background image

Harry Harrison

Zemsta Stalowego Szczura

(Przekład: Jarosław Kotarski)

background image

1

Sterczałem w kolejce równie wytrwale, jak cała gromada podatników, i ściskałem 

w ręce zabazgrany formularz i gotówkę - starożytny, prawie nigdzie już nie stosowany 

środek płatności pod postacią rulonika zielonych papierków; lokalne dziwactwo, które 

drogo będzie kosztowało miejscowych klientów. Coś swędziło mnie niemiłosiernie pod 

sztuczną   brodą.   Drapałem   się   akurat,   gdy   facet   przede   mną   odszedł   od   okienka   i 

nadeszła   moja   kolej.   Paluch   utkwił   mi  w   tym   cholernym   kleju.   Największym   moim 

zmartwieniem było w tej chwili - jak wyciągnąć palec, nie ściągając przy okazji zarostu. 

Zgromadzone w tym miejscu szerokie audytorium miało za chwilę zaznać wystarczająco 

wielu wrażeń i chciałem zaoszczędzić im jeszcze jednego, nadprogramowego.

-   Dalej,   niechże   pan   mi   to   wreszcie   poda!   -   dobiegło   mnie   zza   okienka. 

Urzędniczka była stara, brzydka jak nieszczęście i na dodatek zrzędliwa.

-   Wprost   przeciwnie   -   odezwałem   się   uprzejmie.   Ten   cholerny   klej   w   końcu 

puścił, druki i banknoty sfrunęły na ladę i odsłoniły moją siedemdziesiątkę piątkę z 

rakietowo   napędzanymi   pociskami.   -   To   raczej   niech   pani   da   mi   w   końcu   to,   co 

wycisnęliście z biedaków zamieszkujących to zadupie.

Uśmiechnąłem  się przy tym rozbrajająco.  Babsztyl pisnął przeraźliwie i czym 

prędzej zaczął grzebać w kasie. By ułatwić jej podjęcie właściwej decyzji, wyszczerzyłem 

zęby, które uprzednio pokryłem całkiem porządną, karminową farbą. Gdy pchnięte ku 

mnie pieniądze znalazły się w zasięgu mojej ręki, zacząłem upychać je systematycznie do 

górnej kieszeni  płaszcza.  Moją słodką tajemnicą był fakt, że  miała ona połączenie  z 

innymi kieszeniami.

- Co pan robi? - sapnął stojący za mną facet z wytrzeszczonymi obecnie solidnie 

oczami.

- Podejmuję forsę - odparłem zgodnie z prawdą i cisnąłem mu plik banknotów. - 

Też pan chce?

Złapał   odruchowo   banknoty   i   oczy   jeszcze   bardziej   wyszły   mu   z   orbit. 

Jednocześnie   ryknął   alarm   i   usłyszałem   trzask   blokowanych   drzwi.   Urzędniczka 

usiłowała ulotnić się w tym czasie, jednak kolejny błysk mego serdecznego uśmiechu 

skutecznie ją powstrzymał i forsa płynęła dalej. Ludzie biegali w popłochu, a strażnicy, z 

zapałem   wymachując   bronią,   rozglądali   się   gorączkowo   za   kimś,   kogo   można   by 

ustrzelić.   Wdusiłem   więc   guzik   trzymanego   w   kieszeni   nadajnika   i   w   całym   banku 

rozbrzmiała seria mocnych eksplozji. Wywaliło wszystkie kosze na śmieci, w których 

uprzednio umieściłem profilaktycznie bomby gazowe. Przestałem na chwilę interesować 

background image

się   inkasowaniem   gotówki,   nałożyłem   natomiast   hermetyczne   gogle   i   nalepiłem 

porządny plaster na usta - to ostatnie po to, by zmusić się do oddychania przez nos, w 

którym   tkwiły   przeciwgazowe   filtry.   Następnie   rozejrzałem   się   wokół.   Widok   był 

fascynujący.   Gaz   oślepiający   jest   bezbarwny   i   bezwonny,   działa   jednak   prawie 

natychmiast.   W   ciągu   piętnastu   sekund   od   pierwszego   wybuchu   wszyscy   wewnątrz 

budynku byli ślepi. Z wyjątkiem oczywiście Jamesa Bolivara DiGriz, czyli mnie. Jako 

jednostka niepospolicie utalentowana (stąd zresztą przezwisko Stalowy Szczur) załado-

wałem resztę gotówki i wziąłem azymut na najbliższe drzwi.

Moja dobrodziejka z drugiej strony lady ulotniła się definitywnie. Nie było jej 

widać, za to było ją doskonale słychać - gdzieś z podłogi. Wrzeszczało zresztą wszystko, 

co  się ruszało  -  poza  mną, oczywiście.  Zaiste,   pełne grozy  są  chwile  spędzone   przez 

normalnego człowieka w kraju ślepców. W koło wszyscy poruszali się po omacku i co 

chwila się przewracali. Dotarłem szczęśliwie do drzwi, przy których - na zewnątrz - 

zebrał się już całkiem spory tłum gapiów. Pomachałem im ręką, co - doprawdy nie wiem 

dlaczego - przyprawiło ich o drgawki i zmusiło do gwałtownej ucieczki. Przestrzeliłem 

zamek,   ustawiwszy   broń   tak,   by   kule   przeleciały   ludziom   nad   głowami,   i   kopnąłem 

drzwi. Zanim wygramoliłem się na zewnątrz, rzuciłem jeszcze krzykacza na chodnik i 

wpakowałem do uszu stopery.

Krzykacz wystartował i od razu wszyscy się rozbiegli. Nie ma się innego wyboru, 

gdy coś takiego drze mordę. Wysyła toto dźwięki o natężeniu równym solidnemu trzę-

sieniu   ziemi.   Niektóre   są   słyszalne   -   na   przykład   odgłos,   który   odbiera   się   jako 

wzmocniony silnie pisk paznokcia skrobiącego po szkle, inne zaś, będąc poddźwiękami, 

stwarzają nastrój paniki i grozy. Nieszkodliwy w sumie drobiazg, ale jak pożyteczny.

Tak   czy   inaczej   -   ulica   była   pusta,   gdy   dobiegałem   do   wozu,   który   właśnie 

zatrzymał   się   przy   krawężniku.   Mimo   stoperów   łeb   mi   pękał   od   tego   jazgotu. 

Odetchnąłem dopiero wtedy, gdy doskonale dźwiękoszczelny i hermetyczny wóz ruszył z 

miejsca i skierował się w perspektywę ulicy.

- Wszystko w porządku?  - spytała  siedząca  przy  kierownicy  Angelina,  biorąc 

zakręt z nonszalancją zatwardziałego samobójcy.

- Poszło jak po maśle.

- Twoje porównania pozostawiają wiele do życzenia pod względem poprawności i 

czystości języka.

- Przepraszam, ale wczesnoporanna praca nigdy nie wpływała dobrze na moje 

samopoczucie i zdolności. A poza tym, ten płaszcz zawiera obecnie o wiele więcej forsy, 

background image

niż

zdążymy wydać.

- O to już nie musisz się martwić! - stwierdziła z czarującym uśmiechem. Miałem 

ochotę ją ucałować, potrzebowała jednak całego dostępnego refleksu, by nie zabić nas w 

tej przejażdżce, poprzestałem zatem na przyjacielskim poklepaniu jej po ramieniu.

Wetknąłem gumę do żucia w usta - trzeba było pozbyć się tego przerażającego 

kolorytu   uzębienia   -   i   zająłem   się   zdejmowaniem   charakteryzacji.   Angelina   skręciła 

tymczasem w przecznicę, zwolniła i skręciła ponownie. W zasięgu wzroku było pusto. 

Nacisnęła malutki czerwony guzik.

Jakie to interesujące rzeczy zdarza się ludziom wymyślać. Tablice rejestracyjne 

obróciły   się   natychmiast.   Lecz   to   było   akurat   dość   banalne.   Z   dysz   na   przednim 

zderzaku   trysnęły   strumienie   katalizatora.   Wszędzie,   gdzie   stykał   się   z   błękitem 

karoserii,  zmieniał go natychmiast w twarzową czerwień. Z wyjątkiem  górnej części 

wozu,   która   odzyskała   dziewiczą   przezroczystość.   To,   co   sprawiało   wrażenie 

galwanizowanej   chromem   powierzchni,   rozpuściło   się.   Przy   okazji   zmieniła   się   też 

marka wozu.

Gdy tylko proces  ów  dobiegł końca, Angelina ściągnęła  ognistopomarańczową 

perukę i zawróciła w stronę banku. Przejąłem na chwilę kierownicę, gdy pakowała nasze 

przebrania do skrytki i nakładała oszałamiające okulary przeciwsłoneczne.

-   Dokąd   teraz?   -   zapytała,   gdy   obok   nas   przemknęło   stadko   wyjących 

patrolowców.

- Myślałem o plaży. Wiatr, słońce - to zdrowe i orzeźwiające...

-   Nawet   bardzo,   jeśli   można   ci   przerwać.   -   Poklepała   się   po   zaokrąglonym 

wybrzuszeniu przepony z uśmiechem, w którym było coś więcej niż tylko zadowolenie. - 

To   już   siódmy   miesiąc.   A   poza   tym...   -   popatrzyła   na   mnie   naburmuszona   -   to   mi 

przypomina, że obiecałeś zrobić ze mnie uczciwą kobietę, abyśmy mogli wreszcie nazwać 

ten okres miodowym miesiącem.

- W pierwszej nadarzającej się chwili, moja ty śliczna. Nie chcę z ciebie zrobić 

uczciwej  kobiety   -  to   byłoby   zresztą   fizycznie   niemożliwe.   Jesteś   tak   samo  podszyta 

złodziejstwem   jak   ja.   Lecz   z   całą   pewnością   ożenię   się   z   tobą   i   wsunę 

najkosztowniejszą...

- Ukradzioną!

-   ...obrączkę   na   ten   delikatny   paluszek.   Przysięgam!   Obiecuję!   Ale   gdy   tylko 

spróbujesz zalegalizować nasz związek, połknie nas komputer i skończy się babci sranie 

background image

razem z naszymi wakacjami.

- A ty  dostaniesz dożywocie. Lepiej jednak będzie, jeśli złapią cię teraz, zanim 

będę zbyt gruba, by za tobą biegać. Teraz pojedziemy do tego ośrodka nad morzem i 

nacieszymy się ostatnim dniem wolności. A jutro, zaraz po śniadaniu bierzemy ślub. 

Obiecujesz?

- Mam tylko jedno pytanie...

- Obiecaj! Za dobrze znam twoje numery!

- Masz moje słowo. Tylko że...

Zahamowała   nagle   z   poślizgiem   i   okazało   się,   że   spoglądam   w   lufę   mojego 

własnego gnata. Z tej perspektywy była ona przerażająco wielka, a palec na spuście 

charakteryzował się niezdrową bielą.

- Obiecaj, ty śliski, oszukańczy, kłamliwy i trzeciorzędny włamywaczu od siedmiu 

boleści, albo wypruję ci flaki!

- Ty mnie naprawdę kochasz!?

- Oczywiście, że cię kocham! Ale jeśli nie będę cię miała dla siebie, to sama cię 

ukatrupię. No, gadaj!

- Pobieramy się rano.

- Jak trudno jest niektórych przekonać! - westchnęła, wsuwając broń do kieszeni 

i lokując siebie w moich ramionach.

Potem pocałowała mnie tak czule, ze byłem niemal gotów cieszyć się zapowiedzią 

jutrzejszego dnia.

background image

2

- Dokąd to, Chytry Jimie? - Angelina wychylała się przez okno naszego pokoju. 

Zatrzymałem się z ręką na klamce furtki.

- Idę popływać, kochanie! - odwrzasnąłem i nacisnąłem klamkę.

Ryknęła siedemdziesiątka piątka i z całego urządzenia wejściowego cała została 

jedynie klamka.

- Rozepnij się! - odezwała się z odcieniem życzliwości, dmuchając w lufę.

Wzruszyłem z rezygnacją ramionami i rozpiąłem płaszcz kąpielowy. Poza tym, że 

nogi   miałem   gołe,   byłem   całkowicie   ubrany   (buty   tkwiły   w   kieszeniach   marynarki). 

Pokiwała piękną głową ze zrozumieniem.

- Możesz wracać na górę. Wykąpiesz się w wannie.

- Tylko mnie źle nie zrozum. Chciałem jeszcze po drodze wpaść do kilku sklepów 

i...

- Na górę!

Poszedłem.   Nie   było   nawet   sensu   kląć.   Lekarze   Korpusu   rozsupłali   splątane 

niteczki jej podświadomości i wprowadzili w normalne, szczęśliwe ludzkie życie. Ale gdy 

przychodziły   momenty   krytyczne,   stawała   się   dawną   Angeliną   -   najokrutniejszym 

mordercą,   jakiego   znałem.   Westchnąłem   i   wszedłem   na   schody.   Jeszcze   głębiej 

westchnąłem, gdy zobaczyłem, że płacze.

- Nie kochasz mnie. - Klasyczny gambit funkcjonujący od czasu pierwszej baby w 

raju i nadal nie do rozwiązania.

- Kochanie, naturalnie, że cię kocham. - Bo i faktycznie, kochałem ją. - To tylko... 

taki odruch. Kocham cię, ale małżeństwo... to jak pójście do więzienia, a ja, jak wiesz, 

nigdy dotąd tam nie trafiłem.

- To wyzwolenie, a nie niewola - usłyszałem, gdy zabrała się do makijażu. - To jak 

kąpiel w zimnej wodzie. Trzeba szybko do niej wejść i wszystko potem jest OK. A teraz 

opuść nogawki i włóż buty.

Zrobiłem, co chciała, i miałem właśnie powiedzieć, co sądzę  o tym głupawym 

stwierdzeniu, gdy ujrzałem otwierające się drzwi, za którymi stał Mistrz Ceremonii i 

dwóch   świadków.   Angelina   ujęła   mnie   za   rękę   (tym   razem   zrobiła   to   łagodnie)   i 

pociągnęła do drugiego pokoju. Usłyszałem dźwięk organów i oczy zakryła mi mgła.

Gdy   odzyskałem   zdolność   wyraźnego   widzenia,   organy   wybrząkiwały   właśnie 

ostatnie tony, drzwi zamykały się za świadkami, a Angelina oglądała paluszek ozdobiony 

obrączką. Jęknąłem.

background image

Na kredensie stało parę flaszek. Sam nie wiem, jak odnalazłem kolbiastą butelkę 

Syrian Panther Sweat 20. Pewien jestem tylko, że nie zawdzięczałem tego moim oczom. 

Samogon ten ma tak owocne działanie, że jego sprzedaż zakażana jest na przynajmniej 

połowie   cywilizowanych   planet.   Najskuteczniej   działa   w   dawce   równej   pełnemu 

kubkowi.

Wypiłem dwa i pogrążyłem się w niewesołych rozważaniach. Musiało mi to zająć 

trochę   czasu,   gdyż   Angelina,   moja   Angelina   (z   trudem   powstrzymywany   jęk),   stała 

przede   mną   w   marynarskich   spodniach   i   swetrze,   ze   spakowanymi   torbami. 

Szarpnięciem wytrąciła mi szklankę z dłoni.

-  Tak  sobie  na  boczku   świętujemy? -  powiedziała  jak   najuprzejmiej.  -  Na  to 

będzie czas wieczorem. Teraz zjeżdżajmy stąd. Jak tylko nasze nazwiska wpadną do 

komputera, to wszystko strzeli i zajaśnieje jak knajpa w dniu wypłaty. Sądzę, że gliny 

gotowe są zesrać się, byle tylko nas dostać.

- Cisza  - rozkazałem  łapiąc pion. - Ten  obrazek  już znam. Bierz samochód i 

jazda.

Zaofiarowałem pomoc przy wynoszeniu rzeczy, ale zanim zdążyłem wyrazić tę 

propozycję głośno, Angelina była już w połowie schodów. Zachęcony jej przykładem, 

namierzyłem   przeszkody   terenowe   i   ruszyłem   za   nią.   Samochód   stał   z   otwartymi 

drzwiami i pomrukiwał niecierpliwie, a siedząca za kierownicą Angelina pomrukiwała w 

innej tonacji, lecz również niecierpliwie.

Gdy   wgramoliłem   się   do   środka,   zaczęły   do   mojej   kory   mózgowej   docierać 

pierwsze oznaki, że łapię kontakt z rzeczywistością. Ten wóz, podobnie jak wszystkie 

pojazdy używane na Karnacie,  działał na parę generowaną dzięki  spalaniu pewnego 

rodzaju   torfu.   Używano   do   tego   pomysłowego   i   niepotrzebnie   skomplikowanego 

urządzenia.   Potrzeba   było   co   najmniej   trzydziestu   minut   na   podniesienie   pary   do 

poziomu, który umożliwiał jazdę. Angelina musiała zatem rozgrzać wóz jeszcze przed 

ślubem, planując dokładnie wszystkie pozostałe  przedsięwzięcia.  Jak  dotąd, jedynym 

moim wkładem w imprezę był ten prywatny drink. To mi o czymś przypomniało.

- Masz tabletkę? - wychrypiałem.

Zanim  skończyłem   mówić,  tabletka  leżała  już  na  mojej  otwartej  dłoni.  Mała, 

różowa, z trupią główką; wstrząsający wynalazek jakiegoś szalonego chemika. Działała 

jak   metaboliczny   odkurzacz,   wyrzucając   z   żołądka   jego   zawartość   i   dokonując 

blitzkriegu w układzie krwionośnym. Usuwała nie tylko alkohol, ale również wszystkie 

skutki picia tak dokładnie, że godna współczucia ofiara alkoholizmu stawała się trzeźwa 

background image

jak noworodek. Z rezygnacją połknąłem to diabelstwo.

Mówi   się,   że   to   działa   błyskawicznie,   lecz   czas   jest   pojęciem   względnym. 

Subiektywnie trwało to ze  trzy  godziny; przypominało doznania delikwenta, którego 

żołądek wypełniają nagle wodą i to aż do pęknięcia, a zaraz potem woda owa wypływa 

wszystkimi porami ciała.

- Uff - odezwałem się słabym głosem i wytarłem czoło.

Obok nas przemykały właśnie ostatnie domy jakiejś wioski. Angelina prowadziła 

z   chłodną   obojętnością,   a   generator   pobrzękiwał   wesoło   po   zjedzeniu   następnego 

kawałka torfu.

-   Mam   nadzieję,   że   ci   przeszło?   -   Skręciła   na   krzyżówce   i   dalej   pruła   z 

poprzednią szybkością. - Ogłosili już alarm. Wojsko, z lotnictwem, i inne takie. Mam ich 

na podsłuchu.

- Co o tym sądzisz?

-   Marnie.   Chyba   że   coś   wymyślisz.   Zrobili   solidny   pierścień   z   parasolem 

powietrznym. Teraz go zacieśniają.

Nie doszedłem jeszcze do siebie. Istniało bezpośrednie połączenie miedzy moimi 

splątanymi myślami a strunami głosowymi, do którego to połączenia cenzura inteligencji 

nie miała dostępu.

-   Wspaniały   początek   nowego   życia.   Jeśli   to   ma   tak   dalej   wyglądać,   to   nic 

dziwnego, że unikałem ślubu jak zarazy.

Wóz zatrzymał się na poboczu pod niebieskolistnym drzewem. Trzasnęły drzwi, a 

w oknie pojawiła się sięgająca po torbę ręka Angeliny. Usiłowałem ją powstrzymać.

- Jestem idiotą...

- Zatem ja też jestem idiotką, bo wyszłam za ciebie. - Jej głos nie zwiastował 

rychłych łez, i to było właśnie najgorsze; znaczyło, że za wszelką cenę chce nad sobą 

panować. - Oszukałam cię i wciągnęłam w małżeństwo, bo wydawało mi się, że tego 

właśnie pragniesz. Myliłam się, więc skończmy całą sprawę, zanim jeszcze na dobre się 

zaczęła. Przykro mi, Jim. Otworzyłeś przede mną nowe życie i myślałam, że i mnie uda 

się zrobić coś dla ciebie. Naprawdę, fajnie było cię poznać. Dzięki - i do widzenia. Zanim 

skończyła, zebrałem się mniej więcej do kupy. Stanąłem przed nią, blokując drogę, i jak 

najdelikatniej wziąłem ją w objęcia.

- Angelino, powiem ci teraz jedną rzecz, której nie usłyszysz już więcej ode mnie 

do końca moich dni. Słuchaj więc uważnie i zapamiętaj. Był taki czas, że nosiłem miano 

najlepszego złodzieja w galaktyce. Potem wciągnięto mnie do Korpusu, gdzie miałem 

background image

pomagać   w   łapaniu   innych   złodziei.   I   złapałem   ciebie.   Nie   tylko   pierwszej   klasy 

złodziejkę, ale również najbardziej sadystyczną morderczynię, jaką znała galaktyka. - 

Poczułem,  że   drży,   i   przycisnąłem   ją   mocniej.   -  Trzeba   to   powiedzieć,   właśnie   taka 

bowiem byłaś. Teraz już nie jesteś. Miałaś po temu powody, teraz zostały już usunięte. 

Wyprostowano kilka rowków w twojej korze mózgowej. I kocham cię. Ale chcę, byś 

pamiętała, że kochałem cię również w tamtych, nie dających się wskrzesić dniach. Więc 

jeśli   teraz   zżymam   się   i   trudno   ze   mną   dojść   do   ładu   i   składu,   pamiętaj,   co   ci 

powiedziałem, i weź to pod uwagę. OK?

- Oczywiście, że tak!

Upuściła torbę (na mój mały palec, ale nie ośmieliłem się nawet drgnąć) i bez 

słowa mnie objęła. Całowaliśmy się leżąc w wysokiej trawie, gdy przy naszym wozie 

zahamowały z piskiem dwa motocykle. Jedynie policja mogła ich używać, jako że zdolne 

były do osiągania wielkich szybkości. Ich silniki ładują się w nocy i dają całą moc na 

koło zamachowe, które w dzień generuje prąd elektryczny zasilający dwa motorki w 

kołach.   Skuteczne   i   nie   powodujące   zanieczyszczenia   środowiska.   I   bardzo 

niebezpieczne.

- To ten wóz, Pooler! - krzyknął jeden z policjantów poprzez ciągły warkot kół 

zamachowych.

- Dam znać centrali. Nie mogli uciec daleko. Teraz już ich mamy!

Nic   mnie   tak   nie   wpienia   jak   pewność   siebie   objawiana   przez   drobnych 

urzędników. O tak, teraz na pewno nas już mają. Gdzieś  w głębi gardła uwięzło mi 

warkniecie, gdy ten umundurowany ignorant wodził nochalem wokół samochodu i gdy 

w chwilę później wlepił wzrok w naszą przytulną kryjówkę w trawie. Ciągle jeszcze się 

gapił,   gdy   złapałem   go   za   szyję   i   ściągnąłem   w   dół,   sugerując,   by   do   nas   dołączył. 

Śmiesznie   wyglądał   z   wytrzeszczonymi   oczyma,   wywalonym   językiem   i   nabiegającą 

krwią twarzą, ale Angelina wszystko zepsuła. Zrzuciła mu hełm i przygrzała w ciemię 

obcasem swego pantofelka (ze stalowym podkuciem). Pozwoliłem mu opaść na trawę.

- I ty mówisz, że ja jestem sadystką - wyszeptała z urazą w głosie. - No to co 

można powiedzieć o tobie?

- Przekazałem wiadomość. Teraz już na pewno ich mamy! - entuzjazmował się 

ten drugi.

Zamilkł dość nagle, wpatrzony w otwór lufy, która pojawiła się na wysokości jego 

nosa. Angelina wygrzebała ze swej torby pigułkę nasenną i podsunęła mu ją gestem 

nieznoszącym sprzeciwu.

background image

- I co teraz, szefie? - zapytała radośnie, wpatrując się w dwie postacie w czarnych 

uniformach leżące na drodze.

- Myślę. - Skrzywiłem się, aby to podkreślić. - Mieliśmy ponad cztery miesiące 

wakacji, i to bez zmartwień, lecz wszystko, co dobre, szybko się kończy. Moglibyśmy 

przedłużyć sobie urlop, sprawiając różnym ludziom trochę kłopotu. Ale nie sądzę, żebyś 

w swym obecnym kształcie nadawała się tak naprawdę do ucieczek i tym podobnych 

fatygujących imprez. Wracamy tam, skąd zwialiśmy?

-   Miałam   nadzieję,   że   to   właśnie   powiesz.   To   niezdrowa   mieszanka:   poranna 

niestrawność i napad na bank. Fajnie jest wracać.

- Zwłaszcza, że powitają nas z otwartymi ramionami.

Pamiętają   przecież,   że   odrzucili   nasze   prośby   o   urlop   i   przez   to   zmusili   do 

obrabowania tego pocztowca.

- Żeby nie wspominać już o pieniądzach na drobne wydatki, które zabraliśmy z 

banków, gdy zablokowali nasze konta.

- Święte słowa. Chodź. Zrobimy to w wielkim stylu.

Rozebraliśmy   obu   funkcjonariuszy.   Jeden   miał   różową   bieliznę,   drugi   wolał 

praktyczną   czerń,   ale   ozdobioną   koronką.   Mógł   to   być   lokalny   zwyczaj,   niemniej 

zadumałem się nad stosunkami panującymi w tutejszej policji. Byłem zadowolony, że 

wyjeżdżamy. W zapiętych hełmach ruszyliśmy drogą na zdobycznych motorach, wesoło 

kiwając   po   drodze   do   wszystkich   czołgów   i   ciężarówek   przetaczających   się   w 

przeciwnym   kierunku.   Zastopowałem   na   widok   samotnej   pancerki   i   pokiwałem   ze 

środka drogi do kierowcy. Angelina zahamowała w obłoku kurzu za wozem - wydawało 

nam się, że widok policjanta w ciąży mógłby wstrząsnąć nawet ich systemem nerwowym.

- Mamy ich! - ryknąłem w uchylone okno. - Ale mają radio, więc zachowaj to dla 

siebie. Jedź za nami!

- Prowadź! - odwrzasnęło z zapałem wnętrze.

Myśl o nagrodzie, medalach i sławie błysnęła z pewnością załodze przed oczyma i 

przyćmiła   słońce.   Poprowadziłem   ich   na   opuszczony   leśny   dukt   kończący   się   nad 

jeziorkiem. Zahamowałem, pokiwałem, żeby stanęli, i z palcem przy ustach pognałem w 

ich stronę. Kierowca opuścił klapę i wychylił się z oczekiwaniem w oczach.

-   Potrzebny   wam   odpoczynek   -   poinformowałem   go   uprzejmie,   wrzucając   do 

środka granat gazowy.

Najpierw pojawiła się chmura dymu, potem rozległo się trochę kaszlu i w efekcie 

uzyskaliśmy dwie postacie śpiące cicho na trawie.

background image

- Chcesz zobaczyć ich bieliznę? - zainteresowała się Angelina. Motory potoczyły 

się   wesoło   po   stoku   i   parując   zatonęły   w   jeziorze.   Załadowaliśmy  się   do   pancerki   i 

ruszyliśmy   w   stronę   miasta.   Jechaliśmy   bocznymi   drogami.   Naszym   punktem 

docelowym   była   Kwatera   Główna   tutejszej   policji.   Zaparkowaliśmy   w   podziemnym 

garażu, dziwnie teraz opustoszałym, i pojechaliśmy windą do centrum dyspozycyjnego. 

Znalazłem   wolny   pokój   i   zostawiłem   w   nim   Angelinę.   Wychodząc   zauważyłem,   że 

zabawia się zapieczętowanymi tajnymi aktami. Nałożyłem gogle i wlazłem do centrali. 

Zostałem   zignorowany.  Facet,   z   którym   chciałem   się   widzieć,   spacerował  po  pokoju 

pykając z długaśnej fajki. Podbiegłem i zasalutowałem.

- Przepraszam, czy Mr Inskipp?

-   Taa...   -   mruknął,   dalej   koncentrując   wzrok   na   ściennej   tablicy,   która 

przedstawiała graficznie przebieg pościgu.

- Ktoś chce się z panem widzieć.

- Że co? Słuchani? - ciągle był rozkojarzony. Harold Peters Inskipp, dyrektor i 

główny mózg  Korpusu   Specjalnego   rozkojarzony   bywał  nader  rzadko.   Najwyraźniej 

tego   dnia   nie   był   w   formie,   gdyż   bez   słowa   podreptał   za   mną.   Zdjąłem   gogle   i 

zamknąłem drzwi.

- Teraz możemy wracać do domciu - powiedziałem. - Jeśli okażesz się na tyle 

miły, by znaleźć jakiś sposób. Znudziła mi się ta przeklęta popularność.

Wykrzywił się niesamowicie i zagryzł ustnik fajki. Poprowadziłem go do pokoju, 

w   którym   została   Angelina.   Doszliśmy   tam,  zanim   jeszcze   go   odblokowało,   ponadto 

przez cały czas zajęty był wypluwaniem szczątków ustnika.

background image

3

- Arrgh! - warknął Inskipp i potrząsnął resztką fajki.

- Pełne ekspresji - odparłem uprzejmie, wyciągnąwszy z kieszeni cygaro. - Ale 

zawiera minimalną dawkę informacji. Czy mógłbyś wyrażać się jaśniej?

Odciąłem końcówkę - nawet nie chrupnęło. Perfekcja.

- Czy wy wiecie, ile milionów kosztowała fala waszych napadów? Gospodarka 

Karnaty...

- ...nie ucierpi ani na jotę. Rząd dokona zwrotu instytucjom, które doznały straty, 

a potem o tyle właśnie zmniejszy sumę odprowadzaną corocznie na cele Korpusu. A 

poza tym, te sukcesy - podniecenie w społeczeństwie, zwiększona sprzedaż gazet, no i 

manewry policji, które były prawdziwą przyjemnością dla wszystkich zainteresowanych. 

Zamiast się denerwować, powinni wypłacić nam za to wszystko nagrodę.

Ze spokojem zapaliłem cygaro.

-   Nie   graj   ze   mną   w   kulki.   Gdybym   oddał   was   władzom   Karnaty, 

posiedzielibyście w pierdlu przez sześćset lat.

- Nie da się zrobić, Inskipp. Sam dobrze wiesz, jak bardzo brakuje ci polowych 

agentów, potrzebujesz nas bardziej niż my ciebie. Skończ więc gadać i zacznij myśleć.

Warknąwszy   ostatni   raz,   zaczął   grzebać   w   koszu   na   śmieci   i   dobył   stamtąd 

czerwoną skórzaną teczkę, która zabrzęczała ostrzegawczo. Odcisnął palce na zamku i 

zwolnił zabezpieczenie. Teczka otworzyła się.

- Mam tu coś dla ciebie. Nadzwyczaj tajne i ważne.

- Czy kiedyś dostanę coś innego?

- Jest jednocześnie śmiertelnie niebezpieczne.

- W tajemnicy przed wszystkimi jesteś śmiertelnie zazdrosny o moje referencje i 

chcesz mojej śmierci. Przestań się krygować i wal, o co chodzi. Angelina i ja poradzimy 

sobie lepiej niż ta zbieranina przedszkolaków i emerytów, jaką masz na usługach.

- To jest robota tylko dla ciebie, Angelina jest, no cóż... - zaczerwienił się i wsadził 

nos w papiery.

- Heej! Słyszycie? - ryknąłem śmiechem. - Inskipp, morderca i postrach diabła, 

najzimniejszy   drań,   jakiego   znam,   szara   eminencja   galaktyki,   nie   potrafi   wymówić 

słowa ciąża. A niemowlę! Poczekaj, a seks. To ładne słówko, no, dalej, powiedz no nam 

tu seks, i to trzy razy z rzędu, to ci dobrze zrobi...

- Zamknij się, DiGriz. W końcu się z nią ożeniłeś, to świadczy, że została ci jeszcze 

szczypta przyzwoitości w tej szarej brei, którą uważasz za swój mózg. Ona zostaje. To 

background image

robota dla jednej osoby i to akurat ty jesteś tą osobą. A ona najprawdopodobniej i tak 

zostanie wdową.

- W czerni jest jej do twarzy. Tak łatwo się nie wyłgasz.

- Popatrz  lepiej  na to, potem  pogadamy - odparł, wkładając w  otwór biurka 

kasetę z filmem.

Światło zgasło, zaczęła  się projekcja. Kamera była prowadzona ręcznie, kolor 

zanikał - jednym słowem, amatorszczyzna - ale był to najlepszy amatorski film, jaki w 

życiu widziałem. Materiał okazał się rewelacyjny. I nie było wątpliwości, że rzecz jest 

autentyczna.

Ktoś  bawił się  w wojnę. Był słoneczny  dzień  z białymi obłoczkami  chmur na 

błękitnym niebie i czarnymi kłaczkami wybuchów. Ogień nie był na tyle intensywny, by 

powstrzymać   schodzące   z   orbity   parkingowej   transportowce.   Port   był   średniej 

wielkości,   w   oddali   widać   było   zabudowania   i   kilka   maszyn   towarowych.   Myśliwiec 

spłynął z góry i ekranem targnęły eksplozje, w których zniknęło stanowisko obrony. W 

końcu dotarło do mnie nieprawdopodobieństwo tego, co widziałem.

- To są statki kosmiczne! - ryknąłem oskarżycielsko w stronę biurka. - Gdzie jest 

ten rząd składający się ze skretyniałych starców, którzy są na tyle głupi, żeby marzyć o 

wygraniu międzyplanetarnej wojny? I co się z nimi stało po jej przegraniu? No i co, u 

diabła, ma to wspólnego ze mną?

Zabłysły światła. Inskipp pukał palcem w blat i przyglądał mi się z mieszaniną 

uznania i obrzydzenia.

- Dla twojej informacji: ta inwazja zakończyła się pełnym sukcesem. Tak zresztą 

jak   i   poprzednie.   Film   zrobił   pewien   przemytnik,   nasz   informator,   który   miał   dość 

szczęścia i rozumu, żeby nawiać na samym początku operacji.

Zatkało mnie. Niewiele można powiedzieć o wojnach międzyplanetarnych, bo po 

prostu  ich  nie ma. Coś  w rodzaju  podboju zakończonego  powodzeniem  zdarzało  się 

jedynie   w   przypadku   planet   bliźniaczych,   czyli   bytujących   w   jednym   układzie 

gwiezdnym, z których jedna, powiedzmy, była wysoko rozwinięta, a druga zacofana. 

Lecz warunkiem był brak obrony. Prawdziwej obrony. Każdy żołnierz, każda sztuka 

broni i każda racja żywnościowa muszą zostać wyniesione ze studni grawitacji planety i 

przeniesione potem przez kosmos, koszty zaś potrzebnej na to wszystko energii rosną 

zastraszająco. A gdy siły desantowe muszą jeszcze lądować tylko po to, by stanąć twarzą 

w twarz ze zdeterminowaną obroną, to cała inwazja pochłania tyle forsy, nie mówiąc już 

o stratach w ludziach, że staje się czystym nonsensem. Jeśli zaś brać pod uwagę wojnę 

background image

pomiędzy dwoma planetami należącymi do odległych systemów, cała sprawa nabiera 

wyłącznie cech nieprawdopodobieństwa.

No dobrze, tyle zostało udowodnione. Wojna międzyplanetarna jest niemożliwa. 

Lecz z drugiej strony, nic nie jest niemożliwe, jeśli ktoś weźmie się za to wystarczająco 

poważnie, a przemoc i wojna, mimo wieków pokoju, są nadal czymś kuszącym dla wielu 

przedstawicieli ludzkości.

- Usiłujesz mi wiec wmówić, że ktoś dokonał udanej inwazji międzyplanetarnej?

- I to niejednej. Wiem przynajmniej o czterech - uśmiechnął się złośliwie.

- A ty i Unia wolelibyście, żeby nie zdarzyło się to po raz piąty?

- Dokładnie tak, mój stary.

- I ja jestem tym jeleniem, który ma się tym zająć?

Wyciągnął   rękę,   wyjął   mi   cygaro   ze   zdrętwiałych   palców   i   umieścił   je   w 

popielniczce, po czym uroczyście uścisnął mi dłoń.

- Wiedziałem, że dobrze wybrałem. To robota tylko dla ciebie. Idź i zwyciężaj!

Wyrwałem dłoń z jego zdradzieckiego uścisku, wytarłem ją z obrzydzeniem o 

spodnie i złapałem cygaro.

- Jestem pewien, że załatwisz mi najlepszy możliwy urzędowy pogrzeb, na jaki 

stać Korpus. Czy będziesz łaskaw powiedzieć mi coś jeszcze, czy od razu zawiążesz mi 

oczy i wsadzisz do rakiety?

- Spokojnie, mój chłopcze. Niewiele się o tym mówi, ale spowodowałoby to zbyt 

duże zamieszanie w polityce.

A sami zainteresowani nie mówią nic. Wielu ludzi straciło życie, żeby dowiedzieć 

się tego, o czym ty będziesz wiedział za chwilę. Inwazję przeprowadziła planeta Cliaand 

- trzecia planeta w systemie Epsilon Indi. System składa się z około czterdziestu planet, 

ale tylko na trzech panują warunki umożliwiające życie. Cliaand przejęła już parę lat 

temu kontrolę nad dwiema pozostałymi, ale nie uznaliśmy tego za wystarczający powód 

do wszczynania alarmu. W ciągu ostatniego roku natomiast dokonali czterech udanych 

inwazji na planety w innych układach i wydaje się, że myślą o czymś jeszcze większym. 

Nie wiemy, jak to robią, lecz wiemy, że robią to dobrze. Na podbitych planetach mamy 

rozlokowanych agentów, ale jak dotąd, nie dowiedzieliśmy się niestety niczego, co można 

by uznać za istotne. Podjęto więc decyzję - gdybym podał ci nazwiska ludzi, którzy ją 

podjęli, to stanąłbyś na baczność - aby wysłać naszego człowieka na Cliaand, by przeciął 

wreszcie ten gordyjski węzeł i doszedł prawdy.

-   Zamiast   ubierać   to   wszystko   w   piękne   słówka,   powiem   ci   krótko,   że   to 

background image

samobójstwo...

- Polecisz tam. Nie ma w tej chwili żadnego sposobu, który pozwoliłby ci się z tego 

wyłgać.

