background image

 

( 1 ) 

 
 
 
 
 
 
 
G O S P O D A R Z  I  P A R O B E K  

 
 
 

Było 

to 

latach 

siedemdziesiątych, 

nazajutrz 

po 

zimnym  Mikołaju.  W  parafii  było  święto  i  właściciel 
zajazdu, 

kupiec 

drugiej 

gildii, 

Wasilij 

Andreicz 

Bre- 

chunow,  nie  mógł  wyjechać  z  domu:  musiał  być  w  cer- 
kwi  —  Brechunow  był  starostą  cerkiewnym,  w  domu 
również  należało  przyjąć  i  ugościć  krewnych  i  znajo- 
mych.  Ale  gdy  ostatni  goście  odjechali,  Wasilij  Andre- 
icz  natychmiast  zaczął  przygotowywać  się  do  drogi; 
zamierzał  jechać  do  mieszkającego  w  sąsiedztwie  oby- 
watela  ziemskiego,  aby  kupić  wreszcie  od  niego  od 
dawna  targowany  las.  Wasilij  Andreicz  dlatego  tak  się 
śpieszył,  że  się  obawiał,  by  kupcy  z  miasta  nie  uprze- 
dzili  go  w  tej  korzystnej  transakcji.  Młody  obywatel 
ziemski  żądał  za  las  dziesięć  tysięcy  jedynie  dlatego,  że 
Wasilij  Andreicz  dawał  siedem.  Ale  siedem  tysięcy 
stanowiły  tylko  trzecią  część  wartości  lasu.  Może  Wa- 
silij  Andreicz  wytargowałby  coś  jeszcze,  gdyż  las  znaj- 
dował  się  w  jego  obwodzie  i  między  nim  a  wiejskimi 
kupcami  z  powiatu  od  dawna  już  było  ustanowione,  że 
jeden  kupiec  nie  podbijał  ceny  w  obwodzie  drugiego, 
ale  Wasilij  Andreicz  dowiedział  się,  że  kupcy  z  guber- 
nialnego 

miasta 

chcieli 

przyjechać, 

by 

pertraktować 

w  sprawie  kupna  Goriaczkińskiego  lasu,  wobec  czego 
postanowił 

jechać 

natychmiast 

zakończyć 

interes 

background image

 

( 2 ) 

z  obywatelem  ziemskim.  Gdy  tylko  uroczystości  się 
skończyły, wyjął z kuferka własne siedemset rubli, do- 

background image

 

( 3 ) 

łożył  do  nich  dwa  tysiące  trzysta  rubli  z  pieniędzy  cer- 
kiewnych,  które  miał  przy  sobie,  żeby  razem  było  trzy 
tysiące  rubli,  i  przeliczywszy  je  uważnie  oraz  ułożyw- 
szy w portfelu, był gotów do drogi. 

Parobek  Nikita,  jedyny  człowiek,  który  pośród  ca- 

łej  służby  Wasilia  Andreicza  nie  był  tego  dnia  pijany, 
pobiegł  zakładać  konia.  Nikita  nie  był  pijany,  bo  choć 
był  pijakiem,  ale  od  czasu  zapust,  kiedy  to  przepił  je- 
dyną-  kapotę  oraz  skórzane  buty,  poprzysiągł  sobie,  że 
więcej  pić  nie  będzie  —  i  nie  pił  już  drugi  miesiąc; 
nie  pił  i  obecnie,  mimo  że  kusiła  go  wódka,  którą  za- 
pijano  się  wszędzie  w  czasie  pierwszych  dwóch  dni 
świąt. 

Nikita  był  to  pięćdziesięcioletni  chłop  z  pobliskiej 

wsi,  „niegospodarz",  jak  o  nim  mówiono;  większą  część 
swego  życia  spędził  poza  domem  rodzinnym,  wśród 
obcych.  Ceniono  go  wszędzie  z;a  jego  pracowitość,  zrę- 
czność  i  siłę  w  pracy,  lecz  najbardziej  —  za  dobry, 
miły  charakter,  ale  Nikita  nigdzie  nie  zagrzewał  miej- 
sca,  a  to  dlatego,  że  dwa  razy  do  roku  lub  nawet 
częściej  upijał  się,  i  wtedy  —

:

  prócz  tego,  że  przepijał 

wszystko,  co  miał  na  sobie  —  stawał  się  porywczy 
i  skory  do  zaczepki.  Wasilij  Andreicz  również  kilka- 
krotnie  go  przepędzał,  lecz  później  znowu  przyjmował 
ceniąc  w  nim  uczciwość,  miłość  do  zwierząt,  a  prze- 
de  wszystkim  taniość.  Wasilij  Andreicz  płacił  mu  nie 
osiemdziesiąt  rubli,  tj.  tyle,  ile  kosztował  taki  robot- 
nik,  lecz  czterdzieści,  które  wypłacał  mu  nieregularnie, 
drobnymi  kwotami,  i  w  dodatku  często  nie  gotówką, 
tylko towarami ze sklepu licząc za nie wysokie ceny. 

Żona  Nikity,  Marfa,  niegdyś  bardzo  ładna,  dzielna 

baba,  gospodarowała  w  domu  z  wyrostkiem  oraz  dwie- 
ma  dziewuchami  i  nie  żądała,  by  Nikita  wracał  do  do- 
mu,  po  pierwsze,  dlatego  że  już  dwanaście  lat  żyła 
z bednarzem, chłopem z innej wsi,    który najmował 

background image

 

( 4 ) 

u  nich  mieszkanie,  po  drugie  zaś,  że  choć  pomiatała 
mężem  do  woli,  kiedy  był  trzeźwy,  bała  się  go  jak 
ognia,  kiedy  się  upijał.  Pewnego  razu  Nikita,  upiwszy 
się  w  domu  do  nieprzytomności,  prawdopodobnie,  żeby 
się  zemścić  na  żonie  za  całą  swą  uległość,  kiedy  był 
trzeźwy,  rozbił  jej  skrzynię,  wyjął  z  niej  najcenniejsze 
stroje  i  wziąwszy  siekierę  porąbał  na  pieńku  w  drobne 
kawałeczki  jej  sarafany  i  suknie.  Ale  wszystko,  co  za- 
robił,  oddawano  jego  żonie  i  Nikita  wcale  się  temu 
nie  sprzeciwiał.  Tak  było  i  teraz:  na  dwa  dni  przed 
świętami 

Marfa 

przyjechała 

do 

Wasilia 

Andreicza 

i  wzięła  białej  mąki,  herbaty,  cukru  oraz  ćwiartkę 
wódki,  razem  na  trzy  ruble,  poza  tym  wzięła  pięć  ru- 
bli  gotówką  dziękując  za  wszystko  jak  za  niezwykłą 
łaskę, 

podczas 

gdy 

płacąc 

nawet 

najniższą 

stawkę, 

Wasilij 

Andreicz 

był 

winien 

Nikicie 

ze 

dwadzieścia 

rubli. 

—  Czy  zawieraliśmy  z  sobą  jaką  umowę?  —  po- 

wiadał  Wasilij  Andreicz  do  Nikity.  —Potrzeba  ci  cze- 
go.  Bierz,  korzystaj.  U  mnie  nie  to,  co  u  innych  ludzi: 
Co  chwila  obrachunki  i  kary.  My  postępujemy  według 
sumienia.  Ty  mi  służysz,  więc  nie  opuszczę  cię  w  po- 
trzebie. 

Mówiąc  to  wszystko  Wasilij  Andreicz  był  święcie' 

przekonany, 

że 

jest 

dobroczyńcą 

Nikity; 

potrafił 

tak 

przekonywająco  mówić  i  wszyscy  ludzie  zależni  od  je- 
go 

pieniędzy, 

poczynając 

od 

Nikity, 

utwierdzali 

go 

w  przeświadczeniu,  że  ich  nie  oszukuje,  lecz  świadczy 
im dobrodziejstwa. 

—  Przecie, 

rozumiem, 

Wasiliu 

Andreiczu, 

chyba 

służę  dobrze,  dogadzam  jak  rodzonemu  ojcu,  ja  to  bar- 
dzo 

dobrze 

rozumiem 

—  odpowiadał  Nikita,  rozumie- 

jąc  bardzo  dobrze,  że  Wasilij  Andreicz  go  oszukuje, 
lecz równocześnie czując, że na nic by się nie zdała 

background image

 

( 5 ) 

próba zrobienia z nim obrachunku, a tymczasem trze- 
ba żyć, póki nie ma innego zajęcia, i brać, co dają. 

Otrzymawszy  od  gospodarza  polecenie,  by  zaprzę- 

gać,  Nikita,  jak  zawsze  wesoło  i  ochoczo,  dziarskim 
i  lekkim  krokiem  poszedł,  kołysząc  się  z  boku  na  bok, 
do  stajni,  zdjął  z  kołka  ciężką,  rzemienną  uzdę  z  chwa- 
stem  i  mosiężnymi  kółkami  i  pobrzękując  wędzidłem, 
zbliżył  się  do  zamkniętej  przegrody,  gdzie  stał  koń, 
którego Wasilij Andreicz kazał zaprzęgnąć. 

—  Co,  stęskniłeś  się,  stęskniłeś,  głuptasku?  —  mó- 

wił 

Nikita 

odpowiadając 

na 

ciche 

powitalne 

rżenie, 

którym 

go 

spotkał 

stojący 

przegrodzie 

niewielki, 

ciemnogniady,  zgrabny  ogierek  o  nieco  spadzistym  za- 
dzie  i  jasnym  pysku.  —  No,  no,  zdążysz,  zaczekaj,  naj- 
pierw  napoję  —  mówił  do  konia  zupełnie  tak,  jak  się 
mówi  do  istoty,  która  rozumie  słowa,  i  otarłszy  połą 
spasiony  i  przysypany  kurzem  grzbiet  z  rowkiem  po- 
środku,  włożył  na  piękny,  młody  łeb  ogiera  uzdę,  wy- 
prostował  mu  uszy  i  grzywkę,  zarzucił  kantar  i  popro- 
wadził do wodopoju. 

Kiedy  ogier  wyszedł  ostrożnie  z  przegrody,  wysoko 

zawalonej  nawozem,  zaczął  harcować  i  wierzgać,  uda- 
jąc,  że  tylną  nogą  chce  kopnąć  Nikitę,  biegnącego 
z nim kłusa w stronę studni. 

—  Dokazuj,  dokazuj,  szelmo!  —  przemawiał  Niki- 

ta,  który  wiedział,  jak  ostrożnie  Gniady  wierzgał  tylną 
nogą  tak,  by  tylko  dotknąć  zatłuszczonego  półkożuszka, 
lecz  nie  uderzyć.  Nikita  ogromnie  lubił  takie  baraszko- 
wanie. 

Napiwszy  się  zimnej  wody  koń  mocno  sapnął  i  po- 

ruszył  mokrymi,  silnymi  wargami;  z  rzadkich  szczeci- 
niastych 

wąsów, 

którymi 

były 

pokryte 

wargi 

konia 

spadały  do  koryta  przezroczyste  krople.  Koń  zamarł, 
jakby się zamyślił, po czym niespodzianie parsknął. 

—  Nie chcesz, nie trzeba, zapamiętam to sobie, już 

background image

 

( 6 ) 

więcej  nie  proś  —  powiedział  Nikita  zupełnie  poważ- 
nie,  rzeczowo  wyjaśniając  swoje  postępowanie  Gniade- 
mu,  i  pobiegł  z  powrotem  do  przegrody,  szarpiąc  za 
cugle  brykającego  i  na  całe  podwórze  wesoło  dzwonią- 
cego kopytami młodego konia. 

Nie  było  nikogo  ze  służby,  został  tylko  obcy,  mąż 

kucharki, który przybył na święta. 

—•  Idź  no,  spytaj,  duszo  kochana  •—  powiedział  do 

niego  Nikita  —  do  których  sani  zakładać:  do  zwykłych 
czy do małych? 

Mąż  kucharki  wszedł  do  krytego  blachą  domu  na 

wysokiej  podmurówce  i  niebawem  wrócił  z  zawiado- 
mieniem,  że  kazano  zakładać  do  małych.  Nikita  tym- 
czasem  założył  już  ogierowi  chomąto,  podwiązał  siodeł- 
ko  nabijane  gwoździkami  i  niosąc  w  jednej  ręce  lekką, 
malowaną  dugę,  w  drugiej  zaś  trzymając  uzdę,  na  któ- 
rej  wiódł  konia,  zbliżył  się  do  dwojga  sanek  stojących 
koło chlewa. 

—  Jak  do  małych,  to  do  małych  —  powiedział, 

podprowadzając  do  hołobli  mądrego  konia,  wciąż  uda- 
jącego,  że  chce  ugryźć,  i  z  pomocą  męża  kucharki  za- 
czął go zaprzęgać. 

Kiedy  wszystko  było  prawie  gotowe  i  gdy  miał  już 

tylko  założyć  lejce,  Nikita  posłał  męża  kucharki  po  sło- 
mę do stodoły oraz do spichrza po derkę. 

—  W  porządku.  No,  no,  nie  brykaj!  —■  mówił  Ni- 

kita  moszcząc  sanie  świeżo  omłóconą  owsianą  słomą, 
którą  przyniósł  mąż  kucharki.  —  A  teraz  dawaj  płach- 
tę,  pościelimy,  a  na  wierzch  pójdzie  derka.  O  tak,  o  tak, 
wygodnie  będzie  siedzieć  —  przygadywał  i  robił  to,  co 
mówił,  ob  tykając  ze  wszystkich  stron  derką  wymo- 
szczone słomą siedzenie. 

—  No,  dziękuję  ci,  duszo  kochana  ■—■  powiedział  Ni- 

kita  do  męża  kucharki  —■  we  dwóch  zawsze  wszystko 
idzie prędzej. — I rozdzieliwszy rzemienne lejce, złą- 

background image

 

( 7 ) 

czone  na  końcach  żelaznym  kółkiem,  siadł  bokiem  na 
koźle  i  puścił  rwącego  się  do  biegu  konia  po  zamarznię- 
tym nawozie podwórza w stronę bramy. 

—  Wujku  Mikito,  wujaszku,  hej,  wujaszku!  —  cie- 

niutkim  głosikiem  krzyknął  za  nim,  pośpiesznie  wybie- 
gając  z  sieni  na  dziedziniec,  siedmioletni  chłopczyk 
w  czarnym  półkożuszku,  w  nowych,  białych  walonkach 
i  w  ciepłej  czapce.  —  Zabierz  mnie  —  prosił,  w  biegu 
zapinając kożuszek. 

—  No,  no,  chodź,  gołąbeczku  —  powiedział  Nikita 

zatrzymawszy  konia  posadził  w  sankach  rozpromie- 

nionego 

zadowolenia, 

bladego, 

mizerniutkiego 

syna 

gospodarza i wyjechał na ulicę. 

Była  trzecia.  Mróz  chyba  dziesięciostopniowy,  po- 

goda  pochmurna  i  wietrzna.  Połowę  nieba  przesłaniała 
niska,  ciemna  chmura.  Ale  na  podwórzu  było  jeszcze 
spokojnie.  Na  ulicy  natomiast  wiatr  już  dawał  się  we 
znaki;  zmiatał  śnieg  z  dachu  sąsiedniej  szopy  i  kręcił 
nim  za  węgłem  koło  łaźni.  Ledwo  Nikita  wyjechał  za 
bramę  i  skierował  konia  przed  ganek,  Wasilij  Andreicz, 

papierosem 

w  ustach,  w  krytym  kożuchu,  mocno 

i  nisko  ściągnięty  wełnianym  pasem,  wyszedł  z  sieni  na 
wysoki  ganek  zaniesiony  śniegiem,  który  skrzypiał  pod 
obszytymi  skórą  walonkami,  i  zatrzymał  się  na  nim. 
Zaciągnął  się  resztką  papierosa,  rzucił  pod  nogi  niedo- 
pałek  i  rozgniótł  go  butem;  potem  wypuścił  przez  wą- 
sy  dym,  spojrzał  na  zbliżającego  się  konia  i  zaczął  za- 
wijać  po  obu  stronach  rumianych  ogolonych  policzków, 
ozdobionych  tylko  wąsami,  końce  kołnierza  futrem  do 
wewnątrz tak, aby futro nie potniało przy oddychaniu. 

—  Widzicie  go,  figlarza,  już  zdążył!  —  powiedział 

ujrzawszy  swego  syna  w  saniach.  Wasilij  Andreicz  był 
podniecony  alkoholem  wypitym  z  gośćmi  i  dlatego  bar- 
dziej  niż  zwykle  czuł  się  zadowolony  ze  wszystkiego, 
co do niego należało, jak również ze wszystkiego, co 

background image

 

( 8 ) 

robił.  Widok  syna,  którego  w  myślach  nazywał  zawsze 
„następcą  tronu",  sprawiał  mu  obecnie  wielką  przy- 
jemność,  wpatrywał  się  w  niego  mrużąc  oczy  i  szcze- 
rząc w uśmiechu długie zęby. 

Żona  Wasilia  Andreicza  blada,  chuda,  brzemienna, 

owinięta  wraz  z  głową  w  wełnianą  chustę  stała  za  nim 
w sieni. 

—  Doprawdy,  wziąłbyś  ze  sobą  Nikitę  —  mówiła 

nieśmiało wychylając się zza drzwi. 

Wasilij  Andreicz  nic  nie  odpowiedział  na  jej  słowa, 

które 

widocznie 

były 

mu 

niemiłe, 

nachmurzył 

się 

gniewnie i splunął. 

—  Z  gotówką  jedziesz  —  żałosnym  głosem  ciągnęła 

żona. — I pogoda może się popsuć. Doprawdy! 

—  Cóż  to,  drogi  nie  znam,  że  muszę  koniecznie 

brać  przewodnika?  —  odrzekł  Wasilij  Andreicz  jakoś 
sztucznie  ściągając  usta,  co  robił  zazwyczaj,  gdy  roz- 
mawiał  ze  sprzedającymi  lub  kupującymi,  i  skandując 
każdą sylabę szczególnie wyraźnie. 

—  Na  miłość  boską,  weź  Nikitę!  —  powtarzała  żo- 

na przekładając końce chustki i otulając się. 

—  A  toś  się  uczepiła  jak  rzep...  No  i  gdzie  go  po- 

sadzę? 

—  Ja  jestem  gotów,  Wasiliu  Andreiczu  —  wesołym 

głosem  odezwał  się  Nikita.  —  Żeby  tylko  nakarmiono 
tu  konie,  kiedy  mnie  nie  będzie  —  dodał  zwracając  się 
do gospodyni. 

—  Już  ja  dopilnuję,  Nikito,  Szymonowi  każę  —  od- 

powiedziała gospodyni. 

—  Więc  co,  mam  jechać,  Wasiliu  Andreiczu?  — 

spytał Nikita i czekał na odpowiedź. 

—  No,  trzeba  usłuchać  starej.  Tylko,  jeżeli  masz 

jechać,  idź  i  włóż  jakiś  cieplejszy  płaszcz  —  powie- 
dział  Wasilij  Andreicz,  znowu  się  uśmiechając  i  wska- 
zując wzrokiem na Nikitę i jego podarty pod pachami 

background image

 

( 9 ) 

i  na  plecach,  postrzępiony  u  dołu,  zatłuszczony,  pobru- 
dzony kożuszek, który widział już niejedno. 

—  Hej,  wyjdź  no  i  potrzymaj  konia!  —  krzyknął 

Nikita w podwórze do męża kucharki. 

•—  Ja  sam,  ja  sam!  —  pisnął  chłopczyk,  wyjmując 

z  kieszeni  zmarznięte,  czerwone  rączyny,  i  chwytał 
przemarzłe rzemienne lejce. 

—  Tylko  nie  strój  się  długo,  pośpiesz  się!  —  uśmie- 

chając się do Nikity zawołał Wasilij Andreicz. 

■—■  Duchem,  ojczulku  —  powiedział  Nikita  i  szybko 

przebierając  stopami,  zwróconymi  do  wewnątrz  i  obu- 
tymi  w  walonki  podszyte  wojłokiem,  pobiegł  na  po- 
dwórze, stamtąd zaś do czeladnej. 

—  Ano,  Arinuszka,  zdejm  z  pieca  moją  kapotę, 

z  gospodarzem  jadę!  —  powiedział  Nikita  wbiegając 
do izby i zdejmując z gwoździa wełniany pas. 

