Heinrich Böll
Zwierzenia klowna
(Przełożyła Teresa Jutkiewicz)
Ci, którym o Nim nie mówiono,
zobaczą Go, i ci którzy o Nim nie
słyszeli, poznają Go.
1.
Kiedy przyjechałem do Bonn, było już ciemno. Usiłowałem zwalczyć w sobie automatyzm,
wytworzony w ciągu pięciu lat moich nieustannych podróży: schodami w dół, schodami w górę,
stawiam walizkę, wyjmuję bilet z kieszeni płaszcza, podnoszę walizkę, oddaję bilet, podchodzę do
kiosku, kupuję wieczorne gazety, wychodzę z hali dworca, przywołuję taksówkę. Przez pięć lat
prawie co dzień skądś wyjeżdżałem i dokądś przyjeżdżałem, rano schodami w górę i w dół, po
południu schodami w dół i w górę, przywoływałem taksówkę, szukałem drobnych po kieszeniach,
kupowałem w kiosku wieczorne gazety i w jakimś zakątku świadomości rozkoszowałem się
dokładnie wystudiowaną niedbałością tego automatyzmu. Odkąd Maria opuściła mnie, żeby wyjść
za Züpfnera, tego katolika, procedura przyjazdów i wyjazdów stała się jeszcze bardziej
mechaniczna, nie tracąc nic ze swej niedbałości. Miernikiem oddalenia dworca od hotelu czy hotelu
od dworca jest licznik taksówki. Odległość dwóch, trzech lub czterech i pół marek od dworca.
Odkąd Maria mnie opuściła, wypadam niekiedy z rytmu, zdarzało mi się już, że myliłem hotel z
dworcem, przy loży portiera nerwowo szukałem biletu kolejowego albo też biletera przy wyjściu z
dworca pytałem o numer pokoju. Zapewne coś, co można by nazwać losem, nie pozwalało mi
zapomnieć o moim zawodzie i sytuacji, w jakiej się znalazłem. Jestem klownem, oficjalna nazwa
zawodu brzmi: komik; nie należę do żadnego Kościoła, mam dwadzieścia siedem lat, a jeden z
moich numerów, zatytułowany: „Przyjazd i odjazd”, jest dość długą (niemal zbyt długą)
pantomimą, przy czym widzom do samego końca myli się przyjazd z odjazdem; ponieważ zwykle
powtarzam sobie jeszcze ten numer w pociągu (składa się z ponad sześciuset elementów, których
układ oczywiście muszę umieć na pamięć), zrozumiałe jest, że czasem padam ofiarą własnej
fantazji: wbiegam do hotelu, szukam wzrokiem tablicy z rozkładem jazdy, znajduję ją, pędzę
schodami w górę lub w dół, aby nie spóźnić się na pociąg, gdy tymczasem powinienem tylko wziąć
klucz od pokoju i przygotować się do występu. Na szczęście w większości hoteli już mnie znają; w
ciągu pięciu lat wytwarza się pewien rytm, mający mniej wariantów, niżby się to mogło wydawać - a
poza tym agent, który zna już moje upodobania, pilnuje, żeby wszystko szło gładko. Hotele
respektują to, co on nazywa „wrażliwością duszy artysty”, i kiedy wchodzę do pokoju, natychmiast
otacza mnie „atmosfera sprzyjająca dobremu samopoczuciu”: w ładnym wazonie stoją kwiaty,
ledwo zdejmę płaszcz i cisnę w kąt buty (nienawidzę obuwia), fertyczna pokojówka przynosi kawę i
koniak, puszcza do wanny wodę, która dzięki jakiejś zielonej ingrediencji roztacza przyjemny
zapach i działa uspokajająco. Podczas kąpieli czytam pisma, wyłącznie niepoważne, niekiedy do
sześciu, ale co najmniej trzy, i średnio donośnym głosem śpiewam pieśni liturgiczne: chorały,
hymny, sekwencje, które pamiętam jeszcze z czasów szkolnych. Moi rodzice, ortodoksyjni
protestanci, hołdowali powojennej tolerancji religijnej i posyłali mnie do katolickiej szkoły. Jeśli o
mnie chodzi, nie jestem religijny ani nawet formalnie związany z jakimkolwiek Kościołem, tekstami
zaś i melodiami liturgicznymi posługuję się tylko w celach terapeutycznych; przynoszą mi one ulgę
w obu wrodzonych cierpieniach: melancholii i bólach głowy. Odkąd Maria zbiegła do katolików
(określenie to wydaje mi się trafne, mimo że Maria sama jest katoliczką), oba te cierpienia
gwałtownie się wzmogły i nawet „Tantum ergo” oraz Litania Loretańska, dotychczasowi faworyci w
zwalczaniu bólu, prawie mi nie pomagają. Istnieje inny środek, działający na krótką metę: alkohol -
i mogłoby istnieć trwałe uzdrowienie: Maria. Ale Maria opuściła mnie. Klown, który zaczyna pić,
stacza się w dół szybciej niż pijany dekarz z dachu.
Kiedy jestem nietrzeźwy podczas występu, wykonuję niedokładnie ruchy, które może
usprawiedliwić tylko ich precyzja, i popełniam najokropniejszy błąd, jaki może się przytrafić
klownowi: śmieję się z własnych dowcipów. Cóż za straszliwe poniżenie! Dopóki jestem trzeźwy,
trema przed występem wzrasta aż do chwili mego wyjścia na scenę (przeważnie ktoś musi mnie na
nią wypchnąć) i to, co pewni krytycy nazywają „refleksyjnie-ironiczną wesołością, w której słychać
bicie serca”, nie jest niczym innym jak rozpaczliwym chłodem, zamieniającym mnie w marionetkę;
gorzej, jeśli nitka pęka i jestem zdany na własne siły. Zapewne pogrążeni w kontemplacji mnisi
egzystują w podobny sposób; Maria taszczyła zawsze ze sobą całe stosy mistycznej literatury i
pamiętam, że często powtarzały się w niej słowa: „pustka” i „nicość”.
Od trzech tygodni bywałem przeważnie pijany i wychodziłem na scenę ze złudną wiarą w
siebie, skutki zaś dawały na siebie czekać krócej, niż na nie czeka opieszały uczeń, który może żyć
iluzją aż do chwili rozdawania świadectw; pół roku to długi okres na iluzje. Mnie już po trzech
tygodniach przestano stawiać kwiaty w pokoju, w połowie drugiego miesiąca zaczęto mi dawać
pokoje bez łazienki, a z początkiem trzeciego odległość od dworca wynosiła już siedem marek,
podczas kiedy moja gaża stopniała do jednej trzeciej. Skończył się koniak, była już tylko żytniówka,
skończyły się variétés, były tylko jakieś osobliwe stowarzyszenia, obradujące w mrocznych salach, w
których występowałem na nędznie oświetlonej scence, robiłem już nawet nie niedokładne ruchy,
lecz same błazeństwa, zabawiając nimi jubilatów kolejowych, pocztowych lub służby celnej,
katolickie gospodynie domowe albo ewangelickie pielęgniarki; żłopiący piwo oficerowie
Bundeswehry, którym miałem uprzyjemnić zakończenie jakiegoś kursu, nie wiedzieli, czy wolno im
się śmiać, czy nie, kiedy popisywałem się smętnymi resztkami numeru zatytułowanego „Radca
ministerstwa obrony”, a wczoraj w Bochum, na przedstawieniu dla młodzieży, pośliznąłem się w
środku parodii Chaplina i nie mogłem się podnieść. Na sali nie rozległy się nawet gwizdy, tylko
szmer współczucia, a ja, kiedy wreszcie kurtyna spadła, pokuśtykałem prędko ze sceny, zebrałem
manatki i nie rozcharakteryzowując się pojechałem do mojego pensjonatu, gdzie wybuchła okropna
awantura, ponieważ gospodyni nie chciała wyłożyć pieniędzy za taksówkę. Zdołałem wreszcie
uspokoić rozwścieczonego taksówkarza dając mu swoją elektryczną maszynkę do golenia, nie w
zastaw, ale jako zapłatę. Był jeszcze na tyle przyzwoity, że wydał mi resztę: napoczętą paczkę
papierosów i dwie marki gotówką. Położyłem się w ubraniu na nie zasłane łóżko, wypiłem resztę
wódki z butelki i po raz pierwszy od wielu miesięcy poczułem się wyzwolony od melancholii i bólu
głowy. Leżałem na łóżku w stanie, w jakim często widzę siebie u kresu moich dni: pijanego i jakby
w rynsztoku. Oddałbym ostatnią koszulę za wódkę i tylko skomplikowane pertraktacje, jakich
wymagałaby podobna wymiana, powstrzymały mnie od tej transakcji. Spałem znakomicie i
głęboko, we śnie ciężka kurtyna opadła na mnie śmiertelnym całunem jak tajemnicze dobrodziejst-
wo, a jednak przez sen czułem już strach przed obudzeniem się: nie starta z twarzy szminka, prawe
kolano spuchnięte, kiepskie śniadanie na plastykowej tacy, a obok dzbanka z kawą telegram od
mego agenta: „Koblencja i Moguncja odwołują występy stop zatelefonuję wieczorem Bonn.
Zohnerer”. Potem telefon organizatora imprezy, od którego dopiero teraz dowiedziałem się, że
prezyduje chrześcijańskiej akcji wychowawczej.
- Tu Kostert - powiedział przez telefon w sposób uniżenie lodowaty. - Musimy jeszcze załatwić
sprawę honorarium, panie Schnier.
- Bardzo proszę - odpowiedziałem. - Nie widzę przeszkód.
- Tak? - spytał. Milczałem, a kiedy zaczął znowu mówić, jego lodowatość zamieniła się w
pospolity sadyzm. - Ustaliliśmy honorarium w wysokości stu marek za występ klowna, który wtedy
wart był dwieście marek. - Zrobił pauzę, zapewne aby mi dać okazję do wybuchu, ale ja milczałem,
więc on, z natury ordynarny, ciągnął w ordynarny sposób: - Stoję na czele instytucji społecznej i
sumienie nie pozwala mi wydać stu marek na klowna, za którego produkcje dwadzieścia marek jest
całkowicie wystarczającą, można by nawet powiedzieć hojną zapłatą.
Nie miałem powodu przerywać mego milczenia. Zapaliłem papierosa, dolałem podłej kawy do
filiżanki, słuchałem sapania Kosterta. Wreszcie spytał:
- Słucha mnie pan?
- Słucham - odparłem i czekałem.
Milczenie to wypróbowana broń; w czasach szkolnych, kiedy bywałem wzywany przed oblicze
dyrektora lub ciała pedagogicznego, zawsze konsekwentnie milczałem. Pozwoliłem, aby ten
chrześcijanin Kostert pocił się na drugim końcu przewodu; nie stać go było na litość nade mną, ale
litując się nad samym sobą w końcu mruknął:
- Niechże pan wysunie jakąś propozycję.
- Proszę uważnie posłuchać - powiedziałem. - Proponuję panu następujące załatwienie sprawy:
weźmie pan taksówkę, pojedzie pan na dworzec, kupi mi pan bilet pierwszej klasy do Bonn, potem
kupi pan butelkę wódki, przyjedzie pan do pensjonatu, zapłaci mój rachunek łącznie z napiwkami i
zostawi mi pan w kopercie pieniądze na przejazd taksówką na dworzec; ponadto zobowiąże się pan
w swoim chrześcijańskim sumieniu wysłać moje rzeczy na własny rachunek do Bonn. Zgoda?
Chwilę obliczał w pamięci, odchrząknął i powiedział:
- Chciałem dać panu pięćdziesiąt marek.
- Dobra - odpowiedziałem - to niech pan pojedzie tramwajem, wtedy wszystko do kupy
wyniesie mniej niż pięćdziesiąt marek. Zgoda?
- Znowu liczył, potem spytał:
- Nie mógłby pan zabrać rzeczy do taksówki?
- Nie - odparłem. - Stłukłem sobie nogę i nie mogę sam taszczyć walizek.
Widocznie jego chrześcijańskie sumienie gwałtownie się poruszyło.
- Panie Schnier - odezwał się łagodnym tonem - przykro mi, że...
- Nie ma o czym mówić - przerwałem mu. - Jestem szczęśliwy, że mogłem oszczędzić
chrześcijańskiemu dziełu pięćdziesiąt cztery do pięćdziesięciu sześciu marek.
Przycisnąłem widełki i położyłem słuchawkę obok aparatu. Ten typ był zdolny jeszcze raz
zatelefonować i nudzić mnie swoimi tłumaczeniami. Lepiej było pozostawić go targom z własnym
sumieniem. Mdliło mnie. Zapomniałem nadmienić, że oprócz melancholii i bólu głowy mam
jeszcze pewną niemal mistyczną właściwość: czuję przez telefon zapach mówiącego, a oddech
Kosterta pachniał słodkawo pastylkami fiołkowymi. Musiałem wstać z łóżka i umyć zęby.
Wypłukałem gardło resztką wódki, z trudem starłem szminkę z twarzy, położyłem się z powrotem
na łóżku i rozmyślałem o Marii, o chrześcijanach, o katolikach, popychając przed sobą myśl o
przyszłości. Myślałem także o rynsztokach, w których kiedyś będę leżał. Kiedy klown zbliża się do
pięćdziesiątki, istnieją dla niego tylko dwie możliwości: rynsztok albo pałac. Nie wierzyłem w pałac,
a do pięćdziesiątki musiałem przeżyć w jakiś sposób jeszcze przeszło dwadzieścia dwa lata.
Odwołanie występów w Koblencji i w Moguncji było faktem, który Zohnerer określiłby jako „alarm
pierwszego stopnia”, ale odpowiadało znów innej mojej właściwości: bierności. W Bonn także są
rynsztoki i kto mi każe czekać aż do pięćdziesiątki?
Myślałem też o Marii: o jej głosie i piersiach, o jej rękach i włosach, o jej ruchach i wszystkim,
cośmy razem robili. I o Züpfnerze, za którego zdecydowała się wyjść za mąż. W dzieciństwie
znaliśmy się z nim tak dobrze, że kiedy spotkaliśmy się jako dorośli mężczyźni, nie wiedzieliśmy,
czy mówić do siebie „ty”, czy „pan”; obie te formy wprawiały nas w zakłopotanie i ilekroć
widywaliśmy się później, nie mogliśmy się go wyzbyć. Nie rozumiałem, dlaczego Maria opuściła
mnie właśnie dla niego, ale może nigdy „nie rozumiałem” Marii...
Wściekłość mnie ogarnęła, kiedy Kostert wyrwał mnie z tych rozmyślań. Zaczął drapać w drzwi
jak pies, potem powiedział:
- Panie Schnier, pan mnie musi wysłuchać. Czy potrzebuje pan lekarza?
- Niech pan mi da święty spokój! - wrzasnąłem. - Proszę wsunąć kopertę pod drzwi i wracać do
domu.
Wsunął kopertę pod drzwi, wstałem z łóżka, podniosłem ją i otworzyłem: wewnątrz był bilet
kolejowy drugiej klasy z Bochum do Bonn i dokładnie odliczone pieniądze na taksówkę - sześć
marek i pięćdziesiąt fenigów. Miałem nadzieję, że zaokrągli sumę do dziesięciu marek, obliczyłem
też, ile zarobię, jeśli zwrócę ze stratą bilet pierwszej klasy i pojadę drugą. Wyniosłoby to około
pięciu marek.
- Wszystko w porządku? - zawołał Kostert zza drzwi.
- Tak - odpowiedziałem - i niech pan się stąd wynosi, nędzny chrześcijański krętaczu!
- No, wie pan... - zaczął, ale ja ryknąłem:
- Precz!
Chwilę panowała cisza, potem usłyszałem, jak schodzi na dół.
Synowie tej ziemi są nie tylko mądrzejsi, ale i bardziej ludzcy niż synowie światłości.
Pojechałem na dworzec tramwajem, żeby oszczędzić parę groszy na wódkę i papierosy.
Gospodyni doliczyła mi jeszcze opłatę za telegram, który nadałem wieczorem do Moniki Silvs w
Bonn, a za który Kostert nie chciał zapłacić. I tak nie starczyłoby mi więc pieniędzy na taksówkę;
ten telegram nadałem, jeszcze zanim dowiedziałem się, że Koblencja odwołuje występ. Uprzedzili
moją odmowę i trochę się tym gryzłem. Byłoby dla mnie korzystniej, gdybym to ja mógł
telegraficznie odwołać przyjazd: „Występ z powodu poważnego stłuczenia kolana niemożliwy”.
Trudno, nadałem przynajmniej telegram do Moniki: „Proszę przygotować mieszkanie na jutro,
serdeczne pozdrowienia - Hans”.
2.
Przyjazdy do Bonn miały zawsze inny przebieg. W Bonn nigdy nie występowałem, w Bonn
mieszkam, a przywołana taksówka nie odwoziła mnie do hotelu, tylko do domu. Powinienem
powiedzieć: nas, Marię i mnie. W domu nie ma portiera, którego mógłbym pomylić z bileterem - a
jednak to mieszkanie, w którym spędzam zaledwie trzy do czterech tygodni w ciągu roku, jest dla
mnie bardziej obce niż którykolwiek z hoteli. Musiałem się pohamować, żeby przed dworcem w
Bonn nie skinąć na taksówkę: ten gest był tak odruchowy, że omal nie postawił mnie w trudnej
sytuacji. Miałem w kieszeni już tylko jedną jedyną markę. Stanąłem na schodach dworca i
upewniłem się, czy mam klucze: do drzwi wejściowych, do mieszkania, do biurka; w biurku był
klucz od schowka z rowerem. Od dawna już przemyśliwam nad pantomimą z kluczami. Wyobrażam
ją sobie tak: duży pęk kluczy z lodu, które w trakcie numeru topnieją.
Nie miałem pieniędzy na taksówkę, a pierwszy raz w życiu była mi ona naprawdę potrzebna.
Kolano mi spuchło i z trudem pokuśtykałem przez plac przed dworcem i dalej w dół Poststrasse.
Droga do naszego mieszkania, trwająca dwie minuty, wydała mi się wiecznością. Oparłem się o
automat z papierosami i spojrzałem na dom, w którym znajdowało się podarowane mi przez
dziadka mieszkanie: eleganckie, pudełkowate apartamenty z balkonami o starannie dobranych
kolorach tynku; pięć pięter, pięć rozmaitych odcieni; na piątym piętrze wszystkie balkony mają
kolor rdzawy i tam właśnie mieszkam.
Czyżbym odgrywał jakąś scenę? Wkładam klucz do zamku, nie okazuję zdziwienia, że klucz
topnieje, otwieram drzwi od windy, naciskam guzik z cyfrą pięć. Łagodny szmer unosi mnie w górę;
patrzę przez wąskie okienko windy na kolejne podesty schodów, na kolejne okna klatki schodowej:
tył pomnika, plac, kościół, wszystko oblane światłem; czarna przerwa, betonowy sufit i znowu, już z
nieco innej perspektywy: tył pomnika, plac, kościół, wszystko oblane światłem. Powtarza się to
trzykrotnie, za czwartym razem widać już tylko plac i kościół. Wtykam klucz w zamek, nie okazuję
zdziwienia, że i te drzwi się otwierają.
W moim mieszkaniu wszystko ma kolor rdzawy: drzwi, obicia, szafy w ścianach; pasowałaby do
tego jeszcze kobieta w rdzawym szlafroku na tle czarnego tapczanu; przypuszczam, że bez trudu
znalazłbym taką kobietę, ale... Otóż obarczony jestem nie tylko melancholią, bólami głowy,
biernością i mistycznym darem wyczuwania zapachów przez telefon; właściwością, która mi przy-
sparza najgorszych cierpień, jest predyspozycja do monogamii. Istnieje tylko jedna kobieta, z którą
mogę robić to wszystko, co mężczyźni robią z kobietami. Jest nią Maria i odkąd ona ode mnie
odeszła, żyję tak, jak powinien żyć mnich. Tylko że ja nie jestem mnichem. Zastanawiałem się już,
czy nie powinienem pojechać na wieś i zasięgnąć rady któregoś z ojców w mojej dawnej szkole, ale
oni wszyscy uważają ludzi za istoty poligamiczne (dlatego tak zawzięcie bronią instytucji
małżeństwa). Musiałbym wydać się im potworem, a ich rada byłaby tylko zamaskowaną
wskazówką, abym skierował się ku rejonom, w których, jak sądzą, miłość jest sprzedajna. Jeśli
chodzi o ewangelików, liczę się jeszcze z możliwością niespodzianek, jak na przykład ze strony
Kosterta, któremu istotnie udało się wprawić mnie w zdumienie; jeśli chodzi o katolików, nic mnie
już nie może zaskoczyć. Miałem dużo sympatii dla katolicyzmu, jeszcze i wtedy nawet, kiedy przed
czterema laty Maria pierwszy raz zabrała mnie na zebranie tego „Koła Postępowych Katolików”;
zależało jej na pokazaniu mi inteligentnych katolików, oczywiście w skrytości myślała także o tym,
że kiedyś mógłbym zmienić wyznanie (wszyscy katolicy skrycie o tym myślą). Ale od samego
początku czułem się tam okropnie. Przechodziłem wówczas bardzo trudną fazę przygotowywania
się do kariery klowna, miałem niespełna dwadzieścia dwa lata i trenowałem całymi dniami.
Ogromnie cieszyłem się na ten wieczór, byłem śmiertelnie zmęczony i wyobrażałem sobie, że będzie
to przyjemne zebranie towarzyskie z dużą ilością dobrego wina, z dobrym jedzeniem, a może nawet
z tańcami (kiepsko nam się wtedy powodziło, nie mogliśmy sobie pozwolić ani na wino, ani na
dobre jedzenie). Zamiast tego dano złe wino i tak mniej więcej wyobrażam sobie uczestniczenie w
seminarium z socjologii, prowadzonym przez nudnego profesora. Zebranie było nie tylko męczące,
ale męczące w sposób niepotrzebny i nienaturalny. Najpierw wszyscy razem modlili się, a ja nie
wiedziałem, co począć z twarzą i z rękami; moim zdaniem nie powinno się człowieka niewierzącego
stawiać w takiej sytuacji. Nie odmawiali też po prostu „Ojcze Nasz” albo „Zdrowaś Maria” (już to
byłoby dostatecznie nieprzyjemne, będąc wychowany po protestancku, mam całkowicie dość
wszelkiego rodzaju prywatnego klepania modlitw). Nie, to był jakiś ułożony przez Kinkela tekst,
bardzo programowy, „...i prosimy Cię, abyśmy sprawiedliwie oceniali to, co na nas zesłałeś, jak i to,
co zesłać nam raczysz” i tak dalej. Dopiero potem przeszli do tematu wieczoru: „Ubóstwo
społeczeństwa, w którym żyjemy”. Był to jeden z najokropniejszych wieczorów w moim życiu. Po
prostu trudno uwierzyć, żeby dyskusje na tematy religijne musiały być aż tak męczące. Wiem, że
trudno jest wierzyć w tę religię. Zmartwychwstanie ciała i życie wieczne. Maria często czytywała mi
Biblię. Trudno jest wierzyć w to wszystko. Później czytywałem nawet Kierkegaarda (jest on poży-
teczną lekturą dla przyszłego klowna), było to trudne, ale nie męczące. Nie wiem, czy istnieją
ludzie, którzy by haftowali serwetki we wzorki z Picassa albo Paula Klee. Tego wieczoru wydawało
mi się, że ci postępowi katolicy haftowali we wzorki ze św. Tomasza z Akwinu, św. Franciszka z
Asyżu, św. Bonawentury i Leona XIII przepaski na biodra, które oczywiście nie osłaniały ich
nagości, bo wśród obecnych nie było nikogo (oprócz mnie), kto by nie zarabiał co najmniej tysiąca
pięciuset marek miesięcznie. Im samym było tak nieprzyjemnie, że później zrobili się cyniczni i
snobistyczni, z wyjątkiem Züpfnera, którego cała ta historia tak udręczyła, że poprosił mnie o
papierosa. Był to pierwszy papieros w jego życiu; palił go nieporadnie, widziałem, jaki jest
zadowolony, że dym przesłania mu twarz. Czułem się okropnie z powodu Marii. Blada i drżąca
słuchała, jak Kinkel opowiadał anegdotę o pewnym człowieku, który zarabiał pięćset marek
miesięcznie i dawał sobie całkiem dobrze radę, potem zaczął zarabiać tysiąc marek miesięcznie i
stwierdził, że mu jest o wiele trudniej, a w prawdziwe trudności wpadł zarabiając dwa tysiące.
Wreszcie, kiedy doszedł do trzech tysięcy, zaczął sobie znowu dawać dobrze radę i ujął swoje
doświadczenia w następujący sposób: „Do pięciuset marek miesięcznie wszystko idzie dobrze, ale
między pięciuset i trzema tysiącami panuje prawdziwa nędza”. Kinkel nie zorientował się nawet, co
wyrabia: gadał i gadał z olimpijskim spokojem, paląc swoje grube cygaro, coraz to podnosząc do ust
kieliszek z winem, aż prałat Sommerwild, duchowny doradca Koła, zaczął się niepokoić i podsunął
mu nowy temat. Zdaje mi się, że rzucił hasło „reakcja” i od razu złapał nim Kinkela na wędkę.
Kinkel połknął przynętę i wściekły urwał w pół słowa swój wywód o tym, że samochód za dwanaście
tysięcy jest tańszy niż samochód za cztery i pół tysiąca marek, i nawet jego żona, która uwielbia go
w sposób żenująco bezkrytyczny, odetchnęła z ulgą.
3.
Pierwszy raz czułem się znośnie w tym mieszkaniu. Było w nim czysto i ciepło. Wieszając
płaszcz i stawiając gitarę w kącie przedpokoju, myślałem o tym, że może jednak mieszkanie jest
czymś więcej niż samoułudą. Nie mam skłonności do życia osiadłego i nigdy ich mieć nie będę.
Maria miała ich jeszcze mniej niż ja, a mimo to zdecydowała się widocznie na życie osiadłe.
Dawniej denerwowało ją, kiedy moje występy w jednej i tej samej miejscowości trwały dłużej niż
tydzień.
Monika Silvs i tym razem okazała się uczynna, jak zawsze kiedy wysyłaliśmy do niej telegram o
przyjeździe. Wzięła klucz od dozorcy, sprzątnęła mieszkanie, postawiła kwiaty w saloniku,
zaopatrzyła lodówkę we wszystko, co trzeba. Na stole w kuchni stała paczka zmielonej kawy, obok
butelka koniaku. Były papierosy i zapalona świeca obok kwiatów w saloniku. Monika potrafi być
niesamowicie uczuciowa, aż sentymentalna, potrafi nawet przekroczyć granicę szmiry. Ze świecy,
którą postawiła na stoliku, skapywały sztuczne krople wosku i z pewnością nie znalazłaby ona
uznania w oczach „Katolickiego Koła Estetyki Życia Codziennego”; ale prawdopodobnie Monika w
pośpiechu nie mogła znaleźć innej świecy albo nie miała pieniędzy na droższą, w lepszym guście, i
czułem, że właśnie z powodu tej świecy w złym guście moja tkliwość dla Moniki Silvs sięga już
niemal punktu, w którym nieszczęsna predyspozycja do monogamii kładzie tamę uczuciom. Inni
członkowie Koła nigdy nie posunęliby się aż do szmiry czy sentymentalizmu, nigdy nie odsłoniliby
swojej słabej strony, a jeśli, to już raczej in puncto moralności niż estetyki. Czułem nawet unoszący
się w mieszkaniu zapach perfum Moniki, o wiele za mocnych i za modnych dla niej, jakiegoś
pachnidła noszącego, zdaje się, nazwę „Tajga”.
Zapaliłem od świecy Moniki jeden z jej papierosów, przyniosłem z kuchni koniak, a z
przedpokoju książkę telefoniczną i podniosłem słuchawkę. Rzeczywiście, Monika i o tym pamiętała.
Telefon nie był wyłączony. Dźwięczne buczenie wydało mi się jak gdyby biciem nieskończenie
wielkiego serca, sprawiało mi w tej chwili większą radość niż szum morza, niż tchnienie burzy i
pomruki lwa. Gdzieś w tym dźwięcznym buczeniu ukrywał się głos Marii, głos Leona, głos Moniki.
Powoli odłożyłem słuchawkę. Była to jedyna broń, jaka mi pozostała, i wkrótce miałem z niej zrobić
użytek. Podciągnąłem prawą nogawkę spodni i przyjrzałem się kolanu; obtarcie było
powierzchowne, a opuchlizna niegroźna. Nalałem kieliszek koniaku, połowę wypiłem, a resztę
wylałem na stłuczone kolano; pokuśtykałem do kuchni i odstawiłem koniak do lodówki. Dopiero
teraz przypomniałem sobie, że Kostert nie przyniósł mi wódki, która była jednym z moich
warunków. Pewno pomyślał, że ze względów pedagogicznych lepiej mi jej nie przynosić, i w ten
sposób zaoszczędził chrześcijańskiemu dziełu siedem marek i pięćdziesiąt fenigów. Postanowiłem
zatelefonować do niego i zażądać przekazania mi owej sumy. Nie powinno ujść draniowi na sucho,
a poza tym potrzebowałem pieniędzy. Przez pięć lat zarabiałem o wiele więcej, niż wynosiły moje
wydatki, a jednak wszystko się jakoś rozeszło. Oczywiście mógłbym dalej chałturzyć na szczeblu
trzydziestu do pięćdziesięciu marek za występ, jak tylko kolano mi wydobrzeje; w gruncie rzeczy
było mi wszystko jedno, a publiczność w nędznych salach bywa nawet sympatyczniejsza niż w
variété. Ale po prostu trzydzieści do pięćdziesięciu marek dziennie to za mało - pokoje hotelowe są
wtedy za ciasne, podczas treningu człowiek obija się o stół i o szafę, uważam także, że łazienka nie
jest luksusem, a kiedy się podróżuje z pięcioma walizkami, taksówka nie świadczy o rozrzutności.
Jeszcze raz wyjąłem koniak z lodówki i pociągnąłem z butelki. Nie jestem pijakiem. Ale odkąd
Maria odeszła ode mnie, alkohol przynosi mi ulgę. Odwykłem już także od trudności finansowych i
fakt, że została mi w kieszeni jedna jedyna marka i że nie miałem żadnych widoków na przyzwoite
zarobki, denerwował mnie. Jedynym przedmiotem, jaki naprawdę mógłbym sprzedać, był rower,
ale jeślibym się zdecydował na chałtury, rower bardzo by mi się przydał, oszczędzałbym na
taksówkach i biletach. Do prawa własności mieszkania przywiązany był jeden warunek: nie wolno
mi go było sprzedać ani wynająć. Typowy prezent bogacza: zawsze tkwi w nim jakiś haczyk.
Udało mi się powstrzymać od dalszego picia koniaku, poszedłem do saloniku i otworzyłem
książkę telefoniczną.
4.
Urodziłem się w Bonn i znam tu dużo ludzi: krewnych, znajomych, dawnych kolegów.
Mieszkają tu moi rodzice, a Leon, mój brat, który pod patronatem Züpfnera zmienił wyznanie,
studiuje tu teologię katolicką. Wiedziałem, że z rodzicami zapewne będę musiał się zobaczyć,
choćby po to, żeby uregulować z nimi sprawy finansowe. A może zlecę to jakiemuś adwokatowi. Od
śmierci mojej siostry, Henrietty, rodzice jako tacy przestali dla mnie istnieć. Henrietta nie żyje już
od siedemnastu lat. Miała pod koniec wojny szesnaście lat; była ładną, jasnowłosą dziewczyną,
najlepszą tenisistką na terenie od Bonn do Remagen. Propagowano wtedy hasło, żeby dziewczęta
zgłaszały się na ochotnika do służby w artylerii przeciwlotniczej, i Henrietta zgłosiła się w lutym
1945 roku. Wszystko poszło tak szybko i gładko, że w ogóle nie dotarło do mojej świadomości.
Wracałem właśnie ze szkoły, przechodziłem na drugą stronę Kölner Strasse i dostrzegłem Henriettę
w tramwaju odjeżdżającym w kierunku Bonn. Pomachała mi ręką i uśmiechnęła się, i ja także się
uśmiechnąłem. Miała ładny granatowy kapelusz i gruby granatowy płaszcz z futrzanym kołnierzem,
a na grzbiecie mały plecak. Nigdy jeszcze nie widziałem jej w kapeluszu, nie lubiła go wkładać.
Kapelusz bardzo ją zmienił. Wyglądała w nim jak dorosła kobieta. Pomyślałem, że wybiera się na
jakąś wycieczkę, choć nie była to odpowiednia pora roku. Ale wtedy można się było po szkołach
wszystkiego spodziewać. Próbowano nas nawet w schronach przeciwlotniczych uczyć reguły trzech,
chociaż słyszeliśmy już artylerię. Nasz nauczyciel, pan Brühl, śpiewał z nami „pobożne i narodowe
pieśni”, jak je nazywał, do których zaliczał zarówno „Spójrzcie na dom pełen chwały”, jak i „Czy
widzisz na wschodzie jutrzenkę”. Nocami, kiedy na pół godziny zapadała cisza, słychać było zawsze
tylko tupot maszerujących: włoskich jeńców wojennych (w szkole wyjaśniono nam, dlaczego Włosi
przestali już być naszymi sojusznikami i pracowali u nas jako jeńcy, ale do dziś nie rozumiem,
dlaczego tak było), rosyjskich jeńców wojennych, więźniarek, niemieckich żołnierzy; całą noc
rozbrzmiewały kroki maszerujących. Nikt nie wiedział, co się właściwie dzieje.
Henrietta wyglądała rzeczywiście tak, jakby jechała na szkolną wycieczkę. Po szkołach można
się było wszystkiego spodziewać. Czasem, kiedy między dwoma alarmami lotniczymi siedzieliśmy
w klasie, dochodził nas przez otwarte okno odgłos strzałów karabinowych, a kiedy przestraszeni
odwracaliśmy się ku oknu, pan Brühl pytał nas, czy wiemy, co znaczą te strzały. Wkrótce wiedzie-
liśmy dobrze, co one znaczą: znowu w pobliskim lesie rozstrzelano dezertera. „Taki los spotka
każdego - mówił pan Brühl - kto będzie się uchylał od bronienia naszej świętej ziemi niemieckiej
przed żydowskimi jankesami”. (Niedawno spotkałem pana Brühla; zestarzał się, posiwiał, jest
profesorem w akademii pedagogicznej i uchodzi za człowieka „z chwalebną przeszłością
polityczną”, ponieważ nigdy nie należał do partii.)
Jeszcze raz pomachałem ręką ku tramwajowi, którym odjeżdżała Henrietta, i poszedłem przez
park do domu, gdzie rodzice i Leon siedzieli już przy stole. Na obiad była zupa z zasmażką, jako
główne danie kartofle z sosem, a na deser jabłka. Dopiero przy deserze spytałem matkę, dokąd
pojechała Henrietta na szkolną wycieczkę. Matka uśmiechnęła się leciutko i powiedziała:
- Na wycieczkę! Co za bzdura. Henrietta pojechała do Bonn, żeby zgłosić się do służby w
artylerii przeciwlotniczej. Nie obieraj jabłka tak grubo. Popatrz.
Wzięła z mego talerzyka skórki, zaczęła je obrabiać nożem i kłaść do ust rezultaty swojej
oszczędności, cieniutkie plasterki jabłka. Spojrzałem na ojca. Wpatrywał się w swój talerz i nic nie
mówił. Leon także milczał, ale kiedy jeszcze raz spojrzałem na matkę, powiedziała swoim łagodnym
głosem:
- Rozumiesz chyba, że każdy musi zrobić, co do niego należy, aby wygnać żydowskich jankesów
z naszej świętej ziemi niemieckiej. - Rzuciła mi spojrzenie, od którego zrobiło mi się nieswojo,
potem spojrzała tak samo na Leona i wydawało mi się, że gotuje się już do wysłania także nas obu
na pole walki z żydowskimi jankesami. - Nasza święta ziemia niemiecka - powiedziała matka - a oni
wdarli się już w głąb Eifel.
Miałem ochotę roześmiać się, ale łzy mi napłynęły do oczu, rzuciłem na stół nożyk od owoców i
uciekłem do swojego pokoju. Bałem się i wiedziałem nawet, czego się boję, ale nie mógłbym tego
wyrazić słowami, poza tym wściekłość mnie ogarniała na myśl o przeklętych skórkach od jabłka.
Patrzałem na pokrytą brudnym śniegiem ziemię niemiecką w naszym ogrodzie, na Ren, i dalej,
poprzez gałęzie wierzb płaczących, na pasmo Siebengebirge i cała ta sceneria wydawała mi się
idiotyczna. Widziałem kilku takich „żydowskich jankesów”: przewożono ich ciężarówką z
Venusberg do Bonn na punkt zbiorczy. Wydali mi się zmarznięci, wystraszeni i młodzi; jeśli w ogóle
wyobrażałem sobie coś pod pojęciem Żydów, to już raczej ludzi podobnych do Włochów, którzy
wyglądali na jeszcze bardziej zmarzniętych niż Amerykanie i zbyt zmęczonych, aby móc się jeszcze
bać. Kopnąłem krzesło stojące obok łóżka, a ponieważ się nie przewróciło, kopnąłem je jeszcze raz.
Wreszcie upadło i rozbiło na kawałki płytę szklaną na nocnym stoliku. Henrietta w granatowym
kapeluszu, z plecakiem. Nie wróciła już i do dziś nie wiemy, gdzie ją pochowano. Po zakończeniu
wojny ktoś przyszedł do nas i powiedział, że „poległa pod Leverkusen”.
Ta troska o świętą ziemię niemiecką wydaje mi się w szczególny sposób zabawna, kiedy
pomyślę, że spora część akcji kopalni węgla brunatnego jest od dwóch pokoleń w rękach naszej
rodziny. Od siedemdziesięciu lat Schnierowie robią pieniądze na ryciu, które musi znosić święta
ziemia niemiecka. Wsie, lasy i zamki padają pod naporem koparek jak mury Jerycha.
Dopiero w parę dni później dowiedziałem się, kto mógłby sobie rościć prawo autorskie do
pojęcia „żydowskich jankesów”: Herbert Kalick, liczący wówczas czternaście lat, przywódca mojej
jednostki Hitlerjugend, której matka wspaniałomyślnie oddała do użytku nasz park, abyśmy mogli
odbywać w nim ćwiczenia w posługiwaniu się „pięściami pancernymi”. Mój ośmioletni brat Leon
brał w nich również udział. Widziałem, jak maszerował koło placu tenisowego z ćwiczebną „pięścią
pancerną” na ramieniu, z twarzą, na której malowała się taka powaga, jaką odczuwać mogą tylko
dzieci. Zatrzymałem go i spytałem:
„Co ty tu robisz'??
A on odparł z śmiertelnie poważną miną:
„Będę werwolfem. A ty nie?”
„Owszem” - powiedziałem i razem z nim poszedłem alejką koło placu tenisowego na miejsce
ćwiczeń, gdzie Herbert Kalick właśnie opowiadał o chłopcu, który mając dziesięć lat dostał Żelazny
Krzyż I Klasy, ponieważ daleko na Śląsku zniszczył „pięściami pancernymi” trzy czołgi radzieckie.
Kiedy jeden z chłopców spytał, jak się ten bohater nazywa, powiedziałem:
„Liczyrzepa.”
Herbert Kalick aż pożółkł z gniewu i wrzasnął:
„Ty nędzny defetysto!”
Pochyliłem się i cisnąłem mu w twarz garść popiołu. Wszyscy rzucili się na mnie, tylko Leon
zachował neutralność, zaczął płakać, ale mi nie pomógł, a ja, ogarnięty strachem, krzyknąłem na
Herberta:
„Ty nazistowska świnio!”
Przeczytałem to wyzwisko, napisane na jakimś szlabanie kolejowym. Nie wiedziałem nawet
dokładnie, co ono znaczy, ale miałem uczucie, że może być w tej sytuacji odpowiednie. Herbert
Kalick natychmiast przerwał bijatykę i zajął postawę urzędową: aresztował mnie i zamknął w szopie
koło placu ćwiczeń, gdzie przechowywano tarcze strzelnicze i paliki. Potem ściągnął na miejsce
moich rodziców, nauczyciela Brühla i przedstawiciela partii. Płacząc z wściekłości kopałem tarcze
strzelnicze i wciąż wykrzykiwałem do trzymających straż chłopców:
„Wy nazistowskie świnie!”
Po godzinie zaciągnięto mnie do naszego salonu na przesłuchanie. Pana Brühla aż ponosiło.
Bez przerwy powtarzał: „Wyrwać z korzeniami i zniszczyć, zniszczyć i wyrwać z korzeniami!” Do
dziś nie wiem, czy rozumiał to dosłownie, czy też w przenośni. Będę musiał napisać do niego pod
adresem akademii pedagogicznej i poprosić go o wyjaśnienie, w celu ustalenia prawdy historycznej.
Przedstawiciel partii, zastępca przywódcy miejscowej organizacji, okazał się całkiem rozsądny.
Ciągle powtarzał: „Proszę wziąć pod uwagę, że chłopiec nie ma jeszcze jedenastu lat”. A ponieważ
jego zachowanie działało na mnie niemal uspokajająco, odpowiedziałem nawet na jego pytanie,
skąd znam to fatalne wyrażenie:
„Przeczytałem je na szlabanie kolejowym na Annabergstrasse.”
„Nikt ci tego nie powiedział, to znaczy, nie słyszałeś tego od nikogo?”
„Nie” - odparłem.
„Chłopak w ogóle nie rozumie tego, co powtarza” - powiedział ojciec i położył mi rękę na
ramieniu.
Brühl rzucił ojcu gniewne spojrzenie, potem popatrzył z lękiem na Herberta. Widocznie gest
ojca został uznany za zbyt jawnie demonstrujący jego sympatię. Matka, zalana łzami, odezwała się
swoim łagodnym, niemądrym głosem:
„On nie wie, co robi, on nie wie - inaczej musiałabym się go wyprzeć.”
„To się wyprzyj” - powiedziałem.
Cała ta scena rozgrywała się w naszym ogromnym salonie, zastawionym pompatycznymi,
ciemnymi dębowymi meblami, z trofeami myśliwskimi dziadka na szerokiej dębowej półce, pu-
charami i ciężkimi szafami bibliotecznymi, których szybki były oprawione w ołów. Słyszałem ogień
artyleryjski w Eifel, zaledwie o dwadzieścia kilometrów od nas, a czasem nawet grzechotanie
karabinów maszynowych. Herbert Kalick, blady, jasnowłosy chłopak o twarzy fanatyka,
występujący w charakterze prokuratora, bez przerwy stukał kostkami ręki w kredens i powtarzał:
„Surowość, nieubłagana surowość!”
Zostałem skazany na wykonanie w ogrodzie, pod nadzorem Herberta, rowu
przeciwpancernego i już po południu, zgodnie z tradycjami Schnierów, ryłem ziemię niemiecką, i to
- wbrew tradycjom Schnierów - własnoręcznie. Wykopywałem rów w poprzek ulubionego klombu
różanego dziadka, dokładnie w kierunku kopii Apolla Belwederskiego, i z góry cieszyłem się na
chwilę, w której marmurowy posąg padnie ofiarą mojej gorliwej działalności. Radość moja była
jednak przedwczesna - posąg padł ofiarę małego, piegowatego chłopca, który miał na imię Georg.
Wysadził w powietrze siebie i Apolla przy pomocy „pięści pancernej”, wywołując przez omyłkę jej
wybuch. Herbert Kalick skomentował ten nieszczęśliwy wypadek bardzo lakonicznie:
„Na szczęście Georg był sierotą.”
5.
Wyszukałem w książce telefonicznej numery ludzi, z którymi, jak wiedziałem, będę musiał
rozmawiać; z lewej strony wypisałem jedno po drugim nazwiska tych, których mogłem naciągnąć
na pożyczkę: Karl Emonds, Heinrich Behlen, obaj koledzy ze szkoły, jeden ongi student teologii,
obecnie dyrektor szkoły, drugi wikary, dalej Bela Brosen, kochanka mego ojca - w prawej kolumnie
zaś pozostałych, do których mógłbym się zwrócić tylko w ostateczności: rodziców, Leona (jego
mogłem poprosić o pieniądze, ale on ich nigdy nie miał, wszystko rozdarowywał), członków Koła:
Kinkela, Frodebeula, Blotherta, Sommerwilda. Między tymi dwiema kolumnami wypisałem
nazwisko Moniki Silvs i ozdobiłem je pięknym zakrętasem. Do Karla Emondsa będę musiał
zatelefonować z prośbą, aby do mnie zadzwonił. Emonds nie ma telefonu. Chętnie zacząłbym od
rozmowy z Moniką, ale wiedziałem, że będę musiał do niej zatelefonować na samym końcu: nasze
wzajemne stosunki weszły w fazę, w której, zarówno fizyczne, jak i metafizyczne zlekceważenie jej
byłoby nieuprzejmością. Pod tym względem znalazłem się w straszliwej sytuacji: jako
monogamista, żyłem, wbrew woli, ale zgodnie ze swoją naturą, w celibacie, odkąd Maria, jak to
nazwała, w „metafizycznym przerażeniu” uciekła ode mnie. Prawdę mówiąc, w Bochum
pośliznąłem się poniekąd umyślnie, upadłem na kolano, aby móc przerwać rozpoczęte tournée i
wrócić do Bonn. Dręczyło mnie w sposób już niemal nie do zniesienia to, co w religijnych książkach
Marii określane jest błędnie jako „cielesne pożądanie”. O wiele za bardzo lubiłem Monikę, aby z nią
zaspokajać pożądanie innej kobiety. Gdyby w tych religijnych książkach pisano o pożądaniu
kobiety, byłoby to już i tak dość toporne, ale o parę szczebli lepsze niż „cielesne pożądanie”. Nie
znam nic bardziej cielesnego niż jatki z mięsem, a nawet i one nie są wyłącznie cielesne. Kiedy sobie
wyobrażam, że Maria robi z Züpfnerem to, co powinna robić tylko ze mną, moja melancholia
pogłębia się do granic rozpaczy. Długo się wahałem, zanim wyszukałem także numer telefonu
Züpfnera i wypisałem go w kolumnie tych, których nie zamierzałem naciągać na pomoc pieniężną.
Maria pożyczyłaby mi pieniędzy, oddałaby mi natychmiast wszystko, co ma, pośpieszyłaby mi z
pomocą, szczególnie gdyby się dowiedziała, jaka seria niepowodzeń mnie spotkała - ale nie
przyszłaby sama. Sześć lat to dużo i miejsce Marii nie jest w domu Züpfnera, przy jego stole ani w
jego łóżku. Byłem nawet gotów o nią walczyć. Mimo że słowo „walczyć” kojarzy się w mojej
wyobraźni prawie wyłącznie z jego czysto fizycznym pojęciem, a więc z czymś śmiesznym: bijatyka
z Züpfnerem. Maria nie umarła dla mnie, tak jak właściwie umarła dla mnie moja matka. Wierzę,
że żywi bywają martwi, a martwi żyją, przeciwnie niż katolicy. W moim odczuciu taki chłopiec, jak
ten Georg, który „pięścią pancerną” rozerwał się na sztuki, jest bardziej żywy niż moja matka.
Widzę piegowatego, niezręcznego chłopca, stojącego na trawniku koło posągu Apolla, słyszę
wołanie Herberta: „Nie tak, nie tak!” - potem wybuch, kilka, niezbyt dużo, okrzyków i komentarz
Kalicka: „Na szczęście Georg był sierotą.” - A w pół godziny później, podczas kolacji jedzonej przy
tym samym stole, przy którym odbywał się sąd nade mną, matka powiedziała do Leona: „Ty
będziesz umiał kiedyś lepiej sobie z tym radzić niż ten głupi chłopak, prawda?” - Leon kiwnął
głową, ojciec spojrzał na mnie, ale nie znalazł pociechy w oczach dziesięcioletniego syna.
Matka jest już od wielu lat przewodniczącą Głównego Komitetu Towarzystw Zwalczania
Uprzedzeń Rasowych; odbywa podróże do Domu im. Anny Frank, a czasem nawet do Ameryki,
gdzie w tamtejszych klubach kobiecych wygłasza przemówienia na temat skruchy młodzieży
niemieckiej, wciąż jeszcze tym samym łagodnym, niewinnym głosem, którym zapewne powiedziała
Henrietcie na pożegnanie: „Powodzenia, moje dziecko”. Ten głos mógłbym każdej chwili usłyszeć
przez telefon, ale głosu Henrietty już nigdy. Henrietta miała zaskakująco niski głos i dźwięczny
śmiech. Kiedyś w trakcie meczu tenisowego rakieta wypadła jej z ręki, a ona stała na placu i
rozmarzona patrzyła w niebo, kiedy indziej podczas posiłku łyżka wpadła jej w talerz z zupą. Matka
krzyknęła, potem zaczęła lamentować z powodu zaplamionej sukni i obrusa. Henrietta w ogóle tego
nie słyszała, a kiedy oprzytomniała, wyjęła łyżkę z zupy, wytarła ją serwetką i jadła dalej. Kiedy po
raz trzeci wpadła w taki stan, matka rozgniewała się na serio. Krzyczała: „Te przeklęte
rozmarzenia!”, a Henrietta spojrzała na nią spokojnie i powiedziała: „O co chodzi, po prostu nie
mam już ochoty” - i rzuciła do kominka karty, które trzymała w ręku. Matka wyciągnęła karty z
ognia, poparzyła sobie przy tym palce, ale uratowała wszystkie karty z wyjątkiem siódemki kier,
która była nadpalona, i nigdy już nie mogliśmy grać w karty nie myśląc o Henrietcie, mimo że
matka próbowała zachowywać się „jak gdyby nigdy nic”. Matka nie jest zła, tylko w niepojętym
stopniu głupia i oszczędna. Nie zgodziłaby się na kupienie, nowej talii kart i przypuszczam, że
nadpalona siódemka kier jest w dalszym ciągu w talii, a matce nie nasuwa żadnych myśli, kiedy
przy kładzeniu pasjansa wpada jej w rękę. Chętnie porozmawiałbym z Henriettą, ale tego rodzaju
połączeń telefonicznych teologowie jeszcze nie wynaleźli. Wyszukałem w książce numer telefonu
rodziców, którego zawsze zapominam: Schnier Alfons, dr h. c, naczelny dyrektor. „Dr h. c.” to było
coś nowego. Nakręcając numer szedłem w myślach do domu, najpierw przez Koblenzer Strasse,
potem Ebertallee, skręciłem na lewo ku Renowi. Niespełna godzina drogi na piechotę. Tymczasem
odezwał się kobiecy głos:
- Mieszkanie doktora Schniera.
- Chciałbym mówić z panią Schnier - powiedziałem.
- Kto przy telefonie?
- Schnier - odparłem - Hans, rodzony syn wyżej wymienionej.
Dziewczyna przełknęła ślinę, chwilę się zastanawiała i poprzez sześć kilometrów przewodu
telefonicznego czułem, że się waha. Pachniała nawet dość przyjemnie, tylko mydłem i leciutko
świeżym lakierem do paznokci. Widocznie wiedziała o moim istnieniu, ale nie dano jej wyraźnych
wskazówek, jak ma mnie traktować. Prawdopodobnie obiło się jej tylko o uszy: wykolejeniec,
radykał, nicpoń.
- Czy pan na pewno nie robi sobie ze mnie żartów? - spytała.
- Na pewno nie robię sobie z pani żartów - odpowiedziałem. - Gotów jestem nawet podać znaki
szczególne mojej matki. Plama wątrobiana z lewej strony pod ustami, brodawka...
Dziewczyna roześmiała się, powiedziała: -Dobrze - i przełączyła rozmowę. Nasz system
telefoniczny jest bardzo skomplikowany. Ojciec na przykład ma aż trzy aparaty: czerwony dla węgla
brunatnego, czarny dla giełdy i biały do rozmów prywatnych. Matka ma tylko dwa: czarny dla
Głównego Komitetu Towarzystw Zwalczania Uprzedzeń Rasowych i biały do rozmów prywatnych.
Mimo że matka ma na prywatnym koncie bankowym sześciocyfrowe saldo na swoją korzyść,
rachunki za telefon (i oczywiście koszty podróży do Amsterdamu i gdzie indziej) obciążają konto
Głównego Komitetu.
Telefonistka błędnie mnie połączyła, matka zgłosiła się w aparacie do rozmów urzędowych:
- Główny Komitet Towarzystw Zwalczania Przesądów Rasowych.
Zaniemówiłem. Gdyby powiedziała: „Tu Schnierowa”, byłbym zapewne odparł: „Mówi Hans,
co u ciebie słychać, mamo?” Tymczasem odezwałem się:
- Mówi delegat Głównego Komitetu Żydowskich Jankesów, proszę mnie połączyć ze swoją
córką.
Sam się przeraziłem tych słów. Usłyszałem, jak matka krzyknęła, a potem westchnęła w
sposób, który mi uprzytomnił, że się bardzo postarzała. Powiedziała:
- Nie możesz o tym zapomnieć, prawda?
Sam byłem bliski płaczu i szepnąłem:
- Zapomnieć? Czy powinienem zapomnieć, mamo?
Matka nie odpowiedziała, słyszałem tylko ów przerażający mnie zawsze płacz starej kobiety.
Nie widziałem jej od pięciu lat, musiała mieć teraz ponad sześćdziesiąt. Przez chwilę myślałem, że
może naprawdę przełoży wtyczkę i połączy mnie z Henriettą. W każdym razie zawsze mówi, że „ma
swoje chody”, może nawet w niebie; mówi to żartobliwie, jak każdy dziś mówi o swoich chodach:
chody w partii, na uniwersytecie, w telewizji, w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych.
Tak bardzo chciałem usłyszeć głos Henrietty, choćby miała powiedzieć tylko „nic” albo nawet
„gówno”. W jej ustach nie zabrzmiałoby to ordynarnie. Powiedziała „gówno” Schnitzlerowi, kiedy
ten rozwodził się nad jej mistycznymi uzdolnieniami, i słowo to zabrzmiało równie ładnie jak
„gusło” (Schnitzler był pisarzem, jednym z pasożytów, którzy mieszkali u nas podczas wojny; ile
razy Henrietta wpadała w swój dziwny stan, mówił o jej mistycznych uzdolnieniach, a ona
odpowiadała na to krótko: „gówno”). Mogłaby również powiedzieć coś innego, na przykład: „Dziś
znowu zwyciężyłam tego idiotę Fohlenacha” albo po francusku: „La condition de monsieur le comte
est parfaite”. Czasem pomagała mi w odrabianiu lekcji i zawsze śmieliśmy się, że z cudzymi
lekcjami tak dobrze sobie radzi, a ze swoimi tak źle.
Ale zamiast głosu Henrietty słyszałem tylko starczy płacz matki. Spytałem:
- Jak się czuje ojciec?
- Ach - odpowiedziała - zestarzał się. Zrobił się stary i mądry.
- A Leon?
- Leon jest pracowity, bardzo pracowity, przepowiadają mu karierę na polu teologii.
- O Boże - westchnąłem. - Leon i kariera teologiczna!
- Jego przejście na katolicyzm bardzo nas zabolało - powiedziała matka - ale cóż, duch sam
wybiera tych, których pragnie nawiedzić.
Całkowicie już odzyskała panowanie nad głosem i przez chwilę odczuwałem pokusę, aby
zapytać ją o Schnitzlera, który wciąż jeszcze był częstym gościem w jej domu. Był to tęgawy, bardzo
dbający o swój wygląd facet, który w tamtych czasach zawsze rozprawiał o szlachetnym duchu
Europy i o wysokim poczuciu godności Germanów. Kiedyś, później, z ciekawości przeczytałem
jedną jego powieść. Była to „Francuska miłostka” i okazała się nudniejsza, niż to zapowiadał jej
tytuł. Jedynym oryginalnym akcentem było w niej to, że bohater, wzięty do niewoli francuski
podporucznik, miał jasne włosy, bohaterka zaś, młoda Niemka znad Mozeli, ciemne. Za każdym
razem, kiedy Henrietta mówiła: „gówno” - zdarzyło się to chyba dwukrotnie - Schnitzler wzdrygał
się i twierdził, że mistyczne uzdolnienia doskonale mogą iść w parze z uleganiem „wewnętrznemu
przymusowi wyrzucania z siebie obrzydliwych słów” (chociaż, jeśli chodzi o Henriettę, nie było to
żadnym wewnętrznym przymusem, a ponadto nie „wyrzucała z siebie” tego słowa, po prostu je
mówiła), na dowód czego przytaszczył pięciotomową „Mistykę chrześcijańską” Görresa. W jego
powieści oczywiście wszystko jest bardzo wytworne, „poezja francuskich nazw win dźwięczy jak
kryształowe kieliszki, którymi trącają się kochankowie, aby wzajemnie uczcić swą miłość”. Książka
kończy się potajemnie zawartym małżeństwem; to jednak ściągnęło na Schnitzlera niełaskę Izby
Piśmiennictwa Rzeszy i zakaz publikowania jego dzieł przez, zdaje się, dziesięć miesięcy.
Amerykanie z otwartymi ramionami przyjęli Schnitzlera, jako bojownika ruchu oporu, do pracy na
polu kultury, a on kręci się teraz po Bonn i opowiada przy każdej nadarzającej się okazji, jak to
naziści zabronili mu pisać. Taki oszust nie potrzebuje nawet uciekać się do kłamstw, żeby stworzyć
dla siebie korzystną sytuację. A przecież to on właśnie zmusił moją matkę, żeby nas zapisała do
organizacji, mnie do dziecięcych oddziałów Hitlerjugend, a Henriettę do Związku Niemieckich
Dziewcząt. „W takiej chwili, proszę pani, musimy być solidarni, stać ramię przy ramieniu, wspólnie
cierpieć.” Widzę go jeszcze, jak stoi przed kominkiem, z cygarem ojca w ręku. „Pewna
niesprawiedliwość, której ofiarą padłem, nie może zachwiać moim głębokim, obiektywnym
przekonaniem, że ratunek - jego głos drżał z uniesienia - jest w ręku führera.” Mówił to mniej
więcej na półtora dnia przed zajęciem Bonn przez Amerykanów.
- Co właściwie porabia Schnitzler? - spytałem matkę.
- Jest nadzwyczajny - odpowiedziała. - W Ministerstwie Spraw Zagranicznych nie mogą się już
bez niego obejść.
Oczywiście o wszystkim już zapomniała, aż dziwne, że określenie „żydowscy jankesi” wywołało
w niej jeszcze jakieś wspomnienia. Dawno już przestałem żałować, że w ten sposób zacząłem naszą
rozmowę.
- A jak się czuje dziadek?
- Fantastycznie - powiedziała. - Jest niezniszczalny. Niedługo skończy dziewięćdziesiąt lat.
Zawsze jest dla mnie zagadką, jak on to robi.
- To całkiem proste - odparłem. - Takich starszych panów nie drążą ani wspomnienia, ani
wyrzuty. Czy dziadek jest w domu?
- Nie - powiedziała matka. - Wyjechał na sześć tygodni na wyspę Ischia.
Umilkliśmy oboje; ja wciąż jeszcze nie byłem pewny mojego głosu, ale ona swój opanowała już
całkowicie, kiedy spytała:
- Dlaczego właściwie dzwonisz? Słyszałam, że znowu ci się źle powodzi. Opowiadano mi, że
masz pecha w pracy zawodowej.
- Tak ci opowiadano? - powiedziałem. - Pewno obawiasz się, że was poproszę o pieniądze? Ale
nie bój się, mamo. Przecież i tak nie dalibyście mi ani grosza. Skorzystam z drogi prawnej.
Potrzebuję pieniędzy, bo chcę pojechać do Ameryki. Mam stamtąd korzystną propozycję. Mówiąc
nawiasem, jest to żydowski jankes, ale dołożę wszelkich starań, aby uprzedzenia rasowe nie doszły
do głosu.
Matka była już daleka od płaczu. Zanim odłożyłem słuchawkę, usłyszałem jeszcze, że mówi coś
o zasadach. Zdałem sobie sprawę, że pachniała tak jak zawsze: niczym. Jedna z jej zasad brzmiała:
„Prawdziwa dama nie roztacza wokół siebie żadnej woni”. Pewno dlatego ojciec ma ładną
kochankę, która nie roztacza żadnej woni, ale wygląda tak, jakby ładnie pachniała.
6.
Wetknąłem sobie pod plecy wszystkie poduszki, jakie miałem, wysoko ułożyłem stłuczoną
nogę, przysunąłem bliżej telefon i zacząłem się zastanawiać, czyby może pójść jeszcze raz do
kuchni, otworzyć lodówkę i wyjąć z niej butelkę koniaku.
W ustach matki ten „pech w pracy zawodowej” zabrzmiał szczególnie złośliwie i nie usiłowała
nawet ukryć swego triumfu. Zapewne byłem zbyt naiwny sądząc, że tu, w Bonn, nie wiedziano
jeszcze o moich wpadkach. Jeśli matka o nich wiedziała, to wiedział również ojciec, a w takim razie
i Leon, od niego zaś Züpfner i całe Koło, i Maria. To byłoby dla niej ciężkim ciosem, cięższym niż
dla mnie. Jeślibym znowu całkowicie przestał pić, wkrótce osiągnąłbym z powrotem poziom, który
Zohnerer, mój agent, określa jako „nieco ponad przeciętny”, a to by mi wystarczyło, aby
przetrzymać owe brakujące mi dwadzieścia dwa lata do znalezienia się w rynsztoku. Zohnerer
zawsze najbardziej podkreśla „solidne podstawy mojego rzemiosła”; o sztuce i tak nie ma
najmniejszego pojęcia, ocenia ją w swojej niemal już genialnej naiwności po prostu według
sukcesu, jaki osiągam. Na rzemiośle natomiast zna się i dobrze wie, że mogę jeszcze dwadzieścia lat
chałturzyć na poziomie powyżej trzydziestu marek. Z Marią jest inaczej. Maria będzie się martwiła
moim „upadkiem artystycznym” i moją nędzą, która wcale nie wydaje mi się taka straszna.
Patrzącemu z zewnątrz - a na tym świecie każdy patrzy z zewnątrz na każdego - wszystko wydaje się
gorsze albo lepsze niż temu, kogo to dotyczy, obojętne, czy chodzi o szczęście albo nieszczęście,
zawód miłosny albo „upadek artystyczny”. Mnie nie robi to żadnej różnicy, czy w zatęchłych salach
pokazuję katolickim gospodyniom domowym lub ewangelickim pielęgniarkom dobrą sztukę
klowna, czy też zwykłe wygłupy. Tylko że te stowarzyszenia wyznaniowe mają fatalne wyobrażenia
o honorariach. Poczciwa przewodnicząca takiego stowarzyszenia uważa oczywiście, że pięćdziesiąt
marek to wcale ładna suma i że jeżeli ktoś dostaje tyle pieniędzy dwadzieścia razy w ciągu miesiąca,
to mu właściwie powinno wystarczyć. Ale kiedy pokazuję jej rachunek za szminki i mówię, że do
pracy przed występem potrzebny mi jest trochę większy pokój hotelowy niż dwa dwadzieścia na
trzy metry, to myśli zapewne, że muszę mieć kochankę tak drogą, jak królowa Saba. A kiedy jej
potem opowiadam, że jadam prawie wyłącznie jajka na miękko, bulion, pulpety i pomidory, to
żegna się krzyżem świętym i myśli, że jestem niedożywiony, ponieważ nie wcinam co dzień
„solidnego obiadu”. Kiedy jej w dalszym ciągu opowiadam, że moimi osobistymi nałogami są tylko
wieczorne gazety, papierosy i gra „człowieku-nie-irytuj-się”, to zaczyna uważać mnie za oszusta.
Dawno już przestałem rozmawiać z kimkolwiek o pieniądzach i o sztuce. Jeśli tylko te dwie sprawy
zetkną się ze sobą, coś się w tym nie zgadza: sztuka jest albo zbyt nisko opłacana, albo przepłacana.
W pewnym angielskim cyrku widziałem klowna, który przewyższał mnie pod względem rzemiosła
dwudziestokrotnie, pod względem artystycznym dziesięciokrotnie, a nie dostawał za wieczór nawet
dziesięciu marek. Nazywał się James Ellis, był już bliski pięćdziesiątki i kiedy zaprosiłem go na
kolację składającą się z omletu z szynką, sałaty i szarlotki, dostał mdłości - od dziesięciu lat nie
zjadł tyle na jednym posiedzeniu. Od czasu kiedy poznałem Jamesa, nie rozmawiam z nikim o
pieniądzach ani o sztuce.
Jeśli o mnie chodzi, przyjmuję wszystko, co mi się wydarza, i liczę się z czekającym mnie
rynsztokiem. Maria ma w głowie całkiem co innego; zawsze mówi o „objawieniu”, jakby i to, co ja
robię, było objawieniem; powtarza, że jestem taki pogodny i na swój sposób taki pobożny i
skromny, i tak dalej. To straszne, co dzieje się w głowach tych katolików. Nie mogą nawet pić
dobrego wina, żeby nie wyprawiać przy tym jakichś łamańców, za wszelką cenę muszą
„uświadamiać sobie”, jakie dobre jest to wino i dlaczego. Jeśli chodzi o świadomość, w niczym nie
ustępują marksistom. Maria była przerażona, kiedy przed paru miesiącami kupiłem sobie gitarę i
powiedziałem, że będę śpiewał przy jej akompaniamencie pieśni własnej kompozycji i z własnymi
tekstami. Maria uważała, że to będzie poniżej mojego „poziomu”. Odpowiedziałem jej, że poniżej
poziomu rynsztoka jest już tylko kanał kanalizacyjny, ale ona nie zrozumiała, co mam na myśli, a ja
nie cierpię tłumaczenia przenośni. Albo mnie ktoś rozumie, albo nie. Nie jestem egzegetą.
Można by pomyśleć, że nici poruszające mnie jak marionetkę pozrywały się. Wręcz przeciwnie:
trzymałem je mocno w ręku i widziałem siebie, leżącego na scence owego stowarzyszenia w
Bochum, pijanego, z obtartym kolanem, słyszałem dochodzący z głębi sali szmer współczucia i
wydawałem się sam sobie podły. Nie zasłużyłem na tyle współczucia i wolałbym usłyszeć parę
gwizdów. Nawet moje utykanie było niewspółmierne ze skaleczeniem, mimo że naprawdę się
skaleczyłem. Chciałem odzyskać Marię i zacząłem na swój sposób walczyć tylko ze względu na to, co
w jej książkach jest określane jako „cielesne pożądanie”.
7.
Miałem dwadzieścia jeden lat, a ona dziewiętnaście, kiedy pewnego wieczoru po prostu
przyszedłem do jej pokoju, żeby z nią zrobić to, co mężczyzna i kobieta ze sobą robią. Jeszcze tego
popołudnia widziałem ją z Züpfnerem, kiedy trzymając się za ręce, uśmiechnięci, wracali z Domu
Młodzieży. Poczułem ukłucie w sercu. Ona nie należała do Züpfnera i to głupie ściskanie się za ręce
wywoływało we mnie mdłości. Züpfnera znali prawie wszyscy w mieście, przede wszystkim z
powodu jego ojca, którego naziści wyrzucili ze szkoły. Był nauczycielem i po wojnie odmówił
objęcia stanowiska dyrektora w tej samej szkole. Ktoś nawet wysunął jego kandydaturę na
ministra, ale on wpadł we wściekłość i powiedział: „Jestem nauczycielem i chcę nim pozostać”. Był
to wysoki, cichy człowiek, uważałem, że jako nauczyciel jest trochę nudnawy. Kiedyś zastępował
naszego nauczyciela od niemieckiego i czytał nam wiersz o pięknej, młodej Lilofee.
Ale moje zdanie o sprawach szkoły nie jest miarodajne. Błędem było, że posyłano mnie do
szkoły dłużej, niż to przewidują przepisy; już i ten przepisowy okres jest zbyt długi. Nigdy nie
oskarżałem z powodu szkoły moich nauczycieli, zawsze tylko rodziców. Przekonanie „on-musi-
przecież-zdać-maturę” jest właściwie sprawą, którą powinien się kiedyś zająć Główny Komitet
Towarzystw Zwalczania Przesądów Rasowych. Bo w rzeczywistości jest to zagadnienie rasowe:
maturzyści, niematurzyści, nauczyciele, dyrektorzy szkół, ludzie z wyższym wykształceniem, bez
wyższego wykształcenia, wszystko to są rozmaite rasy. - Kiedy ojciec Züpfnera przeczytał nam ten
wiersz, poczekał parę minut, a potem zapytał z uśmiechem: „No, czy któryś z was ma o tym coś do
powiedzenia?” Poderwałem się natychmiast i powiedziałem: „Uważam, że ten wiersz jest piękny”.