Do reszty już zrezygnowany, wziąłem pod pachę kopię obfitującego w szczegóły 

raportu,   kryształ   z   zapisem   ichniego   dialektu   i   wytrych   do   pościgowca.   W   bardzo 

ponurym   nastroju   wróciłem   do   kwatery,   w   której   moja   Angelina,   znudziwszy   się 

tajnymi aktami, rzucała sobie nożem do celu. Cel wyrysowany na ścianie przypominał 

kształtem i wielkością zarys ludzkiej głowy. Muszę obiektywnie przyznać, że Angelina 

była świetna - rzucając z odwróconej pozycji potrafiła trafić w czarną plamkę wielkości 

oka.

- Weź zdjęcie  Inskippa na cel. Sprawi ci to większą przyjemność i przyniesie 

więcej pożytku.

- Czyżby ten zły i okrutny starzec wysyłał mojego ukochanego gdzieś daleko?

-   Ten   stary   cap   próbuje   mnie   wykończyć.   Ta   robota,   którą   mi   dał,   jest   tak 

śmiertelnie  tajna, że  nie mogę pisnąć ani słówka, szczególnie  tobie. Masz tu  więc te 

zasrane papiery i sama je sobie przeczytaj.

Wsunąłem kryształ do mnemaków i nałożyłem kask - materiał miał się utrwalić 

bezpośrednio   w   mojej   korze   mózgowej.   Oszczędzało   to   czasu   i   nudnego   wkuwania, 

fundowało   za   to   pierwszorzędny   ból   głowy   i   płynną   znajomość   języka.   Nastąpiła 

konieczna   dla   dokonania   procesu   przerwa   w   życiorysie,   po   czym   poczułem,   że   ktoś 

zdejmuje mi kask, podaje jakąś tabletkę i równocześnie miękkie usta dotykają moich 

warg. Poczułem się o wiele lepiej.

- Próbują cię zabić, ale ty będziesz śmiał się tylko z tego i zwyciężysz, a któregoś 

pięknego dnia zajmiesz na pewno należne ci stanowisko Inskippa.

-   Martwisz   się   o   mnie,   moja   kochana?   -   powiedziałem   z   nadzieją,   unosząc 

powiekę.

- Cały czas, ale taka już dola żony. A poza tym - nie mogę stanąć na twojej drodze 

do kariery.

- Nie wiedziałem dotąd, że w ogóle jestem na takiej drodze. Dobrze, że mi o tym 

powiedziałaś.

- Nie upadaj na duchu. Będę ci pomagała myśląc o tobie. Jak zamierzasz się tam 

dostać?

- Wezmę mój szybki i niezawodny pościgowiec; prostą drogą pomknę jak strzała i 

znajdę się poza zasięgiem radarów; ze świstem przetnę atmosferę...

background image

- I rozlecisz się na atomy. Masz, przeczytaj sobie relację jedynego, który ocalał z 

takiej próby. Przeczytałem. Była bardzo przygnębiająca.

- Będziesz na siebie uważał? Nie sądzę, żeby wskazane było obecnie dla mnie 

zamartwianie się.

- Jeśli już masz ochotę się martwić, to martw się raczej o los tej biednej planety, 

której wypowiedziałem wojnę.

Rozumiałem już w czym rzecz - był to jeden z tych przypadków chorobliwej 

manii, która zmusza nawet kanarki do noszenia mundurków, nie wspominając już o 

przeprowadzaniu   poboru   wśród   kotów.   Próba   działania   wprost   jest   dokładnie   tym, 

czego oczekują i na co są przygotowani. Nic nie mają natomiast na wypadek pojawienia 

się   jednej   osoby   zdolnej   przeprowadzić   akcję   opartą   na   zaskoczeniu   i   maksymalnie 

bezczelnym zachowaniu. Czyli, inaczej mówiąc, nie są przygotowani na nasz normalny 

sposób działania.

Pocałowałem Angelinę i wyszedłem z dumnie podniesioną głową. Chciałbym być 

jednak w owej chwili chociaż w jednej setnej tak pewny siebie, jak to sugerowałem.

background image

4

Moje plany były precyzyjne do najdrobniejszych szczególików; cała operacja - 

gigantyczna. Nieraz ze strony Inskippa padał przeraźliwy okrzyk bólu związany z kosz-

tami, ja jednak ignorowałem równo te wrzaski. To ja w końcu nadstawiałem karku, 

zabezpieczyłem się zatem na wszystkie strony i sposoby. Ale nawet najbardziej skom-

plikowane przygotowania kiedyś się kończą, a wtedy prowadzi się jelenia na odstrzał.

I   oto   ja,   nagi   przed   światem,   sterczałem   w   barze   promu   „Kannettava"   ze 

szklanką w garści i cygarem przed nosem. Słuchałem wieści, że na planecie Cliaand 

wylądujemy za godzinę. Nagi byłem, rzecz jasna, tylko w przenośni, ale po raz pierwszy 

doświadczałem   takiego   uczucia.   Niezwykłego   wysiłku   woli   i   ogromnej   dyscypliny 

wymagało   pozostawienie   wszystkich   gadżetów   w   domu.   Żadnej   bombki,   kapsuły   z 

gazem czy piłki. Nic. Nawet wytrycha, który zwykle nosiłem na palcu u nogi. Czy też... 

zakląłem   i   rozejrzałem   się.   Nikt  nie   zwracał   na   mnie   uwagi.   Wyciągnąłem   portfel   i 

dotknąłem   górnego   szwu.   Moja   własna   podświadomość   walczyła   ze   mną.   Tylko 

świadoma część umysłu była entuzjastycznie nastawiona do lądowania bez pomocnych 

drobiazgów.   Ścisnąłem   portfel   w   odpowiedni   sposób   i   malutki,   acz   niesamowicie 

skuteczny   wytrych   wypadł   na   moją   dłoń.   Dzieło   sztuki.   Wpatrywałem   się   weń   z 

zachwytem, lecz w końcu powiedziałem mu: żegnaj. Wracając do kabiny, wrzuciłem go 

do pojemnika na śmieci.

Każdy raport czy rozmowa przynosiły nieodmiennie tę sama wieść - że Cliaand 

ma   najbardziej   paranoidalnych   celników   w   całym   zasranym   kosmosie.   Przewieźć 

kontrabandę przez komorę celną było czymś niemożliwym, toteż nie miałem zamiaru 

próbować. Byłem tym, kim być powinienem; agentem Fazzolettd Mouchoir Ltd., hand-

larzem,   który   zajmował   się   bronią.   Firma   istniała,   a   ja   faktycznie   byłem   jej 

przedstawicielem. Żadne śledztwo nie było w stanie wykazać niczego innego. Niech sobie 

próbują.

Spróbowali.

Lądowanie   niewiele   różniło   się   od   wejścia   do   więzienia.   Razem   z   garstką 

podobnych   nieszczęśników   znaleźliśmy   się   w   złowieszczo   wyglądającym   pokoju   o 

szarych ścianach. Staliśmy tam pod bacznym okiem uzbrojonych po zęby strażników, a 

nasze   bagaże   leżały   pośrodku   w   charakterze   zwalonego   bezładnie   stosu.   Dopóki 

schodnia nie odjechała, panował spokój, potem zaczęto nas wywoływać pojedynczo.

Nie   byłem   pierwszy,   toteż   skorzystałem   z   okazji,   aby   przyjrzeć   się   lokalnym 

typom. Okazywali nam całkowitą obojętność, krocząc tam i z powrotem w butach z 

background image

cholewami, ściskając w garściach rozpylacze i zadzierając nosy. Umundurowani byli w 

kardynalską purpurę - niezbyt to wojskowy kolorek, przeraźliwy za to i nic nie mówiący 

o   naturze   tego,   kto   go   nosi.   Wszyscy   byli   wysocy   i   charakteryzowali   się   tępym 

podbródkiem i świńskimi oczkami. Hełmy wyglądały na zrobione ze stali włókiennej, ze 

złowróżbnymi   wizjerami   i   odsuwanymi   przyłbicami.   Rozpylacze   -   najbardziej 

śmiercionośna   zabawka   tego   typu,   jaką   widziałem   -   były   strzelbami   Gaussa.   Kiedy 

naciskało się spust, w lufie wytwarzało się silne pole magnetyczne generowane dzięki 

baterii, mogące nadać pociskowi prędkość początkową nie gorszą niż w szanującym się 

peemie. Wyższość tej broni nad innymi samopałami polegała na tym, że była to broń 

bezgłośna i mogła wystrzeliwać wszystko - od zatrutych igieł po rakietowe pociski z gło-

wicami atomowymi. Korpus, jak dotąd, tylko o nich słyszał. Nie widzieliśmy ani jednego 

egzemplarza tego typu broni. Postanowiłem, że przy pierwszej nadarzającej się okazji 

zadbam o to, by nastąpił jakiś przewrót w tej materii.

- Pas Ratunkowy

1

! - wrzasnął ktoś.

Podskoczyłem przypomniawszy sobie, że to moje oficjalne nazwisko. Podniosłem 

dłoń i jeden ze strażników pognał ku mnie z głośnym stukotem obcasów. Na pewno miał 

do nich przybite metalowe skuwki - dla efektu. Poczułem nieprzepartą chęć posiadania 

takich butów. Zaczynało mi się tu podobać.

- Weźcie bagaż i chodźcie ze mną! - odwrócił się gwałtownie, a ja pisnąłem z 

rozpaczą.

- Ależ, proszę pana, nie udźwignę sam wszystkiego! Tym razem obdarzył mnie 

miażdżącym spojrzeniem i sugestywnie zabębnił palcami po spluwie.

- Wózek! - warknął w końcu i wskazał na odległą część pomieszczenia.

Była to mała autoplatforma. Podreptałem po nią grzecznie, załadowałem swoje 

bambetle i odszukałem wzrokiem strażnika. Stał przy otwartych drzwiach, a jego palec 

znajdował  się  znacznie   bliżej   spustu  niż  przed   chwilą.  Silnik  wózka  zaskowyczał  na 

najwyższych obrotach, a ja pogalopowałem za nim ku drzwiom.

W drugim pokoju odbyła się rewizja.

Tak to się łatwo i przyjemnie mówi. W życiu nie zdarzyło mi się coś podobnego i 

byłem   ogromnie   szczęśliwy,   że   to   ja   sam   zaopiekowałem   się   odpowiednio   wcześniej 

wytrychem w portfelu.

Zainteresowało się mną dziesięciu chłopa, z czego sześciu bagażami, reszta mną 

osobiście.   Pierwszą   ich   czynnością   było   rozebranie   mnie   do   naga   i   rzucenie   na 

1 w oryginale Harrison pseudonim „Pas Ratunkowy” zapisał po polsku

background image

fluoroskop. Powiększający. Kilka chwil radzili nad moimi plombami. Wspólnie uznali, 

że jedna z nich jest za duża i wydobyli ją na światło dzienne. Podczas gdy ponownie 

wypełniano   mi  ząb,   oryginalna   plomba   zaatakowana   została   przez   spektroskop.   Nie 

wydawali się specjalnie rozczarowani, gdy jej materia okazała się jedynie powszechnie 

stosowanym stopem dentystycznym.

Poszukiwania trwały dalej.

Gdy   tak   oglądali   mnie   ze   wszystkich   stron,   inny   gość   zajmował   się   stosem 

papierków, zadając mi przy tym różne kretyńskie pytania. Bez wątpienia były to moje 

psigramy   dostarczone   z   firmy,   gdy   zwrócono   się   o   wizę.   Odpowiadałem   zgodnie   z 

prawdą,   i   chyba   z   oczekiwaniami,   bo   dość   szybko   dano   mi   spokój   i   schowano 

papierzyska.

Moje bagaże tymczasem traktowane były jeszcze gorzej. Każdą torbę otwierano, 

a zawartość rozkładano metodycznie na białych stołach. Same torby rozpruto troskliwie, 

rozwalając ściegi, usuwając złącza i patrosząc rączki. To, co zostało, zapakowano do 

plastikowych   toreb,   pooklejano   fiszkami   i   odesłano   do   badań   bardziej   gruntownej 

natury. Ubrania przeglądnięto już bardziej pobieżnie i odłożono. Wkrótce dowiedziałem 

się, że ujrzę je ponownie w dniu odlotu z planety.

- Otrzymacie dobrą cliaandzką odzież - odezwał się jeden.

- Czy to symbol religijny? - spytał inny, trzymając w opuszkach palców fotografię 

Angeliny.

- To zdjęcie mojej żony.

- Zezwala się tylko na wwóz symboli religijnych.

- Dla mnie jest jak anioł.

Głowili   się   nad   tym   przez   dobrą   chwilę,   po   czym   niechętnie   zaakceptowali 

portret.   Co   nie   znaczyło   jednak,   żebym   mógł   dysponować   czymś   tak   groźnym   jak 

oryginał. Po chwili pojawiła się fotokopia.

- Wszystkie wasze rzeczy osobiste i dokumenty zostaną zwrócone przy wyjeździe. 

Tu   będziecie   chodzić   w   lokalnych   strojach   i   przestrzegać   lokalnych   obyczajów.   Oto 

wasze rzeczy. - Wskazał trzy ohydne torby. - A to wasz dowód. - Złapałem go z radością, 

że znowu jestem sobą.

- Co jest w tej kasecie? - spytał jeden z nich z czystą nadzieją w głosie. Reszta 

przerwała swoje zajęcia i podeszła do stołu. Ich miny sugerowały, że niezależnie od treści 

każde   moje   oświadczenie   będzie   teraz   przyznaniem   się   do   winy,   po   czym   nastąpi 

wykonanie wyroku śmierci. Skuliłem się z przerażenia; miałem nadzieję, że wypadło to 

background image

dość autentycznie.

- Panowie, nie zrobiłem nic takiego...

- Co to jest?

- Broń...

Dały się słyszeć zduszone krzyki, a jeden zaczął rozglądać się za pukawką, by na 

miejscu dokonać egzekucji. Znów zacząłem się jąkać.

- Ależ panowie... ja właśnie dlatego tu jestem... moja firma, Fazzoletto Mouchoir, 

to stary i szanowany producent... elektroniki militarnej... to są próbki... niektóre bardzo 

delikatne... można to otworzyć tylko w obecności rusznikarza...

-   Ja   jestem   technikiem   zbrojmistrzem   -   odezwał   się   jeden,   na   którego   już 

wcześniej zwróciłem uwagę, jako że był zupełnie łysy, a przez środek jego czaszki biegła 

twarzowa szrama.

- Bardzo mi miło. Jestem Pas Ratunkowy. - Nie wyglądało, by wywarło to na nim 

jakiekolwiek wrażenie.

Nie   przedstawił   się.   -   Jeśli   dostanę   swoje   klucze,   to   zaprezentuję   panom 

zawartość kasety.

Sprowadzono kamerę i pozwolono mi dokonać otwarcia. Łysy wlepił wzrok w 

zawartość   umieszczoną   w   wyściełanych   przegródkach   i   futerałach.   Zabrałem   się   do 

objaśniania.

- Moja firma jest pierwszym i jedynym producentem przewodów pamięciowych 

do zapalników zbliżeniowych. - Ująłem szczypce, by wyjąć zapalnik wielkości łebka od 

szpilki. - Ten zapalnik przeznaczony jest do pocisków pistoletowych. Strzał pobudza 

zapalnik, który eksploduje, gdy kula zbliży się do celu określonej wielkości. Ten jest 

jeszcze bardziej inteligentny, przeznaczony dla dużych kalibrów. - Wszyscy pochylili się 

z uwagą, gdy wyjąłem MEW-IV. - W całości porządna, państwowa produkcja; może 

wytrzymać ciśnienie rzędu tysięcy atmosfer. Można nastawić na detonację w momencie 

zbliżania się do celu opisanego lub też przed wystrzałem wprowadzić specjalne dane. Ma 

obwody   dyskryminacyjne,   uniemożliwiające   eksplozję,   gdy   w   pobliżu   znajduje   się 

własny pojazd.

Odłożyłem  zapalnik  na miejsce i zamknąłem  kasetę. Wśród widzów  przebiegł 

szmer zadowolenia. To było coś, co mogło im się naprawdę podobać. Rusznikarz wziął 

kasetę.

- Zostanie wam zwrócona, gdy przyjdzie pora na demonstrację.

Badanie  zbliżało   się do  końca.  Zapalniki   były  gwoździem  programu  i  nic nie 

background image

mogło   się   z   nimi   równać.   Trochę   radości   sprawiło   im   jeszcze   wyciskanie   tubek   i 

opróżnianie słoików z mojego zestawu toaletowego, ale nie mieli już do tego serca. W 

końcu spakowali wszystko i cisnęli mi nowy przyodziewek.

- Cztery i pół minuty na ubranie się - rzucił ostatni wychodzący. - Zabrać torby.

Trudno   by   było   nazwać   to   ostatnim   krzykiem   mody   -   bielizna   we   wściekle 

praktycznym zgniłozielonym kolorku i o gładkości maszynowych ścinków zmieszanych z 

papierem   ściernym.   Zewnętrzne   odzienie   było   czymś   w   rodzaju   kombinezonu 

spadochroniarskiego w szerokie, czarno-żółte pasy. No cóż, jeśli może w tym paradować 

elegancki tubylec, to mogę i ja. Złapałem torby, których rączki boleśnie wcięły mi się w 

palce, i wyszedłem przez jedyne otwarte drzwi. Znalazłem się w podobnie szarym, tyle 

że większym pomieszczeniu.

- Samochód! - powiedział sterczący na zewnątrz strażnik.

Gdy podszedłem do przezroczystej bańki nadwozia, otworzyły się boczne drzwi.

- Bardzo się cieszę, ale ja nie wiem, gdzie...

- Samochód wie. Wsiadajcie.

Nie była to najdowcipniejsza pogawędka, jaką w życiu uciąłem. Wrzuciłem torby 

i   wsiadłem.   Zapaliły   się   światełka   na   desce   i   ruszyliśmy   -   przez   trzy   portale   z 

metalowymi  drzwiami,  z   których   każde   spotkałoby   się   z   uznaniem   dyrekcji   średnio 

szanującego   się   banku.   Za   trzecimi   oślepiło   mnie   słońce.   Zająłem   się   podziwianiem 

krajobrazu.

Jeśli   to   miasto   było   typowe   dla   całej   planety,   to   Cliaand   był   światem 

nowoczesnym,  zmechanizowanym   i   zabieganym.  Pojazdy,   widać   to   było   po   sposobie 

jeżdżenia, prowadzone były przez roboty. Chodniki flankowały ulice i krzyżowały się 

bezkolizyjnie. Sklepy, znaki drogowe, tłumy ludzi i mundury. Mundury! To słowo nie 

oddaje sławy i chwały, która upstrzona medalami wędrowała wielobarwną chmurą po 

ulicach. Każdy miał tu jakiś mundur. Jestem pewien, że kolory oznaczały różne zawody. 

Nie spotkałem jednak nikogo w podobnie twarzowym worku jak mój. Jeszcze  jedna 

przeszkoda  na mojej drodze.  Wzruszyłem  ramionami, bo czyż  zwraca się  uwagę na 

szklankę wody wylaną na łeb, gdy się tonie? W tej misji nie miało być nic łatwego.

Wóz wydostał się z kawalkady innych, zanurkował w tunel i zatrzymał się przed 

ozdobnym wejściem. Wielki napis „Zlato-Zlato" (po ichniemu tyle co luksus) sugerował, 

że jest to hotel.

Od drzwi podbiegł elegant ozdobiony orderami - bez wątpienia portier. Na widok 

mego stroju skrzywił się z niesmakiem i odszedł z godnością, a jego miejsce zajął klient 

background image

w ciemnoszarym mundurze ze srebrnymi insygniami na ramionach. Były to bodajże nóż 

i siekiera, guziki zaś przypominały czaszki. Swojskie to było i miłe.

- Nazywam się Pakov - wymamrotała przygnębiająca postać. - Pańska ochrona 

osobista.

- Poznanie pana sprawia mi prawdziwą przyjemność.

Wylazłem z wozu taszcząc (osobiście!) swoje torby i udałem się za nim do hollu. 

Mój dowód został przyjęty z najwyższą możliwą odrazą. Hotelowy boy z obrzydzeniem, i 

to wyraźnym, szturchnął mnie w bok i zaprowadził do pokoju. Mój status przybysza 

spoza planety zapewniał mi teoretycznie awans do miejscowego establishmentu, ale nie 

powiem, żeby mi się to podobało.

Pokój był wygodny, łóżko mięciutkie, a „pluskwy" entuzjastycznie obecne.

Mikrofony i kamery były wmontowane praktycznie we wszystko i wszędzie. Co 

druga klamka była mikrofonem, a żarówki zezowały na mnie paciorkami obiektywów, 

ledwie   tylko   się   poruszyłem.   Kiedy   wlazłem   do   łazienki,   zza   posrebrzonego   lustra 

wytrzeszczył się na mnie czujnik optyczny. Inny był na końcu szczoteczki do zębów - bez 

wątpienia   w   celu   kapowania   dentyście   o   stanie   mojego   uzębienia.   Wszystko   bardzo 

skuteczne i dobrze przemyślane.

Owszem,   myśleli.   Wprawiło   mnie   to   w   szampański   humor.   Nie   ryknąłem 

śmiechem tylko dlatego, że mój goryl mógłby przypłacić to zapaścią nerwową. Tupał za 

mną wszędzie  i pomyślałem, że pewnie położy się w nogach łóżka, gdy udam się na 

spoczynek.

Trochę to nieskromne z mojej strony, ale na „pluskwach" Jim DiGriz zna się 

przynajmniej   trochę.   To,   co   mi   tutaj   prezentowano,   było   typową   przesadą.   Żaden 

komputer nie byłby w stanie przetrawić takiego natłoku danych. A to oznaczało,  że 

kontrolują  mnie  ludzie,  którzy   popełniają   błędy  i  których  nie  ma  przecież   nigdy  za 

wielu, jako że oni też muszą mieć nad sobą kontrolerów. Oznaczało to, że wszystkie 

miejsca, w których miałem się znaleźć, będą równie „zapluskwione", lecz przecież nie 

może być na podsłuchu i podglądzie całe miasto - ludzi by im na to nie starczyło.

Musiałem po prostu grać głupka i upichcić cichaczem plan ucieczki i zniknięcia. 

Zniknąć zaś musiałem za pierwszym razem, jako że drugiej okazji już bym nie miał - po 

nieudanej próbie uczyniono by ze mnie zdechłego Stalowego Szczura.

Pakov snuł się za mną jak smród za nieświeżą padliną, ale mnie to odpowiadało. 

Jego obecność znaczyła, że podglądacze mają urlop, a przynajmniej wypoczywają. Ja 

też starałem się wyglądać na kogoś zażywającego odpoczynku.

background image

Trzy dni straciłem na poszukiwanie dziury, w którą mógłbym się wśliznąć. Na 

trzeci dzień znalazłem coś akurat dla szczura. Dostosowałem do tego swe plany i czwarty 

dzień (jak wszystkie poprzednie) zacząłem od śniadania.

- Ojoj, ależ jestem głodny! - oznajmiłem Pakovowi, łykając drugą dokładkę.

Nie miałem pojęcia, kiedy będę jadł ponownie, toteż wolałem się zabezpieczyć i 

napchać na zapas. Dalej wszystko przebiegało jak co dzień.

Ledwie   wsiedliśmy,   wóz   ruszył   do   Ministerstwa   Wojny,   gdzie   od   trzech   dni 

demonstrowałem możliwości moich zapalników. Zniszczono przy tym już różne obiekty, 

dziś miały zostać zniszczone następne. Była to niezła zabawa dla wszystkich, którzy brali 

w tym udział.

Skręciliśmy w boczną uliczkę, na której, jak zwykle, panował minimalny ruch, 

brakowało nawet pieszych. Doskonale, teraz albo...

- Aaa... psik! -wrzasnąłem i sięgnąłem po chusteczkę.

Pakov się sprężył. Zawsze był sprężony. Przeszedł dobrą szkołę.

Jego oczy tylko na sekundę odwróciły się ode mnie, i to było akurat to, czego 

potrzebowałem. W chusteczce miałem rulonik miejscowych monet - jedyną broń, jaką 

dysponowałem.   W   ciągu   ułamka   sekundy   opuściłem   rękę   i   rulonik   wylądował   na 

szczycie czaszki Pakova. Osunął się bez jęku.

W   tym   samym   momencie   przechyliłem   się   do   przodu   i   wdusiłem   taster 

alarmowego stopu. Silnik zgasł, hamulce zaskoczyły i stanęliśmy z piskiem opon. Drzwi 

otworzyły się niemal dokładnie na wprost wcześniej wybranego przeze mnie miejsca. 

Sam środek tarczy. Wyskoczyłem i ruszyłem z kopyta. Z kopyta dlatego, że kiedy dałem 

w łeb Pakovowi i zatrzymałem wóz, na tablicy podglądu musiało zapalić się światełko, a 

„pluskiew" było tu od nagłej krwi.

W   momencie   gdy   ja   wyskakiwałem   z   wozu,   siły   interwencyjne   startowały   z 

garażu. Miałem co najwyżej minutę. Kłusem wpadłem na podwórko, na którym kilka 

robotów ładowało śmieci. Zignorowały mnie kompletnie, jako że były to roboty typu M - 

zaprogramowane na określone tylko działanie.

Poganiacz jednak mnie nie zignorował. Był człowiekiem i miał elektroniczny bat 

do rozdawania bodźców swoim podopiecznym. Usłyszałem trzask i poczułem, jak prąd 

atakuje całe moje ciało. Nie powiem, żebym był tym uradowany.

background image

5

Żeby powiedzieć łagodnie: kopnęło mnie. Napięcie było niskie, miało pobudzać 

roboty, a nie przepalać ich obwody. Złapałem bicz i mocno pociągnąłem.

Wszystko było zresztą zgodne z planem. Widywałem ich codziennie, a na planecie 

Cliaand wszyscy uwielbiali rutynę. Można było przewidzieć, jak zachowa się ten tłusty 

poganiacz robotów: spróbuje mnie zatrzymać - i zrobił właśnie to, co miał zrobić. Gdy 

pociągnąłem, poleciał na pysk, tak że znalazł się w zasięgu moich butów.

Potrząsnął   jednak   głową   i   zaczął   zbliżać   się   do   mnie   z   rękami   gotowymi  do 

połamania mi żeber. Tego nie było w planie. Miał paść i już się nie pozbierać. Tyle że on 

nie  znał  planu,  a ja  nie wiedziałem, że  ma  nie tylko  wygląd, ale  i  odporność  bloku 

betonu.

Zrobiłem unik i skopałem mu niemal głowę z ramion. Musiałem tak kopać trzy 

razy i bałem się, że chodnik, o który ta głowa się obijała, nie wytrzyma tego. W końcu 

gość znieruchomiał.

W oddali zajęczała syrena. Uniform tłuściocha był sraczkowatej barwy i miał 

jeden   zamek   błyskawiczny,   który   natychmiast   rozpiąłem,   rozdziewając   gościa. 

Szybkości   dodawał   mi   odgłos   hamujących   w   przecznicy   wozów.   Złapałem   bat   i 

zdzieliłem nim najbliższego robota, kończąc równocześnie wciąganie tego sraczkowatego 

uniformu na mój własny grzbiet i słysząc odgłos kroków zbliżających się przejściem. 

Robot, który dostał po łożysku, zareagował natychmiast.

- Wsadź tego człowieka do kosza! - rozkazałem. Nogi znikły w dziurze dokładnie 

w chwili, gdy pierwsi karmazynowi pojawili się przede mną.

- Obcy! - ryknąłem i potrząsnąłem batem w kierunku przeciwległego wyjścia z 

podwórka. - Nie zdołałem go zatrzymać. Pobiegł tam.

Oni też pobiegli. No i bardzo dobrze, bo para dopiero co ściągniętych z tłuściocha 

butów leżała przy pojemniku. Wrzuciłem je do kubła i przyłożyłem batem moim pod-

opiecznym.

- Maszerujemy! Do następnego miejsca! - miałem nadzieję, że te roboty wiedzą, 

gdzie to jest.

Wiedziały. Mała procesja - ze mną z tyłu - przemaszerowała przez pełną policji i 

wojska ulicę. Przeszliśmy przez ten tajfun z kamiennym spokojem (to znaczy roboty ze 

spokojem,   ja   z   przerażeniem   w   oczach   i   uśmiechem   na   twarzy).   Gdy   doszliśmy   na 

miejsce, a było to w dość spokojnym rejonie, byłem mokry od potu.

Oparłem   się   o   ścianę   i   zacząłem   myśleć.   Jeśli   nie   znajdą   żadnych   śladów,  to 

background image

któryś przypomni sobie w końcu o świadku ucieczki i będzie chciał z nim pogawędzić. 

Muszę   zatem   znaleźć   się   jak   najszybciej   zupełnie   gdzie   indziej.   Tylko   gdzie?   Do 

dyspozycji miałem dwa kombinezony, które lada chwila znajdą się na cenzurowanym, 

stado mechanicznych matołów i bicz, którego przydatność jako broni była żadna.

Tuż za mną dał się słyszeć zgrzyt i zardzewiałe drzwi uchyliły się odsłaniając 

grubasa w białej czapce.

-   Mam   jeszcze   pojemnik   dla   ciebie,   Slobodan   -   oznajmił   i   nagle   stał   się 

podejrzliwy. -Ale ty nie jesteś Slobodan.

- Nie - zgodziłem się potulnie. - Jest w szpitalu, usuwają mu przepuklinę.

Czyżby  uśmiechnął się do mnie? Rozejrzałem  się wokoło i nie widząc  nikogo 

zainteresowanego, przejechałem batem po skrzyni najbliższego śmieci ar za.

- Idź za tym człowiekiem!

Polazł   posłusznie,   a   ja   podążyłem   za   nimi.   Oczywiście   do   kuchni   -   do   pustej 

kuchni.

- O której otwieracie? Przy tej robocie rośnie apetyt.

- Nie wcześniej niż wieczorem. Hej! Powiedz no tej małpie, żeby przestała za mną 

łazić i zabrała śmieci!

- Robot - poleciłem - przestań łazić za tym człowiekiem! Wyciągnij tylko rączki i 

złap go za ramiona, żeby nie mógł uciec.

To   był   posłuszny   robot   i   wykonał,   co   mu   kazano.   Kucharz   otworzył   usta, 

zapewne chcąc wydusić z siebie słowa skargi na takie traktowanie, więc wepchnąłem mu 

w   gębę   jego   własną   czapkę.   Żuł   ją   ze   złością   i   próbował   wydać   z   siebie   jakieś 

artykułowane dźwięki. Efekt był mierny, ale próbował nieustannie, gdy przywiązywałem 

go do krzesła. Nikt się nie pojawił i zaczęło mi się to podobać.

- Wyjdź! - rozkazałem robotowi i wyszedłem za nim. Moja gromadka pracowała 

z zapałem godnym lepszej sprawy, toteż przyłożyłem im gdzie popadło.

- Wracajcie! Do miejsca, z którego przyszliście dziś rano. Jazda!

Roboty, jak porządne wojsko, zrobiły w tył zwrot i pomaszerowały. Na szczęście 

w przeciwnym kierunku niż ten, z którego przyszliśmy. Wróciłem do kuchni. Ładnie - 

nikt nie domyśli się teraz, gdzie opuściłem śmieciarzy.

Kucharzowi   udało   się   tymczasem   przewrócić   krzesło   i   w   paralitycznych 

podrygach przybliżał się teraz do drzwi.

- Nieładnie, chyba będę musiał cię uspokoić. - Wziąłem z wieszaka największy 

topór.

background image

Przestał   się   wiercić   i   wybałuszył   na   mnie   oczy.   W   oddali   rozległo   się   nagle 

pukanie do drzwi. Westchnąłem i wyciągnąłem mu z gęby czapkę.

- Co to jest?

-   Drzwi   frontowe.  Ktoś   puka   -   wychrypiał,   wpatrując   się   w   argument,   który 

trzymałem w garści.

Chyba udało mi się go ostatecznie przekonać. Wsadziłem mu knebel z powrotem i 

ruszyłem ku drzwiom. Jadalnia była ciemna i pogrążona w bezruchu. Poszedłem do 

drzwi frontowych i uchyliłem je odrobinę.

- Czego? - spytałem z typową tutejszą uprzejmością.

- Obsługa urządzeń chłodniczych. Dzwoniliście, że macie kłopoty.

- Zgadza się, straszne kłopoty. Właźcie i bierzcie ze sobą narzędzia.

Pudło było pokaźne, toteż otwarłem zapraszająco drzwi. Zamknąłem je zaraz za 

nim i puknąłem go łagodnie tępą stroną topora. Wykopyrtnął się z gracją. Uniform miał 

w ciemnozielonym kolorze (miła odmiana po czarno-żółtej osie czy sraczce śmieciarza). 

Rozebrałem  go, związałem  i przymocowałem do sąsiedniego krzesła  w kuchni, gdzie 

obaj z kucharzem mogli w ciszy użalać się nad swoim losem i ocierać sobie łzy. Jeśli 

szczęście  mi dopisze, miną godziny, zanim  ich odkryją, powinienem zatem  mieć wy-

starczająco   dużo   czasu.   Ubrałem   się   w   jego   kombinezon,   zostawiając   swoje   dwa, 

zapakowałem kanapki do torby z narzędziami i tak przygotowany, wymaszerowałem 

przez główne drzwi.

Stał tam postawny robot z drugą skrzynią w garści. Mruczał coś do siebie. Na 

piersiach   miał   ten   sam   emblemat,   który   i   mnie   aktualnie   przyozdabiał.   Dałem   mu 

skrzynkę i zacząłem się zastanawiać, jak by tu na niego wleźć - na grzbiecie miał bowiem 

siodełko,   przeznaczone   najwyraźniej   do   noszenia   człowieka.   Ale   ja   nie   bardzo 

wiedziałem,   jak   się   tam   dostać.   Widok   zbliżającego   się   oddziału   karmazynowych 

wojaków dodał mi skrzydeł - wsparłem o coś nogę, czegoś się złapałem i już byłem na 

górze. Wojacy przeszli, ignorując mnie zupełnie. A ja rozejrzałem się z wysokości, którą 

oferowała mi dziewięć stóp wzrostu robota.

Mała deska rozdzielcza była przymocowana akurat do łba mego wierzchowca. 

Nacisnąłem   guzik   z   napisem   IDŹ   i...   bydlę   zadreptalo   w   miejscu.   Skupiłem   się   i 

znalazłem   guzik   z   napisem   naprzód.   Robot   ruszył   łagodnym   krokiem.   Zacząłem   się 

zastanawiać, co dalej zrobić z tym fantem. Z zaobserwowanych obrazków wynikało, że 

urwanie   się   cudzoziemca   spod   obserwacji   stanowiło   dla   tubylców   kompletny   szok. 

Posypią się głowy. Bardzo dobrze, jak długo moja sprawa nie ruszy z miejsca, będę 

background image

bezpieczny. Praktycznie, jak długo nie zacznę działać, będę nie do odnalezienia. A na 

razie nie zamierzałem działać.

Potrzebny był jakiś plan plan i zastanawiałem się nad nim jadąc przez miasto. 

Jednostka przeciw  światu - cholernie romantyczne i jeszcze  bardziej przygnębiające. 

Tyle   że   dla   mnie   to   mniej   więcej   normalne,   a   dla   nich   był   to   debiut.   Cały   system 

„pluskiew" jasno dawał do zrozumienia, że goście z zewnątrz zjawiali się tu rzadko. 

Najprawdopodobniej byłem pierwszym, który urwał się obstawie. To właśnie była moja 

przewaga - poza fałszywymi danymi osobistymi nie wiedzieli o mnie nic. Należało zatem 

znaleźć spokojną kryjówkę i dokładnie zapoznać się z tą miłą planetką.

Do   wieczora   wyrobiłem   sobie   ogólny   pogląd   na   temat   struktury   miasta   i 

twardniejących   zgrubień   w   miejscach,   gdzie   siodełko   stykało   się   z   moim   ciałem. 

Prawdopodobnie też zdążyli do tego czasu namierzyć mój szlak ucieczki i obecnie pogoń 

ruszyła za monterami.

Zawróciłem   do   dzielnicy   przemysłowej   i   poszukałem   jakiegoś   magazynu. 

Znalazłem taki bez większych kłopotów. Pajęczyny w oknach, rdza na zawiasach oraz 

zamek,   który   otworzyć   można   było   szpilką,   wskazywały   na   permanentny   stan 

opuszczenia.   Wnętrze   było   równie   smutne,   zakurzone   i   puste.   Odesłałem   robota   do 

domu, wziąłem karton, ołówek i siadłem sobie w kącie. Po czym powiedziałem na głos:

- Włączam pamięć. Odliczanie zacznie się od dziesięciu. Zapewne zmęczenie da 

mi  radę, zanim  dotrę  do zera,  i  zasnę.   Kluczem  do  pamięci  jest słowo...  XANADU! 

Dziesięć.

Gdy to powiedziałem, czułem się wybornie, przy dziewięciu ziewnąłem. Zanim 

powiedziałem: pięć - moje powieki zamknęły się.

background image

6

Kiedy się obudziłem, palce miałem sztywne, a wielki kwadrat tektury pokryty był 

złożonym diagramem. Podświadomość jest wybornym miejscem, w którym można ukryć 

masę rzeczy przydatnych, a nie znanych świadomości. Nie tylko miałem diagram, ale 

wiedziałem również, jak z niego korzystać. Plan był oszałamiająco prosty i natychmiast 

zacząłem   zazdrościć   temu,   kto   go   wymyślił.   Realizacja   wymagała   odrobiny   czasu   i 

mnóstwa sprzętu elektronicznego, który należało ukraść. Dzień był jednak męczący, w 

dodatku   -   sen   hipnotyczny   to   żaden   sen.   Westchnąłem   i   postanowiłem   rzeczywiście 

wypocząć - jutro zaś będzie tylko i wyłącznie praca.

Wydawało się, że przestępczość w ogóle tu nie istnieje, bo z łatwością brałem 

wszystko,   co   chciałem,   z   różnych   magazynów   i   fabryk.   Najwidoczniej   albo   wybili 

złodziei do nogi, albo wszyscy dostali się do rządu. Bez wątpienia nadal mnie szukano, 

ale nie zaobserwowałem żadnych oznak pościgu namierzającego moją kryjówkę. Czas 

jednak mijał i przyszła pora, by złodziejstwo zastąpić szpiegostwem.

W   tym   celu   musiałem   opuścić   miasto.   Było   to   łatwiejsze,   niż   się   wydawało. 

Wałęsając się  w okolicy  bramy zobaczyłem, że  całość  operacji  spoczywa na wojsku. 

