background image
background image

MICHELLE PAVER

CIENIE W MROKU

Dark Matter

Przełożył Arkadiusz Nakoniecznik

background image

24 listopada 1947

Embleton Grange Cumberland

Szanowny Doktorze Murchison,

Proszę mi wybaczyć nieco spóźnioną odpowiedź. Niewątpliwie zrozumie

Pan, dlaczego odpowiadam na Pańską prośbę bez najmniejszej przyjemności.

Jeśli  mam  być  szczery,  przywołał  Pan  bolesne  wspomnienia,  które  od

dziesięciu  lat  staram  się  wymazać  z  pamięci.  Ta  ekspedycja  okaleczyła

jednego z moich przyjaciół, drugiego zaś pozbawiła życia. Nie mam ochoty

do tego wracać.

Pisał Pan, że pracuje nad monografią dotyczącą „zaburzeń na tle fobii” –

jak  rozumiem,  chodzi  o  irracjonalne  lęki.  Żałuję,  iż  nie  mogę  powiedzieć

Panu niczego, co mogłoby się Panu przydać. Co więcej, nie rozumiem, w jaki

sposób  „przypadek”  (jak  Pan  to  ujmuje)  Jacka  Millera  mógłby  dostarczyć

jakichkolwiek materiałów do Pańskiej pracy.

W  swoim  liście  przyznał  Pan,  iż  niewiele  Pan  wie  o  Spitsbergenie  i  w

ogóle  o  obszarach  często  nazywanych  Daleką  Północą.  Wcale  mnie  to  nie

dziwi. Tylko nieliczni wiedzą coś na ten temat. Proszę o wybaczenie, ale w

związku z tym  pozwalam sobie wątpić,  czy zdołałby Pan  pojąć, jaki  wpływ

może wywrzeć na człowieka konieczność spędzenia zimy w tamtym rejonie,

co  mogą  z  nim  uczynić  samotność  i  pustka,  i  to  pomimo  wielu  wygód

dostępnych  w  naszych  czasach.  A  przede  wszystkim  –  jak  zniesie

niekończącą  się  ciemność.  Okoliczności  sprawiły,  że  Jack  miał  nieszczęście

zostać w tamtym miejscu zupełnie sam.

Wątpię, czy dowiemy się kiedykolwiek, co rzeczywiście wydarzyło się w

Gruhuken. Wiem jednak wystarczająco wiele, aby mieć pewność, iż było to

coś  okropnego.  Cokolwiek  to  było,  doktorze  Murchison,  zdarzyło  się

naprawdę. Nie stanowiło rezultatu jakichś „zaburzeń lękowych”. Przy okazji

background image

pragnąłbym  nadmienić,  iż  zanim  poświęciłem  się  polityce,  przez  kilka  lat

studiowałem  nauki  ścisłe,  i  z  tych  dwóch  powodów  uważam  się  za  osobę

zdolną  do  rzetelnej  oceny  faktów.  Co  więcej,  nikt  nigdy  nie  podawał  w

wątpliwość  mojego  zdrowia  psychicznego  ani  nie  zamierzał  włączyć  mego

„przypadku” do żadnej monografii.

Nie  wiem,  w  jaki  sposób  dowiedział  się  Pan  o  tym,  że  Jack  Miller

prowadził  dziennik  wyprawy,  ale  istotnie,  tak  właśnie  było.  Wielokrotnie

widziałem  go  piszącego.  W  związku  z  tym  żartowaliśmy  sobie  z  niego,  on

zaś  nie  reagował  na  nasze  docinki,  ale  też  nigdy  nie  pokazał  nam  żadnego

wpisu. Z pewnością, tak jak Pan sugeruje, dziennik ów mógłby rzucić światło

na tajemnicę spowijającą tamte wydarzenia – niestety, nie ocalał, a Jacka nie

mogę o to zapytać.

Dlatego nie będę w stanie Panu pomóc. Życzę Panu powodzenia w pracy,

równocześnie jednak czuję się zmuszony prosić, aby już nie zwracał się Pan

do mnie w tej sprawie.

Z poważaniem Algernon Carlisle

background image

1

Dziennik Jacka Millera, 7 stycznia 1937 roku

Już  po  wszystkim.  Nie  jadę.  Nie  mogę  spędzić  roku  w  Arktyce  z  tymi

ludźmi.  Umawiają  się  ze  mną  na  drinka,  a  potem  flekują  i  dają  jasno  do

zrozumienia,  co  myślą  o  kimś,  kto  kończył  uczelnię  publiczną  w  Londynie.

Jutro  napiszę  do  nich  i  poinformuję,  gdzie  mogą  sobie  wsadzić  tę  swoją

cholerną wyprawę.

Jak na mnie spojrzeli, kiedy wszedłem do tego pubu… Pełen zamożnych

ludzi, zapewne z dobrymi zawodami, znajdował się przy Strandzie, a więc z

dala od okolic, w których zwykle się obracam. Do tego zapach whisky i dym

z kosztownych cygar. Nawet barmanka była z wyższej półki.

Siedzieli  we  czwórkę  przy  stoliku  w  rogu  i  patrzyli,  jak  się  do  nich

przepycham. Mieli oksfordzkie torby i tweedowe marynarki, sfatygowane w

elegancki  sposób,  świadczący  o  weekendach  spędzanych  w  wiejskich

rezydencjach.  A  naprzeciwko  ja,  w  znoszonych  butach  i  tandetnym

garniturku. A potem zobaczyłem drinki na stoliku i pomyślałem: Boże, będę

musiał postawić kolejkę. Miałem w kieszeni tylko dwa szylingi i trzy pensy.

Przywitaliśmy  się.  Odprężyli  się  trochę,  stwierdziwszy,  że  nie  mówię

żargonem, ja natomiast byłem tak pochłonięty rozważaniami, czy wystarczy

mi  pieniędzy  na  drinki  dla  wszystkich,  że  minęło  trochę  czasu,  zanim  się

zorientowałem, kto jest kim.

Algie Carlisle, gruby i piegowaty, ma jasne rzęsy i rudawe blond włosy.

Raczej  wykonuje  rozkazy,  niż  je  wydaje,  i  zwykle  liczy  na  to,  że  ktoś  mu

powie,  co  powinien  robić.  Hugo  CharterisBlack,  o  twarzy  inkwizytora

niemogącego  się  doczekać,  żeby  przytknąć  zapałkę  do  stosu  kolejnego

heretyka,  jest  szczupły  i  ciemnowłosy.  Teddy  Wintringham  ma  wyłupiaste

background image

oczy,  choć  sam  zapewne  uważa,  że  jest  obdarzony  przenikliwym

spojrzeniem. Gus Balfour natomiast to przystojny jasnowłosy bohater prosto

z  jakiegoś  pisemka  dla  chłopców.  Żaden  jeszcze  nawet  nie  zbliżył  się  do

trzydziestki,  ale  wszyscy  starają  się  sprawiać  wrażenie  starszych,  niż  są  w

istocie.  Carlisle  i  Charteris-Black  zapuścili  wąsy,  Balfour  i  Wintringham

ściskają fajki w zębach.

Wiedziałem, że nie mam najmniejszych szans, pomyślałem więc: „O, co

mi tam, walnę prosto z mostu, pójdę jak owca do rzeźni (o ile owce potrafią

szczerzyć zęby, ma się rozumieć)”. Tak też uczyniłem. Szkoła podstawowa w

Bexhill,  studia  na  Politechnice  Londyńskiej  ukończone  dzięki  stypendium,

marzenia o zostaniu fizykiem porzucone w związku z kryzysem. Od siedmiu

lat w firmie Marshall Gifford jako urzędnik w dziale eksportu.

Przyjęli to bez słowa, ale ja i tak niemal widziałem ich myśli: szkoła dla

średniaków  z  klasy  średniej,  w  obrzydliwym  miasteczku  nad  morzem,

Uniwersytet Londyński, hm, to jednak nie całkiem to samo co Oksford albo

Cambridge… Gus Balfour chciał wiedzieć więcej o moim miejscu pracy.

– Produkujemy najwyższej klasy papeterię, wysyłamy ją na cały świat –

wyjaśniłem,  po  czym  zaczerwieniłem  się  po  czubki  uszu.  Na  litość  boską,

Jack! Mówisz jak pan Pooter

[1]

!

Algie Carlisle, ten tłusty, zapytał, czy umiem strzelać.

– Owszem – odrzekłem lakonicznie.

Naprawdę 

potrafię 

strzelać. 

Zawdzięczam 

to 

staremu 

panu

Carwardine’owi,  emerytowanemu  urzędnikowi  w  protektoracie  malajskim,

który zabierał mnie na polowania na króliki. Podejrzewałem jednak, że nie o

takie strzelanie im chodziło. Carlisle pomyślał chyba to samo, spytał bowiem

z powątpiewaniem, czy mam własną broń.

– Stary karabin wojskowy – odpowiedziałem. – Nic nadzwyczajnego, ale

obleci.

background image

Wszyscy skrzywili się jak na komendę, jakby nigdy w życiu nie słyszeli

normalnego,  potocznego  języka.  Teddy  Wintringham  chciał  wiedzieć,  czy

mam  pojęcie  o  obsłudze  radiostacji.  Przytaknąłem;  w  końcu  skończyłem

uczelnię  techniczną,  a  poza  tym  zależało  mi  na  zdobyciu  praktycznych

umiejętności mających jakiś związek z moimi ukochanymi naukami ścisłymi.

(Znowu pan Pooter. Muszę przestać ględzić).

Wintringham uśmiechnął się, widząc moje zmieszanie.

–  Nie  wiem,  o  czym  mówisz,  kolego,  ale  wydaje  mi  się,  że  będziemy

potrzebowali kogoś takiego jak ty.

Wyszczerzyłem  zęby  w  uśmiechu  i  wyobraziłem  sobie,  że  zamiast  do

królika strzelam do niego. Na uśmiechy było jednak za wcześnie, ponieważ

szanowny  Gus  Balfour  zorientował  się,  że  rozmowa  zbacza  z  toru,  i  zaczął

opowiadać mi o ekspedycji.

–  Mamy  dwa  cele  –  rzekł  z  powagą.  Jeszcze  bardziej  niż  do  tej  pory

przypominał teraz bohatera z powieści dla chłopców. – Jeden to prowadzenie

badań  biologicznych,  geologicznych  i  dotyczących  dynamiki  lodu  na

Dalekiej Północy. W związku z tym założymy dwa obozy: jeden na brzegu, a

drugi  na  polach  lodowych.  Dlatego  będziemy  potrzebować  psów.  Drugi,

ważniejszy  cel  to  prowadzenie  obserwacji  meteorologicznych  i  przesyłanie

wyników  trzy  razy  na  dobę  przez  rok  do  rządowego  centrum

meteorologicznego.  Dzięki  temu  otrzymaliśmy  wsparcie  od  Admiralicji  i  z

Ministerstwa  Wojny.  Najwyraźniej  sądzą,  że  dostarczone  przez  nas  dane

mogą okazać się przydatne, jeśli… W razie gdyby doszło do kolejnej wojny.

Zapadło niezręczne milczenie. Było dla mnie oczywiste, że nie chcieliby,

żeby  rozmowa  zboczyła  na  temat  sytuacji  w  Hiszpanii  albo  neutralności

Belgii i Holandii. Uczyniłem zadość ich niewypowiedzianemu życzeniu.

– I zamierzacie dokonać tego wszystkiego w pięciu? – zapytałem.

Ściągnąłem  na  siebie  ostre  spojrzenia  wszystkich  z  wyjątkiem  Gusa

background image

Balfoura, który wziął moje słowa za dobrą monetę.

– Istotnie, zadanie może się wydawać trudne do wykonania, ale dokładnie

rzecz  obmyśliliśmy  –  odparł.  –  Algie  będzie  głównym  myśliwym,

poganiaczem  psów  i  geologiem.  Teddy  –  fotografem  i  medykiem.  Hugo  –

glacjologiem. 

Każdy 

nas 

będzie 

pomagać 

przy 

pomiarach

meteorologicznych. Ja będę biologiem i, ehm, dowódcą ekspedycji, a ty… –

roześmiał  się  niezręcznie  –  …  dla  ciebie  przeznaczyliśmy  funkcję

radiotelegrafisty.

Odniosłem  wrażenie,  że  naprawdę  zależy  mu  na  tym,  by  mnie

zaangażować,  i  przyznam,  że  połechtało  to  moją  próżność.  Hugo

CharterisBlack,  Inkwizytor,  zaraz  wszystko  zepsuł,  pytając  o  to,  co  skłoniło

mnie do zgłoszenia akcesu i czy zdaję sobie sprawę, na co się narażam.

– Wiesz, jak tam wygląda zima? – spytał, przeszywając mnie spojrzeniem

swoich  czarnych  jak  węgiel  oczu.  –  Cztery  miesiące  całkowitej  ciemności.

Myślisz, że wytrzymasz?

Zacisnąłem  zęby,  po  czym  wyjaśniłem  mu,  że  dlatego  właśnie  chcę

jechać: by zmierzyć  się z wyzwaniem.  To im się  spodobało. Chyba właśnie

czegoś takiego uczą w szkołach publicznych. Całe szczęście, że nie podałem

im prawdziwego powodu. Byliby mocno zażenowani, gdyby się dowiedzieli,

że robię to z desperacji.

Nie  mogłem  już  dłużej  odwlekać  chwili,  kiedy  powinienem

zaproponować  postawienie  kolejki.  Po  dużym  piwie  (siedem  pensów  za

kufel) dla Algiego Carlisle’a, Teddy’ego Wintringhama i Hugona Charterisa-

Blacka, małe piwo dla mnie (trzy i pół pensa). Myślałem już, że zabraknie mi

pieniędzy, kiedy Gus Balfour powiedział:

– Ja dziękuję.

Zrobił  to  całkiem  naturalnie  i  przekonująco,  ale  ja  i  tak  wiedziałem,  że

starał się mi pomóc. Zawstydziło mnie to.

background image

Potem przez jakiś czas wszystko było w porządku. Piliśmy w milczeniu,

aż w pewnym momencie Gus Balfour popatrzył na pozostałych, skinął głową

i powiedział do mnie:

– No dobrze, Miller. Chcesz się do nas przyłączyć?

Przyznam, że odrobinę się zakrztusiłem.

– Eee… jasne – wyjąkałem. – Tak mi się wydaje. Nawet na pewno.

Tamci  przyjęli  to  z  ulgą,  Gus  Balfour  natomiast  niemal  z  entuzjazmem.

Bez przerwy poklepywał mnie po ramieniu i powtarzał:

– No to świetnie! No to świetnie!

Wydaje mi się, że robił to całkiem szczerze. Umówiliśmy się na kolejne

spotkanie,  potem  pożegnałem  się  i  ruszyłem  do  drzwi.  Zerknąwszy  przez

ramię,  dostrzegłem  grymas  na  twarzy  Teddy’ego  Wintringhama  i

zrezygnowane  wzruszenie  ramionami  Algiego  Carlisle’a:  no  cóż,  może  nie

jest to towar pierwszej jakości, ale musi nam wystarczyć. Jak idiota dałem się

ogarnąć wściekłości. Chciałem zawrócić i chlusnąć im w twarze absurdalnie

drogim piwem. Macie pojęcie, co to znaczy być biednym? Chować przetarte

mankiety,  nosić  cerowane  skarpetki,  zdawać  sobie  sprawę  z  tego,  że  się

cuchnie, ponieważ można sobie pozwolić tylko na jedną kąpiel w tygodniu?

Myślicie, że to lubię?

Zrozumiałem,  że  cała  ta  historia  nie  ma  najmniejszego  sensu.  Nie

mogłem dołączyć do ich ekspedycji. Skoro nie jestem w stanie wytrzymać z

nimi  przez  dwie  godziny,  to  co  dopiero  mówić  o  całym  roku?  Prędzej  czy

później zabiłbym kogoś.

Później

Jack,  co  ty  wyprawiasz,  do  diabła?  Co  ty  wyprawiasz?  Kiedy  wracałem

do domu, mgła nad rzeką zrobiła się już okropnie gęsta. Autobusy i taksówki

pełzły  w  ślimaczym  tempie,  było  słychać  nawoływania  gazeciarzy.  Lampy

uliczne  stały  się  zaledwie  rozmazanymi  żółtymi  plamami,  które  niczego  nie

background image

oświetlały.  Boże,  jak  ja  nienawidzę  mgły!  Ten  smród,  łzawiące  oczy,  smak

żółci w gardle…

Zatrzymałem  się,  zobaczywszy  tłumek  zebrany  na  chodniku.  Przyczyną

zbiegowiska było ciało, które właśnie wyławiano z rzeki. Ktoś powiedział, że

to  pewnie  jeden  z  tych  nieszczęśników,  którzy  nie  mogą  znaleźć  pracy.

Wychyliłem  się  za  kamienny  murek  i  ujrzałem  trzech  ludzi  na  barce,

wciągających  na  pokład  coś  jakby  stertę  mokrych  łachmanów.  Dopiero  po

chwili  dostrzegłem  okrągłą  głowę,  przedramię  rozorane  osęką  i  całe  ciało,

szare i brzydkie jak zmurszała guma. Nie byłem przerażony, bo widywałem

już  nieboszczyków,  tylko  zaintrygowany.  Wpatrując  się  w  czarną  wodę,

zastanawiałem się, ilu ludzi straciło już w niej życie i dlaczego nie mieszka w

niej więcej duchów.

Jeżeli przypuszczacie, że zetknięcie z ludzką śmiertelnością pozwoliło mi

spojrzeć  na  wszystko  z  właściwej  perspektywy,  to  się  mylicie.  Kiedy

dotarłem  do  stacji  metra,  wciąż  kipiałem  wściekłością.  Byłem  tak  bardzo

wściekły,  że  przegapiłem  właściwy  przystanek,  dojechałem  aż  do  Morden  i

musiałem wsiąść do pociągu jadącego w przeciwną stronę, do Tooting. Tam

mgła była jeszcze gęstsza. Zawsze tak jest. Idąc po omacku ulicą, czułem się

jak ostatni żywy człowiek na Ziemi.

Na  klatce  schodowej  cuchnęło  gotowaną  kapustą  i  jeyes  fluid.  Było  tak

zimno,  że  para  leciała  mi  z  ust,  a  w  moim  pokoiku  na  drugim  piętrze

panowała  niewiele  wyższa  temperatura,  ale  mnie  rozgrzewał  gniew.

Natychmiast usiadłem do dziennika i wylałem z siebie wszystko. Do diabła z

nimi! Nie jadę.

To było jakiś czas temu.

W  pokoju  jest  lodowato  zimno.  Płomień  palnika  gazowego  rozsiewa

wodnisty poblask, który drży za każdym razem, kiedy przejeżdża metro. Nie

mam  opału,  zostały  mi  dwa  papierosy  i  dwa  i  pół  pensa,  które  muszą

background image

wystarczyć  do  wypłaty.  Jestem  tak  głodny,  że  nawet  żołądek  przestał  już

burczeć,  ponieważ  zorientował  się,  że  to  nie  ma  żadnego  sensu.  Siedzę  na

łóżku  w  płaszczu.  Czuć  go  mgłą  oraz  drogą,  którą  od  siedmiu  lat  odbywam

dwa razy dziennie i sześć razy w tygodniu, razem z innymi szarymi ludźmi.

A  także  Marshallem  Giffordem,  gdzie  mówią  do  mnie  „kolego”,  ponieważ

skończyłem  studia,  i  gdzie  za  trzy  funty  tygodniowo  nadzoruję  wysyłkę

papieru do miejsc, których nigdy w życiu nie zobaczę.

Mam  dwadzieścia  osiem  lat  i  nienawidzę  swojego  życia,  ale  wiecznie

brakuje  mi  czasu  i  energii,  żeby  je  zmienić.  W  niedziele  włóczę  się  po

muzeach, gdzie przynajmniej jest ciepło, albo zatapiam się w lekturze książki

z  biblioteki,  albo  bawię  się  radiem.  Wiem  jednak,  że  niebawem  nadejdzie

poniedziałek,  a  kiedy  o  tym  myślę,  ogarnia  mnie  panika,  bo  zdaję  sobie

sprawę, że donikąd nie zmierzam, tylko po prostu staram się przeżyć.

Nad  kominkiem  powiesiłem  obrazek  wycięty  z  „Illustrated  London

News”, zatytułowany Polarny krajobraz. Bezmiar lądu pokrytego śniegiem i

czarne  morze  poznaczone  górami  lodowymi.  Namiot,  sanie  i  psy  husky.

Dwaj  mężczyźni  w  strojach  polarników  nad  martwym  niedźwiedziem

polarnym.  Ilustracja  ma  dziewięć  lat.  Dziewięć  lat  temu  wyciąłem  ją  z

czasopisma  i  powiesiłem  nad  kominkiem.  Byłem  wtedy  na  drugim  roku

studiów  i  jeszcze  miałem  marzenia.  Zamierzałem  zostać  uczonym,

uczestniczyć  w  wyprawach  naukowych  i  odkrywać  zagadki  pochodzenia

wszechświata. Albo tajemnice atomu. Wszystko jedno.

I  wtedy,  kiedy  gapiłem  się  na  Polarny  krajobraz,  dotarło  to  do  mnie.

Przypomniałem sobie ciało wyciągnięte z rzeki i pomyślałem: Jack, ty idioto!

To twoja jedyna szansa! Jeśli z niej nie skorzystasz, jaki jest sens ciągnąć to

dalej? Jeszcze rok u Marshalla Gifforda i to twoje ciało wyłowią z Tamizy.

Jest  piąta  rano,  pod  oknem  turkocą  już  wózki  roznosicieli  mleka.  Przez

całą  noc  nie  zmrużyłem  oka,  ale  czuję  się  wspaniale.  Jestem  zziębnięty,

background image

głodny i na wpół przytomny, lecz mimo to czuję się wspaniale. Wciąż widzę

przed  sobą  twarz  starego  Gifforda.  „Ależ,  Miller,  to  jakieś  szaleństwo!

Przecież  za  kilka  lat  mógłbyś  zostać  naszym  kierownikiem  do  spraw

eksportu!”.  Ma  rację:  to  szaleństwo.  W  takich  czasach  rezygnować  z

bezpiecznej  posady?  Podwójnie  bezpiecznej,  bo  w  razie  wojny  byłbym

zwolniony  ze  służby  wojskowej.  Teraz  jednak  właściwie  mnie  to  nie

interesuje.  Kiedy  wrócę,  wojna  i  tak  pewnie  wybuchnie,  więc  będę  mógł

zgłosić  się  na  ochotnika.  A  jeśli  nie  wybuchnie,  to  nic  –  wtedy  również

zgłoszę się na ochotnika i pojadę walczyć do Hiszpanii.

Dziwne.  Zdaję  sobie  sprawę,  że  zbliża  się  wojna,  ale  niewiele  mnie  to

obchodzi.  Cieszę  się  tylko,  że  ojciec  tego  nie  widzi.  Nie  dowie  się,  że  na

próżno  walczył  na  Wojnie,  Która  Miała  Zakończyć  Wszystkie  Wojny.  Poza

tym  cała  ta  sytuacja  wydaje  mi  się  jakaś  nierealna.  Na  rok  zniknę  z

normalnego  życia.  Będę  patrzył  na  słońce  świecące  o  północy,  na

niedźwiedzie polarne, na foki ześlizgujące się z kry do zielonej wody. Pojadę

do Arktyki.

Za  pół  roku  wypływamy  do  Norwegii.  Całą  noc  spędziłem  na

planowaniu.  Zastanawiam  się,  kiedy  powinienem  wręczyć  wypowiedzenie,

żeby jakoś dotrwać do lipca. Kompletuję na papierze ekwipunek z wojskową

listą  zaopatrzeniową  w  ręce.  Naszkicowałem  plan  ćwiczeń  fizycznych  oraz

sporządziłem  spis  niezbędnych  lektur,  ponieważ  uświadomiłem  sobie,  że  w

gruncie  rzeczy  nie  wiem  zbyt  dużo  o  Spitsbergenie.  Tylko  tyle,  że  to

gromadka wysp w połowie drogi między Norwegią a biegunem północnym,

trochę większych od Irlandii i niemal w całości pokrytych lodem.

Rozpoczynając  ten  dziennik,  byłem  przekonany,  że  wyruszę  na  tę

wyprawę.  Teraz  piszę,  by  utrwalić  chwilę,  kiedy  podjąłem  decyzję  o

wyjeździe. Trup w rzece. Gdyby nie ten nieszczęśnik, chyba bym nie zmienił

zdania.  Dziękuję  ci  więc,  bezimienny  nieboszczyku.  Mam  nadzieję,  że

background image

znalazłeś spokój, gdziekolwiek teraz jesteś.

Wyruszam do Arktyki.

Dopiero  teraz  dostrzegłem  pewien  szczegół  na  obrazku.  Na  pierwszym

planie  jest  foka.  Przez  te  wszystkie  lata  byłem  przekonany,  że  to  fala,  ale

jednak  to  foka.  Wyraźnie  widzę  okrągłą,  mokrą  głowę  wystającą  z  wody.

Foka patrzy na mnie. Myślę, że mogę uznać to za dobry znak.

background image

2

24 lipca, Grand Hotel, Tromsø, północna Norwegia

Aby  nie  kusić  losu,  postanowiłem  nie  pisać  niczego  aż  do  chwili,  kiedy

dotrzemy do Norwegii. Byłem przekonany, że wydarzy się coś, co storpeduje

ekspedycję; niewiele brakowało, żeby tak się stało.

Dwa  dni  przed  ustalonym  terminem  wyjazdu  umarł  ojciec  Teddy’ego

Wintringhama.  Zostawił  dwór  w  Sussex,  „trochę  wiejskich  posiadłości”,

sporo  środków  zainwestowanych  w  fundusze  powiernicze  i  gromadkę  osób

na utrzymaniu. Spadkobierca był „potwornie wstrząśnięty” (nie zgonem ojca,

lecz  tym,  co  to  oznaczało  dla  ekspedycji),  lecz  z  ciężkim  sercem  musiał

zrezygnować  z  wyjazdu.  W  tej  sytuacji  jego  roczna  nieobecność  nie

wchodziła w grę.

Pozostali całkiem serio zaczęli rozważać możliwość odwołania wyprawy.

Czy będzie „odpowiedzialnie” wyruszyć bez lekarza? Z najwyższym trudem

zapanowałem  nad  gniewem.  Do  licha  z  „odpowiedzialnością”!  Przecież

jesteśmy młodymi, zdrowymi ludźmi! Poza tym nawet jeżeli ktoś zachoruje,

zostaje przecież lekarz w Longyearbyen, zaledwie dwa dni drogi od obozu!

Okazało  się,  że  Hugo  i  Gus  podzielali  moją  opinię,  ponieważ

zarządziliśmy  głosowanie  i  okazało  się,  że  jedynie  ten  tłusty  Algie  był  za

odwołaniem  ekspedycji.  Zresztą  jak  tylko  się  zorientował,  że  nikt  poza  nim

nie żywi żadnych obaw, szybko wycofał swoje zastrzeżenia.

Po  powrocie  do  pokoju  zwymiotowałem,  potem  zaś  wyciągnąłem  mapę

Spitsbergenu.  Na  tej  mapie  nosi  nową  nazwę  Svalbard,  ale  i  tak  wszyscy

posługują  się  starą,  odnoszącą  się  także  do  największej  wyspy  archipelagu.

Tam  się  właśnie  udajemy.  Zaznaczyłem  naszą  bazę  czerwoną  kropką.  Tam,

na  północnowschodnim  skraju,  na  samym  koniuszku  tego  cypla.  Gruhuken.

background image

Gru-huken.  „Huken”  znaczy  chyba  hak,  ale  i  ląd  stały.  Co  może  znaczyć

„gru”, nie mam pojęcia.

Nic  tam  nie  ma,  tylko  nazwa  na  mapie.  Ogromnie  mi  się  to  podoba.

Podoba mi się również to, że żadna z dotychczasowych trzech ekspedycji nie

założyła obozu w tym miejscu. Chcę, żeby było tylko nasze.

W  pociągu  do  Newcastle  wszyscy  byliśmy  zdenerwowani.  Mnóstwo

soczystych  żartów,  których  większości  w  ogóle  nie  rozumiałem.  Gus

próbował mi je tłumaczyć, ale odniosło to tylko taki skutek, że poczułem się

jeszcze  bardziej  wyobcowany.  W  końcu  dał  sobie  spokój,  a  ja  wróciłem  do

gapienia się w okno.

Podróż pocztowym kutrem do Bergen i dalej na północ, wzdłuż wybrzeży

Norwegii,  była  okropna.  Algie  i  Hugo  cierpieli  na  chorobę  morską.  Hugo

wymiotował  schludnie,  jak  kot,  gruby  Algie  natomiast  za  każdym  razem

brudził nam cały bagaż. Gus sprzątał po nim bez słowa skargi; widać było, że

od  dawna  łączy  ich  silna  przyjaźń.  Ja,  dzięki  Bogu,  mam  żołądek  z  żelaza,

więc nie musiałem się martwić przynajmniej tą sprawą, ale co wieczór, kiedy

przewracałem  się  z  boku  na  bok  na  pryczy,  śniło  mi  się,  że  wracałem  do

Marshalla  Gifforda.  Rankiem  budziłem  się  mokry  od  potu  i  musiałem  sam

siebie przekonywać, że to nieprawda.

A  teraz  jesteśmy  w  Tromsø,  skąd  dziewięć  lat  temu  Amundsen

wystartował  w  swojej  łodzi  latającej  i  przepadł  bez  wieści.  Tromsø:  trzysta

mil  na  północ  za  kołem  polarnym.  Moje  pierwsze  spotkanie  ze  słońcem  o

północy.

Niestety  słońca  nigdzie  nie  widać.  Od  wielu  dni  bezustannie  siąpi

wszechobecna  mżawka.  Tromsø  to  nieduże,  ładne  rybackie  miasteczko  z

drewnianymi  domami  pomalowanymi  na  czerwono,  żółto  i  niebiesko,  jakby

zbudowano  je  z  dziecięcych  klocków.  Podobno  otaczają  je  przepiękne,

pokryte  śniegiem  góry;  nie  wiem,  bo  nie  widziałem.  Nie  przejmuję  się  tym

background image

jednak.  Podoba  mi  się  tu  wszystko,  ponieważ  to  nie  Londyn.  Ponieważ

jestem wolny. Uwielbiam wrzask mew i łoskot fal uderzających w kamienne

nadbrzeża  portu.  Zachwycam  się  słonym  powietrzem  i  zapachem  smoły,  a

najbardziej  podoba  mi  się  to  światło:  łagodne,  wodniste,  niegasnące  ani  na

chwilę.  Hugo  powiada,  że  katolicy  zapewne  w  taki  właśnie  sposób

wyobrażają  sobie  czyściec,  i  może  ma  rację.  Tu  nie  ma  ani  zmierzchu,  ani

świtu. Czas stracił znaczenie. Opuściliśmy świat rzeczywisty i wkroczyliśmy

do krainy snów.

Rzecz jasna, mewy wrzeszczą całą dobę, bo nie potrafią odróżnić dnia od

nocy, ale nawet to mi nie przeszkadza. Piszę przy rozsuniętych zasłonach, w

środku dziwnej, perłowej „nocy”, która wcale nie jest nocą. Nie mogę spać.

Ekspedycja  naprawdę  doszła  do  skutku.  Wszystko,  co  robimy,  czyni  ją

jeszcze bardziej realną.

Miałem rację, porównując Gusa do bohatera powieści dla chłopców. Ma

silnie  zarysowaną  szczękę  i  błękitne  oczy;  bardzo  poważnie  podchodzi  do

obowiązków  dowódcy.  Co  najzabawniejsze,  wcale  mnie  to  nie  irytuje,  być

może dlatego, że zdaję sobie sprawę, że dla niego ta wyprawa znaczy niemal

tyle,  ile  dla  mnie.  Wiele  miesięcy  temu  zatrudnił  brytyjskiego  wicekonsula,

niejakiego Armstronga, jako naszego agenta. A ten dobrze się spisał. Wynajął

statek,  którym  popłyniemy  do  Gruhuken.  Zaopatrzył  nas  w  węgiel,  łodzie  i

materiały  potrzebne  do  zbudowania  chaty  i  zgromadził  je  na  brzegu,  skąd

będziemy  mogli  łatwo  wszystko  zabrać.  Kupił  też  sanie  i  psi  zaprzęg  i

załatwił zgodę norweskiego rządu na zimowanie. Wynajął dla nas pokoje w

tutejszym Grand Hotelu, który w pełni zasługuje na tę nazwę.

Armstrong  namawia  nas,  żebyśmy  pogadali  z  naszym  szyprem,  panem

Erikssonem, któremu coś się nie podoba w Gruhuken. Chyba nie uważa, żeby

to było właściwe miejsce na założenie obozu. Mogę z satysfakcją stwierdzić,

że  nikt  z  nas  nie  ma  najmniejszego  zamiaru  o  tym  z  nim  dyskutować,  i  że

background image

Gus  dał  mu  to  delikatnie  do  zrozumienia.  Wybraliśmy  to  miejsce  po

dogłębnej  analizie  raportów  dostarczonych  przez  wcześniejsze  wyprawy  i

byle  norweski  łowca  fok  nie  będzie  nam  tu  mieszał.  Jego  zadanie  polega

wyłącznie  na  tym,  by  dostarczyć  nas  tam  najpóźniej  w  sierpniu,  żebyśmy

przed nastaniem zimy zdążyli zbudować drugi obóz, na polu lodowym.

26 lipca

To  przerażające,  ile  pieniędzy  wydajemy!  W  Londynie  to  Hugo  był

odpowiedzialny  za  sprawy  finansowe  i  muszę  przyznać,  że  doskonale  sobie

radził.  Jego  umiejętności  perswazji  nie  powstydziłby  się  żaden  prawnik;

uzyskał atrakcyjne rabaty od wielu firm, które dostarczały nam wyposażenie,

Ministerstwo  Wojny  zaś  namówił,  żeby  za  darmo  udostępniło  nam  sprzęt

radiowy.  Pozostałe  koszty  pokrywaliśmy  z  „funduszu  eksploracyjnego”,  na

który  składały  się  dotacje  od  Uniwersyteckiego  Klubu  Odkrywców,

Królewskiego  Towarzystwa  Geograficznego,  a  także  datki  osób  prywatnych

(zapewne głównie zamożnych ciotek). W sumie dało to kwotę trzech tysięcy

funtów.  Gus  wciąż  powtarza,  że  musimy  być  rozsądni,  w  związku  z  czym

większość rzeczy kupujemy tu, w Norwegii, gdzie jest znacznie taniej. Jego

poczucie rozsądku i moje nie mają jednak ze sobą wiele wspólnego.

W Newcastle kupiliśmy to, czego nie dostalibyśmy w Norwegii: proszek

jajeczny, czekoladę, a także (z powodu prohibicji) alkohol, tytoń i papierosy.

Wtedy  właśnie  przekonałem  się,  że  zamożni  ludzie  mają  zupełnie  inną

hierarchię  wartości:  co  prawda  płynęliśmy  do  Norwegii  trzecią  klasą,  ale

zabraliśmy  skrzynię  oksfordzkiej  marmolady  i  dwie  butelki  szampana  na

święta.

W  Tromsø  zachowywaliśmy  się  jak  dzieci  w  sklepie  ze  słodyczami.

Piramidy  dżemów,  herbaty,  kawy,  mąki,  soi,  cukru  i  kakao.  Owoce  w

puszkach,  suszone  warzywa,  masło  (nie  margaryna;  wątpię,  czy  tamci

kiedykolwiek  mieli  ją  w  ustach)  oraz  skrzynie  wypełnione  po  brzegi

background image

pemikanem, czyli specjalnie konserwowanym mięsem, dla nas i dla psów.

A  nasze  wyposażenie!  Długa  jedwabna  (jedwabna!)  bielizna,  wełniane

skarpety, rękawice, szale i swetry, kapoki, spodnie zwykłe i nieprzemakalne,

anoraki (coś w rodzaju kurtek z kapturem), gumowce, rękawiczki z końskiej

skóry  i  kominiarki.  Podczas  największych  chłodów  miały  nam  służyć

specjalne  skórzane  buty  wyrabiane  przez  Lapończyków,  nasmołowane  i  o

parę numerów za duże, żeby można było wypchać je słomą.

Sfotografowaliśmy się w pełnym ekwipunku. Wyglądamy jak prawdziwi

odkrywcy! Algie okrągły niczym jakiś Eskimos, Hugo i ja chudzi i ogorzali,

jakbyśmy  przez  parę  miesięcy  dostawali  zmniejszone  racje  żywnościowe.  o

Gusie  zaś  można  by  pomyśleć,  że  jest  Skandynawem  –  kto  wie,  może

młodszym bratem Amundsena?

Dopiero jednak zakupy pozostałego wyposażenia uświadomiły mi, na co

się  naprawdę  porywamy.  Namioty,  śpiwory,  amunicja,  skóry  reniferów

(przypuszczalnie jako izolacja od podłoża), a przede wszystkim imponujący

stos  lamp  naftowych,  lamp  czołowych  i  latarek  elektrycznych.  Teraz,  w

nieustającym  blasku  dnia,  trudno  w  to  uwierzyć,  ale  nadejdzie  pora,  kiedy

zapadnie  nieprzerwana  ciemność.  Na  myśl  o  tym  robi  mi  się  jakoś  dziwnie

lekko na żołądku. W pewnym sensie nie mogę się tego doczekać – głównie

dlatego, żeby sprawdzić, czy wytrzymam.

Bynajmniej  nie  zamierzamy  żyć  w  spartańskich  warunkach.  Mamy

skrzynię  książek  i  gramofon,  a  nawet  zastawę  z  chińskiej  porcelany

podarowaną przez mamę Algiego. Chwilami żałuję, że idzie nam tak łatwo,

że to wygląda na zabawę, a nie na coś, co dzieje się naprawdę.

Skoro mowa o tym, co naprawdę: jutro z samego rana okrętujemy się na

Isbjørna  dowodzonego  przez  pana  Erikssona.  Kapitan  jest  doświadczonym

łowcą  fok  i  traperem,  który  już  chyba  z  dziesięć  razy  zimował  na

Spitsbergenie. Jeszcze nigdy nie miałem do czynienia z traperami, ale znam

background image

ich z książek Jacka Londona. Oni też są naprawdę: walczą z naturą, polują na

foki  i  niedźwiedzie  polarne.  W  Norwegii  mówi  się  o  nich  „prawdziwi

myśliwi”. Przyznam, że trochę mnie to wszystko onieśmiela.

Z  książek  wynika,  że  złota  era  traperstwa  przypadała  na  czas,  kiedy

Spitsbergen  był  jeszcze  ziemią  niczyją.  Wciąż  nie  mogę  tego  zrozumieć.

Pomyśleć,  że  zaledwie  kilka  lat  temu  te  dzikie  wyspy  leżące  tak  blisko

Europy  do  nikogo  nie  należały,  że  każdy  mógł  na  nich  robić,  na  co  tylko

przyszła mu ochota! Cudowna sprawa. Skończyło się to jednak w roku 1925,

kiedy  wyspy  przyłączono  do  Norwegii.  Jakie  opowieści  krążą  o  tamtych

czasach! Włóczące się wszędzie niedźwiedzie, śmiertelne wypadki na polach

lodowych,  ludzie  tracący  zmysły  z  powodu  ciemności  i  osamotnienia,

mordujący  się  wzajemnie,  strzelający  do  kolegów…  Jest  nawet  na  to

specjalna  nazwa:  rar.  Armstrong  bagatelizuje  to  zjawisko  i  określa  je  jako

specyficzny nastrój, jaki ogarnia niektórych zimujących w Arktyce, niewiele

różniący  się  od  obsesyjnych  zachowań  znanych  nam  z  codziennego  życia,

takich  jak  układanie  zapałek  albo  częste  odwiedzanie  sklepów.  Ja  jednak

wiem  z  książek,  że  to  poważniejsza  sprawa.  Mówi  się  też  o  czymś,  co

nazywa się „Ishavet kaller”, czyli „zew Arktyki”, i jest skrajną postacią raru.

Dotknięty  tą  przypadłością  człowiek  któregoś  dnia  po  prostu  rusza  przed

siebie i spada z najbliższego klifu.

Kiedyś,  wcale  nie  tak  dawno  temu,  na  Wyspie  Barentsa  znaleziono  w

chacie  czterech  martwych  ludzi.  Umarli  z  głodu,  mimo  że  mieli  broń  i

mnóstwo  amunicji.  Autor  książki,  który  opisał  to  zdarzenie,  był  zdania,  że

bali się wyjść za próg chaty. Za bardzo przerażała ich ciemność i pustka. To

ciekawa hipoteza, ale przecież niczego nie wie się na pewno.

Rar.  Ishavet  kaller.  Gorączka  polarna.  Wyczerpanie  nerwowe.  Jestem  w

stanie  zrozumieć,  dlaczego  takie  rzeczy  zdarzały  się  dawniej,  gdy  polarnicy

byli  zupełnie  odcięci  od  świata,  ale  teraz  jest  całkiem  inaczej.  Mamy

background image

gramofon  i  radio.  I  całe  szczęście,  bo  przecież  w  porównaniu  z  tymi

traperami  jesteśmy  zupełnymi  amatorami.  Z  nas  wszystkich  tylko  Algie  był

kiedyś  w  Arktyce,  a  i  to  niewiele  –  spędził  jedynie  sześć  tygodni  na

polowaniu na Grenlandii. Trzeba realistycznie oceniać siły.

27 lipca, Isbjørn, gdzieś na Morzu Norweskim

Piszę  to  w  mojej  kajucie.  W  kajucie…  Cuchnie  foczym  tłuszczem  i  jest

niewiele  większa  od  trumny,  ale  jednak.  Za  to  Isbjørn  jest  piękny:  rączy

nieduży  żaglowiec,  dokładnie  taki,  jaki  wyobrażałem  sobie  podczas  lektury

Moby  Dicka,  tyle  że  wyposażony  w  pięćdziesięciokonny  silnik  Diesla,

plujący  czarnym  smolistym  dymem.  Jak  zwykle  precyzyjny  Hugo

poinformował  mnie,  że  to  dziewięćdziesięciostopowy  slup  (cokolwiek  to

znaczy) służący do polowań na foki, i że o takim właśnie jego przeznaczeniu

świadczy  bocianie  gniazdo  umieszczone  mniej  więcej  w  trzech  czwartych

wysokości  masztu.  Większą  część  kadłuba  zajmują  ładownie.  Znalazło  się

tam także miejsce na salonik i cztery przylegające do niego kajuty. Zajmuję

jedną z nich. Nie mam pojęcia, gdzie sypia załoga ani nawet jak jest liczna,

ponieważ  wszyscy  wyglądają  dla  mnie  tak  samo.  To  wspaniałe  nordyckie

typy  o  bujnych  brodach,  w  zaskakująco  czystych  strojach.  Nie  wiem,  jakim

cudem  nie  cuchną  foczym  tłuszczem,  w  przeciwieństwie  do  wszystkiego

dokoła. Ten kwaśny, oleisty smród wsiąkł głęboko w drewno, czuć go nawet

w  wodzie  pitnej.  Hugo  i  Algie  mają  zielonkawe  twarze,  a  i  ja  odczuwam

lekkie mdłości.

O  dziwo,  udało  nam  się  załadować  wszystko  na  statek,  a  załoga  nie

upuściła żadnej ze skrzyń z moim sprzętem radiowym. Są teraz bezpieczne w

ładowni, nie na pokładzie z psami.

Przeklęte  psy.  Wiem,  że  potrzebujemy  ich  do  poruszania  się  po  polu

lodowym,  wolałbym  jednak,  żeby  tak  nie  było.  Jeśli  wierzyć  Algiemu,

naszemu  samozwańczemu  myśliwemu  i  poganiaczowi  psów,  eskimoskie

background image

husky  są  najsilniejsze  i  najbardziej  odporne  na  zimno.  Dlatego

sprowadziliśmy  je  aż  z  Grenlandii.  Osiem  potężnych,  brudnych  bestii,

poirytowanych  ciasnotą  i  długą  podróżą  na  kolejnych  statkach.  Ludzie  z

wyższych  klas  traktują  psy  niemal  z  religijnym  nabożeństwem,  nic  więc

dziwnego,  że  Gus,  Hugo  i  Algie  zachwycają  się  naszymi.  Twierdzą,  że  są

„całkiem  przyjaźnie  nastawione”  i  że  z  radością  przywitały  swoich  nowych

panów. Nie wiem, nie byłem przy tym. Nie lubię psów, a one nie lubią mnie.

Co prawda Gus twierdzi, że w końcu zdobędą moje serce, ale za bardzo bym

na  to  nie  liczył.  Przypominają  watahę  wilków:  obszarpane,  z  zębiskami,

którymi 

potrafią 

zgnieść 

metalową 

miskę, 

niepokojącymi,

lodowatobłękitnymi  oczami.  A  do  tego  są  przebiegłe.  W  trakcie  załadunku

jeden  z  nich  wyciągnął  łapą  skobel  i  uciekł  z  klatki.  Po  długotrwałej,

szaleńczej pogoni po całym porcie w końcu wskoczył do wody, gdzie pływał

w kółko, wyjąc przeraźliwie, aż wreszcie został wyłowiony. Algie powiada,

że  husky  boją  się  wyłącznie  morza.  Jeśli  tak,  to  dlaczego  ten  pies  wskoczył

do niego?

Sądziłem,  że  odbędą  podróż  w  ładowni,  pozostali  doszli  jednak  do

wniosku,  że  byłoby  to  okrucieństwem,  puszczono  je  więc  luzem  na

pokładzie.  Wylegują  się  na  zwojach  lin  albo  wałęsają  między  skrzyniami.

Niezbyt uśmiecha mi się perspektywa pięciodniowej żeglugi w towarzystwie

ich  zębatych  paszczy.  Czytałem  gdzieś,  że  na  Grenlandii,  jeśli  prowadzący

sanie spadnie w śnieg przed psy, te pożerają go żywcem. Algie mówi, że to

bzdura, ale skąd może wiedzieć na pewno?

Później tego samego dnia

To,  co  się  zdarzyło,  wciąż  nie  daje  mi  spokoju,  spróbuję  więc  wszystko

uporządkować.

Do tej pory prawie nie widywaliśmy kapitana, dlatego gdy pojawił się na

kolacji,  wszyscy  byliśmy  nieco  onieśmieleni.  Wygląda  jak  wiking  o

background image

przenikliwych  szarych  oczach  i  ze  zmierzwioną  brodą.  Ma  stalowy  uścisk

dłoni  i  mówi  do  mnie  „profesorze”.  Nie  tylko  do  mnie,  do  każdego  z  nas

zwraca się w ten sposób. Nie mam pojęcia, czy sobie z nas żartuje, czy mówi

poważnie.

Czuliśmy  się  jak  uczniowie  jedzący  kolację  w  towarzystwie  dyrektora

szkoły. Salonik jest ciasny, ciepły i trochę cuchnący, ale nienagannie czysty.

Czuć  w  nim  i  słychać  nieustające  dudnienie  silnika.  Na  kolację  podano

pyszną  duszoną  rybę  oraz  kawę  taką,  jaką  pijają  Norwegowie:  koszmarnie

mocną, bez żadnych wymyślnych dodatków, takich jak mleko albo cukier.

Nie  ulega  wątpliwości,  że  twardy  gość  z  kapitana  Erikssona.  Zapewne

potrafi  sporo  wypić,  a  jak  już  sobie  popije,  sypie  jak  z  rękawa  sprośnymi

dowcipami, ale i tak go lubię. I szanuję. Przyszedł na świat w biedzie. Nie w

takiej  biedzie  jak  ja,  lecz  w  autentycznej,  rozpaczliwej,  beznadziejnej

wiejskiej biedzie. W wieku jedenastu lat zaczął polować na foki, aż w końcu

został  kapitanem  i  współwłaścicielem  Isbjørna.  Trzeba  przyznać,  że  odnosi

się  do  nas  bez  zazdrości  lub  pogardy;  traktuje  nas  po  prostu  jak  młodych,

zamożnych  dżentelmenów,  którym  z  niewiadomych  powodów  przyszedł  do

głowy pomysł, żeby spędzić rok w dziczy na badaniu zjawisk pogodowych.

Temat Gruhuken pojawił się tylko raz, za sprawą Gusa, dowódcy naszej

wyprawy.

– Panie Eriksson – powiedział pod koniec posiłku. – Nawet pan nie wie,

jak  bardzo  się  cieszymy,  że  pański  wspaniały  statek  będzie  naszym  domem

podczas podróży aż do Gruhuken.

Uprzejmy,  ale  zarazem  stanowczy  ton  nadawał  tej  wypowiedzi

jednoznaczne przesłanie: płyniemy do Gruhuken i żadne pańskie zastrzeżenia

nie  mogą  tego  zmienić.  Uśmiech  znikł  z  twarzy  Norwega,  lecz  kapitan  nie

podjął wyzwania.

– Tak, to dobry statek – wymamrotał, opuściwszy wzrok i skubiąc wąs. –

background image

Mam nadzieję, że wam się spodoba.

Ukradkiem  wymieniliśmy  spojrzenia,  a  Gus  z  satysfakcją  skinął  głową.

Doskonale.  Sprawa  załatwiona.  Później  jednak  zauważyłem,  z  jak  poważną

miną przygląda się nam pan Eriksson. Kiedy spojrzał na mnie, uśmiechnąłem

się, lecz nie odwzajemnił uśmiechu. Bez względu na to, jakiej natury są jego

zastrzeżenia,  cieszę  się,  że  zachował  je  dla  siebie,  ponieważ  wcale  nas  nie

interesują. Nie chcemy, żeby cokolwiek pokrzyżowało nam plany.

Przy papierosach (pomysł Hugona na dyplomatyczne przełamanie lodów)

zamierzałem  zapytać  kapitana,  jak  to  jest,  kiedy  spędza  się  zimę  na

arktycznym  pustkowiu,  ale  jakoś  nie  mogłem  się  na  to  zdobyć.  Ogarnęło

mnie takie samo uczucie jak wtedy, kiedy byłem małym chłopcem i chciałem

zapytać  ojca  o  Wielką  Wojnę.  Nie  mogłem  tego  zrobić,  podobnie  jak  teraz,

bo chyba przeczuwałem, że niczego nie osiągnę, że nie usłyszę tego, co mnie

naprawdę interesuje.

Na  szczęście  gruby  Algie  nie  miał  takich  obiekcji.  Niczym  ogromny

labrador  prostolinijnie  zmierzał  do  celu.  O  dziwo,  pan  Eriksson  chętnie  się

przed  nami  otworzył…  albo  przynajmniej  stwarzał  takie  wrażenie.

Zauważyłem  bowiem,  że  chętnie  opowiada  o  innych,  ale  nigdy  o  sobie.

Najciekawsza  historia  dotyczyła  trapera,  który  zimował  z  towarzyszem  w

maleńkiej chacie na wybrzeżu Ziemi Północno-Wschodniej. W połowie nocy

polarnej,  którą  pan  Eriksson  nazywał  „wielką  ciemnością”,  jego  kompan

zachorował  i  umarł.  Traper  nie  mógł  go  pochować,  ponieważ  ziemia  była

zamarznięta na kość, nie mógł też usypać nad ciałem kopca z kamieni, by nie

przyciągnąć uwagi niedźwiedzi. Wobec tego zostawił zwłoki w chacie i przez

dwa miesiące mieszkał z trupem. Uratował go dopiero statek przepływający

w pobliżu.

Kiedy pan Eriksson zakończył opowieść, zapadła cisza pełna powagi.

–  A  kiedy  go  znaleźli…  –  przerwałem  ją  po  jakimś  czasie  –  wszystko

background image

było z nim w porządku?

– Naturalnie.

– Ale przecież… Dwa miesiące… Jak sobie poradził?

– Śpiewał, czytał Biblię… – Spojrzał mi prosto w oczy i zarechotał. – Nie

wszyscy tracą zmysły, profesorze.

Zarumieniłem się.

– Chodziło mi tylko o to, że pewnie było mu bardzo ciężko.

– Ciężko? Ja…

Ja,  czyli  „tak”,  powiedział  w  taki  sposób,  w  jaki  czynią  to

Skandynawowie,  na  wdechu,  przez  co  słowo  to  przypomina  stłumione,

zdziwione westchnienie.

Hugo  pochylił  się  do  przodu  i  przeszył  Norwega  swoim  inkwizytorskim

wzrokiem.

– Ja jednak chciałbym wiedzieć, po co to robił. Dlaczego zdecydował się

na coś, co groziło śmiertelnym niebezpieczeństwem?

Eriksson wzruszył ramionami.

– Niektórzy są biedni. Mają kłopoty. Pragną szacunku.

– A pan? – zapytałem. – Dlaczego pan to robi?

Zmarszczył brwi.

–  Hm…  Nie  wiem.  Może  dlatego,  że  na  takiej  otwartej  przestrzeni

człowiek może oddychać pełną piersią?

Gus skinął głową.

–  Pewnie  było  jeszcze  lepiej  wtedy,  kiedy  ta  ziemia  do  nikogo  nie

należała?

–  Ziemia  niczyja…  –  mruknąłem,  po  czym  zapytałem  kapitana,  czy

tęskni do tamtych czasów.

I  właśnie  wtedy  to  się  stało.  Pan  Eriksson  znieruchomiał  z  kubkiem  w

połowie  drogi  do  ust  i  spojrzał  na  mnie.  Twarz  mu  skamieniała,  oczy  były

background image

pozbawione  wyrazu.  Wszyscy  to  zauważyli,  nawet  Algie.  Przemknęła  mi

przez głowę niespokojna myśl, czy czymś go rozgniewaliśmy. Wydawało mi

się,  że  podejrzewa  mnie,  że  starałem  się  nadać  moim  słowom  podwójne

znaczenie.

– Miałem na myśli całkowitą wolność, pełną swobodę wyboru celu i trasy

wędrówki  –  wyjaśniłem  pospiesznie.  –  To  z  pewnością  wspaniałe  uczucie,

nieprawdaż?

