background image

JENNY CARROLL

KIEDY PIORUN UDERZA

background image

1

Mam   to   opisać.   Dokładnie.   To   się   nazywa   oświadczenie.   Właśnie.   Oświadczenie. 

Mam opisać, jak do tego doszło. Od początku do końca.

W telewizji zwykle wygląda to tak, że składający oświadczenie siedzi sobie wygodnie 

i mówi, a ktoś inny to zapisuje. Potem dają do przeczytania i już, wystarczy tylko podpisać. 

Poza tym serwują kawę i pączki, i różne pyszności. Mnie dali tylko kupę papieru i cieknący 

długopis. Nie szarpnęli się nawet na dietetyczną colę.

To jeszcze jeden dowód na to, że telewizja kłamie.

Chcecie oświadczenia? Dobra, oto moje oświadczenie.

To wszystko przez Ruth.

Naprawdę. Zaczęło się tego popołudnia w kafeterii, w kolejce po hamburgery, kiedy 

Jeff Day powiedział Ruth, że jest taka gruba, że będą musieli ją pochować w pudle fortepianu, 

tak jak Elvisa.

To   kompletna   bzdura,   bo   -   o   ile   mi   wiadomo   -   Elvisa   nie   pochowano   w   pudle 

fortepianu. Owszem, był okropnie gruby, kiedy umarł, ale jestem pewna, że Priscilla Presley 

mogła sobie pozwolić na lepszą trumnę dla Króla niż fortepian.

A po drugie, co właściwie Jeff Day sobie wyobraża? Ze będzie bezkarnie wygadywał 

takie rzeczy o mojej najlepszej przyjaciółce?

No   więc   zrobiłam   to,   co   zrobiłaby   każda   najlepsza   przyjaciółka   w   takich 

okolicznościach. Wyszłam z kolejki i dołożyłam mu pięścią.

Nie   myślcie   sobie,   że   Jeff   Day   nie   zasługuje   na   to,   żeby   obrywać   pięścią,   i   to 

regularnie. To skończony dupek.

I   wcale   nieprawda,   że   dostał   za   mocno.   No,   owszem,   zachwiał   się   i   poleciał   w 

pojemniki z przyprawami. No i co? Nie skaleczył się. Nawet nie dostał po gębie. Zobaczył  

moją pięść i uchylił się w ostatniej chwili, więc zamiast rąbnąć go w nos, jak zamierzałam, 

trafiłam go ostatecznie w szyję.

Mocno wątpię, czy zrobił mu się od tego siniak.

Ale, jasna sprawa, chwilę później na moim ramieniu wylądowała wielka, mięsista łapa 

i trener Albright odwrócił mnie twarzą do siebie. Okazało się, że stał w kolejce za mną i Ruth 

po talerz karbowanych frytek. Wszystko widział...

Z wyjątkiem tego momentu, kiedy Jeff mówi Ruth, że będą ją musieli pochować w 

pudle   fortepianu.   Tego   akurat   nie   widział.   Ale   jak   grzmotnęłam   gwiazdę   jego   drużyny 

piłkarskiej pięścią w szyję, to oczywiście musiał zobaczyć.

background image

- Idziemy, młoda damo - powiedział trener Albright. Wyprowadził mnie z kafeterii i 

zabrał na górę, tam gdzie są gabinety pedagogów.

Mój   pedagog,   pan   Goodhart,   siedział   za   biurkiem,   pożywiając   się   zawartością 

brązowej, papierowej torby. Ale nie ma co się nad nim użalać; na tej brązowej, papierowej 

torbie   były   złote   łuki.   Zapach   frytek   czuło   się   na   korytarzu.   Nie   zauważyłam,   żeby   pan 

Goodhart przez ostatnie dwa lata, odkąd przychodzę do jego gabinetu, przejął się choć przez 

chwilę dawką nasyconego tłuszczu, jaką pochłania dziennie. Powiada, że ma szczęście, bo 

jego metabolizm z natury jest bardzo wysoki.

Podniósł głowę i uśmiechnął się, kiedy trener Albright powiedział „Goodhart” tym 

swoim głosem, od którego przechodzą ciarki.

- O, Frank - odezwał się. - I Jessica! Co za miła niespodzianka. Frytkę?

Wyciągnął w naszą stronę wiadro frytek. Pan Goodhart nie oszczędzał na posiłkach.

- Dzięki - powiedziałam i wzięłam parę. Trener Albright nie wziął ani jednej.

- Ta dziewczyna uderzyła pięścią w szyję mojego najlepszego obrońcę - oznajmił.

Pan Goodhart spojrzał na mnie z dezaprobatą.

- Jessico - powiedział. - Czy to prawda?

- Chciałam dać mu po twarzy, ale się uchylił - wyjaśniłam. Pan Goodhart potrząsnął 

głową.

- Jessico, rozmawialiśmy już na ten temat.

- Wiem - westchnęłam. Według pana Goodharta nie radzę sobie z uczuciem gniewu. - 

To nie moja wina. Ten gość naprawdę jest skończonym dupkiem.

To chyba nie było dokładnie to, co trener Albright i pan Goodhart spodziewali się 

usłyszeć. Pan Goodhart tylko przewrócił oczami, ale trener Albright wyglądał jak ktoś, kto za 

chwilę dostanie zawału.

- W porządku - pan Goodhart zareagował natychmiast, usiłując, jak sądzę, podtrzymać 

u trenera zamierającą akcję serca. - Dobrze. Siadaj, Jessico. Dziękuję, Frank. Zajmę się tym.

Trener Albright nie ruszał się jednak z miejsca, nawet kiedy usiadłam przy oknie na 

moim ulubionym, winylowym krześle w kolorze pomarańczowym. Grube, serdelkowate palce 

zwinął w pięści, zupełnie jak rozzłoszczone dziecko. Zrobił się czerwony na twarzy, a na 

środku czoła pulsowała mu drobna żyłka.

- Zraniła go w szyję - powiedział trener Albright.

Pan Goodhart mrugnął do niego okiem. Powiedział uspokajającym tonem, jakby trener 

Albright był bombą, którą trzeba rozbroić:

- Szyja musi go okropnie boleć. Wcale nie wątpię, że młoda kobieta o wzroście metr 

background image

pięćdziesiąt   może   dotkliwie   pobić   obrońcę,   który   ma   ponad   metr   osiemdziesiąt   i   waży 

dziewięćdziesiąt kilo.

-   Taak   -   potwierdził   trener   Albright.   Trener   Albright   jest   odporny   na   sarkazm.   - 

Chłopak nie może mi się rozkleić.

-   To   na   pewno   było   dla   niego   bardzo   traumatyczne   przeżycie   -   powiedział   pan 

Goodhart. - Proszę, nie martw się o Jessicę. Odpokutuje swój czyn w sposób adekwatny.

Trener   Albright   prawdopodobnie   nie   rozumiał   znaczenia   takich   słów   jak 

„traumatyczne” czy „adekwatny”, bo powiedział tylko:

- Nie chcę, żeby się czepiała moich chłopaków! Trzymaj ją z daleka od nich!

Pan   Goodhart   odłożył   hamburgera,   wstał   i   podszedł   do   drzwi.   Położył   dłoń   na 

ramieniu trenera, mówiąc:

- Zajmę się tym, Frank.

Potem wypchnął łagodnie trenera Albrighta do holu i zamknął drzwi.

- Uff - powiedział, kiedy zostaliśmy sami, a potem usiadł, zabierając się ponownie do 

jedzenia. - No więc - odezwał się, żując. W kąciku jego ust pojawił się ketchup. - I co z 

naszym postanowieniem, żeby nie wdawać się w bójki z ludźmi, którzy nas przewyższają 

wzrostem i masą?

Gapiłam się na ketchup.

- To nie ja zaczęłam - stwierdziłam. - To Jeff.

- O co chodziło tym razem? - pan Goodhart znowu podał mi frytki. - O twojego brata?

- Nie - zaprzeczyłam. Wzięłam dwie frytki i włożyłam je do ust. - O Ruth.

- O Ruth? - Pan Goodhart odgryzł kolejny kęs hamburgera. Plama ketchupu jeszcze 

się powiększyła. - A co z Ruth?

- Jeff powiedział,  że Ruth jest taka gruba, że będą musieli  ją pochować w pudle 

fortepianu, jak Elvisa.

Pan Goodhart przełknął.

- To śmieszne. Elvisa nie pochowano w pudle fortepianu.

- Wiem - wzruszyłam ramionami. - Rozumie pan, że nie miałam innego wyjścia, tylko 

mu dołożyć.

- No, cóż, szczerze mówiąc, Jess, nie bardzo rozumiem. Widzisz, problem polega na 

tym, że jeśli bijesz tych chłopców, to któregoś dnia oni ci oddadzą, wtedy będzie bardzo 

nieprzyjemnie.

- Przez cały czas próbują mi oddać - powiedziałam. - Ale jestem dla nich za szybka.

- Taak - powiedział pan Albright. W kąciku ust ciągle miał ketchup. - Ale pewnego 

background image

dnia potkniesz się czy coś i wtedy cię stłuką.

- Nie wydaje  mi  się - stwierdziłam.  - Widzi pan, ostatnio  zaczęłam ćwiczyć  kick 

boxing.

- Kick boxing - powiedział pan Goodhart.

- Tak - potwierdziłam. - Mam wideo.

- Wideo - powiedział pan Goodhart. Zadzwonił telefon. - Przepraszam cię na moment, 

Jessico - dodał pan Goodhart i podniósł słuchawkę.

Podczas gdy pan Goodhart rozmawiał przez telefon ze swoją żoną, która ma, zdaje się, 

problem z kolejnym dzieckiem, Russelem, wyglądałam przez okno. Z okna pana Goodharta 

niewiele można zobaczyć. Głównie parking nauczycielski i kawał nieba. Miasto, w którym 

mieszkam, jest dość płaskie, więc z każdego miejsca widać mnóstwo nieba. Akurat wtedy 

niebo   było   szare   i   pokryte   chmurami.   Za   myjnią   samochodową,   naprzeciwko   szkoły,   na 

niebie ciągnął się pas ciemnoszarych chmur.

W  sąsiednim   hrabstwie  pewnie   padało.   Patrząc   na  te   chmury,  trudno   było   jednak 

powiedzieć, czy deszcz przyjdzie również do nas. Sądziłam, że raczej przyjdzie.

- Jeśli nie chce jeść - mówił pan Goodhart do telefonu - nie próbuj go zmuszać... Nie, 

nie chciałem powiedzieć, że go zmuszasz. Chciałem powiedzieć, że może teraz akurat nie jest 

głodny... Tak, wiem, że powinien jadać regularnie, ale...

Myjnia była  pusta. No pewnie, kto by mył  samochód  tuż przed deszczem. Ale w 

McDonaldzie, tuż obok, gdzie pan Goodhart kupił swoją bułę i frytki, siedział tłum. Tylko 

najstarszym   rocznikom   wolno   wychodzić   w   porze   lunchu   i   wszyscy   rzucają   się   do 

McDonalda i Pizza Hut po drugiej stronie ulicy.

- W porządku - powiedział pan Goodhart, odkładając słuchawkę. - No, o czym to 

mówiliśmy, Jess?

Powiedziałam:

- Mówił pan, że muszę się nauczyć panować nad sobą. Pan Goodhart pokiwał głową.

- Tak - powiedział. - Tak, naprawdę musisz, Jessico.

- Albo któregoś dnia oberwę.

- Świetnie to ujęłaś.

- I że zanim coś zrobię, kiedy wpadnę w złość, powinnam policzyć do dziesięciu.

Pan Goodhart znowu pokiwał głową, z jeszcze większym entuzjazmem.

- Tak, to także prawda.

-   Co   więcej,   jeśli   chcę   się   nauczyć,   jak   odnosić   sukcesy   w   życiu,   muszę   sobie 

uświadomić, że przemoc nie jest skuteczną metodą.

background image

Pan Goodhart klasnął w dłonie.

- Otóż to! Zaczynasz rozumieć, Jessico. Wreszcie zaczynasz rozumieć.

Podniosłam się z krzesła. Przychodziłam do gabinetu pana Goodharta już prawie dwa 

lata i znałam jego punkt widzenia.

Dodatkowa   korzyść   z   tych   spotkań   polegała   na   tym,   że   spędziłam   kupę   czasu   w 

poczekalni,   przeglądając   różne   broszurki,   i   odrzuciłam   ostatecznie   możliwość   zrobienia 

kariery w siłach zbrojnych.

- Tak - powiedziałam. - Chyba zaczynam rozumieć, panie Goodhart. Bardzo dziękuję. 

Spróbuję się poprawić.

Już prawie byłam na zewnątrz, kiedy mnie zatrzymał.

- Och, jeszcze jedno, Jess - powiedział przyjaźnie. Obejrzałam się przez ramię.

- Ehe?

- Jeszcze przez tydzień będziesz zostawać za karę dłużej w szkole - oznajmił, żując 

frytkę. - Na dokładkę do tych siedmiu tygodni, które zarobiłaś poprzednio.

Uśmiechnęłam się.

- Panie Goodhart?

- Tak, Jessico?

- Ma pan ketchup na wardze.

Dobra, może to nie była szczególnie cięta odpowiedź. Ale przecież nie zagroził, że 

zadzwoni do moich rodziców. Gdyby to zrobił, możecie być pewni, że usłyszałby coś, co by 

mu poszło w pięty. Ale nie zrobił. A kolejny tydzień dodatkowej odsiadki w szkole to dla 

mnie betka w porównaniu z telefonem do starych.

Poza tym, cholera, mam tyle tygodni odsiadki, że myśl o normalnym życiu już i tak 

wydaje mi się nierealna. Niedobrze, w gruncie rzeczy, że odsiadka nie liczy się jako zajęcia 

dodatkowe. W przeciwnym razie już teraz moje szanse na dostanie się do college'u znacznie 

by wzrosły.

Zresztą tak naprawdę odsiadka to nic strasznego. Po prostu zostaje się godzinę dłużej. 

Można   odrabiać   lekcje,   jak   się   chce,   można   czytać.   Nie   wolno   tylko   rozmawiać.   Chyba 

najgorsze w tym wszystkim jest to, że po odsiadce już na pewno się nie załapiesz na szkolny 

autobus. Ale z drugiej strony, co za przyjemność wracać do domu autobusem z pierwszakami 

i całym tym towarzystwem? Odkąd Ruth zrobiła prawo jazdy, każdy pretekst jest dla niej 

dobry, żeby się przejechać, więc co wieczór mam zapewniony transport. Moi rodzice jeszcze 

się nie połapali. To znaczy, w tych odsiadkach. Powiedziałam im, że wstąpiłam do zespołu 

muzycznego grającego na uroczystościach szkolnych.

background image

Moi rodzice są teraz zaabsorbowani innymi, dużo ważniejszymi rzeczami i na pewno 

nie przyjdą na żaden występ. Całe szczęście, bo mieliby problem z wypatrzeniem mnie w 

sekcji fletów.

W każdym razie, kiedy Ruth przyszła po mnie tego dnia - tego dnia, kiedy wszystko 

się zaczęło, tego samego, kiedy rąbnęłam Jeffa Daya w szyję - była cała skruszona, bo to 

przez nią wpadłam w tarapaty.

-   O,   Boże,   Jess   -   powiedziała,   kiedy   spotkałyśmy   się   o   czwartej   przed   drzwiami 

audytorium. W Liceum im. Ernesta Pyle'a tyle osób siedzi za karę po lekcjach, że zaczęli 

upychać   nas   w   audytorium.   To   trochę   przeszkadza   kółku   dramatycznemu,   które   odbywa 

próby   na   scenie   codziennie   od   godziny   trzeciej,   ale   nam   nie   wolno   im   przeszkadzać   i 

nawzajem, chyba że potrzebują dużych chłopaków z ostatniego rzędu do przesunięcia części 

dekoracji albo ustawienia czegoś.

Dobrą stroną takiego układu jest to, że sztukę  Nasze miasto  znam w tej chwili na 

pamięć. Jest tylko jedno „ale”: na cholerę mi to?

- O, Boże, Jess - paplała Ruth. - Szkoda, że tego nie widziałaś. Jeff ubabrał się po 

łokcie w przyprawach. Po tym, jak go rąbnęłaś, oczywiście. Miał całą koszulę w majonezie. 

Byłaś wspaniała. Oczywiście w ogóle nie musiałaś nic robić, ale to było wspaniałe.

- Taak - powiedziałam. Chciałam już jechać do domu. Odsiadka nie jest może taka 

straszna, ale do przyjemności nie należy. Jak w ogóle cała szkoła. - No, dobra. Jedźmy.

Poszłyśmy w stronę parkingu, ale małego czerwonego kabrioletu, który Ruth kupiła za 

pieniądze z bar micwy, nie było. Nie chciałam jej nic mówić, bo Ruth kocha ten samochód i 

nie miałam najmniejszej ochoty być tą osobą, od której się dowie, że zniknął. Kiedy jednak 

postałyśmy tak dobrą chwilę, a ona dalej plotła, jaka to byłam wspaniała, a ja patrzyłam, jak 

pozostali odsiadkowicze pakują się do swoich pikapów albo na motocykle (większość z nich 

to   wieśniaki   albo   młodociani   przestępcy   -   jestem   jedyną   miastową),   mruknęłam   coś   w 

rodzaju:

- Eee, Ruth. Gdzie jest twój samochód? Ruth na to:

- Och, odstawiłam go do domu po szkole, a potem Skip mnie tu przywiózł i zostawił.

Skip jest bratem bliźniakiem Ruth. Za pieniądze z bar micwy kupił trans ama. Choć 

według mnie nawet z trans amem Skip miał zero szans, że kogoś poderwie.

- Pomyślałam - ciągnęła Ruth - że byłoby fajnie przespacerować się do domu.

Popatrzyłam na chmury, które wcześniejszym popołudniem przepływały nad myjnią 

samochodową. Teraz znajdowały się niemal bezpośrednio nad naszymi głowami.

- Ruth, mamy do domu ponad trzy kilometry. A Ruth na to, rozszczebiotana:

background image

- U - hu, wiem. Możemy spalić mnóstwo kalorii, jak będziemy szły szybko.

- Zaraz będzie lało.

Ruth spojrzała w niebo, zezując.

- Wcale nie - stwierdziła. Chyba miała coś nie tak z głową.

- Ruth, właśnie że będzie. Brałaś coś czy jak?

Mina jej się wydłużyła. Niewiele, w gruncie rzeczy, potrzeba, żeby jej zepsuć humor. 

Ciągle była nie w humorze, chyba  z powodu uwagi Jeffa na temat pogrzebu w fortepianie. 

Dlatego chciała iść do domu na piechotę. Miała nadzieję, że trochę schudnie. Wiedziałam, że 

na tydzień zrezygnuje z lunchu, wszystko przez tego dupka.

- Nic nie brałam - oświadczyła. - Po prostu uważam, że obie powinnyśmy zadbać o 

figurę. Zaraz będzie lato, a ja nie zamierzam przez kolejne cztery miesiące wykręcać się od 

różnych imprez na basenie.

Parsknęłam śmiechem.

- Ruth, nikt nas nigdy nie zaprasza na imprezy na basenie.

-   Mów   za   siebie   -   odparowała.   -   A   chodzenie   jest   niezwykle   pożytecznym 

ćwiczeniem. W marszu spala się tyle samo kalorii co w biegu.

Popatrzyłam na nią uważnie.

- Ruth. To bzdura. Kto ci to powiedział?

- To stwierdzony fakt - nie ustępowała. - Idziesz czy nie?

- Nie do wiary - powiedziałam - że cię w ogóle obchodzi, co mówi taki dupek, jak Jeff 

Day.

- Nie obchodzi mnie, co mówi Jeff Day. To nie ma z nim nic wspólnego. Po prostu 

myślę, że czas zadbać o linię.

Stałam tak i gapiłam się na nią. A przedstawiała dość szczególny widok. Jest moją 

najlepszą przyjaciółką od przedszkola, to jest odkąd wprowadziła się z rodzicami do domu 

obok. Zabawne, ale jeśli nie liczyć faktu, że teraz ma biust - całkiem spory, większy, niż ja 

będę miała kiedykolwiek, chyba że wstawię sobie implanty, do czego nigdy nie dojdzie - 

wygląda dokładnie tak samo jak pierwszego dnia, kiedy ją poznałam: jasnobrązowe, kręcone 

włosy,   ogromne   niebieskie   oczy   za   okularami   w   złotych,   drucianych   oprawkach,   dość 

wydatny brzuch i IQ 167 (poinformowała mnie o tym po pięciu minutach naszej pierwszej 

wspólnej   gry   w   klasy).   Ale   nigdy   byście   się   nie   domyślili,   że   jest   ze   wszystkiego   w 

zaawansowanych  grupach, gdybyście  zobaczyli,  w co była  ubrana. Po pierwsze miała  na 

sobie czarne legginsy, bluzę z wielkimi literami EPHS i buty do biegania. Nie tak źle, co? To 

jeszcze nie koniec.

background image

Ten   zestaw   uzupełniła   opaskami   przeciwpotowymi   -   nie   żartuję   -   na   głowie   i   na 

nadgarstkach,   a   przez   ramię   przewiesiła   torbę   z   wielką   butlą   wody.   Pewnie   myślała,   że 

wygląda   jak   sportowiec   klasy   olimpijskiej,   ale   tak   naprawdę   wyglądała   jak   zbzikowana 

gospodyni   domowa,   która   właśnie   odebrała   zamówione   w   sprzedaży   wysyłkowej   dzieło 

Ćwicz z Oprali albo coś podobnego.

Kiedy tak stałam, przyglądając się Ruth, zastanawiając się, jak jej powiedzieć o tych 

opaskach, jeden z chłopaków z odsiadki zatrzymał się koło nas na indianie.

Czy   mogę   skorzystać   z   okazji,   żeby   zaznaczyć,   że   jedyną   rzeczą,   jakiej   zawsze 

pragnęłam,  jest motocykl?  Ten w dodatku mruczał cichutko. Nienawidzę facetów, którzy 

zdejmują   tłumiki   z   motocykli,   hałasują   jak   opętani   i   urządzają   konkursy   skoków   przez 

„śpiącego policjanta” na parkingu dla nauczycieli. Ten człowiek nastroił swój motor tak, że 

mruczał   cichutko,   jak   mały   kotek.   Pomalowany   na   czarno,   lśniący   chromem   w   różnych 

miejscach, to był naprawdę świetny motor. Wiem, co mówię.

A widok chłopaka, który na nim siedział, też nie raził w oczy.

- Mastriani - zagadnął, stawiając stopę w wysokim bucie na krawężniku. - Podwieźć 

cię?

Gdyby Ernest Pyle, sławny reporter i szacowny patron naszej szkoły, powstał z grobu 

i zjawił się przede mną, prosząc o fachowe rady w zakresie dziennikarstwa, nie byłabym 

bardziej zaskoczona.

Mam nadzieję, że udało mi się to ukryć.

Odparłam bardzo spokojnie:

- Nie, dzięki. Przespacerujemy się. Popatrzył w niebo.

- Będzie lało.

Kiwnęłam głową w stronę Ruth, tak żeby pojął, o co chodzi.

- Przespacerujemy się - powtórzyłam. Wzruszył ramionami.

- Idziecie na swój pogrzeb - stwierdził i odjechał. Popatrzyłam w ślad za nim, starając 

się   nie   zwracać   uwagi,   jak   pod   opiętymi   dżinsami   pięknie   rysują   się   jego   perfekcyjne 

pośladki.

Pośladki nie były jedyną pięknie zarysowaną częścią jego ciała.

Och, spokojnie. Mam na myśli twarz, jasne? Miał ładną twarz, nie taką z kwadratową 

szczęką, jak u większości chłopców z mojej szkoły. Na jego twarzy przynajmniej widać było 

jakąś inteligencję. I co z tego, że nos sprawiał wrażenie, jakby go złamano parę razy?

Zgoda, może miał trochę krzywe usta, a jego ciemne, kręcone włosy wołały o fryzjera. 

Te drobne usterki wynagradzała z nawiązką para jasnoniebieskich, a właściwie bladoszarych 

background image

oczu oraz ramiona tak szerokie, że wątpię, czy coś bym spoza nich widziała, gdyby zdarzyło 

mi się kiedyś jechać za jego plecami na motocyklu.

Ruth, jednakowoż, chyba nie zauważyła żadnej z tych ujmujących cech. Wpatrywała 

się we mnie tak, jakby przyłapała mnie na rozmowie z ludożercą.

- O, mój Boże, Jess - powiedziała. - Kto to był?

- Nazywa się Rob Wilkins - odparłam. A ona na to:

-   Wieśniak.   Och,   mój   Boże,   Jess,   ten   gość   to   wieśniak.   Nie   wierzę,   że   z   nim 

rozmawiałaś.

Spokojnie. Wszystko wyjaśnię.

Do Liceum im. Ernesta Pyle'a chodzą dwa typy ludzi: dzieciaki z obszarów wiejskich 

hrabstwa, czyli  wieśniaki, oraz ludzie  z miasta, czyli  miastowi. Wieśniaki i miastowi nie 

zadają się ze sobą. Kropka. Miastowi uważają, że są lepsi od wieśniaków, bo mają więcej 

pieniędzy.   Ich   rodzice   są   na   ogół   lekarzami,   prawnikami   albo   nauczycielami.   Wieśniaki 

myślą, że są lepsi od miastowych, bo potrafią różne rzeczy, których miastowi nie potrafią, na 

przykład naprawić stary motocykl czy pomóc cielakom przyjść na świat i tak dalej. Rodzice 

wieśniaków to robotnicy albo farmerzy.

W obrębie tych grup są podgrupy, takie jak młodociani przestępcy, mięśniaki - raczej 

lubiani  sportowcy,  a  także   cheerleaderki  -  ale  linia  głównego  podziału  przebiega  między 

wieśniakami i miastowymi.

Ruth   i   ja   jesteśmy   miastowe.   Rob   Wilkins,   naturalnie,   jest   wieśniakiem.   Dla 

upiększenia obrazka dodam, że prawie na pewno jest również młodocianym przestępcą.

No, ale jak z lubością powtarza pan Goodhart, ja także należę, albo w niedalekiej 

przyszłości będą należeć do tej kategorii, jeżeli nie zacznę brać poważnie jego cennych rad 

dotyczących panowania nad uczuciem gniewu.

- Skąd ty go w ogóle znasz? - dopytywała się Ruth. - Na pewno nie macie żadnych  

wspólnych zajęć. To zdecydowanie nie jest ktoś, kto wybiera się do college'u. Raczej do 

więzienia - dodała drwiąco. - Ale on musi już kończyć szkołę, na Boga.

Wiem. Ruth strasznie wybrzydza, no nie?

Wcale nie, w gruncie rzeczy. Po prostu się boi. Faceci - prawdziwi faceci, nie kretyni, 

jak jej brat, Skip - przerażają Ruth. Nawet z jej IQ 167 facetów nigdy nie była w stanie 

zrozumieć. Ruth zwyczajnie nie potrafi pojąć, że chłopcy są tacy jak my.

No, dobra, przy kilku istotnych zastrzeżeniach.

- Spotkałam go na odsiadce - powiedziałam. - Czy możemy się stąd ruszyć, zanim 

zacznie padać? No, wiesz, mam ze sobą flet.

background image

Ruth nie dawała jednak za wygraną.

- Naprawdę zgodziłabyś się, żeby cię podwiózł? Ktoś, kogo kompletnie nie znasz? 

Gdyby mnie tu nie było?

- Nie wiem - powiedziałam.

Faktycznie, nie wiedziałam. Chyba nie macie wrażenia, że po raz pierwszy chłopak 

zaproponował mi podwiezienie? Przyznaję, może trochę za łatwo mi przychodzi wymłócić 

kogoś   pięściami,   ale   przecież   nie   gryzę.   Może   jestem   odrobinę   przymała   -   tylko   metr 

pięćdziesiąt pięć, o czym  pan Goodhart tak lubi mi przypominać - i nie zawracam sobie 

specjalnie głowy makijażem czy ciuchami,  ale, możecie mi  wierzyć,  radzę sobie całkiem 

nieźle.

Nie jestem supermodelką: włosy obcinam krótko, dla świętego spokoju, i odpowiada 

mi   ich   brązowy   kolor   -   nie   bawię   się   eksperymentowaniem   z   pasemkami,   jak   niektóre 

dziewczyny   z   mojej   szkoły.   Brązowe   włosy  pasują   do   brązowych   oczu,   które   pasują   do 

opalonej cery - no, w każdym razie, pod koniec lata moja skóra zwykle robi się właśnie taka.

Ale jedyny powód, dla którego nigdzie nie wychodzę w sobotnie wieczory, jest taki, 

że mam do wyboru albo siedzieć w domu, albo pałętać się z takimi typami, jak Jeff Day albo 

Skip, brat Ruth. Tylko z takimi mama pozwoliłaby mi wyjść.

Taak, na tym to polega. Miastowi. Wolno mi umawiać się wyłącznie z „chłopcami, 

którzy idą do college'u”. Czytaj: miastowymi.

Na czym to stanęłam? Aa, tak.

No   więc,   jeśli   chcecie   wiedzieć,   Rob   Wilkins   nie   był   pierwszym   facetem,   który 

zatrzymał się przy mnie, pytając, czy gdzieś mnie podrzucić.

Ale Rob Wilkins był pierwszym facetem, któremu miałam ochotę nie odmówić.

-   Taak   -   zwróciłam   się   do   Ruth.   -   Pewnie   tak.   To   znaczy,   przyjęłabym   jego 

propozycję. Gdyby ciebie tu nie było i w ogóle.

- Nie mogę uwierzyć.

Ruth   zaczęła   iść.   Chmury   były   tuż   za   nami.   Nie   miałyśmy   szans   uciec   przed 

deszczem,   chyba   że   poruszałybyśmy   się   z   prędkością   stu   pięćdziesięciu   kilometrów   na 

godzinę. A Ruth, w najlepszym wypadku, rozwija prędkość dwóch kilometrów na godzinę. 

Sprawna fizycznie to ona nie jest.

- Nie wierzę - powtórzyła jeszcze raz. - Nie możesz się włóczyć na motocyklach z 

jakimiś wsiokami. Wiesz, jak to się może skończyć? Znajdą twojego trupa gdzieś w polu.

Prawie   każdą   dziewczynę,   która   znika   w   Indianie,   znajdują   w   końcu   półnagą, 

rozkładającą się na polu kukurydzy. Ale tego wam pewnie nie trzeba mówić?

background image

- Dziwna jesteś - ciągnęła Ruth. - Żeby się zaprzyjaźniać z typami z odsiadki?

Raz po raz spoglądałam przez ramię na chmury za naszymi plecami. Były ogromne, 

jak góry. Tyle że, w przeciwieństwie do gór, nie trwały w jednym miejscu.

-   Wiesz   -   powiedziałam   -   właściwie   nic   nie   mogę   poradzić   na   to,   że   ich   znam. 

Siedzieliśmy   obok   siebie   przez   godzinę   dziennie   w   ciągu   ostatnich   trzech   czy   czterech 

miesięcy.

- Ale to wieśniaki - odparła Ruth. - Mój Boże, Jess. Czy ty z nimi rozmawiasz?

-   Nie   wiem.   To   znaczy,   nie   wolno   nam   rozmawiać.   Ale   pani   Clemmings   musi 

codziennie sprawdzać listę, więc w ten sposób poznaje się imiona. Tak po prostu jest.

Ruth potrząsnęła głową.

- Och, mój Boże - powiedziała. - Mój ojciec by mnie zabił - zabiłby mnie - gdybym 

wróciła do domu na motocyklu jakiegoś wsioka.

Nic na to nie odpowiedziałam. Szanse, żeby ktoś zaproponował Ruth przejażdżkę na 

motorze, były bliskie zeru.

- Jednak - odezwała się Ruth po przejściu kawałka drogi - jest dość przystojny. To 

znaczy, jak na wsioka. Co zrobił?

- Żeby dostać odsiadkę? - wzruszyłam ramionami. - Skąd mam wiedzieć? Nie wolno 

nam rozmawiać.

Opiszę teraz, gdzie się wtedy znajdowałyśmy. Liceum im. Ernesta Pyle'a znajduje się 

przy nazwanej z fantazją ulicy Szkolnej. Jak się może domyślacie, na ulicy Szkolnej nie ma 

nic   specjalnego   poza,   no   właśnie,   szkołą.   Jeszcze   dwie   uliczki   i   wychodzi   się   na   pola. 

McDonald, myjnia i inne rzeczy są na ulicy Pike. Nie szłyśmy ulicą Pike. Nikt nie łazi ulicą 

Pike, odkąd jedna dziewczyna została tam przejechana.

Doszłyśmy ulicą Szkolną prawie do boiska, kiedy spadły pierwsze wielkie, ciężkie 

krople deszczu.

- Ruth? - odezwałam się dość spokojnie, kiedy poczułam deszcz.

- Przeleci - stwierdziła Ruth.

Spadła na mnie kolejna kropla. Do tego ogromna błyskawica rozdarła niebo; piorun 

trafił chyba w wieżę ciśnień jakiś kilometr dalej. Rozległ się grzmot. Bardzo głośny. Tak 

głośny jak odrzutowce nad bazą wojskową Crane, kiedy przełamują barierę dźwięku.

- Ruth? - powtórzyłam, trochę mniej spokojnie. Ruth na to:

- Może powinnyśmy się gdzieś schować.

- I to natychmiast - stwierdziłam.

Jedynym miejscem, gdzie mogłyśmy się schronić, były metalowe trybuny otaczające 

background image

boisko. A wiadomo, że podczas burzy nie należy się chować pod niczym metalowym.

Wtedy właśnie zaczął padać grad.

Jeśli kiedyś zaskoczył was grad, rozumiecie, dlaczego pobiegłyśmy pod te trybuny. A 

jeśli wam się to nigdy nie zdarzyło, to mogę tylko stwierdzić, że mieliście szczęście. Ten 

konkretnie grad miał wielkość piłeczek golfowych. Wcale nie przesadzam. Był olbrzymi. I 

tłukł niemiłosiernie.

Stałyśmy z Ruth pod trybunami, a grad padał dokoła, zupełnie jakby nas zamknięto w 

ogromnej maszynce do prażenia popcornu. Tyle że przynajmniej popcorn nie walił nas już po 

głowach.

Raz po raz rozlegał się grzmot, grad łomotał o metalowe ławki nad naszymi głowami, 

odbijając się od nich rykoszetem i uderzając w ziemię. W tym potwornym hałasie niewiele 

można było usłyszeć, ale Ruth, niezrażona, wrzasnęła:

- Przepraszam!

Na   co   odparłam   jedynie   „Auu”,   bo   wielki   odłamek   gradu   odskoczył   od   ziemi   i 

wyrżnął mnie w łydkę.

- Mówię szczerze - krzyknęła Ruth. - Jest mi naprawdę bardzo, bardzo przykro.

- Przestań się kajać - odwrzasnęłam. - To nie twoja wina.

Tak   przynajmniej   wtedy   myślałam.   Później   zmieniłam   zdanie.   Co   widać,   jak   się 

przeczyta uważnie parę pierwszych linijek tego mojego oświadczenia.

Wielka błyskawica oświetliła niebo. Rozpadła się na cztery czy pięć odgałęzień. Jedna 

z nich dotknęła widocznego ponad drzewami dachu spichlerza zbożowego. Odgłos gromu 

wstrząsnął trybunami.

- To jest... - powiedziała Ruth takim głosem, jakby miała się rozpłakać. - ...to jest moja 

wina.

- Ruth, na miłość boską, ty płaczesz?

- Tak - odparła, pociągając nosem.

- Dlaczego?  To tylko  głupia burza z piorunami.  - Już przedtem zdarzało  nam się 

ugrzęznąć gdzieś podczas burzy. Oparłam się o jeden ze słupów podtrzymujących trybuny. - 

Pamiętasz,   jak   zaskoczyła   nas   burza   w   piątej   klasie,   kiedy   wracałyśmy   z   lekcji   gry   na 

wiolonczeli?

Ruth wytarła nos rękawem bluzy.

- I musiałyśmy się schować w twoim kościele?

- A ty nie chciałaś wejść dalej niż pod okap - powiedziałam.

Ruth roześmiała się przez łzy.

background image

- Myślałam, że Bóg mnie zabije, jak postawię stopę w świątyni gojów.

Ucieszyłam   się,   że   Ruth   się   śmieje.   Bywała   uciążliwa,   ale   to   moja   najlepsza 

przyjaciółka od przedszkola, a nie odrzuca się najlepszej przyjaciółki od przedszkola tylko 

dlatego, że czasem zakłada opaski przeciwpotowe albo płacze, kiedy pada. Ruth jest dużo 

bardziej interesująca niż większość dziewczyn z mojej szkoły, ponieważ czyta jedną książkę 

na dzień - dosłownie - i uwielbia grać na wiolonczeli tak bardzo, jak ja kocham grać na flecie, 

ale i tak, mimo swojego geniuszu, ogląda głupawe programy telewizyjne.

Poza tym, na ogół, jest strasznie zabawna.

Teraz akurat nie była.

- Och, Boże - jęknęła Ruth, kiedy wiatr przybrał na sile i zaczął ciskać gradem w nas, 

pod trybuny. - To zupełnie jak przed tornado, prawda?

Południowa Indiana leży pośrodku pasa, gdzie szaleje tornado. Zajmujemy trzecie 

miejsce na liście stanów, w których najczęściej występują trąby powietrzne. Ładnych parę 

miałam   okazję   zobaczyć;   Ruth   nie   tak   znowu   wiele,   jako   że   spędziła   na   Środkowym 

Zachodzie zaledwie ostatnią dekadę. Było również prawdą, że huragany zdarzają się właśnie 

w tej porze roku.

Nie chciałam dobijać Ruth ostatecznie, ale wszelkie znaki wskazywały na zbliżanie się 

trąby powietrznej. Niebo miało dziwaczny, żółty kolor, i przy dość wysokiej temperaturze 

wiał zimny wiatr. Do tego ten przeklęty grad...

Właśnie chciałam zapewnić Ruth, że to zwykła wiosenna burza i powiedzieć, żeby się 

nie martwiła, kiedy krzyknęła:

- Jess, nie...

Nie   usłyszałam   jednak,   co   zawołała,   ponieważ   właśnie   w   tamtej   chwili   nastąpił 

potężny wybuch, który zagłuszył wszystko.

background image

2

To nie był wybuch, jak uświadomiłam sobie później. To był piorun, który uderzył w 

metalowe trybuny. A potem powędrował wzdłuż metalowego słupka, o który się opierałam.

Więc na dobrą sprawę można powiedzieć, że uderzył mnie piorun.

Nie bolało. Poczułam się dziwnie, ale nic mnie nie bolało.

W chwilę potem, kiedy odzyskałam słuch, usłyszałam jedynie krzyczącą Ruth. Nie 

stałam w tym samym miejscu co przed sekundą. Znalazłam się jakieś półtora metra dalej.

Och,   i   czułam   silne   łaskotanie.   Wiecie,   jak   to   jest,   gdy   chcecie   coś   włączyć   do 

kontaktu, nie patrząc, i przypadkiem trafiacie palcem do gniazdka?

Odczuwałam właśnie coś podobnego, tylko jakieś trzysta razy mocniej.

- Jess - krzyczała Ruth. Podbiegła i potrząsnęła mnie za ramię. - O, mój Boże, Jess, w 

porządku?

Spojrzałam na nią. Moja Ruth wyglądała tak samo jak przedtem. Nadal miała na sobie 

opaski przeciwpotowe.

Ale ja właśnie przestawałam być dawną Jess. Wtedy to się zaczęło.

A potem było jeszcze gorzej.

- Taak - powiedziałam. - Nic mi nie jest.

Naprawdę czułam się dobrze. Nie oszukiwałam jej. Wtedy nic mi nie było. Czułam 

tylko   to   łaskotanie.   To   nie   było  nieprzyjemne.   Właściwie,   kiedy   minęło   zaskoczenie, 

poczułam się nawet jakby lepiej. Jakbym została naenergetyzowana, rozumiecie?

- Hej - powiedziałam, rozglądając się. - Popatrz. Grad ustał.

-   Jess   -   zawołała   Ruth,   potrząsając   mną   jeszcze   raz.   -   Uderzył   cię   piorun.   Nie 

rozumiesz? Uderzył cię piorun!

Popatrzyłam   na   nią.   Wyglądała   zabawnie   w   tej   opasce   na   głowie.   Wybuchnęłam 

śmiechem. Kiedyś, na wieczorku panieńskim ciotki Teresy, kelner ochoczo dolewał mi wina, 

a nikt z rodziny jakoś nie zwrócił na to uwagi. Wtedy czułam się tak samo. Miałam ochotę się 

śmiać. Na okrągło.

- Lepiej się połóż - powiedziała Ruth. - Albo usiądź i włóż głowę między kolana.

- Dlaczego? - zapytałam. - Żebym się mogła pocałować w tyłek na pożegnanie?

To   mi   się   wydało   strasznie   śmieszne.   Zaczęłam   chichotać.   Dostałam   histerii   ze 

śmiechu.

Ruth jednak nie widziała w tym nic zabawnego.

- Nie - stwierdziła. - Dlatego, że jesteś blada jak duch. Możesz zemdleć. Spróbuję 

background image

złapać jakiś samochód. Trzeba cię zabrać do szpitala.

- Eee, daj spokój - powiedziałam. - Wcale nie muszę iść do szpitala. Już po burzy. 

Chodźmy.

I tak po prostu wyszłam spod tych trybun. Jakby nic się nie stało.

Wtedy naprawdę myślałam, że nic. To znaczy, że nic się nie stało. Czułam się dobrze. 

W gruncie rzeczy nawet lepiej. Lepiej niż w ciągu ostatnich miesięcy. Lepiej, niż się czułam, 

odkąd mój brat, Douglas, wrócił z college'u.

Ruth pobiegła za mną, zatroskana i przejęta.

- Jess. Naprawdę. Nie powinnaś próbować...

-   Hej   -   zawołałam.   Niebo   znacznie   pojaśniało,   grad   pod   stopami   chrzęścił, 

pomyślałam, że trochę jakby ktoś na górze przypadkiem przewrócił tacę z kostkami lodu na 

jakimś niebiańskim przyjęciu.

- Hej, Ruth - powiedziałam, wskazując grad. - Popatrz. Zupełnie jak śnieg. Śnieg, w 

kwietniu!

Ruth jednak nie zainteresowała się gradem, mimo że brodziła w nim po kostki w 

swoich nike'ach. Patrzyła na mnie.

-  Jessica   -  powiedziała,   biorąc  mnie  za   rękę.  -  Jessica,  posłuchaj.  -  Ściszyła   głos 

niemal do szeptu. Słyszałam ją dobrze, bo wiatr ustał i przestało grzmieć. - Jessica, mówię ci, 

nie jest w porządku. Widziałam... widziałam, jak piorun z ciebie wychodził.

- Naprawdę? - wyszczerzyłam zęby w jej stronę. - Fajnie. Ruth puściła moją rękę i 

odwróciła się zniesmaczona.

- Świetnie - powiedziała, kierując się ku drodze. - Nie idź do szpitala. Umrzyj  na 

zawał serca. Akurat mnie to wzrusza.

Szłam za nią, rozkopując grad moimi pumami na grubych podeszwach.

- Hej - odezwałam się. - Szkoda, że piorun nie wystrzelił ze mnie dzisiaj w kafeterii. 

Jeff Day naprawdę miałby za swoje, co?

Ruth się nie spodobało. Szła przed siebie, posapując z powodu zbyt szybkiego tempa. 

Ale szybko dla Ruth oznacza normalne tempo dla mnie, więc bez trudu dotrzymywałam jej 

kroku.

-   Czekaj   -   zawołałam.   -   Czy   nie   byłoby   cool,   gdybym   mogła   stanąć   w   ogniu 

błyskawicy dziś po południu na apelu? Wiesz, kiedy pani Bushey przynudzała, żebyśmy się 

trzymali z daleka od narkotyków? Założę się, że to by skróciło jej mówkę.

Gadałam tak przez całą drogę do domu. Ruth usiłowała się na mnie gniewać, ale jej 

nie wyszło. Nie dlatego, że jestem taka czarująca czy zabawna, ale dlatego, że burza zostawiła 

background image

wszędzie   widoczne   ślady.   Widziałyśmy   zwalone   konary   drzew,  strzaskane   gradem   szyby 

samochodowe, zepsutą sygnalizację uliczną. To było niesamowite. Minęło nas kilka karetek i 

wozów straży pożarnej, a kiedy dotarłyśmy wreszcie do Krogera na rogu ulicy Szkolnej i 

Pierwszej, „Kro” było zerwane i zostało tylko „ger”.

- Ruth, popatrz - zawołałam. - „Ger” jest otwarte, a „Kro” zamknięte.

Nawet Ruth musiała się na to roześmiać.

Do momentu, kiedy doszłyśmy do naszych domów - wspominałam, że mieszkamy 

obok siebie, prawda? - Ruth przestała się o mnie bać. W każdym razie, tak sądziłam. Już 

miałam   pobiec   alejką   w   stronę   ganku,   kiedy   Ruth   wydała   z   siebie   naprawdę   ciężkie 

westchnienie i powiedziała:

- Jessico, naprawdę uważam, że powinnaś pomówić o tym z mamą i tatą. O tym, co się 

zdarzyło.

O,   pewnie.   Już   lecę   im   oznajmić,   że   uderzył   mnie   piorun.   Mieli   teraz   dużo 

poważniejsze rzeczy na głowie.

Nie   powiedziałam   tego   głośno,   ale   Ruth   widocznie   czytała   w  moich   myślach,   bo 

dodała:

- Nie, Jess. Mówię poważnie. Powinnaś im powiedzieć. Czytałam o ludziach, których 

uderzył piorun, tak jak ciebie. Czuli się cudownie, tak jak ty, a potem trach! Zawał serca.

- Ruth!

- Naprawdę uważam, że powinnaś im powiedzieć. Wiem, że mają inne zmartwienia, z 

Douglasem i w ogóle. Ale...

- Nie - przerwałam. - Z Douglasem wszystko w porządku.

- Wiem. - Ruth przymknęła na chwilę oczy. - Wiem, że z Douglasem wszystko w 

porządku. No dobrze, posłuchaj. Obiecasz mi tylko, że jeśli poczujesz się... hm, dziwnie, to 

komuś o tym powiesz?

To  było  jeszcze  do  przyjęcia.   Przysięgłam   uroczyście  nie  umrzeć   na zawał   serca. 

Potem pożegnałyśmy się na trawniku przed moim domem.

Już   prawie   wchodziłam   do   środka,   kiedy   zdałam   sobie   sprawę,   że   dereń   przy 

podjeździe - który tamtego ranka pięknie kwitł - jest kompletnie ogołocony, jak w środku 

zimy. Grad zerwał wszystkie liście i każdy najdrobniejszy kwiatuszek.

Na lekcjach angielskiego cały czas mówi się o symbolizmie i takich rzeczach. Na 

przykład stary uschły dąb w  Jane Eyre  stanowi zapowiedź nieszczęścia i złego losu. Więc 

wydaje mi się, że gdyby moje oświadczenie było fikcją literacką, to należałoby przyjąć, że 

dereń symbolizował moją niezbyt sielankową przyszłość.

background image

Tyle   że   oczywiście,   podobnie   jak   Jane,   nie   miałam   pojęcia,   co   mnie   czeka. 

Symboliczna wymowa ogołoconego derenia kompletnie umknęła mojej uwagi. Przeszło mi 

przez myśl coś w rodzaju: „Ojej, szkoda. Takie ładne drzewko”.

Potem weszłam do domu.

background image

3

Mieszkam - a jest zapewne istotne, żebym  podała swój adres w oświadczeniu - z 

rodzicami i dwoma braćmi w dużym domu na Lumley Lane. Nasz dom jest najładniejszy na 

tej ulicy.

Nie   mówię   tego,   żeby   się   przechwalać.   Tak   po   prostu   jest.   Kiedyś   to   był   dom 

farmerów,   ale   nie   byle   jaki   -   z   witrażowymi   oknami   i   innymi   ozdobami.   Ludzie   z 

Towarzystwa Historycznego Indiany przybili na nim tabliczkę, ponieważ jest to najstarszy 

dom w naszym mieście.

To, że mieszkamy w starym domu, wcale nie znaczy, że jesteśmy biedni. Mój ojciec 

ma trzy restauracje w centrum, tylko osiem czy dziewięć przecznic od naszego domu. Te 

restauracje to: Mastriani, która jest droga, U Joego, która nie jest, i najtańszy ze wszystkich 

bar Joe Junior. Mogę tam jeść, kiedy mi się podoba, i to za darmo. Moi przyjaciele również.

W związku z tym można by pomyśleć, że mam wielu przyjaciół. Ale nie licząc Ruth, 

spotykam   się   tylko   z   kilkoma   znajomymi,   głównie   z   orkiestry.   Ruth   gra   pierwszą 

wiolonczelę, a ja trzeci flet. Utrzymuję stosunki towarzyskie z innymi flecistami - głównie z 

drugim i piątym - i kilkoma osobami z sekcji rogów, a także z jedną czy dwiema osobami 

grającymi na wiolonczeli, które zyskały aprobatę Ruth, ale poza tym trzymam się raczej na 

uboczu.

No, jeśli nie brać pod uwagę odsiadkowiczów. Mój pokój znajduje się na trzecim 

piętrze. Trzecie piętro to zaadaptowany strych, stąd niski sufit i mansardowe okna. Oprócz 

mojej sypialni jest tu jeszcze łazienka. Kiedyś mieściłam się cała w mansardowym oknie i 

długie  godziny spędzałam  na obserwowaniu tego, co się działo  na Lumley Lane.  Raczej 

niewiele było do obserwowania, ale nikt na mojej ulicy nie mógł wejść wyżej i to mi się 

strasznie podobało. Wyobrażałam sobie, że jestem latarnikiem na wieży, a okno jest latarnią 

morską, ja zaś wypatruję statków, którym groziło rozbicie na zdradzieckiej mieliźnie, czyli na 

naszym trawniku.

Byłam wtedy małym dzieckiem, to chyba jasne? Schody w moim domu zaczynają się 

za drzwiami frontowymi, w miejscu, które moja mama nazywa z francuska foyer (lubi także 

wtrącać inne francuskie słówka, na przykład dość często mówi voila. Ale oczywiście żartem. 

Taka jest moja mama). Problem polega na tym, że zaraz obok foyer znajduje się, za oszklo-

nymi   drzwiami,   salon,   który   ma   oszklone   drzwi   prowadzące   do  jadalni,   z   której,   przez 

oszklone drzwi, przechodzi się do kuchni. Tak więc, kiedy ktoś otwiera drzwi frontowe, moja 

mama widzi go przez te wszystkie oszklone drzwi, nawet jeśli jest akurat gdzieś w głębi 

background image

domu. Zero szans, żeby dostać się niepostrzeżenie na górę.

Tamtego wieczoru oczywiście zobaczyła mnie i wrzasnęła - kuchnia jest dość daleko 

od drzwi - „Jessico! Chodź tutaj!”

A to wróżyło kłopoty.

Zastanawiając się, o co może chodzić tym razem - nie tracąc nadziei, że pan Goodhart 

nie pośpieszył  się i nie zadzwonił  do niej  - położyłam  plecak  i flet,  i wszystko  inne na 

ławeczce   przy   schodach   i   ruszyłam   przez   salon   i   jadalnię,   wymyślając   po   drodze   jakąś 

historyjkę usprawiedliwiającą moje spóźnienie, na wypadek gdyby wściekała się akurat z tego 

powodu.

- Mieliśmy próbę zespołu - zagaiłam po drodze. Gdy znalazłam się na wysokości stołu 

w jadalni - który ma wbudowany w podłogę pod krzesłem brzęczyk, tak aby gospodyni mogła 

nacisnąć go stopą, dając służbie znak, że pora na deser, co, zważywszy, że nie mamy służby, 

jest okropnie denerwujące, zwłaszcza przy małych dzieciach, bo jak byliśmy młodsi, trudno 

nam się było powstrzymać od naciskania czegoś takiego bez przerwy, a to doprowadzało 

mamę do szału - dodałam jeszcze:

- Taak, próba trwała strasznie długo. Z powodu gradu. Musieliśmy gnać galopem i 

chować się pod trybunami, i ciągle grzmiało, i...

- Spójrz!

Mama podetknęła mi jakiś list pod nos. Mój brat Mike siedział zgarbiony na blacie w 

kuchni. Wyglądał na nieszczęśliwego, ale on nigdy nie sprawiał innego wrażenia, o ile dobrze 

pamiętam,   z   wyjątkiem   dnia,   kiedy   dostał   maca   na   gwiazdkę.   Tak,   ten   komputer   go 

uszczęśliwił. Spojrzałam na list, który trzymała mama. Z tak bliskiej odległości nie mogłam 

go przeczytać, co zresztą nie było istotne.

