background image
background image

 

 

W  latach  czterdziestych  w  Petersburgu  stało  się  coś,  co  wszystkich  zdziwiło: 

urodziwy  młody  człowiek,  książę,  dowódca  szwadronu  pułku kirasjerów  lejbgwardii, 

któremu  wszyscy  wróżyli  i  rangę  przybocznego  adiutanta,  i  świetną  karierę  przy 

cesarzu  Mikołaju  I,  na  miesiąc  przed  ślubem  z  piękną  damą  dworu,  cieszącą  się 

szczególną  łaską  cesarzowej,  podał  się  do  dymisji,  zerwał  z  narzeczoną,  oddał 

niewielki swój majątek siostrze i wyjechał do klasztoru w zamiarze zostania mnichem. 

To  co  się  stało,  wydawało  się  niezwykłe  i  niezrozumiałe  dla  ludzi,  którzy  nie  znali 

głębszych  przyczyn;  dla  samego  księcia  Kasatskiego  wszystko  to  jednak  nastąpiło  w 

sposób  tak  naturalny,  że  nie  byłby  w  stanie  sobie  nawet  wyobrazić,  jak  mógłby 

postąpić inaczej. 

Ojciec Stiepana Kasatskiego, dymisjonowany pułkownik gwardii, umarł, kiedy 

syn miał dwanaście lat. Jakkolwiek matce żal było oddawać syna z domu, nie zdobyła 

się  na  to,  by  nie  spełnić  woli  nieboszczyka  męża,  który  na  wypadek  swojej  śmierci 

polecił w testamencie nie trzymać syna w domu, lecz oddać go do korpusu kadetów, i 

oddała  go  do  korpusu  kadetów.  Sama  zaś  wdowa  z  córką  Barbarą  przeniosła  się  do 

Petersburga, żeby mieszkać tam, gdzie syn i zabierać go do domu na święta. 

Chłopiec  wyróżniał  się  wyjątkowymi  zdolnościami  i  wielką  ambicją,  wskutek 

czego był pierwszym i w naukach, zwłaszcza w matematyce, do której miał szczególne 

zamiłowanie, i w musztrze, i w konnej jeździe. Pomimo wysokiego ponad przeciętną 

miarę wzrostu, był piękny i zgrabny. I pod względem sprawowania byłby wzorowym 

kadetem,  gdyby  nie  zbytnia  popędliwość.  Nie  pił,  nie  hulał  i  był  niezwykle  prawy. 

Jedyne,  co  nie  pozwalało  mu  być  wzorowym  kadetem,  to  ogarniające  go  wybuchy 

gniewu;  tracił  wówczas  całkowicie  panowanie  nad  sobą  i  stawał  się  dziką  bestią. 

Pewnego razu o mało nie wyrzucił przez okno kadeta, który zaczął kpić z jego zbioru 

minerałów.  Innym  razem  niewiele  brakowało,  a  byłby  zginął:  cisnął  półmiskiem 

pełnym  kotletów  w  oficera  prowiantowego,  rzucił  się  na  niego  i,  jak  powiadają, 

uderzył  go  za  to,  że  ten  wyparł  się  swoich  słów  i  skłamał  w  żywe  oczy.  Byłby  z 

pewnością  zdegradowany  na  prostego  żołnierza,  gdyby  dyrektor  kadetów  nie 

zatuszował sprawy i nie wypędził oficera prowiantowego. 

background image

Mając lat osiemnaście Kasatski ukończył korpus kadetów i jako oficer wstąpił 

do arystokratycznego pułku gwardii. Cesarz Mikołaj Pawłowicz znał go już z korpusu i 

wyróżniał  nadal  w  pułku,  toteż  przepowiadano  mu,  że  zostanie  przybocznym 

adiutantem.  I  Kasatski  bardzo  tego  pragnął,  nie  tylko  przez  ambicję,  ale  przede 

wszystkim  dlatego,  że  już  będąc  w  korpusie  namiętnie,  tak,  właśnie  namiętnie, 

pokochał Mikołaja Pawłowicza. Ilekroć Mikołaj Pawłowicz przyjeżdżał do korpusu, a 

bywał  tam  często,  ilekroć  ta  wysoka  postać  w  mundurze  wchodziła  energicznym 

krokiem,  z  wypiętą  piersią,  z  garbatym  nosem  nad  wąsami,  z  przystrzyżonymi 

bokobrodami  i  potężnym  głosem  witała  kadetów,  Kasatski  wpadał  w  ekstazę  jak 

zakochany,  w  taką  samą  ekstazę,  jakiej  doznawał  później,  kiedy  spotykał  osobę,  do 

której  zapłonął  uczuciem.  Tylko  że  owa  ekstaza,  jaką  wzbudzał  w  nim  Mikołaj 

Pawłowicz,  była  silniejsza  od  zachwytu  zakochanego;  Kasatski  pragnąłby  dać  mu 

dowód  swego  bezgranicznego  oddania,  złożyć  mu  w  ofierze  coś,  poświęcić  samego 

siebie. A Mikołaj Pawłowicz wiedział, że wzbudza ów zachwyt, i umyślnie go rozniecał. 

Bawił się z kadetami, otaczał się nimi, traktując ich bądź z dziecinną prostotą, bądź po 

przyjacielsku, to znów uroczyście i majestatycznie. Po ostatnim zajściu Kasatskiego z 

oficerem Mikołaj Pawłowicz nic mu nie powiedział, ale kiedy kadet podszedł do niego, 

cesarz odsunął go teatralnym ruchem i marszcząc brwi pogroził palcem, później zaś 

odjeżdżając rzekł: 

— Pamiętaj, że ja wiem wszystko, lecz są rzeczy, o których nie  chcę wiedzieć. 

Ale one są tu. 

Wskazał na serce. 

Kiedy  wszakże  kadeci  po  ukończeniu  nauk  w  korpusie  stanęli  przed  nim,  nie 

wspomniał już o tym, powiedział, jak zawsze, że mogą wszyscy zwracać się wprost do 

niego,  niech  wiernie  służą  jemu  i  ojczyźnie,  a  on  zawsze  pozostanie  ich  najlepszym 

przyjacielem. Wszyscy, jak zawsze, byli wzruszeni, Kasatski zaś, pamiętając o tym co 

było, płakał rzewnymi łzami i ślubował, że będzie służył ze wszystkich sił ukochanemu 

cesarzowi. 

Kiedy Kasatski wstąpił do pułku, matka jego przeniosła się z córką najpierw do 

Moskwy,  a  potem  na  wieś.  Kasatski  oddał  siostrze  połowę  majątku  i  to  co  zostało, 

wystarczało mu zaledwie, by utrzymać się w tym zbytkownym pułku, w którym służył. 

Na  zewnątrz  Kasatski  wydawał  się  najprzeciętniejszym  młodym,  świetnym 

oficerem  gwardii,  robiącym  karierę,  ale  wewnątrz  odbywała  się  w  nim  zawiła  i 

background image

intensywna  praca.  Praca  ta  odbywała  się  w  nim  od  samego  dzieciństwa,  pozornie 

coraz  to  inna,  ale  w  gruncie  rzeczy  wciąż  ta  sama;  polegała  ona  na  tym,  by  we 

wszystkim,  co  napotyka  na  swej  drodze,  osiągać  doskonałość  i  powodzenie, 

wywoływać pochwały i zdumienie ludzkie. Czy to były ćwiczenia, czy nauka, zabierał 

się  do  nich  i  pracował  dopóty,  dopóki  go  nie  pochwalono  i  nie  postawiono  za  wzór 

innym.  Osiągnąwszy  jedno,  brał  się  za  następne.  W  ten  sposób  zdobył  pierwsze 

miejsce w naukach, w ten sposób, będąc jeszcze w korpusie, kiedy zauważył pewnego 

razu,  że  nie  dość  biegle  mówi  po  francusku,  doszedł  do  tego,  że  opanował  język 

francuski na równi z rosyjskim.; tak samo później, kiedy zaczął grać w szachy, dopiął 

tego, że już w korpusie grał doskonale. 

Niezależnie  od  ogólnego  życiowego  powołania,  które  polegało  na  służbie 

cesarzowi  i  ojczyźnie,  stawiał  sobie  zawsze  jakiś  cel  i  choćby  cel  ten  był  nawet 

najbłahszy, poświęcał mu się całkowicie i żył nim wyłącznie tak długo, aż go osiągnął. 

Ale jak tylko osiągnął wytknięty cel, w świadomości jego wyrastał natychmiast inny i 

zajmował  miejsce  poprzedniego.  To  dążenie  do  odznaczenia  się  i  po  to,  żeby  się 

odznaczyć,  dążenie  do  osiągnięcia  wytkniętego  celu,  wypełniało  mu  serce.  Tak  więc, 

kiedy został oficerem, postawił sobie za cel jak największą doskonałość w opanowaniu 

służby  i  wkrótce  stał  się  wzorowym  oficerem,  chociaż  tu  znów  objawiła  się  ta  sama 

wada:  niepohamowana  popędliwość,  która  i  w  służbie  popychała  go  do  złych  i 

szkodliwych  dla  jego  kariery  postępków.  Później,  kiedy  pewnego  razu  prowadząc 

światową rozmowę poczuł, że brak mu ogólnego wykształcenia, wbił sobie w głowę, że 

uzupełni owe braki, zasiadł do książek i osiągnął to, czego chciał. Później znów uparł 

się,  że  zdobędzie  sobie  świetną  pozycję  w  najwyższym  towarzystwie;  nauczył  się 

znakomicie tańczyć i bardzo prędko osiągnął to, że zapraszano go na wszystkie bale w 

wielkim  świecie,  a  nawet  na  niektóre  wieczory.  Ale  ta  pozycja  go  nie  zadowoliła. 

Przywykł zawsze być pierwszym, a w tym wypadku daleko było mu do tego. 

Wielki  świat  składał  się  wówczas,  a  zdaje  mi  się,  że  zawsze  i  wszędzie  się 

składa,  z  czterech  gatunków  ludzi:  1.  z  ludzi  bogatych  i  dworaków;  2.  z  ludzi 

niebogatych,  ale  urodzonych  i  wychowanych  przy  dworze;  3.  z  ludzi  bogatych 

udających  dworaków  i  4.  z  ludzi  niebogatych  i  niedworaków,  ale  udających  jedno  i 

drugie.  Kasatski  nie  należał  do  tych  pierwszych.  Przyjmowano  go  chętnie  w  dwóch 

ostatnich  kołach.  Zaczynając  bywać  w  świecie,  postawił  sobie  za  cel  nawiązanie 

romansu  z  kobietą  z  towarzystwa  i  —  niespodziewanie  dla  siebie  —  wkrótce  cel  ten 

osiągnął. Bardzo prędko wszakże zrozumiał, że koła, w których się obraca, są to koła 

background image

niższe,  że  istnieją  natomiast  koła  wyższe  i  że  w  tych  wyższych,  bliskich  dworowi 

kołach, chociaż go tam przyjmują, jest obcy; traktowano go uprzejmie, ale cały sposób 

bycia dowodził, że oni są wśród swoich, on zaś jest obcy. I Kasatski zapragnął stać się 

tam  swoim.  Na  to  trzeba  było  albo  zostać  przybocznym  adiutantem  —  czego  się 

spodziewał — albo ożenić się w tamtym, kole. Postanowił, że to zrobi. I wybrał pannę 

piękną,  nie  tylko  stojącą  blisko  dworu,  nie  tylko  uważaną  za  swoją  w  tym 

towarzystwie, gdzie chciał się dostać, lecz taką, z którą szukali zbliżenia ludzie stojący 

najwyżej  i  mający  najmocniejszą  pozycję  w  wielkim  świecie.  Była  to  hrabianka 

Korotkow. Kasatski zaczął asystować hrabiance Korotkow nie tylko dla kariery: była 

niezwykle  pociągająca  i  wkrótce  się  w  niej  zakochał.  Z  początku  traktowała  go 

niezwykle chłodno, ale potem nagle wszystko się zmieniło, stała się bardzo uprzejma, 

a jej matka nadzwyczaj usilnie go do siebie zapraszała. Kasatski oświadczył się i został 

przyjęty. Zdziwiła go łatwość, z jaką osiągnął to szczęście, i coś osobliwego, dziwnego 

w  sposobie  bycia  i  matki,  i  córki.  Był  bardzo  zakochany  i  zaślepiony,  toteż  nie 

zorientował się, że jego narzeczona — o czym wiedzieli prawie wszyscy w mieście — 

była rok temu kochanką cesarza. 

 

 

II 

 

Na  dwa  tygodnie  przed  oznaczonym  dniem  ślubu  Kasatski  przebywał  w 

Carskim Siole na letnisku u swej narzeczonej. Był upalny majowy dzień. Narzeczeni, 

przeszedłszy  się  po  ogrodzie,  usiedli  na  ławeczce  w  cienistej  alei  lipowej.  Mary  była 

bardzo  ładna  w  białej  muślinowej  sukni.  Wydawała  się  uosobieniem  niewinności  i 

miłości. Siedziała to spuszczając głowę, to spoglądając na pięknego olbrzyma, który z 

osobliwą  tkliwością  i  delikatnością  mówił  z  nią,  bojąc  się  każdym  swoim  słowem, 

każdym  ruchem  obrazić,  zbrukać  anielską  czystość  narzeczonej.  Kasatski  należał  do 

tych  ludzi  z  lat  czterdziestych,  jakich  już  teraz  nie  ma,  do  ludzi,  co  świadomie 

przyznając sobie prawo i w duszy nie potępiając nieczystości w stosunkach płciowych, 

żądali od żony idealnej, niebiańskiej czystości, pewni byli owej niebiańskiej czystości 

w  każdej  pannie  z  towarzystwa  i  odpowiednio  je  traktowali.  Wiele  było  w  takim 

poglądzie  nieprawdy  i  szkodliwa  była  ta  rozwiązłość,  na  jaką  pozwalali  sobie 

mężczyźni, ale taki pogląd na kobiety, krańcowo różny od poglądu obecnych młodych 

background image

ludzi, którzy widzą w każdej dziewczynie szukającą sobie pary samicę, taki pogląd był, 

moim zdaniem, pożyteczny. Panny widząc takie ubóstwienie, starały się być mniej lub 

więcej  boginiami.  Takim  poglądom  na  kobietę  hołdował  Kasatski  i  tak  patrzył  na 

swoją  narzeczoną.  Był  tego  dnia  szczególnie  zakochany  i  nie  odczuwał  najlżejszego 

zmysłowego pociągu do narzeczonej, przeciwnie, patrzył na nią z rozrzewnieniem, jak 

na coś, co jest nieosiągalne. 

Wstał prostując swą olbrzymią postać i stał przed nią oparty oburącz na szabli. 

— Teraz dopiero zrozumiałem całe szczęście, jakiego może doznać człowiek. I 

to pani, to ty — powiedział uśmiechając się nieśmiało — mi je dałaś! 

Przeżywał  ten  okres,  kiedy  „ty"  nie  stało  się  jeszcze  przyzwyczajeniem  —  w 

duchu patrzył na nią, jakby stała znacznie wyżej od niego — bał się mówić „ty" temu 

aniołowi. 

— Poznałem siebie dzięki...tobie, poznałem, że jestem lepszy, niż myślałem. 

— Wiedziałam o tym od dawna. Za to właśnie cię pokochałam. 

Słowik  zaśpiewał  gdzieś  blisko.  Nadciągający  powiew  wiatru  poruszył  młode 

liście. 

Ujął jej dłoń, pocałował i łzy stanęły mu w oczach, rozumiała go: dziękuje jej za 

to, że powiedziała, że go kocha. Przeszedł się, pomilczał, potem wrócił, usiadł. 

— Pani wie, wiesz, wszystko jedno. Zbliżyłem się do ciebie nie bezinteresownie, 

chciałem nawiązać stosunki z wielkim światem, ale potem... Jakże błahe stało się to w 

porównaniu z tobą, kiedy cię poznałem. Czy nie gniewasz się na mnie za to? 

Nie odpowiedziała i tylko dotknęła ręką jego ręki.  

Zrozumiał, że to znaczy: „Nie, nie gniewam się". 

— Tak, powiedziałaś przed chwilą... — zaciął się, wydało mu się to zbyt śmiałe 

— powiedziałaś, żeś mnie pokochała, wierzę ci, ale przebacz mi, jest jednak coś poza 

tym, co cię przeraża, co ci przeszkadza. Co to takiego? 

