background image

ALINA I CZESŁAW 

CENTKIEWICZOWIE

OSACZENI  WIELKIM  CHŁODEM

background image
background image

BŁĘKITNĄ WSTĘGĘ PRZECIĄŁ AJSBERG

        Głuszony mgłą ryk syreny nie docierał do sali balowej. Na pierwsze dźwięki 
straussowskiego walca, rzęsiście oświetlona, wypełniła się setkami wirujących par. Czerń 
nienagannie skrojonych fraków i olśniewająca biel gorsów odcinały się od przepychu 
barwnych, dekoltowanych zuchwale toalet, z których każda warta była fortunę. Migotały 
tęczowo kryształowe pająki u sufitu, połyskiwały rzadkiej wielkości brylanty i perły w 
diademach, w naszyjnikach, w koliach i bransoletach strojnych kobiet.

W drugiej sali wzdłuż lustrzanych ścian, pomiędzy stołami zastawionymi starą porcelaną, 

kryształami i srebrem, prześlizgiwali się bezszelestnie kelnerzy w białych frakach, roznosząc 
wyszukane trunki. Skupioną ciszę przyległych pomieszczeń wyłożonych kosztowną boazerią 
przerywały głosy licytujących się graczy.

Gdy pierwsze wstęgi serpentyn przeszyły salę balową, szum wzmógł się jeszcze, deszcz 

confetti różnobarwnym dywanem zasłał błyszczącą taflę posadzki. W oranżerii, w cieniu 
palm rój kobiet cisnął się wokół postawnego mężczyzny w mundurze.

— To najpiękniejszy rejs w moim życiu, drogi kapitanie. Szkoda, że tak krótki!
— I co wieczór bal! Czy tak będzie do końca? Cieszę się, że zabrałam córki, są 

oczarowane — szczebiotały jedna przez drugą.

Męża, niestety, zatrzymały w Londynie interesy. Zawsze to samo... Będzie żałować, 

kiedy mu opowiem. Proszę zarezerwować mi miejsce na powrotny rejs do Europy. 
Koniecznie, niech pan nie zapomni!

Surową twarz kapitana rozjaśnił uśmiech. Rad z pochwał, prześliznął się wzrokiem po 

pełnych zachwytu twarzach. Rzeczywistość przekroczyła istotnie najśmielsze marzenia jego 
mocodawców.

background image

Szumnie rozreklamowany dziewiczy rejs z Europy do Nowego Jorku zgromadził na 

pokładzie s/s Titanic największe nazwiska międzynarodowej finansiery, największe fortuny 
Starego i Nowego Świata. W okrętowym skarbcu złożono pieniędzy i kosztowności na kwotę 
wielu milionów funtów. Niejeden z obecnych na pokładzie bankierów mógłby nabyć na 
własność cały statek-pałac, bez wielkiego uszczerbku dla swej fortuny.

— Nasz transatlantyk istotnie nie ma sobie równego — odpowiedział z dumą. — Jestem 

szczęśliwy, że pod koniec życia przypadł mi w udziale zaszczyt prowadzenia największego 
statku świata. I to w łask uroczym gronie — skłonił głowę w stronę pań. — Największego i 
najszybszego. Czterdzieści tysięcy ton wyporności to się już liczy. Płyniemy z rekordową 
prędkością ponad dwadzieścia dwa węzły. Dwadzieścia dziewięć kotłów pod parą, maszyny 
pracują z mocą pięćdziesięciu tysięcy koni.

— Dość już, dość, to dla mnie zbyt skomplikowane* głowa mi zawsze pęka od cyfr — 

przerwała niecierpliwie jedna z dam. — Proszę nam lepiej zdradzić, jakie szaleństwa szykuje 
pan na pożegnalny wieczór, kapitanie? Maseczki, bal kostiumowy?

| Pani daruje, ale to niespodzianka. Po cóż zresztą wybiegać myślą tak daleko w 

przyszłość? Nie potrzebuję zapewniać państwa, że dołożę wszelkich starań, by ten pierwszy 
rejs Titanica pozostał na zawsze w pamięci naszych pasażerów.

— Panie kapitanie — usłyszał szept. Zgięty w głębokim ukłonie boy podawał mu na 

srebrnej tacy arkusik papieru.

— Drogi dowódca tak rzadko przebywa z nami, ale bilecikiem miłosnym nie gardzi — 

przekomarzały się rozbawione panie nie zwracając uwagi na głęboką zmarszczkę, jaka 
przecięła czoło kapitana.
- Powiedz, że zaraz przyjdę — rzucił krótko.
A mój kadryl, pan mi obiecał, nie zrobi mi pan tego afrontu!

— Niestety, obowiązek — Smith westchnął rozkładając ręce. — Postaram się wrócić jak 

najszybciej, przyrzekam.

— Dokąd to, kapitanie? — szpakowaty mężczyzna z kielichem szampana w dłoni 

zagrodził mu drogę.

— Na mostek, panie prezesie. Sygnalizują nowe ajsbergi, lękam się mgły na tych 

wodach.

background image

wm

— Po cóż oni zawracają panu głowę? Cóż to dla nas mgła czy jakieś tam lodowe góry! 

— żachnął się prezes, a zarazem współwłaściciel towarzystwa „White Star Line", które 
finansowało budową statku. — Pan ma za sobą czterdzieści lat żeglugi, a nasz Titanic... Jak 
to powiedział mi przed chwilą konstruktor?... „dzięki swym szesnastu komorom 
poprzedzielanym wodoszczelnymi grodziami jest niezatapialny". Świetne określenie: 
„niezatapialny" ■— powtórzył smakując to słowo i przez chwilę rozmarzonym wzrokiem 
śledził za oszklonymi drzwiami sali balowej wirujące pary. — Wszyscy są zachwyceni, 
niejeden już gratulował mi sukcesu. Tylko nie zmniejszać szybkości, drogi kapitanie — dodał 
poważniejąc. — Titanic musi prześcignąć Mauritanię, zdobyć w tym rejsie Błękitną Wstęgę 
Atlantyku. To zwycięstwo zapewni nam w przyszłości komplet takich jak ci, pasażerów, 
najbogatszych. Żądają luksusu i rekordu szybkości, a ja chciałbym w zamian zwrotu tych 
milionów funtów, jakie wyłożyłem na budowę statku. No, i oczywiście trochę zysków — 
roześmiał się hałaśliwie.— Liczę na pana, mój drogi. Niech się pan nie da zastraszyć mgłą i 
ajsbergami. Rekord szybkości za wszelką cenę, proszę pamiętać!

Jękliwa skarga syreny okrętowej ostrym zgrzytem rozdarła melodię skocznej polki.
— Po co to, kapitanie? Niech pan ją każe uciszyć. Ten ponury dźwięk psuje nastrój! — 

rzucił niecierpliwie.
Błękitna Wstęga Atlantyku, rekord szybkości" — powtarzał z goryczą Smith wspinając się 
pośpiesznie na mostek. Wciąż słyszał to samo polecenie, odkąd zgodził się objąć dowództwo 
na nowoczesnym olbrzymie. Czy dobrze uczynił? Czy nie powodowała nim ambicja, by 
chlubną karierę marynarską zakończyć mocnym akordem? Największy z wielkich, 
najdłuższy, najwyższy, z najlepszą załogą, z najbogatszymi tego świata na pokładzie — s/s 
Titanic miał pobić wszystkie rekordy, zabłysnąć w historii pasażerskiej żeglugi 
olśniewającym fajerwerkiem sukcesu.

Wycie syreny rozdzierało powietrze i zamierało powoli na fa-

background image

lach głuszone mgłą. Wkrótce po wypłynięciu ż Liverpool niczym ciężka kosmato czapa 
przywaliła statek, odgrodziła od świata nie- przebitym murem, przyssała sią do burt. 
Dokuczliwa, złowroga.

Ściśle wypełniając kategoryczne rozkazy mocodawców kapitan ani na chwilę nie zwolnił 

biegu. Czynił to jednak wbrew własnemu przekonaniu. Pocieszał się, że i tym razem nie 
opuści go łut szczęścia, do jakiego przywykł na morzu. Ale od początku prześladował go 
jakiś pech. Niewiele brakowało, a w chwili gdy holowniki odciągały statek od nabrzeża, 
zderzyłby się z s/s New York, który zerwał się z cum. A te kłopoty z rusztami olbrzymich 
kotłów? Teraz znowu ta przeklęta mgła i te rozkazy z Londynu...

Któż z pasażerów domyślał się, jak niebezpieczny był taki szaleńczy, bezrozumny pęd? 

Kto mógł przypuszczać, ile go troski kosztował, ile ciężkiego wysiłku palaczy? Jakie 
zasadzki kryło nieopatrznie rzucone morzu wyzwanie?

Ogromna stalowa masa pruła wody Oceanu Atlantyckiego, wysokim dziobem cięła 

otaczającą mgłę, gęstą chwilami jak śmietana.

Natrętny ryk syreny raz po raz spowijał statek, kładł się na fali, spędzał z kursu kutry 

rybackie. Jeden z nich poprzedniej nocy uskoczył w ostatniej chwili, otarł się prawie o burtę 
Titanica. Kapitan Smith wzdrygnął się mimo woli na to wspomnienie. Doświadczenie 
długich lat pracy na morzu nakazywało zwolnić bieg, ale każda iskrówka z Londynu 
brutalnie, natarczywie przypominała o rekordzie szybkości — „za wszelką cenę".
* * *

—- Wszystko w porządku — meldował pierwszy oficer nie spuszczając wzroku z 

ciężkiej, jednolitej, burej zasłony. Od czasu do czasu jakiś silniejszy podmuch czy prąd 
powietrza zmiatały ją z szarych grzbietów fal, pozwalając coś niecoś dojrzeć, ale to były 
krótkie chwile. Mostek nawigacyjny tonął w ciemności. Nie rozpraszało jej nikłe światełko 
nad różą kompasu. Człowiek przy sterze ginął także w mroku. Na obu skrzydłach czuwali 
dwaj młodsi oficerowie starając się wzrokiem przebić gąbczastą zasłonę przed

background image

dziobem, nasłuchiwali pilnie, czy z monotonnego plusku fal nie wyłowią w porę 
rozpaczliwego buczenia rybackiego rogu.

Rytmicznę drganie maszyn pracujących w dole, o wiele pięter poniżej mostku, 

monotonny szum wody młóconej wielkimi śrubami dawały złudzenie bezpieczeństwa, ale 
niepokój nurtował wciąż starego marynarza. Mgła, duża fala, ajsbergi — to nie nowina w 
kwietniowych dniach na północnym Atlantyku. Gdybyż nie ci mocodawcy żądni rekordu, 
gdybyż mógł zwolnić pęd statku, jak nakazywał rozsądek, byłby spokojny. Tym razem 
jednak nie był panem swej woli. „Już nigdy w życiu nie zgodzę się na podobny rejs. Na 
morzu ja muszę decydować o wszystkim" — postanowił.

Głuche, przeciągłe buczenie syreny rozdarło znów ciszę. Kapitan szybko podniósł 

lornetkę do oczu i opuścił zniechęcony. Szkła przybliżały tylko przelewające się odwiecznym 
rytmem fale powleczone nieprzebitą warstwą mgły.

— Szybkość? — zapytał.
— Dwadzieścia dwa.
— Straciliśmy znów jeden węzeł — w głosie kapitana brzmiała troska.

Duże trudności z paleniskiem. Trzeba je będzie zapewne przebudować. Wszyscy 

palacze przy łopatach, od początku rejsu. Spodziewają się dużej premii za Błękitną Wstęgę. 
Zresztą nic więcej nie da się obecnie wydusić z maszyn, panie kapitanie. Przed chwilą 
miałem meldunek z kotłowni — dobiegł go z ciemności głos pierwszego oficera.

Gwizd generatora narastał zza ścianki mostku nawigacyjnego. Kapitan Smith niechętnie 

wchodził do stacji telegrafu bez drutu.

Drażniły go tysiące niebieskich płomyków z trzaskiem przeskakujących pomiędzy 

tarczami iskiernika, pojąć nie mógł skąd biorą się w słuchawce te szumy, gwizdy, poświsty, z 
których radiooperatorzy potrafili bezbłędnie wyławiać słowa biegnące z dali i wiązać je w 
zdania. Raziły go swą obcością olbrzymie szpule, cewki i butle lejdejskie, wśród których ci 
młodzi ze słuchawkami

background image

Zrobić wszystko, żeby zdobyć Błękitną Wstęgą Atlantyku. Prasa Ameryki i Europy 

oczekuje od nas rewelacyjnych osiągnięć.. Nie możemy zawieść.

Mgła gęstniała, głuszyła, wchłaniała jękliwy ryk syreny. Na spotkanie statku sunął jak 

zjawa, powoli, bezszelestnie, sinobia- ły kształt. Niski, płaski, mocno osadzony w morzu, 
zalśnił tuż nad powierzchnią fal jakimś trupim blaskiem. W chwili gdy wachtowy z 
bocianiego gniazda ryknął w mikrofon: „Ice right ahead!", kapitan i jego zastępca dostrzegli 
ten obcy blask. Poderwali lornetki do oczu i z krzykiem: „Ster na burtę!" dopadli obaj 
telegrafu maszynowego. Gwałtownym szarpnięciem dowódca przerzucił rączkę na „całą 
wstecz". I z zaciśniętymi kurczowo na poręczy dłońmi czekał, jakby wysiłkiem mięśni mógł 
powstrzymać pęd statku.
na uszach szybko wystukiwali kluczem tajemnicze kropki i kreski, alfabetu Morse'a lub 
kręcili gałkami kondensatora, żeby później- drobnym pismem wypełniać całe arkusze.

Na widok dowódcy Philips, starszy radiotelegrafista, zameldował:
— Stacja w Cape Race donosi o nowej górze lodowej dostrzeżonej pod 47°30' Nord i 

41°27' West. Dryfuje powoli na południe. To już trzecia dzisiaj.

Stary wilk morski nie potrzebował cyrkla ani mapy, by uprzytomnić sobie, obliczyć, że 

sygnalizowany ajsberg znajdzie się na drodze Titanica najwcześniej nazajutrz w południe. 
„Trzeba będzie zboczyć z kursu, nowe opóźnienie" — pomyślał z troską.
- Frachtowiec California zawiadamia, że otoczony krą legł: w dryf o jakieś dwadzieścia pięć 
mil na północ od nas. Telegrafista przed chwilą nadał: „Przerywam pracę, idę spać". Ci się 
nie przejmują niczym. Ich radiostacja będzie nieczynna do jutra rana. A to nowy 
radiotelegram z Londynu, panie kapitanie.
Smith przebiegł szybko oczyma treść depeszy i zmiął ją gniewnie. Jeszcze raz to samo:

background image

Schodząc z kursu ciężka masa Titanica suinęła powoli. Stalowy jkadłub drgnął raptem, 

jakby niewidoczna siła przyhamowała go na ułamek sekundy, i znów olbrzymie cielsko 
ruszyło bezwładnie -do przodu.

Od niewyczuwalnego prawie zderzenia rozkołysały się w sali balowej kryształowe pająki, 

rozdźwięczały na stołach kieliszki. Tu i ówdzie kilka kropel szampana splamiło 
nieposzlakowaną biel ■obrusów.

Pęd Titanica powoli zamierał.

Sterówka i mostek w jednym oka mgnieniu wypełniły się ofi- cerami. Poderwani z koi 

wstrząsem zderzenia, na wpół przytomni ze snu, pośpiesznie dopinali mundury.

— Co to było?
— Kuter rybacki? Parowiec? — dopytywali gorączkowo.
— Ajsberg — brzmiała krótka odpowiedź. Zawierało się w niej wszystko. Dla tych, co 

rozumieli.
W dół do maszynowni pobiegł rozkaz: Zamknąć grodzie komory numer 1!

— Zająć się pasażerami, nie przerywać balu, nie dopuścić do paniki, zapewnić 

wszystkich, że ta drobna awaria maszyn zostanie szybko usunięta — komenderował kapitan 
siląc się na spokój.

Nigdy dotąd na statku, jakim dowodził, nie stanął oko w oko z podobną klęską. 

Wszystko, czym rozporządzała nowoczesna technika, było przecież do jego dyspozycji. 
Dręczyło go poczucie własnej winy. Nie zawinionej. Nie, nie miał sobie nic do wyrzucenia. 
Tej płaskiej lodowej góry, głęboko osadzonej w falach, nie sygnalizował żaden statek, żadna 
stacja, nikt nie mógł zawczasu dostrzec jej we mgle. Nikt nie był w stanie przewidzieć... 
Uśmiechnął się gorzko. Titanie nie zdobędzie w tym rejsie Błękitnej Wstęgi Atlantyku.

— Philips, nadaj zaraz iskrówkę o zderzeniu, uprzedź innych o tej przeklętej górze 

lodowej!

Wychodząc z radiostacji na mostek kapitański, patrzył na pół- ,noc, jakby w obawie, że w 

ślad za sprawcą katastrofy suną nowe

background image

widma. Ale w czerni nocy odarty teraz z mgły ocean -pusty był po horyzont. Jak na 
urągowisko.
• * *
Wysoki gwizd parowych pomp odśrodkowych, przepychających setki litrów wody na 
sekundę z prawej na lewą burtę, głuszony był stukotem szufli wrzucających czarne bryły na 
wagoniki, które palacze biegiem, bez chwili wytchnienia .przetaczali do bunkrów. W 
chmurze węglowego pyłu błyskały itylko białka oczu.
— SzybciejI Szybciej! — przynaglali mechanicy,

Szybciej! — nawoływał główny inżynier. — Dowódca przyrzekł wam premię większą 

niż ta za Błękitną Wstęgę!
Ale palacze nie myśleli już o premii. Nieustannie poganiani od początku rejsu, dobywali 
resztek sił.
Poprzez stukot nieprzerwanym strumieniem zsypywanych brył węgla przebił się naraz 
zdławiony przerażeniem okrzyk:
— Boże!
Czarne od potu zmieszanego z pyłem ramię wskazywało z nitowane złącze blach. Wąską 
smugą sączyła się z niego woda. Jeden, drugi, trzeci, dziesiąty... setki przecieków. 
Przyciskając dłoń do grubej stalowej płyty konstruktor ze zgrozą wyczuł jakiś przeogromny 
napór. Jakby ocean całą swą potęgą wdzierał się do wnętrza Titanica.
Syrena wyła wciąż rozpaczliwym, niskim tonem.
» • *
Kapitan Smith uważnie patrzył na pobladłe twarze, na pełne trwogi oczy ściągniętych 
pośpiesznie na mostek kapitański oficerów. Czy zdawali sobie w pełni sprawę z rozmiarów 
katastrofy? Czy potrafią sprostać grozie chwili?
Wydawał się wszystkim wyższy niż . zwykle i jeszcze bardziej niż zazwyczaj opanowany.
— Musimy natychmiast przystąpić do ewakuacji pasażerów. Tak, niestety, to prawda. Za 
wszelką cenę uniknąć paniki. Dzięki pozostałym komorom wodoszczelnym Titanic długo 
jeszcze powi

background image

nien utrzymać się na powierzchni. Tak mnie przynajmniej zapewnił konstruktor — dorzucił 
po chwili.

Mostek kapitański zaległa cisza.

* * •

— Zawiadom iskrówką wszystkie statki o naszej sytuacji — zwrócił się do 

radiotelegrafisty. — Nawiąż natychmiast kontakt z Californią. Proś kapitana, żeby 
bezwłocznie tu przypłynęli. Są przecież niedaleko.

Ostatnie słowa zagłuszył żałosny dźwięk syreny.
— Chłopcy — powiedział miękko, widząc, że oficerowie stoją wciąż osłupiali, że nie 

mogą jeszcze pojąć — wracaj cife na swoje stanowiska, nałóżcie pasy ratunkowe. Musicie 
przede wszystkim zająć się pasażerami, uspokoić ich, zapewnić, że pomoc przybędzie na 
czas. Wszystkie szalupy zluzować do wodowania, spokojnie, bez popłochu. To przecież 
zwykła rzecz — dorzucił siląc się na uśmiech — całe życie marynarza przygotowuje go do 
takiej właśnie chwili. I każdy musi jej sprostać. Liczę na was. idźcie!
* • •

...CQD... CQD... s/s „Titanic" zderzył się z górą lodową..* poważne uszkodzenie... 

spieszcie na miejsce katastrofy... 41°47' Nord, 50°14' West...

...CQD... CQD... — wystukiwał miarowym tempem Philips.
...CQD... CQD... s/a „California", czy nas słyszycie? Płynąc pełną szybkością s/s 

„Titanic" zderzył się z ajsbergiem o godzinie dwudziestej trzeciej dziesięć... kadłub rozpruty 
poniżej linii zanurzenia od dziobnicy po dziobową kotłowni... nasze współrzędne 41°47' 
Nord 50°14' West. Czy nas słyszy de? Odpowiedzcie... CQD... CQD...

California milczała jak zaklęta. Daremnie Philips potrząsał słuchawkami. Poprzez trzaski 

i zgrzyty brzęczały tylko zwykłe sygnały jakichś odległych stacji.

background image

Panie kapitanie, nie odpowiadają! Radiooperator pewno śpi, jak zapowiedział!

Odpalić rakiety! Califomia jest na szczęście niedaleko. Z tej odległości powinni je 

dostrzec!
Pierwsza czerwona smuga, w czterdzieści minut od chwili katastrofy, z sykiem wybiegła pod 
niebo świetlistą kulą i rozprysła w powietrzu setkami szkarłatnych iskierek. W ślad za nią 
wystrzelały w górę następne.
♦ * *

Rozmowa z konstruktorem Titanica odebrała kapitanowi resztkę nadziei.
— Nie ma dla nas ratunku! — załamany, postarzały naraz, jakby na jego barki zwalił się 

ciężar wielu dziesiątków lat, inżynier Andrews bezsilnie patrzył na rozłożone przed nim 
plany statku- -olbrzyma. ■— Nie ma rady, toniemy! — powtórzył bezbarwnym głosem. — 
Jedyna nadzieja na ocalenie to szybka, jak najszybsza pomoc.

Nadać SOS? — wyrwał się zastępca dowódcy, ale kapitan zaprzeczył stanowczym 

ruchem głowy.

Nikt dotąd nigdy nie użył na morzach nowego międzynarodowego sygnału telegrafu bez 

drutu: „SOS —| Save Ours Souls — Zbaw nasze dusze". Żaden dowódca nie splamił się 
dotychczas tym bezsilnym wołaniem. Smith nie chciał być pierwszym. Wciąż jeszcze wbrew 
oświadczeniom konstruktora, wbrew własnemu lękowi wierzył, że niezatapialny Titanic 
utrzyma się na morzu do chwili nadejścia pomocy.
Na długiej atlantyckiej fali ciężko, bezwładnie kiwało się stalowe cielsko zranionego statku. 
Bal trwał.
Różnobarwna wstęga tańczących zwijała się i rozwijała, kołysana melodyjnym walcem. —I 
Panie w prawo, panowie w lewo, tańczymy z vis f| vis! —*

background image

...SOS.,, s/s „Titanie" tonie... SOS... — pobiegł w eter, po raz pierwszy w dziejach, 
rozpaczliwy sygnał wzywający pomocy.
...SOS...s/s „Titanic" tonie... na pokładzie dwa i pół tysiąca ludzi... SOS...
* » •
donośny głos wodzireja dominował nad rozbrzmiewającą wesołym śmiechem salą.

Na podium stanął oficer. Dał znak -— orkiestra urwała wpół taktu. Rozbawieni tancerze 

oczekiwali zapowiedzi jakiejś miłej niespodzianki.

— Z polecenia kapitana przerywamy bal. Drobne uszkodzenie w maszynowni. Przepisy 

nakazują jednak, żeby pasażerowie po założeniu pasów ratunkowych zgromadzili się przy 
wyznaczonych szalupach. Stewardesy i stewardzi udzielą państwu wskazówek. Proszę zabrać 
ciepłe rzeczy. Nie, to nic poważnego — dorzucił na widok osłupienia tancerzy. Silił się na 
spokój, ale pobladła, ściągnięta twarz przeczyła słowom.

Jak mroźny powiew przez salę balową przeciągnął raptem niepokój. Ciszę przerwał 

histeryczny krzyk. Zawtórowały mu inne. Zbitą masą ludzie rzucili się do wyjścia. Szerokie 
drzwi okazały się zbyt ciasne.

— Bez paniki, nic nam nie grozi! — wołał oficer dając orkiestrze znak, żeby podjęła 

przerwaną melodię, ale słowa jego ginęły w narastającej wrzawie.

Skulony z zimna wachtowy s/s California od dłuższego już czasu wpatrywał się w 

rozbłyskujące nad południową częścią horyzontu kolorowe kule rakiet. Długo nie mógł się 
zdecydować, nim wreszcie stukając głośno grubymi butami w przemarznięte deski pokładu 
ruszył do kapitańskiej kabiny. Stary nie znosił, kiedy budzono go bez potrzeby, jego 
wybuchów wściekłości bali się wszyscy jak ognia, ale te niezwykłe błyski na pełnym oceanie 
niepokoiły marynarza.

background image

Zmiana kursu! Nord 52 West! — komenderował po odebraniu sygnału SOS kapitan 

Roston z s/s Carpathia płynącego z Sandy Hand do Gibraltaru.

Zawiadomić natychmiast dowódcę s/s Titanica, że znajdujemy się w odległości 

pięćdziesięciu ośmiu mil, że płyniemy pełną szybkością. Na miejscu możemy być 
najwcześniej za cztery godziny.

Alarm dla załogi! Podwoić wachty na maszcie i dziobie! Uwaga na krę i góry lodowe!

Wszystkie szalupy do opuszczenia na wodę! Trzymać w pogotowiu beczki z olejem, 

wylejemy je, jeśli będzie duża fala.
— Zwiększyć do maksimum obroty śrub!

Wolne łóżka w kabinach przygotować dla kobiet, rozesłać posłania i koce na 

korytarzach. Salę jadalną pierwszej klasy zamienić na szpitalną. Pamiętać o opatrunkach!

Magazyn! Wydać pledy i ciepłe ubrania. Wszystkie, jakie posiadamy!

— Kuchnia! Przygotować kawę, herbatę, ciepłe posiłki...
Kapitan Roston całą załogę postawił na nogi.

To już wszystko, co mogę dla nich zrobić — powiedział do swych oficerów. — 

Niepokoi mnie jedno: czy zdążymy na czas? To diabelnie daleko, może jakiś statek jest 
bliżej? Przysiągłbym,
Zaspany dowódca nie ukrywał niezadowolenia. -
— Jakiego koloru? — rzucił krótko, wysłuchawszy meldunku.

Pierwsze były czerwone, później żółte, zielone... różne — meldował wystraszony 

wachtowy.

Głupiś, to po prostu fajerwerki. Bal na Titanicu! Po co zawracasz mi głowę? Nie waż 

się tylko zbudzić radiotelegrafisty! Uważaj lepiej, żeby nas nie zniosło na jakąś lodową górę!
Marynarz jak niepyszny zawrócił na pokład.
W południowej części nieba coraz rzadziej, w coraz dłuższych odstępach czasu 
rozpryskiwały się barwne gwiazdy rakiet. „Bal się widać kończy" — pomyślał uspokojony.

background image

że Titanic ma zaledwie dziewiętnaście szalup ratowniczych. Rachunek prosty — uratować się 
może najwyżej tysiąc osób. A co z resztą?... Titanic i katastrofa... to się po prostu nie mieści 
w głowie — dorzucił po chwili z troską.
S/s Carpathia pruł fale Atlantyku z szybkością szesnastu węzłów.
Takiej nigdy dotąd w swym długim żywocie nie rozwinął.
* « »
Zbita ciżba runęła na pokład jak wezbrana powodzią fala, zmiotła ze swej drogi wszystko. 
Nieprzytomnych ze strachu zagarnęły mocne ramiona marynarzy, stewardów i przyzwanych 
na pomoc palaczy, których już nic nie zatrzymywało przy wygasłych kotłach. Do łodzi 
opuszczanej z najwyższego pokładu szalupowego na pasażerski rzuciło się setki ludzi.
— Pierwsze kobiety i dzieci! — krzyczeli oficerowie.
Na głowy tworzących kordon spadły zaciśnięte pięści co silniejszych, oszalałych z lęku 
mężczyzn. Na razy — załoga odpowiedziała razami. Siłą odrywali marynarze przerażone 
kobiety od mężczyzn.
— Mamo! — wybił się z wrzawy rozpaczliwy krzyk. — Mamo, gdzie jesteś?!

Tylko kobiety dzieci! — czarny od pyłu węglowego palacz zagrodził ramieniem drogę 

jakiejś parze.

Idź, popłynę następną szalupą, kochana! — mężczyzna silił się na spokój wyszarpując 

rękę z zaciśniętej kurczowo dłoni żony.

Przepuśćcie mnie! — jęczała kobieta w porwanej sukni młócąc bezsilnie pięściami 

napierający tłum. — Przepuśćcie, zostawiłam w kabinie kasetkę z perłami!
—- Ani! Ani! Gdzie moja córka?

Jest już w szalupie! — bez chwili namysłu odpowiedział oficer i rzucił stojącemu w 

przepełnionej łodzi marynarzowi bezwładnie zwisającą mu przez ramię kobietę. — Szalupa 
numer 7 na wodę! — zakomenderował w tej samej chwili.
Na zwolnione przy burcie miejsce spełzała już z góry następna pięćdziesięcioosobowa łódź. 
Setki ogarniętych paniką biło się

background image

o miejsce. Nie pomagały nawoływania do spokoju ani razy pięści, a tych nie żałowali 
marynarze. Któryś z palaczy na krzyk zemdlonej, deptanej przez tłum dziewczyny jednym 
zamachnięciem ramienia zmiótł z pół tuzina ludzi, wyrywając im spod nóg pokrwawione 
ciało. Ktoś wypchnięty naporem tłumu z rozdzierającym krzykiem spadał z wysokości kilku 
pięter do morza. Z najniższego pokładu skakali pasażerowie trzeciej klasy w nadziei, że 
zdołają przedostać się do miotanych falą łodzi. Byli to emigranci uciekający przed głodem z 
najuboższych wsi rumuńskich, bułgarskich, polskich i norweskich. Przejścia na pokłady 
szalupowe zamknięto przed nimi od pierwszej chwili alarmu — poświęcono ich bez wahania. 
Łodzi ratunkowych i tak nie starczało dla tych z luksusowych kabin. Konstruktor o 
wszystkim pomyślał, zapomniał tylko... o możliwości katastrofy. Wydawała się absurdem.

Przerażeni, nieprzytomni ludzie z zajadłością walczyli o życie wśród kłębiących się fal. 

Co sił w ramionach bili się o miejsca w szalupie. Najbliższa, przepełniona po brzegi, pod 
ciężarem dziesiątków ramion kurczowo chwytających za burtę przewróciła się kilem do góry. 
Kobiety i dzieci znalazły się w lodowatej wodzie, która ścinała mięśnie, paraliżowała ruchy, 
zwalniała rytm serca. Długa atlantycka fala to wynosiła na grzbiecie bezwładne ciała, to 
rzucała nimi w wodne bruzdy.

Popłoch i nieprzytomny krzyk tłumu przygasał powoli na widok szybko, sprawnie 

opuszczanych szalup ratowniczych. Dźwięki muzyki tanecznej, przeplatane raz po raz 
poważną melodią, uspokajały ludzi. W pełnym składzie dwudziestu pięciu osób orkiestra 
wprost z balowej sali wyszła na pokład. I trwała tam niczym żołnierz na posterunku.

Opustoszałe wnętrze olbrzymiego jak miasto statku wypełniał narastający trzask 

pękających przepierzeń i żałosna skarga stalowych belek wiązania napiętych do granic 
wytrzymałości.

|Carpathia płynie pełną parą — meldował kapitanowi radiotelegrafista.

background image

— Kapitan Boston sądzi, że będą tu za dwie godziny.
— S/s Almerian i s/s Mount Tempie zmieniły kurs, przypłyną do nas nad ranem...
— S/s California milczy nadal.
Rzęsiście oświetlone dotąd lampami i reflektorami zatłoczone przejścia i pokłady 

Titanica zaległa raptem głęboka ciemność. W nieludzkim ryku runęli znów wszyscy do 
wiszących, wypełnionych po burty stłoczonymi ludźmi szalup. Nie było już mocy zdolnej ich 
powstrzymać. Zbitą masą ciał jak taranem zmietli ze swej drogi marynarzy i po starciu tej 
żywej zapory runęli do morza.

— Światło! Światło na pokłady! — wyli ci, co zdołali się na czas cofnąć, przejęci 

obłędnym lękiem.

— Spokój! Bez paniki! Wszyscy będą uratowani!
— Statki płyną na pomoc! Są niedaleko!
Oficerowie starali się przekrzyczeć wrzawę, ale głosy ich ginęły w ogólnym zgiełku. 

Orkiestra grała bez przerwy. Wtórował jej raz po raz złowieszczy jęk syreny.
— Światło! — darli się bez opamiętania pasażerowie.

Jak im wyjaśnić, że ostatni kocioł zalała już woda? Że agregat awaryjny wystarczy tylko 

dla telegrafu bez drutu. Że póki nie nadejdzie pomoc, nie ujrzą blasku lamp, zdani na tę 
otchłań czerni, która napawała panicznym lękiem.

Ciemność nocy przecinały już tylko od czasu do czasu pojedyncze rakiety, coraz rzadziej 

wypryskujące pod niebo. Mdłe płomyki sztormówek pełgały po fali w miejscach załadunku 
łodzi ratunkowych. Ostatnich. Na wodę zrzucono już tylko tratwy.
Odrętwiali z zimna, obezwładnieni lękiem, rozbitkowie stłoczeni w szalupach widzieli, jak 
dziób Titanica powoli, nieuchronnie pogrąża się w ocean. Niby straszliwe potwory morskie 
wynurzały się ociekające wodą, znieruchomiałe trzy wielkie śruby i potężny ster na rufie 
statku. Wysoko, na czarnym tle nieba mogli rozróżnić miotające się jeszcze po pokładzie 
sylwetki, uczepione relingów i nadbudówek. Niełatwo zdecydować się na rozpaczliwy skok 
do wody i szukanie ratunku na tratwach rzucanych falą.

W górze migotało wciąż jeszcze światełko. W okienku radiostacji jedno jedyne. Philips 

słał w eter ostatnią depeszę:

background image

SOS... 15 kwietnia 1912 roku godzina druga minut dwadzieścia,., $/ś„Titąme" tonie... SOS...
Orkiestra umilkła.

Nasycony mroźną wilgocią wiatr przenikał do szpiku kości, łoskot morza budził grozę. 

Rozkołysane, czarne, miotało rozrzuconymi szalupami, w których tłoczyli się ledwo żywi 
rozbitkowie. Nikt nie śmiał już zadawać sobie pytania, czy pomoc nadejdzie, czy zdąży? 
Czas dłużył się w nieskończoność. Minuty, kwadranse, godziny... Zwątpienie odbierało 
resztkę sił.

Kobiety w balowych sukniach schwycić musiały długie, ciężkie wiosła i nie wypuszczały 

drzewców ze startych do krwi dłoni.

Po dwu koszmarnych, wydających się wiecznością godzinach w odrętwiałych z zimna 

rozbitków uderzyły wreszcie snopy reflektorów. S/s Carpathia nie zawiódł.

Z paru łodzi wystrzeliły w powietrze rakiety, z innych dobiegało tylko rozpaczliwe 

wołanie o pomoc, głuszone szumem fal.' "

Akcja ratownicza była ciężka. Prąd morski i wiatr odgoniły szalupy daleko od miejsca 

katastrofy. Długo jeszcze rozbitkowie musieli walczyć o życie.
I nie wszyscy tę walkę wygrali. Bilans pamiętnej nocy był przerażający. Zdołano wyratować 
zaledwie siedemset jedenaście osób. Nie było wśród nich kapitana, nie było radiooperatora, 
który nadał ostatnią depeszę iskrową na dziesięć minut przed zatonięciem Titanica. Nie 
uratował się nikt z orkiestry. Śmierć w falach Oceanu Atlantyckiego znalazło tysiąc pięćset 
czternaście osób.

Największa w czasach pokoju katastrofa morska przeszła do historii, ostrzegając 

człowieka przed gorączką pośpiechu.

background image

ESKADRA OD WIEKÓW SKAZANA NA ZAGŁADĘ
Połyskując martwą bielą sprawca nieszczęścia, ajsberg, niesiony prądem morskim dryfował 
powoli, majestatycznie, swym odwiecznym szlakiem. Na południe.

W kilkanaście godzin później dostrzegła go załoga s/s Prinz 'Adalbert w odległości 

pięćdziesięciu mil morskich od miejsca katastrofy. Na bieli lodu niczym rozwarta rana 
czerwieniała długa smuga minii zdartej ze stalowego kadłuba Titanica.

Spłaszczony, niewiele wystający ponad poziom morza ajsberg liczył w swej części 

zanurzonej ponad sto metrów długości, a ważyć musiał zapewne dwadzieścia razy więcej niż 
potężny Titanic o wyporności czterdziestu pięciu tysięcy ton. Jego droga na południe była 
drogą nieuchronnej zagłady. Każdy promień słońca skracał mu żywot, pod każdym 
uderzeniem fali malał, topniał, żłobiony naporem wody, nim wreszcie wchłonął go ocean.

Tragedia niezatapialnego Titanica — nie pierwsza w historii nawigacji na wodach 

północnego Oceanu Atlantyckiego, ale naj-. większa do czasów pierwszej wojny światowej 
— wstrząsnęła ludźmi. Co czynić, by na przyszłość uniknąć podobnych? Jak chronić statki 
przed niebezpieczeństwem, skoro tego najnowocześniejszego podówczas nie uratowała ani 
nowoczesna technika, ani wieloletnie doświadczenie kapitana?

Międzynarodowa rada armatorów, nawigatorów, hydrologów i kapitanów żeglugi 

wielkiej długo roztrząsała na konferencji w Londynie te palące pytania. W styczniu roku 
1914 ustalono wreszcie, że kutry Ochrony Wybrzeża Stanów Zjednoczonych podejmą się 
patrolowania najbardziej groźnych obszarów wodnych północnego Atlantyku. W krótkim 
czasie dwanaście państw przyłączyło się do porozumienia, wspólnie pokrywając koszta.

background image

Tak powstał Międzynarodowy Patrol Lodowy, który w roku 1963 obchodził 

pięćdziesięcioletnią rocznicę pracy. Pracy trudnej, niebezpiecznej. Gęsta, nieprzebita 
wzrokiem ławica mgły, jak biały mur tamująca widzialność, ani sztormowa wichura, ani 
nawałnica śnieżna nie zwalniały załogi kutra od krążenia po niebezpiecznej strefie 
rozciągającej się na południe i na wschód od Nowej Fundlandii, między 39° a 49° szerokości 
północnej i 42° a 60° długości zachodniej.

Na ogromnych wodnych obszarach Oceanu Atlantyckiego poczynając od pierwszych dni 

marca do końca lipca załogi Międzynarodowego Patrolu Lodowego czuwają nieustannie, 
wykrywając i śledząc dziwne procesje milczących białych zjaw, które niczym gigantyczne 
łamacze lodu torują sobie drogę pośród zwałów kry.

Czasem, jak na przykład w roku 1967, prace patrolu trzeba było przedłużyć do końca 

sierpnia, gdyż na horyzoncie pojawiło się niespodziewanie trzydzieści siedem ajsbergów 
ustawionych w szyku bojowym.

Nie trzeba być astrofizykiem ani geofizykiem, by zauważyć, że ilość lodowych gór 

zależna jest od zmian aktywności słońca. W czasie nasilenia tej aktywności północny Ocean 
Atlantycki pustoszeje. W ciągu Drugiego Międzynarodowego Roku Polarnego w latach 
1932/33 patrol sygnalizował zaledwie setkę ajsbergów, podobnie jak w trzydzieści lat 
później. Natomiast podczas prac Międzynarodowego Roku Geofizycznego w latach 1957/58 
Ocean Atlantycki znów zabielił się górami. Całe ich stada spływały od bieguna.

Kutry Międzynarodowego Patrolu Lodowego dziewięćset razy sygnalizowały wówczas 

niebezpieczeństwo do swej bazy na Nowej Fundlandii i ostrzegały załogi pływających po 
oceanie statków.

Niektóre ajsbergi, wagi półtora miliona ton, prostopadłymi ścianami wystrzelają ponad 

fale na dziesiątki pięter. W pogodne dni, kiedy niebo jest wolne od chmur, łatwo je dostrzec z 
bocianiego gniazda w promieniu dwudziestu paru kilometrów. Ale gdy morze zasnUwa opar 
mgły, biała zjawa sunie w ciszy, niewidzialna dla ludzkiego oka, zdradliwa. I w ostatniej 
niemal chwili, z odległości zaledwie pół kilometra zaczyna przeświecać przez burą zasłonę

background image

dziwnym opalizującym, jakby zapożyczonym od słońca blaskiem. Jeżeli wówczas 
nieostrożny lub zadufany w swą wiedzą kapitan, z takich, co to „zawsze dadzą sobie radą", 
płynie z szybkością od dwunastu do dwudziestu węzłów — zderzenie, nieuniknione, na-
stępuje błyskawicznie, w ciągu czterdziestu, najwyżej sześćdziesięciu sekund.

Po drugiej wojnie światowej załogom Międzynarodowego Patrolu Lodowego przyszedł z 

pomocą radar, genialny wynalazek nowoczesnej techniki, który z odległości wielu 
kilometrów wykrywa przeszkodę, dostrzega ją w dzień równie dobrze, jak podczas nocy, we 
mgle i w śnieżycy. Radar nie jest jednak „wszechwidzący". Niskie, niewiele wystające ponad 
powierzchnię wody, tak zwane growlery, sygnalizuje dopiero przy zbliżaniu na kilkaset 
metrów. Taki właśnie growler pociągnął za sobą na dno Titanica.

Chropawa, nierówna, pełna załamań i szczelin powierzchnia wysokiego nawet ajsberga 

daje czasem na ekranie radaru — na skutek wielu odbić — bardzo niejasny, rozmyty obraz 
lodowego olbrzyma. Stary wilk morski, znający od lat polarną nawigację, ale nieświadom 
wszystkich tajników pracy nowoczesnego przyrządu, może z łatwością zlekceważyć 
niebezpieczeństwo i narazić statek na zgubę.
Tak stało się niedawno, przed dziesięciu zaledwie laty.
• * •

Operator stacji w Cape Race na Nowej Fundlandii w dniu 30 stycznia 1959 roku, w tym 

samym czasie co telegrafista kutra ochrony wybrzeża Campbell, odebrał rozpaczliwe sygnały 
z morza:
godzina HM SOS... SOS... SOS... m/s „Hans Hedtoff zderzył się podczas sztormu i mgły z 

górą lodową... pozycja nasza 59°5' Nord 43° West... prosimy o natychmiastową pomoc...

godzina 12.42 woda zalewa maszynownie...
godzina 13.22 na pokładzie dziewięćdziesięciu pięciu ludzi pa-

background image

sażerowie i załoga... Nadaremnie próbujemy od- pompować wodę z ładowni i 

maszynowni...- jak najszybsza pomoc nieodzowna... godzina 14.55 zanurzenie wzrasta... 
trudności z opuszczeniem

szalup... wzburzone morze pokryte krą... godzina 15.35 kończę pracę... SOS... SOS... 

toniemy...

W godzinę później na miejsce katastrofy podpłynęły kuter Campbell i kilka innych 

statków. Za późno jednak. Wśród połamanej przez wzburzoną falę kry nie odnaleziono 
żadnych śla-. dów — morze zamknęło się nad nimi. Dalsze poszukiwania prowadzone w 
ciągu kilku dni z wody i powietrza również nie dały rezultatów. Ocean pochłonął ofiary — 
głównie Eskimosów, kobiety i dzieci.

M/s Hans Hedtoft był łamaczem lodu ultranowoczesnym, zbudowanym kosztem dwu 

milionów dolarów i przeznaczonym do nawigacji zimowej na wodach Dalekiej Północy. 
Odpowiadał, wydawałoby się, wszystkim wymaganiom bezpieczeństwa: podwójne dno, 
siedem wodoszczelnych komór i dodatkowe stalowe poszycie. Mówiono o nim w duńskich 
stoczniach: „niezatapialny". Jak o Titanica. I jak Titanic przed czterdziestu siedmiu laty — 
uległ katastrofie w drodze powrotnej ze swego dziewiczego rejsu z Kopenhagi do Godthaab 
na Grenlandii.

Zderzenie z lodowym wrogiem skrytym we mgle nastąpiło wkrótce po opłynięciu 

przylądka Farvel. Wśród ofiar katastrofy — jak na ironię — znajdował się zasłużony dla swej 
ojczyzny^ przedstawiciel Grenlandczyków w duńskim parlamencie. On pierwszy gorąco 
sprzeciwiał się budowie tego łamacza lodu utrzy- mując -Swiedziony może nieomylnym 
instynktem Eskimosa — że w okresie zimy nawigacja na arktycznych wodach zawsze była, 
jest i będzie niebezpieczna. Zycie przyznało mu rację.
W czasie katastrofy na dno poszły także grenlandzkie bezcenne materiały archiwalne — 
między innymi z roku 1780 — które w trzynastu skrzyniach przesyłano na przechowanie do 
skarbca
królewskiego w Kopenhadze.
* * *

background image

Pragnąc zabezpieczyć Międzynarodowy Patrol Lodowy przed podobnymi katastrofami i 

ułatwić mu odnajdywanie wroga we mgle lub pośród wzburzonych fal, zaopatrywano kutry 
w echosondę, zwaną sonarem, i w hydrolokatory, bardziej pomocne czasem od radaru, które 
z dużej odległości notują odbicie echa fal ultradźwiękowych od podwodnej części ajsberga. 
Ważnym czynnikiem obrony stały się również urządzenia wykrywające raptownie malejące 
zasolenie — widomy znak, że gdzieś w pobliżu topnieje kolebka słodkiej wody, góra lodowa 
— oraz czuły termometr elektryczny, sygnalizujący nagły spadek temperatury wody. Ale i to 
nie zawsze wystarczało.

Międzynarodowe patrole krążące nieustannie po atlantyckich wodach jednego pragnęły 

najgoręcej — niszczyć ajsbergi. Teoretycznie — pragnienie ziszczalne, ale niezmiernie 
kosztowne. Pół tony dynamitu czy trotylu wystarczy w zupełności, żeby skruszyć, rozbić na 
drobne odłamki dwa tysiące ton lodu, ale niewielkie ajsbergi liczą ich wiele tysięcy. Na 
unicestwienie jednej góry lodowej trzeba by więc zużyć przynajmniej dwadzieścia pięć ton 
materiału wybuchowego. A jeżeli z mgły wynurzyłaby się jednocześnie cała ławica? ,

Swoim zwyczajem człowiek nie ustąpił, nie zgodził się uznać za pokonanego i próbował 

wciąż innych, nowych sposobów. Bombardowanie ajsbergów z powietrza nie przyniosło 
także oczekiwanych wyników.

A gdyby tak lód stopić? Krótkie przeliczenie wykazało jednak całkowitą nieopłacalność 

takiego przedsięwzięcia. Na jedną niewielką górę lodową należałoby zużyć dziesięć tysięcy 
ton ropy. A gór tych pływa po oceanie tysiące...;

Dwadzieścia bomb termicznych, każda wagi ćwierć tony, zrzuconych na ajsberg tytułem 

eksperymentu zmniejszyło objętość kolosa zaledwie o jedną czwartą. To zbyt mało.

Próbowano więc zaprząc do pracy najpotężniejszego w Arktyce sprzymierzeńca 

człowieka ISj słońce. Górę lodową posypywano z helikoptera sproszkowanym węglem, żeby 
promienie, nagrzewając silnie czarną powierzchnię, rozluźniły twardą bryłę. Ale i to okazało 
się nieskuteczne. I zbyt powolne.

Naukowcy nadal nie rezygnują. Z pewnością znajdą wreszcie

background image

jakąś tanią i prostą metodę niszczenia białych gór. Jak dotąd jed- ] nak oficer nawigacyjny 
statku, wypływającego w wiosennym okre- • sie na niebezpieczny obszar wód północnego 
Oceanu Atlantyckie- 9 go, dwa razy na dobę, w godzinach 00,48 i 12,48, wysłuchuje pilnie 
komunikatów Międzynarodowego Patrolu Lodowego. Sygnalizują J one przypuszczalną trasę 
ajsbergów i kolor, jakim je oznaczono. j Bo z czasem ludzie wpadli na pomysł barwienia 
ajsbergów jaskra- '< wymi, silnie fluoryzującymi farbami. Każdy inną. Specjalna arma- fei 
tka z odległości trzydziestu do pięćdziesięciu metrów wystrzela I naboje, które wielkimi 
plamami znaczą nieskazitelną biel groźne- - go wciąż i nadal nie zwyciężonego przeciwnika.
Kutry i samoloty Międzynarodowego Patrolu Lodowego, wyruszające ze swej bazy w 
Argentia na południowym wybrzeżu Nowej Fundlandii, wyposażone są dzisiaj we wszystkie 
najnowocześniej- 'i sze urządzenia elektronowe, jakie mogą być pomocne przy zapewnieniu 
spokojnej żeglugi na wodach północnego Oceanu Atlantyckiego.
Każdy dostrzeżony lodowy kolos jest natychmiast umiejscawia- ] ny. Wystarczy, żeby 
obserwator patrolu dotknął przycisku, pokręcił dwiema gałkami, a loran — genialne 
urządzenie elektrono- ; we — w jednej chwili określa położenie geograficzne statku lub jj 
samolotu, bez potrzeby wykonywania, jak dawniej, pomiaru astronomicznego. Przekazując 
do bazy nadbrzeżnej wiadomość, obser- j wator podaje od razu współrzędne góry lodowej, jej 
kształt, wy- miary, kolor, jakim została oznaczona, oraz — rzecz niezmiernej wagi — 
kierunek i szybkość dryfu określone za pomocą radaru, jj

Raz na dobę wielkie nowoczesne statki pasażerskie mogą odbierać drogą radiową 

faksymile synoptycznej mapy pogody dla północnego Atlantyku, na którą naniesione są 
wszystkie ajsbergi do- | strzeżone w ciągu ostatnich czterdziestu ośmiu godzin. Kwatera 
Główna Międzynarodowego Patrolu Lodowego na Nowej Fundlandii w 1968 roku została 
wyposażona również w komputer, który ułatwia pracę służby meteorologicznej i 
ostrzegawczej przez prze- 1 liczenie dokładnej trasy lodowych gór i czasu, w jakim rozpłyną 
się w oceanie.

Dla kapitana lub szypra pływających wśród ciężkiego, wielo*- j letniego lodu wkrótce już 

bezpowrotnie minie niecierpliwe wycze- |

background image

kiwanie na wyniki wywiadu lotniczego, na wskazówki, w którą stronę, dokąd skierować 
dziób statku, by ominąć niebezpieczeństwo. Dawny wywiad lotniczy może dziś zastąpić 
bezkonkurencyjny satelita.

Zdjęcia olbrzymich połaci Północnego Oceanu Lodowatego, wykonane z wielkiej 

wysokości, automatycznie, „na gorąco" przekazywane są do stacji naziemnych, a stamtąd — 
poczynając od roku 1968 w ramach Światowej Organizacji Meteorologicznej — przesyłane 
za pomocą teleprintów wszystkim zainteresowanym.

Urządzenia odbiorcze instaluje się obecnie nawet na niewielkich łamaczach lodu. Co 

kilka godzin kapitan lub oficer nawigacyjny otrzymuje nie tylko mapę pogody, lecz i 
fotografie lodowej pokrywy oceanu. A na nich wyraźnie widać, gdzie powstają najbardziej 
niebezpieczne skupiska kry, a gdzie rozwiera się żeglowny kanał wodny. Niejeden z 
kapitanów przypomni sobie wtedy opowiadania ojca czy dziada — podobnie jak on 
marynarzy północnych mórz — którzy zdani jedynie na własny instynkt, bezbronni byli 
wobec losu. I niejeden ze zgrozą uprzytomni sobie, z jakimi
przeciwnościami musieli się ongiś borykać.
* * •

Kolebką lodowych kolosów półkuli północnej jest Grenlandia, największa wyspa świata i 

jedna z najstarszych. Północna jej krawędź, wykraczająca poza 83° szerokości północnej, 
znajduje się w odległości około siedmiuset kilometrów od bieguna, południowa — pod 60° 
szerokości północnej, na tej samej prawie wysokości co Leningrad i Oslo.

Wyspa jest długa, liczy ponad dwa tysiące sześćset kilometrów. Gdyby północny jej 

kraniec umieścić w Szczecinie, południowy sięgałby serca Sahary.

Ten wielki ląd o powierzchni ponad dwa miliony kilometrów kwadratowych, 

sześciokrotnie większy od Polski, wypełniony jest cały lodem, który pośrodku wyspy 
wypiętrza się na wysokość trzech tysięcy metrów. Na wąskich skalistych pasach przybrzeż-
nych lądolód wspiera się o łańcuchy gór, których szczyty dochodzą do trzech, czterech 
tysięcy metrów.

background image

Niczym ciasto rozczynione na chleb biała szklista masa przelewa się przez brzegi 

ogromnej, głębokiej misy i spływa do otaczających mórz.

Jak zrodziły się olbrzymie masy lodu wypełniające prawie całe wnętrze Grenlandii? Żeby 

odpowiedzieć na to pytanie, trzeba by cofnąć się w zamierzchłą przeszłość i początków 
szukać w zwiewnych, lekkich płatkach śniegu, które od milionów lat sypią ze zwisających 
ciężko chmur. Pod mikroskopem widać, że każdy tworzy gwiazdkę o subtelnym, nie zawsze 
symetrycznym układzie drobniutkich kryształków lodu. Nieskończonym bogactwem form 
chlubi się przyroda układając je w każdej śnieżynce w odmienny, kunsztowny wzór. W 
miliardach milionów płatków okrywających ziemię białym pokrowcem daremnie szukać by 
zupełnie jednakowych. Każdy jest inny, jeden piękniejszy od drugiego, każdy przypomina 
wyglądem najdelikatniejsze koronki.

Na Dalekiej Północy zimowe opady nie topnieją podczas krótkiego, chłodnego lata. Z 

roku na rok warstwy białego puchu nakładają się jedna na drugą. Nieznaczna ilość 
wytopionej wody, wsiąkając w śnieg, zamarza tworząc paromilimetrowej średnicy ziarna 
firnu — formy przejściowej od śniegu do lodu. Firn pod ciężarem wciąż nowych warstw 
zbija się, sprasowuje w jednolitą masę, z której uchodzi powietrze wyciskane spośród 
grubszych ziaren. Ostają się w końcu tylko drobne pęcherzyki powietrza uwięzionego na 
długie lata, które nie zdołały uwolnić się na czas.
Glacjologów nie dziwi, gdy z próbek lodu, pobranych z dużej głębokości, dochodzą leciutkie 
trzaski — to właśnie powietrze pod ciśnieniem wielu atmosfer, w miarę jak lód taje, 
wydobywa się wreszcie z niewoli rozrywając cienkie przegródki.
Gdy pokład firnu osiąga grubość od trzydziestu do sześćdziesięciu mętrów, jego dolna 
sprasowana warstwa zamienia się w krystaliczny lód — w minerał. W pierwszej chwili 
określenie to budzi mimowolny sprzeciw. Lód minerałem? A jednak struktura atomowa 
zwiewnej śnieżynki jest taka sama jak kwarcu, diamentu kryształu górskiego czy ametystu.

background image

Twardy niczym skała niebieskawy lód pod ciężarem własnym staje się plastyczny, 

zaczyna żyć jakimś dziwnym, utajonym życiem. Nie pozostaje na miejscu, lecz spływa po 
zboczach gór, pełznie po nierównościach terenu, zaściela przełęcze, niemiłosiernie zmiata 
wszystko, co stanie mu na drodze.

Tak zapewne przed setkami tysięcy, przed milionami lat narodził się lądolód Grenlandii. 

Wypełnił szczelnie całe jej wnętrze, a później nie ujarzmiony spełzał coraz niżej ku brzegom, 
samotne szczyty wymijał zalewając tylko ich podstawy białą szklistą masą i dając w ten 
sposób początek słynnym grenlandzkim nunatakom. Prąc niepowstrzymanie dalej w swej 
zaborczej wędrówce opierał; się czasem o przybrzeżne łańcuchy górskie — przeszkodę 
wydawałoby się nie do przezwyciężenia. Na pomoc przychodził mu jednak czas. Narastała 
nieprzerwanie grubość białego pancerza, który przetaczał się w końcu przez przełęcze i 
białymi jęzorami spływał do oceanu.

Jedne wydłużone, płaskie, przypominają strumienie górskie lub wodospady, które raptem 

zakrzepły, skamieniały. Inne — jak słynny lodowiec nad Zatoką Melville'a — chylą białe 
czoła przed morzem na przestrzeni prawie czterystu kilometrów. Są wśród lodowców i takie, 
które w swej ucieczce zatrzymały się na skałach przybrzeżnych. Inne, spychane przez 
napierającą nieustannie białą masę milionów ton minerału — z wnętrza Grenlandii — wypeł-
zają daleko w wodę. To lodowce szelfowe, to z nich latem odłamują się wielkie pływające 
wyspy.

Podczas dnia polarnego, kiedy śnieg migoce milionami iskierek, w których lśnią odbite 

promienie letniego słońca, na czystą, idealnie białą powierzchnię z bezchmurnego nieba 
opadają mikroskopijne, niedostrzegalne czasem gołym okiem cząsteczki pyłu. Długą mają za 
sobą, niełatwą drogę. I rozmaitą.

Podczas burzy szalejącej gdzieś daleko na odległej o tysiące kilometrów Saharze trąba 

powietrzna podrywa z ziemi piasek i unosi wysoko, nieraz do stratosfery, skąd prądy 
powietrzne rozsiewają go po morzach i kontynentach. Część tego drobnego pyłu opada tu, na 
Grenlandii. Popiół, pozostałość dziesiątków milionów metrów sześciennych lawy 
wypluwanej przez wulkany, odbywa nierzadko podobną wędrówkę. Nawet cząstki zawarte w 
dymie

background image

wielkich kombinatów przemysłowych Europy, Ameryki czy Azji osadzają się na bieli 
lądolodu wraz z pyłem krążącym w przestrzeni kosmicznej z bliskiego naszej Ziemi 
Księżyca.

Podczas nocy polarnej miliardy delikatnych, chłodnych płatków pokrywają naniesione z 

dalekiego świata ślady innych kontynentów. Cementuje je mróz i sztormowe wichury, 
wchłania śnieg.

Mija czas. Lata, wieki...
Po krótkim polarnym lecie nad pustkowiem Grenlandii zapada znów ciemność i znów 

nadciągają nowe zimy, nowe siarczyste mrozy, nowe opady śnieżne, nowe warstewki pyłu. I 
jak w wielkiej księdze zamyka się karta za kartą.

Księga to niezwykła. Z jej białych, nie zapisanych na pozór stron glacjolog odczyta, co 

mówi lód, naoczny świadek dziejów klimatu naszej planety. Tuż pod powierzchnią odnajduje 
pył radioaktywny, niezbity dowód prób przeprowadzanych z bombami atomowymi i 
wodorowymi. To dorobek ostatnich dziesiątków lat. Niżej, na głębokości pięćdziesięciu kilku 
metrów widać jeszcze wyraźnie ślady popiołu, pozostałości potężnego wybuchu wulkanu 
Krakatau na Sumatrze, który w roku 1883 spowodował śmierć ponad trzydziestu sześciu 
tysięcy ludzi.

Fizycy i chemicy do niedawna jeszcze głowili się, jak najłatwiej odróżnić pył 

wulkaniczny naszej planety od pyłu księżycowego. Dzisiaj, gdy selenauci przywieźli już na 
Ziemię próbki gruntu księżycowego, sprawa jest rozwiązana. Badając cierpliwie kolejne 
warstwy naniesionych z nieznanej dali cząstek, glacjolodzy mogą także z dużą dokładnością 
oznaczyć lata, w jakich nasilała się ilość meteorytów spadających z Kosmosu na Ziemię.

Nowoczesne metody fizyczno-chemiczne pozwalają teraz nauce określić nie tylko wiek 

poszczególnych warstw lodu, ale także i skład powietrza, w chwili gdy lód ten powstawał.

...Eksponaty, jakie przechowujemy w muzeach, dają nam wierny obraz życia naszych 

praprzodków, nawet tych pierwotnych, prymitywnych, którzy jeszcze nie znali pisma. 
Wiemy, jak odziewali się, czym się odżywiali, ale pragniemy wiedzieć jeszcze coś więcej. 
Żadne muzeum świata nie posiada na przykład w swych zbiorach wzoru składu powietrza, 
jakim oddychali. Czy odkrywcy nieznanych szlaków, Kolumb lub Eryk Rudowłosy, 
oddychali ta-

background image

kim samym powietrzem, jak my dzisiaj? Na całym naszym globie tylko Antarktyda i 
Grenlandia, te dwie gigantyczne chłodnie dwu przeciwległych krańców Ziemi, strzegące 
tajemnic klimatu i jego historii, mogą przynieść odpowiedź na te pytania" — pisze jeden z 
wybitnych glacjologów angielskich.

Skomplikowaną analizę lodu, który mówi o dziejach naszej Ziemi, można by 

przeprowadzać jedynie w bogatych, świetnie wyposażonych laboratoriach. Nie sposób — 
dziś jeszcze — budować podobnych na lądolodzie Grenlandii czy na wysokim płaskowyżu 
biegunowym Szóstego Kontynentu. Ale nie sposób zrezygnować z „poznania", jeżeli istnieje 
choćby jedna na tysiąc szansa wyjaśnienia zagadek przyrody. Czyż wielki uczony Fridtjof 
Nansen nie pisał: „Człowiek pragnie wiedzieć, poznawać; jeżeli przestanie pragnąć, nie jest 
godzien miana człowieka".

I w tym przypadku ludzie nauki nie ustąpili. Zdecydowani dotrzeć do sedna sprawy 

wykorzystali olbrzymie laboratorium naturalne, jakie ofiarowała im przyroda. Przewiercając 
pancerz lodowy Grenlandii na głębokość prawie tysiąca sześciuset metrów, z otworu 
wiertniczego wydobywali na powierzchnię rdzenie lodowe o średnicy czternastu 
centymetrów i długości trzech metrów. Pakowane na miejscu pieczołowicie do poj emnikó 
w-chłodni, wysyłane drogą powietrzną, lądowały w pracowniach odległych o tysiące 
kilometrów od północnego krańca Ziemi. Sposób niełatwy to wprawdzie i niezmiernie 
kosztowny, ale osiągnięte wyniki warte były zachodu.

Rdzeń wyciągnięty z najgłębszych czeluści pancerza Grenlandii, tam gdzie lód styka się 

ze skałą podłoża, przyniesie człowiekowi odpowiedź na wiele pasjonujących pytań. Między 
innymi opowie mu, czy przed dziesięciu, dwunastu lub czternastu tysiącami lat nastąpił jakiś 
potężny wybuch wulkanu, o którym nic dotąd nie wie nauka, a także wyjaśni, jakim 
powietrzem oddychali nasi pra- praprzodkowie z późnej epoki lodowcowej.

Dzięki najnowszym metodom analitycznym badań rdzeni lodowych Grenlandii w 

początkach roku 1968 dokonano dramatycznego odkrycia.

Ilość tlenku ołowiu bijącego w powietrze z rur wydechowych milionów samochodów 

krążących po drogach północnej półkuli

background image

Ziemi, zatruwającego nieustannie człowieka, wzrosła — jak stwierdzono — do dwustu 
mikrogramów na tonę lodu. Sygnał to alarmowy. Pierwsza czarna karta Białej Księgi. W 
ciągu poprzednicK dwustu lat bowiem poziom tlenku ołowiu, szkodliwego dla zdrowia, 
niebezpiecznego dla życia, wzrósł z dziesięciu do siedemdziesięciu zaledwie mikrogramów 
na tonę.

Lód, naoczny świadek dziejów klimatu Ziemi, ostrzega przed groźnym 

niebezpieczeństwem. Czy zostanie wysłuchany przez człowieka?

Niech tylko osłabną siarczyste mrozy zimy, niech tylko przy- grzeje słońce dnia 

polarnego, a od czół lodowców Grenlandii, spływających z wnętrza wyspy ku brzegom, 
zaczynają odrywać 6ię ajsbergi. Jedne w swą odwieczną wędrówkę wypływają w zupełnej 
ciszy, inne walą się w głębię w ogłuszającym grzmocie, w fontannach wody wy tryskujących 
wysoko pod niebo i toną, jakby już nigdy nie miały powrócić na powierzchnię.

Wrażenie złudne. Po jakimś czasie biała potworna masa wynurza się w szumie 

skotłowanej, spienionej, zasłanej odpryskami lodu fali, kołysze się majestatycznie i znów 
znika w głębinach, i znów wypływa, po wielekroć jeszcze burzy wodę, jakby z trudem, z 
żalem uwalniała się z podwodnych pęt. A wreszcie gnana prądem morskim uchodzi z fiordu 
na pełny , ocean.

Podczas pierwszej zimy przy zachodnich wybrzeżach największej wyspy świata nowo 

narodzone ajsbergi wmarzają w pola lodowe Zatoki Baffina. Stoją tam wyniosłe, 
znieruchomiałe, podobne do jakichś statków-widm, mocno zakotwiczonych przy brzegu. 
Latem samotnie lub gromadnie wyruszają w dalszą wędrówkę. Ustawiają się niekiedy 
rzędami, jak eskadra gigantycznych okrętów na defiladzie, innym razem rozrzucone 
bezładnie sprawiają wrażenie niesfornego stada olbrzymów.

Naukowcy dokładnie znają skomplikowany mechanizm ich ruchów, wędrówek prądów 

morskich, przypływów i odpływów, kierunków wiatrów. Nie wtajemniczony w zawiłe arkana 
polarnej wiedzy ze zdumieniem śledzi dziwne kaprysy lodowych gór. To

background image

płyną szybciej, to znów zwalniają, zawracają raptownie z drogi, zataczają pętle, żeby po paru 
dniach podjąć na nowo swój powolny dryf na południe. W przesmykach gromadzą się 
tłumnie, jakby tu sobie wszystkie na raz wyznaczyły spotkanie, przepychają się niczym 
warszawiacy na przystanku nadjeżdżającego tramwaju. Przemijające lato żegna je zbite 
ponownie w stada w Zatoce Da- visa — na zimowanie, na przetrwanie następnej nocy 
polarnej. Tam prąd wschodniqgrenlandzki, po zatoczeniu ogromnego łuku wokół przylądka 
Farvel płynąc na północ, wnosi ze sobą całe gromady innych białych zwalistych gór-widm, 
tych, co rodowód swój wywodzą nie z zachodnich, lecz ze wschodnich wybrzeży Grenlandii.

Większość ajsbergów osiada na mieliznach lub rafach i tu po wielu miesiącach 

uwięzienia kończy żywot. Ocalałe od tego żałosnego losu wyrywają się poprzez wody Nowej 
Fundlandii na Ocean Atlantycki. Nim same zginą w cieplejszych wodach, przeżarte od spodu 
falą, pobrużdżone od góry słońcem i wiatrem, pochylone, grożące lada moment upadkiem, 
stają się niebezpieczne dla statków.

Niektóre żyją długo, rok, dwa do trzech, i przepływają w tym czasie ponad cztery tysiące 

kilometrów, docierając niekiedy na wysokość Wysp Azorskich. W roku 1934 u brzegów 
Florydy śledzono z uwagą skarlałe, wykruszone niczym ruiny starego obronnego zamczyska 
resztki góry lodowej — olbrzyma.
* • •

Co roku, na krańcach Grenlandii rodzi się dziesięć, dwanaście, do piętnastu tysięcy gór 

zakrzepłej w lód wody.

„...Jak urzeczony wpatrywałem się z pokładu samolotu w bielejące na granacie Morza 

Grenlandzkiego stado ajsbergów. Z wysoka wszystkie wydawały się gładkie, równe, jakby 
odlane z gipsu — opowiada nawigator radzieckiej maszyny.

...Jedne półkoliste przypominały stadiony-giganty, inne wystrzelały w górę niczym 

trójkątne żagle kryształowych, znieruchomiałych okrętów. Inne, skłębione w jakąś 
chaotyczną gmatwaninę, na-szczytach zwieńczoną ostrymi iglicami zielonkawego lodu, po-

background image

zostałością odwilży, przywodziły na myśl ostre turnie kaukaskich gór.

i

...Kiedy wytraciliśmy wysokość, zamiast gipsowych gładzin dojrzałem spękane, 

zbrużdżone ściany, jakby po zboczach ajsbergów przelewały się lawiny, przeorywały je, 
wyrywały wielometrowe bloki lodu, spychając w głębię wszystko, co stanęło im na prze-
szkodzie.

...Podstawy roziskrzonych naraz w słońcu, rozmigotanych na zrębach tęczowym blaskiem 

lodowych gór biją w oczy całą gamą barw — od ciemnego granatu do najjaśniejszego 
błękitu. Wyżera je od spodu fala, żłobi w jakieś tajemnicze krużganki, drąży tunele, pieczary; 
kotłowane i spienione przelewają się przez nie rzeki . wody.
...Obniżamy się nad lekkim, pięknym, kilkupiętrowej wysokości lodowym łukiem. Brutalne 
uderzenie fali powietrza spowodowanej naszą szybkością, prawie trzystu kilometrów na 
godzinę, zmiata błyskawicznie z wierzchołka aj sberga tę kunsztowną konstrukcję przyrody.

•Z góry można zobaczyć, jak daleko sięgają zanurzone w przezroczystej fali podwaliny 

lodowych kolosów. Podwodne tarasy, szerokie niczym marmurowe stopnie starożytnych 
świątyń albo długie jak macki ośmiornicy, ciągną się niekiedy sto, dwieście metrów. 
Nierzadko jednak szklista ściana ajsberga spada w głębię z wysokości wielu pięter 
prostopadle, jakby obciosana nożem".

Zanurzone w morzu, niewidoczne lodowe podstawy sprawiają czasem niespodzianki. 

Przed paru laty niewielki, luksusowy statek pasażerski wypłynął na wody Arktyki podczas 
upalnych dni lipca. Program polarnej wycieczki ludzi zamożnych, którzy za swe pieniądze 
pragnęli w wygodnych warunkach przeżyć dreszcz Wielkiej Przygody, był bardzo bogaty.

Kapitan czynił wszystko, co było w jego mocy, żeby nie sprawić pasażerom zawodu. 

Podpływał, jak mógł najbliżej, do stad sennych fok wylegujących się na polach lodowych, a 
nawet do gromady groźnych morsów. Kierował statek śladami białego niedźwiedzia, 
uszczęśliwiony terkotem dziesiątków kamer fotograficznych, które utrwalały 
nieprawdopodobnie lekki skok pierzchającego w popłochu króla Arktyki. Kiedy rozochoceni 
panowie w ło

background image

siowych kurtkach, uzbrojeni w sztucery z optycznymi celownikami zażądali motorówek, 
żeby ścigać władcę białej pustyni — nie odmówił ich prośbie.

Uwieńczeniem rejsu było spotkanie z majestatycznie nadpływającym ajsbergiem. Zjawił 

się jak na zamówienie biura podróży w całym swym majestacie, jakkolwiek nie przewidziano 
go w programie polarnej eskapady. W kabinach pojaśniało od ostrej, oślepiającej bieli, od 
dziobu wionęło mroźnym oddechem. Pasażerowie nie posiadali się z radości

Miliardy wgłębień w szklistych, spadających prostopadle do morza ścianach grały 

niezrównaną świetlistością odcieni, głębokie jaskinie wyżarte falą w podbrzuszu góry 
lodowej przyciągały wzrok granatem przechodzącym niemal w czerń. Widowisko wspaniałe 
w swej potędze. Łoskot wody przelewającej się w prześwitach pieczary głuszył szum maszyn 
statku. Daremnie kapitan tłumaczył, że nie może podpłynąć tak blisko, jak tego żądali pasa-
żerowie, że lodowa góra bywa niebezpieczna, na próżno wskazywał rysę pęknięcia na 
bladoniebieskim zboczu przypominającym zębatą basztę. Podnieceni „arktyczną przygodą", 
nie ustępowali. Kapitan uległ.

Na zwolnionych obrotach śruby dziób statku podpełzał wolno, metr za metrem, do 

szklanej ściany widmowego zamczyska. Drgnęła raptem, zakołysała się i pochyliła 
gwałtownie. Jakaś niewidzialna siła podźwignęła statek z wody i zaczęła wynosić go w górę. 
Zdrętwieli wszyscy. Nikt nie rzucił się do ucieczki, jakby nogi wrosły w deski pokładu, jakby 
skamienieli, nikt nie krzyknął. Przerażenie odebrało im mowę.

Pierwszy oprzytomniał dowódca. Z poszarzałą twarzą przerzucił rączkę telegrafu 

maszynowego na „stop". Daremnie. Śruba wyłaniała się już z wody i bezradnie zaczynała 
młócić powietrze. Pokład unosił się, przechylał powoli na bok. Katastrofa wydawała się 
nieunikniona. Jakby pociągnięty od spodu ajsberg zakołysał się raptem i wyprostował. Statek 
opadł ciężko, szerokim kręgiem rozbiegła się po wodzie wzburzona fala, wstrząsnęła wokół 
lodowymi płytami. Pełną mocą silników kapitan uchodził na morze. Pragnął jednego tylko — 
byle prędzej, byle dalej od białej pułapki.

background image

 I silne przeżycie, nie objęte programem luksusowej wycieczki,

długo pozostało w pamięci pasażerów i załogi. Kaprys lodowej góry, która rozkołysana 
prądem morskim, tracąc równowagę, swym podwodnym tarasem wyniosła w górę stalowy 
statek, mógł skończyć się tragicznie.
* * *

Jak głęboko sięgają w morze podstawy ajsbergów? — zadawali sobie pytanie naukowcy 

całego świata.

Marynarze polarni od lat obeznani z Daleką Północą wiedząc, jak swobodnie wędrują po 

wodzie góry lodowe gnane prądami morskimi, kiwali z powątpiewaniem głowami, kiedy 
starano się ich przekonać, że zaledwie jedna siódma czy jedna dziewiąta góry wystaje ponad 
powierzchnię fal, a reszta spoczywa w morzu. Czy to raz przy wybrzeżach Grenlandii 
napotykali ajsbergi, których ostre zręby biły pod niebo na wysokość prawie stu metrów? Z 
doświadczenia wiedzieli, że na tych obszarach morze jest zbyt płytkie, żeby podwodna część 
lodowego olbrzyma sięgała głębi siedmiuset, ośmiuset metrów.

W ostatnich dziesiątkach lat ludziom morza przyszli z pomocą fizycy tłumacząc, że 

ponad wodę wychyla się jedna siódma czy jedna dziewiąta nie wysokości ajsberga, lecz jego 
masy. Stary, sprasowany lód pogrąża się głębiej niż świeży, młody, zawierający jeszcze wiele 
pęcherzyków powietrza. Twierdzenie swe opierali na setkach doświadczeń 
przeprowadzonych na próbkach pobieranych z lodowców.
Rozumowanie to nie wszystkim trafiło jednak do przekonania. Niedowiarków nie brakowało. 
Nikt dotąd na własne oczy nie widział, jak wygląda od spodu góra lodowa. Odpowiedź 
wiarygodną przyniosła dopiero pionierska wyprawa Sea Dragon.
W roku 1960 atomowy statek podwodny wyruszył w niezwykłą podróż z poleceniem 
wytyczenia szlaku arktycznego w głębi oceanu. Z Morza Baffina na Morze Beauforta 
głośnymi w dziejach podboju Dalekiej Północy wąskimi cieśninami Lancastera, Borrowa, 
Melville'a i Mac Clure'a w Archipelagu Wysp Kanadyjskich. Wpływając na Morze Baffina 
łódź podwodna znalazła się na od

background image

wiecznym szlaku lodowych gór wędrujących z północy przez Cieśninę Davisa na wody 
Oceanu Atlantyckiego. Na drgającym bez przerwy zielonkawym ekranie pojawiło się 
jednocześnie mnóstwo ciemnych, dużych plam. W promieniu zasięgu radaru ze wszystkich 
stron wokół łodzi podwodnej tłoczyły się całe ławice ajsbergów. Dla dowódcy i załogi 
nadeszła wielka chwila. Po raz pierwszy w dziejach nawigacji morskiej człowiek miał 
przepłynąć pod białymi kolos&mi.

Stanowisko dowodzenia tonęło w półmroku rozjaśnionym tylko czerwonym światłem. 

Wśród setek wskaźników i zegarów rozsianych na pulpitach i ścianach niespokojnymi 
błyskami zapalały się i gasły różnobarwne sygnały. Całe pomieszczenie wypełniały ta-
jemnicze szumy i świsty wtórujące monotonnemu dudnieniu sonarów i hydrolokatorów. 
Górował nad nimi niespokojny gwizd echoajsbergometru, umieszczonego w dziobie 
atomowej łodzi, wzmagał się, rósł, coraz przenikliwiej wświdrowywał się w uszy. W chwili 
gdy wiązka fal dźwiękowych odbiła się od podstawy góry lodowej, wysokim tonem 
zagłuszył wszystkie inne dźwięki. Na dużym ekranie rysowały się już rozmyte zrazu, a z 
każdą chwilą nabierające ostrości zarysy groźnej przeszkody.

— Szybkość siedem węzłów. Zagłębienie sześćdziesiąt metrów! — padł rozkaz. Na 

ekranie repetytora rosła lodowa masa.

Niewidoczny w ciemności sternik przesunął drążek. Poziome stery na rufie i dziobie 

zadziałały jednocześnie. Łódź podwodna o wyporności trzech tysięcy ton pochyliła się 
raptownie do przodu.

— Głębokość siedemdziesiąt... siedemdziesiąt pięć... osiemdziesiąt... osiemdziesiąt 

pięć... dziewięćdziesiąt — meldował.

Całą powierzchnię ekranu wypełnił obraz nierównej, poszarpanej lodowej fikały.
- Odległość od celu dwa kilometry... tysiąc osiemset... tysiąc siedemset — rozległy się 

głosy obsługi hydrolokatora.

— Zwiększyć zagłębienie!
Gwałtownym uskokiem nachyliła się podłoga. Ludzie z trudem utrzymywali równowagę.
— Głębokość sto czterdzieści... odległość osiemset...

background image

Ciemniejsza, poszarpana linia przecinająca środek jaśniejącego bielą ekranu 

echoajsbergometru przesuwała się powoli w górę.

—Maszyny stop! Szybkość zero! Wyrównać stery i balast! — komenderował dowódca.
Kompresory dudniły wtórując szumowi powietrza, które pod wielkim ciśnieniem 

wdzierało się do balastowych zbiorników.

— Obie turbiny! Szybkość dwa węzły!
— Obie turbiny! Dwa węzły! — powtórzył jak echo głos z ciemności.
—Włączyć kamery telewizyjne! Zapalić reflektory!
Na błyszczących, drgających ekranach telewizorów zajaśniał księżycowy krajobraz. Nad 

nimi wisiała poryta głębokimi kraterami, najeżona wyłomami, poszarpana powierzchnia — 
spód lodowej góry. Widać było olbrzymie turnie, jakby całe pasmo górskie obrócone 
szczytami w dół. ■— Długość dwieście pięćdziesiąt metrów — usłyszał dowódca. Ogrom 
niesamowitego obrazu porażał go, przytłaczała świadomość, że cała ta potworna masa lodu 
zwisa tuż nad nimi.

Umilkły lodowe sonary z obu ekranów, znikł jednocześnie widmowy łańcuch gór. 

Odetchnął z ulgą.

—Szerokość sto dziesięć. Średnie zanurzenie osiemdziesiąt dwa. Wagę tego kolosa 

oceniam w przybliżeniu na sześćset tysięcy ton — meldował oficer nawigacyjny.

Na Morzu Baf fina Se a Dragon prześliznął się pod trzydziestoma paroma górami 

lodowymi, mierząc każdą, oglądając na ekranach sonarów, echoajsbergometrów i 
telewizorów, filmując i fotografując specjalnymi kamerami zamocowanymi na górnym 
pomoście.
Badania warte były zachodu, obalały bowiem wiele skomplikowanych obliczeń teoretyków. 
Przekonano się, że góry lodowe nie są na ogół tak głęboko osadzone w morzu, jak sądzono 
dotychczas. Te, które osiągają na przykład wysokość dwudziestu dwu metrów ponad poziom 
wody, zanurzają się na głębokość zaledwie trzydziestu trzech. Wysokie, strzeliste, 
dziewięćdziesięclometrowe turnie spoczywają — jak się przekonano — na szerokich, 
ogromnych podstawach, które nie sięgają stumetrowej głębi. Stosunek jeden do trzech odnosi 
się na ogół do niskich, płaskich ajsbergów.

background image

W swych podwodnych wędrówkach po monach arktycznych okręt atomowy Sea Dragon 

natrafił raz jeden tylko na górę lodową osiadłą na głębi ponad stu osiemdziesięciu metrów. 
Szerokość i długość tego kolosa przekraczały pół kilometra, a waga masy białego minerału 
— trzy miliony ton. Był to jednak wyjątek na wodach Dalekiej Północy.

Na zachodnim brzegu Grenlandii rekord płodności bije lodowiec Jacobshavn. Tysiąc 

trzysta razy w ciągu roku od jego czoła od- łamują się ajsbergi o łącznej wadze ponad 
dwadzieścia milionów ton.

Prostopadle wystrzelająca z morza ku niebu ściana od dawien dawna napełniała 

Eskimosów panicznym lękiem, budziła grozę. Gdy szlak wolnej od kry wody zmuszał ich do 
płynięcia u stóp ajsberga, w milczeniu, wstrzymując oddech, szybko pracowali wiosłami, 
byle odpłynąć jak najszybciej, jak najdalej. Wierzyli, iż wystrzał lub choćby krzyk mogą 
obudzić uśpione złe moce, że okrutny masyw zwali na nich potężne bryły lodu, wgniecie ich 
pod wodę,
zmiażdży. Niejeden łowca zginął w ten sposób.

O lodowcu Humboldta, spływającym z wnętrza Grenlandii potężnym strumieniem 

szerokości stu kilometrów i na sto metrów wznoszącym się ponad poziom wody, tak pisze 
jeden z polarników: „...przedziwny twór z plastycznej masy, ruchomej, ruchliwej, miażdżącej 
wszystko, co stanie mu na drodze, pochłaniający wyspy, wysepki i jednym 
niepowstrzymanym pędem wtłaczający się w zjeżone odłamami kry morze".

Inny lodowiec, Ring, „cieli się" impulsami. W łoskocie grzmotu w ciągu paru zaledwie 

minut z jego urwistych, stromych zboczy odkruszają się olbrzymie bloki wagi pół miliona 
ton. W ciągu lata Ring powtarza swój niezwykły wyczyn regularnie co dwa tygodnie.

Na jak długo jeszcze wystarczy największej wyspie świata białego minerału, skoro tak 

hojnie nim szafuje? Czy ilość lodu w Arktyce maleje z roku na rok? A może obfite każdej 
zimy opady śnieżne zwiększają jej zasoby?

background image

Odpowiedzi na te pytania szukają właśnie naukowe wyprawy polarne wyruszające co 

roku w ostatnich dziesiątkach lat na badania lądolodu wyspy.

Grenlandia pi Gren-Land — Zielony Ląd... Skąd wzięła się dziwna, romantyczna nazwa, 

nieoczekiwana dla tej najbardziej na północ, pod sam prawie biegun wysuniętej ziemi, od 
tysiącleci wiejącej chłodem lodowców, tej arktycznej kolebki ajsbergów?.

background image

ZIELONY LĄD - TRAGICZNĄ PUŁAPKĄ
Wiatr otrząsał już grubą pokrywą sadzi z igieł sosnowych przed zagrodą. Odwilż spłukała z 
ziemi biel szronu. Lśniące wilgocią pola, przecięte w dali smugą lasu, zaczynały brunatnieć. 
Eryk Rudowłosy, pan na Haudakal, przeciągnął się mocno, aż zatrzeszczały stawy. Ciężko 
mu było na duszy. Jakże tu opuszczać gospodarkę wiosenną porą, kiedy najbardziej 
potrzebowała silnej, męskiej ręki? Jak pozostawić całą rodzinę?

Skazali go na wygnanie ci z sejmiku w Thornes, jak psa parszywego na przeciąg trzech 

lat wyrzucili z Islandii. Jego i tych kilku, co mu towarzyszyli, kiedy w przystępie gniewu 
toporem rozłupał czaszkę Ulfssonowi. A przecież ten łajdak ośmielił się znieważyć pamięć 
jego ojca, zelżyć zmarłego. Tego się nie wybacza! Na samo wspomnienie tej chwili Eryk 
Rudowłosy zacisnął pięść. Co komu do tego, że rodzic jego Thorwald Assvaldsson burzliwe 
wiódł życie, że podczas jakiejś sąsiedzkiej waśni zabił człowieka, w obawie przed karą 
potajemnie opuścił Norwegię i pierwszy zawinął tu, do islandzkich wybrzeży?

W X stuleciu ponad dwadzieścia tysięcy Normanów opuściło norweską ziemię, nie 

mogąc dłużej wytrzymać twardych rządów króla Haralda Pięknowłosego. Gnębił swych 
poddanych z każdym rokiem bardziej, podjudzał jednych przeciw drugim, a wtdząc, że się 
burzą, coraz sroższe ustanawiał prawa. Co odważniejsi uciekali więc przed jego rządami na 
skalistą, pustynną podówczas jeszcze, zasnutą wiecznie mgłą wyspę. Nazwali ją Islandią.

W ślad za pierwszymi śmiałkami pociągnęli inni. Z czasem i tu zaczęło być ciasno 

Wikingom. Na skalistym terenie brakowało miejsca na zagrody dla tych, co wciąż tłumniej, z 
rodzinami, z całym dobytkiem uchodzili z ciemiężonej ojczyzny. Zabrakło także

background image

upragnionych swobód. Surowe prawa coraz bardziej ograniczały wolność — a tę nade 

wszystko cenili — budziły sprzeciw, wzniecały kłótnie i swary. A za morderstwo, nawet w 
obronie czci, karały wygnaniem z Islandii. Wygnaniem w nieznane. Karą sroższą niż ucięcie 
głowy toporem.

Na taką właśnie banicję starszyzna z sejmiku skazała Eryka Rudowłosego. Nikt nie łudził 

się, by wygnaniec zdołał te lata przeżyć.

Wypłynął na morze, na los szczęścia. Sam nie wiedział,, dokąd zmierza, do jakich lądów 

zaniesie go fala, zapędzi sztorm. Na północ, na południe, wschód czy zachód? A może... do 
tych dalekich brzegów, o których od dziesiątka lat opowiadał wszystkim chętnie stary 
Gunnbjorn? Do końca życia nie mógł sobie darować, że gnany burzą nie lądował na nich. 
Później próbował nieraz jeszcze je odnaleźć, ale daremnie. Może istniały tylko w jego 
wyobraźni?
Szczęście sprzyjało wygnańcowi. Z garstką wiernych, z niewielkimi zapasami żywności po 
długiej tułaczce dobił wreszcie do jakichś nieznanych wybrzeży, które ze strzępów mgły 
wyłoniły się na horyzoncie.

Stare sagi islandzkie z XI, XII i początków XIII stulecia wiele opowiadają o dziejach 

Eryka Rudowłosego, sławiąc jego męstwo i wytrwałość. Mówią także o innych 
niezrównanych żeglarzach Wikingach, co pierwsi niezmordowanie żłobili północne wody na 
smukłych, szybkich drakkarach. Odważni byli do szaleństwa i nie- poskromieni w swej żądzy 
poznania.

Eryk Rudowłosy nie Zginął na obcym lądzie. Wiedziony niezawodnym instynktem, jaki 

prowadził jego przodków po wzburzonych wodach polarnych mórz, wynalazł chroniony 
przed wiatrem cieplejszy niż reszta wybrzeża fiord na południowo-zachodniej krawędzi 
odkrytego lądu. Czasu nie marnował. Przebiegał wraz z towarzyszami nieznany kraj i daleko 
zapuszczał się w głąb niezliczonych zatok i zatoczek. Roiło się w nich od fok i morsów, nie 
brakowało białych niedźwiedzi. Nie głodowali więc Wikingowie i nie marzli, mając pod 
dostatkiem mięsa i skór. Drzew tu nie znaleźli, ale trawa rosła bujna, a chłód niewiele 
większy panował niż na Islandii. I pustka wokół, swoboda... . Trzy lata przebiegły 
niepostrzeżenie.

background image

Po odbyciu kary opuszczając przyjazne wybrzeża Eryk Rudowłosy postanowił, że tu 

jeszcze powróci. Tym razem już nie jako wygnaniec.

„...Piękna jest ta daleka ziemia, zielona, łąki żyzne, bydło znajdzie do syta soczystej 

trawy i wodę w strumieniach. Dzikiego zwierza też nie brak. Zabieram swoich, cały dobytek 
i wracani. Gdzież będzie mi lepiej niż tam? Tu nie wytrzymałbym już teraz. Ciasno, kłótnie, 
jeden do drugiego się wtrąca. Płyńcie ze mną, nie pożałujecie — zachęcał sąsiadów. — 
Będziemy tam pierwsi, pobudujemy zagrody, gdzie się komu spodoba. Miejsca dość. Prawa 
stanowić będziemy sami, nikt nie będzie nami rządzić!"

Pewien swej racji Eryk Rudowłosy nazwał ląd, do jakiego zdążał, Gren Land, czyli 

Zielony Ląd, w odróżnieniu od białego Ice Land — Islandii, krainy lodu, którą porzucał. A że 
zawsze pewniej w gromadce przyjaciół, znalazł ponad tysiąc chętnych, którzy zgodzili się mu 
towarzyszyć.

W roku 985 — jak głosi słynny epos bohaterski „Saga o Gren- landczykach" — Eryk 

Rudowłosy wyruszył ponownie na Zielony Ląd. W dwudziestu czterech drakkarach płynęły 
całe rodziny: kobiety, starcy, dzieci, a razem z nimi stłoczone, powiązane, przytroczone do 
masztów rogate bydło, świnie, owce, konie i narzędzia do uprawy roli. Płynęło drewno na 
budowę zagród, wory jęczmienia, owsa i paszy.

Burzliwy północny ocean nie dla wszystkich jednak był łaskawy. Nadciągnął sztorm, 

rozegnał statki, porwał część zapasów i bydła. Zaledwie czternaście drakkarów zdołało 
dotrzeć do wybrzeży Zielonego Lądu, reszta bądź zginęła bez wieści, bądź po długiej 
tułaczce zawróciła na Islandię.

Przez całe stulecia Wikingowie, jedyni władcy północnych mórz, nie znali kompasu, 

przyrządów astronomicznych ani instrumentów nawigacyjnych, a przecież dawali sobie radę. 
Kiedy niebo było wolne od chmur, kierowali się według słońca, księżyca i gwiazd, ale 
północne morza zasnute są nieraz całymi tygodniami burym całunem mgły, kiedy indziej 
szaleją na nich sztormy. Jak wówczas żeglować? Znakomite musieli mieć wyczucie kierunku 
i wrażliwość na każdą zmianę wiatru, wilgotności, powietrza i barwy wody ci nieustraszeni 
żeglarze. Pomocne im były czasem

background image

w żegludze kruki. Stare sagi tak o nich wspominają: „...gdy wypuścili pierwszego, zawracał i 
odlatywał z powrotem. Drugi wzbijał się w górę, ale opadał na pokład. Trzeci wzlatywał w 
powietrze ponad dziób statku i leciał dalej. W tym kierunku należało płynąć, tam zazwyczaj 
odnajdywano ląd".