Kapitan ocknął się, opuścił wzrok i pokręcił głową.

– Nie – odparł lakonicznie.

Zapadło  niezręczne  milczenie.  Zaraz  potem  Hugo  zmienił  temat

rozmowy,  a  parę  minut  później  pan  Eriksson  odstawił  kubek  i  wrócił  na

mostek. Opisałem to zdarzenie tak szczegółowo, ponieważ wciąż staram się

je zrozumieć. Lubię naszego kapitana i z pewnością nie chciałbym go urazić.

Nie  pojmuję,  w  jaki  sposób  mogłem  to  uczynić.  Czyżbym  dotknął  jakiejś

niezagojonej rany? A może on po prostu uważa nas za głupców, za młodych

zwariowanych  dżentelmenów,  nieświadomych  tego,  na  co  się  ważą?  Być

może opowieść o  traperze miała być  dla nas ostrzeżeniem.  Ale my przecież

jesteśmy doskonale przygotowani i dobrze wiemy, na co się porywamy.

Bez względu na to, ile jeszcze takich historii nam opowie, nie lękam się

niczego,  co  spotka  nas  w  Gruhuken.  Wręcz  przeciwnie:  nie  mogę  się  tego

doczekać.

background image

3

29 lipca, Morze Barentsa

Teraz  już  wiem,  że  naprawdę  znalazłem  się  w  Arktyce.  Od  dwóch  dni

płynęliśmy we mgle i w deszczu. Mimo to, szczelnie okutani, wychodziliśmy

na  pokład,  ale  było  widać  jedynie  szare  morze  stapiające  się  z  szarym

niebem. Pan Eriksson prawie się nie pokazywał. Po tamtej kolacji pierwszego

dnia  podróży  większość  posiłków  spożywał  w  swojej  kajucie,  kiedy  zaś

wychodził  na  pokład,  zawsze  był  czymś  zajęty.  Morze  się  uspokoiło,  statek

kołysał  się  łagodnie,  a  Hugona  i  Algiego  nie  męczyła  już  choroba  morska.

Przywykliśmy  także  do  woni  foczego  tłuszczu.  Przestało  nas  mdlić,  ale

wszyscy mieliśmy nie najlepsze nastroje.

A teraz pojawił się lód.

Zdaniem  pana  Erikssona  to  pas  dryfującej  kry  szerokości  kilku  mil.  Nie

mamy się czego obawiać, dla „Isbjørna” bowiem to żadna przeszkoda. Mimo

to  wrażenie  jest  doprawdy  niezwykłe.  Poczułem  się  dziwnie,  kiedy  z  mgły

wyłoniły  się  wielkie,  poszarpane  lodowe  tafle,  przypominające  rozsypane

fragmenty  ogromnej  układanki.  W  zagłębieniach  na  ich  powierzchni

gromadzi  się  błękitna  woda  z  roztopionego  lodu.  Nie  sądziłem,  że  widok

będzie tak piękny. Z wrażenia aż zaschło mi w gardle.

Pan Eriksson kazał wyłączyć silnik. Wychylony za burtę, spoglądałem z

góry  na  kołyszące  się  białe  zręby.  W  pewnej  chwili  usłyszałem  zagadkowy

odgłos: trzaski i pyknięcia, niezbyt głośne, ale trwające niemal bez przerwy.

Zapytałem innych, czy też to słyszą.

– To uwięzione w lodzie pęcherzyki powietrza – wyjaśnił Hugo. – Pękają

pod wpływem ruchu fal i powietrze wydostaje się na zewnątrz.

– Zupełnie jakby lód mówił coś do siebie… – wyszeptałem.

background image

Hugo  z  uśmiechem  pokręcił  głową,  a  gruby  Algie  wybałuszył  na  mnie

oczy, jak gdyby obawiał się, że postradałem zmysły. Gus rzucił mi spojrzenie

z ukosa.

– Mnie też przyszło to do głowy – przyznał.

Po jakimś czasie tamci znudzili się i poszli. Zostaliśmy we dwóch.

Gus wychylił się za burtę. Wiatr rozwiewał jego jasne włosy.

–  To  nasz  pierwszy  lód  –  powiedział  cicho.  Skinąłem  głową.  –  Niezły,

prawda?  –  Wspaniały.  –  Przepraszam.  Tak  naprawdę  to  właśnie  miałem  na

myśli.  Westchnął.  –  Wiesz  co,  Jack?  Czasem  bywasz  odrobinę

przewrażliwiony.  –  Naprawdę?  –  Tak.  Mnie  na  przykład  ani  trochę  nie

obchodzi, jakich słów używasz.

– Może na moim miejscu myślałbyś inaczej…

–  Może,  ale  posłuchaj.  –  Skierował  na  mnie  poważne  spojrzenie

błękitnych  oczu.  –  Posłuchaj  i  uwierz  mi,  naprawdę  nie  obchodzi  mnie,

jakimi  słowami  się  posługujesz.  Interesuje  mnie  tylko  to,  co  chcesz

przekazać.  A  zresztą  nie  wydaje  ci  się,  że  wobec  tego…  –  zatoczył  ręką

szeroki  krąg  –  że  wobec  tego  wszystkiego  i  tak  nie  ma  to  najmniejszego

znaczenia?

–  Wydaje  mi  się,  że  sprawa  jest  trochę  bardziej  skomplikowana  –

odparłem. – To, z jakiej klasy pochodzisz, ma znaczenie, bo pieniądze mają

znaczenie.

– Wiem, ale…

Nie pozwoliłem mu dojść do głosu.

–  Niczego  nie  wiesz.  Masz  dwudziestopięciopokojowy  dwór  w  West

Country i trzy samochody. Co możesz wiedzieć? Co możesz wiedzieć o tym,

jak to jest, kiedy człowiek nagle traci szansę na sensowne życie?

– Przecież ty nie straciłeś szansy…

–  Owszem,  straciłem!  –  Ogarnął  mnie  gniew.  –  Kiedyś  mojej  rodzinie

background image

wiodło  się  nie  najgorzej.  Nie  tak  jak  twojej,  ale  żyliśmy  przyzwoicie.  Mój

ojciec był nauczycielem łaciny. Został zagazowany na froncie i po powrocie

z  wojny  nie  mógł  już  pracować.  Musieliśmy  się  przeprowadzić,  a  ja

poszedłem do szkoły, w której zamiast „wspaniale” mówi się „nieźle”. Potem

ojciec zachorował na gruźlicę i umarł, ale mama nie dostała wojskowej renty,

bo  armia  uznała,  że  gruźlica  ojca  nie  miała  nic  wspólnego  z  gazami  na

froncie. A jeszcze później nadeszła recesja… Dałem sobie spokój z fizyką i

zostałem cholernym urzędniczyną…

Głos uwiązł mi w gardle.

– Nie wiedziałem… – wyszeptał Gus.

–  Ale  teraz  już  wiesz,  więc  nie  traktuj  tego  tak,  jakby  to  nie  miało

żadnego znaczenia.

Na  tym  skończyła  się  nasza  rozmowa.  Gus  obracał  sygnet  na  małym

palcu,  ja  zaś  wstydziłem  się  i  byłem  na  siebie  wściekły.  Co  we  mnie

wstąpiło, żeby tyle gadać?

Później

Przez  cały  dzień  przedzieraliśmy  się  przez  lód.  Jestem  zachwycony

niebezpieczeństwem i czystością tego doznania.

Człowiek  w  bocianim  gnieździe  wskazywał  kierunek,  a  pan  Eriksson

sterował  płynącym  powoli  Isbjørnem.  W  pewnej  chwili  wyłączył  silnik,

załoga  spuściła  na  wodę  szalupę  i  kilku  ludzi  wypłynęło  łowić  ryby.

Pozostali  zeszli  po  drabinie  na  krę  wielkości  boiska  piłkarskiego,  żeby

napełnić beczki wodą z roztopionego lodu. Psy zeskoczyły za nimi z pokładu

i  zaczęły  ganiać  jak  szalone,  a  my  poszliśmy  niebawem  w  ich  ślady.

Doprawdy, trudno w to uwierzyć: jeszcze kilka dni temu byłem w Londynie,

a teraz stoję na krze lodowej na Morzu Barentsa!

Podczas  gdy  moi  towarzysze  bawili  się  z  psami,  ja  podszedłem  do

krawędzi  kry.  Termometr  na  pokładzie  wskazywał  zaledwie  kilka  stopni

background image

poniżej zera, ale tu, na lodzie, było znacznie zimniej. Oddech ranił mi gardło,

czułem,  jak  naciąga  się  skóra  na  mojej  twarzy,  i  po  raz  pierwszy  w  życiu

zacząłem traktować chłód jako zagrożenie. Fizyczne zagrożenie. Pod stopami

miałem twardy, solidny lód, lecz zdawałem sobie sprawę, że zaledwie kilka

cali  niżej  jest  woda  tak  zimna,  że  gdybym  do  niej  wpadł,  najdalej  po  kilku

minutach byłbym trupem, a tym, co mnie od niej dzieli, jest… także woda.

Zrobiłem  jeszcze  krok  naprzód  i  spojrzałem  w  dół.  Woda  była

szklistozielona,  wręcz  niewiarygodnie  przejrzysta.  Doznałem  uczucia,  jakie

ogarniało  mnie  czasem,  kiedy  stałem  na  krańcu  peronu:  nie  miałem

najmniejszego  zamiaru  zrobić  kroku  poza  krawędź,  a  równocześnie

zdawałem  sobie  sprawę,  że  w  każdej  chwili  mogę  to  uczynić  i  że

powstrzymuje mnie przed tym wyłącznie moja wola.

Jakiś  kształt  przesunął  się  w  głębinie  i  znikł  pod  lodem.  Natychmiast

zacząłem  rozmyślać  o  rozlicznych  stworzeniach,  polujących  w  mroku  pod

moimi stopami.

Piszę te słowa o północy, a my nadal płyniemy wśród lodu. Czuję każdą

zmianę  kierunku,  słyszę  każde  uderzenie  kry  w  burtę,  nagłe  przyspieszenie,

kiedy  wypływamy  na  czystą  wodę,  wzmożony  ryk  silnika,  gdy  odpychamy

na bok mniejsze kry. W moich uszach rozbrzmiewa głos rozmawiającego ze

sobą lodu.

Gus  chciał  mi  chyba  powiedzieć,  że  tu,  w  Arktyce,  pochodzenie

społeczne nie odgrywa żadnej roli. Moim zdaniem nie miał racji. To zawsze i

wszędzie jest ważne. Choć może tutaj nie aż tak bardzo, jak gdzie indziej.

31 lipca, Spitsbergen

Rankiem  uwolniliśmy  się  z  lodu,  a  pan  Eriksson  powiedział,  że  już

minęliśmy  Sorkapp,  kraniec  Spitsbergenu  najdalej  wysunięty  na  południe.

Mgła była zbyt gęsta, żebyśmy mogli cokolwiek zobaczyć. Przez cały dzień

kuliliśmy się z zimna na pokładzie w nadziei, że dostrzeżemy choć kawałek

background image

lądu.  Robiło  się  coraz  zimniej,  więc  co  jakiś  czas  biegliśmy  do  kajut  i

wkładaliśmy kolejną warstwę ubrań. I wciąż nic.

Nasza  cierpliwość  została  wynagrodzona  krótko  po  północy.  Mgła  się

przerzedziła,  i  choć  niebo  wciąż  było  zachmurzone,  słońce  przeświecające

przez obłoki oświetliło stłumionym, zielonkawym blaskiem dziki krajobraz.

Holenderscy  wielorybnicy  w  szesnastym  wieku  nadali  mu  właściwą

nazwę:  Spitsbergen,  czyli  „spiczaste  góry”.  Ujrzałem  ostre,  poszarpane

szczyty  pokryte  śniegiem,  wznoszące  się  nad  wylotem  fiordu.  Woda  była

czarna, gładka jak lustro, poznaczona białymi górami lodowymi. Nieco dalej

do morza zsuwało się czoło ogromnego, poszarpanego lodowca. A wszystko

wydawało się trwać w niewiarygodnym bezruchu.

Hugo  z  niedowierzaniem  kręcił  głową.  Nawet  Algie  wydawał  się

przejęty.

– Czy wiecie, że jest pierwsza w nocy? – zapytał cicho Gus.

Chciałem coś powiedzieć, ale nie mogłem. W życiu nie widziałem czegoś

takiego. Widok był… przytłaczający? Nie, to niewłaściwe słowo. Czułem się

po  prostu  zbędny.  Cała  ludzkość  wydawała  mi  się  zbędna.  Ciekawe,  czy  w

Gruhuken będzie tak samo.

Hugo,  zapalony  glacjolog,  poprosił  pana  Erikssona,  by  ten  skierował

statek w głąb fiordu, bliżej czoła lodowca. Zadzierając głowy, podziwialiśmy

poryte lodowe ściany i jaskinie wypełnione tajemniczym błękitem. Z wnętrza

dobiegały zagadkowe trzaski i jęki, jakby jakiś olbrzym pracował ciężko, by

wydostać się z pułapki. Nagle rozległ się huk bardzo podobny do wystrzału,

wielki  kawał  lodu  runął  do  wody,  wzbijając  w  górę  fontanny  piany,  a  zaraz

potem statkiem zakołysała łagodna fala. W miejscu, w którym lodowa bryła

wpadła  do  morza,  woda  przybrała  mleczny,  bladozielony  odcień.  Trzaski  i

jęki  nie  ustawały  ani  na  chwilę.  Teraz  już  wiem,  dlaczego  przez  wieki

uważano, że Spitsbergen zamieszkują duchy.

background image

W miarę jak posuwaliśmy się na północ wzdłuż brzegu, uświadamiałem

sobie  coraz  wyraźniej,  że  pomimo  wszystkich  lektur  popełniłem  klasyczny

błąd: wyobrażałem sobie Arktykę jako jałową pustynię. Wydawało mi się, że

skoro  lasy  zostały  daleko  na  południu,  ujrzymy  tam  tylko  lód  i  skały,  a

oprócz tego najwyżej parę morskich ptaków albo fok. Nie spodziewałem się

ujrzeć tylu oznak życia.

Na  górach  lodowych  siedziało  mnóstwo  mew,  które  od  czasu  do  czasu

podrywały  się  w  powietrze  nieprzeliczonymi  chmarami  i  z  wrzaskiem

polowały na ryby. Przez zieloną łąkę przemknął lis z maskonurem w pysku.

Renifery  podnosiły  głowy  ozdobione  porożem  i  śledziły  nas  wzrokiem.  Na

falach  przewalały  się  morsy;  jeden  z  przeraźliwym  parsknięciem  wynurzył

się nagle tuż przy burcie i spojrzał na mnie sennymi brązowymi oczami. Tu i

tam foki wystawiały na powierzchnię okrągłe głowy i przyglądały nam się z

takim  samym  zdziwieniem,  jak  my  im.  Algie  zastrzelił  jedną,  ale  utonęła,

zanim  zdołaliśmy  wciągnąć  ją  na  pokład.  Z  pewnością  zastrzeliłby  też

jakiegoś  renifera,  gdyby  nie  to,  że  te  zwierzęta  są  pod  ochroną.  Mam

wrażenie, że lubi zabijać.

Minęliśmy klif, na którym rozsiadły się tysiące morskich ptaków. Mewy

wrzeszczały  przeraźliwie,  skalne  ściany  odbijały  echem  dziwne,

przypominające  grzechotanie,  okrzyki  czarnych  ptaków  o  krótkich

skrzydłach; jeśli wierzyć Gusowi, to są nurzyki. Gus twierdzi też, że te, które

wziąłem  za  zwykłe  mewy,  w  rzeczywistości  są  mewami  trójpalczastymi,  a

wikingowie wierzyli, że ich krzyki to zawodzenie potępionych dusz.

Na  wielu  plażach  leżą  wysrebrzone  drewno,  przyniesione  przez  prądy

morskie  aż  z  Syberii,  a  także  kości:  ogromne,  wykrzywione  żebra

wielorybów spoczywające tu od dziesiątków lat. Pan Eriksson powiada, że tu,

daleko na Północy, wszystko co martwe trwa latami.

Są  też  inne,  mniej  malownicze  pozostałości:  opuszczone  kopalnie,

background image

zrujnowane  chaty…  W  jednym  miejscu  dostrzegłem  kopiec  z  kamieni  i

sterczący z niego słup z przybitą poprzeczną belką. Sądziłem, że to grób, lecz

inni wyjaśnili mi, że to jedynie znak własności. Nie podobają mi się te ślady

zostawione przez ludzi. Nie chcę, by mi przypominano, że Spitsbergen przez

setki  lat  był  intensywnie  eksploatowany.  Wielorybnicy,  górnicy,  traperzy,

nawet  turyści…  Dzięki  Bogu,  teraz  pozostało  na  nim  zaledwie  kilka

niewielkich osad, a my szczęśliwie będziemy omijać je wszystkie z daleka.

Tuż przed kolacją pan Eriksson dostrzegł na wyspie coś interesującego i

skierował statek bliżej brzegu.

Początkowo  widziałem  tylko  kamienistą  plażę  usianą  drewnem

wyrzuconym  przez  morze.  Potem  zauważyłem  przypominające  plamę,

różowawe  ciało  martwego  morsa.  Leżał  na  grzbiecie,  z  żółtymi  kłami

wycelowanymi w niebo. Wydawał się dziwnie płaski, przypominał ogromną

piłkę,  z  której  ktoś  spuścił  powietrze.  Dopiero  po  chwili  zrozumiałem,

dlaczego:  coś  wygryzło  mu  dziurę  w  brzuchu  i  częściowo  wyżarło  go  od

środka.

Zza  pobliskiego  głazu  wyłonił  się  niedźwiedź  polarny,  przeciągnął  się  i

wysunął długą szyję, żeby lepiej poczuć naszą woń.

Było  to  moje  pierwsze  spotkanie  z  królem  Arktyki.  W  niczym  nie

przypominał śnieżnobiałego kolosa z moich wyobrażeń. Krew i wnętrzności

morsa  zabarwiły  jego  futro  na  brunatny  kolor,  głowa  i  kark  były  niemal

czarne. Nie widziałem jego oczu, lecz wiedziałem, że na mnie patrzy. Po raz

pierwszy  w  życiu  poczułem  się  jak  potencjalna  zdobycz.  Jeszcze  nigdy  nie

byłem  obserwowany  tak  uważnie  przez  stworzenie,  które  zabiłoby  mnie,

gdyby  tylko  nadarzyła  się  okazja.  Patrzyłem  na  nie,  a  na  mnie  patrzyła

śmierć.

Padł  strzał,  niedźwiedź  odwrócił  głowę.  Algie  wycelował  ponownie,  ale

zanim zdążył znowu nacisnąć spust, niedźwiedź niespiesznie odszedł.

background image

Zabij  albo  zostaniesz  zabity.  Do  tego  się  tu  wszystko  sprowadza.  Jakoś

jednak wcale mnie to nie przeraża. Są w tym prawda i ponure piękno. Myślę,

że  to  właśnie  znaczy  dla  mnie  Arktyka.  Myślę,  że  tu  będę  „oddychać  pełną

piersią”, jak mawia pan Eriksson. Że odzyskam ostrość widzenia. Że po raz

pierwszy uda mi się ujrzeć rzeczy takimi, jakimi są naprawdę.

background image

4

1 sierpnia, fiord Advent, niedaleko Longyearbyen

Katastrofa.  Hugo  potknął  się  o  zwój  lin  i  złamał  nogę.  Wszyscy

natychmiast  włączyli  tryb  awaryjny:  kamienne  oblicza,  udawany  spokój.

„Nie  martw  się,  chłopie,  szybko  doprowadzimy  cię  do  porządku”.  Nie  było

nikogo,  kto  odważyłby  się  głośno  powiedzieć  o  konsekwencjach.

Zanieśliśmy go do kajuty, wcześniej pierwszy oficer usztywnił mu nogę. Pan

Eriksson z nieprzeniknionym wyrazem twarzy zawrócił statek i obrał kurs na

Longyearbyen.

Pierwszy oficer zrobił, co mógł, a kiedy wyszedł, we trzech wcisnęliśmy

się  do  kajuty  Hugona  i  z  całych  sił  przekonywaliśmy  go,  że  wcale  nas  nie

zawiódł i nie naraził na fiasko całej ekspedycji.

–  Co  za  głupota!  Co  za  cholerna  głupota!  –  powtarzał,  waląc  pięścią  w

materac.

Ciemne  włosy,  mokre  od  potu,  przykleiły  mu  się  do  skroni,  twarz  miał

zaróżowioną po dawce kokainy z okrętowej apteczki.

– To nie twoja wina – powiedział Gus bez przekonania.

– Jasne, że nie twoja! – poparł go Algie.

Dołączyłem  do  chóru,  ale  trochę  zbyt  późno.  Hugo  z  pewnością  to

zauważył,  lecz  nic  mnie  to  nie  obchodziło.  Byłem  na  niego  wściekły.  Algie

roześmiał się nerwowo.

– Zdaje się, że mamy pecha. Najpierw Teddy, teraz Hugo…

–  Jak  to  miło,  że  zechciałeś  powiedzieć  coś,  o  czym  wszyscy  dobrze

wiemy! – warknął Gus.

Na jakiś czas zapadła cisza. Przerwał ją Hugo:

–  Słuchajcie,  co  zrobimy.  Wysadzicie  mnie  w  Longyearbyen.  Jak  mnie

background image

już tam opatrzą, skontaktuję się ze sponsorami i wrócę do domu pierwszym

statkiem.  Wy…  –  Zadarł  hardo  głowę.  –  Wy,  panowie,  ruszycie  dalej  beze

mnie.

Znowu cisza. Nikt nie chciał przyznać, że każdy już wcześniej pomyślał o

tym samym. Algie nerwowo przesunął dłonią po rudych włosach.

–  Ale  przecież  ty  jesteś  naszym  specjalistą  od  lodu!  Kto  zamieszka  w

obozie na polu lodowym?

– Naturalnie musimy z niego zrezygnować. – Co takiego? A co z psami?

Gus rozłożył ręce. – Chyba będzie nam łatwiej bez nich – odezwałem się. –

Zapytałem już pana Erikssona, czy mógłby sprzedać je w Longyearbyen, ale

powiedział,  że  kierownik  kopalni  ma  pełen  zaprzęg.  Jego  zdaniem…  –

Zawahałem się. – Jego zdaniem powinniśmy się ich pozbyć.

Chóralny  sprzeciw  i  powszechne  oburzenie.  Jak  mogłem  choć  przez

chwilę rozważać taką możliwość? Przecież psy na pewno nam się przydadzą:

mogą  towarzyszyć  Algiemu  podczas  wypraw  geologicznych,  odstraszać

niedźwiedzie… Moja sugestia została jednomyślnie odrzucona.

–  W  takim  razie  wszystko  jasne  –  powiedział  Hugo  i  skrzywił  się,

poprawiając się na koi. – Ja wracam do domu, wy jedziecie dalej beze mnie.

Z psami. Zgoda?

Nikt nie chciał potwierdzić jako pierwszy.

Godzinę  temu  zostawiliśmy  nieszczęsnego  Hugona  w  „Sykehus”  w

Longyearbyen.  Jutro  turystyczny  jacht  zabierze  go  z  powrotem  do  Tromsø.

Będzie  mi  go  brakowało.  Myślę,  że  moglibyśmy  zostać  przyjaciółmi.

Wolałbym, żeby to gruby Algie złamał nogę. Hugo nie chciał, żebyśmy z nim

czekali, z czego nawet się ucieszyłem. Wydawało mi się, że w Longyearbyen

byliśmy  tak  samo  nie  na  miejscu  jak  ci  turyści  z  jachtu.  Boże,  cóż  to  za

dziura!  Żałosna  osada  zamieszkana  przez  jakichś  pięćset  dusz.  Tylko  tyle

zostało  po  wielkiej  arktycznej  „gorączce  węgla”!  Kilkadziesiąt  lat  temu

background image

garstka badaczy natrafiła na obfite złoża i natychmiast doszła do głosu ludzka

chciwość.  Kolejne  kraje  ubiegały  się  o  prawo  eksploatacji,  firmy

wydobywcze wyrastały jak grzyby po deszczu i zarabiały miliony na samych

nadziejach  i  oczekiwaniach.  Większość  zbankrutowała  albo  została

wykupiona  za  psie  pieniądze  przez  Norwegów,  którzy  teraz  zarządzają

resztkami tego biznesu.

Jeśli  wierzyć  książkowym  informacjom,  w  Longyearbyen  są

elektryczność i bieżąca woda z lodowca, a także klub bilardowy i łaźnia. Ja

widziałem  tylko  obskurne  baraki  u  stóp  ponurych  szarych  gór,  kolejkę

wąskotorową,  okalającą  je  jak  paskudny  naszyjnik,  z  metalowymi

wagonikami wypełnionymi węglem, jedną jedyną zaśmieconą ulicę, na której

bezustannie  przesiadywały  stada  wrzaskliwych  mew,  drewniany  kościółek  i

kilkanaście  nagrobków  na  wzgórzu.  Wracając  na  statek,  minęliśmy  grupę

górników,  którzy  udawali  się  do  „miasta”.  Jeden  z  nich  zwrócił  ku  mnie

twarz czarną od węglowego pyłu i wbił we mnie gniewne, dzikie spojrzenie

przekrwionych oczu. Prawie nie przypominał człowieka. Wydawał się zdolny

do wszystkiego. Ogarnął mnie lęk, a zaraz potem wstyd.

Wydaje  mi  się  nie  w  porządku,  że  na  Spitsbergenie  są  takie  miejsca.

Cieszę  się,  że  Gruhuken  jest  daleko  stąd.  Nie  chciałbym,  żeby  przesiąkło  tą

atmosferą.

2 sierpnia, w pobliżu przylądka Mitra, północno-zachodni Spitsbergen

Najpierw  Hugo,  a  teraz  to…  Przeklęty  Eriksson!  Przez  niego  nasza

wyprawa  stanęła  pod  znakiem  zapytania.  Dlaczego  to  zrobił?  Nie  podał

żadnego powodu.

Dziś rano byliśmy z Algiem na pokładzie, kiedy Gus zawołał nas na dół,

do saloniku. Od razu domyśliliśmy się, że stało się coś niedobrego. Eriksson

siedział bez słowa, z dłońmi położonymi płasko na stole. Gus miał zaciśnięte

usta i z trudem powstrzymywał gniew.

background image

–  Ach,  jesteście  –  wycedził  na  nasz  widok.  –  Powinniście  chyba

wiedzieć, że pan Eriksson nie chce dowieźć nas do Gruhuken.

Wytrzeszczyliśmy oczy na kapitana, lecz on unikał naszego wzroku.

– Powiedział, że dostarczy nas do Raudfiordu, ale nie dalej.

– Przecież to czterdzieści mil od celu! – wykrzyknął Algie.

– Co więcej – ciągnął Gus – kapitan utrzymuje, że takie rozkazy otrzymał

na początku, i że nigdy w życiu nie słyszał o żadnym Gruhuken.

Zdumiała mnie bezczelność tego kłamstwa, ale Norweg nie zamierzał się

z niego wycofać. Uparcie twierdził, że wynajęliśmy go, żeby zawiózł nas do

Raudfiordu.  Tłumaczyliśmy  mu,  że  to  absurd,  a  on  odparł,  że  Raudfiord  to

doskonałe  miejsce  na  zimowanie.  Wyjaśniliśmy,  że  nie  ma  tam  pól

lodowych,  po  cóż  mielibyśmy  wieźć  sanie  i  psi  zaprzęg,  gdybyśmy  chcieli

tam zimować? Kapitan tylko wzruszył ramionami i powtórzył, że jego statek

wynajęto na rejs do Raudfiordu, dlatego popłynie tam i ani mili dalej.

Sytuacja  zrobiła  się  patowa.  Algie  mamrotał  pod  nosem  jakieś  bzdury  o

procesie,  Gus  sapał  z  wściekłości,  Norweg  siedział  z  założonymi  rękami  i

mierzył nas ponurym wzrokiem. Wyczułem, że wcale nie jest zadowolony z

tego,  co  robi.  Chętnie  wywiązałby  się  z  umowy,  dlaczego  więc  zdecydował

inaczej?  Zanim  zdążyłem  się  odezwać,  Gus  oparł  na  stole  obie  dłonie  i

pochylił się w stronę kapitana. Jego dobre maniery ulotniły się bez śladu. Do

głosu  doszedł  przekazywany  z  pokolenia  na  pokolenie  nawyk  wydawania

rozkazów.

–  Słuchaj  no,  Eriksson!  –  wycedził.  –  Wykonasz  pracę,  której  się

podjąłeś. Zawieziesz nas do Gruhuken, jasne?

Biedny  Gus!  Być  może  takie  popisy  odnoszą  skutek  w  posiadłości  jego

ojca,  na  Erikssonie  jednak  nie  wywarły  najmniejszego  wrażenia.  Norweg

siedział bez słowa, nieruchomy jak głaz. Postanowiłem spróbować szczęścia.

–  Panie  Eriksson,  czy  pamięta  pan  naszą  pierwszą  noc  na  pokładzie?

background image

Zapytałem,  dlaczego  zdecydował  się  pan  zimować  na  Spitsbergenie,  a  pan

odpowiedział,  że  tu  człowiek  może  oddychać  pełną  piersią.  Ja  rozumiem  to

tak, że jest wolny, że sam podejmuje decyzje. Czy mam rację?

Nie odpowiedział, ale widziałem, że słucha uważnie.

–  Nie  rozumie  pan,  że  z  nami  jest  tak  samo?  –  ciągnąłem.  –  Długo

zastanawialiśmy  się  nad  wyborem  miejsca  na  obóz,  aż  w  końcu

zdecydowaliśmy się na Gruhuken. Wybraliśmy je. Podjęliśmy decyzję.

– Nie wiecie, co robicie! – warknął.

– Coś takiego!

– Myślałby kto! – wykrzyknęli niemal równocześnie Gus i Algie.

Nie  odrywając  wzroku  od  twarzy  kapitana,  nakazałem  im  gestem

milczenie.

– Co pan przez to rozumie? – zapytałem.

– Po prostu nie wiecie i tyle.

–  W  takim  razie  może  zechce  nas  pan  oświecić?  Jest  pan  przecież

człowiekiem honoru, a mimo to cofnął pan dane słowo. Dlaczego? Dlaczego

nie chce pan zabrać nas do Gruhuken? Co jest nie w porządku?

Poczerwieniał na twarzy i wbił we mnie spojrzenie ostre jak sztylet. Przez

chwilę wydawało mi się, że coś powie, on jednak nagle zerwał się na równe

nogi i z całej siły uderzył obiema pięściami w stół.

–  Helvedes  fand!  Niech  będzie,  skoro  tak  bardzo  chcecie.  Płyniemy  do

Gruhuken!

3 sierpnia, u brzegu Gruhuken

W zatoce zostało trochę kry, ale zdecydowana większość wody jest wolna

od  lodu,  więc  pan  Eriksson  kazał  rzucić  kotwicę  sto  jardów  od  brzegu.

Chcieliśmy natychmiast zejść na ląd, by rozejrzeć się po okolicy, on jednak

stwierdził, że już na to za późno, i że załoga jest zmęczona. Po wczorajszym

starciu uznaliśmy, że lepiej będzie z nim nie zadzierać.

background image

Po  kolacji  wyszedłem  na  pokład,  by  słuchać,  jak  lód  rozmawia  ze  sobą.

Mam wrażenie, że tutaj brzmi to trochę inaczej niż na południe stąd. Dźwięki

wydają się głośniejsze i ostrzejsze… albo to moja wyobraźnia.

Chociaż mgła i zachmurzenie nie ustępowały, żegluga wzdłuż wybrzeża i

dokoła  północno-zachodniego  przylądka  przebiegła  bez  najmniejszych

problemów.  Kiedy  skręciliśmy  na  wschód,  nasze  zniecierpliwienie  wzrosło.

Jeszcze  tylko  kilka  mil.  Gus  i  Algie  wychylali  się  za  burtę,  wyszukując  na

brzegu charakterystyczne punkty zaznaczone na mapie. Podszedłem do koła

sterowego, by jeszcze raz porozmawiać z kapitanem.

– Panie Eriksson… – odezwałem się, bez powodzenia starając się nadać

głosowi obojętne brzmienie.

– Tak, profesorze? – Nie odrywał wzroku od morza.

–  Proszę  mi  wierzyć,  że  nie  mam  zamiaru  pana  urazić  –  zacząłem

ostrożnie.  –  Nie  sugeruję  też,  że  postąpił  pan  wobec  nas  nieuczciwie,

niemniej  byłbym  panu  niezmiernie  zobowiązany,  gdyby  zechciał  mi  pan

powiedzieć jak mężczyzna mężczyźnie, dlaczego nie chciał pan dowieźć nas

do Gruhuken.

Norweg lekko zakręcił kołem sterowym, korygując kurs. Zerknął na mnie

z ukosa, jakby się zastanawiał, czy może mi zaufać.

– Bardzo pana proszę. Zależy mi na tym, by usłyszeć prawdę.

– Dlaczego?

Zaskoczył mnie.

–  No,  to  chyba  oczywiste…  Przecież  będziemy  tu  przez  cały  rok.  Jeśli

czekają nas kłopoty, wolelibyśmy zawczasu się na nie przygotować.

– Nie zawsze jest dobrze wiedzieć – powiedział cicho.

–  Ja…  To  znaczy,  nie  do  końca  się  z  panem  zgadzam.  Moim  zdaniem

zawsze lepiej jest znać całą prawdę.

Ponownie spojrzał na mnie z ukosa, po czym rzekł:

background image

– Na świecie są pechowe miejsca.

– Jak to? – zdumiałem się. – Co pan przez to rozumie?

– Gruhuken. To pechowe miejsce. Różne rzeczy się tu zdarzają.

– Jakie rzeczy?

– Niedobre.

–  Ale  co  konkretnie?  Zdradliwe  prądy  w  zatoce?  Nagłe  załamania

pogody? Co ma pan na myśli?

Przez chwilę żuł końcówki wąsów.

–  Są  gorsze  rzeczy  –  odezwał  się  wreszcie  takim  tonem,  jakby  wolał  o

tym nawet nie myśleć.

Na jakiś czas odjęło mi mowę.

– Ależ, panie Eriksson! – wykrztusiłem, odzyskawszy głos. – Chyba nie

uważa pan, że zwykła sterta skał może na kogokolwiek sprowadzić pecha?

– Nie powiedziałem tego.

– W takim razie o co właściwie chodzi?

Milczał.  Zdesperowany,  westchnąłem  głęboko.  Popełniłem  błąd;  rysy

jego  twarzy  stężały  i  wiedziałem  już,  że  niczego  się  od  niego  nie  dowiem.

Nagle z pokładu dobiegły mnie krzyki Gusa i Algiego:

– Spójrz, Jack! Spójrz!

W  trakcie  naszej  rozmowy  nastąpiła,  częsta  w  Arktyce,  całkowita

odmiana  pogody.  Chmury  się  uniosły,  mgła  się  rozwiała.  Widok  był

porażający. Ta niesamowita pustka. To niesamowite piękno.

Na  soczyście  granatowym  niebie  płonęło  jaskrawe  słońce.  Rozległą

zatokę  pocętkowaną  górami  lodowymi  okalały  góry  o  ostrych,

śnieżnobiałych  szczytach,  odbijających  się  w  tafli  wody  nieruchomej  jak

szkło.  Na  wschodnim  skraju  zatoki  wznosiły  się  pionowe  klify  koloru

zaschniętej krwi. Rozsiadły się na nich nieprzeliczone rzesze ptaków, których

wrzask docierał do naszych uszu stłumiony odległością. Na skraju zachodnim

background image

lśniące  grafitowe  skały  schodziły  ku  morzu,  błyszczał  strumień,  a  wśród

gigantycznych głazów przycupnęła maleńka, częściowo zburzona chatka. Na

plaży  czarnej  jak  węgiel  walały  się  stosy  drewna  przyniesionego  przez  fale

oraz żebra wielorybów. Tuż za nią zaczynały się zielone wzgórza, wznoszące

się łagodnie ku roziskrzonemu lodowcowi.

Pomimo ochrypłego wrzasku mew czuło się niezwykły spokój i całkowitą

ciszę. A światło? Mój Boże, powietrze było tak przejrzyste, że wydawało się,

że  wystarczy  wyciągnąć  rękę,  by  dotknąć  ostrych  szczytów  albo  odłamać

kawałek lodowca. Tak właśnie musiało być w niebie.

Przez jakiś czas milczałem, nie mogąc wykrztusić ani słowa, a następnie

odwróciłem się do kapitana.

– Czy to…?

Skinął głową.

– Ja – odparł, wciągając powietrze, w związku z czym zabrzmiało to jak

gwałtowne westchnienie. – Gruhuken.

background image

5

7 sierpnia, Gruhuken

Nasz  czwarty  dzień  w  Gruhuken.  Wcześniej  byłem  zbyt  wyczerpany,

żeby pisać.

Dziś  rano  skończyliśmy  rozładunek  statku.  Oznaczało  to,  że  musieliśmy

przenieść osiemdziesiąt ton zapasów (i psy) na łodzie wiosłowe i przewieźć

je na brzeg. Tylko beczki z paliwem wrzuciliśmy do morza i holowaliśmy za

łodziami.  Przeżyłem  ciężkie  chwile  podczas  transportu  skrzyń  ze  sprzętem

radiowym; gdyby zamókł, mógłby ulec nieodwracalnym uszkodzeniom, ale,

Bogu  dzięki,  wszystko  przebiegło  bez  zakłóceń.  Zaraz  potem  przyszło  mi

bronić skrzyń przed psami, które biegały jak szalone, znacząc teren. Husky,

który  nie  jest  na  uwięzi,  ma  paskudny  zwyczaj  pożerania  wszystkiego,  co

znajdzie, łącznie z kurtkami, plecakami i namiotami. Nic więc dziwnego, iż

Gus  i  Algie  szybko  zmądrzeli  i  uwiązali  te  bydlaki  do  palików  wbitych  w

ziemię.  Przez  jakiś  czas  psy  protestowały  rozpaczliwym  wyciem,  potem

jednak zorientowały się, że niczego to nie zmieni, i ucichły.

Po  przymusowej  bezczynności  na  Isbjørnie  praca  fizyczna  sprawiła  mi

autentyczną przyjemność. Co noc – te niezwykłe białe noce wciąż wydają mi

się czarodziejskim zjawiskiem – pan Eriksson i załoga wracają na statek, nam

jednak  tak  zależało  na  jak  najszybszym  objęciu  Gruhuken  w  posiadanie,  że

rozbiliśmy jeden z namiotów na plaży, blisko wylotu zatoki. Skóry reniferów

to  doskonała  izolacja  od  zimnego  podłoża,  a  śpimy  naprawdę  mocno,  więc

nie przeszkadzają nam krzyki ptaków.

Jesteśmy  zresztą  tak  zajęci,  że  zazwyczaj  nie  mam  czasu  nawet  się

rozejrzeć.  Kiedy  jednak  to  mi  się  zdarzy,  natychmiast  dostrzegam  kontrast

między  uwijającymi  się  raźno  ludźmi  i  psami  szarpiącymi  się  na  uwięzi  a

background image

niewzruszonym,  monumentalnym  spokojem  otoczenia.  Odnoszę  wtedy

wrażenie, że coś ogromnego bezustannie nas obserwuje.

Dokoła  roztacza  się  dziewicze  pustkowie.  No,  może  nie  całkiem

dziewicze, trochę rozczarowała mnie informacja, że byli tu przed nami inni.

Na wzgórzu, niezbyt daleko za obozem, Gus znalazł pozostałości niewielkiej

kopalni.  Przyniósł  nawet  deskę  z  czymś,  co  jest  chyba  potwierdzeniem

własności,  napisanym  koślawymi  literami  po  szwedzku.  Musieliśmy

posprzątać  plażę,  walały  się  bowiem  na  niej  zwoje  drutu  kolczastego,  osęki

oraz  zardzewiałe  noże,  które  mogły  się  okazać  bardzo  niebezpieczne  dla

naszych  psów.  Wszystko  to  pieczołowicie  zagrzebaliśmy  pod  dużymi

kamieniami. No i jest jeszcze chata, przycupnięta między głazami i otoczona

cmentarzyskiem kości. Gus zapytał o to pana Erikssona.

–  A  więc  dotarli  tu  również  traperzy?  A  może  to  górnicy  zostawili  te

wszystkie kości?

– Ja – wciągnął powietrze Norweg.

Gus uniósł brwi.

– Czyli?

–  Najpierw  traperzy  –  odparł  kapitan  po  krótkim  wahaniu.  –  Górnicy

później.

– A po nich już nikt? – zapytałem. – Aż do nas?

Nie odpowiedział.

Cieszę  się,  że  stosunki  z  kapitanem  uległy  znacznej  poprawie.  Zarówno

on,  jak  i  cała  załoga  pracowali  jak  szaleni,  pomagając  nam  przy  zakładaniu

obozu. Zupełnie jakby chcieli zdążyć przed jakimś terminem, zauważył Gus.

Możliwe, że tak jest w istocie. Co dzień, a właściwie co noc o północy,

słońce zawisa niżej nad horyzontem. Za tydzień, 16 sierpnia, zniknie za nim

po  raz  pierwszy,  dzięki  czemu  zaznamy  pierwszej,  krótkiej  nocy.  Pan

Eriksson nazywa to „pierwszą ciemnością”. Algie planuje małą uroczystość,

background image

zakrapianą  whisky,  żeby  uczcić  to  wydarzenie,  lecz  pan  Eriksson  nie  jest

zachwycony  pomysłem.  Jego  zdaniem  nie  powinno  się  żartować  z  takich

rzeczy.

Powtórzyłem  pozostałym  to,  co  od  niego  usłyszałem:  że  Gruhuken  to

pechowe miejsce. Gus tylko wzruszył ramionami, Algie zaś ofuknął mnie za

wysłuchiwanie  bajdurzeń  przesądnego  człowieka,  sądzę  jednak,  że  w  głębi

duszy  poczuli  ulgę,  że  nie  doszło  do  poważniejszej  konfrontacji.  Ja  też  się

cieszę, że otwarcie porozmawialiśmy o tej sprawie.

Dziś rano, jak tylko ostatnia skrzynia została przetransportowana na ląd,

Isbjørn  wypłynął  w  czterdziestomilową  podróż  po  nasze  łodzie,  węgiel  i

materiały  niezbędne  do  zbudowania  chaty.  Nareszcie  zostaliśmy  sami.  To

bardzo  miłe  uczucie,  jak  podczas  próby  generalnej.  Mamy  okazję,  żeby

rozejrzeć  się  po  okolicy.  Uwiązawszy  psy  do  palików,  Algie  wyruszył  ze

strzelbą  na  polowanie,  Gus  i  ja  natomiast  poszliśmy  na  spacer  w  kierunku

ptasich klifów na wschodnim brzegu zatoki.

Pogoda wciąż była taka jak w dniu, kiedy tu dotarliśmy. Temperatura w

słońcu  zbliżała  się  do  zera,  nie  wiało,  w  soczyście  błękitnym  morzu

przeglądały się góry, w zatoce wśród lodowej kry baraszkowały trzy wąsate

foki. Z rozkoszą wciągałem czyste, słone powietrze, uderzające do głowy jak

wino.

Im  bliżej  klifów,  tym  mocniej  dawał  się  we  znaki  smród  guana.

Gramoliliśmy  się  po  skałach,  zatrzymując  się  co  chwila,  żeby  Gus  mógł

podziwiać  żółte  arktyczne  maki  albo  zielone  kępy  skalnicy.  Fascynuje  go

natura, uwielbia pokazywać mi jej cuda. Ja, kompletny ignorant, nie mam nic

przeciwko temu.

Skalne  urwiska  rozbrzmiewały  przeraźliwymi  krzykami  nurzyków.

Zadarłszy  głowę,  ujrzałem  niebo  poznaczone  niezliczonymi  poruszającymi

się  punkcikami,  przypominającymi  brudne  płatki  śniegu.  Tysiące  ptaków

background image

siedziało  na  skalnych  półkach.  Na  ciemnozielonej  wodzie  u  podnóża  klifu

unosiły się białe pióra, wśród których pływały pisklęta niepotrafiące jeszcze

latać, wydając wysokie, przenikliwe okrzyki.

– Biedaki – odezwał się Gus. – Pierwsze trzy tygodnie życia spędzają na

skalnej półce, dziobami do ściany. Potem skaczą w dół, i jeśli mają szczęście,

to wpadają do wody i wypływają z rodzicami na morze.

–  Jeśli  mają  szczęście  –  powtórzyłem.  Przed  chwilą  byłem  świadkiem,

jak wielka mewa połknęła w całości jedno z piskląt.

– Niezbyt ciekawe życie, co? – zauważył Gus. – Trzy tygodnie dziobem

do ściany, a potem skok i koniec w czyimś żołądku.

Jedno z piskląt pływało nerwowo w lewo i w prawo, popiskując żałośnie.

Może  zgubiło  się  rodzicom,  a  może  rodzice  padli  ofiarą  arktycznych  lisów,

które snują się u podnóża klifów niczym małe, szare duchy.

Kiedy dotarliśmy do cypla, z oddali dobiegł nas huk wystrzału ze strzelby

Algiego.  Ogromna,  agresywna  mewa  tak  długo  atakowała  nurzyka,  aż  ten

wreszcie  wypuścił  z  dzioba  upolowaną  rybę.  Gus  znalazł  czaszkę  renifera  i

zwrócił  moją  uwagę  na  silnie  starte  zęby.  Wyjaśnił,  że  zwierzę

przypuszczalnie  zdechło  z  głodu  –  nie  z  braku  pożywienia,  lecz  dlatego,  że

nie  mogło  go  już  przeżuwać.  Usiedliśmy  na  skałach,  grzaliśmy  się  w

promieniach  słońca,  a  ja  rozmyślałem  o  otaczającym  mnie  pięknie  i

okrucieństwie.

–  Tamtego  dnia  nie  wyraziłem  się  wystarczająco  jasno  –  rzekł  Gus  bez

żadnych  wstępów.  –  Chciałem  tylko  powiedzieć,  że  moim  zdaniem  nie

straciłeś swojej szansy.

Poczułem, że się czerwienię.

– Chodziło mi też o to, że nawet jeśli twoja rodzina miała ciężkie życie,

to wcale nie znaczy, że ty też będziesz miał takie.

– Już mam – mruknąłem.

background image

–  Wcale  nie.  Jesteś  przecież  tutaj.  To  jakby  nowy  początek,  kto  wie,  co

wydarzy się potem.

– Łatwo ci mówić.

– Ale, Jack…

–  Daj  spokój,  Gus.  Przyjechałem  tu,  żeby  uciec  od  mojego  życia,  a  nie

żeby brać się z nim za bary. Rozumiesz?

Zabrzmiało  to  ostrzej,  niż  zamierzałem.  Zapadła  niezręczna  cisza.

Zrywałem rosnące przede mną maki, a Gus liczył odrosty na porożu renifera.

– Czy w Londynie rzeczywiście nie miałeś żadnych przyjaciół? – zapytał

po jakimś czasie.

Wzruszyłem ramionami.

–  Wszyscy  koledzy  z  uczelni  kontynuowali  karierę  naukową.  Po  co

miałbym się z nimi spotykać? A z tymi od Marshalla Gifforda nie miałbym o

czym rozmawiać, więc pomyślałem sobie: chrzań to, lepiej bądź sam.

Na chwilę zacisnął usta.

– Lubisz radykalne rozwiązania.

– Wcale nie.

– Właśnie że tak. Ilu znasz ludzi, którzy przez siedem lat byliby zupełnie

sami?

–  Żadnego,  głównie  dlatego,  że  w  ogóle  nikogo  nie  znam.  Parsknął

śmiechem.  –  A  widzisz?  Dla  mnie  to  właśnie  jest  radykalne!  Z  trudem

powstrzymałem uśmiech. – A po tym wszystkim lądujesz w jednym namiocie

z  Algiem  i  ze  mną…  –  Zawahał  się.  –  Powiedz  mi  szczerze:  trudno  tak

wytrzymać?

Rzuciłem na ziemię zerwane maki i przyjrzałem mu się uważnie. Słońce

rozświetlało  jego  złociste  włosy  i  malowało  złocistym  blaskiem  plamy  na

silnej,  regularnej  twarzy.  Był  więcej  niż  przystojny.  Dostrzegałem  w  nim

szlachetną 

czystość 

przywodzącą 

na 

myśl 

greckich 

bohaterów.

background image

Zastanawiałem się, jak to jest, kiedy się tak wygląda. Z pewnością wpływa to

na zachowanie ludzi, którzy się z kimś takim stykają. Odniosłem wrażenie, że

autentycznie zależy mu na dowiedzeniu się, co naprawdę czuję.

– Szczerze? Łatwiej, niż przypuszczałem.

Kiedy  szliśmy  z  powrotem,  tuż  nad  naszymi  głowami  przemknął  petrel

lodowy.  Leciał  tak  nisko,  że  słyszałem  świst  powietrza  przecinanego  jego

skrzydłami.  Petrele  to  szare,  dostojne  ptaki  morskie,  blisko  spokrewnione  z

albatrosami.  Odprowadziłem  go  wzrokiem,  aż  zniknął  na  horyzoncie.  Przez

cały  czas  słyszałem  rozpaczliwe  popiskiwanie  opuszczonego  małego

nurzyka.  Miałem  nadzieję,  że  coś  go  wkrótce  pożre  i  zakończy  jego

cierpienia.

W  obozie  zastaliśmy  rozpromienionego  Algiego.  Idąc  na  zachód,  dotarł

nad  brzeg  sąsiedniego  fiordu,  gdzie  znalazł  kawałek  plaży  „dosłownie

zapchany  edredonami”.  Ustrzelił  pięć  kaczek,  w  drodze  powrotnej  zaś

upolował  fokę,  którą  poćwiartował  i  dał  psom.  Sądząc  po  ilości  krwi  na

okolicznych  skałach,  foka  była  duża,  a  z  Algiego  jest  wyjątkowo  kiepski

rzeźnik.

Na  kolację  mieliśmy  kaczki  pieczone  na  otwartym  ogniu.  Już  wcześniej

wiedzieliśmy od kucharza okrętowego, że należy zdjąć z nich skórę cuchnącą

rybami. W życiu nie jadłem czegoś równie smacznego. Po posiłku umyliśmy

ręce  morską  wodą  i  piaskiem,  a  następnie  rozłożyliśmy  się,  gdzie  komu

wygodnie, paliliśmy i popijaliśmy whisky. Wywiązała się zacięta dyskusja o

polarnikach:  kto  był  lepszy,  Scott  czy  Amundsen,  jak  w  porównaniu  z  nimi

wypada Shackleton i czy Nobile był łajdakiem, czy porządnym gościem.

Wszyscy jesteśmy potargani i opaleni, nasze brody osiągnęły już całkiem

przyzwoite rozmiary. Broda Algiego jest ruda i rozwichrzona jak krzak, Gusa

zaś,  ma  się  rozumieć,  złocista,  bardzo  mu  z  nią  do  twarzy.  Jego  zdaniem

moja  upodabnia  mnie  do  pirata,  przypuszczalnie  ze  względu  nato,  że  mam

background image

ciemne  włosy.  Nigdy  nie  sądziłem,  że  kiedykolwiek  będzie  mi  się  z  tymi

ludźmi tak dobrze układało. Owszem, Algie czasem działa mi na nerwy – jest

ograniczony,  chrapie  i  zajmuje  mnóstwo  miejsca  –  ale  Gusa  zaczynam  już

uważać  za  przyjaciela.  Potrafi  być  bardzo  przekonujący.  To  wszystko,  co

mówił  o  nowym  początku…  Prawie  mu  uwierzyłem.  Bolało  jak  odrywanie

strupa.

Piszę w naszym namiocie. Na zewnątrz panuje pięciostopniowy mróz, tu

jednak,  w  śpiworach  wypchanych  kaczym  puchem  i  pod  futrzanymi

przykryciami,  jest  znośnie.  Zielone  ściany  namiotu  rozjaśnia  od  zewnątrz

blask białej arktycznej nocy. Niekiedy zaczyna szczekać któryś z psów, ale są

uwiązane  dobre  sto  jardów  od  nas  i  obżarte  foczym  mięsem,  więc  da  się

wytrzymać. Słyszę stłumione odgłosy morskich ptaków i szelest niewielkich

fal  głaszczących  kamienistą  plażę.  Od  czasu  do  czasu  rozlega  się  donośny

trzask: to góra lodowa pęka w zatoce. Pojutrze wróci Isbjørn i weźmiemy się

do budowy chaty.

Nie przypuszczałem, że coś takiego będzie możliwe, ale czuję się tu jak w

domu. Pokochałem Gruhuken. Pokochałem czystość i odosobnienie, a nawet

okrucieństwo. Jest autentyczne. Stanowi część życia.

Jestem szczęśliwy.

8 sierpnia

Dziwny  dzień.  Nie  do  końca  dobry.  Po  śniadaniu  postanowiliśmy

przyjrzeć  się  tutejszym  ruinom,  żebyśmy  jeszcze  przed  powrotem  statku

wiedzieli, co należy uprzątnąć. Ku mojemu niezadowoleniu Algie zabrał psy.

Jak na razie udaje mi się je ignorować, one zaś, zapewne wyczuwając moją

niechęć, trzymają się ode mnie z daleka.

Kolejny  piękny  dzień,  w  słońcu  niemal  upalny.  Wybraliśmy  się  na

zwiedzanie  opuszczonej  kopalni;  Gus  i  ja  wspinaliśmy  się  po  zboczu  jako

pierwsi,  zasapany  Algie  podążał  z  tyłu.  Z  ulgą  stwierdziłem,  że  z  kopalni

background image

niewiele  zostało:  zardzewiałe  wagoniki,  tory,  skały  porozbijane  przez

materiały wybuchowe.

– Nie ma żadnych budynków – zauważył Algie.

–  Rozmawiałem  o  tym  z  Erikssonem  –  odparł  Gus.  –  Powiedział,  że

zostały zniszczone przez lawinę skalną.