„Tak,  teraz  albo  nigdy  —  pomyślała.  —  Wszystko  jedno,  i  tak  się  dowie.  Ale 

teraz nie odejdzie. Ach, gdyby odszedł, to byłoby okropne!" 

Ogarnęła  wzrokiem  pełnym  miłości  całą  jego  wielką,  szlachetną,  potężną 

postać.  Kochała  go  teraz  więcej  niż  Mikołaja  i  gdyby  tamten  nie  był  cesarzem,  nie 

oddałaby tego za tamtego. 

background image

—  Proszę  posłuchać.  Nie  mogę  być  nieszczera.  Muszę  powiedzieć  wszystko. 

Pytasz, co? To, że kochałam. 

Błagalnym ruchem położyła rękę na jego ręce. 

Milczał. 

— Chcesz wiedzieć kogo? Tak, monarchę. 

— Wszyscy go kochamy, zapewne na pensji... 

— Nie, później. To było uniesienie, przeszło. Ale muszę ci powiedzieć... 

— No więc co? 

— Nie, to nie było tylko to. . . . Zakryła twarz rękami. 

— Jak to? Oddałaś mu się? 

Milczała. 

— Kochanką? 

Milczała. 

Zerwał się i stał przed nią blady jak trup, z drgającymi kośćmi policzkowymi. 

Przypomniało  mu  się  teraz,  jak  Mikołaj  Pawłowicz  spotkawszy  go  na  Newskim 

uprzejmie mu gratulował. 

— Co ja zrobiłam, mój Boże! Stiwa! 

— Proszę mnie nie dotykać. O, jak to boli! 

Odwrócił się i poszedł w stronę domu. W domu spotkał matkę. 

—  Co  to,  książę?...  Ja...  —  zamilkła  zobaczywszy  jego  twarz.  Krew  zalała  mu 

nagle policzki. 

—  Pani  wiedziała  o  tym  i  chciała  ich  pani  mną  osłonić.  Żebyście  nie  były 

kobietami, tobym!... — wykrzyknął wznosząc nad nią olbrzymią pięść i odwróciwszy 

się, uciekł. 

Gdyby ten, który był kochankiem jego narzeczonej, był zwykłym człowiekiem, 

zabiłby go, ale to był ubóstwiany cesarz. 

Nazajutrz  poprosił  o  urlop  i  dymisję,  udał,  że  jest  chory,  żeby  nikogo  nie 

widzieć, i wyjechał na wieś. 

Lato  spędził  u  siebie  na  wsi  porządkując  interesy.  A  kiedy  lato  się  skończyło, 

nie wrócił do Petersburga, lecz pojechał do klasztoru i wstąpił tam jako nowicjusz. 

background image

Matka  pisała  do  niego  odradzając  tak  stanowczy  krok.  Odpowiedział  jej,  że 

powołanie przez Boga jest wyższe nad wszelkie inne względy, a on czuje to powołanie. 

Tylko siostra, równie dumna i ambitna jak brat, rozumiała go. 

Rozumiała,  że  został  mnichem,  by  stanąć  ponad  tymi,  którzy  chcieli  mu 

dowieść,  że  stoją  wyżej  od  niego.  I  rozumiała  słusznie.  Zostając  mnichem,  dawał 

dowód, że gardzi tym wszystkim, co wydaje się tak ważne innym i co jemu również się 

takim wydawało wówczas, gdy służył w wojsku; dawał dowód, że wzniósł się na taką 

nową wyżynę, iż mógł stamtąd patrzeć z góry na tych, którym dawniej zazdrościł. Ale 

kierowało  nim  nie  tylko  to  uczucie,  jak  myślała  jego  siostra  Barbara.  Było  w  nim 

jeszcze  nie  znane  Barbarze  prawdziwe  religijne  uczucie,  które  kierowało  nim 

przeplatając się z uczuciem dumy i pragnieniem pierwszeństwa. Rozczarowanie co do 

Mary  (narzeczonej),  którą  uważał  za  takiego  anioła,  i  zniewaga  były  tak  silne,  że 

doprowadziły go do rozpaczy, a rozpacz dokąd? — do Boga, do wiary dziecięcej, która 

pozostała w nim nigdy nienaruszona. 

 

 

III 

 

Kasatski wstąpił do klasztoru w dniu Matki Boskiej Opiekuńczej. 

Przeorem  klasztoru  był  szlachcic,  uczony  pisarz  i  świętobliwy  starzec,  to 

znaczy,  należał  do  tej  wywodzącej  się  z  Wołoszczyzny  dynastii  mnichów,  poddającej 

się  bez  szemrania  wybranemu  kierownikowi  i  nauczycielowi.  Przeor  był  uczniem 

słynnego  świętobliwego  starca  Ambrozjusza,  ucznia  Makariusza,  który  był  uczniem 

świętobliwego starca Leonida, ów zaś był uczniem Paisiusza Wieliczkowskiego. Temu 

to przeorowi podporządkował się jako swemu kierownikowi duchowemu Kasatski. 

Poza  tym  uczuciem  świadomej  wyższości  nad  innymi,  jakiego  doznawał 

Kasatski  w  klasztorze,  znajdował  tam  tak  jak  we  wszystkim,  co  robił,  radość  w 

osiągnięciu  najwyższej  zarówno  zewnętrznej,  jak  wewnętrznej  doskonałości.  Tak  jak 

w pułku był nie tylko nienagannym oficerem, lecz takim, który wykonywał więcej, niż 

od  niego  żądano,  i  rozszerzał  granice  swej  doskonałości,  tak  samo  chciał  być 

doskonałym  mnichem:  zawsze  zajętym,  wstrzemięźliwym,  pokornym,  łagodnym, 

czystym  nie  tylko  w  czynach,  ale  w  myśli,  i  posłusznym.  Ta  zwłaszcza  zaleta  czy  też 

cnota  ułatwiała  mu  życie.  Choć  wiele  wymagań  życia  zakonnego  w  licznie 

background image

uczęszczanym  klasztorze  nie  podobało  mu  się,  gdyż  narażało  na  pokusy,  posłu-

szeństwo  niweczyło  to  wszystko:  nie  moja  rzecz  rozważać,  moja  rzecz  —  okazywać 

wymagane  posłuszeństwo,  czy  chodziło  o  czuwanie  przy  relikwiach,  o  śpiew  na 

chórze, czy o prowadzenie rachunków domu zajezdnego. To posłuszeństwo świętobli-

wemu starcowi usuwało wszelką możliwość wątpliwości pod jakimkolwiek względem. 

Gdyby  nie  posłuszeństwo,  ciążyłyby  mu  długotrwałe  i  monotonne  nabożeństwa 

cerkiewne i zamęt licznych odwiedzin i złe cechy braci; teraz jednak nie tylko znosił to 

z  radością,  ale  stanowiło  to  w  jego  życiu  pociechę  i  podporę.  „Nie  wiem,  dlaczego 

trzeba wysłuchiwać kilka razy na dzień tych samych modlitw, ale wiem, że tak trzeba. 

A skoro wiem, że tak trzeba, znajduję w nich radość". Świętobliwy starzec powiedział 

mu, że jak dla podtrzymania życia potrzebny jest pokarm cielesny, tak potrzebny jest 

pokarm  duchowy  —  modlitwa  w  cerkwi  —  dla  podtrzymania  życia  duchowego. 

Wierzył  w  to,  i  rzeczywiście  nabożeństwa  w  cerkwi,  na  które  nieraz  z  trudem  rano 

wstawał, dawały mu niewątpliwe uspokojenie i radość. Radość dawała mu świadoma 

pokora  i  wszystkie  nie  budzące  wątpliwości  postępki,  wskazywane  mu  przez  starca. 

Zainteresowanie życiowe leżało nie tylko w coraz większej rezygnacji ze swojej woli, w 

coraz  większej  pokorze,  ale  i  w  osiąganiu  wszystkich  cnót  chrześcijańskich,  które  z 

początku  wydawały  mu  się  dość  łatwo  osiągalne.  Cały  swój  majątek  oddał  siostrze  i 

nie  żałował  go;  leniwy  także  nie  był.  Pokora  wobec  niższych  od  siebie  nie  tylko 

przychodziła mu łatwo, ale i sprawiała radość. Z łatwością nawet odniósł zwycięstwo 

nad  grzechem  pożądliwości,  zarówno  nad  chciwością,  jak  i  lubieżnością.  Starzec 

przestrzegał  go  szczególnie  przed  tym  grzechem,  ale  Kasatski  cieszył  się,  że  jest  od 

niego wolny. 

Dręczyło  go  tylko  wspomnienie  o  narzeczonej.  I  nie  tylko  wspomnienie,  ale 

żywy obraz tego, co mogłoby być. Mimo woli przypominała mu się znajoma faworyta 

cesarza,  która  wyszła  potem  za  mąż  i  była  najlepszą  żoną  i  matką.  Mąż  zaś  miał 

wysoki urząd i władzę, i szacunek, i dobrą, żałującą za grzechy żonę. 

W  dobrych  chwilach  myśli  te  nie  zamącały  Kasatskiemu  spokoju.  Kiedy 

wspomniał to wszystko w dobrych chwilach, cieszył się, że wyzwolił się od tych pokus. 

Ale bywały chwile, kiedy nagle wszystko to, czym żył, bladło w jego oczach; nie żeby 

przestawał  wierzyć  w  to,  czym  żyje,  ale  przestawał  to  widzieć,  nie  mógł  wywołać  w 

sobie tego, czym żył; wspominał i — aż strach powiedzieć — żałował, że tak postąpił. 

W  tym  położeniu  ratunkiem  było  posłuszeństwo  i  praca,  i  cały  dzień  zajęty 

modlitwą. Jak zwykle modlił się, bił pokłony, modlił się nawet więcej niż zwykle, ale 

background image

modlił się ciałem, duszy w tym nie było. Trwało to dzień, czasem dwa — i przechodziło 

samo. Ale ten dzień czy dwa były straszne. Kasatski czuł, że nie jest ani w swojej, ani 

w  boskiej  władzy,  ale  w  czyjejś  obcej.  I  wszystko,  co  mógł  robić  i  co  robił  w  takich 

okresach,  to  było  to,  co  radził  mu  starzec:  trwać,  nic  wówczas  nie  przedsiębrać  i 

czekać. W ogóle przez cały ten czas Kasatski żył nie według swej woli, lecz według woli 

starca i w tym posłuszeństwie znajdował osobliwy spokój.  

Tak  przeżył  Kasatski  siedem  lat  w  pierwszym  klasztorze,  do  którego  wstąpił. 

Pod  koniec  trzeciego  roku  otrzymał  święcenia  i  został  kapłanem,  przyjmując  imię 

Sergiusz. Otrzymanie święceń było ważnym wewnętrznym przeżyciem dla Sergiusza. 

Już  dawniej,  kiedy  komunikował,  doznawał  wielkiej  pociechy  i  podniesienia  na 

duchu, teraz wszakże,  kiedy sam odprawiał  mszę,  akt ofiarowania  wprowadzał go w 

stan zachwycenia i rozrzewnienia. Ale potem uczucie to coraz bardziej się przytępiało 

i  kiedy  pewnego  razu  wypadło  mu  odprawiać  mszę  w  tym  stanie  duchowego 

przygnębienia,  jakie  go  nawiedzało,  poczuł,  że  i  to  minie.  I  rzeczywiście  uczucie  to 

osłabło, ale pozostało przyzwyczajenie. 

W ogóle w siódmym roku swego życia w klasztorze Sergiusz zaczął się nudzić. 

Nauczył się wszystkiego, czego można się było nauczyć, osiągnął wszystko, co trzeba 

było osiągnąć, nie miał już nic więcej do roboty. 

Ale  za  to  stan  uśpienia  stawał  się  coraz  silniejszy.  Dowiedział  się  o  śmierci 

matki i o małżeństwie Mary. Obie wiadomości przyjął obojętnie. Cała jego uwaga, całe 

zainteresowanie skupione były na życiu wewnętrznym. 

W  czwartym  roku  jego  pobytu  w  klasztorze  archijerej  okazał  mu  szczególną 

łaskę  i  starzec  powiedział  mu,  że  nie  powinien  odmawiać,  jeśli  go  przeznaczą  do 

wyższych godności. Wówczas ambicja mnisza, ta sama, która była mu tak wstrętna u 

innych  mnichów,  obudziła  się  i  w  nim.  Przeznaczono  go  do  klasztoru  położonego  w 

pobliżu  stolicy.  Chciał  odmówić,  ale  starzec  kazał  mu  przyjąć  nominację.  Przyjął 

nominację, pożegnał się ze starcem i przeniósł się do innego klasztoru. 

To  przejście  do  stołecznego  klasztoru  było  doniosłym  wydarzeniem  w  życiu 

Sergiusza.  Było  tam  mnóstwo  wszelkiego  rodzaju  pokus  i  Sergiusz  skupił  przeciwko 

nim wszystkie siły. 

W  poprzednim  klasztorze  pokusa  kobiety  mało  dokuczała  Sergiuszowi,  tu  zaś 

pokusa  ta  wystąpiła  ze  straszną  mocą  i  doszło  do  tego,  że  przyjęła  nawet  widomy 

kształt.  Była  pewna  pani,  znana  ze  złych  obyczajów,  która  starała  się  zjednać  sobie 

background image

łaski  Sergiusza.  Zaczęła  z  nim  rozmowę  i  poprosiła,  żeby  ją  odwiedził.  Sergiusz 

odmówił  stanowczo  i  przeraził  się,  że  jego  pragnienia  przyjęły  tak  określoną  formę. 

Tak się przestraszył, że napisał o tym do starca; nie dość na tym, chcąc się poskromić, 

wezwał  do  siebie  młodego  nowicjusza  i  opanowując  wstyd,  przyznał  mu  się  do  swej 

słabości, prosząc, by za nim śledził i nigdzie go nie puszczał z wyjątkiem nabożeństwa 

i nakazanych pokutniczych praktyk. 

Poza  tym  inną  wielką  pokusę  dla  Sergiusza  stanowiło  to,  że  przeor  tego 

klasztoru,  człowiek  światowy  i  zręczny,  robiący  karierę  duchowną,  był  mu  w 

najwyższym  stopniu  antypatyczny.  Jakkolwiek  Sergiusz  walczył  ze  sobą,  nie  mógł 

przemóc  tej  antypatii.  Ulegał,  ale  w  głębi  duszy  nie  przestawał  go  potępiać.  I  to  złe 

uczucie rozgorzało w nim. 

Było to już w drugim roku jego pobytu w klasztorze. A stało się to tak. W święto 

Matki  Boskiej  Opiekuńczej  odprawiano  w  wielkiej  cerkwi  wieczorne  nabożeństwo. 

Było mnóstwo przyjezdnych. Nabożeństwo odprawiał sam przeor. Ojciec Sergiusz stał 

na  swoim  zwykłym  miejscu  i  modlił  się,  czyli  znajdował  się  w  tym  stanie  walki,  w 

jakim  bywał  zwykle  podczas  nabożeństwa,  szczególnie  w  wielkiej  cerkwi,  jeśli  nie 

odprawiał  go  sam.  Walka  polegała  na  tym,  że  drażnili  go  przyjezdni,  panowie,  a 

zwłaszcza panie. Starał się ich nie widzieć, nie zważać na to, co się dzieje: nie widzieć, 

że  towarzyszy  im  żołnierz  roztrącając  tłum,  że  damy  pokazują  sobie  mnichów  — 

często nawet jego i pewnego mnicha słynnego z urody. Starał się zasłonić uwagą, tak 

jak  się  zasłania  okularami  oczy  konia,  nie  widzieć  nic  prócz  blasku  świec  przed 

ikonostasem,  świętych  obrazów  i  celebrujących  mnichów;  nie  słyszeć  nic  prócz 

śpiewanych  i  mówionych  słów  modlitwy  i  nie  doznawać  innego  uczucia  poza  tym 

zapamiętaniem  się  w  świadomości  spełniania  obowiązku,  jakiego  doznawał  zawsze 

odprawiając nabożeństwo i powtarzając tylekroć przedtem słyszane modlitwy. 

