SUSANNA KAYSEN
PRZERWANA LEKCJA MUZYKI
Susanna Kaysen urodziła się w 1948 roku w Cambridge, w stanie Massachusetts.
Napisała dwie powieści: Asa, as I Know Him oraz Far Afield. Praca nad tą ostatnią książką
wywołała w niej wspomnienia z prawie dwuletniego pobytu w szpitalu psychiatrycznym
McLean. Z pomocą prawnika wydobyła ze szpitalnego archiwum swoją
trzystupięćdziesięciostronicową kartotekę. Wkrótce powstała Przerwana lekcja muzyki.
W 1967 roku, po sesji terapeutycznej z psychiatrą, którego nigdy wcześniej nie
widziała na oczy, Susanna Kaysen została wsadzona do taksówki i odwieziona do szpitala
psychiatrycznego McLean. Większość czasu z dwóch kolejnych lat swego życia Kaysen
spędziła na oddziale psychiatrycznym dla nastolatek, w szpitalu, który słynął ze swej
niepośledniej klienteli. Byli tam: Sylvia Plath, Robert Lowell, James Taylor i Ray Charles.
Przerwana lekcja muzyki jest rzetelną i wnikliwą pracą, która każe zastanowić się nad
utrwalonymi przez nas definicjami normalności i nienormalności. Jest to książka szczera,
wzruszająca i chwytająca za serce, a zarazem dowcipna i zmuszająca do myślenia.
KU TOPOGRAFII WSZECHŚWIATA RÓWNOLEGŁEGO
Ludzie pytają: jak tam trafiłaś? W rzeczywistości chcą wiedzieć, czy ich może spotkać
to samo. Nie potrafię dać odpowiedzi na to ukryte pytanie. Mogę powiedzieć jedno: to nie jest
trudne.
Tak jak nietrudno jest ześlizgnąć się w objęcia wszechświata równoległego. Tyle ich
jest wokół nas: świat obłąkańców, świat przestępców, świat niepełnosprawnych, świat
konających, a może i świat zmarłych. Te światy istnieją równolegle obok naszego i są do
niego podobne, ale nie są jego częścią.
Georgina, przyjaciółka, z którą dzieliłam szpitalny pokój, ześlizgnęła się
błyskawicznie i absolutnie - jeszcze kiedy chodziła do trzeciej klasy ogólniaka. Siedziała w
kinie, oglądając film, gdy nagle przez jej głowę przetoczyła się potężna fala ciemności. Cały
świat zniknął jej z oczu na kilka minut. Wiedziała, że zwariowała. Rozejrzała się, chcąc
sprawdzić, czy pozostałych widzów spotkało to samo, ale nie, wszyscy siedzieli spokojnie,
pogrążeni w toczącej się na ekranie akcji. Wybiegła z kina, gdyż ciemność panująca w kinie
połączona z ciemnością, jaka zapadła w jej głowie, była nie do zniesienia.
- I co potem? - zapytałam ją.
- Potem dużo ciemności - odpowiedziała. Jednak większość ludzi przekracza granicę
stopniowo, robiąc w delikatnej membranie rozpostartej pomiędzy tu i tam szereg nakłuć,
zanim wreszcie ukaże się duże otwarcie. A któż potrafi oprzeć się, widząc otwarcie?
We wszechświecie równoległym prawa fizyki zostają zawieszone. Co leci w górę,
niekoniecznie musi upaść, ciało w spoczynku wcale nie musi w spoczynku pozostawać, nie
każda akcja wyzwala równorzędną i odwrotną reakcję. Również czas nie jest ten sam.
Może pędzić w kółko, może płynąć wstecz, może też niepostrzeżenie przemknąć od
teraz do kiedyś. Sama struktura molekularna ciała stałego jest bardzo płynna: stoły mogą się
stać zegarami, twarzami albo kwiatami.
Jednak o tym wszystkim dowiadujesz się później.
Jeszcze jedną przedziwną cechą wszechświata równoległego jest to, że choć z
zewnątrz pozostaje niewidzialny, to kiedy już trafi się do jego wnętrza, ciągle widać świat, z
którego się przybyło. Świat ten niekiedy wygląda groźnie i potężnie, trzęsie się jak olbrzymia
góra gęstej galarety, ale czasami jest zminiaturyzowany i maleńki, kusząco błyszczy i wiruje
po swojej orbicie. Jednak w żadnym z obu tych przypadków nie sposób go nie zauważać.
Z każdej celi na Alcatraz widać przez okno San Francisco.
TAKSÓWKA
- Masz pryszcz - powiedział lekarz. Miałam nadzieję, że nikt nie zauważy.
- Wyciskałaś go - ciągnął dalej. Kiedy obudziłam się tamtego ranka - odpowiednio
wcześnie, by nie spóźnić się na umówione spotkanie - mój pryszcz osiągnął ten stan
uzasadnionej nadziei, w którym błagał wręcz o wyciśnięcie; wołał i wzdychał tęsknie do
wolności. Oswobadzając go spod małej, białej kopułki, wyłuskując go do pierwszej krwistej
kropelki, poczułam, że należycie spełniłam swój obowiązek. Zrobiłam wszystko, co dla
pryszcza można było w tej sytuacji zrobić.
- Wyciskałaś, bo coś ci się w sobie nie spodobało - mówił dalej lekarz. Przytaknęłam.
Wyglądało na to, że będzie o tym mówił, dopóki nie przyznam mu racji, więc przytaknęłam.
- Masz chłopaka? Znowu przytaknęłam.
- Sprawia ci kłopoty? - Tak naprawdę to nie było pytanie, właściwie tym razem on
przytaknął za mnie. - Coś ci się w sobie nie spodobało - powtórzył. Uniósł się nagle zza
biurka i ruszył w moim kierunku. Był ciemnym, dość tęgim mężczyzną postawnym, z
widocznym już brzuszkiem, pod którym zaciskał się pasek od spodni.
- Potrzebny ci odpoczynek - oświadczył. Rzeczywiście, przydałby mi się odpoczynek,
tym bardziej że musiałam bardzo wcześnie wstać, aby przybyć punktualnie na spotkanie
(lekarz mieszkał daleko na przedmieściach), w dodatku dwa razy musiałam się przesiadać z
pociągu na pociąg. Na domiar złego wkrótce miałam całą tę drogę odbyć z powrotem, jadąc
do pracy. Już sama myśl o tym była bardzo męcząca.
- Nie sądzisz - pytał, stojąc ciągle nade mną - nie sądzisz, że potrzebny ci
odpoczynek?
- Tak - odparłam.
Wyszedł wielkimi krokami do sąsiedniego pokoju, skąd po chwili usłyszałam
rozmowę telefoniczną. Później często myślałam o tych następnych dziesięciu minutach -
moich ostatnich dziesięciu minutach.
Coś podpowiadało mi, by wstać i wyjść - minąć drzwi, przez które tu weszłam, przejść
kilka ulic do stacji kolejowej i poczekać na pociąg, który zabierze mnie do mojego
ogarniętego problemami chłopaka, do pracy i sklepu ze sprzętem gospodarstwa domowego.
Ale byłam zbyt zmęczona.
Lekarz wrócił wyraźnie zadowolony z siebie i bardzo czymś zaabsorbowany. Z jego
oczu biła duma.
- Jest łóżko - obwieścił głośno. - Będziesz miała odpoczynek. Tylko parę tygodni,
pasuje? - W jego głosie zabrzmiała pojednawcza, prosząca nuta. Odczułam lekki strach.
- Pójdę - powiedziałam. - W piątek. Był wtorek. Pomyślałam, że do piątku może zdążę
zmienić zdanie. On jednak zniżył się nade mną z tym swoim brzuszyskiem i rzucił dobitnie:
- Nie w piątek. Teraz. Wydało mi się to trochę nierozsądne.
- Jestem umówiona na lunch - broniłam się.
- Zapomnij o tym. Nie pójdziesz na żaden lunch. Pójdziesz do szpitala - triumfował.
Na tych dalekich przedmieściach, przed ósmą rano, panował jakiś obezwładniający spokój.
Żadne z nas nie miało już nic więcej do powiedzenia. Usłyszałam, jak pod dom doktora
zajeżdża taksówka.
Ujął mnie pod łokieć - zaciskając wokół niego swoje grube, silne palce niczym
kleszcze - i zdecydowanym krokiem wyprowadził z gabinetu. Nie wypuszczając mojej ręki,
otworzył tylne drzwi samochodu i lekko popchnął mnie do środka. Przez chwilę jego wielka
głowa znajdowała się razem ze mną w tylnej części taksówki. Zaraz jednak się cofnął i
zatrzasnął drzwi.
Kierowca spuścił do połowy szybę.
- Dokąd?
- Szpital McLean - polecił lekarz, wskazując na mnie palcem. Stał pewnie na nogach,
wyprostowany, na tle wjazdu do swego pięknego domu, bez kurtki, ani nawet marynarki, w
ten chłodny poranek.
- I proszę nie pozwolić jej wysiąść po drodze - dodał. Oparłam głowę o podgłówek i
zamknęłam oczy. Cieszyłam się, że nie muszę czekać na pociąg, że wracam do miasta
taksówką.
ETIOLOGIA
Ta osoba jest (wybierz jedną odpowiedź):
1. w trakcie długiej i niebezpiecznej podróży, z której możemy się wiele nauczyć po
jej powrocie,
2. opętana przez (wybierz jedną odpowiedź):
a. bogów,
b. Boga (proroka),
c. złe duchy, czarty, demony,
d. diabła,
3. czarownicą (czarownikiem),
4. zaczarowana (wariant punktu 2.),
5. zła i powinna być odizolowana i ukarana,
6. chora i powinna być odizolowana oraz leczona za pomocą (wybierz jedną
odpowiedź):
a. środków przeczyszczających i pijawek,
b. usunięcia macicy (jeśli ją ma),
c. elektrowstrząsów w okolicach mózgu,
d. zimnych prześcieradeł owijanych ciasno wokół ciała,
e. torazyny i stelazyny,
7. chora, powinna przeżyć następne siedem lat, mówiąc wyłącznie o własnej chorobie,
8. ofiarą braku społecznej tolerancji dla odmiennych zachowań,
9. nienormalna w normalnym świecie,
10. w trakcie długiej i niebezpiecznej podróży, z której może już nigdy nie wrócić.
OGIEŃ
Jedna z dziewcząt kiedyś się podpaliła. Użyła do tego benzyny. Zawsze zastanawiało
mnie, skąd wytrzasnęła benzynę. Była jeszcze za młoda, by posiadać prawo jazdy i
samochód. Czy poszła do sąsiada i po prostu nagadała mu, że tato stoi gdzieś na drodze bez
kropli paliwa w samochodzie? Nie umiałam patrzeć na nią, nie zadając sobie tego pytania.
Prawdopodobnie rozlana benzyna osadziła się w nieckach obojczyków po obu
stronach szyi, ponieważ właśnie jej szyja i oba policzki były miejscami najbardziej
poparzonymi. Od szyi pięły się ku górze grube bruzdy jasnoróżowych i białych blizn. Były
tak twarde i grube, że nie pozwalały jej na swobodny obrót głową; kiedy chciała spojrzeć na
osobę stojącą z boku, musiała obrócić się cała.
Tkanka blizny nie ma własnego charakteru. Nie jest tym samym, co tkanka zdrowej
skóry. Nie nosi znamion choroby ani wieku, nie widać na niej bladości czy opalenizny. Blizna
nie ma owłosienia, por ani zmarszczek. Jest jak ciężki pokrowiec. Osłania i kryje to, co
pozostało jeszcze pod spodem. Dlatego człowiek nauczył się ją wytwarzać; żeby coś ukryć.
Dziewczyna miała na imię Polly. Z pewnością w dniach - czy miesiącach - kiedy
myślała o samospaleniu, takie imię brzmiało w jej uszach ironicznie, ale ostatecznie jakoś
pasowało do jej ocalonego życia „pod pokrowcem”. Nigdy nie była osobą smutną ani
nieszczęśliwą. Umiała za to być oparciem dla tych, którzy czuli się nieszczęśliwie. Nigdy nie
skarżyła się, za to zawsze miała czas, by wysłuchać skarg innych osób. W swej ciasnej,
nieprzepuszczalnej, różowo - białej otulinie była nienaganna. Cokolwiek pchnęło ją do
tamtego kroku, cokolwiek szepnęło jej w to niegdyś idealne, a teraz zabliźnione ucho:
„Umrzeć!” - już to unicestwiła.
Dlaczego to zrobiła? Nikt nie wiedział. I nikt nie ważył się pytać. Bo też - co za
odwaga! Kto ma w sobie tyle odwagi, by podpalić samego siebie? Dwadzieścia tabletek
aspiryny, lekkie nacięcie wzdłuż nabrzmiałej żyły, czy choćby złe pół godziny nad krawędzią
dachu... każda z nas miała za sobą coś w tym stylu. A często niebezpieczniejsze wypadki, jak
choćby wpakowanie sobie w usta lufy pistoletu. Ale cóż to jest, wkładasz lufę w usta,
smakujesz ją, czujesz, że jest tłusta i zimna, kładziesz palec na spust i nagle przed oczami
staje ci wielki świat, rozpościerający się między tym właśnie momentem a momentem, w
którym pociągniesz za spust. I ten świat cię pokonuje. Wysuwasz lufę z ust i odkładasz
pistolet z powrotem do szuflady. Musisz wymyślić coś innego.
Jaki był dla niej ten moment? Moment, w którym zapaliła zapałkę? Czy przedtem
próbowała już i krawędzi dachu, i pistoletu, i aspiryny? Czy też był to może nagły... przypływ
inspiracji?
Sama miałam kiedyś taki przypływ inspiracji. Obudziłam się któregoś ranka i od razu
wiedziałam, że muszę połknąć pięćdziesiąt tabletek aspiryny. To było moje zadanie, mój plan
do zrealizowania w ciągu dnia. Ułożyłam je sobie rzędem na biurku i licząc każdą
skrupulatnie, łykałam jedną po drugiej. Ale tonie to samo, co zrobiła ona. Ja przecież mogłam
zatrzymać się przy dziesiątej albo trzydziestej tabletce. Mogłam też wyjść z domu i zemdleć -
co rzeczywiście wtedy zrobiłam. Pięćdziesiąt aspiryn to bardzo dużo, ale wyjście z domu i
zasłabnięcie w sklepie było tym samym, co odłożenie pistoletu z powrotem do szuflady.
Ona zapaliła zapałkę.
Gdzie? W domu, w garażu - gdzie wszystko mogło spłonąć? W polu? W szkolnej sali
gimnastycznej? W pustym basenie kąpielowym?
Ktoś ją odnalazł, ale nie tak od razu. Kto pocałuje kogoś takiego? Kogoś bez skóry?
Miała osiemnaście lat, gdy wpadła na ten pomysł. Następny rok spędziła razem z nami.
Wszyscy inni buntowali się, krzyczeli, płakali, bali się, a Polly spoglądała na nich i
uśmiechała się. Siadała przy wystraszonych i uspokajała ich swoją obecnością. Jej uśmiech
nie był cierpki ani zjadliwy, był pełen zrozumienia. Życie to piekło - wiedziała o tym. Jednak
jej uśmiech zdawał się mówić, że ona już to z siebie wypaliła. W tym uśmiechu kryła się
także pewnego rodzaju wyższość: my nie miałyśmy dość odwagi, by z siebie to wypalić. Ale
ona rozumiała nawet to. Ludzie są różni. Każdy robi to, na co go stać.
Któregoś poranka ktoś płakał. Poranki zawsze były najbardziej hałaśliwą porą dnia, z
każdego kąta dobiegały odgłosy nawoływań, głośnych utarczek o punktualne wstanie z łóżka
albo płaczliwych skarg na senne koszmary. Polly była osobą tak cichą i nie narzucającą się, że
żadna z nas nawet nie zauważyła jej nieobecności przy stole podczas śniadania. Po posiłku
nadal słyszałyśmy płacz.
- Kto to płacze? Nikt nie wiedział. Minęło południe, w czasie lunchu płacz trwał
nadal.
- To płacze Polly - orzekła Lisa, która wszystko wiedziała najlepiej.
- Dlaczego? Ale tego nawet Lisa nie wiedziała.
O zmierzchu płacz przemienił się w wycie i krzyki. Zmierzch to zawsze niebezpieczna
pora. Najpierw było wycie: „aaaaa!” i "eeee!”, potem pojawiły się słowa:
- Moja twarz! Moja twarz! Moja twarz! Słyszałyśmy też uspokajające szepty,
wypowiadane półgłosem pocieszenia, ale Polly krzyczała nadal, aż do późnej nocy, wyłącznie
te dwa słowa.
- Tego można się było spodziewać - powiedziała Lisa.
I wtedy, jak sądzę, do wszystkich nas dotarło, jak bardzo byłyśmy głupie. My kiedyś
stąd wyjdziemy. Ona do końca pozostanie w swej ciężkiej skorupie.
WOLNOŚĆ
Lisa uciekła. Natychmiast zrobiło się smutno, ponieważ ona zawsze podtrzymywała
nas na duchu. Była taka zabawna. Lisa! Nie potrafię o niej myśleć bez uśmiechu, nawet
dzisiaj.
Najgorsze było to, że ilekroć uciekała, zawsze ją łapano i przywlekano z powrotem na
oddział, zmęczoną, zabrudzoną, z dziko wybałuszonymi oczami, które przed chwilą oglądały
wolność. Tak niezwyczajnie przeklinała swoich łowców, że nawet starzy, szpitalni
wyjadacze, zaśmiewali się z przezwisk, które wymyślała pod ich adresem.
- Pierdołek - świrołek! - krzyczała ni stąd, ni zowąd, albo: - ty schizofreniczny
nietoperzu!
Zazwyczaj chwytano ją jeszcze tego samego dnia. Nie mogła uciec daleko - pieszo i
bez pieniędzy. Jednak tym razem szczęście jakby jej dopisało. Trzeciego dnia przypadkowo
usłyszałam, jak pielęgniarka dyżurna mówi do słuchawki: RKP - „regulamin w każdym
punkcie” - co oznaczało sięgnięcie do wszystkich regulaminowych środków.
Z pewnością Lisę można było łatwo rozpoznać. Nigdy nie spała i bardzo rzadko jadła,
toteż była chuda jak wiór, a jej skóra nabrała żółtego odcienia, typowego dla ludzi, którzy
niemal się nie odżywiają. Poza tym pod oczami miała ciężkie worki. Ciemne, długie i
spłowiałe włosy spinała srebrną spinką. Miała najdłuższe palce, jakie kiedykolwiek w życiu
widziałam.
Tym razem pielęgniarze, którzy przyprowadzili ją z powrotem na oddział, byli niemal
tak samo wściekli jak ona. Dwóch rosłych mężczyzn trzymało ją pod ramiona, a trzeci ciągnął
ją z przodu za włosy tak mocno, że wytrzeszczyła oczy. Każdy z nich milczał. Lisa także.
Zabrali ją na koniec korytarza, do izolatki, a myśmy przyglądały się całej tej scenie.
Przyglądałyśmy się już niejednemu.
Przyglądałyśmy się Cynthii, kiedy mokra od łez wracała z elektrowstrząsów.
Przyglądałyśmy się dygocącej z zimna Polly po zaaplikowaniu jej mokrego zawijania z
lodowatych prześcieradeł. Ale jedną z najokropniejszych rzeczy, jakie przyszło nam oglądać,
było wyjście Lisy z izolatki dwa dni później.
Zacznijmy od tego, że obcięto jej paznokcie, do samych opuszków. Lisa miała długie
palce i piękne paznokcie. Bardzo o nie dbała, czyściła je, przycinała i polerowała.
Stwierdzono jednak, że paznokcie Lisy są „za ostre”.
No i zabrali jej ten pasek. Lisa nosiła tani, ozdobiony paciorkami pasek, jeden z tych,
które na przydrożnych straganach sprzedają w swoich rezerwatach Indianie. Pasek był
zielony, z niebieskimi, trójkątnymi naszywkami, i należał do jej brata Jonasza, jedynej osoby
w rodzinie, która utrzymywała z nią kontakt. Jej matka i ojciec nie odwiedzali jej, ponieważ -
jak tłumaczyła nam Lisa - mieli ją za socjopatkę czy coś w tym rodzaju. No więc, zabrali jej
ten pasek, żeby nie mogła się powiesić.
Nie rozumieli, że Lisa nigdy by się nie powiesiła.
Po dwóch dniach wypuścili ją z izolatki, oddali pasek, a jej paznokcie znowu zaczęły
rosnąć. Lisa jednak już do nas nie wróciła. Całymi dniami przesiadywała przed telewizorem i
gapiła się w ekran, podobnie jak inne najcięższe przypadki spośród nas.
Do tej pory Lisa nigdy nie oglądała telewizji, a dla tych, którzy tak spędzali czas, nie
miała nic poza szyderstwem. „To gówno” - krzyczała, wsadzając głowę do świetlicy. „Już bez
tego jesteście tępymi robotami, a telewizja jeszcze bardziej was przytępia”. Czasami
wyłączała odbiornik i stawała przed ekranem strzegąc, by nikt nie ważył się go włączyć.
Jednak telewizję oglądali głównie katatonicy i pacjenci dotknięci głęboką depresją, którzy i
tak niechętnie ruszali się z miejsca. Po jakichś pięciu minutach - mniej więcej tyle potrafiła
spokojnie wystać - Lisa miała już w głowie jakiś nowy pomysł i wystarczyło, że w zasięgu
wzroku pojawiła się dyżurna, by na powrót włączyła telewizor.
Ponieważ w ciągu dwóch lat, które spędziła tu z nami, Lisa w ogóle nie spała,
pielęgniarki dawno już przestały nakłaniać ją do położenia się wieczorem do łóżka. Miała za
to własne krzesło na korytarzu - takie samo, jakie wystawiano dla pielęgniarki z nocnej
zmiany. Siedziała na nim całą noc, pielęgnując swoje długie paznokcie. Lisa umiała
przyrządzić wspaniałe kakao. O trzeciej nad ranem robiła je dla dyżurujących pielęgniarek i
każdego, kto nie mógł spać. Nocą była spokojniejsza. Kiedyś zapytałam ją:
- Lisa, jak to się dzieje, że nocą nie biegasz i nie krzyczysz?
- Ja też potrzebuję odpoczynku - odpowiedziała. - To, że nie śpię, wcale nie oznacza,
że nie odpoczywam.
Lisa zawsze wiedziała, czego jej trzeba. Mówiła na przykład: „Potrzebny mi
odpoczynek od tego miejsca” i krótko potem uciekała ze szpitala. Kiedy była już z powrotem,
pytałyśmy ją, jak jest na zewnątrz.
- To paskudny świat - mówiła, zazwyczaj cieszyła się z powrotu do szpitala. - Nikt
tam nie kiwnie nawet palcem w twoim interesie.
Tym razem nie mówiła nic. Cały swój wolny czas spędzała przed telewizorem. W
ciągu dnia oglądała programy religijne i konkursy, wieczorem i w nocy długie talk showy, a
nad ranem wiadomości. Jej krzesło stało w korytarzu puste i nikt już nie dostawał swojej
filiżanki kakao.
- Czy coś jej podajecie? - zapytałam któregoś dnia dyżurną.
- Wiesz, że nie możemy rozmawiać z pacjentami na temat lekarstw - usłyszałam w
odpowiedzi. Zapytałam więc pielęgniarkę oddziałową. Znałam ją trochę jeszcze z czasów,
kiedy nie była oddziałową.
Ale ona zachowała się tak, jakby była oddziałową przez całe życie.
- Nie rozmawiamy o lekarstwach, wiesz o tym.
- Po co w ogóle pytać - żachnęła się kiedyś Georgina. - Lisa jest zapruta w pestkę, to
widać gołym okiem. Jasne, że coś jej dają.
Cynthia była innego zdania.
- Chodzi całkiem w porządku - upierała się.
- A ja nie - wtrącała Polly. Rzeczywiście, chodzenie Polly nie odbiegało od normy.
Polly chodziła z rękami wysuniętymi sztywno do przodu, jej czerwono - - białe dłonie zwisały
dziwnie z nadgarstków, a stopy jakby włóczyły się za nią po podłodze. Od czasu tamtego
wybuchu płaczu nic nie pomagało. Nie pomagało nawet zawijanie w lodowate prześcieradła.
Polly ciągle krzyczała nocami. W końcu dostała jakieś leki.
- Trochę to jednak trwało - pocieszałam ją. - Na początku nowej kuracji chodziłaś
całkiem w porządku.
- Ale teraz nie - odpowiedziała, patrząc na swoje dłonie. Zapytałam Lisę, czy dostaje
jakieś leki, ale ona nie chciała odpowiedzieć.
I tak minął nam miesiąc, potem drugi, potem cała zima. Lisa siedziała z katatonikami
przed telewizorem, Polly poruszała się jak sztucznie ożywione cielsko, Cynthia płakała po
elektrowstrząsach („Nie jestem smutna - tłumaczyła - po prostu nie mogę powstrzymać się od
płaczu”), a Georgina i ja przesiadywałyśmy w naszym dwuosobowym pokoiku. Byłyśmy
uznawane za najzdrowsze.
Z nadejściem wiosny Lisa zaczęła spędzać trochę więcej czasu poza świetlicą.
Mówiąc dokładniej, zaczęła przebywać w łazience, no, ale zawsze była to jakaś zmiana.
- Co ona robi w tej łazience? - zapytałam kiedyś dyżurną. Była to nowa pielęgniarka.
- Czy mam sprawdzać, co kto robi w łazience? - odpowiedziała pytaniem. Wtedy
zrobiłam to, co często i z wielkim upodobaniem robiliśmy wobec nowych pracowników.
Natarłam na nią.
- Przecież w niecałą minutę ktoś może się tam powiesić! Jak ci się zdaje, gdzie ty w
ogóle jesteś! W szkolnym internacie?! - rzuciłam i zbliżyłam twarz do jej nosa. Nie lubią
tego, nie lubią nas dotykać.
Zaobserwowałam, że za każdym razem Lisa wchodzi do innej łazienki. Były cztery,
każdego dnia Lisa obchodziła je wszystkie. Nie wyglądała dobrze. Pasek zwisał luźno z jej
bioder, a skóra zdawała się bardziej żółta niż kiedykolwiek.
- Może ma biegunkę - podzieliłam się kiedyś tą myślą z Georginą. Georgina jednak
uparcie twierdziła, że Lisa jest zapruta i nie wie, co się wokół niej dzieje. Kiedy któregoś
majowego poranka jadłyśmy śniadanie, trzasnęły nagle drzwi i w kuchni pojawiła się Lisa.
- Telewizja później - powiedziała tylko. Napełniła sobie filiżankę kawą tak, jak robiła
to zawsze każdego ranka, i usiadła obok nas przy stole.
Uśmiechała się do nas, a my odwzajemniłyśmy ten uśmiech.
- Czekajcie - powiedziała tajemniczo. Usłyszałyśmy na korytarzu jakąś bieganinę i
podniesione głosy powtarzające: „Jakim cudem...”, „Co u diabła...” Potem do kuchni weszła
pielęgniarka i od razu zwróciła się do Lisy:
- To twoja sprawka. Wybiegłyśmy zobaczyć, co się stało. Lisa owinęła wszystkie
meble w świetlicy (wraz z siedzącymi na niektórych z nich katatonikami),
telewizor i wszystkie spryskiwacze systemu przeciwpożarowego w suficie... papierem
toaletowym. Długie metry papierowych zwojów ciągnęły się w dół lub w górę, zwisały, pięły
się, dyndały, gdzieniegdzie pęczniały i wybrzuszały się, tworząc niezwykłe, szeleszczące
draperie. To było niesamowite i wspaniałe.
- Wcale nie była zapruta - zawyrokowała Georgina. - Knuła spisek. Miałyśmy bardzo
przyjemne lato, a Lisa wiele opowiadała nam o tym, co robiła przez tamte trzy dni na
wolności.
SEKRET ŻYCIA
Ktoś mnie odwiedził. Siedziałam w świetlicy i obserwowałam Lisę, jak gapi się w
telewizor, kiedy weszła pielęgniarka i powiedziała do mnie:
- Masz gościa. To mężczyzna.
Oczywiście nie był to mój ogarnięty problemami chłopak, przede wszystkim dlatego,
że nie był już moim chłopakiem. Czy dziewczyna zamknięta w domu wariatów może w ogóle
mieć chłopaka? Zresztą on nie czuł się na siłach, by tu przychodzić. Jak się okazało, jego
matka także spędziła kiedyś trochę czasu u czubków i nie było go stać na odświeżanie
wspomnień.
Nie był to mój ojciec. On zawsze był bardzo zajęty.
Nie był to też mój nauczyciel języka angielskiego ze szkoły średniej. Stracił posadę i
został przeniesiony do szkoły w Północnej Karolinie.
Poszłam więc zobaczyć, kto to był.
Mężczyzna stał przy oknie w pokoju gościnnym, patrząc na świat za szybą; wysoki
niczym żyrafa, z ramionami obwisłymi jak u jakiegoś akademickiego intelektualisty, z dłońmi
wystającymi z przykrótkich rękawów marynarki i z rzadkimi włosami, które uformowały
dookoła głowy białą koronkę. Kiedy usłyszał, że wchodzę, odwrócił się w moją stronę.
Był to Jim Watson. Bardzo ucieszyłam się z jego wizyty, ponieważ w latach
pięćdziesiątych odkrył on sekret życia i miałam nadzieję, że teraz być może mi go wyjawi.
- Jim! - zawołałam. Podszedł do mnie posuwistym krokiem. Zawsze, gdy miał mówić
do ludzi, poruszał się tak, jakby unosił go wiatr, chwiał się, chybotał, a obraz jego postaci
zacierał się niczym w kadrze filmowym - i dlatego bardzo go lubiłam.
- Dobrze wyglądasz - stwierdził.
- A czego się spodziewałeś? - zapytałam. Pokiwał głową.
- Co oni ci tu robią? - wyszeptał.
- Nic - odpowiedziałam. - Nic mi tu nie robią.
- Tu jest potwornie - oświadczył. Pokój gościnny był szczególnie nieprzyjemnym
miejscem. Było to duże pomieszczenie zagracone potężnymi fotelami, obitymi brzydką,
winylową tapicerką - fotele wydawały przedziwne odgłosy, gdy ktoś na nie siadał.
- Nie jest tak źle - odparłam, jako że przywykłam już do tego miejsca, czego nie
można było powiedzieć o nim.
Popłynął znowu tym swoim krokiem do okna i spojrzał na zewnątrz. Po krótkiej
chwili przyciągnął mnie do siebie długim ramieniem.
- Popatrz. - Wskazał coś palcem.
- Na co?
- Tam. - Pokazywał samochód, mały, czerwony, sportowy samochód, może MG. - To
mój - podkreślił. Jim Watson dostał Nagrodę Nobla, więc prawdopodobnie kupił sobie
samochód za te pieniądze.
- Niezły - powiedziałam. - Bardzo fajny. Znowu zniżył glos do szeptu.
- Moglibyśmy stąd wyjechać - zamruczał mi do ucha.
- Hmm?
- Ty i ja, moglibyśmy stąd wyjechać. - Znaczy... tym samochodem? - Byłam trochę
zaskoczona. Więc to miał być ten sekret życia?
Ucieczka?
- Będą mnie szukać - wyraziłam powątpiewanie.
- To szybkie auto - zaznaczył. - Na pewno uda mi się ciebie stąd wywieźć. Nagle
poczułam wobec niego nieufność.
- Dziękuję - powiedziałam. - Dziękuję za propozycję. To miło z twojej strony.
- Nie chcesz stąd odejść? - Nachylił się. - Pojechalibyśmy do Anglii.
- Anglii? A co tu Anglia ma do rzeczy? Nie mogę jechać do Anglii.
- Mogłabyś być guwernantką. Przez dziesięć sekund wyobrażałam sobie inne życie;
zaczynające się od momentu, kiedy z Jimem Watsonem wsiadam do jego czerwonego,
sportowego samochodu, z piskiem opon odjeżdżamy spod szpitala i pędzimy na lotnisko.
Jednak cały następny rozdział, zwłaszcza z pomysłem zostania guwernantką, jawił mi się
nieco mgliście. Właściwie cała propozycja nabrała w mojej głowie dość mglistych kształtów.
Winylowe fotele, kraty za oknami, szmer zza pulpitu pielęgniarki dyżurnej - za to te rzeczy
przedstawiały się jak najbardziej wyraźnie.
- Teraz jestem tutaj, Jim - powiedziałam. - I sądzę, że powinnam tu pozostać.
- To dobrze. - Nie wydawał się zirytowany. Rozejrzał się ostatni raz po pokoju i
pokiwał głową. Zostałam przy oknie. Po kilku minutach zobaczyłam, jak wsiada do swojego
czerwonego samochodu i odjeżdża, ciągnąc za sobą błękitne kłęby „sportowych” spalin.
Wróciłam do świetlicy.
- Cześć, Lisa - powiedziałam. Ucieszyłam się, że jeszcze ją tu zastałam.
- Rnnn - odparła. Usiadłam obok niej i razem oglądałyśmy telewizję.
POLITYKA
W naszym świecie równoległym zdarzały się rzeczy, które nigdy nie zdarzyły się tam,
skąd przybyłyśmy. A jeśli jednak tam się zdarzały, to dla nas nie były już obce, ponieważ
wcześniej różne ich wariacje rozgrywały się nieraz w naszym świecie. To tak, jak byśmy
stanowiły publiczność prowincjonalną (takie New Haven wobec wielkiego świata Nowego
Jorku), przed którą historia przeprowadza próby generalne swoich kolejnych spektakli.
Na przykład ta sprawa z cukrem i Wade'em, chłopakiem Georginy.
Poznali się w kafeterii. Wade był śniady i szalenie przystojny, w całym amerykańskim
rozumieniu tego słowa. Trudno było nie zwrócić na niego uwagi - a to za sprawą jego
wybuchów gniewu. Wściekał się przy byle okazji, aż purpurowiał ze złości. Georgina
wyjaśniła mi, że cały problem tkwił w osobie jego ojca.
- Staruszek był szpiegiem, a Wade wścieka się, że nigdy nie będzie taki jak on, taki
twardy. O wiele bardziej zainteresował mnie ojciec Wade'a niż Wade'a kompleksy.
- Naszym szpiegiem? - zapytałam.
- Oczywiście, że naszym - odparła Georgina, ale nie chciała powiedzieć nic więcej.
Wade i Georgina siadali na podłodze w naszym pokoju i mówili do siebie szeptem. Ja byłam
tą trzecią która powinna zostawić ich samych, i zazwyczaj to robiłam. Jednak któregoś dnia
postanowiłam nie dać Wade'owi spokoju i dowiedzieć się czegoś więcej o jego ojcu. Wade
uwielbiał o nim opowiadać.