Kucharka,  która  wyspała  się  po  obiedzie  i  nasta- 

wiała  właśnie  samowar  dla  męża,  wesoło  przyjęła  Ni- 
kitę  i  zaraziwszy  się  jego  pośpiechem,  szybko  zakrę- 
ciła  się,  skwapliwie  zdjęła  z  pieca  suszący  się  tam  mi- 
zerny, 

zniszczony 

kaftan 

sukienny, 

zaczęła 

prędko 

otrzepywać go i wygładzać. 

\.—  No  to  zabawisz  się  tu  swobodnie  ze  swoim  chło- 

pem  -—  powiedział  do  kucharki  Nikita,  który  zawsze  do- 
brodusznie  uprzejmy,  starał  się  powiedzieć  cośkolwiek, 
gdy znalazł się z kimś sam na sam. 

Owinąwszy  się  wokoło  wąziutkim,  zniszczonym  weł- 

nianym  pasem,  wciągnął  i  tak  chudy  brzuch,  ściskając 
się z całej siły. 

■—  Tak  —  dodał  zwracając  się  tym  razem  nie  do 

kucharki,  lecz  do  pasa,  i  zatykając  jego  końce.  — 
W  ten  sposób  się  nie  wysuniesz!  —  po  czym  podniósł- 
szy  i  opuściwszy  ramiona,  by  móc  swobodnie  poruszać 
rękami, włożył kaftan na wierzch, naprężył plecy, żeby 

background image

 

( 10 ) 

ręce 

były 

wolniejsze, 

poprawił 

kaftan 

pod 

pachami 

i zdjął z półki rękawice. — No, dobrze. 

—  Może  byś  się  przeżuł,  Stiepanycz  —  powiedziała 

kucharka — bo buty masz marne. 

Nikita stanął, jakby się zawahał. 
—  Trzeba by... Ale obejdzie się i tak, niedaleko! 
I wybiegł na podwórze. 

—  Nie  będzie  ci  zimno,  Nikita?  —  spytała  gospo- 

dyni, kiedy zbliżył się do sań. 

—  Czego  ma  być  zimno,  przecie  jest  zupełnie  cie- 

pło  —  odpowiedział  Nikita,  poprawiając  słomę  na  przo- 
dzie  sanek,  żeby  przykryć  nią  nogi  oraz  wsuwając  pod 
nią bat, niepotrzebny, gdy się ma dzielnego konia. 

Wasilij  Andreicz  siedział  już  w  sankach  wypełnia- 

jąc  swymi  plecami,  owiniętymi  w  dwa  futra,  całe  wy- 
gięte  do  tyłu  oparcie,  i  wziąwszy  natychmiast  lejce  do 
rąk,  cmoknął  na  konia.  Nikita  wskoczył  w  biegu,  umie- 
ścił  się  na  przedzie  sani  z  lewej  strony  i  wysunął  jedną 
nogę. 

 

 
Mocny  ogier  szarpnął  sanki,  których  płozy  lekko, 

zaskrzypiały,  i  dziarsko  ruszył  po  usypanej  przez  wieś, 
zamarzniętej drodze. 

—  A  ty  czego  się  uczepiłeś?  Daj  no,  Mikito,  bat! 

T

krzyknął 

Wasilij 

Andreicz, 

najwyraźniej 

zadowolony 

z  „następcy  tronu",  który  uczepił  się  z  tyłu  na  pło- 
zach.  —  Ja  ci  tu  zaraz  dam!  Biegnij  do  mamy,  sukin- 
synu! 

Chłopak  zeskoczył.  Ogier  ruszył  szybciej  truchtem 

i przeszedł w kłus. 

Kresty,  gdzie  stał  dom  Wasilia  Andreicza,  składały 

się  z  sześciu  budynków.  Gdy  tylko  wyjechali  za  ostat- 
nią chałupą kowala, natychmiast zauważyli, że wiatr 

background image

 

( 11 ) 

był  o  wiele  silniejszy,  niż  przypuszczali.  Drogi  prawie 
nie 

było 

widać. 

Siady 

płozów 

natychmiast 

zanosiło 

śniegiem  i  drogę  można  było  odróżnić  tylko  po  tym, 
że  była  wyższa  od  pozostałego  terenu.  Po  całym  polu 
kurzyło  śniegiem  i  nie  było  widać  linii,  gdzie  ziemia 
styka  się  z  niebem.  Telatyński  las,  zawsze  dobrze  wi- 
doczny,  czerniał  tylko  czasem  niewyraźnie  w  śnieżnej 
zawiei.  Wiatr  dął  z  lewej  strony,  zwiewając  uparcie 
na  jedną  stronę  grzywę  na  tęgiej,  spasionej  szyi  ogiera, 
i  odwiewał  na  bok  jego  puszysty  ogon,  związany 
w  zwykły  węzeł.  Długi  kołnierz  Nikity,  siedzącego  pod 
wiatr, przylegał do jego twarzy i nosa. 

—  Nie  może  biec  jak  należy,  za  dużo  śniegu  —  po- 

wiedział  Wasilij  Andreicz  chlubiąc  się  swym  świetnym 
koniem.  —  Jeździłem  nim  raz  do  Paszutina,  dowiózł 
mnie w ciągu pół godziny. 

—  Co?  —  spytał  Nikita  nie  dosłyszawszy  zza  koł- 

nierza. 

—  Do  Paszutina,  powiadam,  w 

ciągu  pół  godziny 

dojechałem! — krzyknął Wasilij Andreicz. 

—  Nie  ma  co  mówić,  dobry  koń!  —  odpowiedział 

Nikita. 

Jakiś  czas  milczeli.  Ale  Wasilij  Andreicz  miał  ocho- 

tę rozmawiać. 

—  Więc  jak  tam,  zabroniłem  gospodyni  upijać  be- 

dnarza? 

—  tak  samo  głośno  powiedział  Wasilij  An- 

dreicz,  przekonany,  że  Nikicie  będzie  prawdopodobnie 
schlebiało,  iż  rozmawia  z  tak  znakomitym  i  mądrym 
człowiekiem,  za  jakiego  się  uważał,  i  tak  był  zadowo- 
lony  ze  swego  żartu,  że  nawet  mu  do  głowy  nie  przy- 
szło,  że  taka  rozmowa  może  być  dla  Nikity  nieprzy- 
jemna. 

Nikita  znowu  nie  dosłyszał  unoszonych  przez  wiatr 

słów gospodarza. 

background image

 

14 Sonata 

( 12 ) 

Wasilij  Andreicz  głośnym  i  dobitnym  głosem  po- 

wtórzył żart o bednarzu. 

—  Bóg  z  nimi,  Wasiliu  Andreiczu,  ja  nie  wnikam 

w  te  sprawy.  Byle  tylko  nie  krzywdziła  małego,  a . co 
do reszty, to Bóg z nią. 

—  No  tak  —  powiedział  Wasilij  Andreicz.  —  A  co, 

konia  będziesz  kupował  na  wiosnę?  —  zmienił  temat 
rozmowy. 

—  Ani  chybi  —  odpowiedział  Nikita  odchylając  koł- 

nierz kapoty i pochylając się do gospodarza. 

Rozmowa  stała  się  teraz  dla  Nikity  zajmująca,  więc 

nie chciał nic z niej uronić. 

-—  Mały  już  podrósł,  trzeba  by  samemu  orać,  bo 

dawniej to najmowaliśmy — powiedział. 

—  Więc  bierzcie  tego,  co  się  strychuje,  drogo  nie 

zażądam!  —  krzyknął  Wasilij  Andreicz,  czując  podnie- 
cenie  i  wskutek  tego  ulegając  żyłce  handlarskiej,  która 
pochłaniała wszystkie jego zainteresowania. 

—  Lepiej  niech  pan  da  z  piętnaście  rubli,  to  na 

jarmarku  końskim  kupię  —  odpowiedział  Nikita,  wie- 
dząc,  że  najwyższa  cena  na  strychującego  się  konia, 
którego  Wasilij  Andreicz  chce  się  pozbyć,  wynosi  nie 
więcej  jak  siedem  rubli,  a  Wasilij  Andreicz,  oddawszy 
mu  tego  konia,  policzy  sobie  pewnie  ze  dwadzieścia 
pięć  rubli  i  wówczas  przez  pół  roku  nie  dostanie  od 
niego ani grosza. 

—  Doskonały  koń.  Życzę  ci  jak  samemu  sobie. 

Uczciwie. 

Brechunow 

nikogo 

nie 

skrzywdzi. 

Niech 

stracę,  nie  tak  jak  inni.  Z  honorem!  —  krzyknął  tym 
samym  głosem,  którym  zagadywał  swoich  klientów.  — 
Koń, jak się patrzy. 

—  Tak  jest  —  powiedział  Nikita,  westchnął  i  prze- 

konawszy  się,  że  nie  ma  czego  więcej  słuchać,  wypuścił 
z  rąk  kołnierz,  który  w  tej  chwili  zasłonił  mu  ucho 
i twarz. 

background image

 

( 13 ) 

Z  pół  godziny  jechali  w  milczeniu.  Wiatr  przedmu- 

chiwał  Nikicie  bok  oraz  rękaw  w  miejscu,  gdzie  kożuch 
był podarty. 

.  Nikita  kulił  się  i  oddychał  w  kołnierz  zasłaniający 

mu usta, i nie było mu tak bardzo zimno. 

—  A  co,  jak  myślisz,  pojedziemy  na  Karamyszewo 

czy prosto? — spytał Wasilij Andreicz. 

Na  Karamyszewo  jechało  się  lepszą  drogą,  wyty- 

czoną  dobrymi  wiechami  ustawionymi  w  dwa  rzędy, 
lecz  trzeba  było  nałożyć  drogi.  Prosto  było  bliżej,  lecz 
droga  była  mało  ujeżdżona  i  nie  było  wiech,  a  jeśli 
były, to marne i zasypane śniegiem. 

Nikita chwilę pomyślał. 

—  Na  Karamyszewo  choć  dalej,  ale  lepiej  się  je- 

dzie — powiedział. 

—  A  przecież  prosto,  byle  przez  wąwóz  przejechać, 

i  nie  zmylić  drogi,  a  potem  już  lasem  całkiem  do- 
brze  —  powiedział  Wasilij  Andreicz,  który  był  za  tym, 
by jechać prosto. 

—  Pańska  wola  —  powiedział  Nikita  i  znowu  pu- 

ścił kołnierz. 

Wasilij  Andreicz  zrobił,  jak  chciał,  i  ujechawszy 

z  pół  wiorsty  zawrócił  na  lewo  przejeżdżając  obok 
chwiejącej  się  na  wietrze  dębowej  gałęzi  z  suchym, 
gdzieniegdzie trzymającym się listowiem. 

Skręciwszy  mieli  teraz  wiatr  prosto  w  twarz.  Z  gó- 

ry  sypał  śnieżek.  Wasilij  Andreicz  powożąc  nadymał 
policzki i dmuchał sobie w wąsy. Nikita drzemał. 

Jechali  w  milczeniu  z  dziesięć  minut.  Nagle  Wasilij 

Andreicz coś powiedział. 

—  Czego? — spytał Nikita otwierając oczy. 
Wasilij Andreicz nie odpowiedział, lecz przechylał 

się  przez  oparcie,  spoglądał  za  siebie,  to  znowu  patrzył 
przed  konia.  Koń  z  sierścią  zjeżoną  od  potu  w  pachwi- 
nach i na szyi, szedł noga za nogą. 

background image

 

14 Sonata 

( 14 ) 

—  Czego, pytam? — powtórzył Nikita. 

—  Czego,  czego!  —  przedrzeźniał  go  Wasilij  An- 

dreicz  ze  złością.  —  Wiech  nie  widać!  Widocznie  zbłą- 
dziliśmy! 

—  Więc  zatrzymaj  się,  poszukam  drogi  —  powie- 

dział  Nikita,  lekko  zeskoczył  z  sanek  i  wyjąwszy  spod 
słomy  bat  poszedł  w  lewo,  z  tej  strony,  po  której  sie- 
dział. 

Śnieg  tego  roku  nie  był  głęboki,  tak  że  można  było 

wszędzie  przejechać,  jednak  gdzieniegdzie  sięgał  do  ko- 
lan  i  wsypywał  się  Nikicie  do  buta.  Nikita  chodził,  ma- 
cał  śnieg  nogą  i  biczyskiem,  lecz  drogi  nigdzie  nie 
było. 

—  No  co?  —  spytał  Wasilij  Andreicz,  kiedy  Nikita 

znowu podszedł do sani. 

—  Z  tej  strony  drogi  nie  ma.  Trzeba  pójść  na  tam- 

tą stronę i poszukać. 

—  Widzisz,  tam  coś  przed  nami  czernieje,  idź  no 

tam i popatrz — powiedział Wasilij Andreicz. 

Nikita  poszedł  w  tamtą  stronę,  podszedł  do  tego,  co 

czerniało,  i  okazało  się,  że  to  czerniała  ziemia,  którą 
naniosło  z  obnażonej  oziminy  na  śnieg  zabarwiając  go 
na  czarno.  Pochodziwszy  z  prawej  strony,  Nikita  wró- 
cił,  strzepnął  ze  siebie  śnieg,  wytrząsnął  go  z  buta 
i wsiadł do sani. 

—  Na  prawo  trzeba  jechać  —  powiedział  stanow- 

czo.  —  Wiatr  miałem  z  lewej  strony,  a  teraz  prosto 
w twarz. Ruszajmy w prawo! — powiedział stanowczo. 

Wasilij Andreicz usłuchał go i skręcił w prawo. Ale 

' drogi wciąż nie było. Jechali tak jakiś czas. Wiatr nie 
słabł i znowu zaczął padać śnieżek. 

—  My,  Wasiliu  Andreiczu,  widocznie  całkiem  zbłą- 

dziliśmy  —  nagle,  jakby  z  zadowoleniem,  powiedział 
Nikita.  —  Co  to?  —  dodał  wskazując  na  czarne  badyle 
kartofli, sterczące spod śniegu. 

background image

 

( 15 ) 

14»  

Wasilij  Andreicz  zatrzymał  spoconego  i  ciężko  ro- 

biącego bokami konia. 

—  A co? — spytał. 
—  A  to,  że  znaleźliśmy  się  na  zacharowskim  polu. 

Ot, gdzieśmy zajechali! 

—  Łżesz? — odpowiedział Wasilij Andreicz. 
—  Nie  łżę,  Wasiliu  Andreiczu,  prawdę  mówię  — 

odparł  Nikita  —  po  saniach  słychać,  że  po  kartoflisku 
jedziemy;  o,  kupv  jakieś,  liście  buraczane  zwozili.  Pole 
zacharowskiej fabryki. 

—  No,  widzisz,  gdzieśmy  zajechali!  —  powiedział 

Wasilij Andreicz. — Co teraz będzie? 

—  Trzeba  prosto  jechać,  to  przecie  dokądś  zaje- 

dziemy  —  odrzekł  Nikita.  —  Jeżeli  nie  do  Zacharówki, 
to trafimy na folwark. 

Wasilij  Andreicz  usłuchał  i  puścił  konia,  jak  radził 

Nikita.  Jechali  tak  dość  długo.  Niekiedy  wjeżdżali  na 
odsłonięte  runie  i  sanie  podskakiwały  na  grudach  za- 
marzniętej  ziemi,  niekiedy 

trafiali 

na 

ściernisko 

lub 

na  oziminy,  to  znowu  na  pola  po  jarzynach,  na  któ- 
rych  spod  śniegu  widoczne  były  trzepoczące  na  wietrze 
badyle 

piołunu 

źdźbła 

słomy, 

niekiedy 

wjeżdżali 

w  głęboki,  równy  śnieg,  ponad  którym  nic  już  nie  było 
widać. 

Śnieg  sypał  z  góry,  niekiedy  zaś  podnosił  się  z  dołu. 

Koń  widocznie  się  zmęczył,  cały  zmierzwił  się,  pokrył 
szronem  od  potu,  i  szedł  noga  'za  nogą.  Nagle  obsunął 
się  i  zapadł  w  jakiś  dół  czy  rów.  Wasilij  Andreicz 
chciał stanąć, lecz Nikita krzyknął na niego. 

—  Po  co  stawać!  Wpakowaliśmy  się  —  trzeba  się 

wydostać.  No,  kochany!  no!  maluśki!  —  krzyknął  raź- 
nym  głosem  na  konia  wyskakując  z  sanek  i  grzęznąc 
w rowie. 

Koń  szarpnął  i  natychmiast  wydostał  się  na  zamarz- 

nięty nasyp. Widocznie był to wykopany rów. 

background image

 

( 16 ) 

—  Gdzie jesteśmy? — spytał Wasilij Andreicz. 
—  Zaraz  się  dowiemy!  —  odpowiedział  Nikita.  — 

Ruszajmy. Przecie gdzieś dojedziemy. 

—  A  to  chyba  musi  być  Goriaczkiński  las?  —  po- 

wiedział  Wasilij  Andreicz  wskazując  na  coś  ciemnego, 
co ukazywało się przed nimi spoza śniegu. 

—  Podjedziemy,  to  się  przekonamy,  co  to  za  las  — 

odpowiedział Nikita. 

Nikita  zauważył,  że  od  strony  tego,  co  czerniało, 

przelatywały  suche,  podłużne  liście  łoziny,  więc  wie- 
dział,  że  to  nie  las,  lecz  miejsce  zamieszkałe,  ale  nie 
chciał tego powiedzieć. 

I  rzeczywiście,  nie  ujechali  nawet  dziesięciu  sążni 

od  rowu,  gdy  wyraźnie  zaczerniały  przed  nimi  drzewa 
i  rozległ  się  jakiś  nowy  smętny  dźwięk.  Domysł  Ni- 
kity  był  słuszny:  to  nie  był  las,  lecz  rząd  wysokich  łóz, 
z  trzepocącym 

gdzieniegdzie  listowiem.  Łozy  widocznie 

były  posadzone  nad  rowem  koło  gumna.  Podjechawszy 
do  posępnie  szumiących  na  wietrze  łóz  koń  wspiął  się 
nagle  przednimi  nogami  wyżej  niż  sanie,  potem  pod- 
ciągnął  tylne  nogi,  skręcił  w  lewo  i  już  nie  zapadał  się 
w śnieg po kolana. To była droga. 

—  Więc 

przyjechaliśmy 

— 

powiedział 

Nikita 

— 

tylko że nie wiemy dokąd. 

Koń  nie  zbaczając  poszedł  po  zasypanej  drodze,  lecz 

nie  ujechali  nawet  czterdziestu  sążni,  gdy  zaczerniała 
przed  nimi  prosta  linia'  plecionych  z  chrustu  ścian  su- 
szarni  na  zboże,  z  dachem  zawalonym  grubą  warstwą 
śniegu,  który  prószył  bez  ustanku.  Za  suszarnią  droga 
skręcała  z  wiatrem;  wjechali  w  zaspę.  Ale  widniała 
przed  nimi  uliczka  między  dwoma  domami,  z  czego  na- 
leżało  wnioskować,  że  zaspa  była  nawiana  na  samej 
drodze  i  trzeba  było  przez  nią  przejechać.  I  rzeczywi- 
ście,  gdy  przejechali  zaspę,  znaleźli  się  na  drodze.  Przed 
domem na samym skraju wsi rozpaczliwie trzepotała 

background image

 

( 17 ) 

na  wietrze  rozwieszona  na  sznurze  zamarznięta  bieliz- 
na:  dwie  koszule,  jedna  czerwona,  druga  biała,  gacie, 
onuce  i  spódnica.  Zwłaszcza  biała  koszula  rozpaczliwie 
trzepotała powiewając rękawami. 

—  A  to  leniwa  baba!  A  może  umiera,  że  bielizny  na 

święto  nie  zdjęła?  —  powiedział  Nikita  spoglądając  na 
trzepocące na wietrze koszule. 

 

III

 

Gdy  wjechali  w  ulicę,  wiatr  jeszcze  dął  i  droga  była 

wymieciona,  lecz  w  środku  wsi  zrobiło  się  cicho,  ciepło 
i  przyjemnie.  Koło  jednej  z  chałup  szczekał  pies,  koło 
innej  zaś  baba,  cała  wraz  z  głową  zakutana  w  kaftan, 
biegła  skądś  i  zniknęła  we  drzwiach  chałupy  zatrzy- 
mawszy  się  na  progu,  by  spojrzeć  na  przejeżdżających. 
Z  głębi  wsi  doleciały  odgłosy  pieśni  śpiewanych  przez 
dziewuchy. 

We  wsi  wydawało  się,  że  i  wiatr,  i  śnieg,  i  mróz  by- 

ły mniejsze. 

—  Przecież 

to 

Griszkino 

— 

powiedział 

Wasilij 

Andreicz. 