Na to cała klasa wybuchnęła śmiechem. Ojciec Züpfnera nie roześmiał się. Uśmiechnął się, ale nie z
wyższością. Moim zdaniem był sympatyczny, tylko trochę za suchy. Młodego Züpfnera nie znałem
dobrze, ale lepiej niż jego ojca. Kiedyś przechodziłem koło boiska, na którym Züpfner grał ze swoją
grupą młodzieży w piłkę nożną. Stanąłem i zacząłem się przyglądać. Wtedy on zawołał: „Nie masz
ochoty z nami zagrać?”, a ja od razu powiedziałem, że owszem, i zostałem lewym łącznikiem w
drużynie przeciwników Züpfnera. Kiedy zakończyliśmy mecz, Züpfner znów zaproponował:
„Pójdziesz z nami?” „Dokąd?” - spytałem, a on powiedział: „Do naszej świetlicy”. Wtedy
powiedziałem: „Przecież ja nie jestem katolikiem”, a on się roześmiał i inni chłopcy także się
roześmieli. Züpfner powiedział: „My tam śpiewamy, a ty na pewno lubisz śpiewać”. „Owszem
-odparłem - ale świetlic mam powyżej uszu, byłem dwa lata w internacie.” Züpfner znów się
roześmiał, ale widziałem, że jest urażony. „Jeśli będziesz miał ochotę, przyjdź znowu pograć w
piłkę.” Grałem jeszcze kilka razy z jego grupą, chodziłem z nimi na lody, ale Züpfner nigdy już nie
zaproponował mi, żebym przyszedł do świetlicy. Wiedziałem, że Maria bywa w tej samej świetlicy
na wieczorach swojej grupy, znałem ją dobrze, bardzo dobrze, bo dużo przestawałem z jej ojcem, i
czasem szedłem pod wieczór na boisko, przyglądać się, jak jej grupa gra w siatkówkę. Ściślej
mówiąc, przyglądałem się Marii, ona machała do mnie czasem ręką podczas gry i uśmiechała się, a
ja odpowiadałem jej machaniem i także się uśmiechałem; znaliśmy się bardzo dobrze.
Odwiedzałem wtedy często jej ojca, a Maria czasem siedziała z nami, kiedy on próbował wyjaśnić
mi Hegla i Marksa, ale w domu nigdy się do mnie nie uśmiechała. Kiedy tamtego popołudnia
zobaczyłem ją z Züpfnerem wychodzących z Domu Młodzieży i trzymających się za ręce, poczułem
ukłucie w sercu. Znalazłem się w głupiej sytuacji. Przerwałem naukę w szkole na rok przed maturą,
mając dwadzieścia jeden lat. Ojcowie byli bardzo mili, urządzili mi nawet wieczór pożegnalny z
piwem, kanapkami, papierosami i czekoladą dla niepalących, i pokazałem kolegom kilka moich
numerów: katolickie i ewangelickie kazanie, robotnika z kopertą zawierającą wypłatę, różne
sztuczki i parodię Chaplina. Wygłosiłem nawet przemówienie pożegnalne na temat: „O błędnym
przekonaniu, że matura przyczynia się do wiecznej szczęśliwości”. Było to huczne pożegnanie, ale w
domu przyjęto mnie z gniewem i żalem. Matka zachowała się w stosunku do mnie po prostu podle.
Doradzała ojcu, żeby mnie zapędził do pracy w kopalni, a ojciec raz za razem pytał, czym ja w końcu
chcę zostać. Powiedziałem, że chcę zostać klownem. Ojciec upewniał się: „Masz na myśli aktora, no
dobrze, może będę mógł ulokować cię w odpowiedniej szkole”. „Nie - powiedziałem - nie mam na
myśli aktora, tylko klowna, a żadnej szkoły nie potrzebuję.” „Ale co ty sobie wyobrażasz?” - spytał
ojciec. „Nic - powiedziałem - nic sobie nie wyobrażam. Odejdę stąd.” Nastąpiły dwa straszne
miesiące, bo nie miałem odwagi naprawdę odejść z domu, a matka przy każdym kęsie, który brałem
do ust, spoglądała na mnie jak na zbrodniarza. Latami żywiła przecież wszelkiego rodzaju
pieczeniarzy, ale oni byli „artystami i pisarzami”, jak ten grafoman Schnitzler albo Gruber. Ten
ostatni nie był nawet najgorszy. Był to gruby, milczący, niedomyty poeta, mieszkał u nas pół roku i
nie napisał przez ten czas ani jednej linijki. Kiedy rano schodził na śniadanie, matka przyglądała
mu się, jak gdyby spodziewała się, że odkryje w nim ślady nocnych zmagań z demonem. Sam
sposób, w jaki na niego patrzała, był plugawy. Gruber zniknął pewnego dnia i nie pokazał się
więcej, a my, chłopcy, byliśmy zaskoczeni i przerażeni, kiedy znaleźliśmy w jego pokoju stos
podniszczonych powieści kryminalnych, a na biurku kilka kartek, na których napisane było tylko
jedno słowo: „Nic”. Na jednej z nich napisał je dwukrotnie: „Nic, nic”. Dla takich ludzi matka
schodziła nawet do piwnicy i przynosiła dodatkowy kawałek szynki. Myślę, że gdybym zaczął
kupować ogromne sztalugi i na ogromnych rozmiarów płótnach pacykował jakieś idiotyczne
gryzmoły, matka byłaby nawet gotowa pogodzić się z moim istnieniem. Mogłaby wtedy mówić:
„Nasz Hans jest artystą, kiedyś odnajdzie swoją drogę. Jeszcze się zmaga”. Ale tak nie byłem dla
niej niczym innym jak trochę zapóźnionym uczniem przedostatniej klasy, o którym wiedziała, że
„całkiem nieźle wyczynia różne błazeństwa”. Oczywiście wzbraniałem się przed prezentowaniem za
tę trochę żarcia „próbek moich umiejętności”. Dlatego spędzałem pół dnia u ojca Marii, starego
Derkuma, pomagałem mu trochę w sklepie, a on dawał mi za to papierosy, choć mu się nie bardzo
dobrze powodziło. Tylko dwa miesiące spędziłem w ten sposób w domu, ale okres ten wydawał mi
się wiecznością, wlókł się znacznie dłużej niż wojna. Marię rzadko widywałem, przygotowywała się
wtedy do matury i uczyła się z koleżankami. Stary Derkum przyłapywał mnie czasem na tym, że
wcale nie słucham, co mówi, tylko wpatruję się w drzwi od kuchni. Wtedy potrząsał głową i mówił:
„ Wróci dzisiaj późno”, a ja czerwieniłem się po uszy.
Wiedziałem, że stary Derkum w piątki chodzi do kina, ale nie wiedziałem, czy w ten piątek
zastanę Marię w domu, czy też będzie wkuwała u którejś koleżanki. Nie myślałem o niczym, a
zarazem myślałem prawie o wszystkim, nawet o tym, czy „potem” będzie jeszcze mogła zdawać
egzamin maturalny, i już wtedy wiedziałem, co się później sprawdziło, że nie tylko połowa Bonn
będzie się oburzała z powodu uwiedzenia Marii, ale jeszcze dodawała: „I to na tak krótko przed
maturą!” Myślałem nawet o dziewczętach z grupy Marii, dla których będzie to wielkim
rozczarowaniem. Potwornie bałem się tego, co jeden z chłopców w internacie określił kiedyś jako
„szczegóły ciała”, i niepokoiła mnie kwestia impotencji. Najbardziej byłem zaskoczony tym, że nie
odczuwam nawet w najmniejszym stopniu „cielesnego pożądania”. Przyszło mi też na myśl, że
postępuję nielojalnie, dostając się do domu i do pokoju Marii przy użyciu klucza, który dał mi jej
ojciec, ale nie miałem wyboru. Jedyne okno tego pokoju wychodziło na ulicę, na której do drugiej w
nocy panował ożywiony ruch, tak że z pewnością wchodząc przez nie znalazłbym się w komisariacie
policji - a tę sprawę z Marią musiałem załatwić dziś. Poszedłem nawet do drogerii i za pożyczone od
Leona pieniądze kupiłem jakiś preparat, o którym opowiadano w szkole, że wzmaga męską
potencję. Wchodząc do drogerii byłem czerwony jak burak; na szczęście za ladą stał mężczyzna, ale
zacząłem mówić do niego tak cicho, że wrzasnął na mnie i kazał mi powiedzieć „głośno i wyraźnie”,
o co mi chodzi. Wymieniłem nazwę preparatu, dostałem go i zapłaciłem żonie właściciela, która
patrząc na mnie pokręciła głową. Oczywiście znała mnie i kiedy następnego ranka dowiedziała się,
co zaszło, z pewnością było jej nieprzyjemnie, do czego w rzeczywistości nie miała powodu,
ponieważ o dwie przecznice dalej otworzyłem pudełeczko i wyrzuciłem pigułki do ścieku.
O siódmej, kiedy zaczęły się seanse w kinach, poszedłem na Gudenaugasse z kluczem w ręku,
ale drzwi do sklepu były jeszcze otwarte i kiedy wszedłem, Maria wyjrzała z góry do sieni i zawołała:
„Halo, jest tam ktoś?” „Tak - odpowiedziałem - to ja” i wbiegłem na górę. Maria patrzyła na mnie ze
zdziwieniem, kiedy nie dotykając jej zmusiłem ją, aby cofnęła się do pokoju. Dotychczas niewiele
rozmawialiśmy ze sobą, tylko patrzyliśmy na siebie i uśmiechaliśmy się, nie wiedziałem więc, czy
mam mówić do niej „ty” czy „pani”. Miała na sobie odziedziczony po matce szary, wystrzępiony
płaszcz kąpielowy, jej ciemne włosy były związane z tyłu zielonym sznurkiem; później, kiedy
rozwiązałem sznurek, zobaczyłem, że był to kawałek żyłki od wędki jej ojca. Maria była tak
przestraszona, że nie musiałem jej nic mówić, i tak wiedziała, czego chcę. Powiedziała: „Idź sobie!”
- ale całkiem odruchowo, wiedziałem, że musiała to powiedzieć, i oboje wiedzieliśmy, że pomyślała
to na serio, ale odruchowo. I z chwilą kiedy powiedziała „idź sobie”, a nie „niech pan sobie idzie”,
wszystko się rozstrzygnęło. Było w tym tyle tkliwości, pomyślałem sobie, że wystarczy jej na całe
życie, i byłem bliski płaczu. Powiedziała to w taki sposób, że nabrałem przekonania: ona wiedziała,
że przyjdę, w każdym razie nie jest tym zupełnie zaskoczona. „Nie, nie - powiedziałem - nie pójdę,
dokąd miałbym pójść?” - Maria potrząsnęła głową. - „Czy mam pożyczyć od kogoś dwadzieścia
marek, pojechać do Kolonii i dopiero później ożenić się z tobą?” - „Nie - powiedziała - nie jedź do
Kolonii.” Patrzyłem na nią i przestałem się bać. Nie byłem już dzieckiem, a ona była kobietą,
spojrzałem na miejsce, w którym przytrzymywała poły płaszcza, a potem na stół pod oknem i
ucieszyłem się, że nie leżą na nim książki i zeszyty szkolne, tylko przybory do szycia i jakiś patron
krawiecki. Zbiegłem na dół do sklepu, zamknąłem drzwi i położyłem klucz tam, gdzie go kładziono
od pięćdziesięciu lat: między słój z cukierkami-poduszeczkami i zeszyty w linie. Kiedy wróciłem na
górę, Maria siedziała na łóżku i płakała. Usiadłem w drugim końcu łóżka, zapaliłem papierosa,
podałem go Marii, a ona zaczęła nieporadnie palić pierwszego papierosa w swoim życiu. Musieliś-
my się oboje roześmiać, bo tak zabawnie wydmuchiwała dym przez wyciągnięte w ryjek usta, że
wyglądało to niemal kokieteryjnie, a kiedy przypadkiem wypuściła dym nosem, znów się roze-
śmiałem, bo wyglądało to niemal wyrafinowanie. W końcu zaczęliśmy rozmawiać i rozmawialiśmy
długo. Maria powiedziała, że myśli o kobietach w Kolonii, które „to” robią za pieniądze i którym się
wydaje, że można za „to” zapłacić, ale za to nie można zapłacić, więc winę ponoszą kobiety, których
mężowie tam chodzą, a ona nie chce dzielić z nimi tej winy. Ja także dużo mówiłem i powiedziałem,
że wszystko to, co czytałem o tak zwanej miłości cielesnej i o innej miłości, uważam za bzdury i że
nie mogę tych spraw traktować odrębnie. Maria spytała mnie, czy uważam, że jest ładna, i czy ją
kocham, a ja odparłem, że jest jedyną dziewczyną, z którą pragnę „to” robić, i że już w internacie
zawsze myślałem o niej, myśląc o tej sprawie zawsze myślałem tylko o niej. Wreszcie Maria wstała i
poszła do łazienki, a ja dalej siedziałem na jej łóżku, paliłem i myślałem o tych obrzydliwych
pigułkach, które wrzuciłem do ścieku ulicznego. Znowu strach mnie ogarnął, poszedłem do
łazienki, zastukałem, Maria chwilę zwlekała z powiedzeniem „proszę”, potem wszedłem i kiedy ją
zobaczyłem, strach znowu się ulotnił. Po twarzy Marii spływały łzy, a ona wcierała sobie we włosy
wodę toaletową, potem upudrowała się. Spytałem: „Co ty robisz?”, a ona odpowiedziała: „Robię się
ładna”. Łzy żłobiły małe rowki w pudrze, który Maria za grubą warstwą nałożyła sobie na twarz.
Spytała: „Może byś jednak poszedł?”, a ja odpowiedziałem: „Nie”. Skrapiała się w dalszym ciągu
wodą kolońską, a ja siedziałem na brzegu wanny i zastanawiałem się, czy dwie godziny nam
wystarczą; przegadaliśmy już dobre pół godziny. W szkole byli specjaliści od zagadnienia, czy
trudno jest zrobić z dziewczyny kobietę, i wciąż przychodził mi na myśl Gunther, który musiał
wysłać przed sobą Zygfryda, i cały spowodowany tym okropny zamęt w Nibelungach i
przypomniało mi się, jak w szkole przy przerabianiu sagi Nibelungów wstałem i oświadczyłem ojcu
Wunibaldowi: „Właściwie Brunhilda była jednak żoną Zygfryda”, a on uśmiechnął się i powiedział:
„Ale ożeniony był z Krumhildą, chłopcze”, a ja wpadłem we wściekłość i z uporem powtarzałem, że
taką interpretację uważam za typową dla „klechów”. Ojciec Wunibald rozgniewał się, zaczął stukać
zgiętym palcem w katedrę, powołał się na swój autorytet i wyprosił sobie „tego rodzaju obraźliwe
sformułowania”.
Wstałem z wanny i powiedziałem do Marii: „Nie płacz!”, a ona przestała płakać i zapudrowała
ślady łez. Zanim weszliśmy do pokoju, zatrzymaliśmy się przy oknie w sieni i wyglądaliśmy chwilę
na ulicę. Był styczeń, ulica była mokra, na asfalt padał żółty blask, w reklamie nad sklepem
warzywnym świeciły się zielone litery: Emil Schmitz. Znałem Schmitza, ale nie wiedziałem, że ma
na imię Emil, i wydało mi się, że to imię nie pasuje do nazwiska. Przed wejściem do pokoju Marii
uchyliłem drzwi i zgasiłem światło.
Kiedy ojciec Marii wrócił do domu, nie spaliśmy jeszcze. Dochodziła jedenasta, słyszeliśmy, jak
wstąpił do sklepu po papierosy, zanim wszedł na górę. Myśleliśmy oboje, że musi coś zauważyć:
stało się przecież coś okropnego. Ale on nic nie zauważył, nasłuchiwał tylko chwilę pod drzwiami,
potem poszedł na górę. Słyszeliśmy, jak ściągnął buty, rzucił na podłogę, potem jak kaszlał przez
sen. Zastanawiałem się, jak zareaguje, kiedy się dowie. Nie był już katolikiem, dawno wystąpił z
Kościoła, zawsze pomstował wobec mnie na „zakłamaną seksualną moralność społeczeństwa
mieszczańskiego” i wściekał się na „oszustwa klechów w kwestii małżeństwa”. Nie byłem jednak
pewny, czy pogodzi się bez awantury z tym, co zrobiłem z Marią. Bardzo go lubiłem i on mnie lubił,
walczyłem z pokusą, aby wstać w środku nocy, pójść do jego pokoju i powiedzieć mu o wszystkim,
ale potem przyszło mi na myśl, że jestem już dostatecznie dorosły, mam dwadzieścia jeden lat,
Maria jest już także dostatecznie dorosła, ma lat dziewiętnaście, i że pewna forma męskiej
szczerości jest trudniejsza do zniesienia niż milczenie, a poza tym doszedłem do wniosku, że pewno
nie obchodzi go to tak bardzo, jak sobie wyobrażam. Nie mogłem przecież przyjść do niego po
południu i powiedzieć: „Proszę pana, zamierzam spędzić dzisiejszą noc z pańską córką”, a o tym, co
się już stało, zdąży się dowiedzieć.
Wkrótce potem Maria wstała, pocałowała mnie i zaczęła ściągać bieliznę z pościeli. W pokoju
panowała zupełna ciemność, z zewnątrz nie dostawało się światło, bo zaciągnęliśmy grube zasłony.
Zastanawiałem się, skąd Maria wie, co teraz trzeba zrobić: zdjąć bieliznę z pościeli i otworzyć okno.
Powiedziała do mnie szeptem: „Idę do łazienki, ty umyj się tutaj” - wyciągnęła mnie za rękę z łóżka,
zaprowadziła po omacku do kąta, w którym stała umywalnia, pomogła mi znaleźć dzbanek z wodą,
mydelniczkę i miskę, potem wyniosła bieliznę. Umyłem się, położyłem się z powrotem na łóżku i
zastanawiałem się, dlaczego Maria tak długo nie wraca z czystą bielizną. Byłem śmiertelnie
zmęczony, odczuwałem zadowolenie, że mogę już myśleć o tym przeklętym Guntherze nie
wpadając w panikę, a później strach mnie ogarnął, że Marii mogło przytrafić się coś złego. Chłopcy
w internacie opowiadali okropne historie. Nie robiło mi przyjemności leżenie bez prześcieradła na
gołym materacu, był stary i wgnieciony, miałem na sobie tylko podkoszulek i marzłem. Zacząłem
znowu myśleć o ojcu Marii. Wszyscy uważali go za komunistę, ale kiedy po skończeniu wojny miał
zostać burmistrzem, komuniści nie dopuścili do tego, a kiedy zaczynałem porównywać nazistów z
komunistami, wpadał w gniew i mówił: „Jest jakaś różnica, chłopcze, czy ginie na wojnie właściciel
fabryki szarego mydła, czy też ktoś, kto umiera za sprawę, w którą może wierzyć”. Do dziś nie
wiem, kim był naprawdę ojciec Marii, i kiedy Kinkel raz w mojej obecności nazwał go genialnym
sekciarzem”, chciałem mu napluć w twarz. Stary Derkum był jednym z niewielu ludzi, którzy
budzili we mnie szacunek. Był chudy, zgorzkniały, nie miał tylu lat, na ile wyglądał, a od
nadużywania tytoniu cierpiał na astmę. Przez cały czas, kiedy czekałem na Marię, słyszałem jego
kaszel w pokoju na piętrze, wydawałem się sobie podły, zarazem wiedziałem, że podły nie jestem.
Kiedyś ojciec Marii powiedział mi: „Wiesz, dlaczego w wielkopańskich domach, jak w domu twoich
rodziców, pokoje służących są położone zawsze obok pokojów dorastających chłopców? Powiem ci,
dlaczego: bo to jest odwieczna spekulacja na naturze i na miłosierdziu”. Pragnąłem, aby zszedł na
dół i zastał mnie w łóżku Marii, ale nie chciałem pójść do niego na górę i, że tak powiem, złożyć mu
meldunek o tym, co się stało.
Na dworze świtało już. Było mi zimno, a nędzne urządzenie pokoju Marii przygnębiało mnie.
Od dawna już uważano, że Derkumowie podupadli, i przypisywano to „politycznemu fanatyzmowi”
ojca Marii. Kiedyś mieli małą drukarnię, małe wydawnictwo i księgarnię, ale teraz pozostał im tylko
ten mizerny sklepik z materiałami piśmiennymi, w którym sprzedawali także dzieciom słodycze.
Mój ojciec powiedział kiedyś do mnie: „Ten przykład dowodzi, dokąd może człowieka zaprowadzić
fanatyzm - a przecież Derkum, jako politycznie prześladowany, miał po wojnie najlepsze widoki na
wydawanie własnej gazety”. Dziwna rzecz, ja nigdy nie uważałem starego Derkuma za fanatyka, ale
może ojciec pomieszał fanatyzm z konsekwencją. Ojciec Marii nie sprzedawał nawet książek do
nabożeństwa, chociaż mógłby na nich trochę zarobić, szczególnie przed Przewodnią Niedzielą.
Kiedy w pokoju Marii całkiem się rozjaśniło, zobaczyłem, jaka bieda u nich panuje. W szafie
wisiały tylko trzy suknie: ciemnozielona, w której, jak mi się wydawało, widziałem Marię już sto lat
temu, żółtawa, prawie znoszona, i ten dziwny granatowy kostium, w który ubierała się na procesje,
poza tym stary ciemnozielony zimowy płaszcz. Pod sukniami stały tylko trzy pary obuwia. Przez
chwilę miałem ochotę wstać, otworzyć szuflady i obejrzeć bieliznę Marii, ale oparłem się pokusie.
Myślę, że gdybym był naprawdę ożeniony z kobietą, nieraz oglądałbym jej bieliznę. Ojciec Marii
dawno już przestał kaszleć. Dopiero po szóstej Maria wyszła wreszcie z łazienki. Cieszyłem się, że
zrobiłem z nią to, co zawsze pragnąłem z nią zrobić, pocałowałem ją i byłem szczęśliwy, że się
uśmiechnęła. Czułem na szyi dotknięcie jej lodowato zimnych rąk. Spytałem szeptem: „Coś ty
robiła?” „Co miałabym robić? - odpowiedziała. - Uprałam bieliznę pościelową. Chętnie byłabym ci
przyniosła świeżą bieliznę, ale mamy tylko cztery zmiany, zawsze dwie na pościeli i dwie w praniu”.
Przyciągnąłem ją do siebie, okryłem i wsunąłem sobie pod pachy jej lodowato zimne ręce, a ona
powiedziała, że jest im tam cudownie, ciepło jak ptakom w gnieździe. „Nie mogłam przecież oddać
bielizny pani Huber - mówiła Maria. - Ona zawsze dla nas pierze, ale od niej całe miasto
dowiedziałoby się o tym, cośmy zrobili, a nie chciałam wyrzucić bielizny. Przez chwilę miałam ten
zamiar, ale potem zrobiło mi się jej żal.” „Nie miałaś ciepłej wody do prania?” - spytałem. „Nie
-odpowiedziała. - Bojler już od dawna jest zepsuty.” Potem nagle zaczęła płakać, spytałem ją,
dlaczego teraz płacze, a ona powiedziała cicho: „Mój Boże, przecież wiesz, że jestem katoliczką...”, a
ja powiedziałem, że zapewne każda dziewczyna, katoliczka czy ewangeliczka, płakałaby i nawet
wiem, dlaczego. Maria spojrzała na mnie pytająco, a ja dokończyłem: „Bo istnieje coś takiego jak
niewinność”. Maria ciągle jeszcze płakała, a ja już nie pytałem jej, dlaczego. Wiedziałem: już od
paru lat należała do swojej grupy dziewcząt, zawsze chodziła z nimi na procesję, na pewno często
rozmawiały o Najświętszej Dziewicy - i teraz wydawało jej się, że jest oszustką albo zdrajczynią.
Mogłem sobie wyobrazić, jakie to dla niej straszne. Naprawdę było straszne, ale ja nie mogłem
dłużej czekać. Powiedziałem jej, że sam pomówię z dziewczętami, ale ona aż się wzdrygnęła ze
strachu. „Co? - powiedziała - z kim?” „Z dziewczętami z twojej grupy - odparłem. - To rzeczywiście
dla ciebie trudny problem i jeśli dojdzie do jakiejś rozprawy, możesz nawet powiedzieć, że cię
zgwałciłem.” Maria roześmiała się i powiedziała: „Nie, to nie ma sensu. Co chcesz powiedzieć
dziewczętom?” „Nic im nie powiem, zrobię dla nich występ, pokażę im parę numerów i parodii, a
one będą myślały: ach, więc tak wygląda ten Schnier, który zrobił tę rzecz z Marią - i będzie
zupełnie inaczej, niż kiedy tylko szepcze się o tym po kątach.” Maria zastanawiała się chwilę, potem
znów się roześmiała i powiedziała cicho: „Niegłupi jesteś”. Nagle zaczęła znowu płakać i
powiedziała: „Nie mogę się tu już pokazać”. Spytałem: „Dlaczego?”, ale ona tylko płacząc
potrząsnęła głową.
Jej ręce rozgrzały się pod moimi pachami i im były cieplejsze, tym większa senność mnie
ogarniała. Wkrótce już jej ręce rozgrzewały mnie, a kiedy mnie spytała, czy ją kocham i uważam, że
jest ładna, odparłem, że przecież to jest oczywiste, ale ona powiedziała, że bardzo lubi słuchać
rzeczy oczywistych, więc już niemal przez sen mruknąłem, że tak, tak, uważam, że jest ładna i
kocham ją.
Obudziłem się, kiedy Maria wstała, zaczęła się myć i ubierać. Nie wstydziła się mnie, a dla mnie
było całkiem naturalne, że przyglądam się, jak ona to robi. Jeszcze wyraźniej zobaczyłem, jak
ubogie jest jej ubranie. Kiedy zawiązywała i zapinała wszystko po kolei, myślałem o mnóstwie
ładnych rzeczy, które kupiłbym jej, gdybym miał pieniądze. Często stawałem już przed wystawami
sklepów z konfekcją, oglądałem spódnice, sweterki, pantofle i torebki i wyobrażałem sobie, jak by
jej w tym było do twarzy, ale jej ojciec miał tak surowe zasady w sprawach pieniężnych, że nigdy nie
odważyłem się jej czegokolwiek ofiarować. Kiedyś powiedział: „Bieda jest rzeczą okropną, ale już
dostatecznie złą jest stopniowe dochodzenie do niej, a w tej sytuacji znajduje się większość ludzi”.
„A bogactwo? - spytałem. - Jak jest wtedy?” Zaczerwieniłem się przy tym. Stary Derkum spojrzał na
mnie przenikliwie, także się zaczerwienił i odpowiedział: „Chłopcze, jeżeli nie przestaniesz myśleć,
może być z tobą źle. Wiesz, co bym zrobił, gdybym miał jeszcze dość odwagi i wierzył, że na tym
świecie można czegoś dokonać?” „Nie wiem” - odparłem. „Założyłbym - powiedział i znowu się
zaczerwienił - założyłbym towarzystwo opieki nad dziećmi bogatych rodziców. Idioci stosują
określenie »aspołeczny« tylko w odniesieniu do biedaków.”
Kiedy patrzyłem, jak Maria się ubiera, mnóstwo myśli kręciło mi się po głowie. Naturalność, z
jaką traktowała swoje ciało, budziła we mnie uczucie radości, a zarazem smutku. Później, kiedy
jeździliśmy razem z jednego hotelu do drugiego, zawsze leżałem dłużej w łóżku, żeby móc się
przyglądać, jak Maria myje się i ubiera, a jeśli łazienka była tak niekorzystnie ulokowana, że nie
mogłem przyglądać się z łóżka, kładłem się w wannie. Tamtego ranka w pokoju Marii najchętniej w
ogóle bym nie wstawał i pragnąłem, aby nigdy nie skończyła się ubierać. Namydliła i opłukała
dokładnie szyję, ramiona i piersi i starannie umyła zęby. Jeśli o mnie chodzi, zawsze wykręcałem
się w miarę możliwości od porannego mycia, a czyszczenie zębów jest dla mnie do dziś czymś
okropnym. Sam wolę brać kąpiel, ale zawsze lubiłem się przyglądać myciu Marii, była taka czysta i
wszystko robiła tak naturalnie, nawet drobne czynności, takie jak zakręcenie tubki z pastą do
zębów. Myślałem także o moim bracie, Leonie, który był bardzo pobożny, sumienny i skrupulatny i
ciągle powtarzał z naciskiem, że „wierzy” we mnie. Wkrótce miał zdawać maturę i jak gdyby
wstydził się, że uzyska ją w normalnym trybie, mając dziewiętnaście lat, podczas gdy ja, mając
dwadzieścia jeden, wciąż jeszcze denerwuję się w niższej sekundzie fałszywą interpretacją
Nibelungów. Leon znał nawet Marię z jakiegoś kółka zainteresowań, w którym młodzież katolicka i
ewangelicka prowadziła dyskusje na temat demokracji i tolerancji wyznaniowej. Dla nas obu,
Leona i mnie, rodzice byli już tylko czymś w rodzaju małżeństwa zarządzającego ogniskiem
młodzieżowym. Leon przeżył silny wstrząs, kiedy dowiedział się, że ojciec już prawie od dziesięciu
lat ma kochankę. Dla mnie był to również wstrząs, ale nie natury moralnej. Doskonale sobie
wyobrażałem, jaką niewesołą sprawą musiało być małżeństwo z moją matką, której pozorna
łagodność wyrażała się w nadużywaniu samogłosek „i” i „e”. Rzadko wypowiadała zdanie,
zawierające dźwięki „o” albo „u” i bardzo charakterystyczne dla niej było, że imię Leona zdrabniała
na Le. Jej najulubieńszym zwrotem było: „Po prostu inaczej na to patrzymy”, a drugim z kolei:
„Zasadniczo ja mam rację, ale jestem gotowa zrewidować pewne rzeczy”. Dla mnie fakt, że ojciec
ma kochankę, był raczej wstrząsem natury estetycznej: to zupełnie do niego nie pasowało. Ojciec
nie jest mężczyzną namiętnym ani żywotnym, a gdybym miał przyjąć, że ta kobieta była dla niego
tylko czymś w rodzaju pielęgniarki albo duchowej kąpielowej (ale wtedy patetyczne określenie
„kochanka” nie byłoby usprawiedliwione), to znów coś było nie w porządku, bo to do niego nie
pasowało. W rzeczywistości zaś była to po prostu miła, ładna, nie zawrotnie inteligentna
śpiewaczka, dla której ojciec nawet nie wystarał się o dodatkowe występy czy koncerty. Na to był
znów zbyt poprawny. Mnie cała sprawa wydała się mocno zagmatwana, Leona zaś napełniła gory-
czą. Jego idealizm był urażony. Matka nie umiała określić jego stanu inaczej niż: „Leon przeżywa
kryzys”, a kiedy potem dostał niedostateczną ocenę z klasówki, chciała go koniecznie zaciągnąć do
psychologa. Udało mi się temu zapobiec: najpierw opowiedziałem mu tyle, ile sam wiedziałem, o
tym, co robią ze sobą mężczyzna i kobieta, a następnie tak intensywnie pomagałem mu w nauce, że
za następne klasówki dostał znowu dostatecznie i dobrze, a wtedy matka uznała, że psycholog nie
jest mu już potrzebny.
Maria włożyła ciemnozieloną suknię i chociaż miała trudności z zaciągnięciem suwaka, nie
wstałem, żeby jej pomóc: tak przyjemnie było przyglądać się, jak rękami sięga pleców, patrzeć na jej
białą skórę, ciemne włosy i zieloną suknię. Radowało mnie też, że się nie irytuje. W końcu podeszła
do łóżka, a ja podniosłem się i zaciągnąłem jej suwak, spytałem, dlaczego się tak strasznie wcześnie
zerwała, a ona powiedziała, że ojciec zasypia mocno dopiero nad ranem i nie wstanie przed
dziewiątą, więc ona musi odebrać gazety i otworzyć sklep, bo czasem dzieci jeszcze przed mszą
przybiegają po zeszyty, ołówki i cukierki. „A poza tym - powiedziała - lepiej, żebyś wyszedł stąd
przed wpół do ósmej. Zaparzę teraz kawę, a ty za pięć minut zejdź po cichu do kuchni.” Kiedy
zszedłem na dół, a Maria nalała mi kawy i posmarowała bułkę, wydawało mi się niemal, że jestem
żonaty. Maria pokręciła głową i powiedziała: „Nie umyty, nie uczesany - zawsze w takim stanie
przychodzisz na śniadanie?” - a ja odparłem, że tak i że nawet w internacie nie udało im się
przyzwyczaić mnie do regularnego mycia się co rano. „To co ty robisz? - spytała Maria. - Jakoś się
przecież musisz odświeżać?” „Nacieram się wodą kolońską” - wyjaśniłem. „To dość drogi sposób” -
zauważyła Maria i zaraz się zaczerwieniła. - „Tak - potwierdziłem - ale zawsze dostaję w prezencie
duży flakon od wuja, który ma generalne przedstawicielstwo tych rzeczy.”
Z zakłopotaniem zacząłem rozglądać się po kuchni, którą tak dobrze znałem: była mała i
ciemna, stanowiła coś w rodzaju zaplecza sklepu. W kącie stał mały piec kuchenny, w którym Maria
przetrzymywała przez noc rozżarzone brykiety w taki sposób, w jaki to robią wszystkie gospodynie:
owijają je wieczorem w wilgotną gazetę, a rano rozgarniają żar i przy pomocy szczap drzewa i
nowych brykietów rozniecają ogień. Nienawidzę tego zapachu popiołu z brykietów, który rano
rozchodzi się na wszystkich ulicach, a tego ranka rozchodził się w małej, zatęchłej kuchence. Było w
niej tak ciasno, że Maria za każdym razem, kiedy brała dzbanek z kawą z piecyka, musiała wstawać
i odsuwać krzesło, a zapewne jej babka i matka robiły to samo. Tego ranka kuchnia, którą tak
dobrze znałem, wydała mi się po raz pierwszy czymś codziennym. Może w ogóle dopiero teraz
poznałem codzienność: kiedy człowiek musi robić coś, o czym nie decyduje jego chęć. Nie miałem
chęci opuszczać tego ciasnego mieszkania i poza nim brać na siebie jakichkolwiek obowiązków;
odpowiadać za to, co zrobiłem z Marią, wobec dziewcząt, wobec Leona. Nawet rodzice jakoś
dowiedzą się o tym. Najchętniej zostałbym tutaj i do końca życia sprzedawał cukierki i zeszyty w
dwie linie, wieczorem kładł się na górze do łóżka z Marią i spał z nią, po prostu spał, tak jak
spaliśmy przez te ostatnie godziny przed wstaniem, wsunąwszy sobie jej ręce pod pachę. Ta
codzienność z dzbankiem do kawy, bułeczkami i spranym biało-niebieskim fartuchem,
przypasanym na zieloną suknię Marii, wydawała mi się straszna i wspaniała, tak jakby tylko dla
kobiet codzienność była równie naturalna, jak ich ciało. Byłem dumny z tego, że Maria jest moją
żoną, i czułem się nie taki dorosły, jak odtąd powinienem być. Wstałem, obszedłem stół dokoła,
wziąłem Marię w objęcia i spytałem: „Pamiętasz, jak w nocy wstałaś i uprałaś bieliznę pościelową?”
Maria kiwnęła głową. „I nigdy nie zapomnę - powiedziała - jak ogrzewałeś mi ręce pod swoimi
pachami. Ale teraz musisz iść, zaraz będzie wpół do ósmej i przyjdą pierwsze dzieci”.
Pomogłem jej wnieść paczki gazet do sklepu i rozpakować je. Właśnie wtedy wracał swoim
samochodem z targu Schmitz, właściciel sklepu warzywnego, i cofnąłem się do sieni, żeby mnie nie
zobaczył - ale on już mnie poznał. Sam diabeł nie ma tak bystrego wzroku jak sąsiedzi. Stałem na
środku sklepu i patrzyłem na pachnące świeżą farbą gazety, na które mężczyźni zwykle tak się
rzucają. Ja interesuję się gazetami tylko wieczorem albo leżąc w wannie i w wannie
najpoważniejsze poranne gazety wydają mi się równie niepoważne jak wieczorne. Tego ranka tytuł
artykułu wstępnego brzmiał: „Strauss: z całą konsekwencją!” Może byłoby lepiej pozostawić
maszynie cybernetycznej redagowanie artykułów wstępnych albo ich tytułów. Istnieją granice, po
których przekroczeniu powinno się kłaść kres głupocie. Odezwał się dzwonek u drzwi sklepu,
weszła ośmio- czy dziewięcioletnia dziewczynka z ciemnymi włosami i czerwonymi policzkami,
świeżo umyta, z książką do nabożeństwa w ręku. „Proszę o poduszeczki - powiedziała - za dziesięć
fenigów”. Nie wiedziałem, ile poduszeczek sprzedaje się za dziesięć fenigów, otworzyłem słój,
odliczyłem dwadzieścia sztuk do papierowej tutki i pierwszy raz wstyd mi było moich niezupełnie
czystych palców, które przez grube szkło słoja wydawały się jeszcze większe niż były. Dziewczynka
patrzyła zdziwiona, jak dwadzieścia cukierków wpada do tutki, ale ja powiedziałem: „W porządku,
idź już”. Potem wziąłem jej dziesięciofenigówkę z lady i wrzuciłem do kasy.
Maria roześmiała się, kiedy wróciła do sklepu, a ja z dumą pokazałem jej dziesięciofenigówkę.
„Teraz musisz iść” - powiedziała.
„Ale właściwie dlaczego? - spytałem. - Nie mógłbym zaczekać, aż twój ojciec zejdzie do sklepu?”
„Jak zejdzie z góry o dziewiątej, musisz tu być z powrotem - powiedziała Maria. - Idź, powiedz
o tym swojemu bratu, zanim ktokolwiek inny się dowie.”
„Dobrze - odparłem. - Masz rację. A ty - już znowu się zaczerwieniłem - nie musisz iść do
szkoły?”
„Nie pójdę dziś - powiedziała. - Nigdy już nie pójdę do szkoły. Wracaj prędko.”
Ciężko mi było od niej odejść, odprowadziła mnie do drzwi sklepu, a ja pocałowałem ją na
progu, tak że Schmitz i jego żona mogli mnie z przeciwka widzieć. Łypali oczami jak ryby, które
nagle ze zdziwieniem stwierdziły, że już dawno połknęły haczyk.
Odszedłem nie oglądając się za siebie. Było zimno, podniosłem kołnierz, zapaliłem papierosa,
nakładając drogi poszedłem przez rynek, potem Franziskanerstrasse i na rogu Koblenzer Strasse
wskoczyłem do jadącego autobusu; konduktorka przycisnęła guzik otwierający drzwi, pogroziła mi
palcem, kiedy zatrzymałem się przy niej, żeby zapłacić, i potrząsając głową spojrzała na mego
papierosa. Zgasiłem go, wrzuciłem drobne do kieszeni i przeszedłem do środka wozu. Stanąłem i
patrząc na Koblenzer Strasse myślałem o Marii. Widocznie coś w mojej twarzy wprowadziło w zły
humor człowieka stojącego obok mnie. Opuścił nawet gazetę, rezygnując ze swojego „Strauss: z całą
konsekwencją!'', zsunął na czubek nosa okulary, przyjrzał mi się i kręcąc głową mruknął: „Nie do
wiary”. Siedząca za nim kobieta - o mało nie potknąłem się o jej torbę z marchwią - kiwnięciem
głową potwierdziła słuszność jego komentarza i bezgłośnie poruszyła wargami.
Tego dnia wyjątkowo uczesałem się grzebieniem Marii przed jej lustrem, miałem na sobie
szarą, czystą, zupełnie normalną marynarkę, a mój zarost nie był tak silny, żeby po jednym dniu
niegolenia mógł mnie zamienić w istotę „nie do wiary”. Nie jestem ani za wysoki, ani za niski, nie
mam tak długiego nosa, żeby go musiano wymieniać w paszporcie jako znak szczególny. W rubryce
znaków szczególnych napisano: nie ma. Nie byłem ani brudny, ani pijany, a jednak kobietę z
workiem marchwi zirytował mój widok bardziej niż tamtego mężczyznę, który w końcu, po
ostatnim rozpaczliwym potrząśnięciu głową, przesunął z powrotem w górę okulary i zajął się
konsekwencją Straussa. Kobieta wyrzucała z siebie bezgłośne przekleństwa, niespokojnie kręciła
głową, aby przekazać innym pasażerom to, czego jej usta nie wypowiadały. Do dziś nie wiem, jak
wyglądają Żydzi, gdybym to wiedział, mógłbym wywnioskować, czy brała mnie za Żyda, ale myślę,
że raczej nie chodziło jej o mój wygląd, tylko o to, co było w moim wzroku, kiedy patrząc na ulicę
myślałem o Marii. Ta niema wrogość działała mi na nerwy, wysiadłem o jeden przystanek wcześniej
i przeszedłem na piechotę kawałek Ebertallee, zanim skręciłem w kierunku Renu.
Pnie buków w naszym parku były czarne, jeszcze wilgotne, plac tenisowy świeżo wywalcowany,
czerwony, od strony Renu dochodziło buczenie barek, a kiedy wszedłem do przedpokoju, dobiegło
moich uszu ciche wyrzekanie Anny. Podchwyciłem tylko: „... niedobrze skończy - niedobrze
skończy - nie...” Zawołałem przez otwarte drzwi do kuchni: „Nie będę jadł śniadania, Anno!”,
prędko poszedłem dalej i zatrzymałem się w bawialni. Nigdy jeszcze dębowa boazeria i drewniana
galeryjka z pucharami i trofeami myśliwskimi nie wydały mi się tak ciemne. Obok w salonie
muzycznym Leon grał mazurka Chopina. W tym czasie miał zamiar studiować muzykę, wstawał o
wpół do szóstej, żeby poćwiczyć jeszcze przed pójściem do szkoły. Ta muzyka przeniosła mnie w
późniejszą porę dnia, zapomniałem także, że to Leon gra. Leon i Chopin nie pasowali do siebie, ale
mój brat grał tak dobrze, że o nim zapomniałem. Z dawnych kompozytorów najbardziej lubię
Chopina i Schuberta. Wiem, że nasz nauczyciel muzyki miał rację, nazywając Mozarta niebiańskim,
Beethovena wspaniałym, Glukka jedynym w swoim rodzaju, a Bacha potężnym; wiem o tym. Bach
wydaje mi się zawsze trzydziestotomową dogmatyką, wprawiającą mnie w zdumienie. Ale Schubert
i Chopin są równie ziemscy jak ja. Słucham ich najchętniej. Widziałem, jak w części parku
schodzącej ku Renowi poruszają się na tle wierzb płaczących tarcze w strzelnicy dziadka. Widocznie
polecono kierowcy je naoliwić. Dziadek ściąga czasem do siebie paru „seniorów”, wtedy na małym
podjeździe przed domem stoi piętnaście ogromnych samochodów, a piętnastu zmarzniętych
szoferów wałęsa się między żywopłotami i drzewami albo grupkami gra w skata na kamiennych
ławkach, a jeśli któryś z „seniorów” uzyska dwanaście punktów, wkrótce słychać, jak korek
wystrzela z butelki szampana. Czasem dziadek posyłał po mnie i prezentowałem „seniorom” kilka
sztuczek, parodiowałem Adenauera albo Erharda - co jest żenująco łatwe - albo odgrywałem jakąś
niedużą scenkę, na przykład: dyrektor w wagonie restauracyjnym. I nawet jeśli starałem się być nie
wiem jak złośliwy, oni się zaśmiewali do łez, „wyśmienicie się bawili”, a kiedy po skończeniu
numeru obchodziłem ich z pustym pudłem do nabojów albo z tacką, przeważnie rzucali mi
banknoty. Z tymi starymi, cynicznymi prykami rozumieliśmy się zupełnie dobrze, nie miałem z
nimi nic wspólnego, równie dobrze rozumiałbym się z chińskimi mandarynami. Niektórzy z nich w
komentarzach do moich produkcji posuwali się aż do określeń: „fenomenalne”, „wspaniałe”. Byli i
tacy, którzy używali nawet w tym celu więcej słów: „Chłopak ma dryg do tego” albo: „Coś w nim
jest”.
Słuchając muzyki Chopina pierwszy raz pomyślałem o tym, żeby postarać się o jakieś
engagement i zarobić trochę pieniędzy. Mógłbym poprosić dziadka, żeby mnie polecił jako
wykonawcę programu rozrywkowego na zebraniach kapitalistów albo do zabawienia uczestników
po posiedzeniu jakiejś rady nadzorczej. Opracowałem już nawet numer zatytułowany „Rada
nadzorcza”.
Kiedy Leon wszedł do pokoju, Chopin natychmiast się ulotnił; Leon jest bardzo wysoki, ma
jasne włosy, w swoich okularach bez oprawy wygląda tak, jak powinien wyglądać superintendent
albo szwedzki jezuita. Mocno zaprasowane kanty jego ciemnych spodni ucięły ostatnie tchnienie
muzyki Chopina, biały sweter ponad spodniami o ostro zaprasowanych kantach robił przykre
wrażenie, tak jak wyglądający spod niego kołnierzyk czerwonej koszuli. Taki widok - kogoś, kto na
próżno usiłuje wyglądać swobodnie - wywołuje we mnie głęboką melancholię, podobnie jak
wyszukane imiona: Ethelbert czy Gerentrud. Uderzyło mnie także podobieństwo Leona do
Henrietty mimo jego inności: ten sam trochę zadarty nos, niebieskie oczy, linia zarostu włosów, ale
nie te same usta; i wszystko, co u Henrietty było ładne i pełne życia, u Leona wyglądało wzruszająco
i sztywnie. Wcale po nim nie widać, że jest najlepszym gimnastykiem w klasie: wygląda jak chłopiec
zwolniony z lekcji gimnastyki, ale nad jego łóżkiem wisi kilka dyplomów sportowych.
Leon szybko ruszył ku mnie, ale w odległości paru kroków nagle się zatrzymał i z
zakłopotaniem rozłożywszy ręce spytał: „Hans, co się stało?” Patrzył mi w oczy, trochę opuszczając
wzrok, jak ktoś, kto chce zwrócić uwagę na splamione ubranie, a ja zdałem sobie sprawę, że płaczę.
Zawsze płaczę słuchając Chopina albo Schuberta. Otarłem palcem łzy i powiedziałem: „Nie
wiedziałem, że tak dobrze grasz Chopina. Zagraj jeszcze raz tego mazurka”.
„Nie mogę - odpowiedział Leon. - Muszę już iść do szkoły, na pierwszej lekcji mamy dostać
tematy maturalne z niemieckiego.”
„Odwiozę cię samochodem mamy” - zaproponowałem.
„Nie chcę jeździć tym głupim samochodem - powiedział. - Wiesz, że go nienawidzę.” Matka
kupiła właśnie od którejś z przyjaciółek „szalenie tanio” sportowy samochód, a Leon był okropnie
wrażliwy na tym punkcie, żeby nie posądzono go przypadkiem o snobizm. Tylko jedna rzecz
doprowadzała go do wściekłości: jeśli ktoś drwił sobie z niego albo podlizywał mu się ze względu na
naszych bogatych rodziców. Robił się purpurowy z gniewu i wymachiwał pięściami.
„Zrób raz wyjątek - powiedziałem. - Siądź do fortepianu i zagraj. Nie chcesz dowiedzieć się,
gdzie byłem?”
Leon zaczerwienił się, opuścił wzrok na podłogę i odpowiedział: „Nie, nie chcę tego wiedzieć”.
„Byłem u dziewczyny, u kobiety - u mojej żony.”
„Tak? - spytał nie podnosząc wzroku. - Kiedyż to wziąłeś ślub?” Wciąż jeszcze nie wiedział, co
począć ze swoimi zakłopotanymi rękami, nagle zdecydował się przejść obok mnie z opuszczoną
głową. Chwyciłem go za rękaw.
„To Maria Derkum” - powiedziałem cicho. Usunął łokieć, zrobił krok w tył i szepnął: „O Boże,
nie!” Patrzył na mnie z gniewem i mruczał coś pod nosem. „Co mówisz?” - spytałem.
„Że teraz będę musiał jednak pojechać samochodem. Odwieziesz mnie?”
Powiedziałem, że go odwiozę, wsunąłem mu rękę pod ramię i przeszliśmy razem przez
bawialnię. Chciałem mu oszczędzić konieczności spojrzenia na mnie. „Idź po klucz - powiedziałem.
- Tobie matka go da. Nie zapomnij o papierach wozu i, Leon, potrzebuję pieniędzy. Masz jeszcze
coś?”
„Mam w kasie oszczędności. Możesz je sam podjąć?”
„Nie wiem - odparłem. - Przyślij mi je lepiej.”
„Przysłać ci? - spytał. - Chcesz odejść?”
„Tak” - potwierdziłem. Leon skinął głową i poszedł na górę.
Dopiero w chwili gdy mnie o to spytał, uprzytomniłem sobie, że chcę odejść. Wszedłem do
kuchni, gdzie Anna powitała mnie gniewnym pomrukiem
„Zdawało mi się, że nie chcesz śniadania” - powiedziała ze złością.
„Nie chcę śniadania, ale chcę się napić kawy.” Usiadłem za czysto wyszorowanym stołem i
przyglądałem się, jak Anna ze stojącego na piecu dzbanka zdejmuje filtr i kładzie go na filiżankę,
żeby ociekł. Zawsze jadaliśmy śniadanie ze służącymi w kuchni, bo uroczyste podawanie go w
jadalni było dla nas zbyt nudne. O tej porze w kuchni była tylko Anna. Noretta, pokojówka,
przynosiła matce śniadanie do sypialni i omawiała z nią sprawy garderoby i zabiegów
kosmetycznych. Zapewne w tej chwili matka żuła swoimi pięknymi zębami kiełki pszenicy albo coś
w tym rodzaju, twarz miała pokrytą jakąś mazią produkowaną z placenty, a Noretta czytała jej na
głos gazetę.
A może oddawały się jeszcze porannej modlitwie, złożonej z pism Goethego i Lutra, przeważnie
z dodatkiem jakiegoś moralnego pouczenia, albo też Noretta odczytywała matce coś ze zbioru
prospektów reklamujących środki przeczyszczające. Matka ma całe segregatory z prospektami
lekarstw, według działów: „trawienie”, „serce”, „nerwy”, i gdziekolwiek uda jej się dopaść jakiegoś
lekarza, dopytuje się go o „nowości”, oszczędzając przy tym na honorariach za wizyty. Czuje się
wniebowzięta, jeśli któryś z lekarzy przyśle jej potem próbki specyfików.
Po plecach Anny poznałem, że lęka się chwili, kiedy będzie musiała odwrócić się, spojrzeć mi
prosto w twarz i zacząć ze mną rozmowę. Lubimy się nawzajem, mimo że Anna nie umie opanować
swojej skłonności do wychowywania mnie. Już wtedy była u nas od piętnastu lat, matka zaś wzięła
ją od kuzyna, pastora. Anna pochodzi z Poczdamu i już to, że będąc ewangelikami mówimy
nadreńskim dialektem, wydaje jej się czymś potwornym, niemal przeciwnym naturze. Myślę, że
ewangelik mówiący dialektem bawarskim wydawałby jej się wcieleniem szatana. Do Nadrenii już
trochę przywykła. Jest wysoka, szczupła i chełpi się tym, że „porusza się jak dama”. Jej ojciec był
płatniczym w czymś, o czym wiem tylko tyle, że się nazywało I. R. 9. Nic nie pomaga tłumacze nie
Annie, że przecież my nie jesteśmy w tym I. R. 9.; jeśli chodzi o wychowanie młodzieży, trwa
niezmiennie przy swojej formułce: „W I. R. 9. coś podobnego byłoby nie do pomyślenia”. Nigdy nie
zgłębiłem charakteru owego I. R. 9., z biegiem czasu jednak doszedłem do przekonania, że jeśli o
mnie chodzi, nie miałbym w tej tajemniczej instytucji wychowawczej widoków nawet na pełnienie
funkcji sprzątacza klozetów. Przede wszystkim moje praktyki myciowe przywoływały zawsze na
usta Anny zaklęcia na pamięć I. R. 9. a „to okropne przyzwyczajenie wylegiwania się w łóżku jak
można najdłużej” wywoływało w niej odrazę, jakbym był dotknięty trądem. Kiedy się wreszcie
odwróciła i podeszła do stołu z dzbankiem kawy, miała wzrok spuszczony, jak zakonnica
obsługująca biskupa o nieco zaszarganej reputacji. Było mi jej żal, podobnie jak dziewcząt z grupy
Marii. Anna dzięki swojemu instynktowi mniszki na pewno zorientowała się, skąd przyszedłem, w
przeciwieństwie do mojej matki, która nie zauważyłaby nawet, gdybym był od trzech lat potajemnie
żonaty. Wziąłem dzbanek, nalałem sobie kawy, przytrzymałem mocno ramię Anny i zmusiłem ją do
spojrzenia mi w twarz. Popatrzyła na mnie swoimi bladoniebieskimi oczami o drgających
powiekach i poznałem, że płakała. „Do diabła, Anno - powiedziałem - spójrz na mnie. Jestem
pewny, że w twoim I. R. 9. ludzie także patrzyli sobie po męsku prosto w oczy.”
„Ja nie jestem mężczyzną” - jęknęła i puściłem jej ramię. Odwróciła się twarzą do pieca i
zaczęła mruczeć coś o grzechu, hańbie, Sodomie i Gomorze. Powiedziałem: „O Boże, Anno, pomyśl,
co ci ludzie w Sodomie i Gomorze naprawdę wyrabiali”. Strząsnęła moją rękę ze swego ramienia, a
ja wyszedłem z kuchni i nie powiedziałem nawet, że zamierzam opuścić dom. Anna była jedynym
człowiekiem, z którym czasem rozmawiałem o Henrietcie.
Leon stał już przed garażem i niespokojnie spoglądał na zegarek. „Czy matka zauważyła, że
mnie nie było w domu?” spytałem. Odpowiedział: „Nie”, podał mi klucze i przytrzymał otwartą
bramę. Wsiadłem do samochodu matki, wyjechałem z garażu i stanąłem, żeby Leon mógł wsiąść. Z
wytężoną uwagą wpatrywał się w swoje paznokcie. „Wziąłem książeczkę oszczędnościową -odezwał
się. - Podczas pauzy odbiorę pieniądze. Gdzie mam ci je przekazać?” „Przekaż mi je pod adresem
starego Derkuma” - odparłem. „Proszę cię, jedź już, zrobiło się późno” - powiedział. Przejechałem
prędko aleję prowadzącą przez ogród, bramę i musiałem zatrzymać się przy przystanku, na którym
wsiadła Henrietta, kiedy jechała zameldować się w jednostce artylerii przeciwlotniczej. Do
tramwaju pchało się kilka dziewcząt w wieku Henrietty. Kiedy przeganialiśmy tramwaj, zobaczyłem
ich więcej; były roześmiane jak Henrietta, miały granatowe czapki i płaszcze z futrzanymi
kołnierzami. Gdyby znów wybuchła wojna, ich rodzice wysłaliby je tak samo, jak moi rodzice
wysłali Henriettę, wetknęliby im do rąk trochę pieniędzy, parę kanapek, poklepaliby swoje córki po
ramieniu i powiedzieliby: „Powodzenia”. Miałem ochotę pomachać im ręką, ale zrezygnowałem z
tego. Wszystko tu jest fałszywie interpretowane. Jeśli człowiek jedzie takim głupim samochodem,
nie może nawet pomachać ręką do dziewczyny. Raz w parku dałem małemu chłopczykowi pół
tabliczki czekolady i odgarnąłem mu jasny kosmyk włosów z ubrudzonego czoła; płakał z jakiegoś
powodu i ocierając łzy zasmarował sobie całą twarz. Chciałem go tylko pocieszyć. Wybuchła
straszliwa awantura z dwiema kobietami, które już gotowe były wezwać policję, i kiedy przestały
jazgotać, czułem się naprawdę jak potwór, bo jedna z nich wciąż powtarzała: „Ty nędzniku, ty
nędzniku”. To było wstrętne, wystąpienie tych bab wydało mi się równie perwersyjne, jak
postępowanie prawdziwego potwora.
Jadąc o wiele za prędko przez Koblenzer Strasse, rozglądałem się za samochodem jakiegoś
ministra, który mógłbym stuknąć. W samochodzie matki były bardzo wystające piasty kół, którymi
mógłbym przynajmniej zarysować karoserię, ale o tak wczesnej porze nie jechał żaden minister.
Powiedziałem do Leona: „No i jak, naprawdę masz zamiar pójść do wojska?” Leon zaczerwienił się i
kiwnął głową. „Dyskutowaliśmy na ten temat w naszym kółku szkolnym - odparł - i doszliśmy do
przekonania, że to przynosi pożytek demokracji.” „Dobrze - powiedziałem. - Idź i weź udział w tym
idiotyzmie, czasem żałuję, że nie podlegam obowiązkowi służby wojskowej.” Leon spojrzał na mnie
pytająco, ale kiedy chciałem mu odpowiedzieć, odwrócił głowę. „Dlaczego?” - zapytał. „Ach -
odparłem - chętnie spotkałbym się z tym majorem, który miał kwaterę w naszym domu i chciał
rozstrzelać panią Wieneken. Na pewno jest teraz pułkownikiem albo i generałem.” Zatrzymałem
wóz przed Gimnazjum im. Beethovena, żeby Leon mógł wysiąść, ale on potrząsnął głową i
powiedział: „Zaparkuj w tyle, na prawo od internatu”. Pojechałem więc dalej, stanąłem, podałem
rękę Leonowi, ale on uśmiechał się z wysiłkiem i w dalszym ciągu stał z wyciągniętą do mnie ręką.
Myślami byłem już daleko, nie rozumiałem, o co mu chodzi, i denerwowało mnie, że co chwila
spogląda na zegarek. Była dopiero za pięć ósma i miał jeszcze dużo czasu. „Nie chcesz przecież
naprawdę iść do wojska” - powiedziałem. „Dlaczego nie? - odparł z gniewem. - Daj mi klucz od
samochodu.” Oddałem mu klucz, kiwnąłem głową i poszedłem. Cały czas myślałem o Henrietcie i
wydawało mi się obłędem, że Leon chce zostać żołnierzem. Powlokłem się przez park zamkowy,
koło uniwersytetu, ku rynkowi. Było mi zimno i chciałem być z Marią.
Kiedy znalazłem się w sklepie, było w nim pełno dzieci. Brały z półki cukierki, rysiki, gumki do
wycierania i kładły pieniądze na ladzie przed starym Derkumem. Nie podniósł na mnie wzroku,
kiedy przeciskałem się do pokoju za sklepem. Podszedłem do pieca, położyłem ręce na dzbanku z
kawą, żeby je rozgrzać i myślałem o tym, że Maria zaraz przyjdzie. Nie miałem już papierosów i
zastanawiałem się, czy mam je po prostu wziąć, czy też zapłacić, kiedy poproszę o nie Marię.
Nalałem sobie kawy z dzbanka i zauważyłem, że na stole stoją trzy filiżanki. Kiedy w sklepie
ucichło, odstawiłem filiżankę. Pragnąłem, żeby Maria była przy mnie. Umyłem twarz i ręce nad
zlewem obok pieca, przyczesałem się szczotką do paznokci, która leżała na mydelniczce, wygładzi-
łem kołnierzyk, ściągnąłem mocniej krawat i jeszcze raz spojrzałem na paznokcie. Były czyste.
Zdałem sobie sprawę, że muszę robić to wszystko, czego nigdy nie robiłem.
Ledwo usiadłem, wszedł ojciec Marii i natychmiast wstałem. Był równie zakłopotany, jak ja, i
równie onieśmielony, nie dostrzegłem w jego twarzy gniewu, tylko wielką powagę, a kiedy
wyciągnął rękę po dzbanek z kawą, wzdrygnąłem się, nie gwałtownie, ale widocznie. Stary Derkum
potrząsnął głową, nalał sobie kawy, podał mi dzbanek, podziękowałem mu, wciąż jeszcze nie patrzył
na mnie. W nocy, leżąc w łóżku Marii i rozmyślając nad wszystkim, czułem się całkiem pewnie.
Miałem wielką ochotę na papierosa, ale nie odważyłem się wziąć go z leżącego na stole pudełka.
Dawniej zrobiłbym to bez wahania. Kiedy ojciec Marii stał tak pochylony nad stołem, z dużą łysiną i
siwym, rozwichrzonym wianuszkiem włosów dokoła niej, wydawał mi się bardzo stary. Odezwałem
się cicho: „Proszę pana, pan ma prawo...”, ale on uderzył dłonią w stół, wreszcie rzucił na mnie
spojrzenie sponad okularów i powiedział: „Do diabła, czy to musiało się stać - i w dodatku tak, żeby
wiedzieli wszyscy sąsiedzi?” Odczułem ulgę, że nie okazał rozczarowania i nie zaczął mówić o
honorze. „Czy to rzeczywiście musiało się stać - wiesz przecież, ile wysiłków włożyliśmy w tę
przeklętą maturę, a teraz - zacisnął dłoń i otworzył ją, jak gdyby wypuszczał z niej ptaka - nic z
tego.” „Gdzie jest Maria
7
” - spytałem. „Nie ma jej - odpowiedział. - Pojechała do Kolonii”. „Gdzie
jest? - zawołałem. - Gdzie?” - „Spokojnie - powiedział. - Dowiesz się. Przypuszczam, że teraz
zaczniesz mówić o miłości, małżeństwie i tak dalej. Oszczędź sobie tego. Wynoś się, idź stąd.
Ciekaw jestem, co z ciebie będzie. Idź.” Bałem się przejść obok niego. Spytałem: „Jaki jest jej
adres?” „Masz” - powiedział i podsunął mi leżącą na stole kartkę. Schowałem ją do kieszeni. „Czego
jeszcze? - krzyknął. - Czego? Na co czekasz?” „Potrzebuję pieniędzy” - powiedziałem i zadowolony
byłem, że nagle roześmiał się. Był to dziwny śmiech, ostry i gniewny, słyszałem go już raz, kiedy
mówiliśmy o moim ojcu. „Pieniędzy - powiedział. - To dobry dowcip, ale chodź. Chodź” - powtórzył
i chwyciwszy mnie za rękaw, pociągnął do sklepu. Wszedł za ladę, szarpnął szufladkę kasy i obiema
rękami wyrzucił przede mnie drobne - dziesięcio-, pięcio- i jednofenigówki, rozsypał je na zeszyty i
pisma. Zawahałem się chwilę, potem zacząłem powoli zbierać monety. Korciło mnie, żeby je po
prostu zgarnąć na rękę, ale zacząłem je brać po jednej, liczyłem i każdą markę oddzielnie chowałem
do kieszeni. Derkum przyglądał mi się, potem kiwnął głową, wyjął portmonetkę i dołożył jeszcze
pięciomarkówkę. Obaj zaczerwieniliśmy się. „Wybacz - powiedział cicho. - Wybacz, o Boże -
wybacz.” Myślał, że czułem się obrażony, ale ja go dobrze rozumiałem. Powiedziałem: „Niech pan
mi jeszcze ofiaruje paczkę papierosów”, a on natychmiast sięgnął do znajdującej się za nim półki i
wręczył mi dwie paczki. Płakał. Przechyliłem się ponad ladą i pocałowałem go w policzek. Był
jedynym mężczyzną, którego kiedykolwiek pocałowałem.
8.
Kiedy wyobrażałem sobie, że Züpfner przygląda się albo może się przyglądać, jak Maria się
ubiera, jak zakręca tubkę z pastą do zębów, ogarniała mnie rozpacz. Noga mnie bolała i dręczyły
mnie wątpliwości, czy mogę jeszcze liczyć na chałtury na szczeblu trzydziestu do pięćdziesięciu
marek za występ. Dręczyło mnie też podejrzenie, że Züpfnerowi może w ogóle nie zależy na
przyglądaniu się, jak Maria zakręca tubkę z pastą do zębów. Według moich skromnych
doświadczeń katolicy nie mają ani odrobiny zainteresowania dla szczegółów. Numer telefonu
Züpfnera figurował na mojej kartce, ale nie czułem się jeszcze dostatecznie uzbrojony, aby go
nakręcić. Nigdy nie wiadomo, co człowiek gotów jest zrobić pod naciskiem światopoglądu, może
Maria rzeczywiście wzięła ślub z Züpfnerem, a gdybym usłyszał jej głos, mówiący: „Züpfnerowa
przy aparacie”, nie mógłbym tego znieść. Przeszukałem książkę telefoniczną, żeby połączyć się z
Leonem, nie znalazłem numeru żadnego seminarium duchownego, a przecież wiedziałem, że ist-
nieją dwa: Leoninum i Albertinum. W końcu zdobyłem się na podniesienie słuchawki i nakręcenie
numeru informacji, dostałem połączenie, a dziewczyna, która się odezwała, mówiła nawet z
akcentem nadreńskim. Czasem tak tęsknię do tego akcentu, że z jakiegoś hotelu łączę się z urzędem
telefonicznym w Bonn, żeby usłyszeć te zupełnie niewojskowe dźwięki, całkowicie pomijające
głoskę „r”, na której w głównej mierze opiera się wojskowa dyscyplina.
Tylko pięciokrotnie usłyszałem „proszę zaczekać”, potem odezwała się jakaś dziewczyna, a ja
zapytałem ją o te „jak-im-tam, gdzie kształcą się katoliccy księża”; powiedziałem, że szukałem pod
seminariami, ale nie znalazłem, a ona roześmiała się i powiedziała, że te „jak-im-tam” - bardzo
ładnie wymówiła ten cudzysłów - nazywają się konwiktami i podała mi numery obu. Głos
dziewczyny z informacji pocieszył mnie trochę. Brzmiał tak naturalnie, bez cienia pruderii ani
kokieterii i bardzo po nadreńsku. Udało mi się nawet połączyć z urzędem telegraficznym i nadać
depeszę do Karla Emondsa.
Nigdy nie mogłem zrozumieć, dlaczego ludzie pragnący uchodzić za inteligentnych zawsze
starają się podkreślić swoją obowiązkową nienawiść do Bonn. Bonn miało zawsze pewien wdzięk,
jakiś senny wdzięk, tak jak mogę sobie wyobrazić kobiety, których senność ma wdzięk. Oczywiście
Bonn nie znosi przesady, a właśnie tu dopuszczano się przesady. Miasto, które nie znosi przesady,
trudno opisać - jest to bądź co bądź rzadka właściwość. Przy tym każde dziecko wie, że Bonn ma
klimat dla emerytów, istnieje jakaś zależność między ciśnieniem atmosferycznym i ciśnieniem
krwi. Wcale natomiast nie pasuje do Bonn to defensywne rozdrażnienie. W domu miałem mnóstwo
okazji do rozmów z urzędnikami ministerstw, posłami, generałami - moja matka jest wielką
amatorką przyjęć - i zawsze byli rozdrażnieni, w stanie czasem niemal płaczliwej defensywy.
Wszyscy oni mówiąc o Bonn uśmiechają się ze sztuczną ironią. Nie rozumiem tej pozy. Gdyby
kobieta, której wdzięk polega na jej senności, zaczęła nagle jak szalona tańczyć kankana, można by
tylko przypuszczać, że jej dano jakiś narkotyk - ale nie udaje im się znarkotyzować całego miasta.
Poczciwa, stara ciotka może kogoś nauczyć robienia swetrów na drutach, szydełkowania serwetek i
właściwego podawania sherry - nie spodziewałbym się jednak po niej, że wygłosi przede mną
dwugodzinny, dowcipny i pełen pobłażliwej mądrości wykład o homoseksualizmie albo nagle
zacznie używać żargonu dziewczyn ulicznych, którego brak wszyscy w Bonn tak boleśnie
odczuwają. Fałszywe oczekiwania, fałszywy wstyd, fałszywa spekulacja na coś przeciwnego naturze.
Nie zdziwiłbym się, gdyby nawet przedstawiciele Stolicy Apostolskiej zaczęli uskarżać się na brak
dziewczyn ulicznych. Poznałem na jednym z przyjęć u moich rodziców pewnego członka partii
rządzącej, zasiadającego w komisji do zwalczania prostytucji; szeptem uskarżał mi się na brak
dziewczyn ulicznych w Bonn. Dawniej Bonn rzeczywiście było całkiem niezłe z mnóstwem swoich
wąskich uliczek, księgarni, korporacji, małych piekarni z tylnym pokojem, w którym stałym
bywalcom podawano kawę.
Przed połączeniem się z Leonem pokuśtykałem na balkon, aby spojrzeć na moje rodzinne
miasto. Jest naprawdę ładne: katedra, dachy dawnego zamku księcia-elektora, pomnik
Beethovena, mały rynek i park zamkowy. Taki już jest los Bonn, że nikt nie dowierza jego losowi.
Głęboko wdychałem na swoim balkonie bońskie powietrze, które wywierało na mnie
nieoczekiwanie dobroczynny wpływ: bońskie powietrze, w sensie zmiany klimatu, potrafi przez
wiele godzin działać cuda.
Wróciłem z balkonu do pokoju i bez wahania nakręciłem numer tego „jak-mu-tam”, w którym
studiuje Leon. Czułem lęk. Nie widziałem jeszcze Leona od czasu jego przejścia na katolicyzm.