W późniejszych wędrówkach Wikingowie do wyznaczania północy posługiwali się 

kamieniem magnetycznym, zamkniętym — jak opowiadają sagi — w drewnianej szkatułce 
wypełnionej wodą, ale w pierwszych podróżach nie mieli nawet tej pomocy. W orientacji 
dopomagały im znakomicie odwieczne szlaki wielorybów, a także dryfujących z prądami 
lodowych gór. No i ten szósty zmysł, zwany później węchem marynarskim, który nieomylnie 
prowadził śmiałków przez burzliwe wody Dalekiej Północy.

Wyprawa odkrywcy Zielonego Lądu, Wikinga-wygnańca, po dziś dzień imponuje 

bezprzykładną odwagą. Imponuje także rozmiarami. Na podobnie liczebną, podobnie 
zuchwałą całe stulecia
czekać musiała Daleka Północ.
• * *

Ci, którzy dotarli szczęśliwie z Erykiem Rudowłosym na nieznany ląd, radzi byli ze 

zmiany. Zadomowili się na wybrzeżach fiordów skrytych przed lodowatym podmuchem, 
ciągnącym od wnętrza zlodowaciałej ziemi. Pobudowali obszerne, wygodne zagrody, 
uprawiali jęczmień i owies, wypasali bydło na bujnych zielonych łąkach, polowali i 
gospodarzyli wolni, niczym nie skrępowani.

Wieść o Zielonym Lądzie szybko przeniknęła do Islandii. W ślad za tymi, co przypłynęli 

pierwsi, pociągnęli następni.

Na południowo-zachodnich wybrzeżach w głębi fiordów powstały dwa wielkie osiedla: 

wschodnie i zachodnie, Oesterbygd i Ves- terbygd. W XI stuleciu żyło tam niełatwym, lecz 
dostatnim życiem pionierów około cztery tysiące Wikingów. „Nie brak tam dobrych pastwisk 
— mówią islandzkie stare manuskrypty — ludzie wyrabiają masło, sery i tym przeważnie się 
żywią; mają również obfitość mięsa fok, niedźwiedzi, karibu, a także wielorybów."

background image

Zycie na Zielonym Lądzie niewiele byłoby może cięższe niż na Islandii, gdyby nie coraz 

bardziej dokuczliwy brak żelaza i drzewa na budowę zagród i obejść gospodarskich, a 
zwłaszcza drakkarów, szybkich łodzi, bez jakich żaden Wiking nie mógł się obejść. Ale i na 
to znalazł się sposób. Do odległych brzegów po kilku dziesiątkach lat zaczęły dobijać statki 
nie tylko z ojczystej Islandii i Norwegii, lecz z Danii, a później z portów hanzeatyckich, przy-
wożąc to wszystko, czego brakowało mieszkańcom Zielonego Lądu.

Na XI i XII stulecia przypada okres bujnego rozkwitu osiedli Wikingów. Do połowy XIII 

wieku na północnych morzach kwitł ożywiony handel wymienny. W zamian za płótno, 
odzież, drewno, za wszelkie wyroby z żelaza, za zboże i sól załogi statków chętnie zabierały 
całe naręcza cennych skór białych niedźwiedzi, puszyste futra lisów białych i błękitnych, 
olbrzymie ilości wysoko cenionego w Europie puchu edredonowego i potężne kły morsów, 
gdyż do złudzenia zastępowały trudniejszą do zdobycia i znacznie kosztowniejszą kość 
słoniową. A nade wszystko — modne w owym czasie i poszukiwane kły narwali. 
Sprzedawano je jako rogi jednorożców — legendarnych zwierząt. Leczyły rzekomo 
najcięższe schorzenia i najprzeróżniejsze, stawiały na nogi beznadziejnie chorych. Sława 
czarodziejskiego leku — a w jego skuteczność wierzyli święcie i młodzi, i starzy, i światłe 
umysły, i pospólstwo — przetrwała stulecia. Obrotnym kupcom i zamożnym armatorom 
opłacało się więc sowicie słać statki za statkami na północne rubieże świata.

Zuchwały Eryk Rudowłosy, pan na Brattahlid w Eriksfiordzie, ustatkował się pod koniec 

swego pełnego przygód życia i nie wyruszał już na morze. Ciesząc się poważaniem wśród 
młodych i sympatią starszyzny, rządził Wikingami niczym nie koronowany król. Dostatnio 
odziany w szaty szyte na modłę europejską, z przyjemnością przechadzał się po obszernych 
izbach swego dworu. Wzniósł go na podbudowie z ciosanego kamienia i z kłód drzewa 
dryfowego przygnanego tu prądami morskimi od brzegów Syberii. Nie żałował owego 
drewna, w swoim dworze wybudował dwanaście izb, a chlubił się salą wieców liczącą 
czternaście metrów długości. Chętnie popatrywał też na obszerną łaźnię, na pełne ziarna i 
paszy spichrze, na stajnie i obory. Rad przysłuchiwał się porykiwaniu czterdziestu dojnych 
krów, rżeniu koni, wesołym odgłosom dochodzącym z kuźni i monotonnemu stukowi 
kamiennych żaren mielących mąkę na chleb.

Zielony Ląd nie zawiódł jego nadziei. Niechętnym wprawdzie okiem spoglądał na 

pierwszych misjonarzy katolickich, jakich po roku tysiącznym przywiódł tu jego syn, Leif 
Szczęśliwy, na polecenie króla Norwegii. „Czy nie zechcą uszczuplić mojej władzy, odebrać 
nam swobód?" — kłopotał się niespokojny. Wkrótce jednak ulegając namowom swej 
bogobojnej małżonki Tothildy jej imieniem nazwał pierwszy na Zielonym Lądzie kościół.

Wydobyte na światło dzienne dopiero w roku 1961 ruiny największej na wyspie świątyni 

kryją świetnie zachowane w przemarzniętym wiecznie gruncie szczątki tych, co przed 
dziesięciu prawie stuleciami odkryli ląd i uznali go za swą ojczyznę.

Epos Wikingów rozpoczął się pod znakiem krzyża. Chrześcijaństwo szerzyło się tu 

szybko. Tym szybciej, że nie tylko krzewiło dobre obyczaje pośród zatwardziałych 
grzeszników, którzy krnąbrni i samowolni nawykli raczej do krwawego rozstrzygania spo-
rów, niż do żalu za grzechy i pokuty, ale przyniosło im także wiele korzyści. Misjonarze 
przywozili ze sobą zboże, sól, żelazo, broń, pękate beczułki wina i piwa, przywozili także 
najmodniejszą odzież, jaką nosili na dworach Europy szlachetnie urodzeni panowie. Co 
ważniejsze, zakładali przykościelne szkółki. I świecili przykładem jako dobrzy gospodarze 
— o czym mówią wykopaliska — zajmując się hodowlą bydła i uprawą roli.

Pierwszym biskupem tej najodleglejszej diecezji świata, mianowanym przez Watykan w 

roku 1112, był Eryk Gnufsson, Wiking z dziada pradziada osiadły na Islandii. W 
kilkadziesiąt lat później nie zawahał się opuścić Zielonego Lądu, żeby szerzyć słowo boże na 
wybrzeżach odkrytej przez Leifa Szczęśliwego Dobrej Winlandii, wśród osiadłych tam 

background image

Wikingów i plemion Indian. Czy zdecydował się pozostać na zawsze w nowej ojczyźnie? A 
może jak inni, jak młodszy brat Leifa Szczęśliwego, znalazł śmierć od pogańskiej strzały? Na 
Zielony Ląd do swej okazałej siedziby nigdy już nie powrócił.

background image

W niespełna trzysta lat na brzegach Grenlandii wyrosło osiemnaście kościołów, dwa 
klasztory i zasobne opactwa.

Uprawa, hodowla, zajęcia spokojne, jakkolwiek pracowite, nie zadowoliły jednak na 

długo niespokojnego ducha Wikingów. Przyzywało ich morze. Awanturnicza żyłka, potrzeba 
ciągłej zmiany nakłaniały młodych do wciąż nowych wypadów w nieznane. Wielka Przygoda 
była nieodstępną towarzyszką życia, a drakkar tym, czym dla jeźdźca wyborowy 
wierzchowiec czy najwierniejszy, niezbędny przyjaciel. Jeżeli na wybrzeżach Europy umierał 
któryś z możnych tego świata, Wikingowie grzebali go wraz z drakkarem. Dzięki temu 
obyczajowi można dziś ze świetnie zachowanych wykopalisk odtworzyć sobie tę 
bezpokładową łódź zdobioną zazwyczaj na dziobie groźnym smoczym łbem. Miał oh 
odstraszać złe duchy, a zarazem siać lęk w spokojnych osiedlach przybrzeżnych, dokąd 
Wikingowie wpadali niczym sztormowa fala przyboju, grabiąc i paląc.

Płynąc wzdłuż zachodnich wybrzeży Zielonego Lądu docierali daleko na północ, do 

miejsca, w którym dziś leży Thule, wzdłuż wschodnich wybrzeży — do Scoresby Sund. Ale 
wszystkiego było im mało.
Leif Eriksson, zwany Szczęśliwym, najstarszy syn Eryka Rudowłosego, nie mógł spokojnie 
słuchać opowiadań o dalekich wyprawach, o nieznanych lądach niespodziewanie 
wyłaniających się ze strzępów mgły. Napełniały tęsknotą za dalekim światem, kusiły, 
pociągały. Nieraz docierał do wysp, którym islandzkie sagi nadały nazwy „zimnych 
wybrzeży" — Svalbardu, ale nie znalazł tam nic godnego uwagi. Nie wystarczały mu też 
niebezpieczne wyprawy po kły morsa ani zapasy z białym niedźwiedziem. Wszystko, co 
mógł osiągnąć, szybko powszedniało. Nie dawały za to spokoju tajemnicze wybrzeża, o 
których wspominał Bjdrn, syn Herjolfa. Dostrzegł je kiedyś przypadkiem, w drodze 
powrotnej z Islandii. Znużony walką ze sztormem i prądem morskim, który go spychał w 
kierunku Labradoru, nie próbował nawet do nich dobić. Później nie potrafił ich odnaleźć.
— ...Pokryte były całe gęstym lasem — powtarzał nieraz tęsknie.

background image

Około roku tysiącznego Leif Szczęśliwy, na czele drużyny liczącej trzydziestu młodych i 

jak on nieustraszonych, którzy nie lubili nigdzie długo zagrzać miejsca, wypłynął na 
poszukiwanie lesistych wybrzeży. Jak ongiś Eryka Rudowłosego, tak i jego syna nie opuściło 
szczęście. Wolne od chmur niebo ułatwiało żeglugę, wolne od mgieł, burzliwe zazwyczaj 
morze gładkie było jak jezioro. Nim tarcza słoneczna po raz dziesiąty zanurzyła się w falach, 
Leif Szczęśliwy wylądował na upragnionym lądzie, tym, dp którego przed laty nie zdołał 
dobić Bjdrn Herjolfsson.

Dziwny to był ląd, do żadnego ze znanych dotąd Wikingom niepodobny.
„...I w rzece, i w potoku nie brak było łososi, wielkich i tłustych. Nigdy dotychczas takich 

nie widzieli — mówią sagi. — ...Kraina była lesista, bogata... Zrozumieli, że na zimę bydło 
nie będzie potrzebować suchej paszy, że wyżywi się świeżą. Nie było tu mrozów wielkich, 
pastwiska nieznacznie tylko pożółkłe... sięgnęli więc

Lasem? Las to drewno na budowę łodzi, to największy skarb. Czyż trzeba czegoś więcej?
„Kongsspejl" — „Zwierciadło Królewskie", dokument opracowany w XIV stuleciu na 

podstawie kronik ubarwionych legendarnymi wątkami „...ku chwale pierwszych odkrywców 
polarnych mórz... dla dopełnienia edukacji księcia norweskiego" — tak tłumaczy pasję 
odkrywczą Wikingów:

„...Jeżeli pytasz, czego na nieznanych lądach szukają i dlaczego żeglują tam, wystawiając 

swe życie na niebezpieczeństwo, to trzy można przytoczyć przyczyny. Na pierwszym 
miejscu — pragnienie walki i sławy, gdyż leży w naturze człowieka udać się tam, gdzie coś 
mu zagraża, i tym samym stać się sławnym. Na drugim miejscu — żądza wiedzy, gdyż leży 
również w naturze człowieka odkrycie i badanie spraw, o których słyszy, i przekonanie się, 
czy mu je właściwie przedstawiono. Na trzecim miejscu wymienić można chęć zysku, gdyż 
ludzie szukają i dowiadują się, czy nie ma gdzieś możliwości zarobku, choćby połączone to 
było z wielkimi niebezpieczeństwami."

background image

po rosistą trawę, spróbowali i powiedzieli, że jeszcze nie kosztowali czegoś równie 
sRidkiego... słodkie były także grona dzikiej winorośli, której gąszcze dostrzegli ze 
zdumieniem... Nowo odkrytym, przyjaznym obszarom nadali nazwę: Dobrej Winlandii — 
Krainy Żyznych Łąk."

Przyciągały Wikingów te lesiste wybrzeża, przyciągały nieodparcie. Nieraz dopływali do 

nich w ciągu wielu, wielu lat. Byli i tacy, co osiedlali się na nowo odkrytych obszarach, 
niektórzy zadomowili się tam, inni poginęli w walkach z Indianami. Sagi nie wyjawiają, 
dlaczego wszyscy Wikingowie nie przenieśli swych zagród na Dobrą Winlandię później, 
kiedy na Zielonym Lądzie zaczęło się już dziać źle. Może po prostu potomkom pierwszych 
wędrowców
morskich zabrakło awanturniczej żyłki pradziadów?
* * *

Wspaniały rozkwit osad Wikingów w fiordach Zielonego Lądu przetrwał zaledwie trzy 

stulecia. Potem nastąpił upadek. Powolny i nieodwracalny. Przyczyn złożyło się na to wiele. 
Różnorodnych;

W XIII stuleciu na północnych wodach rozpanoszyło się bezkarnie korsarstwo. 

Awanturnicy, a może zazdrośni kupcy niemieccy z wszechpotężnej podówczas Hanzy puścili 
z dymem port w Bergen, skąd wypływała na Zielony Ląd większość statków, zatapiali każdy 
napotkany na morzu drakkar, wycinali w pień załogi. Ożywiona łączność wymienna z 
Islandią, z Norwegią i Europą rwała się.

Na domiar złego w końcu tego stulecia i w początkach XIV poprzez całą Skandynawię 

przeciągały parokrotnie fale czarnej zarazy, niemiłosiernie kosząc dziesiątki, setki ludzi, 
siejąc grozę i śmierć, pozostawiając po sobie zamilkłe osady i miasta. Któż w tych 
warunkach mógł pamiętać o zasnutym północną mgłą dalekim lądzie?

Watykan w następnych stuleciach zajęty był sprawami wielkiej wagi. W Europie 

zaczynał szerzyć się płomień rewolty religijnej — ruchy protestanckie przybierały na sile. 
Kościół musiał więc poświęcić całą uwagę walce w obronie swych praw.

background image

Mijały lata. Zdani na samych siebie Wikingowie coraz dotkliwiej odczuwali brak 

wszystkiego, co im było niezbędne do życia. Jakże wznosić nowe zagrody, obory, jak 
budować drakkary, naprawiać je bez drewna, bez gwoździ? Jak polować bez żelaznych 
grotów, do których przywykli? Czym wreszcie zapełnić puste spichrze, czym nakarmić 
bydło, trzody? Pełen obietnic Zielony Ląd, do którego przed laty zuchwały Eryk Rudowłosy 
przywiódł swych ziomków, z upływem czasu stawał się okrutną pułapką.

Po raz pierwszy w jednej z sag XIV wieku pojawiają się przestrogi dla tych, co płyną na 

Zielony Ląd z Islandii i z Europy — kroniki m£wią o górach lodowych na bezpiecznym 
dawniej szlaku, zawierają wskazówki, jaki brać kurs, żeby je wyminąć. Są to pierwsze 
utrwalone pismem, złowróżbne oznaki zmiany, jaka dokonywała się nieuchronnie na 
północnych morzach.

Pod koniec stulecia ostatni statek opuścił Zielony Ląd w drodze do Europy. I wszelki ślad 

po nim zaginął. Był to początek tragicznego końca.

Zgodnie z nieubłaganymi prawami przyrody zmieniał się bowiem klimat całej północnej 

półkuli. Zielony dotąd ląd stygł, bielał.

Z przerażeniem patrzyli potomkowie Wikingów, jak coraz wcześniej szkliwo młodego 

lodu ścinało wody fiordów, jak coraz później znikał z pastwisk śnieg. Dłużej srożyły się 
zimy, trawa nie rosła już bujnie na przemarzającym wciąż głębiej gruncie. Zaczęły szerzyć 
się nie znane dotąd choroby. Głodni ludzie zaciskali pasa, głodne bydło ryczało coraz 
żałośniej w obSrach, trzody ginęły.

Od północy w ślad za stadami wystraszonych fok, uciekającymi na południe przed falą 

mrozu, napływały całe plemiona Eskimosów. Oni także nie chcieli ginąć. Nieraz dochodziło 
do drobnych potyczek, nieraz do zbratania między potomkami Wikingów a tymi — jak 
mówiły stare islandzkie sagi — Skraelingami, „małymi skośnookimi diabłami, które... żelaza 
nie znają, kłów morsa używają jako broni, ostro ciosanych kamieni zamiast noży... a jest ich 
wiele, więcej niż gwiazd na niebie".

I znów mijały lata, dziesiątki lat. Zajęta swymi sprawami Europa nie wiedziała — nie 

chciała może wiedzieć? — jaki los przypadł w udziale opuszczonym mieszkańcom dalekiej 
wyspy.

background image

Pierwszy na alarm uderzył Kościół. Przez zwykły przypadek. W połowie XV stulecia 

ktoś w Watykanie wertując księgi rachunkowe spostrzegł, że od dawien dawna z opactw 
Zielonego Lądu nie wpływało świętopietrze. A było to świętopietrze nie do pogardzenia. Z 
zachowanych dokumentów wynika, że w ciągu jednego zaledwie roku kasę papieską zasilało 
dwanaście cetnarów cennych kłów narwala, nie mówiąc już o kłach morsa, futrach i innych 
daninach. Papież nierad z opieszałości wiernych polecił niezwłocznie wysłać misjonarzy na 
zwiad, żeby wyjaśnili niezrozumiałe opóź- nienie. Od nich to dopiero król Norwegii Magnus, 
zwany Pobożnym, panujący także miłościwie nad Zielonym Lądem, dowiedział się okrutnej 
prawdy o swych zapomnianych poddanych.

„...gdyśmy przybyli tam, nie znaleźliśmy jednego człowieka, ani chrześcijanina, ani 

poganina, tylko trochę zdziczałego bydła i owiec" — donosił między innymi wysłannik 
papieski.

Dręczony wyrzutami sumienia, nie dowierzając jeszcze ponurym wieściom, Magnus 

wysłał na Daleką Północ całą flotyllę statków, surowo przykazując dowódcy odnaleźć 
grenlandzkich chrześcijan i udzielić im pomocy.

„...Podejmujemy tę podróż na chwałę bożą dla zbawienia duszy naszej i z myślą o 

naszych przodkach, którzy przynieśli chrześcijaństwo na Zielony Ląd i utrzymali je po dziś 
dzień. Nie możemy dopuścić, by upadło ono za naszego panowania.,."pisał między innymi w 
długim, pełnym kwiecistych zwrotów dokumencie.

Jaki los spotkał tę dziwną ekspedycję mającą charakter ratowniczej wyprawy? Nikt tego 

nie wie. Stare kroniki milczą.

Mgła niewiedzy na długo zasnuwa znów zapomniany przez ludzi,

wyklęty chyba przez Boga ląd.
* • *

Współczesnych naukowców pasjonowały niezwykłe i tragiczne dzieje Wikingów, ale 

uwagę wszystkich przykuwała jeszcze bardziej zagadka tajemniczej Winlandii. Sagi 
islandzkie z XIII i XIV stulecia mówiły zgodnie o wybrzeżach pokrytych lasami. Badając 
dokumenty jedni sądzili, że Leif Szczęśliwy dotarł do Florydy, inni obstawali przy Nowej 
Fundlandii, jeszcze inni przy-

background image

puszczali, że Dobrą Winlandią nazwali Wikingowie obszary rozciągające się między 
Bostonem a Nowym Jorkiem. Popularne było przekonanie, że Winlandia to Kraina Winnej 
Latorośli, szukano więc terenów, na których mogła się ona krzewić. Ale byli i tacy, co 
wywodzili słowo Winlandia od staroislandżkiego słowa „Vin" — pastwisko, łąki. Gubiono 
się w domysłach, coraz inaczej interpretowano pradawne islandzkie sagi. Z nalotu legend, w 
jakie z wiekami obrosły, próżno starano się wyłowić kronikarską prawdę. , Wydawało się 
już, że zagadka, jak wiele innych, nie doczeka się nigdy rozwiązania. Wciąż brak było 
przekonujących dowodów.
Oficjalnie słynnym na cały świat odkrywcą Ameryki pozostał nadal Kolumb. I wielu 
Norwegom spędzał z oczu sen. Jak dowieść, że pierwsi stanęli na tym lądzie ich nieustraszeni 
przodkowie? Jak dać świadectwo prawdzie, ęo uczynić, żeby przekonać niedowiarków o 
chlubnym pierwszeństwie Wikingów?
Niełatwego zadania podjął się wreszcie pisarz norweski Helge Ingstad wraz ze swą żoną 
Anne-Stińe. Pisarz niezwykły Prawnik, prokurator Sądu Najwyższego Królestwa Norwegii, 
po przypadkowym zetknięciu się z Daleką Północą porzuca swe wysokie stanowisko, 
godności, zaszczyty, żeby wieść niełatwe życie trapera w Arktyce Kanadyjskiej. Z 
dociekliwością właściwą swemu zawodowi szybko poznaje tajniki trudnej pracy w puszczy i 
tundrze, a nade wszystko tajniki charakteru Indianina i Eskimosa, bo te interesują go 
najbardziej.

Po kilku latach Ingstad przenosi się do Arizony, gdzie studiuje obyczaje indiańskich 

plemion Apaczów. Wciąż ciekaw poznania, przerzuca się następnie do Meksyku, by stanąć 
na czele wyprawy naukowej poszukującej wymierających szczepów w górach Sierra Mądre. 
Ale Daleka Północ już go urzekła — Gwiazda Polarna woła. Jakże się jej oprzeć? Pisarz 
powraca na arktyczne obszary U parę lat spędza wśród niewielkiego, mało znanego szczepu 
Eskimosów — Karibu w północnej Alasce. Podobnie jak Nansen, Amundsen, jak francuski 
polarnik-etnograf Victor czy wielki badacz kanadyjski Stefansson — jako jedyny biały — 
mieszka w igloo, dzieli z łowcami codzienny trud, ich smutki i radości. Pragnie poznać 
obyczaje tych ludzi, opisać je, wzbogacić zbiory muzeów etnograficznych, wnieść swoją 
cegiełkę do pomnika wiedzy

background image

0człowieku Dalekiej Północy. Nie przerywa zarazem swej działalności literackiej — pisze 
dramaty, poezje, relacje z podróży.

Rząd Królestwa Norwegii, ceniąc znakomitego znawcę nie zawsze łatwych i 

zrozumiałych spraw świata lodu, wciąga go w orbitę spraw obywatelskich, powołując na 
stanowisko doradcy gubernatora Wschodniej Grenlandii. W kilka lat później Ingstad sprawu-
je rządy z ramienia swego kraju nad rozległym archipelagiem — Svalbardem. Szybko jednak 
rezygnuje z zaszczytnego stanowiska i powraca na Zielony Ląd, gdzie podczas jednej z 
młodzieńczych podróży zapragnął wyjaśnić zagadkę wędrówek Wikingów. Czy odkryli 
amerykańskie brzegi? Jak tego dowieść?

Ta myśl dręczy, nie daje spokoju. Nie tylko jemu. Anne-Stine, archeolog z zawodu, 

podziela pasję męża. Oboje za cel życia stawiają sobie odnalezienie trwałych dowodów, że 
Lelf Szczęśliwy w XI stuleciu dotarł do wybrzeży Ameryki Północnej. Że dotarł pierwszy.

W roku 1953 pisarz zakupuje kuter i rozpoczyna wraz z żoną i córką szczegółowy 

przegląd dawnego królestwa Wikingów na Zielonym Lądzie. Raz jeszcze badają znane już 
archeologom, przekopane, przekute oskardem, przesypywane przez dziesiątki lat 
wykopaliska, odkrywają nowe. Uwagę ich zwraca fakt przeoczony przez innych. Wśród ruin 
osiedli raz po raz natrafiają na drobne, niepozorne odłamki antracytu. A przecież nie zrodził 
się w grenlandzkiej ziemi ani na północnych wybrzeżach Europy. Mogli go znaleźć 
Wikingowie tylko w Ameryce, i to daleko na południu, poniżej Nowej Fundlandii, Nowej 
Szkocji i Bostonu, w New Port w stanie Rhode Island, gdzie po dziś dzień istnieją 
odkrywkowe kopalnie kamiennego węgla.

To pierwszy dowód dalekich podróży Wikingów, zbyt błahy jednak, podobnie jak 

odnalezione podczas jednej z następnych podróży ostrze dzidy wykonanej z kwarcytu. 
Tworzywo zarówno jak forma wykazują niezbicie, że ich ojczyzną nie była Grenlandia. 
Takimi posługiwały się ongiś szczepy Indian Ameryki Północnej.

Pisarz wertuje pilnie wszystkie dostępne źródła o wędrówkach morskich praprzodków. 

Anne-Stine zapoznaje się tymczasem dokładnie z techniką wznoszenia budowli na Zielonym 
Lądzie i wyposażeniem wnętrza. Oboje zapamiętale studiują stare pergaminy,

background image

księgi. Nie zrażają się trudami i z pasją odczytują z zatartych śladów mowę map. Jedną z 
najciekawszych otrzymał Ingstad z Węgier. Odnaleziona po drugiej wojnie światowej przez 
archiwistę w Estergom, pradawnej rezydencji arcybiskupów nad Dunajem, przerysowana z 
jakiegoś nieznanego oryginału, zaopatrzona węgierskimi znakami runicznymi, nosi datę 
1599.

Tutaj, podobnie jak na wszystkich odczytanych przez pisarza mapach, na zachód od 

Zielonego Lądu widnieją zarysy nieznanego Hellulandu — Ziemi Płaskich Skał, bardziej na 
południe leży Markland — Ziemia Lasów, a poniżej wydłużony w kierunku północnym zarys 
lądu z napisem: Promantorium Vinlandiae — Win- landia.

Zarysy naniesione na pożółkły pergamin są niekiedy owocem fantazji, o tym wiedzą 

oboje zapaleni badacze. Nie ulega jednak wątpliwości, że Helluland to południowa część 
Ziemi Baffina, oddzielona od Grenlandii dwustumilowej zaledwie szerokości Cieśniną 
Daviesa, Markland to wybrzeża Labradoru, a Winlandia to Nowa Fundlandia, a raczej 
zapewne północny cypel tej wyspy.

Urzeczeni poszukiwaniami archeolog i pisarz wytrwale, ziarnko po ziarnku, gromadzą 

dowody prawdy na poparcie swej tezy o pierwszeństwie Wikingów. Między innymi Ingstad 
oblicza dokładnie czas, w jakim statki ich mogły docierać z Grenlandii do Winlandii. Ten 
sam podają staroislandzkie sagi. Odnajduje także sławiony przez nie Furdustrandir — 
„Cudowny brzeg morski".

Na przylądku Porcupin na Labradorze oboje z żoną stają oczarowani. Przepiękna zatoka 

ciągnie się ponad sześćdziesiąt kilometrów i budzi zachwyt złocistą plażą drobnego niczym 
pył piasku, silnie odbijającą od soczystej zieleni lasu. Zapatrzonym ludziom wydaje się, że 
czas cofnął się naraz wstecz o te tysiąc lat, jakie dzielą ich od chwili, w której stanął tu Leif 
Szczęśliwy.

Wiosną roku 1960 Helge Ingstad wraz z żoną i córką wyrusza w nową podróż, tym razem 

wzdłuż wybrzeży Ameryki. Nie wie jeszcze sam, że w ciągu następnych ośmiu lat przyjdzie 
mu tu rok

background image

rocznie pracować, pozyskując nie tylko serca rodaków, dla których stał się wyrocznią, ale i 
sławę światową.

„...Wypływając na poszukiwanie śladów sprzed tysiąca lat zdawałem sobie jasno sprawę 

Z beznadziejności całego przedsięwzięcia — opowiada. — Wikingowie nie wznosili na 
Zielonym Lądzie wielkich kamiennych zamczysk, odpornych na ząb czasu, jakie mogłyby 
przetrwać wieki. Wiedziałem, że wyruszamy na poszukiwanie przysłowiowej igły w stogu 
siana. Postanowiłem rozpocząć je od miejsca, z którego prawdopodobnie Wikingowie przy-
wozili na Grenlandię antracyt.

...W New Port w stanie Rhode Island obecność nasza wzbudziła sensację. W parę godzin 

zaledwie po wylądowaniu cała ludność miasteczka pośpieszyła nam z pomocą, 
zelektryzowana celem naszych poszukiwań. Zaciągnięto nas od razu do starej kamiennej 
baszty. Może wznieśli ją Wikingowie? — czytałem w rozgorączkowanych oczach. I z 
przykrością musiałem rozczarować naszych nowych przyjaciół. Zbudowano ją zapewne w 
XVII stuleciu, a ja poszukiwałem śladów z XI.

Popłynęliśmy dalej napotykając wszędzie na gorący odzew mieszkańców wybrzeży. Nie 

odrzucałem z zasady żadnych, najbardziej błahych na pozór wskazówek i skrzętnie wszystko 
notowałem. Kierując się w głąb lądu, w górę rzek, na zagubionych, zapomnianych przez 
Boga i ludzi obszarach prowadziłem długie rozmowy ze starymi Eskimosami, z Indianami, 
pragnąłem dowiedzieć się od nich, czy w dawnych legendach, opowieściach przekazywanych 
z pokolenia na pokolenie nie odnajdę jakiejś wiadomości o potyczkach z Wikingami, 
waśniach czy zbrataniu. Daremny trud, a przecież sagi o niejednych wspominały.

Nic nie było jednak w stanie ostudzić naszego zapału. Nasza mała ekspedycja sunęła 

wciąż dalej na północ. Płynęliśmy wygodnym motorowym jachtem, zaprojektowanym przez 
samego Colin Ar- chera, budowniczego »Frama« słynnego statku Fridtjofa Nansena.

Nieraz przyzywałem na pomoc samolot. Do bólu oczu wypatrywaliśmy śladów na 

przesuwającym się pod nami monotonnym krajobrazie łąki, lasy, tundra, skały wybrzeża. 
Nieraz dłoń Anne-Stine zaciskała się kurczowo na moim ramieniu, nieraz elektryzował mnie 
jej okrzyk: »Patrz tam!«

background image

Pilot obniżał maszynę, zataczał z wolna kręgi. Podniecenie pierzchało — to tylko kłody 

zwalonych ongiś, obrośniętych mchem drzew układały się w przedziwnie równe prostokąty, 
do złudzenia przypominające zarys skrytych pod ziemią fundamentów zniszczonych 
stuleciami budowli.

Czasem jednak na naszą prośbę pilot wodował na jakimś jeziorku czy odnodze rzeki. 

Byliśmy pewni, że to właśnie tu. Kilometrami brnęliśmy po rozmokłym terenie, brodziliśmy 
w wodzie po kolana. I znów pryskała nadzieja. Nie pomagały zdjęcia fotograficzne, 
robiliśmy ich setki. Kiedyś wywołując czułe na ultraczer- wień klisze zadrżeliśmy oboje. Pod 
grubą warstwą darniny i poplątanych spróchniałych pni dojrzeliśmy wyraźnie kontury jakie-
goś domostwa.

Tej nocy nie zmrużyliśmy oka. Obładowani, objuczeni sprzętem, po forsownym marszu 

dotarliśmy do niewielkiej polany nad brzegiem jeziorka — nie sposób było na niej lądować. 
Po kilkunastu uderzeniach łopatą Anne-Stine opuściła ręce zniechęcona.

To zapewne domek trapera, nie liczy więcej niż kilkadziesiąt
lat.

W chwilach rozterki, bo i takie miewaliśmy, pocieszałem się myślą, że stare mapy nie mogły 
kłamać, że byliśmy blisko owej prawdy, jaką postawiliśmy sobie za cel, Wzrok mój 
zatrzymywał się często na północnym cyplu Nowej Fundlandii. Fascynowała mnie 
naniesiona na współczesną mapę dziwna nazwa półfrancuska, półangielska: l'Anse aux 
Meadows; meadow — łąka po angielsku — to odpowiednik staronordyckiego Vin. Gdzież 
jeśli nie tam powinna znajdować się Dobra Winlandia?

Do północnych wybrzeży Nowej Fundlandii dotarliśmy dopiero późną jesienią. Znawcy 

spraw morskich przekonali mnie, iż poszukiwania należy wszcząć w Pistolet Bay. Głęboka, 
osłonięta od wiatrów z północy i wschodu, od strony pełnego oceanu, zatoka wydawała się 
najlepszym schronieniem dla statków z groźnymi smokami na dziobie.

Nadzieje okazały się niestety złudne. Starałem się nie dopuścić do siebie zwątpienia, ale 

jak długo można szukać na ślepo?

...Ranek tego jesiennego dnia był wyjątkowo pogodny. Znużeni bezowocnością 

poszukiwań dobiliśmy do najdalej na północ wysu-

background image

niątego cypla wyspy poprzysięgając sobie, że to już ostatnia próba. Ledwie zdążyliśmy 
stanąć na brzegu, podszedł do mnie krępy mężczyzna. Wyglądało po prostu na to, że nas 
oczekiwał. Pobruż- dżona ciemna twarz, okolona siwiejącą brodą, miała wyraz surowy, ale w 
oczach kryło się jakieś ciepło. Na moje stereotypowe, do znudzenia od miesięcy powtarzane 
setki razy pytanie, czy nie ma tu jakichś śladów zamierzchłej przeszłości — padła 
niespodziewana odpowiedź:

— Jest chyba coś takiego nad potokiem.
— Czy ktoś przekopywał już tam ziemię, prowadził badania? — czekając na odpowiedź 

czułem, jak serce wali mi przyspieszonym rytmem.

— Żaden obcy tego nie widział, nikt się dotąd tym nie interesował. Wykluczone, żeby 

ktoś przybył do 1 'Anse aux Meadows tak, żebym ja o tym nie wiedział. Moja rodzina 
osiedliła się tu pierwsza ponad sześćdziesiąt lat temu.

Nikt nić opisze uczucia ulgi, z jakim słuchałem tego człowieka. Pośpiesznie ruszyliśmy 

wraz z nim poprzez rozległy, falujący niewielkimi pagórkami teren. Maleńka rybacka osada 
1'Anse aux Meadows liczyła zaledwie osiem czy dziewięć chat. Na łące, takiej samej, jakich 
setki już widywaliśmy, pasło się kilka krów i owiec. Krajobraz niewiele mówiący, ale moje 
niepoprawne serce wciąż łomotało w piersi.

Po kilkunastu minutach doszliśmy do niewielkiej zatoki Epaves Bay, bardzo płytkiej, co 

od razu rzucało się w oczy. Nie opodal rzeźbiony stuleciami morską falą taras biegł łukiem w 
stronę rzeki, wznosząc się kilka metrów nad poziom morza. Wzdłuż tarasu dostrzegłem kilka 
niezbyt wyraźnych wypukłości terenu skrytych pod trawą i wrzosem.

Urzeczony patrzyłem na północ, na morze. Po spokojnej jak jezioro fali snuła się lekka 

mgiełka, w pobliżu tajemniczym światłem błyszczała uwięziona na mieliźnie góra lodowa, 
dalej czerniały zarysy wybrzeży Labradoru, wzdłuż których musieli płynąć na południe Oni. 
Łąkę przecinał, wijąc się wśród wrzosów, wierzb i trawy, niewielki potok o romantycznej 
nazwie Czarna Kaczka. Wzburzona woda wpadała do Epaves Bay. Drgnąłem, gdy mój

background image

przewodnik stojący tuż za mną z przechwałką w głosie powiedział:

— Potok mały, ale łososi w nim nie brak.
Łososi? Czyż saga o Leifie Szczęśliwym nie wspomina, że zagroda jego w Dobrej 

Winlandii stała nad rzeką obfitującą w tłuste łososie? »...Nigdy dotychczas takich nie 
widzieli...« — mówią sagi.

Dawno umarła przeszłość przemówiła do mnie wielkim głosem. Czyżby to tu?
Na płaskim brzegu odgadłem bardziej niż dostrzegłem pod grubą warstwą darni wyraźnie 

zarysy prostokąta. Tym razem to nie mogło być złudzenie. Nie ulegało wątpliwości, że ta 
ziemia kryje w sobie ślady pobytu ludzi. Oczy Anne-Stine płonęły. Położyłem delikatnie dłoń 
na meleńkim pagórku zarosłym ; bujną trawą. Czyżbym oczekiwał, że mi zdradzi tajemnicę, 
nim dotknie go łopata? Kim byli ci, którzy wznieśli tu ongiś swój dom? Indianami, 
Eskimosami, wielorybnikami, rybakami czy wreszcie tymi, co pod koniec XV stulecia 
odkryli ten ląd ponownie? Myśl zatrzymywała się trwożliwie przed ostatnią możliwością. 
Czyżby?... Czyżby tu właśnie w tym miejscu przed tysiącem prawie lat wylądował na 
bezpokładowym statku-smoku Leif, syn Eryka Rudowłosego, i tu
wzniósł swój dom?"
• * *

Wczesną wiosną następnego roku, gdy tylko zimowa kra rozluźniła uścisk, znoszona z 

północy prądem labradorskim wpłynęła ponownie do Epaves Bay wyprawa Helge Ingstada. 
Zima upłynęła pisarzowi i jego rodzinie na przygotowaniach, na żarliwej wierze, że 
odpowiedź, jaką przyniosą wykopaliska w 1'Anse aux Meadows, będzie tą, której 
wyczekiwali od tylu lat.

Anne-Stine siliła się na spokój. Ostrożnie, powoli, z tą niewysło- wioną cierpliwością, na 

jaką muszą zdobywać się w swych pracach archeologowie, metr po metrze oboje zdejmowali 
ze wzgórka darń. Coraz wyraźniej, coraz bliżej pod grudami obnażonej ziemi zarysowywał 
się prostokąt fundamentu czy szczątkowych ścian.

I przyszła wreszcie ta gorąco oczekiwana chwila. Rozprostowuj

background image

jąc zbolały po wielogodzinnej pracy grzbiet Anne-Stine spojrzała na męża.

— Palenisko przy ścianie jest absolutnie takie samo jak to, które widzieliśmy w zagrodzie 

Eryka Rudowłosego na Grenlandii — powiedziała, a głos się jej łamał, jakby się miała 
rozpłakać.
S • •

Prace wykopaliskowe w 1'Anse aux Meadows po obu stronach rzeki Czarna Kaczka 

trwały lat siedem, do roku 1968. Dzień po dniu, tydzień po tygodniu, miesiąc po miesiącu. 
Gra warta była stawki. Przesiewając pracowicie ziemię przez sita Anne-Stine natrafiła na 
małe wrzeciona wykonane ze steatytu. Takie same, jakie nieraz odnajdywano w 
wykopaliskach Zielonego Lądu. Podobnymi od niepamiętnych czasów posługiwano się w 
Norwegii.

Sagi nie kłamały opowiadając o kobietach, które docierały do brzegów Dobrej Winlandii 

wraz z całym dobytkiem, żeby prowadzić domowe ogniska.

Najlepsi specjaliści z Norwegii, z Islandii, ze Szwecji, z Kanady i ze Stanów 

Zjednoczonych wspólnymi siłami badali teren piędź po pigdzi. Znalezisko stało się rewelacją 
dla świata nauki. Nikt już teraz nie mógł podawać w wątpliwość, że przed prawie tysiącem 
lat mieszkali tu Wikingowie.

Jak na dłoni leżały przed archeologami ślady zaginionego świata pierwszych odkrywców 

amerykańskiego kontynentu — uśpiona od stuleci osada. Jedenaście zagród o 
charakterystycznym dla sta- roskandynawskich zabudowań układzie, z otwartymi piecami 
obok zagłębień, do których Wikingowie zwykli byli zgarniać żar przy- sypując go popiołem, 
żeby rankiem łatwiej rozniecać ogień. Podobne po dziś dzień można spotkać w 
wykopaliskach staronorwe- skich i grenlandzkich. Na wschodnim brzegu strumyka odkryto 
składy węgla drzewnego, piece do wypalania i kuźnię — sama kuźnia byłaby 
wystarczającym dowodem, gdyż ani Eskimosi, ani Indianie nie znali żelaza. W roku 1968 z 
opornej ziemi wyłoniły się szczątki czterech szop, gdzie Wikingowie trzymali swe łodzie.

Pragnąc ustalić, kiedy w tych niecodziennych paleniskach po raz ostatni płonęły szczapy i 

buzował ogień, pisarz na pomoc za-

background image

wezwał fizyków. Szczegółowa analiza promieniotwórczych związków węgla w popiele ze 
starych palenisk dała odpowiedź jednoznaczną. Popiół pochodził sprzed lat tysiąc 
osiemdziesięciu, z dokładnością plus minus siedemdziesięciu lat.

Czy to Leif Szczęśliwy ze swą drużyną założyli tę osadę, czy brat jego, Thorwald, który 

zginął później w potyczce z Indianami? Czy wreszcie towarzysze, którzy zostali w Dobrej 
Winlandii? Przychodzili tu może z worami tłustych łososi, piekli je nad żarem, ogrzewali się 
w cieple ogniska i w tej kuźni wyrabiali ostre groty żelazne do włóczni?

Lata trudu wytrwałej, zapalonej pary badaczy nie poszły na marne. Tym razem nie 

ulegało już najmniejszej wątpliwości, że pięć wieków przed Kolumbem do amerykańskich 
wybrzeży, do Dobrej Winlandii, pierwsi dotarli Wikingowie.
Na potwierdzenie odkrycia, uznanego zresztą za niezbite przez najtęższe profesorskie mózgi 
Starego i Nowego Świata, los dorzucił jeszcze jeden sensacyjny dowód.
Wertując średniowieczny manuskrypt o wędrówkach Tatarów w XIV stuleciu, jeden z 
profesorów uniwersytetu w Yale w stanie Connecticut zwrócił przypadkiem uwagę na 
wklejoną przy końcu grubego tomu niewielką mapę. Zdumienie jego nie miało granic. 
Dziwna była, nic wspólnego nie miała z tekstem. Skąd się tu wzięła? Na pożółkłym 
pergaminie, kreślone wypełzłym przez czas atramentem widniały zachodnie wybrzeża 
Europy i Afryki, w lewym rogu kontury południa Zielonego Lądu, a obok nie wykończony 
zarys wyspy z łacińskim napisem: „Vinland odkryta przez Bjorna i Leifa". Jeszcze jeden 
dowód...
Znalezisko profesora błyskawicznie obiegło świat nauki wywołując wszędzie zrozumiałe 
poruszenie.

Do zbadania i stwierdzenia autentyczności dziwnej mapki, wklejonej zapewne ongiś 

przez pomyłkę do manuskryptu o Tatarach, powołano natychmiast zespół na j wybitniej 
szych specjalistów. Obradowali długo, sprawa była niebłaha. Po ośmiu latach prac ogłosili 
wreszcie w roku 1965 wynik — skrawek pożółkłego pergaminu uznali za najwcześniejszą ze 
znanych dotąd map Ameryki. Pochodziła, jak stwierdzono, z roku 1436 i była przerysowa

background image

na oraz włączona do atlasu sporządzonego przez weneckiego mnicha Andrea Bianco — na 
prawie sześćdziesiąt lat przed odkryciem Wielkiego Genueńczyka. Sensacyjną mapą znano 
oczywiście podówczas w Watykanie.

Czy wypływając na swą historyczną podróż chmurny Admirał Oceanów nie wiedział o 

odkryciach Wikingów, o Dobrej Winlandii, czy też udawał, że nie wie?

O tym milczy historia.

background image

Część druga
W KRAINIE BEZ CIENIA.

background image

ZA ŻYCIA POGRZEBANY
W ciszy, jąka go otaczała, słyszał tylko łomot serca. Szeroko rozwartymi oczyma wpatrywał 
się w ciemność. Nieprzenikniona, groźna, zwisała nad głową, napierała ze wszystkich stron. 
Od chwili przebudzenia nie śmiał wyciągnąć ręki, nie śmiał poruszyć się w śpiworze. W 
przyspieszonym rytmie oddechu nasłuchiwał przez moment. Dźwięk biegł gdzieś z góry, 
narastał falami, przechodził w monotonny jęk. I naraz wszystko wokół niego ożyło. Zatrzesz-
czały gdzieś drewniane płytki, załomotało coś, zadudniło. Nie, to nie byli oni, to nie były ich 
kroki. Raz jeszcze — który to już raz? — uświadomił sobie straszną prawdę. W promieniu co 
najmniej dwustu kilometrów nie było żywej duszy.

Z pierwszymi uderzeniami sztormowej wichury minął podświadomy, niewytłumaczalny 

lęk, minęło napięcie, powrócił za to piekący ból, dotkliwe kłucie w końcach palców. To 
pojawiał się, to ustępował, od stopy promieniował wyżej, długimi falami ogarniał kolano. 
Powoli wysunął rękę ze śpiwora, po omacku sięgnął po zapałki. Nauczył się już kłaść 
wszystko systematycznie na to samo miejsce.

Żółtawy płomień zapełgał niepewnie, nim rozpalił miliony iskierek w drobnych płytkach 

szronu. Zarosły nimi ściany i sufit maleńkiej izdebki. Lód ją zagarnął, rozpanoszył się 
bezkarnie, grubym kożuchem pełzł po skrzyniach, po stole, po garnkach, gęstą sadzią pokrył 
odzież wiszącą na kołku.

Srebrny pył z chrzęstem opadał ze śpiwora, z którego powoli wydostawał się człowiek, z 

trudem zmuszając mięśnie do wysiłku. Powoli odwijał bandaż, lękał się, co ujrzy. Razem z 
gazą opatrun-

background image

ku oderwał paznokieć. Z drugiego opuchniętego palca sączyła się ropa. Byleby tylko nie 
wdała się gangrena!

Nie wierzył, że będzie mógł kiedyś jeszcze normalnie chodzić. Jeżeli nawet odnajdą go i 

przetransportują do bazy, każdy chirurg; bez wahania odejmie mu stopę. Przysunął pudełko z 
maścią trano- wą, pokrył nią obficie palce i obwiązał kawałkiem płótna. Z uczuciem 
politowania patrzył na wychudłe, cienkie teraz jak piszczele nogi. Stalowe mięśnie, z których 
był tak dumny, mięśnie narciarza i alpinisty, zwiotczały w ciągu tych czterech miesięcy, 
znikły bez śladu. Czy kiedyś jeszcze?...

Przejmujący chłód przywołał go do rzeczywistości. Ostrożnie naciągnął na chorą nogę 

futrzaną pończochę, na drugą but narciarski i kulejąc przeszedł parę kroków do skrzyń pod 
ścianą. Płomyk ledwie tlącej świecy rozhuśtał się kładąc długie cienie na bieli oblodzonych 
ścian.

Który to już raz w ciągu tych ostatnich strasznych tygodni — dziesiąty, dwudziesty czy 

setny — robił przegląd zapasów? Nie tracił wciąż nadziei, że może coś przeoczył, że odkryje 
jeden choćby karton mięsnych konserw. Ale nic nie znalazł. Stłumił z trudem westchnienie i 
ostrożnie wlał do prymusa ostatnie pół litra nafty.

Z wyrzutem patrzył, jak wolno, nieskończenie wolno, opornie drobne kawałki lodu i 

szron zgarnięty ze ściany zamieniały się w wodę. Nie czekając, nim się zagotuje, wsypał 
garść płatków owsianych, zamieszał, dorzucił kostkę margaryny, niczym sknera szybko 
zgasił maszynkę, a po chwili zdmuchnął i świecę. Żarłocznie połykał w ciemności letnią, nie 
dogotowaną papkę przegryzając kawałkami pemmikanu i sucharem. Ta jedyna w ciągu dnia 
ciepła strawa nie zaspokajała głodu, ale na więcej nie mógł sobie pozwolić. Nim wpełzł z 
powrotem do zesztywniałego od mrozu śpiwora, zapalił znów świecę. I w notatniku zapisał:

„...20 kwietnia 1931 — została mi już tylko jedna świeca. Nafta na wykończeniu. Lewa 

stopa obrzręiała ropieje. Przed tygodniem wypaliłem ostatnią fajkę. Dziś mija pięć miesięcy 
od opuszczenia bazy, cztery od chwili, gdy zostałem sam. Przed trzema tygodniami śnieg 
zawalił wszystkie wyjścia. Uwięził mnie... Nadaremnie próbowałem przekopać się przez 
kilkumetrowej gru-

background image

bości warstwę. I wielokrotnie. Brak mi sił. Sam nie wydostanę się z tej pułapki".

Ostatnie zdania nakreślił pośpiesznie, żeby zaoszczędzić światła. Notował z całą 

świadomością, że nie czyni tego dla siebie, a dla tych, co mogą tu przybyć z pomocą. 
Przybyć zapewne zbyt późno.

„...Nie mogę pogodzić się z myślą, że jestem pogrzebany za życia. Wszystko się we mnie 

buntuje..." — dopisał jeszcze.

Przed zdmuchnięciem świecy wzrok jego prześliznął się po ręcznym lusterku, podarunku 

narzeczonej. Wzdrygnął się na widok osrebrzonych przedwczesną siwizną skroni, postarzałej 
twarzy skrytej pod gęstym zarostem. Młodością błyszczały w niej tylko głęboko zapadnięte 
oczy.

Robił, co było w jego mocy, żeby się nie poddać. Instynkt życia kazał mu podczas tych 

nieskończenie długich dni uwięzienia przestawiać skrzynie, przeglądać odzież, czyścić broń. 
Dziesiątki niepotrzebnych czynności były wybawieniem od dręczących myśli, od jakich nie 
mógł się uwolnić.

— Aug! — powiedział do siebie głośno. — Trzymaj się! Nie poznałaby cię twoja 

dziewczyna, ona wie, że zawsze byłeś dzielny, była z ciebie dumna. Gdyby cię teraz 
zobaczyła, nie uwierzyłaby, że przed ośmiu dniami ukończyłeś zaledwie dwadzieścia pięć lat. 
Czy pamiętała o twych urodzinach? Czy będzie na ciebie czekać? Jak długo? A może 
wyjdzie za mąż i czasem tylko w ramionach innego pobiegnie myślą do tego, który „zginął 
na posterunku"? Dobrze, że nigdy nie dowie się, ile przecierpiałeś...

Oszronione ściany dudniącym echem odbijały głos. Zamilkł. Coraz częściej przyłapywał 

się na tym, że mówi głośno, czując podświadomie potrzebę wypełnienia grobowej ciszy. 
Mówił do garnków, do prymusa, wymawiał nieszczęsnym palcom, że go dręczą bólem, to 
znów nadawał im pieszczotliwe imiona, innym razem złorzeczył.

W głębokim mroku wyraźniej niż zwykle zamajaczyła droga uśmiechnięta twarz, jaką 

pamiętał z chwili pożegnania.

— Przyrzekam ci na wszystko, co święte, że już nigdy, przenigdy nie wyruszę na 

arktyczną wyprawę! Jeżeli... powrócę z tej — dodał poważnie, jakby składał przysięgę.

Z goryczą przypomniał sobie chwilę, kiedy usłyszał: „Zabieram

background image

cię do Arktyki, pojedziesz z nami". Jaki poczuł się wtedy szczęśliwy. Po długiej noonej 
rozmowie Gino Watkins, zapalony polarnik, zdecydował się włączyć go do swej 
czternastoosobowej ekspedycji, która cel postawiła sobie zuchwały — założenie stacji me-
teorologicznej w samym sercu lądolodu Grenlandii.

— Towarzystwa lotnicze finansują naszą wyprawę, na jej wynik oczekują już glacjolodzy 

całego świata. Zarzucają nam młodym, że nie mamy ideałów. Odpowiadamy im czynem — 
słyszał ciągle od Watkinsa.

Często stawał mu w pamięci jasno, wyraziście, jakby to było wczoraj, ten letni, pełen 

błękitu i bieli poranek, kiedy przed dziobem statku ekspedycji Quest wyłoniła się raptem z 
mgły olśniewająca panorama lodowców Grenlandii. Marzył o niej jak wielu młodych. Powoli 
dobijali do fiordu odległego o kilka zaledwie kilometrów od Angmassalik na wschodnim 
wybrzeżu wyspy. W znieruchomiałej, gładkiej jak jezioro tafli odbijały wyniosłe, oślepiające 
wzrok czoła lodowca i ciemny granit nunataków.

Było ich czternastu. Młodych, zdrowych, wysportowanych, przepełnionych pasją 

dokonania czegoś niezwykłego.

Przed wypłynięciem z Londynu w całej prasie brytyjskiej podkreślano z niepokojem, że 

średni wiek uczestników wyprawy grenlandzkiej nie osiągał lat dwudziestu pięciu, a jef 
organizator i dowódca zarazem, student geofizyki Gino Watkins, liczył zaledwie dwadzieścia 
trzy. On to właśnie porwał rówieśników swym zapałem, swoją wizją rozwiązania jednej z 
niezliczonych zagadek, jakie stawia przed człowiekiem Daleka Północ, swoim śmiałym 
projektem założenia stacji badawczej, nie tylko na okres arktycz- nego lata, ale — po raz 
pierwszy w dziejach — na długie miesiące surowej zimy.
— Zobaczyć, co dzieje się na tym wyklętym przez Boga i ludzi pustkowiu w ciemnościach 
nocy! Rzucić nauce plon codziennych, regularnych, nieprzerwanych obserwacji i pomiarów! 
Tego dotąd nikt jeszcze nie dokonał. Oto zadanie godne człowieka, nasze zadanie! — 
zachłystywał się swą odwagą.
Młodym wystarczała świadomość, że nikt dotąd nigdy nie osiągnął tego, co postawili sobie 
za cel. Bili się więc i walczyli za

background image

pamiętale o prawo wzięcia udziału w niezwykłej ekspedycji) o dostąpienie tego zaszczytu*

Wielkie Nieznane od stuleci niepokoiło i nęciło każdego, a cóż dopiero silnych, pełnych 

fantazji i dynamiki młodych ludzi. Nie byli nowicjuszami, nie rzucali się z przysłowiową 
motyką na słońce. Każdy z nich mógł wykazać się rzetelną zaprawą sportową, alpinistyczną, 
niektórzy nawet polarną. Augustin Courtauld — dla kolegów Aug — zdobył parę niełatwych 
szczytów w górach Arktyki Kanadyjskiej i tam, długo przebywając wśród traperów, posiadł 
trudną i cenną dla każdej ekspedycji arktycznej sztukę prowadzenia psiego zaprzęgu.

Upojeni wizją Wielkiej Polarnej Przygody zdziwiliby się zapewne i czuli dotknięci do 

żywego, gdyby ktoś im zarzucił, że ten pionierski zamysł nie wyszedł bynajmniej od 
Watkinsa, że był po prostu podchwyceniem projektu profesora Alfreda Wegenera, który już 
przed paru laty rozpoczął w Niemczech żmudne przygotowania do założenia stacji 
meteorologicznej w sercu lądolodu Grenlandii, określonym w nauce duńskim terminem 
Inlandsis. Równocześnie profesor postanowił uruchomić dwie stacje badawcze, Est Point i 
West Point, na wschodnim i zachodnim wybrzeżu, żeby w ten sposób otrzymać pełny 
klimatyczny przekrój nie zbadanej wyspy.

Pod obrzękłymi od bezsenności powiekami Courtaulda jawiły się w pamięci zapomniane 

obrazy.

...Póki choćby iskra życia tlić w nim będzie, nie zapomni tego pierwszego mozolnego 

wejścia po prawie prostopadłej stromiźnie lodowca strzegącego wrót wnętrza Grenlandii. Nie 
wystarczyło wprzężenie czternastu mocnych psów, które po równinie ciągnęły niczym smoki. 
Tutaj z całych sił wczepiały się pazurami w gładkie zbocze i ześlizgiwały bezradnie, jakby 
rozwarta przepaść pod łapami wciągała je w dół, wsysała. Sami musieli nałożyć na siebie 
uprząż i na czworakach, obok zwierząt, razem z nimi ciągnąć w górę sanie.

Przemarsz dwustu dwudziestu pięciu kilometrów w oślepiającym blasku nie 

zachodzącego słońca, pod bladym wypełzłym niebem wymiecionym i chmur, zapisał mu się 
w pamięci męką walki z przeładowanymi saniami. Przewracały się ustawicznie, zapada

background image

ły w jamy, stawały dęba przed każdą przeszkodą, nieustannie zawadzały o zastrugi, które 
niczym kamienny las wyrastały na szlaku.

Zmęczenie rosło wraz z wysokością. Nie sposób było złapać oddechu, każdy krok 

wymagał najwyższego wysiłku, każdy niemal ruch. Serce waliło w piersi, usta z trudem 
łapały przemrożone powietrze, w uszach szumiało. Gdy aneroid wskazał wreszcie wysokość 
dwu tysięcy siedmiuset metrów nad poziomem morza, Wat- kins zatrzymał karawanę 
pojazdów. To miejsce, odległe o pięćset kilometrów na południe od stacji Wegenera, wybrał 
na założenie Ice Cap — angielskiej placówki badawczej.

Okrągły namiot o podwójnych ścianach służył jako baza. Wyjście z niego prowadziło 

przez otwór w podłodze i sześciometrowy tunel. Od tego tunelu Anglicy wyryli w śniegu 
dwa krótkie przejścia do dwu pomocniczych igloo. Pracowali z radością, z uniesieniem, nie 
czuli zmęczenia. Nie przeszkadzał im mróz ani wicher niosący od bieguna tumany śniegu, 
ani dławiąca oddech wysokość. Wszystko wydawało się tu dziecinnie łatwe. Ten i ów bronił 
się nawet przed uczuciem zawodu.

Czyż mogli przewidzieć, że ta łatwizna jest pozorna, zdradliwa?
Powrót z Ice Cap do bazy nadbrzeżnej, gdzie czekał zakotwiczony staitętk ekspedycji, 

Quest, wydawał się uczestnikom wypoczynkowym spacerem. Bo czyż można inaczej 
określić forsowny marsz trwający zaledwie dwanaście dni? Wszystkich rozpierało uczucie 
radości. Zwyciężyli.

Pierwsza para obserwatorów pozostała w Ice Cap na przeciąg dziesięciu tygodni. Gino 

Watkins polecił, żeby w tym czasie obudowali szczelnie namiot płytami śniegu na wzór 
eskimoskiego igloo. Następne zmiany ludzi miały partiami dowozić żywność dla 
zimowników. Plan wydawał się prosty i logiczny w założeniu. Młodzi ludzie zapomnieli 
jednak, że nie oni, że nie człowiek rządzi na tym dziwnym odludnym płaskowyżu polarnym, 
a odwieczna gospodyni, Arktyka, że to ona narzuca wszystkiemu i wszystkim swe 
bezwzględne, bezlitosne prawa, że niweczy wszelki ludzki zamysł. Zapomnieli, że lądolód 
wznoszący się ponad trzy tysiące metrów nad poziomem morza i rozciągający się w jednym 
kierunku na dwa tysiące kilometrów, w drugim na tysiąc dwieście, zna

background image

tylko dwie pory roku, że nie ma tu roślin, które zakwitają wiosną, a więdną jesienią, że 
lądolód nie zna pór przejściowych.

Tych pamiętnych dni śnieżna, wietrzna i mroźna zima uderzyła znienaoka niczym sztorm 

na pełnym oceanie.

Do stacji Ice Cap dwukrotnie jeszcze docierały ekipy, nie zdołały jednak dowieźć 

przeznaczonych na noc polarną zapasów. Pod koniec października z bazy nadbrzeżnej znów 
wyruszył wielki konwój pojazdów. Załadowano na sanie kilkumiesięczny zapas żywności, 
instrumenty naukowe, radiostację, wszystko, co potrzebne było do życia dla trzech 
zimowników. Ale droga okazałą się ciężka i pełna niespodzianek.

Psy pierwsze dały sygnał, że nadchodzi coś groźnego, czego człowiek, zapatrzony w 

barometr i w to przetarte, ogołocone z chmur niebo, nie potrafił przewidzieć. Wypoczęte, 
odkarmione ciągnęły mimo to niechętnie, przy lada okazji przystawały, zbijały się trwożliwie 
w gromadę, to znów oporne przywierały do śniegu. Nic nie było w stanie ich poderwać do 
marszu. Ani krzyk, ani razy bicza.

Wichura buchnęła niespodziewanie. Nadciągnęła z lodowego płaskowyżu, przetoczyła się 

ponad karawaną, śnieżną ścianą oddzieliła ją od świata. Zadymka gwiżdżąc, zawodząc 
ciągnęła za sobą nagłą falę siarczystego mrozu. Czterdzieści stopni, czterdzieści pięć, 
pięćdziesiąt...

Po piętnastu niełatwych dniach walki z zamiecią karawana zdołała przejść zaledwie 

dwadzieścia dwa kilometry. Żółwie tempo marszu groziło katastrofą. Z sań zwalono ciężkie 
akumulatory, całą aparaturę radiostacji, wiatrak z prądnicą i część skrzyń z żywnością. 
Czterech ludzi, wśród nich radiotelegrafista, który miał zimować, zawróciło do bazy 
nadbrzeżnej. Reszta po pięciu tygodniach dotarła do Ice Cap w początkach grudnia.

Marsz był morderczy. W każdym miejscu na świecie, jeśli człowiek jest u kresu sił, może 

zatrzymać się, odpocząć. Tu na lądo- lodzie Grenlandii podczas pięćdziesięciostopniowego 
mrozu odpoczynek równałby się wyrokowi śmierci. Jeżeli ktoś nieostrożny zgubi rękawice, 
palce mu od razu bieleją, jeżeli potknie się, upadnie na tej wysokości, niewiele czasu 
potrzeba, żeby ciało zdrętwiało z zimna. Na domiar złego mróz działa niczym narkotyk,

background image

otumania, otępia, tłumi instynkt życia, odbiera chęć do walki, budzi nieprzeparte pragnienie 
odpoczynku.

Karawana osiągnęła Ice Cap w chwili gdy dwaj obserwatorzy, nie mogąc doczekać się 

zmiany, zdecydowali się już na powrót do bazy nadbrzeżnej. Na marsz szaleńczy, bez 
żywności, bez psów, bez jakiejkolwiek pomocy.

Pospieszny przegląd wyrwanego sztormowi prowiantu karawany odkrył straszną prawdę 

— nie wystarczy go nawet dla dwu zimowników na okres trzymiesięczny.

—Jednego nie można zostawiać pośrodku lądolodu, sprzeciwiam się! — oświadczył 

kategorycznie doktor.

Zaskoczeni w pierwszej chwili katastrofalną wiadomością, wszyscy bez wyjątku 

przyznali mu rację. Gdy ochłonęli, któryś z nich nieopatrznie, z goryczą zaprawioną 
zazdrością wspomniał profesora Wegenera i jego wyprawę. Rozpętała się burza.

— Czy mamy być gorsi od Niemców? Każdy z nich ma już dobrze po czterdziestce, my 

prawie dwukrotnie mniej I

—Ich stacja z pewnością będzie pracować. Głównym celem naszej wyprawy były 

obserwacje zimowe, te pierwsze w dziejach.

— Nie po to z takim trudem założyliśmy Ice Cap, żeby ją teraz, w najtrudniejszej chwili 

opuścić!

Najgłośniej krzyczał Augustin Courtauld.
—Musi pozostać choćby jeden! Za wszelką cenę! Tym jednym będę ja! Dam sobie radę, 

bądźcie spokojni!

Podniecony, upajał się własną odwagą. Pełne podziwu i zazdrości spojrzenia kolegów nie 

uszły jego uwagi, utwierdzały w słuszności postanowienia, schlebiały ambicji.

I teraz jeszcze po tylu miesiącach wydawało mu się, że słyszy dźwięk swego 

podniesionego głosu. Zasępił się.

— Głupcze. Sam sobie jesteś winien, nikt cię nie zmuszał do tego szaleństwa, cierp teraz 

— szeptał. — Honor sztandaru? Szlachetne współzawodnictwo? Wszystko to mrzonki, 
młodzieńcza fanfaronada, chęć zabłyśnięcia przed innymi. Czy ci, co przeżyli w Arktyce 
upiorne chwile, nie przestrzegali, że nie wolno pozostawać tu samemu? Głupcze, przeklęty 
głupcze! — powtarzał mściwie.

Wyczerpany zamilkł. Ból palców powracał, potęgował się, przypominał cenę, jaką 

przyszło płacić za lekkomyślną decyzję. Czemu

background image

nie cofnął się póki czas? Czemu nie zrozumiał, co mieli na myśli dwaj obserwatorzy? W 
chwili pożegnania popatrywali na niego ni tb z trwogą, ni to z litością, powtarzając: 
„Znienawidzisz łopatą!"

Czemu ich wtedy nie usłuchał? Gdybyż mógł przynajmniej sypiać, odzyskałby odrobinę 

sił! Wystarczyło jednak, żeby zapadł w drzemkę, a nachodziły go koszmary. Najczęściej 
śniły mu się wilki. Napadały całą zgrają, czuł na twarzy ich gorący, smrodliwy oddech, 
widział ostre, lśniące kły. Wybudzał się ze snu oblany potem. Na tym nieludzkim pustkowiu 
nie było wilków, o tym dobrze wiedział, nie wyżyłyby tutaj. I tak zresztą ich potężne pazury 
nie przedarłyby się do jego grobowca. Daremnie przywoływał na pomoc rozsądek. Lęk nie 
ustawał.

Innym razem prześladował go głuchy huk, narastał, potężniał, jakby jakiś rozpędzony 

pociąg-ekspres miał za chwilę zburzyć, zmiażdżyć cały śnieżny schron. Rozsadzał czaszkę, 
przygniatał do posłania. Udręczony wtulał głowę w śpiwór wyczekując ciosu, ale huk cichł, 
tak jak cichnie odgłos oddalającego się pociągu. Mijało porażenie lękiem, powracała tęsknota 
za życiem. Czy kiedykolwiek usłyszy jeszcze rozgwar stacji kolejowej?

Kiedy indziej tam wysoko nad głową rozlegały się jakieś szurania, jakby odgłos kroków, 

wielu kroków. Przysiągłby, że słyszał. To oni, przyszli wreszcie. Ilu ich było? Czy zdołają 
przekopać się przez zamarzły śnieg? Serce zaczynało bić szalonym rytmem nadziei. A jeżeli 
przejdą mimo, jeżeli nie dostrzegą stacji? Ta myśl była nie do zniesienia. Namioty, igloo, 
sanie, skrzynie, beczki — skrył gruby biały pokrowiec. Póki mógł jeszcze, walczył, żeby obie 
klatki meteorologiczne wystawały ponad powierzchnię, ale każda nawałnica w ciągu kilku 
minut nanosiła nowe miliony ton sypkiego pyłu.

Z rozpaczą w sercu wytężał słucK. Szuranie oddalało się, kroki milkły. Odeszli. 

Krzyczał, krzyczał, jak mógł najgłośniej, zdzierał płuća. Odgłosy w górze rozpływały się, 
tonęły w upiornej ci-, szy. W ciszy głośniejszej od sztormowej wichury. Zagłuszyć hałasy, 
które kłamią, odgonić! Zaczynał śpiewać pełnym głosem, póki mu starczyło tchu. I milkł 
wreszcie, i znów nasłuchiwał bezradnie. Cisza dzwoniła w uszach, zwycięska, nie do 
pokonania.

background image

Czegóż mógł się jeszcze spodziewać? Ile razy przeżywać gorycz zawodu? Jeżeli 

doprawdy przyszli, jeżeli zdołali pokonać te ponad dwieście kilometrów dzielących Ice Cap 
od brzegu — i odeszli z niczym... to już koniec. Nie wrócą tutaj, będą go szukać gdzie 
indziej. A tymczasem on...

Dni upływały za dniami wypełnione na przemian to nadzieją, to zwątpieniem. 

Udręczonego przymusowym zamknięciem człowieka wybudzało ciągle wilgotne, 
przejmujące zimno, dręczyło brakiem snu, potęgowało ból stopy. Nadeszły chwile 
zniechęcenia.

Czy nie najprościej byłoby ze sobą skończyć? Najgodniej? Zarośnięta szronem broń 

przykuwała wzrok. Wystarczyło sięgnąć po proszki w apteczce... Czyż człowiek nie ma 
prawa skrócić sWych cierpień? Tragiczny koniec Scotta i jego towarzyszy w drodze po-
wrotnej z bieguna południowego przeczył jednak tym pokusom, zadawał im kłam. Odwaga i 
wytrwałość polarników budziły podziw. Pod koniec tragicznego marszu dowódca kazał 
rozdać wszystkim po trzydzieści pastylek opium. Każdy mógł położyć kres swym 
cierpieniom, ale żaden z tego dobrodziejstwa nie skorzystał. Wytrwali do końca.
„...śmierć tych pięciu więcej przyczyniła się do chwały ojczyzny niż śmierć wielu tysięcy 
najdzielniejszych na polu bitwy. Byt ła ona najpiękniejszą lekcją bohaterstwa w dziejach 
odkryć polarnych i cienniejszym wielekroć wkładem do tych dziejów niż osiągnięcie bieguna 
południowego" — pisano później.

On także wytrwa, ale widmo śmierci, jakie dotąd uparcie odpychał, z którym walczył, 

powracało natarczywe, jakby wyczekiwało tylko swojej chwili.

Długie godziny minęły, nim całą siłą woli Courtauld otrząsnął się wreszcie z ponurych 

myśli. Cisza panująca dokoła przywodziła teraz na myśl tamtą ciszę pierwszych dni 
samotności. Ileż to czasu przeciekło od chwil, w których pełen jeszcze nadziei, dumny ze 
swej odwagi, całe stronice zapisywał w pamiętniku przeznaczonym dla narzeczonej. 
Opowiadał jej wtedy o wszystkim. O tym, jak regularnie co trzy godziny przeprowadza 
obserwacje meteorologiczne bez względu na zawieję, na mróz, o tym, co widzi, co czuje, jak 
zagospodarował się w swoim białym królestwie. Już po dwóch tygodniach jednak notatki 
stawały się bardziej skąpe,

background image

wszystkie konserwy mimo różnych opakowań miały ten sam smak, apetyt nie dopisywał.

„...Lubiłem przygotowywać sobie jedzenie, chociaż nie czułem głodu — zapisywał. — 

Po jakimś czasie dopiero zrozumiałem przyczynę — szum palącego się prymusa wypełniał 
cały namiot, przerywał ciszę, głuszył jęki i zawodzenia wiatru. Nigdy chyba nie 
przyzwyczaję się do tych niesamowitych dźwięków. Czytam niewiele, kłopoty mam z 
lampą."

Nie przyznawał się w swych zapiskach do całego mnóstwa spraw. Dopiero tu, w 

samotności, wiele zaczynał rozumieć. Nie chciał wspominać, jak nieraz wespół z kolegami 
podrwiwali z nieznośnej pedanterii Nansena i Amundsena czytając opisy wieloletnich 
żmudnych przygotowań do każdej z ich wypraw.

— To klasyczny przykład dzielenia włosa na czworo. Norwegowie przesadzają z 

przezornością. Brak im tej szaleńczej odwagi, jaka cechowała Wikingów, brak świętego 
ognia improwizacji — powtarzali lekkomyślnie.

Dziś dopiero w śnieżnym grobowcu przychodziły refleksje. Gino Watkins i konstruktorzy 

Ice Cap niejedną sprawę zlekceważyli. Zapomnieli choćby o tym, że baniek z naftą nie wolno 
było zostawiać na zewnątrz. Parę z nich zdołał Augustin odkopać, nim wielometrowe 
warstwy śniegu przywaliły resztę zapasów. Ale już w drugim miesiącu samotności musiał 
zacząć bardzo oszczędnie gospodarować paliwem. Zle zbudowane wejście do tunelu od 
pierwszych dni stało się zmorą. Wiele godzin na klęczkach musiał przekopywać się, dzień w 
dzień, żeby wychodzić na obserwacje. „Przeklniesz łopatę" — dźwięczały mu wciąż w 
uszach słowa kolegów. Oni wiedzieli.

Od połowy stycznia słońce na krótkie chwile zaczęło ukazywać się nad horyzontem. 

Męka samotności zelżała.

„...Zachody są tu nieopisanie piękne, majestatyczne. Słońce kła- dzie purpurowe plamy 

na śniegu, wydłuża dziwnie ostre cienie, zaciera kontrasty — pisał w listach do narzeczonej. 
— Martwa, złowroga, podstępnie płaska biel w tym krwawym odblasku nabiera pastelowych 
barw, łagodnieje, staje się jakaś bardziej ludzka. Trwa to niestety zaledwie parę minut. I 
znów moje pustkowie

background image

sinieje, szarzeje groźne i nieubłagane. Mróz się wzmaga. Moja biedna stopa zaczyna coraz 
bardziej dokuczać..."
W kilka dni później nerwowym, pospiesznie kreślonym pismem notował:

„...Wybudził mnie dziś w nocy piekielny trzask, jakby dach walił się na mnie pod 

ciężarem śniegu. Pożegnałem się z tobą, kochana, a czekałem tylko, kiedy te tony runą, 
przygniotą mnie, zmiażdżą. Łoskot, od którego drgało wszystko wokół, przetaczał się powoli, 
przycichał, nim w końcu zamilkł. Sufit nie zapadł się, ściany stały nie tknięte. Minął upiorny 
lęk, gdy zrozumiałem, że to gdzieś w pobliżu musiał pęknąć lodowy pancerz, że narodziła się 
nowa szczelina. A jeżeli przeszła tuż obok mego namiotu? Może następna rozewrze się pod 
nim?"

Nie, nie znał dotychczas samotności. Teraz dopiero, kiedy tłumnie cisnęły mu się do 

głowy odległe wspomnienia z dzieciństwa, zaczynał zdawać sobie z tego sprawę. Nigdy 
dotąd nie zastanawiał się nad tym. Otaczał się zawsze kolegami, prowadził życie czynne, 
wychodził mu naprzeciw. Dziś nie umiał zapełnić pustki wokół siebie. Kiedy wydawało mu 
się, że już „nie może być gorzej", przyszło przymusowe zamknięcie, uwięzienie. „Za życia 
pogrzebany" — dźwięczało mu ciągle w uszach. Uważałby te słowa za melodramatyczne, 
gdyby przeczytał je w gazecie czy książce.
Początkowo nie godził się z przegraną. Usiłował walczyć, przekopywać się przez białą 
skorupę na dwór. Z wejścia do tunelu musiał od razu zrezygnować — wysokim zwałem 
zasypała je burza. Śnieg naniesiony wichurą północną zbity był, zwarty, łopata go nie brała. 
Rozpoczął wtedy próbę przebicia się przez dach bocznego igloo. Bitwa o wyjście tędy trwała 
długo i była zaciekła. Wygrał wreszcie, wyłamał otwór, nieprzytomny ze szczęścia wysko-
czył na dwór i zatoczył się jak pijany. Pęd zadymki niczym przeogromny ciężar zwalił mu się 
na ramiona, oszołomił, przygniótł do ziemi, wtłoczył z powrotem w płuca oddech, dławił. A 
ttiimo to nigdy jeszcze rozfalowany wichurą mur miliardów śnieżynek nie wydawał mu się 
tak przyjazny. Uczepiony liny obrosłej grubą warstwą sadzi nurkował w mroźnej bieli, 
rozkoszując się wolnością.
Obserwacja ta była pierwszą i ostatnią. Wielodniowa śnieżyca

background image

uwięziła go ostatecznie, zamurowała. Zapasy nafty, zapasy żywności wszystko, co było 
niezbędne do życia, pozostało na zewnątrz.

„...21 marca zostałem pogrzebany. Niczym kret muszę żyć teraz, nie pod ziemią 

wprawdzie, ale pod śniegiem. Czy mnie kiedykolwiek odnajdą?... Czy ujrzę jeszcze 
kiedykolwiek światło dzienne i blask gwiazd odbity od lodu? Czy zachłysnę się jeszcze 
kiedyś haustem świeżeg- powietrza?

Stopa dokucza coraz bardziej, samotność w ciemności i o głodzie jest niewymownie 

ciężka. I pomyśleć, że lekceważyłem sobie słowa starego Freuchena. Po samotnym 
zimowaniu na krawędzi lądolodu Grenlandii pisał, że nie wolno pozostawiać w Arktyce 
samotnego człowieka na okres zimy i nocy polarnej. Tam, gdzie dwu dałoby sobie jakoś 
radę, jeden zginie marnie."

Z trudem tłumił w sobie uczucie zawiści na myśl o Eismitte. W odległości pięciuset 

kilometrów zaledwie, w niemieckiej stacji, jasno musiało być teraz, ciepło i gwarno. Profesor 
Wegener z pewnością pozostawił na pionierskie zimowanie pod lodem co najmniej dwu 
obserwatorów. Byli to zapewne jego współpracownicy, obaj rokujący wielkie nadzieje, 
doktorzy nauk ścisłych, Georgi i Sorge. Im z pewnością niczego nie brakowało, dopomagali 
sobie w obserwacjach, w codziennej pracy, wyręczali się wzajemnie, naradzali wspólnie, gdy 
nasuwały się jakieś wątpliwości. Nie wiedzieli, co to głód, co to osamotnienie. Mieli łączność 
radiową ze swoją bazą West Point na zachodnim wybrzeżu wyspy. Tak, niewątpliwie ci 
dadzą sobie radę, w ich pracy nie będzie żadnej luki, żadnej przerwy. Wyniki ich obserwacji 
będą jedynymi, jakie otrzymają naukowcy.

Ta myśl mimo woQ napełniała goryczą.

• * *

Courtauld nie wiedział, bo i skądże mógł wiedzieć, że w stacji niemieckiej Eismitte nie 

działo się tak, jak sobie wyobrażał. Zamiast dwóch ludzi zimowało tam nieprzewidzianie 
trzech. Nie w ciepłym, obszernym wygodnym domku, jaki przygotowali, o którym tyle 
rozpisywała się prasa całego świata, ale w głębokiej, ziejącej odwiecznym chłodem grocie, 
wykutej pośpiesznie w lodowym pancerzu.

background image

Okutani po czubki nosów, po oczy, we wszystko, co tylko mieli ciepłego, marzli 

potwornie w niewiarygodnie ciasnym pomieszczeniu. Minus piętnaście, minus dwadzieścia, 
nieraz i minus dwadzieścia pięć stopni Celsjusza. W zgrabiałych palcach niczego nie mogli 
utrzymać, rękawice darły się, wycierały, podobnie jak reszta pracowicie naprawianej odzieży. 
Nie zaprzestali jednak obserwacji, nie przepuścili ani jednej, chociaż sił mieli coraz mniej.

Bez radia, bez łączności ze światem, z jedną trzecią zaledwie przewidzianych zapasów 

żywności i paliwa. Bez światła nieraz, żeby zaoszczędzić nafty i świec, bez piecyka, który 
złagodziłby mróz panoszący się w jamie lodowej, bez gorącej strawy najczęściej, która by ich 
rozgrzała. Każdy suchar dziennej racji żywnościowej, każdy kawałek pemmikanu wydzielali 
oszczędnie, skąpo i ważyli dokładnie, niemal co do grama.

Nerwy odmawiały posłuszeństwa. Czy wystarczy zapasów na trzech do końca ciężkiej 

grenlandzkiej zimy? Czy przeżyją polarną noc w tych potwornych warunkach? Który z nich 
ujrzy jeszcze 'kiedyś światło dnia? I czy zdoła powrócić do kraju, do życia?

Lęk przed tym, co niosły dni, przed tym złowrogim trzaskiem sklepienia, jaki 

towarzyszył wolno płynącym godzinom, przed łoskotem pękającego pancerza lodowego był 
nie do wytrzymania.

Nie wiedział o tym Courtauld. Nie wiedział także, że ten trzeci, doktor Loewe, nie 

przewidziany w programie zimowania, nie pozostał tu dobrowolnie, że ciężkie odmrożenie 
obu stóp przykuło go do mroźnej pryczy, uwięziło w tej lodowni. Cierpiał katusze wiedząc, 
jakim ciężarem stał się dla współtowarzyszy niedoli, ale był bezsilny. Pragnąc uratować nogi 
przed gangreną, amputowali mu palce stopy. Jedynymi narzędziami, jakie mieli do 
dyspozycji w Eismitte — nożem składanym, szczypcami uniwersalnymi i piłką do cięcia 
metali.

Nie wiedział, że ci trzej, pozbawieni łączności radiowej z bazą, przeżywali męki 

niepokoju o los profesora. Dręczyło ich ponadto poczucie winy.

Nie wiedział, że uczestnicy niemieckiej wyprawy w bazie West Point wyczekują 

nadaremnie powrotu Wegenera. Z dnia na dzień, z nocy na noc — nieświadomi tragedii, jaka 
tej pamiętnej zimy rozegrała się na pancerzu lądolodu Grenlandii.

background image

Długo nikt nie znał strasznej prawdy.
Stacją Eismitte założyli Niemcy pod 70°55' Nord i 40°42* West o dwa miesiące 

wcześniej niż Anglicy swój Ice Cap. Do przewiezienia składanego domku, bogatych zapasów 
żywności i paliwa, wielkiej ilości instrumentów naukowych, poza dziesiątkami sań i setką 
psów profesor Wegener postanowił użyć aerosań. To „cudo techniki", jak zapewniali gorąco 
konstruktorzy, mogło przebyć z dużym ładunkiem odległość pięciuset kilometrów w dwie 
zaledwie doby. Mogło... ale nie musiało.

Siarczysty mróz na każdym, najkrótszym nawet postoju przy- spawał duraluminium płóz 

do powierzchni lodu. Odrywanie ich stało się prawdziwą męką. Nie przystosowane do pracy 
w tak niskich temperaturach, silniki zawodziły nieustannie.

Parodniowa burza śnieżna zatrzymała ich ostatecznie wpół drogi. Całą dobę męczyli się 

kierowcy, daremnie próbując uruchomić pojazdy. W końcu gdy śmigła obu aerosań zaczęły 
młócić pracowicie powietrze, okazało się, że na tej wysokości silniki nie są w stanie poruszyć 
ciężko załadowanych sań.

Przerażeni trudnościami, mrozem, ustawicznymi śnieżycami i tym ciemniejącym z dnia 

na dzień niebem, kierowcy machnęli wreszcie na wszystko ręką, pozostawili aerosanie 
własnemu losowi i sami co prędzej zawrócili do bazy.

Profesor nie wiedział, że do Eismitte nie dowieźli ani składanego. wygodnego domku, ani 

radiostacji, ani dużego zapasu paliwa i żywności Ani butli z wodorem do napełniania 
baloników pilotażowych, niezbędnych do wyznaczania szybkości i kierunku wiatrów 
górnych. Tego wszystkiego, co z taką łatwością dostarczyć miały nowoczesne pojazdy.

„Jeżeli do końca października nie dostarczycie nam nafty i prowiantu, zawracamy do 

bazy. Georgi i Sorge."

Ta lakoniczna notatka dwu obserwatorów, przesłana ze stacji Eismitte przez poganiacza 

Eskimosa, obudziła popłoch w West Point, głównej kwaterze Wegenera. Popłoch graniczący 
z przerażeniem. Czyżby cały wysiłek miał pójść na marne? Tyle trudów, tyle lat żmudnych 
przygotowań!

Bez systematycznych wyników z serca lądolodu, z Eismitte, praca obu stacji 

nadbrzeżnych nie mogła przynieść tych pionierskich,

background image

dawno przez nauką oczekiwanych materiałów, o jakich marzył profesor. Myliłby się jednak 
ten, kto by sądził, że nie grała tu także roli zraniona boleśnie duma.

— Ci angielscy studenci — jak ironicznie nazywał wyprawę Watkinsa — te zuchwałe 

żółtodzioby z pewnością nie stracą zimy — powtarzał sobie. — Ich nic nie będzie w stanie 
zniechęcić, zastraszyć. Młodzi, pełni sił, zapału, obserwacje przeprowadzać będą w 
najcięższych nawet warunkach. A my z całą naszą wiedzą mamy zawieść?

Profesora Wegenera niełatwo wyprowadzić z równowagi. O tym wiedzą wszyscy. Teraz 

jednak nie kryje goryczy, jaką napawa go zawód, świadomość, że jego wychowankowie i 
najbliżsi współpracownicy, polarnicy doświadczeni w arktycznych bojach, Georgi i Sorge, 
nie sprostali zadaniu. Że bez zastanowienia, bez poczucia odpowiedzialności za zadanie, 
jakiego się podjęli, grożą lekkomy-. ślnie przerwaniem obserwacji, opuszczeniem placówki. 
To wprost nie do wiary! Przyznać się do klęski? Ulec? Za nić!
Pięćdziesięcioletni prawie człowiek postanawia walczyć do upadłego, o los swojej stacji. 
Organizuje pośpiesznie wielką wyprawę na odsiecz tym słabym, tym chwiejnym z Eismitte i 
sam staje na jej czele. Nikomu już nie wierzy.

Postawa godna najwyższego szacunku, ale gorycz zazwyczaj złym bywa doradcą. 

Arktyka rządzi się odwiecznymi prawami — pora roku, zbyt późna na uciążliwy marsz przez 
pustkowie lądo- lodu. Działając w myśl najszlachetniejszych pobudek profesor zapomina o 
ostrożności, ufny w swe polarne doświadczenie. Nieraz był już na Grenlandii. Przed 
osiemnastu laty, w 1913 roku jako uczestnik słynnej duńskiej wyprawy badawczej J. Kocha 
przeszedł w poprzek północną część wyspy od wschodnich wybrzeży do zachodnich. To się 
liczy.

Wegener z góry zakłada, że obecna wyprawa musi się udać, organizuje ją olbrzymim 

nakładem sił i kosztów. Chociaż zdaje sobie sprawę, jakim trudnościom przyjdzie stawić 
czoło, lekceważy je zaślepiony pragnieniem odrobienia, tchórzliwej jego/zdaniem decyzji 
swych obserwatorów. Owej pamiętnej chwili, wyruszając z West Point, nie zastanawia się 
nad skutkami swej decyzji. Nie dopuszcza do siebie zwątpienia, nie myśli, jak postąpiłby w 
po

background image

dobnym przypadku Nansen czy Amundsen. Po raz pierwszy w życiu.. .

Piętnaście wyładowanych ciężko sań, półtorej setki psów i dwunastu poganiaczy 

eskimoskich stanęło w najkrótszym możliwie czasie gotowych do drogi. Doktor Loewe, 
który towarzyszył profesorowi, na dzień jeszcze przed wyruszeniem zaklinał go, żeby dobrze 
wszystko przemyślał, zważył wszystkie za i przeciw, wysłał innych, młodszych, nie 
ryzykował sam. Daremne błagania zamiast nakłonić do rozwagi, jeszcze mocniej utwierdziły 
Wegene- ra w raz powziętej decyzji.

— Eismitte nie może przerwać pracy — powtarzał uparcie.

* * *

Ledwie wielka karawana oddaliła się parę kilometrów od West Point, dowódca przeżywa 

radosną chwilę:

— Dziesięć dni temu na pół drogi, o dwieście kilometrów stąd minęliśmy aerosanie. 

Kierowcy zapewnili, że nazajutrz dotrą do celu — mówią poganiacze zaprzęgów 
powracających z Eismitte.

Radość trwa krótko.
Na pięćdziesiątym kilometrze profesor spotyka niespodziewanie kierowców. 

Przemarznięci, skuleni, zniechęceni, ledwie powłóczą nogami.

— Nie da rady... Może wiosną zdołamy je uruchomić — powtarzają bezradnie.
Wiosną? Do tego właśnie nie wolno dopuścić. Trzeba co sił spieszyć do Eismitte, żeby 

obserwatorzy nie zeszli tymczasem z posterunku.
^ ♦ » •

Październik to późna pora roku na lądolodzie grenlandzkim, to głęboka zima. Nawałnica 

szła za nawałnicą jak wroga armia do ataku, na całe doby unieruchamiając konwój pojazdów. 
Tęgi mróz palił skórę twarzy, zapierał oddech w piersi. Arktyka przestrzegała ludzi.

Alfred Wegener, jeden z najwybitniejszych geofizyków swej

background image

epoki, twórca słynnej teorii o przesuwaniu się kontynentów, był wielkiej miary naukowcem, 
nie był jednak dobrym psychologiem. Pięć krzyżyków na barkach, całe lata niełatwych 
doświadczeń pozwalały mu wierzyć, że w tych ciężkich warunkach zdoła dotrzeć do 
Eismitte, nakłonić obserwatorów do pozostania na posterunku, własną odwagą im dodać 
odwagi. I tak zapewne stałoby się, gdyby znał lepiej psychikę Eskimosów. Wielki uczony nie 
zastanawiał się jednak nigdy nad zawiłościami charakteru ludów Północy. Liczył na nich, 
niezdolny przewidzieć, że mogą zawieść. Nie mówił językiem poganiaczy jak admirał Peary. 
Nie umiał przekonać ich, zachęcić, wyjaśnić, czemu sam, sterany latami, musi iść, czemu 
innym każe zagłębiać się w to piekło, w tę pustkę nieprzyjaznego obszaru.

Lądolód — jak głosiły legendy grenlandzkie — pełen wrogich człowiekowi duchów, 

dzień po dniu ostrzegał ludzi to sztormem, to nawałnicą, to szczeliną pękającą tuż przed 
saniami. Od wieków nawykli do setek najrozmaitszych przesądów i tabu, Eskimosi z terenów 
nadbrzeżnych nie zapuszczali się nigdy dotąd na lądolód, gdzie — jak uprzedzali szamani — 
„zjada się z głodu własne psy".

Czemuż mieliby teraz ryzykować życiem dla tego obcego człowieka? Czyż nie wiedział, 

że Wielką Lodową Pustynię zaludniają od niepamiętnych czasów nieubłagani wrogowie 
człowieka, „simer- tsi

w

, chytre olbrzymy obdarzone wielką siłą, ciskające odłamkami skał i 

lodu na odległpść kilkudziesięciu kilometrów, oraz krwiożercze „ekridit", półludzie, półpsy, i 
wreszcie „ingadidet" czyhający na nieszczęsnych, którzy ośmielą się stanąć im na drodze.