Przedsięwzięcie miało zatem charakter prostacki - trochę salutowania, parę rozkazów, 

przystawianie gumowej pieczątki, pobieżna rewizja i w drogę. Aby nie różnić się od 

reszty,   zatrzymałem   w   nocy   wojskową   ciężarówkę   -   wystarczyło   ustawić   robota   na 

środku drogi. Kierowca wysunął głowę przez  okno i bluznął  taką wiązanką, że  mój 

słownik   wysiadł   przy   trzecim   zwrocie.   Zanotowałem   ją   w   pamięci   na   przyszłość   i 

odezwałem się uprzejmie:

-   Nawzajem,   poza   tym   -   tak   się   nie   mówi   do   cywilów.   Wprowadzono   stan 

wyjątkowy.

- Jaki stan wyjątkowy? - najwyraźniej zgłupiał.

- A taki! - odparłem z entuzjazmem, podczas gdy igła pogrążyła się w jego szyi. 

Sflaczał.

Zapakowałem   swoje   manele,   wpychając   je   miedzy   zupy   w   proszku,   potrójne 

formularze   i   sterty   gaci,   czyli   najważniejsze   wojskowe   akcesoria.   Wymieniłem   z 

szoferem ubranie i odjechałem. Przedtem jeszcze pożegnałem się z robotem, który był 

moim jedynym przyjacielem na tym niegościnnym globie. Nie raczył mi odpowiedzieć, 

co nawet mnie nie zasmuciło.

background image

Moje dokumenty zostały przyjęte z iście wojskową małomównością. Byłem wolny. 

Pogwizdując   wyjechałem   w   noc   i   wkroczyłem   w   drugi   etap   realizacji   planu. 

Charakteryzowało się to szybką zmianą środków lokomocji i żywym przemieszczaniem 

się ku pewnemu miejscu na centralnej pustyni. Miejscem owym była kamienna bryła 

przypominająca wyglądem hm... dzban. W miejscowym języku nazywała się Lonac, co 

oznacza   popularne   naczynie   z   jednym   uchem   i   daje   pojęcie   o   wrażliwej   wyobraźni 

tubylców.   Grata   ukryłem   pod   siatką   maskującą   i   przez   całe   siedem   dni   pilnie 

pracowałem w pobliżu. Mając do dyspozycji własne ręce i budowlanego kreta, wyryłem 

sobie całkiem przyjemną norkę o jakieś sto jardów od skały. Wszedłem tym samym w 

trzecią fazę.

Tej samej nocy nastawiłem antenę małego nadajnika i punktualnie o północy 

wysłałem trzydziestosekundową wiązkę fal w ściśle określony wycinek przestrzeni. Była 

praktycznie   niemożliwa   do   wychwycenia   -   wąski   snop   i   krótki   czas   emisji   czyniły 

miejscowe służby bezradnymi. I to było wszystko, co mogłem zrobić.

Reszta   należała   już   do   nich   -   czyli   do   specjalnie   oddelegowanego   oddziału 

Korpusu.   Miałem   nadzieję,   że   zrobili   to,   co   mieli   zrobić.   A   mieli   przygotować 

odpowiedni meteoryt, ustawić go poza zasięgiem tutejszych radarów i skierować go w 

miejsce, z którego pochodziła emisja. Przede mną były teraz dwadzieścia cztery godziny 

oczekiwania na wiadomość, czy im się udało.

Nie   lubię   bezproduktywnego   wyczekiwania,   więc   zorganizowałem   sobie   małe 

przyjęcie. Było trochę dobrego żarcia (tyle, ile można zgromadzić, gdy korzysta się z 

wojskowych konserw), całkiem dobre picie (o wiele lepszy asortyment), na koniec zaś 

trochę pornosów zakupionych na wojskowej wyprzedaży.

Gdy   się   ściemniło,   wylazłem   na   zewnątrz   uzbrojony   w   polową   lornetkę,   by 

powitać wieczór dnia drugiego. Zostały mi jeszcze cztery godziny. Czułem się samotny 

na   tym   zmilitaryzowanym   zadupiu   o   lata   świetlne   od   cywilizacji.   Jedyne,   co   mi 

pomagało, to zawartość piersiówki.

Jeśli wszystko szło dobrze, to kawał kosmicznego gruzu kierował się aktualnie ku 

planecie Cliaand, i to po kursie kolizyjnym. Zapali się w atmosferze i rąbnie w pobliżu. 

Nawet jeśli ktoś zajmie się jakimiś badaniami, to i tak wykluczy ludzką załogę, a to ze 

względu na szybkość i impet uderzenia. Ustalenie miejsca upadku potrwa parę chwil, 

sytuację   zamąci   też   gromadka   pomniejszego   złomu,   który   będzie   towarzyszył 

posłańcowi.   Tak   czy   inaczej   to,   co   dla   mnie   istotne,   wydarzy   się   wcześniej.   Taką 

background image

przynajmniej miałem nadzieję.

Tuż   przed   północą   zapłonęła   na   horyzoncie   nowa   gwiazda.   Odłożyłem 

piersiówkę.   Punktualnie   jak   kurier   pocztowy.   Wycelowany   wprost   we   mnie. 

Wiedziałem, że zaangażowano dobrych astronomów i sprawne komputery, lecz wolałem 

na   sobie   nie   sprawdzać,   jak   pracowite   było   to   towarzystwo.   No   bo   gdyby   tak   ten 

drobiazg miał zamiar zlecieć mi na łeb?

Lecz niezupełnie.

Gdy się zbliżył,  wyszło na jaw, że  znosi  go w prawo. Wskoczyłem  do wozu  i 

pognałem   za   nim.   Kiedy   ucichła   eksplozja,   wyjechałem   zza   Dzbanka.   Światła   wozu 

napotkały dziurę w ziemi, nad którą to dziurą snuły się kłęby pary i dymu. A na samym 

dnie   leżał   wielki   kawał   parującej   skały.   Wycofałem   wóz   i   uruchomiłem   nadajnik. 

Eksplozja, w porównaniu z poprzednią, była anemiczna. Odłamki przeleciały mi nad 

głową.   Kawał   skały   był   pęknięty   dokładnie   w   połowie,   a   galaretowaty   płyn 

zabezpieczający ładunek powoli wsiąkał w piasek.

I w tym momencie usłyszałem narastający ryk lecących ku mnie odrzutowców. 

Wyłączyłem światła. Cholera, znów ich nie doceniłem. Wyglądało na to, że będę miał 

mniej czasu, niż mi się wydawało. Wskoczyłem do dziury i zacząłem wyciągać pudła ze 

sprzętem.   Wydawały   się   nienaruszone.   Odrzutowce   ryczały   mi   nad   głową,   ale   były 

niegroźne.   Zbyt   szybkie,   jak   na   te   warunki.   Tyle   że   z   pewnością   zbliżały   się   już 

wolniejsze maszyny z reflektorami, mogące z łatwością mnie wytropić. Ta myśl dodała 

mi skrzydeł. Ułożyłem ostatnie pudło w ciężarówce i nie zapalając świateł, ruszyłem w 

kierunku nory. Gdy wrzucałem do niej pierwsze pudełko, nad horyzontem zabrzmiał 

odgłos   helikopterów.   Ledwo   zdążyłem,   gdy   zza   Dzbanka   wystrzelił   snop   światła   i 

przejechał po mnie.

Na oślep wdusiłem starter i gaz i wyskoczyłem z ruszającego wozu. Zsunąłem się 

po drabince i zacząłem przekopywać się przez stertę pudeł przy wyjściu. Doszły do mnie 

jeszcze serie gwałtownie prowadzonego ognia i łomot eksplozji.

- Wspaniale - mruknąłem sam do siebie. - Broń jest po to, żeby z niej strzelać.

Byłem   pewien,   że   są   radosną   gromadką   z   pobliskiego   kółka   łowieckiego   i 

ucieszyłem się, że mnie nie zawiedli.

Głośniejszy huk obwieścił koniec mojej ciężarówki. Wymacałem nadajnik. Stojąc 

na drabinie miałem najlepszą perspektywę, by podziwiać cały spektakl. Ryczały silniki, 

w   niebo   biły   płomienie   z   palącej   się   ciężarówki,   eksplodowały   bomby.   Gdy   łomoty 

zaczęły tracić na intensywności, ożywiłem je naciskając pierwszy z guzików nadajnika.

background image

Wraz z eksplozją rozpoczął się gwałtowny ostrzał kaemów ze szczytu Dzbanka, 

zaraz dołączyły do niego rakiety u podnóża skały. Co druga seria była smugowa, widok 

więc był imponujący. Siły powietrzne ze wściekłym warkotem przegrupowały się i z 

zaciętością runęły do ataku. Okolica zginęła w kłębach dymu i eksplozji.

Celem   jednego   z   moich   napadów   rabunkowych   w   minionym   miesiącu   była 

fabryka   zbrojeniowa,   teraz   z   satysfakcją   patrzyłem,   jak   strzelała   do   siebie   broń   tej 

samej produkcji.

Coś eksplodowało zaledwie trzydzieści jardów ode mnie. No nic, czas na finał. 

Zjechałem na dno dziury, otwarłem drzwi i wlazłem do środka. Policzyłem do dziesięciu, 

po czym nacisnąłem drugi guzik. Nic się nie wydarzyło.

A   miało   właśnie   dojść   do   ukoronowania   tego   wspaniałego   wieczoru.   Bomby 

eksplodowały cały czas, a jeden wybuch więcej nikomu nie zrobiłby różnicy. Drugi guzik 

miał odpalić ładunek, który zlikwidowałby ślady mojej kreciej działalności i zamaskował 

moją norę. Jeśli to nie odpali, to znajdą mnie z łatwością.

Wróciła mi jednak pamięć. Przecież, pomyślałem przeklinając własną głupotę, 

sam to przygotowywałem. Sygnał z nadajnika nie jest w stanie przedostać  się przez 

warstwę ziemi. Zacząłem macać przy wyjściu w poszukiwaniu latarki, znalazłem ją i 

zapaliłem.   W   jej   promieniu   zalśnił   koniec   nagiego   kabla   oznaczonego   cyfrą   2. 

Spieszyłem się, bo wybuchy zamierały i musiałem zdążyć, zanim zupełnie wykorkują na 

uwiąd starczy. Inaczej będzie to wyglądało, łagodnie mówiąc, podejrzanie. Owinąłem 

drut wokół anteny nadajnika i nacisnąłem guzik. Huknęło zdrowo i okruchy betonu 

poleciały mi za kołnierz.

Byłem bezpieczny - jak karaluch pod krokwią. Włączyłem światło i rozejrzałem 

się z zadowoleniem. Było tu wszystko: od generatorów do specjalnego wyposażenia z 

meteoru. Miałem teraz i czas, i środki, by wyjść stąd w pełni przygotowany na podbój 

tej planetki.

Uśmiechnąłem się i sięgnąłem po butelkę, by uczcić to wydarzenie.

background image

7

Już   nie   złodziej   ani   nie   szczur   odblokował   trzynastego   dnia   drzwi   i   odkopał 

przejście na powierzchnię. Pod lewymi nazwiskami i w lewych mundurach rozpłynąłem 

się   w   cliaandzkim   społeczeństwie.   Grałem   wiele   różnych   ról   w   tym   odpychającym 

zbiorowisku ludzkim, aż dowiedziałem się nawet więcej, niż zamierzałem.

Postanowiłem   dostać   się   do   wojska,   gdyż   tej   właśnie,   najbardziej   kretyńskiej 

organizacji było wszystko tu podporządkowane.

Z   myślą   o   tym   zaokrętowałem   się   na   SST,   na   lot   do   Dosadan-Glup, 

prowingonalnej dziury  położonej  w pobliżu  bazy  Glupost - głównego centrum lotów 

kosmicznych. Niezbyt trudno było podejrzeć, gdzie kto siedzi, po czym kupić bilet obok 

kogoś szalenie atrakcyjnego. Atrakcyjnego oczywiście teraz i dla mnie.

W żadnym konkursie piękności czy inteligencji ten major sił kosmicznych nie 

miałby   najmniejszych   szans   na   sukces.   Twarz   nie   skażona   intelektem,   figura 

zreumatyzowanego   szympansa,   całość   generalnie   odpychająca.   Dla   mnie   liczył   się 

jednak jedynie czarny uniform Armandy Kosmicznej, pierś pełna medali i uskrzydlona 

rakieta - oznaka pilota galaktycznego. To był mój człowiek. Miałem fotel obok niego, 

toteż powitałem go jak najwylewniej. Zignorował mnie całkowicie. Po starcie, kiedy SST 

chował skrzydła, wydobyłem z zanadrza piersiówkę i odpiąłem dwa kubeczki.

- Byłoby dla mnie zaszczytem, gdybym mógł z panem spełnić toast, drogi panie 

majorze,   jako   wyraz   mojej   wdzięczności   za   pańską   służbę   dla   pomnożenia   chwały 

planety Cliaand.

Tym razem spotkałem się z gorącym (jak na niego) przyjęciem. Oglądał mnie 

równo dwadzieścia sekund, po czym bez słowa wychylił naczynie. Człowiek, który cieszy 

się byle czym.

Zaproponowałem mu coś mocniejszego.

- Nic nie jest za dobre dla naszych dzielnych wojaków. To Narkoleta.

Po   raz   pierwszy   spojrzał   na   mnie   z   uwagą   i   po   parosekundowych   wysiłkach 

wygłosił:

- Napiję się tego! - w jego głosie brzmiała wdzięczność.

Ja   myślę.   Ta   butelka   kosztowała   tyle,   co   jego   miesięczne   pobory.   Najlepszy 

trunek   galaktyki   -   destylowany   w   małych   ilościach   z   pewnej   sylańskiej   rośliny. 

Uspokajający,   subtelny,   upajający,   boski.   I   nie   powodujący   kaca.   Major   połknął 

zawartość   kubeczka   bez   mrugnięcia   okiem.   W   odpowiedzi   nalałem   mu   drugi   i 

przedstawiłem się. Zastanowił się nad tym przez chwilę, po czym zrozumiał, że teraz 

background image

jego kolej.

- Major lotnictwa Vaska Hulja.

- Cała przyjemność po mojej stronie, majorze.

Polubiłem go błyskawicznie - prawie tak szybko, jak nasza rakieta dochodziła do 

bariery dźwięku. Był wspaniały, wszechstronny i pozbawiony jakichkolwiek wątpliwości 

w kwestiach, w których zabierał głos. Wspaniały typ tępego półidioty, czyli typowego 

zawodowego oficera. Oto parę próbek jego opinii. Major o bombardowaniu:

- Nigdy nie popełniaj tego błędu, by lecieć samemu czy w małej grupce. Liczy się 

efekt ogólny. Walnij w budynek lub w wieloosobowy pojazd i wystarczy. Za drugim 

razem można już rąbać w grupy ludzi, ale tylko w te większe, i to zapalającymi, tak 

lepiej idzie.

Major o wypoczynku:

- Było nas dwóch. Mieliśmy tylko dziesięć flaszek i karton fajek - zapas na parę 

dni, więc załatwiliśmy te trzy laski, jedna zapasowa, sam rozumiesz, i wzięliśmy je.

Major o mieszkańcach innych światów:

- Bydło, nie wmówisz mi, że nadaliby się chociaż do pierdolenia. To oczywiste, że 

Cliaand jest źródłem całego życia rozumnego we wszechświecie i jedynym cywilizowa-

nym światem.

Takich kawałków było więcej, lecz nie starałem się ich specjalnie zapamiętać. 

Pozostawało mi potakiwać.

Informacją   na   wagę   złota   było   stwierdzenie,   że   dostał   właśnie   przydział   do 

Glupost, jako że dopiero co uzyskał swe R & R. Będzie to jego pierwszy pobyt w dużej 

bazie po wielu latach służby frontowej. Teraz przyszedł mój czas - okazja sama pchała 

się w ręce.

Przez te tygodnie pobytu na planecie Cliaand poznałem, że wojsko zdominowało 

tu wszystko. Jeśli cokolwiek się liczyło, to tylko armia. A zatem należało do niej wstąpić. 

Najlepiej do Armady, i to od razu w randze majora.

Gdy włączyły się silniki hamujące, zacząłem wprowadzać tę myśl w czyn.

- Czy musisz zameldować się od razu, Vaska? - Dzięki znacznemu obniżeniu się 

poziomu płynu w butelce nasze wzajemne uczucia uległy podgrzaniu.

- Muszę jutro.

-   Cudownie.   Nie   chcesz   chyba   spędzić   ostatniej   nocy   urlopu   wśród   zimnych 

prześcieradeł w samotnym łóżku w B.O.Q. Pomyśl tylko, czego mógłbyś w tym czasie 

dokonać - mówiłem przedstawiając jego wyobraźni szczegóły tego, czego można dokazać 

background image

wśród jedwabnych prześcieradeł podwójnego wyra. Wspomniałem też o żarciu i piciu, to 

jednak zainteresowało go tylko marginalnie.

Zaraz   po   wylądowaniu   robocab   zabrał   nas   i   bagaże   prosto   do   „Robotnika", 

jednego   z   automatycznych   w   pełni   hoteli,   których   sieć   obejmowała   całą   planetę. 

Wszystko było tu skomputeryzowane i zautomatyzowane. Ludzie  zjawiali się pewnie 

tylko czasami, by skontrolować co trzeba i opróżnić kasę. Gości można było spotkać 

przy drzwiach, lecz unikali siebie nawzajem jak zarazy. Ledwo wrota się otwarły, jakaś 

zmotoryzowana lalka wyśpiewała nam:

Sławny w całym świecie już od dnia otwarcia

„Robotnik" w Dosadan-Glup wita was,

Jestem tu, by zabrać wasz bagaż,

Rozkażcie tylko, a pomogę wam!

Zabrzmiało   to   w   wybujałym   kontralcie,   w   tle   przygrywała   dwustuosobowa 

orkiestra dęta. Standardowe nagranie właściwe dla wszystkich hoteli typu „Robotnik". 

Nie znosiłem tego. Kopniakiem zamknąłem drzwi, potem walnąłem robota i pokazałem 

na nasz robocab.

- Bagaż. Tam. Pięć sztuk. Przynieś.

Zahuczało, wysunęły się macki. Weszliśmy do hotelu.

- Czy nie mieliśmy przypadkiem tylko czterech sztuk bagażu? - zastanowił się 

Vaska marszcząc brwi.

- Masz rację, musiałem się przeliczyć. - Robot przyjechał z czterema torbami i 

drzwiami od bagażnika. - Ale teraz mamy już pięć.

Wzięliśmy najlepszy apartament. Na lewe nazwisko, jakiego akurat używałem. 

Wpłaciłem 94 boginje.

Po   zameldowaniu   się   i   uregulowaniu   opłaty   (płaci   się   z   góry,   a   ewentualne 

wyrównanie następuje przy wymeldowaniu) poszliśmy za robotem. Drzwi otwierały się 

przy kaskadzie dźwięków - trąby zabrzmiały tak, jakby ogłaszały co najmniej powtórne 

narodzenie się Chrystusa.

-   Bardzo   ładnie   -   powiedziałem   i   wdusiłem   guzik   z   napisem   NAPIWEK 

znajdujący się na piersi boya. Automatycznie dorzuciło mi to do rachunku dwie boginje.

-   Zamów   kilka   drinków   i   trochę   jedzenia   -   dodałem   pod   adresem   majora, 

wskazując kartę dań umieszczoną na ścianie. - Co sobie życzysz. Byle tylko były w tym 

steki i szampan.

Pomysł   mu   się   spodobał   i   zajął   się   pracowitym   naciskaniem   guziczków.   Ja 

background image

tymczasem zająłem się „pluskwami" - miałem na stanie wykrywacz, który bezbłędnie 

doprowadził mnie do jedynej „pluskwy" umieszczonej w tym pokoju. Była tam, gdzie co 

druga w „Robotnikach". Te hotele były naprawdę standardowe. Unieszkodliwiłem ją w 

banalny sposób: używając krzesła.

Otwarły się wreszcie drzwiczki dostawcze i na początek wjechała przez nie taca z 

szampanem. Mój słodki major nadal zajęty był naciskaniem kolorowych guziczków; mój 

biedny rachunek, widniejący na ekraniku obok, kurczył się w zastraszającym tempie. 

Odkorkowałem   szampana   -   mierząc   umyślnie   w   kierunku   majora   -   i   napełniłem 

kieliszki. To na szczęście odwróciło jego uwagę od menu.

- Za Kosmiczną Armadę! - wzniosłem toast, pozwalając jednocześnie, by do jego 

kieliszka wpadła mała zielona tabletka. - Wyglądasz, jakbyś był zmęczony. Czy nie chce 

ci się przypadkiem spać, mój kochany Vaska?

- Spać... - zgodził się z moją sugestią i nadspodziewanie szybko pokiwał głową.

- Myślę, że nie będzie głupim pomysłem, gdy położysz się przed obiadem.

- Położę się... - kieliszek wylądował na dywanie, a major na najbliższym łóżku, 

zajmując bezczelnie całą jego szerokość.

- Widzisz, jaki jesteś zmęczony. Śpij, później cię obudzę. - Posłuszny hypnonalowi 

zamknął oczy i zachrapał.

Pięknie.   Nadjechał   obiad   dla   kompanii   głodomorów.   Zjadłem   ile   mogłem   i 

zabrałem się do pracy. Najpierw zastrzyk blokujący nerwy twarzy, potem snop światła z 

odczytywacza na gębę majora i poprawka na mojej fizys. Byliśmy tego samego wzrostu, 

a podobny musiałem  być do zdjęcia  w papierach,  a nie do oryginału rozciągniętego 

aktualnie na tapczanie. A na tym zdjęciu, które miałem przed sobą, gość wyglądał jak 

ogolona małpa, a nie jak homo sapiens.

Najtrudniejszy   do   zrobienia   był   podbródek;   aby   wykonać   go   odpowiednio, 

musiałem   użyć   potężnych   zastrzyków   plastiku.   W   końcu   dało   się   porównać   z 

bohaterskimi   kształtami   brody   Vaski.   Potem   brwi   (masa   sztucznych   włosów 

wszczepionych   pod   skórę)   i   szkła   kontaktowe   o   kolorze   jego   oczu.   Potem   odciski 

nałożone cienką błoną na opuszki palców i już byłem gotowy do wykonania dalszych 

zleconych   mi  zadań.   Rozebrałem   szybko   mego   dobroczyńcę   i   wskoczyłem   w   galowy 

mundur Armady. Moja pierś ugięła się pod ciężarem licznych ozdobników i szerokiej 

gamy medali, które miały dobrze świadczyć o ich właścicielu.

Zadowolony z dobrze wykonanego obowiązku, nalałem sobie zasłużonego drinka 

i   zatopiłem   się   w   kontemplacji.   Jutro   wstąpić   miałem   do   wojska   i   choć   jedynie   na 

background image

krótko, to wcale mi się to nie podobało.

background image

8

- Proszę mi wybaczyć, ale nie mogę pana wpuścić - wykrztusił strażnik stojący 

przed   stalową,   nitowaną   bramą   wpuszczoną   w   kamienny   mur   zwieńczony   pasmami 

drutu kolczastego.

- Co to znaczy, że nie możecie mnie wpuścić?! Otrzymałem rozkaz stawienia się w 

Glupost! - ryknąłem naśladując najlepszy wojskowy zwyczaj. - Natychmiast otwierajcie 

te drzwi!

- Proszę wybaczyć, ale nie mogę. Baza jest zapieczętowana. Otrzymałem zakaz 

wpuszczania kogokolwiek.

- Chcę się widzieć z dowódcą warty!

-   Proszę   bardzo   -   powiedział   jakiś   zimny   głos   za  moimi   plecami.   -   Co   to   za 

zamieszanie?

Kiedy się odwróciłem i spojrzałem na jego kapitańską belkę, a on na mój krzyż 

majora, wiedziałem, że wygram tę dyskusję. Że już ją wygrałem. Podeszliśmy do bramy 

i nastąpiła seria wezwań i wywołań na wizji i fonii, po czym wręczono mi mikrofon i 

zobaczyłem na ekranie nastroszonego faceta z pułkownikowskim rombem. Wiedziałem, 

że teraz już przegrałem.

- Baza jest zapieczętowana, panie majorze - usłyszałem.

- Otrzymałem rozkaz, żeby się tu zameldować.

- Miał się pan zameldować wczoraj. Przedłużył pan samowolnie urlop.

-   Przykro   mi,   panie   pułkowniku,   ale   musiała   nastąpić   omyłka   w   zapisach. 

Rozkazy mówiły, że mam się zameldować dzisiaj. - Podniosłem rozkazy i zdębiałem: 

data   rzeczywiście   była   wczorajsza.   Ten   pijak   Vaska   wszystko   pokręcił,   a   ja   będę 

kwiczał. Pułkownik uśmiechnął się słodko, zupełnie jak samiec w czasie rui.

-   Gdyby   pomylono   rozkazy,   majorze,   nie   byłoby   z   pewnością   kłopotu,   ale 

ponieważ   to   wyście   narobili   zamieszania,   poruczniku,   już   wiemy,   gdzie   tkwił   błąd. 

Proszę się zameldować przy wejściu bezpieczeństwa.

Odwiesiłem mikrofon i odebrałem od kapitana komplet gwiazdek, oddając moje 

krzyże. Uśmiechnął się w pełni usatysfakcjonowany, a ja zastanowiłem się, czy awanse 

następują tu równie szybko jak degradacje.

Później  przemaszerowaliśmy przez  coś  w rodzaju  śluzy  powietrznej,  w  której 

sprawdzono   moje   dokumenty,   pobrano   odciski   palców   i   już   byłem   wewnątrz   bazy 

Glupost. Dostałem wóz, a przydzielony mi żołnierz zawiózł mnie na kwaterę.

Przez   cały   czas   uważnie   rozglądałem   się   wokół,   lecz   nie   zauważyłem   niczego 

background image

nadzwyczajnego. Po placu apelowym snuły się w ordynku tłumy żołnierzy, walało się 

sporo kosztownych maszyn pomalowanych w jaskrawe kolory. To, czego szukałem, było 

z pewnością dobrze ukryte.

Gdy   w   końcu   znalazłem   się   razem   z   rzeczami   w   pokoju,   z   sąsiedniego   łóżka 

dobiegło pytanie:

- Nie masz przypadkiem czegoś do picia?

Przyjrzałem   się   uważnie   i   stwierdziłem,   że   to,   co   wziąłem   zrazu   za   kupę 

zmiętoszonych koców, zawiera wewnątrz kościstego osobnika w ciemnych okularach. 

Wysiłek, jaki włożył w zadanie mi tego pytania musiał kompletnie go wyczerpać, bo 

jęknął i opadł na koce.

- Przypadkiem mam - odpowiedziałem otwierając okno. - Nazywam się Vaska. 

Masz jakieś preferencje co do gatunku?

- Otrov.

Nie mogłem przypomnieć sobie alkoholu o takiej nazwie, uznałem więc, że po 

prostu się przedstawił. Sięgnąłem po najmocniejszy argument i nalałem pół szklanki. 

Złapał ją w trzęsące się dłonie i opróżnił duszkiem. Wstrząsnęło nim, ale musiało pomóc, 

bo wyciągnął w miarę stabilną już kończynę po dolewkę.

-   Odpalamy   za   dwa   dni   -   oznajmił.   -   To   coś   tutaj,   to   naprawdę   nie   jest 

rozpuszczalnik?

- Nie, tylko tak pachnie. Dokąd?

-   Nie   rozśmieszaj   mnie   o   tak   wczesnej   porze.   Nigdy   tego   nie   wiemy.   Dla 

bezpieczeństwa. A może ty jesteś z bezpieki?

- Uśmiejesz się, ale nie. Nie czuję się najlepiej, stąd te żarty. Rano obudziłem się 

jako major.

- A teraz jesteś porucznikiem. Cóż, łatwo przyszło, łatwo poszło.

- Wcale nie przyszło mi to tak łatwo!

-   Przepraszam.   Figura   stylistyczna.  Ja   zawsze   byłem   porucznikiem,   więc   nie 

wiem, co czujesz. Nalej mi jeszcze trochę, to będę mógł się ubrać. Trzeba iść do klubu i 

wziąć się do roboty. Jak sobie pomyślę o tych tygodniach lotu o suchym pysku, to mi się 

słabo robi.

A   zatem   Cliaand   wygrywał   swoje   bitwy   o   wodzie.   Ciekawe,   czy   ja   bym   tak 

potrafił?

Po drodze do klubu nie byłem zbyt rozmowny. Musiałem stąd wyleźć i zająć się 

Vaską, a trafiłem tymczasem do bazy z zakazem wyjścia i pieczęciami na bramach. Nic, 

background image

dochodziło południe. Trzeba coś wykombinować, aby zniknąć wieczorem. Wsunąłem w 

kieszeń fiolkę butanolu - wywoływał zgagę, lecz brany co dwie godziny neutralizował 

alkohol. A chlanie zapowiadało się potężne.

Nasz   stół   szybko   stał   się   centrum   ogólnego   zainteresowania.   Szastałem   forsą 

(oficjalnie   wygraną   w   karty)   i   słuchałem   najrozmaitszych   wspomnień,   najczęściej   z 

poprzednich   kampanii.   Przewijało   się   w   nich   jedno   -   nieprawdopodobna   liczba 

zwycięstw. Wiedziałem, że armia planety Cliaand jest niezła, ale patrząc na obecną tu 

kolekcję pijaczków nader trudno było uwierzyć, że ta chluba Armandy Kosmicznej była 

naprawdę aż tak dobra. Ale byli - i to wydało mi się przygnębiające.

Do wieczora skład się zmienił, gdyż do pierwszego zestawu pijaków dołączyli inni, 

a   z   tych,   którzy   ze   mną  zaczynali,   nie   ostał   się   nikt.   Kiedy   tylko   któryś   opadał   na 

podłogę, obsługa wynosiła go ostrożnie, a jego miejsce zajmował nowy. Doszedłem w 

końcu do wniosku, że pora już opuścić to grono. Zamknąłem oczy i zjechałem pod stół. 

Silne dłonie złapały mnie pod kolana i za ramiona, gdy tylko zauważono, że przestałem 

funkcjonować. Zostałem odholowany.

Gdy   kroki   obsługi   oddaliły   się,   otworzyłem   oczy.   Zadymiona   izba   z   rzędami 

prycz   -   na   najbliższej   widniała   otwarta   gęba   Otrova.   Nikt   nie   zauważył,   gdy 

naciągnąłem rękawiczki i ruszyłem do drzwi prowadzących na podwórze. Wszyscy byli 

pogrążeni w pijackim śnie. Było już ciemno, akurat najwyższa pora, by się samowolnie 

oddalić, tyle że nadal jeszcze nie wiedziałem jak.

Wyjście przez bramę było niemożliwością - przed każdą stała drużyna straży, aby 

komuś nie zachciało się lunatycznych wycieczek. Wzdłuż muru, co sto kroków, sterczał 

wartownik, elektroniki było pewnie ze dwa razy więcej. Paliły się reflektory oświetlające 

wewnętrzną   stronę   ogrodzenia.   Miało   to   zapobiegać   wtargnięciu   z   zewnątrz,   lecz 

działało w obie strony.

Polazłem   w   stronę   kosmodromu,   na   którym   stała   kolekcja   najcięższych 

transportowców, jakie w życiu oglądałem. Łatwo by było do nich się dostać, tylko co 

dalej?   Lądowanie   czymś   takim   koło   „Robotnika"   równało   się   demontażowi   połowy 

dzielnicy.

Nagle   rozbłysły   światła   i   do   lądowania   podszedł   deltoidalny   myśliwiec. 

Pneumatyki dobijały jeszcze na betonie, a ja już gnałem w jego stronę i to na złamanie 

karku.  Szaleństwo?  Może.  Lecz  w   moim fachu   człowiek  szybko  uczy   się polegać   na 

odruchach.

W biegu przylepiłem sobie wąsa i potruchtałem za kołującą maszyną do boksu. 

background image

Pojawił się samochód, który wyjechał mu na spotkanie, a mechanicy zaraz zabrali się do 

przeglądu.

Kabina otwarła się i po przystawionej drabinie zaczął schodzić tęgi osobnik z 

krzyżem   majora   na   kołnierzu.   Podbiegiem   tak,   aby   stanąć   w   ciemności   przy 

samochodzie i gdy skierował się ku mnie, zasalutowałem.

- Proszę  wybaczyć - wysapałem przesuwając się tak, by móc w każdej  chwili 

wepchnąć się za nim do środka. - Ale komendant prosił mnie, bym sprawdził, czy ma 

pan papiery.

- O czym, kurwa, pan mówi? - wlazł do wozu, a ja za nim.

- To pan nie wie? Boże! Szofer, natychmiast jedziemy!

Szofer pojechał, bo na tym w końcu polegało jego zajęcie. Wyciągnąłem z kieszeni 

rurkę i kiedy byliśmy już poza zasięgiem wzroku obsługi myśliwca, uniosłem ją do ust.

- Panie majorze...

Dmuchnąłem, gdy odwrócił głowę. Jęknął, podniósł rękę do policzka, w który 

wbiła się strzałka, i osunął się na siedzenie. Przytrzymałem go, wyjmując jednocześnie 

igłę.

- Szofer, stać! Coś się stało panu majorowi!

Nie   był   to   człowiek   obdarzony   wyobraźnią   -   stanął.   Pozwoliłem   sobie   zrobić 

ponowny użytek z rurki. Dołączył do majora.

Ściągnąłem   obu   na   pobocze   i   ubrałem   się   w   kombinezon   majora,   nakładając 

jednocześnie  hełm i okulary. Śpiącą parę ułożyłem  w ten sposób, by obejmowali się 

czule, i zawróciłem wóz.

Zahamowałem z piskiem obok myśliwca.

- Alarm! - ryknąłem. - Odczepcie go, bym mógł wystartować!

Mechanicy porozdziawiali gęby, w niemym zachwycie, ale żaden nie drgnął, toteż 

obróciłem najbliższego czubkiem buta we właściwą stronę. To ich zmobilizowało. Rzucili 

się   w   wir  pracy   -   wszyscy   poza   szpakowatym   podoficerem,   który   przyglądał   mi  się 

uważnie.

-   To   osobista   maszyna   majora   Lopty.   Czy   nie   zaszła   tu   przypadkiem   jakaś 

pomyłka?

- Nie większa niż ta, którą wy chcecie zrobić, wtykając nos w nie swoje sprawy. 

Jak dawno temu byliście szeregowcem?

Popatrzył na mnie w zamyśleniu i odszedł. Wsiadając do samolotu zauważyłem, 

że majstruje coś przy umieszczonym w samochodzie radiu. Trzeba było wcześniej coś z 

background image

nim zrobić, teraz było już za późno. Właziłem właśnie do kabiny, gdy rzucił słuchawkę i 

wrzasnął:

- Zatrzymajcie go! Nie ma żadnego alarmu!

Pomagający  mi dotąd  mechanik  stał  się nagle przeszkodą,  toteż  odesłałem  go 

kopniakiem na ziemię, w chwilę później zrobiłem to samo z drabiną. Rozwój sytuacji 

wcale mi się nie podobał. Zakładałem, że będę miał trochę czasu na zapoznanie się z 

przyrządami. Wiele latałem na odrzutowcach, ale nigdy na cliaandzkich. Sporo czasu 

zajęło   mi  odszukanie   przełącznika   świateł.   Akurat   gdy   go   znalazłem,   drabina   znów 

zachrobotała na burcie. Nigdy nie lubiłem podoflcerów-służbistów, a przez tego tutaj 

musiałem jeszcze marnować czas, którego i tak nie miałem zbyt wiele.

Rozpiąłem   kombinezon   i   z   wewnętrznej   kieszeni   wydobyłem   granaty 

rozweselające.   Posłanie   ich   na   dół   uwolniło   mnie   od   przesadnej   troskliwości 

mechaników. Ten menda sierżant trzymał się tymczasem poza ich zasięgiem, majstrując 

znowu coś przy radiu. Minął się chłop z powołaniem - zamiast do Armandy powinien 

trafić   do   łączności.   Przyjrzałem   się   armaturze   i   w   końcu   znalazłem   czarną   gałkę   z 

napisem PALJENIE. Przesunąłem ją i silniki z grzmotem obudziły się do życia. Coś 

przeleciało mi nad głową. Kopiąc przepustnicę zauważyłem, że sierżant klęka i mierzy 

staranniej. Maszyna ruszyła powolutku.

Jego   pistolet   ponownie   wypalił   i   poczułem   wibrację,   jaką   wywołuje   pocisk 

wbijający   się   w   pancerną   osłonę   oparcia   fotela.   Dzięki   ci,   Boże,   za   przezorność 

konstruktorów i pancerne płyty! Ustawiłem się tyłem do niego i dałem pełny gaz - odrzut 

targnął idealnie jego głową i dalszych strzałów już nie było. Maszyna szarpnęła się ku 

przodowi  i   zobaczyłem   majtający   się   radośnie   na   wietrze   przerwany   wąż  paliwowy. 

Wciąż tryskało z niego paliwo. Ci idioci zapomnieli go odłączyć!

Skręcając na pas startowy, ujrzałem kilka nadjeżdżających z rykiem ciężarówek i 

sunącą   za   nimi   pancerkę.   Ani   chybi   mieli   zamiar   zablokować   mi   drogę.   Szukając 

gorączkowo   po   kabinie,   znalazłem   w   końcu   małą   płytkę   opatrzoną   napisem 

ISBACIWANJE.

Podnosząc   głowę   doznałem   wrażenia,   że   zderzę   się   z   najbliższą   ciężarówką. 

Wojacy ewakuowali się z niej w chwalebnym pośpiechu. Nacisnąłem hamulce i skrzyżo-

wałem   stery.   Maszyna   skręciła   w   miejscu   i   jakieś   dwie   stopy   skrzydła   zostały   w 

ciężarówce. Dałem pełny gaz i światła pasa startowego zaczęły migać obok mnie z coraz 

większą szybkością.

Jedną ręką trzymałem wolant, a drugą wymacywałem pasy i zapinałem szelki 

background image

uprzęży. Jednej ciągle mi brakowało - okazało się, że na niej siedziałem.

Zatrzasnąłem w końcu wszystkie i spojrzałem przed siebie: maszyna miała zbyt 

małą szybkość, aby oderwać się od ziemi i z rosnącym przyspieszeniem kierowała się 

prosto na kamienny mur, który wyrósł na pewnym kursie kolizyjnym.

background image

9

Obliczenie   czasu   musiało   być   idealne,   inaczej   cała   impreza   skończyłaby   się 

fiaskiem. Gdy zobaczyłem  spoiny między blokami muru, zrozumiałem, że to teraz,  i 

nacisnąłem guzik katapulty.

