background image

Adam Bahdaj

Order z księżyca

background image

1

- Człowieku, to wy nic nie wiecie? - Rotmistrz Oksza patrzał na Andrzeja szeroko 

rozwartymi oczami. Twarz miał dziwnie zatroskaną. Kościstą dłonią gładził leżący przed sobą 

list, który przed chwilą przeczytał i położył na nie heblowanym stole. Przesuwał palcami jak 

niewidomy czytający książkę.

Andrzej uniósł tylko ramiona. Był bardzo zmęczony. Zdawało mu się, że Oksza kpi z 

niego.

Rotmistrz trzepnął palcami w biały arkusz papieru.

- Kto wam wręczył ten list?

- Major Smyga.

- Zgadza się - szepnął do siebie. - Czy wiecie, o co jesteście oskarżeni?

Andrzej pobladł. Końcami palców pocierał o mokrą wiatrówkę.

- Nie - wyszeptał prawie bezdźwięcznie. Rotmistrz wbił wzrok w białą kartkę papieru. 

Mówił teraz wyraźnie, odrąbując jedno słowo od drugiego, jak szczapy twardego drzewa.

- Jesteście oskarżeni o przywłaszczenie dwudziestu tysięcy dolarów...

- To pomyłka! - Andrzej zerwał się, stanął przed rotmistrzem jakby gotowy do walki. 

Jego jasna głowa sięgała niemal powały, zbitej z nie ociosanych okrąglaków.

- Siadajcie - rotmistrz skinął suchą, ruchliwą dłonią. - Siadajcie - powtórzył twardo. - 

Więc to wy sami przynieśliście ten list z Budapesztu? - zapytał nieco łagodniejszym głosem.

- Tak.

- Kiedy wyszliście stamtąd?

- W piątek.

- To znaczy tydzień temu?

- Tak. Droga była trudna - dodał jak gdyby na usprawiedliwienie - Niemcy już są na 

Węgrzech.

- Wiem. A te dolary? Te dolary kiedyście przynieśli?

Andrzej przygryzł wargę.

- Nic nie wiem o dolarach.

W   kącie   szałasu   poruszył   się   porucznik   Ornak.   Andrzej   znał   go   jeszcze   sprzed 

trzydziestego dziewiątego roku. Startował z nim kilkakrotnie w zawodach narciarskich. Był to 

Góral z Nowego Targu. Po gimnazjum poszedł do podchorążówki i ukończył ją przed wojną. 

Andrzej nie mógł sobie teraz przypomnieć, jak on się naprawdę nazywał.

background image

- Kiedy byliście poprzednio w Zakopanem? - zapytał Ornak, jak gdyby chciał mu 

pomóc.

- Dwa tygodnie temu... Ale nie w Zakopanem. Szedłem wtedy przez Pieniny i Gorce 

prosto do Rabki. To  mnie właśnie zastanowiło, dlaczego do Rabki. Do tej pory chodziłem, 

zawsze na Zakopane...

- Więc dwa tygodnie temu? - przerwał mu rotmistrz i z niedowierzaniem pokręcił 

gładko przyczesaną głową. - Nie mieliście wtedy dolarów?

- Nie wiem, co niosłem - powiedział Andrzej podniesionym głosem. - Miałem pocztę i 

jakąś paczkę.

- I nie wiedzieliście, co jest w tej paczce?

- Nie wiedziałem. Mieliśmy rozkaz nie zaglądać do paczek. To zarządzenie wydał 

jeszcze pułkownik Obertyński.

- Ciekawe - powiedział rotmistrz do porucznika. - Okazało się, że zamiast dolarów 

przyniósł plik pociętych gazet.

- To kłamstwo! - Andrzej wyprostował się. Zapadnięte ze zmęczenia oczy płonęły 

gniewem.

- Siadajcie - wycedził rotmistrz. - Mam tu w liście czarno na białym, że zabraliście w 

Budapeszcie dolary, a przynieśliście nam pociętą gazetę.

- Kto pisał list?

- Wasz bezpośredni zwierzchnik.

- Major Smyga?

- Tak.

- Więc oświadczam, że kłamie. Przez całą drogę nie rozwijałem paczki. Wręczyłem ją 

taką, jaką dostałem.

Rotmistrz uniósł gwałtownie rękę.

- Czekajcie. Czy major mówił wam, że niesiecie jakieś pieniądze?

- Nie.

- Komu oddaliście pocztę w Rabce?

- Siostrze Karpowicz z sanatorium dla dzieci.

- Wręczyliście jej osobiście?

- Tak.

- Otrzymaliście pocztę powrotną?

- Tak.

- Co w niej było?

background image

- Tylko poczta... To znaczy listy, papiery, nic więcej.

- Kto był przy wręczaniu poczty w Budapeszcie?

- Otrzymałem ją wprost z rąk majora Smygi. Nikogo przy tym nie było.

Rotmistrz   zmęczonym   ruchem   przetarł   czoło.   Naraz   oczy   jego   ściemniały, 

zmatowiały.

- Więc wy posądzacie waszego zwierzchnika, majora Smygę, o to, że zamiast dolarów 

wręczył wam plik pociętej gazety? - powiedział akcentując każde słowo.

Andrzej żachnął się.

- Ja nikogo nie posądzam. Powinienem wiedzieć, co niosę. Wtedy mógłbym za to 

odpowiadać.

Nastała długa chwila ciszy. Andrzej utkwił tępy wzrok w jaśniejącej na stole kartce. 

Przypomniał sobie moment, kiedy major wręczał mu ten list. Było to na ławce w parku. Teraz 

widział   dokładnie   szeroką,   płaską   twarz   majora,   przyprószoną   jasnym   zarostem,   szare, 

chłodne   oczy   wpatrujące   się   w   niego   z   uporem   i   grube   wargi   lekko   rozchylone   w 

półuśmiechu. Cztery dni temu Smyga ściskał mu dłoń, życząc dobrej drogi, a jednocześnie 

wręczał mu własnoręcznie napisany wyrok. Tego Andrzej nie mógł pojąć. To było ponad jego 

siły. Zmęczenie otępiło go do tego stopnia, że przez chwilę zapomniał, gdzie się znajduje. 

Dopiero   ciężkie,   zniecierpliwione   westchnienie   rotmistrza   przywróciło   mu   jasność   myśli. 

Patrzył  na jego smagłą rękę ze złotym  nalotem tytoniu  na kościstych  palcach. Dłoń spo-

czywała na liście.

- Ja od trzydziestego dziewiątego jestem kurierem - powiedział jakby do własnych 

myśli. - Czy mógłbym to zrobić?

Rotmistrz tarł wychudzony policzek.

- Będę was musiał postawić pod sąd. Pieniądze były przeznaczone dla organizacji w 

kraju. Dwadzieścia tysięcy dolarów... - żachnął się zniecierpliwiony.

Andrzej uśmiechnął się cierpko.

- To ma być nagroda?

- Co? - mruknął z kąta porucznik.

- Ten sąd.

- Człowieku, nić innego nie da się zrobić - rzekł rotmistrz. - Sami przynieśliście na 

siebie wyrok.

Andrzej gwałtownym ruchem uniósł obie dłonie do skroni.

- Przecież to straszne.

- Rozumiem, ale nic innego zrobić nie mogę.

background image

- To draństwo - wycedził przez zaciśnięte zęby.

- Pst!... - syknął rotmistrz i uniósł ostrzegawczo rękę.

Kurier zwiesił bezsilnie ramiona. Zdawało mu się, że jego ręce są odlane z ołowiu. 

Poczuł mdłości. "To z głodu" - pomyślał.

- Cztery lata chodziłem jak głupi - wyszeptał, a potem machnął tylko ręką. - Jestem 

zmęczony, cholernie zmęczony. Od rana nic nie jadłem.

background image

2

W   piątek   wyruszył   z   okupowanego   przez   Niemców   Budapesztu.   Warunki   trasy 

zmieniły  się zupełnie.  Wszystkie  etapy zostały zerwane. Musiał  więc przejść pieszo całą 

Słowację. W Zakopanem łączniczka oznajmiła mu, że ma rozkaz zaprowadzić go do oddziału 

partyzanckiego pod Turbaczem. Wiadomość ta zaskoczyła go. Do tej pory oddawał pocztę i 

powracał. Był jednak tak zmęczony, że nie zastanawiał się nad tym. Chciał jak najszybciej 

zdać pocztę i odpocząć. Miał nadzieję, że zostanie w Gorcach. Do Budapesztu nie było już po 

co wracać.

Po czterech latach kończył służbę kuriera. Gdy myślał o tym, doznawał uczucia żalu. 

Tyle  lat wędrówki, tyle  przebytych  tras, tyle  nieprzespanych  nocy... Miał takie wrażenie, 

jakby nagle zdradzał te szlaki, przekreślił dni i noce spędzone na trasach - wśród słońca i pod 

mżącym blaskiem gwiazd, w zielonym puchu wiosny i w ślepych zamieciach śnieżnych, w 

spokojnych czasach opadania liści, w ulewach i we mgłach. Ileż to kilometrów przemierzył 

przez   te   gorączkowe,   pełne   napięcia   lata,   ile   ominął   niebezpieczeństw,   ile   razy   śmierć 

zaglądała mu w oczy.

Ciężko było żegnać te chwile, trudno porzucać szlak wielkiej przygody. I naraz ten 

nieoczekiwany   cios,   jak   uderzenie   twardą   pięścią   między   oczy:   "Jesteście   posądzeni   o 

przywłaszczenie   dwudziestu   tysięcy   dolarów...   Będę   was   musiał   postawić   pod   sąd... 

Pieniądze były przeznaczone dla organizacji w kraju..."

Był  straszliwie zmęczony,  nie mógł zasnąć. Rzucał się w śpiworze, ciało parzyło. 

Wolno, piekielnie wolno wlókł się czas. Sen nie chciał przyjść. Tylko wspomnienia coraz 

wyraźniejszymi falami napływały z głuchej czeluści nocy.

Najczęściej   stawała   mu   przed   oczami   postać   majora   Smygi.   Widział   dokładnie 

moment, w którym Smyga wręczył mu tę paczkę. Było to dziewiętnastego marca, w dzień 

zajęcia Budapesztu przez Niemców. Ranek pogodny, pachnący wiosną. Ulice Budy zalane 

słońcem. Niebo gołębiosine, rozpostarte nad koronkową panoramą Góry Zamkowej, a w dole 

Dunaj sunący cicho, mętny od wiosennego przyboru.

Smyga mieszkał na ulicy Uri w ekskluzywnej dzielnicy arystokratów, dyplomatów, 

snobów, wielkoświatowych hochsztaplerów. Andrzej bywał u niego rzadko, ale ilekroć miał 

tam pójść, ogarniał go niesmak i zakłopotanie. Nie znosił majora organicznie. Nie lubili go 

zresztą wszyscy kurierzy. Traktował ich jak osobistych gońców, nie jak towarzyszy walki. Od 

background image

dawna przebąkiwano, że to niebezpieczny człowiek. Mówiono, że wygryzł Obertyńskiego, a 

potem sam został mianowany  na jego miejsce. Podejrzewano go o spekulacje pieniędzmi 

organizacji. Jako szef wywiadu na całe Węgry, miał nieograniczone możliwości. Nikt go nie 

kontrolował. Sam rozporządzał wielkimi sumami. Podejrzenia nie były bezpodstawne. Smyga 

prowadził   wystawny   tryb   życia.   Widywano   go   w   najwytworniejszych   lokalach   nocnych, 

wyjeżdżał do najmodniejszych uzdrowisk, zajmował wykwintny apartament, nie liczył się z 

pieniędzmi. Oszczędny stawał się dopiero wtedy, gdy miał do czynienia z kurierami.

"Więc tak... - myślał Andrzej wiercąc się w śpiworze. - Ten drań poczuł pismo nosem. 

Zrozumiał, że nadarza się odpowiednia chwila, by zagarnąć okrągłą sumę dla zabezpieczenia 

sobie bytu. Niemcy w Budapeszcie, organizacja rozsypuje się, rwie się łączność z Londynem 

i z krajem. Można skorzystać. Dwadzieścia tysięcy dolarów przyda się w tych niepewnych 

dniach   wojny.   Pakuje   więc   zamiast   pieniędzy   pociętą   gazetę.   Kurier   jest   pewny, 

zdyscyplinowany,   wypróbowano   go   przez   cztery   lata   służby.   Nawet   mu   przez   myśl   nie 

przejdzie   sprawdzić   zawartość   paczki.   Zalakowana,   może   spokojnie   wędrować   w   jego 

plecaku."

Major golił się w łazience.

- To pan, panie Andrzeju? - zawołał przez lustrzane drzwi. Potem w uchylonej szparce 

pokazał namydloną twarz. - Słyszał pan, co się dzieje? - zapytał z przejęciem.

- Niemcy zajęli miasto.

- Psiakrew - zaklął. - Tego tylko brakowało. Zdaje się, że kończymy naszą służbę.

- Mam dzisiaj wyruszyć?

- Oczywiście, oczywiście - rzekł pospiesznie. - Jest ważna poczta. Całe szczęście, że 

trafiłem na pana. Będę przynajmniej spokojny. Ja wieję z mieszkania.

Mogą mnie tu capnąć. Zgłosi się pan w Rabce u siostry Karpowicz w sanatorium dla 

dzieci, Parkowa szesnaście.

- W Rabce? - zdziwił się Andrzej.

-  Tak.   Zmieniliśmy  etap   w   kraju.  W  Zakopanem   już  śmierdzi.   Pójdzie   pan  przez 

Pieniny i Gorce. Dawne etapy już niebezpieczne. Widzi pan, czegośmy się doczekali...

- Czy mam wracać? - zapytał Andrzej. Smygą odwrócił się.

- Oczywiście. Będzie pan musiał przeprowadzić mnie do kraju. Poczekam na pana. Z 

panem będę się czuł najbezpieczniej. Zdaje się, że cała nasza robota na Węgrzech traci już 

sens. Po prostu - kończy się. Zresztą, powiem panu, dość mam tego. W kraju przynajmniej 

walczą,   a   tu...   Tutaj   można   skisnąć.   Poczekam   na   dyspozycje,   a   potem   pryskam.   Mam 

nadzieję,   że   to   nie   potrwa   długo   -   ręcznikiem   skrupulatnie   wycierał   gładko   wygolone 

background image

policzki.

- Więc gdzie ta poczta?

- Już daję.

Przeszedł   do   przedpokoju,   wyjął   z   palta   kluczyk,   otworzył   nim   skrzynkę   zegara 

elektrycznego,   wyjął   kilka   listów   i   sporą   paczkę   zawiniętą   w   gruby   papier,   starannie 

oplecioną, cienkim sznurkiem i zalakowaną w kilku miejscach.

- Co w tej paczce? - zapytał Andrzej.

Major spojrzał na niego z ukosa. Uśmiechnął się jakoś przekornie.

- A jeśli panu powiem, że maszyna piekielna na Hitlera, czy to coś panu pomoże? - 

roześmiał się chrypliwie. Po chwili dorzucił: - Kurier raźniej się czuje, jeżeli nie wie, co 

niesie. Zresztą mamy instrukcje...

- No, tak - skwitował Andrzej.

- A więc powodzenia. Po powrocie zgłosi się pan do pani Asłanowicz z Komitetu. 

Tam zostawię wiadomość, gdzie ma mnie pan szukać. Następną turę przejdziemy już razem...

"Wystrychnął mnie na dudka - myślał  teraz Andrzej patrząc w szarą taflę małego 

okienka, za którą stała zbita ściana lasu. - Szubrawiec, wierzył w moje poczucie obowiązku. 

Nie zawiódł się. Dwadzieścia tysięcy dolarów zostawił sobie na czarną godzinę. A potem 

jeszcze   asekurował   się   na   wszelki   wypadek,   żeby   kiedyś   nie   zarzucono   mu   kradzieży 

organizacyjnych pieniędzy. Zwalił wszystko na kuriera, rzucił nań podejrzenie, wydał wyrok. 

Przewidujący gracz. Kto wie, może kiedyś każą mu wyliczyć się z pieniędzy. Zawsze łatwiej 

jest  występować  w   roli  patrioty,   nieugiętego   rycerza   sprawy,   niż  w  szmatkach   zwykłego 

malwersanta, złodzieja. Przebiegły.  Wolał nie wracać ze mną  do kraju. Zadekował się w 

jakiejś węgierskiej dziurze. Ma nadzieję, że przetrwa razem z tymi dolarami i doczeka się 

lepszych   czasów,   a   potem...   Potem   będzie   się   śmiał   z   naiwnego   kuriera,   któremu   za 

sprzeniewierzenie   organizacyjnych   pieniędzy   gdzieś   w   gęstym   zagajniku   pod   Turbaczem 

wpakowano kulę w łeb..."

background image

3

Musiało już świtać, bo za maleńkim okienkiem szałasu wyłaniały się z szarego mroku 

zarysy świerków.

Zapadł nagle w sen ciężki, pełen niespokojnych zjaw i widziadeł. Wspinał się wąskim, 

spadzistym żlebem. Czarne skały, podobne do widmowych ptaków, wisiały nad nim, grożąc 

w każdej chwili zerwaniem. A dnem żlebu, niby sypki, zlodowaciały śnieg, sypał się popiół. 

Naraz jedna ze skał-ptaków oderwała się od calizny i runęła wprost na niego... Wtedy poczuł, 

że   ktoś   szarpie   go   za   ramię.   Z   trudem   otworzył   powieki.   Przecierał   oczy.   Nad   nim   stał 

porucznik Ornak. "Jak on się właściwie nazywa? - zastanawiał się. - Ornak to przecież jego 

pseudonim   konspiracyjny.   Dawniej,   kiedy   startowałem   z   nim   w   zawodach   zjazdowych, 

inaczej się nazywał..."

Za oknem różowiły się blado pnie smreków. Ornak szarpnął go.

- Wstawaj - szepnął. - Musisz wyrywać.

Andrzej patrzał nań nieprzytomnymi oczami.

- Słuchaj, jak ty się nazywasz?

- Wstawaj! - przynaglał go porucznik. Miał na sobie góralski półkożuszek, przepasany 

starym koalicyjnym pasem. Z ramienia zwisał mu błyszczący od oliwy sten.

- Będziecie mnie sądzić? - zapytał Andrzej ziewając.

- Nie. To śmierdząca sprawa.

- Dlaczego?

- Wiesz  dobrze. Rotmistrz  posłał  do Rabki, do tej siostry.  Nie ma  jej. Zabrało ją 

gestapo.

- Mnie nie wierzycie?

- Ja ci wierzę, ale sąd.

- Chcę, żebyście mnie sądzili.

- Nie mów głupstw. Wstawaj. Każdy sąd dałby ci "czapę".

- Za co?

Ornak schwycił za róg śpiwora, zaczął go ściągać z Andrzeja.

- Spiesz się. Już widno. Muszę cię wyprowadzić z obozu. Rotmistrz powiedział, że 

najlepiej zrobisz, jeśli wrócisz do Budapesztu. Ja na twoim miejscu znalazłbym tego majora i 

sprałbym mu mordę albo...

- Albo co?

background image

- Zresztą - rób co chcesz. Rotmistrz powiedział, żebyś się nie starał przyczepić do 

jakiegoś oddziału, bo wtedy będzie cię musiał oddać pod sąd.

- On myśli, że ja to zrobiłem?

- Nie wiem, co on myśli. Wiem, że kazał cię wyprowadzić z obozu i radził, żebyś 

wrócił do Budapesztu.

- Tam Niemcy.

- Ale major też tam jest.

- Nie wiem.

- Ja bym go znalazł. Ja bym go poczęstował za ten kawał.

Andrzej wygrzebał się ze śpiwora. Palcami wyczesywał z włosów zeschłe liście.

- Ruszaj się, człowieku - poganiał zniecierpliwiony Ornak.

Zaczął zbierać swoje rzeczy. Zwinął śpiwór i wsadził go do plecaka. Potem szybko 

sznurował ciężkie narciarskie buty. Ornak stał nad nim ciągle, przynaglał do pośpiechu.

-   Po   co   ta   cała   heca?   -   zapytał   nagle   Andrzej.   I   zaraz   potem   pomyślał:   "Lepiej 

wpakowaliby mi kilka kuł... Co ja teraz będę robił?"

Ornak wzruszył ramionami.

- Jesteś gotowy?

Andrzej,   jak   gdyby   chcąc   odwlec   chwilę   odejścia,   wyciągnął   paczkę   węgierskich 

symphonii. Poczęstował porucznika. Ten nie zapalił. Schował papierosa do kieszeni.

- Chodźmy już.

Wyszli   wprost   w   gęsty,   smreczynowy   młodnik.   Wierzchołki   drzew   żarzyły   się   w 

bladym blasku wschodzącego słońca. Powietrze było chłodne, wilgotne.

Andrzej drżał. Nie wiedział, czy z zimna, czy ze zdenerwowania. W dali, między 

gałęzie smreków, wdzierał się siny, zamglony łańcuch Tatr. Ciężka rosa wisiała na trawach, 

skapywała z gałęzi. W gęstwinie gwizdnęła wilga. A dołem, lasem, aż po dolinę Dunajca 

zaległa ciężka, cierpka cisza.

Andrzej zaciągnął się głębiej dymem. Gorzki smak papierosa mdlił go, dym gryzł w 

piekące  od niewyspania oczy.  Szli  w milczeniu,  rozgarniali  gęstwinę,  przemykali  między 

wykrotami i zasiekami przylasków. Andrzej przypatrywał się zgiętym nieco plecom swego 

przewodnika. Podziwiał jego lekki, elastyczny krok. Taki krok mają jedynie ludzie obyci z 

górami.   "Jak   on   się   nazywa?   Przecież   jeszcze   w   trzydziestym   dziewiątym   roku   podczas 

mistrzostw Polski startowałem z nim do biegu zjazdowego."

- Słuchaj - zagadnął głośno - jak ty się nazywasz?

Tamten odwrócił ku niemu smagłą, suchą twarz.

background image

- Ja... ano Ornak - rzucił przyjaźnie.

- Nie. Teraz... Teraz to wiem. Ale jakie twoje prawdziwe nazwisko? Śmieszne, co, ale 

zapomniałem.

- Czy to ważne?

-   Przecież   wiedziałem.   Jeszcze   w   trzydziestym   dziewiątym   startowaliśmy   razem. 

Męczy mnie to...

- Rajski - rzucił tamten szybko.

- No, właśnie - uśmiechnął się Andrzej. - Przecież w Nowym Targu co drugi to Rajski. 

Ty od dawna tu w lesie?

- Od roku. A ty od (kiedy kursujesz?

- Od samego początku.

- Znasz Władka, gajowego z Krościenka?

- Znam. Chodziłem z nim razem.

- Co robi?

- Nie wiem. Pewno został w Budapeszcie.

- Pozdrów go, jak się z nim zobaczysz.

- Prawdopodobnie go nie zobaczę.

- A może...

- Nie... Chyba że wrócę na Węgry.

- Ja bym wrócił. Ja bym tego majora... - urwał nagle i przyśpieszył kroku.

Andrzej myślał, że ta rozmowa nie miała w ogóle sensu. Zaczął ją jedynie po to, by 

przerwać   przykre  milczenie.   Gdzieś   w   głębi   świadomości   nurtowały   go   inne   myśli. 

Przygnębienie ogarnęło go wielką, nienawistną, szarą jak mgła falą. "Parszywe życie... Cztery 

lata na kurierskich szlakach i nagle rozpacz... Co robić?" Porucznik jak gdyby odgadł jego 

myśli.

- Co ty właściwie chcesz robić? - zapytał nie odwracając głowy.

- Nie wiem... Ale chyba pójdę na Węgry.

- Kiedy?

Andrzej wzruszył ramionami. Zostawił pytanie bez odpowiedzi. Ale po chwili rzekł 

jakby do własnych myśli:

- Parszywe życie. Inaczej je sobie wyobrażałem. Myślałem, że inaczej to się skończy.

- Rozumiem - Ornak zwolnił nieco. Przechodzili przez głęboki jar zarośnięty krzakami 

olchy. Kamienie usypywały się spod ciężkich butów. W dole płynął potok. Bulgotał wśród 

gęstych zarośli. - Rozumiem - powtórzył porucznik, gdy wspięli się na drugi brzeg jaru. - 

background image

Paskudnie cię wpakował ten major. Ja bym mu nie darował.

Wyszli   na   małą   polankę,   obrzeżoną   jasnym   seledynem   świeżych   smreczynowych 

kiści. Młoda trawa srebrzyła się rosą. W górze błyszczało niebo jak kawał błękitnego szkła.

- Musimy się pożegnać - powiedział Ornak stając na skraju polany. - Znasz chyba 

drogę.

- Znam.

- Omijaj Kowaniec, bo tam możesz się naciąć na żandarmów.

- Dobrze.

Ornak wyjął spod półkożuszka małe zawiniątko w przetłuszczonym, żółtym papierze.

- Masz. Może ci się przyda. Kawałek góralskiej spyrki i pół oszczypka.

- Dziękuję. Wsadź mi do kieszeni plecaka.

- A forsę masz?

- Mam trochę. Wystarczy...

Porucznik spoglądał na Andrzeja przymrużonymi oczami. Kurierowi zdawało się, że 

patrzy nań jak na skazańca. Nie chciał przedłużać chwili pożegnania. Wyciągnął rękę.

- To... cześć! Nie martw się, jakoś dam sobie radę.

- Cześć! - nieco dłużej zatrzymał dłoń Andrzeja w swej ciężkiej wilgotnej dłoni. - 

Słuchaj - powiedział przeciągle. - Nie staraj się dostać do partyzantki. Z rotmistrzem nie 

warto zadzierać. Nie ma żartów. Jeśli się dowie, rozwalą cię na amen. Zresztą on morowy 

chłop. Puścił cię przecież...

- Dziękuję - wyszeptał Andrzej z sarkazmem. - Pozdrów go ode mnie. Powiedz, że mu 

się kłaniam.

Uniósł rękę na pożegnanie i ruszył nie patrząc na Ornaka. Ten krzyknął za nim:

- Ja bym poszedł do Budapesztu. Ja bym odnalazł tego drania...

background image

4

Pociąg z Koszyc na Dworzec Zachodni przyjechał po północy. Andrzej znowu był w 

Budapeszcie.   Tłum  podróżnych   wysypujących   się z  wagonów  przelewał  się  ospale  przez 

peron. Był to tłum zmęczony i dziwnie obcy. W każdym spojrzeniu, w każdym niemal ruchu 

Andrzej wyczuwał okupację. Mundury niemieckich żołnierzy gęsto przetykały szarą plazmę 

cywilnej   ciżby.   Pomalowane   na   niebiesko   latarnie   ćmiły   szarawym   światłem,   nadając 

twarzom wygląd kamiennych masek. Nie czuł lęku ani podniecenia. Był tylko zmęczony i 

przybity. Dopiero widok kogucich piór na czaku żandarma podziałał jak alarmowy dzwonek: 

"Trzeba uważać!"

Żandarm spod opuszczonego na czoło czaka lustrował twarze przeciekających przez 

wąskie   przejście   ludzi.   Andrzej   zatrzymał   się   na   chwilę.   Machinalnym   ruchem   dotknął 

kieszeni, w której trzymał sfałszowane dokumenty węgierskie. Potem już zupełnie spokojnie 

wcisnął się w ciżbę. Gdy przechodził obok żandarma, poczuł lekki skurcz gardła. Nic więcej. 

Minął zielony mundur z miną tak obojętną, jakby wracał z turystycznej wycieczki. Odetchnął 

z ulgą i naraz krok jego stał się lżejszy, jak gdyby pozbył się przykrego balastu. Naraz poczuł 

na ramieniu  czyjąś  dłoń. Obejrzał się. Łysawy mężczyzna  w źle skrojonym,  granatowym 

ubraniu świdrował go małymi oczkami. "Szpicel" - pomyślał Andrzej i naraz wydało mu się, 

że   to   kres   jego   długotrwałej   wędrówki.   Zatrzymał   się,   posyłając   nieznajomemu   znużone 

spojrzenie.   Był   tak   zmęczony,   że   nawet   myśl   o   grożącym   mu   niebezpieczeństwie   nie 

spłoszyła obojętności.

- Dokumenty! - powiedział szpicel cichym głosem.

Andrzej   wolnym   ruchem   wyjął   z   wiatrówki   legitymację   studenta   Politechniki 

Budapeszteńskiej.   Według   niej   był   młodym   Węgrem,   Antalem   Siposem,   urodzonym   w 

Szekesfehervarze, studiującym na trzecim roku na wydziale mechanicznym. Spoglądał teraz 

tępo   na   człowieka   w   granatowym   ubraniu,   przeglądającego   sfałszowany   dokument. 

"Legitymacja jest dobrze zrobiona - myślał. - Nie powinien się skapować. Za tępy na to."

- Skąd pan wraca? - usłyszał ostre pytanie.

- Jak pan widzi, z wycieczki - odpowiedział  spokojnie i wzruszył  ramionami,  jak 

gdyby chciał zwrócić uwagę, że ma plecak.

Szpicel przymrużył oczy.

- Skąd?

- Z gór Bükk.

background image

- Aha... - szpicel podał mu legitymację i jeszcze raz spojrzał spod przymarszczonych, 

rzadkich brwi.

- A co pan ma w plecaku?

- Ekwipunek i resztki żarcia.

- Niech pan pokaże.

Szpicel   grzebał   chwilę   w   rozwiązanym   plecaku,   ale   gdy   ze   spodu   wyciągnął   róg 

poplamionego śpiwora, uśmiechnął się z rezygnacją.

- To pan taki prawdziwy turysta  - powiedział jakby do siebie i skinąwszy łysawą 

głową odszedł.

"Prawdziwy turysta!" - Andrzej uśmiechnął się do siebie, zawiązał plecak, zarzucił go 

na jedno ramię i wyszedł z dworca.

Plac   Berliński   tonął   w   ciemnościach.   Przetoczyło   się   kilka   ciężarówek   z   ślepiami 

przygaszonych latarni. Ludzie ginęli w mroku. Zapanowała pustka. Andrzejem wstrząsnął 

dreszcz. W skroniach poczuł przenikliwy chłód. "Jak w takim mieście znaleźć Smygę? Gdzie 

go szukać? Czy major pozostał jeszcze na Węgrzech? Do kogo się zwrócić? Przecież wszyscy 

kurierzy rozpierzchli się po świecie. A inni Polacy?  Przeczesało ich gestapo. Pozmieniali 

adresy. Pouciekali z okupowanego miasta..."

Przez   całą   drogę   myślał,   że   najpierw   uda   się   do   Marysi.   Była   to   łączniczka 

pułkownika Obertyńskiego, poprzednika majora Smygi. Pracował z nią przez dłuższy okres 

swej służby i miał do niej zaufanie. Ale gdzie jej teraz szukać? Udać się na ulicę Stefanii 

byłoby szaleństwem. Dziewczyna na pewno dawno zmieniła mieszkanie. Nie czekała, aż ją 

gestapowcy wyłuskają.

Szedł wolno Wielkimi Bulwarami w kierunku ulicy Rakoczego. Jego podkute buty 

dzwoniły głucho w ciszy i pustce. Nad miastem wisiało niebo przepastne i groźne. Domy 

stały wymarłe. Naraz zajęczały w górze syreny. Ich przeraźliwy głos rozniósł się potężnie i 

natarczywie. Przetoczył się przez miasto raz i drugi. Ulica nagle ożyła, jak gdyby raził w nią 

piorun. Z kamienic, ciemnych plastrów gigantycznych uli, niby strwożone pszczoły wysypali 

się ludzie. Ktoś głośno krzyczał nawołując przechodniów, by szybciej kryli się w schronach. 

Kobiety obarczone dziećmi biegały wzdłuż chodników. Mężczyźni dźwigali ciężkie toboły z 

pościelą.   Kilku   wyrostków   wspięło   się   na   taras   kawiarni.   Pokazując   na   granatowe   niebo 

spierali  się, z której  strony nadlatują  samoloty.  Pijany włóczęga  stanął  na środku jezdni. 

Rozłożył szeroko ręce i śmiał się, bliski szaleństwa.

Andrzej przystanął na chwilę. W skupieniu wyczekiwał jakiegoś odgłosu. Niebo było 

wciąż puste. Połyskiwało bladą łuną rozgwieżdżonej nocy. Zbliżył się do niego człowiek z 

background image

opaską na ramieniu.

- Do schronu! - zawołał drżącym głosem. - Do schronu. Tu nie macie czego szukać.

Andrzej wzruszył  ramionami  i powlókł się w kierunku bramy,  nad którą widniała 

blado świecąca się lampa ze strzałką wskazującą wejście do schronu. Minął pustą bramę i 

zszedł   do   zatłoczonej   piwnicy.   Było   duszno   i   parno.   Zalatywało   piwniczną   stęchlizną   i 

ludzkim potem. Wyszukał miejsce pod ścianą, zrzucił z ramion plecak, usiadł na nim i poczuł, 

że wali się na niego zmęczenie. Nie wiedział, kiedy usnął.

Gdy się zbudził, schron był pusty. W pierwszej chwili nie wiedział, gdzie się znajduje. 

Zdawało   mu   się,   że   jest   w   szałasie   pod   Turbaczem.   Dopiero   po   chwili   zobaczył   smugę 

światła, sączącą się szaro przez uchylone drzwi piwnicy. Podniósł się, ziewnął głośno. Pod 

ścianą poruszył się jakiś cień. Andrzej wzdrygnął się instynktownie.

-  Ale   pan  ma  mocny   sen  -  usłyszał  niski,   zachrypły  głos.  W   ciemności  zobaczył 

sylwetkę starego mężczyzny, opartego plecami o ścianę. Mężczyzna ćmił papierosa. Wionęło 

od niego tanim, kwaśnym winem.

- Zaspałem - rzucił jakby na usprawiedliwienie.

- Nie szkodzi, nie szkodzi - zaśmiał się tamten. - Jeszcze nas nie zasypało.

- Czy bombardowali? - wyciągnął z kieszeni paczkę papierosów.

- To pan nic nie słyszał? Szczęśliwy z pana człowiek. Tu się wszystko huśtało jak 

podczas trzęsienia ziemi.

- Zaspałem.

- Skończyła się zabawa - mówił tamten jakby do siebie. - Teraz Amerykańcy do nas 

się   zabrali.   Co   noc   przylatują.   Walą,   gdzie   popadnie.   Zachciało   się   nam   wojny.   Jak 

Amerykańcy skończą, to Ruscy przylecą. Będzie zabawa... - czknął głośno i splunął pod nogi. 

Potem   dorzucił   intymnym   tonem:   -   Ale   mnie   tam   wszystko   jedno.   Nawet   weselej.   Jest 

towarzystwo i muzyka - zachłysnął się śmiechem. - A pan to co?

- Ja? - mruknął Andrzej, nie rozumiejąc, o co tamtemu chodzi.

- Pan też nie ma gdzie mieszkać?

- Przyjechałem w nocy. Alarm zastał mnie na ulicy. Nie zdążyłem wrócić do domu.

- I dlatego pan tu zasnął? - pokiwał tamten z niedowierzaniem kudłatą, rozczochraną 

głową. - Ej, mocny pan ma sen. Tu się wszystko trzęsło, a pan chrapał jak anioł.

- Byłem zmęczony.

Stary zbliżył się do Andrzeja. Teraz Andrzej mógł mu się lepiej przyjrzeć. Był to mały 

kościsty człowiek o wynędzniałej, pomarszczonej twarzy. Miał na sobie śmierdzące łachy. Bił 

od   niego   kwaśny   odór   alkoholu.   Andrzej   odsunął   się   z   obrzydzeniem.   Stary   tymczasem 

background image

wyciągnął z worka pękatą butelkę.

- Napij się, młody człowieku, nie wiemy, czy jutro gdzieś nas nie przysypie.

Andrzej zasłonił się ręką.

- Dziękuję. Teraz nie mam ochoty. Stary wyszczerzył spróchniałe zęby.

- W niobie będziesz miał ochotę.

- Dziękuję - rzekł Andrzej ostro i szybkim ruchem zarzucił plecak na ramiona. Chciał 

minąć starego, ale tamten zagrodził mu drogę.

- Tyś taki sam jak ja, tylko udajesz - powiedział. - Gdybyś miał mieszkanie, to byś tu 

nie chrapał do późnego rana. Napij się.

Andrzej odtrącił wyciągniętą butelkę.

- Powiedziałem, że nie piję. - Minął starego. Słyszał za plecami jego pijacki śmiech.

-   Lokator   schronów.   Ważny.   Zobaczysz,   że   nas   kiedyś   razem   przysypie...   - 

wrzeszczał, a na pożegnanie posłał mu wiązankę soczystych, węgierskich przekleństw.

Andrzej wyszedł  na ulicę. Oślepiło go słońce. Ulica pulsowała ruchem.  Dzwoniły 

tramwaje. Płynęły dwa strumienie ludzi. Miasto żyło po swojemu, jakby tej nocy nic się nie 

wydarzyło. Andrzej dał się unieść prądowi przechodniów. Szedł zamyślony. Czuł się bardzo 

samotny w tym wielkim, milionowym mieście. Gdy mijał ulicę Dob, naraz usłyszał za sobą 

znajomy głos. Ktoś go wołał. Obejrzał się. Przez chwilę zdawało mu się, że majaczy,  że 

jeszcze nie wyrwał się ze snu. A potem ogarnęła go nagła radość. Rozłożył szeroko ręce i nie 

zważając na przechodniów, zawołał wesoło:

- Marysia! To chyba cud, że cię tutaj spotkałem!

background image

5

-   Niestety,   nie   mam   pojęcia,   co  się   stało   z   majorem   Smygą   -  powiedziała   mu   w 

tramwaju, który wiózł ich na ulicę Telepes, gdzie mieszkała od czasu zajęcia Budapesztu 

przez Niemców.

"Nikt nie ma pojęcia, gdzie się podział major Smyga - myślał z goryczą, zeskrobując 

niezbyt  ostrą żyletką dwudniowy zarost. W małym  lusterku odbijała się jego twarz. Była 

wychudzona   i   spalona   słońcem.   Niebieskie   oczy   zmatowiały   od   nadmiernego   wysiłku 

ostatnich   dni,   zapadły   głęboko.   -   Znowu   daremny   trud.   Znowu   rozczarowanie.   Czy   tym 

rozczarowaniom nie będzie końca? Może już nigdy nie uda mi się odnaleźć majora? Byłem 

naiwny, myśląc, że złapię go w Budapeszcie, tak jakbym przypuszczał, że on będzie tutaj 

czekał na mnie: »Dzień dobry, panie Andrzeju, jak to miło, że pana spotkałem. Bardzo pana 

przepraszam, że miał pan z mojego powodu drobne przykrości. To tylko nieporozumienie. 

Postaram się zrekompensować panu tę krzywdę...«" - ironizował, zaciskając z wściekłością 

zęby. Po chwili pocieszył się: "Może jednak Marysia zdobędzie jakieś wiadomości. Nie przy-

rzekała. Mówiła, że czasy są niepewne i trudno dowiedzieć się czegoś o człowieku, który 

zniknął nagle i zapewne zależy mu na zachowaniu ostrożności. Ale Marysia ma rozgałęzione 

znajomości w organizacjach konspiracyjnych. Może jej się uda..."