Zakomunikował mi o zmianie wyznania w swój dziecinnie poprawny sposób: „Drogi bracie -
napisał - zawiadamiam Cię niniejszym, że po dojrzałym namyśle zdecydowałem się przejść na
katolicyzm i przygotować się do stanu kapłańskiego. Z pewnością wkrótce będziemy mieli okazję
porozmawiać osobiście o tej zasadniczej zmianie, jaka nastąpiła w moim życiu. Kochający Cię brat
Leon”. Już w tym staromodnym sposobie, w jaki sformułował pierwsze zdanie, „zawiadamiam Cię
niniejszym”, jest cały Leon. Nie widać tu ani cienia elegancji, z jaką gra na fortepianie. Ten jego
urzędowy sposób załatwiania każdej sprawy pogłębia we mnie melancholię. Jeśli się nie zmieni,
stanie się kiedyś w przyszłości szlachetnym siwowłosym prałatem. Pod tym względem - jeśli chodzi
o styl listów - ojciec i Leon są jednakowo bezradni: piszą o wszystkim tak, jakby chodziło o węgiel
brunatny.
Długo trwało, zanim w tym „jak-mu-tam” ktoś raczył podejść do telefonu, i właśnie
zaczynałem, odpowiednio do mego nastroju, piętnować ostrymi słowami ten kościelny bałagan,
powiedziałem nawet: „gówno”, kiedy ktoś podniósł słuchawkę i nieoczekiwanie ochrypły głos
powiedział: - Słucham. - Byłem rozczarowany. Spodziewałem się usłyszeć łagodny głos zakonnicy,
poczuć zapach wodnistej kawy i zeschniętego ciasta, tymczasem zaskrzeczał głos mężczyzny,
tchnący tak przenikliwym zapachem rozgotowanego grochu i kapusty, że zacząłem kaszleć.
- Przepraszam - powiedziałem wreszcie - czy mógłbym mówić ze studentem teologii Leonem
Schnierem?
- Kto mówi?
- Schnier - odparłem. Widocznie wykraczało to poza jego horyzont myślowy. Długo milczał, ja
zacząłem się znów krztusić, w końcu opanowałem kaszel i powiedziałem: - Literuję: szkoła, natura,
Ida, Emil, Ryszard.
- Co to znaczy? - spytał wreszcie i wydało mi się, że w jego głosie słyszę taką samą rozpacz, jaka
mnie ogarnęła. Może posadzili tam przy telefonie jakiegoś miłego, starego, palącego fajkę
profesora. Gorączkowo wygrzebałem z pamięci kilka łacińskich słówek i powiedziałem pokornie:
- Sum frater Leonis.
Czułem się przy tym trochę nie w porządku, pomyślałem o innych ludziach, którzy może kiedyś
chcieli mówić z kimś stamtąd, ale nie umieli ani słowa po łacinie.
Ku mojemu zdumieniu skrzeczący głos zachichotał teraz i powiedział:
- Frater tuus est in refectorio, na kolacji - dodał głośniej. - Panowie jedzą i podczas jedzenia nie
wolno im przeszkadzać.
- Mam pilną sprawę - powiedziałem.
- Ktoś umarł? - spytał.
- Nie - odparłem. - Ale prawie umarł.
- A więc chodzi o ciężki wypadek?
- Nie - powiedziałem. - To wypadek wewnętrzny.
- Ach - jego głos zabrzmiał nieco łagodniej - w takim razie krwotok wewnętrzny.
- Nie - wyjaśniłem. - Duchowy. Sprawa czysto duchowa. Widocznie było to dla niego obce
słowo, ponieważ odpowiedział lodowatym milczeniem.
- O Boże - jęknąłem - przecież człowiek składa się z ciała i duszy!
Pomruk człowieka przy telefonie wyrażał pewną wątpliwość co do słuszności tego twierdzenia.
Między dwoma pyknięciami z fajki wymamrotał:
- Augustyn - Bonawentura-Cusanus - pan jest na błędnej drodze.
- Dusza - powtórzyłem z uporem. - Proszę powiedzieć panu Schnierowi, że duszy jego brata
grozi niebezpieczeństwo i żeby zatelefonował, jak tylko skończy jeść.
- Dusza - powtórzył chłodno - brat, niebezpieczeństwo. Równie dobrze mógł powiedzieć:
śmierć, świeca, świerk. Cała sprawa wydała mi się bardzo zabawna: bądź co bądź kształcono tam
studentów na przyszłych duszpasterzy i słowo „dusza” musiało się mojemu rozmówcy obić o uszy.
- To bardzo, bardzo pilna sprawa - powiedziałem.
- Hm, hm - mruknął. Wydawało mu się całkowicie niezrozumiałe, żeby cokolwiek, co miało
związek z duszą, mogło być pilne. - Powtórzę - powiedział w końcu. - O co panu chodziło z tą
szkołą?
- O nic - powiedziałem. - Moja sprawa nie ma nic wspólnego ze szkołą. Użyłem tego słowa dla
przeliterowania mojego nazwiska.
- Pan pewno myśli, że w szkołach uczą jeszcze literowania. Naprawdę pan tak myśli? - wpadł w
widoczne ożywienie, należało przypuszczać, że nareszcie udało mu się podchwycić ulubiony temat.
- Dziś używają o wiele za łagodnych metod - wykrzykiwał - o wiele za łagodnych!
- Oczywiście - przytaknąłem. - Powinno się o wiele częściej stosować w szkołach chłostę.
- Prawda? - zawołał ochoczo.
- Tak. Szczególnie w stosunku do nauczycieli. Pan nie zapomni powtórzyć mojemu bratu tego,
co powiedziałem?
- Już zapisałem - zapewnił mnie. - Pilna sprawa dotycząca duszy. W związku ze szkołą. Niech
pan posłucha, młodzieńcze. Czy pozwoli pan, abym jako niewątpliwie starszy od pana udzielił mu
życzliwej rady?
- Bardzo proszę - powiedziałem.
- Niech pan zerwie ze św. Augustynem: zręcznie formułowana subiektywność jest bardzo
daleka od teologii i wyrządza szkodę młodym duszom. To tylko publicystyka zawierająca pewne
elementy dialektyczne. Nie bierze mi pan za złe tej rady?
- Nie - odparłem. - Natychmiast pójdę i wrzucę w ogień mojego św. Augustyna.
- Słusznie - powiedział niemal z entuzjazmem - do pieca z nim. Niech Bóg ma pana w swojej
opiece.
Już miałem powiedzieć „dziękuję”, ale wydało mi się to niestosowne, więc po prostu odłożyłem
słuchawkę i otarłem pot z czoła. Jestem bardzo wrażliwy na zapachy i ta intensywna woń kapusty
podziałała na mój nerwowy system wegetatywny. Zastanawiałem się także nad metodami władz
kościelnych: to ładnie z ich strony, że pozostawiały staremu człowiekowi poczucie własnej pożytecz-
ności, nie mogłem jednak zrozumieć, dlaczego powierzyły temu przygłuchemu i zdziwaczałemu
nieszczęśnikowi właśnie obsługę telefonu. Zapach kapusty dobrze znałem z internatu. Jeden z tam-
tejszych ojców tłumaczył nam kiedyś, że kapusta uważana jest za środek przytępiający zmysłowość.
Wyobrażenie, że moja czy czyjakolwiek zmysłowość miałaby być przytępiana, wydało mi się
obrzydliwe. Widocznie oni tam dzień i noc myślą tylko o „cielesnym pożądaniu” i gdzieś w kuchni z
pewnością siedzi zakonnica, która zestawia jadłospis, potem omawia go z dyrektorem, siedzą
naprzeciw siebie i nie rozmawiają o tym, ale przy każdej potrawie figurującej w jadłospisie myślą:
to przytępia, a to wzmaga zmysłowość. Scena taka wydaje mi się zdecydowanie plugawa, tak samo
jak ta przeklęta wielogodzinna gra w piłkę nożną; wszyscy wiedzieliśmy, że chodzi o to, abyśmy się
nią zmęczyli i nie myśleli o dziewczętach. Obrzydziło mi to całkowicie piłkę nożną, a jak sobie
uprzytomnię, że Leon musi jeść kapustę, żeby przytępić swoją zmysłowość, najchętniej poszedłbym
do tego „jak-mu-tam” i chlusnął kwasem siarczanym na ich kapustę. To, co czeka tych chłopców,
będzie dla nich ciężkie do zniesienia i bez kapusty; niełatwo jest dzień w dzień obwieszczać rzeczy
niepojęte: zmartwychwstanie ciał i życie wieczne. Uprawiać winnicę Pańską i widzieć cholernie
nikłe rezultaty tych usiłowań. Heinrich Behlen, który okazał nam tyle życzliwości, kiedy Maria
miała poronienie, tłumaczył mi kiedyś to wszystko. Zawsze nazywał siebie „niewykwalifikowanym
robotnikiem w winnicy Pańskiej, zarówno pod względem nastawienia, jak i zapłaty”.
Wyszliśmy o piątej ze szpitala i odprowadziłem go do domu, na piechotę, bo nie mieliśmy
pieniędzy na tramwaj. Kiedy stał pod drzwiami i wyciągał klucze z kieszeni, nie różnił się niczym od
wracającego z nocnej zmiany zmęczonego, nie ogolonego robotnika. Wiedziałem, jakie to dla niego
straszne, że będzie musiał teraz odprawić mszę z jej wszystkimi tajemnicami, o których mi Maria
zawsze opowiadała. Heinrich otworzył drzwi, a za nimi stała w sieni jego gospodyni, mrukliwa stara
kobieta, w nocnych pantoflach, z gołymi, żółtawymi nogami, nawet nie zakonnica ani jego matka,
ani siostra; syknęła na niego: „Co to ma znaczyć? Co to ma znaczyć?” Ta uboga, kawalerska
stęchlizna; niech to licho weźmie, nie dziwi mnie, że niektórzy katoliccy rodzice boją się posyłać
swoje młodziutkie córki do mieszkania księdza, i nie dziwi mnie, że ci młodzi księża czasem robią
głupstwa.
Niewiele brakowało, a byłbym jeszcze raz zatelefonował do przygłuchego starucha z fajką w
konwikcie Leona: miałem ochotę porozmawiać z nim o cielesnym pożądaniu. Bałem się zatelefono-
wać do kogoś, kogo znałem: ten nieznajomy zapewne lepiej by mnie zrozumiał. Chętnie zapytałbym
go, czy mój sposób pojmowania katolicyzmu jest słuszny. Dla mnie istniało na świecie tylko czworo
katolików: papież Jan XXIII, Alec Guinness, Maria i Gregory, były bokser, Murzyn, który kiedyś o
mało nie został mistrzem świata, a teraz z trudem zarabiał na życie występując jako siłacz w jakimś
variété. Od czasu do czasu spotykałem go podczas moich objazdów z występami. Był bardzo
pobożny, szczerze przywiązany do Kościoła, należał do Trzeciego Zakonu i nosił szkaplerz na swojej
potężnej bokserskiej piersi. Przeważnie uważano go za pomylonego, bo bardzo rzadko się odzywał i
nie jadał prawie nic prócz ogórków i chleba; mimo to był tak silny, że mógł mnie i Marię nosić na
rękach, jak dwie lalki. Znałem jeszcze kilku ludzi, których katolicyzm miał dość duży stopień
prawdopodobieństwa: Karla Emondsa i Heinricha Behlena, a także Züpfnera. Jeśli chodzi o Marię,
miałem już pewne wątpliwości: jej „metafizyczny strach” był dla mnie raczej niezrozumiały, ale jeśli
teraz odeszła do Züpfnera i robiła z nim wszystko, co ja z nią robiłem, to dopuszczała się czynów,
które w jej książkach są jednoznacznie kwalifikowane jako wiarołomstwo i nierząd. Jej
metafizyczny strach dotyczył wyłącznie tego, że odmawiałem wzięcia z nią ślubu cywilnego i
wychowywania dzieci w wierze katolickiej. Nie mieliśmy jeszcze w ogóle dzieci, ale ciągle
rozmawialiśmy o tym, jak je będziemy ubierać, wychowywać, jak będziemy z nimi rozmawiać, i
zgadzaliśmy się co do wszystkiego z wyjątkiem katolickiego wychowania. Zgodziłem się, że je
ochrzcimy. Maria powiedziała, że muszę złożyć pisemne oświadczenie, bo inaczej nie dostaniemy
ślubu kościelnego. Kiedy wyraziłem zgodę na ślub kościelny, okazało się, że musimy także wziąć
ślub cywilny - wtedy straciłem cierpliwość i powiedziałem, że powinniśmy raczej jeszcze trochę
poczekać, teraz już chyba rok więcej czy rok mniej nie odgrywa roli. Maria rozpłakała się i
powiedziała, że właśnie o to chodzi, że ja nie rozumiem, co dla niej znaczy żyć w takim stanie bez
żadnych widoków na to, że nasze dzieci będą wychowywane po chrześcijańsku. Wyglądało to źle,
ponieważ okazało się, że rozmawiając pięć lat na ten temat każde z nas mówiło o czym innym. Jeśli
o mnie chodzi, naprawdę nie wiedziałem, że przed ślubem kościelnym trzeba wziąć ślub cywilny.
Oczywiście, powinienem był o tym wiedzieć jako dorosły obywatel państwa i „odpowiedzialny za
siebie osobnik płci męskiej”, ale właśnie nie wiedziałem, tak jak do niedawna nie wiedziałem, że
białe wino podaje się zimne, a czerwone lekko podgrzane. Wiedziałem oczywiście, że istnieją
urzędy stanu cywilnego, że dokonuje się w nich jakichś ceremonii ślubnych i wystawia świadectwa,
ale myślałem, że to dotyczy tylko ludzi nie należących do żadnego Kościoła, którzy, jeśli można to
tak wyrazić, chcą zrobić państwu drobną przyjemność. Ogarnął mnie prawdziwy gniew, kiedy
dowiedziałem się, że przed wzięciem ślubu kościelnego trzeba stawić się w urzędzie stanu
cywilnego, a kiedy Maria zaczęła jeszcze mówić o tym, że muszę zobowiązać się pisemnie do
wychowywania dzieci w wierze katolickiej, wybuchła między nami kłótnia. Wydawało mi się to
wymuszeniem i nie podobało mi się, że Maria zgadzała się bez zastrzeżeń z tym żądaniem
dotyczącym pisemnego oświadczenia. Mogła przecież ochrzcić dzieci i wychowywać je tak, jak
uważała za słuszne.
Czuła się tego wieczora źle, była blada i zmęczona, rozmawiała ze mną podniesionym głosem, a
kiedy w końcu powiedziałem, że dobrze, zrobię wszystko, co chce, i podpiszę ten papierek, rozgnie-
wała się i powiedziała: „Chcesz to teraz robić tylko z lenistwa, a nie dlatego, że jesteś przekonany o
słuszności abstrakcyjnych zasad ładu”. Odpowiedziałem jej, że tak, istotnie robię to z lenistwa i
dlatego, że chciałbym całe życie mieć ją przy sobie, i że, gdyby to było konieczne, byłbym gotów
przyjąć katolicyzm według wszelkich reguł sztuki! Wpadłem nawet w patos i powiedziałem, że takie
wyrażenia, jak „abstrakcyjne zasady ładu” przywodzą mi na myśl celę tortur. Marię dotknęło to, że
gotów byłbym nawet przyjąć katolicyzm, byle ją utrzymać przy sobie. A ja myślałem, że to z mojej
strony niemal zbyt daleko posunięte pochlebstwo. Maria powiedziała, że teraz już nie chodzi o nią i
o mnie, tylko o „ład”.
Działo się to wieczorem, w pokoju hotelowym w Hanowerze, w jednym z tych drogich hoteli, w
których, kiedy się zamawia kawę, dostaje się tylko trzy czwarte filiżanki. Obsługa w tych hotelach
jest tak wytworna, że pełną filiżankę kawy uważałaby za coś ordynarnego, a kelnerzy wiedzą o wiele
lepiej, co jest wytworne, od wytwornych ludzi, którzy odgrywają tam rolę gości. Jeśli o mnie chodzi,
czuję się zawsze w takim hotelu jak w szczególnie drogim i szczególnie nudnym internacie. W
dodatku tego wieczoru byłem zmęczony jak pies - miałem za sobą trzy występy jeden po drugim. W
południe dla akcjonariuszy jakiegoś towarzystwa produkcji stali, po południu dla młodszych
urzędników kuratorium szkolnego, a wieczorem w pewnym teatrzyku rewiowym, gdzie brawa były
tak słabe, że wyczułem w nich już zapowiedź bliskiego upadku. Kiedy w tym głupim hotelu
zamówiłem piwo do pokoju, kelner odpowiedział mi przez telefon: „Słucham pana” tak lodowatym
tonem, jakbym zażądał gnojówki, a potem przyniósł mi piwo w srebrnym kubku. Byłem zmęczony,
chciałem już tylko napić się piwa, pograć trochę w „człowieku-nie-irytuj-się”, wziąć kąpiel,
przeczytać wieczorne gazety i zasnąć obok Marii - z prawą ręką na jej piersi i twarzą tak blisko jej
głowy, żebym mógł unieść w sen zapach jej włosów. Miałem jeszcze w uszach tamte słabe oklaski.
Byłoby niemal bardziej po ludzku, gdyby widzowie zwrócili kciuki ku ziemi. Senne, zblazowane
lekceważenie, okazane moim numerom, było równie mdłe jak piwo w tym głupim srebrnym kubku.
Po prostu nie czułem się na siłach prowadzić jakiejkolwiek światopoglądowej dyskusji. „Chodzi o
sprawę, Hans” - powiedziała Maria trochę ciszej i nawet nie zauważyła, że „sprawa” ma dla nas
pewne określone znaczenie; zdaje się, że o tym zapomniała. Chodziła tam i z powrotem przy nogach
podwójnego łóżka i ruchem papierosa tak precyzyjnie akcentowała słowa, że małe obłoczki dymu za
każdym razem wyglądały jak kropki. Ostatnio nauczyła się palić, a w zielonym sweterku wyglądała
bardzo ładnie - z jasną cerą, włosami ciemniejszymi niż dawniej; pierwszy raz zauważyłem żyły na
jej szyi. Powiedziałem: „Miejże litość nade mną, pozwól mi się wyspać, jutro przy śniadaniu jeszcze
raz pomówimy o wszystkim, a szczególnie o sprawie”. Ale ona nic nie zauważyła, odwróciła się,
stanęła przy łóżku i po jej ustach poznałem, że istniały powody tej sceny, do których nie
przyznawała się nawet wobec samej siebie. Kiedy zaciągała się papierosem, dostrzegłem dokoła jej
ust kilka zmarszczek, których nigdy jeszcze nie widziałem. Popatrzyła na mnie kręcąc głową,
westchnęła, znów odwróciła się i zaczęła chodzić tam i z powrotem.
„Nie rozumiem - powiedziałem zmęczony. - Najpierw sprzeczaliśmy się o mój podpis pod tym
wymuszającym formularzem, potem o ślub cywilny, teraz jestem już gotów na wszystko, a ty
złościsz się jeszcze bardziej niż przedtem.”
„Tak - odpowiedziała - wydaje mi się, że to za szybko poszło, i czuję, że unikasz dyskusji. Czego
ty właściwie chcesz?” „Ciebie” - odparłem. Nie wiem, czy można kobiecie powiedzieć coś przyjem-
niejszego. „Chodź - powiedziałem - połóż się obok mnie i weź ze sobą popielniczkę, będzie nam się
lepiej rozmawiało.” Nie mogłem już użyć słowa „sprawa” w jej obecności. Maria potrząsnęła głową,
postawiła mi popielniczkę na łóżku, podeszła do okna i zaczęła wyglądać na ulicę. Zląkłem się. „Coś
mnie w tej rozmowie razi - powiedziałem - nie pasuje do ciebie!”
„A do czego?” - spytała cicho, a ja dałem się złapać na ten nagle znów łagodny dźwięk jej głosu.
„Pachnie Bonn - powiedziałem - Kołem, Sommerwildem, Züpfnerem i jak im tam jeszcze.”
„Może - odparła nie odwracając się - twoim uszom wydaje się, że słyszały to, co tylko widział
wzrok.”
„Nie rozumiem, co masz na myśli” - powiedziałem zmęczony.
„Ach - odparła - tak jak gdybyś nie wiedział, że tu był obchodzony Dzień Katolika.”
„Widziałem plakaty” - wtrąciłem.
„Ale nie przyszło ci do głowy, że Heribert i prałat Sommerwild mogą tu być?”
Nie wiedziałem, że Züpfner ma na imię Heribert. Kiedy Maria wymieniła to imię, domyśliłem
się, że tylko o niego może chodzić. Przypomniało mi się, jak chodzili ze sobą trzymając się za ręce.
Zauważyłem już przedtem, że w Hanowerze widać więcej księży katolickich i zakonnic, niżby
należało się spodziewać w tym mieście, ale nie przyszło mi do głowy, że Maria mogłaby tu kogoś
spotkać, a nawet jeżeli... - Przecież czasem, kiedy miałem parę dni wolnych, jeździliśmy do Bonn i
mogła spotykać się do woli z całym swoim Kołem.
„Tu, w hotelu?” - spytałem zmęczony.
„Tak” - odparła.
„Dlaczego nie postarałaś się, żebym się z nimi spotkał?”
„Przecież prawie cię tu nie było - powiedziała. - Cały tydzień jeździłeś do Brunszwiku,
Hildesheimu, Celle...”
„Ale teraz mam czas. Zatelefonuj do nich, możemy się jeszcze razem napić czegoś w barze.”
„Nie ma ich już tutaj - powiedziała. - Dziś po południu wyjechali.”
„Bardzo się cieszę - powiedziałem - że mogłaś tak długo i głęboko oddychać katolickim
powietrzem, choćby nawet importowanym.” Było to jej, nie moje wyrażenie. Czasem mówiła mi, że
musi znów odetchnąć katolickim powietrzem.
„Dlaczego jesteś zły?” - spytała; wciąż jeszcze stała przy oknie, z twarzą zwróconą ku ulicy,
znowu paliła i to także wydawało mi się w niej czymś obcym: to gwałtowne zaciąganie się dymem
było równie obce, jak sposób rozmawiania ze mną. W tej chwili mogła być pierwszą lepszą ładną,
nieszczególnie inteligentną dziewczyną, szukającą pretekstu do odejścia.
„Wiesz, że nie jestem zły - powiedziałem. - Powiedz tylko, że wiesz o tym.”
Nie odpowiedziała, ale kiwnęła głową, a ja widziałem część jej twarzy i mogłem poznać, że
powstrzymuje łzy. Dlaczego je powstrzymywała? Powinna była płakać, gwałtownie i długo. Wtedy
mógłbym podnieść się, wziąć ją w ramiona i ucałować. Nie zrobiłem tego. Nie miałem ochoty, a nie
chciałem robić tego ze zwyczaju czy z obowiązku. Nie podniosłem się z łóżka. Myślałem o Züpfnerze
i Sommerwildzie, o tym, że Maria przez trzy dni rozmawiała z nimi i nawet mi o tym nie
wspomniała. Z pewnością mówili o mnie. Züpfner należy do Związku Kół Świeckich Katolików.
Zwlekałem za długo, nie wiem, czy upłynęła minuta, pół minuty czy dwie. Kiedy wreszcie wstałem i
podszedłem do Marii, potrząsnęła głową, zsunęła moje ręce ze swych ramion i znowu zaczęła
mówić o swoim metafizycznym przerażeniu i o zasadach ładu, a mnie się nagle wydało, że jestem
już od dwudziestu lat z nią żonaty. W jej głosie dźwięczał jakiś ton strofujący, a ja byłem zbyt
zmęczony, żeby móc podchwytywać jej argumenty; przelatywały obok mnie. Przerwałem jej i
opowiedziałem o niepowodzeniu, jakie mnie spotkało w variété, pierwszym od trzech lat. Staliśmy
oboje przy oknie: wyglądaliśmy na ulicę, którą wciąż mknęły taksówki, wiozące na dworzec
katolickich członków komitetu, zakonnice, księży i poważne osoby świeckie. W jednej z grup
dojrzałem Schnitzlera, otwierał drzwiczki taksówki jakiejś bardzo czcigodnie wyglądającej starej
zakonnicy. Kiedy u nas mieszkał, był ewangelikiem. Albo zmienił wyznanie, albo występował tu
jako ewangelicki obserwator. Wszystkiego można się było po nim spodziewać. Z hotelu wynoszono
walizki, goście wtykali napiwki w dłonie portierów. Ze zmęczenia wszystko wirowało mi przed
oczami: taksówki i zakonnice, światła i walizki, a w uszach brzmiały mi bezustannie ospałe brawa.
Maria dawno już urwała swój monolog o zasadach ładu, przestała także palić, a kiedy szedłem od
okna, poszła za mną, chwyciła mnie za ramię i pocałowała w oczy. „Taki jesteś kochany
-powiedziała - kochany i zmęczony.” Ale kiedy chciałem ją wziąć w ramiona, szepnęła: „Nie, proszę
cię, nie”, i popełniłem błąd, wypuszczając ją z objęć. Rzuciłem się w ubraniu na łóżko i natychmiast
zasnąłem, a kiedy się rano obudziłem, nie zdziwiło mnie, że Maria odeszła. Znalazłem na stole
kartkę ze słowami: „Muszę iść drogą, którą muszę iść”. Miała prawie dwadzieścia pięć lat i powinno
było przyjść jej na myśl coś trafniejszego. Nie wziąłem jej za złe tego, co napisała, ale wydawało mi
się, że to było trochę za mało. Od razu usiadłem i napisałem do niej długi list, po śniadaniu jeszcze
jeden, potem pisałem do niej co dzień i wysyłałem listy pod adresem Fredebeula do Bonn, ale nie
dostałem żadnej odpowiedzi.
9.
U Fredebeula również długo nikt nie podchodził do telefonu; jednostajne buczenie
denerwowało mnie, wyobrażałem sobie, że pani Fredebeul spała, że zbudził ją dzwonek telefonu,
potem zasnęła i znów się obudziła; odczuwałem udrękę, jaką jej uszom sprawiał mój alarm. Byłem
już niemal zdecydowany odłożyć słuchawkę, ale uprzytomniłem sobie swój stan wyższej koniecz-
ności i pozwoliłem, aby telefon dalej dzwonił. Nie miałbym najmniejszego poczucia winy, gdybym
wyrwał Fredebeula z najgłębszego snu. Ten facet na niego nie zasłużył, jest chorobliwie ambitny i
zapewne bezustannie trzyma rękę na aparacie telefonicznym, aby do kogoś zadzwonić albo przyjąć
telefon od jakiegoś wysokiego urzędnika ministerialnego, redaktora, członka głównego komitetu,
związku kół czy partii. Jego żonę lubiłem. Kiedy Fredebeul pierwszy raz wprowadził ją na zebranie
Koła, chodziła jeszcze do szkoły i sposób, w jaki tam siedziała i swoimi ładnymi oczami wpatrywała
się w uczestników dyskusji na tematy teologiczno-socjologiczne, przyprawiał mnie o desperację.
Widziałem, że wolałaby potańczyć albo pójść do kina. Sommerwild, u którego odbywało się
zebranie, pytał mnie co chwila: „Czy panu jest za gorąco?”, a ja odpowiedziałem: „Nie, księże
prałacie”, choć pot spływał mi z czoła i policzków. W końcu wyszedłem na balkon, bo nie mogłem
dłużej znieść ich gadaniny. Dziewczyna sama wywołała całą hecę, bo - zresztą zupełnie od rzeczy,
ponieważ rozmowa toczyła się na temat rozmiarów i granic prowincjonalizmu - powiedziała, że
niektóre z utworów Benna uważa za „zupełnie ładne”. Fredebeul, za którego narzeczoną ją
uważano, zrobił się czerwony jak burak, bo Kinkel rzucił mu jedno ze swoich sławnych spojrzeń
mówiących: „Jak to, nie doprowadziłeś jeszcze tego do porządku?” Sam więc zabrał się do
wprowadzania porządku i obciosał dziewczynę gruntownie, posługując się całym Zachodem jako
narzędziem. Z miłej dziewczyny niemal nic nie pozostało, wióry z niej leciały. Wściekałem się na
tego tchórza Fredebeula, który w to nie wkroczył, ponieważ „zaprzysiągł się” tej samej linii
ideologicznej co Kinkel, nie pamiętam już, czy lewicowej, czy prawicowej, w każdym razie mieli
jakąś linię i Kinkel poczuwał się do moralnego obowiązku naprowadzenia na nią narzeczonej Fre-
debeula. Sommerwild także nie ruszył palcem, mimo że reprezentował przeciwną linię
ideologiczną, nie pamiętam już jaką: jeśli Kinkel i Fredebeul mają orientację lewicową, to
Sommerwild ma prawicową, albo odwrotnie. Maria także przybladła, ale jej imponuje
wykształcenie - nie udało mi się jej tego nigdy wyperswadować. Wykształcenie Kinkela
zaimponowało również późniejszej pani Fredebeul: z niemal już nieprzyzwoitymi westchnieniami
przyjęła obfite w słowa pouczenie: obejmowało ono historię od Ojców Kościoła do Brechta i spadało
na nią jak gromy. Kiedy nieco odświeżony wróciłem z balkonu, towarzystwo siedziało całkowicie
wyczerpane i wzmacniało się kruszonem - a wszystko tylko dlatego, że to biedactwo uważało
niektóre utwory Benna za „zupełnie ładne”.
Teraz ma już dwoje dzieci z Fredebeulem, a nie skończyła jeszcze dwudziestu dwóch lat. W
czasie kiedy telefon w jej mieszkaniu wciąż jeszcze dzwonił, wyobrażałem sobie, jak ona tam gdzieś,
całkiem bezradna i w okropnym zamieszaniu, manipuluje butelkami dla niemowląt, zasypką,
pieluszkami i kremami, i pomyślałem o piętrzącej się dziecinnej bieliźnie do prania i nie zmytych
tłustych naczyniach w kuchni. Raz, kiedy rozmowa w salonie wydawała mi się już zbyt trudna do
zniesienia, pomogłem pani Fredebeul zrobić grzanki, posmarować kanapki i zaparzyć kawę. O tego
rodzaju zajęciach mogę powiedzieć tylko tyle, że czuję do nich mniej wstrętu niż do pewnych
gatunków rozmowy.
Bardzo nieśmiały głos odezwał się w telefonie: - Słucham. - Poznałem po nim, że w kuchni, w
łazience i sypialni wszystko wygląda bardziej beznadziejnie niż kiedykolwiek. Tym razem nie
czułem prawie żadnego zapachu, tylko tyle, że musiała trzymać w ręku papierosa.
- Tu Schnier - powiedziałem, oczekując okrzyku radości, jaki wydawała, ilekroć telefonowałem.
„Ach, pan jest w Bonn, jak miło...'' albo coś w tym rodzaju. Ale tym razem milczała zakłopotana,
potem szepnęła: - Ach, jak to miło. - Nie wiedziałem, co na to odpowiedzieć. Dotychczas zawsze
pytała: „Kiedyż pan do nas przyjdzie i pokaże nam jakiś swój numer?” Teraz nie padło ani słowo na
temat odwiedzin. Było mi przykro, nie ze względu na siebie, raczej ze względu na nią. Dla mnie było
to tylko deprymujące, ale dla niej musiało być nieprzyjemne.
- A co z listami - spytałem wreszcie z wysiłkiem - tymi, które wysyłałem do Marii pod waszym
adresem?
- Są u nas - odpowiedziała. - Wróciły nie otworzone.
- Dokąd je wysyłaliście?
- Nie wiem - odparła. - Mąż to załatwiał.
- Ale pani musi przecież wiedzieć, jaki adres mąż na nich pisał?
- Pan próbuje mnie przesłuchiwać?
- O nie - odpowiedziałem łagodnie - nie, wcale nie próbuję, myślałem tylko, że może mam
prawo dowiedzieć się, co się działo z moimi listami.
- Które pan, nie pytając nas o zgodę, tu przysyłał.
- Droga pani - powiedziałem - niechże pani będzie ludzka.
Pani Fredebeul roześmiała się cicho, ale dosłyszalnie. Nie powiedziała ani słowa.
- Chodzi mi o to - ciągnąłem - że istnieje jakiś moment, w którym ludzie, choćby ze względów
ideologicznych, stają się ludzcy.
- Czy to znaczy, że dotychczas byłam nieludzka?
- Tak - powiedziałem.
Znów roześmiała się, bardzo cicho, ale wciąż jeszcze dosłyszalnie.
- Jest mi bardzo przykro z powodu tej historii - odezwała się wreszcie - ale nic więcej nie mogę
panu powiedzieć. Sprawił pan nam wszystkim okropny zawód.
- Jako klown? - spytałem.
- To także, ale nie tylko jako klown.
- Pani męża zapewne nie ma w domu?
- Nie - odparła. - Wróci dopiero za parę dni. Wygłasza przemówienia przedwyborcze na terenie
Eifel.
- Co takiego? - wykrzyknąłem. To była prawdziwa nowość. - Chyba nie na rzecz CDU?
- A dlaczego by nie? - odpowiedziała tonem, który dał mi wyraźnie do zrozumienia, że chętnie
odłożyłaby słuchawkę.
- Mniejsza o to - powiedziałem. - Czy wymagałbym zbyt wiele, prosząc panią o odesłanie mi
tych listów?
- Dokąd?
- Do Bonn, tu, pod moim adresem.
- Pan jest w Bonn? - spytała, a mnie się wydało, że powstrzymała się od wykrzyknięcia: „Na
miłość boską!”
- Do widzenia - powiedziałem - i dziękuję za okazanie mi tylu ludzkich uczuć.
Przykro mi było, że tak źle się z nią obszedłem, ale byłem u kresu wytrzymałości. Poszedłem do
kuchni, wyjąłem z lodówki koniak i pociągnąłem duży łyk. Nie pomógł mi, więc pociągnąłem drugi,
ale z tym samym skutkiem. Od pani Fredebeul najmniej mogłem się spodziewać takiego
potraktowania. Liczyłem się z długim kazaniem na temat małżeństwa, z wyrzutami z powodu mego
postępowania wobec Marii; pani Fredebeul z wdziękiem i konsekwencją uprawiała dogmatyzm, ale
kiedy byłem w Bonn i telefonowałem, przeważnie żartem proponowała mi, żebym jej pomógł przy
pracy w kuchni i w pokoju dziecinnym. Widocznie miałem złudzenia co do niej albo też była znowu
w ciąży i psuło jej to humor. Nie śmiałem zatelefonować do niej jeszcze raz i wywiedzieć się, o co jej
chodzi. Była zawsze taka miła dla mnie. Nie mogłem sobie tego wytłumaczyć niczym innym, tylko
surowym poleceniem Fredebeula, aby tak właśnie ze mną postąpiła. Dawno już zauważyłem, że
żony są wobec swoich mężów lojalne aż do granic obłędu. Pani Fredebeul była zapewne zbyt młoda,
aby przewidzieć, jak bardzo mnie zaboli jej nienaturalny chłód, i nie mogłem wymagać od niej, żeby
wiedziała, że Fredebeul nie jest niczym więcej jak oportunistycznym gadułą, który pragnie za
wszelką cenę zrobić karierę, i że zaparłby się własnej babki, gdyby mu w tym zawadzała. Pewno
powiedział żonie: „Schniera trzeba przekreślić” i ona mnie po prostu przekreśliła. Była wobec niego
całkowicie uległa; dopóki jej mąż sądził, że będzie ze mnie jakiś pożytek, ona mogła postępować
zgodnie ze swoją naturą i być dla mnie miła, teraz, wbrew swojej naturze, musiała być dla mnie
niemiła. A może krzywdziłem ich, może oboje postępowali zgodnie ze swoim sumieniem? Jeżeli
Maria wyszła za Züpfnera, było zapewne czymś zdrożnym dopomożenie mi w nawiązaniu kontaktu
z nią - fakt, że Züpfner był najważniejszą osobistością w związku i że mógł się przydać
Fredebeulowi, nie nastręczał jego sumieniu żadnych trudności. Z pewnością musieli postępować
dobrze i słusznie także i wtedy, kiedy im to przynosiło pożytek. Fredebeul mniej mnie przerażał niż
jego żona. Co do niego nigdy nie miałem złudzeń i nawet wiadomość, że teraz wygłasza
przedwyborcze przemówienia na rzecz CDU, nie mogła mnie zdumieć.
Odstawiłem ostatecznie butelkę z koniakiem do lodówki.
Najlepiej będzie, jeśli teraz zatelefonuję po kolei do nich wszystkich, żeby mieć już katolików z
głowy. Poczułem się orzeźwiony i nawet nie utykałem wracając z kuchni do pokoju.
Szafa z wieszakami i drzwi do schowanka na szczotki były także rdzawego koloru.
Nic sobie nie obiecywałem po rozmowie z Kinkelem - a jednak nakręciłem jego numer. Zawsze
zapewniał, że jest zapalonym wielbicielem mojej sztuki - a każdy, kto zna nasz zawód, wie, że nawet
zdawkowa pochwała robotnika ustawiającego dekoracje na scenie rozsadza nam pierś dumą.
Pragnąłem zakłócić Kinkelowi jego chrześcijański spokój wieczorny, a w głębi duszy miałem
nadzieję, że zdradzi mi, gdzie jest Maria. Był on przewodniczącym Koła, studiował teologię, ale
później dla pewnej ładnej kobiety przerwał studia i skończył prawo; miał teraz siedmioro dzieci i
uchodził za „jednego z naszych najzdolniejszych społeczników”. Może był nim istotnie, trudno mi o
tym sądzić. Jeszcze zanim go poznałem, Maria dała mi do przeczytania jego broszurę zatytułowaną:
„Drogi wiodące do nowego ładu”. Po zapoznaniu się z tą pracą, która bardzo mi się podobała,
wyobrażałem sobie Kinkela jako wysokiego, delikatnej budowy mężczyznę o jasnych włosach; kiedy
pierwszy raz go zobaczyłem - ciężkiego, krępego faceta z gęstą, ciemną czupryną, „tryskającego
żywotnością”, nie mogłem uwierzyć, że to on. Może właśnie fakt, że nie wygląda tak, jak go sobie
wyobrażałem, sprawia, że jestem wobec niego niesprawiedliwy. Stary Derkum, ilekroć Maria
zachwycała się Kinkelem, zaczynał mówić o Kinkelowskich cocktailach, mieszaninie wymiennych
składników: Marks z dodatkiem Guardiniego albo Bloy z dodatkiem Tołstoja.
Kiedy zostaliśmy po raz pierwszy zaproszeni, od razu cała historia nabrała nieprzyjemnego
posmaku. Przyszliśmy o wiele za wcześnie i w głębi mieszkania dzieci Kinkela sprzeczały się głośno,
syczącymi głosami, uspokajanymi również syczeniem, które z nich ma sprzątnąć ze stołu po kolacji.
Kinkel wyszedł do nas uśmiechnięty, jeszcze poruszając szczękami i usiłując ukryć rozdrażnienie z
powodu naszego zbyt wczesnego przyjścia. Zjawił się także Sommerwild, nie poruszając szczękami,
szczerząc zęby i zacierając ręce. Dzieci Kinkela wydawały w głębi mieszkania wściekłe wrzaski,
będące w przykrej sprzeczności z uśmiechem Kinkela i szczerzeniem zębów Sommerwilda,
słyszeliśmy wymierzane policzki, brutalny odgłos, i wiedziałem, że za zamkniętymi drzwiami
rozlegają się jeszcze wścieklejsze wrzaski niż przedtem. Siedziałem obok Marii i ze zdenerwowania,
zupełnie wyprowadzony z równowagi nieporozumieniem, którego odgłosy dochodziły z głębi
mieszkania, paliłem jednego papierosa po drugim, podczas gdy Sommerwild gawędził z Marią, ze
swoim nieodmiennym „pobłażliwym i wspaniałomyślnym” uśmiechem na twarzy. Byliśmy po raz
pierwszy w Bonn od czasu naszej ucieczki. Maria była blada z podniecenia, a także pod wpływem
uczucia szacunku i dumy, i dobrze ją rozumiałem. Zależało jej na „pogodzeniu się z Kościołem”,
Sommerwild był dla niej taki miły i na nich obu, Sommerwilda i Kinkela, patrzyła ze czcią.
Przedstawiła mi Sommerwilda, a kiedy znów usiedliśmy, on spytał: „Czy pan jest spokrewniony ze
Schnierami od węgla brunatnego?” Zirytował mnie. Dobrze wiedział, z kim jestem spokrewniony.
Niemal każde dziecko w Bonn wiedziało, że Maria Derkum uciekła z jednym ze Schnierów od węgla
brunatnego „na krótko przed egzaminem maturalnym, a przecież była taką pobożną dziewczyną”.
Pominąłem więc milczeniem pytanie Sommerwilda, a on roześmiał się i powiedział: „Z pańskim
dziadkiem bywam czasem na polowaniach, a ojca pańskiego spotykam niekiedy w Klubie w Bonn
na partii skata”. To mnie również zirytowało. Nie był przecież aż taki głupi, żeby chcieć mi
zaimponować tymi bzdurami o polowaniach i Klubie w Bonn, a nie wyglądał też na człowieka, który
z zakłopotania mówi byle co. Wreszcie więc otworzyłem usta i powiedziałem: „Na polowaniach? A
ja myślałem, że duchownym katolickim nie wolno polować”. Zapadło przykre milczenie, Maria
zaczerwieniła się, Kinkel rozdrażniony kręcił się po pokoju, szukając korkociągu, a jego żona, która
właśnie weszła, wysypała solone migdały na szklany talerz z oliwkami. Nawet Sommerwild
spurpurowiał, co nie dodawało mu urody, bo już z natury był czerwony. Odezwał się cicho,
niemniej z lekką urazą w głosie: „Jak na protestanta jest pan dobrze poinformowany”. A ja
odpowiedziałem: „Nie jestem protestantem, ale interesują mnie pewne sprawy, ponieważ Maria się
nimi interesuje”. W czasie kiedy Kinkel nalewał wszystkim wina, Sommerwild mówił: „Istnieją
przepisy, proszę pana, ale istnieją także wyjątki. Ja pochodzę z rodu, w którym zawód starszego
leśniczego był dziedziczny”. Gdyby powiedział: „zawód leśnika”, rozumiałbym go, jednakże
określenie „zawód starszego leśniczego” znowu mnie zirytowało, ale nic mu nie odpowiedziałem,
zrobiłem tylko niechętną minę. Potem zaczęli rozmawiać ze sobą wzrokiem. Pani Kinkelowa
powiedziała do Sommerwilda spojrzeniem: „Niech pan mu da spokój, on jest jeszcze okropnie
młody”. A Sommerwild odpowiedział jej spojrzeniem: „Tak, młody i dość źle wychowany”, a Kinkel,
nalewając mi wina jako ostatniemu, powiedział do mnie spojrzeniem: „O Boże, jakiż pan jeszcze
młody”. Na głos zaś spytał Marię: „Co słychać u ojca? Nie zmienił się?” Biedna Maria była tak blada
i speszona, że zdołała tylko skinąć głową w milczeniu. Sommerwild zauważył: „Czym byłoby nasze
stare, poczciwe, tak pobożne miasto bez pana Derkuma”. To mnie znów zirytowało, bo stary
Derkum opowiadał mi kiedyś, że Sommerwild próbował ostrzec przed nim dzieci z katolickiej
szkoły, żeby nie kupowały w jego sklepiku cukierków i ołówków. Oświadczyłem więc: „Bez pana
Derkuma nasze stare, poczciwe, tak pobożne miasto byłoby jeszcze większym bajorem; on przynaj-
mniej nie jest oszustem”. Kinkel rzucił mi zdumione spojrzenie, podniósł kieliszek i powiedział:
„Dziękuję panu za podsunięcie mi właściwego toastu. Wypijmy za zdrowie Martina Derkuma.”
„Owszem, za jego zdrowie wypiję z przyjemnością” - odparłem. A pani Kinkelowa znów powiedziała
do męża oczami: „On jest nie tylko młody i źle wychowany, ale i bezczelny”. Nigdy nie mogło mi się
pomieścić w głowie, że Kinkel potem zawsze wspominał „ten pierwszy wieczór spędzony z panem”
jako najprzyjemniejszy. Wkrótce nadeszli Fredebeul, jego narzeczona, Monika Silvs i niejaki pan
von Sewern, o którym, przed jego przyjściem, mówiono, że „wprawdzie niedawno przeszedł na
katolicyzm, ale jest zbliżony do SPD”, co najwidoczniej było uważane za niebywałą sensację. Także i
Fredebeula spotkałem tego wieczora po raz pierwszy i obustronna reakcja była taka sama, jak
prawie zawsze: ja wydałem im się mimo wszystko sympatyczny, a oni wydali mi się mimo wszystko
niesympatyczni z wyjątkiem narzeczonej Fredebeula i Moniki Silvs; von Sewern nie wydał mi się
ani sympatyczny, ani niesympatyczny, był po prostu nudny i jak gdyby zdecydowany poprzestać
ostatecznie na sensacyjnym fakcie, że jest konwertytą a zarazem członkiem SPD. Uśmiechał się, był
uprzejmy, ale jego trochę wyłupiaste oczy mówiły bezustannie: „Patrzcie, to ja!” Uważałem, że jest
całkiem do wytrzymania. Fredebeul był w stosunku do mnie bardzo jowialny, prawie trzy
kwadranse mówił o Becketcie i Ionesco, terkotał jakieś bzdury, po których od razu można było
poznać, że je gdzieś wyczytał, a jego gładka, ładna twarz o zaskakująco szerokich ustach
rozpromieniła się zadowoleniem, kiedy palnąłem głupstwo przyznając się, że czytałem Becketta.
Wszystko, cokolwiek Fredebeul mówi, wydaje mi się takie znajome, jak gdybym to już kiedyś czytał.
Z twarzy Kinkela bił podziw, a Sommerwild rzucał wokół spojrzenia mówiące: „No co, my, katolicy,
nie jesteśmy znowu tacy zacofani!” Wszystko to działo się przed modlitwą. W pewnej chwili pani
Kinkelowa powiedziała: „Odilu, myślę, że moglibyśmy teraz odmówić modlitwę. Heribert pewno
już nie przyjdzie”. Wszyscy spojrzeli na Marię, potem zbyt nagle odwrócili od niej wzrok, ale ja się
nie połapałem, dlaczego znowu zapadło takie nieprzyjemne milczenie - dopiero w pokoju
hotelowym w Hanowerze dowiedziałem się, że Züpfner ma na imię Heribert. Züpfner zjawił się
jednak później, po modlitwie, kiedy zebrani debatowali już w najlepsze nad tematem tego wieczoru,
i wydało mi się bardzo miłe, że Maria podeszła do Züpfnera zaraz po jego wejściu, spojrzała na
niego i bezradnie wzruszyła ramionami, zanim Züpfner przywitał się z innymi i uśmiechnięty usiadł
obok mnie. Potem Sommerwild opowiedział o pewnym pisarzu katolickim, który dłuższy czas żył z
rozwódką, a kiedy się z nią wreszcie ożenił, jeden z prałatów, zajmujący wysokie stanowisko w
hierarchii kościelnej, powiedział do niego: „Ależ drogi panie Besewitz, czy nie mógł pan pozostać
przy konkubinacie?” Wszyscy śmieli się dość hałaśliwie, a najbardziej pani Kinkelowa, już niemal
obleśnie. Sommerwild opowiedział tę historię z pewnością po to, żeby mi pokazać, jak
wspaniałomyślny, ciepły, dowcipny i barwny jest Kościół Katolicki; nikt nie pomyślał o tym, że
Maria i ja także żyjemy w tak zwanym konkubinacie. Ja zrewanżowałem się opowiadaniem o
pewnym robotniku, który mieszkał w naszym sąsiedztwie. Nazywał się Frehlingen i także żył w
swoim domku w osiedlu miejskim z rozwiedzioną kobietą, łożąc nawet na jej troje dzieci. Pewnego
dnia przyszedł do niego proboszcz i z poważną miną, sięgając nawet w pewnym sensie do pogróżek,
zażądał, aby Frehlingen „położył kres tej nieobyczajności”. Frehlingen, człowiek dość pobożny,
istotnie rozstał się z ową ładną kobietą i jej trojgiem dzieci. Opowiedziałem, jak kobieta musiała iść
na ulicę, żeby wyżywić dzieci, i jak Frehlingen się rozpił, bo rzeczywiście ją kochał. Znowu zapadło
nieprzyjemne milczenie, jak zawsze, kiedy się z czymś wyrywałem, ale Sommerwild roześmiał się i
powiedział: „Ależ panie Schnier, chyba nie zamierza pan porównywać ze sobą obu tych
przypadków?” - „A dlaczego nie?” - spytałem. „Mógłby pan to zrobić tylko dlatego - odpowiedział z
wściekłością - że nazwisko Besewitza nic panu nie mówi. Jest on najsubtelniejszym z pisarzy
zasługujących na miano katolickich.” A mnie również ogarnęła wściekłość i palnąłem: „A czy ksiądz
wie coś o tym, jakim subtelnym człowiekiem i chrześcijańskim robotnikiem był Frehlingen?”
Sommerwild tylko spojrzał na mnie kręcąc głową i rozpaczliwym gestem podniósł ręce. Powstała
pauza, podczas której słychać było pokaszliwanie Moniki Silvs, ale jeśli tylko Fredebeul znajduje się
w salonie, pan domu może się nie lękać pauz w konwersacji. Fredebeul natychmiast dopadł owej
krótkiej chwili ciszy, skierował rozmowę z powrotem na temat wieczoru i zaczął rozwodzić się nad
pojęciem ubóstwa, co trwało około półtorej godziny, aż wreszcie Kinkel podchwycił okazję, aby
opowiedzieć anegdotę o człowieku, który w okresie między zarabianiem pięciuset i trzech tysięcy
marek miesięcznie przeżył prawdziwą nędzę, a Züpfner poprosił mnie o papierosa, aby za kłębem
dymu ukryć rumieniec wstydu.
Kiedy wracaliśmy ostatnim pociągiem do Kolonii, czułem się równie podle jak Maria.
Wygrzebaliśmy resztkę pieniędzy na podróż, ponieważ Marii tak bardzo zależało na przyjęciu tego
zaproszenia. Oboje nas także całkiem fizycznie mdliło, bo nie byliśmy przyzwyczajeni jeść tak mało
i pić tak dużo. Podróż dłużyła się nam niemiłosiernie, a z Dworca Zachodniego w Kolonii
musieliśmy iść do domu na piechotę. Nie wystarczyło nam już na przejazd.
U Kinkelów od razu ktoś podszedł do telefonu.
- Mówi Alfred Kinkel - odezwał się pewny siebie młodzieńczy głos.
- Tu Schnier - powiedziałem. - Czy mogę mówić z pańskim ojcem?
- Schnier-teolog czy Schnier-klown? - spytał.
- Klown - odparłem.
- Ach - powiedział młody Kinkel - mam nadzieję, że pan się tym za bardzo nie przejmuje?
- Za bardzo? - spytałem znużony. - Czym miałbym się za bardzo przejmować?
- Jak to? - zawołał tamten. - Nie czytał pan gazety?
- Jakiej gazety?
- „Głosu Bonn” - odparł.
- Druzgocąca krytyka? - spytałem.
- Och, myślę, że to już raczej nekrolog. Może pan chce, żebym przyniósł gazetę i przeczytał
panu?
- Nie, dziękuję - powiedziałem. W głosie chłopaka dźwięczał milutki sadystyczny podton.
- Niemniej powinien się pan z tym zapoznać - oświadczył - żeby wyciągnąć naukę na
przyszłość. - O Boże, więc na dodatek miał i pedagogiczne ambicje!
- Kto to napisał? - spytałem.
- Niejaki Kostert, którego gazeta nazywa „naszym korespondentem z Zagłębia Ruhry”.
Znakomicie napisane, ale dość brutalne.
- No cóż - powiedziałem - jest przecież także chrześcijaninem.
- A pan nie?
- Nie - odparłem. - Z pańskim ojcem zapewne nie mogę mówić?
- Nie życzy sobie, aby mu przeszkadzano, ale dla pana chętnie to zrobię.
Po raz pierwszy sadyzm okazał się dla mnie pożyteczny.
- Dziękuję - powiedziałem.
Słyszałem, że odkłada słuchawkę na stół, idzie przez pokój i znów doszły do mnie z głębi
mieszkania te gniewne syki. Zupełnie jakby cała rodzina wężów zaczęła się ze sobą kłócić: dwa
węże-samce i jedna samica. Zawsze jest mi przykro, kiedy muszę być widzem lub słuchaczem
czegoś, co nie jest przeznaczone dla moich oczu czy uszu; a moja mistyczna właściwość wyczuwania
zapachów przez telefon nie jest dla mnie bynajmniej przyjemnością, lecz raczej upośledzeniem. W
mieszkaniu Kineklów pachniało rosołem, jak gdyby gotowali całego wołu. Dochodzące z głębi syki
wydawały mi się niebezpieczne, można by pomyśleć, że syn gotów zamordować ojca albo matka
syna. Przypomniał mi się Laokoon, a fakt, że te syki i jazgoty - dosłyszałem nawet odgłosy rękoczy-
nów, okrzyki „ach!”, „och!”, „ty wstrętna bestio!”, „ty brutalny bydlaku!” - rozbrzmiewały w
mieszkaniu człowieka nazywanego „szarą eminencją niemieckiego katolicyzmu”, nie przyczyniał się
do wzbudzenia we mnie radości. Myślałem także o tym nędzniku Kostercie z Bochum, który musiał
już wczoraj wieczorem uwiesić się telefonu i przedyktować swój artykuł, a przecież jeszcze dziś rano
drapał w moje drzwi jak pokorny kocur i udawał brata-chrześcijanina.
Najwidoczniej Kinkel bronił się dosłownie rękami i nogami przed podejściem do telefonu, a
jego żona - stopniowo rozszyfrowywałem odgłosy i poruszenia w głębi mieszkania - jeszcze
gwałtowniej przeciwstawiała się temu, podczas gdy syn stanowczo odmawiał powiedzenia mi, że się
omylił i że ojca nie ma w domu. Nagle zrobiło się cicho, tak cicho, jak kiedy ktoś się wykrwawia,
doprawdy była to cisza wykrwawiająca. Potem usłyszałem szuranie kroków i podnoszenie
słuchawki ze stołu z cichą nadzieją, że ja już odłożyłem swoją. Pamiętałem dobrze, gdzie stoi telefon
w mieszkaniu Kinkelów. Dokładnie pod barokową Madonną, którą Kinkel określał zawsze jako
najmniej cenną. Wolałbym niemal, żeby się rozłączył. Współczułem mu, rozmowa ze mną musiała
być teraz dla niego czymś okropnym, a ja niczego się po niej nie spodziewałem, ani pieniędzy, ani
życzliwej rady. Gdyby Kinkel odezwał się zadyszany, współczucie wzięłoby we mnie górę, ale jego
głos był donośny i pełen życia, jak zawsze. Ktoś porównał kiedyś ten głos z całym oddziałem
trębaczy.
- Halo, Schnier - zagrzmiało w telefonie - jak to ładnie, że pan zatelefonował.
- Halo, panie doktorze - powiedziałem. - Znalazłem się w trudnej sytuacji.
Jedyną złośliwością, jakiej się dopuściłem, było nazwanie go doktorem, bo jego tytuł, podobnie
jak tytuł mego ojca, był świeżo upieczonym tytułem honoris causa.
- Schnier - powiedział Kinkel - czy łączą nas takie stosunki, że pana zdaniem musi mnie pan
tytułować „doktorem”?
- Nie mam pojęcia, jakie stosunki nas łączą - mruknąłem. Kinkel roześmiał się szczególnie
grzmiąco: żywotnie, po katolicku, prostodusznie, z „barokową wesołością”.
- Moja sympatia dla pana nie uległa najmniejszej zmianie - oświadczył. Trudno mi było w to
uwierzyć. Zapewne w jego pojęciu upadłem już tak nisko, że nie warto było pogrążać mnie jeszcze
bardziej. - Przechodzi pan kryzys - powiedział - nic więcej. Trzeba wziąć się w garść i jakoś to
będzie. - „Wziąć się w garść” zabrzmiało zupełnie jak I.R.9. Anny.
- O czym pan mówi? - spytałem łagodnym głosem.
- O czym miałbym mówić - powiedział - jeśli nie o pańskiej sztuce, o pańskiej karierze.
- Ależ ja wcale nie to miałem na myśli - powiedziałem. - Jak pan wie, z zasady nie rozmawiam
na temat sztuki, a już na pewno nie na temat kariery. Chodzi mi... chcę...szukam Marii.
Wydał z siebie jakiś trudny do określenia dźwięk, było to coś między chrząknięciem i czkawką.
Usłyszałem z głębi pokoju jeszcze ostatnie syknięcia, potem Kinkel odłożył słuchawkę na stół i znów
ją podniósł. Teraz jego głos brzmiał mniej donośnie, bardziej matowo, widocznie wziął do ust
cygaro.
- Schnier - powiedział - niech pan nie powraca do tego, co jest już przeszłością. Pańską
teraźniejszością jest sztuka.
- Przeszłością? - spytałem. - Niech pan spróbuje wyobrazić sobie, że pańska żona odchodzi
nagle do innego mężczyzny.
Chwilę milczał w taki sposób, jak gdyby chciał przez to wyrazić: „Oby tak zrobiła”, wreszcie, z
mlaśnięciem pociągając cygaro, powiedział:
- Ona nie była pańską żoną i nie macie ze sobą siedmiorga dzieci.
- Czy tak? - powiedziałem. - Nie była moją żoną?
- Ach, ten romantyczny anarchizm - westchnął. - Niechże pan będzie mężczyzną.
- Do diabła - warknąłem - właśnie dlatego, że jestem mężczyzną, tak mnie to obchodzi. A
siedmioro dzieci możemy jeszcze mieć. Maria ma dopiero dwadzieścia pięć lat.
- Mówiąc o mężczyźnie rozumiem przez to człowieka, który umie pogodzić się z losem -
powiedział.
- To brzmi bardzo po chrześcijańsku - odparłem.
- Mój Boże, właśnie pan chce mnie uczyć, co jest po chrześcijańsku.
- Tak - powiedziałem. - O ile wiem, zgodnie z katolickim pojmowaniem sprawy małżonkowie
nawzajem udzielają sobie sakramentu?
- Oczywiście - potwierdził Kinkel.
- A jeśli biorą podwójny czy potrójny ślub cywilny i kościelny, a nie udzielają sobie sakramentu
- małżeństwo nie istnieje.
- Hm - mruknął.
- Panie doktorze - powiedziałem - czy nie zrobiłoby panu różnicy, gdyby pan wyjął cygaro z
ust? Nasza rozmowa brzmi tak, jakbyśmy mówili o kursach akcji. Pańskie cmokanie nadaje wszys-
tkiemu jakiś nieprzyjemny ton.
- No, wie pan - żachnął się, ale odłożył cygaro. - Niech pan sobie zapamięta, że to, co pan myśli
o całej historii, jest wyłącznie pańską sprawą. Panna Derkum myśli widocznie inaczej i postępuje
zgodnie ze swoim sumieniem. Od siebie dodam, że postępuje słusznie.
- Dlaczego więc żaden z was, obrzydliwych katolików, nie chce mi powiedzieć, gdzie Maria jest?
Ukrywacie ją przede mną.
- Niech pan nie będzie śmieszny - powiedział Kinkel. - Nie żyjemy przecież w średniowieczu.
- Szkoda, że nie żyjemy w średniowieczu - odparłem. - Wtedy mogłaby być moją konkubiną bez
nieustannej konfrontacji ze swoim sumieniem. Ale ona wróci.
- Na pana miejscu nie byłbym tego taki pewny - powiedział Kinkel. - To smutne, że pan
zupełnie nie ma zmysłu metafizyki.
- Z Marią wszystko było dobrze, dopóki niepokoiła się o moją duszę. Ale wyście ją nauczyli
niepokoić się o własną duszę i teraz ja, któremu brak zmysłu metafizyki, niepokoję się o duszę
Marii. Jeżeli wyszła za Züpfnera, teraz dopiero żyje w grzechu. Tyle zdołałem skapować z waszej
metafizyki: to, co robi, jest nierządem i wiarołomstwem, a prałat Sommerwild odgrywa rolę
stręczyciela.
Kinkelowi udało się wybuchnąć śmiechem, choć niezbyt grzmiącym.
- To brzmi bardzo zabawnie, jeśli wziąć pod uwagę, że Heribert jest, że tak powiem, świecką, a
prałat Sommerwild, że tak powiem, duchowną eminencją niemieckiego katolicyzmu.
- A pan jest jego sumieniem - powiedziałem z wściekłością - i dobrze pan wie, że ja mam rację.
Przez chwilę sapał tam wysoko, na Venusberg, pod najmniej cenną ze swoich trzech
barokowych Madonn.
- Pańska młodość jest przerażająca i godna zazdrości.
- Dajmy temu spokój, panie doktorze - powiedziałem. - Niech pan się nie przeraża i nie
zazdrości mi. Jeśli nie odzyskam Marii, zamorduję tego waszego najbardziej atrakcyjnego prałata.
Zamorduję go - powtórzyłem. - Nie mam już nic do stracenia.
Kinkel umilkł i włożył z powrotem cygaro w usta.
- Wiem - ciągnąłem - że pańskie sumienie w tej chwili gorączkowo pracuje. Gdybym
zamordował Züpfnera, byłoby to panu całkiem na rękę: on pana nie lubi, a w pana oczach jest zbyt
prawicowy, podczas gdy Sommerwild popiera pana w Rzymie, gdzie pan - zresztą moim skromnym
zdaniem całkiem niesłusznie - jest okrzyczany jako lewicowiec.
- Niech pan da spokój tym bzdurom. Co się z panem dzieje?
- Katolicy drażnią mnie - powiedziałem - bo są nielojalni.
- A protestanci? - spytał śmiejąc się.
- Protestanci działają mi na nerwy swoją nieustanną gadaniną o sumieniu.
- A ateiści? - śmiał się w dalszym ciągu.
- Ci nudzą mnie, bo ciągle mówią o Bogu.
- A kim pan jest właściwie?
- Ja jestem klownem - powiedziałem - w tej chwili lepszym, niż głosi opinia. I jest żywa istota
katolicka, której niezbędnie potrzebuję: Maria. Ale właśnie ją odebraliście mi.
- Bzdura - powiedział. - Niech pan sobie wybije z głowy tę historię o uprowadzeniu. Żyjemy w
dwudziestym wieku.
- Właśnie. W trzynastym wieku byłbym lubianym błaznem nadwornym i nawet kardynałowie
nie troszczyliby się o to, czy wziąłem z Marią ślub, czy nie. Dziś byle świecki katolik bębni w jej
biedne sumienie, wpędza ją w nierządne, wiarołomne życie tylko z powodu jednego głupiego
świstka papieru. Pańskie Madonny, panie doktorze, spowodowałyby w trzynastym wieku
ekskomunikę i wyklęcie pana z Kościoła. One dobrze wiedzą, że się je kradnie z kościółków
bawarskich i tyrolskich - chyba nie muszę panu przypominać, że świętokradztwo i dziś jeszcze
uchodzi za dość poważne przestępstwo.
- Słuchaj pan - powiedział Kinkel - czyżby pan zamierzał sprowadzić rozmowę na tory osobiste?
To by mnie dziwiło.
- Pan miesza się od lat do moich spraw osobistych, a kiedy ja robię małą uwagę na marginesie i
konfrontuję pana z prawdą, która dla pana osobiście mogłaby się okazać nieprzyjemna, wpada pan
w gniew. Jak będę znów miał pieniądze, zaangażuję prywatnego detektywa i polecę mu, żeby
wybadał, skąd pochodzą pańskie Madonny.
Kinkel nie śmiał się już, tylko chrząkał, i zauważyłem, że jeszcze nie dotarło do niego, jak
poważnie traktuję całą sprawę.
- Niech pan odłoży słuchawkę - powiedziałem - niech pan się rozłączy, inaczej zacznę jeszcze
mówić o minimum egzystencji. Życzę panu i pańskiemu sumieniu przyjemnego wieczoru.
Ale do niego i teraz jeszcze to nie dotarło, tak że w końcu ja pierwszy odłożyłem słuchawkę.
10.
Dobrze wiedziałem, że Kinkel był dla mnie niespodziewanie miły. Sądzę, że dałby mi nawet
pieniędzy, gdybym go o nie poprosił. Ale jego bajdurzenie z cygarem w zębach o metafizyce i nagłe
obrażenie się, kiedy zacząłem mówić o jego Madonnach było już zbyt obrzydliwe. Nie chciałem
mieć z nim nic więcej do czynienia. Tak samo z panią Fredebeul. Nie chcę jej znać, a Fredebeula
przy pierwszej okazji spoliczkuję. Nie miałoby sensu walczyć z nim jakąkolwiek „bronią duchową”.
Czasem żałuję, że nie ma już pojedynków. Sprawa o Marię między Züpfnerem a mną dałaby się
rozwikłać tylko w drodze pojedynku. To wstrętne, że pracowano nad nią przy pomocy zasad ładu,
pisemnych oświadczeń i wielodniowych tajemnych narad w hanowerskim hotelu. Po drugim
poronieniu Maria była przybita, nerwowa, ciągle chodziła do kościoła i irytowała się, jeżeli któregoś
z moich wolnych wieczorów nie poszedłem z nią do teatru, na koncert albo na odczyt. Kiedy jej
proponowałem, żebyśmy, jak dawniej, pograli w „człowieku-nie-irytuj się”, popijając przy tym
herbatę i leżąc w łóżku na brzuchu, wpadała w jeszcze większe rozdrażnienie. Właściwie wszystko
zaczęło się od tego, że już tylko z uprzejmości, żeby mnie uspokoić albo zrobić mi przyjemność,
grywała ze mną w „człowieku-nie-irytuj się”. I przestała chodzić ze mną na filmy, które najbardziej
lubię: dozwolone od lat sześciu.
Wydaje mi się, że nie ma na świecie nikogo, kto by rozumiał klowna, nawet jeden klown nie
rozumie drugiego, zawsze odgrywa tu pewną rolę zazdrość albo nieżyczliwość. Maria była już bliska
rozumienia mnie, ale zupełnie nigdy mnie nie rozumiała. Zawsze uważała, że jako „twórca”
powinienem odczuwać „palącą chęć” wchłaniania możliwie największej ilości kultury. Błędne
mniemanie. Oczywiście natychmiast wskoczyłbym do taksówki, gdybym miał wolny wieczór i
dowiedział się, że gdzieś grają Becketta; chodzę także od czasu do czasu do kina, właściwie nawet
często i zawsze na filmy dozwolone od lat sześciu. Maria nigdy nie mogła tego zrozumieć, znaczna
część jej katolickiego wychowania polegała właśnie prawie wyłącznie na psychologicznych
informacjach i podszytym mistyką racjonalizmie, w ramach zasady: „Niech grają w piłkę nożną,
żeby nie myśleć o dziewczętach”. A ja tak lubiłem myśleć o dziewczętach, później zawsze już tylko o
Marii. Czasem nawet wydawałem się sobie potworem. Dlatego lubię chodzić na filmy dla
sześciolatków, że nigdy nie spotyka się w nich dorosłych wraz z wiarołomstwem i rozwodami. W
filmach z wiarołomstwem i rozwodami zawsze wielką rolę odgrywa czyjeś szczęście. „Daj mi
szczęście, ukochana” albo „Chcesz stanąć na drodze do mojego szczęścia?” Nie umiem sobie
wyobrazić szczęścia trwającego ledwie ponad sekundę, może dwie albo trzy. Dobre filmy o
nierządnicach chętnie oglądam, ale jest ich tak mało. Przeważnie są nienaturalne i człowiek nawet
nie zauważa, że chodzi w nich o nierządnice. Istnieje jeszcze jedna kategoria kobiet, nie są to ani
nierządnice, ani żony, tylko kobiety miłosierne; ale filmy rzadko poświęcają im uwagę. W filmach
dozwolonych od lat sześciu aż się roi od nierządnic. Nie mogę pojąć, co sobie myślą członkowie
komisji oceny filmów, kwalifikując je dla dzieci. Kobiety występujące w tych filmach to albo
nierządnice z natury, albo tylko w sensie socjologicznym; miłosierne nie są prawie nigdy. W jakiejś
spelunce na Dzikim Zachodzie jasnowłose dziewczęta tańczą kankana, brutalni kowboje,
poszukiwacze złota albo traperzy, którzy dwa lata samotnie polowali na skunksy, patrzą na dziew-
częta tańczące kankana, ale kiedy któryś z tych kowbojów, poszukiwaczy złota czy traperów chce
potem iść za dziewczyną do jej pokoju, ta przeważnie zatrzaskuje mu drzwi przed nosem albo jakiś
gbur daje mu niemiłosierny cios w szczękę. Wydaje mi się, że twórca filmu chce w ten sposób
wyrazić coś w rodzaju zwycięstwa cnoty. Bezlitosność, tam gdzie jedynym ludzkim odruchem
byłoby miłosierdzie. Nic dziwnego, że ci biedacy wywołują potem bijatykę, strzelaninę -przypomina
to grę w piłkę nożną w internacie, tylko bardziej niemiłosierną, bo chodzi tu o dorosłych mężczyzn.