- Mieszka w Miami na Florydzie, w każdej chwili może przerzucić się na Kubę. Brał
udział w inwazji na Kubę, zabił dziesiątki ludzi, gołymi rękami. Wie, kto zamordował
prezydenta.
- Czy to on zabił prezydenta? - zapytałam.
- Nie sądzę - odpowiedział sceptycznie Wade. Wade nazywał się Barker. Przyznać
muszę, że nie wierzyłam ani jednemu słowu z opowieści Wade'a. W końcu był tylko
pukniętym siedemnastolatkiem - do tego tak gwałtownym, że w chwilach uniesienia dawało
sobie z nim radę dopiero co najmniej dwóch rosłych pielęgniarzy. Czasami zamykano go na
tydzień na jego oddziale i Georgina nie mogła się z nim widzieć. A kiedy dochodził do siebie,
znowu rozpoczynał w naszym pokoju swoje podłogowe wizyty.
Ojciec Wade'a miał dwóch kumpli, którzy szczególnie imponowali Wade'owi.
Nazywali się Liddy i Hunt. „Ci faceci są zdolni do wszystkiego” - mówił o nich. A mówił to
często i zdaje się, że trochę go to nawet martwiło.
Georgina nie lubiła moich dociekań na temat ojca Wade'a i całkowicie ignorowała
mnie, kiedy siedziałam przy nich na podłodze. Ale nie mogłam się powstrzymać:
- Zdolni do czego? - dopytywałam się. - No, co takiego mogą zrobić ci faceci?
- Tego nie mogę powiedzieć - odparł Wade.
Krótko potem Wade popadł w kolejny okres zachowań wybuchowych, który trwał
kilka tygodni. Bez Wade'a Georgina zrobiła się nerwowa. Ponieważ czułam się trochę winna
jego nieobecności,
usiłowałam zająć ją czymś innym i znaleźć dla niej rozrywkę. „Przemeblujmy pokój”
- proponowałam, albo: „Zagrajmy w scrabble'a”, albo: „Ugotujmy coś w kuchni”. Propozycje
kulinarne, owszem, trafiły do jej przekonania.
- Zróbmy karmel - powiedziała. Zaskoczyło mnie, że karmel mogą zrobić w kuchni
dwie osoby. Byłam przekonana, że proces palenia cukru wymaga całej załogi i
skomplikowanych maszyn, zupełnie jak przy produkcji samochodów. Jednak, według tego, co
mówiła mi Georgina, potrzebowałyśmy tylko patelni i oczywiście cukru.
- Kiedy już zrobi się karmel - instruowała - zlejemy go na papier woskowy i
uformujemy kulki. Pielęgniarkom bardzo się spodobało, że krzątamy się w kuchni.
- Mała praktyka na dni, kiedy z Wade'em będziecie po ślubie? - zapytała jedna z nich.
- Nie sądzę, by Wade nadawał się na męża - odpowiedziała Georgina. Nawet ktoś, kto
nigdy tego nie robił, zdaje sobie chyba sprawę, jak gorący musi być cukier, by w końcu
zamienił się w karmel. Więc właśnie był tak gorący, kiedy patelnia wyślizgnęła mi się z ręki i
połowę przyrządzonego karmelu wylałam na rękę Georginy, trzymającej przede mną papier
woskowy.
Darłam się wniebogłosy, ale Georgina nie wydała z siebie nawet jęku. Do kuchni
wbiegły pielęgniarki, przyłożyły kostki lodu, dały jakieś maści i opatrunki. Ja ciągle
wrzeszczałam, natomiast Georgina stała niewzruszona, wyciągając przed siebie swoją
kandyzowaną rękę.
Nie pamiętam już, czy powiedział to E. Howard Hunt czy G. Gordon Liddy, przy
okazji przesłuchań w sprawie afery Watergate, że chcąc przygotować się do tortur, każdej
nocy trzymał dłoń nad palącą się świecą i trzymał ją nad płomieniem dopóty, dopóki nie
poczuł swądu palonej skóry.
Którykolwiek z nich to powiedział, myśmy to już znały. Zatoka Świń, osmalona skóra,
zdolni do wszystkiego zabójcy gotowi zamordować „gołymi rękami”. Nam, Georginie,
Wade'owi, mnie, a także naszej publiczności złożonej z pielęgniarek, znane są pokazy
przedpremierowe i próby generalne. Tyle że pielęgniarskie recenzje wyglądają trochę inaczej
niż te prasowe, mniej więcej tak: „Wypadek nie wywołał u pacjentki efektów ubocznych”,
albo: „Pacjent nadal fantazjuje, że ojciec jest agentem CIA i ma niebezpiecznych przyjaciół”.
GDYBYŚ TU MIESZKAŁ, BYŁBYŚ JUŻ W DOMU
Daisy była wydarzeniem sezonowym. Pojawiała się każdego roku przed Świętem
Dziękczynienia i zostawała z nami aż do Bożego Narodzenia. Czasami przyjeżdżała w maju,
na swoje urodziny. Zawsze miała pojedynczy pokój.
- Kto zwolni swój pokój albo zamieszka razem z kimś innym? - zapytała oddziałowa
podczas naszego cotygodniowego spotkania któregoś z październikowych poranków.
Była to zawsze chwila pełna napięcia. Georgina i ja mieszkałyśmy razem i co
najwyżej mogłyśmy z rozbawieniem przyglądać się całemu przedstawieniu.
- Ja, ja! - Wyrwała się z podniesioną ręką osoba, która była dziewczyną Martiana, ale
sama miała także malutki penisek i chętnie wszystkim go pokazywała. Jednak nikt nie chciał
mieszkać z nią w jednym pokoju.
- Ja mogę z kimś zamieszkać, jeśli tylko ktoś inny będzie chciał, ale oczywiście nikt
nie zechce, a ja nie chciałabym nikogo zmuszać do tego, żeby chciał.
To była Cynthia, która zaczynała mówić w taki sposób po sześciu miesiącach terapii
elektrowstrząsowej.
- Ja mogę z tobą zamieszkać, Cynthia - pospieszyła z ratunkiem Polly.
To jednak nie rozwiązywało problemu, ponieważ Polly dzieliła już pokój z Janet,
która była nowo przyjętą anorektyczką. Kiedy jej waga spadała poniżej trzydziestu siedmiu
kilogramów, natychmiast podlegała procedurze przymusowego odżywiania.
Lisa nachyliła się w moim kierunku.
- Widziałam, jak się wczoraj ważyła - powiedziała głośno. - Trzydzieści dziewięć kilo.
Pod koniec tygodnia podłączą jej rurkę.
- Trzydzieści dziewięć to idealna waga - upierała się Janet. Ale dokładnie to samo
mówiła przy czterdziestu jeden i czterdziestu kilogramach. Z nią też nikt nie chciał mieszkać.
W końcu, po niedługiej dyskusji, w jednym pokoju umieszczono dwójkę katatoników.
Daisy mogła więc przyjechać. Spodziewano się jej piętnastego października.
Daisy miała dwie pasje: środki przeczyszczające i kurczaki. Każdego ranka pierwsza
zjawiała się przed pulpitem pielęgniarki dyżurnej i bębniąc nerwowo pożółkłymi od nikotyny
palcami w szybę, domagała się swoich środków na przeczyszczenie.
- Co z moim bisakodylem? - ponaglała, sycząc przez zęby. - Co z laxigenem?
Jeśli któraś z nas stawała obok niej, Daisy potrafiła znienacka wsadzić jej łokieć pod
żebro albo nadepnąć boleśnie na palce u stopy. Nienawidziła każdego, kto znalazł się blisko
niej.
Jej ojciec, krępy, przysadzisty mężczyzna o twarzy wyschniętego ziemniaka, dwa razy
w tygodniu przynosił jej kurczaka upieczonego maminym sposobem i zawiniętego
skrupulatnie w aluminiową folię. Daisy kładła kurczaka na kolana, gładziła go pieszczotliwie
przez pomarszczoną folię i niecierpliwie strzelała na boki oczami czekając, aż ojciec wreszcie
wyjdzie i pozwoli jej w spokoju dobrać się do rumianego ptaszyska. Jednak ojciec chciał
zostawać przy Daisy tak długo, jak tylko to było możliwe, ponieważ bardzo ją kochał.
Lisa miała na to swoje własne wyjaśnienie:
- Trudno mu uwierzyć, że ją spłodził, więc aby się przekonać, że córunia nie jest
zjawą, chciałby ją przelecieć.
- Taką cuchnącą? - powątpiewała Polly.
To prawda, od Daisy zalatywało zdrowo; rzecz jasna gównem i pieczonym
kurczakiem. - Przecież ona nie zawsze cuchnie - przekonywała dalej Lisa. Wydawało mi się,
że Lisa ma rację, zauważyłam bowiem, że Daisy ma w sobie wiele seksu. Choć syczała przez
zęby, rozdawała łokciem kuksańce, cuchnęła niemiłosiernie, a jej ręce nieustannie
połyskiwały od tłuszczu, to kryła się w niej jakaś gorąca iskra, której brakowało nam
wszystkim. Nosiła krótkie szorty i przyciętą na wysokości pępka koszulkę, odsłaniając blade,
umięśnione ciało. Kiedy nad ranem maszerowała po swoje środki przeczyszczające, kręciła
tyłkiem beztrosko, rysując w powietrzu niewidoczne półkola.
Dziewczyna Martiana była w niej zakochana. Chodziła za nią po korytarzu, jęcząc
błagalnie: „Chcesz zobaczyć mój penis? Chcesz go zobaczyć?”, na co Daisy syczała ze
złością: „Kicham na twój penis!” Żadna z nas nigdy nie była w jej pokoju. Lisa postanowiła
więc, że będzie pierwszą, która tam wejdzie. Obmyśliła szczegółowy plan.
- Kurka, ale mam zatwardzenie - powtarzała od rana do wieczora przez trzy dni. -
Uhh, ale mnie ciśnie. Czwartego dnia od pielęgniarki oddziałowej dostała laxigen.
- Nie pomaga - zakomunikowała następnego ranka. - Macie coś mocniejszego?
- Może olej rycynowy? - zaproponowała oddziałowa. Była wyraźnie przepracowana.
- Ten wasz szpital to faszystowski karcer - żachnęła się Lisa. - Potrzebna mi podwójna
dawka laxigenu! Tym sposobem zdobyła sześć porcji laxigenu i mogła stanąć do przetargu.
Któregoś popołudnia zapukała do pokoju Daisy.
- Hej, Daisy! - zawołała. - Hej, Daisy! - Kopnęła w drzwi.
- Odpieprz się - odpowiedziała jej ze środka Daisy. - Hej, Daisy! - Lisa była uparta.
Daisy syknęła. Lisa przywarła do drzwi i cichym głosem powiedziała:
- Mam coś dla ciebie.
- Gówno prawda - burknęła Daisy, ale otworzyła drzwi. Georgina i ja podglądałyśmy
tę scenę z końca korytarza. Kiedy Daisy otworzyła drzwi, zaciekawione wyciągnęłyśmy
szyje, jednak było zbyt ciemno, by dojrzeć cokolwiek w pokoju Daisy. Kiedy drzwi się
zatrzasnęły, po korytarzu wzniósł się krótkotrwały powiew dziwnej, słodkiej, ciepłej woni.
Lisa nie wychodziła bardzo długo. W końcu dałyśmy za wygraną i poszłyśmy do
kafeterii na lunch. W czasie wieczornych wiadomości Lisa wszystko nam zreferowała. Stała
przed telewizorem, zasłaniając ekran, i mówiła na tyle głośno, by zagłuszyć Waltera
Cronkite'a, prezentera telewizyjnych wiadomości.
- W pokoju Daisy jest pełno kurczaków - zakomunikowała. - Wszystkie zajada na
miejscu. Ma specjalną metodę jedzenia, którą mi pokazała. Każdego kurczaka obdziera z
kawałków mięsa, robi to delikatnie, ponieważ chce zachować nienaruszony szkielet. Nawet
skrzydełka - z nich także obdziera mięso. Potem nagie szkieleciki układa na podłodze, jeden
przy drugim. Ma ich już dziewięć. Mówi, że jak będzie miała czternaście, to czas wracać do
domu. - Poczęstowała cię? - zapytałam.
- Nie miałam apetytu na zdechłe kurczaki - odpowiedziała.
- Ale dlaczego ona to robi? - chciała wiedzieć Georgina.
- Do diabła! - zirytowała się Lisa. - Nie wiem przecież wszystkiego.
- A środki przeczyszczające? - dowiadywała się Polly.
- Są jej potrzebne, ze względu na te kurczaki.
- Za tym kryje się coś więcej - powątpiewała Georgina.
- Byłam tam, to chyba wiem, nie? - odpaliła Lisa. Od tej chwili rozmowa potoczyła się
w zupełnie innym kierunku. W ciągu następnego tygodnia dowiedziałyśmy się czegoś więcej
na temat Daisy. Ojciec kupił jej na Boże Narodzenie własne mieszkanie. „Gniazdko miłosne”
- skonstatowała Lisa.
Daisy była w siódmym niebie i spędzała teraz więcej czasu poza swoim pokojem
licząc, że wszyscy będą ją pytać o nowe mieszkanie. Georgina poczuła się nawet
zobowiązana.
- Duże jest to twoje mieszkanie, Daisy? - zapytała.
- Sypialnia, salonik w kształcie litery L i kuchnia, dość duża, można w niej także jeść.
- Oczywiście kurczaki?
- Odwal się, kretynko.
- A gdzie jest to mieszkanie?
- Koło Massachusetts General.
- Czyli w drodze na lotnisko?
- Koło Massachusetts General. - Daisy nie chciała przyznać, że mieszkanie
znajdowało się tuż koło lotniska.
- A co ci się w nim najbardziej podoba? Daisy zamilkła na chwilę i opuściła powieki,
delektując się najprzyjemniejszą dla niej częścią rozmowy.
- Napis.
- Jaki napis?
- Napis przed budynkiem.
- A co ten napis mówi?
- „Gdybyś tu mieszkał, byłbyś już w domu”. - I rozemocjonowana zacisnęła dłonie. -
Widzicie, tu chodzi o to, że każdego dnia przejeżdżają tamtędy ludzie i myślą sobie: „Ooo, to
prawda, gdybym tu mieszkał, byłbym już w domu”, a ja już będę w tym domu. Sukinsyny.
Daisy opuściła nas dość wcześnie, gdyż te święta Bożego Narodzenia miała spędzić
już w swoim nowym mieszkaniu.
- Wróci - mówiła Lisa, ale tym razem nie miała racji. Któregoś majowego popołudnia
wezwano nas na specjalne zebranie ogólne.
- Dziewczęta - zaczęła pielęgniarka oddziałowa - mam dla was smutną wiadomość.
Nadstawiłyśmy ciekawie uszu.
- Daisy popełniła wczoraj samobójstwo.
- W swoim nowym mieszkaniu? - zapytała Georgina.
- Czy zastrzeliła się? - zaciekawiła się Polly.
- Daisy? Która to była Daisy? - dopytywała się dziewczyna Martiana. - Czy ja ją
znam?
- Zostawiła jakiś list? - pytałam.
- A po co?
- Detale są nieważne - ucięła pielęgniarka.
- Wczoraj były jej urodziny, prawda? - przypomniała sobie Lisa. Pielęgniarka
twierdząco kiwnęła głową. Przez następną chwilę siedziałyśmy w milczeniu, czcząc pamięć
Daisy.
MOJE SAMOBÓJSTWO
Samobójstwo jest rodzajem morderstwa z premedytacją. Nie jest to coś, co robi się
natychmiast, gdy tylko się o tym pomyśli. Trzeba przyzwyczaić się do zamiaru. Potrzebne też
są środki, silna motywacja i dobra okazja. Aby samobójstwo się powiodło, konieczna jest
znakomita organizacja i trzeźwe myślenie - właściwie ani to, ani to w żaden sposób nie
przystaje do rozpalonej głowy samobójcy.
Ważna jest nieustanna dbałość o bezstronność spojrzenia. Jednym ze sposobów, by to
osiągnąć, są ćwiczenia na wyobrażanie sobie siebie albo już jako trupa, albo jeszcze w fazie
umierania. Jeżeli w zasięgu wzroku pojawia się okno, należy wyobrazić sobie, jak się z tego
okna wypada. Jeżeli wzrok pada na nóż, należy wyobrazić sobie, jak ten nóż przebija ciało.
Jeżeli widzisz jadący pociąg, należy wyobrazić sobie swoje zwłoki strzaskane kołami
lokomotywy. Te ćwiczenia są niezbędne dla uzyskania odpowiedniego dystansu.
Fundamentalną sprawą jest motywacja. Bez silnej motywacji wszystko bierze w łeb.
Moja motywacja nie była silna: wypracowanie z historii Stanów Zjednoczonych,
którego nie chciało mi się napisać, oraz nachodzące mnie od miesięcy pytanie: „Dlaczego
właściwie się nie zabić?” Będąc martwa, nie musiałabym pisać wypracowania i nie
musiałabym już zadręczać się tym pytaniem.
Roztrząsanie tej kwestii było wręcz wyniszczające. Pytanie raz postawione nie chciało
już ulecieć z głowy. Myślę, że wielu ludzi zabiło się tylko po to, żeby zakończyć jałową
debatę nad tym, czy będą potrafili się zabić czy nie.
Jeśli o mnie chodzi, to cokolwiek zrobiłam, o czymkolwiek pomyślałam, natychmiast
stawało się to przedmiotem takiej debaty. Powiedziałam coś głupiego - chyba się zabiję.
Uciekł mi autobus - lepiej skończyć z tym już teraz. Nawet dobro miało swój udział w
debacie: podobał mi się film - może jednak nie warto się zabijać?
Właściwie to chciałam zabić tylko pewną część swojej osoby: tę część, która chciała
popełnić samobójstwo, która wciągnęła mnie w tę męczącą debatę „zabić się czy nie” i która
każde okno, każdą stację metra, każde kuchenne narzędzie przemieniła w rekwizyty albo
scenę próby generalnej.
Jednak wszystko to wydedukowałam sobie dopiero po łyknięciu pięćdziesięciu
aspiryn.
Miałam chłopaka imieniem Johnny, który pisał do mnie miłosne wiersze - zupełnie
dobre. Zatelefonowałam do niego, powiedziałam, że zamierzam się zabić, nie odłożyłam
słuchawki na widełki, połknęłam pięćdziesiąt aspiryn i uświadomiłam sobie, że oto właśnie
przed chwilą popełniłam błąd. Potem wyszłam kupić mleko, o co matka poprosiła mnie,
zanim jeszcze zaczęłam łykać aspirynę.
Johnny zawiadomił policję. Przyjechali do mojego domu i poinformowali o wszystkim
mamę. Mama pojawiła się w sklepie A&P na Massachusetts Avenue dokładnie w chwili, gdy
stojąc przed kontuarem w dziale mięsnym, byłam już bliska omdlenia.
Po drodze do sklepu, kiedy mijałam pięć kolejnych przecznic, zaczęłam żałować tego,
co zrobiłam, i poczułam się upokorzona. Zrobiłam błąd i miałam z tego powodu umrzeć.
Może więc zasłużyłam na tę śmierć? Rozpłakałam się. Przez moment poczułam litość do
siebie i do ogromu nieszczęścia, które w sobie niosłam. Potem była już tylko mgła i świst.
Zanim dotarłam do sklepu, cały mój świat przemienił się w wąski, pulsujący tunel. Straciłam
ostrość widzenia, w uszach słyszałam dzwonienie, w skroniach głucho tętniła krew.
Dopiero płukanie żołądka przywróciło mnie do równowagi. Nie kończącą się rurkę
wepchnęli mi najpierw do nosa, a potem w dół, przez gardło, do żołądka. Czułam się, jakbym
za chwilę miała zakrztusić się na śmierć. A potem zaczęło się płukanie. To było tak, jakby
pobierano ci krew na przemysłową skalę - potężne, rwące ssanie, poczucie, że tkanki gniotą
się i ocierają o siebie w nie znany ci dotychczas sposób. I mdłości... - jakby wylewało się
wszystko, co kryje wnętrze. O nie, postanowiłam, następnym razem na pewno nie będzie to
aspiryna.
Kiedy jednak skończyło się płukanie, zaczęłam się zastanawiać, czy będzie następny
raz. Czułam się dobrze. Nie umarłam, choć coś było we mnie martwe. Może udało mi się
osiągnąć mój podstawowy cel, może było to samobójstwo częściowe? Czułam się lżej i
swobodniej niż kiedykolwiek.
Moja swoboda trwała kilka miesięcy. Odrobiłam niektóre zaległe zajęcia szkolne.
Zerwałam z Johnnym i zainteresowałam się nauczycielem języka angielskiego, który pisał
lepsze wiersze niż Johnny, chociaż nie dla mnie. Pojechałam z nim do Nowego Jorku, gdzie
zabrał mnie do Galerii Fricka na wystawę Vermeera.
Jedyną dość nieszczególną konsekwencją mego uczynku był wegetarianizm. Ponieważ
zemdlałam przed kontuarem w dziale mięsnym, samobójstwo zaczęłam bezwiednie kojarzyć
z mięsem. Wiedziałam jednak, że za tym kryje się coś więcej.
Kawałki mięsa na ladzie były posiniaczone, pokrwawione i uwięzione w ciasnych
opakowaniach. I choć miałam sześć spokojnych miesięcy, aby uwolnić się od tych myśli, to
jednak ciągle o tym myślałam.
TOPOGRAFIA ZASADNICZA
Być może ciągle nie jest jasne, w jaki sposób tam trafiłam. To musiało być coś więcej
niż wyciśnięty pryszcz. Nie wspomniałam jeszcze, że tamtego lekarza, który po zaledwie
piętnastu minutach postanowił odstawić mnie na bok, nigdy przedtem nie widziałam. No,
może po dwudziestu minutach. Co było we mnie takiego pomylonego, że wystarczyło niecałe
pół godziny, aby jakiś pierwszy lepszy lekarz odesłał mnie do domu wariatów? Trochę mnie
nabrał: mówił, że na dwa tygodnie, a tymczasem zrobiły się z tego prawie dwa lata. Miałam
osiemnaście lat.
Sama podpisałam zgodę na przyjęcie do szpitala. Musiałam, ponieważ byłam już
pełnoletnia. Miałam do wyboru albo to, albo nakaz sądowy, choć szpital nigdy nie wydobyłby
wtedy z sądu nakazu przeciwko mnie. Ja jednak o tym nie wiedziałam, więc podpisałam
zgodę.
Nie byłam niebezpieczna dla otoczenia. Czy stanowiłam zagrożenie dla siebie samej?
Owszem, owe pięćdziesiąt aspiryn, ale już to wyjaśniłam. Były metaforyczne. Chciałam tylko
pozbyć się pewnej strony swego charakteru. Za pomocą aspiryny dokonałam na sobie
pewnego rodzaju aborcji. Na jakiś czas podziałało. Potem przestało, ale przecież nie miałam
już serca do podejmowania drugiej próby.
Spójrzmy teraz na jego punkt widzenia. Był rok tysiąc dziewięćset sześćdziesiąty
siódmy. Nawet w takim życiu jak jego, życiu profesjonalistów, które wiodło się gdzieś na
spokojnych przedmieściach, z dala od rozkrzewionego dziko trawska, pojawiał się nagle
dziwny, obcy prąd wsteczny. Prąd z tego drugiego świata - dryfującego bez celu, odurzonego
wszechświata bezimiennej młodzieży - którego silne szarpnięcie wytrącało z równowagi.
Używając jego języka, można by ów prąd nazwać „poczuciem zagrożenia”. Co te dzieciaki
wyprawiają? Wchodzi raptem taka jedna do gabinetu, ubrana w spódniczkę wielkości chustki
do nosa, z opryszczką, i odpowiada niechętnymi monosylabami. „Oczywiście naćpana” -
dochodzi do wniosku. Zerka na kartę z pośpiesznie nabazgranym nazwiskiem. Czy czasem
nie poznał kiedyś jej rodziców? Na jakimś przyjęciu przed dwoma laty? Czy to było na
spotkaniu pracowników Harvardu albo Massachusetts Institute of Technology? Buty, co
prawda, ma zdarte, ale płaszczyk kupiony w dość przyzwoitym sklepie. Paskudny świat (tak
powiedziałaby Lisa). Przecież nie może tak po prostu, z czystym sumieniem, odesłać mnie z
powrotem w te trawska - bym stała się szczątkiem rozbitej tratwy niesionym na fali przez
jakieś podspołeczne prądy, które raz po raz wyrzucają mu do gabinetu okazy takie, jak ja
właśnie. To taka medycyna prewencyjna.
Czy jestem dla niego niemiła? Kilka lat temu przeczytałam, że jedna pacjentka
oskarżyła go o molestowanie seksualne. Ale w tamtych czasach było wiele tego rodzaju afer,
oskarżanie lekarzy stało się modne. A może po prostu ten ranek był dla niego zbyt wczesny? I
dla mnie też? I nie miał pomysłu, co ze mną zrobić? A może, co jest najbardziej
prawdopodobne, chował w ten sposób swój tyłek?
Mój punkt widzenia trudniej wytłumaczyć. Sama tam pojechałam. Sama weszłam do
jego gabinetu, potem wsiadłam do taksówki, wspięłam się kamiennymi schodami do budynku
administracji w szpitalu McLean i, jeśli dobrze pamiętam, przez kwadrans czekałam potulnie
na jakimś krześle, by w końcu złożyć podpis pod własnym ubezwłasnowolnieniem.
Oczywiście, coś takiego nie może się wydarzyć bez pewnych warunków wstępnych.
W moim przypadku takim warunkiem wstępnym był problem z rozpoznawaniem
wzorów. Orientalne dywany, płytki podłogowe, kafelki, okienne zasłony i tym podobne
rzeczy. Najgorsze były supermarkety, gdzie posadzki w przejściach ciągnących się między
półkami zawsze miały hipnotyczny wzór szachownicy. Kiedy przyglądałam się takim
rzeczom, zawsze widziałam coś więcej niż tylko wzory. Brzmi to tak, jakbym miała
halucynacje wzrokowe, ale nie miałam ich. Wiedziałam, że to, na co patrzę, jest tylko
posadzką lub tylko zasłoną okienną. Jednak każdy wzór zdawał się nieść w sobie jakieś
potencjalne przedstawienia, które w oszałamiających szykach wdzierały się na krótko w moje
życie. Mogły to być: las, stado ptaków albo mój rysunek z drugiej klasy szkoły podstawowej.
Cóż, oczywiście przed sobą miałam po prostu dywan czy cokolwiek innego, jednak te krótkie
przebłyski „rzeczy drugich” pojawiały się naprawdę i były dla mnie bardzo wyczerpujące.
Moja rzeczywistość zawężała się coraz bardziej.
Coś niedobrego działo się także z moją percepcją ludzi. Gdy spoglądałam na czyjąś
twarz, często nie udawało mi się jej w żaden sposób odczytać. Kiedy zaczynasz uważnie
studiować rysy czyjejś twarzy, natychmiast nabiera ona szczególnego wyrazu: okazuje się, że
jest gładka i wyrazista albo pulchna i obwisła, albo poorana bruzdami, albo wilgotna i tłusta.
Twarze były odwrotnością moich problemów ze wzorami. Zamiast widzieć w twarzach wiele
znaczeń, nie widziałam w nich nic.
Ale przecież nie wpadałam w obłęd, nie rzucałam się w odmęty Krainy Czarów.
Moim nieszczęściem - a może zbawieniem - było to, że świetnie zdawałam sobie sprawę z
fałszywego odbioru rzeczywistości. Nigdy nie wierzyłam w to, co widzą moje oczy, albo co
zdawało mi się, że one widzą. A co więcej, właściwie rozpoznawałam i rozumiałam każde
swoje nowe dziwne postępowanie.
Czujesz się teraz, mówiłam sobie, wyalienowana od ludzi i inna niż oni, dlatego
właśnie na nich przenosisz całą swoją złość i uczucie dyskomfortu. Spoglądając na czyjąś
twarz, widzisz rozmazaną plamę, ponieważ niepokoi cię, że twoja własna twarz jest taką
rozmazaną plamą.
Ta jasność pozwalała mi zachowywać się normalnie, co z kolei powodowało stawianie
interesujących pytań. Czy zatem każdy, kto widział to samo co ja, udawał, że widzi co
innego? Czy więc szaleństwo to tylko kwestia zaprzestania udawania? A jeśli niektórzy nie
widzieli tego, to co z nimi jest? Ślepi czy co? Te pytania nie dawały mi spokoju.
Coś zostało zdarte, okrycie albo skorupa, które miało nas chronić. Nie byłam tylko
pewna, czy to okrycie było czymś, co miało oblekać mnie, czy czymś, co miało oblekać każdą
inną rzecz na świecie. Właściwie nie miało to znaczenia; gdziekolwiek miało ono być, już
tego tam nie było.
Taki był zatem mój zasadniczy warunek wstępny; wszystko mogło być czymkolwiek
innym. Z chwilą przyjęcia takiego rozumowania zrodziła się myśl, że w takim razie jestem
szalona, a przynajmniej można mnie wziąć za szaloną. Jak mogłam zaprzeczyć temu z całym
przekonaniem, skoro nie mogłam być pewna, czy zasłona na oknie nie jest łańcuchem
górskim?
Mimo to muszę wyznać, że wiedziałam, iż nie jestem szalona.
To nie wzory, lecz inny warunek wstępny naruszył istniejącą we mnie równowagę:
stan wiecznej sprzeczności. Moją ambicją było negować. Cały mój świat, zapełniony czy
opustoszały, prowokował wyłącznie do negacji. Kiedy miałam wstawać z łóżka, spałam dalej;
kiedy miałam mówić, milczałam; kiedy czekała mnie przyjemność, unikałam jej. Mój głód,
moje pragnienie, moja samotność, moje znudzenie i mój strach były arsenałem broni, po którą
sięgałam przeciwko memu wielkiemu wrogowi: światu. Oczywiście, moja broń nie miała dla
świata żadnego znaczenia, a mnie zadręczała. Jednak cierpienia dawały mi ponurą
satysfakcję. Udowadniały, że istnieję. Zdawało się, że kiedy mówię „nie”, kłamie całe moje
jestestwo.
Okazja, by zostać zamkniętą, była zbyt kusząca, by się jej oprzeć. Dać się zamknąć,
było bardzo dużym „nie” - największym „nie” po tej stronie samobójstwa.
Perwersyjne rozumowanie. Ale za tą perwersyjnością kryła się świadomość, że nie
jestem szalona i nie będą mnie wiecznie trzymać pod kluczem w domu wariatów.
TOPOGRAFÌA ZASTOSOWANA
Dwoje drzwi zamykanych na klucz, a między nimi półtorametrowa przestrzeń, w
której trzeba było poczekać, aż pielęgniarka zamknie pierwsze drzwi na klucz i otworzy
drugie.
Tuż za podwójnymi drzwiami znajdowały się trzy budki telefoniczne, potem parę
pokoi pojedynczych, pokój gościnny i kuchnia, w której jednocześnie spożywano posiłki.
Taki układ robił dobre wrażenie na gościach.
Wystarczyło jednak skręcić za pokojem gościnnym w boczny korytarz, by wrażenie to
prysło.
Długi, długi korytarz: za długi. Po jednej stronie siedem czy osiem pokojów
dwuosobowych, a po przeciwnej dyżurka pielęgniarek, sala konferencyjna i łazienka z
basenikiem do hydroterapii. Lunatycy na lewo, personel na prawo. Natryski i toalety też
znajdowały się po prawej stronie, jak gdyby personel rościł sobie prawo do nadzorowania
nawet naszych najbardziej intymnych czynności.
Dalej tablica, a na niej dwadzieścia kilka naszych nazwisk, zapisanych zieloną kredą, i
wolne miejsce obok nich, gdzie w przypadku wyjścia poza oddział wpisywałyśmy - białą
kredą - czas wyjścia, czas powrotu i miejsce docelowe wyjścia. Tablica wisiała naprzeciwko
dyżurki pielęgniarek. Kiedy ktoś miał zakaz opuszczenia pokoju, obok jego nazwiska
pojawiało się, wypisane zieloną kredą, słowo: „restrykcja”. O przyjęciu nowej pacjentki
wiedziałyśmy z wyprzedzeniem, gdyż zanim ona sama pojawiła się na korytarzu, dzień
wcześniej jej nazwisko figurowało na tablicy. Nazwiska pacjentek wypisanych i zmarłych
pozostawały przez jakiś czas na tablicy w milczącym hołdzie.
Na końcu okropnego korytarza znajdowała się okropna świetlica z telewizorem.
Lubiłyśmy ją. Przynajmniej lubiłyśmy ją bardziej od pokoju gościnnego. Zawsze panował w
niej ogromny hałas, potworny bałagan i wszędzie unosił się dym papierosowy - ale co
najważniejsze, świetlica znajdowała się po lewej, lunatycznej stronie korytarza. Z naszego
punktu widzenia pokój gościnny należał do personelu. Często zgłaszałyśmy wniosek, by
zebrania ogólne przenieść stamtąd do świetlicy, ale nigdy do tego nie doszło.
Za świetlicą znajdował się jeszcze jeden załom, a za załomem dwa pokoje pojedyncze,
jeden dwuosobowy, toaleta i izolatka.
Izolatka była wielkości przeciętnej łazienki w zwykłym, podmiejskim domu. Jej
jedyne okno stanowił otwór w drzwiach, zabezpieczony drucianą siatką tak, by ktoś z
zewnątrz mógł podejrzeć, co masz zamiar wyrabiać w środku. W sumie nie można było tam
wiele napsocić. Jedyne wyposażenie izolatki stanowił pusty materac położony na zielonym
linoleum. Ściany były trochę poobijane i wyszczerbione, jakby ktoś wgryzał się w nie zębami
i wdrapywał paznokciami. Izolatka była pomyślana jako pomieszczenie dźwiękoszczelne, ale
taka nie była.
Można było wejść do izolatki, zamknąć za sobą drzwi i wykrzyczeć się. Kiedy miało
się dość, można było otworzyć sobie drzwi i wyjść. Wrzeszczenie na korytarzu lub w
świetlicy traktowano jako „zachowanie poza normą” i nigdy nie było dobrym pomysłem.
Jednak wrzeszczenie w izolatce było już zupełnie w porządku.
Można było również ustnie „złożyć prośbę o zamknięcie w izolatce na klucz”. Prawdą
jest, że niewiele pacjentek taką „prośbę” składało. Później konieczne było „złożenie prośby”
o wypuszczenie na oddział. Pielęgniarka zaglądała wtedy przez okienko z drucianą siatką i
oceniała, czy pacjentka może już wyjść na zewnątrz. Trochę przypominało to doglądanie
rosnącego ciasta przez przydymioną szybkę kuchennego piekarnika.
