background image

Lyon Sprague de Camp

Miecz Conana

Przekład Marcin Stadnik

Tytuł oryginału The Blade of Conan

OD REDAKTORA

Książka ta stanowi zbiór artykułów dotyczących heroic fantasy, a w szczególności 
prozy 

Roberta E. Howarda i jego słynnego bohatera, Conana z Cymmerii. Większość 
materiałów to 

przedruki z czasopisma „Amra” — amatorskiego magazynu wydawanego od 1959 roku 
przez 

George’a H. Scithersa — kilka jednak pochodzi z innych źródeł. Wszystkie zostały 
przedstawione w postaci, w jakiej ukazały się oryginalnie, może poza drobnymi 

redakcyjnymi 
poprawkami.

Muszę przeprosić za to, iż mój własny wkład tak znacznie przewyższa liczebnie 
felietony 

moich kolegów. Powodem ku temu nie jest bynajmniej próżna żądza osobistej sławy, 
lecz 

fakt, że w ciągu ostatnich dwudziestu lat napisałem największą liczbę artykułów 
do „Amra” 

spośród wszystkich korespondentów Scithersa. Pisanie do „Amra” (a okazjonalnie 
również do 

innych fanzinów) jest moim ukrytym nałogiem i wypełniaczem wolnego czasu.
W każdym razie, dla tych, którzy lubią heroic fantasy, ale wiedzą niewiele na 

temat jego 
tła i otoczki, oraz dla tych, którzy słyszeli o tej literaturze, ale nigdy jej 

nie spróbowali, ta 
książka powinna stać się przydatnym i interesującym wprowadzeniem do 

czarodziejskiego 
gatunku prozy i wzbogacić przyjemność, którą czytelnicy będą czerpać z lektury 

opowieści.

L. Sprague de Camp

WPROWADZENIE
MAGIĄ I MIECZEM

RICHARD H. ENEY

Książka ta jest zbiorem artykułów z „Amra”* — fanzinu tworzonego głównie przez 
członków Legionu Hyboriańskiego i poświęconego zasadniczo opowieściom Roberta E. 

Howarda o barbarzyńcy zwanym Conanem z Cymmerii (Conan posługiwał się nom de 
guerre 

Amra — lew będący kapitanem Czarnych Korsarzy z Kushu).
Artykuły drukowane w „Amra” traktują o heroic fantasy oraz o tym, co nazywamy 

fantastyką magii i miecza. O opowieściach, w których herosi i łotry władają 
bronią i czarami 

z równą biegłością, bez względu na rodzaj terenu i sytuację taktyczną, a 
generalnie o świecie 

sprzed wynalezienia prochu, w którym dodatkowo istnieje magia. Poza tym głównym 
nurtem 

tematycznym, w felietonach odnajdziemy również wątki związane z innymi 
bohaterami 

Howarda, a także z rozmaitymi Conanopodobnymi postaciami stworzonymi przez 
autorów 

tego gatunku, zamieszkującymi światy magii i miecza.
Robert Ervin Howard z Cross Plains w Teksasie był (aż do swego samobójstwa w 

1936 

background image

roku w wieku trzydziestu lat) płodnym pisarzem w niemalże każdym specyficznym 

obszarze 
literatury popularnej. Pisał współczesne opowiadania sportowe i 

detektywistyczne, nowele 
przygodowe, których akcja rozgrywała się w krajach dawnego Orientu albo na 

Dzikim 
Zachodzie oraz opowieści z gatunku nietypowej lub naukowej fantasy (a także 

całkiem dobre 
wiersze). Swoje utwory sprzedawał do licznych magazynów z literaturą popularną, 

zwanych 
pulp–magazines, licznie wydawanych w latach trzydziestych i przynoszących niezłe 

dochody 
w dobie Wielkiego Kryzysu.

Pulp–magazines stanowiły dominującą większość ówczesnej literatury rozrywkowej, 
choć 

później ustąpiły miejsca konkurencji w postaci tanich wydań popularnych i 
magazynów 

ilustrowanych. Poza kryminałami, gatunkami sportowymi i przygodami asów 
przestworzy — 

mocno stylizowanymi w swej formie — opowiadania drukowane w pulp–magazines miały 
niewiele punktów wspólnych ze współczesnym i rzeczywistym światem.

Sytuacja ta nie była z pewnością ułatwieniem dla pisarza takiego jak Howard. 
Będąc 

mieszkańcem małego miasteczka na rolniczym Południowym Wschodzie równie niewiele 
miałby do powiedzenia w kwestii niepokojów robotniczych, ich uciszania i 

polityki New 
Dealu, co podczas wykładu z biologii molekularnej. Był jednakże urodzonym 

opowiadaczem, 
z naturalnym darem kreowania całych scen w jednym zdaniu i zawierania całych 

wszechświatów w niespełna połowie akapitu. Jego narracje są żywe i dynamiczne i 
— mimo 

że jawnie zmyślone — ich porywający realizm sprawia, że zaczynamy w nie wierzyć.
Jak to się dzieje?

Po pierwsze, Howard, jak większość introwertyków, był bardzo oczytany zarówno w 
prozie epickiej, jak i historycznej. W swych opowiadaniach pełną garścią czerpał 

z dorobku 
innych autorów, przejmując co atrakcyjniejsze pomysły en bloc i modyfikując je 

według 
własnego uznania lub twórczo łącząc po kilka wątków pochodzących z różnych 

źródeł. W ten 
właśnie sposób powstali Kathulos z Atlantydy i jego egzotyczne narkotyki oraz 

hipnotyczne 
zdolności, tajemnicza afroazjatycka sekta Czarnych Much i uległe kobiety–agentki 

— 
wszystko to zostało słowo w słowo ściągnięte z Fu Manchu Saxa Rohmera, chociaż 

Steve 
Costigan różni się nieco od frywolnego i lekkomyślnego doktora Petrie. Z drugiej 

strony, 
pośmiertnie wydana nowela Howarda Almuric łączy w sobie motywy, które wydają się 

zaczerpnięte z twórczości Edgara Rice Burroughsa: bohater przeniesiony magicznie 
na inną 

planetę, zupełnie jak John Carter, hartuje się w surowym środowisku niczym Waldo 
Emerson 

Smith–Jones w The Cave Girl i zostaje oczyszczony z niechlubnej przeszłości (był 
gangsterem) przez Grzeczny Żywot i Miłość, tak jak Billy Burne w The Mucker. 

Lecz moi 
współautorzy posunęli się znacznie dalej w podobnych domysłach, a z pewnością 

uczynili to 
bardziej szczegółowo i twórczo, niż mogłem to zrobić ja w tych kilku skromnych 

zdaniach.
Poszukiwanie źródeł jest wspaniałą rozrywką, jednakże biegłość, z jaką Howard 

dokonywał tej swoistej literackiej krzyżówki, stanowi jedynie małą próbkę jego 
potęgi jako 

pisarza, co zachęca licznych felietonistów „Amra” do poszukiwania wszelkich 

background image

źródeł wiedzy 

na jego temat Co ważniejsze jednak, Howard posiadał artystyczną zdolność 
wizualizacji 

swych wyobrażeń — umiejętność tworzenia konkretnych obrazów przed oczami swego 
umysłu, wizji totalnych i w pełni dopracowanych, następnie sprawiając by 

czytelnik „ujrzał” 
to, co wyobraził sobie pisarz.

Z nieznanej przyczyny owa zdolność u pisarza okazuje się równie hipnotycznie 
fascynująca, jak najwymyślniejsze i najbardziej złowrogie zaklęcie Thoth–Amona. 

Prawdopodobnie każdy słyszał o opowieściach o Sherlocku Holmesie zgłębianych 
przez 

grupę Baker Street Irregulars. W ciągu ostatniej dekady podobne zjawisko miało 
miejsce w 

przypadku dzieł J.R.R. Tolkiena, który dał swym wyznawcom przykład, dodając do 
Władcy 

Pierścieni serię artykułów z fanzinów (nazwał je „dodatkami”, aby nie 
konfundować 

Ziemskiego Ludu, ale my dobrze wiemy…). Podobnie stało się z Howardem, choć już 
nie za 

jego życia. Fanatycy lat trzydziestych, jak John D. Clark czy P. Schuyler Miller 
i współczesne 

wielkie nazwiska z obszaru pulp fantasy — H.P. Lovecraft i Clark Ashton Smith — 
doceniali 

historie o Conanie. Clark i Miller napisali Nieautoryzowaną biografię Conana z 
Cymmerii, 

archetyp przyszłych felietonów pisanych do „Amra”, w połowie lat trzydziestych, 
a w 

fantastycznej burlesce Millera. Alicja w krainie garów (1933) pojawia się na 
chwilę Conan 

barbarzyńca. Pomimo tych przejawów sympatii, twórczość Howarda pozostała 
zapomniana aż 

do lat pięćdziesiątych wzbudzając jedynie osobisty entuzjazm kilku starszych 
fanów z 

dorobkiem na łamach „Weird Tales”.
Z początkiem 1950 roku powstał Gnome Press, jeden z niewielkich domów 

wydawniczych 
zajmujących się science fiction, jakie pojawiły się krótko po drugiej wojnie 

światowej, i 
wprowadził na rynek pełne wydanie znanych wtedy opowiadań o Conanie pod redakcja 

Johna 
D. Clarka. To wydarzenie stało się fundamentem dla dzisiejszej fascynacji 

Howardem, dla 
Legionu Hyboriańskiego i oczywiście „Amra”.

George Heap z Filadelfii powołał ponownie do życia „Amra” w roku 1956 i wypuścił 
na 

rynek kilka numerów wyprodukowanych mimeografem, zanim popadł w kłopoty 
wydawnicze. Po około dwuletnim zastoju magazyn przeszedł w inne ręce i tym razem 

został 
wydrukowany metodą offsetową (dla tych, którzy tego nie wiedzieli — oto właśnie 

powód, 
dlaczego obecne wydania „Amra” oznaczone są „Tom II” już od przeszło 

pięćdziesięciu 
numerów — „Amra” Heapa miał oznaczenie „Tom I”). „Amra”, Tom II, Nr 1 został 

skromnie 
zatytułowany „Magazyn o Conanie z Cymmerii i Erze Hyboriańskiej”. Ale, podobnie 

jak 
Baker Street Irregulars, kiedy zaczynali rozwiązywać zagadki pozostawione przez 

doktora 
Watsona w jego opowiadaniach, entuzjaści „Amra” uznali za stosowne zająć się 

wszelkimi 
możliwymi zagadnieniami, które choć w najmniejszym stopniu dotyczyły głównego 

obiektu 
ich zainteresowania. Dodatkowo, biorąc pod uwagę krytyczne głosy i komentarze, w 

„Amra” 

background image

musiało znaleźć się miejsce dla całej maszynerii związanej z analizą tła 

hyboriańskiego 
świata, a to jeszcze bardziej poszerzyło zakres poruszanych tematów. Na łamy 

pisma 
przyciągnięto wszelkie pokrewne dziedziny — od archeologii, obróbki brązu i 

kuglarstwa 
przez kseno–antropologię i żeglarstwo aż do gorzelnictwa. Zjawisko powyższe nie 

było 
wyłączną cechą „Amra”, gdyż po tym, jak teksański przyjaciel Howarda, Glenn 

Lord, zaczął 
wydawać swój doskonały magazyn „The Howard Collector”, wiele artykułów 

drukowanych 
na jego łamach dotyczyło jeszcze bardziej szczegółowo niż w „Amra” artykułów, 

opowieści i 
wierszy Howarda i o Howardzie (aby zakupić magazyn „Amra” napiszcie pod adres 

P.O. Box 
8246, Philadelphia, PA, 19101).

Dzięki tak rozległym zainteresowaniom, felietoniści „Amra” zajmują się dziś 
niemalże 

wszystkim, co tylko dotyczy howardowskie — go świata — od technologii do 
teozofii, od 

tajemniczego orientu do Dzikiego Zachodu i od czasów sprzed Atlantydy aż po 
wydarzenia 

po ostygnięciu słońca. Zatrzymują się jedynie na takich przystankach, jak 
„Teoria i praktyka 

zamaskowanego heroizmu”, „Teoretyczne podstawy etyki i pokojowej koegzystencji 
ludzi i 

elfów” oraz „Chaos wprowadzony do Średniowiecza przez Cabella, T.H. White’a i 
Marka 

Twaina”.
Ale, ale… nadużywam chyba przywilejów autora wstępu. Pragnąłem ukazać 

pochodzenie 
zamieszczonych w tym tomie artykułów i mam nadzieją, że mi się to udało. 

Zresztą, 
przekonajcie się sami… oto one!

ERA HYBORIANSKA

NIEAUTORYZOWANA BIOGRAFIA CONANA Z CYMMERII

JOHN D. CLARK, P. SCHUYLER MILLER I L. SPRAGUE DE CAMP

Poniższy esej po raz pierwszy pojawił się w formie artykułu zatytułowanego 
Prawdopodobny zarys kariery Conana autorstwa Johna D. Clarka i P. Schuylera 

Millera w 
ramach pamfletu Era Hyboriańska opublikowanego w Los Angeles przez wydawnictwo 

New 
York Cooperau”ve Publications (było to stowarzyszenie fanów science fiction) w 

roku 1938. 
Dr Clark przeredagował i rozszerzył ten artykuł o biograficzne notki 

zamieszczane pomiędzy 
opowiadaniami w oprawnej w płótno serii książek o Conanie wydanej przez Gnome 

Press w 
latach 1954–60. Następnie Clark, Miller i ja rozbudowaliśmy niniejszą biografię 

w artykule 
Nieautoryzowana biografia Conana z Cymmerii opublikowanym w czasopiśmie „Amra”, 

Tom II, Nr 4. Ostatnio ponownie przejrzałam i poszerzyłam treść o wstawki 
zamieszczone 

pomiędzy opowiadaniami w wydaniu popularnym, opublikowanym przez Lancer Books w 
latach 1966 — 69. Obecna wersja prezentuje cały znany materiał biograficzny, aż 

do roku 
1969.

L.S. de C.

Największy bohater w historii wspaniałej cywilizacji hyboriańskiej nie był 

background image

Hyborianinem, 

lecz, co może wydać się dziwne, barbarzyńcą, Conanem z Cymmerii, którego imię 
krąży w 

tak wielu legendach. Niewiele wiadomo o jego życiu ani o tym, w jaki sposób 
utorował sobie 

drogę do tronu największego królestwa zachodu. Ale ta drobna część, która jest 
znana, została 

w całości zawarta tutaj.
W żyłach Conana płynęła krew starożytnej Atlantydy, pochłoniętej przez ocean na 

osiem 
tysięcy lat przed jego urodzeniem. Urodził się w klanie, który zajmował ziemie 

na północnym 
zachodzie Cymmerii, wzdłuż cienistych granic Vanaheimu i Pustkowia Piktów. Jego 

dziadek 
był członkiem południowego plemienia, który uciekł od swego ludu z powodu 

krwawej 
wendety i po długie) tułaczce znalazł schronienie wśród ludzi północy. Sam Conan 

narodził 
się na polu bitwy, podczas walki między jego plemieniem a hordą najeźdźców z 

Vaniru.
Nic nie wiadomo o chwili, kiedy młody Cymmerianin po raz pierwszy ujrzał 

cywilizację, 
ale zdobył swą sławę wojownika wśród okolicznych ognisk jeszcze zanim zobaczył 

swój 
piętnasty śnieg. W tym okresie Cymmeryjscy barbarzyńcy, którzy zwykle tłukli się 

między 
sobą, zapomnieli o swych zatargach i zjednoczyli się przeciwko Gunderom, którzy 

przekroczyli aquilońską granicę, wznieśli fort Venaritei i zaczęli kolonizować 
południowe 

marchie Cymmerii. Conan był jednym z wyjącej, krwiożerczej hordy, która 
nadciągnęła zza 

północnych wzgórz i przeszła niczym rozszalała burza nad palisadą fortu, ogniem 
i mieczem 

spychając Aquilonian z powrotem w obszar ich granic.
W czasie wypadu na Venarium Conan nie był jeszcze w pełni wyrośnięty, ale 

mierzył już 
ponad sto osiemdziesiąt centymetrów i ważył ponad osiemdziesiąt kilo. Był 

ostrożny i 
niewidzialny jak urodzony człowiek lasu, posiadał stalową twardość człowieka 

gór, 
herkulesową postawę odziedziczoną po swym ojcu–kowalu i praktyczną biegłość we 

władaniu nożem, toporem i mieczem. Po splądrowaniu aquilońskiego przyczółka, 
gdzie mógł 

zapoznać się z winem i kobietami należącymi do hyboriańskich nacji, powrócił na 
pewien 

czas do swego klanu. Rozdarty pomiędzy rozszalałą burzą swego młodzieńczego 
temperamentu a tradycją i czasami, w których żył, spędził kilka niespokojnych 

miesięcy z 
bandą Aesirów, bezowocnie napadając na Vanirów i Hyperborejczyków. Ostatnia z 

takich 
kampanii zakończyła się dla szesnastoletniego Cymmerianina zakuciem w łańcuchy.

Nie pozostał jednak długo w więzieniu. Pracując nocą, gdy jego towarzysze 
niedoli spali, 

starł jedno z ogniw swego łańcucha na tyle, że w końcu zdołał je przełamać. 
Następnie, w 

czasie dzikiej ulewy, wyrwał się na wolność. Wywijając półtorametrowym 
fragmentem 

urwanego łańcucha wywalczył sobie drogę ucieczki z hyperborejskiej niewoli i 
zniknął w 

strugach deszczu.
Choć wolny, młody wojownik znalazł się w miejscu, gdzie połowa wrogiego 

królestwa 
odgradzała go od jego rodzinnej ziemi. Instynktownie umknął na południe, do 

dzikiej, 

background image

górzystej krainy, która oddzielała południowe tereny hyperborejskie od żyznych 

ziem 
Brythunii i stepów Turami. Gnany przez watahę wygłodniałych w zimie wilków, 

skrył się w 
napotkanej jaskini (The Thing in the Crypt, Istota z krypty). Tam odkrył 

pomarszczone zwłoki 
jakiegoś starożytnego wodza siedzącego na tronie i dzierżącego na kolanach 

ciężki miecz. 
Gdy Conan chwycił oręż, ciało ożyło i zaatakowało go. Mimo że Cymmerianin 

zadawał 
śmiertelne ciosy koszmarnej mumii, nie mógł przecież zabić czegoś, co i tak już 

nie żyło. 
Jedynie szczęście i determinacja pozwoliły mu w końcu pokonać i zniszczyć 

potworną istotę.
Posuwając się dalej na południe przez dzikie góry oddzielające wschodnie narody 

Hyborii 
od turańskich stepów dotarł wreszcie do Arenjun, słynnego w całej Zamorze Miasta 

Złodziei. 
Zupełnie nieobeznany z cywilizacją i bezkarny z natury odnalazł — lub raczej 

wyciął sobie 
— własną niszę w społeczeństwie dużego miasta, działając jako zawodowy złodziej 

wśród 
ludzi, dla których złodziejstwo stanowiło sztukę i honorowe powołanie.

Wykorzystując swą młodość i zuchwałość bardziej niż umiejętności, z początku 
powoli 

rozwijał się zawodowo w swej nowej profesji. Wkrótce jednak sprzymierzył się z 
Taurusem z 

Nemedii i razem spróbowali wykraść legendarny klejnot znany jako „Serce Słonia” 

pozornie niezdobytej wieży złowrogiego Yary, który więził tam również 
pozaziemską istotę 

boską zwaną Yog–Kosha (The Tower of the Elephant, Wieża Smoka).
Ponieważ zaczynał już mieć dość Miasta Złodziei (i vice versa), Conan powędrował 

do 
stolicy Zamory, Przeklętego Shadizar. Sądził, że czekają go tam łatwiejsze łupy. 

Przez 
pewien czas faktycznie odnosił większe sukcesy niż w Arenjun — choć kobiety z 

Shadizar 
szybko uwalniały go od ciężaru zdobytych dóbr w zamian za wprowadzenie go w 

arkana 
miłości. Plotki o skarbach pognały go do leżących niedaleko ruin starożytnego 

miasta Larsha, 
naprzeciw oddziału żołnierzy wysłanych, by go aresztowali (The Hall of the Dead, 

Komnata 
Zmarłych). Po tym, jak cały oddział poza jego dowódcą, kapitanem Nestorem, 

został rozbity 
w zasadzce zastawionej przez Conana, Nestor i Conan połączyli swe siły celem 

zdobycia 
skarbu. Przeżywszy niesamowite zagrożenia musieli uciekać przed trzęsieniem 

ziemi, które 
zniszczyło ruiny, a dodatkowo okrutny Los znów pozbawił ich zdobytych bogactw.

Dotychczasowe przygody Conana pozostawiły mu silną niechęć do magii Wschodu. 
Umknął na północny zachód, przez Koryntię do Nemedii, drugiego po Aquilonii 

najpotężniejszego państwa Hyborii. W mieście Numalia wznowił swą zawodową 
działalność 

dość skutecznie, by przyciągnąć uwagę Aztriasa Petaniusa, zawsze pozbawionego 
gotówki 

siostrzeńca lokalnego władyki. Młodzieniec ten, pogrążony po uszy w długach 
hazardowych, 

najął Cymmerianina, by ten ukradł dla niego pewien zamoriański kielich, cięty z 
jednej bryły 

kryształu, który znajdował się w zbiorach bogatego kolekcjonera i kupca antyków, 
Kaliana 

Publico (The God in the Bowl, Bóg z kielicha).

background image

Niestety, pojawienie się Conana w świątyni–muzeum zbiegło się w czasie z nagłym 


ostatecznym zejściem jego zleceniodawcy i zwróciło na poczynania młodego 

złodzieja oczy 
Demetrio, przewodniczącego miejskiej ławy inkwizycyjnej. W czasie tej przygody 

Conan 
zetknął się też po raz pierwszy z czarną magią Seta — wężowego pomiotu — wyrwaną 


zamierzchłej przeszłości przez stygijskiego czarownika Thoth–Amona, z którym 

Cymmerianin miał się jeszcze nieraz spotkać. Gdy w końcu wyjaśnił się 
przerażający sekret 

boga z kielicha, Conan czym prędzej zostawił za sobą wieże Numalii.
Przekonany o niemożliwości uniknięcia na swej złodziejskiej drodze 

nadnaturalnych 
przeszkód oraz o tym, że ziemia w Nemedii stała się dla niego stanowczo za 

gorąca, Conan 
skierował się na południe, z powrotem do Koryntii, gdzie ponownie zajął się 

bezprawnym 
zaborem cudzej własności. Miał wtedy około dziewiętnastu lat i znacznie więcej 

doświadczenia i twardości, niż gdy po raz pierwszy zjawił się w południowych 
krainach. 

Nadal jednak jego sukcesy wynikały bardziej ze szczęścia niż z wyrafinowanego 
sprytu i 

ostrożności.
Dzięki swej bardzo aktywnej i skutecznej działalności zyskał Conan reputację 

jednego z 
dwóch najzuchwalszych złodziei w korynckim mieście, ale brak rozsądku w 

obcowaniu z 
nieprzewidywalnymi kobietami sprawił, że znalazł się w kajdanach. Szczęśliwie 

dla niego, 
przeprowadzony wkrótce przewrót na lokalnej arenie politycznej przyczynił się do 

jego 
uwolnienia i początku nowej kariery. Ambitny szlachcic Murilo wypuścił go na 

wolność, by 
poderżnął gardło Czerwonemu Kapłanowi Nabonidusowi, który był szarą eminencją, 

knującą 
ciągłe intrygi za plecami tronu (Rogues in the House, Bandyci w pałacu). 

Przygoda ta 
zaowocowała niezwykłym spotkaniem kilku najgroźniejszych rzezimieszków w pałacu 

Nabonidusa, co z kolei spowodowało groteskowy spektakl krwi i zdrady, w efekcie 
którego 

Czerwony Kapłan stracił życie, Murilo umknął, a Conan pognał konno co sił ku 
najbliższej 

granicy.
Smak hyboriańskiej intrygi raczej przypadł do gustu Conanowi. Było dla niego 

jasne, że 
nie ma zasadniczej różnicy pomiędzy motywami i metodami stosowanymi w pałacach i 


szczurzych zaułkach, chociaż łupy były wielokroć wyższe w nobilitowanych 

miejscach. Z 
szybkim koniem pod siodłem i pełną sakwą od wdzięcznego — i rozsądnego — 

Murillo, 
Cymmerianin ruszył na podbój cywilizowanego świata, uważnie przyglądając się, 

jakby tu 
wyłuskać go z bogactw niczym ostrygę. Szlak Królów, prowadzący przez 

hyboriańskie 
państwa, przywiódł go w końcu na wschód, do Turanu, gdzie został żołnierzem w 

armii mało 
przyjemnego króla Yildiza. Z początku nie podobała mu się służba, jako że nie 

znosił 
rozkazów i zmuszania do posłuszeństwa oraz dyscypliny. Ponadto, będąc w owym 

czasie 
początkującym łucznikiem i jeźdźcem, znalazłszy się w armii, której trzonem była 

lekka jazda 

background image

uzbrojona w łuki, został przydzielony do słabo opłacanej, nieregularnej 

jednostki.
Wkrótce jednak nadarzyła się okazja, by mógł pokazać, na co go stać. Król Yildiz 

zorganizował karną ekspedycję przeciwko rebelianckiemu satrapie w pomocnym 
Turanie, 

zwanemu Munthassem Khan (The Hand of Nergal, Ręka Nergala). Przy pomocy czarnej 
magii buntownik rozbił wojska skierowane przeciwko niemu. Zdruzgotał, jak 

sądził, całą 
znienawidzoną armię wysoko urodzonego generała Bakry z Akifu, aż do ostatniego 

najemnego piechura. Ale młody Cymmerianin przeżył. Otrząsnął się z klęski i 
przeniknął do 

miasta Yaralet, pozostającego pod rządami szalonego czarownika, by sprowadzić na 
niego 

potworną zgubę.
Po triumfalnym powrocie do migoczącej stolicy Aghrapuru Conan otrzymał w nagrodę 

od 
króla Yildiza miejsce w gwardii honorowej. Z początku musiał znosić docinki 

swych 
współtowarzyszy spowodowane jego niezręczną jazdą i brakiem umiejętności 

strzeleckich, 
ale szybko się to skończyło, gdy tylko inni gwardziści przekonali się, że lepiej 

nie 
prowokować walących niczym młoty pięści Conana, a poza tym w krótkim czasie 

nabrał on 
biegłości tak na koniu, jak i z łukiem.

Pewnego dnia został wybrany wraz z kushyckim najemnikiem Jumą na osobistą 
eskortę 

królewskiej córki, księżniczki Zorany, w drodze na jej ślub z Khanem Kujula, 
wodzem 

hyrkańskich nomadów zwanych Kuigarami. Karawana została zaatakowana u podnóża 
gór 

Talakama przez dziwny oddział krępych i brązowych jeźdźców w lakierowanych 
zbrojach 

(The City of Skulls, Miasto Czaszek). Jedynie Conan, Juma i księżniczka 
przeżyli. Zabrano 

ich w góry do rozległej, subtropikalnej doliny Meru i jej stolicy Shamballah, 
Miasta Czaszek. 

Przeznaczeniem księżniczki było poślubić Jalung Thongpę, zdeformowanego króla–
boga 

Meru. Conan i Juma zostali przykuci do wiosła meruwiańskiej galery, która 
wypłynęła w 

swój cykliczny rejs po wewnętrznym morzu nazywanym Sumeru Tso.
Po powrocie statku–więzienia do Shamballah obaj wojownicy uciekli i sekretnymi 

przejściami dotarli do miasta. Dostali się do świątyni Yamy — Króla Demonów — w 
momencie, gdy celebrował on swe zaślubiny z Zoraną. W krwawym huraganie 

przemocy, 
który później nastąpił, Conan poznał przerażającą prawdę ukrytą za mitami o 

Yamie i o jego 
tak zwanym następcy, Jalung Thongpie.

Miesiąc później Conan i Juma dostarczyli księżniczkę, w mniej lub bardziej 
nienaruszonym stanie, do przeznaczonego jej na męża Khana, który sowicie ich 

wynagrodził. 
Po powrocie do Aghrapuru Conan otrzymał awans na kapitana turańskiej armii. 

Jednakże jego 
rosnąca reputacja niezwyciężonego wojownika nie przyniosła mu łatwych zadań z 

wysokim 
żołdem, gdyż zawistni generałowie Yildiza wyznaczali go do szczególnie 

niebezpiecznych 
misji. Jedna z nich rzuciła go tysiące mil na wschód, do bajecznego Khitaju.

Cel tej wyprawy był pokojowy i prozaiczny: dostarczyć królowi Shu z Kusanu, 
małego 

państwa w zachodnim Khitaju, list od króla Yildiza z propozycją zawarcia sojuszu 
handlowego pomiędzy dwoma tak odległymi królestwami. Stary i mądry król Shu 

przyjął 

background image

posłów po królewsku i odprawił ich z listem akceptującym przymierze (The Curse 

of the 
Monolith, Klątwa Monolitu oryginalnie wydana jako Conan and the Cenotaph, Conan 


grobowiec). Jednakże jako przewodnika król wyznaczył małego i dandysowatego 

szlachcica 
ze swego dworu, diuka Fenga, który miał, jak się okazało, własne zamiary. Jako 

przywódca 
frakcji całkowicie przeciwnej jakimkolwiek kontaktom z zachodnimi diabłami, Feng 

pragnął 
zniszczyć całą wyprawę bez pozostawiania śladów. Uwięził Conana w magnetycznym 

monolicie nawiedzanym przez bezkształtną, żywą galaretę i tylko szczęśliwe 
niedopatrzenie 

ze strony diuka pozwoliło Conanowi odwrócić swą sytuację.
Cymmerianin służył jako żołnierz Turanu przez około dwa lata, podróżując daleko 


poznając tajniki cywilizowanej sztuki wojennej. Jak zwykle, kłopoty czyhały tuż 

za jego 
plecami. Po jednym z jego niesławnych wyskoków — w którym brała podobno udział 

kobieta 
jego własnego dowódcy — Conan uznał za stosowne zdezerterować z turańskiej 

armii. 
Wieści o skarbach skierowały go w poszukiwaniu łupów do Zamory (Bloodstained 

God, 
Krwawy Bóg).

W jednej z uliczek Shadizar Conan w ostatniej chwili otrzymał mapę z oznaczeniem 
miejsca ukrycia skarbu od umierającego Nemediańczyka, Ostorio, który odnalazł 

położenie 
zdobionej rubinami, złotej statuetki bożka głęboko w górach kezankiańskich, na 

granicy 
między Zamorą a Turanem. Straciwszy mapę po tym, jak napadli go ci sami bandyci, 

którzy 
zabili Ostoria, tropił ich aż do Arenjun, Miasta Złodziei, gdzie sześć lub 

siedem lat wcześniej 
zdobywał pierwsze szlify w złodziejskim fachu. U boku iranistańskiego towarzysza 

imieniem 
Sassan Conan przeżył potyczkę z kezankiańskimi góralami i musiał połączyć siły z 

rzezimieszkami, których do tej pory tropił. Odnalazł skarb tylko po to, by 
stracić go w 

dziwnych okolicznościach.
Mając dość magii wyruszył do domu. Jednak po miesiącu lub dwóch pijaństwa i 

chędożenia poczuł się na tyle znudzony, by dołączyć do bandy swych dawnych 
przyjaciół, 

Aesirów, w najeździe na Vanaheim (The Frost Giant’s Dauther, Córka Mroźnego 
Giganta). 

W krwawej bitwie na pokrytych śniegiem polach obie drużyny zostały doszczętnie 
rozbite, 

poza Conanem, który zawędrował na niezwykłe spotkanie z legendarną Atali — 
piękną córką 

mroźnego giganta Ymira.
Prześladowany przez lodową piękność Atali i znudzony prostym życiem 

Cymmeryjskiej 
wioski, ruszył Conan z powrotem na południe, ku cywilizowanym krainom. Na 

przełęczach 
gór eiglophiańskich, które tworzyły naturalną granicę między krainami pomocy a 

królestwami 
kresowymi, spróbował uratować młodą Virunkę o imieniu Ilga, schwytaną przez 

jaskiniowców–kanibali (Lair of the Ice Worm, Gniazdo Lodowego Czerwia). Jednak 
wskutek 

zbytniej pewności siebie szybko utracił dziewczynę, porwaną przez złowrogiego 
lodowego 

czerwia — potwora, który nękał położone wysoko w górach lodowce. Honor 
zobowiązywał 

go do pomszczenia śmierci dziewczyny przez zadanie śmierci dziwacznemu stworowi. 

background image

Dokonanie tego wymagało szczególnych wysiłków z uwagi na niezwykły metabolizm 

potwora.
Cymmerianin powrócił do hyboriańskich krain, gdzie służył jako najemnik w 

Nemedii, 
Ophirze, a w końcu w Argos. W tym ostatnim miejscu drobny zatarg z prawem zmusił 

go do 
natychmiastowej podróży najbliższym zamorskim statkiem (Queen of the Black 

Coast, 
Królowa Czarnego Wybrzeża). Był to kupiecki korab „Argus” w drodze ku czarnym 

brzegom 
Kushu. W tym czasie Conan miał już około dwudziestu czterech lat.

Kiedy umykał z Argos, nie miał pojęcia, że oto rozpoczynał się niezwykle 
znamienny etap 

jego życia, który uczynić miał jego imię sławnym i złowieszczym w całym 
królestwie Stygii. 

„Argus” padł ofiarą napadu piratów dowodzonych przez Belit, shemicką panią 
„Tygrysicy”, 

którą bezwzględni czarni korsarze uczynili bezdyskusyjną królową Czarnego 
Wybrzeża. 

Conan zdobył zarówno Belit, jak i udział w jej krwawym rzemiośle, pustosząc wraz 
z nią 

wybrzeże, dopóki zły Los nie zaniósł ich w górę rzeki Zarkheba do zaginionego 
miasta 

skrzydlatej rasy. Tam w straszny sposób zginęła Belit. Gdy jej żałobny karawan 
wypływał na 

pełne morze, Cymmerianin ruszył w głąb Czarnych Królestw, ku krainom Hyborii.
Podczas swej współpracy z Belit Conan zyskał sobie przydomek Amra — Lew — który 

miał później ciągnąć się za nim przez całe życie, mimo że po śmierci towarzyszki 
nie wrócił 

do morskich rozbojów przez najbliższe kilka lat. Zamiast tego powędrował do 
dżungli i 

przystał do pierwszego czarnego plemienia, które zaoferowało mu schronienie — 
wojowniczych Bamulasów. W ciągu kilku miesięcy walką i intrygą zyskał sobie 

pozycję 
wodza Bamulasów, którzy rośli w siłę pod jego rządami.

Tymczasem wodzowie sąsiedniego plemienia Bakalahsów zaplanowali zdradziecki atak 
na 

jednego ze swych sąsiadów i zaprosili Conana i jego Bamulasów, by wzięli udział 

planowanym wypadzie i masakrze (The Vale of Lost Women, Dolina Zapomnianych 
Kobiet). 

Conan przyjął propozycję, ale odkrywszy, że w niewoli Bakalahsów znajduje się 
ophirska 

dziewczyna Livia, przechytrzył ich z zamiarem uratowania jej i wzięcia w 
posiadanie. W 

czasie rzezi Livia uciekła i zawędrowała do tajemniczej Doliny Zapomnianych 
Kobiet i 

jedynie szybkie przybycie Conana uratowało ją od złożenia w ofierze 
pozaziemskiej istocie. 

Później paradoksalny, barbarzyński kodeks honorowy Cymmerianina nakazał mu 
odesłać 

Livię do domu nietkniętą.
Zanim zdołał zrealizować plan zbudowania Czarnego Imperium z sobą na czele, 

Conan 
padł ofiarą kolejnych kataklizmów i intryg swych wrogów wśród Bamulasów, którzy 


nienawiścią patrzyli na rozszerzanie się władzy białego obcokrajowca w ich 

plemieniu. 
Zmuszony do ucieczki, ruszył na północ przez las równikowy i trawiastą sawannę 

ku 
królestwom Kushu. Z ledwością uszedłszy polującym lwom, Conan ukrył się w 

tajemniczych 
ruinach pozaziemskiego pochodzenia, stojących samotnie na równinie (The Castle 

of Terror, 

background image

Zamek Strachu). Po potyczce ze stygijskimi łowcami niewolników i gospodarzem 

złowrogich 
i nadnaturalnych istot zamieszkujących zamek, udało mu się w przebraniu 

Stygijczyka 
porwać konia i zbiec.

Podążając teraz szybciej na północ, dotarł wreszcie do na wpół cywilizowanego 
królestwa 

Kushu. Chodzi tu o krainę faktycznie będącą Kushem, choć Conan, podobnie jak 
inni 

mieszkańcy pomocy, zwykł nazywać tak wszystkie ziemie leżące na południu za 
pustyniami 

Stygii. Przybywszy do nowego miejsca, od razu zyskał możliwość zaprezentowania 
swych 

umiejętności (The Snaut in the Dark, Chrząkanie w ciemności). W Meroe, stolicy 
Kushu, 

Cymmerianin uratował z rąk wrogiej bandy młodą królową — arogancką, impulsywną, 
gniewna, okrutną i kształtną Tanandę. Wkrótce znalazł się jednak w sieci intryg 

między nią a 
ambitnym szlachcicem Tuthmesem, który wydawał rozkazy demonowi o świńskim ryju 

zwanemu Mordja. Przebieg wydarzeń skomplikowała dodatkowo obecność w Meroe Diany 
— niewolnicy, która ku wściekłości Tanandy przypadła do gustu Conanowi. 

Nagromadzone 
napięcie znalazło upust podczas nocy krwawych represji i rzezi, pod osłoną 

której Conan i 
Diana umknęli.

Niezadowolony ze swych osiągnięć w Czarnych Królestwach, powędrował Conan na 
pomoc, przez pustynie Stygii, ku łąkom Shemu. W czasie tej podróży wszędzie 

wyprzedzała 
go jego sława, toteż bez trudu został wcielony do armii króla Sumuabiego z 

Akkharii — 
jednego z miast–państw w południowym Shemie. Dołączył do bandy ochotników 

wysłanej w 
celu pacyfikacji sąsiedniego miasta Anakia. Na skutek zdrady Othbaala, kuzyna 

szalonego 
króla Akhiroma z Pelishtii, cały oddział ochotników został rozbity, a jedynym, 

który przeżył 
był Conan. Postanowił on tropić zdrajcę aż do stolicy Pelishtii — Asgalun (Hawks 

over Shem, 
Jastrzębie nad Shemem).

Dotarłszy do Asgalun sprzymierzył się po części przypadkowo, po części z wyboru, 

tajemniczym hyrkańskim jeźdźcem, który wkrótce wciągnął go w skomplikowaną 
intrygę 

walki o władzę. Pozostałymi graczami byli: szalony Akhirom, zdradziecki Othbaal, 
stygijska 

wiedźma i kompania czarnych najemników, których imię Amra napawało śmiertelnym 
przerażeniem. W czasie ociekającego krwią i huczącego od magii finałowego 

rozstrzygnięcia 
Conan pochwycił rudowłosa kobietę Othbaala zwaną Rufia i umknął na północ.

Po rozstaniu Rufią zaciągnął się do służby u Amalrica z Nemedii, najemnego 
generała 

Yasmeli — królowej–regentki małego państewka granicznego Khoraja (Black 
Colossus, 

Czarny Kolos). W jej armii Conan szybko osiągnął rangę kapitana. Tymczasem brat 
królowej, 

król Khorai, był więźniem w Ophirze, a granice tego małego państwa stale nękały 
bandy 

nomadów organizowane przez tajemniczego, zamaskowanego czarownika, którym w 
rzeczywistości okazał się nie–martwy od trzech tysięcy lat Thugra–Khotan z 

zaginionego 
pośród pustyni miasta Kuthchemes.

Zgodnie z wyrocznią Mitry — najwyższego bóstwa wszystkich Hyborian — Conan 
został 

mianowany głównodowodzącym generałem w armii Khorai. Dzierżąc w rękach taką 

background image

władzę 

mógł stanąć do bitwy z siłami Natohka i uratować Yasmelę ze śmiertelnych objęć 
magii 

nieumarłego czarnoksiężnika. W ostatecznym starciu stali z czarami Conan odniósł 
zwycięstwo i zdobył królową.

Jego barbarzyńska duma nie pozwoliła mu jednak stać się „Panem Królową” dla 
żadnej 

kobiety, nawet najpiękniejszej czy najbardziej namiętnej. Dlatego po jakimś 
czasie Conan 

wymknął się, by złożyć wizytę w swej cymmeryjskiej ojczyźnie i zemścić się na 
swych 

odwiecznych wrogach, Hyperborejczykach. Liczył sobie wtedy niemalże trzydzieści 
lat. 

Cymmeryjscy bracia Conana i jego przyjaciele Aesirowie znaleźli sobie żony i 
spłodzili 

synów, z których niektórzy byli już równie dorośli, jak on sam, gdy po raz 
pierwszy trafił do 

szczurzych slumsów Zamory. Jego doświadczenia jako korsarza i najemnika zbyt 
jednak 

weszły mu w krew, by mógł spokojnie pójść za przykładem swych dawnych druhów. 
Gdy 

tylko kupcy przynieśli wieści o nowych wojnach na południu, Conan ruszył z 
powrotem ku 

hyboriańskim krajom.
Zbuntowany książę Kothu walczył właśnie o władzę ze Straboniusem, skąpym i 

wyzyskującym swój lud królem tego rozległego państwa, toteż Cymmerianin szybko 
znalazł 

swe miejsce wśród dawnych kompanów z wojennej ścieżki. Niestety, książę zawarł 
pokój z 

królem i cały oddział najemników stracił zajęcie. Członkowie drużyny z Conanem 
na czele 

utworzyli bandę wyjętych spod prawa Wolnych Kompanów, którzy zaczęli najeżdżać 
granice 

Kothu, Zamory i Turanu. Ich liczne rozboje zaniosły ich aż ku stepom położonym 
na zachód 

od Morza Vilayet, gdzie przystali do bandy rzezimieszków zwanych kozakami.
Conan szybko wywalczył sobie pozycję lidera wśród tych nie znających prawa 

rozbójników i łupił zachodnie granice imperium turańskiego, dopóki jego dawny 
pracodawca, 

król Yildiz, nie podjął bardziej zdecydowanych działań likwidacyjnych. Oddział 
pod 

dowództwem szacha Amuratha wciągnął kozaków daleko w głąb terytorium Turanu i 
wyciął 

ich prawie do nogi w krwawej bitwie nad rzeką Ilbars.
Zabiwszy Amuratha i odbiwszy pięknego więźnia Turańczyków — księżniczkę Olivię z 

Ophiru — Conan uciekł ku wodom morza Vilayet na pokładzie małej łódki (Shadows 
in the 

Moon light, Cienie w świetle księżyca). Zbiegowie skryli się na nieznanej 
wyspie, na której 

dotarli do zrujnowanego miasta z zielonego kamienia, zamieszkanego przez 
tajemnicze 

żelazne posągi. Cienie rzucane przez nie w księżycowej poświacie okazały się 
śmiertelnie 

niebezpieczne, ale Conan nie tylko zachował głowę, lecz też wkrótce przejął 
dowództwo 

pirackiego bractwa, które buszowało na wodach Morza Vilayet, podczas gdy ich 
kozaccy 

sojusznicy panoszyli się na otaczających je stepach.
Jako wódz zbieraniny zwanej Czerwonym Bractwem, Conan, bardziej niż kiedykolwiek 

przedtem, stał się cierniem w delikatnym boku króla Yildiza. Ten nieudolny 
monarcha, 

zamiast udusić swego brata Teyaspę zgodnie z turańską tradycją, postanowił 
wtrącić go do 

twierdzy położonej wysoko w kolchiańskich górach, na południowy wschód od 

background image

Vilayet. Jego 

strażnikiem ustanowił zaś zaporoskańskiego władykę Glega. Aby pozbyć się 
kolejnego 

kłopotu, wysłał też jednego z najsilniejszych stronników Teyaspy, generała 
Artabana, z 

zadaniem zniszczenia pirackiej warowni u ujścia rzeki Zaporoska. Ten uczynił, 
jak mu 

kazano, ale z myśliwego stał się wkrótce ściganą zwierzyną. Uciekając przed 
depczącym mu 

po piętach Conanem i bandą piratów, skierował się w głąb lądu i wkrótce 
zorientował się, 

gdzie uwięziono Teyaspę (The Road of the Eagles, Droga Orłów).
Gdy coraz więcej bandytów i patriotów dołączało do konfliktu, Conan ruszył 

niebezpieczną „Drogą Orłów” do zamku Glega, gdzie natknął się na brylukasów, 
zwanych też 

zaporoskimi wampirami, którzy zamieszkiwali nekropolię Yuetshi. W obliczu 
takiego 

niebezpieczeństwa opuścili go jego morscy druhowie. Przywłaszczając sobie 
jednego z 

hyrkańskich ogierów, skierował się z powrotem ku stepom będącym domem dla jego 
kozackich kompanów. Zastał ich jednak w rozsypce. Król Yedizgerd, nowy władca 

Turanu, 
zdążył już dowieść swej zaradności i charakteru o niebo silniejszego niż u jego 

zmarłego 
poprzednika. Przejmował fortuny i pozbawiał sił swych potencjalnych 

przeciwników, 
realizując program imperialnych podbojów, które miały uczynić go władcą 

największego 
imperium Ery Hyboriańskiej.

Tymczasem zachodnie królestwa zbyt były zaprzątnięte własnymi konfliktami, by 
zwrócić 

uwagę na rosnącą potęgę na wschodzie. Małe państewko graniczne, Khauran, nie 
było pod 

tym względem wyjątkiem, mimo iż jego wschodnie rubieże regularnie padały ofiarą 
najazdów 

Turańczyków. Przybywszy do niego, Conan szybko znalazł dla siebie miejsce w 
szeregach 

królewskiej gwardii Taramis — królowej Khauranu (A Witch Shall Be Born, I 
narodzi się 

wiedźma).
W tym samym czasie siostra Taramis, Salome, wiedźma wspomagana przez khitajskich 

żółtych magów, zawarła z awanturnikiem Constantiusem z Kothu pakt mający na celu 
uwięzienie królowej i zajęcia jej miejsca. Conan odgadł ich fałszywe intencje, 

ale został 
schwytany w pułapkę i ukrzyżowany. Uratował go kozacki wódz Olgierd Władysław, 

który 
zabrał bliskiego śmierci Cymmerianina do obozu zuagirskich nomadów. Liżąc rany i 

dochodząc do zdrowia Conan wykorzystał swój czas, by stać się prawą ręką 
Olgierda i zyskać 

posłuch wśród koczowników.
Salome i Constantius natomiast rozpoczęli swe rządy terroru i magii w Khauranie, 

nieświadomi faktu, że jeden z oddanych oficerów królowej Taramis odnalazł 
miejsce jej 

uwięzienia. Kiedy Conan, pozbywszy się Olgierda, poprowadził swych Zuagirów na 
stolicę 

Khauranu, lojalni działacze podziemia uratowali królową z magicznych więzów 
Salome 

wykorzystując zamęt wywołany przez krwawych jeźdźców Cymmerianina. Constantius 
wkrótce zawisł na krzyżu, do którego jeszcze niedawno przybił Conana, a 

barbarzyńca 
odjechał wraz ze swymi nomadami, by grabić miasta i karawany Turanu.

W owym czasie Conan miał już ponad trzydzieści lat i znajdował się w szczytowej 
formie. 

Spędził łącznie blisko dwa lata z pustynnym ludem, najpierw jako kapitan 

background image

Olgierda, a później 

jako wódz rozbójników. Okoliczności jego odejścia od Zuagirów nie są znane, ale 
jedwabne 

zwoje, zapisane starotybetańskim pismem, dostarczone niedawno przez zbiega z 
Tybetu, 

mogą rzucić nieco światła na tę historię (Black Tears, Czarne Łzy).
Okrutny i energiczny król Yedizgerd zawsze ostro reagował na występki Conana, 

toteż i 
tym razem wysłał silny oddział z zadaniem pojmania go. Dzięki zamoriańskiemu 

zdrajcy w 
drużynie Conana zamiar ten niemal się powiódł, ale przeważające siły Zuagirów 

pod 
wspaniałym dowództwem Cymmerianina pozwoliły mu zwyciężyć podstępnych wrogów.

Płonąc z gniewu po haniebnej zdradzie, Conan rzucił się w pogoń za Verdanesem z 
Zamory, który umknął na Shan–e–Sorkh, Czerwone Pustkowie. Obawiając się zguby w 

legendarnym Maken–e–Mordan, Mieście Duchów, banda Conana opuściła go, gdy spał 
odurzony narkotykiem. Po przebudzeniu barbarzyńca ruszył samotnie śladem 

znienawidzonego Vardanesa i niemal zginął wśród piasków pustyni. Uratował go 
Enosh, 

wódz ludu zamieszkującego samotne pustynne miasto Akhlat, oraz jego córka 
Zillat.

Kiedy Conan odzyskał siły, dowiedział się, że miasto od wieków cierpiało z 
powodu 

tyranii demona z Zewnętrznych Planów, zwanego Fenria, który pod postacią 
lubieżnej 

kobiety wysysał życiową esencję z żywych istot zamieszkujących Akhlat i okolice. 
Apetyt tej 

potwornej istoty był tak nienasycony, że cały region w szybkim tempie stał się 
jałowy, a 

ludziom i ich zwierzętom groziło wymarcie. Jedną z ofiar demona stał się również 
Vardanes, 

który został zaklęty w kamień w poświęconej mu świątyni.
Co więcej, Enosh poinformował Conana, że jest ich wybawcą, o którym mówiły 

przepowiednie. Wbrew swemu zdrowemu osądowi, Cymmerianin dał się namówić i wdarł 
się 

do świątyni. W ostatniej chwili zdołał uniknąć losu swych poprzedników 
zamienionych w 

kamień i zdjął z miasta wielowiekową klątwę. Choć Enosh i Zillat gorąco 
zapraszali go, by 

osiadł w Akhlat, Conan wiedział, jak źle służy mu spokojny tryb życia, toteż 
odmówił. 

Zamiast tego wziął pieniądze i wierzchowca Vardanesa i ruszył na południowy 
zachód do 

Zambouli, szeroko znanej jako miejsce rozpusty i uciech cielesnych.
Dotarłszy do celu szybko rozpuścił zdobytą fortunkę pośród niekończącej się 

orgii. 
Tydzień obżarstwa, opilstwa, rozrób, hazardu i dziwek pozostawił go bez grosza 

przy duszy 
(Shadows in Zamboula, Cienie w Zambouli). Ten najbardziej na zachód wysunięty 

przyczółek 
imperium turańskiego rządzony był przez satrapę Jungira Khana, i jego stygijską 

kobietę 
Nefertari. Ponadto nocami po ulicach przemykały się bandy niewolników–kanibali z 

czarnego 
Darfaru. W tle zaś czaił się złowrogi kapłan Hanumana, Totrasmek, poszukujący 

sławnego 
klejnotu zwanego Gwiazdą Khorali, za który królowa Ophiru oferowała całą komnatę 

złota. 
Wtedy właśnie zmierzył się Conan ze śmiertelnie niebezpiecznym dusicielem Baal–

pteorem.
W nieprzyjemnych okolicznościach, które wkrótce miały miejsce, Cymmerianin 

zdobył 
Gwiazdą Khorali i pojechał na wschód do porośniętego łąkami Shemu. Czy dotarł z 

nią do 

background image

Ophiru i otrzymał swą komnatę złota, czy też utracił gdzieś bezcenny klejnot na 

rzecz 
jakiegoś złodzieja lub chętnej dziewki napotkanej po drodze — nie wiadomo. 

Jakkolwiek by 
nie było, zyski nie starczyły mu na zbyt długo. Odwiedził na krótko swą rodzinną 

Cymmerię, 
tylko po to chyba, aby przekonać się, że jego dawni przyjaciele umarli, a życie 

tam stało się 
jeszcze nudniejsze. Gdy dotarły go słuchy o odzyskanym wigorze kozaków, wziął 

konia i 
miecz i popędził do Turanu naprzykrzać się królowi Yedizgerdowi.

I choć przybył z pustymi rękami, poznał starych kompanów pośród kozaków i 
piratów z 

Czerwonego Bractwa Morza Vilayet. Po niedługim czasie pokaźne siły z obu tych 
band 

zaczęły działać pod jego dowództwem zbierając łupy lepsze niż kiedykolwiek 
wcześniej. 

Yedizgerd wysłał Jehungira Aghę, lorda Khawarism, by ten zastawił pułapkę na 
barbarzyńcę 

na tajemniczej wyspie Xapur, leżącej nieopodal zaporoskiej twierdzy piratów (The 
Devil in 

Iron, Żelazny Diabeł). Ominąwszy zasadzką, Conan odnalazł na wyspie starożytną 
fortecę 

Dagona utrzymywaną przez magiczne moce, a w niej złowrogiego boga, Khosatrala 
Khela — 

Żelaznego Diabła, który, jeśli kiedykolwiek jakiś istniał, musiał być właśnie 
nim.

Niezależnie od tego, czy udało mu się spełnić swe przechwałki na temat 
puszczenia z 

dymem miasta Khawarism, którego władcą był lord Jehungir, Conan uczynił ze swych 
sprzymierzonych kozaków i piratów tak potężne zagrożenie dla Yedizgerda, że król 

powstrzymał swą imperialną ekspansję, by wreszcie pozbyć się dokuczliwego 
rozbójnika. 

Potężna armia turańska została cofnięta z frontu i w jednym masowym ataku 
rozbiła 

siedliszcze kozaków. Nieliczni, którzy przeżyli, pojechali na wschód ku 
pustkowiom Hyrkanii 

lub na zachód, gdzie przystali do Zuagirów na pustyni. Conan wraz z silnym 
oddziałem ruszył 

na południe przez przełęcze w górach Ilbars, by służyć jako kawalerzysta w armii 
najgroźniejszego rywala Yedizgerda — króla Iranistanu, Kobad Shaha (The Flame 

Knife, 
Płomienny Nóż).

Odmówiwszy najazdu na ilbarskich górali, z którymi zaprzyjaźnił się po ucieczce 
znad 

Vilayet, Conan popadł w niełaskę Kobada i musiał uciekać, zabierając przy okazji 
jedną z 

kobiet króla, Nanaję. Wkrótce przekonał się, że w mieście–fortecy Ukrytych 
zawiązała się 

wroga konspiracja. Synowie Yezm usiłowali przywrócić do życia starożytny kult, 
by 

zjednoczyć żyjących jeszcze wyznawców dawnych bogów i dać im władzę nad światem. 
Ich 

znak stanowił płomienny nóż, który wznosił się przeciwko zarówno królom Turanu i 
Vendhii, 

jak i Kobad Shahowi. Wodzem sekty był stary wróg Conana, Olgierd Władysław, 
który nie 

puścił w niepamięć dawnych niesnasek.
Rezultat ich spotkania był krwawy, a w kulminacyjnym punkcie nastąpiło zderzenie 

wszystkich wrogich sił, łącznie z szarymi ghulami ze starożytnego Yanaidar, 
Które 

postanowiły wrócić do swego ukrytego miasta. Conan został przeproszony przez 
syna i 

następcę Kobada, Arshak Shaha, który pragnął pozyskać pomoc Cymmerianina w 

background image

rozpoczętym na nowo konflikcie z ekspansywnym Yedizgerdem. Odrzuciwszy ofertę, 

Conan 
odjechał na wschód do podnóża gór Himelia, na północno–wschodniej granicy 

Vendhii. Tam 
został wodzem dzikich Afghuli, mieszkańców gór. Miał już wtedy trzydzieści kilka 

lat, a jego 
sława znana była w całym cywilizowanym i barbarzyńskim świecie, od pustkowia 

Piktów do 
dalekiego Khitaju.

Nie cackając się z nikim, Yedizgerd użył magii czarownika Khemsy, jednego z 
budzących 

przerażenie adeptów Czarnego Kręgu, by usunąć ze swej drogi króla Vendhii. 
Siostra 

zmarłego króla, Devi Yasmina, wyruszyła, by go pomścić, ale wkrótce została 
schwytana 

przez Conana. Z pomocą górali z plemienia Wazuli oboje dotarli do kryjówki 
Khemsy w 

chwili, gdy zabijała go magia Proroków Yimshy, którym zresztą służył. Conan 
zdołał obrócić 

czary przeciw czarom posługując się zręcznie swym mieczem, a ponadto zdążył 
uratować 

Yasminę oraz zasadzić się na turańskich najeźdźców Yedizgerda i rozprawić się z 
nimi 

ostatecznie.
Gdy jego zamiar zjednoczenia górskich plemion zakończył się fiaskiem, Conan 

wyruszył z 
powrotem przez Hyrkanię i Turan, unikając patroli króla Yedizgerda i dzieląc 

namioty z 
dawnymi druhami. Na zachodzie rozgorzały wielkie wojny, toteż, wietrząc bogate 

łupy, 
powrócił do królestw Hyborii.

Wtedy właśnie Almuric, książę Kothu, rozpoczął rebelię przeciwko znienawidzonemu 
królowi Strabonusowi. Zorganizował potężną armię, a Conan przystał do niego bez 

wahania. 
Jednakże sąsiedzi Strabonusa przyszli mu z pomocą i rebelia upadła, a zbieranina 

Almurica 
została zepchnięta na południe. Przebili się jednak przez Shem, do Stygii i 

dalej ku równinom 
Kushu. Tam zostali wycięci w pień przez połączone siły Stygijczyków i czarnych. 

Conan był 
jednym z niewielu, którzy przeżyli. Umknąwszy na pustynię, Cymmerianin i jego 

towarzyszka Natala dotarli do wiekowego Xuthal, widmowego miasta żywych trupów i 
ich 

pełzającego w cieniu boga Thoga (The Slithering Shadow, Pełzający cień). 
Stygijska kobieta 

Thalis, spotkana po drodze, okazała się zdrajczynią, toteż razem z Natalą musiał 
uciekać 

przez pustynię ku południowym sawannom.
Po wielu przygodach Conan dotarł wreszcie do krajów hyboriańskich. Szukając 

dalszego 
zatrudnienia jako kondotier, przyłączył się do najemnej armii, na czele której 

zingarski książę 
Zapayo da Kova ruszał przeciwko Argos. Tymczasem Argos i Koth wypowiedziały 

wojnę 
Stygii. Ich plan polegał na tym, że Koth miał zaatakować od północy, zaś armia 

Argos 
wkroczyłaby w tym czasie do Stygii od strony południowych portów. Jednakże Koth 

zawarł 
sekretny pokój ze Stygią i armia najemników znalazła, się pomiędzy młotem a 

kowadłem w 
południowej Stygii. I znowu Conan znalazł się wśród niewielu, którzy przeżyli. 

Umknąwszy 
przez pustynię z młodym aquilońskim żołnierzem Amalrikiem został schwytany przez 

pustynnych nomadów, ale Amalricowi udało się zbiec (Drums of Tombalku, Bębny 

background image

Tombalku).

Amalric dołączył do trójki czarnych bandytów z Ghanatanu, ale wkrótce pokłócił 
się z 

nimi o złapaną białą dziewczynę. W czasie sprzeczki wszyscy Ghanatańczycy 
zginęli. 

Amalric wziął dziewczynę, o imieniu Lissa, do jej rodzinnego miasta Gazal na 
pustyni, z 

którego ta wcześniej uciekła. Mieszkańcy Gazal byli kiedyś zakonem w Koth, lecz 
zostali 

zmuszeni do ucieczki z powodu religijnych prześladowań. Później w mieście 
pojawił się bóg–

kanibal Ollam–onga i zaczął pożerać ludzi, swą hipnotyczną mocą odbierając im 
zdolność 

obrony.
Pewnej nocy Lissa zniknęła. Amalric zaczął szukać jej w Czerwonej Wieży, którą 

zamieszkiwał złowrogi bóg. Zamiast niej spotkał jednak samego boga, w jego 
cielesnej 

postaci i zabił go w rozpaczliwej walce. Zaraz potem odnalazł Lissę i razem z 
nią uciekł z 

miasta, ścigany przez hordę demonów przywołanych przez zaklęcie, jakie wyrzekł 
umierający 

bóg. Powstałe z Piekieł potwory zostały pokonane przez Conana, który od czasu 
rozdzielenia 

z Amalrikiem awansował na stanowisko dowódcy lekkiej jazdy w mieście Tombalku, 
położonym na południu.

W Tombalku, jak zorientował się Amalric, rządzili dwaj królowie: czarny Sakumbe 

mieszaniec Zehbeh. Ten pierwszy znał Conana już wcześniej. Rozpoznawszy go 
uratował 

Cymmerianina od śmierci na stosie i potraktował go jak dawno zaginionego 
przyjaciela. 

Rywalizacja pomiędzy dwoma władcami zawrzała na nowo i po krótkiej potyczce 
Zehbeh i 

jego stronnicy zostali wygnani z miasta. Sakumbe zaś przyjął Conana jako swego 
współkróla. 

Jednakże czarownik służący Sakumbe, Askia, zaczął spiskować przeciwko Conanowi. 
W tym 

samym czasie Zehbeh zebrał swe siły z zamiarem zaatakowania Tombalku, Askia zaś 
zabił 

króla Sakumbe przy pomocy swych złych zaklęć, mając mu za złe ochranianie 
Conana. 

Barbarzyńca pomścił jednak swego czarnego przyjaciela i opuścił miasto wraz z 
Amalrikiem i 

Lissą, pozostawiając je targane wojną domową.
Gdy Amalric i Lissa ruszyli na północ ku krainom hyboriańskim, Conan skierował 

się na 
południe przez sawanny czarnych lądów. Był tam znany z dawnych lat jako Amra 

Lew, toteż 
nie miał żadnych trudności w dotarciu do wybrzeża, które kiedyś pustoszył razem 

z Belit. Jej 
legenda jednak stała się tu już tylko wspomnieniem. Okręt, który w końcu pojawił 

się w 
zasięgu wzroku Conana, gdy siedział on na brzegu ostrząc miecz, należał do bandy 

piratów z 
wysp Baracha leżących u wybrzeży Zingary. Oni również słyszeli o Amrze, więc 

przyjęli z 
radością jego miecz i doświadczenie.

Będąc w wieku około trzydziestu pięciu lat Conan dołączył do barachańskich 
piratów i 

pozostał z nimi przez jakiś czas. Jednakże przywykłemu do zdyscyplinowanych 
armii 

hyboriańskich królów Conanowi organizacja barachańskich band wydała się zbyt 
swobodna, 

by zdołał znaleźć okazję do sięgnięcia wśród nich po dowództwo. Z ledwością 

background image

wymykając się 

z niezwykle groźnej dla niego sytuacji zorientował się, że jedyną alternatywą 
dla 

poderżniętego gardła była ucieczka malutką wiosłową szalupą na sam środek 
zachodniego 

oceanu. Tak też uczynił z całkowitą pewnością, że mu się powiedzie. Gdy po wielu 
dniach 

dostrzegł „Rozrzutnika”, statek zingarskiego bukaniera Zaporavo, z ulgą porzucił 
swą tonącą 

łódkę, podpłynął do jego burty i bezczelnie wspiął się na pokład (The Pool of 
the Black One, 

Źródło Czarnego).
Cymmerianin szybko pozyskał szacunek załogi i wrogość kapitana, którego 

kordawańska 
kobieta, smukła Sancha, rzucała kruczogrzywemu barbarzyńcy nazbyt niedwuznaczne 

spojrzenia. Kierując się dawnymi legendami i studiując starożytne mapy, Zaporavo 
poprowadził swój statek na zachód, aż wreszcie dotarli do nieznanej im wcześniej 

wyspy. 
Tam Zingarczyk stracił życie w pojedynku z Conanem, a Sancha została porwana 

przez 
tajemniczych czarnych gigantów. Idąc ich tropem, Conan dotarł do dziwacznego 

Źródła 
Czarnych i uratował ją oraz całą załogę „Rozrzutnika”. Następnie pożeglował ku 

przyjaźniejszym wodom łupić bogate porty i napadać na statki handlowe.
Będąc kapitanem „Rozrzutnika” przez dwa lata Cymmerianin odnosił sukcesy jako 

bukanier. Szczegóły jego przygód nie są znane, ale jest nadzieja, że gliniane 
tabliczki 

zapisane presumeryjskim pismem klinowym mogą dostarczyć nieco wiedzy na temat 
tego 

okresu jego życia, jeśli tylko zdołamyje odcyfrować.
Jednak inni korsarze zingarscy bardzo nieprzychylnie patrzyli na obcokrajowca na 

swoim 
terytorium i w końcu zatopili go u wybrzeży Shemu. Zdoławszy uciec na stały ląd, 

Conan 
dowiedział się o nowych wojnach rozpoczętych na granicy Stygijskiej i dołączył 

do Wolnych 
Kompanów — bandy kondotierów pod wodzą Zarallo. Zamiast jednak bogatych łupów 

znalazł tam tylko nudną służbę w granicznym mieście Sukhmet, nieopodal Czarnych 
Królestw. Wino okazało się kwaśne, wygrane w kości niewielkie, a Conanowi 

wkrótce 
znudziły się czarne kobiety. Jego nuda zakończyła się wraz z pojawieniem się 

Valerii z 
Czerwonego Bractwa, kobiety–pirata, którą poznał już w czasie swych 

barachańskich dni. 
Kiedy ta zbyt stanowczo odrzuciła zaloty stygijskiego oficera, Conan towarzyszył 

jej w 
ucieczce ku Czarnym Królestwom (Red Nails, Czerwone Ćwieki).

Głęboko w dżungli ich konie pożarł smok i choć Conan otruł potwora, oboje 
postanowili 

skryć się w pozornie opuszczonym mieście pośrodku równiny rozciągającej się za 
tropikalną 

puszczą. Miasto to, zwane Xuchotl, okazało się zamieszkane przez walczące klany 
Xotalanc i 

Tecuhltli, ludzi należących do plemienia Tlazitla, którzy przybyli tam pół wieku 
temu znad 

brzegów jeziora Zuad na granicy z Kushem.
Biorąc stroną Tecuhltli, dwoje mieszkańców północy znalazło się wkrótce w 

zagrożeniu ze 
strony nie starzejącej się wiedźmy Tasceli i magii starożytnych Kosalan, którzy 

zbudowali to 
miasto. Conan mógł jeszcze pomóc Tecuhltli wbijać czerwone ćwieki w ich hebanowy 

filar 
zemsty — jeden ćwiek za życie każdego z zabitych Xotalanca — ale nie znalazł już 

dość 

background image

zapału, żeby stawić czoła obsydianowemu Pełzaczowi, uwolnionemu z głębokich 

krypt pod 
miastem przez wrogi klan. Gdy konflikt znalazł wreszcie ujście w krwawej jatce, 

Conan z 
radością opuścił to nawiedzone miasto.

Romans Conana z Valerią, jakkolwiek namiętny na początku, nie potrwał zbyt 
długo. Być 

może ich rozłąkę spowodowała żądza władzy, z której żadne z nich nie chciało 
zrezygnować. 

Niezależnie jednak od rzeczywistych przyczyn, ich drogi rozeszły się — Valeria 
wróciła na 

morze, a Conan postanowił spróbować szczęścia w Czarnych Królestwach. Doszły go 
słuchy 

o bezcennych Zębach Gwalhura — klejnotach wartych fortunę, ukrytych gdzieś w 
Keshanie, 

więc bez wahania zaoferował swe usługi gniewnemu królowi Keshanu, który 
organizował 

właśnie armię przeciwko sąsiedniemu królestwu Puntu (Jewels of Gwalhur, Klejnoty 
Gwalhura).

Zdradliwy Tuthmekri, stygijski emisariusz w Zembabwei, miał jednak własne plany 
dotyczące drogocennych kamieni i z czasem zaczął usuwać bezpieczny grunt spod 

nóg 
Cymmerianina. Conan ruszył do wulkanicznej doliny, w której, jak głosiła 

legenda, powinny 
znajdować się starożytne ruiny miasta Alkmeenon i osławione klejnoty. Tam też, w 

dzikim 
starciu z nie–martwą boginią Yelayą, czarnymi kapłanami pod wodzą Gorulgi i 

ponurymi, 
szarymi sługami Bit–Yakina, dawno zmarłego Pelishti, Conan utracił świeżo 

zdobyte 
klejnoty, ale ocalił życie i koryntiańską dziewkę o imieniu Muriela. 

Skierowawszy się 
następnie wraz z Murielą ku Puntowi, postanowił pozbawić tamtejszych wyznawców 

bogini z 
kości słoniowej części ich opasłego skarbca, po czym ruszył do Zembabwei, gdzie 

w mieście 
dwóch króli dołączył do kupieckiej karawany, która wkrótce ruszyła na północ 

skrajem 
pustyni. Napotkawszy swych dawnych kompanów Zuagirów, uniknął ich napaści i 

bezpiecznie przeprowadził karawaną do Shemu. Sam zaś podążył dalej na północ, 
przez 

krainy Hyborii, ku swej posępnej ojczyźnie.
Liczył sobie wtedy ponad trzydzieści pięć lat, ale próżno szukać w nim śladów 

tego wieku, 
może poza rozsądniejszym podejściem do kobiet i unikaniem kłopotów. W Cymmerii 

dowiedział się, że synowie jego dawnych druhów założyli własne rodziny i zaczęli 
ułatwiać 

sobie twarde życie na pustkowiach pomocy drobnymi wynalazkami cywilizacji, która 
nieubłaganie nacierała z południa. Ale nawet mimo to żaden hyboriański osadnik 

nie postawił 
swej stopy na cymmeryjskiej ziemi od czasu zniszczenia fortu Venarium ponad dwie 

dekady 
wcześniej.

Aquilończycy bowiem byli teraz zajęci kolonizacją skierowaną na zachód, przez 
Pogranicze Bossońskie, ku Pustkowiu Piktów. Tam też skierował się Conan w 

poszukiwaniu 
zatrudnienia dla swego miecza. Zaciągnął się jako zwiadowca w forcie Tuscelan, 

ostatnim 
aquilońskim przyczółku na brzegu rzeki Czarnej, głęboko na terytorium Piktów. 

Trwała tam 
zażarta wojna z plemionami tych okrutnych dzikusów (Beyond the Black River, Za 

Czarną 
Rzeką).

Tymczasem w lasach leżących na drugim brzegu czarownik Zogar Sag gromadził swe 

background image

bagienne demony — dzieci Jhebbal Saga, starożytnego boga lasu, by wspomóc 

Piktów. 
Conan nie zdołał uchronić fortu Tuscelan przed zniszczeniem, ale ostrzegł 

osadników w 
Velitrium, nad rzeką Gromową, i przy okazji unicestwił Zogar Saga.

Po upadku Tuscelan pozycja Conana w armii aquilońskiej szybko umocniła się. 
Został 

generałem i pokonał Piktów w wielkiej bitwie pod Velitrium, która przełamała ich 
konfederację. W efekcie został wezwany do stolicy — Tarantii — aby świętować 

triumf. 
Jednakże szybko wzbudził podejrzenia i zazdrość skorumpowanego i głupiego króla 

Numedidesa, został spojony zatrutym winem i osadzony w Żelaznej Wieży z wyrokiem 
śmierci.

Barbarzyńca miał jednak w Aquilonii zarówno wrogów, jak i przyjaciół, którzy 
pomogli 

mu wydostać się z więzienia. Wkrótce był znów na wolności z wierzchowcem pod 
siodłem i z 

mieczem w dłoni. Pognał na zachód ku granicy, ale zastał tam swoje bossońskie 
oddziały w 

rozsypce, a ponadto dowiedział się o nagrodzie za swoją głowę. Przepłynąwszy 
wpław rzekę 

Gromową, puścił się pędem przez podmokłe lasy Piktlandii ku odległym brzegom 
morza.

W samym sercu puszczy trafił na jaskinię, w której znajdowało się ciało sławnego 
barachańskiego pirata Tranicosa wraz z jego legendarnym skarbem. Ledwie uszedł 

wtedy z 
życiem schwytany w żelaznym uścisku demona–strażnika, który bronił dostępu do 

bogactw 
(The Treasure of Tranicos, Skarb Tranicosa). W tym samym czasie na wybrzeżu 

toczyły się 
zajadłe spory między innymi, równie zainteresowanymi zdobyciem osławionego 

skarbu 
ludźmi. Byli to hrabia Valenso Korzetta, zingarski zbieg, wraz ze swą bratanicą 

Belesą, 
rywalizujące ze sobą bandy zingarskich i barachańskich korsarzy oraz tajemniczy 

Czarny 
Nieznajomy, który okazał się stygijskim czarownikiem Thoth–Amonem, z którym Los 

zetknął już Conana wcześniej. Cała przygoda zakończyła się atakiem rozjuszonych 
Piktów i 

ogólną rzezią, z której Conan i Belesa z ledwością uszli z życiem.
Zanim Piktowie zdołali ich odszukać, zbiegowie zostali uratowani przez wojenny 

galeon 
aquiloński, niosący na pokładzie przyjaciół Conana, którzy chcieli zaproponować 

mu 
przywództwo nad ich rewoltą przeciwko Numedidesowi. Powstanie ruszyło z 

prędkością 
huraganu, i gdy rycerze w lśniących zbrojach zderzali się w szarży na rozległych 

równinach 
Aquilonii, wzdłuż piktyjskiego pogranicza rozgorzała wojna domowa pomiędzy 

zwolennikami Conana i lojalistami Numedidesa. W całym zamieszaniu dostrzegli swą 
szansę 

Piktowie (Wolves Beyond the Border, Wilki w granicach). Lord Valerian z 
Schondary, 

stronnik Numedidesa, zorganizował spisek chcąc sprowadzić Piktów do ataku na 
twierdzę 

Schohira. Jednakże zwiadowca z Thandary, Gault, syn Hagara, zdołał go 
zdemaskować i 

unicestwić, zabijając Czarownika z Bagien, który zapewniał Piktom nadludzkie 
możliwości. 

