background image

Stanisław Podemski

 

STRYCZEK I KULA. 
HISTORIA KARY 
ŚMIERCI W PRL-U

 

  

  

Jak to robiono? Ksiądz Hieronim Lewandowski, w latach 1945-1956 kapelan więzienia w 
Poznaniu, był świadkiem trzydziestu egzekucji. Opowiedział o tym we wstrząsającym 
wspomnieniu: "Szubienica jeszcze poniemiecka znajdowała się na terenie więzienia w 
pomieszczeniu zwanym «sieczkarnią». Miała pięć haków, pod każdym była zapadnia. Przy 
wykonywaniu wyroku zawsze byłem przy skazanym do końca. Razem udawałem się do 
«sieczkarni», zwykle mogłem trzymać skazańca za ramię, z drugiej strony szedł strażnik. 
Niektórzy więźniowie szli spokojnie, niektórych jednak strażnicy musieli prawie wlec. (...) W 
drodze podpowiadałem modlitwy, akty strzeliste. Jeżeli więzień nie był skuty w celi, skuwano 
go na miejscu śmierci. Przed powieszeniem zawsze zawiązywano oczy. Miałem możność do 
ostatniej chwili towarzyszyć modlitwą i błogosławieństwem" ("Przegląd Więziennictwa 
Polskiego", nr 14 z 1997 r.).  

Ksiądz Lewandowski pamięta też nocne egzekucje w podpoznańskim lesie: "W samochodzie 
więziennym mogłem rozmawiać z więźniem i modlić się z nim. Po wyjściu z samochodu 
Młynarek (naczelnik więzienia śledczego Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa 
Publicznego) szedł przodem w las, szukając miejsca dość daleko od drogi. Jego pomocnik z 
karabinem szedł z jednej strony skazanego, ja z drugiej, trzymając go za rękę i odmawiając 
modlitwy. Więzień miał ręce skute. Prokurator szedł z nami. Gdy Młynarek znajdował 
odpowiednie miejsce, zatrzymywał się, przepuszczał nas. Ja podawałem akt strzelisty «Ojcze, 
w ręce Twoje oddaję ducha mojego», Młynarek wyjmował z kieszeni rewolwer, dawał znak, 
bym się odsunął, doskakiwał i strzelał w tył głowy. Skazaniec zwykle nie zauważał tego 
momentu i po strzale padał głową w dół na ziemię".  

21 kwietnia 1988 r. w godzinach popołudniowych w Krakowie kat po raz ostatni pełnił swą 
powinność. Powiesił Andrzeja C. skazanego za kradzież, zabójstwo oraz gwałt i usiłowanie 
zabójstwa. 

W POLSCE MIĘDZYWOJENNEJ 

Historycy zajmujący się dziejami polskiego prawa karnego podkreślają, że w porównaniu z 
krajami Europy Zachodniej było ono dość łagodne. Nawet okrutne prawo saskie, zwane 
"krwawym Saksonem", wprowadzone przez miasta polskie straciło u nas swe zęby. 

background image

Tak już pozostało. Gdy w marcu 1931 r. komisja kodyfikacyjna przyjęła pierwszy kodeks 
karny, zaledwie jeden głos zadecydował o wprowadzeniu kary śmierci. 

Decyzję tę poprzedziła dyskusja trwająca z górą dziesięć lat. Zgłaszano na przemian projekty 
utrzymania lub zniesienia tej kary. Opinie największych autorytetów prawniczych były 
podzielone - profesor Juliusz Makarewicz był za, profesor Emil Rappaport przeciw. 
Ostatecznie zwyciężył nacisk opinii publicznej. Wszystkie racje, jakie przedstawili wybitni 
prawnicy w ankiecie rozpisanej przez komisję kodyfikacyjną - że szubienica "jest surogatem, 
a nie karą w powszechnym znaczeniu", że "nie pozostawia miejsca dla indywidualizacji i 
sędziowskiej władzy dyskrecjonalnej", "nie dopuszcza naprawy pomyłki sądowej" - trafiły w 
końcu do kosza. W całej zresztą Europie nie myślano wówczas o likwidacji kary śmierci. 

Argumenty zwolenników kata są zawsze takie same. Istnieją okrutni mordercy, którzy nie 
poddają się żadnej resocjalizacji, i są czyny, które nie pozwalają pozostawić takich ludzi przy 
życiu bez zniewagi dla ofiar i sprawiedliwości. Kodeks karny z 1932 r. przewidział karę 
śmierci za pięć przestępstw (zabójstwo, dywersja, zdrada, zamach na prezydenta RP lub byt 
państwa) i to już dla siedemnastoletnich sprawców. 

W orzeczeniu Sądu Najwyższego z kwietnia 1935 r. podkreślono, że kara śmierci jest 
ostatecznością: "Orzeczenie kary śmierci podyktowane musi być nieodzowną koniecznością 
ochrony społeczeństwa ze względu na wybitne aspołeczne właściwości sprawcy, których 
żadna dolegliwość, przewidziana w kodeksie karnym w for-, mię pozbawienia wolności, 
nawet dożywotniego, usunąć nie jest zdolna, i powinno być rzeczą niewątpliwą, a 
przynajmniej wysoce prawdopodobną, iż żadna kara sprawcy psychicznie już nie zmieni i 
żadna prócz kary śmierci przed nim społeczeństwa nie zabezpieczy". 

PORTIER Z "MOULIN ROUGE" 

Lata wojny domowej i stalinizmu (1944-1956) stanowią w Polsce okres wyjątkowy. W tym 
czasie w stu więzieniach stracono blisko trzy i pół tysiąca osób. Nie można wykluczyć, że 
liczba egzekucji była jeszcze większa - badacz Zdzisław Bąkowski w "Przeglądzie 
Więziennictwa Polskiego" (nr 14 z 1997 r.) zwraca uwagę na luki w statystyce i konieczność 
dalszych badań archiwalnych. 

Do 1950 r. minister sprawiedliwości mógł zarządzić egzekucję publiczną. Strażników obozu 
koncentracyjnego na lubelskim Majdanku powieszono na oczach wielotysięcznej widowni. 
Egzekucję sfilmowano, a później prezentowano na ekranach kin. Publicznie stracono też 
Rudolfa Hössa, komendanta obozu w Oświęcimiu, i Artura Götha, szefa obozu w 
podkrakowskim Płaszowie. 

Arthura Greisera, hitlerowskiego namiestnika Kraju Warty, kat powiesił na stokach 
poznańskiej Cytadeli. Od rana na egzekucję ściągały tłumy ludzi, nieraz z dziećmi. 
Przekupnie sprzedawali lody i ciastka. 

Przez wiele tygodni zapobiegliwy fotograf eksponował zdjęcia egzekucji w gablocie w 
centrum miasta. Na jednym z nich barczysty człowiek w czerni, z przepaską na twarzy 
podtrzymywał pod szubienicą słaniającego się Greisera. Sylwetka kata, charakterystyczny 
kształt jego czaszki, wydały mi się wyraźnie znajome. Musiałem tego człowieka nieraz już 
spotkać. Dopiero parę lat później dowiedziałem się, że to szatniarz i portier popularnego 
lokalu tanecznego "Moulin Rouge" (chociaż, jak wcześniej wspomniano, prokurator Sawicki 

background image

przytaczał nieco inną wersję wydarzeń). Wieczorem podawał płaszcze i wyrzucał namolnych 
pijaków, nad ranem uruchamiał zapadnię szubienicy. 