Izolatka miała własną etykietę. Jeżeli drzwi nie były zamknięte na klucz, każdy mógł
wejść i dotrzymać ci towarzystwa. Pielęgniarka mogła przeszkodzić wrzaskom i usiłować
dojść ich przyczyny. Mógł tam wejść ześwirowany pacjent i powrzeszczeć razem z tobą. Stąd
też wymyślono cały ten interes ze „złożeniem prośby o zamknięcie na klucz”. Za chwilę
prywatności trzeba było zapłacić wolnością.
Izolatka była jednak przede wszystkim miejscem, w którym ci, którzy kompletnie
zbzikowali, przechodzili kwarantannę. I to było jej właściwe przeznaczenie. Jako grupa
zachowywałyśmy pewien stały poziom hałasu i stały poziom własnego nieszczęścia. Jeżeli
ktoś przekroczył te poziomy na dłużej niż parę godzin, trafiał do izolatki. W przeciwnym
razie, jak rozumował szpitalny personel, niebezpiecznie podniosłybyśmy poziom naszego
otumanienia, co groziło całkowitą utratą kontroli nad nami. Nie istniały żadne obiektywne
kryteria odnośnie do postanowień o umieszczeniu w izolatce. Decyzja była relatywna,
dotyczyła każdego indywidualnie, tak jak przy zdawaniu do następnej klasy w szkole.
Izolatka była skuteczna. Po spędzeniu tam całego dnia lub całej nocy, nie mając
absolutnie nic do roboty, większość ludzi uspokajała się. A jeśli nie, to przenoszono ich na
oddział maksymalnego bezpieczeństwa.
Nasze podwójne drzwi zamykane na klucz, nasze stalowe siatki na oknach, nasza
kuchnia wyposażona w plastikowe noże i widelce, zamykana pod nieobecność pielęgniarki,
nasze drzwi do łazienki bez zamków - wszystko to było średnio zaostrzonym rygorem.
Oddział maksymalnego bezpieczeństwa to zupełnie inny świat.
WSTĘP DO LODÓW
Szpital znajdował się na wzgórzu poza miastem, zupełnie jak w filmach o wariatach.
Nasz szpital był bardzo sławny, gościł tu niejeden znany poeta i muzyk. Właściwie nie
wiadomo, czy to szpital specjalizował się w poetach i muzykach, czy też poeci i muzycy
specjalizowali się w szaleństwie?
Najsławniejszym pacjentem był Ray Charles. Nigdy nie traciłyśmy nadziei, że
któregoś dnia wróci do szpitala i z okna oddziału dla odwykowców zaśpiewa nam swoje
serenady. Ale nie wrócił.
Miałyśmy za to rodzinę Taylorów. Co prawda, zanim pojawiłam się na oddziale,
James otrzymał już promocję do następnego szpitala, ale za to byli Kate i Livingston. Wobec
nieobecności Raya Charlesa, to właśnie ich bluesowe brzdąkanie piosenki North Carolina
wprawiało nas w rzewny smutek - a jeśli jesteś smutny, to bardzo pragniesz, by swój smutek
usłyszeć przekształcony w dźwięk.
Podczas mojego pobytu nie było także Roberta Lowella, za to jakiś czas spędziła ze
mną w szpitalu McLean Sylvia Plath.
Co jest w tych rytmach, stopach wierszowych i kadencjach, że prowadzą własnych
twórców do szaleństwa?
Wokół szpitala ciągnęły się rozległe tereny obsadzone pięknymi roślinami i drzewami.
Były zadbane i idealnie czyste, między innymi dlatego, że nie było nam wolno wychodzić na
spacery. Czasem jednak prowadzono nas tamtędy w grupie na wielką ucztę - lody.
Grupa miała strukturę atomu: w samym środku jądro, czyli ciasno zbita gromadka
czubków, a dookoła niego pokrzykujące i biegające nerwowo pielęgniarki - elektrony,
odpowiedzialne za nasze bezpieczeństwo. Albo, jak kto woli, za bezpieczeństwo
mieszkańców miasteczka Belmont.
Mieszkańcy Belmontu byli ludźmi bardzo dobrze sytuowanymi. Większość z nich
zajmowała dobrze płatne posady inżynierów i różnego pokroju technokratów przy budowie
szosy numer sto dwadzieścia osiem - Technology Highway - wieloletniej inwestycji miasta.
Ważnym rezydentem Belmontu był także Bircher. Stowarzyszenie Johna Bircha
się mniej więcej w tej samej odległości na wschód od centrum miasta, co nasz szpital na
zachód. Obie te instytucje, z naszego punktu widzenia, wzajemnie się uzupełniały - chociaż,
śmiem przypuszczać, birchersi mieli na ten temat odmienne zdanie. W każdym razie z obu
John Birch Society (Bircher) - Stowarzyszenie Johna Bircha, organizacja białych rasistów, której
korzenie sięgają XIX wieku.
stron otaczaliśmy miasto. Inżynierowie byli tego świadomi i dbali, by podczas naszej
wyprawy do lodziarni nie przyglądać nam się zbyt nachalnie.
Mówienie, że poruszaliśmy się z grupą pielęgniarek, nie wyjaśnia całego kontekstu
sytuacji. Istniał bowiem skomplikowany system „przywilejów”, który jasno określał, ile
pielęgniarek miało towarzyszyć każdej pacjentce i kto pierwszy miał prawo opuścić teren
szpitala.
System zaczynał się od braku jakichkolwiek przywilejów: restrykcja, zakaz
wychodzenia na oddział. Taka sytuacja bardzo często przytrafiała się Lisie, choć niekiedy
dopuszczano ją do drugiego stopnia: dwa na jeden. Oznaczało to, że Lisa mogła opuścić
nawet oddział, co prawda najwyżej do kafeterii albo na zajęcia terapeutyczne, ale pod
dozorem dwóch pielęgniarek. Mimo dużej liczby pielęgniarek na naszym oddziale, przywilej
dwa na jeden najczęściej oznaczał brak przywilejów, czyli zakaz wychodzenia na oddział.
Rzadko bowiem udawało się znaleźć dwie pielęgniarki wolne akurat od zajęć, które wzięłyby
Lisę pod łokcie i zaciągnęły do kuchni na obiad. Następny stopień to jeden na jeden; wówczas
pielęgniarkę i pacjentkę sczepiano razem niczym siostry syjamskie. Przywilej jeden na jeden
obowiązywał niektóre pacjentki nawet na terenie oddziału; wyglądało to tak, jakby miały
własną służącą albo giermka, albo nieczyste sumienie - to zależało już od przydzielonej
pielęgniarki. Przy jeden na jeden wstrętna pielęgniarka mogła stanowić poważny problem, ale
na szczęście pary wiązały się na długie okresy i pielęgniarka miała możliwość zrozumienia
swej podopiecznej.
Stopniowania przywilejów były iście bizantyjskie. Układy jeden na dwa (jedna
pielęgniarka i dwie pacjentki) dawały już grupę, której pełen skład stanowiły trzy, cztery
pacjentki i jedna pielęgniarka. Dobre zachowanie w grupie mogło być premiowane czymś, co
nazywano przywilejem wyjścia docelowego. Oznaczało ono obowiązek zatelefonowania do
pielęgniarki oddziałowej natychmiast po przybyciu na miejsce, do którego uzyskało się
pozwolenie wyjścia; po to, by poinformować ją, że już się dotarło do celu. Następnie należało
zatelefonować tuż przed wyruszeniem w drogę powrotną, aby pielęgniarka mogła
skalkulować sobie czas powrotu i przeszkodzić w ewentualnej ucieczce. Innym przywilejem
była tak zwana eskorta wzajemna - kiedy dwie pacjentki, powiedzmy mniej zwariowane,
wychodziły na wspólny spacer. Wreszcie na samym szczycie znajdował się przywilej otwartej
przestrzeni, oznaczający tyle, że pacjentka mogła już samodzielnie spacerować po dowolnym
miejscu na terenie szpitala.
Kiedy wszystkie te poszczególne stacje drogi krzyżowej zostały spełnione na terenie
szpitala, to poza jego obrębem cały korowód zaczynał się na nowo. Ktoś, kto w szpitalu
podlegał wzajemnej eskorcie, podczas wycieczki w świat zewnętrzny mógł liczyć
prawdopodobnie tylko na grupę.
Tak więc, kiedy przychodziłyśmy ze świtą pielęgniarek do lodziarni Baileya na
Waverley Square, struktura atomów naszej molekuły była daleko bardziej skomplikowana,
niż mogło to się wydawać żonom inżynierów siedzącym za oknami nad filiżanką kawy i
uprzejmie udającym, że nas nie widzą.
Nie było z nami Lisy. Po trzeciej ucieczce Lisa nigdy już nie wyszła poza układ jeden
na jeden. Układ jeden na jeden obowiązywał również Polly, ale nie po to, aby utrzymywać
nad nią dozór, lecz by zapewnić jej poczucie bezpieczeństwa. Polly chętnie na to przystawała.
Georgina i ja podlegałyśmy grupie, ale ponieważ oprócz nas mało kto był w grupie, właściwie
podlegałyśmy układowi jeden na dwa. Jeden na dwa był także układem Cynthii i dziewczyny
Martiana, co mogło sugerować, że Georgina i ja jesteśmy w tym samym stopniu stuknięte, co
one. Nie było to prawdą i niekiedy budziło w nas przykry uraz. Daisy miała całkowicie
otwartą przestrzeń, zarówno na terenie szpitala, jak i poza nim. Żadna z nas nie mogła nigdy
zrozumieć dlaczego.
Sześć pacjentek, trzy pielęgniarki.
To był dziesięcio - , może piętnastominutowy spacer w dół wzgórza, wzdłuż rzędu
krzewów róż i majestatycznych drzew naszego pięknego szpitala. W miarę jak oddalałyśmy
się od oddziału, pielęgniarki stawały się coraz bardziej nerwowe. W momencie gdy
docierałyśmy do ulicy, zacinały w milczeniu usta i otaczały nas ciasnym kręgiem,
przybierając minę wiecznej nonszalancji, która znaczyła mniej więcej tyle: „Nie jestem
pielęgniarką eskortującą sześć lunatyczek do lodziarni Baileya”.
Ale przecież były takimi pielęgniarkami, a my byłyśmy sześcioma lunatyczkami, toteż
zachowywałyśmy się jak lunatyczki.
Wcale nie robiłyśmy niczego szczególnego. Przeciwnie, każda z nas zachowywała się
tak samo i robiła to samo, co na oddziale; płakała, narzekała, pomrukiwała albo burczała coś
pod nosem opryskliwie. Daisy rozdawała kuksańce, a Georgina skarżyła się, że przecież nie
jest tak stuknięta jak Cynthia i dziewczyna Martiana.
- Proszę zachowywać się w normie - upominały pielęgniarki.
Niekiedy, próbując nas uciszyć, lekko nas szczypały albo, niczym Daisy, szturchały
łokciem. Nie miałyśmy im tych prób za złe, a one nie miały nam za złe, że jesteśmy sobą. W
końcu to nam tylko pozostało: prawda. Pielęgniarki o tym wiedziały.
LODY
Był piękny, wiosenny dzień. Taki dzień zawsze przynosi ludziom nadzieję: łagodny
wiatr, w powietrzu delikatne wonie płynące z ciepłej ziemi. Samobójcza aura. Tydzień
wcześniej Daisy popełniła samobójstwo. Najprawdopodobniej ktoś uznał, że przyda nam się
trochę rozrywki. Bez Daisy zmalał nasz współczynnik: pięć pacjentek, trzy pielęgniarki.
Szłyśmy w dół wzgórza, mijałyśmy magnolie powoli tracące już swoje kwiecie, na
których róż kwiatów przechodził w brąz lekko zgniły na krawędziach płatków. Mijałyśmy
suche żonkile, drzewka laurowe o lepkich liściach, które mogłyby udekorować nasze skronie
albo nas otruć. Tego dnia pielęgniarki były na ulicy mniej nerwowe niż zwykle. Być może to
wiosenna gorączka sprawiła, że okazywały więcej beztroski, a może poczuły się pewniej
wobec lepszych proporcji liczebnych.
Posadzka w lodziarni Baileya wywoływała we mnie znany już niepokój. Znajdował
się na niej czarno - biały wzór szachownicy, ułożony z dużych płytek, większych od tych,
które widywałam w supermarketach. Gdybym wpatrywała się wyłącznie w białe płytki, nie
byłoby tak źle, ale przecież nie sposób nie widzieć tych czarnych. Ten kontrast bardzo mi
przeszkadzał. W lodziarni Baileya zawsze byłam poirytowana. Posadzka mówiła: „tak”,
„nie”, „to”, „tamto”, „w górę” „w dół”, „dzień”, „noc” - wyrażała wszystkie wątpliwości i
przeciwstawności, które już w samym życiu były nie do zniesienia, bez potrzeby
artykułowania ich na posadzce.
Obsługiwał jakiś nowy chłopak. Podeszłyśmy do lady całą ławą.
- Weźmiemy osiem lodów w wafelkach. - Jedna z pielęgniarek złożyła zamówienie.
- Oczywiście, proszę bardzo - odpowiedział chłopak, sięgając po wafelki. Miał
sympatyczną, trochę pryszczatą twarz.
Minęło sporo czasu, zanim wszystkie zdecydowałyśmy się na wybór smaku. Zawsze
zabierało nam to mnóstwo czasu.
- Miętowy na patyku - zażądała dziewczyna Martiana.
- Wystarczy, jeśli powiesz po prostu: miętowy - napomniała ją Georgina.
- Miętowy na kutasiku.
- O rany, jak Boga kocham... - skarżyła się Georgina.
- Miętowy na łechtaczce. Tym razem dziewczyna Martiana dostała od pielęgniarki
reprymendę w postaci lekkiego szturchańca. Nikt więcej nie domagał się już miętowego
smaku, największym wzięciem cieszył się smak czekoladowy. Wiosną pojawiło się w
lodziarni Baileya coś nowego: brzoskwiniowa melba. Zamówiłam ten smak dla siebie.
- Mają być orzeszki?
- zapytał chłopak. Wszystkie spojrzałyśmy krzywo na siebie.
Powiedzieć mu dwa słowa? Pielęgniarki wstrzymały oddech.
Za oknem ćwierkały wiosennie ptaszki.
- Obejdzie się bez orzeszków - rzuciła w końcu Georgina.
W języku angielskim słowo nuts (orzeszki) oznacza także „wariat”, „świrus”.
KONTROLA
Kontrola co pięć minut, kontrola co piętnaście minut, kontrola co trzydzieści minut.
Niektóre pielęgniarki, otwierając drzwi, uprzedzały głośno: „Kontrola!” Klik - obrót gałką
klamki; szszs - szelest otwieranych drzwi, „kontrola!”, szszs - szelest zamykanych drzwi, klik
- obrót gałką klamki. Kontrola co pięć minut - zbyt mało czasu na natrysk, wypicie filiżanki
kawy lub przeczytanie trzech stron książki.
Kiedy kilka lat później pojawiły się elektroniczne zegarki cyfrowe, przypominały mi
tamte upływające pięć minut między dwiema kontrolami. W taki sam sposób zabijały czas;
wolno, odcinając sekundy jedna po drugiej, wrzucając je krótkim piśnięciem do kosza na
śmieci, a w końcu informując, że czas już się skończył. Klik, szszs, „kontrola!”, szszs, klik:
następne pięć minut z życia spuszczone z wodą. I następne pięć minut przeżyte w tym
miejscu.
Po jakimś czasie przeszłam na kontrole co trzydzieści minut, ale Georgina
pozostawała na piętnastominutówkach, tak więc dopóki zajmowałyśmy wspólny pokój,
dopóty zmiana nie miała dla mnie znaczenia - klik, szszs, „kontrola!”, szszs, klik.
Był to jeden z powodów, dla których wolałyśmy siedzieć w korytarzu, naprzeciw
dyżurki pielęgniarek. Dyżurnej wystarczyło wychylić głowę i zerknąć na nas czujnym okiem
bez zakłócania naszego spokoju.
Niekiedy pielęgniarki miały dość tupetu, aby zapytać, gdzie ktoś jest. Klik, szszs,
„kontrola!”
- Widziałyście Polly?
- Nie mam zamiaru odwalać za ciebie twojej roboty - burczała Georgina. Szszs, klik.
Ale zanim się obejrzałeś, już były z powrotem - klik, szszs, „kontrola!”, szszs, klik. To
nigdy nie miało końca, nawet wieczorami, kontrole kładły nas do snu, były naszą kołysanką.
Naszym metronem, pulsem. Były całym naszym życiem odmierzanym w dawkach niewiele
większych od przysłowiowej łyżeczki do herbaty. Może łyżki stołowej? Łyżka życia, dwie
łyżki życia. Stara, wgnieciona, wyszczerbiona, blaszana łyżka, wypełniona po brzegi czymś,
co powinno być słodkie, ale było pełne goryczy, czymś, co minęło i odeszło, a czego nawet
nie zdążyłyśmy posmakować; naszym życiem.
OSTRE NARZĘDZIA
Nożyczki do paznokci. Pilniczek do paznokci. Maszynka do golenia. Scyzoryk (ten od
ojca na jedenaste urodziny). Szpilka do włosów (ta sama, którą dostałaś po zdaniu matury, z
dwiema maleńkimi, różowymi perełkami). Złote kolczyki Georginy (to chyba żarty! Popatrz
tu z tyłu - pielęgniarka pokazuje na kolczyku wyostrzone zagięcia - widzisz, to jest ostre).
Pasek. (Mój pasek? Co tu się dzieje?! Wszystkiemu jest winna klamra; jej wydłużoną,
metalową częścią można sobie wydłubać oko.) Nóż. No dobrze, noże stanowią wyjątek. Ale
dlaczego widelce i łyżki? Noże, widelce i łyżki.
Przy jedzeniu posługiwałyśmy się plastikowymi sztućcami. Pobyt w naszym szpitalu
był jednym, nie kończącym się piknikiem.
Kiedy stary, stwardniały befsztyk kroi się plastikowym nożem, a odcięty kawałek
nakłada na plastikowy widelec (tępe zęby widelczyka nigdy nie wbijały się w mięso i trzeba
było używać go jak łyżki), wtedy naprawdę wszystko inaczej smakuje.
Któregoś miesiąca spóźnili się z dostawą plastikowych sztućców i podczas jedzenia
używaliśmy tekturowych łyżek, noży i widelców. Jadłeś coś kiedykolwiek tekturowym
widelcem? Wyobraź sobie, jak to smakuje; na języku czujesz szorstkie grudki tektury,
wpychasz jedzenie do ust, a tekturę wypluwasz.
A golenie nóg?
Oto przykład. Podchodzisz do dyżurki.
- Chcę sobie ogolić nogi.
- Minutkę.
- Ale ja teraz idę się kąpać i teraz chcę ogolić sobie nogi.
- Zaraz, muszę sprawdzić twoją kartę.
- Mam pozwolenie na golenie nóg. Pod nadzorem.
- Zaraz, zaraz, niech sprawdzę. - Krząta się, coś wertuje, czyta. - W porządku. Jeszcze
minutkę.
- Ja już idę do łazienki. Nareszcie w wannie - wannie wielkości basenu pływackiego,
olimpijskiego basenu pływackiego,
głębokiej i długiej, stojącej na nogach w kształcie gadzich szponów - klik, szszs,
„kontrola!”...
- Hej! Co z moją maszynką do golenia?
- Ja tylko kontroluję.
- Ale ja chcę sobie ogolić nogi. Szszs, klik.
Jeszcze trochę gorącej wody. Wspaniałe i wygodne są te baseniki do hydroterapii.
Klik, szszs - tym razem to maszynka do golenia i moja nadzorczyni.
- Masz maszynkę? Podaje mi maszynkę do golenia nóg. Siada na krześle obok wanny.
Ja mam osiemnaście lat. Ona dwadzieścia dwa. Uważnie przypatruje się, jak golę sobie nogi.
Miałyśmy na oddziale sporo owłosionych nóg. Pierwsze feministki.
DRUGA LISA
Któregoś dnia przyjęto drugą Lisę. Żeby odróżnić ją od naszej Lisy, zwracaliśmy się
do niej pełnym imieniem i nazwiskiem; Lisa Cody. Nasza Lisa została Lisą, jak księżniczka.
Lisy zaprzyjaźniły się. Do ich ulubionych zajęć należały rozmowy telefoniczne.
Trzy budki telefoniczne znajdujące się przy podwójnych drzwiach były jedynym
miejscem zapewniającym nam odrobinę prywatności. Mogłyśmy wejść do środka i szczelnie
zasunąć za sobą harmonijkowe drzwi. Nawet najbardziej stuknięta spośród nas mogła w
każdej chwili usiąść przy telefonie, wziąć do ręki słuchawkę i przeprowadzić rozmowę - co
prawda wyłącznie ze sobą samą. Po podniesieniu słuchawki następowało bowiem
automatyczne połączenie z dyżurką. Pielęgniarki miały u siebie listę numerów, pod które
każdej z nas wolno było zatelefonować.
Mówiło się na przykład tak:
- Halo! Tu Georgina (albo Cynthia, albo Polly), chcę połączyć się z numerem pięćset
pięćdziesiąt pięć czterdzieści dwa siedemdziesiąt.
- Tego numeru nie ma na twojej liście - odpowiadała dyżurna. I połączenie
przerywano. Pozostawała jednak pełna kurzu i ciszy budka telefoniczna, ze swoją
staromodną, czarną słuchawką o ostro wygiętym grzbiecie.
Kiedy Lisy prowadziły rozmowę telefoniczną, wchodziły do dwóch budek, zamykały
za sobą drzwi i wrzeszczały w słuchawki. Jeśli odzywała się dyżurna, Lisa krzyczała:
„Odblokować linię!” - i swobodnie przystępowały do konwersacji. Czasem wywrzaskiwały
do siebie różne przekleństwa, a czasem krzyczały o planach na cały dzień.
- Skoczymy na obiad do kafeterii? - krzyczała Lisa Cody. Lisie jednak nie było wolno
wychodzić poza oddział, toteż odkrzykiwała mniej więcej coś w tym stylu:
- Chce ci się żreć tę bryję u boku armii psychopatów?
- A ty myślisz, że kim jesteś, hę?
- Ja jestem socjopatką! - stwierdziła Lisa z dumą. Lisie Cody nie postawiono jeszcze
diagnozy. Cynthia miała depresję, Polly i Georgina schizofrenię, ja miałam zaburzenia
charakteru, które czasem określano jako zaburzenia osobowościowe. Kiedy postawiono mi
diagnozę, nie brzmiała ona dla mnie zbyt poważnie, ale po pewnym czasie zaczęła brzmieć o
wiele bardziej złowieszczo niż przypadki innych pacjentek. Wyobrażałam sobie swój
charakter jako koszulkę albo blaszane naczynie, które zostały wyprodukowane z defektem i są
teraz bezużyteczne.
Dopiero po jakimś miesiącu od dnia przyjęcia Lisie Cody postawiono diagnozę. Także
socjopatka. Lisa Cody była bardzo zadowolona, ponieważ w każdym calu chciała być taka
sama jak Lisa. Jednak nie było to w smak Lisie, która jak dotąd była na oddziale jedyną
socjopatką.
- Jest nas wyjątkowo mało - tłumaczyła mi kiedyś - i w większości jesteśmy
mężczyznami. Kiedy Lisa Cody znała już swoją diagnozę, Lisa zaczęła przysparzać coraz
więcej kłopotów.
- To zachowanie poza normą - upominały pielęgniarki. My jednak wiedziałyśmy, w
czym rzecz - Lisa starała się udowodnić, że Lisa Cody wcale nie jest socjopatką.
Przez tydzień Lisa chowała pod językiem otrzymywane środki nasenne, gromadziła je
potem w ukryciu, a w końcu łyknęła wszystkie razem. Przez całą następną dobę chodziła
kompletnie odurzona. Lisa Cody zdołała przechować tylko cztery pigułki, a kiedy je połknęła,
porzygała się. O szóstej trzydzieści rano, podczas zmiany pielęgniarek, Lisa zgasiła sobie na
ramieniu papierosa. Tego samego dnia po południu Lisa Cody wypaliła sobie papierosem na
nadgarstku cienką pręgę i przez dwadzieścia minut trzymała rękę pod zimną wodą.
Obie Lisy toczyły między sobą spór życiorysowy. Nie wiadomo skąd, Lisa
dowiedziała się, że Lisa Cody urodziła się w Greenwich, w stanie Connecticut.
- Greenwich, w Connecticut? - drwiła. - Jeszcze nigdy żaden socjopata się tam nie
urodził. Jesteś pionierem, co?
Amfa, koka, heroina, hasz - wszystko to Lisa miała za sobą. Lisa Cody przekonywała,
że też ćpała. Podwijała rękaw i pokazywała znaki po ukłuciach: ledwo widoczne zadrapania
wzdłuż żyły, jakby kiedyś, może przed rokiem, wpadła przypadkowo na krzak dzikiej róży.
- Ogrodowy ćpun - naigrawała się Lisa. - Zgrywasz się i tyle.
- Co chcesz? Ćpun to ćpun, no nie? - protestowała Lisa Cody. Lisa podkasała rękaw
po łokieć i podsunęła rękę pod sam nos Lisy Cody. Od dłoni ku górze ciągnęły się twarde,
bladobrązowe zgrubienia, zdeformowane, autentyczne blizny.
- Widzisz, człowieku? To są dopiero znaki - mówiła Lisa. - Ty ze swoimi możesz się
schować. Lisa Cody została pokonana, ale nie miała zwyczaju łatwo kapitulować. Nadal
podczas zebrań ogólnych siadała obok Lisy i nadal zamykała się w budce telefonicznej,
czekając na połączenie, które nigdy nie mogło być zrealizowane.
- Muszę się jej pozbyć - powiedziała kiedyś Lisa.
- Jesteś podła - stwierdziła Polly.
- Kurewska dziwka - wycedziła Lisa.
- Niby kto? - odezwała się Cynthia, protektor Polly. Lisie jednak nie chciało się
precyzować. Kiedy któregoś wieczoru pielęgniarki wyszły na ciemny korytarz, aby zapalić
lampy, dzięki którym nasz oddział jaśniał w rażącej poświacie niczym tani lunapark,
zauważyły, że nie ma ani jednej żarówki. Nie, nie były zbite, po prostu ich nie było.
Wiedziałyśmy, kto to zrobił. Pytanie brzmiało: gdzie je schowała? Trudno było
prowadzić poszukiwania w ciemnościach. Zniknęły nawet żarówki z lamp w pokojach.
- Lisa ma duszę prawdziwego artysty - zawyrokowała Georgina.
- Nie gadajcie, tylko szukajcie - poleciła pielęgniarka oddziałowa. - Wszyscy szukamy
żarówek. Lisa przeczekała polowanie na żarówki w świetlicy przed telewizorem.
Żarówki znalazła Lisa Cody, zgodnie z założeniem Lisy. Lisa Cody prawdopodobnie
zaplanowała sobie, że nie weźmie udziału w poszukiwaniach, lecz przeczeka je w swoim
ulubionym miejscu, które przypominało jej najlepsze dni, a więc w budce telefonicznej. Na
pewno przy odsuwaniu harmonijkowych drzwi czuła opór, musiała poczuć, gdyż wewnątrz
budki tkwiły dziesiątki żarówek. Lisa Cody jednak nie miała zwyczaju się poddawać i także
w tym wypadku postanowiła wykazać podobną nieustępliwość, jaką objawiała w sporach z
Lisą. Potworny trzask i chrzęst miażdżonego szkła w jednej chwili sprowadził nas pod budki
telefoniczne.
- Zbiły się - powiedziała Lisa Cody.
Wszystkie pytałyśmy Lisę, jakim cudem powpychała tyle żarówek do zamkniętej
budki, a ona odpowiadała tylko:
- Mam długie i chude ręce.
Dwa dni później Lisa Cody zniknęła. Gdzieś między naszym oddziałem a kafeterią
zakręciła się na pięcie i tyle ją widzieli. Nikt jej nigdy nie znalazł, choć poszukiwania trwały
ponad tydzień.
- Nie mogła tu już wytrzymać - skonstatowała Lisa.
I choć oczekiwałyśmy, że usłyszymy nutę zazdrości w jej głosie, to nic takiego nie
nastąpiło.
Jakiś miesiąc później, podczas wizyty kontrolnej u ginekologa, Lisie znowu udało się
uciec. Tym razem nie było jej przez dwa dni. Kiedy wróciła, wyglądała na osobę szczególnie
zadowoloną z siebie.
- Widziałam Lisę Cody - wyjawiła nam.
- Ooch... - bąknęła Georgina. Polly pokiwała głową.
- Teraz to jest z niej prawdziwy ćpun - powiedziała Lisa i uśmiechnęła się.
KONTROLA PO RAZ DRUGI
Siedziałyśmy na podłodze przed dyżurką pielęgniarek, paląc papierosy. Lubiłyśmy
tam siedzieć. W ten sposób mogłyśmy mieć oko na pielęgniarki.
- Między kontrolami co pięć minut to niemożliwe - powiedziała Georgina.
- Mnie się udało - upierała się Lisa Cody.
- Eee... - mruknęła sceptycznie prawdziwa Lisa. Właśnie wtedy rozpoczynała swoją
kampanię przeciwko Lisie Cody.
- No, to była piętnastominutówka - poprawiła się Lisa Cody.
- Piętnastominutówka to co innego - stwierdziła Lisa.
- W piętnaście minut to żadna sztuka - dorzuciła Georgina.
- Wade jest młody - dodała Lisa. - Piętnaście minut całkowicie mu wystarczy. Ja
przestałam próbować. Co prawda mój chłopak doszedł trochę do siebie i zaczął odwiedzać
mnie w szpitalu, ale dyżurna przyłapała nas, kiedy go dmuchałam. Odtąd nasze widzenia
musiały odbywać się pod nadzorem i on przestał do mnie przychodzić.
- Mnie przyłapali - powiedziałam. Wszyscy wiedzieli, że mnie przyłapali, ale ciągle to
powtarzałam, bo nie dawało mi to spokoju.
- Co się przejmujesz? - pocieszała mnie Lisa. - Wielka rzecz. Pieprzyć ich. Pieprzyć
ich i pieprzyć ich - zaśmiała się.
- Nie sądzę, by udało mu się w piętnaście minut - powiedziałam.
- Chyba że bez rozrywek, od razu do roboty - stwierdziła Georgina.
- Kogo teraz pieprzysz? - zapytała Lisa Lisę Cody. Lisa Cody nie odpowiedziała.
- Nikogo nie pieprzysz - oświadczyła Lisa.
- Same się wypieprzcie - rzuciła Daisy, która właśnie przechodziła obok nas.
- Hej, Daisy - zaczepiła ją Lisa - pieprzyłaś się kiedyś na pięciominutówkach?
- Nie mam zamiaru pieprzyć tych dupków na oddziale - odparła Daisy.
- Wymówki... - szepnęła do nas Lisa.
- Ty też nikogo nie pieprzysz - powiedziała Lisa Cody. Lisa wyszczerzyła zęby w
szczwanym uśmiechu.
- Niech tylko Georgina pożyczy mi Wade'a na jedno popołudnie - stwierdziła.
- Wystarczy dziesięć minut - zauważyła Georgina.
- Nigdy was nie przyłapali? - zapytałam.
- Nie zwracają na nas uwagi. Lubią Wade'a.
- Musisz teraz zacząć pieprzyć pacjentów - tłumaczyła mi Lisa. - Daj spokój z tym
swoim kretynem, znajdź sobie chłopaka wśród pacjentów.
- Pewnooo - poparła ją Georgina. - Ten twój facet to kupa nieszczęść.
- A ja myślę, że jest ładny - zaoponowała Lisa Cody.
- Wielki chodzący kłopot - powiedziała sucho Lisa. Zaczęłam pociągać nosem.
Georgina poklepała mnie po ramieniu.
- Nawet cię już nie odwiedza - powiedziała.
- To prawda - potwierdziła Lisa. - Jest ładny, ale nie odwiedza. A w ogóle, skąd mu
się przyplątał ten dziwny akcent?
- Jest Anglikiem. Wychował się w Tunezji. Czułam, że są to niezmiernie ważne
predyspozycje do tego, by zostać moim chłopakiem.
- No to wyślij go z powrotem do Tunezji - doradziła Lisa.
- Ja mogę go przejąć - zaoferowała się Lisa Cody.
- Nie przepieprzy cię w piętnaście minut - ostrzegłam ją. - Będziesz musiała go
wydmuchać.
- No to co. - Lisie Cody to nie przeszkadzało.
- Ja tam lubię obciągać pałę - stwierdziła Lisa. Georgina potrząsnęła głową.
- Słony interes.
- No to co? Mnie to nie przeszkadza - powiedziałam.
- Trafił ci się kiedyś taki pofałdowany i cholernie gorzki, smakujący trochę jak
cytryna, ale jeszcze gorzej? - zapytała Lisa.
- To jakiś rodzaj kutasiej infekcji - orzekła Georgina.
- Uhmmm - poparła ją Lisa Cody.
- Eee, żadna infekcja - zaprzeczyła Lisa. - Niektóre po prostu tak smakują.
- Ee, kto by tam je chciał - powiedziałam z goryczą.
- Znajdziemy ci jakiegoś nowego chłopaka w kafeterii - obiecała Georgina.
- Przyprowadź ich trochę więcej - upomniała się Lisa, której nie wolno było
wychodzić poza oddział.
- Jestem przekonana, że Wade ma kilku fajnych kolegów - stwierdziła Georgina.
- Daj sobie spokój - powiedziałam. Tak naprawdę, to nie chciałam mieć chłopaka,
który był szurnięty. Lisa spojrzała na mnie.
- Wiem, o czym myślisz - stwierdziła. - Nie chcesz mieć szurniętego chłopaka, tak?
Nie wiedziałam, co odpowiedzieć.
- To ci minie - zapewniła Lisa. - W końcu, czy masz inny wybór? Dziewczyny
roześmiały się. Ja też się śmiałam. Z gabinetu pielęgniarek wynurzyła się nagle dyżurna i
cztery razy kiwnęła ostrzegawczo głową w naszym kierunku - po razie dla każdej z nas.
- Kontrola co trzydzieści minut - rozmarzyła się Georgina. - To byłoby coś.
- Milion dolarów to też byłoby coś - zauważyła Lisa Cody.
- Zwłaszcza w tym miejscu - dodała Lisa. Westchnęłyśmy.
KOMU WIERZYSZ, JEMU CZY MNIE?