- Wiesz, co to jest, Jessico? - mówiła mama. - Wiesz, co to jest? To list z Harvardu. A  

czego, jak myślisz, dotyczy?

A ja na to:

- Ojej, Mikey. Gratuluję.

- Dziękuję - powiedział Mike, ale nie wydawał się specjalnie poruszony.

- Mój kochany chłopczyk. - Mama zaczęła wymachiwać listem. - Kochany Mikey! 

Idzie do Harvardu! O, mój Boże, aż trudno w to uwierzyć! - Odtańczyła coś w rodzaju tańca 

zwycięstwa.

Moja mama zazwyczaj nie zachowuje się tak dziwnie. Na ogół zachowuje się całkiem 

podobnie jak inne mamy. Czasami pomaga tacie przy prowadzeniu restauracji, zwłaszcza jeśli 

chodzi o rachunki i personel, ale przeważnie siedzi w domu, zajmując się takimi rzeczami, jak 

background image

wymiana kafelków w łazienkach. Mama, jak większość mam, świata nie widzi poza swoimi 

dziećmi i dlatego fakt, że Mike dostał się do Harvardu - chociaż nic w tym zaskakującego, bo 

na egzaminach końcowych w szkole uzyskał znakomity wynik - poruszył ją do głębi.

- Dzwoniłam już do taty - powiedziała. - Idziemy do Mastrianiego na homara.

- Super - oświadczyłam.  - Czy mogę zaprosić Ruth? Mama machnęła nieznacznie 

ręką.

- Naturalnie, czemu nie? Czy kiedykolwiek udaliśmy się na rodzinny obiad bez Ruth? 

- W jej głosie zabrzmiał sarkazm, ale tak naprawdę nie miała nic przeciwko temu. Mama lubi 

Ruth. Tak sądzę. - Michael, może ty też chciałbyś kogoś zaprosić?

Ze sposobu, w jaki wymówiła „kogoś” jasno wynikało, że ma na myśli dziewczynę. 

Ale Mike'owi w ciągu całego jego życia podobała się tylko jedna dziewczyna, a mianowicie 

Claire Lippman, która mieszka dwa domy dalej, Claire Lippman młodsza od niego o rok, a 

ode mnie o tyleż starsza. Chyba nawet nie zdaje sobie sprawy z tego, że Mike w ogóle jest na 

świecie. Claire, gwiazda wszystkich szkolnych sztuk i musicali, nie będzie sobie przecież 

zawracać głowy dziwakiem ze starszej klasy, który ją podgląda. A mój brat robi to regularnie, 

przez całe wakacje, kiedy Claire opala się w bikini na dachu garażu. Ona nie złazi z tego 

dachu   aż   do   końca   sezonu,   chyba   że   jakiś   przystojniak   w   samochodzie   zaproponuje   jej 

wycieczkę nad jeziorko.

Claire   jest   albo   uzależniona   od   promieni   ultrafioletowych,   albo   też   cierpi   na 

zaawansowany ekshibicjonizm. Jeszcze tego nie rozgryzłam.

Tak czy tak, było raczej nie do pomyślenia, żeby mój brat zaprosił „kogoś” na obiad. 

Nawet gdyby jakimś cudem się na to zdobył, Claire Lippman zapytałaby pewnie: „Ojej, a kim 

ty właściwie jesteś?”.

- Nie - odparł Mike zakłopotany. Zaczerwienił się jak burak, chociaż byłam tam tylko 

ja i mama. A gdyby tak Claire Lippman była przy tym obecna? - Nie chcę nikogo zaprosić.

- Zajęcze serce nigdy nie zdobędzie pięknej damy - powiedziała mama. Moja mama 

nie   tylko   często   naśladuje   francuski   akcent,   ale   również   cytuje   Szekspira   oraz   operetki 

Gilberta i Sullivana.

Jak się bliżej zastanowić, może nie jest aż tak podobna do matek innych  ludzi ze 

szkoły.

-  Zrozumiałem,  mamo  -  wydusił  Mike  przez  zaciśnięte  zęby.   -  Tylko  nie   dzisiaj, 

dobrze?

Mama wzruszyła ramionami.

- W porządku.  Jess, jeśli  się wybierasz,  to  nie ma  mowy,  żebyś  poszła  w tym.  - 

background image

Mówiąc „to”, miała  na myśli  strój, jaki noszę zazwyczaj  - T - shirt, dżinsy i adidasy.  - 

Przebierz się w tę sukienkę z niebieskiego perkalu, którą uszyłam ci na Wielkanoc.

No   tak.   Mamie   trochę   odbija   na   tym   punkcie,   żebyśmy   ubierały   się   tak   samo. 

Absolutnie nie żartuję. To było słodkie, kiedy miałam sześć lat, ale w wieku szesnastu, słowo 

daję, nie ma nic słodkiego w noszeniu uszytych w domu sukienek, które pasują do sukienek 

mamy. Zwłaszcza że wszystkie sukienki wykonane przez moją mamę są jak z  Domku na 

prerii.

Można   by   pomyśleć,   że   skoro   nie   mam   problemów   z   przyłożeniem   pięścią 

wysportowanemu   chłopakowi,   to   nie   powinno   mi   być   trudno   powiedzieć   mamie,   żeby 

przestała szyć dla mnie bliźniacze sukienki.

Ale   gdyby   wasz   ojciec   obiecał   kupić   wam   harleya   na   osiemnaste   urodziny,   pod 

warunkiem że będziecie nosić te sukienki bez protestu, też byście na to poszli.

- Dobrze - zgodziłam się i zaczęłam wspinać się tylnymi schodami, których kiedyś, na 

przełomie wieków - dziewiętnastego i dwudziestego, oczywiście, kiedy ten dom zbudowano - 

używała służba. - Powiem Douglasowi.

- Och - usłyszałam głos mamy. - Jess?

Nie   zatrzymałam   się.   Wiedziałam,   co   chce   powiedzieć.   Żebym   nie   zawracała 

Douglasowi głowy. Zawsze to mówi.

A ja lubię mu zawracać głowę. Rozmawiałam o tym również z panem Goodhartem, 

który przypuszcza, że Douglasowi pewnie nawet dobrze robi, kiedy mu się zawraca głowę. 

Więc często do niego zaglądam. Otóż podchodzę do drzwi jego pokoju, na których jest wielki 

napis „Nie wchodzić” i pukam bardzo głośno. Potem wrzeszczę: „Doug! To ja, Jessica!”, i 

włażę.

Douglasowi nie wolno się zamykać na klucz. Od zeszłych świąt, kiedy musieliśmy z 

tatą wyważyć drzwi jego pokoju.

Douglas   leżał   na   łóżku,   czytając   komiks.   Na   okładce   był   wiking   i   dziewczyna   o 

wydatnym biuście. Odkąd wrócił z college'u, nie robi nic poza czytaniem komiksów. A we 

wszystkich komiksach występują dziewczyny z wielkim biustem.

- Wiesz co? - powiedziałam, siadając na jego łóżku.

- Mikey dostał się do Harvardu - stwierdził Douglas. - Już słyszałem. Przypuszczam, 

że wszyscy sąsiedzi też.

- A tam - odparłam. - Nie o to chodzi. Spojrzał na mnie znad komiksu.

- Wiem, że mama ma ochotę zabrać nas wszystkich do Mastrianiego, żeby to uczcić, 

ale ja nie pójdę. Musi się przyzwyczaić do rozczarowań w życiu. A ty lepiej trzymaj łapy przy 

background image

sobie. Nie ruszę się stąd. Nawet jak mi przyłożysz. I tym razem, kto wie, czy ci nie oddam.

- Też nie o to chodzi - powiedziałam. - I nie zamierzałam cię bić. Niespecjalnie.

- No to co jest? Wzruszyłam ramionami.

- Piorun mnie uderzył.

Douglas zagłębił się ponownie w komiksie.

- Aha. Zamknij drzwi, wychodząc.

- Mówię poważnie - powiedziałam. - Razem z Ruth chciałyśmy przeczekać burzę pod 

trybunami koło szkoły...

- Trybuny - przerwał mi Douglas, ponownie kierując na mnie wzrok - są metalowe.

- No właśnie. Opierałam się o słup, a piorun uderzył w trybunę, a potem wiem tyle, że 

znalazłam się półtora metra dalej i wszystko mnie swędziało, i...

- Bzdura - powiedział Douglas. Ale usiadł. - To wszystko bzdura, Jess.

- Przysięgam, że to prawda. Możesz zapytać Ruth.

- Nie uderzył cię piorun. Nie rozmawiałabyś teraz ze mną, gdyby tak było.

- Douglas, mówię ci, tak było.

- Gdzie jest, wobec tego, rana wejściowa? - Douglas chwycił mnie za prawą rękę i 

odwrócił ją do góry dłonią.  - A rana  wyjściowa?  Piorun wszedłby w jednym  miejscu,  a 

wyszedł drugim. W obu miejscach zostawiłby ranę o gwiaździstym kształcie.

Chwycił moją lewą rękę i również odwrócił ją do góry dłonią. Na żadnej nie było 

gwiaździstej blizny.

- Sama widzisz.

Odsunął moją rękę z pogardą. Douglas zna się na takich rzeczach, ponieważ jedynym 

jego zajęciem jest czytanie, a niekiedy czyta prawdziwe książki, nie tylko komiksy.

- Nie trafił cię piorun. Nie opowiadaj głupot, Jess. Wiesz, piorun zabija co roku setki 

ludzi. Gdyby cię uderzył, byłabyś, w najlepszym wypadku, w stanie śpiączki.

Wrócił do poprzedniej pozycji i sięgnął po komiks.

- A teraz spadaj - powiedział, trącając mnie stopą. - Jestem zajęty.

Podniosłam się z westchnieniem.

- W porządku - powiedziałam. - Ale na pewno tego pożałujesz. Mama mówiła, że 

zjemy homara.

- Jedliśmy homara, kiedy przysłali zawiadomienie o moim przyjęciu na uczelnię - 

odparł Douglas, nie podnosząc głowy znad komiksu - i popatrz, jak to się skończyło.

Wyciągnęłam rękę, złapałam go za duży palec u nogi i ścisnęłam mocno.

- No, dobrze, duży chłopczyku. Leż tu sobie jak worek kartofli, z kapitanem Larsem i 

background image

jego cycatą pięknością Helgą.

Douglas posłał mi niechętne spojrzenie.

-   Ona   się   przypadkiem   nazywa   Oona   -   oświadczył.   Schował   się   z   powrotem   za 

komiksem.   Zamknęłam   za   sobą   drzwi   i   poszłam   do   swojego   pokoju.   Nie   martwię   się   o 

Douglasa aż tak bardzo. Wiem, że pewnie powinnam, ale się nie martwię. Pod tym względem 

jestem   chyba   wyjątkiem   w   mojej   rodzinie.   Ja   i   może   jeszcze   tata.   Douglas  zawsze   był 

dziwakiem.   Mam   wrażenie,   że   przez   całe   życie   tłukłam   ludzi,   którzy   nazywali   mojego 

starszego brata downem, przygłupem albo dziwadłem. Nie potrafię tego wytłumaczyć, ale 

mimo że na ogół jestem od nich mniejsza, czuję się zobowiązana, żeby im dać po gębie. Nie 

będą obrażać mojego brata. To doprowadza do szału moją mamę, ale tatę nie. Tata nauczył 

mnie bić skuteczniej. Pokazał mi na przykład, jak prawidłowo zwijać dłoń w pięść. Chodzi o 

to, że kciuk trzeba trzymać na zewnątrz. Przedtem chowałam kciuk do środka i parę razy go 

zwichnęłam.

Douglas wściekał się, kiedy wdawałam się w te bójki, więc w końcu biłam się za jego 

plecami. Musiał czuć się upokorzony - młodsza siostrzyczka występuje w obronie starszego 

brata. Nie sądzę jednak, żeby to miało jakiś wpływ na późniejsze wydarzenia. Mam na myśli 

jego próbę samobójczą. W końcu kto by się chciał zabijać tylko dlatego, że młodsza siostra 

biła się za niego w szkole.

Prawda?

W   każdym   razie,   kiedy   dotarłam   do   swojego   pokoju,   zadzwoniłam   do   Ruth   i 

zaprosiłam ją na kolację. Wiedziałam, że chociaż dziś, dzięki Jeffowi Dayowi przeszła na 

kolejną dietę, nie będzie w stanie się oprzeć. Nie tylko z powodu homara, ale również z 

powodu Michaela. Ruth próbuje udawać, że Michael jej się nie podoba, ale mówiąc między 

nami, zadurzyła się w nim. Nie pytajcie, dlaczego. Żadna z niego gratka, słowo daję.

Zareagowała dokładnie tak, jak oczekiwałam:

- No, naprawdę nie powinnam. Homar jest taki tuczący. Może nie tyle homar, co całe 

to masło... ale w końcu to specjalna okazja, bo Michael dostał się do Harvardu i w ogóle. 

Chyba powinnam pójść. Dobra, idę.

- Poczekaj - powiedziałam. - Daj mi dziesięć minut. Muszę się przebrać.

- Chwileczkę - zapytała Ruth podejrzliwie. - Twoja mama nie każe ci chyba włożyć 

jednej z tych  lesbowatych  sukienek, co? - Milczałam,  więc po chwili Ruth odezwała się 

znowu:   -   Wiesz,   wydaje   mi   się,   że   motocykl   to   za   mało.   Twój   tata   powinien   ci   kupić 

cholernego maserati za to, na co ta kobieta cię naraża.

Ruth   uważa,   że   moja   mama   cierpi   z   powodu   ucisku   ze   strony   patriarchalnego 

background image

społeczeństwa,  reprezentowanego  głównie przez mojego tatę.  Ale to nieprawda. Mój tata 

byłby zachwycony, gdyby mama znalazła pracę. To by ją wyleczyło z obsesji na punkcie 

Douglasa. Teraz, kiedy wrócił do domu, mama twierdzi, że nawet nie ma co myśleć o pójściu 

do pracy, bo kto go upilnuje, żeby trzymał się z daleka od żyletek?

Powiedziałam Ruth, że owszem, muszę włożyć jedną z lesbowatych sukienek mojej 

mamy, chociaż „lesbowate” nie jest dobrym określeniem, ponieważ wszyscy geje i lesbijki, 

jakich znam, są naprawdę w porządku i prędzej padliby trupem, niż włożyli na siebie coś 

takiego,   no,   chyba   że   w   Halloween.   Ale   mniejsza   o   to.   Rozłączyłam   się   i   zaczęłam   się 

rozbierać.   Przeważnie   nie   wychodzę   z   dżinsów   i   T   -   shirtów   Zimą   wkładam   sweter   na 

wierzch, ale, serio, nie stroję się do szkoły, jak niektóre dziewczyny. Czasami nie biorę nawet 

rano prysznica. Bo i po co? Nie ma tam nikogo, na kim chciałabym zrobić wrażenie.

W każdym  razie nie było,  dopóki Rob Wilkins nie zapytał,  czy mnie  odwieźć do 

domu. Dla czegoś takiego warto by może nawet wysuszyć rano włosy suszarką.

Ale, rzecz jasna, nie mogłam pozwolić, żeby Ruth się domyśliła. A zorientowałaby się 

natychmiast. Bo Ruth przyjeżdża po mnie co rano. „Nie za dużo pianki?” zapytałaby pewnie.

Ale może nawet by się jej spodobało - pod warunkiem że nie wykryłaby, dla kogo 

nałożyłam sobie tę piankę.

Tak czy inaczej, kiedy się przebierałam, przyszło mi do głowy, że może Douglas się 

pomylił.   Może   gdzieś   na   moim   ciele  jest   jednak   gwiaździsta   blizna,   niekoniecznie   na 

dłoniach. Na przykład na podeszwach stóp albo jeszcze gdzie indziej.

Sprawdziłam to, ale moje stopy były takie jak zawsze. Żadnych blizn. Nawet odrobiny 

brudu między palcami.

To   było   ze   strony   Roba   Wilkinsa   dość   niezwykłe,   żeby   mi   zaproponować 

podwiezienie. Przecież prawie go nie znałam. Po prostu razem odsiadywaliśmy karę. No, 

może nie całkiem tak. W zeszłym semestrze byliśmy w jednej grupie na higienie. Na lekcjach 

Albrighta. W zasadzie to jest w programie drugiego roku nauki, ale z jakiegoś powodu - 

dobra, pewnie nie zaliczył za pierwszym razem - Rob miał to w ostatniej klasie. Siedział za 

mną. Na ogół zachowywał się cicho. Od czasu do czasu rozmawiał z kolesiem z tyłu, też 

wieśniakiem. Oczywiście podsłuchiwałam. Rozmawiali zwykle o zespołach - we wsiowym 

guście, głównie heavymetalowych albo country - albo o samochodach.

Czasami   nie   mogłam   się   powstrzymać,   żeby   się   nie   wtrącić.   Raz   na   przykład 

oświadczyłam, że moim zdaniem Steven Tyler nie jest geniuszem muzycznym. I że według 

mnie   artysta   znany   uprzednio   pod   pseudonimem   Prince   jako   jedyny   ze   współczesnych 

wykonawców zasługuje na miano geniusza. Potem przez jakiś tydzień analizowaliśmy ich 

background image

teksty i Rob w końcu przyznał mi rację.

A kiedyś dyskutowali o motocyklach i chłopak za Robem gadał w kółko o kawasaki, a 

ja wtrąciłam: „Coś ty, chory? A amerykańskie to gorsze?” i Rob przybił mi piątkę.

Trener Albright spędzał czas głównie poza klasą. Obowiązki wynikające z opieki nad 

drużyną piłkarską zmuszały go do zadawania nam pytań z końca rozdziału w charakterze 

samodzielnej   pracy   na   lekcji.   Znacie   ten   rodzaj   pytań.   Jaką   funkcję   pełni   śledziona?   Ile 

spermy dziennie wytwarza dorosły mężczyzna?  Pytania, o których  zapomina się równo z 

dzwonkiem.

Uznałam, że na następny dzień do szkoły mogłabym włożyć bluzkę, którą Douglas dał 

mi na Boże Narodzenie. Nigdy nie nosiłam jej przedtem do szkoły, bo ma dość duże wycięcie 

pod   szyją.   Nie   jest   to   najodpowiedniejszy   strój   dla   kogoś,   kto   może   będzie   musiał 

znokautować kolejnego osiłka.

Ale jeśli dzięki temu miałabym się przejechać na indianie...

Dopiero   kiedy   zapinałam   tę   okropną   liliową   sukienkę   w   stylu   Laury   Ingalls, 

spojrzałam   w   lustro   i   zobaczyłam.   Czerwone   znamię   wielkości   pięści   na   mojej   klatce 

piersiowej. Nie bolało ani nic. Jakbym dostała pokrzywki. Jakbym zjadła coś nieświeżego.

Ze środka tego znaku rozchodziły się promieniście czerwone pręgi. Patrząc uważnie w 

lustro, stwierdziłam, że ten kształt...

No, cóż - bardzo przypomina gwiazdę.

background image

4

- Mówię ci, nie widzę drugiej. Jest tylko ta jedna - powiedziała Ruth.

- Jesteś pewna?

Stałam, zupełnie naga, na środku swojego pokoju. Nie wątpię, że kolacja była świetna. 

Sama nie przełknęłam ani kęsa. Siedziałam jak na szpilkach, nie mogąc dojść do siebie, odkąd 

okazało się, że naprawdę uderzył mnie piorun. Dowodziła tego gwiaździsta blizna. To właśnie 

była ta wejściowa rana, o której mówił Douglas.

Problem polegał na tym, że nie mogłam znaleźć rany wyjściowej. Poprosiłam Ruth, 

żeby wpadła do mnie po kolacji i pomogła. Nie była bardzo chętna.

- Nie miałam  pojęcia  - odezwała  się,  leżąc  na moim  łóżku  i przeglądając  Teorią 

krytyczną od Platona -  no, taka rozrywkowa  lektura, przyniosła ze sobą - że urósł ci biust. 

Naprawdę. Miseczki A już nie pasują. Kiedy to się stało?

- Ruth, - odparłam - przyjrzałaś się moim plecom? Nie ma tam blizny?

- Nie. To jakie teraz nosisz? B?

- Skąd mam wiedzieć? Przecież wiesz, że nie noszę biustonosza. A na pupie? Widzisz 

tam coś?

- Nie. Czy jest coś między B i C? Wydaje mi się, że to jest teraz twój rozmiar. No i 

naprawdę powinnaś coś nosić. Inaczej biust ci zwiotczeje. Widziałaś  chyba  te kobiety w 

National Geographic.

Wcale mi nie pomagasz.

- A czego ty się po mnie spodziewasz, Jess? - Ruth, naburmuszona, wróciła do lektury. 

- Wiesz, to trochę niecodzienna sytuacja, szukać jakichś blizn na ciele najlepszej przyjaciółki, 

nie uważasz? To trochę lesbijskie.

Zdenerwowałam się lekko.

- Nie domagam się, żebyś  mnie obmacywała, kretynko. Chciałam tylko, żebyś  mi 

powiedziała, czy widzisz gdzieś ślad po ranie wyjściowej. - Naciągnęłam spodnie od dresów. 

- Nieważne.

- Nie mogę uwierzyć - powiedziała Ruth, ignorując moje uwagi - że Michael jedzie do 

Harvardu. Do Harvard u. Jest taki bystry. Jak ktoś tak bystry może się zadurzyć w Claire 

Lippman?

Włożyłam bluzę.

- Claire nie jest taka beznadziejna - stwierdziłam. Poznałam ją całkiem nieźle podczas 

odsiadek. Claire nie zostaje za karę, ale spędzamy odsiadki w audytorium i w związku z tym 

background image

widziałam   większość   prób   kółka   teatralnego.   Claire   gra   główne   role   we   wszystkich 

przedstawieniach. Grała Emily w Naszym mieście, Marię w West side story i oczywiście Julię 

Romeo i Julii.

Jest naprawdę dobrą aktorką.

- Mocno wątpię - powiedziała Ruth - czy Michael uwielbiają z powodu jej talentu.

Ruth uparcie nazywa Mike'a Michaelem, mimo że wszyscy mówią na niego Mike. 

Według niej „Mike” to imię dobre dla wieśniaka.

- No - powiedziałam - musisz przyznać, że do twarzy jej w bikini.

- Flądra - parsknęła Ruth. - Ze też ona to robi. Każdego lata. Kiedy była dzieckiem, to 

co innego. Ale teraz... Co ona chce osiągnąć? Spowodować wypadek na ulicy?

- Jestem głodna - stwierdziłam zgodnie z prawdą. - Chcesz coś?

- Wcale mnie to nie dziwi - odparła Ruth. - Prawie nie ruszyłaś homara.

- Byłam za bardzo podniecona - powiedziałam. - No, wiesz. Zostałam porażona.

- Byłoby dobrze - mruknęła Ruth w książkę - gdybyś poszła do lekarza. Możesz mieć 

jakiś wewnętrzny wylew.

- Schodzę na dół. Chcesz coś? Ziewnęła.

- Nie. Na mnie pora. Zajrzę tylko do Michaela, żeby mu pogratulować jeszcze raz i 

powiedzieć dobranoc.

Uznałam,   że   lepiej   zostawić   ich   samych   na   wypadek   jakiegoś   romantycznego 

interludium, więc zeszłam na dół do kuchni. Szanse na to, żeby Mike spojrzał dwa razy z 

rzędu w stronę Ruth równają się zeru, ale nadzieja nigdy nie umiera, nawet w sercu grubej 

dziewczyny. To nie znaczy, że Ruth jest taka znowu gruba. Jest po prostu dwa razy grubsza 

niż Claire Lippman. Claire też nie jest taka okropnie koścista - miejscami jest nawet dość 

okrągława. Ale chłopcom, jak zauważyłam, bardzo się podoba. Z pism ilustrowanych wynika, 

że jeśli nie jesteś taka jak Kate Moss, to jesteś skończona, ale w rzeczywistości chłopcy - tacy 

jak moi bracia - nie zainteresowaliby się Kate Moss. Ślinią się natomiast na widok Claire 

Lipman, która ma jakieś osiemdziesiąt sześć na sześćdziesiąt na dziewięćdziesiąt siedem. My-

ślę, że dużo zależy od tego, jak się sami widzimy, a Claire Lippman uważa się za gwiazdę.

Ruth wręcz przeciwnie. Brak jej pewności siebie. Ruth jest po prostu duża. Żadna 

dieta cud tego nie zmieni. Musi się pogodzić z tym faktem i zaakceptować siebie taką, jaka 

jest, i przestać się denerwować. Wtedy znajdzie chłopaka. Gwarantowane. Ale raczej nie 

Mike'a.

Myślałam o tym, jak niezwykłe jest nasze ciało. Nalewałam sobie mleka do płatków i 

zastanawiałam się, czy gwiaździsta  blizna kiedyś  zniknie. Do czego mi ona potrzebna? I 

background image

którędy wyszedł ze mnie piorun?

A może, myślałam, topiąc w mleku płatki z rodzynkami, piorun wciąż tkwi wewnątrz 

mojego ciała? To byłoby niesamowite, co? Może piorun we mnie buzuje, a ja spokojnie sobie 

chodzę. Kto wie, może, jak powiedziała Ruth, mogłabym razić nim innych. Takich jak Jeff 

Day.   Zdecydowanie   na  to   zasłużył.   Wyobrażałam   sobie,   czytając   jednocześnie   napisy  na 

kartonie   mleka,   jak   rażę   piorunem   Jeffa   Daya.   Rany,   to   by   mogło   złamać   jego   karierę 

piłkarską.

Kiedy wróciłam na górę, Ruth już nie było. Drzwi od pokoju Mike'a były zamknięte, 

ale wiedziałam, że jej tam nie ma, ponieważ Mike stukał wściekle w klawiaturę komputera. 

Prawdopodobnie wysyłał e - maile do wszystkich swoich porąbanych internetowych kumpli. 

Hej, dostałem się do Harvardu! Zupełnie jak Bill Gates.

I prawdopodobnie, w przeciwieństwie do Billa Gatesa, Mike uzyska dyplom.

Drzwi do pokoju Douglasa również były zamknięte i światło nie przeświecało przez 

szparę. To mnie nie powstrzymało.

Kiedy wpadłam do środka, Douglas stał przy oknie z lornetką.

Odwrócił się ze słowami:

- Któregoś dnia zrobisz to i zobaczysz coś, czego naprawdę nie chciałabyś zobaczyć.

- Już to widziałam  - powiedziałam.  - Mama  kąpała  nas razem,  jak byliśmy  mali, 

pamiętasz?

On na to:

- Odejdź. Jestem zajęty.

-   A   tak   poza   tym,   na   co   patrzysz?   -   zapytałam,   sadowiąc   się   na   jego   łóżku   w 

ciemności. Pokój Douglasa pachnie Douglasem. Dość przyjemnie. Taki chłopięcy zapach. 

Coś jak stare trampki i old spice. - Na Claire Lippman?

- Na Oriona - odparł, ale wiedziałam, że kłamie. Jego okno wychodzi wprost na pokój 

Claire   Lipman,   dwa   domy   dalej.   Claire,   stara   ekshibicjonistka,   nigdy   nie   spuszcza   rolet. 

Wątpię, czy w ogóle ma rolety.

Nie   miałam   jednak   nic   przeciwko   temu,   że   Douglas   ją   podgląda.   Wiem,   wiem, 

seksizm,   pogwałcenie   prywatności   i   tak   dalej...   Ale   przynajmniej   jakiś   zdrowy   objaw. 

Świadczył o tym, że mój brat jest normalny. No, w miarę normalny.

- Nie chciałabym cię odrywać od widoku ukochanej - powiedziałam - ale znalazłam 

ranę wejściową.

- Ona nie jest moją ukochaną - odparł Douglas. - Zaledwie obiektem pożądania.

- Mniejsza o to - powiedziałam, odciągając bluzę na szyi. - Spójrz.

background image

Włączył lampkę i odwrócił się w moją stronę. Na widok blizny zamarł zdumiony.

- Jezu Chryste - powiedział po chwili.

- Mówiłam ci. A on znowu:

- Jezu Chryste.

- Nic ma drugiej blizny. Prosiłam Ruth, żeby mnie obejrzała. Ani śladu. Czy myślisz, 

że piorun jest wciąż we mnie?

- Piorun - powiedział - nie siedzi tak sobie po prostu w środku. Może to jest blizna po 

wyjściowej ranie, a piorun wszedł przez czubek twojej głowy. Ale to niemożliwe - mruknął, 

chyba już do siebie - bo wtedy miałaby spalone włosy.

Mogło też być tak, że nie mówił do siebie. Mógł rozmawiać z głosami. Czasami je 

słyszy. To one mu kazały w zeszłe święta popełnić samobójstwo.

- Dobrze - powiedziałam, puszczając bluzę. - To wszystko. Chciałam ci tylko pokazać.

- Poczekaj chwilę. - Wstałam już, ale Douglas posadził mnie z powrotem na łóżku. - 

Jess - powiedział. - Naprawdę uderzył cię piorun?

- Tak. Już ci mówiłam.

Douglas był teraz bardzo poważny. Chociaż właściwie on zawsze jest poważny.

- Powinnaś powiedzieć tacie.

- Ani mi się śni.

- Nie żartuję, Jess. Idź powiedzieć ojcu, teraz, natychmiast. Nie mamie. Właśnie tacie.

- Ojej, Douglas...

- Idź. - Podniósł mnie i popchnął w stronę drzwi. - Albo ty to zrobisz, albo ja.

- O cholera.

Zrobił   dziwną   minę,   jakby   się   bardzo   czymś   zmartwił.   Więc   zwlokłam   się   po 

schodach i znalazłam tatę tam, gdzie zwykle przebywa, kiedy akurat nie siedzi w żadnej 

restauracji - przy stole w jadalni, przeglądającego księgi. Telewizor w kuchni był nastawiony 

na sport. Tata nie widział ekranu z miejsca, gdzie siedział, ale wszystko słyszał. Mogło się 

wydawać, że szeregi  liczb, które studiował, pochłaniały całkowicie jego uwagę, ale gdyby 

przełączyć kanał, wściekłby się.

- Czego tam? - zapytał, kiedy weszłam. Ale wcale nie zabrzmiało to nieprzyjaźnie.

-   Cześć,   tato.   Douglas   uważa,   że   powinnam   ci   powiedzieć,   że   dzisiaj   trafił   mnie 

piorun.

Tata podniósł głowę znad księgi. Miał na nosie okulary do czytania. Spojrzał na mnie 

sponad szkieł.

- Czy Douglas przeżywa kolejny epizod? - zapytał.

background image

Tak właśnie mówią na to psychiatrzy, kiedy Douglas zaczyna słyszeć głosy. Epizod.

- Nie - powiedziałam. - Tak było naprawdę. Uderzył mnie dzisiaj piorun.

Przyjrzał mi się uważnie.

- Dlaczego nie wspomniałaś o tym przy obiedzie?

- Ponieważ, no, wiesz - wyjaśniłam - to była specjalna okazja. Ale Douglas twierdzi, 

że muszę ci powiedzieć. Ruth też tak uważa. Ona myśli, że mogę dostać ataku serca we śnie. 

Popatrz.

Ponownie   odciągnęłam   bluzę.   Nie   krępowało   mnie   to,   bo   blizna   znajdowała   się 

wysoko  na obojczyku.  Mój tata jest stuknięty na punkcie  mojego  biustu, odkąd w ogóle 

zaczęłam jakiś mieć. Może boi się, że biust będzie mi przeszkadzał, kiedy zechcę komuś 

złamać nos.

Obejrzał bliznę i powiedział:

- Czy znowu bawiliście się ze Skipem fajerwerkami? Chyba wspomniałam przedtem, 

że Skip to brat bliźniak Ruth. Kiedyś coś nam nie wyszło z fajerwerkami.

- Nie, tato - zapewniłam. - Skądże. Fajerwerki już mnie nie bawią. - A co dopiero 

Skip. - To od pioruna.

Opowiedziałam mu, co się stało. Słuchał w głębokim skupieniu. A potem stwierdził:

- Nie przejmowałbym się tym.

Tak   zwykle   mówił   dawniej,   kiedy   budziłam   się   w   środku   nocy   -   miałam   jakieś 

jedenaście lat, byłam jeszcze dzieckiem - i schodziłam na dół, żeby się poskarżyć na ból w 

nodze, ręce albo szyi.

- Bóle wzrostowe - mówił i dawał mi szklankę mleka. - Nie przejmowałbym się tym.

- W porządku - powiedziałam. Ulżyło mi, zupełnie jak wtedy, kiedy byłam mała. - 

Sądziłam, że powinieneś wiedzieć. No, na wypadek, gdybym się nie obudziła jutro rano.

On na to:

- Jeśli się nie obudzisz jutro rano, twoja matka cię zabije. Idź spać. A jak usłyszę na 

drugi raz, że podczas burzy szukałaś schronienia pod czymś metalowym, to tak cię spiorę, że 

popamiętasz.

Nie mówił, oczywiście, poważnie. Tata nie uznaje bicia dzieci. To wynika z tego, jak 

twierdzi   mama,   że   jego   starszy   brat,   Rick,   tłukł   go   okropnie.   Dlatego   też   nigdy   nie 

odwiedzamy wujka Ricka. Wydaje mi się, że również z tego powodu tata nauczył mnie, jak 

skutecznie   uderzać.   Tata   uważa,   że   trzeba   umieć   się   bronić   przed   wszystkimi   wujkami 

Rickami na świecie.

Wróciłam na górę i przez godzinę ćwiczyłam na flecie. Zawsze staram się grać jak 

background image

najlepiej, zwłaszcza od tamtego ranka - Ruth jeszcze nie miała samochodu i jeździłyśmy do 

szkoły autobusem - kiedy to Claire Lippman zauważyła mój flet i powiedziała: „Ach, więc to 

ty”  bardzo znaczącym  tonem. Na pytanie, o co jej chodzi, odparła: „Och, o nic. Zawsze 

słyszymy, jak ktoś gra na flecie koło dziesiątej wieczorem i nie wiedzieliśmy, kto to taki”. 

Strasznie mi było przykro i zaczerwieniłam się jak burak, co musiała zauważyć, bo dodała 

łagodnym tonem - Claire, niezależnie od ekshibicjonizmu, jest naprawdę ogromnie miła - 

„Nie, nie, wszystko w porządku. Podoba mi się to. Mamy darmowy koncert co wieczór”.

W każdym razie, odkąd to usłyszałam, zaczęłam traktować wieczorne ćwiczenia jak 

występ. Najpierw rozgrzewam się, grając gamy, ale naprawdę szybko, jazzując przy tym, tak 

żeby   nie   brzmiały   nudno.   Potem   gram   to,   czym   aktualnie   się   zajmuje   orkiestra,   ale   też 

szybko,   żeby   mieć   z   głowy.   Potem   przechodzę   do   średniowiecznych   kawałków,   które 

wygrzebałam   ostatnio   w   bibliotece;   starodawna   wersja  Greensleeues  i   muzyka   celtycka. 

Kiedy już się dobrze rozgrzeję, gram coś Billy Joela, bo Douglas to lubi, choć zapytany 

wprost, nie przyznałby się do tego. Następnie zabieram się za Gershwina, dla taty, który go 

kocha, i kończę utworem Bacha, no bo kto nie kocha Bacha?

Czasami ćwiczymy z Ruth nieliczne utwory, które udało nam się znaleźć na flet i 

wiolonczelę. Nie ćwiczymy w tym samym domu. Otwieramy okna naszych sypialni i gramy. 

Coś w rodzaju minikoncertu dla sąsiadów. To świetna sprawa. Ruth powiada, że gdyby jakiś 

znany   dyrygent   przechodził   pod   naszymi   oknami,   pomyślałby:   „Kim   są   ci   znakomici 

muzycy? Muszę ich natychmiast ściągnąć do mojej orkiestry!” Pewnie ma rację.

Rzecz w tym, że w domu gram znacznie lepiej niż w szkole. Gdybym w szkole grała 

na   tym   poziomie,   to   zajmowałabym   pierwsze   krzesło,   a   nie   trzecie.   W   szkole   jednak 

specjalnie fałszuję, ponieważ, szczerze mówiąc, nie chcę grać pierwszego fletu. To za duży 

stres. I tak muszę wiele znosić od ludzi, którzy usiłują pozbawić mnie trzeciej pozycji.

Na przykład Karen Sue Hanky. Gra czwarty flet. W tym roku wyzwała mnie na próbę 

już dziesięć razy. Jeśli nie odpowiada ci twoje miejsce, możesz wyzwać osobę siedzącą przed 

tobą i przesunąć się do przodu, jeśli wygrasz. Karen Sue zaczynała od dziewiątego krzesła i 

przebiła się aż do czwartego. Od roku tkwi na czwartym, ponieważ ja na pewno nie pozwolę 

jej wygrać. Odpowiada mi trzecie krzesło. Zawsze gram trzeci flet. Trzeci flet, trzecie dziec-

ko. Rozumiecie, o co chodzi? Czuję się bezpiecznie jako trzecia.

Ale w żadnym wypadku nie pozwolę się zepchnąć na czwarte miejsce. Więc kiedy 

Karen Sue mnie wyzywa, gram najlepiej, jak potrafię, tak jak w domu. Nasz dyrygent, pan 

Vine zawsze powtarza mi to samo, kiedy Karen Sue odchodzi zła jak osa, bo ja, jak zwykle, 

wygrywam. Mówi: „Wiesz, Jessico, mogłabyś grać pierwszy flet, gdybyś wyzwała Audrey. 

background image

Pokonałabyś ją bez wysiłku”.

Ale   ja   nie   chcę   nikogo   pokonywać.   Nie   chcę   zajmować   pierwszego   ani   nawet 

drugiego miejsca.

Ale prędzej dam się zabić, niż ustąpię komuś swoje krzesło.

Kiedy skończyłam ćwiczyć, wzięłam prysznic i położyłam się spać. Przed zgaszeniem 

światła wymacałam bliznę. Właściwie jej nie czułam. Nie była szorstka ani nic takiego. Ale 

widziałam ją w lustrze, wychodząc spod prysznica. Miałam nadzieję, że do następnego dnia 

zniknie. No bo jak inaczej mogłabym włożyć bluzkę z dekoltem?

background image

5

Kiedy obudziłam się następnego dnia rano, stwierdziłam dwie rzeczy. Po pierwsze, nie 

umarłam w nocy na atak serca. Po drugie, Sean Patrick O'Hanahan jest w Paoli, natomiast 

Olivia Marie D'Amato przebywa w New Jersey.

To właściwie  trzy rzeczy.  Zupełnie  nie  wiedziałam  co zrobić z  ostatnimi  dwiema 

informacjami. Kim do diabła jest Sean Patrick O'Hanahan i dlaczego miałby być akurat w 

Paoli? Dokładnie to samo dotyczyło Olivii Marie D'Amato.

Szalone sny. Przyśnił mi się jakiś dziwaczny sen i tyle. Wstałam i jeszcze raz wzięłam 

prysznic,   jako   że   czerwony   ślad   nie  zniknął   i   nie   mogłam   włożyć   bluzki   z   dekoltem. 

Zdecydowałam się w związku z tym na czyste włosy. Kto wie? Może Rob Wilkins zaoferuje 

mi przejażdżkę i przed znakiem „stop”, na przykład, odwróci głowę i poczuje mój zapach?

To mogło się zdarzyć.

Dopiero przy śniadaniu uświadomiłam sobie, kim jest Sean Patrick O'Hanahan i Olivia 

Marie   D'Amato.   To  dzieci   z   kartonu  mleka.   Zaginione   dzieci.   Tyle   że   właśnie   przestały 

należeć do tej kategorii. Już nie były zaginionymi dziećmi. Ja wiedziałam, gdzie ich szukać.

-   Nie   chcesz   chyba,   Jessico,   iść   w   tych   dżinsach   do   szkoły?   Mama   najwyraźniej 

rozczarowała się moim strojem, który, ze względu na Roba Wilkinsa, dobrałam niezwykle 

starannie.

- Taak, rzeczywiście - powiedział Mike. - Niby co to ma być? Lata osiemdziesiąte?

- Tak jakbyś wiedział cokolwiek o modzie, molu komputerowy - odgryzłam się. A 

gdzie twoja torebeczka na pasku, tak a propos?

-   Nie   możesz   -   powiedziała   mama   -   włożyć   tych   dżinsów   do   szkoły,   Jessico. 

Przyniesiesz wstyd rodzinie.

- Moje dżinsy są zupełnie w porządku - stwierdziłam.

- 1 - 800 - Jeśli - Widziałeś - Zadzwoń. Właśnie tam powinien się zgłosić ktoś, kto 

wie, gdzie przebywają Sean Patrick O'Hanahan i Olivia Marie D'Amato. Nie żartuję. 1 - 800 - 

Jeśli - Widziałeś - Zadzwoń. Ślicznie. Po prostu ślicznie.

- Przetarły się na kolanach - ciągnęła mama. - W kroku robi się dziura. Nie możesz 

chodzić w tych dżinsach. Są podarte.

Właśnie w tym rzecz. Nie mogłam eksponować dekoltu, więc zdecydowałam się na 

kolana. Mam ładne kolana. Kiedy będę siedzieć za Robem Wilkinsem na motocyklu, on w 

którymś momencie zerknie w dół i zobaczy moje niezwykle seksowne kolana wystające z 

dżinsów. Ogoliłam nogi. Byłam gotowa.

background image

Tylko   nie   bardzo   wiedziałam,   jak   wrócę   do   domu,   jeśli   Rob   nic   zaproponuje   mi 

podwiezienia. Może zadzwonię do Ruth. Przede wszystkim jednak Ruth wścieknie się, kiedy 

powiem jej, że z nią nie wracam. Powie na pewno: „Dlaczego? Kto cię odwozi do domu? 

Mam nadzieję, że nie ten wsiok”.

Przyjaźń z kimś takim jak Ruth to czasem trudna przyjaźń.

- Idź na górę i przebierz się, młoda damo - powiedziała mama.

- Nie ma mowy - odparłam z buzią pełną płatków śniadaniowych.

- Co to znaczy: nie ma mowy? Nie możesz iść do szkoły tak ubrana.

- Zobaczymy.

Wtedy wszedł tata. A mama dalej swoje:

- Joe, popatrz, co ona ma na sobie.

- O co ci chodzi? - zapytałam. - To zwykłe dżinsy. Tata spojrzał na moje spodnie. 

Potem spojrzał na mamę.

- To zwykłe dżinsy, Toni - powiedział.

Mama ma na imię Antonia. Wszyscy mówią na nią Toni.

- Te dżinsy są do wyrzucenia - oświadczyła mama. - Wyglądają niechlujnie. Wszystko 

przez te głupawe pisma.

Takie jest, zdaniem mamy, „Cosmo”. Może i ma trochę racji, ale jednak.

- Wcale nie sprawia wrażenia niechluja - powiedział tata. - Wygląda na to, kim jest.

Wszyscy spojrzeliśmy na niego pytająco, ciekawi, kim według niego jestem.

- No, wiecie - dokończył tata. - Na chłopczycę.

W tej chwili, na szczęście, Ruth zatrąbiła przed domem.

- W porządku - odezwałam się, wstając od stołu. - Muszę iść.

- Nie, w tych dżinsach nie pójdziesz - zawołała mama. Złapałam flet i plecak.

- Cześć - rzuciłam i wyszłam tylnymi drzwiami. Było ładnie, więc Ruth opuściła dach.

- Ładne dżinsy - stwierdziła sarkastycznie, kiedy gramoliłam się na siedzenie.

- Jedź j u ż - ponagliłam ją.

- Doprawdy - powiedziała, zapuszczając silnik - nie wyglądasz jak Jennifer Beals albo 

ktoś taki. Hej, czy ty przypadkiem nie pracujesz w dzień jako spawacz, a w nocy jako stripti-

zerka?

- Tak - odparłam. - Ale wszystko, co zarobię, odkładam na szkołę baletową.

Prawie dojeżdżałyśmy do szkoły, kiedy Ruth zapytała nagle:

- Co z tobą? Nie byłaś taka spokojna od czasu, kiedy Douglas próbował... no, wiesz.

Drgnęłam.   Nie   zdając   sobie   z   tego   sprawy,   odpłynęłam   na   chwilę.   Nie   mogłam 

background image

pozbyć się myśli o Seanie Patricku O'Hanahanie. W moim śnie był starszy niż na zdjęciu na 

pudełku mleka. Może należał do tych dzieci, które porwano tak dawno temu, że zapomniał o 

swojej prawdziwej rodzinie.

A może to tylko sen.

- Hm - mruknęłam. - Nie wiem. Zamyśliłam się po prostu.

- O, to coś nowego - parsknęła Ruth. Wjechała na parking dla uczniów. - Hej, chcesz 

dzisiaj   wrócić   do   domu   pieszo?   Poproszę   Skipa,   żeby   mnie   podrzucił   o   czwartej,   kiedy 

wyjdziesz z odsiadki. Wiesz, dzisiaj się zważyłam i już zrzuciłam pół kilo.

Sądzę,   że   schudła   pół   kilo,   ponieważ   poprzedniego   wieczoru   nic   nie   jadła,   tylko 

wgapiała się rozmarzonym wzrokiem w Mike'a. Powiedziałam jednak tylko:

- No, tak, jasne. Ale...

- Jakie ale?

- Wiesz jak lubię motocykle. Ruth nie wydawała się zachwycona.

- Chyba nie chodzi ci o Roba Wilkinsa.

-   Tak,   chodzi   mi   o   Roba   Wilkinsa.   Nic   na   to   nie   poradzę,   Ruth.   Ma   naprawdę 

dużego...

- Nie chcę tego słuchać - przerwała Ruth, podnosząc rękę do góry.

- ...indianę - dokończyłam. - A ty myślałaś, że co chcę powiedzieć?

- Nie wiem. - Ruth nacisnęła guzik i dach zaczął się podnosić. - Niektóre wieśniaki 

noszą strasznie obcisłe dżinsy.

- Nie bądź wulgarna - oburzyłam się, tak jakbym sama nigdy nie zwróciła na to uwagi. 

- No wiesz, Ruth.

Bardzo starannie odpięła pasy.

- Cóż, po prostu nie jestem ślepa.

- Posłuchaj - powiedziałam. - Jeśli zapyta, czy mnie podrzucić, zgodzę się.

- Twoje życie - oświadczyła Ruth. - Ale nie spodziewaj się, że będę sterczeć przy 

telefonie, czekając, aż zadzwonisz, no wiesz, gdyby nie zapytał.

- Jeśli nie zapyta - powiedziałam - zadzwonię do mamy.

- Świetnie - warknęła Ruth, wyraźnie wściekła.

- O co chodzi?

- O nic.

- Nie, wcale nie o nic. Co jest nie tak?

- Nic absolutnie. - Ruth wysiadła z samochodu. - Boże, ale z ciebie dziwadło.

Ruth często nazywa mnie dziwadłem, więc się nie obrażam. Wydaje mi się, że w jej 

background image

ustach to już nic nie znaczy. Nic specjalnego, w każdym razie.

Również wysiadłam. Dzień był piękny, niebo błękitne jak jajko drozda, temperatura 

około 25 stopni - już o ósmej rano.

Zapowiadał się upał na popołudnie. Wymarzony dzień na przejażdżkę kabrioletem... 

albo, jeszcze lepiej, na motocyklu.

Przypomniałam   sobie.   Paoli   leżało   zaledwie   trzydzieści   kilometrów   od   szkoły.   W 

bliskim sąsiedztwie. Zaczęłam się zastanawiać mimo woli, co Ruth - albo Rob Wilkins - 

powiedzieliby na małą przejażdżkę do Paoli po odsiadce. Tak po prostu, żeby się przekonać. 

Żadnemu   z   nich   nie   powiedziałabym   o   moim   śnie,   broń   Boże.   Miałam   jednak   dziwną 

pewność, że wiem dokładnie, gdzie znajduje się ten mały domek z cegły - chociaż wiedziałam 

również, że nigdy tam nie byłam.

To był główny powód, dla którego chciałam jechać do Paoli. Bo skąd te dziwaczne 

sny o dzieciach  z kartonu mleka?  Przecież  nigdy nie śniły mi  się żadne niesamowitości. 

Miewam najzwyklejsze sny o tym, jak pojawiam się w szkole bez ubrania albo dajemy sobie 

buzi z Brendanem Fraserem.

- Hej, hej?

Zamrugałam oczami. Ruth stała przede mną, machając mi dłonią przed oczami.

- Boże - powiedziała, opuszczając rękę. - Co się z tobą dzieje? Na pewno wszystko w 

porządku?

-   W   porządku   -   odparłam   odruchowo.   Najśmieszniejsze   w   tym   wszystkim,   że 

naprawdę wydawało mi się, że w porządku.

Wtedy jeszcze tak.

background image

6

Odsiadkowiczów pilnuje zwykle najmłodszy stażem członek grona pedagogicznego. 

W   tym   roku   padło   na   panią  Clemmings,   nową   nauczycielkę   sztuki.   Nie   mam   jakichś 

seksistowskich uprzedzeń, ale to chyba było drobne nieporozumienie. Pani Clemmings jest 

ledwie mojego wzrostu i na pewno nie waży więcej ode mnie.

Poza tym, w przeciwieństwie do mnie, pani Clemmings z pewnością nie trenuje kick 

boxingu. Ale oto rzucono ją w paszczę lwa, powierzając zadanie pilnowania potężnie zbu-

dowanych   piłkarzy   i  niedopuszczania   do  bójek.  To   śmieszne.   Trenera   Albrighta   mogłam 

sobie wyobrazić w tej roli. Trener Albright byłby w stanie nad nimi zapanować. Ale pani 

Clemmings?   Mogła   najwyżej   zagrozić   rozrabiakom,   że   na   nich   doniesie.   Dostaliby 

dodatkową odsiadkę i tyle. A pani Clemmings jeszcze dłużej musiałaby na nich uważać. To 

było chore.

Toteż nie zdziwiłam się zbytnio, kiedy poprosiła mnie o pomoc. Na samym początku 

odsiadki zawołała mnie i powiedziała swoim piskliwym, dziewczęcym głosikiem:

- Jessico, muszę z tobą porozmawiać.

Najpierw   nie   miałam   pojęcia,   o   co  jej   może   chodzić.   Och,  no   dobrze,   przyznaję: 

przemknęło mi przez myśl, że zostanę zwolniona z odsiadki do końca semestru, ze względu 

na dobre zachowanie. Bo ja naprawdę zachowuję się jak aniołeczek... w każdym razie na 

odsiadce. A nie dałoby się tego powiedzieć o moich towarzyszach niedoli.

W pewnym sensie o to właśnie chodziło.

- Wiesz, ci na „W” - szepnęła.

Spojrzałam na nią, nie bardzo wiedząc, do czego zmierza.

- Ci na „W”, pani Clemmings? A ona:

- Tak, w tylnym rzędzie. Wskazała na widownię w audytorium.

Dopiero   wtedy   pojęłam.   Oczywiście.   Ci   na   „W   -   Wszyscy   odsiadkowicze   muszą 

siedzieć  według kolejności alfabetycznej, a chłopcy w ostatnim rzędzie - na „W” - mają 

skłonność do nieco żywiołowych zachowań. Byli niespokojni podczas prób West side story,  

hałaśliwi podczas Romea i Julii  i zwyczajnie niegrzeczni podczas Naszego miasta. Obecnie 

kółko dramatyczne wystawiało Endgame i pani Clemmings obawiała się otwartej rebelii.

-   Przepraszam,   że   cię   o   to   proszę,   Jessico   -   powiedziała,   wpatrując   się   we   mnie 

wielkimi   błękitnymi   oczami   -   ale   jesteś   tutaj   jedyną   dziewczyną,   a   niejednokrotnie 

zauważyłam,   że   silny   wpływ   kobiety   w   grupie   o   zdecydowanej   przewadze   testosteronu 

zwykle przyczynia się do złagodzenia pewnych...

background image

- W porządku - powiedziałam, nie zastanawiając się długo. Pani Clemmings zdziwiła 

się, a potem odetchnęła z ulgą.

- Naprawdę? Naprawdę, Jessico? Nie miałabyś nic przeciwko temu?

- Nie. Nie mam nic przeciwko temu. Wcale nie.

- Och - westchnęła, kładąc rękę na sercu. - Och, tak się cieszę. Jeśli zatem mogę cię 

prosić, to usiądź między Robem Wilkinsem a tym chłopcem, Wendellem...

Nie wierzyłam własnym uszom. Czasami budzisz się rano i, dobra, może śniło ci się 

coś kretyńskiego, ale potem los zaczyna się do ciebie uśmiechać. Ot tak.

