lecz jej brata i Arnego 

pewnie   długo   nie   zobaczymy.   Oskarżeni   są   w   końcu   o   morderstwo   i   o   usiłowanie 

morderstwa...

Teraz ja go pocałowałam. Właściwie dlaczego siedzieliśmy tak i układaliśmy protokół 

przestępstwa? Są przecież przyjemniejsze zajęcia. Scott najwyraźniej podzielał moje zdanie.

- Jednej rzeczy mi szkoda - mruknął.

- Jakiej?

- Że nie pojedziesz ze mną do Francji i Hiszpanii, aby szukać dokumentów.

- Przecież mogę!

-   Nie   ma   mowy!   -   zaprotestował   stanowczo   i   przytulił   m

nie   mocno,   jakby   w 

obawie, że coś mi się stanie. - Nic ci się teraz nie może przydarzyć, Synnøve.

Objęłam go za szyję.

- A ja myślałam, że bezpiecznie będę się czuła tylko z Arnem! Ty jesteś tysiąc razy 

bardziej opiekuńczy od niego. I w o wiele ciekawszy sposób.

Scott zaśmiał się.

-   A   to   dopiero   początek!   -   powiedział   obiecująco.   -   Zobaczysz   jeszcze! 

Wreszcie mam na kogo wydawać pieniądze. Pomyśleć tylko: mam rodzinę! Dziękuję 

ci, Synnøve.

- Cała przyjemność po mojej stronie - szepnęłam nieśmiało.