Lekarz twierdzi, że przepytywał mnie przez trzy godziny. Ja uważam, że było to
dwadzieścia minut. Dwadzieścia minut - tyle minęło od chwili, kiedy ja przekroczyłam próg
jego gabinetu do momentu, w którym on postanowił odesłać mnie do McLean. Być może
spędziłam u niego jeszcze godzinę, kiedy zawiadamiał moich rodziców, szpital i telefonował
po taksówkę. Półtorej godziny to maksimum, jakie mogę mu przyznać.
Niemożliwe, aby racja leżała jednocześnie po mojej i po jego stronie. A czy to w
ogóle ważne, kto z nas ma rację?
Dla mnie ważne. Ale okazuje się, że to nie ja mam rację.
Mam w ręku jeden niezbity dowód; jest to rubryka „czas przyjęcia na oddział”
zapisana przez pielęgniarkę na karcie przyjęć. Na podstawie kartoteki mogę wiele
zrekonstruować. Przyjęto mnie zatem o trzynastej trzydzieści.
Powiedziałam już, że z domu wyszłam bardzo wcześnie. Jednak w moim pojęciu
„wcześnie” mogło oznaczać na przykład dziewiątą rano. Wówczas zatarła się dla mnie
granica między nocą a dniem, co zresztą było jednym z głównych tematów nieustannego
ględzenia lekarzy.
Powiedziałam, że znalazłam się w jego gabinecie przed ósmą rano, jednak, jak mi się
wydaje, i tu mogłam się mylić.
Zgodzę się co do tego, że wyszłam z domu o ósmej rano, a potem godzinę zajęła mi
podróż, aż w końcu dotarłam na umówione spotkanie z lekarzem o godzinie dziewiątej.
Dwadzieścia minut później była dziewiąta dwadzieścia.
Ale przenieśmy się w czasie: dojazdy taksówką. Pokonanie trasy z Newton do
Belmont zabiera jakieś pół godziny. Pamiętam, że przez kwadrans czekałam w budynku
administracyjnym, by podpisać zgodę na przyjęcie do szpitala. Do tego należy dodać
następny biurokratyczny kwadrans, jaki upłynął podczas wypełniania przez pielęgniarkę karty
przyjęć. Zatem taksówka, plus czekanie, plus karta przyjęć to razem cała godzina - co znaczy,
że skoro przyjęto mnie o trzynastej trzydzieści, to wyruszyłam do szpitala o wpół do
pierwszej po południu.
Wszystko zatem jasne - między dziewiątą dwadzieścia a dwunastą trzydzieści mamy
trzygodzinny wywiad lekarza!
Ciągle jednak wydaje mi się, że to ja mam rację. Mam rację co do tego, co powinno
się naprawdę liczyć.
W tej chwili wierzycie jemu.
Ale zaraz, nie tak szybko. Mam jeszcze jeden niezbity dowód. Myślę tu o notatce na
karcie przyjęcia sporządzonej przez lekarza bezpośrednio nadzorującego mój przypadek.
Lekarza, który uważnie przebadał historię mojej choroby, zanim odesłał mnie do pielęgniarki.
W górnym, prawym rogu odczytuję zanotowany czas przyjęcia: jedenasta trzydzieści.
Odejmijmy pół godziny stracone na formalności biurokratyczne i mamy godzinę
jedenastą. Odejmijmy pół godziny jazdy taksówką z Newton do Belmont i mamy dziesiątą
trzydzieści. Teraz odejmijmy godzinę, podczas której lekarz wydzwaniał do szpitala i do
moich rodziców, co da nam godzinę dziewiątą trzydzieści. Zakładając, że rzeczywiście
wyszłam z domu o ósmej i dojechałam na spotkanie o dziewiątej, tak jak byłam umówiona, to
okazuje się, że lekarz odbył ze mną tylko półgodzinny wywiad.
Bardzo proszę, między dziewiątą a dziewiątą trzydzieści jest tylko trzydzieści minut,
prawda? Już nie będę się kłócić o te dziesięć minut.
No, to teraz wierzycie chyba mi.
SZYBKOŚĆ A LEPKOŚĆ
Szaleństwo przejawia się w dwóch podstawowych wariantach: jako powolne i jako
szybkie.
Nie chodzi tu ani o nagłość wybuchu choroby, ani o okres jej trwania. Mam na myśli
wyłącznie czystą jakość szaleństwa, najzwyklejszy, codzienny wymiar bycia wariatem.
Jest na to wiele nazw: depresja, mania, katatonia, irytacja, lęk, niepokój. Wszystkie
jednak niewiele mówią.
Dominującą jakością wariantu powolnego jest lepkość.
Doświadczenia są napuchnięte. Percepcja jest spuchnięta i otępiała. Czas płynie
niemrawo, skapuje powoli poprzez zapchany filtr spuchniętej percepcji. Temperatura ciała
niska. Puls zwolniony. System odpornościowy w półśnie. Cały organizm drętwy i mdły.
Odruchy bezwarunkowe osłabione; nodze uderzonej młoteczkiem w rzepkę kolanową nie
chce się nawet ruszyć z miejsca.
Lepkość objawia się już na poziomie komórek. Podobnie jak szybkość.
W przeciwieństwie do lepkościowej śpiączki w komórkach, szybkość wyposaża każdy
trombocyt i każde włókno mięśniowe we własny umysł, w środki służące do zdobywania
wiedzy i komentowania swoich zachowań. Percepcja jest zbyt duża, a poza nadmiarem
percepcji jest jeszcze nadmiar myśli o nadmiarze percepcji i o fakcie samego jej posiadania.
Trawienie może zabić! Chodzi mi o to, że nieustanne myślenie o odbywającym się procesie
trawienia może wypruć z ciebie wszystkie siły i zabić. A przecież trawienie jest tylko
nieświadomym, mimowolnym dodatkiem do myślenia - prawdziwym problemem jest dopiero
samo myślenie.
Weźmy jakąś myśl, jakąkolwiek, nie ma znaczenia jaką. Męczy mnie siedzenie przed
dyżurką pielęgniarek - proszę bardzo, to jest zupełnie rozsądna myśl. A oto co z taką myślą
robi szybkość.
Przede wszystkim należy rozłożyć zdanie: „Męczy mnie” - hmm, naprawdę męczy?
To znaczy powoduje senność? Sprawdzasz zatem na okoliczność senności każdy fragment
ciała, a kiedy to robisz, rozpoczyna się bombardowanie różnymi obrazami zapadania w sen;
głowa opada na poduszkę, głowa leci na poduszkę, oczy mrużą się sennie, oczy się kleją,
zamykają, głowa wpada między ramiona, Mały Nemo przeciera oczy ze snu, potwór morski;
och, ojej, potwór morski; jeśli masz szczęście, potwora możesz uniknąć i drzemać dalej.
Znowu głęboko w poduszkę, wspomnienie, jak chorowałaś na świnkę w wieku pięciu lat,
obrzękłe policzki wtulone w poduszki i ból podczas ślinienia - dość. Wracaj do spania.
Jednak myśl o ślinieniu bardzo kusi i wpadasz w dygresję na temat ust. Byłaś już tam
poprzednio i wiesz, że sprawy nie mają się tam zbyt dobrze. Chodzi o język. Wystarczy, że
przelotnie o nim pomyślisz, a natychmiast staje się nieusuwalnym, natrętnym intruzem.
Dlaczego jest taki duży? I dlaczego jest spękany po bokach? Niedobór witamin? Mogłabyś
usunąć swój język? Czyż bez niego twoja jama ustna nie sprawiałaby ci znacznie mniej
kłopotów? Byłoby w niej tyle wolnego miejsca. Teraz język jest przeogromny, każda jego
komórka jest przeogromna. Jest olbrzymim, rozpychającym się obcym ciałem w ustach.
Próbując zmniejszyć rozmiary języka, koncentrujesz uwagę na różnych jego
fragmentach: czubek, gładki; tył, nierówny; boki, spękane (jak już wspomniałam, niedobór
witamin); nasada - tu kłopot. Każdy język ma własne korzenie. Widać je, a jeśli wpakujesz
sobie palec głęboko w usta, to możesz je nawet wyczuć, jednak przede wszystkim możesz je
wyczuć własnym językiem. To paradoks.
Paradoks. Żółw i zając. Achilles i co? Żółw? Ścięgno? Język?
Wracając do języka. Kiedy na chwilę przestałaś o nim myśleć, nieco zmalał. Ale
wystarczyło znowu pomyśleć, by natychmiast zaczął się powiększać. Dlaczego jest taki
spękany po bokach? Niedobór witamin? Myślałaś już o tym, ale myśli te przylgnęły na dobre
do twojego języka. Stały się częścią jego egzystencji.
Wszystko to zajęło niecałą minutę, a jest jeszcze do przeanalizowania pozostała część
zdania. A tak naprawdę chciałaś tylko zdecydować: wstać czy nie.
Szybkość i lepkość to przeciwieństwa, jednak może się wydawać, że są to jakości
podobne. Lepkość wywołuje bezruch i niechęć, a szybkość - bezruch i fascynację. Obserwator
z zewnątrz nie potrafi stwierdzić, czy ktoś siedzi w milczeniu i bezruchu dlatego, że zamarło
jego życie wewnętrzne, czy dlatego, że jest ono unieruchamiająco żywe.
Czymś wspólnym dla obu jakości jest nawrót myśli. Jak się wydaje, same
doświadczenia są zapisane wcześniej, ustylizowane. Poszczególne wzory myślenia nakładają
się na poszczególne wzory działania i postępowania, toteż zanim się zorientujesz, niemożliwe
staje się podjęcie tych działań bez ruszenia lawiny pomyślanych wcześniej myśli.
Letargiczna lawina syntetycznych myśli może spadać przez wiele dni. Część niemego
paraliżu lepkości bierze się ze znajomości każdego szczegółu tego wszystkiego, co jeszcze
przed tobą, i z przymusu oczekiwania na to wszystko. Oto zbliża się myśl: „Jestem do
niczego”. Taka myśl załatwia nam sprawę na resztę dnia. „Jestem do niczego” -
systematycznie kapie przez cały dzień. Następna myśl następnego dnia: „Jestem aniołem
śmierci”. Ta myśl ciągnie za sobą pobłyskujące pole paniki, które jednak pozostaje
nieosiągalne. Lepkość gasi wrzenie i musowanie tej paniki.
Te myśli nie mają swego znaczenia. Są idiotycznymi mantrami funkcjonującymi we
wcześniej zaaranżowanym cyklu: „Jestem do niczego”, „Jestem aniołem śmierci”, „Jestem
głupia”, „Nic nie potrafię zrobić”. Pomyślenie pierwszej myśli pociąga za sobą wszystkie
pozostałe. Tak jak grypa: najpierw mamy podrażnione gardło, a potem, co jest nieuniknione,
zapchany nos i kaszel.
Kiedyś myśli te z pewnością miały jakieś znaczenie. Zapewne znaczyły tyle, co sobą
mówiły, ale przytępił je ich nieustanny nawrót. Stały się tylko akompaniamentem, muzyczną
potpourri nienawidzących siebie tematów.
Co jest więc gorsze: przeładowanie czy niedoładowanie? Na szczęście nigdy nie
musiałam dokonywać takiego wyboru. I jedno, i drugie nie da się wodzić za nos, samo
przemknie albo przepełznie przeze mnie i popędzi dalej.
Dalej dokąd? Z powrotem do moich komórek, by przyczaić się i czyhać na nową
okazję, jak chorobotwórczy wirus? Daleko w eter, by poczekać na dogodne okoliczności i
znowu się wynurzyć na światło dzienne? Endogenna czy egzogenna, wywodząca się z natury
czy z wychowania - to wielka tajemnica choroby psychicznej.
SIATKA OCHRONNA
- Potrzeba mi trochę świeżego powietrza - powiedziała Lisa Jak zwykle siedziałyśmy
przed dyżurką pielęgniarek w korytarzu na podłodze. Podeszła do nas Daisy.
- Daj ćmika - zaczepiła Lisę.
- Pal własne, kurwa - odparła Lisa, częstując ją papierosem.
- Ohydne ćmiki - skwitowała Daisy. Lisa paliła koolsy. - Potrzeba mi trochę świeżego
powietrza - powtórzyła Lisa. Zgasiła papierosa na upstrzonym w brązowo - beżowe plamki
dywaniku i wstała.
- Hej tam! - Przez górną otwartą część podwójnych drzwi wsadziła głowę do dyżurki
pielęgniarek. - Potrzebuję trochę tego pieprzonego świeżego powietrza!
- Chwileczkę - odezwała się pielęgniarka.
- Teraz! - Lisa uderzyła pięścią w pulpicik oddzielający górną i dolną połowę drzwi. -
To bezprawne. Nie możecie trzymać człowieka miesiącami w zamkniętym budynku.
Zadzwonię do mojego adwokata.
Lisa często straszyła, że zadzwoni do adwokata. Miała obrońcę z urzędu, w wieku
około dwudziestu pięciu lat, przystojnego, o migdałowych oczach. Nie był w stanie zapobiec
zamknięciu jej u czubków. Miał na imię Irwin. Lisa utrzymywała, że kilka razy przepieprzyła
go w sądzie, w pokoju, w którym adwokaci z urzędu przyjmowali swoich klientów.
Zawsze kiedy Lisa straszyła adwokatem, do akcji wkraczała pielęgniarka oddziałowa.
Także tym razem podeszła do drzwi i oparła się o pulpicik.
- O co chodzi, Liso? - zapytała dość zmęczonym głosem.
- Potrzebuję trochę pieprzonego powietrza!
- Nie musisz krzyczeć - starała się uciszyć ją oddziałowa.
- A jak inaczej, kurwa mać, mam w tym miejscu zwrócić na siebie czyjąś uwagę? Lisa
zawsze nazywała szpital „tym miejscem”.
- Stoję przed tobą i poświęcam ci całą swoją uwagę - mówiła oddziałowa.
- Więc wie pani, czego chcę.
- Polecę salowej, żeby otworzyła ci okno.
- Okno. - Lisa odwróciła na moment wzrok w naszą stronę. - Nie obchodzi mnie jakieś
pieprzone okno. - Znowu walnęła pięścią w pulpicik.
Oddziałowa odsunęła się odruchowo.
- Lisa, sama wiesz, albo okno, albo nic - powiedziała.
- Okno albo nic - zaśpiewała Lisa. Cofnęła się parę kroków, tak żeby wszyscy, i
oddziałowa, i my, mogli ją widzieć.
- Jestem ciekawa, jak pani dałaby sobie radę w tym miejscu, nigdy nie wychodząc na
zewnątrz, nawet nie wdychając świeżego powietrza, bo nie można otworzyć sobie własnego
popieprzonego okna, podczas gdy banda cienkich pizdeczek stale gada ci nad głową, co masz
robić. Valerie, czas na obiad, Valerie, nie musisz krzyczeć, Valerie, czas na pigułki, Valerie,
zachowujesz się poza normą. Valerie to, Valerie tamto. No? Jak, do licha, dałaby tu sobie
pani radę? Ciekawe?!
Pielęgniarka oddziałowa miała na imię Valerie.
- Sama pani powiem, nie wytrzymałaby pani dziesięciu minut w tym miejscu.
- Pieprzona dziwka - odezwała się Daisy.
- A ciebie kto prosił? - Lisa wymierzyła w Daisy wskazujący palec.
- Daj ćmika - powiedziała Daisy.
- Pal własne, kurwa - odparła Lisa i odwróciła się do pielęgniarki. - Dzwonię do
adwokata.
- Dobrze, dzwoń - odpowiedziała oddziałowa. Nie była głupia.
- Myślicie, że nie mam tu żadnych praw? Tak myślicie, tak:
- Połączyć cię z adwokatem?
- Nieee - spasowała Lisa. - Nieee, otwórzcie okno.
- Judy! - zawołała pielęgniarka oddziałowa. Judy była młodą salową o blond włosach,
nad którą uwielbiałyśmy się znęcać.
- Valerie! - wrzasnęła Lisa. Tylko w chwilach najwyższego zdenerwowania zwracała
się do oddziałowej po imieniu. - Valerie, ja chcę, żebyś t y otworzyła okno.
- Mam dużo zajęć, Lisa.
- Dzwonię do adwokata.
- Judy otworzy okno.
- Nie chcę u siebie w pokoju tej popierdolonej cienkiej pizdeczki!
- Boże, jaka jesteś nudna - westchnęła oddziałowa. Wcisnęła przycisk elektronicznego
zamka otwierającego dolną część drzwi, otworzyła je i wyszła na korytarz.
Lisa uśmiechnęła się.
Aby otworzyć okno, ktoś z personelu musiał odblokować zamkniętą na klucz siatkę
ochronną - była to solidna, gęsto pleciona, metalowa siatka osadzona w stalowej ramie -
następnie trzeba było unieść ciężką okienną szybę zrobioną z nietłukącego się szkła,
zabezpieczyć ją, żeby nie opadła, i wreszcie zamknąć metalową siatkę z powrotem na klucz.
Cała ta operacja zajmowała jakieś trzy minuty i była dość uciążliwa. Zazwyczaj robiła to
salowa. Jeśli dzień był wietrzny, przez otwarte okno wpadało do pokoju świeże powietrze.
Pielęgniarka oddziałowa wróciła z pokoju Lisy zarumieniona | z wysiłku.
- Załatwione - powiedziała, pukając do drzwi gabinetu pielęgniarek i czekając, aż ktoś
wewnątrz otworzy elektroniczny zamek.
Lisa zapaliła kolejnego papierosa.
- Twoje okno jest już otwarte - zakomunikowała oddziałowa.
- Zdaję sobie z tego sprawę - odparła sucho Lisa.
- Z pewnością nie zechcesz wejść do pokoju, prawda? westchnęła oddziałowa.
- Hej, kobieto - powiedziała Lisa - minęło trochę czasu. - Rozżarzoną końcówką
papierosa dotknęła na ułamek sekundy swojej ręki. - A nawet więcej niż trochę; minęło ze
dwadzieścia minut,
a
może i pół godziny.
Zabuczał elektroniczny zamek, dolna część drzwi otworzyła się, oddziałowa weszła do
środka, odwróciła się i jak poprzednio, oparła się łokciami o pulpicik. Popatrzyła na Lisę.
- Tak, to zajmuje trochę czasu - powiedziała.
- Daj ćmika - odezwała się Daisy.
- Pal własne, kurwa - odparła Lisa i poczęstowała ją papierosem.
NADZORCY
Valerie miała około trzydziestu lat. Była wysoka, miała długie ręce i szczupłe nogi. W
dużym stopniu przypominała Lisę, choć jej włosy były jasne. Obie miały wąskie biodra i
chude pośladki i obie odznaczały się niezwykłą elastycznością stawów. Lisa świetnie potrafiła
wcisnąć się pod krzesło albo w najmniejszy kąt w pokoju, a Valerie wcale jej w tym nie
ustępowała. Kiedy któraś z nas w przypływie złości wtłaczała się między ścianę i grzejnik
albo w szparę za wanną w łazience, albo w jakiekolwiek inne bezpieczne dla siebie miejsce,
to Valerie umiała zwinąć się w kłębek, w taką ciasno zawiązaną paczuszkę, i usiąść obok
biedaczki.
Miała przepiękne włosy, ale kryła je w długim warkoczu splecionym z tyłu głowy w
gruby kok. Ten warkoczowy splot nigdy się nie rozplatał i nigdy, nawet o cal, nie zsunął ze
swego miejsca. Niekiedy, bardzo rzadko, można było przymilnymi prośbami namówić
Valerie, żeby rozwinęła kok i pokazała swój niezwykły, sięgający bioder warkocz - ale
jedynie Lisa potrafiła ją do tego przekonać. Natomiast nawet Lisa nie mogła namówić
Valerie, aby rozplotła warkocz i rozpuściła włosy, choć niejednokrotnie wszystkie ją o to
błagałyśmy.
Valerie była stanowcza i nieugięta. Była jedyną osobą spośród personelu, do której
miałyśmy zaufanie. Ufałyśmy jej, bo Valerie nie bała się nas. Podobnie jak nie bała się
lekarzy. Nigdy nie mówiła za wiele i za to także ją lubiłyśmy.
W tym miejscu skazane byłyśmy na wysłuchiwanie nieustannej paplaniny -
najczęściej własnej, ale nie tylko. Codziennie każda z nas widziała się z trzema różnymi
lekarzami: dyżurnym oddziałowym, stałym szpitalnym i z własnym terapeutą. Podczas tych
spotkań przede wszystkim wysłuchiwałyśmy same siebie, ale lekarze dorzucali własną porcję
słów.
Używali szczególnego języka: „regresja, zaburzenie, wrogie usposobienie, izolować
się, zachowywać się poza normą, ulegać zachowaniu”. Zwłaszcza to ostatnie wyrażenie było
interesujące; mogło być użyte wobec jakiegokolwiek naszego działania, a to sprawiało, że
każde nasze działanie stawało się natychmiast podejrzane. Mówiło się na przykład: ulega
jedzeniu, ulega mówieniu, ulega pisaniu. W świecie zewnętrznym ludzie po prostu jedli,
mówili i pisali, ale nic, co myśmy robiły, nie mogło być czymś „po prostu”.
Valerie była wolna od takich sformułowań. Jedynym wyrażeniem, którego czasem
używała, było „zachowanie poza normą”, a używała go w bardzo trafnym znaczeniu:
„Wchodzisz mi w drogę, wkurzasz mnie”. Mówiła też: „Skończ z tym wreszcie” albo „Jesteś
nudna”. Mówiła to, co miała na myśli, zupełnie jak my.
Lekarze byli mężczyznami, a pielęgniarki i salowe były kobietami. Jednak salowy
Jerry i doktor Wiek stanowili dwa wyjątki. Jerry był wysokim i smukłym mężczyzną,
wiecznie zafrasowanym. Miał jeden dobry numer. Niekiedy bardziej uprzywilejowanej
pacjentce wolno było pojechać gdzieś taksówką. Kiedy zwracała się do niego z prośbą o
przywołanie taksówki: „Jerry, wołaj dla mnie taryfę”, Jerry wykrzykiwał: „Ty jesteś taryfa!”
Uwielbiałyśmy to.
Doktor Wick to całkowicie inna historia.
Doktor Wick była szefową naszego oddziału: Drugiego Oddziału Południowego im.
Belknapa; South Belknap - II. Każdy oddział miał swoją nazwę i swojego patrona (zupełnie
jak internaty), na przykład Dom Wschodni czy właśnie nasz oddział. Sama doktor Wick także
byłaby znakomitą przełożoną któregoś oddziału. Pochodziła z Rodezji i wyglądała jak jakiś
duch konia. Nawet kiedy mówiła, brzmiała jak koń. Wydobywała z siebie niski, gardłowy
głos, a jej kolonialny akcent nadawał jej wypowiedziom wręcz rżącą kadencję.
Doktor Wick w najdrobniejszym calu nie grzeszyła, jeśli można tak powiedzieć,
zasymilowaniem kultury amerykańskiej, co mogło wydawać się dziwne, zważywszy że
kierowała oddziałem młodych, dorastających dziewcząt. Szokowało ją wszystko, co wiązało
się z seksem. Słowo „pieprzyć” w jednej sekundzie wywoływało na jej końskiej twarzy
purpurowy rumieniec, a trzeba przyznać, że przy nas rumieniec ten pojawiał się nader często.
Oto przykładowa rozmowa z doktor Wick.
- Dzień dobry. Stwierdzono u ciebie kompulsywność zbliżeń pozamałżeńskich.
Mogłabyś coś o tym powiedzieć?
- Nie. - Uznałam, że to będzie najlepsza z kilku złych odpowiedzi.
- A więź z twoim nauczycielem języka angielskiego? - Doktor Wick zawsze używała
takich słów jak więź.
- Hmm?
- Mogłabyś mi coś o tym opowiedzieć?
- Hmm, no dobrze. Zawiózł mnie do Nowego Jorku. - To wtedy domyśliłam się, że on
się mną interesuje. Zaprosił mnie wówczas na wspaniały wegetariański lunch. - Ale to nie
było wtedy, kiedy to się stało.
- Co...? Kiedy co się stało? - Kiedy mnie przepieprzył. Rumieniec.
- Proszę mówić dalej.
- No, poszliśmy oglądać obrazy do Galerii Fricka, nigdy wcześniej tam nie byłam,
wisiał tam ten Vermeer, wie pani, ten niezwykły obraz z dziewczyną w czasie lekcji muzyki,
był naprawdę niesamowity, czułam, że to wręcz niewiarygodne...
- Tak... a kiedy, no, to znaczy, eee... kiedy to się stało? Jak to? Nie chce wysłuchać, co
mam do powiedzenia o Vermeerze? To właśnie najlepiej pamiętam.
- Kiedy co się stało?
- Eee... ta więź. W jaki sposób nawiązała się między wami?
- Och, to stało się potem, kiedy wróciliśmy do domu. - Nagle domyśliłam się, co chce
wiedzieć. - To był jego dom, często zbieraliśmy się tam na wieczorkach poetyckich, wtedy też
był wieczorek, a kiedy wszyscy wyszli, usiedliśmy na kanapie i siedzieliśmy trochę, aż on
nagle zapytał: „Chcesz się pieprzyć?”
Rumieniec.
- Użył takiego słowa?
- O, tak.
Nie użył, pocałował tylko. Kiedy wcześniej chodziliśmy po Nowym Jorku, też mnie
pocałował - ale po co mam ją rozczarowywać? To się nazywało psychoterapią.
Na szczęście doktor Wiek miała pod opieką wiele dziewcząt i sesja terapeutyczna z
nią nie trwała zbyt długo, jakieś pięć minut każdego przedpołudnia. Jednak jej śladem podążał
już następny lekarz; stały, rezydujący w szpitalu.
Między odejściem doktor Wick a przybyciem lekarza stałego miałyśmy jakieś dwie,
trzy minuty oddechu. W tym czasie mogłyśmy się zastanowić, co by tu jeszcze powiedzieć i
na co się jeszcze uskarżyć. W gestii lekarza stałego leżały nasze przywileje, lekarstwa,
rozmowy telefoniczne, słowem - wszystkie problemy dnia codziennego zbyt mało ważne, by
zajmowała się nimi doktor Wick.
Lekarz stały zmieniał się co pół roku. Zwykle było tak, że kiedy właśnie
zaczynałyśmy się przyzwyczajać do jednego lekarza, raptem zabierano go i stawał przed nami
ktoś zupełnie nowy, od samego początku całkowicie dla nas niezrozumiały. Każdy nowy
lekarz rozpoczynał swoją misję pewny siebie i twardy, jednak kończył ją wycieńczony i
zadowolony z niedalekiego odejścia. Niektórzy zaczynali od okazywania współczucia, a
kończyli przepełnieni goryczą, gdyż ich współczucie obracałyśmy na własną korzyść.
Oto przykładowa rozmowa z lekarzem stałym, rezydującym w szpitalu.
- Dzień dobry, jak wygląda dzisiaj twój stolec?
- Chciałabym przestać uczestniczyć w zajęciach grupowych, uważam, że należy mi się
przywilej wyjścia docelowego.
- Czy dokuczają ci bóle głowy?
- Już od pół roku biorę udział w zajęciach grupowych!
- Pielęgniarka oddziałowa powiedziała mi, że wczoraj po lunchu zachowywałaś się
poza normą.
- Zmyśla.
- Hmmm... wrogie nastawienie... - Bazgrze coś w swoim notatniku.
- Czy mogę dostawać tylenol zamiast aspiryny? - Między tymi lekarstwami nie ma
różnicy.
- Od aspiryny boli mnie żołądek.
- A czy dokuczają ci bóle głowy?
- Właśnie wtedy boli mnie też głowa.
- Hmmm... hipochondria... - Znowu bazgrze w notatniku. Jednak ta dwójka lekarzy
była tylko małym hors d'oeuvres.
Prawdziwym entree był dopiero terapeuta.
Większość z nas - poza Cynthią - widywała swego terapeutę codziennie; Cynthia
spotykała się z terapeutą dwa razy w tygodniu. Raz w tygodniu przechodziła terapię
elektrowstrząsową. Lisa nie chodziła na swoje sesje terapeutyczne. Miała terapeutę, który
spokojnie mógł wykorzystać godzinę przeznaczoną na spotkanie z Lisą na drzemkę w
gabinecie. Kiedy jednak Lisa była skrajnie znudzona, żądała eskorty twierdząc, że
zdecydowała się na rozmowę z terapeutą. Prowadzono ją do gabinetu, gdzie zastawała
biedaka przysypiającego w głębokim fotelu. „Mam cię!” - krzyczała i zadowolona wracała na
oddział. Pozostałe z nas codziennie przez godzinę dokonywały powolnej ekshumacji własnej
przeszłości, męcząc jeden po drugim minione dni.
Terapeuci nie mieli nic wspólnego z porządkiem naszego dnia codziennego.
- Nie mów mi o szpitalu - upominał mnie terapeuta, kiedy narzekałam na Daisy albo
na głupią pielęgniarkę.
- Nie spotkaliśmy się po to, żeby rozmawiać o szpitalu.
Nie mogli nam zwiększyć naszych przywilejów ani ich uchylić, nie mogli nic zrobić w
sprawie usunięcia z pokoju śmierdzącej współlokatorki, nie mogli też spowodować, żeby
salowe przestały nam dokuczać. Jedyną władzę, jaką posiadali, była władza szpikowania nas
lekami: torazyna, stelazyna, tiorydazyna, elenium, valium - to byli najlepsi i najwierniejsi
przyjaciele terapeuty. Lekarz stały także mógł nam coś zapisać, ale tylko „w wyjątkowej
sytuacji”. Kiedy już zaczęło się przyjmować jakiś lek, trudno było się od niego oderwać,
zupełnie jak z heroiną, tyle tylko, że to nie my, lecz personel wpadał w nałóg - nałóg
dokarmiania nas lekiem .
- Świetnie wyglądasz - mówił lekarz.
Owszem, ponieważ te cuda wybijały z naszych piersi serce. W ciągu dnia dyżur
pełniło pół tuzina pielęgniarek, licząc w tym Valerie i jedną, dwie salowe. Nocną zmianę
tworzyły trzy niezwykle spokojne i cycaste Irlandki, które zwracały się do nas per
„słoneczko”. Od czasu do czasu pojawiała się niezwykle spokojna i cycasta Murzynka, która
zwracała się do nas per „moja kochaneczko”. pielęgniarki na nocnej zmianie przytulały nas,
jeśli potrzebowałyśmy trochę ciepła. Pielęgniarki na dziennej zmianie stosowały się do
zasady unikania kontaktu fizycznego.
Między nocą a dniem rozciągał się ciemnoszary wszechświat zwany wieczorem, który
zaczynał się już o piętnastej piętnaście. Wtedy cały personel dziennej zmiany gromadził się w
salonie, by poplotkować o nas z pracownikami zmiany wieczornej. Kwadrans później, o wpół
do czwartej, wszyscy opuszczali salon. Władza została przekazana. Od tej chwili aż do
jedenastej wieczorem, kiedy to obowiązki przejmowały cycaste Irlandki, znajdowałyśmy się
w rękach pani McWeeney.
Być może to właśnie pani McWeeney sprawiła, że zmierzch był dla nas tak
niebezpieczną porą. Zmierzch zapadał dla nas zawsze o piętnastej piętnaście, kiedy pojawiała
się pani McWeeney, bez względu na porę roku.
Pani McWeeney była oschła i zwięzła, niskiego wzrostu i korpulentnej figury, i miała
wąskie, świńskie oczka. O ile doktor Wick była zamaskowaną przełożoną któregoś oddziału
szpitalnego, o tyle pani McWeeney była nie zamaskowaną przełożoną zakładu karnego. Miała
krótkie, sztywne, siwe włosy zaczesane w grube fale, które zaciskały się na jej głowie niczym
migrena. Pielęgniarki z dziennej zmiany, na czele z Valerie, nosiły rozpięty biały kitel,
narzucony bezpośrednio na ubranie domowe. Pani McWeeney nigdy nie pozwalała sobie na
takie nieformalności. Nosiła biały, zawsze zapięty, skrzypiący uniform prosto od magla i
pielęgniarskie pantofle o miękkich podeszwach, które przy stawianiu kroków wydawały
znaczący, cichy szmer. Na początku każdego tygodnia pastowała pantofle białą pastą i od
poniedziałku do piątku mogłyśmy podglądać, jak na obuwiu marszczy się i odpada biała
powłoczka.
Pani McWeeney i Valerie nie lubiły się. To było dla nas fascynujące - jak podsłuchana
kłótnia własnych rodziców. Takim samym karcącym spojrzeniem pani McWeeney obrzucała
nas, jak i ubranie i włosy Valerie. O piętnastej trzydzieści stała w drzwiach dyżurki i cmokała
niecierpliwie czekając, aż Valerie zabierze swój płaszcz, książkę i opuści miejsce pracy.
Valerie ignorowała ją. Umiała ona w oczywisty sposób okazywać innym ignorancję.
Dopóki Valerie przebywała na oddziale, czułyśmy się wystarczająco bezpieczne i
silne, aby nienawidzić pani McWeeney. Ale kiedy tylko jej smukłe plecy oddalały się w głębi
korytarza i znikały za naszymi podwójnie zamykanymi podwójnymi drzwiami, natychmiast
ogarniała nas porażająca trwoga: teraz władza należy do pani McWeeney.
Jej władza me była absolutna, ale niewiele do tego brakowało. Dzieliła ją z
tajemniczym dla nas „lekarzem w pogotowiu”. Nigdy jednak do niego nie telefonowała,
mówiła: „Sama dam sobie radę”.
Miała więcej wiary w swoje umiejętności zaprowadzenia porządku aniżeli my.
Niejeden wieczór spędziłyśmy dyskutując, czy „lekarz w pogotowiu” powinien się pojawić na
oddziale.
- Będziemy musiały się pogodzić z brakiem zgody - powtarzała pani McWeeney
dziesięć razy każdego wieczoru. Posiadała niewyczerpalny zasób podobnych komunałów.
Kiedy pani McWeeney mówiła: „Pogodzić się z brakiem zgody” albo: „Małe dzbanki
mają wielkie uszy”, albo: „Uśmiechnij się, a świat zaśmieje się z tobą, zapłacz, a płakać
będziesz sama”, na jej twarzy pojawiał się ledwie dostrzegalny, ale zachwycony uśmieszek.
Oczywiste, że była stuknięta. Przez osiem godzin w ciągu doby byłyśmy zamknięte z
wariatką, która nas nienawidziła.
Pani McWeeney była nieprzewidywalna. Czasami, kiedy wieczorem podawała nam
lekarstwa, bez powodu krzywiła twarz i trzaskała za sobą drzwiami, znikając w dyżurce.
Musiałyśmy czekać na nasze „głupie jasie” w pigułkach do czasu, aż pani McWeeney
uspokoi się i wróci do nas, co trwało niekiedy nawet pół godziny.
