background image

JENNY CARROLL

 

KIEDY PIORUN UDERZA

 

background image

1

 

Mam  to  opisać.  Dokładnie.  To  się  nazywa  oświadczenie.  Właśnie.  Oświadczenie. 

Mam opisać, jak do tego doszło. Od początku do końca. 

W telewizji zwykle wygląda to tak, Ŝe składający oświadczenie siedzi sobie wygodnie 

i mówi, a ktoś inny to zapisuje. Potem dają do przeczytania i juŜ, wystarczy tylko podpisać. 

Poza tym serwują kawę i pączki, i róŜne pyszności. Mnie dali tylko kupę papieru i cieknący 

długopis. Nie szarpnęli się nawet na dietetyczną colę. 

To jeszcze jeden dowód na to, Ŝe telewizja kłamie. 

Chcecie oświadczenia? Dobra, oto moje oświadczenie. 

To wszystko przez Ruth. 

Naprawdę.  Zaczęło  się  tego  popołudnia  w  kafeterii,  w  kolejce  po  hamburgery,  kiedy 

Jeff Day powiedział Ruth, Ŝe jest taka gruba, Ŝe będą musieli ją pochować w pudle fortepianu, 

tak jak Elvisa. 

To  kompletna  bzdura,  bo  -  o  ile  mi  wiadomo  -  Elvisa  nie  pochowano  w  pudle 

fortepianu. Owszem, był okropnie gruby, kiedy umarł, ale jestem  pewna, Ŝe Priscilla Presley 

mogła sobie pozwolić na lepszą trumnę dla Króla niŜ fortepian. 

A po drugie, co właściwie Jeff Day sobie wyobraŜa? Ze będzie bezkarnie wygadywał 

takie rzeczy o mojej najlepszej przyjaciółce? 

No  więc  zrobiłam  to,  co  zrobiłaby  kaŜda  najlepsza  przyjaciółka  w  takich 

okolicznościach. Wyszłam z kolejki i dołoŜyłam mu pięścią. 

Nie  myślcie  sobie,  Ŝe  Jeff  Day  nie  zasługuje  na  to,  Ŝeby  obrywać  pięścią,  i  to 

regularnie. To skończony dupek. 

I  wcale  nieprawda,  Ŝe  dostał  za  mocno.  No,  owszem,  zachwiał  się  i  poleciał  w 

pojemniki  z  przyprawami.  No  i  co?  Nie  skaleczył  się.  Nawet  nie  dostał  po  gębie.  Zobaczył 

moją  pięść  i  uchylił  się  w  ostatniej chwili,  więc  zamiast  rąbnąć  go  w  nos, jak  zamierzałam, 

trafiłam go ostatecznie w szyję. 

Mocno wątpię, czy zrobił mu się od tego siniak. 

Ale, jasna sprawa, chwilę później na moim ramieniu wylądowała wielka, mięsista łapa 

i trener Albright odwrócił mnie twarzą do siebie. Okazało się, Ŝe stał w kolejce za mną i Ruth 

po talerz karbowanych frytek. Wszystko widział... 

background image

Z  wyjątkiem  tego  momentu,  kiedy  Jeff  mówi  Ruth,  Ŝe  będą  ją  musieli  pochować  w 

pudle  fortepianu.  Tego  akurat  nie  widział.  Ale  jak  grzmotnęłam  gwiazdę  jego  druŜyny 

piłkarskiej pięścią w szyję, to oczywiście musiał zobaczyć. 

-  Idziemy,  młoda  damo -  powiedział  trener  Albright. Wyprowadził  mnie z  kafeterii i 

zabrał na górę, tam gdzie są gabinety pedagogów. 

Mój  pedagog,  pan  Goodhart,  siedział  za  biurkiem,  poŜywiając  się  zawartością 

brązowej,  papierowej  torby.  Ale  nie  ma  co  się  nad  nim  uŜalać;  na  tej  brązowej,  papierowej 

torbie  były  złote  łuki.  Zapach  frytek  czuło  się  na  korytarzu.  Nie  zauwaŜyłam,  Ŝeby  pan 

Goodhart przez ostatnie dwa lata, odkąd przychodzę do jego gabinetu, przejął się choć przez 

chwilę  dawką  nasyconego  tłuszczu,  jaką  pochłania  dziennie.  Powiada,  Ŝe  ma  szczęście,  bo 

jego metabolizm z natury jest bardzo wysoki. 

Podniósł  głowę  i  uśmiechnął  się,  kiedy  trener  Albright  powiedział  „Goodhart”  tym 

swoim głosem, od którego przechodzą ciarki. 

- O, Frank - odezwał się. - I Jessica! Co za miła niespodzianka. Frytkę? 

Wyciągnął w naszą stronę wiadro frytek. Pan Goodhart nie oszczędzał na posiłkach. 

- Dzięki - powiedziałam i wzięłam parę. Trener Albright nie wziął ani jednej. 

- Ta dziewczyna uderzyła pięścią w szyję mojego najlepszego obrońcę - oznajmił. 

Pan Goodhart spojrzał na mnie z dezaprobatą. 

- Jessico - powiedział. - Czy to prawda? 

-  Chciałam  dać  mu  po  twarzy,  ale  się  uchylił  -  wyjaśniłam.  Pan  Goodhart  potrząsnął 

głową. 

- Jessico, rozmawialiśmy juŜ na ten temat. 

- Wiem - westchnęłam. Według pana Goodharta nie radzę sobie z uczuciem gniewu. - 

To nie moja wina. Ten gość naprawdę jest skończonym dupkiem. 

To  chyba  nie  było  dokładnie  to,  co  trener  Albright  i  pan  Goodhart  spodziewali  się 

usłyszeć. Pan Goodhart tylko przewrócił oczami, ale trener Albright wyglądał jak ktoś, kto za 

chwilę dostanie zawału. 

- W porządku - pan Goodhart zareagował natychmiast, usiłując, jak sądzę, podtrzymać 

u trenera zamierającą akcję serca. - Dobrze. Siadaj, Jessico. Dziękuję, Frank. Zajmę się tym. 

Trener  Albright  nie  ruszał  się  jednak  z  miejsca,  nawet  kiedy  usiadłam  przy  oknie  na 

moim ulubionym, winylowym krześle w kolorze pomarańczowym. Grube, serdelkowate palce 

zwinął  w  pięści,  zupełnie  jak  rozzłoszczone  dziecko.  Zrobił  się  czerwony  na  twarzy,  a  na 

ś

rodku czoła pulsowała mu drobna Ŝyłka. 

