background image
background image

Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment

pełnej wersji całej publikacji.

Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji 

kliknij tutaj

.

Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora 

sklepu na którym  można

nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji

. Zabronione są

jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej 
od-sprzedaży, zgodnie z 

regulaminem serwisu

.

Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie

internetowym 

e-booksweb.pl - audiobooki, e-booki

.

background image
background image

Copyright © by Wojciech Burger

Copyright © for this edition by Walkowska Wydawnictwo / JEŻ

All rights reserved

Wszelkie prawa zastrzeżone

Fotografie przedwojenne: zbiory Romana Czejarka oraz archiwum Portalu Miłośników Dawnego

Szczecina sedina.pl (udostępnione fotografie pochodzą z prywatnych kolekcji Patryka Ladycy, Pawła

Olendrzyńskiego, Andrzeja Makaruka - Antykwariat Pomorski).

Fotografie współczesne: Autor oraz Arkadiusz Kozaczuk.

Korekta: Krystyna Pawlikowska

Konsultacja historyczna: Paweł Knap

Projekt okładki: Szymon Jeż, Adrian Łaskarzewski

Fotografie i fotomontaż na okładce: Arkadiusz Kozaczuk

Opracowanie graficzne i skład: Adrian Łaskarzewski

ISBN 978-83-61805-35-9

Wydanie II (e-book) 2012, 

na podstawie wydania I, Szczecin 2009

Walkowska Wydawnictwo / JEŻ

ul. Falskiego 29/8, 70-733 Szczecin

www.walkowska.pl

Powieść ta jest fikcją. Zbieżność nazwisk postaci powieści z osobami żyjącymi bądź zmarłymi jest

niezamierzona.

background image

Ani, ukochanej córce, dedykuję

background image

Wieża Quistorpa (Quistorpturm)

background image

Wewnątrz każdego z nas są drzwi otwarte na cud.

Jonathan Carroll

background image

Grudzień

01.

„Piękno rodzi się w bólu. Czasem w cierpieniu. Ten smutek je  jak ogień,

który z brunatnej rudy wytapia srebrzystą stal”.

P ymknęła  powieki.  Słowa  Kuby,  kolegi  z  klasy  z  liceum,  powróciły

żałosnym echem. Kuba podkochiwał się w Darii, a w  Kubie  podkochiwała
się Ilona. Już wtedy zauważyła, że niewiele 

raw układa się pro o, wedle

marzeń czy pragnień. Ile lat minęło od tamtego czasu? Dwadzieścia siedem?

Na głównym koryta u szkoły p ed gabinetem dyrektora zrobiła gwiazdę,

podwójne  salto  i  podwójny  obrót  w  powiet u;  z  radości,  że  to  już  koniec.
Stłukła  lampę  wiszącą  pod  su tem.  Odłamki  szkła  rozcięły  jej  poli ek,  na
sz ęście niegroźnie, więc nie popsuły jej humoru. Nazywali ją Sreberko, bo
wszędzie  było  jej  pełno  i  nigdy  nie  rozdzielała  włosa  na 

woro.  Była

lubiana, sz ególnie p ez kolegów. Uśmiechnięta, gotowa pomagać innym.
Ktoś jej powiedział, że idealnie nadawałaby się na pielęgniarkę, lekarkę lub
milicjantkę. Wtedy była jesz e milicja. I ten ktoś wykrakał. Od dwudzie u
lat  łapała  łobuzów,  służąc  w  policji  –  rodzinna  tradycja  p ejęta  po  ojcu
i wujku.

Piękno  rodzi  się  w  bólu...  Miała  już  dosyć.  Męża.  P y  nim  zapomniała,

ym  je   piękno,  ale  dob e  się  oswoiła  z  bólem  psychi nym.  Z  rozkoszą

utłukłaby  drania  gołymi  rękami.  Nie  byłoby  jej  trudno,  K ysztof  był
wyjątkowo gamoniowaty, jeśli chodziło o  zy ną walkę wrę . Na pewno
nigdy  się  nie  bił,  nawet  w  młodości.  Ona  t ykrotnie  się  tłukła
z  chłopakami,  bo  b ydko  mówili  o  jej  koleżance.  Jednemu  złamała  nos,
drugiemu wybiła zęby..., dopiero ten t eci jej p ylał. Areną walki jej męża
była  sala  sądowa,  a jesz e  lepszym  polem  – 

refa  poza  salą,  kiedy

dogadywał  warunki  ugody  dla  klientów.  Nie  miał  moralności.  Miał  za  to
in ynkt  drapieżnego  insekta  zdolnego  do  krwiożer ej  p ebiegłości.  Czym
ją  ujął?  Co  w  nim  widziała?  Zaimponował  intelektem,  był  dowcipny,
elokwentny,  zrę nie  kręcił  dziew ynami,  a  one  to  lubiły.  Głupie  ćmy.
Była najgłupszą z nich, bo dała się poprowadzić do ołtarza. Kretynka...

Wyjęła  broń  z  kabury,  by  upewnić  się,  że  je   zabezpie ona.  Sprawdziła

komórkę,  y  ma  naładowaną  baterię.  I  dokumenty  oraz  policyjną  blachę
potwierdzające,  że  je   funkcjonariuszem.  Z  sąsiedniego  pokoju  wyszedł  jej
mąż.  Na  ciemnym  ekranie  plazmowego  telewizora  zauważyła  jego  odbicie,
jego  wzrok.  Krótkotrwałe,  ale  wymowne  szacowanie  jej  wyglądu,  nóg,
bioder  i  reszty.  Wciąż  była  atrakcyjna,  p ynajmniej  raz  w  miesiącu

background image

do awała  jednozna ne  propozycje  od  kolegów  z  pracy  lub  nowo
poznanych męż yzn. To poprawiało jej humor, potwierdzało, że jesz e nie
je   racona. Kobieta, bez względu na wiek, chce  uć męskie 

oj enia na

sobie. Ona wciąż chciała. Ale pragnienie to nie dotyczyło spojrzenia męża.

–  Zabie   ze  mnie  ten  wzrok  adwokata – 

ekła  z  jawną  niechęcią,

zwracając się twarzą do Krzysztofa.

–  Dla ego  określenie  „adwokat”  b mi  w  twoich  u ach  jak  obelga?  –

spytał rozczarowany.

–  Ty  mi  to  powiedz –  minęła  go  obojętnie,  rozsiewając  zapach  perfum.

Z rozmysłem kupiła te, które lubił, aby go drażnić.

W  samotności  zjadła  śniadanie  i  wypaliła  papierosa  nieodzownego  p y

kawie.  P e uciła  pobieżnie  prasę  do ar oną  z  samego  rana  p ez  syna
sąsiadów. Dominowały „igrzyska polityczne”.

– Nie będzie mnie do jutra, mam 

otkanie w Poznaniu  – K ysztof  anął

w progu jadalni i spojrzał na żonę.

–  Pojut e  Wigilia.  Gdzie  zamie asz  ją 

ędzić?  A  właściwie  powinnam

spytać z kim?

– Myślałem, że spędzimy ją razem.
– Chyba ża ujesz – żachnęła się, chowając na ynia do zmywarki.  – Idę do

mamy.