Każdego ranka skarżyłyśmy się Valerie na panią McWeeney, choć nigdy nie
wspomniałyśmy słowem o tym, że musimy czekać nasze lekarstwa. Wiedziałyśmy, że pani
McWeeney jest szaloną osobą, która musi zarabiać na życie. Nie zależało nam na tym, żeby
straciła licencję, tylko na tym, żeby zniknęła z naszego oddziału. Valerie przyjmowała nasze
skargi bez sympatii.
- Pani McWeeney jest profesjonalistką - mówiła - pracuje w tym zawodzie dłużej ode
mnie.
- No to co? - oponowała Georgina.
- Ona jest kompletnie świrnięta! - krzyczała Lisa.
- Nie musisz krzyczeć, Lisa. Stoję tuż obok ciebie - odpowiadała Valerie. W pewnym
sensie wszystkie osłaniałyśmy więc panią McWeeney. Zresztą nie była ona jedyną osobą,
której potrzebna była tu osłona.
Od czasu do czasu miałyśmy do czynienia z prawdziwym najazdem studentek.
Należały do gatunku pielęgniarek wędrowniczek, przepływały przez nasz szpital w drodze do
sal operacyjnych albo na kardiochirurgię. Na oddziale niczym pisklęta podążały stadkami za
prawdziwymi pielęgniarkami, właziły im pod nogi i zamęczały tuzinem pytań. „Och, ta
Tiffany, przyczepiła się do mnie, jak rzep psiego ogona” - narzekały pielęgniarki. Wtedy
mówiłyśmy z satysfakcją: „Ciężki kłopot, co? Kiedy ktoś ciągle za tobą łazi”. W tym jednym
punkcie musiały przyznać nam rację.
Studentki miały po dziewiętnaście, dwadzieścia lat - tyle, co my. Miały gładkie,
ożywione twarze i gładkie, wyprasowane uniformy. Ich brak kompetencji i niewinność
wywoływały w nas uczucie litości, podczas gdy brak kompetencji salowych wywoływał w
nas wściekłość i szyderstwo. W części było to spowodowane tym, że studentki przebywały na
oddziale najwyżej kilka tygodni, salowe tymczasem raziły swą niekompetencją przez całe
lata, bez żadnej przerwy. Jednak głównym powodem naszej sympatii do studentek było to, że
widziałyśmy w nich własne odbicia. Wiodły w tamtym świecie życie, które mogłoby być
naszym udziałem, gdybyśmy wcześniej nie znalazły sobie zajęcia wariatki w szpitalu dla
psychicznie chorych. Mieszkały we wspólnych pokojach, miały chłopaków, paplały o
ciuchach... Chciałyśmy osłaniać je, by mogły dalej wieść swoje spokojne życie. Były naszymi
pełnomocniczkami w tamtym świecie. Uwielbiały z nami rozmawiać. Pytałyśmy je, co
widziały w kinie, czy zdały ostami egzamin i kiedy zamierzają wychodzić za mąż (większość
z nich nosiła na palcu smutnie mały pierścionek zaręczynowy). Opowiadały nam o
wszystkim; że chłopak nalega, by „to zrobili” przed ślubem, że matka pije bez pamięci, że
stopnie są fatalne, a w następnym semestrze prawdopodobnie odbiorą stypendium.
My dawałyśmy im dobre rady: „Pamiętaj o prezerwatywie”, „Zgłoś się do
Towarzystwa Anonimowych Alkoholików”, „Wkuwaj do końca semestru, zdążysz jeszcze
poprawić stopnie”. A po jakimś czasie one przychodziły i mówiły: „Miałaś rację, wielkie
dzięki”.
W ich obecności usilnie kontrolowałyśmy nasze burkliwe odzywki, jęki, łzy i
pomruki. W konsekwencji studentki otrzymywały niepełną wiedzę o pielęgniarstwie na
zamkniętym oddziale zdrowia psychicznego. Kiedy kończyły praktyki, zabierały w pamięci
jedynie ulepszone wersje nas samych, coś w połowie drogi między naszymi żałosnymi
osobowościami a normalnością, którą w naszych oczach one uosabiały.
Dla wielu z nas okres praktyk i obcowanie ze studentkami był okresem, w którym
było się najbliżej wyzdrowienia.
Kiedy odchodziły, rzeczy miały się gorzej niż zwykle i przez jakiś czas po ich
zniknięciu pielęgniarki miały pełne ręce roboty.
Oto więc oni; nasi nadzorcy. Natomiast jeśli chodzi o tych, którzy mają nas
poszukiwać... cóż, poszukiwać to musimy się same.
TYSIĄC DZIEWIĘĆSET SZEŚĆDZIESIĄTY ÓSMY
Świat nie stanął w miejscu, ponieważ nas w nim nie było, wcale nie. W każdy
wieczór, dzień po dniu, na ekranie telewizora padały na ziemię małe ciała: Murzynów,
młodych chłopców, Wietnamczyków, nędzarzy - niektórzy już byli martwi, a niektórzy tylko
obezwładnieni. I zawsze znajdowali się następni, którzy zastępowali tych, co już padli, i
kolejnego wieczoru padali u ich boku.
Potem nastał czas, kiedy zaczęli padać ludzie, których znałyśmy - nie osobiście, ale
wiedziałyśmy, kim oni są. Martin Luther King, Robert Kennedy. Czy to było bardziej
alarmujące? Lisa powiedziała, że to naturalne. „Muszą ich zabić - wyjaśniała - w przeciwnym
razie to się nigdy nie uspokoi”.
Nic jednak nie wskazywało na to, by coś się miało uspokoić. Ludzie robili to, co nam
roiło się tylko w fantazjach; przejmowali uniwersytety, zawieszali wykłady i zajęcia,
budowali z wielkich pudeł tekturowe domy i stawiali je na drodze innym, wywalali języki do
policjantów.
Dopingowałyśmy ich - tych małych ludzików na ekranie telewizora, którzy kurczyli
się w miarę, jak rosła ich liczba, aż wreszcie stawali się tłumną masą bezkształtnych
punkcików zdobywających uniwersytety i pokazujących policjantom małe języczki.
Pomyślałyśmy, że niebawem przyjdą „uwolnić” także nas. „Dalej, naprzód!” -
zagrzewałyśmy ich głośno do czynu.
Oczywiście takie fantazje nie pociągnęły za sobą żadnych konsekwencji. Zamknięte
ze swoim gniewem i buntem w drogim, dobrze urządzonym szpitalu mogłyśmy się czuć
całkowicie bezpieczne. Łatwo nam było mówić: „Dalej, naprzód!” Nam mogło się przytrafić
co najwyżej popołudnie w izolatce, a zazwyczaj otrzymywałyśmy uśmiech, kiwnięcie głową
pełne zrozumienia albo notatkę w karcie chorobowej: „identyfikacja z ruchem
protestacyjnym”. Oni tam dostawali pałką po głowie, kopniaki w nerki, wykwitały im siniaki
od ciosów pod oczy, a potem zamykano ich pod kluczem, podobnie jak, nas, wraz z gniewem
i buntem.
I tak mijał dzień za dniem, miesiąc za miesiącem, marsze, bitwy i zamieszki. Personel
miał spokój jak nigdy przedtem. Nie zachowywałyśmy się „poza normą”; robił to za nas ktoś
inny.
Byłyśmy nie tylko spokojne. Wyczekiwałyśmy. Lada chwila świat miał się przewrócić
do góry nogami, potulni i łagodni mieli odziedziczyć Ziemię, czy też - mówiąc dokładniej -
mieli wyrwać ją z objęć silnych i zuchwałych, a my, najsłabsze i najpotulniejsze, miałyśmy
dziedziczyć ogromne mienie tego, czego nam dotychczas odmawiano.
Ale coś takiego nigdy się nie zdarzyło - ani nam, ani nikomu z tych, którzy rościli
sobie prawo do tego mienia.
To, że świat nie przewróci się do góry nogami, zrozumiałyśmy w dniu, w którym
zobaczyłyśmy w telewizji Bobby'ego Seale'a, związanego i zakneblowanego, na sali sądowej
w Chicago. Był zakuty w łańcuchy jak niewolnik.
Szczególnie urażona poczuła się Cynthia.
- Mnie też tak robią! - krzyknęła. To była prawda; podczas elektrowstrząsów
przywiązuje się pacjenta do łóżka, a do ust wkłada się knebel,
żeby w momencie konwulsji pacjent nie wpił się zębami we własny język. Lisa też się
wściekła, ale z innego powodu.
- Nie widzisz różnicy? - sarknęła na Cynthię. - Muszą go zakneblować, bo boją się, że
ludzie uwierzą w to, co mówi.
Spojrzałyśmy na niego; mały, ciemny mężczyzna w łańcuchach, na ekranie naszego
telewizora, z czymś, czego my nigdy nie będziemy miały: wiarygodnością.
DO ŻYWEJ KOŚCI
Dla wielu z nas szpital był zarówno azylem, jak i więzieniem. Choć pozostawałyśmy
odcięte od świata i wszystkich kłopotów, które lubiłyśmy tam rozniecać, to byłyśmy również
odcięte od pożądań i nadziei, które w końcu przywiodły nas do szaleństwa. Czego można
było oczekiwać po nas teraz, kiedy odprawiono nas do domu wariatów?
Szpital osłaniał nas. Mogłyśmy poprosić personel, by nie łączył do nas rozmów
telefonicznych albo żeby nie wpuszczał gości, z którymi nie chciałyśmy się widzieć -
rodziców nie wyłączając.
- Jestem w złym humorze! - wystarczyło jęknąć i nie musiałyśmy z nikim rozmawiać,
ktokolwiek by to był.
Dopóki postanawiałyśmy trwać w złym humorze, nie musiałyśmy chodzić do szkoły
ani szukać sobie pracy. Właściwie mogłyśmy wykpić się od wszystkiego, z wyjątkiem
jedzenia i przyjmowania lekarstw.
W pewnym sensie byłyśmy wolne. Dotarłyśmy do kresu. Nie miałyśmy już nic do
stracenia. Nasza prywatność, nasza godność, nasza wolność - byłyśmy tego wszystkiego
pozbawione, byłyśmy obnażone do żywej kości swego jestestwa.
Obnażone wymagałyśmy ochrony i szpital nas ochraniał. Oczywiście, to szpital
pierwszy nas obnażył, ale jednocześnie podkreślił w ten sposób, że bierze na siebie
obowiązek ochraniania nas.
I szpital ten obowiązek wypełniał. Nasze rodziny wydawały na to wcale niemałe sumy
pieniędzy: sześćdziesiąt dolarów dziennie (w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym siódmym
roku) za sam pokój. Terapie, lekarstwa, konsultacje itd. opłacane były osobno. W przypadku
pobytu w szpitalu psychiatrycznym firmy ubezpieczeniowe pokrywały zazwyczaj okres
pierwszych dziewięćdziesięciu dni. Jednak dziewięćdziesiąt dni to akurat tyle, ile było
potrzeba na początek” pobytu w McLean. Samo rozpoznanie mojej choroby zajęło szpitalowi
dziewięćdziesiąt dni. Moja hospitalizacja pochłonęła równowartość kosztów studiów, których
nie chciałam podjąć.
Jeśli rodziny przestawały płacić, nasza hospitalizacja się kończyła, a my same, słabe i
obnażone, zostawałyśmy wystawione na świat, w którym nie umiałyśmy już prowadzić
samodzielnego życia. Wypisanie czeku, skorzystanie z telefonu publicznego, otwarcie okna,
zamknięcie drzwi na klucz - to tylko przykładowe czynności, których wykonanie przerastało
nasze możliwości.
Nasze rodziny. Według powszechnie panującego wśród nas przekonania to właśnie z
ich powodu znalazłyśmy się w tym miejscu. Jednak w naszym codziennym, szpitalnym życiu,
rodziny były całkowicie nieobecne. Zastanawiałyśmy się: czy i my byłyśmy tak samo
nieobecne w ich codzienności?
Czubek trochę przypomina osobę obarczoną obowiązkiem pełnienia roli
reprezentacyjnej. Często szalona jest cała rodzina, ale ponieważ cała rodzina nie może iść do
szpitala, wyznacza się na wariata jedną osobę, reprezentanta, który zostaje hospitalizowany.
Potem, w zależności od tego, jak miewa się reszta rodziny, osoba ta albo jest trzymana na
oddziale, albo wyciągana z powrotem do domu. W obu przypadkach rodzina stara się
udowodnić coś na temat swego” stanu zdrowia psychicznego.
Większość rodzin starała się dowieść jednej, tej samej tezy: my nie jesteśmy stuknięci,
to nasz reprezentant jest stuknięty. Te rodziny opłacały przysyłane rachunki. Jednak niektóre
rodziny usiłowały udowodnić, że nikt nie jest stuknięty, i właśnie one groziły nieustannie, że
przestaną opłacać pobyt w szpitalu.
Taką rodzinę miała Torrey.
Wszystkie lubiłyśmy Torrey, bo dziewczyna nosiła się z klasą. Jedynym jej
problemem była amfetamina. Brała przez całe dwa lata, kiedy razem ze swoją rodziną
mieszkała w Meksyku. Przez amfetaminę - a właściwie należałoby powiedzieć, że przez
późniejszy brak amfetaminy - jej twarz stała się blada jak kreda, a głos nabrał przeciągłej,
zmęczonej tonacji.
Torrey była jedyną osobą akceptowaną przez Lisę, być może dlatego, że obie łączyła
przeszłość z igłą.
Jej rodzice przylatywali co parę miesięcy z Meksyku po to, by wygłosić przed nią
kazanie: że jest szalona, że ich także doprowadza do szału, że symuluje chorobę, że ich na to
nie stać i tak dalej, i tak dalej. Kiedy wyjeżdżali z Bostonu, Torrey swoim przeciągłym
głosem zdawała nam relację ze spotkania.
- Potem mama powiedziała: „Wpędziłaś mnie w alkoholizm”, a tato powiedział:
„Postaram się, żebyś nigdy stąd nie wyszła”, a potem jakby trochę się zreflektowali i mama
powiedziała: „Jesteś narkomanką”, a tato: „Nie mam zamiaru płacić tu za twoje wakacje,
podczas gdy my naprawdę cierpimy”.
- Po co się z nimi spotykasz? - zapytała Georgina.
- Och... - westchnęła Torrey.
- Pokazują, jak naprawdę cię kochają - stwierdziła Lisa. Jej rodzice nigdy się z nią nie
kontaktowali. Pielęgniarki przyznawały Lisie rację. Powiedziały Torrey, że okazuje
dojrzałość, godząc się na wizyty rodziców i wiedząc jednocześnie, że oni chcą jedynie
namieszać jej w głowie. Mówiąc „namieszać w głowie”, pielęgniarki miały na myśli
„nadużyć władzy rodzicielskiej”. Ale Torrey nie miała namieszane w głowie.
- Nic nie mam przeciwko temu miejscu - cedziła wolno. - To odpoczynek od
Meksyku. - W ustach Torrey słowo „Meksyk” brzmiało jak przekleństwo.
- Meksyk - mówiła i kiwała głową. W Meksyku był ogromny dom z gankiem od
frontu i werandą na tyłach, były pokojówki, byli służący,
przez cały dzień świeciło słońce, a w aptekach można było kupić amfetaminę bez
recepty. Według Lisy wszystko to wyglądało bardzo zachęcająco.
- To śmierć - mówiła Torrey. - Żyć w Meksyku to być martwym i ćpać, żeby nie
poczuć się do końca martwym. To wszystko.
Czasami Valerie albo inne pielęgniarki próbowały wyjaśnić Torrey, że może żyć w
Meksyku i nie chodzić do apteki po amfetaminę.
- Wy tam nie mieszkałyście - odpowiadała Torrey. W sierpniu rodzice Torrey
zawiadomili szpital, że przyjadą zabrać ją do siebie.
- Biorą mnie na śmierć - mówiła Torrey.
- Nie oddamy cię - powiedziała Georgina.
- Jasne - przytaknęłam. - Prawda, Lisa? Lisa nie chciała niczego obiecywać.
- Co my możemy zrobić? - pytała.
- Nic - odpowiadała Torrey. Tamtego popołudnia zapytałam Valerie:
- Nie pozwolicie rodzicom Torrey zabrać jej z powrotem do Meksyku, prawda?
- Jesteśmy tu po to, żeby zapewnić wam ochronę - odpowiedziała mi Valerie.
- Co to znaczy? - zapytałam.
- To znaczy gówno - wtrąciła się Lisa. Przez jakiś tydzień rodzice Torrey nie dawali
znaku życia. Potem przysłali wiadomość, że tego a tego dnia będą czekać na lotnisku w
Bostonie. Nawet nie chciało im się pofatygować do szpitala.
- Może uda ci się wyrwać w drodze na lotnisko? - proponowała Lisa. - Gdzieś w
śródmieściu. I natychmiast wskakuj do metra. - Lisa była bardzo doświadczoną uciekinierką.
- Nie mam pieniędzy - mówiła Torrey. Wysupłałyśmy nasze drobiazgi. Georgina
miała dwadzieścia dwa dolary, Polly osiemnaście, Lisa dwanaście, a ja piętnaście dolarów i
dziewięćdziesiąt pięć centów.
- Z tym dasz sobie radę przez kilka tygodni - powiedziała Lisa.
- Najwyżej jeden - wycedziła Torrey. Ale była chyba mniej przygaszona. Wzięła
pieniądze i wcisnęła je sobie za stanik. Jej biust jakby się nawet zaokrąglił.
- Dzięki - rzuciła.
- Musisz opracować sobie plan - radziła Lisa. - Zostaniesz w mieście czy wyjeżdżasz?
Moim zdaniem powinnaś natychmiast wyjechać z miasta.
- Ale dokąd?
- Nie masz żadnych znajomych w Nowym Jorku? - pytała Georgina. Torrey
potrząsnęła przecząco głową.
- Znam tylko was i kilku ćpunów w Meksyku, to wszystko.
- Lisa Cody - powiedziała nagle Lisa. - Ona jest równa. To ćpun, postawi cię na nogi.
- Nie można na niej polegać - powątpiewała Georgina.
- Lisa Cody wyda całą forsę na prochy - dorzuciłam.
- Ja mogę zrobić to samo - zauważyła Torrey.
- Ty to co innego - twierdziła Lisa. - Forsę podarowałyśmy tobie.
- Nie rób tego - ostrzegła ją Polly. - Jeśli znowu chcesz brać prochy, to już lepiej wróć
ze starymi do Meksyku.
- Taak... - zadumała się Torrey. Znowu wyglądała na przygaszoną.
- No, co jest grane? - zapytała Lisa.
- Nie wiem, nie mam odwagi - zwątpiła Torrey. - Nie potrafię tego zrobić.
- Oczywiście, że potrafisz - przekonywała Lisa. - To proste. Kiedy samochód staje na
czerwonym świetle, otwierasz drzwi i dajesz dyla, po prostu zwiewasz, to wszystko. Co za
filozofia, potrafisz to zrobić.
- Ty potrafisz - mówiła Torrey. - Ja nie.
- Musisz to zrobić - nalegała Georgina.
- Wiem, że potrafisz - powiedziała Polly, kładąc swoją białoróżową dłoń na chudym
ramieniu potencjalnej uciekinierki.
Zastanawiałam się, czy Torrey rzeczywiście może to zrobić. Rankiem następnego dnia
na Torrey czekały dwie pielęgniarki, które miały odwieźć ją na lotnisko.
- To się nie uda - szepnęła do mnie Lisa. - Nikt nie urwie się dwóm pielęgniarkom. W
jednej sekundzie Lisa postanowiła przeprowadzić sabotaż. Jego celem było zaabsorbowanie
uwagi jak największej części personelu, by z Torrey pojechała na lotnisko tylko jedna
pielęgniarka.
- Co za kurewskie miejsce! - wrzasnęła Lisa na cały głos i ruszyła wzdłuż korytarza,
waląc pięścią w każde drzwi. - Gówno! Gówno!
Podziałało. Valerie zatrzasnęła górną część drzwi do dyżurki pielęgniarek i naprędce
zwołała z resztą personelu naradę wojenną. Lisa nadal waliła w drzwi. Kiedy pielęgniarki
wyszły na korytarz, rozwinęły się w antyawaryjną tyralierę.
- Liso, uspokój się - powiedziała mocnym głosem Valerie. - Gdzie jest Torrey? Czas
jechać. Jedźmy już.
Lisa zatrzymała się.
- Ty ją odwieziesz? - zapytała. Wszystkie wiedziałyśmy, że nie sposób uciec spod jej
kontroli. Jednak Valerie pokręciła przecząco głową.
- Nie. A teraz uspokój się, Liso. Lisa uderzyła w jeszcze jedne drzwi.
- To nic nie pomoże - ostrzegała ją Valerie. - To niczego już nie może zmienić.
- Valerie, obiecałaś... - zaczęłam.
- Gdzie Torrey? - przerwała mi. - Skończmy już z tym.
- Tu jestem - odezwała się Torrey. W ręku trzymała walizeczkę, jej ręka lekko drżała,
walizeczka także drgała, delikatnie trącając o nogę.
- W porządku - orzekła Valerie. Sięgnęła ponad pulpitem do dyżurki i wyciągnęła
stamtąd przygotowany wcześniej biały kubeczek z lekarstwem. - Połknij to.
- Co to, do licha, jest? - krzyknęła Lisa z głębi korytarza.
- To dla uspokojenia Torrey - wyjaśniła Valerie. - Coś, co ją uspokoi.
- Ja jestem spokojna - stwierdziła Torrey.
- Wypij - powiedziała Valerie.
- Nie pij! - krzyknęła Lisa. - Nie pij, Torrey! Torrey przechyliła głowę do tyłu i wypiła
zawartość białego kubeczka.
- Dzięki Bogu - mruknęła Valerie, która też trzęsła się ze zdenerwowania. - W
porządku. Dobrze. To wszystko. Dobrze. Do widzenia, Torrey, kochanie, do widzenia, pilnuj
się.
Torrey rzeczywiście wyjeżdżała. Wyjeżdżała na lotnisko, gdzie za chwilę miała
wsiąść do samolotu odlatującego do Meksyku.
Lisa przestała walić w drzwi i przyłączyła się do nas. Stałyśmy półkolem przy dyżurce
i spoglądałyśmy na Torrey.
- Chyba wiem, co to było. Czy mam rację? - Lisa przysunęła się bliżej Valerie. - To
była torazyna, tak? Mam rację?
Valerie nie odpowiedziała. Nie musiała. Oczy Torrey już zaczęły błyszczeć. Zrobiła
krok do tyłu i lekko się zachwiała. Valerie ujęła ją silnie pod łokieć.
- Nic takiego się nie dzieje - powiedziała do Torrey.
- Wiem - zachrypiała Torrey i odkaszlnęła cicho. - Jasne. Pielęgniarka, która miała
odwieźć ją na lotnisko, wyjęła z jej ręki walizeczkę i poprowadziła Torrey wzdłuż korytarza,
ku naszym oddziałowym, podwójnie zamykanym, podwójnym drzwiom.
Nic więcej nie można już było zrobić. Do pokoju Torrey weszła salowa i zaczęła
ściągać z łóżka pościel. Valerie zniknęła w dyżurce. Lisa weszła do pokoju i trzasnęła za sobą
drzwiami. My jeszcze przez jakiś czas stałyśmy w korytarzu, a potem usiadłyśmy przed
telewizorem w świetlicy i do powrotu pielęgniarki z lotniska wpatrywałyśmy się milcząco w
ekran. Czekałyśmy w ciszy, nasłuchując z napięciem, czy w gabinecie pielęgniarek nie
rozlegną się odgłosy poruszenia - poruszenia, które mogłoby być wywołane wiadomością o
ucieczce pacjentki. Ale nic takiego się nie wydarzyło.
Tego dnia każda następna chwila była już tylko gorsza. Nie miało znaczenia, gdzie
przebywałyśmy, każde miejsce było dla nas miejscem złym. W świetlicy było za gorąco, w
pokoju gościnnym jakoś dziwacznie, nawet podłoga przed dyżurką pielęgniarek nie była ta
sama, co zawsze. Razem z Georginą próbowałyśmy zamknąć się w pokoju, ale i tam było
okropnie. Każde pomieszczenie było przepastne, jak głęboki kanion; ogromne i puste, i grało
w nim echo. I nie było absolutnie nic do roboty.
Nadeszła pora lunchu: pasztet z tuńczyka. Komu chciało się to tknąć?
Nienawidziłyśmy pasztetu z tuńczyka.
Po lunchu Polly zaproponowała:
- Może po prostu zaplanujmy sobie, że godzinę posiedzimy w pokoju gościnnym,
potem godzinę na podłodze przed dyżurką, potem godzinę jeszcze gdzie indziej i tak dalej.
Przynajmniej będziemy miały jakiś plan zajęć.
Lisa nie wyraziła zainteresowania, natomiast Georgina i ja postanowiłyśmy
zapoczątkować takiego kręćka.
Zaczęłyśmy od pokoju gościnnego. Każda z nas opadła ciężko na żółte winylowe
krzesełko. Druga po południu, sobota, sierpień, oddział o średnio zaostrzonym rygorze w
Belmont. Dym ze starego papierosa, stare tygodniki, dywanik w zielone cętki, pięć żółtych
winylowych krzesełek, pomarańczowa sofa z zapadniętym oparciem: nie sposób pomylić tego
pomieszczenia z niczym innym - to pokój gościnny w domu wariatów.
Siedziałam na swoim żółtym winylowym krzesełku, nie myśląc o Torrey. Za to
bacznie przyglądałam się swojej dłoni. Pomyślałam, że wygląda tak samo jak dłoń małej
małpki. Po wewnętrznej stronie biegły w poprzek trzy linie, a palce zawijały się do środka w
jakiś taki, jak mi się zdawało, małpi sposób. Kiedy je prostowałam, dłoń wydawała mi się
bardziej ludzka, więc prostowałam palce. Jednak długie utrzymywanie wyprostowanych
palców było bardzo męczące. Rozluźniłam je, palce się zwinęły i znowu zaczęły przywodzić
mi na myśl małpkę.
Obróciłam szybko dłoń tak, by widzieć zewnętrzną stronę. Nie była wiele lepsza. Żyły
wybrzuszały się jak postronki - może dlatego, że był taki upalny dzień - a skóra wokół moich
kłykci była pomarszczona i obwisła. Kiedy zwierałam i rozwierałam dłoń, dostrzegałam na jej
grzbiecie trzy wąskie kostki biegnące od nadgarstka do pierwszych stawów przy palcach. A
może nie były to kostki, tylko ścięgna? Pomacałam je, były sprężyste. Prawdopodobnie więc
ścięgna. Jednak pod nimi były kości. No, przynajmniej miałam taką nadzieję.
Pomacałam silniej i głębiej, tak, by wyczuć kość. Trudno było mi ją znaleźć. Kości
kłykciowe, owszem, te nietrudno zlokalizować, ale ja chciałam dotrzeć do kości ręki, tych
długich, łączących palce z nadgarstkiem.
Zaniepokoiłam się. Gdzie są moje kości? Wsadziłam rękę do ust i zagryzłam zęby,
chcąc sprawdzić, czy trafię na coś twardego. Nagle wszystko ze mnie odpłynęło. Były tam
nerwy, naczynka krwionośne, ścięgna - wszystko oślizgłe i nieuchwytne.
- Cholera - powiedziałam. Georgina i Polly nie zwracały na mnie uwagi. Zaczęłam
rozdrapywać grzbiet dłoni. Wymyśliłam sobie, żeby uchwycić kawałeczek skóry i oderwać go
- po prostu chciałam zobaczyć, co jest pod spodem. Chciałam upewnić się, że moja ręka jest
zwykłą ludzką ręką, z kośćmi. Po chwili na mojej dłoni pojawiły się białe i czerwone
znamiona - podobne to tych, które miała Polly - jednak nie udawało mi się zedrzeć kawałka
skóry i ciągle nie mogłam zobaczyć, co się pod nią znajduje.
Nadal z całych sił zagryzałam zębami swoją zaciśniętą w ustach rękę. Jest! Pod
ostatnim kłykciem, w miejscu, gdzie siekacz przeciął skórę, pojawił się wreszcie krwawy
pęcherz.
- Co ty wyprawiasz? - zapytała Georgina.
- Chcę się do tego dostać - powiedziałam.
- Do czego? - Georgina była chyba zła.
- Do ręki - odpowiedziałam, wymachując nią dookoła siebie. Po nadgarstku pociekła
strużka krwi.
- Wiesz co, lepiej tego nie rób.
- To moja ręka - zaoponowałam. Też byłam zła. I coraz bardziej się denerwowałam.
Boże, tam chyba naprawdę nie ma kości, tam po prostu nic nie ma.
- Czy ja mam kości? - zapytałam. - Czy mam jakieś kości? Jak myślicie, mam jakieś
kości? - pytałam w kółko.
- Każdy ma kości - powiedziała Polly.
- Ale czy ja mam kości!?
- Pewnie, że masz - powiedziała Georgina i wybiegła na korytarz. Po upływie pół
minuty wróciła razem z Valerie.
- Proszę na nią spojrzeć - powiedziała Georgina, pokazując mnie palcem. Valerie
spojrzała i wyszła z pokoju.
- Chcę je tylko zobaczyć - mówiłam. - Chcę mieć pewność.
- Zapewniam cię, że one tam są - przekonywała mnie Georgina.
- Nie czuję się bezpiecznie - stwierdziłam nagle. Wróciła Valerie. W ręku trzymała
kubeczek wypełniony jakimś lekarstwem.
- Valerie, nie czuję się bezpiecznie - powiedziałam znowu.
- Weź to. - Podała mi kubeczek. Po barwie płynu poznałam, że to torazyna. Nigdy
przedtem nie zażywałam tego lekarstwa. Przechyliłam głowę i wypiłam duszkiem.
Było kwaśne i kleiste, powoli ściekało do żołądka. Kwaśny smak pozostał w gardle.
Kilka razy przełykałam ślinę.
- Och, Valerie... - zaczęłam - Przecież obiecałaś... Wtedy uderzyła torazyna. Doznałam
uczucia, jakby nagle spadła na mnie ściana wody: silna, a jednocześnie miękka.
- O rany - jęknęłam. Nie usłyszałam dobrze własnego głosu. Postanowiłam wstać, ale
kiedy to zrobiłam, znalazłam się na podłodze.
Valerie i Georgina podniosły mnie za ramiona i wyprowadziły do mojego pokoju.
Człapałam nieporadnie, zdawało mi się, że moje nogi i stopy są jak materace - ogromne, zbite
i ciężkie. Także Valerie i Georgina były dwoma wielkimi, miękkimi materacami,
wspierającymi mnie z obu stron. Było to bardzo miłe.
- Wszystko będzie dobrze, prawda? - zapytałam. Mój głos dolatywał do mnie z oddali,
ale nie powiedziałam chyba tego, co chciałam. Chciałam powiedzieć, że teraz czuję się już
bezpieczna. Teraz byłam już prawdziwym wariatem, nikt już nie mógł zabrać mnie z tego
miejsca.
OPIEKA DENTYSTYCZNA
Siedziałam w kafeterii, zajadając klopsik, gdy nagle poczułam coś dziwnego w tylnej
części szczęki. Policzek zaczął szybko puchnąć. Zanim wróciłam na oddział, pod moim
uchem błyszczała bulwa wielkości piłeczki pingpongowej.
- Ząb mądrości - zawyrokowała Valerie. Poszłyśmy do dentysty. Jego gabinet
znajdował się w budynku administracyjnym, tym samym, w którym dawno temu czekałam na
to, by dać się tu zamknąć. Dentysta był wysoki, posępny i nie domyty, miał przyschnięte
plamki krwi na białym fartuchu i krzaczaste wąsy. Kiedy wsadził palec do moich ust,
poczułam smak usznej woskowiny.
- Ropień - powiedział. - Trzeba usunąć ząb.
- Nie - sprzeciwiłam się.
- Co nie? - zapytał, gmerając wśród metalowych narzędzi.
- Nie. - Spojrzałam na Valerie. - Nie pozwolę go usunąć. Valerie wyjrzała przez okno.
- Czy na razie nie można zastosować antybiotyku? - zapytała dentystę.
- Można - odpowiedział i spojrzał na mnie. Wyszczerzyłam na niego resztę zębów.
- Dobrze - dodał. Kiedy wracałyśmy na oddział, Valerie powiedziała do mnie:
- To, co zrobiłaś, było bardzo rozsądne. Już dawno nie słyszałam, by ktoś powiedział
mi coś aż tak pochlebnego: że jestem rozsądna.
- Ten facet wyglądał jak czyrak - stwierdziłam.
- Najpierw trzeba zapanować nad infekcją - mruczała do siebie Valerie, zamykając na
klucz podwójne drzwi na naszym oddziale.
Pod koniec pierwszego dnia zażywania penicyliny piłeczka pingpongowa
przeistoczyła się w szarą kulkę. Drugiego dnia szara kulka zamieniła się w nasiono grochu,
ale na twarzy wystąpiła wysypka. Pojawiła się wysoka temperatura.
- Teraz już nie ma odwołania - oświadczyła Valerie. - I nie bierz już więcej
penicyliny, nigdy.
- Ja nie pójdę - zaprotestowałam.
- Jutro zabieram cię do mojego dentysty w Bostonie - powiedziała Valerie.
Dziewczyny były podekscytowane. „Boston!” Polly wyginała z wrażenia swoje wąskie
dłonie. „W co się ubierzesz?” „Mogłabyś pójść do kina - mówiła Georgina - i zajadać
popcorn”. „Mogłabyś zorganizować mi małą działkę” - powiedziała Lisa. „Koło sklepu
Jordana Marsha stoi zawsze taki chłopak w niebieskiej czapce baseballowej...” „Mogłabyś
wyskoczyć z samochodu na czerwonym świetle i się urwać” - przerwała jej Cynthia. „Ten
chłopak ma na imię Astro” - kontynuowała Lisa. Była większą realistką od Cynthii,
wiedziała, że się nie urwę. „Ma bardzo tani towar”.
- W oczach wszystkich wyglądam jak małpka - stwierdziłam. - Dla nikogo nic nie
będę mogła zrobić.
W taksówce byłam zbyt nerwowa, by podziwiać Boston.
- Oprzyj się wygodnie i policz do dziesięciu - polecił mi dentysta. Zanim doliczyłam
do czterech, siedziałam już wyprostowana z dziurą po wyrwanym zębie.
- Gdzie to jest? - zapytałam.
Podniósł ujęty w cążkach ząb; wielki, zakrwawiony, szpiczasty i pomarszczony. Ale ja
pytałam o czas. Kiedy wyrywano mi ząb, wyprzedziłam samą siebie. Nie miałam pojęcia, co
stało się z fragmentem czasu, jaki upłynął między oparciem się w fotelu a wyprostowaniem.