- Zraniła go w szyję - powiedział trener Albright. 

background image

Pan Goodhart mrugnął do niego okiem. Powiedział uspokajającym tonem, jakby trener 

Albright był bombą, którą trzeba rozbroić: 

- Szyja musi go okropnie boleć. Wcale nie wątpię, Ŝe młoda kobieta o wzroście metr 

pięćdziesiąt  moŜe  dotkliwie  pobić  obrońcę,  który  ma  ponad  metr  osiemdziesiąt  i  waŜy 

dziewięćdziesiąt kilo. 

-  Taak  -  potwierdził  trener  Albright.  Trener  Albright  jest  odporny  na  sarkazm.  - 

Chłopak nie moŜe mi się rozkleić. 

-  To  na  pewno  było  dla  niego  bardzo  traumatyczne  przeŜycie  -  powiedział  pan 

Goodhart. - Proszę, nie martw się o Jessicę. Odpokutuje swój czyn w sposób adekwatny. 

Trener  Albright  prawdopodobnie  nie  rozumiał  znaczenia  takich  słów  jak 

„traumatyczne” czy „adekwatny”, bo powiedział tylko: 

- Nie chcę, Ŝeby się czepiała moich chłopaków! Trzymaj ją z daleka od nich! 

Pan  Goodhart  odłoŜył  hamburgera,  wstał  i  podszedł  do  drzwi.  PołoŜył  dłoń  na 

ramieniu trenera, mówiąc: 

- Zajmę się tym, Frank. 

Potem wypchnął łagodnie trenera Albrighta do holu i zamknął drzwi. 

- Uff - powiedział, kiedy zostaliśmy sami, a potem usiadł, zabierając się ponownie do 

jedzenia.  -  No  więc  -  odezwał  się,  Ŝując.  W  kąciku  jego  ust  pojawił  się  ketchup.  -  I  co  z 

naszym  postanowieniem,  Ŝeby  nie  wdawać  się  w  bójki  z  ludźmi,  którzy  nas  przewyŜszają 

wzrostem i masą? 

Gapiłam się na ketchup. 

- To nie ja zaczęłam - stwierdziłam. - To Jeff. 

- O co chodziło tym razem? - pan Goodhart znowu podał mi frytki. - O twojego brata? 

- Nie - zaprzeczyłam. Wzięłam dwie frytki i włoŜyłam je do ust. - O Ruth. 

-  O  Ruth?  -  Pan  Goodhart  odgryzł  kolejny  kęs  hamburgera.  Plama  ketchupu  jeszcze 

się powiększyła. - A co z Ruth? 

-  Jeff  powiedział,  Ŝe  Ruth  jest  taka  gruba,  Ŝe  będą  musieli  ją  pochować  w  pudle 

fortepianu, jak Elvisa. 

Pan Goodhart przełknął. 

- To śmieszne. Elvisa nie pochowano w pudle fortepianu. 

- Wiem - wzruszyłam ramionami. - Rozumie pan, Ŝe nie miałam innego wyjścia, tylko 

mu dołoŜyć. 

background image

-  No, cóŜ,  szczerze  mówiąc,  Jess,  nie  bardzo  rozumiem.  Widzisz,  problem  polega  na 

tym,  Ŝe  jeśli  bijesz  tych  chłopców,  to  któregoś  dnia  oni  ci  oddadzą,  wtedy  będzie  bardzo 

nieprzyjemnie. 

- Przez cały czas próbują mi oddać - powiedziałam. - Ale jestem dla nich za szybka. 

-  Taak  -  powiedział  pan  Albright.  W  kąciku  ust  ciągle  miał  ketchup.  -  Ale  pewnego 

dnia potkniesz się czy coś i wtedy cię stłuką. 

-  Nie  wydaje  mi  się  -  stwierdziłam.  -  Widzi  pan,  ostatnio  zaczęłam  ćwiczyć  kick 

boxing. 

- Kick boxing - powiedział pan Goodhart. 

- Tak - potwierdziłam. - Mam wideo. 

- Wideo - powiedział pan Goodhart. Zadzwonił telefon. - Przepraszam cię na moment, 

Jessico - dodał pan Goodhart i podniósł słuchawkę. 

Podczas gdy pan Goodhart rozmawiał przez telefon ze swoją Ŝoną, która ma, zdaje się, 

problem  z  kolejnym  dzieckiem,  Russelem, wyglądałam  przez  okno. Z  okna  pana  Goodharta 

niewiele  moŜna  zobaczyć.  Głównie  parking  nauczycielski  i  kawał  nieba.  Miasto,  w  którym 

mieszkam,  jest  dość  płaskie,  więc  z  kaŜdego  miejsca  widać  mnóstwo  nieba.  Akurat  wtedy 

niebo  było  szare  i  pokryte  chmurami.  Za  myjnią  samochodową,  naprzeciwko  szkoły,  na 

niebie ciągnął się pas ciemnoszarych chmur. 

W  sąsiednim  hrabstwie  pewnie  padało.  Patrząc  na  te  chmury,  trudno  było  jednak 

powiedzieć, czy deszcz przyjdzie równieŜ do nas. Sądziłam, Ŝe raczej przyjdzie. 

- Jeśli nie chce jeść - mówił pan Goodhart do telefonu - nie próbuj go zmuszać... Nie, 

nie chciałem powiedzieć, Ŝe go zmuszasz. Chciałem powiedzieć, Ŝe moŜe teraz akurat nie jest 

głodny... Tak, wiem, Ŝe powinien jadać regularnie, ale... 

Myjnia  była  pusta.  No  pewnie,  kto  by  mył  samochód  tuŜ  przed  deszczem.  Ale  w 

McDonaldzie,  tuŜ  obok,  gdzie  pan  Goodhart  kupił  swoją  bułę  i  frytki,  siedział  tłum.  Tylko 

najstarszym  rocznikom  wolno  wychodzić  w  porze  lunchu  i  wszyscy  rzucają  się  do 

McDonalda i Pizza Hut po drugiej stronie ulicy. 

-  W  porządku  -  powiedział  pan  Goodhart,  odkładając  słuchawkę.  -  No,  o  czym  to 

mówiliśmy, Jess? 

Powiedziałam: 

- Mówił pan, Ŝe muszę się nauczyć panować nad sobą. Pan Goodhart pokiwał głową. 

- Tak - powiedział. - Tak, naprawdę musisz, Jessico. 

- Albo któregoś dnia oberwę. 

- Świetnie to ujęłaś. 

background image

- I Ŝe zanim coś zrobię, kiedy wpadnę w złość, powinnam policzyć do dziesięciu. 

Pan Goodhart znowu pokiwał głową, z jeszcze większym entuzjazmem. 

- Tak, to takŜe prawda. 

-  Co  więcej,  jeśli  chcę  się  nauczyć,  jak  odnosić  sukcesy  w  Ŝyciu,  muszę  sobie 

uświadomić, Ŝe przemoc nie jest skuteczną metodą. 