– Biedacy – skrzywił się Algie.

–  Górnicy  akurat  byli  w  pracy,  więc  nikt  nie  zginął,  ale  to  była  kropla,

która przepełniła czarę goryczy.

– Co masz na myśli?

–  A  jakie  to  ma  znaczenie?  –  parsknąłem.  –  Nie  opłacało  im  się  tu

pracować, więc wyjechali, i to wszystko!

Tłuste policzki Algiego pokryły się rumieńcem.

– Spokojnie, kolego!

Nic  mnie  nie  obchodziło  jego  oburzenie.  Miałem  serdecznie  dość  tego

ciągłego  grzebania  w  przeszłości.  Gus,  który  chciał  załagodzić  konflikt,

zaproponował,  żebyśmy  poszli  obejrzeć  resztki  chaty.  To  ponura  ruina

wciśnięta  między  ogromne  głazy  i  otoczona  porozrzucanymi  kośćmi.  Psom

też  się  nie  spodobała;  powęszyły  trochę,  a  potem  pognały  z  powrotem  na

plażę,  do  naszego  namiotu.  Algie  i  Gus  musieli  pobiec  za  nimi,  aby  je

uwiązać.  Towarzyszyłem  im,  żeby  okazać  dobrą  wolę,  ale  szczęśliwie  nie

poprosili  mnie  o  pomoc.  Następnie  wróciliśmy  do  ruin,  by  dokładniej  się

rozejrzeć, Gus zaś postanowił zbadać kości. Są wśród nich czaszki morsów i

reniferów,  a  także  niemal  kompletne  szkielety  lisów,  niedźwiedzi  i  fok.  Te

ostatnie  mają  łapy  o  długich,  delikatnych  palcach,  niepokojąco

przypominające ludzkie dłonie. W pewnej chwili potknąłem się o elegancką

metalową  tabliczkę  z  wytłoczonym  napisem  po  angielsku,  niemiecku  i

norwesku:

WŁASNOŚĆ THE SPITSBERGEN PROSPECTING COMPANY,

background image

EDYNBURG 1905

Gus wziął tabliczkę do ręki, przyjrzał się jej, po czym cisnął ją na ziemię.

–  A  teraz  nic  z  tego  nie  zostało…  –  mruknął.  Chata  była  maleńka,

przytulona do potężnego bloku skalnego, który stanowił jedną ze ścian; trzy

pozostałe  miały  po  sześć  stóp.  Budowniczym  zapewne  chodziło  o  to,  żeby

zużyć jak najmniej drewna. Dach zachował się w całości, tylko podarta papa

trzepotała na wietrze. Drzwi miały zaledwie dwie stopy wysokości, by przy

wchodzeniu  i  wychodzeniu  jak  najmniej  ciepła  uciekało  na  zewnątrz.  Jedno

duże  okno  zostało  roztrzaskane  przez  jakiegoś  ciekawskiego  niedźwiedzia,

mniejsze  natomiast,  od  strony  morza,  wciąż  były  przesłonięte  okiennicami.

Trzy  stopy  przed  oknem,  na  kopczyku  z  kamieni,  ustawiono  wysokie

drzewce.  Algie  wyjaśnił,  że  jego  funkcją  było  wabienie  niedźwiedzi,  by

zaciekawione  zwierzęta  podchodziły  prosto  pod  lufę  trapera  zaczajonego  za

oknem.  Gus  dobył  noża  i  podważył  okiennicę.  Przez  chwilę  stawiała  opór,

potem  ustąpiła,  z  okna  posypało  się  szkło.  Wnętrze  cuchnęło  starością  i

stęchlizną. Gus zajrzał do środka.

– Może trzymalibyśmy tu psy? Jak myślisz, Algie?

Algie wzruszył ramionami.

–  Trochę  za  mało  miejsca,  choć  szkoda,  żeby  stała  bezużytecznie.  –

Odwrócił się ku mnie. – Chcesz zajrzeć, Jack?

Nie miałem na to najmniejszej ochoty, ale nie przychodziła mi do głowy

żadna  wymówka.  Nigdy  nie  czułem  się  dobrze  w  małych,  zamkniętych

przestrzeniach.  Wczołgałem  się  do  wnętrza,  czując,  jak  serce  podchodzi  mi

do  gardła.  Wrzaski  mew  ucichły.  Słyszałem  tylko  zawodzenie  wiatru  w

kominie.  Powietrze  było  gęste  od  smrodu  butwiejących  wodorostów…  i

czegoś jeszcze. Jakby kiedyś coś wczołgało się tu, żeby umrzeć.

Ściany  były  czarne  od  sadzy,  a  sufit  tak  niski,  że  nie  dało  się

wyprostować. W kącie stał zardzewiały żelazny piecyk na wygiętych nogach.

background image

Z drewnianej pryczy przy tylnej ścianie został jedynie stos przegniłych desek.

Algie znalazł zapleśniałą skórę renifera i metalowy talerz.

– Obrzydlistwo – stwierdził, krzywiąc się z odrazą. – Nawet psów bym tu

nie wpuścił.

Wyszedł, a ja zostałem. Sam nie wiedziałem dlaczego.

Pierwszy  raz  od  przybycia  do  Gruhuken  pomyślałem  o  ludziach,  którzy

byli tu przed nami. Zbudowali tę chatę z drewna przyniesionego przez morze,

spędzili tu polarną zimę, a potem wyjechali, zostawiwszy po sobie metalowy

talerz  i  cmentarzysko  szkieletów.  Jak  im  się  tutaj  żyło?  Nie  mieli  radia.  W

chacie  stała  jedna  prycza,  więc  może  był  tu  tylko  jeden  człowiek?  Zupełnie

sam na tym przeraźliwym pustkowiu…

Podszedłem do frontowego okna, wygarnąłem resztki szyby i wystawiłem

głowę  na  zewnątrz.  Ani  śladu  Algiego  albo  Gusa.  Przed  sobą  miałem

sterczące  drzewce,  a  dalej  kamienistą  plażę  schodzącą  ku  morzu.  Nagle

ogarnęło  mnie  okropne  przygnębienie.  Nie  potrafię  tego  opisać.

Podekscytowanie  i  radość  z  przygody  ulotniły  się  bez  śladu,  ich  miejsce

zajęły desperacja i poczucie osamotnienia, zupełnie jakby ściany tej nędznej

chatki  przesiąkły  nieszczęściem  ludzi,  którzy  tu  żyli,  tak  jak  deski  Isbjørna

przesiąkły smrodem foczego tłuszczu.

Czym  prędzej  wypełzłem  na  zewnątrz  i  przez  chwilę  łapałem  powietrze

szeroko  otwartymi  ustami.  Nienawidzę  tego  zwiedzania  ruin.  Gruhuken  ma

być wyłącznie nasze. Nie chcę pamiętać o tym, że przed nami byli tu inni.

11 sierpnia

Wiem,  że  mam  rację,  bez  względu  na  to,  co  mówi  ten  cholerny  pan

Eriksson.

Statek  wrócił  o  umówionym  czasie  i  przez  dwa  dni  pracowaliśmy  przy

rozładunku.  Skończyliśmy  dzisiaj  i  gdyby  nie  on,  zapewne  od  razu

wzięlibyśmy  się  do  wznoszenia  chaty.  Podczas  jego  nieobecności

background image

wybraliśmy  właściwe  miejsce.  Zajęło  nam  to  jakieś  pięć  minut,  sprawa

bowiem od początku była oczywista: na zachodnim brzegu zatoki, w miejscu

starej  chaty.  Blisko  stamtąd  do  strumienia,  potężne  bloki  skalne  chronią  od

wiatru,  łatwo  można  dotrzeć  na  szczyt  klifu,  który  najlepiej  nadaje  się  do

ustawienia anten. Ale dla pana Erikssona to wszystko nie ma najmniejszego

znaczenia.  Jego  zdaniem  powinniśmy  zamieszkać  na  wschodnim  brzegu,

niemal u podnóża klifów, jak najdalej od chatki traperów.

– Przecież to nonsens! – zaprotestowałem. – Tę chatę trzeba zburzyć, nie

ma z niej żadnego pożytku!

– Nie – powiedział głuchym tonem. – Dlaczego? – zapytał Gus. Eriksson

wymamrotał coś o psach. – Przecież już panu mówiliśmy, że to się dla nich

nie nadaje – odparł Algie ze znużeniem.

– Radiostacji też tam nie zainstaluję – dodałem.

Jakby nas nie słyszał.

– Nie ruszacie resztek kopalni, zostawcie więc też w spokoju chatę.

– Resztki kopalni w niczym nam nie przeszkadzają, a ta chata owszem –

zwróciłem uwagę.

– Nie będzie wam przeszkadzać, jeśli swoją postawicie dalej na wschód.

I  w  ten  sposób  wróciliśmy  do  punktu  wyjścia.  Dyskusja  ciągnęła  się

godzinami.  W  końcu  przyznał  nam  rację,  że  dobrze  byłoby  mieć  gdzieś  w

pobliżu  źródło  wody  pitnej,  nadal  jednak  kategorycznie  protestował

przeciwko  zburzeniu  starej  chaty.  Pierwszy  poddał  się  Algie,  który

zaproponował, żebyśmy urządzili w niej magazyn. Zaraz potem Gus doszedł

do  wniosku,  że  właściwie  moglibyśmy  postawić  naszą  po  sąsiedzku.  Nie

wytrzymałem,  wściekłem  się  i  zapytałem,  czy  zależy  im  na  pielęgnowaniu

ruin,  czy  na  tym,  żeby  radiostacja  działała  jak  należy  i  zapewniała  nam

łączność ze światem.

Jeśli  jednak  mam  być  szczery,  to  muszę  przyznać,  że  zależy  mi  na

background image

zburzeniu  tej  chaty,  ponieważ  nie  jestem  w  stanie  nawet  o  niej  myśleć.  Są

miejsca,  które  działają  wyjątkowo  przygnębiająco,  a  ona  z  pewnością  tak

właśnie działa na mnie. Może dlatego, że jest taka nędzna, samotna i zawiera

w sobie to wszystko, przed czym uciekłem? A może po prostu jej nie lubię i

tyle.

Tak czy inaczej, zwyciężyłem.

Nazajutrz

Nie ma jej już, choć nieźle się natrudziliśmy przy wyburzaniu. Z jakiegoś

powodu członkowie załogi nie chcieli w tym uczestniczyć, trzeba więc było

zaproponować  im  podwójną  zapłatę,  a  Eriksson  musiał  ostro  przemówić  do

nich  po  norwesku.  Pracowali  w  ponurym  milczeniu,  my  zaś  pomagaliśmy,

jak mogliśmy, odciągając na bok deski i rąbiąc je na opał. Już po wszystkim,

zostało jedynie wabiące niedźwiedzie drzewce, które Algie chce wykorzystać

jako  maszt  flagowy.  Zwróciłem  mu  uwagę,  że  nie  mamy  flagi,  ale  on  tylko

popukał się palcem w nos i odparł: „Jeszcze nie”. Boże, jakiż on potrafi być

irytujący! Nie pojmuję, jak Gus może uważać go za najlepszego przyjaciela.

To  był  męczący  dzień,  więc  wcześnie  położyliśmy  się  do  łóżek.  Gus  i

Algie  już  śpią.  Gus  marszczy  brwi  we  śnie.  Wygląda  jak  jakiś  młody,

szlachetny oficer nad Sommą. Algie leży z rozchylonymi wargami i chrapie.

Z kącika ust spływa mu strużka śliny. Godzinę temu pogoda się załamała i od

strony  lodowca  nadciągnął  gwałtowny,  lodowaty  wiatr.  Wieje  bez  ustanku,

wściekle  szarpiąc  płótnem  namiotu.  Góry  lodowe  nacierają  na  siebie  w

zatoce,  co  jakiś  czas  wielki  kęs  lodu  odłamuje  się  z  donośnym  trzaskiem  i

wpada do wody. Zdaniem kapitana jeśli taki wiatr się utrzyma, odegna je na

pełne morze, a to zawsze coś.

Wieczorem  po  kolacji,  kiedy  jeszcze  był  spokój,  poszliśmy  podziwiać

miejsce przygotowane pod chatę. Jest doskonałe. Zdaje się, że Gruhuken ma

dość ponurą przeszłość; nie chcę niczego, co by ją przypominało. Udało nam

background image

się  sprzątnąć  większość  kości,  ale  wolałbym,  żeby  Algie  nie  kazał  zostawić

tego  cholernego  masztu.  Rzecz  jasna,  uraczył  nas  obszernym  wykładem  na

ten temat.

–  Taki  maszt  najlepiej  sprawdza  się  zimą,  kiedy  kry  gromadzą  się  przy

brzegu,  umożliwiając  niedźwiedziom  polarnym  swobodną  wędrówkę.

Niedźwiedzie interesują się czymś tak wysokim, szczególnie jeśli na szczycie

powiesi  się  płat  foczej  słoniny.  Wystarczy  stanąć  przy  oknie  ze  strzelbą

gotową  do  strzału  i  zaczekać,  aż  któryś  się  zbliży.  Nie  ukrywam,  że  sam  z

przyjemnością tego spróbuję.

– Zapomnij o tym, proszę – odparł uprzejmie Gus. – Nie wydaje mi się,

żebyśmy chcieli wabić niedźwiedzie do obozu.

Zostawiłem ich, przekomarzających się przyjaźnie, i ruszyłem w dół, ku

plaży.  Przedostałem  się  po  kamieniach  przez  strumień  i  wspiąłem  na  skały.

Nadchodziła północ, wielkie głazy lśniły w tajemniczej, złocistej poświacie.

Z daleka wydaje się, że schodzą łagodnie ku wodzie, w rzeczywistości jednak

kończą  się  paskudnym  urwiskiem  długim  na  czterdzieści  stóp.  Woda  jest

głęboka, ale krystalicznie czysta. Wzrok bez trudu sięga aż do dna usianego

kamieniami,  nad  którym  falują  długie  wodorosty  przypominające  włosy.

Przykucnąwszy,  obserwowałem  tańczące  na  falach  kawałki  lodu.  Znowu

słyszałem  jego  charakterystyczny  odgłos.  Pomyślałem,  że  gdybym  spadł,  z

pewnością nie zdołałbym wyjść z powrotem na brzeg. Musiałbym płynąć w

poszukiwaniu  płytszego  miejsca,  ale  zanimbym  je  znalazł,  wpierw  zabiłoby

mnie zimno.

Zawróciłem.  Niespodziewanie  promień  słońca  padł  na  maszt.  Drewno

było  niemal  białe,  z  nielicznymi  ciemnymi  plamami,  przypuszczalnie  po

wieszanej  tam  słoninie.  Trudno  mi  było  uwierzyć,  że  to  pień  sosny,  która

kiedyś rosła w jakimś syberyjskim lesie. Dotarłszy do jego podnóża, tknięty

niewytłumaczalnym  impulsem  zdjąłem  rękawicę  i  dotknąłem  drewna.  Było

background image

gładkie i nieprzyjemnie zimne. Martwe.

Chyba  rozumiem  już,  dlaczego  ludzie  chętnie  strzelają  do  niedźwiedzi.

Wcale nie chodzi o futro, mięso ani nawet o rozrywkę – a przynajmniej nie

tylko  o  to.  Po  prostu  muszą  to  robić.  Muszą  zabijać  te  najpotężniejsze

stworzenia  w  Arktyce,  by  udowodnić  sobie,  że  to  jednak  oni  panują  nad

sytuacją… Nawet jeżeli to jedynie złudzenie.

Przed chwilą nad namiotem przemknął jakiś cień. Tak się przestraszyłem,

że mało nie krzyknąłem. Spokojnie, Jack. To tylko mewa.

Wiatr wciąż szaleje, psy wyją niemal bez przerwy. Niespokojna noc.

background image

6

15 sierpnia, chata w Gruhuken

Chata  jest  gotowa  i  już  w  niej  mieszkamy!  Budowa  trwała  trzy  dni,

wszyscy  harowaliśmy  jak  konie.  Jest  piękna.  Całkiem  czarna:  ściany  obite

papą,  dach  –  filcem,  komin  piecyka  sterczy  trochę  krzywo,  co  upodabnia

naszą  chatę  do  chatki  Baby  Jagi  z  Jasia  i  Małgosi.  Dwa  frontowe  okna  tak

bardzo  różnią  się  rozmiarami,  że  przypominają  kompletnie  niepasujące  do

siebie  oczy.  Między  nimi  znajduje  się  mały  zamykany  ganek,  nad  którym

Gus  powiesił  poroże  renifera.  Miły  szlachecki  akcent.  Po  prawej  stronie,  za

narożnikiem,  stoi  wychodek,  trochę  na  wyrost  nazywany  przez  Algiego

toaletą. Z tyłu, przy wschodniej ścianie, zgromadziliśmy skrzynie i klatki dla

psów, od zachodu natomiast chata opiera się o blok skalny. Przylega do niej

(z wyjątkiem składowiska skrzyń i bloku skalnego) coś w rodzaju zbitego z

desek  ganku  o  szerokości  dwóch  stóp.  Jeśli  ktoś  siedzi  w  środku,  a  w  tym

czasie  ktoś  inny  wejdzie  na  ganek,  doskonale  słychać  jego  kroki  i  czuć

wyraźną wibrację. Algie jest gotów w każdej chwili to zademonstrować.

Moje maszty radiowe stoją parę kroków dalej na zachód, a zaraz za nimi

rozłożyliśmy 

ekran 

Stevensona 

do 

prowadzenia 

pomiarów

meteorologicznych.  Otoczyliśmy  go  płotem  dla  ochrony  przed  psami  i

wytyczyliśmy  drogę  na  ganek  solidnymi  palikami  połączonymi  liną,

ponieważ pan Eriksson powiedział, że przyda nam się to przy złej pogodzie.

Awaryjny  magazyn  z  zapasami  ulokowaliśmy  w  pewnym  oddaleniu,  bliżej

klifu,  paliki  zaś,  do  których  wiążemy  psy,  wkopaliśmy  przed  domem,  żeby

mieć zwierzęta cały czas na oku.

Jeszcze  w  trakcie  rozpakowywania  zapasów  przetestowałem  sprzęt

radiowy.  Dzięki  Bogu,  działa  bez  zarzutu.  Uruchamiając  agregat

background image

prądotwórczy  przy  dużej  radiostacji,  miałem  duszę  na  ramieniu,  a  kiedy

lampy  zaczęły  się  żarzyć,  pot  dosłownie  ściekał  mi  z  czoła.  Drżącą  ręką

nadałem  pierwszą  wiadomość  do  Anglii.  Wiem,  że  to  dziecinne,  ale  byłem

zadowolony,  że  mogę  się  popisać  przed  towarzyszami.  Widzicie?  Nieźle

sobie radzę, co?

Jakiś  czas  później  odebrałem  pierwszą  depeszę  skierowaną  do  nas  z

dalekiego świata: WIADOMOSC ODEBRANA STOP MAMY DLA WAS 5

WIADOMOSCI  STOP.  Tysiąc  siedemset  mil  w  eterze  i  żadnych  zakłóceń!

„The Times” i Królewskie Towarzystwo Geograficzne, Hugo po sportowemu

życzący  nam  powodzenia  z  Tromsø,  dziewczyna  Algiego,  rodzice  i  siostra

Gusa. Algie po chamsku zapytał, dlaczego nie ma niczego do mnie. Szybko

mu wyjaśniłem: rodzice nie żyją, nie mam rodzeństwa ani przyjaciół. Chyba

poszło mu w pięty.

Mały  nadajnik  Gambrellego  także  działa  bez  zarzutu,  podobnie  jak

odbiornik  Eddystone,  który  włączyłem  akurat  na  wiadomości  BBC.  Umarł

George  Gershwin,  a  Japończycy  zbombardowali  Szanghaj.  Wszystko  to

wydaje  mi  się  niewiarygodnie  odległe.  A  raczej  wydawałoby  mi  się,  gdyby

Algie  nie  zaczął  paplać  o  tym,  jak  to  spuścimy  tęgie  manto  panu  Hitlerowi.

Gus  wreszcie  nie  wytrzymał  i  kazał  mu  się  zamknąć.  Pod  tym  względem

przypomina  mnie:  nawet  nie  chce  myśleć  o  kolejnej  wojnie.  Powiedział  mi

kiedyś,  że  w  jego  rodzinie  wszyscy  mężczyźni  byli  żołnierzami  od  czasów

Crécy,  więc  takie  sprawy  nie  są  mu  obojętne.  Dziwne,  że  Algie  o  tym  nie

pamiętał,  znają  się  przecież  od  małego.  Zresztą  mniejsza  z  tym.  Już  po

wszystkim, a my zaczęliśmy się rozlokowywać w naszym nowym domu.

Ma  dwadzieścia  stóp  na  trzydzieści.  Wydaje  się,  że  to  dużo,  ale

musieliśmy w nim zmieścić tyle sprzętu, że jest dość ciasno. Żeby wejść na

ganek,  trzeba  się  przecisnąć  między  nartami,  butami,  łopatami  i  miotłami.

Następnie  –  bardzo  ważne,  by  pamiętać  o  tym  zimą  –  trzeba  zamknąć

background image

zewnętrzne  drzwi  i  dopiero  potem  otworzyć  wewnętrzne.  Pan  Eriksson

nazywa  to  pierwszym  przykazaniem  arktycznym:  zawsze  zamknij  jedne

drzwi, zanim otworzysz drugie. Zwłaszcza podczas zamieci.

Kiedy  się  zamknie  drzwi  wejściowe,  zapada  całkowita  ciemność,

ponieważ  wąski  przedpokój,  który  ciągnie  się  przez  całą  długość  domu,  na

ma  okien.  Są  tu  stojaki  na  broń,  wieszaki  na  płaszcze  nieprzemakalne  oraz

szafa,  którą  Gus  nazywa  swoją  ciemnią.  W  suficie  umieściliśmy  klapę

prowadzącą do magazynu z żywnością.

Po  wymacaniu  drogi  trafia  się  na  drzwi,  za  którymi  znajduje  się  nasza

sypialnia,  a  w  niej  –  uwaga!  –  okno.  Zajmuje  całą  wschodnią  część  chaty.

Choć potrzebujemy tylko trzech pryczy, mamy ich aż cztery, łatwiej bowiem

było nam zbudować właśnie tyle. Za materiał konstrukcyjny posłużyły deski

z opróżnionych skrzyń. Prycza nade mną jest pusta, wykorzystujemy ją jako

podręczny  magazyn  na  wszystko,  co  w  każdej  chwili  może  się  okazać

przydatne.  Moja  prycza  znajduje  się  najbliżej  pieca  stojącego  w  głównym

pomieszczeniu, i to jest bardzo dobre. Niezbyt dobre natomiast jest to, że tuż

za ścianą znajduje się psiarnia.

Z  mojej  pryczy  widać  wnętrze  głównego  pokoju,  ponieważ  w  przejściu

nie  ma  drzwi.  Zaraz  po  wejściu  po  prawej  stronie  stoi  piec,  obok  beczka  z

wodą,  dalej  zaś  półki  tworzące  część  kuchenną.  (Rzecz  jasna,  nie  mamy

zlewu).  Największym  meblem  w  tym  pomieszczeniu  jest  sosnowy  stół,

wokół  którego  stoi  pięć  krzeseł.  Całą  tylną  ścianę  zasłaniają  regały  z

książkami, amunicją, lornetkami, mikroskopami i zapasami.

W  zachodniej  części  chaty,  w  miejscu,  gdzie  kiedyś  stała  chatka

traperów,  mieści  się  moja  centrala  łączności.  Pełno  tam  nadajników  i

odbiorników, są generator spalinowy, a także rowerowy, ustawiony przodem

do okna, przez które widać maszty antenowe. Mój warsztat znajduje się przy

oknie od strony północnej, wychodzącym na zbielałe drzewce. Jest to część

background image

chaty najbardziej oddalona od pieca, a w związku z tym najchłodniejsza, ale

nic nie można na to poradzić.

Po  rozpakowywaniu,  trwającym  wiele  godzin,  nie  mieliśmy  już  sił  na

przygotowanie porządnego posiłku, więc po prostu usmażyłem pełną patelnię

jajecznicy z jaj edredonów. Kupiliśmy je od marynarzy, którzy wybierają jaja

z  gniazd  i  tysiącami  wysyłają  do  Norwegii.  Są  dwukrotnie  większe  od

kurzych  i  mają  zielone,  pięknie  nakrapiane  skorupki.  Smakują  wybornie,

choć odrobinę trącą rybą. Wciąż czuję ten zapach.

Piszę  te  słowa,  siedząc  przy  stole,  przy  świetle  lampy  naftowej.  Na

zewnątrz  jest  tak  jasno,  że  bez  problemu  dałoby  się  czytać,  tu  jednak,  w

chacie,  trzeba  korzystać  z  lamp,  ponieważ  w  pokoju  są  jedynie  dwa  okna:

mniejsze w zachodniej ścianie i nieco większe w północnej, frontowej.

Zanim  napaliliśmy  w  piecu,  para  buchała  nam  z  ust  przy  każdym

oddechu,  ale  teraz  jest  już  cieplej.  Zostawiliśmy  drzwiczki  otwarte,  żeby

widzieć  płonące  raźno  polana.  Deszcz  łomocze  o  dach,  wiatr  zawodzi  w

kominie. Wczoraj popsuła się pogoda. Rankiem woda w psich miskach była

zamarznięta.  Kiedy  powiedziałem  panu  Erikssonowi,  że  chyba  zaczyna  się

zima,  roześmiał  się  tylko  i  odparł,  że  na  Spitsbergen  prawdziwa  zima

przychodzi dopiero po świętach.

Dochodzi  ósma  wieczorem,  a  my  w  ciepłym  i  bezpiecznym  wnętrzu

chaty czekamy na nadejście nocy. Piszę „nocy”, bo choć wciąż jest całkiem

jasno,  to  jednak  takie  właśnie  mamy  odczucia.  Dziś  wieczorem  po  raz

pierwszy dostrzegliśmy na niebie gwiazdy.

Siedzę z Gusem przy jednym końcu stołu. Ja piszę w dzienniku, Gus pali

i  sporządza  notatki,  według  których  w  przyszłości  przygotuje  raport  z

ekspedycji. Przy drugim końcu stołu Algie rozstawił maszynę do szycia i robi

uprząż dla psów. Pogwizduje pod nosem jakąś głupiutką melodyjkę, a kiedy

tego nie robi, oddycha głośno przez usta. Tak więc, ze względu na maszynę i

background image

Algiego,  trudno  powiedzieć,  żeby  w  chacie  panowała  cisza.  Do  tego

dochodzą  głosy  psów.  Zwierzęta  są  ze  sobą  spokrewnione,  co  miało

zminimalizować  konflikty,  ale  sądząc  po  dźwiękach,  jakie  dobiegają  z

psiarni,  chyba  niespecjalnie  się  to  udało.  Warczenie,  parskanie,  ujadanie,

drapanie  i  skrobanie,  wycie…  Kiedy  robi  się  za  głośno,  krzyczymy  i

łomoczemy w ściany. Uciszają się wtedy na jakiś czas i co najwyżej skamlą

żałośnie.

Jak  zwykle  pan  Eriksson  wraz  z  załogą  wrócił  na  noc  na  statek.  To  ich

ostatnia noc w Gruhuken; odnoszę wrażenie, że są z tego bardzo zadowoleni.

Jutro  wydajemy  obiad  na  cześć  pana  Erikssona,  a  następnie  serdecznie

pożegnamy Isbjørna i zostaniemy sami.

Później

Przeniosłem się na pryczę, ponieważ wolę nie patrzeć, jak Algie kąpie się

w  rozkładanej  płóciennej  wannie.  To  pofałdowane,  nakrapiane  piegami

ciało…  Najgorsze  są  stopy:  spłaszczone  różowe  placki  z  drugim  i  trzecim

palcem dłuższymi od palucha, budzącymi moje szczególne obrzydzenie. Gus

zauważył, że im się przyglądam, i oblał się rumieńcem. Z pewnością wstydzi

się  swojego  „najlepszego  kumpla”.  Czasem  jednak  sam  się  zastanawiam,

dlaczego tak bardzo nie znoszę Algiego. Być może ma to związek z ciasnotą,

w jakiej tu żyjemy. Robimy się coraz bardziej zarośnięci i coraz brudniejsi, w

chacie cuchnie dymem i nieświeżymi rzeczami. Trzeba się co chwila schylać,

żeby  przejść  pod  skarpetkami  schnącymi  na  sznurach  i  lawirować  między

porozstawianym  sprzętem.  Algie  jeszcze  to  pogarsza.  Nigdy  nie  odstawia

niczego  na  miejsce,  każdego  ranka  zaś  odwraca  śpiwór  na  lewą  stronę  i

przewiesza przez oparcie, „żeby się wywietrzył”.

Nie  przypuszczałem,  że  kiedykolwiek  to  powiem,  ale  cieszę  się,  że  nie

pozbyliśmy się psów. Naturalnie wciąż ich nie lubię i, pomimo starań Gusa, z

pewnością  się  to  nie  zmieni.  Wczoraj  usiłował  mnie  zapoznać  ze  swoją

background image

ulubienicą, kościstą rudą suką imieniem Upik. Łasiła się do niego, natomiast

na  mój  widok  natychmiast  zaczęła  warczeć.  Nie  przejąłem  się  tym,  jemu

jednak  najwyraźniej  zrobiło  się  przykro  –  zapewne  zarówno  ze  względu  na

Upik, jak i na mnie.

– Nie mam pojęcia, dlaczego się tak zachowała – powiedział. – Przecież

jej się nie boisz, prawda?

– Oczywiście, że nie. Ale jej nie lubię, a ona to czuje. – Roześmiałem się,

widząc  jego  zawiedzioną  minę.  –  Daj  spokój,  człowieku!  Nigdy  nie  zrobisz

ze mnie miłośnika psów.

Słyszę, jak powarkują i drapią pazurami za ścianą. O dziwo, wcale mi to

nie  przeszkadza.  Wręcz  przeciwnie:  nawet  mi  się  to  podoba.  Dobrze  jest

wiedzieć, że tuż za ścianą, zaledwie kilkanaście cali od mojej głowy, są żywe

stworzenia, choćby tylko psy.

16 sierpnia, północ, pierwsza ciemność

Isbjørn  odpłynął  i  zostaliśmy  sami.  Moja  lampa  rzuca  niewielki  krąg

żółtego światła. Dalej panuje mrok. Przed chwilą podszedłem do północnego

okna  i  ujrzałem  jej  odbicie  w  granatowej  szybie  zamarzniętej  od  zewnątrz.

Przyłożywszy do okna stulone dłonie, zobaczyłem gwiazdy na niebie koloru

indygo oraz czarną  krechę masztu. Właściwie  nie zaszło nic  złego, ale chcę

spisać  wszystko,  co  wydarzyło  się  tego  popołudnia,  żeby  to  sobie

przemyśleć.

Około  południa  część  załogi  przypłynęła  łodzią  na  brzeg.  W

podziękowaniu  daliśmy  jej  członkom  skrzynkę  piwa.  Ciężko  pracowali,

chcieli  bowiem  jak  najszybciej  odpłynąć,  żeby  przed  nadejściem  zimy

zapolować jeszcze na foki.

Zaprosiliśmy  pana  Erikssona  na  obiad.  Ponieważ  domyślaliśmy  się,  że

chętnie odpocznie od okrętowego wiktu, ugościliśmy go wołowiną z puszki i

warzywami z sosem chutney. Na deser były kalifornijskie gruszki, ananas z

background image

Singapuru, czekolada i kawa. Smakowało mu niezmiernie, choć początkowo

wydawał  się  nieco  onieśmielony  porcelanową  zastawą.  Jak  tylko  Gus

otworzył dwie butelki klaretu i pudełko cygar, kapitan szybko odzyskał dobry

humor.  Powiedział  nam,  jak  przyrządza  się  traperski  przysmak,  czyli

naleśniki z krwi, oraz udzielił wielu rad, jak przetrwać polarną zimę.

– Dużo chodźcie, przestrzegajcie rozkładu dnia i nie myślcie za dużo!

Dodał,  że  gdybyśmy  mieli  jakieś  problemy,  to  w  Wijdefiordzie,

dwadzieścia  mil  na  zachód  od  nas,  zimuje  jego  przyjaciel,  doświadczony

traper  nazwiskiem  Nils  Bjørvik.  Powtórzył  to  kilka  razy,  potem  zaś,  ku

naszemu  zaskoczeniu,  podarował  nam  trzy  słoiki  marynowanych  moroszek,

będących, jego zdaniem, najlepszym lekarstwem na szkorbut. (Nie za bardzo

wierzy  w  istnienie  witaminy  C  i  uważa,  że  tabletki,  które  łykamy,  to  strata

pieniędzy). Bardzo mnie ujął tym gestem. Pozostałych chyba też.

Po  posiłku  załoga  montowała  jeszcze  nasze  łodzie,  Gus  wybrał  się  z

Erikssonem  na  plażę,  żeby  zrobić  parę  zdjęć,  Algie  zaś  wziął  się  do

zmywania, ponieważ wypadła właśnie jego kolej. Ja poszedłem na spacer, by

oczyścić płuca i głowę z kłębów tytoniowego dymu.

Minąłem  pozostałości  kopalni  i  skierowałem  się  w  górę  strumienia.

Początkowo szedłem szybkim krokiem po sprężystym dywanie z karłowatej

wierzby  i  mchu,  ale  szybko  zacząłem  się  pocić.  Muszę  się  jeszcze  nauczyć

właściwie  dobierać  strój,  a  szczególnie  liczbę  warstw,  jakie  na  siebie

wkładam.  Według  norweskiego  przysłowia,  które  usłyszeliśmy  od  pana

Erikssona, jeżeli komuś jest ciepło, kiedy wyrusza w drogę, to znaczy, że za

grubo się ubrał.

W  miarę  jak  docierałem  coraz  wyżej,  droga  stawała  się  trudniejsza.  Co

chwila  potykałem  się  na  skalnym  rumowisku  i  ślizgałem  na  czarnych

suchych porostach. Lodowaty wiatr sprawił, że szybko zmarzłem. Choć szare

chmury przesłoniły pobliski lodowiec, wyraźnie czułem jego mroźny oddech.

background image

Kiedy  zdjąłem  czapkę,  w  ciągu  kilku  sekund  głowa  rozbolała  mnie  od

lodowatego uścisku.

Słychać  było  tylko  świst  wiatru  i  szmer  strumienia.  Minąłem  szkielet

renifera  i  zatrzymałem  się  przy  niewielkim  jeziorku.  Docierające  do  mnie

odgłosy – wiatr, woda, moje sapanie – jeszcze bardziej podkreślały panującą

dokoła  ciszę.  Odbierałem  ją  jako  czyjąś  przytłaczającą  fizyczną  obecność.

Uświadomiłem  sobie,  że  to  miejsce  było,  jest  i  będzie  prawdziwą  ziemią

niczyją.

Nie ma chyba niczego dziwnego w tym, że od czasu do czasu czuję się tu

trochę nieswojo. Bądź co bądź urodziłem się w mieście i nie przywykłem do

dzikiej  przyrody,  niemniej…  Stanąć  na  wznoszącym  się  stromo  zboczu  ze

świadomością, że najbliższym lądem na zachód stąd jest dopiero Grenlandia,

że  na  wschodzie  roztacza  się  Ocean  Arktyczny,  a  prosto  na  północ  jest

biegun północny… To doprawdy niezwykłe doświadczenie.

W  pewnej  chwili  uświadomiłem  sobie  z  niepokojem,  że  nie  zabrałem

broni. Natychmiast pomyślałem o niedźwiedziach i czym prędzej ruszyłem z

powrotem, zły na siebie za tak głupią nieostrożność.

Zapędziłem  się  znacznie  dalej,  niż  zamierzałem.  Hen,  w  dole,  nasze

obozowisko  wyglądało  jak  zbieranina  zabawek,  śmiesznie  małych  w

porównaniu do leżących na plaży kości wielorybów. Isbjørn stojący w zatoce

także  wydawał  się  maleńki.  Niebo  przybrało  niezwykły,  chorobliwie  żółty

kolor.  Słońce  zanurzało  się  właśnie  w  morzu.  Za  chwilę  po  raz  pierwszy

miało całkowicie zniknąć.

W jego dogasających promieniach błysnęły wiosła. Część załogi wracała

już  na  statek.  Powinienem  się  pospieszyć,  skoro  chciałem  się  pożegnać  z

panem Erikssonem.

Zapadł  zmrok,  szum  wiatru  przycichł  do  ledwie  słyszalnego  szeptu.

Słyszałem  szelest  mojego  anoraka  i  świst  oddechu.  Od  obozu  dzieliło  mnie

background image

jeszcze  co  najmniej  pięćset  jardów,  kiedy  dostrzegłem  jakiegoś  człowieka

stojącego przed chatą, tuż przy maszcie. Był zwrócony do mnie plecami, lecz

i tak miałem pewność, że nie jest to ani Algie, ani Gus. Musiał tu przyjść ktoś

z  załogi  statku,  kto  chciał  jeszcze  raz  rzucić  okiem  na  chatę,  którą  pomagał

budować. Choć zachodzące słońce świeciło mi prosto w oczy, zauważyłem,

że  nie  jest  ubrany  jak  marynarz.  Miał  na  sobie  mocno  sfatygowany

półkożuszek, czapkę z daszkiem i znoszone buty.

– Hej tam! – zawołałem. – Lepiej się pospiesz, bo zostawią cię na brzegu!

Odwrócił  się  ku  mnie.  Widziałem  tylko  ciemną  sylwetkę  na  tle  nieba

rozświetlonego  wieczorną  zorzą.  Miał  opuszczone  ręce  i  dziwnie

przekrzywioną  głowę.  Nie  wywarł  na  mnie  dobrego  wrażenia.  Pragnąłem  z

całej  duszy,  by  jak  najszybciej  zszedł  na  dół,  na  plażę,  i  dołączył  do

pozostałych.  Żałowałem,  że  zwróciłem  na  siebie  jego  uwagę.  Czując  się

coraz  bardziej  głupio,  schodziłem  ku  obozowi.  Przez  jakiś  czas  musiałem

patrzeć uważnie pod nogi, a kiedy ponownie podniosłem wzrok, stwierdziłem

z ulgą, że mężczyzna zniknął.

Jakiś  czas  potem  dotarłem  na  plażę,  gdzie  czekał  pan  Eriksson  z  resztą

załogi,  żeby  się  pożegnać.  Nie  było  tam  ani  Algiego,  ani  Gusa,  a  ludzie

wydawali  się  bardzo  niespokojni  i  zerkali  co  chwila  przez  ramię  na

zachodzące  słońce.  Nie  dostrzegłem  nikogo  w  sfatygowanym  półkożuszku,

spytałem  więc  o  to  pana  Erikssona.  Spojrzał  na  mnie  ostro,  popatrzył  na

swoich ludzi, a następnie ujął mnie za ramię i odprowadził na bok.

– Pomylił się pan – rzekł przyciszonym głosem. – Nikogo tam nie było.

–  Oczywiście,  że  był!  –  odparłem  tonem  nieznoszącym  sprzeciwu.  –

Widocznie odpłynął poprzednią łodzią.

Eriksson  skrzywił  się  i  pokręcił  głową.  Pomyślałem,  że  zapewne

zinterpretował  moje  słowa  jako  oskarżenie  jednego  z  jego  ludzi  o  próbę

kradzieży, dodałem więc pospiesznie:

background image

–  Zresztą,  nieważne.  Wspomniałem  o  nim  tylko  dlatego,  że  obawiałem

się, że może zostać. – Roześmiałem się niezręcznie. – Wolelibyśmy uniknąć

niezapowiedzianych gości.

Kapitan otworzył już usta, ale zanim zdążył się odezwać, nadeszli Gus i

Algie z pożegnalnymi podarunkami w postaci wina i cygar. Moi towarzysze

wygłosili krótkie, niezgrabne podziękowania, pan Eriksson zaś poczerwieniał

i  odpowiedział  dość  szorstko  i  równie  niezgrabnie,  ale  oni  chyba  tego  nie

zauważyli.  Kiedy  przyszła  kolej  na  mnie,  zamknął  moją  dłoń  w

niedźwiedzim uścisku swojej ręki.

–  Udanego  zimowania,  profesorze  –  powiedział,  kiedy  nasze  oczy  się

spotkały.

Wtedy  nie  wiedziałem,  jak  zinterpretować  wyraz  jego  twarzy.  Teraz

zastanawiam  się,  czy  to  nie  było  współczucie.  Chwilę  potem  siedział  już  w

łodzi, a jego ludzie spychali ją na wodę. Obejrzał się, lecz nie na nas, tylko na

chatę.  Ja  też  spojrzałem  w  tamtym  kierunku,  ale  zobaczyłem  jedynie  psy

ujadające  i  szarpiące  się  na  uwięzi.  Staliśmy  we  trzech  na  brzegu  i

odprowadzaliśmy  wzrokiem  łódź  płynącą  na  Isbjørna.  Ludzie  weszli  na

statek,  a  gdy  wciągnęli  łódź  na  pokład,  rozległ  się  stukot  silnika  i  statek

zaczął  szybko  nabierać  prędkości.  Po  słońcu  pozostała  krwawa  łuna  nad

horyzontem.

Algie nagle uderzył się w czoło otwartą dłonią, po czym co sił w nogach

popędził  do  chaty  i  wciągnął  na  maszt  „flagę”  –  martwego  petrela,  którego

ustrzelił rano. Przytwierdził ptaka za jedno skrzydło, a wiatr rozpostarł drugie

i  zaczął  trzepotać  truchłem  jak  prawdziwą  flagą.  Odpływający  Isbjørn

zasalutował  w  odpowiedzi  banderą.  Wkrótce  opuścił  zatokę  i  zniknął  za

cyplem.

– I zostało ich tylko trzech – powiedział Algie, kiedy stanął obok nas.

Gus  nie  odpowiedział,  a  ja  z  trudem  powstrzymałem  gest  irytacji  i

background image

zniecierpliwienia.

– Zaczekajcie tutaj! – rzucił Algie.

Ponownie pobiegł do chaty i wrócił zaraz z butelką whisky, butelką wody

i  trzema  metalowymi  kubkami  w  skórze.  Dźwigał  też  jakieś  tajemnicze

zawiniątko;  okazało  się,  że  to  bryła  lodu,  którą  minionego  dnia  wyrąbał  z

lodowca.

– Mamy pierwszą prawdziwą noc – wysapał.

Istotnie.  Słońce  znikło,  od  strony  morza  nadciągnęły  szare  chmury  i

zasłoniły  horyzont,  zza  którego  sączył  się  jego  dogasający  blask.

Wznieśliśmy toast na powitanie nocy.

background image

7

28 sierpnia

Zdaje się, że z początku byłem trochę podminowany, ale już nie jestem.

Kilka tygodni ciężkiej, monotonnej pracy pomogło mi odzyskać równowagę.

Wstajemy  o  wpół  do  siódmej  i  ubieramy  się  przy  piecu.  Ten,  na  kogo

wypada  dyżur  przy  psach,  wypuszcza  je  na  zewnątrz;  ten,  na  kogo  wypada

dyżur  w  kuchni,  nastawia  kawę.  Dyżur  naukowy  oznacza  konieczność

wycieczki do ekranu Stevensona (przypomina ul na nogach, w którym kryją

się instrumenty pomiarowe) i spisania wskazań. Punktualnie o siódmej trzeba

zanotować wskazania anemometru, wiatromierza, sprawdzić wielkość opadu

śniegu  i  grubość  szronu  na  małej  mosiężnej  kuli.  O  siódmej  trzydzieści

uruchamiam  generator  rowerowy  i  nadaję  meldunek  do  rządowej  stacji

meteorologicznej  na  Wyspie  Niedźwiedziej,  skąd  następnie  trafia  on  do

Anglii.  O  ósmej  jest  śniadanie:  chleb  upieczony  przez  „panią  Balfour”,  do

tego  jaja  i  bekon  albo  owsianka.  W  południe  odbywa  się  druga  sesja

odczytów  i  transmisji,  o  piątej  trzecia.  Psy  karmimy  o  szóstej,  w  przerwach

zaś  polujemy,  zbieramy  drewno  przyniesione  przez  morze,  Algie  (ku  mojej

uldze)  prowadzi  poszukiwania  geologiczne,  a  ja  pomagam  Gusowi  w

połowach planktonu.

Raz  w  tygodniu  budzę  do  życia  dużą  radiostację.  Przesyłamy  wtedy  do

Anglii  wiadomości  dla  rodziny  i  przyjaciół  oraz  relacje  dla  „Timesa”  i

sponsorów.  Autorem  tych  dziarskich  kawałków  o  dzikiej  przyrodzie  i  psich

harcach  jest  zawsze  Gus.  Anglia  z  każdym  dniem  wydaje  nam  się  bardziej

odległa  i  mniej  rzeczywista,  w  związku  z  czym  wykonywanie  tego  zadania

przychodzi mu z coraz większym trudem.

Niewiarygodne,  jak  szybko  zmienia  się  tu  pogoda.  Dwa  tygodnie  temu

background image

mróz zmienił kolor karłowatych wierzb na zboczach na szkarłatny, zupełnie

jakby  zostały  zbryzgane  krwią.  Dziesięć  dni  później  zostawiliśmy  na  noc

uchylone jedno z okien i obudziliśmy się w gęstej mgle. Minionej nocy spadł

pierwszy śnieg. Jak małe dzieci wystawialiśmy twarze ku spadającym szybko

płatkom.  Teraz  całe  Gruhuken  przystroiło  się  w  biel.  Nawet  psiarnia

przeistoczyła  się  w  budowlę  pełną  czystości  i  wdzięku.  Śnieg  wytłumił

wszystkie  odgłosy  z  wyjątkiem  kroków.  Minie  trochę  czasu,  zanim  się  do

tego przyzwyczaimy.

Noce wydłużają się w alarmującym tempie: dwadzieścia minut na dobę.

Dlaczego napisałem „alarmującym”? Przecież to mi się podoba. Przywykłem

już  do  ciasnoty  i  polubiłem  długie  wieczory  w  chacie.  Gus  pracuje  przy

mikroskopie,  co  jakiś  czas  wzywa  mnie,  żeby  mi  pokazać  jakiś  nowy  cud

natury,  po  czym  złości  się,  kiedy  udaję,  że  niczego  nie  rozumiem.  Algie

czyści  broń  i  kataloguje  próbki.  (Nadal  mnie  irytuje,  ale  Gus  sprzeciwił  się

kąpielom pod pretekstem, że za dużo z tym zamieszania, a poza tym od kiedy

zaczęło  się  robić  coraz  zimniej,  sam  Algie  jakby  stracił  do  nich  zapał).

Palimy,  słuchamy  radia,  a  ja  zapoznaję  się  z  najnowszymi,  szaleńczymi

teoriami  fizycznymi.  Przed  wyjazdem  z  Londynu  dostałem  od  mojego

starego profesora mnóstwo fachowych periodyków. Przekopując się przez ich

zawartość,  czuję,  jak  chwilami  ogarnia  mnie  dawny  zapał.  Doskonale

pamiętam, co kiedyś odczuwałem i jak mocno marzyłem.

Myślę  o  tym  również,  siedząc  przy  radiostacji.  Od  czasu  do  czasu

dostrzegam w szybie swoje odbicie. Z trudem mogę się rozpoznać. Urosły mi

włosy,  a  z  brodą  wydaję  się  młodszy  i  pełen  nadziei.  Naprawdę  mam

nadzieję.  Może  Gus  się  nie  mylił,  może  rzeczywiście  nie  zmarnowałem

szansy.

To dziwne, ale w kącie przeznaczonym na radiostację jest tak zimno, że

muszę  wkładać  dodatkowy  sweter,  od  czasu  do  czasu  zaś  czuć  tam  lekką,

background image

nieprzyjemną  woń  wodorostów.  Umyłem  podłogę  i  ściany  lizolem,  ale

zapach nie znikł. Inni chyba niczego nie czują.

Mimo  to  lubię  Gruhuken.  Jest  milion  mil  od  obszarpanej

pretensjonalności  Tooting  i  od  zastanawiania  się,  czy  kołnierzyk  wytrzyma

bez prania jeszcze jeden dzień. Tak wyglądało życie mojej matki. Pamiętam,

jak pucowała schody w naszym domu w Bexhill. Co prawda do najcięższych

robót miała dziewczynę, ale schodami zawsze zajmowała się sama. Frontowe

malowała  białą,  a  kuchenne  szarą  farbą.  Serce  mi  pęka,  kiedy  o  tym  myślę.

Spędzić życie na czyszczeniu i malowaniu schodów…

Gusowi też się tu podoba, ponieważ nie ma służby. Wyznał, że pierwszy

raz  w  życiu  mógł  sam  sobie  posłać  łóżko.  Co  do  Algiego,  to  nie  jestem

pewien.  Upiera  się,  żeby  cały  czas  grały  radio  albo  gramofon,  ostatnio  zaś

nieustannie  pogwizduje  przez  zęby.  Niekiedy  wydaje  mi  się,  że  nie  jest  w

stanie znieść ani chwili ciszy. Przed czym stara się uciec?

Od  kilku  dni  na  zatoce  gromadzą  się  gigantyczne  stada  ptaków.  Gus

mówi, że szykują się do odlotu.

30 sierpnia

Gus miał rację: psy w końcu mnie polubiły. W każdym razie jeden z nich.

Aż do dzisiejszego popołudnia mój kontakt z nimi ograniczał się do tego,

że  nauczyłem  się  ich  imion.  Przywódcami  stada  są  ruda  suka  Upik  oraz  jej

partner  Svarten.  Eli,  Kiawak,  Pakomi  i  Jens  to  ich  potomstwo,  Issak  i

Anadark  zaś  to  jeszcze  prawie  szczeniaki,  bo  choć  wyglądają  jak  dorosłe

wilki,  to  dopiero  co  skończyły  rok.  Isaak  to  ten,  który  wpadł  do  wody  w

porcie w Tromsø.

Wczoraj  Gus  i  Algie  wybrali  się  na  polowanie.  Siedziałem  w  chacie  i

czytałem, kiedy nagle na zewnątrz rozpętało się istne piekło. Myślałem, że to

niedźwiedź,  dlatego  wskoczyłem  w  ubranie,  złapałem  strzelbę  i  wybiegłem

na  dwór.  Dzięki  Bogu,  żadnych  niedźwiedzi.  Psy  ujadały  jak  szalone  i

background image

szarpały  się  na  uwięzi,  by  dopaść  Isaaka,  który  znalazł  gdzieś  puszkę  z

pemikanem, przegryzł blachę i wcisnął pysk do środka. Puszka utknęła mu na

łbie jak hełm i zataczał się po omacku, waląc głową w skały.

Usłyszawszy  moje  kroki,  zatrzymał  się.  Niewiele  myśląc,  podbiegłem,

stanąłem nad nim okrakiem i ścisnąłem go kolanami, tak jak czynią Gus albo

Algie przy zakładaniu psom uprzęży. Szarpał się, lecz nie mógł się uwolnić, a

ja jednym ruchem ściągnąłem mu puszkę ze łba.

Mój  Boże,  ależ  był  szybki!  Skoczył  na  mnie,  rąbnął  mnie  pyskiem  w

klatkę piersiową i przewrócił na wznak. Wypuściłem puszkę z dłoni, on zaś

natychmiast doskoczył do niej… i łeb ponownie uwiązł mu w puszce.

– Niedobry pies! – wrzasnąłem dzikim głosem, gramoląc się na nogi.

Powtórzyłem  operację,  lecz  tym  razem,  jak  tylko  zdjąłem  mu  puszkę,

odskoczyłem na bok. Byłem z siebie tak zadowolony, że wygarnąłem całą jej

zawartość  na  śnieg.  Połknął  wszystko  w  okamgnieniu,  po  czym,  machając

energicznie 

ogonem, 

skierował 

na 

mnie 

oczekujące 

spojrzenie

jasnobłękitnych ślepi. Może jeszcze raz?

A  niech  to!  Skaleczył  sobie  ucho  o  ostrą  krawędź  blachy.  Po  tym,  co

przed  chwilą  z  nim  przeszedłem,  nie  mogłem  pozwolić,  żeby  dostał

szczękościsku,  odwiązałem  go  więc  od  palika  i  zacząłem  ciągnąć  do  chaty,

by opatrzyć mu ranę. W połowie drogi uświadomiłem sobie, że powinienem

był  najpierw  pójść  po  środek  dezynfekujący,  a  dopiero  potem  go  odwiązać.

On chyba też tak uważał, przyglądał mi się bowiem ze zdziwieniem.

Sekret zapanowania nad husky polega na tym, żeby chwycić go za uprząż

i  przytrzymać  tak,  żeby  przednie  łapy  nie  dotykały  ziemi.  Dzięki  temu  nie

może  uciec  –  tak  przynajmniej  głosi  teoria,  której,  aż  do  dziś,  nie  miałem

okazji  wypróbować.  Dźwignąwszy  częściowo  Isaaka  we  właściwy,  jak

miałem  nadzieję,  sposób,  zawlokłem  go  do  chaty,  po  drodze  zgarnąłem  z

półki  butelkę  ze  środkiem  dezynfekującym,  wywlokłem  psa  z  powrotem  na

background image

zewnątrz i, zlany potem, przywiązałem do palika. Husky może nie są wielkie,

ale  za  to  potwornie  silne.  Mamrocząc  „dobry  piesek,  grzeczny  piesek…”,

zdezynfekowałem  mu  ucho.  Zaskoczony,  nawet  nie  warknął.  Tak  się

ucieszyłem,  że  już  po  wszystkim,  że  dałem  mu  jeszcze  jedną  puszkę

pemikanu.

Jak  tylko  Gus  i  Algie  wrócili  z  polowania,  opowiedziałem  im,  co  się

stało.  Algie  ofuknął  mnie,  że  nie  powinienem  faworyzować  jednego  psa  w

obecności  pozostałych,  Gus  natomiast  tylko  się  uśmiechnął.  Stwierdziłem

kwaśno,  że  nie  widzę  powodów  do  radości,  bo  to  chyba  najgłupszy  pies  na

świecie. Sami zresztą pomyślcie: dwa razy wsadzić łeb do tej samej puszki!