Wydarzenia potoczyły się zbyt szybko, abym mógł za nimi nadążyć: nad głową 

trzasnęła mi kabina (zniesiona eksplozją), a fotel trzasnął mnie po krzyżu. Pożeglowałem 

wolno ku górze, przeleciałem nad murem i miałem przed sobą tylko ciemne niebo. Kiedy 

byłem w najwyższym punkcie lotu, poczułem następne uderzenie w plecy i rozwinęła się 

nade mną czasza spadochronu. Ściana najbliższego budynku zbliżała się błyskawicznie. 

Fotel rąbnął o bruk, a spadochron nakrył to wszystko zwojami jedwabiu.

Gdy wreszcie się spod niego wygrzebałem, ujrzałem jakąś parkę, która wrosła w 

chodnik po przeciwnej stronie ulicy. Wytrzeszczali na mnie oczy. Zza muru dochodziły 

tymczasem odgłosy eksplozji i innej ożywionej działalności; niebo rozjaśniały płomienie i 

słychać było dziki ryk syreny alarmowej. Ślicznie.

- Próbujemy nowy sprzęt - rzuciłem w stronę widzów i prysnąłem za róg.

W   najbliższej   bramie   zrzuciłem   hełm   i   kombinezon.   Jako   jednostka   wolna   i 

niezidentyfikowana udałem się spokojnie do „Robotnika". Musiałem pozbyć się Vaski, 

przejąć na dobre jego tożsamość i pokombinować, jak dostać się ponownie na teren 

bazy. Ale to potem.

Vaska, rozrzucony na łóżku, poruszył się, gdy wszedłem. Zakołysał głową. Trans 

hipnotyczny kończył się, a on usiłował mu w tym dopomóc. Nie można powiedzieć, by 

robot-sprzątacz   pozostawał   przy   tym   bierny.   Starł   już   kurze   i   teraz   usiłował   zasłać 

łóżko, na którym major leżał. Wdusiłem guzik WRÓĆ PÓŹNIEJ. Zamówiłem obiad i 

żeby ulżyć Vasce, podałem mu sugestię, że nie jadł nic od dwóch dni, a przed sobą ma 

najlepszy posiłek, jaki zdarzył mu się w życiu. Sam tymczasem zastanawiałem się, co 

mam   zrobić   z   tym   okazem   głodomora   wkładającego   sobie   do   uszczęśliwionej   gęby 

kolejny kawał leguminy.

Na tym świecie było miejsce tylko dla jednego Vaski, więc co miałem zrobić? 

Zabić  go? Technicznie  żaden  problem, poszatkować potem zwłoki, wrzucić  do pieca 

łukowego i usunąć popiół. Żadna filozofia. Ale nie było dla mnie kuszące zabić z zimną 

krwią   -   to   nie   ja.   Zabijałem   ludzi   wielokrotnie   i   na   różne   sposoby,   ale   tak   sobie 

spokojnie wykalkulować i sprzątnąć kogoś - nie, zbyt silny miałem szacunek dla życia. 

Teraz,   kiedy   wiemy,   że   jedyną   rzeczą,   jaka   istnieje   po   drugiej   stronie   nieba   jest 

background image

następny   szmat   przestrzeni   i   gdy   wszystkie   religie   odeszły   w   niepamięć   dziejów, 

zrozumieliśmy, że doczesność jest jedyną rzeczą, jaką posiadamy. Każdy ma tylko jedno, 

krótkie doświadczenie, związane z funkcjonowaniem jego jasnego świata świadomości w 

nieskończonej, a otaczającej nas nocy, której ciemności nie rozświetla nic innego, i musi 

jak najlepiej wykorzystywać to, co ma. Oznacza to, że powinien szanować życie innych, 

gdyż konsekwencją śmierci jest nieodwracalne zakończenie bytowania czyjejś świado-

mości. Cliaandczycy tak nie myślą, ale to nie dowodzi, że najlepszą rzeczą jest akurat 

zgodzenie się z nimi w tym punkcie. Westchnąłem - prześliczne wręcz plany związane z 

piecem łukowym zniknęły.

No i co? Mogłem skuć go łańcuchami i wsadzić do jaskini wraz z dystrybutorem 

żywności.   Gdybym   miał   jaskinię   i   pozostałe.   Odpada.   Gdybym   miał   czas,   mógłbym 

zmienić   mu   wygląd   i   nafaszerować   pamięć   informacjami   prowadzącymi   prosto   do 

mamra, i to zatrzymałoby go przynajmniej na sześć miesięcy. Ale ja nie miałem czasu. 

Mogłem  też zrezygnować z całej akcji, co byłoby najrozsądniejsze,  zważywszy, że  w 

Glupost rozpętano już zapewne biurokratyczne piekło, by sprawdzić, kto rozpieprzył im 

to latające cudo.

Usłyszałem jakieś poruszenie za ścianą i do pokoju wjechał sprzątacz.

- Mógłbym wam ładnie posprzątać? - zapytał seksownym głosem.

Powiedziałem mu, co mógłby zrobić, ale nie miał odpowiedniego wyposażenia. 

Toteż w końcu pozwoliłem mu wziąć się do roboty. Gapiłem się na jego krzątaninę i 

zaczęła mi powoli świtać genialna myśl.

Teoretycznie  mógłbym tu trzymać Vaskę w nieskończoność - nikt się nim nie 

zainteresuje, dopóki rachunek będzie opłacany. Ale sugestię hipnotyczną trzeba było 

odrzucić, jako że musi ona być odnawiana co dwanaście godzin, a mnie tu nie będzie, 

żeby to robić. A może będę? Najpierw muszę poszukać tutejszego centrum kontrolnego.

Zostawiwszy   mego  podopiecznego,   który   zaśmiewał   się   do   łez   oglądając   jakiś 

dramat historyczny („to najlepszy program rozrywkowy, jaki widziałeś"), poszedłem na 

poszukiwania. Nawet tak zautomatyzowany hotel jak ten musi czasem podlegać kontroli 

mechaników, a ci muszą jakoś dostać się do wnętrza. Wystarczyło trochę wytrwałości.

Znalazłem to w pobliżu wejścia: zamaskowane drzwi z dziurką od klucza. Trochę 

czasu  straciłem  na „odpluskwienie", a kiedy w końcu  zamknąłem  te drzwi za  sobą, 

poczułem się jak karaluch w skrzynce radioodbiornika.

Zewsząd zwisały i wystawały elektroniczne komponenty, zwoje kabli wiły się we 

wszystkich   kierunkach,  rolki  taśm  wirowały  na komputerach,  zapalały   się pulsujące 

background image

światełka. Słowem, burdel na wrotkach.

Przelazłem przez to całe zamieszanie, odczytując napisy na wolnych fragmentach 

ścian,   i   w   końcu   odnalazłem   konsolkę   pulpitu   kontrolnego.   Stało   przed   nią   nawet 

normalne krzesło! Opadłem na nie i zabrałem się do pracy.

Najpierw   „pluskwa"   w   pokoju.   Odnalazłem   obwody,   był   nawet   ekran. 

Profilaktycznie sprawdziłem inne pokoje. W niektórych działy się nawet ciekawe rzeczy, 

miałem jednak do wykonania ważniejsze  zadanie niż obserwacja, a poza  tym byłem 

przecież już człowiekiem żonatym.

Ze sposobu podłączenia zorientowałem się, że pomyślane było to tak, aby naraz 

dawało się podsłuchiwać tylko jeden pokój. Bóg jeden wie, dlaczego tak zrobiono. Nie 

było   rzeczą   trudną   dorobić   jeszcze   jedno   połączenie   i   pod   ten   numer   podłączyć 

jakikolwiek   inny,   udający   pokój   Vaski.   Szansa   jedna   na   milion,   że   się   wyda.   A 

wystarczało mi to w zupełności, by spać potem spokojnie. Tak zatem od tej chwili Vaska 

nie mógł być ani widziany, ani słyszany. Na dodatek połowa pokoi stała pusta, a na 

najbliższym posterunku bezpieki, ku któremu kierowały się kable, wcale nie musieli o 

tym wiedzieć.

Pieniędzy na jego utrzymanie mogłem dostarczać przez ponad rok, bo zawsze 

istniały banki, z których można je sobie wypłacać. Pozostawało jeszcze tylko znaleźć 

sposób,   by   utrzymać   go   w   tym   pokoju.   Przy   mojej   płodnej   wyobraźni   i   zasadniczo 

wrednym charakterze obmyślenie planu było kwestią chwili.

Do obwodu głośnikowego podłączyłem magnetofon z mechanizmem zegarowym i 

ukryłem to wszystko w gąszczu innych połączeń. Zaprogramowałem nagranie i czas i 

uruchomiłem całą aparaturę. Pospieszyłem do pokoju na próbę generalną.

Vaska przez cały czas wlepiał oczy w telewizor. Posapywał z podniecenia, gdy 

potężne   krążowniki   kończyły   swój   żywot   w   oszalałym   dziele   zniszczenia.   Grzmiały 

armaty, wściekały się rozszalałe moce, a przez to wszystko przebijał się mój nagrany 

głos:

- A teraz posłuchaj, Vaska, posłuchaj uważnie. Masz za sobą długi, męczący dzień 

i   jesteś   śpiący.   Ziewasz.   Wyłączysz   światła   i   udasz   się   na   spoczynek,   aby   zasnąć 

zasłużonym snem sprawiedliwego i zacząć jutro kolejny, pracowity dzień.

Wszystko się zgadzało, poza tym pracowitym dniem oczywiście. Jutro obudzi go 

mój kojący głos, oznajmiając, żeby zapomniał wszystko, co było wczoraj, gdyż dzisiaj 

właśnie ma ostatni dzień urlopu i musi odpocząć przed zameldowaniem się w jednostce. 

Wieczorem usłyszy cytowane już nagranie o pracowitym dniu i tak na okrągło, aż do 

background image

końca zaprogramowanego czasu. Cudownie proste i przez to niezawodne.

Do   otworu   w   ścianie   wsunąłem   połowę   posiadanej   gotówki,   tak   że   rachunek 

skoczył   do   niesamowitej   sumy.   W   radosnym   podnieceniu   wyszedłem   na   korytarz. 

Jeszcze karteczka NIE PRZESZKADZAĆ zawieszona na drzwiach i byłem gotów.

Potem dopadło mnie przygnębienie. Vaską zająłem się troskliwie, pora pomyśleć 

o sobie. Trzeba wrócić do bazy, a nie wiadomo jak. Rozejrzałem się za butelką, która jak 

dotąd skutecznie dostarczała mi twórczego natchnienia.

Biorąc pod uwagę zamieszanie, jakiego narobiłem wychodząc  nielegalnie poza 

mury, musiała tam panować nader ożywiona działalność. Oczyma wyobraźni widziałem 

wzmocnione warty, oddziały kręcące się po terenie i tym podobne atrakcje. Najlepiej 

byłoby zrobić tak, żeby wszystko to skierowało się przeciwko nim samym i aby nikt nie 

wiedział, że ktoś wszedł. Tylko jak to zrobić?

Gdy tylko postawiłem właściwe pytanie, znalazła się rychło właściwa odpowiedź. 

Skompletowałem   potrzebny   sprzęt.   Trochę   ciężki   niestety.   Potem   zająłem   się   prze-

braniem mojej skromnej osoby: zapięty od góry do dołu płaszcz, sflaczały kapelusz i 

stara, wierna siwa broda. Wykończyłem butelkę, wyszedłem na korytarz, zamknąłem 

drzwi na klucz, klucz wrzuciłem do zsypu i pojawiłem się na ulicy. Machnięciem ręki 

zatrzymałem robocab i gramoląc się do środka rozkazałem:

- Baza Glupost, główne wejście.

Szaleństwo? Możliwe, lecz było to jedyne wyjście. Gdy dojechaliśmy do bramy, 

jakiś porucznik otworzył drzwiczki i wrzasnął:

- Baza jest zamknięta! Co tu robicie?

- Baza? - zajodłowałem, bardzo źle naśladując starczy falsecik. - A to nie jest 

Centrum Poprawy Możliwości Sokiem Marchewkowym? Taksówka zawiozła mnie w złe 

miejsce...

Porucznika aż skręciło z obrzydzenia. Odwrócił się zgorszony, a wtedy wturlałem 

mu pod nogi dwa argumenty gazowe. Gdy wybuchły, dołożyłem jeszcze pięć, uszczel-

niając jednocześnie maskę na twarzy.

Była to wspaniała mieszanka; gaz rozweselający, oślepiajacy  i kupa dymu na 

dodatek.   Zaśmiewający   się   i   przeklinający   faceci   rozbiegli   się   na   wszystkie   strony. 

Gruchnęły strzały. Targając walizkę dotarłem do bramy. Ładunki miały magnesy, tak 

że wystarczyło je tylko odpowiednio umiejscowić. Połączyłem je ze sobą inicjatorem i 

uruchomiłem zapalniki. Sam prysnąłem pod mur. Czas uciekał aż za szybko. Za bramą 

musiał czekać już na mnie komitet powitalny. Lecz ja zaszedłem już za daleko.

background image

W   ciemności   rozległ   się   huk   i   łoskot   rozrywanej   stali.   Miałem   nadzieję,   że 

wybuch   rozwalił   bramę   doszczętnie.   Gdy   ku   niej   postąpiłem,   z   otaczającej   mnie 

ciemności dobiegły dźwięki, które zwykle są właściwe tylko domom wariatów.

background image

10

Dziura   była   w   sam   raz.   Po   drugiej   stronie   zobaczyłem   reflektory   i   oddział 

żołnierzy z bronią gotową do strzału. Co więcej, strzelali, i sądząc po odgłosach za mną, 

musieli kogoś trafić. Przytuliłem się do ściany i wrzuciłem przez otwór granaty. Gdy 

dym   zgęstniał,   rzuciłem   się   najszybciej   jak   mogłem,   do   środka.   Widowisko   było 

pierwszej klasy, dramatyczne jak cholera. Jęczały syreny, wrzeszczeli ludzie, szczękała 

broń. Powiększałem to pandemonium, jak mogłem, ciskając granaty na prawo i lewo.

Zostawiłem   sobie   ich   jeszcze   parę,   ot,   na   wszelki   wypadek,   i   włączyłem 

samolikwidator w walizce. Miał pięć sekund opóźnienia, więc cisnąłem ją i pobiegłem w 

przeciwnym kierunku. Z tego co pamiętam, była tam strażnica, przed którą parkowały 

samochody. Modliłem  się, żeby był tam jeszcze  choć jeden. Z mroku dobiegł  odgłos 

zapalanego   silnika.   Ruszyłem   z   kopyta,   gubiąc   kapelusz.   Silnik   zawarczał   głośniej   i 

poprzez rzednący dym ujrzałem kanciaste pudło ciężarówki.

Rzuciłem   dwa   z   czterech   pozostałych   mi   granatów,   mierząc   jak   najdalej   od 

siebie. Zgodnie z oczekiwaniami kierowca zahamował, ledwo tylko ujrzał przed sobą wy-

kwitające kłęby dymu.

Skoczyłem do drzwi i otwarłem je jednym szarpnięciem, drugim zaś wyciągnąłem 

kierowcę za szmaty (białe - był w pełnym uniformie kucharza). Gdy leciał na ziemię, mój 

prawy sierpowy wylądował na jego rozdziawionej gębie. W chwilę później siedziałem za 

kółkiem. Kiedy wyjechałem ze strefy zadymienia, zauważyłem, że już jest dzień.

Coraz więcej żołnierzy kręciło się spokojnie po okolicy. Najwyższy czas wrócić do 

starej tożsamości - dziadek w wojskowej bazie to dość szokujący widok. Skuliłem się i 

szarpnięciem zdarłem brodę.

Nagle poczułem przeszywający ból w okolicy ucha. Rzuciłem się w bok (razem z 

ciężarówką, która wjechała w oddział wojska), kątem oka dostrzegając błysk. Drugie 

uderzenie dosięgło mnie w ramię. Z tylnego okna szoferki wystawała odziana w biel ręka 

ściskająca ciężki garnek. Rozgorączkowany jazdą zapomniałem, że kucharz zwykle ma 

pomagierów.   Ręka   plątała   się   niepokojąco   blisko.   Trzasnąłem   ją   kantem   dłoni   i 

przejąłem   garnek.  Za   następnym  razem   odesłałem  go  z   powrotem.  Z  granatem   we-

wnątrz. Choć na chwilę miałem spokój. Wyrównałem kurs, zwolniłem i skręciłem za 

najbliższe zabudowania. Ciężarówka była już nadmiarem dobrobytu, a nie zdobyczą, i 

należało się jej pozbyć.

Ale nie byłoby dobrze, gdyby znaleziono mnie gdzieś daleko od kwater; mogłoby 

to spowodować  niezdrowe  zainteresowanie  moją osobą. A  kwatery  oficerów  były  po 

background image

drugiej stronie bazy. Nagle coś mi zaświtało - blisko stąd był przecież ich klub, a jeśli ci 

pijacy   leżą   jeszcze   tak,   jak   ich   zostawiłem...   Byłaby   to   zbyt   piękna   okazja,   by   nie 

spróbować z niej skorzystać. Wyskoczyłem z hamującego wozu, zostawiając po drodze 

płaszcz i maskę. Wsadziłem czapkę na głowę, ostatni granat wepchnąłem do kieszeni i 

skręciłem   za   róg.   Już   miałem   wniknąć   przez   tylne   wejście,   gdy   usłyszałem   głosy. 

Wmurowało mnie.

- To wszyscy?

- Jest jeszcze paru, trudno ich dobudzić. I jeden, z którym nie można się dogadać.

Przybyłem   za   późno.   Jakiś   oficer   wchodził   właśnie   do   budynku,   a   dookoła 

podreptywało wielu żołnierzy odprowadzających skacowanych oficerów do ciężarówki. 

Odbezpieczyłem granat i wyszedłem zza rogu. Jeśli uda mi się dołączyć do tej drużyny 

ubogich pijaczków, będę bezpieczny. Nikt nie zwrócił na mnie uwagi. Szerokim łukiem 

cisnąłem granat przed ciężarówkę.

Wybuchł w przyjemny i znany mi sposób. Wszyscy oczywiście spojrzeli w tym 

kierunku. W paru skokach osiągnąłem grupkę i dołączyłem do jednego z siedzących na 

ziemi   oficerów,   który   z   podziwu   godną   obojętnością   ignorował   bodźce   zewnętrzne 

mamrocząc coś do siebie. Pomogłem mu się pozbierać.

A potem żołnierze  pomagali mi, bo nie sprawiałem wrażenia kogoś mogącego 

samodzielnie utrzymać pion. Omal się nie wykopyrtnąłem, ale powstrzymano mnie w 

ostatniej chwili. Ten etap można było uznać za zakończony.

Lecz było coś jeszcze do zrobienia - kucharz z pewnością zamelduje, że przyłożył 

mi w ucho. Był tam już dość duży guz. Zacznie się więc szukanie śladów na głowie. No i 

cześć... Guza się nie pozbędę, ale mogę spróbować jakoś go zamaskować.

Wojacy pomogli mi wleźć na pierwszy stopień, dalej miałem czołgać się sam. Jak 

tylko mnie puścili, nie trafiłem łapą, gdzie miałem trafić i jak bryła betonu runąłem do 

tyłu. Nie było to miłe, lecz rozbiłem sobie łeb dokładnie pod ich nogami. Niech teraz ktoś 

mnie zapyta, skąd ten guz.

Palnąłem się jednak mocniej, niż zamierzałem. Gdy wróciła mi ostrość widzenia, 

siedziałem na ziemi, a po mojej twarzy ciurkiem płynęła krew. Nie leżało to w moich 

zamiarach, lecz robiło dobre wrażenie: już gnał ku mnie żołnierz z apteczką. Obwiązali 

mi łeb i doprowadzili pod pudło ciężarówki (żebym, broń Boże, powtórnie im się nie 

wymsknął).   Powłócząc   nogami   dotarłem   do   najciemniejszego   kąta   budy   i   właśnie 

stamtąd dotarło do mnie chrapliwe:

- Vaska... - rzecz jasna, był to mój kumpel z pokoju, rozczochrany i nieszczęśliwy. 

background image

- Nie masz czegoś do picia? - spytał zgodnie ze swym porannym zwyczajem.

Nie   zdążyłem   mu  odpowiedzieć,   gdy   ten   pijany   autobus   zatrzymał   się.   Kiedy 

oficerowie   zobaczyli,   że   zamiast   na   kwatery   przywieziono   ich   pod   budynek 

komendantury, rozległy się pełne żalu jęki. Mimo że spodziewałem się tego, skarżyłem 

się równie przeraźliwie. Zaprowadzono nas do poczekalni, skąd miano nas wywoływać 

pojedynczo   na   rozmowy   z   bezpieczniakami   (z   powodu   dziwnych,   a   niepokojących 

zabaw, jakie miały miejsce w bazie Glupost). W trakcie oczekiwania dała się zauważyć 

wzrastająca   popularność   latryny.   Również   z   niej   skorzystałem.   Głównie   po   to,   by 

zostawić sobie na palcach trochę mydła, które wtarłem również do oczu. Piekło jak ocet, 

ale wyglądało dobrze, czyli tak, jakbym był obudzony z ciężkiego, pijackiego snu.

Wraz z innymi położyłem się na ławkach i zasnąłem.

Obudziła mnie nagła cisza, w którą wdarły się odgłosy pojedynczych kroków. 

Zbliżyły   się   do   mnie   i...   przeszły   dalej.   Uchyliłem   powieki   i   zobaczyłem   plecy   w 

pomarszczonym, jasnoszarym mundurze. Ziewając wstałem i drapiąc się pod bandażem 

zastanawiałem się, o co tu chodzi. Skąd ten mundur i skąd ta cisza.

Posiadacz   pleców   doczłapał   do   przeciwległej   ściany,   stanął   i   odwrócił   się.   Z 

przodu był równie niesympatyczny: lekka łysina okolona ryżawymi włosami, pierwsza 

tłusta   fałda   podwójnego   podbródka,   wyblakłe   oczy   -   przeciętna   twarz   nie   do 

zapamiętania.   Jednak   gdy   się   odezwał,   a   miał   głos   surowego   dyrektora   szkoły,   moi 

pijaczkowie zachowali absolutną ciszę.

- Panowie oficerowie, to znaczy ci, którzy nie byli pijani jak świnie, słyszeli być 

może eksplozje i całe spowodowane nimi zamieszanie. Powstało ono w wyniku działań 

osobnika, który wtargnął na teren bazy i nie został jeszcze zlokalizowany. Nie wiemy o 

nim niczego konkretnego, ale podejrzewamy, że jest szpiegiem z innego świata.

Jak   można   było   się   spodziewać,   oświadczenie   to   spowodowało   westchnienia   i 

cichy szmer. Mężczyzna poczekał, aż nastanie cisza.

-   Prowadzimy   intensywne   poszukiwania,   a   ponieważ   wy  znajdowaliście   się   w 

pobliżu,   zamierzamy   porozmawiać   z   wami,   aby   dowiedzieć   się   tego,   co   wy   wiecie. 

Możliwe zresztą, że znajdę owego szpiega wśród was.

Przygotowawszy   nas   duchowo,   zaczął   wywoływać   pojedynczo   na   rozmowy. 

Byłem wdzięczny mojej przezorności, dzięki której nabiłem sobie porządnego guza.

Nieprzypadkowo zostałem wywołany jako trzeci. Bóg wie co, lecz coś musiało 

podpaść i wzbudzić  podejrzenia,  skoro  wzięto mnie na początku.  Powłócząc  nogami 

wszedłem do pokoju. Wskazał mi krzesło przy biurku.

background image

- Może będzie pan łaskaw potrzymać to w trakcie rozmowy - stwierdził średnio 

obraźliwym tonem, podając mi srebrne jajko nadajnika poligraficznego.

Ponieważ Vaska nigdy w życiu by tego nie rozpoznał, ja też nie wiedziałem, co to 

jest.   Przyjrzałem   się   jajku   z   mieszaniną   wstrętu   i   zainteresowania   i   ścisnąłem   je   w 

dłoniach. Wewnętrzne moje reakcje nie były jednak takie spokojne:

„Mają   mnie!   Wie,   kim   jestem   i   bawi   się   ze   mną!"   Byłem   ciekaw,   co   też 

interesującego   widzi   w   detektorze   kłamstw   leżącym   na   stole.   Gapił   się   weń   dłuższą 

chwilę. Spotęgowało to moją panikę.

W końcu spojrzał głęboko w moje przekrwione oczy i skrzywił się z niesmakiem.

-   Miał   pan   dość   ciężką   noc,   poruczniku   Hulja.   -   Oczy   znów   zwróciły   się   na 

papiery i detektor.

-   No   tak...   Kilka   ostatnich   kieliszków...   -   powiedziałem   głośno,   w   myślach 

natomiast przemknęło: „Zastrzelą mnie. Kulą w serce". Oczami wyobraźni widziałem 

już moje zwłoki walące się w błoto.

- Widzę, że ostatnio pana zdegradowano... A gdzie są pańskie zapalniki, panie Pas 

Ratunkowy!

- Zapalniki? Jakie zapalniki? - „Jestem zmęczony", pomyślałem, „chcę spać".

- A pańska rana na głowie? Nasz szpieg został uderzony w okolice ucha.

- Spadłem z ciężarówki, żołnierze mnie obandażowali, może pan ich spytać...

- Już to zrobiłem. Pijak, który się przewraca - typowy przedstawiciel szeregów 

oficerskich. Niech się pan wynosi i umyje. Napawa mnie pan wstrętem. Następny.

Niepewnie   podniosłem   się   na   nogi   i   ruszyłem   do   drzwi,   zapominając   o 

trzymanym   w   ręku   jajku.   Musiałem   zawrócić   i   położyć   je   na   biurku.   Oszukiwanie 

poligrafii wymaga treningu i zręczności, które to przymioty na szczęście posiadałem. 

Można   to   przeprowadzić   w   określonych   warunkach.   Te   tutaj   były   idealne   -   nagły 

wywiad przeprowadzony bez testów normalizujących. Wywiad rozpoczął się, gdy byłem 

bliski paniki.  Bałem   się  jeszcze,  zanim   zadano  mi jakiekolwiek   pytanie.   I  to zostało 

idealnie wykreślone na poligrafie. Ale kiedy zadano mi trefne pytanie - to, które miało 

zdemaskować szpiega,  a na które byłem przygotowany - odprężyłem  się i to zostało 

pokazane.   Pytania   nie   mówiły   nic   nikomu   poza   szpiegiem.   I   kiedy   zobaczył   wynik, 

wywiad był już skończony.

Otrov siedział kompletnie trzeźwy, z oczami wielkimi jak spodki. Oparłem się o 

ławkę obok niego.

- Czego chciał? - spytał konspiracyjnym szeptem.

background image

- Nie wiem. Pytał mnie o bzdury, o których nie miałem zielonego pojęcia.

- Mam nadzieję, że ze mną nie będzie chciał rozmawiać.

- A kto to jest?

- Nie wiesz!?? - szok, zaskoczenie, totalne osłupienie.

- Przecież wiesz, że dopiero przyjechałem...

- Ale przecież wszyscy znają Kraja!

- To... on?! - wykrztusiłem i spróbowałem wyglądać na równie przerażonego jak 

Otrov. Po czym, aby skończyć temat, wyszedłem do latryny.

Wszyscy znają Kraja.

Kim jest Kraj?

background image

11

Przygotowania   do   inwazji   okazały   się   dla   wszystkich   ulgą.   Lepsza   spokojna 

wojna niż niespokojny pokój; pokój pełen podejrzeń, które ciągle jeszcze przelewały się 

przez  Glupost. Nagłe  inspekcje,  nocne  poszukiwania  i  inne takie.  Byłbym  naprawdę 

dumny z własnych osiągnięć (w sianiu zamętu), gdybym sam nie stał się ofiarą moich 

działań.

Na   dwa   dni   przed   dniem   B   zamknięte   zostały   bary.   Miało   to   ułatwić 

doprowadzenie oddziałów do stanu trzeźwości. Kilku opornych, a wśród nich Otrov i ja, 

musiało zakonspirować swoje zapasy, dzięki czemu udało nam się zachować równowagę 

ducha   nieco   dłużej   niż   pozostałym.   W   dniu   inwazji   miałem   jeszcze   małą   puszkę 

sproszkowanego alkoholu w opakowaniu po proszku do zębów. Zostawiłem ją na czarną 

godzinę. Tyle że owa godzina nastała właśnie wtedy, gdy wszelkie zapasy już zniknęły, a 

my z przerażeniem rozmyślaliśmy o nadchodzących tygodniach abstynenci. W końcu 

wywołano nas i pojedynczo skierowano na wyznaczone okręty.

Cała   ta   ścisła   tajemnica   z   początku   mnie   ogłupiała   -   inwazja   bez   planów, 

manewrów,   szkolenia...   Ale   oświeciło   mnie:   był   to   idealny   sposób   na   zachowanie 

tajemnicy, a przy dużym doświadczeniu pilotów i wojsk desantowych mogło się nawet 

udać. Potem odkryłem, że taka procedura naprawdę ułatwiała mi życie: zmniejszała 

ilość okazji do popełnienia błędu wynikającego z nieznajomości realiów.

Prawdziwą   satysfakcję   sprawił   mi   przydział   na   transportowiec   wojsk. 

Wiedziałem już, że będę mógł spokojnie wyładować. Kilka minut później spotkała mnie 

druga radość; do kabiny wlazł Otrov i oświadczył, że będzie moim drugim pilotem.

- Wspaniale, a ile masz godzin na transportowcu klasy „Parijan"?

Przyznał się do żałośnie niskiej liczby. Poklepałem go po przyjacielsku.

- Masz szczęście. Wujek Vaska nie jest samolubem. Dla starego kumpla żadne 

poświęcenie nie jest za wielkie. Pozwolę ci samodzielnie wystartować, a jak się postarasz, 

to nawet wyładować.

Jego wdzięczność była tak wielka, że przyznał się do posiadania wiecznego pióra 

wypełnionego dwustuprocentowym alkoholem. Obaj strzyknęliśmy sobie i z uczuciem 

zadowolenia obserwowaliśmy ładujące się oddziały. Kilka minut później przytuptał do 

kabiny jakiś pułkownik z imponującą brodą i w pełnym rynsztunku bojowym.

- Pasażerom wstęp wzbroniony! - zwróciłem mu delikatnie uwagę.

- Niech pan zamknie gębę, poruczniku. Mam taśmy z pańskim kursem.

- Dobrze. Mogę je dostać?

background image

- Coo? Albo pan zwariował, albo żartuje - jedno i drugie jest w czasie wojny 

karalne.

- To chyba przemęczenie. Wie pan, brak snu...

- Tak - złagodniał  nieco. - Trzeba to brać pod  uwagę. To nie było łatwe dla 

nikogo, ale mamy to już za sobą. Proszę włączyć obwód komenderujący.

Otrov nacisnął jakiś guzik, a na ekranie wyświetliło się: BACZNOŚĆ (stanęliśmy 

w postawie mocno zasadniczej). W chwilę później ukazało się tam: PODAĆ KURS. Puł-

kownik   wyjął   taśmę   z   torby,   a   my   podpisaliśmy   się,   zaświadczając,   że   była 

zapieczętowana. Otrov wsunął ją do komputera, a pułkownik chrząknął z satysfakcją 

wynikającą   z   dobrze   spełnionego   obowiązku.   Na   pożegnanie   wypalił   jeszcze   przez 

ramię:

- I żadnych lądowań przy dziesięciu G, które skretyniali piloci uwielbiają, jak 

mocno mi się wydaje, bo jak nie, to policzymy się na sądzie polowym.

Przez siedem straszliwie nudnych dni w drodze (Bóg wie dokąd), na zamrożonych 

racjach żywnościowych i bez zmiękczających efektów alkoholu, byliśmy dodatkiem je-

dynie do całkowicie zautomatyzowanego statku. Nikt do nas nie zaglądał. Jedyne drzwi 

do   pomieszczeń   oddziałów   desantowych   zamknięte   były   na   głucho,   a   klucz   miał   ów 

znajomy skądinąd pułkownik.

Ostatecznie,   jak   powszechnie   wiadomo,   zabawa   w   wojnę   składa   się   z   dwóch 

zasadniczych   elementów:   graniczącego   z   obłędem   pośpiechu   i   paniki,   która   ogarnia 

dokładnie wszystkich, oraz ogłupiającego do cna czekania nie wiadomo na co. Obecnie 

byliśmy   ogłupiani,   między   innymi   przez   komputer,   który   nie   uznał   za   stosowne 

poinformować nas nawet, dokąd lecimy.

Pułkownik zjawił się znowu w momencie wychodzenia z nadprzestrzeni.

- Proszę to wziąć, sprawdzić i podpisać - warknął.

Była   to   opisana   wielkimi   czerwonymi  literami   taśma  pod   tytułem   „Inwazja". 

Wpakowałem ją do komputera i od razu wszystko ruszyło szybciej. Po jednej stronie 

rozbłysło   żółtawe   słońce,   po   drugiej   pojawiła   się   błękitna   planeta,   a   pośrodku   cała 

cliaandzka flota inwazyjna.

Nasz szwadron trzymał się statku dowódcy jak pisklęta kwoki, a planeta rosła na 

ekranach. Nie cieszyłem się na inwazję. Tylko szaleniec cieszyć się może z nadchodzącej 

wojny. Miałem jednak nadzieję znaleźć tu odpowiedzi na nurtujące mnie pytania, w tym 

- jak to możliwe? Wierzyłem dotąd, że inwazji nie da się przeprowadzić, a to, że właśnie 

background image

brałem w jednej udział, nie było jeszcze dość przekonywającym dowodem.

Siły uderzeniowe zadały kłam moim teoriom, wysforowując się do przodu. Gdy 

planeta   wypełniła   przednie   ekrany,   ujrzałem   wreszcie   pierwsze   oznaki   wojny:   małe 

iskierki   światła   w   bezkresie   nocy.   Rozpuściliśmy   szyk   i   pojedyncze   transportowce 

rozpoczęły   desant   na   określone   cele.   Pomajstrowałem   przy   radiu   i   przekląłem 

cliaandzką przezorność. Oto schodziłem do lądowania wraz z wypełnionym wojskiem 

statkiem, nie wiedząc absolutnie, gdzie wyląduję. Oczywiście dojrzeli nas już z planety, 

teraz nie można już było tego uniknąć. Tylko co to za planeta? Naszym celem był jakiś 

port kosmiczny, do którego kierował nas sygnał ze  zrzuconej  przez myśliwce osłony 

radiolatarni. Jego współrzędne dostaliśmy z ową tajną taśmą.

- Przekaż pułkownikowi pierwsze ostrzeżenie i podaj mu wysokość - poleciłem 

Otrovowi.

Lądowaliśmy   prowadzeni   przez   komputer   dokładnie   po   stycznej   do   sygnału 

radioboi. Gdy wyszliśmy z chmur, dojrzałem pierwsze oznaki oporu. Wokół nas zaczęły 

wykwitać   czarne   kłaczki.   Zaczęli   się   wstrzeliwać,   przeszedłem   zatem   na   ręczne 

sterowanie i przyspieszyłem opadanie, myląc tym samym komputer opeelu. Następna 

seria   ułożyła   się   już   wysoko  nad   nami.   Podałem   komputerowi  program   utrzymania 

deceleracji jak najdłużej. Zaprogramowałem też opuszczenie się do wysokości zero z 

opóźnieniem dającym 10 G. Oznaczało to, że będziemy spadać z maksymalną szykością, 

a zwalniać w minimalnym czasie, dzięki czemu skróci się okres narażania się na ostrzał 

w powietrzu. Poza tym pułkownik będzie miał swoje 10 G.

Odpaliły   silniki   hamujące.   Maszyna   zatrzymała   się   na   wysokości   równej 

wierzchołkom drzew, a impet wcisnął nas w fotele. Gdy tylko zachrzęściły podpory, na-

cisnąłem przycisk rampy rozładunkowej. Maszyna zadrżała, żelastwo jęknęło i oddziały 

desantowe weszły do akcji.

Wszędzie w pobliżu widziałem leje po bombach i zwały gruzu. Osłonę stanowiły 

myśliwce bombardujące, ale nie było prawdopodobną rzeczą, by tylko one złamały opór. 

Chyba   że   ten   świat   nie   posiadał   regularnych   sił   zbrojnych.   Może   to   właśnie   była 

tajemnica   sukcesu:   wybiera   się   planety,   które   dojrzały   do   oskubania.   W   słusznej 

odległości za swoimi oddziałami kroczył brodaty pułkownik. Miałem nadzieję, że flaki, 

które powykręcało mu podczas lądowania, nie wróciły jeszcze na swoje miejsce.

- A teraz trzeba by znaleźć coś do picia! - odezwał się Otroy i na samą myśl o 

chlaniu gęba rozjaśniała mu się w uśmiechu.

- Pójdę się rozejrzeć, a ty siedź przy radiu i pilnuj tej wojny.

background image

- To samo mówią wszyscy pierwsi piloci - poskarżył się.

- Przywilej stanowiska. Poczekaj, a któregoś dnia i ty z tego skorzystasz.

- Bar jest w porcie! - wrzasnął za mną.

- Nie ucz ojca dzieci robić! - odparłem z godnością i wyszedłem.

Wszystkie   drzwi   otworzyły   się   z   chwilą   lądowania,   toteż   bez   problemów 

skorzystałem z rampy. Było cicho, oddziały inwazyjne wyniosły się już z portu i nigdzie 

nie było żywego ducha. Odnalazłem bar i na początek wysuszyłem piwo, po czym, dla 

utrwalenia, antecańską Ladevandet. Ze starych i nowych znajomych ustawionych za 

barem ułożyłem zgrabny stosik i zabrałem się do poszukiwania torby. W efekcie tych 

starań znalazłem się twarzą w twarz z jakimś przerażonym młodziankiem.

- Ne mortigu min! - ryknął rozpaczliwie. Esperanto opanowałem już jakiś czas 

temu, toteż skorzystałem ze sposobności, aby nabyć praktyki.

- Przybyliśmy tu, aby was wyzwolić, więc nie uczynimy wam krzywdy. Jak się 

nazywasz?

- Pire.

- A jak się nazywa ten świat? - Było to może dziwne pytanie, jeśli wziąć pod 

uwagę, że zadał je butny zdobywca, lecz młodzian  był zbyt przerażony, by logicznie 

myśleć.

- Burada.

- Świetnie, cieszę się, że mówisz prawdę. No i cóż mógłbyś powiedzieć o Buradzie?