Pan Goodhart klasnął w dłonie. 

- OtóŜ to! Zaczynasz rozumieć, Jessico. Wreszcie zaczynasz rozumieć. 

Podniosłam się z krzesła. Przychodziłam do gabinetu pana Goodharta juŜ prawie dwa 

lata i znałam jego punkt widzenia. 

Dodatkowa  korzyść  z  tych  spotkań  polegała  na  tym,  Ŝe  spędziłam  kupę  czasu  w 

poczekalni,  przeglądając  róŜne  broszurki,  i  odrzuciłam  ostatecznie  moŜliwość  zrobienia 

kariery w siłach zbrojnych. 

- Tak - powiedziałam. - Chyba zaczynam rozumieć, panie Goodhart. Bardzo dziękuję. 

Spróbuję się poprawić. 

JuŜ prawie byłam na zewnątrz, kiedy mnie zatrzymał. 

- Och, jeszcze jedno, Jess - powiedział przyjaźnie. Obejrzałam się przez ramię. 

- Ehe? 

-  Jeszcze  przez  tydzień  będziesz  zostawać  za  karę  dłuŜej  w  szkole  -  oznajmił,  Ŝując 

frytkę. - Na dokładkę do tych siedmiu tygodni, które zarobiłaś poprzednio. 

Uśmiechnęłam się. 

- Panie Goodhart? 

- Tak, Jessico? 

- Ma pan ketchup na wardze. 

Dobra,  moŜe  to  nie  była  szczególnie  cięta  odpowiedź.  Ale  przecieŜ  nie  zagroził,  Ŝe 

zadzwoni do moich rodziców. Gdyby to zrobił, moŜecie być pewni, Ŝe usłyszałby coś, co by 

mu  poszło  w  pięty.  Ale  nie  zrobił.  A  kolejny  tydzień  dodatkowej  odsiadki  w  szkole  to  dla 

mnie betka w porównaniu z telefonem do starych. 

Poza  tym,  cholera,  mam  tyle  tygodni  odsiadki,  Ŝe  myśl  o  normalnym  Ŝyciu  juŜ  i  tak 

wydaje mi się nierealna. Niedobrze, w gruncie rzeczy,  Ŝe odsiadka nie liczy się jako zajęcia 

dodatkowe. W przeciwnym razie juŜ teraz moje szanse na dostanie się do college'u znacznie 

by wzrosły. 

Zresztą tak naprawdę odsiadka to nic strasznego. Po prostu zostaje się godzinę dłuŜej. 

MoŜna  odrabiać  lekcje,  jak  się  chce,  moŜna  czytać.  Nie  wolno  tylko  rozmawiać.  Chyba 

najgorsze w tym wszystkim jest to, Ŝe po odsiadce juŜ na pewno się nie załapiesz na szkolny 

background image

autobus. Ale z drugiej strony, co za przyjemność

 

wracać do domu autobusem z pierwszakami 

i  całym  tym  towarzystwem?  Odkąd  Ruth  zrobiła  prawo  jazdy,  kaŜdy  pretekst  jest  dla  niej 

dobry, Ŝeby się przejechać, więc co wieczór mam zapewniony transport. Moi rodzice jeszcze 

się  nie  połapali.  To  znaczy,  w  tych  odsiadkach.  Powiedziałam  im,  Ŝe  wstąpiłam  do  zespołu 

muzycznego grającego na uroczystościach szkolnych. 

Moi rodzice są teraz zaabsorbowani innymi, duŜo waŜniejszymi rzeczami i na pewno 

nie  przyjdą  na  Ŝaden  występ.  Całe  szczęście,  bo  mieliby  problem  z  wypatrzeniem  mnie  w 

sekcji fletów. 

W kaŜdym razie, kiedy Ruth przyszła po mnie tego dnia - tego dnia, kiedy  wszystko 

się  zaczęło,  tego  samego,  kiedy  rąbnęłam  Jeffa  Daya  w  szyję  -  była  cała  skruszona,  bo  to 

przez nią wpadłam w tarapaty. 

-  O,  BoŜe,  Jess  -  powiedziała,  kiedy  spotkałyśmy  się  o  czwartej  przed  drzwiami 

audytorium.  W  Liceum  im.  Ernesta  Pyle'a  tyle  osób  siedzi  za  karę  po  lekcjach,  Ŝe  zaczęli 

upychać  nas  w  audytorium.  To  trochę  przeszkadza  kółku  dramatycznemu,  które  odbywa 

próby  na  scenie  codziennie  od  godziny  trzeciej,  ale  nam  nie  wolno  im  przeszkadzać  i 

nawzajem, chyba Ŝe potrzebują duŜych chłopaków z ostatniego rzędu do przesunięcia części 

dekoracji albo ustawienia czegoś. 

Dobrą  stroną  takiego  układu  jest  to,  Ŝe  sztukę  Nasze  miasto  znam  w  tej  chwili  na 

pamięć. Jest tylko jedno „ale”: na cholerę mi to? 

-  O,  BoŜe,  Jess  -  paplała  Ruth.  -  Szkoda,  Ŝe  tego  nie  widziałaś.  Jeff  ubabrał  się  po 

łokcie w przyprawach. Po  tym, jak go  rąbnęłaś, oczywiście. Miał całą koszulę w majonezie. 

Byłaś wspaniała. Oczywiście w ogóle nie musiałaś nic robić, ale to było wspaniałe. 

-  Taak  -  powiedziałam.  Chciałam  juŜ  jechać  do  domu.  Odsiadka  nie  jest  moŜe  taka 

straszna, ale do przyjemności nie naleŜy. Jak w ogóle cała szkoła. - No, dobra. Jedźmy. 

Poszłyśmy w stronę parkingu, ale małego czerwonego kabrioletu, który Ruth kupiła za 

pieniądze z bar micwy, nie było. Nie chciałam jej nic mówić, bo Ruth kocha ten samochód i 

nie  miałam  najmniejszej  ochoty  być  tą  osobą,  od  której  się  dowie, Ŝe  zniknął.  Kiedy  jednak 

postałyśmy tak dobrą chwilę, a ona dalej plotła, jaka to byłam wspaniała, a ja patrzyłam, jak 

pozostali odsiadkowicze pakują się do swoich pikapów albo na motocykle (większość z nich 

to  wieśniaki  albo  młodociani  przestępcy  -  jestem  jedyną  miastową),  mruknęłam  coś  w 

rodzaju: 

- Eee, Ruth. Gdzie jest twój samochód? Ruth na to: 

- Och, odstawiłam go do domu po szkole, a potem Skip mnie tu przywiózł i zostawił. 

background image

Skip  jest  bratem  bliźniakiem  Ruth.  Za  pieniądze  z  bar  micwy  kupił  trans  ama.  Choć 

według mnie nawet z trans amem Skip miał zero szans, Ŝe kogoś poderwie. 