Wróciłam do swojego krzesła w rzędzie „M”, wzięłam flet i plecak i przepchnęłam się 

wzdłuż rzędu ,W” do miejsca między Robem a Hankiem. Towarzyszyła mi kocia muzyka - aż 

opiekunka kółka dramatycznego 'odwróciła się, żeby nas uciszyć - a niektórzy chłopcy nie 

raczyli cofnąć nóg, kiedy przechodziłam. Zmusiłam ich jednak do tego, kopiąc mocno w go-

lenie. To ich skłoniło do uprzejmości, i owszem.

Jesteśmy zobowiązani zachowywać odstęp jednego krzesła, więc każdy, począwszy od 

Roba Wilkinsa, musiał się podnieść i przesunąć. Tylko Rob zrobił to bez szemrania. Podniósł 

skórzaną kurtkę - nie miał nic innego, żadnych książek, torby, nic, z wyjątkiem powieści 

szpiegowskiej w miękkich okładkach, wystającej z tylnej kieszeni dżinsów - i usiadł krzesło 

dalej,   obserwując   mnie   niebieskimi   oczami,   podczas   gdy   układałam   swoje   rzeczy   pod 

siedzeniem.

- Witaj w piekle - powiedział, kiedy się wyprostowałam.

Posłałam   mu   swój   najpiękniejszy   uśmiech.   Chłopak   siedzący   dalej   zauważył   to   i 

złapał się za krocze. Rob spojrzał na niego i powiedział:

- Już nie żyjesz, Wylie.

- Cisza - syknęła pani Clemmings, klaszcząc w dłonie. - Usłyszę jeszcze jedno słowo, 

a wszyscy dostaniecie dodatkowy tydzień.

Umilkliśmy.   Wyciągnęłam   książkę   do   geometrii   i   zabrałam   się   za   pracę   domową 

zadaną  na weekend. Usiłowałam nie zwracać uwagi, że Rob niczym  się nie zajmuje.  Po 

prostu   siedział,   oglądając   próbę   przedstawienia.   Chłopak   po   mojej   lewej   stronie,   Hank 

Wendell, robił piłkę z papieru. Zamiast taśmy używał śliny.

Żaden   z   chłopców   w   rzędzie   „W   nie   wydawał   się   specjalnie   poruszony   -   albo 

onieśmielony - moją obecnością.

Potem nagle Rob pochylił się i wyjął mi zeszyt i długopis z ręki. Popatrzył na moją 

pracę   domową,   skinął   głową   i   przewrócił   kartkę.   Potem   napisał   coś   i   oddał   mi   zeszyt. 

Przeczytałam:

background image

Czy złapał was wczoraj deszcz?

Spojrzałam   w   kierunku   pani   Clemmings.   Nie   jestem   pewna,   czy   wolno   podczas 

odsiadki porozumiewać się na piśmie. Nigdy nie słyszałam, żeby ktoś to robił.

Pani Clemmings nie zwracała jednak na nas uwagi. Przyglądała się Claire Lippman 

odgrywającej przeraźliwie nudny monolog z wnętrza wielkiego pojemnika na śmiecie.

Napisałam: Tak i przekazałam mu zeszyt.

Nic szczególnie błyskotliwego. Ale co właściwie miałam napisać?

Znowu coś naskrobał i podał mi zeszyt. Przeczytałam:

  Mówiłem. Może byś się pozbyła  

grubej' dziewczyny i przejechała ze mną, jak wyjdziemy?

Jezu Chryste. Umawiał się ze mną na randkę. Coś w tym rodzaju.

A poza tym obrażał moją najlepszą przyjaciółkę.

 Jesteś opóźniony w rozwoju, czy jak? -  

napisałam.

 - Ta gruba dziewczyna jest przypadkiem moją najlepszą przyjaciółką.

Chyba mu się to spodobało. Gryzmolił przez dłuższą chwilę. Napisał:

Jezu, przepraszam. Nie miałem pojęcia, że jesteś taka wrażliwa. Pozwól, że ujmę to inaczej.  

Czy nie zechciałabyś zasugerować swojej mocno podatnej na ziemską grawitację przyjaciółce, żeby  

pojechała sama, i udać się ze mną na przejażdżkę? Napisałam:

Jest piątek, palancie. Co ty sobie wyobrażasz, że nie mam żadnych planów? Taksie składa,  

że mam chłopaka.

Obawiałam się, że wzmianka o chłopaku może się wydać naciągana, ale chyba to 

przełknął. Odpisał:

Doprawdy? Dobra, założę się, że twój chłopak nie składa w stodole harleya 64.

Harleya 64? Palce tak mi drżały, że ledwie byłam w stanie trzymać długopis.

Mój chłopak nie ma stodoły. Jego tata 

skoro już wymyśliłam sobie chłopaka, uznałam, 

że należy stworzyć mu stosowny wizerunek 

- jest prawnikiem

Rob napisał: 

No to co? Chrzań  

go. Chodź się przejechać.

Właśnie wtedy Hank Wendell pochylił się i zawołał:

- Wylie. Wylie?

Greg Wylie, siedzący z drugiej strony Roba, odwrócił się:

- Odczep się, Wendell.

- Wy obaj - syknęłam przez zaciśnięte zęby - zamknijcie się lepiej, zanim Clemmings 

się wami zajmie.

Hank cisnął papierową kulką w Wyliego. Rob wystawił rękę i złapał kurtkę w locie.

- Słyszałeś damę - powiedział z groźbą w głosie. - Siedź cicho.

Wylie  i Wendell  zapadli  się na swoich siedzeniach.  Rany.  Pani Clemmings miała 

rację. Zdumiewające, ile może zdziałać odrobina estrogenu.

background image

W porządku. Pod jednym warunkiem.

Odpisał: 

Żadnych warunków 

i podkreślił to grubą krechą.

Napisałam dużymi, drukowanymi literami: 

W takim razie nie jadę.

Widział, co piszę. Zabrał mi zeszyt, lekko zniecierpliwiony, i napisał: 

No, dobrze. O co  

chodzi?

W rezultacie, niecałą godzinę później, zmierzaliśmy w stronę Paoli.

background image

7

Zgadza   się.   Przyznaję.   Tutaj,   na   papierze,   w   oficjalnym   oświadczeniu.   Chcecie 

wyznań? Chcecie, żebym mówiła prawdę?

Dobrze. Oto ona: Lubię szybką jazdę.

Naprawdę szybką.

Nie wiem, na czym to polega. Nigdy nic bałam się prędkości. Kiedy jechaliśmy do 

Chicago,   w   odwiedziny   do   babci,   i   tata   wyciągał   sto   dwadzieścia,   usiłując   wyprzedzić 

furgonetkę, wszyscy w samochodzie wołali: „Zwolnij! Zwolnij!”

Ale nie ja. Ja wrzeszczałam zawsze: „Szybciej! Szybciej!”

Tak było  od dziecka. Pamiętam, że na wiejskich jarmarkach, na które jeździliśmy 

kiedyś  (zanim zostały uznane za zbyt  „wsiowe”), na wszystkich  szybkich  urządzeniach  - 

młynach diabelskich, superszybkiej kolejce górskiej - bawiłam się sama, bo moi bracia się 

bali. A ja pędziłam siedemdziesiąt, osiemdziesiąt, sto dwadzieścia na godzinę.

I jeszcze mi było mało.

A oto, co odkryłam, kiedy tamtego dnia pojechałam z Robem na motocyklu: Rob też 

lubił jeździć szybko.

Był   ostrożny.  Dał  mi  zapasowy  kask, który trzymał  w skrytce  z  tyłu.   W mieście 

przestrzegał wszystkich przepisów ruchu. Kiedy jednak je opuściliśmy...

Byłam w niebie. Nie przesadzam.

Oczywiście,   to   mogło   wynikać   częściowo   z   tego,   że   obejmowałam   rękami   tego 

fantastycznego chłopaka. Rob ma mięśnie brzucha twarde jak kamień. Wiem, bo trzymałam 

go mocno, a pod skórzaną kurtką miał tylko T - shirt.

Rob był w moim typie. Lubił ryzyko.

To nie znaczy, że szosa była zapchana samochodami. Jechaliśmy wiejskimi drogami, 

wśród pól kukurydzy. Nie wydaje mi się, żebyśmy mijali jakiś wóz, dopóki nie wjechaliśmy 

do Paoli.

Co można powiedzieć o Paoli? Co chcielibyście wiedzieć? Interesuje was, jak to się 

zaczęło? Pewnie tak. Dobra, powiem wam. Zaczęło się w Paoli.

Paoli, Indiana. Paoli wygląda dokładnie tak samo jak każde inne małe miasteczko w 

Indianie.   Ma   rynek   z   budynkiem   sądu,   jedno   kino,   sklep   dla   młodych   par,   bibliotekę. 

Przypuszczam,   że   jest   tam   również   szkoła   podstawowa   i   średnia,   a   także   fabryka   opon 

gumowych, chociaż tego nie widziałam.

Wiem jednak, że jest tam około dziesięciu kościołów. Poprosiłam Roba, żeby skręcił 

background image

przy jednym z nich - nie potrafię wyjaśnić, skąd wiedziałam, że to ten właściwy - i nagle 

znaleźliśmy się na wysadzanej drzewami uliczce z mojego snu. Dwie przecznice dalej był 

znajomy domek z cegły. Klepnęłam Roba po ramieniu. Podjechał do krawężnika i wyłączył 

silnik.

Siedzieliśmy tak, a ja patrzyłam na ten dom.

To   był   domek   ze   snu.   Dokładnie   ten   sam.   Z   zaniedbanym   trawnikiem,   czarną 

skrzynką na listy bez nazwiska, oknami o starannie zasuniętych roletach. Im dłużej mu się 

przyglądałam,   tym   bardziej   nabierałam   pewności,   że   z   tyłu,   na   podwórku,   jest   stara 

zardzewiała huśtawka i brodzik dla dzieci, popękany i brudny od trzymania na dworze przez 

okrągły rok.

Dom był ładny. Mały, ale przyjemny. W skromnym, ale sympatycznym otoczeniu. 

Ktoś niedaleko grillował w ogrodzie burgery na obiad. Z daleka dobiegały głosy bawiących 

się dzieci.

-   No   dobrze   -   odezwał   się   Rob   po   dłuższej   chwili   milczenia.   -   To   dom   twojego 

chłopaka?

- Szsz - syknęłam.

Ktoś szedł w naszą stronę. Ktoś niewysoki. Szedł, ciągnąc za sobą dżinsową kurtkę. 

Zbliżywszy się do nas, skręcił raptownie na trawnik przy małym domku.

Ściągnęłam pożyczony od Roba kask.

Nie, wzrok nie płatał mi figli. To był Sean Patrick O'Hanahan, zdecydowanie tak. 

Starszy   od   dziecka   z   kartonu   mleka   o   jakieś   pięć   czy   sześć   lat.   Ale   to   był   on.   Z   całą 

pewnością.

Nie   wiem,   dlaczego   zachowałam   się   właśnie   tak.   Nigdy   w   życiu   nie   byłam   w 

podobnej sytuacji. Zeskoczyłam z motocykla, przeszłam przez ulicę i powiedziałam:

- Sean.

Tak po prostu. Nic krzyknęłam ani nic. Po prostu wymówiłam jego imię.

Odwrócił się. Zbladł. Zbladł, zanim jeszcze na mnie spojrzał. Przysięgam.

Miał jakieś dwanaście lat. Niski jak na swój wiek, ale i tak niższy ode mnie zaledwie o 

pół   głowy.   Rude   włosy   pod   czapką   z   daszkiem.   Teraz,   kiedy   tak   zbladł,   na   jego   nosie 

wystąpiły wyraźne piegi.

Miał   niebieskie   oczy.   Zwęziły   się   w   szparki,   kiedy   łypnął   na   mnie,   a   następnie 

przeniósł wzrok na Roba za moimi plecami.

- Nie wiem, o czym mówisz - powiedział. Nie krzyczał, mówił normalnie, tak jak ja 

przedtem. W jego dziecinnym głosie wyczułam strach.

background image

Podeszłam   jeszcze   parę   kroków   i   zatrzymałam   się.   Chłopiec   wyglądał   tak,   jakby 

chciał rzucić się do ucieczki.

- Aha - powiedziałam. - A więc nie nazywasz się Sean?

- Nie - potwierdził chłopiec nadąsanym głosem. Właśnie tak mówią dzieci, kiedy się 

boją, ale nie chcą tego okazać. - Nazywam się Sam.

Potrząsnęłam głową.

- O, nie. Nazywasz się Sean. Sean Patrick O'Hanahan. W porządku, Sean. Możesz mi 

ufać. Jestem tu, żeby ci pomóc. Pomogę ci wrócić do domu.

Oto, co nastąpiło w chwilę potem:

Chłopiec zbladł jeszcze bardziej, a jego ciało zamieniło się w coś w rodzaju galarety. 

Rzucił dżinsową kurtkę, jakby nagle zrobiła się za ciężka, jakby nie mógł jej utrzymać. Palce 

mu drżały.

Potem rzucił się na mnie.

Nie   wiem,   czego   się   spodziewałam.   Ze   mnie   uściska?   Ze   będzie   uszczęśliwiony, 

wdzięczny za odnalezienie? Ze rzuci się w moje ramiona i ucałuje serdecznie?

Nie zrobił tego jednak.

Złapał mnie za nadgarstek - dodam, że dosyć boleśnie - i wysyczał:

- Nikomu nie mów. Nikomu nie mów, że mnie widziałaś, rozumiesz?

Nie rozumiałam. Jego reakcja zupełnie mnie zaskoczyła. Co innego, gdybym dotarła 

do Paoli i odkryła, że dom, o którym śniłam, w ogóle nie istnieje. Ale istniał. I w dodatku  

przed tym domem spotkałam dzieciaka z kartonu z mlekiem. Dałabym głowę, że to on.

Tyle że, z jakiegoś powodu, dzieciak twierdził, że jest kimś innym.

- Nie jestem Sean Patrick O'Hanahan - szepnął głosem, w którym brzmiał gniew i 

strach. - Więc może zostaw mnie w spokoju, słyszysz? Możesz po prostu odjechać. I nigdy 

nie wracaj.

W tej chwili otworzyły się drzwi małego domku i kobiecy głos zawołał ostro:

- Sam!

Chłopiec puścił mnie natychmiast.

- Już idę - zawołał głosem równie drżącym jak jego ręce. Rzucił mi jeszcze jedno 

wściekłe, przerażone spojrzenie, schylając się po kurtkę leżącą na trawie. Potem wbiegł do 

domu i zatrzasnął drzwi.

Stałam na chodniku i gapiłam się na domek. Słyszałam ptaki oraz dzieci, które bawiły 

się gdzieś w pobliżu. Nadal czułam zapach burgerów, teraz mieszała się z nim woń świeżo 

skoszonej trawy.

background image

Wewnątrz   domu   nie   zauważyłam   żadnego   ruchu.   Rolety   nie   drgnęły.   Kompletny 

spokój.

A jednak wszystko - całe moje życie - zmieniło się raz na zawsze.

Dlatego, że ten chłopiec był Seanem Patrickiem O'Hanahanem. Nie miałam co do tego 

żadnych wątpliwości. Ten chłopiec to Sean Patrick O'Hanahan.

I działo się z nim coś złego.

- Trochę dla ciebie za młody - usłyszałam głos za plecami - nie sądzisz?

Odwróciłam  się.  Rob nadal   siedział   na motocyklu.  Zdjął  kask, patrząc  na  mnie  z 

doskonale obojętnym wyrazem twarzy.

-   Wszystko   się   może   zdarzyć   -   ciągnął,   wzruszając   ramionami.   -   Jednak   nie 

podejrzewałbym cię o obsesję na punkcie jakiegoś skaucika.

Pewnie   powinnam   mu   była   powiedzieć.   Pewnie   powinnam   była   powiedzieć,   nie 

zastanawiając się: „Słuchaj, widziałam tego dzieciaka na pudełku z mlekiem. Chodźmy na 

policję”.

Milczałam jednak. Nie powiedziałam ani słowa. Nie wiedziałam, co powiedzieć. Nie 

miałam pojęcia, co zrobić.

Nie rozumiałam, co się ze mną dzieje.

- W porządku - odezwał się Rob. - Możemy tu stać przez całą noc, jeśli masz ochotę. 

Ale zapach burgerów zaostrza mi apetyt. Może byśmy tak coś zjedli?

Po raz ostatni spojrzałam na mały ceglany domek. Sean - pomyślałam - wiem, że tam 

jesteś. Co oni z tobą zrobili, że tak się boisz przyznać do własnego imienia?

- Mastriani - Rob przywołał mnie do rzeczywistości. Odwróciłam się i wsiadłam na 

motocykl.

Nie pytał mnie o nic. Podał mi kask, włożył swój, poczekał, aż powiem, że jestem 

gotowa, a potem nacisnął pedał gazu.

Wyjechaliśmy z Paoli.

Dopiero kiedy przekroczyliśmy setkę, odżyłam. Trudno, żeby maniaczka prędkości 

jechała w takich warunkach z nosem na kwintę. W porządku, przekonywałam samą siebie. 

Wiesz, co masz robić. Wiesz, co masz robić.

Więc kiedy zatrzymaliśmy  się na koniec przed barem, który Rob miał na myśli  - 

ulubione miejsce motocyklistów o nazwie Chick, zawsze chciałam tu wstąpić, bo co roku je 

mijamy w drodze na wysypisko, kiedy wyrzucamy choinkę, tylko mama mi nie pozwala - 

zrobiłam to.

Podeszłam   do   automatu   telefonicznego   przy   damskiej   toalecie   i   wykręciłam   ten 

background image

numer.

-   1   -   800   -   Jeśli   -   Widziałeś   -   Zadzwoń.   -   Kobiecy   głos   odezwał   się   niemal 

natychmiast. - Tu Rosemary. W czym mogę pomóc?

Musiałam zatkać drugie ucho, bo John Cougar Mellencamp ryczał z szafy grającej tak, 

że niewiele słyszałam.

- Cześć, Rosemary - krzyknęłam. - Mówi Jess.

- Cześć, Jess - odparła Rosemary. Jej głos brzmiał tak jakby należał do czarnoskórej 

kobiety. Co prawda nie znam nikogo tej rasy - w moim mieście nie ma czarnej ludności - ale 

widziałam ich na filmach i w telewizji. Dlatego tak mi się wydawało. Rosemary sprawiała 

wrażenie starszej, czarnoskórej kobiety. - Ledwo cię słyszę.

- Taak - powiedziałam. - Przykro mi. Jestem w... eee, barze.

Rosemary nie wydawała się poruszona tą informacją. Z drugiej strony, skąd miała 

wiedzieć w jakim barze i że mam tylko szesnaście lat?

- Co mogę dzisiaj dla ciebie zrobić, Jessico? - zapytała Rosemary.

- No, cóż - powiedziałam. Odetchnęłam głęboko.

-   Posłuchaj,   Rosemary   -   powiedziałam.   -   To   zabrzmi   dziwnie,   ale   chodzi   o   tego 

chłopca, Seana Patricka O'Hanahana. Umieściliście go na opakowaniu mleka. Tak się składa, 

że wiem, gdzie on jest. - Podałam jej adres.

Rosemary mruczała:

- Uhu, uhu, uhu.

Potem powiedziała:

- Kochanie, czy jesteś...

Rob   mnie   zawołał.   Popatrzyłam   w   jego   stronę.   Podniósł   do   góry   dwa   czerwone, 

plastikowe koszyczki. Odebrał nasze burgery.

Rzuciłam w słuchawkę:

-   Rosemary,   muszę   iść.   Tylko   jeszcze   szybciutko.   Ta   Olivia   Marie   D'Amato. 

Znajdziecie ją w... - Podałam jej dokładny adres w New Jersey, razem z kodem, na wszelki 

wypadek. - Dobrze? Muszę iść. Cześć!

Odwiesiłam słuchawkę.

To dziwne, ale poczułam ulgę. Jakbym zrzuciła z siebie ogromny ciężar. Czy to nie 

zdumiewające? Sean przecież prosił, żebym nikomu nie mówiła.

Prosił? On mnie błagał.

No tak, ale z drugiej strony, nie wyglądał na szczęśliwe dziecko. Przypomniałam sobie 

jego spojrzenie, przerażone i wściekłe. Byłam pewna, że jego obecni opiekunowie źle go 

background image

traktują. Niby dlaczego zmuszają go do kłamstwa? A jego rodzice? Powinien wiedzieć, że za 

nim tęsknią. Powinien zdawać sobie sprawę, że dokładają wszelkich starań, by go odnaleźć.

Musiałam zadzwonić do agencji. Postąpiłam właściwie. Inaczej nie czułabym chyba 

takiego zadowolenia?

Potem   było   bardzo   miło.   Rob,   jak   się   okazało,   miał   sporo   przyjaciół   u   Chicka. 

Wszyscy byli od niego sporo starsi, na ogół długowłosi i mocno wytatuowani. Na tatuażach 

widniały takie rzeczy, jak 31.1.68, co jak pamiętałam z lekcji wiedzy o świecie, odpowiada 

dacie ofensywy Tet podczas wojny w Wietnamie. Pamiętałam również, że dostaliśmy wtedy 

nieźle w kość i straciliśmy zapał do walki. Przyjaciele Roba wydawali się dziwnie zaskoczeni 

moim   widokiem   -   chociaż   zachowywali   się   bardzo   grzecznie   -   co   skłoniło   mnie   do 

rozważenia dwóch możliwości:

a)   Rob   nigdy   przedtem   nie   przyprowadził   żadnej   dziewczyny   do   Chicka   (mało 

prawdopodobne) albo też

b) przyprowadzał  dziewczyny  bardziej  w typie  Aniołów  Piekieł  - takie  jak Teri  i 

Charleen, wysokie blondynki z przesadnym makijażem, które nigdy w życiu nie włożyły na 

siebie niczego z perkalu (bardziej prawdopodobne).

Może dlatego za każdym razem, kiedy otwierałam buzię, chłopcy patrzyli po sobie, aż 

w   końcu   któryś   z   nich   zapytał:   „Skąd   tyją   wytrzasnąłeś?”,   na   które   to   pytanie 

odpowiedziałam sama: „Ze sklepu z dziewczynami”.

Wszyscy, z wyjątkiem Teri i Charleen, parsknęli śmiechem.

Wróciłam wieczorem do domu radosna jak szczygieł. Uratowałam jedno dziecko - 

może nawet dwoje dzieci, chociaż nie było sposobu, żebym udała się do Jersey, sprawdzić, 

jaka  jest   sytuacja   Olivii   D'Amato.   W  dodatku  spędziłam   popołudnie   i  część   wieczoru   w 

towarzystwie, wspaniałego chłopaka, który lubi szybką jazdę oraz, o ile się nie mylę, wydaje 

się lubić również mnie. Co może być lepszego?

Zachowanie tych faktów w tajemnicy przed rodzicami, ot co.

Ale   niepotrzebnie   się   obawiałam.   W   chwili,   gdy   przestąpiłam   próg   domu   koło 

dziewiątej  - poprosiłam  Roba, żeby mnie  wysadził  na tyle  daleko, aby moja  rodzina nie 

usłyszała   warkotu   motocykla   -   zorientowałam   się,   że   nawet   nie   zauważyli   mojej 

nieobecności.   Wprawdzie   dzwoniłam   od   Chicka,   aby   uprzedzić,   że   próba   zespołu   się 

przeciąga,   ale   nikt  nie   odebrał.   Kiedy  weszłam,   przekonałam  się,   dlaczego.   Mama  i   tata 

kłócili się zażarcie. O Douglasa. Jak zwykle.

- On nie jest jeszcze gotowy! - wrzeszczała mama.

- Im później to nastąpi - mówił tata - tym będzie mu trudniej. Musi zacząć teraz.

background image

- Chcesz, żeby znowu spróbował? - zapytała mama. - O to ci chodzi, Joe?

- Oczywiście, że nie - odparł tata. - Ale teraz jest inaczej. Bierze leki. Toni, uważam, 

że tak będzie lepiej dla niego. Musi wyjść z domu. Teraz nie robi nic, poza tym, że leży tam 

na górze i czyta komiksy.

- A ty uważasz, że ciężka harówa w restauracyjnej kuchni go z tego wyleczy? - mama 

mówiła bardzo sarkastycznym tonem.

-   Musi   zacząć   wychodzić   -   stwierdził   tata   stanowczo   -   I   musi   zacząć   na   siebie 

zarabiać.

- On jest chory!

- On zawsze będzie chory, Toni - powiedział tata. - Ale teraz jest pod opieką lekarza. 

Kuracja przynosi efekty. Lekarz twierdzi, że dopóki bierze lekarstwa, nie ma powodu, żeby... 

- zauważył mnie w drzwiach i przerwał. - Czego chcesz? - zapytał, i wcale nie zabrzmiało to 

niegrzecznie.

- Zjem płatki - powiedziałam. - Przepraszam, że nie byłam na obiedzie.

Tata machnął ręką, jakby mówił, „och, nieważne”. Wyciągnęłam pudełko płatków i 

miseczkę.

- Nie jest jeszcze gotowy - upierała się mama.

- Toni - powiedział tata. - On nie może wiecznie siedzieć w swoim pokoju. Przecież, 

na Boga, on ma dwadzieścia lat. Musi zacząć wychodzić, spotykać się z ludźmi w swoim 

wieku...

- Tak, i w tej kuchni w Mastrianim będzie mu dobrze. Nareszcie będzie „wychodził” - 

w głosie mamy znów zabrzmiał sarkazm.

- Tak - upierał się tata. - Będzie z młodzieżą w swoim wieku. Znasz personel. Będą 

dla niego mili.

Mama parsknęła. Jadłam płatki, udając, że interesuje mnie niezmiernie tylna ścianka 

kartonu od mleka, ale tak naprawdę słuchałam z uwagą ich rozmowy.

-   Zaraz   pewnie   będziesz   chciał   go   posłać   do   jednego   z   tych   ośrodków   opieki   - 

powiedziała mama.

-  No,  cóż,   Toni   -  odparł   ojciec   -   to  wcale   nie   taki   zły  pomysł.   Poznałby  innych 

młodych ludzi, którzy mają takie same problemy, dowiedziałby się, że nie on jeden...

- Nie podoba mi się to - ucięła mama. - Mówię ci, to mi się nie podoba.

- Jasne, że to ci się nie podoba, Toni. Chciałabyś go trzymać pod kloszem. Ale tak nie 

wolno, Toni. Nie możesz go wiecznie chronić. I nie możesz wiecznie go pilnować. Jeśli bę-

dzie chciał to zrobić jeszcze raz, znajdzie sposób, choćbyś nie wiem jak na niego uważała.

background image

- Tata ma rację - powiedziałam z pełnymi ustami. Mama spojrzała na mnie ze złością.

- Czy nie masz się gdzie podziać w tym domu, młoda osobo?

Nie   miałam,   ale   postanowiłam   iść   do   swojego   pokoju   poćwiczyć.   Nikomu   nie 

przyszło do głowy zapytać mnie, dlaczego ćwiczę, skoro - podobno - właśnie wróciłam z 

wyjątkowo długiej próby. Taka właśnie jest moja rodzina.

Nie tylko Claire Lippman słyszy, jak gram. Ruth też mnie słyszy. Ledwie skończyłam, 

zadzwonił telefon. To była Ruth, chciała mnie wypytać o przejażdżkę na motocyklu.

- Było fajnie - powiedziałam, czyszcząc flet miękką szmatką.

- Fajnie? - powtórzyła Ruth. - Fajnie? Co robiłaś? Gdzie byłaś?

- Tylko przejechałam się kawałek - zapewniłam. Nie wiem dlaczego, ale nie mogłam 

się zdobyć na to, żeby opowiedzieć Ruth o Seanie. Nawet Robowi nie byłam w stanie o tym  

opowiedzieć.  Na jego uporczywe  pytania,  odparłam w końcu: „To mój  radca  prawny,  w 

porządku?”, co wzbudziło entuzjazm jego kumpli.

- Przejechałaś się tylko? - zapytała Ruth podejrzliwie. - Dokąd to? Do Chicago?

- Nie. Tu, niedaleko. Potem pojechaliśmy do Chicka.

- Chicka? - Ruth była bliska wybuchu. - To jest bar. Bar motocyklowy.

- Tak - zgodziłam się.

- Nie legitymowali cię?

- Nie - powiedziałam. Nikt mnie nie legitymował, bo barman jest znajomym Roba.

- Piłaś coś?

- Oczywiście, że nie.

- A on?

- Rany, Ruth.  Naprawdę myślisz, że wsiadłabym na motocykl z facetem, który pil 

alkohol? Wypiliśmy wodę mineralną.

- Ach, tak. Pocałował cię?

Nie   odpowiedziałam.   Rozkładałam   flet   na   części,   wkładając   je   do   maleńkich, 

wyłożonych aksamitem przegródek w futerale.

- Jeju - sapnęła Ruth. - Zrobił to. Nie mogę uwierzyć, że cię pocałował. Z języczkiem?

- Z przykrością stwierdzam, że nie.

- O, mój Boże - powiedziała Ruth. - No, to już chyba lepiej. Nie powinnaś pozwalać, 

żeby cię całował z języczkiem na pierwszej randce. Mógłby pomyśleć, że jesteś łatwa. To jak, 

spotkacie się znowu?

-   Może   w   przyszłym   tygodniu   -   powiedziałam   wymijająco.   Nie   wspomniał   ani 

słowem, co teraz dopiero sobie uświadomiłam, że chciałby się ze mną jeszcze raz spotkać. Co 

background image

to mogło znaczyć? Nie podobałam mu się? A może teraz ja powinnam go gdzieś zaprosić? 

Nigdy przedtem z nikim się nie umawiałam, nie bardzo wiedziałam, jakie są zasady.

Nie było sensu pytać o to Ruth. Ona orientowała się w tych sprawach jeszcze gorzej 

ode mnie.

- Ciągle nie mogę uwierzyć - ciągnęła Ruth - że spotykasz się z wieśniakiem.

-   Ale   z   ciebie   snobka   -   odcięłam   się.   -   Jakie   to   ma   znaczenie.   Jest   zupełnie   w 

porządku. I wie wszystko o motocyklach.

- Ale nie wybiera się do college'u, co? Potem, jak skończy szkołę?

- Nie. Zamierza pracować w warsztacie wuja.

- Rany - powiedziała Ruth. - Myślę, że nic się nie stanie, jeśli wykorzystasz go do 

uprawiania seksu i darmowych przejażdżek na motocyklu.

- Muszę już kończyć, Ruth.

- W porządku. Pracujesz jutro?

- Jak dwa razy dwa jest cztery.

- Dobra. Rany. Nie mogę uwierzyć, że cię pocałował.

Ja też nie mogłam uwierzyć. Ale tego Ruth nie powiedziałam. Prawdę mówiąc, o mało 

nie spadłam z motocykla, kiedy to zrobił - tak mnie to zaskoczyło. To, że tyle siedzę w szkole 

za karę, nie znaczy, że mam doświadczenie. Mam nadzieję, że się nie zorientował.

background image

8

W każdą  sobotę  i większość niedziel  po powrocie  z kościoła  pracuję w którejś z 

restauracji   taty.   Tak   samo   Michael.   Douglas   też   to   robił,   zanim   pojechał   do   college'u   i 

zachorował. Przypuszczam, że wszystkie dzieci, których rodzice są właścicielami restauracji, 

muszą  pracować w tych  restauracjach, prędzej czy później. To ma nas zapoznać z etyką 

pracy, tak żebyśmy nie myśleli, że w życiu dostaniemy wszystko podane na talerzu.

Zamiast tego, sami zajmujemy się talerzami. Potrawami. Bufetem z podgrzewanymi 

daniami. Kasą. Zeszytem rezerwacji.

Wymieńcie,  co wam przyjdzie  do głowy,  a jeśli ma  to coś wspólnego z pracą  w 

restauracji, na pewno mam w tym doświadczenie.

Ale akurat w tę sobotę obsługiwanie kasy jakoś mi nie szło, więc Pat, kierownik, 

zatrudnił mnie przy zbieraniu brudnych talerzy ze stołu. Rany, miałam o czym myśleć. Nie, 

nie o Robie Wilkinsie. Chodzi o to, że kiedy obudziłam się tego ranka, wiedziałam, gdzie jest 

Hadley Grant i Timothy Jonas Mills.

Mama wyrzuciła stary karton po mleku, ten z Seanem Patrickiem i Olivia Marie, i 

kupiła następny. A ja wiedziałam, gdzie znajdują się zaginione dzieci z tego nowego.

To mnie wytrącało z równowagi. Skąd u licha brały się te sny? Jak można obudzić się 

rano i mieć w głowie informacje o zupełnie obcych dzieciach?

Z   początku   nie   zamierzałam   znowu   dzwonić.   Już   za   pierwszym   razem   to   było 

denerwujące. Ale drugi raz - to przesada. Nie miałam pojęcia, czy dane, które przekazałam 

Rosemary, odpowiadały prawdzie. A jeśli okazały się kompletnie wyssane z palca? A jeśli, 

jakimś   cudem,   to   jednak   nie   był   Sean   Patrick   O'Hanahan?   A   jeśli   to   był   zupełnie 

przypadkowy dzieciak, a ja napędziłam mu nieprzytomnego stracha...

Nie, to był on. Pamiętałam, jak zbladł pod piegami. To z pewnością był Sean.

A jeśli nie myliłam się co do Seana...

Podczas   pierwszej   przerwy   dopadłam   telefonu   przy   damskiej   toalecie.   Musiałam 

czekać na połączenie z 1 - 800 - Jeśli - Widziałeś - Zadzwoń. Nie mogłam uwierzyć, że każą 

mi czekać. Ilu ludzi mogło do nich dzwonić w sobotę po południu? Rany. Miałam tylko pięć 

minut przerwy, a nawet nie zajrzałam do łazienki. Minuty mijały i jakaś rodzina usiadła przy 

stoliku, którego jeszcze nie uprzątnęłam. Siedzieli, układając puste szklanki i brudne talerze w 

duży, chwiejny stos. Na Boga, ludzie nie wiedzą, co czynią.

Wreszcie w słuchawce odezwał się kobiecy głos. Zapytałam:

- Rosemary?

background image

- Nie - odparła kobieta, jak mi się wydawało biała, pochodząca z południa. - Rosemary 

dzisiaj nie pracuje. Mówi Judith. W czym mogę pomóc?

Ja na to:

- Och, mam wrażenie, że wiem, gdzie są te dzieci.  Hadley Grant i Timothy Jonas 

Mills.

- Tak? - spytała Judith podejrzliwie.

- Tak - odparłam.  Rodzina przy zastawionym  brudnymi  naczyniami  stole posyłała 

dokoła   gniewne   spojrzenia.   Jedno   z   dzieci   usiłowało   wypić   resztkę   lodów   z   pucharka.   - 

Posłuchaj, Hadley jest w... - podałam dokładny adres na Florydzie  - ...a Timothy jest w 

Kansas. - Podałam ulicę. - Zapisałaś wszystko?

- Przepraszam - powiedziała Judith. - Czy jesteś...

- Niestety, muszę już iść - przerwałam jej i odwiesiłam słuchawkę, bo rodzina zaczęła 

tymczasem przekładać brudne talerze na stolik obok, który właśnie się zwolnił. Poza tym 

bałam się, że Judith zaraz nakrzyczy na mnie z powodu Seana i Olivii, a to mi nie było 

potrzebne do szczęścia.

Po tej rozmowie czułam się jednak lepiej. Podobnie jak wczoraj. Miałam wrażenie, że 

pozbyłam się jakiegoś ciężaru.

Przynajmniej  do  chwili,  kiedy Pat  oświadczył  mi,  że  nie  będę  więcej  sprzątać   ze 

stołów, tylko zmywać naczynia na zapleczu.

Reszta weekendu minęła spokojnie. W sobotę wieczorem przyszła Ruth i tym razem 

nawet   przyniosła   wiolonczelę.  Zagrałyśmy  koncert,  a  potem  oglądałyśmy   film   na  wideo. 

Mike zajrzał na chwilę i zaczął wykpiwać nasze upodobania co do filmów. Ruth lubi tylko 

takie, w których brzydkie kaczątko zamienia się w łabędzia, na przykład jak w Pretty Woman,  

kiedy Julia Roberts kupuje te wszystkie eleganckie ciuchy i tak dalej. Mnie podobają się 

raczej filmy z wybuchami. Jest bardzo niewiele filmów, które spełniają oba warunki. Point of 

No   Return  z   Bridget   Fondą   należy   do   nielicznych   wyjątków.   Oglądałyśmy   go   chyba   z 

dziewięć razy.

Wpadł też Douglas, na parę minut, w drodze do kuchni, gdzie chciał zanieść parę 

miseczek i kubków, które od paru tygodni trzymał w swoim pokoju. Przez chwilę oglądał 

film, ale potem mama go złapała i zaczęła wypytywać, czy się dobrze czuje. Musiał więc 

pobiec do siebie na górę, żeby się ukryć.

Mogę przysiąc,  że około jedenastej usłyszałam  mruczenie  indiany Roba Wilkinsa. 

Wyjrzałam   przez   okno,   ale   nikogo   nie   było.   Pobożne   życzenia.   Pewnie   mój   brak 

doświadczenia w całowaniu kompletnie go zniechęcił i już nigdy się ze mną nie umówi.

background image

No i dobrze. Jego strata.

W niedzielę, po mszy, tata odstawił nas do Mastrianiego, żebyśmy pomogli uporać się 

z tłumem gości, którzy zwykle wpadają, żeby coś przekąsić między śniadaniem a lunchem. 

No, w każdym razie mnie i Mike'a. Douglas nie musi chodzić do kościoła. Siedzi sobie w 

domu i czyta  komiksy.  Rozumiem, że jest chory i tak dalej, ale ja też nie miałabym  nic 

przeciwko  temu,  żeby zostać  w domu  w niedzielę  rano i poczytać  komiksy.  Albo nawet 

pooglądać   telewizję.   Nigdy   jednak   nie   próbowałam   popełnić   samobójstwa,   więc   muszę 

chodzić do kościoła. W dodatku w takiej samej sukience jak moja mama.

To chyba wystarczy, żeby dziewczyna straciła wiarę w Boga.

Po południu skończyło nam się mleko i mama posłała nas z Mike'em do sklepu po 

następne. Mike pozwolił mi prowadzić w tamtą stronę, ale w drodze powrotnej nie chciał 

nawet o tym słyszeć. Nie podoba mu się, że ograniczenie prędkości  traktuję jedynie jako 

delikatną   sugestię.   A  ja   uważam,   że   na   pustej   drodze   mogę   sobie   jeździć   tak   jak   lubię. 

Niestety   Mike   -   i   wasi   przyjaciele   w   wydziale   ruchu   drogowego,   którzy   uporczywie 

odmawiają mi prawa jazdy - jest innego zdania.

W   sklepie   wzięłam   karton,   na   którym   były   jakieś   inne   dzieci   niż   te,   które   już 

widziałam - w ramach eksperymentu. Termin ważności upływał za dwa dni, ale ponieważ 

Douglas pochłaniał mleko w dzikim tempie, wiedziałam, że już następnego dnia trzeba będzie 

kupić   nowe.   Douglas   potrafi   pożreć   całe   duże   pudełko   cheerios   za   jednym   zamachem. 

Zdumiewające, że nie jest gruby. Zawsze miał wysoki metabolizm, tak jak pan Good - hart.

W sklepie spożywczym wpadliśmy tez na Claire Lippman. Stała przy czasopismach, 

czytając „Cosmo”, podczas gdy jej mama grzebała w kukurydzy w dziale warzywnym. Mike 

wpatrywał się w Claire rozmarzonym wzrokiem przez jakiś czas. W końcu mi się to znudziło, 

popchnęłam go i powiedziałam:

- Idź, odezwij się do niej, na Boga. Mike na to:

- Och, dobrze. Ale co mam powiedzieć?

- Powiedz, że nie możesz się doczekać, kiedy ją zobaczysz w Endgame.

Co to takiego?

-   Sztuka.   Występuje   w   niej.   Gra   Neli.   Cały   czas   musi   siedzieć   w   plastikowym 

pojemniku na śmiecie.

Mike spojrzał na mnie podejrzliwie.

-   Skąd   wiesz?   Odkąd   to   należysz   do   kółka   teatralnego?   Uświadomiłam   sobie,   że 

popełniłam błąd. Mruknęłam:

- Oj, nieważne. Chodźmy już.

background image

Mike nie ruszył się z miejsca. Gapił się na Claire.

- Wiesz - powiedział - i tak by nigdzie ze mną nie poszła. Jakbym ją poprosił. Bo i po 

co? Nawet nie mam samochodu.

- Mogłeś kupić samochód - stwierdziłam - za pieniądze, które zarobiłeś w restauracji. 

Ale nie. Musiałeś kupić ten głupi skaner.

- I drukarkę - dodał Mike. - I...

- O, mój Boże - przerwałam. Wszystko jedno. Zawsze możesz pożyczyć samochód 

taty.

- Pewnie - powiedział Mike. - Volvo kombi. Fajnie. No, to chodźmy.

Boże. Nie rozumiem chłopców. Dziwne, że w ogóle niektórym udaje się ożenić.

Wieczorem,   kiedy   ćwiczyłam   na   flecie,   wydawało   mi   się   znowu   w   pewnym 

momencie, że słyszę na naszej ulicy warkot silnika. Tym razem, kiedy wyjrzałam z okna, 

tego, z którego widać całą ulicę, zobaczyłam tylne światła motocykla, daleko na Lumley. 

Skręcał w ulicę Hunter.

To mógł być Rob. Nigdy nie wiadomo.

Położyłam   się   spać   uszczęśliwiona.   Głupie,   jak   niewiele   czasami   potrzeba   do 

szczęścia. Na przykład myśl o tym, że się komuś podobasz. Okropnie głupie, jeśli wziąć pod 

uwagę, co się wydarzyło następnego dnia. Jak się wkrótce okazało, powodzenie u chłopców 

nie było moim największym problemem.

Naprawdę miałam większe problemy.

background image

9

Następnego dnia Ruth, jak zwykle, podwiozła mnie do szkoły. Przez cały czas nie 

mogłam pozbyć się myśli o tych dzieciach. To znaczy o dzieciach z kartonu mleka, które 

kupiłam poprzedniego wieczoru. Po raz kolejny obudziłam się ze  świadomością, że wiem 

dokładnie, gdzie ich szukać, włącznie z numerem domu. Dostawałam od tego gęsiej skórki.

Tak samo jak w piątek i w sobotę, nie mogłam myśleć o niczym innym. Jak tylko 

dojechałyśmy do szkoły i udało mi się spławić Ruth, zadzwoniłam pod 1 - 800 - Jeśli - 

Widziałeś - Zadzwoń. Tym razem odebrała Rosemary.

- Hej, Rosemary - powiedziałam. - To ja, Jess. Dzwoniłam w piątek, pamiętasz?

Rosemary wciągnęła głęboko powietrze.

- Jess! - krzyknęła. - Skarbie, gdzie jesteś?

Wydało mi się zabawne, że ktoś, kto pracuje w 1 - 800 - Jeśli - Widziałeś - Zadzwoń, 

chce się dowiedzieć, gdzie ja jestem. Powiedziałam:

- No, cóż, teraz akurat jestem w szkole.

- Szukają cię, skarbie - powiedziała Rosemary. - Czy to ty dzwoniłaś w sobotę?

- Tak. Dlaczego?

- Nie rozłączaj się - poprosiła Rosemary. - Muszę przekazać słuchawkę kierownikowi. 

Obiecałam mu to, gdybyś jeszcze zadzwoniła.

Zabrzmiał ostatni dzwonek.

- Rosemary, chwileczkę, Nie mam czasu. Muszę ci powiedzieć o Jennie Lee Peters i 

Samancie Travers...

- Jess - powtórzyła Rosemary. - Kochanie, chyba nie rozumiesz. Nie czytałaś gazet? 

Znaleźli ich. Znaleźli Seana i Olivie, dokładnie tam, gdzie wskazałaś. A dzieci, w sprawie 

których dzwoniłaś w sobotę - też je znaleźli. Chcą się dowiedzieć, skąd wiedziałaś...

A więc to był  Sean. Mimo  wszystko,  to był  on. Dlaczego  chciał  mi  wmówić, że 

nazywa się Sam? Dlaczego tak się przestraszył, kiedy wyjaśniłam, że próbuję mu pomóc?

Na pytanie Rosemary odparłam:

- Nie umiem powiedzieć, skąd wiedziałam. Posłuchaj, Rosemary, spóźnię się. Powiem 

ci tylko...

- Daję kierownika, Larry Barnesa - powiedziała Rosemary. - Larry, to ona. Jess.

W słuchawce odezwał się męski głos.

- Jess? Czy to Jess?

- Proszę posłuchać - powiedziałam. Ogarnął mnie niepokój. Przecież chciałam tylko 

background image

pomóc odnaleźć kilkoro zaginionych dzieci. Nie miałam wcale ochoty rozmawiać z Larrym, 

kierownikiem. - Jennie Lee Peters jest w Escondido, w Kalifornii. - Wyrzuciłam z siebie adres 

z   prędkością   karabinu   maszynowego.   -   A   Samanta   Travers,   to   trochę   dziwne,   ale   jeśli 

pojedziecie szosą podmiejską numer 4, tuż za Wilmington, w Alabamie, znajdziecie ją koło 

drzewa, tego drzewa, przy którym jest wielki kamień...

- Jess - wtrącił Larry. - To od Jessica, prawda? Czy możesz mi podać swoje nazwisko, 

Jess? Skąd dzwonisz?

Zobaczyłam panią Pitt od prac ręcznych. Zmierzała w moją stronę. Pani Pitt nie znosi 

mnie od czasu, kiedy na jej lekcji wywaliłam jednemu chłopakowi suflet na głowę za to, że 

zapytał mnie, jak to jest mieć brata opóźnionego w rozwoju. Pani Pitt doniosłaby na mnie bez 

wahania.

- Muszę lecieć - rzuciłam w słuchawkę i rozłączyłam się. Ale to mi i tak nie pomogło. 

Pani Pitt warknęła:

- Jessico Mastriani, co robisz na korytarzu podczas lekcji?

A potem zanotowała moje nazwisko w kapowniku.

Dzięki wielkie, pani Pitt. Właśnie tu, w moim oświadczeniu, które, jak rozumiem, 

pewnego   dnia   zostanie   podane   do   wiadomości   publicznej,   pragnę   dać   wyraz   mojej 

wdzięczności za troskę i zrozumienie, jakie mi pani okazała. Niech cały świat się dowie, jaką 

wspaniałą jest pani nauczycielką.

W   porze   lunchu   poszłam   do   pana   Goodharta,   żeby   mu   powiedzieć,   że   zostałam 

zapisana. Powtórzył całą tę swoją zwykłą gadkę o tym, jak to muszę się więcej przykładać, bo 

inaczej  nigdy nie dostanę się do college'u. Kiedy mi  wlepił kolejny tydzień odsiadki dla 

mojego własnego dobra, zapytałam go, czy ma jakieś gazety, bo muszę przygotować coś na 

temat bieżących wydarzeń na historię USA.

To   było,   oczywiście   kłamstwo.   Chciałam   się   tylko   przekonać,   o   czym   mówiła 

Rosemary.

Pan Goodhart dał mi „USA Today”. Usiadłam w holu za drzwiami i przejrzałam ją. 

Było tam mnóstwo zajmujących opowieści o różnych znakomitościach i o głupstwach, jakie 

popełniają, ale w końcu, w dziale krajowym, znalazłam to, czego szukałam - wiadomość o 

anonimowym informatorze, który przez telefon podał miejsca pobytu czworga zaginionych 

dzieci, z których jedno zniknęło z domu przed sześcioma laty.

Sean.

Gapiłam   się   na   zadrukowaną   kolumnę.   To   ja,   myślałam.   To   ja   byłam   tym 

anonimowym informatorem. Napisano o mnie w gazecie. W gazecie, którą wszyscy czytają.

background image

Państwowa Agencja Poszukiwania Zaginionych Dzieci chciała poznać moje nazwisko, 

aby mi wyrazić podziękowanie.

Wyznaczono  również, jak się okazało,  pokaźną  nagrodę pieniężną za odnalezienie 

Olivii Marie D'Amato. Dziesięć tysięcy zielonych, ściśle mówiąc.

Dziesięć tysięcy. Za dziesięć tysięcy można kupić motocykl jak cholera.

Ale zaraz potem zjawiła się inna myśl: nie mogę wziąć tych pieniędzy. No, wiecie, w 

kościele nigdy nie słuchałam kazań zbyt uważnie, ale jedna rzecz zapadła mi w pamięć - 

powinniśmy robić coś dobrego dla innych ludzi. Nie dlatego, że spodziewamy się nagrody. 

Dlatego, że to jest słuszne. Jak na przykład znokautowanie Jeffa Daya. Albo jak pomoc w 

odnalezieniu dzieci. Postąpiłam właściwie. Zrobiłam po prostu to, co należało zrobić. Przyjąć 

nagrodę pieniężną za coś takiego... no cóż, to wydawało mi się nie w porządku.

Jako że nie chciałam przyjąć żadnej chrzanionej nagrody - i nie miałam ochoty, żeby 

moje   zdjęcie   ukazało   się   w   „USA   Today”   -   postanowiłam   nie   dzwonić.   Wcale   mi   nie 

zależało, żeby wszyscy dowiedzieli się o moich zdolnościach. Już byłam w szkole kimś w 

rodzaju   wyrzutka.   Gdyby   ludzie   odkryli   jeszcze   i   to,   skończyłabym   jak   Carrie,   oblana 

świńską krwią. Kto by się o to prosił?

Poza   tym,   dla   mojej   rodziny   to   byłby   prawdziwy   cios.   Mama   nawet   nie   zaczęła 

jeszcze dochodzić do siebie po tym, co się stało z Douglasem. Chociaż, jak przypuszczam, 

łatwiej znieść, że twoje dziecko ma zdolności nadprzyrodzone niż to, że jest schizofrenikiem, 

to jednak wszystko sprowadza się do jednego: nienormalna. A mama najbardziej na świecie 

pragnęła mieć normalną rodzinę.

Jakkolwiek wątpię, czy fakt, że dwie kobiety - matka i córka - ubierają się w takie 

same, uszyte w domu sukienki, ma z normalnością cokolwiek wspólnego.

Sami widzicie, było mi dość ciężko i bez szukania dodatkowych problemów.

Nie   zadzwoniłam   pod   1   -   800   -   Jeśli   -   Widziałeś   -   Zadzwoń.   Do   nikogo   nie 

zadzwoniłam. Jakby nic się nie stało. Podczas lunchu Ruth wyśmiewała się ze mnie wobec 

paru koleżanek z orkiestry, że chodzę z wieśniakiem, więc one też zaczęły sobie stroić żarciki 

na ten temat. Nie wywarło to na mnie większego wrażenia. Wiedziałam, że są po prostu 

zazdrosne. I miały o co. Rob Wilkins był  tego wart. Kiedy wkroczyłam tamtego dnia po 

lekcjach   do   audytorium,   przyznaję,   że   serce   zabiło   mi   żywiej   na   jego   widok.   Facet   jest 

przystojny.

I tak nie mieliśmy okazji porozmawiać, zanim pani Clemmings wkroczyła do akcji. A 

potem, kiedy wyjęłam zeszyt i zabrałam się za lekcje, Rob nie pochylił się w moją stronę, nie 

wyjął mi go z rąk i nie zaczął pisać do mnie liścików, tak jak w piątek. Siedział spokojnie, 

background image

czytając powieść szpiegowską. Nie tę samą co w zeszłym tygodniu i rozumiem, że musiała go 

strasznie wciągnąć, ale bez przesady. Mógł przynajmniej powiedzieć „cześć”.

Fakt, że nie powiedział, sprawił, że poczułam się nieswojo. Sądzę, że inne dziewczyny 

odczytałyby to zachowanie właściwie, ale mnie brakowało doświadczenia w tej dziedzinie. 

Nie   mogłam   dojść,   co   ja   takiego   zrobiłam.   Czy  chodzi   o   to,   jak   zareagowałam   na   jego 

pocałunek? Wiecie, wtedy, kiedy prawie spadłam z motocykla? Przyznaję, to było dziecinne, 

ale należy mi się wyrozumiałość: to był mój pierwszy pocałunek.

Może chodzi o ten żart o sklepie z dziewczynami? Albo o to, że zdecydowanie nie 

pasowałam do Teri i Charleeen? Nie wiedziałam, co jest grane, i w związku z tym czułam się 

jeszcze bardziej nieswojo.

To może wyjaśnia, dlaczego, kiedy Hank Wendell pochylił się ku mnie i szepnął:

-   Hej,   Mastriani,   słyszałem,   że   podobno   Wilkins   ci   wsadził   w   zeszły   piątek?   - 

kolnęłam go łokciem w gardło.