– To święta rodzinne...
–  Nie  należysz  do  mojej  rodziny.  Już  nie  należysz – 

uciła  mu

zdecydowane spojrzenie. – Nie dziw się, sam wybrałeś.

Spoj ał  na  zegarek.  Bez  słowa  wycofał  się  do  p edpokoju.  Sięgnął  do

szafy po płaszcz.

–  Skoro  tak...  nie  ekaj  na  mnie  z  Wigilią.  Wesołych  świąt –  wyszedł,

zatrzaskując za sobą drzwi.

Nawet  wychodząc,  musiał  ją  zirytować,  jakby  nie  mógł  normalnie

zamknąć d wi. Od kilku tygodni odgrażał się, że wniesie pozew o rozwód.
Już  dawno  powinien  był  to  zrobić.  Nie  zamie ała  mu  p eszkadzać,  ale  to
on  musiał  u ynić  pierwszy  ruch,  p yznając  się  tym  samym  do  osobi ej
porażki.  Nie  lubiła  odpłacać  złem,  ale  za  wszy kie  lata,  kiedy  ją
maltretował psychicznie, miała ochotę się odgryźć.

Ciszę w mieszkaniu przerwał wysoki ton telefonu komórkowego.
–  Teresa? –  usłyszała  po  drugiej  ronie  głos  Edzia,  pa nera  z  komendy.  –

Przejeżdżam niedaleko twojego domu. Wstąpić po ciebie?

–  Co  o  tak  w esnej  po e  robisz  na  drugim  końcu  mia a?  To  nie  twoja

dzielnica.

– No wiesz... Spotkałem taką samotną marynarzową...

background image

Chrząknęła wymownie.
–  Cholera,  zapomniałem,  że  z  tobą  się  nie  rozmawia  o  takich 

rawach  –

urwał rozpoczęty wątek.

– Rozmawia, ale daj mi p ynajmniej pięć minut oddechu. Sekundę temu

wyszedł mój okupant.

– Wyzwolić cię? – roześmiał się.
–  Siły  wroga  już  opuściły  moje  terytorium –  do osowała  się  do  ża u

kolegi. – Czekam na dole.

Wyszła z mieszkania, kulturalnie zamykając drzwi.

background image

02.

Zauważył  ją  na  pobo u  drogi.  Stała  obok  samochodu,  wymachując

rękoma  i  błagając,  aby  p y anął.  Zat ymał  się  w  odległości  nie ełna
dwóch  metrów  od  toyoty.  Natychmia   podbiegła  do  niego  z  obawy,  że
rozmyśli się i odjedzie w ostatniej chwili.

–  Proszę  mi  wyba yć,  że  pana  zat ymuję,  ale  mój  samochód...  –  urwała,

spoglądając zdumiona na kierowcę. – Kuba?!

– Daria? – rozpoznał koleżankę z liceum.
–  O  Boże!  Nie  mogę  uwie yć,  że  to  ty!  –  uradowana  objęła  go  za  szyję,

kiedy wysiadł z nissana.

– Co się stało?
– Nie mam pojęcia – wzruszyła ramionami. – Jechał i nagle stanął.
Podeszli do toyoty Darii. Otworzył maskę silnika.
– Obawiam się, że ci nie pomogę. Wiem jedynie, gdzie wlewa się benzynę.

Niedawno to odkryłem – dodał żartobliwie.

– Ja wiem, do której dziury leje się olej – uśmiechnęła się.
–  Więc  wiesz  więcej  niż  ja –  usiadł  za  kierownicą  toyoty  i  p ekręcił

kluczyk w stacyjce. Usłyszał metaliczne pyknięcie. – Masz bezpieczniki?

–  W  domu.  O,  tak  się  je  wdusza...  –  pokazała,  co  należy  zrobić

z  bezpie nikiem. –  Pytasz  mnie  o  coś,  ego  pewnie  w  życiu  na  o y  nie
widziałam.

Ponownie  pochylił  się  nad  modułem  pod  maską,  gdzie  ukryto

bezpieczniki.

–  Mam  takie –  wierdził,  po  ym  poszedł  do  nissana  i  wrócił  z  małą

skrzyneczką.

Wymienił  p epalony  bezpie nik.  P ekręcił  klu yk  w  acyjce  i  toyota

od razu odpaliła.

– Kuba, jesteś kochany! – ucałowała go w policzek. – Masz u mnie kawę.
–  Co  robisz  na  tym  odludziu? – 

oj ał  na  ota ający  ich  las,  dając  do

zrozumienia, że miała dużo szczęścia, że tędy przejeżdżał.

– Jadę po choinkę. Pojutrze przecież Wigilia.
–  To  już  nie 

edają  choinek  w  Sz ecinie?  Samowolne  wycinanie  ich

w lesie jest karane...

Roześmiała się.
–  Jadę  do  kuzyna,  je   leśni ym.  To  taka  nasza  rodzinna  tradycja.  Od  lat

bie emy  choinki  od  niego;  w eśniej  braliśmy  od  jego  ojca.  Nigdy  nie
miałam innej choinki, tylko pro o z lasu, od wujka.  Zawsze  p yjeżdżałam
z moim tatą. Byłam mała, kiedy za ęłam z nim jeździć. W tym roku po raz

background image

pierwszy wybrałam się sama, bo tato trochę nie domaga, a tradycji musi się
stać zadość.

– Dasz sobie radę?
–  Dam – dotknęła ramienia Kuby. – Dziękuję za pomoc. Nawet nie wiesz,

jak bardzo się cieszę, że cię spotkałam. Ile to już lat?

– Dwadzieścia...
– ...dwadzieścia siedem – wyliczyła szybko. – Co robisz w święta?
– Jak duża będzie choinka? – spytał, spoglądając na samochód Darii.
– Normalna, do sufitu... A dlaczego pytasz?
– Jak ją zabierzesz?
–  Na  bagaż... –  urwała. –  Ale  ze  mnie  trąba,  nie  założyłam  relingów! –

tupnęła nogą, zła na siebie.

– Daleko do tej leśniczówki?
– Jeszcze dziesięć kilometrów.
–  No  to  prowadź,  pojadę  za  tobą.  Do  mojego  samochodu  na  pewno  się

zmieści.

Popatrzyła na masywnego terenowego nissana w kolorze ciemnej szarości.
– Pobrudzisz siedzenia...
– Są rozkładane. Prowadź.

background image

03.

Szef był wściekły, zawalili robotę. Od dwóch miesięcy razem z wydziałem

do 

raw  narkotyków  p ygotowywali  kocioł,  do  którego  miała  wpaść

gruba  ryba.  Zakładali,  że  może  to  być  druga  po ać  w  organizacji,  którą
operacyjnie och cili „Lothar”, od imienia gang era z Hamburga, od którego
wszystko się zaczęło.

In ektor  Warski  mało  nie  wyszedł  z  siebie, 

ucając  słowa  pełne

p ekleń w. Na co dzień w kontaktach z podwładnymi niezmiernie  adko
używał  „łaciny”,  w  zasadzie  prawie  wcale  jej  nie  używał.  Musieli  mu
podpaść  na  wszy kich  możliwych  płasz yznach,  aby  wprawić  go  we
wściekłość... jak dzisiaj.