- Pomyślałam - ciągnęła Ruth - Ŝe byłoby fajnie przespacerować się do domu. 

Popatrzyłam  na  chmury,  które  wcześniejszym  popołudniem  przepływały  nad  myjnią 

samochodową. Teraz znajdowały się niemal bezpośrednio nad naszymi głowami. 

- Ruth, mamy do domu ponad trzy kilometry. A Ruth na to, rozszczebiotana: 

- U - hu, wiem. MoŜemy spalić mnóstwo kalorii, jak będziemy szły szybko. 

- Zaraz będzie lało. 

Ruth spojrzała w niebo, zezując. 

- Wcale nie - stwierdziła. Chyba miała coś nie tak z głową. 

- Ruth, właśnie Ŝe będzie. Brałaś coś czy jak? 

Mina jej się wydłuŜyła. Niewiele, w gruncie rzeczy, potrzeba, Ŝeby jej zepsuć humor. 

Ciągle  była  nie  w  humorze,  chyba

 

z  powodu  uwagi  Jeffa  na  temat  pogrzebu  w  fortepianie. 

Dlatego chciała iść do domu na piechotę. Miała nadzieję, Ŝe trochę schudnie. Wiedziałam, Ŝe 

na tydzień zrezygnuje z lunchu, wszystko przez tego dupka. 

-  Nic  nie  brałam  -  oświadczyła.  -  Po  prostu  uwaŜam,  Ŝe  obie  powinnyśmy  zadbać  o 

figurę.  Zaraz  będzie  lato, a ja  nie  zamierzam przez  kolejne  cztery  miesiące  wykręcać  się  od 

róŜnych imprez na basenie. 

Parsknęłam śmiechem. 

- Ruth, nikt nas nigdy nie zaprasza na imprezy na basenie. 

-  Mów  za  siebie  -  odparowała.  -  A  chodzenie  jest  niezwykle  poŜytecznym 

ć

wiczeniem. W marszu spala się tyle samo kalorii co w biegu. 

Popatrzyłam na nią uwaŜnie. 

- Ruth. To bzdura. Kto ci to powiedział? 

- To stwierdzony fakt - nie ustępowała. - Idziesz czy nie? 

- Nie do wiary - powiedziałam - Ŝe cię w ogóle obchodzi, co mówi taki dupek, jak Jeff 

Day. 

-  Nie  obchodzi  mnie,  co  mówi  Jeff  Day.  To  nie  ma  z  nim  nic  wspólnego.  Po  prostu 

myślę, Ŝe czas zadbać o linię. 

Stałam  tak  i  gapiłam  się  na  nią.  A  przedstawiała  dość  szczególny  widok.  Jest  moją 

najlepszą  przyjaciółką  od  przedszkola,  to  jest  odkąd  wprowadziła  się  z  rodzicami  do  domu 

obok.  Zabawne, ale jeśli  nie  liczyć  faktu,  Ŝe teraz  ma  biust  -  całkiem  spory,  większy,  niŜ  ja 

będę  miała  kiedykolwiek,  chyba  Ŝe  wstawię  sobie  implanty,  do  czego  nigdy  nie  dojdzie  - 

wygląda dokładnie tak samo jak pierwszego dnia, kiedy ją poznałam: jasnobrązowe, kręcone 

background image

włosy,  ogromne  niebieskie  oczy  za  okularami  w  złotych,  drucianych  oprawkach,  dość 

wydatny  brzuch  i  IQ  167  (poinformowała  mnie  o  tym  po  pięciu  minutach  naszej  pierwszej 

wspólnej  gry  w  klasy).  Ale  nigdy  byście  się  nie  domyślili,  Ŝe  jest  ze  wszystkiego  w 

zaawansowanych  grupach,  gdybyście  zobaczyli,  w  co  była

 

ubrana.  Po  pierwsze  miała  na 

sobie czarne legginsy, bluzę z wielkimi literami EPHS i buty do biegania. Nie tak źle, co? To 

jeszcze nie koniec. 

Ten  zestaw  uzupełniła  opaskami  przeciwpotowymi  -  nie  Ŝartuję  -  na  głowie  i  na 

nadgarstkach,  a  przez  ramię  przewiesiła  torbę  z  wielką  butlą  wody.  Pewnie  myślała,  Ŝe 

wygląda  jak  sportowiec  klasy  olimpijskiej,  ale  tak  naprawdę  wyglądała  jak  zbzikowana 

gospodyni  domowa,  która  właśnie  odebrała  zamówione  w  sprzedaŜy  wysyłkowej  dzieło 

Ć

wicz z Oprali albo coś podobnego. 

Kiedy tak stałam, przyglądając się Ruth, zastanawiając się, jak jej powiedzieć o tych 

opaskach, jeden z chłopaków z odsiadki zatrzymał się koło nas na indianie. 

Czy  mogę  skorzystać  z  okazji,  Ŝeby  zaznaczyć,  Ŝe  jedyną  rzeczą,  jakiej  zawsze 

pragnęłam,  jest  motocykl?  Ten  w  dodatku  mruczał  cichutko.  Nienawidzę  facetów,  którzy 

zdejmują  tłumiki  z  motocykli,  hałasują  jak  opętani  i  urządzają  konkursy  skoków  przez 

„śpiącego  policjanta”  na  parkingu  dla  nauczycieli.  Ten  człowiek  nastroił  swój  motor  tak,  Ŝe 

mruczał  cichutko,  jak  mały  kotek.  Pomalowany  na  czarno,  lśniący  chromem  w  róŜnych 

miejscach, to był naprawdę świetny motor. Wiem, co mówię. 

A widok chłopaka, który na nim siedział, teŜ nie raził w oczy. 

-  Mastriani  -  zagadnął,  stawiając  stopę  w  wysokim  bucie  na  krawęŜniku. -  Podwieźć 

cię? 

Gdyby Ernest Pyle, sławny reporter i szacowny patron naszej szkoły, powstał z grobu 

i  zjawił  się  przede  mną,  prosząc  o  fachowe  rady  w  zakresie  dziennikarstwa,  nie  byłabym 

bardziej zaskoczona. 

Mam nadzieję, Ŝe udało mi się to ukryć. 

Odparłam bardzo spokojnie: 

- Nie, dzięki. Przespacerujemy się. Popatrzył w niebo. 

- Będzie lało. 

Kiwnęłam głową w stronę Ruth, tak Ŝeby pojął, o co chodzi. 

- Przespacerujemy się - powtórzyłam. Wzruszył ramionami. 