Nie rozumiem amerykańskiej moralności. Wyobrażam sobie, że tam miłosierna kobieta byłaby
spalona na stosie jako czarownica, taka kobieta, która nie robiłaby tego za pieniądze albo z namięt-
ności do mężczyzny, ale z czystego miłosierdzia dla jego natury.
Szczególnie nieprzyjemne są moim zdaniem filmy o życiu artystów. Takie filmy kręcą
przeważnie ludzie, którzy van Goghowi daliby za obraz nawet nie całą, tylko pół paczki tytoniu, a
potem żałowaliby i tej połowy, kiedy zorientowaliby się, że mogli dostać obraz za szczyptę tytoniu,
wystarczającą na jednorazowe nabicie fajki. W filmach o życiu artystów cierpienie ich duszy, nędza
i zmaganie się z demonem zawsze są przenoszone w przeszłość. Żyjący artysta, który nie ma
papierosów, którego nie stać na kupno butów dla żony, nie jest dla filmowców interesującym
tematem, bo trzy pokolenia gaduł nie przekonały ich jeszcze, że to geniusz. Jedno pokolenie gaduł
nie wystarcza im. „Burzliwe poszukiwanie duszy artysty.” Nawet Maria w to wierzy. To przykre,
rzeczywiście istnieje coś takiego, ale powinno się inaczej nazywać. Klownowi najbardziej potrzebny
jest spokój, złudzenie tego, co inni nazywają wolnym czasem. Ale ci inni ludzie właśnie nie
rozumieją, że dla klowna złudzenie wolnego czasu polega na tym, aby mógł zapomnieć o swojej
pracy, nie rozumieją tego, ponieważ oni - co im się znów wydaje całkiem naturalne - dopiero w
swoim wolnym czasie zajmują się tak zwaną sztuką. Osobnym problemem są ludzie o artystycznych
duszach, którzy myślą wyłącznie o sztuce, ale nie potrzebują dla niej wolnego czasu, bo nie pracują.
Jeśli potem zaczyna się takiego człowieka uznawać za artystę, powstają niezwykle przykre
nieporozumienia. Ludzie o artystycznej duszy zaczynają zwykle mówić o sztuce wtedy, kiedy artysta
ma właśnie uczucie, że jest to jak gdyby jego wolny czas. Przeważnie trafiają dokładnie w sam nerw
i akurat w ciągu tych dwóch, trzech, najwyżej pięciu minut, kiedy artysta zapomina o sztuce,
człowiek o artystycznej duszy zaczyna mówić o van Goghu, Kafce, Chaplinie albo Becketcie. W
takich chwilach najchętniej popełniłbym samobójstwo. Kiedy udaje mi się myśleć tylko o tym, co
robimy z Marią, albo o piwie, liściach opadających na jesieni, o grze w „człowieku-nie-irytuj-się”
albo o byle bzdurze, może nawet sentymentalnej, jakiś Fredebeul czy Sommerwild zaczyna mówić o
sztuce. Właśnie w chwili, kiedy mam to wspaniałe, podniecające uczucie, że jestem zupełnie
normalny, po małomieszczańsku normalny, jak na przykład Karl Emonds, Fredebeul czy
Sommerwild zaczyna pleść o Claudelu albo Ionesco. Coś z tego jest także w Marii, dawniej było
mniej, w ostatnich czasach więcej. Zauważyłem to, kiedy jej opowiadałem, że zacznę śpiewać pieśni
przy akompaniamencie gitary. Jak się wyraziła, uraża to jej instynkt estetyki. Wolny czas nieartysty
jest czasem pracy klowna. Wszyscy wiedzą, co to jest wolny czas, wszyscy, od dyrektora,
pobierającego wysokie uposażenie, do prostego robotnika, niezależnie od tego, czy któryś z nich
pije piwo, czy strzela do niedźwiedzia na Alasce, czy kolekcjonuje znaczki pocztowe,
impresjonistów albo ekspresjonistów (jedno jest pewne, że ktoś, kto kolekcjonuje sztukę, nie jest
artystą). Już sam sposób, w jaki ci ludzie zapalają w swoim wolnym czasie papierosa, przybierają
pewien specjalny wyraz twarzy, doprowadza mnie do szału, bo znam to uczucie na tyle, aby
zazdrościć im jego długotrwałości. Klown miewa także chwile wolnego czasu - wtedy wyciąga nogi i
przez chwilę potrzebną mu na wypalenie połowy papierosa wie, co znaczy wolny czas. Całkiem
zabójczą rzeczą jest tak zwany urlop - są ludzie, którzy umieją korzystać z niego przez trzy, cztery
albo i sześć tygodni! Maria kilkakrotnie próbowała stworzyć mi tego rodzaju wrażenie,
wyjeżdżaliśmy nad morze, na wieś, do zdrojowiska, w góry. Już drugiego dnia byłem chory, od stóp
do głów pokryty wysypką, a w duszy miałem mordercze zamiary. Myślę, że byłem chory z zazdrości.
Później Maria wpadła na straszliwy pomysł spędzenia ze mną urlopu w pewnej miejscowości, do
której przyjeżdżali artyści. Oczywiście byli to wyłącznie ludzie o artystycznych duszach i od razu
pierwszego wieczoru miałem awanturę z pewnym półgłówkiem, grubą rybą w przemyśle filmowym,
który wciągnął mnie w rozmowę o Grocku, Chaplinie i błaznach w dramatach Szekspira. Nie tylko
zbił mnie na kwaśne jabłko (ci ludzie o artystycznych duszach, którym udaje się dobrze sobie żyć z
zawodów zbliżonych do sztuki, nie pracują i aż bucha z nich siła fizyczna), ale w dodatku dostałem
ciężkiej żółtaczki. Jak tylko wyrwaliśmy się z tej okropnej dziury, zaraz powróciłem do zdrowia.
Najbardziej niepokoi mnie to, że jestem niezdolny do zakreślenia sobie jakichkolwiek granic,
jak by powiedział mój agent Zohnerer, do koncentracji. Moje numery są zbyt wielką mieszaniną
pantomimy, artyzmu i błazeństw - byłbym dobrym pierrotem, ale mógłbym być również dobrym
klownem i za często wprowadzam zmiany do moich numerów. Prawdopodobnie mógłbym żyć
długie lata z numerów: „Katolickie i ewangelickie kazania”, „Posiedzenie rady nadzorczej”, „Ruch
uliczny” i paru innych, ale kiedy pokażę któryś numer dziesięć albo dwadzieścia razy, zaczyna mnie
tak nudzić, że w trakcie występu dostaję napadów ziewania, dosłownie z największym wysiłkiem
opanowuję mięśnie szczęk. Sam sobą się nudzę. Kiedy pomyślę, że istnieją klowni występujący
trzydzieści lat z jednym i tym samym numerem, robi mi się ciężko na sercu, jakbym był skazany na
zjedzenie łyżką worka mąki. To, co robię, musi mi sprawiać przyjemność, inaczej czuję się chory.
Nagle przychodzi mi do głowy, że mógłbym chyba także uprawiać żonglerkę albo śpiewać -
wszystko to są wymówki, pozwalające na wykręcenie się od codziennych treningów. Co najmniej
czterech, jeśli to możliwe, sześciu godzin treningu, im więcej, tym lepiej. W ciągu ubiegłych sześciu
tygodni zaniedbałem i to także, zadowalając się parokrotnym stawaniem na głowie, na rękach i
koziołkami, poza tym odrobiną ćwiczeń gimnastycznych na gumowej macie, którą wszędzie ze sobą
taszczę. Teraz zranione kolano było doskonałym pretekstem do leżenia na tapczanie, palenia
papierosów i wdychania współczucia nad sobą samym. Moja ostatnia pantomima, przemówienie
ministra, była zupełnie dobra, ale dość miałem parodii, a jednocześnie nie potrafiłem przekroczyć
pewnej granicy. Wszystkie moje próby liryczne nie powiodły się. Nigdy nie udało mi się przedstawić
prawdziwie ludzkiej postaci, unikając okropnego kiczu. Numery „Tańcząca para” i „Droga do szkoły
i z powrotem” były przynajmniej artystycznie niezłe. Ale kiedy później usiłowałem oddać koleje
życia ludzkiego, znów wpadłem w parodię. Maria miała rację, nazywając mój zamiar śpiewania przy
akompaniamencie gitary próbą ucieczki. Najlepiej udaje mi się przedstawianie codziennych ab-
surdów: obserwuję, sumuję te obserwacje, potęguję i wyciągam z nich pierwiastki, ale już innego
stopnia niż przy potęgowaniu. Na każdy większy dworzec kolejowy przyjeżdżają co rano tysiące
ludzi pracujących w mieście i wyjeżdżają z niego tysiące ludzi pracujących poza miastem. Dlaczego
ci ludzie po prostu nie zamienią między sobą miejsc pracy? Albo te sznury samochodów, które w
porze szczytu przeciskają się koło siebie. Wymiana miejsc pracy i zamieszkania - i już dałoby się
uniknąć całego tego zatruwania powietrza, dramatycznego młyńca, jakiego wywijają ramionami
policjanci: na skrzyżowaniach ulic byłoby tak spokojnie, że mogliby oni grać sobie w „człowieku-
nie-irytuj-się”. Zrobiłem z tej obserwacji pantomimę, podczas której tylko moje ręce i nogi pracują,
a śnieżnobiała twarz pozostaje nieruchomym ośrodkiem; udaje mi się przy pomocy moich czterech
kończyn wywołać wrażenie mnóstwa gorączkowych ruchów. Dążę do tego, aby używać możliwie
najmniej rekwizytów, najlepiej żadnych. Do numeru „Droga do szkoły i z powrotem” nie potrzebuję
nawet tornistra; wystarcza przytrzymywanie go ręką, w ostatniej chwili przebiegam przez ulicę tuż
przed dzwoniącymi tramwajami, wskakuję do autobusów, wyskakuję z nich, przystaję przed wysta-
wami sklepów, wypisuję coś kredą na ścianach domów robiąc błędy ortograficzne, spóźniony stoję
przed nauczycielem udzielającym mi nagany, zdejmuję z pleców tornister i wsuwam się do ławki.
Element liryczny w egzystencji dziecka udaje mi się przedstawić zupełnie dobrze. W życiu dziecka
banalność nabiera wielkich wymiarów, jest obca, bezładna, zawsze tragiczna. Dziecko także nigdy
nie ma wolnego dziecięcego czasu; dopiero kiedy przyswoi sobie „zasady ładu”, zaczyna się jego
wolny czas. Z fanatyczną gorliwością obserwuję wszelkie odmiany wolnego czasu: jak robotnik
chowa do kieszeni kopertę z wypłatą i wsiada na motocykl, jak giełdziarz odkłada słuchawkę
telefoniczną po ostatniej rozmowie, chowa notes do szuflady i zamyka ją na klucz, albo jak
sprzedawczyni w sklepie spożywczym zdejmuje fartuch, myje ręce, poprawia przed lustrem włosy i
usta, bierze torebkę i wychodzi. Wszystko to jest tak bardzo ludzkie, że często wydaję się sam sobie
istotą nieludzką, bo mogę pokazywać wolny czas tylko jako jeden ze swoich numerów.
Rozmawiałem z Marią o tym, czy zwierzę może mieć wolny czas, na przykład przeżuwająca krowa,
drzemiący przy płocie osioł. Maria była zdania, że zwierzęta, które pracują, a więc mają także czas
wolny, to herezja. Sen jest czymś w rodzaju wolnego czasu, wspaniałą wspólnotą człowieka ze
zwierzęciem, ale sens wolnego czasu polega na tym, że się z niego korzysta z całą świadomością.
Nawet lekarze mają wolny czas, a ostatnio także i księża. Właśnie to mnie drażni, nie wolno im go
mieć i powinni przynajmniej to rozumieć w artystach. Mogą nie rozumieć nic ze sztuki, nie
wiedzieć nic o powołaniu, zadaniu i tego rodzaju bzdurach, ale powinni rozumieć naturę artysty.
Zawsze sprzeczałem się z Marią o to, czy Bóg, w którego ona wierzy, ma wolny czas. Maria zawsze
twierdziła, że tak, wyciągała Stary Testament i odczytywała mi historię stworzenia świata: „A gdy
Bóg ukończył w dniu szóstym swe dzieło, nad którym pracował, odpoczął dnia siódmego...” Ja zaś
powoływałem się na Nowy Testament, mówiłem, że może Bóg ze Starego Testamentu miał wolny
czas, ale nie mogę sobie wyobrazić w tej sytuacji Chrystusa. Maria bladła, kiedy to mówiłem,
przyznawała, że wyobrażenie sobie Chrystusa mającego wolny czas wydaje jej się bluźnierstwem, że
Chrystus świętował, ale nie miał wolnego czasu.
Umiem spać jak zwierzę, przeważnie bez snów, często tylko kilka minut, a mimo to mam
potem uczucie, że nie było mnie przez wieczność, jak gdybym przebił głową ścianę, za którą
znajduje się ciemna nieskończoność, zapomnienie, wieczny wolny czas i to, o czym myślała
Henrietta, kiedy nagle upuszczała rakietę na ziemię, łyżkę na talerz z zupą albo jednym krótkim
ruchem wrzucała karty do gry w ogień na kominku: o niczym. Spytałem ją kiedyś, o czym myśli,
kiedy to ją nachodzi, a ona odpowiedziała: „Naprawdę nie wiesz?” „Nie” - odparłem, a ona na to
cichym głosem: „O niczym, myślę o niczym”. Powiedziałem, że nie można myśleć o niczym, ale ona
zaprzeczyła: „Owszem, można, wtedy czuję się nagle całkiem próżna wewnątrz, a jednak jakby
pijana, i chciałabym jeszcze zrzucić z siebie obuwie i ubranie - pozbyć się balastu”. Powiedziała
jeszcze, że jest to wspaniałe uczucie, że zawsze na nie czeka, ale kiedy czeka, ono nie przychodzi,
tylko zjawia się zawsze niespodziewanie i jest jak wieczność. Nachodziło ją to również parę razy w
szkole, pamiętam ożywione rozmowy telefoniczne matki z nauczycielką i wyrażenie: „Tak, tak,
histeria, to właściwe określenie - i proszę ją surowo ukarać”.
Podobne uczucie wspaniałej próżni miewam podczas gry w „człowieku-nie-irytuj-się”, po
trzech albo czterech godzinach; wywołują je choćby same odgłosy: grzechot kostek, stuk pionków,
silniejszy, kiedy je przeciwnik zabiera. Zaszczepiłem nawet nałóg tej gry Marii, która ma raczej
skłonności do szachów. Był to dla nas jak gdyby narkotyk. Czasem graliśmy pięć lub sześć godzin z
rzędu, a z twarzy kelnerów i pokojówek, przynoszących nam herbatę lub kawę, można było
odczytywać tę samą mieszaninę lęku i wściekłości, jaka pojawiała się na twarzy matki, kiedy
Henrietta miała swój napad, czasem mówili także słowa, które słyszałem wtedy w autobusie,
wracając od Marii do domu: „Nie do wiary”. Maria wynalazła niesłychanie skomplikowany system
zapisywania punktów: w zależności od tego, w którym momencie jedno z nas eliminowało z gry
drugie, zdobywało się punkty, w ten sposób powstawała ciekawa tabela. Kupiłem Marii
czterokolorowy ołówek, dzięki czemu mogła wyraźniej zaznaczać zapisy bierne i czynne, jak je
nazywała. Czasem graliśmy także podczas długich podróży koleją ku zdumieniu poważnych
współpasażerów - do chwili kiedy nagle zauważyłem, że Maria grywa ze mną tylko dlatego, żeby mi
zrobić przyjemność, uspokoić mnie, dać odprężenie mojej „duszy artysty”. Nie przejmowała się już
grą. Zaczęło się to przed paru miesiącami, kiedy nie zgodziłem się pojechać do Bonn, choć przez
pięć dni z rzędu nie miałem występów. Nie chciałem jechać do Bonn. Bałem się Koła, bałem się
spotkania z Leonem, ale Maria wciąż powtarzała, że musi jeszcze raz odetchnąć „katolickim
powietrzem”. Przypomniałem jej to, kiedy po pierwszym wieczorze w Kole wracaliśmy z Bonn do
Kolonii, zmęczeni, nieszczęśliwi i przygnębieni, i kiedy ona powtarzała w pociągu: „Jesteś taki
kochany”. Spała z głową opartą o moje ramię, tylko czasem budziła się nagle, kiedy na peronie
konduktor wykrzykiwał nazwy stacji: Sechtem, Walberberg, Brühl, Kalscheuren - za każdym razem
wzdrygała się przestraszona i znów przyciskała głowę do mego ramienia, a kiedy wysiedliśmy w
Kolonii na Dworcu Zachodnim, powiedziała: „Lepiej było pójść do kina”. Przypomniałem jej to,
kiedy zaczynała mówić o katolickim powietrzu, którym musi odetchnąć, i proponowałem, żebyśmy
poszli do kina, potańczyli albo zagrali w „człowieku-nie-irytuj-się”, ale ona potrząsała głową i
jechała sama do Bonn. Nic sobie nie mogę wyobrazić pod określeniem „katolickie powietrze”.
Ostatecznie przebywaliśmy w Osnabrück i tamtejsze powietrze nie mogło być całkiem niekatolickie.
11.
Poszedłem do łazienki, wsypałem do wanny garść soli pachnących, które Monika Silvs
przygotowała, i odkręciłem kurek z gorącą wodą. Kąpiel jest prawie tak dobra jak sen, a spanie
prawie tak dobre jak robienie „tej rzeczy”. Maria to tak nazwała i zawsze myślę o tym jej słowami.
Nie mogłem sobie w ogóle wyobrazić, żeby miała robić z Züpfnerem „tę rzecz”, w mojej wyobraźni
brak jest odpowiedniej komórki, tak jak nigdy nie odczuwałem prawdziwej pokusy grzebania w
bieliźnie Marii. Mogłem sobie co najwyżej wyobrazić Marię grającą z Züpfnerem w „człowieku-nie-
irytuj-się” i już to doprowadzało mnie do szału. Nie mogła przecież robić z nim nic, co ze mną
robiła, żeby nie wydawać się sobie przy tym zdrajczynią albo nierządnicą. Nie mogła mu nawet
smarować masłem bułek. Kiedy sobie wyobrażałem, że bierze z popielniczki jego papierosa i sama
go kończy, ogarniał mnie niemal obłęd i nawet uświadomienie sobie, że Züpfner nie pali i że
zapewne gra z nią w szachy, nie mogło mnie uspokoić. Coś przecież musi z nim robić, tańczyć albo
grać w karty, czytać mu coś na głos albo słuchać jego czytania, i musi z nim rozmawiać o pogodzie i
o pieniądzach. Właściwie mogłaby tylko gotować dla niego nie myśląc o mnie bezustannie,
ponieważ tak rzadko gotowała dla mnie, że nie byłoby to z jej strony zdradą czy nierządem.
Najchętniej zatelefonowałbym zaraz do Sommerwilda, ale było jeszcze za wcześnie, postanowiłem
sobie, że dopiero około wpół do trzeciej nad ranem wyrwę go ze snu i zacznę z nim długą rozmowę
o sztuce. Ósma wieczór to była za przyzwoita pora, żeby zatelefonować do niego i spytać, ile zasad
ładu kazał już Marii połknąć i jaką prowizję dostanie od Züpfnera: krzyż opata z trzynastego wieku
czy też średniowieczną Madonnę z czternastego wieku. Rozmyślałem także nad tym, w jaki sposób
bym go zamordował. Estetów morduje się zapewne najlepiej jakimś cennym przedmiotem sztuki,
żeby jeszcze w chwili zgonu irytowali się z powodu takiego świętokradztwa. Madonna byłaby nie
dość cenna, a przy tym za solidna, w razie użycia jej mógłby jeszcze umierając mieć tę pociechę, że
nie została zniszczona; obraz jest za lekki, co najwyżej rama może być masywna, a wtedy znów
mogłaby go pocieszyć myśl, że sam obraz zachowa się nie naruszony. Mógłbym może zdrapać farbę
z jakiegoś cennego malowidła i udusić go płótnem. Nie byłoby to morderstwo doskonałe, ale
doskonały zgon estety. Nie udałoby mi się zresztą łatwo wyprawić takiego zdrowego człowieka na
tamten świat: Sommerwild jest wysoki i szczupły; ma postać „pełną godności”, jest siwowłosy i
„dobrotliwy”, alpinista dumny ze swego udziału w dwóch wojnach światowych i ze zdobycia
srebrnej odznaki sportowej. To odporny, dobrze wytrenowany przeciwnik. Musiałbym koniecznie
zdobyć skądś jakiś drogocenny metalowy przedmiot sztuki, z brązu lub ze złota, może z marmuru,
ale nie mógłbym przecież przedtem pojechać do Rzymu i zwędzić coś z muzeum w Watykanie.
W czasie kiedy woda leciała do wanny, przyszedł mi na myśl Blothert, jeden z ważnych
członków Koła, którego spotkałem tylko dwukrotnie. Był czymś w rodzaju „prawicowego
kontrpartnera” dla Kinkela; podobnie jak on był politykiem, ale „z innym podłożem i z innego
terenu”; Züpfner był dla niego tym, czym Fredebeul dla Kinkela: pewnego rodzaju adiutantem a
także „duchowym spadkobiercą”, ale zatelefonowanie do Blotherta nie miałoby więcej sensu niż
zwrócenie się o pomoc do ściany w moim pokoju. Jedyną rzeczą, jaka wywoływała w nim jako tako
dostrzegalną oznakę życia, były barokowe Madonny Kinkela. Porównywał je ze swoimi Madonnami
w sposób, który wyraźnie dowodził bezdennej nienawiści między tymi dwoma. Blothert był
prezesem czegoś, czego wiceprezesem bardzo chciał zostać Kinkel, mówili sobie po imieniu jeszcze
od czasów, kiedy chodzili do tej samej szkoły. Oba razy, kiedy spotykałem Blotherta, ogarniał mnie
strach. Blothert był średniego wzrostu, miał jasne włosy i wyglądał na dwadzieścia pięć lat; kiedy
ktoś na niego spojrzał, Blothert uśmiechał się, a kiedy coś chciał powiedzieć, najpierw pół minuty
zgrzytał zębami; z czterech wypowiedzianych słów zawsze dwa były: „kanclerz” i „katholon” - a
potem nagle spostrzegałeś, że musi mieć ponad pięćdziesiątkę i wyglądał jak maturzysta nagle
postarzały wskutek ulegania jakimś tajemniczym nałogom. Niesamowita postać. Czasem po paru
wypowiedzianych słowach zacinał się, zaczynał się jąkać i mówił: „kakaka”, a ja współczułem mu do
chwili, kiedy wreszcie zdołał wykrztusić całego: „kanclerza” albo „katholona”. Maria opowiadała mi
o nim, że jest wprost „sensacyjnie inteligentny”. Nigdy nie dowiódł tego wobec mnie i raz tylko
słyszałem, jak wypowiedział ponad dwadzieścia słów: kiedy w Kole dyskutowano na temat kary
śmierci. Był „bez zastrzeżeń” za nią i jedno tylko mnie w jego wypowiedzi zaskoczyło: że nie udawał
zwolennika przeciwnego punktu widzenia. Mówił z jakąś tryumfującą rozkoszą, zaciął się znów na
swoim ka ka ka i brzmiało to tak, jakby przy każdym ka odrąbywał komuś głowę. Czasem spoglądał
na mnie, za każdym razem ze zdumieniem, jakby musiał powstrzymywać się od wykrzyknięcia:
„Nie do wiary!”; od kręcenia głową się nie powstrzymał. Myślę, że człowiek nie będący katolikiem w
ogóle dla niego nie istnieje. Zawsze mi przychodziło na myśl, że gdyby kara śmierci została
wprowadzona, on opowiedziałby się za straceniem wszystkich niekatolików. Blothert miał także
żonę, dzieci i telefon. Ale wolałbym już powtórnie zadzwonić do matki. Blothert przypomniał mi
się, kiedy myślałem o Marii. Prawdopodobnie często u niej bywa, ma coś wspólnego ze związkiem
Kół, i myśl, że będzie należał do jej stałych gości, budziła we mnie lęk. Maria była mi bardzo bliska,
a jej skautowskie słowa: „Muszę iść drogą, którą muszę iść”, były może czymś w rodzaju
pożegnalnego hasła prachrześcijanki, gotowej na to, aby ją rzucono drapieżnym zwierzętom na
pożarcie. Myślałem także o Monice Silvs i wiedziałem, że kiedyś przystanę na jej miłosierdzie. Była
taka ładna i miła, a do Koła chyba jeszcze mniej pasowała niż Maria. Czy gospodarowała w kuchni -
raz pomagałem jej robić kanapki - czy uśmiechała się, tańczyła czy malowała, wszystko w niej było
naturalne, mimo że jej obrazy mi się nie podobały. Za dużo nasłuchała się tego, co jej Sommerwild
kładł do głowy o Zwiastowaniu i Nawiedzeniu i malowała już prawie wyłącznie Madonny.
Chciałbym jej to wyperswadować. Coś takiego nie może się przecież udać, nawet jeśli ktoś w to
wierzy i umie dobrze malować. Powinno się takie pacykowanie Madonn pozostawić dzieciom albo
pobożnym mnichom, którzy sami siebie nie uważają za malarzy. Zastanawiałem się, czy
potrafiłbym wyperswadować Monice malowanie Madonn. Nie jest dyletantką, jest młoda, ma
wszystkiego dwadzieścia dwa czy trzy lata, na pewno jest dziewicą - i to właśnie napawa mnie
lękiem. Przyszła mi do głowy straszliwa myśl, że katolicy umyślili sobie, abym odegrał wobec niej
rolę Zygfryda. W końcu zdecydowałaby się żyć ze mną parę lat, być dla mnie miła, dopóki nie
zaczęłyby na nią oddziaływać zasady ładu; wtedy wróciłaby do Bonn i wyszła za mąż za von
Sewerna. Zaczerwieniłem się na tę myśl i porzuciłem ją natychmiast. Monika jest taka miła, nie
chciałbym, aby stała się przedmiotem złośliwych rozważań. Zanim bym się z nią umówił,
musiałbym jej wyperswadować Sommerwilda, tego salonowego lwa, wyglądającego prawie jak mój
ojciec. Tylko że ojciec nie ma innych ambicji jak być w miarę ludzkim wyzyskiwaczem i czyni temu
zadość. Jeśli zaś chodzi o Sommerwilda, zawsze odnoszę wrażenie, że równie dobrze mógłby być
dyrektorem zdrojowiska albo filharmonii, szefem reklamy w fabryce obuwia, dobrze prezentującym
się piosenkarzem, a może i redaktorem „inteligentnie” redagowanego, modnego czasopisma. Co
niedziela wieczorem wygłasza kazania w kościele Św. Korbiniana. Maria zaciągnęła mnie tam dwa
razy. Widowisko to jest tak przykre, że władze Sommerwilda nie powinny do niego dopuszczać.
Wolę czytać Rilkego, Hofmannstahla, Newmana, każdego osobno, niż żeby mi ktoś przyrządzał z
nich trzech słodką lemoniadę. Podczas słuchania tych kazań oblewałem się potem. Mój
wegetatywny system nerwowy nie znosi pewnych form zjawisk przeciwnych naturze. Wyrażenia,
jak: „co się staje, staje się” i „co się unosi, unosi się”, przejmują mnie strachem. Wolę już, kiedy
bezradny, zażywny pastor głosi z ambony niepojęte prawdy tej religii, nie wyobrażając sobie, że to,
co mówi, można by od razu wydrukować. Maria była smutna, ponieważ kazania Sommerwilda w
ogóle mi nie zaimponowały. Najgorsze było to, że po kazaniu siedzieliśmy w jakiejś kawiarni w
pobliżu kościoła Św. Korbiniana i cały lokal zapełnił się ludźmi o artystycznych duszach, którzy
wysłuchali kazania Sommerwilda. Potem i on się zjawił, wszyscy otoczyli go i nas wciągnęli do tego
koła, po czym jeszcze dwa, trzy czy cztery razy przeżuwali tę taniochę, którą nas poczęstował z
ambony. Pewna prześliczna młoda aktorka o długich, złotych włosach i twarzy aniołka, o której
Maria powiedziała mi szeptem, że jest „w trzech czwartych” nawrócona na katolicyzm, była już na
serio gotowa całować stopy Sommerwilda. Mam wrażenie, że pozwoliłby jej na to.
Zakręciłem kurek, zdjąłem marynarkę, ściągnąłem przez głowę koszulę i podkoszulek, rzuciłem
je w kąt łazienki i już chciałem wejść do wanny, kiedy zadzwonił telefon. Znam tylko jednego
człowieka, który potrafi doprowadzić telefon do tak żywiołowego, męskiego dzwonienia - jest nim
mój agent Zohnerer. Mówi przy tym z tak bliska i tak natarczywie do tubki telefonicznej, że za
każdym razem lękam się, żeby na mnie nie napluł. Jeżeli chce mi powiedzieć coś przyjemnego,
zaczyna rozmowę od słów: „Był pan wczoraj wspaniały”; mówi to nawet nie wiedząc, czy
rzeczywiście byłem wspaniały. Jeżeli chce mi powiedzieć coś nieprzyjemnego, zaczyna inaczej:
„Słuchaj no pan, Schnier, Chaplinem to pan nie jest”. Nie ma przy tym na myśli, że nie jestem
równie dobrym klownem jak Chaplin, tylko że nie cieszę się taką sławą, żebym mógł sobie pozwalać
na coś, co akurat zirytowało Zohnerera. Dziś nie powiedziałby mi nawet nic nieprzyjemnego, nie
zapowiedziałby także, jak to robił zawsze, kiedy odwoływałem jakieś przedstawienie, bliskiego
końca świata. Nawet nie zarzuciłby mi „histerii odmów”. Prawdopodobnie również w Offenbachu,
Bambergu i Norymberdze odwołano przedstawienia i Zohnerer chciał poinformować mnie przez
telefon, ile wynoszą dotychczasowe wydatki obciążające moje konto. Telefon dzwonił w dalszym
ciągu, mocno, po męsku, żywotnie, miałem już ochotę rzucić na niego poduszkę z kanapy, ale w
końcu wciągnąłem na siebie płaszcz kąpielowy, poszedłem do pokoju i stanąłem przy dzwoniącym
aparacie. Agenci mają mocne nerwy i wytrzymałość, określenie „wrażliwa dusza artysty” znaczy dla
nich tyle samo, co „dortmundzkie piwo” i każda próba poważnej rozmowy z nimi o sztuce i
artystach byłaby tylko stratą czasu. Dobrze też wiedzą, że nawet artysta bez sumienia ma go tysiąc
razy więcej niż najsumienniejszy agent, i rozporządzają bronią, której nic nie zmoże: prostym
zrozumieniem faktu, że artysta nie może robić nic innego, niż robi - malować obrazy, jeździć jako
klown z występu na występ, śpiewać pieśni, wykuwać w kamieniu czy granicie coś „trwałego”.
Artysta przypomina kobietę, która nie umie robić nic innego jak tylko kochać i wpada z każdym
osłem męskiego rodzaju, który jej się nawinie. Artyści i kobiety najbardziej nadają się do
wyzyskiwania i w każdym agencie tkwi od jednego do dziewięćdziesięciu dziewięciu procent
alfonsa. Dzwonienie telefonu było typowym dzwonieniem alfonsa. Zohnerer oczywiście usłyszał od
Kosterta, kiedy wyjechałem z Bochum, i doskonale wiedział, że jestem w domu. Zawiązałem pasek
płaszcza kąpielowego i podniosłem słuchawkę. Od razu buchnął mi w twarz jego oddech przesycony
zapachem piwa.
- Do diabła, Schnier, co to znaczy, że każe mi pan tak długo czekać?
- Właśnie podejmowałem skromną próbę wzięcia kąpieli - odparłem. - Czyżby to się
sprzeciwiało warunkom kontraktu?
- Pański dobry humor może być tylko wisielczym humorem - powiedział Zohnerer.
- A gdzie jest stryczek? - spytałem. - Czy już dynda?
- Dajmy pokój przenośniom - zaproponował. - Pomówmy o sprawach konkretnych.
- Nie ja zacząłem od przenośni.
- Wszystko jedno, kto co zaczął - powiedział. - A więc zdaje się, że pan zdecydował się na
artystyczne samobójstwo.
- Drogi panie - powiedziałem cichym głosem - czy zrobiłoby panu dużą różnicę, gdyby pan
odwrócił trochę twarz od słuchawki? Pański przesycony piwem oddech bije mi prosto w nos.
- Ślicher, worycha - zaklął w gwarze złodziejskiej, potem roześmiał się: - Pańskiej bezczelności
nic nie zachwieje. O czym mówiliśmy?
- O sztuce - przypomniałem mu. - Ale, jeśli mi wolno prosić, mówmy raczej o interesie.
- W takim razie nie mielibyśmy już o czym rozmawiać - powiedział. - Niech pan posłucha, nie
rezygnuję z pana. Rozumie mnie pan?
Ze zdumienia nie mogłem mu odpowiedzieć.
- Wycofamy pana z obiegu na pół roku, a potem pana z powrotem wywinduję. Mam nadzieję,
że ten chłystek z Bochum nie dotknął pana zbyt boleśnie?
- Owszem - odparłem. - Nabrał mnie na butelkę wódki i różnicę w cenie biletu pierwszej i
drugiej klasy do Bonn.
- Popełnił pan kapitalne głupstwo zgadzając się na obcięcie honorarium. Umowa to umowa, a
pański wypadek całkowicie usprawiedliwia klapę przedstawienia.
- Panie Zohnerer - powiedziałem cicho - czy pan jest rzeczywiście taki ludzki, czy też...
- Bzdury - przerwał mi. - Lubię pana. Jeżeli pan tego jeszcze nie zauważył, to jest pan głupszy,
niż przypuszczałem. Poza tym z punktu widzenia interesu w panu tkwi coś jeszcze. Niech pan
skończy z tym dziecinnym zapijaniem się.
Miał rację. „Dziecinne” było właściwym określeniem.
- Ale ono mi pomogło - powiedziałem.
- Na co? - spytał.
- Na stan duszy - odparłem.
- Bzdura - oświadczył. - Niech pan zostawi duszę w spokoju. Oczywiście moglibyśmy zaskarżyć
Moguncję z powodu zerwania umowy i prawdopodobnie wygralibyśmy sprawę, ale odradzam to
panu. Pół roku przerwy i z powrotem pana wywinduję.
- A z czego mam żyć? - spytałem.
- No, chyba pański ojciec panu coś niecoś podetknie.
- A jeśli tego nie zrobi?
- To poszuka pan sobie jakiejś miłej przyjaciółki, która będzie pana przez ten czas utrzymywała.
- Wolałbym jeździć na rowerze na chałtury po wsiach i małych miasteczkach.
- Niech pan nie ulega złudzeniu - powiedział. - Po wsiach i małych miasteczkach ludzie także
czytają gazety i w tej chwili nie mógłbym pana wkręcić nawet żadnemu młodzieżowemu stowa-
rzyszeniu, choćby po dwadzieścia marek za wieczór.
- Próbował pan? - spytałem.
- Tak. Cały dzień telefonowałem w pańskiej sprawie. Nic się nie da zrobić. Nie ma nic bardziej
deprymującego dla widzów jak klown wywołujący w nich litość. To tak, jakby kelner jeździł w fotelu
na kółkach i podawał piwo. Pan robi sobie iluzje.
- A pan nie? - spytałem. Zohnerer milczał. - Skoro pan wierzy, że za pół roku mógłbym znowu
spróbować?
- Może to iluzja - powiedział - ale i jedyna pańska szansa. Lepiej byłoby zaczekać cały rok.
- Cały rok - powtórzyłem. - Czy pan wie, jak długo trwa rok?
- Trzysta sześćdziesiąt pięć dni - powiedział i znowu z całą bezwzględnością odwrócił twarz do
słuchawki. Jego oddech piwosza przejął mnie wstrętem.
- A gdybym spróbował pod innym nazwiskiem - powiedziałem. - Z innym nosem i innymi
numerami? Piosenki przy akompaniamencie gitary i trochę żonglerki?
- Bzdury - uciął. - Od pańskiego śpiewu chce się człowiekowi wyć, a pańska żonglerka jest
typowo dyletancka. Wszystko to bzdury. Pan ma warunki całkiem niezłego, może nawet dobrego
klowna i niech pan nie zgłasza się do mnie, jeśli pan co najmniej przez kwartał nie będzie trenował
po osiem godzin dziennie. Wtedy przyjdę i obejrzę sobie pańskie nowe numery albo nawet i stare,
ale niech pan trenuje i niech pan skończy z tym idiotycznym piciem.
Milczałem. Słyszałem, jak sapie i zaciąga się papierosem.
- Niech pan sobie znajdzie znowu jakąś oddaną duszę - zakończył - taką jak ta dziewczyna,
która z panem jeździła.
- Oddaną duszę - powtórzyłem.
- Tak - potwierdził. - Reszta to bzdury. I niech pan się nie łudzi, że da pan sobie radę beze mnie
i że będzie pan mógł chałturzyć na wieczorach jakichś zakichanych stowarzyszeń. Najwyżej przez
trzy tygodnie będzie pan mógł na jubileuszach ochotniczej straży ogniowej trochę się powygłupiać i
obchodzić widzów z kapeluszem w ręku. Ale jak tylko dowiem się o tym, zamknę panu tę drogę.
- Ty psie - powiedziałem.
- Tak, jestem najlepszym psem, jakiego mógłby pan znaleźć, i jeśli pan zacznie na własną rękę
uprawiać chałturę, w ciągu dwóch miesięcy całkowicie się pan wykończy. Ja znam tę branżę. Słyszy
pan? - Milczałem. - Pytam, czy pan słyszy - powtórzył ciszej.
- Tak - powiedziałem.
- Lubię pana, dobrze mi się z panem pracowało, inaczej nie przeprowadzałbym z panem takiej
drogiej rozmowy telefonicznej.
- Jest już po siódmej - zauważyłem - i cała przyjemność będzie pana kosztowała mniej więcej
dwie marki pięćdziesiąt.
- Tak - potwierdził - może trzy, ale w tej chwili żaden agent nie zainwestowałby tyle w pana. A
więc: za trzy miesiące i co najmniej sześć pierwszorzędnych numerów. Niech pan wydusi ze swego
starego, ile się da. Cześć!
Naprawdę rozłączył się. Trzymałem jeszcze jakiś czas słuchawkę przy uchu, słyszałem buczenie,
czekałem, dopiero po dłuższej chwili, z wahaniem, odłożyłem słuchawkę. Zohnerer już kilka razy
mnie nacinał, ale nigdy jeszcze nie okłamał. W czasach kiedy zapewne byłem wart dwieście
pięćdziesiąt marek za wieczór, zawierał dla mnie kontrakty po sto osiemdziesiąt marek i wcale
nieźle na mnie zarabiał. Dopiero po odłożeniu słuchawki zdałem sobie sprawę, że był pierwszym
człowiekiem, z którym chętnie porozmawiałbym jeszcze dłużej. Powinien był dać mi jeszcze inną
szansę niż czekanie pół roku. Może istniała jakaś trupa potrzebująca kogoś takiego jak ja, byłem
lekki, nie odczuwałem zawrotów głowy i po krótkim treningu mógłbym uprawiać trochę akrobacji
albo opracować skecze z innym klownem. Maria zawsze mówiła, że potrzebny mi jest jakiś partner,
wtedy moje numery nie nudziłyby mi się tak szybko. Zohnerer na pewno nie wziął pod uwagę
wszystkich możliwości. Postanowiłem później do niego zatelefonować, wróciłem do łazienki,
zrzuciłem płaszcz kąpielowy, resztę ubrania odsunąłem w kąt i wszedłem do wanny. Ciepła kąpiel
jest prawie tak przyjemna jak sen. Podczas moich podróży zawsze brałem pokój z łazienką, nawet
wtedy, kiedy mieliśmy jeszcze mało pieniędzy. Maria zawsze mówiła, że tę rozrzutność zawdzię-
czam swojemu pochodzeniu, ale to nieprawda. W domu oszczędzano na ciepłej wodzie tak samo jak
na wszystkim innym. Z zimnego prysznicu wolno nam było korzystać, ile dusza zapragnie, ale
ciepła kąpiel także w domu uważana była za rozrzutność i nawet Anna, która na inne rzeczy umiała
przymknąć oczy, pod tym względem była nieubłagana. Widocznie w jej I. R. 9. ciepła kąpiel
uchodziła za pewien gatunek grzechu śmiertelnego.
W wannie także brak mi było Marii. Czasem, kiedy leżałem w wannie, czytała mi z łóżka na
głos, to Stary Testament, całą historię Salomona i królowej Saby albo o walce Machabeuszów, to
znów fragment „Spójrz ku domowi, aniele” Thomasa Wolfe'a. Teraz leżałem całkiem opuszczony w
tej głupiej wannie rdzawego koloru - łazienkę wyłożono czarnymi kafelkami, ale wanna,
mydelniczka, rączka prysznicu i sedes były rdzawe. Brak mi było głosu Marii. Zastanawiałem się
nad tym, że Maria nie mogła Züpfnerowi nawet czytać na głos Biblii, nie czując się przy tym
zdrajczynią albo nierządnicą. Musiałaby myśleć przy tym o hotelu w Düsseldorfie, gdzie czytała mi
historię Salomona i królowej Saby, aż do chwili kiedy wyczerpany zasnąłem w wannie. Pokój
hotelowy wyłożony zielonym dywanem, ciemne włosy Marii, jej głos - potem przyniosła mi
zapalonego papierosa i całowałem ją.
Leżałem w pianie mydlanej i myślałem o Marii. Nie mogła z nim albo u niego nic robić, nie
myśląc przy tym o mnie. Nie mogła nawet w jego obecności zakręcić tubki z pastą do zębów. Jakże
często jedliśmy razem śniadanie, mizerne albo obfite, pośpiesznie albo delektując się nim, bardzo
wcześnie rano albo późnym popołudniem, z dużą ilością marmolady albo bez niej. Na myśl o tym,
że Maria jada z Züpfnerem śniadanie co dzień o tej samej porze, zanim on wsiądzie do samochodu i
pojedzie do swojego katolickiego biura, stawałem się niemal pobożny. Modliłem się, żeby tego
nigdy nie było: śniadań z Züpfnerem. Usiłowałem go sobie wyobrazić : ciemne włosy, jasna cera,
dobrze zbudowany, coś w rodzaju Alcybiadesa niemieckiego katolicyzmu, tylko nie tak lekkomyśl-
ny. Jak to określił Kinkel, Züpfner znajdował się „wprawdzie w centrum, ale jednak trochę bardziej
na prawo niż na lewo”. To na lewo lub na prawo było głównym tematem jego rozmów. Uczciwie
mówiąc musiałem zaliczyć Züpfnera do czterech ludzi, którzy wydawali mi się prawdziwymi
katolikami. Byli to: papież Jan XXIII, Alec Guiness, Maria, Gregory - i Züpfner. Oczywiście
niezależnie od jego zakochania się w Marii odgrywała tu także rolę okoliczność, że ratował ją od
grzechu, stwarzając dla niej bezgrzeszną sytuację życiową. Ich trzymanie się za ręce nie było raczej
niczym poważnym. Później rozmawiałem o tym z Marią, zaczerwieniła się, ale w sposób przyjemny,
i powiedziała, że „dużo rzeczy złożyło się” na tę przyjaźń: to, że ojcowie ich byli prześladowani przez
hitlerowców, katolicyzm i „w ogóle jego sposób bycia, rozumiesz. Ja go dotychczas jeszcze lubię”.
Wypuściłem z wanny część letniej wody, napuściłem gorącej i wsypałem jeszcze trochę soli
pachnących. Myślałem przy tym o ojcu, który ma także udział w fabryce tych soli. Cokolwiek sobie
kupuję, papierosy, mydło, papier listowy, lody na patyku czy parówki - mój ojciec ma w tym
wszystkim udział. Podejrzewam, że ma nawet udział w dwóch i pół centymetrach pasty do zębów,
której czasem używam. Ale u nas w domu nie wolno było mówić o pieniądzach. Kiedy Anna chciała
zrobić rachunki z matką, pokazać jej książkę wydatków, matka mówiła zawsze: „Mówienie o
pieniądzach - jakie to obrzydliwe!” Dostawaliśmy bardzo niewielkie kieszonkowe. Na szczęście
mieliśmy dużo krewnych, kiedy ich wszystkich spraszano, zjawiało się do sześćdziesięciu wujów i
ciotek, a niektórzy z nich byli tacy mili, że nam od czasu do czasu dawali trochę pieniędzy,
ponieważ skąpstwo matki było po prostu przysłowiowe. Na domiar wszystkiego matka mojej matki
była szlachcianką, von Hohenbrode, i ojciec do dziś czuje się z łaski przyjętym zięciem, chociaż jego
teść nosił nazwisko Tuhler, tylko jego teściowa była z domu von Hohenbrode. Niemcy są dziś
przecież bardziej łasi na szlachectwo i bardziej w nie wierzą niż w roku 1910. Nawet ludzie uważani
za inteligentnych ubiegają się o utytułowane znajomości. Muszę kiedyś zwrócić na to uwagę
Głównego Komitetu matki. To także zagadnienie rasizmu. Nawet tak rozsądny człowiek jak mój
dziadek nie może przeboleć, że Schnierowie latem 1918 roku mieli być uszlachceni, że jakoby był
już sporządzony odpowiedni akt, ale w decydującym momencie nawiał cesarz, którego podpisu było
brak - miał pewno inne zmartwienia na głowie, jeżeli je w ogóle kiedykolwiek miewał. Historię o
niedoszłym szlachectwie Schnierów dziś jeszcze, po upływie niemal pół wieku, opowiada się w
naszej rodzinie przy każdej okazji. „W tece Jego Cesarskiej Mości znaleziono dekret” - mawia
ojciec. Dziwię się, że nikt nie pojechał do Doorn i nie zdobył podpisu na tym papierku. Ja
pchnąłbym tam konnego posłańca, wtedy cała sprawa byłaby przynajmniej załatwiona w odpowied-
nim stylu.
Pomyślałem o tym, jak Maria, kiedy ja już leżałem w wannie, rozpakowywała walizki. Jak
stojąc przed lustrem zdejmowała rękawiczki i przygładzała sobie włosy; jak wyjmowała z szafy
ramiączka, wieszała na nich suknie i wkładała je do szafy; zgrzytały haczykami na mosiężnym
drążku. Potem przychodziła kolej na obuwie, lekki szelest obcasów, szuranie podeszew, i jak
umieszczała na szklanym blacie toaletki swoje tubki, słoiczki i flakoniki; duży słoik kremu albo
wysmukłą buteleczkę lakieru do paznokci, puderniczkę i pomadkę do ust, wydającą przy stawianiu
jej twardy, metaliczny dźwięk.
Nagle zauważyłem, że zacząłem w wannie płakać, i zrobiłem zaskakujące odkrycie fizyczne: łzy
wydawały mi się zimne. Dotychczas zawsze wydawało mi się, że są gorące, i w ostatnich miesiącach,
kiedy byłem wstawiony, kilkakrotnie płakałem gorącymi łzami. Myślałem także o Henrietcie, o
ojcu, o nawróconym Leonie, i dziwiłem się, że jeszcze się do mnie nie odezwał.
12.
Maria pierwszy raz powiedziała, że się mnie boi, w Osnabrück, kiedy odmówiłem powrotu do
Bonn, a ona koniecznie chciała tam jechać, żeby odetchnąć „katolickim powietrzem”. Nie podobało
mi się to wyrażenie, powiedziałem, że w Osnabrück jest także dość dużo katolików, ale ona
twierdziła, że jej nie rozumiem i nie chcę zrozumieć. Siedzieliśmy już dwa dni w Osnabrück między
występami i mieliśmy tam jeszcze przed sobą dalsze trzy wolne dni. Od rana padał deszcz, w
żadnym kinie nie szedł interesujący mnie film i nawet nie proponowałem Marii, żebyśmy zagrali w
„człowieku-nie-irytuj-się”. Już poprzedniego dnia Maria po takiej propozycji miała minę niezwykle
opanowanej opiekunki do dzieci.
Maria czytała leżąc w łóżku, ja paliłem stojąc przy oknie i wyglądałem na Hamburger Strasse, a
chwilami na plac przed dworcem, na który ludzie wypadali z hali dworcowej i moknąc na deszczu
biegli do tramwajów. Nie mogliśmy także robić z Marią „tej rzeczy”. Maria była chora. Nie miała
właściwie poronienia, ale coś w tym rodzaju. Nie wiedziałem dokładnie, o co chodzi, i nikt mi tego
nie wyjaśnił. W każdym razie przedtem myślała, że jest w ciąży, a teraz już nie była, spędziła tego
dnia rano tylko kilka godzin w szpitalu. Była blada, zmęczona i rozdrażniona, a ja powiedziałem, że
na pewno nie posłużyłaby jej w tym stanie długa podróż koleją. Pragnąłem dowiedzieć się czegoś
bliższego, czy miała bóle, ale ona nic nie mówiła, tylko chwilami popłakiwała, i to w zupełnie mi nie
znany, histeryczny sposób.
Zobaczyłem małego chłopca, nadchodzącego z lewej strony na plac przed dworcem. Był
przemoczony do nitki i w strumieniach deszczu trzymał przed sobą otwartą teczkę. Odwinął jej
klapę do tyłu i niósł tak teczkę, z takim wyrazem twarzy, jaki mają na obrazach Trzej Królowie
niosący Dzieciątku Jezus złoto, kadzidło i mirrę. Widziałem mokre, prawie rozmiękłe już okładki
książek. Wyraz twarzy chłopca przypomniał mi Henriettę. Było w nim oddanie, fascynacja i
namaszczenie. Maria zapytała mnie z łóżka: „O czym myślisz?”, a ja odpowiedziałem: „O niczym”.
Widziałem jeszcze, jak chłopiec powoli szedł przez plac, potem zniknął w budynku dworca, a ja
lękałem się o niego. Za ten kwadrans namaszczenia będzie musiał pięć minut gorzko pokutować:
jazgocąca matka, zmartwiony ojciec, w domu brak pieniędzy na nowe książki i zeszyty. „O czym
myślisz?”, spytała znów Maria. Już chciałem odpowiedzieć: „O niczym”, ale w tej chwili
przypomniałem sobie tego chłopca i opowiedziałem Marii, o czym myślałem: jak chłopiec wróci do
domu gdzieś do pobliskiej wsi, jak zapewne będzie kłamał, bo nikt by nie uwierzył w to, co
naprawdę zrobił. Powie, że się pośliznął i teczka upadła w kałużę albo że na parę minut postawił ją
akurat pod wylotem jakiejś rynny i nagle lunęła z niej woda prosto do teczki. Wszystko to
opowiedziałem Marii cichym, jednostajnym głosem, a ona spytała z łóżka: „O co ci chodzi?
Dlaczego opowiadasz mi takie bzdury?” „Dlatego, że o tym myślałem, w chwili kiedy mnie spytałaś”
- odparłem. Maria nie uwierzyła w historię o chłopcu i to mnie rozdrażniło. Nigdy dotychczas żadne
z nas nie okłamało drugiego ani nie zarzuciło mu kłamstwa. Byłem taki wściekły, że zmusiłem
Marię, żeby wstała, włożyła pantofle i poszła ze mną na dworzec. W pośpiechu zapomniałem wziąć
parasol, zmokliśmy i nie znaleźliśmy chłopca. Zajrzeliśmy do poczekalni, poszliśmy nawet do
punktu opieki nad podróżnymi, w końcu spytałem kolejarza kontrolującego bilety przy wyjściu, czy
jakiś pociąg ostatnio odszedł. Powiedział, że tak, dwie minuty temu, do Bohmte. Spytałem jeszcze,
czy wyszedł na peron chłopczyk o jasnych włosach, takiego a takiego wzrostu, przemoczony do
nitki. Kolejarz zrobił podejrzliwą minę i spytał: „O co chodzi? Czy on coś zbroił?” - „Nie, nie -
odparłem - chcę tylko wiedzieć, czy pojechał tym pociągiem.” Oboje byliśmy zmoknięci, Maria i ja,
kolejarz przyjrzał nam się nieufnie od stóp do głów. „Pan jest z Nadrenii?” - spytał. Zabrzmiało to
tak, jakby mnie spytał, czy byłem już karany sądownie. „Tak” - odpowiedziałem. „Tego rodzaju
informacji wolno mi udzielać wyłącznie za zgodą moich władz” - oświadczył. Pewno miał za sobą
smutne doświadczenia ze stykania się z Nadreńczykami, być może wyniesione z wojska. Znam
pewnego robotnika teatralnego, którego kiedyś w wojsku oszukał jakiś berlińczyk; od tego czasu
robotnik ten uważa każdego berlińczyka za osobistego wroga. Podczas występu berlińskiej artystki
wyłączył nagle światło, artystka się potknęła i złamała nogę. Nigdy nie ustalono powodu zgaśnięcia
światła, zostało to przypisane „zwarciu”, ale ja jestem głęboko przekonany, że ów robotnik wyłączył
światło tylko dlatego, że dziewczyna pochodziła z Berlina, a jego kiedyś w wojsku oszukał
berlińczyk. Kolejarz przy przejściu przyglądał mi się z taką miną, że strach mnie ogarnął.
„Założyłem się z tą panią - powiedziałem. - Chodzi o zakład”. Popełniłem błąd, ponieważ było to
kłamstwo, a po mnie każdy może natychmiast poznać, kiedy kłamię. „Ach tak - powiedział kolejarz.
- Założył się pan. No, jak Nadreńczycy zaczynają się zakładać”... Nie można było nic więcej zrobić.
Przez chwilę myślałem, żeby może wziąć taksówkę, pojechać do Bohmte, poczekać na dworcu na
przyjazd pociągu i zobaczyć, jak chłopiec z niego wysiądzie. Ale mógł przecież równie dobrze
wysiąść w jakiej dziurze przed albo za Bohmte. Przemoczeni i zziębnięci wróciliśmy do hotelu.
Wprowadziłem Marię do baru na dole, stojąc przy bufecie objąłem ją ramieniem i zamówiłem
koniak. Gospodarz, a zarazem właściciel hotelu spojrzał na nas takim wzrokiem, jakby miał ochotę
wezwać policję. Poprzedniego dnia graliśmy wiele godzin w „człowieku-nie-irytuj-się”, kazaliśmy
przynieść sobie do pokoju kanapki z szynką i herbatę, tego dnia rano Maria pojechała do szpitala,
wróciła blada. Gospodarz postawił przed nami kieliszki z taką energią, że wylał nieomal połowę
koniaku; ostentacyjnie omijał nas spojrzeniem. „Nie wierzysz mi? - spytałem Marię. - Nie wierzysz
w to, co opowiadałem o chłopcu?” „Owszem, wierzę ci” - odparła. Ale powiedziała tak tylko z litości,
nie dlatego, że mi naprawdę wierzyła. Byłem wściekły, ponieważ nie miałem odwagi nawymyślać
gospodarzowi za rozlanie koniaku. Obok nas stał potężny drab i mlaszcząc pił piwo. Po każdym
łyku oblizywał pianę z warg i spoglądał na mnie tak, jakby za chwilę zamierzał mnie nagabnąć. Boję
się nagabywania przez na wpół pijanych Niemców mniej więcej w tym wieku, zawsze zaczynają
opowiadać o wojnie, uważają, że była wspaniałą rzeczą, a kiedy się ostatecznie upiją, okazuje się, że
są mordercami i według nich „nie było aż tak źle”. Maria drżała z zimna, ale kiedy podsunąłem
gospodarzowi nasze kieliszki na niklowanej ladzie, spojrzała na mnie i potrząsnęła głową. Sprawiło
mi ulgę, że tym razem gospodarz przysunął kieliszki ostrożnie, nie rozlewając koniaku. Uwolniło
mnie to od dręczącego uczucia, że stchórzyłem. Stojący obok nas facet wlał w siebie jeden głębszy
czystej i zaczął mówić do siebie: „W czterdziestym czwartym piliśmy wiadrami czystą z koniakiem...
w czterdziestym czwartym... wiadrami... reszta wylana na ulicę i podpalona... ani kropli nie
zostawiliśmy uszatym.” Roześmiał się. „Ani kropli.” Kiedy jeszcze raz podsunąłem gospodarzowi
nasze kieliszki, nalał koniaku do jednego i spojrzał na mnie pytająco, zanim napełnił drugi. Dopiero
wtedy zauważyłem, że Maria poszła. Kiwnąłem głową i gospodarz napełnił drugi kieliszek. Wypiłem
oba i do dziś myślę z ulgą o tym, że udało mi się wyjść z baru. Maria leżąc na łóżku płakała, a kiedy
położyłem jej rękę na czole, odsunęła ją - cicho, łagodnie, ale odsunęła. Usiadłem obok niej na
łóżku, wziąłem jej rękę w swoją i nie cofnęła jej. Ucieszyłem się. Na dworze ściemniło się, przez
godzinę siedziałem obok Marii na łóżku i trzymałem ją za rękę, zanim się odezwałem. Mówiłem
cicho, opowiedziałem raz jeszcze historię o chłopcu, a Maria ścisnęła moją dłoń, jakby chciała
powiedzieć: „Tak, wierzę ci, tak.” Poprosiłem ją także, żeby mi dokładnie wytłumaczyła, co z nią
zrobili w szpitalu, a ona powiedziała, że to „kobieca sprawa, nic poważnego, ale to wstrętne”.
Określenie „kobieca sprawa” przejęło mnie strachem. Brzmi ono dla mnie groźnie i tajemniczo,
ponieważ jestem w tych rzeczach kompletnym ignorantem. Trzy lata żyłem z Marią, zanim po raz
pierwszy dowiedziałem się czegoś o „kobiecych sprawach”. Oczywiście wiedziałem, w jaki sposób
dzieci przychodzą na świat, ale nie znałem szczegółów. Miałem już dwadzieścia cztery lata i Maria
od trzech lat była moją żoną, kiedy pierwszy raz o nich usłyszałem. Maria śmiała się, kiedy się
przekonała, jaki jestem naiwny. Przycisnęła do piersi moją głowę i powtarzała: „Jesteś kochany, na-
prawdę kochany”. Potem opowiedział mi o tych sprawach Karl Emonds, mój kolega szkolny, który
bezustannie manipuluje swoimi okropnymi tabelami płodności.
Potem poszedłem jeszcze do apteki, przyniosłem Marii proszek na sen i siedziałem przy jej
łóżku, aż zasnęła. Do dziś nie wiem, co się z nią działo i jakie komplikacje spowodowała jej „kobieca
sprawa”. Nazajutrz rano poszedłem do Miejskiej Biblioteki i przeczytałem w encyklopedii wszystko,
co mogłem znaleźć na ten temat. Poczułem ulgę. Około południa Maria pojechała sama do Bonn,
wzięła ze sobą tylko ręczną torbę. Nie wspomniała o tym, żebym z nią pojechał. Powiedziała: „No,
to spotkamy się pojutrze we Frankfurcie”.
Po południu, kiedy przyszli z policji obyczajowej, rad byłem, że Maria wyjechała, jakkolwiek
sam fakt jej wyjazdu sprawił mi ogromną przykrość. Myślę, że gospodarz nas zadenuncjował.
Oczywiście zawsze podawałem, że Maria jest moją żoną, i dwa czy trzy razy mieliśmy z tego powodu
pewne kłopoty. W Osnabrück było to szczególnie nieprzyjemne. Przyszła jedna funkcjonariuszka i
jeden mężczyzna po cywilnemu, byli bardzo uprzejmi, rzeczowi w sposób, jaki im zapewne wpojono
jako „sprawiający dodatnie wrażenie”. Pewne formy uprzejmości policjantów są dla mnie
szczególnie niemiłe. Funkcjonariuszka była przystojna, ładnie umalowana, usiadła dopiero, kiedy
jej to zaproponowałem, wzięła nawet ode mnie papierosa, podczas gdy jej kolega „dyskretnie”
rozglądał się po pokoju. „Panny Derkum nie ma już tutaj?” „Nie - odparłem. - Pojechała wcześniej,
spotkamy się pojutrze we Frankfurcie.” „Pan jest artystą?” Potwierdziłem, jakkolwiek to nie było
prawdą, ale pomyślałem sobie, że tak będzie prościej. „Pan rozumie - powiedziała kobieta - że
musimy przeprowadzać wyrywkowe kontrole, kiedy ktoś niestale zamieszkały przechodzi -
odkaszlnęła - abortus.” „Rozumiem” - powiedziałem. W encyklopedii nie wyczytałem, co znaczy
abortus. Mężczyzna uprzejmie odmówił, kiedy zaproponowałem mu, żeby usiadł, i w dalszym ciągu
dyskretnie się rozglądał. „Jakie jest pana stałe miejsce zamieszkania?” - spytała funkcjonariuszka.
Podałem jej adres w Bonn. Podniosła się z krzesła. Jej kolega rzucił spojrzenie na otwartą szafę.
„Suknie panny Derkum?” - spytał. „Tak” - odparłem. Spojrzał „wymownie” na koleżankę, ona
wzruszyła ramionami, on również, jeszcze chwilę dokładnie oglądał dywan, pochylił się nad jakąś
plamą i spojrzał na mnie, jak gdyby oczekiwał, że teraz przyznam się do morderstwa. Potem wyszli.
Do końca tego przedstawienia zachowywali się nad wyraz uprzejmie. Kiedy się wynieśli,
pośpiesznie spakowałem wszystkie walizki, kazałem przynieść rachunek, wezwać z dworca
bagażowego i wyjechałem najbliższym pociągiem. Zapłaciłem nawet w hotelu za rozpoczętą drugą
dobę. Rzeczy nadałem do Frankfurtu, sam wsiadłem do następnego pociągu, jadącego na południe.
Bałem się i chciałem jak najprędzej wyjechać. Przy pakowaniu zauważyłem na ręczniku Marii
plamy krwi. Jeszcze na peronie, zanim ostatecznie znalazłem się w pociągu do Frankfurtu, bałem
się, że nagle poczuję czyjąś rękę na ramieniu i ktoś zapyta mnie uprzejmie zza moich pleców:
„Przyznaje się pan?” Przyznałbym się do wszystkiego. Już po północy przejeżdżałem przez Bonn.
Ani mi w głowie było wysiąść. Dojechałem bezpośrednio do Frankfurtu około czwartej rano,
zatrzymałem się w o wiele za drogim hotelu i zatelefonowałem do Marii do Bonn. Lękałem się, że
może nie ma jej w domu, ale ona natychmiast podeszła do telefonu i powiedziała: „Hans, chwała
Bogu, że zadzwoniłeś, tak się niepokoiłam o ciebie”. „Niepokoiłaś się?” - spytałem. „Tak” -
powiedziała. - Telefonowałam do Osnabrück i dowiedziałam się, że cię tam już nie ma. Natychmiast
przyjeżdżam do Frankfurtu, natychmiast”. Wykąpałem się, zamówiłem śniadanie do pokoju,
zasnąłem, a o jedenastej obudziła mnie Maria. Była jak odmieniona, bardzo miła i pogodna, a kiedy
zapytałem: „Czy nawdychałaś się już dość katolickiego powietrza?”, roześmiała się i pocałowała
mnie. Nie powiedziałem jej o wizycie policji.
13.
Zastanawiałem się, czy nie napuścić jeszcze trochę gorącej wody do wanny. Ale woda była już
trochę mętna i czułem, że powinienem z niej wyjść. Kąpiel nie wpłynęła dobrze na moje kolano,
było znowu spuchnięte i prawie sztywne. Wychodząc z wanny pośliznąłem się i omal nie upadłem
na śliczne kafelki. Chciałem natychmiast zatelefonować do Zohnerera i zaproponować mu, żeby mi
znalazł engagement do jakiejś trupy. Wytarłem się, zapaliłem papierosa i przejrzałem się w lustrze:
schudłem. Kiedy odezwał się dzwonek telefonu, myślałem przez chwilę, że może to Maria. Mógł być
też Leon. Pokuśtykałem do pokoju, podniosłem słuchawkę i powiedziałem:
- Halo!
- Och - zabrzmiał głos Sommerwilda - mam nadzieję, że nie przeszkodziłem panu w
wykonywaniu podwójnego salta!
- Nie jestem akrobatą - odpowiedziałem z wściekłością - tylko klownem. Jest to taka co
najmniej różnica, jak między jezuitami i dominikanami, a jeżeli tu nastąpi coś podwójnego, to tylko
podwójne morderstwo.
Sommerwild roześmiał się.
- Schnier, Schnier - powiedział - bardzo się martwię o pana.
Pan na pewno przyjechał do Bonn, aby nam wszystkim telefonicznie wypowiedzieć wojnę?
- Czy to ja zatelefonowałem do księdza, czy też ksiądz do mnie? - spytałem.
- Ach - powiedział - czy to ma rzeczywiście jakieś znaczenie? - Milczałem. - Wiem - ciągnął - że
pan mnie nie lubi, i może to pana zdziwi, ale ja pana lubię. I musi pan uznać moje prawo do
zaprowadzania ładu, w który wierzę i który reprezentuję.
- W razie potrzeby nawet przemocą.
- Nie. - Głos zabrzmiał bardzo wyraźnie. - Nie przemocą, ale z całym naciskiem, jak tego może
oczekiwać osoba, o którą chodzi.
- Dlaczego ksiądz mówi: osoba, a nie: Maria?
- Ponieważ zależy mi na traktowaniu tej sprawy możliwie obiektywnie.
- To właśnie wielki błąd, księże prałacie, ponieważ ta sprawa jest najbardziej subiektywna, jak
tylko można. - Było mi zimno w płaszczu kąpielowym, papieros zwilgotniał i nie chciał się
porządnie palić. - Jeśli Maria nie wróci, zamorduję nie tylko księdza, ale i Züpfnera.
- Ach, mój Boże - powiedział rozdrażniony - niech pan Heriberta nie miesza do tej sprawy.
- Ksiądz jest niesłychanie dowcipny. Byle kto odbiera mi żonę i właśnie jego mam nie mieszać
do tej sprawy.
- To nie jest byle kto, poza tym panna Derkum nie była pańską żoną - i on jej panu nie odebrał,
tylko ona od pana odeszła.
- Całkiem dobrowolnie, prawda?
- Tak - powiedział - całkiem dobrowolnie, choć może w ciężkim zmaganiu się natury z
czynnikiem ponadnaturalnym.
- Ach tak? A w czym ksiądz tu dostrzega czynnik ponadnaturalny?
- Schnier - powiedział Sommerwild zirytowany - mimo wszystko wierzę, że jest pan dobrym
klownem, ale o teologii wie pan tyle co kura o pieprzu.
- Wiem tyle, że wy, katolicy, jesteście wobec człowieka niewierzącego, jak ja, równie
nieustępliwi, jak Żydzi wobec chrześcijan i chrześcijanie wobec pogan. Ciągle tylko słyszę: prawo,
teologia - a wszystko w gruncie rzeczy z powodu jednego głupiego świstka papieru, który musi
wystawić państwo.
- Pan myli przyczynę ze skutkiem - powiedział. - Ale ja pana rozumiem, rozumiem pana.
- Nic ksiądz nie rozumie - zaprzeczyłem - a skutkiem tego będzie podwójne wiarołomstwo.
Jedno, które Maria popełni poślubiając waszego Heriberta, a drugie, które popełni pewnego dnia
odchodząc znów ze mną. Ja pewno nie jestem dostatecznie subtelnym człowiekiem i artystą, a
przede wszystkim nie jestem dostatecznie chrześcijański, żeby jakiś prałat mógł mi powiedzieć:
„Schnier, szkoda, że pan nie poprzestał na konkubinacie”.
- Pan nie widzi teologicznego jądra różnicy, zachodzącej między pańskim przypadkiem a tym,
na temat którego sprzeczaliśmy się wtedy. . .
- Jakiej różnicy? Pewno tej, że Besewitz jest subtelniejszy, a dla waszego stowarzyszenia
stanowi ważki wehikuł wiary?
- Nie. - Sommerwildowi udało się roześmiać. - Nie. Zachodzi tu różnica z punktu widzenia
prawa kościelnego. B. żył z kobietą rozwiedzioną, z którą w ogóle nie mógł wziąć ślubu kościelnego,
podczas gdy pan...no, panna Derkum nie była rozwódką i nic nie stało na przeszkodzie, aby ją pan
poślubił.
- Byłem gotów podpisać ten dokument - powiedziałem - a nawet zmienić wyznanie.
- Gotów, ale z pogardliwym nastawieniem.
- Czy powinienem udawać uczucia, wiarę, której w rzeczywistości nie mam? Jeśli ksiądz obstaje
przy prawie, ustawach - sprawach czysto formalnych - dlaczego zarzuca mi ksiądz brak uczuć?
- Nic panu nie zarzucam.
Milczałem. Sommerwild miał rację, z przykrością musiałem to przyznać. Maria odeszła ode
mnie, a oni oczywiście przyjęli ją z otwartymi ramionami, ale gdyby chciała przy mnie zostać, nikt
nie mógłby jej zmusić do odejścia.
- Halo - powiedział Sommerwild - słucha pan?