–  A  gdzie  w oraj  pani  była,  pani  nadkomisa   Barbacka?  –  wzrok

Warskiego  padł  wreszcie  na  Teresę,  p eto ywszy  się  w eśniej  po
wszystkich. Już tylko ona mu pozostała bez połajania.

Zdziwiła  się,  że  skupił  gniew  na  niej,  bo  nie  była  powiązana  z  zawaloną

akcją.  Chciała  mu  odpowiedzieć  na  od epnego,  że  zasiedziała  się
u  kosmety ki,  ale 

erwona  jak  u  indora  twa   szefa  zadziałała  ni ym

lampka ostrzegawcza: „uwaga, nie drażnić smoka, bo pożre!”.

– Miałam wolne. Pan in ektor o tym wie – odparła g e nie, posłusznie,

z zachowaniem oficjalnej formy, z poszanowaniem hierarchii.

–  A  szkoda,  bo  może  doświad enie  pani  nadkomisa   uratowałoby  dupy

tych  pa a y!  –  powiódł  ręką  po  grupie  policjantów  odpowiedzialnych  za
fiasko operacji.

P emil ała uwagę Warskiego. Nie lubiła, kiedy wyciągano jej zasługi na

szerokie  forum,  sz ególnie  w  takich  chwilach  jak  ta.  Odbierała  to  jako
psucie  atmosfery  w  ze ole;  jednych  p eciw awiano  drugim.  W  ciągu
o atnich miesięcy, od kiedy u władzy zmieniła się opcja polity na, metoda

awiania  jednych  p eciw  drugim  p ybrała  cechy  obowiązującej  normy.

Wie yła,  że  Warski  mimo  wszy ko  jej  nie  uległ,  a  jego  odzywka  była
jedynie uzewnęt nieniem silnego gniewu. Należała do  arych – już dawno
proponowano  jej  awans  i  dobrą  pracę  za  biurkiem.  Odmówiła.  Naciskano
na  nią,  a  ona  z  uporem  odmawiała.  „Sama  usiądę  za  biurkiem,  jeśli  nie
zrobię  pełnej  ścieżki” –  mawiała  p y  każdej  próbie  p eniesienia  jej  do
papierkowej  roboty.  Ścieżką  była  akrobatyka:  gwiazda,  podwójne  salto
i  p ynajmniej  jeden  obrót  w  powiet u.  Podziwiano  ją  z  tego  powodu  –
niezwykłego  wygimna ykowania  mimo 

terdzie u  sześciu  lat.  Na

strzelnicy też niewielu dotrzymywało jej pola.

Odprawa  dobiegła  końca.  Warski  zniknął  za  d wiami  gabinetu.  Teresa

background image

wyjęła  papierosa  i  zaciągnęła  się  dymem.  Reszta  funkcjonariuszy  rozeszła
się do zajęć, została tylko Beata.

– Gdzie spędzasz Wigilię? – spytała, dosiadając się do stolika Teresy.
– U mamy. Przyjeżdża mój brat z rodziną. Będzie fajnie – nadrabiała miną.
– A Krzysztof?
–  Już  mi  zobojętniał –  wzruszyła  ramionami. –  P ez  tyle  lat  upoka ał

mnie  psychi nie,  a  ja  głupia  wal yłam  o  jego  u ucie.  Ale  skoń yło  się.
Niech sobie idzie do tej swojej... – uśmiechnęła się z politowaniem. – Nawet
nie wiem, jak ma na imię ta jego kochanka.

–  Faceci  to  dranie,  zawsze  zdradzali.  Wiem  to  najlepiej,  bo  zdradzają  ze

mną – rzekła Beata.

Teresa wstała z miejsca i wygasiła papierosa w popielniczce.
–  Wpadniesz  do  mnie  dzisiaj  wie orem? – 

ytała  koleżankę. –  Je em

sama, wypijemy Krzysztofowi jego ulubione wino, to najdroższe.

– Z rozkoszą.

background image

Fontanna z Amfitrytą (Felderhoffbrunnen)

background image

04.

Zmie chało,  gdy  dojechali  pod  dom  Darii.  Mieszkała  na  Warszewie

w jednorodzinnym domu, w nowej zabudowie szeregowej.

Kuba wniósł choinkę do środka, do salonu.
– Będziesz potrafiła ją osadzić w stojaku? – spytał.
–  Robię  to  od  lat –  uśmiechając  się,  pokazała  dwa  ędy  śnieżnobiałych

zębów.  Upływ 

asu  nie  odebrał  świeżości  jej  urodzie.  Wciąż  mogła  się

podobać. Na pewno podobała się męż yznom. – Co robisz w święta? Może
spotkalibyśmy się w drugi dzień? – zaproponowała.

– Przyjechałem do siostry. Nie wiem, co zaplanowała.
– Sam? Masz rodzinę?
– Jestem sam.
–  Popat ,  jak  niewiele  o  sobie  wiemy...  A  kiedyś 

otykaliśmy  się

codziennie i wiedzieliśmy o sobie wszystko.

– Kiedyś...
– Ja się rozwiodłam – zrobiła ruch ręką, wskazując na mieszkanie, jakby się

tłuma yła,  dla ego  je   sama.  –  Mam  córkę,  Klaudię,  ma  dwadzieścia
jeden lat. Studiuje prawo w Poznaniu. Przyjedzie dzisiaj wieczorem.

– Będziesz miała rodzinne święta.
– Jak zawsze – uśmiech dodawał jej uroku. – Powiedziałeś, że p yjechałeś

do siostry... Nie mieszkasz w Szczecinie?

– Nie. Mieszkam w Warszawie.
– Od dawna?
– Od piętnastu lat.
– My naprawdę o sobie nic nie wiemy. Więc jak, 

otkamy się? Je em ci

winna  kawę.  Wybawiłeś  mnie  z  podwójnej  opresji:  zepsuty  samochód
i transport choinki.

– Zobaczę – wręczył Darii wizytówkę.
Było  na  niej  jego  imię  i  nazwisko,  numer  telefonu  komórkowego  i  adres

poczty elektronicznej.

– Jakub Genza... Tylko tyle? Nie dyrektor, nie prezes? – spytała żartobliwie.
– Nie.
–  Ja  nie  mam  p y  sobie  wizytówki,  ale  dam  ci  numer  do  siebie  na...  –

wyjęła  z  torebki  zdjęcie  i  zapisała  na  odwrocie  dwa  numery,  acjonarny
i  komórkowy. –  Zo ało  mi  jedno,  bo  wyrabiałam  nowy  dowód  osobi y.
Przynajmniej będziesz wiedział, do kogo są te numery.

– Oryginalnie.
– Widzisz, wizytówka lepsza od twojej.

background image

– Zadzwonię.
– Będę czekała.
Podali sobie ręce na pożegnanie.
–  Cieszę  się,  że  cię 

otkałam.  Chciałabym  ci  ży yć  egoś  niebanalnego,

ale tak mało wiem o tobie...

– Wystarczy, że dobrze mi życzysz. Doceniam to.
– To był miły dzień.
– Jesz e się nie skoń ył. Najp yjemniejsza chwila p ed tobą, p yjeżdża

twoja córka.