Pogapił się na mnie z rozdziwioną gębą i trwał tak przez dobrą chwilę, zanim 

wylazł   z   szafki.   Pogrzebał   potem   w   niej   i   podał   mi   książeczkę.   Na   okładce   był 

trójwymiarowy obrazek oceanu i pełne wdzięku drzewa, które rosły na samym brzegu. 

Wraz z dotknięciem obrazek ożył: fale uderzyły o złocisty piasek, a drzewa poruszyły się 

pod tchnieniem niesłyszalnego wiatru. Z chmurek uformowały się litery i przeczytałem 

napis: PIĘKNA BURADA - ŚWIAT WAKACJI DLA ZACHODNIEJ SFERY.

- Szaber i kontakty z wrogiem - oznajmił od drzwi głos znanego mi, obmierzłego 

pułkownika. Trzymał palec na spuście rozpylacza i wpatrywał się we mnie z wyrazem 

twarzy, który można było określić wyłącznie jako świński uśmiech. - No i lądowanie 

przy dziesięciu G. To ostatnie nie jest wystarczającym powodem do rozstrzelania, ale 

dwa pierwsze z pewnością tak.

background image

12

Pire   wydał   zdławiony   okrzyk   i   usiłował   wejść   w   ścianę.   Uśmiechnąłem   się 

możliwie jak najchłodniej, zorientowawszy się, że moje dłonie pozostają poza zasięgiem 

widoczności,   i   rozkazałem   młodzikowi   stanąć   pod   przeciwległą   ścianą.   W   chwili 

odwracania się z powrotem do pułkownika jedną ręką wysunąłem z kabury pistolet. 

Rozpylacz pułkownika znajdował się troszeczkę wyżej niż poprzednio.

-   Myli   się   pan   -   powiedziałem   -   i   obraża   przy   okazji   oficera   lotnictwa. 

Zabezpieczam   alkohol,   aby   nie   dostał   się   w   niepowołane   ręce   i   aby   uchronić   od 

pijaństwa pańskich żołnierzy. Przy okazji złapałem więźnia - to wszystko, co mam do 

powiedzenia, pułkowniku.

- Wystarczy, że  na rozprawie powiem, że  złapałem  pana na szabrownictwie i 

zmuszony zostałem do użycia broni podczas próby ucieczki.

-  Tego nie da się zrobić - oświadczyłem łagodnie podnosząc broń na wysokość 

jego oczu. - Ostrzegam, że strzelam dobrze, a ta zabawka może rozwalić panu łeb.

Zatkało go. Pire zapiszczał w kącie i usłyszałem głuchy łoskot, pewnie zemdlał. 

Nie wiadomo, jak skończyłaby się ta scena, gdyby w polu widzenia nie zjawił się żołnierz 

i radiostacją. Pułkownik złapał słuchawkę i wrócił na wojnę, a ja dźwignąłem naręcze 

flaszek i wyszedłem drugimi drzwiami. Zaniosłem to na statek i oddałem Otrovowi z 

komentarzem:

- Nie wychylaj od razu więcej niż dwie flaszki.

Po   czym   postanowiłem   skorzystać   z   okazji,   iż   bitwa  jeszcze   trwała   i   wszyscy 

zajęci   byli   sobą.   Poszedłem   się   trochę   powłóczyć   po   okolicy.   Przewodnik,   który 

uprzednio przekartkowałem, szybko wyrzuciłem. A nuż znajdzie się drugi pułkownik.

Dowiedziałem   się   jednak   z   tej   książeczki,   że   znajduję   się   w   mieście   zwanym 

Sucak i że cała ta planeta nastawiona jest na turystykę. Przygnębiające. Wiele czasu 

upłynie, zanim turyści powrócą na te słoneczne plaże.

Musiałem odszukać jakiegoś odpowiedzialnego mieszkańca Sucak City, który nie 

dość, że jeszcze żył, to nie był również więźniem. Musiałem spytać go o parę rzeczy.

Szedłem   wypalonymi   już   ulicami,   mijając   kolumny   jeńców   i   trupy   leżące   na 

chodnikach. W końcu to nie ja znalazłem mieszkańca, a mieszkaniec mnie.

Skręciłem  z   głównej  ulicy  w  przecznicę,   która   wyglądała   dość  podejrzanie.   Z 

tabliczki wynikało, że nazywa się to Matbaacilik-sasurtmek - żadna ulica o tej nazwie 

nie   mogła   być   niczym   dobrym.   Potwierdziło   się   to   za   najbliższym   załomem   muru. 

Skręciwszy,   natknąłem   się   na   młodą   kobietę   z   automatem   śrutowym   w   dłoniach. 

background image

Wyglądała, jakby nie trzymała go po raz pierwszy, toteż grzecznie podniosłem rączki, 

zanim jeszcze się odezwała.

- Poddaj się albo cię zabiję!

- Już się poddałem, nie widzisz? Jestem po waszej stronie, niech pokój zapanuje 

na Buradzie!

Parsknęła pogardliwie na tę tyradę (rzeczywiście kretyńską, lecz nie zdołałem na 

poczekaniu wymyślić nic mądrzejszego) i automatem wskazała drzwi. Nawet w gniewie 

była piękna. Miała na sobie jakiś ciemnogranatowy uniform ze złotymi insygniami na 

rękawie. Grzecznie przeszedłem  przez drzwi i równie grzecznie oddałem jej pistolet. 

Mógłbym coś zrobić z jej ręką i automatem, ale nie odczuwałem potrzeby posiadania 

dwóch samopałów. Jak długo sadziła, że jest górą, tak długo była szansa na w miarę 

swobodną   rozmowę.  Weszliśmy   do   jakiegoś   biura,   gdzie   leżała   druga   dziewczyna   w 

mundurze.   Nogawka   jej   spodni   była   odwinięta   i   odsłaniała   bardzo   brzydką   ranę   i 

przesiąknięte krwią bandaże.

- Masz jakieś lekarstwa? - zapytała moja władczyni.

- Mam - otwarłem pakiet pierwszej pomocy i zabrałem się do roboty. - Ale chyba 

niewiele pomogą. Straciła dużo krwi i wymaga pomocy lekarza.

- Ciekawe, gdzie mam go znaleźć? Może u was?

- Może, ale ma za powolny i słaby puls. Wątpię, żeby przeżyła.

- Jeśli nie przeżyje, to będzie wasza wina! - W jej oczach pojawiły się łzy, ale 

rusznica nadal skierowana była w moją stronę.

- Pamiętaj, że próbowałem ją uratować. Możesz mi mówić Vaska.

- Taze - odparła automatycznie. - Sierżant Gwardii przed ich przewrotem.

- Ich? - poczułem lekki zamęt. - Masz na myśli nas, armię planety Cliaand?

- Oczywiście, że nie. Ale po co ja z tobą gadam, zamiast porządnie cię ukatrupić!

-   Nie   powinnaś.   To   znaczy   -   nie   powinnaś   mnie   zabijać.   Czy   uwierzyłabyś, 

gdybym ci powiedział, że jestem przyjacielem?

- Nie.

- Że jestem szpiegiem z innego świata, który aktualnie przyłączył do ich Armady?

- Powiedziałabym, że jesteś bezwartościowe ścierwo, które usiłuje za wszelką cenę 

uratować swoją skórę.

- No, tak czy inaczej patrząc, też racja - zgodziłem się dochodząc do wniosku, że 

nic tu nie zdziałam, posługując się argumentami, które trzeba przyjmować na wiarę.

- Taze... - odwróciliśmy się. To ranna wyszeptała jej imię i znieruchomiała. Nie 

background image

żyła.

Poczułem,   że   ja   też   jestem   już   martwy.  Taze   uniosła   broń   i   zobaczyłem,   jak 

bieleją jej kostki u palców. Po czym zrobiłem błyskawicznie kilka rzeczy: znurkowałem 

pod broń i skoczyłem na dziewczynę. Automat wypalił, omal nie urywając mi głowy, ale 

tylko raz. Złapałem jedną ręką za lufę, drugą wymierzyłem dziewczynie cios kantem 

dłoni, trafiając  w mięsień  ramienia. Potem  wykonałem  jeszcze  kilka rzeczy,  których 

normalnie nie robi się kobietom (chyba że w nagłej potrzebie), i w efekcie tych czynności 

stałem się posiadaczem i automatu, i pistoletu, a ona leżała pod ścianą. Minie jeszcze 

kilka dobrych minut, nim odzyska władzę w palcach. Niewiele brakowało, a złamałbym 

je.

- Przepraszam, ale musiałem. - Schowałem pistolet i rozładowałem automat. - To, 

co ci powiedziałem, to prawda. Jestem po waszej stronie i próbuję wam pomóc. Ale 

najpierw to ty będziesz musiała udzielić mi pomocy.

Była mocno zmieszana, ale i zainteresowana. Otarła rękawem oczy i otwarła je 

szeroko, gdy podałem jej automat. Zdziwiła się jeszcze bardziej, gdy dostała również 

amunicję.

- Byłbym wdzięczny, gdybyś trzymała póki co te rzeczy osobno. W zamian coś ci 

opowiem. Istnieje pewna organizacja, o której pewnie nie słyszałaś, a która interesuje się 

poczynaniami planety Cliaand. A owe poczynania to międzyplanetarne inwazje. Burada 

jest piąta na liście i wygląda na to, że wszystko poszło tu zgodnie z planem. Jak zawsze 

dotąd. Chcę wiedzieć, jak oni to robią. Jak, mimo waszych systemów obronnych, udało 

im się to osiągnąć.

- To wina Konsolosluka! - przerwała mi potrząsając bronią. - Nie twierdzę, że 

Partia Kobiet nie popełniała błędów, ale nie takie...

- Obawiam się, że straciłem wątek. Czy nie mogłabyś wyrażać się precyzyjniej?

-   Mężczyźni!   -   splunęła,   a   oczy   rozbłysły   jej   wściekłością   i   znowu   wyglądała 

atrakcyjnie. - Przez wiele lat na tej planecie prowadziła oświecone rządy Partia Kobiet. 

Nikomu   nie   było   źle.   Gospodarka   się   rozwijała,   obroty   z   turystyki   były   wysokie. 

Możliwe, że mężczyźni byli dyskryminowani, nie pracowali we wszystkich zawodach, ale 

od niedawna mogli już brać udział w wyborach. No i co z tego? Na innych planetach 

kobietom wiedzie się tak samo, a nie robią z tego powodu rewolucji. Ta ich partia - 

Konsolosluk,   właziła   wszędzie   i   wszędzie   rozpuszczała   kłamstwa.   Zdobyli   sobie 

popularność i uzyskali parę miejsc w parlamencie. Zaczął się zamęt. A potem doszło do 

jednodniowej rewolucji i przejęli wszystko pod swoją kontrolę. Jedyne, czego chcieli, to 

background image

puszyć   się   jak   pawie   i   czuć   się   wyższymi.   Miernota.   Nie   wiedzą   nic   o   walce   ani   o 

rządzeniu! Zabronili nam, kobietom, wielu rzeczy. Zrobili tu taki konkursowy bajzel, że 

mucha nie siada! Ale jak te świnie wylądowały, to więcej tych mężczyzn uciekło, niż 

walczyło. Na dodatek poddawali się z byle powodu.

- Może musieli?

- Figa! Ofiary i tyle!

To   wszystko   ładnie   pasowało   do   moich   podejrzeń.   Poszczególne   kawałki 

łamigłówki ułożyły się w jedną całość. Jak wszystkie genialne pomysły, tak i ten był 

prosty i zarazem skuteczny. Należało jeszcze sprawdzić, czy faktycznie podboje planety 

Cliaand właśnie na tym się opierają. Zwróciłem się do Taze:

- Będę jeszcze potrzebował twojej pomocy. Pozostanę w Kosmicznej Armadzie, 

bo tutaj mogę się najwięcej dowiedzieć. Ale nie odlecę z tej planety. Tu oni są najsłabsi i 

tutaj muszą zostać pobici. Słyszałaś kiedyś o Korpusie Specjalnym?

- Nie.

- No to już usłyszałaś. Zamierza wam pomóc, a ja pracuję właśnie w tej firmie. 

Wiedzą,  że  flota inwazyjna ruszyła i z pewnością już tu  przylecieli.  Była to jedna z 

rzeczy,   jakie   planowaliśmy.   Teraz   krąży   wokół   tej   planety   automatyczna   stacja 

przekaźnikowa. Czy masz dostęp do nadajnika średniej mocy?

- Tak. Ale powiedz mi, dlaczego mam ci wierzyć? Przecież ty możesz kłamać!

- Mogę. Ale ty też możesz spróbować mi uwierzyć. - Naskrobałem, co trzeba, na 

jakimś   formularzu.   -   Zostawiam   cię   teraz,   by   wrócić   na   statek,   zanim   zaczną   się 

zastanawiać,   dlaczego   nie   ma   mnie   w   najbliższej   knajpie.   Oto   wiadomość,   którą 

przekażesz na tej częstotliwości. Na pewno uda ci się to zrobić. To dość proste. Nic przez 

to nie tracisz, a możesz przysłużyć się swojej planecie.

- Wybacz mi, ale tak trudno w to uwierzyć, że jesteś szpiegiem i że chcesz nam 

pomóc.

- Może mu pani wierzyć z cały spokojem. On jest szpiegiem, daję pani na to moje 

słowo - dobiegło w tejże chwili od drzwi, które miałem za plecami.

Poczułem się jak skończony idiota. Tak się zapomnieć?

Odwróciłem się powoli. Stał tam ubrany na szaro Kraj. Dwaj inni, też w owym 

twarzowym kolorku, wystawali mu zza ramion, trzymając wycelowaną w moją skromną 

osobę broń. Kraj odezwał się ponownie.

- Obserwowaliśmy cię, szpiclu. Czekaliśmy na taką właśnie szczerą rozmowę. Jak 

widzisz - cierpliwość popłaca. Teraz możemy się już zabrać za twój Korpus Specjalny!

background image

13

-   Coś   mi   się   zdaje,   że   jestem   coraz   bardziej   popularny.   Pochlebia   mi   to   - 

odezwałem się z uprzejmym uśmiechem.

- Jeśli ma pan na myśli pułkownika, to obserwował pana na mój rozkaz. A teraz 

niech   pan   przestanie   rżnąć   głupka,   panie   Pas   Bezpieczeństwa,   czy   jak   tam   się   pan 

naprawdę nazywa.

- Hulja Vaska, porucznik Armady Kosmicznej, do usług Waszej Ekscelencji - 

skłoniłem się nisko.

- Major Hulja został znaleziony w hotelu typu „Robotnik" w Dosadan-Glup, co 

zresztą naprowadziło nas na pański ślad. Tak prywatnie powiem panu, że gdyby nie 

przypadek - przepalił się czujnik optyczny w pokoju - to pański plan by się powiódł. 

Majora znalazł  wysłany w celu  naprawy elektryk. Ma pan pecha. Pani pozwoli, ten 

drobiazg ja wezmę. - Wyjął kartkę z wiadomością z nie stawiających oporu palców Taze. 

Zdawał się w pełni panować nad sytuacją.

Złapałem się za klatkę piersiową w okolicy serca i przewróciłem oczami, chwiejąc 

się na nogach. Całe towarzystwo obserwowało mnie w osłupieniu, gdy z jękiem agonii 

moje   ciało   wyprężyło   się   i   w   kaskadzie   szklanych   odłamków   wyleciało   przez   okno. 

Gwałtownym szarpnięciem obróciłem się w powietrzu i spadłem prosto na czekającego 

pod oknem szarego. Na nikogo więcej nie będzie już czekał - złamałem mu krtań. Obrót 

- i już byłem na nogach, gotów do biegu, który nie doszedł do skutku. Patrzyłem bowiem 

prosto w lufę rozpylacza trzymanego przez następnego milczka w szarym uniformie. To 

się nazywa, o ile się nie mylę, szeroko rozwinięta profilaktyka.

- Dziewczynę zabierajcie do obozu, nie będzie nam już potrzebna, reszta razem z 

nim do centrum. Tylko nie dajcie się zaskoczyć! Widzieliście sami do czego jest zdolny! - 

To był bez wątpienia głos Kraja.

„W tej chwili do niczego", pomyślałem ponuro. Szlag mnie trafiał - znałem sekret 

ich sukcesów i nie byłem w stanie przekazać  go dalej. Co gorsza,  wiadomość mogła 

zostać przeinaczona przez Kraja, który, jak należało sądzić, był jednym z organizatorów 

tej imprezy.

Zostałem otoczony przez dziewięciu ponurych klientów w szarych wdziankach i 

zapakowany do ciężarówki (razem z nieboszczykiem). Żadnych szans na ucieczkę - to 

byli   fachowcy,   i   to   dużej   klasy.   Doszedłszy   do   tego   budującego   wniosku,   siadłem 

spokojnie   na   podłodze.   Jazda   nie   trwała   długo.   Pod   lufami   zaprowadzono   mnie   do 

zarekwirowanego wieżowca, wepchnięto do zimnego pokoju i rozkazano zrobić striptiz, 

background image

tyle że bez muzyki. Za pomocą fluoroskopu i poniżających, zimnych sond usunięto z 

mojej osoby wszystkie dodatki i wręczono mi nowy przyodziewek.

Projektanci   strojów   na   Cliaandzie   mieli   fantazję   co   się   zowie.   Był   to 

jednoczęściowy   kombinezon   z   elastycznego   plastiku   zapewniający   użytkownikowi 

wygodę, ciepło i całkowitą otwartość - był idealnie przezroczysty. Ostatnim dodatkiem 

krawieckim   mego   stroju   był   metalowy   kołnierzyk   z   kablem,   który   biegł   do   małego 

pudełka   trzymanego   przez   jednego   ze   strażników.   Wszystko   to   zostało   zrobione   w 

całkowitym   milczeniu   i   niespecjalnie   mi  się   podobało.   Okazało   się,   że   słusznie.   Gdy 

operacja została zakończona, strażnicy wynieśli się. Wszyscy, z wyjątkiem tego, który 

trzymał pudełko.

- Jeśli będę zmuszony, to mogę zrobić coś takiego - odezwał się tenże naciskając 

guzik na pudełku.

W   jednej   chwili   oślepiły   mnie   eksplodujące   światła,   uszy   wypełnił   mi 

superpotężny dźwięk, a każdy cal skóry zapłonął ogniem, zupełnie jakby wrzucono mnie 

do kwasu solnego.

Skończyło się równie szybko, jak zaczęło. Zmysły wróciły i zobaczyłem, że leżę na 

podłodze   z   bolącą   głową   -   musiałem   nieźle   rąbnąć   w   ścianę.   To   małe   draństwo 

generowało prądy o wybranych częstotliwościach, oddziaływujące na ośrodki nerwowe. 

Pomysłowe - po co torturować ciało, skoro można dostarczyć impulsy bólu bezpośrednio 

do systemu nerwowego. Czysto i skutecznie.

- Wstać! - usłyszałem i pozbierałem się dość szybko. Jeśli to miała być nauczka, 

bym zachowywał się posłusznie, to została ona przekazana jasno i wyraźnie.

- Przyrzekam, że będę grzecznym chłopczykiem - wychrypiałem przez zaciśnięte 

gardło.

Potulnie podreptałem za  nim do innego pomieszczenia.  Było całkowicie puste, 

jeśli nie liczyć biurka i haka, wyraźnie świeżo wbitego w sufit. Za biurkiem siedział 

Kraj. Obejrzał mnie dokładnie, co - biorąc pod uwagę moje wdzianko - nie sprawiało 

mu specjalnych problemów. Nie dziwię mu się zresztą:  po raz pierwszy oglądał Pas 

Ratunkowy, a nie duplikat Vaski. Znudziła mi się ta obserwacja i przejąłem inicjatywę.

- Co chciałby pan wiedzieć?

- Wiele rzeczy, ale na to przyjdzie czas później.

- A dlaczego nie teraz? Biorąc pod uwagę zaawansowanie technik hipnotycznych 

i farmakologicznych, że nie wspomnę o przestarzałych torturach, jak ten tu kołnierzyk, 

nie jest możliwe ukrycie jakichkolwiek  informacji,  i to przed  tak  zdeterminowanym 

background image

człowiekiem jak pan. A więc niech pan pyta. Postaram się odpowiedzieć w miarę wy-

czerpująco, ale uprzedzam, że moje informacje o Korpusie są raczej mgliste - oględnie 

mówiąc - jako że nie informowano mnie o niczym konkretnym, na przykład o położeniu 

baz i innych takich rzeczach, zapewne właśnie dla uniknięcie nieszczęść, które mogłyby 

wyniknąć z sytuacji podobnych do mojej. Moja inicjatywa nie mogła nikomu zaszkodzić.

Byłem szczerze zdziwiony, gdy pokręcił przecząco głową.

-   Na   informacje   przyjdzie   czas   później.   Chcę   zadać   panu   wiele   pytań,   ale 

przedtem chcę pana zapisać do służby. Na ochotnika. Żeby pana do tego przekonać, 

muszę zacząć od jednej sprawy: nie zostanie pan zabity. Moi ludzie nie boją się śmierci, 

to byłaby zbyt łatwa ucieczka od wszystkich problemów, które ich codziennie gnębią. 

Pan nie będzie miał szansy takiej ucieczki.

W miarę upływu czasu miałem coraz bardziej dość tego gadania, powiedziałem 

zatem po prostu:

- Proszę o tym zapomnieć. Proszę zdać sobie sprawę z faktu, że nie podoba mi się 

ani pan, ani pańska organizacja, ani też jej cele. I nie zamierzam zmienić zdania. Jeśli 

nawet to panu obiecam, to nigdy nie będzie pan miał pewności, czy naprawdę będę panu 

pomagał zamiast szkodzić. Nie traćmy na to czasu.

- Pozwoli pan, że będę innego zdania - mówiąc to nacisnął coś na biurku i pudełko 

z mruknięciem wciągnęło kabel, tak że musiałem stanąć na palcach, z kołnierzykiem 

wpijającym   się   w   szyję.   -   Zanim   z   panem   skończę,   będzie   pan   błagał   o   okazję   do 

współpracy i rozpłacze się pan ze szczęścia, kiedy ten moment nastąpi. Pozwoli pan, że 

zademonstruję jedną z naszych najprostszych, ale również i najskuteczniejszych technik 

argumentacyjnych.

Stanął obok i dwoma szarpnięciami przypiął dolne części moich rąk do biurka za 

pomocą kajdanek w ten sposób, że nadgarstki i dłonie miałem wolne. Następnie wyjął 

coś z szuflady. Była to siekiera - prymitywna i skuteczna, o długim stylisku i stalowym, 

lśniącym ostrzu. Złapał ją oburącz i podniósł wysoko w górę.

-   Co   robisz,   idioto!   -   ryknąłem   nie   mogąc   nic   zdziałać.   Siekiera   z   głuchym 

stukiem opadła na blat biurka.

Przepraszam, ale krzyknąłem. Ból był przeszywający. Podobnie jak przerażający 

był widok mojej prawej dłoni odrąbanej w nadgarstku i leżącej na biurku. Z przegubu 

tryskała krew. Siekiera uniosła się ponownie i tym razem, jestem pewien, wrzeszczałem 

przez cały czas - aż do momentu, w którym moja lewa dłoń została potraktowana tak 

samo jak prawa. Przez ten ból i przerażenie dotarł do mnie wyraz twarzy Kraja. Ten 

background image

skurwiel, po raz pierwszy odkąd go zobaczyłem, uśmiechał się.

Potem była nicość, w której obracały się wolno jakieś olbrzymie koła.

Kiedy otworzyłem oczy, leżałem na podłodze. Minęło trochę czasu i musiałem 

wysilić   pamięć,   aby   odtworzyć,   co   właściwie   się   stało.   Dopiero   wstrząsająca   wizja 

odrąbanych   dłoni   przywróciła   mnie   do   świadomości.   Usiadłem   pocierając   dłonie   o 

siebie. Były zupełnie normalne i na miejscu. Co tu się, do cholery, wyrabia?

- Niech pan wstanie - dobiegło mnie gdzieś z góry. Był to głos Krają i zdałem 

sobie sprawę, że siedzę przed biurkiem. Wstałem i spojrzałem na blat. Był czyściutki.

- Przysiągłbym, że... - zatkało mnie, gdy zobaczyłem dwa głębokie ślady, które 

potężne   uderzenie   wyryło   w   metalowym  blacie.   Zupełnie   jakby   ktoś   rąbnął   weń   na 

przykład siekierą. Podniosłem ręce i przyjrzałem się nadgarstkom. Każdy otoczony był 

czerwoną   pręgą.   Wzdłuż   brzegów   znajdowały   się   czerwone   przecinki   po   usuniętych 

szwach. Ale mimo to moje dłonie były takie jak zawsze. Co tu się dzieje?

- Czy zaczyna pan rozumieć, co miałem na myśli? - głos Krają był równie szary, 

jak jego ubranie.

-   Coście   zrobili?!   Nie   mogliście   amputować   moich   dłoni   i   przyszyć   ich   z 

powrotem. Powiedzmy, że mogliście, ale to wymaga czasu, nie mogliście... - zamilkłem 

zdając sobie sprawę, że zaczynam bełkotać.

- Nie wierzy pan w to, co się stało? Mogę powtórzyć.

- Nie!!!

Pokiwał głową z aprobatą.

- No to zaczynamy szkolenie. Utracił pan już jakiś odcinek rzeczywistości, zgubił 

gdzieś nieco swego czasu, nie wie pan, co właściwie się stało. Lecz na pewno nie chce pan, 

by zdarzyło się to jeszcze raz. I tak właśnie będzie. W końcu straci pan wszelki kontakt z 

rzeczywistością, którą poważał pan przez całe życie. Kiedy stan ten zostanie osiągnięty, 

uznamy   pana   za   jednego   z   nas.   A   wtedy   przejdziemy   do   szczegółów   związanych   z 

Korpusem. Mogę zaręczyć, że będzie pan nie tylko zamęczał swoją pamięć, ale również 

jak najaktywniej opracowywał plany zniszczenia tej służby.

- To się wam nie uda. Nie jestem sam. Korpus wie o was i pracuje przeciwko 

wam. Jest tylko sprawą czasu, kiedy skończy swe dzieło, a wtedy wszystkie wasze plany 

będzie można utopić w rynsztoku.

- Ależ skądże. Przez cały czas zdawaliśmy sobie z tego sprawę i uprzedzaliśmy 

każdy wasz krok. Schwytaliśmy i torturowaliśmy wielu waszych agentów. Wiedzieliśmy, 

że   wszystko,   co   Korpus   robił,   podporządkowane   zostało   agentowi   polowemu.   I 

background image

czekaliśmy na niego. Zjawił się pan. Mamy pana i pan będzie bronią, za pomocą której 

zniszczymy Korpus. Prawie mu uwierzyłem.

-   To   ładnie   i   ambitnie   z   waszej   strony.   Mam   nadzieję,   że   się   tym   udławicie. 

Zapomnieliście o setkach planet popierających Unię. Gdy dowiedzą się, jakie kłopoty im 

sprawiacie, zmiażdżą was bez wysiłku.

- Setki planet to tylko teoria. Praktycznie każda z nich istnieje sama dla siebie i 

nie   jest   problemem   opanowywać   je   po   kolei.   A   im   bardziej   rozszerza   się   nasze 

imperium, im więcej światów składa nam hołd, tym bardziej proces nabiera szybkości.

-   Istnieje   czynnik,   który   ograniczy   wasze   podboje   -   wpadłem   mu   w   słowo.   - 

Wiem, na czym polega sekret waszych sukcesów. Dokonujecie inwazji na plenety, które i 

tak już przegrały.

- Absolutna prawda - zgodził się ze mną.

- Znajdujecie planetę, która dojrzała już do tego, by ją zająć, gdyż wśród jej 

ludności   znajduje   się   aktywna   grupa   malkontentów.   Wasi   ludzie   zaopatrują   ich   we 

wszystko,   czego   trzeba:   pieniądze,   broń,   narzędzia   propagandy.   I   w   końcu   robią 

przewrót, a wy napotykacie znikomy opór podczas samej inwazji. Wasi agenci dbają o 

to, by siły zbrojne poddały się po kilku strzałach. Inwazja jest wygrana, zanim jeszcze 

się rozpocznie. Nic dziwnego, że wasi żołnierze uważają się za niezwyciężonych.

- Jest pan dobrym obserwatorem. Pańska analiza  godna jest mistrza.  To jest 

właśnie ta metoda.

- No to was mam.

- Raczej my pana. Co z tego, że pan wie? Nie zamelduje pan o tym nikomu, a jest 

pan jedynym spoza naszego kręgu, który ma na ten temat jakiekolwiek pojęcie.

- Nie mogę panu obiecać, że nie zamelduję!

- Pan nie, ale my możemy to zrobić w pana imieniu. Raport został przechwycony, 

a następnego nie będzie. I spokojnie minie jeszcze sporo czasu. A wówczas dojdziemy już 

do   drugiego   etapu   naszego   planu.   Będziemy   dysponowali   wystarczającą   liczbą 

sprzymierzeńców   z   podbitych   planet,   by   przystąpić   do   otwartej   wojny.   Tacy   ludzie 

nazywają się najemnicy. Ich straty będą ogromne, lecz my będziemy mieli dość baz, by 

stanowiły niewyczerpane źródło rezerwy. I tak, w efekcie, zawsze będziemy zwyciężać. 

Interesujący obrazek, prawda?

- Nigdy wam się to nie uda! Kraj wstał zza biurka.

-   No   cóż,   pożyjemy   -   zobaczymy.   Nadszedł   czas,   aby   zacząć   pańską 

indoktrynację!

background image

14

Zabrano mnie do celi - nagiego pokoju bez okna, który za całe wyposażenie miał 

wiadro i również niedawno zainstalowany hak, do którego zostałem dohaczony przez 

strażnika.

- Szansa, że umrę z głodu jest niewielka - poinformowałem strażnika. - Z całą 

pewnością najpierw umrę z pragnienia.

Nie  raczył   nawet  mi  odpowiedzieć,   ale  przyniósł  butelkę  wody i  standardową 

rację polową. Nie był to najlepszy posiłek w moim życiu.

Gdy   zająłem   się   przeżuwaniem,   coś   ścisnęło   mnie   w   środku.   Kraj   mówił 

rozsądnie i prawie mnie przekonał. Zerknąłem na swoje nadgarstki. Przekonał mnie. 

Tylko dlaczego tak bardzo mu na tym zależało? Ponieważ, to oczywiste, nie byłem w tej 

grze jedynie pionkiem, który mógł przeważyć szalę, i to na którąkolwiek stronę. Póki co 

planecie Cliaand powodzi się w najazdach, lecz Korpus mógł zaktywizować działalność 

powstańczą, dając im w ten sposób zajęcie na planetach już podbitych, co uniemoż-

liwiłoby   dalszą   ekspansję   aż   do   czasu   decydującego   spotkania.   Moje   umiejętności   i 

wiedza mogły przyczynić się do neutralizacji tego zagrożenia  i dać czas  Cliaandowi. 

Czas potrzebny na przejście do drugiej fazy operacji.

A   to   oznaczało,   że   szarzy   popełnili   błąd.   Powinni   mnie   zabić   lub   poddać 

klasycznym torturom, wówczas pomógłbym im. Ze dwa razy. Zapomnieli o prostym 

fakcie,   że   jak   długo  będę   żył,   tak   długo   stanowić   będę  najbardziej   morderczą   broń 

wymierzoną przeciwko nim - a już na pewno po tym, co mi zrobili. Teraz nie było szans 

na współpracę.

To był trick. To musiał być trick i ja musiałem w to wierzyć, jeśli wszystko miało 

zachować sens. Opieprzyłem się zdrowo - słuchaj, DiGriz, wiesz wystarczająco dużo o 

rzeczywistości, aby wiedzieć, jak się nią manipuluje. Sam zawsze robisz to dla własnego 

dobra, a teraz ktoś  wyciął taki numer tobie. Odcięte nadgarstki, z których  tryskała 

krew! - spokój, do tego wrócimy za chwilę.

Najpierw fakty. Medycyna, choć wspaniała, nie da sobie rady z taką operacją w 

tak   krótkim   czasie.   No   dobrze,   ale   skąd   niby   ten   krótki   czas?   Gdzieś,   na   jakimś 

poziomie podświadomości wiedziałem, że między amputacją a powrotem świadomości 

minęło ledwie parę chwil - nie dni, najwyżej godziny. Każdy ma taki zegar, który nigdy 

się nie zatrzymuje. Właśnie teraz usiłował mnie poinformować, że od chwili, gdy się tu 

znalazłem, upłynęło naprawdę niewiele czasu. Ale jakie miałem dowody? Że powinien 

być zarost albo dłuższe włosy? A kto bronił im ostrzyc mnie i ogolić?

background image

Paznokcie? Zawsze krótko je przycinam, a krótko przycięte paznokcie zawsze 

wyglądają   tak   samo.   Zaraz,   zaraz...   coś   mi   świta...   w   czasie   ładowania...   złamałem 

paznokieć  na małym palcu  lewej ręki... jak  rąbnąłem w  ten głupi taster... nie patrz 

jeszcze... przypomnij sobie... denerwujący kawałek odłamanego paznokcia... cichy krzyk 

bólu... i maleńka kropla krwi... Incydent, o którym całkiem zapomniałem w gorączce 

późniejszych wydarzeń.

Ostrożnie   uwolniłem   dłoń   spod   pilnującego   jej   półdupka   i   obejrzałem:   mały 

palec, złamany paznokieć i niewielki s trupek. Mam cię, Kraj, ty stary oszuście!

Sądząc z wyglądu ranki, byłem ich więźniem ledwie kilkanaście godzin. Najwyżej 

dwa dni. Czerwone blizny na nadgarstkach były zwykłymi czerwonymi bliznami. Mogli 

je zrobić na sto sposobów. A amputacja? Kraj manipulował rzeczywistością - może była 

to hipnoza, może co innego. W tej chwili nie było to ważne. Zatem nie byli aż tacy 

inteligentni, na jakich chcieli wyglądać. Bez wątpienia stosowali tę technikę, technikę 

wykorzystywania luk w pamięci na tyle często, że popadli w rutynę i stracili krytycyzm. 

Szczególnie że  wyniki były zwykle z pewnością rewelacyjne. Kraj radził sobie w ten 

sposób z obywatelami własnego świata, którzy brali swój zaścianek egzystencji za jedyną 

rzeczywistość,   ich   świat   był   dla   nich   jedynym   światem.   Wystarczyło   wyrwać  ich   ze 

znajomego środowiska, by ich mózgi, pod odpowiednim naciskiem, zamieniały się w roz-

trzęsioną galaretę nadającą się do dowolnego formowania.

Pięknie. Tyle tylko, że nie takich sposobów było trzeba na elastycznego, z gruntu 

nieuczciwego i z dziecinną łatwością zmieniającego skórę (kameleon przy mnie naba-

wiłby się kompleksów) Jima DiGriz - człowieka o tysiącu twarzy, który znał setki kultur; 

bywalca dziesiątków  światów. Chcieli zgnieść  moją rzeczywistość jak wesz? Śmiechu 

warte usiłowanie! Tych wszy jest na mnie parę setek.

Z radości zacząłem tańczyć i huśtać się na kablu. O małego słonia nie powiesiłem 

się przy tej okazji, gdy ześliznęła mi się ręka. Szczęśliwie złapałem kabel, inaczej nie 

byłoby już tu ze mnie pożytku.

Ponieważ   moje   wygłupy   i   próba   samobójstwa   nie   wywołały   żadnej   reakcji, 

możliwości były dwie: albo tu nie ma „pluskiew", albo nikt nie ma czasu na obserwacje. 

Postanowiłem przyjąć to za pewnik.

Sam   kabel   był   zbyt   cienki,   by   można   było   się   po   nim   wspiąć   (patologicznie 

podejrzliwi gospodarze musieli przewidzieć taki zamiar), lecz zrobiwszy pętlę można się 

było na nim bujać!

Z pojemników po wodzie i żywności zrobiłem tampon, mogący posłużyć mi za 

background image

rączkę. Związałem wokół niej podwójną pętlę z kabla. Na wysokości szyi. Podskoczyłem 

jak najwyżej i zawisłem całym ciężarem.

Za dziesiątą próbą poczułem, że prędzej ręce wyrwą mi się ze stawów, nim puści 

ten   cholerny   mechanizm.   Teoria   była   słuszna:   obręcz,   kabel,   pudełko,   hak   -   wiele 

elementów. Gdyby zawiódł tylko jeden z nich, byłbym wolny. Pewnikiem zawiodą raczej 

moje elementy. Chwilę odsapnąłem i skoczyłem po raz trzynasty.

Szczęśliwa   trzynastka!   Coś   chrupnęło   metalicznie   i   pudełko   rąbnęło   mnie   w 

głowę. Byłem wolny. Pewnie tylko na parę chwil, lecz zawsze.

Pozbierałem   się   i   przyjrzałem   mojemu   narzędziu   tortur.   Tylna   ścianka 

naszpikowana   była   czerwonymi   guziczkami.   Zatrzęsło   mną   na   myśl   o   naciśnięciu 

któregokolwiek. Nad nimi były jeszcze dwa większe: czerwony i czarny. Czerwony był 

wduszony. Z duszą na ramieniu nacisnąłem czarny.

Nic się nie stało. Tego byłem niemal pewny. Czując się już bezpiecznie wdusiłem 

jeden z małych czerwonych, potem następny. I jeszcze jeden. Nic - teraz był to martwy 

kawałek   metalu.   Zwinąłem   kabel   tak,   by   zwisał   na   wysokości   rąk.   Drzwi   nie   były 

zamknięte:   albo   głupota   straży,   albo   pokładanie   zbyt   dużych   nadziei   w   machinie. 

Przycisnąłem oko do futryny i zrobiłem niewielką szparkę.

I natychmiast zatrzasnąłem drzwi z powrotem. Korytarzem zbliżało się dwóch 

szarych, taszczących jakiś złowieszczy przedmiot. Następny krok w reedukacji DiGriza? 

Gdy poruszyła się klamka, stało się to nader prawdopodobne.

W   zanadrzu   miałem   dla   tej   parki   pewną   niespodziankę,   lecz   postanowiłem 

osiągnąć   maksymalny   efekt   dramatyczny.   Stanąłem   za   drzwiami  i   podziwiałem,   jak 

mocują się z nieporęcznym meblem. Dopiero gdy jeden pisnął na znak alarmu, z całej 

siły rąbnąłem go uchylonymi drzwiami.

Słysząc chrzęst i skowyt, wyskoczyłem z ukrycia. Pudełko huśtające się na kablu 

nadawało się znakomicie na broń zaczepną. Jeden z szarych pochylał się właśnie nad 

maszyną, zajęty głównie swoimi stopami, na których znalazła oparcie.