- Idziecie na swój pogrzeb - stwierdził i odjechał. Popatrzyłam w ślad za nim, starając 

się  nie  zwracać  uwagi,  jak  pod  opiętymi  dŜinsami  pięknie  rysują  się  jego  perfekcyjne 

pośladki. 

background image

Pośladki nie były jedyną pięknie zarysowaną częścią jego ciała. 

Och, spokojnie. Mam na myśli twarz, jasne? Miał ładną twarz, nie taką z kwadratową 

szczęką, jak u większości chłopców z mojej szkoły. Na jego twarzy przynajmniej widać było 

jakąś inteligencję. I co z tego, Ŝe nos sprawiał wraŜenie, jakby go złamano parę razy? 

Zgoda, moŜe miał trochę krzywe usta, a jego ciemne, kręcone włosy wołały o fryzjera. 

Te drobne usterki wynagradzała z nawiązką para jasnoniebieskich, a właściwie bladoszarych 

oczu oraz ramiona tak szerokie, Ŝe wątpię, czy coś bym spoza nich widziała, gdyby zdarzyło 

mi się kiedyś jechać za jego plecami na motocyklu. 

Ruth, jednakowoŜ, chyba nie zauwaŜyła Ŝadnej z tych ujmujących cech. Wpatrywała 

się we mnie tak, jakby przyłapała mnie na rozmowie z ludoŜercą. 

- O, mój BoŜe, Jess - powiedziała. - Kto to był? 

- Nazywa się Rob Wilkins - odparłam. A ona na to: 

-  Wieśniak.  Och,  mój  BoŜe,  Jess,  ten  gość  to  wieśniak.  Nie  wierzę,  Ŝe  z  nim 

rozmawiałaś. 

Spokojnie. Wszystko wyjaśnię. 

Do Liceum im. Ernesta Pyle'a chodzą dwa typy ludzi: dzieciaki z obszarów wiejskich 

hrabstwa,  czyli  wieśniaki,  oraz  ludzie

 

z  miasta,  czyli  miastowi.  Wieśniaki  i  miastowi  nie 

zadają  się  ze  sobą.  Kropka.  Miastowi  uwaŜają,  Ŝe  są  lepsi  od  wieśniaków,  bo  mają  więcej 

pieniędzy.  Ich  rodzice  są  na  ogół  lekarzami,  prawnikami  albo  nauczycielami.  Wieśniaki 

myślą, Ŝe są lepsi od miastowych, bo potrafią róŜne rzeczy, których miastowi nie potrafią, na 

przykład naprawić stary motocykl czy pomóc cielakom przyjść na świat i tak dalej. Rodzice 

wieśniaków to robotnicy albo farmerzy. 

W obrębie tych grup są podgrupy, takie jak młodociani przestępcy, mięśniaki - raczej 

lubiani  sportowcy,  a  takŜe  cheerleaderki  -  ale  linia  głównego  podziału  przebiega  między 

wieśniakami i miastowymi. 

Ruth  i  ja  jesteśmy  miastowe.  Rob  Wilkins,  naturalnie,  jest  wieśniakiem.  Dla 

upiększenia obrazka dodam, Ŝe prawie na pewno jest równieŜ młodocianym przestępcą. 

No,  ale  jak  z  lubością  powtarza  pan  Goodhart,  ja  takŜe  naleŜę,  albo  w  niedalekiej 

przyszłości  będą  naleŜeć  do  tej  kategorii,  jeŜeli  nie  zacznę  brać  powaŜnie  jego  cennych  rad 

dotyczących panowania nad uczuciem gniewu. 

-  Skąd  ty  go  w  ogóle  znasz?  -  dopytywała  się  Ruth.  -  Na  pewno  nie  macie  Ŝadnych 

wspólnych  zajęć.  To  zdecydowanie  nie  jest  ktoś,  kto  wybiera  się  do  college'u.  Raczej  do 

więzienia - dodała drwiąco. - Ale on musi juŜ kończyć szkołę, na Boga. 

Wiem. Ruth strasznie wybrzydza, no nie? 

background image

Wcale nie, w gruncie rzeczy. Po prostu się boi. Faceci - prawdziwi faceci, nie kretyni, 

jak  jej  brat,  Skip  -  przeraŜają  Ruth.  Nawet  z  jej  IQ  167  facetów  nigdy  nie  była  w  stanie 

zrozumieć. Ruth zwyczajnie nie potrafi pojąć, Ŝe chłopcy są tacy jak my. 

No, dobra, przy kilku istotnych zastrzeŜeniach. 

-  Spotkałam  go  na  odsiadce  -  powiedziałam.  -  Czy  moŜemy  się  stąd  ruszyć,  zanim 

zacznie padać? No, wiesz, mam ze sobą flet. 

Ruth nie dawała jednak za wygraną. 

-  Naprawdę  zgodziłabyś  się,  Ŝeby  cię  podwiózł?  Ktoś,  kogo  kompletnie  nie  znasz? 

Gdyby mnie tu nie było? 

- Nie wiem - powiedziałam. 

Faktycznie,  nie  wiedziałam.  Chyba  nie  macie  wraŜenia,  Ŝe  po  raz  pierwszy  chłopak 

zaproponował  mi  podwiezienie?  Przyznaję,  moŜe  trochę  za  łatwo  mi  przychodzi  wymłócić 

kogoś  pięściami,  ale  przecieŜ  nie  gryzę.  MoŜe  jestem  odrobinę  przymała  -  tylko  metr 

pięćdziesiąt  pięć,  o  czym  pan  Goodhart  tak  lubi  mi  przypominać  -  i  nie  zawracam  sobie 

specjalnie  głowy  makijaŜem  czy  ciuchami,  ale,  moŜecie  mi  wierzyć,  radzę  sobie  całkiem 

nieźle. 

Nie jestem supermodelką:  włosy  obcinam  krótko,  dla  świętego  spokoju,  i  odpowiada 

mi  ich  brązowy  kolor  -  nie  bawię  się  eksperymentowaniem  z  pasemkami,  jak  niektóre 

dziewczyny  z  mojej  szkoły.  Brązowe  włosy  pasują  do  brązowych  oczu,  które  pasują  do 

opalonej cery - no, w kaŜdym razie, pod koniec lata moja skóra zwykle robi się właśnie taka. 

Ale jedyny  powód,  dla  którego  nigdzie  nie  wychodzę  w  sobotnie  wieczory,  jest  taki, 

Ŝ

e mam do wyboru albo siedzieć w domu, albo pałętać się z takimi typami, jak Jeff Day albo 

Skip, brat Ruth. Tylko z takimi mama pozwoliłaby mi wyjść. 