Tak  więc  stał,  bijąc  pokłony,  żegnając  się  wtedy,  kiedy  było  trzeba,  i  walczył 

oddając się bądź zimnej ocenie, bądź świadomie wywoływanemu zamieraniu myśli i 

uczuć, kiedy podszedł do niego zakrystian, ojciec Nikodem — dla ojca Sergiusza była 

to też wielka pokusa, zarzucał bowiem mimo woli Nikodemowi, że naśladuje przeora i 

schlebia  mu  —  podszedł  do  niego  i  kłaniając  mu  się  w  pas,  powiedział,  że  przeor 

wzywa go do siebie do ołtarza. Ojciec Sergiusz obciągnął kapę, nałożył kłobuk i zaczął 

iść ostrożnie przez tłum. 

background image

— Lise, regardez à droite, c'est lui

1

 — usłyszał. 

— Où, où? Il n'est pas tellement beau

2

Wiedział, że to o nim mówią. Słyszał i jak zawsze w chwilach pokusy powtarzał 

słowa:  „I  nie  wódź  nas  na  pokuszenie";  spuściwszy  głowę  i  oczy  przeszedł  koło 

ambony  i  okrążając  odzianych  w  stychary  kanonarchów  przechodzących  właśnie 

przed  ikonostasem,  wszedł  w  północne  drzwi.  Po  wejściu  przed  ołtarz,  zgodnie  ze 

zwyczajem  przeżegnał  się  i  zginając  się  wpół,  pokłonił  przed  ikoną,  potem  podniósł 

głowę  i  spojrzał  na  przeora,  którego  postać  stojącą  obok  innej,  błyszczącej  czymś 

postaci, widział kątem oka, choć nie odwracał się do nich. Przeor stał przy ścianie w 

szatach liturgicznych; wyciągnąwszy spod ornatu krótkie pulchne rączki nad grubym 

ciałem  i  brzuchem,  tarł  galon  ornatu  i,  uśmiechnięty,  rozmawiał  o  czymś  z 

wojskowym  w  mundurze  generała  świty  z  cyframi  i  akselbantami,  które  ojciec 

Sergiusz natychmiast dojrzał wytrawnym okiem wojskowego. Generał ten był niegdyś 

dowódcą  ich  pułku.  Teraz  widocznie  zajmował  wysokie  stanowisko  i  ojciec  Sergiusz 

zauważył  od  razu,  że  przeor  wie  o  tym  i  rad  jest  z  tego  i  że  dlatego  tak  promienieje 

jego czerwona, tłusta twarz i łysina. Obraziło to i zmartwiło ojca Sergiusza, uczucie to 

zaś jeszcze się wzmogło, kiedy usłyszał od przeora, że wezwano go, ojca Sergiusza, po 

to  jedynie,  by  zaspokoić  ciekawość  generała,  który  chciał  zobaczyć  swego  dawnego, 

jak się wyraził, kolegę. 

—  Bardzo  się  cieszę,  że  widzę  ojca  w  takiej  anielskiej  postaci  —  rzekł  generał 

wyciągając rękę — mam nadzieję, że ojciec nie zapomniał starego przyjaciela. 

Cała twarz przeora, czerwona i uśmiechnięta pośród siwizny, jakby aprobująca 

to,  co  mówił  generał,  wypielęgnowana  twarz  generała  z  zarozumiałym  uśmiechem, 

zapach  alkoholu  bijący  z  ust  generała  i  zapach  cygar,  którymi  pachniały  jego 

bokobrody — wszystko to sprawiło, że ojciec Sergiusz zawrzał gniewem. Pokłonił się 

jeszcze raz przeorowi i powiedział: 

—  Wasza  wielebność  raczyła  mnie  wezwać?  —  urwał;  wyrazem  twarzy  i  pozą 

jakby pytał: po co? 

Przeor rzekł: 

— Żeby się ojciec zobaczył z generałem. 

                                                 

1

 Lizo, spójrz na prawo, to on. 

2

 Gdzie, gdzie? Nie jest znów taki piękny. 

background image

—  Wasza  wielebność,  odszedłem  od  świata,  żeby  uwolnić  się  od  pokus  — 

blednąc powiedział Sergiusz drgającymi wargami. — Dlaczego wasza wielebność mnie 

tu na nie wystawia? Podczas modlitwy i w świątyni? 

— Idź, idź — odrzekł przeor czerwieniąc się i ściągając brwi. 

Nazajutrz  ojciec  Sergiusz  przeprosił  przeora  i  braci  za  swą  pychę,  ale 

równocześnie,  po  nocy  spędzonej  na  modlitwie,  doszedł  do  wniosku,  że  powinien 

opuścić ten klasztor, i napisał o tym do starca błagając go, żeby pozwolił mu powrócić 

do swego klasztoru. Napisał, że czuje swoją słabość, że nie jest zdolny walczyć sam z 

pokusami bez pomocy starca. Przyznawał się skruszony, że zgrzeszył pychą. Następną 

pocztą nadszedł list od starca; pisał w nim do Sergiusza, że przyczyną wszystkiego jest 

pycha.  Starzec  tłumaczył,  że  Sergiusz  wybuchnął  gniewem  dlatego,  że  upokorzył  się 

wyrzekając  się  godności  duchownych  nie  przez  miłość  do  Boga,  ale  przez  pychę. 

Widzicie — powiedział sobie — jaki ja jestem, nic mi nie potrzeba. Dlatego to nie mógł 

ścierpieć  postępku  przeora.  Wzgardziłem  wszystkim  dla  Boga,  a  pokazują  mnie  jak 

zwierzę. „Gdybyś był wzgardził sławą dla Boga, byłbyś ścierpiał. Jeszcze nie wygasła w 

tobie świecka pycha. Myślałem o tobie, synu mój, Sergiuszu, i modliłem się i oto czym 

Bóg  mnie  natchnął:  żyj  tak  jak  dotychczas  i  poddaj  się.  Tymczasem  dowiedzieliśmy 

się, że w samotnej celi umarł świętobliwy pustelnik Hilarion. Spędził tam osiemnaście 

lat.  Przeor  tambińskiego  klasztoru  zapytał,  czy  nie  ma  brata,  który  chciałby  tam 

zamieszkać. A tu przyszedł twój list. Idź do ojca Paisiusza do tambińskiego klasztoru, 

napiszę do niego, a ty proś, żeby pozwolił ci zająć celę Hilariona. Nie dlatego, żebyś 

miał zastąpić Hilariona, ale potrzebna ci jest samotność, żeby zwyciężyć pychę. Niech 

cię Pan Bóg błogosławi" 

Sergiusz  posłuchał  starca,  pokazał  list  przeorowi  i  wyprosiwszy  jego  zgodę, 

oddał swą celę i wszystkie rzeczy klasztorowi i wyjechał do tambińskiej pustelni. 

W  pustelni  tambińskiej  przełożony,  dobry  gospodarz,  z  kupieckiej  rodziny, 

przyjął  Sergiusza  z  prostotą  i  spokojem,  umieścił  go  w  celi  Hilariona  dając  mu  z 

początku  braciszka  do  posług,  a  potem  zgodnie  z  życzeniem  Sergiusza  zostawił  go 

samego. Cela była to pieczara wydrążona w skale. Tam też został pochowany Hilarion. 

W  dalszej  pieczarze  znajdowała  się  wnęka  do  spania,  był  tam  siennik,  stół  i  półka  z 

ikonami  i  książkami.  Przy  drzwiach  zewnętrznych,  które  się  zamykały,  była  półka; 

mnich raz na dzień przynoszący strawę z klasztoru stawiał ją na tej półce. 

I ojciec Sergiusz został pustelnikiem. 

background image

 

IV 

 

W szóstym roku pobytu Sergiusza w pustelni, podczas ostatków, z sąsiedniego 

miasta,  po  blinach  z  wódką,  wesoła  kompania  bogatych  ludzi,  mężczyzn  i  kobiet, 

wybrała  się  na  przejażdżkę  trójkami.  Kompania  składała  się  z  dwóch  adwokatów, 

jednego bogatego ziemianina, oficera i czterech kobiet. Jedna z nich była żoną oficera, 

druga  —  ziemianina,  trzecia  była  to  panna,  siostra  ziemianina,  a  czwarta  była 

rozwódką; piękna, bogata i dziwaczka, wprowadzała w zdumienie  i zakłócała  spokój 

miasta swoimi wybrykami. 

Pogoda  była  prześliczna,  droga  gładka  jak  stół. Wyjechali  z  dziesięć  wiorst  za 

miasto, stanęli i zaczęły się narady, dokąd jechać: z powrotem czy dalej. 

— A dokąd prowadzi ta droga? — spytała piękna rozwódka, pani Makowkin. 

—  Do  Tambina,  dwanaście  wiorst  stąd  —  odpowiedział  adwokat,  który 

asystował pani Makowkin. 

— No, a dalej? 

— Dalej do L., przez klasztor. 

—Tam gdzie mieszka ten ojciec Sergiusz? 

— Tak 

— Kasatski? Ten piękny pustelnik? 

— Tak. 

—  Mesdames!  Panowie!  Jedźmy  do  Kasatskiego.  W  Tambinie  odpoczniemy, 

przekąsimy coś. 

— Ależ nie zdążymy wrócić na noc do domu! 

— To nic, zanocujemy u Kasatskiego. 

—  No  cóż,  jest  tam  w  klasztorze  zajazd,  bardzo  dobry.  Byłem  tam,  kiedy 

prowadziłem sprawę Machina. 

— Nie, ja będę nocowała u Kasatskiego. 

— Ależ to niemożliwe, chociaż pani jest wszechmocna. 

— Niemożliwe? Zakład. 

background image

—  Zgoda.  Jeśli  pani  u  niego  zanocuje,  to  ja  gotów  jestem  zrobić  wszystko,  co 

pani zechce. 

— A discrétion! 

— Ale pani także! 

— Dobrze, jedźmy. 

Dano  wódki  woźnicom.  Towarzystwo  zaś  wyciągnęło  skrzyneczkę  z  paszteci-

kami,  winem,  słodyczami.  Panie  otuliły  się  w  białe  szuby  na  lisach.  Woźnice 

posprzeczali  się,  kto  pojedzie  pierwszy,  i  jeden,  młody,  siadłszy  bokiem  po  junacku, 

klasnął długim biczyskiem, krzyknął — i zadźwięczały dzwonki, zazgrzytały płozy. 

Sanki podskakiwały i kołysały się leciutko, przyprzężny koń, ze swym mocno w 

górę  podwiązanym  ogonem  nad  ozdobną  szleją,  galopował  równo  i  wesoło,  równa, 

gładka,  jak  posmarowana  droga  szybko  uciekała  w  tył,  woźnica  junacko  poruszał 

lejcami,  adwokat  i  oficer  siedząc  naprzeciwko  pletli  jakieś  bzdury  swojej  sąsiadce, 

pani  Makowkin,  ona  zaś  zawinąwszy  się  szczelnie  w  szubę,  siedziała  bez  ruchu  i 

myślała: „Wciąż to samo i wszystko wstrętne: czerwone, błyszczące twarze, cuchnące 

winem i tytoniem, te same rozmowy, te same myśli, a wszystko kręci się koło tego, co 

najobrzydliwsze.  I  wszyscy  są  zadowoleni,  i  myślą,  że  tak  trzeba  i  że  mogą  tak  dalej 

żyć  aż  do  śmierci.  Ja  nie  mogę.  Nudzę  się.  Potrzeba  mi  czegoś  takiego,  co  by  to 

wszystko zburzyło, przewróciło do góry dnem. Choćby na przykład jak ci w Saratowie, 

co  pojechali  i  zamarzli  na  śmierć.  No,  co  by  na  przykład  ci  tu  zrobili?  Jak  by  się 

zachowali? Z pewnością podle. Każdy myślałby tylko o sobie. I ja także zachowałabym 

się podle. Ale ja jestem przynajmniej ładna. Dobrze o tym wiedzą. No, a ten mnich? 

Czyżby  już  tego  nie  rozumiał?  Nieprawda.  Oni  tylko  to  jedno  rozumieją.  Tak  jak 

jesienią, z tym kadetem. A jaki był głupi..." 

— Iwanie Nikołaiczu! — powiedziała. 

 — Co pani każe? 

— Ile on ma lat? 

— Kto? 

— No, Kasatski. 

— Zdaje się, że ponad czterdzieści. 

— I co, wszystkich przyjmuje? 

— Wszystkich, ale nie zawsze. 

background image

— Niech mi pan okryje nogi. Nie tak. Jaki pan niezgrabny! Jeszcze, jeszcze, o 

tak. Ale nie trzeba mnie ściskać za nogi. 

W ten sposób dojechali do lasu, gdzie znajdowała się cela. 

Pani  Makowkin  wysiadła  i  kazała  im  odjechać.  Odradzali  jej,  ale  rozgniewała 

się  i  kazała  im  odjechać.  Wtedy  sanki  odjechały,  ona  zaś  w  swoim  białym  futrze  na 

lisach poszła ścieżką. Adwokat wysiadł z sanek i został, żeby zobaczyć, co będzie. 

 

 

 

Ojciec Sergiusz przebywał już szósty rok w pustelni. Liczył czterdzieści dziewięć 

lat. Życie miał ciężkie. Nie ciążyły mu posty i modlitwy, to nie było wcale trudne, lecz 

wewnętrzna walka, której się wcale nie spodziewał. Dwa były źródła walki: zwątpienie 

i żądza cielesna. I obaj wrogowie zawsze napadali razem. Sergiuszowi zdawało się, że 

to są dwaj odrębni wrogowie, a właściwie był to jeden, zawsze ten sam. Z chwilą gdy 

ustępowało  zwątpienie,  ustępowała  i  żądza.  Ale  on  myślał,  że  są  to  dwa  odrębne 

diabły, i walczył z nimi oddzielnie. 

„Mój Boże! mój Boże!  — myślał. — Dlaczego  nie dajesz mi wiary! Tak, żądza, 

tak  z  nią  walczył  święty  Antoni  i  inni,  ale  wiara!  Oni  ją  mieli,  a  ja?  bywają  chwile, 

godziny, dni, kiedy jej nie mam. Na co jest świat, całe jego piękno, jeśli jest grzeszny i 

trzeba się go wyrzec? Dlaczego stworzyłeś tę pokusę? Pokusę? Ale czy nie jest pokusą 

to, że chcę odejść od radości życia i coś szykuję sam sobie tam, gdzie może nic nie ma. 

—  Pomyślał  to  sobie  i  przestraszył  się,  zdjął  go  wstręt  do  siebie.  —  Podły!  Podły! 

Chcesz być świętym?" — wymyślał sobie. I rozpoczął modlitwy. Ale jak tylko zaczął się 

modlić, żywo stanął mu przed oczami on sam, taki jakim był w klasztorze, w kłobuku i 

kapie,  wspaniały.  Pokręcił  głową.  „Nie,  to  nie  to.  To  oszukaństwo.  Innych  oszukam, 

ale siebie nie oszukam i Boga nie oszukam. Wcale nie jestem wspaniały, tylko nędzny, 

śmieszny  człowiek".  Odrzucił  poły  sutanny  i popatrzył  na  swoje  wynędzniałe  nogi  w 

gaciach. I uśmiechnął się. 

Potem opuścił poły i zaczął odmawiać pacierze, żegnać się i bić pokłony. „Czyż 

to  łoże  będzie  moją  trumną?"  —  mówił.  I  jakby  diabeł  jakiś  mu  podszepnął:  „Łoże 

samotne  to  trumna.  Kłamstwo".  I  stanęły  mu  w  oczach  ramiona  wdowy,  z  którą 

kiedyś żył. Otrząsnął się i czytał dalej. Odmówiwszy przepisowe modlitwy, sięgnął po 

background image

Ewangelię, otworzył ją i trafił na ustęp, który często powtarzał i umiał go na pamięć: 

„Wierzę, Panie, ratuj niedowiarstwa mego". Odsunął od siebie wszystkie nasuwające 

się  wątpliwości.  Tak  jak  ustawia  się  przedmiot  o  chwiejnej  równowadze,  ustawił  na 

nowo swoją wiarę na kołyszącej się nóżce i odsunął się ostrożnie, by nie trącić jej i nie 

przewrócić.  Okulary  zsunęły  się  znowu,  uspokoił  się.  Powtórzył  swą  dziecięcą 

modlitwę: „Panie, weź mnie, weź mnie", i zrobiło mu się nie tylko lekko na duszy, ale 

radośnie,  rzewnie.  Przeżegnał  się  na  swoim  posłaniu  na  wąskiej  ławce,  podkładając 

sobie pod głowę letnią sutannę. Zasnął. W półśnie zdawało mu się, że słyszy dzwonki. 