Gdy   myślał   o   Marysi,   ogarniało   go   wzruszenie.   Była   dla   wszystkich   kurierów 

symbolem poświęcenia i koleżeństwa. To ona potrafiła w najcięższych momentach znaleźć 

radę   i   pokrzepienie.   Jednym   uśmiechem   umiała   rozpromienić   czyjąś   zgnębioną   twarz, 

pocieszyć zrozpaczonego, pokrzepić słabego, znękanego. Napłynęły wspomnienia: Marysia 

czekająca w źle opalanych kawiarniach na kurierów; Marysia idąca przez zaśnieżone drogi 

Słowacji   w   poszukiwaniu   zagubionych   ludzi;   Marysia   pochylona   nad   chorymi   kolegami; 

Marysia zawsze uśmiechnięta, zawsze gotowa nieść pomoc.

Gdy przedstawił jej swą sytuację i opowiedział o Smydze, rzekła z uśmiechem:

- Nie martw się, ja ci pomogę.

Zagrzała trochę wody do golenia, rzuciła na krzesło czysty ręcznik i wyszła, prosząc 

go, by zachował ostrożność, gdyż mieszka bez zameldowania. Był pewny, że wyszła w jego 

sprawie.

Mył się długo i starannie. Woda była chłodna, pachniała rdzą i chlorem. Zdawało mu 

się, że wraz z brudem zmywa z ciała zmęczenie. Potem podszedł do małej komódki, wziął 

wodę kolońską i skropił sobie włosy.

background image

Pokoik  mieścił   się   w   suterenie,   maleńkie   okienko   wychodziło   na   ulicę.   Andrzej 

widział w nim nogi przechodniów, koła przejeżdżających samochodów. Czasem zaplątał się 

w   prostokąt   szyby   pies,   zaprzeczając   wycinkowemu   charakterowi   tego   zdeformowanego 

świata. Andrzej położył się na zaścielonym kocem łóżku. Czuł, że znowu zasypia, ale było to 

złudzenie. Sen ocierał się tylko ó jego powieki, pierzchał wraz z myślami, które napływały 

coraz natarczywiej. Wspomniał ciężką drogę przez Niżne Tatry.  Ogarniał go niepokój na 

myśl, że może nie odnaleźć Smygi. Zastanawiał się, co zrobi w tym wypadku. Myśli rwały 

się, piętrzyły i nie mógł ułożyć ich w logiczną całość. Wziął więc z nocnego stolika starą 

gazetę i bezmyślnie odczytywał program wyścigów konnych.

Po godzinie wróciła Marysia.

- Spij, śpij - powiedziała od progu. - Ja ci nie przeszkadzam. Zaparzę herbatę, a ty 

prześpij się trochę. Okropnie wyglądasz.

- Próbowałem zasnąć, ale nie mogę. Jestem tak roztrzęsiony, że wszystko kołuje mi w 

głowie.

- Spróbuj jednak, może ci się uda. - Podeszła do niego i chłodną dłonią pogładziła 

twarz. - Tak okropnie wyglądasz.

- To głupstwo. Grunt, żebym złapał tego drania. Marysia usiadła na krawędzi łóżka.

- Byłam u Tuli. Znasz ją. Ta druga łączniczka Obertyńskiego. Pytałam o Smygę.

Andrzej uniósł się gwałtownie na łokciach.

- I co?

- Właściwie nic o Smydze nie wie. Podobno wyjechał z Budapesztu.

- To niewiele.

-   Zna   jedynie   adres   pewnej   Węgierki,   u   której   Smyga   ukrywał   się   jakiś   czas   po 

wkroczeniu Niemców. Jest to prawdopodobnie jego przyjaciółka. Ale to wszystko mgliste i 

niepewne.

- Skąd zna ten adres?

- Zupełnie przypadkowo. Kiedyś spotkała Władka, Władek szedł właśnie do Smygi...

- Czy Władek jest w Budapeszcie? - przerwał jej gwałtownie.

- Nie. Władek znikł gdzieś bez wieści. Wiadomo tylko, że przez cały czas utrzymywał 

kontakt ze Smygą. Smyga zlikwidował wszystkie swoje sprawy... A może tylko tak udawał... 

Może zakładał nową siatkę. Mówię ci, teraz taki bałagan, że nikt nic nie wie.

- Szkoda, że nie ma Władka. Zawsze mani takiego pecha.

Marysia położyła dłoń na ramieniu Andrzeja.

- W  ogóle jesteś  narwany.  Na twoim miejscu  splunęłabym  na  Smygę.  Czy warto 

background image

narażać się dla takiego drania?

- Ja go muszę złapać - powiedział z uporem. - Ty mnie może nie rozumiesz, ale ja go 

muszę za mordę zawlec pod Turbacz. Gdybyś tam była, gdybyś widziała spojrzenie Okszy, 

gdybyś słyszała jego głos, to może byś mnie zrozumiała. Słuchaj - zerwał się i usiadł obok 

Marysi - to przecież okropne. Ty mnie znasz. Od którego roku chodzę dla organizacji?

-  Od  samego   początku.   Byłeś  przecież  pierwszym  kurierem.  Pamiętam  doskonale, 

kiedy   wyszedłeś   pierwszy   raz   do   Zakopanego.   Spotkaliśmy   się   wtedy   na   placu 

Franciszkanów. Śmiałeś się, że idziesz zobaczyć, czy w Tatrach już można jeździć na nartach.

- Tak. To było w październiku trzydziestego dziewiątego roku. Od tego czasu łażę bez 

przerwy. A ten sukinsyn wsadził mi zamiast dolarów pociętą gazetę. Ja go muszę złapać...

- Myślisz,  że on tylko  z tobą tak zrobił. On zawsze kręcił. Przecież  pamiętasz  tę 

sprawę z Galianem. Nie wypłacił mu pieniędzy, a potem tłumaczył się, że dał tę forsę komu 

innemu.

- Pamiętam. Dlatego właśnie muszę porachować się z nim za wszystkich. Wierz mi, 

jeśli tego nie zrobię, nie będę mógł pokazać się wśród swoich... ani tu, ani tam w kraju. 

Pomyślą, że rzeczywiście gwizdnąłem te dolary.

- Ty zawsze byłeś ryzykantem. Ale w tym wypadku ryzyko nie opłaca się. Będziesz 

go szukał w Budapeszcie, a tymczasem sam wpadniesz. Nie masz pojęcia, jak teraz wyłapują. 

Musisz uważać na każdym kroku...

Andrzej zrobił gest zniecierpliwienia.

- Zrozum, dziewczyno, ja się tak czuję, jakby mi ktoś napluł w twarz. Muszę mieć 

świadomość, że ten drań zapłaci za swoje. Albo go zaciągnę na Turbacz, albo go ukatrupię...

- Przesadzasz. Przecież ten Oksza ułatwił ci ucieczkę. Widać z tego, że nie uwierzył 

listowi Smygi.

- Gdyby nie było tego faceta z Nowego Targu, to już dawno gniłbym pod Turbaczem. 

To tylko szczęśliwy dla mnie zbieg okoliczności.

- Tym razem znowu liczysz na zbieg  okoliczności, ale zapewniam cię, że teraz o to 

coraz  trudniej. Świat  stanął  do góry nogami.  Polacy rozprysnęli  się  na wszystkie strony. 

Będziesz miał cholernie trudną robotę. - Wstała, zaczęła krzątać się wokół małej kuchenki 

elektrycznej. - Tymczasem zrobię ci herbaty. Wiem, że lubisz mocną herbatę. To ci może 

rozjaśni w głowie - żartowała. - Mam jeszcze trochę prawdziwej. Nie lubię pić tych lipowych 

ziółek. Połóż się, kochanie, widać, że ledwo zipiesz.

Andrzej opadł na poduszkę, ale z coraz większą uwagą przypatrywał się dziewczynie. 

Była smukła i zgrabna. Miała ładne dłonie.

background image

- Miałem cholernie trudną drogę - powiedział cicho. - Cholerną drogę... Myślałem, że 

już z tego nie wylezę. Pod Dobszyną wpadłem w kocioł. Przeczesywali lasy. Mówię ci, nie 

byłem jeszcze w takim kotle. Żandarmi, hlinkowcy, wojsko... Na Słowacji już się rusza. Pod 

Dżumbirem spotkałem partyzantów. Żebyś wiedziała, jaką miałem ochotę przyłączyć się do 

nich... Ale wciąż myślałem o tym draniu. A potem pod Dobszyną. Mały odcinek, a szedłem 

trzy dni. Nie miałem żarcia. Myślałem, że tam zostanę... Szedłem tylko nocą... Ty wiesz, co to 

jest... Ale właściwie nie szedłem, tylko czołgałem się... Wszędzie patrole, wszędzie placówki, 

gęsto, psiakrew... A ja byłem już taki słaby, że czołgać się nie mogłem. Popatrz, jakie mam 

łokcie. - Odwinął rękaw koszuli, uniósł łokieć zdarty do krwi. Marysia ujęła delikatnie jego 

rękę.

- Zrobię ci opatrunek.

- Dziękuję, nie trzeba. Na mnie przysycha jak na psie.

Marysia pokręciła głową.

- Ej, Andrzej, Andrzej... I to wszystko przez tego... Udał, że nie słyszy.

- Najgorsze  to, że  właściwie  straciłem  pewność siebie.  Dziwne, prawda?  Dawniej 

nigdy nie zastanawiałem się nad tym.  Szedłem,  jakby mnie  ktoś  za rączkę prowadził.  A 

teraz... Teraz to już inaczej. Zdaje mi się, że mi się nic nie uda. A dlaczego? To proste. Nie 

mam właściwie celu. To tylko upór pcha mnie naprzód. Ale na jak długo starczy tego uporu?

Marysia przykucnęła przed szafką. Wyciągnęła bochenek chleba.

- Zjesz chleba z morelowym dżemem. Niczego więcej nie mam. Takie czasy.

- Szkoda, żeśmy po drodze czegoś nie kupili. Mam jeszcze trochę pengö.

- Niewiele mógłbyś kupić. Dżem i turo. Sklepy już puste... Wszystko na kartki.

- Lubię bardzo chleb z morelowym dżemem... I herbatę oczywiście. Zresztą nie martw 

się   o   mnie.   Właściwie   to   mi   się   nie   chce   jeść.   Pójdziemy   do   jakiejś   knajpy,   wsadzimy 

kelnerowi w łapę, to nam poda coś solidnego.

Z przyjemnością patrzył na czystą serwetkę, ładne filiżanki i na ręce Marysi. Pokoik 

był mały,  wilgotny.  W kątach zieleniały plamy pleśni. Ale biała serwetka, kilka kwiatów 

sterczących w ładnym wazoniku i subtelny ruch dłoni Marysi stwarzały nastrój domowego 

ciepła.

Marysia smarowała chleb.

- Aleś ty głupi - powiedziała, rzucając mu przelotne spojrzenie. - Dlaczego tak się 

upierasz? Przecież to wszystko... - Machnęła ręką. - Tobie tego nie wytłumaczę.

- Mówisz, że Władek kontaktował się ze Smygą? - zapytał wykrętnie.

- Tak. Widocznie  Smyga,  nie mając  ciebie  pod ręką, chciał  wykorzystać  Władka. 

background image

Może miał zamiar wrócić do kraju.

- Szkoda, że nie ma Władka. Gdyby był, ułatwiłby mi zadanie.

- Całe twoje zadanie polega na szukaniu wiatru w polu - zakpiła.

- Spróbuję poszukać wiatru w polu - rzekł sentencjonalnie. - Nie będziemy się o to 

spierać.

Nalewała herbatę do filiżanek. W jej ruchach było wiele uwagi, jakby starała się nie 

uronić ani jednej kropelki. To mu się bardzo podobało. Naraz zapytała:

- Właściwie co ty chcesz robić?

- Pójdę do Węgierki, u której mieszkał.

- Tula zna tylko adres, poza tym nie wie, jak ona się nazywa i kto to w ogóle jest.

-   Jeszcze   jedna   zagadka   do   rozwiązania.   Pamiętasz,   ile   takich   zagadek 

rozwiązywaliśmy razem w sprawie Olgi Sperling?

- To były inne czasy i inne Okoliczności. Teraz mamy związane ręce.

- Pozostają jeszcze nogi i rozum. Skłoniła się zabawnie.

-   Mój   panie,   podane   do   stołu.   Herbata   jest   ciemna   jak   jodyna.   Na   twoją   cześć 

zaparzyłam pół paczki. - A gdy pierwsza usiadła, dodała: - Więc chcesz znaleźć tę Węgierkę. 

Kiedy się tam wybierasz?

- Dzisiaj w każdym razie nie. Dzisiaj odpoczywam. Pójdę jutro rano. Muszę o tym 

pomyśleć. A dlaczego o to pytasz?

- Bo... - uśmiechnęła się pojednawczo - może mogłabym ci pomóc.

Pocałował ją w rękę.

-   Marysiu,   jesteś   prawdziwym   aniołem...   Ale   w   tym   wypadku   będę   musiał 

podziękować ci za pomoc. Nie mogę cię narażać.

background image

6

Tallya utca 5. Zatrzymał się na skraju wąskiej, asfaltowanej uliczki i spojrzał w głąb 

gęsto zarośniętego ogrodu. Za żywopłotem bieliła się ściana willi. Dalej były krzewy bzu, 

jaśminu i złotego deszczu, osypane gęsto świeżym pachnącym kwieciem. Z prawej strony 

stary człowiek zamiatał kort tenisowy. "Pewno dozorca albo ogrodnik" - pomyślał. Chwilę 

wahał   się,   czy   zadzwonić,   ale   wnet   przezwyciężył   niepokój,   podszedł   do   niskiej   bramy 

oplecionej listowiem dzikiego wina. Nacisnął guzik dzwonka. Na odgłos dzwonka człowiek 

zamiatający kort wychylił się, by ujrzeć ukrytego za bramą przechodnia.

- Kto tam? - zawołał głośno.

"Oczywiście   wszyscy   lokatorzy   mają   swe   klucze"   -   pomyślał   Andrzej   i   zamiast 

odpowiedzieć, zadzwonił jeszcze raz.

Staruszek   oparł   miotłę   o   siatkę   ogrodzenia   i   wolnym   krokiem,   mrucząc   coś   pod 

nosem, zbliżał się do bramy.

-   Czego   sobie   pan   życzy?   -   zapytał   przeciągle.   Podejrzliwym   spojrzeniem   badał 

wygląd zewnętrzny nieznajomego.

Andrzej uśmiechnął się porozumiewawczo. Myślał, że tym uśmiechem zjedna sobie 

staruszka.

- Czy w tej willi mieszka taka młoda, przystojna pani?

Twarz staruszka stężała. Wzrok się wyostrzył.

- O kogo panu chodzi? - zapytał ponurym, nic dobrego nie wróżącym głosem.

- Taka elegancka dama - zmrużył cwaniacko oko. - Pan wybaczy, ale zapomniałem, 

jak   się   nazywa.   Wczoraj   odprowadziłem   ją   do   domu.   To   moja   nowa   znajomość...   Pan 

rozumie, nie zdążyłem jeszcze...

- O kogo panu chodzi? - przerwał mu staruszek. - Jeżeli pan ją zna, to powinien pan 

wiedzieć, jak się nazywa.

Andrzej   zrozumiał,   że   wiele   nie   wskóra,   ale   z   uporem   odgrywał   dalej   rolę 

przygodnego znajomego.

- Taka elegancka... Przecież tutaj wczoraj wchodziła.

- Tu mieszkają sami eleganccy ludzie - uśmiechnął się kpiąco staruszek. - A pan niech 

lepiej dowie się, do kogo pan chce. - Posłał pogardliwe spojrzenie i pokazał mu przygarbione 

plecy.

- Niech pan chwilę poczeka! - Andrzej chciał go zatrzymać i spróbował zjednać sutym 

background image

napiwkiem, ale staruszek wzruszył tylko ramionami i pokuśtykał w kierunku kortu. Gdy był 

już przy siatce ogrodzenia, odwrócił się nagle i potrząsając głową, zawołał: - Pełno teraz 

takich włóczykijów. Czego pan tam jeszcze stoi?

Andrzej chętnie pokazałby mu po sztubacku język, ale skwitował pytanie niemrawym 

uśmiechem, odwrócił się i odszedł. "Trzeba być ostrożniejszym - myślał oddalając się od 

bramy.   -   Ludzie   teraz   boją   się.   Prawdopodobnie   ogrodnik   wiedział   o   nielegalnym   prze-

bywaniu   polskiego   uchodźcy   w   mieszkaniu   Węgierki   i   nie   miał   zamiaru   udzielać 

jakichkolwiek   informacji.   Nie   udało   się.   Popełniłem   nieostrożność,   która   może   utrudnić 

dalsze poszukiwania."

Tak rozmyślając doszedł do skrzyżowania ulic. Przecznica pięła się stromo na ubocza 

Martonhegy. Z jednej jej strony stały piękne wille, z drugiej ku stromemu jarowi opadały łąki. 

Był   to   jeden   z   najbardziej   uroczych   zakątków   Budy,   pełen   starych   drzew,   starannie 

utrzymanych  ogrodów, barwnych przylasków i pachnących łąk. Na drogach spotykało się 

dobrze ubranych mężczyzn, wypielęgnowane kobiety, dzieci w towarzystwie pielęgniarek, 

najnowsze modele samochodów. Najbogatszy Budapeszt założył tutaj podmiejską rezydencję.

Andrzej   spojrzał   na   zegarek.   Była   dopiero   siódma.   Dzielnica   tonęła   jeszcze   w 

porannym śnie. Tylko ogrodnicy, kierowcy samochodów i służące zakłócały beztroski spokój. 

Speszony pierwszym niepowodzeniem, obmyślał nowy plan. Obierze sobie dogodny punkt 

obserwacyjny,  z  którego będzie  mógł  widzieć  bramę  i wychodzących  z niej  ludzi.  Willa 

zapewne nie miała wielu mieszkańców, nietrudno więc będzie rozpoznać młodą, samotną 

kobietę, przyjaciółkę majora Smygi. Plan ten wydał mu się realny. Przeszedł więc na drugą 

stronę jaru i ścieżką wijącą się wśród zarośli doszedł do punktu położonego naprzeciw willi 

na ulicy Tallya. Stała tam mała ławeczka. Usiadł na niej, zapalił papierosa.

Jar   tonął   jeszcze   w   cieniu.   Tylko   najwyższe"   kępy   tarniny   i   głogu   jarzyły   się   w 

ukośnych   promieniach   słońca.   W   dole   szemrał   strumień,   a   górą   niósł   się   śpiew   ptaków. 

Błękitna ważka usiadła  na dmuchawcu.  Pszczoły bzykały w zroszonej trawie. Wiewiórka 

przemknęła przez gąszcz listowia i przycupnęła na chwilę na gałęzi rozłożystej lipy. Z dali 

dochodził szum puszczonej z hydrantu wody. Andrzej siedział ze wzrokiem utkwionym w 

małej bramie. Zdawało mu się, że jest gdzieś bardzo daleko od Budapesztu, w krainie spokoju 

i ciszy.

Czekał może godzinę, zanim w bramie ukazała się pierwsza postać. Był to starszy pan 

w białym płóciennym ubraniu i słomkowym kapeluszu. Szedł raźnym krokiem, wywijając 

cienką laseczką. Wybierał się widocznie na spacer, skręcił bowiem w boczną ścieżkę i na 

chwilę zatrzymał się, przypatrując się stadku sikorek buszujących w gęstwinie tarniny. Po 

background image

upływie pół godziny z bramy wyszła tęga kobieta w perkalowej sukni. Niosła spory koszyk. 

Nietrudno było odgadnąć, że to służąca. Trzecią osobą, którą Andrzej zauważył w bramie 

obserwowanej   willi,   był   młody,   elegancko   ubrany   mężczyzna.   Przy   pomocy   ogrodnika 

otworzył szeroko bramę. Po chwili z głębi ogrodu wytoczył się wolno samochód. Andrzej 

przezornie   ukrył   się   za   krzewy,   by  bystre   oko   ogrodnika   nie   spostrzegło   go   na   czatach. 

Ogrodnik  tymczasem  szybko  zamknął  bramę  i znikł  w  cienistej  głębi  ogrodu. Po jakimś 

czasie starszy pan w słomkowym kapeluszu wrócił ze spaceru.

Mijały minuty,  kwadranse, godziny.  Andrzej z coraz większym  zniecierpliwieniem 

spoglądał   na   zegarek.   Dochodziła   już   jedenasta.   Miał   zamiar   porzucić   swe   stanowisko   i 

ułożyć inny plan działania, ale nagle ujrzał w bramie różową suknię. Serce zabiło mu żywiej.

"To pewno ona..." Kobieta  wyszła  na zacienioną  uliczkę. Była  to młoda,  wysoka, 

smukła   kobieta   o   ruchach   sprężystych   i   wdzięcznych,   jak   dobrze   wygimnastykowana 

sportsmenka. Jej suknia na tle soczystej zieleni przesuwała się jak różowy obłoczek. Andrzej 

zerwał się z ławeczki i szybkim krokiem skierował się w stronę skrzyżowania ulic. Tutaj ich 

drogi powinny się przeciąć. Istotnie, gdy zbliżył się do skrzyżowania, tuż przed sobą zobaczył 

kobietę w różowej sukni. Szła zamyślona. Nie zauważyła przechodnia.

- Przepraszam panią  - zagadnął  Andrzej głosem nieco stłumionym.  - Mam ważne 

wiadomości dla majora Smygi. Czy mogłaby pani skontaktować mnie z majorem? To bardzo 

ważna sprawa. Wróciłem z Polski - wyszeptał jednym tchem.

Kobieta   zatrzymała   się   gwałtownie.   Rozbieganym   spojrzeniem   ogarnęła   postać 

Andrzeja. Stała przez chwilę wpatrzona w niego jak w złą zjawę. Wargi jej drżały, jakby 

chciała coś powiedzieć, a nie mogła wydobyć głosu.

Andrzej uśmiechnął się przyjaźnie.

- Niech się pani nie obawia.

Kobieta   cofnęła   się   o   pół   kroku,   starała   się   opanować   chwilowe   zdenerwowanie. 

Zmrużyła oczy, zacisnęła lekko wargi, potem powiedziała nienaturalnym głosem:

- Bardzo pana przepraszam, ale właściwie o co panu chodzi?

- O majora Smygę - szepnął konfidencjonalnie.

-   Nie   znam   żadnego   majora   Smygi...   i   bardzo   proszę,   żeby   pan   odszedł   jak 

najszybciej. To chyba jakaś pomyłka.

Andrzej wiedział, że kłamie. Zbyt gwałtownie wypierała się znajomości ze Smygą. 

Postanowił zagrać w otwarte karty.

- Proszę się nie obawiać. Dowiedziałem się, że major mieszkał w tej willi. Jestem jego 

kurierem. Przyniosłem bardzo ważne wiadomości. Od pani w tej chwili zależy, czy potrafię 

background image

go odszukać. - Ujął ją lekko pod ramię. - Chodźmy. Po drodze będziemy mogli rozmawiać. I 

proszę, niech pani tak na mnie nie patrzy. Nie jestem ani konfidentem policji, ani agentem 

gestapo. Ryzykuję tak samo jak i pani. Miałem do pani zaufanie, więc dlatego przyszedłem. 

Rozmawiamy przecież w cztery oczy. No, niechże się pani rozchmurzy...

Z oczu jej znikł lęk, ale twarz wciąż jeszcze wyrażała zakłopotanie.

- To chyba jakieś nieporozumienie - wyszeptała, ruszając wolnym krokiem.

- Dowiedziałem się, że major mieszkał w tej willi - powiedział Andrzej szeptem. - 

Mieszkał u pani. Niechże pani zrozumie, że są w życiu takie sytuacje, kiedy trzeba zaufać 

człowiekowi. W tym wypadku każda minuta jest ważna. Im szybciej odszukam majora, tym 

dla niego lepiej. Mam dla niego ważne wiadomości. Jeżeli pani zależy na jego życiu, to 

proszę...

- Czy to ma być szantaż? - przerwała mu gwałtownie. - Proszę w tej chwili odejść, bo 

w przeciwnym razie zawołam...

- O właśnie - podjął Andrzej - pani w każdej chwili może mnie oddać w ręce policji. A 

jednak nie odejdę. Wiem, że pani tego nie zrobi. - Ujął ją mocniej pod rękę. - Cały tydzień 

przedzierałem się z Polski na Węgry, żeby spotkać majora. Mogę panią zapewnić, że nie była 

to łatwa  droga. W tej  chwili  tylko  pani  może  mi  wskazać,  gdzie  on przebywa.  Od pani 

wszystko zależy.

Kobieta długą chwilę szła w milczeniu. Wzrok wlepiła w asfalt ulicy, głowę odwróciła 

od Andrzeja. Naraz zatrzymała się, jak gdyby powzięła decyzję.

- Major Smyga wyjechał. Otrzymał paszport i wyjechał za granicę.

- Dokąd?

- Tego mi nie powiedział.

- Skąd miał paszport?

Kobieta wzruszyła tylko ramionami.

-   Tak   mnie   pan   wypytuje,   jakbym   znała   wszystkie   tajemnice   majora.   Czy   nie 

wystarczy panu to, co powiedziałam? Wykazałam maksimum dobrej woli. A teraz proszę 

pana, żeby pan odszedł i już nigdy więcej mnie nie niepokoił. Pan doskonale rozumie, w 

jakich warunkach teraz żyjemy.  Niech mnie pan już więcej nie naraża. - Skinęła głową i 

niemal biegiem ruszyła przed siebie.

Andrzej  stał  długą  chwilę,   jakby  wrósł  w  twardą  skorupę  asfaltu.  Doznał  uczucia 

rozpaczy. "A jednak cały wysiłek na nic. Major ulotnił się. Szukaj wiatru w polu." Potem 

jednak napłynęły znowu wątpliwości: "A jeśli ta kobieta kłamie? Jeśli w ten sposób chciała 

się mnie pozbyć? Przecież dostać w obecnej chwili paszport to nie taka prosta sprawa. A 

background image

wizy?   Całe   Bałkany   okupowane   przez   Niemców.   Jak   przedostać   się   przez   Jugosławię, 

Bułgarię, Turcję?"

Różowa suknia zniknęła za zakrętem drogi. Andrzej postanowił śledzić przyjaciółkę 

Smygi.  Może w ten sposób odnajdzie majora?  Może dowie się, dokąd wyjechał? Ruszył 

żwawym krokiem. Ulica skręcała wśród gęstego szpaleru starych lip. Dalej biegła między 

willami. W prawo prowadziła wąska ścieżka ku ulicy Böszörmenyi. Na niej właśnie ujrzał 

kobietę w różowej sukni. Kobieta kilka razy obejrzała się. Widocznie chciała sprawdzić, czy 

ktoś nie idzie za nią. Zboczył  więc na jeszcze niniejszą, stromą ścieżynkę, która wiodła do 

jaru, a potem łączyła  się ulicą Martonhegyi  u jej wylotu przy Böszörmenyi.  Przyspieszył 

kroku, by nie zgubić z oczu kobiety w różowej sukni. Gdy zbliżał się do skrzyżowania ulic, 

zobaczył ją na przystanku autobusowym. Zatrzymał się i ukrył za załomem muru. Wnet od 

ulicy Nemethvölgyi nadjechał niebieski autobus. Różowa suknia znikła w nim szybko. Gdy 

autobus odjechał, podbiegł do stojących u wylotu ulicy taksówek.

- Niech pan jedzie trasą "dwójki" - rzucił do zdumionego kierowcy, a gdy już ruszyli, 

wytłumaczył: - Mam tu ma oku pewną kobietę. Pan rozumie.

Kierowca roześmiał się i porozumiewawczo zmrużył oko.

- Małe polowanie, co?

-   Czegóż   się   nie   robi   dla   kobiet   -   zaśmiał   się   Andrzej   i   poczęstował   kierowcę 

papierosem. - Najpierw musimy dogonić jadący przed nami autobus, a potem pojedziemy za 

nim. Jeżeli pan dobrze wywiąże się ze swego zadania, będzie większy napiwek.

- Zrobi się - skinął głową kierowca. Przy ulicy Kekgolyo dopędzili autobus.

- Teraz musimy uważać - tłumaczył Andrzej. - Niech pan nie wyprzedza autobusu. 

Przy   każdym   przystanku   proszę   zatrzymać   wóz.   Byłbym   niepocieszony,   gdyby   wysiadła 

niepostrzeżenie. Jest w różowej jedwabnej sukni.

- Może pan być spokojny. Nie przepuścimy jej tak łatwo...

Kierowca   należał   do   ludzi   jowialnych   i   rozmownych.   Między   przystankami 

autobusowymi opowiadał Andrzejowi najnowsze dowcipy o Niemcach i Hitlerze. Przeklinał 

przy   tym   okupantów,   kartki   żywnościowe,  polityków   węgierskich,   a   z   rozrzewnieniem 

wspominał   dawne,   dobre   czasy   Franciszka   Józefa.   W   ten   sposób   przejechali   całą   Budę. 

Dopiero   za   mostem,   na   placu   Petöfiego,   Andrzej   zobaczył   kobietę   w   różowej   sukni, 

wysiadającą z autobusu.

- Udało się! - powiedział zadowolony. Dał kierowcy dwudziestopengowy banknot i 

nie czekając na resztę, ostrożnie wysunął się z taksówki.

Kobieta przecięła plac, wmieszała się w tłum przeciekający przez wąziutką uliczkę 

background image

Regiposta. Nie tracąc jej z oczu, szedł w odległości może trzydziestu kroków. Widział, jak 

minęła najruchliwszą ulicę Budapesztu, Vaci, i potem skręciła w ulicę Petöfiego. Na chwilę 

utonęła w gęstym tłumie. Opanował go niepokój, lecz gdy dobrnął do rogu, znowu wśród 

różnobarwnej ciżby przechodniów ujrzał różową suknię. I naraz spostrzegł, że jej właścicielka 

wchodzi do kawiarni, mieszczącej się na rogu Pilvax.

Po chwili wszedł za nią. Kawiarnia była nabita ludźmi i przepełniona błękitnawym 

dymem. Na kontuarze syczało połyskujące niklem espresso. Przystanął w drzwiach, rozejrzał 

się po sali. O jakieś pięć stolików dalej, w głębi kawiarni, zobaczył różową suknię, a obok 

mężczyznę  w sportowym  ubraniu. Poznał go natychmiast. Był  to Smyga.  Chwilę stał jak 

skamieniały. Czuł jedynie, że wzburzona fala krwi napływa mu do głowy. Potem ruszył w 

kierunku stolika Smygi. W tym momencie major go zobaczył. Jego oczy stały się wielkie i 

okrągłe. Starli się spojrzeniami ponad głowami pochylonych  nad stolikami ludzi. Kobieta 

uczyniła gest zdumienia. Major spojrzał na nią, rzucił kilka słów i nagle uniósł się, jak gdyby 

chciał wyjść Andrzejowi naprzeciw. W pewnej chwili gwałtownie zawrócił. Wtedy Andrzej 

rzucił się za nim.

Dzieliło ich może dziesięć kroków, ale tę przestrzeń wypełniało kilka stolików gęsto 

otoczonych   ludźmi.  Zanim  Andrzej   przecisnął  się   wśród  ciżby,   major   był   już   w  drugich 

drzwiach, prowadzących  na Pilvax. Andrzej z przerażeniem zobaczył  jego szerokie plecy 

ginące   za   kotarą.   Przepychał   się   coraz   gwałtowniej.   Ludzie   usuwali   się   w   popłochu, 

odprowadzając   go   karcącymi   spojrzeniami.   Nie   zwracał   na   nich   uwagi.   Pragnął   jak   naj-

szybciej   dobrnąć   do   drzwi.   Gdy   zrozpaczonym   ruchem   rozgarnął   kotarę,   ujrzał   jedynie 

zatłoczoną ludźmi ulicę. Spojrzał w lewo i w prawo. Niestety, nigdzie nie zauważył majora. 

Przez ułamek sekundy wahał się: "Na plac Vörösmartyego czy w kierunku ulicy Eskü? Chyba 

na  Eskü.  Tam   większy  ruch."  Ruszył   więc  w   prawo.  Zszedł   na  skraj  jezdni  i   puścił  się 

biegiem. Zdawało mu się, że wśród tłumu mignęła mu łysina Smygi. Przyspieszył kroku, ale 

gdy dobiegł do rogu Eskü, zrozumiał, że w tym tłumie nie zdoła go złapać. Major mógł 

przecież   skręcić   w   pasaż,   który   prowadził   od   ulicy   Petöfiego,   lub   zboczyć   w   którąś 

przecznicę. Zdawało mu się, że stracił ostatnią szansę.

"Może   ta   kobieta   będzie   jeszcze   w   kawiarni?"   -  pomyślał   i   zawrócił   gwałtownie. 

Znowu   puścił   się   biegiem.   Gdy   zdyszany   stanął   w   drzwiach   kawiarni   i   rozbieganym 

wzrokiem  przebiegł  wzdłuż  stolików,  z  przerażeniem  spostrzegł,  że  jej  już  nie  ma.  Miał 

nadzieję, że może ją spotka na którejś z ulic śródmieścia. Przypuszczał bowiem, że wyszła w 

poszukiwaniu majora. Wyszedł więc z kawiarni i długo włóczył się między ulicami Petöfiego, 

Vaci,   Eskü   i   placem   Vörösmartyego,   ale   nie   spotkał   ani   majora,   ani   jego   przyjaciółki. 

background image

Zmęczony i zły wrócił na ulicę Telepes do Marysi.

background image

7

Drzwi   otworzyła   mu   Marysia.   Stała   w   progu   uśmiechnięta,   z   lekko   przechyloną 

głową, jak gdyby chciała się przekomarzać.

- Mam dla ciebie dobrą wiadomość - powiedziała wesoło. - A ty, dlaczego jesteś taki 

ponury?

Zacisnął pięści i wykrztusił ze złością:

- Wyobraź sobie, miałem go niemal w garści i znowu mi zwiał.

- Kto?

- Major.

- Major? - uniosła ze zdumieniem ramiona. - To niemożliwe.

- Niestety możliwe - rzekł oschle i zaczął szybko opowiadać przebieg zdarzenia. - 

Takiego pecha mam tylko ja - zakończył. - Nikt inny, tylko ja. Gdybym go wtedy złapał, to 

bym go chyba zadusił.

- Ja ci powiem, mój Andrzejku - rzekła przekornie Marysia - że ty masz szczęście, nie 

pecha. Dowiedziałam się zupełnie przypadkowo, gdzie ukrywa się Smyga.

Spojrzał na nią z niedowierzaniem.

- Chyba w piekle.

- Niedaleko piekła, w Nogradveröce - zakpiła.

- Nie nabijaj się ze mnie.

- Mówię zupełnie poważnie.

- Skąd wiesz?

-   Miałeś   wyjątkowe   szczęście.   Spotkałam   dzisiaj   na   placu   Kalwina   Stasia 

Surowieckiego. Znasz go, syn lekarza z Komitetu. Poszliśmy na kawę. Wspomniał zupełnie 

przypadkowo, że u jego ojca w Nogradveröce ukrywa się major Smyga...

- To znaczy, że on nie mieszkał u tamtej na Martonhegyi?

- To znaczy, że mieszkał tam jakiś czas, a potem przeniósł się z Budapesztu.

- Mam nadzieję, że Stasiowi nie wspominałaś o mnie?

- Roztrąbiłam na całe miasto, że pan Andrzej wrócił do Budapesztu.

- Wciąż  żartujesz, a to przecież cholernie  poważne sprawy.  Boję się, żeby go nie 

spłoszyć.  Chociaż  to dzisiejsze  spotkanie...  - przygryzł  ze  złością  wargę. Potem  machnął 

desperacko ręką: - W każdym razie jestem już na jego tropie i nie wypuszczę go tak łatwo. 

Mówisz, że on mieszka w Nogradveröce. Gdzie to jest?

background image

- Dwadzieścia kilka kilometrów od Budapesztu, naprzeciw Wyszogrodu. Jedzie się z 

Dworca Zachodniego. Mam dokładny adres. - Wyciągnęła z leżącej na stoliku torebki mały 

notatnik i przeczytała głośno: - Nogradveröce, ulica Szölö pięć. To willa położona wśród 

winnic. Podobno jest tam bardzo ładnie.

- Nie wybieram się na weekend.

- Jesteś straszliwie rozdrażniony i zaczynasz być nieznośny - starała się żartować. 

- Trudno. Na moim miejscu nie miałabyś lepszego humoru.

-

Zmieniłeś się bardzo... 

Andrzej westchnął.

- Przepraszam cię. To nerwy. Zdaje mi się, że tracę grunt. Coś mnie niepokoi, coś 

drażni...

- Nic dziwnego. Miałeś takie okropne przejścia.

- Jakoś to minie. Żebym tylko go złapał. - Przetarł dłonią czoło i po chwili zapytał: - O 

której odjeżdża pociąg do Nogradveröce?

- To linia podmiejska. Pociągi kursują dość często. Ale chyba  nie pojedziesz tam 

dzisiaj?

Andrzej uśmiechnął się przekornie.

- Właśnie mam zamiar jechać zaraz na Dworzec Zachodni.

background image

8

Stacja kolejowa leżała w dole. Tonęła w wielkich kasztanach i topolach, ginęła w ich 

głębokim cieniu. Wyżej były winnice. Całe zbocza winnic, soczystych o tej porze roku jasną 

zielenią, przetykanych drzewami morw i akacji. Droga pięła się lekko w górę wśród małych 

domków,   starannie   utrzymanych   ogrodów   i   kęp   osypanych   białym   kwieciem   akacji. 

Napełniały   one   rozgrzane   powietrze   mdłą,   słodkawą   wonią.   W   dole,   w   promieniach 

zachodzącego   słońca,   jarzył   się   Dunaj.   Daleko,   za   Nagymaros,   mały   holownik,   pykając 

błękitnawym   dymkiem,   ciągnął   kilka   załadowanych   barek.   A   jeszcze   dalej,   na   wysokim 

wzniesieniu rysowały się ruiny wyszogrodzkiego zamku.

-   Gdzie   tu   ulica   Szölö?   -   zapytał   małego   brzdąca,   toczącego   przed   sobą   żelazną 

obręcz.

Chłopiec   miał   śniadą,   pucołowatą   gębę,   jak   z   obrazów   Murilla,   i   uśmiechnął   się 

łobuzersko.

- To niedaleko. Druga ulica na prawo. O tam, gdzie ta wielka topola.

Wysoka   włoska   topola   pięła   się   ku   niebu.   Uliczka   była   wąska   l   niebrukowana. 

Wspinała się prosto na wzgórze, ku winnicom. Buty grzęzły miękko w nagrzanym pyle. A z 

topoli sypał się srebrzysty puch, jak śnieg. Połyskiwał na soczystej trawie. Dalej ciągnął się 

mur - stary, omszały, wykruszony. Owinięty w bluszcz i dzikie wino, zdawał się wyrastać 

prosto z ziemi jak zielona ściana. A dalej stara brama z drewnianą tabliczką, na której widniał 

stary już napis: Szölö utca 5.