- Tak, słucham - odparłem. Inaczej wyobrażałem sobie rozmowę z nim. Chciałem wyrwać go ze
snu o wpół do trzeciej nad ranem, nawymyślać mu i zagrozić.
- Co mógłbym dla pana zrobić? - zapytał cichym głosem.
- Nic - odpowiedziałem. - Jeżeli ksiądz mi powie, że te poufne konferencje w hotelu w
Hanowerze miały na celu wyłącznie umocnienie Marii w wierności do mnie - wtedy księdzu
uwierzę.
- Nie docenia pan faktu, że w stosunku panny Derkum do pana nastąpił pewien kryzys.
- A wy musieliście to natychmiast wykorzystać - powiedziałem - i wskazać jej kościelno-prawną
lukę, żeby mnie opuściła. Zawsze sądziłem, że Kościół Katolicki jest przeciwny rozwodom.
- A niech pana, Schnier! - wykrzyknął. - Nie może pan przecież wymagać, żebym ja, katolicki
duchowny, utwierdzał w kobiecie chęć życia w konkubinacie!
- Dlaczego, nie? - spytałem. - Ksiądz wpędza ją w nierząd i wiarołomstwo. Jeśli ksiądz, jako
duchowny, bierze to na swoją odpowiedzialność, to bardzo proszę.
- Jestem zaskoczony pańskim antyklerykalizmem. Dotychczas napotykałem go jedynie u
katolików.
- Wcale nie jestem antyklerykałem, niech ksiądz sobie tego nie wyobraża, jestem tylko
antysommerwildem, ponieważ ksiądz jest nielojalny i podstępny.
- O Boże - powiedział - dlaczego?
- Kiedy człowiek słucha kazań księdza, myśli, że ksiądz ma serce wielkie jak żagiel, a potem
okazuje się, że ksiądz spiskuje i intryguje po hallach hotelowych. Podczas kiedy ja w pocie czoła
pracuję na chleb, ksiądz konferuje z moją żoną nie wysłuchując moich racji. To jest nielojalne i
podstępne, ale czego innego można oczekiwać od estety?
- Niech pan mi urąga, niech pan będzie wobec mnie niesprawiedliwy, bardzo proszę. Ja pana
doskonale rozumiem.
- Nic ksiądz nie rozumie. Napoiliście Marię jakąś przeklętą, zafałszowaną cieczą. Ja wolę pić
czyste płyny: wolę prawdziwą wódkę niż fałszowany koniak.
- Niech pan dalej mówi, niech pan mówi - powiedział. - To brzmi tak, jak gdyby pan był
wewnętrznie zaangażowany.
- Jestem zaangażowany wewnętrznie i zewnętrznie, ponieważ chodzi o Marię.
- Nadejdzie dzień, kiedy pan zrozumie, że pan mnie krzywdzi. Zarówno w tej sprawie, jak i w
ogóle. - Jego głos zabrzmiał niemal płaczliwie. - A co się tyczy zafałszowania, pewno nie przyszło
panu do głowy, że ludzie czasem odczuwają pragnienie, po prostu pragnienie, i że wolą napić się
nawet czegoś zafałszowanego niż w ogóle niczego.
- Ale wasze Pismo Święte mówi przecież o czystej, nie zamąconej wodzie, dlaczego ksiądz nie
poi nią spragnionych?
- Może dlatego - powiedział lekko drżącym głosem - że trzymając się pańskiego porównania,
stoję na końcu długiego łańcucha, który czerpie wodę ze studni, jestem może setnym albo i tysiącz-
nym ogniwem i woda nie jest już taka świeża. I jeszcze jedno... Słucha mnie pan?
- Słucham.
- Można także kochać kobietę nie żyjąc z nią.
- Tak? Teraz ksiądz pewno zacznie mówić o Matce Boskiej?
- Niech pan nie drwi, Schnier. To do pana nie pasuje.
- Wcale nie drwię - powiedziałem. - Potrafię uszanować nawet coś, czego nie rozumiem.
Uważam tylko, że popełnia się fatalny błąd, jeśli młodej dziewczynie, która nie chce iść do
klasztoru, stawia się za wzór Matkę Boską. Kiedyś nawet wygłosiłem prelekcję na ten temat.
- Tak? Gdzie?
- Tutaj, w Bonn, dla młodych dziewcząt należących do grupy Marii. Przyjechałem kiedyś z
Kolonii na ich wieczór w świetlicy, pokazałem im parę sztuczek, a potem rozmawialiśmy o Matce
Boskiej. Proszę zapytać Monikę Silvs. Oczywiście nie mogłem mówić z dziewczętami o tym, co wy
nazywacie cielesnym pożądaniem! Słucha ksiądz?
- Słucham - odparł - i dziwię się. Pan bywa bardzo drastyczny.
- Do licha, księże prałacie, proces, którego skutkiem bywa spłodzenie dziecka, jest rzeczą dość
drastyczną. Jeśli ksiądz woli, możemy rozmawiać o bocianach. Wszystko, co się o tej drastycznej
sprawie mówi, wykłada w kazaniach i czego się uczy, jest oszustwem. W głębi duszy uważacie to za
świństwo, zalegalizowane przez małżeństwo w obronie koniecznej przed naturą - albo też
stwarzacie sobie złudzenia i oddzielacie element cielesny od reszty sprawy - ale właśnie to, co się na
nią składa oprócz elementu cielesnego, jest najbardziej skomplikowane. Nawet kobieta, która już
zaledwie toleruje swego małżonka, nie jest tylko ciałem - nie jest tylko nim nawet najbardziej
wykolejony pijak, kiedy idzie do dziwki, ani też sama dziwka. Wy traktujecie tę sprawę jak rakietę
sylwestrową, a to jest dynamit.
- Schnier - powiedział Sommerwild słabym głosem - zdumiewa mnie, ile pan rozmyślał nad tą
sprawą.
- Zdumiewa! - wykrzyknąłem. - Księdza powinni zdumiewać ci bezmyślni łajdacy, którzy
traktują swoje żony po prostu jak swoją prawną własność. Proszę zapytać Monikę Silvs, co wtedy
powiedziałem dziewczętom na ten temat. Odkąd wiem, że jestem osobnikiem płci męskiej, chyba
nad niczym tyle nie rozmyślałem - i to księdza zdumiewa?
- Pan nie ma najmniejszego wyobrażenia o tym, co to jest prawo i ustawa. Te sprawy, nawet
żeby były nie wiadomo jak trudne, muszą być uregulowane.
- Owszem - powiedziałem - poznałem już trochę wasze reguły. Przesuwacie naturę na tor, który
nazywacie wiarołomstwem; kiedy natura wdziera się do małżeństwa, strach was ogarnia. Spowiedź,
odpuszczenie winy, grzech - i tak w kółko. Wszystko ustawowo uregulowane.
Sommerwild roześmiał się. Jego śmiech zabrzmiał po prostacku.
- Schnier - powiedział - już wiem, o co tu chodzi. Widocznie jest pan monogamistą jak osioł.
- Ksiądz nie zna się nic a nic na zoologii, nie mówiąc już o rodzaju homo sapiens. Osły wcale
nie mają natury monogamicznej, choć wyglądają tak poczciwie. Wśród osłów panuje całkowity
promiskuityzm. Monogamiczne są kruki, kawki i czasem nosorożce.
- Ale widocznie nie Maria - powiedział. Chyba zorientował się, jak to krótkie zdanie musiało
mnie dotknąć, bo ciszej dodał: - Bardzo mi przykro, Schnier, chętnie byłbym panu tego oszczędził.
Wierzy mi pan? - Milczałem. Wyplułem niedopałek papierosa na dywan, widziałem, jak żar się
rozsypuje i wypala małe czarne dziurki. - Schnier - powtórzył Sommerwild błagalnie - czy pan mi
przynajmniej wierzy, że niechętnie panu o tym mówię?
- Czy nie wszystko jedno? Ale jeśli księdzu na tym zależy: owszem, wierzę.
- Przed chwilą mówił pan tyle o naturze - powiedział. - Powinien pan był pójść za jej głosem,
pojechać za Marią, walczyć o nią.
- Walczyć - powtórzyłem. - Czy to słowo znajduje się w waszych przeklętych ustawach
małżeńskich?
- Pan nie żył z panną Derkum w związku małżeńskim.
- Dobrze, niech i tak będzie. Nie w związku małżeńskim. Niemal co dzień próbowałem połączyć
się z nią telefonicznie i co dzień do niej pisałem.
- Wiem o tym - powiedział. - Wiem. Teraz już za późno.
- Teraz pozostaje już zapewne tylko jawne wiarołomstwo.
- Pan jest niezdolny do popełnienia tego - powiedział. - Znam pana lepiej, niż się panu zdaje.
Może mi pan wymyślać i grozić, ile się panu podoba, ale mówię panu, najstraszniejsze jest to, że
pan jest niewinnym, użyłbym nawet określenia, czystym człowiekiem. Czy mógłbym panu
dopomóc... mam na myśli... - umilkł.
- Ma ksiądz na myśli pieniądze? - spytałem.
- I to także. Ale właściwie myślałem o pana sprawach zawodowych.
- Być może, że powrócę za chwilę do obu tych rzeczy, pieniędzy i spraw zawodowych. Gdzie ona
jest?
Słyszałem jego oddech i w tej niemal całkowitej ciszy pierwszy raz doszły do mnie zapachy:
łagodnej wody toaletowej, czerwonego wina, także i cygara, niezbyt mocnego.
- Pojechali do Rzymu - powiedział wreszcie.
- Miodowy miesiąc, prawda?- spytałem ochryple.
- Tak to się nazywa.
- Żeby dopełnić nierządu.
Odłożyłem słuchawkę nie dziękując ani nie żegnając się z nim. Patrzyłem na czarne plamki,
które wypalił w dywanie mój papieros, ale byłem zanadto zmęczony, aby je zadeptać i całkowicie
ugasić. Było mi zimno i kolano mnie bolało. Za długo siedziałem w wannie.
Ze mną Maria nie chciała pojechać do Rzymu. Zaczerwieniła się, kiedy jej to zaproponowałem,
i powiedziała: „Do Włoch tak, ale nie do Rzymu”, a kiedy chciałem się dowiedzieć, dlaczego,
spytała: „Naprawdę nie wiesz?” „Nie wiem” - powiedziałem, a ona już się nie odezwała. Miałem
wielką ochotę pojechać z nią do Rzymu i zobaczyć papieża. Myślę, że czekałbym nawet godzinami
na placu Św. Piotra, a potem klaskał i wołał „Evviva!”, kiedy papież ukazałby się w oknie. Kiedy
powiedziałem to Marii, niemal wpadła w złość. Powiedziała, że uważa za „pewnego rodzaju
perwersję”, żeby taki agnostyk jak ja brał udział w owacjach na cześć papieża. Była naprawdę
zazdrosna o niego. Często spotykałem się z tym u katolików: jak skąpcy chronią swe skarby -
sakramenty, papieża. Poza tym są najzarozumialszą grupą ludzi, jaką znam. Wyobrażają sobie nie
wiadomo co o wszystkim, o sile Kościoła, i o tym, co jest jego słabością, i po każdym, kogo uważają
za jako tako inteligentnego, oczekują, że wkrótce przejdzie na katolicyzm. Może Maria dlatego nie
chciała pojechać ze mną do Rzymu, że tam odczuwałaby szczególnie głęboko wstyd z powodu swego
grzesznego pożycia ze mną. W pewnych sprawach była naiwna i nigdy nie odznaczała się wybitną
inteligencją. Uważałem za podłość z jej strony, że pojechała tam teraz z Züpfnerem. Z pewnością
zostaną przyjęci na prywatnej audiencji i biedny papież, który będzie się zwracał do Marii: „moja
córko”, a do Zupfnera „mój drogi synu”, nie domyśli się, że klęczy przed nim para nierządna i
wiarołomna. A może Maria pojechała z Züpfnerem do Rzymu dlatego, że tam nic jej mnie nie
przypominało. Byliśmy razem w Neapolu, Wenecji i Florencji, w Paryżu i Londynie, i w wielu
niemieckich miastach. W Rzymie nie groziły jej żadne wspomnienia i z pewnością miała tam
dostatecznie dużo „katolickiego powietrza”. Zdecydowałem się mimo wszystko zatelefonować
jeszcze do Sommerwilda i powiedzieć mu, że uważam za szczególnie nędzne jego drwiny z mojego
monogamicznego usposobienia. Ale prawie wszyscy wykształceni katolicy mają tę paskudną cechę,
ukrywają się za wał ochronny swoich dogmatów i ciskają zza niego uklepanymi z dogmatów
zasadami, a kiedy się ich poważnie konfrontuje z ich „niewzruszonymi prawdami”, uśmiechają się i
powołują na „ludzką naturę”. W razie potrzeby przybierają też ironiczny wyraz twarzy, jak gdyby
właśnie wrócili od papieża, który użyczył im skrawka swojej nieomylności. W każdym razie, jeżeli
ktoś zaczyna zupełnie poważnie traktować głoszone przez nich z zimną krwią potworne prawdy,
jest albo „protestantem”, albo osobą pozbawioną poczucia humoru. Kiedy rozmawia się z nimi
poważnie na temat małżeństwa, wyjeżdżają ze swoim Henrykiem VIII, z tej armaty walą już od
trzystu lat, chcą w ten sposób dowieść, jak surowy jest ich Kościół; ale kiedy chcą dowieść, jaki jest
pobłażliwy, jakie ma wspaniałomyślne serce, przytaczają anegdotę o Besewitzu, opowiadają kawały
o biskupach - tylko wśród „wtajemniczonych”, do których - obojętne, czy są przekonań lewicowych,
czy prawicowych - zaliczają ludzi „wykształconych i inteligentnych”. Jak zaproponowałem
Sommerwildowi, żeby opowiedział kiedy z ambony historyjkę o prałacie i Besewitzu, był wściekły.
Jeśli chodzi o mężczyznę i kobietę, strzelają z ambony zawsze ze swego największego działa:
Henryk VIII. Królestwo za małżeństwo! Prawo! Ustawa! Dogmat!
Mdliło mnie z rozmaitych powodów - fizycznie, ponieważ od podłego śniadania w Bochum nie
miałem nic w ustach oprócz koniaku i papierosów, duchowo, ponieważ wyobrażałem sobie, jak w
rzymskim hotelu Zupfner patrzy na rozbierającą się Marię. Pewno grzebie też w jej bieliźnie. Ci
starannie uczesani, inteligentni, sprawiedliwi i wykształceni katolicy potrzebują miłosiernych
kobiet. Maria nie była właściwą kobietą dla Züpfnera. Dla mężczyzny, który jest zawsze ubrany bez
zarzutu, wystarczająco modnie, żeby nie wyglądać po staroświecku, ale i nie tak modnie, żeby
wyglądać na fircyka; dla mężczyzny, który rano zlewa się od stóp do głów zimną wodą i myje zęby z
takim zapałem, jakby chodziło o pobicie jakiegoś rekordu - dla takiego mężczyzny Maria nie jest
dość inteligentna i zbyt gorliwie oddaje się porannym zabiegom toaletowym. Züpfner to typ
mężczyzny, który przed wejściem do sali audiencyjnej papieża jeszcze prędko przetarłby obuwie
chustką do nosa. Żal mi było także papieża, przed którym klęczeliby ci dwoje. Papież uśmiechałby
się dobrotliwie i z całego serca cieszył się widokiem tej przystojnej, sympatycznej pary niemieckich
katolików - i jeszcze raz byłby oszukany. Nie mógłby się przecież domyślić, że udziela
błogosławieństwa dwojgu wiarołomcom.
Poszedłem do łazienki, wytarłem się do sucha, ubrałem się, wróciłem do kuchni i nastawiłem
wodę. Monika pomyślała o wszystkim. Na płytce gazowej leżały zapałki, na stole stała hermetycznie
zamknięta puszka ze zmieloną kawą, obok leżały filtry, w lodówce szynka, jajka i jarzyny w
puszkach. Tylko wtedy chętnie coś robię w kuchni, kiedy jest to jedynym sposobem uniknięcia pew-
nym form gadulstwa ludzi dorosłych. Kiedy Sommerwild zaczyna prawić o „erosie”, Blothert
wyksztuszą z siebie: „ka... ka... kanclerz” albo Fredebeul wygłasza zręcznie skompilowaną prelekcję
o Cocteau - wtedy wolę iść do kuchni, wyciskać z tubek majonez, przepoławiać oliwki i smarować
kanapki kiszką pasztetową. Ale jeśli mam w kuchni przyrządzić coś dla siebie samego, czuję się
zupełnie zgubiony. Z powodu osamotnienia robię się niezdarny, a perspektywa otworzenia puszki
lub rozbicia jajek na patelni przyprawia mnie o głęboką melancholię. Nie mam kwalifikacji na
kawalera. Kiedy Maria chorowała albo szła do pracy - jakiś czas była sprzedawczynią w sklepie
papierniczym - praca w kuchni nie sprawiała mi takich trudności, a po pierwszym poronieniu Marii
uprałem nawet bieliznę pościelową, zanim nasza gospodyni wróciła z kina do domu. Udało mi się
otworzyć puszkę fasolki bez pokaleczenia obu rąk, nalałem gotującej się wody na filtr, myśląc o
domu, który Züpfner zbudował dla siebie. Dwa lata temu byłem raz u niego.
14.
Widziałem ją wracającą po ciemku do domu. Starannie przystrzyżony trawnik nabiera w
świetle księżyca niemal niebieskiego odcienia. Koło garażu piętrzą się ułożone przez ogrodnika
suche gałęzie. Między krzakami janowca i głogu stoją kubły na śmiecie, przygotowane do
wywiezienia. Piątek wieczór. Z góry wie, jaki zapach unosi się w kuchni, zapach ryby, wie także,
jakie kartki znajdzie - jedną Züpfnera, na telewizorze: „Musiałem zobaczyć się w pilnej sprawie z F.
Uściski. Heribert”, drugą od służącej, na lodówce: „Jestem w kinie, wrócę o dziesiątej. Greta (Luiza,
Birgit)”.
Otwiera drzwi garażu, zapala światło: na biało otynkowanej ścianie cień hulajnogi i zepsutej
maszyny do szycia. Stojący w boksie Züpfnera mercedes dowodzi, że jego właściciel wybrał się na
piechotę. „Zaczerpnąć powietrza, zaczerpnąć trochę powietrza, powietrza”. Błoto przyschnięte na
oponach i błotnikach świadczy o wyjazdach do Eifel, popołudniowych prelekcjach, wygłaszanych
dla Unii Młodych („Razem się trzymać, razem stawiać czoło, razem cierpieć”).
Rzut oka w górę: w dziecinnym pokoju ciemno. Sąsiednie domy oddzielone podwójnymi
śladami kół samochodowych i szerokimi rabatami. Słaby odblask telewizorów. Powrót małżonka i
ojca zakłóciłby ten spokój; na powrót marnotrawnego syna nie zarżnięto by cielaka, nawet nie
upieczono by kurczęcia - poinformowano by go pośpiesznie, że w lodówce jest resztka kiszki
pasztetowej.
W sobotnie popołudnia następuje sąsiedzkie zbliżenie, kiedy pierzaste rzutki przelatują ponad
żywopłotami, kiedy uciekają kotki lub szczeniaki. Zwraca się rzutki, oddaje się przez furtkę lub
przez dziurę w żywopłocie kociaka - „ach, jaki uroczy” - albo szczeniaka - „ach, jaki uroczy”. W
głosach przytłumione rozdrażnienie bez adresata; czasem tylko gwałtownie zbacza ono z jednos-
tajnie zakreślonej krzywej i rysuje ostre kąty na sąsiedzkim niebie, zawsze z błahych powodów,
nigdy z prawdziwych; kiedy spodek tłucze się z brzękiem, piłka łamie kwiaty, dziecięca ręka rzuca
garść piasku na błyszczący lakier samochodu, świeżo uprane, świeżo uprasowane ubranie oblewa
strumień wody z węża ogrodowego. Wtedy stają się przenikliwe głosy, którym nie wolno być
przenikliwymi z powodu oszustwa, zdrady małżeńskiej, sztucznego poronienia. „Ach, po prostu
masz przewrażliwiony słuch, zażyj coś na uspokojenie.”
Nie zażywaj nic, Mario.
Otwiera drzwi wejściowe: wewnątrz cisza i przyjemne ciepło. Mała Marysia śpi na górze. Tak
prędko wszystko poszło: ślub w Bonn, miodowy miesiąc w Rzymie, ciąża, poród - brązowe loki
dziecka na śnieżnobiałej poduszce. Pamiętasz, jak on nas oprowadzał po swoim domu i tryskając
życiem oznajmił: „Mam tu dość miejsca na dwanaścioro dzieci” - teraz co rano przy śniadaniu
przygląda ci się z nie wypowiadanym na głos „No, jak?”, a jego prostoduszni bracia w wierze i
polityce wykrzykują po trzecim kieliszku koniaku: „Początek zrobiony, co rok to prorok!”
W mieście zaczynają szeptać. Znowu byłaś w kinie, siedziałaś w kinie w to promienne,
słoneczne popołudnie. Już znowu w kinie - i znowu.
Cały wieczór spędziłaś sama na zebraniu Koła u Blotherta, z ciągłym „ka, ka, ka...” w uszach, i
tym razem końcówka nie brzmiała - nclerz, ale tholon. Świdruje ci to słowo w uchu jak obce ciało.
Brzmi trochę jak klinkier, trochę też jak karbunkuł. Blothert ma licznik Geigera, którym wykrywa
katholon. „Ten go ma - ten nie ma - ta go ma - ta nie”. Tak jak przy wróżeniu z listków akacji:
kocha, nie kocha. Kocha. Sprawdza się istnienie katholonu w klubach piłki nożnej i u kolegów z
partii, u rządu i u opozycji. Szuka się go jak piętna rasy i nie znajduje; nordycki nos, romańskie
usta. Jeden ma go na pewno, posiadł go, ten gwałtownie poszukiwany przedmiot pożądania. To
sam Blothert, strzeż się jego wzroku, Mario. Spóźniona zmysłowość, wyobrażenie o szóstym
przykazaniu na poziomie seminarzysty, a o pewnych grzechach mówi wyłącznie po łacinie. In
sexto, desexto. Oczywiście, to przypomina mu seksualizm. I kochane dzieci. Starsze, osiemnasto-
letni Hubert i siedemnastoletnia Margret, mogą dziś pójść spać trochę później, żeby wynieść jakąś
korzyść z rozmów dorosłych. Usłyszeć o katholonie, państwie stanowym, karze śmierci, która
wywołuje w oczach pani Blothert takie dziwne migotanie, nadaje jej głosowi wysokie, niespokojne
tony, brzmią w nich jednocześnie śmiech i płacz, dają w połączeniu uczucie rozkoszy. Usiłowałaś
pocieszyć się zatęchłym lewicowym cynizmem Fredebeula: na próżno. Na próżno usiłowałaś
zirytować się zatęchłym prawicowym cynizmem Blotherta. Istnieje takie ładne słówko: nic. Myśl o
niczym. Nie myśl o kanclerzu ani o katholonie, myśl o klownie, który płacze w wannie, któremu
kawa ścieka na pantofle.
15.
Mogłem zidentyfikować ten odgłos, ale nie potrafiłem się do niego ustosunkować, często go
słyszałem, ale nigdy nie musiałem na niego reagować. U nas w domu na dźwięk dzwonka u drzwi
reagowały służące, dzwonek w sklepie Derkumów często słyszałem, ale nigdy słysząc go nie
zrywałem się z miejsca. W Kolonii mieszkaliśmy w pensjonacie, a w hotelach słychać tylko dzwonki
telefonu. Słyszałem dzwonek, ale nie uświadomiłem go sobie. Był dla mnie czymś obcym, tylko
dwukrotnie słyszałem go w tym mieszkaniu, raz, kiedy chłopiec przyniósł mleko, i drugi raz, kiedy
Züpfner przysłał Marii herbaciane róże. Kiedy je przyniesiono, leżałem w łóżku, Maria weszła do
pokoju, pokazała mi kwiaty, z zachwytem wetknęła nos w bukiet i doszło do bardzo przykrej sceny,
bo myślałem, że róże przysłano dla mnie. Czasem wielbicielki przysyłały mi kwiaty do hotelu.
Powiedziałem do Marii: „Ładne róże, zatrzymaj je dla siebie”, a ona spojrzała na mnie i powiedzia-
ła: „Ależ one są dla mnie”. Zaczerwieniłem się. Zrobiło mi się nieprzyjemnie i uświadomiłem sobie,
że nigdy jeszcze nie posłałem Marii kwiatów. Naturalnie przynosiłem jej wszystkie kwiaty, jakie
dostawałem na scenie, ale nigdy ich jej nie kupowałem, przeważnie musiałem sam płacić za bukiet,
jaki mi wręczano po przedstawieniu. „Od kogo są te kwiaty?” - spytałem, „Od Züpfnera”
-odpowiedziała. „Do licha - powiedziałem - co to ma znaczyć?” Przypomniało mi się, jak idąc
trzymali się za ręce. Maria zaczerwieniła się i powiedziała: „Dlaczego nie miałby mi przysyłać
kwiatów?” „To pytanie należałoby inaczej sformułować - powiedziałem. - Dlaczego miałby ci
przysyłać kwiaty?” „Znamy się od dawna i może ma dla mnie szacunek.” „Pięknie - powiedziałem -
niech go ma, ale ofiarowywanie ci tylu drogich kwiatów jest natarczywością. Uważam, że to
niesmaczne.” Maria wyszła obrażona.
Kiedy zadzwonił chłopiec z mlekiem, siedzieliśmy w pokoju, Maria otworzyła drzwi i zapłaciła
za mleko. Tylko raz odwiedził nas ktoś w domu: Leon, zanim przeszedł na katolicyzm; ale on nie
zadzwonił, przyszedł razem z Marią.
Dzwonek dźwięczał jakoś dziwne, nieśmiało, a zarazem uporczywie. Okropnie się zląkłem, że
może to Monika, może nawet Sommerwild przysłał ją pod jakimś pretekstem. Od razu odezwał się
we mnie kompleks Nibelungów. Pobiegłem w mokrych pantoflach do przedpokoju i zacząłem
szukać guzika, który powinienem był nacisnąć. W trakcie tego przyszło mi na myśl, że Monika ma
przecież klucze. Wreszcie znalazłem guzik, nacisnąłem go i usłyszałem na dole bzyczenie, jakby
pszczoła obijała się o szybę. Wyszedłem na schody i stanąłem koło windy. Zapaliło się czerwone
światełko, potem cyfra jeden, potem dwa, nerwowo spoglądałem na nie, aż nagle zauważyłem, że
ktoś stoi koło mnie. Przestraszony odwróciłem się: ładna kobieta, jasna blondynka, nieprzesadnie
szczupła, o bardzo miłych jasnoszarych oczach. Miała kapelusz jak na mój gust trochę za czerwony.
Uśmiechnąłem się, ona także się uśmiechnęła i powiedziała:
- Pan Schnier, prawda? Ja nazywam się Grebsel, jestem pańską sąsiadką. Cieszę się, że
wreszcie spotkałam pana we własnej osobie.
- I ja się cieszę - odparłem.
Cieszyłem się rzeczywiście. Widok pani Grebsel, pomimo jej zbyt czerwonego kapelusza,
sprawiał mi prawdziwą przyjemność. Zauważyłem, że trzyma pod pachą gazetę „Głos Bonn”, ona
dostrzegła moje spojrzenie, zaczerwieniła się i powiedziała:
- Niech pan sobie z tego nic nie robi.
- Spoliczkuję tego łajdaka - powiedziałem. - Nie ma pani pojęcia, co to za podły typ, w dodatku
nabrał mnie na butelkę wódki.
Pani Grebsel roześmiała się.
- Mój mąż i ja cieszylibyśmy się - powiedziała - z nawiązania sąsiedzkich stosunków z panem.
Czy pan zamierza zostać tu dłużej?
- Tak - odparłem. - Jeśli pani pozwoli, zadzwonię któregoś dnia. Czy u państwa jest także
wszystko rdzawego koloru?
- Oczywiście - odpowiedziała. - Przecież to barwa całego piątego piętra.
Winda stała dość długo na trzecim piętrze, teraz zapaliła się czerwona czwórka, potem piątka,
otworzyłem szeroko drzwi i ze zdumienia cofnąłem się o krok. Z windy wyszedł mój ojciec,
przytrzymał drzwi dla pani Grebsel i odwrócił się do mnie.
- O Boże - powiedziałem. - Ojciec!
Nigdy nie nazywałem go „ojcem”, zawsze mówiłem do niego „papo”. Ojciec powiedział: - Hans!
- i zrobił niezręczny ruch, jakby mnie chciał objąć. Wszedłem przed nim do mieszkania, wziąłem od
niego płaszcz i kapelusz, otworzyłem drzwi do pokoju i wskazałem tapczan. Ojciec usiadł na nim z
pewnym wysiłkiem.
Obaj byliśmy bardzo zakłopotani. Zdaje mi się, że zakłopotanie jest jedynym stanem
umożliwiającym porozumienie się rodziców z dziećmi. Zapewne moje powitanie: „Ojciec!”
zabrzmiało bardzo patetycznie i wzmogło nasze zakłopotanie, którego i tak nie mogliśmy uniknąć.
Ojciec usiadł na jednym z rdzawych foteli i przyglądał mi się kręcąc głową: stałem w ociekających
wodą pantoflach, mokrych skarpetkach i o wiele za długim płaszczu kąpielowym, który w dodatku
był najniepotrzebniej w świecie ognistoczerwonej barwy. Ojciec jest niewysoki, delikatnej budowy i
w tak umiejętny sposób nieco niedbale elegancki, że sprawozdawcy telewizyjni dobijają się o jego
udział we wszelkich dyskusjach na tematy gospodarcze. Promieniuje przy tym dobrocią i roz-
sądkiem, tak że jako gwiazda telewizyjna zyskał już o wiele większą sławę, niż mógłby ją
kiedykolwiek zdobyć jako „Schnier od węgla brunatnego”. Ojciec nienawidzi wszelkich odcieni bru-
talności. Patrząc na niego można by się spodziewać, że pali cygara, nie te grube, ale lekkie i cienkie;
ale on pali papierosy, dzięki czemu ten niemal siedemdziesięcioletni kapitalista wydaje się
nieoczekiwanie rześki i postępowy. Doskonale rozumiem, dlaczego zapraszają go do udziału we
wszelkich dyskusjach, których tematem są pieniądze. Widać po nim, że nie tylko promieniuje
dobrocią, ale także jest dobry. Podałem mu papierosy i ogień, a kiedy się ku niemu pochyliłem,
powiedział:
- Co prawda niewiele wiem o klownach, ale jednak coś niecoś obiło mi się o uszy. To, że się
kąpią w kawie, jest dla mnie czymś nowym.
Ojciec bywa bardzo dowcipny.
- Nie kąpię się w kawie, ojcze - wyjaśniłem. - Chciałem zaparzyć kawę i nie udało mi się. - Była
to ostatnia okazja, aby powiedzieć do niego „papo”, ale przegapiłem ją. - Chciałbyś się czegoś
napić?
Ojciec uśmiechnął się, spojrzał na mnie nieufnie i spytał:
- A co masz w domu?
Poszedłem do kuchni. W lodówce był koniak, stało także parę butelek wody mineralnej,
lemoniada cytrynowa i butelka czerwonego wina. Wyjąłem po jednej butelce każdego gatunku,
zaniosłem je do pokoju i ustawiłem na stole. Ojciec wyjął z kieszeni okulary i zaczął studiować
etykiety. Potrząsając głową odsunął najpierw koniak. Wiedziałem, że go lubi, więc powiedziałem
urażony:
- Zdaje się, że to dobra marka.
- Marka jest doskonała - odpowiedział - ale najlepszy koniak przestaje być dobry, kiedy go się
zamrozi.
- Mój Boże - zawołałem - czyżby koniaku nie wstawiało się do lodówki?
Spojrzał na mnie sponad szkieł tak, jakby mi właśnie dowiedziono sodomii. Jest na swój
sposób również estetą; umie rano odsyłać grzanki do kuchni trzy i cztery razy, dopóki Anna nie
nada im właściwego stopnia przyrumienienia. Jest to cicha walka, która co dzień zaczyna się od
początku, ponieważ Anna i tak uważa grzanki za „anglosaski idiotyzm”.
- Koniak w lodówce - powiedział mój ojciec z pogardą. - Naprawdę nie wiedziałeś, czy też tylko
udajesz? Z tobą nigdy nie wiadomo, czego się trzymać!
- Nie wiedziałem.
Spojrzał na mnie badawczo, uśmiechnął się, zdaje się, że go przekonałem.
- I pomyśleć, że tyle pieniędzy wydałem na twoje wychowanie - powiedział. Miało to zabrzmieć
ironicznie, w sposób, w jaki prawie siedemdziesięcioletni człowiek rozmawia z zupełnie dorosłym
synem, ale jego zamiar spełzł na niczym, ironia zamarzła przy słowie „pieniądze”. Kręcąc głową
zdyskwalifikował także lemoniadę cytrynową i czerwone wino. - W tych okolicznościach -stwierdził
- woda mineralna wydaje mi się najpewniejsza.
Wyjąłem dwie szklanki z kredensu, otworzyłem butelkę wody mineralnej. Zdaje się, że
przynajmniej to zrobiłem jak należy. Ojciec z aprobatą skinął głową przyglądając się moim
zabiegom.
- Czy nie masz nic przeciw temu, żebym został w płaszczu kąpielowym? - spytałem.
- Owszem, mam. Ubierz się przyzwoicie. Twój wygląd i bijący od ciebie zapach kawy nadają
całej sytuacji akcent komizmu, który do niej nie pasuje. Muszę z tobą poważnie porozmawiać. A
poza tym - wybacz moją otwartość - chyba wiesz, jak nienawidzę wszelkich form niechlujstwa.
- To nie jest niechlujstwo - odparłem - tylko forma odprężenia.
- Nie wiem, ile razy w życiu byłeś mi naprawdę posłuszny - powiedział. - Teraz już nie jesteś
zobowiązany do posłuszeństwa. Proszę cię tylko o uprzejmość.
Zdziwiłem się. Ojciec był dawniej raczej nieśmiały, niemal milczący. Podczas występów w
telewizji nauczył się dyskutować, wysuwać argumenty z „ujmującym wdziękiem”. Byłem zbyt zmę-
czony, żeby móc się temu wdziękowi oprzeć.
Poszedłem do łazienki, ściągnąłem zmoczone kawą skarpetki, wytarłem nogi, włożyłem
koszulę, spodnie i kurtkę, na bosaka pobiegłem do kuchni, wygarnąłem na talerz odgrzaną białą
fasolę i bez ceremonii wyrzuciłem na nią jajka na miękko, łyżką wygrzebałem resztki jaj ze skorup,
wziąłem kawałek chleba, łyżkę i wróciłem do pokoju. Ojciec spojrzał na mój talerz z miną
wyrażającą udaną mieszaninę zdziwienia i wstrętu.
- Przepraszam cię - powiedziałem - ale od dziesiątej rano nic nie jadłem i myślę, że nie zależy ci
na tym, żebym padł zemdlony u twoich stóp.
Udało mu się uśmiechnąć z udręką, potrząsnął głową, westchnął i powiedział: - No, już dobrze,
ale wiesz, jedzenie samego białka nie jest zdrowe.
- Zjem potem jabłko - uspokoiłem go.
Wymieszałem fasolę z jajkami, odgryzłem kęs chleba i wziąłem do ust łyżkę mojej brei. Bardzo
mi smakowała.
- Powinieneś przynajmniej dodać do tego trochę pasty pomidorowej - zauważył ojciec.
- Nie mam jej w domu - odparłem.
Jadłem o wiele za łapczywie i nieuniknione przy tym mlaskanie widocznie nie podobało się
ojcu. Opanowywał swoją odrazę, ale nie dość przekonująco, tak że wreszcie wstałem, poszedłem do
kuchni i stanąwszy przy lodówce wyjadłem resztę z talerza. Podczas jedzenia przyglądałem się
swojemu odbiciu w lustrze nad lodówką. W ostatnich tygodniach nie odbywałem nawet najważ-
niejszego treningu - treningu mięśni twarzy. Klown, którego głównym efektem jest jego
nieruchoma twarz, musi starannie pracować nad ruchliwością jej mięśni. Dawniej przed rozpoczę-
ciem treningu wyciągałem zawsze język na całą długość, żeby odczuć najpierw własną bliskość,
zanim stanę się sobie obcy. Później zaniechałem tego i nie stosując żadnych tricków patrzyłem
sobie w twarz co dzień pół godziny, aż przestawałem w ogóle istnieć. Ponieważ nie mam skłonności
do narcyzmu, często byłem bliski obłędu. Po prostu zapominałem, że widzę w lustrze własną twarz,
po skończonym treningu odwracałem lusterko i kiedy potem w ciągu dnia przypadkiem
spoglądałem w jakieś lustro, byłem przerażony: w mojej łazience czy w ubikacji stał jakiś zupełnie
obcy facet, nie wiedziałem, czy poważny, czy śmieszny, blady, długonosy upiór - i jak mogłem
najprędzej biegłem do Marii, żeby zobaczyć siebie w jej twarzy. Od czasu odejścia Marii nie mogę
przeprowadzać treningu twarzy: boję się, że zwariuję. Po treningu zawsze podchodziłem do Marii
tak blisko, aż odnajdywałem siebie w jej oczach: mikroskopijne, trochę zniekształcone, ale dające
się rozpoznać oblicze. Byłem sobą, a jednak tym kimś, którego bałem się w lustrze. W jaki sposób
mogłem wytłumaczyć Zohnererowi, że bez Marii nie mogę trenować przed lustrem? Obserwowanie
siebie podczas jedzenia było tylko smutne, ale nie przerażające. Trzymałem się łyżki, rozróżniałem
ziarna fasoli, ślady białka i żółtka, zmniejszającą się kromkę chleba. Lustro potwierdzało mi rzeczy
tak wzruszające jak pusty talerz, zmniejszającą się kromkę chleba, trochę usmarowane usta, które
otarłem rękawem. Nie trenowałem. Nie było nikogo, kto by mnie wyciągnął z powrotem z lustra.
Wolno poszedłem do pokoju.
- O wiele za prędko - powiedział ojciec. - Za prędko jesz. Usiądź wreszcie. Nie napijesz się
czegoś?
- Nie. Chciałem zaparzyć kawę, ale mi się nie udało.
- Zrobić ci kawę? - spytał.
- Umiesz?
- Jestem sławny z parzenia dobrej kawy - powiedział.
- Ach, zostaw, napiję się trochę wody mineralnej, to nieważne.
- Ależ chętnie ci zrobię - powiedział.
- Nie, dziękuję. Kuchnia przedstawia okropny widok. Olbrzymia kałuża kawy, otwarte puszki,
na podłodze skorupki jajek.
- Jak chcesz - powiedział.
Wydał mi się przesadnie głęboko urażony. Nalał mi wody mineralnej, podsunął papierośnicę,
wziąłem papierosa, zapaliliśmy. Żal mi go było. Zapewne mój talerz fasoli całkowicie zbił go z
tropu. Prawdopodobnie oczekiwał, że zastanie u mnie to, co sobie wyobrażał jako cyganerię:
sztuczny nieład i rozmaite nowoczesne dekoracje na suficie i ścianach. Ale moje mieszkanie jest
przypadkiem urządzone bez żadnego stylu, niemal po drobnomieszczańsku; zauważyłem, że go to
przygnębiło. Kredens wybraliśmy z katalogu, na ścianach wiszą same reprodukcje i zaledwie dwie z
nich abstrakcyjne; ładne są tylko dwie akwarele Moniki Silvs, wiszące nad komodą: Pejzaż
nadreński III i Pejzaż nadreński IV, utrzymane w ciemnoszarych tonach z ledwo widocznymi
śladami bieli. Nieliczne ładne przedmioty, jakie mamy: krzesła, parę wazonów, stolik na kółkach w
rogu pokoju, kupiła Maria. Ojciec jest człowiekiem potrzebującym pewnej atmosfery, a ta, którą
zastał w naszym mieszkaniu, działała mu na nerwy i zamykała usta.
- Czy to matka powiedziała ci, że tu jestem? - spytałem wreszcie, kiedy zapaliliśmy po drugim
papierosie nie odzywając się ani słowem.
- Tak - odparł. - Dlaczego nie umiesz oszczędzić jej takich rzeczy?
- Gdyby nie odezwała się swoim komitetowym głosem, wszystko inaczej by się potoczyło -
powiedziałem.
- Masz coś przeciw temu komitetowi? - spytał spokojnie.
- Nie - odpowiedziałem. - To bardzo dobrze, że próbuje zwalczać uprzedzenia rasowe, tylko że
ja pojmuję rasę inaczej niż jej komitet. Na przykład Murzyni są teraz ostatnim krzykiem mody
-chciałem nawet zaoferować matce do jasełek pewnego znajomego Murzyna, a pomyśleć tylko, że
istnieje paręset odmian Murzynów! Komitetowi nie grozi bezrobocie. Albo Cyganie. Matka
powinna zaprosić paru na herbatę. Prosto z ulicy. Ma jeszcze dużo zadań przed sobą.
- Nie o tym chciałem z tobą rozmawiać - powiedział. Milczałem. Przyjrzał mi się i ciągnął
cichym głosem: - Chciałem pomówić z tobą o pieniądzach. - Milczałem w dalszym ciągu. - Wydaje
mi się, że jesteś w kłopotach. Powiedzże coś.
- „W kłopotach” to ładne określenie. Prawdopodobnie przez rok nie będę mógł występować.
Spójrz. - Podciągnąłem nogawkę spodni i pokazałem mu spuchnięte kolano, opuściłem nogawkę i
wskazałem palcem lewą stronę piersi. - I tu. - powiedziałem.
- Mój Boże! - zawołał. - Serce?
- Tak - powiedziałem. - Serce.
- Zatelefonuję do Drohmerta i poproszę, żeby cię przyjął. Jest najlepszym kardiologiem,
jakiego mamy.
- To nieporozumienie - wyjaśniłem. - Nie potrzebuję konsultacji Drohmerta.
- Powiedziałeś: serce.
- Może powinienem był powiedzieć: dusza, uczucie, wnętrze - zdawało mi się, że najstosowniej
będzie wymienić serce.
- Ach, tak - powiedział oschle - chodzi ci o tę historię.
Z pewnością Sommerwild opowiedział mu o „tej historii” przy skacie w klubie, między
combrem zajęczym, piwem i solo kierami bez trzech. Wstał, zaczął chodzić po pokoju tam i z
powrotem, potem stanął za fotelem, oparł się o niego i spojrzał w dół na mnie.
- Może to zabrzmi niemądrze - powiedział - jeśli użyję wielkich słów, ale wiesz, czego ci
brakuje? Brakuje ci tego, co sprawia, że mężczyzna staje się mężczyzną: umiejętności godzenia się z
faktami.
- Już raz to dzisiaj słyszałem.
- To usłysz po raz trzeci: pogódź się z faktami.
- Daj spokój - powiedziałem zmęczony.
- Jak myślisz, co czułem, kiedy Leon przyszedł do mnie i oświadczył, że przechodzi na
katolicyzm? Było to dla mnie równie bolesne jak śmierć Henrietty - nie zabolałoby mnie bardziej,
gdyby mi powiedział, że zostaje komunistą. Mogę sobie wyobrazić, że młody człowiek poddaje się
złudnym marzeniom o sprawiedliwości społecznej i tak dalej. Ale to! - Ścisnął mocniej oparcie
fotela i gwałtownie potrząsnął głową. - To! Nie. Nie.
Wydało mi się, że poważnie się tym przejmował. Zbladł i wyglądał na o wiele starszego, niż jest.
- Usiądź, ojcze - powiedziałem - i napij się teraz koniaku. Usiadł, kiwnął głową w stronę
butelki, przyniosłem z kredensu kieliszek, nalałem koniaku, a on wypił nie dziękując i nie przepija-
jąc do mnie.
- Pewno tego nie rozumiesz - powiedział.
- Nie.
- Lękam się o każdego młodego człowieka, który w to wierzy, dlatego tak ciężko mnie to
dotknęło, ale i z tym się pogodziłem - pogodziłem się. Dlaczego tak mi się przyglądasz?
- Muszę cię prosić o przebaczenie - powiedziałem. - Kiedy patrzyłem na ciebie w telewizji,
pomyślałem, że jesteś doskonałym aktorem. Nawet trochę klownem.
Spojrzał na mnie podejrzliwie, niemal urażony, więc dokończyłem szybko:
- Naprawdę, papo, byłeś wspaniały. Ucieszyłem się, że odnalazłem słowo „papo”.
- Po prostu narzucili mi tę rolę - powiedział.
- Pasuje do ciebie, i to, co grasz, grasz dobrze.
- Nic nie gram - powiedział z powagą - nie potrzebuję nic grać.
- To niedobrze dla twoich przeciwników.
- Nie mam żadnych przeciwników - obruszył się.
- Tym gorzej dla twoich przeciwników.
Znowu spojrzał na mnie nieufnie, potem roześmiał się i powiedział:
- Ale ja naprawdę nie uważam ich za przeciwników.
- To jeszcze o wiele gorzej, niż myślałem. Czy ci, z którymi wciąż rozmawiasz o pieniądzach, nie
wiedzą, że zawsze przemilczacie to, co najważniejsze - a może uzgadniacie to, zanim was wyczarują
na telewizyjnych ekranach?
Nalał sobie koniaku, spojrzał na mnie pytająco.
- Chciałem porozmawiać z tobą o twojej przyszłości.
- Chwileczkę - powiedziałem. - Mnie po prostu interesuje, jak to się robi. Zawsze operujecie
procentami - dziesięć, dwadzieścia, pięć, pięćdziesiąt procent - ale nigdy nie mówicie, ile procent
czego. - Ojciec z niemal głupim wyrazem twarzy podniósł kieliszek i patrząc na mnie wypił. -
Widzisz, nie nauczyłem się wiele z matematyki, ale wiem, że sto procent połowy feniga to pół
feniga, a pięć procent połowy miliarda to pięćdziesiąt milionów... rozumiesz?
- Mój Boże, czyżbyś miał tyle czasu, że możesz oglądać telewizję?
- Tak - powiedziałem - od tej historii, jak to ty nazywasz, oglądam dużo programów
telewizyjnych - to mi daje miłe uczucie próżni. Całkowitej próżni. A kiedy się widuje ojca raz na trzy
lata, przyjemnie go zobaczyć czasem na ekranie. Siedząc w jakiejś knajpie przy piwie, w półmroku.
Czasem jestem naprawdę dumny z ciebie, jak zręcznie potrafisz zapobiec pytaniu, od czego się liczy
te procenty.
- Mylisz się - powiedział ojciec chłodno. - Niczemu nie zapobiegam.
- Czy to nie nudno nie mieć absolutnie żadnych przeciwników?
Ojciec wstał i spojrzał na mnie z gniewem. Ja również się podniosłem. Stanęliśmy obaj za
naszymi fotelami, kładąc ręce na oparciach. Roześmiałem się i powiedziałem:
- Jako klown interesuję się oczywiście nowoczesnymi formami pantomimy. Kiedyś, siedząc
samotnie w tylnej salce jakiejś knajpy, wyłączyłem dźwięk. To było wspaniałe. Przenikanie l'art
pour l'art do polityki płac, do gospodarki. Szkoda, że nigdy nie widziałeś mojego numeru
„Posiedzenie rady nadzorczej”.
- Chcę ci coś powiedzieć - przerwał mi ojciec. - Rozmawiałem o tobie z Genneholmem.
Prosiłem go, żeby obejrzał parę twoich występów i przedstawił mi - coś w rodzaju opinii.
Nagle poczułem, że muszę ziewnąć. Była to nieuprzejmość, ale nieunikniona, zdawałem sobie
całkowicie sprawę, jak dalece to było przykre. Źle spałem ubiegłej nocy i miałem za sobą ciężki
dzień. Kiedy człowiek spotyka się z ojcem po trzech latach niewidzenia i właściwie pierwszy raz w
życiu poważnie z nim rozmawia, ziewanie jest niewątpliwie rzeczą najbardziej nie na miejscu.
Mimo ogromnego podniecenia, czułem się śmiertelnie zmęczony i przykro mi było, że akurat teraz
napadło mnie ziewanie. Nazwisko Genneholma podziałało na mnie jak środek nasenny. Tacy
ludzie, jak mój ojciec, muszą zawsze mieć wszystko najlepsze: najlepszego na świecie kardiologa
Drohmerta, najlepszego w Republice Federalnej krytyka teatralnego Genneholma, najlepszego
krawca, najlepszy szampan, najlepszy hotel, najlepszego pisarza. Jakie to nudne! Moje ziewanie
przeszło niemal w jakiś skurcz, mięśnie szczęk aż trzeszczały. Fakt, że Genneholm jest pederastą,
nie miał żadnego wpływu na to, że jego nazwisko wywoływało we mnie uczucie nudy. Pederaści
bywają bardzo zabawni, ale właśnie zabawni ludzie są według mnie nudni, szczególnie ekscentrycy,
a Genneholm jest nie tylko pederastą, ale także ekscentrykiem. Zwykle przychodził na przyjęcia
mojej matki i tak się pchał na każdego, że człowiek zupełnie niepotrzebnie wąchał zawsze jego
oddech i brał udział w jego ostatnim posiłku. Kiedy spotkałem go ostatnim razem, przed czterema
laty, pachniał sałatką z kartofli i wobec tego zapachu kardynalska purpura jego marynarki i jego
mefistowski wąsik barwy miodu nie wydawały mi się już nawet ekstrawaganckie. Był bardzo
dowcipny, a ponieważ wszyscy o tym wiedzieli, musiał być nieustannie dowcipny. Bardzo męcząca
egzystencja.
- Przepraszam - powiedziałem, upewniwszy się, że atak ziewania minął. - Co powiedział
Genneholm?
Ojciec był urażony. Zawsze jest urażony, kiedy ktoś pozwala sobie ziewnąć, moje ziewanie nie
dotknęło go więc subiektywnie, ale obiektywnie. Pokręcił głową tak samo jak na widok mojej zupy
fasolowej.
- Genneholm z zainteresowaniem obserwuje twój rozwój, ma dla ciebie dużo życzliwości.
- Pedzie nigdy nie tracą nadziei - zauważyłem. - To ludzie wytrawni.
- Przestań - przerwał mi ostrym tonem ojciec. - Ciesz się, że masz względy u tak wpływowego i
znającego się na rzeczy protektora.
- Jestem przecież uszczęśliwiony.
- Genneholm ma jednak sporo zastrzeżeń co do twoich dotychczasowych osiągnięć. Uważa, że
powinieneś unikać stylu pierrota, że wprawdzie masz zdolności do arlekinady, ale szkoda by cię
było na to, a jako klown jesteś niemożliwy. Widzi dla ciebie szansę w konsekwentnym uprawianiu
pantomimy... Czy ty w ogóle słuchasz, co mówię? - Jego ton stawał się coraz ostrzejszy.
- Owszem, słyszę każde słowo, każde z twoich mądrych, słusznych słów, nie zwracaj uwagi na
to, że zamknąłem oczy.
W czasie kiedy cytował Genneholma, zamknąłem oczy. Przynosiło mi to wielką ulgę i uwalniało
od widoku ciemnobrązowej komody, stojącej pod ścianą za plecami ojca. Jest to obrzydliwy mebel,
dziwnie przypominający mi szkołę: ciemnobrązowe drzewo, czarne gałki, jasnożółta listwa na
górnej krawędzi blatu. Komoda pochodzi z domu rodziców Marii.
- Proszę cię, mów dalej - powiedziałem cicho.
Byłem śmiertelnie znużony, miałem boleści, głowa mi pękała i stałem z tak napiętymi
mięśniami za oparciem fotela, że kolano zaczęło mi jeszcze bardziej puchnąć. Pod zamkniętymi
powiekami widziałem własną twarz, znaną mi z odbicia w lustrze podczas wielu tysięcy godzin
treningu, całkowicie nieruchomą, białą jak płótno, nawet rzęsy ani brwi mi nie drgały, tylko gałki
oczne poruszały się, powoli zwracałem je to w jedną, to w drugą stronę jak wystraszony królik, aby
osiągnąć efekt, określany przez takich krytyków jak Genneholm jako „zdumiewająca zdolność
oddawania zwierzęcej melancholii”. Byłem martwy i uwięziony na tysiące godzin z własną twarzą -
nie mogłem znaleźć ocalenia w oczach Marii.
- Mów - powtórzyłem.
- Radzi mi posłać cię do jednego z najlepszych nauczycieli. Na rok, dwa lata czy pół roku.
Genneholm jest zdania, że powinieneś się skoncentrować, studiować, osiągnąć taki stopień
świadomości, aby stać się z powrotem naiwny. I trenować, trenować, trenować, i... - słuchasz? -
jego głos na szczęście złagodniał.
- Tak.
- I gotów jestem ci to sfinansować.
Miałem uczucie, że moje kolano zrobiło się grube i pękate jak gazomierz. Nie otwierając oczu,
po omacku obszedłem fotel, usiadłem i jak ślepiec sięgnąłem po leżące na stole papierosy. Ojciec
wydał okrzyk przerażenia. Umiem doskonale udawać ślepca, patrzący pewny jest, że ma przed sobą
niewidomego. Zresztą wydawało mi się, że jestem niewidomy i może już taki pozostanę. Nie grałem
roli niewidomego, tylko dopiero co oślepłego i kiedy wreszcie miałem papieros w ustach, poczułem
płomyczek podsuniętej przez ojca zapalniczki i jej drżenie.
- Chłopcze - powiedział ojciec z lękiem - chory jesteś?
- Tak - powiedziałem cicho, zaciągnąłem się głęboko papierosem. - Jestem śmiertelnie chory,
ale nie ślepy. Mam boleści, dokucza mi kolano i dziko pogłębiająca się melancholia - ale najgorsza
jest świadomość, że Genneholm na około dziewięćdziesięciu pięciu procent racji, i wiem nawet, co
jeszcze powiedział. Czy wspomniał o Kleiście?
- Tak - potwierdził ojciec.
- Powiedział, że muszę najpierw zupełnie zatracić duszę, poczuć się całkowicie próżny, i wtedy
dopiero mogę pozwolić sobie na jej posiadanie. Tak powiedział?
- Tak - potwierdził ojciec. - Skąd o tym wiesz?
- Ach, mój Boże, znam przecież jego teorie i wiem, skąd je wziął. Ale ja nie chcę zatracić duszy,
chcę ją odzyskać.
- Zatraciłeś ją? -Tak.
- Gdzie ona jest?
- W Rzymie - powiedziałem, otworzyłem oczy i roześmiałem się.
Ojciec naprawdę był blady z przerażenia i nagle się postarzał. Roześmiał się z ulgą, ale i z
rozdrażnieniem.
- Ty łobuzie - powiedział. - To wszystko było grą?
- Niestety, nie wszystko i niedobrą. Genneholm powiedziałby: o wiele za naturalistyczną - i
miałby rację. Pederaści przeważnie mają rację, odznaczają się ogromną umiejętnością wczuwania
się w innych - ale też niczym więcej. Bądź co bądź to już coś.
- Ty łobuzie - powtórzył ojciec. - Nabrałeś mnie.
- Nie - zaprzeczyłem - nie nabrałem cię bardziej, niż nabrałby cię prawdziwy ślepiec. Wierz mi,
że nie zawsze macanie wokół siebie i szukanie oparcia jest absolutnie niezbędne. Czasem ślepiec
gra rolę ślepca, chociaż jest nim naprawdę. Mógłbym teraz w twoich oczach przekuśtykać stąd do
drzwi w taki sposób, że krzyknąłbyś z przerażenia i współczucia i natychmiast wezwał lekarza,
najlepszego chirurga na świecie, Fretzera. Chcesz? - Już się podniosłem z fotela.
- Proszę cię, daj spokój - powiedział ojciec udręczony. Usiadłem z powrotem.
- Usiądź i ty - powiedziałem. - Proszę cię, to twoje stanie mnie denerwuje.
Ojciec usiadł, nalał sobie wody mineralnej i spojrzał na mnie zmieszany.
- Ciebie naprawdę trudno zrozumieć - powiedział. - Daj mi jasną odpowiedź. Zapłacę za twoje
studia, obojętne, gdzie będziesz chciał je odbywać. W Londynie, Paryżu, Brukseli. Możesz wybrać
to, co najlepsze.
- Nie - odparłem - to byłoby właśnie niedobre. Mnie nie pomogą już żadne studia, tylko praca.
Uczyłem się mając trzynaście, czternaście, do dwudziestu jeden lat. Tylko wy nie zauważyliście
tego. I jeżeli Genneholm sądzi, że mógłbym teraz jeszcze zacząć studia, to jest głupszy, niż
myślałem.
- Jest fachowcem - powiedział ojciec - i to najlepszym, jakiego znam.
- Nawet najlepszym, jaki tu jest - potwierdziłem. - Ale właśnie tylko fachowcem, zna się na
teatrze, tragedii, commedia dell'arte, komedii, pantomimie. Ale przyjrzyj się kiedy, jak wypadają
jego własne komedianckie występy, kiedy nagle zjawia się w fioletowej koszuli z czarną jedwabną
szarfą. Każdy dyletant by się tego wstydził. Nie to jest najgorsze w krytykach, że są krytyczni, ale to,
że są wobec siebie samych tak bezkrytyczni i pozbawieni poczucia humoru. To przykre: Oczywiście,
Genneholm jest fachowcem - ale jeśli uważa, że po sześciu latach występów scenicznych powinie-
nem jeszcze rozpocząć studia... Bzdura!
- Więc nie potrzebujesz pieniędzy? - spytał ojciec. Odcień ulgi w jego głosie wywołał we mnie
podejrzliwość.
- Owszem, potrzebuję pieniędzy - powiedziałem.
- Co masz zamiar robić? W dalszym ciągu występować, w tej fazie?
- W jakiej fazie?
- No, czytałeś chyba recenzje ze swoich występów - powiedział z zakłopotaniem.
- Recenzje? Od trzech miesięcy występuję tylko na prowincji.
- Kazałem je sobie przysłać - ciągnął ojciec. - Przeanalizowaliśmy je z Genneholmem.
- Do licha, ileś mu za to zapłacił?
Ojciec zaczerwienił się.
- Daj spokój - powiedział. - Więc jakie masz zamiary?
- Zamierzam trenować, pracować, pół roku, cały rok, jeszcze nie wiem jak długo.
- Gdzie?
- Tu - odparłem. - A gdzież by indziej?
Ojciec z trudem ukrył przerażenie.
- Nie będę się wam narzucał ani was kompromitował, nie przyjdę nawet na żadną waszą
popołudniową herbatkę - zapewniłem go.
Ojciec znów się zaczerwienił. Kilka razy przychodziłem na ich herbatki jak każdy ich znajomy,
nie bywając tam, że tak powiem, prywatnie. Sączyłem cocktaile, jadłem oliwki, piłem herbatę i wy-
chodząc chowałem do kieszeni papierosy tak jawnie, że służący to widzieli i czerwieniąc się
odwracali głowy.
- Ach! - powiedział ojciec tylko. Kręcił się w fotelu. Najchętniej byłby się podniósł i stanął przy
oknie. Jednakże spuścił tylko wzrok i zaczął mówić: - Wolałbym, żebyś wybrał solidną drogę,
proponowaną przez Genneholma. Trudno mi finansować tak niepewne przedsięwzięcie. Nie masz
żadnych oszczędności? W ciągu ostatnich lat musiałeś nieźle zarabiać.
- Nie oszczędziłem ani feniga - oświadczyłem. - Mam jedną jedyną markę w kieszeni.
Wyjąłem markę i pokazałem mu ją. Na serio pochylił się i obejrzał monetę jak niezwykły okaz
owada.
- Trudno mi w to uwierzyć - powiedział. - W każdym razie nie wychowywałem cię na
rozrzutnika. Ile potrzebowałbyś miesięcznie, jak sobie to wyobrażałeś?
Serce mi biło gwałtownie. Nie przypuszczałem, że będzie chciał mi tak bezpośrednio okazać
pomoc. Zastanawiałem się. Powinien bym mieć nie za mało i nie za dużo, akurat dosyć, ale nie
miałem najmniejszego pojęcia, ile będę potrzebował. Elektryczność, telefon i musiałbym mieć
przecież coś niecoś na życie. Spociłem się z podniecenia.
- Przede wszystkim - powiedziałem wreszcie - potrzebuję grubej gumowej maty wielkości tego
pokoju, siedem na pięć metrów, mógłbyś mi ją dostarczyć po tańszej cenie z waszych Nadreńskich
Zakładów Przemysłu Gumowego.
- Dobrze - powiedział z uśmiechem - mogę ci ją nawet zafundować. Siedem na pięć... ale
Genneholm uważa, że nie powinieneś się rozpraszać i zawracać sobie głowy akrobacją.
- Nie będę, papo - przyrzekłem. - Oprócz maty będę chyba potrzebował tysiąc marek
miesięcznie.
- Tysiąc marek - powtórzył. Wstał, był szczerze przestraszony, wargi mu drżały.
- No dobrze - powiedziałem - a o jakiej kwocie ty myślałeś?
Zupełnie nie orientowałem się, ile pieniędzy ma naprawdę. Tysiąc marek miesięcznie przez rok
- tego umiałem się jeszcze doliczyć - wynosiłoby dwanaście tysięcy marek i ta suma nie mogła go
doprowadzić do bankructwa. Był rzeczywiście milionerem, ojciec Marii mi to kiedyś dokładnie
wyjaśnił i obliczył. Nie pamiętałem już szczegółów. Ojciec wszędzie był akcjonariuszem i we
wszystkim „maczał palce”. Nawet w tej fabryce kostiumów kąpielowych.
Teraz chodził za swoim fotelem tam i z powrotem, całkiem spokojnie, poruszając wargami,
jakby coś rachował. Może rzeczywiście rachował, ale trwało to bardzo długo.
Przypomniało mi się, jak obrzydliwie się zachowali, kiedy opuściłem z Marią Bonn. Ojciec
napisał do mnie wtedy, że ze względów moralnych odmawia mi wszelkiego poparcia i oczekuje, że
utrzymam „pracą rąk swoich” siebie i „tę nieszczęśliwą, przyzwoitą dziewczynę, którą uwiodłeś”, że,
jak mi wiadomo, zawsze bardzo cenił starego Derkuma jako przeciwnika i jako człowieka, i że
wywołałem skandal.
Mieszkaliśmy w pensjonacie w podmiejskiej dzielnicy Ehrenfeld. Siedemset marek,
pozostawionych Marii przez matkę, wyczerpało się w ciągu miesiąca; byłem przekonany, że bardzo
oszczędnie i rozsądnie wydawaliśmy te pieniądze.
Pensjonat znajdował się w pobliżu dworca, z okna pokoju widzieliśmy ceglany mur wiaduktu,
jeździły nim do miasta wagony załadowane węglem brunatnym, a z miasta puste; ich widok
dodawał otuchy, a dudnienie wzruszało, musiałem wciąż myśleć o ustabilizowanej sytuacji
majątkowej mojej rodziny. Z łazienki natomiast mieliśmy widok na cynowe wanny i sznury do
suszenia bielizny, a kiedy zapadała ciemność, słychać było czasem odgłos spadającej puszki albo
torby z odpadkami, które ktoś po kryjomu wyrzucał przez okno na podwórze. Często leżałem w
wannie i śpiewałem pieśni liturgiczne, dopóki gospodyni nie zabroniła mi tego - „ludzie myślą, że
udzielam schronienia jakiemuś pastorowi - odszczepieńcowi” - a potem w ogóle zamknęła nam
dostęp do łazienki. Za często się kąpałem, uważała to za zbyteczne. Czasem badała pogrzebaczem
wyrzucone na podwórze torby ze śmieciami, aby po ich zawartości poznać, od kogo pochodziły.
Łupiny cebuli, fusy kawowe, kości od kotletów dostarczały jej materiału do skomplikowanych
spekulacji, które uzupełniała wypytując rzeźników i kupców warzywnych, zwykle bez rezultatu. Ze
składu odpadków nigdy nie można było wyciągnąć ostatecznych wniosków co do indywidualności
ich właściciela. Toteż gospodyni słała ku zasłoniętemu suszącą się bielizną niebu groźby
sformułowane w ten sposób, że każdy mógł je wziąć do siebie: „Mnie nikt nie wyprowadzi w pole,
już ja wiem swoje!” Rano wychyleni przez okno czatowaliśmy na listonosza, który przynosił nam
czasem paczuszki od przyjaciółek Marii, od Leona lub Anny, w bardzo nieregularnych odstępach
czasu czeki od dziadka, ale od rodziców wyłącznie wezwania, „abym ujął los w swoje ręce i
własnymi siłami opanował tę fatalną sytuację”.
Później matka napisała nawet, że się mnie „wyrzekła”. Matka umie robić rzeczy tak
niesmaczne, że - idiotyczne, tym razem użyła cytatu z powieści Schnitzlera pod tytułem: „Serce na
rozdrożu”. W powieści tej rodzice „wyrzekają się” córki, ponieważ wzbrania się wydać na świat
dziecko spłodzone ze „szlachetnym, ale słabego charakteru artystą”, zdaje mi się, że aktorem.
Matka zacytowała dosłownie zdanie z ósmego rozdziału tej powieści: „Sumienie zmusza mnie do
wyrzeczenia się ciebie”. Uznała, że to bardzo odpowiedni cytat. W każdym razie „wyrzekła się”
mnie. Moim zdaniem zrobiła to tylko dlatego, że była to jedyna droga zaoszczędzenia konfliktów
zarówno swojemu sumieniu, jak i kontu bankowemu. W domu spodziewano się, że rozpocznę
jakieś heroiczne nowe życie: pójdę do pracy w fabryce lub na budowę, aby wyżywić kochankę, i
wszyscy byli ogromnie rozczarowani, kiedy tego nie zrobiłem. Nawet Leon i Anna wyraźnie dali mi
do zrozumienia, że ich zawiodłem. Wyobrażali już sobie, jak o świcie wyruszam z paroma
kromkami chleba i bańką kawy, posyłając ręką całusa ku oknu Marii, widzieli, jak wracam
wieczorem, zmęczony, ale pełen zadowolenia, czytam gazetę i spoglądam na Marię robiącą na
drutach. Ja jednak nie zrobiłem najmniejszego wysiłku, aby to ich wyobrażenie zamienić w żywy
obraz. Pozostawałem z Marią i Maria wolała, żebym z nią pozostawał. Czułem się „artystą”
(znacznie bardziej niż kiedykolwiek potem) i urzeczywistniliśmy nasze dziecinne wyobrażenia o
cyganerii za pomocą butelek po chianti, workowego płótna na ścianach i kolorowego łyka. Dziś
jeszcze, wspominając ten rok, czerwienię się ze wzruszenia. Kiedy Maria z końcem tygodnia szła do
gospodyni, aby uzyskać prolongatę terminu zapłacenia komornego, gospodyni za każdym razem
wszczynała kłótnię i pytała, dlaczego nie idę do pracy. A Maria mówiła jej z cudownym patosem:
„Mój mąż jest artystą, tak, artystą”. Słyszałem kiedyś, jak z brudnych schodów powtarzała donośnie
w kierunku otwartych drzwi pokoju gospodyni: „Tak, artystą”, a gospodyni zawołała ochrypłym
głosem: „Co takiego, artystą? I mężem pani, co? Urząd stanu cywilnego ucieszyłby się, gdyby to
usłyszał”. Najbardziej drażniło ją, że prawie co dzień leżeliśmy w łóżkach do dziesiątej albo i
jedenastej. Nie miała dostatecznie rozwiniętej wyobraźni, aby zrozumieć, że w ten sposób
najłatwiej nam było oszczędzić na jednym posiłku, a także na prądzie do ogrzewania, nie wiedziała
też, że przeważnie dopiero o dwunastej mogłem iść na trening do sali w domu parafialnym, bo
przedtem zawsze coś tam się działo: odbywały się porady dla matek, nauka katechizmu, kursy
gotowania albo udzielanie informacji przez katolickie osiedle spółdzielcze. Mieszkaliśmy w pobliżu
kościoła, w którym wikarym był Heinrich Behlen. To on postarał się o tę salkę za sceną, gdzie
mogłem trenować, podobnie jak o pokój w pensjonacie. Wtedy wielu katolików okazało nam
życzliwość. Kobieta prowadząca w domu parafialnym kurs gotowania dawała nam zawsze to, co
zostawało, przeważnie tylko zup i budyń, ale czasem i mięso, a jeśli Maria pomagała jej sprzątnąć,
dostawała jeszcze paczkę masła albo torebkę cukru. Kobieta zostawała czasem na początku
treningu, trzymała się za boki ze śmiechu, a po południu robiła nam kawę. Nawet kiedy dowiedziała
się, że nie jesteśmy małżeństwem, nie przestała być dla nas miła. Chyba w ogóle nie oczekiwała,
żeby artyści „naprawdę się żenili”. Czasem, kiedy było zimno, chodziliśmy tam wcześniej. Maria
brała udział w kursie gotowania, a ja siedziałem w szatni koło piecyka elektrycznego i czytałem.