Został przy tym schwytany, ale szczęśliwie zbiegł i obrócił magię Piktów 
przeciwko nim 

samym.
Tymczasem Conan poprowadził szturm na stolicę i zabił króla Numedidesa na 

schodach 

background image

do tronu, który też wkrótce sobie przywłaszczył. Tak oto w wieku około 

czterdziestu lat 
Conan został królem największego państwa Hyborii. Jednak żywot królewski nie 

przypominał 
w niczym łoża usłanego różami, pełnego kształtnych hurys. W niespełna rok od 

przewrotu 
szalony minstrel Rinaldo zaczął wznosić pieśni ku chwale „męczennika” 

Numedidesa. 
Ascalante, hrabia Thune, zaczął potajemnie gromadzić spiskowców w celu obalenia 

barbarzyńcy z zagarniętego tronu. Conan przekonał się, jak szybko ludzie 
zapomnieli, że on 

również wiele wycierpiał ze strony pokonanego króla (The Phoenix on the Sword, 
Miecz 

Feniksa). Straciłby wszystko, życie i koronę, na skutek magicznych sztuczek 
swego dawnego 

wroga Thoth–Amona, gdyby nie odwieczny strażnik Aquilonii, wieszcz Epemitreus, 
który 

powstał ze swego sekretnego grobowca po półtora tysiącu lat, by umieścić na 
głowni miecza 

Conana magicznego feniksa, który miał mu pozwolić pokonać diabelskich 
wysłanników 

Stygijczyka.
Rozruchy i niepokoje po niedawnej wojnie domowej nie przebrzmiały jeszcze na 

dobre, a 
nowy król otrzymał już prośbę o pomoc ze strony sojusznika Aquilonii, króla 

Amalrusa z 
Ophiru. Król Strabonus z Kothu zagrażał granicom Ophiru, toteż Conan wyruszył z 

pięciotysięczną armią najdzielniejszych rycerzy, aby wspomóc swego alianta. 
Okazało się, że 

obaj królowie zdradzili go haniebnie i zgnietli w bitwie na polach Shamu. 
Aquilońska 

szlachta została wybita do nogi, a Conan dostał się do niewoli i został porwany 
przez 

wysłanników kothyjskiego czarownika Tsotha–lanti, który był mózgiem całej 
zdradzieckiej 

operacji (The Scarlet Citadel, Szkarłatna Cytadela).
Uwięziony w czerwonej twierdzy czarownika, w kothyjskiej stolicy Khorshemish, 

zwanej 
„Królową Południa”, Conan zdołał umknąć, gdy jego czarny strażnik próbował 

zemścić się na 
nim za śmierć brata, którego Conan zabił jako Amra podczas pirackiego najazdu na 

Abombi. 
W katakumbach Tsothy barbarzyńca spotkał i uwolnił innego więźnia, który okazał 

się 
czarodziejem o imieniu Pelias — rywalem Kothyjczyka. Dzięki jego ochronnej magii 

Conan 
przedostał się do Tarantii akurat w momencie, gdy dążący do tronu Arpello 

usiłował go 
obalić. Cymmerianin stanął na czele swej armii i ruszył przeciwko Strabonusowi i 

Amalrusowi. Obaj królowie zginęli w wielkiej bitwie pod murami oblężonej 
twierdzy Shamar 

nad brzegiem Tyboru, a Tsotha–lanti stracił głowę od ciosu miecza Conana.
Przez następne blisko dwa lata Aquilonia kwitła pod stanowczymi, ale 

sprawiedliwymi 
rządami Cymmerianina. Nie znający prawa, hardy awanturnik stał się w miarę 

przybywających mu lat i doświadczeń zdolnym i odpowiedzialnym politykiem. 
Niemniej 

jednak intrygi przeciwko niemu nie ustały i nadal kiełkowały w sąsiedniej 
Nemedii. 

Spiskowcy postanowili obalić króla Aquilonii przy pomocy dawno zapomnianych i 
złowrogich zaklęć.

W tym czasie Conan miał już około czterdziestu pięciu lat, ale nadal trudno było 
odgadnąć 

ten wiek z jego stanowczego oblicza, choć niezliczone szramy znaczące jego całe 

background image

ciało 

świadczyły, iż niejedno już przeżył. Zmienił się jednak znacznie jego charakter 
i podejście do 

wina, kobiet i rozlewu krwi, które tak sobie umiłował jako młodzieniec. I 
chociaż utrzymywał 

harem budzących pożądanie konkubin, nigdy nie wziął sobie oficjalnej żony, którą 
mógłby 

uczynić królową, więc nie posiadał też prawowitego następcy tronu. Jego 
przeciwnicy 

zamierzali w pełni wykorzystać ten fakt.
Spiskowcy doprowadzili do zmartwychwstania Xaltotuna z Pythonu, największego 

czarnoksiężnika starożytnego imperium Acheronu, które upadło pod naporem 
hyboriańskich 

dzikusów, przybyłych z północy przed trzema tysiącami lat. Dzięki magii 
Xaltotuna król 

Nimed z Nemedii został zabity i zastąpiony swym młodszym bratem Tarascusem 
(Conan 

zdobywca wcześniej wydany jako Godzina Smoka). Armia Conana została pokonana 
przez 

ciemne siły, on sam został więźniem, a wygnany dotychczas Valerius osiadł na 
jego tronie. 

Stronnicy Conana — Prospero, Pallantides i Trocero — zostali wygnani z 
Aquilonii.

Umknąwszy z lochów czarownika dzięki pomocy dziewczyny ze swego haremu, Zenobii, 
Conan powrócił potajemnie do Aquilonii, by podburzyć lojalne mu wojska przeciwko 

Valeriusowi i Nemedyjczykom, którzy okupowali jego kraj. Od kapłana Asury 
dowiedział 

się, że moc Xaltotuna może zostać złamana tylko przy użyciu dziwnego klejnotu 
zwanego 

„sercem Ahrimana”, który został skradziony Xaltotunowi i ukryty przez Tarascusa. 
Conan 

postanowił odnaleźć ten kamień i zaciągnął się do służby na argossańskim 
handlowcu, by 

później wzniecić bunt czarnoskórych galerników i przyjąć swą dawną rolę Amry–
Lwa. Ślad 

klejnotu prowadził do Khemi, głównego portu Stygii. Cymmerianin odzyskał 
drogocenny 

artefakt, wrócił do Aquilonii i, połączywszy siły z wiernymi mu towarzyszami, 
zniszczył 

potęgę Xaltotuna dzięki mocy serca Ahrimana.
Po zwycięstwie nad najeźdźcami i odzyskaniu swego tronu Conan odprawił swe 

konkubiny lub znalazł im innych opiekunów, a sam uczynił Zenobię królową. 
Jednakże 

powrót do stolicy pozostawił złe moce nadal sprzymierzone przeciw niemu. W rok 
po 

odzyskaniu królestwa, podczas balu na cześć koronacji Zenobii, młoda królowa 
została 

porwana przez skrzydlatego demona wysłanego przez khitajskiego czarownika Yah 
Chienga, 

którego słudzy bezskutecznie usiłowali wspomagać Valeriusa przeciwko Conanowi 
(The 

Return of Conan, Powrót Conana).
Przedsięwzięta wyprawa zaniosła Conana ku granicom znanego świata. Z pomocą 

dalekosiężnej magii Peliasa, kothyjskiego czarodzieja, barbarzyńca ruszył na 
wschód. Dzielił 

namioty ze swymi dawnymi druhami z plemienia Zuagirów, a w Turanie zabił swego 
odwiecznego wroga Yedizgerda podczas wielkiej bitwy nad morzem Vilayet. W 

Vendhii 
pomógł Devi Yasminie ukrócić pałacowy spisek, a później szukał pomocy w 

przeprawie 
przez himelijskie przełęcze wśród górali Khirguli. Po drodze napotkał też 

śnieżne demony 
Talakmy.

Przebrany za jednego z lwich tancerzy na turnieju walk Yah Chienga dostał się 

background image

wreszcie 

do zdobnego w purpurowe wieże Paikangu. Tam też spotkał grupę swych dawnych 
kompanów–najemników. Używając magicznego pierścienia Rakhamona, który podarował 

mu 
Pelias i dzięki pomocy Croma, swego na wpół zapomnianego cymmeryjskiego boga, 

Conan 
uwolnił Zenobię i skręcił kark khitajskiemu czarownikowi.

W tym miejscu kroniki niewiele mówią na temat późniejszych przygód Conana, 
aczkolwiek istnieje powód, by twierdzić, że niedawno odnaleziony papirus 

pochodzący ze 
Starego Królestwa Egiptu przyczyni się do rozwikłania niektórych zagadek (choć 

może to być 
trudne z uwagi na to, że połowa papirusu znajduje się w Kairze, a druga część w 

Jerozolimie). 
Wiadomo jednak, że Conan powrócił do Aquilonii i wraz z najpotężniejszymi jej 

baronami, 
Trocero i Prospero, odzyskał należną mu władzę i objął panowanie nad całą masą 

lojalnych 
jemu i jego dynastii ludzi. Jego życie zaczęło się wygładzać. Zenobia dała mu 

spadkobierców, 
a na sąsiednich tronach panowali przyjaźni mu królowie. Co prawda dzicy Piktowie 

nadal 
zaciekle bronili swej leśnej twierdzy, ale należało się tego spodziewać.

W tych latach Conan przeprowadził wielką wojnę, zapoczątkowaną przez zingarskich 
awanturników wspomaganych przez stygijską magię i złoto. Napastnicy uderzyli 

znienacka 
na Argos, zajęli Messantię i wschodnie prowincje tego kupieckiego kraju, by 

wkrótce 
rozpocząć wypady na obrzeża Poitanii. Odpowiedź Conana była błyskawiczna i 

sroga, a jego 
lwie sztandary poniesiono w zwycięskim marszu na zachód, przez Zingarę, ku 

brzegom 
morza. Zanim wojna zakończyła się na dobre Los zaniósł go po raz ostatni ku 

wrotom 
ponurego zamczyska Thoth–Amona w samym sercu Stygii.

Jeszcze co najmniej dwukrotnie zawędrował Conan poza granice znanego świata, 
dalej niż 

którykolwiek z jego cymmeryjskich pobratymców. Daleko na południu, poza 
granicami 

Czarnych Królestw, znajdowały się pustkowia, wśród których złowroga przedludzka 
rasa, 

która w zamierzchłych czasach zbudowała Stygię, rządziła teraz ponurym i 
zapomnianym 

królestwem. I choć ich jadowita krew płynęła w żyłach Thoth–Amona, utrzymywał 
ich w 

ryzach za pomocą swej podłej magii, podczas gdy sam koncentrował się na 
knowaniach 

przeciwko królestwom Hyborii.
Gdy Stygijczyk zginął z ręki Conana, zapomniana rasa rozpoczęła na nowo podbój 

ludzkiego świata. Przerażeni królowie Czarnych Królestw zwrócili się o pomoc do 
swego 

znienawidzonego wroga i to właśnie on — Amra Lew — poprowadził oszczepników z 
Puntu, 

Zembabwei i Atlaii w triumfalnym marszu pełnym czarów i rozlewu krwi. U boku 
Conana, 

jak głoszą podania, jechała gigantyczna czarna królowa, władczyni mitycznych 
Amazonek i 

to jej właśnie pozostawił Conan większość niezliczonych skarbów Szarej Cytadeli.
Na przestrzeni kilku kolejnych lat rządy Conana nie napotykały szczególnych 

trudności. 
Jego dawni wrogowie, Thoth–Amon i Yedizgerd, umarli, a butna Zingara została 

zredukowana do spokojnego królestwa wasalnego pod panowaniem posłusznej 
marionetki 

Cymmerianina.

background image

Jednakże lata płynęły nieubłaganie i Zenobia, jego ukochana małżonka, zmarła w 

czasie 
porodu. Czas zadał Conanowi cios, którego nie zdołali mu zadać żadni wrogowie, 

ludzcy czy 
nadludzcy. Jego skóra pomarszczyła się, a włosy przyprószyła siwizna. Mięśnie, 

choć nadal 
potężne, zesztywniały i utraciły swą żelazną wytrzymałość. Stare rany zaczęły 

dokuczać przy 
zmianach pogody.

Po śmierci Zenobii Conan uznał, że rutynowe sprawowanie władzy w spokojnym 
królestwie jest niewiarygodnie irytujące. Buszował po królewskiej bibliotece 

przeszukując 
starożytne zwoje i zakurzone księgi, w których odnalazł zaginione zapisy o ziemi 

leżącej za 
zachodnim oceanem. Spędził trochę czasu z dziećmi, ale przepaść pokoleniowa 

ziejąca 
pomiędzy nimi — on, dobiegający sześćdziesiątki, a jego dzieci zaledwie 

kilkunastoletnie — 
uniemożliwiała nawiązanie jakiegokolwiek porozumienia i osiągnięcie bliskości.

I oto nagła katastrofa wstrząsnęła jego nudnym i pełnym rezygnacji życiem. Jego 
stary 

druh i stronnik, hrabia Trocero z Poitanii, został nagle porwany wprost z Pałacu 
Sprawiedliwości przez jakieś nadnaturalne istoty, zwane Czerwonymi Cieniami 

(Conan of the 
Isles, Conan z Wysp). W czasie kolejnych miesięcy setki aquilońskich obywateli 

zostały 
porwane w podobny sposób. Ustawiczne wysiłki Conana, by odgadnąć przyczynę tych 

niezapowiedzianych wizyt, spełzły na niczym, dopóki pewnej nocy we śnie nie 
odwiedził 

Epemitreusa w jego kryjówce, w sercu góry Golamira. Wieszcz doradził mu, aby 
oddał 

władzę swemu najstarszemu synowi, księciu Connowi, a sam udał się na wyprawę 
przez 

Zachodni Ocean.
Podróżując incognito, Conan dotarł do Messantii, gdzie spotkał swego dawnego 

kamrata 
jeszcze z pirackich czasów, Sigurda z Vanaheimu. Ujawnił się także sprytnemu, 

młodemu 
królowi Argos, Ariostro, który dostarczył mu porządny okręt na długą wyprawę. 

Następnie na 
wyspach Baracha dobrał sobie załogę i pożeglował daleko, daleko przez 

niezmierzone 
przestrzenie oceanu.

Czerwone Cienie były wytworem kapłanów–czarowników z wielkich wysp Antillia, 
znajdujących się z dala od zamieszkałych kontynentów. Na nich właśnie schronili 

się 
rozbitkowie z tonącej Atlantydy przed ośmioma tysiącami lat. Celem kapłanów było 

pozyskiwanie ludzkich ofiar dla diabelskiego boga Xotli, gdyż ich własna ludność 
niemal już 

wyginęła w wyniku tych rytuałów. Zbliżywszy się do wysp, statek Conana został 
przejęty 

przez Antillian, którzy unieszkodliwili załogę gazem odurzającym. Conan uciekł 
dzięki temu, 

że wyskoczył za burtę wyposażony w odebrany jednemu z napastników aparat do 
oddychania. 

Z jego pomocą dotarł do wyspy i wspiął się na jej brzeg.
Następnie wkradł się do miasta Ptahucan i znalazł schronienie w chatce 

miejscowej 
ladacznicy. Tam też nawiązał kontakt z tubylczym ruchem oporu. Przeżywszy 

koszmarne 
starcie z gigantycznymi szczurami i smokami w tunelach pod miastem, Conan 

wyszedł na 
powierzchnię w samym środku piramidy, w której właśnie odbywał się krwawy 

rytuał. 

background image

Cymmerianin ruszył na ratunek swej załodze wzniecając przy okazji naturalne i 

nadnaturalne 
konflikty, rewolucję i katastrofę sejsmiczną. Na zakończenie zostawił wyspy pod 

rządami 
mistrza złodziei Metemphoca i odpłynął na pokładzie wspaniałego galeonu 

wojennego 
Antillian, by zbadać i ewentualnie podbić nieznane krainy zachodu.

Czy tam zginął, czy też prawdą jest jakoby powrócił dumnym krokiem z zachodnich 
pustkowi, by stanąć ramię w ramię ze swym synem w ostatniej bitwie przeciwko 

wrogom 
Aquilonii — to wiedzieć może tylko ten, kto spojrzy, jak czynił to niegdyś Kuli 

z Valusii, w 
mistyczne zwierciadła Tuzan Thune.

HANDEL MORSKI W HYBORIAŃSKICH CZASACH

JOHN BOARDMAN
Objaśnienia skrótów: KCW = Królowa Czarnego Wybrzeża, JS= Jastrzębie nad Shemem, 

ZC = Źródło Czarnego, ST = Skarb Tranicosa, CZ = Conan Zdobywca.

Drapieżne bestie są zawsze w przeważającej mniejszości w stosunku do zwierzyny, 
na 

którą polują. Jest to uzasadniona prawda przyrodnicza, gdyż inaczej mięsożercy 
wyczerpaliby 

zbyt szybko dostępne źródło pożywienia i sami wkrótce umarli z głodu. Tę samą 
zasadę 

stosuje się do drapieżnych ludzi i ich ofiar. Tylko bardzo uczęszczane szlaki 
karawan i 

statków handlowych stawały się areną działań band rozmaitych rozbójników, a gdy 
tych 

przybywało zbyt wielu, ruch zamierał do momentu, gdy nikomu nie opłacało się już 
organizować grabieżczych napadów.

W interesujący sposób teoria ta sprawdza się w przypadku swoistej ,.równowagi 
ekologicznej” pomiędzy napastnikami i napadanymi w krainach hyboriańskich. W 

czasie 
długich lat swych wędrówek Conan wykazywał ogromną ochotę bratania się z 

pustynnymi 
lub górskimi rozbójnikami albo z piratami Oceanu Zachodniego czy Morza Vilayet. 

Fakt ten 
pozwala sądzić o wystarczającym obrocie handlowym w tych regionach, by 

właścicielom 
statków i kupcom nadal opłacało się transportować swe towary pomimo ryzyka 

napotkania 
grabieżców.

Zachodni świat Ery Hyboriańskiej składał się z jednego wielkiego kontynentu, 
który nie 

posiadał żadnych wewnętrznych mórz poza zamkniętym wśród wschodnich krain 
Vilayet. W 

tych okolicznościach typowym sposobem przewozu dóbr i ludzi stał się transport 
lądowy. 

Jednakże ponieważ koszty przewozu wodnego są zwykle znacznie niższe niż 
lądowego, 

można swobodnie przypuszczać, że Morze Wayet stanowiło uczęszczany szlak statków 
handlowych łączący odległe prowincje Turanu i niezawisłe państwa hyrkańskie na 

północnym wschodzie.
Do rozważenia pozostaje Ocean Zachodni. Powszechnie wiadomo, że skala 

działalności 
handlowej na tych wodach swobodnie wystarczała do utrzymania trzech odrębnych 

grup 
pirackich, a Conan miał okazję pływać w szeregach każdej z nich. Mowa tu o 

piratach z 
Wysp Baracha, bukanierach z Zingary i Czarnych Korsarzach z dalekich wysp 

południa (CZ).
Barachańscy piraci byli niemalże w całości Argossańczykami; nękali wybrzeża i 

statki 

background image

innych narodowości (ale głównie zingarskie) w szybkich wypadach ze swych twierdz 

położonych z dala od wybrzeża Zingary (ZC). Bukanierzy pływali z glejtami 
kaperskimi króla 

Zingary i polowali głównie na Argossańczyków, choć znane są przypadki atakowania 
przez 

nich ich własnego kraju (ZC, ST). Korsarze zaś byli czarnymi mieszkańcami 
południowych 

wysp, którzy, podobnie jak Barachańczycy, żyli wyłącznie z piractwa (CZ). 
Niemniej w ich 

szeregach pływali też Kushyci i inni czarni mieszkańcy kontynentu, a jak się 
okazuje, także 

biali. Tacy jak Belit czy Conan mogli zyskać wśród nich posłuch i zostać 
kapitanami.

Barachańczycy i bukanierzy służyli odpowiednio argossańskim i zingarskim władcom 

działaniach odwiecznej i okrutnej zimnej wojny, która dzieliła te dwa narody 
(ZC, ST, CZ). 

Czarni Korsarze nie stosowali się do zasad żadnej „cywilizowanej” sztuki 
wojennej i nie 

oszczędzali żywej duszy na statkach swych ofiar, co było praktyką niespotykaną 
ani wśród 

Wikingów, ani u zachodnioindyjskich piratów z szóstego wieku. Niemniej jednak 
ich 

poczynania nie sięgały dalej na północ niż w okolice Kushu. Wydaje się, że 
Stygia musiała 

być dla nich zbyt silna chyba tylko najwięksi kapitanowie, a Amra był jednym z 
nich, dotarli 

aż do Shemu (JS). Z kolei ani barachańczycy, ani bukanierzy nie zapuszczali się 
na wody na 

południe od Stygii.
Dobrze, ale w takim razie jaki handel był pożywką dla tych grabieżców? Vanirowie 

nie 
osiągnęli jeszcze wtedy wysokich umiejętności żeglarskich, z których słynęli 

ponoć ich 
dalecy potomkowie, a tylko wieści o wielkim skarbie zdołałyby przyciągnąć statki 

ku 
ponurym wybrzeżom piktyjskim, rozciągającym się od granic Zingary aż ku mroźnym 

ziemiom Vanaheim (ST). Poczynania okrutnych Piktów nie przyciągały kupców do ich 
krainy, toteż nie są znane żadne zapisy dotyczące jakiejkolwiek wymiany 

towarowej 
pomiędzy nimi a innymi narodami Hyborii.

Handel na Oceanie Zachodnim ograniczał się zatem do przybrzeżnych kursów z 
Zingary i 

Argos przez Shem i Stygię do Czarnych Królestw. Nie wszystkie te państwa były 
zawsze 

otwarte na obcych kupców. Zingarą często wstrząsały wojny domowe, a metoda 
zaopatrzenia 

drogą grabieży wojennych jest dalece wydajniejsza od pokojowego handlu, który 
przegrywa z 

drastyczną konkurencją. Shemickie miasta — państwa nie posiadały własnej floty, 
ale i tak 

istniało niewiele towarów, którymi można było z nimi handlować (KCW). (Conan, 
czy też 

może jego nadworny skryba podzielali powszechne uprzedzenie w stosunku do 
Shemitów: 

„Niewiele było pożytku z handlu z synami Shemu.”)
Poza rzadkimi i niepewnymi okresami pokoju (CZ), Stygia również pozostawała 

zamknięta na zamorski handel. W rzeczywistości stygijskie galeony wojenne 
stanowiły 

kolejne ryzyko, które musieli brać pod uwagę kupcy na południowych szlakach. 
Stygijskie 

wypady miały na celu nie tyle grabież, co ochronę pozycji Stygii jako jedynego 
pośrednika w 

przepływie rzadkich południowych towarów, przewożonych do pomocnych portów, 

background image

gdzie 

wymieniano je na wyroby rzemiosła bardziej cywilizowanych krajów (CZ). 
Stygijczycy, 

niezbyt zainteresowani poczynaniami innych państw, a już najmniej ich opinią, 
utrzymywali 

ten handel na niskim poziomie, aby uzyskać wysokie ceny. Oczywiście 
Argossańczycy, 

Wenecjanie Ery Hyboriańskiej, dążyli do handlu bezpośredniego i w 
nieograniczonej ilości. 

Niektórzy kupcy z Messantii poszli nawet o krok dalej i potajemnie kupowali owe 
rzadkie 

dobra od korsarzy, którzy napadali na wybrzeża południowych królestw i statki, 
które tam 

handlowały.
Niemniej jednak, nawet biorąc pod uwagę handel między Kushem i Argos, całkowity 

obrót 
towarami w transporcie morskim musiał być nieporównywalnie mniejszy niż obrót 

karawan 
lądowych, które przemierzały ziemie Hyborii wzdłuż i wszerz, na południe i na 

wschód. Skąd 
na wodach Oceanu Zachodniego miałaby się znaleźć wystarczająca ilość towarów, by 

utrzymać trzy odrębne i rywalizujące ze sobą grupy piratów, z których dwie nie 
miały innego 

źródła dochodu, a ponadto by wypełnić przepastne kiesy bogatych kupców z 
Messantii i 

zapewnić temu i innym portom Argos dostatnie życie?
Na wyjaśnienie tej zagadki przedstawiano już kilka teorii. Z jednej strony, 

Barachańczycy 
byli głównie wygnańcami ze swej własnej ziemi i nie mogąc wrócić do domów, 

musieli chcąc 
nie chcąc poświęcić się piractwu, bez względu na to, jak marne byłyby ich 

dochody. Kushyci 
dołączali do korsarzy z tego samego powodu lub dlatego, iż jako byli galernicy 

nie mieli po 
co wracać do swych wiosek w dżungli, a na morzu szukali zemsty na swych dawnych 

oprawcach.
Ponadto Barachańczycy i bukanierzy mogli być bezpośrednio dotowani przez rządy 

Argos 
i Zingary. Zingarskie glejty kaperskie nadawane bukanierom stanowiły niemal 

jawne 
przedsięwzięcie mające na celu utrzymanie Zingary z łupienia kupieckiej floty 

Argos, swoistą 
przestępczą konkurencję dla bardziej przedsiębiorczych i zdolnych w handlu 

Argossańczyków. Owa działalność okazała się bronią obosieczną i najpewniej 
przyczyniła się 

do wiecznego wewnętrznego zamętu i niepokoju, jaki panował w tym nieszczęśliwym 
kraju, 

ponieważ bukanierzy, pozbawieni jakiejkolwiek kontroli ze strony słabego i 
podzielonego na 

frakcje dworu, nierzadko zwracali swe miecze przeciwko statkom, portom i zamkom, 
na 

których łopotał sztandar ich własnego kraju.
Z kolei piraci stali się szybko argossańską formą kontrataku przeciwko 

zingarskim 
napadom. Argossańskie dostawy gotówki i możliwość korzystania z kontynentalnych 

portów 
tłumaczyłaby, dlaczego Barachańczycy nie niepokoili argossańskich transportów 

(CZ). Bo z 
pewnością dysponowali odpowiednią potęgą, by uczynić na tym polu wielkie szkody, 

jeśliby 
tylko chcieli.

Poza tym, jak dowiadujemy się z historii wypraw wikingów i zachodnioindyjskich 
piratów 

z szóstego wieku, piraci zawsze bardziej cenili sobie napady na przybrzeżne 

background image

miasta niż na 

pełne towarów statki. Nadmorskie porty Kushu i Zingary często padały ofiarą 
napadów, a za 

czasów bardziej zuchwałych i zdolnych dowódców nawet miasta Shemu i Stygii nie 
uniknęły 

chciwych zakusów morskich rozbójników. Jeśli zaś chodzi o Czarnych Korsarzy, ich 
głównym źródłem utrzymania były wybrzeża Kushu i innych Czarnych Królestw. 

Ponadto, 
prawdopodobnie zajmowali się też handlem niewolnikami.

W takich okolicznościach Zachodni Ocean stawał się wystarczająco bezpieczny dla 
argossańskich kupców, by spokojnie mogli się zaangażować się w handel pomiędzy 

północą a 
południem, z Messantią jako naturalnym punktem tranzytowym w przeładunku towarów 

ze 
statków morskich na rzeczne barki płynące w górę Khoratu. Dzięki sprytnym, 

jawnym lub 
nie, dotacjom dla piratów działalność wszystkich poza najbardziej zuchwałymi z 

bandytów 
morskich mogła zostać skierowana przeciwko innym ofiarom. Niewątpliwie Conan 

rozłupałby czaszkę każdemu, kto ośmieliłby się nazwać go pionkiem (no, w 
najlepszym 

wypadku wieżą) na szachownicy messanckiej giełdy, ale z drugiej strony ktoś 
wystarczająco 

mądry, aby się tego domyślić, byłby również na tyle przezorny, aby nie czynić 
podobnych 

uwag w obecności Cymmerianina.

HYBORIAŃSKA TECHNOLOGIA
L. SPRAGUE DE CAMP

W odniesieniu do opowiadań należących do sagi o Conanie, zastosowano następujące 

skróty:
WS = Wieża Słonia, BK = Bóg z kielicha, BP = Bandyci w pałacu, CMD = Córka 

Mroźnego Giganta, KCW = Królowa Czarnego Wybrzeża, CK = Czarny Kolos, CSK = 
Cienie w świetle księżyca, NW = I narodzi się wiedźma, C WZ = Cienie w Zambouli, 

ZD = 
Żelazny Diabeł, LCK = Lud Czarnego Kręgu, PC = Pełzający cień, ZC = Źródło 

Czarnego, 
CZC = Czerwone Ćwieki, KG = Klejnoty Gwalhura, ZCR = Za Czarną Rzeką, ST = Skarb 

Tranicosa, FM = Miecz Feniksa, SZC = Szkarłatna Cytadela, CZ = Conan Zdobywca, 
JS = 

Jastrzębie nad Shemem.
Przyjęto również następujące oznaczenia dat: liczby arabskie oznaczają lata, 

rzymskie — 
stulecia. Litera M po liczbie arabskiej oznacza milenium. Znaki „+” i „–” 

oznaczają 
odpowiednio n.e. i p.n.e., jednakże pominięto + w datach powyżej +1000. Tak więc 

–65 = 65 
p.n.e., +III = trzeci wiek naszej ery, –2M = drugie tysiąclecie przed naszą erą.

Wymyślenie całego świata nie jest tak proste, jak można by sądzić. Aby wszystko 
było 

wiarygodne, powinno dobrze do siebie pasować. Świat, w którym wszystkie 
zwierzęta są 

mięsożerne, nie mógłby istnieć, gdyż nie byłoby żadnych roślinożerców, 
stanowiących 

pożywienie drapieżników.

Także technologia zamieszkujących ten świat ludzi powinna być logiczna. 
Posiadamy dziś 

jakie takie pojęcie na temat tego, co byłoby w historii logiczne, a co nie, gdyż 
w przeciągu 

tysiącleci wykształciło się na Ziemi kilka zupełnie od siebie odizolowanych 
cywilizacji. I tak 

na przykład, Aztecy stali u progu wynalezienia koła, gdy roznieśli ich 

background image

hiszpańscy 

konkwistadorzy. Można sobie zatem wyobrazić społeczeństwo podobne do Azteków, 
które 

dysponuje wynalazkiem koła, ale tego typu cywilizacja dysponująca maszynami 
latającymi 

byłaby już nielogiczna.
W tym właśnie tkwi przyczyna porażki Burroughsa i Kline’a z ich opowieści o 

Marsie i 
Wenus. Marsjanie Burroughsa dysponowali bowiem pistoletami strzelającymi 

wybuchowymi 
pociskami z radu, które mogły trafiać cele odległe o setki mil na podstawie 

wskazań radaru, 
co nie przeszkodziło im marnować czasu na walki mieczami i włóczniami. A do 

tego, mimo 
że walczyli wręcz, żaden z nich nie nosił zbroi, choć ich metalurgia dalece 

przewyższała 
naszą. Być może uznawali to za nieczyste i niehonorowe. Podobnie Wenusjanie 

Burroughsa 
— korzystają z białej broni, mając pod ręką gadżety, które wystrzeliwują 

„śmiercionośne 
promienie Z”. Również u bohaterów Otisa Kline’a znaleźć można podobne 

niekonsekwencje.
Zastanówmy, się jaką technologię przypisywał Howard mieszkańcom Hyborii. W 

nawiasach umieszczono odnośniki do dwudziestu opowiadań z oryginalnej serii — 
osiemnaście opublikowanych za życia Howarda lub wkrótce po jego śmierci oraz dwa 

odnalezione przeze mnie w roku 1951. Zbiór ten nie zawiera opowiadań odkrytych 
przez 

Glenna Lorda w 1965 roku, ponieważ nie wnoszą one nic szczególnego do kwestii 
technologii, ani też późniejszych kontynuacji, gdyż ich autorzy (Carter, Nyberg 

i ja) starali się 
nie odbiegać zbytnio od wizji Howarda. W nawiasach kwadratowych podano również 

czas i 
prawdopodobne miejsce pierwszego pojawienia się danego wynalazku w ludzkiej 

historii.
GÓRNICTWO I METALURGIA. Hyborianie znali sześć z siedmiu metali używanych w 

czasach starożytnych: złoto, srebro, miedź, cynę (w wyniku stosowania brązu), 
ołów i żelazo. 

Rtęć w zasadzie nie występowała (poza JS), chyba że użyta do produkcji 
zwierciadeł, 

magicznych lub zwykłych, do których można znaleźć liczne odniesienia w tekście. 
Taka 

technika pojawiła się stosunkowo niedawno, bo w Europie Renesansu. Częste 
wzmianki o 

mosiądzu (BK, CWZ, KCW, etc.) sugerują znajomość cynku [+XVI], ale bardziej 
prawdopodobne, że Hyborianie wytwarzali mosiądz, podobnie jak klasyczni 

rzemieślnicy, z 
kalminu, czyli węglanu lub krzemianu cynku, nie wiedząc nawet o istnieniu tego 

pierwiastka 
w czystej postaci.

Metalurgia żelazna [–2M, Azja Mniejsza] była również bardzo rozwinięta. 
Hyborianie 

dysponowali nie tylko stalą o niespotykanej twardości, „wykutą w przeklętych 
ogniach wśród 

płonących gór Khrosha, której żadne dłuto nie mogło wyszczerbić” (CZ), ale też 
„niełamliwą 

stalą akibitańską” (KG).
Używano też dużych ilości złota i srebra, o czym świadczyć może złoty gong (KG), 

który, 
gdyby nie miał dużej zawartości złota, dawałby głuchy odgłos. Rudy metali 

wydobywano 
przy użyciu siły niewolników, podobnie jak w czasach starożytnych.

WYROBY SKÓRZANE. Hyborianie nosili rozmaite skórzane ubrania, takie jak 
„krótkie, 

skórzane bryczesy”. Sugeruje to, iż ich tkaniny były tak niewygodne i drapiące, 

background image

że skórzane 

odzienie wydawało się przyjemniejsze w dotyku. Używali również pewnego wynalazku 
nieznanego naszej historii poza Wielką Brytanią, choć jego użycie datować można 

na +XI, a 
może nawet wcześniej, do +XIX. Chodzi tu o blackjack (WS), naczynie do picia 

wykonane z 
odpowiednio ukształtowanej i impregnowanej skóry.

SZKŁO I PODOBNE MATERIAŁY. Hyborianie znali nie tylko zwykłe szkło (ZD) [–
1M], ale także przezroczyste szkło okienne (CZ) [tereny śródziemnomorskie, –I ], 

a nawet 
szkło odporne na stłuczenie (BP, CZC) [+XX]. Materiały szkłopodobne, naturalne i 

sztuczne, 
były również szeroko używane przy wyrobie zwierciadeł (BP, CZ). Szkła używano 

nawet do 
budowy schodów prowadzących do królewskich tronów (ZD). Czasem przezroczyste 

materiały są naturalne, jak „kryształowe naczynia do picia” (CZ) i „diamentowy 
kielich 

zamorański” (BK), a czasem są nieokreślonego pochodzenia, jak w przypadku 
„przezroczystych tafli jakiejś krystalicznej substancji” (CZC). Hyborianie 

wyprzedzali 
wszystkie cywilizacje starożytne w swej umiejętności obróbki bardzo twardych 

surowców, 
gdyż inaczej nie wykonaliby diamentowego kielicha. Znana była im również sztuka 

szlifowania kamieni szlachetnych (WS) [Europa średniowieczna].
TKANINY. Hyborianie prawdopodobnie stosowali wełnę, a może nawet płótno, choć 

nie 
ma żadnych konkretnych wzmianek na ten temat. Jedwab występował pod postacią 

weluru 
(BK, CZ), satyny (PC) oraz w innych, bliżej nieznanych tkaninach (WS, KCW, CZC, 

etc). 
Historycznie, nieco dzikiego jedwabiu produkowano we wschodnich okolicach Morza 

Śródziemnego [–IV]. Ale wkrótce potem import szlachetnego jedwabiu z Chin, gdzie 
sztuka 

ta była o wieki starsza, spowodował zaniechanie tej produkcji.
CHEMIA I JEJ PRODUKTY. Piwo, wino i gorzałka stanowiły podstawowe napoje 

wyskokowe (CZ, WS, etc). Znano cukier (KCW) [Indie, Cesarstwo Rzymskie] i 
mumifikację 

(CZ) [Egipt, ok. 3M]. Najbardziej awangardową wiedzę chemiczną stanowiła 
znajomość 

silnych kwasów (BP) [Europa lub Arabia, +XIII).
MIASTA I ICH PLANOWANIE. Hyboriańskie miasta były w niektórych przypadkach 

dalece bardziej zaawansowane niż znane nam budowle antyczne. Po pierwsze, były 
oświetlone w nocy (WS, CWZ, SZC, CZ) [Antiochia, +350]. Po drugie, mieszkańcy 

Hyborii 
korzystali z możliwości planowania i podziału strefowego miasta, co widać we 

wzmiankach o 
dzielnicach świątyń (WS, CZ) [Pireus, –V, niektóre wczesne miasta mezopotamskie, 

dolina 
Indusu, –2M]. W rzeczywistym Babilonie, Memfis, czy Rzymie budynki wszelkich 

typów — 
użyteczności publicznej, prywatnej, posiadłości, slumsy, sklepy, świątynie, 

magazyny, 
burdele, pensjonaty, tawerny, łaźnie i manufaktury — wszystko to mieszało się ze 

sobą i 
tworzyło powszechny nieład.

Ciekawą cechą świata Hyborii są liczne miasta pozostałe z zamierzchłych czasów, 
czasem 

zbudowane w formie zwartych systemów połączonych ze sobą hal, co powoduje, że 
miasto 

wygląda jak jeden olbrzymi dom, a czasem wykutych w zielonym jadeicie, niczym 
jaskinie. 

Xapur jest zielone, ale domy w nim stoją raczej osobno. Xuchotl z kolei ma 
połączone 

wspólnym dachem budowle, ale składa się z brył kamiennych w różnych kolorach. 

background image

Xuthal 

zaś, przykład wybitny, jest zbudowane pod jednym dachem z kamienia jednego 
koloru. Jeśli 

możecie sobie wyobrazić pięciokąt (taki jak Pentagon w USA) wykonany z jadeitu, 
to macie 

przed oczami całkiem dobry obraz Xuthal. Jednakże Pentagon został zbudowany 
dopiero w 

kilka lat po śmierci Howarda. Czyżby rządowy architekt był fanem jego prozy?
BUDOWLE I ARCHITEKTURA. Hyborianie z pewnością znali formę łuku (WS, ZD, 

KG) oraz kopuły (WS, ZD, CK, KG). Nie wiemy, czy te struktury to faktycznie łuk 

sklepienie z konstrukcją żebrową i zwornikami, znane dzisiejszej architekturze, 
czy też 

konstrukcje wspornikowe, zbudowane z kolejnych warstw kamieni, tak, że warstwy 
wyższe 

wystają nieco przed niższymi, aż spotkają się na szczycie sklepienia. Takie 
konstrukcje, choć 

słabsze i nie nadające się do pokrywania dużych przestrzeni, są znacznie 
prostsze i bardziej 

oczywiste. Dlatego też stosowano je w starożytnym Egipcie, Mezopotamii, Grecji, 
na 

Sardynii i Jukatanie na długo przed pojawieniem się prawdziwego łuku.
Jednak z olbrzymich przestrzeni, jakie zajmowały niektóre budowle hyboriańskie, 

możemy 
wnioskować, że ich budowniczowie znali ideę łuku i kopuły. Prawdziwy łuk, 

ukształtowany 
tak, by tworzył podłużne sklepienie tunelu, znany był już w Mezopotamii [–3M]. 

Przez ponad 
tysiąc lat używano go tylko do budowy stropów nad ściekami i kanałami, zanim w 

ogóle 
wprowadzono go do architektury budowli. Ponadto wydaje się, że mógł zostać 

niezależnie 
wynaleziony przez Etrusków, od których przejęli go Rzymianie.

Hyborianie zdawali się bardzo ekstrawagancko dysponować tak rzadkimi materiałami 
jak 

jadeit czy gagat, gdyż stosowali je do wznoszenia domów (SZC) i kładzenia 
sklepień, które 

zdarzało im się też wykonywać z marmuru. Na budowle specjalne składają się 
piramidy typu 

egipskiego (CZ), ale lepiej wyposażone w wewnętrzne sienie i przejścia, oraz 
pięćdziesięciometrowe, cylindryczne wieże (WS). Te ostatnie można porównać do 

Faros w 
Aleksandrii, której wysokość wynosiła, według hiszpańskiego Maura Yusufa ibn–

ash–
Shaykh’a, między 130 a 150 metrów. Jak pokazują liczne przypadki opisane w 

opowiadaniach, hyboriańscy architekci nie oszczędzali na sekretnych przejściach, 
przesuwnych ścianach, zapadniach, pułapkach i innych użytecznych akcesoriach 

prosto z 
opowiadań płaszcza i szpady.

DOM I WNĘTRZE. Nie istnieją dokładne opisy wnętrz domów. Dom Arama Baksha 
(CWZ) jest otoczony murem i tworzy jedną całość z sąsiednimi posiadłościami. 

Niemniej 
jednak można odnieść wrażenie, że domy tworzące szereg są zupełnie odrębnymi 

strukturami.
W ten oto sposób nie otrzymujemy typowego domu z podwórcem, jaki występował w 

okolicach Morza Śródziemnego, Środkowego Wschodu i w Chinach. Taki dom miał 
kształt 

pustego kwadratu, który prezentował zewnętrznemu światu nagie ściany, zaś drzwi 
i okna 

wychodziły na wewnętrzny dziedziniec. Taką posiadłość znacznie łatwiej było 
obronić, a 

także była ona mniej narażona na kradzież niż współczesne domy. Zapewniała 
również więcej 

cienia w gorącym klimacie oraz większą prywatność wobec poborców podatkowych i 

background image

innych 

wścibskich oczu. Z drugiej strony, wzmianki o dziedzińcu (CZ) sugerują, że 
konstrukcją 

domu Publia mogła być bardziej zbliżona do budynków spotykanych nad Morzem 
Śródziemnym.

Hyboriańskie domy były wyposażone w mocne, solidne krzesła, stoły i półki, 
podobnie jak 

starożytne domy chińskie, ale nie jak te odnalezione w Europie, pochodzące 
sprzed 

Średniowiecza (PC, FM, CZ). Przesuwne drzwi, znane w naszej historii tylko z 
Japonii, były 

tam również stosowane (CK).
Klucze i zamki (BK, BP, SZC, CZ) były nowoczesne i skomplikowane, bowiem 

konstruowano je z zastosowaniem zapadek [kultura helleńska, prawdopodobnie 
Sparta]. 

Znano również skomplikowane zamki kombinacyjne (CZ). Oświetlano świecami lub 
złotymi 

albo brązowymi kagankami na olej palmowy (CWZ). Xuthal i Xuchotl były oświetlone 
dzięki 

wiecznie płonącym „klejnotom radowym” i „kamieniom zielonego ognia” (PC, CZC). 
Perfumy otrzymywano z olejków warzonych w złotych kadzidłach (SZC).

WODOCIĄGI I KANALIZACJA. Nienazwane miasto korynckie (BP) nie posiadało 
żadnego systemu kanalizacji, ale dom Nabonidusa wyposażono w prywatny ściek. 

Wygląda 
to podobnie, jak w mezopotamskich miastach [–1M], gdzie czasem istniał główny 

system 
kanałów, ale poza nim występowały jeszcze małe ścieki zbudowane na użytek 

świątyń lub 
pałaców. Oba systemy stosowano oddzielnie, gdyż przy braku esowatych syfonów, 

fetor 
wydobywający się ze ścieków docierałby do głównej kanalizacji, gdyby obie sieci 

były 
połączone. Choć nic nie wiadomo na temat hyboriańskich akweduktów, wzmianki o 

fontannach (FM, CZ) sugerują ich istnienie [Asyria, ok. –700].
DROGI I MOSTY. Drogi Hyborii były solidnie wykonane, jako że nie ma wzmianek o 

przypadkach utknięcia bohaterów w błocie, etc. Wzmianki o tym, że były „białe” 
(CZ) 

sugerują fakt, iż posypywano je żwirem lub tłuczniem. To z kolei wskazuje na 
dobrze 

zorganizowany system obowiązkowych prac okolicznej ludności mający na celu 
utrzymanie 

dróg w należytym stanie. Z kolei istnienie mostów wydaje się bardzo wątpliwe, 
jedynie poza 

prowizorycznymi mostami przerzucanymi nad strumieniami przez maszerujące armie 
(SZC).

FORTYFIKACJE I SZTUKA OBLĘŻNICZA. Standardem są mury obronne zbrojne w 
strzelnice i baszty (ZD) [Bliski wschód, ok. –1M lub starsze]. Zastosowanie 

płynnego ołowiu 
przeciwko napastnikom (LCK) wskazuje również na istnienie machikuł [Syria, 

VIII], czyli 
przybudówek wystających poza linię murów, z otworami w podłodze, przez które 

obrońcy 
twierdzy mogli miotać różne przedmioty prosto na głowy atakujących. Korzystano 

również z 
kratownic zamykających bramy (BP, SZC) [Grecja, –IV].

BROŃ I ZBROJA. Bronie do walki wręcz stosowane w krajach Hyborii stanowią 
większość znanego nam oręża sprzed wynalezienia prochu: miecze, włócznie, 

topory, 
maczugi, nadziaki i sztylety. Miecz jest jednakże znacznie bardziej 

rozpowszechniony niż w 
historycznych kulturach przed powstaniem Imperium Rzymskiego. Z pewnymi 

wyjątkami 
(np. Kreteńczycy i egipscy najemnicy Shardana, którzy używali długich brązowych 

mieczy 

background image

sieczno–kłutych) większość preromańskich armii była uzbrojona we włócznie. Miecz 

stanowił albo małą broń drugorzędną, jak w Grecji, albo był zarezerwowany dla 
oficerów. 

Hyboriańskie miecze występują we wszelkich długościach, proste i zakrzywione, od 
dwuręcznych mieczy podobnych do szkockich „claymore’ów” do „zhaibarskich noży” 

(LCK) 
i „noży Ghanata” (CZ), które były według opisu raczej szerokimi mieczami o 

rozmiarach 
maczety.

Stosowane zbroje to kolczugi łuskowe (KCW), kółkowe (KCW), łańcuszkowe (CK, CZ), 
brygandyny (CZ) i stalowe zbroje płytowe (CK, CZ). Techniczna różnica pomiędzy 

kolczugą 
kółkową a łańcuszkową polega na tym, że w tej pierwszej stalowe kółka były 

przyszyte do 
skórzanej kurty lub kaftana, ale nie splatały się ze sobą, podczas gdy kolczuga 

łańcuszkowa 
składała się z siatki poprzeplatanych kołek stalowych tworzących strukturę 

podobną do 
łańcuszka. Pochodzenie kolczugi kółkowej jest nieokreślone. Istnieje fragment 

etruskiej 
kolczugi łańcuszkowej, ale Partowie mogli równie dobrze wynaleźć ją niezależnie. 

Brygandyna [Europa, +XIH] jest to kurta lub kamizela ze skóry lub grubej tkaniny 
z małymi 

stalowymi talerzykami naszytymi od wewnętrznej strony. Pełna zbroja płytowa 
noszona przez 

hyboriańską ciężką jazdę pojawiła się tylko w Europie [+XIV] tuż przed 
wynalezieniem 

prochu.
Na osłony głowy składają się czepce kolcze (CK) [Europa, +XII], hełmy z rogami 

(CMG, 
KCW), brązowe kołpaki (CZ) [Asyria, ok. –1M], hełmy z przyłbicami (CZ) [Europa, 

+XIV], 
basinety (CZ) [Europa, +XIV], buganety (CZ) [Europa, +XVI] i moriony (ZC) 

[Europa, 
+XVT].

Rogate hełmy nosili niektórzy Celtowie z czasów starożytnych a później 
Skandynawowie, 

choć nie były one tak popularne, jak wydawać by się mogło z filmów. O ile rogi 
dawały 

pewną ochronę dla ramion przed ciosami zadanymi z góry, to z drugiej strony 
musiały być 

bardzo łatwe do odłupania, lub powodowały spadanie albo przekrzywianie się 
hełmu. Wydaje 

się, że Hyborianie stosowali całą różnorodność hełmów, jaka powstała przez ponad 
pięć 

wieków naszej historii, a do tego jeszcze brązowe hełmy charakterystyczne dla 
czasów 

antycznych. Te ostatnie wyszły z użycia, gdy tylko śródziemnomorscy płatnerze 
nauczyli się 

wytwarzać równie dobre hełmy z żelaza. Aleksander Wielki był właśnie jednym z 
pierwszych, którzy nosili hełmy żelazne.

Howard posiadał pewną wiedze na temat historii oręża, jak świadczy o tym jego 
opowieść 

(Red Blades of Black Cathay, Czerwone miecze z czarnego Cathay’u). W historii 
tej 

europejski bohater walczący w centralnej Azji przeciwko Czyngis–chanowi jest 
opisywany 

jako odziany w zbroję będącą skrzyżowaniem kolczugi i pancerza płytowego. I tu 
Howard 

pośpieszył się o jakieś sto lat z ową transformacją. Ponadto, chociaż można 
znaleźć wszystkie 

wymieniane przez niego typy hełmów w literaturze historycznej, nie wydaje się, 
żeby Howard 

zbyt poważnie traktował różnice między nimi. Nie dość, że wprowadził typy 

background image

charakterystyczne dla +XV i +XVT wieku, z czasów dawno rozpowszechnionego 

prochu, to 
jeszcze odnosił się czasem do tego samego hełmu nazwami dotyczącymi dwóch lub 

trzech 
zupełnie innych typów (CZ).

MASZYNY OBLĘŻNICZE. W świecie Hyborii dobrze znana jest kusza (BK, CZ) [Chiny, 
ok. –500, kraje śródziemnomorskie, –IV]. Istnieją też wzmianki o nieokreślonych 

maszynach 
oblężniczych (NW). Konkretne opisy wskazują na mantolet (SZC) — dużą tarczę 

wyposażoną w otwory strzelnicze, za którą kryli się napastnicy. Machiny 
miotające 

wzmiankowane w tekście to katapulty, mangonele i balisty (SZC, CSK). Dokładnie 
rzecz 

biorąc, „katapulta” i „balista” to ogólne nazwy miotających pociski maszyn 
oblężniczych, 

oznaczające po prostu „miotacz” [Sycylia, –399]. „Mangonel” to średniowieczna 
nazwa 

onageru — jednoramiennej katapulty sprężynowej, wynalezionej za czasów cesarstwa 
rzymskiego. Gdy skryba pisał o „mangonelach i balistach”, miał prawdopodobnie na 

myśli 
onagery, a także starszy typ dwuramiennej katapulty, która mogła miotać wielkie 

strzały i 
kamienne kule. Trebuszety i katapulty przeciwwagowe [Europa, ok. 1100] nie są 

wzmiankowane, podobnie jak chiński paa, napędzany siłą ludzkich mięśni, z 
którego 

wywodzą się oba powyższe typy.
Hyboriańscy konstruktorzy wydają się być bardzo wprawni w budowaniu 

skomplikowanych mechanizmów sterujących zapadniami, pułapkami i innymi tego typu 
niespodziankami (BP, KG, PC). Jeśli już o tym mówimy, to okazuje się, że głównym 

zajęciem hyboriańskich mechaników było właśnie konstruowanie takich zabawek. 
Niechby 

już lepiej wymyślili organy albo coś równie niegroźnego!
Nauki stosowane są w świecie Hyborii na wystarczająco wysokim poziomie, by 

skonstruować wielki magnes (C WZ), na tyle silny, żeby zdołał utrzymać miecz 
Conana 

wbrew jego wysiłkom. Wątpię, czy jakikolwiek naturalny materiał magnetyczny 
byłby zdolny 

wygenerować aż tak silne pole. Z drugiej strony jednak, trudno wyobrazić sobie w 
owych 

warunkach elektromagnes. Podejrzewam, że Conan zamachnął się na jedną ze 
spektralnych 

bestii Baal–pteora i grzmotnął w ciężki, dębowy stół, w którym tak głęboko zarył 
swój miecz, 

że nie mógł go wydobyć. Autor Kronik Nemediańskich dodał magnes niejako od 
siebie, celem 

upiększenia historii.
POJAZDY I WIERZCHOWCE. Ludy Hyborii dysponują udomowionym wielbłądem (CZ, 

CK). Historycznie nie można określić dokładnej daty rozpoczęcia jego udomowienia 
w Arabii 

i Iranie, ale wiadomo, że praktyka ta nie przeniknęła do Egiptu i pomocnej 
Afryki wcześniej 

niż za czasów Achemenidów i Aleksandra Wielkiego. Strzemię (NW, CZC, CZ) jest w 
powszechnym użyciu [Azja, –I do +VI]. Ta rażąca niekonsekwencja nie jest 

odzwierciedleniem poglądu Howarda, jakoby po upadku cywilizacji hyboriańskiej 
zdegradowała się technika, lecz powstała ona wskutek ignorancji skryby. Opisuje 

on również 
rzymskiego jeźdźca w Brytanii, który rzekomo używał strzemion (Kings of the 

Night, 
Królowie Nocy w zbiorze Skuli Face and Others, Trupia Czaszka i inni). W 

rzeczywistości 
(choć nie można tego dokładnie datować) Rzymianie nie znali strzemion aż do 

upadku 
Cesarstwa Zachodniorzymskiego lub nawet później.

Dużą popularnością cieszyły się rydwany (BK, SZC, CK, CZ). Istnieją również 

background image

wzmianki 

o wozach ciągniętych przez woły (CK, CZ) i konie (CK), ale bez precyzowania, czy 
chodzi o 

pojazdy dwu, czy czterokołowe, pomijając już kwestię skrętnej przedniej osi.
STATKI I TAKIELUNEK. Kushyci i piraci hyrkańscy używali galer (KCW, CSK), ale 

skryba, dość szczęśliwie dla niego, nie zagłębia się w szczegóły dotyczące 
umiejscowienia 

wioślarzy. W innych miejscach okręty są często nazywane „karak” (ZC) i „galeon” 
(ST), co, 

podobnie jak w przypadku hełmów, nie może być brane zbyt poważnie, gdyż nazwy te 
pochodzą z +XIV i +XVII wieku. Prawidłowo wymawiane „karraka” i „galleon” 

oznaczają 
odpowiednio mały i duży okręt o prostokątnych żaglach pochodzący z podanych 

wyżej epok 
historycznych.

Ciekawą jednostką pływającą na morzach Hyborii jest galera kupiecka (KCW, CZ) — 
statek z większą liczbą wioseł, ale mniejszą ilością żagli niż zwykły statek 

handlowy, ale z 
drugiej strony z większymi żaglami niż typowa galera wojenna, która miała za to 

znacznie 
więcej wioseł. Takie statki pływały po Morzu Śródziemnym pod nazwą „łodzie–

małże” 
(myoparones) i były mało popularne, jako że łączyły w sobie wady obu 

konstrukcji, z których 
powstały. Jednakże stosowano je czasem jako jednostki posiłkowe w działaniach 

wojennych, 
jako okręty pirackie i kupieckie na wodach nawiedzanych przez korsarzy. Używano 

ich 
jeszcze do podobnych celów w Średniowieczu, ale później zniknęły całkowicie w 

+XVI. Były 
to statki dość rozpowszechnione wśród pielgrzymów do Ziemi Świętej, a to z 

prostego 
powodu: o ile liniowy statek kupiecki płynął bezpośrednio z Europy do Lewantu, 

to taka 
galera, nie mogąc zbyt długo pozostawać na morzu, musiała trzymać się brzegów i 

zatrzymywać się we wszystkich słynnych portach antyku. A pielgrzymi, jak wszyscy 
turyści, 

pragnęli zobaczyć co tylko się dało.
Niektórzy z hyboriańskich wioślarzy byli wolni, inni byli niewolnikami. 

Historyczni 
wioślarze antyku, wbrew temu co podaje Ben Hur, byli absolutnie wolnymi ludźmi. 

Zastosowanie na galerach niewolników i więźniów nie rozpowszechniło się przed 
+XV 

wiekiem.
Wyposażenie statków składało się z łańcucha z kotwicą (ZC), co nie jest 

zaskakujące, 
biorąc pod uwagę stopień zaawansowania hyboriańskiej metalurgii. Ożaglowanie 

zawiera 
marsel (ZC) [Rzym, +1 ] i, co zaskakujące, kliwer (KCW) [Niderlandy, ok. +1500]!

INNE PRZEDMIOTY CODZIENNEGO UŻYTKU. Wśród nich znajdzie się z pewnością 
zwierciadło (BP), które pewnie pochodzi z czasów egipskiego Starego Państwa, 

chociaż 
wówczas lustro składało się jedynie z wypolerowanego dysku ze srebra lub innego 

metalu. 
Ponadto beczka (WS) [Celtowie, okres antyczny] i świeczka (WS, NW, CZ) 

[prawdopodobnie Etruskowie] oraz monety [Lydia, –VIII]. Istnieją wzmianki o 
użyciu 

widelca (PC) [Włochy, +XI]. Mimo że nie wiadomo nic na temat zastosowania 
mechanizmów 

mierzących czas, Hyborianie dysponowali zegarami wodnymi, które były na tyle 
dokładne, 

by móc określić porę nocy z dokładnością do jednej godziny (BP).
Najczęściej wspominanym materiałem do pisania jest pergamin (ZD, CZ). 

Historycznie, 

background image

należy cofnąć się do początków pisma, jeśli przyjmiemy ten termin dość dowolnie 


włączymy doń każdy rodzaj cienkiej skóry przygotowanej do pisania. Jednakże 

najbardziej 
typowy rodzaj pergaminu jest raczej kojarzony z królestwem Pergamonu [200]. W 

jednym 
miejscu ponadto nasz skryba pobłądził mówiąc o pisaniu złotym rysikiem na 

woskowanym 
papirusie. Pomylił dwie odrębne metody pisania stosowane w czasach klasycznych: 

woskowaną tabliczkę drewnianą, na której pisano rysikiem i papirus, na którym 
pisano 

piórem i atramentem.
NAUKA. Od czasu do czasu pojawia się w świecie hyboriańskim supernauka, jak to 

miało 
miejsce z elektronicznym dezintegratorem Tolkemeca (CZC), syntetycznym jedzeniem 

Xuthalian (PC) i błyszczącymi klejnotami z Xuthal i Xuchotl. Astronomia jest 
dość 

zaawansowana, by zdawać sobie sprawę, iż Ziemia jest kulistą planetą (CZ), co 
stanowi 

teorię, przez którą Gallileusz popadł w kłopoty z Inkwizycją. Optyka jest na 
tyle rozwinięta, 

że istnieją precyzyjne lunetki szpiegowskie (BP, CZC).
Dziwne jednak, że w obliczu istnienia magii (której nie śmiem kwestionować), 

nauka 
zdołała zajść aż tak daleko. Na granicy pomiędzy magią a nauką znajduje się 

jeszcze 
superhipnoza (CWZ, LCK), która może zmusić ofiarę do działania wbrew jej woli. 

Niezbyt 
szczęśliwie, skryba używa dla jej określenia nazwy „mesmeryzm”, od Pranza Antona 

Mesmera [1733–1815], który z pewnością nie był wybitną postacią antyku.
Choć jest może drobną przesadą nazywanie świata Hyborii „spójnym i konsekwentnym 

kosmosem bez widocznego spojenia” (CZ), to dzieło Howarda radzi sobie dość 
dobrze w 

kategorii wewnętrznej spójności, jeśli porównamy je z innymi przedstawicielami 
gatunku. 

Technologicznie, można porównać Hyborię do historycznego świata z czasów 
Cesarstwa 

Bizantyjskiego i Kalifatu, z pewnymi elementami oręża i wyposażenia z późnego 
Średniowiecza. Z pewnością jest to bardziej jednolity świat niż Mars i Wenus 

Burroughsa i 
Kline’a, z ich nagimi wojownikami, wymachującymi mieczami i pistoletami.

A zatem, gdy tylko Harold Shea i ja naprawimy nasz syllogis–mobil, zaczniemy 
przyjmować zamówienia na międzywymiarowe bilety do Hyborii. Nie będą potrzebne 

żadne 
paszporty, ale upewnijcie się, że zostaliście zaszczepieni przeciwko tężcowi i 

żółtej febrze i 
że wasza kolczuga jest dobrze naoliwiona!

PRAWDZIWA ERA HYBORIAŃSKA

LIN CARTER

Opowieści o legendarnych i prehistorycznych cywilizacjach zawsze mnie 
intrygowały, 

częściowo dlatego, że jestem z natury romantykiem, a częściowo dlatego, że 
zawsze 

kwestionowałem opinie poważnych historyków. Mówiły one, za czasów mojego 
dzieciństwa, 

że Egipt i Sumer były początkiem wszystkiego. A przedtem nie było nic poza 
jaskiniowcami, 

aż do starej dobrej Epoki Lodowcowej.
Dzisiaj każdy logicznie myślący człowiek zdaje sobie sprawę, że ludzie nie 

porzucili 
pewnej nocy koczowniczego życia myśliwych, żeby od rana zabrać się za wznoszenie 

murów 

background image

Ur czy Chaldei. Z pewnością istniały inne cywilizacje budujące miasta jeszcze 

przed Egiptem 
i Chaldeą, prawdopodobnie były ich całe tuziny. My ich po prostu jeszcze nie 

znaleźliśmy! 
No bo nie może być chyba nic głupszego niż twierdzenie, że pewnego wieczoru 

jakiś 
Egipcjanin i Sumeryjczyk odbijali właśnie kolejne winko, gdy nagle jeden z nich 

powiedział:
— A co ty na to, żebyśmy zapoczątkowali cywilizację, hę?

— Cywilizację? — odparł ten drugi. — A cóż to takiego?
— No wiesz… budowanie miast, królowie, wielkie wspaniałe świątynie i cała ta 

reszta. Co 
ty na to?

— Jak dla mnie, może być…
I — bingo! Ur albo Chaldea. Nonsens, tak to nazywam. Stąd właśnie pewna 

wybiórczość 
w moich lekturach na rzecz Hyperborei Clarka Ashtona Smitha i Atlantydy 

Cutcliffe’a–
Hyne’a oraz mnóstwa tekstów dotyczących starszego Mu i zaginionego Shamballah 

pośród 
bezkresnych piasków Gobi. Takie wycieczki historyczne mogą być bardzo 

fascynujące, 
ponieważ czuje się w nich ziarno prawdy. Nie sugerują, że historia kiedykolwiek 

odnajdzie 
rozpoznawalne oznaki Hyperborei, Atlantydy lub Mu, ale z pewnością istniały 

miasta starsze 
niż Ur i metropolie zbudowane przed Memfis.

Nauka o nich nazywana jest prehistorią. Dopiero niedawno przyznano jej status 
poważanej 

nauki, ponieważ nagle zaczęła odkrywać zaginione cywilizacje całymi garściami.

Gdy Robert. E. Howard zaczynał pisać swe opowiadania o Conanie, dość sprytnie 
uniknął 

porównania z ogromem opowieści o Atlantydzie, które napisano jeszcze przednim, 
umieszczając fabułą w mglistym okresie pomiędzy zniszczeniem Atlantydy a 

przeddynastycznym Egiptem. Nazwałem to zagranie „sprytnym”, ponieważ nikt przed 
Howardem nie wpadł na podobny pomysł.

Dziś mamy już wiele innych adaptacji okresu postatlantydzkiego, co stanowi pewną 
kontynuację idei Howarda z lat trzydziestych. Na przykład, wspaniała nowela de 

Campa The 
Tritonian Ring, Pierścień trytona, jest umiejscowiona w końcowym okresie 

Atlantydy, którą 
on nazywa tam Pusad, a pewne ciekawe dzieło znane pod tytułem Władca Pierścieni 

jest 
wyraźnie osadzone w tysiącleciach następujących po upadku cywilizacji wielkiej 

wyspy, 
która może być jednoznacznie utożsamiana z Atlantydą (dla dalszych rozważań na 

temat 
„Numenor równa się Atlantyda”, patrz moje Tolkien: Spojrzenie poza Władcę 

Pierścieni, 
Ballantine Books, 1969).

Sądzę, że ten pomysł Howarda był wynikiem niezliczonych spekulacji na temat 
dawnych, 

zaginionych cywilizacji, jakim z upodobaniem oddawało się współczesne mu 
pokolenie. 

Złoty wiek archeologii, który rozpoczął się z początkami drugiej połowy 
dziewiętnastego 

wieku, ciągle rozkwitał prowadząc do odkryć takich jak Troja, Niniwa, Knossos, 
Babilon, Ur 

i Chaldea i dodając całe rozdziały do naszej wiedzy o przeszłości dzięki 
odnalezieniu 

konkretnych miast i cywilizacji, które do tej pory stanowiły jedynie wzmianki u 
Homera czy 

w Biblii. Z każdym nowym odkryciem mgły otaczające prehistorię rozrzedzały się 

background image

nieco i 

całe cywilizacje — minojska Kreta, Akad, imperium hetyckie, etc. — musiały być 
nanoszone 

na obraz dotychczasowej wiedzy, zwykle na samym początku, przed tymi już 
znanymi.

Gdy Howard był młodym człowiekiem, spekulacje na temat tego, co jeszcze zostanie 
odkryte, musiały osiągać temperaturę wrzenia.

Pisarze tacy jak Burroughs zapełniali afrykańskie dżungle zaginionymi miastami 
Kartaginy 

lub Atlantydy. Twórcy podobni do A. Merritta robili pieniądze całymi workami na 
nowelach 

opartych na tajemnicach archeologicznych takich jak enigmatyczne kamienne ruiny 
na 

wyspie Oceanu Spokojnego zwanej Ponapa, a stronice periodyków takich jak 
„Argosy” 

zapełnione były opowiadaniami w rodzaju The Golden City (Złote miasto) R. M. 
Farleya, 

którego akcja dzieje się w legendarnym Mu. Z tego całego materiału, który 
cyklicznie 

zapełniał dodatki niedzielne w wielu gazetach, Howard sfabrykował swoją Erę 
Hyboriańską.

Ale to było w latach trzydziestych albo wcześniej.

Od tamtej pory (niech mnie!) odkryto prawdziwe zaginione cywilizacje. Mam tu na 
myśli 

Mohendżo–daro, które jest tak nowe, że nie weszło jeszcze na dobre do 
podręczników 

historii, albo Dilmun, gdzie jeszcze trwają prace wykopaliskowe prowadzone przez 
Geoffreya 

Bibby’ego w Kuwejcie. Albo nawet, co staje się z każdym dniem coraz bardziej 
ekscytujące, 

po ostatnich odkryciach na Terze — samą Atlantydę. Technologia dała archeologom 
olbrzymi 

wybór najnowszych narzędzi i technik, z których datowanie metodą węgla C14 jest 
najsłynniejszą, lecz zapewniam, że nie jedyną. Od czasów Howarda dowiedzieliśmy 

się 
znacznie więcej o prehistorii niż było wiadomo za jego czasów.

W rzeczywistości odkryliśmy prawdziwą Erę Hyboriańską!
Może nie był to świat tak obfity, jak opisują go opowiadania o Conanie — 

wspaniałe mury 
miast, dziwaczni czarownicy, sławni królowie i udekorowane klejnotami, piękne 

kobiety — 
ale pewne znaczące odkrycia zostały poczynione.

Według mitologii howardowskiej Conan żył około piętnastu tysięcy lat temu. Cóż, 

specjaliści od datowania nie rozwiali mgieł prehistorii aż tak daleko, ale 
zbliżyli się do 

tamtych czasów wystarczająco. Powiedzmy, że do 11000 roku p.n.e. Z naszego 
punktu 

widzenia wiemy dość sporo o tym, jak wyglądała Europa z 11 tysiąclecia p.n.e., a 
nawet o 

wzniesieniu starego dobrego Ur i Memfis za Białymi Murami. Część z tej wiedzy 
jest dość 

zaskakująca.
Okres lodowcowy wszedł w swoją krańcową fazę około 11000 roku p.n.e., a Europa 

była 
wtedy zimną i wietrzną kraina zamieszkaną przez malutką koczowniczą populację, 

której 
głównym zajęciem była wyrafinowana sztuka polowania na renifery. Kiedy piszę 

„malutka”, 
to naprawdę mam na myśli fakt, że populacja wczesnej Europy polodowcowej była 

bardzo 
mała. Całkowite ustąpienie lodowców z Europy miało miejsce około roku 8500 

p.n.e., a 

background image

populację Brytanii w tych czasach szacuje się na około 10000 ludzi.

Mapa Europy była nieco inna, ale nie aż tak, jak można by sądzić z mapy 
proponowanej 

przez de Campa na wewnętrznej okładce Conanów wydanych przez Lancer Books. Około 
8500 roku p.n.e. nie istniał jeszcze kanał La Manche. Wyspy Brytyjskie były 

zaledwie 
półwyspami wystającymi z wybrzeża północnej Europy w kierunku bezkresnego 

Atlantyku, a 
Tamiza była jedynie małym dopływem potężnego Renu. Życie w owym czasie było dość 

ciężkie i jednostajne, jeśli nie liczyć wspomnianych wypadów na renifera. Tylko 
jedno 

zwierzę zostało udomowione około 8000 roku p.n.e. — pierwszy i najstarszy 
przyjaciel 

człowieka, pies.
Im bardziej na wschód, tym życie stawało się ciekawsze.

Na Bliskim Wschodzie w dzisiejszej Palestynie mamy społeczności, które używały 
krzemiennych noży do zbierania dzikich lub może uprawianych zbóż. Wiek tych 

populacji 
określono na 8850 rok p.n.e. Ludzie ci należeli do kultury natufskiej i żywili 

się głównie 
mięsem upolowanych gazeli. Żyli w charakterystycznych owalnych domach o średnicy 

dochodzącej nawet do ośmiu metrów, które były częściowo zakopane w ziemi i miały 
ściany 

pokryte czerwoną glinką. Przypominały, jak sądzę, olbrzymie pszczele ule. 
Najbardziej 

przypominająca miasto budowla to dziesięcioakrowa osada w Nahal Oren, datowana 
na nieco 

wcześniej niż 7000 rok p.n.e. Jak na tamte czasy była to spora metropolia, z 
własnymi 

murami otaczającymi domy i basztami obserwacyjnymi wysokimi na dziesięć metrów. 
Było 

to przed epoką brązu, a nawet miedzi, a więc mówimy tu o zmierzchu epoki 
kamienia.

Rozmaite dowody uzyskane z licznych wykopalisk w Anatolii, Lewancie i 
Turkmenistanie 

sugerują, że stałe osady zbudowane z glinianych cegieł i zamieszkane przez ludzi 
zajmujących się rolnictwem, z miejską radą starszych wyłanianych w wolnym 

głosowaniu 
mieszkańców, istniały już 5000 roku p.n.e. To dość zaskakujące: demokratyczne 

miasta 
farmerów? Bez zbroczonych krwią, orientalnych despotów? Ale tak właśnie to 

wygląda. Tak 
dobrze znani nam despoci i dziedziczne tyranie pojawili się na scenie 

historycznej, jak 
wskazują na to znaleziska, raczej późno.

Zbliżając się nieco do naszych czasów, dowiadujemy się o licznych ośrodkach 
kultury 

agrarnej, co więcej — o licznych miastach, które rozciągały się przez Bałkany i 
Czechy do 

Polski i ku dolinie Renu, do Brabancji, a nawet do Niderlandów. Kiedy? Około 
4500 roku 

p.n.e., choć Europa była wtedy jeszcze jedną wielką puszczą. Nawet niziny 
holenderskie były 

gęsto zalesione. Kulturę tamtych czasów określa się jako dunajską.
Jako przykład życia miejskiego kultury dunajskiej niech posłuży gigantyczna 

osada z 
piątego millennium odkryta na terenie Holandii w okolicach Sittard i zbadana 

dość dokładnie. 
Składała się głównie z drewnianych domów i szałasów, ale było tam przynajmniej 

czterdzieści takich budowli, a niektóre z nich miały po cztery albo pięć izb. 
Wykopaliska w 

Sittard nadal trwają, ale na dzień dzisiejszy możemy powiedzieć, że ten 
Rotterdam epoki 

kamiennej rozciągał się na długości około dwustu pięćdziesięciu metrów. Niektóre 

background image

większych domów mają ściany długości trzydziestu metrów, a nie trzeba chyba 
przypominać, 

że wszystko to były konstrukcje drewniane. Dopiero nieco później tajemniczy lud 
czcicieli 

megalitów zaczął wznosić swe kamienne budowle na spowitych we mgle równinach 
pierwotnej Europy.

Również owe kamienne struktury są dziś przedmiotem wnikliwych analiz. Niektóre z 
monumentalnych, wielokomnatowych, kamiennych grobowców we Francji oceniono 

metodą 
węgla Cl4 na starsze niż z 3000 roku p.n.e. Te megalityczne budowle są nadal 

dość 
tajemnicze. Część z nich mogła być używana bez przerwy przez jakieś tysiąc lat, 

by wreszcie 
zostać porzucona po umieszczeniu w nich ostatniego zmarłego. Nikt nie wie tego 

na pewno, 
ale być może mamy o czynienia ze starożytnymi nekropoliami dynastycznymi.