Taak,  na  tym  to  polega.  Miastowi.  Wolno  mi  umawiać  się  wyłącznie  z  „chłopcami, 

którzy idą do college'u”. Czytaj: miastowymi. 

Na czym to stanęłam? Aa, tak. 

No  więc,  jeśli  chcecie  wiedzieć,  Rob  Wilkins  nie  był  pierwszym  facetem,  który 

zatrzymał się przy mnie, pytając, czy gdzieś mnie podrzucić. 

Ale Rob Wilkins był pierwszym facetem, któremu miałam ochotę nie odmówić. 

-  Taak  -  zwróciłam  się  do  Ruth.  -  Pewnie  tak.  To  znaczy,  przyjęłabym  jego 

propozycję. Gdyby ciebie tu nie było i w ogóle. 

- Nie mogę uwierzyć. 

Ruth  zaczęła  iść.  Chmury  były  tuŜ  za  nami.  Nie  miałyśmy  szans  uciec  przed 

deszczem,  chyba  Ŝe  poruszałybyśmy  się  z  prędkością  stu  pięćdziesięciu  kilometrów  na 

background image

godzinę.  A  Ruth,  w  najlepszym  wypadku,  rozwija  prędkość  dwóch  kilometrów  na  godzinę. 

Sprawna fizycznie to ona nie jest. 

-  Nie  wierzę  -  powtórzyła  jeszcze  raz.  -  Nie  moŜesz  się  włóczyć  na  motocyklach  z 

jakimiś wsiokami. Wiesz, jak to się moŜe skończyć? Znajdą twojego trupa gdzieś w polu. 

Prawie  kaŜdą  dziewczynę,  która  znika  w  Indianie,  znajdują  w  końcu  półnagą, 

rozkładającą się na polu kukurydzy. Ale tego wam pewnie nie trzeba mówić? 

- Dziwna jesteś - ciągnęła Ruth. - śeby się zaprzyjaźniać z typami z odsiadki? 

Raz  po  raz  spoglądałam  przez  ramię  na  chmury  za  naszymi  plecami.  Były  ogromne, 

jak góry. Tyle Ŝe, w przeciwieństwie do gór, nie trwały w jednym miejscu. 

-  Wiesz  -  powiedziałam  -  właściwie  nic  nie  mogę  poradzić  na  to,  Ŝe  ich  znam. 

Siedzieliśmy  obok  siebie  przez  godzinę  dziennie  w  ciągu  ostatnich  trzech  czy  czterech 

miesięcy. 

- Ale to wieśniaki - odparła Ruth. - Mój BoŜe, Jess. Czy ty z nimi rozmawiasz? 

-  Nie  wiem.  To  znaczy,  nie  wolno  nam  rozmawiać.  Ale  pani  Clemmings  musi 

codziennie sprawdzać listę, więc w ten sposób poznaje się imiona. Tak po prostu jest. 

Ruth potrząsnęła głową. 

- Och, mój BoŜe - powiedziała. - Mój ojciec by  mnie zabił - zabiłby mnie -  gdybym 

wróciła do domu na motocyklu jakiegoś wsioka. 

Nic  na  to  nie  odpowiedziałam.  Szanse,  Ŝeby  ktoś  zaproponował Ruth  przejaŜdŜkę  na 

motorze, były bliskie zeru. 

-  Jednak  -  odezwała  się  Ruth  po  przejściu  kawałka  drogi  -  jest  dość  przystojny.  To 

znaczy, jak na wsioka. Co zrobił? 

- śeby dostać odsiadkę? - wzruszyłam ramionami. - Skąd mam wiedzieć? Nie wolno 

nam rozmawiać. 

Opiszę teraz, gdzie się wtedy znajdowałyśmy. Liceum im. Ernesta Pyle'a znajduje się 

przy nazwanej z fantazją ulicy Szkolnej. Jak się moŜe domyślacie, na ulicy Szkolnej nie ma 

nic  specjalnego  poza,  no  właśnie,  szkołą.  Jeszcze  dwie  uliczki  i  wychodzi  się  na  pola. 

McDonald, myjnia i inne rzeczy są na ulicy Pike. Nie szłyśmy ulicą Pike. Nikt nie łazi ulicą 

Pike, odkąd jedna dziewczyna została tam przejechana. 

Doszłyśmy  ulicą  Szkolną  prawie  do  boiska,  kiedy  spadły  pierwsze  wielkie,  cięŜkie 

krople deszczu. 

- Ruth? - odezwałam się dość spokojnie, kiedy poczułam deszcz. 

- Przeleci - stwierdziła Ruth. 

background image

Spadła  na  mnie  kolejna  kropla.  Do  tego  ogromna  błyskawica  rozdarła  niebo;  piorun 

trafił  chyba  w  wieŜę  ciśnień  jakiś  kilometr  dalej.  Rozległ  się  grzmot.  Bardzo  głośny.  Tak 

głośny jak odrzutowce nad bazą wojskową Crane, kiedy przełamują barierę dźwięku. 

- Ruth? - powtórzyłam, trochę mniej spokojnie. Ruth na to: 

- MoŜe powinnyśmy się gdzieś schować. 

- I to natychmiast - stwierdziłam. 

Jedynym  miejscem,  gdzie  mogłyśmy  się  schronić,  były metalowe  trybuny  otaczające 

boisko. A wiadomo, Ŝe podczas burzy nie naleŜy się chować pod niczym metalowym. 

Wtedy właśnie zaczął padać grad. 

Jeśli kiedyś zaskoczył was grad, rozumiecie, dlaczego pobiegłyśmy pod te trybuny. A 

jeśli  wam  się  to  nigdy  nie  zdarzyło,  to  mogę  tylko  stwierdzić,  Ŝe  mieliście  szczęście.  Ten 

konkretnie  grad  miał  wielkość  piłeczek  golfowych.  Wcale  nie  przesadzam.  Był  olbrzymi.  I 

tłukł niemiłosiernie. 

Stałyśmy z Ruth pod trybunami, a grad padał dokoła, zupełnie jakby nas zamknięto w 

ogromnej maszynce do praŜenia popcornu. Tyle Ŝe przynajmniej popcorn nie walił nas juŜ po 

głowach. 

Raz po raz rozlegał się grzmot, grad łomotał o metalowe ławki nad naszymi głowami, 

odbijając  się  od  nich  rykoszetem  i  uderzając  w  ziemię.  W  tym  potwornym  hałasie  niewiele 

moŜna było usłyszeć, ale Ruth, niezraŜona, wrzasnęła: 

- Przepraszam! 

Na  co  odparłam  jedynie  „Auu”,  bo  wielki  odłamek  gradu  odskoczył  od  ziemi  i 

wyrŜnął mnie w łydkę. 