- To tutaj! - Andrzej zatrzymał się. Przez otwartą bramę widać było niski, parterowy 

budynek, który przypominał raczej solidny chłopski dom niż willę. Wrastał mocno w ziemię 

omszałą podmurówką, tonął w gąszczu starych morelowych  drzew. Z boku stała, nakryta 

daszkiem z gontów, studnia. Z daleka wyglądała jak olbrzymi grzyb wyrastający na skraju 

winnicy.  Bo opodal, aż  po przechył  łagodnego  wzgórza,  ciągnęła  się wielka  winnica.  W 

łagodnym   słońcu   bieliły   się   rzędy   palików,   podobnych   do   szpilek   powbijanych   w 

szmaragdowy jedwab.

"Ładne miejsce znalazł sobie pan major - kpił w myślach. - Jeżeli go tutaj zastanę, to 

chyba teraz mi nie ucieknie." Gdy zbliżał się do małej werandy, z boku, pod rozłożystym 

drzewem   morelowym   ujrzał   mężczyznę   odpoczywającego   na   leżaku.   Po   siwej,   bujnej 

czuprynie i okrągłej, dobrodusznej twarzy poznał doktora Surowieckiego. Doktor, pogrążony 

w lekturze gazety, nie spostrzegł przybysza.

background image

- Dzień dobry, panie doktorze - przywitał go Andrzej z daleka.

Doktor z wolna odłożył gazetę i zsunął okulary na  czoło. Chwilę przypatrywał się 

Andrzejowi, potem uniósł się z leżaka i witał Andrzeja wylewnie:

- Dzień dobry panu. Skądże pan tutaj się zjawił? Słyszałem, że pan dawno już w kraju, 

a tymczasem... Jakże mi miło pana zobaczyć. - Ujął mocno dłoń Andrzeja i potrząsał nią 

długo i zamaszyście.

Znali się od pierwszych miesięcy okupacji. Doktor, jako lekarz Komitetu, opiekował 

się również kurierami. Stąd ta jego serdeczność dla Andrzeja. Teraz, trzymając jego rękę w 

dużych, miękkich dłoniach, spoglądał na Andrzeja niemal z ojcowskim rozrzewnieniem. Ale 

po chwili, gdy minęło pierwsze radosne zdziwienie, na twarzy doktora pojawiła się troska. 

Rozejrzał się, jak człowiek niepewny, czy ktoś go nie śledzi.

- No dobrze, panie Andrzeju - powiedział już chłodniej. - Naprawdę bardzo się cieszę, 

ale czy pan zdaje sobie sprawę, co się u nas teraz dzieje?

- Niech się pan nie obawia, doktorze - uśmiechnął się Andrzej. - Nie mam zamiaru tu 

zostać. Przyszedłem jedynie w odwiedziny do majora Smygi.

Twarz doktora wydłużyła się nieco, brwi uniosły się.

- Do majora?

- No tak... Przecież pan wie, że byłem jego kurierem.

Doktor położył dłoń na jego ramieniu.

- Mam do pana zaufanie. Ale niestety, młodzieńcze, spóźnił się pan. Major wczoraj 

zabrał wszystkie swoje rzeczy i wyjechał do Budapesztu.

- Do Budapesztu - wyszeptał Andrzej bezwiednie i poczuł, że robi mu się słabo.

- To znaczy - słyszał głos doktora, nikły i przytłumiony, jak gdyby dochodzący spoza 

grubej zasłony - wyjechał chwilowo do Budapesztu, ale wątpię, czy tam pan go zastanie. 

Major   wybierał   się   dalej.   Miał   właśnie   dzisiaj   wieczorem   wyruszyć   w   drogę.   Wczoraj 

przyjechał do niego pana kolega, Władek.

- Władek był tutaj... - przerwał mu Andrzej. Doktor spojrzał na niego z zakłopotaniem.

- Co się panu stało, panie Andrzeju?

- A nic... - zbył jego pytanie. - Jestem trochę wypompowany, niedawno wróciłem. 

Więc Władek był tutaj u majora?

- Tak. On ma go zaprowadzić do Polski. Andrzejowi pociemniało w oczach. Zdawało 

mu   się,  że   postać   doktora   oddala   się   gwałtownie   od   niego   i   niknie   za   zasłoną   z   mgły. 

Opanował się jednak.

- Więc wybierali się do kraju?

background image

- Nie wypytywałem o to oczywiście, ale z rozmowy zorientowałem się, że major ma 

zamiar powrócić do kraju. Pan rozumie, że on tutaj był bardzo eksponowany. Nie należy mu 

się dziwić, że chciał opuścić Węgry.

- Tak - wyszeptał z emfazą Andrzej - nie należy mu się dziwić.

- Panu coś jednak dolega - doktor ujął go za rękę. - Czy pan przypadkowo nie ma 

gorączki?

- O nie - uśmiechnął się blado. - Jestem zupełnie zdrów, tylko zmartwiłem się tą 

wiadomością. Myślałem, że jednak zastanę majora u pana.

- Jaka szkoda, że pan nie przyjechał dzień wcześniej.

- Jaka szkoda - powtórzył Andrzej. Zastanawiał się, czy powiedzieć doktorowi o tym, 

jak major z nim postąpił, ale pomyślał, że byłby to nierozważny krok. Cóż tego miłego, 

dobrodusznego człowieka może obchodzić sprawa majora Smygi. Skoro przechowywał go u 

siebie, widocznie łączą go z nim jakieś bliższe więzy przyjaźni czy też znajomości. Trudno 

przypuszczać, by uwierzył zwykłemu kurierowi. Sprawa była tak drażliwa, że nie należało jej 

poruszać.

- Może pan chce się u nas zatrzymać? - zapytał doktor. - Jeśli pan tylko ma ochotę, 

proszę bardzo. Nasz dom jest teraz schroniskiem dla wszystkich, którzy potrzebują pomocy.

- Bardzo panu dziękuję, doktorze - powiedział Andrzej dość cierpko. - Będę musiał 

jeszcze   dzisiaj   wracać   do   Budapesztu.   Czy   pan   nie   wie   przypadkiem,   gdzie   miał   się 

zatrzymać major?

- Powiedziałem panu, że prawdopodobnie dzisiaj wyruszył w drogę.

- Mógł przełożyć termin.

-   Mówili,   że   wieczorem   wyjeżdżają   z   Budapesztu.   Zresztą   nie   podał   mi   adresu. 

Żegnaliśmy się na długo...

-   Ach   tak   -   Andrzej   zamyślił   się.   Czuł,   że   dygoce   w   nim   wszystko.   W   myślach 

zobaczył drogę przez Słowację. Przypomniał sobie o zdartych do krwi łokciach. Wydało mu 

się, że drugi raz już nie zdoła przebyć tej trasy. Ale momentalnie zrodził się w nim sprzeciw. 

Nie wolno ustępować. Nie trzeba się poddawać.

Doktor przygarnął go ramieniem.

- Napije się pan z nami herbaty. Zaraz wróci żona. Poproszę, by nam dała coś do 

zjedzenia...

- Dziękuję, naprawdę serdecznie dziękuję. Doktor przyjrzał mu się dociekliwie.

- Więc co pan ma zamiar robić?

- Wracam do Budapesztu, a potem...

background image

- Chyba nie pójdzie pan za majorem?

- O właśnie - uśmiechnął się - mam zamiar iść za majorem.

- To przecież szaleństwo.

- Mam do niego bardzo ważną sprawę.

background image

9

Kiedy zbliżał się do Niewcyrki, nie przypuszczał, że zostanie w kolibie. Chciał tylko 

odpocząć. Nic więcej, tylko odpocząć. Był straszliwie zmęczony.

Drogę   do   koliby   znał   niemal   na   pamięć.   Od   siklawy   skręcało   się   w   lewo   obok 

wielkiego maliniaka,  na którym  jak Stary świecznik sterczał  sietniaczy świerczek. Potem 

długim trawersem przecinało się rzadki smrekowy las. Trzeba było brnąć po kolana w bujnym 

jaferze i mchu, omijać stare wykroty, «spróchniałe łomy i wielkie omszałe maliniaki. Gdy las 

się   kończył,   zaczynała   się   kosówka,   dżungla   kosówki.   Można   było   w   niej   utonąć   jak  w 

zielonym morzu. Ale wprawne oko kuriera wśród tej nieprzebytej gęstwy odnalazło jaśniejszą 

fałdę. To woda spływała tędy ze śniegów leżących jeszcze grubą warstwą w żlebach pod 

Hrubym.   Tą   fałdą   wiodła   jedyna   droga   przez   tę   zieloną,   falującą   dżunglę.   Wyżej   leżało 

rumowisko   skalne.   Wśród   niego,   niby   półki,   jaśniały   płasienki.   Wreszcie   przed   samym 

wejściem   do   koliby   wznosiła   się   mała,   może   dwudziestometrowa   ścianka.   Wprawny 

wspinacz mógł ją pokonać bez trudu. Ścianka kończyła się trawiastym tarasem. Dalej była już 

koliba.

Przedzierając się przez kosówkę, Andrzej wspominał dzień, kiedy po raz pierwszy 

przyszedł do koliby w Niewcyrce. Była jesień. Trawy na upłazach i płasienkach rudziały jak 

rdza. Staszek, towarzysz tatrzańskich włóczęg i wspinaczek, rozpalał przed kolibą ognisko, 

wyciągał   do   płomieni   chude,   zgrabiałe   z   zimna   dłonie.   Potem   zasypiając   w   śpiworach 

opowiadali   sobie   o   dziewczynie,   którą   poznali   w   schronisku   Tery'ego   w   Dolinie   Pięciu 

Stawów Spiskich. Dziewczyna miała oczy zielone jak kotka i rwała się do wspinaczki. Po 

dwóch   latach   dowiedział   się,   że   zginęła   w   ścianie   Jaworowego.   Staszek   -   pamięta   to 

dokładnie - snuł wtedy plany. Mówił, że po skończeniu politechniki pojedzie do Szwajcarii, 

będzie się specjalizował w budowie silników elektrycznych. Tymczasem zginał w kampanii 

wrześniowej pod Tomaszowem Lubelskim. Ale wtedy w oczach jego było samo życie. Gdy 

rano patrzał na kozice pasące się na zrębach Hrubego, miał wyraz twarzy małego chłopca...

Potem był tutaj z Halszką. W deszczu i mgle wracali z grani Ostrej. Halszka drżała, 

szczękała zębami. Musiał jej oddać wszystkie swoje suche rzeczy. Pytała, czy mu nie będzie 

zimno. Zaprzeczył, mimo że całą noc trząsł się, nie mogąc doczekać świtu.

Ostatni raz przywlókł się sam. Było to wiosną ubiegłego roku. W Podbańskiej naciął 

się na patrol żandarmów. Uciekał. Strzelali za nim. Kula drasnęła go w udo. Potem przez całą 

noc wlókł się do Niewcyrki, jak ranne zwierzę do swej nory. Przenocował. Na drugi dzień 

background image

dobrnął do Zakopanego.

Teraz zdawało mu się, że ten sam instynkt rannego zwierzęcia prowadzi go do koliby. 

Był  już pod ścianką. Chciał  się wspinać, ale zawahał się. Usiadł na maliniaku, oparł się 

plecami o głaz i siedział tak chwilę bez ruchu. Patrzał przed siebie w wielką pustą przestrzeń. 

Nic nie widział. Od żlebów szedł chłodny powiew. Niósł zapach tającego śniegu.

Ocknął się dopiero wtedy, gdy słońce znikło za granatowymi graniami, a mroźny cień 

ogarnął   go   jak   przypływ   morza.   Wstał   ociężale   i   zaczął   się   wspinać.   Pokonanie 

dwudziestometrowej ścianki wymagało olbrzymiego wysiłku. Gdy osiągnął wreszcie taras, 

położył się, twarzą przywarł do chłodnej trawy i dysząc ciężko, odpoczywał. Potem podniósł 

się na kolana, na czworakach dowlókł się do koliby. Z trudem ściągnął buty, nałożył jeszcze 

jedną parę skarpetek, wśliznął się do śpiwora i zasnął.

Spał długo, spokojnie, bez snów. Gdy się obudził, nie wiedział, gdzie się znajduje. 

Zdawało mu się, że jest w swym ostatnim mieszkaniu w Ladany, a mrok panujący wokół 

przypisywał  zasuniętym  szczelnie storom. Przez długą chwilę wyczekiwał śpiewu drozda, 

który co rano koncertował wśród akacji obrzeżających winnicę. A gdy go nie usłyszał, doznał 

przykrego zawodu. Naraz przypomniał sobie szałas pod Turbaczem i pełną dociekliwości 

twarz rotmistrza Okszy. Zrobiło mu się smutno. Zapragnął zasnąć choćby na chwilę, by zapo-

mnieć   o   wszystkim,   ale   głód   nie   dał   mu   zmrużyć   powiek.   Nie   wyłażąc   ze   śpiwora, 

przyciągnął   do   siebie   plecak,   z   bocznej   kieszeni   wyjął   góralską   spyrkę.   Odcinał   cienkie 

plasterki l żuł je. Były twarde jak guma, zjełczałe i słone. "Tydzień temu jadłem u Gundla w 

Varosliget sznycel cielęcy" - pomyślał i roześmiał się cierpko.

Zastanawiał się, co teraz zrobić. Przypomniał sobie słowa Ornaka: "Ja bym mu nie 

darował..." i opanował go nagły,  bezsilny gniew. Zdawało mu się, że jest w kawiarni na 

Pilvax. Major stoi w kącie między szatnią a błyszczącym espresso i patrzy nań rozwartymi ze 

strachu oczami, a on zbliża się do niego z zaciśniętymi pięściami, syczy przez zęby: "Ty 

draniu! Ty złodzieju! Kto ukradł  dwadzieścia  tysięcy dolarów?" Obraz  ten znikł  szybko. 

Andrzej uśmiechnął się żałośnie. "Marzenia, marzenia... Tymczasem major z Władkiem są 

już prawdopodobnie w Zakopanem albo pod Turbaczem, jeżeli oczywiście obrali drogę przez 

Tatry. Wyruszyli przecież dzień przede mną. Ale czy major będzie chciał iść pod Turbacz? 

Może ominie Tatry i Gorce i uda się wprost do Warszawy. Najpierw wybada sytuację, a do-

piero później nawiąże kontakt z oddziałami pod Turbaczem. Czy w ogóle udało im się przejść 

przez Słowację? Droga była bardzo trudna. Tym razem miałem szczęście. Ale czy szczęście 

dopisało również Władkowi? Iść we dwóch to nie to samo co w pojedynkę. Władek jest 

background image

świetnym kurierem, ale major mógł zasłabnąć po drodze..."

Był   tak   zajęty   myślami,   że   nie   spostrzegł,   jak   przez   wylot   koliby   napływa   coraz 

jaśniejsza   fala   błękitnawego   światła.   "Pójdę   do   Zakopanego.   Zaczekam   tam   na   majora   i 

potem porachuję się z nim w górach. W górach jest pusto. Góry potrafią dotrzymać tajemnicy.

Nie... to byłby samosąd. Muszę tak zakończyć tę sprawę, żeby wszyscy wiedzieli, że 

major Smyga  to łotr i złodziej. Zaprowadzę go pod Turbacz, do Okszy. Niech go sądzą. 

Partyzanckie sądy działają szybko i sprawnie."

Tak  długo  podsycał  swój  gniew,  tak  jątrzył  wyobraźnię,  że  gdy  wygrzebał  się  ze 

śpiwora, był zdecydowany iść wprost do Zakopanego. Wyczołgał się z koliby. Oślepił go 

blask słonecznego dnia. Upłazy przysypane cienką warstwą świeżego śniegu żarzyły się jak 

odlane z metalu. "Przez noc kurzyło - pomyślał wyprostowując zdrętwiałe ciało. Nabrał w 

dłonie krupiastego śniegu i przetarł nim twarz. - Tak, Ornak miał rację, nie można darować!"

background image

10

Nie chciał schodzić wprost do Koprowej. W dzień można tam było spotkać patrole. 

Obrał drogę okrężną, przez Szkaradny Żleb i Banie. Miał jeden cel: jak najszybciej dostać się 

do Zakopanego.

Minął   już  wielkie   usypiska   Szkaradnego  Żlebu,  gdy nagle  w   odległości   może   stu 

kroków,   wśród   bujnej   kosodrzewiny   ujrzał   idącego   naprzeciw   mężczyznę.   Ukrył   się   za 

wielkim głazem i obserwował go w napięciu. Ten szedł krokiem wolnym; raz wynurzał się ze 

skłębionej gęstwiny, to znowu ginął w niej, niby pływak wśród spiętrzonych fal zielonego 

morza.   Naraz   Andrzeja   ogarnęła   wielka   radość.   Poznał   go   po   charakterystycznym 

kołyszącym   się   chodzie,   po   starym   tyrolskim   kapelusiku   z   borsuczą   kitką   i   suchej   orlej 

twarzy. Nie mógł się mylić - był to Józef Galian, przewodnik z Zakopanego, jeden ze starej 

gwardii kurierów.

Nie chcąc go zaskoczyć zbyt nagłym pojawieniem się, wyszedł ostrożnie zza głazu, 

uniósł   rękę   i   skinął  kilka   razy.   Góral   spostrzegł   go   natychmiast.   Zatrzymał   się   z   czujną 

przezornością.  Wpatrywał  się  weń  długą   chwilę.   Potem  odpowiedział   lekkim  skinieniem. 

Zbliżali   się  do  siebie  wolno,  jak  gdyby   wciąż  jeszcze   nie  wierzyli  w  to  niespodziewane 

spotkanie. Naraz Galian zatrzymał się i szeroko rozłożył ręce.

- Andrzej, na mój dusiu! Z niebaś spod abo cie wiater przyniós!

Padli sobie w objęcia i ściskali się długo i serdecznie. Potem Andrzej ujął Galiana za 

ramiona. Wpatrywał się ze łzami w oczach w jego grubo rzeźbioną, wychudłą twarz.

- Skąd idziecie, Józefie?

- Dyć z Peśtu.

- Ja też.

- Nie mogłeś mi wprzódzij powiedzieć, to by my pośli raze - żartował Góral.

- Nie spotkaliście po drodze Władka z majorem Smygą?

-   Diabła   haw   spotkołek.   Patrzyłek   ino,   coby   mnie   ziandary   nie   łapili.   Mówię   ci, 

Andrzej, takij drogi jesce nie miołek.

- Wiem, bo ja już dwa razy szedłem. A w Budapeszcie nie widzieliście Smygi?

- Gdziesi się zagrzeboł jako świstok.

- A Władka?

- Mówili, ze śnim raze. Mnie juz posade wymówili. Gadali, co juz kurierów nie trza. 

Nawet "całuj psa w nos" nie powiedzieli. To jo se myślę: "Po co jo mom na Madziarach 

background image

siedzieć? Wrócę do chałupy. Może jako do końca przecekom." A cóż ty sie o tego majora 

wypytujes?

- Drań! - zaklął i usiadł obok ścieżki na kępie suchego jaferu. W milczeniu jął skubać 

kiść kosówki. Góral przypatrywał mu się z niepokojem.

- Co sie stało?

- Nic... - szepnął, ale za chwilę krótkimi, rwącymi się zdaniami jął opowiadać, co go 

spotkało. - Wracam do Zakopanego - zakończył. - Gdy go złapię, to go za uszy zawlokę pod 

Turbacz albo... Albo go na miejscu zarąbię, bo nie wiem, czy dłużej wytrzymam. Pomyślcie, 

Józefie, taki drań! Taki szubrawiec.

Sucha twarz Górala stała się nagle posępna i groźna. Ciemne oczy błysnęły gniewnie.

- Jo ci nie fcioł mówić. Ale jo o tym słysoł. Spotkołek w Peście Franka Kurasia. 

Opowiedzioł mi o tym. Major niegłupi. Rozgłosił, coś te dulary zabroł. Gadoł, co cie juz pod 

Turbacem sąd polowy na śmierść skazoł. Kie cie dzisiok obacyłek, myślołek, co ducha widzę.

Andrzej żachnął się:

- Mówię wam, że ja go zarąbię. Galian cmoknął zniecierpliwiony.

- Wprzódzij go trza łapić.

- Złapię go. Żebym miał kamienie gryźć, to go złapię.

Galian uśmiechnął się z politowaniem.

- Jedno ci gadom, ty sie ino nie siep, bo z siepania nic nie będzie. Jo stary, jo wim, jak 

i co... - Zdjął z ramion plecak, usiadł obok Andrzeja i z bocznej kieszeni plecaka wyciągnął 

aluminiową manierkę. Jego czarne oczy błysnęły przebiegle. - Co sie bedzies trapił. Nic ci z 

tego. Napijemy sie. Mom jesce kapkę szürke-barata. Dobry. Spróbuj.

- Nie będę pił - odsunął się gwałtownie. Galian pokiwał głową.

- Na frasunek dobry trunek. Napij sie, zaroz ci lekcyj będzie. Dobre winko, po śtyry 

pengö za liter.

Andrzej łyknął skąpo. Wino było łagodne, pachnące.

- Nie żałuj se. Łyknij sporzyj.

Andrzej łyknął jeszcze raz. Galian wziął od niego manierkę. Pił długo i łapczywie, po 

czym wytarł dłonią wilgotne wargi i roześmiał się:

- Gadom ci, nie siep sie. Cy to świot sie końcy? Pockoj, on som do cie przydzie. Ino 

sie nie siep. W życiu syćko piknie sie wyrównuje. Jo stary, jo wim, co gadom. - Przymrużył 

oczy   i   twarz   jego   nabrała   nagle   sępiej   bystrości.   -   Jo   wim,   co   gadom   -   powtórzył   w 

zamyśleniu. - Roz my sie powadzili ze Staskiem Tomkowym. O jelenia nom posło. Kłusowali 

my raze, bo to beło jesce przed tamtą wojną, za austriackich casów. Poślimy w Brzeziny na 

background image

jelenia. Zasadzili my sie pod łomami i cekomy. A tu na polanę jeleń wychodzi. Pikny był 

jeleń, stary. Stasek beł krewki, pirsy strzelił, ale chybił... Przysam Panu Bogu, co chybił... Je-

leń się ino zwyrtnął, wspion sie i do lasa. Wte jo strzelił... Oko miołek dobre... Jeleń pod samą 

łopatkę dostoł! Zarył się ino kufą, fajtnął bez rogi i po nim... Ale kie przysło co do cego, to 

Stasek pedo: "Józuś, koligo, nie boc sie na mnie, alem jo go trefił". "Ba - gadom - dyś 

widzioł, com jo go trefił." I tak my sie zacyni wadzić. Mało co do bitki nie dosło. Ale jo se 

myślę: "Pockoj, Stasiu, :w życiu syćko sie piknie wyrównuje".

Podał Andrzejowi manierkę.

- Pij, bracie, gadom ci, co w życiu syćko sie piknie wyrównuje. Przyśli my na polanę 

jako bracia, łoześli my sie, jako by my byli kozdy z insego świata. Pote my sie juz na sie nie 

patrzyli. Beło jakie wesele, to Stasek zaroz broł się do bitki. Ale jo sie nie siqpoł. "Pockoj, 

Stasiu, pockoj, przydzie na nos cas." I przyseł. Roz Stasek - trza ci wiedzieć, co my oba w 

góry z gośćmi chodzili - dostoł jakiegosi pana i poseł śnim robić Żabiego Konia. Poseł, to 

dobrze.   Siedzimy   se   na   Dworcu   Tatrzańskim,   a   tu   telefon   z   Morskiego.   Jakisi   pqn   z 

przewodnikiem   ugrzęźli   w   ścianie   na   Żabim   Koniu.   "Oj,   Stasiu,   przyseł   na   nos   cas"   - 

pomyślołek. Bieremy auto i w Morskie, aze sie kurzy. Idziemy pod Żabiego. Mgła, dysc, 

świata nie widać. A w górze ktosi ino pojękuje. Mówię do Jędrka Mrówcy: "Jędruś, jo póde 

pirsy, bo mi sie widzi, co haw mój koliga." No i posłek. W połowie ściany, patrzę, a tu pqd 

przewieską jakisi pon na linie dyndo, a mój Stasek wyżyj w sparzę zębiskami dzwoni. Gadom 

mu: "Stasiu, powidz, koligo, fto jelenia w Brzezinach pirsy trefił?" A on sie ino skrzywił. 

"Józuś,   tyś   pirsy..."   No  i   my   ich   wyratowali.   A   pote...   to   my   ze   Staskiem   do   dziś   dnia 

najlepsymi koligami...

Pociągnął z manierki do dna. Krople wina potoczyły się po jego nie ogolonej brodzie i 

upadły na brudną wiatrówkę.

- Dobre wino - odsapnął. - Po śtyry pengö za liter. A o Stasku Tomikowym to ci ino 

po to gadom, cobyś wiedzioł, ze w życiu syćko sie piknie wyrównuje, cobyś sie nie siepoł, bo 

major som do cie przydzie.

Z   nie   ukrywanym   żalem   zajrzał   do   pustej   manierki.   Potem   zakręcił   ją   wolno, 

dokładnie. Andrzej nerwowo skubał kiść kosówki.

- To nie tak, jak wam się zdaje. Złość mi minie i potem zapomnę. Ja bym go chciał 

dostać zaraz. Galian drasnął go zniecierpliwionym spojrzeniem.

- Jo ci ino telo radzę, cobyś sie nie siepoł. Ka go bedzies teroz sukoł?

- Pójdę z wami do Zakopanego. Stary uśmiechnął się chytrze.

- Po co momy chodzić we dwóch. Jo to co insego. Mnie nikt nie pedzioł, com dulary 

background image

ukrod. Jo na twoim miejscu zasyłbym sie kie w lasach, kie w górach i bide przecekoł. Nie 

rezekuj, telo ci ino mówię. Małoś to się bidy najod. Styryś roki przetrzymoł, to i piąty ci 

zeńdzie.

Andrzej uniósł rękę ruchem niecierpliwym, jakby chciał przyciągnąć Górala do siebie.

- Więc co, mam tu czekać, żeby mnie jeszcze bardziej oczernił?

Galian zamigał w powietrzu palcami.

-   Ino   pomalućku,   ino   pomalućku...   Jo   wprzódy   pode   w   Zakopane,   rozejrzę   sie, 

popatrzę, popytom, ka jest major. A ty sie tu zadekujes. Kie juz będziemy wiedzieć co, gdzie i 

jak, przyde po cie. Stary świstok pod flintę nie wchodzi. Wis, ka major siedzi? Nie. Moze 

jesce z Władkie na Słowacji po lasach sie smykają. Moze pośli bez Musyne. Nie trza sie 

siepać. Trza spokojnie przecekać. Jo ci ino telo radzę, wej.

Andrzej chwycił Górala za ramię.

- Józefie, ja też o tym myślałem.

- No dyć  - powiedział  Galian pojednawczo. - Jo się rozejrzę, popytom,  a pote tu 

wrócę. Za dwa, trzy dni. Przyniese plecok z żarciem, cobyś mi tu nie umor. A pote to raze 

uradzimy, co dalyj robić. Dyć.

background image

11

Pracował starannie. Najpierw wymiótł całą kolibę, wyrzucił grubszy żwir, wyczyścił 

skalny   strop.   "Musi   tu   być   czysto,   wygodnie"   -   myślał.   Potem   naciął   drobnych   gałązek 

kosówki, wymościł dno skalnej niecki, a gdy położył się i stwierdził, że ten zielony materac 

jest   sprężysty   i   dostatecznie   chroni   go   przed   wilgocią,   poszedł   na   płasienki   rwać   trawę. 

Naniósł jej kilka plecaków. Grubą warstwą ostrej psiarki przykrył kosówkę i uśmiechnął się z 

zadowoleniem. "Nawet u »Gellerta« nie miałbym lepszego łoża..."

Gdy   był   już   gotów,   usiadł   na   skalnym   tarasie,   zabrał   się   do   sprawdzenia   swego 

majątku: śpiwór; stary, bo stary, ale chyba przetrzyma jeszcze kilka tygodni. Dalej gruby, 

ciepły   koc,   który   zostawił   mu   Galian,   granatowy   sweter,   zielona   brezentowa   wiatrówka, 

pamiętająca   przedwojenne   czasy,   spodnie   z   czeskiego   welwetu,   pękające   nieco   na 

pośladkach, dwie pary wełnianych skarpet, ciężkie narciarskie buty.

Spojrzał   na   nie,   uśmiechnął   się   jak   do   dobrych   przyjaciół.   "Wysłużyłyście   się   - 

pomyślał. - Pękacie w szwach i na zgięciach, jakbyście były parciane, a nie z solidnej skóry. 

Gdy przyjdzie Galian, trzeba go będzie poprosić, żeby przyniósł z Zakopanego nową parę."

Gorzej było z zapasami żywności. Oprócz kawałka spyrki i pół oszczypka miał trochę 

prowiantu od Galiana. Góral wypróżnił dla niego cały swój plecak, ale nie było tego wiele: 

woreczek kaszy krakowskiej, kawałek węgierskiego salami, trochę cukru, herbaty, kawałek 

paprykowanej   słoniny,   puszka   cielęcego   gulaszu   i   kawałek   czekolady.   "Niedługo   z   tym 

pociągnę" kręcił głową rozkładając te skarby na rozścielonym śpiworze.

Był tam jeszcze kocher do gotowania, trochę spirytusu na dnie litrowej banici, dwie 

paczki symphonii, scyzoryk, przybory do szycia, nożyczki, bandaż, kilka pastylek aspiryny, 

kawałek konopnego sznurka, kłębek mocnych lnianych nici i kilka agrafek.

"Aga Khan jest nieco bogatszy - żartował w myślach, patrząc na te drobiazgi - ale nie 

ma tak pięknego bungalowu pod samym Hrubym, z widokiem na Krywań i panoramą na 

Krzyżne Liptowskie i Gołe Wierchy."

Jako żelazny kapitał miał w portfelu dwadzieścia dolarów, sto pięćdziesiąt sześć koron 

słowackich, sto dwadzieścia pengö, sześćdziesiąt złotych, a na ręku solidną doxę. Stanowiło 

to   cały   majątek,   jaki   pozostał   mu   po   czterech   latach   kurierskiej   służby.   Nigdy   nie 

przywiązywał   wielkiej   wagi   do   pieniędzy,   ale   teraz,  przeliczając   zgniecione   banknoty, 

zrozumiał, że nie na długo mu wystarczą.

- Niewiele tego - powiedział do siebie szeptem, gdy zaczął  wszystko z powrotem 

background image

pakować do plecaka. Postanowił bowiem, że będzie zawsze w pogotowiu, by w każdej chwili 

móc uciec lub zmienić kryjówkę.

Wrzucił  plecak do koliby,  usiadł  na skraju tarasu, rozejrzał się po swoim nowym 

gospodarstwie. Słońce grzało już mocno, spędzając z upłazów resztki świeżego śniegu. W 

dole kosówki falowały jak morze. A jemu wydało się nagle, że jest samotnym żeglarzem, 

płynącym skroś tego rozkołysanego pustkowia. Ogarnęło go uczucie samotności i zagubienia. 

Jak długo można tak płynąć i płynąć przez puste godziny? Dokąd go ten prąd zaniesie?

Wtedy właśnie pomyślał o Galianie. Galian obiecał, że wróci do niego za dwa, trzy 

dni. W starym Góralu było coś krzepiącego. W jego słowach tkwiła nadzieja, w spojrzeniu - 

ufność. Jeżeli Galian wróci i przyniesie mu wszystko to, co w pośpiechu spisał na kartce, 

będzie mógł przetrwać najbliższe dni.

Ile jeszcze tych dni?

Przypomniał   sobie,   że   po   wrześniu   trzydziestego   dziewiątego   roku   czerwonym 

ołówkiem skreślił dni w kalendarzyku. Wszyscy wtedy mówili, że na Boże Narodzenie wrócą 

do domu. Wierzyli w to jak małe dzieci. Młodzi oficerowie, wyruszający z Budapesztu do 

Francji,   sprzedawali   zegarki,   pili   na   umór   w   knajpach,   wznosząc   co   chwila   toasty   za 

zwycięstwo. Żołnierze pisali w listach: "Na święta będziemy razem." A czerwony ołówek 

wciąż przekreślał dni w zielonym kalendarzu. Nie szczędził nawet tłustego druku dni świą-

tecznych.   W   Wigilię   Bożego   Narodzenia,   w   trzydziestostopniowy   mróz,   Andrzej 

przeprowadzał dwóch oficerów sztabowych przez Siwą Przełęcz. Słaniali się ze zmęczenia. 

Pod przełęczą jeden z nich upadł, jęczał, że dalej nie pójdzie. Jego towarzysz okładał go 

bambusowym kijem... A potem w Wyhodnej, czekając na słowackiego przewodnika, mówili, 

że   na   Wielkanoc   wrócą   wraz   z   wojskiem   do   Warszawy.   Dziewczęta   będą   ich   witały 

kwiatami...

Ileż to nadziei prysło od tego czasu? Teraz koniec wojny zbliżał się nieuchronnie. W 

Budapeszcie Andrzej czytał w węgierskich gazetach ostatnie komunikaty: wiosenna ofensywa 

wojsk radzieckich rozwija się na całym froncie. Armie Malinowskiego i Tołbuchina zbliżają 

się do granic Rumunii. Jak długo to jeszcze potrwa?

Wyciągnął z kieszeni scyzoryk, otworzył go. Palcami pogładził ostrze. Potem przygiął 

do   siebie   gibką   gałąź   kosówki   i   u   samej   nasady   naciął   pierwszy   karb.   "To   będzie   mój 

kalendarz" - pomyślał i przypomniał sobie, że jest 14 maja 1944 roku.

background image

12

Nazajutrz obudził go głośny świst. Zdawało mu się, że ktoś gwizdnął mu wprost do 

ucha. Jeszcze się dobrze nie ocknął, gdy nowe gwizdnięcie rozległo się w powietrzu. Tym 

razem dalej, jakby na tarasie koliby. Zerwał się z lękiem, ale gdy uprzytomnił sobie, że to 

świstak, wychodzący z swej nory na żer, roześmiał się głośno.

W kolibie zalegał mrok,  tylko przez niski właz sączyła  się delikatna, niebieskawa 

smuga światła. W śpiworze pod kocem było ciepło. Z zadowoleniem stwierdził, że legowisko 

jest wygodne, miękkie, i że przez całą noc nie doznał zimna.

Leżał  jeszcze chwilę. Przywykł  do myśli, że zostanie tutaj. Niepokoiła go jedynie 

sprawa   prowiantu.   Co   będzie,   jeśli   Galian   nie   wróci?   Wprawdzie   obiecał   solennie,   że 

przyniesie mu żywność, ale jakieś nieprzewidziane zdarzenia mogą pokrzyżować jego plany. 

Na wszelki wypadek  należało  zabezpieczyć  się. Przyszedł  mu  na myśl  Barton, gajowy z 

Trzech   Studniczek.   Znał   go   jeszcze   z   przedwojennych   czasów,   kiedy   to   nieraz   u   niego 

nocował.   Po   wrześniu   spotkał   go   raz,   gdy  wracał   z   Zakopanego   przez   Pawłową   Polanę. 

Gajowy okazał mu dużo serdeczności. Wspomniał, że w razie potrzeby może liczyć na niego. 

Był to człowiek życzliwy, zaprzyjaźniony z zakopiańskimi taternikami, godny zaufania.

Postanowił więc, że jeszcze przed południem obróci do Trzech Studniczek i rozmówi 

się z Bartonem. Poprosi go, żeby mu donosił żywność. Da mu dwadzieścia dolarów. To 

powinno starczyć na długo.

Tak się zapalił do tego planu, tak wierzył w jego powodzenie, że pozwolił sobie zjeść 

obfitsze niż zwykle śniadanie.

Bartona nie zastał jednak w gajówce. Zdziwiona i zaniepokojona wizytą nieznajomego 

żona gajowego powiedziała mu, że mąż wyjechał do Popradu i wróci dopiero na drugi dzień.

- A wy skąd? - zapytała, gdy chciał już odejść, strapiony niepowodzeniem wyprawy.

- Powiedzcie mężowi, że znajomy - odrzekł wymijająco.

- Znajomy? - zdumiała się. - Ja was nie znam. Patrzyła podejrzliwie i badawczo.

- Polowaliśmy razem.

- Kiedy?

- Przed wojną i teraz.

- Wyście Słowak?

- Orawiak - uśmiechnął się przekornie. Mierziła go jej podejrzliwość.

- Mówicie jak z Liptowa - zauważyła.

background image

"Ech,   babo   -   pomyślał   -   przebiegła   jesteś   i   spostrzegawcza."   Istotnie,   Andrzej 

najczęściej spotykał się z Liptakami i od nich nauczył się słowackiego. W tej chwili wydało 

mu, się to nieistotne.

- Macie może jajka na sprzedaż? - zapytał,  jak gdyby nie usłyszał jej uwagi. Ale 

kobieta skrzyżowała ręce na piersiach i przyglądała mu się bacznie. Jej rumiana, pełna twarz 

nabrała surowego wyrazu.

- Teraz to rozmaici się kręcą - powiedziała wyzywająco. - Nie przychodźcie lepiej, bo 

stary miał już przez takich kłopoty.

- Znam dobrze Bartona - powiedział z naciskiem.

- Na znajomych mu nie zbywa - zaśmiała się cierpko.

Zrozumiał, że nie ma celu dłużej z nią rozmawiać.

- Pozdrówcie go ode mnie - rzekł na pożegnanie. - Dziękuję.

Odszedł   zawiedziony.   Odprowadzało   go   badawcze   spojrzenie   stojącej   na   progu 

kobiety. "Ludzie się boją" - myślał, skręcając w las. Ominął przezornie drogę i bocznymi 

ścieżkami skierował się na Niżną Prehybę. Wiedział, że niełatwo będzie przebywać samotnie 

w   górach.   Ludzie   stali   się   nieufni.   Ciężkie   doświadczenia   lat   wojennych   nauczyły   ich 

ostrożności. Pierwsze niepowodzenie zdeprymowało go nieco, ale po drodze tłumaczył sobie, 

że na niejedno musi być przygotowany. Baby, jak baby, zawsze są podejrzliwe. Nic więc 

dziwnego, że Bartonowa przyjęła go tak niechętnie. Nie warto się tym przejmować. Za dwa, 

trzy   dni,   gdy   przyjdzie   z   Zakopanego   Galian,   spróbuje   jeszcze   raz   nawiązać   kontakt   z 

Bartonem. Może uda mu się zastać go w domu.

Przy   Niżnej   Prehybie   wszedł   na   główną   ścieżkę,   wspinającą   się   łagodnie   wzdłuż 

zachodnich zboczy Krywania. Szedł nie spiesząc się, bo właściwie dokąd miał się spieszyć. 

Gdy był już przy siklawie w Niewcyrce, z przerażeniem spostrzegł, że przed jego kolibą pali 

się   ogień.   Wąska   smużka   sinego   dymu   strzelała   prosto   w   górę,   rozpływała   się   wśród 

rumowiska pod Hrubym.