Nie wiedział na pewno, czy tak było naprawdę, czy mu się to śniło. Obudziło go jednak 

stukanie do drzwi. Wstał sam sobie nie wierząc. Ale stukanie powtórzyło się. Tak, to 

było bliskie stukanie, do jego drzwi, i głos kobiecy. 

„Mój  Boże!  Czyżby  to  była  prawda,  to  co  czytałem  w  Żywotach  świętych,  że 

diabeł  przybiera  postać  kobiety?...  Tak,  to  głos  kobiecy.  I  głos  delikatny,  nieśmiały  i 

miły! Tfu! — splunął. — Nie, zdaje mi się" — powiedział, poszedł w kąt, gdzie stał mały 

pulpit, i ukląkł tym zwykłym, prawidłowym ruchem, w którym to ruchu już znajdował 

pociechę  i  zadowolenie.  Schylił  się,  włosy  opadły  mu  na  twarz  i  przywarł  łysiejącym 

już czołem do wilgotnej, zimnej deski. (Od podłogi wiało.) 

...Odmawiał  psalm,  który,  jak  mu  powiedział  staruszek,  ojciec  Pimen,  chronił 

od pokus. Uniósł bez wysiłku na silnych, nerwowych nogach swoje wychudłe, lekkie 

ciało  i  chciał  się  modlić  dalej,  nie  modlił  się  jednak,  lecz  mimo  woli  wytężał  słuch, 

żeby usłyszeć. Chciał usłyszeć. Było zupełnie cicho. Te same krople padały z dachu w 

podstawioną  pod  narożnik  beczkę.  Na  dworze  był  szron,  mgła,  kłujący  śnieg.  Było 

cicho, cicho. Nagle zaszeleściło pod oknem i najwyraźniej głos — ten sam delikatny, 

nieśmiały głos, głos, który mógł należeć tylko do uroczej kobiety, przemówił: 

— Proszę mnie wpuścić, na miłość boską... 

Zdawało  mu  się,  że  krew  napływa  mu  do  serca  i  zastyga.  Nie  mógł  nawet 

westchnąć. „Zmartwychwstanie Bóg i ustąpią wrogi..." 

—  Przecież  nie  jestem  żaden  diabeł  —  słychać  było,  że  usta,  które  to  mówiły, 

uśmiechają  się.  —  Nie  diabeł,  tylko  po  prostu  grzeszna  kobieta,  zbłądziłam,  nie  w 

przenośni,  ale  w  dosłownym  znaczeniu  (roześmiała  się),  zmarzłam  i  proszę  o 

przytułek... 

Przytknął twarz do szyby. Blask lampki odbijał się i świecił po całym szkle. Ujął 

twarz w dłonie i wpatrzył się w mrok. Mgła, szron, drzewo, a tam, na prawo, ona. Tak, 

background image

ona.  Kobieta  w  białym  puszystym  futrze,  w  czapce;  ładna,  ładna,  miła,  przerażona 

twarz  jest  o  dwa  cale  od  jego  twarzy,  pochylona  ku  niemu.  Oczy  ich  się  spotkały  i 

poznali się. Nie znaczy to, żeby kiedykolwiek się widzieli: nigdy się nie widzieli, lecz w 

spojrzeniu, które zamienili, poczuli (zwłaszcza on), że znają się, rozumieją nawzajem. 

Nie  można  było  już  po  tym  spojrzeniu  mieć  wątpliwości,  że  jest  to  diabeł,  a  nie 

szczera, dobra, ładna, nieśmiała kobieta. 

— Kto pani jest? Po co? — zapytał. 

— Proszę otworzyć — odpowiedziała z kapryśnym despotyzmem. — Zmarzłam. 

Powiadam przecie, że zbłądziłam. 

 — Ależ ja jestem mnich, pustelnik. 

 —  No  to  niech  mi  ojciec  otworzy.  Nie  chce  chyba  ojciec,  żebym  zmarzła  pod 

oknem, podczas kiedy ojciec będzie się modlił. 

— Ale jak pani... 

— Przecież ojca nie zjem. Proszę mnie wpuścić, na miłość boską. Skostniałam z 

zimna. 

Lęk ją ogarnął. Powiedziała to niemal z płaczem. 

Odszedł  od  okna,  spojrzał  na  obraz  Chrystusa  w  cierniowej  koronie.  „Boże 

dopomóż mi, Boże dopomóż mi" — powiedział żegnając się i bijąc pokłony podszedł 

do drzwi sionki i otworzył je. W sionce namacał haczyk i zaczął go podważać. Z tamtej 

strony  usłyszał  kroki.  Przechodziła  od  okna  do  drzwi.  „Ach!"  —  krzyknęła  nagle. 

Domyślił się, że wdepnęła w kałużę znajdującą się przed progiem. Ręce mu drżały i w 

żaden sposób nie mógł podnieść haczyka, na który napierały drzwi. 

—  Co  ojciec  robi?  Proszę  mnie  wpuścić.  Przemokłam  cała.  Zmarzłam.  Ojciec 

myśli o zbawieniu duszy, a ja zmarzłam. 

Pociągnął  drzwi  ku  sobie,  podniósł  haczyk  i  nie  obliczywszy  siły  uderzenia, 

otworzył drzwi na zewnątrz tak, że ją potrącił. 

— Ach, przepraszam! — powiedział, raptem powracając do dawnego, zwykłego 

mu sposobu bycia z paniami. 

Uśmiechnęła  się  usłyszawszy  to  „przepraszam",  „No,  nie  jest  znów  taki 

straszny", pomyślała. 

— Nic, nic. To ja przepraszam — powiedziała przechodząc koło niego. — Nigdy 

bym się nie odważyła. Ale taki wyjątkowy wypadek. 

background image

—  Proszę  —  rzekł  przepuszczając  ją  pierwszą.  Uderzył  go  silny  zapach  dawno 

nie  wdychanych,  delikatnych  perfum.  Przeszła  przez  sień  do  izby.  Zatrzasnął 

zewnętrzne drzwi nie zakładając haczyka, minął sień i wszedł do izby. 

„Jezu  Chryste,  Synu  Boży,  bądź  miłościw  mnie  grzesznemu.  Boże  bądź 

miłościw mnie grzesznemu", modlił się nieustannie, i to nie tylko w duchu, ale i mimo 

woli widomie poruszając wargami. 

— Proszę — powiedział. 

Stała  pośrodku  pokoju,  woda  kapała  z  niej  na  podłogę.  Przyglądała  mu  się  i 

oczy jej się śmiały- 

— Proszę mi darować, że zakłóciłam samotność ojca. Ale widzi ojciec, w jakim 

jestem  położeniu.  Stało  się  tak  dlatego,  że  wyjechaliśmy  z  miasta  na  spacer  i 

założyłam  się,  że  dojdę  sama  z  Worobiówki  do  miasta,  ale  zbłądziłam  i  gdybym  nie 

natrafiła  na  celę  ojca...  —  zaczęła  kłamać.  Ale  twarz  jego  niepokoiła  ją  tak,  że  nie 

mogła  mówić  dalej  i  umilkła.  Spodziewała  się,  że  będzie  zupełnie  inny.  Nie  był  tak 

urodziwy,  jak  go  sobie  wyobrażała,  ale  w  jej  oczach  był  przepiękny.  Siwiejące 

kędzierzawe włosy na głowie i brodzie, regularny cienki nos i oczy płonące jak węgle, 

kiedy patrzył nimi wprost — wszystko to zrobiło na niej wrażenie. 

Wiedział, że ona kłamie. 

— No tak — powiedział spojrzawszy na nią i znów spuszczając oczy. — Przejdę 

tu obok, proszę, niech się pani rozgości. 

Zdjął lampkę, zapalił świecę i pokłoniwszy się jej nisko, wszedł do komórki za 

przepierzeniem; słyszała, że coś tam przesuwa. „Pewno się przede mną w jakiś sposób 

zamyka",  pomyślała,  uśmiechnęła  się  i  zrzuciwszy  białą  rotundę  na  lisach,  zaczęła 

zdejmować  czapkę,  która  się  zaczepiła  o  włosy  i  zawiązaną  pod  nią  szydełkową 

chustkę.  Wcale  nie  zmokła,  kiedy  stała  pod  oknem,  mówiła  tak  tylko  chcąc  zyskać 

pretekst, żeby ją wpuścił. Ale przed drzwiami naprawdę wpadła w kałużę, lewa noga 

była mokra do łydki i trzewik i berlacz pełne były wody. Usiadła na jego łóżku — na 

desce  przykrytej  dywanikiem  —  i  zaczęła  się  rozzuwać.  Celka  wydała  się  jej 

prześliczna.  Wąska  na  jakie  trzy  arszyny  izdebka,  długości  może  czterech  arszynów, 

była czysta jak szkiełko. W izdebce stało łóżko, na którym siedziała, nad nim półeczka 

z  książkami.  W  rogu  mały  pulpit.  Przy  drzwiach  gwoździe,  na  nich  futro  i  sutanna. 

Nad  pulpitem  obraz  Chrystusa  w  cierniowej  koronie  i  lampka.  Pachniało  dziwnie: 

olejem, potem i ziemią. Wszystko się jej podobało. Nawet ten zapach. 

background image

Dokuczały  jej  mokre  nogi,  zwłaszcza  jedna,  zaczęła  więc  się  rozzuwać  z 

pośpiechem;  nie  przestawała  się  przy  tym  uśmiechać  ciesząc  się  nie  tyle  z  tego,  że 

osiągnęła  swój  cel,  ile  ze  świadomości,  że  zrobiła  na  nim  wrażenie,  na  tym 

czarującym, niezwykłym, dziwnym, pociągającym mężczyźnie. „Nie odpowiedział, co 

to  szkodzi"  —  pomyślała  sobie.  —  Ojcze  Sergiuszu!  Ojcze  Sergiuszu!  Tak  się  ojciec 

nazywa, prawda? 

 — Czego pani sobie życzy? — odpowiedział cichy głos. 

 — Proszę, niech ojciec daruje, że zakłóciłam jego samotność. Ale naprawdę nie 

mogłam  inaczej.  Rozchorowałabym  się  po  prostu.  A  i  teraz  nie  wiem.  Jestem  cała 

mokra, nogi mam jak lód. 

— Proszę wybaczyć — odpowiedział cichy głos — niczym pani nie mogę służyć. 

— Nie byłabym ojca niepokoiła. Ja tylko do świtu. 

Nie odpowiadał. Słyszała, że coś szepcze, widocznie się modlił. 

— Ojciec tu nie wejdzie? — zapytała uśmiechając się. — Bo muszę się rozebrać, 

żeby się wysuszyć. 

Nie odpowiedział modląc się w dalszym ciągu za ścianą miarowym głosem. 

„Tak,  to  człowiek"  —  myślała,  z  trudem  ściągając  berlacz,  w  którym  chlupała 

woda. Ciągnęła i nie mogła dać rady, aż ją to rozśmieszyło. I śmiała się cichutko, ale 

wiedząc, że on słyszy jej śmiech i że śmiech ten podziała na niego właśnie tak, jak ona 

chce,  roześmiała  się  głośniej  i  śmiech  ten,  wesoły,  naturalny,  poczciwy,  rzeczywiście 

na niego podziałał i właśnie tak, jak ona chciała. 

„Tak,  takiego  człowieka  można  pokochać.  Te  oczy.  I  ta  szczera  i  —  żeby  nie 

wiem  jak  mamrotał  modlitwy  —  namiętna  twarz  —  myślała.  —  Nas,  kobiet,  się  nie 

oszuka. Już wtedy jak przysunął twarz do szyby i zobaczył mnie, zrozumiał i poznał. 

W  oczach  błysnęło  i  klamka  zapadła.  Zakochał  się  we  mnie,  zapragnął.  Tak, 

zapragnął"  —  mówiła  sobie;  zdjęła  nareszcie  berlacz  i  trzewik  i  zabrała  się  do 

ściągania pończoch. Żeby zdjąć te długie pończochy na gumkach, trzeba było podnieść 

spódnicę. Poczuła wstyd i powiedziała: 

 — Proszę nie wchodzić. 

Zza  ściany  wszakże  nie  było  żadnej  odpowiedzi.  Słychać  było  nadal  miarowe 

mamrotanie i jeszcze odgłos jakichś ruchów. „Pewnie bije pokłony do ziemi — myślała 

— ale się tym nie odżegna — powiedziała sobie. — Myśli o mnie. Tak jak ja o nim. Z 

background image

takim  samym  uczuciem  myśli  o  tych  nogach"  —  mówiła  sobie.  Ściągnęła  mokre 

pończochy, stojąc bosymi stopami na łóżku, i podwinęła nogi pod siebie. Niedługo tak 

posiedziała  objąwszy  kolana  rękami  i  patrząc  przed  siebie  w  zamyśleniu.  ,,Tak,  ta 

pustka, ta cisza. I nikt by się nigdy nie dowiedział..." 

Wstała, zaniosła pończochy na piec, powiesiła je na szybrze. Osobliwy jakiś był 

ten szyber. Pokręciła nim, a potem lekko stąpając bosymi nogami wróciła na łóżko i 

znów usiadła na nim podwinąwszy nogi. Za ścianą ucichło zupełnie. Spojrzała na swój 

miniaturowy  zegarek  zawieszony  na  szyi.  Była  druga.  Powinni  przyjechać  około 

trzeciej. Zostaje najwyżej godzina. 

„No cóż, przesiedzę tak tu, sama. Bzdura! Nie chcę. Zaraz go zawołam". 

— Ojcze Sergiuszu! Ojcze Sergiuszu! Sergiuszu Dmitryczu, książę Kasatski! 

Za drzwiami było cicho. 

—  Proszę  posłuchać,  to  okrutne.  Nie  wzywałabym  ojca,  gdyby  to  nie  było 

konieczne.  Jestem  chora.  Nie  wiem,  co  się  ze  mną  dzieje  —  powiedziała  zbolałym 

głosem. — Och! och! — jęknęła padając na łóżko. I dziwna rzecz, czuła naprawdę, że 

robi  się  jej  słabo,  całkiem  słabo,  że  wszystko  ją  boli,  że  wstrząsają  nią  dreszcze 

gorączki. 

— Proszę posłuchać,  pomóc mi. Nie wiem, co się  ze mną dzieje. Och! och! — 

rozpięła  suknię,  odsłoniła  pierś  i  zarzuciła  w  górę  obnażone  do  łokcia  ręce.  —  Och! 

och! 

Przez cały ten czas Sergiusz stał i modlił się w komórce. Zmówiwszy wszystkie 

wieczorne  pacierze  stał  teraz  nieruchomy,  z  oczami  utkwionymi  w  koniec  nosa  i 

odmawiał w myśli modlitwę powtarzając w duchu: „Jezu Chryste, Synu Boży, zmiłuj 

się nade mną". 

Słyszał  jednak  wszystko.  Słyszał,  jak  szeleści  jedwabną  tkaniną  zdejmując 

suknię, jak stąpa bosymi stopami po podłodze; słyszał, jak rozciera sobie nogi. Czuł, 

że słabnie, że w każdej chwili może upaść, i dlatego nie przestawał się modlić. Czuł się 

tak,  jak  ów  bohater  z  bajki,  który  musiał  iść  nie  oglądając  się.  Tak  samo  Sergiusz 

słyszał, czuł, że niebezpieczeństwo, zguba jest tuż, nad nim, dokoła niego, że może się 

uratować, tylko jeśli się nie będzie oglądał. Lecz ogarnęła go nagłe chęć spojrzenia na 

nią. W tej samej chwili powiedziała: 

—  Doprawdy,  to  nieludzkie.  Mogę  umrzeć,  „Tak,  pójdę,  ale  tak,  jak  robił  ów 

ojciec, który jedną ręką dotykał nierządnicy, a drugą kładł na rozpaloną blachę... ale 

background image

blachy nie ma". Obejrzał się. Lampa. Potrzymał palec nad ogniem i zmarszczył czoło, 

gotów  cierpieć;  dość  długo  zdawało  mu  się,  że  nic  nie  czuje,  ale  raptem  —  nie 

uprzytomnił  sobie  jeszcze,  czy  go  boli  i  jak  bardzo  —  skrzywił  się  i  szarpnął  rękę 

machając nią. „Nie, tego nie wytrzymam". 