- Mówię szczerze - krzyknęła Ruth. - Jest mi naprawdę bardzo, bardzo przykro. 

- Przestań się kajać - odwrzasnęłam. - To nie twoja wina. 

Tak  przynajmniej  wtedy  myślałam.  Później  zmieniłam  zdanie.  Co  widać,  jak  się 

przeczyta uwaŜnie parę pierwszych linijek tego mojego oświadczenia. 

Wielka błyskawica oświetliła niebo. Rozpadła się na cztery czy pięć odgałęzień. Jedna 

z  nich  dotknęła  widocznego  ponad  drzewami  dachu  spichlerza  zboŜowego.  Odgłos  gromu 

wstrząsnął trybunami. 

- To jest... - powiedziała Ruth takim głosem, jakby miała się rozpłakać. - ...to jest moja 

wina. 

- Ruth, na miłość boską, ty płaczesz? 

- Tak - odparła, pociągając nosem. 

background image

-  Dlaczego?  To  tylko  głupia  burza  z  piorunami.  -  JuŜ  przedtem  zdarzało  nam  się 

ugrzęznąć gdzieś podczas burzy. Oparłam się o jeden ze słupów podtrzymujących trybuny. - 

Pamiętasz,  jak  zaskoczyła  nas  burza  w  piątej  klasie,  kiedy  wracałyśmy  z  lekcji  gry  na 

wiolonczeli? 

Ruth wytarła nos rękawem bluzy. 

- I musiałyśmy się schować w twoim kościele? 

- A ty nie chciałaś wejść dalej niŜ pod okap - powiedziałam. 

Ruth roześmiała się przez łzy. 

- Myślałam, Ŝe Bóg mnie zabije, jak postawię stopę w świątyni gojów. 

Ucieszyłam  się,  Ŝe  Ruth  się  śmieje.  Bywała  uciąŜliwa,  ale  to  moja  najlepsza 

przyjaciółka  od  przedszkola,  a  nie  odrzuca  się  najlepszej  przyjaciółki  od  przedszkola  tylko 

dlatego,  Ŝe  czasem  zakłada  opaski  przeciwpotowe  albo  płacze,  kiedy  pada.  Ruth  jest  duŜo 

bardziej interesująca niŜ większość dziewczyn z mojej szkoły, poniewaŜ czyta jedną ksiąŜkę 

na dzień - dosłownie - i uwielbia grać na wiolonczeli tak bardzo, jak ja kocham grać na flecie, 

ale i tak, mimo swojego geniuszu, ogląda głupawe programy telewizyjne. 

Poza tym, na ogół, jest strasznie zabawna. 

Teraz akurat nie była. 

- Och, BoŜe - jęknęła Ruth, kiedy wiatr przybrał na sile i zaczął ciskać gradem w nas, 

pod trybuny. - To zupełnie jak przed tornado, prawda? 

Południowa  Indiana  leŜy  pośrodku  pasa,  gdzie  szaleje  tornado.  Zajmujemy  trzecie 

miejsce  na  liście  stanów,  w  których  najczęściej  występują  trąby  powietrzne.  Ładnych  parę 

miałam  okazję  zobaczyć;  Ruth  nie  tak  znowu  wiele,  jako  Ŝe  spędziła  na  Środkowym 

Zachodzie zaledwie ostatnią dekadę. Było równieŜ prawdą, Ŝe huragany zdarzają się właśnie 

w tej porze roku. 

Nie chciałam dobijać Ruth ostatecznie, ale wszelkie znaki wskazywały na zbliŜanie się 

trąby  powietrznej.  Niebo  miało  dziwaczny,  Ŝółty  kolor,  i  przy  dość  wysokiej  temperaturze 

wiał zimny wiatr. Do tego ten przeklęty grad... 

Właśnie chciałam zapewnić Ruth, Ŝe to zwykła wiosenna burza i powiedzieć, Ŝeby się 

nie martwiła, kiedy krzyknęła: 

- Jess, nie... 

Nie  usłyszałam  jednak,  co  zawołała,  poniewaŜ  właśnie  w  tamtej  chwili  nastąpił 

potęŜny wybuch, który zagłuszył wszystko. 

background image

2

 

To nie był wybuch, jak uświadomiłam sobie później. To był  piorun, który uderzył  w 

metalowe trybuny. A potem powędrował wzdłuŜ metalowego słupka, o który się opierałam. 

Więc na dobrą sprawę moŜna powiedzieć, Ŝe uderzył mnie piorun. 

Nie bolało. Poczułam się dziwnie, ale nic mnie nie bolało. 

W  chwilę  potem,  kiedy  odzyskałam  słuch,  usłyszałam  jedynie  krzyczącą  Ruth.  Nie 

stałam w tym samym miejscu co przed sekundą. Znalazłam się jakieś półtora metra dalej. 

Och,  i  czułam  silne  łaskotanie.  Wiecie,  jak  to  jest,  gdy  chcecie  coś  włączyć  do 

kontaktu, nie patrząc, i przypadkiem trafiacie palcem do gniazdka? 

Odczuwałam właśnie coś podobnego, tylko jakieś trzysta razy mocniej. 

- Jess - krzyczała Ruth. Podbiegła i potrząsnęła mnie za ramię. - O, mój BoŜe, Jess, w 

porządku? 

Spojrzałam na nią. Moja Ruth wyglądała tak samo jak przedtem. Nadal miała na sobie 

opaski przeciwpotowe. 

Ale ja właśnie przestawałam być dawną Jess. Wtedy to się zaczęło. 

A potem było jeszcze gorzej. 

- Taak - powiedziałam. - Nic mi nie jest. 

Naprawdę  czułam  się  dobrze.  Nie  oszukiwałam  jej.  Wtedy  nic  mi  nie  było.  Czułam 

tylko  to  łaskotanie.  To  nie  było

 

nieprzyjemne.  Właściwie,  kiedy  minęło  zaskoczenie, 

poczułam się nawet jakby lepiej. Jakbym została naenergetyzowana, rozumiecie? 

- Hej - powiedziałam, rozglądając się. - Popatrz. Grad ustał. 

-  Jess  -  zawołała  Ruth,  potrząsając  mną  jeszcze  raz.  -  Uderzył  cię  piorun.  Nie 

rozumiesz? Uderzył cię piorun! 

Popatrzyłam  na  nią.  Wyglądała  zabawnie  w  tej  opasce  na  głowie.  Wybuchnęłam 

ś

miechem. Kiedyś, na wieczorku panieńskim ciotki Teresy, kelner ochoczo dolewał mi wina, 

a nikt z rodziny jakoś nie zwrócił na to uwagi. Wtedy czułam się tak samo. Miałam ochotę się 

ś

miać. Na okrągło. 