- Ki pieron! - zaklął cicho. Był tak zaskoczony, że początkowo chciał uciekać. Ale gdy 

uprzytomnił sobie, że w kolibie zostawił cały swój majątek, postanowił zbadać, kto rozpalił 

ognisko. Doszedł aż do ścianki przed kolibą. Gdy się zatrzymał, usłyszał cichy, przytłumiony 

głos skrzypiec. Płynął z góry zmieszany z szumem kosówki i pluskiem małych, ukrytych w 

skałach strumyków. Początkowo myślał, że uległ halucynacji, ale wnet rozpoznał wyraźnie 

strzęp   znanej   melodii   słowackiej   piosenki.   Za   chwilę   z   góry   stoczył   się   mały   kamyk, 

odskoczył od zrębu ścianki i przeleciał Andrzejowi nad igłową.

"Kto tam może być? - zapytał siebie coraz bardziej zdumiony. - Może jakiś słowacki 

background image

juhas, znający kolibę, przyszedł posiedzieć i odpocząć." Myśl ta wydała mu. się niedorzeczna. 

W najbliższej okolicy nie było hali, a wiosenny redyk jeszcze się nie odbył. Któż więc mógł 

zająć kolibę?

Postanowił   obejść   ścianę   bokiem   i   od   strony   upłazu   przyjrzeć   się   nieznanemu 

intruzowi.   Bardzo   długo   przedzierał   się   przez   gąszcz   kosówki.   Gdy   wreszcie   dotarł   na 

trawiastą płasienkę, zobaczył, że przed kolibą na skalnym występie pali się spory ogień, a 

przy   ogniu,   odwrócony   do   niego   plecami,   siedzi   żołnierz.   Sądząc   po   mundurze,   był   to 

żołnierz słowacki. Nieco skulony, grzebał patykiem w żarze. Był bez pasa i bez czapki. Wiatr 

rozwiewał mu kruczoczarne włosy.

Widok był  tak zaskakujący,  że Andrzej  nie wiedział,  co robić. Dopiero gdy obok 

żołnierza   zobaczył   swój   związany   plecak,   postanowił   odzyskać   go   za   wszelką  cenę. 

Zastanawiał   się,   czy   żołnierz   ma   broń   przy   sobie.   W   każdym   razie   trzeba   było   działać 

niezwykle ostrożnie.

Schował   się   za   wielki   maliniak,   zwinął   dłonie   wokół   ust   i   zawołał   głośno   po 

słowacku: - Hej, brate!

Żołnierz drgnął, jak gdyby go ktoś dźgnął w siedzenie, potem zerwał się i odwrócił ku 

wołającemu. Andrzej zobaczył jego ciemną, oliwkową twarz, zakrzepłą w przerażeniu.

- Hej! - zawołał.

Tamten cofnął się o krok, a gdy zmiarkował, że ze strony ukrytego za skałą człowieka 

nie grozi mu żadne niebezpieczeństwo, skinął mu niemal przyjaźnie.

- Czego chcesz? - odkrzyknął po słowacku.

-   Jest   tam   mój   plecak?   -   zapytał   Andrzej.   Przyjrzawszy   się   oliwkowej   cerze, 

kruczoczarnym włosom i ostrym rysom, Andrzej wywnioskował, że ma przed sobą Cygana. 

Twarz żołnierza znowu stężała. Schylił się nad plecakiem, zaczął go pospiesznie pakować.

"Chce z nim wyrywać - pomyślał Andrzej. - Jednak nie ma broni, skoro rwie się do 

ucieczki."

- Stój! - zawołał głośno, przerażony możliwością utraty plecaka.

Żołnierz nawet nie spojrzał w jego stronę. Gorączkowo wrzucał do plecaka drobne 

przedmioty, wśród których jak ryba błysnął aluminiowy kocher.

-  Stój! - zawołał jeszcze głośniej.  okrzyk przynaglił Cygana do pośpiechu. Uniósł z 

ziemi zawinięte w szmatę skrzypce, wpakował je do plecaka...

Dzieliło   ich   może   pięćdziesiąt   kroków.   Gdyby   przestrzeń   była   wolna,   Andrzej 

dopadłby go natychmiast.

Ale między nim a kolibą zalegała gęsta jak dżungla kosówka. Rzucił się więc w nią na 

background image

oślep. W jednej chwili zapadł w splątane gałęzie i ugrzązł w nich po ramiona. Piekielnym 

wysiłkiem wydostał się na powierzchnię. Gdy spojrzał w stronę koliby, zobaczył już tylko 

blade płomienie ogniska, targane podmuchem wiatru. Żołnierz wraz z plecakiem zapadł się 

jak pod ziemię. Andrzej nie spostrzegł nawet, czy wybrał drogę przez ściankę, czy uciekł w 

rozległe pole kosodrzewiny, rozciągające się po drugiej stronie koliby. Nie zastanawiał się 

nad tym. Rzucił się znowu w żywiczną gęstwę. Tym razem trafił na żebro skalne, ciągnące się 

jak mielizna pod kożuchem zieleni. Teraz droga była już łatwiejsza, rwał coraz szybciej ku 

skalnemu   występowi.   Wreszcie   dotarł   do   ogniska.   Rozejrzał   się   za   uciekinierem.   Stok 

zarośnięty kosówką był pusty. Żołnierz wybrał prawdopodobnie drogę przez ściankę.

Andrzej zaczął ześlizgiwać się wąskim korytem. Gdy dobrnął do połowy ścianki, tuż 

pod sobą zobaczył czarną, zmierzwioną głowę żołnierza.

- Stój - zawołał - bo cię strącę!

Tamten znieruchomiał. Przywarł do skały. Jego cienkie palce, wczepione w skalną 

szczelinę, drżały. Zdawało się, że za chwilę runie na piarg.

- Poczekaj - powiedział już łagodniej. Żołnierz uniósł głowę. W płaczliwym grymasie 

wyszczerzył białe błyszczące zęby.

- Czego chcesz ode mnie?

- Oddaj plecak bo cię zrzucę.

- To twój plecak? - zapytał mrużąc czarne oczy.

-   Mój,   do   jasnej   cholery.   Właź   za   mną.   Wspinali   się   z   powrotem.   Andrzej   szedł 

przodem, obserwując bacznie żołnierza. Ten wolno pokonywał ściankę. Ruchy miał sztywne. 

Widać było, że nie jest zbyt tęgi we wspinaczce. Andrzej pierwszy stanął na tarasie, podał mu 

rękę   i   wciągnął   jak   worek.   Stali   naprzeciwko   siebie   dysząc   i   badając   się   nienawistnymi 

spojrzeniami.

- Oddaj plecak, bo cię zrzucę.

Tamten niechętnie ściągnął plecak z ramion, położył u swych stóp i chwilę patrzał nań 

z żalem.

- To twój? - zapytał, łyskając żółtawymi białkami oczu. Rozwiązywał wolno sznurek, 

po czym wyjął owinięte w szmatę skrzypce.

background image

13

Wieczorem przyszła mgła. Podpełzła z Doliny Koprowej, zatapiając z wolna rdzawe 

upłazy,   szare   liszaje   rumowisk,   zielone   pola   kosówki.   Wypełniała   potężne   koryto   skalne 

między   zerwami   Krywania   i   spadzistymi   zboczami   Hrubego.   Wreszcie   dosięgła   koliby. 

Zrobiło się mroczno, wilgotno.

- Teraz będzie można rozpalić ognisko - powiedział Andrzej do Cygana. Ten wstał, 

przeciągnął się. Bez słowa poszedł nałamać suchej kosówki. Andrzej patrzał, jak ginął w 

szarej masie mgły. Nie był pewny, czy wróci. Wprawdzie zostawił w kolibie skrzypce, ale 

czego   można   się   spodziewać   po   takim   włóczędze?   Może   zaczaić   się   w   kosówce,   nocą 

podkraść się do koliby, wziąć plecak, a nawet zadusić śpiącego. W jego oczach były złe 

błyski. Taki zdolny jest do wszystkiego.

Cygan wrócił z wielką wiązką suchej kosówki, przewiązaną paskiem. Zrzucił chrust 

na   ziemię.   W   milczeniu   zaczął   rozpalać   ognisko.   Ruchy   miał   tak   wprawne,   jak   stary 

koczownik. Nie patrzył na Andrzeja. Mruczał tylko pod nosem jakąś słowacką przyśpiewkę. 

Gdy płomień buchnął ze stosu suchych  patyków, uklęknął, wyciągnął ręce i grzał chude, 

brudne dłonie.

-  Ja  nie   wiedział,  że   ten  plecak  twój   -  tłumaczył,   nie  odwracając   oczu  od  ognia. 

Płomień odbijał się w jego żółtawych białkach i nadawał źrenicom ostrości. - Ja przyszedł, 

patrzę, plecak leży. Ucieszył się ja, to prawda... - mówił gwarą słowackich Górali, kalecząc ją 

na swój cygański sposób. - Czy ja mógł wiedzieć, że to twój plecak? A ty zaraz oddaj, oddaj. 

A może to mógł być plecak innego. W górach nic nie wiadomo. No, to ja patrzę... W plecaku 

słonina. No, to ja ogień rozpalił... Słoninę na patyk. Mówię ci, dobra była ta twoja słonina.

-   Dlaczegoś   ogień   rozpalał?   Mogli   cię   zobaczyć   -   Andrzej   usiadł   przy   ognisku, 

przyciągnął plecak. Wyjął ostatni kawałek paprykowanej słoniny. Przeciął go na pół. Jedną 

część podał żołnierzowi. - Dlaczegoś rozpalał? - powtórzył.

- Ja nie myślał o tym - powiedział tamten przeciągle. - Czy to nie można rozpalać 

ogniska?

- Mogłeś ściągnąć nam na kark strażników albo patrol. Ładnie byś wyglądał.

Cygan skrzywił się.

- Mnie to już wszystko jedno. Jak złapią, to dobrze, jak nie złapią, to też dobrze.

- Głupiś. Jeżeli cię złapią, to cię rozstrzelają albo wyślą na front, na pierwszą linię i 

tam będziesz wykonywał najcięższe zadania, aż cię kiedyś podziurawią jak sito.

background image

Cygan wzruszył tylko ramionami.

- Czy to ja na froncie nie był? Ja był. Ja chciał przejść na drugą stronę, ale się nie dało. 

Potem nas rozbili... To nie takie straszne. Najgorzej, że na linii grać nie dali.

- Miałeś tam skrzypce?

- Jakże ja bym bez skrzypiec...

- Te same? - pokazał wzrokiem owinięty w szmatę instrument.

- Nie. Tamte były rumuńskie. Szef kompanii zalał raz mordę. Poszedł do Rumunów, 

zrobił z plutonem natarcie i zabrał skrzypce jednemu podoficerowi. Ładne to były skrzypce. 

Potem kazał mi grać. Całą noc grałem. Mdlałem i grałem. Szef mówił, że jak przestanę grać, 

to mnie zastrzeli albo odda Niemcom. A Niemcy Cyganów zabijali. No, to ja grał. Co miałem 

robić. Niech ja mdleję, ale do Niemców nie pójdę.

Wyjął   z   kieszeni   kozik,   uciął   kawałek   cienkiego   patyka,   nadział   nań   słoninę   i 

przypiekał nad ogniem.

- Przydałby się kawałek chleba. - Andrzej patrzył na skwierczącą na patyku słoninę.

- Chleb dobry. Słonina też dobra.

- Mdli mnie, jak na nią patrzę.

- To tyś jeszcze niegłodny.

- Głodny jestem, ale mdli mnie.

-   Słonina   dobra.   -   Złapał   przyrumieniony   kawałek   w   palce,   zdjął   go   z   patyka   i 

przyjrzał mu się błyszczącymi oczami. - Dobra - powtórzył. Ugryzł kawałek.

- Tyś kiedy zdezerterował?

- Trzy dni mija. - Z warg ściekał mu tłuszcz. Oblizał się, wytarł dłonią usta.

Andrzej strugał patyk.

- Spróbuję, może mnie nie zemdli. Przydałby się kawałek chleba.

- A tyś też może dezerter? - zapytał Cygan.

- Ja nie...

- To po co w góry uciekałeś?

- Ja turysta - zaśmiał się.

- Turysta?  Na wojnie  nie ma  turystów.  Ty po coś uciekał?  - patrzył  natarczywie, 

prosto w oczy.

- Różnie bywa - zbył go Andrzej. - A ty skąd uciekłeś?

- Z Mikulasza.

- Źle ci tam było?

- Czy ja wiem. Jeść dawali, spać było gdzie...

background image

- To po coś zdezerterował?

- Bom nie mógł wytrzymać.

Andrzej roześmiał się. Cygan posłał mu złe spojrzenie.

- Z czego się śmiejesz?

- No, bo nie rozumiem; mówisz, że jeść ci dawali, miałeś gdzie spać...

- To jeszcze nie wszystko.

- Tak, to jeszcze nie wszystko - powiedział Andrzej w zamyśleniu. - A skrzypce skąd 

masz?

Oczy Cygana rozżarzyły się jak popiół wygasającego ogniska pod podmuchem wiatru. 

2renice nabrały dziwnego blasku.

- Skrzypce - wyszeptał - zabrałem.

- Komu?

- Jednemu księdzu. Jak szedłem już z Mikulasza, to ja wstąpił do takiej wsi. Tam była 

jedna rodzina cygańska. Ale ich tam już nie ma. Uciekli na Węgry. Ide sobie wedle plebanii. 

Słucham, ktoś gra. Stanął ja pod oknem. Dobrze grał ten ksiądz. Dobre były jego skrzypce. 

Wszedł ja tam i zabrał... - zaciął lekko wargi, przełknął ślinę i strzyknął w ognisko.

- Jak to, tak po prostu zabrałeś? - Andrzej patrzył nań z lękiem w oczach.

- Podobały mi się.

- I ksiądz ci je dał?

- Nie, ja zabrał.

- A ksiądz pozwolił?

- Ksiądz nic nie powiedział.

Andrzej patrzył na oliwkową, dziką twarz z coraz większym strachem.

- Słuchaj, co ty ze mnie robisz głupiego. Tyś wszedł tam, zabrałeś skrzypce, a ksiądz 

nic nie powiedział.

Cygan   uśmiechnął   się   kącikiem   warg,   ale   nie   był   to   ani   uśmiech,   ani   grymas. 

Wyglądało to jak łyśnięcie kłami zgłodniałego wilka.

- No, mów! - wyszeptał Andrzej.

- Co mówić?

- Coś zrobił z tym księdzem? Cygan machnął ręką.

- Po co księdzu skrzypce, ma organy.

Andrzej czuł, jak na ogrzane przy ognisku czoło występują mu zimne krople potu. 

Cygan znów się uśmiechnął. Tym razem pokazał cały rząd zdrowych, lśniąco białych zębów.

- Co tak na mnie patrzysz?  Ja nie wiedział, że to twój plecak. Ja myślał, że ktoś 

background image

zostawił. Pomyśl, jakbyś ty znalazł taki plecak, nie zabrałbyś sobie?

Andrzej odsunął się od ognia.

- Czy miałeś wtedy broń?

- Kiedy?

- Wtedy, gdyś wszedł do tego księdza?

- Nie. Ja uciekł bez broni, bez pasa. Poszli my poić konie. Bez czapki nawet ja uciekł. 

Jak my poszli, to ja hop, przez potok, i mnie nie ma. - Ziewnął, przeciągnął się i łasym okiem 

zerknął na kawałek skwierczącej nad ogniem słoniny.

Andrzej odsunął się jeszcze dalej.

- Zemdliło mnie. Masz, jedz! - podał mu patyk takim ruchem, jak się podaje kość 

złemu psu. Żołnierz schwycił patyk, zdjął z niego słoninę. Cmoknął.

- Dobra słonina. Głupiś, że nie jesz. Ja bym zjadł dużo takiej słoniny. Dobra słonina - 

kręcił z uznaniem głową.

Andrzej patrząc na niego zrozumiał, że nie może z nim dłużej zostać. "On ze mną 

może zrobić to samo co z tym księdzem. Zabierze plecak..."

-   Słuchaj   -   rzekł   ostrym   głosem   -   musimy   się   rozstać.   Jeszcze   noc   nie   zapadła. 

Zejdziesz w Koprową i tam znajdziesz sobie nocleg.

Cygan   odjął   od   ust   kawałek   spieczonej   słoniny.   Patrzał   na   Andrzeja   tępym, 

zdumionym wzrokiem.

- We dwóch zawsze lepiej - uśmiechnął się dziwnie.

- Ja pierwszy zająłem kolibę.

- Czy to twoja?

- Nie moja, ale pierwszy tu byłem.

Oliwkowa twarz Cygana stężała nagle. Mięśnie wokół wydatnych ust drgnęły.

- Przenocuję tylko, rano sobie pójdę.

- Ciasno nam będzie. Lepiej, żebyś poszedł zaraz. Cygan się roześmiał.

- Jak ciasno, to cieplej.

- Dam ci coś na drogę.

- Mnie niczego nie trzeba.

Andrzeja drażnił jego tępy upór. Wiedział, że niełatwo pozbędzie się przygodnego 

towarzysza. Żałował, że nie odprawił go zaraz, gdy odebrał mu plecak. Schwyciwszy nie 

dopalony patyk, zaczął grzebać nim w ognisku. Sypnęły iskry, osiadając na butach i spod-

niach jak robaczki świętojańskie.

- Musisz iść - powiedział i spojrzał wyzywająco w oczy Cygana.

background image

Ten uniósł tylko lekko głowę.

- Dokąd ja pójdę?

- Zejdziesz w Koprową, tam znajdziesz jakieś miejsce.

Po twarzy żołnierza przebiegł chytry uśmieszek, zaigrał w oczach i na wargach.

- Zagram ci - powiedział szeptem. Nie czekając na najmniejszy gest Andrzeja, porwał 

z ziemi skrzypce, usiadł wygodniej, podwinął nogi i palcami trącił w struny.

- Idź lepiej teraz, później noc zapadnie.

- Ja mam czas, całe życie mam czas. - Uśmiechnął się do skrzypiec i smyczkiem 

przeciągnął po strunach. Dźwięk miały miękki, głęboki.

- Słyszysz, co mówię - żachnął się Andrzej. - Idź już, bo noc zapada.

Cygan nachylił się ku niemu.

- Zagram ci  coś  na madziarską  nutę. Ja z Madziarów. Mój  ojciec  był  primaszem 

sławnej kapeli. Słyszałeś o Janoszu Rudnaim? To był mój ojciec. Grał w wielkim hotelu, 

gdzie mieszkali wielcy panowie. Zagram ci...

Uniósł smyczek, a potem przeciągnął lekko, tak lekko, że struna ledwo zadrgała i 

zaczął grać.

- Przestań! - Andrzej zerwał się. Stanął z zaciśniętymi pięściami. - Nie rozumiesz, że 

mogą usłyszeć z dołu, przyjść tu i nas złapać.

Smyczek drżał jeszcze chwilę w dłoni.

- Boisz się?

- Nie chcę, żeby mnie tu nakryli... Do tego z tobą.

- W taką mgłę nikt tu nie przyjdzie.

- Chcę, żebyś sobie poszedł.

- Gdzie ja pójdę?

- To mnie nie obchodzi. Zejdź w Koprową albo do diabła jasnego, gdzie chcesz...

Dezerter dźwignął się z wolna. W oczach miał gniew

- A jak nie pójdę? - powiedział wyzywająco.

- To cię strącę - zawołał Andrzej gniewnie. Dezerter zląkł się widocznie, gdyż cofnął 

się o krok i nie patrząc na Andrzeja, owijał skrzypce w szmatę.

- Taka mgła - mruczał do siebie. - Ciemno już...

- Mówiłem ci, żebyś się spieszył.

- Do czego tu się spieszyć?

Pochylił się, jakby chciał zasznurować but i błyskawicznie sięgnął po leżący przed 

nim kamień. Andrzej spostrzegł ten ruch. Chciał się rzucić, by wyrwać kamień, ale Cygan był 

background image

szybszy. Cisnął celując prosto w głowę. Andrzej poczuł bolesne draśnięcie nad skronią. Z 

nagłego rozmachu dezerter zachwiał się, zatoczył nad ogniskiem. Andrzej dopadł go jednym 

skokiem, złapał wpół i powalił na ziemię. Zaczęli się szamotać. Cygan, chcąc się wywinąć z 

uścisku, kopał, walił pięściami w plecy. W ślepej walce staczali się na sam skraj występu. 

Andrzej poczuł, że jeden niebaczny ruch, a obaj runą w przepaść. Wparł się mocno w jakieś 

zagłębienie, kolanem próbował przydusić leżącego pod nim Cygana. Ten wyczuł widocznie, 

że są na samym skraju tarasu. Gwałtownym skrętem wywinął się spod przygniatającego go 

ciała.   Chciał   zepchnąć   przeciwnika   w   przepaść,   lecz   tamten   wczepił   się   weń   mocnym 

uściskiem.

-  Puść!  -  zawołał.  -  Puść,   bo  razem   spadniemy.   Ale  Andrzej  wyczuł,   że  dezerter 

słabnie. Jego oddech był coraz słabszy, uścisk rąk rozluźniał się.

- Puść! - jęknął.

Andrzej jeszcze mocniej zacisnął obręcz splecionych wokół jego piersi rąk. Cygan 

stęknął boleśnie.

- Puść.

Andrzej   przewinął   się   szybkim   ruchem.   Znowu,   był   na   wierzchu.   Teraz   podsunął 

wyżej kolano i przydusił nim brzuch dezertera. Ten słabnął coraz bardziej, zacharczał:

- Puść... już pójdę.

Andrzej schwycił go teraz za bluzę, poderwał, pociągnął bliżej koliby.

- Ech, ty... - wyszeptał z wściekłością. - Chciałeś ze mną tak jak z tym księdzem. Nie 

udało ci się. Zabieraj skrzypce i uciekaj.

Blask przygasającego ogniska lekko tylko rozżarzał gęstą mgłę. Twarz dezertera lśniła 

w nim jak nasmarowana oliwą. Ze skaleczonej wargi cienką strugą spływała mu krew. W 

oczach kryła się rozpacz pokonanego.

- Uciekaj! - powtórzył Andrzej.

Dezerter   schylił   się   po   skrzypce.   Zrobił   pętlę   ze   sznurka,   zawiesił   skrzypce   na 

ramieniu. Gdy odchodził, raz jeszcze spojrzał na stojącego przy wylocie koliby Andrzeja.

- Wciąż tylko uciekać i uciekać - powiedział jakby do siebie.

background image

14

W nocy nie mógł zasnąć. Zdawało mu się, że dezerter powróci do koliby i zadusi go 

we śnie. O świcie zabrał plecak, śpiwór, koc. Poszedł w kosówkę. Wyszukał małą płasienkę 

osłoniętą od wiatru głazami i tam biwakował.

Cały następny dzień czekał na Galiana. Przypuszczał, że Góral przyjdzie w południe. 

Dwa razy schodził do Niewcyrki, siadał ukryty przy drodze, wypatrywał.

Dzień   był   ponury,   mglisty.   Siąpił   drobny,   zimny   deszcz.   Po   wierchach   musiało 

przykurzyć, bo wiatr pachniał śniegiem. Wezbrany potok z dudnieniem przewalał się przez 

głazy. Smreki po czuby tonęły we mgle. Dobrze znał te mgliste dni w górach, kiedy najdotkli-

wiej odczuwa się samotność. Zatęsknił za słońcem, za dniem, w którym góry pachną żywicą 

kosówek i ziołami płasienek, a obłoki mienią się jak mydlana piana i ciągną po upłazach swe 

cienie.

W   takie   dni   lubił   samotnie   wędrować   przez   słoneczne   upłazy   i   piargi.   Skakać   z 

maliniaka na maliniak, kłaść się na dywanie z jaferu i przyglądać się grze świateł i cieni 

wśród grani i szczytów.

Pod   wieczór   po   raz   trzeci   zszedł   do   doliny.   Zatrzymał   się   poniżej   siklawy. 

Niecierpliwie   patrzał   na   drogę   ginącą   wśród   kosówek   i   głazów,   przyprószoną   szarugą. 

Zachciało mu się pić. Zbiegł po głazach do potoku, położył się na kamieniach i zanurzył usta 

w lodowatej wodzie. Pociągnął kilka łyków. Nagle tuż nad sobą usłyszał spokojny głos:

- Dobry weczer, pane!

Drgnął. Przeraził się na samą myśl, że dał się tak nagle zaskoczyć. Gdy spojrzał w 

górę, zobaczył nad sobą starego słowackiego Górala. Stał wsparty na wyciętym z leszczyny 

kiju,   przyglądał   mu   się   z   błyskiem   zainteresowania   w   małych,   ciemnych   oczkach.   Był 

przygarbiony   i   bardzo   stary.   Spod   góralskiego,   wysmarowanego   tłuszczem   kapelusza 

wymykały się kosmyki niemal białych włosów. Twarz miał pożółkłą, pokrytą gęstą siecią 

zmarszczek.

- Dobry weczer - odpowiedział Andrzej.

Stary zaczął się zbliżać. Gdy szedł, nogi pod nim drżały.

- Nie macie, pane, kawałka chleba? - zapytał zatrzymując się przy wielkim głazie, 

sterczącym nad potokiem wśród kępy kosówki.

- Źleście trafili, dziadku - powiedział Andrzej przyjaźnie. - Sam chętnie zjadłbym 

kawałek chleba.

background image

Stary   ogarnął   go   nieco   zawiedzionym   spojrzeniem.   Ocenił   jego   ubiór,   zlustrował 

zmęczoną twarz i pokiwał głową.

- Myślałem, żeście turysta, a turyści z pełnymi plecakami chodzą.

- Widzicie, dziadku, że nie mam plecaka.

- A skądże ty, chłopcze, jesteś? - Słowak przeszedł na bardziej kordialny ton. - Co ty 

tu robisz?

- Wodę piję - odrzekł wymijająco.

- Widzę, że wodę pijesz, ale co tu robisz?

- Pstrągi łapię - zaśmiał się żartobliwie Andrzej, Stary podobał mu się. Miał jasną, 

dobroduszną twarz i ciepłe spojrzenie. - A wy, dziadku? - zapytał.

Starzec zaśmiał się cienko. Zachrypiało mu w gardle.

- Ja tam stary - machnął ręką.

- Stary, ale po górach jeszcze chodzicie.

- Ej, chodzę, chodzę - powtórzył w zamyśleniu.

Andrzej   wspiął   się   na   brzeg   potoku.   Usiadł   na   kamieniu.   Zachęcającym   gestem 

wskazał na miejsce obok siebie.

- Siadajcie, dziadku. Pewno nogi was bolą. Stary usiadł, dysząc ciężko.

- Zakurzycie papierosa? Stary potrząsnął głową.

- Nie. Papierosów ja nie kurzę. Fajkę to bym zapalił, ale teraz dobrego tabaku nie ma.

Andrzej   zapalił   papierosa.   Z   wzrastającą   ciekawością   przypatrywał   się   Góralowi. 

Widział w nim postać niezwykle dziwną i tajemniczą, jakby wskrzeszoną ze starych gadek 

góralskich.

- Wy skąd? - zapytał.

- Z Podbańskiej.

- Toście daleko uszli - powiedział z podziwem. Stary westchnął, odchrząknął, potem 

uniósł trzęsącą się dłoń i zatoczył nią krąg.

-   Dyć   to   moja   dziedzina.   Wszystko   dokoła   moje   -   spojrzał   na   Andrzeja   szeroko 

rozwartymi oczami. Andrzeja coś zdławiło. W starczych, wyblakłych oczach zobaczył obłęd.

- Toście bogaci, dziadku - rzekł wciąż jeszcze żartobliwym tonem.

- Bogaty?... Dyć bogaty, ino jeść nie ma co... - Jeszcze raz powiódł trzęsącą się, okrytą 

żółtymi plamami ręką. - To wszystko moje, od Krywania aż po Czerwone Wierchy. Wierchy 

moje, doliny moje, potoki moje, hale moje... Ino jeść nie ma co. Słuchaj - złapał Andrzeja za 

rękaw  wiatrówki   - pstrągi  możesz  łowić,  świstaki  możesz  łapać,  na  kozice  polować,  ino 

jednego nie wolno ci robić... - Urwał nagle i spojrzał na Andrzeja obłąkanymi oczami.

background image

- Bądźcie spokojni, dziadku - powiedział Andrzej uciekając od jego spojrzenia - ja 

niczego wam nie zabiorę.

- Nie wolno ci tego robić - powtórzył stary. - Czego, dziadku?

Góral nachylił  się ku niemu. Jego oddech wionął gorzkim odorem próchniejących 

zębów.

- Nie wolno ci szukać skarbów - wyszeptał i zaniósł się suchym, starczym kaszlem.

Andrzej   odsunął   się   od   niego.   Patrzał   w   siwe   oczy,   które   w   tej   chwili   nabrały 

chorobliwego blasku.

- Nie bójcie się, dziadku. Mnie skarbów nie trzeba.

- Nie wolno ci... - powtórzył stary. - To wszystko moje... Pod Krzyżnem Liptowskim 

jest cały kotliczek z talarami. Tyle złota, że tęgi chłop nie udźwignie. To moje...

- To dlaczego go nie weźmiecie?

- Jeszcze nie pora. Teraz ino pilnuję, żeby kto inny nie zabrał, Chodzą tu. Szukają. Ale 

oni nie znajdą. Ja tylko wiem, gdzie jest zakopany kotliczek. Pełno złota. Tyle złota, że jeden 

tęgi chłop nie uniesie. Same terezjańskie talary. Żebyś ty ino pod Krzyżne Liptowskie nie 

chodził.

- Nie bójcie się, dziadku, mnie talarów nie trzeba.

- Słuchaj - chwycił go mocniej za rękaw - i tu w Niewcyrce są skarby. Tylko nikt nie 

wie gdzie. Ale ja wiem. Ja o wszystkich skarbach wiem. Ja pilnuję. Dlatego tu przychodzę. 

Ino ty nic nie szukaj. Tu, w Niewcyrce, jest wielka żelazna skrzynia. Pełno w niej złota. Taka 

skrzynia, że dziesięciu chłopów nie udźwignie. To wszystko moje...

- Nie bójcie się - Andrzej uśmiechnął się wyrozumiale - ja nie potrzebuję. Gdybyście 

mi przynieśli bochenek chleba, trochę cukru i soli, to byłbym wam bardzo wdzięczny.

Przyszło mu na myśl, żeby poprosić starego o tę przysługę. Może się zgodzi. Jeśli uda 

się pierwsza próba, to dziadek będzie mógł przynosić mu żywność z Podbańskiej.

- Chleba? - zapytał stary. - A skąd ja ci chleba wezmę. Złota to bym ci dał pełną garść. 

Ale jeszcze nie pora. Miszko jeszcze do mnie nie przyszedł...

- Miszko? - zdumiał się Andrzej.

- Dyć Miszko - wyszeptał stary. - On mi te skarby zlecił. On mi powiedział: "Słuchaj, 

Ondrasz, daję ci to wszystko, com u madziarskich grafów zrabował. Będziesz tych skarbów 

pilnował.   A   gdy   przyjdzie   czas,   to   ci   powiem:   «Ondrasz,   bierz,   ile   chcesz,   to   wszystko 

twoje»."

- Miszko to zbójnik?

Stary uniósł do góry trzęsącą się dłoń.

background image

- Ej, zbójnik nad zbójniki. Ja ci mówię, że to był zbójnik nad Janosika.

Andrzej położył mu dłoń na kościstym ramieniu.

- Widzicie, dziadku, na Miszka musicie czekać, a ja wam dam pieniądze od razu. 

Kupicie dwa bochenki chleba. Jeden dla mnie, jeden dla siebie. Przyniesiecie mi trochę cukru 

i soli. Pogodzimy się jakoś. A jeśli zechcecie, to pomogę wam waszych skarbów pilnować. 

Stary zmarszczył żółte jak pergamin czoło. Uniósł dłoń do skroni. Zastanawiał się, jak gdyby 

nie mógł zmiarkować, co Andrzej mówi do niego. Wreszcie puścił dłoń.

- A ty kto jesteś?

- Ja?...

- Może ty też skarbów szukasz?

- Mówiłem wam, że mnie skarbów nie trzeba.

- To po coś tu przyszedł?

Andrzej nachylił mu się do ucha i szeptem powiedział;

-   Ja   dezerter,   z   wojska   zdezerterowałem.   Skłamał   jedynie   dlatego,   że   nie   chciał 

dziadkowi tłumaczyć swej zawiłej historii.

- Dezerter?... - zdziwił się stary. - A gdzie mundur, a gdzie gwer?

- Przebrałem się. - Przytknął palec do ust. - Tylko nikomu nie mówcie, żeby mnie nie 

złapali. Przyniesiecie mi chleba? Dam wam pieniądze. Jeden bochenek dla mnie, drugi dla 

was. Podzielimy się, dobrze?

Stary kręcił głową. Nie mógł widocznie zrozumieć. - Chleba ci przynieść? A skąd ja ci 

wezmę chleba? Andrzej wyjął z portfelu dwudziestokoronowy banknot.

- Słuchajcie dobrze, dziadku - wygładził banknot na kolanie. - Dam wam dwadzieścia 

koron. Kupicie dwa bochenki. Jeden zatrzymacie sobie, a drugi mnie przyniesiecie, tak żeby 

było sprawiedliwie. A jak wam zostanie reszta, to kupicie trochę soli i cukru. Rozumiecie?

Na widok banknotu stary uśmiechnął się.

- Jużci, teraz rozumiem. - Wziął banknot w drżące palce i przyglądał mu się chwilę. 

Potem zapytał: - A gdzie ci mam przynieść?

- Tutaj. Przyjdziecie pojutrze w samo południe, kiedy słonko najmocniej przygrzewa. 

Siądziecie sobie na tym kamieniu, a ja tu was znajdę.

- W południe, mówisz?

- W południe. Tak sobie czas wymierzycie, żebyście tu na południe byli.

- A ty będziesz?

- Ja będę na was czekał. Ale nie tu, bo ja dezerter. Nie chcę, żeby mnie feto zobaczył. 

Skryję się w kosówce, a jak was ujrzę, to przyjdę. Dobrze?

background image

- Dobrze.

Stary zachichotał cichutko, złożył banknot i wcisnął go w kieszeń portek. Andrzej 

wstał. Czuł, że skostniał z zimna.

-   Idźcie   już,   dziadku,   bo   macie   daleko,   a   noc   się   zbliża   -   powiedział   ciepłym, 

serdecznym głosem.

- Co mi tam noc - mruknął tamten. - Trzy nogi mam, pokuśtykam.

- No, to z Bohom, dziadku!

- Z Bohom - skinął mu stary. - Ino się pilnuj, żeby cię finance nie złapali.

Andrzej odszedł. Kiedy był już wśród smreków, przystanął. Obejrzał się. Góral tkwił 

w tym samym miejscu. Z niepokojem patrzał za odchodzącym. "Boi się, żebym mu skarbów 

nie zabrał" - pomyślał  i skinął staremu  na pożegnanie. Tamten pokiwał tylko  głową, jak 

gdyby wciąż jeszcze nie mógł pojąć, skąd w jego dolinie wziął się młody człowiek.

Wspinając się pod zbocza Hrubego myślał o starym. Nieraz już w górach spotykał 

poszukiwaczy   skarbów;  rozmaitych   dziwaków   i   obłąkańców   krążących   po   górskich 

pustkowiach, po lasach i kosodrzewinach. Byli to przeważnie ludzie starzy, opętani myślą o 

cudownym   wzbogaceniu   się.   Szukali   skarbów   ukrytych   w   górach   przez   zbójników. 

Przypatrywali się każdemu smrekowi, każdej limbie, czy nie ma na nich jakiegoś tajemnicze-

go znaku, wskazującego, gdzie ukryto skarb. Po nocach śniły im się kotliczki pełne jarzącego 

złota, talarów i dukatów.

Raz na Brzezinach spotkał człowieka odzianego w czarną pelerynę. Chudy,  zżarty 

przez opętańczą żądzę posiadania, próbował odwalić wielki głaz. Był przekonany, że pod nim 

właśnie znajduje się kotliczek. Andrzej obserwował go z ukrycia. Drobna postać człowieka, 

zmagającego się z potężnym granitowym głazem, miała w sobie wymowę jakiegoś żałosnego 

symbolu.

background image

15

Nazajutrz cały dzień czekał na Galiana.

Rozpogodziło   się.  Strzępy  mgieł   opadały  ze  skał.  Nad górami  wznosiło  się  niebo 

czyste, przepastne, ogromne. Wiał chłodny wiatr.

Rano Andrzej wlał do kochera ostatnie krople spirytusu. Nie wystarczyło nawet na 

zagotowanie wody na herbatę. Do podgrzanej wody wsypał trochę pokruszonych listków. 

Czekał, aż naciągną, ale woda ledwo się zabarwiła. Pił ją małymi łykami, by zabić mdły smak 

zjełczałej   słoniny.   Obliczał,   że   jeżeli   będzie   bardzo   skromnie   wydzielał   sobie   jedzenie, 

starczy mu ono najwyżej na dwa dni. Czekał więc na Galiana z wzrastającą niecierpliwością.

Przypomniał sobie, jak kiedyś wyskoczył z pędzącego pociągu i przez dwa dni bez 

jedzenia przedzierał się przez ginące w śnieżycy góry Słowacji. Doznawał wtedy takiego 

uczucia, jak gdyby całą krew wypompowano mu z żył. Brnął przez śnieżne zaspy, przez pola 

szare i ślepe od zamieci, przez głuche lasy, a każdy krok był nadludzkim wysiłkiem. Padał na 

miękki śnieg i lizał go, jak spragniony pies zlizuje rosę z trawy. Bał się tego uczucia i z 

lękiem myślał, że Galian nie wróci z Zakopanego. Co wtedy będzie robił? Może jeszcze raz 

pójdzie do Bartona? A jeśli Barton nie udzieli mu pomocy? Może stary dziadek, poszukiwacz 

skarbów, przyniesie jutro bochenek chleba? A jeśli nie przyniesie?

"Jutro   będę   się   martwił"   -   pomyślał   dopijając   resztki   cienkiej   herbaty.   Spakował 

plecak, ukrył go w skałach i ruszył w dół, ku Niewcyrce.

Słońce   już   wzeszło   ponad   grań   Krywania.   W   miejscach   osłoniętych   od   wiatru 

przygrzewało łagodnie. Wyszukał małą kotlinkę wśród maliniaków i kosówki, wyciągnął się 

na trawie i patrzał w punkt, gdzie ścieżka wyłaniała się z lasu. Czekał na Galiana. Co chwila 

zrywał   się,   zwiedziony   przez   nikły   ruch   poruszonej   wiatrem   gałęzi   lub   przez   cień 

przemykający upłazem, a gdy spostrzegł, że to złudzenie, kładł się znowu i było mu coraz 

smutniej, coraz markotniej.