— Na miłość boską. Niech ojciec przyjdzie do mnie. Umieram, och! 

„Więc co, mam zginąć?, nie przecież..." 

—  Zaraz  do  pani  przyjdę  —  odezwał  się  i  otworzywszy  drzwi  od  komórki,  nie 

patrząc na kobietę przeszedł koło niej do drzwi od sieni, gdzie zwykł był rąbać drzewo, 

namacał pień, na którym rąbał drzewo, i siekierę opartą o ścianę. 

— Zaraz — powiedział i wziąwszy siekierę w prawą rękę, oparł wskazujący palec 

lewej ręki o pień, machnął siekierą i uderzył poniżej drugiego stawu. Palec odskoczył 

łatwiej, niż odskakuje drewno takiej samej grubości, przekręcił się, potoczył na brzeg 

pnia, a stamtąd na podłogę. 

Sergiusz  usłyszał  ów  dźwięk,  zanim  poczuł  ból.  Ale  nie  zdążył  się  jeszcze 

zdziwić,  że  go  nie  boli,  jak  już  poczuł  palący  ból  i  ciepło  lejącej  się  krwi.  Prędko 

zawinął  okaleczony  staw  połą  sutanny  i  przycisnąwszy  go  do  biodra,  wszedł  z 

powrotem przez drzwi; stanął na wprost kobiety, spuścił oczy i spytał cicho: 

 — Co pani jest? 

Spojrzała  na  jego  pobladłą  twarz  z  drgającym  lewym  policzkiem  i  naraz 

zawstydziła się. Zerwała się, chwyciła futro, zarzuciła je na siebie i otuliła się nim. 

— Bolało mnie... zaziębiłam się... ja... ojcze Sergiuszu... ja... 

Podniósł na nią oczy świecące łagodnym, radosnym blaskiem i powiedział: 

— Droga siostro, dlaczego chciałaś zgubić swoją nieśmiertelną duszę? Pokusy 

muszą istnieć na świecie, ale biada temu, przez którego powstają. Módl się, żeby nam 

Pan Bóg przebaczył. 

Słuchała  i  patrzyła  na  niego.  Nagle  usłyszała,  że  kapią  krople  jakiejś  cieczy. 

Spojrzała i zobaczyła, że po sutannie płynie z ręki krew. 

—  Co  ojciec  zrobił  z  ręką?  —  Przypomniał  się  jej  dźwięk,  który  usłyszała,  i 

schwyciwszy lampę, pobiegła do sieni: zobaczyła na ziemi zakrwawiony palec. Bledsza 

od Sergiusza, wróciła i chciała mu to powiedzieć, ale on przeszedł powoli do komórki i 

zamknął za sobą drzwi. 

 — Proszę mi przebaczyć — rzekła. — Czym mogę odkupić swój grzech? 

background image

— Odejdź. 

— Niech ojciec pozwoli, opatrzę ranę.  

— Odejdź stąd. 

— Proszę mi przebaczyć i pobłogosławić. 

— W Imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego — doleciał głos zza przepierzenia. — 

Odejdź. 

Zaszlochała i wyszła z celi. Adwokat szedł na jej spotkanie. 

— Przegrałem, nie ma rady. Gdzie pani chce usiąść? 

— Wszystko jedno. 

Wsiadła i aż do domu nie powiedziała ani słowa. 

 

W  rok  potem  złożyła  pierwsze  śluby  i  wiodła  surowe  życie  w  klasztorze  pod 

kierunkiem pustelnika Arseniusza, który od czasu do czasu pisywał do niej listy. 

 

 

VI 

 

Ojciec  Sergiusz  przeżył  w  pustelni  jeszcze  siedem  lat.  Z  początku  przyjmował 

wiele z tego, co mu przynoszono: i herbatę, i cukier, i biały chleb, i mleko, i odzież, i 

drzewo.  Ale  z  biegiem  czasu  coraz  surowiej  układał  swoje  życie  odmawiając  sobie 

wszystkiego  co  zbyteczne,  aż  wreszcie  doszedł  do  tego,  że  nie  przyjmował  nic  prócz 

razowego chleba raz na tydzień. Wszystko, co mu przynoszono, rozdawał odwiedza-

jącym go. 

Ojciec  Sergiusz  spędzał  wszystek  czas  w  celi  na  modlitwie  lub  rozmowie  z 

odwiedzającymi,  których  było  coraz  więcej.  Wychodził  tylko  trzy  razy  na  rok  do 

cerkwi oraz po wodę i drzewo, gdy mu były potrzebne. 

Po pięciu latach takiego życia nastąpiło to znane wkrótce wszędzie zdarzenie z 

panią Makowkin, jej nocne odwiedziny, zmiana, jaka w niej potem zaszła, i wstąpienie 

do klasztoru. Odtąd sława ojca Sergiusza zaczęła wzrastać. Coraz więcej przychodziło 

odwiedzających, a dokoła celi osiedlili się mnisi, zbudowano cerkiew i zajazd. Wieść o 

ojcu Sergiuszu, jak zawsze wyolbrzymiająca jego czyny, szła coraz dalej i dalej. Ludzie 

background image

poczęli  napływać  z  daleka  i  zaczęto  przywozić  do  niego  chorych  twierdząc,  że  ich 

uzdrawia. 

Pierwsze uzdrowienie nastąpiło w ósmym roku jego pobytu w pustelni. Było to 

uzdrowienie czternastoletniego chłopca, którego przyprowadziła do Sergiusza matka 

żądając,  żeby  położył  na  nim  ręce.  Ojcu  Sergiuszowi  nawet  na  myśl  nie  przyszło,  by 

mógł uzdrawiać chorych. Uważałby taką myśl za wielki grzech pychy, ale matka, która 

przyprowadziła  chłopca,  błagała  go  nieustępliwie,  tarzała  się  u  jego  nóg,  mówiła: 

dlaczego,  skoro  innych  uzdrawia,  nie  chce  pomóc  jej  synowi,  prosiła  go  w  imię 

Chrystusa. Na zapewnienie ojca Sergiusza, że tylko Bóg uzdrawia, mówiła, że prosi go 

tylko, by położył rękę i pomodlił się. Ojciec Sergiusz odmówił i odszedł do swojej celi. 

Ale  nazajutrz  (było  to  jesienią  i  noce  były  już  zimne)  wychodząc  z  celi  po  wodę 

zobaczył znów tę matkę z synem, czternastoletnim bladym wychudzonym chłopcem, i 

usłyszał  te  same  błagania.  Ojciec  Sergiusz  przypomniał  sobie  przypowieść  o  sędzi 

niesprawiedliwym  i  nie  mając  przedtem  wątpliwości,  że  powinien  odmówić,  poczuł 

teraz  wątpliwość,  a  poczuwszy  wątpliwość  zaczął  się  modlić  i  modlił  się  dopóty, 

dopóki  w  duszy  nie  powziął  postanowienia.  Postanowienie  było  takie,  że  powinien 

spełnić żądanie kobiety, że wiara jej może uratować jej syna; on zaś, ojciec Sergiusz, 

nie jest w tym wypadku niczym innym, tylko znikomym narzędziem wybranym przez 

Boga. 

I  wyszedłszy  do  matki,  ojciec  Sergiusz  spełnił  jej  żądanie,  położył  rękę  na 

głowie chłopca i zaczął się modlić. 

Matka  wyjechała  z  synem,  a  po  miesiącu  chłopiec  wyzdrowiał,  po  okolicy  zaś 

rozeszła  się  sława  o  świętej,  uzdrawiającej  sile  starca  Sergiusza,  jak  go  już  teraz 

nazywano.  Odtąd  nie  mijał  tydzień,  żeby  do  ojca  Sergiusza  nie  przychodzili,  nie 

przyjeżdżali  chorzy.  I  nie  odmówiwszy  jednym,  nie  mógł  odmawiać  innym,  i  kładł 

ręce, i modlił się, i uzdrawiał wielu, i sława ojca Sergiusza szerzyła się coraz dalej. 

Tak minęło dziewięć lat w klasztorze i trzynaście w samotności. Ojciec Sergiusz 

miał wygląd starca: długą i siwą brodę, ale włosy, chociaż rzadkie, wciąż jeszcze były 

czarne i kędzierzawe. 

background image

 

VII 

 

Ojciec Sergiusz już od kilku dni żył z jedną nieodstępną myślą: czy dobrze robi 

poddając się temu, co wynikło nie tyle z jego woli, ile z woli przeora i archimandryty. 

Zaczęło  się  to  po  wyzdrowieniu  czternastoletniego  chłopca;  odtąd  z  każdym 

miesiącem,  tygodniem,  dniem  Sergiusz  czuł,  jak  zanika  jego  wewnętrzne  życie,  a 

miejsce jego zajmuje zewnętrzne. Zupełnie jakby go wywrócono na nice. 

Sergiusz  widział,  że  jest  środkiem  przyciągania  do  klasztoru  pątników  i 

ofiarodawców, i dlatego władze klasztoru stwarzały takie warunki, w których mógł być 

najbardziej  pożyteczny.  Nie  dawano  mu  na  przykład  zupełnie  możliwości  jakiej-

kolwiek pracy. Dostarczano mu wszystkiego, czego potrzebował, i żądano tylko, żeby 

nie odmawiał błogosławieństwa przychodzącym do niego pątnikom. Dla jego wygody 

wyznaczono dni przyjęć. Urządzono  poczekalnię  dla mężczyzn i miejsce odgrodzone 

balaskami, żeby go nie przewróciły rzucające się ku niemu pątniczki — miejsce, gdzie 

mógł  błogosławić  przybyszów.  Kiedy  mu  mówiono,  że  jest  potrzebny  ludziom,  że 

spełniając przykazanie miłości Chrystusowej, nie może odmawiać tym, którzy żądają 

widzenia  go,  że  unikanie  tych  ludzi  byłoby  okrucieństwem;  nie  mógł  się  z  tym  nie 

zgadzać,  ale  w  miarę  ulegania  temu  życiu  czuł,  jak  to,  co  było  wewnętrzną  treścią, 

zmienia się w coś zewnętrznego, jak wysycha w nim źródło żywej wody, jak to, co robi, 

robi coraz bardziej dla ludzi, a nie dla Boga. 

Czy pouczał ludzi, czy po prostu ich błogosławił, czy modlił się za chorych, czy 

dawał  ludziom  rady,  wskazywał  kierunek  w  ich  życiu,  czy  wysłuchiwał  podziękowań 

tych, którym pomógł, bądź uzdrowieniem, bądź pouczeniem, nie mógł nie cieszyć się 

z  tego,  nie  mógł  nie  troszczyć  się  o  skutki  swojej  działalności,  o  wpływ  jej  na  ludzi. 

Myślał o tym, że jest płonącym świecznikiem, a im bardziej to odczuwał, tym bardziej 

czuł, że słabnie, że gaśnie gorejące w nim boskie światło prawdy. „W jakim stopniu to, 

co  robię,  jest  dla  Boga,  a  w  jakim  dla  ludzi?",  oto  pytanie,  które  męczyło  go 

nieustannie,  a  na  które  nigdy,  nie  tyle  nie  mógł,  ile  nie  miał  odwagi  sobie 

odpowiedzieć. Czuł w głębi duszy, że szatan zamienił całą jego pracę dla Boga w pracę 

dla  ludzi.  Czuł  to  dlatego,  że  jak  przedtem  cierpiał,  kiedy  go  odrywano  od  jego 

samotności, tak teraz cierpieniem była dla niego samotność. Ciążyli mu odwiedzający, 

background image

męczyli go, ale w głębi duszy cieszył się nimi, cieszył się tym uwielbieniem, którym go 

otaczali. 

Była nawet chwila, kiedy postanowił uciec, ukryć się. Obmyślił nawet wszystko, 

jak to zrobić. Przygotował sobie chłopską koszulę, portki, kaftan i czapkę. Wytłuma-

czył,  że  mu  to  jest  potrzebne,  żeby  dawać  proszącym.  Trzymał  tę  odzież  u  siebie, 

obmyślał,  jak  się  ubierze,  ostrzyże  włosy  i  ucieknie.  Z  początku  ucieknie  koleją, 

przejedzie ze trzysta wiorst, wysiądzie i pójdzie od wsi do wsi. Wypytywał się starego 

żołnierza, jak chodzi, gdzie i co dają i czy wpuszczają do domu. Żołnierz opowiedział, 

gdzie  więcej  dają,  i  gdzie  wpuszczają  do  domu  i  tak  właśnie  chciał  zrobić  ojciec 

Sergiusz. Raz nawet ubrał się nocą i chciał iść, ale nie wiedział, co uczynić: zostać czy 

uciec.  Z  początku  wahał  się,  a  potem  wahanie  przeszło,  przyzwyczaił  się  i  poddał 

szatanowi; odzież chłopska tylko mu przypominała jego myśli i uczucia. 

Z  każdym  dniem  coraz  więcej  ludzi  przychodziło  do  niego  i  coraz  mniej 

zostawało  czasu  na  umacnianie  ducha  i  modlitwy.  Niekiedy  w  jasnych  chwilach 

myślał,  że  stał  się  podobny  do  miejsca,  w  którym  kiedyś  było  źródło.  „Było  słabe 

źródło  żywej  wody,  które  powoli  wypływało  ze  mnie,  przepływało  przeze  mnie.  To 

było  prawdziwe  życie,  kiedy  «ona»  (zawsze  z  zachwytem  wspominał  ową  noc  i  ją — 

teraz matkę Agnieszkę) go kusiła. Ona zakosztowała tej czystej wody. Ale teraz woda 

nie  nadąża  się  zebrać,  a  spragnieni  przychodzą,  cisną  się,  odpychają  nawzajem.  I 

zadeptali wszystko, zostało tylko błoto". Tak myślał w rzadkich jasnych chwilach, ale 

najzwyklejszym  jego  stanem  było  zmęczenie  i  rozczulenie  nad  sobą  z  powodu  tego 

zmęczenia. 

Była  wiosna,  wigilia  środopościa.  Ojciec  Sergiusz  odprawiał  nabożeństwo 

wieczorne w cerkwi przy swojej pieczarze. Ludzi było tyle, ile mogło się pomieścić, ze 

dwadzieścia  osób,  sami  panowie  i  bogaci  kupcy.  Ojciec  Sergiusz  wpuszczał 

wszystkich, ale wyboru dokonywali przydany mu mnich i dyżurny przysyłany co dzień 

z  klasztoru  do  pustelni.  Tłum  łudzi,  około  osiemdziesięciu  pielgrzymów,  przeważnie 

bab,  tłoczył  się  na  zewnątrz  czekając  ukazania  się  ojca  Sergiusza  i  jego  błogosła-

wieństwa.  Ojciec  Sergiusz  odprawiał  nabożeństwo  i  kiedy  szedł,  błogosławiąc,  do 

grobu  swego  poprzednika,  zachwiał  się  i  byłby  się  przewrócił,  gdyby  stojący  za  nim 

kupiec,  a  za  nim  mnich,  który  brał  udział  w  nabożeństwie  jako  diakon,  nie  byli  go 

podtrzymali. 

background image

— Co ci jest? Opiekunie nasz, ojcze Sergiuszu! Kochany! Boże! — odezwały się 

kobiece głosy. — Zbladłeś jak chusta. 

Ale ojciec Sergiusz zaraz się otrząsnął i chociaż bardzo blady, odsunął od siebie 

kupca  i  diakona  i  śpiewał  dalej.  Ojciec  Serapion,  diakon,  i  diacy  kościelni,  i  Zofia 

Iwanowna,  pani,  która  stale  mieszkała  przy  pustelni  i  usługiwała  ojcu  Sergiuszowi, 

zaczęli go prosić, aby przerwał nabożeństwo. 

—  To  nic,  nic  —  prawie  niedostrzegalnie  uśmiechając  się  pod  wąsem,  rzekł 

ojciec Sergiusz — nie przerywajcie nabożeństwa. 

„Przecież tak robią święci", pomyślał. 

—  Święty!  Anioł  Boży!  —  usłyszał  zaraz  za  sobą  głos  Zofii  Iwanowny  i  tego 

kupca,  który  go  podtrzymał.  Nie  posłuchał  namów  i  dalej  odprawiał  nabożeństwo. 