Walnąłem   go   jedyną   dostępną   mi   bronią   w   szczyt   czaszki.   Zanim   pudełko 

zdążyło odskoczyć, pierwszy miał już spluwę w garści. Zainkasowałem cios w krocze. 

Zwinął   się   z   bólu,   a   ja   bez   trudu   zabrałem   mu   broń.   Miała   pełny   magazynek. 

Zmarnowałem dwa pociski, ale zyskałem w zamian pewność, że ci dwaj nie podniosą już 

alarmu.

Wziąłem   głęboki   oddech   i   wychyliłem   głowę   za   drzwi.   Korytarz   był   pusty, 

pomknąłem   więc   do   schodów.   Następnym   poziomem   powinien   być,   o   ile   dobrze 

background image

pamiętam, parter. Zbiegłem po dwa schody naraz i okazało się, że pode mną jest jeszcze 

osiem pięter.

A   jednak   to   fakt,   że   latali   po   mojej   korze   mózgowej   w   swoich   malutkich 

ołowianych bucikach. Potwierdzało to moją teorię, że prawie wszystko, co przydarzyło 

mi się po aresztowaniu, to były iluzje, fałszywe wspomnienia. Pojawił się problem - czy 

to, co teraz robię, to rzeczywistość, czy może następne fałszywe wspomnienie, które ma 

mi udowodnić, że ucieczka jest niemożliwa. Może obudzę się znów w tamtym pokoju, 

przyczepiony do pudełka? Gdyby to była prawda, to i tak nie mogłem nic na to poradzić. 

Musiałem uznać iluzję za rzeczywistość.

Cztery piętra niżej, gdy już zaczynało kręcić mi się w głowie od ciągłego biegania 

w kółko, zobaczyłem jegomościa w szarym uniformie. Wędrował w górę i właśnie miał 

szok w oczach. Ponieważ to ja, a nie on, spodziewałem się takiego spotkania, mój strzał 

padł pierwszy.

To   był   strzał!   W   przeciwieństwie   do   poprzednich   ten   pocisk   napędzany   był 

rakietowe   i   wywalił   dziurę   w   ścianie,   a   z   jegomościa   pozostały   tylko   nogi   i   łeb. 

Ekonomiczna rzecz! Rzuciłem się po schodach jak oszalały samobójca - oczekiwanie na 

oklaski byłoby zupełnie pewnym sposobem skończenia ze sobą.

Schody urwały się i rąbnąłem w ścianę. Za sobą słyszałem jazgot organizującej 

się pogoni. Pchnąłem drzwi i wszedłem w ciemność. Dostrzegłem surowe ściany i kurz – 

oczywiste   wskazówki,   że   minąłem   parter   i   z   rozpędu   wlazłem   do   piwnicy.   W   dali 

majaczył blask światła. Podążyłem w tym kierunku. Gdy jednak dotarłem do celu, nie 

wzbudził on we mnie zachwytu.

Było to bowiem okno, ale nie takie, o jakim marzy każdy uciekinier, lecz małe, 

wysoko   umieszczone   i   tak   okratowane,   jakby   broniło   dostępu   do   skarbca,   a   nie   do 

głupiej   rupieciarni,   o   której   zawartość   pokiereszowałem   sobie   nogi.   Dopingowany 

nadchodzącymi   z   dali   przekleństwami,   cofnąłem   się   i   wywaliłem   w   ścianę   cały 

magazynek.

Spory   kawał   ściany   wraz  z   oknem   zamienił   się   we  wspomnienie.   Odrzuciłem 

bezużyteczną   już   broń   i   wspiąłem   się   po   stercie   gruzu,   jaką   zupełnie   mimowolnie 

zrobiłem.

Wylazłem z tej nory na ulicę i puściłem się ekstracugiem. Ktoś wrzeszczał, ale nie 

raczyłem   odkrzyknąć.   Może   było   to   niegrzeczne,   lecz   brakowało   mi  tchu,   a   dłuższe 

pozostanie na wolności było ciągle sprawą problematyczną. W moim awangardowym 

stroju miałem szansę zostać zauważonym nawet przez ślepca. Powinienem pozbyć się 

background image

tego wszystkiego i przywarować.

Skręciłem za róg i wleciałem na kogoś podążającego w przeciwnym kierunku. 

Obaj znaleźliśmy się na ziemi i wtedy zobaczyłem jego twarz. Zatkało mnie w pierwszej 

chwili. To był Otrov! Potem ujrzałem, że ten najłagodniejszy spośród znanych mi ludzi 

zmienia.się w dzikie zwierzę. Twarz mu się wykrzywiła, usta zacisnęły we wściekłym 

grymasie. Przydusił mnie do ziemi.

- Coś ty narobił najlepszego! - wycharczał. - Kraj o ciebie pytał! Kraj cię szuka!

background image

15

Szamotaliśmy się przez chwilę, ale mój pierwszy błąd był już nie do naprawienia. 

Trzeba było od razu złapać go za kark, a nie gapić się jak na święty obrazek. Byłem 

wyczerpany i choć dałem mu pudełkiem w ucho, to bez specjalnych efektów. Zrobił 

tylko   zeza,   ale   nie   puścił   mnie.   Do   tej   pory   zresztą   przygalopował   jeszcze   oddział 

szarych, którzy rzucili się na nas z prawdziwą euforią. Rozdzielili nas i kopniakami 

pomogli mi wstać. Było ich  sześciu  plus  Otrov, którego wyraz twarzy sugerował, że 

bardzo chciałby być w tej chwili gdzie indziej.

- Rozumiesz - zaczął - Kraj rozmawiał ze mną. O Vasce. Powiedział, że go szuka... 

- głos był cichy i po chwili zamarł zupełnie.

Szarzy nie zareagowali, ja natomiast nie okazałem tyle samokontroli.

- Ty szmato, masz teraz powód do tygodnia świętowania, ty... ty... - głos uwiązł mi 

w gardle, gdy jeden z moich pięciu władców szarpnął kablem.

Zamrugałem oczami. Przed chwilą jeszcze wydawało mi się, że jest ich sześciu. 

Nie mogłem dojść z tym przez dłuższą chwilę do ładu, z ciemności jednak wysunęła się 

para rąk i zacisnęła wokół szyi numeru piątego. Oczy wyszły mu z orbit, rozdziawił 

gębę, a ja musiałem się sporo wysilić, aby nie zrobić tego samego.

Interwencji sił nadprzyrodzonych nie brałem pod uwagę, a sojuszników tutaj nie 

miałem. Co zatem, u   licha?  Cud? Z  osłupienia   wyrwał mnie  cichy   chrzęst,   oczy   się 

zamknęły i numer piąty zniknął z horyzontu. Poszamotałem się trochę, by zwrócić na 

siebie uwagę, kopnąłem nawet Otrova w kostkę. On też powinien mieć jakieś zajęcie.

- Nie musiałeś tego robić - poskarżył się.

Uśmiechnąłem   się   do   niego,   widząc,   jak   numer   czwarty   odchodzi   w   ślad   za 

poprzednikami. Podziwu godne były i sposób, i precyzja,  z jaką eliminowano moich 

przeciwników. To musieli być fachowcy pierwszej klasy.

Trzeci   jednak   nie   stanął   na   wysokości   zadania:   krótkim   charkotem   obwieścił 

światu swój koniec, zamiast odejść w spokoju z tego padołu. Poczekałem, aż pozostali 

odwrócą się w stronę, z której nadszedł lament, i trzasnąłem najbliższego kantem dłoni 

w szyję. Byłem osłabiony i musiałem to powtórzyć, zanim coś tam pękło i legł na ziemi. 

W tym samym czasie doszły mnie przedśmiertne jęki i łoskot walących się ciał.

Kiedy   się   wyprostowałem,   moi   wybawiciele   kończyli   właśnie   zbożne   zajęcie, 

którego efektem było siedem ciał malowniczo ułożonych na jezdni. Było to dość ciekawe, 

gdyż moi wybawiciele mieli wyraźnie kobiece kształty, buraczkowe wdzianka i wysokie 

buty na obcasach.

background image

Bliższy odwrócił się i rozpoznałem sierżanta Taze. Rozsypane kawałki zaczęły się 

układać. Druga kobieta była drobniejsza i dość zgrabna, o figurze, którą znałem dosko-

nale i o twarzy, której nie zapomnę. Moja żona.

- Hej, hej! - powiedziała Angelina, całując mnie na powitanie. - Mam nadzieję, 

kochanie, że jesteś w stanie trochę jeszcze pobiegać, bo robi się tu tłoczno.

Coś   przeleciało   obok   mnie,   rozbijając   szybę   wystawową   jakiegoś   sklepu.   To 

dodało powagi jej słowom.

- Pobiegać... - wychrypiałem, dalej nie bardzo wiedząc, co się tu dzieje, mając 

jednak dość rozsądku, by nie zadawać głupich pytań.

Taze   objęła   mnie   ramieniem,   nadając   mi   właściwy   kierunek   i   pomagając 

utrzymać pion, a Angelina uwolniła mnie od pudełka z kablem. No i pobiegliśmy. Jestem 

pewien, że był to czarujący widok: facet z głupim wyrazem twarzy i w przezroczystym 

wdzianku, poruszający się jak żwawy sześćdziesięciolatek, i dwie dziewczyny w skąpych 

strojach. Tyle że w pobliżu nie było nikogo, kto mógłby ten widok docenić.

Taze skręciła za róg, potem jeszcze raz, i pociągnęła mnie do jakiegoś budynku. 

Zasunęła rygle w  stalowych wrotach i ruszyliśmy dalej, tyle tylko, że  wolniej, przez 

jakieś schody, biura, aż do pokoju, którego okna wychodziły na podwórze. Miałem słabą 

nadzieję, że wiedzą obie, co robią.

Wiedziały. Wylezliśmy przez okno, przeszliśmy przez podwórze i Taze otworzyła 

drzwi do garażu. Stał w nim nowiutki cliaandzki wóz dowodzenia z generalskim propor-

cem na antenie.

- To już lepiej! - mruknąłem chwiejąc się na nogach.

- Oboje do tyłu! - rozkazała Taze wkładając wojskową kurtkę i upychając włosy 

pod hełmem.

Powstrzymałem głupie pytanie, co się stało z oryginalnym użytkownikiem wozu, i 

polazłem do tyłu. Ledwo zamknęliśmy drzwi, wóz wyrwał do przodu, przewracając nas 

na podłogę.

- Zeszczuplałaś - sieknąłem łapiąc oddech.

- Będziesz z pewnością szczęśliwy, słysząc, że zostałeś ojcem bliźniaków. Dwóch 

chłopców. Dałam im imiona po tobie: James i Bolivar.

- Jak sobie życzysz, kochanie. Najpierw chciałbym jednak wiedzieć, jakim cudem 

zjawiłaś się tutaj i to w odpowiedniej chwili.

-   Przyleciałam,   żeby   się   tobą   zaopiekować,   kochanie,   i   jak   widzisz,   zrobiłam 

słusznie.

background image

- Tak, oczywiście - skinąłem głową słysząc ten wzorcowy przykład kobiecej logiki. 

-   Tyle   tylko,   że   kiedy   ostatnio   się   widzieliśmy,   kierowano   cię   właśnie   do   szpitala   z 

wielkim wybrzuszeniem przepony i błyskiem macierzyństwa w oczach.

-   No   przecież   ci   powiedziałam,   że   wszystko   poszło   dobrze,   nie   słyszałeś? 

Dowiedziałam się później, że te łotry z Cliaandu wyruszyły na podbój następnej planety 

i że jesteś prawdopodobnie z nimi. To wszystko.

- Inskipp ci powiedział?

- Oczywiście! - parsknęła. - To są skutki braku mego zbawiennego wpływu na 

ciebie.   Zgłupiałeś?   Włamałam   mu   się   do   biurka   i   znalazłam   raporty.   Nie   był 

uszczęśliwiony, ale przyleciałam tu jako zespół uzupełniający. Nie miał wyboru. Obiecał, 

że   będzie   miał   na   oku   piastunkę   i   dzieci.   Dostaliśmy   się   na   orbitę,   otrzymaliśmy 

wiadomość,   no   i   jestem.   Poczekaj,   zajmę   się   zamkiem   tej   twojej   obroży.   Nie   wiem, 

dlaczego zawsze pozwalasz się tak traktować?

- W twojej relacji są pewne luki - powiedziałem łagodnie. - Czy byłabyś na tyle 

miła, żeby odpowiedzieć mi na parę pytań? Na przykład - jaką wiadomość?

-   Moją!   -   włączyła   się   Taze,   która   bezwstydnie   podsłuchiwała.   -   Ci   durnie 

zamknęli mnie w obozie dla cywilów. Mnie - sierżanta Gwardii! Wyszłam z niego jeszcze 

tej samej nocy i odszukałam nadajnik alarmowy.

No i przekazałam wiadomość na częstotliwości, którą zapisałeś mi na karteczce. 

Zapamiętałam ją, zanim mi zabrali kartkę.

Taze była dość pewna siebie i moja pamięć nieśmiało zasugerowała, że ma po 

temu powody.

-   Jak   tylko   to   usłyszeliśmy,   wzięłam   rakietę   zwiadowczą   i   wylądowałam   - 

uzupełniła relację Angelina. - Musiałam sobie utorować do ciebie drogę, co nie było 

nawet specjalnie trudne. Jak na przyszłych zdobywców galaktyki, to nie są oni zbyt 

zdolni. A potem spotkałam Taze.

Zbliżyła usta do mego ucha i spytała lodowato:

- Dobrze znasz tę dziewczynę?

- Raz ją widziałem - odparłem tonem urażonej niewinności. - A poza tym ona nie 

jest w moim typie.

- Ty lubisz takie hoże  panienki. Nie oszukuj mnie! Skierowałem rozmowę na 

bardziej neutralne tematy.

- No dobrze, ale skąd wiedziałaś, gdzie mnie szukać?

-   To   było   proste.   Ci   w   szarych   mundurach   zajmują   tylko   jeden   budynek   w 

background image

mieście. Obserwowałyśmy go. - Usłyszałam chrzęst i obroża puściła. - Starałyśmy się 

wejść do środka, a jedyny kłopot był z takimi różnymi nachalnymi łobuzami, podobno 

żołnierzami, ale w efekcie dowiedziałyśmy się paru ciekawych rzeczy i dostałyśmy ten 

wóz.

Wiedziałem już wystarczająco dużo, aby nie pytać o losy kierowcy i jego kumpli.

- A teraz opowiedz nam, co ci się przydarzyło - zażądała Angelina przytulając się 

do mnie. - Umieram z ciekawości, żeby się dowiedzieć, co miałeś na szyi i dlaczego nosisz 

ten seksowny kombinezon.

Opowiedziałem im. Wszystko po kolei. Nagrodą były westchnienia, jakie mogą 

wydawać tylko dziewczyny, i przynajmniej jeden pisk, gdy doszedłem do nadgarstków. 

Potem słuchały już w oziębłym milczeniu. Poczułem coś w rodzaju litości dla każdego 

osobnika w szarym uniformie, który będzie miał pecha spotkać się z tymi ślicznotkami. 

Angelina miała wrodzony talent do urozmaicania sposobów, w jakie jej bliźni schodzili z 

tego świata.

Zanim skończyłem tę fascynującą historię, dotarliśmy do miejsca przeznaczenia, 

strzeżonego przez podwójną śluzę. Wjechaliśmy do wnętrza. Znajdowało się tam sporo 

dziewczyn, silnie uzbrojonych, ponętnych, a ja, potrząsając wciąż z niedowierzaniem 

głową   (do   tej   pory   nie   wiem,   jak   udał   się   przewrót   przeciwko   tak   atrakcyjnemu 

rządowi), pozwoliłem zaprowadzić się do pokoju. Była w nim nadzwyczaj zachęcająca 

wojskowa prycza. Niewiele myśląc, zaraz na nią opadłem.

- Ubranie - zadysponowałem. - I coś do picia. Niekoniecznie w tej kolejności.

Na   szczęście   obok   znajdowała   się   moja   żona,   gdyż   w   przeciwnym   razie   z 

pewnością   wmuszono   by   we   mnie   szklankę   jakiegoś   soku   czy   innego   paskudztwa. 

Zamiast   tego   podała   mi   butelkę   porządnego   piwa.   Zadziałało   jak   balsam   na   moje 

rozkojarzone zmysły.

-   Obawiam   się,   że   moje  odczucia...   moje   poczucie   rzeczywistości   znajduje   się 

jeszcze   w   dość   podłym   i   niezorganizowanym   stanie   -   przyznałem   się   po   osuszeniu 

butelki. Z wyrazu twarzy Angeliny wyczytałem, że zdążyła to już zauważyć.

- Oni mi coś zrobili, nie wiem dokładnie co, ale jeszcze mi to nie przeszło.

- Zabiję ich co do jednego i będę miała z tego dużą satysfakcję - syknęła Angelina 

przez zaciśnięte zęby, a zewsząd odezwały się pomruki aprobaty.

Zamknąłem oczy, żeby dać im odpocząć. Kiedy je otworzyłem, w pokoju paliło 

się światło, a obok mnie stała tylko Angelina. Czułem się tak, jakbym oglądał pocięty na 

kawałki film, w którym niektóre odcinki zastąpiono przezroczystą taśmą. Poczułem do 

background image

Krają pewien  rodzaj  szacunku, co bynajmniej nie przeszkodziło  mi znienawidzić  go 

jeszcze bardziej.

- Jestem głodny - poinformowałem Angelinę. Podeszła do pryczy i wzięła mnie za 

rękę.

- Spałeś i mówiłeś przez sen takie dziwne rzeczy...

- Jak coś zjem, poczuję się lepiej, a kiedy wrócimy do bazy, lekarze odkurzą 

wszystkie kąty mojej jaźni. Ale teraz są ważniejsze sprawy. Musimy zorganizować ruch 

oporu, zanim oni położą na wszystkim swoją łapę i...

- Nie.

- Co nie! - Miałem wrażenie, że uciekła mi gdzieś część rozmowy. Albo to znów 

przykład babskiej logiki.

- To znaczy, że nie, że my tego nie zrobimy. Kiedy spałeś, posłałam Inskippowi 

raport   i   opisałam   w   nim   wszystko,   co   powiedziałeś   o   ich   planach   i   o   tym,   jak 

przeprowadzają swoje operacje.

- Czy podpisałaś go przynajmniej moim nazwiskiem? - spytałem rozdrażniony.

- Zapomniałeś, skarbie, że nosimy to samo nazwisko! Wypiliśmy, żeby załagodzić 

całą sprawę. Potem spróbowałem wrócić do tematu.

- No więc wysłałaś raport, i co?

- Dostałam od Inskippa odpowiedź: „Wiadomość przyjęta, gratuluję, wracajcie 

natychmiast". Dlatego powiedziałam „nie".

- I ty myślisz, że ja wrócę? - prychnąłem.

- Nie czujesz się dobrze, wymagasz opieki lekarskiej, zrobiłeś, co miałeś zrobić.

- Nie o to pytałem. Czy myślisz, że ja teraz wrócę? Spróbowała wyglądać nieco 

groźniej, ale jej to nie wyszło. Wzruszyła ramionami.

- Oczywiście, że nie. Gdybyś to zrobił, nie byłbyś tym człowiekiem, za którego 

wyszłam. Zetrzyj więc z powierzchni gruntu tych obrzydliwych szaraków, ocal Buradę i 

powstrzymaj dalsze najazdy. Dla ciebie powinno to być dość łatwe.

- Moment, chwila - nie wszystko naraz, ale w ogólnych zarysach plan przedstawia 

się całkiem trafnie. Trzeba zorganizować tu partyzantkę. Powinna się tym zająć Taze. 

Przy naszej pomocy i wsparciu materialnym. Ale jest jedna rzecz, ważniejsza od tego 

wszystkiego. Musimy złapać Krają, a w najgorszym razie kogoś z jego sztabu.

-   Wspaniały   pomysł!   Jeśli   myślisz,   że   on   wie   wszystko   o   torturach,   to   może 

nauczy cię tego i owego. Pamiętam...

- Nie o to chodzi, skarbie. Chcę, żeby ten człowiek przeszedł specjalne testy w 

background image

laboratorium. Nie zauważyłaś niczego szczególnego, gdy ich dzisiaj wykańczałaś?

- Nic, poza tym, że byli tak samo ubrani, a ich skóra wydawała się zimna.

- Właśnie. Oni nigdy się nie śmieją, nie okazują w ogóle niemal żadnych uczuć, 

żadnych wzruszeń, nie plotkują, nie odzywają się nawet, jeśli nie mają nic istotnego do 

powiedzenia, i parę jeszcze innych, podobnych spraw.

- Chcesz  mi powiedzieć,  że  to są zombi, androidy czy  tego rodzaju  potworki, 

które pojawiają się w kosmicznych operetkach dla przedszkolaków?

- Pośmiej się, pośmiej, póki jeszcze możesz.- Nie, .te typy to nie potworki. Są bez 

wątpienia żywe jak normalne organizmy, tyle tylko, że nie są to, jak sądzę, ludzie.

- Może lepiej się prześpij?

- Nie wygłupiaj się! To nie są majaki zoperowanego mózgu. To chodzi mi po 

głowie od chwili, gdy zobaczyłem Kraja. Jeszcze na Cliaandzie. I są na to dowody, mój 

skarbie.   Żołnierze   śmiertelnie   boją   się   Kraja   i   jego   ludzi,   nie   chcą   nawet   o   nich 

rozmawiać. Ludzie w szarych mundurach odcięci są od normalnego cliaandzkiego życia 

i różnią się od innych w każdym calu. Zupełnie jakby byli czymś innym. Wyobrażam 

sobie to w następujący sposób: dokonuje się przeglądu zamieszkanych planet - a ktoś 

musiał to zrobić - i tutaj, proszę, Cliaand okazuje się gotów do zajęcia; zmilitaryzowany 

sposób   życia,   głębokie   podziały   klasowe   -   nic,   tylko   znaleźć   się   na   górze   i   przejąć 

kontrolę. I zdaje się, że właśnie zrobili coś takiego. Nie pojawiają się w żadnych spisach 

czy kartotekach, tak drogich wojskowemu sercu, a przecież są, i to na górze.

- No cóż...

-   Właśnie,   nie   jesteś   przekonana,   ale   zaczynasz   się   zastanawiać.   Możesz   mi 

znaleźć jakąś wzorcową próbkę, która ubrana by była w szary mundur?

- Jeśli ci na tym zależy, ale nie mogę obiecać, że będzie całkiem nie uszkodzona. 

Najważniejsza jest, tak chyba mówiłeś, głowa?

Zanim zdążyłem się odezwać, do pokoju wpadła Taze i rzuciła na pryczę furę 

ciuchów.

- Ubieraj się, szybko! Te buty to największe, jakie udało mi się u nas znaleźć, i 

oby tylko pasowały!

- Skąd ten pośpiech?

-   Wokół   jest   pełno   wojska,   mają   czołgi.   Cały   budynek   jest   obstawiony   przez 

Cliaandczyków!

background image

16

Buty, z lekko wydłużonymi noskami, okazały  się ciasne jak cholera. Mimo to 

wsunąłem nogę najgłębiej, jak mogłem.

- Śledzili nas? - zapytałem.

- Za kogo mnie masz? Nie, i wozu też tu nie ma! - obruszyła się Taze.

Spróbowałem   zmusić   swój   mózg   do   myślenia,   gdy   nagle   zadzwonił   telefon. 

Zamarliśmy   w   pół   ruchu,   wpatrując   się   w   aparat,   jakby   był   diabłem   wcielonym. 

Zadzwonił jeszcze  raz, a potem rozjarzył  się ekranik i pojawił się Kraj. Jak zwykle 

zimny i opanowany.

- Wiecie, że jesteście otoczeni? - odezwał się. - Wszelki opór jest beznadziejny, 

DiGriz. Poddajcie się, a nikomu z twoich przyjaciół nie stanie się żadna krzywda.

Kopnąłem ekran i obraz zgasł. Potem złapałem aparat i rąbnąłem nim o ścianę. 

Na skórze pojawiły się kojące krople potu. Odetchnąłem głęboko i spoglądając na plas-

tikowy szmelc, zacząłem liczyć na palcach.

-   Zapomnijmy   na   chwilę   o   tym   telefonie   i   przemyślmy,   co   tu   się   dzieje.   Po 

pierwsze, nikt za nami nie jechał. Po drugie, nie ma tu wozu, a więc nie mogli nas 

namierzyć. Po trzecie, Kraj wie, gdzie jestem. W takim razie albo kombinezon, albo ja 

mam zamontowany nadajnik. Kombinezonem zaraz się zajmę, a mnie będzie potrzebny 

dobry rentgen i równie dobry chirurg. Jak tylko się stąd wyniesiemy.

- Zapomniałeś o innym, prostym rozwiązaniu - odezwała się Angelina.

- Nigdy nie twierdziłem, że jestem wszechwiedzący. Co ci przyszło do głowy?

- Pudełko. Mówiłeś, że jest kontrolowane przez radio.

- Oczywiście, że jest. A ten mebel jest tutaj?

- Pod tobą. Myślałyśmy, że może się przydać.

- Brawo. Po trzy punkty dla każdej! Nic, pomyślmy, co możemy zrobić. Taze, co 

to za budynek i jak stąd można wyjść?

- To fabryka, której właścicielką jest jedna z nas. Stąd nie ma wyjścia, to znaczy, 

są trzy bramy, ale wszystkie obstawione. Los skazał nas na walkę i śmierć, ale drogo 

sprzedamy swoją skórę i zabierzemy wielu z tych...

- Dobra, dobra. To będzie na naszym nagrobku, jakby co. DiGriz widzi drogi 

wyjścia tam, gdzie inni zauważają tylko lity mur. Ta właścicielka tu jest?

- Tak.

- Świetnie, przyślij ją jak najszybciej... Rozumiem - zwróciłem się do Angeliny, 

gdy Taze wymiotło z pokoju - że przywiozłaś nasze standardowe wyposażenie?

background image

- Pewnie, że tak. Cały arsenalik.

- Grzeczna dziewczynka. Kiedy pomyślę sobie, że jesteś moją żoną, rośnie moje 

poczucie bezpieczeństwa.

Taze wbiegła w towarzystwie innej amazonki, trochę starszej, ale fascynującej w 

swej dojrzałości... W oczach Angeliny dostrzegłem lodowaty błysk i szybko przeniosłem 

spojrzenie gdzie indziej, a myśli skierowałem na inne tory.

- Nazywam się James DiGriz, kosmiczny szpieg i złodziej.

- Miło mi, Fayda Firtina z Gwardii - warknęła w odpowiedzi i zasalutowała.

- Mnie również, a przechodząc do rzeczy: rozumiem, że jesteś właścicielką tego 

budynku.

-   Zgadza   się,   Zjednoczenie   Budowy   Autosłużących   „Firtina".   Spółka   z 

ograniczoną odpowiedzialnością. Najlepszy towar na rynku.

- Co to jest...

- Autosłużący?

- W rzeczy samej. Nie bardzo jestem zorientowany...

- Towar luksusowy, bez którego nie można się obejść w dobrze prowadzonym 

domu. Robot, który został zaprogramowany i wyszkolony jako służący i pomoc domowa, 

który odciąży każdą gospodynię od codziennych, uciążliwych prac...

Mówiła   jeszcze   dalej,   cytując   chyba   broszurkę   reklamową,   ale   ja   się   już 

wyłączyłem. W głowie formował mi się plan, aż nagle dotarło do mnie, że strzelają.

- Próbny atak - poinformowała mnie Taze ze słuchawką radiotelefonu przy uchu. 

- Odparto ich.

- Na razie pewnie nie zaatakują poważnie. Chcą mnie żywego. Powstrzymujcie 

ich nadal. Fayda - zwróciłem się do właścicielki fabryki - czy mogłabyś naszkicować plan 

tego bydynku i najbliższego terenu?

Zrobiła to szybko, dokładnie zaznaczając okna, drzwi i sąsiednie ulice.

- Jak wyglądają te roboty?

- Podobne do ludzi tak kształtem, jak i wielkością - to optymalna forma do ich 

domowych zadań.

- Dobra. Ile z nich jest do użycia w tej chwili? - Nie wiem dokładnie, ale miedzy 

sto pięćdziesiąt a dwieście.

-   Idealnie.   Dokładnie   odpowiada   to   naszym   potrzebom.   Czy   byłoby   wielkim 

nieszczęściem - mam nadzieję, że są ubezpieczone - gdyby zginęły za wolność Burady?

- Każdy zginąłby z ochotą za taką sprawę, gdyby posiadał uczucia, tyle że one są 

background image

niezdolne do walki.

- Tym już my się zajmiemy. To będzie oddział dywersyjny. Chodźcie, to wam 

powiem, co wymyśliłem.

Moje szare komórki doszły już do siebie, a dobiegający z zewnątrz zgiełk bitewny 

utrzymywał je w formie. Po półgodzinie autosłużący zajęli wyznaczone im stanowiska.

- Znacie rozkazy? - spytałem tłum stojący w hali ekspedycyjnej.

- Znamy, proszę pana, dziękujemy panu - odpowiedział zgodny chór z akcentem 

świadczącym o głębokiej kulturze.

- A więc przygotujcie się. Kiedy powiem „naprzód", wyjdziecie stąd, każdy do 

swojego zadania.

- Z przyjemnością, proszę pana, dziękujemy panu.

Było tu ponad sto pięćdziesiąt sztuk tego tałatajstwa, uszykowanego w równych 

szeregach. Każdy ściskał kawał rury lub kija imitującego broń. Jedni mieli kapelusze, 

inni kurtki czy spodnie, sprezentowane im przez kobiece oddziały uderzeniowe. Nie było 

to dla mnie najlepsze rozwiązanie, zważywszy mój stan cywilny, dookoła znajdowało się 

bowiem   aż   za   dużo   młodych,   opalonych   ciał,   żeby   normalny   chłop   był   w   stanie   to 

zignorować. Roboty stanowiły w tym względzie miłą odmianę. Spojrzałem na zegarek i 

podniosłem mikrofon.

-   Wszystkie   jednostki   -   baczność!   Piętnaście   sekund   do   godziny   zero! 

Grenadierzy, proszę do ostatniej chwili nie zbliżać się do okien. Gotowi... zapalniki... 

RZUCAĆ!

Na ulicy nastąpiła seria głuchych eksplozji, gdy dziewczyny rzuciły z górnych 

pięter   granaty.   W   większości   były   to   granaty   dymne,   lecz   znalazło   się   też   trochę 

gazowych.

Po   pięciu   sekundach,   gdy   dym   zgęstniał,   nacisnąłem   przełącznik   drzwi 

wyjściowych i ujrzałem tylko i wyłącznie kłęby dymu.

- Naprzód, do ataku! - rozkazałem i wszystkie lewe nogi wystrzeliły do przodu jak 

jedna.

- Dziękujemy, proszę pana!

Z górnych okien odezwały się serie karabinów maszynowych, na które oblegający 

odpowiedzieli z entuzjazmem. Wszystko szło zgodnie z planem, czas był na drugą falę.

- Wszystkie pozostałe jednostki autosłużących do ataku! - ryknąłem w mikrofon.

W   tej   chwili   wszystkie   pozostałe   roboty   (około   pięćdziesięciu)   winny   wyłazić 

przez   wszystkie   możliwe   drzwi   i   zanurzać   się   w   chmurze   dymu.   Próbowałem   sobie 

background image

wyobrazić, co się tam dzieje, ale nie za bardzo mi się to udało.

Oto budynek, otoczony przez wroga i pięknie widoczny w zachodzącym słońcu, 

zostaje nagle zasłonięty środkami chemicznymi i coś się tam zaczyna dziać. Kompletna 

przerwa   na   wizji,   szok   dla   patrzących.   Niewyraźne   sylwetki   majaczące   w   dymie   - 

strzelają do nich, a oni nie padają. Ludzie ze stali! Dym, panika, następne ataki. Który z 

nich jest prawdziwy? Co robić?

Obliczyłem,   że   apogeum   chaosu   nastąpi   po   około   sześćdziesięciu   sekundach. 

Potem dym zacznie się przerzedzać, trupy okażą się robotami, a dowództwo otrząśnie się 

z szoku. I do tej pory musimy stąd wyjść. Oddziały Taze po rzuceniu granatów biegły do 

ekspedytorni, a Taze sprawdzała stan według listy.

- Wszyscy! - krzyknęła w moją stronę.

- Teraz! Angelina, granaty w pogotowiu!

Nikt   z   nas   się   nie   odzywał.   Ruszyliśmy   powoli   poprzedzani   przez   wybuchy 

granatów Angeliny. Fayda prowadziła, a każdy opierał ręce na ramionach idącego przed 

nim. Znaleźliśmy się z Angelina pośrodku tego ludzkiego węża.

Granaty   ucichły.   Nie   był   to   specjalnie   komfortowy   marsz   -   przypominał 

błądzenie   ślepego   we   mgle.   Dodatkową   atrakcję   stanowiły   przelatujące   tu   i   ówdzie 

pociski.   Ulica   nie   była   szeroka   i   bez   wątpienia   znajdowały   się   na   niej   oddziały 

inwazyjne.   Gdyby   wiedzieli,   co   się   dzieje,   po   prostu   by   nas   rozstrzelali,   i   to   bez 

większego wysiłku. Na szczęście zajęci byli autosłużącymi.

Do przejścia mieliśmy około dwudziestu jardów. Po drugiej stronie były kwartały 

mieszkalne, w których mogli nas szukać do upadłego. Liczyłem w myśli kroki i, według 

moich obliczeń, prawie doszedłem już do budynku, co znaczyło, że połowa z nas jest już 

bezpieczna, gdy nagle obok mnie rozległo się:

- To ty, Zobno? Co sierżant mówił o robotach? Wąż zastygł w bezruchu, wszyscy 

wstrzymali oddechy. Głos mówił po cliaandzku.

- Roboty? Jakie znowu roboty? - spytałem chwytając dłoń spoczywającą na moim 

ramieniu i przenosząc ją na ramię Angeliny. - Idź! - szepnąłem jej w ucho.

Ciężkim krokiem ruszyłem w stronę źródła głosu.

- Jestem pewien, że mówił coś o jakichś robotach - poskarżył się głos.

Za   sobą   usłyszałem   odgłos   ruszającego   węża,   zakasłałem   i   zacisnąłem   pięść. 

Wszystko poszłoby pięknie, dostarczając mi nawet niejakiej przyjemności, gdyby nie 

powiał wieczorny wietrzyk. Powiał mi prosto w twarz i o dwa kroki od siebie ujrzałem 

żołnierza   w   hełmie.   Jego   twarz   wyrażała   totalne   zdziwienie.   Miał   po   temu   słuszne 

background image

powody: zamiast kumpla zobaczył przed sobą nieznanego osobnika ubranego w dziwny 

kombinezon i damskie buty na obcasach, a do tego wszystkiego, prócz przekrwionych 

oczu i nie ogolonej brody, zarejestrował jeszcze zwieszające się ze mnie torby i paczki.

Na całe szczęście sparaliżowało go dokumentnie i zdążyłem go złapać. Jedną ręką 

za gardło, drugą za rozpylacz. Nie był specjalnie bystry, bo dość długo tańczyliśmy, 

zanim zaświtało mu, że spluwę może trzymać równie dobrze jedną ręką. Gdy do tego 

doszedł,   zdarzyły   się   dwie   rzeczy.   Zamknął   się   wokoło   nas   dym   -   to   raz,   a   ja 

podstawiłem   mu   nogę   -   to   dwa.   Runęliśmy   na   ziemię,   a   ja,   będąc   na   wierzchu, 

poczęstowałem go w krtań tak, że sprawa została definitywnie rozstrzygnięta. Usiadłem, 

czekając, aż powietrze przestanie dochodzić do moich płuc krótkimi spazmami, czyli - 

mówiąc inaczej - aż wróci mi oddech, gdy tuż obok usłyszałem:

- Co to za hałasy? Co się tu dzieje? Podskoczyłem (moje nerwy nie były już takie, 

jak kiedyś) i starając się zapanować nad oddechem, odezwałem się:

- To ja. - Zawsze dobra odpowiedź. - Potknąłem się i wywróciłem. Skaleczyłem się 

w palec.

- Pewno dadzą ci medal. A teraz się zamknij!

Zamknąłem się, podniosłem rozpylacz i zdałem sobie sprawę, że zgubiłem się w 

tym tumanie. Z trudem opanowałem panikę i spróbowałem skłonić mój umysł do myś-

lenia.

Punkt pierwszy - nie byłem sam. Wąż zdążył z pewnością przemaszerować w 

bezpieczne miejsce, ale Angelina tego nie zrobiła, bo jakby inaczej. Punkt drugi - ona 

wiedziała, gdzie jest która strona świata, a ja nie. A zatem wniosek był prosty: będzie 

musiała po mnie przyjść. Gdy do tego doszedłem, nabrałem powietrza w płuca i gwizd-

nąłem.   Najpierw   krótko,   potem   długo   -   litera   A   w   alfabecie   Morse'a,   który   znała. 

Miałem nadzieję, że to jej wystarczy. W odpowiedzi usłyszałem wściekły glos, tym razem 

wyraźnie już podejrzliwy.

- Przestańcie gwizdać! Jak się nazywacie?

- To ja, sierżancie, Zobno! - Poszedłem na całość.

- To ja jestem Zobno! - obruszył się głos z lewej.

- To ja się tak nazywam! - wrzasnąłem oburzony. - Kto to powiedział?

- Chodźcie tu obaj! - rozkazał sierżant. - Za pięć sekund zaczynam strzelać!

Prawdziwy   Zobno   gramolił   się   ku   sierżantowi,   a   ja   nie   ośmieliłem   się   nawet 

głośniej odetchnąć. Wtem coś pociągnęło mnie za rękaw. Angelina. Wzięła mnie za rękę 

i poprowadziła za sobą. Z tyłu rozległy się jakieś głosy, potem szczęk broni. Potknąłem 

background image

się o jakiś stopień i jakieś ręce wciągnęły mnie do jakiegoś pomieszczenia. W tej samej 

chwili na zewnątrz rozległa się pierwsza seria z broni sierżanta.

background image

17

- Grupa poszukiwawcza... grupa poszukiwawcza... - przytłumione głosy przedarły 

się przez porykiwanie atakujących pluszowych misiów. Mógłbym sobie dać radę z tymi 

niedźwiadkami, chociaż kandyzowane laseczki, których używałem jako mieczy, łamały 

się w rękach. Ale nawet jeśli nie ma się kandyzowanej laseczki, można misia kopnąć w 

dołek i miś sobie pójdzie, żadna siła go nie powstrzyma. Z misiami świetnie bym sobie 

poradził, gdyby nie miały po swej stronie tych cholernych drewnianych żołnierzyków. 