"Czyżby mu się coś stało? Tyle lat kursował na słowackich trasach, tyle dni przebywał 

w kurierskiej wędrówce ufając swemu instynktowi, sile swych mięśni i szczęściu. Czy teraz, 

gdy miał nieść pomoc towarzyszowi, zdradziłoby go to szczęście?"

Pamiętał, była wiosna czterdziestego roku. Szli z Galianem przez Dolinę Jamnicką. 

Byli już pod Otargańcami, gdy nagle zza zakrętu wyłonił się patrol słowacki. Chciał wtedy 

uciekać, ale jeden spokojny ruch Galiana, jedno ostrzegawcze spojrzenie zatrzymało go w 

miejscu i prawdopodobnie uratowało mu życie.

background image

Galian posiadał instynkt starego odyńca. Był ostrożny, przewidujący, czujny, ale gdy 

groziło   mu   niebezpieczeństwo,   potrafił   być   okrutny.   Opowiadał   mu   kiedyś,   jak   jednym 

uderzeniem zaciśniętego w dłoni kamienia rozłupał czaszkę hlinkowcowi, który chciał go 

zaaresztować w Kissaku...

Więc co się stało z Galianem? Mówił przecież, że wróci najpóźniej za trzy dni. Trzeci 

dzień już mija, a jego jak nie ma, tak nie ma. Z Zakopanego wyszedł zapewne nocą albo 

wieczorem. Powinien już być w Niewcyrce.

Poczuł, że dokucza mu głód. Z niechęcią myślał o kaszy ugotowanej na skórce ze 

słoniny. Samo wspomnienie smaku miękkiej skórki wywoływało mdłości. A jednak czuł, że 

jeśli czegoś nie zje, zesłabnie.

Wolnym krokiem zaczął wspinać się przez pole kosówki. Naraz usłyszał, że ktoś go 

woła. Czyjś znajomy głos szedł z dołu, od lasu, wraz z poświstem ostrego wiatru. Odwrócił 

się. Na tle siwych pni ujrzał skuloną postać. Widząc wiatrówkę z naciągniętym na głowę 

kapturem i duży, naładowany plecak, mógł sądzić, że to turysta. Jednak po chwili bystre oko 

spostrzegło pod pachą nieznajomego zawiniątko. "Skrzypce" - pomyślał i w tej samej chwili 

pojął, że to Cygan woła nań spod lasu. Zdumiony nagłą przemianą w ubiorze dezertera, stał 

nieruchomo i wpatrywał się w maleńką postać ginącą wśród maliniaków i kosodrzewiny. Nie 

był  zadowolony z tego spotkania. Spodziewał się, że dezerter nie zjawi się już więcej w 

okolicy koliby. Tymczasem tamten skinął mu ręką, żeby zaczekał i zaczął się wspinać w jego 

stronę.

Gdy był już w odległości kilkunastu kroków, Andrzej zatrzymał go ostrym głosem.

- Czego chcesz?

Cygan uśmiechnął się, jak gdyby widok Andrzeja napawał go bezgraniczną radością.

- Poczekaj, ja przyniósł coś dla ciebie. Ja nie zapomniał... Ja...

- Wracaj, skądeś przyszedł - przerwał mu brutalnie.

- Ej, ty głupi - zaśmiał się tamten. - Ja zjadł ci słoninę. Ja ci coś dobrego przyniósł.

- Skąd masz tę wiatrówkę, ten plecak?

Cygan roześmiał się jeszcze weselej. Jego ciemne oczy błyskały dziką radością.

- Ja spotkał jednego pana... turystę...

Andrzej przypomniał sobie zdarzenie na plebani. Poczuł nowy napad mdłości.

- Pewnoś go ograbił.

Cygan przymrużył oliwkowe powieki.

- To dobry pan - powiedział przeciągle. - On mi to wszystko dał.

- I te buty? - zapytał Andrzej, patrząc na solidne, turystyczne buty okute gwoździami.

background image

- Buty? Buty też dał.

- A sam poszedł boso.

- Nie boso, w skarpetkach  - zaśmiał  się chytrze.  Potem dorzucił  szybko:  - Po co 

takiemu bogatemu panu takie dobre buty? Kupi sobie nowe. Ty go nie żałuj. Ty siebie żałuj. 

Ja o tobie nie zapomniał. Ja przyszedł do ciebie. Ja ci przyniósł coś dobrego.

- Powiedz, coś zrobił z tym turystą? Cygan pokręcił głową.

- Taki dobry pan. Ja mu nic nie zrobił. Ja mu zagrał na skrzypcach i kazał wracać do 

domu.

- Kłamiesz! Cygan skrzywił się.

- Po co ja bym kłamał. Ja tobie nie muszę kłamać. Ja myślał, że ty się ucieszysz, a ty 

na mnie krzyczysz.

Słuchaj, czy tobie tu się nie cni? Ty sam, ja sam. Dlaczego nie możemy być razem?

Andrzej z podziwem patrzał na wypchany plecak. Był to solidny turystyczny plecak z 

dużymi   kieszeniami,   porządną   aluminiową   ramą   z   szerokimi,   filcem   wykładanymi 

rzemieniami.   Wnętrze   jego   musiało   być   równie   solidne.   Należał   zapewne   do   zasobnego 

turysty, który lubił wygodnie wędrować. "Warto by jednak zjeść smaczny obiad" - westchnął, 

walcząc ze sprzecznymi uczuciami. Bał się jednak towarzystwa dezertera. Powiedział więc 

bez przekonania:

-   Słuchaj,   ograbiłeś   Bogu   ducha   winnego   gościa,   teraz   ściągniesz   ml   na   kark 

żandarmów. Lepiej wracaj, skądeś przyszedł.

Cygan   patrzał   na   niego   zdumionym   wzrokiem,   chwilę   poruszał   bezdźwięcznie 

wargami, potem powiedział:

- Głupiś. W tym plecaku dobre rzeczy. Mówię ci, że dobre rzeczy.

- To sam jedz.

- Ale ja chcę z tobą. Tyś  mi dał słoniny. Dobra była ta twoja słonina, ale w tym 

plecaku jeszcze lepsze rzeczy.

- Gdzieś złapał tego gościa?

Cygan wyczuł, że opór Andrzeja słabnie. Zbliżył się na kilka kroków.

- Ty się nie bój. Ja mu nic nie zrobił. To dobry pan.

- Gdzieś go ograbił?

- On mi sam dał.

- Gdzie?

- W Cichej, na Polanie Martonka. Daleko.

- To po coś tu przyszedł? Nie mogłeś zostać w Cichej?

background image

Cygan skrzywił się.

- Ja do ciebie jak brat, a ty na mnie krzyczysz. Mnie się cni. Razem weselej nam 

będzie.

- Ech - westchnął Andrzej, a w tym westchnieniu Cygan od razu wyczuł kapitulację. 

Podszedł jeszcze bliżej, patrząc przyjaźnie.

- Ty mówisz tylko i mówisz. Chodźmy. Zjemy coś. W plecaku dużo dobrych rzeczy.

Andrzej skinął głową i przepuścił  

;

go przed siebie.  Idąc za nim,  wciąż patrzał  na 

wypchany plecak. Gdy doszli pod ściankę, pogodził się zupełnie z myślą, że pozostaną razem.

- Daj plecak, to ci pomogę. Ze skrzypcami nie wystyrmasz się do góry.

- Mówię ci, dobre rzeczy - powtórzył Cygan przymrużywszy chytrze oko.

Andrzej   zarzucił   plecak   na   ramiona.   Patrzył,   jak   Cygan   niezbyt   pewnie   pokonuje 

ściankę. Tamten zwrócił ku niemu oliwkową, promieniejącą zadowoleniem twarz.

- Przecie tu nie wlezą.

- Okrążą nas i złapią.

- Nie bój się, brat! - odkrzyknął wesoło.

Gdy byli  na tarasie,  Andrzej  zdjął  plecak  i położył  przed dezerterem.  Ten  zerwał 

kaptur z głowy. Czoło lśniło mu od potu. Dyszał ciężko.

- Dobre rzeczy - wyszeptał.

Andrzej przypatrywał się, jak Cygan wyciąga z plecaka i układa przed sobą: gruby 

sweter, dwie pary wełnianych skarpet, pantofle, woreczek z przyborami do szycia i golenia.

Woreczek zadyndał mu w dłoni. Chciał go rzucić w kosówkę, ale Andrzej schwycił go 

za przegub ręki.

- Daj mi to!

Cygan roześmiał się głośno.

- Po co ci? To dla panów. Nie będziesz się golił.

- Przyda się - powiedział Andrzej grzebiąc w woreczku. - Jest mydło...

- Mydło?... - mruknął Cygan z pogardą. - Masz. Ja ci dam. Ja nie taki. - Z głębi 

plecaka wyciągnął duże pudło aluminiowe, przepasane starannie gumową opaską. - To dobre! 

- uniósł je i potrząsnął jak jarmarczny sprzedawca. Potem wyjął pokaźną paczkę zawiniętą w 

czysty   pergaminowy   papier.   Już   sam   szelest   papieru   wywoływał   przyjemne   łaskotanie 

podniebienia. Cygan z uznaniem pokręcił głową.

-   Dobrze   sobie   żyją   ci   panowie.   Dobre   rzeczy...   -   wyciągnął   brudnymi   palcami 

kawałek pieczonej cielęciny. Przekroił go na pół. Jedną część podał Andrzejowi. - Masz. Tyś 

mi dał wtedy słoniny. Dobra słonina, ale to jeszcze lepsze.

background image

W plecaku znaleźli bochenek białego chleba, maselniczkę pełną masła, kilka puszek 

konserw, słoik morelowego dżemu, paczkę herbatników, woreczek cukru, puszkę prawdziwej 

herbaty, kilka rumianych jabłek.

- Będzie uczta! Będzie uczta! - cieszył się Cygan. - Dobrze sobie żyją ci panowie. 

Wojna, a oni wszystkiego mają po uszy... - W jednej dłoni trzymał kawał cielęciny i kromkę 

chleba, w drugiej kozik. Kozikiem odkrawał drobne skibki i pakował je do ust. Jadł mlaskając 

głośno i kręcąc z zadowoleniem głową.

- Prawdziwe skarby - powiedział do siebie Andrzej. Myślał właśnie o starym Słowaku, 

którego wczoraj spotkał w Niewcyrce. – Prawdziwe skarby.

Cygan czknął głośno. Wierzchem dłoni wytarł tłuste wargi.

- Zapalimy ognisko, ugotujemy herbaty...

- Nie - powiedział Andrzej - będziesz musiał zadowolić się wodą.

- Głupiś - tamten czknął znowu - dobra herbata. Po takim jedzeniu chce się pić.

- Nie można rozpalać ogniska. Zobaczą z dołu.

- Boisz się?

- Nie, ale chcę tu dłużej posiedzieć. Po co się zdradzać.

- A wtedy my palili.

- Wtedy to co innego. Mgła była. Cygan westchnął głęboko.

- Dziwny z ciebie człowiek. Po takim żarciu chce się pić.

Chwilę jedli w milczeniu nie patrząc na siebie. Pierwszy odezwał się Cygan. Wziął do 

ręki jabłko, podrzucił je kilka razy, uśmiechnął się.

- Zupełnie jak w hotelu "Tatran" w Bańskiej Bystrzycy.

- Co? - zapytał Andrzej.

- A, grałem tam przed wojną. Pełno było panów i po obiedzie jedli jabłka. I były ładne 

kobiety... - Sposępniał. Jego oczy znieruchomiały, wpatrzone w nadgryzione jabłko.

- Co ci przyszło do głowy?

Cygan łypnął okiem na Andrzeja. Żółtawe białka błysnęły jakoś ponuro.

- Ty tego nie pojmiesz. Mam już dość. Trzeba tylko uciekać i uciekać.

- To po co zdezerterowałeś?

- Nie mogłem wytrzymać. Idziemy raz z kompanią, a ja słyszę, jak muzyka gra. Nie 

cygańska, ale gra... Tak mnie coś wzięło za serce, że ja już nie mógł wytrzymać. Ja poszedł 

wtedy poić konie i uciekł.

- No to dlaczego narzekasz?

- Ja nie mógł wytrzymać, ale teraz ja też nie mogę wytrzymać. Trzeba wciąż uciekać i 

background image

uciekać... Niech mnie już wreszcie złapią, bo ja nie mogę...

- To zgłoś się, może ci przebaczą...

Cygan   machnął   ręką.   Umilkł.   Zasępił   się.   Oczy   utkwił   w   jakimś   niewidzialnym 

punkcie i patrzał tak w pustkę. Wreszcie ziewnął.

- Trza iść spać. Ja bym chciał, żeby tak można się położyć i spać. Nic, tylko spać... - 

Naciągnął na wiatrówkę sweter, wlazł do koliby, zwinął się w kłębek, pod głowę podłożył 

plecak i wnet zachrapał.

Andrzej patrzał na niego i naraz ogarnął go żal. Powtórzył  w myśli  za Cyganem: 

"Żeby tak można położyć się i spać. Nic, tylko spać..."

Czekał na Galiana aż do nocy, ale przewodnik nie przyszedł.

background image

16

Bał się dezertera. "Nie wiadomo, co takiemu strzeli do głowy - myślał. - Spodoba mu 

się na przykład śpiwór i wtedy człowiek w nim drzemiący nie będzie miał dlań żadnego 

znaczenia." Przykrył więc śpiącego kocem, sam zaś zabrał swoje rzeczy i poszedł w kosówkę, 

gdzie spędził poprzednią noc. Rano obudził go gwizd świstaka. Zobaczył nad sobą czyste 

niebo. Stoki Hrubego tonęły jeszcze w mroku, tylko na poszarpanej grani palił się jasny blask 

słońca. Kosówki, trawy na płasienkach, mchy na głazach siwiały od szronu. Od Krywania 

szedł chłodny, przejmujący powiew.

Niechętnie wygrzebał się ze śpiwora. Owionęło go powietrze chłodne, przenikliwe. 

Doznał takiego wrażenia, jak gdyby zanurzał się w lodowatej wodzie. Kiedy spojrzał w stronę 

koliby, z przerażeniem i gniewem zobaczył, że na tarasie płonie mała waterka. Przy watrze 

siedział dezerter. Przygrzewał nad ogniem puszkę konserw.

- Hej, ty! - zawołał z wściekłością. Cygan uniósł tylko lekko głowę.

- Hej, słyszysz! Zgaś ogień!

Tamten wzruszył ramionami. Z niezmąconym spokojem dorzucił do ognia suchych 

patyków.

Andrzej rzucił  się na oślep przez plątaninę  kosodrzewiny.  Gdy dobrnął do tarasu, 

zaczął zadeptywać ognisko. Cygan odsunął się, iskry sypały się spod butów Andrzeja.

- Co robisz? - zapytał przez zaciśnięte zęby.

- Mówiłem ci, że mogą z dołu zobaczyć.

- Konserwę chciałem sobie zagrzać.

Andrzej potrząsnął bezsilnie zaciśniętymi pięściami.

- Nic, chłopie, nie rozumiesz. Zobaczą z dołu dym i przyjdą...

Cygan  patrzył  na niego z takim wyrazem,  jak chłopiec, któremu  przerwano dobrą 

zabawę.

- Ty się tylko boisz i boisz - powiedział przeciągle.

- Nie mam ochoty siedzieć w Popradzie. A ciebie jak złapią, to rozstrzelają.

- Nie będę jadł zimnych konserw.

- Idź do diabła, bo tylko bigosu narobisz.

Cygan dziobnął kozikiem, wyciągnął z puszki kawałek włóknistego mięsa i podał go 

Andrzejowi.

- Spróbuj. Dobre.

background image

- Wypchaj się! - wrzasnął Andrzej.

- Nie chcesz?

- Jedz sam.

Cygan z niedowierzaniem pokręcił głową. Zlizał z palców ściekający sos. Białymi 

zębami złapał kawał dymiącego mięsa. Żuł go z rozkoszą.

- No, jedz - podsunął Andrzejowi puszkę.

Ten ociągał się. Wnet jednak złapał puszkę. Była jeszcze gorąca. Przyjemnie grzała 

skostniałe palce.

- Dobre? zapytał Cygan z odcieniem kpiny w głosie.

- Niezłe.

- Widzisz. Po co się tyle szarpać? Andrzej zaklął cicho.

- My razem zostać nie możemy. Cygan uniósł brwi.

- Dlaczego?

- Człowieku, ciebie złapią. Nie chcę razem z tobą iść na łańcuszku do Popradu.

- Dlategoś nie spał ze mną?

- Nie. Bałem się, że masz pchły - skłamał. Cygan roześmiał się.

- Moje konserwy dobre, a pchły niedobre?

- Więc masz?

- Rasowe - zachłysnął się. - Tresowane. Wiem, co ja zrobię. Ja pójdę do Mikulasza na 

jarmark. Ja założę pchli cyrk - śmiał się, łyskając białymi jak śnieg zębami. Oczy nabiegły mu 

łzami, węzły żył nabrzmiały na wolowatej szyi. - Będę miał cyrk... W Mikulaszu cyrk...

- Przestań! - syknął Andrzej.

Dezerter roześmiał się jeszcze głośniej. Odchylił do tyłu głowę, przymknął wypukłe 

powieki. Zdawało się, że za chwilę dostanie spazmów.

- Przestań! - Andrzej podsunął się, złapał go za ramię. - Przestań, bo... - Rozejrzał się 

trwożnie  i  kiedy wzrok jego  padł  na skraj  lasu,  w  miejscu   gdzie  ścieżka   wychodziła  na 

rumowisko skalne, zobaczył  dwie małe postacie. Znieruchomiał.  Dłonią zakrył  Cyganowi 

usta, rzucił się na ziemię. - Widzisz! - wyszeptał.

Oczy Cygana stały się nagle okrągłe i wielkie, Śmiech bulgotał mu jeszcze chwilę w 

gardle, ale wnet zamarł w jakimś nagłym, nieludzkim jęku. Andrzej wlepił oczy w linię lasu. 

Widział, jak dwie drobne postacie przystanęły. Jedna z nich uniosła rękę i wskazała w stronę 

koliby.

-   Zobaczyli   nas  -  wyszeptał   stłumionym   głosem.   Cygan   pobladł.   Jego  rozchylone 

wargi drżały lekko.

background image

Oczy biegały nerwowo.

- Patrol - wykrztusił.

- Szukają ciebie...

Dezerter   zerwał   się.   Jednym   susem   dopadł   leżących   u   wylotu   koliby   skrzypiec, 

schwycił je jak jastrząb umykającą ofiarę, zastygł na chwilę w bezruchu, a potem na oślep 

rzucił się w kosodrzewinę. Ugrzęznął w niej jak niewprawny pływak w skłębionej fali, W tej 

chwili z dołu padł strzał, kula świsnęła jękliwie, plasnęła głucho o skały. Posypały się drobne 

odpryski. Na dole siny dymek poszybował z wiatrem.

Andrzej leżał przylepiony do skały. Spostrzegł, że za dwoma żołnierzami pokazały się 

jeszcze trzy drobne figurki. Poruszały się szybko, nerwowo rozpierzchły się na rumowisku i 

półkolem   zaczęły   okrążać   kolibę.   Andrzej   błyskawicznie   ocenił   położenie.   Dzieliła   ich 

odległość   może   czterystu   kroków.   Między   skrajem   lasu   a   kolibą   ciągnęło   się   gęste   pole 

kosodrzewiny, nad nim jak mur wyrastała skalna ścianka. Z lewej strony wznosił się upłaz, 2 

prawej ponad gąszcz kosówki wyginało się skalne żebro. Cygan uciekł w stronę upłazu. W 

tym kierunku prawdopodobnie ruszy pościg. Trzeba więc niepostrzeżenie przedostać się poza 

skalne   żebro,   a   potem   wzdłuż   pól   kosodrzewia   uciekać   ku   Hlińskiej   Dolinie.   Wolno 

przeczołgał się przez taras. Po drodze złapał jeszcze puszkę konserw i wepchnął ją w kieszeń 

spodni. Potem jednym skokiem dopadł kosówki.

W tej samej chwili padł drugi strzał. Z dołu dobiegł go zdławiony okrzyk. Widocznie 

spostrzegli   i   jego.   Teraz   czekało   go   najtrudniejsze   zadanie:   przedrzeć   się   przez   pas 

kosodrzewiny. Gdyby próbował przejść wśród gąszczu, żołnierze mogliby go dopaść, zanim 

osiągnie skalne żebro. Należało więc przebyć tę przeszkodę krótkimi skokami. Kierował się 

ku miejscu, gdzie biwakował w nocy. "Bez plecaka nie ma co uciekać" - myślał. Po kilku 

skokach mógł już iść bezpieczniej, gdyż przechył terenu zasłaniał go od strony lasu.

Wnet dobrnął do swego plecaka. Zarzucił go na ramiona i zaczął przedzierać się ku 

skalnej grzędzie, rysującej się szarym pasmem na tle czystego nieba. Gwałtownymi ruchami 

rozgarniał gąszcz, przeciskał się przez powykręcane gałęzie, bez wytchnienia pchał się do 

przodu.

"Żeby tylko  zdążyć,  zanim  żołnierze  dojdą do koliby.  Jeżeli  mnie  uprzedzą,  będę 

zgubiony. Okrążą pole kosodrzewiny i kiedy wychylę tylko głowę, sprzątną jednym celnym 

strzałem."

Pot zalewał mu oczy, ramiona mdlały od stałej szarpaniny z kosówką, nogi grzęzły 

wśród splecionych konarów. Do bólu zaciskał zęby. "Jeszcze chwilę. Jeszcze kawałek drogi." 

Grzęda była coraz bliżej. Obliczał każdy ruch, który zbliżał go do upragnionego celu. Wre-

background image

szcie dopadł pierwszych kamieni. Wśliznął się między dwa głazy i ostrożnie wychylił głowę. 

Taras  pod  kolibą  był   jeszcze   pusty.   Poniżej   ścianki   kołysały  się  kiście  kosówki.  W  tym 

miejscu przedzierał się któryś z żołnierzy.

Teraz zdjął z ramion plecak i zaczai się czołgać. Wybierał miejsca osłonięte skałami. 

Po chwili znalazł się na samym grzbiecie grzędy. Miał przed sobą trawiaste zbocze szerokości 

może   dwudziestu   kroków.   Ten   odcinek   musiał   pokonać   jednym   skokiem.   Przyczaił   się, 

wyszukał stopą dogodnego odbicia i nagłym zrywem rzucił się do przodu. Gdy był już na 

drugiej stronie trawiastego zbocza, ukrył się wśród Skał.

"Chyba mnie nie zobaczyli - myślał. - Gdyby mnie spostrzegli, strzelaliby za mną." 

Wytarł rękawem spoconą twarz i dysząc ciężko odpoczywał. Teraz przed sobą miał wielkie 

rumowisko skalne. Omszałe maliniaki piętrzyły się jak szczątki rozsypującej się świątyni. Ni-

żej na wietrze falowało wielkie pole kosówki. "Zejdę w dół, zaszyję się w kosówkę, chyba 

mnie nie znajdą."

Chciał już ruszyć, gdy nagle w dole, na grzędzie, w odległości może pięćdziesięciu 

kroków zobaczył żołnierza. Grzęda schodziła aż do skraju lasu i żołnierz, okrążając kolibę, 

wspinał się wzdłuż niej ku zboczom Hrubego. Andrzej zamarł.  Czuł, jak nogi i ręce mu 

drętwieją.   Był   to   jednak   tylko   moment   jakby   chwilowego   zamierania,   gdy   nagle   wokół 

tworzy   się   próżnia   i   człowiek   nie   ma   czym   oddychać.   Znał   doskonale   to   uczucie,   więc 

otrząsnął   się   zeń   szybko.   Zdolność   trzeźwego,   jasnego   myślenia   wróciła,   zanim   żołnierz 

wspiął się kilka kroków.

Andrzej przylgnął silnie do skały, zrzucił z ramion plecak, by w każdym momencie 

mieć   zupełną   swobodę   ruchów,   wyszukał   wzrokiem   odpowiedni   kamień,   podniósł   go 

ostrożnie i teraz, przyczajony za skałą, kącikiem oczu obserwował żołnierza. Ten zbliżał się 

już na wysokość głazu. "Jeżeli mnie zauważy, cisnę w niego kamieniem... Jeżeli mnie minie, 

przepuszczę go..."

Żołnierz zatrzymał się na chwilę. Rozejrzał się i naraz zwrócił się w kierunku koliby. 

Andrzej odetchnął z ulgą. Widział, jak żołnierz uniósł do góry rękę i zawołał głośno:

- Hej, Jarko!

Ktoś odpowiedział mu od Strony koliby.

- Nie ma go tam?

- Nie. A ten drugi? - Złapali go.

"Złapali go" - powtórzył w myśli Andrzej i naraz z jaskrawą wyrazistością zobaczył 

twarz Cygana, szeroko rozwarte czarne oczy, rozchylone drżące wargi... A w oczach strach 

osaczonego zwierzęcia. "Złapali go... Już nie będzie musiał kryć się i uciekać..." I zdawało 

background image

mu się, że słyszy jego gardłowy głos: "Wciąż tylko uciekać i uciekać..."

Żołnierz zarzucił karabin na ramię.

- Hej, Jarko, gdzie ten drugi?

- Poszukaj w kosówce - doleciał głos od koliby.

Żołnierz uczynił gwałtowny gest wolną ręką i szybko ruszył przed siebie. Po chwili 

zginął za przechyłem grzędy. Andrzej czuł, że ogarnia go łagodna fala radości. Czekał chwilę. 

Nasłuchiwał,   czy   żołnierz   nie   zawróci   na   grzędę,   ale   prócz   cichego   poszumu   wiatru   nie 

dochodził   doń   żaden   odgłos.   Bez   pośpiechu   zarzucił   na   ramiona   plecak   i   wciąż   jeszcze 

czekał: niech żołnierz odejdzie na przyzwoitą odległość, niech zaszyje się w gąszcz kosówki. 

Gdy uznał, że czas już ruszyć, wyjrzał ostrożnie zza głazu. Grzęda była pusta. Tylko wiatr 

przeczesywał rzadkie trawy i skowyczał cicho w kamieniach. Wolnym krokiem ruszył ku 

falującym ławom kosówki. Szedł ostrożnie, kryjąc się wśród głazów, a każdy krok wydawał 

mu   się  lżejszy,   bo  oddalał   go   od  niebezpieczeństwa.   Gdy  był   już   w   kosówce,   wyszukał 

najgęstsze krzaki, zaszył się w nie jak świstak,  położył się wygodnie, plecak podsunął pod 

głowę i patrzał, jak po czystej tafli wysokiego nieba suną obłoki. "Chyba mnie tu nie znajdą - 

myślał. - Tym razem udało mi się wymknąć z matni. Ale co będzie dalej? Jak długo można 

kryć się i uciekać... wciąż tylko uciekać..."

background image

17

Czekał aż do zmroku. Gdy góry pogrążyły się w nocy, wstał, wygrzebał się z zasieków 

kosówki. Szron gwiazd wysypał się na granatowe niebo. Połyskiwał mroźnie, złowrogo. Nad 

posępnymi turniami wisiał chudy sierp księżyca. W jego nikłym blasku góry piętrzyły się 

ogromne, niby z czarnej połyskliwej lawy.

Wspiął   się   trawiastą   grzędą   aż   pod   piargi   Hrubego.   Stromymi   zboczami   okrążał 

przepastne  zerwy.   Oddalał  się  szybko  od  koliby,  jak od  miejsca   dotkniętego   zarazą.  Był 

dziwnie   skupiony,   jak   gdyby   znowu   odnalazł   zagubiony   szlak,   który   doprowadzi   go   do 

zamierzonego celu. Myślał, że już Wkrótce porzuci góry. Nie będzie się ukrywał ani uciekał. 

Pójdzie   pod   Turbacz   do   partyzantów,   stanie   przed   rotmistrzem   Okszą   i   powie:   "Teraz 

możecie mnie sądzić. Już mi nic innego nie pozostało. Przysięgam wam na moją służbę, na 

lata spędzone wśród stałej wędrówki, na chwile, w których zamierałem ze strachu, na noce, w 

których   towarzyszyły   mi   gwiazdy,   na   honor   kuriera,   przysięgam,   że   z   organizacyjnych 

pieniędzy nie zabrałem ani jednego grosza. Nie wierzycie mi, to mnie rozstrzelajcie. Wie-

rzycie, to przyjmijcie mnie do oddziału."

Galian - choćby nawet przyszedł z Zakopanego - i tak nie zastanie go w kolibie. Stary 

Słowak, z którym umówił się w Niewcyrce, zjadł już zapewne zamówiony bochenek chleba, 

o ile w ogóle przyniósł go z sobą. Do Bartona nie warto zachodzić. Jego żona ostrzegła go 

przecież. Trzeba wracać na Turbacz.

Postanowił,   że   przenocuje   gdzieś   w   kosówkach   w   Hlińskiej,   a   rano   ruszy   do 

Zakopanego. Tam zajdzie do Galiana. Weźmie go jako świadka i pójdą do oddziału Okszy. 

Ta myśl uwolniła go od nękających wątpliwości.

Szedł może godzinę, może dwie, gdy spostrzegł, że niebo zasnuwa się cienką warstwą 

chmur. Zrobiło się nagle ciemno. Gwiazdy wsiąkały w chmury. Sierp księżyca omotała wata 

mgły, potem znikł nagle. Zrobiło się jeszcze ciemniej. Gdy tak szedł, natknął się w żlebie na 

język zlodowaciałego śniegu. Pośliznął się i upadł. Gdy się podniósł, poczuł dokuczliwy ból 

w kostce. "Dalej iść nie ma sensu - pomyślał. - Można zahaczyć nogą o wystający kamień i 

runąć   w   jakąś   rozpadlinę."   Postanowił   więc   zejść   niżej   i   przenocować   w   kosówkach. 

Ześlizgiwał się ostrożnie z głazu na głaz, w stromych miejscach przysiadał i podpierając się 

rękami szukał dogodnej drogi. Mrok zaklejał mu oczy. Brnął w nim jak w ciemnej masie. 

Wreszcie poczuł muśnięcie kistki kosówki na rozpalonej ze zmęczenia twarzy. W ciemności 

wymacał kępę suchej trawy, rozwinął śpiwór, wlazł weń z ulgą i zapadł w sen.

background image

Rano ruszył w dalszą drogę. Postanowił zejść do Hlińskiej, a później przez Ciemne 

Smreczyny, Czarną Ławkę dostać się do Pięciu Stawów. Wydało mu się, że droga ta będzie 

najbezpieczniejsza.

Dzień   wstał   chmurny   i   wietrzny.   Szczyty   ginęły   we   mgłach.   Warunki   przejścia 

zielonej   granicy   układały   się   pomyślnie.   Pokrzepiony   twardym   snem   i   posiłkiem,   szedł 

szybko. Chciał bowiem jak najprędzej opuścić zagrożony teren. Spodziewał się, że patrol 

wojskowy po przesłuchaniu dezertera powróci w te strony, by złapać zbiega. Pragnął również 

na wieczór dojść do Zakopanego i rozmówić się z Galianem.

W   Hlińskiej   przeciął   szlak   turystyczny   i   szerokim   łukiem   zaczął   okrążać   strome 

zbocza Pośredniego Wierchu. Gdy dobrnął nad Przedni Ciemnosmreczyński Staw i chciał już 

schodzić ku niemu, naraz usłyszał w rumowisku skalnym ciche pojękiwanie. Ukrył się w 

kępie kosówki, rozejrzał się, czy nie grozi mu zasadzka. W dole połyskiwała przymglona tafla 

wody.   Wiatr   marszczył   ją   w   sinawe   fałdy.   Nad   ciemną   rozsypką   kosodrzewin   kołował 

spłoszony jastrząb. Nie wzbijał się, tylko pętlami krążył wśród skał. Tuż pod kępą leżało 

wielkie rumowisko. Z tamtej strony dochodził ów żałosny głos. Andrzej nasłuchiwał jeszcze 

chwilę. Zdawało mu się, że pojękiwanie słabnie, przechodzi w cichy płacz.

"Co mnie to obchodzi - pomyślał. - Trzeba ominąć rumowisko, żeby się na kogoś nie 

napatoczyć." Wydostał się z kępy i bokiem zaczął okrążać miejsce, skąd dochodził dziwny 

jęk. Gdy znalazł się na płasience, zatrzymał się gwałtownie: pod wielkim głazem siedział 

drobny, chudy chłopiec. Skuliwszy się, ukrył twarz w dłoniach, a cała jego postać drżała 

wstrząsana   atakami   spazmatycznego   płaczu.   Andrzej   ukrył   się   za   maliniakiem.   Z 

wzrastającym zaciekawieniem i współczuciem obserwował malca. Początkowo przypuszczał, 

że   chłopiec   Oddalił   się   od   starszych   i   zabłądził.   Lecz   gdy   przyjrzał   mu   się   dokładniej, 

zauważył, że mały nie był przygotowany do górskiej wycieczki. Miał na sobie tylko krótkie 

spodenki, koszulę i lekki sweter. Był boso. To zastanowiło go jeszcze bardziej. "Co, u licha, 

robi w górach ten malec w tak chłodny dzień?"

W tej chwili chłopiec, nie przestając łkać, ujął bosą stopę w obie ręce i zaczął się jej 

bacznie przypatrywać.

"Pewno się zranił - pomyślał Andrzej, wychodząc z ukrycia. - Trzeba się spytać, co 

mu się stało. Nie można go zostawić bez pomocy." Nie chcąc przerazić chłopca, zawołał z 

odległości kilkunastu kroków:

- Hej, mały, co ci się stało?

Chłopiec drgnął, rozejrzał się trwożnie, a gdy przed sobą zobaczył człowieka, wydał 

zdławiony okrzyk i z przerażeniem wcisnął się pod skałę. Jego blada, niemal przezroczysta 

background image

twarz wykrzywiła się płaczliwie.

- Nie bój się! - zawołał łagodnie Andrzej. Chłopiec jeszcze głębiej wtulił się pod skałę, 

bełkocąc coś niewyraźnie.

- Nie bój się - powtórzył. - Powiedz, co ci się stało?

Mały wciąż jeszcze patrzył na niego pełnym panicznego lęku wzrokiem. Nie mógł 

wykrztusić ani słowa. Poruszał tylko wargami jak niemowa. Andrzej zbliżył się.

- No, powiedz. Zgubiłeś może ojca?... - zapytał troskliwie.

Pokręcił przecząco głową. Z błękitnych oczu pierzchał z wolna strach.

- Boli cię?

Wysunął   przed   siebie   bosą   nogę.   Duży   palec   przecięty   był   z   boku,   a   oderwany 

paznokieć zwisał z krwawiącej rany. Andrzej pochylił się nad chłopcem, ujął delikatnie stopę. 

Malec syknął z bólu.

- Toś się szkaradnie urządził - powiedział Andrzej łagodnie. Wciąż jeszcze miał takie 

wrażenie, że chłopiec zerwie się nagle i ucieknie. - Gdzieś to sobie zrobił? - zapytał po chwili.

Chłopiec cofnął gwałtownie nogę. Głowę wtulił w zgięte ramię i znowu spazmatyczne 

łkanie   wstrząsnęło   jego   drobnymi   ramionami.   Andrzej   usiadł   obok   niego.   Głaskał   go   po 

plecach.

- No, przestań, mały,  przestań... Zaraz zrobimy opatrunek... Przestanie boleć... No, 

przestań...

Chłopiec, jakby nie zwracając na niego uwagi, odwrócił się, przylgnął do skały i teraz 

dopiero rozpłakał się na dobre.

- Zimno ci pewnie? - zapytał Andrzej. Nie czekając na odpowiedź wyciągnął z plecaka 

śpiwór i okrył nim chłopca. Potem z kieszeni plecaka wyjął bandaż. - Trzeba opatrzyć nogę - 

powiedział cicho. Chłopiec nie zareagował, ale płacz jego słabnął, przycichał. Tylko od czasu 

do czasu całym ciałem wstrząsało ciche łkanie. Andrzej rozejrzał się, zaczerpnął trochę wody 

z małego strumyczka, wijącego się wśród skał. Scyzorykiem uciął kawałek bandaża, po czym 

zamaczał go w wodzie.

- Słuchaj, musimy zabandażować nogę. Przyrzekam ci, że nie będzie bolało.

Chłopiec uniósł się lekko na łokciu i po raz pierwszy spojrzał na Andrzeja bez lęku.

- Ten palec to głupstwo - rzekł po słowacku,

-  No,  widzisz  - podjął  pogodnie  Andrzej   - dzielny z  ciebie   chłopiec.   Skąd się  tu 

wziąłeś?

Malec patrzał nieufnie. Pełnymi łez oczami badał twarz Andrzeja.

- Na wycieczce byłeś?

background image

- Nie. "

-   Toś   może   zabłądził?   -   uniósł   lekko   stopę   chłopca   i   delikatnie   zmywał   brud   z 

zakrwawionego palca.

- Nie - potrząsnął igłową chłopiec.

- Z nieba spadłeś? - zażartował Andrzej. Mały skrzywił się z bólu.

- Uciekłem - wyszeptał.

- OL. - zdziwił się Andrzej. - A coś ty, bracie, przeskrobał, żeś z domu upiekł?

- Nic - rzekł ponuro. - Ja z domu nie uciekłem. Ja uciekłem ze stacji.

- Ze stacji? - Andrzej przerwał obmywanie palca. - A dokąd jechałeś? - zapytał z 

wzrastającym zdumieniem.

- Ja nie jechałem. Mnie wieźli. - Nie rozumiem.

- Wieźli nas... Cały transport...

Andrzej przeniósł z wolna swe spojrzenie z krwawiącego palca na twarz chłopca i 

długo w nią się wpatrywał. Widział szeroko rozwarte, pełne bólu oczy, wychudłe policzki ze 

strużkami zasychających łez, zsiniałe z zimna wargi, wykrzywione żałosnym grymasem, i 

naraz wszystko pojął i zrozumiał. Przed oczami niby stara, zdarta taśma filmowa przemknęły 

mu obrazy wspomnień. Dzień był wtedy marcowy. Padał mokry śnieg. Białe płatki ginęły w 

kałużach   rozdeptywanych   butami   żandarmów   i   hlinkowców.   Na   boczny   tor   wjechał 

towarowy pociąg. Hlinkowiec z wrzaskiem spędzał pasażerów z peronu. "Nie ma tu nic do 

oglądania! Jazda! Usuwać się!" - krzyczał, a spoza zakratowanych okienek bydlęcego wagonu 

patrzały oczy umęczonych ludzi, oczy straszne, oczy pełne nieludzkiego bólu. Ktoś z boku 

zawołał:   "Żydów   wywożą   do   Niemiec."   Jakaś   kobiecina   w   nędznej   chuście   na   głowie 

załamała powykręcane reumatyzmem palce: "Chryste Panie!" A śnieg padał coraz gęstszy... 

Białe płaty tonęły w rozbabranym przez żołnierskie buty błocie...

- Wywozili ciebie do Niemiec? - zapytał szeptem. Chłopiec skinął tylko głową.

- I uciekłeś?

- Tak.

Andrzej ścisnął mocno dłoń chłopca.

- Dobrze zrobiłeś, bracie. Dobrze zrobiłeś... - głos ugrzązł mu w gardle ze wzruszenia. 