Kamienne grobowce zbiorowe są tak imponujące nie tylko ze względu na swe 
olbrzymie 

rozmiary, ale też z uwagi na ich ogromną ilość. Pięć tysięcy z nich odnaleziono 
we Francji, 

trzy tysiące pięćset na wyspach i półwyspie duńskim oraz około dwóch tysięcy w 
Wielkiej 

Brytanii. Inne leżą rozrzucone na zachodnich wybrzeżach Morza Śródziemnego i 
poprzez 

Szetlandy aż do Skandynawii. Jeśli nie są dziełem tej samej kultury (co byłoby 
doprawdy 

dość niezwykłe! Imperium kontynentalne epoki kamiennej?), to w takim razie są do 
siebie 

niewiarygodnie wręcz podobne jeśli chodzi o wygląd, zastosowane rozwiązania 
konstrukcyjne i prawdopodobne przeznaczenie.

Podczas gdy Europejczycy „późnej Ery Hyboriańskiej” wznosili jeszcze albo 
drewniane 

osady kultury agrarnej, albo megalityczne grobowce z kamienia, nieco na wschód 
od nich 

rozpoczynała się epoka miedzi. Obecnie przyjmuje się, że miedź obrabiano już 
5000 lat p.n.e., 

przynajmniej w Persji. W hetyckiej Anatolii fakt ten można datować nawet na rok 
6000 p.n.e.

A teraz trzymajcie się, ludzie, oto prawdziwa zaginiona cywilizacja z mrocznych 
wieków, 

godna nawet Howarda.
Chodzi mi tu o wykopaliska archeologiczne w miejscu zwanym Catal Huyuk. Była to 

bowiem najwspanialsza metropolia epoki kamiennej i największe ówczesne miasto na 
Ziemi. 

Catal Huyuk leżało w Anatolii, która jako najbardziej rozwinięta kraina świata w 
owych 

odległych czasach powinna, być może, zostać nazwana Aquilonią.
Około 6000 roku p.n.e., a może nawet wcześniej, rozkwit Catal Huyuk nie miał 

sobie 
równych. Długo wierzono, że pierwszy poziom miejski w Jerychu stanowił jeśli nie 

najstarsze, to z pewnością największe z pierwszych miast na Ziemi. Obecnie 
zweryfikowano 

ten pogląd. Metropolia w Catal Huyuk była znacznie większa. Mniej więcej w tym 
samym 

okresie, gdy Jerycho zajmowało powierzchnię dziesięciu akrów, Catal Huyuk 
liczyło sobie 

trzydzieści dwa akry. To może sugerować umiejętność panowania nad środowiskiem i 
społeczeństwem porównywalną do poziomu cywilizacyjnego wczesnych dynastii 

sumeryjskich trzy tysiące lat później. Było to więc nie tylko największe, ale 
też najbardziej 

rozwinięte miasto owych czasów. Wszędzie indziej w Anatolii pierwsze wyroby 
miedziane 

pojawiły się około 6000 lat p.n.e., podczas gdy w Catal Huyuk miało to miejsce 

background image

przynajmniej 

na tysiąc lat wcześniej.
Nawet obecnie epoka miedzi pozostaje wielką zagadką prehistorii. Wydaje się, że 

było to 
jedynie krótkie interludium pomiędzy późną epoką kamienia a epoką brązu, które 

zostały 
znacznie lepiej poznane przez naukę. Wynalezienie technologii wytopu brązu miało 

miejsce 
stosunkowo późno. Powodem tego nie była raczej szczególna trudność jej 

technologii, ale 
fakt, że sama miedź nie jest zbyt powszechnym metalem w Europie. Natomiast cyna, 

niezbędna do uzyskania stopu zwanego brązem, jest już wyjątkowo rzadka (czy 
sławne 

kopalnie cyny z Kornwalii mogły być użytkowane tak wcześnie? Jeden Crom chyba 
wie, ale 

jest to dość intrygująca teza). W każdym razie, zmierzch raczej krótkiej epoki 
miedzi 

doprowadził świat do pierwszego prehistorycznego przemysłu. Jak dotąd, odkryto 
przynajmniej dwa miasta o wyjątkowo zaawansowanej infrastrukturze służącej do 

wydobywania miedzi. Pierwsze z nich leżało we wschodniej Europie, na bogatych w 
rudy 

terenach Transylwanii (Rumunia) a drugie w Hiszpanii. Miasta górnicze z 
późniejszych 

czasów, choć znacznie mniejsze, odnaleziono w południowej Rosji i na Kaukazie. 
Datuje 

sieje na drugą połowę trzeciego tysiąclecia p.n.e. Ale w ten sposób doszliśmy do 
okresu 

powstania Akadu pod panowaniem Sargona (około 2370 roku p.n.e.), co z kolei 
wprowadza 

nas w znaną już historię.

Jeśli mówimy o Akadzie — które dla archeologów nadal pozostaje Zaginionym 
Miastem, 

co znaczy, że jeszcze go nie odnaleźli — to należy wspomnieć o tym, że w 
dotychczasowej 

historii migracji indoeuropejskich pojawiła się nowa data. Światło dzienne 
ujrzały zupełnie 

nowe dowody, odnalezione — najmniej spodziewanie — w zapisach hetyckich. 
Sugerują one, 

że awangarda indoeuropejskiej hordy pojawiła się na płaskowyżu Anatolii już w 
czasach 

Sargona. Zapiski zachowane w Kanesh w państwie Hetytów wskazują na obecność 
Indoeuropejczyków w Anatolii około 2000 roku p.n.e. Lud ogólnie zwany 

Indoeuropejczykami to przodkowie większości z nas — Nordyków, Aryjczyków i rasy 
kaukaskiej.

Tajemnicza ojczyzna narodu indoeuropejskiego przez długi czas pozostawała dla 
nas 

zagadką. Wcześniejsze teorie sugerowały, że migracja rozpoczęła się bardzo 
daleko, 

powiedzmy na pustyni Gobi — mniej więcej tam, gdzie A. Merrit usytuował swoje 
legendarne imperium Uighur z pierwszej części Mieszkańców mirażu (Dwellers in 

the 
Mirage), albo co najmniej w centralnych Indiach. Jednakże obecnie nasza długo 

zaginiona 
kolebka rasowa zaczyna wyłaniać się na światło dzienne i wydaje się, że będzie 

się ona 
znajdować znacznie bliżej domu niż nam się wydawało. Pomimo kilku dowodów, które 

wskazują na Europę Północną, opinia większości uczonych skłania się raczej ku 
terenom na 

zachód od Uralu i na północ od Morza Czarnego, w połowie drogi pomiędzy 
Karpatami i 

Kaukazem. Byłoby to, w terminologii hyboriańskiej, mniej więcej na stepach już 
poza 

granicami Zamory, czyli tam, gdzie Howard — dość przewidująco — nie umieścił 

background image

żadnego 

państwa.

Ci z was, których interesuje wiedza na temat najnowszych odkryć dotyczących 
„prawdziwej” Ery Hyboriańskiej, znajda wiele cennych informacji w następujących 

książkach: J.G.D. Clark World Prehistory: An Outline (Prehistoria Świata: szkic 
poglądowy) i 

tegoż autora Mesolitic Settlement in Europę (Osadnictwo mezolityczne w Europie), 
a ponadto 

V. Gorden Childe’a The Prehistory of European Society (Prehistoria społeczności 
europejskiej) oraz The Aryans: A Study of Indo–European Origins (Aryjczycy: 

Studium 
pochodzenia indoeuropejskiego). Aby poznać najnowsze poglądy i lepiej zgłębić 

poruszoną 
tematykę, polecam pozycję Stuarta Pigotta Ancient Europę (Starożytna Europa).

PAN NA CZARNYM TRONIE

P. SCHUYLER MILLER

Nawet najbardziej dociekliwi badacze Ery Hyboriańskiej nie zdołali do tej pory w 
prochu i 

pyle naszej własnej historii odnaleźć tabliczek i glifów noszących ślady pełnych 
blasku 

dawnych królestw. Prawda, że niektóre z nazw pochodzących z czasów Conana odbiły 
się 

niewyraźnym echem na naszych dziejach — Sprague de Camp wytropił większość z 
nich aż 

do ich obecnej postaci — ale co do większości, to powoli nabieram przekonania, 
że jakiś 

fantastyczny wybuch archerońskiego czarnoksięstwa, jakaś pajęcza sieć usnuta 
przez zło 

zamieszkujące Czarne Królestwa Południa lub nieśmiertelni szamani z mroźnych 
pustkowi 

nad Khitajem musiały przerwać strukturę czasoprzestrzeni i rzucić nasz świat na 
jego obecne, 

niepewne tory.
Kiedy — w tamtym i naszym świecie — wydarzył się ów kataklizm, to już zadanie 

dla 
studenta pilniejszego ode mnie. Pamiętamy Atlantydę, podobnie jak wieszcze 

hyboriańscy, 
ale nie istnieją żadne zrujnowane mury ani zniszczone bitwami warownie, które 

ukazałyby 
miejsce faktycznego istnienia Atlantydy. Zatonęła ona w świecie Conana, a nie w 

naszym. 
Jeśli czas jest rzeczywiście tak dziwny, jak to się czasami wydaje, Conan może 

równie dobrze 
nadal przemierzać pustkowia i rządzić krainami ukrytymi za kurtyną, która 

zapadła za nami. 
Jedynie nieliczne fakty z jego epoki herosów przetrwały do naszych czasów.

A jednak w naszej własnej historii były przecież chwile, gdy błyszczące 
królestwa 

rozkwitały, tętniły życiem i jarmarczną wrzawą. Były czasy, gdy szybkie jak 
wiatr statki 

przemierzały morza w poszukiwaniu odległych portów. Znajdywały je i, co 
ważniejsze, 

wracały. Były czasy, gdy obładowane muły ciągnęły za swymi panami przez górskie 
przełęcze, które oddzielały Morze Wewnętrzne od Czarnej Puszczy na północy. Gdy 

karawany wiozły jedwabie, klejnoty i przedziwnie ukształtowane, złote ozdoby 
przez suche 

pustynie, gdy kapłani złowrogiego kultu nieśli klątwy i starożytną magię do 
odległych 

zakątków świata.
Jak podaje kronikarz, Conan żył około dwunastu tysięcy lat temu. Epoka, o której 

mówię, 

background image

nastała, o ile nam wiadomo, dawno po nim. Było to właśnie wtedy, gdy, jak pisze 

nemedyjski 
kronikarz, Synowie Aryasa powstali całymi tysiącami na starożytnych stepach 

Krainy Serca i 
w migoczącej masie ruszyli z lancą i mieczem, by zaprowadzić swą dominację w 

pradawnych 
królestwach Meluhha, Lullubi, Zalmaqum i Kussaara oraz by stawić czoła 

Hammurabiemu z 
Babilonu, książętom Kanaanu, a nawet panom Egiptu.

Polecam tu książkę brytyjskiego archeologa Geoffrey’a Bibby’ego Four Thousand 
Years 

Ago (Cztery tysiące lat temu). Autor podniósł buławę pozostawioną przez zmarłego 
V. 

Gordona Chilide’a i do tej pory dzierży ją we wspaniałym stylu. Podobnie jak 
Childe, widzi 

coś więcej niż tylko kształty glinianych garnków i toporów bojowych, dostrzega 
niewidzące 

oczy upadłych bogów, statek widmo zakopany w piasku, a nawet ludzi, którzy to 
wszystko 

stworzyli. Ma swoje własne zwierciadło Tuzun Thune i nie obawia się opowiadać, 
co w nim 

zobaczył. Słyszy tętent kopyt, gdy pierwsze konie szarżują po stepach nad Morzem 
Kaspijskim… uderzenia brązowych mieczy o tarcze… krzyki kobiet i dzieci idących 


niewolę i jęki starców, którzy są zabijani, gdyż nie nadają się już do 

niewolniczej pracy. 
Czuje krew i kadzidło na lądzie, spienioną falę na morzu, a w Europie woń sosen, 

pośród 
których droga brązowych kowali wiedzie do jaskiń zbieraczy bursztynu.

W tej książce Bibby daje nam dynamiczną kronikę wieków między 2000 a 1000 rokiem 
p.n.e., a pisze niemalże równie zamaszyście jak pisarze „hyboriańscy”, z tym, że 

wydarzenia 
ze stronic jego książki wydarzyły się naprawdę lub mogły się wydarzyć. Snuje swą 

opowieść 
z pokolenia na pokolenie, ukazując, co człowiek z danego wieku mógł wiedzieć o 

swoim 
świecie, co pamiętałby z przeszłości i czego dowiedziałby się z opowieści 

starszych ludzi. Od 
czasu do czasu spogląda w swoje zwierciadło, czy też może w kałamarz wieszcza, i 

odkrywa 
dla nas cały ten świat.

A był to świat pełen życia, krwiożerczy i wspaniały zarazem, choć większości z 
nas może 

się on wydać wyizolowany i prowincjonalny. Egipcjanie zaznaczyli swoją obecność 

dorzeczu Nilu i zbudowali piramidy. Babilończycy uaktywnili się w dolinie 
Eufratu i 

Tygrysu. Dzieci Izraela sprzeczały się, prorokowały i zabawiały w politykę ze 
swymi 

sąsiadami — kimkolwiek by byli. Europa była jedną wielką dziczą, Chiny — krainą 
egzotycznego jedwabiu i ryżu, Indie prawdopodobnie kontemplowały swój pępek. W 

następnej kolejności pojawiła się Grecja. I Rzym. Później nadszedł czas próby. 
Bibby 

pokazuje nam, że w II tysiącleciu p.n.e. narody świata były już w miarę świadome 
obecności 

swych sąsiadów. Kupcy z miast Sumeru wędrowali do bliźniaczych królestw Indusu. 
Egipskie 

ekspedycje zapuszczały się coraz głębiej do Nubii i dalej na południe do Puntu, 
aż za 

wschodni kraniec Afryki. Handlarze z Krety odwiedzali zachodnie wybrzeża Morza 
Śródziemnego, a także przedostawali się przez przesmyk Gibraltaru, by zbadać 

wybrzeża i 
wyspy Atlantyku.

„Jeśli istniał taki okres w tysiącleciach przed nasz erą, gdy do Ameryki można 

background image

było 

dopłynąć z wybrzeży Europy lub Afryki, to musiało to być między 1650 i 1300 
rokiem p.n.e.” 

— twierdzi Bibby (wiemy, że Conan był tam o sześć tysięcy lat czasu 
hyboriańskiego 

wcześniej).
Nieliczni malkontenci odmawiali zaakceptowania obrazu starożytnych, powszechnych 

kultów ciemnych bogów, z którymi Conan pozostawał zawsze w konflikcie. Wedle 
tradycyjnej wizji każde królestwo miało posiadać swój własny panteon, tak, że 

bogowie Eridu 
nie byli z pewnością bogami z Knossos czy Ugarit. Ale właśnie w tysiącleciach, 

które opisuje 
Bibby, pojawił się związany ze śmiercią kult wznoszenia megalitycznych grobowców 

i rozlał 
się szeroko przez bramę krain śródziemnomorskich, by dotrzeć na wybrzeża 

Atlantyku, do 
Anglii i jeszcze dalej. To w tym tysiącleciu hodujący konie Indoeuropejczycy 

zeszli z 
azjatyckich płaskowyżów i przynieśli ze sobą własnych bogów — tych samych od 

Indii po 
Grecję i jeszcze dalej — by ustanowić swą dominację nad bezładną masą rdzennych 

królestw 
i wznieść świątynie Mitry i Indry obok ołtarzy starożytnych bogów podbitych 

przez nich 
krain. Była to era — choć autor pisze o tym mniej niż by mógł — w której kapłani 

musieli 
towarzyszyć kupcom jadącym wzdłuż wybrzeży Ameryki Środkowej, od Meksyku do 

Ekwadoru i Peru, gdy tymczasem inni nieśli nowinę o darach nowych bogów — darach 
Trzech Sióstr, kukurydzy, fasoli i ziemniakach — do mieszkańców dzisiejszych 

południowych Stanów Zjednoczonych i w dolinę Mississipi, a z czasem nawet na 
tereny Ohio 

i Wisconsin.
Był to czas, który zaczął się wraz z Abrahamem, księciem kupców z amaryjskiego 

getta w 
Ur, a zakończył bitwą Saula przeciwko Filistynom, tysiąclecie, w którym 

rolnictwo 
rozpowszechniło się w górę Dunaju, do wybrzeży Bałtyku i Morza Pomocnego, a z 

drugiej 
strony na skraj kongijskiej dżungli. W owych wiekach brąz w większej części 

świata zastąpił 
kamień, by później zostać wyparty przez stal. Wtedy to rozpędzone rydwany niosły 

zwycięskie armie dalej i szybciej niż zdołałby maszerować oszczepnik. Były to 
wreszcie 

czasy Hammurabiego, Echnatona i Nefretete, Minosa i Agamemnona, oblężenia Troi, 
wielkich imperatorów Shang z państwa Anyang, czasu upadku Mohendżo–Daro i 

Harappy 
(których prawdziwych nazw nigdy nie poznamy, chyba że Bibby znajdzie je wśród 

zapisków 
kupców z Dilmun, wyspy Bahrajnu, położonej w pół drogi między Sumerem i 

Indusem).
Archeologowie, gdy już znajdą się w jednym miejscu, zawsze narzekające historycy 

nie 
zwracają uwagi na zawalające półki obszerne raporty z wykopalisk i studia nad 

ceramiką, 
które stanowią ich wkład do ludzkiej wiedzy. Bibby nazwał to w swej książce 

„wyznaniem 
szpadla”. Historycy z kolei narzekają, że cały ten materiał jest zbyt 

subiektywny i uzależniony 
od okoliczności. Wystarczy dać im jakiś list od wdowy po Tutanchamonie do 

hetyckiego 
imperatora, w którym prosi ona o męża królewskiej krwi, który pozwoliłby jej 

uniknąć 
tradycyjnego i dość nieprzyjemnego losu wdowy, przetłumaczyć im go, a umieszczą 

wzmiankę o nim w bibliografii. Lingwiści mają własne teorie na temat sposobu, w 

background image

jaki ich 

zrekonstruowane protojęzyki wskazują położenie kolebki Sumeru i 
Indoeuropejczyków. 

Mitologowie pilnie porównują różne wersje eposu o Gilgameszu — heroicznej 
postaci z 

najstarszych chyba opowieści sumeryjskich — która nosi pewne cechy podobieństwa 
do 

Conana.
Wszystkie te strzępki i kawałeczki wiedzy wzbogacają nasz obraz przeszłości. 

Ludzie tacy 
jak Geoffrey Bibby są artystami, układającymi je z powrotem w skomplikowaną 

mozaikę, w 
której, jeśli się dokładnie przyjrzycie, dostrzeżecie z pewnością ślady 

galopujących po pustyni 
rydwanów, błysk słońca na grotach lanc z polerowanego brązu i jaskrawe barwy 

królewskich 
sztandarów niesionych przez świat prosto z dworu żółtych lordów.

Była to epoka, w której Conan mógł znowu ożyć.

TWÓRCZOŚĆ ROBERTA E. HOWARDA

SZTUKA ROBERTA ERVINA HOWARDA
POUL ANDERSON

* Gdy wielu mądrych ludzi poświęciło wiele czasu, aby przedyskutować dany temat, 

wniesienie doń czegoś nowego staje się prawie niemożliwe. Zdarza się to nawet 
częściej w 

przypadku dyskusji o literaturze niż o polityce, filozofii, czy sztuce. Nauka 
wraz z wysoce 

rozwiniętą krytyką tekstualną jest tu wyjątkiem, gdyż dialog ma tam miejsce 
raczej między 

człowiekiem i pseudonieskończonym wszechświatem niż między dwiema osobami. Tym 
samym nie mogą już powstać oryginalne pochwały nieśmiertelnego Sherlocka, 

chociaż jego 
kanon pozostaje niewyczerpanym polem dla badań naukowych. Sądzę zatem, że 

przyjaciele 
Conana powinni dołożyć więcej starań, aby zamknąć badania nad kronikami zamiast 

ulegać 
zbytniej fascynacji bohaterem. Jednakże z braku czasu i miejsca muszę porzucić 

moją własną 
dewizę i skoncentrować się tu na przetartych już, choć krętych ścieżkach eseju, 

którego 
tematykę poruszali już dawno temu ludzie tacy jak John D. Clark i P. Schuyler 

Miller.
Przede wszystkim należałoby zapytać, czy mam prawo nazywać siebie przyjacielem 

Conana. Potraktowałem go raczej szorstko w małej burlesce pod tytułem 
Barbarzyńca. Ale 

pragnę zauważyć, że po pierwsze: przyjaciołom można wybaczyć niegroźne 
dokuczanie, po 

drugie: Conan jest dalece zbyt potężny, aby mogły mu zaszkodzić ciosy piórem, a 
po trzecie: 

zakładając, że rzeczywiście wdałem się z nim w potyczkę, to w ten sposób 
dostarczyłem mu 

tylko nieodłącznego, choć często nie dostrzeganego, elementu kreacji bohatera — 
wrogiego 

łotra.
Pamiętacie zapewne, jak wielcy Lordowie Demonlandu w Wężu Uroborosie dostrzegli 

tę 
konieczność i sami cofnęli czas, by ich wrogowie z Krainy Wiedźm mogli ponownie 

zagrozić 
ich istnieniu. Może będzie to herezją, ale zawsze twierdziłem, że jest to jedyna 

wada tej 
wspaniałej książki. Gorące głowy i młodzieńcy z pewnością będą szukać ryzyka i 

przeciwieństw losu, ale ludzie odpowiedzialni za rozległe krainy im podległe nie 

background image

mieliby ani 

prawa, ani, jeśli są zdrowi psychicznie, zamiaru dokonywania tego rodzaju 
lekkomyślnych 

wyczynów tylko dla rozrywki. O wiele łatwiej mogę uwierzyć w Odyseusza, który 
tak gorąco 

pragnął powrócić do czekającego go w domu sprzątania i wynoszenia śmieci. 
Rekonstrukcja 

wydarzeń po walce dokonana przez Tennysona to czysty sentymentalizm. Bractwo 
Pierścienia w podobny sposób zostało rzucone w wir ważnych wydarzeń, a szukało 

wszak 
tylko pokoju i bezpieczeństwa, mimo że, by je odzyskać, stanęli przeciwko samemu 

Sauronowi. Gunnar z Lithend i Grettir Siłacz zostali postawieni pod murem przez 
nieprzychylne wydarzenia i dopiero wtedy pokazali, co potrafi ludzkość 

doprowadzona do 
ostateczności.

W tym momencie legenda Conana brzmi prawdziwie. Dojrzewa on i rozpoczyna życie 
jako rozbójnik i najemnik. Uczy się, co oznacza dowodzenie ludźmi i jakie 

obowiązki niesie z 
sobą stanowisko wodza. Wreszcie, jako król Aquilonii, porzuca bandycki tryb 

życia, z 
którego dotychczas się utrzymywał, walczy już mniej dla siebie, a więcej dla 

swego kraju, a 
nawet ustatkowuje się u boku wiernej żony. Oczywiście, że nadal czuje się 

niespokojny — 
wszyscy to odczuwamy — ale sądzę, że jeśliby tylko ciemne moce przestały go 

nękać, 
szeroki miecz w jego dłoni nie błysnąłby już nigdy w słońcu Hyborii. Popadłby w 

nostalgię i 
zaczął marzyć o dawnych czasach. Nigdy nie stałby się Wielkim Starcem, ale 

raczej 
szokowałby swe potomstwo żłopaniem piwa i plugawym językiem. Jednak byłby dość 

mądry, 
by pogodzić się z rzeczywistością.

Pomimo to, przyznajmy sobie szczerze, Conanowi brakuje ludzkiego oblicza 
największych 

poszukiwaczy przygód. Nie twierdzę, że bohater powinien być neurotykiem. 
Przeciwnie, 

protagonistą typowej nowoczesnej powieści jest pociągający nosem, mały pokurcz, 
których 

cała setka nie wystarczyłaby do stworzenia jednego Conana, mimo ich 
interesujących zalet. 

Jednakże Conan zawsze pozostaje zbyt jednomyślny. Porównajmy tu Islandczyka z 
dziesiątego wieku, Egila Skallagrimssona: najeźdźca i wojownik znany od 

Grenlandii do 
Rosji, konfident jednego króla, a śmiertelny wróg innego — ale również poeta 

pierwszej 
klasy, przebiegły kupiec, jeszcze sprytniejszy obserwator, człowiek o 

sardonicznym poczuciu 
humoru (często wymierzonym w siebie samego), ale i dozgonnej nienawiści. W końcu 

starzeje się i ślepnie, zabija człowieka z na wpół zapomnianych motywów, ale w 
tym samym 

niemal czasie, gdy tonie jego syn, komponuje niezapomniany Sonnatorrek. Żeby 
było jasne: 

Egil to postać historyczna, ale ktokolwiek napisał tę sagę (najprawdopodobniej 
Snorri 

Sturlason), był to najwspanialszy biograf wszystkich czasów.
Conan jest znacznie mniej zindywidualizowany. Jego cechy są nieliczne i 

oczywiste. Jest 
nieustraszony w walce, choć skłonny do zabobonnych lęków, ma humorzastą duszę, a 

jego 
humor jest rzadki i szorstki. Pozostaje bezwzględnie lojalny dla przyjaciół, a 

srodze okrutny 
dla wrogów. Zdobywa pewną wiedzę o taktyce prowadzenia bitew, ale wydaje się 

całkowicie 

background image

wolny od grzechu strategii i stawia się na straconej pozycji (jak sądzę) na 

skutek pewnego 
szczególnego uprzedzenia, że łuk jest niemęską bronią. Aż do późnego wieku 

dorosłego 
postrzega kobiety jedynie jako zabawki i nie wykazuje żadnego zainteresowania 

założeniem 
rodziny. Jest to postawa nietypowa dla ludzi w ogóle, a dla barbarzyńców w 

szczególności, 
toteż można przypuszczać, że spowodowało ją dość dramatyczne dzieciństwo Conana. 

Jakkolwiek powinno wcześniej przyjść mu do głowy, że jako król Aquilonii ma 
obowiązek 

spłodzić następcę z prawego łoża. Conan przejawia szorstką rycerskość i nie jest 
ani trochę 

sadystyczny. Ale z drugiej strony nie zastanawia się specjalnie nad tym, że 
zabici przez niego 

też są ludźmi. Fakt ten, i wiele innych, zdradza jego ograniczoną inteligencję. 
Podejrzewam, 

że Aquilonia była dobrze rządzona przez niego po prostu dlatego, że, podobnie 
jak Czingis–

chan, miał dość rozumu, żeby dobrać sobie odpowiednich urzędników.
Gdy już doszczętnie wytknęliśmy Conanowi jego wady, okazuje się, że to, co 

pozostało, 
nadal jest bardzo dobre. Jest on odważny, szczery na swój własny sposób, 

zdecydowany, 
mgliście świadomy faktu, że szlachectwo zobowiązuje. Gdy ma już za sobą etap 

młodocianego rozrabiaki, radzi sobie najlepiej, jak tylko potrafi. Musicie go 
lubić, mimo że 

pewnie nie zaprosilibyście go na kolację.
Ado tego jeszcze przygody, które mu się przytrafiają! W tej kwestii sądzę, że 

sztukę R. E. 
Howarda trudno byłoby przebić: żywotność, szybkość i barwność fabuły — niewielu 

osiągnęło podobną zdolność jej budowania. Nie miał może warsztatu Eddisona czy 
Tolkiena, 

ale mimo wszystko spełniał podstawowe wymagania stawiane pisarzowi: by jego 
sceneria i 

wydarzenia stawały się prawdziwe.
Howard był mistrzem obrazowej narracji. Wyobrażam sobie, jak to, o czym pisał, 

stawało 
mu przed oczami. A przecież nie wszystko, co sobie wyobraził, było ciemne, złe i 

brutalne. 
Istnieją rozrzucone w mnóstwie tomów epizody wyrafinowanego piękna — na przykład 


Conanie Zdobywcy opis krajobrazu południowej Aquilonii, widzianego ze wzgórza 

przy 
zachodzie słońca. A do tego ten szybki, galopujący rytm narracji. Jeśli Conan 

nie jest nawet 
najwspanialszym z wojowników, na pewno nie jest też ostatnim.

WSPOMINAJĄC ROBERTA E. HOWARDA

L. SPRAGUE DE CAMP

Cross Plains, gdzie żył Robert Ervin Howard, leży około siedemdziesięciu 
kilometrów na 

południowy wschód od Abilene w Teksasie i w mniej więcej podobnej odległości na 
północny zachód od Brownwood, gdzie Howard studiował przez dwa lata. Te kilka 

miasteczek leży całkiem blisko dokładnego środka Teksasu.
Ziemia jest tam niemal płaska, miejscami tylko pofałdowana. W dawnych czasach 

nie była 
to półpustynia podobna do ubogich stepów w Nowym Meksyku, ani też prawdziwa 

pustynia, 
jak większość Arizony. Była to gęsto zalesiona kraina, pokryta szerokimi 

połaciami dąbrów, 
które rzadko osiągały wysokość siedmiu metrów. Pomiędzy dębami rozciągały się 

rzadkie 

background image

łaja pełne traw i ziół. Tamtejsza flora zostałaby sklasyfikowana jako niski las 

mieszany typu 
śródziemnomorskiego.

Dziś oczywiście większość dębów została wycięta pod pastwiska i ziemie uprawne, 
choć 

nadal stoi ich dość, by oddać wrażenie, jakie musiała robić ta okolica na dawnym 
obserwatorze. Gdy byłem tam w początkach kwietnia, pola pszenicy miały jasny, 

zielonożółty 
odcień i rozciągały się dookoła niczym dywanowy trawnik. Dęby zaczynały zaledwie 

puszczać pierwsze liście. Razem z doktorem Alanem Nourse, z którym spędziliśmy 
trzy 

tygodnie wspinając się na piramidy Azteków i Majów w Meksyku, przyjechaliśmy do 
Brownwood wieczorem 31 marca 1965 roku. To właśnie w Brownwood Howard zakończył 

swą formalną edukację. Szkoły w Cross Plains kształciły dzieci tylko do liceum; 
później 

Howard musiał przenieść się do szkoły średniej w Brownwood, a następnie do 
college’u 

Howard Payne Academy, który ukończył w 1927 roku i rozpoczął kilka kursów 
handlowych, 

nie uwieńczonych jednak żadnym dyplomem. Wczesnym rankiem następnego dnia, przy 
rzęsistej ulewie, ruszyliśmy ku cmentarzowi leżącemu na skraju miasteczka. 

Hałaśliwa 
cementownia znajdująca się w sąsiedztwie nekropolii z pewnością nie podtrzymuje 

wzniosłej 
atmosfery. Strażnik wskazał nam grobowiec rodziny Howardów, gdzie pojedynczy 

wielki 
kamień, ukształtowany nieco podobnie do wezgłowia dużego łoża, wyznacza miejsce 

ich 
pochówku. W poprzek górnej części nagrobka biegnie napis HOWARD Pod nim pokryte 

pismem trzy tabliczki, od lewej do prawej:

ROBERT. E
PISARZ I POETA

1906–1936

HESTER ERVTN
ŻONA I MATKA

1870–1936

ISAAC M. LEKARZ
1871–1944

A pod nimi długi, wąski napis: „Jako byli mili i kochający za żywota swego, tako 


godzinę śmierci swej nierozłączni będą” (2 Samuel I, 23). Ponadto Robert E. 

Howard i jego 
matka mają ułożony przed grobem pamiątkowy nagrobek, ale gdy umarł stary doktor 

Howard, nie było nikogo, kto miałby wystawić taki dla niego.
Miałem pokusę, by uczynić jakiś malowniczy gest, jak choćby wzniesienie toastu i 

rozlanie nieco whisky nad grobem Howarda, jednakże obecność Alana, który ani nie 
podziwiał jego twórczości, ani nie czuł doń najmniejszego sentymentu, zmroziła 

we mnie 
wszelkie romantyczne odruchy.

Odjechaliśmy z powrotem do Brownwood i skierowaliśmy się do Cross Plains, ciągle 
pod 

ponurym niebem. Pełzliśmy po płaskiej, bezgranicznej okolicy upstrzonej 
tysiącami 

karłowatych, pozbawionych liści dębów. Od czasu do czasu udało nam się nawet 
dostrzec 

jakieś stado zwierząt.
W południe dotarliśmy do Cross Plains, leżącego w samym środku tej niezmierzonej 

przestrzeni. Na zachodzie płaski horyzont przerwany był przez stożkowate 
wzgórze, większy 

z dwóch Szczytów Caddo, nazwanych tak przez Indian Caddo. Chociaż nie jest 

background image

wielką górą, 

to samotne wzgórze jest mimo wszystko bardzo dobrze widoczne.
Dzisiaj Cross Plains jest domem dla około 1200 osób — o 300 mniej niż w czasach 

Howarda. O ile Brownwood rozrosło się od tamtych lat z 14000 do 20000 
mieszkańców to 

czas ominął Cross Plains, jak mówią miejscowi ludzie. Poza kilkoma nowymi 
stacjami 

benzynowymi na przedmieściach z ich zwykłymi wielgachnymi znakami, miasteczko 
nie 

zmieniło się wiele w ciągu ostatnich kilku dekad.
Nie zmienia to faktu, iż Cross Plains wygląda bardzo przyjemnie. Z informacji, 

które 
wyczytałem w przewodniku, spodziewałem się jakiejś zapyziałej mieściny pełnej 

krytych 
papą budek. Zamiast tego znalazłem tam czyste nowoczesne domki jednorodzinne 

otoczone 
trawnikami i ogródkami typowymi dla podmiejskiej zabudowy z dwudziestego wieku. 

Większość domów była jednopiętrowa, choć przy głównej ulicy zdarzyło się kilka 
budynków 

handlowych i urzędów wysokich na parę pięter.
W Brownwood i Cross Plains próbowałem dotrzeć do kilku kolegów z dzieciństwa 

Howarda. Jeden z nich był bardzo.onieśmielony i wymawiał się, że nie chce 
udzielać 

wywiadów. Drugi okazał się chętny do opowiadania o Howardzie, ale przeraził się 
perspektywy, że jego wypowiedzi zostanę wydrukowane. Dlatego też nie mogę użyć 

ich 
prawdziwych nazwisk ani przedstawić wywiadów w całości.

Jak powiedzieli mi moi rozmówcy, Howard miał jako dorosły mężczyzna około stu 
osiemdziesięciu centymetrów wzrostu. W młodości był szczupły aż do przesady, ale 

w wieku 
dwudziestu lat poprawił się tak, że ważył około stu kilo, z czego większość 

stanowiły 
mięśnie. Był fanatykiem sportu i ćwiczeń, zapalonym kibicem Złotych Rękawic i 

biegłym 
bokserem.

Jeden z moich informatorów powiedział:
„Bob miał zabawny zwyczaj. Widziałeś go idącego spokojnie ulicą, aż tu nagle 

zaczynał 
boksować w powietrze. Tłukł tak przez kilka sekund, by za chwilę wrócić do 

normalnego 
spaceru, jak gdyby nigdy nic.”

Gdy był chłopcem, humorzasta i introwertyczna osobowość Howarda oraz 
przedwcześnie 

rozwinięty intelekt przyczyniły się do tego, że dzieci postrzegały go jako 
dziwaka. Jeden z 

rozmówców powiedział: „Nie wyśmiewano się z niego, ani on nie drwił z nikogo”. 
(Według 

listów Howarda jest to twierdzenie całkowicie prawdziwe. W dzieciństwie 
przeszedł przez 

okres bycia ofiarą drwin, ale zakończyło się to, gdy na skutek ćwiczeń stał się 
dość silny, by 

samemu poradzić sobie z podobnymi problemami.)
Howard był osobą o gwałtownym usposobieniu i radykalnym guście. Jednym z 

powodów, 
dla których rodzice posłali go do szkoły w Brownwood, była nadzieja, że pobyt 

tam ukoi jego 
ogromny żal po śmierci jego psa. Poza psem posiadał jeszcze konia i dobrze sobie 

radził w 
siodle.

W Brownwood pojawił się u Howarda lunatyzm. Pewnego razu w czasie snu wstał i 
wyszedł przez okno. Choć nic poważnego mu się nie stało, po tym wydarzeniu 

zaczął 
przywiązywać sobie palec jednej stopy do łóżka, żeby w przyszłości uniknąć 

podobnych 

background image

przygód.

W owym czasie — a miał wtedy prawie dwadzieścia lat — Howard nie przejawiał 
szczególnego zainteresowania kobietami. Kiedy miał ochotę, mógł być wspaniałym 

rozmówcą i dotrzymywać kroku w każdym możliwym temacie. Z rzadka się upijał, 
lecz nigdy 

nie wdawał się w bójki. Z pewnością każdy miał dość rozsądku, by nie wchodzić w 
drogę 

Howardpwi i jego pięściom. Pijackie burdy i zabawy z panienkami, o których 
wzmiankuje on 

w swych listach, są, jak zgadzają się wszyscy moi informatorzy, wytworem jego 
wyobraźni.

Gdy zbliżał się do trzydziestki, na kilka lat przed śmiercią, Howard zarobił 
więcej 

pieniędzy, niż ktokolwiek w Cross Plains. Miał nawet więcej niż lokalny bankier! 
Oczywiście 

działo się to w latach Wielkiego Kryzysu i banki podupadły, a roczny przychód w 
wysokości 

2500 dolarów stanowił dla nich miłą okrągłą sumkę. Warunki pracy Howarda nigdy 
nie były 

łatwe, gdyż stawki za słowo były wtedy bardzo niskie (zwykle pół centa albo cent 
za słowo), 

płatności przychodziły zawsze z opóźnieniem, a choroba matki Howarda wymagała 
wielu 

wydatków. Ale jakiekolwiek by były jego życiowe problemy, brak gotówki do nich 
nie 

należał.
Howard był porywczy, popadał w gniew równie szybko jak się uspokajał. Pewnego 

dnia 
gazeta „Cross Plains Review” wydrukowała artykuł, w którym nie doceniła matki 

Howarda 
tak, jak on tego oczekiwał. Howard wmaszerował do redakcji, rzucił egzemplarz 

gazety na 
biurko wydawcy i oświadczył, że może już nie przysyłać tego szmatławca do jego 

domu. 
Następnego dnia doktor Howard poszedł do wydawcy i wznowił prenumeratę.

Nawet jego przyjaciele uznawali go za swego rodzaju zagadkę. Jak wyraził to 
jeden z nich: 

„On po prostu za nic miał wiele rzeczy, które tak bardzo obchodziły innych 
ludzi”.

W ogromie spekulacji i rozważań na temat związków Howarda z jego matką niewiele 
poświęcono dotąd miejsca na jego relacje z ojcem. Wydaje się, że Isaac Howard 

był 
krańcowo egoistycznym i narzucającym swą wolę człowiekiem — nieciekawym domowym 

tyranem. Ponadto był tak pochłonięty swą praktyką medyczną, że niemalże wyłączył 
się z 

rodziny. On i jego syn często i gwałtownie się kłócili, zwykle dlatego, że 
Howard oskarżał 

swego ojca o zaniedbywanie matki. Choć szybko kończyli owe sprzeczki, nie wydaje 
się, że 

istniało pomiędzy nimi jakieś uczucie.
Jak powszechnie wiadomo, zainteresowanie kobietami objawiło się u Howarda dość 

późno. Jeszcze na rok przed śmiercią spotykał się z Novalyne Price, nauczycielką 
retoryki w 

miejscowym liceum. Jej uczniowie postrzegali ją jako nieco ekscentryczną 
perfekcjonistkę. 

Uniwersytet Stanu Teksas organizuje coroczne międzyszkolne zawody w retoryce. 
Zwykle 

odbywają się one w formie jednoaktówek odgrywanych przez drużyny z różnych szkół 

całego stanu. Panna Price trenowała swą grupę tak bezlitośnie — zwykle na 
uproszczonych 

wersjach sztuk Shakespeare’a — że rokrocznie wygrywała pierwszą nagrodę.
Dzień samobójstwa Howarda był wyjątkowo gorący. Wczesnym rankiem 11 lipca 1936 

pielęgniarka opiekująca się jego matką powiedziała mu, że nigdy nie odzyska ona 

background image

przytomności. Usiadł zatem przy swej wysłużonej maszynie do pisania Underwood 

No. 5 i 
napisał taki oto dwuwiersz:

Wszystko umknęło — wszystko skończone, wznieście mnie na stos.

Już po przyjęciu, lampy wygasły — zapada noc.

Po czym wyszedł, wsiadł do samochodu i około 8.00 rano strzelił sobie w głowę z 
pistoletu, który nosił ze sobą od pewnego czasu przeciwko wyimaginowanym 

„wrogom”. 
Umarł około czwartej tego samego popołudnia, podczas gdy jego matka przeżyła 

jeszcze do 
następnego ranka. Drugi wers jego pożegnalnego kupletu wydaje się parafrazować 

czwartą i 
ostatnią strofę dobrze znanego wiersza Non Sum Qualis Erom Bonae Sub Regno 

Cynarae 
Ernesta C. Dowsona (1867–1900):

Krzykiem żądałem szaleńczej muzyki, mocniejszego wina,

Lecz gdy jest po przyjęciu i lampy zgasły,
Zapada cień Twój, Cynaro! Noc — Twa dziedzina.

A jam samotny i chory z dawnej miłości,
Tak, głodny ust, co pragnienie me pasły.

Byłem Ci wierny Cynaro! W miarę możności.

Dowson był pomniejszym poetą wiktoriańskim. Zmarł młodo na gruźlicę i 
alkoholizm, 

napisał jednak wiele wierszy pełnych wystudiowanej melancholii i świadomego lęku 
przed 

śmiercią — motywów pojawiających się czasem w wierszach Howarda.
Po śmierci Howarda i jego matki wydarzył się pewien wypadek, który rzucił nowe 

światło 
na osobę doktora Howarda. Starszy pan poszedł do wydawcy „Review” i rzucił mu:

— Zamierzam rozpocząć szkółkę niedzielną. Zbierz mi wszystkich ludzi z miasta na 
niedzielę wieczór.

Wydawca zrobił to, jako że doktor Howard nie był osobą, z którą można było 
dyskutować. 

Na spotkaniu doktor wstał i przemówił:
— A teraz chciałbym, żeby każdy z was, kto był kiedykolwiek pijany, albo bywał w 

burdelu, wstał i pokazał nam się.
Jak to ujął mój informator: — Cóż, wstałem, i paru innych również, ale 

zapewniam, że 
było to dość upokarzające.

Moi rozmówcy zgadzają się, że chociaż Howard mówił o samobójstwie od lat, 
głównym 

czynnikiem, który spowodował jego samounicestwienie, było jego ponadprzeciętne 
poświęcenie dla matki. Podczas późniejszej dyskusji ze mną Alan Nourse 

powiedział, jako 
lekarz, że Howard to klasyczny przypadek seksualnego nieprzystosowania, które 

często jest 
spowodowane przez dominującego, zimnego i wrogiego ojca oraz nadopiekuńczą 

matkę.
— Już samo lunatykowanie — mówił — świadczy o głęboko neurotycznej osobowości — 

prawdopodobnie histerycznej lub hipersugestywnej. Dodaj do tego fakt, że 
zaczynał 

interesować się kobietami dopiero w wieku prawie trzydziestu lat i jego 
przesadne 

zainteresowanie męskimi sportami — cóż, to jasne, że mamy do czynienia z 
mężczyzną, 

który nie był wystarczająco wykształcony w sprawach seksu.
Zauważył ponadto, że zawód pisarza odznacza się największym odsetkiem 

samobójstw.
Jakiekolwiek jest prawdziwe wyjaśnienie tragedii Howarda, nie do mnie należy 

sądzenie w 

background image

tej kwestii — nie jestem psychoanalitykiem, a już na pewno nie pośmiertnym. 

Przedstawiam 
tu tylko wspomnienia i domysły bez oceniania ile są warte. A z drugiej strony, 

gdyby Howard 
był całkiem normalny i dobrze przystosowany, prawdopodobnie zostałby kowbojem, a 

my 
nigdy nie mielibyśmy Conana.

CONAN KRZYŻOWIEC

ALLAN HOWARD

Wydaje się, że najmniej znanymi pracami Roberta E. Howarda są te, które pojawiły 
się na 

łamach owego krótko wydawanego magazynu o nazwie „Oriental Stories/Magic 
Carpet”. 

Powody tego są prawdopodobnie dwojakie. Pierwsze wydanie „Oriental Stories”, 
siostrzanego magazynu zmarłego i szeroko opłakiwanego „Weird Tales”, ukazało się 


październiku 1930 roku. Oznacza to, że nowa pozycja pojawiła się w czasie, gdy 

Wielki 
Kryzys był już dobrze rozpędzony. Czasopismo to sprzedawano za dwadzieścia pięć 

centów, 
co w tamtych czasach stanowiło niebagatelną sumę dla rozczochranych młodzików, 

którzy 
stanowili większość przyszłego Fandomu. Ponadto ów Fandom był zdeklarowanym 

wielbicielem science fiction i, o ile włączali jeszcze w zakres swoich 
zainteresowań „Weird 

Tales”, to nie znaleźli nawet krzty zainteresowania dla opowieści przygodowych 
osadzonych 

w świecie Orientu. W efekcie tylko kilka egzemplarzy tego niewątpliwie 
interesującego 

magazynu znalazło się w rękach prywatnych i przetrwało do dzisiaj.
Pierwsze wydanie zawierało w większości opowiadania faworytów wylansowanych 

przez 
„Weird Tales” takich, jak Frank Owen, Otis A. Kline, Paul Emst, G.G. Pendarves i 

oczywiście Robert E. Howard z Głosem El–Lil. Howard opublikował aż osiem 
opowieści w 

ciągu krótkiego, osiemnastoodcinkowego życia tego pisma i wkrótce stał się jego 
ulubionym 

autorem. Istnieją dostępne raporty na temat jego wystąpień w siedmiu z 
powyższych 

numerów, a jego opowiadania osiągały pierwsze miejsca w plebiscycie czytelników 
w pięciu 

przypadkach, a w dwóch pozostałych notowane były bardzo wysoko. Wszystko to w 
obliczu 

dość ostrej konkurencji ze strony takich piór, jak H. Bedford–Jones, Seabury 
Quinn, Edmond 

Hamilton i E. Hofmann Price.
Nie bez powodu zatem jeden z najlepszych utworów Howarda, Głos El–Lil, pozostaje 

nadal budzącą zainteresowanie, nowoczesną historią przygodową w klasycznej 
konwencji 

„zaginionej rasy”. Dwóch poszukiwaczy przygód natyka się nieoczekiwanie na 
zapomniane 

pozostałości kultury sumeryjskiej w głębi Somalii. Schwytani przez wojowników 
należących 

do dawno wymarłej cywilizacji i bliscy złożenia w ofierze lokalnemu bóstwu przez 
wystawienie na rozsadzające mózg brzmienie monstrualnego gongu (Głosu El–Lil), 

zostają 
uratowani przez świątynną tancerkę, która zakochuje się w jednym z nich. 

Następuje krótka, 
lecz krwawa walka w stylu Howarda, w wyniku której dziewczyna ginie od 

odniesionych ran. 
Czytelnicy zaznajomieni z dotykiem sił nadprzyrodzonych w twórczości Howarda 

muszą się 

background image

tu cieszyć ze wskazówek, że Głos El–Lil został skonstruowany przez czarnych 

magów jakiejś 
przedludzkiej rasy. Gdy dziewczyna ze świątyni umiera, mówi bohaterom w sekrecie 

coś o 
przyszłych i przeszłych inkantacjach zbyt wcześnie rozdzielonych kochanków.

W numerze lutowo–marcowym z 1931 roku, w wiodącej opowieści Red Blades of Black 
Cathay (Czerwone Miecze z Czarnego Cathayu), miejscem akcji dla wszystkich jego 

następnych opowiadań na łamach magazynu ustanowił Howard wielkie bitwy między 
średniowiecznymi armiami Wschodu i Zachodu. Napisane we współpracy z Tevisem C. 

Smithem, Czerwone Miecze to opowieść o Godricu de Villehard, normańskim 
krzyżowcu, 

który wyrusza na poszukiwanie legendarnego królestwa Brata Jana, lecz zamiast 
niego 

odnajduje swoje własne królestwo wraz z księżniczką Czarnego Cathayu. Po drodze 
Codric 

walczy z hordami potężnego Czyngis–chana i zawiera z nim pokój dopiero wtedy, 
gdy chan 

zgadza się na pełną autonomię nowego państwa Codrica. W tym obrazku łatwego 
kompromisu ze strony znanego budowniczego piramid, który używał czaszek swych 

wrogów 
zamiast kamiennych bloków, widzimy wyraźną rozbieżność z rzeczywistością, ale 

cóż, 
Howard nigdy nie udawał, że opisuje historię. W Czerwonych Mieczach z Czarnego 

Cathayu 
nawet najbardziej krwiożerczy fan Howarda znajdzie dla siebie dość wymachiwania 

mieczem 
i krwi.

Hawks of Outremer (Jastrzębie z Outremeru) wydane na wiosnę 1931 roku, 
wprowadziły 

postać Cormaca FitzGeoffreya, zaciekłego irlandzkiego krzyżowca i poszukiwacza 
przygód, 

takiego „Conana wiele wieków później”, który równie dobrze mógłby być 
bezpośrednim 

potomkiem Cymmerianina. Jest on przedstawiony jako gwałtowny i dziki wojownik, 
wysoki 

na sto osiemdziesiąt centymetrów i ważący sto kilogramów. Miał ciemną ponurą 
twarz, a 

grzywę czarnych włosów ponad błyskającymi niebieskimi oczami nosił przyciętą 
prosto nad 

czołem. W wieku dwunastu lat biegał po mokradłach odziany w wilcze skóry, 
podnosił 

czternaście kamieni i zabił trzech ludzi. Brzmi znajomo?
Cormac przebija się przez labirynt zdrady, tak orientalnej, jak i jej mniej 

subtelnej 
odmiany, ze strony podobnych mu wojowników. Jego prostym i ulubionym 

rozwiązaniem 
zawiłych problemów jest, podobnie jak w przypadku Conana i Aleksandra 

Macedońskiego, 
cięcie mieczem. W końcu Cormac napotyka uczciwość i szlachetność z najmniej 

spodziewanej strony, mianowicie z rąk wielkiego sułtana Saladyna. Niczym 
schwytany wilk, 

nie wie, jak sobie z tym poradzić. Okazuje więc Muzułmaninowi niechętny podziw, 
na który 

niewielu przed nim zasłużyło.
FitzGeoffrey powraca wraz z wydaniem jesiennym, w opowiadaniu Blood of Bekhazzar 

(Krew Belshazzar), które opowiada o bandyckiej warowni w górach Taurus i o 
olbrzymim 

rubinie, dla posiadania którego budzi się żądza tak ciemna i mordercza, że 
prowadzi do 

niemal stuprocentowej umieralności wśród występujących postaci. Howard zawsze 
przejawiał 

sentyment do umieszczania jakiegoś olbrzymiego klejnotu w swych opowiadaniach. 
Po 

małych przeróbkach, zmianach niektórych imion, dodaniu demona albo dwóch oraz 

background image

dziewczęcia w potrzebie cała historia mogłaby być elegancko włączona do sagi o 

Conanie.
Cahal O’Donnel, następca tronu Irlandii, to imię howardowskiego bohatera w 

opowiadaniu 
Sowers of Thunder (Siewcy Grzmotów), wydrukowanym w zimie 1932 roku na łamach 

„Oriental Stories”. Wygnany ze swego kraju Cahal umyka przed nagrodą wyznaczoną 
za jego 

głowę i jedzie do Jerozolimy w roku 1243. Dołącza do drużyny byłych krzyżowców, 
którzy 

zeszli na rozbójniczą ścieżkę z zamiarem napadu na muzułmańską twierdzę — 
skarbiec. 

Zostają jednak doszczętnie rozbici przez hordę Kharesmian, która umyka przed 
jeszcze 

większą hordą nadciągających Mongołów. Jedynie Cahal uchodzi z życiem, by 
ostrzec 

Jerozolimę. W tych niebezpiecznych czasach na drodze Irlandczyka pojawia się 
kilka 

dziwnych postaci: Baibars zwany Panterą, generał egipskich Mameluków oraz 
tajemniczy 

Zamaskowany Rycerz, który złożył śluby milczenia. W końcu, gdy połączone armie 
mameluckie i kharesmiańskie uderzają na chwiejną koalicję Chrześcijan i 

Muzułmanów 
broniących Świętego Miasta, Cahal odkrywa, że Zamaskowany Rycerz to jego 

skruszona była 
ukochana, która zdradziła go jego wrogom w Irlandii. Gdy ginie ona w boju, Cahal 

i Baibars 
spotykają się po raz ostatni w niezwykłej potyczce. Jest tam również wzmianka o 

zdobyczach 
Cormaca FitzGeoffrey’a, lecz niestety nie zachowała się ona w kronikach.

W tym samym numerze jakiś entuzjastyczny fan napisał w liście: „Co za wspaniałe 
opowiadanie ta Krew Belshazzar Roberta E. Howarda. Jeśli mogę być jakimkolwiek 

sędzią w 
sprawach dobrej fantastyki, to mamy tu najlepsze opowiadanie wydrukowane w tym 

roku w 
magazynie. Oto czego chcą czytelnicy. Dajcie nam więcej twórczości Howarda.”

List ten został napisany przez Jacka Scotta, wydawcę „Cross Plains Review” w 
Teksasie. 

Ten niewątpliwie spontaniczny hołd złożony przez kompletnie obcego człowieka 
jest 

doskonałym przykładem reakcji, jakie często wzbudzała czysta moc pisarstwa 
Howarda. 

Żarty żartami, ale ten hymn pochwalny nie był bezzasadny. Krew Belshazzar to 
faktycznie 

dobra opowieść.
Howard wraca na łamy czasopisma w lecie 1932 roku z opowiadaniem Lord of 

Samarcand 
(Pan Samarkandy). Tym razem pisze o wspaniałym mongolskim zdobywcy Tamerlanie i 


jego zwycięstwie nad tureckim sułtanem Bajazytem w roku 1402. Jeśli możemy 

wierzyć 
Howardowi, to bieg historii został kilka razy zmieniony na skutek przemożnej 

żądzy zemsty, 
jaką pałał szkocki stronnik Tamerlana, Donald MacDeesa. On to zadał cios, który 

powalił 
Douglasa w bitwie pod Otterburn. Działając jako agent Tamerlana doprowadził do 

upadku 
Bajazyta w ramach zemsty za pokonanie chrześcijan pod Nikopolis, a ogarnięty 

furią po tym, 
jak dowiedział się, że Tamerlan wykonał egzekucję na jego plotkującej kochance, 

zakończył 
całą sprawę naszpikowawszy chana strzałami.

W późniejszym okresie nie pojawiło się żadne opowiadanie Howarda, aż do lipca 
1933 

roku. W międzyczasie „Oriental Stories” zmieniło nazwę na „Magie Carpet” z nową 

background image

polityką 

drukowania wszelkiej fantastyki, bez względu na czas i miejsce akcji, włączając 
w to daleką 

przyszłość.
W The Lion of Tiberias (Lwie Tybru) John Norwald, brytyjski Duńczyk i wędrowiec 

bez 
ziemi, zostaje schwytany i skazany na galery przez Zenkiego, muzułmańskiego 

zdobywcę i 
przodka bardziej znanego Saladyna. Po latach Norwald ucieka z niewoli i rusza do 

namiotu 
Zenkiego u podnóża oblężonego miasta. Tam, dzięki swym nadmiernie rozwiniętym po 

latach 
wiosłowania mięśniom, bardzo efektownie dusi pana Mosuliu. Ten prosty wątek 

otacza 
klamrą całkowicie odmienną opowieść o innym krzyżowcu i jego utraconej miłości, 

wyrwanej z niewoli w haremie Zenkiego. Razem tworzy to trzymającą w napięciu i 
absorbującą historię o krwi, okrucieństwie, zemście i zapłacie.

Mimo wyjątkowo optymistycznego tonu w wypowiedzi redaktora kolumny czytelników, 
zwanej „Souk” (od arabskiego suq — bazar, targ), w wydaniu ze stycznia 1934 

roku, było to 
ostatnie wydanie magazynu „Magic Carpet”. Na szczęście numer ten zawierał inne 

wspaniałe 
opowiadanie Howarda zatytułowane Shadow of the Vulture (Cień Sępa). Opowiada ono 


czasach Sulejmana Wspaniałego, który oblegał Wiedeń w roku 1529. Tym razem 

bohaterem 
Howarda, ulepionym z tej samej gliny, co pozostali jego mocarze, jest Gottfried 

von 
Kalmbach, czarna owca pewnego szlacheckiego rodu germańskiego, ostro pijący i 

ostro 
walczący. Historia ta dotyczy wysiłków Sulejmana, który pragnie głowy Gottfrieda 


zemście za ranę, jaką ten zadał mu w bitwie przed kilku laty. Von Kalmbach przez 

całe 
opowiadanie zabawia się i bije we wspaniały sposób, mając za towarzystwo 

rudowłosą ruską 
kocicę, która byłaby odpowiednim kompanem dla Conana. Choć może dla niego byłoby 

to 
zbyt wiele.

To powinno w zasadzie zamknąć historię publikacji Howarda na łamach „Oriental 
Stories/Magic Carpet”, ale jest jeszcze epilog. W numerze ze stycznia 1934 roku 

pojawia się 
zestawienie planowanych opowiadań na kolejny sezon, który nigdy nie nastąpił. 

Jednym z 
owych opowiadań jest Gates of Empire (Bramy Imperium) Howarda, więc ktoś mógłby 

przypuszczać, że zostało ono na zawsze stracone. Tymczasem jakieś cztery lata 
później 

pojawiło się na krótko czasopismo „Golden Fleece” i w jego wydaniu ze stycznia 
1939 roku 

ukazały się właśnie Bramy Imperium.
Główną rolę w tej opowieści odgrywa inny szlachetny pijak, Giles Hobson, postać 

nieco 
rubaszna i jowialna, świadcząca o pewnym regresie w heroizmie howardowskich 

bohaterów. 
Gruby, bezwstydny, samochwała i kłamca, czasem tchórzliwy, ale częściej odważny 

wojownik stanowi wspomnienie po innym fikcyjnym Gilesie, o nazwisku Habibula. Z 
powodu złośliwego kawału, jaki zrobił po pijanemu, Giles musi uciekać z Anglii 

przed 
gniewem swego pana. Umyka ku Ziemi Świętej, gdzie z powodzeniem sieje 

konsternację 
wśród żołnierzy obu wrogich obozów.

Wszyscy bohaterowie Howarda występujący w opisanych tu opowiadaniach, może z 
wyłączeniem Gilesa Hobsona i z drobnymi różnicami w imieniu, pochodzeniu, 

kolorze 

background image

włosów i charakterze, wydają się być jedną i tą samą osobą. Czy ich nazwiemy 

Cedric, 
Cormac, czy Conan, wszyscy są, jak się okazuje, wyidealizowaną wizja samego 

Howarda, 
jego własnym wyobrażeniem swojej osoby. Męscy i potężni śmiałkowie, którzy 

dokonują 
wspaniałych czynów, nigdy nie wybaczają zdrady ni rany, lecz wiele oddaliby za 

przyjaciela. 
Nieustraszeni i stanowczy w obliczu zagrożenia, choć nawet bez szans, nigdy nie 

są głupio 
zuchwali i zawsze zachowują praktyczny rozsądek — wiedzą, kiedy się wycofać. 

Nawet 
Conan umykał co sił, gdy uznał to za stosowne.

Należy tu zwrócić uwagę, że w większości swych opowiadań Howard nigdy nie 
pozwala 

elementom romantycznym wybić się ponad poważniejsze sprawy, takie jak walka, 
jazda 

konna i pijaństwo. Za wyjątkiem drobnego nawiązania do owych elementów w 
Czerwonych 

Mieczach z Czarnego Cathayu, musielibyście się bardzo na — biedzić, żeby znaleźć 
u niego 

standardową historyjkę typu „chłopak spotyka dziewczynę”. Samotni, zgorzkniali 
mężczyźni 

to howardowscy krzyżowcy, zainteresowani głównie zdobywaniem sławy i łupów przy 
pomocy miecza, choć nie pozostają całkiem nieczuli na wdzięki pań. Von Kalmbach 

i Sonia 
tworzą, związek w prawdzie dość bliski, ale nie pasujący raczej do serialu 

telewizyjnego. Na 
swój szorstki sposób Donald MacDeesa kochał swą małą niewierną plotkareczkę, ale 

nawet z 
jego strony nie można by nazwać tego wielkim romansem. Cormac FitzGeoffrey i 

kilku 
innych uniknęli jakoś obciążenia żeńskim towarzystwem. Nie ma co do tego 

wątpliwości: 
Howard pisał dla dorosłych dzieciaków, które dotychczas skręcały się z nudów w 

kinowych 
fotelach, kiedy filmowy kowboj koncentrował się głownie na obcałowywaniu 

wszystkich 
poza własnym koniem.

PAN NA CROSS PLAINS

GLENN LORD

Roberta E. Howarda pamiętamy najlepiej jako autora znanych utworów fantasy 
opowiadających historie takich męskich bohaterów, jak Conan, Król Kuli, Solomon 

Kane, 
Bran Mak Morn i inni. Rozpoczął on uprawianie tego gatunku pełnego dziwów i 

fantazji w 
wieku około osiemnastu lat, i choć kontynuował swe dzieło na tym polu aż do 

końca swego 
krótkiego życia, to tworzył również prozę należącą do innych gatunków, między 

innymi 
western.

Poza dwoma lub trzema dziwnymi opowiadaniami osadzonymi w świecie Dzikiego 
Zachodu, Howard rozpoczął pisanie opowieści kowbojskich w roku 1934, zaledwie na 

dwa 
lata przed śmiercią. W owym świecie wykreował trzy główne postaci, które 

przewijają się 
przez większość z jego opowiadań: Breckinridge Elkins z Bear Creek w Newadzie, 

Buckner 
J. Grimes z Knife River w Teksasie i Pikę Bearfield z Wolf Mountain w Teksasie.

Pierwszym opublikowanym westernem Howarda był Mountain Man (Człowiek gór), 
historia o Brecku Elkinsie, wydrukowana w sezonie marzec — kwiecień 1934 roku w 

magazynie ,,Action Stories”, który nota bene wydał wszystkie opowieści o 

background image

Elkinsie, oprócz 

czterech, które odnalazły się dopiero w kilka lat po śmierci Howarda. Razem 
istnieją 

dwadzieścia cztery opowiadania o Brecku Elkinsie, a w 1937 roku Herbert Jenkins 
z Londynu 

wydał trzynaście z nich w tomie pod tytułem A Gent from Bear Creek (Pan na Bear 
Creek). 

Trzy zostały napisane specjalnie na potrzeby takiego zbioru, a dziesięć 
przeredagowano 

nieco, by nadać im ślad ciągłości chronologicznej, gdyż jak dotąd stanowiły 
jedynie luźno 

związane ze sobą historie. Na przykład dziewczyna Brecka, Glory McGraw, nie 
pojawiała się 

w wersji drukowanej w czasopiśmie, a jest w wydaniu książkowym. Pan na Bear 
Creek był 

przedrukowany w USA w roku 1965 przez Donalda M. Granta. Druga kolekcja o Brecku 
Elkinsie pojawiła się w roku 1966, również dzięki wydawnictwu Granta. Zbiór ten 

to siedem 
opowiadań o Elkinsie, a ponieważ zostały żywcem przedrukowane z wersji 

gazetowych mają 
niewiele wspólnego z chronologią.

Breck Elkins jest nietypowym bohaterem westernu, gdyż nie jest nawet zwyczajnym 
kowbojem, takim jak to opisują znane nam melodramaty. Bliżej mu do drwala lub 

górskiego 
osadnika. Można tu zacytować fragment z tekstu na tylnej okładce jenkinsowskiego 

wydania 
Pana na Bear Creek.

Breckinridge Elkins, pan na Bear Creek, jest jedną z najbardziej przyciągających 

uwagę 
postaci, które mieliśmy szczęście spotkać od dłuższego czasu. Wysoki na niemal 

dwa metry, 
obdarzony siłą wołu i skromnością barona von Muenchhausena, Breckinridge jest 

postrachem gór Humboldta. Jego przygody w Chawed Ear (Odrąbanym Uchu), War Paint 
(Barwie Wojny), Grizzly Claw (Pazurze Grizzly) i innych kwitnących miastach 

prerii są 
opowiedziane tą dziarską gwarą ludzi z pogranicza pustkowi i dostarczają nam 

niezwykle 
radosych i zajmujących chwil lektury.

Chociaż postać Brecka Elkinsa zaistniała jedynie na łamach „Action Stories”, to 

Howard 
stworzył i sprzedał jego bliską kopię na dwa inne rynki. „Cowboy Stories” 

wydrukowało dwa 
jego opowiadania o Bucknerze J. Grimesie z Knife River w Teksasie. Jedno z nich 

A Man–
Eating Leopard (Lampart Ludojad), jest prawdopodobnie jego najlepszym westernem. 

Pojawiło się w „Cowboy Stories” w momencie śmierci Howarda, a lokalna gazeta 
„The Cross 

Plains Review” przedrukowała je w czerwcu 1936 roku. Utwór ten ukazał się 
również w 

dziełach zebranych Howarda pod tytułem Skuli Face and Others (Trupia Czaszka i 
inni).

Kiedy Jack Byrne opuścił Fiction House, wydawcę „Action Stories”, by w 1936 roku 
dołączyć do Munsey’a jako redaktor „Argosy”, Howard stworzył dla niego nową 

postać: 
Pike’a Bearfielda z Wolf Mountain w Teksasie. Ukazały się jedynie trzy 

opowiadania o tym 
bohaterze, a to niewątpliwie z powodu faktu, iż Howard stworzył go zaledwie na 

kilka 
tygodni przed śmiercią. Jedno z wydarzeń z sagi o Elkinsie powtarza się tu 

niemal dosłownie 
w opowiadaniu zatytułowanym Gents on the Lynch (Lincz Panów). „Argosy” 

opublikowało 

background image

również jedno jego opowiadanie typu western–fantasy i jeden tradycyjny western w 

1936 
roku.

Gdy „Action Stories” odrzuciło opowiadanie Elkins Never Surrenders (Elkins nigdy 
się nie 

poddaje), Howard zmienił Elkinsa w Bearfielda, przetytułował opowieść na A 
Elston to the 

Rescue (Elston rusza na ratunek) i sprzedał je magazynowi „Star Western”, gdzie 
pojawiło się 

ono w wydaniu z września 1936 roku pod tytułem The Curly Wolf of Sawtooth 
(Kędzierzawy 

Wilk z Sawtooth).
Kilka lat po śmierci Howarda ukazały się jeszcze cztery opowieści o Elkinsie. 

Pierwsza z 
nich, Texas John Alden, została opublikowana w 1944 roku w magazynie „Masked 

Rider 
Western” pod pseudonimem literackim Patrick Ervin. Początkowo było to 

opowiadanie o 
Bucknerze J. Grimesie pod tytułem A Ringtailed Tornado (Wijące się tornado), a 

ktoś 
powiązany z wydawnictwem Otisa E. Kline’a przeredagował je tak, by wprowadzić 

postać 
Elkinsa. Podejrzewam, że sam Kline był za to odpowiedzialny. W 1956 roku na 

łamach 
czasopisma „Double–Action Western” pojawiło się drugie z rzeczonych opowiadań, 

While 
Smoke Rolls (Gdy rozchodzi się dym). To z kolei była historia o Pike’u 

Bearfieldzie, lecz 
znów ktoś z agencji Kline’a — albo on sam przed śmiercią w 1946 roku, albo Oscar 

J. Friend, 
jego następca — przeredagował ją na opowiadanie o Elkinsie. W roku 1966, gdy 

odkryłem 
olbrzymią większość zaginionych rękopisów Howarda, znalazłem też dwie 

nieopublikowane 
historie o Elkinsie: Mayhem and Taxes (Rozróby i podatki) oraz A Peaceful 

Pilgrim 
(Spokojny pielgrzym). Drugie z nich stanowiło nieco inną wersję drukowanego już 

Cupidjrom Bear Creek(Kupidyna z Bear Creek). Oba powyższe utwory pojawiły się w 
„The 

Summit County Journal”, tygodniku z Breckenridge w Kolorado, który wydał całą 
serię 

historii o Elkinsie.
Dlaczego westerny Howarda tak się wyróżniają na tle innych jego prac? E. Hofmann 

Price 
w swych A Memory of R.E.Howard (Wspomnieniach o R.E. Howardzie), które ukazały 

się w 
ramach Trupiej Czaszki i innych, napisał:

„Treść utworów Howarda pochodziła z kraju; od ludzi z okresu jego dzieciństwa i 
dorosłości. Jego postaci, choć co do jednej będące wiernymi kopiami Paula 

Bunyana*, były 
bardzo realistyczne. Mówiły i poruszały się na sposób charakterystyczny dla 

ludzi z równin… 
W swych utworach fantasy miał do dyspozycji jedynie swą wyobraźnię i talent 

poetycki, swój 
bunt i protest, który go unosił. To samo można powiedzieć o jego tradycyjnych 

opowiadaniach przygodowych. W swych westernach jednakże ukazywał nie tylko swa 
duszę, 

ale również fakty, okolicę, postaci i rzeczy, które wszak ukształtowały jego 
całe życie”. Poza 

wszystkim, howardowskie westerny są pełne wysmakowanego humoru, którego próżno 
by 

szukać w takim natężeniu w innych jego utworach. Mówię tu oczywiście o jego 
opowiadaniach z Elkinsem i innymi w roli głównej. Jako przykład zacytuję 

początkowy 

background image

akapit w High Horse Rampage (Wybuchu pogardy), jednym z opowiadań o Brecku 

Elkinsie:

Wczoraj dostałem od ciotki Saragosy Grimes list następującej treści:

Drogi Breckinridge,
Wierzę, że czas złagodził nieco niechęć, jaką żywił do Ciebie Twój kuzyn 

Bearfield 
Buckner. Był tu u nas wczoraj na wieczerzy, tuż po tym, jak zastrzelił trzech 

chłopaków 
Evansa, i mówię Ci, nie widziałam go w lepszym humorze od czasu, gdy wrócił z 

Kolorado. 
Niby mimochodem wspomniałam o Tobie, a on nie zaczerwienił się aż tak bardzo, 

jak to mu 
się zwykle zdarzało, gdy słyszał Twoje imię. Pozieleniał tylko troszkę nad 

uszami, ale to może 
dlatego, że zadławił się kawałkiem mięsa, który właśnie przeżuwał. Wszystko, co 

rzekł na ten 
temat, to tylko to, że wybije Ci mózg z głowy dębowym młotem, jeśli tylko Cię 

spotka, a była 
to doprawdy najprzyjaźniejsza uwaga na Twój temat jaką słyszałam z jego ust 

odkąd wrócił z 
Teksasu. Sądzę, że w zasadzie porzucił zamysł oskalpowania Cię i porzucenia 

sępom na prerii 
z połamanymi obiema nogami, choć dotychczas często przysięgał, że ma taki 

zamiar. Myślę, 
że za rok albo coś koło tego będziesz mógł bezpiecznie spotkać się z drogim 

kuzynem 
Bearfieldem, a jeśli będziesz musiał doń strzelać, proszę, bądź wyrozumiały i 

celuj w 
nieżywotne miejsca, bo w końcu to wszystko Twoja wina. Wszyscy czujemy się 

dobrze i nic 
szczególnego się nie wydarzyło, poza tym, że JoeAllison złamał sobie rękę 

dyskutując o 
polityce z kuzynem Bearfieldem. Z nadzieją, że u Ciebie wszystko w porządku

Twoja kochająca ciotka Saragosa.

Gdyby żył, Howard z pewnością stałby się znaczącym pisarzem regionalnym.

REDAGUJĄC CONANA
L. SPRAGUE DE CAMP

— Zanim Gnome Press wydało Conana Zdobywcę w 1950 roku, nie miałem pojęcia, że 

stanę się pośmiertnym współpracownikiem Howarda i pisarzem — duchem — w tej 
sytuacji 

duchem ducha. Nigdy przedtem nie czytałem Howarda, poza kilkoma nowelkami 
historycznymi w „Golden Fleece”, lecz nie zwróciłem wtedy nawet uwagi na 

nazwisko ich 
autora. Nie spotkałem się z Conanem, gdyż nie byłem regularnym czytelnikiem 

„Weird 
Tales”. Nie interesowały mnie typowe dla tego czasopisma opowiastki, z których 

każdą 
można by nazwać To Coś w mojej trumnie, a nie zdawałem sobie sprawy, że „Weird 

Tales” 
publikowało również fantastykę innego typu. Moi przyjaciele, John D. Clark i P. 

Schuyler 
Miller, byli fanami Conana jeszcze za życia Howarda, ale wtedy oni żyli w 

Schenectady, a ja 
w Nowym Jorku, toteż nie widywałem ich dość często, by zaprzedali mnie Conanowi.

Conan Zdobywca stał się więc dla mnie oszałamiającym odkryciem. Szybko zdobyłem 
egzemplarz Trupiej Czaszki i innych i pożyczyłem od Clarka oprawione wycinki z 

„Weird 
Tales” zawierające opowiadania o Conanie. Później, z odkryciem niepublikowanych 

nigdy 

background image

rękopisów Howarda w 1951 roku, znalazłem się, choć specjalnie się o to nie 

starałem, 
zagłębiony po szyję w historiach Conana i od tamtej pory już z nich nich nie 

wylazłem. 
Pomyślałem, że może chcielibyście usłyszeć o problemach, jakie napotkałem w 

czasie edycji 
i uzupełniania utworów Howarda, najpierw do zbiorów Gnome Press, a później do 

tomów 
wydanych przez Ace.