Przez cienką ścianę dochodziły do mnie z sali chichoty, potem poważne wykłady o kaloriach,
witaminach, kalkulacji, ale w sumie całe to przedsięwzięcie robiło na mnie wrażenie czegoś bardzo
wesołego. Podczas porad dla matek nie wolno nam się było w ogóle pokazywać. Młoda lekarka
udzielająca porad była bardzo na miejscu, uprzejma, ale stanowcza i okropnie bała się kurzu,
którego tumany unosiły się, kiedy skakałem na scenie. Później stwierdziła, że powietrze jest pełne
kurzu jeszcze następnego dnia i zagraża zdrowiu niemowląt. Doprowadziła do tego, że nie wolno mi
było korzystać ze sceny dwadzieścia cztery godziny przed jej poradami. Heinrich Behlen miał nawet
zatarg z proboszczem, który w ogóle nie wiedział o moich codziennych treningach i upomniał
Behlena, aby „nie posuwał za daleko swojej miłości bliźniego”. Czasem chodziliśmy też z Marią do
kościoła. Było tam przyjemnie ciepło, siadałem zawsze nad kratkami, przez które napływało
ogrzane powietrze. Panowała głęboka cisza, wydawało się, że hałas uliczny dochodzi z bardzo
daleka, a kościół był uspokajająco pusty: zwykle znajdowało się w nim tylko siedem lub osiem osób;
czasem miałem uczucie, że biorę udział w tym cichym, smutnym zebraniu ostatnich wyznawców
jakiejś sprawy, wielkiej w swojej bezsilności. Spotykaliśmy tam zwykle tylko stare kobiety.
Pozbawiony wszelkiego patosu sposób, w jaki Heinrich Behlen odprawiał mszę, doskonale pasował
do ciemnego, brzydkiego wnętrza. Raz nawet zastąpiłem nieobecnego ministranta pod koniec
mszy, kiedy trzeba było przenieść Ewangelię z prawej strony ołtarza na lewą. Po prostu
zauważyłem, że Heinrich nagle stracił pewność siebie, wypadł z rytmu, więc podbiegłem, wziąłem
księgę z prawej strony ołtarza, przyklęknąłem na środku i przeniosłem ją na lewą stronę. Wydawało
mi się, że byłoby nieuprzejmością z mojej strony, gdybym nie pomógł Heinrichowi w tej kłopotliwej
sytuacji. Maria zaczerwieniła się po uszy, Heinrich uśmiechał się. Znaliśmy się od dawna, w
internacie pełnił funkcję kapitana drużyny piłki nożnej, był starszy ode mnie. Zwykle po mszy
czekaliśmy na niego przed drzwiami do zakrystii. Zapraszał nas na śniadanie, kupował w sklepiku
na kredyt jajka, szynkę, kawę i papierosy, i cieszył się jak dziecko, jeśli jego gospodyni była akurat
chora.
Myślałem o tych wszystkich, którzy nam wtedy pomagali, podczas gdy moja rodzina siedziała
na swoich zasranych milionach, „wyrzekła się mnie i upajała się swoimi „moralnymi względami”.
Ojciec wciąż jeszcze chodził za fotelem tam i z powrotem i poruszał wargami, rachując w myśli.
Byłem już bliski oświadczenia mu, że rezygnuję z jego pieniędzy, ale zdawało mi się, że jednak mam
prawo dostać coś od niego, i nie chciałem pozwolić sobie z jedną marką w kieszeni na heroizm,
którego później bym żałował. Rzeczywiście potrzebowałem pieniędzy, potrzebowałem ich pilnie, a
on, odkąd odszedłem z domu, nie dał mi ani feniga, Leon oddawał nam całe swoje kieszonkowe,
Anna przysyłała od czasu do czasu własnoręcznie upieczony biały chleb, a później nawet dziadek
dawał nam niekiedy pieniądze, czeki rozrachunkowe na piętnaście lub dwadzieścia marek i raz, z
powodu, którego nigdy nie dociekłem, na dwadzieścia dwie marki. Za każdym razem mieliśmy z
tymi czekami potworne kłopoty: nasza gospodyni nie miała konta bankowego, Heinrich także nie,
w dodatku wiedział o czekach rozrachunkowych akurat tyle samo co my. Pierwszy czek przelał po
prostu na rachunek funduszu dobroczynności swojej parafii, potem zasięgnął w kasie oszczędności
informacji co do celu i sposobu operowania czekami rozrachunkowymi, poszedł do proboszcza i
poprosił go o czek gotówkowy na piętnaście marek - ale proboszcza o mało szlag nie trafił.
Oświadczył Heinrichowi, że nie może mu wystawić czeku gotówkowego, ponieważ musiałby przy
tym podać cel wypłaty; takie fundusze na cele dobroczynne to bardzo delikatna sprawa, podlega
ścisłej kontroli, i jeżeliby napisał: „Czek wystawiony grzecznościowo dla wikarego Behlena,
równowartość czeku rozrachunkowego prywatnego wystawcy”, naraziłby się na nieprzyjemność, bo
ostatecznie działalność dobroczynna parafii nie może obejmować obrotu czekami rozrachunko-
wymi „niewyraźnego pochodzenia”. Może przyjąć czek rozrachunkowy tylko jako ofiarę na
określony cel, jako bezpośrednią zapomogę od Schniera dla Schniera, i wypłacić mi równowartość
jako zapomogę z funduszu na cele dobroczynne. To byłoby jeszcze możliwe, ale też niezupełnie w
porządku. W rezultacie dopiero po dziesięciu dniach dostaliśmy te piętnaście marek do ręki, bo
Heinrich miał oczywiście jeszcze tysiąc innych spraw na głowie i nie mógł zajmować się wyłącznie
realizacją mojego czeku rozrachunkowego. Potem, za każdym razem kiedy dostawałem od dziadka
czek rozrachunkowy, ogarniało mnie przerażenie. Była to jakaś szatańska sztuczka, niby pieniądze,
a jednak nie pieniądze, i zawsze nie to, czegośmy naprawdę potrzebowali: nie gotówka. W końcu
Heinrich otworzył sobie konto w banku, żeby móc nam wystawiać czeki gotówkowe za czeki
rozrachunkowe, ale często wyjeżdżał na trzy czy cztery dni, raz nawet był na trzytygodniowym
urlopie, właśnie kiedy wpłynął ten czek na dwadzieścia dwie marki. Wreszcie odszukałem w Kolonii
mego jedynego przyjaciela z czasów szkolnych, Edgara Wienekena, który zajmował jakieś
stanowisko - zdaje mi się, że referenta do spraw kulturalnych - w SPD. Znalazłem jego nazwisko w
książce telefonicznej, ale nie miałem dwóch dziesięciofenigówek, żeby do niego zatelefonować, więc
poszedłem na piechotę z Kolonii-Ehrenfeld do Kolonii-Kalk; nie zastałem Wienekena, czekałem do
ósmej wieczór przed domem, bo gospodyni nie chciała mnie wpuścić do jego pokoju. Mieszkał w
pobliżu bardzo dużego i bardzo ciemnego kościoła przy ulicy Engelsa (do dziś nie wiem, czy czuł się
do tego zobowiązany, dlatego że należał do SPD). Byłem zupełnie wykończony, śmiertelnie
zmęczony, głodny, nie miałem nawet papierosów i wiedziałem, że Maria siedzi w domu i niepokoi
się. A Kolonia-Kalk, ulica Engelsa i pobliska fabryka chemiczna nie są podnoszącym na duchu
widokiem dla melancholika. W końcu wszedłem do jakiejś piekarni i poprosiłem kobietę stojącą za
kontuarem, żeby mi ofiarowała bułkę. Była to młoda kobieta, ale bardzo wyniszczona. Poczekałem,
aż w sklepie zrobiło się na chwilę pusto, wszedłem szybko i nie powiedziawszy „dobry wieczór”
poprosiłem: „Niech pani mi ofiaruje jedną bułkę”. Bałem się, że ktoś zaraz wejdzie. Kobieta
przyjrzała mi się, jej wąskie, zaciśnięte wargi najpierw zwęziły się jeszcze, potem zaokrągliły się i
zrobiły się pełniejsze, nic nie mówiąc włożyła do torebki trzy bułki i kawałek placka i podała mi ją.
Zdaje mi się, że nawet jej nie podziękowałem, tylko chwyciłem torebkę i prędko wyszedłem.
Usiadłem na progu domu, w którym mieszkał Edgar, zjadłem bułki i ciasto i co jakiś czas
sprawdzałem, czy mam w kieszeni czek rozrachunkowy na dwadzieścia dwie marki. Dwadzieścia
dwie - była to dziwna suma, zastanawiałem się, dlaczego właśnie tyle, może była to pozostałość z
jakiegoś konta, może dowcip dziadka, najprawdopodobniej zaś po prostu przypadek, niemniej
dziwne były wypisane na czeku zarówno cyfra 22, jak i słowa „dwadzieścia dwie”, i dziadek musiał
przecież mieć coś przy tym na myśli. Nigdy się tego nie dowiedziałem. Potem stwierdziłem, że
czekałem w Kalk na Engelsstrasse przed domem Edgara tylko półtorej godziny. Wydawało mi się to
wypełnioną smutkiem wiecznością: ciemne fasady domów, opary unoszące się nad fabryką
chemiczną. Edgar ucieszył się na mój widok. Był rozpromieniony, klepał mnie po ramieniu,
zaprowadził do swego pokoju, w którym na ścianie wisiała duża fotografia Brechta, pod nią gitara i
dużo książek w kieszonkowym wydaniu stało na własnoręcznie skleconej półce. Słyszałem, jak w
głębi mieszkania Edgar robi gospodyni wyrzuty, że nie wpuściła mnie do pokoju, potem wrócił
niosąc wódkę. Opowiedział mi rozpromieniony, że właśnie wygrał w komisji teatralnej sprawę z
tymi „nieszczęsnymi idiotami” z CDU, i zażądał, żebym mu opowiedział o wszystkim, co się ze mną
działo od naszego ostatniego spotkania. Za czasów chłopięcych długie lata bawiliśmy się razem.
Jego ojciec był kąpielowym, a potem zarządcą na terenach sportowych położonych niedaleko od
naszego domu. Poprosiłem Edgara, aby mi oszczędził szczegółowego sprawozdania, w paru słowach
wyjaśniłem mu swoją sytuację i spytałem, czy zechce zamienić mój czek na gotówkę. Był dla mnie
okropnie miły, od razu dał mi trzydzieści marek i nie chciał przyjąć czeku, ale ubłagałem go, żeby to
zrobił. Zdaje mi się, że byłem przy tym bliski płaczu. Edgar przyjął w końcu czek, ale był troszkę
urażony. Zaprosiłem go, żeby nas kiedy odwiedził i popatrzył na mój trening. Odprowadził mnie
jeszcze do przystanku tramwajowego przed urzędem pocztowym w Kalk, ale kiedy po drugiej
stronie placu zobaczyłem wolną taksówkę, pobiegłem do niej, wsiadłem i dostrzegłem jeszcze tylko
zdumioną, obrażoną, bladą, dużą twarz Edgara. Pierwszy raz pozwoliłem sobie na wzięcie taksówki
i na pewno nikt tak jak ja nie zasłużył sobie na nią tego wieczora. Nie mógłbym znieść godzinnej
podróży tramwajem przez całą Kolonię i czekania jeszcze o godzinę dłużej na zobaczenie się z
Marią. Kurs kosztował prawie osiem marek. Dałem kierowcy jeszcze pięćdziesiąt fenigów napiwku i
wbiegłem po schodach w naszym pensjonacie. Maria z płaczem rzuciła mi się na szyję i ja także
płakałem. Oboje tak bardzo baliśmy się, byliśmy przez taką wieczność rozłączeni, zbyt wiele w nas
było goryczy, żebyśmy się mogli całować, szeptaliśmy tylko do siebie, że nigdy, nigdy, nigdy już się
nie rozstaniemy, „aż śmierć nas rozdzieli”, dodała szeptem Maria. Potem „wyszykowała się”, jak to
nazywała, umalowała się, pociągnęła wargi pomadką i poszliśmy do jednej z knajp na Venloer
Strasse, gdzie zjedliśmy po dwie porcje gulaszu i kupiliśmy butelkę czerwonego wina, którą
zabraliśmy do domu.
Edgar nigdy mi zupełnie nie wybaczył tej jazdy taksówką. Widywaliśmy się potem dość często,
nawet jeszcze raz dał mi pieniądze, kiedy Maria miała poronienie. Nie wspomniał też nigdy o
tamtej taksówce, ale pozostała w nim jakaś nieufność do mnie, która trwa do dziś.
- O mój Boże - powiedział nagle ojciec w zupełnie innej, nie znanej mi tonacji - mówże głośno i
wyraźnie i otwórz oczy. Nie dam się już nabrać na twoje sztuczki.
Otworzyłem oczy i spojrzałem na niego. Był zły.
- Czy ja coś mówiłem?
- Tak, mruczałeś pod nosem, ale zrozumiałem tylko ciągle powtarzane słowa: „sześć milionów”.
- Są to właśnie jedyne słowa, które możesz i powinieneś zrozumieć.
- Zrozumiałem jeszcze: „czek rozrachunkowy”.
- Tak, tak - powiedziałem - usiądź z powrotem i powiedz, jaką sumę miałeś na myśli mówiąc o
miesięcznej pomocy na okres roku.
Podszedłem do niego, delikatnie chwyciłem go za ramiona i zmusiłem, żeby usiadł na fotelu.
Natychmiast zerwał się z niego i staliśmy bardzo blisko naprzeciw siebie.
- Rozważyłem całą tę sprawę - zaczął cichym głosem. - Jeżeli odrzucasz moją propozycję
solidnej, kontrolowanej przeze mnie nauki i chcesz tutaj pracować... powinno ci wystarczyć - myślę,
że powinno ci wystarczyć dwieście marek miesięcznie. - Byłem pewny, że zamierzał powiedzieć
dwieście pięćdziesiąt albo trzysta, ale w ostatniej chwili obniżył tę sumę do dwustu. Zdaje się
jednak, że zląkł się mojego wyrazu twarzy, i powiedział z pośpiechem nie pasującym do jego
wytworności: - Genneholm wyjaśnił mi, że asceza jest podstawą pantomimy.
Milczałem. Patrzyłem na niego „pustym wzrokiem” jak marionetka Kleista. Nie byłem nawet
wściekły, tylko zdziwiony, tak że to, czego nauczyłem się z wielkim trudem, patrzenie całkowicie
pustym wzrokiem, stało się w tej chwili moim zupełnie naturalnym wyrazem twarzy. Ojciec
zdenerwował się, krople potu wystąpiły mu nad górną wargą. Wciąż jeszcze nie odczuwałem
wściekłości, rozgoryczenia ani nienawiści; z wolna mój pusty wzrok zaczął się wypełniać litością.
- Kochany papo - zacząłem cicho - dwieście marek to wcale nie tak mało, jak chyba myślisz. To
całkiem ładna sumka i nie chcę się z tobą o nią spierać, ale czy wiesz przynajmniej, że asceza to
kosztowna przyjemność, w każdym razie taka asceza, jaką ma na myśli Genneholm; ma on
mianowicie na myśli nie ascezę, tylko dietę, dużo chudego mięsa i sałaty. Najtańszą formą ascezy
jest głód, ale głodny klown - no cóż, zawsze jeszcze lepiej, kiedy jest głodny niż pijany. - Cofnąłem
się o krok, nieprzyjemnie mi było stać tak blisko niego, że mogłem dojrzeć coraz większe krople
potu nad jego górną wargą. - Słuchaj - powiedziałem - rozmawiajmy, jak przystoi dżentelmenom,
nie o pieniądzach, tylko o czym innym.
- Ależ ja ci naprawdę chcę pomóc - powiedział z rozpaczą. - Dam ci trzysta marek.
- Nie chcę już słyszeć o pieniądzach - odpowiedziałem. - Pragnę ci tylko opowiedzieć, jakie było
najbardziej zdumiewające doświadczenie wyniesione z naszego dzieciństwa.
- No, jakie? - spytał patrząc na mnie tak, jakby wyczekiwał wyroku śmierci. Pomyślał pewnie,
że zacznę mówić o jego kochance, dla której zbudował willę w Godesbergu.
- Spokojnie, spokojnie, zdziwisz się, jak ci powiem. Otóż najbardziej zdumiewającym
doświadczeniem wyniesionym z naszego dzieciństwa była świadomość, że w domu nie
dostawaliśmy nigdy dosyć żarcia.
Ojciec drgnął na dźwięk słowa „żarcie”, przełknął ślinę, roześmiał się mrukliwie i spytał:
- Chcesz przez to powiedzieć, że nigdy nie byliście syci?
- Właśnie to chcę powiedzieć - odparłem spokojnie. - Nigdy nie byliśmy naprawdę syci, w
każdym razie nie w domu. Do dziś nie wiem, czy było tak ze skąpstwa, czy też dla zasady, wolałbym
wiedzieć, że ze skąpstwa - ale czy ty wiesz właściwie, co odczuwa dziecko, które całe popołudnie
jeździło na rowerze, grało w piłkę nożną, pływało po Renie?
- Myślę, że dobry apetyt - odparł chłodno.
- Nie - zaprzeczyłem. - Głód. Do cholery, jako dzieci wiedzieliśmy tylko, że jesteśmy bogaci,
bardzo bogaci, ale nie mieliśmy z tych pieniędzy nic, nie mieliśmy nawet dosyć do jedzenia.
- Czy wam kiedykolwiek czegoś brakowało?
- Owszem, mówię ci przecież: brakowało nam jedzenia - a poza tym kieszonkowego. Wiesz,
czego zawsze chciałem się najeść będąc dzieckiem?
- O Boże, czego? - spytał z lękiem.
- Kartofli - powiedziałem. - Ale matka już wtedy miała bzika na punkcie odchudzania się -
wiesz przecież, że zawsze wyprzedzała modne prądy i stale roiło się u nas od jakichś głupich gaduł,
propagujących każdy inną teorię dietetyki; niestety w żadnej z nich kartofle nie odgrywały roli
pozytywnej. Służące gotowały je sobie czasem, kiedy was nie było w domu - kartofle w łupinach z
masłem, solą i cebulą, nieraz budziły nas, wolno nam było zejść w pidżamach do kuchni i pod
warunkiem zachowania tajemnicy napchać się kartoflami do syta. Przeważnie w piątki chodziliśmy
do Wienekenów, tam zawsze była sałatka z kartofli i pani Wieneken nakładała nam szczególnie
kopiaste talerze. Poza tym w domu było zawsze za mało chleba w koszyczku, ten koszyczek był u
nas cholernie skąpą instytucją, podawano w nim na stół trochę żytnich sucharów, czasem parę
kromek chleba, „ze względów zdrowotnych” prawie suchego. Kiedy przychodziłem do Wienekenów
i Edgar właśnie przynosił chleb, jego matka przyciskała bochenek do piersi lewą ręką, a prawą
krajała grube, świeże kromki; chwytaliśmy je w mig i smarowaliśmy musem jabłkowym.
Ojciec słabo pokiwał głową, podałem mu papierosy, potem ogień. Żal mi go było. Ciężko musi
być ojcu, który pierwszy raz naprawdę rozmawia z synem, kiedy ten ma już prawie dwadzieścia
osiem lat.
- Było jeszcze mnóstwo innych rzeczy - ciągnąłem - na przykład lukrecja, balony. Matka
uważała, że kupowanie balonów jest rozrzutnością - ale naszej rozrzutności nigdy nie wystarczyłoby
na puszczenie w niebo wszystkich waszych zasranych milionów w postaci baloników. Albo te tanie
karmelki, co do których matka wyznawała szczególnie odstraszające teorie, dowodząc, że to okro-
pna, okropna trucizna. Ale nie kupowała nam broń Boże lepszych, nie trujących cukierków, nie
kupowała żadnych. W internacie wszyscy dziwili się - kończyłem ciszej - że ja jeden nigdy nie
narzekałem na jedzenie, wszystko zmiatałem i uważałem, że jest pyszne.
- No, widzisz - powiedział słabym głosem ojciec - miało to przynajmniej jakąś dobrą stronę. - W
jego słowach nie było głębokiego przekonania ani zadowolenia.
- Och, doskonale zdaję sobie sprawę z teoretycznej wartości takiego wychowania -
powiedziałem - ale wszystko to było właśnie tylko teorią, pedagogiką, psychologią, chemią - i
dotkliwą przykrością. Zawsze wiedziałem, kiedy Wienekenowie dostawali pieniądze: w piątki; także
u Schniewindów i Hollerathów można było poznać pierwszego i piętnastego każdego miesiąca, że
mają gotówkę - zawsze wtedy było coś dodatkowego, dla każdego szczególnie gruby plasterek
kiełbasy albo kawałek ciasta, a pani Wieneken chodziła w piątek rano do fryzjera, bo wczesnym
wieczorem... no, ty nazwałbyś to składaniem ofiary bogini Wenus.
- Co? - zawołał ojciec. - Nie chcesz chyba powiedzieć... - Zaczerwieniony przyglądał mi się
kręcąc głową.
- Owszem, właśnie to chcę powiedzieć. W piątek wieczorem wysyłali dzieci do kina... Przedtem
jeszcze wolno im było pójść na lody, tak że co najmniej trzy i pół godziny spędzały poza domem,
kiedy matka wracała od fryzjera, a ojciec z tygodniową wypłatą. Wiesz przecież, że mieszkania
robotnicze nie są duże.
- Chcesz powiedzieć, że wiedzieliście, dlaczego wysyłano dzieci do kina?
- Oczywiście nie tak dokładnie - odparłem - i właściwie zrozumiałem wszystko dopiero później,
kiedy zastanawiałem się nad tym - i dopiero znacznie później stało się dla mnie jasne, dlaczego pani
Wieneken była zawsze tak wzruszająco zarumieniona, kiedy wracaliśmy z kina i zabieraliśmy się do
sałatki z kartofli. Później, kiedy Wieneken został zarządzającym, było już inaczej - wtedy pewno
więcej przebywał w domu. Będąc chłopcem zauważyłem tylko, że pani Wieneken czuła się w takich
razach trochę nieswojo, i dopiero później zrozumiałem dlaczego. Ale w mieszkaniu złożonym z
jednego dużego pokoju i kuchni, z trojgiem dzieci, nie mieli chyba żadnego wyboru.
Ojciec był wstrząśnięty, obawiałem się, że uznałby za niesmaczne, gdybyśmy powrócili teraz do
kwestii pieniędzy. Przeżywał nasze spotkanie jak sprawę tragiczną, zaczynał już jednak rozko-
szować się trochę tą tragedią na podłożu szlachetnego cierpienia, rozsmakował się w niej, tak że
później trudno by go było naprowadzić z powrotem na zaofiarowane mi trzysta marek miesięcznie.
Z pieniędzmi działo się podobnie jak z „cielesnym pożądaniem”. Nikt o nich nie mówił po prostu
ani nie myślał po prostu, sprawa ta była albo - jak się Maria wyraziła o cielesnym pożądaniu księży
-”wysublimowana”, albo uważana za coś ordynarnego, nigdy za to, czym była w danej chwili:
jedzeniem albo taksówką, paczką papierosów albo pokojem z łazienką.
Ojciec cierpiał, było to widoczne i wstrząsające. Odwrócił się do okna, wyciągnął chustkę z
kieszeni i otarł kilka łez. Nigdy jeszcze nie widziałem ojca płaczącego i używającego chustki zgodnie
z jej przeznaczeniem. Co rano miał przygotowane dwie czyste chustki i wieczorem wrzucał je do
kosza w swojej łazience, trochę zmięte, ale nigdy nie zbrudzone. Był czas, kiedy matka ze względów
oszczędnościowych, ponieważ trudno było o mydło do prania, prowadziła z nim długie dyskusje o
tym, czy nie mógłby zmieniać tych chustek przynajmniej co dwa lub trzy dni. „Nosisz je przecież
tylko w kieszeni, nigdy nie są naprawdę zbrudzone - a przecież istnieją obowiązki wobec
społeczeństwa”. Była to aluzja do akcji „Walka z marnotrawstwem” i „Trwonione grosze”. Ale ojciec
- ten jeden jedyny raz, odkąd sięgam pamięcią - przeciwstawił się temu energicznie i obstawał przy
swoich dwóch czystych chustkach, przygotowywanych dla niego co rano. Nigdy jeszcze nie
zauważyłem u niego najmniejszej kropelki ani pyłku, czegoś, co wymagałoby ich użycia. Teraz stał
przy oknie i ocierał nie tylko łzy, ale nawet coś tak ordynarnego jak pot, który mu wystąpił nad
górną wargą. Wyszedłem do kuchni, ponieważ wciąż jeszcze płakał, usłyszałem nawet parę lekkich
szlochów. Kiedy człowiek płacze, może znieść obecność mało kogo, i pomyślałem sobie, że rodzony
syn, którego się prawie nie zna, musi być najmniej pożądanym towarzystwem w takiej sytuacji. Ja
znałem tylko jednego człowieka, w obecności którego mogłem płakać - Marię; nie wiedziałem, czy
kochanka ojca była kobietą, w której obecności mógł płakać. Widziałem ją tylko raz, odniosłem
wtedy wrażenie, że jest miła, ładna i przyjemnie niemądra, ale dużo o niej słyszałem. Moi krewni
uważali, że jest chciwa, ale w naszej rodzinie za chciwego uchodził każdy, kto bezwstydnie pozwalał
sobie przypominać o tym, że człowiek musi niekiedy jeść, pić i kupować obuwie. Ktoś, kto by
twierdził, że papierosy, ciepła kąpiel, kwiaty czy alkohol są mu potrzebne do życia, miałby wszelkie
szanse przejścia do historii rodzinnej jako „rozrzutny szaleniec”. Wyobrażam sobie, że kochanka
jest bardzo kosztowną osobą: musi przecież kupować sobie pończochy, suknie, musi płacić
komorne i być zawsze w dobrym humorze, co jest możliwe tylko przy „całkowicie ustabilizowanej
sytuacji materialnej”, jak by to ojciec określił. Kiedy przychodził do niej z zabójczo nudnych
posiedzeń rady nadzorczej, musiała przecież mieć dobry humor, ładnie pachnieć, być przedtem u
fryzjera. Nie mogłem sobie wyobrazić, żeby miała być chciwa na pieniądze. Prawdopodobnie była
tylko kosztowna, co w naszej rodzinie znaczyło to samo, co chciwa na pieniądze. Kiedy ogrodnik
Henkels, który czasem pomagał dawnemu stangretowi, nagle z zadziwiającą skromnością
napomknął, że według taryfy płaca pomocnika fizycznego „jest właściwie już od trzech lat wyższa”
niż ta, którą u nas pobiera, matka wygłosiła ostrym głosem dwugodzinną prelekcję na temat
„chciwości pewnych ludzi”. Raz dała listonoszowi dwadzieścia pięć fenigów jako napiwek noworo-
czny i nie posiadała się z oburzenia, kiedy nazajutrz rano znalazła w skrzynce do listów kopertę z
dwudziestoma pięcioma fenigami i kartkę listonosza następującej treści: „Nie mogę zdobyć się na
obrabowanie Szanownej Pani z tych pieniędzy”. Naturalnie matka znała osobiście jednego z
podsekretarzy stanu w Ministerstwie Poczty i natychmiast poskarżyła mu się na tego „chciwego,
aroganckiego” człowieka.
Prędko obszedłem w kuchni kałużę kawy, przez przedpokój dostałem się do łazienki,
wyciągnąłem korek zatykający odpływ w wannie i w tej chwili przyszło mi na myśl, że po raz
pierwszy od wielu lat podczas kąpieli nie prześpiewałem przynajmniej Litanii Loretańskiej.
Spłukując prysznicem resztki piany z opróżniającej się wanny, zaintonowałem po cichu „Tantum
ergo”. Spróbowałem także zanucić Litanię Loretańską, zawsze lubiłem tę żydowską dziewczynę
Miriam i czasem prawie w nią wierzyłem. Ale i Litania Loretańska nic nie pomagała, była chyba
jednak zbyt katolicka, a ja byłem wściekły na katolicyzm i katolików. Postanowiłem zatelefonować
do Heinricha Behlena i Karla Emondsa. Z Karlem Emondsem nie rozmawiałem od czasu okropnej
awantury, jaka wybuchła między nami przed dwoma laty, a listów nie pisaliśmy do siebie nigdy.
Postąpił wobec mnie podle z zupełnie głupiego powodu: wbiłem surowe jajko do mleka
przygotowywanego dla jego najmłodszego syna, rocznego Gregora, opiekując się nim, kiedy Karl i
Sabina poszli do kina, a Maria była na zebraniu Koła. Sabina powiedziała mi, żebym o dziesiątej
podgrzał mleko, nalał je do butelki i dał Gregorowi, a ponieważ wydawało mi się, że chłopczyk jest
blady i mizerny (nawet nie zapłakał, tylko kwilił cicho w sposób budzący litość), pomyślałem sobie,
że dodanie surowego jajka do mleka dobrze dziecku zrobi. Podczas kiedy mleko się grzało,
chodziłem po kuchni trzymając Gregora na rękach, przemawiałem do niego: „Oj, co też dostanie
nasz chłopczyk, dostanie jajeczko” i tak dalej, potem ubiłem jajko w mikserze i wrzuciłem je do
mleka. Pozostałe dzieci Karla mocno spały, nikt nam w kuchni nie przeszkadzał i kiedy dałem
butelkę dziecku, miałem wrażenie, że mleko z jajkiem bardzo mu smakuje. Uśmiechnął się i zaraz
potem usnął bez płaczu. Po powrocie z kina Karl zobaczył w kuchni skorupki jajka, wszedł do
pokoju, gdzie siedziałem z Sabiną, i powiedział: „Bardzo rozsądnie zrobiłeś, żeś sobie usmażył
jajko”. Wyjaśniłem mu, że nie usmażyłem dla siebie jajka, tylko dałem je Gregorowi, i natychmiast
rozpętała się burza, spadła na mnie lawina oskarżeń. Sabina dostała prawdziwego ataku histerii,
nazwała mnie mordercą, a Karl wrzeszczał: „Ty włóczęgo, ty dziwkarzu!” To mnie tak rozzłościło, że
nazwałem go „zakutą pałą”, chwyciłem płaszcz i wściekły wybiegłem od nich. Emonds krzyczał
jeszcze za mną z przedpokoju: „Ty łajdaku bez poczucia odpowiedzialności!”, a ja do niego ze
schodów: „Ty rozhisteryzowany kołtunie, ty dupo wołowa!” Naprawdę lubię dzieci i umiem się z
nimi obchodzić, szczególnie z niemowlętami, nie wyobrażałem sobie, żeby jajko mogło zaszkodzić
rocznemu dziecku, ale to, że Karl nazwał mnie „dziwkarzem”, dotknęło mnie bardziej niż
„morderca” Sabiny. Ostatecznie zdenerwowanej matce niejedno można puścić płazem i wybaczyć,
ale Karl dobrze wiedział, że nie jestem dziwkarzem. Stosunki między nami były w idiotyczny sposób
naprężone, ponieważ on w głębi duszy uznawał mój „swobodny sposób życia” za „wspaniały”, a
mnie w głębi duszy pociągało jego kołtuństwo. Nigdy nie zdołałem go przekonać, że mój tryb życia
jest niemal zabójczo regularny, że z pedanterią następują kolejno po sobie: podróż koleją, hotel,
trening, występ, gra w „człowieku-nie-irytuj-się” i picie piwa - i że jego życie pociąga mnie właśnie z
powodu tego kołtuństwa. Poza tym Emonds myślał oczywiście, jak wszyscy inni, że umyślnie nie
mamy dzieci, poronienia Marii wydawały mu się „podejrzane”; nie wiedział, jak bardzo chcieliśmy
mieć dzieci. Mimo wszystko wysłałem do niego telegram z prośbą, żeby zatelefonował, ale nie
zamierzałem go naciągnąć na pożyczkę. Mieli już czworo dzieci i ledwo wiązali koniec z końcem.
Jeszcze raz opłukałem wannę, po cichu przeszedłem do hallu i przez otwarte drzwi zajrzałem
do pokoju. Ojciec stał odwrócony twarzą do stołu i nie płakał już. Z zaczerwienionym nosem i wil-
gotnymi, pomarszczonymi policzkami wyglądał jak inni starcy, zziębnięty i zaskakująco nijaki,
niemal głupi. Nalałem mu odrobinę koniaku, podałem kieliszek. Wziął go i wypił. Zaskakująco
głupi wyraz twarzy nie znikł, a sposób, w jaki ojciec opróżnił kieliszek i wyciągnął go ku mnie w
milczeniu, z bezradnie błagalnym spojrzeniem, miał w sobie coś kretyńskiego, czego nigdy
dotychczas w ojcu nie zauważyłem. Wyglądał jak człowiek, którego nie interesuje już naprawdę nic
oprócz powieści kryminalnych, pewnej określonej marki wina i głupich kawałów. Zgniecioną,
wilgotną chustkę położył po prostu na stole, i to, jak na niego, niesłychane sprzeniewierzenie się
własnemu stylowi uznałem za wyraz przekory, przypominający krnąbrność dziecka, któremu już
tysiąc razy mówiono, że chustki do nosa nie kładzie się na stole. Nalałem mu jeszcze trochę
koniaku, wypił go i zrobił ruch, który mogłem zinterpretować jako: „Proszę cię, podaj mi płaszcz”.
Nie zareagowałem na to. Musiałem w jakiś sposób naprowadzić go z powrotem na sprawę
pieniędzy. Nie przyszło mi do głowy nic lepszego, jak wyjąć z kieszeni moją jedyną markę i zacząć
nią żonglować od niechcenia: stoczyła się po wyciągniętej w górę prawej ręce i wtoczyła z powrotem
w górę tą samą drogą. Jego rozbawienie na widok tej sztuczki było jakby trochę wymuszone.
Rzuciłem monetę wysoko w górę, niemal pod sufit, i chwyciłem ją w powietrzu - ale on powtórzył
tylko ów gest, mówiący: „Proszę cię, podaj mi płaszcz”. Jeszcze raz rzuciłem w górę pieniądz,
złapałem go na duży palec prawej nogi, i podniosłem ją prawie pod nos ojca, ale on zrobił jakiś
gniewny ruch i zdobył się tylko na opryskliwe: - Przestań! - Wzruszając ramionami poszedłem do
hallu, zdjąłem z wieszaka jego płaszcz i kapelusz. Ojciec znalazł się już przy mnie, pomogłem mu się
ubrać, podniosłem rękawiczki, które wypadły z kapelusza, i podałem mu je. Był już znowu bliski
płaczu i jakoś dziwnie poruszając nosem i ustami, powiedział cicho:
- Nie możesz mi powiedzieć nic miłego?
- Owszem - odparłem cicho - miło zrobiłeś, kładąc mi rękę na ramieniu, kiedy ci idioci
wydawali na mnie wyrok, a szczególnie miło, że uratowałeś pani Wieneken życie, kiedy ten
upośledzony na umyśle major chciał ją rozstrzelać.
- Ach - westchnął ojciec - już prawie zapomniałem o tym wszystkim.
- To właśnie bardzo miło, że zapomniałeś - ja nie zapomniałem.
Patrzył na mnie, błagając niemo, żebym nie wymówił imienia Henrietty, i nie wymówiłem go,
mimo że miałem zamiar spytać ojca, dlaczego nie był tak miły, żeby zakazać Henrietcie wzięcia
udziału w tej szkolnej wycieczce na pozycję artylerii przeciwlotniczej. Skinąłem głową, a on
zrozumiał, że nie wymówię imienia Henrietty. Na pewno siedząc na zebraniach rady nadzorczej
gryzmolił figurki na papierze, czasem pisał literę H, znowu H, czasem może całe imię: Henrietta.
Nie był winien, był tylko głupi, tak dalece, że odbierało to, a może właśnie nadawało tragizm tej
sprawie. Nie wiedziałem, jak jest naprawdę. Był taki delikatny, kruchy i srebrnowłosy, wyglądał tak
dobrotliwie i nie przysłał mi nawet jałmużny, kiedy byłem z Marią w Kolonii. Dzięki czemu ten miły
pan, mój ojciec, był takim twardym i silnym człowiekiem, dlaczego tyle mówił w telewizji o
obowiązkach wobec społeczeństwa, o świadomości państwowej, o Niemczech, nawet o
chrystianizmie, w który przecież nie wierzył - sam to wyznał, i to tak, że trzeba mu było uwierzyć.
To mogły być tylko pieniądze, nie te realne, za które można kupić mleka i pojechać taksówką,
utrzymywać kochankę i chodzić do kina - ale te abstrakcyjne. Bałem się go i on się mnie bał: obaj
wiedzieliśmy, że nie jesteśmy realistami i obaj pogardzaliśmy tymi, którzy mówili o „realnej
polityce”. Chodziło o coś więcej, o coś, czego te bałwany nigdy nie mogłyby pojąć. Czytałem w jego
oczach, że nie mógł dać swoich pieniędzy klownowi, który zrobiłby to przeciwieństwo, co z
pieniędzmi należało robić. Wiedziałem, że nawet gdyby mi dał milion, wydałbym wszystko, a
wydawanie pieniędzy było w przekonaniu ojca jednoznaczne z rozrzutnością.
Czekając w kuchni i w łazience, aż ojciec wypłacze się bez świadków, miałem nadzieję, że pod
wpływem tego wstrząsu ofiaruje mi jakąś poważną sumę bez stawiania swoich idiotycznych
warunków, ale teraz czytałem w jego oczach, że nie może tego zrobić. Nie był realistą, podobnie jak
ja i obaj wiedzieliśmy, że inni ludzie przy całej swojej trywialności byli tylko realistami, głupimi jak
kukiełki, które tysiąc razy dotykają swoich kołnierzy i nie mogą odkryć nitek, poruszających ich
kończynami.
Kiwnąłem jeszcze raz głową, żeby go całkowicie uspokoić: nie zamierzałem już mówić ani o
pieniądzach, ani o Henrietcie: ale myślałem o niej w sposób, który wydawał mi się niestosowny,
wyobrażałem ją sobie taką, jaką byłaby teraz: trzydziestoletnią kobietą, zapewne rozwiedzioną z
jakimś przemysłowcem. Nie mogłem wyobrazić sobie, żeby brała udział w tej szopce z flirtami,
przyjęciami i „trwaniem przy chrześcijaństwie”, żeby wysiadywała na zebraniach rozmaitych
komitetów i była „szczególnie uprzejma dla tych ludzi z SPD, inaczej gotowi by się nabawić jeszcze
gorszych kompleksów”. Mogłem ją sobie wyobrazić tylko zdesperowaną, robiącą coś, co realiści
uważaliby za snobizm, ponieważ brakowało im wyobraźni; na przykład wylewającą kieliszek cock-
tailu za kołnierz któremuś z niezliczonych posiadaczy tytułów prezesa albo umyślnie rozbijającą
swoim mercedesem samochód jakiegoś zgrzytającego zębami superoszusta. Cóż by innego mogła
robić, gdyby nie malowała albo nie wyrabiała na kole garncarskim glinianych maselniczek.
Wyczuwałaby przecież, tak samo jak ja, wszędzie, gdzie spotykałaby jakiekolwiek przejawy życia, tę
niewidoczną ścianę, za którą pieniądze przestawały być przeznaczone do wydawania, a stawały się
nietykalne i egzystowały wyłącznie jako cyfry przechowywane w tabernakulum.
Ustąpiłem ojcu z drogi. Zaczął się znowu pocić i żal mi go było. Prędko pobiegłem do pokoju,
przyniosłem leżącą na stole zabrudzoną chustkę do nosa i wetknąłem ją do kieszeni jego płaszcza.
Matka potrafiła być bardzo nieuprzejma, kiedy podczas comiesięcznego sprawdzania bielizny
stwierdzała brak jakiejś sztuki; oskarżyłaby służącą o kradzież lub o niedbalstwo.
- Zamówić ci taksówkę? - spytałem.
- Nie - odparł. - Pójdę kawałek na piechotę. Samochód czeka koło dworca.
Przeszedł obok mnie, otworzyłem drzwi, odprowadziłem go do windy i nacisnąłem guzik. Raz
jeszcze wyjąłem z kieszeni moją markę, położyłem ją na wyciągniętej dłoni i wpatrywałem się w nią.
Ojciec z odrazą odwrócił od niej wzrok i potrząsnął głową. Pomyślałem, że mógłby sięgnąć po
portfel i dać mi choć pięćdziesiąt albo sto marek. Jednakże ból, szlachetność i świadomość swojej
tragicznej sytuacji wyniosły go na taki poziom sublimacji, że sama myśl o pieniądzach była mu
wstrętna, a moje próby przypomnienia mu o nich wydawały mu się świętokradztwem.
Przytrzymałem otwarte drzwi windy, ojciec objął mnie, nagle zaczął pociągać nosem, zachichotał i
powiedział:
- Rzeczywiście pachniesz kawą - szkoda, chętnie byłbym ci zaparzył dobrej kawy, wiesz, ja to
naprawdę umiem.
Wypuścił mnie z objęć, wszedł do windy, zanim ruszyła, zobaczyłem, jak wewnątrz z chytrym
uśmiechem przyciska guzik. Stałem na schodach obserwując, jak zapalają się kolejno cyfry: cztery,
trzy, dwa, jeden - potem czerwone światełko zgasło.
16.
Kiedy wróciłem do mieszkania i zamknąłem drzwi, poczułem się głupio. Powinienem był
przyjąć jego propozycję zaparzenia kawy i zatrzymać go na trochę dłużej. W decydującym
momencie, kiedy podałby kawę i zadowolony ze swego osiągnięcia zabierał się do nalania jej,
powinienem był powiedzieć: „Dawaj pieniądze!” albo: „Pieniądze, ale już!” W decydującym
momencie zawsze postępuje się prymitywnie, po barbarzyńsku. Mówi się na przykład: „Wy
dostaniecie połowę i my połowę - i proszę bardzo, chcecie dwie trzecie tamtego czy tylko połowę?
Wy dostaniecie cztery teki ministerialne, a my koncern Huckepack”. Byłem głupcem, poddając się
własnemu nastrojowi i nastrojowi ojca, zamiast od razu sięgnąć po jego portfel. Powinienem był po
prostu zacząć od pieniędzy, mówić z nim o nich, o martwych, abstrakcyjnych, trzymanych na
łańcuchu pieniądzach, które dla wielu ludzi oznaczały śmierć albo życie. „Wiecznie tylko
pieniądze!” - ten okrzyk zgrozy wydawała moja matka przy każdej okazji, nawet wtedy, kiedy
prosiliśmy ją o trzydzieści fenigów na zeszyt. Wieczne pieniądze. Wieczna miłość.
Poszedłem do kuchni, ukrajałem kromkę chleba, posmarowałem ją masłem, wróciłem do
pokoju i nakręciłem numer Belli Brosen. Miałem nadzieję, że ojciec w tym stanie - drżący ze
zdenerwowania - nie pójdzie do domu, tylko do kochanki. Bela Brosen wyglądała na kobietę, która
wpakuje go do łóżka, wsunie pod kołdrę termofor i przyniesie szklankę gorącego mleka z miodem.
Matka miała obrzydliwy zwyczaj mówienia o braniu się w garść i silnej woli, kiedy człowiek czuł się
podle, a od pewnego czasu uważała zimną wodę za „jedyny środek leczniczy”.
- Mówi Brosen - odezwała się Bela i ucieszyłem się, że nie roztacza żadnej woni. Miała cudowny
głos, alt, ciepły i miły.
Powiedziałem:
- Tu Schnier - Hans - pani mnie sobie przypomina?
- Pani sobie przypomina - powiedziała serdecznie. - i bardzo, bardzo panu współczuję. - Nie
wiedziałem, o czym właściwie mówi, dopiero jej dalsze słowa mi to wyjaśniły. - Niech pan pamięta -
ciągnęła - że wszyscy krytycy to głupi, zarozumiali egoiści.
Westchnąłem.
- Gdybym mógł w to uwierzyć - powiedziałem - byłoby mi lżej na duszy.
- Więc niech pan uwierzy, po prostu uwierzy. Nie wyobraża pan sobie, jak pomaga żelazna wola
uwierzenia w coś.
- A jeżeli mnie później któryś z nich pochwali, co wtedy?
- O! - zaśmiała się, ukręcając z tego „o” ładną koloraturę - wtedy pan po prostu uwierzy, że
krytyk przypadkiem raz miał napad szczerości i zapomniał o swoim egoizmie.
Roześmiałem się. Nie wiedziałem, czy mam do niej mówić „Bela” czy „pani”. Nie znaliśmy się
przecież osobiście i nie ma jeszcze podręcznika, w którym można by znaleźć wskazówkę, w jaki
sposób należy zwracać się do kochanki ojca. Zdecydowałem się w końcu na „panią Belę”, mimo że
ten pseudonim sceniczny wydawał mi się szczególnie kretyński.
- Pani Belu - powiedziałem - znalazłem się w paskudnej sytuacji. Ojciec był u mnie,
rozmawialiśmy o wszystkim po trochu i nie udało mi się już pomówić z nim o pieniądzach. -
Wiedziałem, że się zaczerwieniła, nie uważałem jej za pozbawioną skrupułów, w jej stosunku do
ojca było na pewno coś z „prawdziwej miłości” i „sprawy pieniężne” musiały być dla niej przykre. -
Pani Belu - powiedziałem - niech pani zapomni o wszystkim, co przyszło pani teraz do głowy. Niech
pani się nie wstydzi, chcę panią tylko prosić, żeby pani, jeśli ojciec zacznie coś mówić o mnie...
chodzi mi o to, czy pani mogłaby mu podsunąć myśl, że pilnie potrzebuję pieniędzy. Gotówki.
Natychmiast. Jestem kompletnym bankrutem. Słucha mnie pani?
- Słucham - odparła tak cicho, że się przestraszyłem. Potem usłyszałem, że głośno wciąga
powietrze nosem. - Pan na pewno uważa mnie za złą kobietę, Hans - powiedziała, nie ukrywając
już, że płacze - za kobietę sprzedajną, jakich jest tak wiele. Pan musi tak o mnie myśleć. O!
- Nic podobnego - zapewniłem ją. - Nigdy nie miałem o pani takiego pojęcia - naprawdę nigdy.
- Obawiałem się, że zacznie mówić o swojej duszy i o duszy mego ojca, sądząc po jej gwałtownym
szlochaniu była dość sentymentalna, nie mogłem wykluczyć, że wspomni nawet o Marii. -
Doprawdy - ciągnąłem bez wielkiego przekonania, bo wydało mi się trochę podejrzane, że
próbowała wzbudzić we mnie taką pogardę dla istot sprzedajnych - doprawdy, zawsze uważałem
panią za kobietę szlachetną i nigdy nie myślałem o pani źle. - To było zgodne z prawdą. - Poza tym -
miałem wielką ochotę jeszcze raz powiedzieć do niej „pani Belu”, ale to szkaradnie imię nie przeszło
mi przez usta - poza tym mam prawie trzydzieści lat. Słucha mnie pani?
- Tak - westchnęła, szlochając tam, w Godesbergu, tak jakby klęczała w konfesjonale.
- Niech pani tylko spróbuje mu wytłumaczyć, że potrzebuję pieniędzy.
- Wydaje mi się - powiedziała słabo - że nie powinnam rozmawiać z nim wprost o tej sprawie.
Rozumie pan, wszystko, co dotyczy jego rodziny, jest dla nas tabu. Ale myślę o innej drodze. -
Milczałem. Jej szlochanie przybrało znów łagodniejszą formę wciągania powietrza przez nos. - On
daje mi od czasu do czasu pieniądze dla kolegów potrzebujących pomocy - ciągnęła. - Zostawia mi
przy tym wolną rękę i - czy pan nie sądzi, że byłoby słuszne, abym tę skromną sumę przeznaczyła
dla pana, jako dla kolegi chwilowo potrzebującego pomocy?
- Istotnie, jestem kolegą potrzebującym pomocy, i to nie chwilowo, tylko co najmniej przez pół
roku. Ale niech mi pani powie, co pani rozumie przez „skromną sumę”?
Odkaszlnęła, wydała z siebie jeszcze jedno „o!”, tym razem nie koloraturowe, i powiedziała:
- Są to zwykle zapomogi w konkretnych wypadkach losowych, kiedy ktoś umiera, choruje albo
kobieta rodzi, więc, widzi pan, że nie jest to długotrwała pomoc, tylko tak zwana jednorazowa
zapomoga.
- W jakiej wysokości? - spytałem.
Nie odpowiedziała od razu i przez ten czas usiłowałem ją sobie wyobrazić. Widziałem ją tylko
raz, przed pięciu laty, kiedy Marii udało się zaciągnąć mnie na operę. Pani Brosen śpiewała partię
wiejskiej dziewczyny uwiedzionej przez hrabiego. Zdziwił mnie gust ojca. Była osobą średniego
wzrostu, dość tęga, o włosach blond i o przepisowo falującym biuście; stojąc przed wiejską chatą,
oparta o wóz, pod koniec z widłami do siana w rękach, ładnym, mocnym głosem dawała wyraz
swojemu zrozumiałemu wzruszeniu.
- Halo! - zawołałem - halo!
- O! - odpowiedziała i znowu udała jej się koloratura, choć tym razem nieco słabsza. - Pan pyta
tak prosto z mostu.
- Stosownie do mojej sytuacji - powiedziałem. Ogarnął mnie niepokój. Im dłużej milczała, tym
mniejsza musiała być suma, którą miała wymienić.
- No cóż - odezwała się wreszcie - zapomogi wahają się od dziesięciu do około trzydziestu
marek.
- A jeżeliby pani spotkała kolegę, który znalazł się w wyjątkowo ciężkim położeniu, powiedzmy
miał poważny wypadek i potrzebuje przez parę miesięcy po sto marek zapomogi?
- Mój drogi - odparła cicho - chyba pan nie spodziewa się po mnie krętactw?
- Nie. Naprawdę miałem wypadek i czy w końcu nie jesteśmy kolegami? Artystami?
- Spróbuję - powiedziała - ale nie wiem, czy da się na to nabrać.
- Co? - zawołałem.
- Nie wiem, czy uda mi się odmalować sytuację tak, żeby go to przekonało. Nie mam zbyt
bujnej fantazji.
Tego mogła już w ogóle nie mówić, zaczynałem uważać ją za najgłupszą kobietę, z jaką
kiedykolwiek miałem do czynienia.
- A gdyby tak pani spróbowała załatwić mi engagement w tutejszym teatrze? Oczywiście małe
rólki, umiem grać charakterystyczne role.
- Nie, nie, drogi Hansie - powiedziała. - Sama nie umiem sobie poradzić z tutejszymi intrygami.
- No dobrze - zakończyłem. - Chciałbym pani tylko jeszcze powiedzieć, że i małe sumy przyjmę
z wdzięcznością. Do widzenia i bardzo dziękuję.
Odłożyłem słuchawkę, zanim zdążyła jeszcze cokolwiek powiedzieć. Miałem niejasne uczucie,
że z tego źródła nigdy nic nie popłynie. Była za głupia. Ton, jakim powiedziała: „czy da się na to
nabrać”, obudził we mnie podejrzliwość. Nie było wykluczone, że te „zapomogi dla kolegów
potrzebujących pomocy” po prostu chowała do własnej kieszeni. Żal mi było ojca, życzyłem mu
ładnej i inteligentnej kochanki. Wciąż jeszcze żałowałem, że nie dałem mu szansy zaparzenia kawy.
Ta głupia zdzira pewno się uśmiecha i po kryjomu kręci głową jak niedoszła nauczycielka, kiedy
ojciec u niej w mieszkaniu idzie do kuchni zaparzyć kawę, a potem udaje, że jest rozanielona i
wychwala kawę, jakby chwaliła psa aportującego kamyk. Byłem wściekły, idąc od telefonu do okna;
otworzyłem je i wyjrzałem na ulicę. Bałem się, że kiedyś będę musiał skorzystać z oferty
Sommerwilda. Nagle wyjąłem z kieszeni moją markę, wyrzuciłem ją na ulicę i w tej samej chwili
zacząłem tego żałować. Patrzałem za nią, nie mogłem jej dojrzeć, zdawało mi się, że słyszałem, jak
upadła na dach przejeżdżającego tramwaju. Wziąłem ze stołu posmarowaną masłem kromkę
chleba i odgryzałem kęs po kęsie wyglądając na ulicę. Dochodziła ósma, byłem już prawie dwie
godziny w Bonn, rozmawiałem przez telefon z sześcioma tak zwanymi przyjaciółmi, rozmawiałem
także z matką i z ojcem, i nie miałem ani o jedną markę więcej niż po przyjeździe, przeciwnie,
miałem teraz o jedną markę mniej. Chętnie zbiegłbym na dół i poszukał mojej marki na ulicy, ale
minęła ósma i Leon mógł każdej chwili zadzwonić albo przyjść.
Marii dobrze się wiodło, była teraz w Rzymie, na łonie swego Kościoła, i zastanawiała się, jak
powinna się ubrać na audiencję u papieża. Züpfner postarał się dla niej zapewne o zdjęcie
Jacqueline Kennedy, musiał kupić hiszpańską mantylę i woalkę, bo przecież Maria była teraz czymś
w rodzaju „first lady” niemieckiego katolicyzmu. Postanowiłem pojechać do Rzymu i także poprosić
papieża o audiencję. I w nim było coś z mądrego, starego klowna, a ostatecznie postać arlekina
powstała w Bergamo; upewniłbym się jeszcze co do tego u Genneholma, który wie wszystko.
Wyjaśniłbym papieżowi, że moje małżeństwo z Marią rozbiło się właściwie z powodu ślubu
cywilnego i poprosiłbym go, żeby widział we mnie coś w rodzaju odpowiednika Henryka VIII na
opak: tamten był wierzącym poligamistą, ja zaś niewierzącym monogamistą. Opowiedziałbym mu
także, jak zarozumiali i podli są „czołowi” niemieccy katolicy, i przestrzegłbym go, żeby nie dał
sobie mydlić oczu. Pokazałbym mu kilka moich numerów, ładne, lekkie rzeczy, jak „Droga do
szkoły i z powrotem”, ale nie „Kardynała”; ten numer mógłby go dotknąć, bo przecież sam był
kiedyś kardynałem - a kogo jak kogo, ale jego nie chciałbym urazić.
Ciągle padam ofiarą własnej fantazji: tak dokładnie wyobrażałem sobie audiencję u papieża,
widziałem siebie na klęczkach, proszącego jako niewierzący o udzielenie mi błogosławieństwa,
widziałem szwajcarskich gwardzistów przy drzwiach i jakiegoś przychylnego, uśmiechającego się
tylko z lekkim zgorszeniem monsignore - że niemal uwierzyłem w bytność u papieża. Kusiłoby
mnie, żeby opowiedzieć Leonowi o audiencji u papieża. Bo w tej chwili byłem u papieża, widziałem
jego uśmiech, słyszałem jego ładny chłopski głos, opowiadałem mu, jak to miejscowy błazen z
Bergamo został arlekinem. Leon jest pod tym względem bardzo surowy, zawsze mnie nazywa
kłamcą. Zawsze wpada we wściekłość, kiedy spotkawszy go pytam: „Pamiętasz, jak przepiłowaliśmy
razem drewnianą belkę?” Krzyczy wtedy: „Ależ my nie przepiłowaliśmy razem belki!” I
rzeczywiście, w jakiś nieważny, głupi sposób ma rację. Leon miał wtedy sześć czy siedem lat, ja
osiem czy dziewięć, gdy pewnego dnia znalazł w stajni kawał drewna, jakiś ułamany pal; znalazł
także w szopie zardzewiałą piłę i prosił mnie, żebym razem z nim przepiłował ten pal. Zapytałem
go, po co mielibyśmy przepiłować ten głupi kawał drewna; Leon nie umiał mi podać powodów, po
prostu chciał piłować. Uważałem, że to nie ma najmniejszego sensu, i Leon płakał pół godziny. O
wiele później, dopiero w dziesięć lat później, kiedy na lekcji niemieckiego u ojca Wunibalda
mówiliśmy o Lessingu, nagle w środku wykładu, bez żadnego związku z tym tematem, przyszło mi
na myśl, o co chodziło Leonowi: po prostu chciał tylko piłować, właśnie w tej chwili, kiedy miał na
to ochotę, chciał ze mną coś przepiłować. Nagle zrozumiałem go i po dziesięciu latach przeżywałem
tak intensywnie jego radość, napięcie, podniecenie, wszystko, co go poruszało, że w środku wykładu
zacząłem wykonywać ruchy jak przy piłowaniu belki. Widziałem naprzeciw siebie radośnie
rozgorączkowaną chłopięcą twarz Leona, pchnąłem zardzewiałą piłę ku niemu, on pchnął ją ku
mnie - aż nagle ojciec Wunibald pociągnął mnie za włosy i „doprowadził do opamiętania”. Od tej
chwili stało się dla mnie prawdą, że piłowałem belkę z Leonem. On nie może tego pojąć, jest
realistą. Dziś już nie rozumie, że czasem człowiek musi zrobić natychmiast coś pozornie głupiego.
Nawet matka miewała czasem przelotne pragnienia: żeby pograć w karty przy zapalonym kominku,
własnoręcznie zaparzyć w kuchni suszony kwiat jabłoni. Z pewnością nagle ogarnia ją chęć, żeby
usiąść przy ładnym, wypolerowanym stole mahoniowym, zagrać w karty, stanowić szczęśliwą
rodzinę. Ale zawsze kiedy pragnęła czegoś takiego, nikt z nas nie miał na to najmniejszej ochoty.
Następowały sceny, poza nie zrozumianej matki, potem powoływanie się na nasz obowiązek
posłuszeństwa, na czwarte przykazanie. Wreszcie matka dochodziła do wniosku, że granie w karty z
dziećmi, które brałyby w tym udział tylko z obowiązku posłuszeństwa, byłoby wątpliwą
przyjemnością - i z płaczem szła do swojego pokoju. Czasem próbowała przekupstwa, obiecywała
nam coś „bardzo dobrego” do picia czy do jedzenia - znowu następował jeden z oblanych łzami
wieczorów, którymi matka nas tak hojnie raczyła. Nie wiedziała, że wszyscy broniliśmy się przed
tym z takim uporem, dlatego że w talii wciąż jeszcze była siódemka kierowa i że każda gra w karty
przypominała nam Henriettę, ale nikt jej tego nie powiedział. Później, kiedy myślałem o tych
nieudanych próbach matki urządzenia przy kominku zabawy w szczęśliwą rodzinę, w myślach sam
grałem z nią w karty, mimo że gra w karty we dwoje jest zawsze nudna. Rzeczywiście grałem z nią w
sześćdziesiąt sześć i w wojnę, piłem napar kwiatu jabłoni, nawet z dodatkiem miodu, matka
-żartobliwie grożąc palcem - dawała mi papierosa, gdzieś w głębi Leon grał swoje etiudy, a wszyscy
razem, nie wyłączając służby, wiedzieliśmy, że ojciec jest u „tej kobiety”. Maria musiała się w jakiś
sposób dowiedzieć o moim „zmyślaniu”, bo zawsze, kiedy jej coś opowiadałem, patrzyła na mnie z
powątpiewaniem, a tego chłopca w Osnabrück nawet rzeczywiście widziałem. Czasem także dzieje
się ze mną odwrotnie: to, co rzeczywiście było, wydaje mi się nierealne i nieprawdziwe. Jak na
przykład fakt, że wtedy przyjechałem z Kolonii do Bonn, żeby z dziewczętami z grupy Marii
rozmawiać o Matce Boskiej. To, co inni nazywają „nonfiction”, wydaje mi się bardzo fikcyjne.
Odwróciłem się od okna, wyrzekłem się nadziei na odzyskanie leżącej w błocie marki.
Poszedłem do kuchni, żeby wziąć jeszcze jedną kromkę chleba z masłem. Nie zostało mi już wiele
do jedzenia: puszka fasolki, puszka śliwek (nie lubię ich, ale Monika nie mogła o tym wiedzieć), pół
bochenka chleba, pół butelki mleka, około ćwierć funta kawy, pięć jajek, trzy plasterki słoniny i
tubka musztardy. W pudełku stojącym na stole w pokoju były jeszcze cztery papierosy. Czułem się
podle, straciłem nadzieję, że kiedykolwiek jeszcze będę mógł trenować. Kolano mi tak spuchło, że
nogawka spodni zaczynała mnie cisnąć, a ostry ból głowy stał się już niemal nieziemski: był
nieustannym, przenikliwym świdrowaniem; w mojej duszy panowała najgłębsza ciemność, poza
tym odczuwałem „cielesne pożądanie” - a Maria była w Rzymie. Potrzebowałem jej, jej skóry, jej
rąk na mojej piersi. Jak to kiedyś określił Sommerwild, mam „żywy i bezpośredni stosunek do
piękna ciała” i lubię mieć w pobliżu ładne kobiety, takie jak moja sąsiadka pani Grebsel, ale nie
odczuwam wobec nich „cielesnego pożądania” i większość kobiet czuje się tym urażona, mimo że
gdybym odczuwał pożądanie i chciał je zaspokoić, na pewno każda z nich wezwałaby policję. To
cielesne pożądanie jest skomplikowaną i ponurą historią, prawdopodobnie dla niemono-
gamicznych mężczyzn nieustanną torturą, u monogamicznych zaś, takich jak ja, powoduje ciągłą
nieuprzejmość; kobiety przeważnie są obrażone, jeśli nie odczuwają tego, co znają pod nazwą
erosa. Poczciwa, pobożna pani Blothert także była zawsze trochę urażona. Czasem nawet rozumiem
tych potworów, o których tyle piszą w gazetach, a kiedy wyobrażam sobie istnienie czegoś w
rodzaju „obowiązku małżeńskiego”, strach mnie przejmuje. W takich małżeństwach muszą się dziać
potworności, skoro kobieta jest do tej sprawy zobowiązana przez państwo i Kościół. Nie można
przecież narzucać nikomu miłosierdzia. Chciałbym porozmawiać z papieżem może i na ten temat.
Na pewno jest mylnie informowany. Posmarowałem masłem jeszcze jeden kawałek chleba,
poszedłem do hallu i wyjąłem z kieszeni płaszcza wieczorną gazetę, którą kupiłem w Kolonii.
Czasem gazeta mi pomaga: wywołuje we mnie uczucie pustki, tak jak telewizja. Przerzuciłem gazetę
czytając nagłówki, aż natrafiłem na notatkę, na której widok musiałem się roześmiać. Nadanie
Krzyża Zasługi doktorowi Herbertowi Kalickowi. To on właśnie zrobił na mnie doniesienie, że
szerzę defetyzm, i podczas rozprawy domagał się surowości, nieubłaganej surowości. On także
wpadł na genialny pomysł zmobilizowania domu sierot do ostatecznej walki. Wiedziałem, że został
jakąś ważną figurą. Gazeta podawała, że dostał to odznaczenie za „zasługi na polu krzewienia
demokratycznej myśli wśród młodzieży”.
Przed dwoma laty zaprosił mnie kiedyś, żeby się ze mną pogodzić. Miałem mu może wybaczyć,
że Georg, sierota, poniósł śmierć podczas ćwiczeń z „pięścią pancerną” albo że mnie,
dziesięcioletniego chłopca, oskarżył o defetyzm i domagał się dla mnie surowości, nieubłaganej
surowości? Maria była zdania, że nie można odrzucić zaproszenia do zgody, więc kupiliśmy kwiaty i
pojechaliśmy do Kalicka. Miał ładną willę już prawie w sercu Eifel, ładną żonę i to, co oboje z dumą
nazywali „jedno dzieci”. Jego żona ma ten typ urody, że nie wiadomo, czy to żywa kobieta, czy
nakręcana. Siedząc obok niej cały czas walczyłem z pokusą, żeby ją chwycić za ręce, za ramiona albo
za nogi i sprawdzić, czy na pewno nie jest lalką.
Jej udział w rozmowie ograniczał się do dwóch okrzyków: „Ach, jak to ładnie” i „ach, jak to
obrzydliwie”. Z początku wydawała mi się nudna, ale potem zaczęła mnie fascynować i
opowiadałem jej najrozmaitsze historie, na zasadzie wrzucania monety do automatu, tylko po to,
żeby się przekonać, jak będzie reagowała. Kiedy ją poinformowałem, że moja babka właśnie umarła
- co było nieprawdą, bo umarła już dwanaście lat temu - powiedziała: „Ach, jak to obrzydliwie”.
Uważam, że kiedy ktoś umiera, można powiedzieć dużo głupich rzeczy, ale nie „ach, jak to
obrzydliwie”. Potem opowiedziałem jej, że niejakiemu Humelohowi (w ogóle nie istniejącemu,
którego prędko wymyśliłem, żeby wrzucić do automatu coś pozytywnego) nadano doktorat honoris
causa; powiedziała: „Ach, jak to ładnie”. Kiedy jej zakomunikowałem, że mój brat, Leon, przeszedł
na katolicyzm, wahała się przez chwilę - i to wahanie wydało mi się niemal oznaką życia; spojrzała
na mnie wielkimi, pustymi oczami lalki, żeby wypenetrować, do której kategorii należy według
mnie to wydarzenie, wreszcie powiedziała: „Obrzydliwe, prawda?”; bądź co bądź udało mi się
skłonić ją do pewnej zmiany trybu. Zaproponowałem jej, żeby po prostu opuszczała oba „ach” i
mówiła tylko: „ładnie” i „obrzydliwie”; zachichotała, dołożyła mi na talerz szparagów i potem
dopiero powiedziała: „Ach, jak to ładnie”. W końcu poznaliśmy jeszcze tego wieczoru „jedno
dzieci”, pięcioletniego smyka, który mógłby, tak jak stał, występować w reklamach telewizyjnych.
Te cukierkowate maniery, dobranoc papo, dobranoc mamo, ukłon przed Marią, ukłon przede mną.
Dziwię się, że telewizyjny dział reklam jeszcze go nie odkrył. Później, kiedy piliśmy kawę i koniak
przy kominku, Herbert zaczął mówić o wielkich czasach, w jakich żyjemy. Potem przyniósł jeszcze
szampana i wpadł w patos. Prosił o przebaczenie, nawet ukląkł, aby mnie błagać o - jak to nazwał -
„świeckie rozgrzeszenie” - miałem ochotę po prostu dać mu kopniaka w tyłek, ale w końcu wziąłem
ze stołu nóż do sera i uroczyście pasowałem Herberta na demokratę. Jego żona wykrzyknęła: „Ach,
jak to ładnie!”, ja zaś, kiedy wzruszony Herbert z powrotem usiadł, wygłosiłem prelekcję na temat
żydowskich jankesów. Opowiedziałem, jak to długi czas myślano, że moje nazwisko, Schnier, ma
coś wspólnego z naciąganiem, ale później zostało dowiedzione, że należy je wyprowadzać nie od
słowa „schnorren” - naciągać, lecz od zawodu krawca, „Schneider, Schnieder”; że nie jestem ani
Żydem, ani jankesem, a jednak... I nagle dałem Herbertowi po gębie, bo przypomniało mi się, że
zmusił jednego z naszych kolegów, Götza Buchela, aby udowodnił swoje aryjskie pochodzenie, i
Götz miał ogromne trudności, ponieważ jego matka była Włoszką, urodzoną w jakiejś wiosce na
południu kraju, i okazało się, że zdobycie jakichkolwiek danych co do jej pochodzenia, choćby w
przybliżeniu przypominających dowód aryjskości, jest absolutnie niemożliwe; owa wioska bowiem,
w której urodziła się matka Götza, była już w tym czasie okupowana przez żydowskich jankesów.
Był to dla pani Buchel i Götza ciężki, niebezpieczny okres paru tygodni, dopóki nauczyciel Götza
nie wpadł na pomysł nakłonienia jednego ze specjalistów od kwestii rasowych na uniwersytecie w
Bonn do wydania opinii. Specjalista ten stwierdził, że Götz jest pochodzenia „czysto, absolutnie
czysto zachodnio-śródziemnomorskiego”, jednakże Herbert Kalick puścił w obieg bzdurne
oskarżenie, że wszyscy Włosi to zdrajcy, i Götz do końca wojny nie miał spokojnej chwili. To
właśnie przypomniało mi się podczas próby wygłoszenia prelekcji o żydowskich jankesach i po
prostu wyrżnąłem Herberta Kalicka w mordę, wrzuciłem kieliszek od szampana, a za nim nóż od
sera do kominka i wyciągnąłem Marię za rękę z domu Kalicków. Nie mogliśmy znaleźć taksówki i
musieliśmy spory kawał, aż do dworca autobusowego, iść na piechotę. Maria płakała i cały czas
powtarzała, że postąpiłem nie po chrześcijańsku i nie po ludzku, a ja jej odpowiadałem, że nie
jestem chrześcijaninem i że jeszcze nie wynaleziono dla mnie konfesjonału. Zapytała mnie także,
czy wątpię o przemianie Herberta w demokratę, a ja odpowiedziałem: „Nie, nie, wcale o tym nie
wątpię, przeciwnie, ale po prostu nie znoszę go i nigdy go nie będę znosił”.