—  Ano tak — odrzekł Nikita. 

Rzeczywiście,  było  to  Griszkino.  Teraz  było  widać, 

że  zbłądzili  jadąc  w  lewo  i  ujechali  z  osiem  wiorst 
w  innym  kierunku,  niż  należało,  lecz  mimo  wszystko 
przybliżyli  się  do  swego  celu.  Z  Griszkina  do  Goriacz- 
kina było jakie pięć wiorst. 

Pośrodku  wsi  natknęli  się  na  wysokiego  mężczyznę, 

idącego środkiem drogi. 

—  Kto  jedzie?  ■—■  krzyknął  mężczyzna  zatrzymując 

konia, 

poznawszy 

natychmiast 

Wasilia 

Andreicza, 

chwycił  za  hołoblę  i  posuwając  po  niej  ręką,  dobrnął 
do sani i usiadł na koźle. 

background image

 

( 18 ) 

Był to znajomy Wasilia Andreicza — chłop Isaj, 

znany w całej okolicy jako zawołany koniokrad. 

—  A, 

Wasilij 

Andreicz! 

Dokąd 

to 

Bóg 

prowa- 

dzi? — spytał Isaj owiewając Nikitę zapachem wódki. 

—  Wybraliśmy się do Goriaczkina. 

—  O,  toście  zajechali!  Trzeba  było  jechać  na  Ma- 

łachowo. 

—  Wiem,  że  trzeba  było.  Lecz  nie  trafiliśmy  — 

powiedział Wasilij Andreicz zatrzymując konia. 

—  Dobry  konik  —  powiedział  Isaj  oglądając  ko- 

nia  i  wprawnym  ruchem  zawiązując  mu  pod  samą 
rzepkę rozluźniony węzeł gęstego ogona. 

 

—  No co, będziecie nocować? 
—  Nie, bracie, musimy jechać. 
—  Widać trzeba! A to kto? O! Nikita Stiepanycz! 

 

—  A  któż  by?  —  odpowiedział  Nikita.  —  Żebyśmy 

tylko, duszo kochana, znowu nie zbłądzili. 

—  Jakże  tu  zbłądzić!  Zawracaj,  jedź  prosto  drogą 

i  jak  wyjedziesz  ze  wsi  też  prosto.  W  lewo  nie  skręcaj. 
Jak wyjedziesz na trakt, to wtedy na prawo. 

—  W  którym  miejscu  skręcić  z  traktu?  Na  letnią 

drogę czy na zimową? — spytał Nikita. 

—  Na  zimową.  Jak  wyjedziesz  na  trakt,  będą  krza- 

ki,  naprzeciwko  stoi  rozłożysta,  wielka  wiecha  dębowa, 
to tam. 

Wasilij  Andreicz  zawrócił  konia  i  pojechali  przez 

wieś. 

—  Lepiej  byście  nocowali!  —  krzyknął  za  nimi 

Isaj. 

Ale 

Wasilij 

Andreicz 

nie  odpowiedział  i  popędzał 

konia:  pięć  wiorst  równej  drogi,  z  czego  dwie  przez  las, 
zdawały  się  łatwe  do  przebycia,  tym  bardziej  że  wiatr 
jakby ucichł i śnieg przestał padać. 

Wyjechawszy 

znowu 

na 

ujeżdżoną 

czerniejącą 

gdzieniegdzie od świeżego nawozu drogę oraz minąwszy 

background image

 

( 19 ) 

podwórze  z  rozwieszoną  bielizną,  wśród  której  biała 
koszula  wisiała  już  tylko  na  jednym  zmarzniętym  rę- 
kawie,  zbliżyli  się  znowu  do  niesamowicie  huczących 
łóz  i  znowu  znaleźli  się  w  szczerym  polu.  Zamieć  nie 
tylko  nie  ucichła,  lecz  jak  gdyby  się  wzmogła.  Droga 
była  zaniesiona  śniegiem  i  tylko  po  wiechach  pozna- 
wali,  że  dobrze  jadą.  Lecz  i  wiechy  dostrzec  było  trud- 
no, gdyż wiatr wiał prosto w twarz. 

Wasilij 

Andreicz, 

mrużąc 

oczy, 

pochylał 

głowę 

i  wpatrywał  się  w  wiechy,  lecz  dawał  teraz  koniowi 
większą  swobodę  licząc  całkiem  na  niego.  Koń  rzeczy- 
wiście  trzymał  się  drogi  —  szedł,  skręcając  raz  w  pra- 
wo,  raz  w  lewo,'tak  jak  szła  droga,  którą  czuł  pod  no- 
gami.  Mimo  że  śnieg  się  wzmagał  i  wiatr  wiał  coraz 
mocniej,  wiechy  w  dalszym  ciągu  były  widoczne  raz 
z prawej, raz z lewej strony. 

Jechali  tak  z  dziesięć  minut,  kiedy  nagle  wprost 

przed  koniem  wyłoniło  się  coś  ciemnego  i  poruszało  się 
w  ukośnych  smugach  pędzonego  przez  wiatr  śniegu. 
Byli  to  podróżni.  Ogier  niebawem  dopędził  ich  i  ude- 
rzał nogami o oparcie jadących przed nimi sań. 

—  Wymijaj... a-a-j... naprzód! — krzyczano z sań. 

Wasilij  Andreicz  zaczął  wymijać.  W  saniach  sie- 

działo  trzech  chłopów  i  baba.  Widocznie  jechali  z  praź- 
niku.  Jeden  z  chłopów  smagał  gałązką  zasypany  śnie- 
giem  zad  szkapiny.  Dwaj  pozostali  siedząc  na  przodzie 
wymachiwali  rękami  i  coś  krzyczeli.  Opatulona  baba, 
zupełnie  zasypana  śniegiem,  siedziała  w  tyle,  nieru- 
choma i skulona. 

—  Skąd jesteście? — krzyknął Wasilij Andreicz. 

, — A-a-a-...scy! — tylko tyle było słychać. 

—  Skąd, pytam? 

—  A-a-a...scy!  —  z  całej  siły  krzyknął  jeden  z  chło- 

pów, nic jednak nie można było zrozumieć. 

background image

 

( 20 ) 

—■ Wal! Nie ustępuj! — krzyczał drugi nie przesta- 

jąc okładać gałęzią szkapiny. 

—  Z praźniku pewno? 

—• Ruszaj! ruszaj! Wal! Siomka! Wymijaj! Wal! 

Sanie  stuknęły  skrzydłami  jedne  o  drugie,  omalże 

się  nie  sczepiły,  odskoczyły  od  siebie,  po  czym  chłop- 
skie sanie zaczęły zostawać w tyle. 

Kosmaty 

zasypany 

śniegiem, 

brzuchaty 

konik, 

ciężko  dysząc  pod  niską  dugą,  widocznie  ostatkiem  sił 
próbował 

uciec 

przed 

uderzeniami 

gałęzi, 

przebierał 

w  głębokim  śniegu  króciutkimi  nogami,  podrzucając  je 
pod  siebie.  Pysk  —  widocznie  koń  był  młody  —  z  od-, 
stającą  jak  u  ryby  dolną  wargą,  z  rozdętymi  nozdrzami 
i  stulonymi  ze  strachu  uszami,  przez  kilkanaście  se- 
kund  sterczał  nad  ramieniem  Nikity,  po  czym  pozostał 
w tyle. 

—■  Co  ta  wódka  robi!  —  powiedział  Nikita.  —  Na 

amen zamęczyli szkapinę. Istne Azjaty! 

Przez  kilka  minut  było  słychać  sapanie,  wydoby- 

wające 

się  z  nozdrzy  umęczonego  konika,  oraz  pi- 

jackie 

okrzyki 

chłopów, 

potem 

wszystko 

ucichło 

i  okrzyki  umilkły.  Dokoła  znowu  nic  nie  było  słychać 
prócz  gwizdania  wiatru  koło  uszu  oraz  słabego  poskrzy- 
pywania  płozów  na  wymiecionych  ze  śniegu  odcinkach 
drogi. 

Spotkanie to uspokoiło Wasilia Andreicza i dodało 

mu otuchy, wobec czego, nie zważając już na wiechy,, 
odważniej poganiał konia licząc całkiem na niego. 

Nikita  nie  miał  co  robić  i  jak  zawsze,  kiedy  znaj- 

dował  się  w  takiej  sytuacji,  drzemał  nadrabiając  wiele 
nieprzespanych  nocy.  Nagle  koń  się  zatrzymał,  Nikita 
kiwnął  się,  poleciał  nosem  wprzód  i  omal  że  nie  spadł 
z sani. 

—  A  przecież  znowu  źle  jedziemy  —  powiedział 

Wasilij Andreicz. 

background image

 

( 21 ) 

—  A co? 
—  Wiech  nie  widać.  Widocznie  znowu  zgubiliśmy 

drogę. 

—  No,  jeżeli  zgubiliśmy,  to  trzeba  poszukać  — 

krótko  powiedział  Nikita,  wstał  i  zaczął  chodzić  po 
śniegu,  lekko  stawiając  swoje  do  wewnątrz  zwrócone 
stopy. 

Chodził  długo,  znikał,  znowu  się  ukazywał,  znowu 

znikał i wreszcie wrócił. 

—  Nie  ma  tu  żadnej  drogi,  może  jest  gdzieś  przed 

nami — powiedział wsiadając do sań. 

Zaczynało  się  już  wyraźnie  zmierzchać.  Zamieć  nie 

wzmagała się, ale i nie słabła. 

—  Żeby  choć  tych  chłopów  było  słychać  —  powie- 

dział Wasilij Andreicz. 

—  Ano,  nie  dognali  nas,  widocznie  daleko  od  nas 

zbłądzili. Bo może i oni zbłądzili — powiedział Nikita. 
— 

Dokąd teraz jechać? — spytał Wasilij Andreicz. 

Trzeba puścić konia wolno — powiedział Niki- 
ta. — Dokądś zawiezie. Daj lejce. 

Wasilij  Andreicz  oddał  lejce  tym  skwapliwiej,  że 

ręce w ciepłych rękawicach zaczynały mu marznąć. 

Nikita  wziął  lejce,  lecz  tylko  je  trzymał  starając 

się  nie  poruszać  nimi  i  ciesząc  się  w  duchu,  że  jego 
ukochany  koń  jest  taki  mądry.  Rzeczywiście,  mądry 
koń,  kręcąc  się  to  w  jedną,  to  w  drugą  stronę  i  nasta- 
wiając to jedno, to drugie ucho, począł zawracać. 

—  Tylko  nie  trzeba  nic  mówić  —  powiedział  Niki- 

ta. — Widzisz, co on robi! Idź, idź, szukaj. Tak, tak. 

Wiatr zaczął dąć w plecy, zrobiło się cieplej. 

:

  Ależ  mądry!  —  Nikita  dalej  cieszył  się  ko- 

niem.  —  Koń  kirgiski  jest  silny,  ale  głupi.  A  ten, 
spójrz  tylko,  co  uszami  wyrabia.  Żadnego  telegrafu  nie 
trzeba, o wiorstę czuje. 

I nie upłynęło nawet pół godziny, jak coś przed ni- 

background image

 

( 22 ) 

mi  zaczerniało:  las  czy  wieś,  i  znowu  z  prawej  strony 
pojawiły się wiechy. Widocznie wyjechali na drogę. 

—  Przecież  to  znowu  Griszkino  —  nagle  powie- 

dział Nikita. 

Istotnie,  teraz  z  lewej  strony  mieli  tę  samą  suszar- 

nię,  z  której  prószyło  śniegiem,  a  dalej  ten  sam  sznur 
ze  zmarzniętą  bielizną  —  koszulami  i  gaciami,  które 
bez ustanku rozpaczliwie trzepotały na wietrze. 

Znowu  wjechali  w  ulicę,  znowu  zrobiło  się  cicho, 

ciepło,  raźnie,  znowu  było  widać  pokrytą  nawozem 
drogę,  znowu  było  słychać  głosy,  piosenki,  znowu  za- 
szczekał  pies.  Pociemniało  już  tak,  że  w  niektórych 
oknach zabłysły światła. 

Pośrodku 

wsi 

Wasilij 

Andreicz 

zawrócił 

konia 

w  stronę  wielkiego  domu,  murowanego  w  podwójną 
więźbę cegieł, i zatrzymał się przed gankiem. 

Nikita  podszedł  do  zasypanego  śniegiem  oświetlo- 

nego  okna,  w  którego  blasku  połyskiwały  przelatujące 
płatki śniegu, i zastukał w nie biczyskiem. 

—  Kto  tam?  —  odezwał  się  głos  na  stukanie  Ni- 

kity. 

—  Z  Krestów,  od  Brechunowa,  dobry  człowiecze  — 

odpowiedział Nikita. — Wyjdź no na chwilkę. 

Od  okna  ktoś  odszedł  i  po  dwóch  minutach  słychać 

było,  jak  w  sieni  klasnęły  przymarznięte  drzwi,  potem 
stuknęła  zasuwa  przy  drzwiach  zewnętrznych  i  przy- 
trzymując  je,  by  wiatr  ich  nie  wyrwał,  w  półkożuszku 
narzuconym  na  białą,  odświętną  koszulę  wyszedł  wy- 
soki,  stary  chłop  z  białą  brodą;  za  nim  ukazał  się  mło- 
dy  mężczyzna  w  czerwonej  koszuli  i  skórzanych  bu- 
tach. 

—  Czy to ty, Andreicz? — spytał starzec. 

—  Widzisz,  bracie,  zbłądziliśmy  —  powiedział  Wa- 

silij  Andreicz  —  chcieliśmy  do  Goriaczkina,  a  trafili- 
śmy do was. Odjechaliśmy i znowuśmy zabłądzili. 

background image

 

( 23 ) 

—  Patrzcie  no,  a  toście  się  nabłąkali!  —  powiedział 

stary.  —  Pietia,  idź,  otwórz  wrota!  —  zwrócił  się  do 
młodego w czerwonej koszuli. 

—  Dobra!  —  odpowiedział  młody  ochoczo  i  pobiegł 

w głąb sieni. 

—  Ale  my,  bracie,  nie  będziemy  nocowali  —  po- 

wiedział Wasilij Andreicz. 

—  A dokąd pojedziecie, noc już, przenocujcie. 
—  Z  chęcią  bym  przenocował,  ale  trzeba  jechać. 

Interesy, bracie, nie mogę. 

—  No  to  przynajmniej  ogrzej  się,  chodź  prosto  do 

samowara — powiedział stary. 

—  Ogrzać  się  można  —  odpowiedział  Wasilij  An- 

dreicz  —  ciemniej  nie  będzie,  a  kiedy  wzejdzie  księ- 
życ — będzie jaśniej. Zajdziemy, Mikit, ogrzać się, co? 

—  Czemu  by  nie,  ogrzać  się  można  —  powiedział 

zziębnięty  Nikita  pragnąc  rozgrzać  w  cieple  zmarznięte 
członki. 

Wasilij  Andreicz  poszedł  ze  starym  do  izby.  Nikita 

zaś  wjechał  w  otwarte  przez  Pietię  wrota  i  wprowa- 
dził  konia  pod  podcienie  szopy,  tam  gdzie  mu  Pietia 
wskazał.  W  szopie  było  sporo  nawozu,  wobec  czego  wy- 
soka  duga  zaczepiła  o  żerdzie.  Kury  z  kogutem,  które 
się  już  usadowiły  tam  na  noc,  zagdakały  niespokojnie 
i  przesunęły  się  dalej,  przebierając  nóżkami  po  żerdzi. 
Spłoszone  owce,  tupiąc  racicami  po  zmarzniętym  na- 
wozie,  zbiły  się  w  gromadę.  Pies  szczekał  na  obcego 
tak  zajadle,  że  ze  złości  aż  się  krztusił  i  piszczał  jak 
szczeniak. 

Nikita  pogadał  z  wszystkimi,  jak  to  miał  w  zwy- 

czaju:  przeprosił  kury  i  zapewnił,  że  więcej  nie  będzie 
zakłócał  im  spokoju,  zrobił  wymówkę  owcom,  że  same 
nie  wiedzą,  czego  się  lękają,  i  uwiązując  konia,-  przez 
cały czas przemawiał do psa. 

background image

 

( 24 ) 

—  No,  tak  będzie  dobrze  —  mówił  strzepując  z  sie- 

bie  śnieg.  —  Widzisz,  jak  się  zanosi!  —  powiedział 
o  psie.  —  No,  dość  już  tego!  No,  dość,  głupi,  dość!  Tyl- 
ko  się  zmęczysz  —  mówił.  —  Swoi  jesteśmy,  nie  zło- 
dzieje... 

—  To  są,  jak  powiadają,  trzej  doradcy  domowi  — 

powiedział  młody,  silną  ręką  wpychając  pod  daszek 
sanki, które zostały na podwórzu. 

—  Co za doradcy? —■ spytał Nikita. 
—  Tak 

jest 

wydrukowane 

Pulsona

1

złodziej 

skrada  się  do  domu,  pies  szczeka:  nie  gap  się,  znaczy, 
uważaj.  Kogut  pieje,  znaczy,  wstawaj.  Kot  się  myje, 
znaczy,  że  miły  gość  w  drodze,  przygotuj  poczęstunek 
— uśmiechając się powiedział młody. 

Pietia  był  piśmienny,  znał  prawie  na  pamięć  książ- 

kę  Paulsona  (jedyną,  jaką  miał)  i  lubił,  zwłaszcza  kiedy 
sobie  trochę  podpił,  tak  jak  obecnie,  cytować  wyjęte 
z  niej  sentencje,  które  w  danych  okolicznościach  wy- 
dawały mu się właściwe. 

—• To prawda — powiedział Nikita. 

—  Zziębłeś chyba, kumie? — dodał Pietia. 
—  A  tak  —  odrzekł  Nikita.  I  obaj  poszli  przez  po- 

dwórze i sień do izby. 

 

iv 

Dom,  do  którego  zajechał  Wasilij  Andreicz,  był  jed- 

nym  z  najbogatszych  w  całej  wsi.  Rodzina  miała  pięć 
działów  gruntu  i  poza  tym  dzierżawiła  jeszcze  ziemię. 
W  gospodarstwie  było  sześć  koni,  trzy  krowy,  dwie  ja- 
łówki,  ze  dwanaście  owiec.  Rodzina  składała  się  z  dwu- 
dziestu  dwu  osób:  z  czterech  żonatych  synów,  z  sześciu 
wnuków, 

pośród 

których 

tylko 

Pietia 

był 

żonaty, 

z  dwóch  prawnuków,  z  trzech  sierot  oraz  z  czterech  sy- 
nowych z dziećmi. Było to jedno z nielicznych gospo- 

background image

 

( 25 ) 

darstw  nie  podzielonych,  lecz  i  tu  już  zaczynały  się 
głuche  niesnaski,  jak  zawsze  między  kobietami,  co  nie- 
uchronnie  musiało  doprowadzić  do  podziału.  Dwaj  sy- 
nowie  mieszkali  w  Moskwie  jako  woziwody,  jeden  był 
w  wojsku.  W  domu  pozostawali:  stary,  stara,  młodszy 
syn,  który  zajmował  się  gospodarstwem,  oraz  starszy, 
przybyły  na  święta  z  Moskwy,  poza  tym  wszystkie  ko- 
biety  oraz  dzieci.  Oprócz  domowników  był  jeszcze  są- 
siad jako gość i kum. 

W  izbie  nad  stołem  wisiała  lampa  z  daszkiem,  jasno 

oświetlając  stojące  pod  nią  naczynia  do  herbaty,  butel- 
kę  z  wódką,  zakąskę  i  ceglane  ściany,  poczesny  kąt 
izby  zawieszony  był  ikonami,  po  obu  ich  stronach  wi- 
siały  świeckie  obrazy.  Na  honorowym  miejscu  przy 
stole  siedział  w  czarnym  półkożuszku  Wasilij  Andreicz 
ssąc  swe  zmarznięte  wąsy  i  spoglądając  wokoło  wypu- 
kłymi,  jastrzębimi  oczami  na  ludzi  i  izbę.  Oprócz  Wa- 
silia  Andreicza  siedział  przy  stole  stary,  łysy  gospo- 
darz  z  białą  brodą,  w  białej,  samodziałowej  koszuli; 
obok 

niego, 

cienkiej 

perkalowej 

koszuli, 

siedział 

mocno  zbudowany,  pleczysty  syn,  przybyły  z  Moskwy 
na  święta,  i  drugi,  o  szerokich  barach,  starszy  brat  go- 
spodarujący  v/  domu,

2

  oraz  chuderlawy,  rudy  chłop  — 

sąsiad. 