Gdy zastanawiam się nad moimi wysiłkami w ciągu ostatniego ćwierćwiecza, uderza 
mnie 

nadzwyczaj żywy, nieoczywisty i wysmakowany styl prozy, który rozwinął się u 
samouka 

Howarda dawno zanim moja skromna osoba pojawiła się na scenie. Jego zdania były 
raczej 

krótkie i średnie, o prostej konstrukcji, takie, jak nauczyli się je budować 
inni pisarze po 

rewolucji hemingwayowskiej lat trzydziestych. Howard posiadał zdolność nadawania 
swym 

dziełom wrażenia wielce barwnej scenerii z użyciem zaledwie kilku przymiotników 

przysłówków, których nadmiar spowalnia wszak narrację. Malował swe pejzaże 
zamaszystymi, szybkimi i zdecydowanymi maźnięciami, marnując niewiele słów. 

Rozważmy 
wstępny akapit do Conana Zdobywcy:

„Długie świece migotały, posyłając na ściany drżące czarne cienie, wtórujące 

szeleszczącym gobelinom z atłasu. A jednak w komnacie nie byłe wiatru. Czterech 
ludzi stało 

nad hebanowym stołem, na którym leżał zielony sarkofag, błyszczący szlifowanym 
jadeitem. 

W uniesionych prawych dłoniach każdego z mężczyzn znajdowały się intrygujące 
czarne 

świece, płonące dziwnym zielonkawym płomieniem. Na zewnątrz była noc i usłyszeć 
można 

było jedynie wycie wiatru w koronach czarnych drzew.”

Trudno byłoby pobić ten fragment w konkurencji opisywania nastroju i ustawiania 
scenerii 

dla opowiadania napisanego żywą, bezpośrednią i oszczędną prozą. Niektórzy 
współcześni 

pisarze fantastyczni, którzy starają się nadrobić braki pomysłu ekscentrycznym 
stylem, 

mogliby wiele skorzystać ze studiów nad utworami Howarda. Najlepszy styl — 
przynajmniej 

tak mnie nauczono i nadal w to wierzę — to taki, z którego czytelnik absolutnie 
nie zdaje 

sobie sprawy w czasie lektury. Oślepianie czytelnika werbalną pirotechniką albo 
gmatwanie 

jego myśli celowymi zawiłościami oznacza spowolnienie narracji i naraża na 
rozproszenie 

tego najważniejszego przecież czaru iluzji, który pisarz próbował na niego 
rzucić.

Howard snuł również wspaniałe wątki, których akcja powiązana była rozsądną i 
ścisłą 

logiką wypływającą z podstawowych przypuszczeń, a wszelkie zawiłości były prosto 
wyjaśnione. Był zwolennikiem „dobrze utkanej opowieści” w odróżnieniu od pisania 

wedle 
szkoły „plasterków życia”. Wszelkie opowieści mają swe jasno określone funkcje, 

ale dla 
czystej, eskapistycznej rozrywki — czym mają przecież być historie o Conanie — 

pierwszy 
ze wspomnianych stylów wydaje się bardziej odpowiedni. (Podejrzewam, że jednym z 

niewłaściwych zjawisk obecnych we współczesnej fantasy i science fiction jest 

background image

to, że wielu 

autorów, pod przemożnym wpływem realistycznej twórczości głównego nurtu, stara 
się pisać 

opowiastki typu „plasterki życia” w gatunku, który zupełnie do nich nie pasuje.)
W takiej sytuacji redaktor ma mało okazji, by realizować się na konstrukcji 

wątków 
Howarda albo na jego stylu. Pisarz ten bardzo rzadko popełniał błędy w 

gramatyce. Puryści 
mogliby się przyczepić do niektórych sposobów użycia słów, takich jak różnice 

pomiędzy 
angielskimi which i that oraz should i would. W tej kwestii jednak Howard 

pozostawał 
normalnym Amerykaninem, mimo że czasem jego styl nie podążał ścieżką wyznaczoną 

przez 
wysoce formalną i wyniosłą prozę angielską.

Redagowanie staje się zabawne dopiero w starciu z rezultatami pośpiechu i 
lekkomyślności 

Howarda oraz przy sprowadzaniu jego ortografii i interpunkcji na współczesne 
tory. 

Ponieważ pisał on tak szybko i tak wiele, jego opowiadania pełne są drobnych 
nieścisłości. 

Czasem zapominał sprawdzić nową historię na okoliczność zgodności z fikcyjną 
biografią 

Conana, którą nosił zapisaną w notesie albo we własnej głowie, wskutek czego 
jego utwory 

noszą w sobie liczne paradoksy chronologiczne.
Z tego powodu właśnie oryginalny szkic Skarbu Tranicosa (zwanego wtedy Czarnym 

Nieznajomym) zawierał zakończenie, w którym Conan wyrusza ku nowej karierze 
pirata po 

zaprzestaniu służby na pograniczach Aquilonii. Oryginalny szkic Wilków w 
granicach 

również zawierał dziesięcioletnią przerwę pomiędzy wydarzeniami z Za Czarną 
Rzeką a 

sięgnięciem Conana po władzę królewską. Takie nieścisłości prowadziłyby do tego, 
że Conan 

byłby dawno po pięćdziesiątce w momencie koronacji, gdy tymczasem Howard sam 
napisał, 

że „Conan miał około czterdziestu lat, gdy zagarnął koronę Aquilonii”.
Inne niekonsekwencje pojawiają się w Conanie Zdobywcy wydanym przez Gnome Press, 

gdzie hełm Conana — ciągle ten sam — jest nazywany zamiennie morionem, basinetem 

burganetem, które oczywiście były rodzajami ochronnych nakryć głowy, ale nie 
dość, że 

pochodziły z różnych okresów historii, to jeszcze na dodatek wyglądały zupełnie 
inaczej. 

Kilka stron dalej upada koń Conana, a on sam traci przytomność. W momencie 
upadku jego 

miecz spoczywa w jego zaciśniętej dłoni. Jednakże gdy się budzi i widzi, że jest 
ciągnięty 

przez ghula, miecz znajduje się w pochwie. W kolejnym rozdziale Conan znów 
zostaje 

pozbawiony przytomności, ale jego napastnicy, zamiast dopaść go i zabić jednym 
szybkim 

pchnięciem, stoją nad nim i kłócą się czy odciąć mu głowę, czy nie. Wyciąłem te 
bzdury i 

skróciłem dialogi, by stały się bardziej wiarygodne.
Ortografia Howarda była zazwyczaj bez zarzutu, za wyjątkiem tego, że pisał 

surprize 
zamiast surprise (zgodnie z tym, co sugerowała ludziom Liga Uproszczonej 

Ortografii w 
czasach prezydentury Roosevelta) oraz can not w miejsce cannot. Niemniej jednak, 


przypadku egzotycznych nazw i imion pisownia Howarda zmieniała się z opowiadania 

na 

background image

opowiadanie. Stąd mamy właśnie Akbatanę/Akibitanę, Asgalun/Askelon, 

Bakhariot/Bakhauriot, Cush/Kush, fete/faete, hyrcański/hyrkański, 
Khorusun/Khurusun i 

Khosala/Kosala. Jego najbardziej wierutną bzdurą było nazwanie stolicy Aquilonii 
„Tamar” 

w Szkarłatnej Cytadeli, ale „Tarantia” w Conanie Zdobywcy. Starałem się 
wyeliminować owe 

nieścisłości, za każdym razem wybierając alternatywę, która wydawała się 
rozsądniejsza albo 

po prostu bardziej atrakcyjna.
Howard nazwał również jedną z shemickich nacji „Pelishtim”, co stanowi 

oryginalną 
hebrajską nazwę dla Filistynów. Ale później, nie będąc lingwistą, użył tej samej 

nazwy 
„Pelishtim” w Klejnotach Gwalhura jako rzeczownika w liczbie pojedynczej, nie 

mając 
pojęcia, że końcówka ,,–m” oznacza w hebrajskim liczbę mnogą. Pozwoliłem sobie 

zmienić 
formę pojedynczą na „Pelishti”, co jest bardziej do przyjęcia jako semicki 

etnologizm.
Większość moich zmian w tekstach Howarda dotyczyła interpunkcji. W niektórych 

przypadkach przypominałem sobie moje własne błędy, które popełniałem, zanim 
nauczyłem 

się ich unikać dzięki studiowaniu i temu, że moje własne prace były redagowane 
przez 

kompetentnych redaktorów w głównych oficynach wydawniczych. Jako że za życia 
nigdy nie 

wydano mu żadnej książki, Howard nie miał okazji do uczenia się na własnych 
błędach.

Kolejnym błędem Howarda było powtarzanie niektórych elementów w kolejnych 
opowiadaniach. Walka z gigantycznym wężem albo małpoludem, rozległe zielone 

miasto 
zbudowane na planie pentagonu, latający potwór w postaci skrzydlatej małpy albo 

demona — 
to jego ulubione motywy. Nie uważałem za swoje zadanie korekty tych rzeczy, gdyż 

rezultat, 
lepszy czy gorszy, nie byłby już dziełem Howarda.

Uznałem natomiast, że powinienem zwrócić uwagę na tendencję Howarda do 
podsycania 

resentymentów rasowych i nadeptywania na odcisk różnym grupom etnicznym, w 
szczególności czarnym. Choć nie uważam się za najbardziej współczującego 

człowieka na 
świecie, wydaje mi się, że skoro celem Conana jest rozrywka, a nie odkrywanie 

głębokich 
prawd, nie ma sensu bezpodstawne plucie komuś do zupy. Jeśli dzięki drobnym 

zmianom nie 
wypaczam howardowskiej istoty danej historii i mogę uczynić ją przyjemną również 

dla 
czytelnika z innej grupy etnicznej, to nie widzę powodu, by się przed tym 

wzdragać. Łatwo 
jest mówić czarnemu fanowi Howarda, Elliotowi Shorterowi, że lubi Conana i nie 

przeszkadząją mu howardowskie psy, które wiesza on na Murzynach. Nie każdy 
jednak 

potrafi być tak obiektywny w kwestii pisarskich szpilek wbijanych we własną 
nację.

Howardowskie nastawienie do różnych ras nosiło cechy paradoksu. Pisał w czasach, 
gdy 

stereotypy rasowe i narodowe były chlebem powszednim, a nawet narzędziem 
pisarza. 

Więcej, był przecież Południowcem podzielającym typowe uprzedzenia białych. Jego 
podejście do czarnych było typowe dla białych z Południa, zmodyfikowane nieco 

przez 
lekturę i romantyczny prymitywizm Jacka Londona i podobnych mu autorów. Howard 

mógł 

background image

widzieć Murzynów jako bezpowrotnie skazanych na barbarzyństwo, ale nie stanowiło 

to dla 
niego cechy negatywnej, gdyż uważał, że barbarzyńcy posiadali zalety obce 

cywilizowanym 
ludziom. Od czasu do czasu spotykamy w jego prozie nieoczekiwaną sympatię, którą 

obdarza 
czarnych ludzi.

Ludzie zbytnio wyczuleni na rasizm mogliby nazwać Howarda rasistą. Jednak biorąc 
pod 

uwagę jego czasy i miejsce, z którego pochodził, był stosunkowo delikatny i 
oświecony. 

Kilka wzmianek o Shemitach nosi w sobie cechy standardowego chrześcijańskiego 
stereotypu 

Żyda, co nie przeszkadza mu jednak uczynić Shemitki Belit jedną ze swych 
najbardziej 

atrakcyjnych bohaterek. Sądząc z jego tekstów, jego uprzedzenia rasowe (podobnie 
jak w 

przypadku jego kolegi po fachu Lovecrafta) straciły na natężeniu w miarę, jak 
dorastał, choć 

pozostanie na zawsze tematem domysłów, jak rozwinęłyby się jego poglądy, gdyby 
żył 

dłużej. Jeśli etnocentryzm jest złą praktyką, to jest to zwyczaj, którym mogłaby 
się pochwalić 

jedynie mała cząstka ludzkości na przestrzeni całej swej historii.
Dlatego też poczyniłem drobne zmiany, by pozbawić najbardziej uszczypliwe 

komentarze 
Howarda ich kąśliwości. Były to oczywiście lekkie korekty, gdyż przekształcanie 

Howarda 
pośmiertnie w aktywistę na rzecz równouprawnienia ras byłoby irracjonalne. W 

Conanie 
Zdobywcy Howard wspomina na przykład o „małpiej mowie” Czarnych. Termin ten po 

pierwsze dotyczył fikcyjnej nacji, a po drugie był dość obraźliwy i absurdalny 
dla każdego, 

kto zetknął się ze skomplikowanymi, często śpiewnymi językami Afryki. Gdy 
Wollheim 

redagował Conana Zdobywcę dla edycji w Ace w 1953 roku, zmienił „małpią mowę” na 
„dziwny dialekt”. Gdy ja wykonywałem tę samą pracę dla wydawnictwa Lancer 

(obecnie już 
Ace), zastąpiłem „małpią” „gardłową mową”. Nie jest to może doskonałe, jako że 

większość 
afrykańskich narzeczy wcale nie jest gardłowa. Ale Howardowi najwyraźniej 

wydawało się 
odwrotnie.

Uzupełniając niedokończone opowieści o Conanie i pisząc pastisze wraz z moimi 
kolegami 

Nybergiem i Carterem, staraliśmy się trzymać stylu i ducha dzieł Howarda. Na ile 
odnieśliśmy sukces w przyoblekaniu się w skórę Howarda, nie mnie to oceniać. 

Czytelnicy 
mogą się głowić do woli nad tym, w którym momencie w opowiadaniach, takich jak 

Bębny 
Tombalku, czy Wilki w granicach, Howard porzucił swój wątek, a ja pociągnąłem go 

dalej.
Wśród czterech utworów Howarda nie opowiadających o Conanie, które przepisałem 

do 
tomu Opowieści o Conanie wydanego przez Gnome Press, Krwawy Bóg był oryginalnie 

historią dziejącą się we współczesnym Afganistanie. Tytuł oryginału brzmiał 
Trail of the 

Bloodstained God (Szlak Krwawego Boga), a bohaterem był Kirby O’Donnell, jeden z 
licznej 

rodziny howardowskich silnych i odważnych irlandzkich poszukiwaczy przygód oraz 
bohater 

wydanych opowiadań Swords of Shahrazar (Miecze Shahrazar) i The Treasure of 
Tartary 

(Skarby Tartarii),

background image

Jastrzębie nad Shemem były oryginalnie opowiadaniem zatytułowanym Jastrzębie nad 

Egiptem, dziejącym się w Kairze z XI wieku, za panowania szalonego Kalifa 
Hakima. 

Bohaterem był hiszpański chrześcijanin, który przybył do Kairu w przebraniu, aby 
dokonać 

zemsty na pewnym Muzułmaninie, który zdradził go w rywalizacji pomiędzy licznymi 
chrześcijańskimi i muzułmańskimi państewkami, na które podzielona była w owym 

czasie 
Iberia.

Droga Orłów to dawne opowiadanie pod tym samym tytułem o angielskim podróżniku w 
szesnastowiecznym imperium tureckim.

Wreszcie Płomienny Nóż miał oryginalnie tytuł Three–Bladed Doom (Trójsieczna 
Zagłada) 

i napisany został w 1934 roku jako opowiadanie na 42000 słów, a gdy nie udało 
się go 

sprzedać, skrócone do 24000 słów w roku 1935. Niestety, również skróconej wersji 
nie udało 

się sprzedać. Także w tej wersji akcja rozgrywała się we współczesnym 
Afganistanie. 

Bohaterem był Francis X. Gordon, literacki dubler Kirby’ego O’Connella i bohater 
pięciu 

wydanych historii takich, jak Blood of the Gods (Krew Bogów) i The Country of 
the Knife 

(Państwo Noża). Kult, który odkrywa O’Donnell stanowi ożywienie średniowiecznej 
sekty 

Assassynów. (Nawiasem mówiąc, przeczytałem ostatnio dzieło Aly Mazaheri’ego La 
Vie 

Ouotidienne Des Musulmans Au Moyen Age, w którym wyjaśnia on, że Assassyni byli 
swoistym ruchem oporu Arabów przeciwko Turkom, którzy przeniknąwszy do kalifatu 

z Azji 
Środkowej jako najemnicy i kupcy, przejęli faktyczną władzę nad całą tą rozległą 

krainą i 
podzielili ją na mozaikę pseudoniezależnych sułtanatów.)

W tych czterech opowiadaniach wpływy Harolda Lamba i Talbota Mundy’ego są bardzo 
wyraźne. We wszystkich przypadkach moim zadaniem była zamiana występującego tam 

bohatera na Conana (przy niewielkim wysiłku, gdyż wszyscy herosi Howarda 
ulepieni byli z 

tej samej gliny), odpowiednie przemianowanie pozostałych postaci i miejsc, 
eliminacja 

anachronizmów takich, jak proch strzelniczy, a w zamian wprowadzenie elementów 
nadnaturalnych. Stąd właśnie ożywiony bożek w Krwawym Bogu, wiedźmie czary w 

Jastrzębiach nad Shemem, wampiry w Drodze Orłów i ghule w Płomiennym Nożu — 
wszystko to moje produkty. Same opowiadania jednak pozostają w trzech czwartych, 

może 
nawet czterech piątych, howardowskie.

Styl Howarda nietrudno jest rozsądnie imitować umiejętnemu prozaikowi, ponieważ 
jest 

on tak zwarty, przejrzysty i bezpośredni. Jeśli napiszemy najczystszą i 
najlepszą opowieść 

akcji, jaką potrafimy, to okaże się ona bardzo bliska Howardowi, a ponadto łatwo 
zorientować się w jego charakterystycznych schematach i określeniach, od których 

zdawał się 
uzależniony.

Patrząc wstecz na całokształt, jestem pod głębokim wrażeniem, w jaki sposób 
Howard 

zdołał pozostawić tak mało pola do popisu dla ewentualnego redaktora. Był to 
doprawdy 

profesjonalista.

OPOWIASTKI DETEKTYWISTYCZNE HOWARDA
GLENN LORD

Gdy Fiction House czasowo zawiesiło swoją działalność w 1932 roku, Robert E. 

Howard 

background image

stracił nagle jednego ze swych najregularniejszych nabywców. Seria opowiadań 

sportowych o 
Sailor Steve Costiganie ukazywała się na łamach zarówno „Action Stories”, jak i 

„Fight 
Stories”. Jedynym równie stałym rynkiem dla jego utworów były magazyny 

Farnswortha 
Wrighta „Weird Tales” i „Oriental Stories”, z których ten drugi drukował jego 

opowieści 
historyczne. Wright płacił Howardowi centa za słowo. Teoretycznie po każdej 

publikacji, ale 
faktycznie z wielomiesięcznym opóźnieniem. Sprzedaż na inne rynki była tak 

rozproszona, że 
perspektywy dla człowieka próbującego zarabiać na życie pisarstwem były dość 

blade.
Pragnąc rozszerzyć krąg swoich nabywców, Howard zatrudnił Otisa A. Kline’a jako 

swojego agenta literackiego na początku roku 1933. Zaczął też powiększać zakres 
swej 

tematyki poprzez pisanie westernów i opowiadań detektywistycznych. Choć napisał, 
bez 

sukcesu, kilka opowiadań jeszcze w późnych latach dwudziestych, to był to jego 
debiut na 

polu kryminału. Okazało się, że niezbyt udany.
Wydaje się, że Howard wiedział, iż opowiastki detektywistyczne to nie jego 

dziedzina. W 
liście do Augusta Derletha (pod koniec 1933 roku) napisał:

Cieszę się, że uznałeś moje Black Talons (Czarne Szpony), zamieszczone w Strange 
Detective, za interesujące. Masz rację mówiąc, że nie mam takiego wyczucia do 

kryminału, 
jakie mam do fantasy. Aczkolwiek piszę już fantasy od dziewięciu lat, a to była 

pierwsza 
opowieść detektywistyczna, jaką w życiu napisałem. Daigh ma jeszcze kilka innych 

historyjek 
— Teeth of Doom (Zęby Zagłady) i People of the Serpent (Lud Węża), które są 

chyba lepsze.
Ralph Daigh był redaktorem czasopisma „Strange Detective Stories”, krótkotrwałej 

publikacji, po tym, jak zmieniła nazwę z „Nickel Detective”. Czarne Szpony 
ukazały się w 

grudniu 1933 roku, a Lud Węża w lutym 1934 roku pod tytułem Talons of Gold 
(Złote Kły). 

Zęby Zagłady również ukazały się w tym samym wydaniu, ale pod tytułem The Tombs 
Secret 

(Sekret Grobowca) i pod pseudonimem Patrick Ervin.
W innym liście do Derletha, datowanym na 30 maja 1934 roku, Howard napisał:

Zawieszenie „Strange Detective” pozbawiło mnie rynku dla moich morderczych 
historyjek, 

a z „Super–Detective” nie miałem szczęścia od momentu opublikowania tam jednej 
nowelki.

„Strange Detective Stories” zamknął działalność wraz z lutowym numerem 1934 
roku. 

Opowiadanie Howarda Dead Man’s Doom (Zagłada martwego człowieka) zostało 
zapowiedziane w ostatnim wydaniu. Ta historia, oryginalnie zatytułowana Lord of 

the Dead 
(Pan Zmarłych) pozostała nie wydana, a tymczasem ukazały się Names in the Black 

Book 
(Imiona w Czarnej Księdze) w maju 1934 roku na łamach „Super–Detective Stories”, 

paradoksalnie jako dalsza część Zagłady…
Na początku 1935 roku Howard napisał do Derletha:

Już zdecydowałem się porzucić pisanie opowiadań detektywistycznych. Sprzedałem 
kilka z 

nich — nawet pierwsze, jakie kiedykolwiek napisałem — ale nie wydaje mi się, 
żebym łapał, o 

co chodzi w tym gatunku. Może to dlatego, że nie lubię ich pisać. Znacznie 
bardziej podobają 

mi się opowiadania przygodowe.

background image

A w połowie 1935 roku dodawał jeszcze:

Porzuciłem pisanie kryminałów — pracę, której i tak nienawidziłem — i 
koncentruję się 

teraz na fantasy.
Niemniej jednak jeszcze dwie opowieści detektywistyczne — albo może dokładniej 

tajemnicze horrory — Graveyard Rats (Szczury cmentarne) i Black Wind Blowing 
(Podmuch 

czarnego wiatru) pojawiły się w roku 1936 na łamach „Thrilling Mystery”. 
Możliwe, że 

Howard napisał je jeszcze przed decyzją o zarzuceniu tego gatunku prozy.
W wielu opowiadaniach detektywistycznych główną postacią był Steve Harisson, 

postawny i twardy facet, który strzałami przebijał sobie drogę przez kolejne 
tomy. Imiona w 

Czarnej Księdze, Szczury cmentarne i Złote kły to właśnie opowiadania o 
Harrisonie, 

podobnie zresztą, jak nie wydane Pan Zmarłych, The Voice of Death (Głos 
Śmierci), The 

House of Suspicion (Dom podejrzeń) i The Black Moon (Czarny Księżyc). Sekret 
Grobowca 

też początkowo był opowiadaniem o Harrisonie, ale gdy ukazał się pod pseudonimem 
literackim w tym samym numerze „Super–Detective Stories” co Złote Kły, Harrisona 

zamieniono na Brocka Rollinsa.
Wszystkie opowieści detektywistyczne Howarda nosiły w sobie niezwykłe — niemal 

nadnaturalne — elementy: ludzie–lamparty w Afryce (Czarne Szpony), mongolskie 
kulty 

(Sekret Grobowca, Imiona w Czarnej Księdze), szczury cmentarne (Szczury 
cmentarne) i kult 

czcicieli diabła (Podmuch czarnego wiatru). Wpływ Saxa Rohmera, jednego z 
ulubionych 

pisarzy Howarda, jest tu ewidentny. Łotr występujący w Panu Zmarłych, złowrogi 
orientalny 

geniusz Erlik Khan na pozór ginie na końcu opowiadania, ale w Imionach w Czarnej 
Księdze 

odkrywamy, że w niezwykły sposób zdołał uniknąć śmierci. Howard nigdy nie 
napisał innych 

opowiadań dotyczących tej negatywnej postaci, więc nie wiemy, czy jego druga 
„śmierć” 

zadziałała, czy nie. Cienie Fu Manchu!

HOWARD I PROBLEMY RASOWE
L. SPRAGUE DE CAMP

Jak już napisałem wcześniej, wiele poglądów Roberta E. Howarda mogłoby dziś być 

postrzeganych jako „rasistowskie”. Podążał on bowiem za przykładem większości 
amerykańskich autorów ze swego okresu, dla których hołdowanie stereotypom 

etnicznym 
stanowiło typową postawę. Toteż Szkoci byli zawsze skąpi, Irlandczycy śmieszni, 

Żydzi 
chciwi, Niemcy aroganccy, Latynosi pożądliwi, Murzyni dziecinni, a Azjaci 

złowieszczy. 
Zgadzał się też Howard z Lovecraftem, jego entuzjastycznymi rapsodiami na temat 

nieistniejącej „rasy aryjskiej” i jego pokrzykiwaniem przeciwko nienordyckim 
emigrantom.

Z drugiej strony jednak, jeśli Howard był rasistą, to stosunkowo niegroźnym i 
łagodnym w 

porównaniu ze standardami swoich czasów. Zwracał uwagę na wspaniałe zalety 
przedsiębiorczych czeskich emigrantów w Teksasie. Sympatyzował z Konfederacją i 

wyrażał 
— jak nazwał to jeden z jego biografów — „głęboki niesmak” w stosunku do 

Abrahama 
Lincolna. Odzwierciedlał tradycyjne teksańskie poglądy na temat Murzynów i 

Meksykanów. 
W tym samym czasie jednak chwalił pojedynczych Czarnych i Meksykanów, których 

podziwiał, podobnie jak żydowskich bokserów, których znał. Jego opowiadanie 

background image

Black 

Canaan (Czarny Kanaan) przedstawia rycerskich białych mężczyzn panoszących się 
na 

dalekim Południu w celu zapobiegania murzyńskim powstaniom. A tymczasem w The 
Dead 

Remember (Martwi pamiętają) jego sympatie plasują się po stronie czarnej pary, 
nękanej i 

zamordowanej przez narratora, pijanego, zdeprawowanego kowboja.
Jedno ze streszczeń jego nigdy nie dokończonych wczesnych opowiadań nosiło tytuł 

The 
Last White Man (Ostatni biały człowiek). W tej fikcji etnicznej biała rasa stała 

się 
„dekadencka” od „lenistwa i luksusu” tak, że czarni Afrykanie, „nowa, silna 

rasa”, powstali, 
zdobyli i eksterminowali ich z pomocą ras wschodnich. W następnej kolejności 

właśnie te 
ostatnie nacje zostały wyeliminowane. Ale czarni są „niszczycielami, nie 

budowniczymi” i 
wkrótce „wracają na ścieżkę dzikich”.

Poglądy rasowe Howarda nie były jednak zbyt stałe, podobnie jak jego towarzysza 
Lovecrafta. Wydaje się, że obaj wyrośli z surowego trybalizmu, który cechował 

amerykańskie 
myślenie w początkach dwudziestego wieku. Później, jako John Tavarel, Howard 

napisał 
opowiadanie o zawodowych bokserach The Apparition of the Prize King (Widmo Króla 

Ringu) wydane przez Ghost Stories w kwietniu 1929 roku. Chociaż nie stanowi 
nieśmiertelnego majstersztyku, utwór ten ma ciekawą cechę: podkreśla łagodność i 

brak 
surowości howardowskiego rasizmu.

Autor przedstawia tam bohatera jako czarnego championa bokserskiego. Ace Jessel, 
„hebanowy gigant”, jest opisany jako człowiek mądry, odważny, dobry, szlachetny, 

nieposkromiony i bezinteresowny. Ile cnót byście jeszcze chcieli?
Prawda, że Ace ma wymowę prostaka, ale jego przeciwnik, „pełnokrwisty 

Senegalczyk” 
stoi znacznie bliżej negatywnego stereotypu Murzyna. Mocno zbudowany, z „małą, 

owalną 
głową… osadzoną głęboko między gigantycznymi barami”, a jego pierś jest „szeroką 

tarczą 
poskręcanych włosów”.

Mój kolega Charles R. Saunders twierdzi, że pierwowzorem postaci Jessela mogli 
być 

Peter Jackson albo Harry Wills, czarni mistrzowie wagi ciężkiej odpowiednio z 
lat 1890 i 

1920. Odmówiono im tytułu mistrzów świata, gdy ówcześni championi Sullivan i 
Dempsey 

wyznaczali granicę koloru skóry. Może to właśnie oni wpłynęli na taką, a nie 
inną kreację 

bohatera Howarda.
Senegalski bokser (jak uważa Saunders) był prawdopodobnie wzorowany na 

faktycznym 
bokserze wagi półciężkiej z Senegalu, zwanym „Walczącym Siki”, który występował 

pod tym 
pseudonimem między 1922 a 1923 rokiem. W prasie powszechnie zwano Siki’ego 

„gorylem”, 
a on sam podtrzymywał ten image wyczynami takimi, jak spacerowanie po Broadway’u 


tresowanym lwem.

Howard, podobnie jak podobni mu pisarze „pulpowi”, posługiwał się dialektami 
mocno 

niezręczne. Jego Senegalczyk ukazuje wszystkie wady pisania o egzotyce bez 
jakiegokolwiek 

przygotowania naukowego, ani nawet osobistych doświadczeń. Większość mieszkańców 
Senegalu jest raczej szczupła, a rasowi Afrykanie są prawie pozbawieni włosów na 

klatce 

background image

piersiowej. Ale przynajmniej opowiadanie to pokazuje, że Howard był znacznie 

mniej 
etnocentryczny niż wielu mu współczesnych.

SPRAWA DLA SOLOMONA KANE’A

JOHN POCSIK

W czasie swego krótkiego życia Robert E. Howard podarował fantastyce ogromne 
bogactwo niezapomnianych historii i niezwykły zbiór ciekawych postaci. Trudno 

chyba 
zapomnieć o zuchwałym i krwawym Conanie z Cymmerii, potężnym Kullu z Atlantydy, 

tajemniczym Ciemnym Człowieku z Piktów — Brak Mak Mornie, Turloughu O’Brienie, 
Sailor Steve Costiganie i wielu innych. Jest jednak jeden, który, moim zdaniem, 

wyróżnia się 
w tej grupie: Solomon Kane. Posępny angielski purytanin był jedną z pierwszych 

kreacji 
Howarda i jako taki przyniósł mu znaczny sukces na łamach „Weird Tales” oraz 

wiele 
podziwu ze strony wczesnych czytelników tego pisma. Jednakże po stworzeniu 

Conana i jego 
ewolucji słuch o Kane zaginął. Prawdą jest, iż najlepsze opowiadania o 

przygodach tego 
purytanina zachowały się w tomie Trupia Czaszka i inni, ale poza tym chlubnym 

wyjątkiem 
fani Howarda nie przejawiali żadnego zainteresowania tą postacią. Ten artykuł 

jest próbą 
przywrócenia Kane’owi popularności, na którą stanowczo zasługuje. W końcu, jeśli 

Conan 
mógł przeżyć śmierć swego twórcy i nadal dostarcza nam rozrywki dzięki swym 

krwawym 
przygodom, to czemu nie miałoby być podobnie z Solomonem Kane?

Studium Kane’a powinno rozpocząć się od wydarzeń z jego życia, które 
chronologicznie 

opisał Howard. Siedem z tych historii ukazało się w druku na łamach różnych 
numerów 

„Weird Tales”. Wymienię je w takim porządku, w jakim pojawiały się w kolejnych 
wydaniach, i za każdym razem dodam krótkie streszczenie.

1. Red Shadows (Czerwone Cienie), „Weird Tales”, sierpień 1928) wprowadza postać 
Solomona Kane’a, samotnego wędrowca i fanatycznego purytanina, który uważa się 

za 
naczynie boskiego gniewu. Spotkawszy dziewczynę, która została zgwałcona i 

zakłuta nożem 
przez sławnego francuskiego bandytę znanego jako Wilk, Kane przysięga zemstę i 

rusza, by 
zlikwidować bandę opryszków dowodzoną przez tego zbira. Czyni to zresztą w 

rozmaity 
sposób, na przykład wycinając swe inicjały „SLK” na piersi jednego z zabitych 

mężczyzn, aż 
na polu bitwy pozostaje tylko sam Wilk. Ucieka on do Afryki, ale Kane cały czas 

depcze mu 
po piętach, aż w końcu zabija go w typowo howardowskim pojedynku na miecze. 

Dodatkowo, to w tym właśnie opowiadaniu Kane po raz pierwszy spotyka pana , ju–
ju”, 

czarownika voodoo, o imieniu N’Longa.
2. The Moon of Skulls (Księżyc Czaszek), „Weird Tales”, czerwiec/lipiec 1930) 

jest 
dwuczęściowym opowiadaniem o dalszych przygodach Kane’a na Czarnym Kontynencie. 

Tym razem poszukuje on angielskiej dziewczyny, Marylin Tafarel, która została 
sprzedana 

przez swego zdradzieckiego strażnika muzułmańskim handlarzom niewolników. Kane w 
końcu odnajduje ją głęboko we wnętrzu Afryki, gdzie więzi ją Nakari, czarna 

królowa–
wampir, władczyni koszmarnego miasta Negari. Kane zostaje schwytany dzięki 

kobiecej 

background image

sztuczce (naturalnie). Po przeżyciu upadku z wiszącego mostu i spotkaniu z 

gigantycznym 
wężem udaje mu się później zbiec do podziemnych katakumb pod Negari, po tym jak 

odmówił rozkoszy samej królowej. Marylin jest przygotowywana do złożenia przy 
pełni 

księżyca w ofierze Nakurze (zwróćcie uwagę na typowe dla Howarda nazewnictwo: 
Nakari, 

Negari, Nakura), Bogu Czaszki, który rządzi całym miastem. Kane spotyka w 
podmokłych 

tunelach jakąś dziwaczną istotę, która zdradza mu, że Negari są potomkami 
Atlantydów i że 

rządzi nimi złowroga moc Nakury. Kane ratuje Marylin w ostatniej wręcz chwili, 
przy okazji 

niszczy potęgę Nakury dobrze wycelowaną kulą z pistoletu i unosi dziewczynę z 
krwawego 

ołtarza tuż przed tym, jak czarna cytadela Negari i wszyscy jej potworni 
mieszkańcy giną w 

strasznym trzęsieniu ziemi.
3. Skulls in the Stars (Czaszki w gwiazdach), „Weird Tales”, styczeń 1929) 

przenosi 
miejsce akcji z tętniącej dżungli do otulonych mgłą wyżyn Anglii. Pewnej ciemnej 

nocy, 
podczas podróży przez wrzosowiska do Torkertown, Kane zostaje zaatakowany przez 

demona, który później okazuje się duchem człowieka zabitego przez jego skąpego 
kuzyna. 

Kane’owi udaje się odpędzić ducha, po czym postanawia on pomścić jego niesłuszną 
śmierć. 

Następnej nocy Kane wystawia starego Ezrę Skąpca na wrzosowiska i patrzy, jak 
duch mści 

się za swą krzywdę w dość nieprzyjemny sposób.
4. Rattle of Bones (Grzechot kości), „Weird Tales”, czerwiec 1929) jest 

najkrótszym 
opowiadaniem o Kane, jakie Howard kiedykolwiek napisał. Opowiada o wypadkach, 

które 
przydarzyły się Kane’owi, gdy spędzał noc w tajemniczej „Tawernie pod Rozłupaną 

Czachą” 
w Czarnym Lesie. Najpierw jego gniew powstrzymuje „towarzysz”, który później 

okazuje się 
wypaczonym francuskim kryminalistą. Następnie karczmarz, który ma ten 

przestarzały 
zwyczaj dekapitowania swych gości podczas snu, wkracza ze swym toporem, usuwa na 

stałe 
ze sceny monsieur Gastona i nieomal zabija Kane’a, kiedy pojawia się szkielet 

ruskiego 
czarownika zagłodzonego na śmierć przez karczmarza i zabija niedoszłego 

topornika. W 
konsekwencji tych dość zawikłanych wypadków Kane postanawia powrócić do Afryki i 

do 
tamtejszych, nieco bardziej wyrafinowanych, horrorów.

5. Hills ofthe Dead (Wzgórza Zmarłych), „Weird Tales”, sierpień 1930) to 
kontynuacja 

opowieści o przygodach Kane’a w Afryce. Znów, po wieloletniej przerwie, spotyka 
swego 

przyjaciela N’Longę, który daje mu tajemniczą drewnianą laskę ochronną. Kane 
zapuszcza 

się daleko w głąb kontynentu, ratuje tubylczą dziewczynę przed lwem i dowiaduje 
się o rasie 

wampirów żyjących wśród jałowych wzgórz w mieście otoczonym murami. Kane wpada w 
zasadzkę zastawioną przez dwa wampiry, ale udaje mu się je zniszczyć dzięki 

lasce N’Longi. 
Przy pomocy sędziwego czarnego czarodzieja unicestwia wszystkie wampiry w czasie 

jednej 
ze spektakularnych bitew, tak wspaniale opisanych przez Howarda. Jest to jedna z 

najlepszych nowelek Howarda, dlatego też została włączona do antologii wydanej 

background image

przez 

Arkham House.
6. The Footfalls Within (Kroki wewnątrz), „Weird Tales”, wrzesień 1931) to 

historia o 
wysiłkach Kane’a, który próbuje uratować grupę Czarnych, schwytanych przez 

arabskich 
handlarzy niewolników. Oczywiście, on sam też zostaje złapany, ale zanim go 

dopadli, wysłał 
jeszcze kilku Arabów do raju pełnego niebiańskich hurys. Karawana niewolnicza 

napotyka na 
samotny grobowiec w środku dżungli i Arabowie, jak zwykle ulegając chciwości, 

włamują się 
do niego. Nieszczęśliwie dla nich, coś dziwnego wydostaje się wtedy na wolność i 

rozpoczyna się istne piekło. Kane’owi w końcu udaje się zabić potwora laską, ju–
ju”, po 

czym orientuje się, że jest to ten sam artefakt, którego używali Mojżesz i król 
Salomon. Choć 

ta opowieść jest szóstą z kolei, chronologicznie powinna być ostatnia, bowiem 
gdy świeżo 

wyzwoleni niewolnicy pytają Kane’a czy zostanie ich królem, jego odpowiedź 
brzmi: 

„Wyruszam na wschód”.
7. Wings in the Night (Skrzydła Nocy), „Weird Tales”, lipiec 1932) jest moim 

zdaniem 
najlepszą historią o Solomonie Kane. Prześladowany przez kanibali, Kane wpada na 

płaskowyż, gdzie odrażający skrzydlaci ludzie terroryzują okoliczną wioskę 
tubylców i co 

miesiąc wymuszają na nich ludzkie ofiary. Gdy Kane pojawia się na scenie, 
zostaje 

zaatakowany przez dwie takie kreatury, ale udaje mu się zabić obie, mimo 
otrzymania 

poważnych obrażeń. Z tego powodu tubylcy zaczynają traktować go jako swego 
rodzaju 

białego boga i odmawiają oddawania dalszych ofiar dla harpii. Pewnej ciemnej 
nocy cała 

wioska zostaje zaatakowana, a wszyscy jej mieszkańcy zabici, poza Kane’em, który 
wpada w 

szał po tym, jak harpie unoszą w powietrze swe wrzeszczące ofiary uciekając z 
zasięgu jego 

krwawego topora. Odrąbane kończyny i potok krwi spadają na niego, gdy szaleje w 
dole 

przeklinając bogów i człowieka, który pozwala sobie drwić z Losu. W końcu Kane 
zabija całą 

nację harpii w jednej wielkiej rzezi i odzyskuje przytomność umysłu po 
dopełnieniu swego 

krwawego czynu. Opowiadanie kończy się niezapomnianą modlitwą dziękczynną 
Kane’a. W 

opowiadaniu tym, ostatnim jakie napisał, Howard rozwinął postać Solomona Kane’a 
do 

perfekcji, którą później miał osiągnąć z Conanem, ale z jakichś powodów 
postanowił nie 

opowiadać więcej o przygodach tego herosa.
Poza siedmioma opublikowanymi opowiadaniami, Howard napisał jeszcze jedną 

opowieść 
o Kane, The Blue Flame of Vengeance (Niebieski płomień zemsty), która zawiera 

dużo 
elementów szermierki, ale nie ma nastroju fantasy — Niestety, nigdy nie wydano 

tej historii. 
Istnieją jeszcze dwa długie poematy dotyczące ponurego purytanina. Jeden z nich, 

Solomona 
Kane’a powrót do domu, został wydrukowany. Opowiada o jego powrocie do Devon, 

gdzie 
mógłby się ustatkować. W tawernie przypomina sobie wszystkie swoje przygody i 

postanawia 

background image

już więcej nie podróżować. Ale żądza wędrówki znów go opanowuje i nie udaje mu 

się, tak 
jak kiedyś, powstrzymywać tego przemożnego pragnienia. Opuszcza Devon i słuch po 

nim 
ginie. Inny poemat, Jedyna czarna plama, nigdy nie ukazał się drukiem. Opowiada 

on o 
wyprawie Kane’a przeciwko Francisowi Drake’owi, który zabił zbuntowanego 

kapitana bez 
sprawiedliwego sądu. Kane zostaje zakuty w kajdany, ale udaje mu się uciec z 

zamiarem 
zabicia Drake’a. Odnajduje go zalanego łzami, co sprawia, że zostaje jego 

towarzyszem.
We wszystkich opowiadaniach o Salomonie Kane znajdujemy odwołania do wydarzeń z 

jego życia, których Howard nie opisał. Kane walczył bowiem przeciwko Donom, 
razem z 

Drake’m i Richardem Grenville. Był przetrzymywany w podziemiach przez Inkwizycję 

torturowany przez Hiszpanów. Był galernikiem u Turków i pracował w winnicach 
Barbarii. 

Musiał podróżować dość daleko, bo dowiadujemy się, że zabijał Indian na Nowym 
Lądzie. 

Musiał znać królową Elżbietę, a raz był nawet na jej usługach. Istnieje więc 
wiele pytań, które 

domagają się odpowiedzi, a przede wszystkim: jaki los spotkał Solomona Kane’a? 
Czy 

kiedykolwiek odnalazł miejsce spokoju i osamotnienia, zanim umarł? Czy też może, 
co 

bardziej prawdopodobne, zmarł gwałtowną śmiercią? Co sprawiało, że wędrował 
wzdłuż i 

wszerz znanego świata? Jak wyglądało jego wcześniejsze życie? Czy kiedykolwiek 
kochał 

kobietę? Jak zdołał wymknąć się Hiszpanom?
Solomon Kane był już przyrównywany do wielu innych bohaterów angielskiej 

literatury: 
do człowieka zwanego Obieżyświatem, bohatera epopei Tolkiena, do bohaterów 

powieści 
Dumasa. A jak wyglądał? Odpowiedź na to pytanie można znaleźć w opowiadaniu 

Czerwone 
Cienie, gdzie Howard opisuje go jako wysokiego mężczyznę, odzianego od stóp do 

głów w 
czarne, ściśle przylegające ubranie, które dość dobrze pasowało do jego ponurej 

twarzy. Kane 
miał długie ramiona i szerokie bary, które charakteryzują urodzonego miecznika. 

Jego rysy 
były marsowe i chmurne, a jego skóra posiadała swoistą bladość, która nadawała 

mu w 
przyćmionym świetle wyglądu ducha; ten efekt potęgowały jeszcze szatańsko 

ciemne, srogie 
brwi. Miał duże, głęboko osadzone oczy, a diabelskie cechy jego oblicza 

łagodziło wysokie i 
szerokie czoło. Takie czoło charakteryzuje idealistę, marzyciela i introwertyka 

(czy może 
Howard opisywał tu sam siebie, tak jak się postrzegał?), tak jak jego oczy i 

wąski prosty nos 
zdradzają cechy fanatyka. Wpatrując się w jego oczy, mówi nam Howard, można było 

odnieść wrażenie zapadania się w tafle lodu.
Solomon Kane jest znacząco odmienny od pozostałych postaci Howarda, przede 

wszystkim z powodu jego powściągliwości i dystansu religijnego. Ognisty Conan 
nie miałby 

skrupułów przed gwałtem (czytaj: „cudzołóstwem”. Conan często chwalił się, że 
nigdy nie 

zmuszał żadnej kobiety wbrew jej woli — przyp. L.S. de C), lecz dla Kane’a 
byłoby to 

szokujące. W Kane’ie jest coś tragicznego, coś, co Maturin zaszczepił swemu 

background image

Melmothowi. 

Czasem nawet można uwierzyć w istnienie Kane’a i współczuć mu jego samotności. A 
zawsze, po każdej bitwie, dziękuje on Bogu, w którego pragnie na swój pokorny 

sposób 
uwierzyć. Sądzę, że Howard obdarzył Kane’a częścią swego własnego 

nieszczęśliwego 
ducha. To właśnie dlatego wierzę, że Kane powinien przynajmniej otrzymać należne 

mu 
miejsce na podium ustanowionym przez fanów Howarda.

Może któregoś dnia jakiś młody pisarz ożywi Solomona Kane’a i nada mu tę samą 
duszę, 

którą dał mu Howard. Powędruje on wtedy dalej w poszukiwaniu końca swej 
tułaczki. Może 

tak, jak Kuli spotkał Bran Mak Morna, tak Solomon Kane mógłby kiedyś spotkać 
Conana. 

Ciekawe, co mogłoby wyniknąć z takiego spotkania?

STRZEMIONA A HISTORYCZNA WIARYGODNOŚĆ
L. SPRAGUE DE CAMP

Dr Lynn White junior jest emerytowanym profesorem Uniwersytetu California w Los 

Angeles i czołowym amerykańskim historykiem. Jego specjalnością jest historia 
europejskiego średniowiecza, a w szczególności średniowieczna nauka i 

technologia. Spośród 
jego prac wymienić należy Medieval Technology and Social Change (Średniowieczna 

technologia i zmiany społeczne) Oxford University Press, 1962). Jedna z trzech 
części tej 

książki poświęcona jest efektom wprowadzenia strzemion na sztukę wojenną i 
rozwój 

feudalizmu. W niedawnym artykule Study of Medieval Technology, 1924–1974: 
Personal 

Reflections (Studium technologii średniowiecznej, 1924–1974: Osobiste refleksje) 
dr White 

wyjaśnia, w jaki sposób rozwój strzemion stał się dla niego tematem osobistego 
zainteresowania (przedruk za zgodą dr White’a):

„Może z powodu własnych doświadczeń okresu dojrzewania, miałem uczucie 

osobistego 
zaangażowania w ten temat, gdy studium Lefebvre’a des Noettes nad historią 

strzemion 
przukuło mą uwagę. Od 1918 do 1924 roku byłem niewłaściwie szkolony w 

kalifornijskiej 
akademii wojskowej, która funkcjonowała na poziomie znanym z wojen amerykańsko–

hiszpańskich. Uczyłem się jeździć na oklep i od tamtej pory nienawidziłem koni. 
Mój 

entuzjazm dla strzemion wzrósł jeszcze bardziej podczas zaawansowanych ćwiczeń 
mojego 

treningu kawaleryjskiego. Jako że lanca nie była nigdy szeroko stosowana w armii 
amerykańskiej, nie jestem zatem wprawny w użyciu lancy. Jestem za to 

prawdopodobnie 
jedynym amerykańskim mediewistą, który brał kiedykolwiek udział w szarży w 

pełnym 
galopie z obnażonymi szablami. Wrzeszczeliśmy jak Komancze, nie tyle, żeby 

przerazić 
hipotetycznego wroga, ile by dodać sobie nawzajem odwagi i odegnać natrętną 

myśl, że koń 
może się przecież potknąć. Nasze strzemiona stanowiły wtedy znaczącą ostoję. Ci, 

którzy 
wątpią w to, że wynalezienie strzemion otworzyło nowe możliwości dla konnej 

sztuki 
wojennej (choć wcale nie były niezbędne), niech spróbują pojechać bez strzemion 

i wykonać 
kilka trudnych manewrów kawaleryjskich. Lefebvre des Noettes datował pojawienie 

się 

background image

strzemion w zachodniej Europie na późny okres karoliński i zauważał, że stanowią 

one 
zapowiedź typowej średniowiecznej techniki walki rycerskiej z kopią lub lancą 

trzymaną pod 
prawym ramieniem.”

Niektórzy z Conafanów zastanawiają się pewnie, dlaczego tak późno zostałem 

wielbicielem Howarda, zamiast stać się nim w latach trzydziestych, gdy Howard 
jeszcze żył. 

To był po prostu ślepy traf. Wtedy, we wcześniejszym okresie, rozminąłem się z 
Howardem o 

włos. W 1930 roku, gdy świeżo wyszedłem z politechniki kalifornijskiej, 
wypatrzyłem na 

półce listopadowy numer „Weird Tales” i spojrzałem na opowiadanie Rycerze Nocy. 
Pierwsze 

zdanie, które wpadło mi w oko, brzmiało:
„Nadciągający Rzymianie wznosząc bojowe okrzyki przyspieszali wciąż kroku, gdy 

przerażone konie gnały naprzód, niczym złowrogie hybrydy wierzchowców i jeźdźców 
przykutych doń strzemionami, pędzące w huku uderzających o ziemię tysięcy 

kopyt.”
Nawet wtedy wiedziałem, że rzymscy jeźdźcy nie mieli strzemion. Phi! — 

pomyślałem. 
Ten facet nie wie chyba, o czym gada. I tak odłożyłem magazyn na półkę, tracąc 

zainteresowanie Howardem na najbliższe dwadzieścia lat.

ZEW CTHULHU W TWÓRCZOŚCI HOWARDA
BEN SOLON

Kiedy H.P. Lovecraft w 1928 roku napisał Zew Cthulhu, nie przypuszczał nawet, w 

co się 
pakuje. Przez następne kilka lat stał się światłem przewodnim dla tak zwanej 

lovecraftowskiej 
szkoły pisania niezwykłej fantastyki. Owa grupa pisarzy skupiała przy sobie 

takich wybitnych 
autorów tamtych czasów, jak: Robert Bloch, August Derleth, Robert E. Howard, 

Henry 
Kuttner, CL. Moore, Seabu ry Quinn, Clark Ashton Smith i Manly Wadę Wellman.

W czasie swego rozkwitu autorzy z Kręgu Lovecrafta wprost rządzili stronami 
„Weird 

Tales”. Lata 1931–39 były okresem rozszerzania się panteonu bóstw mitologii 
Cthulhu i 

powstawania coraz liczniejszych książek na ten temat. Półki z dodatkami 
encyklopedycznymi 

zapełniały się coraz bardziej — a już były na nich obecne takie pozycje, jak 
Necronomicon, 

Księga Elbon oraz nienazywalne i niemalże niewymawialne Unausprechlichen Kulten 
(Niewymawialne Kulty). W tym okresie rzadko który numer „Weird Tales” ukazywał 

się bez 
kolejnej opowieści z kręgu mitów Cthulhu, albo chociaż opowiadania autorstwa 

pisarza 
należącego do Kręgu. Jednakże większość opowiadań Cthulhu ma raczej niewysoki 

poziom i 
stanowi niewiele więcej niż nieudaną imitację — często dość amatorską — 

mistrzowskiego 
stylu Lovecrafta i jego techniki.

Tylko dwóch członków Szkoły znalazło się kiedykolwiek w blasku reflektorów 
skierowanych na Lovecrafta na łamach „Weird Tales”. Ci dwaj to oczywiście Clark 

A. Smith 
i Robert E. Howard. Ani jeden, ani drugi nie pisali wyłącznie w granicach świata 

Cthulhu. Z 
całego dorobku Smitha jedynie dziesięć pozycji należy do tej kategorii, a z 

twórczości 
Howarda, liczącej ponad dwieście opowiadań, tylko cztery można by nazwać 

cthulhupodobnymi. Warto tu zaznaczyć, że o ile wkład Smitha do mitologii Cthulhu 

background image

należy 

do jego największych osiągnięć, to historie Howarda należące do tej kategorii są 
niewiele 

lepsze (ale z pewnością nie gorsze) od produktów innych naśladowców Lovecrafta.
Wiadomo wszem i wobec, że Howard eksperymentował, bez szczególnych sukcesów, z 

rozmaitymi stylami pisania, zanim trafił na taki, który miał później 
charakteryzować jego 

najlepsze prace. Najlepszym z owych eksperymentów był pastisz opowiadań o Fu 
Manchu 

Saxa Rohmera, Trupia Czaszka. Utwór ten stanowi doskonały przykład, w jaki 
sposób nie 

należy pisać pastiszu. Howard nie tylko doskonale naśladował dobre strony prozy 
Rohmera 

(jakże mało ich było), ale też wspaniale skopiował jej wszystkie wady. Niestety, 
to samo 

tyczy się howardowskich prób na polu horroru lovecraftowskiego. Jednak Howard 
był 

wystarczająco inteligentny, aby zorientować się, że nie mógłby efektywnie pisać 

„niewyobrażalnych lękach, które leżą poza granicami ludzkiego pojęcia” i wkrótce 
porzucił 

ten gatunek literatury na rzecz opowiadań przygodowych z czasów 
prehistorycznych, które 

miały mu przynieść największy sukces.
Przy tworzeniu Ery Hyboriańskiej Howard zastosował część elementów z mitu 

Cthulhu 
jako tło dla swego świata. W rezultacie otrzymaliśmy jeden z najbardziej 

realistycznych 
światów nowoczesnej fantasy, krainę, która może z powodzeniem stawać obok 

Śródziemia 
J.R.R. Tolkiena i światów stworzonych przez L. Sprague de Camp ze względu na swą 

oryginalność, ciągłość i dokładną konsekwencję. Ten szczególny realizm wywodzi 
się, jak 

sądzę, z tego, że Howard nałożył na swój świat określone granice i nie próbował 
ich 

przekraczać ani zmieniać.
Najwspanialszym wkładem Howarda do świata Cthulhu są Niewymawialne Kulty von 

Junzta. Von Junzt urodził się w 1795, a zmarł w „zaplombowanej i zanitowanej 
komnacie ze 

śladami szponów na gardle” w 1840 roku. Mówiono, że podróżował po świecie i 
zyskał sobie 

dostęp do rozmaitych sekretnych społeczności i kultów. Jego Niewymawialne Kulty 
ukazują 

najgłębsze sekrety owych organizacji, a jeśli możemy wierzyć skrybie, informacje 
zawarte w 

Czarnej Księdze (bo tak też nazywa się ten tom) stanowią jedynie ułamek wiedzy, 
którą 

zdobył von Junzt. Gdy jego przyjaciel Alexis Ladeau przeczytał uważnie 
nieopublikowane 

rękopisy, rozsypane stronice znalezione przy zwłokach von Junzta, spalił je 
natychmiast i 

poderżnął sobie gardło brzytwą.
Cztery opowiadania Howarda dziejące się w świecie Cthulhu były wydane w „Weird 

Tales”, a później włączone do antologii Arkham House i dwóch zbiorów dzieł 
Howarda: 

Trupia Czaszka i inni (1946) i Czarny Nieznajomy i inni (1963), a także pojawiły 
się w 

wydaniu popularnym pod tytułem Wilcza Głowa (1968). Poniżej podam krótkie 
streszczenia 

wspomnianych utworów.
That Thing on the Roof (Ta rzecz na dachu, „Weird Tales”, luty 1932) jest 

typowym 
opowiadaniem należącym do kanonu Cthulhu: wszystko jest tam tak niewypowiadalne, 

że 

background image

niemal świętokradcze. Historia opowiada o Tussmanie, będącym jedyną nazwaną 

postacią w 
całym utworze, który w czasie przeszukiwania Świątyni Ropuchy uwalnia 

plaskającego 
demona Myplody, zamieszkującego ów przeklęty przybytek. Demon podąża za 

Tussmanem 
do Anglii i zabija go w odpowiedni sposób.

Dig Me No Grave (Nie kopcie mi grobu, „Weird Tales”, luty 1937) jest tylko nieco 
cthulhoidalne, a opowiada historię człowieka o imieniu John Grimlan, który 

zaprzedał swą 
duszę istocie zwanej Malik Tous w zamian za dłuższe (o około trzysta lat) życie. 

W punkcie 
kulminacyjnym Lord Paw przybywa, by upomnieć się o należną mu zapłatę. 

Opowiadanie to 
warte jest odnotowania, gdyż Howard, w przeciwieństwie do innych mu 

współczesnych, 
pamiętał o fakcie, że Yezidees z Góry Alamout służył Malikowi Tous, a nie 

Erlikowi 
Khanowi, jak próbuje nam wmówić Robert W. Chambers w Slayer of Souls (Mordercy 

Dusz).
The Fire of Asshurbanipal (Ognie Aszurbanipala, „Weird Tales”, grudzień 1936) 

jest 
prawdopodobnie najlepszym howardowskim opowiadaniem ze świata Cthulhu. Stało się 

tak 
dlatego, że położył on nacisk raczej na charakteryzację postaci, niż na 

nieludzkie zjawiska, 
które odgrywają w tej historii zaskakująco znikomą rolę. Podejrzewam, że Ognie 

Aszurbanipala były oryginalnie napisane jako zwykła opowieść przygodowa, a gdy 
się jako 

taka nie sprzedała, Howard przerobił ją na typ pasujący do „Weird Tales”.
The Black Stone (Czarny Kamień, „Weird Tales”, listopad 1931) jest 

ponadprzeciętnym 
opowiadaniem Cthulhu. Historia dotyczy przedludzkiego monolitu położonego w 

dziczy 
węgierskiej puszczy i jego wpływu na kogokolwiek, kto spróbuje przy nim spać. 

Mam tylko 
jedno małe zastrzeżenie do tej opowieści: jeśli ktokolwiek, kto spocznie w 

pobliżu Kamienia 
Nocy Świętojańskiej, staje się szalony, to dlaczego nie oszalał też główny 

bohater utworu?
Z powyższych czterech opowiadań najbardziej nadającymi się do czytania są Czarny 

Kamień i Ognie Aszurbanipala, jako że inne niewiele odstają od standardu 
ustanowionego 

przez innych naśladowców Lovecrafta i licznych pastiszy, które w tym okresie 
napisano. Są 

przede wszystkim przesiąknięte aryjskim rasizmem i rozważaniami na temat 
pochodzenia 

rasowego, w taki sam sposób, jak niektóre z opowiadań Lovecrafta pełne są danych 
chronologicznych i nieskończonych wywodów genealogicznych.

Choć żadne z opowiadań fantasy Howarda nie mogłoby w żaden sposób przystawać do 
mitologii Cthulhu, to elementy tych mitów od czasu do czasu dają o sobie znać. 

Klątwa Brak 
Mak Morna, którą rzuca na Rzymian w Worms of the Earth (Robakach Ziemi) brzmi: 

„Czarni 
bogowie R’lyeh, wzywam nawet was, byście sprowadzili zgubę i zniszczenie na tych 

rzeźników!”. Również w historiach o królu Kullu (konkretnie w The Shadow Kingdom 
(Królestwie Cieni) znajdują się wzmianki o jego spotkaniach z Ludźmi — Wężami z 

Valusii, 
istotami służącymi królowi Yig, Ojcu Węży. Z kolei w czasie podróży przez sen w 

opowiadaniu Miecz Feniksa Conan idzie wzdłuż nawy wyznaczonej przez wizerunki 
Bezimiennych Starych…

Podsumowując, możemy powiedzieć, że zastosowanie przez Howarda mitów Cthulhu 
służyło dwóm celom: po pierwsze, tajemnicza mitologia zapewniała tło i 

wyjaśnienie dla 

background image

starożytnej magii świata Hyborii, a po drugie, dzięki owej mitologii 

dojrzewający literacko 
Howard, idąc prawdopodobnie za wskazówkami Lovecrafta, mógł pracować nad 

wygładzaniem swego warsztatu i eksperymentować z pisaniem w stylu odmiennym od 
swego 

własnego.

TOWARZYSZE HOWARDA

KONTROLOWANY ANACHRONIZM
FRITZ LEIBER

„tJtwory Terence Hanbury White’a są znane nam wszystkim. The Once and Future 

King 
(Dawny i przyszły król), The Sword in the Stone (Miecz w kamieniu), The Queen of 

Air and 
Darkness (Królowa powietrza i ciemności) i inne, to dzieła stanowiące z 

pewnością 
najbardziej zajmujące i przyjemne w odbiorze wprowadzenie do legend o Królu 

Arturze i 
jego Rycerzach Okrągłego Stołu, zebranych w języku angielskim przez Sir Thomasa 

Malory 
około roku 1470, gdy Anglią rządził Edward IV, przedostatni ze 

„średniowiecznych” królów 
z Yorku, a piętnaście lat przed tym, jak „nowocześni” Tudorowie przejęli berło.

Wspomniane utwory zawierają więcej materiału zapewniającego rozrywkę i 
rozszerzającego wiedzę, niż jakiekolwiek inne znane mi pozycje fantasy, a 

poruszają tematy 
takie, jak walki turniejowe na kopie, walki na miecze w pełnej zbroi, 

łucznictwo, 
sokolnictwo, myślistwo i średniowieczne fortyfikacje. Jeśli chodzi o czary i 

okropieństwa, to 
wystarczy chyba wspomnieć o Spętaczu, stosowanym dla wymuszenia miłości u 

jakiejś 
osoby, a nazwanego tak z uwagi na działanie podobne do sznura, którym pęta się 

nogi 
zwierzętom:

„Był to wąski pasek ludzkiej skóry, zdjętej z ciała martwego człowieka. Rana 
rozpoczynała się nad prawym ramieniem i nóż, posuwając się ostrożnie w podwójnym 

cięciu, 
aby wyciąć pas, kierował się wzdłuż zewnętrznej strony ramienia i każdego z 

palców, jakby 
po szwie niewidzialnej rękawicy, aż docierał do wewnętrznej strony ręki, a 

później w górę, do 
pachy…” i tak dalej, wokół całego ciała.

Żeby opowiedzieć tę historię w sposób jak najbogatszy a zarazem 
najprzystępniejszy, 

White używa metody zwanej kontrolowanym anachronizmem. Polega ona na tym, że w 
opisie 

postaci uwzględnia całe spektrum brytyjskich zachowań w ciągu wielu wieków i 
przyjmuje 

czas oraz miejsce najlepiej pasujące i rozpoznawalne. Na przykład Morgan le Fay 
wygląda i 

zachowuje się, jak zadufana modelka Vogue’a. Galahad jest perfekcjonistą, 
wegetarianinem 

— a wręcz utajonym, homoseksualnym pedantem. Sir Ector, strażnik chłopca zwanego 
Arturem, nazywanego też Brodawą, jest pijącym porto i polującym na lisy wiejskim 

giermkiem, prawdopodobnie wzorowanym na czasach wojen burskich, ale z wyraźnymi 
naleciałościami westernowego giermka z Toma Jonesa. Palomides jest wzorowany na 

zanglicyzowanym, hinduskim szlachcicu, Mordred i Agrawena zaś to cyniczni, 
kpiący sami z 

siebie, „młodzi ultranowocześni”, choć Mordred przejawia też pewne podobieństwa 
do 

Ryszarda III i tak dalej. White nie waha się również wprowadzić w świat 

background image

arturiański Robin 

Hooda i jego Wesołej Kompanii, wczesnoirlandzkich pustelników, pełną 
różnorodność 

wiktoriańskich i edwardiańskich bibelo — tów, wzmianek o psychoanalizie i 
nowoczesnej 

nauce oraz tym podobnych.
W mniej wprawnych rękach powyższa metoda dałaby w najlepszym rezultacie rubaszną 

komedię, lecz White posługuje się nią tak zręcznie i rozsądnie, iż efekty, choć 
zabawne, 

wydają się zarazem prawdziwe i rzetelne. Poświęcił pisaniu tych książek wiele 
lat swego 

życia, czekając dwadzieścia lat na opublikowanie ostatniego tomu oraz spędzając 
drugie tyle 

na przeglądzie i weryfikacji trzech pozostałych.
Napisałem ten artykuł także po to, aby zbadać owe wydanie — przyczyny korekty i 

to, czy 
jej efekty okazały się korzystne — a po części, aby ukazać światło rzucone na tę 

tematykę 
przez inny utwór arturiańskiej fantasy, pracę jednego z najbardziej płodnych 

pisarzy fikcji 
spekulatywnej naszych czasów, Marka Twaina A Connecticut Yankee in King Artur s 

Court 
(Jankes na dworze króla Artura).

W swym widzeniu dawnej i współczesnej Anglii White i Twain różnią się tak 
bardzo, jak 

to tylko możliwe. White wielbił Anglię, szczególnie tę sprzed obu wojen 
światowych, Anglię 

edwardiańską, którą uważał za stabilną i łaskawą. Przedstawia on nowoczesnego 
giermka i 

odpowiednika dawnego rycerza jako dobrych druhów, przyjaznych sąsiadom, wspólnie 
uprawiających rolę i tak dalej. Jako zdeklarowany konserwatysta szczególnie 

kochał 
równowagę pomiędzy naturą i cywilizacją obecną na angielskiej wsi. Podziwiał 

Średniowiecze oraz Anglię, będącą „Gramarye” Artura, z przesadną ekstrawagancją 
szalonego kochanka: jej architektura była wspaniała, barwione szkło cudowne, 

każdy 
niewolnik mógł mieć nadzieję na odzyskanie wolności i zwykle mu się to udawało, 

wieśniak 
mógł zostać papieżem, „był to czas spełnienia, wiek brodzenia po szyję w czym 

tylko się 
dało”, było wielu kleryków i niemal każdy obeznany był z kulturą, istnieli 

naukowcy zwani 
magami, którzy „poznali pewne sekrety, dziś już utracone… Jeden z nich, zwany 

Baptista 
Porta, prawdopodobnie wynalazł kino — tyle że rozmyślnie zaniechał rozwijania 

tego 
pomysłu. Jeśli chodzi o pojazdy latające, to w dziesiątym wieku mnich o imieniu 

Aethelmaer 
eksperymentował z nimi i może odniósłby sukces, gdyby nie wypadek przy 

montowaniu 
członu ogonowego.” Mieli nawet koktaile o nazwach brzmiących groźniej niż 

dzisiaj, 
mianowicie: Szalony Pies (Mad Dog), Smocza Mleczarka (Dragon’s Milke), Ojciec 

Skurwysyn (Father Whoreson)!
Ale w tym wszystkim kochał tylko Anglosasów i Normanów — nikogo więcej. Raz 

pozwala sobie nawet na komentarz w stronę Galów: „Byli rasą, którą obecnie 
reprezentuje 

raczej Irlandzka Armia Republikańska niż Szkoccy Nacjonaliści, której 
przedstawiciele od 

zawsze mordowali swych panów, a winili ich właśnie za morderstwa, rasą, która 
została 

rozrzucona przez wulkan historii w cztery strony świata, charakteryzująca się 
jadowitym 

zmysłem zemsty i wrogością, nawet teraz przejawiająca swą starożytną 

background image

megalomanię…”.

Z drugiej strony stał Twain, który zgodnie z charakterystyczną dla Amerykanów 
opinią 

opisywał Anglików jako sztywnych, napuszonych, wolno kojarzących, zimnych, 
dominujących rojalistów, przeciw którym chwalebnie się zbuntował zaledwie sto 

lat 
wcześniej. Średniowiecze było wiekiem ignorancji, nieludzkich zachowań, brudu 

życiowego i 
językowego. Twain czerpał specyficzną i niewątpliwie złośliwie obłudną 

przyjemność z 
przypominania czytelnikom, że wysoce urodzeni mężczyźni i kobiety używali w 

tamtych 
czasach pięcioliterowych przerywników niemal na każdym kroku. Sugerował również, 

że 
dziewiętnastowieczni arystokraci brytyjscy byli równie paskudni. Większość 

kobiet była 
dziwkami — czysta kobieta z późnego dziewiętnastego wieku jeszcze się nie 

pojawiła. 
„Najskromniejsza telefonistka na drugim końcu dziesięciu tysięcy mil kabla 

nauczyłaby 
delikatności, cierpliwości, skromności i manier najwspanialszą diuszesę w 

państwie Artura.”
Ale najgorszą rzeczą była ignorancja. Nawet najlepsi ludzie z czasów Artura 

przedstawiali 
sobą niewiele więcej niż poczciwych tępaków — poza dziećmi — zawsze istniała 

szansa, że 
można je czegoś nauczyć. Za całą tą głupotą i brakiem zasad moralnych stał 

absolutny 
stwórca większości z owych okropieństw — kościół rzymskokatolicki a później 

kościoły 
anglikańskie. „Każdy ustanowiony kościół jest ustanowioną zbrodnią, ustanowionym 

gniazdem niewolników.” Jankes na dworze Króla Artura został okrzyczany przez 
kanadyjskiego humorystę i ekonomistę Stephena Leacocka „szlachetnym i gorącym 

przesłaniem idealnej wolności”. Jakby na potwierdzenie tego, Twain przedstawia 
ubóstwo, 

głód i nieszczęście cechujące życie angielskiego chłopa równie szczegółowo, jak 
Viktor Hugo 

w Człowieku, który się śmieje, a dodatkowo jego komentarze dotyczące Rewolucji 
Francuskiej mają taką wymowę, że przyprawiłyby o zgrzytanie zębów 

republikańskiego 
prawicowca, a nawet ktoś z umiarkowanie lewego skrzydła wzniósłby oczy pod 

powałę:

„Całe to mydlenie oczu i filozofia nie sprawdzają się w praktyce — nikt na 
świecie nie 

osiągnął wolności samym tylko gadaniem i perswazją. Jest wszak niezmiennym 
prawem, że 

wszystkie rewolucje, które pragną sukcesu, muszą rozpocząć się rozlewem krwi, 
cokolwiek 

miałoby nastąpić później. Jeśli historia może nas czegokolwiek nauczać, mówi, 
że… 

niezapomniana i błogosławiona Rewolucja Francuska zmiotła tysiąc lat tyranii 
jedną 

żywiołową falą krwi — jedną, która stanowiła wyrównanie pradawnego długu w 
proporcji pół 

kropli krwi za każdą jej beczkę, którą wyciśnięto z ludzi na powolnych torturach 
rozciągniętych na dziesięć wieków zła, wstydu, nieszczęścia, które swymi 

rozmiarami 
ustępowały tylko piekłu. Jeśli sobie to przypomnimy i chwilę się zastanowimy, to 

dojdziemy 
do wniosku, że istniały dwa rodzaje „Rządów Terroru”. Jeden posługiwał się 

mordem w 
szaleńczej pasji, drugi przy zachowaniu zimnej krwi i obojętności (…). Miejskie 

cmentarze 

background image

kryją dziś trumny pełne tego gwałtownego Terroru, na myśl o którym tak pilnie 

nauczyliśmy 
się drżeć i popadać w żałobę. Ale w całej Francji niemalże nie znajdziemy 

trumien 
wypełnionych tym starszym, prawdziwym Terrorem — tak niewypowiedzianie gorzkim i 

przerażającym, którego nikt z nas nie nauczył się dostrzegać w jego ogromie lub 
może litości, 

na jaką zasługuje.”

Należy oczywiście pamiętać, że życie chłopów, które znał Twain, to w większości 
nieszczęścia Murzynów z Południa w czasach jego młodości przed wojną domową, 

pogłębione jeszcze przez Ku–Klux–Klan. Do tego dochodzi obojętność Północy i 
kompromisowość w wyborze Tildena–Hayesa na dziesięć lat przed wydaniem Jankesa 

na 
dworze Króla Artura.

Pomimo tych olbrzymich różnic w spojrzeniu White’a i Twaina, istnieje wiele 
podobieństw w ich fantazjach dotyczących dworu arturiańskiego, częściowo za 

sprawą 
wspólnej podstawy w postaci dzieł Malory’ego i niektórych, niemal 

nieuniknionych, analogii 
i ekstrapolacji wypływających z jego utworów, a częściowo w efekcie niewielkiego 

wpływu 
książki Twaina na White’a.

1. Abstrahując od dat, można stwierdzić, że obaj umieścili w swych powieściach 
scenerię 

rozkwitu Średniowiecza, podobnie zresztą, jak zrobił to sam Malory. Twain 
wprowadza 

swojego bohatera, Jankesa z Connecticut, i przenosi go w czasie — na skutek 
uderzenia w 

głowę, które otrzymuje, gdy próbuje wyegzekwować swój autorytet w sprzeczce z 
robotnikiem w swej fabryce — do roku 528 n.e., gdzie ten natychmiast dowodzi 

swej 
wyższości nad Merlinem w dziedzinie magii, gdyż skutecznie przewiduje zaćmienie 

słońca 
(Poręczny, mały aparacik, często i powszechnie używany przez podróżników w 

czasie, 
znajdujących się nagle pośród dzikusów. Całkowite zaćmienia słońca, zwłaszcza w 

towarzystwie dobrej pogody, zawsze spełniają swoje zadanie.). Jednakże Anglia, 
którą 

zastaje, nosi pewne cechy trzynastego albo czternastego wieku: rycerze w 
kolczugach i 

zbrojach płytowych, dokładny kodeks rycerski, Kościół zachowuje się 
najokropniej, jak tylko 

mógł przed Reformacją, może poza jakimś przyjaznym księdzem i tak dalej.
Podobnie Wbite mówi wprost, że Artur był „świętym patronem rycerzy. Nie był 

niespokojnym Brytem, podskakującym w kółko w kaftanie z grubej wełny wprost z V 
wieku 

(a tak właśnie przedstawia go Treece w Wielkich kapitanach), ani też jednym z 
nowobogackich młodzieńców, którzy niewątpliwie musieli nękać Malory’ego w 

ostatnich 
latach jego życia. Artur jest królem oddanym z całego serca rycerstwu, które 

rozkwitło może 
dwieście lat wcześniej, zanim nasz pradawny autor rozpoczął swą pracę. Stanowił 

on 
kwintesencję wszystkiego, co dobre w Średniowieczu.” Czasami Gramarye White’a 

niesie w 
sobie dalekie echo Konkwisty, z normańskimi sahibami pośród saksońskich i 

gaelickich 
tubylców. Ale jeśli już musimy wybrać sobie jego prawdziwego Artura, 

prawdopodobnie był 
to Edward III, którego White nazywa „domniemanym królem Edwardem III”, ojciec 

Edwarda 
Czarnego Księcia oraz jeden z założycieli domów Yorków i Lancasterów.