Dlaczego w 1950 r. zrezygnowano z publicznych egzekucji? W piśmiennictwie prawniczym z 
lat czterdziestych nie znajduję żadnej krytyki tych średniowiecznych widowisk. To może w 
ówczesnej prasie literackiej i społecznej? "Niech pan nawet nie próbuje szukać - mówi 
profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego Stanisław Waltoś, nie tylko znawca procedury karnej, 
ale i autor poczytnych pitawali sądowych. - Cenzura nie pozwalała na jakąkolwiek krytykę 
obowiązujących ustaw. Jeżeli minister sprawiedliwości miał prawo zarządzać publiczne 
egzekucje, to otwarte i publiczne kwestionowanie tego uprawnienia było po prostu 
niemożliwe". 

Dlaczego zatem zniesiono wówczas egzekucje publiczne? Z krytyką społeczną nie miało to 
nic wspólnego. Natomiast straciły wtedy moc obowiązującą dwie ustawy - w tym o 
Najwyższym Trybunale Narodowym sądzącym zbrodniarzy wojennych - stanowiące 
podstawę prawną tych egzekucji. Poza tym od 1949 r. nasz kraj szybko zaczyna się 
upodabniać do wzorców radzieckich. W ZSRR egzekucje były ściśle tajne, więc i w PRL nie 
mogło być inaczej. 

WOŁANIE NA PUSZCZY 

Zasadnicza zmiana nastąpiła po Październiku '56, kończącym okres stalinowskich zbrodni 
sądowych. W Polsce nadal wieszano, ale pod względem liczby wykonanych wyroków daleko 
nam było do ZSRR, NRD czy Bułgarii. Do celi śmierci trafiali tylko (poza jednym 
wyjątkiem) okrutni, bezwzględni, często wielokrotni zabójcy, z bogatą nieraz kartą uprzedniej 
karalności. 

Łącznie w latach 1956-1988 w PRL stracono 321 osób. Profesor Alicja Grześkowiak, autorka 
pionierskiej książki Kara śmierci w polskim prawie karnym wymienia trzy względy 
decydujące o ferowaniu tego wyroku po 1956 r.: brak jakichkolwiek szans na poprawę 
skazanego, społeczne niebezpieczeństwo jego poczynań, uznanie owej kary za jedyny w 
konkretnej sytuacji środek sprawiedliwej odpłaty. 

"Wyrok orzekający karę śmierci powinien ze szczególną dokładnością ujawnić powody, które 
skłoniły sąd do sformułowania negatywnej prognozy co do zachowania sprawcy w 
przyszłości oraz doprowadziły do nabrania przekonania, że w inny sposób nie może być 
unieszkodliwiony jak tylko przez najpełniejsze eliminowanie ze społeczeństwa" - oto 
stanowisko Sądu Najwyższego po wielekroć wyrażane po 1956 r. 

W domu powieszonego nie mówi się o sznurze. To staropolskie przysłowie było pilnie 
przestrzegane, a partia wykazywała tu szczególną czujność. W 1960 r. wydarzył się 
znamienny incydent. Obrazuje on dobrze drażliwość ówczesnego I sekretarza KC PZPR 
Władysława Gomułki, gdy chodzi o krytykę kary śmierci. Wspomina Michał Radgowski, 
były zastępca redaktora naczelnego tygodnika "Polityka": 

Jerzy Andrzejewski (...) napisał jedno właściwie zdanie na marginesie procesu profesora 
Tarwida, oskarżonego o otrucie żony: «Może przejaskrawiam, lecz częstokroć, kiedy słyszę 
głosy domagające się kary śmierci, słyszę w nich także potrzebę zbrodni». Otóż w tym 
okresie troską I sekretarza było opanowanie przestępczości gospodarczej. Przygotowywano 
procesy przeciwko wielkim rekinom (branża skórzana), nalegano na karę śmierci. Wybuchła 

background image

burza. Pewnego dnia [Mieczysław F.] Rakowski i ja zostaliśmy wezwani do Biura Prasy, 
gdzie blady z przejęcia Marian Preiss, człowiek wyjątkowo łagodny i uprzejmy, wręczył nam 
pismo zawieszające Rakowskiego i nakazujące mi przejęcie «Polityki». (...) Rakowski opuścił 
siedzibę KC i przez miesiąc prawie jego noga w redakcji nie stanęła. (...) Tymczasem po kilku 
tygodniach napięcia i niezdecydowania (Rakowski był zawieszony, lecz formalnie go nie 
usunięto), Gomułka nagle anulował poprzednią decyzję i przywrócił pismu redaktora 
naczelnego". 

Nawet te kilka czy kilkanaście egzekucji rocznie powodowało, że środowiska uczonych i 
praktyków wymiaru sprawiedliwości uparcie powracały do pytania o sens kary śmierci. W 
1964 r. pionierski wówczas Ośrodek Badania Opinii Publicznej odnotował, że zaledwie co 
drugi Polak opowiada się za tą karą i że w ewentualnym referendum "kara ta nie wygrałaby u 
nas" - choć duży był procent respondentów niezdecydowanych. 

Tymczasem zbliżało się uchwalenie nowego kodeksu karnego, który zastąpić miał swego 
przedwojennego, zmienianego wielokrotnie poprzednika. W grudniu 1966 r. w "Państwie i 
Prawie" ukazał się przełomowy artykuł profesora Mariana Cieślaka Problem kary śmierci. 
Autor twierdził, że karze śmierci "coraz bardziej pali się grunt pod nogami" i że w dążeniu do 
jej usunięcia "chlubny udział przypada światu socjalistycznemu". Chlubnego udziału nie było, 
a proroctwo profesora sprawdziło się po trzydziestu z górą latach. 

Mimo że artykuł miał się ukazać w niskonakładowym piśmie naukowym, cenzura przepuściła 
go z trudem. Zażądała, by opatrzyć go dopiskiem "tekst dyskusyjny" i zamieścić w tym 
samym numerze głosy polemiczne. Głosy za karą śmierci były blade, przeciw niej - treściwe, 
dobrze motywowane. Do rozprawy stawiły się tuzy świata prawniczego - profesorowie 
Mieczysław Szerer, Andrzej Murzynowski, Stanisław Ehrlich i inni. Nawet juryści mocno 
związani ze stalinowską władzą nie sprzeciwiali się zniesieniu szubienicy. Profesor Igor 
Andrejew - w latach pięćdziesiątych sędzia Sądu Najwyższego, znany z udziału w wyroku 
śmierci na Emila Fieldorfa "Nila", szefa Kedywu AK - pisał: "Trzeba nie mieć zupełnie 
wyobraźni, aby być zwolennikiem kary śmierci". Profesor Leszek Lernell, doradca 
stalinowskiego aparatu władzy, był przeciw wymierzaniu kary śmierci za przestępstwa 
gospodarcze. 

Na szczególną uwagę zasługiwały dwie wypowiedzi wyrażające najszlachetniejszy osąd 
polskiej inteligencji. 

Profesor Maria Ossowska: "Camus twierdzi, że zabójstwo jest czymś zasadniczo różnym od 
pozbawienia życia człowieka w majestacie prawa. W tym ostatnim wypadku śmierć 
poprzedzona jest oczekiwaniem na wykonanie wyroku, torturą nadziei na ułaskawienie, 
przeplatającą się z bezsilną rozpaczą. Nie jest zachowana tu zatem ta odpowiedzialność, jaką 
postuluje zasada: życie za życie. Potępienie kary śmierci jest potępieniem niedopuszczalnej 
przemocy - niedopuszczalnej tak, jak dla współczesnego człowieka niedopuszczalne jest 
niewolnictwo, sprzedawanie czy kupowanie człowieka. Każdy człowiek ma prawo do życia, 
każdemu należy się respektowanie jego suwerenności. Zasada akceptująca tę suwerenność nie 
dopuszcza gradacji czy zróżnicowań - albo można, albo nie można zabijać człowieka w 
imieniu prawa. Rozwiązania pośrednie w tym wypadu nie istnieją". 