Znowu  cisnąc  się  wszyscy  przeszli  korytarzykami  z  powrotem  do  małej  cerkiewki  i 

tam ojciec Sergiusz dokończył wieczornego nabożeństwa, skróciwszy je tylko trochę. 

Zaraz  po  nabożeństwie  ojciec  Sergiusz  pobłogosławił  tych,  którzy  tam  byli,  i 

poszedł  na  ławeczkę  pod  wiązem  u  wejścia  do  pieczar.  Chciał  odpocząć,  odetchnąć 

świeżym powietrzem, czuł, że mu to jest konieczne, ale jak tylko wyszedł, tłum od razu 

rzucił  się  ku  niemu,  prosząc  o  błogosławieństwo  i  pomoc  i  pytając  o  radę.  Byli  tu 

pątnicy, którzy stale wędrowali od świętego miejsca do świętego miejsca, od starca do 

starca, roztkliwiając się zawsze przed każdą świętością i nad każdym starcem. Ojciec 

Sergiusz znał ten pospolity, najmniej religijny, zimny, konwencjonalny typ ludzi; byli 

tu  pątnicy,  przeważnie  wysłużeni  żołnierze,  odzwyczajeni  od  osiadłego  życia, 

wynędzniali i po większej części zapijaczeni staruszkowie włóczący się od klasztoru do 

klasztoru  po  to  tylko,  żeby  się  pożywić;  byli  tu  i  zwykli  chłopi,  i  chłopki  ze  swymi 

egoistycznymi żądaniami uzdrowienia lub rozstrzygnięcia wątpliwości w najprzyziem-

niejszych  sprawach:  wydania  córki  za  mąż,  wynajęcia  sklepiku,  kupna  ziemi  lub 

oczyszczenia  się  z  grzechu  zaduszonego  we  śnie  lub  zrodzonego  w  cudzołóstwie 

dziecka.  Ojciec  Sergiusz  znał  to  wszystko  od  dawna  i  wszystko  to  było  dla  niego 

nieciekawe. Wiedział, że ci ludzie nie powiedzą mu nic nowego, że nie wzbudzą w nim 

żadnych uczuć religijnych, ale chętnie ich widział, był to bowiem tłum, któremu on, 

jego błogosławieństwo, jego słowo były potrzebne i drogie; dlatego też tłum ten ciążył 

mu, ale zarazem był mu miły. Ojciec Serapion zaczął ich odpędzać mówiąc, że ojciec 

Sergiusz  jest  zmęczony,  ten  wszakże  przypominając  sobie  słowa  Ewangelii: 

background image

„Dopuśćcie dziatkom przychodzić  do mnie i nie wzbraniajcie  im",  i roztkliwiając się 

przy tym nad sobą, powiedział, żeby ich wpuszczono. 

Wstał, podszedł do balustrady, koło której się tłoczyli, i zaczął ich błogosławić, i 

odpowiadać  na  ich  pytania  głosem,  nad  którego  słabym  dźwiękiem  sam  się 

roztkliwiał.  Ale  choć  tego  pragnął,  nie  mógł  ich  wszystkich  przyjąć:  znów  mu 

pociemniało w oczach, zachwiał się i uchwycił się balustrady. Znów poczuł uderzenie 

krwi do głowy, z początku zbladł, a potem nagle się zaczerwienił. 

—  Tak,  widocznie,  do  jutra.  Dziś  nie  mogę  —  powiedział  i  pobłogosławiwszy 

wszystkich ogółem, poszedł w stronę ławeczki. Kupiec i tym razem podtrzymywał go, 

poprowadził za rękę i posadził. 

— Ojcze! — rozległy się głosy w tłumie. — Ojcze! Opiekunie nasz! nie porzucaj 

nas! zginiemy bez ciebie! 

Kupiec,  posadziwszy  ojca  Sergiusza  na  ławeczce  pod  wiązem,  wziął  na  siebie 

obowiązki  policjanta  i  zaczął  bardzo  stanowczo  rozpędzać  ludzi.  Wprawdzie  mówił 

cicho, tak że ojciec Sergiusz nie mógł go usłyszeć, ale mówił stanowczo i gniewnie: 

— Wynoście się, wynoście! pobłogosławił, no to czego jeszcze chcecie! marsz! a 

jak nie, to naprawdę dam w kark. No, no! Ty ciotko w czarnych onucach, idź sobie, 

idź.  Gdzie  się  pchasz?  Powiedziano:  dosyć.  Jutro  będzie  jak  Bóg  da,  a  dziś  wszyscy 

precz! 

—  Dobrodzieju,  tylko  okiem  rzucić,  spojrzeć  na  jego  oblicze  —  mówiła 

staruszka. 

— Ja ci spojrzę, gdzie się pchasz? 

Ojciec  Sergiusz  zauważył,  że  kupiec  jakoś  surowo  sobie  poczyna,  i  słabym 

głosem,  powiedział  braciszkowi,  żeby  nie  odpędzano  ludzi.  Ojciec  Sergiusz  wiedział, 

że  on  ich  i  tak  przepędzi,  i  bardzo  pragnął  zostać  sam  i  odpocząć,  ale  posłał  z  tym 

braciszka, żeby wywołać wrażenie. 

— Dobrze, dobrze. Ja nie wypędzam, tylko perswaduję — odpowiedział kupiec 

—  przecież  oni  by  zamęczyli  człowieka.  Przecież  oni  nie  mają  litości,  tylko  o  sobie 

pamiętają. Powiedziano: nie wolno. Idźcie. Jutro! 

I kupiec przepędził ich. 

Kupiec  okazywał  taką  gorliwość  również  dlatego,  że  lubił  porządek  i  lubił 

przepędzać  ludzi,  popychać  ich,  a  zwłaszcza  dlatego,  że  ojciec  Sergiusz  był  mu 

background image

potrzebny. Kupiec był wdowcem, miał córkę jedynaczkę, chorą, niezamężną i wiózł ją 

tysiąc  czterysta  wiorst  do  ojca  Sergiusza,  żeby  ojciec  Sergiusz  ją  uzdrowił.  Kupiec 

leczył  tę  córkę  już  od  dwóch  lat,  odkąd  zachorowała,  w  różnych  miejscowościach.  Z 

początku  w  mieście  gubernialnym,  gdzie  był  uniwersytet,  w  klinice  —  nie  pomogło; 

potem  powiózł  ją  do  chłopa  do  guberni  samarskiej  —  trochę  się  jej  zrobiło  lepiej; 

potem woził do Moskwy, do doktora, dużo pieniędzy zapłacił, nic nie pomogło. Teraz 

powiedziano  mu,  że  ojciec  Sergiusz  uzdrawia,  więc  ją  przywiózł.  Tak  więc,  kiedy 

kupiec przepędził wszystkich ludzi, podszedł do ojca Sergiusza i padając bez żadnych 

wstępów na kolana, powiedział donośnym głosem: 

—  Ojcze  świętobliwy,  pobłogosław  córkę  moją,  dotkniętą  chorobą,  wybaw  od 

niemocy.  Ośmielam  się  upaść  do  twoich  świętych  stóp.  —  I  złożył  ręce  zaciskając  je 

mocno. Wszystko to zrobił i powiedział tak, jakby robił coś, co jest jasno i stanowczo 

ustalone  prawem  i  zwyczajem,  jakby  właśnie  tak,  a  nie  w  jakikolwiek  inny  sposób 

wypadało  i  należało  prosić  o  uzdrowienie  córki.  Zrobił  to  z  takim  przekonaniem,  że 

nawet i ojcu Sergiuszowi się zdawało, że wszystko to właśnie tak należy mówić i robić. 

Mimo  to  jednak  kazał  mu  wstać  i  powiedzieć  o  co  chodzi.  Kupiec  opowiedział,  że 

córka  jego,  dwudziestodwuletnia  panna,  zachorowała  przed  dwoma  laty,  po  nagłej 

śmierci matki: jęknęła, jak mówił, i od tej pory umysł jej się pomieszał. Przywiózł ją 

więc, tysiąc czterysta wiorst, czeka właśnie w zajeździe, żeby ojciec Sergiusz kazał ją 

do siebie przyprowadzić. W dzień nie wychodzi, boi się światła, może wyjść  dopiero 

po zachodzie słońca. 

— I co, bardzo chora? — zapytał ojciec Sergiusz.  

—  Nie,  słabości  nijakiej  nie  ma  i  korpulentna,  a  tylko  nerwasteniczka, 

powiedział doktor. Gdyby ojciec Sergiusz dziś ją kazał przyprowadzić, duchem bym po 

nią poleciał. Ojcze świętobliwy, pociesz serce ojca, przywróć zdrowie jego potomstwu, 

swoimi modlitwami uratuj córkę jego dotkniętą chorobą. 

I  kupiec  znów  z  rozmachem  padł  na  kolana  i  pochyliwszy  przekrzywioną  na 

bok  głowę  nad  złożonymi  zaciśniętymi  rękami,  zamarł  w  bezruchu.  Ojciec  Sergiusz 

znów  kazał  mu  wstać  i  pomyślawszy  o  tym,  jak  ciężkie  są  jego  obowiązki  i  z  jaką 

pokorą je znosi, westchnął ciężko, pomilczał chwileczkę i powiedział: 

— Dobrze, przyprowadźcie ją wieczorem. Pomodlę się za nią, ale teraz jestem 

zmęczony. — I zamknął oczy. 

background image

Kupiec  stąpając  na  palcach  po  piasku,  przez  co  buty  jego  jeszcze  głośniej 

skrzypiały, oddalił się i ojciec Sergiusz został sam. 

Całe  życie  ojca  Sergiusza  wypełnione  było  nabożeństwami  i  przyjmowaniem 

odwiedzających,  ale  dziś  był  wyjątkowo  trudny  dzień.  Rano  był  u  niego  przyjezdny 

wysoki dygnitarz, który długo z nim rozmawiał, potem jakaś pani z synem. Syn ów był 

to  młody  profesor,  niewierzący,  którego  matka,  gorliwie  wierząca,  przywiozła  tutaj  i 

uprosiła ojca Sergiusza, żeby z nim porozmawiał. Rozmowa była bardzo ciężka. Młody 

człowiek widocznie nie chciał wdawać się w dysputę z mnichem, przyznawał mu rację 

we wszystkim jak człowiekowi słabemu, ale ojciec Sergiusz widział, że młody człowiek 

nie wierzy i że pomimo to jest mu dobrze, lekko i spokojnie na duszy. Ojciec Sergiusz 

z niezadowoleniem wspominał teraz tę rozmowę. 

— Trzeba by coś zjeść, ojcze — powiedział braciszek. 

— Tak, przynieś mi cokolwiek. 

Braciszek odszedł do celki zbudowanej o dziesięć kroków od wejścia do pieczar 

i ojciec Sergiusz został sam. 

Dawno już minęły te czasy, kiedy ojciec Sergiusz mieszkał sam, wszystko sam 

dla siebie robił i żywił się wyłącznie opłatkami i chlebem. Od dawna już przekonano 

go, że nie ma prawa lekceważyć swego zdrowia, i żywiono go postnymi, lecz zdrowymi 

potrawami.  Spożywał  ich  mało,  ale  znacznie  więcej  niż  przedtem,  i  często  jadł  ze 

szczególną  przyjemnością,  a  nie  jak  dawniej,  ze  wstrętem  i  poczuciem  grzechu.  Tak 

było i teraz. Zjadł trochę kaszki i pół bułki i wypił filiżankę herbaty. 

Braciszek odszedł, a on został sam na ławeczce pod wiązem. 

Był  piękny  wieczór  majowy;  na  brzozach,  osinach,  wiązach,  czeremchach  i 

dębach  zaczynały  dopiero  rozwijać  się  liście.  Kwiaty  czeremchy  za  wiązem  były  w 

pełnym kwiecie i jeszcze nie zaczęły opadać. Słowiki, jedne całkiem blisko, a dwa czy 

trzy inne w  dole, w krzakach nad rzeką, kląskały i śpiewały zapamiętale. Znad rzeki 

dolatywały dalekie śpiewy powracających zapewne z pracy robotników; słońce zaszło 

za  las  i  rzucało  rozproszone  promienie  poprzez  zieleń.  Cała  ta  strona  była 

jasnozielona,  tamta,  gdzie  stał  wiąz,  była  ciemna.  Chrabąszcze  fruwały,  obijały  się  i 

spadały. 

Po  kolacji  ojciec  Sergiusz  zaczął  powtarzać  w  myśli  modlitwę:  „Jezu  Chryste, 

Synu Boży, zmiłuj się nad nami", a potem odmawiał psalm; nagle  pośrodku psalmu 

nie  wiadomo  skąd  wziął  się  wróbel,  sfrunął  z  krzaka  na  ziemię,  ćwierkając  i 

background image

podskakując  zbliżył  się  do  ojca  Sergiusza,  przestraszył  się  czegoś  i  odleciał.  Ojciec 

Sergiusz  odmawiał  pacierz,  w  którym  mówił  o  swoim  wyrzeczeniu  się  świata,  i 

spieszył  się,  żeby  go  skończyć  jak  najprędzej  i  posłać  po  kupca  z  chorą  córką: 

zainteresowała  go.  Zainteresowała  go,  gdyż  była  to  rozrywka,  nowa  twarz,  gdyż 

zarówno ojciec, jak i ona mieli go za świętego, którego modlitwy się spełniają. Choć 

się tego wypierał, ale w głębi duszy sam się za takiego uważał. 

Dziwił  się  często,  jak  to  się  stało,  że  on,  Stiepan  Kasatski,  okazał  się  tak 

niezwykłym  świętym,  po  prostu  cudotwórcą,  ale  to,  że  nim  był,  nie  ulegało 

najmniejszej  wątpliwości:  nie  mógł  nie  wierzyć  tym  cudom,  które  sam  widział, 

zaczynając od chorego chłopca aż do ostatniej staruszki; ta odzyskała wzrok na skutek 

jego modlitwy. 

Choć  było  to  dziwne,  ale  tak  było.  Tak  więc  córka  kupca  interesowała  go 

dlatego, że była nową osobą, że wierzyła w niego, i także dlatego, że mógł jeszcze raz 

dowieść  swojej  siły  uzdrawiania  i  utwierdzić  swoją  sławę.  „Zza  tysiąca  wiorst 

przyjeżdżają, w gazetach piszą, cesarz o tym wie, w Europie, w niewierzącej Europie 

wiedzą",  myślał.  Nagle  zawstydził  się  swojej  próżności  i  zaczął  znów  modlić  się  do 

Boga.  „Boże,  Królu  niebieski,  Pocieszycielu,  Duchu  prawdy,  przyjdź  i  zamieszkaj  w 

nas, i oczyść nas od wszelkiego zła, zbaw łaskawie dusze nasze. Oczyść od marności 

sławy ludzkiej, która mnie opętała", powtórzył i przypomniał sobie, ile razy modlił się 

o  to  i  jak  daremne  były  dotychczas  jego  modlitwy:  modlitwa  jego  czyniła  cuda  dla 

innych, ale dla siebie nie mógł wyprosić u Boga wyzwolenia od tak czczej namiętności. 

Przypomniał  sobie  swoje  modlitwy  w  pierwszym  okresie  przebywania  w 

pustelni, kiedy modlił się o dar czystości, pokory i miłości, przypomniał sobie, że, jak 

mu się wtedy zdawało, Bóg wysłuchał jego modlitwy: był czysty i odrąbał sobie palec 

— podniósł pomarszczony w bruzdy kawałek palca i pocałował go — zdawało mu się, 

że był pokorny wówczas, kiedy nieustannie brzydził się sobą za to, że jest grzeszny, a 

kiedy  wspominał,  z  jaką  tkliwością  przyjął  i  ją,  i  starego  pijanego  żołnierza,  który 

przyszedł do niego żądając pieniędzy, zdawało mu się, że była w nim wtedy i miłość. 

Ale  teraz?  I  zadał  sobie  pytanie:  czy  kocha  kogokolwiek,  czy  kocha  Zofię  lwanownę, 

ojca Serapiona, czy doznał uczucia miłości dla wszystkich tych osób, które były dziś u 

niego, dla tego uczonego młodzieńca, z którym tak pouczająco rozmawiał troszcząc się 

tylko  o  to,  żeby  przekonać  go  o  swojej  mądrości  i  o  tym,  że  nie  jest  w  tyle  pod 

względem wykształcenia. Ich  miłość była  mu potrzebna i  przyjemna, ale on nie czuł 

background image

do  nich  miłości.  Nie  było  w  nim  teraz  miłości,  nie  było  pokory,  nie  było  także 

czystości. 