Chłopi  napili  się  już  i  zakąsili,  teraz  mieli  pić  her- 

batę;  szumiał  już  samowar  stojący  koło  pieca  na  po- 
dłodze.  Na  pawlaczu  oraz  na  piecu  widać  było  dzie- 
ciaki.  Na  pryczy  na  dole  siedziała  kobieta  pochylona 
nad  kołyską.  Stara  gospodyni,  z  twarzą  pokrytą  drob- 
niutkimi 

zmarszczkami 

biegnącymi  we  wszystkich  kie- 

runkach  i  pokrywającymi  nawet  usta,  krzątała  się  koło 
Wasilia Andreicza. 

W  chwili  kiedy  Nikita  wchodził  do  izby,  gospodyni 

nalewała  wódkę  do  grubej  szklanki  i  podawała  ją  go- 
ściowi. 

background image

 

( 26 ) 

—  Nie  odmów,  Wasiliu  Andręiezu,  nie  godzi  się, 

wypij na zdrowie — mówiła. —/Wypij, gołąbku. 

Widok  i  zapach  wódki,  zwłaszcza  teraz  kiedy  Ni- 

kita  przemarzł  i  czuł  się  znużony,  wprawił  go  w  stan 
podniecenia.  Spochmurniał  i  strzepnąwszy  śnieg  z  czap- 
ki  i  z  kapoty  stanął  przed  ikonami  i  jakby  nikogo  nie 
widząc,  przeżegnał  się  trzy  razy  i  pokłonił  się  przed 
nimi,  potem  obróciwszy  się  do  gospodarza,  pokłonił  się 
najpierw 

jemu, 

potem 

wszystkim 

obecnym 

przy 

stole, 

później  kobietom  stojącym  koło  pieca  i  powiedziawszy: 
„Wesołych  świąt",  zaczął  się  rozbierać  nie  patrząc  na 
stół. 

—  Ależ  oszroniałeś,  bracie  —  powiedział  starszy 

brat  patrząc  na  zaśnieżoną  twarz,  rzęsy  i  brodę  Ni- 
kity. 

Nikita  zdjął  kapotę,  jeszcze  raz  ją  strzepnął,  powie- 

sił  koło  pieca  i  podszedł  do  stołu.  Również  i  jego  po- 
częstowano  wódką.  Przez  chwilę  walczył  ze  sobą.  — 
Niewiele  brakowało,  a  byłby  wziął  szklankę  i  wlał  aro- 
matyczny  i  przezroczysty  płyn  do  gardła,  lecz  gdy 
spojrzał  na  Wasilia  Andreicza,  powstrzymał  się.  Przy- 
pomniała 

mu 

się 

przysięga, 

przepite 

buty, 

bednarz, 

przypomniał  się  syn,  któremu  obiecał  kupić  na  wiosnę 
konia, westchnął więc i odmówił. 

—  Nie  piję,  pięknie  dziękuję  —  powiedział,  za- 

chmurzony,  i  usiadł  na  ławie  pod  drugim  z  rzędu 
oknem. 

—  Czemu to? — spytał starszy brat. 
—  Nie  piję,  i  koniec  —  powiedział  Nikita  nie  pod- 

nosząc  oczu  i  popatrując  zezem  na  swe  rzadziutkie  wą- 
sy  i  brodę,  chuchał  na  przymarznięte  do  nich  sopelki 
lodu. 

—  Nie  służy  mu  —  powiedział  Wasilij  Andreicz 

zagryzając obwarzankiem wypitą szklaneczkę. 

—  No to herbatki — słodko powiedziała starusz- 

background image

 

( 27 ) 

■      ' 

V

:

 ■ 

■"■"'.''•V

:

 - ' ' '"      '." - 

ka.  —  Przemarzł  biedaczek.  Czego  wy  tam,  baby,  gu- 
zdrzecie się z samowarem? 

—  Już 

zakipiał! 

—Podpowiedziała 

młoda 

kobieta, 

otarła  samowar  zapaską,  z  trudem  doniosła  do  stołu, 
podniosła do góry i stawiając na stole stuknęła nim 
0 blat. 

Tymczasem 

Wasilij 

Andreicz 

opowiadał, 

jak 

błą- 

dzili i dwa razy wracali do tej samej wsi, jak kołowali 
1 spotkali 

pijanych. 

Gospodarze 

dziwili 

się, 

wyjaśniali, 

w  którym 

miejscu  i  dlaczego  zbłądzili  oraz  kim  byli 

pijani,  których  spotkali;  potem  radzili,  jak  mają  je- 
chać. 

—  Stąd  do  Mołczanówki  małe  dziecko  dojedzie,  trze- 

ba  tylko  trafić  na  właściwy  zakręt  z  traktu,  krzak  tam 
widać.  A  wyście  nie  dojechali  do  tego  miejsca!  —  po- 
wiedział sąsiad. 

—  Lepiej  byście  nocowali.  Baby  pościelą  —  nama- 

wiała staruszka. 

—  Pojechalibyście  raniutko,  najlepsza  rzecz 

—  po- 

wiedział stary. 

—  Nie 

można, 

bracie. 

Interesy! 

— 

odpowiedział 

Wasilij  Andreicz.  —  Przeoczysz  stosowną  chwilę,  a  po- 
tem 

przez 

rok 

nie 

nadrobisz 

—  dodał  przypominając 

sobie  las  oraz  kupców,  którzy  mogli  przeszkodzić  mu 
w  tym  kupnie.  —  Dojedziemy  przecież?  —  zwrócił  się 
do Nikity. 

Nikita  długo  nie  odpowiadał,  wciąż  jakby  zajęty 

topieniem sopli na brodzie i wąsach. 

—  Żebyśmy  znowu  nie  zabłądzili  —  odpowiedział 

po.chwili ponuro. 

Nikita  był  ponury,  dlatego  że  mu  się  okropnie 

chciało  napić  wódki  i  jedynie  herbata  mogła  ugasić  to 
pragnienie, lecz herbaty jeszcze mu nie proponowano. 

background image

 

( 28 ) 

—  Żebyśmy tylko dojechali do zakrętu, bo dalej to 

background image

 

( 29 ) 

 

 

już  nie  zabłądzimy:  pojedziemy  laserh  aż  na  miejsce  — 
powiedział Wasilij Andreicz.             

—  Wasza  rzecz,  Wasiliu  Andreiczu,  jak  jechać,  to 

jechać  —  odpowiedział  Nikita  biorąc  podaną  mu  szklan- 
kę herbaty. 

—  Napijemy się herbatki i — marsz! 

Nikita  nic  nie  odpowiedział,  tylko  pokręcił  głową, 

po  czym  wylawszy  ostrożnie  herbatę  na  spodek,  zaczął 
grzać  nad  parą  swe  ręce,  z  zawsze  obrzmiałymi  od 
pracy 

palcami. 

Następnie 

ugryzł 

maleńki 

kawałeczek 

cukru, pokłonił się gospodarzom i powiedział: 

—  Życzę  wam  zdrowia  —  i  wciągnął  do  ust  go- 

rący płyn. 

—  Żeby  tak  kto  odprowadził  nas  do  zakrętu  —  po- 

wiedział Wasilij Andreicz. 

—  No  cóż,  można  —  odpowiedział  starszy  syn.  — 

Pietia zaprzęgnie i odprowadzi do zakrętu. 

—  No  to  zaprzęgaj,  bracie.  Już  ja  ci  się  odwdzię- 

czę. 

—  E,  co  tam,  gołąbku!  —  powiedziała  uprzejma 

staruszka. — Z całego serca jesteśmy radzi. 

!

—  Pietia,  idź,  załóż  klacz  —  powiedział  starszy 

brat. 

—  Dobra!  —  odpowiedział  Pietia  uśmiechając  się 

i  zdjąwszy  z  gwoździa  czapkę  pobiegł  natychmiast  za- 
przęgać. 

Podczas  gdy  Pietia  zakładał  konia,  w  izbie  wrócono 

do  tematu,  na  którym  zatrzymano  się,  kiedy  Wasilij 
Andreicz  podjechał  pod  okno.  Stary  skarżył  się  przed 
sąsiadem-sołtysem 

na 

trzeciego 

syna, 

który 

jemu 

nic  nie  przysłał  z  okazji  świąt,  a  żonie  przysłał  chust- 
kę francuską. 

—  Wymykają  się  nam  młodzi  z  rąk  —  powiedział 

stary. 

—■ Tak,    wymykają    się —    odpowiedział    sąsiad- 

background image

 

is 

Sonata 

( 30 ) 

-kum  —  posłuchu  nie  ma,  za  bardzo  zmądrzeli.  Weźcie 
na 

ten 

przykład 

Diemoczkina: 

złamał 

ojcu 

rękę. 

A wszystko to z tej mądrości. 

Nikita  przysłuchiwał  się,  wpatrywał  w  twarze  i  wi- 

docznie  również  pragnął  wziąć  udział  w  rozmowie,  lecz 
całkowicie  był  zajęty  herbatą  i  tylko  potakująco  kiwał 
głową.  Pił  szklankę  po  szklance  i  czuł,  że  rozgrzewa  się 
coraz  bardziej  i  coraz  przyjemniej.  Rozmowa  ciągnęła 
się  długo,  wciąż  o  jednym  i  tym  samym,  a  mianowicie 
—  o  szkodliwości  działów.  Rozmowa  ta  nie  była  naj- 
widoczniej 

oderwana, 

chodziło 

konkretny 

podział 

w  tym  domu,  podział,  którego  domagał  się  drugi  syn, 
siedzący  tuż  obok  i  milczący  ponuro.  Widocznie  był  to 
temat  drażliwy,  zagadnienie  obchodziło  wszystkich  do- 
mowników, 

lecz 

przyzwoitość 

nakazywała, 

by 

przy 

obcych  ludziach  nie  roztrząsać  spraw  osobistych.  Ale 
stary  wreszcie  nie  wytrzymał  i  płaczliwym  głosem  za- 
czął  o  tym  mówić  podkreślając  z  naciskiem,  że  póki 
żyje,  na  działy  nie  pozwoli,  że  gospodarstwo,  chwalić 
Boga,  jeszcze  należy  do  niego,  a  jeśli  go  podzieli,  to 
wszyscy pójdą z torbami. 

—  Tak  jak  Matwiejewowie  —  powiedział  sąsiad.  — 

Gospodarstwo  było  jak  się  patrzy,  ale  podzielili,  i  teraz 
nikt nic nie ma. 

—  I ty tego chcesz — zwrócił się stary do syna. 

Syn  nie  odpowiedział  i  nastąpiło  kłopotliwe  milcze- 

nie.  Milczenie  to  przerwał  Pietia,  który  założył  konia 
i  od  kilku  minut  stał  już  w  izbie,  bez  przerwy  się 
uśmiechając. 

—  Na  przykład  u  Pulsona  jest  bajka  —  powiedział 

Pietia  —  ojciec  dał  synom  miotłę,  żeby  ją  złamali. 
Z  początku  nie  dali  rady,  ale  pręcik  po  pręciku  —  ła- 
two  poszło.  Tak  samo  i  tu  —  powiedział  uśmiechając 
się całą gębą. — Gotowe! — dodał. 

—  Kiedy gotowe, to pojedziemy — powiedział Wa 

background image

 

( 31 ) 

silij  Andreicz.  —  A  na  działy,  dziadku,  nie  zgadzaj  się. 
Tyś  gromadził  majątek  i  ty  jesteś  gospodarzem.  Oddaj 
sprawę do sądu pokoju, niech zrobią porządek. 

—  Tak  się  upiera,  tak  się  upiera  —  płaczliwym 

głosem  powtarzał  stary  —  że  nie  można  z  nim  dojść 
do ładu. Jakby go diabeł opętał. 

Nikita 

tymczasem  skończywszy  piątą  szklankę  her- 

baty,  nie  przewrócił  szklanki  do  góry  dnem,  lecz  poło- 
żył  na  bok,  mając  nadzieję,  że  naleją  mu  szóstą.  Ale 
w  samowarze  już  nie  było  wody  i  gospodyni  więcej 
mu  nie  nalała,  zresztą  Wasilij  Andreicz  zaczął  się  już 
ubierać.  Nie  było  rady,  Nikita  również  wstał,  włożył 
z  powrotem  do  cukiernicy  swój  obgryziony  ze  wszyst- 
kich  stron  kawałeczek  cukru,  połą  otarł  spoconą  twarz 
i zaczął wkładać kapotę. 

Ubrawszy  się  westchnął  ciężko,  podziękował  gospo- 

darzom,  pożegnał  się  z  nimi  i  wyszedł  z  ciepłej,  jasnej 
izby  do  zasypanej  śniegiem  nawianym  przez  nie  domy- 
kające  się  drzwi,  ciemnej,  chłodnej  sieni,  w  której  hu- 
czał porywisty wiatr, a stamtąd na ciemne podwórze. 

Pietia  w  kożuchu  stał  ze  swym  koniem  pośrodku 

podwórza  i  uśmiechając  się  recytował  wiersz  z  Paulso- 
na:  „Burza  mgłami  niebo  kryje,  wiater  śniegiem  w  po- 
lu  gna,  to  jak  wściekły  zwierz  zawyje,  to  ci  płacze,  to 
znów łka." 

Nikita potakująco kiwał głową i rozplątywał lejce. 

Stary, 

odprowadzając 

Wasilia 

Andreicza, 

wyniósł 

do  sieni  latarkę  i  chciał  mu  poświecić,  lecz  latarnia 
natychmiast  zgasła.  Na  podwórzu  zaś  było  widać,  że 
zamieć rozpętała się jeszcze sroższa. 

„Ależ  pogódka!  —  pomyślał  Wasilij  Andreicz.  — 

Tylko  by  tego  brakowało,  żebyśmy  nie  dojechali;  ale 
zostać  nie  można,  interesy!  Zresztą  już  się  wybrałem 
i koń gospodarza założony. Da Bóg, dojedziemy!" 

Stary gospodarz również myślał, że właściwie nie 

background image

 

( 32 ) 

15* 

powinni  jechać,  ale  już  przecie  proponował,  by  zostali, 
i  nie  usłuchali  go.  Nie  ma  co  więcej  prosić.  „Może  ja 
na  starość  stałem  się  taki  tchórz,  a  oni  dojadą  —  po- 
myślał.  —  No  i  koniec  końców  w  czas  położymy  się 
spać. Bez kłopotu." 

Pietia  nie  myślał  o  niebezpieczeństwie.  Dobrze  znał 

drogę  wraz  z  całą  okolicą,  poza  tym  wiersz  o  tym,  jak 
to  „wicher  śnieżny  w  polu  gna",  dodawał  mu  odwagi, 
toteż  całkowicie  aprobował  to,  co  się  działo  na  świecie. 
Nikita  natomiast  wcale  nie  miał  ochoty  jechać,  lecz  od 
dawna  pogodził  się  z  tym,  że  służy  innym  i  nie  ma 
własnej  woli.  Toteż  nikt  nie  zatrzymywał  odjeżdża- 
jących.     

 

 

■ 

Wasilij  Andreicz,  z  trudem  orientując  się  w  ciem- 

nościach, zbliżył się do sani, wlazł w nie i zebrał lejce. 

— Ruszaj naprzód! — krzyknął. 

Pietia, 

klęcząc 

rozwalinkach, 

popędził 

konia. 

Ogier,  który  od  dawna  już  rżał  czując  przed  sobą  klacz, 
pognał  za  nią;  wypadli  na  ulicę.  Znowu  jechali  przez 
wieś  tą  samą  drogą,  koło  tej  samej  zagrody  z  rozwie- 
szoną,  zamarzniętą  bielizną,  której  teraz  nie  było  wi- 
dać,  koło  tego  samego,  prawie  pod  dach  zasypanego, 
budynku,  z  którego  bez  ustanku  prószył  śnieg,  obok 
tych  samych,  ledwo  widocznych  szumiących  i  pochyla- 
jących  się  łóz,  i  znowu  wjechali  w  kotłujące  się  z  góry 
i  z  dołu  morze  śniegu.  Wiatr  był  tak  silny,  że  kiedy 
wiał  z  boku  i  podróżni  stawiali  mu  opór,  przechylał 
na  bok  sanki  i  spychał  z  drogi  konie.  Pietia  '  jechał 
ostrym 

kłusem 

na 

przedzie 

dziarsko 

pokrzykiwał. 

Ogier szybko podążał za klaczą. 

Jechali  tak  z  dziesięć  minut;  wtem  Pietia  odwrócił 

się i coś krzyknął. Ale ani Wasilij Andreicz, ani Nikita 

background image

 

( 33 ) 

nie  dosłyszeli  z  powodu  wiatru,  natomiast  domyślili 
się,  że  zbliżają  się  do  zakrętu.  Rzeczywiście,  Pietia  za- 
wrócił  w  prawo  i  wiatr,  który  dął  z  boku,  znowu  za- 
wiał  w  twarz,  z  prawej  zaś  strony  poprzez  śnieg  zama- 
jaczyło coś ciemnego. Był to krzak obok zakrętu. 

—  No, z Bogiem. 
—  Dziękuję, Pietia! 

 

—  „Burza  mgłami  niebo  kryje!"  —  krzyknął  Pietia 

i zniknął. 

—  Widzicie  go,  jaki  poeta  —  powiedział  Wasilij 

Andreicz i trzepnął lejcami. 

—  Tak,  zuch  z  niego,  prawdziwy  chłop  —  powie- 

dział Nikita. 

Ruszyli dalej. 

Nikita,  zawinąwszy  się  i  wtuliwszy  głowę  w  ramio- 

na  tak  mocno,  że  jego  niewielka  bródka  osłoniła  mu 
szyję,  siedział  w  milczeniu  starając  się  nie  tracić  ciepła 
zdobytego  w  chałupie  przy  herbacie.  Przed  sobą  miał 
proste  linie  hołobli,  oszukujące  go  bez  ustanku  (miał 
bowiem  wrażenie,  że  widzi  ujeżdżoną  drogę),  kołyszą- 
cy  się  z  boku  na  bok  zad  koński  z  ogonem  związanym 
w  węzeł  i  odwiewanym  wciąż  w  jedną  stronę,  trochę 
zaś  dalej  ku  przodowi  wysoki  pałąk  dugi,  chwiejącej 
się  nad  łbem  końskim  i  karkiem  z  rozwianą  grzywą. 
Niekiedy  przed  oczami  migały  mu  wiechy,  był  więc 
pewny,  że  jeszcze  jechali  drogą,  i  nie  miał  nic  do  ro- 
boty. 

Wasilij  Andreicz  powoził,  ufając,  że  koń  sam  bę- 

dzie  się  trzymał  drogi.  Lecz  Gniady,  choć  odpoczął  we 
wsi,  biegł  niechętnie  i  jakby  schodził  z  drogi,  tak  że 
Wasilij  Andreicz  kilkakrotnie  kierował  go  na  nią  z  po- 
wrotem. 

„Oto  z  prawej  strony  jedna  wiecha,  oto  druga,  trze- 

cia  —  liczył  Wasilij  Andreicz  —  a  oto  i  las  przed  na- 
mi", pomyślał wpatrując się w coś, co czerniało przed 

background image

 

( 34 ) 

nim.  Lecz  to,  co  się  wydawało  lasem,  było  tylko  krza- 
kiem. 

Minęli  krzak,  ujechali  jeszcze  ze  dwadzieścia 

sążni  —  nie  było  ani  czwartej  wiechy,  ani  lasu.  „Powi- 
nien  zaraz  być  las"  —  pomyślał  Wasilij  Andreicz  i  pod- 
niecony  alkoholem  oraz  herbatą,  nie  zatrzymując  się, 
potrząsał  lejcami;  uległe  i  poczciwe  stworzenie  było 
posłuszne  i  raz  stępa,  raz  lekkim  truchtem  biegło  tam, 
dokąd  je  kierowano,  chociaż  wiedziało,  że  kieruje  się 
je  wcale  nie  tam,  gdzie  trzeba.  Minęło  dziesięć  minut 
— lasu nie było. 

—  No,  tośmy  znowu  zbłądzili  —■  powiedział  Wasi- 

lij Andreicz zatrzymując konia. 

Nikita  milcząc  wylazł  z  sanek  i  przytrzymując  poły 

kapoty,  którą  wiatr  to  na  nim  obciskał,  to  znów  roz- 
wiewał  i  szarpał,  jakby  chciał  ją  z  niego  zedrzeć,  za- 
czął  brodzić  w  śniegu;  poszedł  w  jedną  stronę,  poszedł 
w  drugą.  Ze  trzy  razy  zupełnie  znikał  z  oczu.  Wreszcie 
wrócił i wziął lejce z rąk Wasilia Andreicza. 