Musiał  pojechać  w  to  miejsce,  które  pokochał  w  Sz ecinie  bardziej  niż

wszy kie inne, do parku Ka rowi a, do am teatru. Zadzwonił do sio ry,
że trochę się  óźni. Rozumiała go najlepiej. Wiedziała, jak bardzo tęsknił za
ukochanym  mia em.  P ynajmniej  za ął  ęściej  p yjeżdżać.  „Wrócisz?”   –

ytała  go  któregoś  razu.  „Tam  już  nic  mnie  nie  t yma ...,  może”  –  odparł,

dając jej nadzieję, że znów będzie go miała blisko siebie.

Zat ymał  samochód  na  ulicy  Wy iańskiego.  Zapamiętanym  z  młodości

skrótem  pomiędzy  posesjami  wszedł  do  parku  od 

rony  basenu

p eciwpożarowego.  Było  wilgotno,  typowo  po  sz ecińsku.  Nawet  za  tym
tęsknił, za aurą miasta – wietrzną, mglistą, wilgotną.

Mazowsze  miało  klimat  kontynentalny.  Nie  lubił  Mazowsza,  płaskiego

krajobrazu  i  tłoku  na  drogach.  Samochodów  pędzących  do  Warszawy  jak
mrówki  do  mrowiska.  Sz ytem  komunikacyjnego  warszawskiego
zatwardzenia był Raszyn, rozjeżdżany w ciągu jednego dnia p ez dziesiątki
tysięcy samochodów z całej Polski. Komunikacyjna porażka.

P y  basenie  p eciwpożarowym  minął  w  lekkim  oddaleniu  dwie  szare

po aci;  nie iesznie  wracały  do  domu.  Alejką  doszedł  do  am teatru.
Wokoło  było  pu o  i  cicho.  Usiadł  na  ławce  w  najwyższym  ędzie,  na
wpro   e rady.  Wielki  łuk  z  betonu  wznoszący  się  wysoko  nad  sceną
odcinał się jasną barwą od ciemnego tła parku. P ymknął powieki i wrócił
w omnieniami do cudownych chwil z p eszłości. Pośród tych w omnień
były  też  chwile 

ędzone  z  Darią.  Spotkanie  na  drodze  obudziło  w  nim

tamte  w omnienia.  Wtedy  wiele  dla  niego  zna yła.  Może  powinien
skorzystać z jej zaproszenia?

Spoj ał  na  zegarek,  dochodziła  siedemna a.  Najkrótsze  dni  w  roku,  od

świąt  za nie  dnia  p ybywać.  Po  raz  o atni  skierował  wzrok  na  scenę
am teatru.  Znów  minął  szarą,  bezkszta ną  po ać,  która  dokądś  się

ieszyła.  Ludzie  zatopieni  w  jesiennej  szarówce.  Latem  o  tej  po e  park

tętnił  życiem  i  był  kolorowy,  a  on  młodzień o  zakochany.  Kolejne
wspomnienia z liceum...

background image

Skręcił w  ronę basenu p eciwpożarowego. Po lewej  ronie na resztkach

zeschłych liści leżała postać. Kuba pochylił się nad nią.

– Proszę pana – poruszył leżącego lekko za ramię. –  Proszę  pana! –  u ynił

to nieco mocniej.

Męż yzna nie dawał oznak życia. Kuba p yłożył mu t y palce do tętnicy

szyjnej,  ale  nie  wy uł  charaktery y nego  pulsowania.  Zadzwonił  po
pogotowie  ratunkowe.  P yjechali  bardzo  szybko.  Ze ół  karetki
reanimacyjnej dokonał oględzin mężczyzny. Stwierdził zgon.

–  Powiadomiliśmy  policję.  Powinien  pan  na  nich  za ekać,  mogą  mieć

pytania – rzekł lekarz do Kuby.

Pierwszy  p yjechał  radiowóz  interwencyjny.  Policjanci  wylegitymowali

Kubę  i  zebrali  informacje  o  zda eniu –  w  jakich  okoli nościach  i  o  której
godzinie znalazł denata. Na koniec  isali jego dane. Już chcieli zezwolić mu
na  odejście,  gdy  nie odziewanie  p y  basenie  pojawiły  się  dwie
funkcjonariuszki policji z komendy mia a. Były po cywilnemu, jedna z nich
wydawała się Kubie znajoma.

–  Sreberko? – 

ytał  niepewnie,  wpatrując  się  w  tę  atrakcyjniejszą

szatynkę z krótko obciętymi włosami.

–  Kuba? –  na  u ach  Teresy  rozlał  się  szeroki  uśmiech. –  Mój  Boże,  już

dawno nikt mnie tak nie nazwał! – objęła kolegę za szyję, witając się z nim
serde nie . –  To  moja  koleżanka,  pracujemy  razem  –  wskazała  na
towarzyszącą jej Beatę.

– Podkomisarz Lewicka.
– Co tu robisz? – spytała Kubę, wskazując jednocześnie na zwłoki.
– Chyba znalazłem się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwej porze.
–  To  ty  znalazłeś  denata? – wzięła od mundurowego policjanta dokument

rawy  i  p ej ała  po iesznie.  –  Nie  mogłeś  gdzie  indziej  się  wybrać  na
acer,  tylko  tu?  Będziemy  teraz  ciągać  cię  po  komisariatach...  –  ża owała,

uśmiechając się.

–  Powiedziałem  już  wszy ko –  głową  wskazał  na 

isane  zeznanie. –

Nawet tobie niczego więcej nie powiem.

–  Nie  znasz  moich  metod  p esłuchania...  Nie  tacy  twardziele  pękali  p y

mnie, prawda, Beti?

Podkomisa   Lewicka,  robiąc  p esadnie  poważną  minę,  potwierdziła

słowa  koleżanki.  Oddając  dokumenty,  Teresa  poleciła  mundurowym  zająć
się zwłokami.

–  Co  robisz  dzisiaj  wie orem? –  wypaliła,  celując  palcem  pro o  w  pierś

Kub y . –  Strasznie  się  cieszę,  że  cię 

otkałam.  Nie  możemy  tak  tego

zo awić. Musimy pogadać. Jedziemy do mnie na lampkę wina... Zabieramy

background image

cię ze sobą! – zadecydowała.

– Chętnie, ale innym razem. Siostra czeka na mnie, jestem już spóźniony.
–  Cholera!  Nie  rób  mi  tego...  A  może  go  aresztujemy? –  szukała

potwierdzenia u podkomisarz Lewickiej.

– Niezły pomysł. Oskarżymy pana o... morderstwo.
– Świetnie, je eś aresztowany! Motyw zabój wa wydobędziemy z ciebie

u mnie w domu.

Śmiali się we troje. Kuba wyjął wizytówkę i wręczył ją Teresie.
– Nie uwierzysz, ale dzisiaj daję ją drugiej osobie z naszej klasy.
– Komu jeszcze dałeś?
– Darii. Spotkałem ją przypadkiem na drodze.
– W życiu nie istnieją przypadki...
– ...tylko przeznaczenie – dokończył za Teresę.
– Pamiętasz, kto tak mawiał? – spytała.
– Romek.
– Dlatego musimy się  otkać – położyła koledze otwa ą dłoń na piersi. –

Konie nie. Wiesz, nawet myślałam o tobie dziś rano. Chyba ściągnęłam cię
myślami.