Każda nowa zadymka budziła w nich zabobonny lęk, upominała, przestrzegała, żeby 

cofnęli się, póki czas. Nie pomagały zwiększone w dwójnasób racje żywnościowe ani 
obietnice wielokrotnie zwiększonych zarobków. Eskimos nie sięga myślą w przyszłość, żyje 
dniem dzisiejszym, a te dni i noce trzaskającego mrozu, spowite nawałnicami i przerażające 
martwotą, wypełnione były lękiem. Ociągali się więc łowcy, szli coraz wolniej, coraz 
niechętniej. W tydzień zaledwie po opuszczeniu wybrzeża odmówili dalszego marszu. Dwa 
dni stali jeszcze na miejscu, rozważali coś, debatowali między sobą. Argumenty profesora o 
wzniosłych celach ekspedycji naukowej nie trafiały im do przekonania. Nie byli po prostu

background image

w stanie objąć Ich umysłem. Bali się mrozu l głodu. I lęk zwyciężył. Którejś nocy zniknęli 
ukradkiem z obozowiska, jakby ich pochłonęła zadymka.

A przecież ich ziomkowie nie zwykli pozostawiać nikogo na szlaku, a przecież 

dobrowolnie zagłębiali się w otchłań Nieznanego, towarzysząc Peary'emu we wszystkich 
próbach zdobycia bieguna
północnego. Bo umiał do nich przemówić.
• • ♦

Cios był dotkliwy. Nieoczekiwany, groźny w skutkach, przesądził o losie trzech 

samotnych ludzi na pustkowiu: profesora, jego asystenta doktora Loewe i jednego jedynego 
wiernego poganiacza eskimoskiego —■ Rasmusa.

Zaledwie kilka godzin szarego światła rozjaśnia ziemię. Marsz co dzień staje się krótszy, 

postoje dłuższe. Sanie z cennym ładunkiem, z żywnością, z naftą, ze wszystkim, co stanowiło 
cel tej graniczącej z szaleństwem wyprawy — muszą pozostać na szlaku. Ciężka to dla 
Wegenera decyzja. Z rozpaczą pitizy, jak śnieg pokrywa je białym całunem, jakby 
przyjmował ofiarę. To drugi akt katastrofy. A co dalej? Iść z pustymi rękoma? Po co? 
Zawrócić wpół drogi do bazy? Nie sposób. Na to nie pozwala ambicja. Wybiera to pierwsze.

Pięćset kilometrów po lodowcu wysysa z ludzi siły. W dniu, w którym osiągają wreszcie 

Eismitte, słupek spirytusu w termometrze opada na koniec prawie skali, wskazując minus 
sześćdziesiąt osiem stopni Celsjusza.

W lodowej jamie stacji panuje wszechwładnie mróz. Minus dwadzieścia trzy stopnie. 

Obaj zaskoczeni obserwatorzy z przerażeniem patrzą na przybyłych. Nie spodziewali się ich. 
Już dawno doszli do przekonania, że żywności i paliwa wystarczy im, że przebłe- dują tu 
jakoś. Już dawno zapomnieli o notatce skreślonej w chwili rozpaczy. Wegener z trudem 
ukrywa rozgoryczenie. Ryzykował życiem. I nie tylko własnym.

Męczarnie straszliwego marszu okazały się bezcelowe, bezuży- teczność ofiary bolesna. 

Więcej — tragiczna. Rozsądek nakazywałby zimować w Eismitte, ale skąd wziąć żywności 
na pięciu? I tak

background image

W południowej części horyzontu listopadowe niebo zapala się purpurą już tylko na parę 

godzin. Wkrótce i ten nikły pas światła wsiąknie w czerń. Siedemnaście psów wychudłych, 
przypominających bardziej szkielety niż pociągowe zwierzęta, z trudem wlecze puste prawie 
sanie. Wegener wie, że ma znów przed sobą pięćset kilometrów mrozu, śnieżyc i ciemności. 
Byle gwałtowniejszy ruch, byle pośliżnięcie na gładziźnie lodowca, a serce odmawia posłu-
szeństwa, to wali pośpiesznym rytmem, jakby miało rozsadzić klatkę piersiową, to znów 
ustaje, szarpie atakami bólu.

Którejś nocy Wegener zasypia na zawsze. Oddany Rasmus zaszywa zwłoki w dwa 

śpiwory, wbija kijki do nart w miejscu ostatniego spoczynku, zabiera notatki profesora, 
wszystkie jego zapiski, do których tak wielką zmarły przywiązywał wagę, i rusza w kierunku 
bazy West Point. Wie, że do celu nie dotrze, ale pragnie osiągnąć przynajmniej szlak wypraw 
ratowniczych, jakie wyruszą im na pomoc, pragnie ocalić dziennik zmarłego. Jak przed laty 
Jorgend Brónlund, którego sława rozeszła się szeroko po wybrzeżach Grenlandii. Ofiara 
Rasmusa jest jednak daremna. Ekspedycje ratownicze nigdy nie odnalazły ani jego zwłok, ani 
cennych notatek.
Nad lodowym miejscem ostatniego spoczynku Wegenera wzniesiono ogromny stalowy 
krzyż. Jego śmierć nie przerwała naukowych prac wyprawy.
Latem następnego roku na Grenlandii wylądował Kurt Wegener, żeby doprowadzić do końca 
dzieło starszego brata. Aerosanie stawiały nadal zacięty opór. Po upartych zmaganiach ze 
złośli

musi tu pozostawić swego asystenta, ciężkie odmrożenie stóp uniemożliwia mu marsz. Ale 
czy prowiantów wystarczy nawet na trzech?

Po kilku zaledwie dniach, pierwszego listopada, w pięćdziesiątą rocznicę swych urodzin, 

profesor Wegener wychodzi na szlak z Eskimosem zabierając ze szczupłych zapasów stacji 
sto czterdzieści kilogramów żywności i jedną bańkę nafty. Trudno wziąć mniej. Wyrusza, bo 
nie ma innego wyjścia. Bo... nikt go nie zatrzymuje.

background image

wością rzeczy martwych zdołano je wreszcie uruchomić, a wówczas, jak na ironię, w 
rekordowym czasie jednej zaledwie doby przewiozły do Eismitte brakujący sprzęt.

Pierwsze pomiary grubości lodu przeprowadzone metodą sejsmiczną przyniosły wyniki 

rewelacyjne, takie, jakich oczekiwał profesor Alfred Wegener. Pod stacją położoną na 
wysokości prawie trzech tysięcy metrów nad poziomem morza grubość lodu sięgała dwu 
tysięcy.
* * •

Nie wiedział o tragedii Wegenera Courtauld. Czyż mógł przypuszczać, że nim w grudniu 

dotarł do Ice Cap, lądolód zdążył pochłonąć już dwie ofiary? Nie przejąłby się zapewne tą 
wiadomością, tak jak nie przejmował się grozą własnej sytuacji. Nie obchodziło go już nic. 
Zobojętniał na wszystko.

Piąty tydzień dobiegał końca od chwili, kiedy po raz ostatni widział światło dzienne. Dni 

wlokły się za dniami, wypełnione bólem i zwątpieniem. Życie uchodziło z niego, wyciekało 
powoli, kropla po kropli, jak woda wysącza się z pękniętego dzbana. Nie czuł głodu, nie miał 
chęci poruszyć się. Przekroczył po prostu kres ludzkiej wytrzymałości. Stępionego umysłu 
nie nachodziły wspomnienia, nie dręczyła gorycz ani zawiść. Odszedł gdzieś także lęk przed 
tym, co niesie przyszłość. Nie oczekiwał już niczego, niczego się nie spodziewał, nie bronił 
przed śmiercią. Wiedział, że
krąży wokół, cierpliwa, nieustępliwa, nieuclironna.
« * *

Wstał ostry wiatr, przetarł niebo, wymiótł je z chmur. Mróz tężał. Gino Watkins pełen 

mimowolnej nienawiści patrzył na śnieżną, ciągnącą się po horyzont równinę. Złudą była, 
oszustwem ta rozmigotana w majowym słońcu tysiącem iskierek, ziejąca bielą, jakby 
wchłonęła w siebie cały blask wiosennego słońca. Wiedział już teraz, że wystarczy jeden 
nieopatrzny krok, żeby zapaść się w szczelinę bez dna, niespodziewanie natknąć na jakiś 
wzgórek, który uwięzi krok zwałami sypkiego puchu, wiedział, że cała ta

background image

gładzizna lądolodu jest zdradliwa. I jak tu pod piekielnie ciężką, puszystą na pozór tylko 
pokrywą odnaleźć stację, najmniejszy choćby ślad stacji? Ile przecierpieć musiał Aug?

Wzdrygnął się mimo woli. Zdał sobie sprawę, że myśli o przyjacielu w czasie przeszłym, 

że nie zalicza go już do świata żywych. Czyż mogło być zresztą inaczej? W lutym z pokładu 
niewielkiego samolotu wysłanego na zwiad z nadbrzeżnej bazy pilot nie dostrzegł żadnych 
śladów Ice Cap. Jakby wszystkie budynki stacji wchłonął lód. W marcu wyprawa ratownicza 
przeczesywała starannie cały teren. I także zawróciła z niczym.

Nie rezygnował. Na upór przyrody odpowiadał człowieczym uporem. Wyczekiwał tylko 

odpowiedniej chwili, żeby na nowo wyruszyć na poszukiwania. Za wszelką cenę postanowił 
odnaleźć stację. Chociaż nie wiedział, jak tego dokonać.

Z gwizdów i trzasków radioodbiornika operator wychwycił wreszcie oczekiwany sygnał. 

Monotonne dźwięki noniusza czasowego były ostatnią nadzieją Watkinsa. Mając dokładny 
czas, mógł obliczyć długość i szerokość geograficzną, umiejscowić dokładnie położenie Ice 
Cap na tej bezlitosnej równinie. Zabrał ze sobą najlepszego nawigatora wyprawy. 
Poprzedniego dnia wyliczyli obaj, że dotarli już na odległość trzech i pół kilometra od stacji. 
Gwałtowna nawałnica śnieżna zatrzymała ich prawie całą dobę. Jak wyroku oczekiwał teraz 
wyników obliczeń astronomicznych.

— Mam! — usłyszał wreszcie rozgorączkowany głos. — To tu! Najdalej o pół kilometra 

na prawo musi być namiot. — I serce ścisnął mu żal. Nawigator nie powiedział: „tu musi być 
Aug". A więc i on zwątpił.

— Przekopiemy te pół kilometra w razie potrzeby, piędź po piędzi — zakomenderował 

w odpowiedzi.

Nie miał już czucia w rękach mocno dzierżących uchwyt łopaty podnoszącej się i 

opadającej niestrudzenie, kiedy na roziskrzonej słońcem bieli dojrzał wreszcie ciemną, 
ledwie dostrzegalną rysę. Dopadł jej błyskawicznie. Gorączkowo rozkopywał śnieg, rozory-
wal skorupę lodu stwardniałą wokół cokołu mosiężnej rury wentylacyjnej, wmontowanej w 
dach namiotu.

— Aug! — krzyczał co sił w płucach nachylony nad przymar- zniętym wylotem

background image

f Biła z niego cisza.

— Aug, AugI — powtarzał rozpaczliwie, przyciskając ucho do otworu. Zamienił się cały 

w słuch, rozdygotany z podniecenia. Z mroźnej ciemnoćci starał się wyłowić jakiś dźwięk, 
jakiś szelest, jakiś ruch.

— Żyje! — wrzasnął wreszcie nieludzkim głosem.
Pod warstwą brudu wyostrzone rysy, policzki koloru popiołu pokryte zmierzwionym 

zarostem. Z trudem unoszą się obrzmiałe powieki. Światło boleśnie razi. Mróz wąską strugą 
świeżego powietrza pali twarz, wpełza pod śpiwór.

Courtauld przymknął oczy, nim pojął, że przekopali się do niego w końcu, że go 

uratowali. Nie cieszył się, nie potrafił. Sam nie wiedział, kiedy ogarnęła go śmiertelna 
obojętność. Zbyt wiele razy przeżywał radość ocalenia i gorycz zawodu. Pragnął jednego — 
spokoju. Za wszelką cenę spokoju. Poczuł niechęć do tych, co wyrwali go z odrętwienia, 
zmuszali do wysiłku. Kim by nie byli, nie był ich ciekaw.

Długa chwila minęła, nim ocknął się znowu, nim pojął, że wszystko, co przecierpiał, było 

poza nim, że to koniec samotności pod tonami śniegu.

— Aug... Aug... — dobiegał go jak przez mgłę zdławiony wzruszeniem głos Watkinsa, 

budził z odrętwienia, przywoływał do życia. A kiedy poczuł ciężar mocnej przyjaznej dłoni 
na ramieniu, ogarnęła go fala bezrozumnej radości.

Stara to prawda, że kto choćby raz zakosztował walki z samym sobą, z własną słabością 

w surowej scenerii białych szlaków — jest stracony.

Augustin Courtauld nie dotrzymał przysięgi i powrócił do Arktyki, chociaż osaczyła go 

najstraszliwszą samotnością, z której ledwie uszedł z życiem. Nie sam. Powrócił ze swoją 
dziewczyną, do której tęsknił, w którą zwątpił w chwili rozpaczy, z którą tyle-

background image

kroć żegnał się w białym grobowcu. I razem z nią, mimo kilku amputowanych palców 
odmrożonej stopy, zdobywał górskie szczyty Grenlandii. Pragnienie sprawdzenia swych 
możliwości, zwycięstwa nad wrogiem silniejsze było niż groza wspomnień.

Powrócił tu także po paru latach z nową wyprawą badawczą jego wybawca, Gino 

Watkins. On także nie umiał już żyć zwykłym życiem. Ekspedycje polarne stały się jego 
żywiołem. Powracał z jednej, by wyruszyć na następną. Czas zuchwałych arktycznych prób 
nie nauczył go jednak praw walki z zasadzkami, w jakie wciąga człowieka Daleka Północ. 
Przedsiębiorczy, zuchwały, zlekceważył kiedyś lekkomyślnie rady Eskimosów i zbyt blisko 
podpłynął pod czoło lodowca. Tysiące ton runęły lawiną na kruchą łupinkę kajaka.

Nową ofiarę przyjęła Arktyka ogłuszającym hukiem, jakby setką honorowych salw.

background image

LĄDOLÓD BRONI SIĘ PRZED ŚMIAŁYMI
Po roziskrzonej słońcem równinie jak po lśniącym bielą obrusie rozesłanym na stole-gigancie 
pełzną mozolnie, powoli, jeden za drugim maleńkie, czerwone pojazdy. Cała karawana. To 
nikną z oczu w sypkim wirze śniegu podrywanego z ziemi wichurą, jakby wsiąkały w 
pustkowie, to znów przeczekawszy zawieję wyłaniają się ze srebrnej kurzawy i ciągną 
uparcie dalej.

Monotonny huk silnika pracującego na pełnych obrotach niesie się daleko po lodzie w 

krystalicznym powietrzu. I milknie raptem, jakby zagłuszony, wchłonięty jękliwym 
lamentem wiatru. Smuga niebieskiego dymu wytryskająca z rury tłumika ściele się jeszcze 
chwilę po ziemi. Trzaskowi otwieranych gwałtownie drzwiczek pojazdu towarzyszy potok 
siarczystych przekleństw.

— Znów ta cholerna lewa gąsienica! — powtarza z pasją zachrypły głos. Mechanik z 

trudem gramoli się z wnętrza wozu, bezradnie rozkłada ręce.

Spoza ściany śnieżnego pyłu, z metalicznym chrzęstem wytaczają się dwa stalowe wozy 

holujące załadowane sanie. Zatroskani patrzą uczestnicy wyprawy na porwane, poszarpane 
taśmy gąsienicy. Która to z kolei? Ciężka trasa po białym pancerzu wypełniającym wnętrze 
Grenlandii wszystkim dała się już we znaki. I ludziom, i maszynom. Ale tam gdzie maszyna 
odmawia posłuszeństwa, człowiek musi wytrwać.

Ponad dwieście pięćdziesiąt kilometrów dzieli polarników od punktu wyjścia, od 

zachodnich wybrzeży wyspy. Do celu, do środka lodowego płaskowyża pozostało niecałe 
dwieście. Tam powstać ma Station Centrale, badawcza stacja francuska. Każdy dzień, każda 
niemal godziną stają się cenne w przededniu nadchodzącej zimy. „Rozpocznie się szybko 
tego roku, spieszcie" — uprzedzali

background image

Eskimosi. A oni wiedzą. Potrafią przewidzieć pogodę po setkach niedostrzegalnych znaków.

—Nic z tej gąsienicy nie będzie, szefie! — krzyczy mechanik po krótkich' oględzinach. 

— Nawalała mi co najmniej dwanaście razy. Nie nadaje się do niczego! O częściach 
zapasowych nawet nie mam co marzyć, poszły wszystkie.

—A nie lepiej pozostawić ten wóz i sanie, przerzucić, co się da, na inne i jechać dalej? — 

radzi drugi mechanik.

— Zostawić sanie? Czyś ty oszalał? Wybij to sobie z głowy. W ciągu miesiąca stacja 

musi być zmontowana, obserwacje rozpoczęte!

Głos dowódcy ekspedycji, Paul Emile Victora, stanowczy jest i zdecydowany, spojrzenie, 

jakim obrzuca mechanika, piorunujące. Sytuacja jest niełatwa, któż o tym wie lepiej niż on, 
ale nie katastrofalna. Nikt nie domyśla się jeszcze, jakie niespodzianki szykuje ludziom 
Grenlandia. Za wszelką cenę trzeba przeć naprzód.

— Dawać telegrafistę! — rzuca energicznie.
Na chóralny krzyk: „radio!" — z zamkniętej szczelnie przyczepy wyskakuje opatulona w 

futra postać.

—Nawiąż natychmiast łączność z Paryżem! Muszą bezzwłocznie zorganizować zrzuty 

brakujących części — Victor mówi rad z wrażenia, nie zwracając pozornie uwagi na 
osłupienie wszystkich.

Uczestnicy wyprawy popatrują jeden na drugiego nie kryjąc zdumienia. Czyżby się 

przesłyszeli? Milczą, jakby nie mogli uwierzyć własnym uszom. Zrzuty? I to 
„bezzwłocznie"? Czyż to możliwe, osiągalne? Tu, w samym sercu grenlandzkiego lądolodu, 
w odległości ponad trzy tysiące kilometrów w linii prostej od stolicy Francji? Nigdy dotąd 
żadna ekspedycja nie próbowała korzystać z takich dobrodziejstw nowoczesności.

— Podać dokładny wykaz braków, o niczym nie zapomnieć — upomina Paul Emile 

Victor. Doświadczony, przewidujący, przygotowując ekspedycję musiał wziąć pod uwagę i 
tę możliwość, ale nie zdradził się przed innymi.

„...Czyżby więc to straszliwe pustkowie, ta samotność, jaka nas przytłacza, były 

nieprawdą? Niewiarygodne! W ostateczności mogliśmy przecież pozostawić tu wozy i 
próbować dotrzeć do celu

background image

pieszo, jak tylu innych przed nami. Tak, ale dotrzeć z pustymi dłońmi? Dość przypomnieć 
tragedię Wegenera, uświadomić sobie, co przeżywał i jaką cenę zapłacił — notuje w 
dzienniku podróży meteorolog wyprawy.

...Cały dzień mija, nim zrozumiem, nim przywyknę do myśli, że w gruncie rzeczy tak 

łatwo jest nam dopomóc. Wystarczy po prostu cierpliwie czekać. Spróbujmy! A nuż się uda ? 
Rozbijamy namioty.

Od kilku godzin nasz radiotelegrafista jest w stałej łączności z Francją. Mijają kwadranse 

za kwadransami, a każdy dłuży się w nieskończoność. Czyżby nadzieja okazała się 
przedwczesna? Sypią się wreszcie komunikaty:

— Za dwie minuty samolot startuje z Paryża. Liberator LB-3Ó.I
— Wystartował.
I znów mija parę godzin niespokojnego wyczekiwania.
—• Wylądował w Keflavik na Islandii — melduje telegrafista.
Tak, ale czy dotrze szczęśliwie do nas? Czas wlecze się nieznośnie.
Noc mroźna, lodowata. Owinięci w śpiwory przygotowujemy posiłek i parząc sobie palce 

o metal przemarzniętych puszek otwieramy je niezdarnie, pospiesznie, przejęci myślą o 
czekającym nas zrzucie. W garnku wolniej chyba niż zwykle topnieją odłamki lodu. Raz 
jeszcze rejestruję w myśli wszystkie przeciwności, jakie samolot może napotkać na swej 
trasie. Jest ich mnóstwo. Wydają mi się nie do przezwyciężenia. Wciąż jeszcze nie mogę 
uwierzyć. Na trasie pogoda fatalna, niski pułap, u nas zamglone słońce dnia polarnego. Jak na 
tej niezmierzonej bieli odnaleźć maleńkie ciemne punkciki, nasz konwój?...

Z zamyślenia wyrywa mnie raptem energiczny głos Victora:
— Będą za pół godziny!
Rzut oka na zegarek i w jednej chwili w namiocie meteo wszystko jest do góry nogami. 

Szukam nadaremnie skarpetek, parzę sobie usta gorącą czekoladą, jednocześnie, walczę z 
barometrem. Pilot Liberatora żąda, żeby natychmiast podać mu ciśnienie.

Na zewnątrz bałagan nie z tej ziemi. Obydwa nasze wozy kreślą na śniegu długie ślady. 

Świece dymne ciemnymi smugami kła-

background image

dą się na niebie. Przez uchylone drzwi wozu radiowego słychać wreszcie upragniony krzyk:

— Są, zobaczyli nasi
Z oczyma wlepionymi w górę zamieramy bez tchu. Na oślepiającej zamgloną bielą 

kopule niebios błyska raptownie srebrem jakiś punkt. Rośnie w oczach, opada w dół, zatacza 
wielkie kręgi, wypełnia nad nami cały firmament. Zasobniki z żywnością, kanistry całymi 
gronami odrywają się od kadłuba, walą w dół, toczą się już po ziemi w obłokach śniegu. 
Zawisłe wysoko nad nami gąsienice kołyszą się majestatycznie w powietrzu, spadochrony 
rozpłaszczają się już na lądzie, nakrywając zrzuty olbrzymimi barwnymi parasolami.

Martwa biel ożywa dziesiątkami kolorowych plam. Z wozu radiowego słyszymy głosy 

tych z Liberatora. Życzliwe, serdeczne, bliskie i dalekie zarazem — głosy ze świata, który 
przestał już być naszym światem.

Piloci podżartowują sobie, opowiadają pośpiesznie ostatnie nowinki z Francji, chwalą się, 

radzi — jak i my — z mistrzowskiego wyczynu. Losu nie należy jednak wyzywać. Muszą 
czym prędzej odlecieć w powrotny rejs. Jeszcze chwila, ogłuszający ryk czterech silników i 
Liberator przetacza się ciężko nad nami, mknie w górę, maleje i wsiąka w wyblakły do 
białości błękit arktycznego nieba.
...Nastrój wyśmienity. Rozpromieniony szef oświadcza, że następnym razem zażąda w 
zrzucie świeżej sałaty, takiej chrupkiej, nie zwiędniętej. Rozpiera go duma — cóż tu 
ukrywać?»To żaden problem!* —• mówi. I nawet nie wyobraża sobie, jak jego zwięzłe, 
ulubione powiedzonko, dodaje nam sił. Nie tylko teraz, ale i później, kiedy zostaniemy już 
samotni na lodowym płaskowyżu, kiedy niejedna chwila zaciąży na piersi niczym 
przysłowiowy głaz.
..iMechanicy uwijają się co sił. Zapomnieli o zniechęceniu, o rozpaczy. Wozy na nowych 
gąsienicach posłusznie rwą naprzód, słońce wychyla się raptem zza mgły, czujemy się 
raźniej. I wszystko naraz staje się zupełnie proste. Jakże łatwo zapomina się ciężkie chwile!
W radosnym nastroju pożeramy teraz kilometr za kilometrem.

background image

Nie minęły trzy doby, a w dniu 17 lipca 1949 roku docieramy w pobliże miejsca, w którym 
przed laty lód pochłonął Eismitte Wegenera." -

Pomoc z powietrza zawezwana przez radio? Zrzuty w ciągu paru zaledwie godzin w 

samym sercu Grenlandii? Dzisiaj, kiedy ponad dwadzieścia lat dzieli nas od pionierskiej 
francuskiej ekspedycji, wydaje się to każdemu oczywiste, proste, logiczne. Ilu jednak lat 
żmudnych prac, jakiego doświadczenia, ilu trudów wymagała wtedy organizacja takiej 
wyprawy! Nie mówiąc już o postępie techniki, jak trudno było dobrać ludzi, znaleźć tych, co 
odważyliby się wziąć na swe barki ciężar odpowiedzialności? O wszystkim pomyśleć, 
wszystko przewidzieć, wszystko przygotować.

Takim człowiekiem był we Francji Paul Emile Victor, jeden z tych, którzy potrafili 

młodzieńcze marzenia przekuwać w czyn. Nieustępliwie i wytrwale.

W pokoiku na poddaszu, od podłogi po sufit zawalonym podróżniczymi książkami i 

dziennikami okrętowymi pierwszych wielkich odkrywców, piętnastoletni chłopak cierpliwie 
oznaczał krzyżykami na mapie te miejsca, do których poprzysięgał sobie dotrzeć w 
przyszłości. Odległe od rodzinnych Gór Jurajskich, fascynowały magią egzotyki. Point 
BarrOw, Hudson Bay, Great Lake Bear i Thule, i Terre Adelie... Jeden zakrzepły w lód 
kraniec Ziemi na spowitym we mgły Północnym Oceanie Lodowatym i drugi — odległy o 
przeszło dwadzieścia tysięcy kilometrów w linii prostej, na płaskowyżu olbrzymiego 
tajemniczego podówczas jeszcze kontynentu — Antarktydy. A pośrodku nęciły i przyzywały 
wyobraźnię zagubione w bezmiarach błękitu południowego Pacyfiku koralowe wysepki: 
Tahiti, Moorea, Bora-Bora. Zasięg marzeń — olbrzymi, pułap marzeń — wysoki, wybór — 
niełatwy.

Bogata wyobraźnia podszeptywała fascynujące obrazy. Raz, ubrany w futra, pędził w 

zamieci śladami białego niedźwiedzia,

background image

odkrywa! skute lodem wyspy zagubione na nieznanych polarnych morzach, kiedy indziej, na 
wpół nagi, z dziobu smukłej pirogi, z trójzębem w dłoni, wypatrywał lśnienia łuski rybiej 
wśród fal Oceanu Spokojnego.

Mijały lata. Szaleńcze marzenia nastolatków potrafią nieraz góry poruszyć. Paul Emile 

Victor słowa dotrzymał. Był wszędzie tam, gdzie postanowił, ale przewiewny bungalow na 
wyzłoconej słońcem plaży Pacyfiku, z werandą krytą liśćmi pandanusa, rzadko kiedy gości 
swego właściciela. Niełatwo także spotkać go w Paryżu, w siedzibie „Exp6ditions Polaires 
Franęaises" — instytucji, którą stworzył i która rokrocznie, od lat ponad dwudziestu wysyła 
na oba bieguny Ziemi polarne wyprawy badawcze. Takiego bowiem wyboru dokonał, taki 
kształt przybrały w końcu marzenia młodzieńcze wykarmione literaturą podróżniczą i 
przygodową. Literaturą faktu i czynu.

Siedziba „Expćditicxns Polaires Franęaises" na skraju Lasku Bu- lońskiego w Paryżu 

przypomina mocno osiadły w morzu ajsberg. Jedna trzecia zaledwie budynku wystaje ponad 
powierzchnię, reszta, solidna podstawa zagłębiona nie w morzu, lecz w ziemi — serce 
instytucji — to dwa piętra przestronnych wysokich piwnic, po sufit wypełnionych 
najnowocześniejszym sprzętem technicznym.

Na samym dole stoją szeregami wozy na gąsienicach, pojazdy terenowe i 

najrozmaitszego typu sanie, od ciężkich, ogromnych do najlżejszych. Na półkach piętrzą się 
nieprzebrane skarby części zapasowych. W następnych pomieszczeniach wieszaki pomieścić 
nie mogą odzieży polarnej i polarnej bielizny. Oddzielne sale zawierają składy obuwia: 
miękkie futrzane i filcowe na drewnianych podeszwach, wysokie po uda, według 
eskimoskich wzorów, niskie, typu narciarek lub ocieplane wielowarstwowymi podkładami do 
dłuższych marszów podczas dużych mrozów. Dwie duże izby zastawione tysiącami 
drobiazgów osobistego ekwipunku przykuwają wzrok pomysłowością i techniką wykonania 
— od różnego typu okularów przeciwsłonecznych po dziesiątki rękawic i noży, w jakie 
Arktyka każe uzbroić się człowiekowi.

Pakownia mieści się o piętro wyżej. Zamiast papieru używa się tu tworzyw sztucznych, a 

sznurek zastępują najrozmaitszego ro-

background image

dzaju taśmy-lepce. Kiedy przekonano się, że blaszane puszki z konserwami ulegają łatwo 
korozji w przesyconych solą morską, wilgotnych składach przybrzeżnych, zaczęto je 
pakować w worki z polisteronu, hermetycznie zamykane po odpompowaniu powietrza. 
Celem lepszej konserwacji takich produktów, jak jarzyny, owoce,, a nawet świeży chleb, 
plastykowe torby napełnia się azotem.

W oparciu o doświadczenia własnych i nie własnych wypraw specjaliści opracowali w 

laboratorium urozmaicone i wysoko kaloryczne zestawy żywnościowe dla stacji stałych i 
ekspedycji ruchomych. Na półkach nie brak nawet blaszanych pudełek wykładanych od 
wewnątrz specjalną masą, żeby wino nie traciło zapachu.

Dalej, w nieskazitelnej bieli klimatyzowanego pomieszczenia znajdują się zestawy 

medyczne na wszystkie możliwe okazje. Obok stalowe segregatory — archiwum instytucji 
—>- skupiają ważne dokumenty: oryginały dzienników podróży poszczególnych wypraw i 
taśmy samopiszących przyrządów. Wiele miejsca zajmuje także fototeka, w której w 
tysiącach, w dziesiątkach tysięcy zdjęć zamknięte jest całe surowe piękno i groza obu 
krańców naszej planety.

Część naziemna budynku to biura, pracownie naukowe i bogata biblioteka. Można w niej 

znaleźć — podobnie jak w największych polarnych instytucjach Leningradu, Oslo, 
Cambridge czy Montrealu — i te najstarsze wydania, najrzadsze, o pożółkłych od lat kartach 
białe kruki polarnej literatury, i te najnowocześniejsze, w nie kończących się kolumnach cyfr 
zawierające klucz do wielu tajemnic Arktyki i Antarktydy.

Setki skrzyń, worów, beczek czekają na załadunek na Daleką Północ lub Dalekie 

Południe Ziemi. Ledwie jedna ekspedycja zdąży powrócić z Grenlandii, już wrą 
gorączkowym tempem przygotowania do następnej, która popłynie w odwrotnym kierunku, 
do Ziemi Adeli na Szóstym Kontynencie.

Gdzież można więc w końcu spotkać niestrudzonego organizatora? Odpowiedź niełatwa. 

Podczas dnia polarnego, podczas letniej pory półkuli północnej — na lądolodzie Grenlandii, 
dokąd od dwu dziesiątków lat Paul Emile Yictor nie tylko wysyła, ale sam pro-

background image

wadzi wyprawy badawcze. Zimą — na Szóstym Kontynencie. Tam w pełni antarktycznego 
lata południowej półkuli odwiedza stacje polarne, które zawdzięczają mu swóje istnienie.
Co roku z imponującym rozmachem na obu podbiegunowych obszarach wprowadza wszelkie 
ulepszenia, na jakie zezwala postęp techniczny, poszerza zasięg badań. W kraju walczy 
zacięcie o fundusze, porywa swoim zapałem dziesiątki młodych, setki młodych, którzy jak on 
umieli znaleźć swoje miejsce na ziemi w twórczej, pożytecznej pracy dla nauki.

Początki nie były łatwe. Zgodnie z wolą ojca młody Paul Emile zdobył tytuł inżyniera. 

Jak sam przyznaje, zawód ten znakomicie przydał mu się później przy zakładaniu pierwszych 
stacji polarnych, pionierskich, jakie trzeba było organizować od podstaw, „z niczego", gdzie 
każdy uczestnik wyprawy musiał wszystko umieć: naprawić instalację elektryczną czy aparat 
rentgenowski, prać i łatać bieliznę, gotować i ustawić maszt radiostacji uszkodzony 
sztormem. Samemu — nie oglądając się na innych — usunąć tysiące i jedną przeszkodę. 
Technika nie wystarczała jednak Victorowi, nie zaspokajała jego wewnętrznych potrzeb, 
szukał więc dalej swej drogi. Ukończył studia humanistyczne, później etnografię. Niczego 
nigdy nie pozostawiał w życiu przypadkowi, nie czekając bezczynnie, co przyniesie mu w 
darze los, lecz wychodził mu naprzeciw.

W roku 1933 we Francuskiej Akademii Marynarki odbył rozmowę z wielkim badaczem, 

bożyszczem jego dzieciństwa, Jean Charcotem, opromienionym sławą polarnych osiągnięć. 
Rozmowa ta zadecydowała o przyszłości Victora.

„...Kiedy stanąłem przed komandorem, długo nie mogłem wy-' dobyć z siebie pierwszych 

słów — opowiada.

— Nasze zbiory eskimoskie w Muzeum Człowieka z zachodniego wybrzeża Grenlandii 

są nader skromne — zacząłem wreszcie. sgS Niewiele dotąd wiemy z punktu widzenia 
etnografii i antropologii, jak stwierdziłem podczas moich studiów, o obyczajach ginących 
plemion grenlandzkich...

W zaciśniętym gardle czułem dziwną suchość. Decydował się mój los, a ja temu 

wielkiemu człowiekowi opowiadałem jakieś banały. Zebrałem się więc na odwagę i 
wykrztusiłem:

background image

— Pozwalam sobie więc prosić pana, komandorze, żeby pan zechciał zabrać mnie ze 

sobą na Grenlandię. Pragnąłbym pozostać w Angmassalik cały rok, żeby uzupełnić zbiory i 
przeprowadzić badania etnograficzne.

Ucisk w gardle stawał się nie do zniesienia. Umilkłem. Zamajaczyła mi na moment przed 

oczyma sylwetka owianego romantyką antarktycznych rejsów Pourąuoi pasł statku, którego 
losami kierował komandor Charcot... Trzy wysokie maszty, smukły, zuchwały dziób, 
bocianie gniazdo rysujące się wyrazistą czernią niczym chińskie cienie na tle purpury słońca 
zapadającego w Atlantyk. Takim go ujrzałem przed laty, to było dawno, ale ten obraz 
głęboko wrył mi się w pamięć.

Wokół nas pod wyniosłym sklepieniem czcigodnego gmachu panował ożywiony ruch. 

Jacyś dostojni panowie w mundurach admiralskich wiedli gorące dysputy, wchodzili, 
wychodzili, ale dla mnie nie istniało nic poza tymi lekko przygarbionymi ramionami, poza tą 
energiczną, surową twarzą, na której życie wyryło niezatarte ślady, poza tym uważnym 
spojrzeniem dobrych oczu. Przemknął przez nie wreszcie jakby cień uśmiechu. Zamarłem w 
oczekiwaniu. Charcot nie spuszczając ze mnie wzroku powiedział po prostu:

— Zgoda, chłopcze."

* • •

W kilka tygodni później Paul Emile Victor wraz z trzema towarzyszami płynął 

wymarzonym Pourąuói pas? na Daleką Północ, do wschodnich wybrzeży Grenlandii. Po roku 
wracał do Francji przywożąc cenne materiały etnograficzne, skrzynie odzieży eskimoskiej, 
rzeźb w kamieniu, rysunków na kości, dwieście kilkadziesiąt nagrań starych legend i pieśni, 
ponad osiemset zanotowanych na płytach rozmów i opowiadań, jakie zgodnie z 
przyrzeczeniem wzbogaciły zbiory Muzeum Człowieka w Paryżu.

Z pierwszej wyprawy grenlandzkiej przywiózł zarazem coś nieporównanie bardziej 

cennego — świadomość, że spełnienie młodzieńczych marzeń nie zawiodło jego nadziei. I tę 
niewytłumaczalną tęsknotę za światem, za ludźmi lodowych pustkowi, jaką zwykło się 
nazywać bakcylem polarnym. Wiedział, był pewien,

background image

że powróci tam jeszcze nieraz, że uczyni wszystko, co będzie w jego mocy, żeby powrócić.

Tak się też stało. W dwa lata później Victor organizuje następną wyprawę grenlandzką. 

Tym razem jest to pionierski marsz na przełaj wyspy, od brzegów zachodnich do 
wschodnich. Siedemset kilometrów po pustkowiu piaskowyża lodowego. Walka z psimi 
zaprzęgami, z mrozem, ze śnieżycą, z wichurą przekraczającą niekiedy sto trzydzieści 
kilometrów na godzinę — nie odstraszyły go. Zrozumiał, że Roald Amundsen miał rację 
powtarzając: „Przygotować się należycie do polarnictwa można tylko na polarnych ob-
szarach".

Upajające uczucie zwycięstwa nad przeszkodami i nad samym sobą pogłębiała jeszcze 

świadomość, że te nie zbadane obszary, to prawdziwa kopalnia odpowiedzi na dziesiątki, na 
setki pytań z dziejów naszej Ziemi, niezmierzone bogactwo zadań naukowych stających 
przed człowiekiem, który pragnie wciąż wiedzieć więcej. Grenlandia obudziła w Victorze 
pasję badacza, podobnie jak ongiś białe plamy na sztywnym pergaminie starych map 
spędzały sen z powiek pierwszych wielkich odkrywców nieznanych mórz i lądów.

Gdy pod koniec arktycznego lata do Angmassalik wpływa Pour- quoi pas?, żeby zabrać 

uczestników marszu do kraju, Victor oświadcza, że postanowił pozostać i przeżyć sam jedną 
jeszcze zimę wśród Eskimosów. Ściskając na pożegnanie dłoń komandora Char- cot, dzięki 
któremu wszedł w świat lodu, nie przeczuwa, że nigdy więcej nie zobaczy już tego 
niezwykłego człowieka.

W jakiś czas później porwany cyklonem Pourąuoi pas?, rzucony na rafy, zmiażdżony 

potężnym wybuchem furii morza, tonie przy brzegach Islandii. W katastrofie śmiercią 
marynarza ginie duma Francji, komandor Charcot, i trzydziestu ludzi załogi. Z życiem
uchodzi jeden tylko —| starszy sternik Le Gonidec.
• • *
„...Rok spędzony w rodzinie eskimoskiej, która przyjęła mnie jak syna, był czymś znacznie 
więcej w moim życiu niż wzbogaceniem i pogłębieniem studiów etnograficznych — 
wspomina ,Vic-

background image

tor. — Tam dopiero zrozumiałem .cały sens tej wiedzy na pozór suchej, w rzeczywistości 
pasjonującej, jaka sięga głęboko do ludzkiej duszy. Żaden misjonarz, żaden lekarz nie ma 
sposobności tak wiele widzieć, zrozumieć i odczuć jak ja, jedyny Europejczyk na wschodnich 
wybrzeżach Grenlandii. Europejczyk? Nie, to niewłaściwe określenie, czułem się znacznie 
bardziej Eskimosem niż sami Eskimosi. Pełnymi garściami czerpałem ich życie we 
wszystkich jego przejawach. Każdy ich gest, odezwanie się, każdy ich czyn dorzucał jakąś 
cenną cegiełkę do tej wielkiej księgi historii kultury człowieka. Razem z nimi przeżywałem 
błogostan sytego żołądka i cierpiałem głód... Ich troski i radości stały się moimi, wśród nich 
odnalazłem radość poszukiwań i odkryć — sens życia. Nauczyłem się myśleć i rozumować 
jak prymitywny człowiek, tą mądrością o ileż głębszą, bo bliższą praw przyrody niż nasza... 
Zrozumiałem wśród nich, co znaczy w pełnym, znaczeniu tego słowa kochać i być 
kochanym. Nigdy nie czułem się samotny. Byłem po prostu jednym z nich. I to dawało mi 
poczucie takiego spokoju, jakiego nie zaznałem nigdy i nigdzie indziej..."

Po powrocie z Grenlandii pełen młodzieńczego zapału Victor projektuje następną polarną 

wyprawę. Oblicza, jaki ekwipunek zabrać, jaką żywność, wyznacza szczegółowo na mapie 
trasę marszu, miejsce stacji badawczej, którą projektuje założyć na lądolo- dzie nie opodal 
dawnego Eismitte Wegenera, żeby utrzymać ciągłość badań z takim uporem 
przeprowadzanych przez Niemców przed dwoma dziesiątkami lat. Nie przerażają go długie 
kolumny cyfr. Funduszów nie ma, ale wierzy, że je zdobędzie. Nieraz przywołuje na pamięć 
słowa Charcota: „Nigdy nie tracić nadziei, nigdy nie ustąpić z raz obranej drogi".

Wybuch drugiej wojny światowej kładzie brutalnie kres wszelkim projektom. Victor 

krótko walczy na ziemi ojczystej. Los rzuca go do Stanów Zjednoczonych, które podówczas 
jeszcze nie biorąc udziału w wojnie organizują techniczną pomoc dla Europy.

Samoloty bojowe i transportowe lecieć muszą ponad pustkowiem tundry — Alaski, 

Kanady, Labradoru, ponad lodowym pancerzem Grenlandii. Daleka to droga i niebezpieczna. 
Silniki maszyn, genialnie pomyślane przez konstruktorów i świetnie wykonane, czasem 
zawodzą. Najdrobniejszy defekt może pociągnąć za

background image

sobą konieczność przymusowego lądowania na pustynnych obszarach Dalekiej Północy. Nie 
zbadanych, nie naniesionych na mapy. Lądowanie kończy się zazwyczaj tragicznie dla tych 
nawet załóg, którym udało się dotknąć szczęśliwie matki Ziemi.

Dowództwo Stanów Zjednoczonych decyduje się wreszcie utworzyć specjalne jednostki 

ratownicze lotniczo-desantowe. Obowiązkiem ich jest odszukiwanie rozbitków i udzielenie 
im pomocy. Na kierownika tej akcji ratowniczej zostaje powołany Paul Emile Victor, który w 
czasie wojny zaciągnął się do lotnictwa amerykańskiego jako zwykły szeregowiec. Nietrudno 
sobie wyobrazić, z jaką pasją poświęca się teraz pracy, jak wyładowuje w niej całą swą 
niespożytą energię, jak wreszcie szuka w niej zapomnienia. Musi otrząsnąć się z depresji 
wywołanej klęską militarną Francji. Nie zawsze łatwo walczyć o swoją ojczyznę — na obcej 
ziemi.

Do powstających jednostek polarnej służby ratowniczej Vic- tor sam dobiera ludzi i 

sprzęt, pisze instrukcję za instrukcją dla pilotów, dla nawigatorów, dla żołnierzy, którzy będą 
pracować w Arktyce. Ślęczy sam nad spisami żywności i sprzętu, dopilnowuje także 
wykonania pojemników własnego pomysłu. Wprowadza w życie projekt zrzucania ich — w 
niektórych przypadkach bez spadochronów z maszyn lecących nisko, tuż nad ziemią. Praca 
pożyteczna, niezbędna, odpowiedzialna — pochłania czas i myśl, pozwala zapomnieć o wielu 
bolesnych sprawach.

Pierwszym obowiązkiem eskadry ratowniczej jest gotowość — w każdej godzinie doby, o 

każdej porze roku, przy każdej pogodzie.

Miejsce katastrofy nieraz trzeba samemu odgadywać. Obszary arktyczne objęte pomocą z 

powietrza świecą przeważnie na mapach łysinami białych plam. Czasem widnieje na nich 
sucha adnotacja: „nie zbadane". I nim zajdzie potrzeba, Victor musi nauczyć się ich na 
pamięć, żeby bezbłędnie trafiać do zagubionych samolotów, bezbłędnie rozpoznać każdy 
zakątek dostrzeżony nieraz w wyrwie chmur lub w chwili, gdy cichnie zadymka.

— Trzeba mieć dodatkowy zmysł i przysłowiowy „łut szczęścia" — powtarza w tych 

rzadkich dniach, w jakich daje się unieść wspomnieniom.

Eskadra ratownicza za wszelką cenę musi zdążyć na czas, rato-

background image

wać załogę uwięzionej przez lód, zabłąkanej lub roztrzaskanej maszyny. Rosyjskiej czy 
amerykańskiej, tu nikt nie pyta o narodowość. Każdy apel z obszarów tundry i tajgi musi 
mieć odzew.

Bez ustanku Victor przemierza powietrzne szlaki arktyczne, wiele razy sam skacze na 

spadochronie, żeby bezpiecznie przeprowadzić zagubioną załogę uszkodzonego samolotu po 
zawianej śniegiem tundrze lub po zrytych szczelinami lodowcach do najbliższego punktu, z 
którego można wywieźć ludzi.

Spiesząc na pomoc sam nieraz znajduje się w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Nie lubi o 

tych chwilach pisać ani nawet mówić. Jeżeli sięga do nich czasem wspomnieniem, to chyba 
do tej jednej z pierwszych, kiedy do bazy ratowniczej nadbiegły równocześnie dwa naglące 
sygnały SOS od załóg dwu zagubionych w Arktyce maszyn.

...Lądujemy przymusowo na długim jeziorze... nasze przypuszczalne położenie dwieście 

mil na południe od Fort Chimo...

I drugi:
..Mayday... mayday... mayday... oblodzenie... tracimy wysokość... paliwo na 

wyczetpaniu... sadzam maszyną na północnej odnodze jakiegoś jeziora... nie możemy 
odnaleźć go na mapie... Widoczność dobra... prosimy o benzynę i żywność...

Paul Emile Victor nie patrzy nawet na mapę. I tak nic z niej nie wyczyta. Ta część 

Labradoru zieje białą plamą obszarów nie zbadanych. I tak wie, że lesisty olbrzymi teren 
usiany jest dziesiątkami, setkami, tysiącami jeziorek. Czy to raz widział je z powietrza? 
Podobne są jeden do drugiego niczym przysłowiowe krople wody, nie sposób się wśród nich 
rozeznać. Jak odnaleźć zagubione załogi? Jedno jest pewne — musi śpieszyć. Sześćdzie- 
sięciostopniowy mróz szybko zabija.

Czterosilnikowy Skymaster stojący zawsze w pogotowiu do akcji ratowniczej startuje w 

gęstym mroku polarnej nocy.

„...W trzeciej godzinie lotu niespodziewanie milknie nam silnik skrajny na prawym 

skrzydle — opowiada Yictor. — Po niedługim

background image

czasie nieruchomieje śmigło drugie... lot na dwu lewych silnikach jest piekielnie trudny. 
Naraz ciemności rozdziera błyskawica. Z czwartego silnika bucha płomień. Maszyna opada, 
pilot prostuje ją z trudem... Potworna pochodnia, od której dzieli nas tylko cienka aluminiowa 
blacha, przecięta otworami iluminatorów, pulsuje niczym palnik olbrzymiej lampy 
lutowniczej, zalewa czerwienią wnętrze maszyny, barwi poszarzałe, zatrwożone twarze 
przymocowanych pasami do ławek ludzi... Wciąż obniżamy lot. Płomień liże już skrzydło, 
ogarnia je całe, pastwi się nad nim — skrzydło, w którym mieszczą się zbiorniki benzyny...

Tym razem to już koniec. Nie wychodzi się cało o sto metrów od ziemi, z dwoma 

znieruchomiałymi silnikami i trzecim w płomieniach... To sprawa sekund. Za dziesięć, 
dziewięć, osiem, sześć... maszyna runie na ziemię, eksploduje. Ogarnia mnie przedziwny 
spokój. Rozumiem teraz uśmiech człowieka, który staje przed plutonem egzekucyjnym.

Nie darmo powtarzają ml, że mam jakieś diabelne szczęście... Dwa punkty świetlne 

rozdzierają raptownie mleczną zasłonę mgły podziurawioną jaskrawymi snopami 
reflektorów. Gwałtowny wstrząs — jeden, drugi. Objęty płomieniem silnik gaśnie niespo-
dziewanie jak świeca zdmuchnięta silnym prądem powietrza. Płozy dotykają ośnieżonego 
pasa rezerwowego lotniska.

Długo jeszcze ślizgamy się między dwoma rzędami pomarańczowych lamp. Oczekują 

nas. Z jednej strony ogromne szkarłatne wozy straży pożarnej z uczepionymi po bokach 
ludźmi w jasnych azbestowych skafandrach. Z drugiej — olśniewający bielą amublans 
przecięty czerwienią krzyża, z szeroko rozwartymi drzwiami i noszami gotowymi do złożenia 
naszych zwęglonych zwłok. Uszliśmy śmierci cudem.

Naprawa silników trwała zaledwie dwie godziny. I natychmiast wystartowaliśmy w 

dalszą drogę na poszukiwanie zaginionych. Oba samoloty siadły na szczęście w niewielkiej 
odległości jeden od drugiego, odnaleźliśmy je i zabraliśmy ludzi, zanim nad pustkowiem 
Labradoru rozszalała się wielodniowa zamieć śnieżna. Nie uszliby z niej żywi."

background image

Paul Emlle Victor organizuje i bierze czynny udział w setkach akcji ratowniczych 

wyrywając ze szponów arktycznej kostuchy wiele setek ludzi. Zarazem zdobywa ten stopień 
doświadczenia polarnego, jakiego nie wyniósłby z żadnej arktycznej ekspedycji. Zdaje sobie 
teraz sprawę, jak pożytecznie może współdziałać na Dalekiej Północy lotnictwo z 
naziemnymi wyprawami, jak najlepiej wykorzystać mechaniczne pojazdy na śnieżnych 
szlakach. Uczy się stawiać czoła Arktyce każdego dnia i każdej nocy, podczas każdej akcji 
ratowniczej.

Trudy wojenne nie zgasiły jego zapału. Przeciwnie. Prawie natychmiast po zakończeniu 

działań przystępuje do realizacji swych planów polarnych. Zdobywając niełatwą wiedzę 
arktyczną w ciężkich latach daleko od kraju, marzył o jednym — by mogła stać się kiedyś 
pożyteczną ojczyźnie. Ile pokonać musi na swej drodze, ile przewalczyć niezliczonych 
trudności? Nie spisałby tego — jak sam mówi — na wołowej skórze.

Każda przeciwność zamiast zniechęcić pobudza Victora do nowych wysiłków. Śmiało 

obala mur niezrozumienia wśród społeczeństwa i ten po stokroć jeszcze groźniejszy — 
zawiści. Porywa swym zapałem, budzi zaufanie doświadczeniem. I już w początkach roku 
1947 doprowadza do powstania instytucji, która nie ma sobie podobnej: „Expćditions 
Polaires Franęaises — Missions Paul Emile Victor", która korzysta z dotacji zarówno 
państwowych, jak prywatnych stawiając sobie za cel organizację wypraw naukowych na 
obszary Grenlandii i Antarktydy, przywrócenie Francji poczesnego miejsca, jakie ongiś 
zajmowała w historii odkryć nieznanych lądów i mórz, a zarazem szkolenia młodych kadr 
geofizyków w ciężkich warunkach świata lodu.

„...Paul Emile Victor jest tym jedynym w dziejach polarnych człowiekiem, który potrafił 

organizować i stawać na czele dwu jednocześnie wypraw — na dwa przeciwległe krańce 
ziemskiego globu" — pisał pełen uznania fanatyk Szóstego Kontynentu, admirał Richard 
Byrd.

Paul Emile Victor jest także zapewne ostatnim z tych wędrowców białych szlaków, co 

własnym trudem, własnym zamysłem, własnymi siłami wprowadzali marzenia młodzieńcze 
w czyn, co

background image

sami wykuwali koncepcję, sami walczyli o środki finansowe, sami
organizowali ekspedycje i brali w nich czynny udział.
• * *

Założenie Station Centrale poprzedziła wyprawa rekonesansowa w lecie roku 1948. 

Victor zdawał sobie sprawę, że Arktyka nie zmienia się, że może zaskoczyć człowieka 
niejedną niespodzianką — mimo nowoczesnego ekwipunku. I nie pomylił się.

W zatoce Disco na zachodnich wybrzeżach Grenlandii wylądowała pełna zapału ekipa 

złożona z dwudziestu ośmiu młodych, silnych, wysportowanych ludzi. Zadanie rekonesansu 
polegało głównie na utorowaniu szlaku przez stromy, skalisty pas kamienistej plaży i 
założeniu na krawędzi lądolodu bazy wypadowej zaopatrzonej w żywność i sprzęt dla 
następnej wyprawy badawczej. Odległość od brzegu w linii prostej była śmiesznie mała, 
znikoma, zaledwie piętnaście kilometrów, ale stara to prawda, że kilometr nierówny 
kilometrowi. Przerzucenie stu dziesięciu ton bagażu na tym odcinku okazało się trudne, o 
wiele trudniejsze niż to przewidywał w Paryżu nawet tak doświadczony człowiek, jak Victor.
Wąski pas przybrzeżnej plaży pokrywały wielkie głazy, wypolerowane wichrami, śliskie 
niczym tafla lustrzana. Trzeba było na plecach przenosić wory i skrzynie z szalup na skalną 
platformę wznoszącą się o jakieś cztery metry ponad poziom wody. Pierwsze bojowe zadanie 
dawało przedsmak dalszych trildności. Ślizgali się ludzie po tych „piekielnych głazach", 
padali, klęli, na czym świat stoi, i przeciągali pracowicie ładunek.

Nie minęło parę godzin, a na platformie urosła spora sterta bagażu. Popatrując na 

zabezpieczony, wydawało się, przed morzem ładunek, ludzie nie żałowali trudu. Raptem, 
jakby pociągnięte od spodu niewidzialną mocą, na spokojnych dotąd wodach zatoki roz-
kołysały się szalupy. Z przerażeniem, bezradnie patrzyli Francuzi, jak niespodziewanie fala 
za falą uderza w brzeg. Jedna większa od drugiej. Czwarta spienionym grzbietem dosięgnęła 
platformy, chlusnęła z rozmachem i porwała część bagażu. Już nadbiegła piąta. Dziesiątki 
skrzyń i beczek z paliwem roztańczyło się na morzu...

background image

Bezradność ludzi trwała krótko. Skakali w skotłowaną, wzburzoną wodą, rozpaczliwie 

wczepiali się w krawędzie skrzyń i beczek, zagarniali, co się dało, z powrotem, nieczuli na 
ukąszenia lodowatej wody. Z pomocą pośpieszyły im szalupy z Fjellborga.

Bilans krótkiej, zaciekłej walki z morzem był niespodziewany — zaledwie dwie skrzynie 

poszły na dno. Przyczyna nagłego ataku fal prosta — pobliski lodowiec zrzucał z czoła 
odłamy lodu, „cielił się".

Nie chcąc dopuścić do następnej podobnej katastrofy dowódca dał rozkaz 

przetransportowania bagażu wyżej. I dalej od brzegu. Na stromym, kamienistym zboczu 
trzeba było zamontować windę okrętową na wysokości jedenastu pięter. Do liny długości 
siedemdziesięciu metrów umocowano sanie zbite z grubych bali i na nich przeciągano 
ciężary po głazach, po śniegu, po lodzie. Jedną tonę za każdym nawrotem.

U podnóża prawie prostopadłej ściany, wznoszącej się na wysokość stu pięćdziesięciu 

metrów nad poziomem morza, wyrósł pierwszy obóz — Camp I. Stąd droga prowadziła 
wyżej. Do pokonania niełatwej stromizny wyprawa była zawczasu należycie przygotowana. 
Wśród tych ponad stu ton bagażu, jakie zabrano z Paryża, znajdowała się kolejka linowa. Z 
trudem przyszło jednak przetransportować na brzeg, a potem wyciągnąć w górę i 
zakotwiczyć stalowy kabel nośny wagi trzech ton i długości siedmiuset metrów. Dzień i noc 
bez prąerwy toczył się po nim niewielki wagonik zabierając za każdym nawrotem pięćset 
kilogramów ładunku.

Przy górnej stacji kolei powstało następne ogniwo wyprawy — Camp II. W tym samym 

czasie inne grupy w pocie czoła budowały dalszą drogę dla pojazdów mechanicznych.

Droga — jeżeli można tak nazwać górską trasę, z której materiałami wybuchowymi 

powyrywano co większe głazy, a rozpadliny pozasypywano odłamkami skał —była szlakiem 
niekończącej się męki. Nierzadko siła ludzkich ramion musiała wspomagać konie 
mechaniczne silników.

Uciążliwy transport sprzętu i ekwipunku z Camp II po morenie czołowej do skraju 

łądolodu, ostatniego obozu Camp III — w którym zmagazynowano cały bagaż dla następnej 
ekspedycji — kosz-

background image

tował Francuzów czterdzieści sześć dni nadludzkiego chwilami wysiłku. A przecież pokonali 
zaledwie piętnaście kilometrów, zaledwie siedemset metrów wysokości...

Grenlandia drogo kazała płacić za każdą zdobytą piędź, zaciekle broniła dostępu do 

lądolodu.

Czas szybko mijał na żmudnych przygotowaniach, na wstępnych badaniach krawędzi 

pancerza lodowego, na wytyczaniu trasy dla tych, co za dwanaście miesięcy mieli, tu przybyć 
z trudniejszym zadaniem — zimowania pod lodem, prowadzenia badań wszczętych przez 
nieszczęsną załogę Eismitte.

Mając do dyspozycji wszystkie najnowocześniejsze podówczas środki techniczne Paul 

Emile Victor i jego ekipa nieraz z szacunkiem wspominali Wegenera. Wdzierał się w ten 
groźny, odpychający świat podczas zimowych zawiei, a liczyć mógł jedynie na pomoc psich 
zaprzęgów.

Z doświadczeń rekonesansu Victor wyciągnął dwa niezmiernie ważne wnioski. I 

niewesołe. Pierwszy — na wysokość około tysiąca pięciuset metrów nad poziomem morza 
należało wspiąć się jak najwcześniej przed nadejściem letnich roztopów. Drugi — do 
wybrzeży wyspy dotrzeć możliwie jak najpóźniej, kiedy popękana skorupa lodu nie utrudni 
żeglugi.

Jak pogodzić ze sobą te dwie sprzeczności? Jak przygotować sprzęt, żeby znieść 

nieprzewidziane ciosy, które szykował lodowy wróg? Jak zabezpieczyć się przed każdym? O 
tym myślał i radził w ciągu wielu miesięcy cały sztab „Expćditions Polaires Franęaises" po 
powrocie grenlandzkiego rekonesansu do Paryża.

W połowie maja 1949 statek norweski Fjellborg wiózł znowu do wybrzeży wyspy 

trzydziestu pięciu uczestników wyprawy francuskiej i ponad sto czterdzieści ton przeróżnego 
bagażu. Po mistrzowsku wymijając białe zasadzki kry stary wilk morski, kapitan Larsen, 
ostrożnie opłynął cielącego się olbrzyma, lodowiec Jakobs- havn, okrążając z dala świeżo 
narodzone okruchy, rażące wzrok nieskazitelną bielą. Nastrój na statku panował świetny, 
Francuzi prześcigali się w pomysłach zwalczania oczekiwanych trudności,

background image

ale Arktyka zwykle zaskakuje człowieka. O trzydzieści kilometrów zaledwie od miejsca, 
gdzie mieli lądować, lód stawił im nieprzewidziany opór. Mała stosunkowo odległość 
okazała się przestrzenią nie do przebycia. Powierzchnię fiordu skuwała wciąż jeszcze gruba, 
zbita kra.

Jak długo przyjdzie wyczekiwać na przyjazny wiatr, który zdoła pokruszyć i rozpędzić 

scementowane mrozem pola lodowe? Dni czy tygodnie? Na to pytanie nikt nie mógł dać 
odpowiedzi. Miejsce beztroski zajął niepokój.

Nie chcąc tracić czasu, lękając się zbyt długiej zwłoki Victor wysłał jeden weasel z 

sześcioma ludźmi do Camp III, żeby odkopali, spod śniegu pozostawione tam przed rokiem 
pojazdy mechaniczne i przygotowali je do dalszej drogi.

Rozkazy łatwiej wydawać niż je wypełniać. Niewielka grupka mężnie podejmowała 

próby przejścia po krze. Jeden raz, drugi. Siedem razy wyruszała i zawracała z powrotem. Za 
każdym razem albo tonęła w parometrowych zaspach, albo zatrzymywała się bezradnie przed 
zaporami spiętrzonych torsów. Szły jej naprzeciw, osadzone w bieli lodu, gęste jak las, 
uzbrojone w ostre, czepliwe zręby.

Drogocenne dni mijały na bezradnym wyczekiwaniu. I pełnym trosk. Nikt nie wiedział, 

jak długo przeciągnąć się może przymusowy postój. Kapitan Fjellborga musiał odpłynąć^ 
miał swoje terminy. Co począć? Odpłynąć z nim do Europy? Nie do pomyślenia. Nie 
pozostawało nic innego, jak zawrócić do Jakobshavn, przenieść, przedźwigać te sto 
kilkadziesiąt ton bagażu ekspedycji ze statku na brzeg, a stamtąd, gdy tylko lód ruszy, znów 
transportować, tym razem na szalupach i barkach cały ładunek do celu podróży;

Wyścig z czasem trwał trzy dni i trzy noce. Na wpół żywi Francuzi pracowali zajadle. 

Przed rozstaniem z nimi kapitan Larsen, którego dręczyły i niepokoiły dalsze losy ekspedycji, 
raz jeszcze z pustymi ładowniami ruszył na zwiad w głąb fiordu. I pełną mocą silników 
zawrócił,

— Spieszcie, kra ustąpiła! Dowiozę wasi
— Cały bagaż z powrotem na statek! — padł rozkaz. Niełatwo było go Yictorowi wydać. 

Wspomina o tym jeszcze po latach.

background image

I znów beczki, skrzynie, kanistry, cały sprzęt, ekwipunek, pojazdy mechaniczne i ciężkie 

sanie — wszystko powędrowało z powrotem na pokład Fjellborga. Praca non stop trwała 
pięćdziesiąt dwie godziny.

„Nigdy jej nie zapomnę — opowiada Victor. — Była przeraźliwie męcząca, a zarazem 

wspaniała. Pokazaliśmy, co potrafimy w razie potrzeby."

Rozładunek na wybrzeżu w głębi fiordu, w miejscu nazwanym Port Victor, musiał 

również nabrać z konieczności morderczego tempa. Takie narzucała ludziom Grenlandia. 
Wyścig ze zbliżającą się wiosną, z roztopami dał się wszystkim we znaki.

— Nie wolno nam stracić ani jednej sekundy! — zapowiedział Victor, gdy formował się 

pierwszy konwój.

Pięć weaseli ciągnęło wyładowane po brzegi sanie i kabinę-la- boratorium na płozach w 

niedaleką, wydawałoby się, drogę do Camp 112. Ale już pierwsze metry dały Franuzom 
przedsmak tego, co ich czeka. Na stromych, ściętych lodem zboczach gąsienice ślizgały się i 
buksowały, silniki na pełnych obrotach wyły jednym nieprzerwanym głosem. Pierwszy wóz 
wczepił się lewą płozą jak pazurami w rozmiękły śnieg i w jednej chwili gwałtownie szarpnął 
w tę samą stronę. Mistrzowskiej trzeba było ręki i błyskawicznego refleksu, żeby go w porę 
naprostować i wykorzystując zaczepienie wyrwać do przodu. Radość zwycięstwa trwała 
jednak krótko. Po chwili złapała druga gąsienica. I taki diabelski taniec trwał godzinami.

Na domiar złego wyładowane sanie ciążyły, szarpały na boki, a przy zjazdach napierały 

od tyłu, grożąc zepchnięciem w przepaść. Nie pomagało hamowanie. Wóz na zablokowanych 
gąsienicach sunął do przodu jak na płozach.

Wykorzystując krótki, wąski pas równego terenu, kierowcy doczepili do jednego wozu 

dwie pary sań, a za nimi, z tyłu drugi wóz na gąsienicach, żeby hamował podczas raptownych 
zjazdów. Wychyleni do pół ciała przez otwarte drzwiczki, z niepokojem śledzili płozy. 
Starali się odgadnąć, przeczuć zawczasu ich wybryki — wyprzedzić wejście w ten złośliwy 
taniec, jaki w każdej chwili mógł zakończyć się katastrofą.

Wspinaczka lżejsza była niż zjazd. Chwilami tylko spod obu

background image

gąsienic wytryskiwały strugi rozmiękłego, zmieszanego z wodą śniegu, a wóz jak 
wmurowany stawał w miejscu, by znienacka wyskoczyć do przodu i rzucić kierowcę na 
przednią szybę lub na rozgrzaną, skwierczącą spalonym smarem pokrywę silnika.

O najkrótszym choćby postoju nie było co marzyć. Boss kazał spieszyć, a on wiedział, co 

mówi, nie rzucał słów na wiatr, nie żądał od ludzi rzeczy niemożliwych. Trzeba więc było 
sprostać jego żądaniu.

Na wpół przytomni, ogłuszeni nieustającym hukiem silnika, zatruci wyziewami spalin, 

dobrnęli Francuzi do Camp III i tam wszyscy, jak stali, zwalili się na śnieg. Jedni leżeli długo 
nie mogąc się ruszyć, niezdolni zaczerpnąć oddechu, innym zrywały gardła wymioty. To był 
piekielny odcinek — a przecież dopiero początek wspinaczki na lądolód.

W Camp III nie dane im było wypocząć. Victor z niepokojem spoglądał na niebo.
— Już tylko stamtąd spodziewasz się pomocy? — próbował zażartować jeden z 

uczestników wyprawy.

— Nie! Zastanawiam się po prostu, czy przyjdzie teraz zawieja, czy też schwyci tęgi 

mróz. A wiesz, czego najbardziej się lękam? Przedwczesnego ocieplenia — usłyszał w 
odpowiedzi. I nie od razu zrozumiał troskę bossa.

Mechanicy zaraz musieli zabrać się do uruchamiania weaseli pozostawionych przed 

rokiem przez wyprawę rekonesansową. Ku ich zdumieniu i radości silniki zapaliły 
natychmiast, chociaż akumulatory nie były ładowane w ciągu długich dziewięciu miesięcy 
polarnej zimy. I przetrwały ponad czterdziestostopniowe mrozy.

Odkopanie sprzętu, skrzyń, worków spod zlodowaciałego śniegu nie było sprawą prostą. 

Tkwiły w nim mocno, jak zalane betonem. Poszły w ruch kilofy, łopaty, oskardy i łomy. 
Spływając strugami potu ludzie kuli zawzięcie białą, twardą masę. Przywalone śniegiem, 
załadowane bagażem sanie musieli odrywać od lodu podnośnikami samochodowymi, a 
później sztuka po sztuce, przy pomocy dwóch weaseli wyszarpywać z zimowego legowiska.

Krótki, jakże niemiłosiernie krótki postój i odzyskanie świetnie zachowanego sprzętu 

przywróciły znów wszystkim dobre samopoczucie. Kilka godzin snu wystarczyło, żeby 
nabrali nowych sił.

background image

| Rozpierała ich duma — przezwyciężyli tę przysłowiową złośliwość przedmiotów martwych, 

opanowali kaprysy maszyn i nie dali się odstraszyć przeszkodami, jakie Grenlandia 
spiętrzała na drodze do celu. Poza nimi leżało już ponad siedemset metrów pokonanej 
wysokości. Przed nimi — drugie tyle do miejsca, w którym zmora rozmiękłego lepkiego 
śniegu przestanie ich nareszcie prześladować.
Jak to zwykle bywa, optymiści mówili z nadzieją: „Pozostało nam już tylko siedemset...", 

a pesymiści z goryczą: „...jeszcze siedemset". I ci ostatni mieli rację. Po kilku kilometrach 
dalszej drogi przycichł śmiech, ustały rozmowy. Kierowcy na nowo rozpoczęli zmagania z 
terenem, z gąsienicami i z przeklętą bezwładnością sań. Pocieszała wszystkich myśl, że „dali 
radę poprzedniemu odcinkowi, dadzą i temu".

Ale Arktyka nie wyczerpała jeszcze wszystkich swych możliwości walki z intruzami, 

którzy ośmielili się zakłócać jej spokój.

Niespodziewanie, niczym grom z bezchmurnego nieba zwaliły się na karawanę roztopy. 

Takie na miarę Grenlandii. Twardy, przemarznięty grunt w ciągu paru zaledwie godzin 
zamienił się w kleiste błocko. Smugi wody, leniwie sączące się dotąd po spadzistych 
zboczach, napęczniały raptem i wyżłobionymi przez gąsienice koleinami rwały z impetem 
jak górskie potoki. Ludzie przyjęli ten nowy dopust boży z rezygnacją, drążyło ich znużenie. 
Milczeli pracując, milczeli siorbiąc gorącą wieczorną strawę, niejeden zasypiał nie 
opróżniwszy jeszcze do dna menażki. Śpiwory nawilgły, namioty, wieczorem ustawione w 
suchym miejscu, rankiem tonęły w błotnistej mazi.

W rozproszonym mlecznym świetle przed oczyma znużonych kierowców nieraz 

rozwierał się wielopiętrowej głębokości kanion o stromych, gładkich, wypolerowanych 
ścianach lśniących martwym, niebieskawym blaskiem. Po jego dnie, po lodowym łożu z 
ogłuszającym hukiem rwały potoki spienionej wody. Ile kilometrów trzeba będzie nadłożyć, 
żeby go obejść? Wiosna arktyczna wygrywała wyścig z człowiekiem.

Z ulgą odetchnęli wszyscy, kiedy w swym żółwim marszu wea- sele dopełzły na 

wysokość krawędzi lądolodu. Koniec wreszcie z lepkim polarnym błockiem, ze śliską mazią 
oblepiającą gąsie

background image

nice. Dziewiczy szlak do następnego obozu, do Camp IV, wydawał się teraz kusząco łatwy. 
Dość było spojrzeć na tę płaską, równą aż po widnokrąg przestrzeń, by otucha wstąpiła w 
serca. Nie na długo jednak. Znużeni nieustanną walką zapomnieli, że upragniona równina 
kryje we wnętrzu nie kończącą się sieć szczelin. Nie były one jedynym niebezpieczeństwem.

Większość uczestników czytała lub słyszała o słynnych diabelskich młynach, ale 

napotkać je na swej drodze, zobaczyć na własne oczy, ogłuchnąć od ich ryku — było 
wielkim przeżyciem.

Po latach piętnastu opowiadali o niezliczonych perypetiach wspinaczki tak żywo, tak 

barwnie, jakby niedawno uszli z życiem z zasadzek Grenlandii.

Diabelski młyn to jakby studnia bez dna w lodowym pancerzu. Niepowstrzymanym 

pędem, ze wszystkich stron wpadają do niej napęczniałe potoki, przetaczają się 
skotłowanymi, spienionymi wirami w głuchym, dudniącym łoskocie. Mimo wycia silników, 
chrzęstu gąsienic i stukotu wypełniającego wnętrze weasela kierowca z dala wyczuwa, jak 
drży pod wozem skorupa lodowa — zapowiedź diabelskiego młyna. I ciarki mu chodzą po 
grzbiecie. Dobrze wie,
że żadna moc nie byłaby w stanie wyrwać go z piekielnych wirów. • • •

Wielka gra- trwała nieprzerwanie sześćdziesiąt trzy godziny. Mało snu, niewiele 

odpoczynku, kilka kęsów jedzenia przełkniętego pośpiesznie. I wytężona nieustannie uwaga. 
Coraz ktoś inny szedł przed pierwszym pojazdem, wypróbowując grubość lodowej skorupy, 
żeby uniknąć groźby niewidzialnych pod lodem rozpadlin. Nie dawały o sobie znać z dala 
hukiem jak diabelskie młyny. Dzwoniły ciszą grobu.

Sześćdziesiąt trzy godziny obijania boków w roztrzęsionych wozach skaczących na 

nierównościach terenu, tonących w mroźnych potokach, zaklinowanych nieraz na mostach 
lodowych wiszących nad rozpadlinami...

— Ileż to razy podczas wspinaczki przeklinałem decyzję wzięcia udziału w tej piekielnej 

wyprawie — opowiadał w wiele lat później jeden z uczestników. — „Potrzebne ci to było? 
— szydzi

background image

Jem sam z siebie. — Mogłeś wygodnie, spokojnie w Paryżu czytać o polarnych wyprawach. 
Mogłeś współczuć tym, co marzli, głodowali, tym, co ginęli na białych szlakach, ale wplątać 
się samemu w to białe szaleństwo? Trzeba być skończonym wariatem!" Przysięgałem sobie, 
że jeżeli wyjdę cało, to już nigdy nie dam się nabrać. Jest tyle innych, znacznie prostszych 
sposobów samobójstwa... Po dwu latach byłem... w drodze na Antarktydę, na całe długie 
zimowanie, na piętnaście miesięcy. I wierzcie mi, nie żałowałem tego.

Po raz wytyczonym szlaku dniem i nocą jasną jak dzień krążyły tam i z powrotem 

weasele, przeciągając wyładowane sprzętem sanie oraz domki na płozach, w których 
zainstalowano laboratoria i radiostację. Tam zawsze można było się rozgrzać, na krótką 
chwilę przynajmniej zapomnieć o mrozie i bezlitosnym wietrze.

Czas wciąż naglił. Gdy tylko ludzie przeciągnęli cały sprzęt do Camp IV, karawana 

pojazdów ruszyła pośpiesznie w głąb wyspy po stromi źnie lodowego płasko wy ża. Wciąż 
wyżej i wyżej. Ludzie wytrzymywali zabójcze tempo marszu, bo zdawali sobie sprawę z 
konieczności pośpiechu. Pracowały także bez zarzutu silniki pojazdów mechanicznych, ale 
wtedy niespodziewanie zawiodły gąsienice. Na skałach, na piargach wyłaniających się spod 
topniejącego śniegu, na twardych olbrzymich zębiskach lodowych, zastru- gach, rwały się 
kauczukowe pasy wzmocnione stalowymi linkami, pękały jeden po drugim bolce. Zabrakło 
części zapasowych, reperować nie było czym i... nie było czego.

Po pięciu tygodniach trudów porażka Francuzów wydawała się nieunikniona. Pomoc z 

powietrza, zawezwana drogą radiową przez Victora niczym rozpaczliwe wołanie SOS, 
wyratowała ich z opresji.

Noc z 17 na 18 lipca 1949 roku głęboko wryła się w pamięć uczestników francuskiej 

wyprawy na lądolód Grenlandii. Długo stał nawigator przy teodolicie, długo szperał w 
tablicach astronomicznych, sprawdzał cyfry, nim wreszcie oznajmił głosem, któremu próżno 
starał się nadać zwykłe brzmienie: ,,70°54' Nord i 40°42' West! Trzy tysiące metrów nad 
poziomem morza. W odległości zaledwie półtora kilometra na Sud-Est-Sud od Eismitte".

Kiedy na bieli śniegu załopotały wreszcie barwne chorągiewki

background image

wytyczające zarysy zabudowań francuskiej stacji, Paul Emile Vic- tor uroczyście nakreślił 
długą linią na śniegu. Zgodnie z planem opracowanym przed paru laty tu właśnie, z północy 
na południe; miał biec główny korytarz — trzon Station Centrale, liczący siedemdziesiąt 
metrów długości i zakończony wieżą radiosonda- żową.
* * *

Ludzi pożera niecierpliwość. Zapominają o zmęczeniu, o trudzie, nie czują ukąszeń 

mrozu. Już któryś wyciąga z kieszeni szpagat i rysuje wielkie koło.

— Wieża może wystawać najwyżej metr ponad śniegiem — przypomina Victór. — Tu, w 

tym miejscu wywiercimy trzymetrowej głębokości otwór. Tam na prawo od korytarza 
wpuścimy w lód barak mieszkalny, wymiary: osiem metrów na pięć, głębokość dwa. Na lewo 
radiostacja, dalej elektrownia.

„...Nie zdążyliśmy jeszcze dostatecznie rozprostować nóg po niewygodnej jeździe w 

zatłoczonych sprzętem maszynach, a już chwytamy wszyscy za łomy, kilofy i łopaty. 
Ustalona przed wyjazdem z Paryża norma przypadająca na jednego człowieka pracującego na 
wysokości trzech tysięcy metrów nad poziomem morza w temperaturze minus trzydzieści 
stopni Celsjusza — zostaje od razu dwukrotnie przekroczona — wspomina meteorolog 
wyprawy. — ...Każdy z nas przesypuje dziennie sześć metrów sześciennych śniegu zamiast 
trzech. Każdy zdaje sobie sprawę z ceny tego czasu, który umyka z zawrotną szybkością. 
Każdy wie, jaki ogrom pracy mamy jeszcze przed sobą — wkopać w lód wszystkie 
pomieszczenia, połączyć je siecią tuneli o długości ponad sto dwadzieścia metrów, urządzić 
wnętrze, zmagazynować żywność i sprzęt dla tych ośmiu, co tu pozostaną na przeciąg całej 
zimy.

...Wrąbywaliśmy się już z pasją w twardy jak granit lód, kiedy z powietrza — niby dar 

niebios — posypało się uzupełniające zaopatrzenie... Pierwsze tygodnie w zamęcie pracy 
minęły błyskawicznie. Wydawało się, że każdy z nas dawał z siebie wszystko, co tylko mógł. 
Ale nie przeżyliśmy jeszcze wtedy wielkiej fali zrzutów. Nadeszły między 25 lipca a 5 
sierpnia. Siedemdziesiąt toni

background image

Siedemdziesiąt tysięcy kilogramów opuszczonych na spadochronach lub zrzuconych ot, tak 
sobie, zwyczajnie, luzem z samolotów, zrzutów zebranych, zmagazynowanych, 
posortowanych. Tak, to był niemały wyczyn. I wart wysiłku.

Całe życie obozu przystosowało się teraz do rozkładu lotów. Nie było dla nas nocy, nie 

było dnia, ranka ani wieczoru. Brakło czasu na jedzenie, na sen. Pierwszy zrzut poszedł 
nadspodziewanie łatwo, jakby dobra wróżka skinęła miłościwie czarodziejską pałeczką. Pilot 
zatoczył ostatni krąg i ciężki wór z pocztą potoczył się o parę kroków zaledwie od 
radiowozu. Następne nie były tak celne. Pędziliśmy ich śladem, wskakując w biegu po 
czterech, po pięciu do sań przeciąganych przez weasel z jednego końca pola zrzutowego na 
drugi. Radość na widok przemarzniętych rzodkwi, pomidorów, sałaty, owoców — i godziwy 
podział tego bogactwa. Wreszcie ten wspaniały, niewiarygodny posiłek, który, wydawało się, 
trwał bez końca... Po kilku godzinach niezapomniany smak pieczołowicie odmrażanej cząstki 
melona, zanurzonej na ostrzu noża w kipiącej czekoladzie. A wieczorem listy czytane i 
odczytywane po wiele razy... Godziny upływały za godzinami, nim wreszcie twarda jak 
kamień brzoskwinia, którą postanowiłem zjeść, rozgrzewana cierpliwie pod pachą, zaczęła 
tajać. Chwile niezapomniane...

Biegną zrzuty za zrzutami w błyskawicznym tempie. Który to już z kolei? Z głębi 

śpiwora nasłuchuję odległego brzęczenia samolotu. Przychodzi gdzieś z wysoka, przybliża 
się. I już maszyna huczy nad polem zrzutowym, podrywa się w górę, oddala i znów przetacza 
nad obozem. Silnik ryczy, płótno namiotu drga rozkołysane uderzeniami pędu powietrza i 
cały śpiwór świeci szronem opadłym ze ścian jak choinką przybrana na wigilię srebrzystymi 
nitkami.

Pole zrzutowe przypomina pole bitwy. Tu olbrzymi lej jak po bombie, tam rozłożone 

wachlarzem deski rozbitej skrzyni. Jak okiem 9ięgnąć, biel plamią zasobniki z żywnością, 
butle z wodorem. Niemało czasu tracimy nad beczką ropy — zerwała się z lin spadochronu i 
leży zaryta głęboko w śniegu, nim wyciągnie ją w końcu stamtąd mocne szarpnięcie pojazdu 
mechanicznego.

background image

Dwanaście zrzutów... Każdy kilogram z tych siedemdziesięciu tysięcy trzeba załadować 

na sanie, potem wyładować, posortować, przeciągnąć do składów i tam wreszcie ułożyć. Na 
trzydziestostopniowym mrozie, na nieustającym kąśliwym wietrze ręce przywierają boleśnie 
do przemrożonego metalu. Pali jak rozżarzona stal. Krzyż, zda się, pęka od ciągłego 
nachylania, a ramiona mdleją z wysiłku."

background image

Na lodowym pustkowiu w mętnym świetle bladej, anemicznej tarczy słońca, którego 
promienie już nie grzeją, niewielka grupka zimowników długo wpatruje się w ginące na 
horyzoncie ostatnie sanie.

Północny wiatr zaciera ślady, miecie tumanami białego pyłu, który zatapia cały 

widnokrąg ruchliwym morzem srebrzystej mgły. Ludzie zamilkli, opada z nich podniecenie, 
znużeni są, spragnieni snu. Teraz dopiero czują cały ciężar wyczerpującej, nieprzerwanej, 
zaciekłej pracy, nieprzytomnego wyścigu z czasem, z tymi tygodniami, dniami, godzinami, 
które biegły wciąż szybciej i szybciej.

Wielkie Nieznane, przed jakim stają teraz, napawa ich mimowolnym lękiem. Od tego 

pamiętnego sierpniowego dnia rozpocznie się w ich życiu następny etap. Niełatwy. Świat ich 
zmaleje, skurczy się do niewielkiej, wkutej w lód chatynki, do tych podlodo-r wych 
korytarzy, w których zima polarna zamknie ich na długie miesiące.

Poczucie osamotnienia pogłębia się, ciąży bardziej jeszcze po każdej łączności radiowej z 

grupą kolegów, którzy schodzą z lądo- lodu. Camp IV, Camp III, Camp II... Z każdym dniem 
oddalają się od Station Centrale. Na początku września tamci docierają wreszcie do Camp I 
na wybrzeżu, a stamtąd wkrótce odpłyną do Francji.

Silniej może jeszcze niż w chwili pożegnania zimownicy uświadamiają sobie, że zostali 

samotni, zdani wyłącznie na własne siły w tym dziwnym świecie pełnym majestatu, który nie 
zezwala na żadną ucieczkę. W świecie surowym, w świecie okrutnym dla słabych.

background image

Przed uczuciem przygnębienia ratuje Francuzów nawał pracy. Nie uciekają przed nią, 

przeciwnie, podejmują skrzętnie każdą, żeby nie mieć czasu na rozmyślania, na wspominki 
czy lęk. Obowiązków nie brak. Nie wiadomo, za co wpierw się chwycić! Zima przypomina o 
sobie nagłymi falami tęgiego mrozu, to znów zawala śniegiem wszystko, czego nie zdołali 
jeszcze schować pod lód. W gorączkowym pośpiechu wykańczają wnętrze Station Centrale, 
pomni rady Victora: „O wszystkim pamiętać, niczego nie przeoczyć". Zagubieni w nawale 
codziennych spraw, z których każda jest ważna, z których żadnej nie można odłożyć, 
zimownicy nie dostrzegają nawet, kiedy rozpanoszył się nad nimi głęboki mrok polarnej 
nocy.

Mroźny świat zatopiony w śnieżycy staje się jeszcze bardziej nieprzyjazny, odpychający. 

Zwykłe, w trzygodzinnych odstępach czasu dzień w dzień powtarzane obserwacje 
meteorologiczne, przejście kilkunastu zaledwie kroków do klatek z instrumentami, 
przebijanie się przez niewidoczny w ciemności mur zadymki, który w jednym oka mgnieniu 
zaciera ślady — grożą zabłądzeniem. A zabłądzenie — śmiercią. Każdy obserwator 
kurczowo trzyma się liny przeciągniętej od klatek meteorologicznych do wyjścia z tunelu —
jedynego łącznika ze światem żywych.
* * *

Pracochłonne pod każdą szerokością geograficzną radiosondaże, jedno z najważniejszych 

zadań Station Centrale, w zimowych miesiącach stawały się zmorą. Późnym wieczorem, 
kiedy znużeni całodzienną harówką ludzie zapadali w ciężki sen, dyżurny oprócz innych prac 
musiał zabierać 6ię do żmudnych przygotowań, jakich wymagał radiosondaż wyznaczony na 
popołudnie następnego dnia. Przede wszystkim należało w wanience rozpuścić lód — długi 
zabieg i niełatwy. Piecyk na ropę budził w zimownikach dwojakie uczucia: błogosławili go, 
gdy pracował dobrze, promieniując na całą izbę zbawczym ciepłem, przeklinali, gdy kaprysił, 
a kaprysił często. Mścił się, jeżeli ktoś o nim zapominał, złośliwy jak żywa istota. Chwila 
nieuwagi — i blachy rozżarzęły się do czerwoności, kiedy indziej wystarczyło zbyt mocno 
przykręcić kran, żeby pierw-

background image

szy podmuch wiatru zdmuchnął przez komin płomyki palnika, a wówczas w jednej chwili 
całą izbę wypełniała ciężka, smrodliwa woń rozpylonej ropy. Czy to raz w środku nocy, 
zatruci wyziewami, zwlekali się z prycz i na wpół nadzy wyskakiwali w ciemność mroźnego 
korytarza?

W ciągu całej nocy dyżurny wsłuchiwał się pilnie w syk palnika, gotów podskoczyć z 

zapałkami do pieca, gdy tylko urywało się rytmiczne pulsowanie, i uważać, czy nie przycicha 
jękliwa skarga sztormowego wiatru w rurze wentylacyjnej. Gdy tylko milkła, wiedział, że 
musi wyjść na dwór, odrzucić zaspy śniegu barykadujące wyjście z tunelu, a potem mozolnie 
przepychać rurę zatkaną śniegiem. Wiecznie jedno i to samo — walka z kominem piecyka, 
walka z kominem kuchni, walka z zaspami — powtarzało się ustawicznym rytmem kilka razy 
na dobę.

Kiedy w wanience zaczynała wreszcie bulgotać woda, dyżurny wrzucał do niej 

przemarznięte na kamień powłoki balonu, żeby nabrały zwykłej dla kauczuku elastyczności, 
wycierał później starannie i rozwieszał pod sufitem, żeby dobrze obeschły przez noc.

Następnego dnia rankiem rozpoczynał się drugi, ważniejszy etap przygotowań — 

uruchomienie elektrowni. Trzy zespoły prądotwórcze to trzy koszmary zimowania w Station 
Centrale. Mechanicy, a było ich dwu, nie potrafiliby zliczyć wszystkich tych napraw, tych 
ustawicznych remontów, niespodziewanych katastrof, :. jakich nie szczędziła im nowoczesna 
technika przeniesiona w niecodzienne warunki podbiegunowe.
— Trzeba mieć upór osła i mrówczą wytrwałość — powtarzali |; nieraz zrozpaczeni, 
zabierając się do kolejnej reperacji.

Zespół pierwszy niczym nie nasycony smok żłopał oliwę, w zespole drugim raz po raz 

urywał się tłok, trzeci dla odmiany groził ustawicznie zatarciem panewek. Ale upór ludzi był 
silniejszy niż kaprysy maszyn. O wyznaczonej na radiosondaż godzinie wiadomo było, że 
jeżeli nie wszystkie naraz, to przynajmniej jeden zadziała, że zapłoną żarówki i będzie można 
uruchomić pompę próżniową do cechowania barometru radiosondy.

Nie na tym jednak kończyły się przygotowania. Pozostawało jeszcze cechowanie 

termometru radiosondy, czynność na pozór dziecinnie łatwa, polegająca na wrzuceniu do 
spirytusu kawałków

background image

dwutlenku węgla, żeby obniżyć jego temperaturę prawie do minus osiemdziesięciu stopni. 
Czy może być coś prostszego? Ale na wysokości trzech tysięcy metrów nad poziomem 
morza czynność ta stawała się męką. Dwutlenek węgla parował błyskawicznie, w ciągu paru 
sekund zatruwając ludzi, powodując nieznośne zawroty głowy i wiele godzin trwające 
nudności.

Podczas gdy jedni trudzili się cechowaniem sond, inni przygotowywali balon do wzlotu. 

Aerolog przeciskał się wąskim korytarzem do słynnej wieży sondażowej, dumy 
budowniczych Station Centrale. Żaden z nich nie poznałby swego dzieła po tych trzech 
miesiącach, jakie upłynęły od chwili jego narodzin. Arktyka wymodelowała wieżę na swój 
sposób. Czterometrowej głębokości studnia dawno już utraciła pierwotny kształt idealnie 
wytrasowanego koła, sople lodu na ścianach przybrały postać masywnych kolumn. Stos 
skrzyń ustawionych pośrodku, jedna na drugiej, podtrzymywał dach sporządzony ze 
spadochronu, uginający się pod ciężarem śniegu, który dzień w dzień pracowicie usuwany 
narastał niezmiennie nową warstwą.

Napełnienie wodorem powłoki balonu — trzeci etap przygotowań — było czynnością 

niezwykle precyzyjną i odpowiedzialną na tej wysokości, w temperaturze minus pięćdziesiąt 
kilka, minus sześćdziesiąt parę stopni. Zawory redukcyjne stalowych butli, ułożonych tuż 
obok wieży, trzeba było odkręcać powoli, ostrożnie, z wyczuciem, a więc nie przez grube 
rękawice. Skóra palców przywierała błyskawicznie do przemrożonego mosiądzu. Zbyt silny 
strumień gazu rozrywał powłokę, a trzykilogramowych ciężarków wyważających balon 
trzeba było po wybuchu szukać gdzieś głęboko zarytych w lodzie.

Z ulgą witali wszyscy komendę: „Sonda gotowa! Balon gotów!"
Pięciu ludzi naciągało pośpiesznie anoraki, chwytało szufle, łopaty i biegło na dwór 

zdejmować dach wieży, przyciśnięty wokół krawędzi dziesiątkami kanistrów z benzyną. 
Odkopanie ich, wyrwanie spod zlodowaciałej pokrywy nie przychodziło łatwo. Śnieg bił 
kłębami w twarze, wicher oślepiał, tamował oddech, wyrywał z rąk i szufle, i łopaty. Po 
omaoku odciągali kanistry i odkładali na bok, tak żeby po skończonym radiosondażu 
odnaleźć je łatwo pod świeżo nawianą zaspą.

background image

Przychodziła wreszcie kolej na zabieg ostatni i najtrudniejszy — podwiązanie wylotu 

balonu szpagatem, bardzo dokładnie, żeby wodór w miarę rozszerzania się nie uciekał, i 
mocno zarazem, gdyż w tym miejscu, na krótkiej • antenie zawisała trzykilogramowa ra-
diosonda. A że mróz nie żartował, szpagat twardniał i niczym szkło ciął skórę rąk.

Na komendę: „Gotowe! Puść!" — z głębi studni jakby kamień z procy wyskakiwał balon. 