Otworzyłem książkę telefoniczną i wyszukałem numer Kalicka. Byłem akurat w odpowiednim
humorze, żeby z nim porozmawiać przez telefon. Przypomniało mi się, że później spotkałem go
jeszcze na którejś herbatce u rodziców, że patrzył na mnie błagalnie i potrząsał głową, prowadząc
jednocześnie z pewnym rabinem rozmowę o „żydowskim intelekcie”. Żal mi było tego rabina. Był to
bardzo stary człowiek o siwej brodzie, niepokojąco dobrotliwy i beztroski. Oczywiście Herbert
opowiadał każdemu, kogo poznawał, że był nazistą i antysemitą, ale „historia otworzyła mu oczy”. A
przecież jeszcze w przeddzień wejścia Amerykanów do Bonn ćwiczył w naszym parku chłopców w
posługiwaniu się „pięścią pancerną” i przykazywał im: „Jak zobaczycie pierwszą żydowską świnię,
to bez namysłu zaprawcie ją tym żelastwem”. Na popołudniowych herbatkach u matki szczególnie
denerwowała mnie beztroska emigrantów, którzy powrócili do Niemiec. Byli oni tak wzruszeni całą
tą skruchą i trąbionym na wszystkie strony opowiadaniem się za demokracją, że wciąż się z kimś
bratali i ściskali. Nie rozumieli, że tajemnica tkwi w szczegółach. Dziecinnie łatwe jest deklarowanie
skruchy z powodu wielkich spraw: błędów politycznych, zdrady małżeńskiej, morderstwa,
antysemityzmu - ale kto przebacza jednostce, kto rozumie szczegóły? Jakim wzrokiem Bruhl i
Herbert Kalick spojrzeli na ojca, kiedy położył mi rękę na ramieniu, i jak to Herbert Kalick, nie
posiadając się z wściekłości, walił kostkami ręki w nasz stół, przyglądał mu się swoimi martwymi
oczami i powtarzał: „Surowość, nieubłagana surowość”'; albo tenże Kalick chwycił Götza Buchela za
kołnierz, wyciągnął go przed całą klasę mimo cichego protestu nauczyciela i wrzeszczał:
„Przyjrzyjcie mu się - może to nie Żyd?...” Za wiele momentów wryło mi się w pamięć, za wiele
szczegółów, drobiazgów - a oczy Herberta się nie zmieniły. Zląkłem się, kiedy zobaczyłem go
stojącego tam obok starego, nie bardzo mądrego rabina, który był nastrojony tak pojednawczo,
pozwolił, żeby mu Herbert przyniósł cocktail i zawracał mu głowę bzdurzeniem o żydowskim
intelekcie. Emigranci nie wiedzą również, że tylko niewielu nazistów było wysyłanych na front,
ginęli prawie wyłącznie ci inni, tacy jak Hubert Knieps, który mieszkał w domu sąsiadującym z
Wienekenami, i Günther Cremer, syn piekarza. Mimo że należeli do Hitlerjugend, wysyłano ich na
front, ponieważ „politycznie się nie wykazywali”, nie brali udziału w całym tym obrzydliwym
szpiclowaniu. Kalicka nigdy nie wysłano by na front, on wykazywał się, tak jak i dziś się wykazuje.
Jest urodzonym wykazywaczem. Ta sprawa wyglądała przecież zupełnie inaczej, niż ją sobie
wyobrażają emigranci. Oni mogą naturalnie myśleć tylko w kategoriach: winny, niewinny nazista,
nienazista.
Kreisleiter Kierenhahn na przykład przychodził czasem do sklepu ojca Marii, bez ceremonii
brał sobie paczkę papierosów z szuflady, nie dając za nie ani kartek, ani pieniędzy, zapalał
papierosa, siadał na kontuarze naprzeciw ojca Marii i mówił: „No, Martin, a może byśmy cię tak
wpakowali do przyjemnego, małego, nie najgorszego kaceciku?” A ojciec Marii odpowiadał: „Świnia
nigdy się nie zmieni, a ty zawsze byłeś świnią''. Znali się ze sobą od szóstego roku życia. Kierenhahn
wpadał w złość i mówił: „Martin, nie posuwaj się za daleko, nie przesadzaj”. A ojciec Marii na to:
„Posunę się jeszcze dalej: wynoś się stąd!” Kierenhahn wychodził ze słowami: „Już ja się postaram,
żebyś trafił nie do przyjemnego, tylko do najgorszego kacetu”. Ciągnęło się to dłuższy czas i ojca
Marii na pewno by w końcu zabrali, gdyby gauleiter nie trzymał nad nim „chroniącej dłoni” z
jakiegoś powodu, którego nigdy nie mogliśmy dociec. Oczywiście nie trzymał swojej chroniącej
dłoni nad wszystkimi, na przykład nad handlującym skórą Marxem i komunistą Krupem.
Zamordowano ich. A gauleiterowi powodzi się dziś zupełnie dobrze, ma przedsiębiorstwo
budowlane. Kiedyś spotkał Marię i powiedział jej, że „nie może się uskarżać”. Ojciec Marii mówił
mi nieraz: „Całą grozę nazizmu zrozumiesz dopiero, jeżeli uświadomisz sobie, że istotnie takiej
świni jak gauleiter zawdzięczam życie i jeszcze muszę poświadczać na piśmie, że mu je
zawdzięczam”.
Znalazłem tymczasem numer Kalicka, ale wahałem się z nakręceniem go. Przyszło mi na myśl,
że nazajutrz odbędzie się popołudniowa herbatka matki. Mógłbym tam pójść i przynajmniej za
pieniądze rodziców napchać kieszenie papierosami i solonymi migdałkami, wziąć ze sobą torbę na
oliwki i drugą na sernik, a potem z kapeluszem w ręku obejść gości, prosząc o datki dla
„potrzebującego pomocy członka rodziny”. Zrobiłem to już kiedyś mając piętnaście lat i zebrałem
prawie sto marek „na pewien specjalny cel”. Nie miałem nawet wyrzutów sumienia wydając te
pieniądze i gdybym nazajutrz zbierał datki na „potrzebującego pomocy członka rodziny”, to nawet
bym nie skłamał: rzeczywiście byłem potrzebującym pomocy członkiem rodziny. Potem mógłbym
jeszcze pójść do kuchni, wypłakać się na łonie Anny i zabrać ze sobą parę obrzynków kiełbasy.
Wszyscy zebrani u matki idioci orzekliby jednogłośnie, że był to wyśmienity żart, nawet matka
musiałaby z kwaśnym uśmiechem podtrzymać to twierdzenie - i nikt by nie wiedział, że cały
incydent był okrutną prawdą. Ci ludzie nic nie rozumieją. Wiedzą wprawdzie, że klown musi być
melancholijny, żeby być dobrym klownem, ale żadnemu z nich nie przychodzi do głowy, że ta
melancholia jest dla klowna śmiertelnie poważną sprawą. Na herbatce matki spotkałbym ich
wszystkich: Sommerwilda i Kalicka, liberałów i socjaldemokratów, sześć rozmaitych gatunków
prezesów, a nawet przeciwników bomby atomowej (matka była kiedyś przez trzy dni bojowniczką
przeciw bombie atomowej, kiedy jednak prezes czegoś tam wytłumaczył jej, że konsekwentna
polityka antyatomowa doprowadziłaby do gwałtownego spadku akcji, natychmiast - dosłownie
natychmiast - pobiegła do telefonu, połączyła się z komitetem i „zdystansowała” się od niego).
Dopiero na zakończenie, po obejściu już wszystkich z kapeluszem w ręku, publicznie
spoliczkowałbym Kalicka, zwymyślał Sommerwilda od obłudnych klechów, a przedstawiciela
Głównego Związku Świeckich Katolików oskarżył o stręczenie do nierządu i wiarołomstwa.
Cofnąłem palec z tarczy telefonu i nie zadzwoniłem do Kalicka. Chciałem go tylko zapytać, czy
zdołał już uporać się ze swoją przeszłością, czy ma w dalszym ciągu należyty stosunek do władzy i
czy mógłby mnie poinformować w sprawie żydowskiego intelektu. Kiedyś na jakiejś imprezie
Hitlerjugend Kalick wygłosił referat pod tytułem: „Machiavelli albo próba zdobycia należytego
stosunku do władzy”. Niewiele z tego zrozumiałem oprócz jego „otwartego, wyraźnie tu
zadeklarowanego opowiedzenia się za władzą”, ale z min innych przywódców Hitlerjugend mogłem
wyczytać, że nawet dla nich wnioski tego przemówienia szły za daleko. Kalick mówił zresztą nie tyle
o Machiavellim, ile o Kalicku i wyraz twarzy innych przywódców dowodził, że uważają to
przemówienie za publiczny bezwstyd. Istnieją przecież tacy ludzie, o których gazety piszą, że
obrażają poczucie wstydu. Kalick obrażał polityczne poczucie wstydu i występując publicznie,
pozostawiał za sobą obrażone poczucie wstydu.
Cieszyłem się na herbatkę matki. Wreszcie będę miał coś za pieniądze rodziców: oliwki, solone
migdały i papierosy- schowałbym też do kieszeni całe garści cygar i sprzedałbym je poniżej ceny.
Zerwałbym Kalickowi z piersi ordery i spoliczkowałbym go. W porównaniu z nim nawet matka
wydawała mi się ludzka. Kiedy ostatnim razem spotkałem Kalicka u rodziców w przedpokoju,
spojrzał na mnie ze smutkiem i powiedział: „Każdy człowiek ma przed sobą szansę, którą
chrześcijanie nazywają łaską”. Nic mu nie odpowiedziałem. Ostatecznie nie byłem chrześcijaninem.
Przypomniało mi się, że wtedy w swoim referacie mówił także o „erosie okrucieństwa” i o
„makiawelizmie seksualizmu”. Kiedy pomyślałem o seksualnym makiawelizmie, współczułem
sprzedajnym dziewczynom, do których chodził, tak jak współczułem żonom, mającym obowiązki
małżeńskie wobec jakichś potworów. Myślałem o niezliczonych ładnych, młodych dziewczętach,
których losem było robienie tej sprawy albo za pieniądze, z takimi typami jak Kalick, albo z mężem,
bez zapłaty i bez najmniejszej chęci.
18.
Zamiast numeru Kalicka nakręciłem numer tego „jak mu tam”, gdzie mieszka Leon. Kiedyś
musieli przecież skończyć kolację i pochłonąć swoją parującą od zmysłowości sałatę. Ucieszyłem
się, kiedy usłyszałem ten sam głos co przedtem. Mój rozmówca palił teraz cygaro i zapach kapusty
już trochę osłabł.
- Tu Schnier - powiedziałem. - Pan mnie sobie przypomina?
Roześmiał się.
- Oczywiście. Mam nadzieję, że pan nie wziął dosłownie tego, co powiedziałem, i nie spalił
swojego św. Augustyna.
- Owszem, spaliłem. Rozdarłem książkę i kartkę po kartce wrzuciłem do pieca.
Milczał chwilę.
- Pan żartuje - powiedział ochrypłym głosem.
- Nie - odparłem. - W takich sprawach jestem bardzo konsekwentny.
- Na miłość boską - zawołał - czy pan nie zrozumiał dialektyki mojej wypowiedzi?
- Nie - zapewniłem go. - Mam już taką prostolinijną, szczerą, nieskomplikowaną naturę. Co się
dzieje z moim bratem, kiedy ci panowie będą łaskawi zakończyć kolację?
- Właśnie podano deser - poinformował mnie. - Teraz już długo nie potrwa.
- A co im podano? - spytałem.
- Na deser?
- Tak.
- Właściwie nie wolno mi o tym mówić, ale panu powiem. Kompot ze śliwek z łyżką bitej
śmietany na wierzchu. Całkiem ładnie to wygląda. Lubi pan śliwki?
- Nie - odparłem. - Mam równie niewytłumaczalną, jak nie dającą się przezwyciężyć odrazę do
śliwek.
- Powinien pan przeczytać przyczynek do wyjaśnienia idiosynkrazji Hoberera. Ma to związek z
bardzo, bardzo wczesnymi przeżyciami - najczęściej jeszcze sprzed przyjścia na świat. Bardzo
interesujące. Hoberer zbadał osiemset przypadków. Pan jest melancholikiem?
- Skąd pan wie?
- Poznaję to po pańskim głosie. Powinien się pan pomodlić i wziąć kąpiel.
- Już się wykąpałem, a modlić się nie umiem.
- Bardzo żałuję - powiedział. - Ofiaruję panu nowego św. Augustyna. Albo Kierkegaarda.
- Jego mam jeszcze. Niech no pan powie, czy może pan przekazać coś jeszcze mojemu bratu?
- Bardzo chętnie.
- Niech pan mu powie, żeby mi przyniósł pieniądze. Ile tylko będzie mógł.
Usłyszałem niewyraźne mruczenie, potem słowa:
- Zanotowałem. Przynieść, ile będzie mógł, pieniędzy. Pan powinien naprawdę przeczytać św.
Bonawenturę. Wspaniały - i niech pan nie gardzi tak bardzo dziewiętnastym wiekiem. W pańskim
głosie słyszę pogardę dla dziewiętnastego wieku.
- Słusznie - powiedziałem. - Nienawidzę go.
- To błąd - stwierdził. - Nonsens. Nawet architektura nie była taka zła, jak ją okrzyczano. -
Roześmiał się. - Niech pan poczeka do końca dwudziestego wieku, zanim pan zacznie nienawidzić
dziewiętnasty. Czy pan nie ma nic przeciwko temu, żebym w trakcie naszej rozmowy zjadł deser?
- Śliwki? - spytałem.
- Nie - odparł i roześmiał się bez przekonania. - Wpadłem w niełaskę i nie dostaję wiktu
pensjonariuszy, tylko służby. Dziś jest budyń karmelowy. Mówiąc nawiasem - włożył już widocznie
do ust łyżkę budyniu, przełknął i chichocząc ciągnął: - mówiąc nawiasem mszczę się. Godzinami
rozmawiam przez telefon z dawnym konfratrem w Monachium, który był także uczniem Schelera.
Czasem łączę się z informacją o repertuarze kin w Hamburgu albo z zapowiedziami pogody w
Berlinie. Przez zemstę. Przy automatycznym systemie połączeń międzymiastowych to nie zwraca
uwagi.
Przełknął znowu łyżkę budyniu, zachichotał, ciągnął szeptem: - Kościół jest przecież bogaty,
obrzydliwie bogaty. Naprawdę cuchnie pieniędzmi - jak zwłoki bogacza. Zwłoki biedaków ładnie
pachną - wie pan o tym?
- Nie - powiedziałem. Czułem, jak mi ból głowy ustępuje, i zakreśliłem czerwonym kółkiem
numer tego „jak mu tam”.
- Pan jest niewierzący, prawda? Niech pan nie zaprzecza, poznaję po pana głosie, że jest pan
niewierzący. Prawda?
- Tak - odparłem.
- To nie szkodzi - powiedział. - Jest taki werset w Proroctwie Izajasza, cytowany nawet przez
św. Pawła w Liście do Rzymian: Niech pan uważa: „Ci, którym o Nim nie mówiono, zobaczą Go, i
ci, którzy o Nim nie słyszeli, poznają Go”. - Zachichotał złośliwie. - Zrozumiał pan?
- Zrozumiałem - powiedziałem słabo.
Usłyszałem jego głośne: - Dobry wieczór, panie dyrektorze, dobry wieczór. - Potem odłożył
słuchawkę. Kiedy mówił te słowa w jego głosie zabrzmiała złośliwa uniżoność.
Podszedłem do okna i spojrzałem na zegar na rogu ulicy. Było już prawie wpół do dziewiątej.
Moim zdaniem jedli bardzo długo. Chętnie porozmawiałbym z Leonem, ale teraz zależało mi już
tylko na pożyczeniu od niego pieniędzy. Stopniowo zacząłem zdawać sobie sprawę z powagi mojej
sytuacji. Czasami nie wiem, czy prawdą jest to, co przeżywam w sposób namacalnie realistyczny,
czy to, co naprawdę przeżywam. Te rzeczy mi się plączą. Nie mógłbym przysiąc, że widziałem tego
chłopca w Osnabrück, ale przysiągłbym, że piłowałem belkę z Leonem. Nie mógłbym także
przysiąc, że poszedłem na piechotę do Edgara Wielekena do Kalk, żeby wymienić na gotówkę czek
dziadka na dwadzieścia dwie marki. Szczegóły, które sobie przypominam, nie dają żadnej gwarancji
- zielona bluzka kobiety, która ofiarowała mi w piekarni bułki, albo dziurawe skarpetki młodego
robotnika, który mnie minął, kiedy siedziałem na progu czekając na powrót Edgara. Byłem
zupełnie pewny, że widziałem kropelki potu nad górną wargą Leona, kiedy piłowaliśmy drzewo.
Pamiętam także wszystkie szczegóły tej nocy, kiedy w Kolonii Maria miała pierwszy raz poronienie.
Dzięki Heinrichowi Behlenowi dostałem parę niewielkich występów dla młodzieży, po dwadzieścia
marek za wieczór. Maria zwykle chodziła ze mną, ale tego wieczora została w domu, bo źle się czuła.
Kiedy dość późno wróciłem do domu, z dziewiętnastoma markami czystego zarobku, zastałem
pusty pokój, a na nie posłanym łóżku pokrwawione prześcieradło. Na komodzie leżała kartka:
„Jestem w szpitalu. Nic poważnego. Heinrich wie, o co chodzi”. Natychmiast pognałem do
Heinricha, gdzie od jego mrukliwej gospodyni dowiedziałem się, w którym szpitalu jest Maria.
Pobiegłem tam, ale mnie nie wpuścili, musiałem odszukać w szpitalu Heinricha i poprosić go do
telefonu, dopiero wtedy odźwierna zakonnica mnie wpuściła. O wpół do dwunastej w nocy
znalazłem się wreszcie w pokoju Marii. Było już po wszystkim, leżała w łóżku blada, zapłakana,
siedząca obok niej zakonnica odmawiała różaniec. Zakonnica modliła się dalej spokojnie, kiedy ja
trzymałem rękę Marii, a Heinrich po cichu próbował wyjaśnić jej, co się dzieje z duszą istoty, której
nie mogła wydać na świat. Maria była głęboko przekonana, że dziecko - tak o nim mówiła - nigdy
nie dostanie się do nieba, ponieważ nie było ochrzczone. Twierdziła, że pozostanie na zawsze w
czyśćcu, i dopiero tej nocy dowiedziałem się, jakich okropności uczą katolików na lekcjach religii.
Heinrich był zupełnie bezradny wobec obaw Marii i właśnie tę jego bezradność odczułem jako
pociechę. Mówił o miłosierdziu boskim, „które jest zapewne większe niż w bardziej prawniczym
ujęciu tej sprawy przez teologów”. Zakonnica cały ten czas odmawiała różaniec. Maria, która w
sprawach religii jest bardzo uparta, ciągle pytała, gdzie przebiega przekątna między prawem i
miłosierdziem. Pamiętam to jej wyrażenie: przekątna. W końcu wyszedłem, wydawałem się sobie
wyrzutkiem, kimś całkiem zbędnym. Stanąłem na korytarzu przy oknie, paliłem, patrzyłem ponad
przeciwległym murem na cmentarzysko samochodów. Na murze rozlepione były plakaty wyborcze.
„Zaufaj SPD”, „Głosuj na CDU”. Widocznie zależało im na tym, żeby swą nieopisaną głupotą do
reszty przygnębić chorych, którzy z okien swoich pokoi mogli spoglądać na mur. „Zaufaj SPD” było
genialnym, niemal literackim osiągnięciem w porównaniu z tępotą hasła, wzywającego po prostu:
„Głosuj na CDU”. Była już druga w nocy i później sprzeczałem się z Marią, czy to, co wtedy
zobaczyłem, wydarzyło się rzeczywiście, czy też nie. Z lewej strony wyszedł jakiś włóczący się pies,
obwąchał latarnię, potem plakat SPD, potem plakat CDU, podniósł nogę i obsikał plakat CDU, po
czym wolno pobiegł na prawo, w zupełnie ciemną z tej strony ulicę. Maria, kiedyśmy później
rozmawiali o tej beznadziejnej nocy, zawsze kwestionowała tego psa, a jeżeli nawet robiła
ustępstwo co do jego „prawdziwości”, kwestionowała fakt obsikania przez niego plakatu CDU.
Mówiła, że jestem całkowicie pod wpływem jej ojca i, nie zdając sobie sprawy z kłamstwa czy
przeinaczania prawdy, stwierdziłbym, że pies „uświnił” plakat CDU, nawet gdyby to był w rzeczy-
wistości plakat SPD. Tymczasem jej ojciec gardził SPD o wiele bardziej niż CDU, a ja co widziałem,
to widziałem.
Dochodziła już piąta, kiedy odprowadzałem Heinricha do domu i kiedyśmy szli przez
Ehrenfeld, coraz to mruczał do mnie, wskazując drzwi domów: „Wszystko to moje owieczki,
wszystko moje owieczki”. Drzwi otworzyła jego jazgotliwa gospodyni o żółtawych nogach, ze złością
skrzecząc: „Cóż to znowu?” Poszedłem do domu i po kryjomu uprałem prześcieradło w łazience w
zimnej wodzie.
Ehrenfeld, pociągi załadowane węglem brunatnym, sznury do rozwieszania bielizny, zakaz
kąpania się i czasem nocą spadające z szelestem przed naszym oknem paczki śmieci, jak
przelatujące niewypały, których groźba rozwiewała się w chwili upadku z głuchym klaśnięciem,
przedłużana co najwyżej toczeniem się zgubionej skorupy jajka.
Heinrich miał przez nas znowu awanturę ze swoim proboszczem, ponieważ chciał dla nas
dostać pieniądze z funduszu na cele dobroczynne. Poszedłem wtedy jeszcze raz do Edgara
Wienekena, Leon przysłał nam swój zegarek kieszonkowy do zastawienia. Edgar wydębił coś niecoś
z robotniczej kasy zapomogowej i mogliśmy przynajmniej zapłacić za lekarstwa, taksówkę i połowę
honorarium lekarza.
Myślałem o Marii, o zakonnicy odmawiającej różaniec, o słowie „przekątna”, o psie, o
plakatach wyborczych, o cmentarzysku samochodów i o moich zziębniętych rękach po upraniu
prześcieradła - a jednak nie mógłbym przysiąc, że to wszystko było naprawdę. Nie mógłbym także
przysiąc, że staruszek w konwikcie Leona opowiadał mi, jak telefonuje do zapowiedzi pogody w
Berlinie, żeby nadwerężyć finanse Kościoła, a jednak słyszałem to, tak jak słyszałem jego mlaskanie
i przełykanie, kiedy pochłaniał swój budyń karmelowy.
19.
Nie namyślając się długo i nie wiedząc jeszcze, co powiem, nakręciłem numer Moniki Silvs.
Zanim przebrzmiał pierwszy dzwonek, podniosła słuchawkę i powiedziała: - Halo!
Sam jej głos dobrze mi zrobił. Jest mądry i mocny. Powiedziałem: -Tu Hans, chciałem...- Ale
ona przerwała mi: - Ach, to pan...
Nie zabrzmiało to obraźliwie ani nieprzyjemnie, ale wyraźnie można było poznać, że czekała na
telefon od kogoś innego. Może od przyjaciółki, może od matki. Mimo to poczułem się urażony.
- Chciałem pani tylko podziękować - powiedziałem. - Pani była taka dobra. - Czułem wyraźnie
zapach jej perfum „Tajga” czy coś w tym rodzaju, o wiele za mocnych dla niej.
- Tak mi przykro - powiedziała. - To musi być dla pana straszne. - Nie wiedziałem, co ma na
myśli: recenzję Kosterta, którą widocznie czytało już całe Bonn, czy ślub Marii, czy też obie te
rzeczy naraz. - Czy mogę panu w czymś pomóc? - spytała cicho.
- Owszem - odparłem. - Mogłaby pani przyjść tu i zlitować się nad moją duszą, a także nad
moim kolanem, które mi mocno spuchło.
Monika milczała. Spodziewałem się, że zaraz powie „dobrze”, i było mi trochę nieswojo na
myśl, że naprawdę mogłaby przyjść. Ale ona powiedziała:
- Dziś nie mogę, oczekuję wizyty.
Powinna była, a przynajmniej mogła powiedzieć, kogo oczekuje, przyjaciółki czy przyjaciela.
Słowo „wizyta” przygnębiło mnie.
Powiedziałem:
- No, to może jutro. Prawdopodobnie będę musiał co najmniej z tydzień przeleżeć.
- Czy mogłabym coś jeszcze zrobić dla pana, to znaczy coś, co dałoby się załatwić przez telefon?
Brzmienie jej głosu pozwalało mi mieć nadzieję, że może jednak chodzi o wizytę przyjaciółki.
- Owszem - odparłem. - Mogłaby mi pani zagrać mazurka B-dur opus 7 Chopina.
Roześmiała się i powiedziała:
- Ależ pan miewa pomysły! - Pod wpływem jej głosu po raz pierwszy zachwiałem się w mojej
monogamii. - Nie bardzo lubię Chopina i gram go źle.
- Ach, to nic nie znaczy - powiedziałem. - Ma pani pod ręką nuty?
- Gdzieś tu muszą być. Niech pan chwileczkę zaczeka. - Odłożyła słuchawkę na stół, słyszałem,
jak idzie przez pokój. Wróciła dopiero po kilku minutach i przypomniało mi się, co Maria kiedyś
mówiła, że nawet niektórzy święci mieli przyjaciółki. Naturalnie tylko duchowe, ale bądź co bądź:
dawały im to, co w tej sprawie jest duchowe. Ja nawet tego nie miałem. Monika podniosła słu-
chawkę. - No - powiedziała z westchnieniem - mam już te mazurki.
- Proszę, niech pani mi zagra mazurka B-dur opus 7 Nr 1.
- Parę lat nie grałam Chopina, musiałabym trochę poćwiczyć.
- Pani nie chce, żeby pani gość usłyszał, że pani gra Chopina?
- Ach - odpowiedziała ze śmiechem - on może to spokojnie usłyszeć.
- Sommerwild? - spytałem bardzo cicho, usłyszałem jej okrzyk zdziwienia i ciągnąłem: - Jeżeli
rzeczywiście o niego chodzi, to niech mu pani spuści na głowę wieko fortepianu.
- Wcale na to nie zasłużył - odpowiedziała. - Bardzo pana lubi.
- Wiem i nawet w to wierzę - odparłem - ale wolałbym mieć tyle odwagi, żeby go zamordować.
- Poćwiczę trochę i zagram panu mazurka - powiedziała Monika prędko. - Zadzwonię do pana.
- Dobrze - powiedziałem, ale oboje nie odłożyliśmy słuchawek. Słyszałem jej oddech. Mój Boże,
przynajmniej oddech kobiety.
Mimo że fasola, którą przedtem zjadłem, gniotła mnie jeszcze w żołądku i wzmagała moją
melancholię, poszedłem do kuchni, otworzyłem drugą puszkę, wrzuciłem jej zawartość do garnka,
w którym odgrzewałem pierwszą porcję, i zapaliłem gaz. Filtr z fusami od kawy wrzuciłem do kubła
na odpadki, wziąłem nowy filtr, wsypałem do niego cztery łyżki kawy, nastawiłem wodę i
spróbowałem doprowadzić kuchnię do porządku. Położyłem ścierkę na kałuży kawy, puste puszki i
skorupki od jajek wrzuciłem do kubła. Nienawidzę nie sprzątniętych pokoi, ale sam zupełnie nie
umiem sprzątać. Poszedłem do pokoju, wziąłem brudne kieliszki i wstawiłem je do zlewu w kuchni.
Właściwie nie było już nieporządku w mieszkaniu, a mimo to wyglądało na nie sprzątnięte. Maria
szczególnie zręcznie umie w jednej chwili nadać pokojowi wygląd sprzątniętego, mimo że nie robi
nic dającego się zauważyć i skontrolować. Widocznie jest to zasługa jej rąk. Myśl o rękach Marii -
samo tylko wyobrażenie, jak kładzie je na ramionach Züpfnera - wzmogła moją melancholię do
granic rozpaczy. Kobieta potrafi rękami tyle wyrazić albo udać, że ręce mężczyzny zawsze wydają
mi się przysztukowanymi drewnianymi klocami. Ręce mężczyzn nadają się do uścisku dłoni albo do
bicia, naturalnie do strzelania i do składania podpisów. Ściskać dłonie, bić, strzelać i podpisywać
czeki rozrachunkowe - to wszystko, co umieją robić ręce mężczyzny, no i naturalnie: pracować.
Kobiece ręce są już niemal nie rękami, obojętne, czy smarują chleb masłem, czy odgarniają włosy z
czoła. Żadnemu teologowi nie przyszło na myśl wygłosić kazania na temat rąk kobiecych w
Ewangelii: ręce Weroniki, Magdaleny, Marii i Marty - wszystko to w Ewangelii ręce kobiet, które
okazały Chrystusowi tkliwość. Zamiast tego kaznodzieje rozwodzą się nad ustawami, zasadami
ładu, sztuką, państwem. Chrystus przestawał, że tak powiem, prywatnie tylko z kobietami.
Oczywiście potrzebował mężczyzn, bo oni, tak jak Kalick, mają należyty stosunek do władzy, zmysł
organizacyjny i te wszystkie inne bzdury. Potrzebował mężczyzn, tak jak do przeprowadzki
potrzebuje się po prostu mężczyzn do ciężkiej pracy; św. Piotr i św. Jan byli tacy mili, że niemal nie
można ich traktować jak mężczyzn, a znów św. Paweł miał w sobie tyle męskości, ile przystało
Rzymianinowi. W domu przy każdej okazji czytano nam odpowiedni ustęp Ewangelii, ponieważ w
naszej rodzinie aż roi się od pastorów, ale żaden z nich nie wspomniał o roli kobiety w Ewangelii
ani o czymś tak niepojętym, jak niegodziwa mamona. Także katolicy w swoim Kole nigdy nie chcieli
mówić o niegodziwej mamonie; kiedy poruszałem ten temat, Kinkel i Sommerwild uśmiechali się
tylko z zakłopotaniem - zupełnie jakby złapali Chrystusa na nieprzyjemnej gafie, a Fredebeul
wspominał o wyświechtaniu tego wyrażenia przez historię. Jak mówił, razi go jego „irracjonalność”.
Tak jakby pieniądze były czymś racjonalnym. W rękach Marii nawet pieniądze traciły swoją
problematyczność, ma ona cudowny dar obchodzenia się z nimi swobodnie, a zarazem ostrożnie.
Ponieważ zasadniczo nie uznaję czeków i wszelkich innych „środków płatniczych”, zawsze
otrzymywałem honoraria gotówką na stół, wobec czego nigdy nie musieliśmy planować na dłużej
niż na dwa, najwyżej trzy dni. Maria dawała pieniądze każdemu, kto o nie prosił, a czasem i takim,
którzy jej o nie wcale nie prosili, ale, jak wynikało z rozmowy, pilnie ich potrzebowali. Raz w
Getyndze dała pewnemu kelnerowi pieniądze na płaszcz zimowy dla jego syna, który miał iść do
szkoły, i bezustannie pokrywała dopłaty za bezradne, zabłąkane w przedziałach pierwszej klasy
babcie, jadące na czyjś pogrzeb. Niezliczona ilość staruszek jeździ pociągami na pogrzeby dzieci,
wnuków, synowych i zięciów i - czasem oczywiście kokietując starczą bezradnością - pakuje się
niezdarnie z ciężkimi walizkami i paczkami suchej kiełbasy, słoniny i ciasta do przedziałów
pierwszej klasy. Maria zmuszała mnie w takich przypadkach, abym układał na siatkach ciężkie
walizy i paczki, chociaż wszyscy w przedziale wiedzieli, że babcia ma w kieszeni bilet drugiej klasy.
Maria wychodziła potem na korytarz i „załatwiała tę sprawę” z konduktorem, zanim babci
zwrócono uwagę na jej pomyłkę. Maria zawsze przedtem wypytywała się, dokąd staruszka jedzie i
kto jej umarł - żeby móc uiścić właściwą dopłatę. Komentarze staruszek sprowadzały się zazwyczaj
do uprzejmych słów: „Młodzież wcale nie jest taka zła, jak o niej zawsze mówią”, a honoraria do
olbrzymich kromek chleba z szynką. Zawsze mi się wydawało, że szczególnie między Dortmundem
a Hanowerem co dzień jeździ dużo staruszek na pogrzeby. Maria wstydziła się, że jeździmy
pierwszą klasą, i nie zniosłaby tego, żeby z naszego przedziału wyrzucono kogoś dlatego, że ma bilet
drugiej klasy. Z niewyczerpaną cierpliwością wysłuchiwała skomplikowanych wyjaśnień
dotyczących stosunków rodzinnych babci i oglądała zdjęcia zupełnie obcych ludzi. Kiedyś
siedzieliśmy dwie godziny obok starej wieśniaczki z okolicy Buckeburga, która miała dwadzieścioro
troje wnuków i wiozła fotografie ich wszystkich. Wysłuchaliśmy wtedy dwudziestu trzech
życiorysów i obejrzeliśmy dwadzieścia trzy zdjęcia młodych mężczyzn i kobiet, którzy do czegoś
doszli: jeden był inspektorem zarządu miejskiego w Monastyrze, drugi ożenił się z córką wyższego
urzędnika kolejowego albo został kierownikiem tartaku, jeszcze inny obrał zawód „funkcjonariusza
tej partii, na którą zawsze głosujemy, pani wie, jakiej”, a o którymś tam, będącym w Bundeswehrze,
powiedziała, że ten to „zawsze wybiera coś całkiem pewnego”. Maria od razu orientowała się
doskonale w tych historiach, uważała, że są niesłychanie ciekawe, i mówiła o „prawdziwym życiu”;
mnie natomiast nużył element powtarzania się w tej formie. Między Dortmundem i Hanowerem
spotykaliśmy tak dużo staruszek, których wnukowie byli wyższymi urzędnikami kolejowymi, a
synowe umierały przedwcześnie, bo „wszystkie te dzisiejsze kobiety nie mogą rodzić dzieci, tak to
jest”. Maria umiała być bardzo dobra i miła dla starszych ludzi potrzebujących pomocy; pomagała
im także przy każdej okazji w telefonowaniu. Powiedziałem jej kiedyś, że właściwie powinna by
pracować w misji dworcowej, a ona odpowiedziała, trochę urażona: „Dlaczego nie?” Wcale nie
powiedziałem tego złośliwie czy z wyrzutem. Teraz, znalazła się jakby w misji dworcowej, myślę, że
Züpfner ożenił się z nią, żeby ją „ocalić”, a ona wyszła za niego, żeby jego „ocalić”; ale nie byłem
pewny, czy Züpfner pozwoli jej fundować babciom z jego pieniędzy dopłaty za pociągi pośpieszne i
za pierwszą klasę. Na pewno nie był skąpy, ale pozbawiony potrzeb w równie nużący sposób, jak
Leon. Nie był tak skromny jak św. Franciszek z Asyżu, który rozumiał potrzeby innych, mimo że
sam ich nie odczuwał. Przypuszczenie, że Maria ma teraz w torebce pieniądze Züpfnera, było dla
mnie równie nie do zniesienia, jak wyrażenie „miodowy miesiąc” i myśl, że mógłbym o Marię
walczyć. Walkę można sobie przecież wyobrażać tylko w znaczeniu fizycznym. Nawet jako klown
bez dostatecznego treningu miałem przewagę zarówno nad Züpfnerem, jak i nad Sommerwildem.
Zanim zdążyliby przybrać należytą postawę, ja fiknąłbym już trzy koziołki, dobrał się do nich od
tyłu, położył ich na obie łopatki i zademonstrował prawidłowego nelsona. A może oni mieli na myśli
zwykłą bijatykę? Można by ich podejrzewać o tak perwersyjny wariant sagi Nibelungów. Czy też
mieli na myśli walkę duchową? Nie bałem się ich i dlaczego Marii nie wolno było odpisywać na
moje listy, które przecież zapowiadały pewnego rodzaju walkę duchową? Ci oszuści szermowali
takimi słowami, jak podróż poślubna i miodowy miesiąc, i zarzucali mi sprośność. Niechby kiedy
posłuchali, co sobie opowiadają kelnerzy i pokojówki o miodowych miesiącach i gościach
odbywających podróże poślubne. Każdy chłystek w pociągu, w hotelu, gdziekolwiek się zjawiają,
szepcze za ich plecami o „miodowym miesiącu” i każde dziecko wie, że bezustannie robią ze sobą tę
rzecz. Kto zmienia im bieliznę pościelową, kto ją pierze? Kiedy Maria kładzie Züpfnerowi ręce na
ramionach, musi sobie przypominać, jak ogrzewałem jej lodowate dłonie pod moimi pachami.
Jej ręce, którymi otwiera drzwi wejściowe, na górze poprawia kołdrę małej Marii, na dole w
kuchni włącza maszynkę do robienia grzanek, nastawia wodę, wyjmuje papierosa z paczki. Tym
razem znajduje kartkę służącej nie na stole kuchennym, tylko na lodówce. „Poszłam do kina. Wrócę
o dziesiątej”. W pokoju bawialnym na telewizorze kartka Züpfnera: „Musiałem jeszcze wpaść w
pilnej sprawie do F. Całusy, Heribert”. Lodówka zamiast stołu kuchennego, całusy zamiast uściski.
W kuchni, grubo smarując grzanki masłem i pasztetówką, wsypując do filiżanki zamiast dwóch trzy
łyżeczki czekolady w proszku, pierwszy raz odczuwasz rozdrażnienie: skutek kuracji odchudzającej.
Przypominasz sobie krzykliwą uwagę pani Blothert, kiedy sięgnęłaś po drugi kawałek ciasta: „Ależ
to w sumie przeszło tysiąc pięćset kalorii, czy pani może sobie na to pozwolić?” Rzeźnickie
spojrzenie na twoją talię, nieme stwierdzenie: „Nie, pani nie może sobie na to pozwolić”. Och,
przenajświętszy ka-ka-kanclerzu i katholonie! „Tak, tak, zaczynasz tyć”. Już szepczą w mieście, w
tym szepczącym mieście. Skąd ten niepokój, ta chęć przesiadywania samej w ciemnościach, w
kinach i w kościołach, teraz w ciemnej bawialni z filiżanką czekolady i grzankami? Co
odpowiedziałaś na przyjęciu z tańcami temu młodemu chłopcu, który zaskoczył cię nagłym
pytaniem: „Niech pani mi powie prędko, co pani lubi, ale prędko!” Zapewne powiedziałaś mu
prawdę: „Dzieci, konfesjonały, kina, chór gregoriański i klownów”. - „A mężczyzn pani nie lubi?” -
„Owszem, jednego - powiedziałaś. - Nie mężczyzn w ogólności, są tacy głupi”. „Czy pani pozwoli mi
to opublikować?” - „Nie, nie, na miłość boską, nie!” Jeśli powiedziała „jednego”, to dlaczego nie
„mojego”? Jeśli kocha się jednego, słownie jednego mężczyznę, można przecież mieć na myśli tylko
tego swojego, własnego. Och, to zapomniane, połknięte małe „mój”.
Służąca wraca do domu. Klucz wetknięty w zamek, drzwi się otwierają, drzwi się zamykają,
klucz wetknięty w zamek. Światło w przedpokoju zapala się, drzwi lodówki otwierają się, zamykają,
światło w kuchni gaśnie. Z przedpokoju słychać lekkie pukanie w drzwi. „Dobranoc pani
dyrektorowej”. - „Dobranoc. Marysia była grzeczna?” - „Tak, proszę pani, bardzo grzeczna”. Światło
w przedpokoju gaśnie, kroki po schodach na górę. („Więc siedziała tam sama w ciemnym pokoju i
słuchała kościelnej muzyki”.)
Wszystkiego dotyka tymi rękami, które prały bieliznę pościelową, które ogrzewałem pod moimi
pachami: adaptera, płyt, klamki, guzika, filiżanki, chleba, dziecięcych włosów, dziecięcej kołderki,
rakiety tenisowej. „Właściwie dlaczego nie grywasz już w tenisa.” Wzruszenie ramionami. Nie masz
ochoty, po prostu nie masz ochoty. Tenis to dobra rzecz dla żon polityków i czołowych katolików.
Nie, nie, te dwa pojęcia nie są jeszcze zupełnie identyczne. Dzięki tenisowi kobieta zachowuje linię,
elastyczność, jest atrakcyjna. „Przecież F. tak chętnie grywa z tobą w tenisa. Nie lubisz go?”
Owszem, owszem. Jest taki serdeczny. Tak, tak mówią, że dzięki „obrotności języka i mocnym
łokciom” doszedł do stanowiska ministra. Uważają go za łajdaka, intryganta, a jednak jego
sympatia dla Heriberta jest szczera: czasem ludzie skorumpowani i brutalni mają słabość do ludzi
uczciwych, nieprzekupnych. Jak wzruszająco poprawnie realizowana była cała budowa domu
Heriberta: bez żadnych specjalnych kredytów, bez „pomocy” doświadczonych w dziedzinie
budownictwa kolegów z partii i Kościoła. Tylko za to, żeby dom stał na skarpie, musiał zapłacić za
parcelę wyższą cenę, którą „samą przez się” uważa za przekupstwo. Ale właśnie to położenie na
skarpie okazuje się teraz niedogodne.
Jeśli ktoś buduje dom na skarpie, może wybrać położenie ogrodu takie, aby wspinał się ku
górze lub też opadał w dół. Heribert wybrał to drugie rozwiązanie, które teraz okazało się wadą.
Kiedy mała Maria zacznie bawić się tutaj, piłki zawsze będą się staczały ku żywopłotowi sąsiada,
czasem przelecą przez żywopłot do ogródka alpejskiego, będą łamały gałązki, kwiaty, przygniatały
delikatny, drogocenny mech i powodowały nieprzyjemne sceny przeproszeń. „Jak można by się
gniewać na taką śliczną małą dziewczynkę?” Nie można. Srebrzyste głosy wesoło udają pobłaż-
liwość, usta skrzywione wskutek kuracji odchudzającej, wyciągnięte szyje o napiętych mięśniach
markują wesołość w sytuacji, którą mogłaby rozładować tylko solidna awantura z gwałtowną
wymianą ostrych słów. Wszystko zostaje przełknięte, zamaskowane fałszywą sąsiedzką
uprzejmością, aż kiedyś, w cichy letni wieczór za zamkniętymi drzwiami i opuszczonymi żaluzjami
zaczyna się rzucanie szlachetną porcelaną w upiory embrionów. „Ja przecież chciałam je mieć, to
ty, ty nie chciałeś”. Szlachetna porcelana nie wydaje szlachetnego dźwięku, kiedy się nią rzuca o
ścianę kuchni. Syrena karetki pogotowia wyje na wspinającej się po skarpie drodze. Złamany
krokus, przygnieciony mech, dziecięca rączka wrzuca piłkę do alpejskiego ogródka, wyjące syreny
obwieszczają nie wypowiedzianą wojnę. Och, gdybyśmy byli wybrali ogród wspinający się na
skarpę.
Wzdrygnąłem się na dźwięk dzwonka telefonu. Podniosłem słuchawkę, zaczerwieniłem się -
zupełnie zapomniałem o Monice
Silvs. Zapytała:
- Halo, Hans?- Odpowiedziałem: - Tak - i jeszcze nie zorientowałem się, po co dzwoni. Dopiero
kiedy powiedziała: - Będzie pan zawiedziony - przypomniał mi się mazurek. Nie mogłem się już
wycofać, nie mogłem powiedzieć: „rezygnuję”, musieliśmy przebrnąć przez tego mazurka.
Słyszałem jeszcze, jak Monika kładzie słuchawkę na fortepianie i zaczyna grać. Grała doskonale,
miała wspaniałe uderzenie, ale podczas jej gry zacząłem płakać z rozpaczy. Nie powinienem był
pozwolić sobie na próby powtórzenia tej chwili, kiedy wróciłem do domu od Marii i Leon grał w
salonie mazurka. Nie wolno powtarzać chwil ani o nich mówić. Takich, jak ten jesienny wieczór w
naszym parku, kiedy Edgar Wieneken przebiegł 100 metrów w 10,1 sekundy. Sam sprawdzałem na
stoperze, własnoręcznie odmierzyłem dla niego trasę, miał tego wieczora czas 10,1. Był w
szczytowej formie i w znakomitym nastroju - ale naturalnie nikt w ten jego wynik nie uwierzył.
Błędem było, żeśmy w ogóle o tym mówili i chcieli w ten sposób nadać tej chwili trwałość.
Powinniśmy byli zadowolić się własną świadomością, że naprawdę przebiegł 100 metrów w 10,1
sekundy. Później oczywiście uzyskiwał swój zwykły czas 10,9 i 11,0, więc nikt nam nie wierzył i
wyśmiewano się z nas. Już mówienie o takich chwilach jest błędem, ale chęć powtórzenia ich to
samobójstwo. I teraz właśnie popełniłem pewnego rodzaju samobójstwo, słuchając przez telefon,
jak Monika gra mazurka. Istnieją także chwile rytualne, które same w sobie zawierają powtórzenie;
jak kiedy pani Wieneken krajała chleb - ale zapragnąłem powtórzyć tę chwilę z Marią, poprosiłem
ją kiedyś, żeby krajała chleb tak, jak to robiła pani Wieneken. Kuchnia w mieszkaniu robotniczym
to nie pokój hotelowy, a Maria to nie pani Wieneken - nóż jej się ześliznął, skaleczyła się w lewą
rękę i przechorowaliśmy ten incydent całe trzy tygodnie. Takie przeklęte skutki powoduje czasem
sentymentalność. Powinno się chwile zostawiać za sobą, nigdy ich nie powtarzać.
Kiedy Monika skończyła grać mazurka, z rozpaczy nie mogłem już nawet płakać. Musiała to
wyczuć, bo kiedy podniosłam słuchawkę, powiedziała tylko cicho:
- No, widzi pan.
- To ja popełniłem błąd, nie pani. Proszę mi wybaczyć - odparłem.
Czułem się tak, jakbym leżał w rynsztoku, pijany, cuchnący i ubrudzony wymiocinami, rzucając
obrzydliwe przekleństwa, jakbym zamówił u kogoś taką moją fotografię i posłał ją Monice.
- Mogę zatelefonować jeszcze do pani? - spytałem cicho.- Może za parę dni. Mam tylko jedno
wytłumaczenie tej potworności - czuję się tak strasznie nieszczęśliwy, że nie umiem tego wypowie-
dzieć.
Przez chwilę słyszałem tylko jej oddech, potem powiedziała:
- Wyjeżdżam na dwa tygodnie.
- Dokąd?
- Pracować nad swoją techniką i trochę pomalować.
- A kiedy pani tu przyjdzie usmażyć mi omlet z grzybami i zrobić swoją świetną sałatkę?
- Nie mogę przyjść - powiedziała - teraz nie mogę.
- A później? - spytałem.
- Przyjdę - powiedziała. Usłyszałem jeszcze, że płacze, potem odłożyła słuchawkę.
20.
Czułem się taki brudny, że pomyślałem o wykąpaniu się i o tym, że cuchnę jak Łazarz, ale
byłem czysty i nie cuchnąłem. Powlokłem się do kuchni, zakręciłem gaz pod fasolą i pod wodą,
wróciłem do pokoju i przytknąłem do ust butelkę z koniakiem. Nic nie pomogło. Nawet dzwonek
telefonu nie wyrwał mnie z otępienia. Wreszcie podniosłem słuchawkę.
- Halo - powiedziałem.
- Hans, co ty wyrabiasz? - odezwał się głos Sabiny Emonds. Milczałem, więc ciągnęła dalej: -
Wysyłasz telegramy. To robi takie dramatyczne wrażenie. Czy z tobą aż tak źle?
- Dosyć - powiedziałem głucho.
- Byłam na spacerze z dziećmi - mówiła - a Karl wyjechał na tydzień ze swoją klasą na wieś i
musiałam sprowadzić kogoś do dzieci, zanim mogłam do ciebie zatelefonować.
Mówiła gorączkowo, jakby rozdrażniona, jej głos zawsze tak brzmiał. Nie mogłem się zdobyć na
poproszenie jej o pieniądze. Odkąd Karl się ożenił, ciągle oblicza swoje minimum egzystencji. W
chwili, kiedyśmy się pokłócili, miał troje dzieci, a czwarte było w drodze, ale nie miałem odwagi
zapytać Sabinę, czy się już urodziło. W ich domu zawsze czuło się już nie opanowywane
rozdrażnienie, wszędzie dokoła leżały rozrzucone jego przeklęte notesy, w których prowadzi
obliczenia, jak przy swoich dochodach związać koniec z końcem. Kiedy byliśmy sami, Karl robił się
w obrzydliwy sposób „szczery” i zaczynał swoje rozmowy „jak mężczyzna z mężczyzną” na temat
płodzenia dzieci, zawsze stawiał zarzuty Kościołowi Katolickiemu (akurat wobec mnie!) i zawsze
nadchodził moment, kiedy patrzył na mnie wzrokiem zbitego psa i przeważnie właśnie wtedy
wchodziła do pokoju Sabina i patrzyła na niego z goryczą, bo znów była w ciąży. Dla mnie nie ma
chyba nic przykrzejszego, niż kiedy kobieta patrzy z goryczą na męża, dlatego że jest w ciąży.
Kończyło się tym, że oboje beczeli, bo naprawdę się kochają. Z głębi mieszkania dochodziły wrzaski
dzieci, brzęk ochoczo przewracanych nocników, odgłosy rzucania mokrymi myjkami o nowiuteńkie
tapety, chociaż Karl zawsze mówi o „dyscyplinie, dyscyplinie” i o „absolutnym, bezwarunkowym
posłuszeństwie”. W końcu nie pozostawało mi nic innego, jak iść do pokoju dzieci i uspokoić je,
pokazując im parę sztuczek. Wcale ich to nie uspokajało, piszczały z radości, próbowały mnie
naśladować i w końcu każde z nas siedziało z dzieckiem na kolanach i dzieciom wolno było upić po
troszku wina z naszych kieliszków. Karl i Sabina zaczynali rozmawiać o książkach i kalendarzach,
według których można ustalić, kiedy kobieta nie zajdzie w ciążę. Ani Karlowi, ani Sabinie nie
przychodziło do głowy, że te rozmowy muszą być dla Marii i dla mnie szczególnie przykre,
ponieważ ciągle jeszcze nie mieliśmy dzieci. Potem, kiedy Karl się wstawił, miotał przekleństwa pod
adresem Rzymu, życzył wszelkich plag kardynałom i papistom, a najbardziej groteskowe było to, że
ja zaczynałem bronić papieża. Maria o wiele lepiej orientowała się w tych sprawach i próbowała
uświadomić Karla i Sabinę, że ci w Rzymie absolutnie nie mogą zajmować innego stanowiska. W
końcu tamci dwoje robili dowcipne miny i rzucali sobie nawzajem spojrzenia mówiące: „ Ach, wy -
wy na pewno stosujecie jakieś wyrafinowane sposoby, żeby nie mieć dzieci” i przeważnie kończyło
się tym, że któreś z sennych dzieci Marii, mnie, Karlowi albo Sabinie wytrącało kieliszek z ręki i
rozlewało wino na uczniowskie zeszyty, których stosy piętrzyły się zawsze na biurku Karla. Było to
oczywiście wysoce nieprzyjemne dla Karla, który pouczał nieustannie swoich uczniów o dyscyplinie
i porządku, a musiał im oddawać zeszyty poplamione winem. Rozlegały się klapsy, płacz, a Sabina i
Maria, rzuciwszy nam spojrzenie „ach, wy, mężczyźni!”, szły do kuchni zaparzyć kawę i na pewno
prowadziły rozmowę „jak kobieta z kobietą”, co sprawiało Marii taką samą przykrość, jak mnie
rozmowa „jak mężczyzna z mężczyzną”. Kiedy zostawałem sam na sam z Karlem, zaczynał znowu
mówić o pieniądzach, tonem pełnym wyrzutu, jakby chciał powiedzieć: „Mówię z tobą o tych
sprawach, bo dobry chłop z ciebie, ale i tak tego nie zrozumiesz”.
Westchnąłem i powiedziałem:
- Sabino, jestem całkowicie zrujnowany, zawodowo, duchowo, fizycznie, finansowo... jestem...
- Jeżeli naprawdę jesteś głodny - przerwała mi - to chyba wiesz, gdzie zawsze czeka na ciebie
garnuszek ciepłej zupy. - Milczałem wzruszony, słowa Sabiny brzmiały tak szczerze i rzeczowo. -
Słyszysz? - spytała.
- Słyszę - powiedziałem - i najpóźniej jutro przyjdę zjeść mój garnuszek zupy. A jeżeli
potrzebowalibyście jeszcze kiedy kogoś do pilnowania dzieci, to ja... ja... - Utknąłem. Nie bardzo
mogłem proponować im robienie za pieniądze tego, co dotychczas robiłem darmo, a poza tym
przypomniałem sobie o tej idiotycznej historii z jajkiem, które dałem małemu Gregorowi. Sabina
roześmiała się.
- No, powiedz już, powiedz.
- Widzisz, moglibyście mnie polecić znajomym - bąknąłem - mam telefon - i mógłbym to robić
nie drożej niż inni.
Sabina milczała, czułem, że jest wstrząśnięta.
- Słuchaj - odezwała się wreszcie - nie mogę długo rozmawiać, ale powiedz mi, co się stało?
Widocznie była jedyną osobą w Bonn, która nie czytała recenzji Kosterta, i przyszło mi do
głowy, że nawet nie mogła wiedzieć, co zaszło między Marią i mną. Nie znała przecież nikogo z
Koła.
- Sabino - powiedziałem - Maria opuściła mnie i wyszła za niejakiego Züpfnera.
- O Boże! - wykrzyknęła. - To nieprawda.
- To prawda - powiedziałem.
Sabina milczała i usłyszałem stukanie w drzwi budki telefonicznej. Z pewnością jakiś idiota
chciał zakomunikować swojemu koledze od skata, w jaki sposób można było zrobić solo kier bez
trzech.
- Powinieneś był się z nią ożenić - powiedziała Sabina cicho. - To znaczy... Ach, wiesz, co mam
na myśli.
- Wiem - odparłem. - Przecież chciałem, ale potem okazało się, że trzeba mieć to przeklęte
zaświadczenie z urzędu stanu cywilnego i że ja muszę, rozumiesz, muszę, zobowiązać się na piśmie
do wychowywania dzieci w wierze katolickiej.
- Ale chyba nie o to poszło?
Dobijanie się do budki stawało się coraz głośniejsze.
- Nie wiem - powiedziałem. - Od tego się chyba zaczęło, ale doszły jeszcze inne sprawy, których
nie rozumiem. Rozłącz się teraz, Sabinko, bo inaczej ten zirytowany obywatel Niemieckiej
Republiki Federalnej pod drzwiami budki gotów cię jeszcze zamordować. W tym kraju roi się od
potworów.
- Musisz mi obiecać, że przyjdziesz - powiedziała Sabina spiesznie - i pamiętaj, twoja zupa cały
dzień stoi na ogniu. - Usłyszałem jej cichnący głos, szept: - Jaka podłość, jaka podłość - ale
widocznie z przejęcia nie odłożyła słuchawki na widełki, tylko na półeczkę, na której zwykle leży
książka telefoniczna. Usłyszałem głos tamtego faceta: - No, nareszcie! - ale Sabina była już pewno
daleko.
Krzyknąłem w telefon: - Ratunku! Ratunku! - przejmującym, wysokim głosem, tamten dał się
nabrać, podniósł słuchawkę i zapytał:
- Czy mogę panu w czymś pomóc? - Jego głos brzmiał poważnie, był opanowany, bardzo męski,
i poczułem, że facet jadł przed chwilą coś kwaśnego, marynowane śledzie albo coś w tym rodzaju. -
Halo, halo! - zawołał.
- Czy pan jest Niemcem? - spytałem. - Bo ja z zasady rozmawiam tylko z Niemcami.
- To dobra zasada - powiedział. - Co panu jest?
- Martwię się o CDU - poinformowałem go. - Czy pan aby na pewno głosuje na CDU?
- Ależ oczywiście - odpowiedział urażony.
A ja powiedziałem:
- No, to mnie uspokaja. I odłożyłem słuchawkę.
21.
Powinienem był temu drabowi powiedzieć coś naprawdę obraźliwego, zapytać go, czy zgwałcił
już swoją żonę, wygrał grand z dwoma i czy odbył już obowiązkową dwugodzinną pogawędkę z
kolegami z urzędu na temat wojny. Miał głos typowego małżonka i prawdziwego Niemca i jego, „no
nareszcie” zabrzmiało jak: „Cel! Pal!”. Głos Sabiny Emonds pocieszył mnie nieco, było w nim trochę
pośpiechu i trochę rozdrażnienia, ale wiedziałem, że naprawdę uważa postępek Marii za podłość i
że zawsze mogę liczyć na garnuszek zupy u niej. Znakomicie gotowała i jeżeli nie była w ciąży i nie
rzucała na wszystkie strony swoich spojrzeń mówiących „ach, wy, mężczyźni”, była całkiem do
rzeczy i w znacznie przyjemniejszy sposób katolicka niż Karl, który zachował swoje zabawne
wyobrażenia seminarzysty o seksualizmie. Pełne wyrzutu spojrzenia Sabiny dotyczyły w
rzeczywistości całego rodzaju męskiego, tylko kiedy je rzucała Karlowi, sprawcy jej stanu,
przybierały barwę szczególnie ciemną, niemal jak chmura gradowa. Zwykle próbowałem rozerwać
ją, pokazywałem jej moje sztuczki, wtedy musiała się roześmiać, śmiała się długo i serdecznie, aż
zaczynała płakać ze śmiechu, potem łzy jej w dalszym ciągu płynęły, ale nie było już w nich
śmiechu... Maria musiała ją wyprowadzać i pocieszać, a Karl, z miną ponurą i pełną poczucia winy,
zostawał ze mną i w końcu z rozpaczy zaczynał poprawiać zeszyty. Czasem pomagałem mu,
podkreślając błędy czerwonym długopisem, ale nie miał do mnie zaufania, sprawdzał wszystko
jeszcze raz i zawsze był wściekły, kiedy nic nie przepuściłem i zupełnie prawidłowo podkreśliłem
wszystkie błędy. Nie mógł uwierzyć, że wykonam taką pracę uczciwie i po jego myśli. Cały problem
Karla sprowadza się do pieniędzy. Gdyby Emondsowie mieli siedmiopokojowe mieszkanie, ich
rozdrażnienie i zadręczanie się byłoby do uniknięcia. Kiedyś posprzeczałem się z Kinkelem na
temat jego sposobu pojmowania „minimum egzystencji”. Kinkel uchodził za jednego z
genialniejszych specjalistów od tej sprawy i zdaje mi się, że to właśnie on ustalił jako minimum
egzystencji samotnej osoby w dużym mieście, bez komornego, osiemdziesiąt cztery, a później
osiemdziesiąt sześć marek. Nawet nie wysunąłem przeciw niemu zarzutu, że - sądząc po tej
obrzydliwej anegdocie, którą nam opowiadał - widocznie jego minimum egzystencji jest
trzydziestopięciokrotnie wyższe. Tego rodzaju zarzuty uważane są za zbyt osobiste i niesmaczne, ale
naprawdę niesmaczne jest dopiero to, że taki człowiek oblicza minimum egzystencji innych. Suma
osiemdziesiąt cztery marki zawierała nawet pozycję „potrzeby kulturalne”, zapewne kino albo
gazety, i kiedy spytałem, czy oczekują, że dany osobnik za te pieniądze obejrzy dobry film o
wartościach wychowawczych, Kinkel był wściekły. A kiedy później spytałem, jak należy rozumieć
pozycję „uzupełnianie zapasu bielizny”, czy oni w ministerstwie wynajmują specjalnie jakiegoś
poczciwego staruszka, który chodzi po Bonn, zużywa swoje gacie i składa w ministerstwie
sprawozdanie, w jakim czasie je całkowicie znosił - wtedy żona Kinkela powiedziała mi, że jestem
niebezpiecznie subiektywny, a ja jej, że mógłbym sobie wyobrazić planowanie komunistów z
modelami posiłków, przewidywanym okresem zużywania chustek do nosa i tak dalej, bo komuniści
nie posługują się oszukańczym alibi charakteru nadprzyrodzonego, ale nie mogę uwierzyć, aby
katolicy, jak jej mąż, robili podobne rzeczy. Wtedy ona oświadczyła, że jestem zdecydowanym
materialistą i brak mi zrozumienia dla ofiary, cierpienia, losu, wielkości i nędzy. W przypadku
Karla Emondsa nie widziałem ofiary, cierpienia, losu, wielkości i nędzy. Zarabiał całkiem dobrze, a
jego los i wielkość dostrzegałem tylko w tym, że był nieustannie rozdrażniony obliczaniem, że nigdy
nie będzie miał dosyć pieniędzy na opłacenie dostatecznie obszernego mieszkania. Kiedy
uprzytomniłem sobie, że właśnie on jest jedynym człowiekiem, którego mógłbym poprosić o
pieniądze, moja sytuacja stała się dla mnie całkowicie jasna. Nie miałem już ani feniga.
22.
Wiedziałem także, że nie zrobię tego wszystkiego: nie pojadę do Rzymu, nie będę rozmawiał z
papieżem ani jutro na herbatce u matki nie zwędzę papierosów i cygar i nie napełnię kieszeni
fistaszkami. Nie miałem już nawet siły uwierzyć w to, jak wierzyłem w piłowanie belki z Leonem.
Wszelkie próby związania nitek poruszających marionetkę i podciągnięcia się na nich w górę
spełzły na niczym. Kiedyś doszedłbym może do tego, że nabrałbym na pożyczkę Kinkela i
Sommerwilda, a nawet tego sadystę Fredebeula, który zapewne trzymałby pięciomarkówkę przed
moim nosem i kazał mi do niej skakać. Kiedyś może cieszyłbym się, że Monika Silvs zaprosiła mnie
na kawę, nie ze względu na Monikę Silvs, tylko ze względu na darmową kawę. Zatelefonowałbym
jeszcze raz do tej głupiej Beli Brosen, przypodchlebiłbym się jej i zapewniał, że nie będę już pytał o
wysokość zapomogi, że każdą, ale to każdą sumę chętnie przyjmę, a potem - pewnego dnia
poszedłbym do Sommerwilda, oświadczyłbym mu w sposób”przekonujący”, że czuję skruchę, że
postanowiłem przejść na katolicyzm, i wreszcie nastąpiłoby najgorsze: zainscenizowane przez
Sommerwilda pogodzenie się z Marią i Züpfnerem. Ale jeżelibym zmienił wyznanie,
prawdopodobnie ojciec nie chciałby już nic dla mnie zrobić. To byłoby dla niego chyba
najstraszniejsze. Musiałem rozważyć jeszcze tę sprawę: nie miałem do wyboru rouge et noir, tylko
ciemny brąz albo czerń: węgiel brunatny albo Kościół. Zostałbym tym, czego po mnie wszyscy od
tak dawna oczekiwali: mężczyzną dojrzałym, już nie subiektywnie, lecz obiektywnie patrzącym na
życie, młócącym w skata w klubie. Miałem kilka jeszcze ostatnich szans: Leona, Heinricha Behlena,
dziadka, Zohnerera, który może mógłby mnie gdzieś wkręcić jako śpiewaka przy akompaniamencie
gitary. Śpiewałbym „Kiedy wiatr w twych włosach igra, wiem, że jesteś moja”. Zaśpiewałem to już
raz Marii, ale ona zatkała sobie uszy i powiedziała, że jest obrzydliwe. W końcu chwyciłbym się
ostatniej możliwości: poszedłbym do komunistów i zaprodukowałbym im wszystkie moje numery,
które mogliby uznać za antykapitalistyczne.
Już raz byłem tam i spotkałem się w Erfurcie z działaczami kulturalnymi. Zapytali mnie, co
chcę zaprodukować, czy mógłbym wykonać „Kardynała”, „Przyjazd do Bonn” i „Posiedzenie rady
nadzorczej”. Odpowiedziałem, że muszę najpierw poobserwować trochę tamtejsze warunki życia,
ponieważ sens komizmu tkwi w ukazywaniu ludziom w formie abstrakcyjnej sytuacji zaczer-
pniętych z ich własnej, nie czyjejś rzeczywistości, a przecież w ich kraju nie ma ani Bonn, ani rad
nadzorczych, ani kardynałów.
Nie mogliśmy dojść do porozumienia. Spędziliśmy z Marią w Erfurcie zaledwie sześć czy
siedem godzin, a zdążyliśmy zepsuć sobie stosunki ze wszystkimi.
Miałem ciągle jeszcze w rezerwie Leona, Heinricha Behlena, Monikę Silvs, Zohnerera, dziadka
i garnuszek zupy u Sabiny Emonds, mogłem też zarobić trochę pieniędzy wynajmując się do opieki
nad dziećmi. Zobowiązałbym się na piśmie, że nie będę ich karmił jajkami. Widocznie jest to dla
niemieckich matek rzeczą nie do zniesienia. Nic mnie nie obchodzi, co inni nazywają obiektywnym
znaczeniem sztuki, ja nie lubię drwić z czegoś, czego nie znam. Wystudiowałem kiedyś dość długi
numer pod tytułem „Generał”, długo pracowałem nad nim i kiedy po raz pierwszy z nim
wystąpiłem, stał się tym, co w naszym środowisku nazywamy sukcesem, to znaczy, że pośród
widzów ci, co trzeba, śmiali się, i ci, co trzeba, się złościli. Kiedy po skończonym występie z dumnie
wypiętą piersią wszedłem do garderoby, czekała na mnie stara, bardzo drobna kobieta. Po
przedstawieniu jestem zwykle rozdrażniony i znoszę tylko obecność Marii, ale to ona właśnie
wpuściła staruszkę do garderoby. Zanim zdążyłem zamknąć drzwi, kobieta zaczęła mówić.
Powiedziała, że jej mąż był generałem, że poległ, a przedtem napisał do niej list, w którym prosił ją,
żeby nie przyjęła renty. „Pan jest jeszcze bardzo młody - powiedziała - ale wystarczająco dorosły,
żeby to zrozumieć.” Po czym wyszła. Od tego czasu nie mogłem występować z tym numerem. Prasa
uważająca się za lewicową pisała potem, że widocznie dałem się zastraszyć reakcji, prasa uważająca
się za prawicową pisała, że widocznie się opamiętałem i nie chcę działać na korzyść wrogów, a
niezależna prasa pisała, że wyrzekłem się wszelkiego radykalizmu i zaangażowania. Wszystko to
było bzdurą. Nie mogłem pokazywać tego numeru, bo wciąż mi się przypominała ta stara, drobna
kobieta, która zapewne z trudem przebijała się przez życie, wydrwiwana przez wszystkich. Jeżeli mi
coś nie sprawia przyjemności, przestaję to robić - wytłumaczenie tego dziennikarzom byłoby
zapewne rzeczą zbyt skomplikowaną. Zawsze muszą coś „wietrzyć”, coś „czuć nosem”, bardzo
rozpowszechniony jest typ złośliwego dziennikarza, któremu nigdy nie przychodzi na myśl, że on
nie jest artystą i nie ma w tym kierunku nawet najmniejszych skłonności. Wtedy oczywiście
zawodzi jego powonienie i zaczyna zmyślać, jeśli to możliwe w obecności ładnych młodych
dziewcząt, jeszcze dostatecznie naiwnych, żeby gotowe były uwielbiać każdego pismaka tylko
dlatego, że ma w swojej gazecie „forum” i „wpływy”. Istnieją najdziwniejsze, nie rozpoznane formy
prostytucji, w porównaniu z którymi właściwa prostytucja jest uczciwym rzemiosłem: przynajmniej
dostajesz coś za swoje pieniądze. Ale nawet ta droga ocalenia przez miłosierdzie sprzedajnej miłości
była przede mną zamknięta: nie miałem przecież pieniędzy. Tymczasem Maria przymierzała w
swoim pokoju hotelowym w Rzymie hiszpańską mantylę, aby godnie reprezentować niemiecki
katolicyzm jako jego first lady. Po powrocie do Bonn będzie przy każdej nadarzającej się okazji piła
herbatę, uśmiechała się, obejmowała funkcje w różnych komitetach, otwierała wystawy „sztuki
sakralnej” i „rozglądała się za odpowiednią krawcową”.
Maria jako first lady niemieckiego katolicyzmu, z filiżanką herbaty albo szklaneczką cocktailu
w ręku: „Czy pani już widziała tego uroczego małego kardynała, który jutro ma poświęcić zapro-
jektowaną przez Krögerta kolumnę ku czci Matki Boskiej? Ach, widocznie we Włoszech nawet
kardynałowie są rycerscy. On jest po prostu uroczy”.
Nie mogłem już nawet kuśtykać, naprawdę mogłem się już tylko czołgać; poczołgałem się na
balkon, aby odetchnąć przez chwilę rodzimym powietrzem. Nie pomogło mi. Byłem już zbyt długo
w Bonn, prawie dwie godziny, a po tym terminie bońskie powietrze, jako odmiana po innym,
przestaje już być dobrodziejstwem.
Przyszło mi na myśl, że jeśli Maria pozostała katoliczką, oni właściwie mnie to zawdzięczają.