Był przecież twardy, zahartowany,  a jednak poczuł, że pali go pod powiekami i dławi w 

gardle. - Dobrze zrobiłeś - powtórzył szybko, by powstrzymać cisnące się łzy. Gdy jeszcze 

raz   spojrzał   na   chłopca,   ten   musiał   to   wyczuć,   bo   uśmiechnął   się   jakoś   serdecznie   i 

przyjaźnie, a z oczu jego zniknęła nieufność.

- Sam byłeś? - zapytał po chwili Andrzej, zabierając się do bandażowania palca.

background image

- Nie, z mamą.

- A z mamą co się stało?

- Mama została tam w wagonie, w Popradzie.

- To ty sam uciekłeś?

-   Nie.   Mnie   wyprowadził   jeden   kolejarz.   Mama   powiedziała:   "Niech   pan   ratuje 

przynajmniej to dziecko." Ja nie chciałem iść, ale mama powiedziała: "Razem nam będzie 

trudno. Ja później przyjdę do ciebie..." Ja nie chciałem, ale zjawił się żandarm, a kolejarz 

schował mnie do innego, pustego wagonu. Potem tamten pociąg odjechał, a kolejarz otworzył 

wagon, dał mi paczkę z jedzeniem i powiedział: "Ja ci nic nie mogę pomóc. Uciekaj."

- I bez butów byłeś?

- Bez butów. Bo jeden hlinkowiec mi zabrał. Powiedział, że tam, dokąd jedziemy, 

będzie ciepło i nie będą mi potrzebne...

Andrzejowi wyrwało się z ust przekleństwo.

-   Nie   martw   się   -   powiedział   po   chwili   -   znajdziemy   ci   jakieś   (buty...   -   Naraz 

uświadomił sobie, że rozmawia z chłopcem tak, jakby miał z nim zostać. Tymczasem szedł 

przecież do Zakopanego. Musiał tam pójść, by rozmówić się z Galianem, a potem odnaleźć 

oddział Okszy. Dodał więc pośpiesznie: - To znaczy... będziesz miał jeszcze niejedną parę 

butów. Widzisz, ja też uciekam. Jesteśmy jakby towarzyszami.

- A mama?... - chłopiec spojrzał pytająco. - Czy mama wróci?

Andrzej przygryzł wargi aż do bólu. Udał, że nie słyszy pytania.

- Gdzieś sobie tak rozharatał nogę?

- Czy mama...

- Jeśli powiedziała - przerwał mu - to chyba wróci.

- Ja się tak boję o mamę...

Długą   chwilę   trwało   milczenie.   Andrzej   rozciął   koniec   bandaża   i   zawiązał   go   na 

kokardkę. Bał się spojrzeć chłopcu w oczy.

- Już gotowe - powiedział. - Do wesela się zagoi.

- Tak się boję o mamę - powtórzył chłopiec.

- Zimno ci? - Andrzej patrzył na zsiniałe stopy chłopca. Nie czekając na odpowiedź, 

zdjął wiatrówkę i sweter. Sweter podał chłopcu. - Trochę za duży,  ale to nic. Cieplej ci 

będzie. - Żałował,  że nie zabrał z sobą pantofli,  które przyniósł  dezerter  w zrabowanym 

plecaku. Przywiązałby je jakoś sznurkiem do nóg malca. W tej chwili chłopiec był niezdolny 

do dalszej drogi. Miał obolałe i spuchnięte stopy.

Andrzej   patrzył   na   nie,   tarł   z   roztargnieniem   nie   ogolony   policzek.   Po   chwili 

background image

powiedział jakby do siebie:

- Co ja z tobą teraz zrobię?

Błękitne oczy chłopca znowu napełniły się łzami.

- Pan już idzie?

- Ech - westchnął - muszę. - To ja pójdę z panem.

- Nie dasz rady. Daleko.

- Spróbuję. Jak żył mój tata, to chodziłem z nim na wycieczki. Byłem na Dziumbirze i 

na Czetwernicy.

- Widzę, że z ciebie dzielny turysta, ale boso daleko nie zajdziesz.

- Pójdę... - wyszeptał chłopiec błagalnie. Andrzej pochylił się nad nim, położył mu 

dłoń na ramieniu. Starał się mówić spokojnie, rozważnie.

- Słuchaj, ja też uciekam. Jeśli mnie złapią, to już po mnie. Tobie nic nie zrobią, tylko 

nie mów, skąd uciekłeś. Zostawię ci trochę pieniędzy... Pójdziesz w dół doliną. Gdy spotkasz 

kogoś, powiesz, że zabłądziłeś...

- Nie chcę... nie chcę - żachnął się, a twarz jego znowu nabrała wyrazu zaszczutego, 

wystraszonego zwierzątka.

- Słuchaj - wyszeptał Andrzej - jeśli cię ze mną złapią, będzie jeszcze gorzej.

-   Niech   mnie   złapią...   ja   chcę   z   panem.   Andrzej   zdjął   z   ręki   zegarek   i   podał   go 

chłopcu.

- Jeżeli kogoś spotkasz, dasz mu ten zegarek. To drogi zegarek.

Chłopiec odepchnął wyciągniętą rękę. Skulił się.

- Nie chcę - załkał. - Ja się boję ludzi. Andrzej wstał, bezsilnym ruchem rozłożył ręce. 

Nie patrzał na chłopca, tylko utkwił wzrok w czubkach" swych starych, pękających w szwach 

butów. Myślał w tej chwili o rotmistrzu Okszy. Wyobrażał sobie, że stoi przed nim. Ścierają 

się ich spojrzenia. "A jeśli Oksza mi nie uwierzy? Jeśli nie będzie chciał ze mną rozmawiać?" 

- rozważał wszystkie możliwości. Wreszcie położył zegarek obok chłopca.

- Zrób tak, jak ci radzę - powiedział cicho. - Mówię ci, nic ci nie zrobią, tylko się nie 

przyznawaj...

Słyszał ciche łkanie malca. Bał się spojrzeć w jego stronę. Było mu ciężko, bardzo 

ciężko, ruszył jednak przed siebie. Gdy uszedł kilka kroków, usłyszał wołanie:

- Niech pan poczeka!

Obejrzał się. Malec biegł za nim, kuśtykając na zranionej nodze. Sweter sięgał mu do 

kolan. Mały plątał się w nim jak w worku. Gdy dogonił Andrzeja, objął mocno jego kolana, 

przylgnął do nich dygocąc.

background image

- Niech pan nie idzie... Niech pan nie idzie... Andrzej otoczył go ramieniem. Czuł 

gwałtowne bicie  serca, słyszał przyśpieszony, świszczący oddech. I naraz, jakby ten ciężar 

przygniatający   go   od   chwili   opuszczenia   chłopca   opadł,   zrobiło   mu   się   lżej,   radośniej. 

Pomyślał, że jeżeli zostanie z chłopcem, nie będzie już samotny, walka o życie przynajmniej 

na jakiś czas nabierze sensu i treści. Przygarnął go jeszcze mocniej i powiedział:

- No dobrze... już dobrze... zostanę.

background image

18

- Ile masz lat? - Jedenaście.

- Jak ci na imię?

- Szymon.

Kiedy postanowił, że zostanie przy chłopcu, wziął go na ramiona i poszedł szukać 

chwilowego schronienia. Po rumowisku wspięli się pod zbocze Pośredniego Wierchu. Tam 

pomiędzy dwoma maliniakami znaleźli obszerną dziurę. Andrzej kazał chłopcu wejść do śpi-

wora, sam zabrał się do rozpalania małej waterki.

- Cieplej ci? - zapytał.

Chłopiec skinął głową. Zdziwionym wzrokiem śledził szybkie, wprawnie ruchy swego 

opiekuna. Drżał jeszcze i szczękał zębami.

- Rozpalimy ognisko, to się rozgrzejesz - powiedział Andrzej na pocieszenie. - Tu w 

górach ciężkie jest życie, ale jakoś damy sobie radę... - prowadził ten monolog, by zapełnić 

głuchą ciszę. Chłopiec był  bowiem tak zziębnięty i zmęczony, iż milczał uparcie. Andrzej 

wiedział, że gdy tylko się rozgrzeje, zaraz zaśnie. Zagotował więc w menażce trochę wody, 

osłodził ją resztką cukru, podał malcowi.

- Pij, to ci dobrze zrobi.

Gdy ten małymi łykami opróżniał menażkę, Andrzej układał plam. Czynił to z myślą o 

chłopcu. Przede wszystkim musi wystarać się o pożywienie. W plecaku były już pustki. Jeżeli 

dzisiaj nie przyniesie choćby kawałka chleba, jutro rano nie będzie miał co dać chłopcu. 

Jeszcze raz pójdzie do Bartona. Może go zastanie i potrafi wydębić od niego trochę jedzenia. 

W gajówce na pewno mają zapasy, a gajowy chyba mu nie odmówi.

Chłopiec odłożył menażkę, ziewnął, skulił się w śpiworze jak mały psiak. Po chwili 

spał już twardym snem. Andrzej dołożył jeszcze do ognia, obłożył palenisko kamieniami.

"Żeby tylko się nie obudził" - pomyślał, patrząc na śpiącego. Z radością stwierdził, że 

wiatr dmie w stronę dziury,  niosąc w jej kierunku fale ogrzanego powietrza. Jeszcze raz 

przyjrzał   się   chłopcu.   Spał   spokojnie,   wtuliwszy   głowę   pod   klapę   śpiwora.   Poruszył   go. 

Chłopiec ani nie drgnął. Krzyknął mu nad uchem, ale malec spał tak twardo, że nawet grzmot 

piorunów nie wyrwałby go z kojącego snu.

"Spij, mały"   - pomyślał.   Opróżnił   plecak,  zarzucił  go  na  ramię  i  ruszył   w  drogę. 

Obliczał, że na wieczór będzie w Trzech Studniczkach.

Nie pomylił się. Ody zbliżał się do gajówki, na dnie lasu leżał już mrok. Z daleka 

background image

zobaczył znajomy budynek z wyrzeźbiona lilią na szczycie. Ostrożnie okrążył małą obórkę, 

skrył się za węgłem i bacznie obserwował gajówkę. Było cicho, tylko od lasu szedł głuchy 

poszum i mały potok pluskał gdzieś w olszynach. Zasłonięte okna nie przepuszczały nawet 

smugi światła. Naraz drzwi skrzypnęły i w ich ciemnej ramie ukazała się kobieta. Poznał ją. 

Była to żona Bartona.

Wsłuchiwał   się   w   jej   kroki   przemierzające   podwórze,   a   gdy   znowu   drzwi 

zaskrzypiały, pomyślał, że weszła do obory. Okrążył więc z drugiej strony budynek i śmiało 

wszedł do sieni.

- Kto tam? - usłyszał silny, męski głos.

- Niech będzie pochwalony - powiedział, żeby zwabić gajowego do sieni.

Po chwili w drzwiach kuchni ukazała się zwalista postać Bartona. Stał i mrużąc oczy 

wpatrywał się w przybysza.

- To ja, Andrzej - uprzedził go i jeszcze o krok postąpił naprzód, by znaleźć się w 

kręgu bijącego z kuchni światła.

- Wszelki duch! - zawołał gajowy. - To wy byliście tu u mnie?

- Ja,

- Żona bała się, że to ktoś obcy - wyjaśnił pospiesznie i z przyjaznym uśmiechem 

wyciągnął wielką, mięsistą dłoń.

Andrzeja ogarnęło bijące z kuchni ciepło. Poczuł cierpki zapach smażącej się cebuli i 

słodkawą   woń   gotowanego   mleka.   Z   całego   otoczenia,   z   barczystej   postaci   gajowego 

promieniowało ciepło i błogi spokój. Zatęsknił nagle za jakimś cichym, spokojnym kątem, za 

tym wszystkim, co ogarnęło go tak gwałtownie, gdy przekroczył próg Bartonowego domu. 

Stał chwilę w milczeniu, a gdy uścisnął dłoń gajowego, znowu zdławił go nagły bolesny żal.

- Wejdźcie dalej! - zapraszał gajowy.

- Poczekajcie - powiedział nieswoim głosem. -  Nie chciałbym, żeby mnie tutaj ktoś 

zobaczył. Moglibyście mieć przykrości...

- Nie ma nikogo.

- Wolałbym pogadać z wami na osobności.

-   A   co?   -   Gajowy   zmarszczył   brwi.   Przez   jego   ogorzałą   twarz   przemknął   cień 

zakłopotania.

- Chodźcie na dwór, pogadamy. Gajowy zapiął zieloną kurtkę.

- Jak tak, to chodźmy...

Na   podwórzu   natknęli   się   na   żonę   gajowego.   Na   widok   Andrzeja   położyła   pustą 

kobiałkę na ziemi.

background image

- To on był u ciebie - zwróciła się do męża. Ten kiwnął tylko głową.

- W porządku.

- A gdzie to idziesz? - zapytała z obawą w głosie.

- Zaraz wracam - odrzekł niechętnie.

Oparła dłoń na biodrze i z kobiecą ciekawością przyglądała się odchodzącym.

Zatrzymali się na skraju lasu.

- Co z wami? - gajowy oparł się o pień i spojrzał dociekliwie.

- Niedobrze - odrzekł Andrzej. - Przyszedłem do was po pomoc.

- Na Węgry idziecie?

- Nie.

- Do Zakopanego?

- Nie - rzucił szybko i urywanymi zdaniami jął opowiadać o ostatnich zdarzeniach. - 

Gdyby nie ten chłopiec - zakończył - poszedłbym do Zakopanego, a tak...

-   Tak...   -   westchnął   gajowy.   -   Narobiliście   sobie   biedy.   W   górach   niełatwo   wam 

będzie przetrzymać.

- Dam sobie jakoś radę, tylko wy mi pomóżcie.

Nie widział dokładnie twarzy Bartona, ale wyczuł, że sposępniała nagle i stężała.

- A czego wy chcecie ode mnie? - zapytał gajowy stroskanym głosem.

- Teraz trochę żarcia... Niewiele, żeby tylko pierwsze dni przetrzymać.

- A potem?

- Potem, gdy mały wydobrzeje, mógłby u was zostać.

Barton zasępił się jeszcze bardziej. Wielką, spracowaną dłoń uniósł do czoła.

- Tego nie da się zrobić. Dawniej tak, ale teraz...

- Powiecie, że chłopiec przyjechał do was od krewnych, że słaby na płuca, trzeba mu 

górskiego powietrza.

Gajowy zaśmiał się sucho.

- Mnie tu za dobrze znają. Teraz nie da się zrobić - zniżył głos, nachylił się i dodał 

prawie szeptem: - Na mnie też mają oko.

- Niedługo to wszystko potrwa.

- Przyjechali żandarmi. Powiedzieli, że partyzantom pomagam.

- Partyzantom?

-   U   nas   też   się   rusza.   Wczoraj   w   Jamnickiej   była   strzelanina.   Dwóch   żołnierzy 

rannych. Dezerterzy uciekają w góry. Był tu u mnie jeden...

- Może Cygan?

background image

- Nie, chłopiec z Horehronia, drwal. Dałem mu, co miałem. Poszedł w góry. Ktoś go 

zobaczył, że u mnie nocował, no i żandarmi przyszli. Baba mi głowę suszy, żebym się do tego 

nie mieszał, ale ja... No, cóż... chętnie sam poszedłbym z nimi... A teraz, tego chłopca nie 

mogę... chyba rozumiecie?

- Rozumiem. Może znacie kogoś, kto by go mógł przyjąć?

Gajowy bezradnym gestem rozłożył ręce.

- Nie da rady. Teraz wszyscy się boją. Przedtem to ja sam wziąłbym go do siebie. 

Biedny chłopiec... - westchnął cicho. Wyciągnął paczkę papierosów. - Zapalicie?

Andrzej   z   przyjemnością   zaciągnął   się   dymem.   Od   dwóch   dni   nie   palił.   Teraz 

zakręciło mu się lekko w głowie.

- Ale jedzenia to mi trochę dacie? - zapytał.

- Sam nie mam dużo, ale coś się znajdzie.

- Oczywiście zapłacę - dodał pospiesznie Andrzej.

- Głupstwo. Gdybym był w potrzebie, to byście mi też pomogli.

Andrzej ujął go za ramię.

-   Słuchajcie.   Nie   wiem,   jak   długo   tam   zostanę.   Chłopiec   jest   słaby,   musi   jeść. 

Zostawię wam trochę koron i dwadzieścia dolarów...

- Co ja z dolarami zrobię? - zapytał tamten z uśmiechem.

- Zmienicie w mieście.

- Za to karają.

- Znajdziecie w Popradzie albo w Łomnicy faktora. Teraz ludzie kupują. Chodzi o to, 

żeby kupić trochę jedzenia na zapas.

- Dobrze, spróbuję.

- Umówimy się. Najlepiej by było, żebyście mi donieśli do Ciemnych Smreczyn.

Gajowy skinął przytakująco.

- Teraz dam wam niewiele, a jutro spróbuję zmienić dolary.

Andrzej mocniej ścisnął ramię gajowego.

- Dziękuję wam, Barton. Wiedziałem, że mi pomożecie,

- Głupstwo. Dajcie plecak, zaraz wam coś przyniosę. Niedużo, bo sam nie mam. - 

Chciał już odejść, ale Andrzej zatrzymał go.

- Zdaje mi się, że macie w domu chłopca.

- Mam.

- Pewno zostało po nim trochę starych rzeczy. Ten mój jest bosy, prawie goły. Może 

byście coś znaleźli dla niego. Najważniejsze buty i coś ciepłego.

background image

- Poszukam... Tylko stara będzie jęczeć - powiedział zatroskany i ruszył  w stronę 

domu.

Andrzej patrzał za odchodzącym. Jego mocna, zwalista postać ginęła w gęstniejącym 

mroku.   "Morowy   chłop"   -   pomyślał,   a   w   tym   krótkim   określeniu   kryło   się   ciepło   i 

wzruszenie, podziw i wdzięczność. Potem zwrócił się myślami ku chłopcu. "Żeby się tylko 

nie   przebudził,   żeby   dospał   do   mojego   powrotu.   Będzie   się   malec   cieszył,   gdy   rano 

przyrządzę mu wspaniałe śniadanie. Jakie to dziwne! Gdy się człowiek troszczy o kogoś, 

zapomina o swoich zmartwieniach..."

background image

19

Wracał z pełnym plecakiem i z głęboką wiarą, że teraz lepiej mu się powiedzie, że 

odwróci się los, jak gdyby ten mizerny chłopiec przyniósł mu nagle szczęście: zastał przecie 

Bartona   w   gajówce,   dostał   od   niego   trochę   żywności,   która   powinna   starczyć   na   kilka 

najbliższych   dni,   otrzymał   przyrzeczenie,   że   gajowy   będzie   mu   dostarczał   zapasów 

kupionych za dolary. Zdawało mu się, że wreszcie nadszedł spokojniejszy okres. Jeżeli tylko 

się ociepli, będzie można przetrwać w górach aż do wyleczenia chłopca. A potem? Potem 

postara się umieścić malca, a sam powróci na Turbacz.

Szedł pogrążony w tych myślach, radośnie zatroskany. Zdawało mu się, że wraca do 

Ciemnych Smreczyn jak posłaniec z dobrą nowiną. Obrał tę samą drogę przez Prehybę, Banie 

i Szkaradny Żleb. Wąska ścieżyna ginęła wśród skał i kosówek. Gęstniejący mrok zamazywał 

jej   ledwo   dostrzegalne   zarysy.   Chmury   wisiały  nisko,   od  żlebów   szedł   chłodny  powiew, 

niosący zapach zleżałego śniegu.

Był   już   bardzo   zmęczony.   Szedł   jednak   coraz   szybciej,   jak   spóźniony   pasterz   do 

dalekiego   szałasu.   Gdy  wspiął   się  ponad   skaliste   grzędy  opadające   ze   zboczy   Krywania, 

utonął nagle w szarej, wilgotnej masie mgły. Zdawało mu się, że grzęźnie w mętnej wodzie 

ślepego, głuchego świata. Słabe zarysy ścieżki, głazów, kosodrzewiny rozpłynęły się nagle, 

znikły.   Pozostała   jedynie   ciemna,   nieprzebyta   ściana   mroku.   W   którą   stronę   spojrzeć, 

wyrastała zwielokrotniona.

Andrzej  usiadł na kamieniu. Myślał, że mgła za chwilę ustąpi, spłynie w dolinę lub 

wzniesie się ku zboczom. Ale na próżno czekał. Zgęstniała tylko jak masło. Czuł drobniutkie 

kropelki osiadające na twarzy, brwiach i rzęsach. Gdy oddychał, zdawało mu się, że zamiast 

powietrza wchłania w siebie zimną masę.

Doznał takiego uczucia, jak gdyby nagle został odcięty od otaczających gór i zawisł w 

pustce. Przejął go dreszcz. Wstał. Niby ślepiec próbował brnąć w poszukiwaniu niewidzialnej 

ścieżki,   lecz   gdy  kilka   razy  potknął  się   o  wystające   głazy,  usiadł   znowu  pełen   bezsilnej 

rozpaczy. Myślał o chłopcu: "Co będzie, jeśli obudzi się i znajdzie się nagle wśród tej ślepej 

nocy?" Wyobraził sobie jego przerażenie. "Nie, nie można go zostawić samego. Za wszelką 

cenę przed świtem trzeba dobrnąć do Ciemnych Smreczyn."

Poderwał   się.   Szedł   z   wyciągniętymi   przed   siebie   rękami.   Gdy   jednak   znowu   się 

potknął i ugrzęznął w kępie kosówki, zrozumiał, że tą ścieżyną nie zajdzie daleko. Gdyby 

mógł dobrnąć do głównego szlaku, wiodącego dnem Koprawej, wtedy nawet w tej oślepia-

background image

jącej mgle potrafiłby dojść do celu. Zaczął więc schodzić.

Początkowo   ześlizgiwał   się   zboczem   porośniętym   kosówką.   Dziergał   się   wiotkich 

konarów i na oślep brnął przez zbity gąszcz. Potem natrafił na trawiastą grzędę. Krok za 

krokiem  zsuwał  się  po śliskiej   trawie.  W  miejscach  stromych   i  bardziej   niebezpiecznych 

siadał i podpierając się rękami spuszczał się bardzo ostrożnie. Wiedział, że jeden nierozważny 

krok może spowodować upadek, a na drodze czyhają urwiska i zdradliwe rozpadliny. Można 

potoczyć się w dół i nie wstać już więcej.

"Czy nie lepiej przeczekać noc i wyruszyć dopiero o świcie?" - zapytywał sam siebie. 

Ale świadomość, że chłopiec może się przebudzić, pchała go wciąż naprzód. Nie wiedział, 

dokąd idzie i gdzie się znajduje. Gdy potarł zapałkę i przybliżył ją do tarczy zegarka, ze 

zdziwieniem spostrzegł, że minęła już północ. "Za dwie godziny będzie dniało. Może jednak 

przeczekać do świtu?" - postarzał w myśli, idąc wciąż dalej.

Czuł, że siły wykruszają się z wolna w nieubłaganej potyczce z czasem. Doznawał 

nieraz takiego uczucia, jak gdyby serce zamierało mu w piersi, a całe ciało omdlewało w 

martwocie. Wtedy mocniej zaciskał zęby i powtarzał w myśli: "Przecież już nieraz byłem w 

gorszych tarapatach, a jednak przetrwałem."

Po jakimiś czasie w dole, jakby pod stopami, usłyszał głuchy, przytłumiony szum. 

"Potok w Koprowej!" - ucieszył się i przyśpieszył kroku. Wtedy właśnie zahaczył butem o 

występ Skalny. Runął w mrok, jak w studnię, przekoziołkował... i upadł na sprężysty gąszcz 

kosówki. Porwany ciężarem plecaka toczył się długo, aż wreszcie zatrzymał się na piarżystym 

stoku. Był tak wyczerpany,  że nie miał ani siły,  ani ochoty podnieść się z piargu. Długą 

chwilę leżał z rozrzuconymi rękami, z głową zwisającą w dół.

Gdy się podniósł, poczuł, że noga, którą skręcił podczas ucieczki, dokucza mu teraz 

dotkliwie.   "Pewno   lekko   zwichnięta   w   kostce   -   pomyślał   i   nagle   opanowało   go   uczucie 

zwątpienia. - Teraz chyba nie dowlokę się o własnych siłach."

Próbował przejść kilka kroków, lecz pierwszy kamień na piargu okazał się przeszkodą 

nie do przebycia. Usiadł więc, rozsznurował but i długo masował skręconą nogę. Ból nie 

ustawał, wokół kostki rosła spuchlizna. "Co za pech! - myślał. - Gdyby nie mgła, już dawno 

byłbym w Ciemnych Smreczynach. Rozpaliłbym wielką watrę. Chłopiec, czując ciepło, nie 

przebudziłby się tak szybko. Zdążyłbym ugotować mu herbaty i usmażyć jajka... Jaki dobry 

chłop   z   tego   Bartona.   Nie   zapomniał   wsadzić   do   plecaka   kilku   świeżych   jajek.   »To   dla 

chłopca - powiedział. - To mu dobrze zrobi.« Z tych jajek teraz pewno jajecznica..." - Chciał 

sprawdzić, czy jajka się potłukły w plecaku, ale zabrakło mu sił. "Ze skręconą nogą nie 

dowlokę się do Ciemnych Smreczyn. Trzeba będzie zaszyć się w kosówkę i odpocząć..." Ale 

background image

wnet   wytłumaczył   sobie:   "Jeżeli   zasnę,   noga   spuchnie   jeszcze   bardziej   i   nie   ujdę   nawet 

dziesięciu metrów. Choćbym się miał czołgać, muszę dobrnąć do Ciemnych Smreczyn..."

Zaczął mocniej masować nogę, a gdy ból nie ustępował, rozebrał się szybko, z dołu 

koszuli oddarł dwa szerokie pasy płótna i tym zaimprowizowanym bandażem bardzo mocno 

skrępował kostkę. Potem silnie zasznurował but i wstał. Unieruchomiona w stawie stopa była 

teraz sztywna jak z drewna, bolała, ale mógł  już oprzeć się na niej. Spróbował schodzić 

piargiem. Pierwsze kroki stawiał ostrożnie. "Nie jest tak źle" - odsapnął z ulgą. Po kilku 

minutach był już nad potokiem.

Wezbrany potok wydał mu się nie do przebycia. Woda szumiała głucho, potężnie, 

rozbijając się o wystające głazy. Miał wrażenie, że cała ta lepka, otaczająca go ciemność 

ruszyła z przeraźliwym hukiem jak czarna rzeka. Parła przed siebie z wzmagającą się siłą, 

zalewała wszystko, zagarniała każdą myśl.

Próbował   znaleźć   w   ciemności   przejście   po   sterczących   z   wody   skałach,   a   gdy 

namacał wreszcie wielki głaz i chciał przeskoczyć potok, pośliznął się na wypolerowanej jak 

marmur gładziźnie i po kolana wpadł w lodowatą wodę. Trzęsąc się z zimna, przeklinając, 

wydostał się znowu na stromy brzeg. "W tym miejscu nie przejdę - wnioskował. - Jeżeli 

nawet spróbuję iść w bród, wezbrana woda zniesie mnie i rozbije o najbliższe skały. Trzeba 

szukać innego przejścia..." Przypomniał sobie, że droga w kilku miejscach przecina potok. 

"Trzeba iść wzdłuż brzegu aż do pierwszego mostku" - postanowił. Przejście nie było jednak 

łatwe, zagradzały je zasieki gęstej smreczyny,  piarżyste urwiska, piętrzące się skały, pola 

kosodrzewiny.   Nawet   w   dzień   przebycie   tej   drogi   wymagałoby   wielkiego   wysiłku,   a   co 

dopiero w nocy, gdy mrok tak gęsty, że nie widać wyciągniętej przed siebie dłoni.

Szedł jednak wytrwale. Z wielkim wysiłkiem pokonywał każdą przeszkodę. Z każdym 

krokiem   ubywało   mu   sił.   Przystawał,   kładł   się   na   wilgotną   ziemię,   jak   gdyby   z   jej 

kamiennego łona chciał zaczerpnąć siły do dalszego marszu. Wstawał zlany zimnym potem, 

zziębnięty, coraz słabszy.

Gdy wreszcie dotarł do miejsca, gdzie droga przecinała potok i wspinała się na drugi 

brzeg, był już tak słaby, że zwątpił w celowość dalszego marszu. Zapomniał o wszystkim: o 

chłopcu śpiącym wśród rumowiska Ciemnych Smreczyn, o jedzeniu, które z takim  trudem 

niósł z Trzech Studniczek, o financach, żandarmach i patrolach. Zapragnął jedynie zamknąć 

oczy i zasnąć. Zapaść się w ten upiorny mrok wraz z myślami, całym sobą, bez reszty.

Już   miał   się   położyć   w   kępach   przydrożnego   jaferu,   gdy   naraz   usłyszał,   a   raczej 

wyczuł, że ktoś się zbliża. W jednej chwili stał się czujny jak tropione zwierzę.

Ten ktoś szedł przeraźliwie wolno, jak gdyby z trudem przeciskał się przez mroczną 

background image

przestrzeń. Andrzej  wyraźnie  słyszał  kroki i cienkie  skrzypienie  żwiru pod jego stopami. 

Wstrzymał   oddech,   wlepił   oczy   w   ciemność.   Kroki   były   coraz   bliżej,   coraz   bliżej.   Nie 

odczuwał ani lęku, ani radości. Odgłos ludzkich kroków w tej głuszy wywoływał  w nim 

jedynie ciekawość.

Naraz kroki ucichły i ciemność jakby zgęstniała. Wiedział już, że ten, który szedł, 

zatrzymał   się   nie   dalej   jak   dwa   kroki   przed   nim.   I   on   zapewne   też   wyczuł   obecność 

człowieka. Nastąpiła pełna napięcia cisza i nagle w tej ciszy rozległ się słaby, nabrzmiały 

lękiem głos:

- Kto tam?

Andrzejowi głos ten wydał się znajomy. Słyszał go już z bliska, brzmiał wyraźnie w 

jego uszach jak gdyby echo dawniej wypowiedzianych słów.

- To wy, dziadku? - zapytał niemal szeptem.

- Ki pieron! - odpowiedziano w ciemności. Andrzej był już pewien, że to dziadek, 

poszukiwacz skarbów. Ukryty w ciemności człowiek stał się nagle uosobieniem wszystkich 

bliskich, serdecznych mu ludzi. Zbliżył się ostrożnie do starego.

- To ja - powiedział. - To mnie mieliście przynieść chleb z Podbańskiej.

- Wszelki duch!... - wyszeptał stary i cofnął się gwałtownie.

- Nie bójcie się, dziadku.

- To ty, com cie spotkał w Niewcyrce?

- Ano ja.

- Dlaczegoś wtedy nie przyszedł?

- Nie mogłem, dziadku. Żołnierze mnie ścigali. Musiałem uciekać.

- Jużci, spotkałem żołnierzy... Z gwerami szli... Cygana prowadzili... Pytali się, czy nie 

widziałem tego drugiego. To ciebie ścigali? - Postąpił krok ku Andrzejowi i dopiero teraz 

zobaczyli się dokładniej. Andrzej chwycił zimną, kościstą dłoń spoczywającą na kiju.

- Mnie, dziadku, ale, widzicie, nie złapali.

- Ten Cygan też im uciekł...

- Uciekł?

- Jużci. Cygana niełatwo złapać. Cygana nogi same niosą. Oni głupi. Nie zakuli go, 

ino mu buty zdjęli. Cygan uciekł, bo Cygana nogi same niosą... A ty? - uniósł lekko głowę 

chcąc bliżej przyjrzeć się w mroku twarzy. - Ja wtedy byłem. Przyniosłem ci chleba...

- Dziękuję wam, dziadku.

- Nie ma za co. Widzę przecie, żeś w biedzie. Andrzej przybliżył się jeszcze bardziej. 

Czuł ciepły oddech na swej szyi. Ujął starego za łokieć.

background image

- Ej, dziadku - rzekł zdławionym ze wzruszenia głosem - wy w taką ciemną noc...

- Cicho - syknął starzec - mogą usłyszeć. Rozejrzał się trwożnie.

- Kto?

- Hajduki... Widziałem, że nocą szli ku Niewcyrce. Idę, coby im drogę zmylić... - głos 

jego brzmiał tajemniczo. - Pełno teraz takich, co mi chcą wszystko odebrać, ale ja nie dam... 

Nie dam - powtórzył z tępym uporem. - Miszko mi powiedział: "Słuchaj,

Ondrasz, ja ci rozkazuję, żebyś moich skarbów strzegł jak oka w głowie. To wszystko 

będzie twoje... W Niewcyrce jest wielka skrzynia. Czterech chłopów nie udźwignie..."

- Wiem, dziadku - przerwał mu Andrzej.

- A ty Skąd wiesz? - zapytał stary z łękiem.

- Przecież samiście mi o tym mówili.

- Dyć mówiłem - uspokoił się. - Ino ty nikomu nie powiedz. Nie powiedz...

- Bądźcie spokojni, dziadku, ja skarbów nie potrzebuję.

- He... he... - zaśmiał się - Wszyscy tak mówicie.

- Dziadku - Andrzej szarpnął starego za ramię - mnie skarbów nie trzeba. Ja mam inne 

kłopoty.

- He... he... - zaskrzypiał starczy głos - ja już ten chleb, com ci nosił, zjadł.

- Nie o to chodzi - niecierpliwił się Andrzej. - Dobrzeście zrobili. Ale teraz musicie mi 

pomóc. Pójdziecie ze mną do Ciemnych Smreczyn...

- A co mnie do Ciemnych Smreczyn? - uniósł okryte starym kożuchem ramiona.

- Pójdziecie, bo sam nie zajdę. Zesłabłem...

- Takiś młody, a taki płony - zdziwił się stary.

- Zesłabłem. Nogę mam zwichniętą, a tam czeka na mnie chłopiec. Mały chłopiec, 

rozumiecie? Beze mnie zginie w górach. Musimy iść razem.

- Twój chłopiec?

- Mój - skłamał.

- A co on tam robi?

- Śpi. Ale gdy się obudzi i zobaczy, że mnie nie ma... On zupełnie mały, nie da sobie 

rady. Słuchajcie, będzie płakał - coraz silniej szarpał jego kościste ramię. - Musimy tam iść, 

ratować chłopca. Rozumiecie?

Stary poruszał bezdźwięcznie wargami.

- Rozumiecie, dziadku?

- Rozumiem - wyszeptał przeciągle. - Rozumiem. Dyć trza chłopca ratować.

-   To   chodźmy,   nie   ma   czasu.   -   Andrzej   ujął   go   pod   rękę,   wsparł   się   na   nim.   - 

background image

Chodźmy! - przynaglał. - On sam. Gdy się obudzi, przestraszy się...

Stary odwrócił się wolno. Chwilę stał jeszcze, jakby się namyślał, ale wnet odetchnął 

głęboko i podtrzymując chwiejącego się Andrzeja, ruszył drobnym, starczym krokiem.

Droga pięła się stromo, ginęła we mgle. Ze smreków skapywała woda. Potok szumiał 

głucho i przeciągle, a górą już szarzało, jak gdyby mrok nasiąkał zbliżającym się świtem.

- Będzie dniało - powiedział stary.

background image

20

Kiedy Andrzej z dziadkiem, poszukiwaczem skarbów, dowlekli się rano do Ciemnych 

Smreczyn, chłopiec spał jeszcze. Leżał jak poczwarka skulony w zielonym śpiworze. Jego 

drobne ciało poruszał lekki, równomierny oddech. Pochyleni nad nim patrzyli pełni radosnego 

zatroskania.

Od   tego   czasu   minął   długi   tydzień.   Tydzień   mgieł,   deszczów,   wichrów.   Andrzej 

znalazł wygodniejsze schronienie: płytką kolibę wciśniętą między dwa głazy, osłoniętą od 

wiatru kępami kosówki. Była tak mała, że z trudem w niej się mieścili. Obok, wśród kosówki 

rozciągała się mała płasienka, niżej rumowisko skalne. Żeby dotrzeć od Ciemnych Smreczyn 

do koliby, trzeba było przedrzeć się przez pole kosodrzewiny, a potem rumowiskiem wspinać 

się   w   górę   aż   do   płasienki.   Droga   była   trudna,   a   dojście   widoczne   z   wylotu   koliby   nie 

pozwalało nikomu zbliżyć się niepostrzeżenie.

-   Przeczekamy   tutaj   -   powiedział   do   chłopca   -   a   gdy   się   wypogodzi,   poszukamy 

czegoś lepszego.

Chłopiec godził się na wszystko. Bał się tylko chwili, kiedy Andrzej oddalał się od 

koliby.

- Czego się boisz? Przecież wiesz, że cię nie zostawię - tłumaczył Andrzej.

- Nie chcę być sam - powtarzał.

Przez   ten   tydzień   chłopiec   wzmocnił   się,   nabrał   rumieńców.   Z   jego   smutnych, 

zadumanych   oczu   znikł   strach.   Zraniona   noga   zagoiła   się   niemal   zupełnie.   "Jaki   ładny 

chłopiec   -   myślał   Andrzej   patrząc   na   niego.   -   Jakie   ma   rozumne   spojrzenie."   A   potem 

uśmiechał się. "Trzeba go tylko porządnie ubrać. W tym stroju wygląda jak strach na wróble."

Rzeczy, które Barton ofiarował dla chłopca, były chyba z piętnastoletniego wyrostka. 

Stara wełniana czapka opadała malcowi na oczy, połatana kapota sięgała kolan, a welwetowe 

spodnie   trzeba   było   dwa   razy   podwinąć,   by  nie   utrudniały   chodzenia.   Spod   tych   spodni 

sterczały podwinięte czuby wielkich, zniszczonych butów.

- Wyglądasz jak cygańskie dziecko - żartował Andrzej. - Ale to głupstwo, nikt cię tu 

nie widzi. Nie martw się. Przyjdą dla nas lepsze czasy. Ubierzemy cię jak małego eleganta...

Chłopiec zmrużył błękitne oczy, zmarszczył kształtny nos i uśmiechał się do Andrzeja.

- To głupstwo. Grunt, że mi ciepło.

Andrzej starał się zająć mu każdą chwilę. Gdy w deszczowy dzień siedzieli skuleni w 

kolibie, wystrugał z kosówki małych narciarzy, z cienkich listewek drzewa dorobił im narty, 

background image

każdemu wyciął na piersiach numer.

- Co pan robi? - zapytał mały Szymek.

Andrzej pochylił głowę, z zadowoleniem przypatrywał się swemu dziełu.

- Ładny narciarz, prawda? Czy widziałeś kiedy zawody narciarskie?

- Widziałem! - zawołał chłopiec. - Ja sam startowałem u nas w Keżmarku.

- Do biegu?

- Do biegu i do skoków. Mieliśmy zawody dla dzieci.

- To świetnie. Urządzimy teraz bieg narciarski. Wyznaczymy trasę, sporządzimy listę 

startową...

- A jak będziemy mierzyli czas?