Tu czyhała już na niego wichura, przyciskała do lodu swym ciężarem, rozpłaszczała, 
walczyła zawzięcie, żeby go nie uwolnić. Gumowa powłoka napełniona gazem rwała w górę. 
Czując szarpnięcie aerolog wypuszczał z rąk radiosondę i nasłuchiwał, czy w przestrzeń 
pobiegną rytmiczne sygnały z głośnika. Jeżeli urywały się, jeżeli panowała cisza, to widomy 
znak, że wiatr zbyt mocno rzucił sondą o lód. I że wszystko trzeba rozpoczynać od nowa, 
choć serca wypełniała gorycz daremnego trudu.

Sto trzydzieści sześć radiosondaży przeprowadzili zimownicy w Station Centrale...
Tego dnia balon bez przeszkód wsiąkł w czerń nocy. Oscylograf kreślił cierpliwie nie 

kończące się serie ząbków na taśmie, obsługa liczyła i kreśliła krzywe. Z wysokości 
osiemnastu kilometrów nad lądolodem radiosonda sygnalizowała temperaturę minus dzie-
więćdziesiąt stopni Celsjusza. Cóż więc znaczyły wobec tego kosmicznego zimna 
pięćdziesiąt czy sześćdziesiąt panoszące się nad Station Centrale?
Ale to jeszcze nie koniec. Pozostawała nielekka praca naciągnięcia z powrotem dachu ze 
spadochronu nad wieżę. Mroźny wiatr porywał go, wydymał, narzucał ludziom na głowy, 
unieruchamiał ich, dławił, dusił. Musieli odnaleźć kanistry, wyrwać je spod śniegu, 
przycisnąć nimi rozfalowane jak morze podczas sztormu, oporne, nylonowe płótno. Z 
ciemności nocy białym pyłem kotłowała się zadymka. Walka wręcz o każdy metr, o każdy 
krok, brutalna, zaciekła, wyczerpywała śmiertelnie. Ludzie mieli w końcu jedno tylko 
pragnienie — uciec czym prędzej, schronić się pod lód przed
surowością przyrody. Przekraczała granice wyobraźni.
* * *

background image

W izbie witały nieraz Francuzów kłęby gryzącego dymu. Piecyk na ropę korzystał 

złośliwie z zamieszania i gasł. Trzeba go było rozpalać czym prędzej, wywietrzyć izbę, w 
spiętrzonych na stole stosach papierów odnaleźć szybko te potrzebne, roztopić lód na zupę, 
przygotować coś ciepłego do zjedzenia, zmyć garnki z poprzedniego posiłku uważając, żeby 
nie potknąć się na pełnym garbów linoleum, które przypominało bardziej ślizgawkę niż 
podłogę kuchni.

Pośpiech, wieczny pośpiech w ciasnym pomieszczeniu, ani chwili spokoju, uczucie 

bezsilnej złości i rozgoryczenia, że nigdy nie można nadążyć w wyścigu z czasem. Ale kiedy 
zaczynały się krzyżować w powietrzu złorzeczenia na niewygody i usterki, wystarczyło, żeby 
ktoś wskazał wiszącą nad stołem pożółkłą fotografię.

W twarzach zmienionych cierpieniem ponad ludzką miarę patrzyły śmiertelnie znużone 

oczy: Loewe, Georgi, Sorge — trzej asystenci Wegenera. Zamknięci w mroźnej pieczarze 
Eismitte, wiecznie głodni, musieli w ciągu długich miesięcy zimowania zapomnieć, czym 
było światło i ciepło. Milkły skargi i przekleństwa.

Zużycie fizyczne — każdy gest na tej wysokości płaci się ogromnym wysiłkiem -;— 

zmęczenie nerwowe monotonią tych samych .czynności, wykonywanych co dzień o tych 
samych porach dnia i nocy, rozmowy, w jakich ludzie powiedzieli sobie już dawno wszystko, 
co mieli do powiedzenia, nieustające napięcie — nużą w końcu, drażnią, odbierają apetyt i 
sen. Podtrzymuje na duchu tylko poczucie współodpowiedzialności. Każdy wie, że nie wolno 
mu zawieść, że żadne, najdrobniejsze choćby ogniwo nie może się zerwać, gdyż pękłby 
wówczas cały łańcuch wspólnego trudu.

Coraz częściej zamiast dawnego rozgwaru, śmiechów, przekomarzań w stacji pod lodem 

panuje cisza mącona tylko lamentem wiatru w kominie. Lód narzuca człowiekowi swoje 
prawa. Każdy zamyka się w sobie jak ślimak w skorupie, baczy pilnie, żeby nie dopuścić do 
rozterki, do zwątpienia. Każdy lęka się załamania. Precz ze wspomnieniami, osłabiają tylko, 
precz z projektami na przyszłość! Nic nie istnieje poza teraźniejszością, a tę trzeba prze- 
trwąć za wszelką cenę. Jak... w obozie koncentracyjnym.
Odprężenie napłynęło od południowej strony widnokręgu z pierwszym nieśmiałym 
brzaskiem, zapowiedzią powrotu świa

background image

tła. Dzień, w którym słońce po zimowym śnie po raz pierwszy wychyliło się nad horyzont, 
był dniem niezapomnianym. Nieśmiałe, jeszcze słabe, ale tak gorąco oczekiwane odgoniło 
koszmary, przegnało zwątpienie, przywróciło nadzieję. Łatwiej jakoś przychodziło teraz 
ludziom i marznąć, i pożartować, i przekopywać się przez zwały śniegu nanoszonego wciąż 
przez zamiecie. Jedna goniła drugą jak podczas nocy polarnej. Mrozy nie wydawały się 
jednak tak dokuczliwe jak dawniej, chociaż słupek płynu w termometrze wykazywał wciąż te 
same sześćdziesiąt stopni. Nawet egipskie ciemności w izbach i w korytarzach wywoływały 
mniej rozdrażnienia, chociaż stały się pod wiosnę częstym i niezawodnym gościem w Station 
Centrale. Zbyt częstym. Wszystkie trzy zespoły elektryczne — zgodnie, jakby się umówiły 
— odmawiały teraz posłuszeństwa. Jedyną pociechą zimowników była myśl, że ich koledzy, 
następna zmiana, przywiozą nowe, lepiej przystosowane do uciążliwych warunków pracy 
pod lodem.
Od kwietnia zimownicy-pionierzy zanudzali radiooperatorów pytaniami: kto przypłynie z 
nową wyprawą? co ze sobą zabierają? Nie interesowały już nikogo tak żywo jak za 
pierwszych tygodni nowinki z Paryża, z kraju. Ten świat stał się tak bardzo odległy, 
nierealny w ciągu miesięcy zamknięcia pod lodem, że bliższe im były sprawy związane ze 
Station Centrale. Dla każdego ważne było, kto poprowadzi dalej jego pracę, czy zdąży 
wtajemniczyć swego następcę w wypróbowane sposoby zwalczania podstępów Arktyki, jakie 
on sam ciężkim okupił trudem. A gdy wreszcie nowa wyprawa opuściła brzegi Francji, 
niecierpliwili się wszyscy „czemu płyną tak wolno".

W ciągu trzech tygodni maja chodzili ponurzy, zamilkli. Statek utracił śrubę przy 

zderzeniu z krą i stał unieruchomiony w jednym z południowych fiordów Grenlandii. A czas 
uciekał...

Ciężkie dni przeżywali zimownicy, kiedy tamci nowi rozpoczęli mozolną wspinaczkę od 

wybrzeży na płaskowyż. Radiodepesze nie donosiły wprawdzie o ślizganiu się gąsienic, o 
zapadaniu w rozmiękłym śniegu, o podstępnych szczelinach, o straszliwym ludzkim trudzie i 
wysiłku maszyn. Ale oni wiedzieli.

„Czy każda wyprawa musi tracić tyle energii i czasu na przejście tych kilkunastu 

kilometrów pasa przybrzeżnego?" — zadawali so

background image

bie pytanie. Różne wysuwali, zdawałoby się, fantastyczne propozycje: zrzucanie na 
spadochronach ciężkich pojazdów mechanicznych lub lądowanie wielkich transportowców w 
głębi lądolodu. Nie mogli przewidzieć, że w ciągu paru zaledwie lat ich pomysły przybiorą 
kształt rzeczywisty.

Czekali na kolegów jak na wybawienie, z niecierpliwością, ale sygnał klaksonu, jaki 

wybudził całą załogę w dniu pierwszego lipca, zaskoczył ich i wprost przeraził.

Ludzie spod lodu odwykli od obcych.
„...Żaden opis, żadne opowiadanie, żaden film nie będą w stanie w przybliżeniu nawet 

dać pojęcia o tym, czym było to pierwsze zimowanie w Station Centrale — opowiadał po 
powrocie uczestników grenlandzkiej wyprawy Paul Emile Victor. — Żaden opis nie odda 
tego ustawicznego, zaciekłego wysiłku, godzina po godzinie, dzień po dniu, miesiąc po 
miesiącu podczas całego długiego roku. Nudy tych czynności, zawsze podobnych, 
ustawicznie powtarzanych, niezmiennie w tych samych godzinach. Tej przeraźliwej 
monotonii, w której jedyną odmianą jest chyba stopniowe przechodzenie wiecznego dnia w 
noc polarną trwającą dwa i pół miesiąca, a później powolny, jakże powolny powrót światła 
nad Ziemię.

...Żaden opis nie potrafi dać częściowego choćby świadectwa tej bezprzykładnej odwagi, 

wytrwałości, więcej nawet — zaciekłości, niezbędnych człowiekowi w każdej dosłownie 
minucie, nie tylko by sprostać wymogom przeciążonego zazwyczaj programu naukowego, 
lecz po prostu — żeby przetrwać..."
Podczas tej wyprawy i podczas następnych. Podczas każdej. • • »

Arktyka przychylną była człowiekowi w lecie 1950 roku, słońce polarnego dnia 

niezmordowanie krążyło po bezchmurnym wciąż niebie, mróz zelżał, wiatry przycichły.

— Może to wszechpotężny szaman z Th ule zamknął je podstępnie w skórzanym worku? 

Może lada moment załomocą ze zdwojoną siłą wszystkie naraz? — podżartowywali 
Francuzi, w gorączko

background image

wym pośpiechu wykorzystując pogodę każdego dnia, pamiętając, że następny może 
przynieść zwały chmur i śnieżną zawieję.

Zmiana załogi Station Centrale nie była najważniejszym punktem programu 1950 roku. 

Całą uwagę zwrócili teraz, podczas tej trzeciej, kolejnej ekspedycji na ruchome wyprawy, 
pracujące w terenie, one to miały przynieść przybliżoną choćby odpowiedź na pasjonujące od 
dawna świat nauki pytanie: jaki jest bilans lą- dolodu Grenlandii? Czy ta potworna masa 
rośnie z roku na rok, czy też roztopy letnie i odrywające się od czół lodowców ajsbergi 
objętością przewyższają opady śnieżne?

Na wyniki czekali nie tylko glacjolodzy. Dla meteorologów odpowiedź byłaby 

niezawodnym sygnałem, w jaki okres wchodzi nasza planeta, czy nadal trwać będzie 
ocieplenie, czy też nastąpi zahamowanie tego procesu, zwiastujące początek kolejnego 
ochłodzenia. Jeżeli ta elastyczna biała masa będzie się stale powiększać, może kiedyś zerwać 
okowy przybrzeżnych pasm górskich i spłynąć do oceanu powodując gwałtowne oziębienie 
klimatu całej północnej półkuli Ziemi.

Hydrolodzy również pragnęli wiedzieć, czy poziom wody w oceanach i morzach świata 

będzie jak dotąd wzrastać o trzy milimetry rocznie, czy też nastąpi zahamowanie tego 
zjawiska.

Pytań było bez liku. Odpowiedzi wymagały wielu, bardzo wielu z roku na rok 

powtarzanych skomplikowanych pomiarów i obserwacji, a przede wszystkim jak 
najdokładniejszego obliczenia objętości białego pancerza wypełniającego wnętrze wyspy.

Pierwsi do dzieła przystąpili sejsmolodzy. Mroźnym powietrzem targnęły wybuchy 

dynamitu, pod wypłowiały błękit nieba wystrzeliły gejzery śniegu i lodu. Na samej krawędzi 
lądolodu dokonywano pomiarów grubości co kilkaset metrów, ale w miarę posuwania się w 
głąb wyspy, w miarę jak narastał biały miąższ, odległość między sondażami sejsmicznymi 
powiększyła się do piętnastu kilometrów.

Sejsmolodzy szli wiernie, ślad w ślad po linii wytyczonej przez geodetów, którzy od 

poziomu morza prowadzili mozolnie niwelację i triangulację terenu, pozostawiając za sobą w 
odstępach kilkunastu kilometrów aluminiowe łaty miernicze i wieżyczki punktów 
astronomicznych.

background image

Powoli, bardzo powoli zarysowywał się na mapie profil wyspy z zachodu na wschód.
Docierając wreszcie do Station Centrale ekipa geodetów potwierdziła barometryczne 

pomiary swych poprzedników; stacja założona przez „Expćditions Polaires Franęaises" — 
leżała na wysokości dwu tysięcy dziewięciuset dziewięćdziesięciu czterech metrów nad 
poziomem morza.

W niewiele dni później przybyła tam również grupa sejsmologów. Pogoda wciąż 

dopisywała, napełniając serca co bardziej doświadczonych polarników niepokojem. Jak 
ciężko przyjdzie płacić im za tę bezwietrzną sielankę, za tę nieobjętą wzrokiem przestrzeń 
bieli, promieniującą ostrym światłem, za to czyste niebo, za tę błogosławioną ciszę w 
naturze?

Nikt nie był w stanie zażegnać podświadomej obawy, toteż śpieszyli wszyscy. Polowa 

wieża wiertnicza wystrzeliła w górę w rekordowym tempie. Kilka godzin zaledwie upłynęło, 
a świder przebił pokłady śniegu i firnu, dowiercając się twardego krystalicznego podłoża, na 
który opuszczono kilogramowy ładunek dynamitu. Pomiar ten miał wykazać grubość lodu 
pod Station Centrale.

Na śniegu ułożono dwanaście geofonów-sejsmografów o uproszczonej konstrukcji, 

połączonych kablem przez wzmacniacz z wielokanałowym oscylografem. W dwie sekundy 
zaledwie od wybuchu fale sejsmiczne, jakie wywołał, po odbiciu, od skalistego podłoża 
powróciły już do geofonów. Krzywe zarejestrowane przez oscylograf wykazały, że grubość 
lodu pod stacją wynosi trzy tysiące sto pięćdziesiąt metrów. Wciśnięta potężnym ciężarem 
milionów ton skała opadła więc o sto pięćdziesiąt sześć metrów poniżej poziomu morza.

Przed laty dwudziestu doktor Sorge w Eismitte podobną metodą, powodując detonację 

ładunków wagi siedemdziesięciu pięciu kilogramów dynamitu, otrzymał inny wynik: dwa 
tysiące siedemset metrów. I obliczył, że skalne podłoże wznosi się około trzystu metrów nad 
poziom morza. Biorąc jednak pod uwagę niedoskonałość ówczesnych przyrządów, wynik 
jego pomiaru i tak zadziwia precyzją.

background image

Po krótkim, niemiłosiernie krótkim postoju na bieli śniegu za- kłębiły się opary 

gryzących spalin, zachrzęściły gąsienice, jakby protestując przeciw temu pędowi, który gnał 
niecierpliwego człowieka i nie dawał maszynom chwili wytchnienia. Ekipy pomiarowe 
wyruszyły w dalszą drogę ku wschodnim brzegom wyspy, jakkolwiek w ludziach także rosła 
tęsknota za snem, za zwolnieniem tempa. Wiedzieli jednak, że tam gdzie śnieg nigdy nie taje, 
nie ma odpoczynku.

Do określania grubości pokrywy lodowej stosowali Francuzi także inną metodę — 

grawimetryczną. Za pomocą niewielkiego, bardzo precyzyjnego przyrządu, grawimetru, 
ustawionego na powierzchni lodu, mierzyli siłę ciążenia, która — jak wiadomo — maleje w 
miarę zwiększania się odległości między instrumentem a powierzchnią ziemi.

Metoda ta, znacznie prostsza i daleko mniej pracochłonna niż sejsmiczna, wymaga jednak 

od czasu do czasu porównania wyników — kontroli wskazań grawimetru.

Pierwszy pełny przekrój sejsmiczno-grawimetryczny w poprzek całej wyspy, poczynając 

od Port Victor do Cecilia Nunatak na wschodnim wybrzeżu, potwierdził pierwotne 
przypuszczenia naukowców. Skaliste podłoże Grenlandii przybrało formę gigantycznej 
niecki o nieforemnych brzegach — zachodnim znacznie niższym od wschodniego 
-^wklęśniętej pośrodku do poziomu morza, gdzieniegdzie tylko potwornym ciężarem 
wciśniętej poniżej tej linii.
„Nic o nas bez nas" -j-^; powtarzali ustawicznie glacjolodzy. I nie bez racji. To oni 
umożliwili dokonanie pomiarów grubości lodu określając, z jaką szybkością rozchodzą się 
fale sejsmiczne poprzez warstwy śniegu, firnu, młodego lodu i starego, sprasowanego. 
Podczas prac swych stwierdzili, że średnia szybkość takiej fali w firnie wynosi tysiąc 
dwieście metrów na sekundę, w lodzie stumetrowej grubości — około czterech, a w podłożu 
skalistym przekracza sześć i pół tysiąca. Oni również kierowali pracami geodetów, którzy 
poza wykonaniem profilu lądolodu sporządzali niwelację metodą siatki kwadratów, 
niezbędną dla ustalenia, z jaką szybkością przesuwa się biały dziwny minerał i w jakim 
kierunku.

background image

Pracą mieli niełatwą na tej bezkresnej równinie, nużącej wzrok monotonią, bez brzegu 
morskiego, bez pasm górskich, bez wzniesień.

— Trzeba być Eskimosem, żeby się tu rozeznać — wzdychali wytyczając metalowymi 

łatami wielkie czworoboki.

Pomiar długości każdego boku i zawartych pomiędzy nimi kątów należało powtarzać co 

roku lub co parę lat, żeby uzyskać dokładny obraz powolnego, nieustannego ruchu białej 
masy oraz określić ilość lodu „wypchniętego" do morza pod postacią ajsbergów.

Porównując w okolicy Camp IV wyniki pomiarów roku 1950 z poprzednimi mogli 

przekonać się, że powierzchnia lądolodu spływa z północnego wschodu na południowy 
zachód z szybkością ośmiu centymetrów na dobę, to jest prawie trzydziestu metrów rocznie.

Ile trudu, ile męki, ile odmrożeń kosztowała geodetów ta monotonna praca, wiedzą tylko 

ci, którzy się z nią zetknęli. Podczas każdego pomiaru lunetę lub teodolit po ustawieniu na 
statywie trzeba było wypoziomować, to znaczy dziesiątki razy dotykać gołą dłonią 
metalowych śrub. Podczas lata dwadzieścia parę stopni mrozu nie było rzadkością, a wiatr? 
Stanie bez ruchu, z okiem przywartym do okularu lunety, kiedy ostry podmuch napastował, 
chłostał bezlitośnie, jakby chciał znieść z powierzchni lodu ten obcy okruch — wymagało 
hartu i poś.więcenia.

Wiercąc mozolnie lód, pobierając próbki z różnych głębokości, wprowadzając do otworu 

całe łańcuchy termistorów do pomiarów temperatur, także glacjolodzy pracowali w 
niezwykle ciężkich warunkach. Specjalistom nie wystarczyło bowiem analizowanie rdzeni 
wydobywanych świdrami z lodowego miąższu na powierzchnię. Zapragnęli „na własne oczy" 
zobaczyć układ głęboko skrytych, sprasowanych stuleciami warstw. Wielkimi 
mechanicznymi „łyżkami" — częścią sprzętu wiertniczego — drążyli więc w pancerzu 
Grenlandii studnie głębokości ponad trzydzieści metrów, średnicy osiemdziesięciu 
centymetrów i w ten wiejący mrozem dziewięciopiętrowy otwór opuszczali na blokach 
człowieka uzbrojonego w młotek, szkło powiększające i górniczą lampę elektryczną na czole.

background image

„...Jakiś niewytłumaczalny, trudny do nazwania lęk targnął mną, kiedy schodziłem coraz 

głębiej i głębiej w ciemną czeluść. Lęk prymitywny, zwierzęcy. Cisza ciążyła, przygniatała. 
Chłód bijący zewsząd wślizgiwał się pod ubranie, przenikał do szpiku kości, zamrażał 
mięśnie, paraliżował wolę. Grobowy chłód. Gdzieś wysoko, bardzo wysoko nade mną jaśniał 
krążek światła, nie większy od pięciofrankówkL Siodełko zachybotało. Z trudem powstrzy-
małem krzyk do mikrofonu: » Wyciągajcie® — opowiadał w kilka miesięcy później jeden z 
glacjologów. — Co pomogło mi w końcu przemóc ten lęk, nie umiałbym powiedzieć. Może 
po trosze wstyd, może ciekawość, może pasja doprowadzenia do końca rozpoczętej pracy? 
Okazja istotnie niewiarygodna, by wtargnąć w ten wymarły świat, który odkrywał przede 
mną swe tajemnice w niezwykłej scenerii. Zafascynowany odczytywaniem z cieniutkich 
warstw lądolodu niezwykłych dziejów naszego klimatu tutaj, w samym sercu Grenlandii, 
zapomniałem o strachu... Wyciągnięto mnie po paru godzinach, na wpół zamarzniętego, nie 
przesadzam. Długo, energicznie koledzy musieli przywracać mnie do życia, rozcierać, 
rozgrzewać, nie byłem w stanie rozgiąć nóg w kolanach. Lądolód jest żarłoczny. Niewiele 
brakowało, a wessał- by mnie, wchłonął jak ongiś Eismitte Wegenera."

Szybko przemijały dni zapracowanym, przejętym swymi zadaniami ludziom. Pragnąc jak 

najwięcej wykonać z programu, jaki sobie nakreślili, ciesząc się każdym zwycięstwem żaden 
z nich nie zauważył, że słońce wciąż niżej i niżej krąży nad horyzontem, że coraz sroższy 
bierze mróz. W końcu sierpnia do wszystkich grup w terenie nadszedł przez radio rozkaz:' — 
Zakończyć prace! Powracać do Port Victorr Tego tylko oczekiwał widać szaman z Thule, 
żeby uwolnić ze swego wora złe moce przyrody. W łomocie burzy z furią spadły na 
znużonych wielotygodniowym wysiłkiem i niewygodami ludzi Potężnym oddechem pędziły 
im w twarze białą spoistą ścianę, chłostały bezlitośnie, jakby chcąc wynagrodzić sobie 
stracony czas. W tumanach śniegu utykały bezradnie pojazdy. Bezradnie także

background image

patrzyli piloci samolotów nadlatujących z paliwem i żywnością na pełgające, wirujące pod 
nimi białe kłęby, poprzez które nie sposób było nic dojrzeć.

Brudni, zarośnięci, z ranami nie gojących się odmrożeń na zapadniętych twarzach, z 

okaleczałymi palcami Francuzi przedzierali się mozolnie przez śnieżycę. Zacierała 
odległości, zapierała oddech, napastowała niczym wróg, natrętna i dokuczliwa, nie do 
zniesienia, znienawidzona każdym mięśniem umęczonego ciała, każdą iskierką świadomości. 
Ona i ten przeklęty obszar szczelin na krawędzi lądolodu w drodze powrotnej, i te strome 
gładzizny przywalone teraz metrami śniegu, i wreszcie na pasie przybrzeżnym to rozmiękłe 
polarne błocko, po którym ślizgały się stopy, wozy, sanie. Słaniając się ze zmęczenia 
przeklinali chwilę swego przyjścia na świat i tę bezdenną głupotę, jaka kazała im dobrowol-
nie wdzierać się w piekło lądolodu. Z drwiną wspominali, ile wysiłków kosztowało każdego 
z nich. wejście w skład wyprawy. I po- przysięgali sobie solennie, że jeżeli uda się im wyjść 
cało, już „nigdy, przenigdy nie dadzą się nabrać".

Przysięgi nie dotrzymali. Nie oni pierwsi i nie ostatni.
Ci sami wiosną następnego roku, wyklinając znów, na czym świat stoi, złorzecząc znów 

własnej głupocie, pięli się z trudem znaną dobrze drogą męki od wybrzeża Grenlandii, od 
Port Victor na krawędź lądolodu. Musieli powrócić. W tym wymarłym świecie pozostawili 
swój trud, swoje nadzieje, szmat swego życia. Na swój
sposób byli zazdrośni o swe prace, nie chcieli się poddać.
» * •

Następnego roku Arktyka nie sprzyjała ludziom. Mgła przykuwała do lotnisk 

załadowane, gotowe do startu transportowce, u nieruchomiała karawany pojazdów, 
skazywała ludzi na bezczynność, zniechęcała, wysysała siły, osłabiała czujność.

4 sierpnia od wschodnich wybrzeży Grenlandii w polarny świat pobiegł złowieszczy 

sygnał:

... SOS... SOS... SOS... Joset i Jarl runęli w szczelinę. Odwrócony do góry gąsienicami 

toóz zaklinował się na dużej głębokości.

background image

Ludzie nie odpowiadają na nasze wołanie. Dotrzeć do nich nie możemy. Cały sprzęt 

ratowniczy zginął wraz z maszyną. Konieczna natychmiastowa pomoc. Nasze przybliżone 
położenie 66° 59' N i 38°55'W. Sto kilometrów na zachód od góry Forel — donosili 
uczestnicy sejsmologicznej ekspedycji zwanej Grupą Błękitną.

Radiooperator Station Centrale pierwszy przechwycił wezwanie o pomoc i natychmiast 

przekazał do Reykjavik, do głównej bazy lotniczej francuskiej wyprawy.

W siedem godzin później obok miejsca wypadku lądowały na spadochronach liny, bloki i 

kotwice lodowe.

... Dotarliśmy do pojazdu, utknął na głębokości dwudziestu pięciu metrów. Jest pusty. 

Obaj wypadli, trzeba ich szukać głębiej. Dostarczone liny zbyt krótkie. Przyślijcie również 
kabel do reflektora. Nie tracimy nadziei. Spieszcie! — podawała Grupa Błękitna.

Zrobiono wszystko, co w ludzkiej mocy, ale tu Arktyka miała ostatnie słowo. Cztery 

długie nie kończące się dni i cztery noce sejsmolodzy Grupy Błękitnej przeżywali mękę 
oczekiwania na zrzut. Sztormowa pogoda w Reykjavik ciężkim całunem przygwoździła do 
ziemi samoloty.

Na pomoc zawezwano czterosilnikowy samolot amerykańskiej bazy lotniczej Blue West 

8 położonej na zachodnich wybrzeżach Grenlandii. Daremnie jednak pilot zataczał koła 
ponad miejscem katastrofy, daremnie ryzykował prowadząc ciężką maszynę tuż nad ziemią, 
daremnie powracał dzień za dniem. Mgła spowijała lód nieprzebitą zasłoną.
Czterech ocalałych sejsmologów krążyło bez ustanku pomiędzy miejscem katastrofy a 
radiowozem. Nie mogli pogodzić się z myślą, że tamci obaj zginęli. Może spadli na miękki 
śnieg, może są tylko ranni? Nie przestawali ich nawoływać, nasłuchiwali pełni nadziei, ale w 
głębi mrocznej przepaści dudniło tylko głucho echo ich głosów.
Niewiarygodne wydawało się każdemu, że Joset i Jarl mogli odejść na zawsze, ci właśnie 
najbardziej doświadczeni, ci, którzy jak nikt znali lód Grenlandii, jak nikt ten lód „czuli". 
Jakże dumni

background image

byli z osiągnięć swej Błękitnej Grupy! Nie tracili czasu. Pomimo mgły, zwalczając setki 
przeszkód pod ich dowództwem sejsmolodzy zdołali w ciągu dwu zaledwie tygodni przejść 
dziewięćset kilometrów i wykonać czterdzieści pomiarów. Zatrzymał ich brak paliwa. Mgła 
nie zeszła jeszcze całkowicie z lądolodu, kiedy Joset i Jarl pośpieszyli wyszukać 
najdogodniejsze miejsca na przyjęcie zrzutu. Byli jak zawsze ostrożni. Gdy drogę zastąpiła 
im rozwarta szeroko szczelina, zawrócili po własnych śladach, ale lodowy most, po którym 
bezpiecznie przedtem przejechali, nie wytrzymał po raz drugi wstrząsu gąsienic.

Rankiem 8 sierpnia, wykorzystując niewielkie wyrwy w zbitych zwaliskach chmur, 

samolot zrzucił ciężki sprzęt ratowniczy na miejsce katastrofy. Długie liny i winda ręczna 
pozwoliły zejść głębiej w ziejącą chłodem czarną czeluść. Zwłoki zaginionych leżały na 
wąskiej półce lodowej, o trzydzieści metrów poniżej wozu. Pod nimi ziała niezgłębiona 
pustka. Przy każdym uderzeniu lin zwalały się groźne nawisy, porywały za sobą lawiny 
śniegu i stwardniałych brył. Wydobycie ciał związane było z niebezpieczeństwem śmierci 
ratowników. Z Paryża drogą radiową polecono przerwać natychmiast akcję. Zdecydowano, 
że lodowa szczelina będzie najbardziej godnym miejscem ostatniego spoczynku dla Alain 
Joseta, kierownika Błękitnej Grupy, i Jens Jarla, przedstawiciela rządu Danii.
• • *

Opracowywanie wstępne materiałów zebranych w ciągu kilku lat przez wyprawy 

„Expśditions Polaires Franęaises", tych setek pomiarów sejsmicznych i grawimetrycznych 
wzdłuż szesnastu równoleżników — poczynając od 65°N, kończąc na 80°N — trwało 
przeszło dwa lata.

Kreśląc tysiące krzywych, planimetrując, w żmudnych obliczeniach uzwględniając 

wszystkie możliwe poprawki oceniono wreszcie w przybliżeniu całkowitą objętość lądolodu 
Grenlandii na dwa miliony siedemset tysięcy kilometrów sześciennych.

Największa grubość lodowego pancerza wynosi według sprawozdań trzy tysiące czterysta 

dziesięć metrów, biorąc pod uwagę

background image

Trzy lata prac ,.Expćditions Polaires Franęaises" na Grenlandii pozwoliły zgromadzić 

olbrzymi materiał naukowy, zbyt mały jednak, żeby odpowiedzieć na to zasadnicze, ważne 
dla przyszłości naszej planety pytanie: jaki jest bilans lodowy wyspy — ujemny czy dodatni?

Stara to prawda, że im więcej człowiek wie, tym więcej chce się dowiedzieć. I to jest jego 

najpiękniejszą cechą. Francuzi czuli niedosyt. Zdawali sobie sprawę, że dane dotyczące ilości 
opadów śnieżnych zebrane przez nich podczas dwu tylko zimowań, są niewystarczające. 
Opracowując te materiały specjaliści wypowiadali bardzo różne opinie, jedni oceniali roczny 
opad na czterysta kilometrów sześciennych, inni na siedemset. Ile śniegu i lodu stopniało 
podczas lata pod wpływem promieni słonecznych? Tego również dokładnie nikt nie umiał 
powiedzieć. Jaka była objętość wszystkich-ajsbergów, które wiosną odrywały się od 
lodowców? Jeszcze jedna niewiadoma.

Przystępując do prac na Grenlandii badacze francuscy z góry zakładali konieczność 

powtarzania co pewien czas pomiarów i obserwacji. Przekonali się jednak, że zakres tych 
prac musi być znacznie poszerzony, ilość ludzi zwiększona, a sprzęt nowocześniejszy. Trzeba 
było bowiem — jak mawiał Paul Emile Victor — „poznać dokładnie nie tylko anatomię, ale i 
psychologię lądolodu Grenlandii". Zdawał on sobie jasno sprawę, że Francja nie będzie w 
stanie sama sprostać rosnącym wymogom badawczym, i podczas Kongresu Światowej Unii 
Geodezji i Geofizyki, jaki odbył się
tylko przebadany obszar. Nikt nie wie dokładnie, jakie jeszcze tajemnice kryje białe 
pustkowie. Posuwając się na południowy wschód Grupa Błękitna, tuż przed tragiczną 
śmiercią Joseta i Jarla, odkryła przypadkiem podlodowy wąwóz o głębi dwustu pięćdzie-
sięciu metrów poniżej poziomu morza.

background image

w Rzymie w roku 1954, rzucił projekt utworzenia Międzynarodowej Wyprawy 
Glacjologicznej na Grenlandię pod patronatem Stowarzyszenia Hydrologii Naukowej, w 
skład którego wchodzą wszystkie niemal państwa ziemskiego globu.

Delegaci zebrani w Komisji Śniegu i Lodu z entuzjazmem przyjęli francuski projekt. Paul 

Emile Victor został jednomyślnie wybrany organizatorem i kierownikiem dalszych badań 
Grenlandii. Pierwsza międzynarodowa ekspedycja wyruszyła w 1959 roku; termin drugięj — 
celem porównania wyników pomiarów — wyznaczono na rok 1968.
♦ • •

Lato 1959 to bezpowrotny koniec męki brnięcia po błocie, po rozmokłym śniegu, 

wspinaczki na czoło lądolodu, przemykania między zdradliwymi szczelinami, omijania 
groźnych młynów wodnych. Ciężkie samoloty transportowe, startując z lotniska Sóndre 
Strómfiord na zachodnich wybrzeżach Grenlandii, przenosiły ludzi i sprzęt nad 
niebezpiecznym obszarem, lądując o dwieście kilometrów dalej wprost na lądolodzie, w 
bazie wypadowej, oznaczonej na mapie jako DYE—2. Dowieziono tam „na początek" drogą 
powietrzną: szesnaście pojazdów na gąsienicach, siedem ogrzewanych przyczep, 
wyposażonych w radiostacje i urządzenia laboratoryjne, wielkie sanie metalową czterysta ton 
żywności i sto sześćdziesiąt ton paliwa.

I znów, podobnie jak przed dziewięciu laty, z bazy wypadowej w chrzęście gąsienic, w 

chmurach dymu bijącego wysoko pod niebo z rur wydechowych — ruszyły do boju z 
Arktyką weasele, ciągnąc za sobą przyczepy i karawanę wyładowanych po brzegi sań. 
Podobnie, a jednak inaczej. Daremnie by szukać w tej karawanie glacjologów, geodetów, 
sejsmologów, fizyków, meteorologów i chemików. Personel naukowy został przewieziony 
helikopterami do miejsc, od których rozpoczynały się badania terenu.

Zadanie Pierwszej Międzynarodowej Wyprawy Glacjologicznej polegało na powtórzeniu 

pomiarów niwelacyjnych i geodezyjnych wzdłuż dawnej trasy Francuzów. Raz na zawsze 
kończyły się dla geodetów długie godziny wystawania na mrozie i wietrze, z prze-

background image

mrożonymi rękami, z okiem przywartym do okularu teodolitu. Nowoczesna technika 
zastąpiła zasłużony instrument nowym — tellurometrem, który działa na podobnej zasadzie 
Co radar. Fale elektromagnetyczne długości dziesięciu centymetrów, wysyłane przez 
nadajnik przypominający wyglądem dość płaski reflektor, po odbiciu od metalowego ekranu 
wracają znów do nadajnika. Pomiar czasu między wyjściem impulsu a jego powrotem 
pozwala z wielką precyzją obliczyć odległość między dwoma punktami. Jeżeli wynosi ona 
dziesięć kilometrów, błąd nie przekracza dziesięciu centymetrów, a dla dystansu trzydziestu 
kilometrów zwiększa się zaledwie do piętnastu.

Metoda szybka i w porównaniu z dawnymi nieporównanie łatwiejsza, tym bardziej że 

śnieżyca i mgła nie przeszkadzają w prowadzeniu pomiarów. Latem 1959 roku pięciu 
zaledwie geodetów i trzech elektroników wykonało całkowitą triangulację od zachodniego do 
wschodniego brzegu Grenlandii. Dawniej stosując metodę klasyczną trzeba byłoby zatrudnić 
co najmniej sześćdziesięciu specjalistów.

Po dwukrotnej niwelacji terenu instrumentami elektronowymi okazało się, że Station 

Centrale leży na wysokości dwu tysięcy dziewięćset siedemdziesięciu metrów nad poziomem 
morza, a więc o prawie dwadzieścia cztery metry niżej, niż wykazały to obliczenia sprzed lat 
dziewięciu.

Metodę elektronową zastosowano również do mierzenia grubości lodu. Efekt 

przechodzenia krótkich fal elektromagnetycznych poprzez lód odkryto przypadkowo. Już w 
roku 1946 przelatując nad morzem pokrytym krą pilot samolotu zaopatrzonego w alti- metr 
radarowy zauważył, że instrument notuje dwa echa: jedno normalne, odbite od powierzni 
lodu, drugie — od styku dolnej krawędzi pola lodowego z wodą. Odkrycie wywołało 
sensację w świecie techniki. Specjaliści Związku Radzieckiego i Stanów Zjednoczonych 
poświęcili wiele czasu na opracowanie aparatury, która z lotu ptaka pozwala mierzyć grubość 
pokrywy lodowej nie tylko na morzu, ale i na lądzie. Błąd w takim pomiarze jest minimalny, 
-nie przekracza zero trzy procent, to znaczy przy grubości tysiąca pięciuset metrów omyłka 
wynosi nie więcej niż pięć metrów.

Glacjolodzy Pierwszej Międzynarodowej Wyprawy z entuzjazmem przystosowali 

aparaturę elektronową do swej pracy, montując ją na weaselach. W ten sposób pomiar ciągły 
lodowego miąższu Grenlandii rejestrowany był w czasie jazdy automatycznie, bez 
nieludzkiego trudu człowieka.

Do badania czół lodowców wezwano teraz na pomoc fotogra- metrów, którzy 

specjalnymi aparatami dokonywali pionowych zdjęć stereoskopowych. Pozwoliły one nie 
tylko na określenie szybkości spływu białej masy do morza, ale również na stwierdzenie, czy 
lodowiec kurczy się, czy posuwa do przodu. Dzięki tej metodzie ustalono, że czoło słynnego 
Jakobshavn w ciągu ostatnich stu lat cofnęło się o dwadzieścia kilometrów, a jego grubość 
zmalała o metrów trzysta. Zdjęcia fotogrametryczne potwierdziły przypuszczenia 
naukowców, że wszystkie lodowce północnej Grenlandii nieustannie maleją.

Program Pierwszej Międzynarodowej Wyprawy roku 1959 przewidywał między innymi 

stworzenie na lądolodzie nowego badawczego punktu w odległości dwustu pięćdziesięciu 
kilometrów od Station Centrale i tyluż prawie od szczytu Cecilia Nunatak. Pragnąc uczcić 
pamięć poległych w boju z Arktyką, nadano mu nazwę Station Jarl-Joset. Główny budynek 
zaprojektowany przez W. Bodziańskiego, Polaka z pochodzenia, zadziwiał niezwykłym 
kształtem. Ogromne, dwupiętrowe igloo wysokości sześciu metrów i średnicy siedmiu było 
ostatnim wyrazem techniki XX wieku. Wielowarstwowa ścianka z rozmaitych tworzyw sztu-
cznych, grubości zaledwie osiemdziesięciu milimetrów, lekka i łatwa do manipulacji, 
stanowiła znakomitą izolację termiczną, lepszą niż eskimoska bryła śnieżna, jego prawzór — 
odpowiadała bowiem ścianie z cegły grubej na półtora metra lub dwumetrowej z betonu.

background image

Całkowita waga nowoczesnego igloo, na które składały się zaledwie pięćdziesiąt cztery 

płyty prefabrykowane, nie przekraczała—co było również wielką zaletą — ośmiu i pół tony. 
Niezwykłą budowlę opuszczono w lądolód bez najmniejszych trudności. Tym razem nie 
ludzie u kresu sił podrzucali jak ongiś łopatami setki metrów sześciennych ciężkiego śniegu, 
lecz specjalne maszyny, które wylądowały tu na spadochronach.

background image

Sześcioosobowa załoga Międzynarodowej Wyprawy Glacjologicznej, zimująca w 

przestronnych, jasno oświetlonych ciepłych' pomieszczeniach Station Jarl-Joset, nie sięgała 
myślą, jak wynika z pamiętników, do ciężkich przeżyć tych z Ice Cap i Eismitte. Nie była po 
prostu zdolna odtworzyć w wyobraźni męki pogrzebanego za życia Anglika lub cierpień 
doktora Sorge i jego towarzyszy w mroźnej pieczarze. A może po prostu żaden z 
zimowników nie zadał sobie trudu sięgnięcia po ich notatki? Może nie wiedział? To było tak 
d a w n o...

Gdy po ośmiu latach do Station Jarl-Joset przybyła Druga Międzynarodowa Wyprawa 

Glacjologiczna, pod czterometrową zaspą śnieżną igloo stało nie tknięte, gotowe na przyjęcie 
nowych zimowników.

Zebrane przez obie wyprawy materiały, analizowane przez całe sztaby naukowców 

wspomaganych komputerami, pozwoliły wreszcie, jeżeli nie określić dokładnie, to 
przynajmniej zbliżyć się do rozwiązania zagadki, jaką był „bilans" lądolodu Grenlandii. 
Określenie „bilans" brzmi dziwnie w zestawieniu z miliardami ton wody zakrzepłej w lód, 
ale żaden chyba bilans żadnemu na świecie buchalterowi nie przyczynił tylu kłopotów i nie 
był tak kosztowny. ' W pierwszych publikacjach 1960 roku podawano, że jest on wyraźnie 
ujemny, że biały pancerz rokrocznie traci średnio czterdzieści sześć kilometrów 
kwadratowych, ale Druga Międzynarodowa Wyprawa Glacjologiczna dokonała wielu 
nowych pomiarów i dostarczyła wielu dokładniejszych danych. Cena tych osiągnięć była 
jednak niezwykle wysoka.

Arktyka w 1968 roku rozsrożyła się znów mrozami. Zawieja śnieżna goniła zawieję, 

przeplatane w chwilach ciszy kłębami mgły. Zła pogoda opóźniła o trzy tygodnie 
przewiezienie ludzi i sprzętu do bazy wypadowej. Trzy tygodnie, dwadzieścia jeden 
bezcennych dni i nocy zostało bezpowrotnie straconych. Wydobycie sprzętu, pojazdów i 
żywności spod niewiarygodnie wielkich tego roku zasp śnieżnych kosztowało nowe osiem 
dni zwłoki. Pracę utrudniały siarczyste, nie spotykane latem mrozy. Po raz pierw-

background image

szy od chwili, w której ludzie wtargnęli na lądolód, na samej jego krawędzi w kwietniu 
słupek rtęci w termometrze opadł do minus pięćdziesięciu stopni Celsjusza.

Gdy wreszcie odkopane pojazdy na gąsienicach, z pełnym wyposażeniem badawczym, 

stanęły gotowe do drogi, zawieje śnieżne uniemożliwiły dowiezienie do nich helikopterami 
naukowców. Wichura o sile huraganu zatrzymywała, opóźniała opracowany na podstawie 
doświadczeń poprzednich lat terminarz zrzutów paliwa i żywności. Niespodziewany 
podmuch wiatru targnął kiedyś helikopterem lecącym na niewielkiej wysokości i rzucił nim o 
lód.

Niepowodzenie prześladowało także geofizyków. Pracę swą w Station Jarl-Joset 

rozpoczęli od opuszczenia w lód dwu sond do pomiarów temperatury i z melancholią 
obliczali, że do skalnego podłoża dotrzeć mogą nie wcześniej niż za dwa miesiące, gdyż 
głowice termiczne, pracujące pod napięciem trzech tysięcy wolt, wtapiały się w lód z 
szybkością czterdziestu metrów na dobę. Jakże powolne wydawało się niecierpliwym 
ludziom to tempo! Pragnęli jak najszybciej przekonać się, czy temperatura lodu w miejscu 
zetknięcia ze skałą będzie wyższa od zera — zgodnie z najbardziej rozpowszechnioną teorią 
— czy też potwierdzą się wyniki otrzymane przez Amerykanów w Camp Century na 
zachodnim wybrzeżu. Tam po przewierceniu pancerza lodowego grubości tysiąca sześciuset 
metrów termometr elektryczny wskazał minus szesnaście stopni. Zaskoczenie naukowców 
nie miało granic. Było to niezaprzeczalnym dowodem, że na tym obszarze grunt pod 
lodowym pancerzem jest przemarznięty do nie spotykanej dotąd nigdzie na świecie głębi 
siedmiuset metrów. Podczas sondażu w Camp Century zanotowano najniższą temperaturę 
lodu, minus dwadzieścia pięć stopni na głębokości stu trzydziestu metrów.

Drugiej Międzynarodowej Wyprawie Glacjologicznej nie udało się przeprowadzić 

całkowitego pomiaru. Pierwsza sonda na skutek zwarcia w obwodzie elektrycznym utknęła 
na głębokości około dwustu metrów, następna, z tych samych powodów, zatrzymała się na 
poziomie tysiąca. Do skalnego podłoża było jeszcze bardzo daleko, ale i tak geofizycy mieli 
do rozwiązania niełatwą zagadkę.

background image

Z głębi sześciuset metrów termometr przekazał im chłód, jakiego się nie spodziewali: 

minus dwadzieścia dziewięć stopni.

Czym wytłumaczyć tę ogromną różnicę temperatur lodu na wschodnich i zachodnich 

wybrzeżach? Jak zmieniać się będzie w miarę dalszych, głębszych wierceń? Jakie wartości 
odkryje na samym styku z podłożem skalnym? Jakimi nie zbadanymi dotąd jeszcze prawami 
rządzą się te miliardy ton zamarzniętej od stuleci wody?

Pytania te spędzają sen z oczu glacjologom i geofizykom. I nie należy się dziwić, jeżeli w 

roku 1971 wyruszą znów na Grenlandię uzbrojeni w doskonalszy sprzęt techniczny. Z 
pewnością jednak i ta wyprawa nie rozwiąże jeszcze wszystkich tajemnic lądolodu, bo 
zawsze wyłaniać się będą nowe.

Pomimo trudności, jakie niespodziewanie piętrzyła przed Międzynarodową Wyprawą 

Glacjologiczną Arktyka, rezultaty dokonanych w roku 1968 pomiarów i obserwacji były dla 
nauki bezcenne. Do opracowania ich powołano wielu specjalistów, a wśród nich jednego z 
wybitniejszych glacjologów świata, profesora Szumskiego z Naukowo-Badawczego Instytutu 
Arktycznego w Leningradzie.
Przejrzawszy wyniki pomiarów i obserwacji lądolodu Grenlandii, zbierane w krawym pocie 
w ciągu lat prawie dwudziestu, uczeni najwyższej miary stwierdzili, że materiał jest jeszcze 
nie wystarczający, by wypowiedzieć się ostatecznie.
Objętość lądolodu Grenlandii wynosi w przybliżeniu dwa miliony sześćset tysięcy 
kilometrów sześciennych śniegu i lodu — głoszą opublikowane wyniki — co w przeliczeniu 
dogodniejszym dla meteorologów i glacjologów równa się dwudziestu czterem milionom 
kilometrów sześciennych wody.
Roczne opady śnieżne wynoszą pięćset kilometrów sześciennych wody, straty na topniejący 
śnieg — trzysta trzydzieści, a na odrywające się od czół lodowców ajsbergi — dwieście 
osiemdziesiąt.
Jak z tego wynika, lodowy pancerz największej wyspy świata zmniejsza się, kurczy co rok o 
sto dziesięć kilometrów sześciennych wody. W dobie lotów kosmicznych świat przywykł do 
setek tysięcy, do milionów kilometrów. Sto dziesięć wydaje się błahą, niewartą, by o niej 
wspominać, liczbą.

background image

Należy jednak uprzytomnić sobie, że lód spływający z Grenlandii podnosi poziom 

wszystkich oceanów świata i mórz o zero trzy milimetra rocznie. I znów liczba znikoma, 
znikoma na pozór. Co to jest kilometr sześcienny, wie każdy. Łatwo wyobrazić sobie pudło o 
niecodziennych wymiarach: kilometr szerokości, kilometr długości i kilometr wysokości. 
Trudno uwierzyć w pierwszej chwili, lecz nietrudno obliczyć, że gdyby w tyra pudle rzędami 
i warstwami ułożyć jednego przy drugim ludzi zamieszkujących naszą planetę... zmieściliby 
się wszyscy. Ponad trży i pół miliarda. Nie byłoby im nawet zbyt ciasno. Tak pojemny jest 
jeden kilometr sześcienny, a Grenlandia wysyła ich w świat rokrocznie sto dziesięć.
* • •

Czy dzięki wspaniałemu rozwojowi techniki w erze atomu, w erze genialnych 

wynalazków ludzie staną się szybko wszechwładnymi panami polarnych obszarów? Wciąż 
doskonalsze pojazdy mechaniczne, samoloty, helikoptery, radary, komputery i setki innych 
ułatwień przychodzi im z pomocą, ustokrotnia ich możliwości, ale Arktyka się nie zmienia. 
Im bardziej precyzyjnymi instrumentami i sprzętem otacza się człowiek, tym bardziej w swej 
walce staje się bezbronny.

Ongiś przy niesłychanie skromnych, prymitywnych środkach technicznych ludzie musieli 

zastępować je własnymi siłami, odwagą, wytrwałością, pasją w dążeniu do wytyczonego 
celu. Biegnąc po dziewiczych obszarach całymi tygodniami za psim zaprzęgiem, za saniami, 
na których wieźli wszystko, co potrzebne było do przeżycia na pustkowiu lodowym, 
przymierając głodem, marznąc, przezwyciężając setki przeciwności, czerpali siły z jakichś 
niepojętych, niewiarygodnych źródeł energii. Zła pogoda nie zatrzymywała wówczas 
ekspedycji.

A dzisiaj? Pojazd mechaniczny nie ruszy, samolot nie wzbije się w powietrze przy 

niepomyślnych warunkach atmosferycznych. Co ważniejsze, nie wszyscy specjaliści, którzy 
wyruszają zgłębiać tajemnice mroźnych, dalekich krain, przypominają owych da-

background image

wnych „ludzi ze stali", którym zawdzięczamy odkrycia nieznanych lądów i mórz.

Dzisiaj —- ze względu na charakter naukowy badań — o wyborze uczestników polarnej 

wyprawy decyduje przede wszystkim ich wiedza fachowa. I tu pojawia się nowe 
niebezpieczeństwo. Jak wytrzyma próbę białego szlaku ten, co szczyci się znakomitymi 
wynikami prac w wygodnym laboratorium? Czy nie załamią go przeciwności?

Najbardziej nowoczesna maszyna może zawieść w niecodziennych warunkach pracy 

ruchomej wyprawy. Czy potrafi pośpieszyć z pomocą koledze z narażeniem własnego życia? 
Czy nie zawiodą go nerwy i nie zatruje innym nielekkich dni zimowania? Czy nie zmąci 
swym egoizmem, chęcią narzucenia swej woli harmonii tej niewielkiej zazwyczaj 
społeczności, która bardziej niż każda inna powinna być jednolita? Jakkolwiek przed każdą 
ekspedycją kandydaci na uczestników wypraw polarnych poddawani są dziesiątkom prób i 
testów przez lekarzy specjalistów, odpowiedź na te pytania przynosi dopiero życie. Tam 
właśnie, na polarnych obszarach. Czasem zbyt późno.

„... Znaleźć dzisiaj ludzi — mówił Paul Emile Victor — to wielkiej wagi zagadnienie i 

wielka odpowiedzialność. A raczej dobrać ich i jeżeli to możliwe, dobrze dobrać do tej walki 
uczciwej, rzetelnej, co odrzuca wszelką łatwiznę, gardzi wszelkim fałszem, w której każda 
próba oszustwa musi zakończyć się klęską. Bo i czymże kierować się w wyborze? 
Oczywiście, w pierwszym rzędzie umiejętnościami zawodowymi; Ale to jeszcze nie 
wszystko. Kandydaci zgłaszają się setkami. Na pierwszy rzut oka zdrowi fizycznie i 
psychicznie, pełni zapału. Jak dokonać ostatecznego wyboru między tymi, którzy nie przeszli 
lodowego szlaku, nie poznali jego cierni i jego blasków? Czy wiedzą, na co się ważą? Żądać 
od nich należy wszystkich zalet. Powtarzam: wszystkich. Nawet tych — a może przede 
wszystkim tych, których brak odczuwa się samemu."

background image

Część trzecia
Z ERY KAMIENIA WPROST DO ERY ATOMU

background image

CÓŻ ZDZIAŁALIBY CI PIERWSI BEZ ESKIMOSÓW?
Nie spuszczał wzroku z igły busoli, drgała niespokojnie na szeroko rozwartej dłoni. Mocno 
zaciskał obrzmiałe, pokryte bliznami po odmrożeniach palce, to znów je rozwierał. Długo 
służyła busola temu, co już jej nie potrzebował.

Ściągnięta głodem, śniada twarz, z której płatami schodziła zbielała skóra, nieruchoma 

była jak maska. Żyły w niej tylko oczy zapadnięte w głąb czaszki, błyszczące gorączką. 
Mroźne podmuchy porywały z lodu sypki pył śnieżny i w tysiącach wirów przenosiły go z 
miejsca na miejsce, rozciągając gdzieniegdzie w długie pełgające smugi. Kiedy busola 
wypadła mu z dłoni i u- tknęła w białym puchu, ocknął się i spojrzał na leżącą u stóp okutaną 
w futra postać. Spod pokrytego szronem kaptura wyzierały oblodzone kosmyki płowej brody. 
Szeroko rozwarte oczy patrzyły nieruchomo w roziskrzone słońcem niebo. Dłoń w wielkiej, 
nieforemnej rękawicy zaciśnięta była mocno na piersi.

„Jeszcze teraz biedak strzeże swego skarbu" — pomyślał i ostrożnie, jakby "lękając się 

wybudzió zmarłego, wyciągnął mu powoli spod anoraka podłużną paczkę owiniętą w 
żaglowe płótno, wsunął ją sobie na pierś. Z przerzuconym przez ramię workiem stał długą 
chwilę czekając, aż wiatr zawieje zwłoki śniegiem; Ciężko, jakby dźwigał na barkach jakieś 
brzemię, ruszył przed siebie.

Tarcza słoneczna zeszła nisko nad horyzont i rozpaliła go łuną pożaru. Każdy załom, 

każda chropowatość niewielkich pofalowanych jak morze pagórków grała czerwienią 
rozżarzonych węgli. Skrzyp śniegu pod stopami był jedynym dźwiękiem, jaki mącił ciszę. 
Żadne skrzydła nie załopotały nad głową samotnego

background image

FUNKWECKER

background image

wędrowca, żaden ślad zwierzęcia nie przeciął jego szlaku. Niebo było nad nim puste, pusta 
była przed nim ziemia.

Coraz silniejsze podmuchy wiatru cięły w twarz, oślepiały, hamowały każdy ruch. Nie 

sposób było iść dalej. Utrudzony, wcisnął się, jak .mógł najgłębiej, pod jakiś skalny występ 
szukając osłony i mocno naciągnął na oczy futrzany kaptur. Ziąb pełzł zdradliwie od 
przemarzniętych stóp, ogarniał ciało, zamraczał mózg. Jedynym ratunkiem byłoby zdobyć się 
na wzniesienie igloo, ale nie miał już sił. wykrawać brył śniegu. Robił to co noc, na każdym 
postoju w ciągu długich tygodni. Nie byłby w stąnie nawet zliczyć, ilu — ale wtedy szli 
jeszcze we trzech.

Wyruszyli na północ wczesną, bardzo wczesną wiosną 1907 roku w mrokach uchodzącej 

z wybrzeży nocy polarnej. Profesor Mylius Erichson, prowadził duńską wyprawę 
zwiadowczą, pragnąc rozwiązać zagadkę nie znanych krawędzi północno-wschodniej Gren-
landii, przekonać się, czy Ziemia Peary'ego jest wyspą odciętą od lądu cieśniną, czy też 
częścią tego lądu.

Mroźno było jeszcze i ciemno, kiedy w szybkim tempie posuwali się naprzód za 

doborowym psim zaprzęgiem. Obaj Duńczycy, profesor i jego asystent, przekonani byli, że 
zdążą powrócić do bazy jeszcze przed zapadnięciem zimy. Któż mógł przewidzieć, że drogę 
zastąpi im ogromny fiord, głęboko wrzynający się w brzegi? Nie naniesiony na mapy, 
nieznany — Eskimosi nie zapuszczali się tak daleko na północ. Na domiar złego, tego roku 
lód pokrywający morze zwałami pokruszonej kry ruszył wcześniej niż zwykle. Do 
przeciwległego brzegu pozostawało wiele kilometrów. Profesor głuchy był na prośby 
poganiacza zaprzęgu, który błagał, żeby ratować się ucieczką, zawrócić z drogi, póki jeszcze 
czas.

Odkrycia nasze są niezwykle ważne, zrozum, Jorgund, nie wolno się cofnąć, nigdy bym 

sobie tego odwrotu nie darował S powtarzał uparcie, przynaglając do pośpiechu.
/Z wielkim trudem udało się wreszcie uczestnikom wyprawy osiągnąć przeciwny brzeg. Za 
uciążliwy marsz po dryfujących krach zapłacili utratą zaprzęgu i sań wyładowanych 
żywnością. Utratą sił. Na pustynnych wybrzeżach Ziemi Peary'ego mało było zwierzyny. 
Sztorm szedł za sztormem, szarpał nieustępliwie płótnem namiotu, jakby chciał go znieść z 
powierzchni ziemi, porwał

background image

część ekwipunku — żywność, narzędzia do naprawy kajaków, odzież, obuwie.

Głód nieraz zaglądał ludziom w oczy, zimno drążyło niedożywione ciała, ale obaj 

Duńczycy nie uskarżali się i gorączkowo nanosili na mapy zarysy fiordu i wybrzeży. 
Stwierdzili naocznie, iż Ziemia Peary'ego nie była wyspą, jak upierało się dotąd wielu ba-
daczy. I byli szczęśliwi z tego odkrycia.

W drogę powrotną wyruszyli późno, zbyt późno. Jednolita skorupa lodu skuła już wody 

rozległego fiordu. Marsz był ciężki. Mróz nie żartował, foki skryły się pod krą, brak 
żywności doskwierał coraz dokuczliwszy, zdarte obuwie spadało z nóg, wełniane skarpety w 
strzępach nie chroniły odmrożonych stóp. Srogie wichury przenikały podartą odzież, z 
namiotu pozostały żałosne resztki.

Mylius Erichson nie upadał na duchu. Podtrzymywała go radość odkrycia. „Warto było 

tyle wycierpieć, Jorgund, warto!" powtarzał nieustannie poganiaczowi, jakby sam siebie 
pragnął utwierdzić w potrzebie tych cierpień. Niczym oka w głowie strzegł swoich szkiców i 
zapisków, uzupełniał je cierpliwie na każdym postoju, wtedy nawet, kiedy padł ostatni pies, a 
ludzie sami musieli zaprząc się do sań i ciągnąć resztki dobytku.

Porucznik Hagen zmarł pierwszy. Nie chciał dłużej walczyć o każdy krok, nie potrafił po 

prostu. Żalił się i płakał w drodze powrotnej. Odszedł przeklinając chwilę, w której 
zdecydował się wyruszyć do morderczej, po trzykroć przeklętej Arktyki. Potem szli już tylko 
dwaj. Teraz pozostał sam na szlaku.

Mimo woli przycisnął dłoń do piersi, żeby sprawdzić, czy notatki zmarłego są 

bezpieczne. Zamroczony, otępiały znużeniem wiedział, że musi dotrzeć do wybrzeży oceanu, 
tam gdzie idąc do Ziemi Peary'ego pozostawili skrytkę | zapasami żywności na drogę 
powrotną. Nie o sobie myślał. Wiedział, że dla niego nie było ratunku. Pora roku późna, 
wyścig z nocą polarną — nie do wygrania. O dotarciu do bazy duńskiej nie było nawet co 
marzyć. Ale te kreślone drobnym pismem stronice dziennika podróży, te wyniki sze-
ściomiesięcznej pracy, duma Erichsona, nie mogły przepaść. Zapłacił za nie życiem. Tam do 
skrytki nadbrzeżnej dotrą z pewnością z wiosną ekspedycje ratownicze wysłane na pomoc, 
tam szu-

background image

kać będą Duńcźyóy zaginionych, tam trzeba się dowlec. Za wszelką cenę.

Długo, dokładnie żuł wąski pasek suszonego mięsa, ostatni, jaki wygrzebał z worka, 

zwinął się potem, skulił jak pies, mocno zacisnął wokół ciała anorak. Wiedział, że mróz może 
go dobić, ale bez odpoczynku nie był w stanie iść dalej.

Przebudziło go uczucie przeraźliwego zimna, przenikało w głąb ciała, ścinało krew w 

żyłach, paraliżowało wolę. Każdy ruch powodował nieznośny ból zesztywniałych mięśni.

Czerń nocy ustępowała z wolna przed szarością brzasku. Na wymiecionym z chmur 

niebie bladły ostatnie gwiazdy. He godzin przespał, zmarnował? Poczuł lęk. Czy zdoła 
dotrzeć do skrytki, czy wystarczy mu sił?

Noc polarna zbliżała się wielkimi krokami, każdy dzień był cenny. Żołądek dopominał 

się natarczywie o swe prawa. Długo grzebał w worku, nim wyciągnął z samego dna jakieś 
ostatki rzemienia. Ciął je mozolnie na wąskie paski, jak najwęższe, żeby oszukać głód, żuł 
długo, powoli. Byle tylko wytrzymać, byle dotrzeć na brzeg oceanu. Nie patrzył na 
mrugające jasnym blaskiem gwiazdy. Niezawodny instynkt podszeptywał mu, jaki obrać 
kierunek. Ledwie ciągnąc za sobą popuchłe, odmrożone stopy, kulał coraz częściej, 
przystawał. Który to już raz słońce zapadało za horyzont? Który raz zmierzch gęstniał i 
przechodził w czerń?

Dnia gwałtownie ubywało. Każda noc niosła ostrzejszy mróz, każda wysysała siły, 

wzmagała tęsknotę za odpoczynkiem — nawet jeżeli ten odpoczynek miał być ostatnim. 
Rosło trudne do przezwyciężenia pragnienie, żeby zanurzyć się, pogrążyć w miękkim białym 
puchu, nie walczyć o każdy krok, nie wyciągać nóg ze śniegu, nie myśleć o dalszej drodze. 
Dotknął podłużnej paczki owiniętej w brudny strzęp żaglowego płótna i znów napiął mięśnie. 
„Warto było tyle wycierpieć" — zabrzmiały mu w uszach słowa profesora. I jak wprawiony 
w ruch automat powlókł się dalej. Potykał się, padał i znów wstawał.
Na widok wyższego od innych łańcucha pagórków na horyzoncie, przyśpieszył kroku. To już 
niedaleko. Dobywając resztek sił piął się pod górę. Ze szczytu w skośnych bladych 
promieniach słońca, które miało zniknąć wkrótce na długie miesiiące, dostrzegł

background image

skąpany w czerwieni zakrzepły, równy obszar oceanu. Staczając się blada anemiczna tarcza 
zahaczyła o czubek torosa, roznieciła w nim setki błysków. Tam była skrytka. Niebo 
pociemniało, rozbłysło słabymi zarysami gwiazd, zaciągnęło śnieg granatowymi cieniami. 
Nim dotarł do kopca, pod którym zakopali zapasy, lód zszarzał, zmętniał, w powietrzu 
zawirowały płaty śniegu.

Nie kusiła go już żywność. Nóż zgubił, rękami nie miał sił rozkopywać zamarzłego 

kopca. Zresztą po co? I tak śmierć blisko. Pomyślał o niej z ulgą, jak myśli się o wyzwoleniu 
od cierpień. Wparł się mocno plecami w zimną, ośłizłą lodem ścianę, raz jeszcze niespokojny 
sprawdził, czy notatki nie wypadły mu spod anoraka. Ogarniało go powoli błogie uczucie 
ciepła. Nareszcie mógł spokojnie zasnąć, dotarł do kresu swej wędrówki. Odpocząć, odpo-
cząć za wszelką cenę. Bez lęku patrzył teraz, jak śnieżny pył za-
wiewał go coraz grubszą warstwą.
* * *

Nie mylił się eskimoski poganiacz Jorgend Brónlund. Wczesną wiosną 1908 roku duńska 

wyprawa ratownicza dotarła do skrytki z żywnością.

Z dziennika podróży Myliusa Erichsona, strona po stronie, dzień po dniu, można było 

odtworzyć dzieje jego wyprawy. Trudne i gorzkie.

.Jorgend jest naszym duchem opiekuńczym. Bez niego dawno

zginęlibyśmy. To prawdziwy przyjaciel" — notował profesor nie domyślając się, że tylko 
dzięki ofiarności Eskimosa uratują się notatki. Trud nie poszedł na marne, jego wyprawa 
przejdzie do historii.

Przeszukując worek i anorak poganiacza Duńczycy odnaleźli także skrawek papieru, na 

którym niewprawnym pismem, urywanymi zdaniami, Eskimos, jak umiał, odnotował, kiedy 
zmarł Erichson i gdzie należy szukać zwłok. W zapiskach powtarzało się zdanie: „Muszę tam 
dotrzeć, żeby dziennik profesora nie zaginął".

W ciągu paru dni z przemarzniętej, opornej ziemi uczestnicy ratowniczej wyprawy 

wyrywali skalne odłamy i zwozili je z daleka na saniach. Nad zwłokami człowieka, który nie 
zawiódł, rósł

background image

kamienny nagrobek, żeby ci, co oglądać go będę w przyszłości na pustynnym wybrzeżu 
Ziemi Lamberta, pod 79° szerokości północnej, pamiętali, czym jest przyjaźń.

W rok później w Godthaab, stolicy wyspy, wzniesiono pomnik Bronlundowi, a w 

Kopenhadze na wielkim granitowym bloku przywiezionym z Grenlandii wykuto historię 
bohaterskiej epopei.

Niewiele dokonaliby pierwsi odkrywcy i badacze arktycznych mórz i lodów, gdyby nie 

pomoc Eskimosów.

„...Czy przeżyłbym zimę w nędznym schronie w archipelagu Ziemi Franciszka Józefa? 

Czy potrafiłbym go zbudować, gdyby nie oni?" — zapytuje w swych pamiętnikach Fridtjof 
Nansen wspominając noc polarną, jaka zaskoczyła go błądzącego po nieznanych obszarach w 
drodze powrotnej z bieguna północnego. Nie przetrwałby bez dachu nad głową, bez 
żywności, gdyby przed wielu laty nie nauczył się trudnej sztuki życia w Arktyce od eskimo-
skich łowców.

Po zwycięskim marszu w poprzek Grenlandii duński urzędnik zaproponował Nansenowi 

zamieszkanie w wygodnym, ' ciepłym domku w osiedlu Godthaab. Zdumienie jego nie miało 
granic, gdy Norweg odmówił i całe przymusowe zimowanie na wyspie wolał przepędzić w 
dusznym, brudnym igloo. Duńczyk nie rozumiał, że pragnienie poznania Eskimosów, 
dowiedzenia się, jak zdołali przetrwać w tym nieprzyjaznym człowiekowi świecie, było 
silniejsze niż pragnienie wygód. Nansen jadał to, co łowcy, sypiał na tych samych śnieżnych 
ławach wymoszczonych skórami, polował razem ze wszystkimi, żył ich codziennym życiem. 
Wszystko go ciekawiło, wszystkiego pragnął się o nich dowiedzieć, pełen szacunku i po-
dziwu dla ludzi, którzy przyjęli go za swego. „Będziemy cię zawsze pamiętać!" — 
powiedział stary myśliwy w czasie pożegnania.

Wielki polarnik także nie zapomniał o przyjaciołach.
„...cóż z tego, że brudni, że żyją w prymitywnych warunkach, spróbowałby ktoś z nas żyć 

inaczej, tu wśród mrozów, w lodzie Grenlandii... Są dobrzy, sprawiedliwi, ufni jak dzieci. 
Łatwo ich skrzywdzić, bo nie podejrzewają nikogo o złe zamiary. Nie wiedzą,

background image

że człowiek człowiekowi może być wrogiem. Każdy, kto pozna bliżej Eskimosów, ich 
prostotę dobroduszną, ich życzliwość, musi polubić tych ludzi. Umieją zadowalać się 
niczym, niczego nie posiadają, o nic się nie troszczą. Cóż przyniósł im dotąd tak zwany 
postęp? Truciznę alkoholu i suchoty. Odwiecznym wędrowcom, którzy nie wiedzieli, co to 
pieniądz, pokazano drogę do chciwości i zachłannej chęci posiadania. Po co mącić ich spokój 
wprowadzając nie dostosowane do ich rozumowania nowe pojęcia? I czyniąc to krzywdzić, 
niszczyć zamiast budować jakieś istotne wartości"... Ze zwykłym zapałem Nansen kończy 
swą książkę o życiu wśród Eskimosów grenlandzkich słowami: „Opuśćmy czym prędzej 
Grenlandię, zostawmy ich samych sobie — będą najszczęśliwsi". * * *

Zdobywca bieguna południowego, Roald Amundsen, podczas swego słynnego marszu 

poprzez nie tknięte stopą ludzką pustkowia Szóstego Kontynentu także z wdzięcznością 
wspominał Eskimosów 7. plemienia Netsilik. Zawdzięczał im wiele, choćby umiejętność 
wykorzystania psów w błyskawicznym, zwycięskim marszu do bieguna, który postawił go w 
rzędzie największych odkrywców. Im i własnej cierpliwości.

W ciągu trzech długich zimowań w Archipelagu Wysp Kanadyjskich, na pustynnej Ziemi 

Króla Williama, podczas wyprawy na podbój Szlaku Północno-Zachodniego, tej pierwszej, 
jaka przyniosła mu sławę —! uczył się sztuki prowadzenia psiego zaprzęgu. Zamiast siedzieć 
z założonymi rękami i biadać nad uwięzieniem swego statku przez lód Norweg nie żałował 
trudu, chociaż nie wiedział jeszcze, wtedy nie mógł wiedzieć, jak bezcenną zdobywa broń dla 
swych następnych zwycięstw polarnych.

Czując, że poganiacz jest nowicjuszem, na wpół dzikie, wiecznie wygłodniałe, bardziej 

do wilków podobne niż do psów zwierzęta nie zwracały uwagi na jego komendę, nie lękały 
się świstu bicza nad grzbietami. Dziesiątki, setki razy próbował zmusić je do posłuchu. 
Nadaremnie. Ustępował, ale nie dopuszczał do siebie zniechęcenia i zaczynał uparcie od 
nowa. Jeszcze raz i jeszcze... Każde

background image

niepowodzenie wyzwalało w nim bunt i pragnienie przezwyciężenia własnej nieumiejętności.

Od wczesnego dzieciństwa wdrożony do stawiania czoła przeciwnościom uczył się pilnie, 

jak dostrzec w zadymce, który pies udaje tylko, że ciągnie, hamując innych, jak smagnąć mu 
nad grzbietem długim biczyskiem nie raniąc i nie sprawiając bólu. Uczył się także, jak 
poprawiać w biegu po lodowatej grudzie zluzowane rzemienie uprzęży, jak rozplątywać je, 
jak szarpać nimi w porę, żeby zwierzęta nie stoczyły się w przepaść, jak wyciągnąć psy z top-
niejącego lodu, kiedy kruszy się potrzaskany ciężarem rozpędzonych sań, kiedy jeden 
nieostrożny ruch,, jedna sekunda wahania spowodować mogą katastrofę. A wreszcie — jak 
na postoju opatrywać psom poranione łapy, wyciągać z nich lodowe igły, jak sprawiedliwie 
obdzielić żywnością wiecznie zgłodniałą i gryzącą się zgraję.

„To psy zdobyły biegun południowy, nie Norweg. Im się należą medale, odznaczenia i 

honory" — szydzili zazdrośni pragnąc za wszelką cenę pomniejszyć zasługi Amundsena, ale 
on śmiał się z nich tylko, rad, że w porę pojął, ile nauczyć się można od tych,
których inni chętnie zwali „dzikusami"*

y V .-u

♦ • •
Nikt jednak chyba nie zawdzięcza tyle Eskimosom co zdobywca bieguna północnego, 
admirał Robert Peary. Wiele lat życia spędzał wśród nich i na żadną ze swych licznych 
wypraw nie wyruszał bez łowców grenlandzkich. Nie zawahał się przyjąć ich obyczajów, 
czynił wszystko, by zapomnieli, że jest od nich różny. Ubierał się jak oni, jak oni polował i 
jak oni zaczął wreszcie myśleć i odczuwać.
„...pytanie, czego ja z kolei nauczyłem Eskimosów — opowiadał po powrocie do Stanów 
Zjednoczonych. —Czegóż nauczyć można człowieka, który od czterech, a może czterdziestu 
wieków wykazał, że umie sobie radzić i żyć w tych wrogich warunkach? Mógłbym raczej 
wyliczyć, czego się wśród nich oduczyłem. Oduczyłem się tej mimowolnej chęci dominacji, 
która cechuje nas białych w zetknięciu z ludami prymitywnymi. Zrozumiałem, że to nie 
pycha

background image

każe im kierować mną, lecz głębokie nabyte wiekami doświadczenie. Oduczyłem się 
gorączkowego pośpiechu, który na szlaku musi stać się zabójczy. Oduczyłem się także 
egoizmu. Tam wśród nich nie sposób powiedzieć »moja fajka«, »moja herbata®, mój śpi-
wór®. Nie! »Nasza fajka«, »nasza herbata*, »nasz śpiwór«. Eskimosi zginęliby dawno z 
powierzchni ziemi, gdyby nie żyli we wspólnocie. Raziło mnie z początku, kiedy łapczywie 
zabierali wszystko, co posiadałem, zjadali moje konserwy, palili mój tytoń. Ale gdy mnie 
czegokolwiek zabrakło, mogłem być pewien, że podzielą się ze mną ostatnim kęsem. W tym 
leży ich siła,"

Czterej łowcy eskimoscy nie zawahali się towarzyszyć Peary'- emu w drodze do bieguna 

północnego, chociaż nie mogli zrozumieć, po co dąży do tego odległego miejsca 
zamieszkałego przez złe duchy, na którym, jak daleko sięgała ludzka pamięć, nie stanął nigdy 
człowiek, o którym szamani snuli mrożące krew w żyłach opowieści. Poszli jednak za nim, 
dumni, że potrzebuje ich pomocy, że odwołuje się do ich doświadczenia.

„...Niedużo zdziałałby Peary bez Eskimosów — pisze w swych pamiętnikach wielki 

podróżnik i etnograf, Knud Rasmussen. — Towarzyszyli mu w każdej wyprawie, nieraz 
zostawiali swoje igloo, nierzadko swoich bliskich, na każdym kroku ryzykowali życiem, 
ofiarnie dopomagając obcemu w urzeczywistnieniu jego fantastycznych zamiarów."
* » *

Nie wszyscy jednak badacze arktyczni pragnęli i potrafili oprzeć się na wielowiekowym 

doświadczeniu Eskimosów. Byli i tacy, którzy ufni we własną wiedzę gardzili nimi. 
Najbardziej jaskrawym przykładem, do czego doprowadzić może taka nie skrywana odraza, 
są losy amerykańskiej ekspedycji na Grenlandię przedsięwziętej podczas prac Pierwszego 
Międzynarodowego Roku-Polarnego w latach 1881—1882. Ekspedycja nie bez powodu 
zwana Czarną Księgą Arktycznych Kronik. Wiele kart tych ponurych dziejów wypisało 
samochwalstwo.

Nie znając warunków polarnych dowódca, młody porucznik Greely, odrzucił pomoc 

tubylców. Razili go swym prostactwem,

background image

brudem, nieokrzesaniem. Nie mógł ścierpieć myśli, że ośmielali się traktować go jak 

równego sobie. A może i po trosze wyśmiewali jego bezradność i pierwsze fałszywe kroki na 
arktycznych obszarach?

„Ci pożeracze surowego mięsa, prymitywni, prości, niezdolni do pojęcia wzniosłych 

celów naszej wyprawy, będą mi tylko zawadą" — oświadczył kategorycznie, nie zgadzając 
się skorzystać z usług poganiaczy-przewodników. Drogo zapłacił za fałszywą ambicję. On i 
jego ludzie. Trzy pierwsze zimowania mroźne były i głodne. Żaden z uczestników wyprawy, 
kiedy przyszła potrzeba, nie umiał wznieść igloo, żaden nie potrafił, gdy głód zajrzał w oczy, 
zdobyć żywności. Trzy zimowania wypełnione nieporadnością dowódcy, pychą białego 
człowieka wzdragającego się przed pomocą „dzikusów" — skończyły się głośną w dziejach 
Arktyki katastrofą. Z dwudziestu czterech ludzi, którzy przypłynęli na Grenlandię na jedno 
zimowanie, po tysiącu przeszło dniach tylko siedmiu uszło z życiem. Odnaleziono ich ledwie 
żywych w miejscu, które nazwali — nazwa mówi sama za siebie — Obozowiskiem Głodu.

Wyprawa uniknęłaby zapewne tragicznego losu, gdyby dowódca jej wcześniej 

zrozumiał,' że oparcie mógł znaleźć tylko w łowcach grenlandzkich, gdyby pamiętał o ich 
przeszłości, o wiekach doświadczeń na tej surowej ziemi, na jakiej on był tylko przybyszem.

Nie wystarczy żądać od Eskimosów pomocy, trzeba o nią umiei* jętnie zabiegać. Poznać 

ich, umieć z nimi postępować, swoją postawą zaskarbić ich względy i życzliwość, zdobyć 
zaufanie. Niejeden z polarnych podróżników przekonał się o tym zbyt późno,
płacąc za swe błędy cenę najwyższą — życie.
* • *

Profesor Marvin, Amerykanin, jeden z uczestników licznych wypraw biegunowych 

Peary'ego, od pierwszej chwili zraził do siebie grenlandzkich łowców. Wypróbowani 
poganiacze Inukitsupaluk i Akioku nieraz dawali dowody swego przywiązania prowadząc 
psie zaprzęgi u boku admirała. Teraz jednak niechętnie wykonywali polecenia profesora 
Marvina, kierownika ekspedycji pomo

background image

cniczej, która w roku 1909 wyruszyła, by założyć skrytką z żywnością dla powracającego z 
północnego bieguna Peary'ego. Marvin złościł się bez powodu, poganiał ludzi, często 
wydawał sprzeczne rozkazy i żądał, by każdy został natychmiast wykonany, skracał postoje. 
Czyżby nie wiedział, że zmęczony człowiek nie dostrzega w porę niebezpieczeństwa?

Nie słuchał, co gorsza, nie udawał nawet, że słucha rad poganiaczy, a przecież sam 

Wielki Peary zawsze pytał ich o zdanie. Skrzyczał obu, gdy nie chcieli zejść na krę, 
zapolować na foki, które całą gromadką wygrzewały się na słońcu. Czyżby doprawdy nie 
rozumiał.*^ wie o tym każde małe dziecko — że tam, gdzie przebywa focze stado, lód 
zazwyczaj, jest niebezpieczny, cienki, kruchy, poryty otworami niewidzialnych dla oka 
szczelin, przez które zwierzęta wypływają zaczerpnąć tchu? Biada temu, kto tam się zagoni, 
niejeden już tak zginął. Tłumaczyli mu, jak umieli, ale nie chciał ich wysłuchać. Nie mogli 
mu także wyperswadować, że cały ekwipunek musi być tak rozdzielony, żeby w razie straty 
jednego zaprzęgu — a o to nietrudno — ocalić resztę ładunku. Nie, profesor miał swoje 
metody, na jedne sanie kazał załadować całą żywność, na drugie namioty i śpiwory.

Eskimosi przestrzegali także Amerykanina przed nadciągającą zadymką, ośmielali się 

krytykować wytyczoną przez niego na mapie trasę tłumacząc, że nie zdołają przedostać się 
przez obszar przepaści. Cóż z tego, że nie były zaznaczone na sztywnym kawałku papieru? 
Znali szlak i wiedzieli, jakie kryje zasadzki. Ale on nie chciał dopuścić do siebie myśli, że 
może się mylić, upierał się przy swym zdaniu. Wyśmiewał ich, wyszydzał, nie rozumiał, że 
wiedzeni niezawodnym instynktem pierwotnego człowieka wyczuwali niedostrzegalne dla 
niego niebezpieczeństwo.

Nie, nie podobał się obu poganiaczom charakter tego człowieka, drażniła ich jego pycha. 

Szli posłusznie, jak kazał, bo tak obiecali Peary'emu, bo to on miał korzystać z zapasów. 
Marvin nie był do niego podobny. Kiedy obaj równocześnie zatrzymali zaprzęgi przed wielką 
płytą ciemnego lodu, znów rozgniewał się. Daremnie tłumaczyli, że cienka, podmyta wodą 
tafla nie wytrzyma ciężaru sań, że trzeba ją obejść, zatoczyć duży łuk, nadłożyć drogi. Kazał 
im jechać dalej, a przecież wystarczyło spojrzeć na psy. Ze zje-

background image

żoną sierścią, z wybałuszonymi lękiem ślepiami, zaryły się pazurami w zlodowaciały śnieg. 
Na próżno krzyczał, trzaskał z bicza nad wygiętymi w pałąk grzbietami zwierząt. Ani 
drgnęły. Rozwścieczony ich oporem ruszył sam naprzód. Powietrze rozdarł jego przeraźliwy 
krzyk. Natrudzili się poganiacze, nim wyciągnęli Amerykanina z lodowatej wody. I 
oczekiwali, że może tym razem wreszcie przyzna im rację, powie, jak wdzięczny jest za 
uratowanie życia, a na przyszłość, zastosuje się do ich rad. Ale słów tych nie usłyszeli. I 
przestali się wreszcie przejmować. Kiedy wpadał w pasję i obrzucał ich obelgami, jego złość 
napotykała zaporę ich pogardy.
W drodze powrotnej spod 83° szerokości północnej Marvin gnał zaprzęgi na południe. Lękał 
się, iż Peary inną trasą dotarł wcześniej z bieguna do bazy nadbrzeżnej i odpłynie do kraju 
bez niego. Dość miał już Arktyki, dość tych upartych, tępych Eskimosów. Przerażenie 
ogarniało go na myśl, że mógłby wśród nich przymusowo zimować. Głęboka niechęć 
granicząca z nienawiścią do tych ludzi, do tego wrogiego krajobrazu była mu złym doradcą. 
Uciec stąd, uciec za wszelką cenę — tego tylko pragnął.
Marsz trwał dalej w morderczym tempie. Zrezygnowani poganiacze bez szemrania 
poddawali się woli dowódcy, oni także pragnęli szybko dotrzeć do swych igloo i poprzysięgli 
sobie, że nigdy już nie zgodzą się towarzyszyć żadnemu białemu, Poganiacz Akio- ku opadł z 
sił. Rozsądek nakazywał zatrzymać się na parę dni, na dobę chociażby, ale o tym profesor nie 
chciał słyszeć. Zwijając któregoś ranka obóz Akioku z trudem wprzągł psy do sań, w ciągli 
dnia opóźniał marsz, ledwie dowlókł się wieczorem do biwaku, a w nocy majaczył w 
gorączce.
— Zostawiam go. I tak straciłem przez niego wiele cennego czasu — gorączkował się 
profesor. — Żywność zabieram, ma broń, da sobie radę. Zaprzęgaj!
Inukitsupaluk nie dowierzał własnym uszom. Może źle zrozumiał? Chory ma tu pozostać 
skazany na pewną śmierć dlatego tylko, że potrzebuje paru dni odpoczynku? Odjechać z 
saniami pełnymi żywności? Czemu? Nie, to nie mieściło mu się w głowie.

background image

Widząc osłupienie poganiacza i przeczuwając jego sprzeciw profesor rzucił się sam do 

ładowania sań.

— To brat mojej żony. Nie opuszczę go. Zginie!
Ręka w grubej rękawicy zacisnęła się kurczowo na rękojeści biczyska.
— Jeżeli natychmiast nie wyjdzie z igloo o własnych siłach, musi zostać, to moje 

ostatnie słowo. Niepotrzebnie tracisz czas! Ruszaj, mówię! — zachłysnął się gniewem 
profesor.

Twarz Inukitsupaluka nabrzmiała, na czole wystąpiła pręga żył, podszedł do sań i 

wyciągnął broń. Bez chwili namysłu, bez wahania, bez słowa. Ciszę zmącił huk wystrzału. 
Był celny, uciszonego raz na zawsze Marvina zsunął poganiacz pod krę i zawrócił do cho-
rego w namiocie. Po trzech dniach ruszyli w dalszą drogę.

— Nieraz przestrzegałem profesora. Nieuważny był, nie słuchał nas, nieraz zapuszczał 

się na cienką krę... Utonął, nim przybiegliśmy na pomoc — tłumaczył w kilkanaście dni 
później w obozie amerykańskiej wyprawy.

Tajemnica śmierci profesora Marvina nie wyszłaby zapewne nigdy na jaw, gdyby po 

wielu latach Inukitsupaluk sam nie opowiedział przypadkowo jej dziejów urzędnikowi 
duńskiemu. Nie odczuwał przy tym najmniejszych wyrzutów sumienia. Eskimosi z osiedla 
od pierwszej chwili znali całą prawdę i pochwalali wszyscy jego uczynek. Każdy z nich 
postąpiłby podobnie. Takie jest prawo szlaku.
* * *

Umiejętność współżycia z Eskimosami wymaga dużej znajomości tej odmiennej od 

naszej psychiki. Etnograf francuski de Pon- cins, zimując wśród szczepów eskimoskich na 
Ziemii Króla Williama, uskarżał się kiedyś misjonarzowi na wyjątkowo ciężką i długą drogę 
przez lodowiec.

— Jak mogłeś zmitrężyć na ten odcinek drogi tyle czasu, to przecież niedaleko — 

zdziwił się Kanadyjczyk.

— Sam tego nie mogę pojąć! Bez litości popędzałem mego poganiacza, nie dałem mu 

ani chwili odpoczynku.

— Teraz już rozumiem — uśmiechnął się pobłażliwie misjo-

background image

narz. — A nie pytał cię w drodze, czy nie chciałbyś się zatrzymać i czegoś napić?
—Kilka razy. Ofuknąłem go tylko ostro w odpowiedzi, śpieszyło mi się.
— Ano właśnie, gorzej nie mogłeś postąpić. Twemu poganiaczowi dokuczało 

pragnienie, ale jego duma nie pozwalała prosić białego o łyk herbaty. Urażony odmową 
chciał ci dać nauczkę, krążył więc i kluczył po wertepach, naumyślnie nadkładał drogi, żeby 
-cię ukarać. Dobrze, że nie dłużej. Mógłbyś dotrzeć do mnie nie o kilka dni później, lecz o 
kilka tygodni. Co miałeś uczynić, pytasz? To proste, zostawić mu absolutną swobodę 
działania, nie mówić, kiedy ma być na miejscu, zaufać, że on lepiej sobie poradzi niż ty, 
pozwolić zatrzymywać się tam, gdzie chciał i ile razy 'chciał — nawet jeżeli pewien byłeś 
swojej racji. Nie dziw się, synu, zrozum, nas białych zaślepia pycha, wydaje się nam, że 
wszystko wiemy lepiej niż ci pierwotni ludzie, mądrzy mądrością wieków. Trzeba pogodzić 
się z myślą, że tutaj w Arktyce oni pokazali, jak przetrwać. Nic bardziej nie drażni Eskimosa 
niż obcy, który ośmiela się dyktować mu swoje prawa. Nawykły od wieków do 
samodzielności, ambitny, nie znosi rozkazów. Wystarczy jednak, żebyś zdobył sobie jego 
zaufanie, szacunek, a pośpieszy ci zawsze z pomocą.
Zgodnie żyć z Eskimosem może tylko ten, kto mu ustąpi lub uda, że ustępuje. Czasem trzeba 
uciec się do podstępu. Posłuchaj! Ilekroć pragnę przesłać szybko jakąś wiadomość z mego 
osiedla do Eepulse Bay, nie powiem łowcy: „Gnaj co sił!" Boże broń! Nie ^słuchałby mnie. 
Mówię mu: „Wiesz co, wysłałbym cię chętnie, ale sam wiem, że to podróż bardzo uciążliwa. 
Młody jesteś, niedoświadczony jeszcze, psy masz marne, drogi nie znasz, jeśli zaskoczy cię 
burza, mógłbyś jeszcze zabłądzić! Nie! Nie chcę cię mieć na sumieniu, zwrócę się lepiej do 
kogoś bardziej doświadczonego..." Nie zdążę jeszcze dokończyć, a mój łowca chwyta paczkę 
czy pismo, wyskakuje na dwór. Wiem, że pędzi co sił zaprzęgać psy w obawie, żeby go ktoś 
nie ubiegł. I mogę być spokojny, że nikt szybciej od niego, sprawniej nie wypełni mej 
prośby, nieraz się o tym przekonałem. A kiedy powróci, wypełniwszy swą misję, nasza 
komedia trwa nadal.

background image

„Miałeś rację, ojcze, nie poszło mi najlepiej, wszystko było tak, jak powiedziałeś, psy 

ustawały mi w drodze, jeden okulał, zabłądziłem w zawiei, ktoś inny mógłby szybciej 
przynieść ci odpowiedź, wybacz, że cię zawiodłem."

I łowca długo wylicza wszystkie niepowodzenia, jakie go spotkały, a oczy mu błyszczą 

triumfem. Wie, że podróż odbył w świetnym, rekordowym tempie. I obaj jesteśmy 
zadowoleni.

background image

ZAGADKĘ WĘDRÓWEK ROZWIĄZAŁY OSKARD I ŁOPATA
Skąd to najbardziej „północne" z arktycznych plemion — Eskimosi grenlandzcy — przybyło 
na mroźne obszary, na których wszystko jest zaprzeczeniem życia? Pytanie to od dawna 
nękało naukowców. Odpowiedź niełatwa, podobnie jak ustalenie, kiedy tam przywędrowali. 
Nie pozostawili po sobie ani budowli, ani pisma, trzeba więc było zagadkę ich pochodzenia 
wyrywać zaskorupiałej od tysiącleci ziemi. Przekazywane z ojca na syna opowieści, mity, 
legendy, ballady, w jakich fantazja splatała się z rzeczywistością, z prawdziwymi 
wydarzeniami zamierzchłych pradziejów, zaprowadziły wreszcie duńskich archeologów na 
pustynne, chłostane biegunową wichurą wybrzeża Ziemi Peary'ego na północnym skraju 
Grenlandii.
Długo trwały żmudne poszukiwania, nim wreszcie oskard i łopata zdołały wydrzeć spod 
lodowej powłoki nikłe ślady prastarego osiedla, jednego zapewne z pierwszych.
Wykorzystując w krótkich letnich miesiącach nieprzerwaną jasność dnia polarnego, nie 
żałując trudu, z cierpliwością godną Eskimosów archeologowie badali dokładnie teren. 
Wkopywali się w każdą piędź głęboko przemrożonej ziemi, kruszyli w palcach grudkę za 
grudką i przesiewali ją starannie przez sito, żeby niczego nie uronić. Pracę przerywali zimą, 
latem powracali wytrwale na Ziemię Peary'ego, zdecydowani odnaleźć klucz do zagadki pół-
nocnych wędrówek.
Po dziesięciu łatach uporczywych, ciężkich w podbiegunowym klimacie badań, w roku 1965 
z niezbitą pewnością mogli wreszcie stwierdzić, że nie sto lat, nie tysiąc, ale cztery tysiące 
minęło od chwili, w której powstała praeskimoska osada. Ci, co zawędrowali

background image

tutaj przed czterdziestoma wiekami, nie pozostawili po sobie ani ruin wspaniałych budowli, 
ani zwojów pożółkłych, nadszarpniętych czasem papirusów, ani żłobionych w kamieniu 
znaków runicznych czy malowideł ściennych przez tysiąclecia ukrytych w głębi pieczar.