Zacząłem grzebać po kieszeniach w poszukiwaniu zapałek, żeby zrobić z nich ognisko, 

gdy nagle jeden dźgnął mnie bagnetem w ramię. Otworzyłem oczy i spojrzałem niezbyt 

przytomnie   w   okoloną   wielkimi   bokobrodami   twarz   doktora   Muftaka.   Ten   w 

odpowiedzi przyjrzał mi się uważnie. - Pobudka, jak widzę, w zupełnie nieodpowiednim 

momencie, ale musiałem skasować działanie narkotyku - odezwał się, pocierając watą 

miejsce zastrzyku. - Wielka szkoda.

-   To   nie   ja   wymyśliłem   -   mruknąłem   z   pretensją,   ciągle   niezbyt   przytomny. 

Dlaczego nie pozwolono mi wykończyć pluszowych misiów?

- Rekonwalescencja przebiega prawidłowo. Cofnąłem pana w okres dzieciństwa 

i... do diabła, ależ pan miał ciekawe dzieciństwo! Musi pan dać mi zgodę na opisanie 

pańskiego   przypadku.   Pluszowy   miś,   który   normalnie   jest   symbolem   ciepła   i 

zadowolenia,   u   pana   przeistoczył   się   w   tajemniczy   sposób   pod   wpływem   pańskiej 

szkaradnej podświadomości w...

- Później, panie doktorze, później! - przerwała mu Angelina, uosobienie złocistego 

wdzięku.

Wygrzewała się na balkonie, a pasemka materiału, które na tę okazję włożyła, nie 

zasługiwały na miano stroju kąpielowego. Potrząsnąłem głową, by poustawiać na miej-

scach meble hotelowego pokoju.

Hotel „Ringa Baligi" - jeden z najlepszych hoteli na Buradzie, poza luksusami 

miał jeszcze jedną zaletę. Zbudowany był na wysepce i dostać się do niego można było 

jedynie wodą lub powietrzem. Dawało to spokój, który niezbędny był przy kuracji, i 

wystarczająco   wcześnie   pozwalało   zauważyć   wszelkich   nieproszonych   gości.   Takie 

właśnie   ostrzeżenie   było   powodem   przerwania   seansu   prostowania   moich   dróg 

myślowych.   Miałem   na   sobie   kąpielówki   -   jak   zwykle   podczas   seansów.   Wziąłem 

Angelinę za rękę i ruszyliśmy do prywatnej windy. Gdy podłoga uciekła nam spod nóg, 

na platformie lądowały pierwsze helikoptery. Odgłos ich silników był wyraźnie słyszalny 

w kabinie.

background image

- Sądzisz, że to coś pomoże? Już trzy dni grzebie w moim dzieciństwie, i nic.

-   To   ponoć   najlepszy   specjalista   na   tej   planecie.   A   jeśli   chodzi   o   twoje 

dzieciństwo, to...

Zanim   skończyła,   winda   stanęła.   Znajdowaliśmy   się   na   poziomie   wody,   w 

pomieszczeniu dla nurków, skąd prowadziły schody bezpośrednio do oceanu. Oczekiwał 

nas człowiek z akwalungami. Zapięliśmy uprzęże i zanurzyliśmy się na dno rafy. Nawet 

przy   dokładnym   przeszukiwaniu   okolicy   szansa   znalezienia   nas   była   minimalna. 

Włączyłem hydrofon.

- Nie prowadzą dokładnych poszukiwań - zawiadomił mnie głos. - Dam znać, 

gdyby coś się zmieniło.

Wpłynęliśmy z Angelina do groty, którą odkryliśmy poprzednio. Teraz byliśmy 

odcięci od świata. Opuściliśmy się na piaszczyste dno i zetknęliśmy maski, jako że tylko 

to umożliwiało bezpośrednią rozmowę.

- Zaszło coś nowego, jeśli chodzi o Krają i jego chłopców? - zapytałem.

-   Przeniesiono   ich   do   innego   budynku.   Siły   cliaandzkie   przeszły   teraz   do 

okupacji. Zajęli wielki wieżowiec zwany Octagon i umieścili tam większość administracji 

i wszystkich szarych.

- Ciekawe, dlaczego opuścili poprzednie kwatery?

- Z pewnością dla obrony przed tobą i twoją bezlitosną zemstą.

- To nawet nie taki głupi powód. Ale nie o to chodzi. Trzeba któregoś złapać. 

Będę musiał tam się dostać.

- Nie zrobisz czegoś tak idiotycznego! - Najwyraźniej się zdenerwowała. - Przy 

wejściu   zainstalowali   kamery   sprzężone   z   komputerem.  A   w   tym   ostatnim   są   twoje 

dane: wzrost, waga, budowa, sposób chodzenia i mówienia, układ siatkówki. Nie uda ci 

się zmienić wszystkiego. Złapią cię, ledwie wejdziesz i ustawisz się przed kamerą.

- Najgorsze jest to, że masz rację. Przypuszczam więc, że masz lepszy plan.

- I owszem. Sama tam pójdę. Mam twoje zalety i jestem dla nich osobą nie znaną.

- NIE!!!

- Dlaczego od razu: nie? Pamiętaj, że przeszłam to samo wyszkolenie i mogę to 

zrobić. A poza tym - ty jesteś moim mężem, a nie właścicielem. Mam prawo o sobie 

decydować, czyż nie tak?

- Przecież... Boję się tylko o twoje bezpieczeństwo!

- Ty mnie naprawdę kochasz, Jim! Na swój okropny sposób, ale kochasz! I nic mi 

się nie stanie. Zobacz,  cliaandzkie  oddziały  pomocnicze  składają się z kobiet. Złapię 

background image

jedną i w jej mundurze dostanę się do wewnątrz. Znajdę Krają i...

- Nie zrobisz nic głupiego?

- Oczywiście, że nie. A poza tym nie powiedziałam, że zabiorę go ze sobą. Zrobię 

rozpoznanie i natychmiast się wyniosę.

-   Dobra,   to   jest   dokładnie   to,   czego   potrzebujemy,   żeby   zorganizować   mały 

kidnaping. Komunikator zabrzęczał i doszły mnie słowa:

- Grupa poszukiwawcza oddaliła się. Możecie wracać. Popłynęliśmy z powrotem, 

a na przystani oczekiwał nas doktor Muftak.

- No dobrze, zaczynamy w tym samym miejscu, w którym nastąpiła przerwa.

Wprowadził mnie w trans, ledwie rozciągnąłem się na tapczanie, tak że zdołałem 

tylko pomachać Angelinie, która już szła się ubierać. W jego duszy nie było ni szczypty 

romantyzmu.   Musiało   nam   nieźle   pójść,   bo   kiedy   się   obudziłem,   nie   było   śladu   po 

misiach. Ostatnie, co sobie przypomniałem, to był jakiś eksplodujący kosmolot. Muftak 

pakował właśnie przyrządy, a za oknem zachodziło słońce.

- Bardzo ładnie - odezwał się. - Dobrze nam idzie.

- Czy odkrył pan jakieś ślady manipulacji Kraja?

- Ślady! - parsknął z obrzydzeniem. - Na całej korze mózgowej były ślady. To 

rzeźnik. W pewnym sensie to nawet dobrze, bo łatwiej jest je znaleźć. A wprowadzili 

dużo: luki w pamięci, amnezja i fałszywe wspomnienia. Mówiłem panu, że zostało to 

zrobione   bardzo   szybko.   Ciekawe,   jaką   techniką,   bo   są   nieprawdopodobnie   wręcz 

precyzyjne   i   dotyczą   wszystkich   zmysłów.   Zlikwidowałem   najbardziej   dokuczliwe   i 

nachalne, resztą zajmiemy się następnym razem. Na przykład - niech mi pan opowie o 

tych czerwonych śladach na nadgarstkach.

- Wyglądają jak ślady po sznurze - powiedziałem  i przypomniałem sobie, jak 

obudziłem   się   w   celi,   przerażony   i   przekonany   z   jakiegoś   powodu,   że   odrąbano   mi 

dłonie. Zapytałem go: - Fałszywe wspomnienia?

-   Tak,   i   to   w   dodatku   nieprawdopodobnie   wstrętne.   Opowiem   panu   po 

następnym seansie. A teraz potrzebuje pan odpoczynku.

- Wspaniały pomysł, tylko że najpierw muszę coś zjeść.

Drzwi otworzyły się gwałtownie i do pokoju wbiegła Taze. Bez słowa włączyła 

ścienny   telewizor.   Cliaandczycy   zainstalowali   już   stację   propagandową,   ale   nikt   nie 

wysilał się, by oglądać jej poszczekiwania.

Ekran rozjarzył się i ujrzałem kaprawe oczka Krają.

- To taśma, puszczają ja na okrągło - szepnęła Taze. Z głośnika dobiegły słowa:

background image

-   ...i   chcemy,   żeby   o   tym   wiedział.   Ktoś   musi   znać   człowieka   określanego 

imieniem   James   DiGriz.   Skontaktujcie   się   z   nim.   Powiedzcie   mu,  żeby   obejrzał   ten 

program. Ta wiadomość jest skierowana do ciebie, DiGriz. Chcemy, żebyś do nas wrócił. 

Mamy Angelinę. Jak do tej pory, nie zrobiono jej krzywdy. Jak do tej pory - i na pewno 

nikt nie zrobi jej nic przed świtem. Witamy w domu, Jim!

background image

18

Przez dłuższą chwilę siedziałem jak skamieniały. Chciałem być sam, co Taze w 

mig   zrozumiała,   wystarczył   tylko   mój   kciuk   wymierzony   w   drzwi.   Zacny   doktor 

próbował natomiast protestować, przyłożyłem mu zatem i wyniosłem go, trzymając za 

kark i spodnie na siedzeniu.

Potem kopnąłem telewizor. Trochę pomogło. Zrobiłem sobie drinka i zacząłem 

myśleć. W końcu doszło do mnie coś, co od dłuższego czasu wędrowało po mojej pod-

świadomości: że będę musiał się poddać i nie uda mi się tego uniknąć. Coś strzyknęło mi 

pod czaszką na tę myśl, ale plan, jaki wymyśliłem, nie był prosty, a świt bliski.

Zawołałem Taze i powiedziałem jej, co zamierzam zrobić.

- To szaleństwo! Nie możesz! - przysiągłbym, że w jej wielkich oczach pojawiły się 

łzy. - Oddać się w łapy tych łajdaków tylko po to, by ocalić kobietę!? Gdyby mężczyźni 

na tej planecie byli tacy... To nie do uwierzenia!

Ostatkiem   sił   oparłem   się   pokusie   poddania   się   tej   kobiecej   łasce   i   zacząłem 

otwierać niektóre pojemniki z bronią.

- Operacja składać się będzie z dwóch części - oznajmiłem. - Pierwszą biorę na 

siebie: spenetrowanie budynku i uwolnienie Angeliny. Mam nadzieję,  że  przy  okazji 

złapię   którego,   ale   gdyby   miało   to   zbyt   skomplikować   całą   resztę,   to   załatwimy   to 

następnym razem. Druga część, to wydostanie się z budynku, i to już należy do ciebie. 

Muszę   mieć   jego   plany   i   pogadać   z   kimś,  kto  dobrze   się   tam   orientuje.   Najlepiej   z 

dozorcą. Możesz to załatwić?

- Natychmiast!

Bez wątpienia była to dziewczyna, na której można było polegać.

Kiedy byliśmy już gotowi, od świtu dzieliły nas dwie godziny. W końcu udało mi 

się złapać roztrzęsionego dozorcę, który wskazał możliwości wejścia. Inaczej byłaby to 

ciężka  sprawa. Dla grupy  biorącej  udział  w  akcji,  przy  całkowitym  braku  ciężkiego 

sprzętu, budynek jawił się jako twierdza.

Dozorca wodził tymczasem trzęsącym się paluchem po planie.

- Tunel, którym biegną przewody, panie, przechodzi ulicę i dochodzi do drugiego 

poziomu piwnic, panie, do numeru siedemnastego, panie. Duży tunel, panie.

- Na pewno jest „zapluskwiony" - skrzywiłem się. - Ale przy dobrej organizacji 

pracy nie powinno być większego kłopotu. Proszę notować, drogie panie, bo nie będzie 

czasu na dalsze tłumaczenia. Otóż ja...

Zanim zapięto wszystko na ostatni guzik, do świtu pozostało dwadzieścia minut. 

background image

Jednostki były na stanowiskach, a ja zamówiłem rozmowę z Krajem. Zanim zdążył się 

odezwać, warknąłem:

- Chcę natychmiast zobaczyć Angelinę i porozmawiać z nią.

Nawet się nie sprzeciwił. Na ekranie pojawiła się Angelina z obrożą i kablem 

znikającym poza obrazem.

- Nic ci nie jest?

- Czuję się wybornie, o ile można tak powiedzieć, kiedy przebywa się w jednym 

pokoju z tą kreaturą.

- Nie zrobili ci krzywdy?

- Na razie nie. Tylko przyczepili mnie do sufitu, żebym nie uciekła. Ale możesz 

sobie wyobrazić, jakie pogróżki wymyślał tu ten obleśny facet przez cały czas. Gdybym 

miała taki umysł, jak on, dawno popełniłabym samobójstwo… - w tym momencie twarz 

Angeliny stężała. Kraj poczęstował ją małą dawka prądów.

Wiedziałem już, że nie będzie drugiego takiego razu i że to jego zabiorę dziś ze 

sobą. Na ekranie pojawiła się jego gęba.

- Przyjdziesz teraz do mnie, DiGriz, i poddasz się. Zostało ci niewiele czasu, a 

wiesz, co stanie się twojej żonie, jeśli odmówisz. Jeśli zaś się poddasz, wypuszczę ją.

- A niby jak to sprawdzę?

- Nie sprawdzisz, ale nie masz wyboru.

-   Przygotuj   śniadanie,   zaraz   tam   będę.   -   Zanim   odłożyłem   słuchawkę   i 

wyłączyłem wizję, usłyszałem jeszcze krzyk Angeliny:

- Nie! Nie poddawaj się!

- Czy rzeczy już wyschły? - spytałem Taze, ściągając koszulę.

- Prawie. - Razem z paroma dziewczynami suszyła nad dmuchawami cliaandzki 

mundur, który wydał mi się najbardziej odpowiedni na tę okazję. - Już prawie suchy, ale 

nie możemy dłużej czekać.

Niektóre miejsca były jeszcze wilgotne, ale nie miało to większego znaczenia. Na 

dole   czekała   na   nas   motorówka   z   zapuszczonym   silnikiem.   Na   brzegu   stał   wóz   z 

doktorem   Muftakiem   na   tylnym   siedzeniu.   Na   kolanach   trzymał   małą   walizeczkę   i 

pomrukiwał do siebie z niezadowoleniem.

- To mi się naprawdę nie podoba. To pogwałcenie etyki lekarskiej!

-   Wojna   jest   zawsze   pogwałceniem   jakiejś   etyki.   Okropieństwem,   przeciwko 

któremu   należy   użyć   wszelkiej   dostępnej   broni.   Proszę   tylko   zrobić   to,   o   co   pana 

prosiłem.

background image

- Pewnie, że zrobię, nie ma o czym gadać, ale można chyba w końcu wygłosić 

własne zdanie na temat tego, co się robi.

-   Niech   pan   sobie   wygłasza   na   zdrowie.   Proszę   tylko   jednocześnie   naładować 

strzykawkę.

Zaparkowaliśmy w ciemnej uliczce. Mój cel był tuż za rogiem.

- Katalizator - powiedziałem. - Pod pachę, żeby nie było śladów.

Podniosłem ręce i poczułem, jak wlewają się we mnie ciepłe płyny z izolowanego 

zbiornika. Wylazłem z wozu i wsunąłem rękę przez okno. Poczułem ukłucie i wóz ruszył. 

Skręciłem za róg. Zostało mi niewiele czasu.

Przy wyjściu czekał komitet powitalny w składzie jeden plus pięciu. Byli bardzo 

pewni siebie. Jeden założył mi kajdanki i pociągnął za sobą. Przeszliśmy przez mocno 

pilnowane   korytarze   i   weszliśmy   na   schody.   Potknąłem   się   i   zacząłem   uważniej 

spoglądać   pod   nogi.   Zastrzyk   zaczął   działać   i   wolałem   mieć   pewność   co   do 

podstawowych rzeczy. W końcu nasza milcząca karawana weszła do jakiegoś pokoju, w 

którym mnie rozkuto i natychmiast wzięto pod lufy. Godna podziwu asekuracja!

- Rozbierać się! - usłyszałem.

Znowu   stary   znajomy   -   fluoroskop,   potem   sondy.   Te   typy   za   każdym   razem 

postępowały tak samo. Rutyniarze! Pozwoliłem im zrobić ze sobą wszystko, na co mieli 

ochotę. Nic nie znaleźli, bo niczego znaleźć nie mogli. A dokładniej mówiąc, tego jednego 

nie byli w stanie znaleźć. W głowie miałem lekką mgiełkę i chciałem, żeby przestali już 

grzebać w bzdurach. Działanie zastrzyku wzmagało się, a to, co zamierzałem zrobić, 

wymagało całej jego siły - jeśli miało się udać.

- Ubierać się! - Duplikat kombinezonu wylądował na podłodze.

Nieomal odetchnąłem z ulgą, gdy zapięto mi obrożę. Jeden z wartowników odkleił 

się od ściany i wziąwszy pudełko, pchnął mnie ku drzwiom. Szedłem ze schyloną głową, 

patrząc uważnie pod nogi. Zacząłem liczyć kroki, by zapamiętać odległość od jaskini 

Krają.   Czekał   na   mnie   za   biurkiem   z   Angeliną   siedzącą   naprzeciw   i,   oczywiście, 

przyczepioną do sufitu.

- Wszystko w porządku? - zapytałem jeszcze w drzwiach.

- W jak najlepszym. Najzupełniej bez potrzeby się tu fatygowałeś - odparła, a ja 

usłyszałem, jak strażnik zamyka za sobą drzwi.

- Oczywiście - zwróciłem się do Krają - wypuścisz ją?

- Oczywiście, że nie. Nic bym na tym nie zyskał.

- Tak też myślałem. Tylko po co traciłeś ślinę, żeby mnie o tym zawiadomić? 

background image

Mógłbyś z łaski swojej powiedzieć, jakim to szczęśliwym zbiegiem okoliczności udało 

wam się ją złapać?

- To nie był przypadek, DiGriz. W ucieczce pomagały ci dwie kobiety. Otrov 

przeżył i zdał nam relację, a w twojej pamięci był dokładny obraz żony. Założyliśmy, że 

była jedną z nich. Komputer zidentyfikował ją, ledwie weszła do budynku.

-   Byliśmy   głupcami,   podejmując   takie   ryzyko   -   pozornie   zwróciłem   się   do 

Angeliny, w rzeczywistości spojrzałem na strażnika.

Właśnie zabierał się do przymocowania mnie do sufitu.

Nie   miał   prawa   tego   skończyć,   gdyż   oboje   bylibyśmy   wówczas   zgubieni.   Nie 

miałem innego wyboru, jak podciąć mu nogi.

- Powstrzymaj go!

Strażnik   wdusił   kilka   czerwonych   guziczków   w   sobie   znanej   kombinacji.   Nie 

sprawiło mi to przyjemności. Przeszywający ból przebiegł przez mięśnie i wywołał silne 

mdłości. Narkotyk osłabił wprawdzie sam ból, ale to, co zostało, wystarczyło, by rzucić 

mną o ziemię. Oczy zaszły mi mgłą, a zbliżająca się obuta noga nie wróżyła niczego 

dobrego. Kopniaka nie poczułem, ale po sekundzie ujrzałem dłoń wyciągającą się do 

mojej twarzy. Smagnąłem go po łapie wyciągniętym środkowym palcem prawej ręki, 

zdrapując   mu   skórę   na   wewnętrznej   stronie   dłoni.   Omal   nie   zemdlałem   przy   tym 

wysiłku.   Wstrząsnął   nim   dreszcz   i,   jak   na   zwolnionym   filmie,   runął   na   mnie, 

wypuszczając pudełko. Sięgnąłem po nie i wdusiłem znajomy czarny guzik. Ból ustąpił. 

Zatoczyłem się wstając i obróciłem w stronę Krają. Miał refleks, ścierwo.

W ciągu tych paru sekund, które straciłem na zabawę ze strażnikiem, sytuacja 

uległa radykalnej zmianie. Angeliną, wygięta z bólu w pałąk, leżała na biurku Krają, a 

on w najlepsze sięgał po broń.

Podciąłem   mu   nogi,   ale   miał   już   gnata   w   ręku,   nic   prostszego   jak   strzelić. 

Dokładnie   w   tym   momencie   gdzieś   w   budynku   rozległa   się   eksplozja,   od   której 

zadygotały ściany i zamrugało światło. Tego Kraj się nie spodziewał, ja zaś owszem, i ta 

sekunda wystarczyła, by wykopać mu spluwę z ręki. Strzelił, ale pocisk poszedł bokiem, 

a potem Kraj nie był już w stanie nic zrobić. Poza odegraniem roli worka treningowego, 

kiedy to z autentyczną przyjemnością trzasnąłem jego głową o metalowy blat, ustawiłem 

go pionowo i zaaplikowałem małą seryjkę w nerki, splot słoneczny, krocze (w zmiennej 

sekwencji), spotkało go coś jeszcze. Gdy runął na podłogę, jego twarz znalazła się w 

miłym   sąsiedztwie   mojej   nogi,   a   ja   nie   widziałem   żadnego   powodu,   żeby   nie 

doprowadzić do ich spotkania. Do dziś żałuję, że nie miałem wtedy butów.

background image

Potem   schyliłem   się   błyskawicznie   i   tym   samym   palcem,   co   strażnika, 

udrapnąłem go w szyję. Całość trwała siedem sekund. Wyprostowałem się, analizując 

sytuację i jednocześnie ruszając na pomoc Angelinie.

Najprawdopodobniej   zaatakowała   go   w   tym   samym   momencie,   w   którym   ja 

zająłem się strażnikiem. Uwiesiwszy się kabla, podciągnęła nogi i całą swą siłę włożyła w 

to   jedno   kopnięcie,   które   powinno   wysłać   go   na   lepszy   ze   światów.   Miał   skurwiel 

szczęście  - zamiast przetrącić  mu kark, złamała mu tylko lewą łapę (minimalnie się 

przesunął i to go uratowało). Zanim sięgnął po broń, zemścił się na Angelinie, ale ta 

chwila sadyzmu miała kosztować go życie.

Wlazłem na biurko i zamiast tracić czas na szukanie właściwego przycisku, po 

prostu przeciąłem kabel. Angelina przestała się wić w konwulsjach i otworzyła oczy. Ja 

tymczasem przeorałem szuflady, poszukując jednego drobiazgu.

- Kochanie, jesteś geniuszem - mruknęła słabym głosem, a ja pochyliłem się nad 

nią ze znalezionym wreszcie kluczykiem i otworzyłem jej obrożę. - Jak ci się to udało?

-   Jestem   bardziej   przewidujący   i   biję   ich   siłą   wyobraźni.   To   wszystko. 

Przepatrzyli moje ubranie w poszukiwaniu broni, ale nie przyszło im do głowy, że może 

nią   być   samo   ubranie.   Było   nasączone   tanturaliną.   Od   reakcji   powstrzymywała   ją 

ciepłota mego ciała. Kiedy zmusili mnie, bym się rozebrał - a byłem pewien, że to zrobią 

- płyn zaczął się ochładzać, a gdy osiągnął krytyczną tem...

-   Nastąpiło   wielkie   bum!   -   dokończyła   Angelina   i   objęła   mnie.   Na   szczęście 

przypomniałem   sobie,   gdzie   jesteśmy   i   skończyło   się   na   pocałunku.   Potem   Angelina 

drżącymi rękoma odpięła moją obrożę.

- Przypuszczam, że coś równie chytrego zabiło tych tu?

-   Jeszcze   nie   umarli,   choć   przypuszczam,   że   Kraj   nie   czuje   się   zbyt   dobrze. 

Trochę   go,   zdaje   się,   uszkodziliśmy.   Śpią.   Opiłowałem   sobie   paznokieć   na   ostro   i 

pokryłem go warstewką kalamitu.

- Oczywiście! Musieliby zrobić ci analizę widmową, żeby to wykryć, a zadrapany 

tym świństwem facet kładzie się grzecznie i śpi. Co dalej?

- Telefon na wypadek, gdyby eksplozja nie została usłyszana na zewnątrz. Jeśli ta 

podejrzliwa banda założyła u szefa podsłuch w telefonie... - W tym momencie zgasły 

wszystkie   światła   -   Angelina!   Jestem   naćpany   narkotykami!   I   to   po   czubek   głowy! 

Dzięki temu mogłem wytrzymać kurację zaaplikowaną mi przez strażnika, ale to znaczy, 

że jestem niewrażliwy na dotyk. Musisz mi pomóc w tej ciemności, bo ja tylko słyszę.

- Jak?

background image

- Znajdź to ścierwo, jest za biurkiem, i przyciągnij do mnie. Zabieramy go na 

spacer.

Zrobiła to, a z odgłosów sądząc, nie była to pomoc samarytańska. Pomogła mi 

jeszcze wziąć go na plecy.

- Teraz musisz mnie poprowadzić. Po wyjściu stąd na drugą stronę hallu, potem 

w lewo i ze czterdzieści pięć jardów prosto, do schodów. Potem w dół, do końca.

Wzięła mnie za rękę i ruszyliśmy. Omal nie wyłożyłem się na strażnika. W hallu 

było   łatwiej,   bo   mogłem   opierać   się   o   ścianę.   Właśnie   zaczęliśmy   gratulować   sobie 

sukcesu,   gdy   światła   zamrugały   nieśmiało   i   wreszcie   rozjarzyły   się   mgliście.   Jakim 

cudem nikt z dobrego tuzina ludzi na korytarzu nas nie zauważył, nie mam pojęcia. 

Wiem tylko, że tak właśnie było. Ruszyliśmy z kopyta do schodów, ale ta sprzyjająca 

sytuacja nie mogła trwać wiecznie.

Zamigotały właśnie światełka alarmu, a nadchodzący z naprzeciwka miał dość 

czasu, by zrozumieć, co właściwie widzi, i dojść do jedynie słusznych wniosków. Zaczął 

grzebać   przy   pasie,   wrzeszcząc,   żebyśmy   stanęli.   Angelina   była,   jak   zwykle, 

przewidująca. Zabrała spluwę Krają i teraz zrobiła z niej użytek. Gościa rozerwało, a 

my bez przeszkód dotarliśmy do schodów. Światła zgasły ponownie. Schodzenie było 

trudniejsze,   niż   przypuszczałem,   mimo   że   zaczynało   wracać   mi   czucie.   W   pewnym 

momencie potknąłem się o Angelinę i upuściłem Kraja. Roześmieliśmy się i poturlaliśmy 

go na dół. Toczył się z miłym dla ucha dźwiękiem. Nagle z dołu zabrzmiał głos:

- Czekamy, żeby was zabrać. Stójcie spokojnie!

Gdyby nie to, że głos był bez wątpienia damski i nie przemawiał po cliaandzku, 

Angelina zwaliłaby nam na łeb schody. Pistolet Krają miał bowiem eksplodujące pociski.

Stanęliśmy. Poczułem, że ktoś nakłada mi ciężkie gogle i znów wrócił mi wzrok. 

Tyle tylko, że widziałem teraz w podczerwieni. Na dole znaleźliśmy się błyskawicznie. 

Czekała tam na nas Taze.

- Rozesłałam ludzi na wszystkie klatki schodowe, właśnie wracają.

Ktoś wziął ode mnie Kraja, ktoś inny pomagał mi iść, bo zaczynały mi się już 

trząść nogi, dygotały zmęczone mięśnie.

- Prosto - rozkazała Taze. - Przy wylocie tunelu czekają samochody.

background image

19

Całe   ciało   było   bólem.   Nie   takim,   który   nie   daje   się   wytrzymać,   ale   i   tak 

wystarczająco uprzykrzało mi to życie. Trochę czasu zajęło mi przyjście do siebie, gdy 

stwierdziłem, że już nie śpię. Obok mnie znajdowała się Angelina - wcielenie doskonałej 

żony   i   opiekuńczości,   a  pokój  hotelowy  był   bardziej   niż  znajomy:  znów   byliśmy  na 

wysepce.

- Mieliśmy jakieś straty? - spytałem. Chciałem zapytać o to już wcześniej, lecz 

jakoś wyleciało mi z głowy.

-   Nie   ma  w   ogóle   o   czym   mówić.   Parę   rannych,   i   to   lekko.   Wszystko   poszło 

zgodnie z planem. Zaraz po eksplozji dziewczyny zrobiły zwarcie na wszystkich liniach 

przesyłowych i łączach telefonicznych. Bajzel był pierwszej wody. Potem przeszły przez 

tunel i zniszczyły generator awaryjny. Resztę sam widziałeś, bo byłeś na tyle uprzejmy, 

że zemdlałeś dopiero przy samochodzie.

- Zrobiłbym to z dużą przyjemnością wcześniej, ale nie dawała mi spokoju myśl, 

że  amazonki Taze  będą wlec mnie przez  tę rurę.  Zdaje  mi się,  że  one nadal nie są 

dobrego   zdania   o   mężczyznach.   Nie   słyszałem,   żeby   w   dowód   uznania   planowały 

mianować mnie honorową siostrą.

- Radziłabym ci, tak z dobrego serca, żeby to było wszystko, co z tobą zrobią. A 

teraz do dzieła, kochanie. Dzwonił Muftak z nowiną, że doprowadził Krają do stanu 

użyteczności psychicznej. Bo fizycznie twoje rękoczyny doprowadziły go do gipsu.

-   No   to   chodźmy.   Nie   mogę   doczekać   się   rozmowy.   Poczekaj,   coś   mi   się 

przypomniało. Co zrobimy, jeśli zjawią się tu bez zaproszenia jego kumple? Jest go 

gdzie schować?

-   Jest.   Leży   martwym   bykiem   i   prawie   przez   cały   czas   jest   nieprzytomny. 

Wpakuje się go do lodówki. Niezły  pomysł, szczególnie gdybyśmy tak zapomnieli go 

wyjąć.

Rozmawiając dotarliśmy do laboratorium.

- To potem. Najpierw obowiązki, potem przyjemność - powiedziałem. - Najpierw 

trzeba wyciągnąć od naszego obcego trochę informacji.

-   Nie   jest   żadnym   obcym   -   sprzeciwił   się   doktor,   słysząc   nas   w   drzwiach.   - 

Stawiam za to moją reputację.

- Niech się pan nie rzuca, doktorku, bo ją pan straci. O ile w ogóle jest coś do 

stracenia.

-   Nie   pozwolę,   by   obrażali   mnie   profani!   -   zerwał   się   z   wściekłością, 

background image

wyciągnąwszy   swą  osobę   w   gniewie   tak,   że   niemal   sięgnął   mi  głową  do   ramienia.   - 

Przywykłem do zniewag ze strony kobiet, ale nie zniosę, żeby obrażało mnie takie coś, co 

dopiero leczyłem z obsesji pluszowych niedźwiadków. I to ma być wdzięczność! Słuchaj 

pan, nawet na tym zadupiu, gdzieś się pan ulągł, wiedzieli chyba, że jeśli komórki jakiejś 

istoty są komórkami ludzkimi, to istota jest człowiekiem. To normalny homo sapiens!

- A niska temperatura ciała, brak emocji i tak dalej?

-   Mieści   się   w   obrębie   tolerancji.   Człowiek   to   bydlę   zdolne   do   adaptacji.   W 

literaturze znajdzie pan bardziej egzotyczne przypadki niż to indywiduum.

- A zatem nie może też być cyborgiem? - spytała niewinnie Angelina, otwierając 

szeroko oczy.

Ręce mi opadły. Nie miałem nawet siły, aby dać jej kuksańca. Moje teorie były tu 

wyraźnie dyskryminowane.

- Co mu pan zrobił, żeby zaczął gadać? - przeszedłem do konkretów.

- Dobre pytanie! - Muftak podrapał się po brodzie i skupił tak, jak zwykle skupia 

się fachowiec, gdy ma wyjaśnić coś idiocie, który pojęcia nie ma o wiedzy tajemnej, czyli 

- chciałem powiedzieć - medycznej. - Ponieważ z tego, co wiem, był on odpowiedzialny za 

manipulacje na pańskim mózgu i brał udział w przygotowywaniu inwazji mojej planety, 

nie poczuwałem  się wobec niego do obowiązków, jakie  moralność dyktuje lekarzowi 

wobec pacjenta. A zatem - skoncentrowałem się na jednej sprawie i to dla naszego, a nie 

jego, dobra. Pomocą był fakt, że gdy go przywieziono, był nieprzytomny. Lecz nie było 

to   łatwe.   Wprowadziłem   do   jego   umysłu   fałszywe   wspomnienia,   założyłem   blokady 

pamięciowe i  spowodowałem  regres   w  polach  emocji  i  postawy, a  ponadto zrobiłem 

jeszcze kilka rzeczy, których wstydzić się będę do śmierci.

Doktorek   wyglądał,   jakby   za   chwilę   miał   się   rozpłakać,   toteż   poklepałem   go 

przyjacielsko po ramieniu.

- Jest pan żołnierzem, doktorze, i robi pan to, co jest potrzebne do zwycięstwa. 

Głęboko poważamy pana za to, czego pan dokonał - powiedziałem.

- No cóż. Ja wręcz przeciwnie, ale tym się będę martwił później. Za kilka minut 

wprowadzę go w trans, wam będzie się wydawało, że jest przytomny, lecz tak naprawdę 

to   nie   będzie   świadom,   co   dzieje   się   wokół.   Jego   emocje   znajdą   się   na   poziomie 

rozwojowym czteroletniego dziecka, które potrzebuje pomocy. Pamiętajcie o tym. Nie 

zmuszajcie go zbyt nachalnie do odpowiedzi i nie zachowujcie się wrogo. On chce wam 

pomóc i zrobi, ile tylko będzie mógł, ale dostęp do informacji nie będzie dla niego rzeczą 

prostą. Bądźcie dla niego mili, a jeśli nie zrozumie pytania, to sformułujcie je na nowo. I 

background image

nie ponaglajcie go za bardzo. Jesteście gotowi?

- Chyba tak - odpowiedziałem, choć myśl o Kraju jako o chętnym do współpracy 

czterolatku nie bardzo chciała mi się pomieścić w głowie.

Ruszyliśmy za nim do salki szpitalnej. Muftak tak ustawił lampę, by Kraj był w 

pełni  widoczny, a  my pogrążeni  w  mroku.  Wyjął  strzykawkę  i zrobił   z  niej użytek, 

aplikując coś leżącej postaci. Oczy Krają były zamknięte, a lewa ręka w gipsie. Łeb miał 

obwiązany   bandażami,   spod   których   wychodził   pęk   przewodów   podłączonych   do 

stojących obok łóżka urządzeń.

- Kraj, obudź się. Powieki uniosły się wolno.

Jego twarz wyrażała spokój, a w kącikach ust czaił się cień uśmiechu.

- Jak się nazywasz? - spytał doktor.

-   Kraj   -   odpowiedział   miękkim,   przypominającym   chłopięcy   głosem,   i   to   bez 

żadnego oporu.

- Skąd pochodzisz?

Zmarszczył brwi i zerkając na mnie, wydał z siebie jakieś niezrozumiałe dźwięki. 

Angelina pogłaskała go uspokajająco, dodając przyjacielskim tonem:

- Nie denerwuj się, nie trzeba się spieszyć. Przyleciałeś tu z Cliaandu, prawda?

- To prawda - skinął głową i uśmiechnął się.

- Czy urodziłeś się na Cliaandzie?

- Nie... chyba nie. Mieszkam tam od dawna, ale nie tam się urodziłem. Urodziłem 

się u siebie.

- U siebie - to inny świat, inna planeta?

- Tak.

- Czy mógłbyś mi opowiedzieć, jaka ona jest?

- Zimna, zawsze jest tam zimno, nic nie rośnie, nic nie jest zielone. Trzeba ją 

polubić, a ja jej nie lubiłem. Istnieją ciepłe światy i wielu z nas do nich wyrusza. Ale nie 

ma nas dużo, rzadko się widujemy i chyba się nie lubimy. Nikt nie lubi śniegu, lodu, 

zimna.   Wszystko   co   żyje,   żyje   w   oceanach,   czasami   łowimy   ryby,   ale   rzadko.   Są 

cieplejsze światy.

- Na przykład Cliaand? - podpowiedziała Angelina.

- Na przykład Cliaand. Ciepło jest przez cały czas, nawet gorąco, ale mnie to nie 

przeszkadza.   Dziwne,   gdy   widzi   się   inne   życie,   stworzenia   na   lądzie,   zieleń...   Dużo 

zieleni.

- Jak się nazywa twoja zimna planeta, twój śnieżny świat? - szepnąłem.

background image

-   Nazywa   się...   nazywa   się...   -   nagle   zaczął   się   szamotać   z   wytrzeszczonymi 

oczami,   po   czym   jego   plecy   wygięły   się   w   łuk,   nastąpił   ostatni   spazm   i   ciało 

znieruchomiało na łóżku.

- Nie żyje - oznajmił Muftak spoglądając na przyrządy.

-   Szkoda   -   skwitowała   to   Angelina.   -   Trzeba   się   zastanowić,   jak   zdobyć 

następnego klienta dla doktora. Teraz, gdy już wiemy, czego należy unikać, postaramy 

się, aby wytrzymał dłużej.

Muftakiem zatrzęsło.

- Nie mógłbym, nie mógłbym zrobić tego jeszcze raz. Zabiliśmy go, ja go zabiłem. 

Wszczepiono mu rozkaz, żeby się zabił, nie podając za żadną cenę położenia i nazwy 

planety. Już nigdy więcej!

- Wychowano nas trochę inaczej - odezwała się spokojnie i bez emocji Angelina. - 

Gdyby nie był tu potrzebny, zabiłabym go w jego własnym biurze. Naprawdę jest mi 

obojętne, jak zginął. Wie pan, kim był i co zrobił.

Nie wtrącałem się, bo, według mnie, oboje mieli rację.

- Niech się pan prześpi, doktorze. Trzydzieści sześć godzin na nogach nie wpływa 

dodatnio na samopoczucie.