Sprawiło  mu  przyjemność,  kiedy  się  dowiedział,  że  córka  kupca  ma 

dwadzieścia  dwa  lata,  i  miał  ochotę  dowiedzieć  się,  czy  jest  ładna.  I  pytając  o  jej 

chorobę chciał właśnie się dowiedzieć, czy dziewczyna ma urok niewieści, czy też nie. 

„Czyżbym tak upadł? — pomyślał. — Boże, dopomóż mi, wesprzyj mnie, Panie i 

Boże mój!" Złożył ręce i zaczął się modlić. Słowiki śpiewały zapamiętale. Chrabąszcz 

sfrunął na niego i łaził mu po karku. Zrzucił go. „Ale czy ON aby jest? A jeśli stukam 

do  domu,  który  jest  z  zewnątrz  zamknięty?...  U  drzwi  jest  zamek,  mógłbym  go 

zobaczyć. Ten zamek to słowiki, chrabąszcze, przyroda. Może młodzieniec ma rację". I 

zaczął się głośno modlić i modlił się długo, aż myśli te znikły i poczuł znów w sobie 

spokój  i  pewność.  Potrząsnął  dzwonkiem,  a  kiedy  wyszedł  do  niego  braciszek, 

powiedział mu, żeby ten kupiec z córką teraz do niego przyszedł. 

Kupiec przyprowadził córkę pod rękę, wprowadził ją do celi i zaraz wyszedł. 

Córka była to blondynka, nadzwyczaj biała i blada, pulchna, niezwykle łagodna 

dziewczyna,  miała  dziecinną,  wystraszoną  twarz  i  silnie  rozwinięte  kobiece  kształty. 

Ojciec  Sergiusz  usiadł  na  ławeczce  przy  wejściu.  Kiedy  dziewczyna  przechodziła  i 

zatrzymała się przy nim, obejrzał jej ciało. Przeszła, on zaś czuł, że coś go użądliło. Z 

twarzy jej poznał, że jest zmysłowa i słaba na umyśle. Wstał i wszedł do celi. Siedziała 

na stołku czekając na niego. 

Wstała, kiedy wszedł.  

— Ja chcę do taty — powiedziała. 

— Nie bój się — rzekł. — Co cię boli? 

—  Wszystko  mnie  boli  —  powiedziała  i  nagle  twarz  jej  rozjaśniła  się 

uśmiechem. 

— Będziesz zdrowa — rzekł. — Módl się. 

— Cóż, modlić się, to się modliłam, ale nic nie pomaga — wciąż się uśmiechała. 

— Niech się ojciec pomodli i ręce na mnie położy. Widziałam ojca we śnie. 

— Jak widziałaś? 

— Widziałam, że ojciec, o tak położył mi rączkę na piersi. 

Wzięła jego rękę i przycisnęła ją do swojej piersi. 

— O tutaj. 

background image

Dał jej swoją prawą rękę. 

—  Jak  mam  mówić  do  ciebie?  —  zapytał  drżąc  na  całym  ciele,  czując,  że 

blednie, że przestał panować nad żądzą. 

— Maria. A bo co? 

Wzięła  jego  dłoń,  pocałowała  ją,  a  potem  jedną  ręką  objęła  go  wpół  i 

przycisnęła do siebie. 

— Co robisz? — powiedział. — Mario, tyś diabeł. 

— Kto wie, wszystko jedno. 

I obejmując go usiadła z nim na łóżku. 

O świcie wyszedł na ganek. 

„Czy  naprawdę  wszystko  to  się  stało?  Ojciec  przyjdzie.  Ona  mu  powie.  To 

diabeł. Cóż ja zrobię? O, tu jest ta siekiera, którą odrąbałem palec". Schwycił siekierę i 

wszedł do celi. 

Spotkał braciszka. 

— Ojciec każe drew urąbać? Proszę dać siekierę. 

Oddał siekierę. Wszedł do celi. Leżała i spała. Spojrzał na nią z przerażeniem. 

Przeszedł  do  sąsiedniej  celki,  sięgnął  po  chłopską  odzież,  ubrał  się,  wziął  nożyce, 

ostrzygł włosy i wyszedł ścieżką pod górę do rzeki, gdzie nie był już cztery lata. 

Wzdłuż  rzeki  biegła  droga;  poszedł  nią  i  tak  szedł  do  południa.  W  południe 

wszedł  w  żyto  i  położył  się.  Pod  wieczór  trafił  do  wsi  nad  rzeką.  Ale  nie  poszedł  na 

wieś, tylko ku rzece, nad urwisko. 

Był wczesny ranek, jakieś pół godziny przed wschodem słońca. Wszystko było 

szare  i  mroczne,  z  zachodu  ciągnął  chłodny  przedranny  wiatr.  „Tak,  trzeba  z  tym 

skończyć.  Boga  nie  ma.  Jak  skończyć?  skoczyć  do  rzeki?  Umiem  pływać,  nie  utonę. 

Powiesić się? Tak, tu jest pas, na gałęzi". Wydało mu się to tak możliwe, tak bliskie, że 

się przeraził. Chciał się pomodlić jak zwykłe w chwilach rozpaczy. Ale nie było się do 

kogo  modlić.  Boga  nie  było.  Sergiusz  leżał  oparty  na  łokciu.  Nagle  poczuł  taką 

potrzebę snu, że nie mógł dłużej podtrzymywać głowy ręką, wyciągnął rękę, oparł na 

niej  głowę  i  od  razu  zasnął.  Lecz  sen  trwał  tylko  przez  mgnienie:  budzi  się  zaraz  i 

zaczyna ni to śnić, ni to wspominać. 

Widzi  siebie,  dzieckiem  niemal,  w  domu  matki,  na  wsi.  Zajeżdża  do  nich 

powóz,  a  z  powozu  wysiadają  wuj  Mikołaj  Sergiejewicz  z  wielką,  rozłożystą,  czarną 

background image

brodą,  a  z  nim  chudziutka  dziewczynka,  Paszeńka,  o  wielkich,  łagodnych  oczach  i 

smutnej, nieśmiałej twarzy. I tę Paszeńkę przyprowadzają do nich, do  ich gromadki 

chłopców. I trzeba się z nią bawić, a to nudne. Jest głupia. Kończy się na tym, że się z 

niej wyśmiewają, każą jej pokazać, jak potrafi pływać. Ona kładzie się na podłodze i 

pokazuje,  jak  się  pływa  bez  wody.  Wszyscy  się  śmieją  i  robią  z  niej  głupią.  Ona  to 

widzi,  czerwieni  się,  dostaje  wypieków  i  taka  się  robi  biedna,  taka  biedna,  aż  wstyd 

ogarnia,  aż  nigdy  nie  można  zapomnieć  tego  żałosnego,  poczciwego,  pokornego 

uśmiechu.  Przypomina  sobie  Sergiusz,  jak  po  dłuższym  czasie  ją  zobaczył.  Zobaczył 

przed  wstąpieniem  do  klasztoru.  Wyszła  za  mąż  za  jakiegoś  ziemianina,  który 

przehulał  cały  jej  majątek  i  który  ją  bił.  Miała  syna  i  córkę.  Syn  umarł  jako  mały 

chłopiec. 

Sergiusz  przypomniał  sobie,  jaka  była  nieszczęśliwa.  Potem  widział  ją  w 

klasztorze już jako wdowę. Była taka sama — nie można powiedzieć głupia, ale mdła, 

bez wyrazu i żałosna. Przyjeżdżała z córką i jej narzeczonym. Byli już biedni. Słyszał 

potem, że mieszka w jakimś mieście powiatowym i że jest bardzo biedna. „Dlaczego o 

niej myślę?", zapytywał sam siebie. Ale nie mógł przestać o niej myśleć. — „Gdzie ona 

jest  teraz?  Co  się  z  nią  dzieje?  Czy  wciąż  jest  taka  nieszczęśliwa  jak  wówczas,  kiedy 

pokazywała, jak się pływa po podłodze? Po co mam o niej myśleć? Co ja robię? Trzeba 

z tym skończyć". 

I znów zdjął go strach i znów — żeby się uratować od tej myśli — zaczął myśleć 

o Paszeńce. 

Długo  tak  leżał  myśląc  to  o  swojej  nieuniknionej  śmierci,  to  o  Paszeńce. 

Paszeńka  wydawała  mu  się  zbawieniem.  W  końcu  zasnął.  I  zobaczył  we  śnie  anioła, 

który przyszedł do niego i powiedział: „Idź do Paszeńki i dowiedz się od niej, co masz 

robić, w czym twój grzech i w czym twoje zbawienie". 

Obudził  się  i  doszedłszy  do  wniosku,  że  to  było  widzenie  zesłane  przez  Boga, 

ucieszył się i postanowił, że zrobi to, co mu powiedziano w tym widzeniu. Znał miasto, 

w którym mieszkała — przeszło o trzysta wiorst stąd — poszedł tam. 

 

VIII 

 

Paszeńka  nie  była  już  od  dawna  Paszeńką,  lecz  starą,  wyschniętą, 

pomarszczoną  Praskowią  Michajłowną,  teściową  wykolejeńca  i  pijaka,  urzędnika 

background image

Mawrikjewa. Mieszkała w mieście powiatowym, w którym zięć zajmował ostatnią swą 

posadę,  i  tam  utrzymywała  rodzinę:  córkę,  chorego  neurastenika  zięcia  i  pięcioro 

wnucząt.  A  utrzymywała  ich  z  udzielania  lekcji  muzyki  córkom  kupców,  po 

pięćdziesiąt  kopiejek  za  godzinę.  Miewała  czasem  po  cztery,  czasem  po  pięć  godzin 

lekcji, tak że zarabiała miesięcznie około sześćdziesięciu rubli. Z tego żyli tymczasem 

czekając na posadę. Praskowia Michajłowna rozesłała listy do wszystkich krewnych i 

znajomych prosząc o posadę, między innymi i do Sergiusza. Ale ten list go nie zastał. 

Była sobota i Praskowia Michajłowna sama miesiła ciasto z rodzynkami, które 

tak dobrze piekł kucharz, poddany jej papy. Praskowia Michajłowna chciała jutro, w 

święto, uraczyć wnuki. 

Masza, jej córka, niańczyła najmłodsze; najstarsze — chłopiec i dziewczynka — 

były  w  szkole.  Zięć  nie  spał  w  nocy  i  teraz  usnął.  Praskowia  Michajłowna  długo  się 

wczoraj nie kładła starając się złagodzić gniew córki na męża. 

Widziała, że zięć, słaba istota, nie potrafi mówić ani żyć inaczej, i widziała, że 

nie  pomogą  mu  wymówki  żony,  dokładała  więc  wszelkich  starań,  żeby  ich 

udobruchać,  żeby  nie  było  wymówek,  nie  było  złości.  Nie  mogła  niemal  fizycznie 

znieść złych stosunków między ludźmi. Było dla niej rzeczą jasną, że od tego nic się 

nie  może  poprawić,  tylko  wszystko  będzie  jeszcze  gorzej.  Zresztą  nawet  tak  nie 

myślała, po prostu widok złości sprawiał jej ból, tak jak przykre zapachy, przenikliwe 

hałasy, bicie. 

Przed  chwilą  właśnie,  bardzo  z  siebie  zadowolona,  uczyła  Łukerię,  jak 

zamieszać rozczyn, kiedy Misza, sześcioletni wnuk w fartuszku, na krzywych nóżkach, 

w cerowanych pończoszkach, przybiegł do kuchni z wystraszoną miną. 

— Babciu, jakiś straszny dziad ciebie szuka. 

Łukeria wyjrzała.  

— To jakiś pątnik, proszę pani. 

Praskowia  Michajłowna  otarła  swoje  chude  łokcie  jeden  o  drugi,  a  ręce  o 

fartuch  i  szła  już  do  domu  po  woreczek,  żeby  dać  pięć  kopiejek,  ale  potem  sobie 

przypomniała, że nie ma drobniejszych pieniędzy niż dziesięć kopiejek, i postanowiła 

dać chleba: wróciła więc do szafy, ale raptem zaczerwieniła się przypominając sobie, 

że  poskąpiła,  nakazawszy  Łukerii  ukrajać  pajdę  chleba,  sama  poszła  oprócz  tego  po 

dziesięć kopiejek. „To za karę — powiedziała sobie — daj podwójnie". 

background image

Przepraszając  dała  pątnikowi  i  jedno,  i  drugie,  a  kiedy  mu  to  dawała,  już  nie 

tylko  nie  była  dumna  ze  swej  hojności,  lecz  przeciwnie,  zawstydziła  się,  że  daje  tak 

mało. Taki ten pątnik miał imponujący wygląd. 

Chociaż  przeszedł  trzysta  wiorst  o  zebranym  chlebie,  chociaż  odzież  miał 

obszarpaną,  chociaż  schudł  i  sczerniał,  chociaż  włosy  miał  ostrzyżone,  chłopską 

czapkę  i  takież  buty,  chociaż  kłaniał  się  pokornie,  Sergiusz  miał  zawsze  ten 

imponujący wygląd, który tak wszystkich pociągał. Ale Praskowia Michajłowna go nie 

poznała. I nie mogła poznać, gdyż nie widziała go blisko trzydzieści lat. 

— Nie pogardźcie, moi złoci. Może chcecie co zjeść? 

Wziął chleb i pieniądze. Praskowia Michajłowna zdziwiła się, że nie odchodzi, 

tylko na nią patrzy. 

— Paszeńko. Przyszedłem do ciebie. Przyjmij mnie. 

Czarne,  przepiękne  oczy,  patrzące  na  nią  uparcie  i  prosząco,  zabłysły  od 

napływających łez. A pod siwiejącymi wąsami żałośnie zadrgały wargi. 

Praskowia  Michajłowna  chwyciła  się  za  wyschniętą  pierś,  otworzyła  usta  i 

zamarła utkwiwszy źrenice w twarzy pątnika. 

— Nie może być! Stiopa! Sergiusz! Ojciec Sergiusz. 

—  Tak,  on  sam  —  cicho  powiedział  Sergiusz  —  tylko  nie  Sergiusz,  nie  ojciec 

Sergiusz,  lecz  wielki  grzesznik  Stiepan  Kasatski,  potępieniec,  wielki  grzesznik. 

Przyjmij mnie, pomóż mi. 

— Jak to być może, żeś tak się upokorzył! Chodźmy. 

Wyciągnęła do niego rękę, ale on tej ręki nie wziął i poszedł za nią. 

Ale dokąd go zaprowadzić? Mieszkanko było ciasne. Z początku przeznaczono 

dla niej mały pokoik, komórkę prawie, ale potem i tę komórkę oddała córce. Siedziała 

tam teraz Masza kołysząc niemowlę. 

—  Siądź  tutaj,  ja  zaraz...  —  powiedziała  Sergiuszowi  wskazując  mu  ławkę  w 

kuchni. 

Sergiusz od razu usiadł i automatycznie zdjął torbę najpierw z jednego, potem z 

drugiego ramienia. 

— Boże, Boże, jakżeś ty się poniżył, mój drogi! Taka sława — i raptem... 

Sergiusz nie odpowiadał, tylko uśmiechnął się łagodnie kładąc przy sobie torbę. 

— Masza, wiesz kto to jest? 

background image

Praskowia  szeptem  opowiedziała  córce,  kim  był  Sergiusz,  i  razem  wyniosły 

pościel i kołyskę z komórki opróżniając ją dla Sergiusza. 

Praskowia Michajłowna zaprowadziła Sergiusza do komórki. 

— Odpocznij tu sobie. Nie pogardź. A ja muszę iść. 

— Dokąd? 

— Mam lekcje, wstyd powiedzieć — uczę muzyki. 

—  Muzyki  —  to  dobrze.  Tylko  jest  jedna  rzecz,  Praskowio  Michajłowna, 

przecież ja do ciebie przyszedłem w interesie. Kiedy mogę z tobą pomówić? 

— Będę to sobie poczytywała za szczęście. Czy można wieczorem? 