Niełatwą przeszłość zaginionego świata północnych szczepów trzeba było odczytywać z 

wyraźnych wprawdzie, ale ubogich śladów, z resztek prymitywnej kamiennej broni, z 
obramowań letnich szałasów, z palenisk, z kaganków wykutych w steatycie, grotów w 
krzemieniu czy łupku — pierwszych niezdarnych, chropowatych, później starannie 
gładzonych i szlifowanych. To było wszystko, z czym pierwotny praeskimoski łowca stanął 
w Arktyce do walki z przyrodą. Trudno pojąć, że w tym samym czasie w Egipcie rosły wtedy 
potężne budowle piramid wznoszonych dziesiątkami lat przez setki tysięcy ludzi z milionów 
kamiennych bloków.

Siady pierwszych osad eskimoskich sprzed trzech tysięcy lat wydobyli w roku 1967 na 

światło dzienne kanadyjscy archeologowie prowadzący poszukiwania na wschodnich 
wybrzeżach Zatoki Hudsona.

Porównane z dawniejszymi bogatymi wykopaliskami przy słynnym brodzie Karibu nad 

rzeką Firth, w odległości kilkudziesięciu kilometrów od brzegów Morza Beauforta, 
potwierdziły przypuszczenia naukowców i pozwoliły z mroków niewiedzy wydobyć dzieje 
wędrówek najdawniejszych północnych kultur.

Wypierani zapewne przez jakieś bardziej wojownicze plemiona azjatyckie praprzodkowie 

Eskimosów ciągnęli na północ coraz dalej i dalej, w miarę jak ustępowały, jak kurczyły się 
lodowce zakuwające ten kontynent. Przez Cieśninę Beringa, która jeszcze przed ośmiu 
tysiącami lat była przesmykiem, przedostawali się na półkulę zachodnią, na kontynent 
amerykański. I stamtąd stopniowo, jak wskazują na to ślady dawnych obozowisk, przesuwali 
się na wschód krawędzią wybrzeży mroźnych, polarnych dziś mórz, by przed czterema 
tysiącami lat przez Ziemię Ellesmere'a dotrzeć do Grenlandii.

Niełatwo dziś pojąć, czemu nie próbowali pójść dalej na południe. Czemu nie opuścili 

niegościnnych obszarów? Klimat wyspy w tym okre6ie musiał być wprawdzie znacznie 
łagodniejszy niż

background image

dzisiaj, ale miejsca na globie ziemskim było dość. Moż^f pozostali tu zamiast wędrować pod 
łagodniejsze niebo, bo nie/ chcieli, czy nie umieli prowadzić walk z innymi plemionami? O 
tym milczy historia.

Nieustraszeni, wytrzymali, nie odznaczali się nigdy/ zaborczą wojowniczością. Dzieje ich 

przekazywane z ust do ust pokoleniom sławią męstwo myśliwego, jego cierpliwość, jego 
samodzielność, wytrwałość, ale nieliczne tylko zawierają wzmianki o bitwach czy 
potyczkach z Wikingami.

Do niedawna jeszcze mieszkaniec Grenlandii nie znał pojęcia „wojna". Słowo to nie 

istniało w narzeczu żadnego z plemion grenlandzkich.

— Czemu twoi bracia zabijają się nawzajem? — dopytywali w czasie pierwszej wojny 

światowej Petera Freuchena*— Czy ci, co mają za dużo żywności w skrytkach, nie chcą 
dzielić się nią z tymi, co przymierają głodem?

W wielkim kłopocie był badacz duński pragnąc wytłumaczyć swym grenlandzkim 

przyjaciołom, po co pół świata walczy i czemu w tej walce giną miliony. Sam tego może nie 
rozumiał...
Praojcowie nasi w strefach umiarkowanych, wychodząc z epoki kamiennej, znaleźli się w 
nieporównanie lepszych warunkach niż ludzie spod bieguna. Obłaskawiali i hodowali dzikie 
zwierzęta. Rzucane w żyzną glebę ziarno dawało plony.
Praprzodkowie arktycznych plemion z epoki kamiennej nie mogli uprawiać przemarzniętego 
gruntu, nie wiedzieli, co to ziarno, nie znali drzew ani drewna, nie zdołali udomowić 
zwierząt, bo czymże wykarmiliby je podczas mrozów polarnej nocy? Czyż sami nie musieli 
cierpieć straszliwych okresów głodu, kiedy zwie- rzyna-żywicielka zmieniała 
niespodziewanie szlaki wędrówek? Nie mogli zastąpić ubrań ze skór i futer upolowanych 
zwierząt żadnymi tkaninami, nie znali glinki, z jakiej nasi przodkowie lepili naczynia. Nie 
znali brązu, cyny ani żelaza.
Jednego tylko prócz śniegu i lodu nie zabrakło im — kamienia. Kamień to w owej epoce — 
ogień. Czy przynieśli go z sobą na

.

background image

Grenlandię z dalekiej Azji, czy tu dopiero odkryli boską właściwość wykrzesania życiodajnej 
iskry ze skały? .0 tym również nie mówi historia.

Na tych pustych obszarach północne szczepy stawały się powoli niewolnikami swego 

środowiska — tych zakutych w lód oceanów i pustynnych lądów spowitych większą część 
roku w głębokich ciemnościach! Zamarły więc, zastygły w epoce kamienia, podczas gdy na 
innych połaciach Ziemi Wciąż chciwy poznania człowiek szybko parł naprzód.

Pierwsże szlaki handlowe — bursztynowe, cynowe i inne — zaczynały przecinać glob 

ziemski. Pragnienie wyjścia z kręgu spraw codziennych, chęć zarobku lub żyłka 
awanturnicza przez długie tysiąclecia gnały ludzi lądem, morzem i z biegiem wielkich rzek w 
coraz inne, dalsze strony, a każda wyprawa przynosiła nowe zdobycze, poszerzała 
widnokręgi, każda budziła pragnienie nowych osiągnięć. Ile wydarzeń, ile pożóg wojennych, 
jakie morze krwi przetaczało się w czasie zamierzchłych stuleci przez kontynenty Ziemi? Ile 
runęło tronów, ile pierwotnych kultur rozpadło się w gruzy? He na ich miejsce powstawało 
nowych? A tam na obu mroźnych krawędziach naszego globu nic się nie zmieniało. Zakuta w 
lód przed setkami milionów lat Antarktyda, zwana Szóstym Kontynentem, nie znała wciąż 
dźwięku ludzkiego głosu. W Arktyce życie nie zamarło wprawdzie, ale wskazówki zegara 
historii zatrzymały się na epoce kamiennej i w ciągu wielu stuleci nie ruszyły z miejsca.

Dzieje Eskimosów grenlandzkich, tych plemion, które przetrzymały najcięższe warunki 

klimatyczne, są wymownym przykładem, jak człowiek potrafi dostosować się do 
otaczającego środowiska, do pełnego niebezpieczeństw życia, do śniegu i lodu, do skał i 
mórz większą część roku pokrytych twardą niczym granit skorupą.

tV codziennym uciążliwym trudzie dopomagało ludziom od niepamiętnych czasów jedno 

jedyne stworzenie, które prawdopodobnie przywędrowało za nimi z dalekiej Azji — pies. 
Sagi islandzkie XIV wieku, sławiąc męstwo Wikingów i ich wędrówki, mówią o 
„niewielkich kudłatych psach ciągnących sanie dziwnych, małych, skośnookich ludzi". 
Niektórzy naukowcy twierdzą, że

background image

pierwsze słowo pisane o psim rodzie pochodzi jednak z Bliskiego Wschodu. Filozof arabski, 
wielki wędrowiec swych czasów, Ibn Batutah, około roku 1332 po podróży do Syberii 
arktycznej wspominał w swych zapiskach o „psich zaprzęgach wiodących człowieka w 
krainę ciemności".

Niezastąpiony, niezbędny do życia towarzysz Eskimosa, pies, wytrzymały na trudy jak 

człowiek, razem z nim głodował, zadowalał się byle czym, ciągnął sanie z całym dobytkiem, 
umożliwiał pościg za zwierzyną.

— Bez pomocy psa żaden człowiek nie wyżyłby na pustkowiach Arktyki — powtarzał 

zawsze admirał Peary.

Dla szczepów zamieszkujących tundrę azjatycką i północnoamerykańską podstawą życia 

były olbrzymie stada karibu, odwiecznymi szlakami ciągnące wiosną i jesienią w 
poszukiwaniu pastwiska. Dostarczały ludziom mięsa, skór na odzież, na namioty, na 
posłania, kości do wyrobu łuków, strzał, noży i innych narzędzi codziennego użytku.

Plemionom koczującym wzdłuż wybrzeży polarnych wysp i lądów możność przetrwania 

zapewniły zwierzęta morskie, a przede wszystkim foka. Od wieków żywiła człowieka, 
ubierała, ogrzewała igloo, pozwalała budować szałas, kajak, sanie — pozwalała istnieć.

Niełatwe było to nieustanne zmaganie człowieka z przyrodą, nie dawało żadnej pewności 

jutra, jeżeli coroczne ciągi karibu z jakichkolwiek powodów zmieniały szlak wędrówek, 
jeżeli dziesiątkowała je zaraza; jeżeli zabrakło fok na przybrzeżnych wodach, w Arktyce 
zamierało życie. Lata Wielkiego Głodu pozostały wyryte w pamięci pokoleń i przekazywane 
przez legendy w całej swej grozie.
Wszelkich sposobów chwytał się uparty człowiek Dalekiej Północy, żeby nie zginąć. Każde 
plemię w zależności od obszarów, po jakich wędrowało, ulepszało swą odzież, przystosowy-
wało swoje domostwa i sprzęt myśliwski do wymogów przyrody. Plemiona północnej części 
największej wyspy świata w obronie

background image

swego życia musiały ubierać się, polować i mieszkać inaczej niż te z południowych jej 
obszarów.

Mistrzowskie zaiste trzeba było mieć palce oraz niewyczerpane zasoby i wytrzymałość, 

żeby z płytek kościanych, z fiszbinów, okręconych rzemieniami lub jelitami zwierząt 
sporządzić giętki, sprężysty łuk, daleko niosący strzały lub harpun, istne arcydzieło 
równowagi. Łowca ciska go za pomocą wyrzutni stanowiącej jakby przedłużenie ramienia, 
przez co wzmacnia siłę rzutu. Z kościanym ostrzem harpuna połączony jest wypełniony 
powietrzem pływak — dzięki niemu ugodzona śmiertelnie foka nie tonie w morzu.

Solidne, zdolne wytrzymać szybką jazdę po chropawym śniegu i po stromiznach lodowca 

sanie, zbudowane bez kawałka żelaza, bez śrub, bez gwoździ, po dziś dzień budzą podziw. 
Słynne nan- senowskie sanie, używane jeszcze dzisiaj w nowocześnie wyekwipowanych 
wyprawach, na obu krańcach świata, są ulepszoną nieco kopią starodawnych eskimoskich 
pojazdów, najlepiej przystosowanych do arktycznych warunków.

Nie wystarczyłyby zręczne palce ani cierpliwość, gdyby nie zadziwiająca pomysłowość 

Eskimosa.

Prawzór kajaka przetrzymał próbę tysięcy lat. Lekki, elastyczny szkielet sporządzony z 

kawałków drzewa dryfowego, przygnanego na Grenlandię prądami morskimi z dalekich 
wybrzeży Syberii lub północnej Ameryki, obciągali Eskimosi wielkimi skórami 'świeżo 
upolowanych fok brodatych. Skóry te specjalnie gładko wyprawione, bez śladu sierści, 
zszywała kobieta eskimoska kościaną igłą szwem, który nie dziurawi poszycia.

Każdy myśliwy budował swój własny kajak na swoją miarę. Ta najsmuklejsza na świecie 

łódź liczy zazwyczaj około sześć metrów długości, pół zaledwie szerokości i ćwierć 
wysokości. Rolę zderzaków spełniają kawałki kości morsa umieszczone na dziobie i na rufie. 
Od spodu przytwierdza się kły narwala, żeby uchronić łódź przed zderzeniami z krą, przed 
przedziurawieniem, bo równałoby się to zatonięciu, a tym samym — śmierci. Żaden Eskimos 
nie umie przecież pływać — bo i po co? I tak niedługo wytrzymałby w lodowatej wodzie 
arktycznego morza.

Okrągły otwór, przez który myśliwy wślizguje się do kajaka,

background image

musi być bardzo wąski i jak najszczelniej przylegać do ciała. Na jego krawędzi zakłada i 
mocno zaciska rzemieniem anorak, w którym zarówno kaptur, jak rękawy są nie tylko ściśle 
dopasowane, ale mocno, szczelnie zawiązane. Teraz dopiero łowca stanowi jedną 
nierozdzielną, wodoszczelną całość ze swą smukłą łodzią, jak ongiś jeździec tatarski ze 
swym koniem. Kiedy gniewne Uderzenie' fali przekręca kajak dnem do góry,. jednym 
zręcznym ruchem ramienia pod wodą myśliwy potrafi powrócić do normalnej pozycji.
Sportowcy wodni całego świata po dziś dzień sporządzają lekkie łodzie według eskimoskiego 
prawzoru, stosując zamiast skór plastyk lub gumowane płótno.
Wyrazy „kajak" czy „igloo" weszły do międzynarodowego słownictwa podobnie jak 
„anorak", kaftan z kapturem naciągany przez głowę, prosty w kroju, niezastąpiony dla 
człowieka walczącego ze śniegiem i zimnem. Uszyty z foczych skór musi być luźny, żeby 
powietrze — dodatkowa warstwa izolująca — mogło pod nim swobodnie krążyć. Jeżeli 
myśliwy podczas długiego biegu za psim zaprzęgiem spoci się, wystarczy, by odrzucił 
kaptur, a przez szeroki kołnierz nasycone parą powietrze uchodzi na zewnątrz.
Odrzucając najwymyślniejsze europejskie i amerykańskie ubrania polarne, zdobywca 
bieguna północnego Peary podczas swych licznych grenlandzkich prób dotarcia do bieguna 
północnego nosił wyłącznie eskimoską odzież, przestrzegając przed niebezpieczeństwem 
wkładania pod futrzany anorak wełnianej bielizny, która nasiąkając potem grozi człowiekowi 
zamarznięciem.

Podczas zimowych miesięcy łowca Grenlandii wkłada najchętniej puchem do ciała 

„bieliznę" zszywaną mozolnie z dziesiątków, czasem z setek ptasich skórek, lub puszyste 
futro młodego karibu, na wierzch anorak, do tego spodnie ze skóry białego niedźwiedzia; są 
one wprawdzie ciężkie, ale mają tę zaletę, że śnieg nie przywiera do włosia. Latem Eskimos 
zamienia je na fokowe lub szyte ze skór karibu — futrem na zewnątrz.

Obuwie eskimoskie „kamiki" składające się z dwu części: wewnętrznej włosem do ciała i 

zewnętrznej włosem na wierzch — to także wynik wielowiekowego doświadczenia. Skóra 
foki jest nieprzemakalna, but utrzymuje znakomicie ciepło, zwłaszcza jeśli.

background image

wymościć go suchą trawą lub klakami wełny wołu piżmowego. Zimowe, kamiki z 
niedźwiedziego futra głuszą kroki myśliwego, fokowe latem nie ślizgają się po lodzie. 
Odświętne obuwie Eskimoski, sięgające do pół uda, jest pięknie zdobione barwnymi rze-
mykami. Każda kobieta w pomysłowości i układzie skomplikowanych wzorów stara się 
prześcignąć sąsiadki.

Łatwo powiedzieć „miękka" skóra na buty, na rękawice, na kajak czy anorak, ale jak ją 

wyprawić nie mając do dyspozycji żadnych środków chemicznych ani roślinnych? Jedynym 
dostępnym, jaki rozpuszczał tłuszcz, była sfermentowana uryna, skrzętnie jak skarb 
przechowywana w każdym igloo. Ten właśnie znakomity garbnik stosowano od dawien 
dawna na Grenlandii do wyprawiania skóry, długo i pracowicie zmiękczanej później zębami.

Kiedy wiosną słońce obejmuje we władanie Arktykę, na przeciąg kilku miesięcy, jego 

promienie odbijając się od każdego lodowego zrębu, od każdej śnieżynki rażą boleśnie oczy. 
Najbardziej nowoczesne przyciemniane okulary stosowane dzisiaj przez polarników miały 
jedną wielką wadę: para zamarzała na szkłach czy tworzywie sztucznym, pokrywała je 
nieprzenikliwą powłoką, zacierała widoczność. Eskimos nie znał tego kłopotu. Cienkie płytki 
kościane z wąziutką poziomą szparą zabezpieczały znakomicie oczy przed oślepiającym 
blaskiem słońca, pozwalając jednocześnie wszystko widzieć.

Uczestnicy francuskich wypraw polarnych, na Grenlandię w ostatnim dziesiątku lat 

skorzystali z eskimoskiego doświadczenia i w ciemnych okularach z masy plastycznej 
wywiercają milimetrowy otwór na wprost źrenicy. Chroniąc znakomicie oczy okulary takie 
nie zasnuwają się nigdy mgiełką pary.

Szczytowym osiągnięciem pomysłowości Eskimosa i jego zadziwiającej umiejętności 

dostosowania do środowiska, które uwięziło go na wieki, jest igloo, dom z brył śniegu, z 
jedynego materiału budowlanego, jakiego mu nigdy nie zabrakło. Mieszkańcy północnej 
Grenlandii byli mu wierni od prawieków, ci z południa wyspy zamieszkiwali ongiś pieczary, 
na wpół wkopane w ziemię, na wpół wzniesione z odłamków skał, z darni i kłód dryfowego 
drewna. Latem z zimowych leży przenosili się do przewiewnych

background image

skórami. Podczas nocy polarnej i oni jednak zawsze budowali igloo. Nie wiedzieli 
oczywiście, że bryła śniegu jest porowata, że zawiera miliony komórek wypełnionych 
powietrzem; że jest złym przewodnikiem ciepła, a więc tym samym — znakomitym two-
rzywem izolującym, ale wiedzieli, jak ciepły jest taki domek.
Budowa igloo na szlaku przywodzi na myśl jakiś ważny
uroczysty obrządek. Trzeba widzieć, jak myśliwy celebruje ten moment Nie zważa na mróz 
ani wichurę, powoli, w skupieniu rozgląda się dokoła. Stopą obutą w futro wypróbowuje 
grunt, uważnie nasłuchuje dla niego tylko zrozumiałych dźwięków, co parę kroków wbija 
głęboko harpun w białą pokrywę. Arktyka nauczyła go wielkiej mądrości — nie spieszyć się. 
Odwieczny doradca, instynkt pierwotnego człowieka mówi mu, że nie może być pośpiechu 
tam, gdzie buduje się dom, że budulec musi być jak najlepszy.
Nie każdy śnieg nadaje się na igloo, o tym wie nawet dziecko na Grenlandii. Musi być 
zwarty, ścisły, płozy sań nie powinny pozostawiać na nim głębokiego śladu. Nie może być 
puszysty — ściany runęłyby na głowę łowcy, nim ukończyłby budowę. Ani zbyt sprasowany 
— człowiek zamarzłby niczym w lodówce, gdyby zamknął się szczelnie w lodowych 
ścianach. Kiedy w końcu Eskimos znajdzie odpowiedni śnieg, wyciąga z sań długi, szeroki, 
ongiś kościany, dziś stalowy nóż przypominający wyglądem indiańską maczetę.
Wie z góry, bez skomplikowanych obliczeń — tych i tak nie potrafiłby dokonać — ile ma 
wyciąć bloków, pod jakim kątem pierwszy ich krąg pochylić do wewnątrz, jak ściąć górną 
krawędź, żeby następne układały się spiralnie, zamykając sklepienie nad głową. Bez cyrkla, 
bez taśmy mierniczej nieomylnie wyczuwa, jaką proporcję utrzymać pomiędzy średnicą a 
wysokością śnieżnego domku.
Otwór wyjściowy wycina u samego dołu ściany i dobudowuje długi tunel, który zabezpieczy 
wnętrze przed śniegiem i lodowa

background image

tymi podmuchami. Otwór wentylacyjny wywierca także nisko w bocznej ścianie, zawsze od 
strony wiatru, pamiętając, że gdyby go przebił w szczycie, nastąpiłaby katastrofa. Ciepłe 
powietrze uchodząc z igloo rozpuściłoby śnieg i rano myśliwy znalazłby się bez dachu nad 
głową.

Budując igloo na zimę Eskimos z północno-zachodnich brzegów okolic Thule wznosi w 

promieniu dziesięciu metrów wysoki półkolisty mur. Pierwsza zadymka zawali śniegiem 
wolną przestrzeń, służąc jako dodatkowe ocieplenie przed północnymi podmuchami.

Prócz znakomitej izolacji termicznej i odporności na uderzenia wichury, dzięki kopulastej 

formie igloo odznacza się jeszcze jedną niezwykłą zaletą: można je szybko zbudować. W 
podróży, na szlaku, zaskoczony śnieżną nawałnicą łowca potrafi w ciągu zaledwie 
trzydziestu minut wznieść niewielki schron, w którym mieści się dwu, a nawet trzech ludzi. 
Zdarzają się jednak igloo-gi- ganty o średnicy dziesięciu metrów i wysokości ponad trzech, w 
których zgromadzić się może do setki.

„... Nie znajdziesz domu z kamienia, który byłby tak zaciszny i rozkosznie ciepły jak 

igloo — pisze w swych pamiętnikach Knud Rasmussen. Dodaje wszakże: — ... niełatwo 
obcemu przybyszowi przyzwyczaić się do tego, co od dawien dawna nie razi już ani mego 
wzroku, ani powonienia, ani słuchu. Mój młody przyjaciel Duńczyk, meteorolog, innego jest 
zdania i tak wspomina swój pierwszy pobyt w śnieżnym domu:

... Oślepiony zamiecią, która smaga lód, na wskroś przemarznięty wpełzam z ulgą w 

wąski tunel, roztrącam po drodze mokre, kosmate ciała. Psy również schroniły się tu przed 
uderzeniami wichury, ale do ilgoo nie mają wstępu. Zaduch wiszący w powietrzu zapiera w 
pierwszej chwili oddech. W nos uderza mdły fetor zgniłego mięsa i moczu. Pełgający, 
migotliwy blask ledwie tlącego się mchu zanurzonego w sadle foczym nie rozświetla 
wnętrza, ledwo rozróżniam postaci.

Upał nie do wytrzymania. Czym prędzej ściągam anorak i zasiadam wśród łowców na 

wymoszczonej skórami niedźwiedzia polarnego śnieżnej ławie. Pośrodku igloo czerwienieją 
wielkie połacie poćwiartowanej niedawno foki. Tugto przywiózł je widać

background image

ze skrytki. Ale to nie one są źródłem tego odoru. Kiedy oczy powoli oswajają się z 
półmrokiem, widzą obok otworu wejściowego wykute w śniegu zagłębienie pełne mięsiwa. 
Raz po raz któryś z łowców sięga do tej »spiżarki* po upatrzony kęs, ogryza kości, wypluwa 
niektóre kawałki z powrotem — kiedyś się jeszcze może przydadzą.

Długą chwilę jak inni wpatruję się w ogromne oka tłuszczu pływającego w saganie 

pełnym mięsa. Stara Eskimoska zerka na nie pożądliwie nie przestając ani na chwilę 
zeskrobywać kościanym nożem słoniny z jakiejś skóry. Widząc mój wzrok uśmiecha się 
przyjaźnie, obnażając zęby starte po pieńki.
Szybkim ruchem gospodarz wyławia wreszcie z sagana pierwszy jjpłat ociekającego 
tłuszczem mięsa, podaje mi go, a sam porywa łapczywie dużą kość, miażdży ją jednym 
zaciśnięciem szczęk i długo, smakowicie mlaszcząc językiem wysysa z niej na wpół surowy 
szpik — przysmak nad przysmaki.
... Któż może wiedzieć, ile czasu rozrywamy palcami, żujemy hałaśliwie, pożeramy nie 
dogotowane mięso, te stosy mięsa. Godziną, dwie, trzy? Klepiemy się po brzuchach, 
plujemy, palimy, popijamy kubkami czarnej jak smoła herbaty, oblizujemy się w przerwach 
między jedną a drugą porcją.
Po chwili znów wszyscy sięgają po nowe kęsy, jakby w obawie, że nie nadążą nasycić się. 
Zapomnieli o nożach, wystarczą im zęby, te wspaniałe zęby, którym kość się nie ostanie.
Odpędzane ustawicznie od wejścia psy wyją i hałaśliwie na- szczekują. Każdy z nas wlepia 
znów chciwie wzrok w kawał mięsa, który właśnie schwycił w ociekające tłuszczem palce, 
bądź w ten wielki sagan, w którym czekają następne. Rośnie kopczyk ogryzionych 
skrupulatnie kości. Przestajemy jeść, niezdolni wydałoby się przełknąć jednego kęsa i... 
zaczynamy od nowa. Ktoś rozpoczyna długą myśliwską opowieść. Rozumiem niewiele. 
Krótkie gardłowe dźwięki wypełniają igloo, ni to śpiew, ni deklamacja. Ich monotonii 
wtóruje jękliwa skarga wiatru dochodząca z mroźnego świata zadymki.

... Wśród tych ludzi przeniesionych wprost z epoki kamienia we współczesność zatracam 

powoli poczucie rzeczywistości, zapadam w zamierzchłą przeszłość, zapominam, kim jestem, 
skąd przyby-

background image

wam, wydaje mi się, że byłem zawsze tu wśród nich. Czuję, jak
odżywają we mnie jakieś dawno zamarłe echa."
• * *>

Jeden z najbardziej zasłużonych ludzi Grenlandii, Knud Ras- mussen, syn Duńczyka i 

Eskimoski, całe swe dzieciństwo spędził na wyspie. Pierwszymi jego zabawkami były 
harpun, kajak i sanie, pierwszym towarzyszem — pies, językiem ojczystym — grenlandzki. 
Razem z gromadką rówieśników, jak on dziesię- cio-jedenastoletnich chłopaków, 
towarzyszył łowcom w myśliwskich wyprawach, żył z nimi w igloo ich życiem. Gdy 
skończył trzynasty rok, rodzice po długich naradach wysłali go do Kopenhagi na studia. Cios 
był ciężki. Za wszelką cenę Knud zapragnął stamtąd uciec. Bo i cóż zyskał na tej zmianie? 
Zamiast swobody — zamknięcie w murach uczelni, internatu, miasta. Zamiast uznania 
przyjaciół — pobłażliwy stosunek obcych. Wiele czasu minęło, nim młody dzikus wyrobił 
sobie prawo obywatelstwa w nowym środowisku. Postanowił jednak wytrwać i pokazać, co 
potrafi. Ukończył z odznaczeniem szkołę, święcił później triumfy na uniwersytecie, na 
wydziale etnografii, nieprzeciętną inteligencją i zdolnościami budząc podziw profesorów.

Zgodnie z wolą ojca, pastora, młody człowiek miał na zawsze pozostać w Europie. Głos 

krwi przeważył jednak, tęsknota okazała się silniejszą niż nieprzebrane uroki 
cywilizowanego świata, który stał przed nim otworem. Rasmussen sprzeciwił się ojcowskiej 
woli i powrócił na Grenlandię, tak jak się wraca do ojczyzny, do domu, do swoich.

Widząc, jak znikoma jest wiedza o jego współziomkach w Danii i na całym świecie, za 

cel życia postawił sobie nie tyle odkrycia dalekich lądów i mórz, co poznanie i udostępnienie 
poznania dziejów eskimoskich plemion rozrzuconych wokół północnego bieguna na obszarze 
czternastu milionów kilometrów kwadratowych Arktyki.

Krążąc niezmordowanie od osady do osady, od obozowiska do obozowiska, 

przemierzając z łowcami wielkie połacie Grenlandii, był w swoim żywiole. Biegł nieraz za 
psim zaprzęgiem sześćdzie-

background image

siąt, siedemdziesiąt kilometrów dziennie, budował na szlaku igloo, ucztował i głodował jak 
jego towarzysze eskimoscy.

„...Daj mi zimę, wielki Boże, daj mi śnieg i psy, o resztę nie dbam!" — notował w 

pamiętniku, szczęśliwy, że udało mu się zrzucić jarzmo nawyków europejskich.

Nie była to jednak włóczęga bez celu. Rasmussen dotrzymywał przyrzeczenia. Wiedział, 

że dzieła, jakiego się podjął, nikt nie dokona, jeżeli on zawiedzie.

Odszukiwał w osiedlach starszych łowców, szamanów i skrzętnie notował wszystko, co 

widział i co słyszał. Na własne oczy przekonał się, jak ciężkie życie wiodą jego bracia 
grenlandzcy znad odległej, zapomnianej przez Boga i ludzi Zatoki Melville'a, jak . często 
cierpią głód, w jakim trudzie zdobywają żywność.

W długim memoriale, pierwszym tego rodzaju dokumencie, Rasmussen zWrócił się do 

władz duńskich w Kopenhadze z gorącym apelem o pomoc. Będąc człowiekiem czynu, nie 
poprzestał na prośbach, nie żebrał, lecz opracował szczegółowy plan utworzenia na 
północno-zachodnich rubieżach Grenlandii sieci magazynów do wymiany żywności na futra 
lisów polarnych, skóry fok, morsów i białych niedźwiedzi. Apel pozostał jednak bez echa. 
Jeden i drugi. Grenlandia w owym czasie niewiele obchodziła władze centralne Danii. 
Trudno dostępna, dzika, uboga, nie była także popularna wśród Duńczyków w kraju.

Knud Rasmussen nie należał jednak do ludzi, którzy łatwo rezygnują. Skandynawski upór 

w połączeniu z eskimoską wytrwałością przyniosły niespodziewane wyniki. Widząc 
bezcelowość dalszych starań oficjalnych, wraz ze swym przyjacielem Peter Freuchenem 
postanowili założyć sami, nie oglądając się na nikogo, bez niczyjej pomocy, pierwszą 
placówkę takiego wymiennego handlu na północno-zachodnich wybrzeżach wyspy w 
maleńkiej ubogiej osadzie nad Zatoką Melville'a. Pewni swej racji i pełni fantazji nadali jej 
nazwę Thule, nawiązując do legendarnego lądu Ultima Thule — Krańca Świata, o którym 
pisał w czwartym wieku przed naszą erą grecki astronom Pyteasz, pierwszy polarny żeglarz 
Europy.

Pomysł Rasmussena zdał egzamin. Nabywając za godziwą cenę piękne skóry i futra, z 

którymi łowcy nie wiedzieli, co począć,

background image

które niejednokrotnie używali jako ścierki lub pieluszki, dostarczano im w zamian żywność, 
tytoń, broń i amunicję. A że handlował sprawiedliwie, nikogo nie krzywdząc, myśliwi z 
dalekich stron ciągnęli do Thule.

Założona w roku 1910 osada po paru latach powiększyła się w trójnasób i nadal wciąż się 

rozrastała. Handel nie był jednak celem Rasmussena. Pozostawiając w swej placówce 
zastępców, uczynił z osady w Zatoce Melville'a punkt wyjściowy dla swych niezwykłych 
wypraw badawczych.

Mając za sobą już cztery ekspedycje, podczas których dotarł do wszystkich osiedli 

eskimoskich Grenlandii i Ziemi EUsmere'a w Arktyce Kanadyjskiej, niezmordowany badacz 
organizuje w roku 1921 swą największą, najdłuższą w dziejach Arktyki, pieszą „Piątą 
Wyprawę Thule".

W ciągu trzech lat za psim zaprzęgiem przebiega ponad dwadzieścia tysięcy kilometrów, 

poczynając od Zatoki Hudsona poprzez Cieśninę Beringa, kończąc na Czukotce. Wzdłuż i 
wszerz przemierza niedostępne tundry, wybrzeża i wyspy archipelagu kanadyjskiego. Od 
mieszkańców jednej osady dowiaduje się o innych, nieznanych, pragnie dotrzeć wszędzie, 
odwiedzić każde najmniejsze nawet obozowisko. Nie omija żadnej okazji, chciałby, póki 
jeszcze czas, uchwycić na żywo nikły wątek nici, jaka prowadzi do odtworzenia dziejów jego 
praprzodków. Wszędzie, gdzie się zjawia, witany jest jak swój, jak przyjaciel. Obrosła 
legendą sława „tego, który pragnie wiedzieć", wyprzedza go i szeroko niesie się po całej 
Arktyce.

Podczas wędrówki, w której towarzyszy mu kilku Eskimosów, Rasmussen natrafia na 

ślady koczowniczych plemion, nie znanych dotąd nikomu, zimuje wśród nich, wypełniając 
kartki bezcennymi notatkami. Każdy łowca, każda kobieta układa swoje własne pieśni — nie 
wolno ich nikomu innemu śpiewać, od każdego więc trzeba je usłyszeć, każdego namówić, 
żeby sięgnął pamięcią do wszystkiego, co słyszał lub widział.

Ze zwartego muru zawiei wyskoczył mu kiedyś na spotkanie baśniowy zaprzęg — 

niespotykanej, siedmiometrowej długości sanie unoszone lekko jak piórko przez piętnaście 
wspaniałych, białych jak śnieg psów z pięcioma zakutanymi w futra ludźmi.

background image

Słynny szaman Aua wraz ze swą świtą, niewyczerpana kopalnia tajemnej, nie opisanej 

wiedzy, słysząc o Rasmussenie wyjechał szukać go na pustkowiach, sprowadzić do siebie, 
wtajemniczyć w'arkana swej sztuki. I jakże nie pozostać u niego przez kilka 
niezapomnianych miesięcy w obszernym igloo, wypełnionym obrzędowymi maskami, 
amuletami, dźwięczącym warkotem czarnoksięskiego bębna i głosami przywoływanych na 
ziemię duchów?

Pęcznieje tom legend, opowiadań i śpiewów, pogłębia się zasięg wiadomości, jakie miały 

zaginąć bezpowrotnie wraz z odejściem starych. Młodym żyęie niosło bogactwo wrażeń i nie 
stało już miejsca na rozpamiętywanie przeszłości.

Podczas swej długiej wędrówki badacz natrafiał także w tundrze na plemiona 

Eśkimosów-Karibu, którzy nigdy nie docierali do morza, nie słyszeli o nim, nie znali fok, 
morsów aini wielorybów. Co dziwniejsze, w prymitywnych ich szałasach nie płonęły dzień i 
noc kaganki wypełnione sadłem ubitych zwierząt, jak to było w zwyczaju innych szczepów 
eskimoskich. Byt swój opierali ci ludzie wyłącznie na wielkim polarnym wędrowcy — 
karibu. Idąc wiernie śladami stad, jesienią i wiosną ciągnących gromadnie utartymi od stuleci 
szlakami z północy na południe i z południa na północ w poszukiwaniu mchów i porostów, 
odziewali się w jego skóry, pokrywali nimi namioty, żywili mięsem, z kości sporządzali 
sprzęt myśliwski i domowy. Były jednak takie lata, w których z nieznanych przyczyn 
zwierzęta zmieniały trasy ciągów. Smutne lata. Nie było co jeść, obuwie ścierało się, odzież 
darła w strzępy, nie stało skór, żeby uszyć nową, mróz doskwierał. Rozzuchwalone wilki 
porywały chude jak szkielety psy i rzucały się na ludzi, którzy marli z głodu i zimna.
Plemiona, jakie odwiedzał, przemierzając wciąż za psim zaprzęgiem obszary Arktyki, były 
bardzo różne, różne były ich obyczaje, odmienne wierzenia. Nosiły inną odzież, inną broń 
myśliwską, miały odrębne sposoby polowania, ale wszystkie, od Czukotki po 
Grenlandię^łączyła jedna wspólna więź — język. Z każdym napotkanym Eskimosem Knud 
Rasmussen mógł się porozumieć. . „...Wywodzimy się wszyscy z jednej rodziny!" — 
powtarzał z dumą, a zaskoczony świat nauki z uwagą słuchał jego słów. Co pewien czas 
badacz podążał pa inne kontynenty, do życia,

background image

z jakiego dobrowolnie zrezygnował. „Stojąc na najwyższym piętrze drapacza chmur w 
Nowym Jorku marzę o psim zaprzęgu"— pisał. W stolicach Europy, w Stanach 
Zjednoczonych Ameryki Północnej wygłaszał niezmordowanie odczyty ilustrowane sensa-
cyjnymi zdjęciami, wyświetlał filmy, publikował w prasie artykuły. wydawał książki. Za 
wszelką cenę pragnął rozbudzić zainteresowanie etnografów, etnologów, archeologów, 
zwrócić uwagę świata na prakulturę swych przodków. „Nie miała sobie podobnej" — 
powtarzał pełen dumy.

I znów powracał do siebie na Daleką Północ. I znów organizował ekspedycję za 

ekspedycją..

„...Nie ma w północnej Arktyce Eskimosa, z którym nie wyruszałbym na łowy, nie ma 

dziecka, którego imienia nie znałbym" — notował, szczęśliwy, że w wieku dojrzałym mógł 
żyć życiem, jakie sobie wymarzył za młodu.

Po powrocie z „Siódmej Wyprawy Thule" w roku 1933 Knud Rasmussen odszedł do 

kraju cieni, o którym tyle opowiadali mu łowcy eskimoscy. Zmarł przedwcześnie, po ciężkiej 
chorobie wywołanej zatruciem konserwami mięsnymi.

Dwadzieścia pięć lat wędrówek arktycznych nie poszło jednak na marne. W dwunastu 

wielkich tomach Rasmussen zawarł niepowtarzalny obraz zmagań z przyrodą ostatnich na 
naszej planem cie ludzi epoki kamiennej — pozostawił po sobie jedyne w swoim rodzaju 
dzieło, jakiego nikt prócz niego nie zdołałby zapewne dokonać.

Eskimosi uwielbiali swego Kununguaąa — małego Knuda, jak go nazywali. Czyż nie był 

jednym z nich? Komuż opowiedzieliby więcej riiż jemu? Nikt nie umiał tak słuchać jak on, 
tak polować jak on,. zjadać takich ilości surowego mięsa i nikt ich tak dobrze nie rozumiał 
jak on. Sięgając wspomnieniami do szczęśliwych chwil minionej młodości chętnie mówili, 
co sami wiedzieli, co przekazywali im przodkowie, przypominali sobie dawno zapomniane 
opowieści, układali dla niego nowe. I tak, nie pisana na przestrzeni wieków, karta po karcie 
rosła Księga Eskimoskich Dziejów.

Rasmussen wskrzeszał w niej bohaterów dawnych legend, odtwarzał wiernie bogactwo 

ginących obyczajów i wierzeń,

background image

pieczołowicie odrysowywał i utrwalał na taśmie fotograficznej motywy dekoracyjne odzieży, 
rysunki w kości na rękojeściach noży i harpunów, rzeźby w kamieniu, notował różnice w 
budowie kajaka i sań na różnych obszarach, zapisywał wreszcie i cierpliwie tłumaczył na 
język duński śpiewy eskimoskie. Od niego dopiero świat dowiedział się, jak czuje, jak cierpi 
i cieszy się, jak wypowiada swoją tęsknotę najprymitywniejszy wśród prymitywnych 
człowiek spod bieguna północnego.

Spieszył — wiedział, że czas pracuje przeciwko niemu, że najstarsi szamani i łowcy 

wymierają, a wraz z nimi zapada w niepamięć bezcenny materiał badawczy. Lękał się, że 
kulturę eskimoską zdławi już wkrótce, zmiecie bez śladu z powierzchni Ziemi „cywilizacja 
emaliowanych miednic" —-jak mawiał z goryczą.

Podczas swojej ostatniej wyprawy, „Siódmej Wyprawy Thule", pisał:
„... Z głębi serca błogosławię los, że pozwolił mi przyjść na świat w czasach, kiedy psi 

zaprzęg nie należał jeszcze do przeszłości".

background image

DUMĘ „POŻERACZA SUROWEGO MIĘSA" ZRODZIŁA PUSTYNIA
Od dawna gniewała i urażała grenlandzkiego łowCę nazwa Eskimos, w narzeczu Indian z 
Labradoru oznaczała ona: „ten, co pożera surowe mięso", przyjęła się jednak ogólnie i 
pokutuje po dziś dzień. Biada jednak temu, kto w rozmowie z Grenlandczykiem — bo tak od 
pół wieku mniej więcej nazywał siebie mieszkaniec wyspy — powie o nim: Eskimos. Będzie 
mu to poczytane w najlepszym razie za nietakt, w najgorszym razie za obrazę.

Odwiecznego wędrowcę Eskimosa-Grenlandczyka od stuleci cechowała duma. Ta sama, 

która ongiś kazała błękitnym jeźdźcom z serca Sahary, Tuaregom, nosić na twarzy zasłony, 
by ukryć otrzymane w bitwach rany, by nie odczuwać upokorzenia wobec kobiet, nie budzić 
litości. Duma mieszkańca pustyni — jej pana, a zarazem jej niewolnika.

Codzienna, nierzadko ongiś samotna walka z wrogim światem, jaki otaczał łowcę 

grenlandzjkiego, z martwą przestrzenią, z zimnem i głodem od wieków wyrobiła w nim 
poczucie ogromnej odpowiedzialności. Wiedział, że liczyć musi wyłącznie na własną 
zaradność, na własną odwagę, na siebie samego, że decyduje o losie swoim i swoich bliskich, 
o życiu ich i śmierci. Z tej niełatwej walki codziennego dnia, każdej niemal godziny, ze 
swych osiągnięć czerpał coś więcej niż poczucie godności. Szczycił się swym pochodzeniem, 
nazywał siebie „Innuk" czy „Innuit" — to znaczy „człowiek w pełni tego słowa", 
„prawdziwy człowiek".
Tych, co przybywali nie proszeni do jego ojczyzny, bezradnych najczęściej wobec 
przeciwności arktycznych obszarów, traktował jako coś pośledniejszego. Nie starał się ich 
naśladować, a dobrotliwy z natury, nie żywił dla nich uczuć nienawistnych, raczej —

background image

lekceważące pobłażanie. Określenie „kabluna", „krasluna" w zależności od narzeczy danego 
plemienia co znaczy „syn psa" — zabarwione jest szczyptą ironii i wzgardą. Najwyższą 
pochwałą w ustach Eskimosa są słowa, jakie po wielu latach wspólnych zimować, wędrówek 
i łowów usłyszał admirał Peary od starego grenlandzkiego myśliwego: „Jesteś prawie tak 
dzielny jak my, jesteś inniik!". To powiedzenie obiegło w mig całe osiedle, powtarzane z ust 
do ust z najwyższym szacunkiem.

Wspólna plemionom eskimoskim rozsianym na olbrzymich połaciach Arktyki — od 

Półwyspu Czukockiego, poprzez Alaskę do Grenlandii — legenda przytoczona przez Knuda 
Rasmussena mówi o głęboko zakorzenionej, prastarej pogardzie dla białych. Opowiada o 
dziewczynie, co nie chciała całymi latami, nie mogła znaleźć męża, a przecież nie gorzej niż 
inne umiała szyć znakomite kamiki, które nie przemakały, i futrzaną odzież, umiała ćwiarto- 
wać fokę, skrobać skóry na ubrania i kajak, tak żeby nie pozostała na nich odrobina tłuszczu, 
umiała, także wnieść igloo w podróży. Ale wybredzała, odrzucała zalotników, żaden nie 
przypadł jej do gustu. Lata mijały, a ona wciąż żyła samotna, na niewielkiej skalistej Wyspie 
Morsów, zapomniana przez wszystkich wreszcie, rozgoryczona i smutna.

Niespodziewanie zjawił się kiedyś w jej igloo młody łowca. ...Przypłynął w kajaku, twarz 

miał miłą, pełną, spojrzenie śmiałe. Uradowała się dziewczyna. „Musi być dobrym 
myśliwym, skoro., sam jest taki tłusty" ■—pomyślała i z chęcią zgodziła się pójść za nim. 
Ledwie opuścili wysepkę, przejrzała biedna, zrozumiała, że dzieje się coś niedobrego. To nie 
był zwykły łowca, to był zły duch. Nogi miał smukłe, zakończone niczym karibu kopytami, 
żeby szybciej biegać, ramiona długie, ogromne niczym kły morsa, żeby skuteczniej zadawać 
ciosy. Przerażona odepchnęła go ze wstrętem, chciała uciec, ale było już za późno... 
Rozgniewany niespodziewanym oporem złośliwy duch zamienił młodą kobietę w sukę i 
porzucił na pierwszej napotkanej wysepce.

Przyszło na świat sześciu synów, brzydkich bardzo i bardzo złych. Nie chciała na' nich 

patrzeć, poukładała wszystkich do wysokich karników i wrzuciła do morza. Wiatr zagnał 
dzieci do dalekich pustynnych brzegów. Z nich to wywodzą się Indianie...

background image

Później biedna kobieta miała znów sześcioro dzieci jeszcze brzydszych, jeszcze gorszych i 
jeszcze głupszych. Postąpiła z nimi podobnie jak z poprzednimi. Burza odegnała jej synów 
daleko, jeszcze dalej niż poprzednich, na jakiś nie znany nikomu ląd. Z nich wywodzą się 
biali.

— No bo jakże poważać takiego kablunę — zapytuje z powagą eskimoski łowca — jeżeli 

nie potrafi sam podczas zamieci wznieść na szlaku schronienia z brył śnieżnych? Jeżeli nie 
jest zdolny jednym trzaśnięciem bata zmusić do posłuchu psiego zaprzęgu? Tego, który cofa 
się bardziej bezradny niż małe dziecko przed najdrobniejszą przeszkodą, co nie umie znieść 
głodu ani zimna. Wystarczy, żeby stracił kompas podczas podróży, a staje się zagubiony jak 
ślepiec, nie wie, w którą stronę się obrócić, nie odnajdzie sam północy ani południa, nie 
zrozumie, co mówi wiatr, nie dojrzy śladów stada karibu pod świeżym śniegiem, nie 
odgadnie, jak dawno przeciągały szlakiem, nie wypatrzy, gdzie foka drąży otwór, żeby 
nabrać w płuca powietrza. A czy zdobędzie się na cierpliwość wyczekiwania długich godzin 
nad szparą oddechową foki, by przywieźć z łowów żywność dla swoich? Jest do tego 
niezdolny, brak mu ambicji, woli, cierpliwości. Cóż wart jest taki człowiek? A czy należy 
darzyć szacunkiem kogoś, kto nie ufa swej pamięci?!

W ciągu długich dziesiątków lat Eskimosi nie byli w stanie pojąć, jak można nie 

zapamiętać tego, co raz się widziało lub raz słyszało.

Nie brak było nieporozumień. Kanadyjczycy na swoich terenach arktycznych postanowili 

kiedyś dokonać spisu mieszkańców niewielkiej osady nadbrzeżnej na Ziemi Króla Williama. 
Oficer Królewskiej Konnej Policji zasiadał w największym igloo i po kolei wywoływał 
łowców. Wchodzili jeden po drugim i przez tłumacza podawali mu swe imiona i przydomki, 
usiłując cierpliwie wyjaśniać zawiłe dla niego więzy rodzinne. W milczeniu, przejęci powagą 
chwili obsiedli ławy wyściełane futrami i przyglądali się, jak skrzętnie notował wszystko, co 
mu powiedzieli, na wielkich arkuszach rejestracyjnych. Jeden tylko niesforny chłopak śmiał 
się głośno i dowcipkował. Zniecierpliwiony oficer kazał go w końcu

background image

wyrzucić na dwór. Oburzenie jego nie miało granic, kiedy po dziesięciu czy piętnastu 
minutach chłopak powrócił. . — Czy on nie rozumie, że kazałem mu wyjść? — krzyknął 
rozgniewany do tłumacza.
— To tyś nie zrozumiał — brzmiała poważna odpowiedź. — Chłopak pomyślał, nie bez 
racji, że musisz mieć bardzo słabą pamięć, skoro wszystko, co ci powiedzą, musisz 
zapisywać. Odczekał więc trochę i wrócił sądząc, żeś zdążył już zapomnieć. I Kanadyjczyk 
uznał się za pokonanego.

W tym odmiennym od naszego świecie pojęć arktycznych odmienne są także eskimoskie 

zasady savoir-vivre'u.

Peter Freuchen, Duńczyk, który osiedlił się na Grenlandii i pojął za żonę eskimoską 

dziewczynę, Navaranę, opowiada, jak po kilkunastodniowej wyprawie w poszukiwaniu 
zwierzyny myśliwi z pustymi rękami powrócili do osiedla. Znużeni byli i wygłodzeni. 
Wiedzieli, że stary Augutidluarssuk słynie z gościnności, że nigdy jeszcze nikt nie wyszedł 
głodny z jego igloo. W skrytkach swych łowca miał zawsze jakieś zapasy, bo wiosną i latem, 
kiedy foki wygrzewały się na polach lodowych, polował bez przerwy. Poszli więc do niego 
spodziewając się obfitego, dobrego jedzenia. Na widok gości gospodarz zatroskał się, 
rozłożył bezradnie ręce i długo tłumaczył, jak bardzo mu przykro, że znakomitych łowców 
tym razem spotyka zawód, że nie zdoła ich ugościć, jakby tego pragnął, gdyż pozostała mu 
tylko odrobina jedzenia „niegodnego ludzi".

„...Znałem już eskimoskie obyczaje, nie zmartwiłem się więc tym biadaniem — pisze 

Freuchen. — Inni także czekali cierpliwie, nim stary skończy. Wyszedł z igloo i po chwili 
wrócił z olbrzymim worem z foczej skóry pełnym przemarzniętych na kość ptaków. Ledwie 
go przy dźwigał. Schwyciwszy za topór, porąbał mięso na kawałki, pokruszył jeden i 
pierwszy zaczął jeść.

— Jak powiedziałem, smakuje okropnie, zechciejcie wszyscy wyjść, żeby mi było mniej 

wstyd. Nawet moje biedne psy me

background image

zechcą ruszyć tego jadła. Jestem na zawsze stracony w waszych oczach.

Żaden z nas nie przejął się tą tyradą — była przecież tylko sygnałem rozpoczęcia uczty. 

Schowane w jaskini tak, by nie przedostawało się do nich powietrze ani Boże broń światło, 
prze- fermentowane, oblodowaciałe ptaki smakowały wybornie.

— Jedzcie, jeśli wam doprawdy smakuje to obrzydlistwo, znajdzie się więcej, gdyby nie 

wasza uprzejmość, musiałbym je wyrzucić, nic nie jest warte — powtarzał uszczęśliwiony 
gospodarz.

Po kilku godzinach — pożarliśmy już wtedy ze sto funtów mięsa i żaden nie mógł ruszać 

szczękami — Augutidluarssuk napełnił wodą wytopioną z lodu wielki sagan i puścił go obie-
giem. Każdy nabierał wody do ust, wypluwał za siebie, opłukiwał ręce, a potem wycierał je 
pięknym puszystym futerkiem niebieskiego lisa.

— Palce wasze byłoby czuć tą okropnością, jaką was uraczyłem, a wtedy hańba moja 

trwałaby jeszcze dłużej — powiedział skromnie gospodarz na zakończenie uczty.
Ceremoniałowi eskimoskiej uprzejmości stało się zadość." * * •

Peter Freuchen był jednym z niewielu polarników, którzy na arktyczne obszary trafili 

przez czysty przypadek. Jednym z tych zarazem, którzy wiele dobrego uczynili dla 
Eskimosów i los swój pd pierwszej polarnej wyprawie na resztę życia związali z Grenlandią.

„...Nie ciągnęła mnie na Daleką Północ ani wewnętrzna potrzeba, ani chęć pogłębienia 

wiedzy o Ziemi — przyznaje w swych pamiętnikach. — ...Byłem w owym czasie 
niedowarzonym młodzieńcem, którego znudziła monotonia codziennego życia, a fascy-
nowały opowieści o przygodach podbiegunowych i polarnych bohaterach. Cóż, kiedy z tego 
trudno było wyżyć!

...Od dziecka pociągało mnie morze. Już jako ośmioletni chłopak miałem żaglówkę i 

gdyby moi nauczyciele chcieli zadać sobie trud odszukania tego Petera, co tak często 
wagarował, tam

background image

by mnie z pewnością znaleźli... Wstąpiłem później na wydział medyczny uniwersytetu w 
Kopenhadze, bo wydawało mi się, że ten kierunek studiów najwięcej mnie pociągał.
Pewnego razu do szpitala, w którym właśnie pracowałem, przywieziono ofiarę wypadku. 
Biedak pokiereszowany był okropnie: pęknięta czaszka, żebra połamane, poszarpane ścięgna. 
Serce jednak biło jeszcze. Lekarze, wszyscy co do jednego, orzekli, że ranny żyć nie będzie, 
żyć nie może. Powtarzali to przez całe miesiące, podczas których z uporem odmawiał 
spełnienia ich przepowiedni. I wreszcie po pół roku wyzdrowiał. Uznane to powszechnie za 
cud współczesnej medycyny i chirurgii. Z krwi, ciała i kości wskrzeszono człowieka.
Do Kopenhagi z całego niemal kraju ściągali lekarze, omawiali budzący sensację przypadek, 
badali pacjenta, fotografowali, kłuli zastrzykami i w końcu niechętnie wypuścili ze szpitala. 
Patrzyliśmy, jak nas opuszcza — wszyscy: lekarze, siostry, studenci. Widzieliśmy, jak 
przystaje na rogu, jak się waha, a potem niepewnie przechodzi ulicę. I na naszych oczach 
samochód, jeden z tych pierwszych, jakie pojawiły się na ulicach Kopenhagi, przejechał go i 
zabił na miejscu...
Wypadek wzbudził we mnie bezsilną wściekłość i rozgoryczenie. Zrozumiałem, że nie 
jestem widać stworzony na lekarza. Opuściłem bezzwłocznie uniwersytet, a słysząc, że na 
Grenlandię wyrusza wielka wyprawa, uprosiłem jej kierownika, Myliusa Erichsona, żeby 
mnie ze sobą zabrał. Wydaje mi się, że tego nie pożałował."

Po wielu latach spędzonych wśród Eskimosów grenlandzkich Peter Freuchen twierdzi, iż 

pod pozorami szorstkości i rubasz- ności, właściwymi prymitywnym ludziom, są oni 
znacznie wrażliwsi i bardziej subtelni częstokroć niż jego ziomkowie, Duńczycy. Przykładów 
na to przytacza wiele. Oto jeden z nich:

„...Wędrowałem kiedyś przez lodowiec z żoną moją Navara- ną... Droga wiodła stromo 

pod górę. Daremnie smagałem psy biegnące obok zaprzęgu, daremnie krzyczałem, byłem 
wyczerpany, lękałem się, że ustaną wpół drogi.

— Wracamy! — zdecydowałem wreszcie.
— Nie chcesz chyba narazić nas na kpiny — zaprotestowała

background image

Navarana. — Cóż powiedziałyby o moim mężu kobiety z osiedla? Byłabym wystawiona na 
pośmiewisko, pozwól, że cię wyręczę, może uda mi się dopomóc ci.

"Ustąpiłem niechętnie, ale doprawdy byłem już u kresu sił. Cóż może zdziałać słaba 

kobieta, kiedy ja nie dałem sobie rady?

...Psy poderwały się na nowy, władczy głos. Navarana wyglądała jak furia, zamiast 

nieśmiałej, skromnej dziewczyny, którą znałem, zobaczyłem naraz przed sobą oszalałą 
czarownicę. Bicz trzaskał w jej ręku, jak pękająca kra, nad lodowcem biło echo jej krzyku. 
Zwierzęta szarpały uprząż nie zważając na ciężar saó, uciekały przed niemiłosiernymi 
razami. Czuły, że władza przeszła w ręce kogoś, kto wie, czego chce, kto umie rozkazywać.

Sunęliśmy w górę po lodowcu tak szybko, jakbyśmy biegli po niedźwiedzim tropie. Ż 

trudem nadążałem za saniami, coraz bardziej pełen podziwu dla mojej żony... Do szczytu 
dotarliśmy w niebywałym tempie. Teraz można było zwolnić, zjazd był łatwy. Navarana 
spojrzała na mnie pokornie.

— Psy zawstydziły się po prostu, że pogania nimi marna kobieta i pośpieszyły, by dłużej 

nie cierpieć podobnej hańby —
tłumaczyła skromnie oddając mi bicz."
• • *

Ciemności, chłód, napęczniałe śniegiem chmury, mroźna wichura... Mogłoby się 

wydawać, że ci, co żyją w tych najcięższych warunkach klimatycznych, jakie kiedykolwiek 
wytrzymała ludzka istota, muszą być zamknięci w sobie, małomówni, ponurzy, jak to 
posępne niebo nad nimi. Nic podobnego. Są skorzy do śmiechu, pogodni, pogodniejsi chyba 
od mieszkańców wiecznie tonących w słońcu i w kwiatach wysp Polinezji.

„...Eskimosi czynią wrażenie najszczęśliwszych na świecie ludzi" — powtarzają zgodnie 

ci badacze, co niejeden rok spędzili wśród łowców Grenlandii. Niełatwo załamie Eskimosa 
najboleśniejsza strata, nie potrafi długo rozpaczać, nie zna pojęcia „wczoraj", nie nękają go 
ani wspomnienia ciężkich chwil, ani żal za utraconą młodością. Żadnego znaczenia nie 
przywiązuje także

background image

do „jutra", nie wybiega myślą w przyszłość, nie troszczy się o to, co mu przyniesie, nie 

lęka się jej. Ważne jest tylko „dziś".

Jakieś niewyczerpane, niewytłumaczalne zapasy humoru, pogody ducha każą mu widzieć 

świat w jasnych barwach, cie&y6 się z najdrobniejszego zwycięstwa. A zwycięstwem jest w 
jego pojęciu wszystko. Trzeba widzieć radość myśliwego powracającego z łowów z saniami 
pełnymi ubitych fok. Bo czyż mało do niej powodów? Nie zginął podczas pościgu za 
zwierzyną, dotarł szczęśliwie do domowego ogniska, zaopatrzył je w żywność, może teraz 
ogrzać przemarznięte ciało, zaszyć się pod skóry posłania i wyspać do woli, może od razu 
zaspokoić głód, wystarczy sięgnąć po mięso, zdobył je, wydarł tej mroźnej pustce, jaka go 
otacza.

Cóż to za upajające uczucie podczas nagłej zamieci na szlaku pośpiesznie wybudować 

sobie igloo, odgrodzić się od poświstu burzy, nie kulić się pod lodowatymi podmuchami, 
poczuć się wreszcie bezpiecznym. Zasuwając za sobą ostatnią bryłę śniegu, zatarasowując 
wejście, eskimoski łowca wybucha śmiechem. Jest to śmiech zwycięzcy. Nie dał się, umknął 
złym duchom, przechytrzył je, jest mądry, jest dzielny, jest „prawdziwym człowiekiem", 
zawsze da sobie radę. I jakże się nie cieszyć?

„Śmiech wisi w powietrzu" — mówi stare mądre przysłowie grenlandzkie.
Jedyną rozrywką, jedynym ubarwieniem monotonii niełatwego życia były do niedawna 

jeszcze nie kończące się gawędy podczas zimowych miesięcy w igloo.
Stare baśnie, legendy przechodząc z ust do ust nabierały wciąż blasku współczesności, bo 
każde pokolenie dorzucało do nich coś ze swych niepowodzeń i trosk czy marzeń i nadziei. 
Nowe — sławiły cnoty męstwa i wytrwałości tych spośród żyjących, którzy na to 
zasługiwali. Wsłuchiwanie się od kolebki niemal w bohaterski epos nie pozostawało bez 
wpływu na kształtowanie charakteru młodych, ukazując wciąż godne naśladowania wzory. 
Niesłychanie drobiazgowe relacje z dnia codziennego o wszystkim, co za

background image

szło w osadzie, świadczyły o niezwykłej zdolności zapamiętywania. '
Prymitywny, brudny, zawszony „pożeracz surowego mięsa" najadający się do 
nieprzytomności, kiedy łowy dopiszą, czkający tłuszczem foki, nigdy niesyt, wyciągający 
chciwie ręce po nowe wciąż kęsy — zaskakiwał białego przybysza. Myśliwy, który podczas 
klęski głodu zjadał chciwie rzemienie uprzęży i skóry posłania, nim zabił własne psy, bo 
wiedział, że bez nich marnie zginie^ ten co zgodnie z odwieczną bezlitosną tradycją 
pozostawiał na szlaku zniedołężniałych starców, który do niedawna jeszcze nie znał 
utrwalonego pismem słowa, w swoich rzeźbach, w legendach, w śpiewach improwizowanych 
przy lada okazji, potrafi wyczarować świat pełen poezji. Pieśń myśliwska mówi:
Czas już jechać.
Już się pora zaczęła, kiedy lody ruszają,
Żeby biegać po morzu,
Bawić się z falami,
Śpiewać fokom,
Śmiać się ze statków.
Niedobry jest lód,
Chciałby mnie pożreć,
Na dwoje się rozwiera, żeby połknąć sanie,
2eby połknąć psy,
Żeby połknąć mnie.
Albo też chciałby
Unieść mnie na swoim grzbiecie,
Unieść daleko,
Bardzo daleko na morze
I tam o mnie zapomnieć!
Och, trzeba się ratować!
Mus^ę pędzić co sił!
Niech psy skaczą przez tę rozpadlinę,
Niech skaczą i przez tę drugą!
Sanie jęczą, Och, jęczą,
Och, mówią, że się boją. Ja też się boję.

background image

Ale naraz widzę foką. Grubą fokę! Zabijam ją! Och, jaka ona wielka, Och, jaka ona tłusta. Jej 
mięso dla moich psów, Jej skóra dla mojej żony, A tłuszcz,
Cały tłuszcz dla mnie! *

Stary łowca czując, że nie odzyska już nigdy utraconych sił, że musi bezradnie 

pozostawać na brzegu z kobietami i dziećmi, układa swoją skargę w formie piosenki, którą 
tylko on, jako autor, ma prawo śpiewać:
Kiedyś dawniej przywoziłem z łowów Wielką fokę kapturową, czasem dwie, trzy, Silny 
byłem wtedy, młody, Ta trzecia też nie była chuda. Dziś opuścił mnie dobry los, Wspaniałe 
foki, jakie łowiłem dawniej, Teraz są jakieś dawnie małe, nędzne, Prawdziwy obraz mojej 
biedy, Prawdziwy obraz moich nieszczęść.

Wiosna, upragniony powrót Słońca na Ziemię, kres ciążących każdemu ciemności, 

zamknięcia w igloo są wielokrotnie opiewane:
—A przecież jest jedna jedyna rzecz, Jedna, jedyna, która jest wielka, To w chacie na skraju 
drogi zobaczyć, Jak zbliża się wielki dzień, Rodzący się dzień, I światło wypełnia sobą świat.
Wypłynąłem wreszcie na morze w kajaku, Wolniutko wiosłowałem w moim kajaku, Na 
fiordzie Ammassivik Woda niosła odłamy lodu.
Przekład Z. Stolarka („Czerwone oczy maski", W-wa 1962).

background image

...Bielały na fali mewy,
Naraz znikły, dały nura,
..Z wody wysunęła się wielka głowa
Wielkiej brodatej foki o wielkich oczach
błyszczących wąsach,
których spływały krople wody. Foka przepłynęła z wolna
Tuż obok mnie.
Nie rzuciłem w nią harpunem.
Czemu? Może z litości?
Może dlatego, że wokół było tak jasno,
A foka cieszyła się
słońcem — jak ja.
Minęły dawno ciężkie czasy głodu i niepewności jutra, w których niewiele dzieci 
przychodziło w rodzinie eskimoskiej na świat, niewiele dorastało, bo śmierć zbierała wśród 
nich bogate plony, pozostała jednak nadal niezmierna tkliwość dla malców. Pierwsze słowa, 
jakie słyszą od rodziców, krewnych czy sąsiadów, rozbrzmiewają melodią dla nich specjalnie 
układanych piosenek.
Jakie to okrąglutkie, Jakie to pulchniutkie Niby bryłka lodu w wodzie. Jak to podskakuje, Jak 
to się trzepoce, Jak się bawi
Niby bryłka lodu w wodzie. Aya aya yah, Podnieś oczki, Popatrz na mnie,
Mała bryłka lodu w wodzie. • ♦ • •
Udręczony bezkarnymi harcami eskimoskich dzieci w swoim igloo etnograf duński zimujący 
wśród Eskimosów grenlandzkich
Przekład Z. Stolarka („Czerwone oczy maski", W-wa 1962).

background image

żali się w liście do przyjaciela: „...Podaj rękę każdemu — w przeciwnym razie obrażasz 
Eskimosa. Spróbuj nie uścisnąć brudnej łapki niemowlęcia zawieszonego na plecach matki w 
foczym worku, spróbuj wyrzucić z igloo starszego... Rozpuszczone bachory wiedzą 
doskonale, że nikt ich nie skarci, bo gdyby ośmielił się ukrócić głupie figle, miałby do 
czynienia nie tylko z ojcem i matką, ale ze wszystkimi mieszkańcami osiedla. Nieraz 
świerzbiała mnie ręka, kiedy nie mogłem się opędzić od dzieci i nieraz dawałem ,za 
wygraną... przyznaję zresztą, że są one prawie tak urocze, jak nieznośne".
♦ * *
Swarów i kłótni nie rozstrzygał nigdy prymitywny mieszkaniec Grenlandii ordynarnym 
wymyślaniem, bijatyką czy nożem. Zastępowały je — o dziwo — słowa improwizacji 
mówione, a raczej wyśpiewywane w niekończących się tyradach przed audytorium złożonym 
z mieszkańców osiedla, którzy stawali się zarazem sędziami. Na uroczystość bezkrwawego 
pojedynku ściągali często łowcy z dalekich stron.
Nigdzie na świecie poza plemionami grenlandzkich Eskimosów nie istniał podobny obyczaj 
załatwiania osobistych porachunków poprzez odwoływanie się do opinii publicznej. 
Przeciwnicy przygotowywali się długo, ustalali, kiedy zetrą się w słownym pojedynku, 
podobnie jak w średniowiecznych turniejach rycerze kopiami. Jeden z nich chwytał za bęben 
obciągnięty skórą foki i wybijając takt kościaną pałeczką rozpoczynał taniec i śpiew. 
Gestykulował przy tym żywo, stroił miny, często biorąc słuchaczy za świadków prawdy 
swych słów i wydrwiwał niemiłosiernie wroga, któremu nie wolno było drgnąć, póki z kolei 
nie nadszedł jego czas.
...Jestem trochę zgnębiony,
Jestem trochę znękany,
Ze musiałem układać na ciebie ten śpiew,
Kiedy byłem małym chłopcem,
Twoja poczciwa babka,
Twoja przemiła matka,

background image

Twój dobry ojciec,
Byli dla mnie jak dla rodzonego dziecka,
Jestem im za to wdzięczny,
Jak rodzicom syn,
A teraz z twojej winy,
Przeciw tobie musiałem układać ten śpiew,
Bo mnie wzywał ich syn,
I śpiewam teraz,
Bo żeś mnie wyzwał,
Ty, synu wyrodny,
Ty, synu przebrzydły,
Ty, synu obmierzły,
Kiedy byliśmy jeszcze młodzi,
I ty, i ja.
Chciałeś mi odebrać moje dziewczyny, Ale żadna nie chciała Pójść z tobą w dolinę, Bo byłeś 
zbyt brzydki. Wszystkie twoje żony są brzydkie, Wszystkie twoje żony są pokraczne. 
Wszystkie twoje żony są koślawe, Po co ty masz tyle żon? Ty, który nie potrafisz ich 
wyżywić, Ty, który nie potrafisz polować, Bo się boisz niedźwiedzia, Kiedy rzucasz 
harpunem. Twój kajak się wywraca I musimy
Płynąć ci na pomoc. *
Pojedynek trwał całe godziny, złośliwy, cięty, niekiedy prze ciągał się na wiele dni. Czasem 
ten, którego uznano już za pokonanego, nie dawał za wygraną.
...Cóż mam czynić, jak się bronić,
Jak mu odpowiedzieć, temu kłótnikowi,
Cóż mam czynić, jak śpiewać
Temu, co ze mnie zadrwił, co ze mną zaczął?
...On tu jest, czeka mej odpowiedzi.
Odpowiedzi mojej zemsty,
On się uśmiecha, on ze mnie szydzi,
A ja po przyjacielsku drwię sobie z niego.
Przekład Z. Stolarka („Czerwone oczy maski", W-wa 1862).

background image

Czy on tego nie rozumie?;:.
Czyżby się zasmucił?
Chodź! Odrzuć niepokój, wyładuj swój gniew!
Chodź, odemścij się, spiesz...

Zwycięzcą w słownym pojedynku zostawał ten, który potrafił zjadliwiej zaatakować, 

dłużej zabawić, bardziej rozweselić sę- dziów-słuchaczy i widzów zebranych w krąg, 
uważnych, czujnych na każde słowo, na każdy gest rywali. Ich śmiech był nagrodą dla 
zwycięzcy, ich drwina — karą dla zwyciężonego, niekiedy bardzo bolesną, wystawiającą go 
na urągowisko całego osiedla.

Eskimos z Grenlandii wypowiada się najchętniej w śpiewie. Jego bratu z Arktyki 

Kanadyjskiej, z tundry, z labiryntu tysięcy wysepek, zatok i zatoczek archipelagu słowo 
przychodzi trudniej, sięga więc często po inne tworzywo, jedyne, jakiego — prócz śniegu i 
lodu — nie brak dokoła, po kamień.

Rzeźbią z upodobaniem i z pasją kanadyjski Eskimos i jego 'grenlandzcy bracia. Muszą 

rzeźbić, tak jak muszą śpiewać. Nawykłe do ciężkiego biczyska palce lekko głaszczą ongiś 
kamiennym, dziś metalowym narzędziem chropawe odłamy miękkich skał steatytu. W ciągu 
długich miesięcy polarnej nocy prymitywny artysta zamyka w rzeźbie swój codzienny świat i 
swoją tęsknotę. Stalowym nożem, jaki mu dziś zwykle zastępuje dłuto, z nie- foremnej bryły 
wyczarowuje często postać kobiety z dzieckiem, o ciężkich kształtach, szerokich biodrach..rt- 
symbol płodności. Uwięziony mrozem, ciemnością, nawałnicą śnieżną, chętnie sięga też 
wspomnieniami do światła dnia polarnego, do wolności, do perypetii polowań. Sylwetki ludzi 
i zwierząt uwiecznione w tysiącletnim kamieniu, nieraz nie dokończone, do pół ciała, 
świadczą o zadziwiającej zdolności obserwacji, umiejętności podchwycenia ruchu, wrażenia, 
jakie odbiera artysta.

Eskimoska rzeźba kamienna od pradawnych czasów była zawsze mała. Wielkość jej 

narzucał koczowniczy tryb życia, który zmuszał łowcę do ładowania wszystkiego, co 
posiadał, na sanie i do wędrówki — dokąd oczy poniosą.

background image

Spierają się między sobą naukowcy, jaka forma tej pradawnej kultury — słowo mówione, 

śpiewane czy rzeźba — jest bliższa prawdy, bardziej czysta, nie skażona. Słowo utrwalane 
pismem przez obcych i z eskimoskich narzeczy tłumaczone na obce języki przegrywa w tym 
zestawieniu.

Język eskimoski, jakim posługiwały się różne plemiona, trudny jest do oddania. 

Niesłychanie ubogi w pojęcia oderwane, przebogaty w określenia otaczającego świata — 
śniegu, lodu, wiatru.

Po kilkunastu zimowaniach na Grenlandii admirał Peary twierdził, że język ten ogranicza 

się do czterystu zaledwie słów. Badacz kanadyjski Stefansson, który przeżył wśród 
Eskimosów swego kraju pięć lat, zanotował czternaście tysięcy słów. Obaj zapewne mają 
rację, gdyż do każdego słowa wystarczy dodać różne końcówki — żeby zmieniło całkowicie 
sens.

Sporom nie ma więc końca, a Eskimosi po dziś dzień układają swoje śpiewy, rzeźbią w 

kamieniu i w kości jak ich praojcowie. Rzeźbi stary i młody, zawsze mężczyzna. Kobieta 
eskimoska przykrawa odzież, szyje, zdobi ją rzemykami z foczej skóry, kolorowymi 
koralikami w misterne wzory dekoracyjne, które zdumiewają bogactwem i pięknem rysunku.

Związek Radziecki pierwszy otoczył oryginalną twórczość Eskimosów czukockich 

troskliwą opieką, nie narzucając domorosłym artystom żadnych wzorów, nie żądając 
wielokrotnego ich powtarzania „na sprzedaż" i tworząc szkoły, w których nauczycielami są 
tubylcy.

Niedawno śladami Związku Radzieckiego poszli Kanadyjczycy i Duńczycy, a wystawy 

rzeźby eskimoskiej obiegają stolice świata budząc powszechny podziw swą 
„współczesnością".
Religia mieszkańca Grenlandii zrodziła się z poczucia własnej bezsiły wobec potęgi 
przyrody, jaka sprzysięgła się przeciw niemu, z poczucia trwogi. Cały otaczający świat w 
jego pojęciu, wszystko, co widział wokół, posiadało „duszę".
Nie tylko zwierzęta, na jakie polował, żeby nie zginąć, ale i mo-

background image

rze, i skały, i lodowaty wicher hulający po pustkowiu. I każdy przedmiot codziennego 
użytku.
. Pierwszy krzyk noworodka rozumiany był/jako żądanie, by nadać mu imię, nie pozostawiać 
go bezbronnego. Imię bowiem, podobnie jak wszystko inne, miało swą własną „duszę". W 
chwili śmierci tego, który je nosił, pozostawało opuszczone, zawieszone w próżni, żałosne, 
zagubione aż do momentu, kiedy przechodziło na noworodka i mogło roztoczyć nad nim 
opiekę — przekazując mu równocześnie cechy zmarłego.
Wiara w opiekę tę była głęboka. Dwoje zakochanych młodych noszących to samo imię 
niechętnie łączyło się w związek małżeński, rezygnowało czasem z niego pomimo uczucia, 
gdyż wiedziało, że nie dwie „dusze" będą im patronować w życiu, tylko jedna. A opieka była 
potrzebna, gdyż świat grenlandzkiego łowcy wypełniony był setkami złych stworów, które 
myśląc i odczuwając podobnie jak on, czyhały tylko sposobnej chwili, by go skrzywdzić. 
Jedno z nich należało przebłagać, drugie zwieść czasem niewinnym fortelem, przed innymi 
wreszcie ugiąć się pokornie, wychodząc naprzeciw ich domniemanym wymaganiom. W 
ciągu całych pokoleń Eskimos baczył pilnie, żeby nie urazić tajemniczych, niezrozumiałych 
potęg, żeby nie dopuścić do ich zemsty. Stąd cały niezwykle skomplikowany system tabu, 
odmienny dla każdego obszaru, każdego plemienia czy nawet osiedla.
Kiedy na przykład stado wielorybów podpływało do brzegu w czasach, kiedy każdy łowca 
młody czy stary szykował pośpiesznie kajaki i harpuny — kobiety zamykały się, zastawiały 
wejście do igloo płytą śnieżną lub zamykały się w szałasie. Żadna nie śmiała wyjrzeć na 
dwór, póki trwało polowanie. Stara legenda mówiła bowiem, że ongiś Eskimoska ośmieliła 
się zranić boleśnie harpunem zwierzę. Cały ród ssaków-olbrzymów poczuł się tym 
śmiertelnie dotknięty w swej godności i w ciągu wielu lat stronił od brzegów.
Myśliwy wierzył także święcie, że dusza zabitej foki chroni się na ostrze harpuna, który zadał 
jej śmierć. Po powrocie z polowania łowca czym prędzej ustawiał broń blisko saganka, w 
którym skwierczał tłuszcz, „żeby duszy było ciepło". Zona jego tymczasem

background image

musiała spryskać pysk zwierzęcia paroma kroplami wody, by nie cierpiało pragnienia w 
drodze do „lepszego świata".

limy obyczaj — po upolowaniu białego niedźwiedzia — kazał pozostawiać go na dworze 

w ciągu trzech dni i zawieszać nad nim dobrze wyprawioną skórę na podeszwy. Dar ten miał 
przekonać „duszę" arktycznego władcy, że łowca pamiętał o dalekiej kamienistej drodze, 
która ją czeka, i pragnie jej w tej wędrówce dopomóc.

Biada temu, kto wybrałby się na morze z bronią sporządzoną z kości, ścięgien czy skór 

zwierzęcia lądowego. Byłoby to niewybaczalną zniewagą dla duchów wód, o których 
względy musiał zabiegać każdy mieszkaniec wybrzeży.

Nieudane polowanie czy nieszczęśliwy wypadek tłumaczył sobie myśliwy złamaniem 

jednego z niezliczonych tabu. Pragnąc przebłagać złe moce zwracał się o pomoc do 
znającego wszelkie
tajniki magii szamana, który bywał zazwyczaj również znachorem. • * *

Niełatwo przecierała sobie drogę do umysłu mieszkańca Grenlandii wiara chrześcijańska. 

Pierwsi misjonarze w XVIII wieku, usiłujący na zachodnich brzegach wyspy zbyt gorliwie 
nawracać wiernych, szydzili z ich zabobonów, zakazywali stosowania prawiecznych 
obrzędów i przeczyli kategorycznie istnieniu świata zapełnionego duchami. Zbyt 
kategorycznie. Rozgoryczeni, nie umieli zrozumieć przyczyn swego niepowodzenia, nie 
zastanawiając się nad charakterem Eskimosa.

— Nie mogę dłużej wierzyć w twego Boga, chociaż podobał mi się z początku — 

oświadczył misjonarzowi francuskiemu stary łowca. — Nie mogę! Żąda on bezwzględnego 
poddania się jego woli. Jakżeż to możliwe? Sam rozumiesz, że to nie dla mnie, bardzo mnie 
tym do siebie zraził!

W końcu XIX wieku pastorzy duńscy, którzy przypłynęli na wschodnie wybrzeża wyspy 

uzbrojeni w znajomość eskimoskich narzeczy, zastosowali odmienną metodę. Cierpliwie 
wysłuchiwali wszystkich legend, wszystkich skarg na złośliwe duchy, obserwowali rozmaite 
zabobony. Niczemu nie zaprzeczali, niczemu

background image

się nie dziwili, opowiadali natomiast chętnie/i wiele o niebie, o piekle, o aniołach i diabłach, 
o życiu Chrystusa'.

— Wierzymy wam — mówili Eskimosom, j— Wasze opowieści są z pewnością 

prawdziwe, ale wymyślił je szatan, i ón je właśnie rozpuszcza, żeby was zwieść na manowce, 
na zgubę. Teraz kiedy znacie już Wielką Prawdę, jesteście bezpieczni. Baczcie tylko pilnie, 
aby nie czynić krzywdy bliźnim, a jeżeli wydarzy się wam coś złego, czego nie rozumiecie, 
przychodźcie do nas po radę.

Bozumowanie to trafiało zazwyczaj łowcom do przekonania. Długie opowieści biblijne 

przypadły im do gustu swą barwnością i zawiłością zagadnień, w których odnajdywali 
własne, znajome. Nawracali się coraz chętniej, godząc w nie zawsze zrozumiały dla 
Europejczyka sposób zasady religii chrześcijańskiej z głęboko zakorzenionymi dawnymi 
wierzeniami.
Z wdzięcznością przyjmowali od duńskiego misjonarza poświęcane medaliki, wierzyli, że 
zapewnią im one Boską pomoc i opiekę. Jakież było przerażenie poczciwego duchownego, 
kiedy zobaczył medaliki zawieszone na szyjach... psów z zaprzęgu. Nie posiadając się z 
oburzenia wyrzucał gorzko Eskimosom karygodny uczynek. Ale nie znalazł zrozumienia.
— Sam mówiłeś, że zapewniają opiekę. Czy twój Bóg odmówi jej zwierzętom, skoro 
troszczy się o nas? Wiesz sam, czym dla nas jest pies, bez niego zginęlibyśmy marnie. Nie 
rozumiemy, czemu na nas krzyczysz — odpowiadali pewni swej racji.

Z czasem misjonarze osiągnęli swój cel — coraz więcej wiernych gromadzili wokół szkół 

misyjnych, coraz więcej udzielali ślubów, coraz więcej zmarłych grzebali, w niesieniu 
pomocy chorym zastępowali szamana, a często w samych Eskimosach znajdowali 
naśladowców, którzy poświęcali się duszpasterstwu.

„...Są oni na ogół lepszymi chrześcijanami niż sami Duńczycy" — pisał w sprawozdaniu 

do władz kościelnych w Kopenhadze jeden z duńskich duchownych.

background image

Jakimi kolejami losu Grenlandia i ci, co ją od wieków zamieszkiwali, związani zostali z 

Danią?

Po wygaśnięciu eposu Wikingów mroki niewiedzy wczesnego średniowiecza, 

nawracające do mitu płaskiej ziemi, niczym mgła zasnuwają daleki ląd, do którego dostępu 
ze wszystkich stron bronią lód, mróz, wicher i zawieje śnieżne.

Dalsze dzieje wyspy potoczyłyby się zapewne odmiennymi torami, gdyby czarna skała 

przeświecająca gęstą siecią żółtawych żyłek, jakie napełniły szaleńczą nadzieją 
najdzielniejszego z dzielnych oficerów angielskiej marynarki, okazała się prawdziwym 
złotem.

Kapitan Martin Frobisher płynąc w roku 1570 na poszukiwanie Szlaku Północno-

Zachodniego, jaki miał go zawieść do legendarnych bogactw Dalekiego Wschodu, musiał 
zawrócić z drogi. „...Napotykaliśmy potworne zwaliska lodu, które niczym taran waliły z 
furią w boki statku; za każdym takim zderzeniem, a każde mogło być ostatnie, zamierało mi 
serce" — notował w dzienniku okrętowym.

Opływając brzegi jakiejś nieznanej ziemi, którą pragnął jako jej odkrywca złożyć w darze 

u stóp królowej, wprowadził statek do jednego z fiordów. I oczom nie śmiał wierzyć. 
Słoneczny promień, jak daleko wzrok sięgnął, zapalał żółte błyski na kamykach plaży. Tuż 
przed kapitanem, w zasięgu jego dłoni leżało złoto zastygłe w skałę, całe wybrzeże złota. 
Nieprzytomny ze szczęścia na myśl o czekających go honorach i zaszczytach, jeżeli zasili 
skarbiec miłościwie panującej mu Elżbiety Pierwszej, bez wahania kazał załodze wypełnić 
ładownie bezcennym kruszcem.

Opuszczając pospiesznie nieznane brzegi przed nowym atakiem lodu, porwał jednego z 

eskimoskich łowców, jacy mu ufnie wyszli na spotkanie. Tym egzotycznym darem pragnął 
uświetnić swój powrót, wywołać uśmiech na usta Elżbiety, która wysłała go na tę wyprawę 
ku chwale Anglii.

Londyn zgotował żeglarzowi królewskie przyjęcie. Jak stolica stolicą, żaden dowódca 

powracający z dalekich szlaków takiego nie zaznał. Dary Frobishera wywołały entuzjazm.

— Złoto! — zakrzyknęli nadworni alchemicy na widok próbek dziwnych skał.

— Złoto! — powtarzała uszczęśliwiona królowa.
Przerażony „dzikus" okutany w futra, wprowadzony na dwór angielski z honorami, 

wzbudził większą senśację niż wszelkie egzotyczne zwierzęta, jakie przywozili podróżnicy z 
różnych zakątków Ziemi.

Mianowany natychmiast admirałem „...wszystkich odkrytych mórz i wszystkich lądów 

otaczających te morza", Frobisher wyruszył ponownie do Arktyki. Wyprawa po złote runo 
była zarazem — w zamyśle — odkrywczą. Miał on dotrzeć na rozkaz Elżbiety Pierwszej na 
północ „...tak daleko, jak nikt jeszcze dotąd nigdy nie dotarł".

Cóż, kiedy fortuna kołem się toczy!
Nieprzebyte zwały lodu zatrzymały Anglika u brzegów Grenlandii, a bezcenne skarby — 

dwieście ton „złota" —- przywiezione z drugiej wyprawy za cenę wielu trudów i wyrzeczeń, 
po dokładnych badaniach alchemików okazały się zwykłym pirytem. Zrzucono je więc na 
nadbrzeże Dartford, gdzie przeleżały stulecia. Przypadkowo odkryte przed paroma laty 
przypominają dziś poddanym Elżbiety Drugiej admiralskie sny o potędze z czasów Elżbiety 
Pierwszej.

Nieszczęsny łowca eskimoski, jakkolwiek karmiony surowym mięsem stosownie do 

wskazówek Frobishera, zmarł wkrótce nie mogąc widać znieść życia wśród obcych.

Tak dokonało się powtórne „odkrycie" Grenlandii przez Europejczyków, tak niefortunne 

było ich pierwsze — od czasów Wikingów — spotkanie z Eskimosami.
• * »

background image

Złota na wyspie nie znaleziono, ale cenniejsze niż kruszec okazały się wieści 

przywiezione przez Anglików o niezliczonych stadach wielorybów, fok, morsów i narwali, 
których kły były jednymi z najdroższych. Żądni bogactwa marynarze wyruszyli gromadnie 
na Daleką Północ, przedzierając się do brzegów Grenlandii. Płynęły również wzdłuż wyspy 
coraz liczniejsze statki poszukujące — wciąż nadaremnie — najkrótszej drogi z Europy na 
Ocean Spokojny.

background image

Myśliwi, wielorybnicy, marynarze często spotykając się z łowcami z nadbrzeżnych 

osiedli doszli szybko do przekonania, że Eskimosa, łagodnego, dobrotliwego dzikusa, można 
łatwo oszukać. Za zwykły nóż, herbatę, kawę, za tytoń do żucia, za garść szklanych 
paciorków czy innych świecidełek, za paczkę igieł lub puszki po konserwach bez chwili 
wahania oddawał piękne futra i skóry. Wyłudzali więc od niego, co się dało.

Ku brzegom Grenlandii popłynęli także w XVI wieku misjonarze, by nawracać na wiarę 

chrześcijańską ciemnych pogan. Najwięcej słała ich Dania wychodząc z założenia, że od 
czasów unii z Norwegią, od XIV stulecia, wyspa jest jej kolonią.

Wśród misjonarzy wielką sławą okrył się Hans Egede, urodzony w Norwegii. 

Natychmiast po ukończeniu wydziału teologii w Kopenhadze wyruszył na Lofoty. Nie 
wystarczała mu jednak ta misja. Pragnął nawracać Eskimosów i marzył o odnalezieniu 
jakichś śladów tragicznie wygasłych chrześcijan Wikingów. Cóż, kiedy skarbiec kościelny 
był pusty, a władze duchowne, gorąco pochwalając zamiar energicznego pastora, nie mogły 
znaleźć pieniędzy na daleką, kosztowną wyprawę.

Hans Egede nie należał do ludzi, którzy łatwo rezygnują, zwrócił się więc o pomoc do 

kupców duńskich. Propozycją jego zainteresowało się żywo „Towarzystwo dla Handlu z 
Grenlandią" i w szybkim czasie wyekwipowało statek.

W roku 1721 pastor Hans Egede wraz z żoną, czworgiem drobnych dzieci i niewielką 

garstką przygodnych ludzi, gnanych chęcią łatwego zarobku, dotarł do zachodnich wybrzeży 
wymarzonej Grenlandii. Miejsce, gdzie wylądował, a które dziś jest stolicą, nazwał Egede 
Godthaab — Port Dobrej Nadziei. Drogę do pogańskich serc utorowały mu nie tyle żelazne 
toporki, noże i szklane paciorki, ile... jego dzieci. Eskimosi widywali dotychczas wyłącznie 
twardych, nieraz brutalnych wielorybników, myśliwych, marynarzy i tych rzadko kiedy 
dobrze wspominali. Dzieci białego kabluna zawojowały od razu serca prostodusznych ludzi. 
Czyż nie otaczali swoich najtroskliwszą miłością?

Jak głosić Ewangelię wśród pogan nie znając ich języka, jak ich przekonać, oświecić? 

Hans Egede bez namysłu zabrał się do systematycznej nauki, przysłuchiwał się zabawom 
małych Eski-

background image

raosów, usiłował, nie lękając się ośmieszyć, rozmawiać ze starszymi, zaskarbiając sobie ich 
zaufanie, i zapisywał skrzętnie każde nowe słowo.

— Nareszcie biały, który nie poucza, a prosi o rady — mówili z zadowoleniem
Dzięki wytrwałości pastora pierwszy w dziejach słownik eski- mosko-duński powstał już 

w połowie XVIII stulecia.

Pragnąc wywiązać się z przyrzeczeń danych swym mocodaw- com-kupcom, w ciągu 

pierwszych kilku lat Egede nie tylko poznał dobrze wybrzeża, poczynając od dzisiejszej 
osady Julianenhaab po wyspę Disco, ale wybrał na tym obszarze dziesięć miejsc, dokąd 
łatwo mogły dobijać statki z Danii z towarami na wymianę. Na wyspie Disco zorganizował 
duże osiedle wielorybnicze, do którego przyciągano ubite sztuki i na miejscu w olbrzymich 
kadziach wytapiano tłuszcz, wywożony następnie w tysiącach baryłek do Danii. » ♦ *

Jedynym zawodem, jakiego doznał energiczny misjonarz na Grenlandii, był brak śladów 

chrześcijan Wikingów, których nadaremnie poszukiwał. Nie wiedział, nie mógł wiedzieć, że 
szlaki jego dalekich wędrówek nieraz prowadziły po wchłoniętych przez morze ruinach ich 
najstarszych osiedli, po szczątkach kościołów, po zasobnych ongiś zagrodach, po 
cmentarzyskach, które kryły zwłoki tych, co przed wiekami pełni nadziei osiedlili się na Zie-
lonym Lądzie.

Hans Egede nie był archeologiem, nie potrafił odczytać ich wstrząsającej tragedii z 

zatartych przez czas pamiątek. A może ich nawet nie dostrzegał? Skądże mógł się domyślać, 
że pod cienką zaledwie czterdzieści centymetrów liczącą warstewką przemarzłe- go gruntu 
leżą przybrani w dziwne w tym polarnym krajobrazie szaty wczesnego średniowiecza.

Opierając się na relacjach misjonarza w XVIII stuleciu zaprzestano poszukiwać śladów 

Wikingów. I dopiero w roku 1921 na południe Grenlandii wyruszyła ekspedycja duńskich 
archeologów, których od dawna ciekawiły dziwne wieści przywożone

background image

W ciągu tych dwu prawie setek lat przez łowców polarnych i wie-
lorybników:

Docierając do wybrzeży Grenlandii ludzie morza natrafiali wciąż na jakieś ruiny, na 

groby z krzyżami, na szkielety oddawane przez ziemię rozmarzającą podczas cieplejszych 
dni polarnego lata. Nie wiedzieli sami, że odnajdują klucz do historii Wikingów.

Ekspedycja pod kierunkiem profesora P. Nórlunda pracowała dzień i noc jasną jak dzień. 