Profesor Tadeusz Kotarbiński: "Patrzę na zagadnienie kary jako wychowawca. Z tego punktu 
widzenia racjonalne ujęcie polega na rozumieniu jej jako czynności przymusowego 
odrobienia wyrządzonej krzywdy. Jeśli tak, to pozbawienie życia na mocy wyroku sądowego 

background image

jest nonsensem, jako że moment aktywnego wyrównania uczynionego zła zostaje całkowicie 
przekreślony. Wykluczyć należy stosowanie kary śmierci w przypadku przestępstw o 
charakterze politycznym. Słuszność powyższego twierdzenia można uzasadnić w oparciu o 
następujące rozumowanie: ludzkość na przestrzeni wielu wieków wypracowała szereg reguł 
dotyczących postępowania w czasie wojny, zwłaszcza zaś norm odnoszących się do 
postępowania wobec jeńców, którzy traktowani być muszą w sposób humanitarny, nie 
mówiąc już o tym, że nie wolno ich zabijać. W konsekwencji wydaje się, że reguły powyższe 
powinny znaleźć per analogiam zastosowanie także do przeciwników politycznych biorących 
udział w tak częstych w dobie obecnej wojnach domowych, a również w stosunkach między 
ugrupowaniami walczącymi o władzę". 

Nawet w sprawozdaniu z dyskusji odbytej w Wojskowej Akademii Politycznej imienia 
Dzierżyńskiego, a poświęconej nowej kodyfikacji karnej, możemy przeczytać: "W zasadzie 
wypowiedziano się przeciw tej karze jako niehumanitarnej" ("Wojskowy Przegląd 
Prawniczy" nr 2 z 1963 r.). 

A jednak - mimo tylu z jakże różnych stron płynących głosów - kara śmierci w kodeksie 
karnym pozostała. Także za przestępstwa polityczne i gospodarcze. Wprowadzono tylko dwa 
ograniczenia: nie wolno skazywać na śmierć osób do lat osiemnastu i kobiet w ciąży. 

Nauka i partia do końca różniły się w tej kwestii. W raporcie z sierpnia 1981 r. środowiska 
naukowe zgromadzone wokół Konwersatorium "Doświadczenie i Przyszłość" propozycje 
zmian w ustawodawstwie karnym zaczynały od słów: "Należy wyeliminować stosowanie 
kary śmierci". Tymczasem Biuro Polityczne KC PZPR jeszcze w listopadzie 1987 r. było 
zaledwie za "przeanalizowaniem celowości kary śmierci". Nie zdążyło z analizą aż do 
rozwiązania partii. 

POWIESIĆ ZŁODZIEJA! 

Kara śmierci za przestępstwa gospodarcze pojawiła się w ustawodawstwie już w 1945 r. wraz 
z dekretem o postępowaniu doraźnym. Był to przepis "gumowy" pozwalający wieszać, "jeżeli 
interesy Polski Ludowej zostały narażone na znaczną szkodę". Utrwalały tę praktykę ustawy z 
lat pięćdziesiątych o ochronie własności społecznej. 

Czy skwapliwie z nich korzystano? W okresie stalinowskim zdarzało się, że na karę śmierci 
skazywano nawet ludzi, którzy handlowali obcymi walutami. Po Październiku '56 znany jest 
tylko jeden taki przypadek. 

Znamienna była sejmowa dyskusja wokół projektu nowego kodeksu karnego, jaka odbyła się 
w kwietniu 1969 r. Do sejmowej komisji wymiaru sprawiedliwości napłynęły listy 
protestujące przeciw orzekaniu kary śmierci za przestępstwa gospodarcze. Główny referent 
projektu kodeksu profesor Jan Wasilkowski wytknął autorom listów, że nie dostrzegają istoty 
problemu - tu nie chodzi o zagarnięcie mienia społecznego, lecz o przestępstwo godzące "w 
podstawy ustroju gospodarczego". 

Za wieszaniem opowiedzieli się także prominentni przedstawiciele władzy, jak Zenon Kliszko 
(zastępca Gomułki) czy wicemarszałek Sejmu Jan Karol Wende. Tylko Stanisław Stomma, 
profesor prawa karnego i poseł katolickiego "Znaku", ważył się uznać tę propozycję za 
"psucie kodeksu". 

background image

Sejm uchwalił więc kodeks, w którym karą śmierci zagrożone były aż dwadzieścia cztery 
przestępstwa (w tym piętnaście wymienionych w ustawach uzupełniających). Tę obszerną 
listę przestępstw nazwał "wyjątkami" (!) niepozostającymi w sprzeczności z "humanizmem 
socjalistycznym". 

Stało się tak, gdyż Gomułka wierzył święcie w odstraszającą moc szubienicy i w tak zwaną 
prewencję ogólną - przywoływaną i odmienianą po wielekroć w wyrokach Sądu 
Najwyższego, różnych publikacjach naukowych, komentarzach kodeksowych. Słowem, 
wierzył, że wystarczy jedna, druga egzekucja i ludzie przestaną kraść. 

Każdy głośny proces o liczne w tym czasie afery gospodarcze przynosił prokuratorskie 
żądania kar śmierci dla głównych oskarżonych. Ale prokuratorzy z reguły przegrywali. Ich 
pierwszą porażką był wyrok z początku lat sześćdziesiątych w aferze skórzanej, kiedy to po 
wielogodzinnych nocnych naradach sąd wymierzył głównemu oskarżonemu karę 
dożywotniego więzienia. 

Byłem w grupie prawników, którzy do rana czekali na ogłoszenie tego wyroku. Przyjęliśmy 
go z ulgą. Zmęczone twarze rozjaśniły się, wymieniano uściski dłoni i uśmiechy. "To nie 
NRD" - mówiono. 

Przewodniczącym stołecznego sądu, który nie wymierzył kary śmierci, był Michał Kulczycki 
- po 1956 r. członek zespołu badającego zbrodnie prokuratury stalinowskiej. Okazał 
niesubordynację wobec dyrektyw partyjnych i zapłacił za to całą późniejszą karierą 
zawodową - nie tylko nie został ministrem sprawiedliwości, jak przewidywano, ale nigdy już 
nie awansował. Jednak Kulczyckiego pamięta się do dziś jako człowieka, który dał trudny 
przykład niezawisłości sędziego. Swą niezłomnością uratował też skazanego na śmierć za 
nadużycia w przemyśle skórzanym w innym procesie, tym razem w Kielcach. Ku 
powszechnemu zdziwieniu przewodniczący Rady Państwa Aleksander Zawadzki zmienił ten 
wyrok na dożywocie, a w uzasadnieniu napisał: skoro stołeczny sąd za poważniejsze 
przestępstwo ukarał tylko dożywociem, to nie można ukarać śmiercią pomniejszego 
winowajcy. 

Niestety, inaczej zakończył się proces oskarżonych w tak zwanej aferze mięsnej. Jednego z 
winnych skazano na śmierć i powieszono. Sędziowie już nie żyją, ale podobno, o czym była 
już mowa w rozdziale Karta hańby, jeden z nich, dręczony wyrzutami sumienia, zapewniał w 
zaufanym gronie, że wydał wyrok zgodny z zaleceniami władz, gdyż na najwyższym szczeblu 
partii obiecano ułaskawienie skazanego. Tłumaczono: chodzi tylko o demonstrację twardości 
i siły, a nie o zgładzenie za kradzież. Partia słowa nie dotrzymała. Obrońca skazanego, 
mecenas Krzysztof Łada-Bieńkowski opowiadał mi, jak natarczywymi depeszami do 
Cyrankiewicza, Gomułki i Ochaba próbował wstrzymać egzekucję. Bez skutku. Polska 
humanitarna tradycja prawna została odrzucona. I choć w innych tak zwanych krajach 
socjalistycznych szafowano karą śmierci za przestępstwa gospodarcze, nawet ten jeden wyrok 
obciąża sumienie naszego sądownictwa po 1956 r. 