—  Trzeba  jechać  w  prawo  —  powiedział  surowo 

i stanowczo, zawracając konia. 

—  No,  jeśli  w  prawo,  to  niech  będzie  w  prawo  — 

odpowiedział  Wasilij  Andreicz  oddając  lejce  i  wsuwa- 
jąc zziębnięte ręce w rękawy. 

Nikita nic nie odpowiedział. 

—  No,  maluśki,  pofatyguj  się!  —  krzyknął  na  konia, 

lecz  koń,  nie  zważając  na  szarpnięcie  lejcami,  szedł 
krok za krokiem. 

Śnieg  gdzieniegdzie  sięgał  do  kolan  i  sanie  podry- 

wały się za każdym poruszeniem konia. 

Nikita  wyjął  bat  zwisający  przy  koźle  i  smagnął. 

Dobry,  nieprzyzwyczajony  do  bata  koń  szarpnął  i  po- 
biegł  ostrym  kłusem,  lecz  po  chwili  znowu  przeszedł 
w  spokojny  trucht,  potem  w  stępa.  Jechali  tak  może 
pięć minut. Było tak ciemno i tak kurzyło z góry 

background image

 

( 35 ) 

i  z  dołu,  że  niekiedy  nie  było  widać  dugi.  Czasem  zda- 
wało  się,  że  sanie  stały  w  miejscu,  a  tylko  pole  ucie- 
kało  do  tyłu.  Raptem  koń  gwałtownie  się  zatrzymał, 
czując  widocznie  jakieś  niebezpieczeństwo.  Nikita  zno- 
wu  lekko  zeskoczył  z  sanek,  rzucając  lejce,  i  poszedł 
przed  konia,  by  popatrzeć,  dlaczego  ten  stanął,  ale  gdy 
zrobił  jeszcze  krok  naprzód,  nogi  mu  się  osunęły  i  Ni- 
kita stoczył się do jakiegoś wądołu. 

—  Tpr;  tpr,  tpr  —  mówił  do  siebie  spadając  i  usi- 

łując  się  zatrzymać,  lecz  nie  mógł  tego  dokonać  i  za- 
trzymał  się  dopiero  wtedy,  gdy  wparł  się  nogami  w  na- 
miecioną na dnie wąwozu grubą warstwę śniegu. 

Zaspa,  zwisająca  nad  brzegiem  stromizny,  oderwała 

się  przy  upadku  Nikity  spadając  na  niego  i  sypiąc  mu 
śnieg za kołnierz. 

—  Żeby  cię!  —  zaklął  Nikita  kierując  przekleństwo 

pod  adresem  zaspy  i  wąwozu  i  wytrząsając  śnieg  zza 
kołnierza. 

—  Nikita,  hej,  Nikita!  —  zawołał  z  góry  Wasilij 

Andreicz. 

Ale Nikita nie odpowiadał. 

Nie  miał  czasu:  otrzepywał  się  ze  śniegu,  potem 

szukał  bata,  który  zgubił  staczając  się  ze  stromizny. 
Znalazłszy  bat  zaczął  wspinać  się  do  góry.  W  odle- 
głości  trzech  sążni  od  miejsca,  z  którego  się  stoczył, 
wylazł  na  górę  na  czworakach  i  brzegiem  wąwozu  po- 
szedł  w  kierunku,  gdzie  powinien  był  być  koń.  Konia 
i  sani  nie  widział,  lecz  ponieważ  szedł  pod  wiatr,  po- 
słyszał  głos  Wasilia  Andreicza  i  rżenie  Gniadego,  zanim 
ich zobaczył. 

—  Idę, idę. Czego rżysz? —• odpowiedział. 
Dopiero gdy podszedł do sani całkiem blisko, ujrzał 

konia  i  stojącego  obok  Wasilia  Andreicza,  który  wydał 
mu się olbrzymi. 

—  Gdzieżeś się podział, do diabła? Trzeba jechać 

background image

 

( 36 ) 

z  powrotem.  Wrócimy  choćby  do  Griszkina  —  ze  zło- 
ścią zaczął robić wymówki Nikicie gospodarz. 

—  Chętnie  bym  wrócił,  Wasiliu  Andreiczu,  ale  do- 

kąd  jechać?  Tu  takie  wąwozisko,  że  wpaść  można, 
ale  wygrzebać  się  to  nie.  Takem  się  tam  wpakował, 
żem ledwo wylazł. 

—  Cóż,  przecie  nie  będziemy  tu  stali.  Dokądś  trze- 

ba jechać — powiedział Wasilij Andreicz. 

Nikita  nic  nie  odpowiedział.  Wsiadł  do  sani  plecami 

do  wiatru,  zdjął  buty  i  wytrząsnął 

nich  śnieg,  po 

czym  wziął  garstkę  słomy  i  starannie  zatkał  nią  od 
wewnątrz dziurę w lewym bucie. 

Wasilij  Andreicz  milczał,  jakby  już  wszystko  zda- 

wał  teraz  na  Nikitę.  Nikita  obuwszy  nogi  z  powrotem, 
wpakował  je  w  sanki,  znowu  włożył  rękawice,  wziął 
lejce  i  skierował  konia  wzdłuż  wąwozu.  Ale  nie  uje- 
chali  nawet  stu  kroków,  kiedy  koń  znowu  się  zatrzy- 
mał; przed nim znowu był wąwóz. 

Nikita  znowu  zeszedł  z  sanek  i  znowu  zaczął  bro- 

dzić  w  śniegu.  Chodził  dość  długo.  Wreszcie  zjawił,się 
z przeciwnej strony. 

—  Andreicz, żyjesz jeszcze? — krzyknął. 
—  Tu  jestem  —  odpowiedział  Wasilij  Andreicz.  — 

No, co tam? 

—  Nic  nie  rozumiem.  Ciemno.  Tu  są  jakieś  wąwo- 

zy. Trzeba znowu jechać pod wiatr. 

Znowu  pojechali.  Nikita  znowu  brnął  w  śniegu  prze- 

klinając. 

Znowu 

wsiadł 

do 

sanek, 

znowu 

kluczył 

i wreszcie, zasapany, zatrzymał się przed sankami. 

—  No co? — spytał Wasilij Andreicz. 
—  A  co  ma  być,  zmordowałem  się  ze  wszystkim. 

Koń też ustaje. 

—  Więc co robić? 
—  Zaczekaj tu. 

Nikita znowu odszedł i niebawem wrócił. 

background image

 

( 37 ) 

—  Kieruj  za  mną  —  powiedział  idąc  przed  koniem. 
Wasilij Andreicz już nie robił żadnych uwag, tylko 

posłusznie wykonywał to, co mu Nikita kazał. 

—  Tędy,  za  mną!  —  krzyczał  Nikita,  szybko  odcho- 

dząc  w  prawo  i  chwytając  za  lejce,  skierował  Gniadego 
gdzieś w dół, w zaspę. 

Koń  początkowo  się  opierał,  potem  szarpnął,  za- 

mierzając  zaspę  przeskoczyć,  lecz  nie  podołał  i  zanurzył 
się w niej po chomąto. 

—  Wyłaź!  —  krzyknął  Nikita  do  Wasilia  Andrei- 

cza,  który  dalej  siedział  w  sankach,  i  chwyciwszy  za 
jedną  hołoblę  zaczął  pchać  sanki  na  konia.  —  Ciężko, 
braciszku  —  zwrócił  się  do  Gniadego  —  ale  co  robić, 
wysil się, no, no, jeszcze troszeczkę! — krzyczał. 

Koń  szarpnął  raz,  drugi,  lecz  nie  wyskoczył  z  za- 

spy i znowu się osunął, jakby się nad czymś zamyślił. 

—  Co  ty,  bracie,  taki  jesteś  niezdarny  —  przema- 

wiał Nikita do Gniadego. — No, jeszcze troszeczkę. 

Nikita  znowu  pociągnął  za  hołoblę  z  jednej  stro- 

ny,  Wasilij  Andreicz  robił  to  samo  z  drugiej.  Koń  po- 
ruszył łbem, potem raptownie szarpnął. 

—  No, no, nie utoniesz przecie —■ krzyczał Nikita. 

Skok  ■—■  jeden,  drugi,  trzeci,  i  wreszcie  koń  wygrze- 

bał  się  z  zaspy,  i  stanął  otrząsając  się  i  ciężko  dysząc. 
Nikita  chciał  prowadzić  dalej,  lecz  Wasilij  Andreicz 
tak  się  zasapał  w  swoich  dwóch  futrach,  że  nie  mógł 
iść i zwalił się na sanie. 

—  Pozwól 

odsapnąć 

— 

powiedział 

rozwiązując 

chustkę, którą we wsi podwiązał kołnierz futra. 

%-  No,  to  poleź  sobie  —  powiedział  Nikita  —  a  ja 

poprowadzę  —  i  Wasilij  Andreicz  pozostał  w  sankach, 
Nikita  zaś  trzymając  konia  za  uzdę,  poprowadził  go 
w  dół  z  dziesięć  kroków,  potem  trochę  w  górę  i  zatrzy- 
mał się. 

Nikita nie zatrzymał się w parowie, gdzie było peł- 

background image

 

( 38 ) 

no  śniegu,  którym  wiatr  sypał  ze  wzgórzy  i  który  mógł- 
by  ich  całkiem  zasypać.  Miejsce,  gdzie  stali,  było  czę- 
ściowo  osłonięte  przed  wiatrem  brzegiem  wąwozu.  Były 
chwile,  kiedy  wiatr  jakby  ucichał,  ale  trwało  to  nie- 
długo  i  zdawało  się,  że  tylko  po  to,  by  zebrać  siły,  po 
czym  burza  nadlatywała  z  dziesięciokrotną  mocą  i  wi- 
rowała  jeszcze  wścieklej.  Taki  właśnie  pęd  wichru  ude- 
rzył  w  chwili,  kiedy  Wasilij  Andreicz,  wysapawszy  się, 
wylazł  z  sanek  i  podszedł  do  Nikity,  by  się  naradzić, 
co  mają  dalej  robić.  Obaj  mimo  woli  przysiedli  i  prze- 
rwali  rozmowę  czekając,  aż  pęd  wiatru  minie.  Gniady 
również  niezadowoleniem  tulił  uszy  i  potrząsał  łbem. 
Kiedy  wiatr  trochę  przycichł,  Nikita  zdjął  rękawice, 
zatknął  je  za  pas,  podmuchał  w  dłonie  i  zaczął  rozwią- 
zywać rzemień przy dudze. 

—  Co robisz? — spytał go Wasilij Andreicz. 

—  Wyprzęgam,  co  mamy  dalej  robić?  Sił  już  nie 

mam •—■ jakby tłumacząc się odpowiedział Nikita. 

—  Czy nie dojedziemy dokądś? 

—  Nie  dojedziemy,  tylko  zmęczymy  konia.  Przecie 

on,  biedaczek,  całkiem  opadł  ż  sił  —  powiedział  Ni- 
kita  wskazując  na  spokojnie  stojącego  i  gotowego  na 
wszystko  konia,  który  ciężko  robił  spadzistymi,  mokry- 
mi  bokami. 

—  Trzeba  nocować  —  powtórzył,  jakby 

miał nocować w zajeździe, i zaczął rozwiązywać węzeł. 

Kleszczyny puściły. 

—  A  czy  nie  zamarzniemy?  —  spytał  Wasilij  An- 

dreicz. 

—  Co  robić?  No  to  zamarzniemy;  trudna  rada  — 

odpowiedział Nikita. 

 

vi 

Wasiliowi  Andreiczowi  w  jego  dwóch  futrach  było 

zupełnie 

ciepło, 

zwłaszcza 

potem, 

kiedy 

się 

nałaził 

w zaspie, lecz mróz przeszedł mu po plecach, gdy zrozu- 

background image

 

( 39 ) 

miał,  że  rzeczywiście  muszą  tu  nocować.  Żeby  się  uspo- 
koić,  wsiadł  w  sanie  i  zaczął  wyjmować  papierosy  i  za- 
pałki. 

Nikita  tymczasem  wyprzęgał  konia.  Odpiął  pas  pod 

brzuchem  końskim,  odpiął  gurt,  rozwiązał  lejce,  rze- 
mień  przy  chomącie,  przerzucił  dugę  i  nie  przestając 
rozmawiać z koniem, dodawał mu otuchy. 

—  No,  wystąp,  wystąp  —  mówił  wyprowadzając  go 

spomiędzy  hołobli.  —  Tu  cię  teraz  przy  wiążemy.  Słom- 
ki  podłożę  i  rozkiełznam  —  przemawiał  i  wykonywał 
to  wszystko,  o  czym  mówił.  —  Przegryziesz  sobie,  za- 
wsze będzie ci trochę weselej. 

Lecz  Gniadego  widocznie  nie  uspokajało  przemówie- 

nie  Nikity,  bał  się;  przestępował  z  nogi  na  nogę,  na- 
pierał  ną  sanie,  odwracając  się  zadem  do  wiatru  i  po- 
cierając łbem o rękaw Nikity. 

Jak  gdyby  tylko  dlatego,  by  nie  zrobić  Nikicie  za- 

wodu,  Gniady  jeden  raz  chwycił  z  sań  pęk  słomy,  któ- 
rą  Nikita  go  częstował  podsuwając  mu  pod  pysk,  lecz 
w  tej  chwili  zdecydował,  że  nie  czas  teraz  na  jedzenie, 
i  wyrzucił  słomę  z  pyska.  Wiatr  momentalnie  porwał 
cały pęk, odniósł w bok i przysypał śniegiem. 

—  Teraz  zrobimy  znak  —  powiedział  Nikita  odwra- 

cając  sanie  przodem  do  wiatru  i  związawszy  hołoble 
gurtem,  podniósł  je  do  góry  i  umocował  do  przodu.  — 
Jak  nas  zasypie,  dobrzy  ludzie  zobaczą  hołoble  i  odko- 
pią  —  powiedział  Nikita  otrzepując  rękawice  i  wkła- 
dając je na ręce. — Tak uczyli starzy. 

Wasilij  Andreicz  rozpiął  tymczasem  futro  i  zasła- 

niając  się  połą,  pocierał  zapałkę  po  zapałce  o  pudełko, 
lecz  ręce  mu  drżały  i  zapalające  się  zapałki  jedna  po 
drugiej  gasły  na  wietrze  albo  zanim  się  jeszcze  rozpa- 
liły,  albo  w  chwili  gdy  Wasilij  Andreicz  podnosił  je  do 
papierosa. Wreszcie jedna zapaliła się i na mgnienie 

background image

 

{ 236 ) 

oka  oświetliła  futro  kołnierza,  rękę  ze  złotym  pierście- 
niem  na  zgiętym  do  wewnątrz  wskazującym  palcu  oraz 
owsianą  słomę,  przyprószoną  śniegiem,  wymykającą  się 
spod  płachty,  papieros  wreszcie  się  zapalił  i  Wasilij 
Andreicz  zaciągnął  się  ze  dwa  razy  z  wielką  chciwo- 
ścią,  lecz  wiatr  porwał  tytoń  wraz  z  ogniem  i  cisnął 
w to samo miejsce, gdzie przedtem rzucił słomę. 

Ale  nawet  te  parę  pociągnięć  dymu  tytoniowego 

sprawiło przyjemność Wasiliowi Andreiczowi. 

—  Jak  nocować,  to  nocować!  —  powiedział  z  deter- 

minacją. 

—  Zaczekaj,  ja  jeszcze  flagę  zrobię  —  dodał  pod- 

nosząc  chustkę,  którą  zdjął  z  kołnierza  i  rzucił  do  sań. 
To  mówiąc  zdjął  rękawice,  stanął  na  przodzie  sanek 
i  wspinając  się,  by  sięgnąć  do  gurtu,  mocnym  węzłem 
przywiązał do niego chusteczkę u szczytu hołobli. 

Chustka 

natychmiast 

zaczęła 

gwałtownie 

trzepotać 

na  wietrze,  to  przylegając  do  hołobli,  to  odwracając  się 
nagle w bok, naprężona i łopocąca. 

—  Widzisz,  jak  zgrabnie  uwiązałem  —  powiedział 

Wasilij  Andreicz,  zadowolony  ze  swego  dzieła,  po  czym 
usiadł  w  sankach.  —  Razem  byłoby  nam  cieplej,  lecz 
we dwóch się nie zmieścimy — dodał. 

—  Ja  dla  siebie  miejsce  znajdę  —  odrzekł  Nikita  — 

tylko 

konia 

trzeba 

przykryć, 

bo  spotniał,  serdeczny. 

Pozwól  no  —  dodał  i  podszedłszy  do  sani  wyciągnął 
płachtę spod Wasilia Andreicza. 

Wyjąwszy  płachtę  złożył  ją  we  dwoje,  po  czym 

zrzucił  z  konia  uprząż,  zdjął  siodełko  i  przykrył  płach- 
tą Gniadego. 

—  Zawsze  cieplej  będzie,  głuptasie  —  mówił  Wkła- 

dając  znów  na  konia,  na  płachtę,  uprząż  oraz  siodeł- 
ko.  —  A  czy  nie  będzie  panu  potrzebny  kilimek?  Proszę 
dać  mi  trochę  słomy  —  powiedział  Nikita  skończywszy 
krzątać się koło konia i znowu podchodząc do sań. 

background image

 

( 41 ) 

Wziąwszy  jedno  i  drugie  spod  Wasilia  Andreicza, 

Nikita  podszedł  do  tylnego  oparcia  sanek,  wygrzebał 
w  śniegu  dołek,  włożył  weń  słomę  i  nacisnąwszy  czap- 
kę  na  oczy  oraz  zawinąwszy  się  w  poły  kapoty,  z  wierz- 
chu  zaś  przykrywszy  się  kilimkiem,  usiadł  na  rozście- 
lonej  słomie  i  przytulił  się  do  łubianego  oparcia  sanek, 
które zasłaniało go przed wiatrem i śniegiem. 

Wasilij  Andreicz  patrząc  na  to,  co  robił  Nikita,  po- 

kręcił  głową  z  dezaprobatą,  gdyż  w  ogóle  nie  aprobo- 
wał  prostactwa  i  głupoty  chłopskiej,  po  czym  zaczął 
układać się do snu. 

Rozesłał  w  sankach  pozostałą  słomę  i  podłożywszy 

jej  trochę  więcej  pod  bok  wsunął  ręce  w  rękawy,  we- 
tknął  głowę  w  przedni  róg  sanek,  tak  aby  być  osłonię- 
tym od wiatru. 

Spać  mu  się  nie  chciało.  Leżał  więc  i  myślał  —  my- 

ślał  wciąż  o  jednym  i  tym  samym,  o  tym,  co  było  je- 
dynym  celem,  sensem,  radością  i  chlubą  jego  życia  — 
o  tym,  ile  zarobił  pieniędzy  i  ile  jeszcze  może  zarobić, 
ile  zarobili  inni  jego  znajomi,  ile  posiadają  gotówki, 
w  jaki  sposób  zarobili  i  zarabiają  pieniądze  i  jak  dużo 
on  za  ich  przykładem  może  jeszcze  zarobić.  Kupno  Go- 
riaczkińskiego  lasu  było  dla  niego  rzeczą  niezwykle 
ważną.  Miał  nadzieję,  że  na  tym  lesie  zarobi  od  razu 
może  z  dziesięć  tysięcy.  Zaczął  w  myślach  wyceniać 
widziany  jesienią  las,  w  którym  na  powierzchni  dwóch 
dziesięcin przeliczył wszystkie drzewa. 

„Dąb  pójdzie  na  płozy.  Zręby  —  no,  to  wiadomo. 