Gus wybuchnął śmiechem.

– Najgłupszy pies na świecie? Przecież właśnie wycyganił od ciebie dwie

puszki żarcia!

Od  tej  pory  Isaak  wciąż  mnie  wypatruje.  Wystarczy,  żebym  na  niego

spojrzał, a już macha ogonem i skamle cicho. Kiedy dziś po południu paliłem

papierosa, przyszedł i otarł mi się o nogę.

15 września

Ptaki  odlatują,  a  noce  stają  się  coraz  dłuższe.  Jest  ciemno,  kiedy  się

budzimy i kiedy  jemy kolację. Patrząc  z ganku, widzę  szyby płonące ciepłą

pomarańczową  barwą,  a  główne  pomieszczenie  jest  oświetlone  jak

bożonarodzeniowa  choinka.  Kiedy  jednak  idę  sprawdzić  wskazania

przyrządów,  góry  pochylają  się  nade  mną  i  ogarnia  mnie  wrażenie,  że  coś

ogromnego i ciemnego szykuje się, by odebrać zagarniętą bezprawnie ziemię.

Najchętniej  wróciłbym  wtedy  jak  najprędzej  do  chaty  i  szczelnie  zasunął

zasłony, by odgrodzić się od nocy, ale to niemożliwe. Nie mamy zasłon.

W  jednym  z  moich  czasopism  znalazłem  artykuł  napisany  przez  kogoś,

kto  ustalił,  że  znany  nam  wszechświat  jest  zaledwie  maleńkim  fragmentem

tego, co istnieje.  Autor utrzymuje, że  reszta, choć nie  możemy jej zobaczyć

background image

ani  wykryć,  jest  obok  nas.  Nazywa  ją  „mroczną  materią”.  Rzecz  jasna,  nikt

mu  nie  wierzy,  ja  jednak  wciąż  o  tej  teorii  myślę,  a  raczej  nie  tyle  o  niej

myślę,  ile  co  jakiś  czas  ogarnia  mnie  poczucie,  że  otaczają  nas  rzeczy,  z

których istnienia nie zdajemy sobie sprawy.

Za  miesiąc,  16  października,  zobaczymy  słońce  po  raz  ostatni.  Jeśli

wierzyć książkom, przez kilka kolejnych tygodni dotrze do nas jeszcze trochę

światła, ponieważ w południe słońce będzie się znajdowało niewiele poniżej

horyzontu. Jego blask nazywa się „południowym świtem”. A potem już nic.

Mój Boże, jakie my tu teraz widujemy barwy! Jeżeli jest pogodnie, świt

maluje niebo na cudowny, różowozłoty kolor. Śnieg skrzy się jak posypany

brylantami, żebra wielorybów na plaży są oślepiająco białe. Dach chaty jest

pokryty  śniegiem,  na  ścianach  siwieje  szron.  Po  kilku  godzinach  światło

przygasa,  zatoka  zamienia  się  w  brązowy  całun,  dzień  umiera  w  feerii

szkarłatu, magenty i purpury. Tyle światła.

A teraz to.

Było już po kolacji, siedziałem przy stole, paląc i czytając. Algie stawiał

pasjansa, bębniąc palcami o blat stołu, Gus zajmował się na zewnątrz psami.

Nagle wpadł do chaty.

– Panowie, szybko! Chodźcie!

Ponieważ  było  prawie  dwadzieścia  pięć  stopni  mrozu,  „szybko”

oznaczało gorączkowe naciąganie butów, swetrów, kurtek, rękawic i czapek.

Ale było warto.

–  Domyśliłem  się,  jak  tylko  zobaczyłem,  że  psy  mają  naelektryzowane

futro – wymamrotał Gus.

Staliśmy z zadartymi głowami i podziwialiśmy zorzę polarną.

Fotografie  nie  są  w  stanie  oddać  całego  jej  piękna,  bo  największe

wrażenie  robią  zmiany  i  ciągły  ruch,  przesuwanie  się  po  niebie

bladozielonych,  fosforyzujących  fal,  które  rozdzielają  się,  znikają  i  zaraz

background image

pojawiają na nowo w innym miejscu. A wszystko w nieprzeniknionej ciszy.

Ocean światła. Wiem, że oglądanie zorzy polarnej to dla wielu ludzi niemal

religijne  przeżycie,  na  mnie  zaś  ten  widok  podziałał  onieśmielająco.  Te

ogromne, migoczące fale… Tak wielkie, tak odległe… Całkowicie obojętne

na  wszystko,  co  dzieje  się  w  dole.  Poza  tym  w  przedziwny  sposób  ta

nadzwyczajna  jasność  jeszcze  bardziej  podkreśla  ciemności  roztaczające  się

dokoła.

Algie  zaczął  pogwizdywać  pod  nosem  i  czar  prysł,  lecz  wyjątkowo  nie

miałem  do  niego  pretensji.  Zaraz  potem  wrócił  do  chaty,  ale  Gus  i  ja  nadal

gapiliśmy się w niebo.

– Trudno pozostać na to obojętnym, prawda? – zapytał Gus.

Chrząknąłem  potwierdzająco,  a  on  zaczął  wygrzebywać  obcasem  dziurę

w śniegu.

–  Czytałem  gdzieś,  że  według  wierzeń  Eskimosów  zorza  to  pochodnie

zapalane  przez  zmarłych,  którzy  starają  się  oświetlić  drogę  żywym.  –

Zawahał  się,  po  czym  dodał:  –  I  że  gwizdanie  zachęca  ich,  by  się  do  nas

zbliżyli.

Zerknąłem na niego z ukosa, lecz on pilnie przyglądał się swoim butom.

– Wierzysz w to, Jack? – zapytał z poważną miną. Kryształki lodu w jego

brodzie migotały w blasku lampy.

– W co? – zapytałem ostrożnie. – Że duchy zapalają pochodnie?

–  Oczywiście,  że  nie.  Chodzi  mi  o…  różne  niewidzialne  siły,  i  takie

tam…

Zażenowany,  znowu  zaczął  grzebać  nogą  w  śniegu.  Chyba  wiedziałem,

co  rozumie  przez  „takie  tam”,  ale  nie  chciałem  o  tym  rozmawiać,  a  już  na

pewno nie tu, w ciemności, udałem więc, że nie rozumiem.

– Wierzę w wiatr – odparłem. – Też go nie widać. I w fale radiowe.

Milczał przez jakiś czas, a potem prychnął:

background image

–  W  porządku,  skoro  koniecznie  chcesz  wszystko  rozumieć  dosłownie,

jak jakiś naukowiec…

– Wcale taki nie jestem.

Jako  dowód  przytoczyłem  mu  treść  artykułu,  który  przeczytałem  w

jednym  z  czasopism  mojego  profesora.  Mówiłem  chyba  ze  zbytnim

przejęciem, bo Gus uśmiechnął się lekko.

– Zazdrościsz im, prawda, Jack?

– Słucham?

–  Tym  wszystkim  fizykom  w  ich  laboratoriach.  Chciałbyś  być  na  ich

miejscu i tworzyć rozmaite szaleńcze teorie na temat wszechświata.

Tym  razem  to  ja  się  zawstydziłem,  a  równocześnie  zrobiło  mi  się

przyjemnie, że tak dobrze mnie zna. Miał całkowitą rację: jestem zazdrosny.

To ja powinienem siedzieć w laboratorium i obmyślać nowe teorie. Kto wie,

może  mi  się  uda?  Może  po  powrocie  do  Anglii  zdołam  znaleźć  sposób,  by

kontynuować studia i karierę naukową? Gus uważa, że to całkiem możliwe, a

to o czymś świadczy.

Siedząc teraz przy stole, co jakiś czas przerywam pisanie, by fantazjować

o wspaniałych pomysłach, jakie przyjdą mi do głowy tutaj, w Gruhuken, i o

tym, jak zadziwię świat po powrocie z wyprawy. Jakże się wszystko zmienia!

Kiedy tu dotarliśmy, byłem dosłownie kłębkiem nerwów. Cała ta gadanina o

„wielkiej  ciszy”  i  ten  marynarz  w  półkożuszku,  który  rozpłynął  się  bez

śladu…  Teraz,  gdy  na  dobre  objęliśmy  Gruhuken  w  posiadanie,  jestem

zupełnie spokojny.

1 października

Nie wytrzymam tego, on jest nie do zniesienia! Oczywiście wiem, że psy

potrzebują świeżego mięsa, a to oznacza konieczność zastrzelenia kilku fok,

ale coś takiego…

Wczoraj  wypłynąłem  z  nim  łódką  i  dopisało  mi  szczęście:  ustrzeliłem

background image

fokę.  Wiosłując  jak  wszyscy  diabli,  dopłynęliśmy  do  niej,  zanim  utonęła  i

dociągnęliśmy ją do brzegu. Psy mało nie oszalały na uwięzi, a Gus przybiegł

natychmiast, by pomóc przy oprawianiu.

Funkcję  głównego  rzeźnika  pełnił  Algie,  bo  po  sześciu  tygodniach  na

Grenlandii  oczywiście  dysponuje  największym  doświadczeniem.  Zabrał  się

do roboty za pomocą swojego wielkiego noża do oskórowywania, ale kiedy

rozciął  brzuch,  zwierzę  nagle  się  poruszyło!  Wnętrzności  wylewają  się  na

ziemię,  w  powietrzu  czuć  ostry,  miedziany  zapach  krwi,  a  w  wielkich  jak

śliwki, łagodnych oczach widać życie!

–  Na  litość  boską,  ona  żyje!  –  wykrzyknąłem,  rozglądając  się  za  jakimś

kamieniem, którym mógłbym zadać cios i zakończyć cierpienia zwierzęcia.

Blady  jak  ściana  Gus  szuka  po  omacku  noża,  Algie  zaś  jakby  nigdy  nic

kontynuuje pracę. Dopiero  kiedy odsłonił serce,  wbił w nie  nóż i zakończył

sprawę. Dlaczego tak postąpił? Czy chciał nam pokazać, jaki jest twardy, czy

może dlatego, że nienawidzi tego miejsca i próbuje się odegrać?

Powiedziałem mu, że przez niego zrobiło mi się niedobrze, a on na to, że

skoro tak, to powinienem był jakoś zareagować, a nie tylko się gapić. Pewnie

skończyłoby  się  na  bijatyce,  gdyby  Gus  nie  odciągnął  mnie  od  sapiącego

wściekle Algiego.

–  Wiem,  że  od  dawna  jesteście  przyjaciółmi  –  powiedziałem,  kiedy

zdołałem  się  jakoś  opanować  –  choć  wciąż  nie  jestem  w  stanie  zrozumieć,

dlaczego. Sam widziałeś, co zrobił. Mam nadzieję, że nie będziesz próbował

go tłumaczyć?

– Nie – odparł Gus, oblewając się rumieńcem. – Nie tym razem.

Przyjąłem tę deklarację z niewysłowioną ulgą.

Wydawałoby  się,  że  obdzieranie  foki  żywcem  ze  skóry  powinno

wystarczyć,  ale  dzisiaj  Algie  posunął  się  jeszcze  dalej  –  a  raczej  posunąłby

się,  gdybyśmy  mu  pozwolili.  Od  wielu  dni  starał  się  oduczyć  psy  od

background image

gryzienia  i  przeżuwania  uprzęży.  Dziś  oświadczył,  że  wystarczy  tego

dobrego, i chwycił swój młotek geologiczny.

– Co zamierzasz z nim robić, do diabła? – zapytałem.

–  O  nic  się  nie  martw,  stary  –  odrzekł  pogodnym  tonem.  –  To  stara

eskimoska sztuczka. Wystarczy wybić im tylne zęby.

Wybałuszyliśmy na niego oczy, a on westchnął i zrobił taką minę, jakby

miał do czynienia z imbecylami.

–  To  praktycznie  bezbolesne!  Poddusza  się  je  trochę,  żeby  straciły

przytomność,  a  potem  wybija  się  zęby  i  opuszcza  na  ziemię.  Szybko

dochodzą do siebie. Nie wiecie o tym, że husky to twarde sztuki?

Powoli podniosłem się z krzesła.

–  Jeśli  zbliżysz  się  do  psów  z  tym  młotkiem,  zrobię  ci  z  twarzy  siekane

mięso.

Gus położył mi dłoń na ramieniu.

– Spokojnie, Jack.

Strąciłem ją.

– Mówię serio, Algie.

Twarz Algiego przybrała intensywnie różową barwę.

– Nic mnie to nie obchodzi, stary. Ja zajmuję się psami, nie ty.

– Nie jestem stary i spokojnie sobie z tobą poradzę, więc…

– Jack, daj spokój – przerwał mi Gus. – Ja to załatwię. – Odwrócił się do

Algiego, a potem z kamienną twarzą i nieruchomym spojrzeniem oświadczył:

–  Jako  dowódca  tej  ekspedycji  kategorycznie  ci  tego  zabraniam.  Czy

rozumiesz, co powiedziałem?

Jasne rzęsy Algiego zadrżały. Chwilę później westchnął ciężko i opuścił

młotek.

– Boże! Tyle zamieszania z powodu paru psów!

Wątpię,  żeby  się  domyślał,  co  było  prawdziwym  powodem

background image

„zamieszania”.  On  chyba  naprawdę  sądzi,  że  zwierzęta  nie  odczuwają  bólu.

Ma mnie za mięczaka, ponieważ uważam inaczej. Jeżeli ten człowiek dotknie

Isaaka, wybiję mu zęby. Zobaczymy, jak mu się to spodoba.

6 października

Zostało  nam  zaledwie  kilka  godzin  światła.  Kiedy  nadchodzi  świt,  w

głębi  duszy  jesteś  pewien,  że  czeka  cię  pełny,  normalny  dzień.  Jesteś

zszokowany, widząc, że ledwo słońce wzeszło, już chyli się ku zachodowi i

wkrótce znowu zapadnie ciemność. Bardzo trudno przywyknąć do jej wciąż

bardziej wszechwładnego istnienia i do świadomości, że niebawem zapanuje

niepodzielnie.

Akurat teraz mamy księżyc, więc nie jest jeszcze tak źle, ale wiemy, że to

nie potrwa długo. Dziwne. Latem, kiedy było zawsze jasno, świecił tak słabo,

że w ogóle nie zwracało się na niego uwagi. Teraz śledzimy każdy jego ruch.

Uczę  się  odnajdywać  drogę  w  ciemności  bez  latarki.  Nie  czuję  się

pewnie, kiedy snop światła przyciąga mój wzrok i sprawia, że wszystko, co

znajduje  się  poza  nim,  robi  się  niewidoczne.  Podobnie  jest  wtedy,  gdy  w

chacie  siedzimy  w  chacie  przy  zapalonym  świetle,  które  uniemożliwia  nam

dostrzeżenie  wszystkiego,  co  znajduje  się  na  zewnątrz.  Choć  właściwie

niezupełnie; istnieje pewna gradacja. Kiedy zapalamy jedną lampę, widzimy

przez  okno  psy  i  maszt,  kiedy  zapalamy  drugą,  z  trudem  dostrzegamy

niewyraźne  zarysy.  Przy  trzech  lampach  widać  już  tylko  ich  odbicia  w

szybach.  Nie  ma  w  tym  nic  nadzwyczajnego,  ale  dla  mnie  to  coś  jakby

dokonane na nowo odkrycie. To trochę dziwne, że światło przeszkadza nam

widzieć…

Dziś  jest  jeszcze  zimniej,  poniżej  minus  dwudziestu  pięciu  stopni

Celsjusza.  Najważniejsza  czynność  to  dokładanie  do  pieca,  ubranie  się  zaś

zajmuje wieki, nawet jeśli trzeba wyjść tylko na chwilę, po drewno ze stosu,

który  piętrzy  się  parę  kroków  za  drzwiami.  Po  powrocie  trzeba  najpierw

background image

starannie  otrzepać  się  ze  śniegu  i  wyskubać  lód  z  brody.  W  ubiegłym

tygodniu  musieliśmy  rozbijać  taflę  na  strumieniu,  żeby  dostać  się  do  wody.

Teraz wody już nie ma, więc przynosimy wiadra wypełnione lodem.

Ptaki odleciały. Na klifach zapanowała cisza. Coś jakby oczekiwało.

12 października

Za cztery dni słońce zniknie na dobre. Zaraz po świcie zapada zmierzch.

Z  powodu  mgły  przez  minione  trzy  dni  nawet  tego  nie  widzieliśmy.  Nasz

obóz  to  wyspa  zawieszona  w  pustce  wypełnionej  szarością.  Jedynym

kolorem jest kolor szary. I wszędzie panuje cisza.

Bez  przerwy  towarzyszy  ci  niepokój.  To  dziecinne,  ale  prawdziwe:

obawiasz  się,  że  przegapisz  ostatnie  promienie  słońca.  Codziennie  zaraz  po

obudzeniu  zadajesz  sobie  pytanie,  czy  mgła  się  podniosła.  Pewnie  tak.

Niestety  okazuje  się,  że  się  nie  podniosła  i  już  w  porze  obiadu  wiesz,  że

czekają cię kolejne dwadzieścia cztery godziny martwej, szarej ciszy. A jeśli

mgła zniknie dopiero wtedy, kiedy będzie już za późno?

Chyba właśnie dlatego nie sypiam zbyt dobrze. Wiem, że mam sny, i że

są mroczne i wyczerpujące, ponieważ budzę się niewyspany i zmęczony jak

po  walce,  choć  wcale  ich  nie  pamiętam.  Nie  tylko  ja  cierpię  na  tę

przypadłość.  Algie  często  wstaje  w  nocy,  Gus  jęczy  przez  sen,  a  czasem,

kiedy  wchodzę  do  chaty,  obaj  milkną  na  mój  widok.  Nie  powinno  mnie  to

obchodzić,  a  jednak  obchodzi.  To  boli.  Wydawało  mi  się,  że  sprawa  z  foką

otworzyła  Gusowi  oczy.  Chyba  nie  zbliżył  się  znowu  do  Algiego?  Psy

również są niespokojne.  Kiedy zaprzęgamy je  do sań, zawsze  kierują się  na

wschód, nigdy na zachód.

Dzisiaj  o  piątej  po  południu  była  moja  kolej,  żeby  sprawdzić  wskazania

przyrządów  pomiarowych.  Oczywiście  panowały  już  kompletne  ciemności,

lecz nawet wtedy padający śnieg tworzy coś w rodzaju przytłumionej, szarej

poświaty.  Jeśli  zna  się  dobrze  teren,  bez  trudu  można  znaleźć  drogę,  i  choć

background image

nie  sposób  rozróżnić  twarzy,  da  się  łatwo  rozpoznać  sylwetki  napotkanych

stworzeń: arktycznego lisa, psa albo człowieka.

Oddech  zamarzał  mi  w  nozdrzach,  kiedy  brnąłem  w  kierunku  stacji

pomiarowej.  Musiałem  iść  bardzo  ostrożnie,  przed  trzema  dniami  spadł

deszcz,  więc  pod  warstwą  śniegu  był  żywy  lód.  Nie  lubię,  gdy  niesie  się  ze

sobą  własny  hałas.  Nie  lubię,  kiedy  kaptur  nasunięty  na  czoło  zasłania

wszystko,  co  dzieje  się  z  tyłu  i  po  bokach.  W  ubiegłym  tygodniu

spróbowałem  zabrać  ze  sobą  Isaaka.  Prowadziłem  go  na  sznurze

przywiązanym do uprzęży. Nic z tego nie wyszło. Był zdenerwowany, sapał i

kładł  uszy  po  sobie.  Przypuszczam,  że  to  dlatego,  że  stacja  pomiarowa  stoi

zaledwie trzydzieści jardów od skał, a on z jakiegoś powodu bardzo ich nie

lubi. Może po prostu boi się morza?

Wszyscy  jesteśmy  podenerwowani.  Będzie  lepiej,  kiedy  wreszcie

pożegnamy  słońce  na  dobre,  zapomnimy  o  nim  i  zajmiemy  się  innymi

sprawami.

16 października

Widziałem to. Pisząc te słowa, oblewam się lodowatym potem, ale muszę

o tym opowiedzieć. Muszę postarać się to zrozumieć.

Niebo wypogodziło się tuż przed południem, dzięki czemu udało nam się

pożegnać  słońce.  Choć  wypadała  kolej  Gusa,  towarzyszyłem  mu  przy

spisywaniu  pomiarów,  żeby  obejrzeć  wschód  i  zachód  słońca,  co  właściwie

oznaczało to samo. Algie został w chacie. Stwierdził, że ten widok za bardzo

by go przygnębił. Tym razem nikt nie zaproponował toastu.

Półmrok.  Za  ptasimi  klifami  czerwona  łuna  przedświtu,  na  zachodzie

natomiast  głęboka  noc,  roziskrzona  punkcikami  gwiazd.  Spod  śniegu

wyłaniają  się  czarne  kości  gór.  Na  brzegu  bieleją  oszronione  żebra

wielorybów  oraz  skały  schodzące  łagodnie  ku  falom.  Woda  jest  soczyście

fioletowa, niezwykła.

background image

Niewiele widzieliśmy ze względu na klify. Niebo zapłonęło nagle krwistą

czerwienią,  kiedy  słońce  usiłowało  dźwignąć  się  nad  horyzont.  Przez

mgnienie oka tuż nad widnokręgiem błysnął srebrzysty, wąziutki skrawek, i

niemal natychmiast znikł. I to było wszystko.

Zamknąłem  oczy.  Wciąż  go  widziałem  pod  opuszczonymi  powiekami.

Kiedy otworzyłem oczy, już go nie było. Została tylko szkarłatna poświata.

– A więc to tak – powiedział cicho Gus.

Cztery  miesiące  bez  słońca.  Wydawało  się  to  kompletnie  nierealne.  Z

psiarni dobiegło wycie.

– One też to czują.

Z trudem zdobyłem się na uśmiech.

– A ja myślę, że są po prostu głodne.

Skrzywił się.

– W takim razie będą musiały nieco poczekać. Wracasz?

– Za chwilę.

Miałem trochę czasu do ustalonej godziny transmisji. Nie chciałem tracić

tego szkarłatnego blasku. Słysząc oddalające się kroki Gusa, obserwowałem,

jak  poświata  stopniowo  gaśnie  nad  klifem  niczym  stygnące  węgle.  Księżyc

jeszcze  nie  wstał,  ale  było  wystarczająco  jasno,  żeby  widzieć.  Wiatr  ucichł,

psy umilkły.

Nagle,  bez  żadnego  powodu,  ogarnęło  mnie  przerażenie.  Nie  niepokój,

tylko  potworna,  paraliżująca  panika.  Całe  ciało  pokryło  się  gęsią  skórką,

serce  podskoczyło  do  gardła,  zmysły  wyostrzyły  się  do  granic  możliwości.

Moje  ciało  czuło,  że  nie  jestem  sam,  choć  ja  w  tamtej  chwili  nie  zdawałem

sobie z tego sprawy.

Coś  poruszyło  się  wśród  skał,  jakieś  trzydzieści  jardów  ode  mnie.

Chciałem krzyknąć, ale język przywarł mi do podniebienia.

Coś  czaiło  się  na  skraju  skał.  Było  zupełnie  mokre,  jakby  przed  chwilą

background image

wyszło  z  morza.  Mimo  to  nic  nie  zakłócało  ciszy.  Nie  słyszałem  szmeru

wody ściekającej na śnieg i kamienie, nie słyszałem szelestu mokrej odzieży,

kiedy wyprostowało się, powoli i niezdarnie.

Stało  twarzą  do  mnie,  zupełnie  czarne  na  tle  morza.  Ramiona  zwisały

nieruchomo  po  bokach,  jedno  wyraźnie  wyższe  od  drugiego.  Głowa  była

zupełnie  okrągła.  Od  razu  się  zorientowałem,  że  to  nie  traper  z  sąsiedniego

obozu,  nie  polarna  fatamorgana  ani  nie  „złudzenie  optyczne”.  Umysł  nie

podsuwa  wyjaśnień  przeczących  faktom  tylko  po  to,  by  zaraz  potem  je

odrzucić. Wiedziałem, co to jest. Wiedziałem – a raczej wiedziała jakaś moja

pradawna, ukryta głęboko cząstka – że to coś jest martwe.

Z  tyłu,  za  moimi  plecami,  skrzypnęły  drzwi  chaty  i  na  śnieg  wylała  się

struga żółtego światła.

– Jack, już prawie wpół do pierwszej! – zawołał Gus. – Pora nadawania!

Chciałem odpowiedzieć, ale nie mogłem. Skały były puste. To coś znikło.

Stałem bez ruchu, oddychając przez usta. Za którymś razem udało mi się

wreszcie  wymamrotać,  że  wszystko  w  porządku  i  że  zaraz  przyjdę.  Gus

zamknął  drzwi,  światło  znikło.  Nie  miałem  na  to  najmniejszej  ochoty,

zmusiłem  się  jednak,  by  wyjąć  z  kieszeni  latarkę,  włączyć  ją  i  podejść  do

skał.  Zamarznięta  wierzchnia  warstewka  śniegu  była  nienaruszona.  Nie

dostrzegłem  żadnych  śladów,  żadnych  oznak  świadczących  o  tym,  że  przed

chwilą  ktoś  wyszedł  w  tym  miejscu  z  morza.  Spodziewałem  się  tego,  ale

musiałem  się  przekonać  na  własne  oczy.  Stałem  z  opuszczonymi  rękami,

wsłuchany w mlaskanie fal i poskrzypywanie śniegu pod moimi stopami. Lęk

znikł,  pozostało  tylko  zdumienie.  Myśli  wirowały  mi  w  głowie.  To

niemożliwe. Ale przecież sam widziałem. Ale to niemożliwe. Ale widziałem.

Wiem, choć nie potrafię powiedzieć skąd, że widziałem, właśnie postać,

którą przed dwoma miesiącami dostrzegłem przy maszcie. Jest prawdziwa. I

martwa.

background image

8

17 października

Przez  cały  dzień  zastanawiałem  się,  co  właściwie  widziałem  i  czy

powinienem powiedzieć o tym pozostałym.

Do chaty wróciłem o 12.29, musiałem więc uwijać się jak w ukropie, by

zdążyć z transmisją. W moim ciele przebywali dwaj ludzie: jeden pedałował

zaciekle,  napędzając  generator  rowerowy,  trzymając  wyniki  pomiarów  w

lewej  ręce,  a  prawą  wystukując  wiadomość,  drugi  natomiast  dopiero  co

widział ducha, który wyszedł z morza.

Nie  pamiętam,  co  robiłem  później,  ale  na  pewno  rozglądałem  się  po

wnętrzu  chaty:  pomarańczowy  blask  lamp,  skarpety  i  ścierki  do  naczyń  na

sznurze nad piecem, Gus i Algie zajadający owsiankę z syropem klonowym.

Nie czułem się częścią tego, co tu widziałem, oni byli po jednej stronie, ja po

drugiej.  Jak  to  wszystko  może  istnieć  w  tym  samym  świecie,  co  tamta

okropność?  –  pytałem  się  w  duchu.  Jakoś  wytrwałem  do  końca  dnia  i,  o

dziwo, zasnąłem jak suseł.

Dzięki  Bogu,  dzisiaj  była  kolej  Algiego  na  sprawdzanie  odczytów.  Ja

miałem  dyżur  w  kuchni.  Uczepiłem  się  tego  jak  tonący  brzytwy.  Na

śniadanie  przygotowałem  potrawkę  z  ryżu,  jaj  i  ryb.  Algie  nazywa  to

„internatowym  przekładańcem”.  Musiałem  sobie  przez  cały  czas  powtarzać,

że to jest rzeczywistość: zapach kawy, smak zimnej ryby i jaj ugotowanych

na twardo.

Nawet  nie  wystawiłem  nosa  na  zewnątrz,  jeśli  nie  liczyć  wypadów  do

wychodka.  Wyszorowałem  kuchnię,  zrobiłem  pranie,  przygotowałem  obiad,

usiłowałem  czytać  czasopisma,  obsługiwałem  radiostację.  Na  kolację

przyrządziłem  gulasz  z  pemikanu.  Jest  to  mieszanka  chudej  i  tłustej

background image

wieprzowiny z dodatkiem białka, wysuszona i sprasowana w bloki. Taki blok

kruszy się, a następnie gotuje w wodzie. Jeśli wody jest za dużo, wychodzi z

tego  obrzydliwa  lura;  jeśli  za  mało  –  jeszcze  bardziej  odrażająca  breja.

Zwykle  udaje  mi  się  dać  właściwe  proporcje.  Dorzucam  ziemniaki,  suszone

warzywa oraz mój tajny dodatek – oxo – i w rezultacie otrzymuję smaczny,

pożywny gulasz.

Zatajanie czegoś to ciężka praca. Czułem się tak wyczerpany, że prawie

straciłem apetyt. Algie też był zmęczony, Gus zaś w nie najlepszym nastroju

grzebał  widelcem  w  talerzu.  Nikt  nie  zaproponował,  by  włączyć  radio.

Położyliśmy się spać wcześniej niż zwykle.

Piszę to na pryczy. Za ścianą słychać odgłosy z psiarni. Jutro moja kolej

na spisywanie odczytów. Boję się. Zabiorę Isaaka.

Nie  jestem  gotów,  żeby  powiedzieć  o  wszystkim  Gusowi  i  Algiemu.

Jeszcze  nie.  Chciałbym  wierzyć,  że  to,  co  wtedy  zobaczyłem,  stanowiło

wyłącznie  wytwór  mojego  umysłu,  bo  oznaczałoby  to,  że  nie  było

prawdziwe. Niestety, dobrze wiem, że tak nie jest. Czułem strach i widziałem

to, co widziałem. Gruhuken jest nawiedzone.

A  jednak  użyłem  tego  słowa.  Dlatego  Eriksson  nie  chciał  nas  tu

przywieźć. Dlatego załoga  zawsze nocowała na  statku i dlatego  tak im było

spieszno, żeby odpłynąć przed nadejściem ciemności. Co to jednak właściwie

znaczy „nawiedzone”?

Sprawdziłem  w  słowniku  Gusa.  Nawiedzać:  1)  odwiedzać  osobę  lub

miejsce  pod  postacią  ducha;  2)  powracać  (np.  o  wspomnieniach);  3)

wielokrotnie wracać w to samo miejsce.

Żałuję,  że  tam  zajrzałem.  Tak  pozornie  niewinne  wytłumaczenie  czegoś

naprawdę okropnego… Ale co to właściwie jest?

Echo. Echo przeszłości. Kiedyś o tym czytałem: nazywa się to „pamięcią

miejsca”,  pojęcie  znano  już  w  czasach  wiktoriańskich.  Coś  niezwykle

background image

gwałtownego  albo  naładowanego  emocjami  na  stałe  wtapia  się  w  miejsce,

gdzie  nastąpiło  –  być  może  wpływając  na  atmosferę,  jak  fale  radiowe,  albo

zmieniając materię, czyli na przykład utrwalając w skałach to, co się działo w

pobliżu.  Później,  gdy  pojawi  się  osoba  o  właściwej  wrażliwości,  miejsce

odtwarza  dawne  zdarzenia  albo  ich  fragmenty.  Trzeba  tylko  umieć  się

dostroić, a kto nadaje się do tego lepiej niż radiooperator? Cha, cha.

Tak,  z  pewnością  właśnie  o  to  chodzi.  Nie  wydaje  mi  się,  żeby  z  mojej

strony  było  to  rozpaczliwe  racjonalizowanie.  No  bo  cóż  by  innego?  Tylko

takie wytłumaczenie ma jakikolwiek sens. A to oznacza, że to co widziałem

na  skałach,  naprawdę  nie  istnieje.  Kiedyś  –  owszem,  ale  nie  teraz.  I  tego

muszę się trzymać.

Widziałem jedynie echo.

18 października

Ale  echo  czego?  Jest  piąta  rano.  Muszę  to  sobie  uporządkować,  zanim

wyjdę spisać wyniki pomiarów z siódmej. Echo czego?

To musi być coś, co wydarzyło się tutaj. Coś niedobrego. Wiem o tym, bo

bardzo się boję.

Przejrzałem wszystkie książki o Spitsbergenie, jakie przywieźliśmy, lecz

nie  znalazłem  żadnej  wzmianki  o  Gruhuken,  wróciłem  też  do  tego,  co

wcześniej napisałem w dzienniku o ludziach, którzy byli tu przed nami. Nie

ma  tego  wiele,  a  poza  tym  nie  wiem,  do  jakiego  stopnia  można  wierzyć

własnym  informacjom,  ponieważ  pisząc  tamte  słowa,  nie  interesowałem  się

zbytnio tym tematem. Eriksson powiedział, że najpierw dotarli tu traperzy, a

za  nimi  górnicy.  Te  wszystkie  kości,  pozostałości  kopalni,  zwoje  drutu  na

plaży,  tabliczki  z  prawem  własności,  chata…  Właśnie,  chata.  To

przygnębiające  spustoszenie,  jakie  zobaczyłem,  kiedy  wpełzłem  do  środka.

Czyżby  jakiś  traper  albo  górnik  skończył  tam  ze  sobą?  Czy  o  to  właśnie

chodzi?

background image

Muszę  się  dowiedzieć.  Kierują  mną  wewnętrzny  przymus  i  ciekawość

podszyta  lękiem.  Ta  sama,  która  tamtej  nocy  kazała  mi  zatrzymać  się  nad

brzegiem Tamizy i patrzeć, jak wyciągają trupa z wody.

Pora się ubrać i pójść po te cholerne wyniki. Oczywiście zabieram Isaaka.

Czy powinienem powiedzieć pozostałym o tym, co widziałem?

19 października

Minęły  już  trzy  dni  –  i  nic.  Żadnych  problemów.  Wczoraj  nic  mnie  nie

niepokoiło  podczas  spisywania  wskazań  przyrządów.  Isaak  także  był

całkowicie spokojny. Próbował nawet wykopać jamę pod stacją pomiarową.

Ośmieliło  mnie  to  tak  bardzo,  że  zabrałem  go  na  plażę  i  do  ruin  kopalni  na

poszukiwania śladów albo wskazówek. Rzecz jasna niczego nie znaleźliśmy.

Było  ciemno,  wszystko  przykrył  śnieg.  Zresztą,  szczerze  mówiąc,  nie

odważyłem się zostać tam długo. Żeby samemu sobie wydać się mniejszym

tchórzem,  zdjąłem  z  masztu  „flagę”  Algiego:  martwego  ptaka,  który  wisiał

tam już od paru tygodni. Przypuszczałem, że zgnił, ale na to oczywiście było

za zimno. Isaak pożarł go w ciągu paru minut.

Po  trzech  dniach  bez  żadnych  nadzwyczajnych  wydarzeń  zaczynam  się

czuć coraz lepiej. W życiu nie należy się niczego bać, trzeba tylko próbować

wszystko  zrozumieć.  Maria  Curie  miała  rację:  bałem  się,  ponieważ  nie

wiedziałem, z czym mam do czynienia. Teraz już wiem – albo przynajmniej

stworzyłem  sobie  całkiem  wiarygodną  hipotezę  –  i  daję  sobie  radę.  Kiedyś

będę  musiał  powiedzieć  pozostałym,  ale  jeszcze  nie  teraz.  Gdybym  o  tym

mówił, wszystko stałoby się bardziej rzeczywiste.

Przyszła  mi  na  myśl  moja  matka.  Opanowała  do  perfekcji  sztukę

niemówienia  o  różnych  sprawach.  Nigdy  nie  chciała  nam  opowiedzieć,  co

przytrafiło  się  ojcu.  Mawiała:  „Nie,  Jack.  Bo  to  się  zrobi  naprawdę”.

Pamiętam,  jak  się  wściekałem.  Przecież  to  jest  naprawdę,  mamo!  No  to

bardziej naprawdę, odpowiadała. I miała rację.

background image

Dziś  po  południu  Algie  niespodziewanie  zapytał,  czy  mam  ochotę

przejechać  się  saniami,  a  ja  od  razu  poczułem,  że  tak,  i  to  ogromną.  Tego

właśnie  potrzebuję:  ciężkiego  fizycznego  wysiłku.  Do  diabła  z  całą  resztą.

Trochę  mi  żal  Algiego.  Nie  jest  głupcem,  doskonale  wie,  że  działa  nam  na

nerwy i że Gus lepiej czuje się w moim towarzystwie. Przypuszczam też, że

czuje  się  nieswojo  z  powodu  sprawy  z  foką  i  psimi  zębami.  Być  może  ta

propozycja to z jego strony próba nawiązania nici porozumienia.

Sanie  stały  za  wychodkiem.  Przymarzły  do  ziemi  tak  mocno,  że

musieliśmy  odrąbywać  je  siekierami.  Potem  zajęliśmy  się  zaprzęganiem

psów.  Jak  tylko  się  zorientowały,  o  co  chodzi,  mało  nie  oszalały  z  radości,

ponieważ  uwielbiają  biegać.  Isaak  chyba  powiedział  im,  że  jestem  w

porządku, bo zachowywały się wobec mnie całkiem przyzwoicie.

Sanie  wykonano  z  twardego  drewna,  mają  płozy  okute  żelazem  i  są

praktycznie  niezniszczalne.  Mogą  jechać  po  śniegu,  lodzie,  a  nawet  po

kamieniach.  Algie  i  ja  stanęliśmy  na  końcu,  zwolniliśmy  hamulec  i

wystrzeliliśmy  jak  z  procy.  Psy  biegły  w  milczeniu,  ciągnąc  mocno,  w

eskimoskiej  formacji  w  kształcie  wachlarza,  która  w  porównaniu  z

europejską  dwójkową  sprawia  wrażenie  chaotycznej,  ale  okazuje  się

zaskakująco efektywna.

Boże,  to  było  niesamowite!  Podskakiwaliśmy  i  trzęśliśmy  się  tak

gwałtownie,  że  niewiele  brakowało,  bym  spadł  na  ziemię.  Nie  zapalaliśmy

latarni, bo znacznie lepiej widać bez nich, jak tylko wzrok przyzwyczai się do

blasku  gwiazd  i  śniegu.  Pędziliśmy  na  zachód,  przez  zamarznięty  strumień,

po  skałach  pokrytych  lodem  i  śniegiem.  Nie  było  czasu  na  strach,  nie  przy

miękkim  tupocie  łap,  zgrzytaniu  płóz,  wymachiwaniu  ogonami,  ostrej  woni

psich odchodów. Wszystko działo się szybko, wyraziście, intensywnie.

Algie  nie  używa  bicza.  Woła  „ille,  ille!”,  kiedy  chce,  by  psy  skręciły  w

prawo,  albo  „yuk,  yuk!”,  kiedy  mają  skręcić  w  lewo,  a  one  go  słuchają.

background image

Skręciliśmy  na  południe,  jadąc  wzdłuż  brzegu  Wijdefiordu,  po  kamieniach

przysypanych  śniegiem.  Isaak,  biegnący  na  skraju  formacji,  co  jakiś  czas

oglądał  się  na  mnie.  W  pewnej  chwili  uznał,  że  ma  już  dosyć,  zawrócił

gwałtownie  i  wskoczył  na  sanie.  Wybuchnąłem  śmiechem,  lecz  mimo  to

zgoniłem go na ziemię.

– Nie ma jazdy na gapę, leniuchu!

Żeby dać odpocząć psom, Algie zatrzymał sanie. Przewrócił je na bok, by

zwierzęta nam z nimi nie uciekły. Upik i Svarten, najbardziej doświadczone,

położyły się od razu i chłodziły zgrzane brzuchy w śniegu, pozostałe zaś albo

się tarzały, albo stały, i ciężko dysząc, rozglądały się dokoła z wywieszonymi

jęzorami.  Algie  zajął  się  rozplątywaniem  uprzęży  Jensa  i  Anadarka,  ja

natomiast podszedłem do Isaaka. Futro miał obficie posypane śniegiem, było

jednak tak grube, że płatki w ogóle się nie topiły. Trącił moją nogę nosem i

przywarł do niej. Żadnego skakania, to nie taki pies.

Na południe od nas fiord wrzynał się głęboko między góry. Gdzieś tam,

po drugiej stronie, stała chata trapera, przyjaciela Erikssona, ale nie mogłem

dostrzec  żadnego  światła.  Od  ciemnego  grafitu  gór  tu  i  ówdzie  odbijały  się

smugi  śniegu.  Morze  było  czarne.  Pomyślałem  o  drodze  powrotnej,  przez

skały, i zadrżałem.

Do  tej  pory  wydawało  mi  się,  że  jeśli  komukolwiek  miałbym

opowiedzieć  o  tym,  co  mnie  spotkało,  to  tylko  Gusowi.  Teraz  jednak,

patrząc,  jak  Algie  pochyla  się  nad  psami,  poczułem  ogromną  chęć

wyjawienia  mu  wszystkiego.  Wiesz,  parę  dni  temu  przydarzyło  mi  się  coś

dziwnego…  Natychmiast  jednak  przyszła  refleksja:  a  jeśli  on  uzna,  że

zaczynam  tchórzyć?  Jeśli  wszystko  powtórzy  Gusowi  i  zaczną  się

zastanawiać, czy jeszcze mogą na mnie polegać?

A  jeżeli…  Jeżeli  wyznam  mu  wszystko,  a  on  spojrzy  na  mnie  i  powie:

„Cieszę się, że to widziałeś, Jack, bo ja widziałem to samo?”.

background image

W końcu niczego nie powiedziałem. Ani jemu, ani Gusowi po powrocie

do chaty. Teraz, pisząc te słowa na pryczy tuż przed zaśnięciem, żałuję. Mam

już dosyć samodzielnego borykania się z tym ciężarem. Nie dam rady dłużej.

Jutro z samego rana, przy śniadaniu. Wtedy im powiem.

22 października

Za  późno.  Zaprzepaściłeś  szansę.  Już  ich  nie  ma.  Gus  nie  wstał  na

śniadanie. Leżał na pryczy, blady i osłabiony gorączką. Zirytował mnie tym.

Chciałem,  a  raczej  potrzebowałem,  żeby  szybko  wydobrzał.  Nie

dopuszczałem do siebie myśli, że mógłby być poważnie chory.

Nie wierzyłem w to nawet wtedy, kiedy gorączka się nasiliła, a on leżał z

podkuloną  jedną  nogą,  przyciskając  obie  ręce  do  brzucha.  Podręcznik

pierwszej  pomocy  wydany  przez  Czerwony  Krzyż  okazał  się  bezużyteczny,

podobnie  jak  sole  wątrobowe  Andrews.  Połączyłem  się  z  Longyearbyen  i

odbyłem  długą  rozmowę  z  lekarzem,  składającą  się  wyłącznie  z  pytań  i

odpowiedzi.  Powiedział,  że  wygląda  mu  to  na  zapalenie  wyrostka

robaczkowego i że natychmiast wyrusza w drogę.

Niewiele  pamiętam  z  minionych  trzech  dni.  Algie  i  ja  staraliśmy  się

pomóc  Gusowi  butelkami  z  gorącą  wodą  i  morfiną.  Jedliśmy,  karmiliśmy

psy,  nadawaliśmy  transmisje  w  wyznaczonej  porze  i  prawie  nie

rozmawialiśmy. Wszyscy myśleliśmy o tym samym: co teraz będzie? Czy to

koniec?

Lekarz  przypłynął  na  pokładzie  Isbjørna  –  statek  akurat  był  w

Longyearbyen, kiedy wezwałem pomoc – a potem wydarzenia potoczyły się

w błyskawicznym tempie.

Po  prawie  dwóch  miesiącach  spędzonych  we  trzech  czułem  się  dość

dziwnie,  widząc  innych  ludzi,  ale  nie  miałem  czasu,  żeby  się  nad  tym

zastanawiać.  Dzięki  Bogu  lekarz  stwierdził,  że  nie  trzeba  przeprowadzać

operacji  na  miejscu,  lecz  że  musi  zabrać  Gusa  do  Longyearbyen  i  tam  go

background image

zoperować. Ktoś z nas powinien mu towarzyszyć, „na wszelki wypadek”.

Przez  chwilę  pragnąłem  z  całej  duszy,  żebym  to  był  ja.  Wyjedź  stąd,

zostaw to cholerne miejsce, Gus cię potrzebuje. Ale właśnie ta myśl wpłynęła

na  zmianę  mojej  decyzji.  Gusowi  zależało  na  powodzeniu  tej  wyprawy  tak

samo  jak  mnie.  Gdybym  wyjechał,  zostawiwszy  tu  Algiego,  oznaczałoby  to

koniec. Algie nie potrafiłby się zmobilizować, żeby dopilnować wszystkiego.

A  Gus  dobrze  by  wiedział,  że  ja  na  pewno  dałbym  sobie  radę,  że  mogłem

uratować wyprawę, ale tego nie zrobiłem. Te wszystkie myśli przemknęły mi

przez  głowę  w  krótkim  czasie,  jakiego  potrzebowałem,  żeby  odciągnąć

Algiego  do  kąta,  w  którym  stała  radiostacja.  Lekarz  i  pan  Eriksson  zostali

przy pryczy Gusa.

– Ty jedź – powiedziałem.

Zerknął na mnie z ukosa.

– A co z tobą?

– A jak myślisz? – parsknąłem. – Wygląda na to, że będę musiał zostać.

– Chyba nie sam?

– Znasz inne rozwiązanie?

Przełknął ślinę.

–  Mógłbyś  pojechać  z  nami.  Lekarz  mówi,  że  jeśli  wszystko  dobrze

pójdzie, wrócimy już za kilka tygodni.

–  A  psy?  Co  z  tymi  pieprzonymi  psami,  Algie?  Ich  przecież  nie

zabierzemy,  a  nie  możemy  tak  po  prostu  ich  tu  zostawić.  Moglibyśmy

zaproponować paru ludziom Erikssona, że zapłacimy za to, żeby zostali tu i

zajęli się nimi, ale coś mi się wydaje, że nie znaleźlibyśmy chętnych. Co więc

nam  pozostaje,  hę?  Eriksson  na  naszym  miejscu  po  prostu  by  je  zastrzelił,

lecz ja tego nie zrobię. Chyba że może ty?

Spojrzał na mnie jakoś dziwnie.

– Masz takie racjonalne podejście, Jack…

background image

–  Racjonalne?  –  Potarłem  czoło.  –  Posłuchaj:  nawet  gdybym  z  wami

pojechał,  to  czy  sądzisz,  że  Gus  będzie  zadowolony?  Całe  przedsięwzięcie

miałoby  wziąć  w  łeb  tylko  dlatego,  że  nie  byłbym  w  stanie  zająć  się

wszystkim sam przez parę tygodni?

Nie  oponował.  Podejrzewam,  że  początkowy  sprzeciw  miał  na  celu

wyłącznie ugaszenie wyrzutów sumienia. Już nie wracał do tego tematu.

Położyli  Gusa  na  noszach,  Algie  wepchnął  trochę  rzeczy  do  plecaka  i

ruszyliśmy w kierunku brzegu. Pogoda była paskudna, silny wiatr siekł nam

w  twarze  śniegiem  z  deszczem.  Kiedy  marynarze  ustawiali  nosze  w  łodzi,

Eriksson ujął mnie pod ramię i odprowadził na bok. Upierał się, że nie mogę

zostać  sam,  że  powinienem  płynąć  z  nimi.  Sprzeczaliśmy  się  dłuższy  czas,

nim  uznał  się  za  zwyciężonego,  ale  na  koniec  spojrzał  mi  prosto  w  twarz  i

powiedział:

– To duży błąd. Ten, który chodzi… Widziałeś go, ja?

Aż  się  zachwiałem.  W  głębi  duszy  miałem  chyba  wciąż  nadzieję,  że  to

był  jednak  wytwór  mojego  umysłu.  Georg  Eriksson,  doświadczony  kapitan

Isbjørna, właśnie położył kres tym nadziejom.

– Nieważne, co widziałem – odparłem. – Nie mogę zostawić psów i nie

mogę narazić na szwank ekspedycji z powodu jakiegoś echa!

Nie  zrozumiał,  a  zanim  zdołałem  mu  to  dokładniej  wytłumaczyć,

zawołano  go  do  łodzi.  Ja  też  tam  poszedłem,  żeby  pożegnać  się  z  Gusem,  i

nagle  do  mnie  dotarło,  że  jest  poważnie  chory.  Że  może  umrzeć.  Poczułem

się tak, jakby ktoś kopnął mnie w żołądek. Gus może umrzeć.

Leżał  skulony  na  noszach.  W  blasku  latarni  jego  twarz  wyglądała  jak

wykuta w kamieniu, niepokojąco podobna do maski pośmiertnej.

–  Jack…  –  wyszeptał,  ciężko  dysząc.  –  Jesteś  pewien?  Możesz  zmienić

zdanie… Możesz jechać z nami…

–  Nie,  nie  mogę  –  odparłem  najłagodniej,  jak  potrafiłem.  –  Nie  mogę

background image

pozwolić, żeby ekspedycję szlag trafił. Wrócisz za parę tygodni, zdrowy jak

koń.

– Dziękuję, Jack. Bardzo ci dziękuję.

Zsunął rękawicę i wyciągnął dłoń. Chwyciłem ją i mocno uścisnąłem.

– Będzie mi ciebie brakowało.

Uśmiechnął się.

–  Mnie  ciebie  też.  Bądź  ostrożny,  Jack.  Bądź  ostrożny.  Nie  ruszaj  się

nigdzie bez psów.

– Spokojnie, zaopiekuję się nimi. Niczym się nie martw, tylko wracaj do

zdrowia.

Zwilżył językiem usta.

–  Świetnie  sobie  radzisz,  Jack.  –  Gwałtownie  wciągnął  powietrze.  –

Nawet nie wiesz, jak… Świetnie sobie radzisz.

Istotnie,  świetnie  sobie  radziłem  –  a  przynajmniej  na  to  wyglądało  –

kiedy  odprowadzałem  wzrokiem  szalupę  lawirującą  między  krami  i  górami

lodowymi,  słuchałem  cichnącego  stukotu  silnika  i  patrzyłem,  jak  światła

Isbjørna  oddalają  się  na  zachód.  Jack  Miller,  zbawca  wyprawy,  heroicznie

strzegący  fortu  aż  do  powrotu  reszty  załogi.  Światła  zamigotały…  i  znikły.

Zostałem  zupełnie  sam  na  brzegu  szarego  morza  liżącego  mi  buty,  w  nocy,

która  nie  ma  końca.  Co  innego  mogłem  jednak  uczynić?  Pozwolić,  żeby

przez jakieś głupie echa przeszłości nasza ekspedycja zakończyła się klęską?

Już  sobie  wyobrażam,  jak  zdawałbym  sprawozdanie  w  Królewskim

Towarzystwie Geograficznym: „Okropnie mi przykro, panowie, nie zostałem,

bo zobaczyłem ducha”. Czy mógłbym to zrobić Gusowi? Poza tym przecież

nie  jestem  całkiem  sam.  Mam  psy  i  radio,  a  gdybym  potrzebował  pomocy,

nad Wijdefiordem mieszka ten traper.

Wiem, za bardzo się tłumaczę.

Musisz  pamiętać,  Jack,  to  tylko  echo;  jak  odcisk  stopy  albo  cień.  Nie

background image

może cię skrzywdzić, najwyżej przestraszyć.

background image

9

23 października

Jakoś  przeżyłem  pierwszy  dzień.  Receptą  jest  rutynowe  działanie.

Odczyty  wskazań  o  siódmej,  w  południe  i  o  piątej,  transmisje  radiowe  pół

godziny  później.  Za  każdym  razem  brałem  psy  i  nie  miałem  żadnych

problemów – co najwyżej z tym, żeby je później złapać. Na szczęście garść

słodyczy  potrafi  zdziałać  cuda.  Szczególnie  lubią  baryłeczki  z  brandy  i

landrynki owocowe. Najlepsze trzymam dla Isaaka.

Krzątając  się  przy  gotowaniu,  rąbaniu  drewna,  obsłudze  radiostacji,

karmieniu i pojeniu psów, często rozmawiam ze sobą.

–  No  dobrze,  co  zrobimy  na  śniadanie?  Jajka  sadzone?  A  na  kolację?

Może curry? W porządku, niech będzie curry!

Zauważyłem,  że  zwracam  się  do  siebie  w  liczbie  mnogiej,  nigdy  „Jack”

albo „ty”. Widocznie nie chcę sam przed sobą przyznać się do samotności.

To  zupełnie  nowe  doznanie:  móc  swobodnie  rozrzucać  swoje  rzeczy  po

całej  chacie  i  jeść  to,  na  co  akurat  mam  ochotę.  Wczoraj  na  kolację

przygotowałem  sobie  zapiekankę  z  wołowiny  i  ziemniaków,  z  dodatkiem

cebuli  i  sera.  W  piecu  jest  zawsze  napalone,  lampy  mają  przycięte  knoty,

beczułka  na  wodę  stoi  pełna.  Stosuję  system,  który  sami  odkryliśmy  i

dopracowaliśmy  do  perfekcji:  ładuję  do  beczułki  śnieg,  dolewam  wrzątku  z

czajnika,  napełniam  czajnik  śniegiem  i  stawiam  na  piecu.  Cokolwiek  robię,

robię to bez przerwy. Nie lubię ciszy, która zapada, kiedy nieruchomieję.

Najgorsze  w  samotności  jest  to,  że  gdy  wychodzę  sprawdzić  wskazania

przyrządów  albo  na  spacer  z  psami,  z  obawy  przed  pożarem  nie  mogę

zostawić  rozpalonego  pieca  ani  zapalonej  choćby  jednej  lampy.  To  jeszcze

ważniejsze  niż  zasada  każdorazowego  zamykania  drzwi.  W  rezultacie

background image

wracam zawsze do ciemnej, zimnej chaty. Zbliżając się, usiłuję nie patrzeć w

ślepe,  czarne  okna.  Kiedy  wchodzę  na  ganek,  moje  kroki  rozlegają  się  zbyt

głośno, za głośny jest też mój oddech, który brzmi jak oddech kogoś innego.