OFIARA CHROMOSOMÓW? 

Na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych opinią wstrząsnęły seryjne morderstwa 
kobiet; niektórych dokonano w kościołach Krakowa. Sprawcą okazał się Karol K., świeżo 
upieczony maturzysta z twarzą sympatycznego ucznia. Ten syn nauczycielki i inżyniera 

background image

kolekcjonował noże, dla treningu rzucał nimi czasem w mięso kupowane przez matkę na 
obiad, a czasem sztyletował staruszki. 

Przebiegowi procesu towarzyszył rozgłos i żądania kary śmierci od początku do ostatecznego 
końca. Rolę główną grali lekarze psychiatrzy - sąd powoływał kolejno aż siedem zespołów 
biegłych! - ale ostateczną decyzję podjąć musiał trybunał. Zdania lekarzy były podzielone - 
biegli powiązani z aparatem więziennictwa obstawali przy pełnej odpowiedzialności 
podsądnego, ich koledzy z klinik uniwersyteckich uważali, że mamy do czynienia z 
zaburzeniami psychicznymi zasługującymi nie tyle na szubienicę, co na trwałą izolację 
więzienną lub psychiatryczną. 

Opisując jedno z zabójstw, oskarżony na oczach sądu, publiczności i dziennikarzy z 
uśmiechniętego wiecznie chłopca zmienił się na moment w niebezpieczne zwierzę. Błędny 
wzrok, szatański grymas twarzy, ślinotok, dygot rąk - oto co zobaczyłem z odległości paru 
metrów. Zarządzono przerwę, podsądnego zbadali lekarze, ale wkrótce wznowiono proces. 
Dyskusja wokół odpowiedzialności Karola K. stanowiła ważny etap sporu o karę śmierci. 
Postawiła bowiem w centrum uwagi kwestię odpowiedzialności osób, które do zbrodni 
pchnęła nie zemsta, nienawiść, chęć zysku, ale okrutne zasadzki biologii. Zwolennicy tezy, że 
psychiatria wciąż jeszcze niewiele wie o człowieku i że przecież dopiero rewolucja francuska 
zwolniła psychicznie chorych z lochów i więzień, znaleźli się na pozycji z góry przegranej. 
Marksiści bowiem są mocno przekonani o społecznych jedynie korzeniach zbrodni, a siła ich 
wiary nie ustępuje chrześcijańskiemu przekonaniu o całkowicie wolnym wyborze człowieka. 
Na nic więc zdała się opinia części biegłych, że być może układ chromosomów podsądnego 
stał się przyczyną jego zbrodni (późniejsze badania prowadzone w USA zdają się potwierdzać 
tę hipotezę). 

Karola K. powieszono, choć nawet Sąd Najwyższy zakwestionował karę i dopiero w innym 
składzie - po rewizji nadzwyczajnej ministra sprawiedliwości - zmienił zdanie. Obszar 
wątpliwości obrony i części psychiatrów był jednak zbyt nowatorski, zyskiwał dopiero 
podstawy naukowe. Wybrano więc pogląd przeciwny, zgodnie z którym oskarżony miał pełną 
zdolność rozpoznawania tego, co robił, i mógł w pełni kierować swym postępowaniem. Tak 
oto został przegrany drugi poważny spór o karę śmierci. 

CELA STRACEŃ 

Jak wieszano po 1956 r.? Niełatwo się tego dowiedzieć. Protokoły z egzekucji do dziś są 
"tajne, specjalnego znaczenia" i skądinąd życzliwa generalna dyrekcja służby więziennictwa 
odmówiła mi dostępu do tych akt. Prosiłem też - bezskutecznie - o chwilę rozmowy z trzema 
dyrektorami zakładów karnych, którzy towarzyszyli do ostatniej chwili skazanym na śmierć. 
Spotkałem się z całkowitą odmową - i rozumiem ją. Ci ludzie chcą zapomnieć na zawsze o 
tym, co widzieli i przeżyli. Nie poznamy więc ostatnich zachowań i życzeń traconych, 
przebiegu ich pożegnalnych spotkań z bliskimi, rozmów ze strażnikami. 

Egzekucje były ściśle utajnione. Prawo szczegółowo wyliczało osoby, które mogły być przy 
nich obecne, bądź z urzędu, bądź na życzenie. Do pierwszej grupy należeli: prokurator, 
dyrektor zakładu karnego, lekarz; do drugiej - duchowny i obrońca. O wykonaniu wyroku 
informowała lakoniczna notatka (data stracenia, personalia skazanego, zarzuty), ogłaszana 
przez Polską Agencję Prasową. 

background image

Ludzie, którzy byli świadkami egzekucji, nawet dziś, po latach, mówią o tym niechętnie, 
oszczędnie, z oporami. Funkcjonariusz służby więziennej: "Byłem pięć razy przy tym. 
Upłynęły dziesięciolecia, a mnie śnią się nadal ci ludzie. Dlaczego, niech mi pan powie?". 

Były pracownik gazety więziennej: "Byłem raz tego świadkiem. Żałuję. Upiłem się po tym i 
powiedziałem sobie: nigdy więcej". 

Funkcję katów (było ich dwóch w całym kraju) pełnili funkcjonariusze służby więziennej. Ich 
nazwiska są znane tylko wysoko postawionemu gronu urzędowych osób. Jeden z dwóch 
ostatnich katów już nie żyje, moje próby dotarcia do drugiego spełzły na niczym. To nie 
Wielka Brytania, w której ostatni kat prowadził na emeryturze jedną z najbardziej znanych w 
Londynie restauracji i wszyscy dobrze wiedzieli, co poprzednio robił. 

Ofiarami kary śmierci są także jej wykonawcy. Ten istotny szczegół bywa zupełnie 
przemilczany w polskich - ale nie obcych - sporach o szubienicę. Tymczasem już profesor 
Emil Rappaport, przewodniczący międzywojennej komisji kodyfikacyjnej, mawiał, że prawo 
wymierzania kary śmierci powinni mieć tylko ci sędziowie, którzy sami ją wykonają. Kat jest 
wprawdzie tylko ślepym wykonawcą wyroków, ale nie przestaje być człowiekiem. 

Prasa amerykańska publikuje od czasu do czasu mrożące krew w żyłach relacje z 
"nieudanych" egzekucji. Płoną skazańcy na krzesłach elektrycznych, rwą się stryki, 
odmawiają posłuszeństwa najnowocześniejsze urządzenia. I polskie więzienia znają równie 
ponure historie, na przykład zerwanie więźnia ze stryczka. Do dziś jeszcze, po ćwierćwieczu, 
słychać na korytarzach stołecznego więzienia ryk strachu broniącego się siłacza, którego 
trzeba było zbiorowo wlec pod szubienicę. Czy wśród straconych po 1956 r. byli ludzie 
niewinni? Nie jest znany przypadek sądowej rehabilitacji któregokolwiek ze skazanych, ale 
od czasu do czasu pojawiają się wątpliwości dotyczące niektórych wyroków (na przykład 
publikacje w "Prawie i Życiu" na temat tak zwanego wampira ze Śląska). Mecenas 
Władysław Siła-Nowicki - obrońca krewki, lecz zarazem prawniczy i moralny autorytet 
środowiska - upierał się przed Sądem Najwyższym, że niektórzy straceni po głośnym procesie 
o wielokrotne morderstwo (Białostockie, lata osiemdziesiąte) byli niewinni. Sąd utrzymał 
wyrok, ale adwokat upowszechniał swój pogląd aż do śmierci. 