Dentysta przeniósł mnie w przyszłość.
- Jak długo to trwało? - zapytałam.
- Och, rach ciach i po krzyku - odparł. To mi nic nie dało.
- Ale ile czasu? Pięć sekund? Dwie minuty? Odsunął się na chwilę od fotela.
- Valerie! - zawołał.
- Muszę wiedzieć - nalegałam.
- Żadnych gorących napojów przez dwadzieścia cztery godziny - powiedział.
- Jak długo?
- Dwadzieścia cztery godziny. Weszła Valerie. Szybka i rzeczowa.
- Wstajemy i odjazd - powiedziała krótko.
- Muszę wiedzieć, jak długo to trwało, a on nie chce mi powiedzieć.
Rzuciła mi jedno ze swych morderczych spojrzeń.
- Niedługo. To ci mogę powiedzieć na pewno.
- To mój czas! - krzyknęłam. - Chcę wiedzieć, ile czasu upłynęło. Dentysta przymknął
oczy.
- No, to zostawiam was same - powiedział i wyszedł z gabinetu.
- Chodź już - poleciła Valerie. - Nie sprawiaj mi kłopotów.
- Dobra. - Zeskoczyłam z fotela dentystycznego. - Nigdy nie robię żadnych kłopotów.
W taksówce Valerie trąciła mnie łokciem.
- Mam coś dla ciebie - powiedziała. Był to mój ząb, nieco oczyszczony, ale tak samo
wielki, i do tego jakiś mi obcy.
- Porwałam go dla ciebie.
- Dziękuję ci, Valerie. To miło z twojej strony - powiedziałam, ale przecież nie o ząb
mi chodziło. - Chcę wiedzieć, ile czasu to zajęło - mówiłam dalej. - Spójrz, Valerie, straciłam
kawałek czasu i muszę wiedzieć ile, po prostu muszę wiedzieć.
Zaczęłam płakać. Nie chciałam, ale nie mogłam się powstrzymać.
„CALAIS” WYRYTO NA MOIM SERCU
Na tablicy informacyjnej pojawiło się nowe nazwisko: Alice Calais.
- Ciekawe kto to - zastanawiała się Georgina.
- Nowy czubek - odpowiedziała jej Lisa.
- Kiedy przyjeżdża? - zapytałam Valerie.
Valerie bez słowa machnęła ręką w głąb korytarza. Stała tam właśnie ona: Alice
Calais. Była młoda, jak my, i wcale nie wyglądała na szczególnie szurniętą osobę. Wstałyśmy
z podłogi, żeby się przywitać.
- Nazywam się Alice Calais - przedstawiła się, ale swoje nazwisko wymówiła jakoś
dziwnie: callous.
- Callay? - zapytała Georgina.
Alice Calais - Callous spojrzała na nas z ukosa.
- Hmm?
- To wymawia się callous - wyjaśniłam Georginie. Wydawało mi się, że to bardzo
niegrzecznie dawać Alice do zrozumienia, iż sama nie wie, jak należy wymawiać swoje
nazwisko.
- Callay? - zapytała znowu Georgina.
W tej chwili podeszła Valerie i zaprowadziła Alice do jej pokoju.
- To tak, jak z Vermont - wyjaśniałam Georginie. - Przecież nie mówimy vermon jak
Francuzi, tylko vermont.
- Fonetyka - oświadczyła krótko Lisa.
Alice Calais - Callous była bardzo nieśmiała, ale polubiła nas. Często siadała przy nas
i nasłuchiwała. Lisa twierdziła, że Alice jest nudna jak flaki z olejem. Georgina usiłowała
wciągnąć ją do rozmowy.
- Wiesz, calais to we francuskim imię własne - powiedziała do niej.
- Callous poprawiła ją Alice. - Naprawdę?
- Tak. To takie miejsce we Francji, bardzo sławne miejsce.
- Dlaczego sławne?
- Kiedyś należało do Anglii - mówiła Georgina. - Sporo Francji należało kiedyś do
Anglii. Ale Anglicy stracili wszystko podczas wojny stuletniej, a Calais było ostatnim
miejscem, które stracili.
- Stuletniej! - Oczy Alice rozszerzyły się. Łatwo było zrobić na niej wrażenie.
Właściwie o niczym nie miała zielonego pojęcia. Lisa przypuszczała, że Alice jest mocno
opóźniona w rozwoju.
Któregoś poranka siedziałyśmy w kuchni, jedząc tosty z miodem.
- Co to jest? - zapytała Alice.
- Tost z miodem.
- Nigdy nie jadłam miodu - oświadczyła Alice.
To było fantastyczne. Nikt chyba nie umie sobie wyobrazić, że życie może być
ograniczone do tego stopnia, by brakowało w nim miodu.
- Nigdy? - zapytałam.
Georgina podała jej kawałek tostu z miodem. Patrzyłyśmy, jak Alice wkłada go do ust.
- Smakuje jak pszczoły - powiedziała.
- Co masz na myśli?
- No, jest taki miękki, futerkowaty i trochę szczypiący, jak pszczoły. Ugryzłam
kawałek własnego tostu. Miód smakował jak miód, smakował tak samo, jak wiele lat temu,
gdy po raz pierwszy brałam go do ust.
Kiedy po południu tego samego dnia Alice poszła na testy Rorschacha, zadałam
wszystkim pytanie:
- Jak to możliwe, że osoba, która nigdy nie jadła miodu, ma rodzinę, którą stać na
umieszczenie i utrzymanie jej w takim szpitalu?
- Prawdopodobnie jest to jakiś szczególnie interesujący i naprawdę szurnięty świrus,
więc przyjęli ją za mniejsze pieniądze - stwierdziła Georgina.
- Wątpię - powiedziała Lisa. Przez kilka następnych tygodni Alice Calais - Callous nie
dawała jednak powodu do przypuszczeń, by była szczególnie interesującym czy naprawdę
szurniętym świrusem. Nawet Georgina poczuła się nią zmęczona.
- Ona zupełnie nic nie wie - stwierdziła któregoś dnia. - Tak jakby całe życie spędziła
zamknięta w garderobie.
- Bo pewnie tak było - powiedziała Lisa. - Siedziała zamknięta na klucz w garderobie i
zajadała płatki owsiane.
- Na klucz? Myślisz, że zamknęli ją rodzice? - zapytałam.
- A czemu nie? - odparła Lisa. - W końcu cała rodzina nazywa się Callous, no nie?
Było to najlepsze z możliwych wytłumaczenie po jakimś miesiącu, kiedy nagle Alice
eksplodowała niczym wulkan.
- Niemało w niej energii - zauważyła Georgina. Z końca korytarza, gdzie znajdowała
się izolatka, docierały do nas przytłumione wrzaski i odgłosy walenia w drzwi.
Kiedy następnego dnia siedziałyśmy na podłodze pod czarną tablicą informacyjną,
Alice minęła nas w eskorcie dwóch pielęgniarek. Odprowadzały ją na oddział maksymalnego
bezpieczeństwa. Twarz Alice była spuchnięta od płaczu i grzmocenia głową w ściany i drzwi.
Nie patrzyła na nas. Była zajęta własnymi, skłębionymi myślami - można było to poznać po
tym, jak się krzywi i przygryza wargi.
Jej nazwisko dość szybko zniknęło z tablicy informacyjnej.
- Zdaje mi się, że osiadła tam na dobre - powiedziała Lisa.
- Powinnyśmy ją odwiedzić - stwierdziła Georgina. Pielęgniarki uznały, że to bardzo
ładnie z naszej strony. Zgodziły się nawet, by poszła z nami Lisa. Prawdopodobnie doszły do
wniosku, że na oddziale maksymalnego bezpieczeństwa Lisa nie będzie mogła przysporzyć
kłopotu.
Z zewnątrz budynek nie wyróżniał się niczym specjalnym. Nie miał nawet
dodatkowych drzwi. Jednak wnętrze było już zupełnie inne. Okna chroniły plecione,
metalowe siatki, tak samo jak na naszym oddziale, tyle że przed nimi znajdowały się kraty.
Niewielkie, cienkie pręty, ustawione w odstępie co dziesięć, piętnaście centymetrów... ale
jednak zawsze to kraty. W łazience brakowało drzwi, a w toaletach nie było muszli
klozetowych.
- Dlaczego nie ma muszli? - zapytała Lisa.
- Nie wiem, może ktoś mógłby zerwać sedes i zdzielić nim kogoś po głowie -
myślałam głośno. Nad kontuarem w dyżurce pielęgniarek nie było otwartej przestrzeni, jak na
naszym oddziale - tutaj dyżurkę oddzielała od korytarza ścianka z grubego, zbrojonego szkła.
Pielęgniarki przebywały zatem albo w środku, albo na zewnątrz. Na oddziale maksymalnego
bezpieczeństwa nie było mowy o opieraniu się łokciami o pulpicik na dolnej części drzwi i
gawędzeniu z pacjentkami.
Pokoje nie były pokojami. Były celami. A właściwie były izolatkami. Nie znajdowało
się w nich nic poza zwykłym materacem i leżącą na nim osobą. W przeciwieństwie do naszej
izolatki każda tutejsza miała okno, ale zainstalowane bardzo wysoko, a w dodatku malutkie,
oszklone zbrojoną szybą, przesłonięte metalową siatką i zakratowane. Większość drzwi w
korytarzu była otwarta i idąc do Alice, widziałyśmy w pokojach ludzi leżących na
materacach. Niektórzy byli nadzy, inni nie leżeli na materacu, lecz stali w kącie nieruchomo,
a jeszcze inni siedzieli w kucki, przytuleni do ściany, z głową wtuloną między ramiona.
To tyle. To wszystko, co tam było. Małe, puste pokoiki z zakratowanym okienkiem i
skulonym w kącie człowieczkiem.
W pokoju Alice pachniało coś nieprzyjemnie. Ściany były czymś wysmarowane. Ona
sama zresztą też. Siedziała na materacu, obejmując rękami kolana - jej ramiona też były
wysmarowane.
- Cześć, Alice - powiedziała Georgina.
- To jest gówno - szepnęła do mnie Lisa. - Rozciera wszędzie dookoła własne gówno.
Stałyśmy półkolem przed wejściem do pokoju. Z powodu zapachu nie chciałyśmy
wchodzić do środka. Zdawało się nam, że Alice jest kimś zupełnie innym, jakby przybrała
jakąś inną twarz. Ale wyglądała dość dobrze.
- Jak leci? - zapytała Georgina.
- W porządku - odpowiedziała Alice zachrypłym głosem. - Mam chrypę - wyjaśniła. -
Dużo krzyczę.
- Jasne - przytaknęła Georgina. Przez dłuższą chwilę nikt nic nie mówił.
- Czuję się coraz lepiej - powiedziała Alice.
- To dobrze - powiedziała Georgina. Lisa stukała butem o linoleum. Czułam się coraz
słabiej, próbując oddychać bez wdychania smrodu.
- No... - zaczęła Georgina. - No to do zobaczenia wkrótce, co?
- Dzięki za odwiedziny - powiedziała Alice. Zdjęła na chwilę ręce z kolan i pomachała
nam na pożegnanie.
Wróciłyśmy pod dyżurkę, w której czekała na nas nasza pielęgniarka. Nie mogłyśmy
dostrzec jej za zbrojoną szybą, więc Georgina grzmotnęła w szklaną ścianę. Dyżurna
spojrzała na nas i pokiwała tylko głową.
- Chcę stąd wyjść - powiedziałam. Georgina znowu uderzyła w szybę.
- Chcemy wrócić na SB II! - krzyknęła. Dyżurna przytaknęła, ale nasza pielęgniarka
nadal nie pojawiała się na korytarzu.
- Może zrobiły nas w trąbę - odezwała się Lisa. - Może zostaniemy tu na zawsze.
- To wcale nie jest śmieszne - powiedziałam. Georgina znowu zrobiła swoje rata - rata
- ta po szybie.
- Ja to załatwię - orzekła Lisa. Wyciągnęła z kieszeni zapalniczkę i zapaliła papierosa.
Natychmiast z dyżurki wybiegły dwie pielęgniarki.
- Oddaj zapalniczkę - rozkazała jedna, a druga wyrwała jej z ręki papierosa. Lisa
uśmiechnęła się.
- Czekamy na naszą eskortę na SB II. Pielęgniarki wróciły za szklaną ścianę.
- Zakaz posiadania zapalniczek. Palenie tylko pod nadzorem. Wiedziałam, że to je
poderwie - wyjaśniła Lisa. Wyciągnęła drugiego papierosa i wsunęła go z powrotem do
paczki.
Wyszła nasza pielęgniarka.
- To nie była długa wizyta - powiedziała. - Jak się ma Alice?
- Powiedziała, że czuje się coraz lepiej - poinformowała Georgina.
- I miała gówno... - Nie umiałam tego opisać. Pielęgniarka przytaknęła.
- To nic nadzwyczajnego. Obrzydliwy pokój gościnny, winylowe fotele, pokoje
zagracone biurkami, małymi komodami i krzesłami, i kocami, i poduszkami, salowa oparta
łokciami o pulpicik w dyżurce, gaworząca o czymś z Polly, biała kreda w pojemniczku przy
tablicy, czekająca na nas, byśmy wpisały nasz powrót na oddział: nareszcie w domu.
- Och... - westchnęłam kilka razy. Ciągle nie mogłam wchłonąć w siebie
wystarczającej ilości powietrza, czy też wypuścić tego, które tkwiło jeszcze w płucach.
- Jak myślicie, co się właściwie z nią stało? - zapytała Georgina.
- Coś - odpowiedziała Lisa.
- Gówno na ścianie - powiedziałam. - O Boże, czy i nas może to kiedyś spotkać?
- Powiedziała, że czuje się coraz lepiej - stwierdziła Georgina.
- Wszystko jest względne - powiedziała Lisa.
- Może nas spotkać, prawda? - zapytałam jeszcze raz.
- Nie pozwól na to, nie dopuść do tego - powiedziała Georgina. - Pamiętaj.
CIEŃ RZECZYWISTOŚCI
Zmarł mój psychoanalityk. Zanim został moim psychoanalitykiem, był moim
psychoterapeutą i bardzo go lubiłam. Widok z okna jego gabinetu - na parterze tego samego
budynku, w którym znajdował się oddział maksymalnego bezpieczeństwa - tchnął takim
kojącym spokojem; drzewa, liście, wiatr, niebo. Często siedziałam tam w milczeniu. Na moim
oddziale zawsze było mało ciszy. Spoglądałam więc na drzewa i nic nie mówiłam, a on
spoglądał na mnie i też nic nie mówił. To było bardzo towarzyskie.
Czasem odezwał się. Kiedyś, po długiej nocy krzyczenia i walenia w ściany, gdy
siedziałam w fotelu naprzeciw niego, zapadłam w krótką drzemkę.
- Chcesz tu spać ze mną? - zaszczebiotał ze śmiechem. Otworzyłam oczy i spojrzałam
na niego. Ziemista cera, wczesna łysina i blade worki pod oczami - z pewnością nie był to
typ, z którym chciałabym spać.
Jednak w sumie był całkiem w porządku. Już to, że mogłam usiąść w jego gabinecie
bez konieczności zbyt wielu wyjaśnień, działało na mnie bardzo uspokajająco.
On jednak nie mógł zostawić biegu rzeczy samemu sobie. Zaczynał więc pytać: „O
czym rozmyślasz?” Nigdy nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Moja głowa była pusta i bardzo
mi się to podobało. Wtedy on zaczynał tłumaczyć mi, o czym mogłabym rozmyślać.
„Wyglądasz dziś na zasmuconą”, mówił, albo: „Wyraźnie coś cię dzisiaj trapi”.
Jasne, że byłam smutna i strapiona. Miałam osiemnaście lat i była wiosna, a ja
siedziałam w szpitalu za kratkami.
W końcu powiedział o mnie tyle nieprawdziwych rzeczy, że musiałam zacząć
wyprowadzać go z błędu, o co zresztą mu chodziło.
Zirytowało mnie, że ostatecznie wydostał ze mnie to, co chciał. W końcu ja znałam
swoje odczucia, a on ich nie znał.
Miał na imię Melvin. Trochę było mi go żal z tego powodu.
Często, w drodze do jego gabinetu, widziałam, jak podjeżdża samochodem pod sam
budynek. Najczęściej przyjeżdżał samochodem osobowo - towarowym o panelowej karoserii
imitującej drewno, niekiedy jednak widziałam go w lśniącym, czarnym buicku z owalnymi
okienkami i winylowym dachem. A któregoś dnia przemknął obok mnie w sportowym,
rzucającym się w oczy, zielonym samochodzie, który po chwili z piskiem opon zatrzymał się
na parkingu.
Kiedyś, stojąc przed jego gabinetem, roześmiałam się nagle - uświadomiłam sobie
bowiem pewną zabawną rzecz. Nie mogłam się doczekać, tak bardzo chciałam Melvinowi o
tym powiedzieć.
Kiedy tylko wszedł do gabinetu, powiedziałam:
- Pan ma trzy samochody, prawda? Przytaknął.
- Osobowo - towarowy, sedan i sportowy? Znowu przytaknął.
- To obraz pana psyche - powiedziałam. - Osobowo - towarowy to pańskie ego;
śmiały, silny, zdecydowany, czyli osoba, na której można polegać. Sedan to superego, gdyż
pokazuje, jak chciałby pan być postrzegany przez innych; imponujący i władczy. A wóz
sportowy to id, gdyż jest to samochód nie do powstrzymania, rwący do przodu, szybki,
niebezpieczny i może nawet trochę zakazany. - Uśmiechnęłam się do niego. - Jest nowy,
prawda? Ten sportowy?
Tym razem nie przytaknął.
- Nie sądzi pan, że to wspaniałe? - zapytałam. - Nie sądzi pan, że to wspaniałe, że
pańskie samochody są odbiciem pana psyche?
Nic nie odpowiedział.
Wkrótce zaczął zadręczać mnie namowami, bym poddała się psychoanalizie.
- Drepczemy w miejscu - mówił. - Myślę, że konieczna jest analiza.
- Cóż to może zmienić? - dopytywałam się.
- Drepczemy w miejscu - powtarzał. Po paru tygodniach zmienił taktykę.
- Jesteś jedyną pacjentką w tym szpitalu, którą można poddać psychoanalizie -
powiedział.
- O, tak? Niby dlaczego właśnie ja? - Nie wierzyłam mu, ale to, co powiedział, było
intrygujące.
- Ponieważ przy analizie niezbędna jest w pełni zintegrowana osobowość pacjenta. Na
oddział wróciłam z rumieńcem na twarzy, przejęta ideą swojej w pełni zintegrowanej
osobowości.
Nikomu nic nie mówiłam; byłoby to odebrane jako samochwalstwo.
Gdybym zwierzyła się Lisie: „Wiesz, mam w pełni zintegrowaną osobowość i poddam
się psychoanalizie u Melvina”, Lisa wydobyłaby z siebie mdłe beknięcie i powiedziałaby: „To
banda osłów, w niczym cię nie oświecą”, a ja zrezygnowałabym.
Jednak nie puściłam pary z ust. Melvin połechtał moją próżność - znał mnie na tyle
dobrze, że wiedział, iż łaknę pochlebstw - i w geście wdzięczności przystałam na jego
propozycję.
Zamiast okna miałam teraz przed sobą ścianę, niczym nie wyróżniającą się, białawą
ścianę. Nie było drzew ani nieba i nie było cierpliwego wzroku Melvina, kiedy odwracałam
oczy. Owszem, wyczuwałam jego obecność, jednak były w niej chłód i twarda
nieustępliwość. Jedynymi frazami, które padały z jego ust, były: „Tak?” albo: „Czy mogłabyś
powiedzieć mi o tym coś więcej?” Jeżeli mówiłam: „Nieustanne patrzenie na tę pierdoloną
ścianę doprowadza mnie do szału”, on odpowiadał: „Czy mogłabyś powiedzieć mi o tym coś
więcej?” Jeżeli mówiłam: „Nienawidzę tej całej analizy”, on odpowiadał: „Tak?”
Kiedyś zapytałam go: „Dlaczego jest pan taki inny? Kiedyś był pan bardziej
przyjazny”. Na co usłyszałam: „Czy mogłabyś powiedzieć mi o tym coś więcej?”
Psychoanaliza zaczęła się w listopadzie, kiedy podlegałam jeszcze grupie. Pięć razy w
tygodniu dołączałam do stadka pacjentek prowadzonych przez pielęgniarkę do różnych
lekarzy. Jednak większość gabinetów lekarskich znajdowała się w budynku
administracyjnym, stojącym w zupełnie innym miejscu niż oddział maksymalnego
bezpieczeństwa, gdzie urzędował mój analityk. Chodzenie w grupie szybko więc przerodziło
się w męczarnię przypominającą jazdę zatłoczonym autobusem okrężną drogą. Poskarżyłam
się. I przyznano mi przywilej wyjścia docelowego.
Moje godzinne spotkanie u Melvina zaczynało się teraz od telefonowania na mój
oddział i informowania pielęgniarki dyżurnej, że dotarłam na miejsce, a kończyło się
telefonowaniem i informowaniem, że właśnie wyruszam w drogę powrotną.
Melvin nie przepadał za całym tym telefonicznym cyrkiem. Kiedy dzwoniłam, rzucał
mi krzywe spojrzenie. Aparat telefoniczny trzymał zawsze blisko siebie. Za każdym razem
musiałam prosić, żeby przysunął go w moim kierunku.
Możliwe, że złożył jakąś skargę, ponieważ po niedługim czasie przyznano mi
przywilej wychodzenia poza oddział. Co prawda tylko na psychoanalizę, ale zawsze. W
przypadku innych zajęć nadal poruszałam się w grupie.
Kiedy odkryłam tunele, był już grudzień. Razem z Georginą dołączyłyśmy do grupy
pacjentek idących do kafeterii na obiad.
Mówi się, że Krzysztof Kolumb odkrył Amerykę, a Izaak Newton siłę ciążenia, tak
jakby w ogóle nie było Ameryki i siły ciążenia, dopóki nie zwietrzyli ich Kolumb i Newton.
Dokładnie tak samo było z tunelami. Dla nikogo nie były niczym specjalnym, jednak na mnie
zrobiły tak niesamowite wrażenie, że powołałam je do życia.
To było typowe grudniowe popołudnie na bostońskim przedmieściu: cynowe chmury
rozsiewające kropelki deszczu zmieszane z mokrymi płatkami śniegu i wiatr - na tyle
przejmujący, by krzywić twarz w grymasie.
- Tunele - powiedziała pielęgniarka. Wyszłyśmy przez nasze podwójne drzwi i jak
zawsze zeszłyśmy w dół po schodach; ze względów bezpieczeństwa nasz oddział znajdował
się na pierwszym piętrze. W korytarzu na parterze było wiele drzwi, przez jedne z nich
wychodziło się na zewnątrz. Jednak z powodu chłodów pielęgniarka otworzyła inne drzwi i
zeszłyśmy jeszcze jedną kondygnację niżej. Wtedy właśnie otworzyły się przed nami tunele.
Uderzył nas ich cudowny zapach: unosiła się w nich delikatna woń pralni, czystości i
ciepła, nieco naelektryzowana, jakby pochodząca z rozgrzanej instalacji elektrycznej.
Następnie - temperatura tuneli: minimum dwadzieścia siedem stopni Celsjusza i to wtedy, gdy
na zewnątrz był zaledwie jeden stopień, a może nawet poniżej zera, jeśli wziąć pod uwagę
„efekt chłodzenia” wiejącego wiatru (choć wówczas, w tych niewinnych latach
sześćdziesiątych, „efekt chłodzenia” nie był jeszcze „odkryty”, podobnie jak zegarek
cyfrowy). Dalej - ich drżące, żółte światło i żółte płytki ścienne, beczkowe sklepienie nad
głową i najciekawsze: rozwidlenia, zakręty i nie znane odnogi, które kusiły żarzącymi się
żółto otworami, wyglądającymi jak rozwarte, błyszczące paszcze. Tu i ówdzie wśród żółtych
płytek pojawiały się białe tabliczki z napisami: KAFETERIA, ADMINISTRACJA, BLOK
WSCHODNI.
- To kapitalne - powiedziałam.
- Nigdy przedtem tu nie byłaś? - zapytała Georgina.
- Czy one rozciągają się pod całym szpitalem? - zapytałam pielęgniarkę.
- Tak - odparła. - Można nimi dotrzeć w każde miejsce, ale łatwo się zgubić.
- A znaki?
- Nie ma ich zbyt wiele - pielęgniarka zachichotała. Miała na imię Ruth i wszystkie
uważałyśmy, że jako pielęgniarka była całkiem w porządku. - Tu jest znak wskazujący drogę
do BLOKU WSCHODNIEGO, ale idąc dalej tą drogą, natkniemy się na rozwidlenie, przy
którym nie ma już oznakowania.
- I co wtedy?
- Trzeba po prostu znać drogę.
- Mogę przyjść tu sama? - zapytałam. Nie czułam się zaskoczona, gdy Ruth
powiedziała, że nie. Od tamtego dnia tunele stały się moją obsesją.
- Kto zejdzie ze mną do tuneli? - pytałam pielęgniarki każdego dnia. I oto były,
zawsze ciepłe, czyste, pachnące, żółte i pełne obietnic; zawsze pulsujące wodociągiem i
cieplikiem, których rurowe sploty grały z bulgotem, gdy tylko zaczynała krążyć w nich woda.
I wszystko tak doskonale połączone, wszystko toczące się własnym, prywatnym torem,
dokądkolwiek on prowadzi.
- To jak być w mapie, nie wodzić palcem po mapie, ale być w mapie - powiedziałam
któregoś dnia do Ruth, kiedy zabrała mnie do podziemia. - To raczej jak plan czegoś niż samo
to „coś”.
Ruth milczała i wiedziałam, że powinnam przestać mówić, ale nie potrafiłam.
- Wiesz, tu mieści się cała esencja, istota tego szpitala, rozumiesz, co mam na myśli?
- Kończy się czas - odpowiedziała Ruth. - Za dziesięć minut mam kontrolny obchód.
W lutym poruszyłam ten temat u Melvina.
- Wie pan coś o tunelach? - zapytałam.
- Czy mogłabyś powiedzieć mi coś więcej o tunelach? Nie wiedział o nich. Gdyby
wiedział, powiedziałby: „Tak?”
- Pod całym szpitalem rozciąga się sieć tuneli. Wszystkie budynki połączone są
podziemnymi tunelami. Można do nich zejść i przedostać się w każde dowolne miejsce. Jest
tam ciepło, cicho i przytulnie.
- Łono matki - powiedział Melvin.
- Żadne tam łono - zaprzeczyłam.
- Tak. Kiedy Melvin mówił „tak” bez intonacji pytającej, oznaczało to, że mówi „nie”.
- To coś przeciwnego wobec łona - mówiłam. - Łono matki donikąd nie prowadzi. - Z
dużym wysiłkiem myślałam, jak mu to wszystko wytłumaczyć. - Widzi pan, łonem jest sam
szpital, nie można nigdzie się ruszyć, panuje tam ciemność i hałas, i jest się uwięzionym w
jednym miejscu. Tunele są jak szpital, ale bez wszystkich jego niedogodności.
Nic nie powiedział, ja też nie. Potem wpadłam na inny pomysł.
- Przypomina pan sobie, jak wyglądają cienie na ścianie w jaskini?
- Tak. Nie miał pojęcia.
- Platon powiedział, że wszystko na świecie jest tylko cieniem jakiegoś przedmiotu
rzeczywistości, którego nie widzimy, a ten rzeczywisty przedmiot sam w sobie nie jest jak
cień, lecz jak esencja, na przykład, no... - Nie umiałam znaleźć żadnego przykładu. - Na
przykład mojżeszowe tablice.
- Czy mogłabyś powiedzieć coś więcej? Tablice wyraźnie nie były właściwym
przykładem.
- Albo neuroza - powiedziałam, zmyślając szybko. - Na przykład, jestem na coś zła i
to jest ten przedmiot rzeczywisty, ale po mnie widać tylko strach; strach przed tym, że ugryzie
mnie jakiś pies, bo prawda jest taka, że kiedy jestem zła, to sama chciałabym ugryźć
wszystkich dookoła. Rozumie mnie pan?
Kiedy skończyłam, wydało mi się, że zabrzmiało to zupełnie sensownie i
przekonująco.
- Dlaczego jesteś zła? - zapytał Melvin. Umarł młodo, na wylew. Byłam jego pierwszą
„analityczną” pacjentką, o czym dowiedziałam się dopiero rok po wyjściu ze szpitala, gdy
ostatecznie przerwałam psychoanalizę. I miałam już to, na co czekałam: cały ten bałagan z
cieniami na skale.
PIĘTNOGRAFIA
Oficjalny adres szpitala brzmiał następująco: 115 Mill Street. Chodziło o to, żeby ci
spośród nas, którzy czuli się na tyle dobrze, by podjąć pracę, lecz nie dość dobrze, by opuścić
szpital, mieli podkładkę, składając podania o zatrudnienie. Prawdę mówiąc, adres 115 Mill
Street stanowił osłonę w równym stopniu jak adres 1600 Pennsylvania Avenue.
- Tak... zobaczmy... co tu mamy... ma pani dziewiętnaście lat i mieszka przy 1600
Pennsylvania Avenue... Hej! to przecież adres Białego Domu!
Mniej więcej tak reagowali nasi potencjalni pracodawcy, widząc nasze podania o
pracę, tyle że bez owej krztyny humoru.
Adres 115 Mill Street jest bardzo sławny w całym Massachusetts. Podanie o pracę,
wynajęcie mieszkania, zrobienie prawa jazdy - z wszystkim tym wiązały się niemałe
problemy. Na formularzu, który należało wypełnić przy zdawaniu egzaminów na prawo
jazdy, figurowało nawet pytanie: „Czy byłeś kiedykolwiek hospitalizowany w związku z
chorobą psychiczną?” Ależ skąd! Po prostu tak kocham Belmont, że postanowiłam
wprowadzić się pod adres 115 Mill Street.
- Mieszkasz na Mill Street sto piętnaście? - zapytał mnie człowiek o ziemistej karnacji,
właściciel sklepiku „Wszystko do szycia” na Harvard Square, gdzie złożyłam podanie o
pracę.
- Uhm.
- A od kiedy ty tam właściwie mieszkasz?
- Hmm, od jakiegoś czasu. - Machnęłam ręką pokazując, że przeszłość mam przecież
za sobą.
- Domyślam się, że od jakiegoś czasu nie miałaś także pracy?
- Rozbawiony oparł się ramieniem o ścianę. - Nie. Miałam co nieco do przemyślenia.
Moje podanie zostało odrzucone.
Kiedy wychodziłam ze sklepiku, nasze spojrzenia sczepiły się na ułamek sekundy.
Obrzucił mnie wzrokiem pełnym najskrytszej intymności tak, że aż skurczyłam się ze strachu.
Wiem, co z ciebie za jedna - mówiły jego oczy.
Kim, u licha, byłyśmy, że tak szybko i tak trafnie można było nas rozpoznać?
Prawdopodobnie byłyśmy kimś lepszym niż przed hospitalizacją. Na pewno byłyśmy
starsze i mniej pewne siebie. Wiele z nas spędziło szpitalne lata, krzycząc i sprawiając
przeróżne kłopoty, a teraz miało ochotę zacząć coś nowego. Zaocznie wszystkie nauczyłyśmy
się cenić wolność i zrobiłybyśmy wszystko, co w naszej mocy, by ją dostać i nie wypuścić już
z rąk. Pytanie tylko: co potrafiłyśmy robić potem?
Czy potrafiłyśmy wstawać każdego ranka, brać ciepły natrysk, nakładać na siebie
spodnie i bluzkę i iść do pracy? Czy potrafiłyśmy spokojnie, logicznie myśleć? Czy
potrafiłyśmy nie wypowiadać szalonych słów, jeśli przychodziły nam do głowy?
Niektóre z nas potrafiły, inne nie, jednak w rozumieniu świata wszystkie nosiłyśmy
takie samo piętno. Odmienność zawsze wzbudza zainteresowanie: czy mnie także może
spotkać coś takiego? Im mniej prawdopodobne, że przytrafi ci się jakaś okropna rzecz, tym
mniejszy lęk przed wyobrażaniem jej sobie lub przyglądaniem się jej. Ktoś, kto nie gada do
siebie albo nie wpatruje się w dal nieobecnym wzrokiem, wzbudza zatem większy niepokój,
niż ktoś, kto to robi. Ktoś, kto zwykle zachowuje się „normalnie”, zadaje sobie wtedy
niespokojne pytanie: jaka jest różnica między tą osobą a mną? A to pytanie prowadzi do
następnego: co trzyma mnie z dala od domu wariatów? To wyjaśnia, dlaczego wszechobecne
piętno jest tak chętnie rozpoznawalne i pełni tak użyteczną funkcję.
Niektórzy ludzie są bardziej wystraszeni od innych.
- Przesiedziałaś prawie dwa lata w domu wariatów? Do diaska, dlaczego cię tam
wpakowali? Trudno w to uwierzyć!
Tłumaczenie: jeśli ty jesteś szalona, to i ja muszę być szalony, ale przecież nie jestem,
w twoim przypadku zaszła więc jakaś pomyłka.
- Przesiedziałaś prawie dwa lata w domu wariatów? A co było z tobą nie w porządku?
Tłumaczenie: chcę poznać wszystkie szczegóły szaleństwa, żeby upewnić się, że sam nie
jestem stuknięty.
- Przesiedziałaś prawie dwa lata w domu wariatów? Hmmm... a kiedy? Tłumaczenie:
jesteś jeszcze zakażona? Przestałam się przyznawać. Z mówienia nie miałam żadnego
pożytku. Im dłużej zachowywałam tajemnicę, tym bardziej problem niknął w dali; moje , ja”,
które przebywało w szpitalu, stawało się ledwie widocznym punkcikiem, a moje ,ja”, które
postanowiło się nie przyznawać, stawało się duże, silne i ciągle czymś zaabsorbowane.
Powoli i ja sama zaczęłam odczuwać odmienność tych napiętnowanych. Szaleńcy:
dobrze umiałam wyróżnić ich z tłumu i nie chciałam mieć z nimi nic wspólnego. I nadal nie
chcę. Nie potrafię znaleźć trafnych, uspokajających odpowiedzi na te potworne pytania, które
stawiają.