Najbardziej nie lubię chwili, gdy zamykam za sobą zewnętrzne drzwi i jestem

sam  w  długim,  ciemnym  korytarzu.  W  świetle  latarki  rozmaite  przedmioty

zdają  się  wyskakiwać  na  mnie  z  mroku.  Wodoodporne  płaszcze  na

wieszakach  wyglądają  jak…  No,  wcale  nie  wyglądają  jak  puste  ubrania.  W

dużym  pokoju  panuje  lodowate  zimno.  Czuć  zapach  dymu  i  nafty.  I  jest

zupełnie cicho.

Na  niebie  wisi  sierp  księżyca,  lecz  wkrótce  i  on  zniknie.  Zamierzam

powiesić latarnię na porożu nad wejściem.

Wczoraj wieczorem uruchomiłem gramofon, potem włączyłem radio, ale

odcieleśnione  dźwięki  i  głosy  sprawiły,  że  poczułem  się  jeszcze  bardziej

samotny.  Wziąłem  się  więc  do  czytania.  Towarzyszyło  mi  syczenie  lamp,

trzask  drewna  płonącego  w  piecu  i  tykanie  budzika  Gusa.  To  model

podróżny,  w  portfelu  z  cielęcej  skóry,  wyprawionej  na  zielono,  gładkiej  i

chłodnej  w  dotyku.  Tarcza  otoczona  pozłacanym  pierścieniem  jest  piękna  i

prosta. Trzymam go zawsze blisko siebie.

Nigdy w życiu nikogo nie brakowało mi tak bardzo jak Gusa. To dziwne.

Miałem  dziesięć  lat,  kiedy  umarł  ojciec,  i  chociaż  go  kochałem,  szybko

przestałem  za  nim  tęsknić  –  być  może  dlatego,  że  chorował  przez  wiele  lat,

więc zdążyłem zaznać żałoby jeszcze za jego życia. Podobnie z matką: była

bardzo zmęczona i chciała już odejść. Nie rozpaczałem po nich obojgu długo.

Tym  razem  natychmiast  po  wyjeździe  Gusa  pojawił  się  dotkliwy  ból,  który

nie  chciał  ustąpić.  Czy  tak  właśnie  czuje  się  ktoś,  kto  traci  brata?  Albo

najbliższego przyjaciela? Czuję się zdezorientowany i nie bardzo wiem, co o

tym myśleć. Za to z pewnością nienawidzę Algiego za to, że jest z nim, kiedy

ja nie mogę.

background image

Piszę to o ósmej wieczorem, siedząc przy stole ze szklaneczką whisky, w

blasku  trzech  lamp.  Każdy,  kto  wszedłby  na  ganek  i  zajrzał  do  środka,

widziałby mnie doskonale. Rzecz jasna, nikt nie zagląda, ale ja i tak czuję się

nieswojo.  Szczególnie  gdy  podnoszę  wzrok  i  widzę  czarne  szyby.  Chętnie

bym je czymś zasłonił, żeby uchronić się przed wzrokiem nocy.

Przez kilka minionych tygodni poznałem się bliżej z radiooperatorem ze

stacji  meteorologicznej  na  Wyspie  Niedźwiedziej.  Nazywa  się  Ohlsen.  W

Bodø  ma  żonę  i  dwie  córeczki,  za  którymi  bardzo  tęskni.  Odkąd  tamci

wyjechali,  nie  mam  jednak  ochoty  na  pogaduszki.  Nie  lubię  pedałować  ze

słuchawkami na uszach, odwrócony plecami do pokoju, bo nie wiem wtedy,

co się dzieje za mną – chociaż, rzecz jasna, nie dzieje się nic.

Martwię się o Gusa. Jeszcze nie dopłynęli do Longyearbyen. A jeśli jego

stan  się  pogorszy  i  operację  trzeba  będzie  zrobić  na  statku?  Zapomniałem

poprosić  Algiego,  żeby  zawiadomił  mnie,  jak  tylko  cokolwiek  będzie

wiadomo, ale chyba sam się domyśli, żeby to zrobić.

Jest  pogodnie,  bardzo  zimno  (minus  dwadzieścia  pięć  stopni)  i

bezwietrznie.  Około  dziesiątej  rano  na  południowym  wschodzie,  za  klifami,

pojawia  się  bladozielona  poświata  –  dowód  na  to,  że  słońce  jednak  gdzieś

tam  istnieje.  Na  północnym  zachodzie  niebo  przez  cały  czas  jest  smoliście

czarne. W taki pogodny dzień jak dzisiaj poświata przybiera na sile i nabiera

różowozłocistego  odcienia.  Na  jej  tle  wyraźnie  widać  postrzępione  górskie

szczyty,  a  lodowiec  zdaje  się  świecić  własnym  światłem.  Człowiek  prawie

zaczyna wierzyć, że zbliża się świt… Ale nic z tego: wkrótce ponownie robi

się zupełnie ciemno, cienie wypełniają się głęboką purpurą, brzask przygasa i

zmienia  odcień  z  powrotem  na  zielonkawy,  aż  wreszcie  niknie  zupełnie.  A

najgorsze  jest  to,  że  jeśli  jestem  wtedy  w  chacie,  to  i  tak  nic  nie  widzę,  bo

okna wychodzą na północny zachód, gdzie panuje wieczna noc.

24 października

background image

Kładąc się spać, postawiłem na krześle przy pryczy zapaloną lampę, ale

co chwila budziłem się, by sprawdzić, czy nie przewróciłem jej we śnie, tak

że w końcu musiałem ją zgasić. Zapadłem w półsen, w którym ogarnęło mnie

przerażające  przekonanie,  że  na  pryczy  nade  mną  ktoś  leży.  Wyraźnie

widziałem  od  spodu  uginający  się  materac  i  słyszałem  skrzypienie  desek.

Ocknąłem  się  gwałtownie,  zebrałem  w  sobie  odwagę,  wstałem  i  włączyłem

latarkę. Oczywiście na pryczy leżało tylko zmięte ubranie.

Żałuję,  że  nie  przywieźliśmy  specjalnych  nocnych  lamp.  Pamiętam

doskonale  pozycję  na  liście  zaopatrzeniowej  sił  zbrojnych:  nocne  lampki

Clarka, 12 szylingów 9 pensów za tuzin, palą się do dziewięciu godzin.

Isbjørn z pewnością dotarł już do Longyearbyen. Być może Gus jest już

po operacji. Być może.

Przestań,  Jack.  Zajmij  się  przygotowaniem  śniadania.  Owsianka  z

odrobiną  pemikanu,  babeczki  z  dżemem  jeżynowym.  Jak  zjesz,  od  razu  się

lepiej poczujesz.

Kolejny  zimny  bezwietrzny  dzień  (minus  dwadzieścia  osiem),  ale  tym

razem  pochmurny,  więc  bez  fałszywego  brzasku.  Nad  morzem  wisi  smuga

najgłębszej  czerni,  która  wygląda  jak  front  złej  pogody,  ale  nie  jestem  w

stanie  ocenić,  czy  się  zbliża,  czy  oddala.  Cisza  działa  mi  na  nerwy.  Gdzie

burze śnieżne, które powinny tu występować jesienią?

W ustawicznej ciemności określenia takie jak „rano”, „południe” i „noc”

przestają  mieć  jakiekolwiek  znaczenie,  ja  jednak  wciąż  je  stosuję,  traktując

jako  punkty  odniesienia  w  pustce  wypełnionej  wiecznym  mrokiem.  Zdaję

sobie  sprawę,  że  „wieczór”  to  tylko  czas  między  transmisją  o  siedemnastej

trzydzieści  a  odczytami  o  siódmej  „rano”,  lecz  mimo  to  dziarsko  zacieram

dłonie i pytam głośno: „No, co będziemy robili dziś wieczorem?”.

Dzisiejszy 

dzień 

upłynął 

spokojnie, 

nie 

wydarzyło 

się 

nic

nadzwyczajnego.  (Nawet  w  dzienniku  nie  piszę  o  tym  wprost,  używam

background image

różnych eufemizmów. „Coś nadzwyczajnego”. Co to ma właściwie znaczyć?

Na pewno nie „coś wspaniałego”. Już prędzej „coś niewłaściwego”. Właśnie.

To dobre określenie).

To  zabawne,  co  można  znaleźć,  zupełnie  tego  nie  szukając.  Po  raz

kolejny przejrzałem wszystkie książki o Spitsbergenie, na wypadek gdybym

przeoczył informację o czymś, co się tu wydarzyło. W jednej z nich, wydanej

w  roku  1913,  przedstawia  się  wyspę  jako  górniczy  raj:  bogate,  łatwo

dostępne złoża węgla, dogodne kotwicowiska blisko brzegu, brak podatków,

przepisów i praw. Każdego lata – jak pisze autor – przybywa tu mała armia

poszukiwaczy  i  górników  z  Rosji,  Ameryki,  Niemiec,  Norwegii  i  Wielkiej

Brytanii. Często zdarzają się nieporozumienia, z braku sądów rozwiązywane

na  miejscu,  w  przyspieszonym  tempie.  W  jaki  sposób?  Czy  o  to  właśnie

chodzi? O jakiś spór?

Nie  znalazłem  żadnej  wzmianki  o  Gruhuken,  ale  w  jednej  z  książek

trafiłem  na  rozdział  o  miejscowym  folklorze,  który  pominąłem  podczas

pierwszej  lektury.  Nie  pozwolę,  żeby  za  jego  sprawą  w  mojej  głowie

pojawiły się jakieś rojenia. I tak jest ich tam już wystarczająco wiele.

Wśród książek Gusa o botanice i biologii znalazłem pamiętnik oprawiony

w  granatowe  płótno.  Nie  miałem  pojęcia,  że  sporządza  prywatne  zapiski,

sądziłem,  że  prowadzi  tylko  oficjalny  dziennik  ekspedycji.  Może  to

dziecinne,  ale  gdy  zobaczyłem  jego  charakter  pisma,  łzy  napłynęły  mi  do

oczu.  Odstawiłem  dziennik  tam,  gdzie  go  znalazłem.  Oczywiście,

nieprzeczytany.

25 października

Wspaniałe wieści! Wiadomość z Longyearbyen!

OPERACJA  GUSA  SUKCES  STOP  WSZYSTKO  DOBRZE  STOP

ZAWIADOMILEM  RODZICOW  STOP  TRZYMAJ  SIE  CHLOPIE  STOP

NIEBAWEM WRACAMY STOP ALGIE STOP

background image

Dzięki Bogu! Dopiero teraz uświadomiłem sobie, że niepokój przez cały

czas czaił się we mnie jak zwinięta sprężyna. Kiedy odebrałem wiadomość,

ogarnęła mnie tak wielka radość, że z trudem zdołałem ją zapisać. Z Gusem

wszystko w porządku! Niedługo wróci i wszystko będzie tak, jakby nigdy nie

wyjeżdżał!

Uczciłem  doskonałe  wieści,  polewając  poranną  owsiankę  syropem

klonowym  i  whisky,  zaraz  potem  jednak  sumiennie  wróciłem  do

obowiązków  i  uruchomiłem  dużą  radiostację,  by  przekazać  cotygodniowy

raport  do  Anglii.  (Łatwiej  to  powiedzieć  niż  zrobić,  bo  to  oporne  bydlę  nie

znosi chłodu, więc muszę ogrzewać lampy na piecu). Jestem dumny z relacji

dla  „Timesa”.  Udało  mi  się  zachować  rzeczowy,  profesjonalny  ton:

kierownik  wyprawy  chwilowo  niedysponowany,  jego  obowiązki  czasowo

przejął  radiooperator.  Nie  chcę,  żeby  zaczęli  się  ekscytować  faktem,  że

zostałem sam.

„Dzień”  był  pogodny  –  poświata  nad  horyzontem  okazała  się

wystarczająco  silna,  żeby  tak  go  nazwać  –  zabrałem  więc  psy  na  spacer  na

plażę.  Mój  Boże,  co  ja  bym  bez  nich  zrobił?  Są  niesamowicie  żywotne  i

przyjazne. Uwielbiam odgłos ich szybkich stąpnięć po śniegu, kiedy ganiają

tu  i  tam,  wywąchując  rozmaite  zapachy,  a  potem  biegną  do  mnie,  by

opowiedzieć  o  tym,  co  znalazły.  Upik  nie  jest  aż  tak  ostra,  jak

przypuszczałem,  ale  niezwykle  odważna.  Jej  partner,  Svarten,  bywa  wobec

mnie  nieśmiały,  za  to  utrzymuje  porządek  w  stadzie.  Kiawak  ma  równie

czarną  sierść  jak  on,  długie  futro  i  brązowe  brwi.  Nie  znosi  mieć  mokrych

łap.  Eli  jest  białokremowy  i  niezbyt  bystry  (czasem  nazywam  go  Głupim

Blondynem).  Pakomi,  Jens  i  Anadark  są  maści  wilczej:  skołtunione

szarobrązowe futro z czarnymi końcówkami włosia. To rozrabiaki, uwielbiają

wskakiwać  na  dach  psiarni,  by  rozejrzeć  się  po  okolicy.  Podejrzewam,  że

planują  już  wyprawę  na  dach  chaty.  Isaak  także  przypomina  wilka,  ale  ma

background image

ładniejszy  pysk  i  niesamowite,  jasnobłękitne  ślepia.  Pomyśleć,  że  chciałem

zostawić psy, a nawet zaproponowałem, żeby je zastrzelić!

Później

Na zatoce pojawiła się cienka warstwa lodu. Nie zauważyłem jej podczas

spaceru  z  psami,  dopiero  wieczorem,  po  odczytach  o  piątej.  Jest  naprawdę

bardzo  cienka.  Kiedy  rzuciłem  kamieniem,  roztrzaskała  się  na  długie,  ostre

kawałki. Przypływ z pewnością je rozproszy, muszę się jednak przygotować

na to, że prędzej czy później morze całkiem zamarznie. Ale kiedy?

Eriksson  mówił,  że  węglowce  docierają  do  Longyearbyen  nawet  w

listopadzie,  lecz  Gruhuken  leży  przecież  dalej  na  północ.  A  jeśli  morze

zamarznie przed powrotem Gusa i Algiego? Jeśli będę musiał zostać tu sam

aż do wiosny?

26 października

Nic się nie stało, po prostu napędziłem sobie stracha i tyle. Co za głupota.

Muszę  bardziej  uważać.  Gdyby  coś  mi  się  przydarzyło,  z  pewnością  nie

byłoby mi do śmiechu.

Kolejny  bezwietrzny  dzień,  z  dużym  zachmurzeniem,  a  więc  bez

fałszywego  brzasku.  O  szóstej  trzydzieści  „rano”,  kiedy  wypuszczam  psy,

zaczyna  padać  śnieg.  Bezszelestnie,  łagodnie  odgradza  mnie  od  świata.  Nie

ma  morza,  gór  ani  nieba.  Psy  pojawiają  się  i  znikają  w  szarości  jak  cienie.

Błogosławię  w  duchu  Erikssona  za  to,  że  podsunął  nam  pomysł  z

wytyczeniem najważniejszych tras za pomocą lin.

Tylko  ta  cholerna  stacja  pomiarowa…  Zadaniem  żaluzji  jest  chronić

przyrządy  przed  słońcem,  ale  że  słońca  nie  ma,  zarastają  szronem  i  lodem,

które muszę usuwać trzy razy dziennie. Mogę to robić wyłącznie za pomocą

noża.  Zajęcie  jest  bardzo  niewygodne,  częściowo  ze  względu  na  wysokie

buty,  w  których  ciężko  się  poruszać,  a  częściowo  przez  śnieg  i  lód,  które

sypią  się  w  oczy.  Lampa  czołowa  niewiele  pomaga,  ponieważ  snop  światła

background image

skierowany  w  górę  bezużytecznie  grzęźnie  w  ciemności.  Tak  bardzo

chciałbym usłyszeć odgłos kroków Gusa zbliżającego się od strony chaty! Do

licha, mógłby to być nawet Algie, pogwizdujący Sam w blasku księżyca!

To  się  zdarzyło  tuż  po  odczytach  o  piątej.  Psy  dokądś  pobiegły,  ale

wiedziałem,  że  niezbyt  daleko,  bo  do  pory  karmienia  została  niespełna

godzina. Śnieg sypał gęsto, niezbyt mocny, lecz stały wiatr tworzył z płatków

ukośnie  tkaną  zasłonę.  Właśnie  uporałem  się  z  czyszczeniem  żaluzji  i

brnąłem przez śnieg w kierunku chaty: z wyłączoną lampą, skulony, z jedną

ręką  na  linie.  Smugi  śniegu,  niesione  wiatrem  tuż  nad  ziemią,  próbowały

chwytać  mnie  za  nogi  jak  gigantyczne  palce.  Słyszałem  własny  chrapliwy

oddech i skrzypienie śniegowców i uważałem, żeby się nie odwracać. Kiedy

idę w śniegowcach, doświadczam nieprzyjemnego złudzenia, że ktoś podąża

za mną, że za plecami słyszę czyjeś kroki. Rzecz jasna, to tylko echo moich

kroków.

Otarłem oczy ze śniegu… i zobaczyłem kogoś stojącego przed drzwiami

chaty. Tak mnie to zaskoczyło, że zawadziłem nogą o nogę, potknąłem się i

przewróciłem,  wskutek  czego  uderzyłem  boleśnie  biodrem  o  skałę.  Chwilę

potem uświadomiłem sobie, że to tylko maszt.

Co  za  głupota.  Co  się  z  tobą  dzieje,  Jack?  Za  chwilę  zaczniesz  się  bać

własnego cienia! Od tej pory znacznie bardziej uważaj na to, co robisz. Co by

było,  gdybyś  złamał  nogę?  Albo  rąbnął  głową  w  kamień  i  stracił

przytomność?

Później

Około  szóstej  przestało  padać  i  ponownie  zapadła  bezwietrzna  cisza.

Mimo  to  wcale  nie  czuję  spokoju.  Bywają  cisze,  które  nie  mają  nic

wspólnego ze spokojem. Nauczyłem się tego tu, w Gruhuken.

Przyłapałem  się  na  tym,  że  chodzę  na  palcach,  starając  się  czynić  jak

najmniej  hałasu.  Zupełnie  jakbym  nie  chciał  zwrócić  na  siebie  uwagi…

background image

Właśnie: czyjej? Myślę o tych traperach w chacie na Wyspie Barentsa. O ich

lęku przed ciemnością za progiem.

Trudno  mi  się  na  czymkolwiek  skoncentrować.  Często  zrywam  się,  by

poprzycinać knoty w lampach, albo uzupełniam w nich naftę, choć zbiorniki

są  prawie  pełne.  Bez  przerwy  sprawdzam  baterie  w  latarkach,  a  kiedy

wychodzę,  oprócz  lampy  czołowej  zabieram  co  najmniej  dwie  latarki,  a

dodatkowo  także  lampę  naftową.  Mimo  to  i  tak  jestem  pełen  obaw.  A  jeśli

baterie zawiodą? Jeśli upuszczę lampę?

Aż  do  tej  pory  nie  rozumiałem,  czym  jest  tęsknota  za  światłem.  Nie

zdawałem  sobie  sprawy,  że  istnieje  zasadnicza  różnica  między  fałszywym

zmierzchem albo świtem, pojawiającymi się na krótko co dwadzieścia cztery

godziny,  a  całkowitą  ciemnością.  Godzina  szarówki  przywraca  poczucie

normalności, pozwala stwierdzić: O, tam jest niebo, tam ziemia, a tam morze.

Świat  wciąż  istnieje.  Kiedy  jednak  okno  wypełnia  nieprzenikniona  czerń,

przerażająco  szybko  człowiek  zaczyna  wątpić  w  istnienie  tego  wszystkiego.

W  głowie  pojawiają  się  niepokojące  myśli:  Może  za  oknami  jest  tylko

pustka?  Może  jest  jedynie  ta  chata  i  ja  w  środku,  a  na  zewnątrz  nie  ma

zupełnie nic?

Lęk  przed  ciemnością.  Zanim  tu  przyjechałem,  wydawało  mi  się,  że  to

wyłącznie  dziecięca  przypadłość,  że  z  tego  się  wyrasta.  On  jednak  nigdy

całkiem  nie  znika.  Zawsze  czai  się  gdzieś  w  pobliżu.  Najstarszy  lęk  ze

wszystkich. Co jest tam, w głębi jaskini?

Eriksson  miał  rację:  nie  należy  zbyt  wiele  myśleć.  Staraj  się  być  ciągle

zajęty,  chodź  na  spacery,  powtarzał.  Będę  się  ściśle  stosował  do  jego  rad.

Szczególnie jeśli chodzi o spacery.

29 października

Trzy  dni  deszczu.  Bez  fałszywego  brzasku,  bez  księżyca  i  gwiazd.  A

deszcz jest lodowaty, najzimniejszy, jakiego w życiu doświadczyłem.

background image

Po ostatnim wypadku chyba trochę puściły mi nerwy, nie odważyłem się

już  na  przechadzki  po  plaży.  Zamiast  tego  chodzę  dokoła  chaty,  jedną  ręką

dotykając ściany, żeby się nie zgubić. Oczywiście zawsze z włączoną lampą

czołową.

Znam  już  na  pamięć  każdy  gwóźdź  i  każdy  naderwany  strzęp  papy.

Podczas  obchodu  przeżywam  czasem  chwile  grozy,  a  czasem  czuję  się

całkiem  bezpiecznie.  Zaraz  za  drzwiami  skręcam  w  prawo,  mijam  stos

drewna  na  opał  oraz  beczki  z  naftą.  Dalej  są  wychodek  i  paka  z  węglem,  o

którą opierają się sanie. Teraz muszę zejść z ganku, ale nie przejmuję się tym,

bo  to  najprzyjemniejsze  miejsce:  psiarnia.  Otwieram  drzwi  ze  skobla  i

atakują mnie pyski, łapy i ogony. Psy towarzyszą mi zwykle przez jakieś dwa

okrążenia,  lecz  potem,  znudzone,  rozbiegają  się  we  wszystkie  strony.  Tylko

Isaak  kręci  się  w  pobliżu  nieco  dłużej  –  być  może  wie,  że  zawsze  mam  dla

niego czekoladkę. Niekiedy biorę go na smycz, zwykle jednak nie mam serca

pozbawiać go okazji do pobiegania i zostaję sam.

Za  psiarnią  jest  gorzej,  ponieważ  moja  dłoń  ukryta  w  rękawiczce  traci

kontakt  ze  ścianą  i  dotyka  nagiej  skały.  Kiedy  mijam  skupisko  głazów,

zwalniam  z  obawy  przed  tym,  co  może  czekać  mnie  za  zakrętem.  Wołam,

żeby przepłoszyć… co? Lisy? Niedźwiedzie? Pola lodowe jeszcze nie dotarły

do  wyspy,  więc  szanse  na  spotkanie  z  niedźwiedziem  są  prawie  żadne.

Obecność psów zmniejsza je jeszcze bardziej.

Przeszedłszy  obok  głazów,  ponownie  dotykam  ręką  ściany  i  wracam  na

ganek.  Mogłoby  się  wydawać,  że  powinienem  odczuwać  ulgę,  ale  tak

naprawdę nienawidzę tego miejsca, bo tu właśnie stała stara chata traperów.

Przyspieszam  kroku  ze  wzrokiem  utkwionym  w  zbawczy  blask  latarni

sztormowej zawieszonej na porożu nad drzwiami. Robię wszystko, żeby nie

patrzeć  na  maszt  sterczący  zaledwie  trzy  kroki  od  wejścia.  Staram  się,  by

nawet  na  ułamek  sekundy  nie  padł  na  niego  snop  światła  z  mojej  lampy.

background image

Docieram  do  drzwi  i  uderzam  w  nie  pięścią  „na  szczęście”.  Dobra  robota,

Jack. Jedno okrążenie za tobą, zostało już tylko dziewiętnaście.

Wyznaczyłem  sobie  normę  dwudziestu  okrążeń  dziennie  i  ściśle  jej

przestrzegam.  To  klamra  spinająca  mój  czas,  punkt  odniesienia  dla  mojej

egzystencji, tak jak odczyty danych i transmisje.

Do  podobnej  rangi  urosło  suszenie  odzieży.  Godzinami  wywracam

rękawice na lewą stronę, rozwieszam skarpety nad piecem, pilnuję, żeby nie

zaczęły  się  przypalać.  Każda  część  odzieży  to  mój  zaufany  przyjaciel.  Dziś

po  południu  niewiele  brakowało,  bym  zaczął  gawędzić  z  szalikiem.

Przyjacielem  jest  także  piec,  tyle  że  niestałym,  a  kiedy  mocno  wieje,  nasze

relacje stają się dość napięte. Krzątam się przy nim i namawiam go, żeby się

bardziej  postarał,  otwieram  drzwi  i  obserwuję  trzepotanie  płomieni,  ciesząc

się  z  każdej  rozpalonej  szczapy.  Jeżeli  odmawia  współpracy,  obsypuję  go

wyzwiskami.

W  Londynie  wydawało  mi  się,  że  jestem  samotny,  ale  to  było  nic  w

porównaniu  z  moją  obecną  sytuacją.  Samotny?  Przecież  otaczały  mnie

miliony  ludzi!  Tu  nie  mam  nikogo.  Jestem  jedynym  człowiekiem  na  tym

obszarze…

Zamknij się, Jack. Nie pomagasz sobie w ten sposób.

Później

Wiadomość  od  Algiego:  Z  GUSEM  LEPIEJ  ALE  LEKARZ  MOWI  ZE

PRZYJAZD  NAJWCZESNIEJ  ZA  DWA  TYGODNIE  STOP  PRZYKRO

MI STARY STOP ALGIE STOP

Dwa  tygodnie?  Chodząc  w  tę  i  z  powrotem,  starałem  się  przyswoić  tę

wiadomość.  Przeżyłem  w  samotności  tydzień,  a  wydawało  mi  się,  że  to  co

najmniej  miesiąc.  Jak  wytrzymam  jeszcze  dwa?  I  co  to  znaczy

„najwcześniej”?

Dwa tygodnie, czyli w połowie listopada. Boże. Czy morze do tego czasu

background image

nie zamarznie? Czy uda im się dopłynąć?

Whisky. Dużo whisky. To powinno pomóc.

30 października

Przeczytałem  ten  rozdział  o  folklorze  i  bardzo  tego  żałuję.  W  większej

części wcale nie dotyczył Spitsbergenu, a przynajmniej nie bezpośrednio. To

raczej  dość  nieprzyjemne  zestawienie  skandynawskich  wierzeń  i  obrzędów,

częściowo  mających  sporo  wspólnego  ze  staroangielskimi.  Na  przykład

przekonanie,  że  morskie  ptaki  przynoszą  szczęście  podczas  połowów,  albo

zwyczaj  rzucania  przez  ramię  szczypty  soli  dla  ochrony  przed  urokiem.

Przypomniałem sobie, że robiła to moja matka.

„Niektóre obszary na Spitsbergenie” (ale nie napisano, które konkretnie)

rzekomo  nawiedzają  „umrzyki”.  Umrzyk  to  duch  topielca,  który  czai  się  na

przybrzeżnych  płyciznach,  by  porwać  i  wciągnąć  w  głębinę  niczego

niespodziewającą  się  ofiarę.  Kiedy  fale  wyrzucają  na  brzeg  ciało,  powstaje

dylemat:  pochować  je,  pozbawiając  tym  samym  morze  jego  własności,  czy

zostawić,  narażając  się  na  nieprzyjemności  ze  strony  ducha?  Najbardziej

spodobało mi się to „kiedy”: czyżby tak często znajdowano tu topielców?

A  potem  to:  zdaniem  ludzi  znających  te  wyspy  szczególną  ostrożność

należy  zachować  na  początku  nocy  polarnej.  Niektórzy  twierdzą,  że  siedem

tygodni przed Bożym Narodzeniem na Spitsbergenie otwierają się groby.

Siedem  tygodni  przed  Bożym  Narodzeniem,  czyli  31  października.

Halloween.

No dobrze, Jack. I co z tego?

Kiedy byłem mały, dostałem od ojca książkę zatytułowaną Baśnie ludów

Północy. Większość historii dotyczyła wiedźm, trolli i duchów harcujących w

wigilię  Wszystkich  Świętych.  Jeśli  się  zastanowić,  jest  to  całkowicie

zrozumiałe.  To  naturalna  reakcja  na  życie  w  tych  warunkach.  Podczas

wielomiesięcznej  nocy  polarnej,  gdy  człowiekowi  się  wydaje,  że  cały  świat

background image

umarł,  można  uwierzyć  w  każdą  rzecz.  Najważniejsze,  by  pamiętać,  że  to

właściwie nic nowego, że wszystko już gdzieś kiedyś wymyślono.

Jutro jest 31 października.

background image

10

31 października

Czy ja to sprowokowałem? Czy niedawna lektura uczyniła mnie bardziej

podatnym na takie przeżycia? Czy to z powodu daty?

Nocą  spadł  śnieg.  Kiedy  o  siódmej  rano  wyszedłem  spisać  wskazania

przyrządów, zrobiło się znacznie cieplej, zaledwie minus dwadzieścia stopni.

Dzięki Bogu, był czysty i pogodny „poranek”: wysypane gwiazdami niebo w

kolorze  indygo,  a  na  tym  tle  jaskrawy  sierp  księżyca.  Świeży  śnieg  spowił

obozowisko  przedziwną  szarawą  poświatą.  W  jej  ledwo  uchwytnym  blasku

widziałem wykrzywione żebra wielorybów na plaży i góry lodowe w zatoce.

(Na  całe  szczęście  morze  wciąż  jeszcze  nie  zamarzło.  Postanowiłem,  że  od

dzisiaj trzy razy dziennie będę sprawdzał jego stan).

Zawstydziłem się swojego tchórzostwa. Te żałosne spacerki wokół chaty,

na wyciągnięcie ręki, jakby każde odejście od ściany wiązało się z ryzykiem

zagubienia  się  na  zawsze.  Nie  mogę  sobie  pozwolić  na  takie  zachowanie.

Przecież  zostały  mi  jeszcze  tylko  dwa  tygodnie.  Tak  więc  w  bojowym

nastroju zabrałem psy na daleki spacer.

Początkowo było wspaniale. Psy skakały wokół mnie, ujadały, goniły się

i  baraszkowały  w  śniegu.  Isaak  szarpał  się  na  sznurze  –  przyuczam  go  do

chodzenia na smyczy – ale nie ustąpiłem, więc szybko zrezygnował i dreptał

potulnie przy mojej nodze. Byłem mu za to wdzięczny, ponieważ na nogach

miałem śniegowce, w dłoniach kijki narciarskie, a przez ramię przerzuciłem

strzelbę.  W  miarę  jak  robiło  się  coraz  „jaśniej”,  posuwaliśmy  się  w  górę

zamarzniętego  strumienia,  a  ja  gratulowałem  sobie  decyzji.  Widzisz,  Jack?

Wystarczy odrobina odwagi! Spójrz, jak tu pięknie! Falujące białe wzgórza,

lśniące  skaliste  szczyty,  kępy  zmarzniętej  trawy  wychylające  się  spod

background image

śniegu… Nawet pozostałości kopalni nabrały innego wyglądu.

Isaak zaszczekał z podniecenia, a ja w oddali dostrzegłem ciemne kropki

poruszające  się  na  białym  tle.  Renifery!  Widzisz?  –  powtarzałem  sobie,

powstrzymując  psa  wyrywającego  się  do  przodu.  Tu  jest  nawet  życie.

Wystarczy trochę śmiałości, żeby wyjść i go poszukać.

Psy  puściły  się  w  pogoń  za  reniferami,  które  odchyliły  głowy  do  tyłu  i

rzuciły  się  do  ucieczki.  Husky  szybko  się  zorientowały,  że  nie  mają

najmniejszych szans, i w podskokach wróciły do mnie.

Wspinaczka  była  męcząca,  więc  szybko  zacząłem  się  obficie  pocić.

Technika  chodzenia  w  śniegowcach  polega  na  tym,  żeby  wbijać  czuby  jak

najgłębiej  w  śnieg;  wówczas  zamocowane  tam  kolce  zahaczają  o  twardsze

podłoże i można posunąć się naprzód o kolejny krok, odpychając się z całej

siły  kijkami.  Po  kilkudniowych  opadach  deszczu  pod  warstwą  świeżego

śniegu  był  dość  solidny  lód,  w  związku  z  czym  każdemu  krokowi

towarzyszył głośny trzask pękającej lodowej skorupy. W pewnej chwili jeden

ze śniegowców się rozwiązał i musiałem przyklęknąć, by ponownie zawiązać

rzemienie.

Kiedy wstałem, widok zupełnie się odmienił. Górskie szczyty unosiły się

nad  mgłą,  która  zdążyła  już  częściowo  przesłonić  morze  niczym  zasłona  z

tiulu.  Mgła  błyskawicznie  gęstniała,  po  chwili  już  tylko  z  najwyższym

trudem mogłem dostrzec granicę między lądem i wodą.

– Chyba pora wracać do domu – odezwałem się, patrząc na Isaaka.

Zawróciliśmy. Truchtał przodem, oglądając się co chwila za siebie, jakby

chciał  zapytać,  dlaczego  nie  idę  szybciej.  Patrzyłem  pod  nogi,  ostrożnie

stawiając  kroki.  Kiedy  znowu  podniosłem  wzrok,  gór  już  nie  było.  Mgła

połknęła także obozowisko i morze. Na twarzy czułem jej wilgotne macki.

–  Im  szybciej  znajdziemy  się  w  domu,  tym  lepiej  –  powiedziałem  do

Isaaka.

background image

W  ciszy  mój  głos  brzmiał  drżąco  i  niepewnie.  A  cisza  była  wyjątkowo

głęboka.  Odważnie  włączyłem  lampę  czołową.  Niewyraźna  sylwetka  Isaaka

przypominała  jakiegoś  baśniowego  okropnego  stwora.  Snop  światła  sięgał

najwyżej  na  metr,  może  półtora,  lecz  przynajmniej  widziałem  własne  ślady

wiodące  z  powrotem  do  chaty.  To  jedna  z  zalet  śniegowców.  Byle  głupiec

zdołałby za mną trafić takim tropem.

Nie  mam  pojęcia,  w  jaki  sposób,  ale  zszedłem  ze  szlaku.  Z

niedowierzaniem  rozglądałem  się  dokoła:  nic,  nawet  najmniejszego  śladu.

Wyjąłem  z  kieszeni  latarkę  i  włączyłem,  jednak  snop  jej  światła  również

sięgał  na  jard,  najwyżej  półtora.  „Snop”  to  zresztą  znacznie  przesadzone

określenie, raczej rozproszony, słaby blask, błyskawicznie roztapiający się w

szarości.

W  dół,  pomyślałem.  To  najlepsze  rozwiązanie.  Otaczała  mnie  jednak

nieprzenikniona  szarość,  a  bez  jakiegoś  punktu  odniesienia  nie  mogłem

ustalić ukształtowania terenu. Zakręciło mi się w głowie. Nie wiedziałem już,

gdzie góra, a gdzie dół. Ruszyłem na oślep przed siebie, niemal natychmiast

się  poślizgnąłem,  w  tej  samej  chwili  Isaak  poczuł  jakiś  zapach  i  pognał

naprzód. Upadłem, koniec sznura wysunął mi się z dłoni, zostałem sam.

–  Isaak!  –  zawołałem  co  sił  w  płucach,  ale  mój  głos  wydobywał  się  jak

spod grubej kołdry. Pies nie zawrócił.

Klnąc  siarczyście,  oparłem  się  na  kijkach  i  z  trudem  dźwignąłem  się  na

nogi. Mgła napierała ze wszystkich stron.

– Svarten! Upik! Anadark! Jens! Isaak!

Nic. Zataczając się, ruszyłem dalej.

Nie, Jack. Nie w tę stronę. Idziesz pod górę.

Zawróciłem, lecz nie widziałem niczego, do czego mógłbym się cofnąć.

Moje ślady były tak chaotyczne i rozdeptane, że nie miałem z nich żadnego

pożytku.  Poniewczasie  przyszło  mi  do  głowy,  że  taką  samą  lampę  jak  z

background image

przodu,  nad  wejściem,  powinienem  był  powiesić  również  z  tyłu  chaty.

Zdjąłem  lampę  czołową,  zsunąłem  kaptur  i  wytężyłem  słuch.  Morze  było

jednak  zbyt  daleko,  a  strumień  zamarzł.  Słyszałem  tylko  własny  chrapliwy

oddech.

Zgubiłem się.

Pod  warstwą  nieprzemakalnej  wierzchniej  odzieży  byłem  cały  oblany

potem. Pot i przesiąknięte nim ubranie stygły błyskawicznie, z każdą chwilą

robiło  mi  się  coraz  zimniej.  Z  najwyższym  trudem  zmusiłem  się  do

zachowania  spokoju.  Myśl  logicznie.  Jak  odróżnić,  gdzie  jest  góra,  a  gdzie

dół?

Kopnąć śnieg i patrzeć, jak się rozsypuje.

Naciągnąłem  kaptur  i  umocowałem  lampę  na  czole.  W  grubych

rękawicach  i  z  trzęsącymi  się  rękami  to  wcale  nie  jest  takie  łatwe,  jak  się

wydaje.  W  panice  wyobrażałem  sobie,  że  coraz  bardziej  oddalam  się  od

obozowiska, wchodzę na lodowiec albo wpadam do opuszczonej sztolni. Jeśli

przez  dwa  dni  nie  nadam  komunikatów  o  wyznaczonej  porze,  Wyspa

Niedźwiedzia  podniesie  alarm  i  z  Longyearbyen  wyruszy  wyprawa

ratunkowa. Dotrze tu po kolejnych dwóch dniach, o ile oczywiście pozwolą

na  to  warunki  lodowe.  Ratownicy  znajdą  opustoszały  obóz  i  zdesperowane

psy. Na moje kości ktoś, być może, natknie się przypadkowo dopiero latem.

Wszystko to przemknęło mi przez głowę z szybkością błyskawicy.

Wtedy  przypomniałem  sobie,  że  mam  w  kieszeni  kompas.  Idiota.

Wystarczy skierować się na północny wschód, żeby dotrzeć do morza.

Wysunął  mi  się  z  ręki  i  wpadł  w  śnieg.  Padłem  na  kolana,  zacząłem  go

rozpaczliwie szukać, ściągnąłem nawet rękawice. Bez skutku.

Cholera. Jasna cholera.

Znalazłem,  ale  strzałka  tkwiła  nieruchomo.  Zepsuł  się?  Oby  nie.

Potrząsnąłem  nim  i  strzałka  zatańczyła  dziko.  Drżała  mi  ręka,  nie  byłem  w

background image

stanie  utrzymać  go  nieruchomo.  Położyłem  go  na  skale.  Strzałka  –  mała,

błogosławiona  strzałka  –  zatoczyła  koło,  wychyliła  się  w  lewo,  w  prawo,

wreszcie  stanęła.  A  więc  tędy.  Łapiąc  powietrze  szeroko  otwartymi  ustami,

popędziłem w dół. Minąłem śnieg ugnieciony i pokryty strzępkami sierści w

miejscu,  gdzie  najwidoczniej  odpoczywały  renifery.  To  świadectwo  życia

niezmiernie  podniosło  mnie  na  duchu.  Kilka  kroków  dalej  w  świetle  lampy

dostrzegłem żółte ślady po psiej urynie i niemal w tej samej chwili z oddali

dobiegło przytłumione ujadanie. Po kolejnych trzydziestu krokach znalazłem

się na plaży.

– Jezu… – wyszeptałem. – Słodki Jezu…

Szukając na oślep szlaku, zawędrowałem aż na wschodni skraj zatoki, do

podnóża  klifów.  Z  niewysłowioną  ulgą,  a  jednocześnie  zawstydzony,  że  tak

łatwo  uległem  panice,  odwróciłem  się  i  ruszyłem  wzdłuż  brzegu,  trzymając

się blisko wody, żeby znowu nie zgubić drogi. Z mgły najpierw wyłoniła się

garbata  sylwetka  zapasowego  magazynu,  chwilę  potem  w  blasku  lampy

zalśniły  białe  żebra  wielorybów.  Chwilę  później  dostrzegłem  maszt,  a  trzy

kroki  za  nim  wytęskniony  krąg  światła,  rzucanego  przez  lampę  zawieszoną

na reniferowym porożu.

– Upik! Pakomi! Anardark! Eli! Isaak!

Cisza.  Nic  nie  szkodzi.  Wrócą,  jak  tylko  zgłodnieją.  Przyspieszyłem

kroku.

Kiedy  zbliżyłem  się  do  masztu,  w  blasku  mojej  lampy  zobaczyłem

kopczyk  kamieni  u  jego  podnóża  oraz  kępkę  zeschniętej,  martwej  trawy

wychylającą  się  spod  śniegu.  Ciemne  plamy  na  drzewcu  pod  wpływem

wilgotnej mgły przybrały czarną barwę.

Lęk  dopadł  mnie  nagle,  nie  wiadomo  skąd.  Po  skórze  przebiegły  mi

ciarki, włosy zjeżyły się na głowie. Widziałem jedynie dolną część masztu i

kopczyk  kamieni  wokół  niej,  ale  moje  ciało  już  czuło,  co  się  miało  stać,  i

background image

przygotowywało się na to.

Z mgły za masztem dobiegł niezwykły, stłumiony odgłos – tak jakby ktoś

ciągnął  po  skale  jakiś  metalowy  przedmiot.  Rozejrzałem  się  błyskawicznie,

światło  lampy  czołowej  podążyło  za  moim  wzrokiem,  ale  niczego  nie

dostrzegłem.  Mimo  to  dźwięk  rozlegał  się  coraz  wyraźniej.  Zgrzytliwy  i

brzęczący.

Zbliżał się.

Serce  podeszło  mi  do  gardła.  Chciałem  uciekać,  lecz  nogi  odmówiły

posłuszeństwa.

Był  tuż  przede  mną,  najwyżej  kilka  stóp,  ja  jednak  wciąż  niczego  nie

widziałem. Tylko słyszałem. To niemożliwe.

Pobrzękiwanie i zgrzytanie.

Cisza.

Dźwięk dotarł do masztu. Odległość była tak mała, że gdybym wyciągnął

rękę, dotknąłbym… Czego? Jakiejś… obecności. Niewidzialnej, przerażająco

bliskiej.

Stałem  bezradny,  ze  wstrzymanym  oddechem,  przyciskając  ramiona  do

boków.  Strach  narastał  we  mnie  niczym  czarna  powódź,  w  której  zaraz

miałem  utonąć.  Nagle…  Odgłos  szybkich  psich  kroków  za  moimi  plecami.

Ocknąłem się, zatoczyłem do tyłu, potknąłem o własne nogi i upadłem.

W promieniu światła rzucanym przez moją czołówkę zobaczyłem Isaaka.

Zatrzymał  się  z  postawionymi  uszami  i  wyprężonym  ogonem.  W  blasku

lampy  oczy  błyszczały  mu  srebrzyście.  Jak  tylko  podniosłem  się  na  kolana,

podbiegł  do  mnie,  wymachując  ogonem.  W  jego  ślepiach  ujrzałem

podwojone  odbicie  czyjejś  okrągłej  głowy.  Minęła  chwila,  zanim

rozpoznałem siebie.

background image

11

Jakoś dotarłem do ganku, z trudem otworzyłem drzwi, wtoczyłem się do

środka i zatrzasnąłem je za sobą. Ściągnąłem wierzchnie ubranie i powlokłem

się  dalej.  W  pokoju  promień  światła  z  czołówki  kroił  nieprzeniknioną

ciemność. Z każdym wydechem z moich ust buchały kłęby pary. Usiłowałem

zapalić lampę naftową, ale za bardzo trzęsły mi się ręce. Wrzuciłem do pieca

garść  brzozowej  kory,  dołożyłem  kilka  polan.  Po  jakimś  czasie  wreszcie

zajęły  się  ogniem.  Przykucnąłem  przy  piecu  i  przez  palce  patrzyłem  w

płomienie. Wciąż słyszałem tamten odgłos, wciąż czułem czyjąś obecność.

Szczękałem  zębami,  ubranie  miałem  przesiąknięte  lodowatym  potem.

Zataczając się, przeszedłem do sypialni, zgarnąłem suche rzeczy, wróciłem i

przebrałem się przy piecu. Nalałem sobie do kubka sporo whisky i wypiłem

jednym łykiem. Pomogło. Udało mi się zapalić lampę, potem jeszcze jedną, i

kolejną. Nagle poczułem potworny głód. Zrobiłem sobie kawę i owsiankę, po

czym pochłonąłem je, jakbym umierał z głodu. Chwilę potem pobiegłem do

wiadra na odpadki i wszystko zwymiotowałem.

Tęskniłem  za  ludzkimi  głosami,  za  normalnością.  Włączyłem  radio;

niestety,  akumulatory  wymagały  naładowania.  Klnąc  pod  nosem,  wsiadłem

na  rower  i  pedałowałem  zawzięcie,  starając  się  nie  patrzeć  w  okna.  Na

częstotliwości,  na  którą  był  ustawiony  odbiornik,  nadawało  właśnie  jakieś

słuchowisko. Pobrzękiwanie zastawy, gwar kobiecych głosów.

Podszedłem  do  północnego  okna,  przyłożyłem  dłonie  do  szyby  i

spojrzałem  na  zewnątrz.  Psy  wróciły;  niektóre  leżały  spokojnie,  zwinięte  w

kłębek, inne próbowały jeść śnieg. Żaden nie zwracał najmniejszej uwagi na

maszt.

Sterczał  zaledwie  trzy  kroki  od  okna.  To  tylko  kawał  drewna,

background image

powtarzałem sobie. Długi kawał drewna przyniesiony przez morze.

Usiadłem  przy  stole.  W  ustach  czułem  gorzki  smak  żółci.  Słyszałem  te

dźwięki. Czułem tę obecność. Niczego sobie nie wyobraziłem.

Słuchowisko dobiegło końca. Spiker BBC spokojnym, rzeczowym tonem

zapowiedział  kolejny  program.  Mój  zegarek  wskazywał  dziesiątą.

Wyszedłem  z  domu  o  ósmej.  Czy  to  możliwe,  że  minęły  zaledwie  dwie

godziny? Byłem gotów przysiąc, że znacznie więcej. Potrzebowałem czegoś,

co pomoże mi przezwyciężyć panikę, co odegna tamte dźwięki.

Dźwignąłem  się  z  krzesła,  i  powłócząc  nogami,  dotarłem  do  półki,  na

której  stały  książki,  wziąłem  dziennik  Gusa  i  otworzyłem.  Potrzebowałem

go. Do diabła z szacunkiem dla prywatności.

Widok  jego  odręcznego  pisma  natychmiast  dodał  mi  odwagi.  Było

okrągłe,  dziecinne,  a  z  nadmiaru  entuzjazmu  Gus  chwilami  tak  mocno

przyciskał  pióro,  że  aż  dziurawił  papier.  Stronę  za  stroną  zapełniał  opisami

polarnej przyrody, przeplatanymi refleksjami ogólniejszej natury: o Arktyce i

charakterze  norweskich  łowców  fok.  Pochłaniałem  wszystko,  a  szczególną

przyjemność sprawiały mi najnudniejsze, najbardziej rozwlekłe fragmenty.

Tak  jak  się  spodziewałem,  Gus  trzymał  się  mocno  faktów,  niechętnie

dawał wyraz emocjom. Widocznie taką właśnie postawę wbijano uczniom do

głów trzciną w Harrow. Prawie w ogóle nie wspominał o Algiem, o mnie zaś

kilka razy, co oczywiście sprawiło mi dużą przyjemność.

Mam  wrażenie,  że  Jack  niezbyt  lubi  Algiego,  napisał  31  lipca,  w  dniu,

kiedy  po  raz  pierwszy  ujrzeliśmy  Spitsbergen.  Jak  tylko  Algie  powie  coś

dosadnego  –  co,  jako  żywo,  zdarza  się  dość  często  –  Jack  zaciska  zęby.

Chyba czyni to po to, żeby go nie uderzyć.

Zabawne,  pomyślałem  z  uśmiechem.  Gus  dostrzegł  to  wcześniej,  niż  ja

zdałem sobie z tego sprawę. Później, już po naszym przybyciu do Gruhuken,

wspomniał o mojej niechęci do pozostałości po kopalniach. Jack wyjątkowo

background image

silnie reaguje na różne rzeczy, co chyba bardzo utrudnia mu życie. Mimo to

rozumiem, dlaczego nie lubi „prześwitującej przeszłości”, jak to nazywa, bo

ze mną jest tak samo. Chcę, żeby Gruhuken było tylko i wyłącznie nasze.

Byłem  zaskoczony  i  zarazem  zadowolony.  Nie  miałem  pojęcia,  że

podziela moje uczucia.

Kilka stron dalej trafiłem na dość niepokojący ustęp o Erikssonie. Co za

wspaniały człowiek! Urodził się w skrajnym ubóstwie na farmie. Od maja do

października  wszystkie  dzieci  biegały  na  bosaka  (w  północnej  Norwegii!).

Uciekł  w  wieku  dziesięciu  lat  i  już  nigdy  tam  nie  wrócił.  Nie  chodził  do

szkoły,  sam  nauczył  się  czytać  z  Biblii.  Bardzo  szanuje  swój  statek  i  załogę,

choć  jest  zbyt  skryty,  żeby  się  do  tego  przyznać.  Rozsądny,  odporny  na

przeciwności,  uprzejmy,  bezwzględny.  A  poza  tym  przesądny.  Dziś  po

południu kazał wyrzucić za burtę pełne wiadro rybich wnętrzności; jak wielu

rybaków, wierzy, że to przynosi szczęście i odstręcza złe duchy. Algie zaczął

się śmiać, a ja kazałem mu czym prędzej zamilknąć, zanim Eriksson usłyszy.

Dorastałem  z  ludźmi  takimi  jak  on:  z  wieśniakami,  którzy  pozornie  byli

gorliwymi  chrześcijanami,  ale  wystarczyło  leciutko  zadrapać  powierzchnię,

żeby odsłonić pokłady pogańskich wierzeń. Najzabawniejsze, że często nie są

one całkiem pozbawione sensu.

Dlaczego uznał za stosowne to napisać? No i ta data: 9 sierpnia. Byliśmy

w Gruhuken już od tygodnia.

Dzień  później:  W  jednej  z  moich  książek  napisano,  że  niektóre  części

Spitsbergenu  są  nawiedzane  przez  duchy.  Zapytałem  o  to  pana  E.,  ale  nie

chciał  ani  potwierdzić,  ani  zaprzeczyć.  Powiedział  tylko  tyle:  „Tu,  na

północy,  człowiek  zaczyna  sobie  uświadamiać  sprawy,  których  w  ogóle  nie

dostrzega  na  południu”.  Naturalnie  wyraził  to  w  sposób  znacznie  prostszy  i

bardziej nieudolny, ale sens był właśnie taki.

background image

O  dziwo,  Gus  nie  rozwinął  tego  tematu.  Zaraz  potem  umieścił

dwustronicowy opis przyrody. Już dawno dostrzegłem u niego nadzwyczajną

umiejętność całkowitego odseparowywania się od wszystkiego, co niemiłe, i

poświęcania  się  czemuś  przyjemniejszemu.  Może  tego  także  nauczył  się  w

Harrow?

31  sierpnia.  Coś  tu  jest  nie  w  porządku.  Czuję  to  od  chwili  odpłynięcia

Isbjørna.  Co  takiego?  Co  takiego???  Pierwszy  raz  zobaczyłem  to  wtedy  z

łodzi,  w  wodorostach.  Boże!  Co  zobaczyłeś,  Gus?  Gorączkowo

przewracałem  kartki.  Znowu  rozważania  o  zachowaniu  się  ptaków  i  analiza

charakteru naszych psów. Nie mogę w to uwierzyć. Tyle czasu, tyle tygodni

spędzonych razem… I przez cały czas wiedział? 16 września. Jak to możliwe,

żeby Jack tego nie poczuł? Minionej nocy po raz pierwszy zobaczyliśmy zorzę

polarną.  Zacząłem  wtedy  o  tym  mówić,  chciałem  mu  powiedzieć,  ale

zmarszczył  brwi  i  zmienił  temat.  Czy  naprawdę  niczego  nie  czuje?  Z  nas

trzech  jest  najsilniejszy  i  najmocniej  stąpa  po  ziemi,  ale  przy  tym  jest  także

wrażliwy  i  ma  wyobraźnię.  Przecież  prawie  się  rozpłakał,  kiedy  po  raz

pierwszy  ujrzeliśmy  Gruhuken,  i  tak  się  przejął  porzuconym  pisklęciem

nurzyka,  że  wrócił  pod  klif  i  szukał  go  godzinami.  Dziwne  więc,  gdyby  był

jedynym, który niczego nie zauważył.

Jedynym? No nie, Algie z pewnością nie…

10 października. Biedny Algie. Wyciągnąłem go dziś na przechadzkę, a on

wyznał  wszystko.  Powiedział:  „Wiem,  że  to  zabrzmi  żałośnie,  ale  boję  się

tego miejsca. Chwilami wydaje mi się, że ktoś mnie obserwuje, a raz, na tych

skałach,  nawiedziła  mnie  okropna  myśl.  To  znaczy  –  nie  myśl,  tylko  raczej

obraz  w  mojej  głowie.  Zobaczyłem  noże  i…  Nie  chcę  mówić,  co  jeszcze.

Czułem  też  zapach  nafty,  naprawdę.  Chciałem  uciec,  lecz  nie  mogłem  się

poruszyć,  tak  jakbym  miał  związane  ręce  i  nogi.  Ten  obraz  wciąż  tkwi  w

background image

moim umyśle, nie potrafię się go pozbyć. Jest przerażający.

Po  prostu  mnie  zatkało.  Ten  tłusty,  niewrażliwy  Algie,  który

pogwizdywał  Someone  To  Watch  Over  Me  podczas  pierwszego  spotkania  z

zorzą polarną?