KAT ODCHODZI 

Dalsze dzieje kary śmierci są dobrze znane. Od 1988 r. obowiązywało moratorium - kary 
śmierci bądź nie orzekano, bądź nie wykonywano. W 1995 r. nie wykonane jeszcze wyroki 
zamieniono na dwadzieścia pięć lat pozbawienia wolności. Dwa lata później nowy kodeks 
karny zniósł karę śmierci, a ludziom skazanym zamienił ją na dożywotnie więzienie. Dzięki 
temu uratowali swe nędzne życie i wielokrotny zabójca przypadkowych osób z 
Jeleniogórskiego, i robotnik rolny z Olsztyńskiego, który zamordował całą rodzinę swego 
pracodawcy, łącznie z dziećmi. 

Były minister sprawiedliwości, a obecnie prezydent RP doktor Lech Kaczyński, stawiał 
sprawę jasno i uczciwie: jest zwolennikiem kary śmierci, ale nie widzi realnych możliwości 
jej przywrócenia. Tymczasem stan przestępczości w Polsce - a przede wszystkim rosnące 
okrucieństwo i brutalność - umacnia społeczne przeświadczenie o niezbędności owej kary. Aż 
trzy czwarte Polaków opowiada się za przywróceniem urzędu kata. Co więcej, wielu 
nieprzejednanych przeciwników kary śmierci waha się dziś w swych poglądach. Wstydzę się, 
ale należę do nich i ja. 

background image

Jednakże kat nie wróci. Po prostu Unia Europejska nie przyjmuje krajów stosujących karę 
śmierci. Dlatego parlament łotewski najpierw utrzymał tę karę, by znieść ją natychmiast po 
ostrzeżeniach z UE. Od kary śmierci odstępują kolejne państwa dotąd nią szafujące - między 
innymi Rosja i Ukraina. W niektórych stanach USA, przywiązanych do tej kary, ogłasza się 
moratorium na jej wykonywanie i analizuje zapadłe już wyroki. Dlaczego? Według 
nowojorskiego Columbia University (dane z 2000 roku) dwie trzecie skazanych na śmierć w 
wyniku składanych apelacji uzyskuje łagodniejsze kary, a siedem procent zostaje nawet 
uniewinnione. Czy jednak każda omyłka sądowa została skorygowana? 

Egzekutorzy mają ciągle jeszcze pełne ręce roboty w USA, Chinach, Iranie, Arabii 
Saudyjskiej, Kongo. Ale Europa nie chce już kata. 

  

  

Stanisław Podemski "PITAWAL PRL-U" 2006 

Rzeczpospolita - 03.04.2004  

  

KARA ŚMIERCI W POLSCE

 

  

  

WOJCIECH KNAP

 

Ani sznura, ani szczęścia

  

   

   

Na pierwszym pokazie "Krótkiego filmu o zabijaniu" w Cannes, podczas sceny 
morderstwa, ludzie zaczęli tupać i gwizdać. Zastanawiałem się, dlaczego? - wspomina 
Krzysztof Piesiewicz. - W końcu zrozumiałem: oni pierwszy raz widzieli reportaż z 
zabijania, a nie zgrabnie ułożone obrazki, aby podnieść poziom adrenaliny. Świadectwo 
spływało z ekranu.
  

   

background image

Obsypany nagrodami film Krzysztofa Kieślowskiego i Krzysztofa Piesiewicza porażał ascezą. 
Prostą paralelą dwóch aktów przemocy: zamyślonego i konsekwentnie przeprowadzonego 
morderstwa dokonanego na taksówkarzu oraz wykonania kary śmierci na zabójcy. 

Scenariusz był luźno oparty na sprawie morderstwa taksówkarza z Otwocka z początku lat 80.  

- Sprawa ta doskonale pokazuje trudności, z którymi musi zmierzyć się ktoś, kto by się 
decydował orzec karę śmierci - uważa Lech Paprzycki, prezes Sądu Najwyższego, wtedy 
sędzia Sądu Wojewódzkiego w Warszawie, który sądził pierwowzór powieszonego w filmie 
Jacka.  

Zbrodnia i kara  

31 grudnia 1982 r. Waldemar K. i Wiktor M. potrzebowali pieniędzy na sylwestrową wódkę. 
Poszli w okolice dworca kolejowego w Otwocku, aby napaść na właściciela taksówki nr 12, 
który podobno zawsze miał przy sobie duże pieniądze. Ponieważ ten nie przyjeżdżał, wybrali 
taksówkę nr 68 Stanisława S. W okolicach Radwanowa Waldemar K. zaczął bić i dusić 
ofiarę. - Kończ go, już po dwunastej - przynaglał Wiktor M. - Ręce już mi mdleją od bicia, 
pomóż - odpowiedział K. Wtedy - jak wynika z akt śledztwa - M. podał wspólnikowi 
owinięty w szmaty automat rozrusznika. K. uderzył nim taksówkarza w głowę i zabił. Ich 
łupem padła niewielka kwota 61 tys. zł, zegarek ręczny i scyzoryk. Samochód porzucili.  

- Jakiś adwokat będzie miał robotę - powiedział wieczorem 1 stycznia 1983 r. mec. Andrzej 
Tomaszewski do żony, gdy włączył telewizor. Kamera Warszawskiego Ośrodka 
Telewizyjnego studiowała zakrwawioną podsufitkę porzuconej taksówki. Informacja o 
prawdopodobnej zbrodni wrzała emocjami. Tomaszewski wykrakał sobie robotę.  

W największej sali warszawskich sądów prokurator G. zażądał kary śmierci dla sprawców 
mordu. - Prawo stanu wojennego przewidywało, że - aby w trybie doraźnym wymierzyć karę 
główną - potrzebna była zgoda wszystkich członków składu orzekającego - wspomina sędzia 
Paprzycki. - Przebieg wielogodzinnej narady był dla mnie ogromnym przeżyciem. Moim 
zdaniem to w ogóle nie była sprawa, w której można było rozważać wymierzenie kary 
śmierci, chociaż zbrodnia była straszna.  

Mordercy dostali po 25 lat. Przewodniczący składu orzekającego scedował wygłoszenie 
uzasadnienia wyroku na Paprzyckiego, który jako jedyny był przeciwny wymierzeniu kary 
śmierci. - Najbardziej obciążające okoliczności wynikały wyłącznie z zeznań oskarżonych - 
wyjaśnia. - Mogli milczeć, ale w poczuciu skruchy wyjawili wszystko. Doszła też odpowiedź 
na pytanie, co doprowadziło do tego, że ci ludzie byli tacy, a nie inni.  

Waldemar K. (23 lata) wzrastał w rodzinie niewydolnej wychowawczo. Rodzice prymitywni. 
Starszy brat odsiadywał kolejne wyroki, młodszy był na celowniku milicji. Gdy K. miał 11 
lat, doznał urazu głowy, w następstwie czego wystąpiły problemy z nauką. Mimo 
przeciętnego ilorazu inteligencji został skierowany do szkoły specjalnej. Przyszły drobne 
przestępstwa, placówka wychowawcza, dom poprawczy, alkohol. W 1978 r. pierwszy 
prawdziwy wyrok: 7 lat za rozbój. Sąd nakazał umieścić go w zakładzie karnym dla 
wymagających stosowania szczególnych środków leczniczo-wychowawczych, ale nigdy do 
takiego nie trafił. Po 3 i pół roku wyszedł ze zwykłego więzienia na warunkowe zwolnienie. 
Uznano, że pozytywnie rokował na przyszłość. Kuratorzy z Otwocka chcieli mu odwiesić 
karę, ale się spóźnili. Doszło do tragedii. Psychiatrzy stwierdzili u niego obniżenie sprawności 

background image

umysłowej (iloraz inteligencji - 78), encefalopatię pourazową z ogniskami padaczkowymi, 
zaburzenia charakteru i skłonność do agresji. Nie zastanowiło ich, że w ciągu ośmiu lat 
podsądny "zgubił" 20 oczek w skali intelektu. Możliwości były trzy: demencja w przebiegu 
procesu chorobowego, symulacja lub błąd w diagnozie. W lipcu 1983 r. powiedział Krystynie 
Świąteckiej z "Polityki", że musiał mieć na wódkę, ale po niej zwidywały mu się robaki.  