2. Merlin White’a jest mądrym, dającym się lubić i roztargnionym starszym panem, 

background image

który 

przybywa podróżując w czasie, by być mentorem Artura, a pochodzi z jakiegoś 
nieokreślonego miejsca w przyszłości, przypominającym w wielu momentach Krainę 

Czarów 
Alicji. Obdarza Brodawę pewną szczątkową wiedzą na temat bliskiej przyszłości 

(pamiętajcie 
o jego roztargnieniu), ale, co ważniejsze, również ogólnym, na wpół naukowym 

zrozumieniem ludzkiego istnienia, co pozwoli później Brodawie mądrze rządzić. Co 
najważniejsze jednak, Merlin posiada zdolność zamiany Brodawy, na krótkie chwile 

i tylko 
jednorazowo, w rozmaite zwierzęta — w rybę, mrówkę, węża, jastrzębia, gęś, 

borsuka, sowę 
— wszystko po to, aby dać mu wiedzę o ludzkim życiu i motywacjach poprzez 

zrozumienie 
instynktów zwierząt. Rozdziały te, charakteryzując się bogatą i realistyczną 

wyobraźnią mogą 
sprawić, ze Miecz w kamieniu stanie się, obok Huckelberry Finna i O czym szumią 

wierzby K. 
Grahamaf klasyką dla dorastającej młodzieży. Merlin tworzy tu coś w rodzaju 

udoskonalonego średniowiecznego bestiariusza, czyli książki, która poprzez opis 
wyimaginowanych wad i zalet poszczególnych zwierząt stara się przekazać młodym 

ludziom 
pewne wzorce moralności. Jedną z ostatnich książek White’a była właśnie Księga 

Bestii: 
Przekład łacińskiego bestiariusza z dwunastego wieku.

Odpowiednikiem Merlina w Jankesie… nie jest Merlin (u Twaina jest on bezczelnym, 
bufoniastym uosobieniem oszustwa, osobą, która radzi sobie z czarami podobnie, 

jak King w 
Hucku Finnie radzi sobie z zebraniem obozowym), ale sam Jankes, który jako Sir 

Boss staje 
się prawą ręką Artura, gromadzi coraz większą władzę i na każdym kroku walczy 

raczej 
przeciwko ignorancji niż przeciw gigantom czy okrutnym rycerzom. Natychmiast 

wprowadza, bez żadnych dodatkowych wyjaśnień poza własnym geniuszem, tajemniczą 
kulturę telegrafu i dynamitu, rowerów i fabryk broni, ze szkołami technicznymi 

dla 
obiecujących młodych wieśniaków. Posiada olbrzymie zapasy izolowanego kabla, 

dynamitu i 
elektryczności wystarczające na wiele tygodni. Te wszystkie oburzające 

niemożliwości 
najwidoczniej w najmniejszym stopniu nie obchodziły Twaina — był on wszak 

lekkomyślnym gigantem wczesnej fikcji spekulatywnej, który nie dbał o spójność w 
fantastyce i zmieniał zasady, kiedy tylko miał na to ochotę — lecz zainspirowały 

licznych 
kontynuatorów, pragnących odkryć, jak wiele mógł faktycznie uczynić współczesny 

człowiek 
w podobnych okolicznościach. Najlepszą z tych pozycji wydaje się Let Darkness 

Fall (Niech 
nastanie ciemność) L.S. de Campa, której bohater trafia do cesarstwa 

zachodniorzymskiego 
na skutek uderzenia piorunem. Podobnie jak Jankes, ten również uważa, że bardzo 

praktyczną 
rzeczą, którą należałoby wprowadzić, jest prasa drukarska — była to jedyna 

mechaniczna 
konstrukcja, którą Twain znał z doświadczenia, podczas gdy de Camp wyobraża 

sobie 
pojawiające się problemy i sugeruje pasujące do nich rozwiązania. O to chodziło! 

Zbudować 
prasę drukarską i ruszyć z gazetką dworską! Obaj pisarze zdołali wycisnąć z tego 

pomysłu 
sporą dawkę śmiechu — z rezultatów, jakie owa gazetka i jej błędy mogłyby 

przynieść. 
Autorzy znali też znaczenie biura patentowego w obliczu postępu technologii, 

toteż Twain 

background image

sprawia, że Sir Boss powołuje takie biuro w jednym ze swych pierwszych 

oficjalnych 
wystąpień, a de Camp powstrzymuje się od przejścia tym sposobem w inne nieco 

rejony 
fantastyki.

3. Zarówno White, jak i Twain zgadzali się, że Rządy Siły bez Prawa były Złą 
Rzeczą i nie 

sympatyzowali ze złymi rycerzami, takimi jak Sir Bruce Saunce Pite, którzy 
rozbijali się 

wokoło odziani w swe zbroje, odrąbując głowy dziewicom i popełniając inne 
potworne 

występki. Sir Boss najpierw poradził sobie z tym ośmieszając ich namówiwszy, aby 
zostali 

ludźmi–kanapkami, noszącymi z przodu i z tyłu swych zbroi kartony reklamujące 
mydło i 

tym podobne. Później zastrzelił ich w turniejach za pomocą rewolweru typu Colt 
pochodzącego z jednej z jego fabryk. W końcu, podczas jednego z tych 

irracjonalnych, lecz 
męczących napadów wściekłości, do których zdolny był Twain, Sir Boss i jego 

młodociani 
towarzysze wysadzają w powietrze swe sekretne szkoły, stacje telegraficzne i 

fabryki, aż 
wreszcie zabijają 25000 (sic!) uzbrojonych rycerzy używając karabinów 

maszynowych i 
elektrycznych siatek (de Camp prawdopodobnie wziąłby pod uwagę możliwość 

nieszkodliwego uziemienia takiego wyładowania przez zbroję płytową rycerzy). W 
finałowym apogeum paradoksu pojawia się Merlin, w tle mając porażający smród 

25000 ciał i 
rzuca urok na Jankesa, który ma trwać trzynaście wieków, tak żeby obudził się na 

czas i 
opowiedział swą historię pewnemu Samuelowi L. Clemensowi.

Wcześniej w książce Sir Boss mówi: „To, czego wówczas potrzebował ten narodek, 
to 

były Rządy Terroru i gilotyna, a ja byłem dla nich nieodpowiednim człowiekiem”. 
Nieprawda. W tym kontekście okazał się człowiekiem bardzo odpowiednim.

Kiedy indziej Sir Boss mówi: „Ech, są takie chwile, kiedy chciałoby się powiesić 
całą 

ludzkość i zakończyć tę farsę”. Twain dość często musiał czuć się podobnie.
Niejako dla kontrastu Artur White’a jest znacznie delikatniejszy i bardziej 

realistyczny. 
Wyedukowany psychoanalitycznie przez Merlina dostrzega, że ukrytym problemem i 

kluczem do sukcesu jest sposób na ukierunkowanie agresywnych i destrukcyjnych 
zachowań 

rycerzy, przy równoczesnej realizacji generalnej reformy. Wyprzedzając o 
przynajmniej kilka 

stuleci historię idealizmu, po raz pierwszy próbuje zmusić Siłę do Dobra: 
organizuje wyprawy 

na gigantów, ogry i oczywiście na dziwacznych rycerzy Sir Bruce’a. Program ten 
dobiega 

końca, gdy wszyscy przeciwnicy zostają zabici lub zreformowani, a reszta siły 
destrukcyjnej 

jest równo podzielona pomiędzy pozostałych przy życiu rycerzy. Tym samym 
odnotowano 

pewną poprawę, ale podstawowy problem pozostał nie rozwiązany.
W następnej kolejności Artur zmusza Siłę do Wiary: ogłasza wyprawę po Świętego 

Graala 
i inne relikwie. Drugi program szybko kończy się odkryciem kilku relikwii, 

zniknięciem za 
dalekimi horyzontami paru niezwykle religijnych i niewinnych rycerzy, jak 

Galahad, i 
przekonaniem dla reszty rycerzy, że taka nieziemska asceza to nie dla nich, że 

nie mogą żyć 
na tak wysublimowanej diecie.

Wreszcie Artur zmusza Siłę do Prawa i Sprawiedliwości. Choć poczyniono pewien 

background image

postęp, 

Trzeci Program upada raczej szybko, wraz z uświadomieniem sobie przez króla 
swych 

własnych przewinień i niedociągnięć oraz z grzmotem, na Równinie Salisbury, 
dział 

Mordreda, który stał się swoistym brytyjskim faszystą. Zmęczony król gotuje się 
do porannej 

bitwy, w której jego najlepsi ludzie oraz Mordred umrą, a nawet on sam będzie im 
towarzyszył w drodze do Avalonu, by zasnąć tam aż do momentu, gdy Anglia 

przyszłości 
znowu znajdzie się w potrzebie. Opowiada tymczasem uproszczoną wersję swej 

historii 
trzynastoletniemu paziowi — prawdopodobnie młodocianemu Thomasowi Malory; co 

stanowi jeszcze jedną wskazówkę, że Artur mógł być Edwardem III — i snuje swe 
ostatnie 

myśli o tym, jak Siła będzie zatruwać wszystko, dopóki narody nie nauczą się żyć 
bez 

chciwości i strachu, zachowując jednak swą indywidualność:

„Narody nie potrzebowały już cywilizacji ani przywódcy, podobnie jak nie 
potrzebowały 

ich nurzyki czy mewy. Zdołaliby utrzymać swe własne kultury jak Eskimosi czy 
Hottentoci, 

gdyby tylko zagwarantowały sobie nawzajem wolność handlu, przemieszczania się i 
dostępu 

do świata. Państwa stałyby się księstwami, ale takimi, które mogłyby utrzymać 
własne 

kultury i lokalne prawa. Należałoby tylko zapomnieć o wyimaginowanych liniach na 
powierzchni Ziemi — skrzydlate ptaki nigdy na nie wszak nie zważały. Jakże 

szalonym 
wynalazkiem wydałyby się człowiekowi granice, gdyby tylko nauczył się latać.”

Obaj pisarze, Twain i White, byli w oczywisty sposób przejęci opowieścią o 

trójkącie 
miłosnym Artur–Ginewra–Lancelot oraz pobocznymi romansami z Elaine i Królową 

Morgauzą, toteż nie próbowali z nimi żadnych sztuczek, ani nie użyli ich do 
wzbudzenia 

śmiechu, choć Twain nie mógł się powstrzymać i napisał o Ginewrze, że „po 
bliższym 

poznaniu okazywała się dość rozlazła”. Niemniej jednak obaj pisarze byli zbyt 
wielkoduszni, 

by dać tu upust swym uprzedzeniom: choć Twain czyni Artura tyranem i tumanem, to 
nie 

może się oprzeć pokusie wykreowania go na bohatera, który ryzykując życiem 
niesie pomoc 

wieśniaczce umierającej na ospę. Później dosłownie rozpływa się we łzach na 
widok 

poczciwego księdza, który obiecuje zaopiekować się dzieckiem dziewczyny skazanej 
na 

powieszenie. Tymczasem White równie gorąco uwielbia synów Królowej Morgausy — 
Gawaina, Garetha i pozostałych — co Artura i Lancelota.

5. Obaj mają specyficzne poczucie humoru. Twain napisał kilka wspaniałych 
rozdziałów o 

niewygodach życia w zbroi: jego bohater poci się, ale nie może się wytrzeć, 
odczuwa 

swędzenie, ale nie może się podrapać, do jego hełmu wpada mucha, deszcz i 
wszelki 

dosłownie rodzaj robactwa, które usiłuje zadomowić się w jego nakryciu głowy. Z 
kolei 

White opisuje uroczą potyczkę na kopie pomiędzy dwoma rycerzami, którzy nawet 
nie 

zbliżają się do siebie na odległość ciosu, a w końcu rozjeżdżają się w las 
bełkocząc 

bezmyślnie.

background image

Jeszcze kilka słów, by całkiem pogrążyć książkę Twaina. Niektórym czytelnikom 

może 
wydać się, że przesadził trochę ze scenami patosu — umierające dzieci, 

nieszczęśni 
więźniowie, etc. — ale tak właśnie miała wyglądać literatura w poprzednim 

stuleciu. To samo 
dotyczy daleko idącej głupoty średniowiecznego ludu — ciężkiej tępoty, przez 

którą 
bezskutecznie próbuje się przebić Jankes. Jedyne, co dobre, to to, że w ten 

sposób Twain 
wbija do głowy swym współczesnym czytelnikom podstawy ekonomii — różnicę 

pomiędzy 
pieniądzem a jego siłą nabywczą — której prawdopodobnie i tak zbytnio nie 

rozumieli. 
Obszernie cytuje fragmenty z Malory’ego, by dowieść, jak były nudne, a nawet 

celowo 
czyniąc je nudniejszymi poprzez wtrącanie ich bez żadnych wyjaśnień w środku 

akapitu. 
Sugeruje nawet, by irlandzcy rycerze rozmawiali gwarą dla ożywienia treści: „W 

tym kraju, 
wicie panie, ni widu ni słychu o rycerzach było nim go wychrzcili, panie, a i 

tera dziwne ich 
przypadki spotykają”. Sami widzicie, o ile lepiej to brzmi, a może nie?

White rzuca też nowe światło na fakt, jak bardzo wyniki turniejów były 
pasjonujące dla 

entuzjastów, a niezrozumiale nudne dla niezorientowanych — podobnie jak w 
przypadku 

piłki nożnej i krykieta wśród współczesnych ludzi.
Podobnie jak White, Twain szeroko stosował anachronizm, ale głównie dla śmiechu. 

Lancelot i jego rycerze jadący na ratunek Arturowi na rowerach (brytyjskimi 
drogami z 528 

roku?) dla oszczędzenia cennej godziny są dobrym tego przykładem.
Twain poświęca sporą część swej książki na udowadnianie czytelnikowi nudy i 

beznadziei 
cechującej Średniowiecze, co z pewnością jest krokiem przeciwko ludziom takim 

jak White, 
który z kolei gloryfikuje owe czasy, zapominając całkowicie, jak bolesnym i 

długim (prawie 
dwa tysiące lat) był okres pomiędzy pierwszym rozkwitem myśli odkrywczej w 

starożytnych 
Atenach i jej powolnym odrodzeniem swoistą wiosną po mroźnej zimie, która 

nastała w dobie 
Renesansu. Poświęca tyle czasu i miejsca na zamaskowanie tego faktu — długie 

cytaty z 
Malory’ego, całkiem od rzeczy, ludzie mówiący podobnym doń stylem — drugimi 

zdaniami, 
które nigdy nie docierają do pointy, całe strony spędzone na demonstrowaniu 

złożoności 
postaci, które nie potrafią pojąć prostego komentarza ze strony Jankesa (wciąż 

go źle 
rozumieją, i wciąż, i wciąż…) — że czasem nudzi czytelnika na sposób podobny do 

tego, w 
jaki młody pisarz — intelektualista oznajmia pretensjonalnie: „Moja opowieść 

jest nudna… 
gdyż życie samo w sobie jest nudne!”. Mimo tych wszystkich rażących 

niedociągnięć 
twainowska bitwa przeciwko ignorancji w Jankesie… i innych książkach wywarła 

znaczący 
wpływ na kształtujący się trend w literaturze fikcji spekulatywnej. H.G. Wells 

uczynił owe 
przesłanie tematem tła swych wszystkich utworów, do tego stopnia, że w pewnym 

momencie 
zaprzestał pisania fikcji i skupił się na tworzeniu popularnych książek o 

historii i nauce oraz 

background image

na innych sposobach wspomagania powszechnej edukacji dorosłych. Wskutek jego 

działalności cała literatura popularnonaukowa wzięła sobie od tamtej pory za cel 
tworzenie 

propagandy proedukacyjnej, z wymiernym powodzeniem wśród opinii publicznej.
To samo dotyczy powieściowego bombardowania czytelnika przez Twaina, które 

uprawiał 
on, by wzbudzić w odbiorcy współczucie dla cierpienia innych i poczucie należnej 

każdemu 
wolności osobistej. To również, z mniejszą lub większą pomocą bombardowania, 

stało się 
kolejną charakterystyczną cechą fikcji spekulatywnej.

Na przykład White (zostawiamy teraz Twaina i powracamy do Dawnego i przyszłego 
króla) osiąga podobny efekt raczej pozytywnymi niż negatywnymi metodami. 

Zwracając od 
czasu do czasu uwagę na głupotę i ślepe zadufanie, przeciwko którym walczył 

Artur, stara się 
głównie uświadomić czytelnikowi luksus zwiększonej świadomości — jak w przypadku 

licznych doświadczeń Brodawy z jego zwierzęcych wcieleń. Zwierzęta zadziwiają 
człowieka, 

a człowiek zwierzęta. Jakże wspaniałym i interesującym stanie się świat, gdy 
nauczymy się 

uwalniać nasze umysły z więzów i pozwolimy im szybować przez czas i przestrzeń, 
zmieniać 

na zawołanie punkty widzenia wedle motta „żadna świadomość nie jest nam obca”. W 
rzeczywistości cała książka, a zwłaszcza nauki Merlina, są bogatą, fikcyjną 

demonstracją 
edukacji przez odkrywanie. Nie dość, że błyskawiczne zmiany punktu widzenia i 

ciągłe 
przeskoki w czasoprzestrzeni nie mają dezorientującego efektu surrealistycznego 

miszmaszu 
— jedna za drugą groteskowe wizje, które zabierają nas w coraz to dalsze 

zakamarki 
podświadomości pisarza — to pozostawiają nas za każdym razem bardziej świadomymi 


spragnionymi pogłębienia tej świadomości.

Opublikowane po dwudziestu latach pierwsze, poprawione wydanie Dawnego i 
przyszłego 

króla stanowi interesujący materiał, ważny dla kogoś, kto po raz pierwszy 
zetknął się z tą 

książką. White zrobił świetną robotę w pierwszym tomie Miecz w Kamieniu, gdzie 
doprowadza życie Artura do momentu odkrycia jego wysokiego pochodzenia i 

koronacji jako 
króla Gramarye. Następnie powieść odchodzi znacznie od tematu w drugim tomie 

Witch in 
the Woods (Wiedźma z Puszczy), ponieważ jego głównymi tematami są głupota i 

egoizm, a 
przede wszystkim dlatego, że znacznie trudniej przychodziło mu pisanie o 

kobietach niż o 
chłopcach i mężczyznach. Wiedźma z Puszczy przedstawia celtycką przeciwniczkę 

Artura — 
siostrę Morgan le Fay, Królową Morgauzę i jej synów: Gawaina, Agrawaina, 

Gaherisa, 
Garetha i Mordreda (syna jej i Artura, którego przez moment zauroczyła tuż po 

koronacji). 
Chłopcy otrzymują ogłupiającą edukację z rąk bełkoczącego babu, Sir Palomidesa, 

który jest 
typem nauczyciela z dobrymi intencjami, ale całkowitym brakiem posłuchu u swoich 

uczniów, oraz od pełnego uprzedzeń, irlandzkiego pustelnika Toirdealbhacha, 
który opowiada 

im kilka fascynujących opowieści, ale głównie kombinuje, jakby zwędzić im 
whisky.

Szczyt swej umiejętności psychoanalitycznych osiąga White w przypadku Mordreda: 
„To 

matki, a nie kochanka żądze sieją zepsucie wśród umysłu… Mordred, ograbiony z 

background image

siebie — 

jego dusza skradziona, przysłonięta i zwiędła, podczas gdy charakter matki 
triumfuje. .. 

wydawałoby się, że niewinny swych złych zamiarów”. I znów jungowska anima.
Królowa Morgauza jest główną postacią książki, a anachronizm, jaki White’a dla 

niej 
wyznaczył, to śniąca na jawie, schwytana przez samą siebie, kapryśna, choć 

autorytatywna i 
nowoczesna kobieta, która poświęca całą swą uwagę złapaniu pierwszego z brzegu 

nadającego się na męża kawalera. W tym momencie pojawiają się Król Pellinor i 
Sir 

Grummor Grummursum, dwaj doskonali komedianci z Miecza w Kamieniu, każdy z nich 
uroczo tępawy na swój sposób. Kobieta zaślepiona ideą uwiedzenia tych dwóch 

clownów 
może służyć za temat dla trzech, czterech rozdziałów dobrej farsy, ale przy 

rozciągnięciu tego 
wątku na obszar całej książki rezultat jest fatalny — jeszcze jeden przykład, 

podobnie jak 
Jankes na dworze…, na to jak ukazanie ignorancji może uszkodzić, a w przypadku 

Wiedźmy…, zrujnować książkę.
White chciał również użyć drugiego tomu do zademonstrowania, w jaki sposób 

wiedźma 
taka jak Morgauza zdołała uwieść Artura dzięki swej czarnej magii. Ale skoro 

jedyną magią, 
na którą jej pozwolił, jest żałosny zestaw kosmetyków i jej własna 

(nieistniejąca) umiejętność 
odgrywania jednego dnia królowej Kleopatry, a następnego Annie Besant, nie 

osiąga on 
zamierzonego celu, a produkuje jeszcze więcej nudy.

Po tym fiasku White kontynuował dobra robotę z pierwszego tomu w trzeciej części 
zatytułowanej Ill Made Knight (Niesłuszny rycerz). Jest to opowieść głównie o 

Lancelocie, 
Ginewrze i próbach Artura mających na celu zmuszenie Siły do Prawa i 

Sprawiedliwości. 
Niestety, później jego kreatywność spada do zera, jakby po nagłym uświadomieniu 

sobie 
bzdurności poprzedniego tomu.

Przez niemal dwadzieścia lat walczył White z wspomnianymi tu problemami. Czynił 
to 

głównie przez drastyczne cięcia w drugim tomie — zmienił tytuł, całkowicie 
wyeliminował 

farsę, zamienił zestaw kosmetyczny Królowej Morgauzy na jeden z najgorszych 
rodzajów 

czarnej magii (Spętacz, etc…), a ją samą wraz z synami uczynił kreaturami 
przesyconymi 

pogardą i nienawiścią. Przez cały ten czas unikał wchodzenia głębiej w jej 
umysł, ujawniając 

swą nieumiejętność przekonującego pisania o pewnym rodzaju kobiet. Niemniej 
jednak 

zmiany okazały się ogólnie korzystne, tak że mógł kontynuować swą pracę i 
błyskotliwie 

zakończyć trylogię tomem Candle in the Wind (Świeczka na wietrze).
Niestety, pozwolił sobie również na powrót do Miecza w kamieniu i usunięcie 

stamtąd 
najwspanialszych i najbardziej atrakcyjnych epizodów, ponieważ obawiał się, że 

uznane 
zostaną za zbyt dziecinne — co prawie nigdy nie jest dobrym powodem, by ciąć 

dzieło sztuki. 
W szczególności zaś, pomysłem o zwiększonej mocy czarnej magii Morgauzy, 

całkowicie 
wyeliminował postać wiedźmy Madame Mim i przepisał rozdział o Morgan le Fay. Dla 

równowagi, co trzeba mu przyznać, napisał dwa nowe niezłe rozdziały — opisują 
one 

doświadczenia Brodawy jako mrówki, co daje mu wgląd w idee totalitaryzmu, oraz 

background image

dzikiej 

gęsi — bardzo piękny epizod, w którym poznaje on życie ptaków i ich umiejętność 
bycia 

razem w harmonijnych związkach ich kolonie oraz rozszerzenie świadomości i 
zrozumienie, 

które pojawia się podczas lotu. Zrozumienie to stało się podstawą finalnych 
komentarzy 

Artura na temat życia.
Jednakże nawet najlepszy nowy materiał nie rekompensuje utraty starego, który 

był 
wspaniały. Madame Mim była jedną z najlepszych wiedźm kiedykolwiek wykreowanych, 


jej pojedynek na czary z Mer — linem, w którym każde z nich zamienia się w 

rozmaite 
stworzenia mogące zagrozić przeciwnikowi, odbił się echem w wielu innych 

utworach, 
dochodząc nawet do podobnego pojedynku w dość banalnym filmie The Raven (Kruk). 

Jej 
przyśpiewka przy pracy wystarczy, by udowodnić jaką zbrodnią było skazanie jej 

na 
zapomnienie:

Dwie łyżki sherry

Trzy uncje drożdży.
Pół funta jednorożca,

I niech Bóg błogosławi ucztę.
Wymieszać to z kolendra,

Roztłuc na kotlet,
Podsmażyć leciutko, przegryźć szybciutko,

Skik, hip, hop.

Tu węzełek, tam węzełek, razem wszystko zwiąż w pętelkę,
Podrzuć jedno, dorzuć drugie, piórko — sekret wpadnie w rękę.

Dusić, postawić na ogniu średnim,
Bóg błogosławi ten sabat wiedźmi.

Tra–la–lu!
Trzy ropuchy w słoju.

Te–he–ho!
Dorzuć teraz żabie kolano.

Wyjrzyj przez cienką firanę.
Oto idzie dworka najwyższej Damy,

Dla niej nic dobrego tutaj nie mamy…
Och, co za miłe dziecko!

Jak pięknie musiałaby smakować z sosikiem.
Szczyptę soli.

Rzuć przez drugie ramię.
Z sosem miodowym, mówię to pewnikiem.

Podobnie nie ma porównania z pierwszym zamkiem Morgan Le Fay, stworzonym na wzór 

nowoczesnego kina (ze światłami neonów nad główną bramą ułożonymi w napis: 
„KRÓLOWA POWIETRZA I CIEMNOŚCI, POKAZ TRWA”), pełnego rozmaitych pokus, 

jak na przykład czekoladowe i truskawkowe lody roznoszone przez czarnych 
minstreli, którzy 

śpiewali:

Głęboko wewnątrz jelita grubego,
Daleko stąd, bardzo daleko.

Tam właśnie spoczywają lodów kulki.
Tam leżą samotne eklerki.

Do tego dochodziła jeszcze dosyć niesmaczna wizja zamku zbudowanego z masła, 

smalcu 
i sera, która zamiast kusić wzbudza obrzydzenie.

Albo weźmy Morgan le Fay w jej iście średniowiecznej wersji:

background image

„Była bardzo piękną damą, nosiła plażowy strój i przyciemniane okulary. Jej 
blond włosy 

opadały na prawe szkło okularów, paliła papierosa w długiej fifce z zielonego 
jadeitu i leżała 

wyciągnięta na sofie obitej białą skórą. Wszędzie dookoła wisiały na ścianach i 
stały na 

wielkim fortepianie fotografie podpisane «Kochanej Morgy, Oberon», «Najlepsze 
życzenia, 

Pendragon, R.I.», «Od Charliego dla jego własnej Królewny», «Szczerze oddane, 
Bath i 

Wells» albo «Ucałowania od całego pałacu Windsor»„.
Eliminując poprzednią wersję White zdradził swą własną metodę kontrolowanego 

anachronizmu. Moja rada na to jest taka: należy przeczytać pierwszą wersję 
Miecza w 

kamieniu, następnie doczytać epizody o mrówce i dzikiej gęsi z wydania 
poprawionego, a 

potem kontynuować lekturę już w nowej wersji.

NOWELE ERICA RUECKERA EDDISONA
JOHN BOARDMAN

W nowelach Erica Rueckera Eddisona (1882–1945) odnajdziemy wpływy pochodzące z 

trzech źródeł obecnych w romantycznej tradycji literatury. Pierwsze z nich, 
które ma chyba 

większy wpływ na Węża Uroborosa niż na nowele zimiamwiańskie, to Edda i inne 
sagi 

literatury skandynawskiej. Tłumaczenia i studia nad tymi wielkimi epopejami 
niewątpliwie 

zainspirowały Eddisona w jego własnych dziełach. Drugim źródłem są liczne 
literackie 

upiększenia obecne w Europie Renesansu. Czytelnik obeznany z dziełami 
Shakespeare’a, 

Marlowa, Webstera i innych dramaturgów angielskich rozpozna wyraźne ślady, a 
czasem 

nawet parafrazy z ich prac. Polityka obecna w zimiamwiańskich nowelach również 
przypomina o dynastycznych intrygach, które były wszechobecne w renesansowej 

Europie. 
W końcu pojawia się okres klasyczny, ale nie ze swą sterylną, apollońską 

literaturą z 
późniejszego antyku, lecz z elementami romantycznego mitu, które występują w 

niektórych 
wczesnych dziełach klasyków — Homera, Safony, Anakreonta, natomiast próżno ich 

szukać 
u Wergiliusza i Owidiusza.

Fabuła opowiadań Eddisona toczy się na dwóch płaszczyznach — jednej, przesyconej 
żywą akcją i skomplikowaną intrygą, i drugiej, pełnej równie fascynującej i 

wyrafinowanej 
filozofii. Pierwszy z tych elementów dominuje w Wężu Uroborosie, ale w 

pozostałych 
nowelach oba są równie obecne.

Wąż Uroboros to opowiadanie o wielkiej wojnie pomiędzy lordami Krainy Demonów i 
królem Goricem XII z krainy Wiedźm. Te mityczne narody umieścił Eddison na 

Merkurym, 
dokąd przenosi czytelnika senna podróż pewnego angielskiego gentlemana, Edwarda 

Lessinghama. Przeciwko wspaniałemu i złowrogiemu królowi Goricowi, wielkiemu 
nekromancerowi, stają trzej bracia: Lordowie Juss, Goldry Bluszco i Złośnik z 

Demonlandu 
oraz ich natrętny kuzyn Lord Brandoch Daha. Goric używa swej czarnej magii do 

porwania 
Goldry’ego na szczyt odległej góry i uwięzienia go tam. Jego krewni muszą go 

ratować, 
podczas gdy Goric ze swymi żołnierzami pustoszą ich ojczyznę. Juss i Brandoch 

Daha 

background image

wspinają się na oblodzony szczyt Koshtra Pivrarcha i proszą o pomoc Królową 

Sophonisbę, 
która zamieszkuje u podnóża góry Koshtra Belorn. Królowa spędziła wiele lat w 

ciągłej 
młodości od czasów, gdy dawno temu Goric IV napadł na jej zamek. Wyznaje 

Jussowi, że 
może ruszyć na pomoc jego bratu tylko na grzbiecie hippogryfa, toteż bracia po 

nieudanej 
próbie niesienia ratunku o własnych siłach wracają do Krainy Demonów, by wydobyć 

jajo 
hippogryfa z dna jeziora. Tymczasem Corinitis okrutny i bezwzględny kapitan 

oddziałów 
Gorica, pustoszy Demonland. Siostra Brandocha Dahy, Mevrian, z ledwością mu 

umyka, 
tylko dzięki pomocy smutnego i przygnębionego, inteligentnego zdrajcy, Lorda 

Gro, który 
staje się najbardziej interesującą postacią całej powieści. Władcy Demonów 

powracają, 
przepędzają wiedźmy ze swego kraju i znów ruszają na ratunek Goldry Bluszco. 

Zanim 
jednak osiągną swój cel dzięki odwadze i śmiałości Jussa, Lordowie oblegają 

warownię 
Gorica w Carce, gdzie po wielkiej bitwie władcy Krainy Wiedźm zostają pokonani i 

zabici. 
Epilog tej historii zamyka ją w pełne koło, na podobieństwo tytułowego węża.

W tej powieści Lessingham pojawia się jedynie jako środek do przeniesienia 
miejsca akcji 

na powierzchnię Merkurego i nie słychać już o nim od momentu, gdy na scenę 
wkraczają 

główne postaci. Merkury Eddisona nie jest chyba planetą z naszego Układu 
Słonecznego, 

gdyż posiada księżyc, powietrze, morza i wszystkie charakterystyczne atrybuty 
Ziemi. 

Faktycznie nie jest to Merkury astronomiczny lecz astrologiczny — zmienna, 
nieprzewidywalna planeta, na której wszystko może się zdarzyć.

Opowiadania zimiamwiańskie rozpoczynają się od śmierci Lorda Lessinghama w wieku 
lat 

dziewiętnastu. Po prologu jednak pojawia się on w Zimiamwii jako młody kapitan, 
który 

bierze czynny udział w politycznym zamieszaniu po śmierci króla Mezentiusa. Choć 
jest 

człowiekiem honoru i prawym wojownikiem, bierze stronę ambitnego i pozbawionego 
sumienia kuzyna zmarłego króla, Horiusa Parry, który jest regentem córki i 

spadkobierczyni 
dawnego władcy, królowej Antiope. To ustawia go w konflikcie przeciwko bękartowi 

Mezentiusa, Duka Barganaxa, człowieka o podobnym do kapitana usposobieniu, choć 
nie aż 

tak gwałtownego.
Zimiamwiańskie nowele oparte są na jednolitej filozofii, przenikającej ich 

materię. 
Zasadniczą postacią w tych opowieściach jest „okropna, przepiękna Afrodyta w 

koronie ze 
złota”. Ujawnia się tam ona jako Fiorinda, kochanka Barganaxa, a także częściowo 

jako 
królowa Antiope, jako matka Barganaxa Diuszesa Memisona i jako dawno zmarła żona 

Lessinghama, Mary. Naprzeciw niej staje jej kochanek, Edward Lessingham, któremu 
łaskawie zezwala na wejście do Zimiamwii po jego śmierci. Aktywni i skłonni do 

kontemplacji bohaterowie Eddisona są tu reprezentowani przez Lessinghama i Diuka 
Barganaxa. Ich usposobienie daje o sobie znać podczas ich wzajemnego konfliktu 

oraz w 
potyczkach z Horiusem Parry. Jako chór w tym dramacie występuje wiekowy 

sekretarz 
Barganaxa, filozof Vandermast, wraz z dziwnym szeregiem nimf w roli lekkiego tła 

dla 

background image

wspaniałego tematu Bogini i Lessinghama.

Kochanek i Kochanka opowiada o śmierci Edwarda Lessinghama i jego translokacji 
do 

Zimiamwii w czasie wojen o sukcesję. Rybna wieczerza w Memison, choć napisana 
później, 

przedstawia Zimiamwię wcześniej, jeszcze za życia Mezentiusa. Zaloty Barganaxa 
do 

Fiorindy, Lessinghama do Fiorindy i panny Mary Scarnside są traktowane jako 
tandem dwóch 

światów połączonymi osobą Fiorindy. Ze wszystkich Avatarów to ona jest 
najbardziej 

świadoma obecności w niej Bogini.
Rybna wieczerza w Memison wprowadza do świata przedstawionego więcej 

rzeczywistego 
życia Lessinghama niż inne opowieści zimiamwiańskie. Lessingham z naszego świata 

jest 
znacznie mniej interesujący niż zimiamwiański. Z braku takich na wskroś złych 

łotrów jak 
Horius Parry albo oślizgły król Dexris, Lessingham zmuszony jest walczyć 

przeciwko 
węgierskim komunistom i innej hołocie, która nie uznaje naturalnej wyższości 

angielskiego 
gentlemana, (ukazuje się tu jako swoisty James Bond). Główne wydarzenie w 

Zimiamwii to 
bankiet, na którym otrzymuje on tytuł. Pada pytanie: „Jeślibyśmy byli bogami, 

jaki rodzaj 
świata byśmy stworzyli?” (Eddison oczywiście już odpowiedział sobie na to 

pytanie). W 
odpowiedzi Fiorinda/Afrodyta zmusza Mezentiusa/Zeusa, by stworzył naszą Ziemię, 

na której 
Mary i Lessingham będą mogli się spotkać i pokochać.

Brama Mezentiańska, której pisanie przerwała śmierć Eddisona, przenosi 
czytelnika w 

czasyjeszcze wcześniejsze, w dzieciństwo Mezentiasa, kiedy to powstawały intrygi 
zapoczątkowane przez morderstwo jego ojca z rąk akkamańskiego księcia (Akkamanie 

to 
naród rozbójników, których podstawowym celem wydaje się zapewnianie zimiamwianom 

wojen, aby ci ostatni mogli wykazać się swą odwagą). Jest to opowieść bardziej 
jednolita i 

zimiamwiańska niż Rybna wieczerza w Memison. Dom Parrych odgrywa tu decydującą 
rolę, a 

postaci jego ambitnych, zadufanych w sobie i okrutnych członków są bardzo 
wyraźnie 

zarysowane.
Poza szalejącymi spiskami, najmocniejszą stroną tych opowiadań jest bogaty i 

wyrafinowany język. Opisy ludzi, miejsc i bitew są ubrane w słowa o takim 
bogactwie treści, 

jakie rzadko spotyka się u pisarzy dwudziestego wieku. Niedoskonałość pisarstwa 
Eddisona 

daje się zauważyć w miejscach, gdzie nieco przesadził, ale nie zdarza się to 
często i nie 

odwraca uwagi od wspaniałości tych romansów. Poważniejszym problemem jest może 
zbytnia gloryfikacja wojny i idealizacja jej, choć z podobnych powodów 

ucierpiało też wiele 
innych powieści.

Pośród autorów, którzy musieli tworzyć swoje własne światy, aby ich fantazja 
mogła w 

pełni rozwinąć skrzydła, Eddison zajmuje poczesne miejsce. Do swych książek 
dodawał 

zawsze mapy i chronologię, ale pozostawiał wystarczająco dużo niedopowiedzeń, by 
zainteresować czytelnika o bogatej wyobraźni.

SIADAJCIE, HYBORIANIE.

(TWÓRCZOŚĆ FANTASTYCZNA ABE MERRITTA)

background image

RAY CAPELLA

Siadajcie, panowie. Sir — tak, pan z tyłu, z dwuręcznym mieczem — czy mógłby 

pan? 
Dziękuję. Proszę się nie gapić, droga pani. Ja też jestem Hyborianinem… choć 

może bardziej 
z wyboru, niż z urodzenia.

Zebraliśmy się tutaj, by spojrzeć na temat szerzej, niezależnie czy dotyczy on 
Hyborian, 

czy nie. Byli przecież jeszcze inni powieściopisarze, prawda? A wielu z nich 
należy się 

honorowe miejsce w naszych murach.
Pisarze lubią jeść znacznie bardziej niż nie jeść. Niektórzy z nich w 

przeszłości ubarwiali 
swe opowiadania pseudonaukowymi dodatkami tylko po to, by sprzedać je do 

magazynów, 
które publikowały w owym czasie taką tematykę, nadając tym samym swej fantastyce 

swoisty 
dwuznaczny status gatunkowy. Lecz nawet jeśli tylko od czasu do czasu mieli 

raczej ochotę 
na fantasy niż na science fiction i stosowali ogień, magię i terror dla 

upiększenia swych 
opowieści, myślę, że powinniśmy o nich tu wspomnieć.

Abe Merritt pisał głównie fantasy. Jego opowieści opierały się w większości na 
wydawałoby się bezkresnej znajomości folkloru oraz na ekstrapolacji legend. 

Natomiast jego 
twórczość science fiction jest i pozostanie wątpliwa przez wiele, wiele lat.

Niezależnie od faktu, czy pisał całe serie o swoich bohaterach, należy sobie 
jasno 

powiedzieć: należy go włączyć w szeregi Hyborian. Co dziwniejsze, rzadko 
spotykałem 

wzmianki o nim w „Amra”.
Żaden z czytelników Merritta nie zapomni nigdy Leifa Langdona, posępnej głównej 

postaci w opowiadaniu Dweilers in the Mirage (Mieszkańcy Mirażu). Wśród 
bohaterów 

Merritta zajmuje on podobne miejsce, co Conan u Howarda.
Miał też Merritt swego „Johna Cartera”, którego umieścił w opowieści Ship of 

Ishtar 
(Okręt Ishtar). Jeśli już o to chodzi, to Kenton wydaje się znacznie bardziej 

rzeczywisty, niż 
John Carter. Burroughs miał nawyk wymachiwania kodeksem honorowym swych 

bohaterów 
niczym skrwawionym sztandarem do momentu, aż komuś znudzą się jego nudne zasady. 

Ludzie Merritta żyli według własnych zasad bez zbędnych komentarzy, jeśli można 
tak 

powiedzieć. Jest to taka sama różnica, jaką widać wyraźnie przy porównaniu dwóch 
niegdysiejszych hitów kinowych: typowego i kiczowatego wymachiwania chorągwiami 


Alamo i artystycznego rozwiązania podobnej wszak kwestii zasad honoru w 

Spartakusie.
Merritt był tkaczem słów, stawał się malarzem drobnych detali i opisów w wysiłku 

nadania 
swym opowieściom piękna i autentyczności, ale nigdy nie stanowiło to przeszkody 

w tym, 
aby akcja jego opowiadań płynęła wartkim nurtem, kolejne wątki pojawiały się i 

znikały, a 
jego bitwy satysfakcjonowały nawet najbardziej krwiożerczego fana Howarda. 

Ponadto miał 
on wyjątkowe wyczucie w wykorzystywaniu swoich pomysłów. Tam, gdzie Burroughs i 

Kline wydoiliby swoje idee do granic idiotyzmu, Merritt stosował je z pełnymi 
ograniczeniami i pisał o nich tylko tyle, ile rzeczywiście wymagało ich 

wyjaśnienie. 
Oznaczało to zwykle nowelkę poprzedzającą główne opowiadanie. Fan Merritta 

mógłby 

background image

umierać z pragnienia większej ilości przygód Kentona w Okręcie Ishtar, lecz ta 

jedna 
opowieść nie dawałaby mu spokoju tak długo, na jak długo zdołał ją zapamiętać.

Kto wie — może seria marsjańska Burroughsa również zostałaby obwołana klasyką 
przez 

fanatyków fantasy, jeśliby autor ograniczył jej rozmiary do trzech tomów.
Oczywiście, podobnie jak pozostali, Merritt też miał swoje typowe rozwiązania. 

Stosował 
schemat ze starą, zaginioną rasą i starożytnymi bogami, a do tego posiadał 

jeszcze swoisty 
magazyn postaci: Bohater, Bohaterka i Łotrzyni, które konkurowały w urodzie i 

magii oraz 
zakulisowy Łotr (lub Bestia) i jego Potężny Kapłan–Narzędzie. Autor zdawał się 

mieć obsesję 
na punkcie pewnej drugoplanowej postaci, którą znalazłem w co najmniej trzech 

jego 
opowiadaniach. Chodzi tu o potężnego krasnoluda o niskim wzroście, ale mocarnej 

budowie, 
który czasem był po „dobrej”, a czasem po „złej” stronie. Wszystko to dawało 

początek 
gwałtownemu dramatowi w lekko złowieszczej scenerii.

A jakież tam były scenerie! Pokład nawiedzonego statku, mgliste miraże, 
olbrzymie 

migoczące jaskinie na lądzie pod Księżycowym Stawem. Ponadto wspomniane 
wcześniej 

postaci rozwijały tak specyficzne osobowości w danym otoczeniu, że zawsze 
pozostawały 

odmienne w porównaniu do grup analogicznych bohaterów z innych nowel.
Stary fan fantasy będzie wiedział, które z dzieł Merritta włączyłbym do 

kategorii magii i 
miecza, a wspomniałem do tej pory o Okręcie Ishtar, Conąuest o the Moon Pool 

(Zdobyciu 
Księżycowego Stawu) i Mieszkańcach Mirażu. Nie przeczytawszy kontynuacji, nie 

mogę 
stwierdzić czy Face in the Abbys (Twarz z Głębin) dołączyłaby do tego 

towarzystwa. Nie 
wiem tego z powodu dziwacznego stylu pisania, gdyż Twarz z Głębin zdaje się 

zawierać 
najdziwniejsze z produktów wyobraźni autora.

Właśnie w tym ostatnim opowiadaniu styl Merritta uległ subtelnej przemianie. 
Jego 

bogowie i istoty występujące w poprzednich historiach (mali ludzie, Krakeny w 
Mieszkańcach…, Ishtar i bogowie w Okręcie… i przerażający Mieszkaniec w 

Księżycowym 
Stawie) pojawiali się ze wszystkimi szczegółami w przyjemnej narracji. Tymczasem 


Twarzy… opisy są gwałtowne i ekspresyjne, lecz mimo wszystko barwne. Dla mnie 

było to 
jak nocny koszmar — zbyt prawdziwy.

Metal Monster (Metalowy Potwór) to jedyna opowieść Merritta, która zakończyła 
się 

klapą. Z komentarzy fanów i krytyków wynika, że jest to dość powszechna opinia. 
Fabuła 

przeskakiwała od jednego skomplikowanego opisu do drugiego, zupełnie jakby autor 
starał 

się zawrzeć całość w jakiejś fantastycznej symfonii. Z jakiegoś powodu 
wspaniałość każdej 

sceny przywołuje z pamięci Finlandię Sibeliusa, choć osobiście usłyszałem ją 
wiele lat po 

przeczytaniu opowiadania. W każdym razie tak olbrzymia część historii została 
zdominowana 

przez ową charakteryzację, że intryga wydaje się ograniczona zaledwie do 
rozpoczęcia i 

zakończenia narracji.

background image

Merritt napisał Metalowego Potwora po Zdobyciu Księżycowego Stawu i spróbował 

połączyć literaturę magii i miecza z horrorem — postaci bohatera i narratora 
zostały 

ujednolicone. Jednak obie te nowele miały ze sobą niewiele wspólnego. Podobne 
połączenia 

zaistniały w dwóch z jego najlepszych pozycji z gatunku nowoczesnego horroru: 
Burn, Witch, 

Burn (Płoń, wiedźmo, płoń) i Creep, Shadow (Pełznij, cieniu). Te utwory należą 
do jego 

późniejszych prac i choć nie zawierają bezpośrednio elementów przygodowej 
fantasy takiej, 

jak Okręt Ishtar i tym podobne, to żaden fan horrorów nie wahałby się przyznać 
im 

honorowego miejsca na tym polu.
Powstało jeszcze wiele innych, krótkich opowiadań fantasy, w których Merritt 

popisał się 
swym kunsztem. Można tu wspomnieć o pełnej napięcia noweli Seven Footprints of 

Satan 
(Siedem Śladów Szatana), ale starajmy się trzymać kategorii magii i miecza, 

wystarczy, że 
zamieścimy tu drobną wzmiankę o innych jego utworach. Muszę jednak przyznać, że… 

Szatan wydał mi się znacznie bardziej przerażający, niż Fu Manchu Rohmera i 
Trupia 

Czaszka Howarda razem wzięte.
Abstrahując od wspomnianego porównania, uważam Howarda i Merritta za równych 

sobie. Niektórzy powiedzą pewnie, że „Lord Fantasy” (jak go nazywała stara 
gwardia fanów 

fantastyki) był bardziej dosłowny, ale osobiście wydaje mi się, że był to raczej 
specyficzny 

styl pisania, niż jakiś wypracowana maniera. Tak jak ja to widzę — ustawcie 
piękny i pełen 

detali obraz olejny obok posępnej, prymitywnej statuetki o równoważnych walorach 
estetycznych, a dostaniecie moją ocenę porównawczą Merritta i Howarda.

A teraz, panowie, opuśćcie proszę swoje włócznie, gdy będziecie przechodzić 
przez drzwi 

— te drapowane kotary zostały skradzio… — uhm, podarowane mi przez pewnego 
niezmiernie bogatego, nemedyjskiego hrabiego. Mam nadzieję, że stawicie się 

Państwo 
równie tłumnie następnym razem! Proszę pana, Sir! Pan z dwuręcznym mieczem, 

proszę 
ostrożnie z tą zabawką. Niech ktoś pomoże temu panu, o tam! Może pan? Co 

takiego? On … 
Hmm, mam nadzieje, że do następnego spotkania znajdzie się ktoś na jego miejsce…

VENDHYA MUNDY’EGO

L. SPRAGUE DE CAMP

Pięćdziesiąt lat temu, w czasach rozkwitu pulpowych magazynów, jednym z 
najlepszych 

tego typu czasopism był „Adventure Magazine”, a jego redaktorem naczelnym był 
Talbot 

Mundy, twórca Trosa z Samotraki. Liczne opowiadania Howarda (który musiał być 
wiernym 

czytelnikiem „Adventure”) noszą wyraźne ślady wpływu Mundy’ego i jego kolegi 
Harolda 

Lamba, który również pisał regularnie dla „Adventure”.
Poza serią o Trosie, ostatnio zostało wydane wznowienie czterech opowiadań 

Mundy’ego, 
publikowanych dotąd tylko na łamach wzmiankowanego magazynu. Chodzi tu o: 

Jimgrim, 
Ramsden (z nowym tytułem jako The Devil’s Guard (Strażnik Diabła), The Nine 

Unknown 
(Dziewięciu Nieznanych) oraz Om (ze zmienionym tytułem: Om:The Secret of Abhor 

Yalley 

background image

Om: Sekret Doliny Abhor). Te opowieści stanowią jedynie próbki co najmniej 

szesnastu 
nowel orientalnych, które napisał Mundy w latach 1914–1933. Osobiście czytałem 

wiele z 
tych historii w czasie ich pierwotnego wydania na łamach „Adventure”, a ostatnio 

przeczytałem jeszcze Om, Dziewięciu Nieznanych i Ramsden.
Utwory te są współczesnymi opowieściami przygodowymi, często zabarwionymi nieco 

nadnaturalną mocą i usytuowanymi w rozmaitych częściach Orientu — od Egiptu do 
Indii i 

Tybetu. Mundy przedstawia w nich szeroką i często wspólną dla kilku opowiadań 
listę 

postaci, takich jak: Cottswold Ommony, Athelsan King, James Schuyler Grim 
(Jimgrim), 

Ranjoor Singh, Narayan Singh, Chullunder Ghose, Księżniczka Yasmini i inni. 
Niektórzy z 

nich pojawiają się tylko w jednym opowiadaniu, inni w wielu, w różnych 
kombinacjach. W 

Dziewięciu Nieznanych Mundy popełnia typowy błąd i wprowadza zbyt wielu swych 
bohaterów jednocześnie, przez co czytelnikowi trudno jest śledzić losy każdego z 

nich.
Ramsden i Om opierają się na wątku białych ludzi, którzy w przebraniu penetrują 

Tybet, za 
każdym razem w celu uratowania swego przyjaciela, który tam zniknął. W Tybecie 

spotykają 
agentów Białej Loży złożonej z mędrców — teozofów, pod których opieką biali 

intruzi 
zdobywają Oświecenie. Założenie o istnieniu sekretnych ugrupowań, przekazujących 

nadnaturalną mądrość starożytnej Atlantydy — podobnie jak sądziła Madamme 
Blavatsky — 

jest obecne w wielu opowiadaniach orientalnych Mundy’ego. Czy on sam wierzył w 
tę teorię, 

nie wiem, lecz nie zaszkodzi poudawać, pod warunkiem, że nie bierze się tego 
zbyt poważnie. 

Howard napisał kiedyś historię, dziejącą się we współczesnych Indiach, 
zatytułowaną 

Thunder of Trumpets (Huk Trąb), opartą na podobnych przypuszczeniach. W pewnym 
sensie 

Vendhia i Stygia stanowią prehistoryczną, hyboriańską wersję Indii i Egiptu.
Utwory Mundy’ego są interesujące z kilku punktów widzenia: jako teksty 

wywierające 
wpływ na Howarda, jako przepowiednia późniejszych trendów w fantastyce, a 

wreszcie jako 
świetne opowiadania przygodowe, doskonałe w swojej klasie.

Strażnik Diabła jest jednym z cykli opowiadań, w których narratorem jest Jeff 
Ramsden — 

poczciwy olbrzym, który, dorobiwszy się fortuny, wydaje ją dla czystej zabawy. 
Głównym 

bohaterem jednakże jest amerykański międzynarodowy szpieg — James Schuyler Grim, 
szczupły i skryty metys, który prowadzi Ramsdena i paru wybranych towarzyszy na 

desperackie wyprawy wzdłuż i wszerz świata Orientu. Mimo chwały, jaką otacza go 
narrator, 

Jimgrim nie jest, mówiąc oględnie, szczególnie udaną postacią. Jak na te 
wszystkie zalety i 

umiejętności, którym obdarza go autor, jest zbyt zamknięty w sobie, by 
kogokolwiek 

zainteresować.
Znacznie większe sukcesy odnosi Mundy przy kreacji swych pomniejszych postaci: 

Narayana Singha — wielkiego, genialnego i zabójczego Sikha, Chullundera Ghose — 
grubego, rozemocjonowanego, impulsywnego i rozgadanego bengalskiego kleryka, 

oraz 
Benjamina — ortodoksyjnego azjatyckiego Żyda, który prowadzi interes importowo–

eksportowy w Delhi, i pojawia się również w Om.
Należy tu zwrócić uwagę na fakt, że wszystkie postaci Azjatów są niemiłosiernie 

stereotypowe. W literaturze tamtych czasów Sikhowie pojawiali się zawsze jako 

background image

wysocy i 

złowrodzy osobnicy (choć jedyny Sikh, jakiego znałem osobiście, poza złowrogim 
turbanem i 

wąsiskami, był niskim, wyglądającym na zwykłego urzędnika mężczyzną). Ghose jest 

prostej linii potomkiem Hurree Babu występującego u Kiplinga, który przejawiał 
bardzo 

podobne cechy.
W przeciwieństwie do innych współczesnych mu pisarzy, Mundy przedstawiał swe 

stereotypy w przyjaznym duchu, bez pretensji do europejskiej supremacji. Choć 
mógł od 

czasu do czasu wykpić delikatnie ich etniczne dziwactwa, naprawdę lubił i 
podziwiał te 

azjatyckie postaci i pragnął, by czytelnik dzielił z nim te uczucia. Ci ludzie 
nie są jedynie 

pionkami, które się przewraca i usuwa, służącymi jako tło dla heroizmu 
europejskich 

bohaterów. Oni są bohaterami sami w sobie. Gdy zięć Benjamina, Mordechaj, ginie 
podczas 

ucieczki z niewoli u tybetańskich Czarnych Magów, Ramsden, znalazłszy się nagle 
w równie 

niekorzystnej sytuacji, mówi: „Starałem się, aby ten niezwykle odważny Żyd nie 
pobił mnie 

w brawurze”. Pod tym względem Mundy przewyższał Kiplinga, który — mimo swego 
cudownego daru opowiadania i umiejętności budowania żywej, barwnej i 

przekonującej wizji 
Indii — szczerze nie lubił tych ludzi i tego miejsca. (Nie był zresztą jedynym, 

gdyż wątpię, 
aby istniało inne miejsce na Ziemi, które powodowałyby tak gwałtowny szok 

kulturowy u 
zachodniego gościa).

Ponadto Mundy nie przejął kiplingowskiego podejścia, powszechnego wśród 
współczesnych mu pisarzy i scenarzystów, zgodnie z którymi brytyjski Raj* 

stanowił wolę 
boską, a każdy jego przeciwnik był ipso facto rzezimieszkiem. Starsi czytelnicy 

mogą jeszcze 
pamiętać filmy z lat trzydziestych — Szarża lekkiej brygady z Errolem Flynnem i 

Życie 
bengalskiego kawalerzysty z Clarkiem Gable — które otwarcie prezentowały taki 

światopogląd.
Jednakże sami Hindusi w opowieściach Mundy’ego mieli własny pogląd na całą 

kwestię. 
W opowiadaniu Om główny bohater — brytyjsko–indyjski służący w średnim wieku, 

Cottswold Ommony, występujący również w wielu innych nowelach — mówi: „Indie 
mają 

pełne prawo iść do diabła swoją własną drogą. Chirurgia i higiena są wielkim 
dobrodziejstwem, ale nie wyobrażam sobie, żeby rządzili nami lekarze. 

Oczyszczanie 
skorumpowanych krajów jest dobre, ale żeby zostawać na miejscu, kiedy poproszono 

cię o 
rezygnację — to już jest złe wychowanie. Poza tym nie wiemy zbyt wiele — bo w 

przeciwnym razie poradzilibyśmy sobie znacznie lepiej. Jest taki moment, kiedy 
trzeba się 

usunąć i pozwolić im się rozwijać. Jest taka cecha jak nadopiekuńczość.”
Z drugiej jednak strony, twórczość Mundy’ego charakteryzuje się tym, że jego 

bohaterowie — Ommony, Ramsden, Grim i cała reszta — wykazują coś, co 
nowoczesnemu 

czytelnikowi wyda się z pewnością anormalną obojętnością dla płci przeciwnej. 
Jedyna chyba 

aluzja do tej kwestii poczyniona w obu nowelach pojawia się pod koniec Om, gdy 
Ommony 

mgliście rozważa ewentualność oświadczenia się pewnej starej pannie, którą znał 
już dość 

długo. Ale tak właśnie wyglądało to w latach dwudziestych. „Weird Tales” mimo 

background image

tych 

wszystkich nagich laseczek na okładkach, od środka było seksualnie czyste. A 
nawet 

opowieści w tych zakamuflowanych magazynach „pulpowych” zwanych „gorącymi” 
(Spicy 

Stories etc.) dziś wydają się śmieszne i dziecinne. W „Adventure” nawet 
delikatna profanacja 

stanowiła tabu, tak że okrzyk „Na Boga!” drukowany był jako „Na ————!”. Od 
tamtej 

pory wszystkie podobne tabu zostały dość dokładnie skruszone na pył, ale czy z 
tego powodu 

wzrósł poziom rozrywki, który czytelnik czerpie z lektury — pozostawiam to jako 
pytanie 

retoryczne.
Niemniej jednak historie Mundy’ego posiadają takie zalety, jak dobrze zarysowane 

wątki, 
szybkie tempo, bogaty i dyskretny humor, a są to cechy jasnej, dynamicznej i 

świadomie 
pisanej prozy. W przeciwieństwie do Kiplinga, który miał tendencję do 

zaznaczania dialektów 
fonetycznym zapisem, tak że momentami niemalże przestawał być czytelny, Mundy 

jest 
wystarczająco rozsądny, by jedynie wspomnieć o dialektach od czasu do czasu.

Główną wadą opowieści Mundy’ego jest fakt, iż jego wiodący bohaterowie są zbyt 
czyści 

na to, by zachować autentyczność w tej cynicznej epoce. Ponadto, podobnie jak 
współczesny 

mu młodszy pisarz Aldous Huxley, przerywa akcję długimi, moralistycznymi 
kazaniami 

dotyczącymi zalet jakiegoś ukrytego bractwa mistyków. Faktyczne wydarzenia 
niosły ze sobą 

równie mało wzmianek na temat wszystkowiedzących mahatmów z Tybetu, jak o 
zaginionej 

rasie Atlantów. Podobne wykłady nie są więc zbytnio przekonujące. Ktoś może 
nawet spytać: 

co ci supermeni robią teraz, by uchronić nieszczęsnych tybetańczyków od 
powszechnej 

masakry, podczas gdy ci, którzy z niej ocaleli są siłą karmieni niezwyciężonymi 
myślami 

sekretarza Mao?
Z ograniczonych źródeł, jakimi dysponujemy dla porównania, można wnioskować że 

Howard przejął część ze stosunku Mundy’ego do Azjatów. Objawia się to tym, że w 
opowiadaniach o Turanie i Vendhii nie ma wyraźnie zaznaczonego etnocentryzmu, 

jak to 
miało miejsce w historiach dziejących się w Czarnych Królestwach, gdzie stosunek 

pisarza 
ukształtowany był przez jego własne doświadczenia z dzieciństwa. Jest to 

przynajmniej mniej 
widoczne, szczególnie jeśli zaakceptujemy fakt, że większość ludzi, których 

spotyka Conan, 
to niezłe łotrzyki, bez względu na ich pochodzenie, a wszystko po to, by nasz 

bohater miał 
godnych przeciwników do obowiązkowego zlikwidowania.

Zmiany w technikach literackich od czasów wyrafinowanych wspaniałości Mundy’ego 
doszły do granic, które stanowią całkowite zaprzeczenie tego, co osiągnęli i do 

czego dążyli 
jemu współcześni. Zamiast wszechpotężnego bohatera, mamy teraz antybohatera — 

małego 
pokurcza, który nie ma ani błyskotliwego umysłu, ani charakteru, nie jest silny 

ani dobrze 
zbudowany i, co gorsza, z nim właśnie powinniśmy się identyfikować. Opowiadania 

opisujące konflikt „potężnych sił ideologicznych przeciwko interesom 
ekonomicznym” są 

nudne nie do zniesienia. A z kolei koncentrując się na unikaniu stereotypów 

background image

etnicznych, 

pisarze często popadają w antystereotypy, to znaczy kreują swoje postaci tak, że 
posiadają 

one cechy absolutnie przeciwne stereotypom, przez co same stają się 
schematyczne. W końcu 

nie każdy Szkot jest rozrzutnikiem, nie każdy Irlandczyk abstynentem, a nie 
każdy 

Afroamerykanin szlachetnym i wrażliwym intelektualistą.
Tak więc Mundy, choć czasem jawi się jako typowy pisarz „pulpy” z lat 

dwudziestych, 
częściej okazuje się być prorokiem przyszłych zmian w powszechnym 

światopoglądzie i 
technikach literackich, jakie nastąpiły w następnych dekadach. Szczęśliwie dla 

dzisiejszych 
czytelników, nie był aż takim futurystą, by popaść w nowoczesne maniery 

literackie, toteż 
można go czytać z prawdziwą przyjemnością.

UPIĘKSZONY ROMANS

FRITZ LEIBER

Na podstawie Jurgen. A Comedy of Justice (Jurgen. Komedia sprawiedliwości), 
autorstwa 

Jamesa B. Cabella.

Jeśli Szary Kocur ma w sobie szczyptę Horvendila (The Cream of the Jest, 
Śmietanka 

dowcipu), to zna też z pewnością część jego sekretnej litanii, tej bezczelnej 
przechwałki 

„Jestem monstrualnie sprytnym kolesiem!”, często wypowiadanej przez Jurgena, 
bohatera 

opowieści zatytułowanej jego imieniem, którą pokazali mi po raz pierwszy albo 
(moja 

memoria fragilis waha się tu srodze) Harry Fischer, albo ta wysoka, szczupła, 
ciemnowłosa 

dziewczyna z liceum, która niechaj pozostanie tu anonimowa, choć ja nigdy nie 
zapomnę jej 

imienia.
Tytuł tego felietonu lub, jak kto woli, komentarza pochodzi z na wpół 

szkalującej apoteozy 
Cabella, którą wygłosił on odnośnie Węża Uroborosa Eddisona. Pisał on, że jest 

to: „Dość 
majestatyczny przykład romansu, absolutnie czystego romansu, nie upiększonego na 

nasz 
nowoczesny sposób, satyrą lub alegorią…”. Cóż, przyjrzyjmy się zatem, jak 

upiększona 
różnorodność wygląda po, ha, ponad półwieczu.

Jurgen jest to pełnowymiarowa sztuka, dla której Śmietanka dowcipu może być 
jedynie 

rozgrzewką. Podobnie jak ona zresztą, zaczyna się w Poictesme i (po paru 
magicznych 

skokach czasowych) w zamku hrabiego Emmericka w Bellegarde. Jest tam nawet 
Ettarre — 

mała siostra hrabiego, późniejsza ukochana Horvendila — „Mała Ettarre, której 
pozwolono 

tego wieczoru iść spać później niż zwykle”. Jednakże ukochaną Jurgena jest nieco 
starsza 

siostra Emmericka — ma dokładnie siedemnaście lat i osiem miesięcy — Dorothy la 
Desiree, 

Pragnienie Serca.
Jurgen jest grubawym lichwiarzem w średnim wieku i poetą z Poictesme, który 

został 
magicznie uwolniony od swej wiecznie narzekającej żony Damy Lisy, gdy pozwolono 

mu 

background image

powrócić do Środy jego młodości (należało to do sztuczek z podróżami w czasie), 

kiedy to 
był głęboko i z wzajemnością zakochany w Dorothy, zanim jeszcze wyruszył na 

poszukiwanie przygód i fortuny, nie posiadłszy ukochanej i wreszcie zanim ta 
szybko rzuciła 

go, by poślubić bogatego Heitmana Michaela. Teraz Jurgen, magicznie przywrócony 
w czasy 

młodości, lecz bogaty we wszystkie doświadczenia przyszłości, ma szansę 
rozegrania 

wszystkiego na nowo.
I tak też czyni. Podejmuje pojedynek z Heitmanem Michaelem, ale choć jest 

„bardzo 
przyzwoitym szermierzem”, jego adwersarz okazuje się lepszy i miecz Jurgena 

zostaje 
„wyrwany z jego dłoni i rzucony z błyskiem za balustradę, wprost na trakt 

miejski”. Obnaża 
swą pierś w oczekiwaniu na śmiertelny cios, ale zwycięzca pogardza zabiciem 

takiego 
szalonego młodzika i odwraca się, by poprowadzić do tańca Dorothy, która 

przyglądała się 
wszystkiemu z zainteresowaniem.

Wtedy właśnie poznajemy prawdziwie heroiczną naturę Jurgena. Zdaje on sobie 
sprawę, że 

wszystko wydarzy się tak, jak poprzednio, że znowu silniejszy zdobędzie nagrodę 
przeznaczoną poecie. Dlatego też podejmuje decyzję: „To było nie fair”.

„Tak więc Jurgen dobył sztyletu i wbił go głęboko w bezbronne plecy Heitmana 
Michaela. 

Trzykrotnie młody Jurgen dźgał i raził potężnego żołnierza, wprost pod lewe 
żebro. Nawet w 

tej szaleńczej furii nie zapomniał Jurgen, że winien wrazić nóż z lewej strony”.
Ciało szybko schowano pod kamienną ławkę, na której Jurgen siada następnie z 

Dorothy i 
czyni jej „takie awanse, jakie wydały mu się odpowiednie”. W tym momencie 

otrzymujemy 
w dialogu z Dorothy próbkę tego, w jaki sposób Cabell drażnił współczesnych mu 

cenzorów:
„— Tutaj, ponad trupem!? Och, Jurgenie, to okropne! Ależ Jurgenie, pamiętaj, że 

ktoś 
może tu przyjść w każdej chwili! A sądziłam, że mogę ci ufać! Oto jak mnie 

szanujesz?”
W owej chwili, ku zdziwieniu Jurgena, Dorothy zamienia się w sprośną i starszawą 

żonę 
Heitmana Michaela. On sam jednakże nie traci młodości i wyrusza na poszukiwanie 

przygód 
daleko od Poictesme, które okazuje się być jedynym zakątkiem na Ziemi, gdzie 

współistnieją 
różnorodne krainy romantycznej fantasy, jakby na wzór Wspólnoty w Siherlock 

Johna 
Myersa. Pierwszym przystankiem w jego wędrówce ma być Camelot.

Jeszcze przed ślubem Ginewry z Arturem Jurgen ratuje ją przed czarownikiem 
Thragnarem, po czym cieszą się sobą nawzajem przez jakiś czas, a Jurgen obwołuje 

siebie 
Diukiem Logreusem. Oto kolejny przykład upiększonej, lub może raczej nieco 

egzaltowanej 
prozy Cabella:

„To, co nastąpiło później, było dość przyjemne, gdyż to właśnie na miękki i 
szeroki tron 

króla udali się Ginewra i Jurgen, tak aby ich rozmowa nie mogła być przerwana. 
Tron 

Gogyrvana był całkowicie niewidoczny pod baldachimem i stojąc w nieoświetlonym 
hallu 

skrywał wszystko, co mogło się odbywać.”
Następna przygoda Jurgena spotkała go u boku uroczego ducha królowej Sylvii 

Tereu, 

background image

dziewiątej żony króla Smoita. Król — oba duchy usiadły wygodnie na krańcu łóżka 

Jurgena 
niczym ektoplazmatyczni przyjaciele dobrego duszka Kacpra — uważa Jurgena za 

wnuka z 
nieprawego łoża i namawia go, jako że są do siebie bardzo podobni, do wzajemnej 

magicznej 
zamiany. Tym sposobem Jurgen miałby stać się na jedną noc duchem i zastąpić 

króla Smoita 
w celu ponownego zamordowania Sylvii w Białej Wieżycy, czego zgodnie z tradycją 

powinien dokonać król. Smoit potrzebuje dublera, gdyż tej samej nocy musi zająć 
się innym 

obowiązkowym morderstwem.
Jurgen i Sylvia inscenizują zabójstwo — w Białej Wieżycy nocowała wówczas 

Anaitis, 
Pani Jeziora, która przygląda się tej „przerażającej scenie z podziwu godnym 

opanowaniem”. 
Później Jurgen i Sylvia odpoczywają u podnóża wieży, gdzie ona wyjawia, że jej 

mąż nigdy 
jej nie rozumiał, na co Jurgen ochoczo ją zadowala. W tym miejscu mamy przykład 

drażnienia cenzorów, co często uprawiał Cabell:

„Jurgen wyciągnął swój miecz, czarodziejski Caliburn, i rzekł:
— Jako widzisz, posiadam oręż niezbędny w każdej wymagającej sytuacji.

Na co królowa Sylvia protestuje:
— Dobywać miecza przeciw kobiecie byłoby tchórzostwem.

— Mściwy miecz Jurgena, moja urocza Sylvio, jest postrachem zazdrosnych mężów, 
ale 

przede wszystkim służy rozkoszy wszystkich pięknych kobiet.
— Musi to być bardzo wielki miecz — odrzekła ona. — Och, zaprawdę wspaniały to 

miecz, dostrzegam to nawet w ciemności. Lecz…
— Ta dyskusja już mnie irytuje, podczas gdy…

— Coś dziwnego jest w tym, do czego dążysz…
— To, do czego dążę, ma wiele różnych aspektów, zapewniam cię. Jest to poparte 

najbardziej naturalną i na wskroś penetrującą z logik. A ja pragnę jedynie 
dopełnić 

obowiązku…
— Ależ przerażasz mnie tym swoim olbrzymim mieczem, denerwuję się i nie mogę już 

sprzeczać się, mimo że tak zgrabnie argumentujesz. Chodźże tu, unieś swój miecz! 
— 

niecierpliwi się królowa.
I w tym momencie im przerwano.

— Diuku Logreusie — odzywa się głos Lady Anaitis. — Nie sądzisz, że lepiej 
byłoby się 

wycofać, zanim pewne dwa antyki flirtujące pod moimi drzwiami dadzą powody do 
skandalu?”

Nie jest więc dziwne, że Jurgen odpływa wkrótce z Anaitis do jej krainy, Cocanii 

— świata 
wiecznego luksusu i błogości opisanego przez średniowiecznego żonglera około 

1305 roku. 
Cocania (lub Cockania) okazuje się być ojczyzną wielu mitów. W szczególności 

mitów 
dotyczących płodności. Anaitis rządzi nią jako główna bogini seksu, więc często 

musi brać 
udział w licznych świętach organizowanych na jej cześć oraz kusić do grzechu 

świętych 
mężów, którzy zdołali oprzeć się jej podwładnym. Jurgen i Anaitis zostają sobie 

zaślubieni 
podczas iście cabelliańskiego rytuału, z którego główne fragmenty tu 

przedstawię:

„Diuk Jurgen dzierżył swą lancę sztywno i potrząsał nią w prawej dłoni. Oręż ów 
był 

olbrzymi, a jego czubek czerwony od krwi.

background image

Uklęknąwszy, Anaitis dotknęła lancy i zaczęła głaskać ją pieszczotliwie.

Wtedy Jurgen uniósł królową Anaitis tak, aby mogła usiąść na ołtarzu. Złączyła 
opuszki 

kciuków i czubki palców tak, że jej dłonie tworzyły teraz otwarty trójkąt i tak 
oczekiwała. 

Nad jej głową wisiała sieć czerwonych korali, a ich gałęzie rozchodziły się ku 
dołowi. Jej 

zwiewna tunika o barwie czerni i karminu posiadała dwadzieścia dwa otwory 
zapewniające 

wszelkie wyobrażalne pieszczoty i rozkosz przechodzącą ludzkie pojęcie, Jej 
ciemne oczy 

błyszczały, a oddech stał się szybszy.
Jurgen rzekł: — O pani, o wieczna, którą teraz uwielbiam w tym cudnie barwnym i 

miękkim kobiecym ciele, tyś jest tą, żadna inna, którą zaszczycam, robiąc to, co 
uważam za 

słuszne. I to tyś jest tą, która do mnie zaraz przemówi, nie inna.
Na co Anaitis odrzekła: — Zaiste, gdyż to ja mówię językiem każdej kobiety i 

błyszczę 
oczami każdej kobiety, gdy wzniesiona jest lanca.

Następnie Jurgen uniósł czerwony czubek lancy tak, by spoczął w otwartym 
trójkącie 

utworzonym przez palce Anaitis.
— Jestem życiem i daję życie! — wykrzyknął Jurgen. — Otwórz się zatem drogo 

tworzenia!
Anaitis wykrzyknęła: — Nie ma innego prawa w Cocanii poza «Czyń, co uważasz za 

słuszne!»„

W tym momencie ktoś może pomyśleć, że Jurgen z pewnością nie jest fantastyką 
magii i 

miecza, lecz może raczej iluzji i fallusa. W dzisiejszym świecie otwartego i 
niecenzurowanego pisarstwa — przynajmniej w dziedzinie seksu — triki Cabella 

mogą się 
wydawać jedynie uroczą literacką ciekawostką. Jednakże mój wybór fragmentów do 

zilustrowania technik Cabella jako torreadora drażniącego i unikającego 
wielkiego byka 

cenzury jest niesprawiedliwy w stosunku do poezji i filozofii obecnych przecież 
w tej książce 

oraz do fantastycznego zalewu romantycznych imion — z mitologicznymi, 
historycznymi i 

antropologicznymi odniesieniami, zarówno rzeczywistymi, jak i wymyślonymi przez 
autora. 