Nie pytajcie mnie! Nie pytajcie mnie, czym jest życie albo jak poznajemy
rzeczywistość, albo dlaczego w życiu jest tyle cierpienia. Nie mówicie mi o tym, jak realne
jest nic, jak wszystko okryte jest bezkształtną galaretą, błyszczącą niczym olejek do opalania
rozlany na słońcu. Nie chcę słyszeć ani o tygrysach w kącie pokoju, ani o aniele śmierci, ani o
telefonach od Jana Chrzciciela. Do mnie też mógłby zadzwonić. Ale ja i tak nie podniosę
słuchawki.
Jeśli ja, która jeszcze tak niedawno budziłam wstręt, jestem teraz tak daleko od mego
szalonego ,ja”, to jak daleko jesteś ty, który nigdy nie budziłeś wstrętu? I jak głęboko sięga
twój wstręt do napiętnowanych odmiennością?
NOWE RUBIEŻE OPIEKI DENTYSTYCZNEJ
Mój półtoraroczny wyrok powoli dobiegał końca i nadszedł czas, by zaplanować sobie
przyszłość. Miałam już prawie dwadzieścia lat.
Dotychczas w życiu wykonywałam dwa zawody: najpierw przez trzy miesiące
sprzedawałam żaroodporne zestawy kuchenne do gotowania wykwintnych potraw (w dużej
mierze potłukłam je, upuszczając na podłogę); a za drugim razem pisałam na maszynie w
kadrach uniwersytetu Harvarda, gdzie przyprawiałam studentów o zawrót głowy, wysyłając
im błędne rachunki za czesne; na przykład zamiast „tysiąc dziewięćset dolarów” wpisywałam
„dziesięć tysięcy dziewięćset”.
Popełniałam błędy, ponieważ panicznie się bałam kierownika. Był to elegancki i
bardzo atrakcyjny Murzyn, który przez całe osiem godzin krążył wśród maszynistek i zerkał
im przez ramię na to, co piszą. A w dodatku palił. Kiedy ja zapaliłam papierosa, natychmiast
na mnie naskoczył.
- Nie wolno palić - rzucił oschle.
- Pan pali.
- Ale maszynistkom nie wolno tu palić. Rozejrzałam się dookoła, wszystkie
maszynistki były kobietami. Kierownicy byli mężczyznami.
Wszyscy kierownicy palili papierosy, ale maszynistkom nie było wolno.
O dziesiątej piętnaście, podczas pierwszej przerwy w pracy, w żeńskiej toalecie
tłoczyły się maszynistki pośpiesznie palące papierosy.
- Nie możemy palić w korytarzu? - zapytałam. Koło toalety stała popielniczka. Ale
nie, musiałyśmy palić w toalecie. Kolejnym problemem był sposób ubierania się.
- Żadnych spódnic mini - ostrzegł kierownik. To zarządzenie już w ciągu pierwszych
dni wpędziło mnie w tarapaty, ponieważ w domu miałam wyłącznie takie spódniczki, a do
pierwszej wypłaty było daleko.
- Dlaczego? - zapytałam.
- Żadnych mini - powtórzył kierownik. W poniedziałek afera z paleniem, we wtorek
zarządzenie w sprawie spódnic, a w środę włożyłam czarną spódniczkę mini, czarne, obcisłe
rajstopy i z nadzieją w sercu wyszłam do pracy.
- Żadnych mini - usłyszałam znowu. Wymknęłam się do łazienki na szybkiego
papierosa.
- Palenie tylko w czasie przerwy - burknął w moim kierunku kierownik, kiedy
wróciłam do biurka.
I wtedy zaczęłam popełniać te swoje błędy rachunkowe. W czwartek kierownik, paląc,
przywołał mnie do siebie.
- Wypisujesz błędne rachunki - powiedział. - To niedopuszczalne.
- Gdybym mogła palić - odpowiedziałam - nie robiłabym tylu błędów. Potrząsnął
przecząco głową. W piątek nie przyszłam do pracy, ani nie zadzwoniłam. Leżałam w łóżku i
rozmyślałam o pracy w kadrach. Im więcej o niej myślałam, tym bardziej wydawała się ona
absurdalna. Nie mogłam poważnie traktować tych wszystkich zarządzeń. Śmiać mi się
chciało, gdy przypomniałam sobie stłoczone w ciasnej, zadymionej toalecie palące
maszynistki.
Ale to była moja praca. I co więcej, byłam pracownicą, której z trudem przychodziła
akceptacja obowiązujących przepisów. Każdy inny pracownik akceptował przepisy.
Czy to była oznaka szaleństwa?
Myślałam o tym przez cały weekend. Miałam świra czy miałam rację? W tysiąc
dziewięćset sześćdziesiątym siódmym roku trudno było znaleźć na to pytanie właściwą
odpowiedź. Zresztą trudno znaleźć ją także teraz, ponad ćwierć wieku później.
Seksizm! Oczywiście, to czysty seksizm - czyż nie jest to właściwa odpowiedź?
Prawda, to był seksizm. Jednak kłopoty z paleniem papierosów mam także dzisiaj.
Tyle że dzisiaj mówi się na to: moda na niepalenie. To jeden z powodów, dla których
zostałam pisarką; by móc w spokoju wypalić papierosa.
- Chcę zostać pisarką - powiedziałam, kiedy opiekunka społeczna zapytała mnie w
szpitalu, co mam zamiar robić po powrocie do normalnego życia.
- To przyjemne hobby, ale jak masz zamiar zarabiać na życie? Nie lubiłyśmy się z
moją opiekunką społeczną. Nie lubiłam jej, ponieważ nie rozumiała, że to jestem ja, że chcę
być pisarką, że nie będę już wystukiwała na maszynie rachunków dla studentów ani
sprzedawała żaroodpornych półmisków au gratin, ani nie będę robiła żadnych innych
podobnych głupstw. A ona nie lubiła mnie, ponieważ byłam arogancka, nie chciałam z nią
współpracować, a co najgorsze, nadal byłam stuknięta, czego dowód dawałam, chcąc zostać
pisarką.
- Laborant dentystyczny - orzekła w końcu. - Proszę, tu jest skierowanie. Przyuczenie
do zawodu trwa tylko rok. Jestem pewna, że opanujesz wszystkie obowiązki.
- Ale pani nie rozumie... - zaczęłam.
- Nie, to ty nic nie rozumiesz - ucięła.
- Nienawidzę dentysty.
- To czysta i przyjemna praca. Musisz spojrzeć na życie realnie.
- Valerie - skarżyłam się później na oddziale - ona chce, żebym została laborantką
dentystyczną. To w ogóle nie wchodzi w rachubę.
- Och! - Valerie chyba też nic nie rozumiała. - Cóż w tym złego? To przyjemna, czysta
praca. Szczęściem ktoś poprosił mnie o rękę i wyszłam ze szpitala. W tysiąc dziewięćset
sześćdziesiątym ósmym nikt nie miał kłopotów ze zrozumieniem wagi oświadczyn.
TOPOGRAFIA PRZYSZŁOŚCI
Święta Bożego Narodzenia w Cambridge. Studenci tutejszego uniwersytetu Harvarda
wyjechali na święta do swoich rodzin w Oregonie i Nowym Jorku, a studenci z uniwersytetów
Reed w Oregonie i Columbia w Nowym Jorku przyjechali do Cambridge.
Brat mojego przyjaciela, który miał później umrzeć gwałtowną śmiercią - wtedy
jeszcze nie mogliśmy o tym wiedzieć, śmierć przyszła po dwóch latach - zabrał mnie do kina,
gdzie poznałam swego przyszłego męża. Nasz ślub odbył się również po dwóch latach.
Spotkaliśmy się przed wejściem do kina Brattle Theatre. Grali tam francuski film pod
tytułem Les Enfants du Paradis. Tamtego wieczoru w przejrzystym, orzeźwiającym,
grudniowym powietrzu całe Cambridge wydawało się rajem. Na ruchliwych, oświetlonych
neonami ulicach przechodnie dokonywali świątecznych zakupów. Prószył drobny śnieżek,
którego delikatne płatki ginęły w jasnych włosach mojego przyszłego męża. Chodzili razem
do ogólniaka; brat mojego przyjaciela, nad którym wisiało fatum, i on. Na święta przyjechał
do Cambridge z Oregonu.
Usiadłam pomiędzy nimi na balkonie, gdzie można było zapalić papierosa. Mój
przyszły mąż położył rękę na mojej dłoni długo przed sceną, w której Baptiste gubi w tłumie
swoją Garance. I trzymał mnie za rękę jeszcze wtedy, gdy już wychodziliśmy z kina. Brat
mojego przyjaciela taktownie zostawił nas we dwoje; w mroźnym, zaśnieżonym, wieczornym
Cambridge.
Mój przyszły mąż nie chciał zostawić mnie samej. Działał jeszcze urok filmu, a
Cambridge było tamtego wieczoru piękne, pełne życia i wielu różnych możliwości.
Spędziliśmy wspólnie noc w mieszkaniu, którego użyczył mu kolega.
Potem on wrócił do Reed w Oregonie, a ja wróciłam do sprzedawania wyciskaczy do
czosnku i foremek do wypieku magdalenek. Wkrótce przyszłość zaczęła zamykać się nade
mną i szybko o nim zapomniałam.
On jednak nie zapomniał o mnie. Kiedy wiosną skończył studia i powrócił do
Cambridge, odnalazł mnie w szpitalu. Powiedział, że latem wyjeżdża do Paryża, ale do mnie
napisze. Zapewniał, że nie zapomni napisać.
Nie przywiązywałam do tych obietnic większej wagi. On miał przed sobą przyszłość,
ja nie.
Kiedy wrócił z Paryża, nie był to dla mnie najlepszy czas. Opuszczała nas Torrey,
dręczył mnie lęk o moje kości, dręczyło mnie pytanie, ile czasu strwoniłam na fotelu
dentystycznym. Nie chciałam się z nim widzieć, powiedziałam pielęgniarce, że mam zły
humor.
- To niemożliwe, jestem wściekła.
Rozmawialiśmy jednak przez telefon. Przenosił się do Ann Arbor. Nie zrobiło to na
mnie większego wrażenia.
Ann Arbor nie przypadło mu do gustu. Wrócił osiem miesięcy później i znowu chciał
się ze mną widzieć.
Miałam lepszy okres, przyznano mi już wiele przywilejów. Wychodziliśmy do kina,
gotowaliśmy u niego w mieszkaniu obiad, w wiadomościach o siódmej wieczorem
oglądaliśmy liczenie ciał w Wietnamie, a o wpół do dwunastej wzywaliśmy taksówkę i
wracałam do szpitala.
Latem tego roku na dnie szybu windy znaleziono ciało brata mojego przyjaciela. To
było gorące lato, ciało częściowo było już rozłożone. W tym miejscu skończyła się jego
przyszłość; na dnie szybu, w upalny dzień.
Któregoś wrześniowego wieczoru wróciłam do szpitala wcześniej niż zwykle, przed
jedenastą. W pokoju zastałam Georginę i Lisę.
- Zapytał mnie, czy zechcę zostać jego żoną - powiedziałam.
- Co powiedziałaś? - zapytała Georgina.
- Zapytał mnie, czy zechcę zostać jego żoną - powtórzyłam. Kiedy mówiłam to po raz
drugi, czułam się jeszcze bardziej zaskoczona.
- Ale jemu! Co powiedziałaś jemu?
- Powiedziałam: tak.
- Naprawdę chcesz za niego wyjść? - zapytała Lisa.
- Naprawdę - potwierdziłam, choć nie byłam tego tak zupełnie pewna.
- A potem co?
- Co masz na myśli?
- No, co będzie potem, kiedy się już pobierzecie?
- Nie wiem - odparłam. - Nie myślałam o tym.
- To lepiej pomyśl - poradziła mi Lisa. Spróbowałam. Zamknęłam oczy i pomyślałam
o nas, jak jesteśmy w kuchni, mieszamy w garnkach,
kroimy jarzyny, pomyślałam o pogrzebie naszego przyjaciela, o tym, jak wychodzimy
do kina.
- Nic - orzekłam. - Cisza. Po prostu nie wiem. To tak, jakbym nagle odpadła od skały.
- Zaśmiałam się. - Śmiem przypuścić, że kiedy wyjdę za mąż, moje życie zatrzyma się.
Nie zatrzymało się. I nie było spokojne. A w końcu straciłam go. Zrobiłam to celowo.
Tak jak Garance zgubiła w tłumie Baptiste'a. Czułam, że jest mi potrzebna samotność.
Chciałam samodzielnie wkroczyć w przyszłość.
UMYSŁ A MÓZG
Bez względu na to, jak to nazywamy - umysł, dusza czy charakter - chcielibyśmy
myśleć, że posiadamy w sobie coś więcej niż tylko zbiór neuronów, który nas „ożywia”.
Jednak wiele z tego, co nazywamy umysłem, jest po prostu mózgiem. Pamięć to
szczególne odwzorowanie zmian komórkowych, jakie zachodzą w odpowiednich miejscach
wewnątrz głowy. Nastrój to efekt takiej, a nie innej mieszaniny przekaźników neuronowych.
Za dużo acetylocholiny, za mało serotoniny i masz depresję.
Co zatem pozostaje dla umysłu?
Od niedoboru serotoniny do myślenia, że świat jest „stary, nudny i nic niewart”
prowadzi długa droga; a jeszcze dłuższa do napisania sztuki o człowieku, którym takie myśli
targają. Gdzieś tutaj jest pole działania umysłu. Coś podejmuje się przetłumaczenia tego
neurologicznego klekota.
Ale czy ów tłumacz jest nie ucieleśniony, metafizyczny? Czy nie jest to raczej jakaś
liczba - i to ogromna - różnych funkcji mózgu pracujących równolegle? Jeśliby całą tę siatkę
drobnych, symultanicznych czynności, które składają się na myśl, zidentyfikować,
uszeregować i sporządzić z niej wielką mapę, to „umysł” mógłby być widzialny.
Tłumacz jest absolutnie przekonany, że nie można sporządzić takiej mapy i nie można
zobaczyć umysłu. „Twoim umysłem jestem ja” - mówi. „Nie możesz rozebrać mnie na
dendryty i synapsę”.
Jest pełen pretensji i różnych racji. Mówi na przykład: „Wpadłaś w depresję z powodu
stresu w pracy”. (Nigdy nie powie: „Wpadłaś w depresję z powodu niedoboru serotoniny”).
Jednak czasami jego przekłady nie budzą wiary, na przykład kiedy zatniesz się w
palec, a on zaczyna wrzeszczeć: „Umrzesz!”
Czasami jego pretensje są mało prawdopodobne, kiedy na przykład twierdzi, że
„dwadzieścia pięć czekoladowych ciasteczek w zupełności zastąpi ci dobry obiad”.
Często sam nie wie, co gada. A kiedy w końcu decydujesz, że on się myli, to
właściwie kto albo co podejmuje wtedy tę decyzję? Jakiś inny, nadrzędny tłumacz?
Właściwie dlaczego poprzestawać na dwóch? W tym tkwi problem całego modelu. On
nie ma końca. Każdy tłumacz potrzebuje szefa, przed którym złożyłby raport.
Jednak przy okazji tego modelu coś określa nam istotę naszego doświadczania
świadomości. Jest myśl, ale jest również myślenie o tej myśli i nie wydaje się, by były to dwie
te same rzeczy. Myśl i myślenie o myśli muszą być odzwierciedleniem zupełnie różnych stron
funkcjonowania mózgu.
Chodzi o to, że mózg mówi do siebie, a mówiąc do siebie, modyfikuje swoją
percepcję. Aby sporządzić nową wersję takiego nie - całkiem - fałszywego - modelu, należy
wyobrazić sobie pierwszego tłumacza jako korespondenta zagranicznego wysyłającego
relacje ze świata - przy czym świat oznacza w tym wypadku wszystko to, co jest na zewnątrz
lub wewnątrz naszego ciała, nie pomijając takich spraw jak poziom serotoniny w mózgu.
Natomiast drugi tłumacz to komentator; w krótkich recenzjach prasowych analizuje nadsyłane
relacje. Obaj uzupełniają się w swojej pracy. Komentator potrzebuje faktów, korespondent -
spojrzenia z boku. Obaj mają na siebie wpływ. Obaj prowadzą dialog.
TŁUMACZ PIERWSZY: Ból w lewej nodze, powyżej pięty.
TŁUMACZ DRUGI: Domyślam się, że to z powodu ciasnego obuwia.
TŁUMACZ PIERWSZY: Sprawdzałem. Zdjąłem but. Ciągle boli.
TŁUMACZ DRUGI: Obejrzałeś to?
TŁUMACZ PIERWSZY: Właśnie to robię. Widzę zaczerwienienie.
TŁUMACZ DRUGI: Krwawi?
TŁUMACZ PIERWSZY: Nie.
TŁUMACZ DRUGI: To daj sobie spokój.
TŁUMACZ PIERWSZY: Dobra.
Jednak minutę później nadchodzi kolejna relacja.
TŁUMACZ PIERWSZY: Ból w lewej nodze, powyżej pięty.
TŁUMACZ DRUGI: Przecież wiem.
TŁUMACZ PIERWSZY: Ciągle boli. I jest małe zgrubienie.
TŁUMACZ DRUGI: To pęcherzyk. Daj sobie spokój.
TŁUMACZ PIERWSZY: Dobra.
Dwie minuty później.
TŁUMACZ DRUGI: Nie wyciskaj!
TŁUMACZ PIERWSZY: Przyniesie mi ulgę, jeśli go przebiję.
TŁUMACZ DRUGI: Tylko ci się zdaje. Zostaw go.
TŁUMACZ PIERWSZY: Dobra. Ale ciągle boli.
Wydaje się, że choroba psychiczna może polegać na problemie w komunikowaniu się
między obu tłumaczami.
Oto klasyczny przykład komunikacyjnego zagubienia.
TŁUMACZ PIERWSZY: W rogu pokoju stoi tygrys.
TŁUMACZ DRUGI: To nie tygrys, tylko biurko.
TŁUMACZ PIERWSZY: Ależ to tygrys! To tygrys!
TŁUMACZ DRUGI: Nie bądź śmieszny, podejdź i dobrze się przypatrz.
Wtedy wszystkie dendryty, neurony, poziomy serotoniny i acetylocholiny, a także
tłumacze, gromadzą się i pędzą truchtem w róg pokoju.
Jeśli nie jesteś wariatem, argumentacja drugiego tłumacza, że mamy do czynienia z
biurkiem, trafi do przekonania pierwszemu. Jeśli jednak jesteś wariatem, przeważy opinia
pierwszego tłumacza, że mamy do czynienia z tygrysem.
Problem w tym, że pierwszy tłumacz naprawdę widzi tygrysa. Na drodze transmisji
między neuronami następuje jakiś defekt. Albo powołane do misji substancje chemiczne są
niewłaściwe, albo impulsy przewodzone są niewłaściwym torem. Prawdopodobnie zdarza się
to nader często, jednak zawsze w porę do akcji wkracza drugi tłumacz i naprawia defekty.
Pomyśl, że siedzisz w pociągu stojącym na stacji, obok stoi drugi pociąg zmierzający
w przeciwnym kierunku i ten drugi pociąg rusza. Jesteś przekonany, że to twój pociąg jest w
ruchu. Stukot kół tego drugiego pociągu brzmi jak stukot kół twojego pociągu i widzisz też,
że drugi pociąg powoli zostaje z tyłu. Może minąć jakiś czas - może z pół minuty - zanim
drugi tłumacz wyłowi błąd w mylnym rozumowaniu pierwszego tłumacza i skoryguje go.
Minie tyle czasu, ponieważ bardzo trudno jest podważać słuszność wrażeń zmysłowych.
Wszyscy jesteśmy tak skonstruowani, by im głęboko wierzyć.
Przykład z pociągiem to nie to samo, co optyczna iluzja. Optyczna iluzja odwołuje się
do dwóch różnych rzeczywistości. Nie jest przecież tak, że wazon jest czymś niepoprawnym,
a twarz czymś poprawnym; oba zjawiska rzeczywistości są czymś poprawnym, a mózg
porusza się od jednego wzorca do drugiego i odczytuje je jako różniące się między sobą.
Choć może ci się zrobić słabo od ciągłego poruszania się tam i z powrotem, od wazonu do
twarzy i od twarzy do wazonu, to nie będziesz w stanie podkopać fundamentu, jakim jest
twoje własne poczucie rzeczywistości, przynajmniej nie tak głęboko, jak było to w przypadku
dwóch pociągów na stacji.
Niekiedy, jeśli zorientowałeś się, że w rzeczywistości twój pociąg stoi nadal na stacji,
następne pół minuty możesz przeżyć zawieszony w próżni między dwiema krainami
świadomości: jedną, która już wie, że twój pociąg się nie porusza, i drugą, która czuje jeszcze,
że jednak się porusza. Możesz przemykać cicho między obiema percepcjami i poczuć coś w
rodzaju psychicznego zawrotu głowy. A jeśli tak się stanie, to wkroczysz na ziemię
szaleństwa - miejsce, gdzie każde fałszywie odebrane wrażenie nosi wszelkie znamiona
rzeczywistości.
Freud powiedział, że psychotyków nie sposób poddać analizie, ponieważ nie potrafią
odróżnić fantazji od rzeczywistości (przykład biurka i tygrysa), a analiza opiera się właśnie na
takim rozróżnieniu. Pacjent musi uporządkować sobie te częste, fantazyjne twierdzenia
pierwszego tłumacza i w obecności drugiego tłumacza uważnie je rozpatrzyć. Cała nadzieja w
tym, że drugi tłumacz ma - albo szybko uczy się, że musi mieć - wystarczająco dużo poczucia
humoru i intuicji, by potępić część z tych śmiesznych twierdzeń, do których w ciągu paru lat
zdążył przekonać się pierwszy tłumacz.
Teraz widać, dlaczego za dobry znak można uważać wątpienie w to, że jest się
wariatem: taka wątpliwość to swego rodzaju reakcja działającego jak młockarnia drugiego
tłumacza. Bo co się dzieje? Drugi tłumacz mówi tak: „On mówi mi, że to tygrys, aleja nie
jestem przekonany, może ze mną jest coś nie w porządku?” To wystarczająco duża doza
wątpliwości, by wyłuskać ziarno z łuszczyny i by „rzeczywistość” zyskała swój grunt pod
nogami.
Nie ma wątpliwości - nie ma analizy. Ktoś, kto wchodzi do gabinetu analityka,
paplając w kółko o tygrysach, może spodziewać się wyłącznie torazyny w kubeczku, a nie
zaproszenia na kanapę.
W chwili, kiedy lekarz postanawia zaordynować torazynę, co się dzieje z jego
mentalną mapą choroby umysłowej? Wcześniej lekarz posiadał mapę, skrzętnie podzieloną na
ego, superego i id, z całą gamą pokręconych, może miejscami poprzerywanych linii, które to
tu, to tam przecinały wszystkie te trzy obszary. Analityk leczył coś, co nazywał umysłem albo
psyche. I oto nagle ma leczyć mózg. Mózg nie ma konfiguracji podobnej do psychiki, a nawet
jeśli ma, to nie w konfiguracji tkwi jego problem. Problemy mózgu są natury chemicznej i
elektrycznej.
„Mózg pełni funkcję testu na rzeczywistość” - mówi analityk. - „Ten mózg, sondując
rzeczywistość, odwala zwykłą fuszerkę, zatem nie mogę go zanalizować, w przeciwieństwie
do innych mózgów - umysłów”.
Coś tu nie gra. Nie można nazwać kawałka owocu jabłkiem, kiedy chce się je spożyć,
a mleczem, kiedy nie chce się go spożyć. Owoc będzie tym samym owocem, bez względu na
to, jakie żywi się wobec niego intencje. W jakim stopniu przekonujące jest kategoryczne
rozróżnienie między tymi mózgami, które rozpoznają rzeczywistość, a tymi, które nie
rozpoznają rzeczywistości? Czy naprawdę mózg nie rozpoznający rzeczywistości różni się od
rozpoznającego rzeczywistość tak bardzo, jak powiedzmy noga od mózgu? Oczywiście, że
nie. Rozpoznawanie powszechnie akceptowanej wersji rzeczywistości to tylko jedna z
miliardów funkcji, jakie pełni mózg.
Jeśli biochemicy byliby w stanie unaocznić fizyczne działanie neuroz (fobii, apatii,
kłopotów z czerpaniem radości z życia), jeśli umieliby dokładnie wskazać związki chemiczne,
impulsy, wewnątrzmózgową konwersację, wymianę informacji odpowiedzialną za
powstawanie tych doznań, to czy wtedy analityk miałby spakować swoje id, ego, superego i,
ustępując pola, przejść na emeryturę?
W pewnej części już ustąpili trochę pola. Depresja, manie, schizofrenia - wszystkie te
dolegliwości, przez długi czas stanowiące w kuracji potężny problem, teraz leczy się
chemicznie. Zażyj dwa razy węglan litu, rano i wieczorem, i nie dzwoń do mnie następnego
dnia, bo nie mamy o czym rozmawiać - to wręcz wrodzone.
Przydałaby się jednak choćby mała próba kooperacji, taka, jaką można dostrzec w
mózgu.
Przez prawie stulecie psychoanalitycy pisywali w swych prasowych recenzjach długie
dysertacje o krainie, której nigdy nie odwiedzali, krainie, która, jak Chiny, pozostawała poza
ich zasięgiem. Nagle ta kraina otworzyła granice i zaroiło się w niej od różnych
zagranicznych korespondentów i neurobiologów, którzy dziesięć razy w tygodniu ślą nowe
relacje, wypełnione nowymi faktami i informacjami. Jednak, jak się wydaje, te dwie grupy
pisarzy, psychoanalitycy i zagraniczni korespondenci - neurobiolodzy, nie czytają nawzajem
swoich prac. A to dlatego, że analitycy piszą o krainie, która nazywa się Umysł, a neurolodzy
wysyłają korespondencje z krainy, która nazywa się Mózg.
ZABURZENIA OSOBOWOŚCI POGRANICZNEJ
Podstawową cechą tego zaburzenia jest przenikający wzorzec niestabilności obrazu
własnego , ja”, relacji interpersonalnych i nastroju, budzący się we wczesnej fazie dorosłości i
obecny w różnorodnych kontekstach.
Wyraziste i trwałe zakłócenie tożsamości jest obecne prawie bez przerwy. Często
rozwija się i uwidacznia w niepewności wobec kilku życiowych problemów, takich jak na
przykład obraz siebie, orientacja seksualna, stawianie celów długoterminowych,
kształtowanie kariery zawodowej, dobór przyjaciół i kochanków bądź kochanek,
przyswajanie wartości ogólnych. Dana osoba często doświadcza takiej niestabilności obrazu
siebie w formie chronicznego poczucia pustki i znudzenia.
Relacje interpersonalne zazwyczaj są nieustabilizowane i intensywne i mogą się
charakteryzować alternacją ekstremów nadidealizacji i niedowartościowania. Takiej osobie
trudno zaakceptować samotność i potrafi ona dokonać szalonego wysiłku, byle tylko uniknąć
rzeczywistego czy wyimaginowanego osamotnienia.
Często występuje też niestabilność afektywna. Mogą o niej świadczyć łatwo
zauważalne skoki nastroju; od poziomu zerowego do nagłej depresji, irytacji albo
rozdrażnienia - zmienny nastrój może trwać kilka godzin albo (choć rzadziej) kilka dni. Na
dodatek osoby te odznaczają się niewymiernie intensywnym gniewem połączonym z częstymi
wybuchami złości i prowokowaniem walki fizycznej. Mają tendencję do zachowań
impulsywnych, zwłaszcza w działaniu potencjalnie zagrażającym im samym, na przykład w
nieopanowanym robieniu zakupów, nadmiernej aktywności psychofizycznej, nieostrożnej
jeździe samochodem, uprawianiu seksu z przygodną osobą, kradzieży w sklepie czy
zachłannej żarłoczności.
W ostrzejszej formie tego zaburzenia często pojawiają się nawracające groźby
samobójstwa lub samookaleczenia, formułowane za pomocą gestów lub zachowania (na
przykład rozdrapywanie ręki). Takie działanie może mieć na celu manipulowanie innymi,
może wynikać z intensywnej złości lub też może stanowić przeciwdziałanie wobec poczucia
„drętwoty” i depersonalizacji, które to wrażenia pojawiają się w okresie maksymalnego
nasilenia stresu.
Cechy towarzyszące. Niejednokrotnie zaburzeniu osobowości pogranicznej
towarzyszy wiele cech innego rodzaju zaburzeń osobowościowych, takich jak schizotypowe,
narcystyczne, histrioniczne oraz antyspołeczne zaburzenia osobowościowe. W wielu
przypadkach konieczne jest postawienie więcej niż jednej diagnozy. Często da się
zaobserwować społeczną przekorę i jednocześnie postawę generalnie pesymistyczną.
Nierzadko występuje alternacja poszukiwania uzależnienia się od kogoś i polegania na sobie
samym. W okresie maksymalnego nasilenia stresu pojawiają się krótkotrwałe symptomy
psychotyczne, jednak ich dotkliwość jest zbyt mała lub też trwają one niewystarczająco
długo, by z całym przekonaniem móc postawić dodatkową diagnozę.
Osłabienie. Często następuje znaczące dla danej osoby zakłócenie funkcjonowania w
środowisku społecznym i środowisku pracy.
Komplikacje. Możliwe są następujące komplikacje: dystymia (neuroza depresyjna),
głęboka depresja, nadmierna aktywność psychofizyczna, a także zaburzenia psychotyczne, jak
na przykład krótkotrwała psychoza reaktywna. Może też nastąpić przedwczesna śmierć
będąca wynikiem próby samobójczej.
Odniesienie względem płci. Występowanie zaburzenia najczęściej stwierdza się wśród
kobiet.
Powszechność występowania. Osobowość pograniczna jest dość powszechnym
zaburzeniem.
Podatność na chorobę i wpływ środowiska rodzinnego. Brak danych.
Różnicowanie. Podobny wizerunek kliniczny zarysowuje się w przypadku zaburzenia
tożsamości, jednak diagnoza zaburzenia osobowości pogranicznej przejmuje diagnozę
zaburzenia tożsamości, o ile ta spełnia wszystkie kryteria diagnozy zaburzenia osobowości
pogranicznej, to znaczy: dolegliwości utrzymują się przez dłuższy okres, następuje ich
wzajemne przenikanie i zachodzą uzasadnione obawy, że nie da się ich opanować na
pierwszym stopniu rozwojowym.
MOJA DIAGNOZA
Tak przedstawiały się postawione mi zarzuty. Ale o tym wszystkim dowiedziałam się
dopiero dzisiaj - po ponad pięciu latach. Wtedy mówiono mi o zaburzeniach charakteru.
Musiałam postarać się o adwokata, który pomógł mi wydostać ze szpitala moje
kartoteki; musiałam zapoznać się z rubryką „32a” w formularzu Al „Historii choroby”, a
także z rubryką G na „Karcie wypisu na wizyty okresowe” oraz z rubryką B w części IV
„Historii choroby”; a potem musiałam odszukać w bibliotece egzemplarz podręcznika
Diagnostic and Statistical Manual of Mental Disorders, zajrzeć do rozdziału o zaburzeniach
osobowościowych i przeczytać, co tak naprawdę o mnie wtedy myślano.
To dość trafny obraz mojej osoby, gdy miałam osiemnaście lat, jeśli nie liczyć
nieostrożnej jazdy samochodem i zachłannej żarłoczności. Trafny, ale niepełny. Oczywiście,
autorom opracowania nie chodziło o kreślenie pełnego obrazu. Nie jest to nawet studium
przypadku. To raczej zbiór wskazówek i uogólnień pozwalających scharakteryzować chorobę.
Kusi mnie, by obalić te teorie, ale mogłabym być znowu posądzona o „bronienie się
przed faktami”, „opór” i tak dalej.
Wszystko, co mogę zrobić, to dać własny opis: sporządzić swoje własne przypisy do
postawionej mi diagnozy.
„...Niepewność wobec kilku życiowych problemów, takich jak na przykład obraz
siebie, orientacja seksualna, stawianie celów długoterminowych lub kształtowanie kariery
zawodowej, dobór przyjaciół i kochanków bądź kochanek...” Spodobała mi się ta ostatnia
fraza. Jej niezgrabność („dobór” to chyba zbyteczne słowo) staje się tu istotą rzeczy i dodaje
znaczenia. Mnie zawsze dręczy niepewność. Czy ten człowiek ma być przyjacielem bądź
kochankiem, jakiego rzeczywiście chcę sobie dobrać? To pytanie zadaję sobie zawsze, ilekroć
poznaję nową osobę. Czarujący, ale trywialny; ma dobre serce, ale jest trochę
konwencjonalny, zbyt przystojny; fascynujący, ale zapewne nie można na nim polegać, i tak
dalej... Jak sądzę, mam swój własny udział wśród tych, na których nie można polegać. Czy
ktoś ma większy? Ile osób złożyłoby się na więcej niż mój udział?
Mniej niż w przypadku kogoś, komu nigdy nie powiedziano, że ma osobowość
pograniczną?
Tu tkwi sedno mojego problemu.
Gdyby moja diagnoza mówiła o chorobie dwubiegunowej, można by inaczej
potraktować mnie i całą tę historię. To tylko kwestia chemii, powiedziałbyś sobie, psychoza
maniakalno - depresyjna, węglan litu i tyle. Ja sama, jako osoba, w pewnym sensie nie
mogłabym być obwiniana. A schizofrenia - o, tu przeszedłby po plecach zimny dreszcz.
Jakkolwiek by było, to jest w końcu prawdziwe szaleństwo. Nie można „wyleczyć się” ze
schizofrenii. Musiałbyś zastanawiać się, ile z tego, co mówię, jest prawdą, a ile fantazją.
Upraszczam, wiem. Ale te słowa na wszystkim kładą swe piętno. To, że byłam
zamknięta, też na wszystkim kładzie piętno.
Czym właściwie jest osobowość pograniczna?
Wygląda na to, że jest to stacja na drodze od neurozy do psychozy. Złamana, ale
jeszcze nie rozczłonkowana psyche. Choć jeśliby zacytować mego postmelvinowego
psychiatrę: „Tak nazywa się ludzi znużonych stylem życia”.
On mógł to powiedzieć, bo jest lekarzem. Mnie nikt by nie uwierzył.
Pewien analityk, którego znam od lat, powiedział kiedyś: „Freud i krąg jego uczniów
zakładał, że wszyscy ludzie to histerycy, potem w latach pięćdziesiątych uważano, że ludzie
to psychoneurotycy, a ostatnio mówi się, że każdy ma osobowość pograniczną”.
Kiedy poszłam do księgarni na róg ulicy, by sprawdzić w podręczniku, co piszą o
mojej diagnozie, przyszło mi na myśl, że być może po dwudziestu pięciu latach nic już na ten
temat nie znajdę. Z takich książek wyrzucają różne rzeczy, na przykład wyrzucono
homoseksualizm. Jeszcze nie tak dawno niejeden spośród moich przyjaciół zostałby w tej
książce udokumentowany. Cóż, jednak dzisiaj ich przypadki zostały pominięte - mój nie.