Wiktor M. (28 lat) ze swoim ilorazem na poziomie 66 skazany był na szkołę specjalną i 
środowisko, które go przyjmie takim, jaki jest. Przyjęło - nim poznał K., odsiedział dwa lata 
za drobne kradzieże. Prochu by nie wymyślił, ale na K. wpływ miał zaskakująco wielki.  

- Waldemar K. otworzył się w momencie, kiedy zobaczył, że go rzeczywiście bronię, a nie 
siedzę w charakterze dekoracji - wspomina występujący w procesie z urzędu Tomaszewski. - 
Na początku jednak w ogóle nie chciał ze mną rozmawiać. Zwiesił głowę i powiedział: I tak 
kara śmierci, i tak kara śmierci.  

Nadgorliwość  

- Niech żyje Stalin! Niech żyje Bierut! - krzyczał w 1953 r. prowadzony pod stryczek zabójca 
i gwałciciel w Poznaniu - wspomina prokurator I.N. Pewnie liczył, że kogoś onieśmieli. Nie 
onieśmielił. Prokurator kierował też egzekucją gestapowca, który był współodpowiedzialny 
za zamordowanie 30 tys. ludzi w specjalnych samochodowych komorach gazowych. - Gdy 
oznajmiłem mu nieuniknioność egzekucji, próbował całować mi buty. To był straszny 
dyskomfort.  

Między 1945 a 1956 rokiem wydano w Polsce ponad 4300 wyroków śmierci, z których ponad 
3000 wykonano - twierdzą historycy. Jak było naprawdę, trudno ustalić. Wiosną 1956 r. z 
polecenia dyrektora Centralnego Zarządu Więziennictwa inspektor J.S. badał "tryb 
postępowania naczelników więzień przy wykonywaniu prawomocnych wyroków kary 
śmierci". Odwiedził dziewięć zakładów karnych. Okazało się, że choć centrala wiedziała o 13 
wykonanych tam wyrokach, faktycznie odbyło się 21 egzekucji. W Białymstoku 
rozstrzeliwano i wieszano skazanych w piwnicach administracji więzienia. W Chełmie 
Lubelskim strzelano w składzie ziemiopłodów, a wieszano w komórce do parowania 
ziemniaków dla świń. W Sandomierzu "z braku specjalnego pomieszczenia egzekucji 
dokonano w łaźni na prowizorycznym urządzeniu". Galicyjski pragmatyzm kultywował 
Kraków: "Egzekucję wykonano w prosektorium (kostnicy). Pomieszczenie to nie odpowiada 
wymogom (É) ponieważ jest stanowczo za małe" - ocenił autor raportu. 

Wyroki za przestępstwa kryminalne były w mniejszości. Lwią część stanowiły owoce walki 
politycznej. W sentencjach orzeczeń doszukać się można zastosowania 208 przepisów 
obowiązującego wtedy prawa, a jeśli i tego było mało, nieprzywykła do pisania dłoń kreśliła 
w oficjalnych dokumentach m.in.: NZS, NZW, AK, WiN, współpraca przeciw państwu. 
Przypadki ewidentnych zbrodni sądowych maskowano, dołączając do zarzutów politycznych 
wątki ewidentnie kryminalne.  

Na ponury i ściśle tajny obraz ludowej sprawiedliwości ostatecznej nakładała się arogancja i 
bałagan. Gdy 27 lutego 1953 roku 87-letni emerytowany maszynista kolejowy z Krakowa, 
Andrzej Fieldorf, zwrócił się z prośbą o łaskę dla skazanego na śmierć syna, dokument trafił 
do Wojskowego Sądu Rejonowego w Warszawie, a następnie, pod koniec maja tegoż roku, 
do Naczelnej Prokuratury Wojskowej. Ta odesłała dokument w sprawie gen. Augusta 
Fieldorfa do naczelnika mokotowskiego więzienia, bo - jak pisze wojskowy prokurator - 

background image

"żekomo skazany przez WSR, ale nie możem stwierdzić, przez jaki sąd został skazany" 
[pisownia oryginalna]. Najpewniej naczelnik Mokotowa napisał na liście starca "prośba 
mocno spóźniona". Generała powieszono trzy dni przed powstaniem dokumentu (24 lutego 
1953 roku).  

Samo wykonywanie kary, jak również grzebanie zwłok i wiedza o miejscach pochówku 
otoczone były tajemnicą. Przygotowany do podpisu ministra bezpieczeństwa publicznego 
Stanisława Radkiewicza projekt okólnika informował: "ze sprawozdań prokuratorów 
wojskowych wynika, że wykonywanie wyroków śmierci w więzieniach odbywa się 
sprzecznie z obowiązującymi przepisami kpk".  

Fachowcy  

1 września 1945 r. Radkiewicz kazał sformować trzyosobowe drużyny egzekucyjne. Ich 
członkowie dostali wysokie pobory oraz 3000 zł "od głowy" do podziału. Każdemu 
przysługiwała wyprawka: płaszcz z kapturem, buty i rękawice gumowe. Praktyka nie była 
jednolita. Niektóre więzienia miały swoich katów, inne były obsługiwane przez 
wyznaczonych przez Urząd Bezpieczeństwa wykonawców. Rekrutacja nie zawsze była 
trafna: 5 lipca 1955 r. we Wrocławiu funkcjonariusz MO, chorąży N. ,"na skutek 
zdenerwowania wyroku nie mógł wykonać". Czynność doprowadził do końca zastępca 
naczelnika.  

W drugiej połowie lat 50. rynek zaczęła monopolizować jedna para katów. - Żadnych 
wzniosłych myśli u nich nie było. Robili to dla pieniędzy - ocenia były pracownik 
Centralnego Zarządu Zakładów Karnych. - Byli na niezłym etacie i z wolnym czasem mogli 
robić wszystko. Przy wyroku dostawali zwrot kosztów przejazdu i niewielkie pieniądze "od 
głowy". Na dzisiejsze może z 500 zł. Pierwszemu katu, komuniście, powierzyła ten 
niepowtarzalny, społecznie użyteczny, odcinek partia. Z pomocnikiem stanowili duet 
ciężkich, wiecznie skłóconych ze sobą prymitywów. Kiedyś, jadąc "na robotę" do Wrocławia, 
spili się rutynowo i usnęli w pociągu. Okradziono ich dokumentnie. Z kieszeni płaszcza 
zabrano im m.in. linkę szubieniczną. - Patrz pan - skarżyli się później. - Podobno ta linka 
szczęście przynosi. A tu ani sznura, ani szczęścia!  

Po kolejnej weryfikacji w PZPR sekretarz Stanisław Kania miał uroczyście wręczać w 
Ministerstwie Sprawiedliwości nowe legitymacje członkowskie. Okazało się, że najstarszym 
członkiem partii był nie - jak wstępnie przewidywano - dyrektor CZZK, lecz kat - od 1933 
roku w Komunistycznej Partii Polski. Straszny problem się zrobił, bo najstarszy stażem 
członek dowiedział się o uroczystości i koniecznie chciał stanąć w szeregu przed 
towarzyszem dyrektorem. A miałby w czym, bo firma zapewniła mu do służbowego użytku 
czarny garnitur. Uszami wyobraźni słyszano już pytania: "A który to towarzysz ma 
legitymację z niższym numerem niż towarzysz dyrektor?". W dniu partyjnej fety wysłano do 
kata zaufanego funkcjonariusza, który - wykonując zadanie organizacyjne - upił w sztok 
nestora więziennych komunistów. Dyrektor mógł stanąć na czele.  