Powieść ta ma swój centralny punkt, temat iluzji i jej rozproszenia, ale nie 
zatrzymuje się na 

nim i sięga po jeszcze więcej. Jurgen prowadzi prowokujące, filozoficzne dysputy 

Merlinem, Panem, ojcem Ginewry, Anaitis, a od czasu do czasu z matką Seredą, 
która z 

początku wydaje się być czwartą Prządką Losu, zwyczajną kobietą, doszukującą się 
we 

wszystkim prawdziwej barwy, pojawiającą się również pod swymi anagramatycznymi 
imionami Aderes i Aesred. Takie zabiegi kuszą czytelnika, by polował on przez 

całą książkę 
na ukryte znaczenia, gdy tymczasem w większości są one produktem prowokującego 

dowcipu 
Cabella i prawdopodobnie jednym z jego wynalazków służących do utrzymywania 

czytelnika 
na wyżynach wyobraźni podczas całej lektury. Podobnie ma się sprawa ze sztuczką 

polegającą na powstrzymywaniu się narratora od wypowiadania pewnych kluczowych 
kwestii, abyśmy mogli je usłyszeć z ust Jurgena, albo odczytać z jego reakcji. 

Dla przykładu, 
po nie opisanej wizycie w lesie w towarzystwie brązowego mężczyzny z krzywymi 

stopami 
(przypuszczalnie Pan) Jurgen wybiega szalejąc: „Byłabyż choć szczypta prawdy w 

tych 

background image

twoich głupich bredniach, to ten świat byłby bańką, bańką, która zawiera czas i 

przestrzeń, 
słońce, księżyc i wysokie gwiazdy, ale mimo to nadal byłby tylko bańką w 

fermentującej 
brei! Muszę oczyścić mój umysł z tego plugastwa. Chciałeś, bym uwierzył, że 

ludzie, 
wszyscy, którzy kiedyś żyli i żyć będą, że nawet ja nic nie znaczę! Nie byłoby 

sprawiedliwości w żadnym takim układzie, nigdzie! Gdyby kłamstwa mogły zadławić 
ludzi, 

twoja plugawa gardziel już dawno byłaby zapchana.”
Na marginesie obok tej wypowiedzi, w egzemplarzu, który czytałem w bibliotece 

mojego 
liceum, ktoś dopisał adekwatnie literkami nadającymi się do spisywania na pestce 

wiśni: PAN 
— EGZYSTENCJALISTA! Czyż nie jest to zdumiewające, jak umysł intelektualisty 

natychmiast przejrzał zagadkę rewelacji Pana (?) zawartych w jego wypowiedzi do 
Jurgena, i 

w dwóch znaczących słowach zarówno pomaga wahającemu się czytelnikowi, jak i 
niszczy 

własność publiczną! To lilipucie graffiti oddaje całokształt książki, jej 
znaczny ładunek 

intelektualny (który można wyzwolić za pomocą niewielkich pokładów 
egzystencjalizmu) 

oraz namacalną przyjemność, jaką daje wrażenie bycia „monstrualnie sprytnym 
kolesiem”.

Poza wspomnianą autosatysfakcją, istnieje na stronach tej książki wiele innych, 
często 

powtarzanych credo i aforyzmów takich, jak wypowiadane przez Jurgena: „Zamierzam 
choć 

raz spróbować każdego drinka”, albo: „Bo w końcu mogą mieć rację, a z pewnością 
nie mogę 

posunąć się do twierdzenia, że nie mają racji, choć z drugiej strony…!” oraz 
„Moja żona 

(mąż) mnie nie rozumie” (papuguje to po nim nawet Szatan i św. Piotr). Do tego 
jeszcze 

typowe dla Anaitis: „Człowiek posiada niewiele poza zwrotną pożyczką w postaci 
swego 

ciała… choć, z drugiej strony, ciało człowieka zdolne jest do odczuwania bardzo 
ciekawego 

rodzaju przyjemności”.
W Cocanii Jurgen ma udział w wielu „ciekawych przyjemnościach”, w drażniący 

sposób 
połowicznie tylko opisanych, a ponadto poznaje wiele „gadżetów” i spoufala się z 

wszelkiego 
rodzaju mitami o zwierzęcych głowach, jak minotaur i inne greckie monstra oraz z 

rozmaitymi bogami Egiptu. A przede wszystkim z Anaitis, którą sam określa czasem 
jako 

„naturę przez mit połączoną z księżycem”. Ale generalnie Jurgen czuje się jak w 
domu w 

bibliotece Cocanii, studiując System wielbienia kobiety, formuły dionizyjskie, 
traktaty 

spintryjskie i tak dalej. Podobie jak H.P. Lovecraft, Cabell zdał się na 
tworzenie 

wymyślonych książek, pośród których były takie źródła legendy o Jurgenie, jak 
„monumentalny” Zbiór mitologii aryjskiej Angelo de Ruiza czy J.F. Lewistama 

Klucz do 
popularnych historii z Poictesme i oczywiście La Haulte Historie De Jurgen. 

Lubił też 
przytaczać z nich fikcyjne cytaty, jak ten poniżej:

„O Jurgenie rzec teraz mogę,

który z rąk baby starej swą młodość stracił,
i przybrał koszulę jasną jak ogień

w której się wykpił, choć pragnień swych nie spełnił,

background image

w żadnej krainie ni czasie.”

(Of Jurgen eke they maken
mencioun,

That of an old wyf gat his youth agoon,
And gat himselfe a shirt as bright as fyre

Wherein to jape, yet gat not his desire
In any countrie ne condicioun.)

„Stara baba” to matka Sereda, a koszula to dzieło Nessusa — wskazówka, że 

przyjemności 
Jurgena miały stanowić dla niego również źródło udręki.

Czasami, odnosząc się do otaczających go osób jak do żywych legend oraz stosując 
nowoczesne idiomy i odnośniki, Jurgen we właściwy sobie sposób łamie czar swej 

własnej 
książki, co stanowi wielki postęp w porównaniu z bełkotem w Śmietance dowcipu 

Kennastona.
Jurgen dość szybko nudzi się w Cocanii. Przekonuje się, że nieustanna orgia może 

stać się 
męcząca, szczególnie jeśli jest nadzorowana przez bóstwa seksu, które traktują 

siebie i swe 
orgiastyczne rządy bardzo poważnie. I jest pewnie prawdą, jak to mogą stwierdzić 

niektórzy, 
że cudzołóstwo jest jedyną rzeczą chętnie powtarzaną pod przymusem.

Czasem zmęczenie Jurgena rytualnym seksem staje się dość komiczne, jak to ma 
miejsce 

w przytoczonym niżej dialogu:

„A te twoje znajome po prostu mnie denerwują, z tymi ich wiecznie szeptanymi 
zagadkami, półksiężycami, ich mistycznymi różami, które zmieniają kolor i stale 

wymagają 
podlewania, i ich żałosną wiarą, że mam czas i ochotę się nimi zajmować. Do tego 

jeszcze 
wszyscy uprawiają swój symbolizm, aż cały dom wypełniają tiule i grzebyki, 

fallusy, lingamy 
i joni poprzeplatane pawimi piórkami i nie wiem jakimi jeszcze idiotycznymi 

zabawkami, o 
które ciągle się potykam.

— Która z tych lafirynd się do ciebie przystawiała? — pyta na to Anaitis, a jej 
oczy 

zwężają się groźnie.”

Jurgenowi, tak długo jak pozostaje on młody, towarzyszy zawsze wysoki i 
pochylony cień. 

Okazuje się, że jest to matka Sereda, którego nieustannie szpieguje.
W tym miejscu zasługuje na wzmiankę zabawna historia odnosząca się do Merlina, a 

dokładniej jego cienia, który pewnej niedzieli obejmuje kościelną iglicę i 
odmawia 

puszczenia jej, ku niezadowoleniu księdza i zebranych poniżej.

„— Ależ musisz odejść — mówi ksiądz. — To jest Dom Boży i ludzie przybyli z 
daleka 

zebrali się pod jego strzelistą iglicą, która zawsze wskazuje na niebo, tym 
samym znacząc to 

miejsce jako święte.
A cień odparł:

— Ja wiem tylko, że iglice mają falliczne pochodzenie.”

Po pewnym czasie Jurgen przekonuje się, że jego rytualne pożycie z Anaitis staje 
się 

dokładnie takie samo, jak jego małżeństwo z Damą Lisą (fantastyka fallusa i 
rozproszonej 

iluzji?). Zostawia Cocanię bez żalu — przynajmniej w momencie, gdy ją opuszcza. 
Możliwe, 

że podobnie jak Kandyd we wstrzymanym przez cenzurę rozdziale o jego przygodach 

background image

haremie (czy Wolter rzeczywiście sam to napisał!?), Jurgen zatęskni za utraconą 
Cocanią, jak 

tylko nieco odpocznie.
W drugiej części książki trwa nadal rozpraszanie iluzji Jurgena, choć nie 

pozbawione 
licznych pikantnych elementów. „Powraca on do natury” i żeni się z leśną driadą 

o imieniu 
Chloris, która umiera, gdy jej drzewo zostaje ścięte przez Filistynów, którzy 

właśnie 
zawojowali Romansję. Spotyka wtedy Horvendila i obaj sprzeczają się żartobliwie, 

który z 
nich jest snem drugiego. Spotyka Helenę trojańską, obecnie żonę Achillesa i 

odkrywa, że jest 
ona (dla niego) Dorothy la Desiree, ale i tak odrzucają, ponieważ Jeśliby miała 

być doskonała 
we wszystkim, jakże mógłbym dłużej żyć, kto pragnąłby czegokolwiek więcej?”. 

Schodzi do 
Piekła i przekonuje się, że jest ono snem jego dziadka, gdzie przeklęci 

wrzeszczą w 
płomieniach, domagając się więcej cierpień za grzechy, z których są tak dumni, a 

biedne 
diabły pocą się, by ich zadowolić.

W Piekle nie ma wody, tylko oceany krwi rozlanej w religijnych wojnach i Jurgen 
raczej 

skłania się ku buntowniczym diabłom podczas swego tam pobytu. Na krótko poślubia 
też 

wampirzycę.
Następnie wchodzi do Nieba swej babki (powstałego, jak się okazuje, z jej 

bezgranicznej 
miłości do swych dzieci) i wysłuchuje skarg Apostołów na nowoczesne 

chrześcijaństwo z 
jego poparciem dla wojny i z aktem Volsteada, które zapomina o winie, stworzonym 

przez 
Jezusa w Kanie i wypitym podczas Ostatniej Wieczerzy. Ponownie spotyka matkę 

Seredę — 
jej najtrwalsza osobowość to chyba Res Dea, Bogini Wszechrzeczy, Kybele — Matka 

Ziemi 
— i w tym przypadku jego umiejętność kontrolowania nadistot przez cytowanie im 

wymyślonych książek zawodzi. Traci w jej towarzystwie panowanie nad sobą, nazywa 
ją 

starą torbą, za co zostaje zamieniony z powrotem w tłustawego lichwiarza. 
Następnie spotyka 

Koshchei, Pana Wszechrzeczy i twórcę wszystkich bogów, którego postrzega jako 
nieco 

przepracowanego, bezbarwnego i głupawego osobnika — jak zresztą powinien był się 
spodziewać. Jurgen mówi do siebie, że „Spryt jest, oczywiście, najbardziej godną 

podziwu 
cechą, ale spryt nie jest też na szczycie wszystkiego i nigdy nie był”. Dostaje 

on jeszcze 
ostatnią szansę pozostania z kobietą, którą kochał najbardziej, ale teraz, gdy 

nie jest już 
młody, z największym żalem je odrzuca. Ginewrę — dlatego, że brak mu wiary w 

romans i 
mit Madonny, który czyni ją pożądaną. Anaitis — dlatego, że „Udawanie, że to, do 

czego 
zdolne jest zdolne i co może wytrzymać moje ciało ma jakieś znaczenie, wydaje 

się w 
dzisiejszych czasach całkiem głupawe” oraz dlatego, że „wszystkie te bezimienne 

przyjemnostki i niewypowiedziane pieszczoty oraz inne anonimowe antyki wydają 
się raczej 

naiwne”. Dorothy — Helenę odrzuca, ponieważ ma uczucie, iż zawiódł swoją wizje i 
jest jej 

niewart. W końcu postanawia powrócić do Damy Lisy, która przynajmniej dobrze 

background image

gotuje, zna 

jego dziwactwa i zasługuje na medal za wytrzymywanie z nim przez dwadzieścia 
lat. W 

okrutnej scenie końcowej kupuje, już jako właściciel lombardu, naszyjnik od 
trzydziestoośmioletniej Madame Dorothy, żony Heitmana Michaela, która w ten 

sposób 
zdobywa pieniądze na utrzymanie swego najnowszego młodego kochanka. Zaiste wiele 

jest 
swoistego odrażającego defetyzmu w tym, jak Jurgen z ochotą porzuca wszelkie 

„iluzje” na 
tak wczesnym etapie swego życia. Trudno się zatem dziwić, że, jak słyszałem, 

twórczość 
Cabella obniżyła od tego momentu swe loty, choć z pewnością Silver Stallion 

(Srebrzysty 
ogier), Figures of Earth (Figury Ziemi) i Domnei wszystkie świadczą o czymś 

wręcz 
przeciwnym.

Niemniej jednak ten punkt mocno mnie denerwuje. Dla przykładu, kiedy Jurgen 
patrzy na 

fale oceanu docierające do plaży, podejmuje decyzję, że: „Nie ma krzty sensu w 
tym ciągłym 

rozpryskiwaniu, chlapaniu, rozbijaniu się i falowaniu”. Miałem podobne 
doświadczenia 

podczas pisania The Haunted Future (Nawiedzonej przyszłości) i przyjąłem tę 
wiadomość, a 

nawet włączyłem do opowieści: „Gdy majestatyczny ocean zaczyna brzmieć jak woda 
bulgocząca w wannie, to znaczy, że czas skakać…” — przy czym zinterpretowałem 

ten omen 
nie w sensie samobójczym, gdyż miałem na myśli pływanie. W powieści Franka 

Herberta The 
Dragon in the Sea (Smok na morzu) kapitan Sparrow definiuje zdrowie umysłowe 

jako 
umiejętność pływania. Chyba wystarczy.

Do tego wszystkiego, w drugiej części książki Cabella mamy również do czynienia 

licznymi trikami i błyskotliwymi technicznymi sztuczkami. Na przykład wgląd 
Jurgena w 

jego rozdwojoną jaźń: „Jestem kilkoma osobami”. Albo ciekawy sposób połechtania 
wyobraźni czytelnika, by utrzymać go w stałej aktywności: „Wtedy Jurgen 

przechytrzył 
Phobetora dzięki nieopisanemu urządzeniu, w którym w zadziwiający sposób użyto 

sera, 
trzech żuków i świdra, i w ten sposób pozbawił go całej szarej magii”. Ponadto, 

przewidywał 
momizm: „My, które jesteśmy kobietami i kapłankami, czynimy, co tylko chcemy w 

Filistii, a 
mężczyźni mają być nam posłuszni”.

Jego idea, będąca rozszerzeniem Śmietanki dowcipu, zakłada, że całe życie jest 
tylko grą, a 

raczej nieskończonością gier, gdzie wszystkie postaci, włączając w to wszystkich 
możliwych 

bogów, są zarówno graczami, jak i pionkami.
Jeśli chodzi o związki Cabella z innymi twórcami fantasy, to Śmietanka dowcipu 

ukazała 
się w tym samym roku, co A Dreamers Tales (Opowieści marzyciela) Dunsany’ego 

[1917], a 
Jurgen pojawił się w dwa lata później. Jakikolwiek wpływ, który mógł się tu 

pojawić — a jest 
on niewielki — to ten, który wywarł Dunsany na Cabellu. Ten pierwszy stawał się 

coraz 
bardziej pozbawiony iluzji, lub przynajmniej skłaniał się ku ironii w miarę 

pisania. Cabell od 
początku używał formy fantasy, by pisać o rozpraszaniu iluzji. Możliwe, że 

Jurgen przetarł 

background image

drogę dla nowel Erskine’a — The Private Life of Helen of Troy (Prywatnego życia 

Heleny 
Trojańskiej) etc. Lovecrafta i Clarka Ashtona Smitha uderzył prawdopodobnie 

sardonizm 
Cabella i diablo sprytnie wymyślone fikcyjne książki. Oto kilka tytułów: Gowlais 

Liber De 
Immortalitate Mentulae Historia De Bella Veneris, i szczególnie jego Epipedesis, 

ta 
najbardziej plugawa i odrażająca książka, quem sine horrore nemopotest legere 

(której bez 
strachu nikt czytać nie zdoła)”. Jest to również zbieg okoliczności, ale 

prawdopodobnie 
polega on na tym, że tak Lovecraft, jak i Cabell robią wątpliwy użytek z 

powtórzeń, ten 
pierwszy aby zbudować atmosferę strachu, ten drugi, by przedstawić swe 

filozoficzne 
argumenty i uczynić z nich swoistą litanię.

Jak osądzić Komedię Sprawiedliwości? Cóż, Cabell był równie szczery i uderzył 
równie 

gwałtownie jak Mencken i Nathah w amerykański prowincjonalizm. Jak to ujmuje 
mówca 

filistyński w przedmowie do Jurgena:

„Był kiedyś Edgar, którego głodziłem i nękałem pogonią, dopóki sam się nie 
zmęczyłem. 

Aż pewnej nocy zapędziłem go w wąską i ślepą uliczkę i wybiłem mu z głowy ten 
jego 

irytujący mózg. Później był Walt, którego ganiałem z miejsca na miejsce, aż 
zrobiłem z niego 

paralityka. Jemu też nadałem etykietkę zaczepnego i sprośnego, niesmacznego i 
nieprzyzwoitego. Następnie był Mark, którego nastraszyłem tak, że przybrał strój 

clowna, 
żeby nikt nie podejrzewał go o tworzenie literatury. Zaprawdę, tak go 

wystraszyłem, że ukrył 
większość z tego, co napisał, zanim umarł, tak żebym się do niego nie dobrał.”

Jednak nadal, mimo tych wszystkich jaskrawych barw, odważnych ornamentów i 

rozsądnej mądrości, jest w Jurgenie coś z leniwego pesymizmu — jakaś zbyt łatwa 
niemoc, 

godna pożałowania, przemożna chęć bycia zadowolonym z dzieła i wspomnień 
młodości. 

Może Cabell chciał nas poruszyć, żebyśmy nie poddawali się tak łatwo jak Jurgen. 
Na tym 

polu odniósł pełen sukces. Mnie jednak dajcie magię i miecz, a nie lancet i 
rozproszoną 

iluzję!
W Silver Key (Srebrnym kluczu) Lovecraft opowiada o Randolphie Carterze, 

piszącym 
nowele, w których „ironiczny humor powalał wszystkie minarety ciemności, 

wznoszące się 
nad nim(…) Były to bardzo przyjemne opowiadania, w których w zaplanowany sposób 

wyśmiewał własne marzenia. Ale dostrzegał też, że wyrafinowanie tych historii 
wyssało z 

nich całe życie”. To mógł być Cabell.
I na koniec to, co najlepsze, czyli niepowtarzalna zuchwałość młodego Jurgena, 

który jest 
„monstrualnie sprytnym kolesiem i mógłby przekabacić wszystkich bogów i 

boginki!”

ABSOLUTNY BOHATER MAGII I MIECZA

BRONIE Z WYBORU I
W. H. GRIFFEY

background image

Jeśli bohater jakiejkolwiek historii płaszcza i szpady czy opowiadania magii i 

miecza, 
heros gotów do szlachetnych czynów, rusza do bitwy ze wszechmocnym adwersarzem i 

bieży 
tam uzbrojony jedynie w swój miecz, to musi być po temu jakiś ważny powód. Czy 

on sam 
dokonuje takiego wyboru? Jeśli nie, to może taka jest wola autora?

Czy to możliwe, żeby miecz był bardziej dramatyczny? Czy sugeruje to realizację 
idei 

sprawiedliwości, której staje się zadość? Czy też może jest to celowe 
utrudnienie? Bohater 

winien się wszak nieco pomęczyć w boju, by zwycięstwo nie przyszło mu zbyt 
łatwo, 

prawda?
Ze ściany obwieszonej od góry do dołu orężem nasz bohater zrywa miecz, mimo że 

do 
wyboru ma jeszcze włócznię, topór bojowy, wojenną maczugę i halabardę. Te bronie 

mogłyby dać mu jaką taką przewagę. W smukłej sylwetce miecza kryje się pozór 
kruchości i 

delikatności. Jego stosowanie to cała nauka, często nawet sztuka, która wymaga 
długiej 

praktyki i studiów, a z pewnością wrodzonych umiejętności. Wybór miecza ukazuje 
wyczucie 

fair play, chęci dania wrogowi równych szans, jest to pokaz odwagi i gotowości 
do walki 

twarzą w twarz, który narzuca tak osobista broń. Miecz pobudza w człowieku duszę 
prymitywa, a jego dotyk przenosi go w czasy, gdy bronił swej jaskini. Czasy, gdy 

wszystko 
co miał, to krzemienny nóż i wiara w siebie i w swe ostrze tak głęboka, że mógł 

oprzeć na 
niej swe życie.

Wszystkie bronie tnące są braćmi i siostrami noża. Każdy miecz, jakiegokolwiek 
typu, jest 

jedynie długim nożem. Amerykańscy Indianie nazywali kawalerzystów „długimi 
nożami” z 

powodu szabel przytroczonych do ich boków. Strzały to czubki noża na długim 
patyku, 

włócznia to nóż zatknięty na drzewcach (matka bagnetu), lanca to nóż zatknięty 
na długą 

kopię, a topór to spłaszczony i poszerzony nóż zatknięty na grubym trzonku. 
Miecz to potęga. 

Strach przed mieczem — albo przynajmniej respekt dla niego — jest głęboko 
zakorzeniony w 

umysłach wszystkich ludzi.
Niemniej jednak, w historiach z westernu to rewolwer — sześciostrzałowiec, jeśli 

wolicie 
— stanowi broń z wyboru, mimo że w towarzystwie często praktyczniejszy jest 

jeszcze 
karabin. Oto godny substytut miecza. Jest bardziej elegancki w użyciu — co z 

tego, że trudno 
nim trafić w stodołę. Większość osób poradziłaby sobie jednak z karabinem, ale 

dla bohatera 
byłoby to niesportowe zachowanie przeciwko złym facetom. Łotr musi mieć przecież 

przewagę. Niech to on trzyma karabin — tym samym warunki będą jeszcze 
trudniejsze dla 

naszego herosa.
W świetle tej zasady, znany program telewizyjny The Rifleman (Karabinier) jest 

nieporozumieniem, i to nie tylko w kwestii nazwy. Nie zapominajmy o Kodeksie 
Zachodu 

(wydaje się, że mówił on: „Nigdy nie zgub swego kapelusza”, ale lubimy myśleć, 
że chodziło 

o uczciwą walkę, w najwyższym stopniu sportową, choć na śmierć i życie). W 
rzeczonym 

programie, po pierwsze, bohater nie używa karabinu. To, czym się posługuje, to 

background image

strzelba, i to 

wielka — kaliber .44–40, która wyrzuca z siebie kulę o średnicy 0.44 cala 
wypełnioną 

czterdziestoma kulkami czarnego ołowiu. Wystarczy jeszcze sześć setnych i 
mielibyśmy pół 

cala miękkiego ołowiu. O tyle właśnie różni się kaliber .44 od kalibru .50, 
strzelby na bizony. 

To bardzo nieprzyjemne narzędzie, daje straszne efekty przy trafieniu w ciało i 
kości. Robi 

półcalową dziurkę wlotową, ale nie zakrylibyście dwiema rękami otworu, który 
powstaje przy 

wylocie.
To nie fair w stosunku do rzezimieszków. Za pomocą strzelby bohater nie mógłby 

chybić 
celu wielkości człowieka z odległości dziesięciu metrów. Ponadto oszukuje on, 

używając 
specjalnego mechanizmu swej broni, gdyż w każdym systemie zamkowym nabój jest 

wprowadzany do komory po odciągnięciu zamka, a spust zwalnia iglicę, która 
uderza w 

spłonkę naboju. W ten sposób każdy zły wie, że ma ułamek sekundy dla siebie, w 
czasie gdy 

bohater przeładowuje strzelbę. Bohater ładuje do pełna, a później musi jak każdy 
przeładowywać swą broń i naciskać spust.

Ale nie nasz „dzielny karabinier”. Jego „karabin” sam się przeładowuje. A to już 
podła 

sztuczka. Lucas McCain nie jest zresztą żadnym bohaterem. Cały czas ma przewagę 
nad 

swymi przeciwnikami tak, że w zasadzie stają się oni ofiarami morderstwa. Równie 
dobrze 

mógłby użyć karabinu maszynowego przeciwko ich niesamopowtarzalnym rewolwerom, a 
mieliby podobne szansę przeżycia.

W większości historyjek osadzonych w czasach współczesnych, w przypadku walki 
wręcz, 

wybór zawsze pada na pięści, mimo że istnieją efektywniejsze metody walki. 
Zastanawialiście się, dlaczego tak jest? Mały człowieczek, nieważne, jak dobry w 

walce na 
pięści, nigdy nie stłukłby dużo większego od siebie. A jednak stają przeciwko 

sobie i okazuje 
się, że to możliwe (na filmach mały bohater zawsze wygrywa z wielkim brutalem i 

łotrem). Z 
drugiej jednak strony, przy użyciu technik judo czy karate mały mógłby spokojnie 

rzucać 
wielkim po kątach, ale rzadko widuje się coś takiego. W tych sztuczkach tkwi coś 

złośliwie 
orientalnego. To jakieś skryte, nieczyste triki — takie jest popularne 

mniemanie. Żaden 
anglosaski czy amerykański heros nie zniżyłby się do czegoś takiego.

Nie wiadomo, dlaczego angielska publiczność z większym napięciem śledzi 
okładanie się 

ciosami podczas walki na pięści. Jest w tym coś bezpośredniego i pozytywnie 
sportowego. 

Publiczność francuskiego pochodzenia podziwiałaby walkę przy pomocy nóg, ale 
wytrenowani w swym myśleniu Anglicy uważaliby to za nieczyste zagranie. Wstawaj 

i walcz 
jak mężczyzna!

W tym właśnie tkwi sekret przekładów na inne języki. Sceny walki należałoby 
adaptować 

do narodowego sposobu myślenia i tradycji, co może być niekiedy trudne, jeśli 
nie chcemy 

odbiegać zbytnio od treści oryginału.
Skoro broń z wyboru nie jest tym samym co wybór broni, to możliwe, że pojedynek 

pomiędzy pisarzem a czytelnikiem sprowadza się do osobistych preferencji i 
wiedzy na temat 

prawidłowych rodzajów broni dla epoki, w której dzieje się opowieść. Przez jakiś 

background image

czas pisarze 

w swych opowieściach historycznych raczyli nas rewelacjami o kreteńskich 
„rapierach”. 

Później archeologowie wykopali w starożytnych ruinach na Krecie jakieś bronie, 
które nie 

okazały się czymś szczególnym, poza nożami o długich ostrzach, używanymi nie do 
szermierki, lecz zadawania ciosów znad głowy. Ten rodzaj „rapieru” stanowił 

ulubiony oręż 
bohaterów wielu opowiadań o Zaginionej Atlantydzie. Tymczasem taki dobór słów 

dawał 
błędne wrażenie czytelnikowi, który znał tylko rapiery trzech muszkieterów. Być 

może zatem 
odpowiedni wybór broni jest znacznie ważniejszą sprawą niż sądzą niektórzy 

autorzy.

BRONIE Z WYBORU II
ALBERT E. GECHTER

Skuteczność mieczy w czasach, gdy nie upowszechniono jeszcze broni palnej, nigdy 

nie 
była kwestionowana. Walka na miecze bardzo szybko stała się dziedziną wymagającą 

szczególnych umiejętności, nawet zanim wprowadzono naukowe podstawy szermierki. 
Miecz 

zawsze był symbolem arystokratycznej kasty wojowników, oznaką statusu 
prawdziwego lub 

potencjalnego bohatera. Włócznia, łuk, nóż, topór i maczuga — to bronie, w które 
mógł 

zaopatrzyć się byle plebs. Byle włóczęga mógł zdobyć gdzieś krótki miecz albo 
piracką 

szablę. Ale tylko prawdziwy wojownik i rycerz mógł posiadać naprawdę dobry, 
długi i ciężki 

miecz bojowy albo zgrabny miecz pojedynkowy. Dlatego też żaden kawaler wart 
swego 

imienia nie używałby innej broni, jeśli miałby do wyboru miecz.
Dawno temu na Zachodzie, za starych, dzikich czasów, wojownicy podobnie myśleli 


myśliwskim nożu, ale wkrótce zmienili swe uwielbienie na korzyść rewolweru, gdy 

tylko 
pojawił się on na pograniczach. Z pewnością powtarzalny karabin był bardziej 

skuteczny przy 
znacznym oddaleniu celu, a strzelba śrutowa bardziej śmiertelna, ale rewolwer 

był 
niezastąpionym orężem w walce na krótkim dystansie, co zawsze stanowiło 

specjalność 
bohaterów.

Współczesna literatura akcji preferuje rozwiązywanie wszelkich sporów za pomocą 
pięści, 

gdyż jest to coś, co każdy potrafi zrozumieć, docenić i z czym widzi siebie w 
swych 

marzeniach o podobnej sytuacji. Typowy mężczyzna uważa, że sam jest dość dobry 
na pięści, 

mimo że natychmiast przyznałby, że nie zna się na zapasach, jujitsu, judo, 
karate, albo nawet 

la savate. Wszystkie te alternatywne sposoby walki są bardziej niebezpieczne, 
ale również 

znacznie trudniejsze i nasz hipotetyczny zwykły czytelnik uznałby je za zbyt 
egzotyczne i 

niezwykłe dla niego.
Pisarze celujący w masową publikę i liczący na akceptację i samoidentyfikację 

czytelnika 
z bohaterem unikają dlatego tych bardziej wyszukanych technik bojowych.

(Prestiż miecza i romantyczna aura, która go otacza, wspomniane przez panów 
GrifFey’a i 

Gechtera, mogą być według mnie zredukowane do spraw czysto ekonomicznych. W 

background image

okresie 

od około 1350 p.n.e. do 1650 n.e., gdy miecz stanowił najbardziej efektywną i 
tym samym 

najbardziej poszukiwaną broń ręczną, był również jedną z najdroższych broni.
Rozważmy: w porównaniu z nożem, toporem, maczugą i włócznią, miecz zawiera — w 

każdym przypadku najwięcej metalu — miedzi, brązu, żelaza czy stali. Nie był to 
bagatelny 

argument w czasach sprzed rewolucji przemysłowej, po której metale znacznie 
staniały.

Początkowo wykonanie miecza nastręczało najtrudniejszych problemów natury 
technicznej. Kowal musiał uczynić go dość drugim, by dosięgnął przeciwnika, dość 

masywnym, by się nie złamał na hełmie ani tarczy, ale nadal wystarczająco 
lekkim, żeby 

można było nim swobodnie operować i parować, choć ta druga konieczność nie 
stanowiła 

głównego problemu szermierki aż do czasu zaniku pancerzy w siedemnastym wieku. 
Kowal 

musiał również poddać go odpowiedniej odróbce metalurgicznej — hartowanie i 
starzenie w 

przypadku brązu, a wygrzewanie i kucie w przypadku stali — tak, żeby broń 
zachowała swą 

ostrość i wytrzymałość.
Porównajcie to teraz z wykonaniem topora, którego głownia jest na tyle solidna, 

że jego 
właściciel nie musi obawiać się o jej złamanie, a ponadto dość ciężka, by zabić, 

nawet gdy się 
znacznie wyszczerbi. Dlatego właśnie do zrobienia dobrego miecza potrzeba było 

zdolnego 
kowala, podczas gdy topór mógł wykonać byle terminator.

Ponieważ miecz był najdroższą bronią ręczną, używali go jedynie najbogatsi 
wojownicy. 

Dlatego też zaczęto go kojarzyć z rycerzami i szlachtą. W Średniowieczu pojawiła 
się nawet 

teoria, że tylko ludzie o szlachetnej krwi powinni mieć pozwolenie na noszenie 
miecza i 

lancy, choć osobiście nigdy nie słyszałem o żadnym generale, który z tego powodu 
odmówiłby swym ludziom mieczy, gdy były im potrzebne. W wyniku zwykłego procesu 

skojarzeń myślimy, że skoro gentleman był jedynym człowiekiem, którego stać było 
na 

miecz, to posiadanie miecza przenosiło na każdego cechy gentlemana.
Co się zaś tyczy zastosowania brązowych mieczy do zadawania ciosów znad głowy, 

ten 
pomysł został, jak sądzę, oparty na pojedynczym i niewyraźnym szkicu wyrytym na 

pewnym 
mykeńskim medalionie. Z drugiej strony jednak sztuka egipska i mykeńska pokazuje 

nam 
wielu wojowników z różnych śródziemnomorskich narodowości, którzy posługują się 

mieczami zwróconymi czubkiem ku górze,, a niektórzy cofają nawet łokieć jakby do 
zadania 

krótkiego pchnięcia (a nie wbicia całego ostrza). Ponadto, badania replik 
kreteńskich mieczy 

z okresu 1500–1000 p.n.e. przeprowadzone w Muzeum Uniwersytetu Pennsylwanii 
wskazują 

na duże i masywne miecze do cięcia i kłucia, których nie można by skutecznie 
używać znad 

głowy. To właśnie je nazwano „rapierami” przez kontrast z późniejszymi szerokimi 
greckimi 

mieczami, które powstały prawdopodobnie w odpowiedzi na ulepszenia pancerzy.

L. Sprague de Camp)

O BRONIACH Z WYBORU I/LUB KONIECZNOŚCI
JERRY E. POURNELLE

background image

Numer 22 „Amra” zawiera dyskusję na temat powodów, dla których miecz stanowił 

broń 
wybieraną przez większość herosów. Pomysły zawarte w dwóch artykułach były 

bardzo 
intrygujące, ale obawiam się, że autorzy rozminęli się nieco z tematem. Jako 

były zwycięzca 
Międzynarodowego Turnieju Szermierczego Seafair i były mistrz północnego zachodu 


szpadzie, czuję się w obowiązku bronić mego oręża.

Jednym z głównych powodów, dla których miecz jest bronią wybieraną do 
pojedynczej 

walki wręcz jest fakt, że stanowi on najbardziej przydatną i śmiertelną broń w 
tego rodzaju 

walce. Daleki od straconej pozycji, dobry szermierz ma z pewnością większe 
szansę 

zwycięstwa od rzezimieszka walczącego włócznią, lancą, toporem, maczugą, 
morgensternem 

czy obuchem. Dobrze walczący człowiek z długą dwuręczną pałką mógłby go 
wprawdzie 

pokonać, ale walka jest wtedy dość wyrównana, nawet jeżeli miecznik nie wie, jak 
wykonywać wypady z pchnięciem. Jeśli wypad jest już znany, to mistrz dwuręcznej 

pałki 
będzie przegrywać znacznie częściej. A ludzi dobrze władających długą pałką 

niełatwo jest 
znaleźć.

Miecz jest na lepszej pozycji z czysto fizycznych powodów. Oto, być może, 
absurdalny 

przykład: nie można walczyć poza linią falangi przy pomocy sześciometrowej 
sarissy — 

przeciwnik musiałby być idiotą, żeby nie skrócić dystansu. W miarę skracania 
włóczni mamy 

stale ten sam problem, aż wreszcie otrzymujemy assagai — miecz bez jelca i bez 
ostrza. 

Można co prawda ciskać assagai, ale lepiej już wtedy trafić, co nie jest łatwe.
Maczuga przydaje się, jeśli masz zbroję i możesz wytrzymać kilka ciosów, w 

czasie gdy 
robisz zamach do pełnego uderzenia, ale w przeciwnym razie stanowi jedynie 

przeszkodę. 
Gdy wojownik z maczugą i toporem robi zamach, miecznik zbliża się i siecze jego 

lub jego 
ramię. Jeśli potrafi zrobić wypad, to faktycznie nie robi nawet kroku do przodu. 

W obu 
przypadkach maczuga i topór przegrywają. Miecz dwuręczny, którym posługiwano się 

podobnie jak toporem, podzielił los wszystkich przestarzałych broni z podobnych 
powodów. 

Owszem, wspaniały to oręż, jeśliś odziany w zbroję od stóp do głów, ale ta 
długaśna zabawka 

jest zbyt powolna do precyzyjnej roboty. W rzeczywistości szermierz wybrałby 
najlżejszą i 

najsmuklejszą broń, jaką tylko mógłby znaleźć (chyba że walczy z przeciwnikiem 
uzbrojonym w claymore* albo w ciężką szablę, co stanowi specjalny przypadek), 

ponieważ 
zdolność manewru jest znacznie ważniejsza niż ciężar broni. Niezbędny ciężar 

jest konieczny 
tylko po to, by przeciwnik nie złamał twej broni. Mistrz walki claymorem — a 

muszą być 
uczeni tej sztuki od dzieciństwa — potrafi używać tego żelastwa jak lekkiej 

szabli, przez co 
staje się bardzo niebezpieczny. W parowaniu chodzi zaś nie o to, by zatrzymać 

ostrze 
przeciwnika, a jedynie o to, by je odbić lub zmienić kierunek ciosu tak, że 

można go 
dosięgnąć, gdy się odsłoni. Ciężka broń jest użyteczna do cięcia, ale niestety 

dość trudno jest 

background image

okaleczyć lub zabić kogoś jednym cięciem. Żeby wykonać przynajmniej w połowie 

udane 
cięcie, trzeba się dobrze zamachnąć, trafić i wrazić ostrze głęboko w ciało 

przeciwnika. To 
zabiera dużo czasu, co może zdenerwować wroga i spowodować, ze pchnie cię 

własnym 
ostrzem. A to już jest sposób na znacznie szybsze zadanie śmierci, jeśli tylko 

dobrze trafi. 
Ponadto, jeśli twój przeciwnik jest dobry, to musisz powstrzymywać się przed 

pełnym 
zamachem, bo z pewnością właśnie wtedy cię pchnie.

Od czasów greckich miecz był najlepszą bronią, jaką mogła posiadać piechota na 
polu 

bitwy, do czasu gdy zaczęto na masową skalę produkować pociski do broni 
strzeleckiej. Ale 

nawet wtedy miecz pozostał najlepszym narzędziem w potyczkach na małą odległość 
(po 

wystrzeleniu salwy pod Killiecrankie Szkoci odrzucili swe muszkiety i wybili 
Anglików do 

nogi swoimi claymore’ami). Uzbrojeni wojownicy, w pełni chronieni przez 
pancerze, 

stosowali wprawdzie topory bojowe i podobne im bronie, jak szerokie miecze 
półtoraręczne, 

ale taka właśnie była zaleta ich zbroi. Lekkozbrojni i nie uzbrojeni ludzie 
woleli zwykłe 

miecze. Grecka piechota walczyła w falandze i mogła poradzić sobie bez mieczy 
dzięki 

zasięgowi swych długich pik. Ale wróg mógł — co robili zresztą Rzymianie — 
schylić się i 

prześlizgnąć pod ich ostrzami, by pojawić się tuż przy piersi bezbronnego teraz 
pikiniera i 

uczynić ze swego miecza użytek podobny do piły tarczowej. Kilka takich potyczek 
i falanga 

ustąpiła uzbrojonym w miecze legionistom.
Rzymianie dość szybko przekształcili oszczep zwany pilium w broń miotaną, woląc 

zdać 
się na miecz (gladius), po tym, jak odrzucili już oszczepy. Nawet jeśli 

stosowali pilium w 
bezpośredniej walce, to tylko w połączeniu z miecznikami, ale nawet wtedy był to 

zwarty 
szyk bojowy, a nie walka jeden na jednego.

Po ustąpieniu legionów ich miejsce zajęła ciężka kawaleria, a najlepszym orężem 
stały się 

łuk i lanca. Ale nigdy, aż do czasu prochu, nie było piechoty, która w końcu nie 
zdałaby się w 

walce na swe miecze, jeżeli tylko musiała rozbić swój zwarty szyk. A oddziały 
walczące w 

zwartym szyku nierzadko padały ofiarą mieczników. Oto kolejny dobry przykład: 
hiszpańscy 

miecznicy z puklerzami wyrwali sporo ciała ze szwajcarskich pikinierów po tym, 
jak 

Szwajcarzy dzielnie stawali przeciwko ciężkiej konnicy. Ich piki i halabardy być 
może były 

doskonałą bronią przeciwko koniom, ale nie w starciu z uzbrojoną w miecze 
piechotą.

Innym rodzajem pozbawionej mieczy, sławnej piechoty, która nie stosowała 
zwartych 

szyków, byli Frankowie z ich wielkimi toporami. A jednak rzymskie legiony pobiły 
ich, zaś w 

późniejszych raportach odnaleziono zapis, że udało się im to dlatego, że ciskali 
we wroga 

porzuconymi toporami, a następnie wypełniali tak powstałe ubytki w szeregach 
legionistami 

uzbrojonymi w noże.

background image

Oczywiście, jeśli mamy do czynienia z kilkoma przeciwnikami naraz, wybór 

najlepszej 
broni zależy od tego, czy jesteśmy sami, jak dobrzy są nasi przyjaciele i jakich 

broni używają 
nasi wrogowie. Ale ze względu na uniwersalność w bitewnym zamęcie, nadal trudno 

pokonać 
miecz, chyba że mamy za towarzystwo dobrych pikinierów — a lepiej, żeby byli 

dobrzy. Bo 
gdy nie są, zmieńcie te piki na miecze i postarajcie się jeszcze zdobyć parę 

puklerzy.
Poza całą widowiskowością i efektownym wyglądem jest jeszcze jeden powód, dla 

którego 
wytrenowany miecznik wybierze swą ulubioną broń, by zlikwidować wrogów — jest to 

przecież najbardziej śmiercionośna rzecz, jaką może wybrać.

SYN ZBROJNYCH Z WYBORU I/LUB KONIECZNOŚCI
JERRY E. POURNELLE

Problem z dyskusją dotyczącą broni nie służących do miotania j jest bardzo 

zawiły. Aby 
określić, który oręż nam się przyda, musimy znać kilka kluczowych danych: jak 

liczny jest 
wróg i na ile można liczyć na przyjaciół? Czego używają wrogowie jako broni i 

jak sobie 
radzą z owym orężem? Czy potrafimy wykonać wypad, czy jeszcze go nie 

wynaleziono? Czy 
walczymy z konia, czy na piechotę? W jakim terenie przyszło nam walczyć i czy 

jest to 
zaledwie potyczka, czy cała bitwa?

Wszystkie te pytania są bardzo ważne. Ekwipunek dla armii a wyposażenie 
pojedynczego 

bohatera to dwie różne rzeczy. Jeden człowiek raczej będzie spotykał 
pojedynczych 

przeciwników, ale skąd , wiemy, jakimi umiejętnościami dysponuje bohater? Czy 
będzie 

mógł się przygotowywać do walki dostatecznie długo, by wdziać zbroję i uzbroić 
się od stóp 

do głów, czy też będzie musiał walczyć tylko w tym, co założył na królewski bal? 
Każda 

sytuacja wymaga innej odpowiedzi.
Na zwyczajną wędrówkę, bez obciążenia zbroją i tarczą, najbardziej godnym 

polecenia 
wydaje się coś nieco lżejszego od półtoraręcznego miecza, ale z pewnością 

cięższego od 
szermierczego floretu. Tak długo, jak przeciwnik nie będzie nosił pancerza, 

umiejętny 
miecznik powinien sobie z nim poradzić.

Taktyki walki z przeciwnikiem uzbrojonym w miecz i tarczę lub miecz i puklerz 
poddane 

testom polowym dowiodły, że w starciu z przeciwnikiem uzbrojonym jedynie w miecz 
ten 

drugi częściej wygrywał. W czasach Celliniego wojownicy często nosili jeden lub 
kilka 

rapierów i małą okrągłą tarczę zwaną puklerzem. Gdy ci śmiałkowie maszerowali 
arogancko 

ulicami zwykli uderzać swymi mieczami o puklerze, tak by wszyscy wiedzieli, że 
szukają 

zaczepki do walki — stąd właśnie termin swashbuckler*. Nie trwało to jednak 
długo. Para 

mistrzów szermierki (Włochów, prawdopodobnie, a z pewnością mieszczan, gdyż nie 
posiadali oni zbroi, toteż musieli nauczyć się odpowiednio lepiej posługiwać 

mieczem) 
wynalazła technikę wypadu około roku 1500, ale pozostał on ściśle strzeżonym 

sekretem. 

background image

Wcześniej stosowano „przejście” — pewien rodzaj szybkiego kroku. Jednak w każdym 

wypadku zdolność manewrowania ostrzem przed własnym ciałem, zamiast za nim, 
okazała 

się podstawą sukcesu wojowników bez puklerzy. W celu wyprowadzenia ataku, 
wojownik z 

tarczą musi otworzyć gardę i odsłonić swą prawą stronę, co powoduje, że tarcza 
nie tylko nie 

spełnia zadania defensywnego, ale jeszcze utrudnia mu skuteczny atak. (Zauważcie 
jednak, że 

w walce w szyku z zaufanymi i dobrymi wojownikami po obu stronach, ta sytuacja 
zmienia 

się diametralnie. W takim przypadku każdy chciałby mieć ze sobą wielką, owalną 
tarczę 

legionistów, która z oczywistych powodów nie byłaby zbyt przydatna w pojedynku). 
Tarczownicy nie mogą robić wypadów (bo jeśli go zrobią, to tarcza znów staje się 

niepotrzebna), a do tego muszą odkrywać swe ramię przy atakowaniu. To ramię z 
kolei staje 

się łatwym celem dla wroga, który może robić wypad. W zwartym szyku albo w tłoku 
człowiek z tarczą ma większe szansę, ale w otwartej walce niewiele to pomaga.

Teraz z kolei stajemy naprzeciw faceta z „napierśnikiem i pozostałym 
wyposażeniem”. To 

już zupełnie inna historia. Po pierwsze jednak ustalmy, z czym nasz bohater musi 
się liczyć. 

Jeśli to tylko kirys (który zaprojektowano dla osłony przed pikami i strzałami), 
głównym 

czynnikiem decydującym o zwycięstwie pozostają umiejętności przeciwników. Obaj 
będą 

stosować podobne taktyki, a uzbrojony człowiek ma w jakiś sposób zasłonięte pole 
trafienia. I 

w tym tkwi jego przewaga, ale nie jest ona znowu tak wielka. Wystające części 
ciała są nadal 

najbardziej narażone na ciosy, a kirys nie chroni szyi ani pachy. Przypuśćmy 
jednak, że wróg 

nosi kaftan i kaptur kolczy. O, teraz to nasz bohater ma prawdziwy problem. Jego 
lekki miecz 

raczej nie przebije kolczugi, a jego przeciwnik prawdopodobnie nosi półtorak, 
więc 

efektowny pokaz obronnych parad naszego bohatera zostanie przerwany jednym 
potężnym 

cięciem. Dobrze uzbrojony wojownik nie będzie musiał się martwić o spadające nań 
ciosy, 

gdy odkryje się w zamachu. W tych okolicznościach nasuwa się nieunikniony 
wniosek: 

pozwólmy stopom pomóc ciału. Nasz bohater potrzebuje teraz nieco innego 
wyposażenia 

(tzn. lepszych butów).
Powyższe zestawienie ustawia uzbrojonego wojownika na lepszej pozycji, a 

konkluzja 
wydaje się oczywista. Jednakże nie jest to takie proste. Prawda, że w pojedynku, 

konno czy 
nie, człowiek uzbrojony w kolczugę lub zbroję płytową (a ta została stworzona 

głównie w 
odpowiedzi na broń strzelecką) jest niemal niepokonany. Historycznie zresztą 

dominował on 
na scenie przez cały okres Średniowiecza, od Adrianopolu do Mortgarten, a trzeba 

pamiętać, 
że stanowi to prawie całe tysiąclecie. Co zatem mogło mu się przydarzyć?

Broń strzelecka, oto co mu się przydarzyło. Lekkozbrojna kawaleria miała jeszcze 
jakieś 

szansę, żeby wpaść w szeregi łuczników i strzelców, dzięki swej szybkości, ale 
ciężkozbrojni 

po prostu nie mogli tego zrobić. Jednakże to nie proch, ani nawet nie długi łuk 
zrzucił 

opancerzonego rycerza z jego wysokiej pozycji. To też niewątpliwie 

background image

wystarczyłoby, jeśli 

byłoby odpowiednio dużo czasu. Ale, jak się okazało, coś innego zdążyło już 
strącić go z 

piedestału: ponowne odkrycie przez Szwajcarów zdyscyplinowanej piechoty.
W roku 1315 w Mortgarten ludność z Uri, Schwyz i Appenzell wycięła rycerstwo 

Habsburgów stając twardo z pikami i halabardami przeciwko szarży kawalerii. 
Wymagało to 

nie lada odwagi, ponieważ jak dotąd nic nie zdołało powstrzymać zbrojnych 
rycerzy, 

przynajmniej według legendy (co nie jest do końca prawdą, ale tylko niewielu zna 
pewne 

wyjątki). Po tym wydarzeniu Szwajcarzy zaczęli dominować na polach bitwy w 
Europie. 

Przeprowadzili za to kilka tragicznych eksperymentów z halabardnikami. A po 
Arbedo, kiedy 

to mediolańscy żandarmi przedarli się przez halabardników i stanęli twarzą w 
twarz z 

pikinierami wygrywając bitwę, Szwajcarzy wystawili las pik w pierwszych rzędach, 

halabardników zachowywali w głębi do walki wręcz, która następowała później. 
Szwajcarzy 

nie nosili zbroi z wyboru, zresztą przeważnie byli po prostu zbyt biedni, by ją 
posiadać. 

Przywdziewali jednak kirysy, chroniące przed strzałami, i stalowe hełmy.
Mając przed sobą szeregi kuszników, szwajcarscy Konfederaci podchodzili w bardzo 

zwartym szyku. Sześciometrowe piki trzymali na wysokości ramion, a napierające z 
tyłu 

dalsze szeregi zmuszały front do marszu na wroga z niepowstrzymaną siłą. 
Szwajcarzy byli 

niepokonaną formacją przez niemalże dwieście lat. Z wyjątkiem niemieckich 
lancknechtów*, 

którzy stosowali dokładnie tę samą taktykę i broń, co Konfederaci, nikt tak 
naprawdę nie 

mógł stawić im czoła od 1315 do 1503 roku, kiedy to stanęli przed znacznie 
groźniejszym 

przeciwnikiem: hiszpańską piechotą Gonsalvo de Cordova w bitwie pod Barlettą. 
Jego ludzie 

zbrojni byli w krótkie miecze, puklerze, stalowe hełmy, napierśniki i 
nagrzbietniki oraz 

nagolenniki. Walczyli w otwartym szyku, używali swych tarcz, by dostać się 
blisko piki — 

nierów, a następnie kładli ich pokotem za pomocą swych mieczy. Jak dowiodły 
testy, miecz 

przewyższa pikę w bezpośredniej walce. Czaka, król Zulusów, wystawił” w bitwie 
pod 

Cetawayo stu ludzi uzbrojonych w długie włócznie i tarcze przeciwko setce z 
assagai i 

tarczami. Nikt z włóczników nie przeżył, choć była to ich broń plemienna i 
umieli się nią 

dobrze posługiwać. Zulusi natychmiast przeszli na użycie assagai.
Jesteśmy teraz jednak w ciekawym otoczeniu. W Adrianopolu i kilku innych 

miejscach 
okazało się, że zbrojna kawaleria stanowi więcej niż zagrożenie dla piechoty z 

mieczami i 
puklerzami. Pod Granson dowiedziono zaś, że ta sama kawaleria oddaje pola w 

konfrontacji z 
falangą, tak defensywną, jak i ofensywną. Pod Barlettą (rok 1503) tymczasem 

falanga padła 
pod ciosami legionu (zwróćmy uwagę, że w dwóch powyższych przypadkach obie armie 

były 
w najwyższej formie fizycznej i organizacyjnej. Faktem jest, że piechota 

zmieciona pod 
Adrianopolem nie była legionem z najlepszych jego czasów, ale od tamtej pory do 

Mortgarten 

background image

zbrojni rycerze zgniatali piechotę w jakiejkolwiek formacji i formie).

Wszystko to, co powiedzieliśmy, dotyczy jednak pola bitwy. Nie ustaliliśmy 
rozwiązania 

dla indywidualnych pojedynków. Nasz bohater stanął właśnie twarzą w twarz z 
wrogiem 

uzbrojonym w kaftan kolczy i takiż czepiec*. Czego mu zatem potrzeba?
Cóż, halabarda albo gizarma z pewnością by się przydały. Jeśli jednak przeciwnik 

jest 
wprawny w robieniu swym mieczem, to nasz bohater prawdopodobnie przegra, ale 

przynajmniej będzie miał szansę. Zbroja i półtorak nie przydadzą się do żadnej 
szybkiej 

riposty. Zauważcie jednak, że teraz nasz bohater stanowi cel łatwy jak kaczka 
dla pierwszego 

lepszego faceta z mieczem, który się pojawi. Ponadto, halabardy nie są takie 
łatwe w 

obsłudze, bardzo rzucają się w oczy i piekielnie trudno je ze sobą targać w 
porządnym 

towarzystwie.
Jeśli więc mamy wyciągać wnioski z całych tych rozważań, to, przy wyłączeniu 

dobrej 
broni strzeleckiej, kolczuga i ciężki miecz — nawet półtoraręczny — stanowią 

zestaw niemal 
optymalny. Ciężar miecza zależeć będzie od rodzaju przeciwnika, z którym mamy 

walczyć, i 
tak przeciwko toporowi bojowemu i morgensternowi (bez zbroi) preferowany będzie 

lekki i 
szybki miecz. Do ogólnego zastosowania jednakże, gdy nie zamierzamy chodzić 

ubrani w 
stalową szafę, nasz miecz powinien być lżejszy niż półtorak, ale zdecydowanie 

cięższy niż 
rapier. Ale gdy masz przyjaciela, który z przyzwyczajenia nosi wszędzie ze sobą 

halabardę, 
by pomagać ci przeciwko uzbrojonym rycerzom, to niewątpliwie okaże się on 

pomocny.

(Odpowiedź na Syna zbrojnych z wyboru i/lub konieczności:
Można wykonywać wypad zasłaniając swój tors puklerzem. Każdy może wypróbować tę 

technikę z pokrywą od śmietnika. Prawda, że taki wypad jest nieco wolniejszy i 
mniej 

zręczny, ponieważ szermierz musi dzierżyć w nieuzbrojonej ręce tarczę i nie może 
wykonać 

nią wymachu w tył. Ale różnica jest niewielka. Poza tym, wojownik z puklerzem 
nie odkrywa 

swego uzbrojonego ramienia bardziej niż robi to szermierz bez tarczy. W obu 
przypadkach 

osłania się koszowym jelcem, rękawicą kolczą albo wszystkim tym naraz.
Szukałbym także innej przyczyny zniknięcia puklerzy. Przed rokiem 1600 zwykły 

miecz 
miał długie, tnąco–kłujące ostrze, którym trudno byłoby skutecznie parować. 

Dlatego też 
miecznik nie odziany w żadną zbroję potrzebował jakiejś alternatywnej formy 

osłony w swej 
nieuzbrojonej ręce. Do tego celu używano właśnie puklerzy, sztyletów — lewaków, 

zawiniętych płaszczy i stalowych rękawic. Wraz ze zmniejszaniem się wagi miecza 

siedemnastym wieku szermierz mógł coraz skuteczniej parować ciosy samym ostrzem.
Dodatkowo, przed rokiem mniej więcej 1500, większość europejskich mieczy miało 

proste 
jelce, które nie dawały wiele ochrony dla ręki. Dopiero później bardziej 

rozbudowane 
rękojeści pozwoliły na przyjmowanie cięć na gardę broni. W końcu zaś pojawił się 

rapier z 
jelcem koszowym, który można by nazwać mieczem z małym puklerzem zamontowanym 

przed rękojeścią.

background image

Co się zaś tyczy wyposażenia naszego samotnego wędrowca: w czasach przed 

wynalezieniem prochu budowa człowieka i jego siła liczyły się bardziej niż 
teraz, gdyż każdy 

mógł przywdziać tylko taką zbroję, jaką zdołał unieść. To oznacza, że siłacze 
mogli nosić 

zbroje cięższe, czyli grubsze w niektórych miejscach. Przyjmując, że nasz 
bohater jest silnym 

i potężnie zbudowanym mężczyzną, ubierzmy go powiedzmy w półzbroję segmentową z 
roku 

1625. Dobrze wykonaną zbroję płytową łatwiej jest nosić niż kolczugę, a ponadto 
nie 

wymaga ona tak grubego podkładu chroniącego kości przed złamaniem. Podkład staje 
się zaś 

nie do zniesienia w gorącym klimacie. Ale czegokolwiek by nasz bohater nie 
założył, to 

przekonujemy się, że im lepsza ochrona, tym bardziej nieporęczny ubiór i tym 
dłużej trwa 

jego zakładanie i zdejmowanie. Może zatem najlepiej byłoby ubrać się w lekką 
kamizelę ze 

stalowej plecionki do użytku codziennego, a do zaplanowanych walk używać zbroi 
płytowej?

Jak to zaproponował dr Pournelle, nasz bohater powinien mieć dość lekki miecz do 
walki z 

nieuzbrojonym przeciwnikiem. Taki miecz stanowił swego rodzaju pewniak, który 
nosił 

każdy człowiek w późnym siedemnastym początkach osiemnastego wieku. Był znacznie 
bardziej poręczny niż delikatny i podobny do szpilki mieczyk dworski używany w 

osiemnastym wieku, który stanowił raczej oznakę przynależności do zamkniętej 
kasty 

gentlemanów a częściowo też broń do pojedynków z innymi gentlemanami. Kawaleria 

osiemnastego wieku używała dużych tnąco–kłujących mieczy aż do około 1750 roku. 
Później 

zastąpiła je zakrzywiona szabla węgierska.
Przeciwko opancerzonym wrogom powinniśmy uzbroić naszego bohatera w jakąś ciężką 

broń — miecz dwuręczny, topór albo coś podobnego — a może nawet i tarczę. Całe 
to 

żelastwo zawiesiłby przy siodle swego wiernego wierzchowca, tak by samemu 
zbytnio się nie 

przemęczać.
Z drugiej strony jednak, jeśli jest słabeuszem, lepiej niech skoncentruje się na 

broniach 
miotających, takich jak kusza, a robotę ręczną pozostawi tym, którzy zostali 

lepiej do tego 
wyposażeni przez bogów.

L. Sprague de Camp)

STAWIANIE GRANIC

L. SPRAGUE DE CAMP

Doprawdy, powstało już wiele zwodnych opowieści o pojedynkach na miecze 
odbywających się na Marsie, nie wspominając już Wenus i innych planet Układu 

Słonecznego. Problem z większością tych opowiadań polega na tym, że autorzy 
próbują w 

nich połączyć dwa zupełnie oddzielne elementy. Z jednej strony marzy im się 
blask antyku. 

Dlatego wypełniają swe światy nieprzebytymi dżunglami, przerażającymi potworami, 
migoczącymi pałacami, dumnymi imperatorami, pięknymi księżniczkami, złowrogimi 

świątyniami, zdeprawowanymi kapłanami, jęczącymi niewolnikami, śmiertelnymi 
pojedynkami, walkami gladiatorów, straszliwymi duchami, przerażającymi demonami, 

zabójczą magią, rycerskimi wierzchowcami i oczywiście całą rozmaitością mieczy i 
innych 

broni do walki wręcz.

background image

Ale jednocześnie pisarze chcą również zarobić na fikcyjnej supernauce. Tak więc 

obok 
wymienionych wyżej archaizmów pojawiają się elementy technologii przyszłości: 

pistolety, 
dezintegratory i inne wyrzutnie promieni śmierci, mechaniczne wehikuły naziemne 


powietrzne oraz inne futurystyczne gadżety. W tym miejscu rozpada się iluzja, 

którą z takim 
wysiłkiem budowali. Bowiem ich fikcyjna kraina jest tak anachroniczna i 

niespójna 
technologicznie, że lepiej już kazać współczesnemu biznesmenowi przywdziewać do 

biura 
gotycką zbroję albo zapalać cygaro przy pomocy krzesiwa.

To prawda, że takie niekonsekwencje istnieją nawet w prawdziwym świecie. Możemy 
dziś 

spotkać peruwiańskiego Indianina spacerującego ze swym mułem i słuchającego 
muzyki z 

radia tranzystorowego. Słynna fotografia Siedzącego Byka przedstawia byłego 
wodza 

Siuksów, gdy prowadzi on wczesny automobil, a na głowie ma jedwabny cylinder. 
Ale 

mikstura technik z kompletnie różnych epok zawsze powoduje niestabilność i 
gwałtowne 

zmiany, ponieważ ludzie zmuszeni do wymieszania się z tymi, którzy dysponują 
bardziej 

zaawansowaną technicznie kulturą, szybko przyswajają nowoczesne gadżety, o ile 
nie stoją 

one w sprzeczności z ich podstawowymi dogmatami kulturowymi, organizacją 
społeczną albo 

tradycyjnym stylem życia. I nawet wtedy, gdy następuje tu konflikt, ludzie w 
końcu i tak z 

czasem przystosuj się do nowych odkryć.
Sądząc po historii naszego własnego gatunku, większość ludzi nie przejawia 

szczególnego 
konserwatyzmu w chwilach, gdy mają szansę poznania bardziej skutecznych metod 

zabijania 
swych wrogów i przemieszczania się z miejsca na miejsce. W przeszłości na 

przykład, 
prymitywne ludy, które znajdowały się nagle w stanie wojny z zachodnimi nacjami, 

starały 
się jak najszybciej zdobyć zachodnią broń. Podczas walk peruwiańskich Indian 

przeciwko 
konkwistadorom wielu indiańskich wodzów ruszało do bitwy w zbrojach zrabowanych 

poległym Hiszpanom. Dzikie plemiona, zdobywszy wystarczającą ilość broni palnej, 
natychmiast porzuciły swe łuki i włócznie. Indianie preriowi rzadko używali 

jednych i 
drugich w czasie wojen z białymi w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych 

XIX wieku.
Jak świat długi i szeroki, broń o największym zasięgu efektywnym zwyciężała nad 

innymi 
tak, jak łuk wyparł oszczep, a później pistolet wyparł łuk. Co prawda w 

cywilizowanych 
krajach pistolet potrzebował kilku wieków, by całkiem zlikwidować miecz, lecz 

powodem 
tego był fakt, że wczesne pistolety potrzebowały bardzo dużo czasu na 

przeładowanie i jeżeli 
strzelec chybił za pierwszym razem, to wróg mógłby go dopaść z jakimś ostrym 

żelastwem, 
zanim ten zdążyłby znów wystrzelić. Tym samym dalszy zasięg pistoletu nie zawsze 

był 
efektywny, a broń rezerwowa stawała się niezbędna.

Ta sytuacja zaczęła się zmieniać z wynalezieniem zamka skałkowego pod koniec 
siedemnastego wieku. Teraz zamiast kilku minut, przeładowanie i strzał zajmowały 

dobrze 

background image

wyszkolonemu żołnierzowi tylko piętnaście sekund. Rozwój magazynków i broni 

odtylcowej 
w latach pięćdziesiątych XIX wieku skrócił przerwy pomiędzy kolejnymi strzałami 

do około 
pięciu sekund, a powtarzalny karabin z roku 1860 zmniejszył ten interwał do 

mniej niż dwóch 
sekund. Z każdym nowym wynalazkiem zmasowana szarża piechoty stawała się coraz 

kosztowniejsza. Natarcie Picketta pod Gettysburgiem pokazało, co dzieje się z 
oddziałami, 

które próbują tej taktyki.
Również walka morska przeszła podobną ewolucję. W następstwie amerykańskiej 

wojny 
domowej i austro–włoskiej bitwy pod Lissą w roku 1866, kiedy to taranowanie 

odegrało 
decydującą rolę, okręty wojenne zaczęto wyposażać w tarany wystające pod wodą. 

Ale pod 
koniec dziewiętnastego wieku stalowe pancerze kadłubów uczyniły taranowanie 

całkowicie 
niepraktycznym, choć podczas I wojny światowej zanotowano kilka takich 

przypadków. 
Słynny HMS Dreadnought zatopił właśnie w ten sposób niemiecką łódź podwodną. 

Jednak 
podczas II wojny światowej samoloty uczyniły wielkim działom to samo, co te 

uczyniły 
taranom. Jeśli pancernik tamtych czasów zdołał zbliżyć się wystarczająco do 

lotniskowca, to 
przerabiał go natychmiast na złom, jak to uczyniły Scharnhorst i Gneisenau z HMS 

Glorious 
8 czerwca 1940 roku. Problem jednak w tym, że zwykle samoloty przesądzały o 

wyniku 
bitwy, zanim jeszcze wielkie działa weszły w zasięg. Na wyspie Midway Japończycy 

mieli 
liczne jednostki pancerne na morzu, ale bitwa została rozstrzygnięta dużo 

wcześniej, nim 
krążowniki osiągnęły swój zasięg. Dlatego właśnie w czasie tej wojny niemal 

każda akcja 
ciężkich jednostek morskich odbywała się nocą lub przy szczególnie paskudnej 

pogodzie, 
kiedy samoloty stawały się bezużyteczne.

Wiek dziewiętnasty oznaczał praktycznie koniec epoki miecza. W latach 
pięćdziesiątych i 

sześćdziesiątych XIX wieku jeszcze tylko odkrywcy wyruszający w głąb Afryki 
często nosili 

ze sobą miecze jako broń wspomagającą. Richard F. Burton przekonał się, jak 
przydatny 

może być to oręż, podczas dzikiej nocnej walki z całym plemieniem Somalijczyków 
w 1854 

roku.
Jednakże koniec wieku uczynił miecz absurdalnym anachronizmem, choć nadal 

używano 
szabli w szarży kawaleryjskiej. Ostatnia, o jakiej słyszałem, to szarża oddziału 

kawalerii 
Sandemana 20 marca 1942 roku na pozycje japońskie nieopodal Toungoo w Burmie. 

Nie 
trzeba chyba dodawać, że Sandeman i jego szlachetni Sikhowie zostali wystrzelani 

do nogi, 
zanim jeszcze znaleźli się w zasięgu miecza.

Amerykańscy żołnierze walczący z Indianami z prerii odrzucili szable, gdyż 
bardzo rzadko 

zbliżali się do nich wystarczająco, by ich użyć — choć ludzie Custera, zanim ich 
rozbito, 

mieli okazję, żeby żałować, iż nie wzięli ze sobą swych ostrzy. Z 320.000 
poległych w I 

wojnie światowej amerykańskich żołnierzy tylko dwóch zmarło od ciosów szablą. 

background image

Kozacy i 

japońscy oficerowie nadal nosili miecze w czasie II wojny światowej, ale te 
niegroźne 

archaizmy miały tyle wspólnego z poważną walką, co współczesna brytyjska 
kawaleria ze 

średniowiecznym rycerstwem.
Moim zdaniem ludzie, którzy dysponują bronią taką, jak zbudowane ze stopów 

aluminiowych pistolety radowe z celownikami radarowymi, używane przez Marsjan 
Burroughsa i posiadające zasięg setek mil, nie wygłupialiby się z mieczami i 

włóczniami tak, 
jak robili to ludzie stworzeni przez tego autora. Podobnie, jak Indianie 

porzucili swe łuki, gdy 
tylko złapali za karabiny. Na tej samej zasadzie zresztą, nie paradowaliby na 

grzbietach 
thoatów, gawrów, dralów czy innych wierzchowców, skoro mieliby pod ręką 

odpowiedniki 
samochodów i samolotów. Przypomnijcie sobie, jak szybko preriowi Indianie 

zaadaptowali 
na swoje potrzeby konia.

Oczywiście, można znaleźć się w sytuacji, w której bardziej archaiczna broń 
byłaby 

efektywniejsza. W czasie II wojny światowej mój kolega, eks–komandos, który 
działał wtedy 

na Pacyfiku, zabił jednego wroga nożem, a drugiego maczetą, która jest pewnego 
rodzaju 

mieczem. Ale nie można przecież nosić ze sobą całego sprzętu na każdą możliwą 
ewentualność. W dziewięćdziesięciu dziewięciu przypadkach na sto nowoczesna 

powtarzalna 
broń palna pokonałaby każdy antyczny oręż, jaki by się przeciwko niej wystawiło.

Ponadto, jeśli nasz bohater żyje w świecie sprzed wynalezienia prochu, gdzie 
królują 

bronie ręczne, i spodziewa się jakiejś poważnej walki, to z pewnością postara 
się zapewnić 

sobie nie tylko miecz, ale też najlepszy rodzaj obrony, na jaki go stać i jaki 
współcześni mu 

płatnerze potrafią wytworzyć. Może to być zarówno tarcza z bawolej skóry typu 
zuluskiego, 

albo kurtka z naszytymi kawałkami gotowanej skóry, jak i wspaniałe zestawy 
stalowych płyt 

z końca XVI i początku XVII wieku, które stanowią kulminację pancerzy 
wszechczasów.

Dokładne szczegóły uzbrojenia defensywnego naszego bohatera zależą po części od 
technologii jego świata, a po części od okoliczności, w których przyjdzie mu 

walczyć. Od 
tego zależy też, czy dzierży on tarczę, czy nie. Czyjego zbroja jest skórzana, 

drewniana, z 
włókna kokosowego, płótna, miedzi, brązu, żelaza, stali, a nawet stopu, i czy 

przyjmie ona 
formę kolczugi łuskowej, kółkowej, łańcuszkowej, zbroi pasowej, czy płytowej. 

Czy nasz 
bohater walczy na lądzie, czy morzu, samotnie, czy w bitwie, konno, czy pieszo? 

Jeśli 
zamierza walczyć konno, musi wziąć pod uwagę ciężar, jaki zdoła unieść jego 

wierzchowiec. 
W klasycznej Grecji najciężej uzbrojonymi żołnierzami byli piechurzy, gdyż małe 

koniki z 
tamtych czasów nie mogły dźwigać człowieka w pełnej zbroi. W Średniowieczu 

rozwój 
większych ras koni odwrócił tę zależność.

W każdym razie bądźmy pewni, że nasz bohater przy zdrowych zmysłach wiedząc, że 
czeka go walka wręcz, nie wyszedłby do walki odziany jedynie w opaskę biodrową 

tak, jak 
czynili to Marsjanie Burroughsa. Oczywiście, o ile miały by coś na ten temat do 

powiedzenia!

background image

Zatem, jeśli naprawdę chcecie zbudować przekonujący świat fantasy, zdecydujcie 

się, jaki 
poziom technologiczny dopuścicie w swojej krainie. Jeśli jest to starożytny 

świat 
przedindustrialny, to świetnie. Jeśli to świat współczesny, też dobrze. Jeśli to 

świat, w którym 
króluje supernauka, jeszcze lepiej! Ale nie mieszajcie ich, chyba że stara 

technologia zostanie 
przedstawiona jako przestarzała w stosunku do nowej, albo stare zwyczaje zostaną 

zachowane 
w formie sportu. Wiele współczesnych sportów — polowanie, wędkarstwo, 

żeglarstwo, jazda 
konna, szermierka, łucznictwo czy rzut oszczepem — było kiedyś poważnymi 

zajęciami, od 
których mogło zależeć ludzkie życie. Ale mówiąc o poważnych przygodach — cóż, 

nawet 
syn Tarzana miał dość rozsądku, by złapać swój karabin i amunicję, gdy wyruszał 

na ratunek 
swym szlachetnym rodzicom porwanym przez złych i pazernych kapłanów z 

tajemniczej 
doliny Pal–ul–don.

WYSUBLIMOWANA KRWIOŻERCZOŚĆ

POUL ANDERSON

Nie mam nic do zarzucenia interesującemu esejowi Sprague’a, ale chciałbym 
dorzucić do 

niego kilka komentarzy.
Po pierwsze, skromnie omija on pewien rzetelny sposób, w jaki można 

supernaukowego 
bohatera umieścić w sytuacji wymagającej machania mieczem. Dzieje się tak wtedy, 

gdy na 
skutek katastrofy statku, spisku, blokady technologicznej, albo czego tam 

jeszcze, rzeczony 
bohater musi się ewakuować i borykać z zacofanymi tubylcami (ooops, przepraszam, 

miałem 
na myśli rozwijających się patriotów!) na ich własnych warunkach, jak to ma 

miejsce w 
powieści o Krishnie.

Po drugie, o ile miecz jest rzeczywiście przestarzały, to nóż absolutnie nie. 
Nawet z dala 

od walk ulicznych znajduje zastosowania w operacjach wojskowych, na przykład w 
pewnych 

akcjach komandosów podczas ostatniej oficjalnej wojny (a bagnet jest w końcu 
swego 

rodzaju nożem albo ostrzem włóczni). Trudno mi wyobrazić sobie coś bardziej 
skutecznego w 

podobnych sytuacjach. Poza tym, dobry nóż jest prawdopodobnie najlepszym, 
uniwersalnym 

narzędziem, jakie kiedykolwiek wynaleziono. Osobiście regularnie podróżuję z 
nożem 

właśnie z tego powodu. Więc prawdopodobnie Kapitan Przyszłość również 
zapakowałby 

jakiegoś sprężynowca razem ze swymi pistoletami protonowymi.