Wziąłem   Angelinę   za   rękę   i   wyprowadziłem,   oddalając   się   od   tego   małego, 

smutnego człowieczka wpatrującego się niewidzącymi oczyma w podłogę.

-   Żal   ci   tej   kreatury?   -   spytała   Angelina,   posyłając   w   moją   stroną   swoje 

niezadowoloną minę numer dwa. Znaczyła ona mniej więcej: „Nie szukam kłopotów, ale 

jeśli ty ich szukasz, to znajdziesz je z łatwością".

- Co? Żal mi tylko tego, że tak mało się dowiedzieliśmy.

- Następny powie więcej. Przynajmniej wiemy, że twój pomysł miał sens. Być 

może nie należy ich nazywać obcymi, ale na pewno na Cliaandzie są intruzami. Gdyby 

udało się ich wyeliminować, byłby spokój z inwazjami.

Zrobiliśmy sobie przerwę na posiłek (siedem dań, nie licząc przystawek), a gdy 

uporałem się ze wszystkim (Angelina tylko trochę poskubała) i łyknąłem piwa, wówczas 

stwierdziłem:

- Myślałem, i wiesz...

- Żartujesz? Obserwując cię można było raczej dojść do wniosku, że żresz jak 

świnia, która wsadziła oba kopyta w koryto.

-   Daj   spokój   temu   sielankowemu   poczuciu   humoru.   Jak   w   nocy   ciężko   się 

pracowało, to w dzień należy się dobrze najeść. Mamy ważniejszy problem. Założę się, że 

background image

gdybyśmy   wyeliminowali   szarych,   Cliaandczycy   straciliby   swój   płomienny   zapał   do 

inwazji.

- Nic tudnego. Wystarczy seria zorganizowanych zamachów. Nie może ich być 

wielu. Kraj sam to powiedział. Z przyjemnością biorę to na siebie.

- O nie. Żadne takie. Nie pozwolę, by moja żona wynajmowała się jako płatny 

morderca.   A   poza   tym   -   to   nie   takie   proste.   Oni   mają   dobrze   rozwinięty   instynkt 

samozachowawczy i umieją sobie radzić. A poza tym jeszcze - nie lubię rzeźnictwa.

- Dobra, chodząca doskonałości moralna. Co jeszcze możemy zrobić? Rewolty w 

podbitych światach?

- Blisko, ale to nie to. Jeśli Burada może tu służyć za przykład, to przypomnij 

sobie, co powiedziała Taze. Wszelki opór zamiera, a powodem jest szybkość reakcji sił 

cliaandzkich. Jeśli zginie jeden z nich, zabija dwudziestu Buradyjczyków. Ci tu, po wielu 

pokoleniach pokoju, nie są psychicznie przygotowani do totalnej partyzantki. Zresztą, to 

nic nie da. Cała gospodarka Cliaandu nastawiona jest na prowadzenie wojen. To jest jak 

jakaś obłąkana mutacja, która musi rozrastać się, aby żyć. Sądzę, że sami nie byliby w 

stanie zbudować swojej floty. Muszą być w tym uzależnieni od podbitych światów.

- Chciałabym, żeby tak było. Ale ich inwazje to obłąkany sposób życia. Gdyby 

byli   jak   jakaś   mała   zielona   roślinka.   Moglibyśmy   wtedy   wyrwać   ją   z   korzeniami   i 

odrywać listek po listku...

- Cicho! - rozkazałem. - Coś mi świta!

Zacząłem kroczyć po pokoju. Dodałem dwa do dwóch i otrzymałem cztery, potem 

dodałem   jeszcze   cztery   i   otrzymałem   osiem.   Następnie   dokonałem   całego   szeregu 

bardziej   skomplikowanych   obliczeń   matematycznych   i   przeszedłem   parę   ciągów 

logicznych.   Wynik   był   jasny   i   olśniewająco   prosty.   Opadłem   na   krzesło   i   uniosłem 

szklankę.

- Jestem geniuszem! - stwierdziłem skromnie.

- Dlatego za ciebie wyszłam. Z wyglądu jesteś raczej mało pociągający.

-   Już   niedługo   będziesz   musiała   przeprosić   mnie   za   zniewagę,   kobieto.   A 

tymczasem stuknijmy się za zwycięstwo i mój PLAN.

Stuknęliśmy się.

- Co to za plan?

- Nie mogę ci jeszcze powiedzieć. Po pierwsze, wyśmiałabyś mnie. Po drugie, nie 

jest jeszcze dopracowany w szczegółach. Ale pierwszy krok jest już oczywisty i za to 

zabieram   się   od   razu   albo   za   chwilę.   Jak   sadzisz,   czy   szarzy   ogłosili   komunikat   o 

background image

zniknięciu Kraja?

-   Wątpię.   Nic   takiego   nie   padło,   przynajmniej   na   częstotliwości   dowództwa. 

Mamy ich na podsłuchu przez dwadzieścia cztery godziny na dobę.

-   Też   tak   myślę.   Dodając   do   tego   przesadną   powściągliwość   i   egocentryzm, 

stawiam  na  to,  że   do  tej   pory   nie  opublikowano  żadnego  oświadczenia  o  zniknięciu 

Kraja.

- No i co z tego?

- Będę robił na jego konto. Mam do załatwienia parę spraw.

- Idiota!

background image

20

Potrzebny   mi   był   cliaandzki   środek   transportu.   A   zatem   wziąłem   go   sobie. 

Ponieważ charakteryzacja nie była dobra (za bardzo różniliśmy się w budowie ciała), 

postanowiłem działać po zmroku. W mundurze Kraja, z moją walizeczką, wkroczyłem z 

Hamalem do budynku szarych. Hamal był członkiem rezerwowych oddziałów policji. 

Wolałbym co prawda Taze lub jedną z jej amazonek, ale potrzebowałem chłopa; Hamal 

nie wyglądał na zbyt pewnego siebie, lecz musiał mi wystarczyć.

- Rozumiesz, co masz robić? - upewniłem się po raz ostatni, wpychając go do 

niszy w pobliżu parkingu Octagonu.

- Rozumiem, proszę pana, oczywiście, że rozumiem. Wyjąłem dwie kapsułki z 

kieszeni i podałem mu.

-   Masz,   przeżuj   i   połknij.   To   powinno   podnieść   twoje   morale.   Mam   cichą 

nadzieję, że nie na tyle, żebyś odstawił trepaka na środku ulicy.

- Nie...

- Właśnie że tak. Bierz!

Wziął. Nie miał innego wyjścia. Poczekaliśmy w cieniu, aż podjedzie samochód 

osobowy. Wyrzucił z siebie dwóch oficerów i zawrócił w naszym kierunku. Wyskoczyłem 

na ulicę i zamachałem rękami. Kierowca zahamował z przeraźliwym piskiem opon i 

błyskiem strachu w oczach. Niemniej zatrzymał się, niemal dotykając mnie przednim 

zderzakiem.

- Zawsze tak prowadzicie?

- Nie, panie, to tylko...

- Zostawcie swoje wykręty dla siebie. Mnie to nie obchodzi. - Wpakowałem się na 

fotel obok niego. - Dalej, ruszajcie, powiem wam, gdzie jechać.

- Ale ten samochód... To znaczy...

Wystarczyło jedno spojrzenie Kraja, żeby zamarł jak wiosenny kwiatek w środku 

zimy. Ruszył, aż powietrze zaświszczało. Ledwo skręcił za róg, dałem mu do powąchania 

kapsułkę z usypłaczem i zawróciłem z powrotem tam, gdzie czekał Hamal. Włamaliśmy 

się do sklepu, przenieśliśmy doń kierowcę i dokonaliśmy małej zamiany uniformów. Mój 

pomagier awansował na regularnego kierowcę cliaandzkiej armii.

- Umiesz toto prowadzić? Ślicznie. Teraz do portu kosmicznego. Tylko zwolnij 

przy   bramie.   Postaraj   się   wyglądać   na   nieco   mniej   przerażonego,   niż   jesteś.   Bądź 

mężczyzną!

- Jestem! - jęknął. - Ale to robota dla kobiety. Nie wiem, jak mogłem dać się w to 

background image

wrobić.

- Zamknij się! Weź sobie jeszcze parę kapsułek.

Bardziej martwiłem się o kierowcę, niż o kogokolwiek z komitetu powitalnego. 

Zawsze schodzili Krajowi z drogi.

Może to wyjaśni przerażenie mojego kierowcy? Westchnąłem. Byliśmy już przed 

wartownią. Wyprężony na baczność pododdział z sierżantem na czele prezentował broń. 

Sierżant próbował coś powiedzieć, ale go uprzedziłem:

-   Nie   podchodźcie   do   telefonu,   chcę   sprawdzić   parę   rzeczy,   lecz   lepiej,   żeby 

nikogo o tym nie uprzedzono. Jasne?

I już przemykałem obok nich z dużą szybkością. Chyba jednak usłyszeli, żaden 

bowiem nawet nie drgnął. Byliśmy już w porcie.

- Nie mogę - jęknął Hamal. - Mam tego dość, wracam do domu. Nie nadaję się do 

policji. To wszystko wina mojej matki, zawsze chciała  mieć córkę i zrobiła  ze  mnie 

dziewczynkę...

Był na najlepszej drodze, by zawrócić. Zakląłem i dałem mu w łeb, przejmując 

jednocześnie   kierownicę.   Zakręciłem   pod   jeden   z   hangarów   i   zgasiłem   silnik. 

Poczęstowałem Hamala usypiaczem i owinąłem w koce na tylnym siedzeniu. W zasadzie 

to powinienem go utrupić i zostawić truchło gdzieś w krzakach, ale nie miałem serca - 

ostatecznie, czy to jego wina, że urodził się mężczyzną?

Podjechałem   na   pas   i   zatrzymałem   się   koło   transportowca,   tuż   przy   warcie. 

Przyszła pora na drugi krok.

- Wiecie, kim jestem? - spytałem stojącego przy rampie oficera zimnym i pustym 

głosem.

- Tak jest! - Wyprężył się.

- Dobrze. Wezwijcie głównego inżyniera na pokład.

- Nie ma go na pokładzie, panie.

-  Możecie   mu powiedzieć,  jak   wróci,  że   sobie  to  zapamiętam.  Wezwijcie   jego 

zastępcę. - Minąłem go, gdy podskoczył do telefonu.

Udałem   się   na   pokład   A.   Czekał   tam   już   jakiś   mechanik   w   zatłuszczonym 

kombinezonie, nerwowo wycierając ręce w równie brudną szmatę.

- Przepraszam, ale właśnie rozmontowujemy generator... - słowa uwięzły mu w 

gardle pod moim przeciągłym spojrzeniem.

- Wiem, że macie kłopoty. Dlatego tu jestem. Zaprowadźcie do siłowni.

Ruszył bez słowa. Pójdzie łatwiej, niż myślałem. Kiedy weszliśmy, z wnętrzności 

background image

rozbebeszonego generatora wyjrzały trzy pobladłe gęby.

- Każcie im się stąd wynosić. - Nie musiałem nawet powtarzać. Wymiotło ich jak 

przy zarazie.

Zajrzałem   do   środka   i   pokiwałem   głową   z   mądrą   miną,   potem   obszedłem 

pomieszczenie   pukając   we   wskaźniki   i   generalnie   udając   inteligenta.   Doszedłszy   do 

generatora podprzestrzeni, zwróciłem się do postępującego za mną inżyniera:

- Dlaczego ciągle używacie tego modelu? Nie spotkałem inżyniera, który byłby 

zadowolony z posiadanego sprzętu. Ten nie był wyjątkiem.

- Wiemy, że to stary model, ale nie dostaliśmy na czas nowego.

- Przynieście jego schemat.

Ledwo się odwrócił, ścisnąłem rączkę mojej walizki i na dłoń wypadła mi mała 

bombka.   Nastawiłem   zapalnik   na   czterdzieści   minut   opóźnienia   i   wepchnąłem   pod 

obudowę   generatora.   Kiedy   wrócił   ze   schematem,   zajęty   byłem   już   następnymi 

urządzeniami.   Przekartkowałem   podaną   mi   książeczkę,   chrząknąłem   raz   i   drugi, 

sprawdziłem numery fabryczne - co wyraźnie go ucieszyło i oddałem mu papiery. Było 

mi wstyd, że wszystko okazało się takie proste.

-   Dopilnujcie,   żeby   to   było   szybko   naprawione   -   rzuciłem   wychodząc.   W 

odpowiedzi otrzymałem gorące zapewnienie, że zrobi, co tylko będzie mógł.

Powtórzyłem   ten   numer   jeszcze   siedem   razy   i   podjechałem   do   ósmego 

delikwenta, gdy zdałem sobie sprawę, że skądś go znam. Po schodni złaził właśnie Otrov. 

Stanął twarzą w twarz ze mną. Obaj doznaliśmy podobnego szoku. Tyle że on to okazał: 

wybałuszył oczy i zamarł jak piorunem rażony. Zbyt długo byliśmy razem, abym miał 

pewność, że jego nabiorę równie łatwo, jak całą resztę.

- No i czego tak stoicie? - szepnąłem w końcu, kiedy nie zdradzał żadnych oznak 

ożywienia.

-   Przepraszam,  ale   nie   spodziewałem   się   pana   w   tym   miejscu   -   wykrztusił   w 

końcu. - Pański głos... czy coś się stało...

Wiedziałem, że głosu nie podrobię, nie wobec człowieka, który niedawno jeszcze 

ze mną rozmawiał. Ale wiedziałem też, że wszystkie szepty są do siebie podobne. Nie 

podzieliłem się, rzecz jasna, tą wiedzą z Otrovem.

- Byłem ranny - wychrypiałem. - W końcu to wojna i niektórzy z nas walczą.

Miałem tego dość, toteż minąłem go, ale zawołał jeszcze za mną, natręt jeden. 

Obróciłem się z wyrazem zniecierpliwienia na twarzy.

- Przepraszam, ale czy wie pan coś o miejscu pobytu Hulji?

background image

- On się tak nie nazywa. To szpieg. Chyba nie macie ochoty przyjaźnić się ze 

szpiegiem? Otrov zbladł, ale nie ustąpił.

- Oczywiście, że nie, ale kiedyś byliśmy przyjaciółmi. Tylko tak zapytałem.

- Zadawanie pytań to moja specjalność. Żegnam, pilocie! - wypowiedziawszy te 

godne Krają słowa, ruszyłem do wnętrza.

Otrov zadziwił mnie. Gdzieś w tym zapijaczonym wnętrzu kołatały jednak jakieś 

ludzkie uczucia.

Reszta   poszła   równie   gładko,   jak   dotąd.   Znajdowałem   się   właśnie   w   siłowni 

numer dziewięć, gdy usłyszałem pierwszy wybuch. Odezwały się syreny.

- Co to? - spytałem podstarzałego inżyniera.

- Nie wiem.

- No to się dowiedzcie! - nagle zaczęło mi się spieszyć.

Ledwo wyszedł, wsunąłem podarek pod generator (tym razem z trzyminutowym 

opóźnieniem) i podążyłem za nim.

- No i co?

- Eksplozja na jednym ze statków, w maszynowni.

- Gdzie? Muszę to sprawdzić! - ryknąłem i ruszyłem z kopyta.

Zaraz strzeli reszta. Najpierw nastąpi zamieszanie i w tym właśnie czasie muszę 

się   stąd   ulotnić.   Z   pewnością   ktoś   sobie   szybko   uświadomi,   że   wszystkie   eksplozje 

nastąpiły mniej więcej w tym samym czasie i w tych samych miejscach, a potem ktoś 

połapie się, że we wszystkich tych maszynowniach był uprzednio Kraj. Kraj jest poza 

wszelkimi podejrzeniami (przynajmniej na razie), ale tak czy tak będą chcieli z nim 

pogadać. A na ten luksus nie mogłem sobie pozwolić. Z maksymalną, ale nie zwracającą 

uwagi szybkością podążyłem do wozu. Stało przy nim dwóch żandarmów trzymających 

sflaczałego Hamala.

- Czy to pański wóz?

- Oczywiście, a wy co tu robicie?

- Ten człowiek siedział na tylnym siedzeniu i gadał do siebie. Myśleliśmy, że jest 

pijany, ale on mówi w jakimś obcym języku, podobnym do gwary tubylców. Pan wie, kto 

to jest?

- Nigdy w życiu go nie widziałem! - Była wojna i nie miałem czasu na ratowanie 

jednego żołnierza.

Mój głos musiał dotrzeć do oszołomionego umysłu Hamala. Swoją drogą, gość 

mocny był  jak  byk, skoro po  takiej  dawce  środka  usypiającego  mógł zrobić  jeszcze 

background image

cokolwiek sensownego. To znaczy, bezsensownego.

Zawołał do mnie:

- Musi pan coś zrobić! Oni mnie zabiją! Dlaczego mnie pan tu przywiózł?

- Co on mówi? - zainteresował się jeden z policjantów.

-   Nie   wiem,   ale   to   może   być   szpieg,   który   dokonał   sabotażu   w   jednej   z 

maszynowni. Załadujcie go do tyłu i jedźcie ze mną. Już wiem, jak go nauczyć gadać po 

ludzku.

Ruszyłem   jak   na   wyścigach,   zanim   jeszcze   zdążyli   porządnie   się   rozsiąść. 

Usłyszałem, jak kotłują się na siedzeniu. Jeśli nawet zauważyli rozbebeszone koce, to nie 

mieli czasu na reakcję. Za nami gruchnęły cztery dalsze eksplozje, niemal równoczesne, 

a ja byłem już przy bramie. I przy oficerze, który wyrósł przed maską, dając znaki, 

abym się zatrzymał. Nie miał zamiaru ustąpić, zatem stanąłem.

- Nie może pan wyjechać. Baza została zamknięta! - Jakby na potwierdzenie wagi 

tego oświadczenia gruchnęło jeszcze dwa razy (w sumie już siedem - nieźle to pousta-

wiałem).

- Rozkazy zostawcie dla innych. Mnie one nie dotyczą.

- Polecenia, które otrzymałem, dotyczą każdego, bez wyjątków.

-   Wiozę   ze   sobą   więźnia,   który   jest   prawdopodobnie   odpowiedzialny   za   to 

zamieszanie,   i   dwóch   strażników.   -   Znowu   coś   gruchnęło.   -   Zabieram   go   na 

przesłuchanie. Pańska gorliwość, kapitanie, jest godna pochwały, ale musicie wiedzieć, 

że tutaj ja wydaję rozkazy, a wy tylko wykonujecie.

- Nie może pan wyjechać!

Albo był nieprawdopodobnie tępy, albo dostał specjalne rozkazy dotyczące mojej 

skromnej osoby. Nie miałem ochoty wypytywać go w tej materii. Dobyłem pistolet i 

wycelowałem w gogusia.

-   Odsuńcie   się   albo   was   zabiję!   -   powiedziałem   maksymalnie   znudzonym   i 

monotonnym głosem, na jaki mogłem się zdobyć.

Już   sięgał   po   broń,   gdy   nagle   coś   do   niego   dotarło.   W   jego   oczach   odbił   się 

paniczny strach, a on  sam wyniósł się co prędzej  pod ścianę wartowni i kątem  oka 

zobaczyłem,   jak   wybiega   stamtąd   żołnierz   i   coś   do   niego   mówi.   Nie   byłem   ciekaw 

usłyszeć, co. Ruszyłem pełnym gazem.

Moim policjantom wcale się to nie spodobało. Zaczęli majstrować coś przy swoich 

kaburach. Nie miałem wyboru - odwróciłem się i posłałem im dwie kule przez ramię. W 

najbliższy zakręt wchodziłem przy akompaniamencie ostatniej, dziewiątej eksplozji.

background image

W pierwszym zacisznym miejscu pozbyłem się ciał i klucząc po ciemniejszych 

zakamarkach (ze śpiącym nareszcie Hamalem na tylnym siedzeniu) skierowałem się do 

swoich.

background image

21

- Wyjaśnij mi to, DiGriz, i lepiej, żeby te wyjaśnienia miały sens. - Inskipp był jak 

zwykle w swoim czarującym humorze. Warcząc i pomrukując przemierzał w tę i z po-

wrotem hali kosmodromu.

- Najpierw powiedz mi, jak czują się moi synowie!

- Właśnie! - poparła mnie Angelina. Inskipp wybełkotał coś do siebie, ale musiał 

stać się bardziej komunikatywny.

- Wszystko w porządku. Zdrowi. Przybierają na wadze. Wkrótce ich zobaczycie. 

A teraz dość tego! Przelatuję Bóg jeden wie ile parseków, żeby nadzorować tę operację, 

ponieważ jest ona ponoć na ukończeniu, i cóż widzę na miejscu? Obaj moi agenci mieli 

już dość wszystkiego i opuścili powierzoną im planetę, chociaż rzeczona planeta ugina 

się pod ciężarem żelaznej stopy Cliaandu. Proszę mi to wyjaśnić - z łaski swojej!

- Zwyciężyliśmy!

- Przestań żartować, DiGriz, bo zastrzelę!

- Za wiele zainwestowałeś w moją skórę, żeby mi teraz robić krzywdę. A poza 

tym, wiem co mówię. Zwyciężyliśmy, choć na Buradzie nic jeszcze nie wiedzą. Wie tylko 

garść wybranych.

- Wygląda na to, że nie zostałem do niej zaliczony!

- Przygotowałem mały pokaz. Angelino, kochanie, czy masz naszą zabawkę?

Angelina podała mi gładkie, czarne pudełko wielkości mojej dłoni. Na każdej ze 

ścian   znajdowały   się  małe  wypustki,  na  jednej  widniał  dodatkowo system   soczewek. 

Inskipp przyjrzał się temu podejrzliwie.

- Wiesz, co to jest? - spytałem łagodnie.

- Nie, i niezbyt mnie to wzrusza.

- A powinno. To jest nagrobek cliaandzkich inwazji. Powiedz mi, na pokładzie 

czego tu przyleciałeś.

- Niszczyciel klasy „Gnasher". Ale jakie to ma znaczenie?

Wziąłem pudełko od Angeliny i wsunąłem w jeden z otworków wyjście kontrolki. 

Na  klawiaturze  wystukałem  symbol  i   cechy  niszczyciela   klasy  „Gnasher".  Następnie 

ruszyłem ku drzwiom. Angelina zrobiła to samo, złapawszy najpierw opierającego się 

Inskippa i pociągnąwszy go za sobą.

- Musimy sobie wyobrazić, że to jest ich kosmodrom, gdzie, jak to normalnie 

bywa,   śluza   powietrzna   statku   jest   otwarta.   Znajdujemy   się   zatem   w   odległości, 

powiedzmy,   półtorej   mili   od   statku.   Komora   otwiera   się   i   operator   uruchamia   ten 

background image

drobiazg.   Wznosi   się   on   w   powietrze,   dolatuje   do   statku,   wpada   do   komory   i...   - 

Odłączyłem   pudełko   z   programatorem   i   zagrały   małe   silniczki   odrzutowe.   Drobiazg 

wyrwał do przodu jak gnany namiętnością koliber. Poleciał gdzie trzeba.

- Za nim! -wrzasnąłem ruszając galopem. Urządzonko skierowało się ku rufie. 

Dogoniliśmy je dwa pokłady poniżej wejścia, tuż przed drzwiami do siłowni. Nie była to 

przeszkoda,   której   nie   można   pokonać,   co   właśnie   maluch   udowadniał   za   pomocą 

laserka.   Otwór   został   wycięty   i   drobiazg   zniknął   w   siłowni.   Zajrzeliśmy   do   środka 

dokładnie w momencie, gdy nurkował pod generator, po czym usłyszeliśmy stukniecie i 

pojawił się obłoczek czarnego dymu.

- To był akurat ładunek ćwiczebny. W praktyce zastosuje się głowicę bojową 

zdolną zniszczyć ten generator, lecz nie czyniącą większych szkód. Humanitarna broń.

- Oszalałeś!

- Jak pójdziemy na drinka, to opowiem, co będzie dalej.

Gdy stało się to, co stać się musiało, i ochłodziłem nieco gardło, wyjaśniłem mu 

genialną prostotę mojego pomysłu.

- Osobiście zlikwidowałem dziewięć takich generatorów, żeby przekonać się, czy 

nie będzie dodatkowych komplikacji. Nie było. Ich statki są tak samo skonstruowane, 

jak inne, różnią się jedynie jeszcze większym stopniem ujednolicenia w obrębie armady. 

Ten drobiazg został zaprojektowany specjalnie do tej roboty. Operator uruchamia go, 

programuje i wypuszcza. Start odbywa się w chwili otwarcia śluzy. Resztę już widziałeś. 

Ma bank pamięci wystarczający do znalezienia drogi we wnętrzu i rozpoznania tego 

właśnie generatora. A jak go odnajdzie, to bum, i koniec cliaandzkich inwazji.

- Koniec jednego generatora - poprawił z szyderstwem w głosie. - Zamawiają 

następny i po krzyku.

- To nie takie proste. Te generatory są bardziej złożone, niż ci się wydaje. Ich 

budową zajmuje się niewiele firm, większość światów woli je kupować, niż bawić się w 

ich wytwarzanie. Jestem pewien, że Cliaand ma przynajmniej jedną fabrykę, ale można 

ją zlokalizować i zetrzeć z powierzchni ziemi.

- No to dostaną je z magazynów.

-   Też   prawda,   ale   nie   będą   ich   stamtąd   dostawać  w   nieskończoność.   Nie   jest 

problemem   umieścić   ludzi   na   każdej   z   podbitych   planet   z   jednym   tylko   zadaniem: 

niszczenia generatora na każdym cliaandzkim statku, jaki się zjawi. Nie kupią ich od 

nikogo, jeśli ogłosi się embargo, łatwe dla nas do wyegzekwowania. I to będzie koniec 

imperium.

background image

- Jakim cudem?

- Pomyśl trochę, człowieku. Mózg ci się chyba do końca nie zlasował? Oni muszą 

rozszerzać imperium, bo na Cliaandzie nie ma nic - ani surowców, ani prawdziwego 

przemysłu   i   w   ogóle   nic,   żeby   mogli   wyżyć   o   własnych   siłach,   o   podbojach   już   nie 

wspominając. Wyobraź sobie sytuację po zniszczeniu generatorów - mają u siebie zakład 

do ich wytwarzania, a na podbitych planetach mają surowce. I co z tego, jeśli nie mogą 

ich przetransportować? Ekspansja stanie, liczba statków zmaleje, zaczną się wycofywać. 

Z   początku   wolno,   ale   skończy   się   to   z   powrotem   na   Cliaandzie.   Bez   możliwości 

korzystania   z   handlu   daję   im   najwyżej   rok.   A   handel   można   spokojnie   ukrócić, 

nieprawdaż, Inskipp?

- Od samego początku uważałem, mój drogi chłopcze, że ci się to uda!

background image

22

Staliśmy   w   wewnętrznej   śluzie,   gdy   przybiegł   oficer   i   wręczył   mi   telegram. 

Angelina obrzuciła go smutnym wzrokiem.

- Jeśli to od Inskippa, to zniszcz go. Jeśli ten śmierdziel odwołuje nasze pierwsze 

wspólne wakacje...

- Nie denerwuj się - powiedziałem, przebiegając tekst wzrokiem. Nasze wakacje 

są niezagrożone. To od Taze...

- Jeśli ten kociak poluje na ciebie, to wpadnie w tarapaty!

-   Komunikat   jest   wyłącznie   natury   politycznej.   Zawiera   wynik   pierwszych 

wyborów po wycofaniu się Cliaandczyków. Taze została Ministrem Wojny. Znowu baby 

rządzą.   Tego   oczekiwałem.   A   dalej   tu   pisze,   że   zostaliśmy   kawalerami   Orderu 

Niebieskich Gór Pierwszej Klasy i skoro tylko znajdziemy się na Buradzie, odbędzie się 

wielka ceremonia dekoracji.

- Dopilnuję, żebyś nie udał się tam na własną rękę! Westchnąłem z rezygnacją. 

Otwarły   się   wewnętrzne   drzwi,   ukazując   panoramę   kosmodromu.   Na   płycie   stała 

orkiestra   wojskowa   i   robiła   kupę   hałasu   (z   dużym   zresztą   zaangażowaniem),   a 

towarzyszyła jej kompania reprezentacyjna.

- To bardzo miłe! - stwierdziła Angelina.

- Ho, ho! - przyznał jej rację Bolivar, a może James?

Było   ich   strasznie   trudno   odróżnić,   ale   Angelinie   nie   spodobał   się   pomysł 

wymalowania im na czołach jednemu J, drugiemu B. Nie to nie - pomyślałem, znajdzie 

się coś innego.

Pochyliła  się nad  wózkiem  poprawiając  koce  i wykonując cały  szereg  innych, 

niepotrzebnych czynności. Tylko ja wiedziałem, jakim to ruchomym arsenałem jest ten 

roboto-wózek. Nie chciałbym być w skórze porywacza, który próbowałby uprowadzić 

nasze   dzieci.   Znam   łatwiejsze   sposoby   popełniania   samobójstwa,   ale   nie   wiem,   czy 

wszystkie byłyby równie skuteczne.

- No, nie takie znowu złe - stwierdziła Angelina, gdy byliśmy już na platformie, 

która się przed nami rozkładała. - Nie rozumiem, dlaczego się skarżyłeś?

- Powiedziałbym, że poprzednie przyjęcie było cośkolwiek odmienne. Ale, ale - 

czy   to   nie   ładny   obrazek?   -   wskazałem   rzędy   kadłubów   rdzewiejących   w   wysokiej 

trawie.

- Nadzwyczaj - zgodziła się. - Czy to nie jest niebezpieczne?

Pytanie tyczyło się kompanii reprezentacyjnej, przed którą się znaleźliśmy. Było 

background image

tego przynajmniej z tysiąc chłopa, wszyscy wyprężeni na baczność, a każdy ściskał w 

łapach miotacz Gaussa.

- Broń nie jest nabita. To zawarowane w umowie.

- A można im zaufać?

- Pewnie. To jedyna rzecz, na której się znają: wykonywanie rozkazów. Zresztą, 

zademonstruję ci - stwierdziłem podchodząc do najbliższego. Był wysoki, stalowooki, o 

potężnych żuchwach, słowem - wyglądał jak prawdziwy żołnierz.

- W prawo zwrot! - szczeknąłem na swój najbardziej reprezentacyjny sposób. 

Posłuchał natychmiast.

- Baczność! Przygotować broń do inspekcji!

Podwójne   „klik"   zabrzmiało   za   całą   odpowiedź.   Magazynek   był   czyściutki. 

Odebrałem mu broń i zajrzałem w lufę. Idelnie lśniący metal.

- Coś blokuje lufę, żołnierzu!

- Tak jest, sir. Dostaliśmy rozkaz, sir!

- Jaki rozkaz?

- Zalania luf ołowiem. Sam go wlewałem, sir.

- Wspaniale, byle tak dalej, żołnierzu. - Oddałem mu broń. - Czy ja was nie 

znam?

-   Możliwe,   sir.   Pełniłem   służbę   na   różnych   planetach.   Kiedyś   byłem   nawet 

pułkownikiem.

Oczywiście! Nie poznałem go, bo wtedy, gdy Kraj polecił mu mnie śledzić - a było 

to na Buradzie - facet nosił wspaniałą, patriarchalną brodę.

- Znałem go kiedyś - poinformowałem Angelinę, gdy byliśmy już na dworcu. - Był 

wysokiej rangi oficerem.

-  Teraz  ma na  to  małe  szansę.   Swoją  drogą,  to  zastanawiające,  jak   ci   ludzie 

świetnie się zaadaptowali.

- Nie  mieli  wyboru. Kiedy  skończyła  się era  podbojów, wrócili  gromadnie na 

Cliaand i przekonali się, że koniec i z surowcami, i z energią. Pewnie rolnictwo przeżywa 

teraz rozkwit. I nie ma szarych. Odlecieli do domu, zanim zdążyliśmy ich złapać.

-   Ciekawa   jestem,   co   za   mądrala   wymyślić   mógł   taką   wycieczkę   i   kto 

zaproponował, żebyśmy polecieli pierwszym statkiem?

- To ja. To wszystko ja. Nie patrz tak, jakbyś chciała mi gardło przegryźć. W 

końcu turystyka to jedyna rzecz, na jaką może postawić planeta bez surowców. No i 

poza tym, pewien dreszczyk emocji dla tych, których kiedyś podbili, gdy tylko zechcą tu 

background image

przylecieć. Dodatkowa atrakcja.

Przepchnęło   się   do   nas   stado   bagażowych.   Porwali   rzeczy   i   ruszyli   ku 

taksówkom.   Wiele   zmieniło   się   tu   od   mojego   ostatniego   pobytu.   Tubylcy   wyglądali 

zresztą na zadowolonych.

Ze względu na stare wspomnienia zameldowaliśmy się w hotelu „Zlato-Zlato". 

Ciągle był najbardziej luksusowym w mieście. Recepcjonista ukłonił się nawet na nasz 

widok.

- Witamy na Cliaandzie, panie generale, pani Angelino, witam państwa synów. 

Mam nadzieję, że pobyt u nas sprawi wam wiele satysfakcji.

Zawsze mówiłem, że jakiś tytuł ułatwia życie, ale żeby aż tak, żeby rozpoznawała 

mnie obca osoba? Przyjrzałem się recepcjoniście uważniej.

- Otrov! To ty?

- Rzeczywiście, nazywam się Otrov, ale chyba wziął mnie pan za kogoś innego.

- Fakt, nie mogłem się spodziewać, że mnie rozpoznasz. Teraz jestem w końcu 

sobą. Ostatni raz, gdy ze mną rozmawiałeś, byłem kreaturą zwaną Krajem, a znaliśmy 

się, gdy robiłem za Vaskę Hulja.

-   Vaska!   No   pewnie,   ten   głos,   rzeczywiście!   -   Potem   jego   głos   ścichł:   -   Mam 

nadzieję, że przyjmiesz moje spóźnione przeprosiny. To, że wtedy pomogłem Krajowi 

cię złapać... Półtora dnia byłem nieprzytomny, gdy się dowiedziałem, że uciekłeś. Tak się 

spiłem z radości. Wiem, że byłeś szpiegiem, ale...

-   Nic   nie  mów.   Sprawa   zamknięta.   Byłeś   najlepszym   kumplem   od   kieliszka, 

jakiego miałem.

- Dziękuję, czy mogę uścisnąć ci dłoń?

Podaliśmy sobie ręce, a ja przyjrzałem mu się krytycznie.

- Zmieniłeś się, przytyłeś, robisz w innym fachu...

- Dziękuję, Vaska, to miło. Przestałem pić, a zatem muszę przestrzegać diety. I 

nie martwię się teraz tym cholernym pilotażem. Wróciłem do rodzinnej tradycji - do 

hotelarstwa. Nie wiesz,  jaka to przyjemność wrócić do czegoś, na czym  człowiek  się 

naprawdę zna. Podpisz się w tym miejscu. - Wręczył mi pióro, dalej mówiąc tym samym 

tonem, tylko ciszej: - Mam nadzieję, że mi wybaczysz, gdy ci powiem, że mamy teraz 

małe pogotowie. Tylko nie podskakuj i nie odwracaj się. Od momentu otwarcia hotelu 

przebywa tu dziś jakiś facet. Według mnie, jeden z chłopców Krają. Do tej pory nie 

wiedziałem, o co mu chodzi. Teraz sądzę, że wiem. Mam nadzieję, że masz przy sobie 

broń. Z prawej strony za tobą, ma śliwkową marynarkę i kapelusz w żółte paski.

background image

To miały być wakacje. Nie miałem przy sobie ani miotacza, ani noża i to po raz 

pierwszy od bardzo długiego czasu (przysiągłem sobie w duchu, że jest to również raz 

ostatni).   Wtedy   przypomniałem   sobie   o   Angelinie   -   pochylała   się   znów   nad   roboto 

wózkiem. Zbliżyłem się do niej naturalnym krokiem.

- Nie chciałbym ci przeszkadzać, najdroższa - powiedziałem z uśmiechem - ale ten 

gość w śliwkowym wdzianku, który zachodzi mnie od tyłu, chce mnie zapewne utrupić. 

Czy mogłabyś coś z nim zrobić? I to w miarę możliwości tak, żeby można go było jeszcze 

o parę rzeczy spytać?

- Jak miło, że prosisz. To znaczy - nie całkiem martwy? To miałeś na myśli? - 

odparła śmiejąc się i poprawiając pieluchy.

Skinąłem głową i stanąłem z powrotem przy ladzie, obserwując ją. Angelina była 

czarująca, spokojna i uśmiechnięta. I nie traciła czasu. Nagle błyskawiczny ruch wózka i 

wrzask   z   tyłu.   Schyliłem   się   robiąc   jednocześnie   półobrót.   Było   już   po   wszystkim. 

Śliwkowa marynarka straciła kapelusz i pistolet. Oba przedmioty leżały na dywanie. 

Sięgał jeszcze po nóż w rękawie. Mógł sobie zaoszczędzić fatygi. Angelina była już przy 

nim: cios w kark, poprawka kolanem między nogi, i nieprzytomna postać osunęła się na 

podłogę.

- To rzeczywiście urocze wakacje - stwierdziła, ale widać było, że zabawę z tego 

miała dobrą.

-   Dostaniesz   za   to   medal,   kochanie!   A   Korpus,   jak   sądzę,   troskliwie   się   nim 

zaopiekuje i wyciśnie z niego wiadomość, skąd właściwie pochodzi to towarzystwo miłu-

jące wojenkę. Wszystkim przyniesie to zapewne ulgę.

Odwróciłem się do Otrova.

- Dzięki ci, uratowałeś mi życie.

- Nie ma o czym mówić. Zawsze twierdziłem, że najbardziej liczą się dodatkowe 

usługi. Zaprowadzić was do pokoju?

- Oczywiście. Trzeba wypić za tę okazję. Nie odmówisz chyba?

- No cóż, ten jeden raz, ze względu na ciebie. I muszę ci powiedzieć, że jesteś 

szczęśliwym facetem, mając żonę, która podziela i twój entuzjazm, i zdolności.

- Ach, poznaliśmy się w takich okolicznościach, że od początku o tym wiedziałem. 

Któregoś dnia ci o tym opowiem.

Z   rozrzewnieniem   spojrzałem   na   Angelinę,   która   wycierała   właśnie   nóż   o 

marynarkę gościa.

Byłem   pewien,   że   kiedy   dzieciaki   podrosną,   należycie   docenią   jej   niezwykłe 

background image

zdolności. Była w końcu matką, jaką powinien mieć każdy chłopak.