Może za następne dwadzieścia pięć lat także po mnie nie będzie śladu w tego typu
podręcznikach.
„...Niestabilność obrazu własnego «ja», relacji interpersonalnych i nastroju [...]
niepewność wobec [...] stawiania sobie celów długoterminowych lub kształtowania kariery
zawodowej...” Czy w taki sposób nie można by opisać okresu dojrzewania? Posępna,
płochliwa, zmienna, rozkapryszona, strojąca nieustanne fanaberie: krótko mówiąc, osoba nie
do zniesienia.
„...Groźby samobójstwa lub samookaleczenia, formułowane za pomocą gestów lub
zachowania (na przykład rozdrapywanie ręki)”. Pominęłam trochę tekstu, ale kiedy
siedziałam w księgarni na podłodze i czytałam książkę, właśnie to zdanie wprawiło mnie w
największe osłupienie. Rozdrapywanie ręki! Proszę, a byłam pewna, że sama to wymyśliłam.
Obtłukiwanie ręki, mówiąc ściślej.
Właśnie tutaj ludzie przestają mnie rozumieć. Za takie coś wędruje się na oddział
zamknięty. Choć nikt nie wiedział, że to robiłam. Nie powiedziałam nikomu, dopiero dzisiaj.
Miałam składany leżak. W latach sześćdziesiątych w Cambridge wszyscy mieli
składane leżaki. Metalowe kanty odwróconego leżaka idealnie nadawały się do obtłukiwania
sobie ręki. Próbowałam już rozbijać popielniczki i chodzić boso po ostrych odłamkach, ale
nigdy nie miałam dość odwagi, by stąpać po nich całym swoim ciężarem. Obtłukiwanie ręki -
powolne, systematyczne, bezmyślne - było rozwiązaniem lepszym. Ostateczne okaleczenie
miało charakter skumulowany, każde więc kolejne uderzenie było do wytrzymania.
Rozwiązaniem czego? Cytuję z podręcznika: „Takie działanie [...] może stanowić
przeciwdziałanie wobec poczucia «drętwoty» i depersonalizacji, które to wrażenia pojawiają
się w okresie maksymalnego nasilenia stresu”.
Całe godziny spędziłam przy swoim leżaku, obtłukując sobie dłoń. Robiłam to
wieczorami, jak zwykłą pracę domową. Zrobiłam coś w domu, a następne pół godziny
obtłukiwałam rękę, potem kończyłam coś w kuchni, a przed umyciem zębów i pójściem do
łóżka jeszcze raz wracałam do krzesła. Uderzałam w miejscu, gdzie żyły zbiegają się w
jednym punkcie. Trochę opuchło i posiniało, jednak wziąwszy pod uwagę, jak często i mocno
biłam, to ślady zewnętrzne były bardzo niepozorne - co stanowiło dla mnie jeszcze większą
zachętę.
Wcześniej miałam niedługi okres drapania sobie twarzy. Jeśli paznokcie nie były dość
krótkie, trudno było mi potem ukryć ślady. Następnego dnia moja twarz wyglądała naprawdę
szczególnie; spuchnięta i dziwnie przebarwiona. Najpierw drapałam policzki, a potem szłam
do łazienki i nacierałam sobie twarz wodą z mydłem. Może dzięki mydłu nie wyglądałam
jeszcze gorzej. Jednak wyglądałam wystarczająco źle, by ludzie mnie pytali: „Z twoją twarzą
jest coś nie w porządku?” Toteż przerzuciłam się na maltretowanie ręki.
Byłam jak odludek siedzący na pustyni w długiej włosiennicy. Sens tego działania
polegał bowiem w dużej części na tym, że nikt nie wiedział o moim cierpieniu. Gdyby ludzie
dowiedzieli się i wyrazili swój podziw - albo okazali wstręt - umknęłoby w tym wszystkim
coś bardzo ważnego.
Usiłowałam samej sobie wyjaśnić swoje położenie. A było ono takie, że cierpiałam
ból i nikt o tym nie wiedział; nawet mnie samej z trudem przychodziła ta wiedza. Toteż
powtarzałam sobie bez końca: „Zadajesz sobie ból, cierpisz”. Tylko w taki sposób mogłam
przeniknąć do siebie samej („przeciwdziałanie wobec poczucia drętwoty”). Na zewnątrz, w
bardzo widocznym miejscu, w sposób nie do odrzucenia, z niezaprzeczalnym i namacalnym
skutkiem, demonstrowałam sobie swój stan wewnętrzny.
„Często da się zaobserwować społeczną przekorę i jednocześnie postawę generalnie
pesymistyczną”. Ciekawe, co oni mają na myśli, mówiąc o „społecznej przekorze”? Czy
chodzi im o podpieranie się łokciami przy stole? Odmowę podjęcia pracy na stanowisku
laboranta dentystycznego? Czy może o sprawienie zawodu rodzicom, którzy żywili nadzieję,
że podejmę studia na najlepszym uniwersytecie?
Nie podają definicji, czym jest „społeczna przekora”, i ja również nie potrafię takiej
definicji sformułować, wydaje mi się zatem, że w tym punkcie powinnam być skreślona z
listy - jakkolwiek przyznaję się do „postawy generalnie pesymistycznej”. Freud też taką miał.
Zupełnie szczerze mogę natomiast powiedzieć, że moje nieszczęście przemieniło się w
najzwyczajniejsze, pospolite utyskiwanie, zatem, odwołując się do definicji Freuda,
osiągnęłam pełnię zdrowia psychicznego. Na formularzu wypisu ze szpitala, w rubryce
czterdziestej pierwszej, zatytułowanej „Wynik leczenia”, napisano: „Pacjentka wyleczona”.
Wyleczona. Czy moja osobowość przekroczyła tę granicę, czymkolwiek i
gdziekolwiek by ona była, by wreszcie rozpocząć życie zamykające się w obszarze
normalności? Czy przestałam kłócić się z własną osobowością i nauczyłam się stawać w
rozkroku pomiędzy obłąkaniem a normalnością? A właściwie... może miałam zaburzenie
tożsamości? „Podobny wizerunek kliniczny zarysowuje się w przypadku zaburzenia
tożsamości, jednak diagnoza zaburzenia osobowości pogranicznej przejmuje diagnozę
zaburzenia tożsamości, o ile [...] dolegliwości utrzymują się przez dłuższy okres, i [...] nie da
się ich opanować na pierwszym stopniu rozwojowym”. Może więc byłam ofiarą niesłusznego
przejęcia jednej diagnozy przez drugą?
I jeszcze coś w sprawie mojej diagnozy.
„Dana osoba często doświadcza niestabilności obrazu siebie w formie chronicznego
poczucia pustki i znudzenia”. Moje chroniczne poczucie pustki i znudzenia brało się stąd, że
wiodłam życie oparte na własnych nieudolnościach, a miałam ich sporo. Oto niepełna lista
takich nieudolności. Nie potrafiłam i nie chciałam: jeździć na nartach, grać w tenisa i chodzić
na gimnastykę; uczęszczać do szkoły (z wyjątkiem lekcji języka angielskiego i biologii);
pisać wypracowań na żaden z podanych tematów (na angielskim zamiast wypracowań
pisałam wiersze i dostawałam same niedostateczne); składać podań na wyższe studia; nie
umiałam też i nie chciałam w racjonalny sposób wyjaśnić swojej buntowniczej postawy.
Mój obraz siebie wcale nie był niestabilny. Postrzegałam siebie, całkowicie słusznie,
jako osobę, której nie da się wpasować w system społeczny i edukacyjny.
Jednak moi rodzice i nauczyciele nie podzielali tego poglądu. Ich obraz mojej osoby
był oczywiście niestabilny, ponieważ wykraczał poza należyty stan rzeczywistości i opierał
się na rodzicielskich życzeniach i potrzebach. Nie widzieli w moich uzdolnieniach zbyt wielu
wartości - przyznaję, nie miałam ich wiele, ale były one jak najbardziej autentyczne -
wszystko czytałam, nieustannie pisałam i miałam chłopaków na pęczki.
„Dlaczego nie czytasz lektury szkolnej?” - pytano mnie. „Dlaczego nie piszesz
zadanego na jutro wypracowania, tylko jakieś tam swoje wypociny? Co to jest, swoją drogą?
Opowiadanie?” „Dlaczego nie wykorzystujesz swojej energii na naukę w takim samym
stopniu, jak na swoich chłopaków?”
Kiedy byłam w ostatniej klasie, nie szukałam nawet wymówek, nie mówiąc o
jakichkolwiek racjonalnych wyjaśnieniach.
- Gdzie twoje wypracowanie? - pytał mnie nauczyciel historii.
- Nie napisałam. Nie mam nic do powiedzenia na ten temat.
- Mogłaś wybrać sobie inny temat.
- Nie mam nic do powiedzenia na żaden temat z historii. Jeden z moich nauczycieli
powiedział mi, że jestem nihilistką. Chciał mnie tym dotknąć, jednak ja odebrałam to jako
komplement.
Chłopcy i literatura: jak te dwie sprawy mogą wypełniać życie? Jak się okazuje, ja
mogłam z tego żyć; co prawda, w ostatnim czasie mam trochę więcej literatury niż chłopców,
ale - w końcu, jak mi się wydaje, nie można mieć wszystkiego naraz. („Często da się
zaobserwować [...] postawę generalnie pesymistyczną”).
Wtedy nie myślałam o tym, że ja czy ktokolwiek inny mógłby żyć z literatury i
chłopaków. Wydawało mi się, że życie wymaga od człowieka umiejętności, których nie
posiadałam. Konsekwencją tego myślenia było chroniczne poczucie pustki i znudzenia. Były
jednak także bardziej zgubne konsekwencje; uczucie wstrętu do samej siebie, występujące na
przemian z „niewymiernie intensywnym gniewem połączonym z częstymi wybuchami
złości...”
W takim razie, jaki może być wymierny poziom intensywności mojego gniewu, kiedy
ma się poczucie odcięcia od świata? Moje koleżanki z klasy snuły fantazje na temat
przyszłości: prawnik, etnobotanik, mniszka buddyjska (nasza szkoła była bardzo postępową
szkołą). Nawet te najgłupsze, mało interesujące dziewczyny, utrzymujące w klasie tylko
odpowiednią równowagę sił, opowiadały o swoim przyszłym małżeństwie, domu i dzieciach.
Wiedziałam, że nie będę miała nic z tych rzeczy, ponieważ wiedziałam, że ich nie chcę. Ale
czy to znaczyło, że nic nigdy nie będę miała?
Byłam pierwszą osobą w historii szkoły, która po jej ukończeniu nie poszła do
college'u. Oczywiście, co najmniej jedna trzecia moich kolegów i koleżanek nigdy nie
ukończyła college'u. Przed tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym ósmym rokiem ludzie niemal
każdego dnia odpadali ze studiów.
Dzisiaj, kiedy mówię znajomym, że nigdy nie podjęłam studiów, bardzo często
odpowiadają: „Och, to fantastyczne!” Nie pomyślą, że wtedy wcale nie było to takie
fantastyczne. Koleżankom i kolegom z mojej klasy dopiero dzisiaj zdarzy się powiedzieć,
jaka fantastyczna ze mnie dziewczyna. W tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym szóstym byłam
dla nich pariasem.
- Co zamierzasz dalej robić? - pytali mnie wtedy rówieśnicy.
- Pójdę do armii - odpowiedziałam jednemu chłopakowi.
- Och, serio? To może być bardzo interesujące!
- Nie, żartowałam.
- Och, hmm, to znaczy co, nie idziesz do armii? Osłupiałam. Co oni myślą, że kim
jestem? Jestem pewna, że w ogóle niewiele o mnie myśleli. Byłam tą, która nosiła się na
czarno i która naprawdę - słyszałam to z niejednych ust - spała z nauczycielem języka
angielskiego. Wszyscy oni mieli wówczas po siedemnaście lat, byli przygnębieni i
nieszczęśliwi - zupełnie jak ja. Nie mieli czasu zastanawiać się, dlaczego ja byłam ciut
bardziej przygnębiona i nieszczęśliwsza od całej reszty.
Pustka i znudzenie: cóż za niedomówienia. Żyłam wtedy w poczuciu absolutnej
rozpaczy, smutku i depresji.
Czy nie można spojrzeć na to z innej strony? Przecież ponurość w takim wymiarze
daje swego rodzaju luksusy. Aby mieć czas na wylewanie nad sobą żalu, niezbędny był dobry
wikt i opierunek, i dach nad głową. Studia też miałam luksusowe; to znaczy nie miałam ich
wcale. Rodzice chcieli, żebym poszła do college'u, ja nie chciałam - i nie poszłam. Było tak,
jak chciałam. Ci, którzy nie idą na studia, muszą znaleźć sobie pracę. Zgadzałam się z tym.
Powtarzałam to sobie nieustannie. I nawet znalazłam sobie zajęcie: tłuczenie żaroodpornych
zestawów kuchennych do wykwintnych potraw.
Jednak fakt, że nie potrafiłam utrzymać posady, był dla mnie niepokojący.
Prawdopodobnie byłam świrnięta. Przez rok, a może dwa, nie dopuszczałam do siebie takiej
myśli, a koło teraz się zamyka.
Weź się w garść! - mówiłam sobie. Przestań ulegać zachciankom. Nie pobłażaj sobie.
Nic ci nie jest. Po prostu jesteś trochę narwana i trochę niesforna.
Jedną z większych przyjemności, jakie ma człowiek zdrowy psychicznie (bez względu
na to, co by to miało oznaczać), jest to, że spędza on znacznie mniej czasu na rozmyślaniu o
sobie samym.
Ale mam jeszcze kilka przypisów do mojej diagnozy.
„Występowanie zaburzenia najczęściej stwierdza się wśród kobiet”.
Proszę zwrócić uwagę na konstrukcję tego zdania. Nie piszą: „Zaburzenie najczęściej
występuje wśród kobiet”, choć zdanie tak sformułowane nadal budziłoby podejrzenia, jednak
nawet nie starają się ukryć toru rozumowania.
To oczywiste, wiele zaburzeń diagnozowanych przez szpitale najczęściej stwierdzano
u kobiet. Weźmy na przykład „kompulsywność zbliżeń pozamałżeńskich”.
Jak ci się wydaje, ile dziewczyn musi przepieprzyć siedemnastoletni chłopak, żeby
zasłużyć sobie na miano osoby ze skłonnością do „kompulsywnych zbliżeń
pozamałżeńskich”? Trzy? Nie, to za mało. Sześć? Wątpię. Dziesięć? To już byłoby coś,
jednak jak mi się wydaje, liczba ta wahałaby się prawdopodobnie między piętnastoma a
dwudziestoma - być może przy takiej liczbie zaliczonych dziewczyn, także wśród chłopców
stwierdzono by zaburzenie „zbliżeń”, choć jak sięgam pamięcią, nie potrafię przypomnieć
sobie takiego przypadku.
A ilu chłopców musiało przewinąć się przez łóżko siedemnastoletniej dziewczyny?
Ze znajdujących się na liście sześciu zachowań „potencjalnie samozagrażających”
wśród osób cierpiących na zaburzenie osobowości pogranicznej, trzy kojarzone są
powszechnie z kobietą (nieopanowane robienie zakupów, kradzież w sklepie i zachłanna
żarłoczność), a tylko jedno z mężczyzną (nieostrożna jazda samochodem). Jedno zachowanie
nie odnosi się do żadnego rodzaju płci, jeśli można tak powiedzieć, (nadmierna aktywność
psychofizyczna), a zdefiniowanie ostatniego z zachowań (uprawianie seksu z przygodną
osobą) można właściwie zostawić do dowolnej interpretacji.
Jest jeszcze kwestia „przedwczesnej śmierci będącej wynikiem próby samobójczej”.
Na szczęście udało mi się tego uniknąć, ale sporo myślałam o samobójstwie. Myślałam o nim,
robiło mi się siebie żal z powodu własnej przedwczesnej śmierci i czułam się lepiej. Idea
samobójstwa działała na mnie jak lewatywa albo środek przeczyszczający. Niektórzy jednak
odbierali ją zupełnie inaczej - na przykład Daisy. Jednak czyjej śmierć naprawdę była
przedwczesna? Czy Daisy miała zamykać się w pokoju ze swoim gniewem i swoimi
pieczonymi kurczakami przez następne pięćdziesiąt lat? Wiem, zakładam w tej chwili, że
Daisy nie miała szans na zmianę w swoim życiu i być może się mylę. Z pewnością ona sama
tak zakładała i być może także się myliła. A jeśli siedziałaby w tym pokoju jeszcze przez
trzydzieści lat i zabiła się w wieku czterdziestu dziewięciu, to czy wtedy także byłaby to
„śmierć przedwczesna”?
Mój stan poprawił się, a stan Daisy nie i nie potrafię wyjaśnić dlaczego. Być może ja
tylko flirtowałam z szaleństwem, tak jak zabawiałam się z koleżankami i kolegami z klasy, a
także z nauczycielami. Nie byłam przekonana, czy rzeczywiście jestem szalona, choć
obawiałam się tego. Niektórzy powiadają, że już sama świadomość posiadania opinii w
jakimś względzie jest znakiem szaleństwa, aleja nie bardzo w to wierzę. Ciągle o tym myślę.
Zawsze będę o tym myśleć.
Często pytam samą siebie, czy jestem szalona. Pytam także innych ludzi.
- Czy powiedzieć coś takiego to nie wariactwo? - pytałam niekiedy, zanim zaczęłam
mówić coś, co prawdopodobnie nie mogło być uznane za wariactwo.
Wiele swoich wypowiedzi zaczynałam od małego wstępu, na przykład: „Może mam
źle poukładane w głowie, ale...”, albo: „Może mam bzika, ale...”
Jeśli zdarzy mi się zrobić coś niezwyczajnego - na przykład dwie kąpiele w ciągu dnia
- mówię do siebie: ty chyba zwariowałaś.
To potoczne wyrażenie, wiem. Jednak dla mnie oznacza coś bardzo szczególnego:
tunele, siatki na oknach, podwójne drzwi, plastikowe widelce, migotanie żółtawych świateł i
nieustannie zmieniające się granice, które, jak wszystkie granice, kuszą, by je przekroczyć. Ja
już nie chcę ich przekraczać.
DALEJ, PROSTO PRZED SIEBIE, W TWOIM TOWARZYSTWIE
Większość z nas w końcu wyszła. Georgina i ja utrzymywałyśmy ze sobą kontakt.
Przez pewien czas Georgina mieszkała w żeńskiej komunie na północnych przedmieściach
Cambridge. Któregoś dnia odwiedziła mnie i sterroryzowała mieszkającą nade mną sąsiadkę,
która akurat piekła chleb.
- Pani źle to robi! - powiedziała Georgina. Poszłyśmy z wizytą piętro wyżej i
gawędziłyśmy przy filiżance herbaty, podczas gdy sąsiadka wygniatała ciasto.
- Ja pani pokażę - Georgina odsunęła sąsiadkę i zaczęła miotać ciastem po stole. Moja
sąsiadka była osobą jak najlepiej ułożoną, nigdy nie okazywała nikomu niegrzeczności ani
złości.
W konsekwencji ludzie odnosili się do niej równie uprzejmie.
- Ciasto trzeba solidnie zbić, proszę pani - mówiła Georgina, pokazując jak to robić.
- Och - wykrztusiła sąsiadka. Była starsza ode mnie i od Georginy o jakieś dziesięć lat
i przez całe te lata nie robiła nic poza wypiekaniem chleba.
Kiedy Georgina porządnie wygniotła ciasto, stwierdziła, że na nią już czas.
- Nikt jeszcze nigdy tak mnie nie potraktował - wyrzuciła z siebie sąsiadka, bardziej
zaskoczona niż urażona.
Potem Georgina zaczęła uczęszczać na żeńskie spotkania grupowe podnoszące
świadomość środowiskową. Namówiła mnie: „Zobaczysz, spodoba ci się”.
Towarzystwo kobiet sprawiło, że zaczęłam się czuć cholernie nieprzystosowana. One
znały budowę silnika samochodowego, umiały wspinać się w górach, ja z kolei byłam wśród
nich jedyną mężatką. Szybko spostrzegłam, że Georgina była traktowana w grupie jak
naznaczona piętnem - przez swoją szpitalną przeszłość. Jakimś trafem piętno to nie objęło
swoim zasięgiem mnie. Chodziłam za to na spotkania wystarczająco długo, by nabrać
podejrzeń wobec instytucji małżeństwa, a zwłaszcza wobec mojego męża. Wszczynałam z
nim głupie kłótnie o byle co. Prawdę mówiąc, niełatwo było znaleźć pretekst; zmywał
naczynia, robił zakupy i nierzadko sprzątał. Ja większość czasu spędzałam na czytaniu
książek albo malowaniu akwarelowych obrazków.
Szczęściem Georgina podłapała męża i zdążyłam zrezygnować ze spotkań, zanim
wpadło mi do głowy, by przeprowadzić z mężem ostateczną rozprawę.
Pojechaliśmy odwiedzić ich gospodarstwo w Massachusetts.
Mąż Georginy był niski, blady i szczupły; słowem człowiek, który nie zostawia
niezatartych wspomnień. Oprócz męża Georgina miała także kozę. Wszyscy troje mieszkali w
stodole postawionej na kilkuakrowym skrawku zarośniętego pola, u stóp małego wzgórza. W
dniu, w którym ich odwiedziliśmy, panował przenikliwy chłód, choć był to dopiero maj.
Oboje byli zajęci szkleniem okien. Framugi w stodole mierzyły może dwa na dwa metry, było
więc co robić.
Przyglądaliśmy się, jak nakładali kit i przymierzali szyby. Koza stała w swoim
pomieszczeniu przy wejściu i także się przyglądała. W końcu Georgina obwieściła lunch. W
kilka minut ugotowała w garnku ciśnieniowym stertę słodkich ziemniaków. To był lunch. Z
wierzchu pokropiła ziemniaki syropem klonowym. Koza dostała banany.
Po lunchu Georgina zapytała:
- Chcecie zobaczyć kozi taniec?
Koza nazywała się Milusia. Miała ryżą sierść i długie, owłosione uszy. Georgina
podniosła w górę rękę z ziemniakiem.
- No, tańcz Milusia - rozkazała. Milusia stanęła na zadnich nogach i zaczęła
podskakiwać, starając się dosięgnąć uciekającego ziemniaka.
Jej długie uszy rozkołysały się, przednimi łapami machała w powietrzu. Racice miała
czarne i wyostrzone, zdawało się, że może wyrządzić nimi sporo szkody. Rzeczywiście, kiedy
w pewnym momencie straciła oparcie w nogach, co już wcześniej zdarzyło się parę razy,
zawadziła racicą o brzeg kuchennego stołu i wyryła w drewnie szeroką szczerbę.
- Daj jej tego ziemniaka - powiedziałam. Coś w tym całym kozim tańcu wywołało we
mnie chęć do płaczu.
Potem Georgina ze swoim mężem przeprowadzili się na zachód, do Kolorado, gdzie
była lepsza ziemia. Georgina zatelefonowała stamtąd raz czy dwa razy, z budki telefonicznej.
Nie wiem, co się stało z Milusią.
Kilka lat po tym, jak Georgina wyjechała do Kolorado, idąc przez Harvard Square,
wpadłam na Lisę. Stał przy niej mały chłopczyk o lekko brązowej cerze, może trzyletni.
Uściskałam ją.
- Lisa. Tak się cieszę, że cię widzę.
- To moje dziecko - powiedziała. - Czy to nie szaleństwo, mieć dziecko? - zaśmiała
się. - Aaron, powiedz cioci dzień dobry.
Aaron nie był łaskaw, schował się za nogawkę Lisy. Wyglądała dokładnie tak samo
jak kiedyś: chuda, pożółkła i roześmiana.
- Co robisz? - zapytałam.
- Dziecko - odparła. - Tylko to można robić.
- A co z ojcem?
- Pozbyłam się go. - Położyła dłoń na główce dziecka. - Nie potrzebujemy go,
prawda?
- Gdzie mieszkasz? - Chciałam wiedzieć o niej wszystko.
- Nie uwierzysz - powiedziała, wyciągając papierosa. - Mieszkam na Brooklynie.
Jestem prawdziwą gospodynią. Mam dziecko, codziennie wożę je do przedszkola. Mam
mieszkanie, mam meble. W piątki chodzę do kościoła.
- Do kościoła! - Byłam zaskoczona. - Dlaczego?
- Bo chcę... - Lisa zająknęła się. Nigdy nie widziałam, by Lisie kiedykolwiek zadrżał
głos. - Chcę, żebyśmy byli prawdziwą rodziną, z domem, meblami i całą resztą. Chcę, żeby
on miał prawdziwe życie. Kościół pomaga. Nie wiem jak, ale pomaga.
Zaczęłam wpatrywać się w Lisę, usiłując wyobrazić sobie ją i jej śniadego synka w
kościele. Zauważyłam, że ma na sobie trochę biżuterii - na palcach dwa pierścionki z
szafirami, a na szyi złoty łańcuszek.
- Co to za biżuteria? - zapytałam.
- Prezent od babuni, prawda? - Lisa zwróciła się do synka. - Kiedy masz dzieci,
wszystko się zmienia - dodała w moim kierunku. Nie wiedziałam, co na to odpowiedzieć.
Dawno zdecydowałam, że nie chcę mieć dzieci. Poza tym miałam podstawy, by
przypuszczać, że i moje małżeństwo nie potrwa już długo.
Stałyśmy na środku Harvard Square, tuż przy zejściu do stacji metra. Nagle Lisa
pochyliła się do mnie i zapytała:
- Chcesz zobaczyć coś fantastycznego? - W jej głosie wyczułam ten sam dawny,
figlarny ton. Przytaknęłam.
Wyciągnęła koszulkę ze spodni, t - shirt z reklamą sklepu z bagietkami na Brooklynie,
i chwyciła mocno w dłonie skórę na brzuchu. Pociągnęła. Skóra rozwinęła się jak akordeon,
Lisa ją wyciągała, a skóry było coraz więcej, fałda za fałdą, aż w końcu trzymała w garści
zwój oddalony od siebie o jakieś trzydzieści centymetrów. Opuściła go nagle i skóra opadła
bezwiednie, trochę rozciągnięta, pomarszczona, ale wkrótce skurczyła się, osiadła na biodrach
i wyglądała całkiem normalnie.
- Nieźle!
- Dzieciaki - powiedziała Lisa. - Tak to jest - zaśmiała się. - No, Aaron, powiedz cioci
do widzenia.
- Do widzenia - odezwał się mały ku mojemu zaskoczeniu. Wracali metrem na
Brooklyn. Schodząc po schodach, Lisa jeszcze się do mnie odwróciła.
- Myślisz czasami o tamtych dniach? I tamtym miejscu? - zapytała.
- Tak - odpowiedziałam. - Myślę o tym.
- Ja też. - Lisa pokiwała głową. - No cóż! - westchnęła raczej wesoło. Potem oboje
zeszli do stacji metra, do podziemi.
PRZERWANA LEKCJA MUZYKI
Ten Vermeer w Galerii Fricka to jeden z trzech wiszących tam jego obrazów, jednak
kiedy byłam w galerii po raz pierwszy, nie dostrzegłam dwóch pozostałych. Miałam wtedy
siedemnaście lat i pojechałam do Nowego Jorku z nauczycielem języka angielskiego, który
nigdy wcześniej mnie nie całował. Myślałam o tym przyszłym pocałunku - co do którego
byłam pewna, że nadejdzie - kiedy opuszczałam salę Fragonarda i wkraczałam do holu
prowadzącego na przyciemniony korytarz, gdzie na ścianie jaśniały płótna Vermeera.
Oprócz pocałunku, myślałam też o tym, czy uda mi się skończyć szkołę, skoro drugi
rok z rzędu oblałam biologię. To dziwne, że oblałam biologię, mój ukochany przedmiot; był
ukochany już wtedy, gdy oblewałam go po raz pierwszy. Najbardziej lubiłam genetykę i
sporządzanie wykresów cech dziedzicznych, uwielbiałam rozszyfrowywać sekwencję
niebieskich oczu w obrębie rodzin nie posiadających innych cech wspólnych, z wyjątkiem
niebieskich i brązowych oczu. Moja rodzina miała wiele imponujących cech - talent, ambicja,
sukces, nadzieja - wszystkie one zdawały się recesywne w moim pokoleniu.
Minęłam kobietę w żółtej sukni i służącą podającą jej list, minęłam żołnierza we
wspaniałym kapeluszu i uśmiechającą się do niego pulchną dziewczynę - minęłam ich,
myśląc o ciepłych wargach oraz o niebieskich i brązowych oczach.
Zatrzymały mnie jej brązowe oczy.
To obraz, z którego dziewczyna spogląda wprost na widza i nie zważa na stojącego
obok niej krzepkiego nauczyciela muzyki, którego dłoń, w stosownym geście dworskiej
przyzwoitości, chłodno spoczywa na oparciu jej krzesła. Światło jest stłumione - to zimowe
światło, jednak twarz dziewczyny pozostaje rozjaśniona.
Spojrzałam w jej brązowe oczy i zadrżałam. Dziewczyna ostrzegała mnie. Oderwała
się od zajęć po to tylko, żeby spojrzeć na mnie i dać mi jakiś znak. Jej usta były lekko
rozchylone, jakby właśnie nabrała powietrza, żeby powiedzieć do mnie: „Nie rób tego!”
Cofnęłam się, by uciec z zasięgu jej naglącego wzroku. Jednak to niespokojne
spojrzenie wypełniło całą salę. „Czekaj! - mówiła - czekaj, nie odchodź jeszcze”.
Nie usłuchałam jej. Wyszłam z moim nauczycielem języka angielskiego na obiad, on
pocałował mnie, wróciłam do Cambridge, oblałam biologię, ale mimo to ukończyłam szkołę
średnią i w końcu oszalałam.
Szesnaście lat później znowu pojechałam do Nowego Jorku, tym razem z moim
nowym, nieźle nadzianym chłopakiem. Podróżowaliśmy wiele, zawsze na jego koszt, choć
wydawanie pieniędzy przyprawiało go o mdłości i rozbudzało w nim gniewną naturę.
Rozsierdzony, często podczas naszych wypraw atakował mój charakter - ten sam, który
swego czasu uznano za zaburzony. Twierdził, że raz reaguję bardzo emocjonalnie, a innym
razem z chłodem i wyważonym sądem. Cokolwiek mówił, zawsze uspokajałam go
zapewnieniami, że pieniądze są właśnie po to, żeby je wydawać. Wtedy przestawał mnie
atakować, co znaczyło, że ciągle byliśmy razem i mogliśmy zacząć, w następnej podróży,
nowe błędne koło przepuszczania pieniędzy i atakowania mojego charakteru.
To był wspaniały październikowy dzień w Nowym Jorku. Mój chłopak znowu mnie
ganił, ja uspokajałam go zapewnieniami, że pieniądze są do wydawania, i oboje byliśmy
gotowi do zwiedzania miasta.
- Chodźmy do Galerii Fricka - zaproponowałam.
- Nigdy tam nie byłem - powiedział. Pomyślałam wtedy, że ja kiedyś tam chyba
byłam, ale nie odezwałam się słowem. Nauczyłam się nie roztrząsać przed innymi własnych
wątpliwości.
Kiedy dotarliśmy na miejsce, rozpoznałam budynek.
- O, tu jest obraz, który bardzo mi się podoba - powiedziałam, kiedy weszliśmy do
środka.
- Tylko jeden? Spójrz na płótna Fragonarda. Nie podobały mi się. Opuściłam salę
Fragonarda i weszłam do holu prowadzącego na przyciemniony korytarz.
Zmieniła się bardzo w ciągu tych szesnastu lat. Jej wzrok nie był już tak naglący,
raczej smutny. Ona była młoda, rozkojarzona, a nauczyciel pochylał się nad nią z wysoka,
usiłując zająć jej uwagę lekcją. Ale ona rozglądała się, jakby szukała oczu kogoś, kto
spojrzałby na nią, zauważył.
Tym razem odczytałam tytuł obrazu: Przerwana lekcja muzyki.
Przerwana lekcja muzyki. Tak jak przerwane zostało moje życie - przerwane w
muzyce siedemnastu lat - i tak jak przerwane zostało jej życie - uprowadzone nagle i rzucone
jasną farbą na płótno - tak w obu przypadkach jedna chwila sprawiła, że życie
znieruchomiało, zatrzymało się. I ta jedna chwila zastąpiła wszystkie chwile następne,
czymkolwiek one były lub czymkolwiek mogłyby być. Co życie może z tego jeszcze
odzyskać?
Teraz miałam jej coś do powiedzenia.
- Widzę cię, zauważyłam - powiedziałam. Mój chłopak znalazł mnie chlipiącą na
ławce w holu.
- Co się stało? - zapytał.
- Nie widzisz? Ona chce się wydostać z obrazu - powiedziałam, pokazując palcem
dziewczynę. Spojrzał na obraz, spojrzał na mnie i rzekł:
- Zawsze myślisz tylko o jednym, o sobie samej. W ogóle nie rozumiesz sztuki. -
Odszedł do sali Rembrandta.
Od tamtego czasu wracałam do Galerii Fricka, żeby obejrzeć ją raz jeszcze, a także
pozostałe dwa obrazy Vermeera. W końcu niełatwo natknąć się w muzeach na Vermeera, a
jedno jego płótno w Bostonie zostało ukradzione.
Dwa pozostałe płótna były dla widza jakby zamknięte. Postacie, które się na nich
znajdowały - kobieta i jej służąca oraz żołnierz i jego ukochana - patrzyły wyłącznie na
siebie. Przyglądać im się to tak, jakby spozierać na nich przez małą dziurkę w ścianie. A jest
to ściana światła - tego całkowicie pewnego i wiarygodnego, a przecież nierealnego światła
Vermeera.
Takie światło nie istnieje, ale bardzo byśmy chcieli, by istniało. Chcielibyśmy, by
słońce uczyniło nas tak młodymi i pięknymi, by nasze ubrania połyskiwały i falowały z
szelestem po ciele, a najbardziej chcielibyśmy, aby każdy, kogo znamy, mógł rozjaśnić się
tylko dzięki temu, że na niego patrzymy, tak jak rozjaśnieni są ta służąca z listem i ten
żołnierz we wspaniałym kapeluszu.
Dziewczyna w czasie lekcji muzyki przebywa w innym świetle; kapryśnym,
mrocznym, przygaszonym i posępnym świetle życia, dzięki któremu widzimy siebie i innych
tylko w sposób niedoskonały. I bardzo rzadko.