- Następcy dwójki katów - wspomina funkcjonariusz Służby Więziennej - nim zaczęli 
uprawiać swoje rzemiosło, pracowali w więzieniu. Pomocnik był pogodnym facetem, który 
nie wylewał za kołnierz. Jego szef do gadatliwych nie należał, ale i nie manifestował poczucia 
misji. Jako jedyny podczas roboty był zrelaksowany. Lubił się ubrać, odwiedzić przyzwoitą 
restaurację, jeździć dobrym samochodem. Fachowcy szukali akceptacji.  

background image

- Żona jednego robiła pierożki z grzybami - wspomina inny wieloletni pracownik resortu 
sprawiedliwości. - Chodzili po ministerialnych biurach i częstowali niewielkie grono 
wtajemniczonych. Opór był ogromny. Mówiono - zimne, odgrzeję z przyjemnością w domu. 
Następnym razem przynieśli w termosie. Była więc niepisana umowa - do kogo pierożki 
przychodzą pierwsze, ten ostrzega pozostałych.  

- Ostatnie wyroki szef wykonywał sam - mówi oddziałowy, który wielokrotnie uczestniczył w 
egzekucjach. - Pomocnik przestał przychodzić. Spotkałem go i pytam, dlaczego ostatnio go 
nie było. "Już tego nie wytrzymuję. Zaczęli do mnie przychodzić" - Kto? - zapytałem. 
"Umarli - odpowiedział. - Znaczy, wyhuśtani [powieszeni]. W nocy przychodzą. We śnie". 
Zaczął potem wystawać w bramach i pić z menelami. Opowiadał im, jak wieszał. Bardzo 
lubili tego słuchać, chociaż mu nie wierzyli. A on zaraz potem umarł.  

Scenariusz  

Każde więzienie, które wyznaczono do wykonywania egzekucji, przystosowywało określoną 
przepisami procedurę do swoich warunków. Grupa kilkunastu wtajemniczonych 
funkcjonariuszy gwarantowała dyskrecję i sprawność przeprowadzenia egzekucji: od 
wpuszczenia katów i innych upoważnionych osób na teren zakładu poprzez doprowadzenie 
więźnia, który do końca nie mógł wiedzieć, że idzie na śmierć, aż po wywiezienie trumny na 
cmentarz. Później, obowiązkowo - wódka.  

- Scenariusz był rozpisany co do minuty - wspomina emerytowany naczelnik zakładu 
karnego. - Z mojego gabinetu wychodziliśmy o 17.55. Na miejsce egzekucji przychodziliśmy 
za dwie szósta. Skutego do tyłu skazanego sprowadzało po schodach dwóch solidnych 
funkcjonariuszy; dwóch - trzech im asystowało. Czasem szedł o własnych siłach, a czasem 
trzeba go było podtrzymywać. Wprowadzony do celi śmierci zdawał się być zdziwiony. 
Znajdował się w sporym pokoju. Nie widział szubienicy ani niczego, co mogłoby wskazywać, 
gdzie jest ukryta. Prokurator odczytywał wyrok, informował, że Rada Państwa nie skorzystała 
z prawa łaski i że podlega on natychmiastowemu wykonaniu kary. Pytał o ostatnie życzenie. 
Chcieli zapalić papierosa, dostać środek na uspokojenie. Listów w zasadzie nie pisali, bo nie 
byliby w stanie utrzymać ołówka. Jeśli chcieli posługi duszpasterskiej, skutemu do tyłu 
kazało się klęknąć i zostawiało się go z kapelanem w dyskretnym oddaleniu.  

- Później szło szybko - opowiada były naczelnik. - Skazanego stawiało się na nogi i 
zawiązywało oczy czarną opaską. Odwracało o 180 stopni i w tym momencie otwierały się 
dość dobrze zamaskowane drzwi do pomieszczenia z szubienicą. W środku czekali kat i jego 
pomocnik. Skazany zawsze sprawiał wrażenie, jakby się obawiał, że uderzy w ścianę. Ale 
przestrzeni było już więcej, niż wcześniej zapamiętał jego wzrok. Dalej sprawnie: stryczek na 
szyję, regulacja długości liny, ruch dźwignią. Skazany wlatywał nogami w kanał pod 
zapadnią i od razu nieruchomiał. Widziałem wielu odciętych na gorąco samobójców 
wisielców. Zawsze były spazmatyczne drgawki, piana z ust, konwulsje - a tu nic. Łups w dół i 
zastygał jak wór mąki. Zanieczyszczał się, bo zwieracze zaprzestawały pracy. Widać było od 
razu, że to koniec, ale lekarz nie podchodził wcześniej niż po 10 minutach. Stwierdzał zgon i 
opuszczaliśmy pomieszczenie. Nigdy nie wracałem do gabinetu wcześniej niż o 18.27 i nigdy 
później niż o 18.35. Chyba że trzeba było wykonać dwa wyroki.  

- Każda egzekucja wojskowa (a było ich w sumie kilka) dostarczała okropnych przeżyć. Gdy 
rozstrzeliwano pewnego marynarza - wspomina koordynator kilku takich zdarzeń - żaden z 
plutonu podchmielonych żołnierzy skutecznie nie trafił. Podszedł ich dowódca, wymierzył z 

background image

broni krótkiej i skamieniał. Nie był w stanie nic zrobić. Wtedy nasz funkcjonariusz dobił 
rannego skazańca. Prawa nie miał. Miał litość.  

Blizny  

- Jeśli ktoś mówi, że uczestnictwo w egzekucji to małe piwo, kłamie. Albo jest psychopatą - 
uważa emerytowany naczelnik więzienia. Do wyjątków należały przypadki, gdy w obliczu 
śmierci skazani podejmowali walkę. Do szeptanej historii przeszedł sztygar ze Śląska, którego 
na początku lat 60. stracono za nieudaną próbę zamachu na Chruszczowa. Pięciu ludzi nie 
mogło go obezwładnić, choć nie był atletą. Czasem bluźnili lub próbowali trzymać fason. 
Najczęściej byli jednak papierowo bladzi, drżący, niezdolni do ruchu.  

- Amerykanie nazywają to numbing - tłumaczy prof. Bohdan Dudek, łódzki psycholog 
zajmujący się m.in. reakcją na stres traumatyczny. - Człowiek, który chwilę wcześniej 
reagował prawidłowo, zbornie, staje się kawałkiem drewna.  

Ale i uczestnikom egzekucji udzielał się dramatyzm zdarzenia.  

- Nigdy nie byłem przeciwnikiem kary śmierci, tylko czemu śni mi się to po nocach - skarży 
się 57-letni mężczyzna. Protokołował pięć egzekucji.  

- Tyle lat minęło, a to wraca: nocą, nagłym przebłyskiem myśli - krzywi się były 
funkcjonariusz ochrony, który "zabezpieczał" siedem egzekucji.  

- Do dziś czuję się tą sytuacją skrzywdzony - opowiada lekarz, który 25 lat temu raz dał się 
namówić do udziału w kaźni. - Z ciekawości. Byłem młody.  

- Wielu funkcjonariuszy nie wytrzymywało podczas egzekucji. Mdleli - przywołuje raporty z 
przeszłości Wtajemniczony. - W jednostkach mieli stałe zespoły. Każdego pytali, czy chce 
uczestniczyć w wykonaniu. Ale to były czasy, że ludzie mogli się obawiać, co będzie, jeśli 
powiedzą: "nie".  