Znaleziska przechodziły wszelkie oczekiwania. Przed oczyma ludzi wyrastał powoli z 
grobów, z gruzów, z zapomnienia świat, który zasnął przed pięciuset laty po to, by już nigdy 
się nie obudzić. Zasnął w męce głodu i wyrzeczeń, w przerażającym osamotnieniu, na jakie 
skazała go Europa.

Rok po roku archeolodzy odnajdywali nowe ślady i odtwarzali wiernie dzieje schyłku 

osad nieustraszonych żeglarzy mórz północnych, od początku swego istnienia skazanych na 
odcięcie od wszystkiego, co potrzebne do życia, na powolną zagładę.

Dobrze zachowane w grobach zwłoki wyjawiały powoli ta- • jemnicę tragedii głodu i 

wyniszczenia. Skarłowaciałe, zdegene- rowane, zniekształcone reumatyzmem powiedziały 
więcej niż jakiekolwiek dokumenty. Młodo umierali ostatni potomkowie wspaniałych 
praojców — rosłych, wytrzymałych na trudy, odpornych — nie przekraczali zazwyczaj 
dwudziestu paru lat, zżarci gruźlicą, ułomni i słabi zapewne na skutek ciągnącej się od paru 
pokoleń nędzy i niedostatku.

Ochłodzenie Zielonego Lądu, lód pokrywający szczątki świetnej ongiś przeszłości 

zachował w dobrym stanie odzież z grubej włochatej wełny grenlandzkiej, szytą według 
wzorów Europy. Ciasno opięte biusty, szerokie po kostki spódnice, spiczaste wydłużone 
czepce, jakby ci, co żyli na krańcu Ziemi bezpowrotnie odcięci od świata, pragnęli za 
wszelką cenę utrzymać rwące się z każdym dziesiątkiem lat więzy z Europą.

background image

W swojej pracy duszpasterskiej Egede, którego potomność nazwała apostołem 

eskimoskim, nie napotykał trudności. Umiał mówić pięknie, wzruszał ludzi, uczył śpiewania 
psalmów. Czystości wewnętrznej Eskimosów, ich prawości charakteru odpowiadały głoszone 
przez pastora zasady. Nie mogli pogodzić się jednak długo z pojęciem piekła. Dla nich 
piekłem było życie doczesne, nie lękali się śmierci, stanowiła przejście do lepszego świata, 
który był nagrodą za trud i cierpienie. Nie brakło również pytań, jakie mniej doświadczonego 
misjonarza mogłyby zakłopotać.

—i Jeżeli twój Bóg jest wszechmocny i dobry, czemu stworzył diabła?...
Ale Egede umiał widać przemówić do wyobraźni Eskimosów, bo liczba wiernych rosła z 

roku na rok.

Po piętnastu latach wypełnionych niełatwą pracą — można je śmiało nazwać ponownym 

odkryciem Grenlandii — pastor wrócił do kraju przywożąc po raz pierwszy i ogłaszając 
dokładne dane o tym, co widział i zdziałał. Rozpoczęte przez ojca dzieło prowadził nadal syn 
jego, Paul. W roku 1760 opracował pierwszą gramatykę i fonetyczną transkrypcję języka 
eskimoskiego, a co ważniejsze przetłumaczył na ten język Nowy Testament. Jest to pierwsza 
w historii książka wydana w języku mieszkańców Grenlandii. Służyła ona wprawdzie nie tyle 
Eskimosom, co misjonarzom głoszącym wśród nich słowo boże. W sto lat później w 
Godthaab ukazał się pierwszy numer gazety „Atnagagliutit" —7 nie znalazł jednak wielu 
czytelników, gdyż w szkołach przykościelnych zbierano wówczas dzieci na naukę czytania, 
pisania i śpiewu wyłącznie po duńsku.

Rząd Danii nie otaczał od początku, od XIV wieku, swej kolonii zbyt troskliwą opieką. 

Według danych zebranych przez Hansa Egede, Grenlandię zamieszkiwało przypuszczalnie 
około czterdziestu tysięcy Eskimosów. W niecałe dwieście lat później, w początkach XX 
stulecia, z trudem można było doliczyć się połowy.

W ogromnej mierze przyczynił się do tego stanu ów handel wymienny, jaki pastor Hans 

Egede organizował w najlepszej wierze. Statki myśliwskie i kupieckie przywoziły na wyspę 
nie tylko towary, nie tylko herbatę i kawę, za którymi przepadają Gren-

background image

landczycy, nie tylko igły i broń palną, ale i wódkę. Załogi zawlekły tutaj gruźlicę, czarną 
ospę i choroby weneryczne.

Obyczaj eskimoski uznawał jako rzecz naturalną oddawanie gościowi wszystkiego, nie 

wyłączając żony — czego marynarze nie omieszkiwali wykorzystywać.

Pierwszy na alarm uderzył Fridtjof Nansen w roku 1890 swą słynną książką „Życie 

Eskimosów", ale dopiero w ćwierć wieku później Dania wydała zakaz lądowania na 
Grenlandii bez specjalnego zezwolenia.

I wreszcie doszło do ostrego konfliktu między Norwegią i Danią — nabrzmiewał on od 

dawien dawna. Oba państwa rościły sobie jednakowe pretensje do wyspy, każde pragnęło 
traktować ją jako swoją kolonię. Sprawa zwaśnionych rządów oparła się w końcu o 
Międzynarodowy Trybunał Sprawiedliwości w Hadze.

— Nasz pastor Hans Egede pierwszy szerzył wiarę, pierwszy przyczynił się do poznania 

Grenlandii. Nasi kupcy pierwsi zakładali faktorie, które nieraz ratowały Eskimosów od 
śmierci głodowej — twierdzili Duńczycy.

Egede był z pochodzenia Norwegiem. To nasi przodkowie odkryli wyspę, skolonizowali 

ją i zamieszkiwali tam przez całe wieki!

— Wam, Norwegom, zależy wyłącznie na terenach myśliwskich, wasi traperzy polują 

tylko na wschodnich brzegach. Co zrobiliście dla mieszkańców Grenlandii? Nie znacie ich, 
nie roztaczacie nad nimi opieki, są wam obcy, obojętni. Dlaczego rościcie sobie teraz prawa 
do ich ojczyzny?

Po długich rozprawach, po płomiennych przemówieniach wygłaszanych przez 

przedstawicieli obu stron, po zapisaniu przez protokolantów ponad pięciu tysięcy arkuszy 
papieru wyrok zapadł w roku 1933. Głosił on:

„Grenlandia przypada Danii... Norwegii w ciągu trzydziestu lat przyznaje się prawo do 

swobodnego polowania na wschodnich wybrzeżach wyspy".

I tak Grenlandia stała się oficjalnie kolonią duńską. Kolonią dziwną — nie można jej było 

ani kolonizować, ani eksploatować ze względu na ubóstwo, nie było zresztą komu. Poza 
urzędnikami administracji Duńczycy niechętnie wyjeżdżali na Grenlandię. Bo

background image

i cóż tam mogli robić? Zagospodarowanie wyspy wymagałoby olbrzymich kosztów. 
Wątpliwa była także opłacalność wszelkich inwestycji, pozostawiano więc podbiegunową 
kolonię własnemu losowi traktując ją niczym przysłowiową kulę u nogi — jak mawiali sami 
Duńczycy. A Eskimosi? Niewielu z nich wiedziało w owym czasie, że coś zmieniło się w ich 
położeniu. Bo i skądże mieliby wiedzieć?

background image

GDYBY NIE TA FENOMENALNA PAMIĘĆ...
Wzgrzytliwym chrzęście gąsienic spychacz zrywał wielkim lemieszem płaty przemarzniętej 
ziemi, odłamy skał i odrzucał je na boki. Kierujący trzystukonnym pojazdem mechanik to 
cofał go, to parł do przodu, żeby zagarnąć nowe zwały opornego gruntu, zasnute kłębami 
gryzących spalin. Klął przy tym siarczyście. Nigdy nie myślał, że niwelowanie stwardniałego 
śniegu będzie tak trudne. Znał tę pracę, przywykł do niej od dawna, ale tu nieporównanie 
trudniejsza była niż tam w kraju, w Newadzie. Zajęty przygotowaniem terenu pod pasy 
startowe lotniska z politowaniem popatrywał na niezdarną sylwetkę zakutanego w skóry 
młodego łowcy. Od paru godzin Eskimos nie odstępował na krok spychacza, nie spuszczał z 
niego oczu, jak urzeczony chciwie śledził każdy zwrot.

— Biedaczysko, w słup soli się zamienił, nie śmie podejść — rozczulił się kierowca, 

zatrzymał wóz i już sięgał do kieszeni po gumę do żucia, żeby ją rzucić dzikusowi spod 
bieguna, kiedy chłopak jednym skokiem znalazł się na gąsienicy pojazdu i żywymi gestami 
dawał do zrozumienia, że chciałby siąść za kierownicą.

— Zwariowałeś, głuptasie? Toż to nie psi zaprzęg, nie wystarczy strzelić z bicza, żeby 

moje koniki poderwać do marszu — zaśmiał się mechanik, ale tyle błagania malowało się w 
czarnych, skośnych oczach, że wreszcie ustąpił.

— Patrz, czego mu się zachciało — krzyknął do nadchodzącego tłumacza. — Puściłem 

go na moje miejsce, niech sobie posiedzi, niech się pobawi, przynajmniej wypalę spokojnie 
papierosa. Przypomina mi trochę mego synka. John nie miał jeszcze czterech lat, a już rwał 
się do kierownicy jak... — urwał raptem.

background image

Zdecydowanym ruchem Eskimos wycisnął sprzęgła, wrzucił dźwignię i powoli, ostrożnie 

dodał gazu. Siedmiotonowy wóz łagodnie, bez szarpnięcia potoczył się do przodu. Mechanik 
znieruchomiał z wrażenia, zaniemówił.

Opuszczony bezbłędnie lemiesz ścńął wielki płat ziemi, łowca odrzucił go na bok, 

wyrównał pojazd, cofnął do tyłu i z promiennym uśmiechem spojrzał na zaskoczonego 
Amerykanina nie rozumiejąc, czemu ten z krzykiem wypycha go z wozu.

— Aleś mnie nabrał! Zmykaj, pókiś cały! — zachłysnął się gniewem mechanik. — 

Napędził mi ten dzikus strachu! — krzyknął do tłumacza. — Ukończył pewno jakiś kurs, 
spytaj, gdzie, kiedy? Kto go uczył? — Ocierając pot z czoła wsłuchiwał się w krótkie 
gardłowe dźwięki nieznanej mowy. Wciąż jeszcze nie mógł przyjść do siebie.

— Nikt go nie uczył. Mówi, że przyglądał się po prostu, jak prowadzisz, zapamiętywał 

każdy ruch i wiernie cię naśladował — usłyszał w odpowiedzi. I nie uwierzył oczywiście.

Nie uwierzyli także inżynierowie amerykańscy, którzy w 1950 roku przybyli na 

północno-zachodnie wybrzeża Grenlandii, żeby zbudować tam wielką wojskową bazę 
lotniczą. W krótkim czasie przekonali się ze zdumieniem, że młody łowca znad Zatoki 
Melvil- le'a nie był wyjątkiem obdarzonym przez naturę jakimiś niezwykłymi zdolnościami 
technicznymi.

Odwaga, odporność fizyczna i pomysłowość nie wystarczyłyby Eskimosowi do 

przetrwania tysięcy lat na arktycznych pustkowiach, gdzie wszystko wydawało się 
zaprzeczać życiu, gdyby nie jeszcze jedna właściwość — pamięć wzrokowa. Pamięć 
fenomenalna, nie spotykana u innych prymitywnych plemion. Pamięć, która niczym na 
ultraczułej kliszy fotograficznej rejestruje błyskawicznie najdrobniejsze szczegóły uchodzące 
uwagi człowieka obcego w świecie lodu. Każdy, kto pracuje w Arktyce — geofizyk, 
archeolog, etnograf, etnolog czy uczestnik wyprawy polarnej — skarży się na przeraźliwą 
monotonię płaskiego, bezkresnego krajobrazu zawalonego śniegiem. Dla Eskimosa 
monotonia nie istnieje. Jego czujne oko wyławia na jednolitej bieli niedostrzegalne dla 
innych znaki rozpoznawcze, pamięć wchłania je w oka mgnieniu.

background image

Dzięki tej fenomenalnej właściwości łowca nigdy nie zabłądzi. Zimą z łatwością 

odnajdzie pod śniegiem skrytki, w których przechowuje upolowaną latem zwierzynę, nie 
zmyli kierunku, wyrysuje bezbłędnie zarysy wybrzeży czy trasę między osiedlami. Każdy 
wzgórek śnieżny, każdy załom lodu czy choćby najcieńsza rysa na krze, każdy powiew 
wiatru przemawiają do niego tysiącem głosów.

Pamięć wzrokowa mieszkańca Grenlandii, przy nieprzeciętnych zdolnościach 

technicznych, nieraz jeszcze zaskakiwały i oszałamiały białych przybyszy. Zasłynął z niej 
między innymi mały chłopak z Godthaab, o którym wiele pisano przed kilkudziesięciu laty. 
Uczeń szkółki misyjnej dostał od pastora zegarek za dobre zachowanie. I postąpił z 
podarunkiem tak, jak postąpiłoby zapewne na jego miejscu wielu chłopców w tym samym 
wieku ze Starego i Nowego Świata — rozebrał zegarek, rozłożył na „elementy pierwsze". 
Zawezwany raptownie przez powracającego z polowania ojca wsunął garść rozsypanych 
zębatych kółek i trybików do kieszeni anoraka. Cały dzień minął, nim wreszcie mógł zabrać 
się do składania swego skarbu.

— Zrobił to szybko, wstawił na swoje miejsce wszystkie zębate kółeczka mechanizmu 

bez chwili namysłu, wprawnie jak doświadczony zegarmistrz — opowiadał później pastor. 
— Jeżeli na własne oczy nie widziałbym, jak wyciągał z kieszni te nieszczęsne części, jak je 
później składał, sam nie uwierzyłbym. Pragnąc przekonać się, czy to nie przypadek, 
poświęciłem mój ulubiony budzik i poleciłem chłopakowi rozebrać go, a części zamknąłem 
w szufladzie biurka. Trzy doby przeczekałem niecierpliwie, z drżeniem serca myśląc, co 
będzie, gdy każę mu je z powrotem złożyć. Uczynił to bezbłędnie, jakby niczym innym od lat 
się nie zajmował. I pomyśleć, że temu samemu chłopakowi od roku przeszło nie mogę wbić 
do głowy zwykłej tabliczki mnożenia!

Eskimosi chętnie uczą się precyzyjnych zawodów technicznych, wykładowcy chwalą 

sobie ich zadziwiającą pojętność. Wystarczy krótki, parogodzinny pokaz, parę przystępnych 
słów wyjaśnienia, by łowca, od dziecka goniący za psim zaprzęgiem, zręcznie manipulował 
przyczepnym silnikiem. Najchętniej prowadzi motorówkę, samochód lub spychacz na 
gąsienicach. Znacznie

background image

łatwiej daje sobie radę z nim niż ci, co przybyli tu z Ameryki. Eskimos „czuje" po prostu 
lepiej niż oni istotę i zawiłości polarnego śniegu lub zawalonego krą morza.

Nie każda jednak techniczna robota ciekawi myśliwego. Nie sposób na przykład wdrożyć 

go do pracy na taśmie, nie znosi mechanicznego powtarzania jednej i tej samej czynności, 
męczy go łatwo, zniechęca, rzuca ją w końcu, nie potrafi się przemóc.

—Świetne są te postaci zwierząt na trzonku noża — zachwycał się kiedyś marynarz 

statku, który zawinął do wybrzeży w okolicy Sóndre Stromfiord. — Powiedz mu — zwrócił 
się do tłumacza — że chętnie nóż kupię, dam pięć dolarów, to dobra cena!

Oglądając dłużej kościany trzonek, na którym dłoń artysty pewnymi cięciami wyryła 

przepyszne w ruchu sceny polowania, Amerykanin doszedł do wniosku, że prymitywna 
rzeźba zrobi furorę w Stanach, że można nieźle na niej zarobić.

— Niech mi zrobi jeszcze trzydzieści noży, ale koniecznie takich samych — polecił 

tłumaczowi. — Zapłacę mu oczywiście taniej, bo to hurt. Spytaj, ile zechce?

Eskimos wysłuchał propozycji i skrzywił się niechętnie.
— Jeżeli zgodziłbym się zrobić trzydzieści jednakowych noży, musiałbyś za każdy 

zapłacić dwa razy drożej. To bardzo nudno robić wciąż jedno i to samo. Zresztą kiedy 
rzeźbię, nie wiem nigdy, co mi wyjdzie spod palców.

Pieniądz dla Eskimosa istnieje po to tylko, żeby go jak najszybciej wydać. Pojęcie 

wartości mierzy się wyłącznie chęcią posiadania, dziecinną, czasem zachłanną, nie 
dopuszczającą sprzeciwu. Myśliwy odda chętnie puszystą, piękną skórę błękitnego lisa, odda 
dwie, trzy za zwykłą stalową igłę lub kolorowy ołówek. Dumny z tej korzystnej w jego 
mniemaniu zamiany przechwala się swym bogactwem, co nie przeszkadza bynajmniej, że w 
parę godzin później gorzko żałuje dokonanej transakcji.

background image

Ludzie harpuna, ludzie igloo — z epoki kamiennej przeskoczyli wprost do ery atomu. 

Skok niebywały, skok bez precedensu w dziejach ludzkości.

Na łowców znad Zatoki Melville'a spod bieguna nowoczesność spadła raptownie, 

brutalna, hałaśliwa, w łoskocie maszyn z powietrza i z ziemi, w pośpiesznym tempie 
współczesnego życia, spadła jak sztormowa wichura, jak fala siarczystego mrozu, jak coś 
nieodwracalnego. I tak też ją przyjęli, nawykli od wieków do biernego godzenia się z losem.

Nie dziwili się tego listopadowego dnia 1950 roku, kiedy do wybrzeży Zatoki Melville'a, 

do osady Thule, wpłynęło kilkadziesiąt ogromnych stalowych transportowców. Tak wielkich 
statków nigdy jeszcze nie widzieli.

Przypatrywali się ciekawie pośpiesznemu wyładunkowi na brzeg setek worów z 

cementem, skrzyń, całych gór nieznanych potworów-maszyn.

Nie dziwili się, gdy w ciągu paru zaledwie tygodni wyrósł na brzegu gęsty las stalowych 

dźwigów, a tuż obok całe miasteczko domków z prefabrykowanych elementów, 
niepodobnych w niczym do ich igloo — budynki mieszkalne i kuchenne, elektrownia, war-
sztaty reperacyjne. Z zachwytem patrzyli, jak szybko wystrzela pod niebo na wysokość 
kulkuset metrów ażurowa wieża radiostacji. I z żalem myśleli, że przewróci ją z pewnością 
pierwszy sztormowy wicher.

Nie dziwili się, nie czuli lęku widząc po raz pierwszy w życiu ogromne stalowe ptaki, 

jakie w ogłuszającym warkocie silników zawiały nad głowami — o takich nie mówiły ich 
legendy. Bez chwili wahania zasiadali koło pilota i z wysokości kilkuset metrów 
rozpoznawali bezbłędnie zarysy wybrzeży, wskazywali Amerykanom niebezpieczne obszary 
rozpadlin skryte pod śniegiem, doradzali, do których fiordów najłatwiej wpłynąć, jakby od 
dziesiątków lat widywali swoją ziemię z powietrza.

Nie dziwili się pełzającym bez wytchnienia na szerokich stalowych taśmach ciągnikom 

ani bluzgającym spalinami silnikom spychaczy. Dzieci nie uciekały z krzykiem przerażenia, 
a przyglądały się ciekawie saniom, które w huku i dymie poruszały się bez pomocy psiego 
zaprzęgu.

background image

Nie dziwili się patrząc, jak samobieżne czternastotonowe koparki ogromnymi, szeroko 

rozwartymi paszczami ryły nieustępliwą jak skała grudę. Przypatrywali się z 
zainteresowaniem pracy betoniarek, z których wylewały się ogromne rzeki gęstego płynu i 
zastygały szybko w równą, twardą powierzchnię szerokich pasów startowych, zbudowanych 
na wysokich słupach. Nie pytali, po co przybyli tu tłumnie nowi ludzie, czemu 
zagospodarowywali się w Thule jak u siebie. Ziemia — wiadomo — niczyja, każdy ma 
prawo na niej polować i żyć.

W pierwszej chwili dumni byli nawet, że to ich osiedle wybrano na nową, niezwykłą 

budowlę. Nie darmo pradziadowie przyciągali tu za Knudem Rasmussenem nad brzegi tego 
fiordu, który jak
żaden obfitował w foki i morsy — wiedzieli, co robili.
* * *

Czy potrafiliby zrozumieć, gdyby ktokolwiek próbował im tłumaczyć, że to niezwykle 

kosztowne, w gorączkowym pośpiechu wykańczane lotnisko wznoszono na ich ziemi dla 
celów wojskowych? Skąd mogli wiedzieć, że podczas drugiej wojny świato- wej — 
pierwszej, jakiej pożoga rozniosła się aż po Arktykę — Grenlandia ze względu na swe 
położenie geograficzne stała się niezwykle ważnym ogniwem na trasie powietrznej z 
Ameryki Północnej do Europy?

Sprzęt lotniczy ze Stanów Zjednoczonych do Anglii przesyłano początkowo okrętami. 

Podróż była jednak bardzo niebezpieczna i trwała zbyt długo. Rażone torpedami statków 
podwodnych ze złowieszczym znakiem swastyki, które jak stada wilków czyhały na wielkich 
obszarach mórz, okręty szły na dno wraz z cennym ładunkiem. Straty były ogromne, w 
ludziach i w sprzęcie. Nie pozostawało więc nic innego, jak próbować drogi powietrznej nad 
pustynnymi obszarami Dalekiej Północy. Długiej i niebezpiecznej. Najlepszy silnik może 
czasem zawieść, zła pogoda może uniemożliwić lot lub niespodziewanie go przerwać. Gdzie 
ją przeczekać, gdzie lądować, gdzie dokonać koniecznej naprawy?

Za wszelką cenę w najkrótszym możliwie czasie trzeba było przygotować zapasowe 

lotniska na olbrzymim szlaku liczącym

background image

około sześć tysięcy kilometrów. W pierwszym rzędzie na zachodnich wybrzeżach Grenlandii.

Nie sądzili Eskimosi, że ci biali przybysze zapuszczają tutaj korzenie, że nie zrezygnują 

tak łatwo z wyspy. Wyrosła z polarnego morza, jakby dla nich stworzona na bazą wojskową, 
na jeszcze jedno ogniwo owego łańcucha, jakim chcieli opasać całą kulę ziemską, by bronił 
przed rzekomą napaścią nietykalność ich własnego kraju.

Ale o tym nie wiedzieli jeszcze wówczas łowcy spod bieguna północnego.

* • *

Szczodrą ręką wynagradzani za każdą najdrobniejszą przysługę od chwili najazdu 

cywilizacji na ich ojczyznę, Eskimosi z zachłannością gromadzili w swych letnich szałasach i 
w zimowych igloo, co tylko zdołali zdobyć, nabyć lub wyprosić u Amerykanów. Oszo-
łomieni nowością — a wszystko co nieznane pociągało ich zawsze nieodparcie — prześcigali 
się w tym sporcie. Herbatę, kawę i tytoń znali już, płacili za nie wielorybnikom i łowcom jak 
najpiękniejszymi skórami. Obecnie mieli w bród tych przysmaków. Guma do żucia, 
konserwy wszelkiego rodzaju, dżemy, czekolada — wszystkiego musieli spróbować. 
Wysokość stert odpadków przed domami śnieżnymi świadczyła w ich pojęciu o zamożności, 
a tą przechwalali się chętnie, jak każdy nowobogacki.

Wygodną odzież futrzaną o luźnym kroju, owoc doświadczenia wielu setek pokoleń, bez 

wahania w pierwszej chwili zamieniali na amerykańską, uszytą z syntetycznych futer, nylonu 
i innych tworzyw sztucznych. Oszałamiała ich krojem, jaskrawą barwą, błyskawicznymi 
zamkami. Prym w wyścigu pseudoelegancji nie dostosowanej do warunków trzymały 
kobiety. W głębiach kabin statków amerykańskich znikały Ich dawne, zdobione misternie 
haftem anoraki o muzealnej wartości, spodnie puszyste, lekkie fokowe kamiki. Miejsce ich 
zajmowały tuzinkowe bawełniane, wełniane lub jedwabne szmatki przywiezione przez 
marynarzy dla „dzikich".

Gromady pstrokato poodziewanych, na wpół po eskimosku — ie-

background image

FUNKWECKER

background image

by było cieplej i wygodniej, na wpół po amerykańsku, żeby imponować — dzieciaków w 
czapkach z pomponami, w kraciastych cyklistówkach, z ustami pełnymi gumy do żucia, 
dławiąc się i krztusząc ćmiły kamele i chesterfieldy.

W zetknięciu z zasobami, z niezmierzonym bogactwem kabluna w łowcy z Thule budzi 

się nie znane dotąd uczucie — chciwość. Brać z tych skarbów, co tylko można, niech dają, 
skoro są tacy bogaci!

I zarazem uczucie nieufności. Jeżeli dają czasem i za darmo, i niczego w zamian nie 

żądając, to albo są głupi, albo chytrzy. Może podarunki ich nic nie są warte? Igły stalowe 
nieostre?. Odbiornik radiowy popsuty? Patefon nie działa? Może chcieli po prostu zakpić 
sobie? I oto cała przyjemność, cała przeogromna radość posiadania nabiera smaku goryczy.

Dać się oszukać to hańba dla Eskimosa. Myśliwy czuje się głęboko urażony, zadraśnięta 

ambicja dopieka. Godzinami rozmyśla, czyby prezentu nie oddać, czy zakupu nie zwrócić. I 
już się nie cieszy.

Czasu ma dość, nie wie teraz, co z nim począć. Na łowy już nie wyrusza. „Jedzenie samo 

przyszło do mnie" — mówi pół radośnie, pół bezradnie, bo każda wyprawa myśliwska była 
dla niego czymś znacznie więcej niż zdobywaniem żywności, była — wciąż od nowa — 
sprawdzianem własnej odwagi, męstwa, cierpliwości, sprawdzianem sił. Plącze się więc 
biedak po huczących życiem placach budowy, tu trochę przygląda się, tam trochę pomaga na 
lotnisku. Za tę masę pieniędzy, jakie mu dają za pracę, w magazynie amerykańskim może 
kupić wszystko, o czym tylko dusza zamarzy.

Od wieków instynkt nakazywał Eskimosom gromadzić żywność, zapełniać mięsem 

skrytki, pełnymi garściami czerpali więc teraz z tego nieoczekiwanego rogu obfitości, 
gromadzili zapasy, chciwie, zachłannie, bez potrzeby, nie zważając na drwiące uśmieszki 
Amerykanów, którzy rozczuleni własną wspaniałomyślnością na wpół z politowaniem, na 
wpół z pogardą popatrywali na biednych dzikusów. Bo i jakże nie drwić z krępej 
krótkonogiej, skośnookiej* kobiety, która powróciła już wprawdzie do dawnych futrzanych 
spodni, ale wciąż jeszcze nie może rozstać się z piękną w jej oczach jaskrawą kurtką piżamy? 
Nakłada ją na fokowy anorak z kaptu

background image

rem, a pod nim nosi dżokejską czapkę, krzywo nadzianą na kok wysoko upięty według 
starego obyczaju. Jakże jej nie sfotografować, a później nie wyśmiewać, zachłystując się po 
powrocie do do domu wspomnieniami Wielkiej Arktycznej Przygody?

Żaden z tych, co przybyli budować superbazę w Thule, nie zna pradziejów eskimoskich 

plemion. I nie pragnie ich poznać. Nie wszyscy może nawet słyszeli o ich słynnym ziomku 
Peary'm, który tu właśnie na północy wyspy spędził wśród Eskimosów dwadzieścia parę lat 
swego życia i im zawdzięcza zdobycie bieguna północnego. Przywieźli tu ze sobą cały bagaż 
swoich przyzwyczajeń, nawyków i swojej niewiedzy. Pod biegunem nie mogło zabraknąć dla 
nich ani barów, ani telewizora, ani kin z kowbojskimi filmami, ani prospektów, według 
jakich, korzystając ze sfery bezcłowej, zamawiali komplety mebli do mieszkań w kraju. Wy-
pełnili pustynne wybrzeże nie tylko hałasem gigantycznej budowy, ale i harmiderem big-
beatu i trawiącą ich gorączką pośpiechu, przywleczoną tu z kraju.

„...Ciągnęli mnie z jednej ulicy na drugą — opowiada etnograf francuski Malaurie, który 

w tym czasie przybył do Thule po długim pobycie w osiedlu eskimoskim. — ...Dziś 
wieczorem dają film kryminalny według najlepszej tradycji amerykańskiej. Boks przeplatany 
pocałunkami, strzelanina, pościg, bójki uliczne. Mój eskimoski towarzysz-poganiacz jest tak 
przerażony, że ucieka przed końcem spektaklu. Opowiedziano mi później, że wstrząśnięty 
wrażeniami skoczył na sanie i pomknął gdzieś na północ.

...Co rano z aparatem fotograficznym i notatnikiem w ręku zwiedzam miasto jak turysta. 

Orientując się według strzałek rozmieszczonych na skrzyżowaniach, chodzę zakurzony w 
tym stuku narzędzi i maszyn. W przeciągu niespełna dziesięciu tygodni wyrosła na tej 
pustyni najwspanialsza na świecie baza powietrzna. Wyobraźcie sobie dolinę o szerokości 
trzech i długości dziewięciu mil, wspartą z jednej strony o lodowiec, a z drugiej wpadającą 
do morza zamarzniętego przez dziewięć miesięcy w roku. Koncentruje się tu niemal połowa 
roboczej siły Grenlandii. Podobno Amerykanie wydali w Thule w ciągu kilku tygodni 
przynajmniej tyle, ile rząd kanadyjski zainwestował w swe kolonie eskimoskie w ciągu 
całego stulecia. Podobno Blue Jay Operation, która stworzyła tę

background image

bazę, jest najpotężniejszym przedsięwzięciem wojskowym od czasów lądowania w 
Normandii.

Należy wziąć pod uwagę, że każdy najmniejszy gwoździk, żywność, środki lokomocji, 

robotników, jednym słowem wszystko trzeba było początkowo dowozić samolotami. W 
ciągu osiemnastu miesięcy baza pochłonęła oficjalnie dziewięćdziesiąt cztery miliony funtów 
szterlingów. W roku 1951 przed rozpoczęciem robót w terenie wypłacono pół miliona funtów 
poborów.

...Na przestrzeni całych kilometrów równina najeżona jest teraz olbrzymimi żurawiami. 

Dla największych samolotów zaplanowano budowę sześciu obszernych, ogrzewanych 
hangarów, z których dwa są już w budowie. Jak okiem sięgnąć, wyrastają dachy i domy z 
prefabrykatów. Rzędy nowiutkich baraków, składy i schrony o walcowatych dachach mnożą 
się wokół niewielkiej duńskiej stacji meteorologicznej. Z krańca na kraniec miasta kursują 
regularnie autobusy. Rozmawiam przez chwilę z policjantem, który starannie zapisuje na 
tabliczce Wszystkie przejeżdżające w obu kierunkach pojazdy.

— Good job! — oświadcza wymachując tabliczką.
Bez wątpienia! Pracuje dziesięć godzin dziennie otrzymując po pięć dolarów za godzinę.
Kino, elektrownia, telefony, boiska do gry w koszykówkę, radar, opróżniane dwa razy 

dziennie skrzynki pocztowe, przewyższająca wieżę Eiffla wieża radiowa, restauracja, 
ultranowoczesny szpital, największa na świecie destylarnia wody morskiej, wzorcowa pralnia 
— oto sporządzona ad hoc lista już zrealizowanych oraz zaplanowanych inwestycji,

Blue Jay Operation przygotowywano w Waszyngtonie od stycznia 1950 roku w 

największej tajemnicy. Przeprowadzona miała być szybko i dokładnie. Statki przeznaczone 
do tej akcji należało wyładować w lipcu i w sierpniu, aby nie uwięzły w okowach lodu. 
Nadchodzące z Korei wieści zdawały się przyspieszać tempo pracy. Wszyscy ludzie, jakich 
tu spotkałem, pracujący po siedem dni w tygodniu za fantastyczne wynagrodzenie od tysiąca 
pięciuset do dwu tysięcy dolarów miesięcznie, są głęboko przekonani, że spełniają 
obowiązek patriotyczny.

...Na lotnisko jedziemy swego rodzaju autostradą szerokości

background image

trzydziestu pięciu metrów. Wyprzedzamy szeregi wozów akompaniując sobie krótkimi 
sygnałami klaksonu. Mijamy toczący się z piekielnym hukiem tam i z powrotem olbrzymi 
walec drogowy. Joe jedzie na pełnym gazie, pogwizdując modną melodię. Z prawej strony 
rzędy ustawionych równiutko gąsienic i parking jeepów. Z lewej, na tle stosów pustych 
skrzyń, cmentarz maszyn.

Hałas wzmaga się. Kurz jest tak gęsty, że Joe zapala latarnię.
— Lotnisko! — ryczy mi w samo ucho.
Ciężarówka staje. Amerykanin zeskakuje na ziemię i kaczym krokiem idzie wysłać swój 

list Wychodzę również i natychmiast sypie się na mnie piasek, którego tumany wznoszą 
śmigła startujących i lądujących samolotów. Wyobraźcie sobie płaski teren w kształcie 
gwiazdy, bez jednego drzewka, kilkumilową wyżwirowaną trasę pociętą kanałami 
wyżłobionymi przez uchodzące gazy.

— Next September! — ryczy lotnik. — Na przyszły wrzesień będą tu odrzutowce i super 

big-four-engined. Największe w świecie!

Powietrze przesyca mdląca i cierpka woń, zapach skóry i smarów. Popycha mnie tłum 

zaaferowanych, kręcących się na wszystkie strony ludzi. Opodal rozmawia grupka pilotów w 
hełmach i kombinezonach roboczych. Z głośnika płyną w dolinę potoki rozkazów. Na 
runway wychodzą dwaj oficerowie z mikrofonami w ręku, przytrzymując czapki, które zrywa 
im wiatr. Z Goose Bay nadlatuje superforteca. Śmigła kręcą się jeszcze, gdy z lewego boku 
wysypuje się na lotnisko stos płyt budowlanych, kanistrów, części samochodów i dźwigów."
* » •

Rozbudowa amerykańskich baz strategicznych na Grenlandii trwała nadal, poszerzała 

kręgi, obejmowała swymi mackami coraz to inne północne tereny.

Wczesną wiosną 1958 roku srebrzyste słupy śnieżnego pyłu wzbiły się pod niebo, niczym 

gejzery, o sto mil na wschód od bazy w Thule. Eskimosi niewiele o tym wiedzieli, szlaki ich 
wędrówek nie prowadziły przez to lodowe pustkowie. Nie rozumieliby zresztą, po co 
oddziały wojsk inżynieryjnych przystępowały do budowy

background image

skrytego przed wzrokiem ludzkim ogromnego wojskowego obozu.

Sprowadzone drogą lotniczą ze Szwajcarii kilkutonowe maszyny wirnikowe „Peter 

Plow", służące do oczyszczania dróg alpejskich, zawalonych śnieżną lawiną, wycinały 
pracowicie tarczowymi nożami wąski rów, wydmuchując jednocześnie daleko na boki lód 
zmielony na drobny pył przez rury wysokie niczym kominy. W miarę pogłębiania rowu co 
dwa metry poszerzano średnicę wykopu, tak by na głębokości trzech pięter wyniosła osiem 
metrów. Nakryty od góry płatami falistej blachy wykop tworzył szerokie i wysokie zarazem 
korytarze. Od głównego, liczącego prawie czterysta metrów, biegły boczne, w których 
ustawiano prefabrykowane domki. Na wypadek pożaru układ ten stanowił najlepsze za-
bezpieczenie przed przerzutami ognia.

Wielowarstwowe płyty ścianek podłogi i sufitu zapewniały znakomitą izolację cieplną. 

Wewnątrz klimatyzowanych pomieszczeń utrzymywano stale podciśnienie, żeby przy 
otwarciu drzwi gorące powietrze nie wydobywało się na zewnątrz. Mimo wszystkich naj-
nowocześniejszych zabezpieczeń lód narzucał swe prawa. W ciągu jednego zaledwie 
miesiąca na ścianach tuneli narastał kilkucentymetrowej grubości kożuch szronu. Zrąbywano 
go pracowicie, gdyż w ciągu jednego tylko roku zawęziłby co najmniej o metr szerokość 
korytarzy z takim trudem wycinanych w lodzie. W kuchni i w elektrowni białą narośl trzeba 
było usuwać bez przerwy. Z metalowych dachów tuneli zimą, podczas ośmiu, dziewięciu 
miesięcy, co tydzień spychano około czterdziestu ton śniegu.

Obóz pod lodem Camp Century — który nazwę swą zawdzięczał owym stu milom, jakie 

dzieliły go od lotniska w Thule — obliczony na dwustu pięćdziesięciu ludzi, mógł w razie 
potrzeby pomieścić ośmiuset. Kosztem wielu milionów dolarów wyposażono go w 
elektrownię atomową o mocy tysiąca pięciuset kilowatów. Wydatek ogromny, ale 
nieunikniony, gdyż utrzymywanie w ruchu w ciągu jednego tylko roku zwykłej elektrowni, z 
silnikami Diesla o tej samej mocy, wymagałoby dostarczenia do Camp Century niebagatelnej 
ilości ponad dwu milionów litrów paliwa. Koszt samego tylko transportu przekroczyłby 
wówczas czterokrotnie cenę ropy, podczas gdy ładunek paliwa atomowego na okres dwu lat 
waży zaledwie... sto kilogramów.

background image

Niełatwy na Grenlandii problem zaopatrzenia w wodę rozwiązali Konstruktorzy każąc 

wiercić głębokie na sto dwadzieścia kilka metrów otwory i opuszczać w nie rury. Pod dużym 
ciśnieniem doprowadza się nimi przegrzaną parę, która topi lód tworząc pod- lodowe 
jeziorko słodkiej wody. Głębinowe pompy wtłaczają ją z kolei do sieci opatulonych szczelnie 
podgrzewaczami elektrycznymi rur i rozprowadzają po całym mieście.

Przy każdej sposobności ludzie przechwalali się, że piją wodę wytapianą z lodu, który 

powstał tu, nim Kolumb przybył do Ameryki. I nie było w tym żadnej przesady. A może ten 
lód pamiętał jeszcze czasy Eryka Rudowłosego?

Oficjalnie baza Camp Century powstała jako wojskowa placówka badawcza. 

Amerykanów interesowały między innymi zagadnienia wpływu klimatu na organizm ludzki, 
odporności psychicznej na ciemność polarnej nocy, wytrzymałości żołnierza w ciężkich pod-
biegunowych warunkach. Pragnęli przekonać się, czego można po nim oczekiwać w Arktyce, 
w jakim stopniu stały brak słońca podczas zimowych miesięcy zmniejsza jego refleks.

Do drugiej wojny światowej Stany Zjednoczone nie zajmowały się zupełnie Daleką 

Północą, jakby te mroźne obszary nie odgrywały żadnej roli w dziejach ludzkości. Od tego 
czasu, doceniając olbrzymie znaczenie strategiczne Arktyki, Amerykanie nie cofalł się przed 
żadnym wysiłkiem finansowym ani technicznym starając się pośpiesznie nadrobić ogrom 
dotychczasowej niewiedzy.

Od paru dziesiątków lat Pentagon bierze także pod uwagę możliwość zbrojnego starcia na 

podbiegunowych obszarach — w powietrzu, na ziemi, na morzu i w wodnych głębinach. 
Czyż najkrótsza powietrzna droga do Związku Radzieckiego nie prowadzi ponad obszarami 
Dalekiej Północy?

Badania geofizyczne w nowej bazie Camp Century skupiły się przede wszystkim na 

zagadnieniu związanym z rozchodzeniem się fal radiowych interesującym wojsko, przy 
jednoczesnej obserwacji zórz polarnych i zaburzeń w polu magnetycznym Ziemi.

Rozpoczynając budowę z olbrzymim rozmachem, nie licząc się z kosztami Amerykanie 

przewidywali, że obiekt przetrwa dziesiątki lat. Ale ostatnie słowo miała tu Arktyka. Który to 
już raz w historii?

background image

Wbrew zamysłom całych sztabów najtęższych mózgów, wbrew zastosowaniu wszystkich 

cudów najnowocześniejszej techniki, wbrew setkom milionów dolarów, jakie pochłonęła 
budowa, obóz Camp Century jest skazany. Pogrąża się w lodzie, tonie. Nie jest to żaden błąd 
w obliczeniach ani wadliwość budowy, lecz po prostu -nieubłagane prawo przyrody, jakiemu 
człowiek nie może się przeciwstawić.

Szybkość, z jaką biały pancerz wchłania, wsysa to obce ciało, jakby go nie mógł znieść 

dłużej na powierzchni, jest niewielka, zaledwie dziesięć centymetrów rocznie — ale 
nieuchronna. Nikt i nic nie zdoła jej powstrzymać.

Uwikłani w genialne wynalazki współczesnej techniki ludzie skazani są na przeżywanie 

niejednego zawodu. Konstruktorzy zrobili wszystko, co było w ich mocy, żeby zamaskować 
obóz i jego wojskowe urządzenia. Nie cofnęli się nawet przed projektem trudnym technicznie 
i niezwykle kosztownym innej budowy — skrytej pod lodem, przed ludzkim okiem — 
autostrady, łączącej lotnisko w Thule z Camp Century. Błyskawiczny rozwój techniki 
pokrzyżował jednak niespodziewanie ich plany, przesuwając granice „niewidzialności". 
Precyzyjne czujniki, umieszczane obecnie na pokładzie samolotu, z dużej wysokości 
wykrywają obecność nie tylko każdego reaktora atomowego, ale nawet małą, najmniejszą 
ilość ciepła wypromieniowanego poprzez białą pokrywę, zdradzają
więc tym samym i obecność życia pod lodem.
* » ♦

Biegną lata. W ogłuszającym huku, w zawrotnym tempie nowoczesnych kontrukcji stoją 

wciąż — obce sobie, jakby przegrodzone niewidzialną zaporą ||| dwa krańcowo różne światy: 
Eskimosi i Amerykanie, tubylcy i przybysze. Jeden o drugim nadal nic nie wie i nie pragnie 
wiedzieć, jeden drugiego nie rozumie i nie chce zrozumieć. Jeden wtargnął tu bez pytania, 
jak na „no man's land", na ziemię niczyją, odebrał prostym, pogodnym ludziom ich spokój, 
zamącił umysły, rozbudził nie znane dotąd rozterki. W zamęcie i zgiełku własnych spraw nie 
zdążył na szczęście zetrzeć jeszcze tej prakultury, która przetrwała przez wieki w lo

background image

downi arktycznej niczym bezcenny eksponat. Ale kia wie, co stałoby się, gdyby przed 
zagładą nie uratował Eskimosów stary,
niezaiwodny od stuleci opiekun — instynkt.
• • *

Urok nowości, jakiemu tak łatwo w pierwszej chwili, w 1950 roku, poddali się łowcy z 

Thule, szybko zaczynał maleć, przygasać. Cóż to za nowość, jeżeli staje się powszedniością? 
Czyż podczas jednej z wypraw nie opuściły admirała Peary'ego dwie rodziny eskimoskie 
znużone jednostajnością życia na statku i wygodami? Potrzeba jakiejś odmiany stawała się 
coraz silniejsza u mieszkańca Thule, potrzeba wykazania, własnej niezależności.

Coraz częściej starsi łowcy gromadzili się po kilku, kilkunasto, radzili, rozprawiali, 

zapytywali szamana o radę. Nie bawiły ich już rowery,, tak gorąco niedawna jeszcze 
upragnione — od początku nieprzydatne na skalistym gruncie pełnym rozmokłego śniegu. 
Walały się teraz między igloo* pordzewiałe, bezużyteczne, razem z puszkami po konserwach 
i maszynkami do mięsa. Obok strzępów bawełnianych czy wełnianych ubrań — któż mógł 
przypuszczać, że podrą się tak szybka? — leżały w stertach przed domkami ze śniegu parek* 
papierosów amerykańskich: „Drapią gardło" — mówili Eskimosi Czekolada nawet straciła 
cudowny smak nowości. Czyż można ją porównać ze słodkim, wonnym skrawkiem słoniny 
narwala?

Nieustający warkot maszyn, gryzące wyziewy spalin, zanieczyszczone benzyną i 

smarami wody Zatoki Melville*a wypłaszały od wybrzeży wieloryby, morsy i foki-
żywiciełki. A tymczasem łowcom z Thule obrzydły już konserwy mięsne 1 rybne. 
„Wszystkie mają ten sam smak; pieprzne i słone" — żalili się coraz częściej, powracając 
wspomnieniami do dawnych lat. Marzyły im się wielkie połacie surowego mięsa foki, 
zdobytego w trudzie polowań, wyścig za białym niedźwiedziem. Cóż warte jest życie bez 
uroku niebezpieczeństwa?

background image

Zaskoczenie Amerykanów nie miało granic, gdy pewnego ranka 1953 roku na placach 

budowy Thule, w hangarach, na pasach startowych, przy betoniarkach, nie pojawił się żaden 
Eskimos. Ani śladu psiego zaprzęgu, ani śladu zapomnianych od dawna, porzuconych na 
brzegu kajaków.

— Nasi mężczyźni wyruszyli na polowanie — oświadczyły, na wpół przekornie, na 

wpół z dumą kobiety.

— Jak to? Po co? Dajemy wam przecież wszystko, czego zechcecie, możemy dać 

więcej. Kiedy wrócą? Są nam potrzebni! — gorączkowali się majstrowie.

Jedyną odpowiedzią było wzruszenie ramion.
Któż może grenlandzkiemu łowcy nakazać, co ma czynić? Od wieków sam przywykł 

decydować o swoim losie. Uprzykrzyło mu się mięso z puszek, wyruszył więc, żeby zdobyć 
świeże. A może instynkt pierwotnego człowieka uprzedził go, że surowe w tym klimacie jest 
zdrowsze niż najlepsze, najwymyślniejsze przetwory?

Podobny los spotkał nowoczesne ubrania. Nawykły do luźnej odzieży, przez którą nie 

przedostawał się podmuch wiatru, myśliwy wkrótce z nich zrezygnował. Krępowały swobodę 
ruchów, podczas polowań nie chroniły dostatecznie przed zdradliwym chłodem, jaskrawe 
barwy opatrzyły się szybko i wystraszały foki. Zamki błyskawiczne na siarczystym mrozie 
łatwo zamarzały i zacinały się.

Elegantka z Thule nie marzyła już o nylonowej nocnej koszuli narzuconej na futrzany 

anorak. Chętnie jednak używała aluminiowych imbryków i garnków, wszystkich tych 
przedmiotów gospodarstwa domowego, które okazały się przydatne w igloo. Łowca 
przyzwyczaił się łatwo do automatycznej broni palnej i do przyczepnych silników.

Wielkim powodzeniem cieszyły się także nadal w Thule pate- fony. One pierwsze 

zyskały sobie prawo obywatelstwa w domu Eskimosa. Muzyka, melodia, płyty -— bez tego 
młodzi nie mogli się już obejść.

Starsi łowcy z niepokojem słuchali śmiałych projektów dalszego zagospodarowania ich 

wybrzeża przez obcych.

— Mają podobno ogrzewać wielkimi rurami lód, żeby całkowi

background image

cie stopniał. A gdzież wtedy podzieją się foki i morsy? Spłoszone nieustającym zgiełkiem, 
już teraz uciekły z naszej zatoki na spokojniejsze wody. Zginiemy z głodu! — mówili 
zatroskam.

Umilkła radosna wrzawa napełniająca zazwyczaj igloo, umilkł śmiech, ich miejsce zajął 

niepokój. Psy gorzej jeszcze niż ludzie znosiły gorączkowy zamęt, chociaż nie brakowało im 
jadła. Ze zjeżoną sierścią, ze złymi błyskami w ślepiach, leżały bezczynnie, ale nastawione 
uszy czujne były na każdy nowy dźwięk, a nos węszył podejrzliwie nieznane zapachy. Były i 
takie, co zrywały się z uwięzi i gnały przed siebie, dokąd oczy poniosą.

Wierni pierwotnemu instynktowi, który kazał uciekać zwierzętom, po długich naradach 

łowcy postanowili opuścić hałaśliwe osiedle, które wyrosło na ich oczach. Nie mogli znieść 
morderczego tempa, jakie wtargnęło do cichego Thule. Dzień w dzień, noc w nóc gdzieś z 
daleka od bieguna północnego mroźny wiatr niósł niezapomnianą woń czystego, nie 
skażonego duszącym oparem spalin powietrza, przyzywał. Zatęsknili do ciszy, do swobody, 
zapragnęli poczuć się panami własnego losu, podobnie jak ich przodkowie.

Decyzja opuszczenia Thule, jaką powzięli zgodnie, niczym grom z jasnego nieba spadła 

na Amerykanów. „Oto wdzięczność dzikusa za dobrodziejstwa cywilizacji!" — powtarzali z 
goryczą. W głowie im się nie mieściło, jak można wygody beztroskiej nowoczesności 
poświęcić dla jakichś mrzonek. Próbowali skłonić Eskimosów do pozostania, obiecywali im 
złote góry, niezdolni pojąć powodów ich ucieczki. Ale łowcy spod bieguna o niczym nie 
chcieli słyszeć — pragnęli jednego — znaleźć się jak najdalej, powrócić do dawnego życia.

Stało się jednak inaczej.

* • *

Jednorodzinne domki, w długi szereg ustawione nad fiordem wrzynającym się głęboko w 

linię wybrzeża, jaskrawymi barwami ścian odcinały ostro od bieli lodowca. Niezwykły to był 
widok i niezwyczajna osada. Po długich naradach łowcy z Thule sami wybrali sobie to 
pustynne, zaciszne miejsce, leżące o sto kilo

background image

metrów na zachód od dawnego, jakie odstraszyło ich nerwowym zgiełkiem Sądzili, że jak 
ongiś wznosić tu będą zimą igloo, latem szałasy, polować. Ale czekała ich niespodzianka.

Widząc, jak poważnym zmianom na lepsze ulega życie Eskimosów na Czukotce, jak 

wiele osiągnąć można mądrą polityką perswazji i zachęty, Duńczycy w 1954 roku 
postanowili dokonać na Grenlandii ciekawego eksperymentu. Zbudowali i zorganizowali dla 
Eskimosów z Thule nowoczesne osiedle i wysłali tam instruktorów władających językiem 
grenlandzkim, szkolonych uprzednio w Kopenhadze na wydziałach pedagogiki i psychologii.

Ucieczka łowców wywarła w Danii duże wrażenie. Trzeba było przekonać się, czy 

mieszkaniec wyspy odtrąci „dobrodziejstwa cywilizacji" podane w sposób mniej brutalny, w 
jakim stopniu potrafi żyć życiem nowoczesnego człowieka.

Jak często bywa w podobnych przypadkach, kobiety szybciej dostosowały się do 

przemian niż mężczyźni. Uważnie i cierpliwie wysłuchiwały wskazówek, jak obchodzić się z 
elektryczną kuchenką, jak korzystać z błyszczących chromem kranów, rade, że automaty 
przejmują ciężar domowych prac. Śmiechu było co niemiara, kiedy instruktorzy ledwie 
ubłagali uparte Eskimoski, żeby nie pozostawiały odkręconych kurków z gorącą wodą na 
cały dzień. Długo nie mogły zrozumieć, czemu ktoś ośmiela się dyktować im swą wolę. 
Przeczuwały jednak, że otwiera się przed nimi świat pełen nieznanych cudów.

Mężczyźni początkowo byli bardziej oporni. Niełatwo przyszło Duńczykom przekonać 

ich, żeby przywiezionych z polowania fok nie ćwiartowali wprost na podłodze kuchni czy 
izby mieszkalnej, lecz w specjalnie przeznaczonej na ten cel szopie. Długo musieli również 
tłumaczyć, że ogryzione kości należy rzucać do pojemnika, a nie za siebie, jak to czynili ich 
przodkowie. Także i psy niechętnie przyjęły zmianę — nie dawały się zapędzać do 
wygodnych, obszernych bud, podejrzliwie obwąchiwały dziwne „domki" myśląc zapewne, że 
wcześniej czy później ludzie wypędzą je z nich — jak przedtem wyganiali z igloo — drążyły 
sobie w śniegu jamy i zwinięte w kłębek czekały, aż zasypie je śnieg.

Ujęci łagodną, cierpliwą perswazją instruktorów, którzy nikomu niczego nie narzucali, 

Eskimosi stopniowo przystosowywali się do

background image

nowego życia. Najbardziej ujmował ich' fakt, że nikt ich nie przymusza, że mogą dobrych rad 
słuchać lub nie słuchać. Ten i 6w na początku nieufny, chcąc podkreślić swą niezależność, 
budował sobie igloo nie opodal domku i tam uparcie przebywał. Z czasem jednak i ci oporni 
zaczęli przenosić się do lśniących świeżością mieszkań, jakkolwiek nie mieli tu łatwego 
życia, narażeni na ciągłe utyskiwanie żon i córek.

Podnosiły co prędzej z podłogi każdą ogryzioną kość, wycierały do czysta najmniejszy 

ślad naniesionego śniegu i ośmielały się pouczać swych władców i panów, czego nie należy 
robić w nowym domu.

Żaden z mieszkańców eksperymentalnego osiedla — nazwano je po grenlandźku Qanak 

— nie domyślał się, nie zastanawiał nad wszystkimi trudnościami, jakie musieli 
przezwyciężyć konstruktorzy i inżynierowie, by zaopatrzyć ich zimą w wodę. Latem 
czerpano ją ze zbiornika, który powstał po przegrodzeniu niewielką zaporą strumienia 
wypływającego spod lodowca. Podczas mrozów polarnej nocy sprawa była znacznie 
trudniejsza. Śnieg i lód po zmieleniu w specjalnym młynie trzeba było wytapiać w kotłach. 
Rur rozprowadzających nie dało się ułożyć w wiecznie przemarzniętym gruncie, trzeba więc 
było opatrywać je grubą izolacją i elektrycznymi podgrzewaczami.

Elektrociepłownię zaopatrzono w wielkie zbiorniki z zapasem ropy obliczonym na dwa 

lata, nikt bowiem nie umiał przewidzieć, czy kapryśna Arktyka pozwoli co roku statkom-
cysternom przebić się przez Zatokę Baffina.
• « •

Zachęceni dobrymi wynikami w Qanak Duńczycy postanowili eksperymentować i 

próbować, po raz pierwszy tu na północy, odwiecznego myśliwego przekształcić w 
nowoczesnego rybaka. Na południu wyspy już od trzech prawie dziesiątków lat Eskimosi 
wypływali na połowy morskie i włączyli rybę do nieskomplikowanego jadłospisu. W Thule 
tylko kobiety i dzieci trudniły się chwytaniem łososi w jeziorkach lub potokach. Było to 
zajęcie niegodne

background image

mężczyzny. Jak zachęcić go do połowów i przekonać, że ze względu na ubytek fok ryba musi 
stać się podstawą wyżywienia?

Szalupa z przyczepnym silnikiem, linki ze stalowymi haczykami, lekkie, mocne sieci ze 

sztucznch włókien, jakimi duńscy instruktorzy zarzucili Qanak, przyjęte zostały początkowo 
nieufnie. Ot, jeszcze jeden dziwaczny pomysł kabluna! Nie minęło jednak wiele czasu, a 
zabawa w rybaka pochłonęła myśliwego bez reszty i przerodziła się w prawdziwą pasję. Nie 
tylko w Qanak.

Ambicja kazała każdemu dbać o nowy sprzęt, podobnie jak dawniej o włócznię, harpun, 

łuk czy strzelbę.

Zmiana przyszła tym łatwiej, że coraz ciężej było wyżywić rodzinę wyłącznie z polowań. 

Ilość fok na wodach Grenlandii malała zastraszająco szybko. Przed pół wiekiem dobry 
myśliwy mógł bez wielkiego trudu ubić. osiemdziesiąt do stu fok w ciągu jednego roku. 
Obecnie musiał się namęczyć, żeby przywieźć do domu siedemnaście, najwyżej dwadzieścia. 
Czymże więc miał się żywić? W co się odziać?

Najważniejszą' przyczyną tak raptownego spadku ilości fok była moda na ich futra w 

Europie i w Ameryce, poza tym tłuszcz potrzebny dla celów przemysłowych.

Od kilku dziesiątków lat ogromne flotylle kutrów norweskich, kanadyjskich, szkockich i 

nowofundlandzkich w pogoni za futrami coraz dalej zapuszczały się na północ wzdłuż 
zachodnich wybrzeży Grenlandii i w barbarzyński sposób trzebiły foki. Po zdarciu skóry 
marynarze beztrosko wyrzucali mięso za burtę. Jedzenia mieli dość. Łowcy z wybrzeży ze 
zgrozą patrzyli na setki, tysiące skór spoczywających w ładowniach, ze zgrozą myśleli o 
zmarnowanej żywności. Rozumieli teraz, czemu do igloo coraz częściej zaglądał niedostatek, 
czemu przywodził na pamięć straszliwe opowiadanie pradziadów o latach Wielkiego Głodu, 
kiedy to na grenlandzkich pustkowiach wymierało wszystko, co żyło.
Ocieplenie było również pośrednią przyczyną ucieczki fok od południowych początkowo, a 
następnie północnych wybrzeży Grenlandii. Od przeszło pół wieku obserwowana na całym 
globie ziemskim zmiana klimatu najłatwiej daje się zauważyć na obszarach Dalekiej Północy. 
Lodowce kurczą się i maleją na Grenlandii, na Spitsbergenie, na Ziemi Franciszka Józefa. 
Całe wyspy

background image

zbudowane z lodu kopalnego przy brzegach Syberii rozpływają się bez śladu, giną z map.

Uciekając przed ociepleniem ryby całymi ławicami coraz dalej odpływały na północ w 

poszukiwaniu chłodnych, obfitujących w plankton wód. Za rybami ślad w ślad ciągnęły foki. 
Na ich miejsce natomiast na Morzu Grenlandzkim pojawiały się nowe gatunki ryb w 
olbrzymich, nie spotykanych dotychczas tu ilościach. Północny Atlantyk wokół przylądka 
Farvel stał się największym łowiskiem dorsza. Na dalekie północne wody zawijają coraz 
liczniejsze flotylle, między innymi i polskie, w pogoni za bogatymi połowami. W fiordach 
Grenlandii po raz pierwszy pojawiły się ogromne ilości krewetek i nowe odmiany łososi 
łowionych dotychczas wyłącznie przy brzegach Islandii.

Niewielu Grenlandczyków rozumie przyczyny tej wielkiej migracji, która uratowała ich 

od zagłady. Wśród starszego pokolenia nie brak takich, którzy niespodziewaną obfitość 
żywności w morzu przypisują opiece duchów wód ubłaganych przez szamanów.

background image

JUŻ NIE ESKIMOSI, A GRENLANDCZYCY - GARŚĆ FAKTÓW, GARŚĆ CYFR
Rok 1953 stał się punktem zwrotnym dla Grenlandii. Parlament w Kopenhadze zmienił status 
kolonialny wyspy włączając ją do Danii jako jedną z prowincji. Prowincję niezwykłą, jedyną 
w swoim rodzaju, pięćdziesiąt razy większą od całej metropolii.

Nowa konstytucja daje prawo wszystkim mieszkańcom Grenlandii, mężczyznom i 

kobietom, wybierania swych przedstawicieli — szesnastoosobowej Rady Prowincjonalnej, 
która raz lub dwa razy do roku zbiera się w stolicy wyspy. Dwu członków Rady na prawach 
posłów reprezentuje prowincję w parlamencie Danii. Po raz pierwszy w dokumentach 
proklamujących tę zmianę pojawia się oficjalnie, uświęcone literą prawa słowo: 
„Grenlandczyk".

Radość z tej zmiany zaćmiły jednak rychło troski. Członkowie nowej Rady, nie mając 

właściwie żadnej władzy wykonawczej, a co gorsza żadnych własnych środków 
finansowych, z niepokojem patrzyli w przyszłość.

Ludność wyspy wzrastała szybko. W roku 1945 olbrzymi obszar, siedmiokrotnie większy 

od całej Polski, zamieszkiwało niespełna dwadzieścia tysięcy ludzi. W piętnaście lat później 
liczba ta podskoczyła do trzydziestu, a w roku 1975 — według przewidywań — wyniesie, a 
może nawet przekroczy pięćdziesiąt tysięcy.

Jak zapewnić obecnie możność przeżycia tej płodnej masie ludzkiej zgromadzonej na 

wąskich przybrzeżnych pasach bezpłodnej ziemi? Lądolód wypełniający całe wnętrze 
Grenlandii był, jest i będzie pustkowiem nie do zagospodarowania.

Nie tylko członkom Rady Prowincjonalnej pytanie to spędzało sen z oczu. W 

Kopenhadze debatowały również nad tym zagadnieniem najtęższe głowy zastanawiając się, 
co począć, by Grenlandia

background image

raz wreszcie przestała być wielkim obciążeniem dla skarbu państwa. Dochody — jedyne 
dotąd — z kopalni kriolitu były nader skromne* a ogromne opłaty, jakie uiszczały Stany 
Zjednoczone za „wypożyczenie" terenu pod budową swych baz strategicznych, za 
wciągnięcie spokojnej wyspy do atomowego łańcucha śmierci — przeznaczała Dania na 
zbrojenia*

W 1960 roku na uroczystym zebraniu Rady Prowincjonalnej w Godthaab, z udziałem 

członków rządu, zapadły niezmiernej wagi decyzje:
1.Grenlandia musi stać się prowincją samowystarczalną.
2. Rybołówstwo oraz przemysł przetwórczy powinny pokrywać wszystkie jej wydatki.

Rada Prowincjonalna zatwierdziła również opracowane przez ekonomistów duńskich 

plany trzech pięciolatek. Mają one przy wydatnej pomocy finansowej rządu już w końcu roku 
1975 doprowadzić do zasadniczych zmian w gospodarce wyspy.
ł * *

Od wieków nawykłym do wspólnych wypraw, do wspólnego godziwego podziału łupu 

Grenlandczykom-myśliwym przypadły szybko do gustu zasady spółdzielczości. I tak jak 
onigjś ambicją było jak najwięcej upolować, mieć zawsze pełne mięsa skrytki* tak i dzisiaj 
nie żałują trudu, by powracać do osady w łodziach wypełnionych rybami.

Wzniesienie dzięki kredytom państwowym chłodni, fabryk konserw i wytwórni filetów 

na południowo-zachodnich brzegach wyspy, tam gdzie morze większą część roku wolne jest 
od lodu, zmusiło Grenlandczyków do opuszczenia małych osad rozrzuconych na ogromnych 
przestrzeniach, do migracji, do skupiania się w większych ośrodkach. Wokół zakładów 
przemysłowych rosły szybko miasteczka i miasta, tak jak we wszystkich państwach 
wszystkich kontynentów Ziemi.

W końcu drugiej pięciolatki w roku 1970 poszczególne miasta zaczęły się specjalizować: 

Frederikshaab słynie ze znakomitych konserw łososia; w zatoce Disco, tam gdzie ongiś Hans 
Egede wzniósł stację wielorybniczą, z braku wielorybów bezmyślnie

background image

wytrzebionych w Arktyce przez człowieka, pracuje teraz pełną parą przetwórnia cenionych 
wysoko w Europie, smacznie przygotowanych w puszkach krewetek. W okolicy 
Julianenhaab czynny jest duży zmechanizowany zakład produkujący filety; z dorsza, obok 
znajduje się mała wytwórnia, w której wyciska się tran leczniczy z wątroby dorsza i rekina.

Kobieta eskimoska raz jeszcze zdała egzamin w nowoczesnym świecie, jaki wyszedł 

naprzeciw temu pokoleniu Grenlandczyków. Dłonie jej wiecznie czynne, w ciągu długich 
stuleci nawykłe do wyprawy skór, do krój ii i szycia ubrań — od czego nieraz zależało życie 
myśliwego — niezwykle szybko i łatwo przystosowały się do pracy w zmechanizowanych 
przetwórniach. Nie znudziła ją monotonność wiecznie tych samych ruchów, rozumiała, że 
pracuje w warunkach nieporównanie lżejszych niż jej bćłbka czy prababka. I ta cicha, 
odsunięta niegdyś na drugi plan kobieta przejmuje nieraz inicjatywę decyzji w eskimoskim 
stadle, namawia do przeniesienia się do miasta, wysyła dzieci do szkoły.

W ciągu najbliższych pięciu lat z pięćdziesięciu tysięcy mieszkańców Grenlandii — 

czterdzieści zamieszka w uprzemysłowionych ośrodkach zachodnich i południowych 
wybrzeży, a zaledwie pięć tysięcy — według przewidywań ekonomistów — na północy 
wyspy pozostanie wiernych dawnym obyczajom, utrzymując się nadal z polowania na foki.

Wydawać by się mogło, że przed mieszkańcami Grenlandii przyszłość nareszcie rysuje 

się w jasnych barwach, że samodzielność gospodarcza zapewni im dobrobyt, o jakim nie 
mogli marzyć ich przodkowie. Nie brak jednak już dzisiaj specjalistów, którzy z niepokojem, 
jeżeli nie z trwogą patrzą na tę przyszłość. Obfitość ryby przy brzegach wyspy jest kruchą 
podstawą, związaną ściśle z ociepleniem, jakie od kilku dziesiątków lat występuje na całym 
globie ziemskim. Jak długo będzie trwać? Na to pytanie nauka nie może dać jeszcze 
odpowiedzi.

Islandia, która od dawna byt swój oparła całkowicie na rybołówstwie, w ciągu dwu zim 

1968 i 1969 przeżywała katastrofę gospodarczą. Wyjątkowo długotrwały surowy mróz skuł 
lodem przybrzeżne wody i uniemożliwiał połowy. Wielkie ławice ryb, bogactwo wyspy, 
znikły bez śladu. Flotylle małych islandzkich

background image

kutrów, nie przystosowanych do dłuższych rejsów, nie mogły wyruszać na odległe obszary w 
pogoni za rybą. Pragnąc zaradzić na przyszłość podobnym niespodziankom Reykjavik 
pośpiesznie zamawia w Polsce i w innych państwach morskich duże trawlery.

Któż zaręczyć może, że z przybrzeżnych wód Grenlandii za kilkanaście, może za 

kilkadziesiąt lat nie znikną ławice ryb tak szybko i niespodziewanie, jak się tam pojawiły? 
Czyż nie widać już pierwszych oznak nadchodzącego na glob ziemski ochłodzenia? 
Naukowcy obserwują, przeprowadzają wyprawy badawcze, debatują, wymieniają rozbieżne 
poglądy.

Co stanie się z Grenlandczykami, jeżeli klimat się oziębi i morza wokół nich opustoszeją? 

Czy są na wyspie jakieś bogactwa naturalne? Czy dałoby się je w przyszłości eksploatować, 
czy pozwoliłyby wyżyć ludziom, którzy muszą liczyć sami na siebie?
• * •

Jedynym znanym od przeszło stu lat bogactwem przemrożonej od setek tysięcy lat ziemi 

jest niezmiernie rzadki w świecie minerał — kriolit. Mniejsze złoża, znacznie uboższe, poza 
Grenlandią znaleziono tylko w Związku Radzieckim i w Stanach Zjednoczonych. Ongiś 
kriolitu używano do pokrywania emalią naczyń kuchennych, dzisiaj zyskał ogromne 
znaczenie jako topik w elektrodach przy produkcji aluminium metodą elektrolityczną.

W kopalni Iwigtut na południu wyspy wydobywają obecnie Grenlandczycy ponad sto 

tysięcy ton rocznie tego cennego minerału. W ciągu dziesiątków lat dochodami z eksportu 
kriolitu pokrywała Dania wydatki związane z administracją wyspy.

Złoża niskokalorycznego węgla brunatnego na wyspie Disco również eksploatuje się od 

dawna, są jednak zbyt ubogie, by odegrać w gospodarce poważniejszą rolę.

Uczestnicy wypraw polarnych w ciągu ostatniego półwiecza donosili dorywczo o 

odkryciach tu i ówdzie złóż marmuru, grafitu, miedzi, żelaza i innych rud. Ale to było 
wszystko zbyt mało. Czas naglił. Do pracy stanęli geolodzy, pośpiesznie, gorączkowo 
zbierali minerały, kuli i wiercili skały Grenlandii. W pełnych nieraz niebezpieczeństw i 
trudów wypadach, wymagających nie lada spraw

background image

ności i zaprawy alpinistycznej, na wschodnim wybrzeżu odnaleźli wreszcie rudy ołowiu, 
cynku, wolframu. Cóż, kiedy bogate, szacowane na milion ton złoża spoczywają pod 
pancerzem lodu. Na tych samych obszarach natrafiono na ślady uranu oraz bogate złoża 
cenniejszego jeszcze, niezmiernie rzadkiego, nierozpuszczalnego w kwasach minerału — 
cyrkonu.

Świecąca dotąd pustką białych plam mapa geologiczna Grenlandii, wzbogacana wielu 

znakami naniesionymi przez geologów, nabierała powoli życia. Tu i ówdzie rozpoczęto 
eksploatację niektórych złóż, wciąż jeszcze na bardzo skromną skalę, gdyż koszta 
transportowania sprzętu za pomocą helikopterów oraz wywiezienie tą samą drogą 
wydobytych rud, wydatki związane z utrzymaniem ludzi na pustynnych obszarach wybrzeży 
— są niewspółmierne do korzyści i zysku.

Grenlandczycy wierzą, że już w niedalekiej przyszłości powstaną zakłady, które na 

miejscu będą mogły przerabiać rudy na półfabrykaty. Cieszą się ze swych bogactw 
naturalnych, ale nie daje im spokoju myśl o Czarnym Złocie, o nafcie. Musi być gdzieś tu, na 
ich wyspie, to nie ulega wątpliwości, ale gdzie? W Arktyce radzieckiej w podobnych 
warunkach geologicznych wydobywają od dawna naftę i to na wielką skalę. Kanadyjczycy 
odkryli również naftę na Ziemi Ellesmere'a, w odległości zaledwie kilkuset kilometrów orl 
grenlandzkich wybrzeży.

Ostatnią kroplą goryczy była sensacyjna wieść o pośpiesznych wierceniach na krawędzi 

Morza Beauforta. Po raz drugi w dziejach Alaska przeżywa wielką gorączkę złota — tym 
razem płynnego. Ongiś, przed kilkudziesięciu laty w Klondike do szaleńczego wyścigu o 
działki, o prawo zatknięcia paru palików, o prawo do marzeń o bogactwie stawali biedni, dziś 
są to potężne trusty naftowe. Łopatę, kilof i sito do wypłukiwania grudek wymarzonego 
kruszcu zastąpiły wielkie urządzenia wiertnicze. Uruchomienie ich wymagało ustawienia 
elektrowni o mocy wystarczającej do zasilenia dużego osiedla.

Poprzez przełęcz Anaktuvut, którą znali ongiś tylko traperzy, Indianie i Eskimosi, nie 

ciągną już dziś długie korowody wynędzniałych postaci z workiem na plecach, jedynym 
dobytkiem, słaniających się z głodu, zamarzających nieraz podczas noclegów,

background image

przywalanych lawinami, dobywających resztek sił, żeby nie dać prześcignąć się innym.

Przemrożoną od wieków ziemię Alaski, od Fairbanks do zatoki Pruhoe, przeryły 

buldożery, powstała szeroka, wygodna droga, długości ponad osiemset kilometrów. 
Nieprzerwanym korowodem ciągną po niej wielotonowe ciężarówki i pojazdy mechaniczne 
na szerokich gąsienicach.

Ropa naftowa ma wzbogacić bogatych, dać pracę tysiącom biednych, ale czy stanie się 

dobrodziejstwem wielkich obszarów Arktyki, czy jej przekleństwem — tego jeszcze nie 
wiadomo.

Na Dalekiej Północy marzłoć sięga głębokości wielu setek metiów, ziemia taje cienką, 

zaledwie dwudziesto-trzydziestocen- tymetrową warstewką. Zrywając ją, zdzierając, 
buldożer obnaża powierzchnię twardą niczym betonowa płyta, ale nie tak jak beton odporną. 
Powietrze, wiatr, słońce, pęczniejące na wiosnę wodą strumyki wykruszają, niszczą, 
wymywają każdy ślad gleby, której dotąd czepiały się uparcie trawy, mchy, porosty i 
krzaczki jagód — podstawa wyżywenia karibu, wołu piżmowego, leminga i polarnego 
ptactwa.

Siady opon wielkich terenowych wozów, pozostawiając głębokie koleiny, ranią arktyczną 

ziemię niezdolną do zabliźnienia się w ciągu dziesiątków lat. Oskalpowana, nie wchłania 
także ogromnych wysypisk odpadów i śmieci, jakie pozostawia po sobie chciwy nafty 
człowiek. A cóż powiedzieć o rozlanej ropie, którą roznoszą na dalekie obszary dziesiątki, 
setki kanałów i strumyków? Na gruncie skażonym czarnym płynnym złotem nic nie zdoła 
wyrosnąć, nawet te niewybredne czepliwe rośliny arktyczne, które budzą podziw swą 
nieprawdopodobną żywotnością. Czy ropa naftowa nie zabije w Arktyce życia? Nie bez lęku 
mieszkańcy Archipelagu Wysp Kanadyjskich stawiają sobie to pytanie. Nie jest ono jedyną 
ich troską.

Pola naftowe nad Morzem Beauforta są przebogate — dziennie można wydobyć z nich 

pół miliona baryłek, a sześć baryłek to prawie jedna tona — ale jak transportować je do 
wielkich rafine

background image

rii, do uprzemysłowionych miast? Budowa rurociągu długości ponad tysiąc dwieście 
kilometrów, poczynając od wybrzeży Północnego Oceanu Lodowatego w poprzek całej 
Alaski do Oceanu Spokojnego — to sprawa niełatwa i niezwykle kosztowna. Nieporównanie 
trudniejsza i droższa niż podobne urządzenia w państwach arabskich na Bliskim Wschodzie. 
Przy czterdziestu, pięćdziesięciu, a nawet sześćdziesięciu stopniach poniżej zera ropa 
naftowa gęstnieje początkowo, ciągnie się niczym smoła, potem twardnieje, a w końcu 
zamarza, wyglądem i konsystencją przypominając asfalt. Jak temu zaradzić? Ogrzewać 
rurociąg na całej prawie długości to koszt olbrzymi. Wykorzystywać go wyłącznie w ciągu 
paru krótkich cieplejszych miesięcy? A co począć z Czarnym Złotem, wytryskującym z ziemi 
nieprzerwanie zimą i latem?

Potężnym trustom naftowym odpowiadałby najbardziej najprostszy, a zarazem najtańszy 

sposób transportu ropy — morzem. Marzy im się również droga najkrótsza, ale nie 
najłatwiejsza: Szlakiem Północno-Zachodnim, śladami Wielkiego Amundsena, z Morza 
Beauforta wprost do Filadelfii, do Nowego Jorku i Londynu lub przez Cieśninę Beringa do 
Japonii.

Szlakiem tym z Atlantyku na Pacyfik daremnie próbowało przepłynąć pięćdziesiąt osiem 

wypraw w ciągu lat pięciuset. Splot tragedii, zawodów i goryczy nieudanych prób przeciął 
wreszcie Roald Amundsen w roku 1906 za cenę trzech przymusowych zi- mowań. 
Zwycięstwo przypisywał swej decyzji wybrania małego, zaledwie czterdzieści siedem ton 
wyporności liczącego kutra o niewielkim zanurzeniu. „Żaden inny statek nie prześliznąłby się 
tym labiryntem skał podwodnych, wąskich cieśnin i ślepych zaułków Archipelagu Wysp 
Kanadyjskich" — twierdził.

Życie nie przyznało mu jednak racji.
W ciągu trzydziestu czterech lat nikt nie ważył się powtórzyć wyczynu Wielkiego 

Norwega. Wzdłuż pustynnych, nie zamieszkanych wybrzeży lądów i wysp przemykał jedynie 
od czasu do czasu, jak przed tysiącem lat, zwinny kajak Eskimosa lub kanoe Indianina. 
Nieżeglowny szlak przyciągał jednak ludzi. W roku 1940 sierżant Larsen z Królewskiej 
Konnej Policji Kanadyjskiej na patrolowym kutrze St Roch, o wyporności osiemdziesięciu 
ton, wy

background image

ruszył śladami zdobywcy obu biegunów. Musiał jednak zrezygnować. Próba przepłynięcia z 
Atlantyku na Pacyfik w ciągu jednego sezonu nawigacyjnego, jak to sobie wymarzył, 
zawiodła. Kilkuosobowa załoga kutra ujętego w lodowe kleszcze musiała zimować 
przymusowo.

Sierżant, człowiek znany z zawziętości, nie byłby jednak sobą, gdyby nie zechciał 

powtórnie zmierzyć się z Arktyką. Wybrał jednak w roku 1944 inną trasę: z Cieśniny 
Lancastera, wiecznie zawalonej lodem, popłynął nie na południe, jak ongiś Amundsen, ale 
wprost na zachód Cieśninami Melville'a i M'Clure'a. Wybór uczynił trafny. Po czterech 
zaledwie miesiącach jako drugi człowiek w dziejach Arktyki Larsen przedostał się Szlakiem 
Pół- nocno-Zachodnim z Atlantyku na Pacyfik. Sukces był to wielki, ale raczej przypadkowy. 
Nikt nie wiedział podówczas jeszcze, nikt nie zadał sobie trudu, by zbadać, czy labirynt 
kanałów i cieśnin nie krył innego, łatwiejszego i pewniejszego przejścia.

Zasadniczą zmianę w losach tych obszarów przyniósł rok 1947. Zarówno Amerykanie, 

jak Kanadyjczycy głównie ze względów strategicznych zaczęli żywo Interesować się swymi 
arktycznymi włościami, przeprowadzać wspólnie badania, by przekonać się raz wreszcie, czy 
Przejście Północno-Zachodnie nie mogłoby się stać ważnym morskim szlakiem handlowym, 
takim jakim była od dawna dla Związku Radzieckiego Droga Północno-Wschodnia wzdłuż 
wybrzeży Syberii.

Na wybrzeżach Alaski i północnej Kanady, na wyspach i wysepkach powstaje szybko 

sieć stacji meteorologicznych, hydrograficznych i lotnisk, z których prowadzone są 
systematycznie obserwacje stanu lodu. W roku 1954 samoloty wywiadu lodowego, 
przecinając we wszystkich kierunkach niebo Arktyki, przelatują ponad pół miliona 
kilometrów docierając nieraz do bieguna północnego.

Dzięki zgromadzonym materiałom łamacz lodu Labrador, o wyporności ponad sześć 

tysięcy ton, z helikopterem na pokładzie

background image

przebija się ze wschodu na zachód, z Atlantyku na Pacyfik w ciągu ośmiu zaledwie tygodni.

Rejs Labradora daje początek ożywienia martwego dotąd Przejścia Północno-

Zachodniego. Zarysy wybrzeży przybierają na mapach coraz bardziej realne kształty, coraz 
dokładniej, oznaczone są głębie morskie, mielizny i podwodne skały, tu i ówdzie pojawiają 
się boje i znaki świetlne. Locja z każdym rokiem dokładniej wyznacza tory wodne. Na nie 
uczęszczanych dotychczas, nieprzydatnych wydałoby się do żeglugi wodach pojawiają się 
dziesiątki statków transportowych, które pod osłoną łamaczów lodu dowożą żywność, sprzęt, 
zaopatrzenie do stacji polarnych. Jedna z nich, najdalej wysunięta na północ na trudno 
dostępnej wysepce Axela Heiberga staje się z czasem wielką bazą geofizyczno-wojsko- wą, 
wyposażoną w pierwszą na obszarze Arktyki Kanadyjskiej atomową elektrownię.

W roku l'969i trusty naftowe postanowiły skierować Szlakiem Północno-Zachodnim 

olbrzymi tankowiec s/s Manhattan o wyporności stu osiemnastu tysięcy ton.

Zuchwała decyzja wywołała prawdziwą Sensację w świecie polarnych marynarzy. Ci 

nawet, którzy ostatnimi laty pływali sami na tych wodach, ci którzy wiedzieli, że duży 
łamacz lodu Northwind przebył je szczęśliwie przed miesiącem, nie ukrywali swego 
zaskoczenia. Przerażały wszystkich rozmiary tankowca. „Przejdzie, nie przejdzie?

M

 — 

zastanawiano się, sprzeczano, dochodziło nawet do wysokich zakładów.

Trusty naftowe, opierając się na zebranych materiałach, nie zawahały się jednak 

wprowadzić w życie tej niezmiernie ryzykownej decyzji. I kosztem kilku milionów dolarów 
tankowiec został w miarę możności dostosowany do pływania wśród' ławic polarnego lodu.

W dziewiczą podróż s/s Manhattan wypłynął 

T

 Filadelfii w końcu sierpnia 1969 roku 

kierując się na północ wzdłuż wybrzeży Labradoru. Cieśnina Daviesa na przyjęcie 
niezwykłego tak późną porą roku gościa zasnuła się białą jednolitą powłoką. Ostrożnie, 
powoli, z szybkością zaledwie czterech węzłów statek wpierał się w polarną zaporę, ciężarem 
zaokrąglonego dzioba miażdżąc młody, cienki lód. Przy każdym zderzeniu stalowy kadłub 
rezo-

background image

nowa} tysiącem ech, jakby morze protestowało przeciw sprowadzeniu na swe wody tego 
olbrzymiego obcego cielska

Zainstalowany na mostku kapitańskim komputer pracował bez chwili przerwy.
Kapitan zarzucał pytaniami pierwszy na tym obszarze Arktyki elektronowy mózg, 

uszczęśliwiony, gdy odpowiedzi pokrywały się w całości z tym, co jemu samemu dyktowało 
wieloletnie doświadczenie polarne. Jednakże na wodach Zatoki Melville'a, kiedy ciężką masę 
stalowego intruza jak na wojskowej paradzie przyjmowały ustawione w szereg gigantyczne 
ajsbergi, komputer polecił natychmiast zatrzymać maszyny. I... zawrócić na południe. Tej 
cennej rady dowódca nie usłuchał. Błąd odpowiedzi wynikał zapewne z niezbyt precyzyjnych 
sformułowań — o tym wiedział. Ucieszyła go jednak zarazem myśl, iż wiele jeszcze czasu 
upłynąć musi, nim elektronowa maszyna będzie go mogła całkowicie i ostatecznie zastąpić.

Postój przed amerykańską bazą lotniczą w Thule trwał krótko, tyle tylko, by 

płetwonurkowie mogli dokładnie obejrzeć stalowe poszycie podwodnej części, by sprawdzić, 
czy chrzest bojowy nie pozostawił na tankowcu niebezpiecznych śladów.

Wybrzeże Grenlandii zaroiło się od łowców eskimoskich. Przybyli na saniach z 

najdalszych okolic, ale nie były to już wyłącznie sanie ciągnione przez psy. Wielu myśliwych 
zastąpiło je małymi motorowymi tobogganami, które zdały znakomicie egzamin na 
podbiegunowych obszarach.

U wejścia do słynnej Cieśniny Lancaster z pokładu łamacza lodu Northwind, torującego 

drogę s/s Manhattanowi w labiryncie lodowych pól, poderwały się helikoptery.

Przekazywane z powietrza przez pilotów meldunki o rozkładzie kry, ostrzeżenia o 

niebezpiecznych spiętrzeniach torosów nie były jedynymi. Zawieszony wysoko w 
stratosferze satelita meteorologiczny ES SA-VII przekazywał regularnie na statek zdjęcia 
wielkich połaci Archipelagu Wysp Kanadyjskich, na których widać było kierunki 
przemieszczania się ławic lodowych — ponadto trzy razy na dobę radioteleprinty statków 
drukowały mapy pogody dla tego obszaru.

Wszystkie przeciwności wzięto pod uwagę, wszystkie przeszkody

background image

w miarę możliwości usunięto, ale Arktyka nie uznała się za pokonaną. Wszechpotężnej, 
wydałoby się, współczesnej technice przeciwstawiła wypróbowaną, niezawodną broń. 
Wystarczyło, by wionęła potężną falą mrozu i s/s Manhattan utknął bezradnie w Cieśninie 
Mac Clure'a.

Tego komputer nie przewidział.
Northwind zdołał umknąć, nim lód go uwięził. Polarnemu morzu zapłacił haracz w 

postaci uszkodzonej śruby i helikoptera, który rozbił się lądując na pokładzie podczas 
zamieci.

Na pomoc więźniom Arktyki pospieszył kanadyjski łamacz lodu J.A. Macdonald o 

wyporności ponad ośmiu tysięcy ton. Jego załoga natrudziła się, nim zdołała wyłuskać s/s 
Manhattanu z uścisku lodowych pól, które niczym kleszcze zacisnęły się na stalowym 
kadłubie tankowca, nim wykuła wśród nich wodny tor, nim przez Cieśninę Księcia Walii 
wyprowadziła go na bezpieczne wody.

Praca ultranowoczesnych tworów ludzkiego mózgu, komputerów, laserów do 

błyskawicznego określenia grubości lodu, echo- lotów, radarów, lorenów i satelitów, w 
połączeniu z wieloletnim doświadczeniem polarnym dowódców, zdecydowały w końcu
O niebywałym sukcesie: s/s Manhattan sforsował Szlak Północ- no-Zachodni w ciągu 
zaledwie dwudziestu ośmiu dni i dotarł do pól roponośnych Alaski.

Drogę powrotną, z symboliczną baryłką ropy alaskańskiej na pokładzie, przepłynął 

tankowiec tą samą trasą, ale w znacznie cięższych warunkach, w ciągu czterdziestu dwu dni.

Stalowe płyty poszycia nie wytrzymały gwałtowniejszego ataku lodowych pól w 

Cieśninie Księcia Walii. Przez otwór wybity ich naporem z boku można by z łatwością 
wprowadzić do wnętrza zbiornikowca duży autobus. Mimo nieustannych przeciwności i 
uporczywych potyczek z Arktyką s/s Manhattan, ochraniany podczas całego rejsu przez trzy 
kanadyjskie łamacze lodu, dotarł do portu Halifax w Nowej Szkocji w pierwszych dniach 
listopada 1969 roku, w początkach polarnej zimy.

Był to wielki i niespodziewany wyczyn. Zaskoczyłby zapewne i napełnił szacunkiem 

Roalda Amundsena. W osłupienie wprawił tych wszystkich, którzy z niewiarą odnosili się do 
ryzykownego eksperymentu i którzy byli pewni, że załoga zbiornikowca od

background image

wybrzeży Alaski powróci przez Cieśninę Beringa Oceanem Spokojnym do Stanów 
Zjednoczonych.

Doradcy morscy trustów są zdania, że pokonanie w listopadzie niebezpieczeństw Szlaku 

Północno-Zachodniego rokuje jak najlepsze nadzieje na przyszłość. Oporny człowiekowi 
szlak uznany został za żeglowny w ciągu całego roku, pod warunkiem: tankowce, które będą 
nim pływać, muszą być silniejsze i odporniejsze na ataki lodu niż pierwszy na tych wodach 
olbrzym — s/s Manhattan.

Właściciele trustów nie ukrywają radości. Bez pomocy komputerów obliczyli, że 

transport morski na wodach Arktyki będzie tańszy o milion dolarów dziennie niż przez 
transkontynentalny rurociąg. Sumę trzech miliardów dolarów potrzebnych na budowę 
trzydziestu zbiomikowców-łamaczy z łatwością pokryją zyski z pól naftowych Alaski, już 
dziś szacowane na około trzydzieści bilionów baryłek.
* ♦ *

Czy udany rejs olbrzyma zapewnia całkowite bezpieczeństwo i rokuje nadzieje na 

przyszłość? Któż nie pamięta brzemiennej w następstwa katastrofy m/s Torrey Canyon na 
Atlantyku przy brzegach Anglii? Buchająca niepowstrzymanym strumieniem ze zbiorników 
tankowca ropa, roznoszona falą oceanu, śmiercionośną warstwą sięgała coraz dalej i dalej, 
powlekając ogromne połacie wody. Ginął plankton, całymi ławicami ginęły ryby, ginęło 
gromadnie na plażach francuskich i angielskich ptactwo morskie.

Tak było na wodach Atlantyku. A co wydarzyć się może w Arktyce? O zderzenie z górą 

lodową, o rozdarcie stalowego kadłuba mackami podwodnych raf nietrudno na wodach 
Zatoki Baffina lub Cieśniny Daviesa. Ponad sto tysięcy ton ropy, jakie dźwiga w swym 
wnętrzu dzisiejszy tankowiec, wystarczy w zupełności, by zgładzić na przybrzeżnych wodach 
życie, by wyniszczyć doszczętnie raz na zawsze ryby, foki, morsy.
— Co wówczas stałoby się z nami? —^zapytują strwożeni mieszkańcy Grenlandii.
Lękowi przed podobną katastrofą towarzyszy jednak zapewne ukryte pragnienie, żeby i tu u 
nich ze skał lub spod lodowca szere-

background image

kim, niewyczerpanym strumieniem trysnęła ropa naftowa — Czarne Złoto. Czyż nie 
przyniosłaby wreszcie dobrobytu tym, którzy go nigdy nie zaznali poprzez długie stulecia?

Marzenia marzeniami, lęki lękami, trzeba było jednak stawić czoło rzeczywistości Czy 

odwieczni „pożeracze surowego mięsa" mieli nagle przejść wyłącznie na dietę rybną i być na 
nią skazani raz na zawsze? Pod tym mroźnym niebem mięso zwierząt było, jest i będzie 
podstawą wyżywienia. O tym od dawna już myślano.

Na południowej krawędzi wyspy, w okolicy Julianenhaab, tam gdzie przed tysiącem lat 

Wikingowie wypasali na żyznych łąkach bydło i żyli dostatnio zbierając z pól plony, zaroiło 
się dziś ponownie od owiec. Pierwsze niewielkie stado tytułem eksperymentu przywieziono z 
wyspy Faeroe w 1915 roku, kiedy ludzie zaczęli już odczuwać brak foczego mięsa.

W roku 1969 na łąkach wzorowo zagospodarowanych farm wypasa się ponad trzydzieści 

tysięcy owiec. W najbliższych latach ilość ta ma się podwoić.

W ślad za owcami tytułem eksperymentu sprowadzono na Grenlandię trochę bydła 

rogatego, koni, reniferów i udomowionych wołów piżmowych. Dzisiaj rokrocznie tysiące 
sztuk zamrożonych ćwiartek mięsa rozsyła się do miast i osiedli. Któż mógł przypuszczać, że 
„wczorajszy" myśliwy stanie się wzorowym nowoczesnym hodowcą?

Obecnie farmy hodowlane na południu Grenlandii do złudzenia przypominają 

gospodarskie obejścia w odległej Danii. Ta sama panuje tu czystość, taki sam porządek, takie 
samo zmechanizowanie, podobne silosy i parniki, nawet pracownicy mieszkają w podobnych 
kolorowych drewnianych domkach — tak bardzo charakterystycznych dla całej Skandynawii, 
zmieniających obecnie krajobraz zachodnich brzegów wyspy.