Opału  będzie  ze  trzydzieści  sążni  na  dziesięcinie  —  mó- 
wił  do  siebie.  —  Z  dziesięciny  w  najgorszym  wypadku 
pozostanie  dwieście  i  ćwierć  setki.  Pięćdziesiąt  sześć 
dziesięcin,  pięćdziesiąt  sześć  setek,  do  tego  jeszcze 
pięćdziesiąt 

sześć 

setek, 

do 

tego 

jeszcze 

pięćdzie- 

siąt 

sześć 

dziesiątków 

jeszcze 

pięćdziesiąt 

sześć 

dziesiątków, i pięćdziesiąt sześć razy po pięć." Wie- 

background image

 

( 42 ) 

dział;  że  przekraczało  to  dwanaście  tysięcy,  lecz  bez 
liczydeł  nie  mógł  wyliczyć,  ile  wypadało  dokładnie. 
„Jednak  nie  dam  dziesięciu  tysięcy,  tylko  osiem  — 
trzeba  jeszcze  odliczyć  polany.  Geometrę  posmaruję  — 
setkę,  a  może  półtora,  to  mi  tych  polan  namierzy  z  pięć 
dziesięcin.  Wtedy  za  osiem  odda.  Teraz  dostanie  do  ła- 
py  trzy  tysiące.  Na  pewno  zmięknie  —  myślał  przyci- 
skając  przedramieniem  portfel  w  kieszeni.  —  Jak  to 
się  stało,  żeśmy  zbłądzili  za  zakrętem,  Bóg  raczy  wie- 
dzieć.  Powinien  tu  być  las  i  gajówka.  Żeby  tak  posły- 
szeć  ujadanie  psów.  Ale  nie  szczekają,  przeklęte,  kiedy 
trzeba,  żeby  szczekały."  Odchylił  kołnierz  od  ucha  i  za- 
czął  nasłuchiwać;  słychać  było  wciąż  ten  sam  gwizd 
wiatru,  trzepotanie,  łopot  chustki  na  hołoblach  i  śnieg 
smagający  o  pudło  sanek.  Wasilij  Andreicz  zakrył  się 
znowu. 

„Gdybym  to  był  wiedział,  bylibyśmy  zostali  na  noc 

we 

wsi. 

No, 

wszystko 

jedno, 

dojedziemy 

jutro. 

Ale 

dzień  się  straci.  W  taką  pogodę  tamci  nie  pojadą.'" 
Przypomniał  sobie,  że  dziewiątego  ma  otrzymać  pie^- 
niądze od rzeźnika za wałachy. „Miał sam przyjechać 
—  nie  zastanie  mnie,  a  żona  nie  potrafi  zrobić  rachun- 
ku.  Bardzo  niewykształcona.  Nie  wie,  jak  należy  się 
z  ludźmi  obchodzić"  —  myślał  w  dalszym  ciągu  przy- 
pominając  sobie,  jak  nie  potrafiła  przyjąć  prystawa, 
który  z  okazji  wczorajszego  święta  był  u  niego  w  go- 
ścinie.  „Wiadomo  —  kobieta.  Gdzie  ona  cokolwiek  wi- 
działa?  Cóż  to  był  za  dom  u  nas,  kiedy  żyli  rodzice? 
Zwyczajnie  jak  na  wsi  u  bogatego  chłopa:  krupiarnia 
i  dom  zajezdny,  ot  i  cały  majątek.  A  do  czego  ja  do- 
szedłem  w  ciągu  piętnastu  lat?  Sklep,  dwie  karczmy, 
młyn,  zsyp  zboża,  dwa  majątki  w  dzierżawie,  dom 
i spichrz kryte blachą — przypominał sobie chełpliwie 
—  nie  to,  co  przy  rodzicach!  Kto  teraz  całą  okolicą 
trzęsie? Brechunow. 

background image

 

( 43 ) 

A  dlaczego?  Dlatego  że  o  wszystkim  pamiętam,  za- 

biegam,  nie  tak  jak  inni,  co  się  wylegują  albo  głup- 
stwami  się  zajmują.  A  ja  nocy  nie  dośpię.  Zamieć  nie 
zamieć  —  jadę.  Więc  interesy  idą.  Oni  myślą,  że  pie- 
niądze  się  robi  tak  sobie,  żartami.  Nie,  bracie,  trzeba 
się 

napracować, 

łbem 

pokręcić. 

Spróbuj 

przenocować 

tak  w  polu  i  nie  przespać  nocy.  Głowa  puchnie  od  roz- 
maitych  myśli  niczym  poduszka  —  rozważał  z  dumą. 
—  Myślą,  że  na  ludzi  się  wychodzi,  kiedy  się  komuś 
poszczęści.  Weźmy  Mironowów  —  mają  miliony.  A  dla- 
czego?  Pracuj,  to  ci  Bóg  pobłogosławi.  Żeby  tylko  Pan 
Bóg dał zdrowie." 

Na  myśl,  że  może  się  stać  takim  milionerem  jak 

Mironów,  który  zaczął  z  niczego,  tak  się  podniecił, 
że  koniecznie  chciał  z  kimś  porozmawiać.  Ale  nie 
było 

z  kim.  Żeby  tylko  dojechać  do  Goriaczkina, 

porozmawiałby 

sobie 

dziedzicem, 

zaimponowałby 

mu. 

„Patrzcie  no,  jak  dmucha.  Zawieje  tak,  że  rano  się 

nie 

wygrzebiemy!" 

—  pomyślał  przysłuchując  się  po- 

rywom  wichru,  który  dął  w  przodek  sań,  przechylał 
go  i  siekł  śniegiem  po  pudle.  Wasilij  Andreicz  podniósł 
się  i  spojrzał  przed  siebie:  w  białej,  falującej  ciem- 
ności  czerniał  tylko  łeb  Gniadego,  grzbiet,  przykryty 
płachtą, 

którą 

zwiewał 

wiatr, 

gruby, 

podwiązany 

ogon,  a  dokoła  ze  wszystkich  stron,  z  przodu,  z  tyłu, 
wszędzie  ta  sama  jednostajna,  biała,  kłębiąca  się  za- 
mieć,  niekiedy  odrobinę  jakby  prześwietlona,  niekiedy 
jeszcze bardziej się zagęszczająca. 

„Niepotrzebnie 

posłuchałem 

Nikity 

— 

myślał. 

— 

Trzeba  było  jechać,  gdzieś  byśmy  jednak  dojechali. 
Choćbyśmy 

wrócili 

do 

Griszkina, 

przenocowalibyśmy 

u  Tarasa.  A  teraz  siedź  tu  całą  noc.  Żeby  chociaż  coś 
z  tego  wynikło?  Jakież  dopusty  Pan  Bóg  zsyła  na  mnie 
zamiast na wałkoniów, leniuchów i durniów. Tak, trze- 

background image

 

( 44 ) 

ba  zapalić."  —  Usiadł,  wyjął  papierośnicę,  położył  się 
na  brzuchu,  połą  zasłaniając  ogień  przed  wiatrem,  lecz 
wiatr  wkradał  się  i  tu  i  gasił  zapałki  jedną  po  drugiej. 
Wreszcie  udało  mu  się  zapalić.  Ucieszył  się  z  tego,  że 
postawił  na  swoim.  Mimo  że  większa  część  papierosa 
spaliła  się  na  wietrze,  jednak  udało  mu  się  zaciągnąć 
ze  trzy  razy  i  znowu  poczuł  się  raźniej.  Znowu  przy- 
tulił  się  do  oparcia,  zawinął  szczelniej  i  znowu  wrócił 
do  wspomnień,  do  marzeń,  po  czym  całkiem  niespo- 
dzianie stracił świadomość i zaczął usypiać. 

Nagle  jakby  coś  uderzyło  w  sanie:  to  go  obudziło. 

Czy  to  Gniady  wyciągnął  spod  niego  słomę,  czy  w  nim 
samym  coś  się  poruszyło,  dość,  że  się  ocknął  i  serce 
zaczęło  mu  bić  tak  szybko  i  mocno,  iż  wydawało  się, 
że  to  sanie  pod  nim  dygocą.  Otworzył  oczy:  dokoła 
trwało  wciąż  to  samo,  lecz  wydało  mu  się,  że  się  tro- 
chę  przejaśniło.  „Świta  —  pomyślał  —  widocznie  do 
rana  niedaleko."  Ale  natychmiast  uświadomił  sobie,  że 
zrobiło  się  jaśniej  tylko  dlatego,  że  wzeszedł  księżyc. 
Podniósł  się  z  lekka  i  najpierw  obejrzał  konia.  Gniady 
wciąż  stał  zadem  do  wiatru  i  cały  dygotał.  Przysypana 
śniegiem  płachta  zagięła  się  z  jednej  strony,  szleja  zsu- 
nęła  się  na  bok  i  przysypany  śniegiem  łeb  koński  wraz 
z  rozwianą  grzywką  nad  czołem  i  grzywą  na  karku 
były  teraz  wyraźniej  widoczne.  Wasilij  Andreicz  prze- 
chylił  się  przez  oparcie  i  zajrzał  za  nie.  Nikita  siedział 
wciąż  w  takiej  samej  pozycji,  w  jakiej  usiadł.  Gruba 
warstwa  śniegu  pokrywała  jego  nogi  i  kilimek,  którym 
się  przykrył.  „Żeby  tylko  chłop  nie  zamarzł,  ubrany 
jest  marnie.  Jeszcze  trzeba  będzie  za  niego  odpowia- 
dać.  Co  za  głupi  ludzie.  Prawdziwa  ciemnota",  pomy- 
ślał  Wasilij  Andreicz  i  zamierzał  zdjąć  z  konia  płachtę, 
by  przykryć  nią  Nikitę,  lecz  było  za  chłodno,  by  wsta- 
wać  i  krzątać  się,  poza  tym  obawiał  się,  żeby  koń  nie 
zamarzł. „I po co ja go wziąłem ze sobą. Wszystko 

background image

 

( 45 ) 

przez  jej  głupotę!"  —  pomyślał  Wasilij  Andreicz  o  nie- 
kochanej  żonie  i  znowu  położył  się  na  swym  miejscu 
na  przodzie  sanek.  „W  ten  sposób  wuj  pewnego  razu 
przez  całą  noc  przesiedział  w  śniegu  —  przypomniał 
sobie  —  i  nic  mu  się  nie  stało.  No,  a  kiedy  odkopano 
Sebastiana 

—  w  tej  chwili  przypomniał  sobie  drugi 

wypadek  —  to  jednak  umarł.  Cały  skostniał  jak  za- 
mrożona 

tusza 

wołu. 

Trzeba 

było 

zostać 

na 

noc 

w  Griszkinie,  nic  by  się  nie  stało."  I  otuliwszy  się  sta- 
rannie,  żeby  ciepło  nigdzie  nie  uchodziło  z  futra,  ale 
grzało  wszędzie  —  i w   kark,  i  w  kolana,  i  w  stopy  — 
przymknął  oczy  i  znowu  usiłował  zasnąć.  Lecz  mimo 
największych  wysiłków  zdrzemnąć  się  już  nie  mógł, 
czuł  się  zupełnie  rześki  i  podniecony.  Znowu  zaczął 
obliczać  zyski,  należności  u  ludzi,  znowu  zaczął  chełpić 
się  przed  sobą,  czując  się  dumnym  z  siebie  i  z  własnej 
pozycji,  lecz  wszystko  to  bez  ustanku  rwało  się  wsku- 
tek  czającego  się  strachu  oraz  dręczącej  myśli,  dlacze- 
go  nie  został  na  noc  w  Griszkinie.  „Leżałbym  sobie  te- 
raz  na  ławie  w  cieple."  Kilkakrotnie  obracał  się  z  boku 
na 

bok, 

próbował 

najwygodniejszej 

pozycji 

usiłując 

znaleźć 

miejsce 

najbardziej 

osłonięte 

przed 

wiatrem, 

lecz  było  mu  wciąż  niewygodnie;  znowu  podnosił  się, 
zmieniał  pozycję,  okrywał  nogi,  przymykał  oczy  i  uspo- 
kajał  siebie.  Ale  to  podkulone  nogi  w  grubych  walon- 
kach  zaczynały  cierpnąć,  to  przez  jakąś  szczelinę  za- 
czynało  dmuchać  i  znowu  poleżawszy  jakiś  czas  robił 
sobie 

wyrzuty, 

myśląc, 

jakby 

teraz 

leżał 

spokojnie 

w  ciepłej  izbie  we  wsi  Griszkino,  więc  znowu  się  pod- 
nosił,  szukał  wygodniejszego  miejsca,  zawijał  w  futro 
i znowu się kładła 

Raz  wydało  się  Wasiliowi  Andreiczowi,  że  słyszy 

dalekie  pianie  kogutów.  Ucieszył  się,  rozchylił  kołnierz 
i  zaczął  uważnie  nadsłuchiwać,  lecz  choć  natężał  słuch, 
prócz gwizdania wiatru w hołoblach, łopotania chustki 

background image

 

1S Sonata 

( 46 ) 

i  szelestu  śniegu  uderzającego  w  pudło  sanek,  nic  nie 
było słychać. 

Nikita,  jak  usiadł  z  wieczora,  tak  siedział  przez  cały 

czas  nie  poruszając  się,  a  nawet  nie  odpowiadając  na 
pytania  Wasilia  Andreicza,  który  dwa  razy  wołał  do 
niego.  „Niczym  się  nie  przejmuje,  widocznie  śpi",  z  nie- 
zadowoleniem 

myślał  Wasilij  Andreicz  zaglądając  za 

oparcie  sanek  i  widząc  Nikitę  grubo  przysypanego  śnie- 
giem. 

Wasilij  Andreicz  wstawał  i  kładł  się  ze  dwadzieścia 

razy.  Wydawało  mu  się,  że  ta  noc  nie  skończy  się  ni- 
gdy.  „Teraz  już  powinno  być  blisko  do  rana  —  po- 
myślał  w  pewnej  chwili  podnosząc  się  i  rozglądając.  ■— 
Trzeba  spojrzeć  na  zegarek.  Ale  zziębnę,  gdy  rozchylę 
futro.  Jeśli  jednak  przekonam  się,  że  niedaleko  do  ra- 
na, 

będzie 

mi 

raźniej. 

Zaczniemy 

zakładać 

konia." 

W  głębi  duszy  Wasilij  Andreicz  wiedział,  że  jeszcze  za 
wcześnie  na  ranek,  ale  coraz  bardziej  upadał  na  duchu, 
więc  jednocześnie  chciał  siebie  i  upewnić,  i  oszukać. 
Ostrożnie  rozpiął  haftki  półkożuszka  i  włożywszy  rękę 
w  zanadrze  długo  grzebał,  zanim  się  dostał  do  kami- 
zelki.  Z  trudem  zdołał  wyciągnąć  swój  srebrny  zega- 
rek 

emaliowanymi 

kwiatuszkami 

i  zaczął  mu  się 

przyglądać.  Bez  światła  nic  nie  mógł  zobaczyć.  Znowu 
położył  się  twarzą  ku  słomie,  opierając  się  na  łokciach 
i  na  kolanach,  tak  jak  wówczas,  kiedy  zapalał  papiero- 
sa,  wyjął  zapałki  i  zaczął  pocierać.  Teraz  robił  to 
zgrabniej: 

namacawszy 

palcami  zapałkę  z  największą 

ilością  fosforu,  zapalił  ją  jednym  potarciem.  Podsu- 
nąwszy  zegarek  pod  światło,  spojrzał  i  oczom  swym 
nie  chciał  wierzyć...  Zaledwie  za  dziesięć  pierwsza.  Ca- 
ła noc była jeszcze przed nimi... 

„Och,  jaka  długa  noc!",  pomyślał  Wasilij  Andreicz, 

czując,  że  mróz  przeszedł  mu  po  plecach;  zapiął  się 
i zawinął szczelnie, skulił w kącie sanek postanawiając 

background image

 

( 47 ) 

czekać 

cierpliwie. 

Nagle 

wśród 

jednostajnie 

szumią- 

cego  wichru  wyraźnie  posłyszał  jakiś  nowy,  donioślej- 
szy  głos.  Głos  ten  stopniowo  się  wzmagał  i  doszedłszy 
do 

całkowitej 

wyrazistości, 

również 

stopniowo 

zaczął 

słabnąć.  Nie  było  żadnej  wątpliwości,  że  był  to  wilk. 
Wilk  wył  tak  niedaleko,  że  mimo  wiatru  wyraźnie  by- 
ło  słychać,  jak  poruszając  pyskiem,  zmieniał  dźwięk 
głosu.  Wasilij  Andreicz  odrzucił  kołnierz  i  uważnie 
nadsłuchiwał.  Gniady  również  słuchał  z  napięciem,  na- 
stawiając  uszu,  i  kiedy  wilk  przestał  wyć,  przestąpił 
z  nogi  na  nogę  i  ostrzegawczo  chrapnął.  Po  tym  Wa- 
silij  Andreicz  w  żaden  sposób  nie  tylko  nie  mógł  za- 
snąć,  ale  nawet  się  uspokoić.  Żeby  nie  wiem  jak  my- 
ślał  o  swoich  obliczeniach,  o  interesach,  o  swojej  sła- 
wie, 

dostojeństwie 

bogactwie, 

ogarniał 

go 

coraz 

większy  strach  i  nad  wszystkimi  myślami  górowała, 
i  do  wszystkich  dołączała  się  myśl,  czemu  nie  pozostał 
na noc w Griszkinie. 

„Niech  licho  porwie  ten  las,  i  bez  niego,  dzięki  Bo- 

gu,  mam  dość  interesów.  Ach,  żebyśmy  przenocowali 
—  mówił  do  siebie.  —  Powiadają,  że  pijani  łatwiej  za- 
marzają  —  pomyślał.  —  A  ja  piłem."  I  badając  swój 
stan  poczuł,  że  zaczyna  drżeć,  sam  nie  wiedząc  dlacze- 
go  —  z  zimna  czy  ze  strachu.  Spróbował  lepiej  się 
okryć  i  leżeć  jak  przedtem,  lecz  nie  mógł  już  tego  zro- 
bić.  Nie  mógł  uleżeć  na  miejscu,  chciał  wstać,  przed- 
sięwziąć  cokolwiek,  by  stłumić  wzrastający  lęk,  wobec 
którego  czuł  się  bezsilny.  Znowu  wyjął  papierosa  i  za- 
pałki,  lecz  były  już  tylko  trzy,  i  w  dodatku  cieniutkie. 
Wszystkie trzy złamały się nie zapaliwszy się wcale. 

„A,  żeby  cię  diabli  wzięli,  zgiń,  przeklęta!"  —  wy- 

łajał,  sam  nie  wiedząc  kogo,  i  odrzucił  zmiętego  papie- 
rosa.  Miał  zamiar  cisnąć  również  pudełko  po  zapał- 
kach,  lecz  wstrzymał  ruch  ręki  i  schował  je  do  kie- 
szeni. Ogarnął go tak wielki niepokój, że nie mógł 

background image

 

( 48 ) 

16* 

spokojnie  uleżeć  na  miejscu.  Wylazł  więc  z  sanek  i  od- 
wróciwszy  się  plecami  do  wiatru,  zaczął  na  nowo  moc- 
no i nisko okręcać się pasem. 

„Po  co  leżeć,  śmierci  wyczekiwać!  Lepiej  wsiąść 

na  konia  i  —  marsz  —  przyszło  mu  nagle  na  myśl.  — 
Pod wierzchem koń nie ustanie. Temu — pomyślał 
0 Nikicie  —  jest  obojętne,  że  umrze.  Cóż  to  zresztą  za 
życie!  Jemu  nawet  tego  życia  nie  żal,  a  ja,  chwała  Bo- 
gu, mam., po co żyć..." 

I odwiązawszy konia, przełożył mu lejce przez kark, 

1  miał  już  wsiąść  na  niego,  lecz  futra  i  buty  były  tak 
ciężkie,  że  się  zsunął.  Wówczas  wszedł  na  sanki  i  za- 
mierzał  z  nich  wsiąść.  Lecz  sanie  przechyliły  się  pod 
jego  ciężarem  i  znowu  się  zsunął.  Wreszcie  za  trzecim 
razem,  podprowadziwszy  konia  do  sanek  i  stanąwszy 
ostrożnie  na  ich  brzeżku,  udało  mu  się  lec  brzuchem 
w  poprzek  końskiego  grzbietu.  Poleżawszy  chwilę,  pod- 
ciągnął  się  do  góry,  raz,  drugi  i  wreszcie  przerzucił  no- 
gę  przez  grzbiet  i  usiadł  opierając  stopy  o  dolny  pas 
szlei.  Uderzenie  poruszonych  sani  zbudziło  Nikitę,  któ- 
ry  się  podniósł,  i  Wasiliowi  Andreiczowi  wydało  się, 
że Nikita coś mówi. 

—  To  są  skutki,  kiedy  się  słucha  durniów.  Mam 

zginąć  tak  za  nic?  —  krzyknął  Wasilij  Andreicz  i  pod- 
kładając  pod  kolana  poły  futra,  zawrócił  konia  i  odje- 
chał  od  sani  w  tym  kierunku,  gdzie  jak  przypuszczał, 
powinien być las i gajówka. 