- Bądź spokojny, wszystko da się zrobić.

Chłopiec patrzał na Andrzeja z rosnącym zainteresowaniem. Nie mógł się doczekać, 

kiedy ten wystruga ostatniego narciarza.

- Bądź cierpliwy - śmiał się Andrzej. - Zrobimy międzynarodowe zawody narciarskie. 

Ty będziesz miał drużynę słowacką, a ja polską.

- Może ja będę miał norweską? - zaproponował Szymek.

- Dlaczego właśnie norweską?

- Bo Norwegowie są najlepszymi narciarzami na świecie...

Wreszcie, gdy obie ekipy były gotowe, Andrzej ugniótł z chleba kostkę, wysuszył ją 

nad ogniem i postawił biegaczy na linii startowej.

- Za chwilę start do biegu na osiemnaście kilometrów - zawołał tubalnym głosem.

Szymonowi błysnęły radośnie oczy.

- Jak pan to wszystko dobrze wymyślił. Będziemy rzucać kostką jak w "Wyścigach 

konnych".

Wieczorem, gdy wciśnięci w ciasny śpiwór, wpatrywali się w przygasające ognisko, 

Andrzej żartował.

- Dzisiaj Norwegowie dostali porządnego łupnia. Pierwszy z nich zajął dopiero trzecie 

miejsce...

- Bo ten najlepszy złamał nartę - bronił się Szymon.

- A ci dwaj pozostali?

- Oni mieli pecha.

- No, tak - zgodził się Andrzej. - Jutro na pewno pobiegną lepiej i pobiją Polaków na 

łeb, na szyję.

Żar w ognisku, przygasał, stawał się czerwony, jak otwarta rana, wśród ślepej, głuchej 

background image

nocy. Ponad nim świetlistą czapą wisiała łuna odbita w gęstej mgle, a dalej była już tylko 

ściana   mroku.   Chłopiec   zasypiał   szybko,   wtuliwszy   głowę   w   ramię   Andrzeja.   Po   chwili 

słychać było jedynie jego spokojny, równy oddech.

Gdy po tygodniu mgieł i deszczu przywitał ich pogodny ranek, odtańczyli na płasience 

triumfalny taniec. Wzięli się za ręce i tak długo krążyli w pląsach, aż im brakło tchu. Wtedy 

upadli na zroszoną trawę, tarzali się, zanosząc się śmiechem.

Nad nimi było niebo głębokie, przepastne, wesołe. Wysoko w górze unosił się obłok. 

Topniał, kurczył się jak gruda wiosennego śniegu, rzucona na taflę wody. Już go nie ma. 

Rozpłynął się cały. Wypił go niezmierzony, rozsłoneczniony błękit.

Od   Ciemnych   Smreczyn   powiał   wiatr.   Ciepły   podmuch   gładził   czule,   jak   czyjaś 

kochająca ręka. Niósł ostry zapach żywicy. To kosówka pachnie tak na wiosnę, gdy słońce 

wyciska zeń soki. Daleko, daleko grań, kryjąca w fałdach chłód poranka. Rude upłazy z lisza-

jem siwych piargów. Wiosna pulsuje w ziemi cichym szmerem strumieni.

-   Chodź,   Szymek,   pójdziemy   pod   Wierszyczek   na   płasienki.   Wygrzejemy   się   za 

wszystkie czasy.

Chłopiec podaje mu rękę z radosnym okrzykiem.

- Jak tu ładnie dzisiaj!

- Zrzuć z siebie starą kapotę i te portki. Ciepło. Będziemy leżeć, wygrzewać się jak na 

patelni.

Wspinali się z głazu na głaz ku słonecznym progom, osypanym kępami kosodrzewiny. 

Andrzej kuśtykał jeszcze trochę. Mimo to wspinał się z wielką zręcznością. Szymek biegł za 

nim dysząc jak mały psiak. Przystanęli przy wielkim głazie.

- Tu będzie wspaniała plaża! - zawołał Andrzej. Oczy przyzwyczajają się z wolna do 

oślepiającego  blasku. Ta granatowa grań to Krzyżne Liptowskie i Wielka Kopa, a z lewej 

Krywań. Stał jeszcze w pianach mgieł, jak gdyby dźwigał swe cielsko z rannej kąpieli. Piany 

skapują z jego ramion, słońce suszy mu zgarbiony grzbiet.

Jeszcze   dalej,   nad   Dziumbirem,   kłębią   się   ciemne   chmury,   nabrzmiałe   ciepłym, 

wiosennym deszczem. Tam daleko, po madziarskiej stronie - ziemia oddycha pad natryskiem 

ciepłej ulewy...

Zdjęli koszule, zrobili z nich wałki i podłożyli je pod głowy. Po raz pierwszy poczuli, 

że jest prawdziwa wiosna. Słońce kłuło ich skórę tysiącami złotych szpilek, bombardowało 

wiązkami protonów. Przymknęli oczy. Świat zmatowiał, ale pod powiekami wciąż jeszcze 

migotała srebrzysta panorama gór.

Wtem coś zaszeleściło nad głowami, powiało chłodem i kilka grudek śniegu posypało 

background image

się na skałę, na twarze, nagie ramiona i wyprężone torsy.

Brrr... Kto tu się pęta, do licha? Kto zakłóca spokój samotników?

Andrzej z trudem wykręcił zdrętwiałą szyję i w tej samej chwili znieruchomiał. Jakieś 

sto, sto pięćdziesiąt kroków nad nim, na skalnej grzędzie stała kozica. Wstrzymał oddech, 

przylgnął do głazu. Na szczęście, nad nimi, niby zielony parawan, wisiała kępa kosówek. 

Przez prześwit w jej kiściach obserwował niespodziewane zjawisko.

Trącił lekko chłopca i nakazując mu milczenie, ruchem głowy pokazał kozicę. Szymek 

wytrzeszczył oczy. Patrzył jak zaczarowany.

Na   tle   szklistego   nieba   kozica   wyglądała   jak   wykuty   w   skale   posążek.   Jej   biała 

kamizelka   połyskiwała.   Naraz   kozica   drgnęła,   przysiadła   na   zadzie   i   jednym   sprężystym 

skokiem znikła za grzędą.

- Zwiała - szepnął zawiedziony Szymek. Andrzej przytknął palec do ust.

- Ciii... - syknął.

Malcowi żal było, że tak szybko uciekła. Oko nawet dokładnie nie uchwyciło rysunku, 

myśl nie ogarnęła radości, cały obraz zginął jak z taśmy przyśpieszonego filmu. Miał już 

wygodnie położyć się na maliniaku, gdy nagle spoza grzędy ukazały się cztery rogate główki.

- Ho, ho, cała rodzinka...

Kozioł,   jak   sprężony   kłąb   mięśni,   wskoczył   na   wielki   maliniak.   Stanął   na   straży. 

Wietrzył.   Ale   wiatr   szedł   od   niego   i   strażnik   nie   mógł   wyczuć   leżących   w   dole   ludzi. 

Potrząsnął zgrabnym łbem. Na ten znak dwie młode koziczki wyskoczyły na zrąb grzędy. 

Wietrzyły wraz z kozłem.

Po   chwili   stara   kozica   tanecznym   krokiem   wybiegła   na   środek   żlebu.   Grudki 

wilgotnego śniegu potoczyły się po stoku, znacząc go cienkimi pręgami. Rosły, rosły i z 

szelestem rozbijały się na suchym piargu. Wtem kozica sprężyła się, skoczyła przed siebie, 

błyskawicznie   zjechała   na   zadzie.   Śnieg   trysnął   spod   kopyt   srebrzystymi   fontannami.   W 

połowie żlebu spod śniegu Wystawał płaski kamień. Kozica zjeżdżała prosto na niego. Gdy 

dotknęła kamienia, całe jej ciało wystrzeliło w górę w karkołomnym skoku.

"Brawo!   brawo!   -   pomyślał   Andrzej.   -   Nawet   Staszek   Marusarz   nie   wykonałby 

piękniejszego skoku."

Szeroko rozwarte oczy Szymka zaśmiały się w zachwycie.

Małe   koziczki   z   lękliwym   zainteresowaniem   przypatrywały   się,   co   też   ta   mama 

wyprawia.

"A teraz na was kolej, urwipołcie - myślał Andrzej, Oczarowany tym niezwykłym 

widokiem. - Hejże, nie bać się. Które z was odważniejsze."

background image

Młoda   koziczka   niepewnie   stanęła   na   płacie   śniegu.   Już   miała   puścić   się   w 

karkołomny zjazd, ale zabrakło jej odwagi. Wierzgnęła komicznie i jednym susem znalazła 

się na grzędzie.

Druga, śmielsza, puściła się na łeb, na szyję. Mignęła w powietrzu jak ruda smuga. 

Skok wypadł znakomicie.

Szymek   był   tak   oczarowany,   że   miał   ochotę   zaklaskać.   Brawo!   To   naprawdę 

wspaniały   skok!   A   teraz   kolej   na   ciebie,   patałachu.   Dlaczego   kręcisz   się   na   grzędzie   i 

wierzgasz? Na co czekasz?

"Nie,   mój   panie,   to   nie   takie   proste.   Zjazd   stromy,   śnieg   twardy,   zlodowaciały. 

Kopytka mogą się pośliznąć, a na dole piarg... Ale trudno, trzeba spróbować..."

Koziczka niepewnie stanęła na śniegu. Zerknęła w dół, wierzgnęła i znowu jednym 

susem znalazła się na grzędzie.

Matka kilkoma  skokami  dopadła jej, otarła  się o jej płowy bok, jakby jej  chciała 

powiedzieć: "Poczekaj, to nie takie straszne, jeszcze raz ci pokażę."

Zjeżdżała w dół, aż śnieg chrzęścił. A potem skok, nie skok, poezja ruchu, pokaz 

zręczności i wdzięku. Nawet stary kozioł-strażnik zdawał się pochwalać niezwykły kunszt 

swej połowicy.

"Na   co   się   gapisz?   Puść   mnie!"   -   odważniejsza   koziczka   odepchnęła   swą   siostrę, 

skoczyła  na śnieg  i pomknęła  w  dół. Nabrała  takiego  rozpędu, że  śnieg zakipiał  pod jej 

raciczkami.

"Uważaj!..." - przeraził się Szymek.

Ale   ona   mignęła   tylko   w   powietrzu,   a   potem   jak   piłka   odbiła   się   na   kamieniu   i 

wylądowała niemal na piargu. Hop! lekka chrystiania i już wracała na grzędę.

"A ty, mały patałachu, co z tobą? Spróbuj, bo wstyd zastanawiać się tak długo."

Stropiona koziczka zdobyła się na czyn desperacki. "Raz kozie śmierć!" Skoczyła z 

grzędy prosto na płat śniegu. Pędzi na złamanie karku z komicznie rozstawionymi przednimi 

nóżkami. Hop!... Przednia noga podwinęła się, koziczka zaryła noskiem i fajtnęła tęgiego 

kozła, a potem jak piłka podskoczyła na rozstawionych nogach i patrzy zdziwiona: "Co to się 

stało!"

"Nie martw się, moja złota. Następny skok uda się na pewno."

Naraz, tuż przed nosem Szymka, trzasnęła uwolniona spod ciężaru śniegu gałązka. 

Trrrach... - strzeliła bryzgami lodowatych grudek.

Kozioł przysiadł na zadzie, uskoczył, już go nie było. Za nim rzuciło się całe stadko. 

Zniknęło   tak   szybko,   jak   gdyby   wiatr   je   zdmuchnął.   O   tym,   że   było   tu   przed   chwilą, 

background image

świadczyły tylko toczące się żlebem grudki śniegu.

- Szkoda - powiedział Szymek i spojrzał z wyrzutem na gałązkę, która chwiała się 

jeszcze tuż przed jego nosem. - To nie ja... to gałązka spłoszyła kozice.

background image

21

- Nareszcie będziemy mieli zapasy najmniej na dwa tygodnie - Andrzej powiedział to 

z   dumą   i   radością.   Spojrzał   triumfalnie   na   Szymka,   odsapnął   i   z   ulgą   zrzucił   z   ramion 

naładowany plecak.

Przed chwilą wrócił z Ciemnych Smreczyn, gdzie spotkał się z Bartonem. Ten, według 

umowy, przyniósł im prowiant, który kupił za wymienione dolary. Andrzej uklęknął obok 

plecaka. Powoli, z namaszczeniem wydobywał jego zawartość.

- Ho, ho - kręcił z zadowoleniem głową - kochany Barton wiedział doskonale, czego 

nam   trzeba.   Złoty   człowiek.   Będziemy   teraz   żyli   jak   turyści   w   dobrze   zaopatrzonym 

schronisku.   Patrz,   Szymek   -   zawołał   radośnie   zdumiony   -   mamy   nawet   osełkę   świeżego 

masła!

- To wspaniale! - powiedział chłopiec, wąchając osełkę pokrytą drobnymi kropelkami. 

- Żeby pan wiedział, jak ja lubię masło.

Andrzej poklepał go z zadowoleniem po plecach.

- Słuchaj, po pierwsze, jesteśmy starymi przyjaciółmi i mów mi po imieniu. Jestem 

Andrzej, a nie żaden "pan". Po drugie, zaraz zrobimy sobie ucztę. Posmarujemy chleb masłem 

i posypiemy cukrem. Jak ci się to podoba?

- Dobra rzecz - Szymek pokręcił głową.

- Wspaniała. Gdy byłem małym chłopcem, ubóstwiałem chleb z masłem i z cukrem. 

Ten nasz Barton to genialny...  po prostu genialny.  Ciekawe, skąd wziął  cukier?  Przecież 

cukier na kartki.

Usiedli  przed  kolibą.   Zajadali  z  wielkim  apetytem.  Od kilku  dni  utrzymywała  się 

piękna, wiosenna pogoda. Łagodny wiatr niósł z południa falę ciepłego powietrza. Pod jej 

tchnieniem górska trawa puszczała nowe, soczyste pędy. Na upłazach pojawiały się pierwsze 

kwiaty.  Kosówka stroiła się w pachnące żywicą kistki. Przyjemnie było usiąść w słońcu, 

patrzeć na góry, dalekie i czyste.

- Mówiłem ci - rzekł Andrzej - że i dla nas przyjdą lepsze czasy.

Szymek spojrzał na swego opiekuna wzrokiem pełnym podziwu.

- Pan to wszystko tak dobrze umie urządzić.

- Prosiłem cię, żebyś mi mówił "Andrzej".

- Kiedy... nie mogę.

- Spróbuj, zobaczysz, że to nie takie trudne.

background image

- No, dobrze - zaśmiał się cicho. Wargi, wysmarowane masłem, na brzegach bieliły się 

kryształkami cukru. Chuda twarz wypełniła się nieco, a od słońca i wiatru nabrała złocistego 

połysku. - Czy pójdziemy popatrzeć na kozice? - zapytał po chwili.

- Dobrze, ale dopiero wieczorem, gdy przyjdą paść  się na płasienki. A zresztą, nie 

wiem, czy przyjdą. To bardzo płochliwe zwierzęta.

- To pójdziemy do Niewcyrki, tam gdzie jastrzębie mają gniazda.

- Chciałbyś zobaczyć młode?

- Tak. I świstaka chciałbym zobaczyć.

- Widzę, że ci się tutaj podoba? Ale podejść świstaka to wielka sztuka. Te nicponie 

gwiżdżą na nas. Ledwo taki wystawi głowę zza kamienia, już zapada pod ziemię.

- A czy są w Tatrach niedźwiedzie? - zapytał Szymek robiąc poważną minę.

- Jest kilka sztuk, ale nie w tych stronach. Przed wojną widziałem jednego w Dolinie 

Białej   Wody.   Teraz   pewno   wędrują   pod   Lodowy.   Szukają   w   żlebach   kozic   zasypanych 

lawinami. Na wiosnę są niebezpieczne, bo głodne.

Po południu, gdy słońce przetoczyło się już nad siny garb Krzyżnego Liptowskiego, a 

północne stoki gór tonęły w głębokich cieniach, wyruszyli w stronę Niewcyrki. Szli stromymi 

upłazami,   falującymi   od   bujnej   trawy,   wesołymi   płasienkami,   dzikim   rumowiskiem. 

Powietrze pachniało żywicą, było czyste, przesłonecznione. W dole, wśród ciemnych płatów 

lasu, połyskliwym ściegiem przemykał potok i droga wąską tasiemką przecinała polany.

Szymek zatrzymał się. Spojrzał ku dolinie.

- Dlaczego my wciąż tędy idziemy? - zapytał nagle. - Dlaczego nie możemy iść tamtą 

drogą?

- Tu lepsze powietrze - zażartował Andrzej. Myślał, że w ten sposób uniknie dalszych 

pytań, lecz chłopiec spojrzał na niego z niedowierzaniem.

- Przecież tamtędy byłoby łatwiej.

- Ale moglibyśmy kogoś spotkać - powiedział Andrzej poważnie.

Chłopiec zamyślił się. Jego błękitne oczy błądziły po cienistych roztokach doliny.

- Musimy się ukrywać - westchnął cicho i ruszył przed siebie.

Przecięli głęboki żleb. Na dnie żlebu leżał zlodowaciały śnieg. Szymek wbiegł na płat 

śniegu i puścił się w dół jak na nartach.

- Uważaj! - zawołał Andrzej.

Chłopiec ze śmiechem zatrzymał się w połowie śnieżnego jęzora. Śmiał się.

- Jaka morowa jazda!

Andrzej patrzał na jego wielkie buciory, z których wyłaziły strzępy onucy.

background image

- Gdybyś  miał  lepsze buty...  - pokręcił głową. - Te wnet ci się rozlecą. Będziesz 

chodził boso.

Szymek miał teraz minę jak skarcony uczniak. Kroczył ze spuszczoną głową.

"Wariat  ze mnie  - pomyślał  Andrzej. - Mam pretensje do chłopca.  Trzeba będzie 

wystarać się o nowe buty. W tych może sobie obetrzeć stopy."

Gdy wspięli się na stromą grzędę, zagrodził im drogę wielki głaz obrzeżony kępami 

kosodrzewiny.   Ominęli   go   dołem,   po   piargu.   Z   drugiej   strony   leżała   ukryta   w   kosówce 

płasienka. Andrzej wszedł na nią pierwszy. Odgiął kiść kosówki i naraz znieruchomiał z prze-

rażenia. Na trawie leżało dwóch żołnierzy. Wygrzewali się w słońcu. Na widok Andrzeja 

jeden z nich zerwał się jak wyrzucony sprężyną. W jego gwałtownych ruchach było więcej 

przerażenia niż bojowości. Złapał leżący obok karabin. Zawołał zdławionym głosem:

- Stój!

Andrzej   opuścił   bezradnie   ramiona.   Był   tak   zaskoczony,   że   nie   próbował   nawet 

uciekać.

Żołnierz   badał   go   czujnym   spojrzeniem.   Jego   towarzysz   podniósł   się   leniwie.   Na 

żołnierską   bluzę   miał   narzucony   góralski   serdak.   Andrzej   odetchnął   z   ulgą.   Niezawodny 

instynkt mówił mu, że tym razem nie grozi mu niebezpieczeństwo. Jeden z żołnierzy, chudy, 

kościsty, zauważył na twarzy nieznajomego gwałtowne odprężenie. Opuścił lufę karabinu.

- Ktoś ty? - zapytał przez zaciśnięte zęby.

Andrzej   odwrócił  się.   Przywołał  Szymka   ruchem   ręki,   jak  gdyby  jego  obecnością 

chciał usprawiedliwić swe milczenie.

Na widok chłopca czarne oczy chudego złagodniały. W kącikach warg zaigrał cień ni 

to zdziwienia, ni rozczarowania.

- Co tu robicie?

-   Idziemy   do   Niewcyrki   -   odrzekł   Andrzej   opanowanym   głosem.   Z   nagłego 

przerażenia, z zaniedbanego wyglądu żołnierzy wywnioskował, że nie są na służbie.

-   To   tędy   musicie   chodzić?   -   mruknął   ten   drugi,   przysadkowaty,   z   grubym 

napęczniałym karkiem.

Andrzej uśmiechnął się pojednawczo.

- Przeszkadzamy wam? - Położył rękę na ramieniu chłopca. Ten przylgnął do niego 

mocniej. Drżał.

Chudy Skrzywił  się, ukazując w kącikach  warg żółte, próchniejące  przy dziąsłach 

zęby.

- Możecie sobie chodzić - powiedział i zamienił z towarzyszem porozumiewawcze 

background image

spojrzenie. Tamten wysunął się przed niego. Zapinał sukienną, wystrzępioną w szwach bluzę. 

Twarz miał nalaną, osypaną aż po małe, głęboko osadzone oczy rudym zarostem.

- Ktoś ty? - zapytał niemal przyjaźnie.

Andrzej wzruszył ramionami.

- Co wam z tego przyjdzie? Idziemy do Niewcyrki.

- To twój chłopiec?

- Mój. A wy co tu robicie?

- Widzisz przecie.

- Wygląd macie łazików.

Rudy uśmiechnął się chytrze. W oczach jego pojawiły się złe błyski.

- Co ci do tego? - mruknął jakby do siebie. Potem zbliżył się do Andrzeja na odległość 

kroku. - Macie co do jedzenia? - zapytał patrząc mu prosto w oczy.

- Od dwóch dni nie jemy - rzucił chudy spoza pleców towarzysza. Jego głos brzmiał 

słabo, niemal prosząco.

Andrzej przyjrzał mu się dokładniej. Był bardzo wysoki i wynędzniały. Z przykrótkich 

rękawów sterczały mu kościste ręce, podarta bluza wisiała luźno na wąskich ramionach.

- Wy dezerterzy - powiedział cicho Andrzej. Czarny skinął głową. Rudy żachnął się.

- Ty siedź cicho, Gabor.

- Może mają co do żarcia. Andrzej rozłożył ręce.

- Widzicie, że nie...

Czujne   spojrzenie   rudego   przylgnęło   do   zegarka   na   przegubie   ręki   Andrzeja.   Ten 

cofnął się instynktownie. Mocniej przygarnął do siebie chłopca.

- Trzeba iść - powiedział, nie spuszczając oczu z rudego.

Ten zastąpił mu drogę.

- Stój.

- Co chcesz ode mnie?

- Zdejmuj zegarek - syknął rudy.

- Daj mu spokój, Jożko! - powiedział cicho czarny. Chciał odciągnąć towarzysza, ale 

ten odtrącił go brutalnie.

- Zdejmuj zegarek! - powtórzył.

-   Nie   zabierzesz   mi   go   -   powiedział   Andrzej   cicho,   ale   pewnie,   jakby   mówił   do 

podwładnego.

-   Zdejmuj,   bo...   -   Lufa   karabinu   podjechała   na   wysokość   piersi   Andrzeja.   Na   jej 

grzbiecie zadrgał matowy błysk, biegnący po metalu jak kulka rtęci.

background image

"Oni dwa dni nic nie jedli" - pomyślał  Andrzej i zsunął dłoń z ramienia chłopca. 

Rtęciowa kulka błysku jak gdyby powróciła na muszkę karabinu.

- Daj spokój - usłyszał cichy głos chudego. Żołnierz na chwilę odwrócił oczy. Andrzej 

szybkim jak mgnienie ruchem złapał za lufę, odtrącił ją. W tej chwili padł strzał, głuchy 

łoskot wdarł się w ciszę. Andrzej dobrze wymierzonym ciosem ugodził rudego w brzuch. 

Jednym  szarpnięciem   wydarł  mu   karabin.  Wtedy  czarny  doskoczył  do  niego  z  uniesioną 

kolbą. Chciał go ugodzić w głowę, ale kolba przecięła tylko powietrze. Musiał być bardzo 

słaby, gdyż zachwiał się po niecelnym ciosie. Andrzej uderzył w zaciśnięte na lufie palce. 

Chudy wypuścił karabin.

- Nie ruszaj się! - wrzasnął Andrzej.

Tamten   cofnął   się   chwiejnym   krokiem.   Rozwarte   strachem   oczy   wbił   w   wylot 

karabinu. - Nie strzelaj! - wykrztusił.

Rudy poruszył się w kosówce. Jęknął cicho.

- Wstawaj! - rozkazał Andrzej.

- Nie strzelaj - powtórzył czarny dezerter.

- Nie bój się - powiedział Andrzej. - Pomóż mu wstać - pokazał na rudego.

Ten niezdarnie gramolił się, sapał i pojękiwał. Czarny podał mu rękę, wyciągnął go z 

kosówki. Rudy nie  mógł złapać tchu. Otwierał szeroko usta jak ryba wyrzucona z wody. 

Stękał.

- A teraz wyrywajcie - powiedział dobitnie Andrzej. - Uciekajcie, żebym was w tej 

okolicy nie spotkał, bo nie będę się bawił. Sprzątnę jak zające.

Czarny zbierał pospiesznie porzucone na płasience rzeczy: koc, tornister, manierkę. 

Rudy ociągał się. Uśmiechnął się przymilnie.

- Może byś zostawił jeden karabin. Bez karabinu zginiemy z głodu.

- Ech... - Andrzej zaklął przez zaciśnięte zęby. - Żebyś mógł rabować i napadać.

- My tylko na kozice - powiedział czarny zza pleców towarzysza.

- Szkoda gadać. Zmiatajcie mi z oczu. I ostrzegam, że sprzątnę, jak spotkam.

Twarz rudego sposępniała. Patrzył spode łba.

- Grozisz?

- Nie grożę, tylko przestrzegam.

-   Może   się   jeszcze   spotkamy.   -   Przymrużył   małe   oczka   i   uważnie   spojrzał   na 

Andrzeja, jak gdyby chciał zapamiętać go dokładnie.

- Chodź już, Jożko - powiedział czarny. Zarzucił tornister na ramię, a drugi podał 

rudemu. Ten zaklął cicho, lecz soczyście. Potem splunął i jęknął z wściekłości.

background image

Odeszli z płasienki. Dopiero teraz Andrzej obejrzał się za siebie. Szukał Szymka, ale 

nie spostrzegł go w polu widzenia.

-   Szymek!   -   zawołał   głośno.   -   Szymek,   gdzie   jesteś?   -   Odpowiedziała   mu   cisza, 

przerywana echem jego własnego głosu. - Szymek!

Było pusto. "Pewno się chłopiec przestraszył" - pomyślał. Obejrzał się, by sprawdzić, 

czy dezerterzy odeszli. Zobaczył ich na piargu. Stali, kłócąc się ze sobą.

- Hej! - zawołał. - Wyrywajcie, bo poczęstuję na pożegnanie.

Rudy roześmiał się szyderczo.

- Do zobaczenia! Uważaj, żeby ci jaki kamień nie spadł na głowę.

- Nie ma obawy! - odkrzyknął Andrzej.

Tamten wzruszył ramionami, położył dłoń na plecach towarzysza i ruszył, pchnąwszy 

go lekko. Schodzili stromym zboczem, zasypanym piargiem. Kamienie usypywały się spod 

ich nóg i z hukiem toczyły się dnem żlebu. Andrzej czekał, aż znikną za załomem skalnej 

grzędy. Dopiero wtedy wrócił na płasienkę. Zagarnęła ją granica cienia, podnosząca się ku 

skalnym zrębom niby tafla ciemnej wody. W górze jarzyło się jaskrawe światło. Andrzej 

podniósł drugi karabin. Rozejrzał się.

- Szymek! - zawołał pełnym głosem. Echo potoczyło się po roztokach doliny. Nikt mu 

nie odpowiedział. Targnął nim lęk. "Co będzie, jeżeli chłopiec uciekł... jeżeli go nie znajdę." 

Ruszył   w   powrotną   drogę.   Nie   wołał   już   głośno.   Bał   się,   że   strzał   karabinowy   mógł 

zaalarmować kręcące się w tej okolicy patrole.

Gdy już okrążył turniczkę i zbliżał się do żlebu, w którym Szymek zjeżdżał po śniegu, 

spostrzegł,   że   kosówka   na   grzędzie   poruszyła   się   lekko.   Przyspieszył   kroku.   Z   daleka 

zobaczył chłopca leżącego na kępie jaferu.

- Szymek! Szymek! Co ci się stało? - powiedział zdyszanym głosem.

Chłopiec uniósł głowę. Patrzał na Andrzeja nieprzytomnym wzrokiem.

- Jesteś?... - wyszeptał.

Andrzej przypadł do niego. Przygarnął go ramieniem. Czuł drżenie drobnego ciała.

- Jestem, chłopcze. Dlaczego uciekłeś?

Mały poruszył bezdźwięcznie bladymi wargami. Potem z trudem wykrztusił:

- Ja... ja... myślałem, że cię zastrzelili...

- Widzisz, że jestem żywy i cały... Oj, głuptasie, mnie nie tak łatwo sprzątnąć.

- Boję się.

- Czego się boisz?

- Tamtych dwóch.

background image

- Nie bój się. Już ich przegoniłem. Widzisz, odebrałem im karabiny.

- To źli ludzie...

- Łotry.

- Tacy zabrali mi mamę... - załkał sucho, jękliwie. Nowy atak spazmów wstrząsnął 

jego chudymi ramionami.

Andrzej przygarnął go mocniej.

- Nie płacz, przecież widzisz, że jestem z tobą. Tamci poszli sobie. Nie wrócą już 

więcej.

background image

22

Zbliżali się do swej koliby. Z daleka ujrzeli karłowatą skorusę. Stała niby wiecha nad 

krokwiami ułożonymi z głazów. Nadchodził wieczór. Doliny i żleby wypełniał mrok. Nad 

Wielką   Kopą   niebo   było   jeszcze   gorące,   rozżarzone   jak   kawał   blachy,   a   po   wschodniej 

stronie, między granią Hrubego i Krywania, stygło już i matowiało. Tylko na najwyższych 

turniczkach,   jak   na   połyskujących   hełmach,   leżał   różowy   poblask.   Od   południa   szedł 

wieczorny podmuch. Zdawało się, że wznosi do góry balonik bladego księżyca.

- Zgłodniałem już - powiedział Andrzej. - Będzie nam smakowała kolacja.

Chłopiec skinął igłową. Od chwili gdy wyruszyli ze żlebu, nie powiedział ani słowa. 

Szedł ze spuszczoną głową, markotny. Andrzej chciał go rozweselić.

- Usmażymy sobie kiełbasy. Mówię ci, pycha. Skąd ten Barton wytrzasnął kiełbasę? 

Pewno we wsi było świniobicie. A na deser zjemy po kromce chleba z masłem i cukrem. Jak 

ci się podoba taka kolacja? - trącił chłopca łokciem i chrząknął, czekając na odpowiedź. 

Szymek wzruszył ramionami.

- Dobra...

- Dobra? - zdziwił się Andrzej. - To uczta, nie kolacja...

Nagle zatrzymał się, położył karabiny na trawie i pociągnąwszy za sobą chłopca, ukrył 

się za kępą kosodrzewiny. Nasłuchiwał. Chłopiec spojrzał na niego pytająco.

- Co to?

- Zdaje mi się, że psy. - Spokojnym gestem nakazał chłopcu milczenie. W uszach 

dzwoniła mu wielka, daleka cisza. Naraz z dołu, od Ciemnych Smreczyn doleciał stłumiony 

odgłos szczekania. Słyszał je coraz wyraźniej, jak gdyby zgraja gończych psów zbliżała się do 

nich. Wychylił głowę i zamarł z nagłego wrażenia. Od lasu oderwał się mały, zielonkawy 

punkt. Za nim drugi i trzeci. W gęstniejącej szarzyźnie wieczoru rozpoznał najpierw psa, a za 

nim człowieka.

- Psiakrew! - zaklął cicho. Chłopiec uczepił się jego ramienia.

- Co to?

- Nic - odszepnął. Potem dodał: - Będziemy musieli znowu uciekać. - I wytłumaczył 

szybko: - Ale nie bój się, oni daleko. - Myślał jednak co innego: "Pewno usłyszeli strzał. 

Przyszli z psami. Psy idą za śladami. Wnet będą przy kolibie, a w kolibie plecak, śpiwór i całe 

bogactwo. Psy... okropna rzecz... wytropią..."

Chwycił Szymka za rękę. Nie powiedziawszy ani słowa, zaczął ześlizgiwać się wzdłuż 

background image

kęp kosówki, kryjących ich przed dostrzeżeniem przez pościg. Szymek jęknął cicho:

- Andrzej, my znowu uciekamy?

- Nie bój się... To nie potrwa długo.

Kierował się ku wielkiemu polu kosówek, myśląc, że tylko w ich gąszczu psy stracą 

ślad. Ujadanie było coraz bliższe, wyraźniejsze, jak gdyby cały gon szedł w kierunku upłazu.

Dopadli kosodrzewiny. Andrzej schylił się.

- Wejdź mi na plecy - rozkazał chłopcu. Ten bez słowa wykonał polecenie. Mocno 

objął za szyję, kolana zacisnął na żebrach Andrzeja.

Ten   rzucił   się   w   gąszcz.   Szukał   największej   plątaniny,   przez   którą   nie   mogłyby 

przedrzeć się psy. Przepychał się na oślep. Ostre szpilki kłuły go w twarz, gałęzie zdzierały 

skórę, lecz nie mogły powstrzymać tego desperackiego marszu.

A psy ujadały coraz zacieklej. Zwęszyły ludzi.

W pewnym momencie potknął się o wystający wśród kosówek kamień. Na szczęście, 

zdążył schwycić chłopca. Potoczyli się razem jak po śliskim, miękkim materacu. Zatrzymali 

się dopiero na skraju wielkiej płasienki. Andrzej podniósł chłopca.

- Nic ci się nie stało?

- Nic...

- To dobrze.

Rozejrzał się. Tkwili jak gdyby na wyspie otoczonej morzem. W poświacie księżyca 

kosówka mieniła się. Blade światło osrebrzało jej bujne grzywy. W dole czarnymi połaciami 

leżał las. W górze piargi podchodziły pod skaliste zbocza. Ogarnęła ich na chwilę ogromna 

cisza...   Ale   czujne   ucho   wnet   uchwyciło   dalekie   szmery;   odgłos   usypującego   się   piargu, 

czyjeś głosy. A potem w nabrzmiałą ciszę wdarło się ujadanie psów...

-   Już   są   blisko   -   Andrzej   przylgnął   do   ziemi   jak   człowiek   oczekujący 

niespodziewanego ciosu. Przygarnął do siebie chłopca, otoczył go mocno ramieniem. Czuł 

drżenie jego ciała i słyszał gwałtowne bicie serca.

- Nie bój się - szepnął mu do ucha, ale ta rada wydała mu się śmieszna, niepotrzebna. 

"Jeżeli psy przedrą się przez kosówkę, będziemy zgubieni" - myślał. Nie bał się pojmania. 

Trwogą przejmowała go jedynie wizja chłopca uciekającego przed nacierającym psem.

Przylgnął mocniej do ziemi, jak gdyby w jej kamiennym chłodzie szukał schronienia i 

pociechy.   W   górze,   za   polem   kosówek   coraz   głośniej   usypywał   się   piarg.   Gruchotał   jak 

zepsuta   dziecięca   grzechotka.   Jakiś   kamień   potoczył   się   po   wełnistym   runie   kosówki.   A 

potem psy zaniosły się głośnym skowytem. Były już na Skraju kosodrzewiny.

Chłopiec   jęknął.   Jego   plecami   wstrząsały   krótkie,   spazmatyczne   drgania.   Andrzej 

background image

zakrył mu dłonią usta.

-   Szymek,   uspokój   się!...   -   szepnął.   Ale   chłopiec,   Ogarnięty   panicznym   strachem, 

zaczął się szarpać, wyrywać. Musiał go przydusić całym ciężarem swego ciała.

Psy ujadały wściekłym  chórem. Zdawało się, że całą sforą wtargnęły w kosówkę. 

Przylgnął jeszcze gwałtowniej do ziemi i mocniej przydusił chłopca, jakby się bał, że nie 

wytrzyma   tej   nawałnicy   strachu   i   zerwie   się   do   ucieczki.   Wiedział,   że   to   zgubiłoby   ich 

niechybnie.

Naraz w górze usłyszał czyjś głos, jak gdyby ktoś z pogoni zwoływał rozsypanych 

wzdłuż upłazu. Psy zaskamlały cienko. Jeden z mich zaniósł się żałosnym

skowytem. Potem na chwilę ucichło. Tylko po piargu toczyły się z łoskotem kamienie 

i grzechotało bez przerwy od kroków.

- Odeszli - ucieszył się, lecz to wydało się tak złudne i nieprawdziwe, że nie uspokoił 

się,   dopóki   odgłosy   pogoni   nie   ucichły   zupełnie.   Wtedy   pomyślał,   że   pościg   ruszył   ich 

pierwszymi śladami, prowadzącymi ku płasience, na której spotkali dezerterów. Jeżeli psy 

dobrną do tego miejsca, część z nich pójdzie za śladami dezerterów, część zawróci śladami 

ich powrotu. Należało więc oddalić się jeszcze bardziej od zagrożonej strefy.

- Odeszli już - powiedział radośnie i uwolnił chłopca od swego ciężaru. Mały zerwał 

się i zaczął uciekać. Andrzej rzucił się za nim, schwycił go w biegu za szeroką nogawkę. 

Runęli razem na trawę.

- Szymek, błagam... uspokój się - szeptał gorączkowo. Chłopiec, targany panicznym 

strachem, miotał się jak złapane w potrzask zwierzę. Zwinął się, wydał jakiś nieludzki jęk i 

zębami wpił się w dłoń Andrzeja. Ten syknął z bólu.

- Szymek! - jęknął z przerażeniem i naraz ogarnął go gniew. Złapał chłopca za kark, 

poderwał go z ziemi jak szczeniaka i dał mu dwa mocne policzki. Chłopiec zamilkł, oniemiał. 

W spojrzeniu jego Andrzej nie wyczytał ani wyrzutu, ani żalu, tylko wielkie zdumienie, jak 

gdyby przed chwilą ocknął się z głębokiego snu i nie wiedział, co się z nim dzieje.

- Szymek - powiedział cicho Andrzej - ja musiałem. Oni mogli tu wrócić...

Chłopiec   milczał.   Przechyloną   lekko   głowę   wciągnął   w   uniesione   ramiona,   stał 

bezradnie, gotowy na wszystko. Andrzej ruchem nieporadnym pogładził go po policzku.

- Już dobrze... - Chwycił go wpół i niby wiązkę chrustu przerzucił przez ramię. - 

Trzymaj   się   mocno   -   powiedział   ruszając   przed   siebie.   Niósł   małego   przez   wysrebrzone 

księżycem pole kosówki, jak topielca wyłowionego z głębiny. Posuwał się ostrożnie. Ko-

sówka rzedła powoli. Coraz częściej napotykał nagie grzędy Skalne, płasienki i rumowiska. 

Zbliżał   się   do   lasu.   Na   skraju   odnalazł   dwa   głazy,   tworzące   ze   sobą   rodzaj   daszku, 

background image

chroniącego przed podmuchem wiatru. Postanowił przeczekać tutaj aż do świtu. Narwał su-

chego mchu i drobnych kistek kosodrzewiny, wymościł wgłębienie pod skałami. Położył tam 

chłopca.