W przypadku J.B. dobrowolność polegała na tym, że od swoich szefów usłyszał: - Za tydzień 
jest wykonanie wyroku śmierci. Jeśli pójdziesz na zwolnienie, zapomnij o nagrodach i 
awansach! Cóż jednak takie tam zwolnienie: przy okazji jednej z ostatnich w Polsce egzekucji 
cała duża prokuratura wojewódzka zapadła na zdrowiu. Aby wykonać wyrok, wezwano na 
zastępstwo posiłki z rejonówki. Zresztą wielu prokuratorów źle znosiło wykonanie, 
wykrzykiwanych na sali rozpraw, żądań.  

- Jąkali się, głos im się łamał - wspomina K.F. - Bywało, że przysyłano do więzienia dwóch 
prokuratorów, na wszelki wypadek, gdyby jeden zasłabł.  

- Utkwiło mi w pamięci nie samo wieszanie, ale drobiazgi dziejące się wokół - opowiada 
jeden z oskarżycieli. - Najpierw sprowadzanie: człowieka nie widać, kroki słychać. Był 
kulawy. Zza węgła korytarza dobiegało stuk-tuk, stuk-tuk. Zabił żonę i ukrył gdzieś pieniądze 
rodziny. Na egzekucji zjawił się adwokat i pyta, gdzie ukrył pieniądze. Trójka głodnych 
dzieci, wyżywić trzeba, niech powie! Chłop z zawziętością popatrzył i sapnął: - Ku...a była, 
nie powiem - i poszedł do piachu. Później pojechałem pod Warszawę do znajomych i 
musiałem skorzystać z wygódki. Piliło mnie, ale irracjonalny strach podpowiadał, że otworzę 

background image

drzwi sławojki, a on tam będzie wisiał. Długo walczyłem z fizjologią i, aby nie przegrać, 
uchyliłem w końcu drzwi z serduszkiem. Nie wisiał.  

Życzenie śmierci  

Dziennikarze po ogłoszeniu wyroku w sprawie otwockiej wybiegli natychmiast z sali. 
Newsem był wymiar kary.  

- Nie interesowało ich wcale, dlaczego nie zapadł wyrok śmierci - wspomina prezes 
Paprzycki. Dająca się zrozumieć furia ogarnęła taksówkarzy. Media grzmiały. WOT i 
"Dziennik Telewizyjny" informacje o wyroku uzupełniły zdjęciami z miejsca zbrodni, choć 
miały zarejestrowane uzasadnienie orzeczenia. Prokuratura uznała wyrok dla Waldemara K. 
za klęskę.  

- Pojawił się w telewizji prokurator i powiedział, żeby się nie martwić, bo prokurator 
generalny wniesie rewizję nadzwyczajną - wspomina adwokat. - Następnego dnia powiedział, 
że minister sprawiedliwości także wniesie.  

- Pierwszy i jedyny raz z rewizją wystąpili jednocześnie minister sprawiedliwości i prokurator 
generalny - mówi prezes Paprzycki. - Doszły mnie słuchy, że sprawą interesowano się na 
poziomie prezydium rządu - wspomina mecenas Tomaszewski. Lały oliwę do ognia "Express 
Wieczorny" i "Trybuna Ludu". Na tragedii taksówkarza i jego rodziny, w 15 miesięcy od 
wprowadzenia stanu wojennego, władza próbowała ugrać swoje.  

- Na sali pięciu sędziów Sądu Najwyższego odwróciło krzesła w moją stronę i zaczęło 
słuchać - wspomina z błyskiem w oku Tomaszewski. - Słuchali półtorej godziny.  

Gdy adwokat kilka lat później odtworzył z notatek do druku swą mowę z rozprawy 
rewizyjnej, usłyszał od redaktora "Palestry", że tekstu nie można puścić, bo obraża system 
oświatowy, sąd wojewódzki, prokuraturę, system penitencjarny, władze więzienne, 
kuratorów, psychiatrów, prokuratora generalnego, ministra sprawiedliwości, mediaÉ 
Wszystkich.  

23 czerwca 1983 r. Sąd Najwyższy zmienił orzeczoną wobec Waldemara K. karę 25 lat 
więzienia na karę śmierci. Wyrok dla Wiktora M. utrzymał się. Dzień później sąd negatywnie 
zaopiniował ułaskawienie, które w takich razach rozpatrywano z urzędu. 29 września 1983 r. 
Rada Państwa poinformowała sąd wojewódzki, że w sprawie IV K-24/83 w odniesieniu do 
skazanego Waldemara K. nie skorzystała z prawa łaski. Dołączyła stosowny dokument 
podpisany przez jej przewodniczącego Henryka Jabłońskiego. Tego samego dnia sędzia sądu 
wojewódzkiego napisał: "Ob. dyrektor Centralnego Zarządu Zakładów Karnych - B. Pilne! 
Kara śmierci! Datę wykonania wyroku wyznaczam na 10 października 1983 roku". W 
dokumentach mecenasa Tomaszewskiego leży szaroniebieska koperta z napisem: "Tajne". W 
środku informacja o tym, że jego klient zostanie stracony 10 października 1983 r. o godz. 
20.30.  

- Nie poszedłem. Było to dla mnie niewyobrażalne. Pozbawianie człowieka życia jest tak 
brutalnym aktem, że dla mnie byłoby to nie do zniesienia.  

background image

11 października 1983 r. naczelnik więzienia na Mokotowie powiadomił sąd o wykonaniu 
wyroku, a dzień później o miejscu pochówku skazańca. Sześć tomów akt przewiązano 
sznurkiem.  

Wystudzenie  

Blisko rok po premierze "Krótkiego filmu o zabijaniu", za sprawą niewykrytych do dziś 
morderców, tragedia stała się udziałem Krzysztofa Piesiewicza. W niewyjaśnionych 
okolicznościach stracił bardzo bliską osobę.  

- Ja bym już chyba dziś takiego scenariusza nie napisał - wyznaje Krzysztof Piesiewicz. - I nie 
jest tak, że teraz noszę w sobie więcej prawdy niż wtedy. Wręcz przeciwnie. Ja teraz tylko co 
nieco wystygłem. Paradoks polega na tym, że żyjemy w świecie, który w dużej części został 
wyzwolony i stworzony siłą pięknej narracji, jaką ludzie nosili w sobie mimo lub przeciw 
temu, co ich otaczało w PRL. Natomiast dzisiejsza narracja pcha nas w kierunku 
barbarzyństwa lub ucieczki od wolności.  

Po chwili zmienia wątek: - Niedługo po premierze "Dekalogu V" przyszedł list napisany do 
Kieślowskiego i do mnie. Podpisany: Wykonawca kary śmierci. Gdyby nie chodziło o 
poważną sprawę, taki Pszoniak mógłby zrobić furorę, czytając to w kabarecie: "Film był 
piękny, ale zakwestionował całe moje życie".  

- Wątpię, aby któryś z katów mógł sklecić na piśmie rozsądne trzy zdania. Znałem ich 
wszystkich - ocenia Wtajemniczony. I dodaje: - Ktoś się musiał podszyć.  

   

W kwietniu minie 16 lat od ostatniej w Polsce egzekucji. Od sześciu lat w naszym prawie 
nie ma kary śmierci. Tymczasem w listopadzie 2003 r. rzecznik praw obywatelskich 
wniósł kasację od wyroku w sprawie tzw. afery mięsnej, w następstwie którego 19 marca 
1965 r. powieszono w Warszawie przy Rakowieckiej Stanisława Wawrzeckiego. 
Wniosek prof. Andrzeja Zolla ma już jedynie wagę doniosłego symbolu, którego 
potrzebuje sprawiedliwość i historia. Jest też zapewne jednym z ostatnich rozliczeń z 
karą śmierci.
 

   

   

Autor jest pracownikiem Centralnego Zarządu Służby Więziennej, prezesem 
warszawskiego koła Polskiego Towarzystwa Penitencjarnego; publikuje na łamach 
"Rzeczpospolitej" i "Polityki"
  

 
 
 
 
 

 

background image