 

VII

 

Nikita,  od  chwili  gdy  usiadł  za  oparciem  sanek 

przykrywszy  się  kilimkiem,  siedział  nieruchomo.  Nikita, 
tak  jak  wszyscy  ludzie  obcujący  z  przyrodą  i  obeznani 
z  nędzą,  był  cierpliwy  i  mógł  spokojnie  siedzieć  całymi 
godzinami, a nawet dniami nie odczuwając ani niepo- 

background image

 

( 49 ) 

koju,  ani  zdenerwowania.  Nikita  słyszał,  jak  gospo- 
darz  na  niego  wołał,  lecz  nie  odzywał  się  dlatego,  że 
nie  chciało  mu  się  poruszać  i  odpowiadać.  Mimo  że  po 
wypiciu  herbaty  i  po  łażeniu  w  zaspach  było  mu  je- 
szcze  ciepło,  wiedział,  że  tego  ciepła  na  długo  nie  star- 
czy  i  że  nie  będzie  już  w  stanie  ogrzać  się  ruchem,  bo 
czuł  się  tak  zmęczony  jak  koń,  kiedy  ustanie  i  nie  mo- 
że  iść  dalej  mimo  bata,  a  gospodarz  widzi  wtedy,  że 
trzeba  mu  dać  jeść,  by  znów  mógł  pracować.  Jedna 
noga  Nikity,  w  porwanym  bucie,  zmarzła,  już  nie  czuł 
wielkiego  palca.  A  poza  tym  całe  ciało  coraz  ostrzej 
przejmował  chłód.  Przyszło  mu  na  myśl,  że  może 
umrzeć  i  najprawdopodobniej  umrze  tej  nocy,  lecz  myśl 
ta  nie  wydawała  mu  się  ani  szczególnie  przykra,  ani 
szczególnie  straszna.  A  nie  wydawała  mu  się  szczegól- 
nie  przykra  dlatego,  że  jego  życie  nie  było  ustawicz- 
nym  świętem,  lecz  przeciwnie  —  nieustanną  służbą, 
która  zaczynała  go  wyczerpywać.  Myśl  ta  nie  była 
szczególnie  straszna  dlatego,  że  prócz  takich  gospoda- 
rzy  jak  Wasilij  Andreicz,  którym  służył  tu,  na  ziemi, 
czuł  się  zawsze  przez  całe  życie  zależny  od  głównego 
Gospodarza,  tego,  który  dał  mu  życie,  i  wiedział,  że 
umierając  pozostanie  we  władzy  tego  Gospodarza  i  że 
ten  Gospodarz  go  nie  skrzywdzi.  „Szkoda  porzucać  to, 
z  czym  się  człowiek  zżył,  do  czego  się  przyzwyczaił. 
Ale  cóż  na  to  można  poradzić  —  i  do  nowych  rzeczy 
trzeba się przyzwyczajać. 

„Grzechy?  —  pomyślał,  przypominając  sobie  swoje 

pijaństwo,  przepite  pieniądze,  krzywdy  wyrządzone  żo- 
nie, 

awantury, 

niechodzenie 

do 

cerkwi, 

nieprzestrzega- 

nie  postów  oraz  wszystko  to,  za  co  pop  robił  mu  wy- 
rzuty  na  spowiedzi.  —  Wiadomo,  grzechy.  Lecz  cóż, 
czy  to  ja  je  na  siebie  sprowadziłem?  Widocznie  takim 
stworzył  mnie  Bóg.  Więc  grzeszyłem.  Gdzie  się  miałem 
przed nimi ukryć?" 

background image

 

(50 ) 

Tak  początkowo  myślał  o  tym,  co  może  stać  się 

z  nim  tej  nocy,  lecz  potem  już  nie  wracał  do  tej  my- 
śli  i  oddał  się  wyłącznie  wspomnieniom,  które  same 
przychodziły 

do 

głowy. 

Przypomniał 

sobie 

przyjazd 

Marfy,  pijatyki  parobków,  to,  jak  wyrzekł  się  wódki, 
dzisiejszą wizytę w chałupie Tarasa oraz rozmowy 
0 działach;  potem  pomyślał  o  swoim  malcu  oraz  o  Gnia- 
dym, 

który 

rozgrzewa 

się  pod  przykryciem,  o  gospo- 

darzu,  który  porusza  sankami  obracając  się  w  nich. 
„Przecież  ja  też,  kochany,  nierad  jestem,  żeś  pojechał 
—  myślał.  —  Jak  się  ma  takie  życie,  to  się  nie  chce 
umierać.  Nie  to,  co  my."  Wszystkie  te  wspomnienia 
zaczęły  się  plątać,  mieszać  w  jego  głowie  i  Nikita 
wkrótce zasnął. 

Kiedy  Wasilij 

Andreicz 

wsiadając  na 

konia  poru- 

szył  sankami,  tylna  ścianka,  o  którą  opierał  się  Nikita, 
cofnęła  się  całkiem  i  sanie  płozami  uderzyły  go  w  ple- 
cy,  Nikita  się  ocknął  i  chcąc  nie  chcąc,  musiał  zmienić 
pozycję. 

Wyprostowując 

trudem 

nogi 

strząsając 

z  nich  śnieg  Nikita  wstał  i  w  tej  chwili  chłód  przeszył 
go  boleśnie.  Zrozumiawszy,  co  się  stało,  Nikita  zapra- 
gnął,  by  Wasilij  Andreicz  zostawił  mu  derkę  —  niepo- 
trzebną teraz koniowi — żeby mógł się nią przykryć, 
1  krzyknął mu to. 

Ale  Wasilij  Andreicz  nie  zatrzymał  się  i  zniknął 

w zadymce. 

Zostawszy  sam,  Nikita  zastanowił  się  przez  chwilę, 

co  miał  dalej  robić.  Iść  i  szukać  jakiegoś  osiedla  nie 
miał  siły.  Usiąść  na  dawnym  miejscu  już  nie  mógł, 

1

  gdyż  było  całkiem  zasypane  śniegiem.  Nikita  czuł,  że 

w  saniach  też  się  nie  zagrzeje,  gdyż  nie  miał  czym  się 
przykryć,  a  kapota  i  kożuszek  już  go  zupełnie  nie  grza- 
ły.  Było  mu  tak  zimno,  jak  gdyby  został  w  jednej 
koszuli.  Ogarnął  go  lęk:  „Boże,  Ojcze  Niebieski!"  —  po- 
wiedział i świadomość tego, że nie jest sam, lecz że 

background image

 

( 51 ) 

ktoś  go  słyszy  i  nie  opuści,  podziałała  na  niego  koją- 
co.  Nikita  głęboko  westchnął  i  nie  zdejmując  z  głowy 
kilimka,  wlazł  do  sanek  i  położył  się  w  nich  na  miej- 
scu, na którym poprzednio leżał gospodarz. 

Ale  w  saniach  w  żaden  sposób  nie  mógł  się  zagrzać. 

Początkowo  drżał  na  całym  ciele,  potem  dreszcze  usta- 
ły  i  Nikita  powoli  zaczął  tracić  świadomość.  Umierał 
czy  zasypiał  —  tego  nie  wiedział,  lecz  czuł,  że  jest 
przygotowany na jedno i na drugie. 

 

VIII

 

Tymczasem  Wasilij  Andreicz  piętami  oraz  końcem 

lejców  poganiał  konia  w  stronę,  gdzie  jak  mu  się  to 
nie  wiadomo  dlaczego  wydawało  —  był  las  i  gajówka 
Śnieg  go  oślepiał,  wiatr  jakby  chciał  go  zatrzymać, 
lecz  on,  pochyliwszy  się  ku  przodowi  i  bez  ustanku 
chwytając  w  locie  poły  futra  i  podtykając  je  między 
siebie  a  zimne  siodełko,  które  przeszkadzało  mu  sie- 
dzieć,  nie  przestawał  popędzać  konia.  Koń  szedł  z  wy- 
siłkiem, 

posłusznie, 

lekkim 

truchtem, 

tam, 

gdzie 

go 

kierowano. 

Wasilij  Andreicz  jechał  jakie  pięć  minut,  przynaj- 

mniej  tak  mu  się  zdawało,  wciąż  prosto,  nie  widząc 
nic  prócz  końskiego  łba  i  białej  pustyni  i  nic  nie  sły- 
sząc  prócz  gwizdania  wiatru  koło  końskich  uszu  i  wła- 
snego kołnierza. 

Nagle  coś  przed  nim  zaczerniało.  Serce  jego  zaczęło 

bić  żywo,  skierował  się  w  stronę  majaczącej  czerni  wi- 
dząc  już  w  niej  ściany  budynków  wiejskich.  Ale  czerń 
ta 

nie 

była 

nieruchoma; 

poruszała 

się 

nieustannie 

i  okazała  się  nie  wioską,  lecz  rosnącym  na  miedzy  wy- 
sokim  piołunem,  sterczącym  spod  śniegu  i  rozpaczliwie 
miotającym  się  pod  naporem  przyginającego  go  wciąż 
w jedną stronę i gwiżdżącego nad nim wiatru. Na wi- 

background image

 

( 52 ) 

dok  tego  piołunu,  nękanego  przez  niemiłosierny  wiatr, 
Wasilij  Andreicz  nie  wiadomo  dlaczego  zadrżał.  Zaczął, 
gwałtownie  pędzić  konia,  nie  spostrzegł,  że  zbliżając 
się  do  piołunu  całkowicie  zmienił  poprzedni  kierunek 
i  teraz  pędził  na  koniu  już  w  inną  stronę  —  wciąż  prze- 
konany,  że  jedzie  w  stronę,  gdzie  powinna  być  gajów- 
ka.  Ale  ponieważ  koń  skręcał  wciąż  w  prawo,  Wasilij 
Andreicz bez ustanku kierował go w lewo. 

Znowu  coś  przed  nim  zaczerniało.  Wasilij  Andreicz 

ucieszył  się  w  przeświadczeniu,  że  teraz  na  pewno  zbli- 
ża  się  do  wsi.  Ale  była  to  znów  miedza  porośnięta  pio- 
łunem.  Suche  badyle  znowu  miotały  się  tak  samo  roz- 
paczliwie,  co  nie  wiadomo  dlaczego  przejmowało  Wasi- 
lia  Andreicza  lękiem.  Lecz  nie  dość,  że  był  to  taki 
sam  piołun,  obok  niego  widniały  przysypane  śniegiem 
ślady  kopyt  końskich.  Wasilij  Andreicz.  zatrzymał  się, 
pochylił  i  przyjrzał  uważniej:  były  to  końskie  ślady, 
lekko  przyprószone  i  nie  mogły  być  śladami  obcego 
konia,  lecz  jego  własnego.  Widać  kręcił  się  w  kółko, 
i  to  po  niewielkiej  przestrzeni.  „Zginę  tu!"  —  pomy- 
ślał,  lecz  żeby  nie  ulegać  lękowi,  jeszcze  gwałtowniej 
popędzał  konia,  wpatrując  się  w  białą,  śnieżną  mgłę, 
wśród  której  zdawało  mu  się,  że  migocą  świecące  punk- 
ciki,  ale  gdy  się  w  nie  wpatrywał,  natychmiast  znikały. 
W  pewnej  chwili  wydało  mu  się,  że  słyszy  szczekanie 
psów  lub  wycie  wilków,  lecz  odgłosy  były  tak  słabe 
i  nieokreślone,  że  nie  wiedział,  czy  rzeczywiście  je  sły- 
szy,  czy  mu  się  tylko  wydaje,  zatrzymał  się  więc  i  na- 
tężył słuch. 

Nagle  tuż  koło  jego  uszu  rozległ  się  jakiś  straszli- 

wy,  ogłuszający  krzyk,  a  Wasilij  Andreicz  poczuł,  że 
wszystko  pod  nim  dygocze  i  drży.  Chwycił  się  za  kark 
koński,  lecz  kark  też  dygotał,  a  straszny  krzyk  stał  się 
jeszcze  przeraźliwszy.  Wasilij  Andreicz  przez  kilka  se- 
kund nie mógł oprzytomnieć ani zrozumieć, co się sta- 

background image

l i i '  ■'[;■

 

'             

[

¥  

( 53 ) 

ło.  A  stało  się  tylko  to,  że  Gniady,  czy  to  chcąc  dodać 
sobie  odwagi,  czy  wzywając  kogoś  na  ratunek,  zarżał 
swym  mocnym  donośnym  głosem.  „Tfu,  żeby  cię  licho 
wzięło!  aleś  mnie  przestraszył,  przeklęty  bydlaku!",  po- 
wiedział  w  duchu  Wasilij  Andreicz.  Ale  nawet  zrozu- 
miawszy  istotną  przyczynę  lęku,  nie  mógł  już  się  go 
pozbyć. 

„Trzeba  ochłonąć,  wziąć  się  w  garść!",  mówił  do 

siebie,  i  równocześnie  nie  mógł  nad  sobą  zapanować) 
bez  ustanku  popędzał  konia  nie  spostrzegając,  że  pędził 
teraz  z  wiatrem  zamiast  pod  wiatr.  Ciało  jego,  zwłasz- 
cza  w  kroczu,  które  było  odsłonięte  i  dotykało  siodełka, 
marzło  i  bolało,  ręce  i  nogi  dygotały,  oddech  się  rwał. 
Wasilij 

Andreicz 

czuł, 

że  zginie  w  tej  przeraźliwej, 

śnieżnej  pustyni,  że  nie  znajdzie  żadnego  środka  ra- 
tunku. 

Nagle  koń  zapadł  się  pod  nim,  ugrzązł  w  głębokiej 

zaspie,  zaczął  się  rzucać  i  przewracać  na  bok.  Wasilij 
Andreicz  zeskoczył  ściągając  przy  tym  szleję,  na  któ- 
rej  opierał  nogę,  i  przekręcając  siodełko,  za  które  się 
trzymał  przy  zeskakiwaniu.  Gdy  zeskoczył,  koń  wy- 
prostował  się,  szarpnął  do  przodu,  dał  kilka  susów 
i  znowu  zarżał,  i  wlokąc  za  sobą  spadającą  derkę  wraz 
ze  szleją,  zniknął  we  mgle,  zostawiając  Wasilia  An- 
dreicza  samego  w  zaspie.  Wasilij  Andreicz  rzucił  się, 
by  go  zatrzymać,  lecz  śnieg  był  tak  głęboki,  a  futra 
tak  ciężkie,  że  grzęznąc  obu  nogami  w  śniegu  wyżej 
kolan,  zrobił  nie  więcej  niż  dwadzieścia  kroków,  zasa- 
pał 

się 

stanął. 

„Las, 

wałachy, 

dzierżawa, 

sklep, 

karczmy,  blachą  kryty  dom  i  spichrz,  syn-spadkobier- 
ca  —  pomyślał  —  jakżeż  to  wszystko  zostanie  beze 
mnie?  Co  to  ma  znaczyć?  To  niemożliwe!"  —  prze- 
mknęło  mu  przez  myśl.  Nie  wiadomo  dlaczego  przypo- 
mniały  mu  się  miotane  wichrem  badyle  piołunu,  obok 
których dwukrotnie przejeżdżał, i ogarnęło go tak wiel- 

background image

 

( 248 ) 

kie  przerażenie,  że  aż  zaczął  powątpiewać  w  rzeczywi- 
stość  tego,  co  w  tej  chwili  przeżywał.  „Czy  to  wszystko 
nie  dzieje  się  we  śnie?",  pomyślał.  Chciał  się  ocknąć, 
lecz  nie  mógł,  gdyż  to  nie  był  sen.  Śnieg,  który  go  sma- 
gał  po  twarzy,  zasypując  go  i  mrożąc  mu  prawą  rękę,  ■ 
z  której  zgubił  rękawicę,  był  rzeczywistym  śniegiem, 
a  pustynia,  w  której  znajdował  się  teraz  sam  jeden 
jak  ten  piołun  na  miedzy,  oczekując  niechybnej,  pręd- 
kiej 

bezsensownej 

śmierci, 

była 

rzeczywistą 

pu- 

stynią. 

„Królowo 

Niebios, 

święty 

Mikołaju 

cudotwórco, 

nauczycielu 

wstrzemięźliwości", 

przypomniał 

sobie 

wczorajsze  uroczyste  nabożeństwo  i  obraz  z  ciemnym 
obliczem  w  złotej  ryzie,  i  świece,  które  sprzedawał 
przed 

ten 

obraz, 

które 

natychmiast 

odnoszono 

mu 

z  powrotem,  a  on  te  ledwo  opalone  świece  chował  do 
skrzynki.  Zaczął  więc  błagać  tego  Mikołaja  cudotwór- 
cę,  by  go  ratował,  przyrzekając,  że  zakupi  nabożeń- 
stwo  i  świece.  W  tej  chwili  wyraźnie  i  bez  żadnych 
wątpliwości  zrozumiał,  że  to  ciemne  oblicze,  ryzy,  świe- 
ce,  pop,  uroczyste  modły  —  wszystko  to  było  niezmier- 
nie  ważne  i  potrzebne  tam,  w  cerkwi,  tu  zaś  nic  nie 
znaczy;  że  między  tymi  świecami  i  całym  nabożeń- 
stwem  a  jego  opłakaną  obecną  sytuacją  nie  ma  i  nie 
może  być  żadnego  związku.  „Nie  trzeba  upadać  na  du- 
chu  —  pomyślał  —  trzeba  iść  śladami  konia,  bo  i  te 
ślady  zasypie  —  przemknęło  mu  w  myśli.  —  Koń  mnie 
wyprowadzi,  a  może  nawet  go  złapię.  Tylko  nie  trzeba 
za  bardzo  się  śpieszyć,  by  się  nie  zziajać,  bo  wtedy  bę- 
dzie  jeszcze  gorzej."  Ale  mimo  danego  sobie  przyrze- 
czenia,  by  iść  powoli,  Wasilij  Andreicz  rzucił  się  na- 
przód  i  zaczął  biec,  biegł,  raz  po  raz  padał,  podnosił  się 
i  znowu  padał.  Siad  koński  stawał  się  ledwo  widoczny 
w  miejscach,  gdzie  śniegu  było  niewiele.  „Zginąłem  — 
pomyślał — stracę ślad i nie dopędzę konia." Ale spoj- 

background image

 

( 55 ) 

rzawszy  w  tym  momencie  przed  siebie,  spostrzegł  coś 
ciemnego.  Był  to  Gniady  i  nie  tylko  Gniady,  ale  i  sa- 
nie,  i  hołoble  z  chustką.  Gniady  w  szlei  zsuniętej  na 
bok  wraz  z  derką,  stał  nie  na  swym  poprzednim  miej- 
scu,  lecz  bliżej  hołobli  i  kręcił  łbem,  który  ciągnęły  ku 
ziemi  przydeptane  kopytem  lejce.  Okazało  się,  że  Wa- 
silij  Andreicz  ugrzązł  w  tym  samym  wąwozie,  w  któ- 
rym  ugrzęźli  poprzednio  z  Nikitą,  i  że  koń  przyprowa- 
dził  go  z  powrotem  do  sani,  a  Wasilij  Andreicz  zesko- 
czył  z  niego  nie  dalej  niż  pięćdziesiąt  kroków  od  miej- 
sca, gdzie stały sanie. 

 

ix 

Dobrnąwszy 

do 

sanek 

Wasilij 

Andreicz 

uchwycił 

się  za  nie  i  dłuższy  czas  stał  nieruchomo,  pragnąc  się 
uspokoić  i  wysapać.  Nikity  na  dawnym  miejscu  nie 
było,  lecz  w  saniach  leżało  coś  zasypanego  już  śnie- 
giem.  Wasilij  Andreicz  domyślił  się,  że  był  to  Nikita. 
Lęk,  który  go  opanował,  minął  teraz  zupełnie  i  jeśli 
jeszcze  czegokolwiek  się  bał,  to  jedynie  okropnego 
uczucia  strachu,  którego  doświadczył  s'iedząc  na  koniu, 
a  zwłaszcza  wtedy,  kiedy  sam  jeden  pozostał  w  zaspie. 
Trzeba  było  za  wszelką  cenę  nie  dopuścić  więcej  do 
siebie  tego  lęku,  lecz  żeby  nie  dopuścić,  trzeba  było 
coś  robić,  czymkolwiek  się  zająć.  Dlatego  pierwszą  rze- 
czą,  jaką  zrobił,  było  odwrócić  się  plecami  do  wiatru 
i  rozpiąć  futro.  Potem,  kiedy  trochę  odpoczął,  wytrzą- 
snął  śnieg  z  butów  i  lewej  rękawicy,  prawa  była  bez- 
powrotnie  stracona  i  prawdopodobnie  leżała  gdzieś  te- 
raz  pod  śniegiem  na  głębokości  dwóch  piędzi,  potem 
znowu  mocno  i  nisko  przepasał  się  wełnianym  pasem, 
tak  jak  to  zwykł  był  robić,  kiedy  wychodził  ze  sklepu 
kupować  przywożone  przez  chłopów  zboże.  Pierwszą 
rzeczą, o której pomyślał, było to, by oswobodzić nogę 

background image

 

( 56 ) 

koniowi  z  zaplątanych  wokoło  niej  lejc,  wskutek  czego 
koń  trzymał  nogę  w  powietrzu.  Zrobiwszy  to,  Wasilij 
Andreicz  znowu  uwiązał  Gniadego  do  żelaznego  kółka 
u  przodka  sanek  i  obszedł  z  tyłu  konia,  by  poprawić 
na  nim  szleję,  siodełko  oraz  płachtę,  i  w  tej  chwili  spo- 
strzegł,  że  w  saniach  pod  śniegiem  coś  się  poruszyło 
i  podniosła  się  głowa  Nikity.  Zamarzający  Nikita  pod- 
niósł  się  z  wielkim  wysiłkiem  i  usiadł  w  saniach,  ma- 
chając  ręką  przed  nosem  tak  jakoś  dziwnie,  jakby  od- 
ganiał  muchy.  Machał  ręką,  coś  mówił  i  Wasiliowi 
Andreiczowi  wydało  się,  że  Nikita  woła  go.  Wasilij 
Andreicz  wypuścił  z  rąk  płachtę,  nie  poprawiwszy  jej, 
i podszedł do sań. 