Rozeszli się, obiecując, że skontaktują się po świętach.
–  Nie  chwaliłaś  się  nigdy,  że  masz  takich  p y ojnych  kolegów  –  ekła

Beata, kiedy wsiadały do samochodu.

–  Nie  miałam  u  niego  szans.  Był  po  uszy  zakochany  w  tej  Darii,  o  której

wspominał. Zresztą ja wtedy też na niego nie zwracałam uwagi – przyznała.

– Błąd, dzisiaj miałabyś inne życie. Widziałaś, jaką furą jeździ?
–  Jak  nic,  upiję  się  w  trupa –  p ekręciła  klu yk  w 

acyjce. –  No,

niezupełnie –  myślami  nawiązała  do  zda enia 

ed  chwili.  –  Ale  na

pewno zdemolujemy zapasy alkoholu mojego męża i... ani jednego kieliszka
nie wypijemy za jego zdrowie.

background image

05.

Zadzwonił  wie orem  pierwszego  dnia  świąt.  Umówili  się  na  na ępny

dzień,  na  popołudnie.  P yjechał  p ed  siedemna ą.  P ywiózł  Darii
pachnącą świecę w szklanym kaganku.

– Skąd wiedziałeś, że lubię świeczki?
–  Podpat yłem  – 

oj eniem  wskazał  na  salon,  gdzie  ało  kilkanaście

różnokolorowych świec.

U rojona  w  wielobarwne  bombki  i  anielskie  włosy  choinka  nadawała

pomieszczeniu bożonarodzeniowy klimat.

Poznał  córkę  Darii,  Klaudię.  Wychodziła  do  koleżanki,  gdy  mijali  się

w  p edsionku  salonu.  Wysoka  blondynka  z  długimi  włosami,
o  wyrazi ych  rysach,  niepodobna  do  matki,  niewysokiej  brunetki,
o  słodkiej  buzi  i  urodzie  rozma onej  na olatki.  Czas  obchodził  się  z  Darią
nadzwy aj  miłosiernie,  wyglądała  o  dziesięć  lat  młodziej,  niż  miała
w istocie.

–  Je   podobna  do  ojca –  zauważyła,  prowadząc  Kubę  w  głąb  salonu. –

Zewnęt nie,  bo  charakter  ma  po  mnie.  Wiesz,  co  sobie  w oraj
uświadomiłam?  Że  nasze  dzieci  dziś  mają  więcej  lat  niż  my  w 

asach

liceum. Masz dzieci?

– Nie.
–  P epraszam,  że  pytam,  ale  być  samotnym  nie  ozna a  od  razu...  –

uśmiechnęła się.

– Nie oznacza – odpowiedział jej krótkim uśmiechem.
–  Widujesz  się  asami  z  ludźmi? –  miała  na  myśli  kolegów  i  koleżanki

z klasy.

– Do przedwczoraj nie miałem okazji.
Opowiedział w skrócie o niezwykłym spotkaniu z Teresą Barbacką.
–  Kiedyś 

otkałam  Iwonę  i  Wieśka.  Wiesz,  że  są  małżeń wem?  Mają

córkę, Magdę, rówieśnicę Klaudii.

– Klasowe małżeństwo z takim stażem, a dla mnie to nowość.
– Jest jeszcze jedno małżeństwo, Halina i Sławek też się pobrali.
– To akurat było do przewidzenia. Chodzili ze sobą.
–  O  A u e  zapewne  wiesz,  bo  nie 

osób  go  nie  zauważać,  choćby

w telewizji.

–  Nie 

osób,  je   posłem.  Zawsze  pchał  się  na  a sz.  To  też  było  do

p ewidzenia,  jak  i  to,  że  dla  kariery  będzie  zmieniał  p yjaciół.  On  chyba
był już w trzech partiach.

–  Czterech – 

ro owała. – Wpierw w ZChN-ie, potem w AWS-ie, później

background image

przez chwilę w PO, a teraz jest w Samoobronie.

– Wreszcie znalazł miejsce dla siebie...
– Po głosie wnioskuję, że nie przepadasz za nim.
–  Nie  zmienił  się,  był  irytujący  i  p emąd ały.  Jako  poseł  jesz e  się

rozwinął.

– W liceum nigdy nie byłeś uszczypliwy.
– Najwidoczniej dopadło mnie to z wiekiem.
Nalała mu kawy do filiżanki.
– Z mlekiem? – spytała.
– Chętnie – przystał.
– Nie pytasz, co u mnie, co robię?
– Sama mi powiesz.
– Racja, po to przecież się spotkaliśmy.
– Więc czym się zajmujesz?
–  Je em  właścicielką  salonu  kosmety nego.  Skoń yłam  prawo

admini racyjne,  ale  po  odejściu  Kamila,  mego  męża,  musiałam  się  zająć

ymś  bardziej  dochodowym.  Miałam  na  głowie  małą  Klaudię, 

łatę

kredytu  na  dom,  no  i  życie.  Skoń yłam  kurs  kosmety ny,  bo  ktoś  mi
zasugerował, że to się bardziej opłaca. Po ątkowo nie miałam kokosów, ale
pracując  u  koleżanki,  zdobyłam  doświad enie.  Rodzice  poży yli  mi
pieniądze i otworzyłam własny salon.

– Teraz pewnie już się opłaca?
– Teraz już tak. A co się działo w twoim życiu?
– Parę miesięcy po matu e wyjechałem do Anglii, do wujka mojego ojca.

Pojechałem  do  pracy.  Tam  za ał  mnie  an  wojenny.  Do  Polski  wróciłem
w  1990  roku.  To  było  nowe  otwarcie,  nowe  wyzwanie.  Razem
z  p yjacielem  założyliśmy 

rmę  reklamową,  byliśmy  pionierami  na

polskim  rynku.  Z  Anglii  p ywiozłem  prakty ne  doświad enie  i  solidne
wykształcenie. Osiągnąłem sukces...

– Ale? – wyczuła, że to nie koniec.
– Od dwóch lat już nie jestem w reklamie. Sprzedałem udziały w firmie.
– Czym się zajmujesz dzisiaj?
–  Chyba  szukam  nowego  po ątku... –  ekł  z  lekką  zadumą  po  chwili

milczenia.

– A... rodzina? – zawahała się, jakby nie do końca pewna,  y może go o to

spytać.

Pokręcił głową.
–  Pamiętasz  z  liceum  taką  p erwę  między  lekcjami,  chyba  krótko  p ed

maturą. Spytałeś nas, dziewczyn, czy przyszłybyśmy do ciebie do spowiedzi,

background image

gdybyś był księdzem?

–  Pamiętam.  Prawie  wszy kie  w  jednej  chwili  k yknęłyście,  że  nie,  że

nigdy w życiu.

– Ja bym przyszła...
– Więc przyszłybyście wszystkie. Jesteś ostatnia, która mi to mówi.
–  Chcesz  mi  powiedzieć,  że  pozo ałe  dziew yny  oznajmiły  ci  to  już

wcześniej? – była zaskoczona.

– P ychodziły do mnie p ez tydzień w tajemnicy p ed resztą. Każda się

zwierzała, że chętnie by przyszła, gdybym był księdzem.