Niewyraźny  wpis  z  14  października:  Dziś  rano  Algie  wyznał,  że  słyszy

głosy. Nazwał je „koszmarem na przebudzenie”. Tak długo wypytywałem go

o szczegóły, że w końcu wszystko mi opowiedział. Nie chcę ich powtarzać, są

zbyt  przerażające.  Teraz  żałuję,  że  byłem  taki  natarczywy.  Najbardziej

niepokoi  mnie,  że  jego  opowieść  ma  bardzo  wiele  wspólnego  z  tym,  co

przeżyłem  w  łodzi.  Biedny  Algie,  jest  naprawdę  przerażony.  I  potwornie  się

wstydzi. Kazał mi przysiąc, że o niczym nie powiem Jackowi. Wątpię, czybym

się  na  to  zdobył,  nawet  gdybym  chciał.  Poza  tym  nie  chciałbym,  żeby  Jack

pomyślał, że ja też się boję.

Kolejny  wpis  pochodził  tuż  sprzed  choroby  Gusa.  Zacząłem  sobie

uświadamiać,  napisał  18  października,  że  długotrwała  ciemność  może

wpływać na umysł w sposób, jaki trudno sobie nawet wyobrazić. Otaczająca

nas niema martwota wywołuje szok. Chyba rozwija się u mnie  nerwica  albo

to  schorzenie,  które  dopadło  tamtych  traperów.  Jak  je  nazwał  Jack?  Rar?

Najbardziej  niezwykłe  jest  to,  że  moje  doznania  w  łódce  wydawały  się  tak

niewiarygodnie prawdziwe! Choć, rzecz jasna, takie nie były. Na tym chyba

zresztą  polega  natura  halucynacji:  ma  się  wrażenie,  że  są  autentyczne.  Sny

też  zdają  się  prawdziwe,  choć  stanowią  tylko  wytwór  umysłu,  a  skoro  mój

mózg  potrafi  wytwarzać  takie  produkty,  kiedy  jestem  pogrążony  we  śnie,  to

tym  bardziej  jest  do  tego  zdolny  na  jawie.  Ale  nawet  jeżeli  uwierzę,  że  to

jedynie halucynacje, to gdzie tu pociecha? Co począć ze świadomością, że w

mojej głowie mogą powstawać takie koszmary?

To był jeden z ostatnich wpisów. Nazajutrz Gus zachorował.

background image

Siedziałem  jak  posąg,  wpatrując  się  w  zapisaną  stronę.  Och,  Gus…

Przechodziłeś przez to wszystko, a ja nie byłem tego świadomy. Ze względu

na  twoje  dobro  cieszę  się,  że  jesteś  teraz  bezpieczny  w  izbie  chorych  w

Longyearbyen,  ale  gdybym  wiedział…  Mogliśmy  przynajmniej  o  tym

porozmawiać, mogliśmy spróbować wspólnie jakoś to zrozumieć. Gdybyś tu

jednak był – a Bóg mi świadkiem, jak bardzo tego pragnę – to musiałbym ci

powiedzieć,  że  się  mylisz.  Nie  wyobraziłeś  sobie  tego  wszystkiego.  Istnieją

rzeczy gorsze od halucynacji.

Nie wierzę ani przez chwilę, że to, co słyszałem przy maszcie, stanowiło

„wytwór  mojego  umysłu”.  To  było  prawdziwe.  Dźwiękowy  odcisk,

utrwalony  w  powietrzu  ślad  czegoś  okropnego,  jakiegoś  aktu  okrucieństwa,

który wydarzył się kiedyś tu, w Gruhuken.

Aktu  okrucieństwa?  Dlaczego  tak  napisałem?  Przecież  słyszałem  tylko

odgłos metalu uderzającego i skrobiącego o skałę.

Chyba chodzi o przerażenie, które mnie wtedy ogarnęło. Z pewnością nie

czułbym go, gdyby nie chodziło o coś niewyobrażalnie okropnego.

Słowa,  które  przed  chwilą  napisałem,  przypomniały  mi  coś,  o  czym  nie

myślałem  od  wielu  lat.  Teraz  też  nie  chcę  o  tym  myśleć,  toteż  zastosuję

metodę Gusa i nie będę o tym pisał.

Budzik  stojący  na  kuchennej  półce  wskazuje  za  dwadzieścia  dwunastą.

Pora wyjść, by po raz kolejny spisać wskazania instrumentów pomiarowych.

Muszę to zrobić, bo inaczej tamto zwycięży.

Czyli co? Spokojnie, Jack. Jesteś na najlepszej drodze, by stworzyć sobie

Potwora  z  Mroku.  Cokolwiek  to  jest,  musisz  pamiętać,  że  pochodzi  z

przeszłości. Coś tu  się kiedyś zdarzyło.  Coś okropnego. Bez  względu na to,

czym było, pozostało w przeszłości. Ty zetknąłeś się tylko z echem.

Tylko z echem.

background image

12

31 października, później

Wyszedłem  w  południe  i  potem  jeszcze  raz,  o  piątej.  Za  każdym  razem

psy witały mnie z entuzjazmem i towarzyszyły mi do stacji pomiarowej. To,

że  zachowywały  się  tak  swobodnie  i  nie  zdradzały  najmniejszego  lęku,

ogromnie podniosło mnie na duchu.

Od  tamtego  zdarzenia  nie  zbliżałem  się  do  masztu.  Po  wyjściu  z  chaty

skręcałem od razu w prawo i obchodziłem ją dookoła. Od tej pory zawsze tak

będę robił.

Kilka  minut  temu  podszedłem  do  okna.  Zobaczyłem  majaczące

niewyraźnie  sylwetki  psów,  spokojnie  przeżuwających  ochłapy  foczego

mięsa. Wiejący od strony lodowca lekki wiatr sypie im w pyski śniegiem, ale

one  wcale  się  tym  nie  przejmują.  Nie  uwiązałem  ich,  bo  uważam,  że  to  nie

ma  sensu.  Przecież  nigdzie  nie  uciekną,  a  tak  będą  mogły  zawczasu  ostrzec

mnie przed niedźwiedziami.

To  taki  zwyczajny  widok.  W  środku  też  wszystko  jest  normalne:  lampy

świecą,  w  piecu  trzaska  ogień,  ja  siedzę  ze  szklaneczką  whisky  w  zasięgu

ręki  i  jednym  z  cygar  Hugona  w  zębach.  Patrząc  na  siebie  w  lusterku  do

golenia, nie widzę ani lęku, ani przerażenia. W niczym nie przypominam tego

osobnika  o  błędnym  spojrzeniu,  który  zaledwie  kilka  godzin  temu

wymiotował  do  wiadra  na  odpadki.  Muszę  pamiętać  o  tym,  że  przede  mną

zimowali tu inni, i choć także spotkały ich różne rzeczy, to jednak dali radę.

Ja też dam radę. Nie pozwolę się pokonać. Aby to osiągnąć, ustaliłem kilka

podstawowych zasad.

Po  pierwsze,  nie  będę  już  uwiązywał  psów  ani  zamykał  ich  w  psiarni.

Niech  sobie  biegają  luzem.  Zostawię  drzwi  psiarni  uchylone,  żeby  w  razie

background image

potrzeby  miały  się  gdzie  schronić,  ale  będą  mogły  wchodzić  i  wychodzić,

kiedy  zechcą.  Wątpię,  żeby  stała  im  się  jakaś  krzywda.  Przecież  tę  rasę

wyhodowano z myślą o życiu w Arktyce.

Po  drugie,  ustalę  sobie  dzienne  racje  żywnościowe  i  nie  będę  ich

przekraczał.  Byłoby  nie  do  pomyślenia,  żeby  po  powrocie  Algiego  i  Gusa

okazało się, że roztrwoniłem zapasy.

Po trzecie, mocno ograniczę picie. (Od jutra).

Po czwarte, najwyżej dziewięć godzin snu w nocy. W tej niekończącej się

ciemności  bardzo  łatwo  przespać  dwanaście  godzin  albo  nawet  więcej,  ale

trzeba  oprzeć  się  pokusie.  Czas  musi  być  zorganizowany:  spanie,  jedzenie,

picie. To najlepszy sposób.

Widok  tych  zasad,  spisanych  i  starannie  ponumerowanych,  niezmiernie

podniósł mnie na duchu. I dobrze jest wiedzieć, że na zewnątrz pilnuje mnie

osiem czujnych husky.

1 listopada

To był dobry dzień. Przespałem przepisowe dziewięć godzin bez żadnych

snów. Obudził mnie budzik Gusa.

Zasady  w  pełni  się  sprawdzają.  Jeżeli  nie  zajmuję  się  żadnym  ze

zwykłych  zajęć,  wynajduję  sobie  nowe:  pranie,  sprzątanie,  uszczelnianie

dachu  i  ścian  psiarni  za  pomocą  papy  i  słomy.  Sprawdzam  stan  lodu  na

zatoce.  (Na  razie,  Bogu  dzięki,  woda  nie  zamarzła).  Kiedy  siedzę  w  chacie,

mam cały czas włączone radio. Koresponduję alfabetem Morse’a z Ohlsenem

na  Wyspie  Niedźwiedziej,  a  dziś  po  południu  „rozmawiałem”  z  Algiem;

poinformował  mnie,  że  z  Gusem  coraz  lepiej,  ja  zaś  powiedziałem  mu  o

moich  nowych  zasadach  (ale  nie  przyznałem  się,  że  puściłem  psy  luzem).

Dwa  razy  pytał,  czy  wszystko  w  porządku,  a  ja  dwa  razy  odpowiedziałem

twierdząco.  Sprawiło  mi  to  sporą  przyjemność;  jeśli  on  nie  zamierza  się

przede mną otworzyć, to tym bardziej ja nie zrobię tego przed nim. Przecież

background image

dobrze wie, co to za miejsce. Dobrze wie, przed czym uciekł. Ale jakie to ma

znaczenie? Najważniejsze, że moje zasady doskonale się sprawdzają.

Można  by  uznać,  że  wszystko  wróciło  do  normy,  gdybym  nie  nabrał

dziwacznego  zwyczaju  wyglądania  przez  północne  okno,  żeby  się  upewnić,

że  maszt  nie  jest  aż  tak  blisko  chaty,  jak  mi  się  wydaje.  Rzecz  jasna,  za

każdym razem widzę go w tym samym miejscu, dobre trzy kroki od ściany.

Wystarczy  jednak,  bym  się  czymś  zajął  choć  na  chwilę,  a  wątpliwości

natychmiast  wracają.  Mam  wrażenie,  że  stoi  bliżej  niż  poprzednio,  jakby

ukradkiem  przysuwał  się  do  drzwi,  by  w  końcu  wtargnąć  do  środka.

Naturalnie  zdaję  sobie  sprawę  z  niedorzeczności  tych  podejrzeń,  niemniej

muszę podejść do okna, żeby to sprawdzić. Dlatego też w gruncie rzeczy ani

na moment nie przestaję myśleć o tym cholerstwie.

Na  zewnątrz  jest  dwadzieścia  pięć  stopni  mrozu,  wieje  wschodni  wiatr,

ciśnienie spada. Czyżby zbliżała się burza śnieżna?

Podczas „rozmowy” z Algiem spytałem, czy zamierzają z Gusem wrócić

wtedy,  kiedy  planowali.  Zaprzeczył,  ale  nie  wdawał  się  w  szczegóły.

Poprzednio  wspomniał  o  „co  najmniej  dwóch  tygodniach”.  To  było  29

października,  czyli  powinni  się  tu  zjawić  12  listopada.  Najwcześniej.  Za

jedenaście  dni.  Jeśli  będę  przestrzegał  moich  zasad,  być  może  zdołam  tyle

wytrzymać.

Przed chwilą sprawdziłem jeszcze raz, tuż przed pójściem spać. Na niebie

wisi jasny sierp księżyca. Maszt rzuca długi, czarny cień skierowany w moją

stronę.

Gdybym tylko nie musiał na niego patrzeć…

2 listopada

Kończyłem właśnie śniadanie, kiedy uświadomiłem sobie, że od wstania

z łóżka wyglądałem przez okno już co najmniej dziesięć razy. To przepełniło

czarę goryczy. Z rozmachem postawiłem kubek na stole.

background image

– Dość tego, do jasnej cholery!

Pobiegłem do sypialni, chwyciłem naręcze koców i pozawieszałem je nad

oknami. Proszę bardzo. Narzekałeś na brak zasłon, no więc teraz je masz.

Podziałało mniej więcej na godzinę. Potem leciutko odchyliłem narożnik

i wyjrzałem na zewnątrz. Rzecz jasna maszt stał tam, gdzie zawsze: odrobinę

bliżej, niżbym sobie życzył, ale na pewno nie bliżej niż poprzednim razem.

W tej chwili postanowiłem zmienić strategię. Przyznam się przed sobą do

dręczącej mnie obsesji,  ale będę się  starał ją ograniczyć.  Wolno mi wyjrzeć

przez  okno  dziesięć  razy  dziennie  i  to  wszystko.  Zasłony  zostały  jednak  na

swoim miejscu. W razie potrzeby mogę je odchylić, lecz odkąd są, czuję się

znacznie pewniej.

Wiatr  zawodzi  w  kominie,  słychać  też  furkotanie  naderwanego  skrawka

papy. Muszę się tym zająć.

Później

Właśnie  wróciłem  z  odczytami  z  godziny  siedemnastej  i  sam  nie  wiem,

co o tym wszystkim myśleć.

Same  wskazania  przyrządów  były  jednoznaczne:  całkiem  przyzwoita

pogoda,  minus  dwadzieścia  siedem  stopni  i  wiatr  od  lodowca,  ale  niebo

pogodne, z piękną zorzą polarną. Obozowisko, brzeg, góry lodowe w zatoce

–  wszystko  skąpane  w  tym  tajemniczym  bladozielonym  blasku.  Zorza  nie

onieśmiela mnie już, wręcz przeciwnie, dodaje otuchy. To przecież zjawisko

czysto  fizyczne,  efekt  bombardowania  atmosfery  ziemskiej  cząstkami

wyrzuconymi w przestrzeń kosmiczną podczas erupcji na Słońcu.

Psy  przybiegły  w  podskokach,  żeby  się  ze  mną  przywitać.  Doskonale

czują się na swobodzie. Dałem każdemu po czekoladce z brandy, a następnie,

pogwizdując  przez  zęby  (wspomnienie  Algiego!),  okrężną  drogą  dokoła

chaty powędrowałem ku stacji pomiarowej. Isaak pobiegł za mną i w nagrodę

dostał  jeszcze  jedną  czekoladkę.  Doskonale  wiedział,  że  tak  będzie.

background image

Wróciliśmy także razem, wyszliśmy zza narożnika chaty i zbliżaliśmy się już

do wejścia, kiedy nagle stanąłem jak wryty. Maszt z pewnością był bliżej niż

poprzednio.

Isaak  szturchnął  mnie  nosem  w  łydkę,  zastanawiało  go  chyba,  dlaczego

się zatrzymałem. Nie zwracając na niego uwagi, wyjąłem latarkę. Patrzył na

mnie  uważnie,  z  wahaniem  machając  ogonem.  Ośmielony  jego  obecnością,

podszedłem do północnego okna i zmierzyłem krokami odległość masztu od

ściany.  Dwa  i  pół.  Tylko  dwa  i  pół.  Wcześniej  były  trzy.  Chyba  że

nieświadomie wydłużyłem krok, czego nie dało się wykluczyć. Zabrakło mi

jednak odwagi, żeby sprawdzić ponownie.

W  chacie  wypiłem  solidnego  drinka,  wypaliłem  parę  papierosów  i

przeprowadziłem  ze  sobą  poważną  rozmowę.  Kawałki  drewna  nie

przemieszczają  się  same  z  siebie.  Uległem  złudzeniu.  Wydawało  mi  się,  że

maszt  jest  bliżej,  ponieważ  dzięki  zorzy  polarnej  widziałem  go  znacznie

wyraźniej niż jeszcze dzień temu.

Moja świadomość w pełni zaakceptowała to wyjaśnienie, ale w głębszych

pokładach  umysłu  –  tych  pamiętających  jeszcze  mrok  jaskiń  –  wciąż  czaiły

się wątpliwości.

3 listopada

Co  za  bzdury  wypisywałem  wczoraj  wieczorem!  „Mrok  jaskiń”,  dobre

sobie! Muszę mocniej wziąć się w garść.

No i wziąłem się.

Dziś  był  okropny  dzień.  Z  najwyższym  trudem  powstrzymywałem  się

przed  wyglądaniem  przez  okno,  co  oznaczało,  że  nawet  robiąc  coś  innego,

wciąż myślałem tylko o tym. Tak mnie to zmęczyło, że po obiedzie musiałem

się trochę zdrzemnąć.

Wstałem  o  trzeciej,  z  ciężką,  bolącą  głową.  Naturalnie  pierwszą  rzeczą,

jaką  zrobiłem,  było  dowleczenie  się  do  okna.  Już  miałem  odchylić  zasłonę,

background image

kiedy  uświadomiłem  sobie,  co  robię.  Boże,  Jack!  Jak  tak  dalej  pójdzie,

wkrótce postradasz zmysły!

– Dosyć tego! – wrzasnąłem. – Dosyć!

W  pośpiechu  wciągnąłem  wierzchnie  ubranie,  chwyciłem  latarkę  i

siekierę  i  wybiegłem  w  ciemność.  Podekscytowane  psy  kręciły  mi  się  pod

nogami, bo przeczuwały, że coś się wydarzy.

– Dosyć tego! – powtórzyłem.

Mamrocząc  to  pod  nosem  jak  zaklęcie,  zacisnąłem  dłonie  na  trzonku

siekiery  i  zacząłem  rąbać.  Celowałem  nisko,  tuż  nad  kamiennym

kopczykiem, żeby nie trafić w ciemne plamy. Nie chciałem, żeby siekiera się

z  nimi  zetknęła.  Maszt  okazał  się  twardy  jak  granit.  Nie  chciał  się  poddać.

Psy  umilkły  i  przyglądały  mi  się,  zbite  w  ciasną  gromadkę.  Kiedy  wreszcie

maszt runął z trzaskiem, uciekły z podwiniętymi ogonami.

Zdyszany,  zmęczony,  porąbałem  przeklęte  drewno  na  kawałki  i

zostawiłem  na  śniegu.  Z  pewnością  nie  zużyję  go  na  opał.  Nie  ma  mowy,

żebym je wniósł do chaty.

Przed  chwilą  wyjrzałem  przez  północne  okno.  Dobrze.  Bardzo  dobrze.

Aż do morza nic, tylko łagodne, zaśnieżone zbocze. Nie widzę nawet resztek

masztu, a że właśnie zaczął padać śnieg, wkrótce nie zostanie po nich żaden

ślad. Tak jakby ten przeklęty maszt nigdy nie istniał.

Powinienem  był  to  zrobić  już  dawno  temu.  Nie  mam  pojęcia,  dlaczego

dotąd zwlekałem.

Później

Burza  zaatakowała  godzinę  po  tym,  jak  skończyłem  rąbać  maszt  na

kawałki.  Wiatr  zaczął  się  wściekle  dobijać  do  okien  i  ciskać  w  nie  kłębami

śniegu.  Pierwszą  myślą,  która  przyszła  mi  do  głowy,  było,  że  to  ja  ją

wywołałem,  że  to  ja  wyzwoliłem  demona  burzy.  Dobra,  stara  zasada

przyczyny  i  skutku,  a  do  tego  typowo  ludzka  skłonność  do  wyciągania

background image

pochopnych wniosków. Dobrze wiedzieć, że pod tym względem nic a nic nie

różnię się od pierwszego z brzegu dzikusa.

Zaraz potem pomyślałem o psach. Taka burza może potrwać dość długo.

Co  robić?  Nie  mogę  wpuścić  ich  do  środka,  bo  wszystko  by  poniszczyły.

Najlepiej  będzie,  jeśli  nakarmię  je  na  zapas,  zanim  zrobi  się  jeszcze  gorzej.

Potem muszą dać sobie radę same. Mogą jeść śnieg, jest go pod dostatkiem.

Karmę  dla  psów  trzymamy  na  poddaszu,  w  hallu,  dzięki  czemu  focze

mięso  nie  rozmarza.  Algie  zatroszczył  się  o  ogromne  zapasy,  a  oprócz  tego

mamy  jeszcze  mnóstwo  pemikanu.  Napełniwszy  worek  porcjami  mięsa

zamarzniętymi  na  kość,  otworzyłem  drzwi…  i  wiatr  uderzył  we  mnie  jak

ogromna,  niewidzialna  pięść,  wbijając  mi  w  skórę  na  twarzy  niezliczone

igiełki  lodu  (oczywiście  zapomniałem  włożyć  kominiarkę).  Zgięty  wpół,  z

najwyższym  trudem  dotarłem  do  uchylonych  drzwi  psiarni  i  wrzuciłem  do

środka ładunek. W świetle latarki ujrzałem sporą zaspę utworzoną ze śniegu

naniesionego  przez  wiatr,  ale  psy,  nie  zwracając  najmniejszej  uwagi  na

szalejącą zawieruchę, jakby nigdy nic ochoczo zabrały się do posiłku.

Paliwo, pomyślałem, wracając powoli do drzwi. Drewno i nafta.

Zgromadzenie  w  hallu  wystarczającego  zapasu  zajęło  mi  wieki.  Zaraz

potem  musiałem  się  zająć  uprzątnięciem  śniegu,  który  przy  okazji  również

tam się dostał.

Już prawie północ, a burza śnieżna szaleje w najlepsze. Śnieg łomocze w

szyby,  wicher  wyje  ponuro  w  kominie,  chata  skrzypi  i  chwieje  się  w

posadach.  Boże,  mam  nadzieję,  że  dach  wytrzyma!  Okiennice  zostały  w

magazynie  awaryjnym,  po  drugiej  stronie  zatoki.  Równie  dobrze  mogłyby

być w Timbuktu.

Może to dziwne, ale w pewnym sensie cieszę się z tej burzy. To znajome,

wytłumaczalne  zjawisko:  gwałtowne  przemieszczanie  się  mas  powietrza

połączone  z  silnymi  opadami  śniegu,  wywołane  dużą  różnicą  ciśnienia

background image

atmosferycznego.  To  przynajmniej  rozumiem.  Wolę  coś  takiego  od

złowróżbnej ciszy.

6 listopada

Trzy dni bez najmniejszej zmiany. Burza nie cichnie ani na chwilę. Hałas

jest nieprawdopodobny: łoskot pędzącego pociągu połączony z nieustającym

wyciem  w  kominie.  To  dosyć  męczące.  Jeśli  już  uda  mi  się  zasnąć,  śnią  mi

się pociągi i tramwaje. Nie pamiętam już, co to takiego cisza.

Rozumiem,  dlaczego  wikingowie  czcili  bogów  burzy.  Bez  przerwy

powtarzam  sobie,  że  za  tym  wszystkim  nie  kryje  się  żadna  świadoma

intencja,  choć  łatwo  można  sobie  wyobrazić,  że  ktoś  –  lub  coś  –  wściekle

stara się rozedrzeć chatę na strzępy i porwać mnie w ciemność.

Nie  ma  mowy  o  tym,  żeby  spisywać  wskazania  instrumentów

meteorologicznych,  ale  utrzymuję  kontakt  z  Ohlsenem  na  Wyspie

Niedźwiedziej  (dzięki  Bogu,  maszty  radiowe  wytrzymały).  W  depeszach

staram się zachować spokój doświadczonego polarnika. NIELICHA BURZA

STOP  SNIEG  DO  OKIEN  STOP  PRZYNAJMNIEJ  MOGE  NADROBIC

ZALEGLOSCI W CZYTANIU STOP. Wymieniam też depesze z Algiem, a

za jego pośrednictwem z Gusem: TROCHE WIEJE STOP MAM NADZIEJE

ZE  PRZYRZADY  WYTRZYMAJA  STOP  PRZYNAJMNIEJ  ZATOKA

NIE  ZAMARZNIE  STOP  PSY  W  PORZADKU  STOP  CHYBA  NAWET

TO  LUBIA  STOP.  Algie  odpowiada  dziarsko  i  z  humorem.  DOBRA

ROBOTA JACK STOP WIEMY ZE BYLE WIETRZYK NIE NAPEDZI CI

STRACHA!  STOP.  Masz  rację,  Algie.  W  przeciwieństwie  do  ciebie  nie

wpadam w panikę bez powodu. Ale chyba już o tym wiesz, prawda?

Staram się trzymać zaplanowanego rozkładu dnia i wyruszam na spacery

dokoła pokoju. Wymyślam sobie głośno za każdym razem, kiedy się pomylę

w  liczeniu  okrążeń  i  jestem  zmuszony  zacząć  od  początku.  Bywa  tak  dość

często.

background image

Staram się także raz dziennie karmić psy, udaje mi się to jednak średnio

co  drugi  dzień,  dlatego  daję  im  znacznie  więcej.  Za  każdym  razem  muszę

stoczyć zażartą walkę ze zmarzniętym śniegiem oblepiającym drzwi psiarni.

Na  razie  chyba  wszystko  w  porządku,  ale  ja  się  martwię:  co  będzie,  jeżeli

śnieg  całkowicie  zaklei  wszystkie  szczeliny  i  psy  zginą  z  braku  powietrza?

Albo jeśli nie uda mi się do nich dotrzeć i pozżerają się wzajemnie z głodu?

Rozmawiam  z  nimi  czasem  przez  ścianę,  a  raczej  krzyczę  do  nich,  a  one

odpowiadają szczekaniem. Dzięki temu wiem, że jeszcze żyją.

I  pomyśleć,  że  kiedyś  lubiłem  śnieg!  Jest  okropny.  Gryzie  w  oczy,

oślepia,  prowadzi  na  manowce.  Za  każdym  razem,  kiedy  otwieram

zewnętrzne drzwi, wraz z wiatrem wpada do środka. Uprzątnięcie go zajmuje

mi  mnóstwo  czasu,  choć  przyznaję,  że  dzięki  niemu  nie  mam  problemów  z

uzupełnianiem  zapasów  wody.  Nawet  kiedy  drzwi  są  zamknięte,  śnieg

dostaje się do wnętrza chaty przez szpary i szczeliny, których istnienia nawet

nie podejrzewałem.

Na ścianach i pod pryczami gromadzi się szron. Dotarł już do głównego

pomieszczenia. Zeskrobuję go godzinami, a potem wieszam wilgotne szmaty

nad piecem.

Ach,  ten  piec…  O  ile  wcześniej  bywał  kapryśny,  to  teraz  stał  się  wręcz

narowisty. Wciąż jednak udaje mi się rozpalić w nim ogień, pod warunkiem

że  obficie  poleję  drewno  naftą.  Zdarzyło  się  już  jednak  trzy  razy,  że

wyjątkowo  gwałtowny  podmuch  wiatru  wtłoczył  do  pokoju  wielki  kłąb

czarnego  dymu  przez  komin  i  palenisko.  Oznaczało  to  dla  mnie

wielogodzinne  sprzątanie,  naturalnie  dopiero  po  tym,  jak  przeszedł  mi  atak

gwałtownego  kaszlu.  Takie  złośliwe  figle  szalonej  wichury.  Cha,  cha,  cha.

Mimo moich starań na ścianach za każdym razem zostaje warstewka sadzy,

która wżera się w drewno, tak że nie da się go doczyścić.

Dla  poprawienia  nastroju  postanowiłem  dzisiaj  odrobinę  zaszaleć  i

background image

wystawiłem do sieni dwie butelki szampana, żeby się schłodził.

Żeby  się  schłodził?  Jack,  czy  ty  postradałeś  rozum?  Obie  butelki

zamarzły  w  ciągu  kilku  minut  i  eksplodowały  z  odgłosem  podobnym  do

strzału. Pospiesznie zebrałem resztki z podłogi, żeby ocalić, co się da; mam

teraz pełną miskę zamarzniętych bąbelków. Jem je łyżką. Są przepyszne.

Ale  i  mocne.  Oho,  Jack!  Jesteś  pijany.  Albo  „podchmielony”,  jak

powiedziałby Gus. Marsz do łóżka.

8 listopada

Burza trwa już szósty dzień. Zostały tylko cztery dni do powrotu Gusa i

Algiego. Tak mi się przynajmniej wydaje, bo przecież Algie zapowiedział, że

zjawią  się  „najwcześniej”  za  dwa  tygodnie.  Jeżeli  burza  się  utrzyma,  nawet

nie wyruszą w drogę.

Trochę  przesadziłem  z  tym  szampanem.  Zwaliłem  się  na  posłanie  jak

ogłuszony bawół, a dziś obudziłem się z bólem głowy, ale Magiczny Proszek

Algiego szybko temu zaradził.

Grasz na czas, Jack. Wyduś to wreszcie z siebie.

Kiedy tylko się zbudziłem, podszedłem do północnego okna i wyjrzałem

na  zewnątrz,  w  mrok  wypełniony  szalejącym  śniegiem.  Maszt  znowu  stał.

Gorączkowo  przetarłem  szybę,  zaparowaną  od  mojego  oddechu.  Był  tam,

wysoki i prosty. Niemożliwe. Przecież porąbałem go na kawałki!

Zapewne  wicher  przywlókł  z  plaży  nowy  drąg,  ale  jakim  cudem  zdołał

ustawić  go  pionowo?  I  czy  aby  teraz  maszt  nie  stoi  trochę  bliżej  chaty  i

bardziej w prawo, w stronę ganku?

O  szybę  uderzył  wyjątkowo  gwałtowny  podmuch  wiatru,  tak  że  aż

cofnąłem  się  od  okna.  Kiedy  spojrzałem  ponownie,  masztu  nie  było.

Widziałem jedynie wirujące kłęby śniegu. Ani śladu masztu. To musiało być

jedynie złudzenie.

Od tamtej pory minęło już pięć godzin. W tym czasie zdołałem zawlec do

background image

psiarni  worek  z  foczym  mięsem,  zameldować  Wyspie  Niedźwiedziej,  że

wszystko  u  mnie  w  porządku,  zjeść  puszkę  gotowanej  baraniny  i  puszkę

gruszek  w  syropie  oraz  wypalić  całą  paczkę  playersów.  Przekartkowałem

także  ten  dziennik,  co  okazało  się  błędem.  To  niewiarygodne,  jak  bardzo

zmienił  się  charakter  mojego  pisma.  Kiedyś  był  elegancki  i  czytelny,  teraz

przypomina  nerwową  skrobaninę.  Nie  trzeba  czytać  tych  zapisków,

wystarczy na nie spojrzeć, by zobaczyć strach.

W dniu, w którym uderzyła burza śnieżna, napisałem, że cieszę się z jej

nadejścia.  Ruchy  mas  powietrza,  różnice  ciśnienia  atmosferycznego  i  takie

tam.  Bzdury.  Nieustający  hałas,  wściekły  wrzask.  Wytrzymuję  to  z  coraz

większym trudem.

background image

13

9 listopada

Obudziła mnie cisza. Całkowita, niezmącona cisza. Spokoju nie zakłócał

żaden, choćby najlżejszy podmuch wiatru.

Koc  zawieszony  nad  oknem  w  sypialni  zsunął  się.  Leżałem  w  powodzi

księżycowego  blasku.  Szyby  przypominały  srebrzyste  lustro  przecięte

czarnym  krzyżem.  Wyciągnąłem  rękę  i  niemal  czułem,  jak  światło  księżyca

przesącza  się  między  moimi  palcami.  Byłem  niczym  pływak  zanurzony  w

świetle. W cudownym świetle. Z radości łzy napłynęły mi do oczu. Wreszcie

wygrzebałem  się  ze  śpiwora,  włożyłem  ubranie  i  w  samych  skarpetach

podszedłem do okna.

Na  niebie  wisiał  ogromny,  jasny,  złocisty  księżyc  w  pełni.  Całe

obozowisko miałem jak na dłoni. W miejscu, w którym stał maszt, znajdował

się jedynie niewysoki kopczyk.

Chodziłem od okna do okna i zdejmowałem koce, by wpuścić do środka

księżycowy blask. Napaliłem w piecu, lecz nie zapalałem lamp, nie chciałem,

żeby  cokolwiek  przyćmiło  to  przepiękne  światło.  Zamierzałem  niebawem

wyjść  do  psów  i  sprawdzić,  czy  przyrządy  pomiarowe  przetrwały  burzę

śnieżną,  ale  jeszcze  nie  teraz.  Księżyc  przyciągał  mnie  z  hipnotyczną  siłą.

Pragnąłem patrzeć na niego jak najdłużej, żal mi było stracić choć chwilę.

Stanąłem przy północnym oknie i wyjrzałem na zewnątrz.

Wichura  wygoniła  z  zatoki  cały  lód.  Srebrzysta  poświata  spływała  na

czarny wodny gościniec.

– Wspaniale… – wyszeptałem. – Wspaniale…

Obserwowałem, jak księżyc wspina się coraz wyżej, jak stopniowo traci

złotawy odcień, stając się intensywnie srebrzysty, ale nie mniej jasny. Szyba

background image

zaparowała  od  mojego  oddechu,  przetarłem  ją  rękawem.  Kiedy  spojrzałem

ponownie,  cienka  warstewka  chmur  przesłoniła  księżyc  i  nadała  jego

blaskowi niebieskawy odcień.

I wtedy właśnie poczułem, że nie jestem sam.

Z  nosem  przyciśniętym  do  szyby  czułem  się  kompletnie  bezbronny,

jednak nie mogłem się cofnąć. Musiałem patrzeć.

Tam,  gdzie  kiedyś  sterczał  maszt,  stała  jakaś  postać.  Śnieg  u  jej  stóp

skrzył  się  srebrzyście,  lecz  na  jej  twarz  nie  padał  żaden,  choćby  najsłabszy

promień światła. Nie miała cienia.

Tkwiła  w  miejscu,  wpatrując  się  we  mnie.  W  czasie,  jakiego  moje

przerażone  serce  potrzebowało  na  jeden  rozpaczliwy  skurcz,  zobaczyłem

wszystko: mokrą okrągłą głowę, zwisające ramiona, jedno trochę wyższe od

drugiego. Czułem napływającą falami aurę intensywnego, czystego zła. Zero

litości.  Zero  człowieczeństwa.  To  coś  należało  do  mroku  niemającego  nic

wspólnego z ludzkością. To coś było bezgraniczną wściekłością, przypływem

zalewającej  wszystko  ciemności.  Mimo  to  nadal  przyciskałem  do  szyby

twarz  i  dłonie.  Nie  mogłem  się  oderwać.  Połączyła  nas  niewidzialna,

przerażająca nić.

Nie mam pojęcia, jak długo tak stałem. W końcu musiałem odetchnąć, a

kiedy ponownie starłem parę z szyby, postać znikła.

Podbiegłem do zachodniego okna. Nic. Tylko maszty radiowe, nic sobie

nierobiące  z  mojego  przerażenia.  Wróciłem  do  okna  w  sypialni.  Tu  też  nic.

Przebiegłem do głównego pokoju i zatrzymałem się, nasłuchując. Słyszałem

jedynie łomot własnego serca.

Obłoki  odeszły  i  księżyc  ponownie  zaświecił  pełnym  blaskiem.  Śnieg

przed  chatą  był  gładki  i  nieskalany.  Nic  nie  świadczyło  o  tym,  że  przed

chwilą  coś  tam  stało.  A  jednak  stało.  Widziałem  to.  Czułem  jego  wolę,  złą

wolę skierowaną przeciwko mnie.

background image

Myliłem się. To nie echo.

9 listopada, później

Stałem  trzy  stopy  od  okna  i  gapiłem  się  w  swoje  odbicie  w  szybie.

Gdybym  tylko  mógł  uwierzyć,  że  widziałem  wtedy  siebie!  Ale  przecież

odbicie  miałoby  moją  twarz  i  moją  sylwetkę.  To,  co  zobaczyłem,  nie  miało

zmierzwionej brody ani potarganych włosów. Nie miało też twarzy.

Co to jest? Czego chce? Dlaczego wścieka się na mnie? Czy dlatego, że

zniszczyłem starą chatę? Co mogę zrobić, żeby to udobruchać?

Za plecami usłyszałem ciche trzaski i chwilę potem szum. Ożyły lampki

na  obudowie  radiostacji.  Pewnie  włączyłem  ją,  biegając  od  okna  do  okna  i

ściągając  koce,  choć  nie  mogłem  sobie  tego  przypomnieć.  Tak  czy  inaczej,

radiostacja działała. Właśnie nadeszła transmisja.

Kolana  ugięły  się  pode  mną.  Transmisja.  Czy  czegoś  takiego  właśnie

przed  chwilą  doświadczyłem?  Czy  coś  próbowało  do  mnie  dotrzeć,

przesączając się przez moją świadomość jak krew przez bandaż?

Z  psiarni  dobiegło  donośne  ujadanie.  Już  po  burzy!  Jesteśmy  głodne!

Schrypniętym  głosem  krzyknąłem,  że  zaraz  przyjdę.  Podłużne,  poszarpane

pasma chmur ponownie sięgnęły po księżyc niczym dłoń, która chciałaby go

zakryć.  Nie  odrywając  wzroku  od  jego  jasnej,  pokrytej  sińcami  twarzy,

włożyłem  słuchawki  i  sięgnąłem  po  notes.  Muszę  patrzeć  na  księżyc.  Jeśli

choć na chwilę odwrócę wzrok, znowu skryje się za chmurami, a wtedy…

TU GUS STOP

Gus?  Najwidoczniej,  lekceważąc  zalecenia  lekarzy,  kazał  Algiemu

zaprowadzić  się  do  radiostacji.  Trzęsącą  się  dłonią  wystukałem  kompletnie

idiotyczną odpowiedź:

JAK SIE MASZ?

CHOLERNIE SIE NUDZE STOP CO U CIEBIE?

WSZYSTKO W PORZADKU STOP

background image

NAPRAWDE?

Mój palec na chwilę zamarł na przycisku.

NAPRAWDE  STOP,  odpowiedziałem.  ZLE  SNY  ALE  TERAZ  JUZ

LEPIEJ STOP

Odpowiedź nadeszła w tempie karabinu maszynowego:

JACK  CZY  NA  PEWNO  WSZYSTKO  W  PORZADKU?  PAN  E  JEST

TUTAJ STOP MOZE ZABRAC CIE ZA DWA DNI STOP

NIE  TRZEBA  STOP  DLUGA  BURZA  SNIEZNA  ALE  JUZ  PO

WSZYSTKIM STOP

Dlaczego 

nie 

napisałem: 

NIE 

MOGE 

JUZ 

WYTRZYMAC

ZABIERZCIE  MNIE  JAK  NAJPREDZEJ  STOP?  Dlatego,  że  moim

„rozmówcą”  był  Gus.  Złotowłosy,  wspaniały  Gus,  na  którym  beznadziejnie

zwyczajny Jack za wszelką cenę chce wywrzeć wrażenie.

JACK JESTES NIESAMOWITY! JESTEM CI BARDZO WDZIECZNY

STOP GDYBY NIE TY EKSPEDYCJA ZAKONCZYLABY SIE KLESKA

STOP

Aż  zarumieniłem  się  z  zadowolenia.  Gus  wiedział,  że  decyzja  o

pozostaniu tutaj wiele mnie kosztowała, i podziwiał mnie za to! Pławiłem się

w jego podziwie i wdzięczności. Zaraz potem zapytał o psy.

SPISUJA  SIE  DOSKONALE  STOP  CIESZE  SIE  ZE  SA  STOP

SZCZEGOLNIE ISAAK STOP WSPANIALY PIES STOP

Nadając  tę  wiadomość,  poczułem  szczypanie  w  oczach.  Cudownie  było

móc  rozmawiać  z  Gusem,  ale  wiedziałem,  że  zaraz  potem  zacznę  za  nim

tęsknić jeszcze bardziej.

A NIE MOWILEM ZE W KONCU JE POLUBISZ?

TAK STOP

IDIOTA STOP

TAK STOP

background image

Siedziałem  i  uśmiechałem  się  przez  łzy.  Tak  dobrze  było  się  z  nim

przekomarzać! Tak zwyczajnie, ciepło i po ludzku. Gadaliśmy o wszystkim i

o niczym, dla mnie jednak było to coś wspaniałego. W końcu powiedział, że

musi  już  iść.  Nie  przyszedł  mi  do  głowy  żaden  pomysł,  jak  mógłbym  go

zatrzymać,  umówiliśmy  się  więc  na  kolejną  pogawędkę  i  pożegnaliśmy  się.

Wyłączyłem radiostację i wpatrzyłem się w zapis naszej rozmowy.

Zmieniła  wszystko.  Co  prawda  tym  ostrzej  uświadomiła  mi  moje

odosobnienie, lecz także dodała sił. Nie byłem już przerażonym, ogarniętym

obsesją  samotnikiem  toczącym  pośród  burzy  śnieżnej  zmagania  z

halucynacjami  w  postaci  masztu.  Byłem  Jackiem  Millerem,  człowiekiem,

który  na  przekór  wszystkiemu  ocalił  przed  klęską  polarną  ekspedycję

badawczą na Spitsbergenie w roku 1937.

Wyprostowałem się i potoczyłem wzrokiem po wnętrzu chaty, ciesząc się

każdym, nawet najzwyklejszym szczegółem. Puszki z proszkiem jajecznym i

kakao  na  kuchennych  półkach.  Lśniący  generator  rowerowy.  Pod  palcami

czułem  chropawą  powierzchnię  stołu,  wdychałem  znajomą  woń  dymu  i

brudnych ubrań. Oto mój świat: nowoczesny, praktyczny, realny.

Uświadomiłem  sobie,  że  umieram  z  głodu,  zdarłem  więc  opakowanie  z

tabliczki czekolady i pochłonąłem ją całą. Skoncentrowana słodycz zapiekła

mnie  w  usta,  od  nagłego  przypływu  energii  zakręciło  mi  się  w  głowie.

Szybko  zaparzyłem  kawę  i  wlałem  w  siebie  dwa  kubki  gorącego  płynu.

Następnie  przyrządziłem  wielką  michę  jajecznicy  z  kiełbasą  i  serem,

zapaliłem lampy, włączyłem radio i ustawiłem je na BBC. Czerpałem radość

z każdej prozaicznej czynności.

Przed  chwilą  podszedłem  do  okna  w  sypialni.  Morze  jest  czarne,

poznaczone  rzadko  porozrzucanymi  górami  lodowymi.  Tak  jak  się

spodziewałem, wiatr uniemożliwił zatoce zamarznięcie. Psy wykopały sobie

wyjście z psiarni i dokazują w śniegu. Przy samej chacie zaspy sięgają niemal

background image

do okien, ale już parę kroków dalej śnieg jest znacznie płytszy, więc ich łapy

nie  zapadają  się  głęboko.  Na  mój  widok  zaczęły  wymachiwać  ogonami  i

zachęcać  mnie  szczekaniem  do  wyjścia  na  dwór.  Gdyby  coś  czaiło  się  w

pobliżu, z pewnością by się tak nie zachowywały. Zwierzęta wyczuwają takie

rzeczy, prawda?

Ale to wróci. Wiem o tym. Noszę w sobie tę świadomość jak kamień.

Czego  chce?  Co  strasznego  się  tutaj  wydarzyło,  że  prześladuje  mnie  z

takim bezwzględnym okrucieństwem? Rozmyślam o wszystkich znanych mi

przypadkach  bestialstwa,  o  zamiłowaniu  Algiego  do  zabijania,  o  jego

obojętności na cierpienia foki i gotowości okaleczenia psów. Co tu się stało?

Później

Nie  mogę  uwierzyć  we  własną  głupotę.  Tak  bardzo  przejąłem  się

„rozmową”  z  Gusem,  że  zapomniałem  zadać  mu  najważniejsze  pytanie:

Kiedy wracasz? Ale dlaczego sam nie wspomniał o tym ani słowem?

Według  moich  obliczeń  najwcześniej  mogliby  się  tutaj  zjawić  12

listopada.  Czyli  za  trzy  dni.  Ale  przecież  gdyby  szykowali  się  do  wyjazdu,

Gus chyba powiedziałby coś na ten temat. Czemu tego nie zrobił? Jak długo

jeszcze będę musiał wytrzymać?

Powinienem  znowu  wyjść  z  chaty.  Niebo  jest  czyste.  Nie  ma  chmur,

które mogłyby zakryć księżyc.

10 listopada

Wydaje mi się, jakby od wczorajszego dnia upłynęło wiele milionów lat.

Pamiętam,  że  musiałem  dodać  sobie  odwagi  szklaneczką  whisky  i

papierosem.  Pamiętam,  z  jakim  trudem  otwierałem  drzwi,  pokonując  opór

śniegu  nawianego  przez  wiatr.  Boże,  co  za  ulga!  Wreszcie  jakieś  czysto

fizyczne zadanie, na którym mogę się skoncentrować.

Psy usłyszały mnie i podniosły radosny zgiełk. Jak tylko wydobyłem się z

zaspy, ujrzałem ich uszczęśliwione pyski i entuzjastycznie machające ogony.

background image

Kiedy  wreszcie  zdołałem  się  rozejrzeć,  zobaczyłem  całkowicie  odmienione

Gruhuken.  Księżyc  świecił  tak  mocno,  że  było  jasno,  prawie  jak  w  dzień.

Śnieg  skrzył  się  oślepiająco,  dokoła  panował  całkowity  spokój.  Właśnie:

spokój.  Nie  czułem  ani  śladu  zagrożenia,  nie  wyczuwałem  żadnej  wrogiej

obecności. Księżyc ją wypłoszył.

Włożyłem  śniegowce  i  ruszyłem  w  dół,  ku  brzegowi.  Psy  obskakiwały

mnie  ze  wszystkich  stron,  usiłując  zwrócić  na  siebie  uwagę.  W  blasku

księżyca góry przybrały grafitową barwę. Góry lodowe w zatoce połyskiwały

srebrzyście.  Drobne  fale  obmywały  brzeg,  znacząc  swój  zasięg  półkolami

szarej  piany.  Łapczywie  wdychałem  czyste,  mroźne  powietrze.  Czułem,  jak

światło  księżyca  wsiąka  w  moją  świadomość,  wyganiając  cienie  z

najdalszych zakamarków umysłu. Cokolwiek pojawiało się w ciemności, nie

mogło mi uczynić krzywdy wtedy, kiedy było jasno.

Pracowałem przez wiele godzin. Najpierw wydobyłem zapasy pemikanu

dla psów, potem odśnieżyłem ganek i przetarłem kilka ścieżek: dokoła chaty,

do  zapasowego  magazynu  oraz  do  stacji  pomiarowej,  która  jakimś  cudem

przetrwała nietknięta. W pewnej chwili uświadomiłem sobie, że krzątam się

nad  resztkami  masztu  przysypanymi  śniegiem,  ale  nie  wywarło  to  na  mnie

najmniejszego  wrażenia.  Maszt  odszedł  w  przeszłość.  Stracił  moc

przerażania.

Cóż to za luksus pracować przy świetle! Księżyc nie opuszczał mnie ani

na chwilę. Gruhuken leży tak daleko na północy, że księżyc w pełni w ogóle

nie  zachodzi,  tylko  zatacza  ogromny  krąg  na  niebie,  pozostając  zawsze  w

zasięgu wzroku. To prawdziwy cud. Dar niebios. Wystarczy podnieść wzrok,

żeby go zobaczyć, jak czuwa nad tobą.

Uporawszy  się  ze  ścieżkami,  oczyściłem  ze  śniegu  stację  pomiarową,

pierwszy raz od ustania burzy spisałem jej wskazania, po czym wysłałem je

na  Wyspę  Niedźwiedzią.  Następnie  uruchomiłem  dużą  radiostację  i

background image

przesłałem  meldunek  do  Anglii  (podczas  burzy  tego  także  nie  robiłem).

Następnie wyszedłem przed ganek i zapaliłem papierosa, niczym osadnik na

amerykańskim  Zachodzie,  doglądający  swoich  posiadłości.  Obozowisko

znowu należało do mnie. Do Jacka Millera.

Psy  wciąż  dokazywały  na  brzegu,  lecz  nagle  Upik  zastygła  w  miejscu  i

zastrzygła  uszami.  Chwilę  potem  pozostałe  uczyniły  to  samo.  Czyżby

zwietrzyły  niedźwiedzia?  Miałem  już  pójść  po  strzelbę,  kiedy  Svarten

szczeknął i popędził na zachód, a reszta stada za nim. Jak tylko ucichł tupot

ich  łap,  usłyszałem  to,  co  do  psów  dotarło  znacznie  wcześniej:  miarowe,

ciche  poskrzypywanie,  a  może  drapanie.  Coś  całkowicie  odmiennego  od

dźwięków,  jakie  słyszałem  przy  maszcie.  Ten  odgłos  był  jak  najbardziej  z

tego świata.

Psy  wróciły  pędem  ze  ślepiami  błyszczącymi  z  podniecenia.  Za  nimi

dostrzegłem  sylwetkę  człowieka,  ciemnoszarą  na  tle  jasnego  śniegu.  Serce

mało nie wyskoczyło mi z piersi. Wiem, że to wyświechtane powiedzenie, ale

naprawdę  tak  właśnie  było:  na  jego  widok  serce  mało  nie  wyskoczyło  mi  z

piersi.  Poruszał  miarowo  nogami  i  ramionami,  sunąc  ku  mnie  na  nartach.

Zacząłem podskakiwać, dziko wymachując ramionami, a potem puściłem się

biegiem w jego kierunku.

– Halo! Halo, tutaj!

Ubrany w barani kożuch, miał ogromne rękawice, buty obszyte płótnem i

bezkształtną futrzaną czapę. Spod niej wyłaniały się broda pokryta szronem,

sumiaste wąsy, krzaczaste brwi i małe, bystre oczy. Śmiałem się z radości jak

wariat, nie mogłem przestać.

– Traper Bjørvik, jak sądzę? Witam! Witam serdecznie!

Mój gość przystanął i ciężko sapiąc, oparł się na kijkach.

–  Ja  –  powiedział,  zdejmując  rękawicę  i  miażdżąc  mi  dłoń  w  stalowym

uścisku. – Bjørvik.

background image

Zrobiłem  z  siebie  kompletnego  idiotę.  Bredziłem  coś  bez  sensu,  co

chwila  zmieniałem  temat,  śmiałem  się,  milkłem  i  zaczynałem  od  nowa.  Był

taki  miły,  że  nie  zwracał  na  to  uwagi.  Z  typową  dla  Skandynawów

bezpretensjonalnością  ofiarował  mi  tradycyjny  podarunek:  worek  serc

reniferów,  gołębich  wątróbek  i  innych  specjałów.  Worek  ten,  wraz  z

plecakiem, strzelbą i śpiworem, przytaszczył na grzbiecie z chaty odległej o

dwadzieścia mil. Nie zająknął się ani słowem o tym, dlaczego przyszedł ani

jak długo zamierza zostać, a ja o to nie pytałem. Eriksson powiedział kiedyś,

że na Spitsbergenie nie wypada o to pytać. Należy przyjąć, że gość zabawi co

najmniej  przez  tydzień,  i  że  jedynym  jego  celem  jest  po  prostu  złożenie

wizyty.

–  Wiem,  że  za  dużo  mówię  –  wyznałem,  kiedy  zdejmowaliśmy

wierzchnie ubrania na ganku – ale od trzech tygodni jestem zupełnie sam.

Natychmiast  zaczerwieniłem  się  po  uszy,  uświadomiłem  sobie  bowiem,

że Bjørvik przypuszczalnie jest sam od wielu miesięcy.

– Ja – mruknął, ściągając buty. – Odwiedziny to dobra rzecz.

Miał  na  sobie  „traperskie”  buty:  obszyte  podwójną  warstwą

nieprzemakalnego płótna, z gumową podeszwą. Wkładało się je na podwójną

skarpetę i dodatkowo wypychało słomą. Był ubrany w granatowy marynarski

kombinezon  i  gruby  sweter  z  niefarbowanej  wełny,  przesiąknięty  zapachem

owiec. Z pewnym opóźnieniem uświadomiłem sobie, że jest bardzo biedny.

Zaróżowiony  niczym  młoda  gospodyni  wydająca  pierwsze  w  życiu

przyjęcie,  posadziłem  go  przy  stole,  a  sam  zająłem  się  zapalaniem  lamp  i

przyrządzaniem  kawy.  Rozpaliłem  też  w  piecu.  Bjørvik  oparł  na  kolanach

czerwone dłonie i ciekawie rozglądał się dokoła.

Włączyłem  radio,  złapałem  jakąś  muzykę  i  przygotowałem  obfity

posiłek:  cielęcinę  ze  szpinakiem  z  puszki,  jaja,  bekon,  ser,  ciasteczka

owsiane,  wiśnie  w  mleku  skondensowanym,  cukierki  z  orzechami  i  co  tam

background image

jeszcze  przyszło  mi  do  głowy.  Do  diabła  z  oszczędzaniem  zapasów.  Ten

człowiek pokonał na nartach dwadzieścia mil, żeby mnie odwiedzić.

Jedliśmy w milczeniu. Byłem nieco onieśmielony, ponieważ gość zbywał

monosylabami  wszelkie  próby  nawiązania  konwersacji.  Później  Bjørvik

wyjaśnił  mi,  że  wynikało  to  z  tego,  że  słuchał  piosenki  w  wykonaniu  Ivora

Novella nadawanej właśnie przez radio. Sam nie ma radia i od dwóch lat nie

słuchał muzyki.

Po posiłku poczęstowałem go whisky i tytoniem. Grzecznie odmówiwszy

alkoholu, nabił fajkę. Ja już przestałem się przejmować jego monosylabami;

zapaliłem  papierosa,  który  smakował  mi  jak  jeszcze  nigdy  w  życiu.  Ivor

Novello umilkł, rozpoczął się program informacyjny. Ściszyłem radio.

– Dobrze jest – rzekł Bjørvik i powoli skinął głową.

Przyznałem mu rację, ale nie odpowiedziałem takim samym gestem – nie

chciałem,  by  pomyślał,  że  z  niego  żartuję.  Nie  wiedziałem  jednak,  co

konkretnie miał na myśli: jedzenie, muzykę, tytoń czy moje towarzystwo.

– Wiesz, w Anglii lubiłem być sam – wyznałem. – Teraz myślę, że czyjeś

odwiedziny to najprzyjemniejsza rzecz na świecie.

Jego  oczy  zalśniły  pod  krzaczastymi  brwiami.  Roześmiał  się  i  uderzył

dłonią w kolano.