- Zimno ci będzie - tłumaczył - ale trudno, przetrzymamy jakoś tę noc. Całe szczęście, 

że nie ma deszczu...

Usłyszał znowu szczekanie psów, ale tym razem wysoko, aż pod turniami. "Wracają - 

pomyślał. - To cud, że udało mi się wyrwać... Gdyby nie kosówka, złapaliby nas już dawno..."

Chłopiec uniósł głowę. Nasłuchiwał.

- Czy to ci sami, co zabrali nas z Keżmarku? - zapytał.

- To inni - uspokajał go Andrzej. - Ci szukają dezerterów i partyzantów.

- A ja myślałem, że oni mnie szukają...

- Bądź spokojny. Tobie nic by nie zrobili. - To dlaczego uciekamy?

-   Widzisz...   tym   razem   ja   uciekałem.   Gdyby   minie   złapali,   zamknęliby   minie   w 

więzieniu.

- Ciebie?... Za co? Czyś ty komu zrobił coś złego?

- Śpij już...

- Kiedy nie mogę zasnąć.

- Zimno ci?

- Nie...

- Zimno... Szczękasz już zębami. - Zdjął z siebie gruby sweter i okrył nim chłopca. - 

Teraz będzie ci cieplej.

- Czy oni już odeszli?

- Zaraz pójdą.

- A jeżeli nas znajdą?

- Nie bój się. Teraz już nas nie znajdą.

- A jutro?

- Jutro?... - Andrzeja zaskoczyło to pytanie. "Co będzie jutro? Jeżeli nawet uda się 

nam   przetrwać   tę   noc,   to   co   będzie   jutro?   Psy  na  pewno   doprowadziły  ludzi   do  koliby, 

zwęszyły plecak z jedzeniem i śpiwór. Teraz zostaniemy bez kromki chleba..." - Jutro... - 

powiedział głośno - będziemy mieli czas zastanowić się. W każdym razie nie zostaniemy 

tutaj.

- Gdzie masz karabiny?

- Zostawiłem w kosówce. A dlaczego pytasz?

- Bo gdybyśmy mieli karabiny, to moglibyśmy się bronić...

background image

- Spij już. Spij, chłopcze. - Zdjął wiatrówkę, otulił nią nogi Szymka. Chłopiec coraz 

głośniej szczękał zębami.

Po   zachodzie   słońca   oziębiło   się   gwałtownie.   Od   lasu   szedł   jeszcze   łagodniejszy 

powiew,   ale   ciężkie,   mroźne   powietrze,   spływające   żlebami,   spychało   go   w   głąb   doliny. 

Andrzej czuł, że kostnieje z zimna. Miał na sobie tylko koszulę. Przepocona, wilgotna, lgnęła 

do skóry jak zimny kompres. Zaczął dygotać. Zrazu lekko, a potem coraz gwałtowniej.

Uspokoił się dopiero wtedy, gdy chłopiec usnął, skulony w mały kłębek. Wstał, zaczął 

wykonywać   ćwiczenia   gimnastyczne.   Zanim   jednak   zdążył   się   rozgrzać,   zmorzyło   go 

zmęczenie. Położył się obok chłopca. Jego ciało było niepokojąco gorące. Przesunął dłonią po 

czole.   Było   rozpalone,   wilgotne   od   potu.   "Ma   gorączkę!"   -   przeraził   się.   Naraz   poczuł 

obezwładniającą bezradność, jak gdyby nie było już dla nich ratunku. Przypomniał sobie noc 

mroźną, pełną gwiazd i głuchej ciszy, okutą w zaspy sypkiego śniegu. Prowadził wtedy ludzi 

na   Słowację.   Wspinali   się   pod   Przełęcz   pod   Kopą...   Pod   samą   przełęczą   zesłabła   jedna 

kobieta. Położyła się na śniegu. Powiedziała, że dalej nie pójdzie. Ciągnęli ją wtedy jak ciężki 

wór, ale ona wolała umrzeć. Gdy weszli na przełęcz, niebo było czyste. A ona usiadła i po-

wiedziała,   że   to   już   koniec.   Pamiętał   szklane   spojrzenie.   W   jej   oczach   było   już   tylko 

przebaczenie   i   spokój...   Musieli   ją   zostawić.   Skostniała   zapewne   jak   pomnik   i   patrzała 

szklanymi oczami w wygwieżdżone niebo...

Usnął na chwilę, ogrzany ciepłem chłopięcego ciała, ale gdy się obudził i ujrzał nad 

sobą gęstniejącą rozsypkę gwiazd, zadrżał cały. Nie wiedział: z zimna czy z lęku. Chłopiec 

majaczył... Andrzej zrozumiał, że jeżeli go tutaj zostawi, to mały umrze. Zdał sobie z tego 

sprawę tak dokładnie, jak gdyby mu to ktoś powiedział albo wydał okrutny wyrok. Poczuł 

mróz w kościach, a myśl ta stała się przerażająco jasna i oczywista.

- Nie dam go - powiedział głośno. Głos rozległ się w mroźnej ciszy tak wyraźnie, jak 

słowa wypowiedziane w pustej nawie kościoła. "Nie dam go - powtórzył w myśli. - Nie chcę, 

żeby szklanymi oczami patrzał w otaczającą go pustkę."

Uniósł  się  ostrożnie,   żeby  nie  zbudzić   chłopca.  Spojrzał   na zegarek.   W  martwym 

świetle księżyca tarcza lśniła jak wielka kropla wody. Była godzina jedenasta piętnaście. "Do 

świtu jeszcze sporo czasu - pomyślał i wtedy postanowił, że zaniesie chłopca do Bartona. -

Chyba mi nie odmówi? A jeżeli odmówi, zaniosę go dalej, do szpitala. Niech mnie 

złapią..."

Pochylił się nad chłopcem. Jeszcze raz położył rękę na rozpalonym czole. Zdawało mu 

się, że skóra parzy jak rozżarzona blacha. Długo wsłuchiwał się w przyśpieszony oddech. 

Ujął przegub wiotkiej ręki i badał puls. "On ma czterdzieści stopni..." Nie chciał dłużej tracić 

background image

czasu. Podźwignął chłopca, z trudem wciągnął mu na ramiona gruby sweter i wiatrówkę. 

Szymek ocknął się na chwilę.

- Mamo!... - zawołał płaczliwie. Andrzej tulił go do siebie.

- Cicho, Szymuś, cicho... Idziemy do mamy.

- Mamo! mamo! - załkał i opadł bezwładnie na pierś Andrzeja.

Andrzej wziął go na ręce. Ciało chłopca było teraz niepomiernie ciężkie. Zarzucił je 

ostrożnie na plecy,  jedną ręką uchwycił ramię Szymka, a drugą jego nogę. Niósł go, jak 

troskliwy pasterz niesie przez góry ranną owcę.

background image

23

Nigdy nie mógł zrozumieć, jak przebył tę drogę. Pamiętał tylko, że nie przystanął ani 

razu i ani razu nie wypuścił z ramion chłopca. Wiedział wtedy, że jeśli zatrzyma się, nie 

będzie miał siły, by ruszyć dalej. Jakaż to moc doprowadziła go aż do Trzech Studniczek? 

Chyba   ta   sama,   nieprzeparta,   która   kazała   żołnierzom   iść   przeciw   nawale   pocisków,   nie 

umiejącym pływać - rozkazywała rzucać się w topiel na ratunek tonącym, śmiertelnie rannym 

czołgać się do celu...

Świtało, gdy z daleka zobaczył ukrytą w mroku świerków gajówkę. Zdawało mu się, 

że brnie przez niezmierzoną  pustynię.  Wokół pustka, tylko  wiatr przenosi łachy piasku i 

układa je w zakrzepłe fale. A gdzieś daleko cel... Zbliża się do niego, a on oddala się i oddala. 

Każdy krok omdlałych nóg to nadludzki wysiłek, jak gdyby na barkach ciążyło całe niebo, 

sine od zbliżającego się świtu.

Gdy był już bardzo blisko, gdy zdawało mu się, że tylko wyciągnie ramię, a uwolni się 

od   przytłaczającego   ciężaru,   potknął   się   na   kabłąku   korzenia.   Runął   na   twarz.   Chłopiec 

krzyknął przeraźliwie jak wyrwany ze snu ptak. Andrzej nie miał siły przemówić do niego. 

Leżał   jak   martwy   z   twarzą   w   suchym   igliwiu.   Widział   szklany   wzrok   zamarzającej   na 

przełęczy kobiety... A potem jak gdyby sunąca łacha ni to śniegu, ni piachu zasypała go 

miękko i ciepło...

Miał takie uczucie, jakby nagle wypłynął z mętnej, bezdennej głębiny. Zdawało mu 

się, że jest przy kolibie w Niewcyrce. Widział wyraźnie wielki, opasły grzbiet Krzyżnego 

Liptowskiego z językami sinych piargów w żlebach. I naraz ktoś go przywołał z daleka, jak 

gdyby   z   drugiej   strony   doliny.   "Andrzej!...   Andrzej..."   -   rozlegał   się   daleki   głos   w 

przesyconym słońcem powietrzu.

Otworzył oczy. Ujrzał nad sobą czyjąś twarz. Widział wyraźnie każdy jej szczegół: 

wielkie oko z błękitnawą tęczówką i białkiem utkanym drobnymi żyłkami, jasną pręgę brwi, 

skórę lekko łuszczącą się pod rzadkim zarostem, siatkę zmarszczek wokół górnej powieki... 

Widział dokładnie każdy szczegół wyolbrzymiony jak pod powiększającym szkłem, ale nie 

łączący się z drugim, jak gdyby cała twarz odbijała się w rozbitym na kawałki lustrze.

I znowu usłyszał ten sani daleki głos: "Andrzej..." Otworzył szerzej oczy, przechylił 

głowę i wtedy dopiero poznał Bartona.

- Gdzie chłopiec? - zapytał, unosząc się na łokciach.

background image

- W szpitalu.

- Co mu jest?

- Zapalenie płuc... Ale uspokójcie się, wszystko będzie w porządku.

- A ja?... - rozejrzał się. Leżał na sianie, przykryty góralską derką. Nad nim był dach z 

nieszczelnie przylegających gontów. Przez szpary przeciekało światło.

Barton pokręcił głową.

- Człowieku, myślałem, żeś nieżywy.

- Gdzieście mnie znaleźli?

- Blisko domu. Chłopiec leżał na was i płakał. Targał was, żebyście wstali. A wy nic. 

Leżeliście jak kłoda. Mówię wam, myślałem, że już koniec...

- Chłopca zawieźliście do szpitala?

- Zaprzęgnąłem konia i zawiozłem do Smokowca, do sanatorium. Znam tam jednego 

doktora...

- Nie pytali, kto to?

- Powiedziałem, że sierota... że go w lesie znalazłem.

-   A   jak   on?...   -   Chciał   zapytać,   czy   wyżyje,   ale   urwał   w   połowie   zdania   i   tylko 

trwożliwie spojrzał na Bartona. Ten rozłożył ręce:

- Był bardzo rozpalony. Mówił nieprzytomnie.

- Co mówił?

-   Trudno   było   zrozumieć...   Wołał:   "Mama!   mama!",   a   czasem   to   i   wasze   imię 

wypowiadał. Wzięli my go na wóz, dobrze okryli. Po drodze zasnął. Dopiero w sanatorium 

ocknął się znowu.

- Bezpieczny tam będzie?

Barton nieco dłużej zatrzymał spojrzenie na jego twarzy.

- Ten doktor to porządny człowiek.

- To dobrze - powiedział z ulgą Andrzej. Uniósł dłonie do twarzy, wolnym ruchem 

przecierał oczy. - Gdzie ja jestem? - zapytał.

- Nie mogłem was trzymać w domu. W południe mieli przyjść chłopi po wypłatę za 

zwózkę. Przenieśli my was do szałasu. Tu jest polana, blisko drogi. Siano dla sarn na zimę 

trzymamy...

- Dobrze... - westchnął z ulgą i naraz chwycił dłoń Bartona. - Tyle kłopotu... ale nie 

mogłem inaczej.

- To nic... Całe szczęście, że was znalazłem. Gdyby was spotkał kto inny, gorzej by 

było. - Wyciągnął z siana borenkę. - Przyniosłem wam mleka. Jeszcze gorące. Pijcie.

background image

Ciepłe   mleko   zapachniało   mu   latami   dzieciństwa.   To   matka,   gdy   był   zmęczony, 

przynosiła mu garnuszek ciepłego, parującego mleka. Zdmuchiwał kożuchy, a matka stojąc 

nad nim pilnowała, by dopił do końca.

Przechylił borenkę. Łykał chciwie. Ciepłe krople skapywały mu z brody na pierś.

- A wy co teraz chcecie robić? - usłyszał poważny głos Bartona.

Otarł dłonią usta.

- Ja?... Ja chyba wrócę do Zakopanego, a potem na Turbacz...

Barton uśmiechnął się z politowaniem.

- Słabi jesteście. Nie dojdziecie...

- Cztery lata chodziłem - westchnął głęboko - to i teraz zajdę. Wiecie co, przekonałem 

się, że człowiek jest twardy. Trudno go złamać, tak jak gdyby był z gumy, z dobrej gumy. 

Zegnie się, a nie puści... Zresztą - dodał z nutą goryczy w głosie - mam pewną sprawę do 

załatwienia. Delikatną sprawę. Pilno mi. Teraz, gdy chłopiec bezpieczny, mogę już iść. Tylko 

wy zajmijcie się nim. Traktujcie go jak mojego młodszego brata, bo wiecie... bardzo się do 

niego przywiązałem... Żal mi go opuszczać. - Trudno, takie czasy - mruknął Barton.

- Nie zapomnicie o tym?

- Mówiłem,  że ten  doktor porządny człowiek...  A  ja?... Ja tu  długo nie  posiedzę. 

Wczoraj przyszedł jeden chłopiec z Jamnickiej od partyzantów. Przyszedł po gwoździe. Ale 

jak odchodził, to mnie coś za gardło schwyciło... Ech, poszedłbym z nim, bo mi się zdaje, że 

tu kisnę.

- Dobrze mu tam będzie?... - Andrzej wciąż myślał o Szymku.

- Ten doktor to porządny człowiek - powtórzył Barton z naciskiem.

Andrzej zdjął z ręki zegarek.

- Dajcie to chłopcu. Może mu się przyda. Barton cofnął wyciągniętą przedtem rękę.

- Ja bym ostatniego nie dawał - powiedział przeciągle. - Wy sami niczego nie macie.

- Dajcie, niech ma po mnie pamiątkę - wepchnął zegarek siłą w chropowatą dłoń 

gajowego i zawarł na nim jego duże, mięsiste palce.

Barton pokręcił głową.

- Ej, Andrzej, dziwny z was człowiek. Andrzej przymrużył oko.

- Zapominacie, że cztery lata chodziłem...

background image

24

Już   kilka   godzin   był   w   drodze.   Pozostawił   za   sobą   gajówkę,   jak   cichą,   spokojną 

przystań, a teraz szedł w pełnym blasku księżyca, pod niebem wysokim, przepastnym. Osnute 

tajemniczym blaskiem, zakrzepłe w martwocie góry były niedostępne i obce.

Przypomniał sobie: szedł kiedyś ze starym Józefem Galianem przez Niżne Tatry. Była 

taka sama  noc, osnuta księżycową przędzą, i góry stały tak samo martwe i obce. Wtedy 

Galian powiedział do niego: "Słuchoj, bracie, żołnierze na wojnie dostają ordery. Ordery ze 

śrybła, ze złota, z brązu. A my, Andrzeju, dostaniemy kiedyś order wycięty z księżyca..." 

Potem   powiedzenie   Galiana   przyjęło   się   wśród   kurierów   i   żartowali,   że   są   kawalerami 

księżycowego orderu. Teraz z naciekającą w sercu goryczą  kpił sobie: "Byłeś kawalerem 

księżycowego orderu, ale odarli cię nawet z tego. Major Smyga zdegradował cię do stopnia 

pospolitych oszustów i złodziei. Teraz jego dekorują jako bohatera kurierskiej służby. A ty, 

jego żołnierz, wleczesz się, żeby żebrać i dopominać się o sprawiedliwość..."

Księżyc   toczył   się   po   szklistym   niebie   jak   kula   po   suknie   bilardu.   Gdy   stanął   w 

zenicie, omotał się w kokon mgły. "Koniec pogody - pomyślał Andrzej - jutro będzie lało." 

Przyśpieszył kroku, jakby pchnięty tą myślą. Zbliżał się do Ciemnych Smreczyn.

Gdy   doszedł   do   pierwszego   stawu,   zboczył   w   maliniaki.   Postanowił   odnaleźć 

porzucone  podczas   ucieczki  karabiny.  Odnalazł  to  miejsce   bez  trudu  i z  wielką   radością 

stwierdził, że broni nikt nie ruszył. Oba karabiny leżały w kosówce. Wyciągnął jeden z nich. 

Skrócił pas i ruszył dalej.

Wybierał drogę osłoniętą cieniem, a gdy przecinał oświetloną przestrzeń, kulił się jak 

żołnierz   przemierzający   pole   obstrzału.   Minął   właśnie   polanę   pod   Siwarnami,   płaską, 

podobną do tafli stojącej wody, gdy naraz wydało mu się, że ktoś siedzi wśród skał. Ukrył się 

w cieniu młodych smreków. Czekał chwilę. W uszach dzwoniła mu cisza. Droga w poświacie 

księżyca płynęła jak srebrzysta rzeka...

Skradał się wolno ku skałom. Gdy wychylił się spoza smreczków, zobaczył wyraźnie 

człowieka. Siedział z podkurczonymi nogami, głowę oparł o zgięte ramię, w siwych włosach 

iskrzył się odblask światła. Andrzej długo wpatrywał się w tę dziwną postać. Naraz coś go 

tknęło. "To przecież stary poszukiwacz skarbów."

Zbliżał się ostrożnie. Dziadek nawet nie drgnął. "Pewnie śpi" - pomyślał, a gdy stanął 

w odległości wyciągniętego ramienia, chrząknął cicho i wyszeptał:

- Dziadku!...

background image

Zobaczył chudą dłoń wspartą o chropowaty cios

sikały,   seledynową   w   nocnym   blasku   i   tak   wyraźnie   zarysowaną,   jakby   była 

wyrzeźbiona w granicie. Wtedy coś go zdławiło i krew odpłynęła z głowy, a nogi stały się 

drętwe, jak gdyby wrośnięte w ziemię.

- Dziadku... - wykrztusił targnięty trwogą.

I   naraz   wszystko   zrozumiał.   Od   skulonej   postaci   starca   bił   taki   spokój,   jak   od 

sterczących   nad   nim   skał.   Zdziwił   się,   dlaczego   nagle   pierzchła   trwoga.   Już   bez   obawy 

dotknął ramienia. Sztywne ciało osunęło się, ręka opadła ze skały, a stary przylgnął sinym jak 

ziemia policzkiem do kamienia. I twarz jego była taka sama jak kamień, a uchylone lekko 

powieki  odsłaniały  białka  martwych  oczu. Patrzał  nimi  w  dal i  niby się uśmiechał,  niby 

żałował czegoś...

Andrzej uklęknął przy nim. Zamknął mu powieki.

- Dziadku - wyszeptał - nie doczekaliście się swoich skarbów.

Wstał. Skrzyżował na piersi ręce jak do modlitwy, ale nie modlił się, tylko czuł żal, 

jak gdyby i w nim coś się skończyło, jakby zerwała się jedna z czarodziejskich nitek życia. 

Patem odszedł wolnym krokiem. Nie obejrzał się, tylko wyszeptał:

- Żegnajcie, dziadku, już się nie spotkamy. - A gdy minął zakole zakrętu, uniósł dłoń 

do policzka, bo zdawało mu się, że z oka stoczyła się zbłąkana łza.

background image

25

O świcie był na Przełęczy pod Kopą. Usiadł na chwilę. Zmęczonymi oczami wodził 

po   przymglonych   zarysach   Hrubego,   Krywania,   Wielkiej   Kopy.   Żegnał   te   strony,   gdzie 

spędził ostatnie dwa tygodnie. Wydały mu się teraz obce, nieprzychylne. Dopiero gdy zwrócił 

się ku Kondratowej i zobaczył w dole kierdel owiec, zbity w prostokącie koszaru, doznał 

takiego wzruszenia, jak gdyby patrzył na coś bardzo bliskiego.

Wspominał   lata   szkolne.   Tutaj   z   kolegami   przychodzili   na   pierwsze   wycieczki 

narciarskie. W marcowym słońcu cięli nartami jarzące się wiosennym słońcem stoki, wspinali 

się pod Łopatę, by później puszczać się w szalone zjazdy. Tutaj opadły go kiedyś trzy wielkie 

owczarka. Jeden z nich, kudłaty olbrzym, skoczył mu wtedy na ramiona i powalił na ziemię, 

by potem powalonego, drżącego lizać na pojednanie po twarzy...

Gdy   wyruszył   w   dalszą   drogę,   nie   czuł   już   zmęczenia   ani   żalu,   doznawał 

nieporównanej radości człowieka wracającego do domu. Przeciął stok Kopy Kondrackiej, 

ominął stary poczciwy Giewont i Grzybowcem zaczął schodzić na Łysanki. Tutaj postanowił 

przeczekać   cały   dzień.   Zbyt   dużo   ludzi   go   znało,   by   mógł   się   pokazać   w   Zakopanem. 

Wieczorem, pod osłoną mroku zejdzie pod Regle i pójdzie na Krzeptówki do Galiana...

Wieczorem zaczął siąpić drobny, ciepły deszcz. Góry utonęły w ciężkiej wacie chmur. 

Z daleka poznał dom Galiana. Stara góralska chałupa stała skulona pod trzema rozłożystymi 

jasieniami. Zachodni powiew niósł aż pod Regle gorzki zapach dymu.

Był   przygotowany,   że   nie   zastanie   Galiana   w   domu.   Stary   przewodnik   nigdy   nie 

zatrzymywał się u siebie. Andrzej miał jednak nadzieję, że domownicy powiedzą mu, gdzie 

można go odnaleźć.

Ostrożnie zbliżał się do domu. Stanął za pękatym pniem jasienia i długo obserwował 

uchylone drzwi. Z izby dolatywał rytmiczny stukot warsztatu tkackiego. "Pewno Brońcia robi 

kilim"   -   pomyślał.   Ukrył   karabin   wśród   sągów   narąbanego   drzewa,   podszedł   do   Okna   i 

zastukał cicho trzy razy.  Miarowy stukot warsztatu urwał się nagle. Zaległa cisza. Potem 

czyjeś lekkie kroki przemknęły przez sień.

- Kto tam? - usłyszał głos dziewczyny.

- Brońcia, to ja...

Dziewczyna  szerzej uchyliła  drzwi. Jasną głowę wsunęła w szparę i z natężeniem 

patrzała w ciemność.

- Pan Andrzej?... - powiedziała zdumiona. - Jest tata w domu? - zapytał.

background image

- Nie, nie ma. - Ukazała się zgrabna, smukła, pachnąca ciepłem izby i nieporadna w 

nagłym zdumieniu. - Niech pan wejdzie - skinęła niepewnym ruchem ręki.

- Nie ma nikogo?

- Jest mama... tylko mama.

Stara Galianka stała już w progu. Jej postać była pełna trwożliwego napięcia. Dopiero 

gdy Andrzej zbliżył się do niej, wyciągnęła ku niemu ręce.

- Boze mój, dyć to pon Andrzej - schwyciła go za rękaw, pociągnęła w głąb izby.

W kręgu bladego światła naftowej lampy izba wydała mu się mała i ciemna. W kącie 

warsztat tkacki z napiętym na ramę kilimem, obok kilka barwnych motków wełny, jak bukiet 

kwiatów, na ścianie lina i dwa czekany skrzyżowane jak broń. A wszystko bardzo bliskie i 

znajome.

Stara Góralka drżącymi palcami gładziła ramię Andrzeja.

-   Boze   wielgi,   co   sie   z   ponem   stało?   Józek   dwa   razy   ku   wom   chodził.   Przecie 

umówiliście sie... no nie?

- Był Józef w Niewcyrce?

-  Dwa  razy  - potwierdziła   Brońcia.  - Tata  mówił,  że  był  w  kolibie,  ale  pana  nie 

znalazł.

-   To   pech   -   powiedział   Andrzej   -   czekałem   na   niego   w   ten   dzień,   kiedyśmy   się 

umówili.

- Stary nie mógł iść - wtrąciła Galianka - trza było wom syćko przyrychtować. Ni 

mieli my prowiantu w doma.

- No, tak. A ja musiałem uciekać z koliby... A gdzie Józef teraz? - zapytał przynaglony 

ciekawością.

-   Hej,   hej   -   machnęła   ręką   -   ka   ta   teroz   Józek!   Poseł   z   młodym   Carniökiem   do 

partyzantów. Mówiłak mu: "Dosyć juz bidyś sie najod. Co cie znowu korci", ale on... wicie, 

jaki mój Józuś... No wej, poseł w lasy pod Turbacz.

- Pod Turbacz, mówicie?

-  Dyć...  -  Fartuchem  wytarła   ławę.  - Siadojcie,  ponie  Andrzeju, siadojcie.  Jezusie 

Maryjo, aleście zmizerowani... Tako poniewierka, tako poniewierka...

Brońcia oparła się plecami o drzwi.

- Był tu Władek, gajowy z Krościenka - powiedziała.

- Przyszedł z Budapesztu?

- Tak... z jakimś majorem...

Andrzejowi   pociemniało   w   oczach.   Zobaczył   czarne   i   czerwone   płaty,   krążące   w 

background image

nieustannym wirze. "To niemożliwe" - pomyślał.

- Kiedy przyszli?

- Pozawczoraj.

- Gdzie ten major?

- Jest u Chrobaków na Skibówkach.

- Skąd wiesz?

- Władek zanosił mu jedzenie.

- Z tatą się nie widzieli?

- Nie. Tata poszedł przed tygodniem.

- A on jeszcze tam jest?

- Chyba tak.

Andrzej nerwowym ruchem naciągnął na głowę kaptur wiatrówki.

- Muszę się z nim zobaczyć.

Stara patrzyła na niego rozwartymi oczami.

- Dyć siadojcie, ponie, zaroz wom co przyniese. Zbidzeni jesteście okrutnie...

- Dziękuję - rzucił pośpiesznie. Potem zwrócił się do dziewczyny: - Brońciu, mam do 

ciebie prośbę. Pomożesz mi. Pójdziesz ze mną do Chrobaków, wywołasz tego majora...

- Ja?...

- Tak. To konieczne.

-   Jak   trzeba...   -   powiedziała   niezdecydowanie   i   pytająco   spojrzała   na   matkę.   Ta 

wzruszyła ramionami.

- Siadojcie, panie, dyć tyn major wom nie ucieknie.

- Muszę się z nim widzieć natychmiast. Więc co, Brońciu, pójdziesz? - spojrzał na 

dziewczynę.

- Jak trzeba,..

- Jak trza, to idź - powiedziała stara.

Brońcia narzuciła na ramiona gumowy płaszcz. Wyszli do sieni.

- Przyjdziecie, ponie? - zapytała stara.

- Nie wiem.

-   Przyjdźcie,   przyrychtuje   wom   posłanie.   -   A   potem,   gdy   już   byli   na   podwórzu, 

dorzuciła: - Musicie się wyspać, tacy jesteście wymizerowani, co aze lutość biere.

Andrzej podszedł do sągów drzewa. Wyciągnął karabin.

Brońcia jęknęła cicho, jakby stłumiła okrzyk. Położył jej dłoń na ramieniu.

- Nie bój się. Ty go tylko wywołasz. Zarzucił karabin na ramię.

background image

- A jak nas kto spotka? - zapytała.

- Pójdziemy polami.

Ruszył   wydłużonym   krokiem.   Dziewczyna   drobiła   za   nim.   Milczeli.   Deszcz   siał 

drobnymi   kropelkami   prosto   w   ich   twarze.   Osypane   pierwszą   zielenią   drzewa   stały   ze 

zwieszonymi   gałęziami,   pola   osnuła   cienka   warstwa   mgły.   Unosił   się   gorzkawy   zapach 

wilgotnej ziemi. Gdzieś w opłotkach ujadał pies. A Regle stały czarne i wysokie jak mroczna 

ściana.

Gdy zbliżali się do Skibówek, Brońcia złapała go za rękaw.

- Co pan chce z nim zrobić?

- Nic... porozmawiam tylko - powiedział dziwnie spokojnym głosem.

- A ten karabin?

- Potrzebny...

Nie zapytała o nic więcej. Słyszał jej drobne kroki cmokające w rozmokłej glinie.

Zatrzymali się przed niskim, drewnianym domem z oszkloną werandą. Duży kudłaty 

kundel szamotał się, szarpiąc krótkim łańcuchem.

- Cicho będziesz! - zawołała dziewczyna.

Pies nie przestał ujadać.

Andrzej pchnął lekko dziewczynę.

- Nie bój się. Zaraz pójdziesz do domu. Wywołaj go tylko.

Brońcia ociągała się.

- A jak go nie ma?

- To trudno. Zapytaj.

Podeszła wolno do drzwi prowadzących do sieni. Zastukała. Po chwili ktoś odezwał 

się za drzwiami.

-   Ja   od   Galianów   -   powiedziała   Brońcia.   -   Do   tego   pana.   Zawołajcie   go.   Ważna 

sprawa.

Andrzej sprawdził zamek karabinu. Wprowadził pocisk do lufy. Pies rzucał się coraz 

gwałtowniej. Zagłuszał wszelkie odgłosy. Naraz drzwi się uchyliły i po zroszonej trawie, po 

drobnym żwirze pobiegła wąska smuga światła. Jakaś postać zamajaczyła w szparze. Andrzej 

podsunął się bliżej. Jednym szarpnięciem otworzył drzwi. W progu zobaczył majora Smygę. 

Stał wyprostowany i jak zwykle pewny siebie.

-   Cóż   to?   -   zapytał   twardo   swym   gardłowym,   przykrym   głosem.   A   gdy   poznał 

Andrzeja, cofnął się gwałtownie jak bokser unikający ciosu.

- Dobry wieczór, majorze - głos Andrzeja zabrzmiał lodowato. - Cóż to, pan nie w 

background image

Turcji? -

Wszedł do sieni. Zamykając drzwi, zawołał do dziewczyny: - Dziękuję ci, Brońciu, 

możesz już odejść. Major cofnął się jeszcze o krok.

- Skąd się pan tu wziął? - wykrztusił. Andrzej uśmiechnął się cierpko.

-   Zrobiłem   panu   miłą   niespodziankę,   prawda?   Wzrok   majora   prześliznął   się   po 

karabinie.

- Niech pan to schowa. Tu obcy ludzie.

Andrzej podrzucił karabin w dłoni. Ważył go chwilę.

- To mój jedyny towarzysz w tej chwili. Pan wybaczy, ale nie mogę się z nim rozstać! 

Zresztą   -   cedził   -   mam   wrażenie,   że   zaprosi   mnie   pan   do   siebie.   Chciałbym   z   panem 

porozmawiać.

Oczy majora stały się okrągłe i przejrzyste.

- Pan mnie zgubi - wyszeptał i obejrzał się trwożnie.

- Nie ma obawy - powiedział Andrzej przeciągle i pchnął lekko majora lufą. - Niechże 

pan nie będzie tak niegościnny.

Major próbował opanować się. Chrząknął, wyprostował się, spojrzał nienawistnie.

- Co to ma znaczyć?

- Zaraz panu to wytłumaczę, tylko... niechże mnie pan nie trzyma w sieni - i drugi raz 

pchnął go lufą. Major żachnął się:

- To napad.

Andrzej zachichotał cicho.

- Ja do pana uprzejmie, a pan... - urwał, bo ktoś wychylił się zza drzwi, umieszczonych 

w głębi.

- Nic, nic, pani Chrobakowa - rzucił major pospiesznie. - To do mnie...

Drzwi skrzypnęły i znowu zostali sami. Andrzej pchnął go po raz trzeci. Tym razem 

końcem lufy.

- Nie mam czasu. - Głos jego zabrzmiał sucho jak rozkaz.

- Więc chodźmy - skinął niechętnie major. Chciał Andrzeja przepuścić przed siebie, 

lecz ten zaprzeczył ruchem głowy.

- O, nie. Pan tutaj jest gospodarzem. Pan prowadzi.

Major wszedł na strome skrzypiące schody. Przegniłe stopnie uginały się pod jego 

powolnymi krokami. Na podwórzu wciąż ujadał pies. Łańcuch pobrzękiwał jak na alarm. Na 

dole ktoś znowu uchylił drzwi i zapytał przerażonym głosem:

- Kto to?

background image

- Swoi, swoi - odpowiedział uspokajająco Andrzej.

Za   chwilę   znaleźli   się   na   poddaszu.   Pokoik   był   mały,   szalowany   deskami.   Słaba 

żarówka prószyła żółtawym światłem na nie zamiecioną podłogę. W jej świetle układały się 

warstwy   gęstego,   zatęchłego   dymu   z   papierosów.   W   kącie   stało   nie   pościelone   łóżko   z 

wygniecioną  poduszką. Na krześle  wisiały narciarskie  spodnie, a obok na podłodze  leżał 

rozwiązany plecak. Nieład, jaki tu panował, świadczył, że lokator nie ma zamiaru zagrzać 

miejsca.

Major odwrócił się gwałtownie.

- Niech pan wreszcie powie, czego pan chce ode mnie?

-   Nie   tak   energicznie,   majorze   -   osadził   go   Andrzej   chłodnym,   aż   do   przesady 

przyciszonym   głosem.   -   Czy   może   mnie   pan   poczęstować   papierosem?   Już   dawno   nie 

paliłem.

- Ależ oczywiście - żachnął się major. Podsunął paczkę tulipanów.

- Węgierskie, co? - uśmiechnął się cierpko i zapalił papierosa. Był głodny, więc od 

pierwszego   dymu   zakręciło   mu   się   w   głowie.   Zdawało   mu   się,   że   pokój  zawirował,   a 

przysadzista sylwetka Smygi oddala się nagle od niego. - A teraz pozwoli pan, że na chwilę 

usiądę. Jestem trochę zmęczony. - Przysunął krzesło, zrzucił z poręczy spodnie, a gdy siadał, 

przygarnął mocniej karabin. - Teraz możemy porozmawiać. Nie przypuszczał pan zapewne, 

że   się   kiedyś   znowu   spotkamy.   Przyznam,   że   ja   również   nie   miałem   nadziei.   Miła 

niespodzianka, prawda?

- Czego pan chce ode mnie?

- Chciałem się zapytać, co pan włożył do tej paczki, którą wręczył mi pan, gdy ostatni 

raz wyruszałem z pocztą?

Major pobladł. Jego płaska, nie ogolona twarz stężała.

- Przecież pan wie - powiedział z trudem - że pewne sprawy są tajemnicą. Był ścisły 

rozkaz, żeby nie ujawniać kurierom zawartości poczty...

- Wiem - przerwał  mu  Andrzej  i dłonią  przejechał  po nasadzie  karabinu.  - Może 

jednak pan sobie przypomni. Chciałbym dowiedzieć się od pana.

Smyga żachnął się.

- Chyba nie mam obowiązku tłumaczyć się. Andrzej jeszcze raz przejechał ręką po 

nasadzie karabinu.

- W takim razie może pan pamięta, co pan napisał o tym w liście do rotmistrza Okszy?

- To też nie pana sprawa.

- W takim razie - cedził Andrzej - może ja mam panu przypomnieć?

background image

Major zerwał się.

- Co oznacza ta cała zabawa?

Andrzej uniósł się wolno. Jednym kopnięciem odtrącił zawadzające krzesło. Wysunął 

przed siebie karabin. Blade iskierki zamigotały na matowej muszce.

- Mów, gdzie masz te dolary - powiedział tak twardo, że Smyga cofnął się aż pod 

małe, czarnym papierem zalepione okno. Papier zaszeleścił. W pokoju pociemniało.

- Jakie dolary?... - wyszeptał.

- Te, które miały być w tej paczce.

- To jakieś nieporozumienie.

Andrzej   uniósł   nieco   wyżej   lufę,   tak   że   na   tle   muszki   widział   teraz   szary  sweter 

Smygi.

- Nie mam czasu na żarty. Dawaj dolary. Major rozłożył ręce.

- Pan wybaczy, panie Andrzeju, ale ja naprawdę nic nie rozumiem.

Muszka   karabinu   drgnęła,   podjechała   jeszcze   wyżej.   Przekreśliła   pobladłe   wargi 

majora, nasadę jego nosa i oparła się o płaski, zwiotczały policzek.

- Mam pięć naboi w magazynku. Wpakuję panu w łeb co do jednego, jeżeli pan w tej 

chwili nie odda tych pieniędzy.

Smyga   wlepił   swe   oczy   w   wylot   lufy.   Dolna   warga   opadła   mu   lekko.   Na   czoło 

wysypały się drobne krople potu.

- Liczę do trzech. Razzz... - wyszeptał świszczącym głosem.

Major wysunął przed siebie rozwartą dłoń.

-   Zaraz...   -   i   wolno   pochylił   się   nad   plecakiem.   Szperał   w   nim   nerwowo.   Potem 

wyciągnął dużą puszkę po "Ovomaltinie".

Andrzej roześmiał się sarkastycznie.

- Pożywka dla niedokrwistych dzieci... Ile tam jest?

- Dwadzieścia trzy tysiące.

-   Później   sprawdzimy,   a   teraz   niech   się   pan   szybko   ubiera.   Niech   pan   zabierze 

najpotrzebniejsze rzeczy. Idziemy na małą przechadzkę. - Wyrwał puszkę z ręki majora i 

Wsunął ją pod wiatrówkę. - Dlaczego pan tak na mnie patrzy? Idziemy pod Turbacz wyjaśnić 

to nieporozumienie...

- Teraz?...

- Bardzo mi przykro, że takie niesprzyjające warunki atmosferyczne - powiedział tym 

samym  kpiącym  tonem - ale, pan wybaczy,  cztery lata chodziłem po trasach i nigdy nie 

wybierałem sobie pogody.

background image

- Może jutro... Mam tutaj ważne sprawy do załatwienia.

- Przypuszczam, że ta jest najważniejsza. No, panie majorze, raźniej, raźniej! Rano 

chciałbym być u rotmistrza Okszy.

Gdy wychodzili, deszcz szumiał w czarnych konarach jasieni. Gęsty mrok zatapiał 

ciche   chaty   góralskie   i   wille.   Drogą   przetoczył   się   ciężarowy   samochód   z   wygaszonymi 

światłami.   Szum   motoru   zlał   się   z   szumem   deszczu   i   przepadł   w   ciemnościach. 

Odprowadzało ich wściekłe ujadanie psów. Było żałośnie, ponuro, a ta cierpka żałość tkwiła 

w Andrzeju, przenikała aż do dna każdej jego myśli.

Westchnął: "To tak kończysz swą kurierską służbę, kawalerze księżycowego orderu..." 

A potem przypomniał sobie małego Szymka i coś ciepłego zatliło się w jego sercu, jak gdyby 

chłopiec położył mu na piersi swą małą, delikatną dłoń.