Nawet stary Grenlandczyk z południowych brzegów wyspy bez żalu opuszcza teraz swą 

ziemiankę zbudowaną z darni i z kamienia ciągnąc do osiedli fabrycznych i miast. Wszędzie 
tam powstają bowiem szybko montowane z przywiezionych prefabry

background image

kowanych elementów, podobne do siebie jak dwie krople wody — jedno-, dwu- i 
wielorodzinne domki. Największe jednak zmiany zachodzą w stolicy wyspy.

Przed dziesięcioma zaledwie laty można było spotkać w Godthaab najwyżej kilkuset 

ludzi, najczęściej urzędników duńskiej administracji. Obecnie, w roku 1970 miasto liczy 
ponad pięć tysięcy Grenlandczyków. Za lat pięć według przewidywań ekonomistów ilość ta 
wzrośnie w dwójnasób.

W roku 1967 wśród drewnianych parterowych domków stanął pierwszy pięciopiętrowy 

blok mieszkalny — duma stolicy — długim, nieprzerwanym ciągiem szkła i betonu dziwnie 
odbijający od arktycznej scenerii skał i odległego czoła lodowca. Na tę na wskroś 
nowoczesną budowlę trzeba było wszystko, poza piaskiem, wodą i kamieniem, dowieźć 
statkami z Europy. Niejedną trudność musieli tu pokonać duńscy inżynierowie i architekci, 
jakkolwiek w zakresie budownictwa polarnego nie byli pionierami. Na wiecznie 
przemarzniętym gruncie północy Związku Radzieckiego od dawna już powstawały 
wielotysięczne miasta, porty i zakłady przemysłowe, rozrastając się w zawrotnym tempie.

Zaopatrzenie w wodę i odprowadzenie ścieków w eksperymentalnej osadzie Qanak było 

wprawdzie kosztowne, ale stosunkowo proste w porównaniu z problemem, wobec jakiego 
stanęli Duńczycy w Godthaab.

Projekt odsalania wody morskiej — najprostszy, wydawało by się na pozór — upadł ze 

względu na niezmiernie wysokie koszta budowy odpowiednich urządzeń. Topienie śniegu i 
lodu musiałoby pochłaniać olbrzymie ilości ropy spalanej pod kotłami lub w silnikach Diesla 
napędzających generatory elektryczne. Specjaliści znaleźli więc tymczasowe wprawdzie, ale 
tańsze rozwiązanie. Na strumieniu przepływającym przez gęstą sieć jeziorek zbudowali 
zaporę betonową tworząc jedno sztuczne głębokie jezioro, w którym dolne warstwy wody nie 
zamarzają podczas najsroższych mrozów. Każda jej kropla na tej wyspie od tysiącleci 
pokrytej miliardami ton wody zastygłej w lód — cenniejsza jest i dziś jeszcze od złota.

background image

Pewnego wczesnego lutowego ranka 1968 roku w Godthaab rozdzwoniły się sygnały 

alarmowe, zawyły syreny. Kościelny dzwon długo bił na trwogę. W gmachu biblioteki 
publicznej, w której mieściło się zarazem muzeum, wybuchł pożar. Prócz miejskiej straży do 
pomocy w gaszeniu zawezwano wszystkich młodych i starych, kobiety i dzieci.

Zabrakło wody. W ciemnościach krótkiego jeszcze dnia polarne-r go ogień szalał 

bezkarnie. Szybko szerzący się płomień pożerał bezcenne, w wielu przypadkach jedyne 
manuskrypty apostoła eskimoskiego Hansa Egede, jego notatki do pierwszego słownika, 
zapiski co światłej szych misjonarzy XIX wieku; którzy opisywali ówczesne obyczaje 
eskimoskich plemion, ich zabobony, egzemplarze pierwszej gazety eskimoskiej sprzed stu 
lat. Zginęły bogate zbiory odzieży, sprzętu myśliwskiego i gospodarskiego, amulety różnych 
szczepów — dar Rasmussena. Grenlandczycy strzegli ich jak oka w głowie, sprzeciwiając się 
przewiezieniu bezcennych eksponatów do muzeum etnograficznego w Kopenhadze.

W garstkę popiołu obróciły się również pradawne wyroby kościane z najstarszych osad, z 

wykopalisk. Straty były nieobliczalne, nie do naprawienia. Pragnąc częściowo przynajmniej 
odtworzyć zżarte płomieniem skarby zamierzchłej przeszłości kustosz muzeum w Godthaab 
zwrócił się do wszystkich instytutów polarnych świata o nadsyłanie materiałów dotyczących 
Grenlandii. Nie zawiódł żaden.
* * *

Na każdym kroku podbiegunowa stolica zaskakuje przybysza kontrastami. W 

śródmieściu piętnaście kilometrów głównych ulic pokryto twardą nawierzchnią. Krąży po 
nich zimą prócz trady- cyjnych w wielu przypadkach niezastąpionych psich zaprzęgów 
ciągnących sanie, kilkanaście taksówek zaopatrzonych w radiotelefony. Skośnookiego 
kierowcę o pogodnej, rozjaśnionej niezmiennie uśmiechem twarzy można łatwo przyzwać o 
każdej godzinie dnia i nocy przez centralną dyspozytornię. Grenlandczyk prowadzi wóz 
szybko, pewnie, z pełnym poczuciem odpowiedzialności, jak ongiś jego pradziad — psi 
zaprzęg.

background image

Tradycją wieków nakazany stan napiętej uwagi, nieustannej czujności na wszystko, co 

dzieje się wokół, na najmniejszy, najsłabszy dźwięk, a zarazem jakiś błyskawiczny refleks 
samoobrony czynią z tego syna i wnuka łowców znakomitego kierowcę. Ograniczenie 
szybkości jazdy jest w Godthaab pojęciem nieznanym, go- łoledź zjawiskiem prawie 
codziennym, ruch na ulicach duży — wielotonowe ciężarówki, psie zaprzęgi, maszyny 
osobowe, a przecież w ciągu ostatnich ośmiu lat nie zanotowano tu ani jednego wypadku 
samochodowego. Większość wozów osobowych na ulicach to moskwicze, które zdaniem 
Duńczyków najlepiej zdają egzamin w polarnych warunkach.

I nie dziwi dziś nikogo widok zakutanego jak ongiś w futra, starego myśliwego, który 

swobodnie krąży po nowoczesnym supersamie — wraz z duńskimi urzędnikami, z noszącymi 
się po europejsku młodymi Grenlandczykami — i beztrosko wrzuca do koszyka paczki 
herbaty, kawy, tytoniu do żucia, bez wahania sięga po przeróżne makarony, zupy w proszku i 
kasze, produkty do niedawna mało znane.

Pieniędzy na zakupy nie czerpie myśliwy jak przed niewielu jeszcze laty wyłącznie ze 

sprzedaży futer lisów błękitnych, skór fok czy białych niedźwiedzi. Nigdy nie wiedział 
wówczas, z czym powróci do igloo.

Skomplikowany mechanizm cen, olbrzymie, niezrozumiałe w jego pojęciu ich wahania 

oburzały łowcę i napełniały goryczą. Jednego roku za starannie wyprawione puszyste futro 
błękitnego lisa kierownik duńskiej placówki handlowej zapisywał na jego konto dwieście 
koron, następnego — za takie samo, może jeszcze piękniejsze — zaledwie pięćdziesiąt. I 
długo, zawile tłumaczył, czemu nie może dać więcej. Na giełdach futrzarskich świata w Lon-
dynie, w Kopenhadze, Paryżu czy w Amsterdamie spadły gwałtownie ceny. Błękitne lisy 
wyszły z mody, eleganckie kobiety nie chcą już więcej na nie patrzeć.

Osłupiały Eskimos nie był w stanie pojąć, co on ma wspólnego z elegancką kobietą, z 

modą i z giełdą. Przywiózł śliczne, spośród wielu wybrane skóry, kierownik skupu sam 
przyznał, że rzadko kiedy widuje się wspanialsze — gęste, puszyste — a płaci za nie jedną 
czwartą zeszłorocznej ceny. I gdzież tu sprawiedliwość? Nie

background image

jednokrotnie rozgniewany Eskimos wydzierał z rąk Duńczyka pęk lisich futer, wrzucał do 
wora z foczej skóry, „przydadzą się w domu na pieluszki albo na ścierki" — krzyczał 
poprzysięgając sobie nie polować więcej dla głupich kabluna, którzy nie wiedzą sami, czego 
chcą. I po roku znów wracał do kantoru. Nie miał innego wyjścia.
* * *

Zagadnienie transportu między rozrzuconymi na przestrzeni setek kilometrów 

rozwijającymi się osiedlami z każdym rokiem stawało się coraz bardziej palące. Pocięte 
głębokimi fiordami wybrzeża, pustynny pancerz lądolodu wypełniający wnętrze wyspy, 
długotrwałe zimy, obfite opady — wykluczały możliwość budowy linii kolejowych lub dróg.

Pozostawał więc tylko transport powietrzny. I tu raz jeszcze Duńczycy sięgnęli po 

poparte długoletnim doświadczeniem wzory z olbrzymich obszarów polarnych Związku 
Radzieckiego. Helikoptery musiały zastąpić na zachodnich wybrzeżach pociągi i samochody.

Godthaab chlubi się portem lotniczym, w niczym nie przypominającym zresztą 

amerykańskiego giganta w Thule ani nowocześnie urządzonego, również amerykańskiego 
wojskowo-cywilnego w Sóndre Strómfiord. Ot, zwykłe sobie lotnisko w niezwykłej scenerii 
polarnej, ruchliwe i cieszące się wielkim powodzeniem. Do łączności pomiędzy 
nadbrzeżnymi osiedlami służą dwudziestoczte- roosobowe helikoptery, wiecznie zapełnione, 
gdyż nic nie sprawia takiej radości Grenlandczykowi, jak podróż powietrzem. Ileż to razy psi 
zaprzęg przebiega setki kilometrów pustkowia po to tylko, by dotrzeć do niewielkiej 
platforemki, z której w piekielnym furkocie wzbija się w górę maszyna bez skrzydeł? Żeby 
napaść oczy pasjonującym widokiem umykającej spod stóp ziemi lub choćby popatrzeć, jak 
pod niebo wzbijają się inni.

Każda nowość zawsze przyciągała mieszkańca wyspy, ta jednak nie traci uroku. W 

pierwszym roku z powietrznej komunikacji — „dostępnej dotąd tylko dla ptaków" — 
skorzystało trzynaście tysięcy pasażerów. W trzy lata później ilość ich wzrosła dwukrotnie.

background image

Podróże szlakami powietrznymi napawają uczuciem szczęścia i starych, i młodych. Sami 

to przyznają. Bardziej jeszcze wyobraźnię ich zafascynowały rozmowy telefoniczne. W 
pierwszych chwilach głos dobiegający z tajemniczej dali był wstrząsem dla każdego. Całymi 
pokoleniami w ciągu długich wieków w mrocznych igloo szamanów oszołomieni warkotem 
bębna nasłuchiwali dziwnych dźwięków biegnących gdzieś zza świata. Zależał od nich ich 
byt, niekiedy ich życie. Czyż mogli domyślać się, że to przemawiają nie duchy, a czarownik 
brzuchomówca?

Długo nie mogli, jak sami dzisiaj wyznają, pozbyć się tego zabobonnego lęku, długo 

stronili od telefonu, ale kiedy raz i drugi rozpoznawali w słuchawce znajome głosy, miejsce 
strachu zajęła prawdziwa pasja rozmów na odległość.

Stolica pierwsza otrzymała niewielką automatyczną łącaiicę, a wtedy mieszkańców 

Godthaab nie można było — z początku zwłaszcza — oderwać od telefonu. Prym i tutaj 
wiodą kobiety. Gdy zatrudniona w żłobku, szpitalu czy fabryce-przetwórni młoda Eskimoska 
pragnie opowiedzieć coś swej przyjaciółce, z pełną mocą budzi się w niej atawizm i czas 
przestaje istnieć.

Do łączności między miastami służą wyłącznie radiotelefon i telegraf. Ułożenie kabli 

byłoby zbyt kosztowne i nieopłacalne ze względu na wielkie odległości i znikomą ilość 
mieszkańców wyspy.

Gramofony i patefony od dawna zawędrowały do najbardziej oddalonych od świata 

północnych osiedli, a w krótkim czasie po uruchomieniu w roku 1958 rozgłośni „Grónland-
Radio" wyparły je odbiorniki. Po ukazaniu się w sprzedaży tranzystorów młodzież 
grenlandzka, jak wszędzie na świecie, nie zawahała się przed największymi wyrzeczeniami, 
żeby nabyć brzęczący głosami z dali aparacik.

Początkowo rozgłośnia nadawała programy po duńsku i po gren- landzku. Na żądanie 

słuchaczy jednak z biegiem czasu cały program poza wiadomościami aktualnymi ze świata 
szedł w języku mieszkańców wyspy. Wiele miejsca poświęcano, jak tego życzyli sobie 
odbiorcy, starym baśniom, legendom, opowiadaniom myśliwskim i śpiewom.

background image

Ogromnym powodzeniem cieszą się także od pierwszych chwil do lat ostatnich koncerty 

wielkich orkiestr symfonicznych nadawane z taśm magnetofonu. W okresie zimy wiele czasu 
poświęca radio programom nauczania na poziomie szkoły podstawowej oraz popularnym 
odczytom o współczesnej technice, z jaką coraz częściej Grenlandczyk spotyka się na co 
dzień.
» * •

Przy rozgłośni w Godthaab powstał pierwszy na wyspie zespół młodzieżowy pieśni i 

tańca, znany pod nazwą „Mik". Dwadzieścia dorodnych dziewcząt i czterech chłopców 
pieśniami i tańcami w niedługim czasie podbiło serca nie tylko swoich ziomków. Znani w 
całej Skandynawii z licznych występów i z telewizji, odnieśli niebywały sukces na wielkim 
Międzynarodowym Festiwalu w San Remo w 1962 roku. Ciemnoskóre pełne wdzięku 
dziewczęta w bogato wyszywanych według starych wzorów, długich po uda białych 
karnikach, w luźnych anorakach zdobionych szerokimi kryzami szklanych paciorków, w 
spodniach z połyskującej jak jedwab foczej skóry — wywołały entuzjazm.

Pełne naiwnego uroku pieśni oparte na dawnych legendach wzruszały wybredną 

publiczność, która niejeden zespół ludowy oglądała w San Remo. Mówiły one o radości ź 
powrotu światła na ziemię, o przytłaczającym ciężarze polarnej nocy rozświetlanej blaskiem 
zorzy, o codziennych troskach i radościach życia pod biegunem. Tańce wyczarowywały 
egzotykę polowań, w których nieraz stawką było życie myśliwego, podchodzenie płochliwej 
foki, trud pogoni śladami karibu lub niełatwe zapasy z Wielkim Białym.

Ogromne sukcesy odnoszone przez Grenlandzki Zespół Pieśni i Tańca przyjmowane są 

przez artystów z, ogromną prostotą i godnością. Nie zdarzyło się dotychczas, żeby któraś z 
dziewcząt zapragnęła wyjść za mąż i pozostać na stałe zagranicą. Nie nęciło ich bogactwo ani 
dostatnie życie w łagodniejszym klimacie ani uroki wielkiego świata. Wielbicieli swych 
zapraszały chętnie do siebie, na „najpiękniejszą wyspę świata", na Grenlandię. I nie zawsze 
spotykały się z odmową.

background image

Głębokie przywiązanie do ojczystej ziemi od dawien dawna cechowało Grenlandczyków. 

Dzisiaj jeszcze najsroższą karą, jaką wymierza sędzia duński za drobne przewinienia, jest 
wysłanie winowajcy z domu do innego osiedla na przeciąg paru tygodni lub paru miesięcy. 
Sposób to wypróbowany i niezawodny. Rzadko kiedy zdarza się, by winowajca musiał być 
karany powtórnie.

Sędzia na Grenlandii nie może uskarżać się na nawał pracy. Kłótnie rodzinne są 

zjawiskiem nieznanym, sąsiedzkie dość rzadkim i daremnie by szukać wśród mieszkańców 
wyspy zatwardziałych przestępców. Sześć cel jedynego więzienia na obszarze przeszło 
dwóch milionów kilometrów kwadratowych powierzchni wyspy świeci zazwyczaj pustką, a 
jeżeli są zajęte to najczęściej przez — kabluna.
* * *

Biały przybysz nieraz już wyciskał łzy z oczu Grenlandczyków. W ślad za cywilizacją 

przywlókł ongiś na wyspę nie znane dotąd choroby. W wymrożonym krystalicznym 
powietrzu Dalekiej Północy, wolnym od wszelkich mikrobów nie uodporniony na zarazki 
organizm stawał się łatwym łupem, byle katar przeradzał się w ciężką chorobę, nieraz 
śmiertelną. Trudny do przełamania brak nawyku stosowania najprymitywniejszych zasad 
higieny w ciągu długich dziesiątków lat zbierał także bogate żniwo. Epidemia zwykłej odry 
zawleczona od wschodnich wybrzeży Grenlandii przez załogę jakiegoś statku w 1957 roku 
położyła pokotem jedenaście tysięcy Eskimosów i pociągnęła za sobą setki śmiertelnych 
przypadków. Cięższe jeszcze straty, jak to ongiś przewidywał Fridtjof Nansen, przyniosła 
gruźlica. Niczym średniowieczna plaga „czarnej zarazy" zwaliła się na zachodnie wybrzeża 
dziesiątkując ludność, siejąc grozę. Wyniszczyła bezlitośnie całe osiedla sżybciej i 
skuteczniej niż ongiś klęski Wielkiego Głodu. W Godthaab powstał wówczas pierwszy na 
wyspie szpital o dwustu łóżkach.

Do niedawna jeszcze Dania przysyłała tu swych lekarzy, w ostatnim dziesięcioleciu 

jednak coraz częściej pojawiają się lekarze —

background image

Grenlandczycy. Ukończywszy medycyną w Kopenhadze wracają służyć swym ziomkom 
nabytą w świecie wiedzą. Dzięki nim właśnie małe odległe osiedla, do których wiedzie długi, 
niebezpieczny często szlak, nie są pozbawione lekarskiej opieki.

Profesorowie politechniki czy uniwersytetu W Kopenhadze nieraz zachęcali studentów 

eskimoskich, którzy wyróżniali się spośród Duńczyków sumiennością w pracy i dużymi 
zdolnościami, żeby pozostali na stałe w Danii. Namawiali gorąco, z pełnym przekonaniem, 
obiecywali pomoc i wróżyli im nieraz świetną naukową przyszłość. Niezmiennie jednak 
słyszeli tę samą odpowiedź:

— Wracam, tam moje miejsce. Któż dopomoże naszym, jeżeli

ja zawiodę, kto zachęci młodszych do nauki?
• * *

Czy droga do uniwersytetu w Danii była dla Grenlandczyka drogą łatwą?
Duńskie elementarze, z jakich przed wieloma laty rozpoczynano naukę czytania w 

szkółkach przykościelnych, zawiodły całkowicie. Do wyobraźni małego Eskimosa nie 
przemawiał obrazek, na którym widniał samochód, samolot czy wielopiętrowy dom. Nie-
łatwo mu było również wytłumaczyć, co znaczą słowa: koń lub krowa. Jeszcze większe 
trudności napotykali ci, co pragnęli opowiedzieć skośnookim malcom o innych krajach. 
Słysząc, że stolica Danii, Kopenhaga, liczy tak wielu mieszkańców, uczeń zadawał od razu 
rzeczowe pytanie: „Skąd biorą ludzie tyle fok, żeby wyżyć?" Trzeba więc było opracować 
specjalne elementarze dostosowane do potrzeb i możliwości Eskimosów, początkowo 
duńskie, następne w języku grenlandzkim.

Nauka opierająca się w pierwszym rzędzie na pamięci wzrokowej zaczęła przynosić 

doskonałe wyniki. Chłonny umysł przyswajał sobie łatwo wiedzę, jedyną trudność stanowiły 
pojęcia oderwane, a nade wszystko rachunki, matematyka.

Od stuleci Eskimosi nie posługiwali się systemem dziesiętnym, lecz uproszczonym 

„piątkowym". „Jeden" — to był pierwszy palec u ręki, „pięć" — cała ręka, „sześć" — 
pierwszy palec drugiej ręki. Im dalej, tym sprawa stawała się bardziej skomplikowana.

background image

„Szesnaście" — to pierwszy palec drugiej nogi, a „dwadzieścia" — cały człowiek. Z tym 
osobliwym systemem łowcy grenlandzcy dawali sobie świetnie radę, dopóki cyfry nie 
przekraczały kilku „całych ludzi".

Tabliczki mnożenia i dzielenia stały się zmorą trudną do opanowania, pojęciem tak 

oderwanym, jak dla nas lata świetlne dzielące Ziemię od gwiazd. Uczniowie uporali się 
jednak wreszcie i z tymi trudnościami, dopomogła im w tym wrodzona inteligencja i 
wytrwałość, to dziedzictwo, jakie wynieśli z czasów nieustannej walki z przeciwnościami. 
Jednakże i dziś niejedna młoda gospodyni eskimoska stając przed kasą w Supersamie z 
pełnym koszem zakupów prosi, by przyjmować od niej pieniądze i wydawać resztę za każdy 
zakupiony przedmiot oddzielnie.

Do szkół podstawowych, w których językiem wykładowym jest grenlandzki, w roku 

1970 uczęszcza dziesięć tysięcy dziewcząt i chłopców. Nowoczesne metody nauczania są 
przystosowane do psychiki młodzieży. W Godthaab powstała niedawno pierwsza szkoła 
zawodowa; wychodzą z niej mechanicy, stolarze, elektrycy, malarze, sprzedawcy i pomoc 
biurowa. Największym jednak powodzeniem cieszą się kursy sterników okrętowych, 
nawigatorów i radiooperatorów okrętowych. Morze, które od tysięcy lat żywiło Eskimosów, 
przyciąga ich nadal nieprzeparcie. W jedynym na wyspie liceum imienia Knuda Rasmussena 
językiem wykładowym jest duński.
* * •

Duńczycy stwierdzają dzisiaj z goryczą, że wraz z rozwojem oświaty, z rozwojem 

gospodarki, coraz rzadziej mieszkańcy Grenlandii mówią po duńsku, a jeżeli mówią to 
niechętnie, występując najczęściej z pretensjami.

— Czemu ci z Kopenhagi otrzymują dwukrotnie większą płacę niż my? — zapytują 

myśląc w pierwszym rzędzie o nauczycielach szkół podstawowych, którzy kończyli w Danii 
te same co oni szkoły.

— Dlaczego — niepokoją się dalej — przyjeżdżając na Grenlandię, wasi rodacy, tacy 

sami przecież jak my obywatele duńscy, nie

background image

płacą żadnych podatków? Czy słuszne jest, że wyspa nasza jest dla nich strefą wolnocłową?

— Czemu we własnym kraju jesteśmy gorzej traktowani? Czy tak być musi?
Pytań drażliwych, na jakie nikt nie chce dać odpowiedzi, jest wiele, jest ich coraz więcej, 

budzą gorycz — obustronną. Duńczycy nie chcą zrozumieć, że Grenlandia nie stanowi 
wyjątku, że taka jest zwykła kolej budzenia się świadomości narodowej, że w 1970 roku 
ponad czterdzieści dwa tysiące Grenlandczyków, obywateli duńskich, niepodobne jest już do 
tych sprzed niespełna dwudziestu lat, ufnych, bezradnych, którzy jak spłoszona zwierzyna 
ratowali się ucieczką, kiedy w ciszę ich podbiegunowego osiedla wtargnął niepokój atomu. 
Nie mogą także pojąć, że ci ludzie żywią głęboką urazę, głęboki żal za oddanie ich ziemi 
obcym pod budowę baz wojskowych.

Apetyty Stanów Zjednoczonych na Grenlandię nie zmalały — wprost przeciwnie. Gdzież 

mogliby Amerykanie znaleźć lepszy punkt strategiczny, lepszy poligon doświadczalny, bez 
niczyjej kontroli? Nie brali pod uwagę, że lada moment mogą ściągnąć na spokojnych 
mieszkańców wybrzeży katastrofę groźną, nieodwracalną dla życia morza i ludzi.

Owa pamiętna styczniowa noc 1968 roku mroźna była i bezwietrzna. Na czerni 

wyiskrzonego ostrym blaskiem gwiazd nieba zajaśniała nagle szeroka wstęga, pulsująca 
seledynową poświatą. Falując w potężnych splotach, przesuwając się do zenitu rozpostarła 
się w draperię i opadała z wysoka — wydawało się, że błyszczącymi czerwienią krawędziami 
lada moment dotknie martwej bieli lodu. Obok wystrzeliły zielone i pomarańczowe smugi, 
szybkim ruchem pięły się w górę i zlewały w olbrzymią rozedrganą plamę, gasząc blask 
gwiazd. Niebo rozgorzało barwami.
Oficer dyżurny wieży kontrolnej bazy lotniczej USA w Thule z trudem oderwał wzrok od 
roztańczonych po firmamencie tajemniczych świateł, by rzucić okiem na ekran radaru. Od 
dłuższej już chwili śledził nadlatujący samolot rad, że przerwie ciążącą samo-

background image

tność podbiegunowej nocy. Wiedział, że superfortece typu B-52 strategicznego lotnictwa 
dzień i noc krążą bez przerwy na szlakach powietrznych Arktyki w każdej chwili gotowe na 
rozkaz dowództwa skierować się nad wyznaczone obiekty i zrzucić tam swój śmiercionośny 
ładunek. Nigdy dotąd jednak maszyny te nie lądowały na Grenlandii. Czyżby jakaś zmiana?

Niemal instynktownie przesunął jedną z wielu dźwigni na pulpicie. W gęstą ciemność 

nocy wdarły się smugi reflektorów, wzdłuż betonowych pasów lotniska rozbłysły przyjaźnie 
setki świateł zachęcając do lądowania. Z wieży kontrolnej można już było gołym okiem 
dostrzec nadlatującą maszynę. Tonący dotąd w ciemności kadłub rozbłysł raptownie, jakby 
we wnętrzu zapłonęły wszystkie światła. Rozjarzona plama pędziła wprost na zmartwiałego z 
przerażenia oficera. Rosła w oczach, pęczniała, przesłaniała niebo. I w jednym mgnieniu oka 
rozprysła się, wybuchła w gigantyczną chmurę purpury, łuną pożaru zalewając biel 
przybrzeżnych to- rosów.

Na ułamek sekundy w niesamowitej poświacie zalśniły kopuły otwierających się 

spadochronów. Chmura opadała ciężko, ciągnąc za sobą jak kometę wielki pulsujący 
płomieniem ogon. Głuchy huk wybuchu przetoczył się po lodowcu, powtarzany tysiącznym 
echem, nim wreszcie zamarł. Czerń nocy pochłonęła znów świat, jakby się nic nie 
wydarzyło, jakby to, co się stało, było tylko koszmarnym przywidzeniem. Przez podłogę i 
ściany wieży kontrolnej przebiegł ledwie wyczuwalny wstrząs. „Trzydzieści ton runęło na 
lód" — przebiegło przez głowę przerażonemu oficerowi.

Ciszę uśpionej nocy rozdarł przeciągły bas syren. Wysokim tonem zajęczały buczki, 

rozbrzęczały się dzwonki.

— Alarm!

— Alarm atomowy!
Tak, alarm atomowy — tym razem nie ćwiczebny. Cztery bomby wodorowe, niesione jak 
zawsze przez superfortecę B-52, razem z płonącą maszyną runęły na lód Zatoki Melville'a.
W warkocie silników błyskawicznie poderwały się z bazy helikoptery. Kolumna specjalnych 
pojazdów ruszyła w chrzęście gąsienic na miejsce katastrofy odległe zaledwie o dziesięć 
kilome-

background image

trów od bazy lotniczej. Za nią sunęły pośpiesznie wozy strażackie, sanitarki, spychacze, 
dźwigi.

Syreny nieprzerwanym głosem wyły wciąż na trwogę. Morze płomieni huczało 

wytryskując pod samo niebo olbrzymimi gejzerami iskier. Tysiące litrów benzyny szeroko 
rozlanej po lodowej tafli wokół bezładnie poskręcanej masy stali i aluminium płonęło 
niebieskim ogniem tak jasnym, jakby płonął lód.

Żołnierze pośpiesznie wysypywali się z helikopterów, z wozów Strażackich. W 

błyszczących kombinezonach i wielkich skafandrach na głowie do złudzenia przypominali 
lądujących na Księżycu selenautów. Osłaniając się azbestowymi tarczami zarzucali na 
płonący stos długie stalowe haki. Windy i podnośniki rozrywały, odciągały na boki rozpalone 
do białości porwane blachy poszycia, potrzaskane potęgą uderzenia silniki, płaty skrzydeł i 
sterów. Inne ekipy uzbrojone w liczniki Geigera poszukiwały śmiercionośnych ładunków. 
Lecąc na niewielkiej wysokości helikoptery, blaskiem reflektorów rozświetlając teren 
katastrofy, potęgowały grozę.

Pięciu ludzi z superfortecy B-52 lądowało szczęśliwie na spadochronach w niewielkiej 

odległości od miejsca katastrofy. Poparzone zwłoki drugiego pilota odkryto zaklinowane 
głęboko w gąszczu przybrzeżnych torosów. Jego spadochron zawiódł. Ostatniego, siódmego 
członka załogi samolotu po kilku dopiero godzinach niełatwych w ciemności poszukiwań 
znalazła załoga helikoptera daleko od płonącej maszyny. Ciężko rannego nie zdążył na 
szczęście dobić pięćdziesięciostopniowy mróz.

Trzy bomby wodorowe leżały na powierzchni lodu w pobliżu płonącej superfortecy. 

Czwarta przedziurawiła dwumetrowej grubości krę Zatoki Melville'a i... utonęła.

Na jakiej głębokości? Czy przebijając lód nie doznała uszkodzeń, ńie pękła pod wpływem 

ciśnienia? Jeżeli tak — jaki obszar został skażony śmiercionośnym promieniowaniem? Wody 
zatoki, wybrzeża, zwierzęta morskie, ryby, plankton? Z jaką szybkością rozszerzać się będzie 
ta zaraza, co zabija bezpowrotnie? Czy w mrokach nocy udało się Amerykanom odnaleźć 
wreszcie złowieszczy ładunek i wydobyć go z morza?

Na to pytanie Grenlandczycy nie otrzymali odpowiedzi.

background image

Część czwarta
O NIEKTÓRYCH ZWIERZĘTACH MROŹNYCH LĄDÓW I MÓRZ

background image

ODWAŻNY JAK LEMING
„...Zaskoczony, szarpnąłem gwałtownie uprząż. Rozpędzony na skłonie wzgórza zaprzęg 
znieruchomiał. Psy ciężko dysząc chwytały wiatr uniesionymi pyskami, węszyły 
niespokojnie. Nie czując niedźwiedzia jedne po drugich odwracały głowy i wlepiały we mnie 
pytające, pełne wyrzutu spojrzenia. Stałem jak urzeczony, nie dowierzając własnym oczom. 
Zamiast spowitego w śnieg obszaru, jaki spodziewałem się zobaczyć z przełęczy, zamiast 
tego morza bieli, do jakiego nawykł wzrok, ujrzałem przepyszny barwny kobierzec, który 
nierównymi grzędami wznosił się i opadał jak fala przyboju. Wielkie plamy od jasnego 
seledynu poprzez brąz i rdzę do ciemnooliwkowych odcieni rozłożyły się tu jak na olbrzy-
miej palecie rozrzutnego mistrza, tu i ówdzie przetykane misternie fioletem, czerwienią, a 
miejscami pozłacane jaskrawym szafranem."

Po pierwszym w życiu zimowaniu na Grenlandii w Station Nord młody elektronik nie 

spodziewał się tu podobnej orgii kolorów. Psy szarpały niespokojnie uprzęż, a on wciąż stał 
jak urzeczony, nie mogąc nasycić oczu odwykłych od takiego bogactwa barw.

Czerwcowy krajobraz pod 81° szerokości północnej na Ziemi Peary'ego nieraz już 

oszałamiał bardziej niż on doświadczonych polarników. Nigdzie na świecie wiosna nie 
przynosi podobnego wybuchu kwitnienia, tak błyskawicznego, jak na podbiegunowej 
tundrze. Nigdzie roślinność nie musi tak się śpieszyć, popędzana, przynaglana 
dwudziestoczterogodzinnym światłem dnia polarnego.

Rodzicami tundry, obszarów polarnych leżących daleko poza strefą lasów, były ongiś 

lodowiec i mróz. W ciągu długich tysiącleci pełzła wiernie tropem cofających się na północ 
miliardów

background image

ton białego, szklistego minerału, obejmując po nich w posiadanie wyżarte, pustynne obszary. 
Ponure to było dziedzictwo. Zorane olbrzymimi lejami wyrw, wybrzuszone spiętrzeniami 
nagich wzgórz, powleczone siecią martwych jeziorek i mokradeł zatrzymywanych na 
skorupie nigdy nie rozmarzającej ziemi, gdzieniegdzie usiane potężnymi usypiskami moren 
skalnych — śladami gigantycznych zmagań przyrody.

Wiele wieków minęło, nim w szczelinach skalnych zaczerniły się pierwsze wątłe, ubogie 

niteczki mchów i porostów. Niesione wichrami z innych kontynentów, nasionka długo 
przystosowywały się do niezwykle ciężkich arktycznych warunków, nim wreszcie wypuściły 
nieśmiałe kiełki.

Nieprawdopodobna jest siła życia. Dzisiaj na Grenlandii biologowie naliczyli ponad 

pięćset gatunków roślin kwitnących, przy czym dwadzieścia rośnie tylko na wyspie — 
pozostałość sprzed miliona lat, z okresu wielkiego oblodzenia. O przetrwanie świat roślinny 
musiał walczyć równie zażarcie, z równym uporem, jak zwierzęta polarne i jak Eskimosi. Nie 
chłód, nie kąśliwe podmuchy mroźnego wiatru, nie brak żyznej pozbawionej związków azotu 
gleby były i są najbardziej zaciętym wrogiem arktycznej flory. Rośliny Dalekiej Północy 
najdotkliwiej cierpią — choć wydaje się to paradoksem — na brak wilgoci. Podobnie jak ich 
siostry ze spieczonych słońcem piaskowych pustyń Dalekiego Południa.

Żyjąc w bliskim sąsiedztwie około trzech milionów kilometrów sześciennych wody 

zakutej w lód — mają jej pod dostatkiem tylko w ciągu krótkiego polarnego lata. Stąd to 
niewiarygodnie szybkie przebudzenie z zimowego snu, ten gorączkowy pośpiech.

W końcu maja tarcza słoneczna bez przerwy krąży ponad horyzontem, przygrzewa dzień 

i noc, zdziera z ziemi jednostajną biel. Cóż, kiedy uwolniona z pęt mrozu życiodajna woda 
przenika na głębokość kilkudziesięciu zaledwie centymetrów i zatrzymuje się na 
stwardniałej, przemarzniętej od setek stuleci glebie, a w zetknięciu z nią sama powoli zastyga 
w lód.

Na niewielkich skrawkach obnażonego, ledwie rozmiękłego gruntu pierwsze pojawiają 

się brunatne mchy i porosty, podstawa życia tundry. Później rozkwitają wokół nich 
różnobarwne kępy skalnicy. Jaskier lodnikowy walczy z arktycznym makiem i reni

background image

ferowym chrobotkiem o palmę pierwszeństwa w bogactwie odcieni. Różanecznik lapoóski, o 
czerwonych listkach i jaskrawszych od nich kwiatach, wyrasta w pobliżu kolonii 
jasnofioletowych dzwonków, wrzosowisk i krzaków jagód. Na mokradłach wśród traw 
srebrzy się wełnianka i zieleni obficie turzyca.

Po miesiącu cała tundra rozkwita bujnie jak pod upalnym niebem tropików. Arktyczne 

kwiaty mają krótki żywot i pozbawione są zapachu, jakby uparta walka o życie i ten 
niespodziewany przepych barw, jakie przybierają, by znęcić roje owadów, wyczerpały całą 
ich energię.

Korzenie już w lipcu nie znajdują w glebie dostatecznej ilości wody. Kończy się więc 

szaleńczy zryw tundry i gdyby nie wilgoć mglistych oparów, wszystkie rośliny musiałyby 
zginąć. Jednakże masy chłodnego powietrza napływającego nieustannie znad morza w 
zetknięciu z rozgrzaną ziemią przybrzeżnych pasów tundry tworzą przesycone wilgocią 
chmury.

Krótkie arktyczne lato, skąpa ilość wody i występujące dość często przymrozki nie 

pozwalają roślinie na normalny żywot: na kiełkowanie, pączkowanie, na rozkwit i 
dojrzewanie owoców w ciągu jednego sezonu. Różnych sposobów chwyta się jednak matka-
przyroda i różne rozwiązuje trudności, by zapewnić ciągłość życia.

„...Długo wędrowałem po zalanej słońcem tundrze, z przyjemnością oddychałem 

mroźnym krystalicznym powietrzem. Biała była jeszcze, skuta mrozem. Nie zwracałem 
uwagi, zajęty myślami, na skrzyp pod obuwiem, na suchy trzask pękających tafli zlodo-
waciałego śniegu. Uwagę moją zwrócił raptem soczysty pęd wyglądający spośród 
pokruszonych bryłek lodu. Zaciekawiony uniosłem przezroczystą tafelkę i mało nie 
krzyknąłem ze zdumienia — krzewiła się pod nią jasna, bujna zieleń młodych porostów, 
ubarwiona kilkoma drobnymi kwiatuszkami skalnicy i mnóstwem pączków. Imponująca była 
ta arktyczna szklarnia, w której roślinność kpiła wyraźnie z mrozu. A przecież na odkrytej 
przestrzeni wiosenne słońce nie zżarło jeszcze śniegu, nie pobudziło do życia zeschłych 
kępek mchów."

Zaciekawiony biolog, nie namyślając się, wsunął jeden termis- tor do śnieżnej cieplarni, a 

drugi zawiesił o metr nad powie

background image

rzchnią ziemi. W przeciągu kilku minut otrzymał przekonującą odpowiedź. Na dworze 
panoszył się osiemnastostopniowy mróz, podczas gdy pod śniegiem panował istny upał: 
osiem stopni powyżej zera.

Nie wszystkim jednak roślinom tundry udaje się oszukać porę roku, ogromna większość 

wystawiona na siarczyste mrozy, a co gorsza na ostre podmuchy wiatru, potrzebuje dwu, a 
nawet czasem kilku lat, żeby dojrzeć i owocować. Wieloletnia roślina każdego lata wypełnia 
więc tylko część pełnego procesu rozwoju, potem zapada w zimowy sen, z którego obudzi ją 
do życia następna wiosna. Wiele odmian zamiast czekać, aż dojrzeją nasiona, rozmnaża się tu 
przez wegetację z pączków ukrytych pod ziemią. Niech tylko przygrzeją pierwsze promienie 
słońca, a pąk rozkwita i owocuje.

Skarlałe drzewka, przywarte ciasno do ziemi, podobnie jak reszta roślinności wczepiają 

się kurczowo w każdą rozpadlinę skały, w każdy skrawek gleby. Nie wyrosły wysoko na 
nieprzyjaznym gruncie. Nasza poczciwa wierzba na północy Grenlandii sięga do pół łydki, a 
jej pień nie ma więcej jak dwa do trzech centymetrów grubości. Jeden z nich, obejrzany 
starannie pod mikroskopem, liczył czterysta słojów. Wiele zim i wiele wiosen musiała 
przeżyć staruszka, żeby uzyskać wzrost parunastu czy parudziesięciu centymetrów. W 
klimacie umiarkowanym czterystuletni dąb liczyłby trzydzieści do czterdziestu metrów 
wysokości i kilku ludzi musiałoby się wziąć za ręce, żeby go objąć.

W zagajnikach skarlałych wierzb grzyby prawdziwki i pieczarki normalnej wielkości 

wydają się olbrzymami. Łatwo je znaleźć wśród wrzosowisk.

Im dalej na południe wyspy, tym flora staje się bogatsza. W okolicach przylądka Farvel, 

w zacisznych dolinach z dala od wybrzeży morskich, wierzba, olcha, brzoza — o pniach 
powykręcanych, przygiętych do ziemi — dochodzą do wysokości trzech, czasem nawet 
czterech metrów. Krzewią się zazwyczaj na niewielkich przestrzeniach kilkuset zaledwie 
metrów kwadratowych i wcale nie przypominają drzew strefy umiarkowanej.

Niewiele miejsca pozostawia roślinności martwy pancerz lądolodu wypełniający 

dziewięćdziesiąt procent powierzchni Grenlan

background image

dii. Tylko na południu .czoło lodowca cofnęło się o ponad dwieście kilometrów od brzegów 
oceanu i tu najbujniej kwitną łąki, a nawet rozwija się hodowla. Z wolna, stopniowo, bogata 
zieleń przechodzi w tundrę, która wąskim pasem pooiętym fiordami i językami lodowoów 
-ciągnie się wzdłuż zachodnich wybrzeży po zatokę Diseo.

Drugi większy, ale ;uboższy obszar tundry leży na przeciwległym krańcu, na północno-

wschodnich brzegach wyspy. Wszędzie tam, gdzie ziemia nie jest skuta białym pancerzem, 
gdzie spod lodu wynurza się skała, najmniejszych .szczelin na stromych zboczach czepiają 
się uparcie kępki mehów d porostów. Nawet rozta- jałe wiosną płaty śniegu przybierają 
czasami czerwonawą barwę •od pokrywających je milionów mikroskopijnych 
jednokomórkowych roślinek.

Osaczeni Wielkim Chłodem na największej wyspie ziemskiego globu to nie .tylko 

ludzie, nie iylko .zwierzęta, ale i ten ubożuchny świat roślin. On także w ciągu tysiącleci 
walczył zajadle o [przetrwanie i przetrwa jeszcze wieki, jeżeli człowiek ery atomu nie 
.zakłóci równowagi przyrody, nie złamie jej odwiecznych praw, bezmyślnie zatruwając 
ziemię, wodę i powietrze produktami chemicznymi! promieniotwórczymi odpadami.
* * •

...Głuche -dudnienie .daleko niosło się po przemarzniętej tundrze, narastało w jednostajny 

pomruk, jakby zwaliły się do morza równocześnie dziesiątki ajsbergów. Nad zbitą masą 
płowych stłoczonych ciał krzewił się rosochaty las, rozkołysany jak gałęzie podczas burzy. 
W stuku racic i trzasku zderzających się rogów potężna fala zwierząt płynęła szeroką na 
siedemdziesiąt kilometrów rzeką. Jedną dobę, drugą, trzecią. I tak bez przerwy w ciągu jede-
nastu dni.

O takiej migracji najszybszego zwierzęcia Arktyki, karibUi opowiadali jeszcze przed 

pięćdziesięciu laty Eskimosi i traperzy. O odwiecznych ciągach z zalesionych obszarów 
Kanady ku brzegom Północnego Oceanu Lodowatego, o szczęśliwych czasach, kiedy nie 
brakowało im ani mięsa, ani skór na namioty, na odzież, kiedy

background image

niezmiennie co roku tymi samymi szlakami przechodziło kilkanaście milionów zwierząt. Ale 
zamierzchła to i bezpowrotna przeszłość.

Uboga tundra Grenlandii nigdy nie mogła wyżywić tak-olbrzymich stad karibu. Było ich 

jednak ongiś sporo na wschodnich, i zachodnich wybrzeżach. Na wschodzie wyginęły 
przetrzebione przez dwu okrutnych wrogów: człowieka i wilka. Na wybrzeżach zachodnich 
stało się inaczej.

Wiosna roku 1900 przyszła tam łagodna i wyjątkowo wczesna. W przezroczystym 

powietrzu dźwięczał krzyk powracającego ptactwa, niebo wymiecione było z chmur, słońce 
przygrzewało mocno, szybko obnażając ze śniegu wielkie połacie tundry, niby złocistym 
dywanem pokryte zbitą masą chrobotka reniferowego. Pasły się tu spokojnie, powoli 
przeżuwając młode pędy ulubionego porostu, tysiące, dziesiątki tysięcy karibu.

Katastrofa przyszła niespodziewanie. Z bezchmurnego wydawało się nieba lunął deszcz. 

Ulewny, tropikalny, jakby nagle poszły do ataku całe armie chmur. Szła fala za falą, tłukła, 
chłostała mokrymi strugami i dotknąwszy przemarzniętej ziemi ścinała się błyskawicznie w 
gruby lodowaty pancerz. Daremnie przemokłe tą nie znaną wilgocią, nieszczęsne karibu kuły 
twardą szklistą pokrywę wielkimi racicami. Nic nie było w stanie jej przebić. Przyroda 
wydała na zwierzęta wyrok bezlitosny i nieodwołalny. Tamtej wiosny wyginęły z głodu 
dziesiątki tysięcy karibu. I nigdy już więcej na Grenlandii ich stada nie osiągnęły dawnej 
świetności,

Dzisiaj na zdjęciach lotniczych północno-zachodniej tundry można z trudem doliczyć się 

tysiąca, najwyżej półtora tysiąca karibu.

Świat zwierzęcy Grenlandii istnieje dzięki tundrze.
Żywi ona nie tylko stada karibu i wołów piżmowych, nie tylko chmary ptactwa i 

owadów, ale także liczną rodzinę lisów polarnych, białych i błękitnych, królików, zajęcy, 
gronostajów i najmniejsze z arktycznych zwierząt, leminga, z rodziny norników, który 
zasłynął z dziwnych obyczajów.

background image

Jest niepozorny, niewiele większy od szczura, przypomina naszego górskiego, świstaka, 

oglądanego jakby przez szkło zmniejszające. Latem trudno go wypatrzeć w tundrze wśród 
odłamów skalnych, mchów i porostów — przybiera ich barwą brązowosza- rawą. Zimą gęste, 
płowe futerko zlewałoby się z bielą śniegu, gdyby nie ciemne plamy na łebku i grzbiecie.

Leming, podobnie jak jego bracia w tundrach Północnej Arktyki i Euroazji, wielu ma 

wrogów na ziemi i w powietrzu. Czujny, ostrożny, rzadko kiedy przebywa na otwartej 
przestrzeni. Na łowy wychodzi najczęściej o zmroku, kiedy nikt prócz sowy śnieżnej nie 
wyrządzi mu krzywdy. Zaatakowany, śmiało stawia czoła olbrzymom, jakie go napadają. 
Parska niczym rozzłoszczony kot, pluje, obnaża drobne, ostre kły gryzonia, drapie mocnymi 
pazurami. Jest tak groźny, że dużo większe od niego zwierzęta, jak lis czy wilk, wolą nieraz 
zrezygnować ze zdobyczy.

Czupurne zwierzątko nie cofnie się przed nikim i niczym, walczy zaciekle do upadłego, 

zwycięża lub ginie. Wśród Eskimosów Grenlandii utarło się ongiś powiedzenie, które 
przynosi mu zaszczyt: „odważny jak leming".

Latem niemal każdy metr kwadratowy tundry jest poorany, pełen dziur i norek. Mocne, 

długie pazury przednich łapek pozwalają zwierzątku drążyć misterne korytarze, do których 
wejście zamaskowane jest przezornie mchem, kamykami i kępkami porostu. Wnętrze 
gniazda, schludne i świetnie zaplanowane, do złudzenia przypomina ludzkie mieszkania: w 
każdej „izbie" podłoga czysto wymieciona, posłania wymoszczone mchem, trawą, zeschłymi 
listkami, piórkami ptaków, a nierzadko puszystą wełną wołów piżmowych, którą wiatr 
roznosi po tundrze. „Cichy kącik" urządza sobie zwierzątko zazwyczaj na zewnątrz; 
niektórzy zoologowie twierdzą, że każdy leming korzysta z własnej ubikacji.

Na zimowy okres między palcami przednich łap wyrasta mu mocny pazur, który pomaga 

w rozgrzebywaniu twardego śniegu. Wiosną, niepotrzebny, znika.

Przed zapadnięciem polarnej nocy zapobiegliwy i gospodarny najmniejszy mieszkaniec 

tundry pracowicie gromadzi zapasy: mech, porosty, owady, gałązki, owoce polarnej 
brusznicy i korę

background image

.skarlałych brzózek. Wciąga do swego -gniazda oo się tylko da, bo ^nigdy nie wiadomo, jak 
długo potrwają mrozy".

Małe przychodzą na świat dwa razy ;do roku po trzy, cztery, w każdym miocie i 

pokolenie za pokoleniem osiedla -się w pobliżu j-odzioów, drążąc w ziemi -własne norki i 
gromadząc własne zapasy.

Nadchodzą jednak dziwne lata, -co cztery, pięć, czasem co dziesięć, podczas których 

normalny cykl życia .zostaje .zakłócony. .Do dziś dnia nauka nie znajduje wytłumaczenia 
tego wybuchu płodności, który jak plaga spada na leminga! Trzydzieści do czterdziestu 
malców przybywa w jednej rodzinie i rozpoczyna się męka. Młode dojrzewają 
nadspodziewanie szybko i zaczynają rozmnażać się znacznie wcześniej niż zwykle. Jest im 
ciasno, coraz ciaśniej, nie ma mięjsca na nowe gniazda, zapasów brak, brak żywności.

Spokojne, przyjazne .zwierzątka, które dotąd wspomagały się nawzajem, stają się 

swarliwe, "kłócą się i gryzą bez powodu, podrażnione skaczą sobie do oczu, krążą po 
zatłoczonych korytarzach, po tundrze, gorączkowo, bez celu, stając się łatwym łupem dra-
pieżców.

A kiedy słońce podnosi się nad horyzontem, kiedy tundra budzi się do życia, zamiast 

cieszyć -się młodymi pędami roślin lemingi nieoczekiwanie, wszystkie naraz rozpoczynają 
szaleńczy marsz. Na rozkaz jakichś nieznanych, nieubłaganych sił przyrody opuszczają 
Todzinne gniazda, młode i stare, silne i słabe, i rzucają się do ucieczki. Jak strużki wody 
wyciekają ze swych norek, łączą się w większe gromady, biegną na -oślep, przed siebie, 
wszystkie w jednym kierunku. Będą go utrzymywać z żelazną konsekwencją, skądkoiwiek 
by -nie szły. Nic nie jest w stanie zmienić raz obranerj strony świata. Cel, do jakiego zdążają 
w jakimś obłąkańczym pędzie, jest -niezmiennie jeden —-morze.

Suną zbitą masą, szeroką na dziesiątki kilometrów ławą. Jest ich wciąż więcej —tysiące, 

dziesiątki tysięcy, miliony. Brunatny kobierzec rozedrganych w biegu ciał pokrywa całe 
obszary jakby lawa czynnego wulkanu. Zalewają tundrę. Nie zatrzyma ich strumień ani 
łożysko rzeki. One, które zazwyczaj boją się wody, skaczą -teraz do niej bez pamięci, walczą 
zajadle z prądem i wirami. Wiele ich ginie, ale le, które przedostają się na przeciwległy 
brzeg, po krótkim odpoczynku ruszają niezmiennie naprzód. Jak szarań

background image

cza niszczą wszystko, co napotkają na swej drodze, czego mogą dosięgnąć, schrupać, 
pozostawiając po sobie ogołocone obszary, tłoczą się i gryzą nawzajem, gnane wciąż naprzód 
nieznanym rozkazem.

W tych dziwnych „łemingowych latach" wszyscy drapieżni wrogowie małego gryzonia: 

lisy, gronostaje, sowy śnieżne, rozmnażają się jak nigdy, jakby wiedziały, że czeka je łatwy 
żer, że bez trudu wykarmią potomstwo. Zgraje wilków również nie gardzą tym ruchomym 
kłębowiskiem drobnych ciałek, pozostawiającym na swej drodze pojedyncze sztuki, co nie 
wytrzymały trudów.

Traperzy, którzy ongiś trudnili się skupem skórek lisów polarnych od łowców 

eskimoskich, pierwsi zwrócili uwagę na współzależność lat łemingowych ze szczytowymi 
połowami piękniejszych niż zwykle zwierząt futerkowych.

Obłędny marsz lemingów trwa. Płochliwe zazwyczaj, unikające człowieka, jak oszalałe 

wpadają teraz do ludzkich domostw, przetaczają się przez miasta i miasteczka, zalewają 
ulice, drążą korytarze podziemne.

W 1823 roku wtargnęły do Harnasand w północnej Norwegii, skąd nie cofnęły się 

masakrowane przez przerażoną ludność. Dotarły nawet dó Oslo, wdzierały się na schody 
Parlamentu, do mieszkań na piętra. Parły naprzód w zbiorowej histerii. Kierunek? Zawsze ten 
sam — morze, które staje się w końcu ich zgubą.

Ostatnią wielką wędrówkę lemingów zanotowano przed dwudziestu laty. Od tego czasu 

obłęd wydaje się przygasać, emigrują ku morzu tylko mniejsze stada.

Doświadczeni polarnicy w Arktyce i mieszkańcy północnej Skandynawii uprzedzają 

turystów, podróżujących autem podczas migracji lemingów, żeby zatrzymywali maszyny, 
zasuwali szczelnie szyby i czekali, póki nie przetoczy się po nich fala skłębionych ciał.

Po latach migracji przychodzą znów lata spokoju, przywracają w gniazdach lemingów 

porządek, ład, czystość. I znów zwierzątka krzątają się skrzętnie, zapobiegliwie gromadzą 
zapasy, wyściełają na zimę trawą i porostami ścianki swych domostw, wychowują małe.

Wiele stronic zapisano usiłując wytłumaczyć niezwykłe obyczaje

background image

łagodnego zwierzątka, które raptem zmienia się w furię podczas obłędnego marszu ku 
zagładzie. Nikt nie znalazł dotąd zadowalającej odpowiedzi. Czy to pełne spiżarnie, 
dostatnie, wygodne życie w zagospodarowanym gnieździe powodują wzrost płodności, a ten 
z kolei — lęk przed głodem i samobójczą ucieczkę? Czy działają tu może jakieś nieznane, 
masowe zaburzenia hormonalne? A może... plamy na Słońcu?

Lądując na Księżycu, marzeniami sięgając po Marsa, człowiek wciąż jeszcze tak mało 

wie o matce-Ziemi! I tak mało czyni, by wiedzieć więcej...

background image

TEN, CO USZEDŁ Z KRAINY CIENI
Wełna jego jest nieporównanie cieplejsza niż wełna kozy an- gorskiej, delikatniejsza i 
bardziej puszysta niż osławiony kaszmir. Utkany z niej materiał, lekki niczym edredonowy 
puch, nie kurczy się we wrzątku, można go łatwo farbować".

„Gdzie znaleźć tę cudowną przędzę?" — pytają ciekawi i milkną słysząc odpowiedź: — 

„Daleko, na północnym krańcu świata, na podbiegunowej tundrze."

Starodawne legendy eskimoskie nieraz wspominają o wielkim kosmatym potworze z 

trzepoczącą na wietrze siwą od szronu brodą, który niczym ruchomy masyw skalny 
znienacka jawił się w zadymce i nikł jak cień, nim łowcy zdołali go dopaść.

W zamierzchłych praczasach epoki kamiennej człowiek utrwalał jego wizerunek na 

ścianach pieczar — poczynając od Pirenejów, poprzez kontynenty Europy, Azji i Ameryki, 
po Zatokę Meksykańską. Dziwaczny kudłaty stwór, nazwany później wołem piżmowym, 
wędrował wówczas wraz z olbrzymim mamutem i owłosionym nosorożcem. Te ostatnie od 
dawien dawna przeniosły się bezpowrotnie w krainę cieni, o ich obyczajach mówią już tylko 
zachowane w lodzie szczątki. Znikł także z kontynentów Europy i Azji wół piżmowy. Uszedł 
na wybrzeże północnej Grenlandii i Archipelagu Wysp Kanadyjskich w ślad za cofającymi 
się lodowcami.

Ze wszystkich zwierząt zamierzchłych epok, znanych dzisiaj jedynie z wykopalisk, on 

jeden tylko przetrwał — żywy zabytek pradziejów.

Nie zmienionym od tysiącleci majestatycznym wyglądem przypomina nam swojskiego 

żubra, Indianom — bizona. Bardziej masywny, z barkiem rozrosłym nadmiernie, jakby 
wyciosanym w ka

background image

zwierza.

Ciemnobrązowa z rudawym połyskiem sierść o wyjątkowo długim włosie, dochodzącym 

do sześćdziesięciu centymetrów, zwisa mu z grzbietu i boków do ziemi, pokrywając jak 
płaszczem krępy, przysadzisty tułów, wagi pół tony. Najwprawniejsźe oko nie dojrzy pod nią 
grubej warstwy ciepłej, delikatnej wełny.

Zimą ta podwójna odzież stanowi świetną izolację, nie pozwala uronić ani odrobiny 

ciepła. Latem wół piżmowy zrzuca drogocenny puch, a szorstkie zwierzchnie owłosienie nie 
dopuszcza do skóry niezliczonych chmar kąśliwych komarów, które są w tundrze prawdziwą 
plagą.

Wół piżmowy (Ovibos moschatus), zwany w Arktyce mus- koxem, wiele kłopotu sprawił 

zoologom, którzy długo zastanawiali się, jak i gdzie go należy zaklasyfikować — do bydła 
rogatego czy do owiec. Nadali mu przydomek „piżmowy" ze względu na gruczoł, który 
wydziela ostry zapach piżma w czasie weselnych godów.

Ovibos moschatus nie jest wędrowcem polarnych szlaków jak karibu czy biały 

niedźwiedź. Ociężały, powolny, nikomu nie wadzi, przywiązuje się do miejsca, jakie sobie 
raz wybrał. Trawożer- ny, przywykł do skąpych mchów, porostów, do młodych pędów i 
pączków roślin arktycznej tundry. Krótkie, mocne kończyny, uzbrojone w twarde jak metal 
racice, z łatwością wykruszają stwardniały śnieg czy lód pastwisk. Nieomylny instynkt 
podpowiada zwierzęciu, gdzie je odnaleźć.

Kiedy spada na ziemię cisza polarnej nocy, kiedy zadymka miecie kurzawą, kiedy sroży 

się ponad pięćdziesięciostopniowy mróz, wół piżmowy nie szuka schronienia pod śniegiem 
ani w zacisznych, dolinach. Chroniony przed chłodem lepiej niż inne zwierzęta,
mieniu i przygniatającym swym ciężarem resztę tułowia, bardziej na pozór groźny. 
Przestanie się go jednak lękać każdy, kto zobaczy łagodne spojrzenie wielkich brązowych 
oczu, ledwo widocznych Spod nawisów sierści.

„...Wzrok miał dziki, ślepia jego ciskały iskry" — opowiadały eskimoskie legendy. 

Zamierzchłe dzieje polowań praprzodków, ubarwione fantazją kolejnych pokoleń, z których 
każde dorzucało coś od siebie, tworzyły coraz groźniejszy obraz tajemniczego

background image

wspina się wytrwale na strome, o miotane wichurą -stoki górskie, z których pęd powietrza 
zwiewa biały całun ułatwiając odnalezienie skąpego pożywienia. Wiosną schodzi z przełęczy 
niżej, by odpaść się soczystą zielenią po zimowym poście. Liniejąc rozsiewa hojnie po całej 
tundrze kłaki wełnianego puchu, ąuwiut, który Eskimosi skrzętnie zbierają i wykładają nim 
obuwie.

Wieki całe przystosowały to wspaniałe zwierzę do panowania nad tundrą, a zarazem do 

walki z jedynym ongiś wrogiem, zaciętym, gotowym zawsze do napaści wilkiem. Chytrym, 
podstępnym, okrutnym, wiecznie wygłodniałym. Całymi stadami wychudły szary drapieżca 
ciągnie ślad w ślad za muskoxem wyczekując tylko sposobnej do napaści chwili. Jego 
przeciągłe skomlenie, dobiegające poprzez śnieżną -zamieć, budzi paniczny łęk w świecie 
Arktyki, -zapowiada atak. Muskoxy ile widzą, ale słuch mają doskonały, ostrzega ich nawet 
we śnie na postoju. -Posępne, dalekie wilcze wyzwanie bojowe budzi niepokój patrolujących 
dzień i noc byków. Stado wybudza się błyskawicznie i zbija karnie w regularny czworobok, 
ciasno ieb przy łbie, bark przy barku, w środku tej obronnej twierdzy zamykając cielęta i 
krowy.

Wilcza zgraja zbliża się pomału, zatrzymuje w dużej odległości. Pomykające cienie to 

zbliżają się, to oddalają znikając w ciemnościach, by znów wrócić. -Dziesiątki razy 
powtarzając nużący manewr okrążania, grają na zwłokę, na wyczerpanie osaczonych. Nigdy 
nie odważą się rzucić w pojedynkę, wiedzą, że jeden cios wielkich, płaskich, ale ostro 
zakończonych rogów może je przebić na wylot, wiedzą, że jeszcze groźniejszą bronią 
muskoxa są jego wielkie kopyta, które celnym uderzeniem przetrącają kręgosłup, wgniatają 
w śnieg, tratują, miażdżą. Ale głód dyktuje swe nieubłagane prawa, każe zapomnieć o 
niebezpieczeństwie. Okrążają więc czworobok niezdarnych ciężkich muskoxów i zadają cios 
po ciosie błyskawicznie, znienacka, żeby wprowadzić zamęt i wykruszyć twierdzę. Jeżeli 
zgraja zdoła zaskoczyć rozproszone w tundrze stado, woły piżmowe ustawiają się po dwa, 
zadami do siebie. Samotny szuka oparcia w skalnej ścianie lub jakimś wzgórku, ale los jego 
bywa zazwyczaj przesądzony, nie uniknie śmiem.

Drugim nie mniej okrutnym wrogiem króla tundry stał się człowiek. Dla uczestników 

wypraw polarnych i dla traperów to

background image

ogromne, masywne cielsko stanowiło znakomitą rezerwę smacznego mięsa, pożywnego 
zarówno dla ludzi, jak dla psów.

Ten przeciwnik stał się po stokroć groźniejszym dla wołu piżmowego, który ślepo 

stosował odwieczny system obrony. Wypracowany przez niezliczone pokolenia w ciągu 
stuleci, a może tysiącleci, zawiódł tragicznie w zetknięciu z bronią palną, ze współczesnym 
człowiekiem. Matka przyroda nie podszepnęła swemu kosmatemu synowi innych sposobów 
obrony lub walki — ani ucieczki, ani szarży na wroga. Nie nakazała mu bać się woni prochu 
ani świstu kuli, wydała bezbronnego na pastwę ludzi.

Cóż czyni muskox zaskoczony przez dwunożnego nieprzyjaciela? Pochyla nisko wielki 

łeb, ze ślepym uporem wystawia rogi w pozycji obronnej i czeka. Gdy atak przychodzi w 
huku wystrzałów, gdy pada pierwsza rażona kulą ofiara, czworobok nie rozpierzcha się, ale 
zaciska szeregi nad poległymi- Czegóż trzeba więcej, żeby wszystkie wybić po kolei?

„...Nie mogę polować na nie z bronią w ręku — pisał Knud Ra- smussen. — Nie mogę 

patrzeć, z jakim heroicznym stoicyzmem te spokojne zwierzęta jak barany dają się co do nogi 
wybijać, nie mogę pojąć, że zetknięcie z morderczą bronią nie nauczyło ich niczego. 
Próbowałem ustrzelić tylko jednego byka po to, żeby samemu nie zdechnąć z głodu, bo od 
wielu tygodni żywiliśmy się tylko mięsem wychudłych królików lub przygodnie 
schwytanego ptaka. Te trzysta, czterysta kilogramów wystarczyłoby na długo i dla nas, i dla 
psów. Cóż, kiedy ocalałe zwierzęta osłaniały zawsze tego, co padł. Nadaremnie czekałem. 
Nie odchodziły, jakby go chciały bronić do ostatka. Same na tym, nieszczęsne, tracą. Wybija 
się je jednego po drugim, bez potrzeby. To gorzej niż jatka... Raz jeden udało mi się 
zobaczyć muskoxa rozpędzonego, szarżującego na wilka. Widok imponujący. Pędzi ciężko 
jak olbrzymi wóz pancerny. Ziemia drży i jęczy pod kopytami, kamienie i żwir rozpryskują 
się na wszystkie strony, powietrze wydaje się być przesycone jego wściekłością... Nim wilk 
zdążył odskoczyć, nadział go na rogi, przygwoździł do lodu, podrzucił wysoko jak szmatę, z 
rozoranym brzuchem, wyprutymi wnętrznościami. I już znów schylał łeb zabierając się do 
drugiego..." Nadeszły dla muskoxa złe czasy. Lata masakry, lata bezmyślnej

background image

rzezi. Niewiele pomagało wyznaczanie obszarów ochronnych, zakazy i kary. Łatwe 
polowanie na okazałe zwierzą było zbyt wielką pokusą, a czaszka uzbrojona w rozłożyste 
rogi stanowiła oryginalną ozdobę gabinetu.

Kosmatemu zabytkowi historii groziła całkowita zagłada. W 1951 roku obliczono, że 

przy życiu pozostało ich zaledwie siedem tysięcy. Instytuty polarne, muzea etnologiczne 
całego świata zaczęły pośpiesznie zabiegać o szkielety muskoxów, żeby w ten sposób 
przynajmniej ocalić od zapomnienia niezwykły okaz króla tundry, jednego z najstarszych i 
największych stworzeń Dalekiej Północy.

Odmiana nastąpiła niespodziewanie u progu zagłady. Kanadyjski geograf i zoolog, Teal, 

który od wielu lat śledził obyczaje wołu piżmowego wędrując cierpliwie śladami stad, 
postanowił dokonać ryzykownej próby: udomowić dzikie zwierzę, nie dopuścić do 
wyginięcia. Czyż przed wieloma wiekami ludy Syberii nie oswoiły karibu, Tybetańczycy — 
yaki, mieszkańcy Andów — lamy, Afrykańczycy — wielbłąda? W Europie .od 
niepamiętnych czasów udomowiono krowy, owce i konie.

Projekt profesora Teala nie spotkał się z życzliwym przyjęciem opinii publicznej. Jedni 

nie szczędzili przestróg, inni prześcigali się w drwinach: „Czyste szaleństwo, by w końcu XX 
stulecia próbować udomowić kosmatego dzikusa, który uparł się przeżyć swoją epokę! Cóż z 
niego za pożytek, dla kogo?... Fantazja bogatego dziwaka!" Zoolog uparł się jednak i w 
górach Vermont
w północnej Ameryce zakupił wielką hodowlaną fermę.
• * •

Latem 1954 roku ciszę Wielkiego Jeziora Niewolników na północnym terytorium Kanady 

zmącił hałaśliwy terkot silnika. Stado muskoxów, nad którym zawisł helikopter, nie nawykłe 
do hałasu, rozpierzchło się w panice. Na upatrzonego z powietrza cielaka spadła mocna 
nylonowa sieć. Przerażony szarpnął mocno raz. drugi i zerwał pęta, ale profesor nie zamierzał 
rezygnować. Zawrócił, wzmocnił sieci i po wielu jeszcze nieudanych próbach kilkoma 
nawrotami przywiózł na fermę parę młodych i parę starych. Nie chciał postępować jak 
traperzy, którzy łowiąc zwierzęta do

background image

ogrodów zoologicznych lub do cyrków zabijają rodziców i porywają małe. Pragnął stworzyć 
całym rodzinom, całyni stadom jak (najlepsze warunki, jak najbardziej podobne do tych, w 
jakich żyły dotychczas.
W kilka zaledwie tygodni później promieniał radością. Rzeczywistość przeszła wszelkie 
oczekiwania. Dzikie zwierzęta nie rwały się do ucieczki, pasły się spokojnie, przychodziły na 
wołanie, bawiły się z jego dziećmi nie mając zamiaru wyrządzać im krzywdy. Z biegiem 
czasu zaczęły jeść z ręki, obłaskawione krowy pozwalały się wydoić i same dopraszały się o 
pieszczotę ludzkiej dłoni, która tak niedawno jeszcze niosła im śmierć. Ryzykowny 
eksperyment udał się w całej pełni. „...Przesadą byłoby twierdzić, że nie miałem kłopotów — 
wspomina profesor Teal. — Pragnąc zabezpieczyć moich wychowanków przed mikrobami, 
na które organizm arktycznego Zwierzęcia nie był uodporniony, wzywałem co pewien czas 
weterynarza stosującego rozmaite zastrzyki. Tego moi wychowankowie nie lubili. Słysząc 
warkot jego samochodu zwierzęta rozbiegały się w popłochu na wszystkie strony. Gonić ich 
niepodobna. Ogromne, ciężkie jak skalne masywy są nieprawdopodobnie szybkie w biegu. 
Czy łatwo schwytać wiatr?... Wiele miałem trosk, ale i wiele radosnych chwil. Mój samochód 
bowiem wywoływał wprost odwrotną reakcję. W jaki sposób poznawały go te dzikie 
zwierzęta, tego nie wiem — słuchem, węchem czy jakimś szóstym zmysłem, który człowiek 
dawno zatracił? Kiedy podjeżdżałem do fermy, pędziły do mnie całą gromadą, tłoczyły się 
przy siatce ogrodzenia, wspinały na nią, przyjaźnie pomrukując. Czasem bałem się do-
prawdy, czy mnie nie stratują napraszając się pieszczoty.
...Z niemałym lękiem myślałem, przyznaję, o porze godów miłosnych. Czy nie odezwie się w 
zwierzętach uśpiona dziś pierwotna dzikość? Jakie krwawe boje staczać będą między sobą? 
Długo kuły ziemię racicami, długo sapały gniewnie niczym lokomotywy pod parą, nim 
zbliżyły się na niewielką odległość. Rzucały się wreszcie na siebie w tętencie kopyt, 
rozjuszone, z rozwichrzoną sierścią. Łoskot zderzających się czół chronionych mocnym 
sklepieniem rogów przeszywał wypełnione gardłowym rykiem powietrze,

background image

przywodził na pamięć wydobyte z mroku pradziejów sceny uwieczniane ongiś kamiennym 
rylcem na ścianach pieczar. Po trzeciej czy czwartej szaleńczej rundzie pokonany, byk 
zawracał w najlepsze na pastwisko jak aktor, który odegrał swą rolę i pragnie wypocząć, a 
zwycięzca majestatycznie kroczył w stronę gromadki krów, które zupełnie bez 
zainteresowania przyglądały się z daleka męskim turniejom, pasąc się beztrosko lub 
przeżuwając flegmatycznie trawę. I to było wszystko."

Udomowienie w końcu XX wieku rzadkiego zwierzęcia, żyjącego dotąd w stanie dzikim, 

ostatniego z tych, jakie dały się oswoić, wywołało sensację w świecie nauki.

Po dwunastu latach doświadczeń profesor Teal rozbudował swą słynną fermę i rokrocznie 

rozsyłał po kilkaset muskoxów do hodowców Alaski, północnej Kanady i Grenlandii. 
Zapotrzebowanie na zwierzę, któremu groziła całkowita zagłada, wzrastało i przekraczało 
wielokrotnie możliwości jego fermy.

Otoczone troskliwą opieką, chronione przed śmiercionośną chciwością trapera, ostatnie 

na naszej planecie udomowione zwierzę znakomicie czuje się wśród ludzi. Przybiera na 
wadze osiągając obecnie ponad siedemset kilogramów, rozmnaża się szybko, coraz hojniej 
obdarowuje człowieka wełną starannie wyczesywaną każdej wiosny, dostarcza pełnotłustego 
mleka i mięsa.

Specjaliści przepowiadają, że w najbliższym czasie wół piżmowy stanie się zwierzęciem 

tak niezbędnym człowiekowi Dalekiej Północy, jak reszcie świata konie, krowy, owce, kozy 
czy wielbłądy i yaki.

Chcąc wykorzystać zalety niezwykłej wełny dla rozwoju chałupniczego rękodzieła, w 

najuboższych zakątkach kanadyjskiej Arktyki rząd popiera akcję hodowlaną udzielając 
pożyczek farmerom, którzy pragną je zakupić. W ciągu jednego tylko roku 1968 profesor 
Teal otrzymał rekordową ilość zgłoszeń na swoich wychowanków — prawie dwa tysiące.

Quwiut — wełna muskoxa, z której Eskimoski, nie opuszczając odległych od świata 

osiedli, będą mogły prząść tkaniny dając zarazem upust odwiecznym artystycznym 
zamiłowaniom — stanie

background image

się dla nich dobrodziejstwem. Jeden wół piżmowy w warunkach hodowlanych na Grenlandii 
zrzuca przed latem ponad trzy i pół kilograma najcieńszego na świecie, delikatnego 
jedwabistego włókna. Można z niego utkać — jak obliczyli specjaliści — dwadzieścia parę 
sweterków lub sześćdziesiąt kilka ciepłych, lekkich, puszystych szali, niecierpliwie 
oczekiwanych przez elegantki całego świata.

background image

Z BEZBRONNYCH NAJBARDZIEJ BEZBRONNA
„...Zniszczymy je na pełnym morzu! Żadna łódź podwodna nie będzie już dla nas groźna! To 
sposób niezawodny!"

Z osłupieniem patrzył admirał na pobrużdżoną wichrem twarz mówiącego, na jego 

stwardniałe dłonie, popękane paznokcie, pod które od lat wżerały się sól, smoła i tran. 
Pomysł tego człowieka był niewiarygodnie prosty, a w swej prostocie — kto wie, czy nie 
genialny. „Że też nikomu z nas nie przyszedł do głowy podobny" — pomyślał nie bez 
goryczy, przyrzekając rybakowi rozpatrzyć jego niezwykły projekt.

Już w następnym tygodniu w największej tajemnicy powołał cały zespół naukowców pod 

kierownictwem najwybitniejszego specjalisty, dyrektora Instytutu Psychotechnicznego w 
Sztokholmie.

Działo się to pod koniec roku 1939. Flotylla faszystowskich statków podwodnych stawała 

się groźna dla alianckiej żeglugi na Oceanie Atlantyckim. Lada moment Szwecja mogła 
znaleźć się. w niebezpieczeństwie. Doceniając powagę chwili minister wojny bez wahania 
otworzył nieograniczony kredyt na przeprowadzenie niezwykłego eksperymentu.

Rybak opierał swój pomysł na doświadczeniu całego życia spędzonego na morzach 

polarnych na połowach fok i ryb. Do walki z podwodnymi okrętami ze złowieszczym 
znakiem swastyki, do wyniszczenia ich zaproponował użyć ni mniej, ni więcej tylko... fok. 
Jako żywych torped.

„...Niezwykle inteligentne, łatwo je przyuczyć, żeby podpływały na głębię do 

nieprzyjacielskich statków. Wystarczy przymocować zwierzętom na grzbietach miny 
magnetyczne — sprawa załatwiona."

background image

W pobliżu Sztokholmu w najgłębszej tajemnicy zamknięto fiord zagrodami z metalowych 

sieci i wprowadzono do niego okręt podwodny. Nie opodal w basenie zgromadzono 
kilkanaście fok. Jak zachęcić je do ścigania stalowego potwora?

Delfiny, które słyną z niezwykłej inteligencji, otrzymują rybę w nagrodę za 

posłuszeństwo. Profesorowie orzekli, że w podobny sposób należy szkolić foki pasowane na 
obrońców ojczystych wybrzeży. Stalowy kadłub powinien nęcić zwierzę.

Do tajnej bazy dostarczono więc natychmiast parę wagonów świeżo odłowionych śledzi i 

przetarto je przez sita na gęstą papkę. Ze zgrozą patrzyli oficerowie Królewskiej Marynarki, 
jak dumę ich — podwodny statek — smarowano obficie śledziową pastą, od kila po szczyt 
kiosku.

Pierwsze foki wypuszczone z basenu na wody fiordu co sił w płetwach pognały do 

woniejącej z dala przynęty.

— „Do zanurzenia! — padł rozkaz. — Głębokość dziesięć metrów!"
Foki bez chwili wahania nurkowały za zdobyczą. Popłynęły za nią na dwu- i trzykrotnie 

większą głębię. Docierały bezbłędnie do stalowych ścian — stwierdziła to z całą 
stanowczością obsługa hydrolokatorów.
Dopuszczony do tajnych prób stary rybak promieniał. Profesorowie nie ukrywali zdziwienia, 
z uwagą śledząc dalszy przebieg niecodziennego eksperymentu.

Jeżeli nawet Szwecja nie byłaby wciągnięta bezpośrednio do działań wojennych, można 

by opatentować i sprzedać tę genialnie prostą broń — rozważali już ekonomiści
Cios przyszedł niespodziewanie. Od chwili, w której na grzbiecie foki specjalnymi szelkami 
umocowano skrzynkę imitującą kształtem i ciężarem minę, zwierzę odmówiło 
posłuszeństwa. Nie zeszło pod wodę, nie chciało nurkować. Zepchnięte do morza z 
przybrzeżnych skał, wypełzało natychmiast z powrotem na ląd. Próbowano ładunek umieścić 
po bokach, na podbrzuszu, na głowie. Daremnie. Nic nie było w stanie zmusić pozbawionej 
jedzenia, wygłodniałej foki do zejścia w Królestwo Mroku z tym dziwacznym obciążeniem. 
Czy przeszkadzał jej dodatkowy ciężar, czy może zmiana opływowych kształtów, jakieś 
zakłócenie równo

background image

wagi? O tym, co instynkt podszepnął zwierzęciu, nie dowiedzieli się nigdy naukowcy. Na 
domiar złego foka przestała całkowicie interesować się podwodnym statkiem, gdy zmyto z 
niego wonną rybią pastę.

Eksperyment zawiódł.

* * •

Foka stanowczo odmówiła wejścia do historii wojny w charakterze torpedy, niemniej 

oddawała wielkie usługi nauce. Przeprowadzając pierwsze próby specjaliści przekonali się 
naocznie, że ssak morski potrafi zejść na głębię osiemdziesięciu metrów, pozostać tam około 
dwunastu, piętnastu minut i powiócić szybko na powierzchnię bez najmniejszych oznak 
zmęczenia czy choroby. Foki, podobnie jak liczna rodzina wielorybów, są ssakami ciepło- 
krwistymi, oddychają więc jak ludzie, a przecież wytrawny nurek bez odnawiania zapasu 
powietrza w płucach może wytrzymać pod wodą zaledwie dwie minuty.

Wyczyn podwodny foki wydaje się jednak błahy w porównaniu z możliwościami 

wieloryba. Ten największy z wielkich na ziemi może bez trudu wytrzymać pod wodą 
godzinę, półtorej, a nawet niektóre gatunki — dwie.

Łowcy morskich olbrzymów od dawna wspominali już o tych rekordach^ ale świat nauki 

— opierając się na danych teoretycznych — odmawiał im wiary. Przed pół wiekiem 
najwybitniejsi biologowie i zoologowie z całą stanowczością twierdzili, że ssak nie jest w 
stanie zejść w morską toń poniżej stu metrów, choćby z tego względu, że panujące na tej 
głębokości ciśnienie jedenastu atmosfer zmiażdżyłoby mu klatkę piersiową. Podawali także 
w wątpliwość, czy zwierzę może dość szybko się wynurzać, tłumacząc, że musi wypływać 
bardzo powoli, etapami, by nie ulec chorobie kesonowej.

Rzeczywistość zadała kłam uczonym wywodom. W 1932 roku załoga specjalnego statku 

trudniąca się naprawą podwodnego kabla telefonicznego, który łączy Europę z Południową 
Ameryką, przeżyła nie lada wstrząs. Z głębokości przeszło tysiąca metrów wyciągnięto 
ogromnego kaszalota uduszonego pętlami kabla, który

background image

leżał na dnie w luźnych zwojach. Nurkując w poszukiwaniu ulu- ' bionego pożywienia, 
mątwy-olbrzyma, ssak morski zaplątał się i spowodował awarię. Zasługi ma jednak ogromne. 
Dowiódł niezbicie, jak głęboko potrafi zejść na żer, jak łatwo wytrzymuje ciśnienie ponad stu 
atmosfer, ponad stu kilogramów na każdy centymetr kwadratowy powierzchni ciała... Nie był 
to zresztą jedyny przypadek. Wielu jego braci odnajdywano później na głębokości 
dziewięciuset kilkudziesięciu metrów.

Manometry umocowane do harpunów wystrzelanych podczas polowań na wieloryby 

potwierdziły wkrótce zadziwiające możliwości morskich zwierząt. Zaskakujące w pierwszej 
chwili naukę. Lata żmudnych badań i obserwacji przyniosły próby wytłumaczenia tego 
zjawiska.

Wieloryb, który oddycha podobnie jak człowiek, czyni to — jeżeli tak można powiedzieć 

— „dokładniej". Z każdym oddechem odnawia dziewięćdziesiąt procent zawartego w 
płucach powietrza, a nie piętnaście do dwudziestu jak ludzka istota. Taki zapas wystarczy mu 
oczywiście na dłużej niż człowiekowi, ale w każdym razie nie na godzinne czy dwugodzinne 
zanurzenie. Przyczyny niezwykłej odporności trzeba więc było szukać w organizmie 
zwierzęcia. Powrócono do obserwacji foczego rodu — łatwiej przeprowadzać badania na 
fokach niż na wielorybach.

Zapisy miniaturowych kardiografów zamocowanych na grzbiecie nurkującego zwierzęcia 

przyniosły wkrótce rewelacyjny wynik. W miarę jak foka zanurzała się coraz głąbiej, 
następowało niewiarygodne zwolnienie tętna — ze stu na minutę do dziesięciu. Ten 
zwolniony rytm serca utrzymywał się przez cały czas jej' pobytu w głębinie, powodując 
nieporównywalnie mniejsze zużycie tlenu. Krążenie krwi słabło stopniowo, temperatura ciała 
spadała do plus czterśch stopni zaledwie, zamiast zwykłej — trzydziestu siedmiu. Całe 
prawie ciało foki pogrążało się w sen, z wyjątkiem mózgu, do niego bowiem bez przerwy 
dopływała świeża, bogato dotleniona krew pozwalająca zwierzęciu zachować bystrość, czuj-
ność i szybki refleks.

Wyniki badań zaskoczyły naukę. Nikt dotąd nie podejrzewał istnienia tak 

skomplikowanego mechanizmu, jakim przyroda

background image

obdarzyła ssaka morskiego każąc mu niegdyś zejść z lądu do morza w poszukiwaniu żeru.

Sensacyjne odkrycie tej częściowej hibernacji nie dawało jednak odpowiedzi na 

wszystkie pytania. W dalszym ciągu człowiek nie rozumiał, w jaki sposób zwierzę 
wynurzając się gwałtownie z morskich otchłani nie cierpi na zatory gazowe.

W organizmie ludzkim ilość azotu przenikającego z powietrza zawartego w płucach do 

krwi wzrasta gwałtownie, w miarę jak zwiększa się ciśnienie z zewnątrz. Podczas zbyt 
szybkiego wynurzenia na powierzchnię, a więc zbyt nagłego spadku ciśnienia, azot 
wyswobadza się pod postacią pęcherzyków, które powodują w tętnicach tak zwane zatory 
gazowe, a te z kolei — poważne zakłócenia pracy serca lub mózgu. Chcąc przeciwdziałać 
chorobie kesonowej człowiek musi wynurzać się z głębin powoli, etapami, odpoczywając co 
pięć, dziesięć metrów. Czasem trzeba ratować nierozważnego nurka w komorze 
dekompresyjnej, w której ciśnienie zmniejsza się stopniowo.

Jak więc radzą sobie ssaki morskie wypływając raptownie, bez najmniejszej szkody dla 

zdrowia, z głębiny liczącej kilkadziesiąt, a nawet kilkaset metrów?

W ostatnich dziesiątkach lat wiele powstawało rozmaitych teorii. Jedna, odrzucona dziś 

przez naukę, tłumaczyła zawile, że we krwi ssaków znajdują się prawdopodobnie jakieś nie 
znane bliżej bakterie, pochłaniające nadmiar azotu. Nikt nie potrafił jednak dać odpowiedzi 
na logiczne pytanie, co dzieje się z tymi mikroorganizmami z chwilą powrotu zwierzęcia na 
powierzchnię.

Jak wydrzeć morskim ssakom ich tajemnicę? Jak udostępnić ich przywileje człowiekowi? 

Oto zagadnienia, które dziś jeszcze spędzają sen z powiek wielu specjalistów, zagadnienia 
czekające wciąż na rozwiązanie. Badania trwają. Foka odgrywa w nich nadal ważną rolę — 
w przeciwieństwie do olbrzymiego wieloryba, którego nie sposób trzymać w wiwarium — 
można ją łatwo złowić, wprowadzić do arterii mikroinstrumenty badawcze, wypuścić do 
zamkniętego głębokimi sieciami fiordu i obserwować. Czy ssak morski zechce wreszcie 
kiedyś wyjawić człowiekowi swoją tajemnicę? Na to pytanie odpowie przyszłość.

background image

Z kilkudziesięciu odmian fok żyjących w oceanach, cztery tylko można spotkać w 

wodach Antarktyki. Reszta to przeważnie mieszkanki arktycznych mórz. Przed milionami lat 
w poszukiwaniu żeru wszystkie zmieniły środowisko lądowe na morskie. Odmienny jest ich 
wygląd, obyczaje, odmienne troski i radości, tak jak różne są te olbrzymie obszary żywiących 
je wód.

Pagophilus — znaczy po grecku: „ten, co kocha lód". Tę właśnie nazwę dała foce nauka. 

Trudno znaleźć lepszą, zwłaszcza w odniesieniu do foki obrączkowej, wiernej jak żadna 
północnym obszarom polarnych mórz, jedynej, jaka przed nadejściem długiej ciemnej nocy 
nie odpływa na południe Arktyki ze stadami swych sióstr. Kiedy już dnia zaczyna szybko 
ubywać, kiedy mroźny powiew strąca ostatnie grzywy pian z czubków zastygających fal, 
foka obrączkowa zaczyna swe drugie życie — podwodne.

Smukła, zwinna, opięta w brązowostalowe futerko, usiane jaśniejszymi plamami 

wydłużonych obrączek — im właśnie zawdzięcza swą nazwę — pełna gracji w każdym 
ruchu, uwija się żwawo w cienkiej jeszcze powłoce młodego lodu, żeby zawczasu 
przygotować sobie otwory oddechowe, do których podpływać będzie w ciągu długich 
miesięcy zimy, by co pięć, dziesięć, najwyżej co piętnaście minut wydmuchiwać z płuc 
zużyte powietrze i zaczerpnąć świeżego. Drąży więc pracowicie i przebija trzy do pięciu 
takich okien na świat w odległości mniej więcej dwu kilometrów jeden od drugiego. Dbać o 
nie musi troskliwie w ciągu całej polarnej nocy — ogrzewać je od spodu, wytapiać ciepłem 
oddechu, wydrapywać pazurami przednich płetw. Śnieg spiętrza się coraz wyżej, lód narasta 
do grubości dwu metrów, grozi zamknięciem szpary oddechowej. Żeby nie dopuścić do tej 
katastrofy, foka dzielnie walczy o dostęp do życiodajnego powietrza. Pod koniec gpiy jej 
„okno na świat" w przekroju przypomina wyglądem wydłużony dzwon. Wiosną, kiedy 
stężałe mrozem powietrze wreszcie łagodnieje, kiedy tu i ówdzie pęka twarda powłoka two-
rząc szczeliny, zwierzę wyślizguje się na lód i przednimi płetwami odgarnia mozolnie drobne 
odłamki kry. Nie można dopuścić, by zastygły w otworze w taflę nie do przebicia. Nieraz 
kładzie się

background image

na szparze, jakby własnym ciałem próbowała zamknąć dopływ mroźnego powietrza.

Na czas lęgów foka wypełza wreszcie ze swego królestwa ciemności na krę

:

 żeby drążyć 

sobie w śniegu misterne korytarze-lę- gowiska skryte przed okiem polarnego niedźwiedzia. 
Stąd może bezpiecznie nurkować pod lodową taflę w poszukiwaniu żeru, pożywić się i nie 
zauważona powracać do dziecka. Po przyjściu na świat jedynak jej wygląda jak spory 
kłębuszek białej puszystej wełny. Wzdycha żałośnie i piszczy, kiedy pozostaje sam. Nie umie 
jeszcze pływać, nie może schronić się pod krę. Instynkt każe mu czasem mieć się na 
baczności, zamilknąć. Próżny to trud. Niezawodny węch polarnego niedźwiedzia prowadzi 
go wprost do śnieżnego wzgórka, pod którym bezbronne foczątko zamiera z lęku.

Dorosła foka obrączkowa również nie ma spokojnego życia. Ze wszystkich stron czai się 

wróg. W morzu najgroźniejszy jest słynny wieloryb-morderca, krwiożerczy ssak morski 
antarktycz- nych i arktycznych wód. W żołądku potwora, który zabija wszystko, co stanie mu 
na drodze, co porusza się, co żyje, polarnicy niedawno odnaleźli szczątki szesnastu jej sióstr.

Na krach odwiecznym wrogiem jest nie tylko biały niedźwiedź. Od długich stuleci żywiła 

swym mięsem, ogrzewała swym tłuszczem, odziewała swą skórą całe pokolenia 
grenlandzkich Eskimosów. Jej zawdzięczają swój byt. I wreszcie ostatnim prześladowcą foki 
— kto wie, czy dziś nie najgroźniejszym — stały się elegantki całego świata sięgające po 
lekkie, ciepłe futerko, o srebrzystym połyskliwym włosie i pięknym rysunku jaśniejszych 
plam.

Jedyną bronią bezradnego wobec niebezpieczeństw stworzenia jest niewiarygodna 

czujność. Kiedy wygrzewając się w słońcu na krze zasypia, nie jest to zwykły sen. Co sześć, 
co osiem sekund unosi raptownie głowę, rozgląda się, nasłuchuje pilnie i znów zapada w 
niespokojną drzemkę. Krótkowzroczna, słuch ma znakomity. Najsłabszy podejrzany dźwięk 
wystarczy, żeby błyskawicznie, jednym silnym podrzutem znalazła się przy szczelinie i 
miękko spłynęła pod lód. Sześć razy na minutę, trzysta sześćdziesiąt na godzinę foka 
arktyczna budzi się w obronie swojego życia.

Któż lepiej zna obyczaje swej ofiary niż niedźwiedź polarny?

background image

Pod osłoną lodowych zwałów podkrada się do niej wykorzystując krótkie chwile snu. 

Zamiera bez ruchu, zastyga, gdy foka podnosi głowę. Ostatni decydujący skok oblicza tak, by 
jeszcze drzemiącą obezwładnić. Wie również, że płochliwa i ostrożna grzeszy niestety 
nadmiarem zgubnej ciekawości. Niecierpliwi ją zbyt długa cisza, interesuje każdy nieznany 
dźwięk. Wąsaty pysk wdzięcznym ruchem wychyla się powoli ze szczeliny. Wokół cisza, 
spokój. Przyczajony napastnik ani drgnie. Czarną plamę nosa zakrył łapą, przymrużył ślepia i 
wyczekuje cierpliwie, nim z wody nie wynurzy się obłe, szare ciało.