– Ja! Dobrze jest!

Piszę to na mojej pryczy. Bjørvik zajął pryczę Algiego, tę najbliżej okna.

Śpi  już,  chrapiąc  cicho.  To  najwspanialszy  odgłos  na  świecie.  Nie  jestem

sam!  Wracając  do  chaty,  zobaczę  światło  w  oknach,  wchodząc  do  niej,

poczuję ciepło rozgrzanego pieca, a siedząc w środku, usłyszę kroki mojego

gościa  na  ganku,  pogwizdywanie  towarzyszące  rąbaniu  drewna  i

przynoszeniu  wody  ze  strumienia.  Wydaje  mi  się,  jakby  od  wczoraj  minęło

milion lat.

Ja. Dobrze jest.

background image

12 listopada

Dwa  dni  minęły  jak  z  bicza  trzasł.  Wczoraj  nadeszła  wiadomość  od

Algiego.  Powiedział,  że  wszystko  w  porządku,  ale  minie  jeszcze  kilka  dni,

zanim uda im się wyruszyć. Nie przejąłem się tym zbytnio, bo już nie jestem

sam. Trudno sobie wyobrazić grzeczniejszego, milszego i mniej kłopotliwego

gościa.  Pod  wieloma  względami  przypomina  mi  Erikssona:  taka  sama

ogorzała  twarz,  przez  którą  od  czasu  do  czasu  przebiegają  sejsmiczne  fale

śmiechu,  ten  sam  na  poły  żartobliwy,  a  na  poły  poważny  szacunek  dla

„młodych 

angielskich 

dżentelmenów” 

zafascynowanych 

zjawiskami

pogodowymi  na  Dalekiej  Północy,  ta  sama  ojcowska  opiekuńczość,  jakbym

był  uzdolnionym,  ale  mało  wiedzącym  chłopcem,  na  którego  trzeba  bardzo

uważać, by nie napytał sobie biedy. Zwracam się do niego „panie Bjørvik”, a

on do mnie „panie Yack”.

Zgodnie  z  jego  przyzwyczajeniami  do  głównego  posiłku  siadamy  o

drugiej. Potem gramy w karty albo słuchamy radia, ale nigdy równocześnie,

gdyż jego zdaniem byłoby to nieuprzejme wobec BBC. O ósmej jemy prostą

kolację  złożoną  z  jaj  i  bekonu,  o  wpół  do  dziesiątej  zaś  mój  gość  życzy  mi

dobrej nocy i kładzie się spać. Ja siedzę jeszcze przez jakiś czas, rozkoszując

się poczuciem bezpieczeństwa.

Przywykł  do  prostych  potraw:  przede  wszystkim  mięso  fok  i  reniferów

(nazywa  je  „wołowiną”),  naleśniki,  słonina,  suszone  morele  oraz  mnóstwo

kawy.  Z  przyjemnością  częstuję  go  szynką  i  baraniną  z  puszek,  australijską

sałatką  owocową,  konserwowymi  warzywami,  ciasteczkami  z  otrębami  i

czekoladą.  Wczoraj  ustrzelił  renifera  (nie  przejmuje  się  zanadto  tym,  że  są

pod ochroną), w związku z czym na obiad mieliśmy ogromne steki i naleśniki

z  krwi.  Są  przepyszne  i  w  ogóle  nie  mają  smaku  krwi.  Objadaliśmy  się  też

doskonałym szpikiem z kości zadnich nóg. Przez moje obżarstwo musiałem

potem często biegać do wychodka, co ogromnie bawiło Bjørvika.

background image

Najbardziej  lubię  czas  zaraz  po  kolacji.  Czytam  i  palę  papierosa,  on  zaś

pali  fajkę  i  rzeźbi:  chodaki  na  zimową  porę  albo  pochwę  na  nóż  z  poroża

renifera.  Pasjami  pochłania  kryminały  Algiego  –  największą  atencją  darzy

Edgara Wallace’a.

Co  jakiś  czas  wstaję,  podchodzę  do  okna  i  sprawdzam,  czy  na  niebie

pojawiły  się  chmury.  Wiem,  że  to  głupie,  ale  nic  nie  mogę  na  to  poradzić.

Lękam  się  najlżejszej  mgiełki,  która  przesłania  księżyc.  To  się  dzieje  tak

szybko: jakby nigdy nic patrzysz sobie na srebrzysty krąg, a on chwilę potem

znika,  połknięty  przez  atramentową  ciemność.  Przypuszczałem,  że  Bjørvik

wyśmieje moje obawy, on jednak nawet się nie uśmiechnął. Mam wrażenie,

że  dobrze  wie,  dlaczego  tak  bardzo  pragnę  światła.  Nie  wspomniałem  o

zjawie, a on o nic nie pyta, ale jestem pewien, że wie o niej. Musi wiedzieć,

bo sam mi przecież wyznał, że poluje na tych terenach od wielu lat. Kiedy go

zapytałem,  czy  wie  z  własnego  doświadczenia,  co  to  rar,  zmierzył  mnie

ciężkim  spojrzeniem  i  odparł,  że  w  tej  części  wybrzeża  nigdy  nie  miał

żadnych  problemów.  A  dziś  wieczorem,  kiedy  powiedziałem,  że  wolę  wiatr

od martwej ciszy, skinął głową i przyznał:

– Ja. Cisza. To okropne, kiedy słyszysz każde mrugnięcie.

Później zapytał, co się stało z masztem. Wyjaśniłem, że porąbałem go na

kawałki,  a  on  zmarszczył  brwi.  Była  to  doskonała  sposobność,  aby  go

dokładnie  wypytać,  ale  z  niej  nie  skorzystałem.  Dlaczego?  Dlatego  że  nie

chcę wiedzieć. Boję się, że rozmawiając o tym, w jakiś sposób przywołam to

z  powrotem.  W  sierpniu,  kiedy  po  raz  pierwszy  słońce  skryło  się  za

horyzontem,  Eriksson  zapytał,  czy  z  tym  rozmawiałem.  Teraz  rozumiem,

dlaczego  to  było  dla  niego  ważne.  Z  tego  samego  powodu  nie  chcę  teraz

mówić  o  tym  z  Bjørvikiem,  czuję  bowiem,  że  w  ten  sposób  zachęcę  to  do

powrotu.  Poza  tym,  przy  odrobinie  szczęścia  nie  będę  musiał  o  nic  pytać.

Jeśli wszystko dobrze się ułoży i morze nie zamarznie, Gus i Algie zjawią się

background image

tu, zanim Bjørvik wyruszy w drogę powrotną do swojej chaty.

14 listopada

Krótko  po  tym,  jak  napisałem  te  słowa,  uderzyła  kolejna  burza  śnieżna,

przygnana  mroźnym  wiatrem  od  bieguna.  Co  prawda  już  minęła,  rankiem

jednak niebo było tak zachmurzone, że nie widziałem księżyca, w zatoce zaś

pojawiło się mnóstwo lodu.

Byłem  przerażony.  Morze  znikło.  Na  jego  miejscu  pojawiło  się

chaotyczne  skupisko  odłamków  lodu  sterczących  pod  rozmaitymi  kątami,

przypominające  zamarznięte  miasto.  Nie  wierzyłem  własnym  oczom:

przecież  pak  powinien  się  pojawić  dopiero  po  Nowym  Roku!  Kiedy

powiedziałem o tym Bjørvikowi, wybuchnął śmiechem.

–  Nej,  nej,  panie  Yack!  To  nie  pak.  Pak  będzie  w  styczniu,  a  jak

przyjdzie,  to  na  pewno  pan  zobaczy,  będzie  błyszczał  i  migotał,  i  świecił  w

niebo. To jest dryfujący lód, wichura go przypędziła. Bardzo niebezpieczny.

Niech  się  pan  trzyma  od  niego  z  daleka,  panie  Yack,  ale  niech  się  pan  nie

martwi. Niedługo wiatr się zmieni i lód odpłynie.

Oczywiście miał rację. Wiatr zmienił kierunek i już zaczął spychać lód na

otwarte  morze.  Chciałbym  wiedzieć  tyle,  ile  Bjørvik.  Może  wtedy

poradziłbym sobie z tym miejscem.

Wprost  trudno  sobie  wyobrazić,  jak  bardzo  samotne  jest  jego  życie.

Główną  chatę  ma  nad  Wijdefiordem,  ale  zbudował  też  cztery  mniejsze  w

promieniu kilku dni marszu, a w drodze do każdej z nich zastawił mnóstwo

pułapek  na  lisy  i  niedźwiedzie.  Przynętą  dla  lisów  są  głowy  morskich

ptaków, a dla niedźwiedzi focze sadło. Sprawdza je co dwa tygodnie. Gdyby

nie  burza  śnieżna,  nie  znalazłby  czasu,  żeby  mnie  odwiedzić.  Lisy  unikają

wędrówek  po  głębokim  śniegu,  obawiają  się  bowiem  ugrzęznąć  w  zaspach,

gdzie łatwo mogą paść łupem niedźwiedzi.

Powiada, że zbyt intensywne polowania sprawiły, że łapie się coraz mniej

background image

zwierząt.  Minionej  zimy  schwytał  zaledwie  dwanaście  lisów  i  dwa

niedźwiedzie, ale dostał dobrą cenę za futra, a aptekarz z Tromsø zapłacił mu

dwadzieścia cztery korony za niedźwiedzie woreczki żółciowe, z których robi

się lekarstwo na reumatyzm.

Trochę  mnie  dziwi,  że  z  jednej  strony  opowiada  o  tych  dostojnych

niedźwiedziach i pięknych lisach tak, jakby były tylko biegającymi futrami, z

drugiej  zaś  oswoił  osieroconego  liska  i  rozpaczał  po  tym,  jak  zwierzątko

zachorowało  i  zdechło.  Przypuszczam,  że  jest  za  biedny  na  to,  by  darzyć

zwierzęta  sentymentami.  Na  podobny  przywilej  może  sobie  pozwolić

wyłącznie  klasa  średnia.  Z  pewnością  nie  pochwala  tego,  że  podkarmiam

Isaaka  czekoladkami,  choć  jest  zbyt  uprzejmy,  żeby  dać  mi  to  do

zrozumienia.  A  już  na  pewno  nie  podoba  mu  się,  że  puściłem  psy  luzem.

(Aby  go  udobruchać,  zacząłem  znowu  wiązać  je  do  palików  za  „dnia”  i

zamykać w psiarni na „noc”, czego serdecznie nienawidzą).

Chciałbym  wiedzieć,  dlaczego  zawsze  poluje  sam,  lecz  nie  wyjaśnił  mi

tego,  a  ja  nie  zamierzam  pytać.  Kiedyś  jednak  wymsknęło  mu  się,  że  za

młodu  „nie  należał  do  najpilniejszych  uczniów  Pana”.  Z  paru  innych

wzmianek  wnioskuję,  że  bardzo  żałuje  pewnych  postępków  ze  swojej

przeszłości.

Wypogodziło się i księżyc znowu świeci, choć zaskoczyło mnie niemile,

jak dużo go ubyło. Ciągle się zmienia, chwilami jest bladozłocisty, chwilami

błękitnobiały.  Niekiedy  otacza  go  szare  halo  o  czerwonawych  brzegach.  W

gruncie  rzeczy  nie  jest  to  żaden  z  tych  kolorów,  tylko  zupełnie  inny,

specyficzny księżycowy kolor, którego nie potrafię opisać. A czasem nie ma

żadnego koloru, świeci zbyt słabo, by można było określić jego barwę, więc

widzę świat w czerni i bieli, jak Isaak.

Po co w ogóle staram się nazwać barwy księżyca? Czy to typowo ludzkie

dążenie  do  nadawania  nazw,  do  sprawowania  kontroli?  Zapewne  podobne

background image

pragnienia  legły  u  podstaw  meteorologii.  Całe  to  obserwowanie,  mierzenie,

rejestrowanie…  Próby  oswojenia  tego  ogromnego,  milczącego  lądu.  I  czy  z

tego  samego  powodu  piszę  dziennik?  Żeby  wszystko  nazwać,  żeby

zrozumieć sens wszystkiego? Coś, co można opisać, można także zrozumieć.

A czegoś, co się rozumie, nie trzeba się bać.

Rzecz  jasna,  nie  zapisuję  wszystkiego,  a  przejrzawszy  swoje  notatki,

zdziwiłem  się  trochę  tym,  co  uznałem  za  warte  uwiecznienia.  Dlaczego

zacząłem od trupa, którego wyłowiono z Tamizy? I dlaczego wspomniałem o

strzegącym  zdobyczy  niedźwiedziu  polarnym  ze  łbem  czarnym  od  krwi?

„Zdziwiłem się” to zbyt łagodne stwierdzenie. Ja się przeraziłem. Ani trochę

mi  się  to  nie  podoba.  A  właściwie  dlaczego  w  ogóle  piszę?  Czy  staram  się

nadać sens swoim przeżyciom, czy raczej usiłuję jak najszybciej zepchnąć je

w przeszłość, tak by nie krwawiły w teraźniejszości?

Gdybym był innym człowiekiem, może robiłbym to, by ostrzec innych na

wypadek,  gdyby  mi  się  coś  przytrafiło,  ale  nie  mam  w  sobie  tyle

bezinteresowności.  Nie  obchodzi  mnie,  co  się  stanie  po  mojej  śmierci.

(Dostrzegam jednak sprzeczność: z jednej strony nie wierzę, że jakakolwiek

część  mnie  przetrwa  moją  śmierć,  z  drugiej  zaś  wiem,  że  Gruhuken  jest

nawiedzone).

Dlaczego  więc  prowadzę  dziennik?  Czy  odprawiam  jakieś  egzorcyzmy?

Czy pisanie może być formą egzorcyzmów?

Po Wielkiej Wojnie mój ojciec cierpiał z powodu okropnych koszmarów.

Właściwie  wszyscy  cierpieliśmy,  ponieważ  jego  krzyki  budziły  cały  dom.

Którejś  nocy  mało  nie  doszło  do  tragedii.  Nie  budząc  się  ze  snu,  ojciec

wyciągnął  spod  poduszki  rewolwer  i  wypalił  do  niemieckiego  oficera,

którego – jak nam później powiedział – wyraźnie zobaczył, stojącego u stóp

łóżka.  Pocisk  przebił  ścianę  sypialni  i  przeleciał  sześć  cali  nad  moją  głową,

spałem bowiem w sąsiednim pokoju. Nazajutrz mama pozbyła się rewolweru

background image

(nigdy się nie dowiedziałem, w jaki sposób) i kazała ojcu pójść do lekarza od

chorób  nerwowych.  Lekarz  kazał  mu  spisać  wspomnienia  z  okopów,  żeby

„wygnać  demony”.  Ojciec  naturalnie  tego  nie  zrobił,  ale  nie  miało  to

większego znaczenia. Był już chory na gruźlicę, która zabiła go dwa miesiące

później.

Czy  teraz  ja  staram  się  to  właśnie  zrobić?  Wygnać  demony?  Kolejna

niekonsekwencja:  usiłuję  wygnać  demony,  pisząc  o  nich,  a  równocześnie

boję się o nich głośno mówić, żeby ich nie przywołać. I w jaki sposób mam

je wygnać, skoro nawet nie wiem, czym są?

Później

To  była  tylko  dygresja,  ale  pomogła  mi  uporządkować  myśli.  Wiem,  że

Gruhuken  jest  nawiedzone.  Wiem  o  tym.  Jakiś  zagniewany  duch  błąka  się

tutaj.  To  nie  echo.  Ma  cel.  Źle  mi  życzy.  A  ja  nie  mam  pojęcia,  jak  go

odegnać, ponieważ nie wiem, kim – albo czym – jest ani czego chce.

Bjørvik  wie  o  czymś.  Jestem  tego  pewien.  Musi  mi  to  powiedzieć.  Nie

mogę  dłużej  czekać.  Wkrótce  sobie  pójdzie.  Opuścił  dom  prawie  tydzień

temu, a przecież musi sprawdzać pułapki.

Zastanawiałem  się,  czy  z  nim  pójść,  ale  nie  mógłbym  zabrać  psów,  bo

wypłoszyłyby  lisy  i  pozbawiłyby  go  środków  do  życia.  A  nie  zostawię  ich

tutaj  ani  tym  bardziej  nie  zastrzelę.  Nie  mogę  dopuścić  do  tego,  żeby

wyprawa zakończyła się fiaskiem. Wciąż te same argumenty. Poza tym Gus i

Algie zjawią się tu najdalej za kilka dni.

Nie mogę tego dłużej odkładać. Muszę porozmawiać z Bjørvikiem. Musi

powiedzieć mi wszystko, co wie.

background image

14

16 listopada

Jutro Bjørvik wraca do domu. Zaproponował mi, żebym mu towarzyszył.

Było to po kolacji, przy drugim kubku kawy.

–  Panie  Yack,  jak  ja  pójdę,  pan  też  pójdzie,  ja?  Zabierze  pan  psy.  Pan

mieszka u mnie.

Ujęło  mnie,  że  zaproponował,  bym  zabrał  psy,  ale  równocześnie  mocno

mnie  to  zaniepokoiło.  Jak  wielkie,  jego  zdaniem,  czyha  na  mnie

niebezpieczeństwo, skoro jest gotów tak dużo zaryzykować, żeby mi pomóc?

Mało  brakowało,  żebym  przyjął  jego  propozycję,  ale  w  porę  uświadomiłem

sobie,  że  nie  mogę  mu  tego  zrobić.  Nie  mogę  też  zawieść  zaufania,  jakie

pokładają  we  mnie  Gus  i  Algie.  No  dobrze,  do  diabła  z  Algiem;  nie  mogę

zawieść  Gusa.  JACK  JESTES  NIESAMOWITY!  GDYBY  NIE  TY

EKSPEDYCJA  ZAKONCZYLABY  SIE  KLESKA.  Do  tego  się  wszystko

sprowadza.

Wciąż  sobie  wyobrażam,  jak  to  będzie,  kiedy  wróci.  Spojrzy  na  mnie

swoimi błękitnymi oczami, w których wyczytam podziw i uznanie, i powie:

„Zrobiłeś to, Jack! Nie przypuszczałem, żeby komukolwiek się to udało, ale

ty to zrobiłeś!”.

Wiem,  to  żałosne.  Czytając  te  słowa,  krzywię  się  z  niesmaku,  mimo  to

jednak  wciąż  powtarzam  je  w  duchu.  I  właśnie  dlatego  odrzuciłem

propozycję  Bjørvika.  Tłumacząc  mu,  co  mnie  do  tego  skłoniło,

uświadomiłem  sobie,  że  już  po  raz  trzeci  zrezygnowałem  ze  sposobności

opuszczenia  Gruhuken.  Najpierw  Eriksson,  potem  Gus,  teraz  Bjørvik.

Znacząca liczba: czy w bajkach wszystko nie zdarza się właśnie po trzykroć?

A  w  Biblii?  Trzy  razy,  zanim  kur  zapieje…  Zupełnie  jakbym  od  samego

background image

początku był skazany na to, żeby zostać tu sam.

– Ale, panie Yack… Pana przyjaciele. Kiedy tu będą? – zapytał Bjørvik,

gdy tylko umilkłem.

–  Niebawem.  Wkrótce  wyruszą,  a  podróż  zajmie  im  najwyżej  trzy  dni.

Jutro rano prześlą mi najnowsze informacje.

Nie odpowiedział. Ponownie napełniłem kubki kawą. Rozlałem trochę na

stole. Usiadłem i spojrzałem mu prosto w oczy.

–  Gruhuken  jest  nawiedzone.  Nie  odwrócił  wzroku.  –  Ja.  Podobno  jak

człowiek wreszcie wyrzuci z siebie to, co go gnębi, od razu czuje się lepiej.

Ja  wcale  nie  poczułem  się  lepiej.  Wręcz  przeciwnie:  poczułem  się  tak,

jakbym otworzył okno i wpuścił do domu coś okropnego.

– Opowiedz mi – poprosiłem. – Opowiedz mi o tym.

Pociągnął łyk kawy i odstawił kubek.

– O tym lepiej nie rozmawiać.

– Musimy.

– Panie Yack, na świecie są rzeczy, których nie rozumiemy. Lepiej, żeby

tak zostało.

– Błagam, panie Bjørvik. Muszę wiedzieć!

Długo milczał, wpatrzony w serce pieca gorejące czerwienią.

–  Nikt  nie  wiedział,  jak  się  nazywa  –  odezwał  się  wreszcie.  –  To  był

traper. Ludzie mówili o nim źle, ale on jakby ich nie słyszał.

Wybałuszyłem oczy.

– Znał go pan?

–  Nikt  go  nie  znał.  Raz  tylko  go  widziałem,  jak  byłem  młody.  W

Longyearbyen, jakieś dwadzieścia sześć albo siedem lat temu. – Skrzywił się.

– Kiedy jeszcze żył.

Przełknąłem suchy kłąb, który utkwił mi w gardle.

– Czyli około tysiąc dziewięćset dziesiątego. Jeszcze przed wojną.

background image

– Ja. To się zdarzyło przed wojną.

Opowiadał  zrywami,  po  kilka,  kilkanaście  zdań,  z  bardzo  długimi

przerwami.  Nie  miał  najmniejszej  ochoty  tego  robić,  ale  nalegałem

nieustępliwie.

Nikt  nie  wiedział,  skąd  przybył  traper.  Przypuszczalnie  z  bezludnych

ostępów  północnej  Norwegii.  Był  bardzo  biedny.  Przypłynął  na  Spitsbergen

na  pokładzie  statku  wielorybniczego.  Był  brzydki  i  płaszczył  się  przed

ludźmi,  co  powodowało,  że  wszyscy,  a  zwłaszcza  mężczyźni,  jeszcze

bardziej nim pogardzali i obarczali go najgorszymi, najbardziej upodlającymi

zajęciami.  Bjørvik  nazwał  go  jakoś  po  norwesku;  zdaje  się,  że  słowo  to

znaczy tyle co „zapomniany przez Boga”. Życiowy nieudacznik.

W  Longyearbyen  starał  się  o  pracę  w  kopalni,  ale  tam  potrzebowano

silnych  mężczyzn,  więc  jej  nie  dostał.  Próbował  sprzedawać  turystom

skamieliny, lecz odstraszał ich swoim wyglądem. Nie umiał czytać i nie znał

wartości pieniędzy, toteż wszyscy go oszukiwali. Po kilku dniach wyniósł się

w  jedyne  miejsce,  gdzie  nikt  go  nie  wyzywał  i  nie  szczuł  psami:  do

Gruhuken.  Wkrótce  jednak  wygoniła  go  stąd  spółka  górnicza.  Na  tym

ogromnym,  dzikim  pustkowiu  spodobała  im  się  akurat  ta  zatoka.  Znaleźli

węgiel, postawili słup, przybili do niego tablicę z aktem własności i wygnali

trapera precz.

–  Nie  rozumiem  –  wtrąciłem.  –  Znaleźliśmy  tę  tablicę.  Jakaś  firma  z

Edynburga,  ale  rok  tysiąc  dziewięćset  piąty…  To  było  chyba  zanim  się  tu

pojawił?

– Ja, naturalnie. Ale, panie Yack, na tych tablicach każdy mógł napisać,

co chciał.

– Czyli sfałszowali datę? Przecież to nielegalne!

– To ziemia niczyja! – prychnął Bjørvik. – Nie ma prawa! Każdy robi, co

chce!

background image

– A więc mimo że zjawił się tu pierwszy…

– On był jeden, ich było dużo. Wyrzucili go.

– A potem?

Przez chwilę żuł końcówki wąsów.

– Potem wrócił. Podobno znowu go wygnali. Podobno już nie wrócił.

– „Podobno”? Czyli uważa pan, że tak nie było?

Wbił spojrzenie w ogień.

– Nie wiem. Nikt go potem już nie widział. Żywego.

– Pan coś wie, prawda?

Podrapał się po głowie.

–  Kiedy  górnicy  dostaną  wypłatę,  piją.  Kiedy  piją,  mówią.  Ja  wtedy  też

piłem. Któregoś wieczoru siedziałem w barze w Longyearbyen…

Umilkł.

– Oni wtedy przyszli? Górnicy z Gruhuken?

– Tylko jeden. Reszta już nie żyła. – I ten górnik opowiedział panu, co się

stało?  –  Nie.  –  Ale  mówił  o  tym,  a  pan  wszystko  słyszał?  Rzucił  mi  ostre

spojrzenie. – Pił na umór. Bredził bez sensu. – Ale pan i tak wiele zrozumiał.

Co mu zrobili? Co zrobili traperowi z Gruhuken?

Niespodziewanie zerwał się gwałtownie na nogi, przewracając krzesło.

– Nie wiem! – wykrzyknął. – Bóg mi świadkiem, że nie wiem!

Zapadła martwa cisza. Po jakimś czasie Bjørvik podniósł krzesło, usiadł

na  nim  i  z  ponurą  miną  wbił  wzrok  w  podłogę.  Wstałem  z  miejsca,

podszedłem do okna, wróciłem i ponownie usiadłem.

–  Przepraszam.  Ale  nawet  jeżeli  pan  nie  wie,  to  z  pewnością  czegoś  się

pan domyślał. Proszę mi powiedzieć, jak pan sądzi, co tu się wtedy stało?

Potarł dłonią twarz.

– Myślę, że kiedy wrócił, byli na niego źli. Pewnie chcieli go pobić, lecz

wyszło  gorzej.  –  Głośno  przełknął  ślinę.  –  Tacy  ludzie  są  gotowi  na

background image

wszystko.

Uświadomiłem  sobie,  że  kurczowo  zaciskam  pięści.  Pomyślałem  o

ciemnych plamach na maszcie i zrobiło mi się niedobrze.

To był właściwie koniec opowieści. Kopalnia działała jeszcze przez rok,

ale przez cały czas prześladowały ją nieszczęścia. A to zerwana lina obcięła

nogę  człowiekowi,  który  potem  umarł  z  upływu  krwi,  a  to  tuż  przy  brzegu

wywróciła  się  łódź  i  utonęło  dwóch  ludzi…  W  końcu  skalna  lawina

zniszczyła  górnicze  chaty,  ci  zaś,  co  ocaleli,  uciekli.  Po  kolejnym  roku

właściciele doszli do wniosku, że tutejsze złoża węgla nie są aż tak obfite, jak

przypuszczano, i zamknęli kopalnię.

Opustoszałe Gruhuken szybko zyskało złą sławę. Wielu z tych, którzy tu

obozowali,  spotykały  nieszczęścia.  Pożary,  utonięcia…  Pewien  szwedzki

traper  zastrzelił  najpierw  swojego  towarzysza,  a  potem  siebie.  W

pożegnalnym  liście  napisał,  że  zrobił  to,  by  uciec  przed  gengånger,  czyli

„tym, który znowu chodzi”.

Na tym zakończyła się relacja Bjørvika, ale ja i tak znam resztę historii.

Przez  ponad  dwie  dekady  Gruhuken  było  zupełnie  puste.  W  roku  1935

topografowie  z  uniwersytetu  w  Oksfordzie,  badający  wybrzeża  wyspy,

uznali,  że  zatoczka  ta  jest  doskonałym  miejscem  na  obozowiska  kolejnych

ekspedycji.  Krótko  potem  Gus  Balfour  przeczytał  ich  raport  i  umieścił

Gruhuken na szczycie swojej listy. Lampa wypaliła się do końca. Napełniłem

ją na nowo, zapaliłem i postawiłem na stole. Zapach nafty mało nie wywołał

u  mnie  torsji.  Bjørvik  wciąż  siedział  bez  ruchu  z  dłońmi  na  kolanach  i

wzrokiem  wbitym  w  podłogę.  Chciałem  opowiedzieć  mu  o  swoich

przejściach,  ale  jakoś  nie  mogłem  się  zdobyć  na  odwagę.  Zresztą  chyba  nie

chciał wiedzieć.

Zapytałem,  czy  bywał  tu  wcześniej,  a  on  odparł,  że  nie,  że  do  tej  pory

nigdy  nie  zbliżał  się  do  Gruhuken  bardziej  niż  na  dziesięć  mil.  Zapytałem

background image

więc,  czy  teraz,  podczas  swojego  pobytu,  przeżył  coś  niezwykłego.

Dowiedziałem się, że miał złe sny. Tylko złe sny? Zazdroszczę mu.

Ponownie podszedłem do okna. Nie widziałem księżyca. Wschodni wiatr

gnał  przed  sobą  wydłużające  się  smugi  śnieżnego  pyłu.  Spojrzałem  na

Bjørvika.

– Czego to chce?

Rozłożył szeroko ręce.

Zrozumiałem. To chce odzyskać Gruhuken, a ja stoję mu na drodze.

17 listopada

Powinienem  był  pójść  z  nim.  Wierzyłem  jednak,  że  Gus  i  Algie  wrócą

lada dzień, że wytrzymam do ich przyjazdu.

Pocą  mi  się  ręce.  Z  trudem  mogę  utrzymać  w  nich  pióro.  Dlaczego  nie

poszedłem z Bjørvikiem?

Wyruszył  prawie  trzy  godziny  temu,  zaraz  po  śniadaniu.  Uznał,  że  choć

księżyc  jest  w  ostatniej  kwadrze,  to  zorza  polarna  świeci  na  tyle  jasno,  że

będzie miał aż nadto światła, by odnaleźć drogę. Nie ponowił oferty zabrania

mnie  ze  sobą,  a  ja  wiedziałem,  że  spieszno  mu  było  odejść.  Nie  mylił  się:

mówiąc o tym, zwabiliśmy to bliżej.

Żałowałem, że na odchodnym nie udzielił mi żadnej mądrej rady ani nie

dał  jakiegoś  talizmanu  odstraszającego  duchy,  czegoś  w  rodzaju  czosnku,

który rzekomo odpędza wampiry. Wystarczyłaby nawet Biblia. Nie wierzę w

Boga, ale traktowałbym ją jako wyjątkowo silny amulet. Powiedziałem mu o

tym  –  nie  o  amulecie,  lecz  o  Biblii.  Starałem  się,  by  zabrzmiało  to

żartobliwie, on jednak tylko pokręcił głową. Biblia nic tu nie pomoże.

Obdarowałem  go  na  pożegnanie:  dostał  tyle  bekonu,  ile  mógł  unieść,

paczkę  najprzedniejszego  tytoniu  z  Wirginii  oraz  cztery  książki  Edgara

Wallace’a,  których  nie  zdążył  jeszcze  przeczytać.  Sprawiał  wrażenie

zadowolonego,  więc  chyba  nareszcie  zachowałem  się  jak  należy.  Ostatnią

background image

radą, jakiej mi udzielił, było to, żebym zawsze miał psy blisko siebie.

Początkowo  wcale  nie  czułem  się  źle  w  samotności.  Wszystko  zmieniło

się  godzinę  później,  po  „rozmowie”  z  Algiem.  Miałem  nadzieję,  że  usłyszę

Gusa. Liczyłem na to. Okazało się jednak, że Gusowi się „pogorszyło”. Algie

przysięgał, że to nic poważnego, a ja nie sądzę, żeby kłamał w takiej sprawie,

niemniej  jednak  jeszcze  nie  mogą  wyruszyć.  WYBACZ  JACK  STOP

WYJAZD ZA TYDZIEN STOP WYBACZ STOP.

Byłem  w  szoku.  Ledwo  do  mnie  dotarło  to,  co  napisał.  Oszołomiony,

wystukałem zdrętwiałymi palcami: W PORZADKU STOP ZYCZ GUSOWI

ZDROWIA ODE MNIE STOP.

W  porządku?  W  jakim  porządku?  Jeśli  wyruszą  za  tydzień,  mogą  tu

dotrzeć  najwcześniej  za  dziewięć  dni,  czyli  prawie  w  grudniu.  Czy  mogę

mieć  nadzieję,  że  morze  będzie  jeszcze  wtedy  wolne  od  lodu?  Jeżeli  tutaj

utknę, nie mam najmniejszych szans, żeby dotrwać do wiosny. W pierwszym

odruchu  chciałem  przypiąć  narty  i  pognać  za  Bjørvikiem.  Do  diabła  ze

wszystkim, byle się stąd wydostać. Ale on miał dwie godziny przewagi, a ja

nie wiedziałem, gdzie dokładnie jest jego chata. Nie ma jej na mapie. Wiem

tylko  tyle,  że  to  gdzieś  na  zachodnim  brzegu  Wijdefiordu,  który  jest

ogromny. Mógłbym iść po jego śladach, gdyby nie wiatr, który zdążył je już

zatrzeć.

Mój  zegarek  stanął,  ale  jeśli  wierzyć  budzikowi  Gusa,  jest  jedenasta

„rano”. Za godzinę muszę wyjść i spisać wskazania przyrządów. Znowu będę

gromadzić  odwagę,  pomagając  sobie  whisky  i  papierosami.  Znowu  będę

przekupywać  psy  słodyczami,  żeby  cały  czas  kręciły  się  w  pobliżu.  Znowu

będę spoglądać z lękiem w niebo, szukając najmniejszego śladu chmur.

Wciąż  się  zastanawiam,  co  z  nim  zrobili.  Dobrze  pamiętam  górnika,

którego  widziałem  w  Longyearbyen.  Ludzie  tacy  jak  on  są  gotowi  na

wszystko.  Pamiętam  też  zło  w  najczystszej  postaci  emanujące  z  sylwetki

background image

przed chatą. Czarną, bezdenną, nieludzką wściekłość.

Jak mam przetrwać kolejny tydzień?

Później

Wypiłem solidnego drinka, przeprowadziłem ze sobą poważną rozmowę i

jakoś  wziąłem  się  w  garść.  Musisz  pamiętać,  Jack,  że  to  nie  może  ci  nic

zrobić, powtarzam sobie bez przerwy. Tylko dlatego znalazłem w sobie dość

siły, by mieć nadzieję, że jakoś wytrzymam do powrotu tamtych. To miejsce

jest nawiedzone przez ducha, a duch to nie materia. Duch nie jest taki jak ja,

nie  jest  taki  jak  pióro,  którym  piszę  te  słowa,  ani  jak  ten  zeszyt,  stół  albo

chata. Nie może wyrządzić mi krzywdy.

Najwyżej może mnie przestraszyć.

background image

15

18 listopada

Wiedziałem,  że  wszystko  się  zmieni,  nie  miałem  jednak  pojęcia,  że

nastąpi to tak szybko i że będzie dotyczyło także psów.

Dopóki Bjørvik bawił tutaj, nie bardzo potrafiłem sobie wyobrazić, jak to

będzie, kiedy odejdzie. Minął zaledwie dzień, a mnie już się wydaje, że nigdy

nie  złożył  mi  wizyty.  Księżyc  schudł,  został  tylko  wąziutki  sierp  na  niebie.

Ciemność  jest  czarna.  Kiedyś  uważałem,  że  strach  przed  ciemnością  to

najdawniejszy  lęk  ludzkości.  Możliwe,  że  nie  miałem  racji.  Możliwe,  że

ludzie lękają się nie ciemności, lecz tego, co może z niej nadejść. Co w niej

mieszka.

Celowo zbaczam z tematu. Psy.

Wczoraj,  po  odejściu  Bjørvika,  zdobyłem  się  na  ogromny  wysiłek,  żeby

się  nie  ugiąć  pod  ciężarem  wiadomości  o  późniejszym  powrocie  Gusa  i

Algiego.  Zebrałem  w  sobie  odwagę,  zrobiłem,  co  do  mnie  należało,

przyrządziłem  posiłek  i  zmusiłem  się,  żeby  go  zjeść.  Zajmując  się  swoimi

obowiązkami, nie wyczuwałem niczego nadzwyczajnego, niczyjej obecności

ani żadnego zagrożenia. Tylko w głębi serca czułem ogromną, ziejącą pustkę

na myśl o tym, co może się wydarzyć.

O  wpół  do  siódmej  nakarmiłem  psy  i  miałem  przed  sobą  pierwszy

samotny wieczór. Nie czułem głodu, a choć byłem zmęczony, wiedziałem, że

nie  uda  mi  się  zasnąć,  w  związku  z  czym  zaaplikowałem  sobie  dawkę

morfiny,  czego  nigdy  do  tej  pory  nie  robiłem  i  nigdy  już  nie  zrobię.

Przespałem  dwanaście  godzin,  by  obudzić  się  za  dziesięć  siódma,  czyli  tuż

przed porą odczytów. Z trudem zdążyłem spisać wszystko o czasie.

Po  powrocie  do  chaty  właśnie  zabierałem  się  do  pedałowania,  żeby

background image

uruchomić radiostację, kiedy przypomniałem sobie, że nie wypuściłem psów

–  a  raczej  to  one  przypomniały  mi  o  tym,  ujadając  z  oburzeniem.  Ponieważ

już i tak byłem spóźniony z transmisją na Wyspę Niedźwiedzią, krzyknąłem,

żeby poczekały, i zacząłem pracę. Wydaje mi się, że w pewnej chwili hałas,

jaki  czyniły,  jeszcze  bardziej  przybrał  na  sile,  a  potem  raptownie  ucichł;

może jednak to tylko moja wyobraźnia obudowuje szczegółami wydarzenia z

przeszłości.  W  każdym  razie,  kiedy  wreszcie  wyszedłem  z  chaty,  drzwi

psiarni były otwarte na oścież, a psy znikły. Zacząłem wymachiwać lampą.

– Isaak! Kiawak! Upik! Jens! Eli! Svarten! Pakomi! Anadark! Isaak!

Cisza.

To  do  nich  zupełnie  niepodobne.  Do  tej  pory  nigdy  nie  uciekały,  nawet

nad sąsiednią zatokę. Te psy po prostu tego nie robią. Przynajmniej nasze. I

zawsze przybiegają na wołanie, bo wiedzą, że to oznacza poczęstunek.

To było dwanaście godzin temu. W jaki sposób wydostały się z psiarni?

Przed czym uciekły? Co się z nimi stało?

Zostawiłem im jedzenie przed chatą, uchyliłem drzwi psiarni i wrzuciłem

sporo  karmy  także  do  środka.  Wiem,  że  w  ten  sposób  mogę  zwabić

niedźwiedzie, ale nic mnie to nie obchodzi. Zrobię wszystko, żeby odzyskać

psy.  Chyba  powinny  wrócić,  kiedy  zgłodnieją?  Są  głodne  prawie  bez

przerwy, więc pewnie wrócą niebawem.

A jeśli nie?

19 listopada

Dwa dni od odejścia Bjørvika. Dzień od zniknięcia psów. Chodzę zgięty

wpół, jakbym miał jakiegoś guza w brzuchu. Brakuje mi psów. Bez nich nic

nie  odgradza  mnie  od  tego,  co  nawiedza  to  miejsce.  A  może  się  zjawić  w

każdej  chwili.  Może  też  trzymać  się  z  daleka  przez  wiele  dni,  jak  wtedy,

kiedy  był  tu  Bjørvik,  ale  ja  i  tak  zawsze  wiem,  że  czeka.  To  właśnie  jest

najgorsze: nie wiem, kiedy nadejdzie. Wiem tylko tyle, że to nastąpi.

background image

Parę  lat  temu  przeczytałem  w  gazecie  przemówienie  amerykańskiego

prezydenta.  Powiedział  tak:  „Jedyne,  czego  powinniśmy  się  bać,  to  strach”.

Ale on o niczym nie wie. O niczym nie wie.

Staram się myśleć ze współczuciem o traperze z Gruhuken. Miał nędzne

życie i okropną śmierć. Niestety, nie mogę. Czuję wyłącznie strach. Wiedza o

tym,  kim  był,  niewiele  mi  pomaga,  ponieważ  nie  mogę  zrobić  nic,  żeby  go

udobruchać.  Nieważne,  że  jestem  niewinny.  Nie  tylko  winni  cierpią.  Poza

tym jednak jestem winny. Przecież tu przebywam.

20 listopada

Isaak  wrócił!  Po  powrocie  ze  spisywania  południowych  odczytów

znalazłem  go  skulonego  przy  drzwiach  chaty.  Był  w  koszmarnym  stanie,

zupełnie  mokry,  dygotał  ze  strachu.  Padłem  na  kolana,  objąłem  go  i

przygarnąłem ze wszystkich sił.

– Isaak! Isaak!

Mimo to wciąż się trząsł, ślepia miał nieprzytomne z przerażenia, dyszał

ciężko  i  bez  przerwy  szczerzył  zęby.  Nigdy  go  takiego  nie  widziałem.

Gdybym mógł, zasypałbym go pytaniami. Gdzie byłeś? Co się z tobą działo?

Co widziałeś?

Jak  tylko  otworzyłem  drzwi,  w  okamgnieniu  znalazł  się  na  ganku  i

natychmiast zaczął skrobać w drzwi wewnętrzne. Wpadłszy do chaty, zaszył

się  pod  moją  pryczą  i  nie  było  mowy  o  tym,  żeby  go  stamtąd  wyciągnąć.

Zawiodły  nawet  wszystkie  smakołyki  –  z  wyjątkiem  czekoladki  z  brandy.

Wytarłem go do sucha, nakarmiłem pemikanem, przestał się tak bardzo trząść

i  zaczął  znowu  przypominać  dawnego  siebie.  Z  oczu  częściowo  znikło

przerażenie,  ale  jak  tylko  wstałem,  by  powiesić  ręcznik  nad  piecem,

natychmiast ruszył za mną, trzymając się tak blisko, że mało się o niego nie

przewróciłem.

–  Nie  bój  się  –  powiedziałem.  –  Od  tej  pory  mieszkasz  ze  mną.  Nie

background image

wracasz do psiarni, przyjacielu. Jesteś bezpieczny.

Słuchał, strzygąc uszami i nie spuszczając wzroku z mojej twarzy.

To  niesamowite,  jak  bardzo  podnosi  na  duchu  możliwość  opiekowania

się  kimś.  Człowiek  od  razu  czuje  się  dzielniejszy  i  zaradniejszy.

Przypuszczam, że tak właśnie czują się rodzice. Muszą być silni ze względu

na dzieci.

–  Gdybym  jednak  pozwolił  ci  biegać  luzem  –  ciągnąłem  –  szybko

zeżarłbyś wszystkie zapasy. Przykro mi więc, ale będę musiał cię uwiązać.

Żeby  zniechęcić  go  do  prób  przegryzienia  smyczy,  nasączyłem  sznur

naftą,  po  czym  przywiązałem  jeden  jego  koniec  do  uprzęży,  a  drugi  do

najcięższego sprzętu w chacie, czyli do mojej pryczy. Rzecz jasna, nic z tego

nie  wyszło.  Za  każdym  razem,  kiedy  znikałem  mu  z  oczu  w  głównym

pomieszczeniu,  Isaak  zaczynał  rozpaczliwie  wyć.  Okazało  się  też,  że  lubi

naftę, bo rozprawił się ze sznurem w ciągu pięciu minut. Pozostało mi więc

tylko  przemeblować  wnętrze  chaty  w  taki  sposób,  by  jak  najlepiej

zabezpieczyć  się  przed  psimi  wybrykami.  Polegało  to  głównie  na

przeniesieniu  na  najwyższe  półki  wszystkiego,  co  dałoby  się  pogryźć,

przeżuć i połknąć. Następnie rozrzuciłem po podłodze trochę drew, żeby miał

na czym skupić uwagę, i puściłem go wolno.

Kawałki  drewna  zignorował  całkowicie.  Najpierw  oparzył  sobie  nos  o

piec, a następnie zaczął biegać tu i tam, co jakiś czas przystając i podnosząc

tylną  łapę.  Dyszał  coraz  głośniej,  aż  w  końcu  zrozumiałem,  że  jest  mu  za

gorąco.  Dałem  mu  miskę  wody.  Wychłeptał  ją,  ale  dyszał  jeszcze  mocniej.

Napełniłem  miskę  śniegiem.  Nieco  pomogło.  Zaraz  potem  dopadł  moich

spodni  ze  skóry  renifera,  które  zapomniałem  uprzątnąć  z  pryczy,  ułożył  się

wygodnie i zaczął je zjadać.

Byłem  tak  zajęty,  że  przegapiłem  piątą  po  południu,  musiałem  więc

wysłać na Wyspę Niedźwiedzią depeszę z wyjaśnieniami. Nie bardzo się tym

background image

przejąłem.  Cudownie  było  mieć  Isaaka  tuż  przy  sobie,  słyszeć  skrobanie

pazurów  o  podłogę  i  czuć  jego  wilgotny  nos  trącający  moją  dłoń.  Nie  jest

przyuczony do życia w domu – znalazł się w nim chyba po raz pierwszy w

życiu – dlatego muszę go bez przerwy obserwować. I bardzo dobrze, bo tego

właśnie  mi  trzeba.  Właśnie  przed  chwilą  przykucnął  w  kącie,  złapałem  go

więc  za  uprząż  i  wywlokłem  na  zewnątrz.  Stałem  oparty  plecami  o  drzwi,

niczym  służący  w  wielkim  mieście,  który  właśnie  wyprowadził  pańskiego

psa  na  spacer.  Nie  czułem  niczyjej  obecności,  Isaak  zaś  nie  okazywał

żadnych  oznak  lęku.  Karma,  którą  rozrzuciłem  na  śniegu,  leżała  nietknięta,

ale,  ku  memu  zdziwieniu,  nie  zwrócił  na  nią  najmniejszej  uwagi.

Załatwiwszy  to,  co  miał  do  załatwienia,  oddalił  się  na  kilka  kroków,  stanął

zwrócony pyskiem w stronę morza, a tyłem do wiatru, podniósł pysk i zawył

rozpaczliwie i z takim bólem, że włosy zjeżyły mi się na głowie.

To wycie nie brzmiało jak nawoływanie stada, ale tak, jakby wiedział, że

nigdy już go nie zobaczy.

21 listopada

Wciąż  wyje  z  tęsknoty  za  stadem,  ale  przywykł  już  do  przebywania  w

chacie  i  nie  muszę  go  bezustannie  pilnować.  Nie  muszę  się  też  martwić  o

radiostacje,  ponieważ  nie  zbliża  się  do  tej  części  pokoju,  a  kiedy  ja  tam

jestem,  okazuje  wyraźne  zdenerwowanie.  Mądry  pies.  Szkoda,  że  nie  mogę

wziąć z niego przykładu.

Dziś  rano  niewiele  brakowało,  żebym  przez  Isaaka  stracił  okazję

porozmawiania z Gusem. Włączyłem mniejszą radiostację, ale właśnie wtedy

pies  przykucnął  w  kącie,  musiałem  więc  czym  prędzej  wyprowadzić  go  na

dwór. Kiedy wróciliśmy, światełka migotały nagląco. Pospiesznie założyłem

słuchawki. Zależało mi na każdej kropce i kresce wysłanej przez Gusa.

GDZIE JESTES JACK? WSZYSTKO OK? JACK!

Uśmiechnąłem  się  na  widok  tego  „OK”.  Wciąż  doskonale  pamiętałem

background image

naszą  rozmowę  na  pokładzie  Isbjørna  po  pojawieniu  się  pierwszego  lodu,

kiedy powiedziałem, że lód jest „niezły”, Gus zaś użył słowa „wspaniały”, a

ja  natychmiast  uniosłem  się  honorem.  Teraz  celowo  posłużyłem  się  tym

właśnie wyrazem.

U MNIE WSZYSTKO WSPANIALE STOP CO U CIEBIE?

Ach, ten Gus! W lot zrozumiał żart.

CHA CHA CHA! MARTWILEM SIE O CIEBIE STOP

PSY UCIEKLY ALE ISAAK WROCIL STOP

CO? CO?

Opowiedziałem mu o ucieczce psów i powrocie Isaaka, a także o tym, że

Bjørvik wrócił do siebie – nie wspomniałem jednak, że zaproponował, żebym

mu  towarzyszył,  ani  że  odrzuciłem  zaproszenie.  Upajałem  się  troską  i

niepokojem Gusa. Byłem jak Isaak: nieważne, co mówił. Liczyło się tylko to,

że  w  ogóle  ze  mną  rozmawiał,  że  się  mną  przejmował.  JACK  JESTES

NIESAMOWICIE  DZIELNY!  EKSPEDYCJA  WSZYSTKO  TOBIE

ZAWDZIECZA!

No i co z tego? – przemknęło mi przez głowę, ale ponieważ powiedział to

Gus,  równocześnie  aż  zarumieniłem  się  z  zadowolenia.  Po  skończonej

rozmowie  długo  wpatrywałem  się  w  jego  słowa  zapisane  na  papierze.  Nie

mogłem  się  zdobyć  na  to,  żeby  wrzucić  kartkę  do  pieca,  więc  wsunąłem  ją

między strony tego dziennika.

Nigdy nie żywiłem takich uczuć wobec żadnej osoby. W znacznej mierze

składają  się  na  nie  podziw  i  uwielbienie.  A  może  to  strach  sprawia,  że  tak

bardzo  lgnę  do  niego?  Tak  czy  inaczej,  wiem  na  pewno,  że  gdyby  tu  teraz

był, zniósłbym wszystko.

Cisza, jaka zapadła po hałaśliwej transmisji, była nie do zniesienia. Nagle

uświadomiłem sobie, jak brudne i osmalone jest wnętrze chaty. Gdziekolwiek

spojrzałem, mój wzrok natrafiał na rzeczy Gusa: jego mikroskop, książki, na

background image

pryczy  sterty  ubrań  przypominające  zwłoki.  A  dokoła  stołu  pięć  krzeseł,

jakby czekających na odwiedziny duchów.

Dostrzegłem  na  podłodze  niedojedzone  resztki  moich  spodni  ze  skóry

renifera. Pochyliłem się, żeby je sprzątnąć, i wtedy tuż obok zjawił się Isaak,

który  chciał  sprawdzić,  co  robię.  Od  razu  poczułem  się  lepiej.  Nie  mam

pojęcia,  co  bym  począł  bez  niego.  Uwielbiam,  kiedy  kładzie  się  z  ciężkim

westchnieniem albo macha ogonem, gdy się zbliżam. Uwielbiam, kiedy leży

na  brzuchu  z  pyskiem  między  przednimi  łapami  i  wodzi  za  mną  wzrokiem,

zabawnie  unosząc  brwi.  Uwielbiam  jego  łapy  pachnące  skórą  i  chrapliwe

pomruki, jakimi próbuje się ze mną porozumiewać. Ma nadzwyczajne oczy.

Wcale  nie  lodowatobłękitne,  jak  mi  się  zdawało,  ich  odcień  jest  znacznie

cieplejszy.  To  czysty  błękit  letniego  poranka.  To  trochę  przesadne

porównanie, ale jedynie takie przychodzi mi do głowy.

Teraz, kiedy piszę, leży pod stołem, oparty o moją łydkę. Wyciągam rękę

i zanurzam palce w jego futrze. Czuję dłonią ciepło jego muskularnego ciała,

szybkie bicie serca. Co chwila przerywam pisanie, żeby z nim porozmawiać.

Już nigdy się nie rozstaniemy, obiecuję. Jak tylko to się skończy, wrócisz ze

mną  do  Anglii.  Tam  właśnie  mieszkam.  Nie  obchodzi  mnie,  ile  to  będzie

kosztowało  ani  jak  długo  potrwa.  W  Anglii  ludzie  też  trzymają  psy  husky;

Gus  zna  rodzinę  z  Berkshire,  która  ma  trzy.  Znajdę  sobie  jakąś  pracę  na

prowincji. Spodoba ci się tam. Na pewno polubisz uganianie się za królikami.

Co  prawda  nigdy  nie  widziałeś  królika,  ale  jestem  pewien,  że  gdy  go

zobaczysz,  od  razu  się  domyślisz,  co  należy  zrobić.  Znajdę  ci  żonę,

zostaniesz ojcem i założysz własne stado.

Siedzi  z  pyskiem  na  moim  udzie  i  wpatruje  się  we  mnie  swoimi

niezwykłymi oczami.

Później

Wciąż  wieje  południowy  wiatr,  który  odpycha  lód  od  brzegu.  Cały  czas

background image

widzę czarną wodę w zatoce. Trzymam się tej nadziei. Morze jest wolne od

lodu, jeszcze mogą tu dotrzeć.

Na zewnątrz trzepocze kawałek naderwanej papy. Niedawno wyszedłem,

żeby go znaleźć, ale nie udało mi się. Nie szukałem zbyt długo.

Wkrótce po moim powrocie Isaaka ogarnął niepokój. Nie chciał się bawić

ani  jeść,  nie  szukał  miejsca  do  załatwienia  potrzeby,  ignorował  miskę  ze

śniegiem.  Z  położonymi  płasko  uszami  i  szklistym  spojrzeniem  biegał

nerwowo po chacie. Najwyraźniej czegoś się bał.

– Isaak?

Nie  zwracał  na  mnie  uwagi.  Chwyciłem  lampę  i  latarkę,  i  stanąłem  na

środku  pokoju.  Issak  znieruchomiał  kilka  stóp  od  północnego  okna.  Sierść

zjeżyła  mu  się  na  grzbiecie.  Nasłuchiwałem  ze  wstrzymanym  oddechem,

przenosząc wzrok z okna na okno. Nagle pies się otrzepał, odwrócił ku mnie i

lekko zamachał ogonem.

Powoli wypuściłem powietrze z płuc.

Ponieważ  nie  mogłem  się  zdobyć  na  wyjście  z  chaty,  opuściłem

odczytywanie wskazań o piątej po południu. Z ciężkim sercem wysłałem na

Wyspę Niedźwiedzią kolejną depeszę z usprawiedliwieniem. Jestem na siebie

wściekły  za  to,  że  się  poddaję.  Od  jutra  wracam  do  normalnego  rozkładu

zajęć.  Trzymam  się  go  rozpaczliwie,  bo  już  tylko  on  mi  pozostał,  ale

równocześnie zaczynam martwić się czasem – a raczej tym, że mogę utracić

możliwość  mierzenia  go.  Mój  zegarek  wciąż  nie  działa,  dzisiaj  zepsuł  się

także  chronometr  w  stacji  pomiarowej.  Oznacza  to,  że  pozostał  mi  jedynie

budzik Gusa. Jutro, zanim wyjdę na dwór, wezmę go do kieszeni, a przedtem

owinę czymś starannie, żeby chronić go przed mrozem. Na razie stoi na stole

w głównym pokoju.