—  Czego chcesz? — spytał. 

:

— Co mówisz? 

—  U-mie-ram,  ot  co  —  urywanym  głosem,  z  tru- 

dem,  powiedział  Nikita.  —  Zarobek  mój  oddaj  mojerąu 
małemu. Albo babie, wszystko jedno. 

—  Co ci jest, zmarzłeś? — spytał Wasilij Andreicz. 

—  Czuję,  że  śmierć  moja  się  zbliża...  daruj  w  imię 

Chrystusa... 

—  powiedział  Nikita  płaczliwym 

głosem, 

wciąż machając ręką, jakby się opędzał od much. 

Wasilij  Andreicz  z  pół  minuty  stał  w  milczeniu  nie- 

ruchomo,  potem  nagle  z  tą  samą  stanowczością,  z  jaką 
uderzał  ręką  o  czyjąś  rękę,  gdy  dobijał  zyskownego 
targu,  cofnął  się  o  krok,  podwinął  rękawy  futra  i  obie- 
ma  rękami  zaczął  zgarniać  śnieg  z  Nikity  i  wyrzucać 
z  sani.  Wyrzuciwszy  śnieg  Wasilij  Andreicz  szybko 
zdjął  z  siebie  pas,  rozpiął  futro,  posunął  Nikitę  i  poło- 
żył  się  na  nim,  przykrywając  go  nie  tylko  swym  fu- 
trem,  lecz  całym  swym  rozgrzanym  ciałem.  Zatkną- 
wszy  rękami  poły  futra  między  pudło  sani  a  Nikitę 
i  przycisnąwszy  kolanami  dolną  część  futra,  Wasilij 
Andreicz  leżał  twarzą  zwrócony  do  Nikity,  głową  opie- 
rał  się  o  przodek  sań  i  już  nie  słyszał  ani  poruszania 
się konia, ani gwizdania wichru, lecz tylko wsłuchiwał 

background image

 

( 57 ) 

się  w  oddech  Nikity.  Nikita  początkowo  leżał  nieru- 
chomo, potem poruszył się i głośno westchnął. 

—  No,  widzisz,  a  mówiłeś,  że  umierasz.  Leż,  grzej 

się; bo to ja... — zaczął mówić Wasilij Andreicz. 

Ale 

dalej 

ku 

swojemu 

wielkiemu 

zdziwieniu 

nic 

więcej  nie  mógł  powiedzieć,  gdyż  łzy  zalały  mu  oczy 
i  dolna  szczęka  zaczęła  szybko  dygotać.  Milczał,  łyka- 
jąc  to,  co  podchodziło  mu  do  gardła.  „Nastraszyłem  się 
widocznie  i  osłabłem"  —  pomyślał  w  duchu.  Lecz  sła- 
bość  ta  nie  tylko  nie  sprawiała  mu  przykrości,  ale  wy- 
woływała  jakieś  szczególne  uczucie  radości,  której  do- 
tychczas nigdy nie doznawał. 

„Bo  to  ja..."  —  mówił  do  siebie,  odczuwając  jakieś 

osobliwe  serdeczne  wzruszenie.  Leżał  tak  w  milczeniu 
dość  długo,  wycierając  oczy  o  futro  i  podtykając  pod 
kolana prawą połę, którą wiatr ustawicznie odwiewał. 

Jakżeż  pragnął  komukolwiek  opowiedzieć  o  swym 

podniosłym uczuciu! 

—  Nikita — powiedział. 
—  Dobrze, ciepło — odezwał się głos z dołu. 
—  Tak,  bracie,  omal  nie  zginąłem.  I  ty  byś  zamarzł 

i ja bym... 

Ale  znów  zadygotała  mu  szczęka  i  oczy  jego  ponow- 

nie napełniły się łzami — nie mógł dalej mówić. 

„No,  dość  —  pomyślał  —  co  wiem,  to  wiem  dla 

siebie." 

I zamilkł. Leżeli tak długo. 

Wasilia  Andreicza  od  spodu  grzał  Nikita,  od  góry 

zaś  —  futro;  jedynie  ręce,  którymi  przytrzymywał  po- 
ły  przy  bokach  Nikity,  oraz  nogi,  z  których  wiatr  bez 
ustanku  zwiewał  futro,  zaczynały  ziębnąć.  Szczególnie 
marzła  prawa  ręka  bez  rękawiczki.  Ale  Wasilij  An- 
dreicz  nie  myślał  ani  o  swych  nogach,  ani  o  rękach, 
lecz  tylko  o  tym,  by  jak  najprędzej  rozgrzać  leżącego 
pod nim chłopa. 

background image

 

( 58 ) 

Kilkakrotnie  spoglądał  na  konia  i  widział,  że  grzbiet 

ma  odsłonięty  i  płachta  wraz  ze  szleją  leżą  na  śnie- 
gu—  pomyślał,  że  trzeba  by  wstać  i  przykryć  konia, 
lecz  nie  mógł  się,zdobyć,  żeby  choć  przez  chwilę  zosta- 
wić  Nikitę  samego  i  zburzyć  to  podniosłe  uczucie,  któ- 
re  go  ogarnęło.  Strachu  już  teraz  nie  odczuwał  żad- 
nego. 

,,No,  teraz  to  chyba  mi  nie  umknie",  mówił  do  sie- 

bie,  myśląc  o  tym,  że  rozgrzeje  chłopa,  i  mówił  to,  z  tą 
samą  chełpliwością,  z  jaką  opowiadał  o  swych  trans- 
akcjach handlowych. 

Wasilij  Andreicz  leżał  tak  godzinę,  drugą  i  trzecią, 

lecz  nie  spostrzegał,  jak  mijał  czas.  Początkowo  prze- 
suwały  się  w  jego  wyobraźni,  migając  przed  oczami, 
obrazy  i  wspomnienia  burzy,  hołobli  i  konia  z  dugą  — 
przypomniał  sobie  leżącego  pod  nim  Nikitę;  potem 

do- 

łączyły  się  myśli  o  świecie,  o  żonie,  o  prystawie, 
o  skrzynce  ze  świecami;  potem  znowu  myślał  o  Niki- 
cie,  który  niby  to  leżał  pod  tą  skrzynką;  potem  zaczął 
przypominać 

sobie 

chłopów 

sprzedających 

kupują- 

cych  i  białe  ściany,  i  domy  kryte  blachą,  pod  którymi 
leżał  Nikita;  potem  wszystko  się  skłębiło,  zlało  w  jedną 
całość  i  jak  barwy  tęczy  łączące  się  w  jedno  białe 
światło,  wszystkie  te  najprzeróżniejsze  wrażenia  zbie- 
gły  się  razem  i  rozpłynęły  w  nicości.  Zasnął.  Spał  dłu- 
go  bez  snów,  lecz  przed  świtem  pojawiły  się  znowu 
senne  majaki.  Ujrzał  siebie  stojącego  koło  skrzynki  ze 
świecami;  żona  Tichona  z  okazji  święta  żąda  świecy  za 
pięć  kopiejek;  więc  chce  wziąć  świecę  i  podać  jej,  ale 
ręce  ma  nieruchome,  trzyma  je  zaciśnięte  w  kiesze- 
niach.  Chce  obejść  skrzynkę  wokoło,  lecz  nogi  się  nie 
poruszają,  nowe  zaś  i  lśniące  kalosze  przyrosły  do  ka- 
miennej  posadzki  i  nie  może  ich  ani  podnieść,  ani  wy- 
jąć  z  nich  stóp.  I  nagle  skrzynka  ze  świecami  już  nie 
jest skrzynką, lecz łóżkiem i Wasilij Andreicz widzi 

background image

 

( 59 ) 

 

siebie  leżącego  na  brzuchu  na  skrzynce  ze  świecami, 
a  właściwie  na  swym  łóżku,  w  swym  domu.  Więc  leży 
w  łóżku  i  nie  może  wstać,  ale  wstać/musi,  bo  zaraz 
przyjdzie  do  niego  Iwan  Matwieicz,  prystaw,  i  z  tym 
Iwanem  Mątwieiczem  mają  iść  niby  kupować  las,  niby 
poprawiać  szleję  na  Gniadym.  Więc  pyta  żonę:  „No, 
co,  Mikoławna,  czy  nie  przychodził?"  „Nie,  powiada, 
nie  przychodził."  I  Wasilij  Andreicz  słyszy,  że  ktoś  za- 
jeżdża  przed  ganek.  Pewnie  to  on.  Nie,  pojechał  dalej. 
„Mikoławna,  hej,  Mikoławna,  no  co,  wciąż  go  nie  ma?" 
„Nie  ma!"  Więc  Wasilij  Andreicz  leży  na  łóżku  i  wciąż 
nie  może  wstać,  i  wciąż  czeka,  i  to  oczekiwanie  jest 
straszne,  a  zarazem  radosne.  Nagle  radość  się  dopełnia: 
przychodzi  ten,  na  którego  czekał,  lecz  to  już  nie  jest 
Iwan  Matwieicz,  prystaw,  ale  ktoś  inny  ■—  ten  wła- 
śnie,  na  kogo  Wasilij  Andreicz  czeka.  Przyszedł  i  wzy- 
wa  go,  i  ten  ktoś,  co  go  wzywa,  to  ten  sam,  co  go  za- 
wołał  i  kazał  mu  się  położyć  na  Nikitę.  Wasilij  An- 
dreicz  jest  zadowolony,  że  ten  ktoś  po  niego  przyszedł. 
„Idę!",  krzyczy  radośnie  i  krzyk  ten  nagle  go  budzi. 
Wasilij  Andreicz  budzi  się,  ale  budzi  się  już  zupełnie 
nie  ten,  co  zasnął.  Chce  wstać  —  i  nie  może,  chce  po- 
ruszyć  ręką  —  nie  może,  nogą  —  też  nie  może.  Chce 
poruszyć  głową  —  i  tego  nie  może.  Dziwi  go  to,  lecz 
wcale  się  tym  nie  martwi.  Rozumie,  że  to  śmierć,  i  tym 
również  się  nie  martwi.  Przypomina  sobie,  że  Nikita 
leży  pod  nim,  że  się  zagrzał  i  żyje,  i  wydaje  mu  się,  że 
to  on,  Wasilij  Andreicz,  jest  Nikitą,  Nikita  zaś  jest 
nim,  że  jego  życie  tli  się  nie  w  nim,  lecz  w  Nikicie. 
Wytęża  słuch  i  słyszy  nie  tylko  oddech,  lecz  nawet  sła- 
be  pochrapywanie  Nikity.  „Nikita  żyje,  to  znaczy,  że 
i ja żyję", powiada do siebie z tryumfem. 

background image

 

( 60 ) 

I  przypomina  sobie  pieniądze,  sklep,  dom,  kupna, 

sprzedaże  i  miliony  Mironowów;  trudno  mu  zrozumieć, 
po co ten człowiek, którego nazywano Wasiliem Bre- 

background image

 

( 61 ) 

chu&owem^  zajmował  się  tym  wszystkim,  czym  się  zaj- 
mował.  „Cóż,  przecież  on  nie  wiedział,  o  co  chodzi  — 

myśli  o  Wasirhi  Brechunowie.  — 
Nie wiedział, ale ja 

 

w  i  e  m."  I  znowu  słyszy  wezwanie  tego;  kto  już  wo- 
łał.  „Idę,  idę!",  radośnie,  rzewnie  odpowiada  cała  jego 
istota.  I  oto  czuje,  że  jest  wolny  i  nic  go  już  więcej 
nie zatrzymuje. 

I  Wasilij  Andreicz  nic  już  więcej  nie  widział,  nie 

słyszał i nie odczuwał na tym świecie. 

Dokoła  wciąż  sypał  śnieg.  Wciąż  kręciły  się  wiry 

śnieżne, 

zasypująca 

futro 

martwego 

Wasilia 

Andrei- 

cza,  dygocącego  Gniadego  i  ledwo  widoczne  sanie, 
w  których  pod  martwym  już  gospodarzem  leżał  ogrza- 
ny Nikita. 

Nikita  zbudził  się  nad  ranem.  Obudził  go  chłód, 

który  znowu  przebiegał  mu  po  plecach.  Przyśniło  mu 
się,  że  jedzie  z  młyna  na  wozie  pełnym  rn,ąki  przezna- 
czonej  dla  gospodarza  i  przejeżdżając  przez  strumień 
pojechał  obok  mostu,  i  wóz  ugrzązł.  Nikita  widzi,  jak 
sam  wlazł  pod  wóz  i  podnosi  go  natężając  plecy.  Ale 
stała  się  rzecz  zadziwiająca!  Wóz  się  nie  porusza,  przy- 
lgnął  do  jego  grzbietu  i  Nikita  nie  może  ani  podnieść 
wozu,  ani  się  spod  niego  wydostać.  Czuje,  że  wóz 
zmiażdżył  mu  krzyż.  Poza  tym  jest  okropnie  zimny. 
Trzeba  się  jakoś  spod  niego  wydostać.  „No,  przestańże 
—  powiada  do  kogoś,  co  przygniata  mu  wozem  ple- 
cy.  —  Zdejmuj  worki!"  Ale  wóz  przygniata  go  coraz 
chłodniejszym  ciężarem  i  nagle  rozlega  się  jakieś  oso- 
bliwe  stukanie.  Nikita  budzi  się  całkowicie  i  wszystko 
sobie  przypomina.  Zimny  wóz  to  martwy,  zmarznięty 

teraz 

na pewno.      T e r a z  

background image

 

( 62 ) 

gospodarz  leżący  na  nim,  stuknął  zaś  Gniady,  ude- 
rzywszy dwa razy kopytem w sanie. 

background image

 

( 63 ) 

—  Andreicz,  hej,  Andreicz!  —  ostrożniej  przeczu- 

wając  już  prawdę,  woła  Nikita  do  gospodarza,  wyprę- 
żając plecy. 

Ale  Andreicz  nie  odpowiada,  jego  brzuch  i  nogi  są 

sztywne, chłodne i ciężkie jak odważniki. 

„Widocznie  umarł.  Wieczny  mu  odpoczynek!"  — 

myśli Nikita. 

Nikita 

odwraca 

głowę, 

rękami 

rozgrzebuje 

przed 

sobą  śnieg  i  otwiera  oczy.  Jest  jasno,  wiatr  tak  samo 
gwiżdże  w  hołoblach  i  tak  samo  sypie  śnieg,  tyle  tyl- 
ko,  że  już  nie  smaga  o  pudło  sań,  lecz  bezszelestnie  za- 
sypuje  je  wraz  z  koniem  coraz  to  wyżej  —  nie  słychać 
już  więcej  ani  poruszania  się,  ani  oddechu  konia.  „Wi- 
docznie  i  on  zamarzł",  myśli  Nikita  o  Gniadym.  I  rze- 
czywiście,  owe  uderzenia  kopytem  o  sanie,  które  obu- 
dziły  Nikitę,  były  przedśmiertną  próbą  utrzymania  się 
na nogach, kiedy zastygał. 

„Boże,  Ojcze,  widocznie  i  mnie  wzywasz  —  powia- 

da  do  siebie  Nikita.  —  Bądź  wola  Twoja  święta.  Jednak 
straszno.  No,  ale  dwa  razy  się  nie  umiera,  kiedyś  musi 
się  to  stać.  Żeby  tylko  prędzej..."  I  Nikita  cofa  ręce, 
przymyka  oczy  i  traci  przytomność,  głęboko  przekona- 
ny, że teraz już umrze całkiem i na pewno. 

Następnego  dnia  w  południe  chłopi  odkopali  łopa- 

tami  Wasilia  Andreicza  i  Nikitę  w  odległości  trzydzie- 
stu sążni od drogi i pół wiorsty od wsi. 

Sanie  zupełnie  zasypało,  lecz  hołoble,  z  przywiąza- 

ną  do  nich  chustką,  sterczały  ponad  śniegiem.  Gniady, 
z  zsuniętą  z  grzbietu  szleją  wraz  z  płachtą,  po  brzuch 
stał  w  śniegu,  cały  biały,  przyciskając  martwą  głową 
zamarzniętą  krtań  —  do  nozdrzy  przymarzły  mu  sople 
lodu,  oczy  pokryły  się  szronem  i  też  obmarzły  lodem  — 
niby  łzami.  Gniady  schudł  w  ciągu  nocy  do  tego  stop- 
nia,  że  pozostała  z  niego  tylko  skóra  i  kości.  Wasilij 
Andreicz zamarzł jak zamrożona tusza wołowa i odwa- 

background image

 

17 Sonata 

lorit^go  z  Nikity  tak,  jak  zastygł,  z  rozstawionymi  no- 
gami!  Jego  jastrzębie,  wypukłe  oczy  były  oszronione, 
otwarte  usta  i  przystrzyżone  wąsy  pełne  śniegu.  Niki- 
ta  natomiast  żył,  lecz  był  omrożony.  Kiedy  go  obu- 
dzono,  był  przekonany,  że  umarł  i  że  to  co  z  nim  się 
dzieje,  odbywa  się  nie  na  tym,  lecz  na  tamtym  świecie. 
Ale  kiedy  posłyszał  głosy  chłopów,  którzy  go  odkopy- 
wali  i  zwalili  z  niego  skostniałego  Wasilia  Andreicza, 
wtedy  zdziwił  się,  że  na  tamtym  świecie  chłopi  też 
krzyczą  i  że  ciało  jest  takie  samo  jak  na  ziemi;  gdy 
zrozumiał,  że  jeszcze  jest  tu,  na  tym  świecie,  zmartwił 
się  bardziej,  niż  się  ucieszył,  zwłaszcza  kiedy  poczuł, 
że palce u obu nóg ma odmrożone. 

Nikita  przez  dwa  miesiące  leżał  w  szpitalu.  Odjęto 

mu  trzy  palce,  pozostałe  wygoiły  się,  tak  że  mógł  pra- 
cować  i  żył  jeszcze  przez  dwadzieścia  lat,  przez  pewien 
czas  pracował  jeszcze  jako  parobek,  później  zaś,  już 
na  starość,  był  stróżem.  Umarł  w  tym  roku  w  domu, 
jak  tego  pragnął,  pod  obrazami  świętymi,  z  płonącą 
gromnicą  w  ręku.  Przed  śmiercią  prosił  żonę  o  przeba- 
czenie  i  przebaczył  jej  bednarza;  pożegnał  sgg  również 
z  synem  i  wnuczętami,  po  czym  umarł  ciesząc  się  na- 
prawdę,  że  uwalnia  syna  i  synową  od  ciężaru  żywienia 
jeszcze  jednej  gęby  i  że  już  naprawdę  przechodzi  z  ży- 
cia  doczesnego,  które  go  znużyło,  do  tego  życia,  które 
z  każdym  rokiem  i  z  każdą  godziną  stawało  się  dla 
niego  coraz  zrozumialsze  i  coraz  ponętniejsze.  Czy  tam, 
gdzie  ocknął  się  po  prawdziwej  śmierci,  jest  mu  lepiej, 
czy  gorzej,  czy  się  rozczarował,  czy  znalazł  tam  to, 
czego  się  spodziewał  —  tego  dowiemy  się  niebawem 
wszyscy.