(Poul ma tu oczywiście całkowitą rację. Jak powiedziałem, nawet w wieku 
pistoletów 

pojawiają się okazje wymagające użycia broni ręcznej. Ale z drugiej strony, 
karabinier nie 

może się obładowywać mieczem i lancą, gdyż są one ciężkie i nieporęczne. Miecze 
mają 

tendencję do zaplątywania się między nogami i można się o nie łatwo potknąć. 
Jednakże nóż 

jest dość mały i lekki, tak że noszenie go jako dodatku do strzelby i amunicji 

background image

nie powoduje 

żadnej niewygody. Sam wypróbowałem to podczas podróży w egzotycznym otoczeniu. 
Na 

szczęście nigdy nie miałem okazji do użycia noża, gdyż nie jestem biegłym 
nożownikiem. 

Ale zapewniam, że ciężar ostrza u boku dawał mi pewien komfort.

L. Sprague de Camp)

Po trzecie, odchodząc nieco od tematu, zastanówmy się — w świecie, gdzie nie 
wynaleziono jeszcze prochu strzelniczego ani przemysłu, jaka inna broń 

pozostałaby jego 
mieszkańcom? Z pewnością ktoś w końcu wymyśliłby nóż sprężynowy, gdy tylko 

pojawiłaby 
się wystarczająco dobra sprężyna. Albo amazońska dmuchawka połączona z 

bezlitosną 
dyscypliną Anglików, najpierw (w naszym świecie) jako łuczników, później jako 

muszkieterów, mogłaby równie dobrze rozpętać rzeź wśród Francuzów. Do tego 
dochodzą 

jeszcze hipotetyczne wynalazki, takie jak naciągany ręcznie, miotający bełty 
odpowiednik 

karabinu maszynowego, który opisali de Camp i Miller, a ja później zapożyczyłem. 
Przyszedł 

mi też do głowy pewien pomysł na powtarzalną kuszę, po czym dowiedziałem się, że 
ktoś 

kiedyś taką zrobił. Z pewnością otwiera się tu szerokie pole do popisu dla 
naszej 

wysublimowanej krwiożerczości.

…A JEŚLI CHODZI O MIKSTURĘ KULTUR W WYIMAGINOWANYCH ŚWIATACH…
LEIGH BRACKETT

Rędąc jednym z tych wymienionych wcześniej autorów tych „zwodnych opowieści o 

pojedynkach na miecze odbywających się na Marsie”, chciałabym przedstawić kilka 
spostrzeżeń na temat komentarzy mego dobrego i szanowanego przyjaciela, pana L. 

Sprague 
de Campa, który rozprawia się bezlitośnie z rozmaitymi i odległymi planetami.

W swym artykule Stawianie granic pan de Camp sugeruje, że przy konstruowaniu 
wyimaginowanych światów pisarz powinien być ostrożny i nie mieszać nie 

pasujących do 
siebie elementów technologicznych, takich, jak na przykład miecze i statki 

kosmiczne.
Zgodziłabym się z nim całkowicie, gdyby niejedno słowo, które jest kluczowe dla 

całej 
dyskusji. To słowo to świat. Gdyby rzekł kultura, nie byłoby tej całej 

sprzeczki. Ale na rynku 
fantasy mamy bezmyślny zwyczaj odnoszenia się do innych światów tak, jak 

odnosimy się do 
innych państw. „Mars — mówimy — jest taki to, a taki”, dokładnie, jakbyśmy 

powiedzieli 
„Wielka Brytania jest wysoce uprzemysłowiona”. Wielka Brytania jest mniej lub 

bardziej 
homogeniczną jednostką i we wszystkich częściach posiada mniej więcej ten sam 

poziom 
kulturowy. Ale mówiąc „Brytania”, nie możemy myśleć „Ziemia”.

Doskonale akceptujemy fakt, że statki kosmiczne startują z przylądka Canaveral 
praktycznie nad głowami Indian Jivaro, którzy żyją zaledwie o krok od tego 

miejsca, lecz 
jakby w epoce sprzed tysiąca lat. Jesteśmy w stanie uwierzyć, że dwie tak 

odmienne kultury 
mogą koegzystować koło siebie na tej samej planecie. Zostało to bardzo 

uderzająco 
zilustrowane w The Sky Above, The Mud Below (Niebo nade mną, błoto pode mną), 

gdy 

background image

francuscy odkrywcy Nowej Gwinei, otoczeni przez nagich ludzi z włóczniami z 

epoki 
kamienia, patrzą na fotografie księżyca przesłane przez rosyjski Łunnik.

Świat, planeta jest wielkim miejscem, nie bardziej jednolitym w swej populacji, 
poziomach 

kulturalnych i zaawansowaniu technologii, niż w klimacie i terenie. Można sobie 
oczywiście 

wyobrazić świat socjalnie jednolity, a może nawet nasz stanie się kiedyś takim w 
przyszłości. 

Lecz na razie, z pewnością, nie jest i nigdy dotąd nie był, toteż wydaje mi się 
dość 

pochopnym twierdzenie, że inne planety miałyby właśnie taką jednolitość 
posiadać.

Wydaje mi się, że najważniejszą rzeczą nie jest to, czy mamy zarówno miecze, jak 
i statki 

kosmiczne w naszym wyimaginowanym świecie, ale kto ich używa i, co ważniejsze, 
kto je 

produkuje.
Nie mogę ponosić odpowiedzialności za światy nie mojej produkcji, ale jeśli 

chodzi o moje 
własne, to jestem całkowicie po ich stronie, na dobre i na złe. Zawsze starałam 

się 
odseparować elementy obcej (ziemskiej) technologii, sprowadzonej z zewnątrz, od 

technologii i kultury Marsjan. Ziemianie mają statki kosmiczne. Marsjanie nie. 
Ziemianie 

mają napędzane pojazdy do lokalnego przemieszczania się i nowoczesną broń. Ci 
Marsjanie, 

którzy współpracują z Ziemianami w Miastach Handlu i Miastach — Państwach, gdzie 
obie 

kultury nakładają się, też używają tych wynalazków. Jednak Marsjanie żyjący z 
dala od tych 

ośrodków nie mają do dyspozycji ziemskich produktów. To samo dotyczy Wenus, 
zjedna 

różnicą: Wenus jest młodym światem, na którym dominują rdzenne kultury 
(zauważcie, że 

nie wszystkie, a tylko główne) zredukowane do poziomu europejskiego X lub XII 
wieku, a 

tymczasem Mars jest tak starożytny, że osunął się z bardzo wysokich szczytów 
zaawansowania technologicznego do stanu wynędzniałego pół–barbarzyństwa, które 

jest 
wynikiem wyczerpania rezerw mineralnych i surowców naturalnych. Jako jednostka 

planetarna Mars jest wyeksploatowany. Metale i inne elementy niezbędne 
zaawansowanej 

technologii muszą być importowane z innych światów, więc są bardzo kosztowne i 
rzadkie. 

Tym samym, populacje oddalone od źródeł surowców muszą radzić sobie tak, jak 
mogą, za 

pomocą mieczy, włóczni i wierzchowców.
Zastanówmy się najpierw nad kwestią transportu. Pan de Camp mówi, że ludzie „nie 

paradowaliby na grzbietach thoatów, zoratów”, skoro mają dostęp do odpowiednika 
samochodu. I dodaje: „Pamiętajcie, jak szybko preriowi Indianie zaadaptowali 

sobie konie”.
Owszem szybko. Byli przecież nomadami, przemierzali na piechotę rozległe 

przestrzenie 
Zachodu, uzależnieni od migracji zwierzyny łownej, z której żyli, i posiadali 

całkowicie 
nieodpowiednie zwierzę pociągowe: psa. Koń zmienił ich z nękanych biedą 

piechurów w 
panów prerii, a transformacja ta była bardzo łatwa. Nazwali konie „wielkimi 

psami” i ucięli 
tylko dłuższe dyszle do swych wozów oraz nauczyli się sztuki jazdy wierzchem od 

plemion 
Kiowa i Komanczów, którzy z kolei poznali ją dzięki Hiszpanom. Od tej pory 

ruszyli pełnym 

background image

pędem, zdolni do pogoni za bizonem na równych prawach i do transportowania 

znacznie 
większych ilości dóbr osobistych, jak również rannych, chorych i starych, 

których dawniej 
musieli porzucać. „Wielki pies” był doskonałą odpowiedzią na ich żywotne 

potrzeby.
Z drugiej strony jednak, budujący miasta i zamieszkujący lasy wschodni Indianie, 

choć 
znacznie bardziej cywilizowani niż ich zachodni kuzyni i mający od dawna bliskie 

kontakty z 
kulturą europejską, która mogła dostarczyć im konie i całą różnorodność pojazdów 

kołowych, 
odrzucili wszystkie te wynalazki. W głębokim lesie koń był utrudnieniem, a 

obładowany wóz 
to już niemożliwość. Muł na Szlaku Irokezów, a brzozowe canoe na rzece nadal 

stanowiły 
środek transportu skuteczniejszy dla potrzeb indiańskiego myśliwego niż bardziej 

zaawansowane pojazdy białych.
Ludzie zwykle przyjmują elementy bardziej zaawansowanych technologii na 

podstawie 
dwóch kryteriów: Czy mogę to zdobyć? I czy mogę tego użyć? Aspekty ekonomiczne i 

kwestia dostępu są ustalane w pierwszym rzędzie, warunki indywidualne — w 
drugiej 

kolejności. Rozległe państwo indyjskie jest obsługiwane przez samoloty 
odrzutowe, 

luksusowe statki liniowe, pociągi parowe i znaczną ilość samochodów. Jednak 
przeciętny 

wieśniak nadal używa swego dwukołowego wózka ciągniętego przez woni. Samochód 
albo 

samolot mogłyby go przenieść z miejsca A do B znacznie szybciej, ale on nie 
idzie daleko, a 

do tego wcale się nie spieszy. Samochód i samolot są służą tylko do jednego 
celu, podczas 

gdy jego wół nie. Poza przenoszeniem jego samego i jego skromnych dóbr, może też 
zaorać 

małe pole, napędzać kierat jego pompy, młócić jego ziarno i dostarczać mu 
przydatnego 

produktu ubocznego stosowanego jako paliwo albo budulec.
Nowoczesny rancher nadal uważa konia za niezastąpionego przy pracy z bydłem. 

Lama, 
jak, osioł, wielbłąd czy psi zaprzęg nadal doskonale sobie radzą tam, gdzie 

samochód i 
samolot byłyby bezużyteczne. Ponadto, zwierzęta te są całkowicie w zasięgu ręki 

i umysłu 
ludzi, którzy się nimi posługują. Rozważmy Indianina preriowego i jego nowy 

nabytek, 
„wielkiego psa”. Ten zwierzak znalazł sobie własne paliwo, produkował swoich 

własnych 
zamienników i mógł iść wszędzie tam, gdzie bizony. Nie potrzebował wielkich 

kuźni, fabryk, 
ujęć ropy naftowej, rafinerii, stacji obsługi, mechaników, inżynierów drogowych 


mostowych, załóg serwisowych, pasów startowych, wykwalifikowanych pilotów i 

personelu 
naziemnego. Jeśliby Hiszpanie sprowadzili do Ameryki fordy albo mercedesy 

zamiast koni, 
to historia mogłaby się potoczyć zupełnie inaczej.

Zatem, jeżeli byłabym marsjańskim mieszkańcem Suszni, nomadem z rzadko 
zasiedlonej, 

odległej pustyni pełnej pyłu, skał i burz piaskowych, to przywarłabym do 
grzbietu mojego 

thoata, zorata, czy jak mu tam, niczym do własnego brata. Zwierzę to bowiem 
lepiej 

sprawdza siew takim środowisku, niż piaskoty, czy latające maszyny. Nie 

background image

zamieniłabym się 

więc, nawet gdyby było mnie stać na taką maszynę wraz z całą ekipą obcych 
techników, 

którzy utrzymywaliby ją na chodzie.
A teraz dochodzimy do kwestii broni i tych przeklętych pistoletów radowych 

Edgara Rice 
Burroughsa. Sądzę, że Borroughs później strasznie żałował tych pistoletów, ale 

musiał się już 
z nimi borykać. Uczynił jednakże ich nieużywanie punktem honoru, co jeśli nie 

jest do końca 
przekonujące, to przynajmniej nadaje się do dyskusji. Indianin z prerii miał 

szeroki wybór 
dalekosiężnych broni, ale skuteczność nie stanowiła dla niego pierwszorzędnej 

kwestii. Byle 
baba mogła zabić kogoś z daleka, ale potrzeba było odważnego wojownika, by 

dokonać 
największego wyczynu — dotknąć żywego wroga. Nie zabić, ale dotknąć. A wyobrażam 

sobie, że gdyby ktoś dał Lancelotowi karabin, by mógł zdmuchnąć innych rycerzy 
bezpiecznie i z daleka, ten niewątpliwie zemdlałby z szoku spowodowanego takim 

pomysłem 
(oczywiście Mordred by się nim zachwycił.) Ale w przypadku Marsjan Borrougsa nie 

była to 
raczej sprawa honoru, tylko tego, co chcieli oni uzyskać używając takich, a nie 

innych broni. 
Wydaje się, że nie walczyli oni w żadnym konkretnym celu, ale tylko dla samej 

zabawy. 
Sprawiali wrażenie, jakby bawiła ich walka wręcz jako taka i dlatego stosowali w 

niej broń, 
która najlepiej służyła tym celom. Pistolet radowy przyczyniłby się do masowego 

zniszczenia 
i zepsuł całą zabawę. My również posiadamy bronie o tak porażającej 

skuteczności, że 
wolimy ich nie używać. A nowoczesny żołnierz nadal nosi przy sobie pewien rodzaj 

miecza, 
zwany bagnetem, który służy mu do cichej walki w bezpośrednim starciu z wrogiem.

Niemniej jednak zgadzam się z panem de Campem, który twierdzi, że bardziej 
zaawansowana broń zostanie przejęta w miejsce starej. Ale przejęcie wynalazku 

zaawansowanej cywilizacji przez zacofaną kulturę nie oznacza jeszcze, że 
prymitywna 

technologia dorosła już na tyle, by zrównać się z poziomem dawcy. Afrykański 
tubylec nie 

jest wcale bliżej własnoręcznego wykonania broni palnej niż Indianin z prerii. 
Tym samym, o 

ile byłoby dość absurdalnym anachronizmem, gdyby komandosi nosili ze sobą na 
akcje 

włócznie i tarcze, to wcale nie jest pozbawiony sensu pomysł, by rebelianci z 
Kongo 

stosowali mieszaninę nowoczesnej broni dostarczanej im z zewnątrz, równocześnie 
posługując się łukiem i zatrutymi strzałami, włóczniami, pałkami i czym tam 

jeszcze, w 
momencie braku skromnych dostaw.

Znów zacytuję tu pana de Campa: „… jeśli nasz bohater żyje w świecie sprzed 
wynalezienia prochu…”. Cóż, my sami żyjemy w świecie głowic jądrowych, prochu, 

łuków i 
zatrutych strzał i w świecie tyczek zaostrzonych w ognisku. Można sobie 

wybierać. Oto 
kolejny przykład kluczowego znaczenia słów „świat” i „cywilizacja”. Mówimy, że 

szczegóły 
uzbrojenia naszego bohatera zależą przede wszystkim od technologii jego świata, 

i że bohater 
przy zdrowych zmysłach nie rzuciłby się do walki ubrany jedynie w przepaskę 

biodrową, ale 
miałby na sobie przynajmniej taką zbroję, jaką może mu zagwarantować jego świat. 

Dobrze, 

background image

ale teraz wyobraźmy sobie wojownika z plemienia Shawnee z Ameryki 

prekolumbijskiej. 
Skąd i jak ma on wiedzieć o wspaniałych zbrojach, jakie wykonują płatnerze w 

Europie? On 
nie wie nawet, że istnieje Europa, toteż biegnie raźno do boju odziany w swą 

opaskę 
biodrową i mokasyny. Podobnie zresztą jak to czynili autentyczni Indianie 

prekolumbijscy, 
którzy poza częściami zbroi zdobytych na Hiszpanach byli całkiem nadzy. Chodzi o 

to, że 
jeśli cywilizacja bohatera może dostarczyć mu pewne rzeczy, to na pewno ich 

użyje. Lecz 
jeśli nie może i nie ma on możliwości ściągnięcia tych przedmiotów z zewnątrz, 

to z 
pewnością nie będzie mógł się nimi posłużyć. Ale mówimy tu o cywilizacji, na 

bogów, a nie 
o świecie! Na jednej półkuli, wśród populacji wywodzących się z tego samego 

korzenia 
mamy do czynienia z Eskimosami, plemionami Cherokee, Dakotów, Majów, Azteków, 

Inków, Jivaro i ludźmi z Tierra del Fuego. Dziś mamy kulturę industrialną epoki 
atomowej, 

ale na Nowej Gwinei można spotkać ludzi żyjących w epoce kamienia, dla których 
samolot 

oznacza jedynie źródło nowej religii. Pragnęłabym w tym miejscu przeredagować 
wypowiedź 

pana de Campa w taki oto sposób:
„Każda planeta może gościć na swym terenie różne poziomy technologiczne i 

populacje 
wykorzystujące w różnym stopniu ich zdobycze. Ale zdecydujcie się na jakiś wzór 


pozostańcie z nim konsekwentnie do końca. Przede wszystkim nie pozwólcie, by 

przedstawiciele danej cywilizacji produkowali przedmioty będące całkowicie poza 
zasięgiem 

ich technologii. Statki kosmiczne barbarzyńców są niedorzeczne, jeśli to właśnie 
oni 

samodzielnie je produkują i obsługują. Ale nabiera to sensu, jeżeli barbarzyńcy 
i pojazdy 

kosmiczne należą do dwóch odmiennych cywilizacji. Zawsze pamiętajcie o tym, że 
nawet 

najbardziej obdarty buszmen z Kalahari jest teoretycznie zdolny do kierowania 
odrzutowcem. 

Krótko mówiąc: miecze i statki kosmiczne w jednym świecie, ale nigdy w jednej 
cywilizacji.”

Kaor!

REFLEKSJE NAD STAWIANIEM GRANIC

L. SPRAGUE DE CAMP

Żeby zamknąć tę dyskusję: jeśli chodzi o opowieści o Krishnie, to powiedziałem, 
że taka 

mieszanina technologii spowodowałaby niestabilność i gwałtowną zmienność. W 
historii 

Krishny ukazałem to jasno, gdy technologiczna blokada opadła, a Krishnanie 
zaczęli 

projektować i produkować rakietowe ślizgacze, parowce kołowe, parowe samochody 
pancerne, proste kamery, arkebuzy i inne imitacje ziemskich gadżetów.

Poprawka: sądzę, że Indianie preriowi, zanim zdobyli konia, byli głównie 
rolnikami. Po 

nadejściu wielkich psów przestawili się na bardziej mięsną dietę, ponieważ 
łatwiej jest 

zdobywać mięso niż uprawiać rośliny, gdy plemię ciągle wędruje.
Co się tyczy ludów prymitywnych i pojazdów silnikowych: o ile człowiek 

preindustrialny, 

background image

czy to z wysp Salomona, czy z Suszni na Marsie, nie zdoła zbudować sam 

samochodu, ani 
kupić go od tych, którzy to potrafią, musi sobie poradzić bez wozu. A wtedy 

mówimy 
przecież, że samochód jest dla niego niedostępny.

W praktyce zadziwiająco wielu tych ludzi zdoła jednak nazbierać wystarczająco 
dużo 

pereł, czy czego tam potrzebują, do wymiany za jakiś rodzaj pojazdu, nawet jeśli 
w dzisiejszej 

Afryce jedynie rowery zapełniają tamtejsze ulice. Kilka lat temu jeździłem po 
północnym 

Sudanie i co chwila mijałem zepsutą ciężarówkę, którą jakiś Sudańczyk kupił na 
krechę, a 

później zajeździł bez smarowania i konserwacji. Samochód stał na poboczu, a 
właściciel 

miotał się pod nim, manipulując narzędziami, podczas gdy pasażerowie stali 
wokoło i 

wyglądali w swych turbanach i dżelabijach jak duchy oczekujące na to, co ześle 
im Allah.

Z drugiej strony jednak, tacy ludzie mogą bez trudu nauczyć się obsługi 
samochodu. 

Młody Nasr, który wiózł mnie do miejscowości Qurna niedaleko Luksoru, miał 
trzydziestoletni samochód nieznanej europejskiej marki, który wyglądał, jakby 

był w 
doskonałym stanie: błyszczący lakier, cicho pracujący silnik i w ogóle. Ten 

samochód musiał 
być podstawowym źródłem utrzymania egipskiej rodziny przez całe pokolenie, toteż 

nie 
zamierzali z nim ryzykować.

Jeśli chodzi o walkę dla czystej rozrywki, uprawianej przez Marsjan Burroughsa: 
również 

niektóre prymitywne plemiona oddawały się takiej zabawie, na przykład w 
Australii. 

Przeciwnicy spotykali się w umówionym miejscu, zakreślali tradycyjny odstęp i 
miotali 

włócznie, aż ktoś wreszcie został poważnie ranny. Wtedy „bitwa” była zawieszana 
aż do 

następnego roku. Takie „potyczki” to raczej brutalny sport niż rzeczywista 
walka. Widziałem 

dwie drużyny Irlandczyków zadające sobie więcej obrażeń w czasie „pokojowego” 
meczu 

hokeja na trawie. W takiej walce dla zabawy uszkodzenia ciała są ograniczone 
przez 

podstawowe zasady i nieskuteczność oręża. Ale gdyby dać im groźniejszą broń (na 
przykład 

marsjański miecz), albo zapewnić krótszy dystans, walka stanie się śmiertelnie 
poważna. W 

takiej sytuacji ci walczący dla zabawy zostają zabici, a ci z bardziej 
praktycznym podejściem 

do zabójstwa przeżyją. Przecież westernowego mistrza rewolweru załatwia ktoś, 
kto ukrył się 

w krzakach i strzela mu w plecy z karabinu.
Wracając do uprzemysłowienia preindustrialnych ludów: nikt, o ile się orientuję, 

nie wie, 
dlaczego niektóre narody chętnie przystosowują się do technologicznej rewolucji, 

a niektóre 
nie. Pośród większych narodów Japończycy są przykładem świetnego zaadaptowania 

się do 
nowej sytuacji. Egipt, Indie i Chiny wydają się właśnie wchodzić w ten proces. 

Gdy byłem w 
Indiach, z przyjemnością odnotowałem, że Hindusi produkują teraz całkiem 

praktyczny i 
użyteczny samochód kompaktowy o nazwie Hindustan Ambassador. Jeszcze bardziej 

zdziwiłem się, kiedy odkryłem rzecz, której nigdy bym się po nich nie spodziewał 

background image

— 

produkują bowiem dobrą markę whisky.
Znając ich wrodzoną przedsiębiorczość, możnaby sądzić, że Eskimosi z łatwością 

by się 
uprzemysłowili, gdyby nie fakt, że jest ich tak mało na dużym obszarze i tak 

bardzo brakuje 
im surowców. Jeśli chodzi o Pathanów albo Pakhtunów, to nadal pozostają 

mistrzami w 
wytwarzaniu własnej broni. Kilka lat temu pewien reporter odwiedził ich wioskę, 

w której 
produkowali broń i odkrył, że z niespotykaną sprawnością produkują tam karabiny 

maszynowe na ręcznych tokarkach. Spytał wodza, czy słyszał o bombie atomowej. 
Pewnie, 

odparł wódz. Dajcie nam jedną na próbę, a zrobimy wam taką drugą. Może by i 
mogli, kto to 

wie?

(Cóż, jeśli jest tyle przeszkód, które nie pozwalają na włączenie odrobiny 
supernauki — 

albo nawet współczesnej technologii — do opowieści o mieczach, to dlaczego tylu 
pisarzy 

próbuje to robić? Istnieje pewien wysoce praktyczny powód: człowiek idący 
piechotą może 

przebyć zaledwie dwadzieścia do trzydziestu mil dziennie (i to w najlepszym 
wypadku), a 

konno tylko niewiele więcej. W statku powietrznym można przemieszczać się z 
miejsca na 

miejsce praktycznie natychmiast. To oczywiście pozwala znacznie przyspieszyć 
fabułę, 

szczególnie dwutorową, którą uwielbiał Burroughs. Istotnie, akcja u tego autora 
musi się 

ciągle przemieszczać pomiędzy dwiema postaciami przebywającymi w zupełnie 
odrębnych 

miejscach. Niestety, wprowadzenie broni odpowiadającej poziomem technologicznym 
środkom transportu przyspieszy bitwy, zasadzki, zabójstwa i pojedynki do 

momentu, w 
którym nie będzie już o czym opowiadać.

Oryginalnym rozwiązaniem Burroughsa dla rozbieżności pomiędzy orężem i 
transportem 

było tak silne zajęcie czytelnika szybką fabułą, że nie miał czasu, żeby 
odetchnąć, a co 

dopiero pomyśleć. Wtedy należało tylko mieć nadzieję, że czytelnik nie zauważy 
albo nie 

zapamięta tych nieszczęsnych pistoletów radowych.
Innym sposobem na usprawiedliwienie anachronizmów jest ustawienie scenerii w tak 

gwałtownie rozwijającym się społeczeństwie, że pisarz może z pewną zgodnością 
wprowadzić tylko takie mechaniczne urządzenia i elementy, które pomogą w 

opowieści, 
ignorując te, które tylko by przeszkadzały. Trudniej jednak byłoby stworzyć 

takie 
okoliczności, które usprawiedliwiałyby wprowadzenie statku powietrznego bez 

czegoś tak 
prostego jak pistolet. Z drugiej strony jednak, można sobie wyobrazić całkiem 

porządny 
świat, w którym dostępne są rowery (łożyska kulkowe nie są znowu takie trudne do 

wykonania, jeśli tylko wiesz, czego potrzebujesz), ale nie ma jeszcze prochu 
strzelniczego. 

Miecznicy wierzchem na rowerach — oto fascynujący pomysł!
Ale to wszystko spycha pisarza w stronę czarnoksięstwa jako środka służącego 

przyspieszaniu akcji. Magia tak dalece pozostaje pod kontrolą autora, że może on 
sam 

określać swą specyficzną gałąź wiedzy tajemnej i obdarzyć nią dowolną grupą 
oświeconych 

wraz z określonymi przez niego ograniczeniami. Ustanowienie granic ma tu 

background image

zasadnicze 

znaczenie: niezależnie od tego, czy czarownik jest bohaterem, czy łotrem, jego 
moc musi być 

w jakiś sposób ograniczana, żeby pozostał on wrażliwy na taki lub inny atak, bo 
inaczej pisarz 

złapie się w pułapkę Supermana. Jack Vance stworzył genialne ograniczenie, mając 

pamięci problemy zawarte wierszu „Amra”: magik mógłby wymedytować tylko 
ograniczoną 

liczbę czarów, a po rzuceniu danego zaklęcia musiałby je sobie od nowa 
przypominać ze swej 

księgi. W wielu opowieściach magii i miecza czarodzieje mają fatalne 
ograniczenie, 

polegające na tym, że nie mogą rzucić czaru tak szybko, jak wojownik macha 
mieczem. 

Innym ograniczeniem, które dotąd nie pozyskało należnej mu uwagi, jest fakt, że 
moc 

czarownika/czarownicy powinna trwać tak długo, dopóki nie straci on lub ona 
dziewictwa. To 

jak, są chętni do opowiadań z gatunku miecza i alkowy?

George H. Scithers)

UZBRAJANIE NIEPEŁNEGO CZARODZIEJA
JENY E. POURNELLE

artykuł traktuje o ekwipunku, który powinien był wziąć ze sobą Harold Shea, gdy 

ruszał w 
podróż swym syllogismobilem. Zanim jednak przyjrzyjmy się jego wyposażeniu, 

ustalmy 
pewne podstawowe zasady. W czasie swej pierwszej podróży Harold nie wiedział, że 

broń 
palna, zapałki, poradniki dla skautów i inne współczesne wynalazki nie sprawdzą 

się, toteż 
nie zapewnił sobie odpowiedniego ekwipunku. W czasie wielu wycieczek, które 

nastąpiły 
później, nie mógł w ogóle poczynić przygotowań, bo nie zdawał sobie sprawy ze 

swego 
nadchodzącego odjazdu. Z tego względu ograniczymy tę dyskusję do jednej tylko 

przygody, 
w której nie tylko wiedział on gdzie wyrusza, ale wręcz dotarł tam z całym 

wyposażeniem, 
które uznał za odpowiednie. Chodzi tu o podróż do krainy z opowiadania Spensera 

Faerie 
Queene (Królowa Wróżek), która to podróż została opisana w drugim rozdziale 

książki 
zatytułowanej The Incomplete Enchanter (Niepełny Czarodziej, L. Sprague de Camp 


Fletcher Pratt, 1962). Pominiemy również magię i przygotowania do niej. Shea i 

jego 
towarzysz nigdy nie nauczyli się, jak prawidłowo przygotowywać się do tego typu 

przedsięwzięć, co zresztą stanowi połowę zabawy w tej opowieści. A poza tym, 
często 

wzywano ich do obrony w sytuacjach, gdy magia absolutnie nie wchodziła w grę.
Obawiam się, że przygotowania Shei nie idą w parze z jego ogólną inteligencją. 

Stwierdziwszy, że „średniowieczne śmieci” ze sklepu z kostiumami wcale mu się 
nie 

przydają, gdyż były to zbroje zrobione z pofarbowanej wełny i drewniane miecze, 
Shea rusza 

ku sklepom z antykami, gdzie znajduje głównie „szable kawaleryjskie z czasów 
wojny 

secesyjnej”. Postanawia zatem użyć nowoczesnej szpady do szermierki jako miecza 
pojedynkowego, po usunięciu z niej mechanicznego czujnika i zaostrzeniu czubka. 

Osobiście 

background image

mam coś podobnego w domu, niewątpliwie wykonałem to cudo wiele lat temu po 

pierwszej 
lekturze Czarodzieja.

W opowiadaniu tym Shea zyskuje sobie całkiem niezłą reputacją dzięki swej 
zabawce, po 

tym, jak załatwia kilku dobrych i sławnych rycerzy, rzeszę demonów i goblinów 
oraz 

niezliczonych żołnierzy. O ile mogę stwierdzić po dokładnym przeczytaniu tekstu, 
broń ta 

plus jakieś egzotyczne ubrania prosto z przesłuchań do Robin Hooda, stanowią 
cały 

ekwipunek, jaki Shea bierze ze sobą. Powtarzam, stoi to w całkowitej 
sprzeczności z jego 

inteligencją. W rzeczywistości sprawia wrażenie niemal totalnej głupoty. A 
rezultat byłby 

zupełnie odmienny od tego, który opisali de Camp i Pratt. Nasz bohater dałby się 
zabić przy 

pierwszej prawdziwej walce, jaką by stoczył, rujnując opowieść i pozbawiając nas 
tematu do 

rozmowy. Nawet jeśli zdołałby jakoś przeżyć, to dawał sobie dość marne szansę. 
Jeśli już nie 

mógł znaleźć nic lepszego, to trzeba było wziąć jedną z szabel kawaleryjskich. 
Nie byłaby 

może najlepsza, ale z pewnością stanowiłaby lepszy wybór niż szpada.
Przyjrzyjmy się przeciwnikom, z którymi potyka się nasz bohater. Nieco trudności 

nastręcza mi tu brak egzemplarza Królowej Wróżek pod ręką, ale postaram się 
wydobyć 

większość informacji z Czarodzieja. Przede wszystkim scenerię stanowią czasy 
rycerstwa 

feudalnego, i to dość wyidealizowanego. Można w nim dostrzec następujące cechy 
charakterystyczne:

1. Potrzeba walki. Nie chodzi tu o walkę w szyku, a liczący się przeciwnicy to 
ciężka 

kawaleria, która angażuje się raczej w pojedyncze potyczki niż zmasowaną szarżę. 
Wróg 

będzie prawdopodobnie nieco lepiej wyposażony niż zwykli jeźdźcy, ale 
przewidywania co 

do naszego bohatera są oczywiste i należy się spodziewać, że skończy on z 
końskim kopytem 

wbitym w mózg.
2. Nawet w walce pieszej przeciwnik będzie prawdopodobnie nosił zbroję. Dobrzy 

będą 
zatem wygrywać z nieuzbrojonymi gentlemanami, ale na końcu i tak Źli zyskają 

przewagę. 
Ponadto zbroje będą płytowe, nie łańcuszkowe.

3. Broń miotająca jest dostępna, ale niezbyt szeroko używana. Strzały zwykle nie 
przebijają zbroi, a walijski długi łuk nie został jeszcze wprowadzony do armii, 

toteż 
większość żołnierzy nie nosi łuków. Przypuszczam, że łucznictwo i cała dotycząca 

go 
technologia są jeszcze w powijakach.

4. Na zasadniczy oręż składają się miecz i lanca, uzupełniane przez topór, 
morgenstern, 

maczugę, dwuręczną pałkę, a może nawet berdysz. Miecz to prawdopodobnie wielkie 

ciężkie bydlę, bez rozbudowanego kosza ani szpikulca, z dość długą rękojeścią, 
żeby można 

było operować nim dwuręcznie, ale nie za ciężki, by można było robić nim także 
jedną ręką. 

Na końcu rękojeści zaś ciężka głowica do zbalansowania ciężaru ostrza. Jest to 
bardzo 

nieporęczna i trudna w obsłudze broń, ale dobrze nadająca się do walki między 
dwoma 

ciężkozbrojnymi ludźmi. Jelec jest słabo rozwinięty i składa się tylko z prostej 

background image

belki.

5. Przeciwnicy nie wiedzą nic na temat naukowych zasad szermierki. Nasz bohater 
to wie i 

jego główną przewagę stanowi fakt, że potrafi on robić wypad, w czasie gdy jego 
przeciwnik 

jest odkryty w zamachu. Mamy nadzieję, że nasz bohater wykona czysty wypad, 
utrzymując 

swe ciało i nogi w jednej płaszczyźnie i nie skręcając stóp.
Oto ograniczenia narzucone przez główne założenia opowiadania:

1. Ani Shea, ani jego towarzysz nie byli bogaci. Obaj pracowali jako 
psychologowie w 

państwowym szpitalu, co zawsze było nisko opłacaną profesją, zarówno dziś, jak 
(tym 

bardziej) w latach czterdziestych. Jednakże nie byli też bankrutami. A jeśli 
zamierzasz na 

szali położyć własne życie, to lepiej mieć najlepsze wyposażenie, na jakie cię 
stać, nawet 

jeśli, żeby je zdobyć, musiałbyś przez cały miesiąc jeść fasolę.
2. Najwyraźniej istniało też ograniczenie co do ilości sprzętu, który można było 

ze sobą 
wziąć. Wszystko musiało się pomieścić w plecaku, bo w przeciwnym razie nadmiar 

trzebaby 
nosić w ręku. Możemy się domyślać, że skrzynie, a do tego pełne sprzętu, po 

prostu nie 
przetrwałyby podróży, choć można było zabrać ze sobą ludzi, którzy nie 

wiedzieliby, co się z 
nimi dzieje. Zakładamy również, że głupie zwierzęta również nie przetrwałyby 

podróży — 
żadnych jucznych koni, żadnych wierzchowców ani owczarków niemieckich — nic.

3. Można zabrać ze sobą technikę, ale nie technologię. W jakiś sposób nowoczesna 
sztuka 

szermierki, choć kompletnie nieznana w świecie Królowej Wróżek, nadal działa. 
Ale pistolety, 

zapałki, kompasy nie. Nie mam pewności co do współczesnej medycyny, leków i tym 
podobnych. Podejrzewam, że nowoczesne metale zachowałyby swoje właściwości, jako 

że 
szpada Shei, żeby wytrzymać wszystkie walki, musiała być wykonana z niezwykle 

dobrej 
stali. Wydaje się zatem uzasadnione, że zbroja z duraluminium albo stali 

nierdzewnej 
powinna działać jak należy, ale jeśli mamy trzymać się technologii z lat 

czterdziestych, to 
duraluminium naturalnie odpada.

Gdy już ustaliliśmy zasady, możemy zacząć wyposażać naszego bohatera. 
Pamiętajmy, że 

jest on średnio dobrym współczesnym szermierzem, niezbyt silnym i niezbyt dużym. 
Będzie 

musiał stawać przeciwko ludziom, którzy może nie są zbyt wielcy, ale za to silni 
niczym 

Superman w porównaniu z przeciętnym współczesnym mężczyzną. Ci faceci są 
przyzwyczajeni do wymachiwania tym wielkim, ciężkim mieczyskiem jedną ręką, do 

odrąbywania nim rąk i głów oraz do innych tego typu wyczynów.
Pierwszą rzeczą, którą zrobimy, to pozbycie się tej szpady. Mówię to z pewnym 

niezadowoleniem, gdyż broń ta nadaje opowieści kolorytu, ale do niczego się nie 
przyda. Po 

prostu nie jest dość ciężka, by nią skutecznie parować, a Shea będzie musiał 
polegać na swej 

zdolności parowania ciosów, dopóki nie zdoła ukraść sobie jakiejś zbroi. 
Najbardziej 

prawdopodobny rezultat użycia szpady przeciwko ciężkiemu mieczowi jest taki: 
rycerz albo 

magik robi krok naprzód i siecze mieczem w ramię bohatera. Ten ma dwie 
możliwości: 

pchnąć w atakujące ramię, co zadziała, jeśli jest dość szybki, albo parować. 

background image

Przy czym 

zasłona zostanie zmieciona na bok, dając w efekcie srogie obrażenia fizjonomii 
bohatera i 

niewątpliwe złamanie jego szpady. To prawda, że nawet nowocześni szabliści 
zapominają o 

tym fakcie, a zdarzyło mi się wygrać niejedną walkę dzięki zastosowaniu taktyki 
szpadzistów 

przy posługiwaniu się szablą. Jednakże w każdym przypadku przeciwnik był 
spychany za 

linię na skutek udanie markowanego cięcia, po którym mogłem swobodnie wybrać 
sobie cel. 

W przypadku szpady nie można markować cięć, gdyż jest to broń wyłącznie kłuta.
Trzeba to sobie jasno powiedzieć. Lekkimi mieczami nie można zbyt dobrze 

parować. 
Miałem okazję próbować się kilka razy szpadą przeciwko szabli wstęgowej, która 

jest 
bardziej podobna do kawaleryjskiej niż sportowej, i przegrywałem niemal tak 

często, jak 
wygrywałem. Prawda, że mój przeciwnik był adeptem nowoczesnej szermierki, ale 

miał też 
znacznie lżejszą broń niż ta, której musi stawić czoła nasz bohater. A nawet 

wtedy nie miałem 
dość masy w swym ostrzu, by utrzymać prosto czubek szpady. A gdy stracisz 

równowagę w 
swej szpadzie, nie możesz użyć klingi, bo jest tępa i tym samym twoja broń staje 

się 
bezużyteczna. Ponadto sposób trzymania szpady, szczególnie francuskiej, nie daje 

możliwości silnych uderzeń, zasłon i szybkich kontr po mocnych uderzeniach w 
klingę. 

Nawet włoskie, belgijskie i hiszpańskie szpady dają w pewnym stopniu podobny 
defekt. A 

bez możliwości wywierania pewnej siły na ostrze przeciwnika, nie da się go 
sprowadzić do 

sytuacji, gdy będzie można go wygodnie nadziać. Zatem szpada absolutnie nie 
nadaje się na 

broń pierwszorzędną, choć może się przydać jako drugorzędna, szczególnie, że 
Shea miał ją 

za darmo.
Jak dotąd, rozmawialiśmy tylko o walce bez zbroi, a ta wykałaczka jest 

oczywiście 
całkowicie bezużyteczna w kontakcie z jakąkolwiek zbroją. Niestety, prawie nic 

poza 
kilkoma latami treningu nie przyda nam się w tych okolicznościach, ale wrócimy 

do tego za 
chwilę. Jest bowiem kilka rzeczy, które możnaby wziąć ze sobą, aby zapewnić 

sobie lepszy 
start w nowej sytuacji.

Wyrzuciwszy szpadę, mamy do wyboru dwie szerokie gamy mieczy. Najlepszym 
wyborem byłby rapier.

Jednak po chwilowym zastanowieniu skłaniam się jednak ku szabli. Powód tego jest 
czysto 

techniczny. Żeby wykonać pewne i silne cięcie rapierem — a mówimy tu o ciężkim 
rapierze z 

XVI i XVII wieku — trzeba obrócić dłoń i uderzać płasko, a później znowu obrócić 
dłoń, 

żeby odpowiednio zadać pchnięcie. By zadać dobry cios, trzeba ustawić dłoń w 
niewygodnej 

pozycji i choć zamierzamy używać głównie czubka (tu Czarodziej ma całkowitą 
rację), to 

chcielibyśmy też od czasu do czasu porządnie ciąć. W szczególności, chcielibyśmy 
ciąć w 

nadgarstek i przedramię uzbrojonego przeciwnika. To z kolei oznacza obrót dłoni 
w celu 

wykonania pchnięcia szablą, a takie coś trwa nieco dłużej. Z drugiej strony 

background image

jednak, możemy 

bić bez przygotowania i jeśli tniemy z kwarty (górna wewnętrzna) i prowadzimy 
czubek do 

wysokości łokcia, to możemy wykonać jeszcze pchnięcie w tym samym ruchu. Taki 
atak 

będzie naszą najczęstszą taktyką, obok ataku bez przygotowania i pojedynczym 
odejściem.

Ze wszystkich szabel dostępnych dla Shei większość była niewątpliwie zakrzywiona 
i tym 

samym nieprzydatna dla jego szermierczych potrzeb. A dodatkowo nie miałyby one 
prawdziwej koszowej gardy, której on właśnie najbardziej potrzebował. Osłona 

dłoni w 
idealnej broni Shei nie musiałaby być pełna, gdyż ataki na rękę nie byłyby 

kłute, toteż 
rękojeść koszowa (ażurowa) w zupełności wystarczyłaby do przechwytywania cięć. 

Musiałaby jednakże być bardzo mocna, gdyż owe cięcia niosłyby w sobie olbrzymią 
siłę.

Podczas Wojny Secesyjnej (albo Wojny Stanów, jeśli jesteście konserwatystami) 
produkowano jednak wiele odmian mieczy i szabel. Nawet jeśli nie znaleźlibyście 

interesującej was broni w żadnym sklepie z antykami (chociaż szansę znalezienia 
szabli 

dobrej jakości z odpowiednią gardą są raczej duże), to moglibyście zamówić taką 

rzemieślnika. Dziś mógłbym zamówić dla siebie idealną broń ze stali wysokiej 
jakości za 

mniej niż 200 dolarów właśnie tu, w Orange County. Mowa tu o cenie z 1965 roku, 
Shea z 

pewnością zapłaciłby o wiele mniej.
Obawiam się, że Shea nie używał swojej głowy. Było go stać na broń o niebo 

lepszą niż ta 
jego szpada. Gdyby tylko się nad tym zastanowił, znalazłby sobie jakiś 

odpowiedni miecz i 
zwiększył tym samym prawdopodobieństwo, że dokona żywota w lepszym stylu, a 

niejako 
szczątki rozrzucone po okolicy. Idealny miecz byłby nieco zakrzywiony, ostry na 

jakiejś 
jednej trzeciej drugiej krawędzi i wyraźnie pogrubiony w końcowej części klingi 

dla nadania 
większej masy i energii uderzenia. Miałby do tego poprzeczny jelec i koszową 

gardę 
chrpniącą palce oraz skórzaną pętlę do wkładania kciuka. Ta ostatnia sztuczka, 

zwana 
paluchem, daje niezwykle dobrą kontrolę nad bronią. Dodatkowo możnaby jeszcze 

umieścić 
mosiężny pasek u nasady tylnej krawędzi, który pomagałby w wiązaniu broni 

przeciwnika i 
ułatwiał wytrącenie mu jej.

W tym momencie wydaliśmy już pewnie wszystkie pieniądze na miecz, ale 
zakładając, że 

coś jeszcze zostało, jaki dodatkowy ekwipunek mógłby zabrać ze sobą? W końcu 
wyposażyliśmy go do walki pieszej bez zbroi, a co ma zrobić przeciwko idącemu 

nań — lub 
jadącemu — czołgowi?

Przeciwko wrogowi w pełnej zbroi niewiele może poradzić. Ci faceci byli 
ekspertami, 

trenowanymi od wczesnego dzieciństwa i choć moglibyśmy wyposażyć Sheę w lepszą 
zbroję 

niż jego wroga, to i tak zostałby wyrzucony z konia i pobity. Jeśli stanie 
twarzą w twarz z 

konnym przeciwnikiem, to miejmy nadzieję, że jego koń jest szybszy. W 
opowiadaniu Shea 

nigdy nie musiał walczyć w ten sposób i całe szczęście dla niego.
Bez konia, ale w zbroi też miałby problemy, choć nie aż tak wielkie. Zobaczmy, 

jak 

background image

możemy pomóc naszemu bohaterowi w takiej sytuacji. Pierwszą rzeczą będzie 

zaprojektowanie jakiegoś sprzętu defensywnego. Musi być dość lekki, by Shea mógł 
bez 

przeszkód fechtować, będąc weń ubranym. Musi być też przeznaczony do rodzaju 
walki, 

którego najbardziej się spodziewamy. A w tym momencie mamy problem: czy będzie 
musiał 

bronić się przed strzałami? Przydałoby się oczywiście, żeby Shea był odporny na 
pociski, ale 

przyznajmy, że nie będzie to naszym głównym celem z prostego powodu: taka zbroja 
byłaby 

bardzo droga. Będzie zatem musiał zaryzykować w spotkaniu ze strzelcem, a 
skoncentrować 

się na obronie przed uzbrojonym miecznikiem.
Nie musimy martwić się o ataki punktowe. Wszyscy przeciwnicy Shei to wielcy 

wymachiwacze, a jego postawa nie daje wiele miejsca, w które można by ciąć. W 
rzeczywistości najbardziej zagrożoną częścią ciała Shei jest jego uzbrojone 

ramię i głowa. 
Coś podobnego do hełmu bojowego (w latach czterdziestych nie było co prawda zbyt 

wielu 
niepotrzebnych hełmów, ale taki, o który nam chodzi, powinien się znaleźć), 

jeśli to możliwe 
z nosalem i płytami naramiennymi, powinno wystarczyć do osłony głowy, a skórzana 

kurtka z 
naszytymi łańcuszkami powinna ochronić ramię. Proszę: przy niezbyt wygórowanych 

kosztach i znacznie mniejszym ciężarze niż ten noszony przez wroga, Shea znalazł 
się pod 

ochroną, przynajmniej czasowo. Teraz zastanówmy się, jak załatwimy tego 
drugiego. Jest 

mniej lub bardziej odporny na miecz Shei, a ponadto ma znacznie lepszą kondycję 
niż nasz 

bohater, więc nie zmęczy się tak szybko.
Na otwartym terenie, przy walce jeden na jednego prawdopodobnie go mamy. W całym 

tym żelastwie jest on bowiem bardzo niezręczny, więc Shea może dostać się za 
jego plecy i 

popchnąć go albo zrobić coś, żeby się wywrócił. Wtedy Shea może znaleźć słaby 
punkt w 

jego zbroi, jeśli Pan Muskuł się nie podda. W zamkniętej przestrzeni jednak mamy 
problem. 

Shea może wprawdzie sparować kilka ciosów, ale nie może go obejść ani trafić. Co 
robić?

Wszystko zależy od tego, czy Shea zechce nosić ze sobą jeszcze jedną, dość 
nieporęczną 

broń. Bo jeśli damy mu berdysz, czyli krótką halabardą z dwuręczną rękojeścią, 
to powinien 

móc uziemić gada. Ale oczywiście jest to ciężki oręż i nie można go ze sobą 
wszędzie 

dźwigać. Z drugiej strony jednak nie spodziewamy się, żeby Shea musiał walczyć 
co chwilę z 

uzbrojonym rycerzem, toteż równowaga wydaje się utrzymana.
Zatem lista przedmiotów z jego ekwipunku wygląda następująco:

1. Dość prosty miecz typu szabla, wystarczająco ciężki do parowania, ale też 
dość lekki do 

fechtowania i wypadów, z dobrą gardą i skórzanym paluchem w rękojeści. Drugą 
możliwość 

stanowi ciężki rapier z dość masywnym ostrzem i zabudowaną rękojeścią.
2. Hełm wraz z układem podtrzymującym i dodatkami — nosalem i naramiennikami. 

Nie 
ochroni to wprawdzie przed solidnym zamachem ciężkiego miecza, ale powinno 

powstrzymać te ciosy, które przeszły przez zasłony, albo te, które nadal lecą, 
mimo że Shea 

wbił swe ostrze w ramię przeciwnika.
3. Skórzana kurtka z naszytymi łańcuszkami na prawym ramieniu i — jeśli chcecie 

— 

background image

pionowymi pasami kolczugi łańcuszkowej na tułowiu dla ochrony przed cięciami, 

które 
przeszły przez zastawę. Trzy warstwy takiej ochrony powinny wystarczyć.

4. Do wyboru: berdysz lub halabarda, od półtora do dwóch metrów długości, z 
głownią 

topora i szpicem oraz osłonami na ręce. Nie jestem mimo wszystko optymistą, 
jeśli chodzi o 

przeżycie walki z uzbrojonym przeciwnikiem na ograniczonej przestrzeni nawet z 
takim 

orężem, ale osobiście spróbowałbym chociaż tego zamiast miecza, skoro i tak nie 
ma gdzie 

uciekać. Nie mogę się jednak zdecydować na konkretną długość. (Jakieś sugestie?)
Powyższy zestaw, jak podejrzewam, wyczerpuje zapasy finansowe Shei. Innym razem 

postaram się zaproponować lekkie odstąpienie od zasad i dopuszczenie wszelkich 
nowoczesnych technik oraz sprzętu, który nie wymaga niedopuszczalnej 

technologii, a także 
zastanowić się, co się stanie, jeśli weźmiemy własnego konia i objuczymy go tymi 

wszystkimi rzeczami. Na razie jednak zostawimy Harolda Shea w jego mieszkaniu, 
pod 

bacznym okiem gospodyni, a powyższy ekwipunek podrzucimy mu, gdy będzie 
recytował: 

„Jeśli p równa się nie–q, q implikuje nie–p, co jest równoważne zdaniu…”
Dużo szczęścia Haroldzie. Będziesz go potrzebował.

(Sądzę, że dr Pournelle ma rację. Jeśli miałbym pisać tę historię dziś, a nie 

prawie 
czterdzieści lat temu, to ustawiłbym wszystko dość podobnie do jego propozycji. 

Ale cóż! 
Tak się nie stanie. Dama, która napisała: Wstecz, ruszże wstecz, o Czasie, w 

swym biegu, 
nigdy nie twierdziła, że Czas posłuchał jej wezwania.

L. Sprague de Camp)

ZWADŹCA ABSOLUTNY
L. SPRAGUE DE CAMP

W opowiadaniach o Conanie wiele jest scen pojedynków, w których piraci, walcząc 


dowództwo lub po prostu wściekli na siebie, rozwiązują sprawę wymachując 

szablami. Conan 
i Sergius, Conan i Zaporavo, Conan i Galaccus, Conan i…, nie wspominając już o 

niezliczonych pojedynkach Solomona Kane’a i innych howardowskich bohaterów.
Aby zakończyć dyskusję o pojedynkach odpowiednią historią pojedynku, musimy 

odwołać 
się do wspomnień Louisa le Golifa, normandzkiego bukaniera z czasów Hiszpańskiej 

Armady, znanego szerzej jako Borgnefesse („Pół–dupek”), jako że nie miał części 
jednego 

pośladka na skutek zbyt bliskiego wybuchu kuli armatniej podczas pewnego 
oblężenia na 

początku jego kariery. Le Golif opowiada historię swego przyjaciela, kapitana 
Fulberta, która, 

jeśli nie jest prawdziwa — a Le Golif z pewnością uwielbiał gawędzić to sprawia 
takie 

wrażenie. Memories of a Buccaneer (Wspomnienia Bukaniera, London, Allen&Unwin, 
1954).

Po zdobyciu Vera Cruz w 1683 roku Fulbert wziął jedną ze schwytanych 
hiszpańskich 

dziewczyn pod swoją opiekę i wyzywał na pojedynek każdego, kto miałby ochotę 
dzielić się 

nią tak jak pozostałymi. Pierwszym, który podjął wyzwanie, był dwumetrowy 
olbrzym z 

przerośniętą szablą, z którą stanął przeciwko rapierowi Fulberta. Ten przeszył 
go swym 

ostrzem i śmiertelnie zranił.

background image

Drugi śmiałek był mniejszy, ale i szybszy. Fulbert ciął go przez ramię i 

okaleczył.
Trzeci, postawny mężczyzna, dzierżył topór bojowy w każdej dłoni. Wbił jeden z 

nich w 
stół i, kiedy starał się go wydobyć, został wielokrotnie przeszyty przez 

Fulberta i zabity.
Czwarty był pijakiem z piką do abordażu. Fulbert sparował pikę sekundą i nadział 

przeciwnika na swą klingę.
Piąty, platfus z szablą i nożem w lewej ręce, zranił Fulberta w ramię. Ale ten 

wykłuł mu 
jedno oko i przeciwnik sam się wycofał.

Szósty był małym mężczyzną, ale zdolnym szermierzem, uzbrojonym w długi 
hiszpański 

rapier. Fulbert zabił go po długiej walce.
Siódmy polegał na pasie pełnym noży do rzucania. Trafił jednym z nich w nogę 

Fulberta, a 
drugim zabił stojącego obok gapia. Później uciekł, a Fulbert rzucił się za nim i 

przebił od tyłu.
Ósmy zdążył zranić Fulberta tureckim jataganem, zanim ten pozbawił go życia.

Do tego czasu Fulbert stracił już tyle krwi, że z ledwością mógł stać. Wtedy Le 
Golif 

ogłosił, że ktokolwiek, kto miałby jeszcze ochotę walczyć, będzie musiał przejść 
po nim, 

„gdyż byłem tak rozgrzany, że mogłem porozrywać całe tuziny tych sępów, jednego 
po 

drugim, jeśli byłoby trzeba”. Fulbert stracił swą ranną nogę, ale wyzdrowiał i 
razem z ową 

dziewczyną żyli szczęśliwie przez następne piętnaście lat, kiedy to umarła ona 
na febrę. A 

jednak można tego dokonać!

DOZBRAJANIE NIEPEŁNEGO CZARODZIEJA
JERRY E. POURNELLE

Dawno temu, kiedy mieszkałem jeszcze w bajecznym Buena Park (obecnie jest to 

bardzo 
spokojne miejsce, znane tylko ze względu na farmę Knotta Berry’ego i 

niezasłużoną reputację 
gniazda ultrakonserwatywnych poglądów, lecz przed rokiem 1920 zabijali tu 

szeryfa 
przynajmniej raz do roku), zadzwonił mój telefon. Dzwonił on wówczas dość 

często, co nie 
powinno dziwić przy tych wszystkich kampaniach politycznych, sprzedawcach 

sidingu, 
ekipach czyszczenia dywanów i sporadycznych telefonach od ludzi z programu 

Apollo, nad 
którym pracowałem w tych starych, dobrych czasach, zanim jeszcze Przestrzeń 

zajęła miejsce 
w kolejce po dotacje. Ale tym razem głos po drugiej stronie kabla należał do 

jednego z 
redaktorów „Amra”, który miał pewien problem. Czasowo otwierali filię w 

okolicach Buena 
Park i diabli wiedzą z jakiego powodu chcieli wydawać „Amra”, ale nie mieli 

maszyny do 
pisania marki selectric.

Ponadto brakowało im właśnie artykułu. Wynik był taki, że numer „Amra” został 
wstukany na mojej maszynie — tej samej zresztą, której używam w tej chwili. Te 

selectriki są 
bardzo wytrzymałe — a ja napisałem dla nich artykuł pod tytułem Uzbrajanie 

niepełnego 
czarodzieja. Mój felieton dotyczył tego, co Harold Shea winien był wziąć ze 

sobą, a czego nie 
wziął, w podróż do krainy śmiałych rycerzy i pięknych dam w opowiadaniu Królowa 

Wróżek, 

background image

a na końcu artykułu zapowiedziałem, że napiszę jeszcze jeden, w którym miałem 

przedstawić 
inne rozwiązania i ich logiczną konkluzję. Wkrótce jednak zapomniałem o swej 

zapowiedzi, a 
horda edytorska „Amra” składała się z tak miłych chłopaków, jeśli chodzi o 

napominanie 
ludzi (a może coś w tym jednak było? Nie, na pewno nie), że nie przypomnieli mi 

o mej 
powinności, dopóki listonosz nie przyniósł mi pewnej książki.

Tak, mój listonosz często przynosi mi książki. Zwykle poczta nie niszczy 
całkowicie 

etykiety z adresatem i opakowania — a jeśli tak, to książka jest wtedy w stanie 
całkowitego 

rozkładu. W tym przypadku jednak w Urzędzie Pocztowym Studio City 
zmaterializował się 

idealny egzemplarz The Conan Grimoire (Grimoire Conana) bez żadnego opakowania. 
Nie 

zaglądając do środka, by przekonać się, czy znajduje się tam mój artykuł, 
listonosz doręczył 

mi książkę. Jestem pewien, że było to jakieś ukryte przesłanie.
Naturalnie przeczytałem najpierw swój własny produkt, bo jakiż pisarz tego nie 

robi? I 
natychmiast przypomniało mi się moje zobowiązanie, razem z kilkoma terminami 

ustalonymi 
przez wydawców, rachunkami do zapłacenia, ludźmi krzyczącymi na mnie, bym 

napisał jakiś 
artykuł, opowiadanie, albo coś, co przyniesie zysk (nie, oczywiście nie mam na 

myśli mojego 
wydawcy — mojego dobroczyńcy, Anioła Życia Mego i Matki Moich Dzieci — w jednej 

postaci, może na całe szczęście?). Toteż wkrótce usiadłem, by spełnić obietnicę.
Gdzie to skończyliśmy? Aha, ostatnio wyposażyłem Harolda w:

1. Dość prostą szablę, wystarczająco ciężką do parowania, ale też dość lekką do 
fechtowania, z dobrą gardą i skórzanym paluchem w rękojeści.

2. Hełm wraz z układem podtrzymującym i dodatkami — nosalem i naramiennikami.
3. Skórzaną kurtkę z naszytymi łańcuszkami na prawym ramieniu i pionowymi pasami 

kolczugi łańcuszkowej na tułowiu dla ochrony przed cięciami, które przejdą przez 
zastawę. 

Trzy warstwy takiej ochrony „powinny wystarczyć” — tak napisałem.
4. Berdysz lub halabardę, od półtora do dwóch metrów długości z głownią topora i 

szpicem oraz osłonami na ręce.
Taki sprzęt, jak twierdziłem, byłby dalece lepszy od szpady, która, mimo że tak 

sławna, 
przyczyniłaby się raczej do przerobienia Harolda na mielone kotlety. Zauważyłem 

też, że pan 
de Camp mniej więcej zgodził się z moją analizą, a był nawet tak miły, ze 

napisał to na 
koniec mojego artykułu.

Cóż, przemyślałem kilka spraw po raz drugi. Wiele z nowych pomysłów pochodzi od 
mojego alter ego, człowieka znanego jako Jerome Robert, Laird O’McKenna, 

Marszałek 
Królestwa Zachodu, który występuje pod auspicjami Stowarzyszenia Kreatywnych 

Anachronistów i towarzyszy w podobnych wyczynach kilku innym facetom. Gdy 
pisałem 

Uzbrajanie niepełnego czarodzieja, jedynym moim doświadczeniem była zaprawa 
szermiercza, toteż cierpiałem na podobne złudzenia, co Shea, zanim odwiedził 

świat 
Żelaznych Ludzi. Od tamtej pory miałem przyjemność walczyć z ludźmi w zbrojach, 

a nawet 
samemu popróbować walki w tych żelaznych garniturkach i muszę przyznać, że jest 

to bardzo 
pouczające.

Moją pierwszą konkluzją było to, że szpada Shei nie była taka głupia, jak się z 
początku 

wydawało. Mogła być przydatna, ale nie aż tak, jak to obmyślili de Camp i Pratt. 

background image

Jak już 

napisałem poprzednio, jedno cięcie średniowiecznym mieczem półtoraręcznym 
zmiotłoby 

każdą zasłonę, którą można wykonać szpadą i prawdopodobnie złamałoby tę 
wykałaczkę na 

pół. Jest to fakt bezdyskusyjny i boleśnie prawdziwy. Ale Shea nie zamierzał 
parować. Nie 

miał zamiaru krzyżować ostrzy ze swym przeciwnikiem. Miałem przed sobą mentalny 
obraz 

średniowiecznego uzbrojonego rycerza stojącego w czymś na kształt nowoczesnej 
postawy 

szermierczej, tyle że jego stopy byłyby wzdłuż, a ciało w poprzek linii ataku. 
Rycerz ten 

wymachiwałby swym mieczem przed sobą jak Errol Flynn, mieczem dość nieporęcznym, 
ale 

i tak robiłby nim wystarczająco sprawnie.
Tak to jednak nie działa. W rzeczywistości, człowiek w zbroi stoi z wysuniętą 

lewą stopą 
(jeśli jest praworęczny), przed sobą trzyma poprzecznie tarczę, a miecz ma 

uniesiony nad 
głową, równolegle do ziemi, by chronić się przed cięciami prosto z góry. Może 

machać tym 
mieczem szerokimi łukami, bez żadnych ruchów przygotowawczych. A jeśli to zrobi, 

Harold 
nie żyje.

Jednakże jeśli Shea jest dość szybki, to wygra. Stoi tak daleko od uzbrojonego 
przeciwnika, jak to tylko możliwe, i gdy tylko usłyszy „Naprzód!”, natychmiast 

wykonuje 
wypad, bez ostrzeżenia ani przygotowania, a celuje prosto w wizjery hełmu. 

Lepiej, żeby był 
dokładny, bo ma tylko tę jedyną szansę. Niemniej jednak dobry szpadzista umie 

trafić w 
piłeczkę pingpongową podskakującą na drugiej, gumowej taśmie, więc możemy 

przypuszczać, że Harold też to potrafił.
To jest jedyna rzecz, którą Shea może zrobić z tą swoją szpadą, jeśli stoi przed 

nim 
przeciwnik w dobrej zbroi płytowej. Musi być gotowy do zabijania, i to 

natychmiastowego, 
albo spędzi wiele czasu wycofując się wkoło pola walki, czekając na okazję do 

podobnego 
ciosu, a wtedy musi go zadać błyskawicznie. Tak czy inaczej, ma tylko jedno 

pchnięcie i 
lepiej, żeby było ono śmiertelne, bo poza swym zabójczym atakiem nie może on 

sobie 
pozwolić na to, by wróg podszedł do niego na odległość normalnego ciosu. Nie 

może być 
rycerski i rozbrajać swego przeciwnika, chyba że jest jakaś wyraźna luka w 

uzbrojeniu 
tamtego, a pchnięcie w nią wyeliminuje wroga natychmiast. W przeciwnym wypadku 

bowiem 
Harold pchnie, szpic wejdzie w ciało — a Żelazny Człowiek odrąbie mu głowę.

W starciu z uzbrojonym przeciwnikiem szpada może się okazać nawet bardziej 
skuteczna 

niż topór, który zaproponowałem. Szpada przedostanie się przez pancerz — w 
szyszaku 

muszą być wizjery —znacznie łatwiej niż topór. Shea może robić wypady, co daje 
mu około 

półtora metra więcej zasięgu niż ma jego przeciwnik. Znacznie lepiej kontroluje 
on własną 

broń, a ponadto szpada jest pewniejszym sposobem niż topór, gdyż walcząc szpadą 
Shea nie 

odkrywa się aż do momentu, kiedy już zabija przeciwnika, a wtedy dla tamtego i 
tak jest za 

późno. Tymczasem wejście w krótki dystans z toporem najpewniej zabiłoby naszego 

background image

bohatera. Topór i tarcza (albo i bez tarczy) nie zwycięży miecza z tarczą przy 

równych 
przeciwnikach — a Harold na pewno nie jest równym przeciwnikiem dla człowieka, 

przeciwko któremu staje. Jego umiejętności szermiercze wręcz by przeszkadzały w 
posługiwaniu się średniowiecznym orężem.

Innym moim wnioskiem, który trzeba zweryfikować, był pomysł, żeby Harold zaszedł 
opancerzonego przeciwnika od tyłu, a następnie popchnął tę tonę żelastwa na 

ziemię.
Co to, to nie. Dobra zbroja płytowa nie powoduje aż takiego zmęczenia. Nie 

pogarsza też 
widzenia ani nie krępuje tak znacznie ruchów. Cały pomysł z niezręcznym facetem 

w zbroi, 
który nie może się poruszyć, pochodzi z mitów, których pochodzenia nie pamiętam, 

ale które 
napędzał T.H. White, a on powinien zdawać sobie sprawę, że lepiej tego nie 

robić. Wiadomo, 
że w miarę rozwoju prochu strzelniczego i długich łuków zbroje płytowe stawały 

się coraz 
cięższe, aż dotarliśmy do czasów króla Jakuba IV (albo I, według Anglików). Król 

Jakub, 
przyglądając się, jak jeden z jego rycerzy uzbraja się w teoretycznie odporną na 

broń palną 
zbroję z tamtego okresu, powiedział: „Widzę, że zbroja służy dwóm celom: nie 

pozwala 
nikomu zranić moich rycerzy i nie pozwala moim rycerzom zranić kogokolwiek”. 

Jednakże 
Harold miał walczyć przeciwko ludziom w naprawdę doskonale wykonanych zbrojach, 

którzy 
noszą je dokładnie dlatego, że są poręczniejsze niż kolczugi. Ponadto, 

zawieszony w kilku 
miejscach na ciele, w przeciwieństwie do kolczugi spoczywającej tylko na 

ramionach, dobry 
pancerz płytowy jest również mniej męczący.

Innymi słowy, lepiej, żeby Harold wbił swe ostrze szybko i głęboko. Nie zdoła 
bowiem 

przedostać się na tyły wroga, by go przewrócić, ani nie uda mu się realizacja 
tych wszystkich 

sprytnych pomysłów, które wcześniej zaproponowałem. W rzeczywistości, gdybym się 
choć 

trochę zastanowił pisząc tamte nonsensy, to wiedziałbym, że Żelazni Ludzie 
nosili zbroje z 

jakiegoś powodu, a nie dominowali przecież przez całe wieki nad wieśniakami 
tylko dlatego, 

że zrobili z siebie pokraki. Przypominają mi się teraz rozmaite formy 
orientalnych sztuk walki 

bez broni, które są pozornie dalece skuteczniejsze od mieczy, ale trzeba 
pamiętać, że zostały 

stworzone przez ludzi całkowicie zniewolonych, którym nie wolno było posiadać 
broni i 

którzy mimo wszystko pozostali uciskani przez noszących miecze.
Cieszę się, że zachowaliśmy szpadę do walki z pojedynczymi uzbrojonymi 

przeciwnikami, 
którzy walczą mieczem i tarczą, ponieważ czułem do niej osobisty sentyment. 

Stajemy teraz 
jednak przed innym problemem: ta sztuczka nie uda się tak często, jak 

sądziliśmy. Żelazni 
Ludzie nie są znowu tacy głupi, a gdy Harold zademonstruje swój wypad — który 

jest jego 
jedyną przewagą: długa, cienka i spiczasta broń, nadająca się do wbijania między 

wizjerami, 
które z kolei istnieją od czasów pierwszej zbroi —jego przeciwnicy na pewno 

podejmą 
odpowiednie kroki. Tym, co niewątpliwie uczynią, będzie wspólny atak na Harolda 

background image

rozstrzelanie przez giermków za nierycerską walkę. Ale przyjmując, że jeden z 

nich 
zdecyduje się jednak stanąć przeciwko Shei w pojedynkę, to z pewnością podniesie 

tarczę, 
skryje się za nią i ruszy pędem na Harolda. Dosłownie wdepcze go w ziemię. A nie 

jest to 
jedyna rzecz, którą mógłby zrobić.

Problem w tym, że Shea nadal nie ma się czym bronić. Nie może parować 
wykałaczką, ma 

tylko ograniczoną liczbę miejsc witalnych, w które mógłby ewentualnie pchnąć 
wroga, a do 

tego musi jeszcze trzymać się z dala od wrogiego miecza, bo zginie. Czy możemy 
mu pomóc?

Nic dobrego nie przyjdzie z okrywania go zbroją. Liczy się tu ciężar, a ani 
Harold, ani nikt 

z nas w dwudziestym wieku, nie potrafiłby zaprojektować pancerza lepiej 
przystosowanego 

do ludzkiego ciała, niż ten stosowany w świecie Królowej Wróżek. Żelazni Ludzie 
są silniejsi 

od Harolda, bardziej przyzwyczajeni do walki własną bronią i dalece bardziej 
zabójczy. Shea 

dysponuje jedynie swoimi umiejętnościami współczesnego szermierza, swym sprytem 

zręcznością.
Możemy jednakże dać mu nieco rozsądnej ochrony, idącej w parze naturą jego 

przewagi. 
Na przykład Wielki Kilt. A nie mówię tu o współczesnym, tkanym i malowanym 

kilcie, który 
noszą gentlemani na szkockich paradach. Mam na myśli stary i oryginalny produkt, 

czyli 
około dziewięciu metrów grubej wełnianej materii, zawiniętej wokół pasa i nerek, 

zniżającej 
się nad nogi i przypiętej z tyłu do lewego ramienia. Mogę potwierdzić, że taki 

zawój 
sprawdza się jako całkiem niezła osłona. Oczywiście nie wytrzymałby on zapewne 

dobrze 
wymierzonego i dobrze wyprowadzonego ciosu, ale gwarantuje znacznie lepszą 

ochronę niż 
się wydaje. Dopóki Żelazny Człowiek nie przyłoży się zbytnio i nie tnie 

najlepiej jak potrafi, 
to dzięki ochronie Wielkiego Kiltu Harold może jeszcze dożyć do drugiego ciosu.

Oczywiście nie zostawimy go tylko w tym kilcie. Bojowy hełm i całe jego 
„dodatkowe 

wyposażenie wymienione na początku pozostają na swoim miejscu. Do tego skórzana 
kurtka 

z wszytymi łańcuszkami staje się koniecznością, z tym że teraz polecałbym 
przymocować 

łańcuszki drutem, i to na zewnętrznej stronie. Ponadto naszyłbym znacznie więcej 
warstw niż 

marne trzy, które sugerowałem w Uzbrajaniu niepełnego czarodzieja.
A co z walką przeciwko nieuzbrojonemu przeciwnikowi? Takie przecież było 

pierwsze 
spotkanie Harolda w krainie Królowej Wróżek. Jego oponent rycersko zdjął swą 

zbroję, by 
dać mu równe szansę. Cóż, nie byłoby to z pewnością tak, jak opisują Święte 

Księgi. Nie 
byłoby żadnych zastaw, podejść, ani parad. Żelazny Człowiek podniósłby swój 

miecz, Harold 
zręcznie wycofałby się do swej postawy szermierczej, Żelazny Człowiek podszedłby 

bliżej — 
a Harold zrobiłby wypad z pchnięciem w jego nadgarstek, przedramię albo łokieć, 

starając się 
zapobiec temu śmiertelnemu ciosowi, który miałby odrąbać mu głowę. Rezultat nie 

byłby 

background image

inny niż poprzednio, ale metody owszem. Ta szpada w końcu spełniłaby swoje 

zadanie.
Odkryłem pewną rzecz w praktyce podczas walk przeciwko rycerzom ze 

Stowarzyszenia. 
Byli dobrzy w walce swymi mieczami, bo inaczej nie byliby rycerzami. Ale ich 

technika nie 
przewidywała punktowych ataków w ramię. Z drugiej jednak strony, nie byli głupi 

— jeśli 
zrobiłem to jednemu z nich, to trudno było mi to powtórzyć na tym samym 

przeciwniku albo 
na kimś, kto widział, jak to robię. Przystosowywali się dość szybko, jak zresztą 

każdy 
człowiek b znany ze swą bronią.

Wracamy więc do wymogów dotyczących broni, którą możnaby parować. Harold mógłby 
wygrać pojedynek albo dwa swą szpadą, ale później Żelazni Ludzie strzegliby się 

go, zmienili 
taktykę i bardziej polegali na ciężarze swych mieczy i sile swych ramion, aby 

zdobyć 
przewagę nad wykałaczką Harolda.

Z dumą stwierdzam zatem, że podstawowa broń, którą wybrałem dla Shei w 
poprzednim 

artykule była właściwa. Dobra szabla, niezbyt zakrzywiona i z ostrym szpicem — 
pchnięcie 

jest nadal naszym głównym atutem — ale dość ciężka, by sparować atak półtorakiem 
oraz z 

wystarczająco rozbudowaną gardą, żeby uchronić palce Harolda przed obcięciem. 
Jeśli 

Harold miałby dość siły w nadgarstku, by prawidłowo nią machnąć, to najlepszą 
rzeczą, jaką 

mógłby wybrać, byłaby szkocka szabla zwana claymore — cokolwiek twierdzi pan de 
Camp, 

taka nazwa dla szabli pojawiała się często w literaturze tamtych czasów, choć 
przyznaję, że 

claymore jest zniekształconym gaelickim słowem oznaczającym wielki miecz. 
Prawdopodobnie nie byłoby go stać na naprawdę dobry egzemplarz, taki jak 

Wilkinson, który 
prawie nabyłem (ale zdecydowałem jednak zapłacić czynsz za dom), ale i tak 

byłaby to dobra 
inwestycja. Uzbrojony w taki kozik i ze swą umiejętnością używania jego czubka, 

Harold 
byłby godnym przeciwnikiem dla każdego nieopancerzonego człowieka w mieście.

Ponieważ jednak nie miałby dość siły, żeby odpowiednio fechtować takim mieczem, 
wracamy do sprawy szabel z czasów Wojny Secesyjnej, wzmiankowanych w Księgach, 

ale 
odrzuconych przez Harolda z niewiadomych przyczyn. A przecież sprawiłyby się 

dość 
dobrze, być może nawet zapewniając mu szansę na przeżycie.