Nie dość mocno, żeby mu uszkodzić krtań i pozbawić go przytomności (niestety), ale 

na tyle mocno, żeby go naprawdę porządnie rozwścieczyć.

Zanim jednak pięść Hanka zetknęła się z moją twarzą (byłam przygotowana, żeby się 

uchylić, tak jak uczył mnie tata), inna ręka wystrzeliła w górę, wykręcając ramię Hanka, które 

w związku z tym zniknęło z mojego pola widzenia.

- Sądziłem, że ustaliliśmy, że masz ją zostawić w spokoju. Żeby utrzymać Hanka w 

uścisku, Rob musiał pochylić się nade mną. W związku z tym sprzączka jego paska znalazła 

się na wysokości mojego nosa, co postawiło mnie w głupiej sytuacji.

I wyprowadziło z równowagi, tak jak przedtem uwaga Hanka.

- Czy opowiadałeś ludziom dookoła, że uprawialiśmy seks? - zapytałam, wykręcając 

szyję, żeby zobaczyć twarz Roba.

Próba przedstawienia została nagle przerwana. Wszyscy aktorzy patrzyli teraz w naszą 

stronę. Pani Clemmings odezwała się pierwsza.

- Co tam się dzieje z tyłu? Panie Wilkins, proszę uwolnić pana Wendella i natychmiast 

usiąść na swoim miejscu!

-   Jezu,   Wilkins   -   wykrztusił   Hank   zduszonym   głosem.   Być   może   dołożyłam   mu 

mocniej, niż sądziłam. - Złamiesz mi tę cholerną rękę.

-   Wyrwę   ci   ją   -   powiedział   Rob   groźnym   tonem,   jakiego   przedtem   u   niego   nie 

słyszałam - jeśli nie zostawisz dziewczyny w spokoju.

- Jezu, dobrze - wysapał Hank, po czym Rob zwolnił uchwyt.

Hank   padł   na   swoje   krzesło.   Rob   usadowił   się   z   powrotem   na   swoim.   A   pani 

background image

Clemmings, która była w pół drogi do naszego rzędu, zatrzymała się i stwierdziła:

- To już lepiej - z głębokim zadowoleniem w głosie, jakby przerwanie bójki było jej 

osobistą zasługą.

Dobra.

Byłam wściekła.

-   Co   on   miał   na   myśli?   -   syknęłam   w   stronę   Roba,   jak   tylko   pani   Clemmings 

odwróciła się do nas plecami. - O czym on mówił?

- O niczym - odpowiedział Rob i schował się za książką. - To zwykły dupek. Po prostu 

weź wyluzuj, dobrze?

Wiecie   co?   Serdecznie   nie   znoszę,   kiedy   ktoś   mi   mówi,   żebym   wyluzowała.   Na 

przykład ludzie mielą ozorem na temat Douglasa, a kiedy szlag mnie trafia, mówią, żebym 

wyluzowała. A ja nie potrafię. Nie mogę, nie chcę.

- Nie ma mowy - warknęłam. - Chcę wiedzieć, o czym on mówił. Co się, do diabła, 

dzieje? Chwaliłeś się swoim przyjaciołom, że to zrobiliśmy?

Rob oderwał wzrok od książki. Jego twarz pozostała całkowicie bez wyrazu, kiedy 

stwierdził:

- Po pierwsze, Wendell nie jest moim przyjacielem. Hank, masując sobie nadgarstek, 

mruknął:

- Dobrze to ująłeś.

-  Po  drugie,  ciągnął   Rob  -  nic  nikomu   nie  mówiłem   na  twój  temat,   jasne?  Więc 

uspokój się wreszcie.

Tego też nie znoszę - kiedy mi mówią, żebym się uspokoiła.

-   Słuchaj   -   powiedziałam.   -   Nie   wiem,   co   jest   grane.   Ale   jeśli   się   dowiem,   że 

opowiadasz ludziom jakieś historie o mnie za moimi plecami, stłukę cię. Rozumiesz?

Uśmiechnął się do mnie po raz pierwszy tego dnia. Miałam wrażenie, że nie chciał, ale 

nie mógł się powstrzymać.

A Rob, no cóż, uśmiecha się w taki szczególny sposób. Wiecie, co mam na myśli.

Może jednak nie wiecie. Zapomniałam, dla kogo to piszę.

W każdym razie, spytał:

- Ty mnie stłuczesz? - rozbawionym tonem. To mnie jeszcze bardziej rozwścieczyło.

- Daj spokój, człowieku - ostrzegł go Hank. - Ona potrafi nieźle dokopać, naprawdę.

- Taak - powiedziałam. - Więc lepiej uważaj.

Nie mam pojęcia, co - jeśli w ogóle - odparłby na to Rob, ponieważ pani Clemmings 

syknęła w tym momencie „szsz” w sposób, który, jak sądzę, miał brzmieć groźnie. Rob, z 

background image

obojętnym wyrazem twarzy, zagłębił się ponownie w lekturze.

Z braku laku wzięłam się do odrabiania lekcji.

W środku jednak gotowałam się ze złości.

A potem, kiedy pani Clemmings nas zwolniła, wyszłam przed szkołę i stwierdziłam, 

że nie ma mnie kto odwieźć do domu.

Wspaniale. Po prostu wspaniałe.

Mogłabym zadzwonić do mamy. Ale za bardzo mnie roznosiło, nie miałbym zdrowia 

stać i czekać na nią. Ręce mnie swędziały, żeby dać komuś w zęby. A kiedy tak się czuję, 

lepiej żeby nikogo nie było w pobliżu. Zwłaszcza mojej mamy.

Ruszyłam przed siebie. Trzy kilometry, wielkie rzeczy. Byłam taka rozjuszona, że w 

ogóle nie czułam stóp. Pogoda zrobiła się ładna, ani jednej chmurki na niebie. Wykluczone, 

żeby w taką pogodę poraził kogoś piorun. I tak miałam to gdzieś. Tysiące piorunów mogło 

walić w ziemię, a ja nawet nie zwróciłabym uwagi.

Jak mogłam być taka głupia? Jak mogłam zrobić z siebie taką kretynkę?

Wędrowałam wzdłuż trybun, kiedy usłyszałam mruczenie motocykla. Z wyłączonym 

silnikiem sunął z rozpędu wzdłuż krawężnika.

- Jess - powiedział. - Daj spokój. Nawet na niego nie spojrzałam.

- Spadaj - powiedziałam. Mówiłam poważnie.

- Masz zamiar leźć całą drogę do domu na piechotę? Daj spokój, podwiozę cię.

Zasugerowałam, gdzie może sobie wsadzić swój motocykl.

- Posłuchaj. Przepraszam. Popełniłem błąd, w porządku? Myślałam, że chodzi mu o 

to, że podczas odsiadki udawał, że mnie nie zna.

- Więc wreszcie do ciebie dotarło? Fajnie.

-   Wiesz,   wydawało   mi   się,   że   jesteś   starsza.   Zamurowało   mnie.   Odwróciłam   się, 

patrząc na niego ze zdumieniem.

- Co masz na myśli? Co znaczy: wydawało mi się, że jesteś starsza?

Nie miał kasku na głowie, więc widziałam jego twarz. Był zakłopotany.

-   Nie   wiedziałem,   ze   masz   tylko   szesnaście   lat,   rozumiesz?   To   znaczy,   nie 

zachowujesz się jak szesnastolatka. Wydajesz się dużo dojrzalsza. No, może z wyjątkiem 

sytuacji, kiedy usiłujesz znokautować chłopaków dwa razy większych od siebie.

Nie mogłam się połapać, o co w tym wszystkim chodzi.

- Jakie, do diabła, ma znaczenie - zapytałam - ile ja mam lat?

- Ma znaczenie.

- Nie rozumiem.

background image

- Po prostu ma - powiedział. Potrząsnęłam głową.

- Nadal nie rozumiem.

- Ponieważ ja mam osiemnaście. - Nie patrzył na mnie. Wbił wzrok w ziemię. - I mam 

kuratora.

Kuratora?   Byłam   na   randce   z   przestępcą?   Mama   padłaby   trupem,   gdyby   się 

dowiedziała.

- Co zrobiłeś?

- Nic.

Minął nas volkswagen. Kierowca nacisnął klakson. Rob stał z boku, więc chyba nie 

było powodu, żeby trąbić. Kierowca, który okazał się panią Clemmings, pomachał nam ręką. 

Tuutut. Cześć, dzieciaki. Do zobaczenia jutro na odsiadce.

- Nie, poważnie - upierałam się. - Co zrobiłeś?

- Posłuchaj - powiedział Rob. - To było głupie, dobrze?

- Chcę wiedzieć.

- Nie powiem ci, więc lepiej zapomnij.

Moja wyobraźnia pracowała na przyśpieszonych obrotach. Co takiego mógł zrobić? 

Skok na bank?  Nie, za  to nie wyznaczają  kuratora.  Posyłają  do więzienia.  Tak  samo  za 

morderstwo. Co on takiego zrobił?

- No, więc to chyba nie jest dobry pomysł - ciągnął - żebyśmy się spotykali. Chyba 

że... Kiedy masz urodziny?

- Miałam w zeszłym miesiącu.

Powiedział słowo, które pozwolę sobie pominąć.

- Słuchaj - powiedziałam. - Nie obchodzi mnie, że jesteś pod nadzorem kuratora.

- Tak, ale twoich rodziców to będzie obchodziło.

- Nie, oni są w porządku. Roześmiał się.

- Pewnie, Jess. Właśnie dlatego poprosiłaś wtedy, żebym cię wysadził na końcu ulicy, 

a nie przed domem. Bo twoi rodzice są w porządku. Są tacy w porządku, że nie chciałaś, żeby 

mnie zobaczyli. A wtedy nie wiedziałaś nawet o kuratorze. Nie zaprzeczysz.

Tu mnie złapał.

- Dobrze, masz rację. Teraz jest im ciężko z różnych powodów i nie chcę ich dobijać. 

Ale przecież nic nie muszą wiedzieć.

-  Takie   rzeczy  się  rozchodzą,  Jess.  Przypomnij  sobie   Wendella.  To   tylko  kwestia 

czasu, kiedy twoi rodzice - i mój kurator - zorientują się, co się święci.

No dobra, nie miałam zamiaru stać tam i błagać go, żeby się ze mną umawiał. Chłopak 

background image

miał   klasę,   owszem,   ale   ja   też   mam   swoją   dumę.   Więc   tylko   wzruszyłam   ramionami   i 

powiedziałam:

- Wszystko jedno.

Potem odwróciłam się i ruszyłam przed siebie.

- Mastriani - powiedział zmęczonym głosem. - Posłuchaj, wsiądź na motor, dobrze? 

Zawiozę cię do domu. Albo raczej na róg ulicy.

- No, nie wiem - odparłam, patrząc na niego przez ramię i trzepocząc rzęsami. - Pani 

Clemmings już nas widziała razem. Jeśli pobiegnie zawiadomić gliny...

Chyba miał dość.

- Wsiadaj na motor, Mastriani. Wiem, czego się spodziewacie.

Myślicie, że mimo tego całego gadania, że jestem za młoda, między Robem a mną 

zawiązała się pełna namiętności znajomość i że wprowadzę was we wszystkie smakowite 

szczegóły, a wy to zaraz przeczytacie.

Przykro mi was rozczarować, ale nic takiego nie nastąpi. Po pierwsze, moje życie 

uczuciowe jest moją prywatną sprawą, a wspominam o nim jedynie ze względu na późniejszy 

rozwój wypadków.

Po drugie, Rob nie tknął mnie nawet palcem.

Ku mojemu głębokiemu rozczarowaniu.

Wysadził   mnie,   tak   jak   obiecał,   na   rogu   ulicy   i   resztę   drogi   przebyłam   pieszo, 

przeklinając   fakt,   że   mieszkam   w   tym   zacofanym   stanie,   z   jego   zacofanymi   prawami. 

Szesnastoletnia   dziewczyna   nie   może,   w  stanie   Indiana,   spotykać   się   z   osiemnastoletnim 

chłopcem, ale kuzyni pierwszego stopnia mogą się żenić bez problemu w każdym wieku.

Mówię poważnie. Sprawdźcie, jeśli nie wierzycie.

Jak zwykle wieczorem, kiedy wracam do domu, w kuchni panowało poruszenie. Tym 

razem zastałam tam mamę i tatę oraz Douglasa (co za niespodzianka). Douglas wpatrywał się 

w podłogę, podczas gdy mama darła się na tatę.

- Mówiłam ci, że on nie jest gotowy! - wrzeszczała. Mama ma bardzo zdrowe płuca. - 

Mówiłam! Dlaczego nie słuchałeś? Wielki Joe Mastriani zawsze wie najlepiej, co?!

- Chłopak poradził sobie świetnie - stwierdził tata. - Naprawdę świetnie. No, dobrze, 

upuścił tacę i stłukł parę rzeczy. Nic wielkiego. Tace codziennie lądują na ziemi. To nie zna-

czy...

- Nie jest gotowy - ryknęła mama.

Douglas zauważył,  że stoję w drzwiach. Przewróciłam oczami, a on znowu wlepił 

wzrok w podłogę. U nas w liceum są dzieciaki, które gadają bzdury o moim „psychicznym” 

background image

bracie. Na przykład większość uznała go za potencjalnego seryjnego mordercę. To jeden z 

powodów, dla których do końca świata będę odsiadywać karę po lekcjach. Bo tylu osobom 

musiałam dołożyć za obgadywanie Douglasa. Nie sądzę, aby Douglas mógł stać się seryjnym 

mordercą. Jest zbyt nieśmiały. Taki na przykład Ted Bundy, z tego, co słyszałam, był bardzo 

towarzyskim facetem.

Tata też dostrzegł mnie w drzwiach i powiedział:

- Gdzie byłaś?

- Próba zespołu - wyjaśniłam.

- Aha - odparł tata i znowu zaczął krzyczeć na mamę.

Nasypałam sobie miseczkę płatków - obejrzałam, oczywiście, przy okazji, karton z 

mlekiem.   Tak,   jak   podejrzewałam,   mama   zwróciła   uwagę   na   kończący   się   termin 

przydatności   do spożycia   i pobiegła  do  sklepu  po  nowe mleko.   Przyjrzałam   się  uważnie 

twarzom dzieci na pudełku. Zastanawiałam się, czy rano będę wiedziała, gdzie są. Czułam, że 

tak. Ostatecznie nadal byłam naznaczona przez piorun. Blizna prawie nie zbladła.

Byłam ciekawa, co porabia Sean. Pewnie powrócił już, szczęśliwie, na łono rodziny. 

Mnie   to   zawdzięczał.   Był   mi   winien   również   przeprosiny  za   swoje   głupawe   zachowanie 

tamtego dnia przed domem.

Poszłam na górę, ale zanim dotarłam do swojego pokoju, Mike przeraził  mnie na 

śmierć, otwierając gwałtownie drzwi, i to nie swojego pokoju, tylko Douglasa, i pytając ni w 

pięć, ni w dziewięć:

- No, dobra. Kto to jest, do diabła?

Dosłownie rzuciło mną o ścianę ze zdumienia i ze strachu.

- Kto do diabła, kto? Co robiłeś w pokoju Douglasa? Wtedy zobaczyłam lornetkę w 

jego ręce i zrozumiałam.

- Dobra - powiedziałam. - To nie tak, jak myślisz.

- Ach tak? - Mike łypnął na mnie gniewnie przez okulary. - A mnie się wydaje, że 

włóczysz się z jakimś Aniołem Piekieł. Tak właśnie myślę.

- Ale jesteś rąbnięty - powiedziałam. - On nie jest Aniołem Piekieł, a ja się z nikim nie 

włóczę.

- To kim on jest?

- Boże, jest w ostatniej klasie. Twój rocznik. Nazywa się Rob Wilkins.

- Rob Wilkins? - Mike znowu spojrzał na mnie złym wzrokiem. - Nie znam żadnego 

Roba Wilkinsa z ostatniej klasy.

- To mnie akurat nie dziwi - powiedziałam. - Czy ty w ogóle masz jakichś normalnych 

background image

znajomych, czy tylko tych z Internetu?

Nie dał się zbyć.

- Kto to jest? Wywalili go ze szkoły?

- Nie - odparłam. - Poza tym nie twój interes.

- Dobra, to jak to możliwe, że go nie znam? - W tym momencie Mike'owi opadła 

szczęka. - O, Boże. Czy on jest wieśniakiem?

- Cholera,  Mike - powiedziałam.  - Jakie to politycznie  poprawne z twojej strony. 

Założę się, że nowi kumple z Harvardu będą zachwyceni twoją otwartą postawą.

Mike potrząsnął głową.

- Mama cię zabije.

- Nie, nie zabije, bo ty jej nie nakablujesz.

-   Jeszcze   się   okaże   -   burknął.   -   Nie   chcę,   żeby   moja   siostra   chodziła   z   jakimś 

wsiokiem.

- Nie chodzimy ze sobą - oświadczyłam. - Jeśli nie powiesz mamie, to ja... To wezmę 

twoją zmianę w restauracji w ten weekend.

Rozpromienił się, opiekuńczość wobec młodszej siostry wywietrzała mu z głowy. Hej, 

czemu nie? Posiedzi dłużej w Internecie.

- Naprawdę? - zapytał. - W niedzielę wieczorem też?

Westchnęłam, jakby to było dla mnie straszliwe poświęcenie. Tak naprawdę, gdyby 

mnie  poprosił,  przepracowałabym  za  niego wszystkie  zmiany  do końca życia,  byle  tylko 

mama nie dowiedziała się o Robie.

- W niedzielę wieczorem pewnie też - powiedziałam.

Na twarzy Mike'a pojawił się wyraz triumfu. Potem przypomniał sobie widocznie, że 

jest moim starszym bratem i ma się mną opiekować i tak dalej, bo dodał:

- Nie sądzisz, że on jest dla ciebie odrobinę za stary? W końcu jesteś dopiero w drugiej 

klasie.

-   Nie   martw   się,   Mike.   Dam   sobie   radę   -   zapewniłam.   Nadal   wyglądał   na 

zmartwionego.

- Wiem, ale jeśli facet... no, wiesz. Jeśli będzie czegoś próbował?

Moim najsłodszym marzeniem było, żeby spróbował. Niestety, wcale się na to nie 

zanosiło.

-   Słuchaj   -   powiedziałam.   -   Nie   przejmuj   się.   Poważnie,   Mike.   Szpieguj   sobie   i 

podglądaj Claire Lippman, jeśli chcesz, ale ode mnie się odczep, dobrze?

Mike zaczerwienił się, ale nie było mi go żal. W końcu o to mi chodziło. Taki mały 

background image

szantaż.

Kiedy już poszłam do łóżka, głowę miałam tak zajętą tą całą sprawą z Robem, że nie 

myślałam o tych, no wiecie, nadprzyrodzonych rzeczach. Zaginione dzieci zeszły jakby na 

drugi plan.

To się, naturalnie, zmieniło następnego dnia.

background image

10

Głos Rosemary brzmiał dziwnie, kiedy zadzwoniłam. Może dlatego, że odebrał ktoś 

inny, a ja zapytałam tylko: „Czy jest Rosemary?”. Mężczyzna, który podniósł słuchawkę, 

powiedział: „Chwileczkę”, potem usłyszałam kliknięcie, a potem odezwała się Rosemary.

- Cześć - powiedziałam. - To ja, Jess.

-   Cześć,   Jess   -   odparła.   Nie   wydawała   się   jednak   taka   pełna   entuzjazmu,   jak 

poprzedniego dnia. Co słychać, skarbie?

- W porządku. Mam dla ciebie jeszcze parę adresów. Wyglądało na to, że wcale jej się 

nie paliło, żeby je zapisać.

Powiedziała:

- Nie przeglądałaś chyba gazet, prawda, skarbie?

- Chodzi o tę  nagrodę?  - podrapałam  palcami  wyryte  na automacie  niecenzuralne 

słowa. - Tak. Czytałam o tej nagrodzie. Ale to mi się wydaje niewłaściwe. Wziąć nagrodę za 

to, co każdy przyzwoity człowiek zrobiłby za darmo. Rozumiesz, o co mi chodzi?

Rosemary na to:

- Och, rozumiem,  co masz na myśli.  Ale nie o tym  mówiłam.  Mówiłam o małej 

dziewczynce, w sprawie której wczoraj dzwoniłaś. Powiedziałaś Larry'emu, że znajdziemy ją 

przy drzewie.

-   Aha.   -   Cały   czas   uważałam,   czy   w   polu   widzenia   nie   pojawia   się   pani   Pitt. 

Postanowiłam nie dać się złapać po raz drugi.

Nie zobaczyłam jednak niczego poza czarnym samochodem, który wjechał na parking 

dla nauczycieli. Wysiadło z niego dwóch facetów w garniturach. Uznałam, że to tajniacy. 

Ktoś musiał kogoś zakapować. - Tak. To mi się wydawało dziwne. A co ona właściwie robiła 

koło tego drzewa?

- Ona nie była  koło tego drzewa, skarbie - wyjaśniła Rosemary.  - Była  pod nim. 

Martwa. Ktoś ją zamordował i zakopał tam, gdzie powiedziałaś, że ją znajdziemy. - Potem 

dodała: - Skarbie? Jess? Jesteś tam?

Ja na to:

- Tak, tak, jestem.

Martwa? Ktoś zabił małą jak - jej - tam?

To przestało być zabawne.

A potem to już zupełnie przestało być zabawne. Dwaj gliniarze w cywilu szli w moją 

stronę. Sądziłam, że pójdą do sekretariatu, co byłoby zrozumiałe, a oni skierowali się w moją 

background image

stronę.

Z bliska zauważyłam, że obaj mieli krótko obcięte włosy i nosili jednakowe garnitury. 

Jeden z nich sięgnął do kieszeni na piersi. Wyciągnął mały portfelik, którym machnął w moją 

stronę, otwierając go w ten sposób.

- Witam - odezwał się miłym głosem. - Jestem agent specjalny Chet Davies, a to jest 

mój partner, Allan Johnson. Jesteśmy z FBI. Chcielibyśmy ci zadać parę pytań, Jess. Czy 

możesz odwiesić słuchawkę i pójść z nami?

W uchu dźwięczał mi głos Rosemary:

- Jess, kochanie, tak mi przykro, nie chciałam mieć z tym nic wspólnego, ale zmusili 

mnie.

Agent specjalny Chet Davies ujął mnie za ramię. Powiedział:

- No, moja droga, odwieś słuchawkę.

Nie wiem, co we mnie wstąpiło. Do dziś dnia nie potrafię tego wytłumaczyć. Zamiast 

odwiesić słuchawkę, tak jak prosił agent, uderzyłam go nią w twarz z całej siły.

A potem puściłam się biegiem.

Nie odbiegłam jednak daleko. To znaczy, jak tylko ruszyłam, zdałam sobie sprawę, 

jaka jestem głupia. Dokąd uciekałam? Jak daleko mogłam uciec na piechotę? To było FBI. To 

nie byli gliniarze z prowincjonalnego zadupia, zbyt powolni, żeby złapać krowę na pastwisku, 

a   co   dopiero   szesnastoletnią   dziewczynę,   która   odkąd   skończyła   dziesięć   lat,   regularnie 

zdobywała pierwsze miejsce w szkolnych biegach na setkę.

Ta ucieczka to był efekt zaćmienia umysłowego. A kiedy mi odbija, ląduję w końcu 

zawsze w tym jednym miejscu. Postanowiłam więc odciąć się od pościgu i schronić się tam, 

gdzie pewnie i tak bym trafiła prędzej czy później. Pognałam w stronę gabinetów szkolnych 

pedagogów, jednym  szarpnięciem otworzyłam  drzwi pokoju pana Goodharta i padłam na 

pomarańczowe, winylowe krzesło przy oknie.

Pan Goodhart spożywał akurat pączka z dżemem. Spojrzał na mnie, nie odsuwając go 

od ust, i powiedział:

- O, Jess, co za miła niespodzianka. Co cię do mnie sprowadza, tak radosną i o tak 

wczesnej porze?

Po biegu byłam trochę zasapana.

-   Dwóch   facetów   z   FBI   próbowało   przed   chwilą   wsadzić   mnie   do   samochodu   i 

przesłuchać, ale uderzyłam jednego z nich w twarz i przybiegłam tutaj.

Pan Goodhart  chwycił  kubek  z  namalowanym   pieskiem  Snoopym  i  pociągnął   łyk 

kawy. A potem powiedział:

background image

-   Dobrze,   Jessico,   spróbujmy   jeszcze   raz.   Ja   mówię:   „Co   sprowadza   cię   tutaj, 

tryskającą humorem, o tak wczesnej porze”, a ty odpowiadasz jakoś tak: „Och, nie wiem, 

panie Goodhart. Wpadłam tak tylko, żeby porozmawiać o tym, że znowu nie najlepiej mi 

idzie na angielskim i zastanawiałam się, czy mógłby pan pomóc mi przekonać panią Kovax, 

żeby dała mi jeszcze jedną szansę”.

Wtedy   w   drzwiach   gabinetu   pojawiła   się   sekretarka   pana   Goodharta,   Helen. 

Wyglądała na zmieszaną.

- Paul - powiedziała - są tutaj dwaj panowie...

Nie   zdołała   skończyć,   ponieważ   agent   Chet   Davies   odepchnął   ją   na   bok.   Nos,   z 

którego ciekła krew, zakrywał chusteczką. Pomachał odznaką w stronę pana Goodharta, ale 

wzrok, płonący gniewem, skierował na mnie.

- To było zgrabne - stwierdził. Jego głos brzmiał trochę nosowo, co mnie nie dziwiło, 

bo pewnie złamałam mu jakąś chrząstkę. - Pobicie agenta federalnego stanowi jednak, przy-

padkiem, przestępstwo, moja panno. Wstawaj. Przejedziemy się kawałek.

Nie podniosłam się z krzesła. W momencie, kiedy agent Davies wyciągnął łapę w 

moją stronę, odezwał się pan Goodhart:

- Przepraszam najmocniej.

Tylko tyle. Po prostu: „przepraszam najmocniej”. Agent Davies cofnął gwałtownie 

rękę, jakby się sparzył. A potem posłał panu Goodhartowi spojrzenie pełne skruchy.

-   Ach   -   wybąkał.   Sięgnął   po   odznakę.   -   Agent   specjalny   Davies.   Zabieram   tę 

dziewczynę na przesłuchanie.

Pan Goodhart znowu ugryzł pączka, a następnie odłożył go na talerzyk.

- Nie ma mowy. Nie, bez zgody jej rodziców. Jest niepełnoletnia - oznajmił.

W   tej   chwili   ukazał   się   agent   Allan   Johnson.   Błysnął   odznaką,   przedstawił   się   i 

powiedział:

- Proszę pana, nie wiem, czy zdaje pan sobie sprawę, że ta młoda dama ma zostać 

przesłuchana w sprawie kilku wypadków porwania oraz jednego morderstwa.

Pan Goodhart popatrzył na mnie, unosząc brwi.

-  Zdaje   się,   że   byłaś   ostatnio   dość  zajęta,   nieprawdaż,   Jess?   Chrypiącym   głosem, 

ponieważ zbierało mi się na płacz, jak nigdy dotąd, powiedziałam:

- Rozmawiałam przez telefon, a ci dwaj panowie, których zobaczyłam po raz pierwszy 

w życiu, kazali mi wsiąść do samochodu. A mama mówiła, żebym nigdy nie wsiadała do 

samochodu z obcymi i nawet jeśli twierdzili, że są agentami FBI i mieli odznaki, to skąd 

miałam wiedzieć, że są prawdziwi? Nigdy przedtem nie widziałam odznaki FBI. Dlatego 

background image

właśnie go uderzyłam, panie Goodhart - a teraz chyba będę płakać. Pan Goodhart odezwał się 

kpiącym tonem:

-   Nie   będziesz   płakać,   Jess.   Chyba   nie   przestraszyłaś   się   naprawdę   tych   dwóch 

klownów, co?

-   Tak   -   wyszlochałam.   -   Przestraszyłam   się.   Panie   Goodhart,   ja   nie   chcę   iść   do 

więzienia!

Na dobitkę, muszę z pewnym zażenowaniem stwierdzić, że już nie zbierało mi się na 

płacz. Płakałam. Właściwie wyłam.

No dobra. Każdy by się przestraszył, gdyby FBI chciało go przesłuchać.

Podczas gdy ja pociągałam nosem i wycierałam oczy, przeklinając w myślach Ruth za 

tę całą aferę, pan Goodhart popatrzył na agentów FBI i odezwał się tonem, w którym nie było 

śladu kpiny:

- Obaj panowie wyjdą i poczekają na zewnątrz. Ona bez rodziców - oraz ich adwokata 

- nigdzie nie pójdzie.

Z   wyrazu   twarzy   pana   Goodharta   wynikało   bez   cienia   wątpliwości,   że   mówi 

poważnie.   Poczułam   gwałtowny   przypływ   ciepłych   uczuć   pod   jego   adresem,   co   mi   się 

przedtem  raczej  nie  zdarzało.   Owszem,  uporczywie   wlepiał  mi  odsiadki,  ale   w  potrzebie 

można było na nim polegać.

Agenci FBI widocznie również zdali sobie z tego sprawę. Agent specjalny Davies 

zaklął głośno. Jego partner jakby się trochę zawstydził z tego powodu. Zwracając się do mnie, 

powiedział:

- Panienko, nie chcieliśmy cię przestraszyć. Chcieliśmy tylko zadać ci parę pytań, to 

wszystko. Może dałoby się znaleźć jakieś spokojne miejsce, gdzie byśmy to sobie omówili.

- Naturalnie, że tak - zabrał ponownie głos pan Goodhart. - Kiedy zjawią się tutaj jej 

rodzice.

Agent specjalny Johnson potrafił pogodzić się z porażką. Skinął głową, wyszedł do 

poczekalni i usiadł, po czym wziął do ręki „Seventeen” i zaczął przerzucać. Agent specjalny 

Davies   natomiast   zaklął   ponownie   i   zaczął   przemierzać   poczekalnię   w   tę   i   we   w   tę, 

obserwowany czujnie przez zdenerwowaną sekretarkę Helen.

Pan Goodhart nie wydawał się ani odrobinę wytrącony z równowagi. Popił kawy, a 

potem sięgnął po telefon.

- No, dobrze, Jess - powiedział. - To do kogo mam dzwonić - do mamy czy taty?

Płakałam nieustająco.

- Ta - ata - wyjąkałam. - Och, proszę, do taty.

background image

Pan Goodhart zadzwonił do Mastrianiego, gdzie tata tego dnia pracował. Ponieważ 

żadne z moich rodziców - pomimo moich licznych bójek - nigdy nie było wzywane do szkoły 

z mojego powodu, ojciec przestraszył się nie na żarty. Pan Goodhart zapewnił go, że nic mi 

się nie stało, dodając, że może warto by zadzwonić do adwokata, jeśli tata kogoś takiego ma. 

Tata,  niech go Bóg błogosławi, powiedział  tylko:  „Będziemy u was za pięć minut”.  Nie 

dopytywał się o szczegóły.

Odłożywszy słuchawkę, pan Goodhart przyjrzał mi się i wyciągnął parę chusteczek 

higienicznych, które trzymał w pudełku - dla nieszczęśników przesiadujących w jego biurze i 

wylewających łzy z powodu problemów w rodzinie czy czegoś tam.

Teraz   ja   jestem   jedną   z   tych   pożałowania   godnych   istot,   myślałam   sobie, 

wydmuchując nos.

- Opowiedz mi o tym - poprosił pan Goodhart.

Tak   więc,   zerkając   nerwowo   w   stronę   typów   z   FBI,   żeby   się   upewnić,   że   nie 

podsłuchują,   opowiedziałam.   Opowiedziałam   panu   Goodhartowi   wszystko,   począwszy   od 

tego, jak uderzył mnie piorun aż do dzisiejszego rana, kiedy agent Davies błysnął mi odznaką 

przed oczami. Opuściłam tylko szczegóły dotyczące Roba. Nie sądziłam, żeby były panu 

Goodhartowi potrzebne do szczęścia.

Akurat   gdy   skończyłam   opowiadanie,   przybył   tata   wraz   z   adwokatem,   panem 

Abramowitzem,   przypadkiem   również   tatą   Ruth.   Agent   specjalny   Davies   do   tego   czasu 

doszedł już do siebie i zachowywał się jak gdyby nigdy nic. Jakby wcale nie usiłował mnie 

złapać i jakby nie oberwał ode mnie w twarz słuchawką telefoniczną.

Z   tatą   i   panem   Abramowitzem   rozmawiał   w   sposób   niezwykle   profesjonalny, 

wyjaśniając,   że   FBI   interesuje   się   osobą,   która   dzwoniła   do   Państwowej   Agencji 

Poszukiwania Zaginionych Dzieci. Jak się okazuje, w agencji mają telefony identyfikujące 

miejsce, skąd dzwoni rozmówca, więc Rosemary od samego początku wiedziała, że jestem z 

Indiany.  Musieli tylko  sprawdzić, skąd dokładnie  dzwonię, no i złapać  mnie  na gorącym 

uczynku.

Tak więc, voila, jak mówi mama. W ten sposób do mnie trafili.

Pozostawało pytanie, co mianowicie, skoro już mnie mieli, zamierzali ze mną zrobić? 

Na tyle, na ile orientowałam się w tych sprawach, nie złamałam przepisów - no, może z 

wyjątkiem napaści na agenta federalnego, ale agentowi specjalnemu Daviesowi przestało już 

chyba tak bardzo zależeć na poruszaniu tej kwestii.

Całe to zamieszanie  - pojawienie  się agentów FBI, ojca uczennicy i adwokata na 

dokładkę w gabinecie pedagoga - wywabiło z pokoju dyrektora szkoły, pana Feeneya. Pan 

background image

Feeney   rzadko   opuszczał   biuro,   tylko   czasami,   podczas   apelu,   żeby   przypomnieć   nam   o 

niebezpieczeństwach jazdy po pijanemu. Teraz zaproponował przejście do swojej prywatnej 

sali konferencyjnej, gdzie zasiedliśmy w siódemkę  - ja, mój  tata, tata Ruth, dwaj  agenci 

specjalni,   pan   Goodhart   i   pan   Feeney   -   a   ja   powtórzyłam   historię,   którą   niedawno 

opowiedziałam panu Goodhartowi.

Wyraz ich twarzy, kiedy skończyłam, określiłabym jako... hm, sceptyczny. Historia 

była nie z tej ziemi. No bo jak to możliwe? Jakim cudem codziennie rano budziłam się z 

informacjami o obcych dzieciach? To pewnie ten piorun... Ale dlaczego?

Nikt nie potrafił odpowiedzieć na te pytania. Podejrzewam, że zagadka pozostanie 

nierozwiązana po wsze czasy.

Ale, jak się okazało, agent specjalny Johnson naprawdę chciał ją rozwiązać. To znaczy 

tę   zagadkę.   Zadał   mi   masę   pytań.   Niektóre   dziwaczne.   Na   przykład   czy   doznałam 

kiedykolwiek krwawienia z dłoni czy stóp.

- Uhm, nie - odparłam i spojrzałam na niego, jakby był niespełna rozumu.

- Jeśli to prawda... - zaczął, kiedy sądziłam, że wyczerpał już cały zasób dziwacznych 

pytań.

- Jeśli to prawda? - przerwał tata. Mój tata nie należy do najbardziej opanowanych 

ludzi na świecie. To nie znaczy, że ciągle się wścieka. Raczej rzadko mu się to zdarza. Ale 

jeśli już się zdarzy, miejcie się na baczności. Pewnego razu na basenie jakiś facet przezywał 

Douglasa downem - Douglas miał  wtedy jedenaście czy dwanaście lat. Facet miał jakieś 

dwadzieścia,   dwadzieścia   parę   i   chyba   sam   nie   był   za   bystry.   Ale   to   dla   taty   nie   była 

okoliczność   łagodząca.   Prasnął   tamtego,   a   potem   przytrzymał   mu   twarz   pod   wodą,   aż 

ratownik musiał interweniować. To było super.

- Jeśli? - powtórzył tata. - Wątpi pan w słowa mojej córki? Agent specjalny Johnson 

prawdopodobnie nie znał historii  faceta z basenu, ale i tak się przestraszył. Widać było, że 

mój ojciec jest naprawdę ze mnie dumny. Nie tylko dlatego, że tym razem nie mazałam się, 

opowiadając,   co   mi   się   zdarzyło,   ale   również   dlatego,   że   jak   się   tak   bliżej   zastanowić, 

zrobiłam   coś   rzeczywiście   dobrego   i   pożytecznego.   Pomogłam   odnaleźć   gromadkę 

zaginionych dzieci. Fakt, jedno z nich nie żyło, ale nigdy by tego nie odkryli, gdyby nie ja. 

Biorąc pod uwagę, że jedno z jego dzieci było schizofrenikiem, a drugie, nawet jeśli dostało 

się do Harvardu, odmieńcem, no cóż, przypuszczam, że tata musiał być ukontentowany, że 

przynajmniej jedno z jego dzieci wyróżniło się w sposób pozytywny.

Agent specjalny Johnson podniósł rękę i powiedział:

- Nie, proszę pana. Proszę mnie  źle nie zrozumieć.  Wierzę bez zastrzeżeń  pannie 

background image

Mastriani. Chcę tylko podkreślić, że jeśli tak jest rzeczywiście, to jest ona bardzo szczególną 

młodą damą i zasługuje na specjalne potraktowanie.

Myślałam, że mówi o paradzie w Nowym Jorku, takiej jak ta, którą uczczono drużynę 

Yankesów,   kiedy   wygrali   mistrzostwa   w   baseballu.   Czemu   nie,   mogłabym   się   nawet 

przejechać na otwartej platformie, pod warunkiem że rozwinęłaby jakąś przyzwoitą prędkość.

Tata jednak z punktu zaczął podejrzewać, że chodzi o coś innego.

- O jakie traktowanie panu chodzi? - zapytał podejrzliwie.

- Cóż, zwykle w takich wypadkach... przede wszystkim pragnę państwa zapewnić, że 

my, w FBI, ogromnie cenimy osoby obdarzone zdolnościami pozazmysłowymi, jak panna 

Mastriani. Faktem jest, że niejednokrotnie zwracamy się do takich osób po poradę, kiedy 

śledztwo utyka w martwym punkcie.

-  Nie  wątpię.   Co  to  ma   wspólnego   z  Jess?  -  W   głosie  taty  ponownie  zabrzmiała 

podejrzliwość.

- Otóż chcielibyśmy zaprosić pannę Mastriani - naturalnie za pańskim pozwoleniem - 

do jednego z naszych ośrodków badawczych, abyśmy mogli dowiedzieć się czegoś więcej o 

jej zdumiewających umiejętnościach.

Natychmiast   stanęły   mi   przed   oczami   sceny   z   pewnego   filmu   wideo,   który 

uwielbiałam   w   dzieciństwie.   Otóż   bohaterowie   -   dzieci   obdarzone   zdolnościami 

pozazmysłowymi, jak to określił agent Johnson - zostają wysłane do specjalnego „ośrodka 

badawczego”,   gdzie,   mimo   kraniku   z   wodą   sodową   w   pokoju   -   który   wywarł   na   mnie 

szczególne   wrażenie,   jako   że   moja   mama   nie   pozwoliłaby   mi   trzymać   w   pokoju   nawet 

opiekacza w obawie, że puszczę chałupę z dymem - były w gruncie rzeczy traktowane jak 

więźniowie.

- Um - mruknęłam głośno. Ponieważ nikt, tak naprawdę, nie zwracał się do mnie, 

wszyscy obrócili teraz głowy w moją stronę. - Nie, dziękuję.

Pan   Goodhart,   który   widocznie   nie   oglądał   tego   filmu   o   niezwykłych   dzieciach 

powiedział:

- Poczekaj chwilę, Jess. Wysłuchajmy agenta Johnsona. Nie co dzień trafia się ktoś z 

tak niezwykłymi umiejętnościami jak twoje. Istotne jest, abyśmy dowiedzieli się o nich jak 

najwięcej. Dzięki temu moglibyśmy lepiej zrozumieć, w jaki sposób działa ludzki umysł.

Rzuciłam mu gniewne spojrzenie. Zdrajca! Nie do wiary.

-   Nie   udam   się   -   powiedziałam,   nieco   za   głośno   jak   na   salę   konferencyjną   pana 

Feeneya - do żadnego specjalnego ośrodka badawczego w Waszygtonie.

Agent Johnson na to:

background image

-  Och,  ale   ten  jest   tu  na  miejscu,  w  Indianie.  Tylko   godzinę   drogi  stąd,  w  bazie 

wojskowej Crane. Tam mamy odpowiednie warunki, aby zbadać nadzwyczajny talent panny 

Mastriani. Może pomogłaby nam odnaleźć jeszcze więcej zaginionych ludzi. Kiedy dzwoniłaś 

dziś rano do agencji poszukującej zaginionych dzieci, panno Mastriani, to po to, aby podać 

miejsca pobytu kolejnych dzieci, prawda?

Zmarszczyłam gniewnie brwi.

-   Tak   -   powiedziałam.   -   Nie   daliście   mi   ich   przekazać.   Przez   was   kompletnie 

zapomniałam te adresy.

To było ohydne kłamstwo, ale wprawili mnie w paskudny humor. Nie chciałam jechać 

do bazy wojskowej Crane. Nigdzie nie chciałam jechać. Chciałam zostać tu, gdzie byłam. 

Chciałam   za   karę   zostać   w   szkole   po   lekcjach   i   siedzieć   obok   Roba.   Skoro   inaczej   nie 

mogłam się z nim spotykać...

A co z Karen Sue Hanky? Znowu mnie wyzwała. Raz jeszcze musiałam jej utrzeć 

nosa. Musiałam koniecznie. Właśnie to była moja szczególna umiejętność. Nie te dziwaczne 

rzeczy, które przytrafiały mi się ostatnio...

- Na świecie jest dużo, dużo więcej zaginionych ludzi, panno Mastriani - powiedział 

agent specjalny Johnson - niż dzieci, których zdjęcia umieszczono na kartonach z mlekiem. Z 

twoją pomocą moglibyśmy odnaleźć zaginionych jeńców wojennych, o których bezpieczny 

powrót rodziny modlą się od dwudziestu, a nawet trzydziestu lat. Moglibyśmy zlokalizować 

uchylających się od płacenia alimentów ojców i zmusić ich do płacenia pieniędzy, które ich 

dzieciom są tak bardzo potrzebne. Moglibyśmy wytropić seryjnych morderców i schwytać 

ich, zanim zabiją kolejną ofiarę. FBI wyznacza wysokie nagrody pieniężne za informacje o 

osobnikach poszukiwanych listem gończym.

Widziałam, że jego słowa przekonały ojca. Złapałam się na tym, że i mnie myśl o 

współpracy z FBI na chwilę przypadła do gustu. Fajnie by było pomagać w poszukiwaniu 

zaginionych, albo w tropieniu bandytów, żeby spotkała ich zasłużona kara.

Ale dać się zamknąć w bazie wojskowej?

Powiedziałam więc:

- Wie pan, to może nawet nie działać w ten sposób. Może potrafię odnaleźć tych ludzi 

tylko wtedy, kiedy śpię we własnym łóżku, we własnym domu? Dlaczego miałabym to robić 

w bazie wojskowej Crane? Czy nie mogłabym zostać na Lumley Lane i stamtąd kontaktować 

się z wami?

Agent   specjalny Johnson  i  agent  specjalny  Davies popatrzyli  na  siebie  nawzajem. 

Wszyscy pozostali spojrzeli na nich pytająco.

background image

Agent specjalny Johnson odezwał się wreszcie:

- Tak, to byłoby możliwe, Jessico. - Zauważyłam,  że nie zwracał się już do mnie 

„panno Mastriani”. - Oczywiście, że tak. Ale nasi naukowcy pragną gorąco przeprowadzić 

kilka testów. A fakt, że to wszystko wydaje się brać początek od porażenia piorunem - cóż, 

nie chcę bić na alarm, ale wydaje mi się, że powinnaś poddać się tym testom bez oporów. 

Stwierdzono   bowiem,   że   w   podobnych   wypadkach   często   dochodzi   do   poważnego 

uszkodzenia   organów   wewnętrznych,   które   z   początku   nie   daje   żadnych   objawów,   a   w 

pewnym momencie...

Tata pochylił się naprzód.

- Co w pewnym momencie?

- No, cóż, często osobnik taki umiera, panie Mastriani, na zawał serca - uderzenie 

pioruna   stanowi   straszliwe   obciążenie   dla   serca.   Mogą,   i   często   występują,   dodatkowe 

komplikacje, jak zakrzepy czy uszkodzenie arterii. Wnikliwe badania lekarskie...

- Które można by przeprowadzić i tutaj - powiedziałam mocno zaniepokojona. - W 

gabinecie doktora Hinkle'a.

Doktor Hinkle był naszym lekarzem rodzinnym odkąd pamiętam. Zdiagnozował, co 

prawda, schizofrenię Douglasa jako nadpobudliwość, ale cóż, nikt nie jest doskonały.

-   Z   pewnością   -   przyznał   agent   specjalny   Johnson.   -   Z   pewnością.   Jakkolwiek 

internista nie zawsze dysponuje odpowiednim przygotowaniem i aparaturą do wykrywania 

subtelnych zmian w organizmie. Zwłaszcza w tak nietypowych przypadkach.

- A co do tych nagród pieniężnych... - odezwał się niespodziewanie pan Feeney.

Popatrzyłam na niego wściekła. Co za dupek. Miałam wrażenie, że usilnie kombinuje, 

jak położyć łapę na tych pieniądzach. Mógłby ufundować nowy gabinet na trofea w głównym 

holu   w   celu   wystawienia   wszystkich   idiotycznych   pucharów   zdobytych   przez   szkołę   w 

zawodach stanowych czy gdzieś tam. Boże, jak ja nienawidziłam szkoły.

To dopełniło miary. Miałam dość. Wstałam, odsuwając krzesło - dużo ładniejsze niż 

zwykłe krzesła w klasach: na kółkach i wyściełane wyszukanym,  mięciutkim materiałem, 

któryż   pewnością   nie   miał   nic   wspólnego   z   prawdziwą   skórą,   gdyż   inaczej   pan   Feeney 

popadłby w konflikt z radą szkoły z powodu nadmiernych wydatków - i oświadczyłam:

- No, dobrze, jeśli nikt nie zamierza mnie aresztować, to chyba już pójdę do domu.

Agent specjalny Johnson na to:

- Nie skończyliśmy jeszcze, Jess.

Wtedy stało się coś niezwykłego. Moja dolna warga zaczęła lekko drżeć - sądzę, że 

nadal   byłam   roztrzęsiona   w   związku   z   rzekomą   groźbą   aresztowania   -   a   tata,   który   to 

background image

zauważył, wstał i rzucił stanowczo:

- Nie.

Nie. Tylko tyle. Nie.

- Dosyć już wystraszyliście moją córkę jak na jeden dzień. Zabieram ją do domu, do 

matki.

Agenci specjalni Johnson i Davies wymienili spojrzenia. Nie mieli ochoty pozwolić 

mi odejść. Mój tata jednak podszedł do mnie, podniósł mój plecak i flet i kładąc mi rękę na 

ramieniu, powiedział:

- Chodź, Jess. Wychodzimy.

Tata Ruth w tym czasie sięgnął do kieszeni. Wyjął kilka wizytówek i położył je na 

stole konferencyjnym pana Feeneya.

- Jeśli chcieliby panowie skontaktować się z państwem Mastriani - zwrócił się do 

agentów - mogą to panowie uczynić za pośrednictwem mojego biura. Życzę przyjemnego 

dnia.

Agent   specjalny   Johnson   wydawał   się   rozczarowany,   ale   poprosił   tylko,   żebym 

zadzwoniła do niego, jak tylko zmienię zdanie w sprawie bazy wojskowej Crane, i dał mi 

swoją   wizytówkę.   Opuszczając   salę   konferencyjną,   agent   specjalny   Davies   złożył   palec 

wskazujący i kciuk i wymierzył do mnie jak z pistoletu. Zaniepokoiło mnie to, zwłaszcza że 

na jego nozdrzach widniała zakrzepła krew, a u nasady nosa powiększał się fioletowy siniak...

Pan   Feeney   zachował   się   bardzo   przyzwoicie,   zwalniając   mnie   na   resztę   dnia   do 

domu. Ani jednym słówkiem nie zająknął się na temat odsiadki. Potem uświadomiłam sobie, 

że dyrektor nic nie wiedział o moich odsiadkach. Pan Feeney ma, poza uczniami, mnóstwo 

innych spraw na głowie.

Pan Goodhart jednak, który nie ma, również o tym nie wspomniał. A to dlatego, że już 

dużo wcześniej błagałam, żeby ze względu na Douglasa nie zamęczał moich rodziców moimi 

problemami. Dotrzymał słowa, chociaż radził mi, abym przemyślała tę propozycję z bazą 

wojskową Crane. Obiecałam, że się zastanowię, chociaż nie miałam zamiaru tego robić.

Tata odwiózł mnie do domu. Po drodze wstąpiliśmy do cukierni. To był taki nasz 

specjalny   rytuał.   Kiedyś,   przez   wiele   tygodni,   wstępowaliśmy   tam   codziennie,   w   drodze 

powrotnej  ze  szpitala.  Miałam  na  łydce  oparzenie   trzeciego  stopnia  od  rury wydechowej 

harleya sąsiadów i tata musiał mnie wozić na opatrunki. Doktor Feingold, neurolog, kupił 

sobie na pięćdziesiąte urodziny śliczniutkiego harleya w kolorze świeżej mięty i jako małe 

dziecko dopominałam się ciągle, żeby mnie zabierał na przejażdżki. Na ogół mnie zabierał, 

pewnie głównie po to, żebym się zamknęła. Milion razy ostrzegał mnie, żebym nie zbliżała 

background image

nóg   do   rury   wydechowej,   ale   pewnego   dnia   zapomniałam   i   proszę!   Oparzenie   trzeciego 

stopnia wielkości pięści. Blizna nie zniknęła, mimo że w gabinecie zabiegowym bardzo się 

starali, usuwając uszkodzoną skórę każdego dnia, przez trzy miesiące.

Usuwanie   jej   bolało   bardziej   niż   oparzenie.   Używali   pincety   Za   każdym   razem 

mdlałam. Potem, żeby mnie pocieszyć, tata zabierał mnie na coś słodkiego. Tak więc bardzo 

mnie  wzruszył  tym  gestem,   który  dla   kogoś  obcego   nie   byłby   w  pełni  zrozumiały.  Tata 

podkreślił w ten sposób więź, jaka zaistniała między nami od tamtych czasów. Coś w sam raz 

dla pana Goodharta.

W każdym razie, w drodze do domu tata zgodził się powiadomić mamę, co się stało, 

ale nie mówić nikomu innemu - kazałam mu przysiąc - a ja zobowiązałam się nie mieć więcej 

przed nim tajemnic. Nie powiedziałam mu jednak o Robie, ponieważ o tej sprawie, według 

mego   przekonania,   FBI   nie   miało   pojęcia,   więc   za   to   na   pewno   by   mnie   nie   chcieli 

aresztować.

Ponadto bardziej obawiałam się reakcji mamy na historię z Robem niż na te dzieci z 

kartonów mleka.

background image

11

Potem okazało się, oczywiście, że to nie mój tata był osobą, od której powinnam się 

domagać dyskrecji. Tą osobą był pan Feeney.

Nie wiem, czy wyobrażał sobie, że dzięki temu zdoła w jakiś sposób dobrać się do 

pieniędzy, czy też uznał, że szkoła zyska na tle innych szkół stanu Indiana - tak jakby fakt, że 

piorun   poraził   mnie   pod  szkolnymi   trybunami   nadawał   naszemu  liceum   jakiś  wyjątkowy 

charakter - czy już nie wiem co.

W   każdym   razie,   kiedy   dostarczono   nam   gazetę   do   domu   -   miejscowy   dziennik, 

zamiast o siódmej rano, wychodzi codziennie o trzeciej po południu, tak by dziennikarze i 

reszta redakcji nie musieli wstawać za wcześnie - okazało się, że jej pierwszą stronę zdobi 

moje zdjęcie: ogromne, niezwykle „korzystne” zdjęcie z albumu drugiego roku, na którym 

występuję w jednej z obrzydliwych sukienek uszytych przez mamę. Nad zdjęciem widniał 

nagłówek: Dotknięta palcem Boga.

Czy wspomniałam już, że w naszym mieście jest więcej kościołów niż restauracji i 

barów? Południowa Indiana jest wyjątkowo bogobojna.