Wykorzystywał także od wieków przysłowiową ciekawość foki obrączkowej łowca 

eskimoski, cichym gwizdnięciem wywabiając ją z wody na krę. Czyhał czasem godzinami, 
cierpliwy jak niedźwiedź, w prawej ręce dzierżąc mocno harpun zakończony ostrym 
kościanym grotem. Marzł na wietrze, stygł na mrozie, ale nie rezygnował. Musiał powrócić 
do igloo z mięsem. Czasem pod osłoną białego ekranu, który imitował taflę lodu, podchodził 
płochliwe zwierzę. Przebrany w skórę foki naśladował jej ruchy, tarzał się po śniegu, 
przeciągał się, pomrukiwał jak ona — czynił wszystko, żeby zmylić czujność swej ofiary. 
Zabijał, żeby żyć. Jak Wielki Biały.
» * •

Foczy ród w Arktyce nie ma łatwego życia. Więcej jeszcze mogłaby powiedzieć o 

ciężkiej swej doli siostra foki obrączkowej, zwana grenlandzką. Wrogiem jej jest przede 
wszystkim człowiek. Naj- okrutniejszym.

Trudno zapomnieć widziane z bocianiego gniazda myśliwskiego statku lub z pokładu 

samolotu morze bieli, ciągnące się po horyzont, pocięte delikatną siatką pęknięć i usiane 
niezliczonymi ciemnymi kreskami obłych ciał, tysiącami, dziesiątkami, setkami tysięcy fok.

Wykonane z powietrza na przełomie maja 1928 roku fotografie pokrytych krą obszarów 

Morza Białego wykazały, że zgromadziło się tu na lęgi ponad trzy miliony fok 
grenlandzkich. Podobne skupiska zalegają także krawędzie ławicy lodu na Morzu Gren

background image

landzkim w pobliżu wyspy Jan Mayen, u wybrzeży Labradoru i Zatoki Świętego Wawrzyńca.

Foka grenlandzka od wieków „przypisana" wodom północnego Oceanu Atlantyckiego 

inne ma obyczaje niż jej siostra. Przed chłodem polarnej nocy, skuwającym ocean jednolitym 
pancerzem, ucieka na południe Arktyki. Czas godów weselnych i lęgów obchodzi gromadnie 
w olbrzymich stadach. Młode, znacznie większe od malców loki obrączkowej, przychodzi na 
świat wprost na krze, bez osłony śnieżnych schronów. Od nieskalanej bieli gęstego, 
puszystego futerka ostro odcina czerń noska i ogromnych ślepi, pozornie pozbawionych 
wyrazu. Spojrzenia ich nie sposób jednak zapomnieć. Przyroda upiększyła jeszcze małą 
foczkę twardą szczeciną paru wąsów i dwiema ciemnymi kępkami nad oczyma, które nadają 
pyszczkowi wyraz wiecznego zdumienia. Bo i jest się czemu dziwić. Choćby temu 
okrutnemu losowi, jaki każe umierać maleństwu, nim zasmakuje życia.

Niewiele bezbronnych puchatych kłębków doczeka się zmiany jedwabistego białego 

futerka na krótki srebrzysty włos usiany ciemniejszymi plamkami. Niewiele dożyje dorosłego 
wieku.

Spod nabrzmiałych śniegiem chmur wiecznie zamglonego horyzontu wiatr niesie daleko 

ni to beczenie jagnięcia, ni to kwilenie dziecka. Dziesiątki, setki tysięcy żałosnych głosów 
przyzywających matki. Wtedy właśnie między pola lodowe wdzierają się gromadnie 
myśliwskie statki. Na pokładach wiozą załogi nienasyconych tro-> pićieli fok. Norweskie, 
nowofundlandzkie, radzieckie. Natrafiwszy na wielkie lęgowiska, bez trudu, bez ryzyka, w 
ciągu zaledwie paru godzin łowcy mogą wrzucić do luków statku parę tysięcy puszystych, 
cennych skórek. Chełpią się szybkością łatwego mordu, dochodzą w tym do mistrzostwa, ich 
zawodem staje się zabijanie.

Od przeszło dwustu lat o tej samej porze roku, na tych samych niezmiennie obszarach 

rozpoczyna się masakra foczego rodu. Krwawa, nieubłagana.

W ciągu półwiecza, w latach 1850-1900, czterysta myśliwskich jednostek z Nowej 

Fundlandii, z załogami liczącymi ponad trzynaście tysięcy ludzi, przywoziło z Dalekiej 
Północy siedemset tysięcy skór. Rokrocznie...

background image

Miażdżąc pałką czaszkę białej foki człowiek zapisywał najczarniejsze karty w dziejach 

arktycznych polowań. Następne dziesiątki lat nie położyły kresu jego zachłanności. Nie 
odstraszały katastrofy, jakim ulegały często statki myśliwskie więzione w kleszczach lodu, 
nie przerażał ciężki marsz po krach do najbliższych wybrzeży. Czyż nie zwano młodych 
foczek grenlandzkich „białym złotem" Arktyki? Ogarnięty żądzą mordu łowca tłukł więc 
niemiłosiernie bezbronne stworzenia, nawet i te, których skór nie był w stanie pomieścić w 
lukach statku. Zabijał bez potrzeby. Nie tak, jak Wielki Biały.

Opinia publiczna wielu krajów nieraz już protestowała, nieraz domagała się zaprzestania 

rzezi, ale głos jej pozostawał bez echa. Polowania były i są łatwe, zysk — ogromny.

Współczesna technika przyśpieszyła koniec po macoszemu potraktowanego przez matkę-

przyrodę rodu. Wyprawy łowieckie na lęgowiska grenlandzkich fok, w ostatnich kilku 
dziesiątkach lat wsparte łamaczami lodu, radarem i zwiadem lotniczym, coraz łatwiej, coraz 
szybciej dokonywały dzieła zagłady.

Druga wojna światowa nieoczekiwanie przyniosła fokom w darze trzy lata wytchnienia. 

Zabijając się nawzajem ludzie zapomnieli o mordowaniu zwierząt. Żyły spokojnie, nikt ich 
nie ścigał, nie tłukł pałkami, więc rozmnażały się w olbrzymie stada. Wystarczyło jednak, by 
umilkł huk dział, a znów rozpoczęła się krwawa focza epopea.

W trzydzieści pięć lat po pierwszym lotniczym podliczeniu ilości fok grenlandzkich na 

krach Morza Białego dokonano ponownie, w 1962 roku, serii zdjęć z powietrza. Z paru 
milionów zwierząt pozostało zaledwie około siedmiuset tysięcy. Cyfry te, szeroko 
publikowane, wywołały wreszcie zaniepokojenie.

Jakie ograniczenia, jakie zakazy mogłyby uchronić wędrowne stworzenie, które 

odwiecznymi szlakami przekracza beztrosko granice radzieckie, norweskie i duńskie?
W 1964 roku na wniosek komisji radziecko-norweskiej postanowiono zaprzestać całkowicie 
odłowu fok grenlandzkich na Morzu Białym na przeciąg najbliższych pięciu lat. Czy krótka 
przerwa w bezlitosnej masakrze uratuje to najbardziej bezbronne stworzenie Dalekiej 
Północy?

background image

Siadami komisji poszły inne kraje. W chwili obecnej ograniczenia i zakazy łowców 

obejmują prawie całą Arktykę. Mieszkańcy wybrzeży polarnych mórz mają prawo polować, 
żeby zaopatrzyć się w mięso i skóry nieodzowne do życia. Na niektórych terenach prowadzi 
się i dziś jeszcze ustalany co roku odstrzał pewnej ilości fok.

Dlaczego nieszczęsne stworzenie nie korzysta z przywileju nietykalności jak inne ginące 

zwierzęta arktycznych oceanów i lądów? — zaprotestuje ktoś może. W odpowiedzi na ten 
zarzut głos zabierają ichtiologowie i ekonomiści.

Jedna foka zjada rocznie około dwu tysięcy kilogramów ryb. Jeżeli przyjąć, że w roku 

1970 na Morzu Białym znajdować się będzie około dwu milionów fok grenlandzkich, będą 
musiały złowić — żeby żyć — około czterech miliardów kilogramów ryb. Połowy 
europejskich statków rybackich niewiele przekraczają tę liczbę. Jest się nad czym 
zastanowić.

Współczesny świat przyniósł nam raptowny, niewiarygodny skok w przyroście ludności. 

Zgodnie ze statystyką Organizacji Narodów Zjednoczonych glob ziemski liczyć będzie za lat 
trzydzieści sześć do siedmiu miliardów mieszkańców, to jest prawie dwukrotnie więcej niż 
dzisiaj. Skąd wziąć dla wszystkich żywność? Nie dostarczą jej przeludnione lądy. Planeta 
nasza w większej części pokryta jest płaszczem oceanów, sięgnąć więc trzeba do głębin 
morskich. W dobie planowej gospodarki człowiek musi wynaleźć jakiś złoty środek: nie dać 
wyginąć fokom arktycznym, ale nie dać się im zarazem ograbiać z żywności.
S • •

Podobne troski i podobną udrękę jak mieszkanki wód Grenlandii do niedawna jeszcze 

przeżywała ich daleka krewna, zwana uchatką grzywiastą. Część swego życia ta wielka 
podróżniczka spędza na szlakach odwiecznych wędrówek z południowych rubieży Oceanu 
Spokojnego do tonących we mgle wysepek Morza Beringa.

Odmienny jest jej wygląd, odmienne obyczaje, a nawet pewno

background image

i pochodzenie. Ród swój uchatka wywodzi z drapieżców lądowych i najpóźniej z całej 
rodziny płetwonogów zeszła do morza.

Wśród ssaków, ongiś lądowych, a dziś morskich, wieloryb pierwszy przed wielu 

milionami lat wybrał w poszukiwaniu żeru środowisko wodne. On też kształtem najbardziej 
upodobnił się do ryby, czemu zawdzięcza swą nazwę. Płetwonogie później niż on odkryły 
nieskończoną obfitość żywności w oceanach. I nie wszystkie w jednym czasie. Dowodem 
tego jest choćby uchatka, która najpóźniej zszedłszy do wody, zachowała po dziś dzień 
najwięcej cech ssaka lądowego. Zgrabną głowę ozdabia wyraźna koncha ucha — stąd 
pochodzi jej nazwa — podczas gdy reszta kuzy- nek-fok zachowała już tylko otwory uszne. 
Do poruszania się po lądzie jedna jedyna z całej rodziny płetwonogów używa wszystkich 
czterech kończyn. Opierając się na przednich płetwach tylne podgina do przodu. Tej sztuki 
nie dokona już żadna z fok, które niezgrabnie, powoli czołgają się po lodzie.

Jej lądowe pochodzenie najjaskrawiej jednak uwidacznia się w morzu. Uchatka nie 

posługuje się tylnymi kończynami, jak foki, lecz przednimi, długimi niczym ludzkie ramiona 
płetwami. Pracuje nimi po mistrzowsku z nieporównanym wdziękiem i lekkością niby ptak 
skrzydłami. Wrzecionowate ciało niczym torpeda tnie fale oceanu z szybkością dochodzącą 
do dwudziestu pięciu kilometrów na godzinę. Wciąż płynie — tym również różni się od fok 
— linią falistą. To wynurza się ponad fale w regularnych odstępach czasu, to ginie w toni 
morskiej. Podobnie jak to czynią na wodach Antarktyki pingwiny. One także przed 
milionami lat zeszły z lądu do wody.

Puszyste, gęste, lśniące futro uchatki od dawien dawna znał Pekin i cenił je na równi z 

sobolem i gronostajem. Na dwór carski do Moskwy dotarło w początkach XVIII stulecia z 
odległych wschodnich krańców imperium, budząc zachwyt i pożądanie. „Czemu tak mało 
tych skór? Przysyłajcie więcej" — żądano niecierpliwie. Syberyjscy myśliwi prześcigali się 
w zapale łowieckim, ale nigdy nie mogli nastarczyć dosyć pięknych futer. I nie wiadomo 
kiedy człowiek odkryłby wreszcie największe na świecie lęgowiska uchatek, gdyby nie 
wyznanie starego łowcy z dalekiej Kamczatki, gdyby nie przypadek.

background image

NA TO SPOTKANIE NIE SPÓŹNI SIĘ ŻADNA
Spod futrzanych kołpaków skośne oczy bojaźliwie zerkały na górującą nad wszystkimi 
postać dowódcy. Godzinami wystawał na dziobie, nie zważał na pieniste bryzgi fali 
ściekające po długiej po kolana włochatej kuchlance, zapatrzony w morze, jakby coś 
dostrzegał za burą gęstwą mgły. Zmierzwiona broda, nisko na kark opadające strąki włosów i 
chmurne spojrzenie ledwie widocznych spod sobolowej czapy oczu, przekrwionych i 
podpuchniętych, nadawały mu wygląd groźny. Bo też taki był. Żaden z trzydziestu ludzi 
załogi nie śmiał odezwać się, prosić, błagać, żeby zawrócił, póki jeszcze czas, żeby ratować 
przed zgubą siebie i wszystkich.

Od początku wyprawy morze nie było im przyjazne. Już następnej doby po opuszczeniu 

Kamczatki rozszalał się sztorm. W ciągu długich tygodni fala za falą z hukiem przewalały się 
przez burty, jednym machnięciem zmyły z pokładu kilku ludzi, nim zdążyli krzyknąć. 
Wichura rwała w strzępy ciężkie żagle z foczych skór, a kiedy wreszcie ucichła, morze 
zasnuła mgła. Jak zjawy wyłaniały się z niej tuż przed dziobem ogromne lodowce. Wiało od 
nich śmiertelnym chłodem, oślepiały bielą. Zderzenie z taką lodową górą to pewna zguba...

Jak na szamana patrzyli na dowódcę Kamczadale. Mogliby przysiąc, że poprzez ten 

zawiesisty opar dostrzegał przeszkody, zawsze na czas zmieniając kurs. Bali się go, słuchali, 
odgadywali każde niemal życzenie, nim zdołał je wypowiedzieć, nie rozumieli tylko, po co 
wypływał tak daleko, czego szukał na tych nieprzyjaznych wodach. Puste były i wrogie. I 
każdy z nich przyrzekał sobie, że nigdy, póki życia nie wyjdzie z nim więcej na morze.

Z pogardą patrzył dowódca na swych ludzi. Odgadywał, co ich nęka, jakby czytał w ich 

myślach. Nie, żaden z nich nie był w sta-

background image

nie pojąć tej pasji, która nie pierwszy raz przyganiała go na te wody.

Prybyłow Gerasim, Kozak syberyjski, od paru dziesiątków lat^ir: podobnie jak jego dziad 

i ojciec — przemierzał wschodnie krańce rosyjskiego imperium, ściągając od tubylców jasak, 
czyli daninę składającą się z fok, soboli i gronostajów. Surowy, bezlitosny jak te dzikie 
obszary, które były mu domem. Rok w rok słał sanie pełne skór do odległego o przeszło 
tysiąc kilometrów Ja- kucka. Stamtąd po bezdrożach tundry i tajgi wędrowały dalej, aż do 
Moskwy, dla Katarzyny II.

Od dawien dawna myśliwi zdobywali skóry fok uchatek na przybrzeżnych skałach 

Kamczatki i Wysp Aleuckich, ale dwór carski żądał wciąż więcej. Gubernator w Jakucku, 
przynaglany ustawicznie, groził swym podwładnym karami za opieszałość. Strapionemu 
Prybyłowowi z pomocą przyszedł przypadek. Ulitował się kiedyś — chociaż litość rzadko 
miała dostęp do jego serca — nad starym, na wpół oślepłym łowcą i zwolnił go od 
obowiązku płacenia jasaku. W dowód wdzięczności Kamczadal wyjawił mu tajemnicę 
przekazywaną z dziada pradziada w rodzime — opowiedział o dalekich, tajemniczych 
wyspach, gdzie na lęgi zbierają się foki długowłose, uchatki.

— Nie takie jak nasze, po stokroć piękniejsze. Nikt nie wie, dlaczego tam płyną, skąd 

przybywają, dokąd wracają. Pokrywają skały gęstą i ruchomą masą, na własne oczy 
widziałem — mówił. — A było ich tam więcej niż gwiazd na niebie... Gdzie je znaleźć, 
pytasz. Płyń przed siebie na pełne morze, zapomnij o niecierpliwości, szukaj. Mnie raz w 
życiu zapędziła tam burza. Może i tobie się poszczęści, próbuj. Ja już ich nie ujrzę, nie 
usłyszę, choć krzyczą tak głośno, że burzę zagłuszają. O dzień drogi od wysp słychać je na 
morzu. Ale wysp chronią złe duchy, mamią człowieka, zwodzą. Strzeż się!

...Tyle co gwiazd na niebie" — te słowa natrętne jak chmara

syberyjskich komarów brzęczą w uszach Prybyłowa odbierając spokój. Toż to fortuna! A 
sława? Rozniosłaby się w pieśniach po wszystkich kozackich chutorach, dotarłaby może do 
samej Moskwy, do Katarzyny? Jak chwała Wasila Jermaka, który przed

background image

dwustu laty podbił i złożył u stóp cara Iwana IV tatarskie miasto Sybir, złotem i klejnotami 
obsypany potem za swój dar.

Ogarnięty gorączką sławy, Prybyłow postanawia co prędzej działać. Namawia bogatych 

kupców Pietropawłowska, by dali mu statek — nie sposób przecież szalupą wypłynąć na 
pełny ocean, w nieznane.

Statek niewielki był, ale mocny. Bale i deski, zbijane drewnianymi kołkami, wiązane 

najmocniejszym z mocnych rzemieniem ze skóry morsa. Z takich samych rzemieni upleciono 
liny przytrzymujące maszt i żagle ze skór foczych, zawieszono na nich drewnianą kotwicę — 
żelazo zbyt cenne było podówczas na kamczackich wybrzeżach, przywożono je saniami z 
odległego Jakucka. Prymitywny kompas i drewniany kątomierz były jedynymi instrumentami 
nawigacyjnymi Kozaka. Żeglował zdany na własny instynkt, jak ongiś Wikingowie.

Trzydziestu Kamczadalów i paru znanych z odwagi Kozaków stanowiło załogę. Ciasno 

było pod pokładem, ciemno, nieraz głodno. Zabrali zapasy żywności — trochę suszonego 
mięsa fok i ryb, słoniny, parę worów kaszy, mąki i wielką na owe czasy nowość: beczkę 
kiszonej kapusty, najlepsze lekarstwo na szkorbut. Ale na jak długo miało im to wystarczyć? 
Sztorm ich nie oszczędzał, miotał łupinką statku z boku na bok, od dziobu po rufę, trząsł i 
rzucał jakby chciał wypruć z ludzi wnętrzności.

Prybyłow rozpoczął poszukiwanie tajemniczych wysp w roku 1766. Nie łudził się 

nadzieją, że je odnajdzie za pierwszym razem, ale wierzył słowom starego łowcy. Słuszne 
okazały się jego przestrogi przed złymi duchami, co strzegły skarbów. Długo wodziły 
wyprawę po rozkołysanym oceanie, .długo spowijały tumanem mgły, nękały sztormami, 
groziły nieustannie zmiażdżeniem o ostre zęby lodowych gór. Zawróciła wreszcie z niczym.

Ledwie ludzie zeszli na brzeg, rozpierzchli się na wszystkie strony, byle dalej od statku i 

od Prybyłowa. Dość mieli oceanu, dość daremnych poszukiwań, przeklinali chwilę, w której 
weszli na pokład. Ale dowódca ledwie znalazł się na lądzie, już zaczął przemy- śliwać o 
nowej wyprawie. Hardą duszę pożerała wyobraźnia, piętrzyła przed nim góry złota, zwodziła 
nadzieją sławy. Obietnicami wysokich zarobków zwabił rychło i zwerbował nową załogę.

background image

Druga nieudana podróż w nieznane zamiast zniechęcić go, utwierdziła jeszcze w 

szaleńczym zamiarze dalszych poszukiwań. Wypłynął na trzecią, w czwartą i piątą. W 
czumach i szałasach wzdłuż wybrzeży Kamczatki powtarzano opowieści i śpiewano
O opętanym foczą gorączką Kozaku — tak, jak to sobie przed laty wymarzył. Matki straszyły 
nim dzieci, mężczyźni uciekali z osiedli i kryli się na jego widok. A on śpieszył się w obawie, 
że ktoś może go ubiec. Wieść o tajemniczych wyspach, o nieprzebranych bogactwach, jakie 
czekały na człowieka, szeroko rozniosła się po całej Syberii.

Siedemnaście razy zawracał Prybyłow do Pietropawłowska z pustymi rękami. Nie chciał 

ustąpić. Zaciął się w uporze. Nie o sławę już mu szło, nie o foki, ale o honor.

Dwadzieścia lat mijało od pierwszej podróży, kiedy po raz osiemnasty wypłynął na 

ocean. Obiecywał, przysięgał kupcom-ar- matorom, że to już ostatnia próba, ale nie wierzył 
mu żaden. Za każdym razem mówił to samo, a obietnicy nigdy nie dotrzymywał.

Od pierwszych dni gęsta mgła spowiła statek. Lepka, dusząca, nieprzebitą ścianą odcięła 

ludzi od świata, uwięziła. Wiatr ucichł. Monotonny chlupot drobnej fali o burty i cisza 
mącona tylko skrzypliwą skargą trzeszczącego w wiązaniach statku były nie do zniesienia. 
Nawykli do burz na oceanie Kamczadale woleliby po stokroć ryk sztormu. Coś nieludzkiego 
czaiło się w tym bezruchu.

Strach przed dowódcą tym razem nie stłumił pierwszych oznak buntu.
— Zawracaj, kapitanie, chcemy zobaczyć jeszcze nasze żony i dzieci. Prowadzisz nas na 

zgubę! — zaczynali nieskładnie i milkli, gdy spoczęło na nich ciężkie spojrzenie chmurnych 
oczu.

Dzień upływał za dniem ńa pustym oceanie, tydzień za tygodniem. Mgła nie ustępowała. 

Niepokój wzrósł, kiedy poprzez jej zawiesistą ścianę przedarł się wreszcie po kilku 
tygodniach jakiś dziwny dźwięk. Ni to szum wiatru, ni huk fali rozbijającej się o skały. 
Czyżby daleki grzmot? Nie, nie ustawał a potężniał z każdym dniem, z każdą niemal 
godziną. Strwożeni ludzie zamilkli. „To już-koniec!" — myślał niejeden kreśląc trzykrotny 
znak krzyża i żegnając się z życiem.

background image

— Sondować dno! — ryknął co sił w płucach dowódca. Z trudem powściągał niepokój.
Z każdym przebytym sążniem głębokość malała. Jednostajny szum narastał z chwili na 

chwilę, przedzierał się przez mgłę, tajemniczy, złowrogi, przechodził z wolna w huk sztormu. 
Pod koniec dnia gwałtowny podmuch wiatru targnął zasłoną mgły, rozdarł ją na strzępy. 
Ludzie oniemieli.

„...Więcej niż gwiazd na niebie"... — zadźwięczały w uszach Kozaka słowa starego 

łowcy.

Jednolita, masa brązowych i srebrzystych cielsk, skłębiona, rozedrgana, tłoczyła się na 

wielkiej kamienistej plaży u stóp wysokich, czarnych skał. Przybrzeżne wody aż kipiały w 
zamęcie tłoczących się zwierząt. Jedne, przeciskając się z trudem w tłumie, spełzały do 
morza i nurkowały wzbijając w górę pióropusze wody, inne wczołgiwały się z powrotem na 
brzeg. Powietrze wibrowało ogłuszającym rykiem setek tysięcy gardzieli. Czyż stary łowca 
nie uprzedzał, że słychać je z daleka? A więc to były owe tajemnicze Wyspy Mgieł, do 
których od dawna dążył tak uparcie Gierasim Prybyłow?
• • *

Dla paru milionów nieszczęsnych uchatek ziszczenie kozackich marzeń równało się 

wyrokowi śmierci. Bezbronne, nie znające dotąd wroga, bez oporu dawały się wybijać.

W roku 1786 dwie niewielkie wysepki wulkanicznego pochodzenia, dwa strzępki skał i 

rozpadającej się ziemi na Morzu Beringa nazwano jego imieniem. Stało się, jak pragnął — 
szeroko po świecie rozniosła się jego sława. Ale była to zła sława.

Od wybrzeży amerykańskich i azjatyckich do Wysp Prybyłowa rokrocznie ciągnęły 

dziesiątki, setki kutrów, szalup i statków myśliwskich pod rozmaitymi flagami. Ludzie bez 
opamiętania mordowali bezbronne zwierzęta, niszczyli lęgowiska. Przed niespełna 
osiemdziesięciu laty załoga jednego tylko myśliwca w krótkim czasie wybiła około 
siedmiuset tysięcy uchatek, zwanych także lwami morskimi. Pod pokładem zmieściło się 
zaledwie dziewięćdziesiąt tysięcy skór...

background image

W sto lat po odkryciu Prybyłowa car Aleksander II sprzedał Alaskę, wraz z okolicznymi 

wysepkami na Morzu Beringa, Ame- 

;

 ryce za siedem milionów dolarów, uszczęśliwiony, że 

znalazł lekkomyślnego nabywcę na te „kilka ton lodu". Opinia publiczna Stanów 
Zjednoczonych gorzko wymawiała ówczesnemu ministrowi finansów, że zapłacił tak drogo 
za niepotrzebny nikomu skrawek polarnego pustkowia gdzieś na krańcu świata. „Toż to 
czyste szaleństwo! Rozrzutność!" — krzyczano. Czas nie przyznał racji oburzonym 
obywatelom Nim minęło kilka dziesiątków lat, sam tylko dochód ze skór nieszczęsnych 
uchatek z nadwyżką wyrównał te kilka milionów, nie mówiąc o innych nieprzebranych 
bogactwach mroźnej ziemi.

Podniesiona do godności czterdziestego dziewiątego — największego ze wszystkich — 

stanu Ameryki Północnej, Alaska okazała się przysłowiowym złotym jabłkiem, prawdziwą 
perłą gwiaździstego sztandaru.

Najgorzej na tej transakcji wyszły biedne lwy morskie. Załogi tropicieli ciągnęły teraz 

horda za hordą, ze wszystkich zakątków świata. Tak łatwego zarobku, takich olbrzymich 
zysków nie sposób było znaleźć gdzie indziej. Uchatek bez liku, ponad trzy miliony, wydatki 
na polowanie niewielkie i żadnego ryzyka. Wyspy Mgieł przez długie dziesiątki lat spływały 
rzekami krwi mordowanych zwierząt. Setki tysięcy skór nie mieszczących się w lukach 
porzucano beztrosko na pastwę żarłocznych wielorybów-morder- ców, które stadami 
napływały do wybrzeży na krwawą ucztę, rekinów i polarnego ptactwa.

W ciągu niewielu lat ilość uchatek zastraszająco zmalała. W obawie, że wyginą 

całkowicie, zaniepokojeni Amerykanie, postanowili w okresie lęgów wysłać na wyspy 
kanonierki „dla ochrony zwierząt". A może raczej cennych futer?

Przybrzeżne wody bywały w owym czasie widownią niejednej morskiej potyczki, 

niejednej marynarskiej tragedii. Załogi uzbrojonych okrętów otrzymały polecenie, by 
rekwirować każdy myśliwski statek, w razie oporu strzelać, na szyprów kapitanów i ar-
matorów nakładać ogromne grzywny. Obostrzenia wywołały jednak wprost odwrotny skutek. 
Piraci nie dali za wygraną. Znając odwieczne szlaki foczych wędrówek zaskakiwali stada 
zwierząt

background image

na pełnym oceanie. Masakrowali bez litości — i samce, i brzemienne samice, i młode, które 
spieszyły po raz pierwszy na weselne gody. Nie przejmowali się tym, że większość 
ustrzelonych szła na
dno, te, co zdołali wciągnąć na pokład, sowicie opłacały trudy. * » *

Do olbrzymich stad lwów morskich, które pędzą zimą beztroski żywot na bogatych w 

ryby wodach Japonii, rokrocznie w końcu kwietnia wkrada się jakiś dziwny niepokój. 
Zwlekają się jak na komendę z przybrzeżnych skał, wypływają częściej na pełny ocean, krążą 
niespokojnie po plaży, jakby nagle dość miały leniwego, sytego życia. Stada to osobliwe, 
złożone wyłącznie z ciężkich, masywnych zwierząt, które w wieku dojrzałym osiągają dwa 
metry długości i wagę ponad ćwierć tony. To wszystko samce uchatki. Urodą nie grzeszą, 
zyskują chyba tylko na porównaniu ze swym bliskim krewniakiem z wód Antarktyki, 
największym na świecie płetwonogiem, słoniem morskim.

Lew morski w swej brzydocie potrafi być wspaniały, kiedy wsparty nieruchomo na 

przednich płetwach, godzinami wypatruje na pustym horyzoncie pierwszych towarzyszek 
weselnych godów. Nie czeka ich na japońskich wodach, musi wypłynąć na drugi kraniec 
oceanu, żeby je ujrzeć. Odwieczny instynkt podpowiada mu jednak, że na to spotkanie nie 
spóźni się żadna.

Matka przyroda wyreżyserowała genialnie z precyzyjną dokładnością wszystkie terminy 

dalekiej wędrówki. Lew morski obchodzić będzie weselne gody nie w głębinach oceanu jak 
foki arktycz- ne, lecz na stałym lądzie, na tajemniczych Wyspach Prybyłowa' i Wyspach 
Komandorskich. Nie w ciszy, nie w spokoju, lecz burzliwie, hałaśliwie, w zbitej ciżbie setek 
tysięcy ciał, w zgiełku haremów, w ogłuszającym ryku walczących samców.

Na te dziwne spotkania ściągają lwy morskie z olbrzymich obszarów Pacyfiku — samce 

od brzegów Japonii, samice z wód kalif oi^nij skich. Oddzielone od siebie setkami, czasem 
tysiącami mil morskich co roku zjawiają się na Morzu Beringa z punktualnością budzącą 
podziw. „Oni" jak przystało przybywają pierwsi wybrać

background image

zawczasu najlepsze miejsce na lęgowisko. „One" przybywają później, „na gotowe".
Pierwsza na morze wypływa z japońskich wód bogata w doświadczenia poprzednich lat 

starszyzna. Który to już raz odbywa tę długą i niebezpieczną podróż? W ślad za nimi pełne 
sił i chęci do przygód suną zastępy młodzieży. Kierunek — wschód.

Na pełnym oceanie, bez wahania, z absolutną pewnością, jakby prowadzona 

najdokładniejszym elektronowym układem nawigacyjnym, cała eskadra zmienia kurs pod 
kątem prostym. Bez widocznej przyczyny, od wieków zawsze w tym samym miejscu, zawsze 
o tej samej porze roku obiera zawsze ten sam kierunek — biegun północny. Nie znęcą ich 
przyjazne brzegi mijanych wysp i wysepek ani bogate ławice ryb, które zbaczają z ich kursu. 
Od stuleci trasa wędrówek prowadzi do chłostanych wiatrami, zasnutych wieczną mgłą 
ubogich wód wokół Wysp Prybyłowa. To odległe lęgowisko kazał im ongiś wybrać 
odwieczny doradca, instynkt.

Lądując wreszcie na brzegu wyspy lew morski szybko zapomina o trudach podróży, o 

tych dwu tysiącach przebytych kilometrów. W podkurczach olbrzymiego cielska pędzi co 
tchu zająć na kamienistej, pustej jeszcze plaży wygodne miejsce bliższe morza, do którego 
łatwiej mu będzie zagnać jak najwięcej branek.

Śpieszy. Nim otrząśnie wodę z futra, nim rozprostuje mięśnie, nim zaczerpnie w płuca 

oddechu, rozpoczyna zaciekłą walkę o ten skrawek gruntu, jaki na czas weselnych godów 
będzie mu domem. Wystarczy, by jakiś intruz przekroczył zaklętą linię nie nakreślonej 
granicy, a ostrzegawczy chrapliwy ryk wstrząsa powietrzem. Przybysz cofa się najczęściej 
bojaźliwie i wędruje w głąb wyspy na dalsze, gorsze miejsce. Lub upiera się i atakuje.

7. dnia na dzień ubywa miejsca na kruszejących wiekami skałach czarnej lawy, coraz 

dalej w głąb, coraz wyżej, muszą szukać sobie legowiska ci słabsi, co przybywają spóźnieni. 
Każdej doby jak na jakiś tajemniczy apel wychodzą tłumnie z wód oceanu nowe hordy 
kosmatych potworów. Po starszyźnie, która gęsto obsadziła najlepsze skrawki plaży, kolej 
przychodzi na młodsze pokolenie, mniej doświadczone.
Biada temu, co wtargnie na nie swoją ziemię. Niczym wiosenny grzmot przetacza się w 
powietrzu nieprzerwany ryk. Potyczki roz

background image

grywają się jedna za drugą. Oto dwa cielska w głuchych kicnięciach. płetw o skały pełzną już 
ciężko ku sobie. Z szeroko rozwartych paszczy, porosłych twardą szczeciną obwisłych 
wąsów buchają w górę kłęby pary, żółtawą bielą połyskują Wy, drgają , kurczowo szczęki. 
Kwadratowe kudłate łby przywierają do ziemi raptownym ruchem. Grzmiący ryk milknie. 
Krótkie ostrzegawcze sapnięcie, niczym syk lokomotywy pod parą, zapowiada walkę.

Obaj zapaśnicy dyszą gwałtownie przed decydującą chwilą, jakby z każdym wdechem 

nabierali nowych sił. Błyskawicznemu ciosowi ostrych jak brzytwy kłów odpowiada jęk. 
Cios to najcelniej- szy obezwładniający przeciwnika — w przednią płetwę. Ale ból dodaje 
jeszcze sił. Zęby wpijają się w kark napastnika, tuż nad grzywą. Kuchy są błyskawiczne, jak 
cięcia klingi. Starcie idzie za starciem. Syk wciekłości miesza się z wyciem bólu w nieprze-
rwaną symfonię.

W tumanach kurzu zwarte, wczepione jeden w drugiego grzywacze tarzają się po żwirze, 

walczą zajadle, do upadłego. Żaden nie chce ustąpić. Na czerni futra tu i ówdzie bieleją 
strzępy podskórnej warstwy słoniny, czerwienią się szerokie płaty odkrytych do żywa mięśni, 
broczą krwią. Od czasu do czasu zwierzęta przerywają bój niczym zapaśnicy na ringu, by po 
chwili jak na dźwięk niewidzialnego góngu ruszyć ponownie do starcia. Wiele czasu minie, 
nim któryś wreszcie odpełznie ciężko do morza, leczyć rany najskuteczniejszym lekarstwem 
— słoną wodą. Wzniesiony na tylnej płetwie jak posąg na postumencie, z rozwartą paszczą, 
zwycięzca długo toczy wokół przekrwionymi ślepiami, wyzywa innych do walki. Często 
przyjdzie mu stoczyć jeszcze niejedną w ciągu doby — z ostatniej wychodzi zazwyczaj w 
opłakanym stanie.

Zażarte bójki o „własne miejsce na ziemi" trwają bez przerwy, w dzień i w noc jasną jak 

dzień w ciągu kilku tygodni. Bezwzględne, do upadłego, tym zacieklejsze, im mniej zostaje 
wolnych skrawków kamienistej plaży okupionych krwią. Instynkt posiadania każe zwierzęciu 
niejedno przecierpieć. Kiedy oczekuje przybycia samic, głoduje nie mogąc ani na chwilę 
oddalić się od lęgowiska, strzegąc uparcie tych granic, jakie sam wyznaczył. Nie pożywi się 
też, gdy przybędą wreszcie samice. Bo kto doprowadziłby je do haremu? Kto przypilnował?

— Osaczeni...

background image

W początkach czerwca, w ciągu jednego, dwu dni, jakby nożem uciął, milkną kłótnie, 

ustają swary i bójki- Ale to nie koniec walkom, to tylko przerwa, zawieszenie broni. Zbliża 
się chwila najważniejsza. Wsparty na przednich płetwach jak samolot polarny na płozach, 
lew morski milknie i nieruchomieje.. Z oczyma utkwionymi w rozkołysane wiecznym 
rytmem morze, z szyją wyciągniętą na południowy wschód, z rozwianą na wietrze wspaniałą 
grzywą o głębokim brunatnym połysku, przypomina owego niedźwie- , dzią drapieżcę, który 
przed wielu setkami lat był jego przodkiem. Chce pierwszy dojrzeć te, co płyną od wybrzeży 
Kalifornii.

Lwice morskie są prześliczne, najpiękniejsze ze wszystkich płetwonogów, jakie żyją na 

obu mroźnych krańcach Ziemi. Wynurzają się z wody w małych stadach, wypełzają na brzeg 
pełnymi gracji ruchami, dziwnie delikatne, kruche w zestawieniu z kosmatymi potworami, z 
którymi przyroda wyznaczyła im spotkanie. Piękne ciemnoniebieskie oczy, ocienione 
długimi rzęsami, bojaźliwie spoglądają na pożądliwie wpatrzone w nie setki, tysiące ślepi.

Zmęczona trudami wielotygodniowej podróży i setkami przebytych mil, lwica morska 

marzy zapewne o jednym ,7— o spokoju, o wytchnieniu. Ale na Wyspach Mgieł nie zazna 
słodyczy wypoczynku.

Na groźny poipruk pięciokrotnie większego od niej pana i władcy uległa przystaje. Od tej 

chwili jest jego niewolnicą, najpokor- niejszą z pokornych. Biada śmiałkowi, który 
odważyłby się tknąć ją, odebrać. Niejeden z młodszych lwów morskich, tych jeszcze 
niedoświadczonych, próbuje szczęścia, niejeden przemyka się niepostrzeżenie, żeby porwać 
brankę, i okrutnie skarcony powraca do morza leczyć rany.

Doba po dobie przybrzeżne wody wypełniają się setkami, tysiącami wytwornych dam w 

jasnostalowych futerkach. Każdy „sułtan" spieszy, każdy chwyta delikatnie zębami za kark 
te, co zatrzymują się niezdecydowane, wahają się jeszcze, i czym prędzej kieruje je do swego 
haremu. Kłębi się już w nim kilkadziesiąt niewolnic, czasem nawęt ponad sto, ale 
zachłanność nie zna granic.
Wbrew licznym opisom „apokaliptycznych" walk staczanych o nowo przybyłe — w tym 
właśnie czasze ną Wyspach MgieJ panuje względny spokój. Jakby przyroda sama narzucała 
swym pod

background image

opiecznym szacunek dla osobliwej chwili — prawie wszystkie samice przypłynęły bowiem 
brzemienne. I w ciągu kilku, kilkunastu, najwyżej dwudziestu czterech godzin powiją małe 
— podczas tych dziwnych dni na lęgowisku co pięć minut przybywa jedno.

Tysiące, dziesiątki, setki tysięcy wielkogłowych noworodków pokrytych lśniącym, 

gęstym, lekko karbowanym jak u małego baranka astrachańskiego futrem, otwiera na świat 
ogromne czarne ślepia, ocienione firanką gęstych rzęs, „oczy o spojrzeniu tak wymownym, 
tak pełnym słodyczy i melancholii, jakim nie może się poszczycić żadne inne stworzenie na 
świecie" — notuje zoolog francuski.

Malec rośnie szybko na bogatym w tłuszcz niczym najlepsza śmietanka matczynym 

mleku i chętnie wykorzystuje każdą chwilę nieuwagi swej opiekunki na harce z 
rówieśnikami.

Wkrótcę lwica morska pozostawia go samego i schodzi do morza po żer, wypełniwszy 

uprzednio obowiązki małżeńskie wobec swego pana i władcy. I tu matka przyroda znalazła 
genialne rozwiązanie dla tych, co spotykają się raz na rok zaledwie. W trosce o zachowanie 
gatunku, wyposażyła samicę w dwie macice. Poród nie przeszkadza więc w niczym 
ponownemu, jednoczesnemu prawie zajściu w ciążę.

Odwiecznie zachłanny u lwa morskiego instynkt posiadania rozciąga się na cały harem. 

Kłopotów nie brak mu więc ani trudów. Jak dopilnować porządku, skoro niewolnice coraz 
częściej wymykają się do morza szukać żeru?

Nie puści od siebie żadnej, póki jej nie zapłodni, ale i wtedy zazdrosny jest o każdą. 

Groźnym sapnięciem przestrzega śmiałków, którzy chcieliby sięgnąć po jego własność. A 
takich nie brak wśród niedoświadczonych młokosów.

I znów klaskają o skały potężne przednie płetwy, znów rozwierają się paszcze pełne 

ostrych kłów, a ryk wściekłości przetacza się po skałach. Ofiarami porachunków dorosłych i 
ich brutalnych scen zazdrości padają najczęściej nieszczęsne malce, które całymi hordami 
wałęsają się po plaży.

W odróżnieniu od swej antarktycznej krewniaczki — słonia morskiego — obojętnej jak 

żadna dla swego dziecka, uchatka grzywiasta jest najczulszą matką. Krótko wypoczywa w 
morzu,

background image

a powracając na brzeg z daleka przywołuje je beczeniem. Z wrzawy setek tysięcy głosów 
zawsze bezbłędnie wyłowi ten, do którego spieszy. Roztrącając gromady wałęsających się 
między skałami malców, szuka swego tak długo, póki go nie odnajdzie. Obcego nie nakarmi, 
nie pozwoli ssać żadnemu, choćby piszczał naj żałośniej. To nie jej sprawa. Nie tak, jak na 
przeciwległym krańcu Ziemi, gdzie „cesarzowa" matka oddaje cenną papkę na wpół prze-
trawionych ryb, przyniesioną w gardzieli, pierwszemu pingwi- niemu pisklęciu, jakie z 
rozwartym dziobem stanie jej na drodze.

Na Wyspach Prybyłowa inne panują obyczaje. Biada malcowi, jeżeli jego matka nie 

powróci z łowów na czas karmienia. A łatwo może się tak zdarzyć. Ileż niebezpieczeństw 
czyha na nią w oceanie! Choćby ten żarłoczny wieloryb-morderca, który żyje po to, by 
zabijać. Mały długo czeka spokojnie na kamieniach plaży, nim zacznie się skarżyć, pełzać tu 
i tam, płaczliwym bekiem przyzywając opiekunkę. Czuje się bezradny. Morze budzi w nim 
lęk, nie potrafi pływać, puszczony na wodę poszedłby jak kamień w głębię. Na próżno 
podbiega do każdej wychodzącej z wody uchatki, daremnie żebrze. Odpychają go, czasem 
ugryzą na dodatek, każda spieszy do własnego dziecka. Znużony milknie wreszcie, usypia, 
ale kiedy wybudza go znów głód, płacze coraz rozpaczliwiej, coraz rzewniej, jakby 
przeczuwał już, co go czeka, jakby wiedział, że jest skazany.

Pierwsza lekcja pływania to zaprawa do ciężkich chwil, jakie czekają młodego lwa 

morskiego w jego dziwnym życiu. Nie dobrowolna. Przeraźliwy wrzask protestu rozdziera 
powietrze, kiedy matka przednimi płetwami siłą spycha go do morza. Malec broni się, gryzie 
oszalały z lęku, idzie pod wodę, zachłystuje się, krztusi, dławi, usiłuje wymknąć się z 
powrotem na plażę. Ale uchatka nie zna litości, jest bezwzględna, surowa, wie, że tak być 
musi, że nim minie parę dni, jej pociecha za nic w świecie nie będzie chciała wyjść na brzeg.

Tkliwość macierzyńska wygasa z ostatnią kroplą mleka w piersi, jakby zapadała 

raptownie jakaś kurtyna, jakby oddzieliła bezpowrotnie przeszłość. Nim minie parę tygodni, 
matka i dziecko mijać się będą obojętnie, za miesiąc, półtora wypłyną w daleką podróż, jedne 
do kalifornijskich, inne do japońskich brzegów, by

background image

po roku spotkać się na mglistych Wyspach Prybyłowa i Komandorskich.

W końcu sierpnia lęgowisko zmienia się do niepoznania. Daremnie szukać by teraz 

zwartych szeregów stłoczonych w haremie niewolnic. Niknie surowo przestrzegana 
dyscyplina, ta karność niemal obozowa — miejsce ich zajmuje rozprężenie. Żaden sułtan nie 
przywołuje do porządku swych niewolnic, które coraz częściej, coraz dalej wypuszczają się 
na pełny ocean. Nikt ich już nie napastuje. Matki dawno zapomniały o swych dzieciach, a 
one całymi dniami bawią się, szukają samodzielnie żeru w oceanie, jakby przeczuwały, że to 
jedyne w ich życiu chwile swobody i beztroski.

Stary grzywacz obojętnym okiem patrzy na intruzów wałęsających się bezkarnie po jego 

królestwie. I tak go wkrótce opuści. Również i on coraz więcej czasu spędza w oceanie. Musi 
nabrać sił. Stracił ich niemało podczas burzliwych weselnych godów — jedną trzecią wagi. 
Pokryta bliznami po ranach skóra zwisa w żałosnych fałdach. Nie jadł, nie pił w ciągu 
czterech miesięcy. Wypełniając posłuszni^ rozkazy matki przyrody żył zapasami tłuszczu, 
jakie gromadził na dalekich łowiskach wód japońskich.

Pustoszeje plaża czarnej wietrzejącej lawy, powleka się strzępami jesiennej mgły, 

odlatują stada ptactwa żerującego latem na lęgowisku, cisza zalega Wyspy Prybyłowa, wiatr 
tylko hula po umilkły ch brzegach, z których fala zmywa resztki śladów po zaciekłych 
bojach.

background image

■al
SAMOTNY WŁADCA - WIELKI BIAŁY
Pęd mroźnego powietrza chłostał twarz, chrzęst śniegu pod nartami upajał. Uginając lekko 
kolana, balansując ciałem z wprawą olimpijskiego zawodnika, zataczał po stromym zboczu 
wielkie pętle, ciągnąc za sobą srebrzystą chmurę pyłu. Jeszcze jeden łuk — i wreszcie 
przystanek w ostrym zgrzycie stalowych kantów ścinających stwardniałą skorupę.

Mroźne powietrze wypełniało płuca, zaciągnął się nim głęboko. Osiem tygodni osaczenia 

przez nieustające zamiecie w ciasnocie radiostacji dało mu się we znaki. Nie-mógł nacieszyć 
się teraz swobodą ruchów i samotnością, do jakiej zatęsknił.

W widmowym świetle uchodzącej nocy arktycznej mrok nie przygaszał bieli śniegu. 

Czerń odległych szczytów odcinała się wyraźnie od martwego połysku lodowców. Jak 
urzeczony chłonął ostry diamentowy blask gwiazd na granacie nieba. Długo nie mógł 
oderwać wzroku od Polarnej, świeciła jasna, urzekająca — to ona przywiodła go tutaj. Czy 
rozczytując się za młodu w opowieściach z Dalekiej Północy mógł marzyć, że ujrzy ją kiedyś 
świecącą wysoko w zenicie, tuż nad głową?

Pod futrzany anorak, pod bieliznę wciskały się podstępnie strużki przemrożonego 

powietrza. Poprawił pętle kijków, potarł deskami o śnieg, żeby lepiej niosły, odepchnął się 
mocno, przysiadł i już w furkocie powietrza szusował dalej. Rozpierała go radość.

Śnieg spod nart ustąpił raptownie z suchym trzaskiem, siła rozpędu rzuciła brutalnie 

narciarzem w głąb jakiejś jamy. Chwila minęła, nim odruchowo sięgnął do oblepionej 
śniegiem twarzy. Cała. Ręce i nogi całe. Narty też. Nad głową — gwiazdy. „Nie jest tak źle!" 
— przebiegło mu błyskawicznie przez głowę, nim w nozdrza buchnęła ostra, niepokojąca 
woń. Serce zwięzło w gar

background image

dle. W głębokim mroku śnieżnej jamy jak dwie latarki jarzyły się ślepia. Płaczliwy pisk 
rozdarł raptem ciszę, uświadomił straszliwą prawdę. „Niedźwiedzi barłóg!" Opowiadania o 
zajadłości matki niedźwiedzicy broniącej małych przewaliły mu się pod czaszką niczym 
huragan. „Żywy stąd nie wyjdęl" — zdał sobie sprawę.

Oczy powoli przywykały do ciemności. Smrodliwy odór legowiska bił w nozdrza. Widok 

paszczy zastygłej o nie więcej niż metr od jego głowy paraliżował wolę, zapierał oddech.

Jak długo tkwili tak bez ruchu na wprost siebie człowiek i niedźwiedzica — nie umiał 

nigdy powiedzieć. W którym odłamku sekundy podjął rozpaczliwą decyzję, na przekór 
rozsądkowi. Kiedy odważył się na pierwszy ruch? Ten niewiarygodnie powolny, ostrożny, 
ledwie dostrzegalny. Nie spuszczając oczu z wlepionych wciąż w niego znieruchomiałych 
jarzących ślepi ośmielił się po chwili na drugi, trzeci. Zwierzę ani drgnęło. Nabrał odwagi. 
Na plecach, dopomagając sobie łokciami, całą siłą do bólu napiętych mięśni zaczął podciągać 
się w górę. Narty piekielnie utrudniały każdy ruch, wczepiały się w ścianę barłogu, nie 
odważył się nachylić, by je odpiąć.

Każda minuta wlokła się w nieskończoność. Kiedy wreszcie kolana znalazły się na 

wysokości białego łba, skowyt małego powtórzył się jeszcze bardziej żałosny. Nie wydając 
wciąż żadnego dźwięku niedźwiedzica rozwarła paszczę, wyszczerzyła ogromne kły. 
Znieruchomiał. Czekać czy natychmiast, błyskawicznie rzucić się do ucieczki?...

„...Nie wiem już sam, jak wygrzebałem się na koniec z tej przeklętej jamy, nie pamiętam, 

jak na rozdygotanych, miękkich niczym z waty kolanach gnałem co sił prosto przed siebie, 
byle dalej. Popędzał mnie lęk. Nie, nigdy nie potrafię odtworzyć dokładnie tych koszmarnych 
chwil, przeżyłem własną śmierć. Ryk rozjuszonej niedźwiedzicy długo jeszcze biegł za mną. 
Słyszałem go nieraz i później, powracał w sennych koszmarach..."

background image

Przygoda duńskiego radiotelegrafisty na wschodnich wybrzeżach Grenlandii lotem 

błyskawicy obiegła arktyczne stacje polarne. Jedni kiwali z niedowierzaniem głowami, nie 
chcąc powiedzieć, że była wymysłem bujnej fantazji młodzieńca, inni starali się znaleźć 
jakieś wytłumaczenie dla niezwykłego zachowania niedźwiedzicy. Smakowity kąsek sam 
wpadł jej niemal do paszczy. Dlaczego nie skorzystała z okazji? Stary, doświadczony traper 
wysłu- słuchawszy sporów przeciął je wreszcie krótko: „Królowa Arktyki nie nawykła do 
takich nieproszonych odwiedzin przez dach i przeraziła się po prostu, z pewnością nie mniej 
niż nasz radiotelegrafista".

Nikt nie widział, jak w parę chwil po desperackiej ucieczce Duńczyka, zatroskana matka, 

uchwyciwszy delikatnie zębami za kark miesięczne zaledwie niedźwiedziątko, wyruszyła na 
poszukiwanie nowego, bezpieczniejszego legowiska. Znaleźć takie w pełni arktycznej zimy 
nie było dla niej łatwą Sprawą. Pośpiech był konieczny, mróz nie żartował, maleństwo 
życiem mogło przypłacić niefortunną wizytę człowieka.

Zazwyczaj w listopadzie, kiedy tarcza słoneczna coraz niżej chyli się nad horyzontem, 

nim wreszcie zapadnie w morze na długą polarną noc, kiedy mróz zaczyna srożyć się, a foki 
obrączkowe przezornie schodzą pod lód szukając schronienia, biała niedźwiedzica przezornie 
wyszukuje sobie zawczasu na zboczu góry jakąś jamę czy głęboką pieczarę pod skalnym 
nawisem. Nie darmo instynkt powtarza jej od dzieciństwa, że budowę swego zimowego leża 
pozostawić może beztrosko najlepszemu architektowi — przyrodzie. Układa się więc 
spokojnie w swej kryjówce i czeka zapadając w krótki, zimowy półsen. W miarę jak rośnie 
nad nią, jak otula ją śnieżna powłoka, wybudza się, od czasu do czasu porusza i w ten sposób 
ubija ściany grzbietem, poszerza, pogłębia jamę. Nie dla siebie szykuje wygodne legowisko o 
średnicy półtora metra, długości około trzech, do którego prowadzi korytarz szczelnie 
zamknięty przed mroźnym podmuchem zimy, nie o sobie pamięta, lecz o swym potomstwie.
Młode przychodzą na świat w końcu stycznia, jedno lub najwyżej dwa. Nie większe od 
szczurka, nieporadne, ślepe, nagie, bez jednego włoska na ciele. Matka przygarnia je 
troskliwie do wło-

background image

Przed paru laty cięższa niż poprzednie zima skuła wody Arktyki grubą skorupą lodu. 

Mroki nocy polarnej ustępowały opieszale przed brzaskiem dnia, mróz srożył się jeszcze 
siarczysty, foki nie odważały się wychodzić, kiedy wychudzona matka wyruszyła na łowy. 
Daremnie jednak szukała pożywienia. Daremnie czatowała godzinami na zdobycz — nic nie 
mogła złowić. Pusty żołądek natarczywie domagał się o swe prawa, głód doskwierał coraz 
silniej.
chatych, ciepłych kudłów tymi potężnymi łapami, których jeden cios potrafi rozpłatać 
czaszkę foki, zgruchotać człowiekowi kości — rozgrzewa niedźwiadka, chroni go przed 
lodowatą wilgocią śnieżnej jamy.

Po dziesięciu dniach malec otwiera stulone dotąd czarne ślepka, długie tygodnie upłyną 

jednak, nim porośnie puszystym białym włosem, nim zacznie stawiać pierwsze nieporadne 
kroki. Do wiosny, do pierwszych powracających na ziemię promieni światła cały jego świat 
zamyka się w pieczarze wypełnionej matczyną troskliwością.

Podczas mroków nocy polarnej niedźwiedzica na krok nie opuszcza małego, karmi go 

mlekiem, czyści szorstkim językiem, uczy chodzić. W końcu marca, kiedy głód doskwiera 
coraz mocniej, wychudzona czteromiesięcznym postem wypełza wreszcie z legowiska na 
poszukiwanie żeru. MuSi szybko, jak najszybciej odzyskać siły, żeby potomstwu zapewnić 
pożywienie. Ze swych łowów przywleką to strzępy mięsa porwanej z kry foczki, to pierwsze 
ptasie jaja wykradane z gniazd uczepionych do skał, to rybę łowioną cierpliwie w szparach 
pękającej tafli lodu. Kiedy mróz zelżeje wreszcie, wyprowadza dzieci na światło dzienne, na 
pierwsze lekcje niełatwego życia. Troskliwa, uważna, puszcza je przodem, kieruje ich 
krokami, poszturchuje, strofuje po swojemu, trzyma się zawsze blisko, żeby w razie potrzeby 
pośpieszyć natychmiast z pomocą. Niedźwiedziątka długo pozostają pod jej wyłączną opie- 
kąS rok, czasem dwa. Ojca nie znały i nie poznają. Od pierwszych do ostatnich chwil 
niedźwiedzica sama dźwiga niełatwy ciężar rodzicielskich trosk.

background image

Zakradła się więc cichaczem na statek uwięziony zimą wśród lodowych pól Morza Barentsa i 
z pokładu porwała kawał mięsa. Pożarła go w jednym mgnieniu oka, ale jako najlepsza z 
matek, parę kęsów zaniosła w pysku swoim małym.

Zajęta ucztą niedźwiedziątek nie dostrzegła, nieszczęsna, niebezpieczeństwa. Kilku 

marynarzy ostrożnie ruszyło jej śladem. Zapasów żywności mieli dość, a rozrywek niewiele. 
Czemu nie zapolować, nie skorzystać z okazji? Nim niedźwiedzica dopadła małych, żeby je 
osłonić, huknęły strzały, jeden, drugi, trzeci, wszystkie celne. Niedźwiadki znieruchomiały na 
śniegu. Ciężko zraniona, nie zważając na ból, matka podźwignęła się, biegała od jednego do 
drugiego, poszturchiwała, je nosem, pod stygnące pyszczki podtykała porzucone kawałki 
mięsa. Na próżno. Nie dawała jednak za wygraną, nie rzuciła się sama do ucieczki, nie 
zaatakowała wroga. Osłabiona upływem krwi, resztką, sił przyciągnęła do siebie oba małe i 
lizała ich rany, póki nie wyzionęła ducha.

— Od tego dnia nie wziąłem strzelby do ręki — opowiadał później świadek matczynej 

tragedii, badacz duński, ongiś zapalony myśliwy.
• * ♦

Każde zwierzę, prawie każde, ma swoje miejsce na ziemi, swój „dom", gdzie przychodzi 

na świat, stawia pierwsze kroki, i ten, który sobie później obiera na weselne gody czy lęgi, do 
którego powraca. Niemal każde walczy o to miejsce zacięcie, ginie nieraz w jego obronie i 
długo waha się, nim je opuści.

Jeden tylko samotnik nie wie, co to dom. Żaden władca nie może poszczycić się równie 

rozległym królestwem jak niedźwiedź polarny, a jednak nie znalazł w nim miejsca ani na 
legowisko, ani na życie rodzinne.
Wielki Biały — jak nazywają go Eskimosi z Grenlandii, najbardziej samotne zwierzę naszej 
planety, krąży niezmordowanie po swych białych włościach, których bronią mróz i wicher. 
Nie przerywa jego wędrówek zawiesisty opar mgły tamujący widoczność ani chłód, ani 
wielomiesięczne mroki polarnej nocy. Pod czarnym sklepieniem nieba wyiskrzonego 
gwiazdami i w oślepiającej bieli

background image

dnia, gnany instynktem wiecznego tułacza, dąży wciąż dalej i dalej.

Niedawno, przed kilkoma laty wywołał sensację odwiedzając jedną z radzieckich stacji, 

której załoga przeprowadzała badania na dryfującej krze pod 8° szerokości północnej. O tak 
dalekie wędrówki nikt go dotąd nie posądzał. Czasem zapędza się aż na biegun. Tam, na 
krańcu Ziemi, spotkała go przed dziesięciu laty załoga amerykańskiej podwodnej łodzi 
atomowej Skate wynurzając się poprzez krę z wód oceanu.

Trasy niedźwiedzich szlaków człowiek zna od niedawna dzięki nowoczesnym 

zdobyczom techniki. Nie wiedział dotąd, że z syberyjskich wybrzeży zwierzę wędruje na 
zachód, na Morze Grenlandzkie. Dalsza droga prowadzi je z prądem, który przez tysiąclecia z 
ujść rzek Ob i Jenisjej niesie kłody drzew z lasów Syberii. Razem z pniami, z balami 
spychanymi na południe płynie biały niedźwiedź wzdłuż wschodnich krańców Grenlandii do 
południowego jej cypla, przylądka Farvel. Potem skręca na północ i poprzez Cieśhinę 
Daviesa przedostaje się na Morze Baffina. Nie koniec to jeszcze dalekiej podróży, jakiej 
mógłby pozazdrościć Wielkiemu Białemu niejeden ze słynnych polarników. Krętymi prze-
smykami i wąskimi cieśninami, gmatwaniną Archipelagu Wysp Kanadyjskich władca 
arktycznych pustkowi powraca na otwarte wody Północnego Oceanu Lodowątego, kończąc 
tu na obszarach, jakie opuścił przed laty, jedyną w swoim rodzaju wędrówkę dookoła świata, 
wzdłuż zaklętej linii polarnego kręgu. Miejsca nigdzie nie zagrzał, do żadnego się nie 
przywiązał, żadnego nie obrał na legowisko, podobnie jak dziad jego i pradziad, skazany na 
odwieczną tułaczkę.

W swych wędrówkach różne stacza boje, różne miewa przygody,

czasem musi przepłacać je życiem.
* • «

Peter Freuchen tak opowiada o jednym ze spotkań z niedźwiedziem. Wędrował wówczas 

po wschodnich wybrzeżach Grenlandii ze swą żoną Navaraną i synkiem Mekusakiem.

„...Mały marudził nieznośnie, nie chciał rozebrać się do naga

background image

przed wejściem do śpiwora, jak wiadomo, jest to warunek, by utrzymać tam ciepło. Pragnąc 
go nastraszyć, Navarana powiedziała, że nocą chodzi po dworze wielki groźny niedźwiedź, 
szuka niegrzecznych chłopców, którzy nie śpią, i odgryza im głowy.

Argument okazał się skuteczny. Mały pozwolił się w końcu ułożyć między mną a żoną. 

Na świecie szalała wichura, ale my spaliśmy jak zabici. Po jakimś czasie Mekusak 
wygramolił się ze śpiwora — i można sobie wyobrazić jego przerażenie — kiedy 
rzeczywiście zobaczył tuż przed sobą wielkiego niedźwiedzia, który groźnie na niego 
spoglądał. Zawrócił przerażony na swoje miejsce, ale z takim pośpiechem, że wybudził 
Navaranę.

Teraz i ona dostrzegła niedźwiedzia.
— Peter — szepnęła zachrypłym ze strachu głosem — tu jest nanuk!
Nie miałem najmniejszych wątpliwości... To był prawdziwy niedźwiedź, a co gorsza — 

stał między mną a moją strzelbą. Wrzasnąłem, wyskoczyłem ze śpiwora, ale kiedy jest się 
nagim w temperaturze czterdziestu stopni poniżej zera, nie bardzo można walczyć. 
Wyciągnąłem czym prędzej spodnie spod śpiwora i zacząłem je nakładać. W zdenerwowaniu 
jednak wsunąłem obie nogi do jednej nogawki. Itukusungusk, mój poganiacz, zerwał się z ka-
rabinem w dłoni. Nie mógł jednak strzelać, bał się we mnie trafić. Z obiema nogami w jednej 
ndgawce niełatwo było mi się poruszać. Potknąłem się i zsunąłem po pochyłości wprost do 
stóp niedźwiedzia. Przeraził się moim upadkiem nie mniej niż ja, uskoczył w bok. Poganiacz 
mógł już strzelać... Wszystko to ubawiło serdecznie Mekusaka, który śmiał się w głos, kiedy 
mnie zobaczył leżącego — dosłownie bez przesady — między łapami zwierza. ...Navarana 
była tak dumna ze swego syna, jakby to on sam jeden powalił napastnika. Kazała mu od razu 
rzucić w niego dziecinnym oszczepem, żeby zgodnie z tradycją dostała mu się część zdoby-
czy. Oczywiście cała skóra była jego własnością, bo on pierwszy dostrzegł nanuka."
* * •

background image

Wielki Biały wiedzie życie półlądowe, półwodne. Kiedy zaczął schodzić z lądu do 

oceanu w pogodni za zdobyczą, tego nikt dokładnie nie wie. Z biegiem setek tysięcy, może 
milionów lat i on zapewne przystosuje się całkowicie do morskiego środowiska kipiącego 
nieprzebranym bogactwem żywności. Jak ongiś wieloryb. Dziś już gruba warstwa słoniny 
pod skórą i gęste, przetłuszczone futro znakomicie chronią niedźwiedzia przed zabójczym 
chłodem polarnych mórz. Pływak nad pływaki, niewiarygodnie wytrzymały, nie zdołałby 
jednak łatwo ułowić zwinnych ryb — tych dwudziestu paru kilogramów, których co dzień 
potrzebuje, żeby nie opaść z sił. Łatwiej mu porwać fokę z kry i mięsne danie uzupełnić 
przekąską rybną.

W lodowatej wodzie arktycznych mórz potrafi przetrwać nawet kilka dni, nie wychodząc 

na krę. Kto raz choćby widział wąską, pięknie sklepioną głowę osadzoną na wysmukłej, 
długiej szyi, wychylającą się nad fale spośród odłamków lodu — nie zapomni nigdy tego 
widoku — bije od niej majestat. I trudno dziwić się, że przodkowie dzisiejszych Eskimosów 
nadali zwierzęciu tytuł władcy Arktyki.

Załogi statków nieraz spotykały białego niedźwiedzia na otwartych wodach Północnego 

Oceanu Lodowatego, w odległości kilkuset mil morskich od najbliższego brzegu. Czego tam 
szukał? Dokąd dążył w obchodzie swego królestwa? Czy każdy władca musi mieć swoje 
tajemnice? •

Polując na foki polarny samotnik wykazuje godną pozazdroszczenia cierpliwość. 

Nauczyła go jej Arktyka. Całymi godzinami potrafi wystawać bez ruchu nad otworem 
oddechowym foki, wyczekując ukazania się okrągłej, wąsatej głowy, a wtedy jednym 
błyskawicznym ruchem zaciska na niej ogromne łapy. Głodny, nigdy nie spieszy się z ucztą. 
Objada skórę i tłuszcz z karku, resztę pozostawia na później. Kiedy zeżre swą dzienną porcję, 
te nędzne dwa dziesiątki kilogramów, układa się do snu, ale niespokojny to sen. Zwierzę 
czuwa ustawicznie, wybudza je najlżejszy skrzyp śniegu, chociaż nikt z podwładnych nie 
ośmieli się odebrać mu łupu. Chyba jakiś inny niedźwiedź, silniejszy lub doprowadzony do 
ostateczności głodem. Krok w krok śladami białego wędrowcy — trzymając się po-

background image

kornie z dala, jak szakal za lwem — wędruje cierpliwie drugi' mięsożerny czworonóg 

Arktyki, lis polarny. Doświadczenie wieków nauczyło go, że w tej pustce lepiej pożywić się 
czasem okruchami z pańskiego stołu niż samemu poszukiwać żywności. Czyni to jednak 
bojaźliwie, gotów w każdej chwili czmychnąć.

Jeżeli niedźwiedzia przyciśnie głód, nie gardzi i lisem, i ptactwem polarnym, i jajami 

wybieranymi z gniazd, a nawet porostami, korzonkami czy jagodami arktycznymi.

Wygłodniały, atakuje czasem wiosną młode, niedoświadczone morsy. Przyczaja się, 

skrada bezszelestnie, bacząc pilnie, żeby podmuch wiatru nie poniósł jego zapachu, nie 
spłoszył upatrzonej zdobyczy. W błyskawicznym ataku chwyta niezdarne „ogromne 
maleństwo" za tylną płetwę i czym prędzej odciąga jak najdalej od stada, na sam środek kry. 
Wie, że nad małymi czuwa troskliwie matka, że atakując z furią napastnika broni ich do 
upadłego. Olbrzymia, parotonowa, nieruchawa masa jej cielska wprawiona w ruch 
wściekłością jest groźna, potężne kły budzą lęk.

Mors, największe arktyczne zwierzę, jakie wypełza z wody na ląd, jest tym jedynym, 

przed którym Wielki Biały chyli czoło. Kwadratowej, twardej, mocno sklepionej czaszki 
dorosłego osobnika nie przebije karabinowa kula, a cóż dopiero niedźwiedzi cios, choćby 
najsilniejszy.

Podczas wieloletnich wędrówek niedźwiedź polarny nie chadza nigdy w stadzie, z daleka 

omijając napotykanych braci, chociaż zazwyczaj nie szuka z nimi zwady. „Ten arktyczny ród 
królewski charakteryzuje gotowa do boju neutralność" — powtarzał nieraz Knud Rasmussen. 
Ze swą wybranką podczas godów weselnych Wielki Biały pozostaje krótko, zaledwie kilka 
dni.

Mówią czasem i piszą jakby z nutką pretensji, że niedźwiedź jest chytry, przebiegły. A 

może to po prostu gorzka mądrość życiowa? Samotne wędrówki wiele go nauczyły. 
Przekonali się o tym ostatnimi laty polarnicy radzieccy, którzy zimowali na Ziemi Franciszka 
Józefa. Wyruszając wiosną w daleką wędrówkę badawczą, musieli pozostawić w obozie cały 
zapas mięsa — dwieście pięćdziesiąt kilogramów. Jak zabezpieczyć ten skarb przed za-
chłannością wygłodniałego o tej porze roku niedźwiedzia? Rada w radę, dożyli mięso w 
głębokiej jamie, przywalili bryłami lodu,

background image

zasypali śniegiem, a po wierzchu poleli obficie ropą naftową wiedząc, że zwierzę nie znosi 
tej woni. Na szczycie kopczyka ustawili jeszcze bańkę nafty wagi trzydziestu kilogramów. 
„Czuć ją z daleka na kilometr, każdego misia odegna" — śmieli się radzi z pomysłu.

Po kilku tygodniach prac badawczych w terenie wracali ze szlaku przemarznięci i 

zgłodniali. Dały się im we znaki siarczyste mrozy, przetrzymała ich w drodze parodniowa 
zamieć. Dawno już zjedli ostatnią puszkę konserw, dawno wypalili ostatnią kroplę nafty. 
Pocieszali się tylko myślą o zapasach czekających bezpiecznie w obozie, obmyślali 
zawczasu, co zjedzą — „byle szybko, tłusto i dużo". Czyż mogli przeczuć, jaki czeka ich 
zawód?

Skrytka świeciła pustką, wymieciona do czysta z mięsa, lód zryty wokół pazurami. 

Niedaleko jamy widniały głęboko odciśnięte w śniegu ślady łap — niedźwiedzica z 
dwojgiem małych. Musiała być bardzo głodna. I pełna poświęcenia. Przesiąknięty naftą śnieg 
odrzuciła od skrytki, żeby wstrętna woń nie przeszkadzała dzieciom w uczcie. Co 
najdziwniejsze, trzydziestokilogramowa bańka znikła bez śladu. Po kilku godzinach 
poszukiwań polarnicy odnaleźli ją wreszcie w odległości stu metrów od obrabowanego 
składu. Odgniecione na rączce ślady kłów nie pozostawiały żadnej wątpliwości. Dobra matka 
nie żałowała trudu.

— W pierwszej chwili, póki samolot nie dowiózł nam z bazy konserw, byliśmy piekielnie 

głodni i — co tu ukrywać — piekielnie źli. Złość ustąpiła jednak z czasem poczuciu 
szacunku dla zwierzęcia. Czy każdy z nas nie zrobiłby wszystkiego, co w jego mocy, żeby 
nakarmić głodne dziecko? — opowiadał potem meteorolog wyprawy.
• ♦ *

Kroniki arktyczne roją się od opowieści o niedźwiedziu polarnym. Prawdziwych, 

zmyślonych. Są to jednak głównie opisy bojów, jakie staczał z napastującymi go ludźmi, i 
zasadzek, jakich unikał. Rzadko kiedy rzucał się pierwszy na człowieka, i to tylko chyba 
wczesną wiosną, wygłodniały — w tych zamierzchłych, szczęśliwych dla niego czasach, 
kiedy Arktyka świeciła pustką,

background image

...Śpiewam, jak umiem, mój myśliwski śpiew,
śpiewam go długo, cały dzień.
Chciałem wam powiedzieć, jak spotkaliśmy się
My dwaj, tam daleko, na północy-
Jak uganialiśmy się jeden za drugim.
Jak wreszcie zmierzyliśmy nasze siły
My dwaj, tam daleko, na północy.
I to dla niego, żeby uśpić jego czujność,
Śpiewałem długo mój śpiew,
A teraz wciąż śpiewam, jak umiem,
Dla niego, dla nanuka, którego przywożę
Stamtąd z daleka, z północy...

Etnograf francuski Malaurie przytacza w swej książce ..Ostatni królowie Thule" jedną z 

najpiękniejszych legend, jakie usłyszał podczas swej wyprawy na Grenlandię.

„...Młody niedźwiedź zakochał się w Eskimosce. Dzień w dzień odwiedzał ją witany 

uśmiechem, podczas gdy mąż kobiety udawał się na łowy... na niedźwiedzia. Mała kobieta i 
nanuk siedzieli wtedy przytuleni do siebie w zacisznym igloo.

— Młoda kobieto — mówił niedźwiedź — mieszkam hen, wysoko, bardzo wysoko w 

górach. Idzie się i tędy, i tamtędy, i znów tędy, skręca się w prawo i po dwu godzinach 
dochodzi się wreszcie na miejsce. Mój dom jest piękny, bogato zaopatrzony w mięso. Ale 
mieszka w nim niedźwiedź biedny, przykrzy mu się samotność. Pragnąłbym mieć taką żonę 
jak ty, okrąglutką, gładziutką... — A potem zaryczał: — ...Tylko nie zdradź twemu 
przeklętemu mę-
kiedy od czasu do czasu w wędrówkach swych napotykał eskimoski zaprzęg.

Od dawien dawna Wielki Biały napawał łowców grenlandzkich trwogą zaprawioną 

szacunkiem. Przywożąc do osiedla upolowanego harpunem nanuka, myśliwy poświęcał mu 
rodzaj żałobnego epitafium w przekonaniu, że uwolniona z powłoki cielesnej „dusza" uraduje 
się okazaną jej czcią w kraju, gdzie nie ma cier
pienia.

background image

żowi, gdzie mieszkam. Jeżeli powiesz mu choćby słówko, usłyszę je sercem, pamiętaj!
Mijały dni, mąż nie mógł upolować żadnego niedźwiedzia. Coraz bardziej chmurny powracał 
do igloo, a nieraz węsząc mówił:
— Dziwne! Wstrętnie tu czuć. Jakby nanuk...
— Eh, co znowu, skąd! To twoje kamiki cuchną.
Ale mąż posępniał z dnia na dzień, nie miał chęci pieścić żony. A przecież robiła, co mogła, 
żeby mu się przypodobać, szyła odzież, sprzątała igloo.

To mnie nie cieszy — powtarzał — wiem jedno: nie mam nanuka.

Którejś nocy, kiedy odepchnął ją raz jeszcze na posłaniu, przesunęła usta do jego ucha i 
najciszej, jak umiała, szepnęła:
— Nanuk!
Mąż skoczył na równe nogi, porwał harpun.
— Gdzie?

Laaa, laaa — uspokajała go i znów szepnęła: — Wysoko, bardzo wysoko w górach. 

Idzie się i tędy, i tamtędy, i znów tędy. Skręca się w prawo i po dwu godzinach dochodzi się 
na miejsce...
Mężczyzna wypadł z igloo, porwał harpun. Pognał psy w góry. Ale dom niedźwiedzia był 
pusty. Jego serce usłyszało cichy szept kobiety. Dwie duże łzy spłynęły po białej sierści na 
błyszczący nos.
Kobieta rzuciła się na posłanie i drżąc darła palcami skóry — bo z gór zwalało się coś w dół, 
huczało niczym grzmot.
To on. Słyszycie? Spieszy, dyszy, gna prosto na igloo. Podnosi już potężną łapę, zmiażdży je. 
Nie! Poszedł dalej. Przygarbiony, smutny. Przednie łapy ugięte, tylnie ciągnie za sobą, jak 
bardzo stary niedźwiedź.
Zdradzony i nieszczęśliwy wędruje odtąd samotnie."
* * •
Piękne, połyskujące srebrzystą bielą niedźwiedzie futro, na nieszczęście i na zgubę 
arktycznego samotnika, stało się niezwykle modne w końcu XIX i na początku XX stulecia. 
Na polowania zaczęli więc wyruszać nie tylko zawodowi traperzy, ale i przygodni myśliwi. 
Jedni żądni wysokich zarobków, inni dreszczyku
» — Osaczeni...

background image

Wielkiej Polarnej Przygody, której uwieńczeniem miał być nieszczęsny Król Arktyki.
Na Ziemi Wschodniej w archipelagu Spitsbergenu doświadczony traper w ciągu jednej 

tylko zimy gromadził ponad dwieście niedźwiedzich skór. Na Grenlandii, wyposażeni w 
ostatnich kilku dziesiątkach lat w broń palną Eskimosi, pewni wreszcie swej przewagi, 
zaczęli także prześladować nanuka, który nie znał dotąd zapachu prochu ani świstu 
śmiercionośnej kuli. Na domiar złego armatorzy norwescy i duńscy za bajońskie sumy 
wynajmowali chętnie statki bogatym snobom z całego świata. Do dobrego tonu należało 
bowiem w bogatych rezydencjach szczycić się dwumetrową srebrzystą skórą, rozpostartą 
przed kominkiem.

Po ostatniej wojnie światowej, gdy nad obszarami Arktyki zahuczały silniki samolotów, 

los ściganego przez ludzi samotnika pogorszył się jeszcze. Bez najmniejszego trudu, bez 
ryzyka można było teraz wypatrzyć go z powietrza, ścigać i wreszcie dobić z pokładu 
helikoptera lub prywatnej awionetki.
Pierwszy przerwał lata rzezi na swych obszarach Związek Radziecki, wydając w 1956 roku 
zakaz polowań. Do białego niedźwiedzia wolno teraz strzelać wyłącznie w obronie własnej 
lub w obliczu śmierci głodowej. Nieprzestrzeganie zakazu grozi ciężkimi karami.
W dziesięć lat później Duńczycy wydali podobne zarządzenie dla Grenlandii. Nie obejmuje 
ono jednak Eskimosów ani Duńczy- ków zamieszkujących wyspę. Tu rys ta-my ś li wy może 
otrzymać czasowe zezwolenie na odstrzał za wysoką opłatą.
Z innych terenów Arktyki, z Kanady, z Alaski dochodziły wciąż jednak niepokojące wieści o 
trzebieniu niedźwiedzi polarnych. Latem 1965 roku w Fairbanks odbyła się pierwsza 
międzynarodowa konferencja w sprawie ochrony ginącego rodu. Najwybitniejsi specjaliści 
Danii, Kanady, Norwegii, Stanów Zjednoczonych oraz Związku Radzieckiego zasiedli przy 
okrągłym stole, żeby wspólnie radzić, jak zapobiec złu.
Sytuacja wydawała się katastrofalna. Meldunki międzynarodowego wywiadu lotniczego biły 
na alarm. W całej Arktyce jjj na olbrzymim obszarze ponad czternastu milionów kilometrów 
kwadratowych mórz, wysp i lądów — czterdzieści pięć razy większym

background image

niż cała Polska — odnaleziono zaledwie dziesięć tysięcy polarnych niedźwiedzi.

Czy przetrzebiła je wyłącznie bezmyślna ludzka chciwość? A może podczas swych 

dalekich wędrówek zapadały masowo na nie znane dotychczas choroby, zawleczone do ich 
królestwa przez człowieka, który uparcie coraz dalej i dalej wdziera się na północ, wypełnia 
mroźne pustkowie stacjami polarnymi, zakładami przemysłowymi, buduje nowe osiedla...

W ciągu ostatnich dwu-trzech stuleci wyginęło bezpowrotnie lub zagrożone jest 

nieuchronną zagładą — jak obliczyli biologowie — ponad trzysta sześćdziesiąt dzikich 
ssaków. Czy można dopuścić do tego, żeby podobny lo.s spotkał jedno z najwspanialszych i 
najmniej dotąd znanych zwierząt, Wielkiego Białego?

Długo debatowali naukowcy, w jaki sposób uchronić, jak zapobiec ewentualnym 

zakaźnym chorobom, jak je wykrywać, gdzie, kiedy? Trzeba było przede wszystkim zacząć 
od poznania obyczajów króla Arktyki. Jakimi szlakami wędrował od stuleci? Czy pozostawał 
im wiemy? Czy niedźwiedzica-matka rokrocznie starała się powracać do tego samego 
barłogu na okres lęgów, czy też wyszukiwała wciąż nowe? Jak długo małe pozostawały pod 
jej opieką?

Na wiele pytań nikt nie umiał odpowiedzieć. Zachodziła obawa, że jeden z ostatnich na 

Ziemi rodów królewskich, wyginie, żabie* rając do grobu swe tajemnice. Postanowiono więc 
działać wspólnie, to znaczy skutecznie.
♦ » •

Latem 1956 roku nad pustkowiami Dalekiej Północy, nad wybrzeżami Syberii, Alaski, 

nad Archipelagiem Wysp Kanadyjskich, nad płaskowyżem lodowym Grenlandii, nad skałami 
Spitsbergenu, nad Nową Ziemią Franciszka Józefa i zakutym w biały całun morzem 
zaterkotały śmigłowce. Na ich pokładach szykowały się do pionierskiej pracy całe ekipy 
przejętych swą misją specjalistów- -zoologów, lekarzy weterynarii, fizjologów.

Nad upatrzoną z powietrza ofiarą maszyna obniżała lot, nieruchomiała na moment Padał 

strzał. Wielki Biały wiele przeżywał

background image

w swym życiu wędrowca, ale instynkt, stary doradca, nie nakazywał mu nigdy lękać się 
niewidzialnego na ziemi wroga. Trafiony przebiegał jeszcze kilka kroków, chcąc stawić 
czoło niebezpieczeństwu, lecz nagle brakło mu sił, coś pętało łapy, coś krępowało ruchy, 
paraliżowało wolę. Zwalniał biegu, padał, ale życie z niego nie uchodziło. Bezkrwawe łowy 
nie zgubę niosły mu a pomoc. Zamiast śmiercionośnej kuli władcę Arktyki poraziła igła ze 
słabą dawką nasennego środka. Nie czyniła krzywdy, lecz obezwładniała na godzinę do 
trzech, pozwalała ludziom podejść do niego z bliska, bez lęku.

Nie opodal znieruchomiałego cielska zawisał śmigłowiec, przysiadał. Na lód wysypywali 

się pośpiesznie ludzie obarczeni dziesiątkami różnych instrumentów. Każda chwila była 
cenna, a każda niezwykła.

„...Niewiarygodne wrażenie czyni za każdym razem wsłuchiwanie się w rytm serca króla 

lodowej pustyni. Trudno mi się przyzwyczaić do tej niecodziennej auskultacji — opowiadał 
jeden z lekarzy — czuję jakiś mimowolny szacunek, a zarazem odwieczny, prymitywny lęk 
jaskiniowego człowieka. I kiedy tak leży przede mną wspaniały i bezbronny, sztucznie 
uciszony, chciałbym mu jakoś wytłumaczyć, że wszystko, co czynimy naruszając jego kró-
lewski majestat, czynimy w imię jego dobra. Mierzymy długość ciała i kłów — sam ich 
widok napawa dreszczem — i pazurów, i uwłosienia, ważymy zwierzę. Cóż to za męka 
podźwignąć w górę setki kilogramów bezwładnego cielska podsunąć pod nie nylonową sieć, 
którą porywa w górę helikopter. Samica waży ponad czterysta kilo, waga samca przekracza 
siedemset.

Badamy potężne uzębienie za pomocą lusterka dentystycznego, starając się nie myśleć o 

ich straszliwym uścisku, o tym, co mogłoby się stać, gdyby te szczęki zwarły się raptownie 
na naszych dłoniach. Pobieramy próbki krwi i śliny, wykonujemy elektrokar- diogram. Na 
pożegnanie zakładamy niezwykłemu pacjentowi lekką, luźną obrożę. Jej kolor, numer i inne 
dane ułatwią nam odnalezienie „karty chorego", kiedy po roku lub dwu spotkamy się 
ponownie na polach lodowych czy wyspach Dalekiej Północy.

...Wczesną wiosną uśpiliśmy niedźwiedzicę i raz jeszcze mogliśmy stwierdzić, jak 

oddaną jest matką. Wychudzona była stra

background image

szliwie, ot, po prostu szkielet powleczony skórą, ale brzuszki obu tłustych niedźwiedziątek 
przypominały mocno napełnione powietrzem baloniki."

Nowoczesny* bez precendensu w dziejach zoologii sposób badania zagadkowych, 

nieuchwytnych dotąd zwierząt pasjonuje nie tylko specjalistów, ale i załogę helikoptera. Na 
widok niedźwiedzia wędrującego z kry na krę tym jedynym w swoim rodzaju, nie-
prawdopodobnie lekkim, posuwistym krokiem pełnym godności — wszystkich ogarnia 
podniecenie. „...Nie sposób wprost uzmysłowić sobie, że za kwadrans, za pół godziny 
będziemy mogli bezpiecznie dotknąć Dostojnego Pacjenta" — opowiadał pilot powracając 
nieraz jeszcze myślą do tych dziwnych bezkrwawych łowów.

Pierwsze wyniki badań wykazały, że czas był najwyższy zająć się losem polarnego 

wędrowcy. Zagłada królewskiego rodu była bowiem bliska.

Ponagleni smutną wymową cyfr przedstawiciele pięciu zainteresowanych państw zebrali 

się ponownie w styczniu 1968 roku w Morges w Szwajcarii na konferencję roboczą pod 
hasłem „Katujmy niedźwiedzia polarnego!" W toku rozmów i wymiany doświadczeń doszli 
jednomyślnie do przekonania, że badania lekarskie nie wystarczą, by go uchronić.

„...W pierwszym rzędzie trzeba przekonać ludy Dalekiej Północy, żeby lekkomyślnie nie 

nadużywały broni palnej, i nauczyć ich oszczędzać matki z małymi" — brzmi jeden z 
fragmentów sprawozdania. Jak to uczynić?! Zakazać polowań nie można, wiedzieli o tym 
wszyscy znając przywiązanie do tradycji i ogromną dra- żliwość mieszkańców wybrzeży i 
wysp Arktyki. Trzeba było tłumaczyć, perswadować, wmawiać w razie potrzeby, że to każdy 
z nich, Eskimos alaskański, grenlandzki, kanadyjski czy syberyjski sam postanowił 
uszanować nanuka.

Tym razem na Grenlandię wyruszyli tylko zoologowie i lekarze weterynarii. Nauczeni 

doświadczeniem Związku Radzieckiego Duńczycy zawezwali lekarzy-psychologów 
władających narzeczami plemion eskimoskich. Zadanie wysłanników polegało na dotarciu 
samolotami, helikopterami czy choćby psim zaprzęgiem do najmniejszych osiedli, 
najbardziej oddalonych od wpływów cywilizacji i tam w rozmowach i mieszkańcami, 
zaskarbiając

background image

sobie ich zaufanie podjąć obronę interesów białego niedźwiedzia.

Na Spitsbergenie Norwegowie postąpili inaczej. Zawodowi traperzy, załogi radiostacji i 

punktów meteorologicznych musieli podpisać zobowiązania ograniczające do minimum 
roczny odstrzał. Bardzo wysokie kary-za przekroczenie zakazu gwarantują zwierzęciu 
spokojną wędrówkę poprzez wyspy spitsbergeńskiego archipelagu.

Przedstawiciele Związku Radzieckiego nie bez dumy mogli oświadczyć na konferencji, 

że wprowadzone u nich już przed laty dwudziestu ograniczenia są. przestrzegane przez 
mieszkańców wybrzeży, wysp i lądów Północnego Oceanu Lodowatego, a liczba białych 
niedźwiedzi nie zmalała, lecz wzrosła w tym czasie. Stwierdzili ponadto, że obyczaje 
otoczonego opieką zwierzęcia wyraźnie złagodniały. Tropiony dawniej, zabijany przez ludzi 
na prześladowania odpowiadał agresywną postawą, spodziewając się zawsze ataku 
człowieka, w odruchu samoobrony napadał pierwszy.

Na konferencji. w Morges lekarze i weterynarze raz jeszcze omówili szczegółowo, jakie 

środki nasenne nalepiej stosować w przyszłości i w jakich dawkach, gdyż każda zależy od 
wagi zwierzęcia. Najczęściej po uśpieniu pacjenta pierwszym „wystrzałem" z pokładu 
helikoptera lub kutra płynącego pośród kry — jak to czynią Norwegowie — po dotarciu do 
uśpionego stosuje się dodatkowy zastrzyk domięśniowy.

W dwu przypadkach na trzysta omawianych zabiegi skończyły się śmiercią niedźwiedzia. 

Czemu przypisać ten nieprzewidziany skutek? Może jakiemuś uczuleniu? Jakiemu, jak je 
wykryć? I nad tą sprawą również długo dyskutowano.

Przedstawiciele zainteresowanych państw podzielili całą Arktykę na sektory celem 

ułatwienia badań. Nylonowy lekki naszyjnik, zakładany uśpionemu niedźwiedziowi przed 
kolejnym numerem nosi znak sektora, w którym poddawano go przymusowym badaniom. 
Literą „A" oznaczono Cieśninę Beringa, następnymi literami alfabetu — kolejne punkty na 
wschód wzdłuż wybrzeży Syberii. Barwa naszyjnika inna jest dla samca, inna dla samicy. 
Niedźwiadkom w pierwszym roku — bo i one podlegają badaniu —

background image

zapina się numerowany znaczek na górnej wardze. Nie sposób malcom zakładać naszyjniki, 
bo szybko wyrastają.

Wszystkie te zabiegi mają na celu jak najwierniejsze odtworzenie tras odwiecznych 

wędrówek dotychczas nie zbadanych. Im więcej jednak człowiek wie, tym więcej pragnie 
wiedzieć. Stara to prawda, ale zawsze aktualna. Wydarte Wielkiemu Białemu tajemnice 
nasuwają wciąż nowe pytania, wciąż inne wątpliwości. Zoologowie ze zdumieniem 
stwierdzają na przykład, że „niedźwiedź niedźwiedziowi nierówny", że te z Syberii inne są 
niż z Alaski, a kanadyjskie różnią się bardzo znacznie od grenlandzkich. Parazytolodzy doszli 
do nieoczekiwanego wniosku, że chorobą siejącą zniszczenia wśród władców Arktyki i 
innych zwierząt morskich jest trychinoza.

Ostatnie badania wykazały, że ofiarą jej przed kilkoma dziesiątkami lat padli słynni 

pierwsi w dziejach aeronauci polarni, Andrće i jego dwaj towarzysze niedoli. Po katastrofie 
balonu Ornen, który nie doniósł ich na biegun, wędrując pieszo po krach Północnego Oceanu 
Lodowatego żywili się wyłącznie mięsem ubitych niedźwiedzi.

„Sekcja Białych Niedźwiedzi" wyłoniona na naradzie w Mor- ges, z przewodniczącym S. 

Uspienskim na czele, wyraziła nadzieję, że ujednolicenie metod i międzynarodowa 
współpraca powinny w niedługim czasie przynieść dobre wyniki, zażegnać zło.

Ale ogarnięty gorączką poznania człowiek nie chce czekać, nie potrafi, pożera go 

niecierpliwość. Już wkrótce, jak donoszą z kół naukowych, nikt nie będzie usypiać polarnego 
wędrowcy do „okresowych badań". Ludzkie dłonie i tu zastąpi automat. Projekt to na pozór 
fantastyczny, niewiarygodny, ale z pewnością wykonalny. Badanemu po raz pierwszy 
niedźwiedziowi lekarz wszczepi pod skórę miniaturowy nadajnik wyposażony w komplet 
przeróżnych czujników. Nadajniczek uruchamiany będzie od czasu do czasu impulsami z 
krążącego wysoko ponad Ziemią satelity „biologicznego".

Podpełzając ostrożnie do uśpionej foki, gruchocąc kości w walce z rywalem, zabiegając o 

względy bogdanki podczas weselnych godów czy też po prostu wędrując odwiecznymi 
szlakami, nie będzie przeczuwać, że każda najdrobniejsza zmiana rytmu jego ser-

background image

ca, jego oddechu zostanie zarejestrowana i natychmiast automatycznie przekazana drogą... 
poprzez Kosmos do pracowni naukowych, odległych o tysiące, a może dziesiątki tysięcy 
kilometrów.

Usypiany, pieczołowicie chroniony, prześwietlany, wciągnięty do kartotek pod 

odpowiednim numerem, odarty z mroków tajemnicy niedźwiedź polarny nigdy już nie będzie 
niepodzielnym panem i władcą tej Arktyki, jaką z każdym rokiem szybciej, nieubłaganie i 
nieodwracalnie wypełnia współczesność.


Document Outline