Przeżywała straszliwe kryzysy wiary, wywołane rozczarowaniem z powodu Kinkela, także i
Sommerwilda, a już taki facet jak Blothert potrafiłby zapewne nawet św. Franciszka przemienić w
ateistę. Jakiś czas w ogóle nie chodziła do kościoła, nawet przestała myśleć o wzięciu ślubu
kościelnego, chyba przez przekorę, i dopiero w trzy lata po naszym wyjeździe z Bonn wstąpiła do
Koła, mimo że ją tam nieustannie zapraszano. Mówiłem jej wtedy, że rozczarowanie to jeszcze nie
powód; że jeśli coś uważa za prawdę, to i tysiąc Fredebeulów nie może z tego zrobić nieprawdy;
mówiłem, że jest także Züpfner, który moim zdaniem jest trochę sztywny, wcale nie w moim guście,
ale jako katolik jest wiarygodny. Na pewno znalazłoby się wielu wiarygodnych katolików,
wyliczyłem jej księży, których kazania słyszałem, przypomniałem papieża, Gary Coopera, Aleca
Guinnessa - i Maria wydźwignęła się jakoś, czepiając się myśli o papieżu Janie XXIII i Züpfnerze.
Dziwna rzecz, ale w tym okresie Heinrich Behlen przestał już być dla niej oparciem, przeciwnie,
mówiła, że jest lepki, zawsze wydawała mi się zakłopotana, kiedy o nim wspominałem, aż zrodziło
się we mnie podejrzenie, że może próbował się do niej „zbliżyć”. Nigdy jej o to nie spytałem, ale
podejrzenie nie znikało, a jak wyobrażałem sobie gospodynię Heinricha, to stawało się dla mnie
rzeczą całkiem naturalną, że „zbliżał się” do dziewcząt. Sama ta myśl była mi wstrętna, ale mogłem
to zrozumieć, tak jak rozumiałem pewne obrzydliwości, z którymi spotykałem się w internacie.
Teraz dopiero przypomniało mi się, że to właśnie ja podsunąłem Marii papieża Jana XXIII i
Züpfnera jako deskę ratunku w chwili zwątpienia. Ustosunkowywałem się do katolicyzmu
całkowicie lojalnie, to właśnie było błędem, ale Maria była w moim pojęciu w tak naturalny sposób
katolicka, że chciałem tę jej naturalność zachować. Budziłem ją, kiedy zaspała, żeby się nie spóźniła
do kościoła, bardzo często fundowałem jej taksówkę, żeby zdążyła; kiedy przebywaliśmy w
miastach, w których przeważali ewangelicy, telefonowałem na wszystkie strony, żeby się dla niej
wywiedzieć o mszę. Maria zawsze powtarzała, że to jest szczególnie „miłe” z mojej strony, ale potem
chciała, żebym podpisał tę przeklętą kartkę, oświadczył na piśmie, że będę wychowywał nasze
dzieci w wierze katolickiej. Często mówiliśmy o naszych dzieciach. Bardzo się na nie cieszyłem, już
z nimi rozmawiałem, nosiłem je na ręku, wbijałem surowe jajka do ich mleka, niepokoiło mnie
tylko, że będziemy mieszkali w hotelach, a w hotelach tylko dzieci milionerów i królów są zazwyczaj
dobrze traktowane. Na dzieci niekrólów i niemilionerów, w każdym razie na chłopców, przede
wszystkim wrzeszczy się: „Nie jesteś w domu!”, co jest potrójną insynuacją, bo po pierwsze zakłada,
że dziecko w domu może się zachowywać jak świnia, po wtóre, że czuje się dobrze tylko wtedy,
kiedy się tak zachowuje, a po trzecie, że w żadnym razie nie powinno się dobrze czuć. Dziewczynki
zawsze jeszcze mają szansę, że będą nazywane „słodkim stworzeniem” i dobrze traktowane, ale na
chłopców byle kto się wydziera, jeśli tylko nie ma w pobliżu rodziców. W przekonaniu Niemców
chłopiec jest synonimem nieznośnego dziecka, ten nigdy nie wymawiany przymiotnik po prostu
stopił się w jedno słowo z rzeczownikiem. Gdyby komuś przyszło do głowy zanalizować kiedyś
słownictwo, którym rodzice posługują się w rozmowach z dziećmi, okazałoby się, że w porównaniu
z tym słownictwo brukowego dziennika jest niemal prozą braci Grimmów. Wkrótce już niemieccy
rodzice będą rozmawiali z dziećmi wyłącznie językiem Kalicków: „Ach, jak to ładnie” i „ach, jak to
obrzydliwie”; od czasu do czasu będą się decydowali na nieco bardziej zróżnicowane zwroty, jak:
„milcz i nie sprzeciwiaj się” albo „ty tego nie rozumiesz”. Rozmawialiśmy już nawet z Marią o tym,
jak będziemy ubierać nasze dzieci. Maria wypowiadała się za „jasnymi, zgrabnie skrojonymi”
płaszczami od deszczu, ja zaś za wiatrówkami, ponieważ wydawało mi się, że dziecko w jasnym,
zgrabnie skrojonym płaszczu nieprzemakalnym nie może się bawić w kałużach, a wiatrówka byłaby
do tego w sam raz. Dziewczynka - zawsze myślałem najpierw o córeczce - byłaby ciepło ubrana, ale
miałaby nogi nie osłonięte, i gdyby rzucała kamienie do kałuży, nie ochlapywałaby płaszcza, co
najwyżej nogi; albo gdyby puszką czerpała wodę z kałuży i puszka by się przechyliła, brudna woda
nie wylewałaby się na płaszcz, w każdym razie byłaby większa szansa, że zabrudziłaby tylko nogi.
Maria była jednak zdania, że dziecko w jasnym płaszczu bardziej by uważało, i kwestia, czy naszym
dzieciom byłoby wolno bawić się w kałużach, nigdy nie została ostatecznie rozstrzygnięta. Maria
zawsze w końcu uśmiechała się, uchylała się od odpowiedzi i mówiła: „Jeszcze zobaczymy”.
Jeżeli będą mieli dzieci z Züpfnerem, to Maria nie będzie mogła ubierać ich ani w wiatrówki,
ani w jasne, zgrabnie skrojone płaszcze od deszczu, jej dzieci będą musiały chodzić bez płaszczy,
ponieważ my tak szczegółowo omówiliśmy wszystkie rodzaje dziecięcej garderoby. Rozmawialiśmy
także o długich i krótkich gaciach, o koszulach, skarpetkach i butach - jeśli nie będzie chciała czuć
się jak nierządnica albo zdrajczyni, jej dzieci będą musiały biegać po Bonn nagie i bose. Nie
wiedziałem także, co będzie swoim dzieciom dawała do jedzenia: przedyskutowaliśmy wszelkie
rodzaje pokarmów, wszelkie metody żywienia; byliśmy zgodni co do tego, że nie chcemy mieć
utuczonych dzieci, w które bezustannie wpycha się kaszę i wlewa mleko. Nie chciałem zmuszać
naszych dzieci do jedzenia, ze wstrętem patrzyłem, jak Sabina Emonds przekarmiała swoją
pierwszą parkę, szczególnie najstarsze dziecko, któremu Karl dał dziwaczne imię Edeltrud. O to
nieszczęsne jajko pokłóciłem się nawet z Marią, która zasadniczo była przeciwna dawaniu ich
dzieciom i raz podczas sprzeczki powiedziała, że to jest jedzenie ludzi bogatych, a potem zaczerwie-
niła się i musiałem ją pocieszać. Przywykłem już do tego, że jestem inaczej traktowany i inaczej na
mnie patrzą tylko dlatego, że pochodzę z rodziny Schnierów od węgla brunatnego, a Marii tylko
dwukrotnie się przydarzyło, że powiedziała w związku z tym jakieś głupstwo: pierwszego dnia,
kiedy wszedłem do niej do kuchni i rozmawialiśmy o jajkach. To okropne mieć bogatych rodziców,
oczywiście szczególnie okropne, kiedy z tego bogactwa nigdy się nie korzystało. W domu rzadko
dostawaliśmy jajka, matka uważała je za „zdecydowanie szkodliwie”. Sytuacja Edgara Wienekena
była równie przykra w odwrotnym sensie: wszędzie wprowadzano go i przedstawiano jako dziecko
z rodziny robotniczej. Zdarzało się nawet, że niektórzy księża prezentowali go: „Oto prawdziwe
robotnicze dziecko”, co brzmiało tak samo, jakby powiedzieli: „Spójrzcie, on nie ma rogów na
głowie i wygląda całkiem inteligentnie”. To jest także problem rasowy, którym komitet matki
powinien się kiedyś zająć. Jedynymi ludźmi, którzy odnosili się do mnie bez takich uprzedzeń, byli
Wienekenowie i ojciec Marii. Nie obciążali mnie przynależnością do rodziny Schnierów od węgla
brunatnego ani też nie dekorowali mnie z tego powodu girlandą z kwiatów.
23.
Złapałem się na tym, że wciąż jeszcze stoję na balkonie i patrzę na Bonn. Trzymałem się mocno
poręczy, kolano mnie bardzo bolało, ale niepokoiła mnie głównie marka, którą rzuciłem z balkonu.
Chciałem ją odzyskać, ale nie mogłem zejść na dół, bo każdej chwili mógł przyjść Leon. Kiedyś
wreszcie musiał skończyć swoje śliwki, bitą śmietanę i modlitwę po posiłku. Nie mogłem dojrzeć
marki na ulicy: patrzyłem z wysoka, a tylko w bajkach monety mają tak silny blask, że je można z
łatwością znaleźć. Pierwszy raz żałowałem czegoś, co miało związek z pieniędzmi: wyrzuconej
marki - dwunastu papierosów, dwóch przejazdów tramwajem, pary kiełbasek z chlebem. Bez żalu,
ale z pewnym smutkiem myślałem o tych wszystkich dopłatach za pociągi pośpieszne i do biletów
pierwszej klasy, uiszczanych przez nas za różne babcie, ze smutkiem, z jakim wspomina się
pocałunki dane dziewczynie, która wyszła za kogo innego. W Leonie nie mogłem pokładać wielkich
nadziei, ma on dziwne wyobrażenia o pieniądzach, mniej więcej takie, jak zakonnica o „miłości
małżeńskiej”.
Na ziemi nic nie błyszczało, nie mogłem dostrzec żadnej monety, chociaż ulica była jasno
oświetlona; widać było tylko samochody, tramwaje, autobusy i obywateli miasta Bonn. Miałem
nadzieję, że marka leży na dachu tramwaju i ktoś ją znajdzie w zajezdni.
Oczywiście mogłem także spocząć na łonie Kościoła Ewangelickiego. Tylko że jak pomyślałem o
łonie, dreszcz mną wstrząsnął. Mógłbym spocząć na łonie Lutra, ale nie „na łonie Kościoła
Ewangelickiego”. Jeśli już miałem oszukiwać, chciałem to robić skutecznie, mieć z tego jak
najwięcej przyjemności. Udawanie katolika zrobiłoby mi przyjemność; pół roku zachowałbym
całkowitą „rezerwę”, potem zacząłbym chodzić na wieczorne kazania Sommerwilda, a w końcu
roiłoby się we mnie od katholonów, jak w ropiejącej ranie od bakcyli. W ten sposób jednak
straciłbym ostatnią szansę na zdobycie łask ojca i podpisywanie czeków rozrachunkowych w
którymś z biur zarządu kopalni węgla brunatnego. Może matka umieściłaby mnie w swoim
głównym komitecie i dała mi możność bronienia w nim moich teorii rasowych. Pojechałbym do
Ameryki i jako żywy przykład skruchy niemieckiej młodzieży wygłaszałbym prelekcje w klubach
kobiecych. Mógłbym im także opowiedzieć, jak rzuciłem w twarz Herberta Kalicka garścią popiołu z
placu tenisowego, jak mnie zamknęli w szopie przy strzelnicy i jak później stanąłem przed sądem
złożonym z Kalicka, Bruhla i Lövenicha. Ale gdybym to opowiedział, już byłbym oszustem. Nie
mogłem tych chwil opisywać i zawieszać ich sobie na szyi jak order. Każdy nosi na szyi i na piersi
ordery swoich bohaterskich momentów. Czepianie się przeszłości jest oszustwem, ponieważ nikt
nie zna tych momentów: jak ten, kiedy Henrietta w granatowym kapeluszu siedziała w tramwaju i
jak pojechała, aby pod Leverkusen bronić świętej ziemi niemieckiej przed żydowskimi jankesami.
Nie, najpewniejszym oszustwem, które w dodatku zrobiłoby mi największą przyjemność,
byłoby „postawienie na katolicyzm”. Tu każdy numer wygrywał.
Rzuciłem raz jeszcze spojrzenie ponad dachami uniwersytetu na drzewa w parku zamkowym:
tam za nimi, na zboczach między Bonn i Godesberg, będzie kiedyś mieszkała Maria. Dobrze. Lepiej,
żebym był w pobliżu. Byłoby jej zbyt lekko, gdyby mogła myśleć, że jestem ciągle w podróży.
Powinna nieustannie liczyć się z tym, że mnie spotka, i czerwienić się ze wstydu, ile razy
uprzytomni sobie, jakie nierządne i wiarołomne życie prowadzi, nawet gdybym ją spotkał z dziećmi,
ubranymi w nieprzemakalne płaszcze, wiatrówki czy lodeny; własne dzieci nagle wydałyby się jej
nagie.
W mieście szepczą, proszę pani, że pani dzieci biegają nago. Tego już za wiele. I popełniła pani
pewną drobną, ale decydującą omyłkę: nie powinna pani mówić, że kocha pani tylko jednego
mężczyznę, ale że kocha pani tylko swojego mężczyznę. Szepczą także, że pani uśmiecha się na
widok głuchej urazy, jaką wszyscy dokoła odczuwają do tego, którego nazywają Starym. Pani zda-
niem wszyscy go w karykaturalny sposób przypominają. Ostatecznie - mówi pani - wszyscy tak jak
on uważają się za niezastąpionych, ostatecznie wszyscy także czytają powieści kryminalne.
Oczywiście okładki powieści kryminalnych nie pasują do mieszkań urządzonych ze smakiem.
Duńczycy zapomnieli rozszerzyć swój styl na okładki powieści kryminalnych. Finowie są tak
sprytni, że dopasowali swoje okładki do krzeseł, foteli, kieliszków i wazonów. Nawet u Blothera
wszędzie są porozrzucane powieści kryminalne, nie dość wstydliwie ukryto je tego wieczoru, kiedy
zwiedzaliśmy dom. I ciągle w ciemności, proszę pani, w kinach i w kościołach, w ciemnych
pokojach przy muzyce kościelnej, dlaczego unika pani słonecznej jasności placów tenisowych?
Coraz więcej szeptów. Spowiedzi w katedrze, trwające pół godziny, trzy kwadranse. Czekający
ledwo mógł się powstrzymać od rzucania oburzonych spojrzeń. Mój Boże, z czego ona się tak długo
spowiada? Ma przecież najprzystojniejszego, najsympatyczniejszego, najporządniejszego męża.
Przyzwoitego człowieka. Czarującą córeczkę. Dwa samochody.
Niecierpliwość i lekkie rozdrażnienie daje się wyczuć za dzielącą cię od spowiednika kratką,
ach, to nie kończące się szeptanie o miłości, małżeństwie, obowiązku, miłości, w końcu pada
pytanie: „Nie masz nawet wątpliwości w sprawach wiary - co się dręczy, córko?''
Nie możesz tego wypowiedzieć ani nawet pomyśleć o tym, o czym ja wiem. Dręczy cię brak
klowna, urzędowa nazwa zawodu: komik; nie obowiązany do płacenia podatków żadnemu Kościo-
łowi.
Pokuśtykałem z balkonu do łazienki, żeby nałożyć na twarz szminkę. Popełniłem błąd stając
przed ojcem i siedząc z nim nie uszminkowany, ale przecież jego wizyty spodziewałem się najmniej
ze wszystkich. Leon zawsze pragnął poznać moje prawdziwe poglądy, moją prawdziwą twarz, moje
prawdziwe „ja”. Niech je zobaczy. Zawsze się lękał moich „masek”, mojej gry, tego, co nazywał
„czymś niepoważnym”, kiedy nie byłem uszminkowany. Moje pudełko ze szminkami znajdowało się
jeszcze w drodze między Bochum i Bonn. Kiedy w łazience otworzyłem białą szafeczkę ścienną, było
już za późno. Powinienem był pamiętać o tym, jaki zabójczy sentymentalizm tkwi w przedmiotach
martwych. Tubki i słoiczki, buteleczki i kredki Marii: w szafeczce nie było ich już i ten zupełny brak
był równie okropny, jak gdybym znalazł jakąś tubkę czy słoiczek. Wszystko zniknęło. Może Monika
Silvs, powodowana litością, zapakowała i wyniosła to, co zostało w szafeczce. Spojrzałem na swoje
odbicie w lustrze: miałem całkowitą pustkę w oczach, po raz pierwszy nie musiałem opróżniać ich
za pomocą półgodzinnego wpatrywania się w lustro i gimnastyki mięśni twarzy. To była twarz
samobójcy i kiedy zacząłem się szminkować, moja twarz stała się twarzą człowieka martwego.
Posmarowałem ją wazeliną, rozerwałem na wpół wyschniętą tubkę białej szminki, wycisnąłem
wszystko, co w niej było, i umalowałem całą twarz na biało: ani jednej czarnej kreski, ani jednej
czerwonej kropki, wszystko białe, także i brwi; ponad białą twarzą włosy wyglądały jak peruka, nie
umalowane usta były ciemne, niemal sine, a oczy jasnoniebieskie, jak kamienne niebo, jak oczy
kardynała, który przyznaje się sam wobec siebie, że dawno już stracił wiarę. Nawet nie czułem lęku
przed sobą. Z tą twarzą mogłem zrobić karierę, mogłem nawet popełnić oszustwo wobec sprawy,
dla której mimo całej jej bezradności, całej jej głupoty, odczuwałem stosunkowo największą
sympatię: sprawy, w którą wierzył Edgar Wieneken. Ta sprawa przynajmniej nie miałaby żadnego
smaku, była przy swojej bezsmaczności najuczciwszą spośród spraw nieuczciwych, najmniejszym
złem spośród jego różnorodnych rodzajów. Oprócz czerni, ciemnego brązu i błękitu była więc
jeszcze jedna alternatywa, której nazywanie czerwienią byłoby znów zbytnim eufemizmem i
optymizmem, była to szarość z łagodnym lśnieniem zorzy porannej. Smutna barwa smutnej
sprawy, w której znalazłoby się może nawet miejsce dla klowna, popełniającego najcięższy
klownowski grzech: wzbudzającego litość. Tylko że Edgar był ostatnim, którego zdecydowałbym się
oszukać, wobec którego mógłbym udawać. Byłem jedynym świadkiem tego, że rzeczywiście
przebiegł sto metrów w 10,1, a on był jednym z niewielu ludzi, którzy zawsze brali mnie takiego,
jakim jestem, którym zawsze wydawałem się takim, jakim jestem. I wierzył tylko w pewnych ludzi.
Inni wierzyli przecież w coś więcej niż w ludzi - w Boga, w abstrakcyjny pieniądz, w coś takiego jak
państwo i Niemcy, ale nie Edgar. Dla niego było już dostatecznie ciężkim przeżyciem, że wtedy
wziąłem taksówkę. Teraz żałowałem tego, powinienem mu był to wyjaśnić, nikomu innemu nie
pozostałem dłużny jakichkolwiek wyjaśnień. Odszedłem od lustra; za bardzo mi się podobało to, co
w nim widziałem, ani przez chwilę nie myślałem o tym, że patrzę na samego siebie. To nie był już
klown, to był nieboszczyk grający nieboszczyka.
Pokuśtykałem do sypialni, do której jeszcze nie zaglądałem ze strachu przed sukniami Marii.
Większość ich sam jej kupiłem, a nawet omawiałem z krawcowymi potrzebne przeróbki. Marii jest
do twarzy prawie we wszystkich kolorach z wyjątkiem czerwonego i czarnego, może nawet ubierać
się na szaro i nie wygląda nudno; najlepiej jest jej w różowym i zielonym. Zapewne mógłbym
dobrze zarabiać w branży mody damskiej, ale dla człowieka o skłonnościach monogamicznych i
niepederasty byłoby to zbyt okrutną torturą. Mężczyźni przeważnie dają żonom czeki rozra-
chunkowe i zalecają im, aby „zastosowały się do tego, co dyktuje moda”. Jeśli modny jest kolor
fioletowy, wszystkie kobiety karmione czekami rozrachunkowymi ubierają się na fioletowo i kiedy
potem na jakimś przyjęciu wszystkie kobiety „będące kimś'' kręcą się w swoich fioletach,
towarzystwo wygląda jak walne zgromadzenie z trudem przywołanych do życia biskupów płci
żeńskiej. Niewiele kobiet wygląda dobrze w kolorze fioletowym. Ale Marii jest w nim dobrze. Kiedy
jeszcze mieszkałem w domu, przyszła nagle moda na worki i wszystkie biedne kwoczki, którym
mężowie polecili ubierać się „reprezentacyjnie”, stawiały się na naszych herbatkach ubrane w
worki. Kilku z nich było mi tak żal - szczególnie wysokiej, tęgiej żony jednego z niezliczonych
prezesów - że najchętniej podszedłbym do niej i narzucił na nią coś - jakąś serwetę czy firankę -
jako płaszcz miłosierdzia. Jej mąż, ten tępak, nic nie zauważył, nic nie widział, nic nie słyszał,
wysłałby żonę na targ w różowej nocnej koszuli, gdyby jakiś pederasta podyktował taką modę.
Nazajutrz wygłosił dla stu pięćdziesięciu ewangelickich pastorów referat o słowie „poznanie” w
małżeństwie. Zapewne nawet nie wiedział, że jego żona ma o wiele za kanciaste kolana, żeby móc
nosić krótkie suknie.
Gwałtownym szarpnięciem otworzyłem drzwi szafy, żeby uniknąć spojrzenia w lustro. W szafie
nie było już nic należącego do Marii, nic, ani jednego prawidła do butów, ani jednego paska, tak
często pozostawianego przez kobiety w szafach. Tylko ledwo wyczuwalny zapach jej perfum. Maria
powinna była okazać miłosierdzie, zabierając także moje ubrania, mogła je rozdarować albo spalić -
ale moje rzeczy nadal wisiały w szafie: zielone sztruksowe spodnie, których nigdy nie nosiłem,
czarna tweedowa marynarka, parę krawatów, a na dolnej półce trzy pary obuwia; w małych
szufladkach mógłbym znaleźć wszystko: spinki do mankietów, białe usztywniające wkładki do
kołnierzyków, skarpetki i chustki do nosa. Mogłem się tego spodziewać: w sprawach własności
chrześcijanie są nieubłaganie sprawiedliwi. Nie musiałem nawet wyciągać szufladek: wszystko, co
było moją własnością, pozostało, wszystko, co należało do Marii, zniknęło. Jakim miłosierdziem z
jej strony byłoby zabranie i moich manatków; z naszą szafą ubraniową postąpiła sprawiedliwie,
zabójczo poprawnie. Pewno nawet współczuła mi, zabierając wszystko, co by mi ją przypominało; i
płakała, tak jak płaczą kobiety w filmach o rozwodach, mówiąc: „Nigdy nie zapomnę przeżytych z
tobą lat”.
Nie mogła mi pozostawić nic okropniejszego niż tę uprzątniętą, czystą szafę (ktoś nawet
przetarł ją wilgotną ściereczką) - porządnie rozdzielone rzeczy jej i moje. W szafie wyglądało jak po
udanej operacji. Nie pozostało po Marii nic, nawet ani jeden oderwany guziczek od bluzki. Nie
zamknąłem drzwi szafy, aby uniknąć spojrzenia w lustro, pokuśtykałem z powrotem do kuchni, we-
pchnąłem do kieszeni butelkę z koniakiem, poszedłem do bawialni, położyłem się na tapczanie i
podciągnąłem nogawkę spodni. Kolano miałem silnie opuchnięte, ale ból ustąpił, kiedy się położy-
łem. W pudełku na stole były jeszcze cztery papierosy; zapaliłem jednego. Zastanawiałem się, co
byłoby gorsze: czy gdyby Maria zostawiła swoje suknie, czy też tak, jak zrobiła: wszystko uprząt-
nięte, nawet bez kartki: „Nigdy nie zapomnę przeżytych z tobą lat”. Może nawet tak było lepiej, ale
jednak mogła zostawić choćby oderwany guzik lub pasek od sukienki, albo też zabrać całą szafę i
kazać ją spalić.
Kiedy nadeszła wiadomość o śmierci Henrietty, w domu właśnie nakrywano do stołu, Anna
pozostawiła na kredensie serwetkę Henrietty, jeszcze nie nadającą się do prania, wetkniętą w żółte
kółko, i wszyscy patrzyliśmy na tę serwetkę, na której był ślad marmolady i mała brunatna plamka
od zupy czy też od sosu. Po raz pierwszy poczułem, jak straszliwe są przedmioty, które człowiek
pozostawia odchodząc lub umierając. Matka usiłowała jeść, zapewne miało to znaczyć: „życie toczy
się dalej” albo coś w tym rodzaju, ale ja wiedziałem, że to nieprawda, że nie życie, lecz śmierć idzie
dalej. Wytrąciłem matce łyżkę z ręki, wybiegłem do ogrodu, wróciłem do domu, gdzie wrzaski i
zawodzenie były w pełnym toku. Matka oparzyła sobie twarz zupą. Wpadłem do pokoju Henrietty
na piętrze, otworzyłem okno i zacząłem wyrzucać na dwór wszystko, co mi wpadało w ręce:
pudełeczka i suknie, lalki, kapelusze, buty, czapki, a kiedy wysunąłem szuflady, znalazłem w nich
bieliznę i wetknięte między nią rozmaite dziwaczne małe przedmioty, na pewno drogocenne dla
niej: zasuszone kłosy, kamyki, kwiaty, jakieś świstki papieru i paczki listów, przewiązane różową
wstążeczką. Pantofle tenisowe, rakiety, nagrody, co tylko wpadało mi w ręce, wyrzucałem do
ogrodu. Leon powiedział mi później, że wyglądałem „jak obłąkany” i że nikt nie mógł mnie
powstrzymać, tak szybko wszystko poszło. Po prostu wywalałem całą zawartość szuflad, wywracając
je dnem do góry na parapecie okiennym, potem pobiegłem do garażu, wyniosłem do ogrodu ciężki
zapasowy kanister z benzyną, wylałem ją na stos wyrzuconych rzeczy i podpaliłem go; wszystko, co
leżało rozrzucone dokoła, wepchnąłem nogą w płomienie, zebrałem co do jednego świstki papieru,
zasuszone kwiaty i paczki listów i wrzuciłem je w ogień. Pobiegłem do jadalni, chwyciłem z
kredensu serwetkę razem z kółkiem, rzuciłem ją w ogień. Leon opowiadał mi potem, że wszystko
razem nie trwało nawet pięciu minut i nim ktokolwiek zorientował się, co się dzieje, strzelały
wysoko płomienie, w które wszystko wrzuciłem. Zjawił się nawet amerykański oficer, myśląc, że
palę jakieś poufne materiały, może akta wielkoniemieckich werwolfów, ale kiedy stanął przy
ognisku, wszystko już było nadpalone, sczerniałe, wstrętne i cuchnące, a kiedy schylił się po
płonącą paczkę listów, wytrąciłem mu ją z ręki i wylałem na ogień resztkę benzyny z kanistra.
Później nadjechała nawet straż ogniowa z śmiesznie ogromnymi wężami gumowymi i spoza nich
ktoś krzyknął śmiesznie wysokim głosem najśmieszniejszą komendę, jaką kiedykolwiek słyszałem:
„Woda, marsz!” Nie wstydzili się oblewać jeszcze wodą ze swoich wężów tego ubogiego stosu, a
ponieważ jedna z ram okiennych zaczęła się tlić, strażak skierował na nią strumień wody.
Wewnątrz wszystko zaczęło pływać, a później posadzka się spaczyła, matka płakała z powodu
zniszczonej podłogi i telefonowała do wszelkich możliwych instancji ubezpieczeniowych, żeby się
dowiedzieć, czy to podlega ubezpieczeniu od szkód z powodu zalania, z powodu ognia czy też z
powodu zniszczeń rzeczowych.
Pociągnąłem łyk koniaku z butelki, wetknąłem ją z powrotem do kieszeni i obmacałem kolano.
Kiedy leżałem, mniej mnie bolało. Gdybym był rozsądny, spróbował się skupić, spuchnięcie i ból
ustąpiłyby zupełnie. Mogłem postarać się o pustą skrzynkę od pomarańcz, usiąść na niej przed
dworcem, grać na gitarze i śpiewać Litanię Loretańską. Położyłbym obok siebie na stopniu - jakby
przypadkiem - kapelusz albo czapkę i gdyby komuś przyszło do głowy wrzucić pieniądz, później
inni by się także na to odważyli. Potrzebowałem pieniędzy choćby dlatego, że nie miałem już prawie
papierosów. Najlepiej byłoby włożyć do kapelusza dziesięciofenigówkę i parę piątek. Na pewno
Leon mi choć tyle przyniesie. Widziałem już siebie siedzącego tam: biało umalowana twarz na tle
ciemnej fasady dworca, niebieski trykot, czarna tweedowa marynarka i zielone sztruksowe spodnie.
Pokonując uliczny zgiełk zaczynam śpiewać: „Rosa mystica - ora pro nobis - turris Davidica - ora
pro nobis - virgo fidelis - ora pro nobis”. Siedziałbym tam, kiedy nadjeżdżałyby pociągi z Rzymu, i
w jednym z nich byłaby moja coniunx infidelis ze swoim katolickim mężem. Ceremonię ślubną
musiały poprzedzić nieprzyjemne rozważania: Maria nie była wdową, nie była rozwódką, nie była -
przypadkiem dobrze wiedziałem o tym - dziewicą. Sommerwild z pewnością wyrywał sobie włosy z
głowy. Ślub bez welonu psuł mu całą koncepcję estetyczną. A może mieli specjalne przepisy
liturgiczne dla upadłych dziewcząt i byłych konkubin klownów? Co sobie myślał biskup udzielając
im ślubu? Na pewno nie zadowoliliby się kimś poniżej biskupa. Maria zaciągnęła mnie kiedyś na
mszę odprawianą przez biskupa i wszystkie te ceremonie ze zdejmowaniem i wkładaniem mitry,
zdejmowaniem i wkładaniem białej stuły, kładzeniem to tu, to tam pastorału, znów kolej na
czerwoną stułę, biała niepotrzebna - zrobiły na mnie ogromne wrażenie; przy mojej wrażliwej
naturze artystycznej mam duże wyczucie estetyki i powtórzeń.
Myślałem także o mojej pantomimie z kluczami. Mogłem kupić trochę plasteliny, zrobić w niej
odciski klucza, zalać wgłębienia wodą i zamrozić je w lodówce; na pewno mógłbym znaleźć małą,
przenośną skrzynkę chłodniczą, w której co wieczór przed występem zamrażałbym nowe klucze,
mające roztapiać się podczas mojego numeru. Chyba udałoby mi się wykorzystać ten pomysł, na
razie odrzuciłem go - był zbyt skomplikowany, uzależniał mnie od zbyt wielu rekwizytów i
technicznej przypadkowości, a jeśli któryś z robotników teatralnych został kiedyś na wojnie
oszukany przez Nadreńczyka, mógłby umyślnie otworzyć skrzynkę i uniemożliwić mi występ.
Lepszy był tamten projekt: usiąść na stopniach dworca w Bonn z moją prawdziwą twarzą
umalowaną na biało, śpiewać Litanię Loretańską i brzdąkać po parę akordów na gitarze. Obok
leżałby kapelusz, którego dawniej używałem do parodii Chaplina. Brakowało mi tylko monet na
przynętę: dziesięciofenigówka byłaby już dobra, lepsza z dodatkiem piątki, a najlepiej byłoby mieć
trzy miedziaki: dziesięć, pięć i dwa fenigi. Ludzie muszą widzieć, że nie jestem żadnym fanatykiem
religijnym, gardzącym jałmużną, a także, że chętnie przyjmę każdy grosz, nawet miedziaka. Później
dołożę do tamtych srebrną monetę: trzeba, żeby ludzie widzieli nie tylko to, że nie gardzę
większymi datkami, ale także i to, że je otrzymuję. Włożę nawet do kapelusza jeden papieros,
zwykle łatwiej jest komuś sięgnąć do paczki papierosów niż do portmonetki. Kiedyś oczywiście
zjawi się ktoś powołany do egzekwowania zasad ładu - licencji śpiewaka ulicznego, albo też
przedstawiciel Naczelnego Komitetu do Zwalczania Bluźnierstw, który poczuje się powołany do
zaatakowania religijnego charakteru moich popisów. Na wypadek gdyby miano ode mnie zażądać
dowodu osobistego, kładłbym zawsze obok siebie brykiet z wytłoczonym sloganem „Schnier grzeje”,
który zna każde dziecko; podkreśliłbym wyraźnie, czerwoną kredką, nazwisko Schnier, może nawet
domalowałbym przed nim literę H. Byłby to niepraktyczny, ale jednoznaczny bilet wizytowy:
„Państwo pozwolą, Schnier jestem”. I jedno mógłby ojciec naprawdę dla mnie załatwić, nawet by go
to nic nie kosztowało. Mógłby wyrobić mi licencję śpiewaka ulicznego. Wystarczyłoby, gdyby
zatelefonował do nadburmistrza albo napomknął mu o tym przy grze w skata w klubie. To
powinien dla mnie zrobić. Wtedy mógłbym siedzieć na stopniach dworca i czekać na pociąg z
Rzymu. Jeśliby Maria potrafiła przejść obok, nie uścisnąwszy mnie, zawsze jeszcze pozostawało mi
samobójstwo. Później. Oddalałem od siebie myśli o samobójstwie z powodu, który może się
wydawać podyktowany pychą: chciałem zachować siebie dla Marii. Mogła rozstać się z Züpfnerem,
wtedy bylibyśmy w idealnej besewitzowskiej sytuacji, pozostałaby nadal moją konkubiną, ponieważ
nie mogłaby przecież dostać kościelnego rozwodu z Züpfnerem. Wtedy musiałbym tylko dać się
odkryć telewizji, zyskać nową sławę, a Kościół przymknąłby nawet oboje oczu. Mnie przecież nie
zależało na wzięciu ślubu kościelnego z Marią i nie potrzebowaliby nawet oddawać do mnie salwy
ze swojego ogranego działa, Henryka VIII.
Czułem się trochę lepiej. Kolano otęchło, ból osłabł, migrena i melancholia pozostały, ale były
dla mnie czymś tak swojskim, jak myśl o śmierci. Artysta nie rozstaje się nigdy ze śmiercią, jak
dobry ksiądz z brewiarzem. Wiem nawet dokładnie, jak będzie po mojej śmierci: nie uniknę
rodzinnego grobowca Schnierów. Matka będzie płakała i twierdziła, że tylko ona mnie rozumiała.
Po mojej śmierci będzie wszystkim opowiadała, „jaki nasz Hans był naprawdę”. Do dziś i zapewne
po wieczne czasy ma głębokie przekonanie, że jestem „zmysłowy” i chciwy”. Będzie mówiła: „Tak,
tak, nasz Hans był zdolny, niestety, także bardzo zmysłowy i chciwy - niestety, brak mu było
dyscypliny wewnętrznej - ale był taki zdolny, taki zdolny”. Sommerwild powie: „Nasz zacny
Schnier, wartościowy, cenny człowiek - niestety, cierpiał na głęboko zakorzeniony uraz
antyklerykalny i nie miał żadnego wyczucia metafizyki”. Blothert będzie żałował, że nie zdążył
przeforsować swojej kary śmierci, aby mnie można było publicznie stracić. Dla Fredebeula będę
„niezastąpionym typem człowieka pozbawionego wszelkiej konsekwencji socjologicznej”. Kinkel
będzie mnie opłakiwał szczerze i gorąco, będzie głęboko, ale zbyt późno wstrząśnięty. Monika Silvis
będzie szlochała, jak gdyby była moją owdowiałą żoną, będzie niepocieszona, że nie przyszła do
mnie zaraz i nie usmażyła mi omletu. Maria po prostu nie uwierzy w moją śmierć - porzuci
Züpfnera, będzie jeździła od jednego hotelu do drugiego i na próżno pytała o mnie.
Ojciec będzie się rozkoszował tragedią, będzie odczuwał głęboką skruchę, że przed wyjściem
nie zostawił mi ukradkiem przynajmniej paru banknotów. Karl i Sabina będą płakali rzewnie,
nieopanowanie, tak że wszyscy uczestnicy pogrzebu uznają to za nieestetyczne, Sabina dyskretnie
sięgnie do kieszeni Karla, ponieważ znowu zapomni wziąć chusteczki do nosa. Edgar będzie się czuł
zobowiązany powstrzymać od płaczu, może po pogrzebie jeszcze raz przejdzie w naszym parku
trasę biegu na sto metrów, potem wróci sam na cmentarz i położy wiązankę róż pod tablicą
pamiątkową ku czci Henrietty. Nikt oprócz mnie nie wie, że Edgar kochał się w Henrietcie, nikt nie
wie, że na związanych wstążką listach, które spaliłem, widniały inicjały nadawcy: E.W. I jeszcze
jedną tajemnicę zabiorę do grobu: że podpatrzyłem kiedyś, jak matka cichaczem poszła do spiżarni,
ukrajała sobie gruby plaster szynki i zjadła go od razu, na stojąco, łapczywie rozdzierając mięso
palcami. Nie wyglądało to nawet wstrętnie, tylko zaskakująco i byłem tym raczej wzruszony niż
oburzony. Wbrew zakazowi zszedłem do piwnicy, żeby poszukać w schowanku na walizki starych
piłek tenisowych, i kiedy usłyszałem czyjeś kroki, zgasiłem światło. Widziałem, jak matka sięga na
półkę po słoik musu jabłkowego, jak odstawia słoik, widziałem ruch jej łokcia przy krajaniu, potem
wepchnęła do ust zwinięty plaster szynki. Nikomu o tym nie powiedziałem i nigdy nikomu nie
powiem. Moja tajemnica spocznie pod marmurową płytą grobowca Schnierów. To dziwne, ale lubię
istoty mego gatunku: ludzi.
Kiedy istota mego gatunku umiera, ogarnia mnie smutek. Płakałbym nawet przy grobie matki.
Przy mogile starego Derkuma nie mogłem się uspokoić; sypałem i sypałem coraz więcej ziemi na
gołe deski trumny, słyszałem, jak ktoś za moimi plecami mówi szeptem, że się niestosownie
zachowuję - ale kopałem dalej, dopóki mi Maria nie odebrała łopaty. Nie chciałem już widzieć
sklepu ani domu, ani zachować czegokolwiek na pamiątkę. Nic. Maria była bardzo trzeźwa,
sprzedała sklep i odłożyła pieniądze „dla naszych dzieci”.
Mogłem już teraz nie kuśtykając iść do przedpokoju po gitarę. Rozpiąłem pokrowiec, w
bawialni zestawiłem dwa fotele, przesunąłem je bliżej telefonu, położyłem się i zacząłem stroić
gitarę. Już pierwsze parę dźwięków zrobiło mi dobrze. Kiedy zacząłem śpiewać, poczułem się
niemal przyjemnie: mater amabilis - mater admirabilis - ora pro nobis, akompaniowałem sobie na
gitarze. Podobało mi się to. Z gitarą w ręku, z leżącym obok odwróconym kapeluszem, z własną,
prawdziwą twarzą czekałbym na pociąg z Rzymu. Mater boni consilii. Maria powiedziała mi
przecież, kiedy wróciłem z pieniędzmi od Edgara Wienekena, że już nigdy, nigdy się nie
rozstaniemy: „Aż śmierć nas rozdzieli”. Jeszcze nie umarłem. Pani Wieneken zawsze mawiała: „Kto
śpiewa, ten żyje” i: „Kto ma apetyt, ten jeszcze nie zginął”. Śpiewałem i czułem, że jestem głodny.
Najtrudniej było mi wyobrazić sobie nas oboje prowadzących życie osiadłe: przenosiliśmy się z
Marią z miasta do miasta, z hotelu do hotelu, a kiedy byliśmy gdzieś parę dni, Maria mówiła: „Te
otwarte walizki wpatrują się we mnie jak rozdziawione paszczęki, które chcą, żeby je czymś
zapchać”. Więc zapychaliśmy paszcze walizkom, a kiedy musiałem gdzieś pozostać parę tygodni,
Maria biegała po mieście jak po świeżych wykopaliskach. Kina, kościoły, brukowe pisma,
„człowieku-nie-irytuj-się”. Czy naprawdę chciała uczestniczyć w uroczystym nabożeństwie, podczas
którego Züpfner, wśród kanclerzy i prezesów, został pasowany na kawalera maltańskiego, czy
chciała w domu własnoręcznie wywabiać żelazkiem plamy wosku z jego zakonnego habitu? Kwestia
gustu, Mario, ale to nie jest w twoim guście. Lepiej zaufać niewierzącemu klownowi, który budzi cię
w porę, abyś zdążyła na mszę, a w razie potrzeby funduje ci taksówkę do kościoła. Mojego
niebieskiego trykotu nie musisz nigdy prać.
24.
Kiedy zadzwonił telefon, byłem zupełnie oszołomiony. Nastawiłem się na to, żeby nie przegapić
dzwonka u drzwi i otworzyć Leonowi. Teraz odłożyłem gitarę, chwilę patrzyłem na dzwoniący
telefon, wreszcie podniosłem słuchawkę.
- Halo?
- Hans? - spytał Leon.
- Tak - odpowiedziałem. - Dobrze, że się odezwałeś.
Leon milczał, odkaszlnął, z początku nie poznałem jego głosu. Powiedział:
- Mam te pieniądze dla ciebie.
Słowa „te pieniądze” - zabrzmiały dziwnie. W ogóle stosunek Leona do pieniędzy jest bardzo
osobliwy. Nie ma on prawie żadnych potrzeb, nie pali, nie pije, nie czytuje gazet i chodzi do kina
tylko wtedy, jeżeli co najmniej pięć całkowicie godnych zaufania osób poleci mu jakiś film jako wart
obejrzenia; zdarza się to raz na dwa lub trzy lata. Woli chodzić na piechotę niż jeździć tramwajem.
Kiedy powiedział: „te pieniądze”, od razu znów mnie opuścił dobry nastrój. Gdyby powiedział:
„trochę pieniędzy”, wiedziałbym, że chodzi o dwie, najwyżej trzy marki. Opanowując lęk spytałem
ochryple:
- Ile?
- Och - odparł - sześć marek i siedemdziesiąt fenigów. Myślę, że dla Leona była to poważna
suma, mogąca wystarczyć na zaspokojenie tego, co nazywamy potrzebami osobistymi, co najmniej
przez dwa lata: od czasu do czasu na bilet peronowy, rulonik dropsów miętowych, dziesięć fenigów
dla żebraka, nie potrzebował przecież nawet zapałek, a jeśli je nawet kupował, żeby mieć pod ręką,
kiedy będzie wypadało podać ogień „przełożonemu”, to jedno pudełko wystarczało mu na rok i
nawet po tak długim noszeniu w kieszeni wyglądało jak nowe. Oczywiście musiał czasem pójść do
fryzjera, ale na to z pewnością brał pieniądze z konta „koszty studiów”, które ojciec dla niego otwo-
rzył. Dawniej wydawał trochę na bilety koncertowe, ale przeważnie dostawał od matki jej bezpłatne
karty wstępu. Bogaci ludzie dostają darmo o wiele więcej niż biedni, a jeśli muszą coś kupić, kupują
przeważnie taniej. Matka miała cały katalog hurtowników - gotów byłem przypuszczać, że nawet
znaczki pocztowe nabywa po niższej cenie. Sześć marek siedemdziesiąt fenigów - to była dla Leona
poważna suma. Dla mnie w tej chwili również - ale Leon zapewne nie wiedział jeszcze, że - jak to
nazywaliśmy w domu - „jestem chwilowo bez dochodów”. Powiedziałem:
- Dobrze, dziękuję ci, Leon, i przynieś mi paczkę papierosów, jak tu przyjdziesz. - Usłyszałem
ciche kaszlnięcie, milczał, więc spytałem: - Słyszysz mnie, Leon?
Może poczuł się dotknięty tym, że poprosiłem go, żeby od razu zapłacił ze swoich pieniędzy za
moje papierosy.
- Tak, tak, tylko... - jąkał się i zacinał - przykro mi, że muszę ci to powiedzieć, ale ja nie mogę
przyjść.
- Co? - zawołałem - nie możesz przyjść?
- Jest już za kwadrans dziewiąta - powiedział - a ja muszę być o dziewiątej w domu.
- A jeśli się spóźnisz - spytałem - zostaniesz ekskomunikowany?
- Ach, przestań - powiedział urażony.
- Nie możesz poprosić o urlop czy coś takiego?
- Nie o tej porze - wyjaśnił. - Musiałbym o to poprosić w południe.
- A jeżeli po prostu wrócisz później?
- Wtedy czeka mnie surowa adhortacja! - powiedział cicho.
- To chyba ma coś wspólnego z ogrodem, o ile jeszcze coś pamiętam z łaciny? - spytałem.
Zaśmiał się krótko.
- Raczej z nożycami ogrodowymi - sprostował. - To jest bardzo przykre.
- No, dobrze - powiedziałem - nie chcę cię zmuszać, żebyś narażał się na przykre przesłuchanie,
ale czyjaś obecność dobrze by mi zrobiła.
- To bardzo skomplikowana sprawa - powiedział Leon - proszę cię, zrozum. Może nawet
zdecydowałbym się na adhortację, ale jeśli w tym tygodniu zdarzyłaby mi się jeszcze jedna,
zrobiono by adnotację w moich aktach i musiałbym tłumaczyć się z niej w scrutinium.
- W czym? Proszę cię, powtórz powoli.
Leon westchnął, mruknął coś i powtórzył wyraźnie:
- Scrutinium.
- Do licha, Leon, to brzmi, jakby miano dokonać wiwisekcji owada. A „adnotacja w aktach” to
coś w rodzaju I. R. 9. Anny. Tam także robili z lada powodu adnotację, jak w aktach osób poprzed -
nio karanych.
- O Boże - powiedział Leon - czy chcesz, żebyśmy przez te parę minut sprzeczali się o nasz
system wychowawczy?
- Jeśli ci to ma sprawić taką przykrość, to oczywiście nie. Ale przecież na pewno istnieje jakaś
droga, to znaczy jakieś obejście tej drogi, przedostanie się przez parkan czy coś takiego, jak w I. R.
9. Myślę, że w takim surowym systemie zawsze da się znaleźć jakąś lukę.
- Owszem - potwierdził Leon - dałoby się, tak jak i w wojsku, ale ja się tym brzydzę. Chcę iść
prostą drogą.
- Czy nie mógłbyś ze względu na mnie przemóc swojego obrzydzenia i ten jeden raz przeleźć
przez parkan?
Leon znów westchnął, byłem pewny, że także potrząsnął głową.
- Czy to nie może poczekać do jutra? Widzisz, mógłbym się urwać z wykładu i przyjść do ciebie
koło dziewiątej. Czy to takie pilne? A może zaraz znów wyjeżdżasz?
- Nie - powiedziałem. - Zostaję jakiś czas w Bonn. Podaj mi przynajmniej adres Heinricha
Behlena, chciałbym do niego zatelefonować. Może przyjedzie z Kolonii czy skądś, gdzie jest w tej
chwili. Widzisz, mam skaleczone kolano, jestem bez pieniędzy, bez pracy - i bez Marii. Co prawda
jutro będę także miał skaleczone kolano, będę bez pieniędzy, bez pracy i bez Marii, więc to nie jest
takie pilne. Ale może Heinrich został już proboszczem, ma motorower czy coś takiego. Słuchasz?
- Tak - odparł głucho.
- Więc proszę cię, podaj mi jego adres i numer telefonu.
Leon nie odpowiadał. Westchnął jak człowiek, który już sto lat przesiedział w konfesjonale i
wzdychał nad grzechami i szaleństwami ludzkości.
- No, dobrze - powiedział wreszcie, wyraźnie przemagając się - więc o niczym nie wiesz?
- O czym mam wiedzieć? - zawołałem. - Proszę cię, Leon, mów wyraźniej!
- Heinrich nie jest już księdzem - powiedział cicho.
- Zdawało mi się, że księdzem jest się do końca życia?
- Naturalnie - potwierdził. - Chciałem powiedzieć, że nie pełni już obowiązków kapłańskich.
Rzucił je, przed paru miesiącami zniknął bez śladu.
Słyszałem, jak z trudem wydobywa z siebie te słowa.
- Ach - powiedziałem - jeszcze kiedyś się znajdzie. - Potem przyszło mi coś na myśl i spytałem: -
Czy jest sam?
- Nie - powiedział Leon surowo. - Odszedł z dziewczyną. - Zabrzmiało to tak, jakby powiedział:
„Zaraził się dżumą”.
Zrobiło mi się żal dziewczyny. Na pewno jest katoliczką, musiało jej być ciężko gnieździć się z
byłym księdzem w jakimś wynajętym pokoju i zgłębiać szczegóły „cielesnego pożądania”. Dokoła
byle jak rzucona bielizna, kalesony, szelki, na stole spodek z niedopałkami papierosów, przedarte
bilety do kina. Pierwsze oznaki braku pieniędzy. Kiedy musiała zejść na dół po chleb, papierosy
albo butelkę wina, zrzędząca gospodyni uchylała drzwi, a dziewczyna nie mogła jej nawet
odpowiedzieć: „Mój mąż jest artystą, tak, artystą!” Było mi żal ich obojga, dziewczyny bardziej niż
Heinricha. W takich przypadkach, kiedy chodziło nie tylko o niepozornego, ale w dodatku o
krnąbrnego duchownego, władze kościelne były bardzo surowe. Kogoś w typie Sommerwilda na
pewno potraktowałyby z przymrużeniem oka. Sommerwild nie miał też gospodyni o żółtawej
skórze na nogach, ale ładną, kwitnącą osóbkę, którą nazywał Maddalena, doskonałą kucharkę,
zawsze starannie ubraną i wesołą.
- No cóż - powiedziałem - w takim razie Heinrich dla mnie odpada.
- O Boże - westchnął Leon - jak ozięble zareagowałeś na taką wiadomość.
- Nie jestem biskupem Heinricha i cała ta sprawa nie bardzo mnie obchodzi. Martwią mnie
tylko szczegóły. Masz przynajmniej adres albo numer telefonu Edgara?
- Mówisz o Wienekenie?
- Tak. Chyba pamiętasz Edgara? Spotykaliście się przecież u nas w Kolonii, a w domu zawsze
bawiliśmy się u Wienekenów i jedliśmy u nich sałatkę z kartofli.
- Owszem - powiedział Leon - naturalnie, że to pamiętam, ale, o ile wiem, Wieneken jest za
granicą. Ktoś mi mówił, że pojechał w celach badawczych, z jakąś komisją do Indii czy Syjamu, nie
pamiętam dokładnie.
- Jesteś tego pewny?
- Prawie. Tak, teraz sobie przypominam, że Heribert mi o tym opowiadał.
- Kto? - zawołałem. - Kto ci o tym opowiadał? - Leon milczał, nie słyszałem już nawet jego
westchnienia. Teraz zrozumiałem, dlaczego nie chciał przyjść do mnie. - Kto? - zawołałem jeszcze
raz, ale Leon nie odpowiadał. Nabrał już zwyczaju pokaszliwania jak spowiednik w konfesjonale,
słyszałem je czasem, kiedy czekałem w kościele na Marię. - Lepiej, żebyś i jutro nie przychodził -
powiedziałem cicho. - Szkoda twojego wykładu. Powiedz mi tylko jeszcze, czy widziałeś także
Marię? - Najwidoczniej nie nauczył się jeszcze niczego oprócz wzdychania i pokaszliwania. Teraz
znowu wydał westchnienie, głębokie, smutne, długie. - Możesz mi nie odpowiadać - uspokoiłem go.
- Pozdrów tylko ode mnie tego waszego miłego faceta, z którym dziś dwa razy rozmawiałem przez
telefon.
- Strüdera? - spytał cicho.
- Nie wiem jak się nazywa; przez telefon wydał mi się bardzo sympatyczny.
- Ależ jego nikt nie bierze poważnie - powiedział Leon. - On jest u nas... jest, że tak powiem, na
łaskawym chlebie. - Leonowi udało się teraz roześmiać. - On tylko czasem dobiera się ukradkiem
do telefonu i mówi głupstwa.
Wstałem i przez szparę w zasłonach spojrzałem na zegar na placu. Była za trzy minuty
dziewiąta.
- Musisz już iść - powiedziałem - bo zrobią ci adnotację w aktach. I nie opuść aby jutrzejszego
wykładu.
- Słuchaj, zrozum mnie... - zaczął błagalnie.
- Do diabła, przecież cię rozumiem. Aż za dobrze.
- Co z ciebie właściwie za człowiek? - spytał.
- Jestem klownem - odpowiedziałem - i kolekcjonuję chwile. Cześć.
Odłożyłem słuchawkę.
25.
Zapomniałem zapytać Leona o jego przeżycia w wojsku, ale może mi się jeszcze kiedy nadarzy
inna okazja. Z pewnością będzie chwalił „wyżywienie” - w domu nigdy tak dobrze nie jadał - uzna
męczące ćwiczenia za „niezwykle wartościowe z wychowawczego punktu widzenia”, a zetknięcie się
z prostymi ludźmi za „ogromnie pouczające”. Mogłem sobie nawet oszczędzić pytania. Tej nocy nie
zmruży oka w swoim łóżku w konwikcie; będzie się przewracał z boku na bok, dręczony wyrzutami
sumienia, czy słusznie postąpił nie przychodząc do mnie. Chciałem mu tyle rzeczy powiedzieć: że
byłoby dla niego lepiej, gdyby studiował teologię w Ameryce Południowej albo w Moskwie,
gdziekolwiek na świecie, byle nie w Bonn. Musiał przecież rozumieć, że dla tego, co nazywał swoją
wiarą, nie było tutaj miejsca; że między Sommerwildem i Blothertem, w Bonn, Schnier, który
zmienił wyznanie, a nawet został księdzem, był w sam raz, nadawał się jak nikt inny do podtrzymy-
wania kursów giełdowych. Musiałem z nim kiedyś porozmawiać o wszystkim, najlepiej podczas
jednej z herbatek w domu rodziców. Obaj wyrodni synowie, usiedlibyśmy w kuchni u Anny,
pilibyśmy kawę i przywoływali na pamięć stare czasy, czasy pełne chwały, kiedy to w naszym parku
ćwiczono się jeszcze w posługiwaniu „pięściami pancernymi”, a przed bramę zajeżdżały samochody
Wehrmachtu, ponieważ część domu zajęto na kwatery. Jakiś oficer - major czy coś w tym rodzaju -
z feldfeblami i szeregowymi, samochód z proporczykiem, a wszyscy myśleli tylko o jednym:
sadzone jajka, koniak, papierosy i niewybredne figle z dziewczętami w kuchni. Czasem występowali
służbowo, to znaczy jako nadęte ważniaki. Wtedy ustawiali się przed domem, wychodził oficer z
dumnie wypiętą piersią, a nawet z jedną ręką wetkniętą między guziki munduru, jak kiepski aktor
grający rolę pułkownika, po czym zaczynał wykrzykiwać coś o „ostatecznym zwycięstwie”. Przykre,
śmieszne, bezsensowne. Ale kiedy potem wyszło na jaw, że pani Wieneken z kilkoma kobietami
przeszła lasem przez niemieckie i amerykańskie linie frontu, żeby przynieść trochę chleba od swego
brata, piekarza mieszkającego już po tamtej stronie, ważniactwo stało się niebezpieczne dla życia.
Ów oficer chciał rozstrzelać panią Wieneken i jeszcze dwie kobiety za szpiegostwo i sabotaż (pani
Wieneken przyznała się na przesłuchaniu, że po tamtej stronie rozmawiała z jakimś żołnierzem
amerykańskim). Ale wtedy w mego ojca - po raz drugi w życiu, o ile dobrze pamiętam - wstąpiła
energia; wyprowadził kobiety z zaimprowizowanego więzienia w naszej prasowalni i ukrył je w
szopie na łodzie, nad brzegiem rzeki. Wystąpił naprawdę odważnie, krzyczał na oficera, a oficer na
niego. Najzabawniejszy był widok orderów, podskakujących na piersi oburzonego majora, podczas
gdy matka powtarzała swoim łagodnym głosem: „Panowie, panowie - ostatecznie są jakieś granice”.
Dla niej najprzykrzejszy w całej tej sprawie był fakt, że dwaj „panowie” wrzeszczeli na siebie. Ojciec
powiedział: „Zanim tym kobietom włos spadnie z głowy, musi pan rozstrzelać mnie - proszę! „ i
naprawdę rozpiął marynarkę, wystawiając pierś naprzód. Ale żołnierze wycofali się wkrótce,
ponieważ Amerykanie doszli już do wzgórz nad Renem, i kobiety mogły wyjść z szopy na łodzie.
Najprzykrzejsze w tym majorze, czy kim on tam był, były jego ordery. Może bez tej dekoracji
potrafiłby jeszcze zachować jakąś godność. Kiedy na herbatkach u matki patrzę na tych nędznych
kołtunów z ich orderami, zawsze przychodzi mi na myśl tamten oficer i nawet order Sommerwilda
„Pro Ecclesia” i coś tam jeszcze wydaje mi się możliwy do zniesienia. Bądź co bądź Sommerwild
dokonuje dla swego Kościoła czegoś trwałego: trzyma w ryzach swoich „artystów” i ma jeszcze tyle
dobrego smaku, że uważa order „jako taki” za coś żenującego. Przypina go tylko na procesje,
uroczyste nabożeństwa i dyskusje w telewizji. Ale telewizja odbiera mu resztkę poczucia wstydu,
którego nie mogę mu odmówić. Jeżeli nasz wiek zasługuje na jakąś nazwę, to powinien nazywać się
wiekiem prostytucji. Ludzie przyzwyczajają się do słownictwa nierządnic. Spotkałem raz Som-
merwilda po takiej dyskusji telewizyjnej („Czy sztuka współczesna może być sztuką religijną?”) i
spytał mnie: „Czy byłem dobry? Jak pan uważa?” - słowo w słowo tak, jak te kobiety pytają swoich
odchodzących „gości”. Brakowało tylko, żeby jeszcze dodał: „Niech mnie pan poleci swoim
znajomym”. Odpowiedziałem mu wtedy: „Nie uważam, żeby ksiądz kiedykolwiek bywał dobry, więc
nie mogłem uważać tego wczoraj”. Był zupełnie przybity, chociaż sformułowałem moje wrażenie o
nim jeszcze bardzo delikatnie. Był wstrętny; dla paru tanich puent „zarżnął” czy „ustrzelił”, a może
tylko „zrobił na szaro” swego rozmówcę, jakiegoś trochę nieporadnego socjalistę. Po zadaniu
podstępnego pytania: „Aha, więc pan uważa wczesne dzieła Picassa za abstrakcyjne?”, zamordował
w oczach dziesięciu milionów telewidzów starego, siwego człowieka, mówiąc: „Ach, pan ma
zapewne na myśli sztukę socjalistyczną - a może nawet realizm socjalistyczny?”
Kiedy go następnego dnia rano spotkałem na ulicy i powiedziałem, że „nie był dobry”, poczuł
się zupełnie zdruzgotany. Fakt, że jeden spośród dziesięciu milionów odniósł złe wrażenie, był
ciosem zadanym jego próżności, ale wynagrodziła mu to „prawdziwa lawina pochwał” we
wszystkich katolickich gazetach. Pisały, że odniósł zwycięstwo „w dobrej sprawie”.
Zapaliłem jednego z pozostałych mi jeszcze trzech papierosów, wziąłem znowu gitarę do ręki i
zacząłem na niej brzdąkać. Myślałem o tym, co chciałbym opowiedzieć Leonowi, o co chciałbym go
zapytać. Ile razy odczuwałem potrzebę poważnej rozmowy z Leonem, albo właśnie zdawał egzamin,
albo bał się scrutinium. Zastanawiałem się także, czy rzeczywiście powinienem śpiewać Litanię
Loretańską. Może lepiej nie; komuś mogłoby przyjść do głowy, że jestem katolikiem. Uznaliby mnie
za „jednego z naszych ludzi” i mogliby z tego zrobić ładną propagandę, oni przecież ze wszystkiego
„wyciągają pożytek”. Wszystko razem mogłoby doprowadzić do nieporozumienia i zamętu,
ponieważ nie będąc katolikiem uważam, że Litania Loretańska jest ładna i mam sympatię do
żydowskiej dziewczyny, która została poświęcona. Nawet tego nikt nie mógłby zrozumieć i stosując
jakąś sztuczkę odkryto by we mnie parę milionów katholonów, zaciągnięto by mnie do telewizji, a
kursy akcji wzrosłyby jeszcze bardziej. Musiałem wyszukać sobie jakiś inny tekst. Szkoda,
doprawdy najchętniej śpiewałbym Litanię Loretańską, ale na schodach dworca w Bonn mogłoby to
być źle zrozumiane. Szkoda. Wprawiłem się już trochę i umiałem tak ładnie akompaniować sobie
na gitarze do „Ora pro nobis”.
Wstałem, żeby przygotować się do występu. Z pewnością także i mój agent Zohnerer „umyje
ręce” ode mnie, kiedy zacznę śpiewać na ulicy, akompaniując sobie na gitarze. Gdybym naprawdę
śpiewał litanie, „Tantum ergo” i te wszystkie teksty, które tak lubię i w które wprawiałem się latami
podczas kąpieli, może Zohnerer „poszedłby” na to; mógłby to uznać za dobry trick, coś w rodzaju
malowania Madonn. Wierzyłem nawet, że mnie naprawdę lubi - synowie tej ziemi mają więcej
serca niż synowie światłości - ale z punktu widzenia „interesu” usadawiając się na schodach dworca
w Bonn byłem dla niego skończony.
Mogłem już chodzić nie utykając zbyt widocznie. Skrzynka od pomarańcz była już zatem
zbędna, wystarczyło wziąć pod pachę poduszkę z kanapy, gitarę do ręki i iść do pracy. Miałem
jeszcze dwa papierosy, jednego mogłem wypalić, ostatni będzie dostateczną przynętą na dnie
czarnego kapelusza; dobrze byłoby położyć obok choć jednego miedziaka. Przeszukałem kieszenie,
wywróciłem je na lewą stronę; znalazłem kilka biletów kinowych, czerwony pionek od gry
„człowieku-nie-irvtuj-się” zabrudzoną papierową chusteczkę do nosa, ale nie miedziaka.
Wyciągnąłem szufladkę pod wieszakiem w przedpokoju: szczotka do ubrania, pokwitowanie
bońskiej gazety kościelnej, bon na zastaw za butelkę od piwa, ani grosza. Przejrzałem jeszcze
wszystkie szuflady w kuchni, pobiegłem do sypialni, szukałem między guzikami, fiszbinkami do
kołnierzyków, spinkami, między chustkami, w kieszeniach zielonych sztruksowych spodni; nic.
Zdjąłem ciemne spodnie, zostawiłem je na podłodze jak zrzuconą skórę; cisnąłem obok koszulę i
wciągnąłem przez głowę niebieski trykot. Otworzyłem drzwi z lustrem; trawiasta zieleń i jasny
błękit, znakomicie, tak dobrze nigdy jeszcze nie wyglądałem. Poprzednio nałożyłem grubo szminkę,
zawarty w niej tłuszcz zesechł przez te parę lat, które przeleżała w szafce; teraz zobaczyłem w
lustrze, że warstwa szminki popękała, były w niej rysy jak na twarzy odkopanego pomnika. Ponad
twarzą moje ciemne włosy wyglądały jak peruka. Zanuciłem tekst, który mi właśnie przyszedł do
głowy: „Biedny papież Jan CDU nie słucha, nie jest osłem Mülera, nie chce jego brzucha”. To mogło
pójść na początek i nawet Komitet do Zwalczania Bluźnierstw nie mógł mi nic zarzucić. Dorobiłbym
jeszcze dużo strofek, wszystkie utrzymane w stylu ballady. Chętnie zapłakałbym, ale powstrzy-
mywała mnie od tego szminka; tak dobrze wyglądała z tymi rysami, z miejscami, z których już
odpadała, łzy zepsułyby wszystko. Mogłem płakać później, po pracy, jeżeli będę miał jeszcze ochotę.
Zawodowy strój jest najlepszą ochroną, tylko święci i amatorzy idą na śmierć albo życie. Cofnąłem
się sprzed lustra, w głąb i dalej od siebie. Jeśli Maria zobaczyłaby mnie takiego i byłaby potem
zdolna wywabiać żelazkiem plamy wosku z płaszcza kawalera maltańskiego tamtego mężczyzny - to
umarła już i byliśmy rozłączeni. Wtedy mógłbym płakać nad jej grobem. Miałem nadzieję, że
wszyscy oni, przechodząc obok mnie, będą mieli przy sobie drobne: Leon coś ponad dziesięć
fenigów, Edgar Wieneken, po powrocie ze Syjamu, może jakąś starą złotą monetę, a dziadek po
powrocie z Ischii - dziadek wystawi mi przynajmniej czek rozrachunkowy. Nauczyłem się już
wymieniać go na gotówkę. Matka będzie zapewne uważała, że wystarczą dwa fenigi, najwyżej pięć,
Monika Silvs może schyli się i pocałuje mnie, a Sommerwild, Kinkel i Fredebeul, oburzeni moim
brakiem smaku, nie wrzucą mi do kapelusza nawet papierosa. W przerwie, kiedy nie będzie
zapowiedziany przyjazd żadnego pociągu z Południa, pojadę na rowerze do Sabiny Emonds i zjem
moją zupę. Może Sommerwild zatelefonuje do Rzymu i poradzi Zupfnerowi, żeby wysiadł z pociągu
już w Godesberg. Wtedy pojadę tam na rowerze, usiądę przed willą z ogrodem schodzącym w dół
skarpy i zacznę śpiewać; niech przyjadą, spojrzą na mnie, a potem żyją lub umrą. Żal mi było tylko
ojca. Ładnie postąpił ocalając tę kobietę od rozstrzelania, ładnie postąpił kładąc mi rękę na
ramieniu. I teraz, w lustrze, widziałem, że uszminkowany nie tylko go przypominam, jestem do
niego zaskakująco podobny; teraz zrozumiałem, jakim wstrząsem było dla niego przejście Leona na
katolicyzm. Leona nie było mi żal, on miał przecież swoją wiarę.
Jeszcze przed wpół do dziesiątej zjechałem windą na dół. Przypomniałem sobie tego
chrześcijanina Kosterta, który był mi jeszcze winien butelkę wódki i różnicę między ceną biletów
pierwszej i drugiej klasy. Postanowiłem wysłać do niego kartę pocztową i potrząsnąć jego
sumieniem. Powinien mi także przysłać kwit na bagaż. Dobrze, że nie spotkałem mojej sąsiadki,
ładnej pani Grebsel. Musiałbym jej wszystko wytłumaczyć. Kiedy usiądę na schodach dworca, nie
będę musiał już nic tłumaczyć. Brakowało mi tylko brykietu, mojego biletu wizytowego.
Na dworze było zimno, marcowy wieczór. Podniosłem kołnierz marynarki, włożyłem kapelusz
na głowę, wymacałem w kieszeni ostatniego papierosa. Przyszła mi na myśl butelka koniaku; wy-
glądałaby bardzo dekoracyjnie, ale mogła źle wpływać na ludzkie miłosierdzie; był to drogi gatunek,
korek go zdradzał. Z poduszką pod pachą, z gitarą w drugim ręku, poszedłem z powrotem na
dworzec. Dopiero po drodze zauważyłem oznaki czasu zwanego tu „dniami błazeństw”. Jakiś pijany
chłopak, ucharakteryzowany na Fidela Castro, próbował wpaść na mnie; wyminąłem go. Na
schodach dworca grupa matadorów i hiszpańskich donn czekała na taksówkę. Zapomniałem, że był
karnawał. To nawet dobrze. Zawodowiec może się najlepiej ukryć między amatorami. Położyłem
poduszkę na trzecim stopniu od dołu, usiadłem, zdjąłem kapelusz, włożyłem do niego papieros, nie
na sam środek i nie blisko brzegu, tak jakby go ktoś wrzucił z góry, i zacząłem śpiewać: „Biedny
papież Jan...” Nikt nie zwracał na mnie uwagi. Nie szkodzi. Za godzinę, dwie lub trzy zaczną mnie
zauważać. Przerwałem śpiew, kiedy w megafonie dworcowym odezwał się głos. Zapowiedziano
przyjazd pociągu z Hamburga. Śpiewałem dalej. Wzdrygnąłem się, kiedy do kapelusza wpadł
pierwszy pieniądz: dziesięciofenigówka; trafiła w papierosa i pchnęła go zanadto ku brzegowi.
Przesunąłem papierosa na właściwe miejsce i śpiewałem dalej.