W   artykule   opisano,   jak   naznaczona   przez   Boga,   czy   też,   w   ujęciu   społeczności 

świeckiej, porażona  piorunem,  uratowałam gromadkę  dzieci.  Dalej  była  mowa  o tym,  że 

jestem   przeciętną   uczennicą,   grającą   trzeci   flet   w   szkolnej   orkiestrze,   a   w   weekendy 

pomagającą ojcu w należących do niego trzech restauracjach, które wymieniono z nazwy. 

Wiedziałam, że te informacje nie mogły pochodzić wyłącznie od pana Feeneya, który nie znał 

mnie zbyt  dobrze. Uznałam, że musiał maczać w tym palce pan Goodhart. Poczułam się 

dotknięta. Fakt, nie wspomniał o problemach z Douglasem ani o moich odsiadkach, ale poza 

tym   wypaplał   wszystko,   co   wiedział.   Czy   szkolni   pedagodzy   nie   mają   przypadkiem 

obowiązku   dochowania   czegoś   w   rodzaju   tajemnicy   zawodowej?   To   znaczy,   czy   za   jej 

złamanie nie grozi im jakaś kara?

Kiedy jednak tata zadzwonił do pana Abramowitza i zapytał go o to, usłyszał:

- Nie da się udowodnić, że informacje pochodzą od pedagoga. Od kogoś ze szkoły z 

całą pewnością. Ale nie dowiedziemy, że konkretnie od niego.

Jednakże tata Ruth postanowił wnieść pozew przeciwko Liceum im. Ernesta Pyle'a za 

udostępnienie   pismu   mojego   zdjęcia.   W   ten   sposób,   jak   się   wyraził   pan   Abramowitz, 

naruszono   moją   prywatność.   Pan   Abramowitz   był   w   swoim   żywiole.   Rzadko   miewa   do 

czynienia z interesującymi sprawami. Na ogół zajmuje się rozwodami.

Moja   mama   również   była   zachwycona.   Nie   wiem   dlaczego,   ale   cała   ta   historia 

background image

wzbudziła jej entuzjazm. Była wniebowzięta. Chciała, żebym odbyła konferencję prasową w 

głównej sali Mastrianiego. Wyliczała w kółko, ile pieniędzy przyniesie restauracji goszczenie 

przyjezdnych dziennikarzy. Zaczęła się nawet zastanawiać, w jakim stroju miałabym na tej 

konferencji wystąpić. Dosłownie jej odbiło. A przecież całe życie powtarzała: „Jedyne, czego 

pragnę, to żebyśmy byli normalną rodziną”. Zupełnie o tym zapomniała, kiedy usłyszała o 

nagrodach.

- Ile? - dopytywała się. - Ile za dziecko?

W tym momencie akurat jedliśmy obiad - makaron z sosem grzybowym.  Mój tata 

stwierdził:

- Toni, nagrody nie są istotne. Jessica jest młodą dziewczyną i lepiej nie narażać jej na 

kontakt z mediami. To mogłoby...

- Ale dają dziesięć tysięcy dolarów za dziecko? - nie ustępowała mama. - Czy tylko za 

to jedno dziecko?

- Toni...

-  Joe,   ja   chcę   tylko   powiedzieć,   że   dziesięć   tysięcy   dolarów   piechotą   nie   chodzi. 

Można by za to kupić nowy podgrzewany bufet i jeszcze coś do Joe Juniora...

-   Zdobędziemy   pieniądze   na   nowy   podgrzewany   bufet   do   Joe   Juniora   starym, 

wypróbowanym sposobem - powiedział ojciec. - Weźmiemy pożyczkę.

- Nie w tej sytuacji. Przecież trzeba będzie opłacić studia Michaela.

Michael, którego jedyną reakcją na wieść o moich świeżo odkrytych  zdolnościach 

parapsychicznych było pytanie, czy wiem, gdzie podziewa się człowiek w błękitnym turbanie, 

który  według   Nostradamusa   miał   doprowadzić   do   wybuchu   trzeciej   wojny   światowej, 

podniósł oczy do nieba.

- Nie przewracaj  mi  tu oczami,  młody człowieku - powiedziała  matka.  - Harvard 

wystąpił z bardzo szczodrą ofertą, jeśli chodzi o stypendium, ale to i tak nie wystarczy...

- Zwłaszcza - wtrącił tata, zanurzając resztkę makaronu w gęstym sosie na talerzu - 

jeśli Dougie wróci do State.

Tego mamie było za wiele. Upuściła z brzękiem widelec.

- Douglas - powiedziała - nie wróci do tej szkoły. Nigdy.  Tata sprawiał wrażenie 

bardzo zmęczonego.

- Toni - powiedział. - Chłopak musi mieć wykształcenie. Nie może siedzieć w tym 

pokoju na górze i czytać komiksów do końca życia. Ludzie już go nazywają Boo Radleyem.

Boo   Radley,   jak   pamiętałam   z   lekcji   angielskiego   w   pierwszej   klasie,   był   tym 

bohaterem z  Zabić drozda, który nigdy nie wychodził z domu, tylko robił wycinki z gazet, 

background image

czym  ludzie zajmowali się, zanim wymyślono telewizję. Na szczęście Douglas nie chciał 

zejść na dół na obiad, bo gdyby to usłyszał, poczułby się urażony. Jak na kogoś, kto próbował 

odebrać sobie życie, Douglas wyjątkowo źle reaguje, kiedy mówi się o nim, że jest dziwny.

- Dlaczego nie? - zapytała mama. - Dlaczego nie może siedzieć w swoim pokoju do 

końca życia? Jeśli tego właśnie chce, dlaczego nie mielibyśmy mu na to pozwolić?

- Ponieważ nikt w życiu nie robi tego, co chce, Toni. Chciałbym cały dzień leżeć w 

hamaku na podwórku - oświadczył tata, celując kciukiem w swoją pierś. - Tu obecna Jess 

chce   objechać   świat   na   harleyu.   A   Mikey...   -   spojrzał   na   Mike'a,   pochłoniętego 

przeżuwaniem. - Cóż, nie mam zielonego pojęcia, co chce robić Mike...

- Przelecieć Claire Lippman - zasugerowałam, narażając się na silne kopnięcie pod 

stołem ze strony Mike'a.

Tata ciągnął dalej, rzuciwszy mi ostrzegawcze spojrzenie.

- Ale cokolwiek by to było, nie będzie tego robił, Toni. Nikt nie robi tego, co chce, 

Toni. Ludzie robią to, co powinni robić, a Douglas powinien wrócić do college'u.

Zadowolona, że uwaga skupiła się dla odmiany na kimś  innym,  podziękowałam  i 

odeszłam od stołu. Przez cały dzień nie rozmawiałam z Ruth. Byłam strasznie ciekawa, co 

ona   o   tym   wszystkim   myśli.   Nie   co   dzień   widuje   się   zdjęcie   najlepszej   przyjaciółki   na 

pierwszej stronie miejscowego dziennika.

Nie udało mi się jednak dowiedzieć, co myśli Ruth. Kiedy bowiem wyszłam na ganek 

z zamiarem przeskoczenia żywopłotu oddzielającego nasze domy, stanęłam niespodziewanie 

wobec armii reporterów, którzy zaparkowali przed naszym domem, a teraz wymachiwali w 

moim kierunku aparatami fotograficznymi i mikrofonami.

-   To   ona!   -   Dziennikarka,   którą   rozpoznałam   jako   prezenterkę   z   Kanału   4,   szła, 

potykając się, przez trawnik. Jej wysokie obcasy grzęzły w trawie. - Jessico! Jessico! Jak się 

czujesz jako bohaterka narodowa?

Popatrzyłam bezmyślnie na mikrofon, z którego wyrastały ni to włosy, ni to kabelki. 

Potem na wprost mojej twarzy pojawiło się z milion mikrofonów. Wszyscy jednocześnie 

zaczęli mi zadawać pytania. To była konferencja prasowa, o której marzyła mama, tylko że 

miałam na sobie dżinsy i T - shirt. Nawet nie pomyślałam, żeby się uczesać.

- Um - powiedziałam do mikrofonów.

A potem zjawił się tata, który wciągnął mnie z powrotem do domu i zaczął wrzeszczeć 

na reporterów, żeby się wynieśli z jego terenu. Nikt go nie słuchał, w każdym razie, dopóki 

nie  przyjechały  gliny.   Wtedy przekonaliśmy  się  na  własne  oczy,  jak bardzo  opłacały  się 

darmowe lunche, którymi tata zwykł częstować przedstawicieli władzy. Warto było zobaczyć, 

background image

jak się wściekli, kiedy wjechali w Lumley Lane i nie mogli nawet zaparkować, bo wozy 

transmisyjne   blokowały   ulicę.   W   naszej   prowincjonalnej   dziurze   zdarza   się   tak   niewiele 

przestępstw, że kiedy coś się dzieje, chłopcy w niebieskich mundurkach przystępują hurmem 

do akcji.

Widok tłumu reporterów na naszym trawniku pobudził ich do działania. Zadzwonili na 

komisariat,   sprowadzając   w   mgnieniu   oka   najbardziej   wyszukany   sprzęt   do   rozpędzania 

tłumu,   a   do   tego   psy   policyjne   i   granaty   dymne.   Mieli   dosłownie   wszystko   i   wyraźnie 

przymierzali się do użycia całego tego arsenału na reporterach, wśród których znajdowali się 

przedstawiciele poważnych stacji telewizyjnych i radiowych.

Przyznaję, byłam pod wrażeniem. Razem z Mike'em obserwowaliśmy sytuację z okna 

na moim poddaszu. Mike wszedł nawet do Internetu i zaczął wyszukiwać' informacje na mój 

temat.  Znalazł dwieście siedemdziesiąt stron wzmiankujących  Jessicę Mastriani. Nikt, jak 

dotąd, nie wyciął mojej twarzy i nie przykleił do nagiego ciała króliczka z „Playboya”, ale 

Mike stwierdził, że to tylko kwestia czasu. Potem rozdzwonił się telefon.

Najpierw   zadzwoniło   z   komórek   kilku   dziennikarzy   stojących   przed   domem. 

Domagali się, żebym wyszła i złożyła oświadczenie, przynajmniej jedno. Zaklinali się, że 

potem odjadą. Tata odłożył słuchawkę.

Po nich zaczęli dzwonić ludzie, którzy nie byli reporterami. Obcy ludzie, którzy pytali, 

czy mogą się ze mną skontaktować, żebym  pomogła im odnaleźć zaginionego krewnego, 

dziecko, męża, ojca. Tata starał się być miły i przekonywał ich, że to nie działa w ten sposób, 

że musiałabym zobaczyć zdjęcie zaginionej osoby. Proponowali, że przefaksują zdjęcie albo 

prześlą e - mailem. Niektórzy oświadczyli, że zaraz ruszają w drogę i dotrą za parę godzin.

Wtedy tata odłączył telefon.

Stałam się sławną osobistością. Albo też więźniem we własnym domu. Co kto woli.

Nadal nie udało mi się pogadać z Ruth, a naprawdę miałam na to ochotę. Ponieważ 

jednak nie mogłam ani wyjść, ani zadzwonić, pozostał mi jedynie czat. Michael zlitował się 

nade mną i pozwolił mi skorzystać z komputera, mimo tej głupiej uwagi na temat Claire 

Lippman.

Ruth nie była specjalnie miła, kiedy się do niej odezwałam.

RUTH:

 Dlaczego, do cholery, nic mi nie powiedziałaś?

JA:

 Słuchaj, Ruth, nikomu nic nie mówiłam, jasne? To było po prostu zbyt dziwaczne.

RUTH

: Podobno jestem twoją najlepszą przyjaciółką.

JA:

 Jesteś moją najlepszą przyjaciółką.

RUTH:

 Dobra, założę się, że powiedziałaś Robowi Wilkinsowi.

background image

JA:

 Przysięgam, że nie.

RUTH:

  Tak,   pewnie.   Nic   nie   powiedziałaś   facetowi,   który   cię   dmucha,   że   masz   takie 

zdolności. Rzeczywiście, wierzę.

JA:

 Po pierwsze, nikt mnie nie dmucha. Po drugie, czy ty naprawdę myślisz, że tak mi zale -

żało, żeby wszyscy wiedzieli? Przecież to jakaś paranoja. Wiesz, że nie lubię rzucać się w oczy.

RUTH:

 To świństwo, że mi nie powiedziałaś. Czy wiesz, że ludzie ze szkoły dzwonili do mnie 

i pytali, czy wiedziałam, a ja musiałam udawać, że tak, bo nie chciałam wyjść na idiotkę? Jesteś 

najgorszą najlepszą przyjaciółką, jaką w życiu miałam.

JA:

 Jestem jedyną najlepszą przyjaciółką, jaką w życiu miałaś. I nie masz prawa się wściekać, 

bo to wszystko twoja wina. Ty mnie zmusiłaś, żebym lazła w tą głupią burze.

RUTH:

  Co   zamierzasz   zrobić   z   nagrodą?   Wiesz,   przydałoby   mi   się   nowe   stereo   do 

kabrioletu. A Skip mówi, żebym ci powiedziała, że on chce najnowszą wersję Tomb Raider.

JA:

  Powiedz Skipowi, że nic mu nie kupię, dopóki nie przeprosi za tę sprawę z moją lalką 

Barbie, którą przywiązał do butelki i próbował wysłać w kosmos.

RUTH:

  Wiesz,   nie   wyobrażam   sobie,   jak   zdołamy   się   jutro   dostać   do   szkoły.   Ulica   jest 

kompletnie zablokowana. Wygląda jak scena z Czerwonego świtu.

Ruth   miała   rację.   Z   gliniarzami   tworzącymi   rodzaj   kordonu   przed   domem   i 

zastawionym dojazdem, faktycznie mogło się wydawać, że nadchodzą Rosjanie, albo coś w 

tym stylu. Nikt nie miał prawa poruszać się po naszej ulicy bez okazania glinom  jakiegoś 

dowodu, że tu mieszka. Na przykład gdyby Rob miał ochotę zapuścić się tutaj na indianie - 

nie żeby chciał koniecznie, ale jakby, powiedzmy, źle skręcił, czy coś - absolutnie nie dałby 

rady. Gliniarze by go nie przepuścili.

Próbowałam   nie   dopuszczać   do   siebie   myśli   o   Robie.   Wyszłam   z   czata   z   Ruth, 

zapewniwszy   ją,   że   jakkolwiek   nic   jej   nie   powiedziałam,   to   nie   powiedziałam   również 

nikomu innemu, co ją chyba odrobinę udobruchało. Zgodziłam się, aby mówiła wszystkim, że 

wiedziała   od   początku   -   to   naprawdę   nie   miało   dla   mnie   znaczenia,   a   ją   uszczęśliwiło. 

Przypuszczam, że jak skończyła ze mną, natychmiast weszła na czat z Muffy i Butfy i innymi 

żałosnymi kretynkami, o których przyjaźń tak uparcie zabiegała z powodów, których pojąć 

nie   jestem   w   stanie.   Wyjęłam   flet   i   ćwiczyłam   przez   godzinę,   ale,   prawdę   mówiąc,   nie 

miałam do tego serca. Wcale nic dlatego, że myślałam o tym, co się stało z moją nieszczęsną 

głową. To by jeszcze było zrozumiałe.

Nie, wbrew postanowieniu, łapałam się ciągle na myśli o Robie. Czy zastanawiał się, 

co się stało, kiedy nie stawiłam się na odsiadkę tego popołudnia? Nawet gdyby próbował 

zadzwonić, żeby się czegoś dowiedzieć, nie miał szans, bo tata odłączył telefon. Na pewno 

widział gazetę, no nie? To znaczy, teraz, kiedy okazało się, że dotknął mnie palec Boży, może 

background image

chciał ze mną porozmawiać?

Przypuśćmy, że tak. Ale raczej nie. Nasłuchiwałam pilnie, ale nie wpadło mi w ucho 

buczenie indiany.

Chyba   nie   dlatego,   że   gliny   nie   przepuściły   go   przez   blokadę.   Pewnie   nawet   nie 

próbował.

Tyle o nieodwzajemnionej miłości. A poza tym, naprawdę nie rozumiem chłopaków.

background image

12

Następnego ranka obudziłam się rozczarowana i rozżalona na Roba, który,  jak się 

wydaje, wolał nie ryzykować więzienia, spędzając czas w moim towarzystwie. Zrobiło mi się 

jednak raźniej na myśl o tym, że nie muszę skradać się po kryjomu do żadnego automatu 

telefonicznego, żeby zadzwonić do 1 - 800 - Jeśli - Widziałeś - Zadzwoń. Rany, mogłam do 

nich   zadzwonić   z   własnego   domu.   Tak   więc   wstałam   z   łóżka,   podłączyłam   telefon   i 

wykręciłam numer.

Rosemary   nie   odebrała,   więc   poprosiłam,   żeby   podeszła   do   telefonu.   Pani,   którą 

usłyszałam w słuchawce, zapytała:

- Czy to Jess? A ja:

- Tak, zgadza się. A ona powiedziała:

- Zaczekaj chwilę.

Ale zamiast połączyć mnie z Rosemary, połączyła mnie z jej głupim szefem, Larrym, 

z którym rozmawiałam poprzedniego dnia. Zawołał do telefonu:

- Jessica!  Jak to miło.  Dziękuję, że  zadzwoniłaś.  Czy masz  dzisiaj  dla nas jakieś 

adresy? Obawiam się, że wczoraj byliśmy odcięci...

-   Tak,   to   prawda,   Larry   -   wpadłam   mu   w   słowo   -   dzięki   temu,   że   sprowadziłeś 

federalnych. A teraz połącz mnie z Rosemary albo odkładam słuchawkę.

Larry wydawał się zaskoczony.

-   Ależ   Jess   -   powiedział.   -   Nie   chcieliśmy   sprawić   ci   przykrości.   Zrozum,   kiedy 

dostajemy taki telefon jak od ciebie, jesteśmy zobowiązani przeprowadzić wywiad...

- Larry - przerwałam - rozumiem doskonale. Teraz daj Rosemary do telefonu.

Larry   mruknął   coś  obrażony,   ale   ostatecznie   przekazał   słuchawkę   Rosemary. 

Odezwała się zmartwionym głosem.

-   Och,   Jess   -   powiedziała.   -   Tak   mi   przykro,   skarbie.   Żałuję,   że   ci   czegoś   nie 

powiedziałam, jakoś cię nie ostrzegłam. Ale, wiesz, oni namierzają wszystkie zgłoszenia...

- Wszystko w porządku, Rosemary - powiedziałam. - Nic się nie stało. Byłam  na 

pierwszych   stronach   gazet,   a   przed   domem   kłębi   się   tłum   dziennikarzy,   powinnam   być 

zachwycona, prawda?

Rosemary na to:

- Przynajmniej humor ci dopisuje. Nie jestem pewna, czy ja bym tak potrafiła.

- Mniejsza z tym - ucięłam. - Więc słuchaj, mam dwoje dzieci z wczoraj i jeszcze 

dwoje oprócz tego.

background image

Rosemary tylko na to czekała. Zapisała informacje, które podałam, powiedziała: „Bóg 

z tobą, kochanie” i rozłączyła się. Odłożyłam słuchawkę i zaczęłam się pakować do szkoły.

Spakować się było łatwo, gorzej z wyjściem.

Przed domem znowu rozłożyło się zoo. Pojawiło się jeszcze więcej półciężarówek, 

niektóre z ogromnymi talerzami satelitarnymi na dachu. Wokół nich kręcili się reporterzy, a 

kiedy włączyłam telewizor, doznałam niesamowitego wrażenia, ponieważ prawie na każdym 

kanale pokazywano nasz dom, przed którym stał jakiś reporter, mówiąc: „Stoję oto przed tym 

niezwykłym domem w stanie Indiana. To właśnie tu mieszka dziewczyna porażona piorunem, 

Jessica Mastriani,  której  nadzwyczajne  zdolności pozazmysłowe  doprowadziły do odnale-

zienia kilkorga zaginionych dzieci...”

Gliniarze byli tam również. Kiedy zeszłam na dół, mama po raz kolejny częstowała 

ich kawą i ciasteczkami. Połykali je w mgnieniu oka.

No i, oczywiście, jak tylko odłożyłam słuchawkę, telefon natychmiast zaczął dzwonić. 

Odebrał tata - ktoś chciał ze mną rozmawiać, ale odmówił przedstawienia się. Tata ponownie 

wyłączył telefon.

Krótko mówiąc, zapanował bałagan.

Żadne z nas nie zdawało sobie sprawy z możliwych konsekwencji, dopóki Douglas nie 

przywędrował do kuchni, patrząc dokoła nieco mętnym wzrokiem.

- Oni chcą mnie dostać - powiedział.

O mało się nie udławiłam płatkami kukurydzianymi, ponieważ Douglas używa słowa 

„oni” tylko wtedy, kiedy przeżywa „epizod”.

Ojciec też zorientował się, że coś jest nie tak. Odstawił kawę i spojrzał na Douglasa z 

troską.

Tylko   do   mamy   to   nie   dotarło.   Ładowała   jeszcze   więcej   ciasteczek   na   tacę. 

Powiedziała:

- Nie bądź śmieszny, Dougie. Im chodzi o Jessicę, nie o ciebie.

-   Nie   -   odparł   Douglas.   Potrząsnął   głową.   -   Oni   chcą   mnie.   Widzicie   te   talerze? 

Satelitarne   anteny   na   dachach   wozów?   Skanują   moje   fale   umysłowe.   Używają   anten 

satelitarnych, żeby skanować moje myśli.

Upuściłam łyżkę. Tata zapytał bardzo łagodnie:

- Doug, czy brałeś wczoraj lekarstwo?

- Czy wy tego nie widzicie? - Douglas błyskawicznym  ruchem wyrwał tacę z rąk 

mamy i rzucił ją na podłogę. - Czy jesteście ślepi? Oni chcą mnie! Mnie!

Tata skoczył z miejsca i objął Douglasa ramionami. Odsunęłam miseczkę z płatkami i 

background image

powiedziałam:

- Lepiej już pójdę. Może jak pójdę, oni ruszą za mną...

- Idź - powiedział tata.

Wstałam od stołu, złapałam flet i plecak i skierowałam się do drzwi.

Ruszyli za mną. Albo raczej za mną i za Ruth, która zdołała przekonać gliny, żeby 

pozwolili jej przejechać spod domu na nasz podjazd. Wskoczyłam na przednie siedzenie i 

odjechałyśmy.   Gdybym   nie   martwiła   się   o   Douglasa,   bawiłoby   mnie   obserwowanie 

reporterów gramolących się w pośpiechu do wozów i rzucających się w pogoń za nami. Ale 

za bardzo byłam przygnębiona. Douglas już tak dobrze sobie radził. Co się stało?

- No cóż - odezwała się Ruth. - Trzeba przyznać, jest tego trochę.

- Czego?

Ruth podniosła rękę, poprawiając lusterko.

- Urn - mruknęła, wskazując na nie oczami. - Tego.

Obejrzałam   się.   Miałyśmy   eskortę   policji,   otaczali   nas   gliniarze   na   motocyklach, 

którzy usiłowali nie dopuścić za blisko wozów transmisyjnych. Tych wozów było znacznie 

więcej, niż myślałam. Wszystkie jechały naszym śladem. Wysiadanie w tym układzie mogło 

nie być zabawne.

- Może nie wpuszczą ich na teren szkoły - powiedziałam z nadzieją.

-   Żartujesz?   Taak,   pewnie.   Założę   się,   że   Feeney   już   tam   czeka   z   ogromnym 

transparentem powitalnym.

Powiedziałam:

- No, może gdybym z nimi porozmawiała...

W   ten   oto   sposób,   jeszcze   zanim   zabrzmiał   dzwonek   na   lekcje,   znalazłam   się   na 

schodach przed szkołą, odpowiadając  na pytania  prezenterów  telewizyjnych,  których  całe 

życie oglądałam na ekranie.

- Nie - odparłam jednemu z nich - to w ogóle nie bolało. Czułam coś w rodzaju 

łaskotania.

- Tak - zwróciłam się do kogoś innego - uważam, że rząd powinien robić więcej, żeby 

odnaleźć te dzieci.

- Nie - odpowiedziałam na kolejne pytanie - Nie wiem, gdzie jest Elvis.

Pan   Feeney,   zgodnie   z   przewidywaniami   Ruth,   był   na   posterunku.   Otaczała   go 

gromadka reporterów. Obaj z panem Goodhartem stanęli przy mnie, kiedy odpowiadałam na 

pytania.   Pan   Goodhart   wydawał   się   zmieszany,   natomiast   pan   Feeney   przeżywał 

najpiękniejsze chwile w swoim życiu. Powtarzał w kółko każdemu, kto zechciał go słuchać, 

background image

jak to Liceum im. Ernesta Pyle'a wygrało stanowe mistrzostwa w baseballu w 1997 roku. 

Jakby to kogoś obchodziło.

A potem, w środku tej nieudacznej, zaimprowizowanej konferencji prasowej stało się 

coś, co ostatecznie zburzyło mój spokój, to znaczy te resztki spokoju, które mi jeszcze zostały 

po „epizodzie” Douglasa.

- Panno Mastriani - krzyknął ktoś z tłumu reporterów - czy czuje się pani w jakiś 

sposób winna w związku z zapewnieniami Seana Patricka O'Hanahana, że matka uprowadziła 

go z domu sześć lat temu, aby uchronić go przed okrutnym traktowaniem ze strony ojca?

Zamrugałam   oczami.   Był   piękny,   wiosenny   dzień;   temperatura   zbliżała   się   do 

dwudziestu pięciu stopni. Nagle jednak poczułam chłód.

- Co? - zawołałam, wpatrując się w tłum w poszukiwaniu osoby, która to powiedziała.

- I w związku z tym, że wyjawienie miejsca przebywania Seana władzom - ciągnął 

głos - nie tylko naraziło jego życie na niebezpieczeństwo, ale zagroziło wolności jego matki?

Wtedy, zamiast morza twarzy, zobaczyłam jedną twarz. Nie wiedziałam, czy widzę ją 

rzeczywiście, czy też to tylko wyobraźnia. Ale to była twarz Seana, taka, jaką widziałam 

tamtego dnia przed ceglanym domkiem w Paoli. Drobna, biała jak papier twarz, z jaskrawymi 

piegami. Palce, wczepione w moje ubranie, drżały.

„Nikomu nie mów”, wysyczał. „Nikomu nie mów, że mnie widziałaś, rozumiesz?”

Błagał, żebym milczała. Potrząsał mną i błagał o milczenie.

A   ja   go   zdradziłam.   Sądziłam   -   zupełnie   szczerze   -   że   ktoś,   kto   budzi   w   nim 

śmiertelny strach, więzi go wbrew jego woli. Zachowywał się przecież tak, jakby się bał.

Rzeczywiście się bał. Mnie. Naprawdę myślałam, że robię to, co należy. Myliłam się.

Reporterzy nadal wykrzykiwali pytania. Słyszałam ich, ale miałam wrażenie, że są 

gdzieś bardzo daleko.

- Jessica? - Pan Goodhart przyglądał mi się uważnie. - Dobrze się czujesz?

„Nie jestem Sean Patrick O'Hanahan”. To właśnie powiedział mi Sean tamtego dnia 

przed domem. „Więc może zostaw mnie w spokoju, słyszysz? Możesz po prostu odjechać. I 

nigdy nie wracaj”.

- W porządku. - Pan Goodhart otoczył mnie ramieniem, kierując się ku wejściu. - 

Wystarczy na jeden dzień.

- Chwileczkę - powiedziałam. - Kto to powiedział? Kto mówił o Seanie?

Na  nieszczęście   jednak,   kiedy   zorientowano   się,   że   odchodzę,   wszyscy   reporterzy 

zaczęli jednocześnie wywrzaskiwać pytania i nie dało się w żaden sposób ustalić, kto zadał to 

pytanie o Seana Patricka O'Hanahana.

background image

- Czy to prawda? - zwróciłam się do pana Goodharta, kiedy weszliśmy do szkoły.

- Czy co jest prawdą?

- Czy to prawda, co powiedział ten dziennikarz? - Coś dziwnego działo się z moimi 

wargami, trochę tak, jak u dentysty, kiedy dają ci znieczulenie. - Ze Sean Patrick O'Hanahan 

w ogóle nie został porwany?

- Nie wiem, Jessico.

- Czy jego mama naprawdę może pójść za to do więzienia?

- Nie wiem, Jessico. Ale nawet jeśli tak jest, to nie twoja wina.

- Dlaczego to nie jest moja wina? - Prowadził mnie w stronę klasy. Spóźniłam się, ale 

po raz pierwszy nikt nie miał do mnie pretensji. - Skąd pan wie, że to nie moja wina?

-   Żaden   sąd   w   tym   kraju   -   oświadczył   pan   Goodhart   -   nie   powierzy   opieki   nad 

dzieckiem rodzicowi, który się nad nim znęca. Matka prawdopodobnie wmówiła dziecku, że 

tak było.

- Ale skąd pan wie? - upierałam się. - Skąd to można wiedzieć? Skąd mogę wiedzieć, 

czy   robiąc   to,   co   robię,   ujawniając   miejsce   przebywania   tych   dzieci   władzom,   działam 

rzeczywiście w ich interesie? A może nie wszystkie chcą, żeby je odnaleziono. Jak mam się 

tego domyśleć?

- Nie ma sposobu - stwierdził pan Goodhart. Właśnie dotarliśmy do klasy. - Jess, tego 

nie da się przewidzieć. Musisz po prostu przyjąć, że jeśli ktoś kocha je na tyle, żeby zgłosić 

ich zaginięcie, to zasługuje na to, żeby się dowiedzieć, gdzie są. Nie myślisz?

Nie.   Właśnie   na   tym   polegał   kłopot.   Nie   myślałam.   W   ogóle   się   nad   tym   nie 

zastanawiałam. Jak tylko przekonałam się o prawdziwości swoich snów - że Sean Patrick 

O'Hanahan naprawdę żyje, ma się dobrze i mieszka w małym ceglanym domku w Paoli - nie 

zawracałam sobie głowy żadnymi wątpliwościami.

A teraz, przeze mnie, dzieciak znalazł się w jeszcze gorszej sytuacji niż przedtem.

O, tak. Byłam naznaczona, zgadza się.

Pytanie tylko, przez kogo?

background image

13

Nie wszystko było tak całkiem do chrzanu. Okazało się, na przykład, że darowano mi 

odsiadkę.   Niesamowite,   co?   Odkrywasz   w   sobie   zdolności   nadprzyrodzone,   nie   musisz 

siedzieć w szkole za karę. Ciekawa jestem, jak poczułby się trener Albright, gdyby o tym 

wiedział. W gruncie rzeczy, znokautowanie gwiazdy jego drużyny piłkarskiej uszło mi na 

sucho. Skandal, prawda?

Zadręczając się sprawą Seana Patricka O'Hanahana, myślałam również, co pocznie 

pani Clemmings z tymi na „W. Jak bez mojej pomocy, da sobie radę z Hankiem i Gregiem? A 

Rob? Czy będzie mu mnie brakowało? Czy w ogóle zauważy, że zniknęłam?

Dowiedziałam  się  zaraz  po lunchu. Szłyśmy  z Ruth w stronę  szafek,  kiedy nagle 

dostałam od niej łokciem w bok, i to mocno.

-   Au,   chcesz   mi   żebro   złamać?   Pogięło   cię?   Wskazała   dłonią.   Spojrzałam. 

Zrozumiałam. Koło mojej szafki stał Rob Wilkins.

Ruth dokonała pośpiesznego odwrotu na z góry upatrzone pozycje. Wyprostowałam 

się i szłam dalej. Nie miałam się czym denerwować. Rob i ja byliśmy tylko przyjaciółmi. Rob 

dał mi to aż nazbyt jasno do zrozumienia.

- Hej - powiedział, kiedy podeszłam.

- Hej - odparłam. Pochyliłam  głowę, otwierając szafkę. Wybierałam kolejne cyfry 

szyfru: 21 - tyle lat chciałabym mieć teraz. 16 - tyle mam teraz. 35 - tyle lat będę miała, kiedy 

Rob Wilkins uzna, że dojrzałam do tego, aby z nim chodzić.

- No więc - odezwał się ponownie. - Miałaś zamiar mi powiedzieć?

Wyjęłam książkę do geometrii.

- Nie - powiedziałam - nie zamierzałam nikomu o tym mówić.

- Tak właśnie myślałem. A ten dzieciak?

- Jaki dzieciak?

Wiedziałam doskonale, o kogo pyta.

- Ten dzieciak w Paoli. Był pierwszy?

- Aha - powiedziałam. Nagle zachciało mi się płakać. Poważnie. A ja nigdy nie płaczę.

No, ostatni raz w gabinecie pana Goodharta, kiedy przyszli agenci FBI.

- Mogłaś mi powiedzieć.

- Mogłam. - Wyjęłam zeszyt do geometrii. - Uwierzyłbyś mi?

- Tak - powiedział. - Tak, uwierzyłbym.

Myślę,   że   rzeczywiście   by   uwierzył.   Albo   może   po   prostu   chciałam   tak   myśleć. 

background image

Wydawał się taki... Nie wiem. Chyba miły. Stał tam, opierając się o sąsiednią szafkę. Nie 

miał  książek, tylko  tę  nieodłączną  powieść w miękkich  okładkach w tylnej  kieszeni  wy-

świechtanych  dżinsów, gdzieniegdzie  mocno  wypłowiałych,  na przykład  na kolanach  i w 

innych, bardziej interesujących miejscach.

Miał   na   sobie   ciemnozieloną,   cienką   bluzę   z   długim   rękawem,   rękawy   jednak 

podciągnął do góry, tak że widać było jego opalone odjazdy na motocyklu przedramiona i...

No, czyja nie jestem żałosna?

Zatrzasnęłam drzwiczki szafki.

- Dobra - powiedziałam. - Muszę iść.

- Jess - zawołał, kiedy już odchodziłam. Obejrzałam się.

„Zmieniłem zdanie”. Miałam nadzieję, że to właśnie powie: „Zmieniłem zdanie. Czy 

pójdziesz ze mną na bal na koniec roku?”

Powiedział jednak:

- Słyszałem. O tym chłopcu. O Seanie.

Wydawał   się   zmieszany,   taka   rozmowa   na   szkolnym   korytarzu,   w   nienaturalnym 

świetle jarzeniówek, musiała być dla niego czymś niezwykłym.

- To nie była twoja wina, Jess - mówił dalej. - Sposób, w jaki zachowywał się wtedy, 

przed domem... Ja też widziałem, że z nim się dzieje coś dziwnego. Skąd miałaś wiedzieć? To 

tyle. - Pokiwał głową, jakby zadowolony, że powiedział wszystko, co miał do powiedzenia. - 

Postąpiłaś słusznie.

Potrząsnęłam głową. Czułam łzy pod powiekami. Cholera, stałam tam, mijały mnie 

setki ludzi, a ja usiłowałam ukryć łzy  przed chłopakiem, który podobał mi się tak, że nie 

potrafię tego wyrazić. Czy można sobie wyobrazić coś bardziej upokarzającego?

- Nie - powiedziałam. - Nieprawda.

Potem odwróciłam się i poszłam w swoją stronę.

Tym razem nie próbował mnie zatrzymać.

Ponieważ nie musiałam zostać w szkole, wróciłam do domu z Ruth. Postanowiłyśmy, 

że   będziemy   razem   ćwiczyć.   Ruth   powiedziała,   że   znalazła   nowy   koncert   na   flet   i 

wiolonczelę. Współczesny, ale mogłybyśmy spróbować.

Kiedy jednak wjechałyśmy w Lumley Lane, zorientowałam się natychmiast, że coś 

jest nie tak. Reporterzy stłoczyli  się w odległym  końcu ulicy,  za policyjną barykadą.  Na 

widok samochodu Ruth podnieśli wrzask i zaczęli gorączkowo pstrykać zdjęcia...

Gliny nie dopuszczały ich w pobliże domu.

Kiedy Ruth podjechała bliżej i zobaczyłam krew na chodniku, wiedziałam, dlaczego.

background image

Nie tylko na chodniku. Krwawy ślad prowadził aż do drzwi frontowych.

Ruth też go zauważyła. Mruknęła „och”.

Potem otworzyły się drzwi i wyszedł mój tata razem z Mikiem. Tata uspokajającym 

gestem podniósł ręce w górę i powiedział:

- Nie jest tak źle, jak na to wygląda. Po południu Dougie rzucił się na reportera, który 

usiłował przeprowadzić wywiad z sąsiadami. Obaj mają się dobrze. Nie przerażaj się.

To pewnie brzmi śmiesznie, że mój brat rzucił się na reportera. Gdyby to zrobił Mike, 

to byłoby nawet bardzo śmieszne. Ale chodziło o Douga, więc wcale nie było mi do śmiechu.

- Posłuchaj - powiedział tata, siadając na schodkach przed domem. Ruth zgasiła silnik 

i obie wysiadłyśmy z samochodu.

Usiadłam obok taty,  starannie omijając wzrokiem plamy krwi. Ruth zasiadła obok 

Mike'a na bujanej ławeczce na ganku. Ławeczka zatrzeszczała złowieszczo pod ich ciężarem. 

Mike nie wyglądał na zachwyconego towarzystwem, ale Ruth nie zwróciła na to uwagi.

- To nie twoja wina, Jess - ciągnął tata - ale reporterów, wozów transmisyjnych, policji 

i tego wszystkiego. Trochę tego było za dużo dla Dougiego. Nie wytrzymał. Kiedy odjechałaś 

rano, sądziliśmy, że udało nam się go uspokoić. Wziął lekarstwa i wydawało się, że jest w 

porządku. Ale lekarze mówią, że stres czasami...

Jęknęłam i położyłam głowę na kolanach.

- Jak to nie moja wina? - zawyłam. - Oczywiście, że to moja wina. Wszystko przeze 

mnie. Gdybym nigdy nie zadzwoniła pod ten głupi numer...

- Musiałaś zadzwonić pod ten głupi numer - powiedział cierpliwie tata. - Gdybyś nie 

zadzwoniła pod ten głupi numer, tamci rodzice nadal zamartwialiby się, co się stało z ich 

dziećmi...

- Taak - powiedziałam. - A Sean Patrick O'Hanahan nie zostałby, wbrew swojej woli, 

odesłany do ojca. A jego matka nie znalazłaby się w trudnej sytuacji. A...

- Postąpiłaś słusznie, Jess - powtórzył ojciec. - Nie możesz wszystkiego wiedzieć. A 

Douglas wyjdzie z tego. Byłoby po prostu wskazane, żeby znalazł się w jakimś trochę spokoj-

niejszym miejscu...

- Tak, ale gdzie? - zapytałam. - W szpitalu? Dougie miałby wrócić z mojego powodu 

do szpitala? Nie, dziękuję, tato. To nie Douglas stwarza problem.

Wciągnęłam głęboko powietrze. Było ciężkie i nasycone wilgocią. Zbliżało się lato. 

Już rano było bardzo ciepło, a prawie nie dawało się wytrzymać na ganku nieosłoniętym 

przed promieniami popołudniowego słońca.

Dusiłam się z gorąca.

background image

- To ja - powiedziałam. - Gdyby mnie nie było, Douglasowi nic by się nie stało.

- Ależ, kochanie... - odezwał się tata.

- Mówię poważnie. Gdyby nie ja, nie byłoby tu tłumu reporterów zaśmiecających 

trawnik, a mama nie piekłaby biszkopcików dwadzieścia cztery godziny na dobę, a Douglas 

nie wylądowałby w szpitalu...

- Do czego zmierzasz, Jessico?

- Wiesz, do czego zmierzam. Myślę, że będzie lepiej, jeśli jutro zastosuję się do tego, 

co powiedział agent Johnson, i pojadę na jakiś czas do bazy Crane.

Ruth   z   Mikiem   spojrzeli   na   mnie,   jakbym   upadła   na   głowę,   ale   tata,   po   chwili 

milczenia, stwierdził:

- Musisz robić to, co uważasz za właściwe, kochanie. A ja na to:

- Dobrze, nie uważam za właściwe, żeby nasza rodzina cierpiała przeze mnie. A teraz 

cierpimy wszyscy.  Jeśli zniknę na jakiś czas, reporterzy i cały ten bałagan też znikną. A 

potem będzie po staremu. Może nawet Doug wróci do domu.

- Taak - odezwał się cicho Mike - a Claire może podniesie znowu rolety.  Tak ją 

męczyły te kamery...

Kiedy   obie   z   Ruth   odwróciłyśmy   się,   wgapiając   się   w   niego   ze   zdumieniem, 

uświadomił sobie, co powiedział, i zamknął buzię.

Ruth była jedyną osobą, która wprowadziła nutkę wątpliwości.

- Nie sądzę, żeby to był najlepszy pomysł - stwierdziła. - To znaczy, twój wyjazd do 

Crane. Wcale mi się to nie podoba.

- Ruth, coś ty. Oni chcą tylko przeprowadzić jakieś badania...

- Och, wspaniale - powiedziała Ruth. - To teraz jesteś królikiem doświadczalnym? 

Jess, Crane to baza wojskowa. Chwytasz? Mówimy o armii!

- Ojej, Ruth - mruknęłam. - Nie panikuj. Nic mi się nie stanie.

Ruth wysunęła podbródek do przodu. Nic wiem, co ją ugryzło. Może naoglądała się za 

dużo filmów. Może nie chciała włóczyć się samotnie po szkolnych korytarzach.

A może podejrzewała coś, czego ja, nawet przy moich świeżo nabytych zdolnościach 

pozazmysłowych, nie byłam w stanie przeczuć. Ruth jest mądrzejsza niż większość ludzi... w 

każdym razie, pod pewnymi względami.

- A jeśli - zapytała cicho - będą chcieli, żebyś znalazła jeszcze więcej dzieci?

Tata na to:

- No, naturalnie, że będą chcieli, żeby odnalazła więcej dzieci. Przecież o to właśnie 

chodzi, jestem tego pewien.

background image

- Czy Jess chce znaleźć więcej dzieci? - zapytała Ruth, unosząc brwi.

Podobno testy na inteligencję sprawdzają tylko pewien jej rodzaj. Ci spośród nas, 

którzy nie wypadają w tych testach najlepiej - jak na przykład ja - pocieszają się faktem, że 

Ruth może i ma IQ 167, ale nic nie wie o chłopcach. Mike, owszem, ma 153, ale co on wie o 

sztuce postępowania z ludźmi? Dokładnie nic.

Tym jednym pytaniem Ruth udowodniła jednak, że jej umiejętności interpersonalne 

nie pozostawiają nic do życzenia. Trafiła w sedno.

Ja rzeczywiście nie chciałam znajdować więcej dzieci. Zwłaszcza po tej sprawie z 

Seanem. Nie, dopóki nie przekonam się, że te dzieci naprawdę chcą, żeby je odnaleźć.

W przeciwieństwie do Seana.

Wtedy odezwał się Mike:

- Nie ma znaczenia, czego ona chce. Ma moralny obowiązek wobec społeczeństwa, 

żeby dzielić się tym... cokolwiek to jest.

Ruth wycofała się natychmiast. Jak mogłaby sprzeciwić się ukochanemu?

- Masz rację, Michael - oświadczyła, mrugając do niego nieśmiało zza okularów.

No, to tyle, jeśli chodzi o te umiejętności interpersonalne.

-   Nie   zmuszą   jej   do   niczego   -   powiedział   tata.   -   To   sprawa   rządu   Stanów 

Zjednoczonych.   Jessica   jest   obywatelką   USA.   Ma   zagwarantowane   prawa   konstytucyjne. 

Wszystko będzie w porządku.

Smutne, ale w tamtej chwili rzeczywiście myślałam, że ma rację.

Wierzyłam w to święcie.

background image

14

Baza   wojskowa   Crane,   usytuowana   jakąś   godzinę   jazdy   od   mojego   rodzinnego 

miasteczka, należała do tych baz wojskowych, które zamknięto w latach osiemdziesiątych. 

Tak przynajmniej podano do wiadomości publicznej. Ale tak się jakoś złożyło, że nigdy nie 

została   faktycznie   zamknięta   -   w   każdym   razie   nie   całkowicie,   wbrew   alarmującym 

artykułom w lokalnych gazetach o rzekomym wzroście bezrobocia w związku z utratą pracy 

przez  zatrudnionych  w bazie  robotników i kucharzy.  Wojskowe odrzutowce - te,  które z 

hałasem przełamywały barierę dźwięku - nigdy nie zniknęły, a w naszych restauracjach, na 

długo potem, jak baza podobno przestała istnieć, pojawiali się umundurowani oficerowie.

Douglas w swoim najgorszym stanie utrzymywał, że w Crane rozbił się kiedyś statek 

kosmitów, a i teraz dzieją się jakieś niesamowite rzeczy i nie ma tam żadnej bazy wojskowej, 

ale w nocy błyskają tajemnicze światełka.

Kiedy przyjechałam do Grane, absolutnie nie miałam wrażenia, że komuś zależy na 

otoczeniu działalności bazy tajemnicą. Wcale nie wyglądała na zaniedbaną. Panowała tam 

czystość i porządek, elegancko przystrzyżone trawniki, żadnych śmieci, wszystko na swoim 

miejscu. Nie zauważyłam olbrzymich hangarów, gdzie można by ukryć statki kosmiczne, ale 

może trzymali je pod ziemią, tak jak na filmie Dzień Niepodległości.

Agent   Johnson, zaraz   po przyjeździe   - po  przedstawieniu   mnie  agentce   specjalnej 

Smith, pani oficer z ładnymi kolczykami z pereł, która widocznie zastąpiła jego poprzedniego 

partnera, agenta specjalnego Daviesa (niezdolny do pracy... ojej, czyżbym miała z tym coś 

wspólnego?) - pokazał mnie i tacie pokój, gdzie miałam zamieszkać - ładny pokój, jak w 

dobrym hotelu, z telewizorem, telefonem i tak dalej. Bez kranu z wodą sodową, jak z ulgą 

stwierdziłam.

Następnie agentka specjalna Smith zabrała nas do innego budynku, gdzie poznaliśmy 

kilku   wojskowych,   w   tym   pułkownika,   który   boleśnie   mocno   uścisnął   mi   rękę,   oraz 

pryszczatego porucznika, który gapił się na moje dżinsy, jakby to były wysokie skórzane buty 

do   pachwin   albo   coś  podobnego.   Potem   pułkownik   przedstawił   nas  gromadce   lekarzy  w 

jeszcze innym budynku, którzy podniecili się na mój widok i zapewnili tatę, że jestem w 

najlepszych rękach. Tata, mimo że z pewnością nie mógł się doczekać powrotu do swoich 

restauracji,   nie   odjeżdżał,   nie   przyjmując   na   wiarę   zapewnień   lekarzy.   Zadawał   rozmaite 

pytania, na przykład czy agentka specjalna Smith będzie pod telefonem na wypadek, gdybym 

potrzebowała czegoś w środku nocy i kto dopilnuje, żebym nie chodziła głodna? To było 

trochę krępujące.

background image

W   końcu   jedna   z   lekarek,   z   plakietką   HELEN   SHIFTON   przypiętą   do   fartucha, 

powiedziała tacie, że są gotowi na moje przyjęcie i że zadzwonię do niego, jak tylko wrócę do 

pokoju. Wtedy stało się jasne, że powinien już odjechać, więc tata pożegnał się, mówiąc, że 

odbierze mnie w przyszłym tygodniu. Miał nadzieję, że do tego czasu heca z reporterami 

przycichnie i będę mogła bezpiecznie wrócić do domu.

Objął mnie przy tych wszystkich ludziach i ucałował w czubek głowy. Udawałam, że 

nie mam na to ochoty, ale kiedy odjechał, nie mogłam pozbyć się uczucia...

...no, cóż - strachu.

Nie   zdradziłam   tego   jednak   doktor   Helen   Shifton.   Kiedy   spytała,   jak   się   czuję, 

zapewniłam, że świetnie.

Chyba mi nie uwierzyła, bo razem z pielęgniarką poddały mnie wszechstronnemu, 

naprawdę wszechstronnemu badaniu, włącznie z badaniem krwi i pakowaniem we mnie nie 

wiadomo czego. Zmierzyły ciśnienie krwi, poziom cholesterolu, serce, gardło, uszy, oczy, 

podeszwy stóp. Chciały przeprowadzić badanie ginekologiczne, zgodziłam się i kiedy kręciły 

się koło mnie, zapytałam je o antykoncepcję i takie rzeczy... no, wiecie, to może się przydać, 

kiedy będę miała jakąś czterdziestkę.

Doktor Shifton była bardzo w porządku, czego na pewno nie dałoby się powiedzieć o 

moim lekarzu rodzinnym, odpowiedziała na wszystkie pytania i stwierdziła, że rozwijam się 

normalnie. Obejrzała nawet moją bliznę, tę, którą zostawił piorun, i zauważyła, że chyba 

blednie, tak że pewnego dnia prawdopodobnie zniknie.

-   Kiedy   blizna   zniknie,   czy   nadprzyrodzone   zdolności   też   znikną?   -   zapytałam   z 

nadzieją.   Z   tymi   zdolnościami   spadła   na   mnie   wielka   odpowiedzialność   i   niekoniecznie 

chciałam ją dźwigać.

Powiedziała, że nie wie.

Potem kazała mi się położyć w wielkiej rurze i nie ruszać. Zrobiła całą serię zdjęć 

mojego mózgu. Miałam o niczym nie  myśleć, ale myślałam o Robie. Zdjęcia chyba jednak 

wypadły dobrze, bo potem doktor Shifton poleciła mi się ubrać i wyszła, a na jej miejsce 

zjawił się mały łysy człowieczek i zadał mi kupę przeraźliwie nudnych pytań o sny, życie 

seksualne i takie rzeczy. Jakkolwiek w moim życiu seksualnym nastąpiła, jak się wydaje, w 

ostatnim   czasie   pewna   poprawa   -   chociaż   trwało   to   okropnie   krótko   -   tak   naprawdę   nie 

miałam mu nic do powiedzenia, a moje sny też nie są nadzwyczajnie interesujące, śni mi się 

głównie, jak tuż przed pojedynkiem z Karen Sue Hanky zapominam gry na flecie.

Zdenerwowałam się dopiero, kiedy mały łysy człowieczek zaczął mnie wypytywać o 

Douglasa.   Skąd,   przepraszam,   rząd   Stanów   Zjednoczonych   ma   informacje   o   jego   próbie 

background image

samobójczej?

W każdym razie wiedzieli, a ja przyjęłam postawę obronną i mały łysy człowieczek 

zainteresował się, dlaczego.

Więc powiedziałam:

-   Czy   nie   poczułby   się   pan   dziwnie,   gdyby   ktoś   obcy   zaczął   pana   pytać   o   brata 

chorego na schizofrenię?

A on na to, że nie - chyba że miałby coś do ukrycia.

No więc wtedy oświadczyłam, że jedyną rzeczą, którą chciałam ukryć, jest fakt, że 

mam   ochotę   rozkwasić   mu   nos,   a   on   zapytał,   czy   zawsze   jestem   taka   agresywna,   kiedy 

rozmawiam o swojej rodzinie. Wstałam, wyszłam z gabinetu i powiedziałam doktor Shifton, 

że chcę wrócić do domu natychmiast.

Widać było, że doktor Shifton wściekła się na małego łysego człowieczka, ale jako 

profesjonalistka nie mogła tego okazać. Stwierdziła, że rozmawialiśmy dostatecznie długo. 

Zmył się, rzucając mi rozgniewane spojrzenia, jakbym zmarnowała mu dzień czy coś. Doktor 

Shifton powiedziała, żebym się nim nie przejmowała, że to freudysta i nikt nie bierze go 

specjalnie poważnie.

Nadeszła   pora   na   lunch.   Agentka   specjalna   Smith   zabrała   mnie   do   kafeterii, 

mieszczącej się w jeszcze innym budynku. Jedzenie nie było najgorsze, lepsze niż w szkole. 

Wzięłam pieczonego kurczaka i puree ziemniaczane. Mały łysy człowieczek też tam był. 

Spojrzał,  co jem i zanotował sobie w zeszyciku.  Powiedziałam  o tym  agentce  specjalnej 

Smith, która poradziła mi go zignorować. Stwierdziła, że mały łysy ma pewnie kompleksy.

Ponieważ nie było nikogo w moim wieku, z kim mogłabym pogadać, siedziałam z 

agentką specjalną Smith i zapytałam, jak to się stało, że została agentką FBI. Zareagowała 

zupełnie spokojnie. Powiedziała, że jest strzelcem wyborowym, ale nikogo nie zabiła. Wiele 

razy jednak mierzyła do ludzi. Wyjęła nawet rewolwer i pokazała mi. Był chłodny i naprawdę 

ciężki. Też chcę mieć taki, ale poczekam, aż skończę osiemnaście lat.