Tylko  on  informuje  mnie  o  mijających  dniach.  Na  zewnątrz  nie  ma  już

nawet  fałszywego  świtu,  księżyc  zaś  schudł  tak  bardzo,  że  został  z  niego

background image

jedynie srebrzysty brzeżek. Jutro i on zniknie.

Jutro jest nów.

background image

16

22 listopada

Minionej  nocy  dowiedziałem  się  tego,  o  czym  nie  mógł  mi  powiedzieć

Bjørvik: co się stało z traperem z Gruhuken.

Siedziałem do późna, pisząc i rozmawiając z Isaakiem. Około jedenastej

wypuściłem go na dwór, a kiedy wrócił, postawiłem mu w sypialni miskę ze

śniegiem i obaj położyliśmy się spać.

Na  zewnątrz  było  bardzo  zimno,  poniżej  minus  trzydziestu.  Nasze

oddechy  zamarzały  na  ścianach  pokrytych  grubą  warstwą  szronu.  Nie

mogłem się rozgrzać. Zwabiłem Isaaka na pryczę, ale nie wytrzymał długo i

szybko wrócił na podłogę. Zwinął się tam w kłębek, lecz wkrótce zerwał się i

zaczął biegać truchtem po chacie. Trudno mi było stwierdzić, czy zaraził się

niepokojem ode mnie, czy coś wyczuł.

Dygotałem  z  zimna,  chociaż  wlazłem  w  dwa  śpiwory  i  przykryłem  się

skórami  reniferów.  W  końcu  wstałem,  wyszedłem  do  hallu,  wygrzebałem

spod psich uprzęży przenośny piecyk naftowy i ustawiłem go w sypialni. Ze

względu na Isaaka musiałem najpierw zbudować wysoki postument ze skrzyń

i dopiero na nim postawić piecyk. Teraz jest dużo lepiej.

Śni  mi  się,  że  płynę  z  Gusem  łodzią  wiosłową.  Fala  kołysze  nas  lekko,

panuje  cudowny  spokój.  Wychylamy  się  za  burtę  i  obserwujemy  wodorosty

zawieszone w przejrzystej wodzie.

Łódź lekko przechyla się do tyłu. Zerkam przez ramię i widzę rękę, która

wyłoniła  się  z  morza  i  chwyciła  za  nadburcie.  Nie  boję  się,  tylko  jestem

zdeterminowany.  Nie  pozwolę,  żeby  to  coś  wydostało  się  z  wody.  Z

grymasem  odrazy  na  twarzy  zaczynam  siec  ogromnym  nożem  po  palcach.

Uderzam  raz  po  raz,  ale  wygląda  to  jak  porcjowanie  kurczaka,  kiedy  nie

background image

udaje  się  trafić  w  staw  i  trzeba  piłować  kości.  Jestem  lekko  zniesmaczony,

lecz równocześnie znajduję w tym zajęciu pewną satysfakcję.

Sen się zmienia. Teraz ja jestem w morzu, głęboko, w ciemności. I znowu

wcale  się  nie  boję,  jestem  tylko  zdegustowany.  Coś  martwego,  utopionego,

obejmuje mnie ramionami. Razem obracamy się wśród śliskich wodorostów.

Nie widzę twarzy, ale czuję policzek przyciśnięty do mojego policzka, zimny

i miękki jak zapleśniała skóra.

Teraz stoję przywiązany do masztu przed chatą. Boję się. Nic nie widzę.

Nie  mogę  mówić,  bo  nie  mam  języka.  Czuję  woń  nafty.  Słyszę  trzask

płomieni. Wiem, że ktoś w pobliżu trzyma w ręce płonącą pochodnię.

Słyszę  chrobot  metalu  ciągniętego  po  skałach.  Serce  kurczy  mi  się  z

przerażenia.  Odgłos  się  zbliża,  ale  ja  nie  mogę  uciec.  Mam  związane  ręce  i

nogi.  Zgrzytanie  zbliża  się  coraz  bardziej.  Przerażenie  narasta.  Coś  idzie  po

mnie. Nie mogę się poruszyć, nie mogę się poruszyć…

Obudziłem się z krzykiem.

Isaak trącał mnie nosem w twarz, jego wąsy ocierały się o mój policzek.

Rozpaczliwie  łapałem  powietrze,  drżąc  jak  w  febrze,  serce  łomotało  mi  w

piersi  tak  mocno,  że  aż  bolało.  Było  mi  zimno,  leżałem  w  wilgotnym

śpiworze. Wyciągnąłem rękę i dotknąłem ściany. Mokra. Dopiero po chwili

dotarło do mnie, że ciepło piecyka roztopiło szron.

Sen  nie  chciał  mnie  opuścić.  Zdawałem  sobie  sprawę,  że  przerażenie,

które  czułem,  nie  było  moim  przerażeniem.  Myślałem  o  ciemnych  plamach

na  drzewcu  masztu,  o  chrobocie  metalu  ciągniętego  po  skałach.  Nagle

przypomniałem  sobie  o  czymś,  co  zupełnie  wyleciało  mi  z  pamięci:  o

zardzewiałym  żelastwie,  które  znaleźliśmy  po  przybyciu  do  Gruhuken  i

zakopaliśmy w trosce o psy. Druty. Haki. Noże. Wielkie, przerdzewiałe noże.

Takie,  jakich  używa  się  wtedy,  kiedy  zahaczy  się  martwą  lub  ranną  fokę  i

wyciągnie ją na brzeg. Noże do oskórowywania zwierząt.

background image

Nie  zdążyłem  dobiec  do  wiadra.  Zwymiotowałem  na  podłogę.  Torsje

były  tak  gwałtowne,  że  aż  rozbolały  mnie  mięśnie  brzucha.  Isaak  podszedł

cicho  od  tyłu  i  zaczął  zlizywać  wymiociny  z  podłogi.  Roztrzęsiony,  zgięty

wpół  jak  starzec,  powlokłem  się  do  kuchni.  Napełniłem  miskę  Isaaka  i

postawiłem  ją  na  podłodze.  Obwąchał  ją  bez  większego  zainteresowania.

Nalałem  wody  do  kubka  i  spróbowałem  ją  wypić.  Nie  mogłem  przełknąć.

Przed oczami co chwila pojawiały mi się przebłyski z mojego snu.

Noże do oskórowywania zwierząt.

Tacy ludzie nie cofną się przed niczym.

Kiedy miałem osiem lat, byłem świadkiem, jak kilku starszych chłopców

znęcało  się  nad  psem.  Potem  jeden  z  nich  wyjął  scyzoryk  i  poprzecinał

zwierzęciu gałki oczne. Patrzyłem, jak pies chwiejnym krokiem idzie ulicą, a

ja tak bardzo chciałem, żeby jego cierpienia dobiegły końca, żeby wpadł pod

jakiś samochód. Nieszczęśnik dobrnął jednak do najbliższego skrzyżowania i

zniknął  za  rogiem,  a  kiedy  tam  podbiegłem,  nigdzie  już  go  nie  było.  Przez

wiele  tygodni  modliłem  się,  by  znalazł  szybką  śmierć,  ale  choć  byłem

wówczas  bardzo  młody,  już  przeczuwałem,  że  Bóg,  który  pozwala  na  takie

okrucieństwa, raczej nie pospieszy mu z pomocą.

Nie chcę myśleć o tym, co ci ludzie zrobili traperowi z Gruhuken. Wciąż

słyszę metaliczny szczęk, kiedy wlekli haki po skałach, a potem sięgnęli po

noże i zabrali się do roboty. Kiedy noże przestały być potrzebne, sięgnęli po

naftę i pochodnie. Chciałbym wierzyć, że już wtedy nie żył, ale wątpię, żeby

tak  było.  Nie  chcę  mieć  tego  w  głowie.  Oddałbym  wszystko  za  to,  żeby

całkowicie oczyścić swój umysł.

Jest druga w nocy, ale boję się zasnąć. Jeśli ten sen wróci…

Zajmę  się  szronem.  Bjørvik  powiedział  mi,  jak  można  sobie  z  nim

poradzić.  Trzeba  poprzybijać  koce  do  ścian  i  sufitu,  i  wtedy  szron  przestaje

się na nich osadzać.

background image

Już  po  wszystkim.  Obiłem  całą  sypialnię  kocami.  Prosta  czynność  –

wbijanie  gwoździ  –  pozwoliła  mi  nieco  się  uspokoić.  Nawet  jeśli  właśnie

uświadomiłem sobie, że zamieniłem sypialnię w celę o miękko wyściełanych

ścianach.

Później

Sądziłem, że to coś chce, bym sobie stąd poszedł, ale teraz już wiem, że

jest inaczej.

Chyba  zasnąłem,  ponieważ  ocknąłem  się  skulony  na  pryczy.  Okno

wisiało  w  czerni  jak  niewyraźny  grafitowy  prostokąt.  Isaak  stał  na  środku

pokoju  ze  zjeżoną  sierścią  i  położonymi  uszami.  Za  ścianą,  na  ganku,  było

słychać  kroki.  Powolne,  nieregularne,  mokre.  Na  moje  ciało  wystąpił

lodowaty pot. Leżałem bez ruchu, słuchając, jak kroki zbliżają się do wejścia

do  chaty,  potem  zacząłem  rozpaczliwie  obmacywać  kieszenie  w

poszukiwaniu  latarki.  Isaak  przywarł  całym  ciałem  do  pryczy,  drżąc  jak  w

febrze.  Wreszcie  znalazłem  latarkę,  ale  nie  włączyłem  jej.  Coś  ciemnego

przesunęło  się  za  oknem.  Ściskając  latarkę  w  dłoni  jak  talizman,  opuściłem

stopy  na  podłogę  i  chwiejnym  krokiem  przeszedłem  do  głównego  pokoju.

Isaak podążył za mną.

Bałem  się,  że  kroki  zatrzymają  się  przed  drzwiami,  jednak  tak  się  nie

stało.  Po  omacku  dotarłem  do  północnego  okna.  Nic.  Podszedłem  do

zachodniego. Jest. Coś ciemnego, na skraju pola widzenia.

Kroki ucichły.

Czekałem.  Isaak  stał  przy  mojej  nodze,  dysząc  ze  strachu.  Z  ust

wydobywała  mi  się  para.  Trząsłem  się  z  zimna,  ale  czekałem.  W  końcu  nie

mogłem  już  dłużej  wytrzymać,  położyłem  się  na  pryczy  i  skuliłem  się  w

śpiworze. Isaak wpełzł pod łóżko. Nasłuchiwałem co najmniej przez godzinę,

lecz to już nie wróciło.

Ze  względu  na  Isaaka  postanowiłem  przynajmniej  spróbować  zachować

background image

pozory  normalności.  Wstałem,  ubrałem  się,  napaliłem  w  piecu  i  zapaliłem

lampy,  żeby  w  chacie  zrobiło  się  ciepło  i  jasno.  Otworzyłem  puszkę  z

pemikanem,  wygarnąłem  zawartość  na  talerz  royal  dulton  i  patrzyłem,  jak

zajada, jeżdżąc talerzem po całej podłodze, a następnie wylizuje go do czysta.

Poczuwszy  głód,  przyrządziłem  sobie  jajecznicę  z  czterech  jaj  edredonów  z

pół  funtem  sera.  Nie  byłem  w  stanie  przełknąć  ani  kęsa,  więc  ją  też  dałem

Isaakowi. Przestał dygotać, choć wciąż nie odstępował mnie ani na krok. I to

właśnie stało się przyczyną nieszczęścia. Umyłem naczynia i odstawiałem je

na  półki,  na  śmierć  zapomniałem  o  Isaaku,  cofnąłem  się  o  krok,  potknąłem

się o niego, a upadając, zawadziłem o stół i zrzuciłem z niego budzik. Spadł

na podłogę i coś w nim pękło. We mnie też.

– Coś ty narobił! – wrzasnąłem. – Ty cholerny głupi psie!

Rzuciłem  się  na  niego,  kopiąc  i  na  oślep  młócąc  pięściami.  Nawet  nie

próbował uciec. Kulił się z ogonem między nogami, nie rozumiejąc, w czym

przewinił, ale zdając sobie sprawę, że musi wycierpieć swoje, ponieważ jest

psem. Nagle uświadomiłem sobie, co robię. Osunąłem się na kolana, objąłem

go  i  rozpłakałem  się  głośno.  Szlochałem  aż  do  kompletnego  wyczerpania.

Isaak  nie  czekał,  aż  skończę,  tylko  wysunął  się  z  moich  objęć  i  oddalił  na

bezpieczną odległość. Przypuszczam, że mój płacz wystraszył go bardziej niż

wszystko, co się wydarzyło wcześniej.

Kiedy zabrakło mi łez, wstałem, poszedłem do kuchni i obmyłem twarz.

Nie poznałem własnego odbicia w lusterku. Kim jest ten ponury, zarośnięty

człowiek  o  obłąkanym  spojrzeniu,  z  głębokimi  bruzdami  na  policzkach?

Zrozumiałem, że nie wytrzymam dłużej.

–  W  porządku  –  powiedziałem  głośno.  –  Zwyciężyłeś.  Gruhuken  jest

twoje. Mam dosyć. Przegrałem. Wynoszę się stąd.

O  tej  porze  Ohlsen  na  Wyspie  Niedźwiedziej  z  pewnością  spał,  ale  ktoś

mógł czuwać przy radiostacji w Longyearbyen. Kiedy odbiorą moją prośbę o

background image

pomoc,  obudzą  Gusa  i  Algiego,  a  ci  z  kolei  obudzą  Erikssona  i  Isbjørn

wyruszy w drogę.

Zapomniałem  o  szronie.  Zgromadził  się  nie  tylko  na  ścianach  i  suficie

sypialni. Co w tym dziwnego? A ja przecież mocno ogrzałem wnętrze chaty.

Obie  radiostacje,  a  także  generatory,  obficie  pokrywała  wilgoć.  Wszystko

było mokre. Zepsute. Bezużyteczne.

To wszystko wydarzyło się dość dawno temu, choć oczywiście nie wiem,

jak dawno, bo nie mam zegara. Wytarłem urządzenia najlepiej jak potrafiłem,

po  czym  powiesiłem  ręczniki  nad  piecem  do  wyschnięcia.  Sam  nie  wiem,

dlaczego  to  zrobiłem.  Może  dlatego,  że  jestem  przecież  radiotelegrafistą  i

lubię utrzymywać sprzęt w porządku.

Jeżeli Wyspa Niedźwiedzia przez dwa dni nie otrzyma ode mnie żadnego

meldunku,  wyśle  do  Longyearbyen  sygnał  alarmowy.  Nawet  jeśli  statek

zdoła się tu jeszcze przedrzeć, podróż zajmie mu kolejne dwa dni. W sumie

daje  to  cztery  dni,  i  to  przy  najbardziej  korzystnym  zbiegu  okoliczności.

Cztery  dni.  Staram  się  uwierzyć,  że  tyle  wytrzymam.  Daj  spokój,  Jack,

wytrwałeś już tyle, dasz radę jeszcze trochę.

Ale teraz jest inaczej. Teraz nie ma księżyca.

Cztery dni.

Najbardziej  żal  mi  Isaaka.  Jestem  wręcz  wściekły.  Przecież  to  nie  jego

wina. Nikt go nie pytał, czy chce tu być. To nie jego wina.

Moje  pismo  zamieniło  się  już  w  ledwie  czytelne  bazgroły,  ale  wiem,  że

nie  oszalałem.  To  nie  złudzenie.  To  nie  załamanie  nerwowe  spowodowane

odosobnieniem i ciemnością. Coś przecież sprawiło, że Gus i Algie czuli się

tu  niepewnie.  Coś  sprowadzało  koszmary  na  Bjørvika,  otworzyło  drzwi

psiarni i wygnało psy. Coś przeraziło Isaaka i chodziło po ganku.

Przed  chwilą,  kiedy  dokładałem  do  ognia,  przyszło  mi  do  głowy  coś

jeszcze. Stara chata. Zburzyliśmy ją, a drewno porąbaliśmy i dołożyliśmy do

background image

zapasu  opału.  Jakaś  jego  część  trafiła  już  do  chaty.  A  kiedy  szalała  burza,

wiatr często wtłaczał dym kominem do wnętrza. Czarny, gryzący dym, który

osiadał na ścianach i wywoływał u mnie ataki kaszlu. Stara chata. Mam ją już

w sobie.

Jest we mnie.

Później

Wróciła  cisza.  Nastała  martwa,  lodowata,  bezwietrzna  ciemność.

Właśnie: ciemność. Jesteśmy anomalią. Małe migoczące iskierki na skorupie

wirującej planety – a dokoła ciemność.

Przed  chwilą  zajrzałem  na  początek  tego  dziennika.  Nie  poznaję

człowieka,  który  go  pisał.  Czy  naprawdę  spędził  całe  lato  w  niegasnącym

blasku?  Czy  naprawdę  tak  bardzo  zależało  mu  na  tym,  by  dotrzeć  do

Gruhuken?  To  okropne.  W  pewnym  miejscu  napisał,  że  tu,  w  Arktyce,

zobaczy wszystko wyraźnie, sięgnie wzrokiem do serca rzeczy. Wygląda na

to,  że  osiągnąłeś  cel,  nieszczęsny  głupcze.  Oto  prawda.  Chodzi  tam,  za

ścianą.

Są ludzie, którzy traktują śmierć jak drzwi wiodące do lepszego miejsca.

Chwilowo  patrzymy  przez  ciemną  szybę  i  niewiele  widzimy,  ale  kiedy  tam

staniemy, zobaczymy wszystko w pełnym świetle i… A jeżeli to nieprawda?

A  jeżeli  nie  ma  światła,  tylko  wszechobecny  mrok?  Jeżeli  zmarli  wcale  nie

wiedzą więcej od nas?

Kiedyś,  w  dzieciństwie,  zapytałem  ojca  o  duchy,  on  zaś  odpowiedział:

„Nie  sądzisz,  że  gdyby  istniały,  to  we  Flandrii  byłoby  ich  pełno?”.

Zapytałem,  czy  to  znaczy,  że  uważa,  że  nie  istnieją,  a  on  na  to:  „Może.  A

może po prostu nie potrafimy ich usłyszeć”.

Żyć po śmierci w wiecznym mroku. Każdy modliłby się o koniec, ale kto

miałby go usłyszeć? Czy taki właśnie los spotkał to, co nawiedza to miejsce?

Czy  tego  właśnie  ode  mnie  oczekuje?  Czy  zostało  na  zawsze  uwięzione  w

background image

niekończącej się nocy?

Później

Właśnie  uświadomiłem  sobie,  jak  ważne  jest  to,  co  napisałem  o  psiarni.

Coś otworzyło drzwi psiarni.

To coś potrafi otwierać drzwi.

To coś może tutaj wejść.

Nie  będę  dalej  pisał  dziennika.  To  nie  ma  sensu.  Kończę  z  tym.

Powinienem  chyba  zostawić  go  w  tym  miejscu,  na  środku  stołu,  żeby  ktoś,

kto  tu  kiedyś  wejdzie,  znalazł  go  i  dowiedział  się,  co  się  stało.  Nie  zrobię

tego jednak. To mój dziennik. Są w nim moje słowa i słowa Gusa, zapiski z

naszych  rozmów  telegraficznych  z  przeszłości.  Dopilnuję,  żeby  został  przy

mnie na zawsze.

Oto więc ostatnia strona. Nie zostało nic więcej do napisania.

Dziennik Jacka Millera.

Koniec.

background image

17

Przywiązałem  sobie  dziennik  do  piersi  płócienną  podszewką  z  psiej

uprzęży,  a  na  wierzch  włożyłem  koszulę  Gusa.  Jeśli  jakimś  cudem  wyjdę  z

tego żywy, powiem mu, że wziąłem ją przez pomyłkę. Jeśli nie, to będę miał

przy sobie coś, co do niego należało.

Siedzę  na  pryczy  pod  stosem  śpiworów  i  skór  reniferów.  W  głównym

pomieszczeniu pali się pięć lamp, piec jest rozgrzany do czerwoności (Isaak

wie,  że  lepiej  się  do  niego  nie  zbliżać).  W  sypialni  mam  piecyk  naftowy,

który postawiłem na pustych skrzyniach, lampę na krześle przy pryczy i dwie

latarki  obok  siebie.  W  dużym  pokoju  jest  cieplej,  ale  ja  wolę  być  tutaj,  w

mojej  wyściełanej  celi.  Bliskość  solidnych  ścian  sprawia,  że  czuję  się

pewniej,  choć  w  gruncie  rzeczy  nie  ma  ku  temu  żadnego  powodu.  Nie

zamierzam już wychodzić na dwór. Zgromadziłem ogromny zapas drewna, a

kiedy go zużyję, porąbię krzesła.

W sypialni cuchnie moczem. Mam wiadro, skorzystałem już z niego kilka

razy,  Isaak  zaś  podnosił  już  łapę  przy  drzwiach,  ale  nie  przy  pryczy.  Nie

przeszkadza mi ten smród. Przypomina, że żyję.

Po raz kolejny czytam książkę Gusa o przyrodzie Spitsbergenu. Jej ciężki

styl podtrzymuje mnie na duchu. Od czasu do czasu przerywam lekturę, żeby

porozmawiać z Isaakiem albo przeczytać mu jakiś ustęp, a on wtedy zamiata

podłogę  ogonem.  Niekiedy  rozmawiam  w  myślach.  Rozmówcą  jesteś  ty,

Gus.

Dziwne. Choć może mnie słyszeć tylko Isaak, wciąż nie mogę zdobyć się

na rozmowę z tobą na głos. Opowiadam ci, co się wydarzyło, ćwiczę sobie,

co  ci  powiem,  jeżeli  się  jeszcze  zobaczymy.  Jedynie  to  trzyma  mnie  przy

życiu: nadzieja, że jeszcze cię kiedyś zobaczę.

background image

Dziennik leży na mojej piersi jak pancerz. Napisałem kiedyś, że wydaje

mi się, jakbyś był moim bratem lub najlepszym przyjacielem. Teraz myślę, że

chodzi  o  coś  głębszego.  Nie  rozumiem  jednak  o  co,  bo  nigdy  nie

doświadczałem  takich  uczuć  i  cieszę  się,  że  nie  wspomniałem  o  tym  w

dzienniku. Nie zniósłbym, gdybyś to przeczytał i odwrócił głowę. Możliwe,

że  nawet  jeżeli  jeszcze  cię  zobaczę,  nie  zdobędę  się  na  odwagę,  by

powiedzieć  ci  to  prosto  w  oczy.  Zrobię  to  więc  teraz  i  powiem  głośno:

Kocham cię, Gus.

background image

18

Budzę się w ciemności i przeraźliwym zimnie. I natychmiast zdaję sobie

sprawę,  że  to,  co  widzę,  nie  może  istnieć,  ale  jednak  istnieje.  Nie  śpię  już  i

widzę  to  w  dużym  pokoju.  Stoi  przy  północnym  oknie  i  wygląda  na

zewnątrz. Jest tu, w środku.

Teraz odwraca się w moją stronę. Czuję jego wściekłość. Emanujące od

niego zło wciska mnie w pryczę. Szukam po omacku latarki, ale nie mogę jej

znaleźć.  Nie  mogę  też  wygrzebać  się  ze  śpiwora.  Przewracam  stojące  obok

krzesło. Brzęk tłuczonego szkła. Smród nafty.

Wreszcie  moja  dłoń  trafia  na  latarkę.  Skaczący  dziko  snop  światła

wyławia z ciemności roztrzaskane fragmenty lampy naftowej, ciemną plamę

na  podłodze.  Isaak  tuli  się  do  pryczy.  Oczy  prawie  wychodzą  mu  z  orbit,

wodzi nimi za czymś, co porusza się w sąsiednim pomieszczeniu.

Dysząc  ciężko,  uwalniam  się  ze  śpiwora.  Latarka  wyślizguje  mi  się  z

palców, upada na podłogę i gaśnie. Z jękiem osuwam się na kolana, szukam

po  omacku,  nie  mogę  znaleźć.  Nie  widzę  nawet  ręki,  choć  podnoszę  ją  do

twarzy.  Sięgam  do  Isaaka.  Zniknął.  Próbuję  go  zawołać,  lecz  żaden  dźwięk

nie  chce  mi  się  przecisnąć  przez  gardło.  Ostry  ból  w  dłoniach,  kolanach.

Pełzam  po  potłuczonym  szkle.  Moje  palce  trafiają  na  drewno.  Ściana  czy

prycza? Gdzie jestem?

Kroki.  Ciężkie.  Mokre.  Nierówne.  Za  mną  czy  przede  mną?  Gdzie?

Dokąd?

Czuję jego wściekłość. Wysysa mi powietrze z płuc.

Isaak skamle cicho. Wstaję i po omacku idę w stronę dźwięku. Wpadam

na  coś  twardego  i  gorącego,  z  poparzonymi  rękami  przewracam  się  na

podłogę. Znów kroki, takie same jak przedtem.

background image

Dysząc ciężko, pełznę przed siebie. Wyczuwam dokoła przestrzeń, widzę

słaby  czerwonawy  blask.  Piec.  Boże,  skręciłem  nie  tam,  gdzie  powinienem.

Jestem nie w sypialni, lecz w głównym pokoju. Stąd nie ma wyjścia.

Odwracam się gwałtownie. Drzwiczki pieca są otwarte. Widoczny przez

nie  żar  niczego  nie  oświetla,  wręcz  przeciwnie:  ciemność  dokoła  staje  się

jeszcze głębsza. Nic nie widzę, ale czuję jego wściekłość. Jest coraz bliżej.

Zataczając  się,  przechodzę  obok  pieca,  wpadam  do  sypialni.  Tu  jest

jeszcze ciemniej. Macając drogę, mijam pryczę, docieram do skrzyń. Jestem

w skarpetkach, moja stopa zanurza się w kałużę rozlanej nafty. Ślizgam się,

wymachuję  na  oślep  rękami,  piecyk  naftowy  spada  z  łomotem  na  podłogę.

Nie  mogę  się  przedrzeć  przez  barykadę  ze  skrzyń,  nie  mogę  trafić  do  hallu.

Trafiam  na  coś  zimnego  i  wilgotnego,  palce  zagłębiają  się  jakby  w

butwiejącą  skórę.  Na  mojej  piersi  zaciskają  się  stalowe  obręcze  strachu,  nie

jestem w stanie nabrać powietrza w płuca. Głowę wypełnia mi czarna pustka.

Nie zniosę tego, tego zła, tej nienawiści…

Isaak  rozpaczliwie  skrobie  do  drzwi.  Rzucam  się  w  kierunku,  z  którego

dobiega ten odgłos. Moje palce trafiają na drewno, niemal zdzieram sobie z

nich  skórę.  Drzwi.  Drzwi.  Isaak  przemyka  obok  mnie.  Jestem  w  hallu.

Znacznie tu zimniej, ciemność aż uciska gałki oczne. Pamiętam o klapie nad

moją głową i o poddaszu wypełnionym karmą dla psów. Idę przed siebie po

omacku.  Broń.  Haki.  Płaszcze  nieprzemakalne.  Zimne,  sztywne  rękawy

ocierają mi się o twarz. Moje stopy grzęzną w psich uprzężach. Isaak znalazł

drzwi.  Drapię  w  nie  palcami  zakrzywionymi  jak  szpony.  Nie  mogę  znaleźć

klamki. Jestem na ganku, przedzieram się przez palisadę z kijów narciarskich

i łopat, gwałtownym szarpnięciem otwieram drzwi wejściowe i wypadam w

noc.

Mróz jest jak ściana. Uderzam w niego całym ciałem. Zimno zamyka mi

gardło,  wgryza  się  w  skórę.  Nie  ma  księżyca  ani  gwiazd.  Górę  od  dołu

background image

odróżniam tylko dzięki słabemu poblaskowi bijącemu od śniegu. Isaak mija

mnie i pędzi w kierunku brzegu. Biegnę za nim.

Zerkam przez ramię, widzę żółtawe migotanie w oknach chaty. Coś jest

nie w porządku. To nie stały, spokojny blask lamp, lecz otwarty ogień. Chata

płonie.

Wpadam na głaz, odpycham się i biegnę dalej. Potykam się o Isaaka. Stoi

bez ruchu, z postawionymi uszami. Nasłuchuje. Chwytam go za kark i także

wytężam słuch, lecz słyszę jedynie świst wiatru.

Ponownie spoglądam przez ramię. Płomienie w oknach przybrały głęboką

pomarańczową  barwę.  Na  ich  tle  widzę  mokrą,  okrągłą  głowę.  Nie  potrafię

określić, czy jest wewnątrz chaty, czy na zewnątrz. Patrzy. Wie, gdzie jestem.

Isaak wyrywa mi się i pędzi dalej. Nie czuję już stóp, ale ruszam za nim.

Myślę tylko o tym, żeby uciec. Na brzegu wiatr uderza mnie w twarz, przez

co całkowicie tracę czucie. Żebra wielorybów połyskują różowawą poświatą.

Słyszę mlaskanie wody, stukot zderzających się lodowych tafli. Dotarłem do

morza.  Nie  mam  już  dokąd  iść.  Jestem  bez  płaszcza,  czapki  ani  butów.  Nie

przetrwam  długo,  ale  niewiele  mnie  to  obchodzi.  Przykro  mi  tylko,  że

zostawię Isaaka samego.

Pies  ani  drgnie,  strzyże  uszami,  starając  się  wyłapać  jakieś  dźwięki.  Ma

podniesiony  ogon.  Dopiero  po  chwili  dociera  do  mnie,  że  już  się  nie  boi.

Wreszcie  i  ja  coś  słyszę:  odległy  chlupot  wioseł.  Nie  dowierzam  własnym

uszom,  ale  wkrótce  zaczynam  również  coś  widzieć:  światełko  kołyszące  się

na falach. Łódź wiosłowa.

Z  ogłuszającym  hukiem  eksploduje  jedno  z  okien.  Padam  na  kolana,

obejmuję Isaaka za szyję. Zaraz zapłonie stos drewna przy ganku. Klęczę na

granicy zasięgu fal i czekam na łódź. Przy wiosłach siedzą Eriksson, Algie i

dwaj  barczyści  marynarze,  ale  ja  widzę  tylko  Gusa.  Z  jękiem  brnę  przez

płyciznę, wpadam mu w ramiona.

background image

– Spokojnie, Jack! Boże, gdzie twoje buty? Och, Jack!

Przemawia  do  mnie  łagodnie,  głaszcząc  po  plecach,  jakbym  był  psem.

Rozlega  się  kolejny,  jeszcze  bardziej  donośny  wybuch.  Płonące  szczątki

wznoszą się wysoko ku niebu, a następnie opadają na ziemię. Chata zamienia

się  w  ogromne,  rozżarzone,  czerwone  serce.  Wnoszą  mnie  do  łodzi.  Jęczę,

pytam,  gdzie  Isaak;  ktoś  bierze  go  za  kark  i  rzuca  na  mnie.  Marynarze

spychają  łódź  na  głębszą  wodę,  Gus  owija  mi  stopy  szalikiem  Algiego  i

okrywa  mnie  kocem.  W  mroku  niewyraźnie  widzę  bladą,  przerażoną  twarz

Algiego.  Próbuję  coś  powiedzieć,  ale  mi  się  nie  udaje.  Nie  mogę  nawet  się

trząść.

W łodzi jest pod dostatkiem miejsca dla sześciu ludzi i psa, lecz ja kulę

się  na  rufie  między  Gusem  i  Isaakiem.  Isaak  szeroko  rozstawił  łapy  i  wbił

pazury  w  drewno.  Boi  się  morza.  Widzę  światła  pozycyjne  Isbjørna  na

zatoce.  Tam  będę  bezpieczny.  Jestem  wśród  ludzi.  Jestem  z  Gusem.  Wciąż

nie potrafię tego pojąć.

Łódź kołysze się na falach. Oparty o Gusa, patrzę, jak płonie Gruhuken.

Czerwień jest tak intensywna, że aż bolą oczy, nie potrafię jednak odwrócić

wzroku.  Obserwuję  płomienie  strzelające  wysoko  w  niebo.  Ogień  sięga  po

nas  jaskrawymi  palcami  mknących  po  wodzie  poblasków,  ale  jesteśmy  już

daleko. Nie dosięgnie nas.

Zaczynam  drżeć.  Gus  mówi,  że  to  dobry  znak.  Wciąż  do  mnie  mówi,

łagodnie  i  spokojnie.  Czuję,  jak  Isaak  nagle  sztywnieje  u  mego  boku.  Serce

zamiera mi w piersi. W łodzi jest siedmiu ludzi. Mokra, okrągła głowa obok

głowy Gusa.

Isaaka  ogarnia  szaleństwo.  Wrzeszczę,  szarpię  go  jedną  ręką,  drugą

usiłuję  odciągnąć  Gusa  od  tego…  czegoś.  Ludzie  krzyczą,  zrywają  się  z

miejsc, łódź się kołysze. Isaak za wszelką cenę chce uciec. Nie daję rady go

utrzymać,  wyskakuje  za  burtę.  Gusa  nie  ma  już  obok  mnie.  Wołam  go,

background image

wyciągam ręce, ale nie mogę dosięgnąć. Też jest już w wodzie.

Skaczę  za  nim.  Woda  obejmuje  mnie  lodowatym  uściskiem,  morze

ciągnie mnie w dół. Na oślep wyciągam rękę, chwytam go za dłoń. Pękają mi

płuca. Staram się pociągnąć go w górę, lecz palce mam tak zgrabiałe, że mi

się wyślizguje. Rozpaczliwie wymachuję ramionami, trafiam na ciało, ale to

nie Gus, to coś oślizłego i miękkiego jak zbutwiała skóra.

Walczę, uwalniam się, wypływam na powierzchnię, krztusząc się i plując

słoną  wodą.  Daleko,  na  lądzie,  płonie  nasze  obozowisko.  Na  tle  pożogi  stoi

czarna postać i przygląda się nam z brzegu.

background image

19

Nie  umarłem.  Łódź  się  nie  przewróciła,  a  ci,  co  w  niej  zostali,  zdołali

wyciągnąć nas z wody i przewieźć na pokład. Przez dwa dni leżałem w mojej

starej  koi,  to  tracąc,  to  znów  odzyskując  przytomność.  Algie  wyjaśnił  mi,

skąd  wzięli  się  w  Gruhuken.  Otóż  po  ostatniej  wymianie  depesz  tak  bardzo

się  o  mnie  zaniepokoili,  że  namówili  Erikssona  do  natychmiastowego

wyruszenia  w  drogę.  Ocaliło  mnie  to,  że  nie  zdołałem  ich  przekonać,  że

wszystko  jest  w  porządku.  Równocześnie  to  właśnie  zabiło  Gusa.  Tylko  on

zginął. Razem z nami wpadł do wody jeden z marynarzy, ale go uratowano,

pan  Eriksson  stracił  zaś  z  powodu  odmrożenia  koniuszki  trzech  palców.

Algie  wyszedł  bez  szwanku,  a  w  każdym  razie  tak  twierdzi.  Ciała  Gusa  nie

udało się odnaleźć. Może prąd zniósł je na pełne morze, a może pozostało na

zawsze tam, w Gruhuken.

Zaklinałem  się,  że  już  nigdy  nie  będę  pisał  dziennika,  jednak  wczoraj

kupiłem  ten  notes.  Dlaczego?  Może  dlatego,  że  jutro  przypada  dziesiąta

rocznica  śmierci  Gusa,  a  ja  czuję  potrzebę  zdania  relacji  o  moich

przeżyciach. Problem polega tylko na tym, że nie bardzo wiem komu.

W  drodze  do  Longyearbyen  w  ogóle  nie  rozmawialiśmy  o  tym,  co  się

stało,  ale  któregoś  popołudnia  pan  Eriksson  odwiedził  mnie  w  szpitalu.

Chciałem  podziękować  mu  za  to,  że  zaryzykował  swój  statek,  żeby  mnie

uratować; on chciał (jak napisał mi później) przeprosić, że nie uprzedził nas o

tym, co się dzieje w Gruhuken. Czy jednak ktokolwiek by mu uwierzył? W

końcu  żaden  z  nas  nie  zdołał  znaleźć  właściwych  słów,  więc  tylko

wypaliliśmy  w  milczeniu  po  papierosie.  Potem  opowiedziałem  mu,  co

wydarzyło  się  w  chacie  i  co  widziałem  w  łodzi.  Słuchał  z  opuszczonym

wzrokiem, a kiedy skończyłem, rzekł:

background image

– Ja. Też widziałem to coś w łodzi.

Nikomu więcej o tym nie mówiłem.

Nie powiedziałem mu tylko tego, że Gus również to widział. Widziałem

jego  twarz  na  ułamek  sekundy  przed  tym,  jak  wypadł  za  burtę.  Nigdy  nie

zapomnę  jej  wyrazu.  To  ja  jestem  winien  jego  śmierci.  To  z  jego  powodu

zostałem  w  Gruhuken;  chciałem  mu  zaimponować.  Wysoką  cenę  za  to

zapłaciłem, ale to on zginął. Myślę o tym bez ustanku, każdego dnia.

Rok  po  naszym  powrocie  do  Anglii  otrzymałem  list  od  pana  Erikssona.

Napisał, że wybrał się do Gruhuken, by odszukać szczątki Gusa, lecz ich nie

znalazł. Napisał, że przykro mu, że nie mógł usypać kamiennego kopca nad

kośćmi  naszego  przyjaciela.  Napisał  też,  że  uczynił  wszystko,  co  w  jego

mocy,  by  zniechęcić  innych  do  odwiedzania  tego  miejsca:  ustawił  na  plaży

zasieki  z  drutu  kolczastego  i  przedsięwziął  jeszcze  inne  środki  –  ale  nie

wyjaśnił jakie. Nie musiał tłumaczyć, dlaczego to zrobił. Obaj wiemy, że to,

co widzieliśmy tamtej nocy, nadal tam jest.

Trudno  mi  uwierzyć,  że  Eriksson  miał  odwagę  wrócić  w  to  okropne

miejsce. Nie potrafię sobie wyobrazić takiej zuchwałości. Ja z pewnością się

na  nią  nie  zdobędę.  Zachowałem  chyba  jednak  resztki  honoru,  ponieważ

złożyłem wyznanie rodzicom Gusa. Odwiedziłem ich i wyjaśniłem, że kiedy

zachorował, sam podjąłem decyzję, by zostać w Gruhuken. To ze względu na

mnie tam wrócił i przeze mnie zginął.

Sądziłem,  że  mnie  znienawidzą,  ale  byli  mi  wdzięczni.  Wcześniej  Algie

opowiedział  im,  że  wyskoczyłem  za  burtę,  by  ratować  ich  syna,  a  widzieli

przecież,  jak  bardzo  boleję  nad  tym,  że  mi  się  nie  udało.  Uważali  mnie  za

wzór dla każdego Anglika. Byli dla mnie wspaniali, nigdy nie zdołam się za

to  odwdzięczyć.  Pomogli  nam  załatwić  sprawy  z  ubezpieczeniem  i

wypożyczonym  ekwipunkiem,  a  ojciec  Gusa  znalazł  sposób  na  uciszenie

prasy. Znaleźli mi doskonałego specjalistę od leczenia odmrożeń i drugiego,

background image

dzięki  któremu  odzyskałem  sprawność  po  amputacji  stopy.  Algie

opowiedział im o moich koszmarach i lęku przed ciemnością, oni zaś wysłali

mnie  do  sanatorium  w  Oksfordzie,  tak  daleko  od  morza,  jak  to  tylko  było

możliwe.

Wyszukali mi też tę pracę. Jestem na Jamajce od dziewięciu lat. Pracuję

w  stacji  doświadczalnej  Ogrodu  Botanicznego  w  Castleton.  Spoczywają  na

mnie  obowiązki  zarówno  natury  administracyjnej,  jak  i  naukowej.  Mam

dosyć fizyki. Budzi moją odrazę. Rośliny zbliżają mnie do Gusa.

Zajęcie jest przewidywalne, co dla mnie ma największe znaczenie. Każdą

czynność wykonuję o wyznaczonej porze, zgodnie z tygodniowym planem w

swoim  zeszycie.  W  zeszycie  zanotowałem  także  pory  posiłków,  spacerów,

czytania, snu, pracy w ogrodzie i widywania się z ludźmi. Zdaniem Algiego

upodobniłem się do Niemców – z pewnością wie coś na ten temat po trzech

latach  w  niemieckiej  niewoli,  ale  chyba  mnie  rozumie.  Kurczowo  trzymam

się  sztywnego  rozkładu  zajęć,  ponieważ  kiedyś  tego  nie  uczyniłem.  To

dodaje  mi  odwagi,  nawet  jeżeli  wiem,  że  bezpieczeństwo  jest  tylko

złudzeniem.

Podoba mi się na Jamajce. Tropikalne noce przez cały rok trwają niemal

tyle samo, nie ma zmierzchu ani przedświtu targających nerwy. Lubię żywe

kolory  w  ogrodzie:  szkarłatne  lilie,  żółte  drzewa  cynamonowe,  trujące

różowe  oleandry.  Lubię  hałaśliwe,  kipiące  życie:  owady,  gwiżdżące  żaby,

trajkoczące ptaki.

Mój  dom  stoi  na  wzgórzach,  w  dżungli  złożonej  z  palm  i  drzewiastych

paproci, tuż obok ogromnego morwowca. Miejscowi nazywają go „drzewem

duchów”. Nic sobie z tego nie robię. Tutejsze wyobrażenia o duchach wydają

mi się niesłychanie naiwne.

Z  werandy  roztacza  się  widok  na  zielone  góry.  Kolibry  spijają  nektar  z

kwiatów zwisających girlandami u okapu. Rosną tu trojeść – moja kucharka

background image

twierdzi,  że  jej  woskowe  białe  kwiatostany  to  „kwiaty  umarłych”  –  oraz

pnąca  wyka  zwana  „zasłonką”,  bo  ma  jakoby  strzec  przed  złymi

spojrzeniami.  Droga  do  Castleton  to  tunel  w  gęstym  bambusowym  lesie,

wypełniony głosami ptaków i owadów. To dobrze, bo nie widzę morza. Jest

zaledwie o kilka mil stąd, ale prawie nigdy tam nie chodzę. Tylko raz w roku.

Koszulę  Gusa  zdjęto  ze  mnie  i  zniszczono,  zanim  odzyskałem

przytomność,  nie  została  mi  więc  po  nim  żadna  pamiątka.  Hugo

zaproponował,  że  przyśle  mi  zdjęcie,  które  zrobił  nam  w  Tromsø,  podczas

przymiarek  nowego  ekwipunku,  ale  podziękowałem.  Nie  mógłbym  patrzeć

na nas, pełnych nadziei i nieświadomych.

Właśnie  sobie  przypomniałem,  że  nie  napisałem  nic  o  Bjørviku.  W

drodze  powrotnej  do  Longyearbyen  pan  Eriksson  zawinął  do  Wijdefiordu  i

zapytał  go,  czy  chce  się  z  nami  zabrać,  ale  Bjørvik  odmówił.  Zamierzał

spędzić tam zimę, tak jak zaplanował. Poprosił, by mi przekazać, że jest mu

bardzo przykro z powodu mego przyjaciela i że cieszy się, że ocalałem. Trzy

dni przed świętami w jego obozie zjawiły się dwa nasze psy, Anadark i Upik.

Były wygłodzone i przerażone, lecz pod jego opieką odzyskały siły. Wiosną

zapytał przez telegraf Algiego, co ma z nimi zrobić. Naradziwszy się ze mną,

Algie  posłał  mu  pieniądze,  które  powinny  pokryć  koszty  ich

dotychczasowego utrzymania, podziękował mu i powiedział, że teraz należą

do niego. Wkrótce potem traper sprzedał je za doskonałą cenę kierownikowi

kopalni  w  Longyearbyen.  Cieszę  się  z  tego.  Jest  ubogim  człowiekiem,  te

pieniądze z pewnością mu się przydadzą. Nie wątpię też, że Upik i Anadark

szybko  przywykły  do  życia  w  nowym  stadzie.  Pozostałe  psy  –  Pakomi,

Kiawak, Svarten, Eli i Jens – przepadły bez śladu.

Isaak został ze mną. Marynarze wyłowili go z wody, a kiedy przez kilka

dni  leżałem  półprzytomny  w  kajucie  Isbjørna,  ani  na  chwilę  mnie  nie

odstępował. Rodzice Gusa kochają psy, więc łatwo zrozumieli, że nie wolno

background image

nas rozdzielać. Isaak, po kilkumiesięcznej kwarantannie, wrócił do mnie i od

tej pory już się nie rozstajemy.

Wybrałem  ten  dom  ze  względu  na  niego,  ponieważ  rankiem  dociera  tu

morska  bryza,  wieczorem  zaś  wieje  wiatr  od  lądu.  Zdumiewająco  szybko

przywykł  do  gorąca  –  oznacza  to  tyle,  że  błyskawicznie  się  rozleniwił.

Zbudowałem  mu  w  ogrodzie  cienistą  pergolę  i  mały  staw,  w  którym  z

upodobaniem  brodzi.  Świtem,  kiedy  jeszcze  jest  chłodno,  chodzimy  na

spacery;  z  braku  królików  Isaak  stał  się  postrachem  miejscowej  populacji

mangust.  Dwa  razy  dziennie  odprawiamy  obrzęd  usuwania  kleszczy.

Uwielbia to, ponieważ całą uwagę poświęcam wówczas wyłącznie jemu. Bez

trudu nauczył moresu miejscowe mastify, a sporo szczeniąt urodzonych przez

suki  mieszkające  w  okolicy  uderzająco  przypomina  arktyczne  husky.  Nie

mam pojęcia, co bym zrobił bez niego. Jest moim najlepszym przyjacielem,

jedyną żywą istotą, z którą naprawdę mogę porozmawiać, oraz nieocenionym

łącznikiem z Gusem.

W  swój  mało  spektakularny  sposób  Algie  stał  się  moim  przyjacielem,

choć  początkowo  wyrzucałem  mu,  że  pozwolił  Gusowi  uczestniczyć  w

wyprawie ratunkowej. Dopiero potem uświadomiłem sobie, że on sam ma z

tego  powodu  tak  ciężkie  wyrzuty  sumienia,  że  nie  powinienem  pogarszać

sprawy. Cenię sobie jego przyjaźń, lecz nigdy nie rozmawiamy o Gruhuken.

Ani  razu  nie  wspomniał  o  własnych  przeżyciach,  nie  pytał  też  o  moje.  To

zawsze wisi gdzieś między nami.

Od  czasu  do  czasu  wymieniam  korespondencję  z  Hugonem,  choć

widziałem  go  tylko  raz.  Spotkanie  nie  bardzo  się  udało.  Obaj  czujemy,  iż

dzieli nas przepaść. On nie był w Gruhuken.

Mogę  chyba  powiedzieć,  że  dobrze  mi  się  tutaj  żyje.  Źle  jest  jedynie  w

październiku  i  listopadzie,  kiedy  budzę  się  w  ciemności  i  przenoszę  się  w

środek nocy polarnej, w której rozbrzmiewają nieregularne, mokre kroki.

background image

Co  roku,  w  rocznicę  śmierci  Gusa,  udaję  się  na  małą,  odciętą  od  świata

plażę  na  północnym  wybrzeżu,  gdzie  mogę  mieć  pewność,  że  jestem  sam.

Zjawiam  się  tam  w  południe,  kiedy  słońce  stoi  wysoko  na  niebie,  ale  i  tak

dużo mnie to kosztuje. Już tydzień wcześniej mam kłopoty ze snem, lecz, jak

do tej pory, ani razu jeszcze nie stchórzyłem.

Morze  w  niczym  nie  przypomina  tego  w  Gruhuken.  W  turkusowej

wodzie baraszkują ławice małych rybek, górą żeglują pelikany, lecz to jest to

samo morze. Stojąc na białym piasku tuż poza zasięgiem ciepłych fal, wiem o

tym, że teraz w Gruhuken jest środek czarnej, polarnej nocy.

Niekiedy  zdobywam  się  na  odwagę,  kucam,  zanurzam  rękę  w  wodzie  i

rozmawiam  z  Gusem.  Ta  duchowa  bliskość  jest  dość  niebezpieczna,

ponieważ łączę się nie tylko z nim, lecz także z Gruhuken i z tym czymś, co

mieszka tam w ciemności.

Gdy  zaczynałem  pisać  te  słowa,  nie  za  bardzo  wiedziałem,  dla  kogo  to

robię.  Teraz  już  wiem.  To  dla  ciebie,  Gus.  Tak  właśnie  mają  się  sprawy  od

chwili,  kiedy  cię  utraciłem.  Być  morze  jutro,  przed  pójściem  nad  morze,

spalę  te  kartki  i  rozsypię  popiół  po  falach,  żeby  dotarł  do  ciebie,

gdziekolwiek jesteś.

Ostatnio przyszło mi do głowy, że być może twoi rodzice mieli słuszność,

że  nie  obwiniali  mnie  o  to,  że  zginąłeś.  Może  wróciłeś  do  Gruhuken  nie  po

to, żeby mnie ratować, tylko żeby ocalić wyprawę. Może nie czułeś do mnie

tego, co ja czułem, i wciąż czuję, do ciebie. Nigdy się tego nie dowiem, ale z

tym  sobie  poradzę,  bo  nie  to  jest  najgorsze.  Najgorsza  jest  niepewność,  czy

wciąż tam jesteś. Jesteś tam, Gus? W czarnej wodzie? Wychodzisz na brzeg

w czarnej, martwej ciszy i przechadzasz się między wielorybimi kośćmi? Czy

zgasłeś  jak  iskierka,  po  której  nie  zostaje  żaden,  nawet  najmniejszy  ślad?

Mam nadzieję. Nie mogę znieść myśli o tym, że miałbyś wciąż tam być.

Wiem, że nigdy tam nie wrócę. Nawet dla ciebie, Gus. Nawet jeśli sobie

background image

przypomnę,  jak  było  na  początku:  nurzyki  na  skałach  i  foki  mknące  przez

zieloną wodę, i lód gadający do siebie na zatoce.

background image

Od Autorki

Po  raz  pierwszy  dotarłam  na  Spitsbergen  latem  2007  roku,  kiedy

opływałam  statkiem  cały  archipelag  i  odwiedzałam  wiele  pięknych,

opustoszałych  miejsc,  w  tym  także  zrujnowane  kopalnie  i  obozowiska

traperów.  Czerpałam  ze  swoich  wrażeń,  opisując  doznania  Jacka  podczas

dnia  polarnego  oraz  jego  pierwsze  odczucia  po  przybyciu  do  Gruhuken.

Wróciłam  na  Spitsbergen  minionej  zimy,  by  na  nowo  zaprzyjaźnić  się  z

husky, pochodzić w ciemności po śniegu i zakosztować nocy polarnej.

Informacje  dotyczące  Spitsbergenu  z  początków  dwudziestego  wieku,  w

tym także opisy życia traperów, łowców fok i uczonych badających te wyspy,

zaczerpnęłam głównie z następujących dzieł:

T. Bjertnes, The diary of Thorleif Bjertnes (Nordausrlandet 1933–1934),

tłum. Lee Carmody, Svalbard 2000;

R.N.R.  Brown,  Spitsbergen;  an  account  of  exploration,  hunting,  the

mineral  riches  &  Future  Potentialities  of  an  Arctic  Archipelago,  Londyn

1920;

C. Ritter, A Woman in the Polar Night, Londyn 1955;

G. Binney, With seaplane and sledge in the Arctic, Nowy Jork 1926;

A.R. Glen, Under the pole star: the Oxford university Arctic expedition,

1935–1936, Londyn 1937.

Muszę  jednakże  podkreślić,  że  wszystkie  postaci  występujące  w  tej

książce są wymyślone  i z założenia  nie miały w  żaden sposób przypominać

osób  uczestniczących  w  prawdziwych  wyprawach,  których  zdecydowana

większość  miała  zresztą  szczęśliwsze  zakończenie  niż  wyprawa  Jacka.

Gdyby  zaś  ktoś  miał  ochotę  odszukać  Gruhuken  na  mapie,  to  ono  też  nie

istnieje.  Nie  należy  go  także  mylić  z  przylądkiem  Gråhuken,  na  którym

background image

kiedyś  spędziła  zimę  pewna  dzielna  żona  trapera  (patrz:  A  Woman  in  the

Polar Night). Gruhuken stanowi wyłącznie wytwór mojej wyobraźni i, o ile

mi wiadomo, na Spitsbergenie nie ma miejsca o takiej topografii jak ta osada.

Pragnę  podziękować  mieszkańcom  Longyearbyen  za  ich  ciepło  i

uczynność, zwłaszcza zaś przewodnikom towarzyszącym mi w niezliczonych

wycieczkach  oraz  uprzejmemu  i  sumiennemu  personelowi  Muzeum

Svalbardu. Jak zwykle kieruję podziękowania do wydawnictwa Orion Books

za bezgraniczny entuzjazm i wsparcie. Szczególnie gorąco dziękuję redaktor

Jade  Chandler  i  mojemu  cudownemu  agentowi  Peterowi  Coksowi,  którzy

zachęcali  mnie  do  napisania  tej  historii  od  samego  początku,  kiedy  niemal

przed dziesięciu laty jej zarys pojawił się po raz pierwszy w mojej głowie.

Na  koniec  pragnę  podkreślić,  że  choć  w  1937  roku  Longyearbyen

wywarło  na  Jacku  nie  najlepsze  wrażenie,  od  tamtego  czasu  sporo  się

zmieniło.  Ja  zawsze  byłam  nim  zachwycona,  zarówno  zimą,  jak  i  latem.

Warto je odwiedzić, niezależnie od tego, czy wynika to z miłości do Arktyki,

czy po prostu z zainteresowania życiem na Dalekiej Północy.

Michelle Paver, 2010

background image

[1]

 

Mr Pooter – postać fikcyjna, bohater humorystycznej książki The Diary of Nobody George’a i

Weedona Grossmithów (przyp. red

.).

background image

Spis treści

Tytułowa
1
2
3
4
5
6
7
8
9
10
11
12
13
14
15
16
17
18
19
Od Autorki


Document Outline