W rzeczywistości, jestem teraz przekonany, że dobry współczesny szermierz 
poradziłby 

sobie dość dobrze w Średniowieczu przeciwko nieuzbrojonym wojownikom. Choć 
rycerze ze 

Stowarzyszenia nie są tak sprawni, jak najwięksi mistrzowie tamtej epoki, to są 
naprawdę 

nieźli i mogliśmy zweryfikować tę teorię w polu. Miecznik walczący z nowoczesnym 
szablistą, gdy obaj stosują wszystkie znane sobie techniki, przegra, jeśli obaj 

nie mają zbroi. 
Ale dajcie miecznikowi jego tarczę, a pojawia się problem. Tarcza to broń, i to 

szczególnie 
skuteczna. Żelazny Człowiek chowa się za nią, skrywa tam swą broń i ręce, 

pozostając 
całkowicie poza zasięgiem nawet najlepszego mojego wypadu. W ogóle trudno mu 

wtedy 
cokolwiek zrobić. Gdyby wtedy rzucił się na mnie w szarży, to strasznie trudno 

byłoby go 

background image

zatrzymać, czy nawet wycofać się. Jeśli jednak istnieje wolna przestrzeń do 

ucieczki i 
szermierz umie dobrze posługiwać się szpicem swej szabli, to ma całkiem niezłe 

szansę. Ale 
gdyby zabrać mu ostry czubek szabli, to jest zgubiony, nawet jeśli damy mu 

własną tarczę. 
Pchnięcie i wypad są nowoczesnymi technikami, toteż musi mieć możliwość ich 

stosowania. 
Każda próba walki na zasadach Żelaznego Człowieka szybko skończy się dla 

szermierza 
śmiercią.

W takim razie, w jakim punkcie się znajdujemy? Jeśli o mnie chodzi, to Harold 
jest teraz 

lepiej wyposażony niż przypuszczałem. Zabiera zatem ze sobą:
1. Wierną szpadę, zaostrzoną niczym igła.

2. Dobrą szablę. Jako że szabla i szpada razem wzięte nie ważą tyle, co miecz 
Żelaznego 

Człowieka, Harold może nosić obie w tym samym jaszczurze, choć zaprojektowanie 
dobrej 

pochwy dla szpady z koszową gardą nie jest rzeczą łatwą, o czym się ze smutkiem 
przekonałem.

3. Dziesięć metrów dobrego wełnianego tartanu*, szeroki skórzany pas nabijany 
metalowymi kółkami oraz wiedzę na temat sekretnej sztuki zawijania tego 

wszystkiego wokół 
własnego ciała w celu uzyskania zgrabnego Wielkiego Kiltu. Mógłby oczywiście 

(horror!) 
nosić spodnie pod kiltem, jeśli wstydzi się swych wystających kolan.

4. Dobrą skórzaną kurtkę obszytą łańcuszkami przymocowanymi za pomocą drutu.
5. Wojskowy hełm, do którego przymocowałby nosal i naramienniki. Jeszcze lepiej, 

gdyby 
nauczył się wykonywać kolczugę łańcuszkową i zrobił sobie czepiec kolczy 

osłaniający 
głowę, szyję i ramiona, a na to dopiero założył hełm z dodatkami. (Szkoda, że 

Harold nie 
mógł zaprenumerować sobie „Tournaments Illuminated” w 1940 roku.)

Będzie zatem używał szpady przeciwko pieszym wojownikom w zbroi (przy starciu z 
konnym i tak nie żyje), a szabli przeciwko nieopancerzonym przeciwnikom, którzy 

dobrze 
fechtują. Jest zawsze gotów szybko się wycofać — to leży zresztą w jego 

charakterze — i 
unikać szarż z tarczą. I choć nadal będzie miał pewne problemy, to ma większe 

szansę 
przeżycia niż początkowo sądziłem.

Więcej, choć obiecywałem w Uzbrajaniu niepełnego czarodzieja, że rozważę, co 
mógłby 

wziąć, gdyby miał nieograniczoną ilość pieniędzy, to i tak pozostaniemy przy 
obecnym 

wyposażeniu. Niewiele można już dodać do jego plecaka, nawet jeśli będzie 
dysponował 

przepastnym portfelem i jucznym koniem. Mógłby użyć nagolenników, a te można 
wykonać 

dość tanio ze stali. Jeśli miałby dość czasu, to mógłby wszyć w swą skórzaną 
kurtę płaskie 

kółka stalowe — zbroję taką nosił Wilhelm Zdobywca i przekładał ją ponad 
wszystko — oraz 

zamienić kurtkę na długi do kolan skórzany płaszcz. Wtedy mógłby pozbyć się 
Wielkiego 

Kiltu, ale musiałby założyć coś pod płaszcz, aby uniknąć obtarć. Podszywanie 
waciakiem 

było znane w Średniowieczu, toteż z pewnością jest też znane w latach 
czterdziestych XX 

wieku. Współczesna kusza myśliwska mogłaby mu pomóc utrzymać dystans wobec 
przeciwników i zapewnić nieco ochrony przed kawalerią. Są to drogie zabawki, ale 

każdy, kto 

background image

umie strzelać z karabinu, trafiłby w cel z takiej kuszy. Jednakże ze względu na 

długi czas 
przeładowywania są użyteczne tylko przeciwko jednemu przeciwnikowi (albo kilku 

bardzo 
wolnym).

Przy całym tym wyposażeniu nie zaszkodziłoby mieć konia, który by wszystko to 
poniósł, 

a dobrze wytresowany owczarek niemiecki też by się przydał. Ale nawet bez nich 
Harold 

poradziłby sobie całkiem nieźle. Więc ponownie pozostawiamy go pod czujnym okiem 
jego 

gospodyni. Oto siedzi Harold, ubrany w Wielki Kilt i nagolenniki, przy jego boku 
dwa 

miecze, na jego głowie hełm z naramiennikami, a jego gospodyni wybiega po 
policję. 

Szybko, Haroldzie, zanim przyjdą ludzie w białych fartuchach: „Jeśli p równa się 
nie — q, q 

implikuje nie — p, co jest równoważne zdaniu…”
Życzę szczęścia Haroldzie. Sądzę, że jeszcze się zobaczymy.

RYSZARD LWIE SERCE ŻYJE W KALIFORNII I MA SIĘ DOBRZE

POUL ANDERSON

Zwykle trudno jest odnaleźć początki. Pochodzenie rzeczy sięga daleko wstecz i 
jest ukryte 

w zakamarkach czasu. Podobnie rzecz się ma ze Stowarzyszeniem Kreatywnych 
Anachronistów. Wiemy, że Dawid Thewlis i Kenneth de Maife zajęli się szermierką 

podczas 
służby w Air Force i kontynuowali to zajęcie, gdy obaj przeprowadzili się w 

okolice San 
Francisco. Stopniowo ich zainteresowania rozszerzały się na inne bronie i 

zaczęli 
konstruować i eksperymentować z ich niegroźnymi wersjami, takimi jak drewniane 

miecze i 
podszyte skórą, egzotyczne stroje. Z tych wszystkich elementów powstał pomysł 

zorganizowania turnieju. Pierwszy z nich odbył się w Berkeley, w Święto Majowe 
1966 roku, 

na tylnym dziedzińcu domu Diany Paxson, jak się wtedy nazywała. Historia wygląda 
tak, że 

zadzwoniła ona wcześniej na policje i spytała, czy będzie potrzebne jakieś 
pozwolenie, co 

wzbudziło niemałe zdumienie, że ktokolwiek w Berkeley pyta ich o pozwolenie. 
Niemniej 

jednak nie istniał konkretny przepis prawny w sprawie turniejów rycerskich.
Po wezwaniu do pojawienia się w kostiumach z epoki zgromadzono ich 

niespodziewaną 
ilość. Wzajemne okładanie się bronią było wystarczająco zażarte. Następnie 

wszyscy zebrani 
przeparadowali wzdłuż Telegraph Avenue, by zaprotestować przeciwko XX wiekowi. 

Mimo 
pozornej skromności, ta inauguracja odniosła tak wielki sukces, że wszyscy 

zgodzili sieją 
powtórzyć.

Do tego czasu, a miało to miejsce 25 czerwca, wszelkie procedury powoli się 
krystalizowały. Wszystko odbyło się na skwerze miejskiego parku, możliwie jak 

najdalej od 
przypadkowych przechodniów. Wymagania kostiumowe dotyczyły tak widzów, jak i 

uczestników. Dla stowarzyszenia wymyślono nazwę. Wybrano odpowiednich ludzi do 
prezydium, do sędziowania walk i przyznawania odpowiednich nagród. Muzycy — 

lokalna 
grupa wyspecjalizowana w średniowiecznej i renesansowej muzyce, grająca na 

autentycznych 
instrumentach — zapewnili tło i nastrój.

W następnych latach Stowarzyszenie rozrastało się w lawinowym tempie. Trudno 

background image

określić 

liczbę członków, gdyż pojawienie się w jakiejkolwiek roli i w odpowiednim 
przebraniu 

oznacza automatyczne członkostwo, bez żadnej rejestracji ani zapisów. Jednakże 
sto lub 

dwieście osób to zwykła frekwencja na turniejach, a oficjalny magazyn 
„Tournaments 

Illuminated” podaje porównywalną listę prenumeratorów (dostępny pod adresem PO 
Box 

1332, Los Altos, California, po trzy dolary za numer, i wart jest tej ceny). 
Jednocześnie 

wszędzie powstają podobne stowarzyszenia. Oczywiste jest, że taka działalność 
zaspokaja 

współczesną potrzebę kolorytu i ceremonii, których, ze smutkiem to stwierdzam, 
brakuje w 

dzisiejszym świecie.
Powyższe zalety posiada Stowarzyszenie, a są one równie wyraźne, jak w 

brytyjskim 
regimencie. O ile nie ma ono spisanego statutu — co byłoby absolutnie 

nieśredniowieczne! 
— to prawo organiczne zdążyło się już w pełni rozwinąć.

Stowarzyszenie przeprowadza dorocznie pięć akcji. Cztery z nich to turnieje 
koronne 

odbywające się jak najbliżej obu równonocy, nocy świętojańskiej i Święta 
Majowego. 

Ponieważ zimowa pogoda lubi płatać figle, piąta impreza składa się ze Spektakli 
Dwunastej 

Nocy. Przewodniczy im Lord Nierząd, a polegają one na ucztowaniu, piciu, 
konkursie 

minstreli, przedstawieniach dramatycznych, koncertach muzyki i pokazach tańca. 
Ponadto, 

przez cały rok odbywają się rozliczne mniejsze imprezy, takie jak specjalne 
turnieje, Wojny 

Diuków, przyjęcia, a nawet doroczna Feta Renesansowej Przyjemności z udziałem 
wielu 

członków Stowarzyszenia.
Teoretycznie, panuje tu monarchia absolutna. W praktyce jednak, król przyjmuje 

rady od 
swego dworu, a wiele decyzji jest podejmowanych przez tych, którzy wykonują 

pracę poza 
sceną. Spotkania organizacyjne są nieformalne i zwykle odbywają się bez 

kostiumów, choć 
często kończą się zażartą dyskusją na temat wyrobu broni, technik walki, ubiorów 

i rytuałów.
Królem zostaje człowiek, który najlepiej radził sobie w finale poprzedniego 

turnieju 
koronnego. Musi mieć swą Królową Miłości i Piękna, ale może poczekać aż zwycięży 


dopiero wtedy ją mianować. Księciem–następcą tronu zostaje ten, kto zajął drugie 

miejsce w 
finale. Diukami są ci, którzy byli już co najmniej dwukrotnie królami. Rycerzami 

zostają zaś 
ci, którzy zostali obdarowani łaską króla za szlachetne czyny i umiejętną walkę. 

Tylko 
rycerzy można tytułować „Sir” i tylko oni mogą nosić biały pas i łańcuch 

oznaczające ich 
status. Niektórzy wojownicy, godni swego honoru, mają dobre i wystarczające 

powody, by 
nie składać hołdu królowi. Noszą oni miano „Mistrzów”, są równi w prawach z 

rycerzami i 
noszą swe pasy jak szarfy. Mistrzostwo bywa też nadawane w uznaniu zasług nie 

związanych 
z walką, takich jak produkcja sprzętu. W tym miejscu pojawia się żeński 

odpowiednik tego 

background image

tytułu, którego nazwa nie została jeszcze w pełni ustalona. Ludzie ci składają 

się na Bractwo 
Laurów. Wszyscy posiadacze tytułów, razem ze stałymi oficjelami, jak Seneszal, 

Herold, 
Kronikarz i Hetman, stanowią dwór królewski.

Każdy może sobie przyjąć dowolny inny tytuł, jaki mu się podoba. Stąd mamy kilku 
hrabiów, baronów i tak dalej. Podobnie, każdy może zorganizować sobie świtę na 

własny 
sposób. Zwykle składa się ona z rycerza, jego damy i innych członków najbliższej 

rodziny, 
giermka, pazia, dworki albo dwóch, służących damie i może kilku przyjaciół. 

Giermkowie to 
chłopcy albo młodzi mężczyźni, którzy służą rycerzom w zamian za naukę sztuki 

walki i 
rycerskich manier. Takie związki z opiekunem, przynajmniej częściowo in loco 

parentis, są 
traktowane bardzo poważnie przez obu zainteresowanych.

W rzeczywistości, poza tą pozorną beztroską, Stowarzyszenie ma kilka konkretnych 
celów 

i pomysłów. Na rozwijanie umiejętności bojowych potrzeba dużo czasu, siniaków i 
praktyki, 

podobnie jak bardzo pracochłonne jest wykonywanie strojów, biżuterii i innych 
gadżetów, 

które sprawiają, że sceneria jest tak kolorowa. Świadomie dąży się do ożywiania 
nie tylko 

średniowiecznej sztuki walki, ale też ceremoniału, szacunku dla tytułów, a w 
szczególności 

kurtuazji i honoru. Takie inicjatywy mają bardzo duży wpływ na aktywnych 
uczestników, 

nawet na ulepszenie ich codziennego życia.
Wysoko postawiona poprzeczka nie przeszkadza zabawie. Wręcz przeciwnie, sprawia 

że 
staje się ona jeszcze lepsza, a turniej koronny jest wspaniałym spektaklem.

Wokół szerokiego pola walki stoją barwne pawilony, namioty i baldachimy. Przed 
nimi i 

pod nimi znajdują się przekąski dla właścicieli, ich świty i innych. Hojność 
jest w tym dniu 

główną zasadą. W wielu przypadkach poczyniono znaczne wysiłki, by jedzenie i 
napoje 

przypominały te występujące niegdyś w Średniowieczu, a nawet wyprodukowano 
zdobione 

naczynia. Nad głowami łopoczą sztandary z herbami, które zdobią szaty i broń 
uczestników 

(każdy może wybrać sobie dowolny herb, jeśli tylko nie należy on do jakiegoś 
stowarzyszenia 

lub społeczności istniejącej w prawdziwym świecie, aczkolwiek zaleca się 
poprawność 

heraldyczną, a w celu jej przestrzegania powołano nawet Komisję Herbarzy). Kilka 
lanc nosi 

na sobie sztandary z zielonymi szarfami oznaczające, że ich właściciele nie będą 
dziś 

walczyć. Ale większość z łopoczących flag jest tam po to, by rzucać wyzwanie.
Wojownicy przechadzają się wśród niemal równie barwnych widzów, wybierają sobie 

przeciwników i aranżują walki. Następnie rejestrują się. Przy tej okazji muszą, 
podobnie jak 

każdy obecny na turnieju, podpisać formularz uchylający ewentualne roszczenia 
prawne w 

przypadku odniesienia obrażeń ciała albo uszkodzeń mienia. Na szczęście nie było 
jeszcze 

spraw sądowych. Istotnie sport ten jest dość twardy. Siniak to niemal pewniak, a 
wstrząsy 

mózgu i złamania też się zdarzają. By zminimalizować ryzyko, walczący muszą 
przestrzegać 

rygorystycznych zasad, a w szczególności zakazu dobywania stali na polu.

background image

Abstrahując jednak od tych zbyt poważnych spraw, można się rozejrzeć i dostrzec 

diuka 
Henricka galopującego w kolczudze, normandzkim hełmie, nagolennikach i 

pozostałym 
sprzęcie, który sobie własnoręcznie wykonał. Jak do tej pory poruszaliśmy się 

pieszo, ale 
jakież dziewczę, jadące stępa obok, mogłoby się oprzeć powstrzymaniu swego 

rumaka na 
widok takiej postaci? Może nawet uda wam się dostrzec skrzydlaty hełm Sir 

Siegfrieda von 
Hoeflichkeit, strusie pióra Lorda Randalla Mocnego oraz jarla Njala 

Styrbjornsona w 
szkockim kilcie, strojącego swoją kobzę — którego równie serdecznie witamy na 

turnieju, 
mimo że jest, dokładnie rzecz biorąc, bardziej z dziewiętnastego niż z 

czternastego wieku. 
Jeśli kogoś to interesuje, to jam jest Sir Bela z Eastmarch, choć mój herb 

(lazur, dwa słońca) 
zdradza me prawdziwe imię dla tych, którzy znają sztukę heraldyki. Gdzie indziej 

widać 
mnichów, Maurów, Kitajów, bizantyjską dekadencję Lorda Mediokratesa w postaci 

skąpo 
odzianych niewolnic oraz Lady Profesor, której akademickie szaty są niewątpliwie 

najbardziej autentycznym, średniowiecznym strojem w okolicy.
Szczegółowa procedura zmienia się z turnieju na turniej. Wiele zależy od woli 

Najwyższego Autokraty, osoby, która na ochotnika zgłosiła się do organizacji 
danej imprezy i 

posiada tym samym znaczną władzę. Ale zwyczajowa formuła jest następująca:
Gdy rozlegnie się głos trąb, wchodzi procesja dworzan wraz ze świtami i 

podchodzi do 
tronu. Zatrzymują się tworząc przejście dla króla i królowej, a następnie oddają 

im hołd, 
podczas gdy monarchowie zasiadają na tronie. Za nimi kroczy książę — następca i 

jego 
dama. Tytuł królewski zostaje ceremonialnie przekazany wraz z koroną, a na 

okrzyk „Niech 
żyje król!” nowa para królewska zasiada na tronie, a poprzedni monarcha dołącza 

do 
wojowników. Następnie dworzanie zostają przedstawieni Ich Majestatom, a po 

chwili wydana 
zostaje komenda do rozpoczęcia turnieju. Ludzie wracają na swoje miejsca, a na 

listy wpisują 
się pierwsi woje. Herold ogłasza kim są, wykrzykując ich imiona szlacheckie, 

naturalnie, oraz 
podaje powody, dla których zgodzili się stanąć do walki. Podczas tej rundy 

wyzywanych walk 
każdy powód jest dobry: dla przyjemności, sławy albo czegokolwiek, chociażby dla 

żartu. Na 
przykład kiedyś wyzwałem Simona Templariusza za to, że splamił honor Głównego 

Inspektora Claude Eustace Teala. Niestety, przegrałem ten pojedynek.
Gdy wojownicy stoją w pewnej odległości, Herold woła: „Panowie, cześć królowi!”. 

Co 
zresztą czynią, odwracając się ku monarsze i unosząc swój oręż na wysokość 

hełmów. 
„Panowie, cześć wam!” — tu rycerze salutują sobie nawzajem. „Na wasz honor — 

naprzód!”
A teraz po krotce o rodzajach broni i technik. Najpowszechniejszym orężem jest 

miecz i 
tarcza, a także miecz dwuręczny, miecz krótki i puklerz, topór z tarczą lub bez 

i maczuga. 
Pchnięcia są zabronione jako zbyt niebezpieczne, chyba że bardzo tępym, krótkim 

mieczem. 
Dość mocny cios w ramię uważa się za jego odcięcie. Uczestnik musi walczyć bez 

niego, a 

background image

gdy straci oba ramiona, to naturalnie przegrywa też walkę. Cios w nogę poniżej 

kolana daje 
podobny efekt. Musi on upaść na kolano, choć może jeszcze skakać na zdrowej 

nodze, a 
nawet z obydwiema odrąbanymi nogami ma jeszcze szansę wygrać. Potężne cięcie w 

tors lub 
głowę kończy się natychmiastową śmiercią i tym samym rozstrzyga walkę.

Co ciekawe, wojownicy poruszają się ostrożnie, wypatrując tylko otwartych 
miejsc. Nagle 

rozpętuje się plątanina ciosów, może i celnych, ale zwykle tylko jeden z nich 
trafia w 

odpowiednie miejsce i walka jest zakończona. Jest to bardzo odmienna wizja od 
wersji 

kinowej, gdzie dwaj aktorzy całymi minutami okładają się mieczami, a ich 
technika jest 

niemal zawsze na żenującym poziomie. Z pewnością, gdy spotka się dwóch 
wojowników o 

mniej więcej równych umiejętnościach, cała akcja może się przedłużać i stanowić 
bardzo 

piękne widowisko. Ale nawet zwykłe błyskawiczne natarcia mają w sobie coś 
ekscytującego.

Porzuciliśmy ideę zatrudniania sędziów, gdyż był to niewygodny system, który 
prowadził 

do sprzeczek, a zamiast tego zdaliśmy się na poczucie honoru uczestników. W 
granicach 

ludzkiego postrzegania pod wpływem stresu walczący sami przyznają się, gdy 
otrzymali 

okaleczające lub śmiertelne cięcie.
Po walkach wyzywanych może nastąpić runda przerywnikowa, w której odbywają się 

konkursy strzeleckie, muzyczne i taneczne, pokazy tańca brzucha, trupy mimów czy 
kogo tam 

jeszcze. W końcu dochodzimy do rundy mającej wyłonić przyszłego króla. Każdy 
rycerz, 

mistrz albo inny człowiek, który dobrze sobie radził przez cały dzień może teraz 
przyłączyć 

się do rywalizacji. Ten, kto wygra najwięcej walk, otrzymuje wieniec laurowy, a 
jego dama 

kwiaty. Teraz to oni będą rządzić podczas następnego turnieju.
Jeśli pozwala na to kończący się dzień, to organizuje się bitwę, w której 

wojownicy stają 
po dwóch stronach i uderzają na siebie drużynowo. A jeśli jest jakieś miejsce, 

do którego 
można by pójść, wiwatom i świętowaniu nie ma końca, szczególnie jeśli właśnie 

kogoś 
pasowano na rycerza.

Tyle o turniejach w telegraficznym skrócie. Jak wcześniej powiedziałem, mniejsze 
imprezy odbywają się z mniejszą regularnością, na przykład ostatnio 

zorganizowano na kilku 
konwentach science fiction. Oczywiście ich wystawność jest nieco ograniczona. 

Ludzie 
spotykają się też w niniejszych grupach, by walczyć i świętować. Wojny Diuków 

stają się 
tradycją. Przy okazji tego wydarzenia, które jest nieoficjalne i tylko za 

zaproszeniami, 
uczestnicy i ich świty spotykają się na pewnej wyspie, wybierają strony i 

prowadzą przeciwko 
sobie całodzienną kampanię wśród wzgórz i lasów. Okazją do jednej z takich 

potyczek było 
porwanie Lady Dorothy z Paravel, które zaowocowało samotnym atakiem Diuka 

Richarda 
Krótkiego na Twierdzę — ale historie rozmaitych porwań i ich konsekwencji są 

zbyt długie, 
by je tutaj opisywać.

Wspomniałem o tańcach. A chodzi tu o tańce z jakiegokolwiek okresu, byle jak 

background image

najbliższe 

oryginałowi. Cotygodniowe zajęcia odbywały siew gimnazjum w Berkeley, gdzie 
chętni 

mogli nauczyć się takich kroków, jak pavane, galliard, allemand i lavolta. Raz w 
miesiącu w 

miejsce treningów organizowane są regularne tańce, a każdy winien stawić się w 
kostiumie. 

Szczególnie dla panów, uroczysty strój różni się znacznie od tego, który noszą 
do walki. Ich 

ubiór jest bowiem wystawny, zdobiony biżuterią i haftami, a przede wszystkim 
noszą oni 

prawdziwy, stalowy miecz. Jedną z przyjemnych okoliczności wynikających z 
przynależności 

do bractwa jest to, że każdy mężczyzna może dowolnie się stroić, bez obawy o 
utratę swego 

męskiego wizerunku. A oto związana z tym historia.
Wspomniane gimnazjum stoi frontem do ulicy. Pewnego wieczoru odbywaliśmy swą 

tradycyjną lekcję, kiedy na ulicy pojawiło się dwóch, powiedzmy, „społecznie 
nieprzystosowanych” młodzieńców. Spojrzawszy przez szklane drzwi na te 

zniewieściałe 
postaci, wirujące dookoła w miękkich podskokach do rytmu „ciotowatej” muzyki, 

postanowili uczynić gest, jakby to nazwać, wyrażający społeczny protest. Poza 
zniszczeniem 

stojących na parkingu samochodów, protest ten został dodatkowo zamanifestowany 
przez 

wrzucenie ciężkiego kamienia przez drzwi i to tak mocno, że mimo drucianego 
zbrojenia 

szyby, szkło rozsypało się wewnątrz po całej podłodze.
Na nieszczęście dla społecznie nieprzystosowanych młodzieńców, wybrali sobie tym 

razem nieodpowiednie ofiary. Chyba z tuzin wyciągniętych mieczy śmignął w 
powietrzu, po 

czym poszkodowani rycerze pognali za bandytami, zapędzili w kozi róg w jednej z 
uliczek i 

przytknęli ostrza do gardeł, a następnie zaciągnęli ich do najbliższego wozu 
policyjnego.

Faktycznie, o ile niewątpliwie znajduje się wśród nich statystyczny odsetek 
rozrabiaków w 

zwykłym życiu, to bardzo pocieszające jest, że większość młodych członków 
Stowarzyszenia 

nie ma kłopotów z policją. Podczas ostatniej Fety Renesansowej Przyjemności 
pewien szeryf 

nie tylko świetnie i bezkonfliktowo potrafił utrzymać porządek, ale też brał 
udział w zabawie. 

Za każdym razem, gdy mijał Szeryfa z Nottingham, w którego wcielił się Lord 
Randall, 

kłaniał mu się w pas, mimo że Szeryf i jego ludzie nosili zamiast odznaki herb 
głowę — dzika 

na złotym tle. W konsekwencji zebrani członkowie Stowarzyszenia zorganizowali 
zrzutkę i 

kupili dla tegoż szeryfa nóż szczególnej urody, który podarowali mu z należną 
pompą i 

wiwatami.
Innym znów razem, para oficerów policji zatrzymała się, by przyglądać się 

turniejowi, 
który odbywał się w Berkeley i trwał już od godziny. Dowiedziawszy się o tym, 

gazeta 
Berkeley Barb przygotowała artykuł o tym, jak grupa spokojnych mediewistów nie 

może się 
zabawić, żeby nie być nękaną przez brutalnych gliniarzy. Jednakże ktoś przyszedł 

i wyjaśnił, 
że policjanci przyszli tylko ostrzec, iż kilka samochodów zostało źle 

zaparkowanych i lepiej 
żeby je przestawiono, jeśli właściciele nie chcą dostać mandatów. A zostali, bo 

zafascynowały ich widoki… choć zaoferowali też kilka praktycznych uwag 

background image

dotyczących 

wymachiwania bronią. W związku z tym tytuł artykułu w Berkeley Barb zmieniono na 
GLINY SPOUFALAJĄ SIĘ Z FEUDALISTAMI.

Ze względu na znaczną liczbę stosunkowo młodych ludzi w ramach Stowarzyszenia 
odbyło się już kilka wesel. Wszyscy członkowie pojawiali się wtedy w swych 

najlepszych 
kostiumach, a młoda para dołączała do ceremonii wszelkie elementy, na które 

zgodził się 
pastor. Następnie przechodzili pod szpalerem z mieczy. Wśród szczęśliwych 

nowożeńców 
znajdowali się także Lady Diana, na której dziedzińcu wszystko się po raz 

pierwszy 
zmaterializowało, i nasz Kronikarz, Czerwony Baron. Większość z tych ślubów była 

chrześcijańska, ale przy jednej z ceremonii nawet guru eklektycznej sekty lekko 
by się 

zdziwił słysząc inwokację do Odyna i Thora.
Nie cierpię rodziców, którzy chwalą się swoimi dziećmi. A jednak tym razem sam 

to 
zrobię. Pewnego razu bowiem przydarzyło mi się przyjęcie weselne w domu 

położonym w 
dzielnicy Haight–Ashbury w San Francisco. Około ósmej wieczorem część z nas 

postanowiła 
wyskoczyć na rybę z frytkami. Tak też zrobiliśmy, a idąc ulicą zabawialiśmy się 

w najlepsze. 
W drodze powrotnej chcieliśmy kupić kilka piw. Z drzwi sklepu wychylała się 

jakaś obdarta 
postać pijanego albo naćpanego faceta. Gdy wychodziliśmy, miecz za mieczem, ten 

zaczął 
mamrotać: „Zabić, porąbać, okaleczyć, pociąć, przebić, zniszczyć…”. Wtedy moja 

czternastoletnia córka Astrid odwróciła się do niego z uśmiechem i niewinnością 
w oczach i 

krzyknęła całkowicie urzeczonym tonem: „Och, czyżbyś też był faszystowskim 
militarystą?”

Przed ten sam dom wybiegli kiedyś Owen Hannifen i Clint Bigglestone, z żelazem w 
dłoni, chcąc zapobiec próbie porwania. „Uwolnij tę kobietę!” — krzyknęli, co w 

pełni 
przekonało napastnika. Ale takie opowieści mógłbym ciągnąć bez końca, a wątpię, 

czy 
stanowią one główne zainteresowanie czytelników „Amra”.

Osiągnięcie całkowitej autentyczności byłoby niemożliwe. Pomijając już czas i 
wydatki, 

prawdziwa broń z tamtych czasów mogłaby kogoś naprawdę zabić. Hełmy są 
prawdopodobnie najbardziej prawidłowym elementem ekwipunku. Choć kilka osób 

zadowala 
się zwykłymi hełmami motocyklowymi i plastikowymi przyłbicami, to większość 

pragnie 
czegoś mocniejszego i o lepszym wyglądzie. Żelazne wiadro z wnętrzem wyściełanym 

gumową pianką jest chyba najpopularniejsze. Najlepsze z nich ważą po osiem kilo 
i mogą 

przyjąć najcięższy możliwy cios, a trafiony nawet się nie poruszy. Równie często 
widuje się 

stożkowate hełmy normańskie i okrągłe basinety. Minimalną osłoną dopuszczoną do 
konkurencji jest maska szermiercza, ale jest ona bardzo nieodpowiednia.

Zbroje, jeśli już się pojawiają, są bardzo zróżnicowane, od podpinki tu i tam, 
przez 

konstrukcje z dywanów i skóry, do tak wypracowanych dzieł, jak długa do kolan 
koszulka 

kolcza (byrnie) Diuka Henricka, do której wykonania potrzebował roku 
przeplatania kółek 

zrobionych z drutu od wieszaków na ubrania (co dało prawdopodobnie lepszy metal 
niż w 

oryginale). Płaszcze i tabardy dodają realizmu, a grube rękawice to praktycznie 
konieczność. 

Niektórzy wzmacniają swoje metalem, inni robią sobie stalowe rękawice z dwoma 

background image

palcami, 

które stosowano również historycznie.
Tarcze są produkowane głównie z arkuszy metalu albo ciężkiej sklejki, mówi się 

też coś o 
włóknie szklanym. Tarcze powinny być zaokrąglone i obite skórą na krawędziach, 

dla 
bezpieczeństwa zawodników i ich broni. Nawet mimo to, trwałość ostrzy jest 

bardzo niska. 
Najczęstszą formą tarczy jest grzejnik, nazywany tak ze względu na podobieństwo 

do 
żelazka, ale kształt latawca albo okrągłe tarcze i puklerze można spotkać równie 

często.
Po kilku eksperymentach za najlepszy materiał na miecze uznano rattan. Można go 

tanio 
kupić w postaci pałek o długości około czterech metrów i średnicy trzech–

czterech 
centymetrów. Jest to stosunkowo wytrzymały materiał, a ponieważ jest miękki i ma 

zaokrąglone krawędzie, powoduje mniej obrażeń niż inne rodzaje drewna. Płatnerz 
obrabia go 

tak, by eliptyczne łączenia (kolanka) trzciny rattanowej wypadały na wysokości 
jelca. Do 

wykonania gardy używa on dwóch sklejonych ze sobą w poprzek klingi krótkich 
kawałków 

rattanu, które następnie owija plecionką lub sznurkiem. Można też wykonać stałą 
rękojeść 

metalową, w którą po prostu wkłada się kolejne klingi. Miecz wykonany tylko z 
drewna 

potrzebuje ołowianej przeciwwagi, która może zostać przykręcona albo wtopiona w 
miejsce 

głowicy miecza. O wyglądzie zewnętrznym decyduje metaliczna farba. Długość 
miecza 

półtoraręcznego określa się na jeden metr, z którego piętnaście centymetrów 
wchodzi w 

rękojeść. Miecze dwuręczne sięgają półtora metra.
Większość toporów ma gęsto wypchane skórzane głownie. Są one cięższe niż się 

pozornie 
wydaje i potrzeba silnej pary nadgarstków, żeby dobrze nimi wymachiwać. 

Halabardy mają 
dłuższe drzewce niż topory. Maczugi zbudowane są ze skórzanych lub gumowych 

worków, 
również ciasno wypchanych. Już wspomniałem, że miecze do pchnięć są zaokrąglone 

i obite 
na czubku skórą. Włócznie i oszczepy mają spłaszczone szpice. Jeśli sądzicie, że 

takie bronie 
są nieskuteczne, to nigdy chyba żadną nie oberwaliście.

Morgensterny, kolczaste kule na łańcuchach przymocowane do trzonków, zostały 
zakazane. Problem w tym, że jeśli wykona się je dostatecznie lekko, żeby były 

bezpieczne, to 
są kompletnie nieautentyczne, a poza tym nie można się przed nimi obronić. Te 

przeklęte kule 
po prostu przelatują nad twoją tarczą.

Czasami w turniejach biorą też udział szermierze i wojownicy kendo. W obecnej 
chwili 

część osób eksperymentuje z rapierem i sztyletem. Bez wątpienia pojawią się 
jeszcze inne 

bronie. Będzie to z pewnością bardzo interesujące.
Równie ciekawe wydają się sposoby i możliwości ich zastosowania. Poza ostatnim 

odkryciem przez Jacoba Suttera starej germańskiej księgi, która traktuje o kilku 
zaledwie 

rodzajach broni, nikt jeszcze nie słyszał o innych ówczesnych instruktażach 
dotyczących 

miecza i tarczy oraz innego oręża. Jeśli ktoś z was wie coś na temat takowych 
opracowań, 

Stowarzyszenie będzie mu bardzo wdzięczne za informację, gdyż, jak dotąd, 

background image

rekonstruowaliśmy wygląd i tradycję metodą prób i błędów. W uzyskanych 

rezultatach widać 
wpływy judo i karate. Z przyjemnością dowiedzielibyśmy się, czy ludzie, którzy 

walczyli pod 
Hastings albo Crecy — może nawet miała tu miejsce pewna ewolucja — rozwinęli 

style i 
techniki podobne do naszych, czy też inne. Która wersja byłaby skuteczniejsza, 

jeśli 
rzeczywiście tak jest?

Mistrz Edwin Berserk opisał naszą technikę walki w obszernym artykule na łamach 
„Toumaments Illuminated”. Jako że zainteresowani mogą prosić o przesłanie kopii, 

moje 
streszczenie będzie raczej krótkie i nawet po części nie tak profesjonalne jak 

oryginał.
Najważniejszą rzeczą jest utrzymanie samokontroli i spokoju. Bezsensowne 

wymachiwanie zawsze oznacza przegraną. Nowicjusz miecza i tarczy zawsze i 
niezmiennie 

próbuje bocznego uderzenia z zamachu. W międzyczasie jednak z pewnością 
przesunie rękę z 

tarczą, żeby utrzymać równowagę. A to zostawi go odkrytego na kontrę 
doświadczonego 

przeciwnika. Koniec walki. Dlatego właśnie sesje „treningu łupanki” koncentrują 
się na 

rozwijaniu prawidłowych technik zadawania ciosów.
Najlepsza pozycja to stać prosto, z kolanami lekko ugiętymi i napiętymi, a stopy 

ustawić 
prostopadle do płaszczyzny ciała. Rozluźniając jedno z kolan, wojownik przesuwa 

się szybko 
i gładko w drugą stronę. W rzeczywistości przypomina to nieco ruchy kraba, tak 

do przodu, 
jak i do tyłu, zupełnie jakby przesuwał się po polach gigantycznej szachownicy. 

Brzmi to 
może niezręcznie, ale jeśli robi to dobrze wyszkolony wojownik, to wszystkie 

ruchy są płynne 
i eleganckie.

Tarczę należy trzymać wysoko, tuż poniżej linii oczu. Strona trzymająca tarczę 
stoi 

przodem do przeciwnika — odwrotnie niż w szermierce, gdzie prowadzi strona 
miecza. 

Tarczą należy operować bardzo oszczędnie: tylko tyle w górę, w dół i na boki, 
żeby 

przechwycić spadający cios. Z zasady miecz powinien wychodzić do ciosu znad 
tarczy, a nie 

obok niej. Oczywiście nie jest to niezmienna reguła, gdyż mogą się zdarzyć różne 
sytuacje. 

Jednakże wielu rycerzy przegrało dlatego, że poddali się pokusie odrąbania nogi, 
wystawiając 

przy okazji na czysty cios swoją głowę. Jako że śmiertelny cios jest jedynie 
kwestią umowną, 

nie powinno się opuszczać gardy nawet po tym, jak zabiło się swego adwersarza, 
dopóki nie 

leży on rozciągnięty na ziemi.
Czasami, podczas turniejów, zabici są proszeni o pozostanie w pozycji leżącej 

przez 
trzydzieści sekund, aby fotografowie mogli zrobić im zdjęcia. A uścisk dłoni 

między 
zwycięzcą a zwyciężonym to podstawa rycerstwa.

Niekiedy, w stosunku do niektórych przeciwników, szybka szarża przy wirującej 
broni jest 

znacznie lepszą taktyką niż ostrożne manewry wstępne. Ale ważne jest, żeby 
szarżujący 

wiedział, co robi. Niemniej jednak, takie agresywne podejście stanowi chyba 
jedyną metodę, 

którą dysponuje zwykły wojownik z mieczem i tarczą przeciwko mistrzowi miecza 

background image

dwuręcznego.

Broni tej można bowiem użyć na kilka sposobów. Można ciąć lub wymachiwać w 
zwykły 

sposób. Częściej jednak trzyma się ją pochyło, często ostrzem do dołu, co daje 
lepszą kontrolę 

i pozwala zastosować lepszą dźwignię.
Wojownik walczący krótkim mieczem polega na swojej szybkości i umiejętnościach, 

ponieważ nie ma żadnej osłony poza puklerzem o średnicy trzydziestu centymetrów. 
Jeśli 

zdoła odeprzeć cios przeciwnika przechodząc przez jego gardę, to może nawet 
wygrać.

Topornik może szarżować lub nie, zwykle nie, ale utrzymuje swą broń w ciągłym 
ruchu. 

Ponieważ jest ona tak masywna, może przebić się przez paradę innej broni i 
odrzucić na bok 

tarczę. Maczuga natomiast jest stosowana w stylu podobnym do półtoraka.
Włócznię trzyma się blisko środka, z obiema dłońmi dość blisko siebie i kciukami 

zwróconymi do wnętrza. Daje to godną podziwu kontrolę przy parowaniu, a chwyt 
jest taki, 

że w razie potrzeby można go szybko zmienić.
Niewątpliwie, część z powyższych technik, obmyślonych na użytek pojedynków, 

mogłaby 
się okazać nieodpowiednia do walki w szyku. Jednakże, poza omówionymi już 

bitwami i 
wojnami, nie mieliśmy okazji opracować zmasowanej taktyki walki. Poza tym, 

pozostaje 
jeszcze niezbadana sprawa kawalerii — oraz jej koordynacji z żołnierzami, 

łucznikami, 
kusznikami, katapultami — tak, jak nic dotychczas nie zrobiono w kierunku bitew 

morskich i 
rajdów Wikingów — ale na to wszystko przyjdzie pora w miarę, jak Stowarzyszenie 

Kreatywnych Anachronistów podąża coraz dalej i głębiej ku mrokom Średniowiecza.

OPOWIEŚĆ O HEROIC FANTASY

… DZIWNIE BRZMIĄCE NAZWY…
MARION ZIMMER BRADLEY

Prawdopodobnie najwspanialszym urokiem fantasy dla pewnej grupy czytelników jest 

ta 
dziwna mieszanina „dalekich miejsc i dziwnie brzmiących nazw”. Stanowią one 

fascynację, 
która nie jest ani trochę nietypowa. Jedynie bardzo przyziemne umysły i proste 

dusze nie 
poczują wewnętrznego drżenia na dźwięk całej rzeszy „dalekich miejsc” prosto z 

tego świata: 
Otaheite, Nepal, Przylądek Horn, Morze Sargassowe. Dużo wcześniej, zanim 

ustaliła się 
tradycją fantasy, Rider Haggard i inni, którzy pisali o zaginionych krainach tej 

Ziemi, 
oczarowywali swą widownię Miastem Milczących Ludzi, Amahaggar, „Skałą o 

kształcie 
głowy Etiopczyka” i tak dalej.

Niemniej jednak, takie praktyki mogą posunąć się zbyt daleko. Ostatnie trendy w 
fantasy i 

science fiction polegają na tym, by obdarzyć każdą obcą kulturę pełną gamą nazw 
nie do 

powtórzenia i nie do odróżnienia. Gdy otwieram stronice opowiadania science 
fiction i 

odkrywam, że kobiety — roboty zamieszkujące dziwny świat X–2B14 są nazwane 
Kobieta–

jeden–A, podKobieta–dwa–B i tak dalej, to szybko tracę zainteresowanie. To samo 
dotyczy 

niektórych pisarzy, którzy z zamiarem dokładnego odtworzenia obcych dźwięków z 

background image

„nieznanego świata” nadają swym postaciom takie imiona jak — no, z dobroci serca 

powstrzymam się od przepisywania, a tylko pokażę wam, o co mi chodzi na 
przykładzie 

takich imion obcych, jak Xyxtylzyzlta, Waxtzlyztylta i Sytzzylzta. Tego typu 
bohomazy 

mogą dokładnie oddawać warunki, które napotkalibyśmy na obcej planecie, ale 
doprowadzają 

czytelnika do szału. Co więcej, jeślibyśmy faktycznie nawiązali kontakt z rasą 
istot o równie 

niewymawialnych imionach, wkrótce zaczęlibyśmy ich nazywać „Zixie”, „Waxy” i 
„Sizzy”.

Z drugiej jednak strony, istnieje pewien rodzaj pisarzy, którzy używają tak mało 
wyobraźni 

i zmysłu przewidywania, że mogliby nazwać swych obcych „Smith” i „Jones” (jest 
to szkoła 

myśli typu „Oog, syn Uga”).
Kiedy po raz pierwszy pomyślałam o pisaniu fantasy, byłam pod silnym czarem 

Roberta 
W. Chambersa i Henry’ego Kuttnera, co oczywiście wpłynęło na tok mojego myślenia 

przy 
okazji tworzenia imion dla własnych postaci. Dawno w latach młodzieńczych padłam 

ofiarą 
fascynacji King in Yellow (Żółtym Królem), toteż takie dziwne imiona jak Hastur 

i Cassilda, 
zaginione miasto Carcosa i jezioro Hali prześladowały mnie w myślach przez tak 

wiele lat, że 
niemal na stałe wkradły się do mojej własnej mitologii. Zanim zaczęłam studiować 


college’u literaturę hiszpańską, nie zdawałam sobie sprawy, skąd Robert W. 

Chambers wziął 
te dziwne imiona i nazwy. W moim pierwszym artykule do fanzinu (w nieistniejącym 

już na 
szczęście formacie hektograficznym) zwróciłam uwagę, że Casilda to dobrze znane 

imię 
hiszpańskie, Hastur to prawdopodobnie zniekształcona Asturias — jedyna 

hiszpańska 
prowincja, która nigdy nie poddała się Maurom i zachowała swój starożytny 

charakter, 
Carcosa to delikatne nawiązanie do tajemniczego warownego miasta Carcassonne, a 

Hali — 
tajemnicze, owiane mgłą jezioro w Żółtym Królu — to arabskie słowo (wpływ Maurów 

na 
kulturę Hiszpanii) oznaczające konstelację Byka, w której znajdują się gwiazdy 

Aldebaran i 
Hiades, odgrywające tak wielką rolę w mitologii Carcosy.

Proste? Tak. Czy rozczarowało was takie wyjaśnienie? Nie sądzę. Chambers był 
wtedy 

pod przemożnym wpływem nowej szkoły impresjonizmu, która rozprzestrzeniała się 
przez 

Francję do Hiszpanii, pozostawiając w tyle takich pisarzy jak Valle–Inclan. 
Większość z 

krótkich opowiadań w Żółtym Królu może być przetłumaczona na hiszpański bez 
zmiany ani 

jednego słowa, podczas gdy idiomy są francuskie (nic dziwnego, skoro pisał to 
będąc 

studentem w Paryżu). Zadziwiające zatem, że przywołując tę fantastyczną, 
hiszpańsko — 

francuską atmosferę, używał, świadomie lub nie, nazw i imion, które mogłyby 
przywołać 

duchy Pirenejów oraz wiecznej wojny mauretańskich pogan przeciwko trzymającej 
się twardo 

Hiszpanii. Niewiele ludzi wie coś na temat mauretańskiej Hiszpanii i 
Carcassonne. Ale jak 

wielki jest strumień ludzkiej pamięci? Gdzieś tam, na samym spodzie ludzkich 

background image

doświadczeń, 

leżą jakieś chaotyczne wspomnienia mówiące, jak przywołać duchy za pomocą ich 
wybranych symboli.

Zamierzam zacytować jeszcze dwa przykłady przypadków wesołego nazewnictwa w 
opowieściach fantasy. Jack Vance napisał kiedyś zbiór luźno powiązanych 

opowiadań pod 
tytułem The Dying Earth (Umierająca Ziemia). Używa w nich kilku fantastycznych 

imion, ale 
w większości opiera się na angielskich słowach, połączonych ze sobą w dziwny 

sposób, 
celem wywołania pewnych skojarzeń u swych czytelników. „Przylądek Smutnego 

Wspomnienia…, gdzie młoda wiedźma z zielonymi włosami czekała całą noc na to, co 
przyniesie morze…” żyło w mojej głowie na długo po tym, jak większość dziwnie 

brzmiących nazw zniknęła z mej pamięci. A w swej dobrze znanej opowieści fantasy 
The 

Dark World (Ciemny Świat), którą cytuje dlatego, że po prostu wiem, iż jest 
bardzo dobra, 

Kuttner używa całej plejady bliskich nam imion, wydobytych z mitologii 
wszystkich 

światów: Medea, Ganelon, Edeym, Ghast, Rhymi, Freydis, Llyr. Doskonale pasuje do 
tych 

imion obca sceneria, która sugeruje, że „ciemny świat” posiada jakieś sztywne i 
znaczące 

połączenie z mitologią i legendami naszego własnego świata. Gdyż „ciemny świat” 
jest 

oczywiście ciemnym umysłem człowieka, głęboką podświadomością, przepełnioną 
zmieniającymi się wizjami. Jest tu nawet nawiązanie do tęsknego poematu 

Tennysona 
Tithonus:

Miękki wicher rozprasza obłoki; zbliża się

Mignięcie tego ciemnego świata, gdzie się
urodziłem;

Raz jeszcze stare, tajemnicze migotanie
przemyka…

To właśnie owo „tajemnicze migotanie” autor fantasy pragnie uchwycić i zachować. 

My, 
którzy tworzymy fikcję naukową i fantasy, nawlekamy słowa na sznureczki wierszy 

niczym 
koraliki, by upleść bardzo kruchy, powietrzny zamek, i każdy, nawet najmniejszy 

przejaw 
niecierpliwości ze strony czytelnika, który napotyka na zbyt niezręczną albo 

zawiłą nazwę, 
może sprawić, że cała misterna budowla się zawali. Mój osobisty przejaw 

niecierpliwości 
miał miejsce, gdy czytałam wspaniałe opowiadania E.E. Smitha o Człowieku 

Soczewce i w 
pewnym momencie musiałam zatrzymać się i pomyśleć, który z obcych był Worselem, 


który Tregonem.

Tak więc, gdy sama zaczęłam pisać fantasy, wzięłam się w garść i spytałam jasno 

wyraźnie: Jak powinien brzmieć obcy świat?
Między innymi zdecydowałam, że powinien być wymawialny. Podobnie jak imiona 

istot, 
które go zamieszkują. Imiona te powinny sugerować przynajmniej, czy ich 

posiadacze są płci 
żeńskiej, czy męskiej. Dość irytujące jest nadawanie miękkich i kobieco 

brzmiących imion 
(nasz język ma tendencję do nadawania żeńskim imionom bardziej miękkiego 

brzmienia) 
twardym mężczyznom. Marsjański samiec mógłby się nazywać Amitra — ale patrząc na 

to z 

background image

boku, czytelnik przyzwyczajony do angielskich dźwięków byłby skonfudowany na 

skutek 
podobieństwa do Anitry, i nawet jeśli Amitra Marsjanin okaże się mieć 

trzydziestocentymetrową brodę i siedem żon, to jego imię może pozostawiać 
wrażenie, jakby 

był kobietą.
Osobiście, zamiast wymyślania imion, wolę zmieniać porządek standardowych sylab. 

Niektórzy czytelnicy pomyślą może, że to dość prostackie z mojej strony. Na 
przykład 

uważam za szczęśliwe natchnienie myśl, która kazała mi nadać głównej planecie z 
moich 

opowiadań o Ziemskim Imperium nazwę Darkover. Dwa angielskie słowa „dark” 
(ciemność) 

i „over” (ponad) sprawiają, że nazwa ta jest łatwa do wymówienia. Szybkie i 
intuicyjne 

dodanie spółgłoski czyni z tego „dark cover” (ciemną zasłonę), a starałam się 
utrzymać to 

wrażenie, wspominając tu i ówdzie o szybko opadających cieniach, które pokrywają 
cały 

świat z przyćmionym czerwonym słońcem i niebem. Dla mnie nazwa ta jest zarówno 
dziwna, 

jak i znajoma, a także sugestywna. Sądząc po listach, które otrzymuję od fanów, 
są ludzie, 

którzy myślą podobnie.
Wszystkie słowniki i ich rozmaite suplementy, a nawet książka Jak nazwiesz swoje 

dziecko? — pełne są imion, które wydają się czytelnikowi jakby znajome (faktem 
jest, że taka 

znajomość ułatwia czytanie — jak już wspomniałam, całe strony o tym, jak Zyxtygl 
mówił 

Wquygylowi o tym, co zrobił z Mqrxty, stają się strasznie męczące), ale mimo to 
wystarczająco „inne”.

W mojej pierwszej wydrukowanej nowelce Centaurus Changeling (Podmieniony 
centaur) 

poddałam się pokusie użycia tych „dziko obcych” imion: Rai Jeth–San, Nethle, 
Wilidh (jeśli 

ktoś wie, jak wymówić to ostatnie, niech się do mnie odezwie). Ale w opowieści 
dominuje 

Cassiana, a jestem przekonana, że łatwość, z jaką postać ta zapada w pamięć, 
leży po części w 

prostym i sugestywnym imieniu. „Cass” sugeruje Kasandrę — greckie imię o 
tragicznej 

wymowie, a „Anna” to uniwersalne imię żeńskie. Tragizm i kobiecość to właśnie 
dwie cechy, 

którymi starałam się obdarzyć Cassianę.
Gdy pracowałam nad The Door Through Space (Bramą w Przestrzeni) dla Boba Millsa, 


początku nadałam bohaterowi imię Lew Marcy. W jednym ze swych listów Mills 

sugerował, 
żebym zmieniła imię bohatera na „nieco mocniejsze”. Z początku nie domyślałam 

się, o co 
mu chodzi. Ale nagle zrozumiałam. Lew to oczywiście skrót od Lewis, ale 

wymawiane brzmi 
jak Lou — co jest również żeńskim imieniem — a Marcy to wyraźnie dziewczęce 

imię. Ten 
poznaczony bliznami facet nie potrzebował imienia Lou Marcy, a raczej czegoś w 

stylu 
„Percy Smithers”. Wybrałam „Cargill”, ponieważ jest to dość gardłowy dźwięk, 

podobnie 
zresztą, jak głos mojego zgorzkniałego bohatera i zaczęłam poszukiwać 

odpowiedniego 
imienia. Odrzuciwszy wiele z nich, wybrałam w końcu „Race”. Szybko zorientowałam 

się, że 
„Race” to chyba jedyny możliwy skrót od „Horace”, i że facet, który musiałby 

borykać się z 

background image

chrześcijańskim imieniem takim jak Horacy szybko zmieniłby je sobie na 

twardzielskie Race.
Reasumując: „obce” nazwy mogą być obce, chociaż niekoniecznie niewymawialne albo 

prostackie. Cóż byłoby prostszego niż imię kobiety „Shambleau” — z pozoru tylko 
losowo 

przemieszane sylaby, ale jakże skomplikowane i pełne znaczenia, jeśli pomyślimy, 
ile 

kłopotów (ang. „shambles”) sprawiła ona Northwestowi Smithowi.
A jeśli już o to chodzi, to jakież mogłoby być prostsze imię dla włóczącego się 

Ziemianina 
niż Northwest Smith?

Albo bardziej wymowne?

WOPEK PEWNEGO CZŁOWIEKA
R. BRETNOR

Niewiele jest kwestii, które wywołują równie zażarte spory wśród fanów fantasy i 

science 
fiction, jak sprawa ilustracji. Niektórzy chcą je mieć wszędzie. Inni nigdzie. 

Ale bardzo 
niewiele osób, czy to fanów, czy profesjonalistów, stara się rozważyć ten temat 

czy zgłębić 
argumenty za i przeciwko ilustracjom, w ogóle i w poszczególnych przypadkach.

Osobiście, choć zawsze cieszyłem się z ilustracji zamieszczanych obok tekstów 
science 

fiction i fantasy, to mimo wszystko byłem przeciw ogólnemu stosowaniu obrazu na 
tym polu. 

Przez dłuższy czas nie do końca wiedziałem dlaczego, więc zacząłem się 
zastanawiać nad 

tym problemem. Wynikiem tych rozważań jest poniższy artykuł, który, mam 
nadzieję, okaże 

się interesujący nie tylko dla czytelników, ale także dla redaktorów i artystów. 
Moim 

zamierzeniem jest przeanalizowanie niektórych funkcji ilustracji i oparta na tej 
analizie 

sugestia, gdzie należałoby, a gdzie absolutnie nie wolno używać obrazów.
Każde opowiadanie, długie czy krótkie, fantasy, science fiction czy mainstream, 

stanowi 
strukturę symboliczną. Postaci, sytuacje i wydarzenia, które zawiera, nie 

istnieją w 
prawdziwym świecie, poza naszą własną głową i skórą. Są syntetyzowane w umyśle 

pisarza z 
materiałów pochodzących z jego przeszłych doświadczeń, bezpośrednich oraz 

odległych. On 
sam wybiera kolejność symboli językowych, za pomocą których chce nam przekazać 

te z 
cech powyższych elementów, które wyodrębnił ze swej wyobraźni. Funkcją tych 

słów, a tym 
samym funkcją opowiadania jako całości, jest przywołanie. Muszą one wydobyć z 

zebranego 
w umyśle czytelnika doświadczenia emocje, wrażenia i obrazy zgadzające się z 

tymi, które 
zapisał autor. Efektywność tego przywołania jest dokładną miarą talentu autora.

Oznacza to, że dla każdego czytelnika Klubu istnieje inny pan Pickwick, że 
wcieleń 

Sherlocka Holmesa i doktora Watsona jest tyle, ilu jest wszystkich (nawet 
czasowych) 

członków Baker Street Irregulars, a tak wiele jest wersji Becky Sharps, Rawdona 
Crawley’a i 

Markiza Steyne, jak wielu czytelników ma Targowisko Próżności. Nie mówiąc już o 
Hobbicie, Swelterze i Steerpike’u, Goricu XII z Carce i Mule. Fakt, że postacie 

te byłyby 
natychmiast rozpoznane, jeśli nadano by im ciało, niczego nie zmienia. Jest to 

po prostu hołd 

background image

dla umiejętności ich twórców. Wyjaśnia to też, dlaczego żadna z nich nie 

potrzebuje tak 
naprawdę ilustratora, by ukazał jak chodzą, oddychają i czują się istotami 

ludzkimi. Chociaż 
jeśli czytelnik jest ignorantem w kwestii kostiumów, dajmy na to z czasów 

Thackeray’a, to 
ilustracje mogą mieć pożyteczną wartość poznawczą.

Prowadzi to nas do niewątpliwie największego paradoksu ilustrowania: większość 
opowieści, które najmniej potrzebują tego typu dodatków, jest zwykle tymi, które 

mogą być 
najlepiej zilustrowane, ponieważ ich moc przywoływania obrazów działa równie 

skutecznie 
na artystę, jak na czytelnika. Wtedy jego praca (jeśli tylko jest on kompetentny 

i podziela 
zainteresowanie tematyką, którą ilustruje) będzie przynajmniej uśredniać to, co 

miał na myśli 
pisarz i nie będzie stać w tak radykalnej sprzeczności z wizją przywołaną w 

umyśle 
czytelnika.

Za sztandarowy przykład mogą posłużyć ilustracje Cruikshanka i Boża do prac 
Dickensa. 

Zdominowane przez otoczenie, które przedstawiają, i kierowane przez wrażliwego, 
silnego 

pisarza stanowią doprawdy raczej echo niż interpretację. Choć są niepotrzebne, 
wzbogacają 

opowieść taką, jak wyobraża ją sobie czytelnik, czyniąc ją tym samym pełniejszą, 
bardziej 

zwartą.
Takie zjawisko jest dość rzadkie w fantasy i prawie nieznane w science fiction. 

Szczególnie w tym ostatnim przypadku sceneria nie tylko jest nieznana, lecz może 
być obca 

w każdym niemal szczególe, a istoty, które w niej żyją, mogą być odmienne w 
formie i 

oddalone od ludzkości w swych procesach myślowych. W rzeczywistości, oczywiście, 
ich 

odmienność od nas jest prawie zawsze powierzchowna i powstaje często przez 
proste 

zaprzeczenie różnych ziemskich norm na zasadzie kontrastu. Dlatego też większość 
tych 

dzieł, mimo że oddalonych od nas o kilka kroków, i tak będzie nas przypominać. 
Jednakże, 

zarówno istoty, jak i tło są zwykle na tyle nieznajome, że czytelnik zamiast 
wybierać z 

powszechnie znanego zasobu ogólnie akceptowanych obrazów celem ich odtworzenia, 
musi 

szukać ich części składowych, korzystając z własnego zbioru. Z czego zrobione są 
małe 

WOPki (WyłupiastoOkie Potworki)? Z glist, ślimaków i szczurzych ogonków 
niewątpliwie. 

A poza tym z całej reszty. WOPek jednego może być Bóg–wie–czym drugiego, nie 
mówiąc 

już o narzeczonej WOPka, jego łóżku, domu czy WOPburgerach.
Nawet przy ilustrowaniu konwencjonalnej opowieści istnieje wiele pułapek 

czyhających na 
artystę. Zbyt często, choćby nie wiem jak perfekcyjnie przerysowywał postacie na 

papier, 
rysownik robi tak potworne błędy, jak przedstawienie niezwykle atrakcyjnej 

bohaterki z 
uśmiechem dokładnie przypominającym ci znienawidzoną nauczycielkę z podstawówki, 

albo 
narysowanie bohatera (który powinien wyglądać jak ty) jako wiernej kopii twojego 

rywala w 
miłości. Znacznie częściej jednak odziera ich z jakiejkolwiek indywidualności, 

rysując 

background image

stereotypy tak zużyte, jak wszystkie produkcje Hollywood i tak jednolite 

emocjonalnie, jak 
niezdrowo słodkie kreacje pana Disney’a, które są w nieunikniony sposób 

destrukcyjne dla 
wyobraźni czytelnika. Dla drobnej mniejszości czytelników, którzy nie posiadają 

żadnej 
wyobraźni nawet takie ilustracje mogą okazać się przydatne, ale dla normalnie 

uzdolnionych 
nie mogą być niczym więcej niż przeszkodą.

Teraz, gdy zaszliśmy już tak daleko, możemy nakreślić kilka ogólnych zasad, 
które 

należałoby stosować przy ilustrowaniu wszelkich form literatury.
Po pierwsze, historie dotyczące bardzo wyraźnie nakreślonych bohaterów, dziejące 

się w 
kulturowo bliskim otoczeniu mogą być zwykle dość dobrze zilustrowane przez 

pierwszorzędnych artystów.
Istnieją oczywiście wyjątki — gdy, na przykład, autor widzi wszystko w tak 

osobistym 
świetle, że normalnie znajome postacie w znanym otoczeniu zostają przemienione w 

coś 
wcześniej nieznanego, nabierając całkiem nowych wymiarów (z tego powodu właśnie 

prace 
Isaaka Dinesena nie powinny nigdy dopuszczać ilustracji, ponieważ oznaczałoby to 

nieuniknioną utratę ich magii dla większości czytelników, jeśli nie dla 
wszystkich).

Inny wyjątek pojawia się, gdy same postaci, wraz ze swym bliskim otoczeniem, 
albo i bez, 

zostają przeniesione ze znanej im scenerii i wstawione na zupełnie niesłychanych 
zasadach do 

nowego świata, w którym panuje dziwny porządek (jak to ma miejsce w przypadku 
Titusa 

Groana i Gormenghasta — dwóch książek, które niemal na pewno straciłyby przy 
ilustracji).

W rzeczywistości nie ma nic specjalnie dziwnego w Siedmiu Opowieściach Gotyckich 
albo 

Zimowych Opowieściach, albo w dwóch cudownych fantazjach Mervyna Peake. Każda w 
miarę oczytana osoba posiada materiały, z których mogłaby odtworzyć tych ludzi, 

miejsca, 
decyzje i szczególne ich losy — a jednak każdy czytelnik, pracując na sobie 

tylko znanej 
części powszechnego dziedzictwa, produkuje coś tak silnie osobistego, że 

pokonuje to 
malarza.

Dlatego też należy powiedzieć, że istnieje pewna klasa utworów, których żaden 
artysta, 

nawet nie wiem jak dobry, nie powinien ilustrować, przynajmniej nie w dosłownym 
sensie, 

może z wyjątkiem bardzo ograniczonych edycji przeznaczonych dla specyficznych 
gustów i 

nie mogących wpaść w rękę początkującym czytelnikom.
W tej klasie jednak pojawiają się opowiadania, które, choć nie mogą tolerować 

żadnego 
dosłownego przedstawiania postaci, scen i epizodów, mogą być wzbogacone 

umiejętną 
ilustracją oddającą charakterystyczny nastrój ich tematyki lub czasów, a nawet w 

indywidualną reakcję artysty na ich treść. Jako przykład mogę tu podać wspaniałe 
ilustracje 

Keitha Hendersona do Węża Uroborosa i Styrbjorna Silnego i, niemalże z 
przeciwnego 

bieguna, Pauline Diane Baynes i jej radosne obrazki bajecznej, polującej na 
smoki, 

średniowiecznej Anglii do uroczego Rudego Dżila i jego psa Tolkiena. Do tej 
samej kategorii 

należą rysunki Borisa Artzybasheffa do oryginalnego wydania The Circus of Dr. 

background image

Lao (Cyrku 

doktora Lao). By podać przykład z całkowicie innego pola, podobny efekt uzyskano 
dzięki 

zastosowaniu scenerii z francuskiej wsi i zamków, które tak bardzo przyczyniły 
się do 

stworzenia szczególnej atmosfery w filmie Oliviera Henryk V. Nie siląc się na 
realizm, biorąc 

zamki wprost z ilustrowanych rękopisów z tego okresu, produkcja ta odniosła 
sukces w 

scenerii znanej już każdej oczytanej publiczności, i tym samym osiągnęła stopień 
różnorodności, którego nigdy nie osiągną miliony ładowane w produkcje Hollywood.

Z jednego ekstremum przenosimy się do drugiego, gdzie znajdziemy klasę utworów — 
bardzo zresztą liczną — które albo są niczym bez swych ilustracji, ponieważ 

stanowią one ich 
integralną część, albo mimo swych naturalnych cech zostały tak silnie 

zidentyfikowane z 
zestawem rysunków, że trudno o nich myśleć nie wyobrażając sobie ilustracji. 

Wiele książek 
dla dzieci (z których część jest zaprojektowana głównie po to, by zabawiać 

dorosłych) należy 
do pierwszej kategorii — słynny Ferdinand Lawsona i Leafa jest tego głównym 

przykładem. 
Jeśli chodzi o te, które przeznaczone są dla dorosłych czytelników, jednym z 

najlepszych 
przykładów, przynajmniej w moim pojęciu, jest książka niemalże nieznana The Clan 

of 
Munes (Klan Munów) Fredericka J. Waugha. Munowie mieli z grubsza — bardzo z 

grubsza 
— ludzkie kształty. Stworzył ich indiański czarownik z północno — zachodniego 

wybrzeża z 
takich materiałów, jak pokręcone drewno wyrzucone przez morze, tak więc motywy 

północno–zachodnich plemion dominują w ilustracjach. Szczególnie chodzi tu o 
wspaniałe 

kolorowe tarcze. Waugh był bardzo znanym malarzem, a to była jego jedyna 
książka, ale w 

niej jednej udało mu się to, do czego powinien dążyć każdy pisarz fantasy i 
science fiction — 

stworzył całkiem nowy, ale zarazem spójny świat i to z materiałów obecnie 
dostępnych. 

Niestety, Klan Munów dawno już przestał być drukowany, a Scribner, u którego 
wydano tę 

książkę w 1916 roku, poinformował mnie, że sprzedano tylko kilkaset egzemplarzy 
i że 

barwne tarcze już nie istnieją.
Druga kategoria jest nieco bardziej zawiła, gdyż czasem opowieść i ilustracje 

mogą być tak 
nierozerwalnie połączone, że jest niemal niemożliwe określenie oryginalnego 

nastroju historii 
bez udziału rysunków, i nie jesteśmy w stanie stwierdzić, czy rzeczywiście były 

one 
pomocne, czy nie. Dlatego też z trudem wyobrażam sobie Alicję w Krainie Czarów 

bez 
rysunków Sir Johna Tenniela. Nie widzę też Ropucha z Żabiego Pałacu i reszty 

kompanii z 
The Wind in the Willows (O czym szumią wierzby) inaczej, niż oczami Arthura 

Rackhama.
Wszystkie te przykłady ilustracji, w jakiś sposób istotnych dla odpowiednich im 

opowieści, są oczywiście wyjątkowe, ale mogą służyć do zademonstrowania, że 
istnieją trzy 

rodzaje udanych ilustracji: te, które stanowią echo zamysłów autora tak wierne, 
że nie 

kolidują z wizjami, wywoływanymi przez jego słowa; takie, które spełniają 
funkcję, jakiej nie 

spełnia, choć powinno, samo opowiadanie oraz takie, które przez czysty geniusz 

background image

nieoczekiwanie łączą się z opowieścią i razem z nią tworzą coś nowego i 

lepszego.
Szczególnie w ilustracjach science fiction często niemożliwe jest dla artysty 

stworzenie 
echa zamiarów pisarza z tak doskonałą wiernością, że nie pojawi się konflikt 

między wizją na 
papierze a tą w umyśle czytelnika. Często dzieje się tak dlatego, że, jak już 

wspomniałem, 
obie wizje będą zbyt różne. Raz, na przykład, napisałem opowiadanie, w którym 

wielka 
przyjazna bestia podbiegła w podskokach, by akompaniować gitarowemu solo 

gwiżdżąc 
przez swój długi rzymski nos. Była czerwona, obrośnięta futrem i miała olbrzymie 

stopy. W 
moim pojęciu — i, jak sądziłem, w pojęciu reszty świata — taki zwierzak byłby 

niczym 
więcej, jak tylko czworonogiem, a czy wyglądałby jak łoś, czy jak wielki 

spaniel, 
pozostawało tylko kwestią gustu. Ale gdy opowiadanie zostało w końcu wydane, 

byłem 
zaskoczony widząc, że na ilustracjach wygląda ona jak przerośnięta, 

człekokształtna małpa z 
twarzą strażnika w metrze.

Nawet jeśli zostawimy istoty pozaziemskie, to pisarz science fiction może i tak 
popełnić 

wystarczająco dużo błędów charakterystycznych dla tego gatunku. Jeden z 
przypadków 

dotyczy kobiet. Czasem podejrzewam, że przynajmniej osiemdziesiąt procent 
naszych 

okładek typu WOPek+kobieta jest rysowana przez młodych artystów, którzy 
(podobnie jak 

ich średniowieczni przodkowie, gdy chodziło o lwy) słyszeli o nagich kobietach, 
ale nigdy 

żadnej nie widzieli (może powinniśmy powołać jakąś fundację?). Innym powszechnym 
błędem jest nieprzeczytanie opowiadania przed zilustrowaniem go, a owocuje to 

szczególnie 
ciekawymi dziełami sztuki. Jest to dość znana sprawa na wszystkich polach 

literatury, ale 
nieco bardziej poważna w przypadku science fiction. Trzeci błąd polega na braku 

nie tylko 
wiedzy technicznej ze strony artysty, ale jakiejkolwiek świadomości zmiennej 

natury 
technologii, tak że przyszłe cywilizacje są pokazane, jak używają kompletnie 

anachronicznych, współczesnych gadżetów albo całkowicie nieprzekonujących ich 
futurystycznych wariantów.

Oczywiście, nie wszystkie magazyny stosujące ilustracje popełniają grzechy. A 
jest nawet 

jeden, w którym ilustracje pojawiają się w tak starannie zredagowanej wersji jak 
tekst, a 

ponadto często zawierają delikatną sugestię zamiast szerokiej obrazowości, co 
zwiększa 

przyjemność lektury tego pisma. Mimo że stanowi to kontrargument naszej tezy, 
nie zmienia 

werdyktu w sprawie ilustracji science fiction jako ogólnej praktyki. Zasady 
rządzące 

ilustracjami zwykle surowiej odnoszą się do fantasy niż do zwykłej literatury, a 
jeszcze 

ostrzej traktują science fiction. Bowiem ilustratorowi science fiction trudniej 
jest unikać 

konfliktów z wizją w umyśle czytelnika. A już niewiarygodnie trudno jest mu — 
może za 

wyjątkiem szkoły Chesleya Bonestella — wypełnić jakiekolwiek braki i 
niespójności w 

opowiadaniu. Jest jednak równie mało prawdopodobne, jak na innych polach 

background image

literatury, że 

stworzy on pracę genialną, która połączy opowieść i ilustracje w jeden wspaniały 
majstersztyk.

Zawsze jednak istnieje możliwość, że mu się to uda — a to samo w sobie jest 
wystarczającym powodem, by publikować tak wiele ilustrowanych książek i 

czasopism 
science fiction. Poza tym są ludzie, którzy wymagają dużej ilości rysunków, tak 

jak istnieją 
też ci, którzy nie chcą w ogóle żadnych ilustracji. Na tym świecie z pewnością 

jest miejsce 
dla jednych i dla drugich.

Pragnąłbym tylko, żeby WOPki jednych wyglądały podobnie do WOPków drugich.

Nagrodę wszechczasów za bezmyślność ilustracyjną dostaje CC. Senf, który 
ilustrował 

opowiadanie Roberta E. Howarda Kroki Wewnątrz na łamach „Weird Tales” we 
wrześniu 

1931. Jest to opowieść o howardowskim bohaterze, Solomonie Kane, angielskim 
purytaninie 

z lat u schyłku panowania Elżbiety I. Z początku Kane broni się swym rapierem 
przed bandą 

Arabów, którzy atakują go w oazie na Saharze. Szybko przeleciawszy wzrokiem 
rękopis, Senf 

doszedł do wniosku, że historia dotyczy afrykańskiego konfliktu między jakimś 
Anglikiem i 

kilkoma Arabami. Ale nie tracąc czasu na odnalezienie jakichkolwiek wskazówek na 
temat 

epoki, w której umieszczono fabułę, ukazał Kane’a elegancko wymachującego swym 
rapierem. Wszystko fajnie, tylko że ubrał go w strój nie z XVII lecz z XX wieku 

— w 
zwężane, jeździeckie bryczesy, spiralne owijacze na goleniach i korkowy kapelusz 

przeciwsłoneczny!

L. Sprague de Camp
* plus dwa pochodzące z innych źródeł  —  przyp. L.S. de C.

* legendarnego, amerykańskiego drwala — przyp. tłum.
* czyt. radż — przyp. tłum. (vide: maharaja).

* autor używa tu pojęcia claymore w jego późniejszym znaczeniu, jednosiecznego, 
jednoręcznego miecza 

szkockiego o koszowej rękojeści. Starsze znaczenie słowa „claymore” to znacznie 
większy, półtoraręczny miecz 

szkocki — przyp. LS.de Camp.
* termin w oczywisty sposób nieistniejący w języku polskim, w wolnym tłumaczeniu 

„bijpuklerz” — przyp. 
tłum.

* die Landsknechte — przyp. tłum.
* hauberka i byrnie — przyp. tłum.

* materiał stosowany do produkcji szkockich spódnic (kiltów) — przyp. tłum.