Jeszcze jedna rzecz, na którą muszę czekać aż do osiemnastki.

Po lunchu doktor Shifton wysłała mnie do gabinetu innego lekarza, gdzie spędziłam 

śmiertelnie nudne pół godziny. Lekarz pokazywał mi karty do gry, trzymając je tyłem do 

mnie i pytając, jaka to figura. Odpowiadałam: „Nie wiem. Trzymaj e pan tyłem do mnie”. 

Kazał   mi   zgadywać.   Odgadłam   prawidłowo   jakieś   dziesięć   procent.   Stwierdził,   że   to 

normalne. Widać było jednak, że jest rozczarowany.

Jeszcze później dziwaczna, koścista pani próbowała mnie skłonić, żebym przesuwała 

przedmioty mocą umysłu. Było mi jej żal. Naprawdę się starałam, ale oczywiście w tym 

background image

również poniosłam sromotną porażkę. Zabrała mnie potem do pokoju, który przypominał 

laboratorium językowe u nas w szkole, i kazała mi włożyć słuchawki. To mnie wprawiło w 

przyjemny nastrój, bo myślałam, że będzie film.

Jednak lekarz, który mnie przejął, na oko bardzo nerwowy człowiek, powiedział, że 

nie będzie filmu, tylko jakieś zdjęcia. Miałam im się przyjrzeć.

- Czy mam zapamiętać, jak ci ludzie wyglądają? - zapytałam, kiedy doktor przystąpił 

do pracy i na ekranie zaczęły pojawiać się kolejne zdjęcia. - Czy to jakiś quiz?

A on na to:

- Nie, to nie quiz.

- Więc o co tu chodzi?

Zdjęcia   mnie   znudziły.   Nie   było   w   nich   absolutnie   nic   interesującego.   Sami 

mężczyźni, w większości biali, niektórzy o lekko arabskich rysach twarzy. Kilku czarnych. 

Kilku Azjatów. Kilku Latynosów. Żadnych napisów pod spodem, nic. Nudziłam się prawie 

tak samo  jak podczas odsiadki. W słuchawkach brzmiała cicha muzyka  Mozarta - w nie 

najlepszym, moim zdaniem, wykonaniu. Flecista, w każdym razie, pokpił sprawę. Grali bez 

życia, takie jest moje zdanie.

Po jakimś czasie zdjęłam słuchawki i zapytałam:

- Czy mogę zrobić przerwę?

Doktor mocno się zdenerwował i zapytał,  czy muszę iść do łazienki, czy co, a ja 

miałam na końcu języka:  „Nie, to po prostu wściekle  nudne”, ale nie chciałam  psuć mu 

eksperymentu, więc powiedziałam: „Nie, chyba nie” i wróciłam do oglądania fotografii.

Biały mężczyzna  w średnim wieku. Biały mężczyzna  w średnim wieku. Azjata w 

średnim wieku. Przystojny Arab, w typie faceta z Mumii, tylko bez tatuażu na twarzy. Biały 

mężczyzna   w   średnim   wieku.   Biały   mężczyzna   w   średnim   wieku.   Ciekawa   jestem,   co 

podadzą na kolację. Biały, stary mężczyzna. Facet o wyglądzie seryjnego mordercy. Biały 

mężczyzna   w   średnim   wieku.   Biały   mężczyzna   w   średnim   wieku.   Biały   mężczyzna   w 

średnim wieku.

W   końcu,  po   upływie   czasu,   który   wydawał   mi   się   co   najmniej   rokiem,   przyszła 

doktor Shifton i powiedziała, że spisałam się doskonale i że przez resztę dnia mogę odpocząć.

Wiele dnia już mi nie zostało. Było koło trzeciej. W rodzinnym miasteczku o tej porze 

udawałabym się właśnie na odsiadkę. Ogarnęła mnie nagła tęsknota za domem. Czy to nie 

pokręcone? Tęskniłam za odsiadką, panią Clemmings, tymi na „W”... i oczywiście za Robem.

Kiedy jednak agentka specjalna Smith zabrała mnie z powrotem do pokoju i zapytała, 

czy mam kostium kąpielowy, natychmiast zapomniałam o Robie, bo jak się okazało, w bazie 

background image

był basen. Nie miałam kostiumu, więc agentka specjalna Smith zabrała mnie do pobliskiego 

centrum   handlowego,   gdzie   kupiłam   szałowy   kostium   i   Sony   PlayStation   za   państwowe 

pieniądze. Potem wróciłyśmy do bazy i poszłam pływać.

Było upalnie, mimo późnej pory słońce nadal nieźle przygrzewało. Ułożyłam się na 

leżaku i przyglądałam ludziom na basenie. Głównie kobiety z małymi dziećmi... zapewne 

żony pracowników bazy.

Jakieś starsze dzieci grały w „raz, dwa, trzy, baba - jaga patrzy”. Przybrałam wygodną 

pozę i zamknęłam oczy, czując, jak słońce pali mi skórę. Było mi przyjemnie. Odprężyłam 

się.

Może, myślałam, wszystko pójdzie dobrze. Zapach chloru kłuł mnie leciutko wnoś. 

Pachniało czystością.

Wszystko dobrze się ułoży.

Słyszałam krzyki dzieci.

- Raz! Pluśnięcie.

- Dwa!

Kolejne pluśnięcie.

- Trzy! Pluśnięcie.

- Baba! Pluśnięcie. Śmiech.

- Jaga!

Pluśnięcie.

- Raz!

Pluśnięcie. Krzyk. Histeryczny śmiech.

Musiałam   zasnąć,   bo   przyśniło   mi   się   coś   dziwacznego.   We   śnie   dookoła   mnie 

rozciągała się ogromna wodna przestrzeń. Wokół było pełno dzieci. Setki, tysiące dzieci. 

Duże dzieci. Małe dzieci. Tłuste dzieci. Chude dzieci. Białe dzieci. Czarne dzieci. Wszelkie 

możliwe dzieci.

I wszystkie krzyczały w moją stronę:

- Baba! Pluśnięcie. Krzyk.

- Jaga!

Pluśnięcie. Krzyk.

Pływałam, usiłując je złapać. Tyle że w moim śnie to nie była zabawa w babę - jagę. 

Wiedziałam, że jeśli nie uda mi się złapać dzieci, prąd porwie je w stronę wodospadu i rzuci z 

wysokiego na sześćdziesiąt metrów progu. Zginą na pewno. Tak czułam.

Więc pływałam gorączkowo, wyłapując dzieci po kolei i odciągając je w bezpieczne 

background image

miejsce, tylko po to, żeby ponownie porwał je prąd i uniósł z dala ode mnie. To było okropne. 

Dzieci wyślizgiwały mi  się z rąk, spadając w dół, w objęcia śmierci.  Już nie krzyczały: 

„Jaga!”. Wykrzykiwały moje imię. Krzyczały moje imię, umierając.

- Jess. Jess. Jessico, obudź się.

Otworzyłam oczy. Agentka specjalna Smith przyglądała mi się z góry. Leżałam na 

leżaku przy basenie, ale coś się nie zgadzało. Byłam sama. Wszystkie matki z dziećmi poszły 

do domu. Słońce prawie zaszło. Ostatnie promienie słońca zapalały się na wilgotnym brzegu 

basenu. Zrobiło się również znacznie chłodniej.

- Zasnęłaś - powiedziała agentka specjalna Smith. - Miałaś chyba jakiś zły sen. Dobrze 

się czujesz?

Powiedziałam:

- Tak - i usiadłam.

Agentka specjalna Smith wręczyła mi koszulkę.

-   Oho   -   powiedziała,   krzywiąc   się.   -   Spaliłaś   się.   Należało   kupić   jakiś   krem   do 

opalania.

Przyjrzałam się swojej skórze. Była czerwona.

- Do jutra zamieni się w opaleniznę - stwierdziłam.

- Musiało ci się coś śnić. Czy chcesz mi o tym opowiedzieć?

- Niespecjalnie.

Potem poszłam do pokoju i ćwiczyłam na flecie. Rozgrzałam się, następnie zagrałam 

ten kawałek, który wybrała Karen Sue Hanky, żeby mnie pokonać. To było takie łatwe, że 

zaczęłam improwizować, jazzując. W moim wykonaniu utwór brzmiał zupełnie inaczej, dużo 

lepiej.

Biedna Karen Sue Hanky. Utknie na zawsze w czwartym rzędzie.

Potem zagrałam coś z Billy Joela - Big Shot, na cześć Douglasa. Nie przyznałby się za 

nic, ale to jego ulubiony utwór.

Czyściłam flet, kiedy ktoś zapukał do drzwi.

- Proszę - powiedziałam, mając nadzieję, że to ktoś z obsługi. Padałam z głodu.

Ale nie. To nie był, nikt z obsługi. To był ten pułkownik, którego poznałam rano. 

Towarzyszyli mu agenci Smith i Johnson wraz z nerwowym doktorem, który zmusił mnie do 

oglądania zdjęć facetów w średnim wieku. Wyglądał na jeszcze bardziej zdenerwowanego niż 

przedtem.

- Cześć - odezwałam się, kiedy wszyscy weszli i stanęli, wpatrując się w mój flet, tak 

jakbym składała AK - 47 albo coś podobnego. - Czy już pora na kolację?

background image

- Pewnie - potwierdził agent specjalny Johnson. - Powiedz nam tylko, co byś chciała.

Zastanowiłam się. Czemu nie miałabym poprosić o coś ekstra?

- Stek z owocami morza byłby w sam raz - powiedziałam.

- Robi się - odparł pułkownik i skinął głową do agentki specjalnej Smith, która wyjęła 

komórkę,   wystukała  numer,   a  potem  porozmawiała   z  kimś  przez  chwilę  cichym  głosem. 

Boże,   pomyślałam.   Jakie   to   seksistowskie.   Oto   agentka   specjalna   Smith,   agentka   FBI, 

absolwentka jakiejś wyższej uczelni policyjnej, strzelec wyborowy i tak dalej, nadal musi 

zamawiać jedzenie w restauracji. Tylko dlatego, że jest kobietą.

Muszę pamiętać, żeby nie zostać agentką FBI, kiedy dorosnę.

-   A   więc   -   odezwał   się   pułkownik.   -   Słyszałem,   że   ucięłaś   sobie   dzisiaj   krótką 

drzemkę.

Stałam   pochylona,   wkładając   poszczególne   części   fletu   w   oddzielne,   wyściełane 

aksamitem przegródki. Coś w głosie pułkownika kazało mi podnieść głowę.

Pułkownik, podobnie jak faceci na zdjęciach, był białym mężczyzną w średnim wieku. 

Miał, jak to się mówi w książkach, ogorzałą twarz. Czyli twarz, która jest nie tyle opalona, jak 

moja, co zniszczona słońcem i pomarszczona. Miał również jasne, niebieskie oczy. Spojrzał 

na mnie z góry i zapytał:

- Czy podczas drzemki nie przyśnił ci się przypadkiem jakiś mężczyzna z fotografii, 

które widziałaś dzisiaj w gabinecie doktora Leonarda, panno Mastriani?

Zamrugałam   oczami.   O   co   tu   chodzi?   Spojrzałam   na   agentkę   specjalną   Smith. 

Schowała komórkę i patrzyła na mnie wyczekująco.

- Pamiętasz, Jessico - powiedziała. - Mówiłaś, że miałaś zły sen.

- Taak - odparłam powoli. Chyba zaczynałam chwytać. - Więc?

- Więc wspomniałam o tym pułkownikowi Jenkinsowi - ciągnęła agentka specjalna 

Smith. - Był ciekaw, czy przyśnił ci się może ktoś z fotografii, tych, które dzisiaj oglądałaś.

Odparłam:

- Nie.

Doktor Leonard pokiwał głową i zwrócił się do pułkownika:

- Jest  tak,  jak  podejrzewaliśmy.  Dla  zaistnienia  tego  zjawiska  konieczna  jest  faza 

REM, pułkowniku. Podczas drzemki ta faza zazwyczaj nie występuje.

Pułkownik Jenkins zmarszczył brwi.

- Myśli pan zatem, że dowiemy się czegoś jutro rano, doktorze? - burknął.

Budził respekt w mundurze z mnóstwem medali i dystynkcji. Uznałam, że musiał brać 

udział w jakichś strasznie ważnych bitwach.

background image

-   Z   całą   pewnością   -   potwierdził   doktor   Leonard.   Spojrzał   na   mnie   i   ciągnął 

nerwowym, cichym głosem:

- Miewasz te, eee, sny o zaginionych dzieciach tylko po całonocnym odpoczynku, 

zgadza się, panno Mastriani?

Ja na to:

- Uhm. Noo, tak. To znaczy tak. Doktor Leonard skinął głową.

- Powinniśmy z nią porozmawiać jutro rano, pułkowniku.

- Nie podoba mi się to - warknął pułkownik Jenkins tak głośno, że podskoczyłam. - 

Smith?

- Tak jest?

Agentka specjalna Smith stanęła na baczność.

- Przynieście zdjęcia - rozkazał. - Przynieście zdjęcia, żeby obejrzała je wieczorem, 

zanim pójdzie spać. Tak żeby miała je świeżo w pamięci.

- Tak jest - powiedziała agentka Smith, po czym znów włączyła komórkę i zaczęła coś 

do niej mruczeć.

Pułkownik Jenkins skierował wzrok na mnie.

- Wiążemy z tobą wielkie nadzieje, młoda damo - oświadczył.

- Naprawdę?

- Tak, w istocie. Setki ludzi - zdrajców naszego wielkiego narodu - już zbyt długo 

ucieka przed sprawiedliwością  i karą. Teraz jednak, kiedy jesteś z nami,  nie mają szans. 

Nieprawdaż?

Nie wiedziałam, co powiedzieć.

- Czyż nie tak? - warknął. Podskoczyłam i wydusiłam z siebie:

- Nie mają.

Pułkownik Jenkins wyglądał na zadowolonego. Wyszedł wraz z doktorem Leonardem 

oraz   agentami   specjalnymi   Smith   i   Johnsonem.   Chwilę   później   facet   w   stroju   kucharza 

przyniósł mi krewetki i znakomicie przyrządzony stek.

Przejrzałam na oczy. W moim pokoju mogło nie być kranu z wodą sodową, ale i tak 

wiedziałam, co jest grane. Album ze zdjęciami dostarczono wkrótce po kolacji. Przerzuciłam 

parę kartek przy jedzeniu, tak po prostu, dla draki. Zdrajcy, jak stwierdził pułkownik Jenkins. 

Czy ci ludzie byli szpiegami? Mordercami? Kim? Niektórzy budzili lęk samym wyglądem. 

Inni nie.

A jeśli wcale nie byli mordercami czy szpiegami? A jeśli byli zwyczajnymi ludźmi, 

którzy, tak jak Sean, wpakowali się w kłopoty bez własnej winy? Czy odnalezienie ich było 

background image

rzeczywiście moją powinnością?

Nie   miałam   pojęcia.   Pomyślałam,   że   dobrze   byłoby   porozmawiać   z   kimś 

mądrzejszym.

Więc   zadzwoniłam   do   domu.   Odebrała   mama.   Powiedziała,   że   Dougie   został 

zwolniony ze szpitala i że teraz, kiedy wrócił do swojego pokoju, a „całe to zamieszanie 

minęło”, miewa się znacznie lepiej.

Całe   zamieszanie   przeniosło   się   pod   bramy   Crane.   Odkąd   stało   się   jasne,   że   tu 

przebywam, zjawiły się ekipy telewizyjne  i radiowe. Marna zaczęła narzekać na tatę, że to 

przez niego Dougiemu się pogorszyło, bo musiał pójść pracować do restauracji, aż w końcu 

nie mogłam tego wytrzymać i przerwałam jej:

- To bzdura, mamo, to moja wina i tych cholernych reporterów.

Mama   wściekła   się   na   mnie,   że   brzydko   mówię,   więc   odłożyłam   słuchawkę,   nie 

porozmawiawszy z tatą - a właśnie z nim chciałam porozmawiać.

Dla rozrywki włączyłam telewizor. Obejrzałam Simpsonów, a potem kawałek filmu o 

dziewczynie, która zostaje poddana różnym zabiegom upiększającym, mimo że wyglądała 

zupełnie przyzwoicie, zanim zaczęła obsesyjnie dbać o swoją urodę. Film był taki nudny - 

chociaż Ruth pewnie by się spodobał, ze względu na to upiększanie - że przerzuciłam się na 

inny kanał...

Zamarłam, kiedy trafiłam na CNN...

Pokazywali moje zdjęcie.

To nie było kretyńskie klasowe zdjęcie. Musiał je zrobić jakiś dziennikarz, kiedy nie 

patrzyłam  w jego stronę. Śmiałam się na tym  zdjęciu. Ciekawe dlaczego.  Nie pamiętam, 

żebym w ciągu ostatnich paru dni miała specjalnie dużo powodów do śmiechu.

Potem   pojawiło   się   inne   zdjęcie,   również   znajome.   To   był   Sean.   Zdjęcie   Seana 

Patricka   O'Hanahana,   takiego,   jak   zapamiętałam,   w   czapce   bejsbolówce   odwróconej 

daszkiem do tyłu i piegami odcinającymi się wyraźnie na tle bladej twarzy.

Pogłośniłam.

- ...jak na ironię, okazuje się, że chłopiec zaginął po raz kolejny - mówił spiker. - 

Według doniesień Sean zniknął z mieszkania swego ojca w Chicago wczoraj przed świtem i 

od tamtej pory nikt go nie widział. Sądzi się, że chłopiec mógł odejść z własnej woli i że 

prawdopodobnie zmierza do Paoli, w Indianie, gdzie w areszcie przebywa jego matka, której 

zarzucono porwanie oraz wystawienie na szwank dobra dziecka...

O, Boże. Aresztowali mamę Seana. Aresztowali jego mamy z mojego powodu. Przeze 

mnie.

background image

A dzieciak jest zbiegiem. I to wszystko moja wina. Wylegiwałam się przy basenie, 

podczas gdy Sean podziewał się nie wiadomo gdzie, przeżywając Bóg wie jakie przygody, 

aby dotrzeć do swojej uwięzionej matki. Ciekawe, co też miał zamiar zrobić, kiedy wróci do 

Paoli? Odbić matkę z więzienia?

Chłopiec był sam i w beznadziejnej sytuacji, i to przeze mnie.

Dobra, to się zmieni, postanowiłam, wyłączając telewizor. Dzisiaj jest samotny, ale 

jutro nie będzie. Wiecie dlaczego?

Ponieważ miałam zamiar odnaleźć go jeszcze raz.

Raz już to zrobiłam. Mogę to powtórzyć.

I tym razem nie będę już taka głupia.

background image

15

Kiedy zjawili się następnego ranka, już mnie nie było. Och, nie mieli powodów do 

paniki. Zostawiłam list:

Do wszystkich zainteresowanych! Musiałam odejść, żeby coś załatwić. Wkrótce wrócę.

Z poważaniem, Jessica Mastriani

Nie chciałam, żeby się o mnie martwili.

A oto, co się stało. Obudziłam się wcześnie. A kiedy się obudziłam, wiedziałam, gdzie 

jest Sean. Tak jak poprzednio.

Wzięłam   prysznic,   ubrałam   się,   wyszłam   na   korytarz,   na   dół   po   schodach   i   na 

zewnątrz.

Nikt nie próbował mnie zatrzymać. Nikogo nie było W pobliżu, jeśli nie liczyć grupki 

żołnierzy, którzy ćwiczyli musztrę, na dziedzińcu. Zupełnie nie zwrócili na mnie uwagi.

I całe szczęście.

Poprzedniego dnia, kiedy wracałam z basenu, zauważyłam minibusik, który zatrzymał 

się przed domami przeznaczonymi dla rodzin oficerów. Skierowałam się tam. I tym razem 

nikt nie usiłował mi przeszkodzić. Ostatecznie nie byłam przecież więźniem.

Minibusik, jak dowiedziałam się od ludzi na przystanku, udawał się do pobliskiego 

miasteczka, gdzie kupiłam poprzednio kostium kąpielowy i Sony PlayStation... i gdzie, jak 

przypadkiem wiedziałam, znajdował się dworzec autobusowy.

Poczekałam zatem wraz z innymi i wsiadłam do minibusa. Potoczył się swoją drogą, 

mijając  wozy transmisyjne  i dziennikarzy.  Nie niepokojona przez nikogo, wyjechałam za 

strzeżoną przez żołnierzy bramę.

W ten oto prosty sposób opuściłam bazę wojskową Crane.

Miasteczko trudno by nazwać kwitnącą metropolią, ale i tak z trudem trafiłam na 

dworzec. Pytałam o drogę troje ludzi. Najpierw kierowcę autobusu - możecie mi wierzyć, w 

życiu nie słyszałam mętniejszych wyjaśnień, potem dzieciaka przy kasie w jakimś sklepie i 

wreszcie starszego pana siedzącego przed fryzjerem. W końcu zlokalizowałam dworzec, ale 

tylko dzięki temu, że z daleka dostrzegłam stojący przed nim autobus.

Kupiłam bilet powrotny - za siedemnaście dolarów - za pieniądze, które zostawił mi 

tata. „Na wszelki wypadek” powiedział, wsuwając mi stówę do ręki.

No, to właśnie był ten „wszelki wypadek”. Ja w każdym razie uznałam, że tak.

Śniadanie   zjadłam   na   dworcu.   Wzięłam   dwa   czekoladowe   budynie   i   sprite'a   z 

automatów. Kolejny dolar siedemdziesiąt pięć.

background image

Żeby   się   nie   nudzić   podczas   jazdy,   kupiłam   książkę.   Tę   samą   książkę,   którą 

zauważyłam w tylnej kieszeni spodni u Roba, kiedy go widziałam po raz ostatni. Pomyślałam, 

że czytanie tej samej książki jakoś nas zbliży.

Dobra, może niezupełnie tak. To była jedyna książka na półce, która wydawała się 

choć trochę interesująca.

Mój autobus przyjechał o dziewiątej. Wsiadłam do niego jako jedyna. Zajęłam miejsce 

przy   oknie.   Czy   zwróciliście   uwagę,   że   przez   przyciemnioną   szybę   autobusu   wszystko 

wygląda ładniej? Nie żartuję. Kiedy wysiadamy, wszystko staje się jaskrawe, widać brud i aż 

nami wstrząsa.

Tak, w każdym razie, mnie się wydaje.

Jazda do Paoli trwała około godziny. Większość czasu spędziłam, wyglądając przez 

okno. W Indianie nie ma zbyt wiele do oglądania, z wyjątkiem pól kukurydzy. Tak pewnie 

jest w większości stanów.

W   Paoli   wysiadłam   i   udałam   się   na   dworzec.   Był   większy   niż   ten,   z   którego 

wyruszyłam - z rzędami krzeseł i mnóstwem automatów telefonicznych. Ale i tak bez trudu 

rozpoznałam tajniaków. Jeden siedział przy automatach z napojami, drugi w pobliżu męskiej 

toalety.   Za   każdym   razem,   kiedy   na   stację   wjeżdżał   autobus,   wstawali   i   wychodzili   na 

zewnątrz, udając, że na kogoś czekają. Potem, nie widząc Seana, wracali na swoje miejsca.

Obserwowałam ich przeszło godzinę, więc wiem, co mówię. Naprzeciwko dworca stał 

również nieoznaczony samochód policyjny, drugi zaparkował nieco dalej, przed kręgielnią.

Kiedy już miał nadjechać autobus Seana, musiałam jakoś odwrócić uwagę gliniarzy, 

żeby nie zdążyli go zgarnąć, zanim ja z nim porozmawiam. Oto, co zrobiłam:

Spowodowałam pożar.

Wiem. W pożarach giną ludzie. Więc przede wszystkim upewniłam się, że tam nikogo 

nie ma. Zapaliłam zapałkę ze znalezionego pudełka i wrzuciłam ją do kosza na śmiecie w 

damskiej łazience, sprawdziwszy przedtem, czy wszystkie kabiny są puste. Potem ustawiłam 

się przy telefonach, tak jakbym czekała na rozmowę. Nikt nie zwrócił na mnie uwagi. Nikt 

nigdy nie zwraca na mnie uwagi. Niskie dziewczyny nie rzucają się specjalnie w oczy.

Po paru minutach z toalety zaczęła się wydobywać imponująca smuga dymu. Pierwsza 

zauważyła to jedna z kasjerek w kasie biletowej.

- O Boże! Pożar! Pożar! - wrzasnęła, wskazując na drzwi toalety.

Pozostałe   kobiety   wpadły   w   panikę.   Zaczęły   krzyczeć,   żeby   wszyscy   opuścili 

budynek. Ktoś zawołał: „Zadzwońcie pod 911!”, a jeden z tajniaków pytał, czy jest gdzieś 

gaśnica. Drugi zaczął rozmawiać przez komórkę. Prosił kolegów, pewnie tych, co siedzieli w 

background image

nieoznaczonym samochodzie, żeby wezwali straż pożarną.

Właśnie wtedy autobus jedenasta piętnaście z Indianapolis zatrzymał się przed stacją. 

Powoli ruszyłam na spotkanie pasażerom.

Sean wysiadł piąty. Był przebrany - tak pewnie mu się wydawało. Przefarbował sobie 

włosy na brązowo. Wielkie rzeczy. Jego piegi i tak widać było na milę. Do tego wciąż miał na 

głowie tę głupią czapkę, zsuniętą na czoło.

A poza tym, przepraszam, dwunastoletni chłopak, niski jak na swój wiek, samotnie 

podróżujący   autokarem,   i   to   w   środku   dnia,   kiedy   powinien   siedzieć   w   szkole?   Też   mi 

konspiracja!

Na szczęście mój  mały pożar odegrał swoją rolę. Nie wiem,  czy mieliście  kiedyś 

okazję   wąchać   palący   się   plastikowy   pojemnik   na   śmiecie.   Zapewniam   was   -   cuchnie 

koszmarnie. A dym? Czarny jak smoła. Pasażerowie wysiadający z autobusu spoglądali ze 

zdumieniem w kierunku stacji. Z budynku wydobywał się gęsty, gryzący dym. Bileterzy stali 

na zewnątrz, rozmawiając podniesionymi głosami. To musiało być najbardziej podniecające 

wydarzenie w najnowszej historii dworca autobusowego w Paoli. Tajniacy uganiali się wokół, 

sprawdzając, czy nikt nie został w środku. A potem nadjechały wozy strażackie na sygnale.

Podczas   tego   zamieszania   podeszłam   do   Seana,   chwyciłam   go   za   ramię   i 

powiedziałam:

- Idź dalej.

Skierowałam go uliczką biegnącą wzdłuż stacji, najszybciej, jak się dało.

Najpierw nie chciał iść ze mną. Syreny wyły, zagłuszając słowa, więc niezbyt dobrze 

go rozumiałam. Krzyknęłam mu do ucha:

- Dobra, jeśli wolisz iść z nimi, to są tam, czekają na ciebie. Chyba pojął, co się dzieje, 

bo przestał się szarpać.

Kiedy odeszliśmy na tyle daleko, że dało się rozmawiać, Sean wyrwał się z mojego 

uścisku i zapytał bardzo ostrym głosem:

- Co ty tu robisz?

- Ratuję ci tyłek - odparłam. - Co ci strzeliło do głowy? Po coś tu wracał? Przecież 

wiadomo, że jeśli mają choć odrobinę oleju w głowie, zaczną cię szukać właśnie tutaj.

Sean błysnął ku mnie spod bejsbolówki niebieskimi oczami.

- Tak? A niby gdzie miałbym być? Moja mama siedzi tutaj w areszcie - stwierdził. - 

Dzięki tobie.

- Gdybyś tamtego dnia wyjaśnił mi sytuację - odparłam - zamiast zachowywać się jak 

kretyn, nie doszłoby do tego.

background image

- Nie - odwarknął Sean. - Gdybyś nie była kapusiem, nie doszłoby to tego.

- Kapusiem? - To mnie wyprowadziło z równowagi. Wszyscy jeden przez drugiego 

powtarzali, jaki to posiadam wspaniały „dar”. Jaki to cud, błogosławieństwo, tra ta ta ta.

Nikt nie mówił, że jestem kapusiem.

Wredny   bachor,   pomyślałam.   Dlaczego   marnuję   na   niego   czas?   Powinnam   go   po 

prostu zostawić...

Ale nie mogłam. Wiedziałam o tym.

Szłam dalej bez słowa. Uliczka, którą szliśmy, nie należała do najprzyjemniejszych. 

Po obu stronach stały pojemniki, z których śmiecie prawic wysypywały się na ziemię, pod 

stopami   chrzęściło   rozbite   szkło.   Co   gorsza,   uliczka   zaraz   się   kończyła,   już   było   widać 

ruchliwą przecznicę. Jeśli Sean miał pozostać na wolności, nie mógł rzucać się ludziom w 

oczy.

- A poza tym - ciągnął Sean nadąsanym tonem - jeśli każdy inteligentny człowiek 

mógł się domyśleć, że tu przyjadę, to jak to się stało, że nikt mnie nie złapał?

-   Bo   ja   byłam   jedyną   osobą,   która   wiedziała,   którym   dokładnie   autobusem 

przyjedziesz.

- Skąd mogłaś wiedzieć?

Nie odpowiedziałam, spojrzałam tylko na niego.

- Śniło ci się, że przyjadę  tym  o jedenastej piętnaście  z Indianapolis?  - zapytał  z 

sarkazmem w głosie.

- Nikt nie twierdzi, że moje sny są interesujące.

- Dobra, więc o co ci chodziło tam, na stacji? Mówiłaś, że czekają na mnie. Kto na 

mnie czekał?

- Gromadka tajniaków. Widocznie podejrzewali, że tak właśnie będziesz próbował się 

tu dostać. To znaczy autobusem. Musiałam odwrócić ich uwagę.

Oczy mu się zaokrągliły ze zdziwienia.

- Ty wywołałaś pożar?

- Owszem. - Prawie dochodziliśmy do ulicy. Wyciągnęłam rękę i zatrzymałam go. - 

Słuchaj, musimy porozmawiać. Dokąd możemy pójść, żeby się... no, wiesz, wtopić w tło i 

spokojnie pogadać?

- Nie chcę z tobą rozmawiać - oświadczył. To zabrzmiało stanowczo.

- Dobra, dobra, nie masz wyjścia. Ktoś musi cię wyplątać z tego bałaganu.

- Myślisz, że ty to zrobisz? - zapytał z przekąsem.

- Czy cię to bawi, czy nie, młodociany - powiedziałam - masz tylko mnie.

background image

Zyskałam na tym wzruszenie ramion. No, to już był jakiś postęp.

W końcu poszliśmy tam, gdzie idą wszyscy, kiedy nie wiedzą, dokąd pójść.

Zgadza się: do centrum handlowego.

Paoli, Indiana, to nie Nowy Jork. Centrum handlowe ma dwa piętra, i owszem, ale 

składa się tylko z jakichś dwudziestu sklepów, a zjeść można tylko w Pizza Hut i Orange 

Julius. Biedacy nie grymaszą. A ponieważ nadeszła akurat pora lunchu, więc przynajmniej nie 

byliśmy jedynymi dziećmi w restauracji. Wydaje się, że w Paoli coś przyzwoitego można 

zjeść   wyłącznie   w   Pizza   Hut   w   centrum   handlowym.   W   restauracji   kłębiły   się   tłumy 

licealistów, którzy chcieli coś przegryźć w czasie przerwy.

Zwróciłam Seanowi uwagę, żeby siedział możliwie wyprostowany. Miałam nadzieję, 

że mógłby uchodzić za niewyrośniętego pierwszaka z liceum.

A ja za desperatkę, która umawia się na randkę z chłopakiem z pierwszej klasy.

- Oho - zawołałam,  widząc, jak rzuca się na pizzę. - Powoli. Czy to dzisiaj twój 

pierwszy posiłek?

- Pierwszy od dwóch dni - odparł z pełną buzią.

- To o czym ty myślisz? Nie wpadłeś na to, żeby ukraść tacie jakieś pieniądze, zanim 

zwiałeś?

Pociągnął parę solidnych łyków pepsi.

- Karta kredytowa.

- Och, zwinąłeś kartę kredytową. Bardzo mądrze. Nic łatwiejszego, niż kupić frytki w 

McDonaldzie za pomocą karty kredytowej.

- Musiałem kupić bilet autobusowy z Chicago - bronił się.

- Ach, tak. - To stąd gliny wiedziały, gdzie go szukać. - Ale nie pomyślałeś o jedzeniu.

- Zapomniałem o jedzeniu - powiedział. - Poza tym... - Posłał mi spojrzenie, którego 

nie potrafię  opisać. Było w nim chyba  coś, co można określić jako wyrzut. - Za bardzo 

martwiłem się o mamę, żeby jeść.

Przyznaję. Wzruszyłam się. Prawie się popłakałam, ale po raz kolejny wzięłam się w 

garść.

- Och, przestań - powiedziałam. - Już mówiłam, że mi przykro.

- Nie.

-   Nie?   -   zamrugałam   oczami.   -   Więc   teraz   mówię:   jest   mi   przykro.   Dlatego   tu 

przyjechałam. Chcę ci pomóc.

Sean wyciągnął w moją stronę pusty talerz.

- To kup mi następną pizzę - powiedział. - Tym razem bez warzyw.

background image

Patrzyłam, jak pochłania drugą pizzę. Ja wzięłam tylko coś do picia. Nie mogę jeść 

pizzy z Pizza Hut. Nie dlatego, że jest paskudna czy coś. Na pewno jest świetna. Tylko że 

nigdy nam nie pozwalano jeść innej pizzy niż z naszych restauracji. Rodzice uważaliby za akt 

zdrady samą myśl o tym. Pizza od Mastrianiego albo nic.

Dlatego nic nie jadłam. Nie jest lekko, kiedy rodzice pracują w tej branży.

- No dobrze - powiedziałam, kiedy wydawało się, że Sean wgryzł się w drugą pizzę na 

tyle, żeby móc rozmawiać - a co właściwie chciałeś zrobić po przyjeździe tutaj?

Łypnął na mnie ponuro.

- A jak myślisz?

- Odbić mamę z więzienia? Pewnie. Niezły plan. Spochmurniał jeszcze bardziej.

- Tobie się udało - stwierdził, a w jego głosie brzmiał podziw. Niechętny podziw, ale 

zawsze. - Z tym pożarem na dworcu autobusowym. Mógłbym zrobić coś podobnego.

- O, taak. Wszyscy strażnicy wybiegliby na zewnątrz, zostawiając otwarte drzwi cel, a 

ty byś wpadł do środka, porwał mamę i prysnął.

- Wcale nie mówiłem, że miałem jakiś plan. Jak na razie. Ale coś wymyślę. Zawsze 

coś mi przychodzi do głowy.

- W porządku - odezwałam się. - Wydaje mi się, że mnie już przyszło.

Spojrzał na mnie.

- Co przyszło?

- Plan.

- O Jezu - jęknął i sięgnął po pepsi.

- Hej, kolego - powiedziałam. - Nie mów „Jezu” i nie klnij.

- Ty klniesz.

- Nieprawda. A poza tym ja mam szesnaście lat. Przewrócił oczami.

- No tak, to cię pewnie czyni dorosłą. A masz przynajmniej prawo jazdy?

Bawiłam się słomką do picia. Tu mnie zażył. Bo faktycznie, nieszczęśliwym trafem, 

oblałam pierwsze podejście na prawo jazdy. Nie z własnej winy. Po prostu kiedy siadam za 

kółkiem,  zaczynają  się ze mną  dziać dziwne rzeczy.  Wszystko  przez  tę moją słabość do 

szybkiej   jazdy.   A   zresztą   powiedzcie,   jeśli   droga  jest   pusta,   po   kiego   grzyba   wlec   się 

pięćdziesiątką?

- Jeszcze nie - odparłam. - Ale pracuję nad tym.

- Jezusie. - Sean oparł się o tylną ściankę boksu. - Posłuchaj, tak całkiem to ja ci nie 

mogę ufać, no nie? Już raz mnie wrobiłaś, pamiętasz?

- To była pomyłka - stwierdziłam. - Powiedziałam, że mi przykro. Kupiłam ci pizzę. 

background image

Powiedziałam, że mam plan, co zrobić, żeby wszystko było dobrze. Czego chcesz jeszcze?

- Czego chcę jeszcze? - Sean pochylił  się do przodu, tak żeby cheerleaderki przy 

następnym stole go nie słyszały. - Czego chcę? Żeby znowu było jak przedtem, zanim się 

zjawiłaś i wszystko sknociłaś.

- Ach, tak? Dobra, nie chcę cię urazić, Sean, ale nie uważam, że wszystko układało się 

tak cudownie, jak twierdzisz. Co by się, na przykład, stało, gdyby któryś z twoich nauczycieli, 

przyjaciółka   matki,   zastępowy   z   drużyny   harcerskiej,   poszedł   do   sklepu   spożywczego   i 

zobaczył  twoją buźkę na kartonie mleka? Czy ty i twoja mama  byliście gotowi pakować 

manele  i  wiać  za  każdym  razem,   gdyby  ktoś  cię  rozpoznał?  Czy  zamierzaliście  uciekać, 

dopóki nie skończysz osiemnastu lat? Czy to był wasz plan?

Sean wpatrywał się we mnie gniewnie spod swojej bejsbolówki.

- A co mieliśmy robić? - zapytał. - Nic nie wiesz... Mój tata... ma przyjaciół. Dlatego 

sędzia   wydał  taki   wyrok.   Tata   ma   kumpli,  którzy wiedzieli,  jak  go przycisnąć.   Wiedział 

doskonale, jaki gość jest z mojego taty. Ale i tak przyznał mu opiekę. Mama nie miała szans. 

Więc będziemy uciekać. Nikt nam nie może pomóc.

- Mylisz się - powiedziałam. - Ja mogę.

Sean znowu pochylił się naprzód i powiedział dobitnie, cedząc słowa:

- Nie... potrafisz... nawet... prowadzić.

- Wiem. Ale potrafię wam pomóc. Posłuchaj. Najlepszy przyjaciel mojego taty jest 

prawnikiem, i to dobrym. Kiedyś, jak byłam u nich w domu, słyszałam o sprawie dzieciaka, 

który wystąpił do sądu, żeby się uniezależnić od rodzica...

- To jakaś bzdura - przerwał mi Sean, odsuwając pusty talerz. Nie wiem dlaczego w 

ogóle cię słucham.

- Bo nie masz nikogo innego. Posłuchaj...

- Nie - mruknął Sean, potrząsając głową. - Nie rozumiesz? Wiem coś o tobie.

Zamrugałam oczami.

- O czym ty mówisz?

- Mówili w wiadomościach, że zabrali cię do tej bazy wojskowej .

- Tak? No i co?

- Ale jesteś głupia - ciągnął Sean. - Nic nie rozumiesz. Założę się, że nawet nie wiesz, 

po co cię tam sprowadzili. Nie jest tak?

Poruszyłam się niespokojnie na krześle.

- Pewnie, że nie. Robią jakieś doświadczenia. Wiesz, żeby sprawdzić, jak to się dzieje, 

że wiem, gdzie są różni ludzie, jak ty na przykład. I to wszystko.

background image

- To nie  wszystko.  Chcą,  żebyś  szukała  dla nich  ludzi,  co?  Przypomniałam  sobie 

zdjęcia tych wszystkich mężczyzn w średnim wieku, które pułkownik kazał mi oglądać.

- Może...

- Jeszcze nie kapujesz? Nikomu nic pomagasz. Nie wiesz, kim są ci ludzie. Niektórzy 

z   nich   może   mają   powód,   żeby   uciekać,   tak   jak   ja   i   moja   mama.   Niektórzy   mogą   być 

niewinni. A ty ich podajesz glinom na talerzu jak świeżutkie pączki z lukrem.

Nie lubię, jak ktoś się źle wyraża o policji, zwłaszcza taki szczyl. Ostatecznie policja 

oddaje społeczeństwu istotne przysługi, za małe pieniądze i bez należnych wyrazów uznania. 

Niepewnym, nawet we własnych uszach, głosem, oświadczyłam:

- Jestem przekonana, że jeśli rząd kogoś poszukuje, to jest to ktoś winien jakichś 

zbrodni...

Ale   tak   na   dobrą   sprawę,   dzieciak   powiedział   coś,   o   czym   sama   wcześniej 

pomyślałam. Z jakiegoś powodu przypomniał mi mój sen. Raz. Dwa. Trzy. Jaga. Tyle ludzi, 

tyle głosów.

A ja nie mogłam nikomu pomóc.

Twarz Seana wydawała się biała pod piegami.

- A co z Poszukiwanym, hę? Nic złego nie zrobił. Ten jednoręki zrobił. Któryś z tych 

ludzi, których ci każą szukać, może być jak Harrison Ford w tym filmie. A ty jesteś Tommy 

Lee Jones. - Potrząsnął głową zdegustowany. - Ty naprawdę jesteś kapusiem, wiesz?

Kapuś?   Ja?   Miałam   ochotę   skręcić   kretynowi   kark.   Żałowałam,   że   się   dla   niego 

fatygowałam.

Jaga.

-   Kapuś   to   nawet   nie   jest   właściwe   słowo   -   powiedział.   -   Wiesz,   kim   ty   jesteś? 

Delfinem.

Szczęka mi opadła. Co on gada? Delfiny to przyjazne, inteligentne stworzenia. Jeśli 

chciał mnie obrazić, powinien wymyślić coś innego.

-   Wiesz,   co   robił   rząd?   -   Sean   rozkręcił   się   na   całego.   -   Ćwiczyli   delfiny,   żeby 

podpływały   do   statków   i   trącały   je   nosami.   Potem,   kiedy   wybuchła   I   wojna   światowa, 

przywiązywali delfinom bomby do grzbietów i puszczali je, żeby płynęły do okrętów wroga i 

trącały je. A wtedy, jak myślisz, co się działo? Bomby wybuchały i statki wroga - razem z 

delfinami - rozpadały się na drobne kawałki. Och, pewnie, wszyscy mówią: „Pomyśl, ilu ludzi 

mogło zginąć przez taki okręt, gdyby go nie wysadzono w powietrze. Delfiny oddały życie w 

dobrej   sprawie”.   Założę   się,   że   delfiny   nie   odczuwały   tego   w   ten   sposób.   Delfiny   nie 

wywołały wojny. Nie miały z nią nic wspólnego.

background image

Zmrużył oczy.

- Wiesz co, Jess? - powiedział. - Teraz ty jesteś delfinem. Jest tylko kwestią czasu, 

kiedy wysadzą cię w powietrze.

Też zmrużyłam oczy, odwzajemniając spojrzenie, ale muszę przyznać, zimno mi się 

zrobiło od tej historii. Jaga.

- Nie jestem delfinem - oświadczyłam. Zaczynałam żałować, że odnalazłam Seana 

Patricka O'Hanahana. Zdecydowanie żałowałam, że postawiłam mu dwie pizze i dużą pepsi.

Na nieszczęście jednak, im głębiej się nad tym zastanawiałam, siedząc w restauracji, z 

dziewczynami z miejscowej szkoły chichoczącymi obok przy stoliku, przy dźwiękach cichej, 

relaksującej muzyki  z głośników, tym bardziej stawało się dla mnie jasne, że tak właśnie 

było... albo raczej, prawie pozwoliłam, żeby tak było. „Wkrótce wrócę”. Tak napisałam w 

liście,   który   zostawiłam   dziś   rano   w   bazie.   Czy   rzeczywiście?   Czy   naprawdę   chciałam 

wrócić?

Czy też chciałam im powiedzieć Hasta la vista, baby, delfin to ja nie jestem.

Baba - jaga.

- Słuchaj - zwróciłam się do Seana. - Nie siedzimy tutaj po to, żeby się zastanawiać 

nad moimi problemami. Mamy się zastanowić, jak rozwiązać twoje.

Popatrzył na mnie uważnie.

- Świetnie. To niby co mam robić?

- Po pierwsze - powiedziałam - nie używaj karty kredytowej. Masz. - Pogrzebałam w 

kieszeni, wyciągając to, co zostało ze studolarówki od taty. - Weź to. Potem znajdziemy ci 

taksówkę.

- Taksówkę?

- Tak, taksówkę. Nie możesz wrócić na dworzec autobusowy, a musisz się wydostać z 

Paoli. Chcę, żebyś poszedł do mojej szkoły... - Sięgnęłam do plecaka po długopis. Na serwet-

ce z Pizza Hut nagryzmoliłam adres liceum. - Zapytaj o pana Goodharta. Powiedz mu, że ja 

cię przysłałam. On ci pomoże. Powiedz mu, żeby zadzwonił do taty Ruth, pana Abramowitza. 

Zapiszę ci. Puść moją rękę, chcę to zapisać.

Sean jednak nadal kurczowo trzymał moją rękę. Nie wiedziałam, o co dzieciakowi 

chodzi. O długopis? Na co mu mój długopis?

- Uspokój się, dobra? - powiedziałam, podnosząc głowę. - Piszę tak szybko, jak się da.

Wtedy zwróciłam uwagę na wyraz jego twarzy. Nie patrzył na mnie. Wpatrywał się w 

coś poza moimi plecami, w drzwiach restauracji.

Odwróciłam się, w sarną porę, żeby napotkać wzrok pułkownika Jenkinsa. Na mój 

background image

widok zwinął  swoje potężne  dłonie  w pięści,  co w jakiś tajemniczy sposób nasunęło mi 

wspomnienie trenera Albrighta.

To   nie   wszystko.   Za   nim   wmaszerowała   gromada   facetów   z   dużymi   łapami, 

ostrzyżonych na łyso, w mundurach polowych. Faceci mieli ze sobą broń.

- Cholera - powiedziałam. Pułkownik skinął głową w moją stronę.

- Tam jest - powiedział.

Sean miał zaledwie dwanaście lat, ale do głupich z pewnością nie należał.

- Wiejemy! - szepnął.

Była to zdecydowanie dobra rada, mimo że została udzielona przez dwunastoletniego 

chłopaka.

background image

16

Pułkownik Jenkins i jego ludzie blokowali drzwi, ale to mnie nie zmartwiło. Z boku 

znajdowały się drugie drzwi z napisem: WYJŚCIE. Wypadliśmy przez nie.

- Poczekaj - powiedziałam do Seana, który rwał się do dalszego biegu. Zachowałam 

na tyle przytomności umysłu, żeby nie zostawić serwetki z wypisanym adresem. Złapałam 

Seana za kołnierz koszuli i wetknęłam mu serwetkę do przedniej kieszeni spodni. Popatrzył 

na mnie zaskoczony.

- Teraz zwiewaj - powiedziałam, popychając go lekko.

Rozdzieliliśmy   się.   Nawet   tego   nie   uzgadnialiśmy.   Tak   się   po   prostu   stało.   Sean 

pognał w kierunku Photo Hut, a ja w stronę ruchomych schodów.

Kiedy zaczęłam się w szkole bić w obronie Douglasa, nie mając w tej dziedzinie 

wiedzy ani doświadczenia, tata wziął mnie na bok i udzielił mi paru wskazówek. Jedna z 

najlepszych   -   poza   techniką   zadawania   ciosów   pięścią   -   sprowadzała   się   do   tego,   żeby 

uciekać, jeśli przeciwników jest wielu. A dokładnie - biec w dół. Nigdy, mówił tata, nie 

biegnij pod górę - czy to na zewnątrz, czy w budynku. Jeśli pobiegniesz w górę, a ludzie, 

którzy chcą cię dopaść, odetną drogę w dół, masz tylko jedno wyjście - skakać.

Ja jednak musiałam zatroszczyć się o Seana. Po prostu. To przeze mnie ścigali nas 

uzbrojeni żołnierze. Nie mogłam pozwolić, żeby schwytali dwunastoletniego dzieciaka, który 

wplątał się w tę aferę wyłącznie z mojej winy.

Zdawałam sobie sprawę, że w końcu ja sama będę musiała dać się złapać... ale zanim 

do  tego   dojdzie,  musiałam   na  tyle   zyskać  na  czasie,  żeby  Sean  na  pewno  się   wymknął. 

Musiałam jakoś odwrócić ich uwagę...

Tak więc skierowałam się ku ruchomym schodom.

A oni poszli za mną.

Trwała  pora  obiadowa,  więc  w centrum,   poza  działem   restauracyjnym,   było   mało 

ludzi. Udało mi się zręcznie ich wyminąć. Ścigający mnie żołnierze robili to mniej delikatnie: 

ludzie krzyczeli w popłochu, próbując zejść im z drogi, a automat do gry, o który nawet nie 

zawadziłam, rąbnął z łoskotem na ziemię.

Miałam dość rozumu, żeby nie ładować się do żadnego sklepu. Znalazłabym się w 

pułapce. Trzymałam się głównego korytarza, pełnego rozmaitych rzeczy, pomiędzy którymi 

można było kluczyć do rana - jak na przykład wielka fontanna, stoiska ze słodyczami, albo, 

najlepsze   ze   wszystkiego,   platforma   z   mechanicznymi   dinozaurami   naturalnej   wielkości, 

która  miała  dać  dzieciakom   i  ich  rodzicom  wyobrażenie   o tym,   jak  wyglądała  ziemia   w 

background image

czasach prehistorycznych.

Wcale nie żartuję. No, dobra, może przesadziłam z tą naturalną wielkością. Najwyższy 

dinozaur mierzył jakieś sześć, siedem metrów wzrostu i był to tyranozaur. Upchano je na nie-

wielkiej powierzchni, razem ze sztucznymi paprociami, palmami i innymi  rekwizytami  ze 

sztucznej   dżungli.   Z   głośników   ukrytych   między   sztucznymi   skałami   płynęły   dziwaczne 

odgłosy, jakby wrzaski małp i ptasi szczebiot. A w jednym miejscu był nawet wulkan, który 

wypluwał sztuczną lawę - w każdym razie miało to tak wyglądać, jakby lawa wydobywała się 

z otworu.

Obejrzałam   się.   Moi   prześladowcy   wydostali   się   z   pobojowiska   przy   zwalonym 

automacie i zbliżali się do mnie w szybkim tempie. Spojrzałam w bok, poprzez balustradę, 

pod   którą,   piętro   niżej,   rozciągał   się   główny   hol.   Zobaczyłam,   jak   Sean   nurkuje   między 

wieszaki z ubraniami. Pułkownik Jenkins deptał mu po piętach.

- Hej! - wrzasnęłam.

Wszystkie głowy zwróciły się w moją stronę, z głową pułkownika Jenkinsa włącznie.

- Tu jestem! - krzyczałam. - Wasz nowy delfin! Złapcie mnie, jeśli potraficie!

Zgodnie z moimi oczekiwaniami pułkownik Jenkins zaprzestał pościgu za Seanem i 

pobiegł w stronę ruchomych schodów.

A ja, naturalnie, skierowałam się do platformy z dinozaurami.

Jednym   skokiem   przebyłam   aksamitny   sznur   okalający   wystawę.   Pół   tuzina   ludzi 

pułkownika Jenkinsa deptało  mi  po piętach. Kiedy moja stopa zanurzyła  się w brązową, 

przypominającą   styropian,   sztuczną   masę,   która   miała   udawać   ziemię,   moje   uszy   poraził 

dźwięk bębnów - twórcy wystawy, jak się wydaje, nie byli świadomi faktu, że dinozaury 

wyprzedzały ludzi (i bębny) o setki tysięcy lat. Rozległo się tajemnicze zawodzenie, które 

skojarzyło   mi   się   z   głosem   pawia.   Potem   coś   ryknęło   -   wyraźnie   lew   -   a   z   nozdrzy 

tyranozaura, sześć metrów nad moją głową, buchnęła para.

Schowałam   się   za   parką   velociraptorów,   raczących   się   krwawą   padliną   tygrysa 

szablozębnego. Niewiele mi to dało. Ludzie Jenkinsa prawie mnie mieli. Postanowiłam dać 

im popalić i wskoczyłam w płytką kałużę, która robiła za jezioro. Wyrastał z niego wulkan 

oraz głowa brachiozaurusa. Stanęłam w zabarwionej na niebiesko wodzie, która sięgała mi do 

połowy łydek, skutecznie przemaczając moje trampki i nogawki spodni.

Zaczęłam brodzić.

Żołnierze uważali chyba, że nie warto moczyć butów, żeby mnie złapać, i przystanęli 

na skraju sztucznego jeziora.

Wiedziałam,   że   w   końcu   mnie   dostaną.   Nawet   gdybym   wydostała   się   z   centrum, 

background image

dokąd miałam pójść? Do domu?

Ale przecież nie musiałam im ułatwiać zadania. Toteż kiedy zobaczyłam, jak trącają 

się łokciami i rozdzielają, rozstawiając dookoła jeziorka, tak żeby mnie  złapać, jak tylko 

spróbuję wyjść na brzeg, zrobiłam jedyną rzecz, która mi przyszła do głowy:

Wdrapałam się na wulkan.