– Skąd to pytanie?
– Wtedy myślałem o pójściu do seminarium.
– Żartujesz! – była zdumiona.
– Nie.
–  Boże! –  nie  mogła  ochłonąć. –  Szokujesz  mnie  po  tylu  latach!  W  życiu

bym nie pomyślała, że... Zwłasz a po tym, co mi powiedziałeś... No wiesz –
w ała  z  fotela  i  p eszła  się  krótko  po  salonie. –  W  ogóle  cię  nie  znałam,
nawet wtedy – powiedziała ze smutkiem w głosie.

– Co to by zmieniło, gdybyś wiedziała?
– Kuba... – podeszła do kolegi. – Wiesz... p yśniłeś mi się miesiąc temu. Ja
adko  miewam  sny.  A  ten  był  tak  suge ywny,  jakby  e ywi y.  Kiedy

cię  zoba yłam  na  drodze,  nie  mogłam  uwie yć,  że  to  ty.  Jakby  sen  wciąż
trwał... Myślałam o tobie, o tym, co mi kiedyś powiedziałeś.

– To przeszłość...
– Nie dla mnie. Ona wróciła.
– Za sprawą snu?
– Nie. Myślałam o tobie w eśniej. Zadawałam sobie pytanie, dla ego tak

wobec ciebie postąpiłam.

– Nad czym tu się zastanawiać, nie kochałaś mnie.
– Nie znałam cię.
– Nie chciałaś mnie poznać.
–  To  prawda –  p yznała  ze  skruchą. –  Mąd ejemy  z  upływem  lat.

Szukałam księcia z bajki: musiał być wysoki, p y ojny, dowcipny i... mieć
książe kę  mieszkaniową –  skoń yła  z  sarkazmem. –  Szukałam  o ami,  nie
sercem.

– Dlaczego mi to mówisz?
–  Jak  ę o  bawiliśmy  się  razem,  wyjeżdżaliśmy  nad  mo e,  chodziliśmy

na prywatki?

– Często.
–  Byłeś  moim  dyżurnym  pa nerem.  Zawsze  miałeś  dla  mnie  as,  nigdy

background image

nie  powiedziałeś  „nie”.  O  niektórych  moich  tajemnicach  wiedziałeś  więcej
niż moje przyjaciółki. Miałeś prawo myśleć, że ja...

– Daria, to przeszłość. Nie warto wracać, niczego nie zmienisz.
–  A  ja  nigdy  tak  naprawdę  cię  nie  poznałam,  choć  miałam  cię  na

wyciągnięcie ręki. Dlaczego? – spoglądała pytająco na kolegę.

Zapanowało milczenie.
–  Bo  ty  nigdy  ni ego  o  sobie  nie  mówiłeś! –  wy uciła  mu  w  twa ,

unosząc nieznacznie głos.

–  Naprawdę  chcesz  rozmawiać  właśnie  o  tym?  Po  to  mnie  zaprosiłaś  do

siebie po tylu latach?

–  Nie.  Nie  wiem...  Może...  Zbudziłeś  we  mnie  tyle  emocji,  tyle

w omnień.  Nawet  moja  mama  zauważyła  pod as  Wigilii,  że  je em
nieobecna  myślami.  Okłamałam  ją,  że  pobolewa  mnie  głowa.  A  potem
powiedziałam  jej,  że 

otkałam  cię  na  drodze,  że  pomogłeś  mi

z samochodem i choinką... Mama wysłuchała tego, a na koniec  wierdziła,
że  mówię  o  tobie  za  dużo,  że  to  ty  je eś  powodem  mojego  bólu  głowy...
Pamiętasz moich rodziców?

– Pamiętam.
– Nie pomyśl sobie, że chcę się u rawiedliwiać za p eszłość. Ni ego nie

zmienię, jak zauważyłeś, ale chcę o tym porozmawiać.

– Po co?
–  By  dać  sobie  szansę  i  móc  cię  poznać –  odpowiedziała  półszeptem. –

Czuję upływ lat. Mam świadomość, że  e y piękne, radosne i beztroskie są
już  poza  mną.  Stałam  się  sentymentalna,  szybko  i 

ę o  się  wzruszam.

Melodia 

ed  lat  w  ułamku  sekundy  p enosi  mnie  w  p eszłość.  Wtedy

p ez  moment  je   mi  p yjemnie.  A  po  chwili  wypełnia  mnie  smutek.
Wpadam w dołek. Wiele bym dała, aby móc na jeden dzień cofnąć się do

asów  młodości,  dużo  bym  zmieniła.  Mil ysz...  –  zauważyła. –  Nie

miewasz podobnych myśli?

– Nie.
– Nie wierzę ci – pokręciła głową.
–  Dla  mnie  najdalsza  p eszłość  to... 

erwiec  tego  roku  –  odparł,  nie

spuszczając z niej wzroku.

– Co się wydarzyło w czerwcu tego roku?
– Nic – wzruszył ramionami.
– To dlaczego mówisz mi o czerwcu?
–  Równie  dob e  mógłbym  powiedzieć  „maj”.  Ja  nie  pat ę  w e .

Przestałem.

Dopiła kawę. Wyszła do kuchni i wróciła z tacą z ciastem.

background image

– Pięknie pachnie – zauważył.
– Wypieki mojej mamy.
– Pamiętam bułki z jagodami, robiła je zawsze w sobotę.
– Naprawdę? – było jej przyjemnie, że pamiętał.
–  Odprowadzałem  cię  do  domu,  a  twoja  mama 

ę owała  mnie

jagodzianką.

– Niosłeś moją torbę z książkami. Mówiłeś mi, że nie powinnam dźwigać,

bo  jedno  ramie  będę  miała  niżej  i  wtedy  żaden  chłopak  mnie  nie  zechce.
Spójrz – stanęła wyprostowana. – Prawe ramię mam niżej.

– Widać, na studiach nie miałaś nikogo, kto nosiłby za ciebie torbę.
– Napijesz się jeszcze kawy? – spytała.
– Napiłbym się wina.
– Nie przyjechałeś samochodem?
– Przyjechałem taksówką.
– Oczywiście – podeszła do barku z alkoholem. – Otworzysz?
Wziął od Darii butelkę czerwonego wytrawnego torre muga, rocznik 1998.
– Sama kupowałaś?
– Dostałam w prezencie od znajomego.
– Bliski znajomy?
– Dosyć. Dlaczego pytasz?
– Znasz się na winach?
–  Wcale.  Nie  używa  się  ich  do  mase ek  kosmety nych –  dodała

z przekąsem. – Dlaczego pytasz?

– To nie je  byle jakie wino, ale hiszpańskie z regionu Rioja. Jak na nasze

warunki,  dosyć  drogie.  Ten,  kto  ci  je  o arował,  dob e  o  tym  wiedział.  To
wino jako prezent jest jak naręcze czerwonych róż.

– Źle trafił, nie poznałam się. Mógł przynieść róże. Ale ty się poznałeś.
– Taką miałem pracę.
– Picie wina?
Wyczuł w jej głosie niewinną zaczepkę.
– Przy okazji.
– Przy okazji... – zawiesiła głos, zachęcając do kontynuowania.
–  ...rozmów  biznesowych.  Z  asem  za yna  się  rozróżniać,  co  dobre,  a  co

nie. Zapamiętuje się marki, za yna się żyć według wymiaru, pilnując, aby
nieopatrznie nie zejść poniżej określonego poziomu.