—  Można,  tylko  mam  jeszcze  prośbę:  nie  mów,  kim  jestem.  Tobie  jednej  się 

zwierzyłem. Nikt nie wie, dokąd poszedłem. Tak musi być. 

— Ach, a ja powiedziałam córce. 

— No więc poproś, żeby nikomu nie mówiła. 

Sergiusz  zdjął  buty,  położył  się  i  od  razu  zasnął  po  bezsennej  nocy  i  trzystu 

wiorstach marszu. 

  

Kiedy  Praskowia  Michajłowna  wróciła,  Sergiusz  siedział  w  swojej  komórce  i 

czekał  na  nią.  Nie  zjawił  się  na  obiedzie,  tylko  zjadł  zupę  i  kaszę,  którą  mu  tam 

przyniosła Łukeria. 

— Cóż to, przyszłaś wcześniej, niż obiecałaś? — powiedział Sergiusz. — Możemy 

teraz porozmawiać? 

—  I  za  co  mnie  takie  szczęście  spotkało,  że  takiego  mam  gościa?  Opuściłam 

jedną  lekcję.  Potem...  Marzyłam  o  tym,  żeby  do  ciebie  pojechać,  pisałam  do  ciebie  i 

nagle takie szczęście. 

— Paszeńka! Proszę, słowa, które ci teraz powiem, przyjmij jak  spowiedź,  jak 

słowa, które w godzinie śmierci mówię przed Bogiem. Paszeńka. Nie jestem świętym 

człowiekiem, nie jestem nawet zwykłym przeciętnym człowiekiem: grzesznik ze mnie, 

zbrukany,  wstrętny,  rozpustny  grzesznik,  gorszy,  nie  wiem  czy  od  wszystkich,  ale 

gorszy od najgorszych ludzi. 

Paszeńka patrzyła z początku wytrzeszczywszy oczy; wierzyła mu. Potem kiedy 

już  całkowicie  uwierzyła,  dotknęła  jego  ręki  i  uśmiechając  się  współczująco 

powiedziała: 

background image

— Stiwa, może przesadzasz? 

— Nie, Paszeńka. Jestem rozpustnik, zabójca, bluźnierca, oszust. 

— Mój Boże! Co to znaczy? — odezwała się Praskowia Michajłowna. 

—  Ale  trzeba  żyć.  I  ja,  który  myślałem,  że  wszystko  wiem,  który  uczyłem 

innych, jak mają żyć, ja nic nie wiem i proszę ciebie, żebyś mnie nauczyła. 

— Co też ty mówisz, Stiwa. Żartujesz. Dlaczego wy wszyscy zawsze się ze mnie 

śmiejecie? 

— No dobrze, żartuję: powiedz mi tylko, jak żyjesz I jak przeżyłaś życie? 

—  Ja?  Przeżyłam  najobrzydliwsze,  najszkaradniejsze  życie  i  teraz  Bóg  mnie 

karze — i sprawiedliwie; i tak mi źle żyć, tak źle. 

— Jak wyszłaś za mąż? Jak żyłaś z mężem? 

—  Wszystko  było  źle.  Wyszłam  za  mąż,  zakochałam  się  w  najobrzydliwszy 

sposób.  Papa  tego  nie  chciał.  Ja  na  nic  nie  zważałam,  wyszłam  za  mąż.  I  po  ślubie 

zamiast  pomagać  mężowi,  dręczyłam  go  zazdrością,  której  nie  mogłam  w  sobie 

zwalczyć. 

— Słyszałem, że pił. 

—  Tak,  ale  to  ja  nie  potrafiłam  wpłynąć  na  niego.  Robiłam  mu  wymówki.  A 

przecież to choroba. Nie mógł się powstrzymać, a przypominam sobie teraz, jak mu 

nie dawałam pić. Odbywały się między nami straszne sceny. 

Patrzyła  na  Kasatskiego  przepięknymi,  pełnymi  bólu  na  to  wspomnienie 

oczyma. 

Kasatski  przypomniał  sobie,  jak  mu  opowiadano,  że  mąż  bił  Paszeńkę.  I 

Kasatski teraz patrząc na jej chudy, wyschnięty kark z nabrzmiałymi za uchem żyłami 

i  kłaczkiem  rzadkich,  na  pół  siwych,  na  pół  blond  włosów,  jakby  widział,  jak  się  to 

odbywało. 

— Potem zostałam sama z dwojgiem dzieci, bez żadnych środków do życia. 

— Przecież mieliście majątek. 

— Jeszcze za życia Wasi sprzedaliśmy go i... wydaliśmy wszystko. Trzeba było 

żyć, a ja nic nie umiałam, jak my wszystkie panny. Ale ja byłam wyjątkowo niedołężna 

i  niezdarna.  Tak  zjadaliśmy  ostatnie  grosze,  uczyłam  dzieci  i  sama  się  trochę 

poduczyłam.  Tymczasem  Mitia  zachorował  już  w  czwartej  klasie  i  Bóg  go  zabrał. 

background image

Manieczka  pokochała  Wanię  —  mego  zięcia.  Cóż,  to  dobry  człowiek,  tylko 

nieszczęśliwy, chory. 

— Mamo — przerwała jej córka. — Niech mama — weźmie Miszę, nie mogę się 

przecież rozerwać. 

Praskowia  Michajłowna  drgnęła,  Wstała  szybko  stąpając  w  swoich 

przydeptanych pantoflach, poszła do drzwi i zaraz wróciła niosąc na ręku dwuletniego 

chłopczyka, który przechylił się w tył i chwytał rączkami jej chustkę. 

— Więc na czym to stanęłam? No i miał tutaj dobrą posadę i zwierzchnik taki 

był miły, ale Wania nie mógł i podał się do dymisji. 

— Na cóż on jest chory? 

— Neurastenia, to straszna choroba. Radziliśmy się, ale trzeba by wyjechać, a 

tu nie ma za co. Ale wciąż mam nadzieję, że i tak przejdzie. Nic go specjalnie nie boli, 

ale... 

— Łukeria — rozległ się głos zięcia, gniewny i słaby. 

— Zawsze ją gdzieś poślą, jak jest potrzebna. Mamo!... 

Wyszła, coś tam zarządziła i wróciła wycierając opalone chude ręce. 

—  No  i  tak  jakoś  żyję.  I  wciąż  narzekamy,  i  wciąż  jesteśmy  niezadowoleni,  a 

dzięki Bogu, wnuki wszystkie udane, zdrowe i można jakoś żyć. Zresztą co tam o mnie 

mówić. 

— Ale z czego wy żyjecie? 

— Ja troszkę zarabiam. Tak mnie nudziła muzyka, a teraz jak mi się przydała! 

Oparła  drobną  rękę  o  komódkę,  przy  której  siedziała,  przebierając  chudymi 

palcami, jakby wygrywając wprawki. 

— Ile ci płacą za lekcję? 

— Płacą i rubla, i pięćdziesiąt kopiejek, a czasem i trzydzieści. Wszyscy są dla 

mnie tacy dobrzy. 

—  No  i  co,  robią  postępy?  —  ledwo-ledwo  uśmiechając  się  oczami  spytał 

Kasatski. 

Praskowia  Michajłowna  nie  wzięła  na  razie  pytania  na  serio  i  badawczo 

spojrzała mu w oczy. 

— Są takie, co robią postępy. Jest jedna przemiła dziewczynka, córka rzeźnika. 

Dobra, ładna dziewczynka. Gdyby ze mnie była kobieta do rzeczy, to ma się rozumieć, 

background image

dzięki  stosunkom  ojca,  mogłabym  znaleźć  zięciowi  posadę.  Ale  ja  nic  nie  umiałam  i 

doprowadziłam wszystkich do tego, co jest. 

— Tak, tak — mówił Kasatski pochylając głowę. — No, a czy też ty, Paszeńka, 

praktykujesz, chodzisz do cerkwi? — zapytał. 

—  Ach,  nawet  nie  wspominaj.  Już  tak  źle  ze  mną,  tak  się  zaniedbałam,  z 

dziećmi przystępuję do sakramentów i chodzę do cerkwi, ale czasem po kilka miesięcy 

nie bywam. Dzieci posyłam. 

— A dlaczego nie bywasz sama? 

— Prawdę powiedziawszy — zaczerwieniła się — wstyd  mi przed córką, przed 

wnukami  pójść  taka  obszarpana,  a  nie  mam  nic  nowego.  No  i  po  prostu  przez 

lenistwo. 

— A w domu modlisz się? 

— Modlę się, ale co to za modlitwa, tak machinalnie. Wiem, że nie tak trzeba, 

ale  nie  ma  prawdziwego  uczucia,  tylko  tyle  że  człowiek  rozumie  całą  swoją 

nikczemność... 

— Tak, tak, prawda — jakby z aprobatą przytakiwał Kasatski. 

—  Zaraz,  zaraz  —  odpowiedziała  Praskowia  Michajłowna  na  wołanie  zięcia  i 

poprawiając warkoczyk wyszła z pokoju. 

Tym  razem  długo  nie  wracała.  Kiedy  wróciła,  Kasatski  siedział  wciąż  w  tej 

samej  pozie,  z  łokciami  opartymi  o  kolana  i  spuszczoną  głową.  Ale  torbę  miał 

zarzuconą na ramię. 

Kiedy  weszła  niosąc  blaszaną  lampę  bez  klosza,  podniósł  na  nią  swoje 

przepiękne, zmęczone oczy i głęboko, głęboko westchnął. 

—  Nie  powiedziałam  im,  kto  ty  jesteś  —  zaczęła  nieśmiało  —  powiedziałam 

tylko, że pątnik ze szlachty i że cię znałam. — Chodźmy do stołowego na herbatę. 

— Nie... 

— No, to przyniosę tutaj. 

—  Nie,  nic  nie  trzeba.  Niech  cię  Bóg  ma  w  swej  opiece.  Pójdę  już.  Jeśli  masz 

litość,  nie  mów  nikomu,  żeś  mnie  widziała.  Zaklinam  cię  na  Boga  żywego:  nie  mów 

nikomu.  Dziękuję  ci.  Do  nóg  bym  ci  się  pokłonił,  ale  wiem,  że  cię  to  zawstydzi. 

Dziękuję, przebacz w imię Chrystusa. 

— Pobłogosław mnie.  

background image

— Pan Bóg pobłogosławi. Przebacz, w imię Chrystusa. 

Chciał odejść, ale go nie puściła; przyniosła mu chleba, obwarzanków i masła. 

Wziął wszystko i poszedł. Było ciemno, nie odszedł nawet dalej jak o dwa domy, a już 

go  straciła  z  oczu;  poznała,  że  idzie  tylko  po  tym,  że  pies  protopopa  na  niego 

zaszczekał. 

 

„Oto  co  znaczył  mój  sen.  Paszeńka  jest  właśnie  tym,  czym  ja  powinienem  był 

być,  a  czym  nie  byłem.  Żyłem  dla  ludzi  pod  pozorem  Boga,  ona  żyje  dla  Boga 

wyobrażając  sobie,  że  żyje  dla  ludzi.  Tak,  jeden  dobry  uczynek,  kubek  wody  podany 

bez myśli o nagrodzie więcej jest wart niż dobrodziejstwa wyświadczone przeze mnie 

ludziom. Ale była przecież w tym cząstka szczerej chęci służenia Bogu?" — zapytywał 

siebie,  a  odpowiedź  była:  „Tak,  ale  wszystko  to  było  splugawione,  zachwaszczone 

szukaniem ludzkiej sławy. Tak, nie ma chwały Boga dla tego, kto żył tak jak ja — dla 

ludzkiej chwały. Będę Go szukał". 

I poszedł tak, jak szedł do Paszeńki, od wsi do wsi, spotykając się i rozchodząc z 

pątnikami  i  pątniczkami  i  prosząc  w  imię  Chrystusa  o  chleb  i  nocleg.  Niekiedy 

zwymyślała  go  zła  gospodyni,  zwymyślał  pijany  chłop,  ale  przeważnie  karmiono  go, 

pojono,  dawano  nawet  na  drogę.  Jego  pański  wygląd  nawet  dobrze  usposabiał 

niektórych do niego. Inni przeciwnie, jakby się cieszyli, że właśnie taki pan popadł w 

nędzę. Ale jego łagodność rozbrajała wszystkich. 

Często znajdując w jakimś domu Ewangelię czytał ją i ludzie zawsze i wszędzie 

słuchali go roztkliwiając się i dziwując jak rzeczy nowej, a zarazem od dawna znanej. 

Jeśli udało mu się wyświadczyć ludziom przysługę czy to radą, czy napisaniem czegoś, 

czy pogodzeniem powaśnionych, nie widział ich wdzięczności, bo odchodził. I powoli 

Bóg zaczął się w nim objawiać. 

Pewnego razu szedł z  dwiema  staruszkami i  żołnierzem.  Zatrzymali ich pan  z 

panią  na  bryczce  zaprzężonej  w  rysaki  i  mężczyzna  z  damą  jadący  konno.  Mąż  pani 

jechał konno z córką, a bryczką jechała pani, widocznie z podróżnikiem Francuzem. 

Zatrzymali  ich,  żeby  pokazać  mu  les  pèlerins

3

,  którzy  zgodnie  z  właściwym  ludowi 

rosyjskiemu zabobonem, zamiast pracować, wędrują z miejsca na miejsce. 

Rozmawiali po francusku, myśląc, że ich nikt nie rozumie. 

                                                 

3

 pielgrzymów. 

background image

— Demandez-leur — powiedział Francuz — s'ils sont hien sûrs de ce que leur 

pèlerinage est agréable à Dieu?

4

 

Zapytano ich. Staruszki odpowiedziały: 

— Jeśli Pan Bóg przyjmie. Nogami tośmy byli, ale sercem, kto wie? 

Zapytano żołnierza. Powiedział, że jest sam, nie ma się gdzie podziać. 

Zapytano Kasatskiego, kim jest. 

— Sługa boży. 

— Qu'est-ce qu'il dit? Il ne répond pas? 

— Il dit qu'il est un serviteur de Dieu. 

—  Cela  doit  être  un  fils  de  prêtre.  Il  a  de  la  race.  Avez-vous  de  la  petite 

monnaie? 

5

 

Francuz miał drobne. Rozdał wszystkim po dwadzieścia kopiejek. 

— Mais dites leur, que ce n'est pas pour des cierges que je leur donne, mais 

pour qu'ils se régalent de thé — herbata, herbata — pour vous, mon vieux

6

 — rzekł z 

uśmiechem klepiąc po ramieniu Kasatskiego ręką w rękawiczce. 

— Bóg zapłać — odpowiedział Kasatski nie nakładając czapki i kłaniając się swą 

łysą głową. 

Dla  Kasatskiego  spotkanie  to  było  szczególnie  radosne  dlatego,  że  wzgardził 

ludzkim sądem i zrobił rzecz najbłahszą, najłatwiejszą — przyjął pokornie dwadzieścia 

kopiejek  i  oddał  je  towarzyszowi,  ślepemu  żebrakowi.  Im  mniejszą  miały  wagę  sądy 

ludzkie, tym silniej czuło się Boga. 

Osiem miesięcy chodził tak Kasatski, w dziewiątym miesiącu aresztowano go w 

mieście  gubernialnym  w  przytułku,  gdzie  nocował  z  pątnikami,  a  że  nie  miał 

paszportu,  zabrano  go  do  cyrkułu.  Na  pytanie,  czy  ma  dokument  i  kim  jest, 

odpowiadał, że dokumentu nie ma i że jest sługą bożym. Zaliczono go do włóczęgów, 

oddano pod sąd i zesłano na Syberię. 

Na Syberii osiadł w zaimce u bogatego chłopa i teraz tam mieszka. Pracuje u 

gospodarza w ogrodzie, uczy dzieci i pielęgnuje chorych. 

 

                                                 

4

 Proszę się zapytać, czy są zupełnie pewni, że ich pielgrzymka podoba się Bogu. 

5

 Co on mówi? Nie odpowiada? — Mówi, że jest sługą bożym. — To musi być syn popa. Widać w nim rasę. 

Czy ma pan drobne? 

6

 Ale proszę im powiedzieć, że to nie na świece, ale na to, żeby się uraczyli herbatą... to dla ciebie, mój stary. 

background image

1890— 1891, 1898; wyd. 1912 

przełożyła Jadwiga Dmochowska 


Document Outline