No, w butach mi chlupało, a wulkan nie był taki znowu solidny, trzeszczał i jęczał pod 

moim ciężarem. Ale co miałam robić?

Wlazłam   na   szczyt,   kiedy   akurat   trysnęła   lawa.   Stałam   na   wulkanie,   jakieś   pięć 

metrów nad ziemią, gapiąc się na ludzi w dole, wokół mnie z sykiem buchała para, a lawa, 

zrobiona  z  czerwonego  plastiku   z  maleńkimi  lampeczkami   pod  spodem,  zaczęła  świecić. 

Rozległ się łoskot, jakby pękającej ziemi, a potem podobny do grzmotu huk wstrząsnął niby - 

jeziorem.

-   Uważaj!   -   krzyknęła   starsza   pani   w   sportowych   butach,   która   obserwowała   zza 

aksamitnego sznura, jak wspinałam się na wulkan.

- Nie poślizgnij się w tych mokrych butach, moja droga - zawołała jej przyjaciółka.

Żołnierze spojrzeli na nie z lekką odrazą. Wcale się nie dziwię. Okropne baby.

Ze swojej grzędy miałam widok na główny hol. Kolejnych sześciu żołnierzy wpadło 

do środka - jak tylko przeszli, Sean wyskoczył spomiędzy wieszaków z odzieżą, i błysnąwszy 

niebieskimi   dżinsami   i   marnie   przefarbowaną,   brązową   czupryną,   pognał   w   stronę   sal 

kinowych.

Nadszedł   czas   na   kolejną   dywersję.   Zakołysałam   się   na   krawędzi   wulkanu   i 

wrzasnęłam:

- Ani kroku dalej, albo skoczę!

Obie   starsze   panie   głośno   wciągnęły   powietrze.   Żołnierze   wyglądali   na 

zniechęconych. Po pierwsze, nie mieli ochoty podchodzić bliżej. Po drugie, nawet jakbym 

skoczyła, upadek nie byłby zapewne śmiertelny: aż tak wysoko to nie było.

Sądzę jednak, że ta scena musiała wyglądać dramatycznie. Oto stałam tam, młoda 

dziewica (niestety), upozowana na brzegu wulkanu. Włosy miałam, na nieszczęście, krótko 

obcięte i nie zdobiła mnie biała zwiewna suknia. Dżinsy też psuły efekt, moim zdaniem.

Wtedy pułkownik Jenkins wkroczył do akcji, wskazał na mnie palcem i ryknął na 

żołnierzy w sposób, który wyjątkowo silnie kojarzył mi się z trenerem Albrightem.

- Co ona tam robi? - zapytał. - Ściągnijcie ją natychmiast.

Zerknęłam w dół. Sean kulił się za naturalnej wielkości, wyciętą z kartonu, podobizną 

Arnolda   Schwarzeneggera.   Żołnierze   kręcili   się   bezradnie,   nic   mając   pojęcia,   gdzie   się 

background image

podział.

W nadziei, że uda mi się odwrócić ich uwagę i dać Seanowi jeszcze jedną szansę na 

ucieczkę, krzyknęłam:

- Naprawdę to zrobię! Jeśli ktoś się do mnie zbliży, zrobię to! Skoczę!

Bingo.   Żołnierze   popatrzyli   w   moją   stronę.   Sean   wyślizgnął   się   zza   kartonowego 

Arnolda i ruszył w stronę stoiska.

-   W   porządku,   panno   Mastriani   -   zawołał   pułkownik   Jenkins.   -   Koniec   zabawy. 

Schodź natychmiast, zanim zrobisz sobie coś złego.

- Nie - odparłam.

Pułkownik   Jenkins   westchnął,   a   potem   pstryknął   palcami   i   czwórka   jego   ludzi 

przekroczyła sznur i zaczęła brodzić w moim kierunku.

-   Cofnijcie   się   -   krzyknęłam   ostrzegawczo.   Sean   musiał   jeszcze   tylko   wyminąć 

bileterkę. - Mówię poważnie!

- Panno Mastriani - odezwał się pułkownik Jenkins głosem, z którego wynikało, że ma 

nadzieję przemówić mi do rozsądku. - Czy uraziliśmy cię w jakiś sposób? Czy spotkałaś się 

ze złym traktowaniem z naszej strony od czasu, gdy ojciec powierzył cię naszej opiece?

- Nie - odparłam. Żołnierze byli już zupełnie blisko.

- Czyż nie jest prawdą, w gruncie rzeczy, że doktor Shifton i agentka specjalna Smith 

oraz cała załoga Crane robiła wszystko, żebyś czuła się u nas dobrze i bezpiecznie?

- Tak - powiedziałam. Na dole bileterka schwytała Seana, próbującego schronić się w 

kinie. Złapała go za kołnierz, krzycząc coś, czego nie usłyszałam.

- No, dobrze, wobec tego bądźmy rozsądni. Wrócisz do Crane i omówimy tę sprawę 

dokładniej.

Bileterka podniosła głos. Żołnierze, którzy dotąd patrzyli na mnie, odwrócili głowy, 

zainteresowani zamieszaniem przed kinem.

Spojrzałam na dwie starsze panie.

- Wezwijcie policję - krzyknęłam. - Chcą wbrew mojej woli zabrać mnie do bazy 

wojskowej Crane.

- Crane? - powtórzyła pani w sportowych butach. - Och, przecież ją zamknęli.

- Cholera - zaklął pułkownik Jenkins, zapominając o szerokiej publiczności. - Złaź mi 

tu zaraz albo sam cię ściągnę!

Starsze panie pisnęły cichutko. Żołnierze wypatrzyli Seana i ruszyli za nim.

Ci, których pułkownik Jenkins nasłał na mnie, dotarli już prawie do stóp wulkanu.

- A niech to - mruknęłam, widząc, jak złapali Seana. To był koniec.

background image

Ale nie miałam zamiaru ułatwiać życia prześladowcom.

- Puśćcie dzieciaka - zagroziłam - albo skaczę!

- Nie rób tego, skarbie - zawołała jedna ze starszych pań. W międzyczasie przyplątało 

się też trochę młodzieży szkolnej, zwabionej hałasem.

Licealiści podjudzali mnie, żebym skoczyła.

Zajrzałam do wnętrza wulkanu. Na dnie rozciągał się kawałek gołej podłogi, otoczony 

metalowym rusztowaniem, podtrzymującym wulkan. Wyciągną mnie stamtąd, rzecz jasna. 

Ale trochę czasu im to zajmie.

Podniosłam głowę. Ludzie pułkownika nadal próbowali sforsować zbocze wulkanu. 

Mokre buty ześlizgiwały się z gładkiej, plastikowej powierzchni.

Na   dole,   w   głównym   holu,   żołnierze   wyprowadzali   Seana.   Wrzeszczał,   kopał   i 

wierzgał nogami.

Rozłożyłam ramiona, stając na samym brzeżku wulkanu. - Nie! - krzyknął pułkownik 

Jenkins. Za późno. Skoczyłam.

background image

17

Wydobycie mnie z wnętrza wulkanu zajęło im pół godziny. Otwór na górze nie był 

zbyt szeroki. Żaden z żołnierzy, nie wspominając już o pułkowniku Jenkinsie, nie mógł mnie 

tamtędy wyciągnąć. Skacząc do środka, osiągnęłam tyle, że pułkownik Jenkins wściekł się 

naprawdę.

Warto było.

Siedziałam   sobie   dość   wygodnie   na   podłodze,   podczas   gdy   ludzie   na   zewnątrz 

kombinowali, jak się do mnie dobrać. W końcu ktoś wpadł na to, żeby kupić piłę elektryczną. 

Wycięli wielką dziurę w boku wulkanu i wyprowadzili mnie, a ludzie, którzy gapili się na 

całe to zajście, klaskali głośno, jakby to był jakiś specjalnie dla nich przygotowany popis.

Agent   specjalny   Johnson   i   Smith   byli   na   miejscu.   Oboje   wydawali   się   strasznie 

urażeni faktem, że opuściłam bazę bez porozumienia z nimi. Broniłam się, jak umiałam.

-   Przecież   zostawiłam   list   -   powtarzałam,   kiedy   wsiedliśmy   do   starannie 

nieoznakowanego rządowego wozu (z przyciemnionymi szybami), który miał nas zabrać z 

powrotem do bazy. Agenci specjalni Johnson i Smith zajęli miejsca z przodu, ja i Sean z tyłu.

- Tak - potwierdziła agentka specjalna Smith - ale zabrałaś ze sobą różne rzeczy, które 

wskazywały na to, że nie zamierzasz wracać.

Zapytałam, jakie rzeczy ma na myśli.

W odpowiedzi agentka specjalna Smith podniosła do góry album ze zdjęciami, który 

pułkownik Jenkins zostawił w moim pokoju, żebym mogła sobie je pooglądać przed snem. 

Wyciągnęła go z mojego plecaka, który skonfiskowano zaraz potem, jak mnie wyprowadzili z 

wulkanu.

- Chciałam to tylko komuś pokazać - wyjaśniłam zgodnie z prawdą. Przemknęła mi w 

pewnym momencie taka myśl przez głowę - dużo wcześniej, niż Sean nazwał mnie delfinem - 

żeby   pokazać   album   Michaelowi.   Miałam   nadzieję,   że   przy   swoich   umiejętnościach 

komputerowych   odnajdzie   jakieś   informacje   o   tych   ludziach,   w   Internecie   czy   gdzieś. 

Chciałam sprawdzić, czy to rzeczywiście poszukiwani przestępcy, a nie niewinni prawnicy 

czy byli policjanci walczący z korupcją.

- Zamierzałam go oddać - powiedziałam.

-   Doprawdy?   -   Agentka   specjalna   Smith   odwróciła   się,   żeby   na   mnie   spojrzeć. 

Wydawała się mocno rozczarowana. Chyba przestała uważać, że stanowię dobry materiał na 

przyszłą agentkę Federalnego Biura. - Skoro chciałaś wrócić, po co wzięłaś ze sobą to?

I wyciągnęła z mojego plecaka flet w drewnianym futerale.

background image

-   Kiedy   stwierdziłam,   że   nie   ma   fletu   -   ciągnęła,   wykazując   się   psychologiczną 

intuicją, która zapewne pomogła jej uzyskać status agentki specjalnej - wiedziałam, że nie 

wrócisz, mimo listu oraz faktu, że kupiłaś bilet w obie strony.

-   Czy   w   ten   sposób   dowiedzieliście   się,   że   jestem   w   Paoli?   -   zapytałam.   Byłam 

szczerze   zainteresowana   tym,   jakie   błędy   popełniłam.   No,   wiecie,   na   wypadek,   gdyby 

sytuacja miała się powtórzyć. - Dzięki biletowi?

-   Tak.   Rozpoznał   cię   kasjer   na   dworcu   autobusowym   koło   Crane.   -   Ku   mojemu 

rozczarowaniu  agent  specjalny  Johnson  przestrzegał   ściśle  ograniczeń   prędkości.  To  było 

okropnie   denerwujące.   Mijały   nas   wszystkie   półciężarówki.   Jeśli   nic   liczyć   samochodów 

wiozących   pułkownika   Jenkinsa   i   jego   ludzi,   posuwaliśmy   się   najwolniej   ze   wszystkich 

wozów   na   autostradzie.   -   Trudno   by   cię   obecnie   nazwać   anonimową   obywatelką,   panno 

Mastriani.   Zwłaszcza   po   tym,   jak   twoje   zdjęcie   ukazało   się   na   okładce   magazynu   „The 

Time”.

- Och - powiedziałam, kiwnąwszy głową w stronę konwoju za nami. - I cała ta siła 

ogniowa przeciwko mnie?

- Miałaś przy sobie ściśle tajne dane - odparł agent specjalny Johnson, wskazując 

album ze zdjęciami. - Zależało nam na tym, żeby je odzyskać.

-   Teraz   jednak,   kiedy   go   odzyskaliście   -   powiedziałam   -   pozwolicie   mi   odejść, 

prawda?

- Decyzja nie zależy od nas - stwierdził agent specjalny Johnson.

- Dobrze, a od kogo zależy?

- Od naszych przełożonych.

- A nie możecie po prostu zawiadomić swoich przełożonych, że odchodzę?

Agentka specjalna Smith spojrzała teraz na mnie. Tego dnia miała w uszach maleńkie 

brylantowe gwoździki.

- Jess - powiedziała - nie możesz odejść.

- Dlaczego nie?

- Bo masz niezwykły dar. Masz obowiązek dzielić się nim ze światem. - Potrząsnęła 

głową. - Nie rozumiem, skąd to wszystko się wzięło - stwierdziła. - Wczoraj wydawało się, że 

niczego ci nie brakuje, Jess. Co się stało, że nagle postanowiłaś odejść?

Wzruszyłam   ramionami.   Założę   się,   że   Claire   Lippman   byłaby   zazdrosna   o   moje 

zdolności aktorskie.

- Chyba po prostu strasznie tęsknię za domem.

- Hm - mruknął agent specjalny Johnson. - Sądziłem, że właśnie troska o rodzinę 

background image

skłoniła cię ostatecznie do przyjazdu do nas. Myślałaś, że media nie dają im żyć i że przyjazd 

do nas to jedyny sposób na przywrócenie im prywatności, której ich brutalnie pozbawiono.

Przełknęłam ślinę.

- Owszem. Ale to było zanim zaczęłam tęsknić za domem. Agentka specjalna Smith 

ponownie potrząsnęła głową.

- A twój brat, Douglas? Zdaje się, że dopiero co wypuścili go ze szpitala. Myślę, że 

jak teraz wrócisz, Douglas szybko wyląduje znów w szpitalu. Wszystkie te kamery, flesze - to 

go kompletnie wytrąciło z równowagi.

To   był   cios   poniżej   pasa.   Łzy   napłynęły   mi   do   oczu   i   zaczęłam   zastanawiać   się 

poważnie nad wyskoczeniem z auta - jechaliśmy tak wolno, że nie odniosłabym groźnych 

obrażeń - i ucieczką.

Problem   polegał   jednak   na   tym,   że   drzwi   samochodu   były   zamknięte,   a   guzik 

odblokowujący nie działał. Agent Johnson kontrolował wszystko z przedniego siedzenia.

A poza tym musiałam myśleć o Seanie.

Agentka specjalna Smith rozwijała wątek mojej szczególnej odpowiedzialności wobec 

świata.

-   A   więc   chodzi   o   to,   żebym   pomagała   przekazywać   złych   ludzi   w   ręce 

sprawiedliwości? - zapytałam, żeby się upewnić, że dobrze zrozumiałam.

- No cóż, tak - potwierdziła agentka specjalna Smith. - I o to, żeby łączyć zaginione 

dzieci, takie jak Sean, z ich bliskimi.

Wymieniliśmy z Seanem spojrzenia.

- Przepraszam - odezwał się Sean - nie czytają państwo gazet? Mój tata to świr.

- Nic miałeś okazji, żeby go lepiej poznać, prawda, Sean? - powiedziała agentka Smith 

łagodnym tonem. - Mama zabrała cię od niego, kiedy miałeś zaledwie sześć lat.

-   Owszem   -   potwierdził   Sean.   -   Kiedy   złamał   mi   rękę   za   to,   że   nie   sprzątnąłem 

wszystkich zabawek na noc.

- Jezu - mruknęłam, patrząc na Seana. - Kim jest ten twój tata? Darth Vader?

Sean kiwnął głową.

- Tylko nie taki miły.

- Och, dobra robota  - zwróciłam  się do specjalnych  agentów Johnsona i Smith.  - 

Musicie być szczerze dumni z połączenia tego małego z władcą ciemności.

- Hej - wtrącił Sean. Wyglądał na urażonego. - Nie jestem mały.

- Pan O'Hanahan - powiedziała agentka specjalna Smith stanowczym głosem - został 

uznany przez sąd stanu Illinois za w pełni odpowiedzialnego rodzica i prawnego opiekuna 

background image

Seana.

- Kiedyś w stanie Illinois niewolnictwo uznawano za legalne - stwierdził Sean. - Ale 

to wcale nie znaczy, że to było coś dobrego.

- Sądy popełniają pomyłki.

- Poważne pomyłki - dodał Sean.

Oczywiście nikt oprócz mnie nie zwrócił uwagi na drżenie jego głosu. Wzięłam go za 

rękę. Nie puściłam jej do końca podróży, mimo że się trochę spociła. W końcu to wszystko 

moja wina, nie? Przynajmniej tyle mogłam zrobić.

Po przyjeździe do Grane rozdzielili nas. Sean raz już prysnął, więc pewnie bali się, że 

to powtórzy i dlatego, ponieważ tata mógł go odebrać dopiero następnego dnia, zamknęli go 

w ambulatorium.

Nie żartuję.

Chyba wybrali ambulatorium a nie, powiedzmy, karcer dla niegrzecznych żołnierzy, 

aby   móc   później   twierdzić,   że   nie   przetrzymywano   go   wbrew   jego   woli...   w   końcu, 

pozwolono mu się swobodnie poruszać po całym pomieszczeniu, czyż nie? Zamknęli go dla 

jego własnego bezpieczeństwa...

Jednak, mimo że nie była to cela więzienna, świetnie pełniła jej funkcje. Wszystkie 

okna - a było  ich cztery - miały kraty,  pewnie po to, żeby ludzie nie włamywali  się po 

lekarstwa, jako że ambulatorium znajdowało się na pierwszym piętrze. Zwiedziłam to miejsce 

dzień wcześniej, przy okazji badań lekarskich, więc wiedziałam, że szafki z takimi rzeczami 

jak   stetoskopy   czy   strzykawki   były   starannie   zamknięte,   a   czasopisma   nie   należały   do 

najnowszych. Sean nie miał nic do roboty, nie mógł się zająć niczym, co pozwoliłoby mu 

zapomnieć o zbliżającym się spotkaniu z tatusiem.

Co   do   mnie,   zamknęli   mnie   w   tym   samym   pokoju   co   poprzednio.   Właśnie   tak. 

Znalazłam się w tym  samym  miejscu co rano, z jedną różnicą: drzwi były zamknięte od 

zewnątrz, a telefon, ku mojemu zdumieniu, nie działał.

Nie mam pojęcia, czego się obawiali - że zadzwonię na policję, czy co?

„Policja? Jestem więziona wbrew swojej woli w bazie wojskowej Crane!”

„W bazie wojskowej Crane? O czym pani mówi? Zamknięto ją wiele lat temu!”

No to koniec przywilejów. Koniec ze spacerkami na basen. Zamknęli mnie na cztery 

spusty.

Babę - jagę trzymają pod kluczem. Raz, dwa, trzy, baba - jaga siedzi.

Takie było założenie. Postarałam się jednak, żeby w praktyce wyglądało to troszeczkę 

inaczej:

background image

Jeśli  dziecku  -  które   jest  w  zasadzie  dobrym   dzieckiem,   mimo   że  czasem  dołoży 

komuś pięścią - każe się codziennie siedzieć przez godzinę w towarzystwie młodych osób, 

które do aniołków nie należą, to nawet jeśli nie wolno im rozmawiać, nauczy się od nich paru 

rzeczy, choćby nie chciało.

Niektóre z tych  rzeczy z pewnością nie należą  do takich, których  grzeczne  dzieci 

powinny   się   koniecznie   uczyć.   Na   przykład   jak   wywołać   pożar   z   mnóstwem   dymu   w 

damskiej toalecie na dworcu autobusowym.

Albo  jak  otworzyć   zamek.   To   dość   łatwe,   w  zależności   od  zamku.   Ten   w  moim 

pokoju nie był zbyt skomplikowany. Udało mi się go załatwić za pomocą wkładu z długopisu.

Naprawdę nauczyłam się tego zupełnie przypadkiem, jasne?

Złapali   mnie   natychmiast.   Rany,   ale   się   pułkownik   Jenkins   wściekał.   A   agent 

specjalny Johnson jeszcze bardziej. Od początku za mną nie przepadał, odkąd złamałam nos 

jemu poprzedniemu partnerowi. A tym razem naprawdę zalazłam im za skórę.

Dlatego zaczęli mnie oskarżać. Mieli dość. Chcieli mnie zamknąć na dobre. Wstawiła 

się za mną doktor Shifton. Stwierdziła, że mam problem z uznawaniem autorytetów i że 

postępowano ze mną nie tak, jak należało. Przystałabym  na wszystko, tłumaczyła,  gdyby 

mnie przekonano, że nikt nie chce mnie do niczego zmuszać, a to, co robię, robię z własnej 

woli i chęci.

To nie przypadło pułkownikowi Jenkinsowi do gustu.

-   Cholera,   Helen,   ona   wie   doskonale,   gdzie   przebywa   każdy   z   tych   ludzi   na 

fotografiach.   Widzę   to   w   jej   oczach.   Co   mamy   robić,   po   prostu   czekać,   aż   będzie   w 

odpowiednim humorze, żeby nam o tym powiedzieć?

- Tak - odparła doktor Shifton. - Właśnie tak powinniśmy postępować.

Spodobało   mi   się   to.   A   poza   tym   wcale   nie   wiedziałam,   gdzie   są   wszyscy   ci 

mężczyźni.

Wiedziałam, gdzie jest większość.

Udało mi się podsłuchać tę rozmowę, ponieważ gabinet doktor Shifton jest tuż obok 

ambulatorium, a tam właśnie umieszczono mnie po mojej drugiej ucieczce. W ambulatorium, 

razem z Seanem...

Dokładnie tak, jak chciałam.

To nie znaczy, że miałam jakiś gotowy plan. W ogóle nie. Myślałam po prostu, że 

dzieciak mnie potrzebuje.

A to, że on akurat myślał inaczej, nie ma w tym wypadku nic do rzeczy.

- Co ty tu robisz? - zapytał, rozciągnięty na łóżku. W jego głosie jakoś brakowało 

background image

entuzjazmu.

- Zwiedzam pałac - powiedziałam.

- Powiedzieli, że tata przyjedzie jutro wcześnie rano. - Miał wymizerowaną, bladą 

twarz. No, z wyjątkiem piegów. - Dzisiaj wieczorem nie może, ze względu na jakieś zebranie 

zarządu. Ale jutro, jak tylko będzie gotowy, wyruszy z eskortą policji. - Potrząsnął głową. - 

Taki  jest  mój. tata.  Praca  zawsze na  pierwszym  miejscu.  A jeśli  staniesz  mu  na drodze, 

uważaj.

- Sean, obiecałam, że to załatwię, i tak zrobię - powiedziałam łagodnie.

Sean popatrzył znacząco na zamknięte drzwi.

- A niby co zamierzasz zrobić?

- Nie wiem - powiedziałam. - Ale coś zrobię. Przysięgam. Sean potrząsnął głową.

- Pewnie - mruknął. - Jasne, Jess.

Nie wierzył mi, ale to tylko podsycało moją determinację.

Mijały   godziny   i   nikt   nie   zjawiał   się   w   ambulatorium   -   nawet   doktor   Shifton. 

Zabijaliśmy czas, zastanawiając się nad sposobami ucieczki, słuchając radia i rozwiązując 

krzyżówki z „People”.

W   końcu,   koło   szóstej,   otworzyły   się   drzwi   i   weszła   agentka   specjalna   Smith   z 

kilkoma torbami z McDonalda w ręku. Zdaje się, że skończyły się dobre czasy, kiedy mogłam 

zamawiać, co  chciałam. Nie przejęłam się tym. Zapach frytek pobudził mój pusty żołądek, 

który zaczął się dopominać o jedzenie głośnym burczeniem.

-   Cześć   -   powiedziała   agentka   specjalna   Smith   z   przepraszającym   uśmiechem.   - 

Przyniosłam wam kolację, dzieciaki. Jak się macie?

- Pomijając fakt złamania naszych praw zagwarantowanych  na mocy konstytucji - 

odparłam - mamy się dobrze.

Uśmiech   agentki   specjalnej   Smith   z   przepraszającego   przeszedł   w   wymuszony. 

Rozłożyła naszą kolację na jednym z łóżek: podwójne cheeseburgery. Nie przepadam, ale 

wzięła przynajmniej duże porcje.

Sean praktycznie wchłonął pierwszego burgera. Przyznaję, że wpakowałam w siebie 

więcej frytek, niżby nakazywał rozsądek. Podczas kiedy się opychałam, agentka specjalna 

Smith próbowała przemówić mi do rozumu. Mam wrażenie, że trenowała z doktor Shifton.

-   Posiadłaś   naprawdę   niezwykły   dar,   Jess   -   powiedziała.   Na   Seana   nie   zwracała 

najmniejszej uwagi. - Szkoda go zmarnować. Tak bardzo potrzebujemy twojej pomocy. Czyż 

nie chcesz, aby ten świat stał się bezpieczniejszym, lepszym miejscem dla takich dzieci jak 

ty?

background image

- Pewnie - zgodziłam się, przełykając. - Ale nie chcę być delfinem.

Agentka specjalna Smith zmarszczyła swoje piękne czoło.

- Nie chcesz być czym?

Opowiedziałam jej o delfinach. Sean przeżuwał w milczeniu. Oddałam mu jednego z 

moich   cheeseburgerów,   ale   nawet   po   zjedzeniu   trzech   nie   był   się   usatysfakcjonowany. 

Pochłaniał nieprawdopodobne ilości jedzenia jak na takiego małego chłopca.

Agentka specjalna Smith potrząsnęła głową. Wyraz niedowierzania nie zniknął z jej 

twarzy.

-   Nigdy   o   tym   nie   słyszałam.   Wiem,   że   do   podobnych   celów   podczas   I   wojny 

światowej używano owczarków alzackich.

- Owczarków alzackich, delfinów, wszystko jedno. - Wysunęłam podbródek. - Nie 

chcę być wykorzystywana.

- Jess - powiedziała agentka specjalna Smith. - Twój dar...

- Nie - powstrzymałam ją, podnosząc dłoń do góry. - Dosyć. Proszę o tym nie mówić. 

Nie chcę już o tym  słyszeć. Ten „dar”, o którym tyle  mówicie, wpakował mnie tylko w 

tarapaty. Mojemu bratu się pogorszyło, kiedy myśleliśmy, że już jest w porządku, a matka 

tego małego chłopca trafiła do więzienia...

-   Hej   -   przerwał   oburzony   Sean.   Zapomniałam,   że   używanie   słowa   „mały”   w 

odniesieniu do jego osoby jest zakazane.

- Jess. - Agentka specjalna Smith zwinęła w kłąb torby po kolacji. - Bądź rozsądna. To 

smutne, co spotkało matkę Seana, ale faktem jest, że złamała prawo. A co do twojego brata, to 

nie można się załamywać z powodu jednego, niegroźnego nawrotu. Zachowaj dystans...

- Zachować dystans? - Pochyliłam się w jej stronę, wymawiając dobitnie każde słowo, 

tak żeby na pewno mnie zrozumiała. - Proszę wybaczyć, agentko Smith, ale trzasnął mnie 

piorun. Teraz, kiedy idę do łóżka, śnią mi się zaginieni ludzie i jakoś tak się dzieje, że rano 

wiem, gdzie należy ich szukać. Ni stąd ni zowąd władze chcą mnie wykorzystać jako tajną 

broń przeciwko różnym zbiegom, a pani uważa, że powinnam zachować dystans?

Agentka specjalna Smith traciła powoli cierpliwość.

- Uważam, że powinnaś brać pod uwagę, że to, co jak twierdzisz robiły „delfiny”, 

większość Amerykanów nazwałaby bohaterstwem.

Odwróciła się, żeby wrzucić do kosza puste torebki z McDonalda.

- Naprawdę nie przyszłam, żeby się z tobą kłócić, Jess - ciągnęła. Pomyślałam tylko, 

że chciałabyś dostać to z powrotem.

Wręczyła mi plecak. Album ze zdjęciami oczywiście zniknął, ale flet był na miejscu. 

background image

Przycisnęłam go do piersi.

- Dziękuję. - Wzruszył mnie ten gest. Nie umiem tego wytłumaczyć. W końcu to był 

mój flet. Miałam nadzieję, że nie reagowałam jak zakładnik, który zaczyna sympatyzować z 

tymi, którzy go uwięzili.

- Lubię cię, Jess - stwierdziła agentka specjalna Smith. - Spodziewam się, że siedząc 

tutaj   dzisiaj   w   nocy,   zastanowisz   się   nad   tym,   co   powiedziałam.   Nadal   uważam,   że   w 

przyszłości mogłabyś stać się znakomitym agentem federalnym.

- Naprawdę? - zapytałam, jakbym uważała, że to ogromny komplement.

- Tak. - Podeszła do drzwi. - Zobaczymy się później - powiedziała na pożegnanie.

Sean burknął coś niezrozumiałego. Powiedziałam:

- Pewnie. Później.

Wyszła.   Usłyszałam   szczęk   zamka.   Zamek   w   drzwiach   ambulatorium   był   tego 

rodzaju, że nawet ja, ze swoją rozległą wiedzą na temat włamań, nie dałabym sobie z nim 

rady.

Ale to nie miało w tej chwili znaczenia. A to dlatego, że agentka specjalna Smith 

miała całkowitą rację, mówiąc, że nadawałabym się w przyszłości na agenta FBI.

Kiedy   odwróciła   się,   żeby   wyrzucić   papierowe   torby,   wyciągnęłam   jej   z   torebki 

telefon komórkowy.

Pokazałam go Seanowi.

- Widzisz? Dobra jestem. Naprawdę dobra.

background image

18

Rozpracowanie, jak działa telefon komórkowy agentki specjalnej Smith zabrało nam 

trochę czasu. Naturalnie, żeby uzyskać sygnał, potrzebny był kod. Właśnie odgadnięcie kodu 

trwało najdłużej. Tego typu kody, co wiedziałam od Michaela - który uwielbia bawić się w 

takie rzeczy - składają się zazwyczaj z czterech do sześciu cyfr. Agentka specjalna Smith 

miała na imię Jill. Wybrałam odpowiednie przyciski: J na piątce, i - na czwórce, dwa 1 - znów 

na piątce. Wpisałam, 5455 i voila, jak by powiedziała moja mama, udało się.

Sean chciał, żebym zadzwoniła do wiadomości Kanału 11.

-   Wiem,   co   mówię   -   powiedział.   -   Są   tuż   za   bramą.   Widziałem   ich,   jak   tu 

wjeżdżaliśmy, Wyjaśnij im, co się z nami dzieje.

Ja na to:

- Uspokój się, kurczaku. Nie zadzwonię do wiadomości Kanału 11.

Przestał podskakiwać na łóżku i warknął:

- Wiesz co, robi mi się niedobrze od tego przezywania mnie kurczakiem i gadania, jaki 

jestem mały. Jestem prawie taki wysoki jak ty. A za dziewięć miesięcy skończę trzynaście lat.

-   Cicho   -   powiedziałam,   wybierając   numer.   -   Nie   mamy   dużo   czasu.   Zaraz   się 

zorientuje, że zgubiła telefon.

Zadzwoniłam   do   domu.   Odebrała   mama.   Siedzieli   przy   obiedzie,   pierwszym   z 

udziałem Douglasa, odkąd wrócił ze szpitala. Mama zaczęła:

- Kochanie, jak się masz? Czy dobrze cię traktują?

- Eee, niezupełnie. Czy mogę rozmawiać z tatą? Mama:

-   Co   to   znaczy,   niezupełnie?   Tatuś   mówił,   że   dali   ci   śliczny   pokoik   z   wielkim 

telewizorem i własną łazienką. Nie podoba ci się tam?

- Jest w porządku - powiedziałam. - Posłuchaj mamo, jest tam tata obok?

- Oczywiście, że jest. A gdzie miałby być? I jest z ciebie tak samo dumny jak ja.

Nie   było   mnie   zaledwie   od   czterdziestu   ośmiu   godzin,   ale   jak   się   wydaje,   mama 

zdążyła w tym czasie postradać rozum.

- Dumny ze mnie? - powiedziałam. - A to z jakiego powodu?

- Nagroda pieniężna! - krzyknęła mama. - Dzisiaj przyszła! Czek na sumę dziesięciu 

tysięcy dolarów, na twoje nazwisko, skarbie. A to dopiero początek, koteczku.

Rany, naprawdę padło jej na mózg.

- Początek czego?

- Dochodu, jaki będziesz z tego miała - wyjaśniła mama. - Skarbie, dzwonili z Pepsi. 

background image

Pytali, czy zgodziłabyś się reklamować nowy napój, który właśnie wyprodukowali. Zawiera 

gingko, biloba, wiesz, miłorząb japoński, na wspomaganie pracy mózgu.

- Chyba - powiedziałam, czując nagłą suchość w gardle - żartujesz.

- Nie. Jest całkiem smaczny. Zostawili skrzynkę. Jessie, dają ci sto tysięcy dolarów 

tylko   za   to,   żebyś   stanęła   przed   kamerą   i   powiedziała,   że   są   przyjemniejsze   sposoby  na 

zwiększenie mocy umysłu niż porażenie piorunem...

Usłyszałam w tle jak tata mówi:

- Toni. - Jego głos zabrzmiał surowo. - Ona tego nie zrobi.

- Pozwól jej samej zdecydować, Joe - powiedziała mama. - Może jej się spodoba. Na 

pewno zrobi to dobrze. Jess jest dużo ładniejsza niż większość tych dziewczyn, które się 

widuje w telewizji...

Czułam ból w gardle, ale nic nie mogłam na to poradzić, bo wszystkie lekarstwa w 

ambulatorium, nawet płyn do płukania ust, były zamknięte na klucz w szafkach.

- Mamo - powiedziałam. - Czy mogę rozmawiać z tatą?

- Za momencik, kochanie. Chcę ci tylko powiedzieć, jak świetnie Dougie sobie radzi. 

Nie jesteś jedyną bohaterką w rodzinie. Dougie jest w doskonałej formie, doskonałej. Ale, 

naturalnie, brakuje mu jego Jess.

- To wspaniale, mamo. - Przełknęłam z trudem ślinę. - To znaczy... Więc on już nie 

słyszy głosów?

- Żadnych. Od chwili, kiedy odjechałaś, a ci wstrętni reporterzy z tobą. Tęsknimy, 

kochanie, ale absolutnie nie brakuje nam tych wszystkich wozów transmisyjnych. Sąsiedzi 

zaczynali narzekać.  Wiesz, znasz  Abramowitzów.  Są tacy małostkowi,  jeśli  chodzi  o ich 

podwórko.

Milczałam. Nie wydaje mi się, żebym była w stanie coś powiedzieć, nawet jakbym 

chciała.

- Czy chcesz powiedzieć „cześć” Douglasowi, skarbie? On chciałby z tobą zamienić 

słówko. Zrobiłam pyszną kolację, żeby uczcić jego powrót do domu. Manieotti. Aż mi głupio, 

że jemy takie dobre rzeczy, gdy ciebie nie ma. Wiem, jak to lubisz. Chcesz, żebym trochę dla 

ciebie zostawiła? Czy tam cię dobrze karmią? To znaczy, czy po prostu dają ci to, co jedzą 

żołnierze?

-   Taak   -   mruknęłam.   -   Mamo,   czy   mogę   pomówić   z...   Mama   jednak   przekazała 

słuchawkę mojemu bratu. Usłyszałam głęboki, drżący jak zawsze głos Douglasa.

- Hej - powiedział. - Co tam u ciebie?

Odwróciłam się plecami do Seana, żeby nie widział, jak ocieram oczy.

background image

- Dobrze - powiedziałam.

- Tak? Jesteś pewna? Nie wydajesz się szczęśliwa. Odsunęłam telefon od twarzy i 

odchrząknęłam.

- Jestem pewna - odezwałam się, kiedy uznałam, że po moim głosie nie da się poznać, 

że płakałam. - A jak ty się miewasz?

-   W   porządku   -   stwierdził.   -   Znowu   naszprycowali   mnie   lekami.   Mam   okropną 

suchość w gardle.

- Przepraszam - powiedziałam. - Doug, naprawdę przepraszam.

Zdziwił się.

- Za co przepraszasz? To nie twoja wina.

- No, trochę   jednak  moja   - odparłam.   - Ci  wszyscy  ludzie   przed  naszym   domem 

zjawili się z mojego powodu. To cię strasznie zestresowało.

- Bzdura - powiedział Douglas.

Ale to nie była bzdura. Wiedziałam, że nie. Wolałam myśleć, że Douglas jest dużo 

zdrowszy,   niż   sądzi   mama,   ale   problem   polegał   na   tym,   że   nadal   był   strasznie   słaby 

psychicznie. Przypadkowe upuszczenie w restauracji tacy z talerzami nie musiało pociągnąć 

za sobą nawrotu choroby. Stało się jednak inaczej, kiedy obudził się pewnego dnia i stanął 

oko w oko z kupą obcych ludzi wyposażonych w sprzęt filmowy na podwórku przed domem.

Zrozumiałam,   że   nie   mogę   wrócić   do   domu.   Jeszcze   nie   teraz.   Jeśli   to   uchroni 

Douglasa przed kolejnym stresem...

- Dobrze cię traktują? - dopytywał się Douglas.

Popatrzyłam na zewnątrz przez kraty w oknach. Słońce zachodziło, ostatnie promienie 

muskały starannie przystrzyżony trawnik. W oddali widziałam niewielki pas startowy, a obok 

helikopter. Żaden helikopter nie wystartował ani nie wylądował, odkąd zaczęłam patrzeć w tę 

stronę. W Crane nie było UFO. Nic z tych rzeczy.

- Jasne - powiedziałam.

- Naprawdę? Robisz wrażenie przygnębionej.

- Nie. Wszystko gra.

- Aha. No, to na co wydasz te pieniądze z nagrody?

- Och, nie wiem.  A ty jak myślisz,  co powinnam zrobić? Douglas zastanowił się 

chwilę.

- No, cóż, tacie przydałyby się nowe kije golfowe. Co prawda, nie bardzo ma kiedy 

grać, ale...

- Nie chcę kijów golfowych - usłyszałam głos taty. - Odłożymy te pieniądze na college 

background image

dla Jess.

- Ja chcę samochód! - usłyszałam wrzask Michaela. Roześmiałam się cicho.

- Chce samochód, żeby wozić Claire Lippman nad wodę.

- A mamie pewnie spodobałaby się nowa maszyna do szycia - dorzucił Doug.

-   Żeby   mogła   szyć   dla   mnie   i   dla   siebie   więcej   bliźniaczych   sukienek?   - 

Uśmiechnęłam się. - Oczywiście. A co dla ciebie?

- Dla mnie? - Douglas wydawał się teraz mówić z większej odległości niż poprzednio. 

- Ja chcę tylko, żebyś wróciła do domu i żeby było po staremu.

Zakasłałam. Musiałam jakoś ukryć, że znowu płaczę.

- Dobrze - powiedziałam. - Wkrótce będę w domu. A wtedy pożałujesz, bo znowu 

będę cię nachodzić o każdej porze.

-   Brakuje   mi   twoich   najść   -   powiedział   Douglas.   To   już   było   ponad   moje   siły. 

Powiedziałam:

- Muszę... Muszę już iść.

-   Poczekaj   chwilę.   Tata   chce   ci   coś   powiedzieć...   Rozłączyłam   się.   Nie   mogłam 

rozmawiać z tatą. Zresztą co by to dało? I tak by mnie z tego nie wyplątał.

A gdyby nawet, to dokąd miałabym pójść? Nie mogłam wrócić do domu. Pomyślałam 

o   tłumie   reporterów   śledzących   każdy   mój   krok   oraz   przedstawicielach   koncernu   Pepsi 

depczących mi po piętach. Doug straciłby wówczas tę nikłą szansę na pozostanie w świecie 

zdrowych ludzi.

- Jess?

Drgnęłam. Prawie zapomniałam, że Sean jest ze mną w pokoju. Spojrzałam na niego 

zaskoczona.

- Co?

- Czy ty... - Uniósł brwi. - O rany, tak.

- Co tak?

- Płaczesz - stwierdził. Jego brwi zbiegły się nad nasadą piegowatego nosa. Spojrzał 

gniewnie. - Dlaczego płaczesz?

- Bez powodu - powiedziałam. Wytarłam oczy grzbietem dłoni. - Wcale nie płaczę.

- Jesteś cholerną kłamczucha.

- Ej, nie wyrażaj się.

Ponownie zaczęłam naciskać guziczki w telefonie.

- Dlaczego nie? Ty się wyrażasz. Do kogo teraz dzwonisz?

- Do kogoś, kto nas stąd, do diabła, wyciągnie - oświadczyłam.

background image

19

Było trochę po północy, kiedy usłyszałam ten dźwięk: buczenie motoru, którego tak 

uporczywie nadsłuchiwałam w ciągu ostatnich paru tygodni. Tym razem jednak, inaczej niż w 

moich marzeniach, motocykl nie sunął Lumley Lane.

Nie, teraz buczał na pustych parkingach przy bazie wojskowej Crane.

Wyskoczyłam   z   łóżka   i   podbiegłam   do   okna.   Przysłoniłam   oczy   dłońmi,   chcąc 

wypatrzeć,   co   się   dzieje   na   zewnątrz.   W   kręgu   światła   jednego   z   zapalanych   na   noc 

reflektorów zobaczyłam Roba. Kręcił się w koło, zwracając twarz - ukrytą pod kaskiem - raz 

w lewo, raz w prawo, nie wiedząc, w którym budynku mnie szukać.

Zastukałam ze wszystkich sił w szybę, wykrzykując jego imię.

Sean,   zwinięty   w   kłębek   na   sąsiednim   łóżku,   usiadł   wyprostowany,   całkowicie 

rozbudzony, choć przed sekundą spał jak suseł.

- To mój tata - powiedział zduszonym głosem.

- Nie, to nie twój tata. Odsuń się, muszę rozbić szybę. On mnie nie słyszy.

Zdawałam sobie sprawę, że mam dosłownie chwilę, bo Rob zaraz przemknie obok 

ambulatorium, aby objechać inne budynki. Musiałam działać błyskawicznie. Złapałam to, co 

było pod ręką - metalowy kosz na śmiecie - i cisnęłam nim w okno.

Dopięłam swego. Szkło rozprysnęło się na wszystkie strony, na mnie też, bo odłamki 

szkła odbijały się rykoszetem od metalowej kraty. Czułam szklane igiełki we włosach i na 

koszuli.

Przestałam się przejmować. Wrzasnęłam:

- Rob!

W chwilę później gnał przez trawę w moją stronę. Dopiero wtedy zauważyłam, że za 

nim posuwa się z pół tuzina motocyklistów, potężnych facetów na harleyach.

- Hej - odezwał się Rob, ustawiając motocykl na podpórce i zdejmując kask. Podszedł 

do okna. - Nic ci nie jest?

Skinęłam  głową.  Nie   potrafię   nawet  wyrazić,   jak  cudownie  się  poczułam   na  jego 

widok. A poczułam się jeszcze lepiej, kiedy przesunął rękę przez kratę, chwycił mnie za 

koszulę i przyciągnąwszy do okna, pocałował przez metalowe pręty.

Puścił mnie gwałtownie i zrozumiałam, że wcale nie miał zamiaru tego zrobić. Tak po 

prostu wyszło.

- Przepraszam - powiedział, ale nie wyglądał przy tym na specjalnie skruszonego, jeśli 

mam być szczera.

background image

-  W  porządku   -  powiedziałam.   W  porządku?   To  był  najwspanialszy  pocałunek  w 

moim życiu - wspanialszy nawet od tego pierwszego. - Jesteś pewien, że chcesz to zrobić?

- Nie ma sprawy. Potem zabrał się do roboty.

Sean, który wszystko bacznie obserwował, naburmuszył się i spytał:

- Co to za jeden?

- Rob Wilkins - powiedziałam.

Mój głos zabrzmiał widocznie odrobinę zbyt radośnie, bo Sean zapytał podejrzliwie:

- Czy to twój chłopak?

- Nie - odparłam. Chciałabym. Sean uniósł się słusznym gniewem.

- I tak po prostu pozwalasz, żeby cię pocałował?

- Po prostu ucieszył się, że mnie widzi - tłumaczyłam się.

Twarz Roba zastąpiła teraz w oknie inna, wyjątkowo włochata twarz. Rozpoznałam 

jednego z kumpli Roba, tego z wytatuowaną datą ofensywy Tet. Opasał kratę łańcuchem, 

którego koniec przyczepił z tyłu motocykla.

- Odsuńcie się, wszyscy tam - powiedział. - Drzazgi polecą jak jasna cholera.

Twarz zniknęła. Sean posłał mi wymowne spojrzenie.

- To są twoi przyjaciele? - zapytał z dezaprobatą.

- Coś w tym rodzaju - powiedziałam. - Teraz się odsuń, dobra? Nie chcę, żebyś się 

zranił.

- Jezu - mruknął Sean. - Nie jestem dzieckiem, jasne? Kiedy jednak motor ryknął, a 

łańcuch naprężył się z łoskotem, Sean zakrył uszy rękami.

- Aleśmy się wkopali - jęknął z zamkniętymi oczami. Miałam nieprzyjemne wrażenie, 

że się nie myli. Krata jęczała złowieszczo, ale nie drgnęła przy tym ani o milimetr. Silnik 

motocykla warczał przenikliwie, spod jego kół pryskały tony ziemi, która wraz z kępkami 

trawy wpadała przez kratę do pokoju, już i tak zasypanego szkłem.

Przez chwilę sądziłam, że to nic nie da - tyle tylko, że postawi na nogi pułkownika 

Jenkinsa   i   jego   ludzi,   którzy   nas   dopadną,   zanim   zaczniemy   uciekać.   Krata   była   mocno 

osadzona. Nie chciałam nic mówić - Rob starał się, jak mógł - ale sprawa wyglądała na 

przegraną. Zwłaszcza kiedy Sean wbił palce w moje ramię, sycząc:

- Słuchaj...

Usłyszałam. Poprzez ryk motoru przebił się brzęk kluczy za drzwiami.

To był koniec. Już po nas.

Co   gorsza,   wkopałam   prawdopodobnie   również   tych,   którzy   pośpieszyli   nam   z 

pomocą. Na jak długo Rob trafi do więzienia z mojego powodu? Jaki wyrok mógł grozić za 

background image

próbę porwania osoby o zdolnościach nadprzyrodzonych z terenu należącego do wojska?

Wtedy   właśnie,   wydając   dźwięk   przypominający   zgrzytanie   tysiąca   paznokci   po 

gigantycznej   tablicy,   krata   wyskoczyła   z   framugi   i   przejechała   parę   metrów,   dopóki 

motocyklista nie nacisnął hamulca.

- Chodź - powiedział Rob, wyciągając do mnie rękę nad rozwalonym parapetem.

Popchnęłam Seana naprzód.

- On pierwszy - powiedziałam.

- Nie, ty.

Sean, pragnąc zachować się po rycersku, usiłował przepchnąć mnie przez okno, ale 

Rob złapał go i wyciągnął na zewnątrz.

Dzięki   temu   zdołałam   chwycić   plecak   -   który   tak   wspaniałomyślnie   zwróciła   mi 

agentka specjalna Smith - a potem wyskoczyć przez okno. W ostatnim momencie. Zdążyłam 

jeszcze usłyszeć, jak zamek w drzwiach ambulatorium otwiera się z trzaskiem.

Na zewnątrz trwała wilgotna wiosenna noc, niezmącona  hałasem...  jeśli nie liczyć 

ryczących motorów. Ku swojemu zdumieniu, oprócz przyjaciół Roba z Chicka, zobaczyłam 

również   Hanka   Wendella   i   Grega   Wyliego,   zajmujących   podczas   odsiadki   tylne   rzędy. 

Przyznaję, na ich widok zakręciły mi się łzy w oczach: nie miałam pojęcia, że cieszę się taką 

popularnością wśród moich kumpli - młodocianych przestępców.

Na Seanie jednak to towarzystwo wywarło znacznie mniej korzystne wrażenie.

- Chyba żartujesz - powiedział, kiedy przyjrzał się lepiej naszym wybawicielom.

- Słuchaj - powiedziałam, nakładając kask, który Rob mi wręczył. - Albo ci faceci, 

albo twój tata. Wybieraj.

- Rany - odparł Sean, potrząsając głową. - Dajesz mi trudny wybór.

Hank Wendell podał mu kask.

- Siadaj tutaj, dzieciak - powiedział. Posunął się na siodełku, robiąc miejsce dla Seana, 

po czym zapuścił silnik. - Wskakuj.

Nie wiem, czy Sean zdecydowałby się na to, gdyby w tej samej chwili nie wwierciło 

nam się w uszy wycie syreny alarmowej.

Jeden z chłopaków - Frank z tatuażem dziewczyny na bicepsie - zawołał:

- Zbliżają się.

W   sekundę   później   paru   wojskowych   podbiegło   do   ogołoconego   z   kraty   okna, 

wrzeszcząc, żebyśmy się nie ruszali z miejsca. Światło reflektorów zalało parking.

- Trzymaj się - powiedział Rob, kiedy wskoczyłam na siodełko za nim i objęłam go 

ramionami.

background image

-   Stać   -   rykną!   męski   glos.   Obejrzałam   się   przez   ramię.   W   naszą   stronę   sunął 

wojskowy jeep. Z tyłu stał mężczyzna, krzycząc coś przez megafon. Za jego plecami, we 

wszystkich budynkach po kolei zapalały się światła, a ludzie wybiegali na zewnątrz, próbując 

zobaczyć, co się dzieje.

- Ten teren należy do rządu Stanów Zjednoczonych - oświadczył facet z megafonem. - 

Jesteście tu bezprawnie. Natychmiast wyłączcie motory.

Nocną   ciszę   rozdarł   straszliwy   wybuch.   Ognista   kula   wzleciała   ponad   lotniskiem. 

Wszyscy aż przykucnęli.

Z wyjątkiem Franka i tego włochatego chłopaka z tatuażem, którzy radośnie przybili 

piątkę.

- Dobra - odezwał się Frankie. - Teraz wiejmy.

- Co to było? - krzyknęłam.

- Helikopter - odkrzyknął Rob. - Drobna dywersja, dla odwrócenia uwagi przeciwnika.

- Wysadzasz w powietrze helikopter - wrzasnęłam - a boisz się ze mną chodzić? - Nie 

posiadałam się ze zdumienia. - Co ty masz z głową?

Nie miałam  okazji dłużej  się użalać,  bo Rob przyśpieszył.  Pędziliśmy  teraz  przez 

pogrążony w mroku teren bazy wojskowej Crane w kierunku bramy. Ciemne niebo za nami 

zabarwiło   się   pomarańczowo   od   płonącego   helikoptera.   Nocną   ciszę   ponownie   zakłóciło 

wycie syren, tym razem strażackich, a światła reflektorów musnęły nisko położoną powałę 

chmur.

A to wszystko, pomyślałam sobie, dlatego, że ktoś próbuje wyciągnąć z ambulatorium 

małego chłopca i jedną psychiczną.

Nie  udało  nam  się zgubić   faceta   w  jeepie.   Był   tuż  za  nami,  rycząc   na nas  przez 

megafon, żebyśmy się zatrzymali.

Rob z przyjaciółmi nie zatrzymali się jednak. Jeśli to w ogóle możliwe, dodali tylko 

gazu.

Dobra, nie przeczę: każda chwila napełniała mnie nieopisanym szczęściem. Wreszcie, 

Boże, wreszcie jechałam naprawdę szybko.

A potem, jakieś sto metrów od bramy, Rob zatrzymał motocykl. Reszta poszła za jego 

przykładem.

Przez   chwilę   siedzieliśmy   tak,   sześciu   motocyklistów,   Rob,   Sean   i   ja,   przy 

włączonych   silnikach,   gapiąc   się   wprost   przed   siebie.   Poświata   bijąca   od   pożaru   jasno 

oświetliła długą drogę do bramy. Tam stali żołnierze. Zauważyłam ich, kiedy jechałam au-

tobusem po zakupy. Strażnicy z karabinami. Nie miałam pojęcia, w jaki sposób Rob i reszta 

background image

ominęli uzbrojonych strażników, żeby się dostać do bazy i w jaki sposób mieliśmy zrobić to 

teraz, żeby się wydostać. Jedna jedyna myśl tłukła mi się po głowie: „O, mój Boże, wysadzili 

helikopter. Oni wysadzili helikopter”.

Zdaje   się,   że   to   jednak   nie   był   najgorszy   pomysł,   ponieważ   nikt   nie   próbował 

zagrodzić nam drogi. Wszyscy żołnierze pobiegli na lotnisko, pomóc zgasić pożar.

Z wyjątkiem faceta w jeepie tuż za nami.

- Wyłączcie motory i ręce do góry - zażądał.

Zamiast tego Rob podniósł stopę i ruszył naprzód, wprost na bramę.

Zamkniętą bramę.

Potem nadbiegł ktoś w płaszczu kąpielowym, ustawiając się na wprost bramy. Ktoś 

znajomy. Podniósł megafon.