– Określonego przez kogo?
– Przez podobnych do mnie.
– Wyczuwam ironię...
– Dobrze wyczuwasz.

background image

– Nie lubisz tego, co robiłeś? – zgadywała.
– To sztu ny świat, pełen próżności, w którym 

edaje się iluzję. Ludzie

kochają  iluzję,  dlatego  płacą  za  nią  grube  miliony.  Myślę,  że  tak  właśnie
wygląda p edsionek piekła. W piekle nie ma kotłów i  bulgo ącej  smoły.
Piekło je  w duszy, do której sami wlewamy  arną maź. A diabły chodzą
w  drogich  garniturach  i  piją  drogie  wina...  Minęło  wiele  lat,  zanim  to
zrozumiałem.

–  Duszą  nie ełnionego  księdza? –  upiła  łyk  wina  z  kieliszka. –

Rzeczywiście jest pyszne. Więc mówisz, że jest drogie?

– Butelka kosztuje ponad trzysta złotych.
–  Raz  w  życiu  kupiłam  wino  za  siedemdziesiąt  złotych...  i  wydawało  mi

się, że  rasznie zaszalałam. Narę e  erwonych róż...  – zamyśliła się na głos,
odwołując  się  do  porównania  Kuby. –  To  pasowałoby  do  niego,  do  tego
znajomego,  od  którego  do ałam  wino –  wyjaśniła  szybko. –  Zawsze  go
podejrzewałam, że podkochuje się we mnie – uśmiechnęła się niewinnie.

– Podejrzewałaś?
– Myślisz, że miał to wypisane na czole?
– Myślę, że miał. Mężczyźni nie są skomplikowani, łatwo ich rozszyfrować.
– Ty nie miałeś napisane, niczego nie widziałam.
– Dlaczego rozstałaś się z mężem? – zmienił temat.
– To on roz ał się ze mną. Był taki, jakiego sobie wyma yłam w liceum:

wysoki, przystojny, dowcipny...

–  ...książę  z  bajki  z  książe ką  mieszkaniową? –  po  raz  pierwszy  pozwolił

sobie na delikatną uszczypliwość.

– Był biseksem. Zostawił mnie dla Grześka.
– Jakiego Grześka?! – zamurowało go.
– Z naszej klasy.
– Zielińskiego?!
– Nie wiedziałeś, że Grzesiek jest homo?
– Nie.
– Połowa klasy o tym wiedziała.
–  Widać  należałem  do  tej  go ej  poinformowanej...  Niby  skąd  miałem

wiedzieć, nigdy nie składał mi propozycji.

– Romkowi złożył.
– Mówisz poważnie?
–  Byli  na  jakimś  obozie  harcerskim  w  Biesz adach,  wtedy  ude ył  do

Romka.

– Nie chwalił się.
–  Roman?  Chwalił,  ale  nie  p ed  wszy kimi.  Powiedział  Bogdanowi,

background image

K yśkowi i Mirkowi. Dziwne, że tobie nie powiedział, wydawało mi się, że
stanowiliście paczkę.

– Jak twój mąż poznał Grześka?
–  P eze  mnie,  idiotkę.  Ale  wtedy  jesz e  nie  wiedziałam,  że  Kamil  je

biseksem.

– Kiedy się dowiedziałaś?
Wypiła pół kieliszka jednym haustem.
–  Gdy  p yłapałam  ich  w  łóżku –  jej  ciałem  w

ąsnął  lekki  dresz .  –

Nalej mi jeszcze – podsunęła pusty kieliszek.

– Wybacz, chyba ruszyłem bolesny temat...
– Wtedy był potwornie bolesny, a dzisiaj jest już tylko niesmaczny.
– Nie wiedziałem. Przepraszam.
– Za co p epraszasz? Że miałam męża ciotę? Sama tego chciałam, mogłam

wybrać  lepiej – 

uknęła  kieliszkiem  o  kieliszek  Kuby. –  Po  to  się

otkaliśmy,  aby  sobie  pogadać  o  nas.  Ale  ty  nie  chcesz  mówić  o  sobie  –

zauważyła.

– Chyba nigdy nie potrafiłem, nie czułem potrzeby.
– Powiem ci, dla ego potra łybyśmy p yjść do ciebie do 

owiedzi.  Bo

umiałeś  t ymać  język  za  zębami.  Dziew yny  z  klasy  to  wiedziały.
Szanowałyśmy  cię  za  to.  Spośród  wszy kich  chłopaków  ciebie  da yłyśmy
największym zaufaniem. Cholernie cię lubiłyśmy, wszystkie.

– Nie dałem powodu...
–  Nie  dałeś? –  żachnęła  się. –  Już  zapomniałeś,  kto  towa yszył  Ilonie

u ginekologa, kiedy poszła usunąć ciążę? Zadzwoniła do ciebie, bo bała się
jechać sama. Byłeś p y niej p ez cały  as, opiekowałeś się nią. Zabrałeś ją
potem do domu ciotki, która wyjechała do sanatorium, bo nie chciałeś, aby
rodzice  Ilony  widzieli  ją  zaraz  po  zabiegu.  Powiedziałeś  im,  że  zabierasz  ją
na prywatkę do kuzyna. Myślałeś, że nikt o tym nie wiedział?

– Na pewno nie ode mnie.
–  O ywiście,  że  nie  od  ciebie.  To  Ilona  opowiedziała  nam  o  wszy kim.

Ale nie powiedziała, kto był ojcem dziecka. Ty wiesz, tobie powiedziała. Kto
nim był?

– Spytaj Ilonę.
– Kuba, minęło ponad ćwierć wieku. Jakie to teraz ma znaczenie?
– Chodzi o zaufanie.
Przypatrywała mu się.
– Czy to prawda, że ty i Lidka?
– Nic z tego nie wyszło. Nie było między nami chemii, jak mawia się teraz.
–  Spotkałam  Lidkę  w  zeszłym  roku.  Ma  trójkę  dzieci,  maryna owa...

background image

Pamiętasz  nasze  ma enia  z  „Zamkowej”?  –  w omniała  o atnie  po  balu
maturalnym 

otkanie  klasowe  w  lokalu  w  Zamku  Książąt  Pomorskich.  –

Lidka chciała być naukowcem. Była rewelacyjna z chemii, a skoń yła jako
żona przy mężu i matka przy dzieciach.

– Przynajmniej w jej małżeństwie jest... chemia – uśmiechnął się.
–  Tylko  Roman  osiągnął,  co  sobie  wyma ył.  Je   wykładowcą  na

uniwersytecie. W marcu obronił habilitację. Za parę lat będzie profesorem.

– Jest historykiem?
–  Po ątkowo  był,  teraz  je   politologiem.  Czasami  pokazują  go

w telewizji. Nie mogłeś widzieć, bo wy ępuje tylko w naszej, regionalnej.
Prawdziwą  klasę  pokazał  pod as  debaty  p edwybor ej.  Obnażył  wtedy
prawdziwą  naturę  A ura  i  pokazał,  że  je   koniunkturali ą  i  brak  mu
kompetencji. A głupi ludzie i tak wybrali A ura na posła. Mógł się Roman
nie trudzić.

– Pamiętam, że Artur chciał być pisarzem.
–  Podobnie  jak  Wojtek.  Pamiętasz  Wojtka?  Nie  żyje.  Do ał  wylewu.

Umarł we śnie.

– Wojtek nie żyje? – był zaskoczony.
–  On  realizował  ma enia.  Zo awił  kilka  powieści  i  dwa  tomiki  wierszy.

Chciał  wydać  książki,  dwie  nawet  wysłał  do  wydawnictwa...  Zmarł  tak
młodo.

– Kiedy to się stało?
–  Byłeś  za  granicą –  podeszła  do  komody  i  wyjęła  z  szu ady  zeszyt.

Otwo yła  go  mniej  więcej  w  połowie. –  Mam  coś  od  niego.  Jakiś  miesiąc
po matu e p yszedł do mnie, do domu. Był p ygnębiony, nie wyszło mu
z dziew yną. Szukał pocieszenia. Gadaliśmy do późna w nocy. Na ępnego
dnia  znalazłam  w  zeszycie  jego  zapiski.  Musiał  napisać,  kiedy  wyszłam  do
kuchni zrobić kanapki.

A  teraz 

op!  Świat  p ymyka  powieki.  Na  arenie  świadomości  gasną

światła.  Wkra a 

arodziej  ułudy,  demaskator  ma eń.  Nocny  dyżur

za yna  podświadomość  piętnująca  nasze  sny  zakazaną  myślą.
P ewracając  się  na  drugi  bok,  p ygniatamy  ogon  psotnikowi
wpisującemu  w  nasz  nocny 

lm  drobne  świń ewka.  Serce 

owalnia

i  gaśnie  oddech    to  dusza,  która  ćwi y  się  p ed  wykonaniem  desantu
w nieśmiertelność w przyszłości.
Nagle  arodziej ułudy wyciąga nas na środek areny. Boimy się. Nasz k yk
nie  może  nas  zbudzić.  Szamo emy  się  ze  złem,  które  z  nas  wypełzło.
Uciekamy p ed  nim  w  zaułek  snu,  ale  zbudzony  potwór  za  każdym  razem
nas odnajduje.

background image

Zrywamy  się  z  za ygłym  k ykiem.  P erażeni 

oglądamy  w  ciemność,

która  wciąż  nam  się  jawi  jako  peleryna  arnoksiężnika.  To  tylko  noc.  Świt
jesz e  nie  podniósł  powiek.  Nocną  ciszę  wypełnia  donośny  ukot
    nasze
serce  dodaje  nam  otuchy,  u okaja,  że  wciąż  je   p y  nas.  Ludziach  bez
serca.

–  Wojtek 

oglądał  na  świat  innymi  o ami.  Widział,  że  nie  je eśmy

ugłaskani, jak nam się zdawało.

– Dlaczego zostawił to tobie?
– Spytałam go, ale nie pamiętał, aby cokolwiek napisał w moim zeszycie.

Myślę, że on wpadał w takie transy... odlatywał jak po narkotykach.

– Brał?
– Nie, na pewno nie. Może tętniak tak na niego wpływał? – zamyśliła się.

–  Wracając  do  naszych  ma eń,  moim  ma eniem  było  zo ać  sz ęśliwą
żoną i sz ęśliwą matką. Podobnie jak Teresy. Siedziałyśmy w „Zamkowej”
obok  siebie  i  miałyśmy  dokładnie  takie  samo  ma enie.  Banalne.  Nawet
ono  nam  nie  wyszło.  Teresa  też  ma  p egrane  małżeń wo.  Ale  ona  nie  ma
dzieci.

– Spotykasz się z Teresą?
– Prowadzę salon kosmety ny, p ychodzą do mnie różne klientki. Świat

wcale  nie  je   taki  duży,  jak  nam  się  zdaje.  Po  asie  dowiedziałam  się,  że
niektóre moje klientki i ja mamy w ólnych znajomych. Je em więc osobą
dob e poinformowaną. Kiedyś kobiety chodziły pogadać do magla, dzisiaj
chodzą do kosmetyczki. Ale to wciąż ta sama plotkarnia.

Uśmiechem skwitował jej uwagę.
–  Młodość  je   pełna  kolorowych  planów  na  p yszłość  i  je   ufna,  wrę

zadufana. Kiedy za ynają się psuć nasze ciała, psują się też nasze ma enia.
Nie  mogę  sobie  p ypomnieć,  o  ym  ty  ma yłeś.  Pamiętam,  że  Bogdan
zapisywał te nasze ma enia na serwetkach. Mówił, że roześle je po upływie
dziesięciu  lat,  abyśmy  mogli  je  sobie  porównać  z 

e ywi ością...  –

umilk ła. –  Ty  jeden  wtedy  nie  powiedziałeś,  o 

ym  ma yłeś!  –

p ypomniała  sobie,  wytykając  to  Kubie. –  Nigdy  o  sobie  ni ego  nie
mówiłeś! Byłeś jak... – szukała słów – jak studnia!

– Może nie miałem marzeń?
– Przestań. Każdy je ma. Zawsze.
– Bogdan przesłał marzenia, jak obiecał?
– Nie. Pewnie już dawno temu wyrzucił serwetki do śmieci. Nic nie zostało

z naszych ma eń. Myślisz, że to byłby dobry pomysł 

otkać się całą klasą

po latach?

– Bo ja wiem? – wzruszył ramionami.

background image

– A chciałbyś?
– Po co?
– Dla wspomnień, Kuba.
– Już ci powiedziałem, ja nie wspominam.
– Gdzie się podział ten  uły i wrażliwy chłopak, jakiego pamiętam 

ed

lat? –  o y  Darii  wyrażały  gory .  –  Chwilami  odnoszę  wrażenie,  że  ałeś
się...  zimny  i  cyni ny.  Czy  ten  p edsionek  piekła  zmienił  cię  aż  do  tego
stopnia?

– Byłem dalej, Daria – w ał z fotela i od awił kieliszek na  olik. – Byłem

na dnie samego piekła – wolnym krokiem ruszył do wyjścia.

– Kuba! – złapała go za łokieć, zatrzymując. – Wybacz.
Po raz pierwszy dostrzegła w jego oczach emocje. Ból. Ogromny.
–  Jeśli  wyjdziesz,  będą  to  moje  najfatalniejsze  święta  od  wielu  lat.  Jeśli

zostaniesz...

Był od niej wyższy o głowę, spoglądał na nią z góry.
–  To  chyba  e ywiście  nie  p ypadek,  że  jednego  dnia 

otykam  ciebie

i Teresę. Zorganizuj spotkanie naszej klasy. Przyjadę.

Wzięła go za rękę i zaprowadziła w  ronę fotela, z którego tak gwa ownie

się poderwał.

Wyszedł  po  dwudzie ej  pierwszej.  W  progu  minął  się  z  Klaudią.

Dziewczyna uśmiechnęła się do niego. Uśmiech na pewno miała po matce.

Plac Hołdu Pruskiego (Am Königstor)

background image

Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment

pełnej wersji całej publikacji.

Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji 

kliknij tutaj

.

Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora 

sklepu na którym  można

nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji

. Zabronione są

jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej 
od-sprzedaży, zgodnie z 

regulaminem serwisu

.

Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie

internetowym 

e-booksweb.pl - audiobooki, e-booki

.