- Stać. - Głos pułkownika Jenkinsa zabrzmiał głośniej niż ryk motocykli czy wycie 

syren. - Jesteście aresztowani. Wyłączcie motory.

Stał nam na drodze. Szlafrok mu się rozchylił i pod spodem ukazała się jasnoniebieska 

piżama.

Rob ani myślał słuchać. Nacisnął pedał gazu.

- Wyłączcie motory - rozkazał pułkownik Jenkins. - Słyszycie? Jesteście aresztowani. 

Wyłączcie motory.

Wrócili   strażnicy   z   karabinami.   Nie   celowali   do   nas,   ale   stanęli   po   obu   stronach 

pułkownika Jenkinsa.

Nikt się nie zatrzymał. Greg i Hank wydali okrzyki wojenne i jak wicher popędzili ku 

bramie. Nie miałam pojęcia, co zamierzają. Przecież uzbrojeni ludzie zagradzali nam drogę. I 

najwyraźniej nie mieli ochoty się odsunąć i tak po prostu nas przepuścić. To już nie była 

zwykła zabawa. Tamci mieli w ręku broń.

Do pułkownika Jenkinsa chyba w końcu dotarło, że się nie zatrzymamy,  bo nagle 

opuścił megafon i skinął na strażników. Ścisnęłam Roba w pasie z całej siły i schyliłam 

głowę, bojąc się patrzeć. Byłam pewna, że będą strzelać w powietrze, dla ostrzeżenia. Nie 

mogli przecież...

Dotąd nie wiem, czy strzelaliby do nas, bo Rob mocno szarpnął kierownicą...

A potem wyfrunęliśmy z bazy. Nie przez bramę, ale przez dziurę w drucianej siatce, 

która została starannie wycięta z boku. W ten właśnie sposób Rob i jego przyjaciele zdołali 

obejść straż. Wystarczyła silna wola, nożyce do cięcia drutu i trochę doświadczenia.

Teraz za jedyne oświetlenie musiały nam wystarczyć reflektory motocykli. Ale to był 

drobiazg, mieliśmy gorszy problem. Odwróciłam się i stwierdziłam, że jeep wciąż nas nie 

background image

odstępuje.

Ostrzegłam Roba, ale on tylko parsknął śmiechem.

Droga prowadząca do Crane nie należała do często używanych. Wokół rozciągały się 

pola kukurydzy, a za polami porośnięte lasem wzgórza. Właśnie w stronę tych wzgórz skręcił 

Rob, a reszta motocyklistów za nim, zjeżdżając z szosy w kukurydzę, która wczesną wiosną 

nie sięgała wyżej niż do kostek.

Jeep tłukł się za nami, ale nic była to łatwa droga. Pułkownik musiał wezwać pomoc, 

bo wkrótce do jeepa przyłączyło się kilka innych wozów. Ale wszystko na nic, mknęliśmy 

beztrosko przed nimi. Żaden wóz nie miałby z nami szans. Może helikopter, ale helikoptera, z 

oczywistych powodów, nie dało się użyć w tej akcji.

Zgubiliśmy ich. Nie wiem, czy się po prostu poddali, czy odwołano ich do bazy, czy 

jeszcze coś innego. Nagle jednak zostaliśmy sami.

Udało się.

Nadal trzymaliśmy się, dla bezpieczeństwa, bocznych dróg. Jestem prawie pewna, że 

nikt   nas   nie   ścigał.   Minęliśmy   parę   sennych   miasteczek,   gdzie   jeden   jedyny   dystrybutor 

benzyny   stoi   obok   sklepiku   z   mydłem   i   powidłem   i   gdzie   na   dźwięk   motorów   zaspani 

mieszkańcy włączali światła w sypialni, a psy uwiązane na łańcuchach zaczynały szczekać.

Ale   za   nami   nie   było   pogoni,   tylko   długa,   pusta   droga,  wijąca   się   jak  rzeka   pod 

pokrytym chmurami niebem.

Baba.

Jaga.

Byliśmy wolni.

background image

20

Rob zabrał nas do swojego domu. Nie Grega, Hanka czy innych chłopaków. Nie mam 

pojęcia, gdzie tamci zniknęli. No, to niezupełnie tak. Jakieś pojęcie mam. Podejrzewam, że 

udali   się   do   Chicka,   żeby   oblać   zakończoną   pełnym   powodzeniem   akcję   na   terenie 

wojskowym, pilnie strzeżonym i niedostępnym dla ludzi z zewnątrz. No cóż, niedostępnym 

jak niedostępnym. Sean i ja nie świętowaliśmy razem z nimi. Pojechaliśmy do Roba.

Zdziwiłam się na widok jego domu. To był dom farmerski, niezbyt duży - chociaż po 

ciemku trudno było ocenić - i zbudowany mniej więcej w tym samym czasie, co mój dom na 

Lumley Lane.

Ale ponieważ znajdował się nie w tej części miasta, nikt się nie pofatygował, żeby 

umieścić na nim pamiątkową tabliczkę, potwierdzającą jego rangę zabytku.

Nawet bez tabliczki był to śliczny niewielki budyneczek z gankiem z przodu i stodołą 

na tyłach. Rob mieszkał w nim tylko ze swoją mamą. Nie wiem, co się stało z jego ojcem i 

nie chciałam pytać.

Zakradliśmy   się   do   domu   cichuteńko,   tak   żeby   nie   obudzić   pani   Wilkins,   którą 

ostatnio  zwolniono   z  miejscowej  fabryki  tworzyw   sztucznych.   Rob  zaprowadził  mnie  do 

swojego pokoju i powiedział, że mogę tam przenocować. Zabrał parę koców i jakieś drobiazgi 

i poszedł z Seanem nocować do stodoły.

Sean nie wydawał się tym wszystkim specjalnie uszczęśliwiony, ale był taki zmęczony 

i śpiący, że oczy same mu się zamykały. Szedł za Robem jak mały zombi.

Ja też czułam się półżywa. Nie mogłam uwierzyć w to, co się stało. Rozebrałam się, 

położyłam   na   łóżku   Roba   i   zaczęłam   układać   sobie   w   głowie   ostatnie   wydarzenia. 

Zniszczyliśmy   własność   państwa.   Zlekceważyliśmy   rozkazy   pułkownika   armii   Stanów 

Zjednoczonych. Wysadziliśmy w powietrze helikopter.

Rano mogliśmy znaleźć się w naprawdę poważnych tarapatach.

Ale na razie tak strasznie chciało mi się spać, że nie byłam w stanie się martwić. 

Zdążyłam jeszcze pomyśleć, jak to dziwnie znaleźć się w chłopięcym pokoju. W każdym 

razie, w pokoju chłopca, który nie był moim bratem. Zaglądałam do pokoju Skipa - u Ruth, 

mnóstwo   razy,   ale   to   co   innego.   Po  pierwsze   u  Roba   nie   wisiały  na   ścianach   plakaty  z 

samochodami. Nie miał też pod łóżkiem żadnego „Playboya” (sprawdziłam). Mimo to czuło 

się, że to pokój chłopaka. Wszystko było jak trzeba, koce i takie rzeczy.

Ale poduszka pachniała Robem i to dawało poczucie bezpieczeństwa. Nie potrafię 

dokładnie opisać tego zapachu, to zbyt trudne, ale czułam się z nim dobrze. Zasnęłam prawie 

background image

natychmiast. I spałam długo, bardzo długo.

Kiedy   wreszcie   się   obudziłam,   dochodziło   już   południe.   W   pierwszej   chwili   nie 

wiedziałam, gdzie jestem. Potem przypomniałam sobie:

Byłam w pokoju Roba, w jego domu. Szukało mnie FBI.

I nie tylko FBI, ale także armia Stanów Zjednoczonych. Wcale bym się nie zdziwiła, 

gdyby moją osobą miały ochotę podzielić się również wywiad wojskowy, Stowarzyszenie do 

Walki   z   Alkoholizmem,   Uzależnieniem   Nikotynowym   i   Wszelkimi   Nieszczęściami,   jak 

również policja drogowa stanu Indiana.

Co   ciekawe,   już   w   chwili,   kiedy   się   obudziłam,   wiedziałam   dokładnie,   co   z   tym 

zrobię.

Mało która dziewczyna budzi się rano ze świadomością, że jest poszukiwana przez 

agencję wywiadowczą najpotężniejszego światowego mocarstwa. Rozbawiła mnie ta myśl, 

bałam się jednak trochę, co na to pani Wilkins, która pewnego dnia, jeśli dobrze rozegram 

sprawę, miała szanse zostać moją teściową. Nie chciałam, żeby uznała mnie za leniucha, więc 

ubrałam się i zeszłam na dół.

Sean i Rob siedzieli już przy stole w kuchni. Przed nimi piętrzył się stos jedzenia. 

Były tam tosty, jajka, bekon, płatki śniadaniowe i miseczka czegoś białego, czego nie mogłam 

zidentyfikować. Przed Robem stał pusty talerz - widocznie skończył jeść. Za to Sean nadal się 

opychał. Na brak apetytu raczej nie narzekał.

- Cześć, Jess - powiedział, kiedy weszłam do kuchni. Wyglądał zdecydowanie lepiej 

niż przez ostatnie dwadzieścia cztery godziny, które spędził w moim towarzystwie.

- Cześć - powiedziałam.

Pulchna kobieta stojąca przy kuchni odwróciła się do mnie z uśmiechem. Rude włosy 

miała upięte wysoko na głowie i w niczym nie przypominała Roba.

Tak mi  się wydawało,  dopóki smuga  światła nie wpadła przez okno nad zlewem, 

oświetlając jej twarz. Zobaczyłam,  że ma takie same oczy,  jasnoniebieskie, jak mgła nad 

ranem.

- Ty musisz być Jess - powiedziała. - Przysuń sobie krzesło i siadaj. Jakie chcesz 

jajka?

- Um - powiedziałam zmieszana. - Chętnie zjem jajecznicę, dziękuję pani.

- Jajka są świeże - poinformował  mnie  Sean, kiedy usiadłam.  - Prosto z kurnika. 

Pomagałem je zbierać.

- Twój przyjaciel Sean wyrasta na prawdziwego farmera - powiedziała pani Wilkins. - 

Następnym razem będzie doił.

background image

Sean zachichotał. Zamrugałam oczami. On naprawdę zachichotał.

Wtedy   właśnie   uświadomiłam   sobie   z   najwyższym   zdumieniem,   że   nigdy   nie 

widziałam Seana szczęśliwego.

- Proszę bardzo - powiedziała pani Wilkins, stawiając przede mną talerz. - Zabieraj się 

do jedzenia. Mam wrażenie, że porządne wiejskie śniadanie dobrze ci zrobi.

Nigdy przedtem nie jadłam prawdziwych wiejskich jajek i trochę się bałam, że mogą 

zawierać jakieś zalążki kurczaków, ale niczego takiego nie zauważyłam. Były pyszne i kiedy 

pani Wilkins zaproponowała dokładkę, wzięłam z przyjemnością. Stwierdziłam, że jestem 

wściekle   głodna.   Zjadłam   nawet   trochę  tego   białego   czegoś,   pani   Wilkins   mi   nałożyła. 

Smakowało   jak   przysmak   śniadaniowy,   który   tata   nam   przyrządzał   w   zimne   dni   przed 

pójściem do szkoły, kiedy byliśmy mali.

Ale   to   nie   był   przysmak   śniadaniowy.   To   były,   jak   poinformował   mnie   Rob   z 

leciutkim uśmieszkiem, płatki owsiane - potrawa wieśniaków, coś, czego miastowi zazwyczaj 

nie jedzą.

Gdyby Ruth mnie teraz zobaczyła!

Potem pomogłam pani Wilkins zmyć naczynia i żarty się skończyły. Nadeszła pora na 

poważniejsze sprawy.

- Muszę zadzwonić - powiedziałam.

- Proszę, dzwoń. - Pani Wilkins wskazała telefon wiszący na ścianie, koło lodówki.

- Nie - odparłam. - Wolałabym skorzystać z publicznego telefonu.

Rob spojrzał na mnie podejrzliwie.

- O co chodzi? - zapytał.

- Ależ  o  nic  - odparłam  niedbale.   - Po  prostu  muszę  zadzwonić.  Czy  jest  gdzieś 

niedaleko budka?

Pani Wilkins zastanowiła się.

- Jest jedna przy szosie.

- Świetnie.

Zwróciłam się teraz do Roba:

- Możesz mnie tam zawieźć?

Skinął głową i podnieśliśmy się od stołu... Sean wstał również.

- O, nie - powiedziałam. - Mowy nie ma. Ty zostaniesz tutaj. Seanowi szczęka opadła.

- Co masz na myśli?

-   Mam   na   myśli   to,   że   w   najbliższej   okolicy   z   pewnością   roi   się   od   glin, 

rozglądających się za szesnastoletnią dziewczyną w towarzystwie dwunastoletniego chłopca. 

background image

Dopadną nas w pół chwili. Zostaniesz tutaj, dopóki nie wrócę.

- To nie w porządku - oświadczył Sean łamiącym się głosem.

Czułam,  jak tracę cierpliwość.  Zamiast  jednak warknąć, chwyciłam  go za ramię  i 

skierowałam w stronę tylnego wyjścia.

- Posłuchaj - powiedziałam cicho, tak aby Rob i jego mama nie słyszeli. - Chciałbyś, 

żeby wszystko było po staremu, tak? Ty i mama, razem, bez tatusia wysyłającego za wami 

listy gończe?

- Tak - przyznał Sean.

- Dobrze, więc pozwól mi zrobić to, co muszę. A to jest coś takiego, co muszę zrobić 

sama.

Sean miał rację pod pewnym względem: był niski jak na swój wiek, ale nie był małym 

dzieckiem. Nie był nawet dużo niższy ode mnie. Dlatego mógł spojrzeć mi prosto w oczy i 

zapytać oskarżająco:

- Ten facet jest twoim chłopakiem, tak? Co mu odbiło?

-   Nie,   Sean.   Mówiłam   ci.   Przyjaźnimy   się.   Sean   wyraźnie   poweselał.   Wrócił   do 

pokoju. Mężczyźni. Słowo daję, czasami nic nie rozumiem. Dziesięć minut później stałam 

przed sklepem, przyciskając do ucha słuchawkę aparatu. Starannie wykręciłam numer.

Poprosiłam Rosemary, a kiedy podeszła do telefonu, powiedziałam:

- Cześć, to ja. Jess.

- Jess? - Rosemary zniżyła głos do szeptu. - O, mój Boże. Czy to naprawdę ty?

- Pewnie - powiedziałam. - A co?

- Skarbie, w wiadomościach mówią strasznie dziwne rzeczy na twój temat.

-   Naprawdę?   -   Zerknęłam   na   Roba.   Napełniał   zbiornik   indiany   z   jedynego 

dystrybutora przed sklepem. Nie oglądałam jeszcze wiadomości i nie przeglądałam żadnych 

gazet, więc byłam ciekawa, co też o mnie mówią. - Jakie rzeczy?

- No cóż. Na przykład, że ostatniej nocy banda Aniołów Piekieł wdarła się do bazy 

wojskowej Crane i uprowadziła ciebie oraz małego Seana O'Hanahana.

- Co? - wrzasnęłam tak głośno, że Rob popatrzył w moją stronę. - To wcale nie tak. Ci 

ludzie pomogli nam uciec. Seana i mnie przetrzymywano wbrew naszej woli.

- Cóż, ten człowiek - jak on się nazywa? Zdaje się, Johnson. Agent specjalny Johnson 

przedstawia to inaczej. Poza tym wyznaczono nagrodę za sprowadzenie cię z powrotem do 

bazy.

Hm, ciekawe.

- Ile?

background image

- Dwadzieścia tysięcy dolarów.

- Za każdego?

- Nie, tylko za ciebie. Tata Seana wyznaczył nagrodę w wysokości stu tysięcy dolarów 

za jego odnalezienie.

Byłam   taka   zdegustowana,   że   o   mało   się   nie   rozłączyłam.   Dwadzieścia   tysięcy 

dolarów? Głupie dwadzieścia tysięcy dolarów? Tylko tyle jestem dla nich warta? Gnojki. 

Będą mieli to, na co zasłużyli. Wojnę.

Rosemary odezwała się ponownie:

-   Na   twoim   miejscu   byłabym   ostrożna,   skarbie.   Po   całym   stanie   rozesłano 

zawiadomienia. Szukają cię.

-   O,   tak,   nie   wątpię.   Posłuchaj,   Rosemary   -   powiedziałam.   -   Chcę   cię   prosić   o 

przysługę.

Rosemary na to:

- Dla ciebie wszystko, skarbie.

-   Przekaż   agentowi   Johnsonowi   wiadomość   ode   mnie...   Starannie   podyktowałam 

Rosemary wiadomość, którą miała przekazać.

- W porządku - powiedziała, kiedy skończyłam. - Załatwione, skarbie. Jess?

Już miałam odłożyć słuchawkę.

- Tak?

-   Dzielna   z   ciebie   dziewczyna.   Wszyscy   jesteśmy   z   tobą.   Rozłączyłam   się   i 

opowiedziałam Robowi, jaką historyjkę  na temat porwania wymyślił  agent Johnson - nie 

wspominając już o żałosnej nagrodzie za schwytanie mnie. Był tak samo wściekły jak ja. 

Teraz, kiedy wiedzieliśmy o listach gończych  i o tym,  że zwalają całą winę na Aniołów 

Piekieł, uznaliśmy, że lepiej nie kręcić się po okolicy. Ruszyliśmy więc z powrotem do domu 

- ale jeszcze przedtem wykonałam drugi telefon z budki przy autostradzie.

Tatę złapałam tam, gdzie zwykle przebywa w porze lunchu: U Joego. W południe z 

sądów przychodzą tłumy głodomorów.

- Tato - odezwałam się. - To ja.

Niemal udławił się rigatoni, czy innym specjałem dnia. Tata zawsze sam wszystkiego 

próbuje.

- Jess? - krzyknął. - Nic ci nie jest? Skąd dzwonisz?

- Oczywiście, że nic mi nie jest - powiedziałam. - W tej chwili, w każdym razie. 

Posłuchaj tato, musisz coś dla mnie zrobić.

- Gdzie jesteś? Mama i ja zamartwiamy się o ciebie. Ci z Crane twierdzą...

background image

- Tak, tak. Wiem. Ze banda motocyklistów porwała mnie i Seana. Ale to bzdura, tato. 

Ci   chłopcy   nas   uratowali.   Czy   wiesz,   co   oni   chcieli   zrobić,   ci   agenci   specjalni   Smith   i 

Johnson i ten cały pułkownik Jenkins? Chcieli ze mnie zrobić delfina.

Tato znów się zakrztusił.

- Co chcieli zrobić?

Rob puknął mnie mocno w plecy. Odwróciłam się, żeby zobaczyć, o co mu chodzi, i 

przeraziłam się na widok wozu patrolowego policji stanu Indiana, wjeżdżającego na parking 

przy sklepie.

- Słuchaj, tato - powiedziałam, schylając głowę. - Muszę iść. Zrób dla mnie tylko 

jedną rzecz.

Przedstawiłam mu moją prośbę.

Tata, delikatnie mówiąc, nie wydawał się zachwycony. Powiedział:

- Czyś ty zgłupiała? Posłuchaj, Jessico...

Nikt w mojej rodzinie nie nazywa mnie Jessicą, chyba że ich wyjątkowo zdenerwuję.

- Tato, zrób to, proszę! - nalegałam. - To naprawdę ważne. Później wszystko wyjaśnię. 

A teraz koniecznie muszę już iść.

- Jessico, czy ty... Odwiesiłam słuchawkę.

Rob odjechał kawałek, żeby nie włazić w oczy ze swoim motocyklem na wypadek 

gdyby gliny zaczęły kombinować. Ale wcale się na to nie zanosiło. Jeden z nich nawet skinął 

do mnie głową, wchodząc do sklepu.

- Ładny dzień - zagadnął.

Jak tylko weszli do środka, pobiegłam do Roba i wskoczyłam na motor. Ruszyliśmy 

już,   kiedy   gliniarze   uświadomili   sobie   swój   błąd   i   wypadli   na   dwór.   Obejrzałam   się   i 

zobaczyłam, jak coś wrzeszczą. Chwilę później gnali za nami wozem na sygnale.

Mocniej przywarłam do Roba.

- Mamy towarzystwo - stwierdziłam.

- Nie na długo - powiedział Rob.

Nagle   znaleźliśmy   się   poza   szosą,   w   dolince.   Kolczaste   jeżyny   i   gałęzie   drzew 

rozrywały nam ubranie. Po chwili pędziliśmy łożyskiem strumienia, rozchlapując wodę na 

wszystkie strony. W górze, nad nami, widziałam wóz patrolowy, który wcale nie zwalniał...

Potem jednak strumień skręcił, oddalając się od szosy, i wóz policyjny zniknął nam z 

oczu. Wkrótce też ucichła gdzieś w oddali syrena.

Kiedy Rob wydostał się wreszcie ze strumienia, byłam mokra od pasa w dół, a silnik 

indiany wydawał dziwne dźwięki. Byliśmy bezpieczni.

background image

- Nic ci się nie stało? - zapytał Rob, kiedy wyżymałam dół bluzki.

- Czuję się fantastycznie - powiedziałam. - Słuchaj, przepraszam cię za to wszystko.

Przykucnął przy przednim kole motocykla, wyciągając patyki i zielsko, które podczas 

szalonej jazdy wkręciły się w szprychy.

- Za co wszystko?

- Za to, że cię w to wpakowałam. To znaczy, wiem, że masz kuratora i w ogóle. 

Pomoc   w   ucieczce   i   ukrywanie   zbiegów   to   chyba   ostatnia   rzecz,   jaka   ci   potrzebna   do 

szczęścia. A jak cię złapią? Mogą cię zamknąć na dobre. To pewnie będzie zależało od tego, 

co zrobiłeś, żeby tego kuratora dostać.

Rob przeniósł się do tylnego koła. Spojrzał na mnie z ukosa. Popołudniowe słońce 

rzucało plamy światła na jego twarz.

- Skończyłaś?

- Skończyłam co?

- Wyciągać ze mnie, co zrobiłem, żeby dostać kuratora. Oparłam ręce na biodrach.

- Nie chcę z ciebie nic wyciągać. Próbuję tylko dać ci do zrozumienia, że zdaję sobie 

sprawę   z   twojego   poświęcenia   w   związku   z   tym,   że   pomagasz   mnie   i   Seanowi   i   że   to 

doceniam.

- Doprawdy?

Wyprostował   się.   Patyk,   który   wyrwał   z   koła,   bryznął   mu   wodą   w   twarz.   Rob 

wyciągnął koszulkę ze spodni i zaczął się wycierać jej brzegiem. Spojrzałam na jego nagi 

brzuch. Ten widok, ciasno zbite mięśnie, smużka ciemnych włosów pośrodku, podziała! na 

mnie zupełnie niespodziewanie.

Nie wiem, co mi odbiło, ale nagle stanęłam na palcach i przycisnęłam wilgotne wargi 

do jego ust. Naprawdę nigdy w życiu  nie zrobiłam czegoś podobnego, ale po prostu nie 

mogłam się powstrzymać.

Rob wydawał się w pierwszej chwili zaskoczony, ale szybko doszedł do siebie. Oddał 

mi pocałunek. Całował mnie przez chwilę i było dokładnie tak, jak w  Królewnie Śnieżce,  

kiedy wszystkie zwierzęta wychodzą z lasu i śpiewają, a piękny książę sadzają na swoim 

rumaku.   Przez   chwilę   tak   to   właśnie   wyglądało.   Moje   serce   śpiewało   jak   jedna   z   tych 

cholernych wiewiórek.

Potem Rob zdjął moje ręce ze swojej szyi.

- Jezu, Mastriani - powiedział. - Co ty wyprawiasz? Czar prysnął. No bo ten książę od 

królewny Śnieżki nigdy by czegoś takiego nie powiedział. Wściekłabym się, gdyby nie to, że 

głos mu drżał, słyszałam wyraźnie.

background image

- Nic takiego - stwierdziłam najniewinniej w świecie.

- Dobra, lepiej daj sobie spokój - powiedział. - Mamy mnóstwo do roboty. Nie ma 

czasu na żadne inne rzeczy.

Dałam   mu   do   zrozumienia,   że   przypadkiem   podobają   mi   się   te   inne   rzeczy.   Rob 

mówił dalej:

- Dość mam kłopotów i bez tego, dzięki. - Chwycił kask i wsadził mi go na głowę. - I 

żebyś czasem nie próbowała czegoś takiego przy dzieciaku.

- Jakim dzieciaku? O czym ty mówisz?

- O tamtym. O'Hanahanie. Co ty, ślepa jesteś, czy co, Mastriani? Zakochał się w tobie 

po uszy.

Zsunęłam kask na tył głowy i spojrzałam na niego zdumiona.

- Sean? We mnie?

Nagle jednak wszystkie jego pytania o Roba nabrały sensu. Puściłam kask, opadł mi 

na czoło.

- O, Boże - jęknęłam.

- Zgadza się. On uważa, że jesteś fantastyczną dziewczyną, Mastriani.

- Tak powiedział? Naprawdę powiedział, że jestem fantastyczna?

- No cóż. - Rob wskoczył na siodełko i kopnął pedał gazu. - Być może widzę to przez 

pryzmat własnych uczuć.

Raz jeszcze rozśpiewały się ptaki i wiewiórki.

- Myślisz, że jestem fantastyczna? - zapytałam rozanielona.

Wyciągnął rękę, pukając w mój kask. Pusty, metaliczny dźwięk rozbrzmiał w mojej 

głowie, przywołując mnie do rzeczywistości.

- Siadaj na motor, Mastriani.

W domu u Roba Sean i pani Wilkins obierali groch, oglądając telewizję.

- Jess! - Sean, kiedy weszłam do pokoju. - Gdzie byłaś? Szkoda, że nie widziałaś. 

Gość ważył ze dwieście kilo i utknął w wannie na przeszło czterdzieści osiem godzin! Jakbyś 

przyszła wcześniej, to byś zobaczyła.

To była miłość. Bez cienia wątpliwości. Sytuacja była poważniejsza, niż sądziłam.

background image

21

Zespół muzyczny grał  Louie, Louie.  Niezbyt dobrze, jeśli wolno mi wyrazić własne 

zdanie.

Jednakże   Sean   i   ja   nie   ruszaliśmy   się   z   miejsca.   Siedzieliśmy   na   nieszczęsnych 

metalowych trybunach, pod którymi jakiś tydzień wcześniej uległam porażeniu prądem. Przed 

nami, w postaci morza soczystej zieleni, rozciągało się boisko do gry w piłkę. Maszerowało 

po nim stadko muzykantów, którzy grali najlepiej, jak potrafili, mimo że była to tylko próba 

po lekcjach, a nie żadna uroczystość. Sezon piłkarski dawno się skończył,  ale zbliżał się 

koniec roku i zespół miał grać na uroczystości.

Daj Boże, żeby nie Louie, Louie.

Nie rozumiem - powiedział Sean. - Co my tu robimy?

- Poczekaj - odparłam. - Zobaczysz.

Nie byliśmy jedynymi widzami na trybunach. Daleko, daleko za nami siedział ktoś 

jeszcze.

Ale   właśnie   o   to   chodziło.   Nie   byłam   pewna,   czy   Rosemary   udało   się   przekazać 

wiadomość ode mnie, czy też może agent specjalny Johnson wolał ją zignorować. Jeśli tak, to 

popełnił poważny błąd. Człowiek na trybunach miał tego dopilnować.

- Dlaczego nie chcesz mi powiedzieć, po co tu siedzimy? - nastawał Sean. - Sądzę, że 

mam prawo wiedzieć.

- Łyknij sobie pepsi - powiedziałam.

Panował straszny upał. Późne popołudniowe słońce prażyło bez litości. Nie miałam 

ani okularów przeciwsłonecznych, ani kapelusza i czułam się wykończona. Bałam się, że 

Sean uschnie jak roślinka.

- Nie chcę pepsi - powiedział Sean. - Chcę wiedzieć, co tutaj robimy.

- Oglądamy występ - powiedziałam.

- Jest beznadziejny.

Sean   łypnął   na   mnie   gniewnie.   Brązowa   farba   prawie   całkowicie   spłynęła   z   jego 

włosów, kiedy wziął prysznic u Roba. Dobrze, że pozwolił pani Wilkins przystrzyc sobie 

czuprynę, bo rude kosmyki sterczące spod bejsbolówki zdradziłyby go na kilometr.

- Co tu robimy? - dopytywał się. - I dlaczego Jed czeka na dole?

Kumpel   Roba   z   Chicka,   ten   z   Wietnamu,   miał   na   imię   Jed.   Siedział   w   pikapie 

niedaleko nas, za trybunami... prawie dokładnie, w gruncie rzeczy, w tym miejscu, gdzie 

trzasnął mnie piorun. Stał w cieniu. Pot prawdopodobnie nie spływał mu spod włosów, tak jak 

background image

mnie.

- Po prostu poczekaj cierpliwie, dobrze? - zwróciłam się do Seana.

- Nie, nie poczekam cierpliwie, Jess. Uważam, że należy mi się wyjaśnienie. Udzielisz 

mi go łaskawie?

Promień słońca odbił się od czegoś na dole i zakłuł mnie w oczy. Przyłożyłam dłoń do 

czoła i spojrzałam na parking. Właśnie wjeżdżał tam czarny nieoznakowany sedan.

Przestali grać  Louie, Louie.  Zespół zabrał się ze wzmożoną energią do następnego 

utworu.

- Dlaczego nie jesteś w zespole? - zapytał Sean. - Przecież grasz na flecie. Dlaczego 

nie jesteś z nimi?

Samochód stanął. Przednie drzwi otworzyły  się. Wysiadło  dwoje ludzi - kobieta i 

mężczyzna. Potem otworzyły się tylne drzwi i wysiadła jeszcze jedna kobieta.

- Bo ja gram w orkiestrze - powiedziałam.

- Co za różnica?

- W orkiestrze gramy na siedząco.

- I tyle?

Mężczyzna i kobieta, którzy wysiedli najpierw ustawili się po bokach kobiety, która 

wysiadła ostatnia. Ruszyli przez boisko w naszą stronę.

- Orkiestra nie gra na szkolnych uroczystościach - powiedziałam. - Jak mecze i takie 

różne.

Sean zastanowił się przez chwilę.

- To gdzie wy gracie?

- Nigdzie. Po prostu dajemy koncerty od czasu do czasu.

- Co to za frajda? - dopytywał się Sean.

- Nie wiem - odparłam. - I tak nie mogłabym być w zespole. Zawsze w czasie ich prób 

siedzę w szkole za karę.

- Dlaczego zawsze siedzisz za karę?

- Bo robię mnóstwo rzeczy, których nie wolno.

Trzy osoby przemierzające boisko zbliżyły się na tyle, że byłam w stanieje rozpoznać. 

Tak jak miało być. Rosemary przekazała wiadomość ode mnie.

- Jakie rzeczy? - pytał dalej Sean.

- Biję chłopaków.

Sięgnęłam do tylnej kieszeni dżinsów.

- No to co? - oburzył się Sean. - Pewnie na to zasługują.

background image

- Tak sobie zwykle myślę - powiedziałam. - Słuchaj, Sean, chcę, żebyś to wziął. To 

dla ciebie i twojej mamy. Jed odwiezie was na lotnisko. Chcę, żebyście wsiedli do samolotu - 

wszystko jedno jakiego - i odlecieli. Nigdzie nie dzwońcie. Nie zatrzymujcie się w podróży. 

Możecie wszystko kupić, kiedy już dotrzecie na miejsce. Jasne?

Sean popatrzył na kopertę, którą wyciągnęłam. Potem spojrzał na mnie.

- O czym ty mówisz? - zapytał.

- O twojej mamie - powiedziałam. - Musicie zacząć od nowa, gdzieś daleko. Gdzieś, 

gdzie,   mam   nadzieję,   twój   tata   nie   będzie   mógł   was   odnaleźć.   To   wam   ułatwi   życie   na 

początek.

Wetknęłam kopertę do przedniej kieszeni jego dżinsowej kurtki.

Sean potrząsnął głową. Twarz skurczyła mu się z emocji. Jeśli dobrze widziałam, były 

to mieszane emocje.

- Jess, moja mama jest w więzieniu, nie pamiętasz?

- Już nie - powiedziałam i wskazałam ręką przed siebie.

Tych troje było już całkiem blisko. Agent specjalny Johnson, agentka specjalna Smith, 

a między nimi szczupła kobieta w niebieskich dżinsach. Mama Seana.

Słyszałam,  jak Sean gwałtownie  wciągnął  powietrze.  Zwrócił  się twarzą  do mnie. 

Mieszane uczucia nie były takie trudne do rozszyfrowania. Był szczęśliwy, ale i zatroskany.

- Co ty zrobiłaś? - szepnął. - Jess. Co ty zrobiłaś?

- Zawarłam pewien drobny układ - powiedziałam. - Nic się nie martw. Idź do niej, a 

potem razem wsiadajcie do pikapa. Jed zabierze was na lotnisko.

Niebieskie oczy wypełniły się łzami. Powiedział:

- Naprawdę to zrobiłaś. Obiecałaś i dotrzymałaś słowa!

- Oczywiście.

A potem jego mama zobaczyła go i oderwała się od towarzyszących jej osób. Biegła w 

stronę Seana, wołając jego imię.

Sean skoczył z miejsca i pognał w dół trybuny. Nie ruszałam się. Sean zostawił pepsi. 

Wzięłam puszkę i napiłam się odrobinę. Z jakiegoś powodu czułam ból w gardle.

Spotkali się pod trybunami. Sean rzucił się w ramiona pani O'Hanahan. Okręciła go 

dokoła. Agenci specjalni Johnson i Smith zatrzymali się i spojrzeli na mnie. Pomachałam im 

ręką. Nie odwzajemnili powitania.

Sean powiedział coś do matki, skinęła głową. W następnej chwili zobaczyłam, jak 

mały biegnie w moim kierunku.

Plan tego nie przewidywał. Podniosłam się, zaniepokojona.

background image

- Jess - krzyknął Sean, dysząc ciężko.

- Co ty wyprawiasz? - zapytałam  ostro. - Wracaj do niej. Powiedziałam, żebyś  ją 

zabrał do pikapa. Pośpiesz się, nie macie za dużo czasu...

- Ja tylko... - zadyszał się tak, że z trudem wypowiadał słowa. - Chciałem ci tylko... 

podziękować.

Zarzucił mi ręce na szyję.

Z początku nie wiedziałam, jak się zachować. Zaskoczył mnie. Spojrzałam na boisko. 

Agenci stali tam, gdzie przedtem, obserwując mnie. Zespół podjął nową melodię.

Uścisnęłam Seana. Gardło rozbolało mnie jeszcze bardziej, a oczy szczypały.

Pewnie alergia.

- Kiedy cię znowu zobaczę? - zapytał Sean.

- Nie zobaczymy się - powiedziałam. - Dopóki coś się nie zmieni. No, wiesz, jeśli 

chodzi o twojego tatę. Wcześniej ani się waż do mnie dzwonić. Mój telefon prawdopodobnie 

już zawsze będzie na podsłuchu.

- A jak... - Puścił mnie i spojrzał mi w twarz. Z jego oczu, podobnie jak z moich, 

ciekły łzy. - A jak będę miał trzydzieści lat? Ty będziesz miała trzydzieści trzy. To nie będzie 

takie dziwne, co? Trzydziestolatek, który chodzi z trzydziestotrzyletnią dziewczyną?

- Nie - powiedziałam, pukając go w daszek bejsbolówki. - Kiedy ty będziesz miał 

trzydzieści, ja będę miała trzydzieści cztery lata. Masz tylko dwanaście lat, zgadza się?

- Jeszcze tylko przez dziewięć miesięcy. Pocałowałam go w mokry policzek.

- Zmiataj stąd - powiedziałam.

Zdołał   się   uśmiechnąć   przez   łzy.   Potem   odwrócił   się   i   pognał   przed   siebie.   Tym 

razem, kiedy dobiegł do mamy, chwycił ją za rękę i zaczął ciągnąć wzdłuż trybun, do miejsca, 

gdzie parkował Jed.

Dopiero kiedy usłyszałam dźwięk silnika i pikap ruszył, zaczęłam schodzić z trybun - 

wytarłszy najpierw starannie oczy.

Agentowi   specjalnemu   Johnsonowi   musiało   być   okropnie   gorąco   w   garniturze   i 

krawacie. Agentce specjalnej Smith, w spódnicy i jedwabnej bluzce, być może nieco mniej. 

Oboje w okularach przeciwsłonecznych i eleganckim ubraniu tworzyli sympatyczną parę.

-   Hej   -   zawołałam,   podchodząc   do   nich   wolniutko.   -   Czy   wy   jesteście   jak   ci   z 

Archiwum X?

Agentka   specjalna   Smith   spojrzała   na   mnie   zdziwiona.   W   uszach   miała   perłowe 

klipsy.

- Słucham?

background image

- No, wiecie.  Jak Scully i Mulder.  Czy spala was wzajemna namiętność, która musi 

pozostać nieujawniona?

Agent specjalny Johnson spojrzał na agentkę specjalną Smith.

- Jestem żonaty, Jessico - oznajmił.

- Tak - odezwała się agentka specjalna Smith. - A ja spotykam się z kimś.

- Ojej - poczułam się dziwnie rozczarowana. - Szkoda.

- No dobrze. - Agent specjalny Johnson popatrzył na mnie wyczekująco. - Czy masz tę 

listę?

Skinęłam głową.

- Pewnie, że mam. A mam wasze słowo, że nikt nie zatrzyma Seana i jego mamy na 

lotnisku?

Agentka specjalna Smith oburzyła się lekko. Oczywiście.

- Ani wtedy, gdy dotrą na miejsce?

-   Jessico   -   wtrącił   niecierpliwie   agent   specjalny   Johnson.   -   Jessico,   nikogo   nie 

obchodzi dzieciak i jego matka. Zależy nam na liście.

Posłałam mu bardzo nieprzyjemne spojrzenie.

- Mnie oni obchodzą - oświadczyłam. - A podejrzewam, że pan O'Hanahan nie będzie 

zachwycony, kiedy się o wszystkim dowie.

- Pan O'Hanahan - powiedziała agentka specjalna Smith - to nasz problem, nie twój. 

Listę proszę, Jessico.

- I żadne oskarżenia nie zostaną wniesione? - zapytałam dla wszelkiej pewności. - W 

sprawie z Crane? Przeciwko mnie albo komuś innemu?

- Nie - powiedział agent specjalny Johnson.

- Nawet w związku z helikopterem?

- Nawet - powiedział agent Johnson, przez zaciśnięte, jak mi się wydawało, zęby - w 

związku z helikopterem.

- Lista, Jessico - powtórzyła agentka specjalna Smith. Wyciągnęła rękę.

Westchnęłam, grzebiąc w tylnej kieszeni. Zespół zaczął grać oklepaną wersję  We're 

the Kids in America.

Proszę bardzo - powiedziałam, wkładając pogniecioną kartkę papieru w dłoń agentki.

Agentka specjalna Smith rozłożyła papier i przyjrzała mu się uważnie. Spojrzała na 

mnie z dezaprobatą.

- Tutaj są tylko cztery adresy - powiedziała, wręczając kartkę partnerowi.

Wysunęłam podbródek.

background image

- A co wy sobie myślicie? - zapytałam. - Nie jestem maszyną. Jestem dzieckiem. - 

Agent specjalny Johnson złożył kartkę i schował ją do kieszeni.

- W porządku - stwierdził. - Co teraz?

- Wracajcie do samochodu i odjedźcie stąd - powiedziałam.

- A co z tobą? - zapytała agentka specjalna Smith.

- Będziemy w kontakcie.

Agentka specjalna Smith przygryzła dolną wargę. Potem powiedziała, jakby trochę 

mimo woli:

- Wiesz, to wcale nie musiało  być  w ten sposób, Jessico. Spojrzałam na nią. Nie 

widziałam jej oczu za ciemnymi szkłami.

- Nie, nie musiało - zgodziłam się. - No nie?

Para agentów wymieniła spojrzenia, a potem odwróciła się, kierując do oddalonego 

samochodu.

- Wiecie co - zawołałam za nimi. - Bez obrazy dla pani Johnson i w ogóle, ale wy 

naprawdę tworzycie piękną parę.

Szli przed siebie, nie oglądając się.

- Trochę przesadziłaś, nie sądzisz? - zauważył Rob, wypełzając spod trybun, gdzie 

ukrywał się przez cały czas.

- Tak się z nimi drażnię - powiedziałam. Rob otrzepał dżinsy z kurzu.

- Owszem - powiedział. - Zauważyłem. Ciągle to robisz. No, to powiesz mi, co było w 

tej kopercie?

- Tej, którą dałam Seanowi?

-   Tej,   którą   dałaś   Seanowi.   Tej   samej,   którą   odebrałem   od   twojego   ojca.   Który, 

nawiasem mówiąc, chyba mnie nienawidzi.

Na   jego   czarnej   koszulce   też   był   kurz.   To   dało   mi   pretekst,   żeby,   strzepując   go, 

dotknąć jego piersi.

- Mój tata nie bardzo może cię nienawidzieć - stwierdziłam. - On cię nawet nie zna.

- Sprawiał wrażenie, jakby mnie nienawidził.

- To przez tę kopertę.

- Co w niej było?

- Dziesięć patyków, które dostałam w nagrodę za odnalezienie Olivii Marii D'Amato.

Rob gwizdnął głośno i przeciągle.

- Dałaś dzieciakowi dziesięć patoli? Gotówką? No, jemu i jego matce. Muszą z czegoś 

żyć, dopóki jego mama nie znajdzie pracy i w ogóle. Rob potrząsnął głową.

background image

- Niezły z ciebie aparat, Mastriani - powiedział. - No, dobra. To tyle, jeśli chodzi o 

kopertę. Co było na tej kartce, którą wręczyłaś federalnym?

- Och - mruknęłam. - Tylko adresy paru najbardziej poszukiwanych amerykańskich 

przestępców. Obiecałam im w zamian za umorzenie sprawy przeciwko pani O'Hanahan.

- Naprawdę? - zdziwił się Rob. - Sądziłem, że nie chcesz się do tego mieszać.

- Nie chcę. Dlatego dałam im adresy tych facetów z albumu, którzy przypadkiem 

wynieśli się już z tego świata.

Na twarzy Roba pojawił się nieśmiały uśmiech.

- Poczekaj. A więc...

- Nie kłamałam, ani nic. Naprawdę znajdą tych ludzi we wskazanych miejscach. No, w 

każdym razie to, co z nich zostało. - Zmarszczyłam nos. - Mam wrażenie, że to nie będzie 

przyjemne.

Rob znów potrząsnął głową. A potem wyciągnął rękę i objął mnie za ramiona.

- Jess - powiedział - jestem dumny z tego, że siedziałem obok ciebie na odsiadkach. 

Wiedziałaś o tym?

Uśmiechnęłam się promiennie.

- Dzięki - powiedziałam, ujmując go za rękę. Popatrzyłam na samotną postać wciąż 

siedzącą na trybunach, wysoko nad naszymi głowami.

Rob również spojrzał w tę stronę.

- Kto to taki? - zapytał.

- Kto, tamten? Och, to facet, dzięki któremu będę ostatecznie wolna.

background image

22

Chyba   nic   muszę   wam  opowiadać,   co  się   stało   później.   Jestem   pewna,   że   o  tym 

czytaliście albo słyszeliście w wiadomościach.

Tak na wszelki wypadek, oto co zaszło:

Artykuł ukazał się następnego dnia. Dali go na pierwszej stronie „Indianapolis Star”. 

Rob   i   ja   kupiliśmy   gazetę   w   barze,   przy   szosie,   niedaleko   domu   Roba.   Zamówiliśmy 

śniadanie i zjedliśmy podczas lektury.

DZIEWCZYNA   PORAŻONA   PIORUNEM   TWIERDZI,   ŻE   STRACIŁA   MOC   - 

głosił   nagłówek.   Artykuł   opowiadał   moją   historię,   włącznie   z   tym,   jak   straciłam   dar 

odnajdywania ludzi.

Dokładnie   tak,   jak  powiedziałam   dziennikarzowi   na   trybunach   poprzedniego   dnia. 

Podekscytowany pierwszorzędnym materiałem, spijał każde słowo z moich warg i prawie nie 

zadał pytań.

Obudziłam   się   rano   i   moce   nadprzyrodzone   ulotniły   się.   Tak   mu   powiedziałam. 

Znowu byłam normalną dziewczyną.

Koniec historii.

No,   może   niezupełnie.   Dziennikarz   wypytywał   mnie   o   to,   co   się   stało   w   Crane. 

Oświadczyłam, że zaszło nieporozumienie, że gang motocyklowy to nie żaden gang, tylko 

moi   przyjaciele,   a   kiedy   straciłam   swoje   specjalne   zdolności,   strasznie   zatęskniłam   za 

domem, więc zadzwoniłam do nich, żeby mnie zabrali. Nie mam pojęcia, dlaczego helikopter 

wyleciał w powietrze. Dobrze się jednak stało, że akurat nikogo nie było w środku, prawda?

„A ten chłopak, O'Hanahan?” - zapytał reporter. „Co się z nim stało?”

Powiedziałam, że nie mam pojęcia. Słyszałam, podobnie jak dziennikarz, że matkę 

Seana omyłkowo zwolniono z aresztu.

Tak, wyobrażam sobie, jak w tej sytuacji czuje się pan O'Hanahan.

Gdziekolwiek   jednak   przebywa   Sean   i   jego   matka,   powiedziałam,   życzę   im   jak 

najlepiej.

Dziennikarz chyba nie do końca mi uwierzył, ale był taki szczęśliwy, że to on poda tę 

historyjkę   do   wiadomości   publicznej,   że   nie   dbał   o   fakty.   Postawiłam   mu   tylko   jeden 

warunek, żeby nie wymienił nazwiska Roba i jego mamy.

Dziennikarz mnie nie zawiódł. Przekazał moją relację dokładnie tak, jak chciałam, 

dodając nawet wypowiedzi ludzi z Crane, z którymi rozmawiał telefonicznie po wywiadzie ze 

mną. Doktor Shifton, jak napisał, ucieszyła się, że ze mną wszystko w porządku. Nic w tym 

background image

niezwykłego, stwierdziła, że moje tajemnicze zdolności zniknęły równie niespodziewanie, jak 

się pojawiły. To częste zjawisko u porażonych piorunem.

Wypowiedzi   pułkownika   Jenkinsa   w   artykule   nie   było,   ale   agenta   specjalnego 

Johnsona owszem. Powiedział kilka miłych rzeczy na mój temat, o tym, jak wykorzystałam 

swój niezwykły dar, żeby pomóc innym, co było godne podziwu. „Wyraził również nadzieję, 

że dam mu znać, jeśli moja moc powróci.

Ha. Jeśli.

Na koniec reporter przeprowadził wywiad z moimi rodzicami, którzy wydawali się 

zaszokowani,   ale   niezmiernie   uszczęśliwieni   faktem,   że   nic   złego   mi   się   nie   stało.   „Nie 

możemy  się   doczekać”,  powiedziała   moja   mama   „kiedy  nasze  dziecko  wróci   do  domu   i 

wszystko będzie jak dawniej”.

Zdumiewające, jak szybko wszystko wróciło do poprzedniego stanu. Artykuł ukazał 

się   w   „Star”   a   później,   wieczorem,   każda   stacja   wspomniała   o   „dziewczynie   porażonej 

piorunem”, która utraciła zdolność odnajdywania zaginionych dzieci.

Następnego dnia wiadomości na mój temat przeniosły się do działu „Ciekawostki” 

większości gazet. Towarzyszyła im refleksja publicystów o ukrytych mocach naszego mózgu 

i o tym, jak każdy z nas mógłby zostać „dziewczyną od pioruna”, gdybyśmy tylko potrafili 

wsłuchiwać się w sygnały naszej podświadomości.

No, dobrze.

A jeszcze następnego dnia dziennikarze koczujący przed moim domem spakowali się i 

odjechali. Zrobiło się bezpiecznie. Mogłam wrócić.

Tak też zrobiłam.

No, to jest właśnie moje oświadczenie. Boli mnie ręka od pisania. Mam nadzieję, że to 

oświadczenie jest dostatecznie długie. Jeśli nie jest, to i tak mam dość. Jestem głodna, chcę 

zjeść obiad. Mama obiecała zrobić manicotti, ulubione danie moje i Douglasa. Poza tym 

muszę poćwiczyć. W poniedziałek po lekcjach będę bronić swojego miejsca w orkiestrze 

przed zakusami Karen Sue Hanky.

Żałuję tylko, że zostało zaledwie parę tygodni szkoły, a ponieważ Roba widuję jedynie 

na odsiadkach, więc jest to pewien problem. Mimo wszystko nie udało mi się, jak dotąd, 

przekonać go, że chodzenie ze mną to nie zbrodnia.

Nie poddaję się jednak. Bywam niezwykle przekonująca, jeśli mi na czymś zależy.

Teraz, po ponownym przeczytaniu tego oświadczenia, wcale nie jestem taka pewna, 

czy to wszystko jest rzeczywiście winą Ruth. Może w pewnym sensie tak. Z drugiej strony, 

Ruth w życiu nie chciałoby się wędrować do domu na piechotę, gdyby Jeff nie powiedział jej 

background image

tamtego dnia, że jest gruba jak Elvis. Więc może to wina Jeffa.

Tak. tak właśnie myślę. To znaczy, myślę, że to wina Jeffa Daya.

Podpisano:

Jessica Mastriani

background image

MEMORANDUM

DO UŻYTKU WEWNĘTRZNEGO

UWAGA:

MATERIAŁ ŚCIŚLE TAJNEGO ZASZEREGOWANIA

Do wglądu wyłącznie dla osób z przepustką Alfa

Dla: Cyrus Krantz

Wydział Zadań Specjalnych

Od: agent specjalny Allan Johnson

Dot.: obiekt specjalny Jessica Mastriani

Powyższy dokument stanowi poświadczone podpisem oświadczenie Jessiki 

Mastriani. Według panny Mastriani jej zdolności pozazmysłowe ustały w dniu 

27   kwietnia,   bądź   wkrótce   potem   -   następnego   dnia   po   ucieczce   z   Crane. 

Jednakże w opinii agenta prowadzącego tę sprawę panna Mastriani zachowała 

pełnię swoich nadzwyczajnych uzdolnień, co postaram się wykazać poniżej.

W ciągu sześciu tygodni, które nastąpiły po powrocie panny Mastriani 

do domu, agencja 1 - 800 - Jeśli - Widziałeś - Zadzwoń otrzymywała średnio 

jeden   anonimowy   telefon   tygodniowo,   w   wyniku   którego   za   każdym   razem 

odnajdywano zaginione dzieci. Wszystkie zgłoszenia odbierała pani Rosemary 

Atkinson, urzędniczka, z którą, jak się wydaje, panna Mastriani pozostaje w 

stosunkach   przyjaznej   zażyłości   od   czasu   nawiązania   kontaktu   z   agencją. 

Pani   Atkinson   zaprzecza,   jakoby   panna   Mastriani   była   owym   anonimowym 

rozmówcą.   Jednakże   wszystkich   zgłoszeń   dokonano   z   budek   telefonicznych   w 

obrębie stanu Indiana.

Ponadto,   dzień   po   zakończeniu   niniejszego   oświadczenia,   pannie 

Mastriani przysłano do domu pocztówkę ze zdjęciem stada delfinów. Znaczek 

wskazywał   na   to,   że   nadano   ją   z   Los   Angeles.   Zapytana   przez   matkę   o 

tożsamość anonimowego nadawcy, panna Mastriani , jak zarejestrował oficer 

podsłuchujący,   odparła:   „To   od   Seana.   Chce   mi   dać   znać,   gdzie   jest.   To 

głupie, bo ja i tak zawsze będę wiedziała, gdzie on jest”.

Agent   prowadzący   jest   przekonany,   że   panna   Mastriani   nadal   posiada 

swoje   zdolności   parapsychiczne   w   nienaruszonym   stanie.   Wobec   powyższego 

występuję   o   zgodę   na   dalsze   monitorowanie   panny   Mastriani,   włącznie   z 

podsłuchem telefonu domowego oraz aparatów telefonicznych w restauracjach 

należących do jej ojca. Gdyby okazało się, że panna Mastriani nie ujawniła 

pełnej   prawdy   w   przedłożonym   oświadczeniu,   agent   prowadzący   sugeruje 

wykorzystanie   jej   więzi   uczuciowej   z   zaburzonym   umysłowo   bratem   w   celu 

skłonienia jej do służenia pomocą odpowiednim władzom.

Proszę o życzliwe ustosunkowanie się do moich sugestii.