- Lepiej się połóŜ - powiedziała Ruth. - Albo usiądź i włóŜ głowę między kolana. 

- Dlaczego? - zapytałam. - śebym się mogła pocałować w tyłek na poŜegnanie? 

To  mi  się  wydało  strasznie  śmieszne.  Zaczęłam  chichotać.  Dostałam  histerii  ze 

ś

miechu. 

Ruth jednak nie widziała w tym nic zabawnego. 

background image

-  Nie  -  stwierdziła.  -  Dlatego,  Ŝe  jesteś  blada  jak  duch.  MoŜesz  zemdleć.  Spróbuję 

złapać jakiś samochód. Trzeba cię zabrać do szpitala. 

-  Eee,  daj  spokój  -  powiedziałam.  -  Wcale  nie  muszę  iść  do  szpitala.  JuŜ  po  burzy. 

Chodźmy. 

I tak po prostu wyszłam spod tych trybun. Jakby nic się nie stało. 

Wtedy naprawdę myślałam, Ŝe nic. To znaczy, Ŝe nic się nie stało. Czułam się dobrze. 

W gruncie rzeczy nawet lepiej. Lepiej niŜ w ciągu ostatnich miesięcy. Lepiej, niŜ się czułam, 

odkąd mój brat, Douglas, wrócił z college'u. 

Ruth pobiegła za mną, zatroskana i przejęta. 

- Jess. Naprawdę. Nie powinnaś próbować... 

-  Hej  -  zawołałam.  Niebo  znacznie  pojaśniało,  grad  pod  stopami  chrzęścił, 

pomyślałam, Ŝe trochę jakby ktoś na górze przypadkiem  przewrócił tacę z kostkami lodu na 

jakimś niebiańskim przyjęciu. 

-  Hej,  Ruth  -  powiedziałam,  wskazując  grad.  -  Popatrz.  Zupełnie  jak  śnieg.  Śnieg,  w 

kwietniu! 

Ruth  jednak  nie  zainteresowała  się  gradem,  mimo  Ŝe  brodziła  w  nim  po  kostki  w 

swoich nike'ach. Patrzyła na mnie. 

-  Jessica  -  powiedziała,  biorąc  mnie  za  rękę.  -  Jessica,  posłuchaj.  -  Ściszyła  głos 

niemal do szeptu. Słyszałam ją dobrze, bo wiatr ustał i przestało grzmieć. - Jessica, mówię ci, 

nie jest w porządku. Widziałam... widziałam, jak piorun z ciebie wychodził. 

-  Naprawdę?  -  wyszczerzyłam  zęby  w  jej  stronę.  -  Fajnie.  Ruth  puściła  moją  rękę  i 

odwróciła się zniesmaczona. 

-  Świetnie  -  powiedziała,  kierując  się  ku  drodze.  -  Nie  idź  do  szpitala.  Umrzyj  na 

zawał serca. Akurat mnie to wzrusza. 

Szłam za nią, rozkopując grad moimi pumami na grubych podeszwach. 

- Hej - odezwałam się. - Szkoda, Ŝe piorun nie wystrzelił ze mnie dzisiaj w kafeterii. 

Jeff Day naprawdę miałby za swoje, co? 

Ruth się nie spodobało. Szła przed siebie, posapując z powodu zbyt szybkiego tempa. 

Ale  szybko  dla  Ruth  oznacza  normalne  tempo  dla  mnie,  więc  bez  trudu  dotrzymywałam  jej 

kroku. 

-  Czekaj  -  zawołałam.  -  Czy  nie  byłoby  cool,  gdybym  mogła  stanąć  w  ogniu 

błyskawicy  dziś  po  południu  na  apelu? Wiesz,  kiedy  pani Bushey  przynudzała,  Ŝebyśmy  się 

trzymali z daleka od narkotyków? ZałoŜę się, Ŝe to by skróciło jej mówkę. 

background image

Gadałam  tak  przez  całą drogę  do  domu.  Ruth  usiłowała  się  na  mnie  gniewać,  ale  jej 

nie wyszło. Nie dlatego, Ŝe jestem taka

 

czarująca czy zabawna, ale dlatego, Ŝe burza zostawiła 

wszędzie  widoczne  ślady.  Widziałyśmy  zwalone  konary  drzew,  strzaskane  gradem  szyby 

samochodowe, zepsutą sygnalizację uliczną. To było niesamowite. Minęło nas kilka karetek i 

wozów  straŜy  poŜarnej,  a  kiedy  dotarłyśmy  wreszcie  do  Krogera  na  rogu  ulicy  Szkolnej  i 

Pierwszej, „Kro” było zerwane i zostało tylko „ger”. 

- Ruth, popatrz - zawołałam. - „Ger” jest otwarte, a „Kro” zamknięte. 

Nawet Ruth musiała się na to roześmiać. 

Do  momentu,  kiedy  doszłyśmy  do  naszych  domów  -  wspominałam,  Ŝe  mieszkamy 

obok  siebie,  prawda?  -  Ruth  przestała  się  o  mnie  bać.  W  kaŜdym  razie,  tak  sądziłam.  JuŜ 

miałam  pobiec  alejką  w  stronę  ganku,  kiedy  Ruth  wydała  z  siebie  naprawdę  cięŜkie 

westchnienie i powiedziała: 

- Jessico, naprawdę uwaŜam, Ŝe powinnaś pomówić o tym z mamą i tatą. O tym, co się 

zdarzyło. 

O,  pewnie.  JuŜ  lecę  im  oznajmić,  Ŝe  uderzył  mnie  piorun.  Mieli  teraz  duŜo 

powaŜniejsze rzeczy na głowie. 

Nie  powiedziałam  tego  głośno,  ale  Ruth  widocznie  czytała  w  moich  myślach,  bo 

dodała: 

- Nie, Jess. Mówię powaŜnie. Powinnaś im powiedzieć. Czytałam o ludziach, których 

uderzył piorun, tak jak ciebie. Czuli się cudownie, tak jak ty, a potem trach! Zawał serca. 

- Ruth! 

- Naprawdę uwaŜam, Ŝe powinnaś im powiedzieć. Wiem, Ŝe mają inne zmartwienia, z 

Douglasem i w ogóle. Ale... 

- Nie - przerwałam. - Z Douglasem wszystko w porządku. 

-  Wiem.  -  Ruth  przymknęła  na  chwilę  oczy.  -  Wiem,  Ŝe  z  Douglasem  wszystko  w 

porządku.  No  dobrze,  posłuchaj.  Obiecasz  mi  tylko,  Ŝe jeśli  poczujesz  się...  hm, dziwnie,  to 

komuś o tym powiesz? 

To  było  jeszcze  do  przyjęcia.  Przysięgłam  uroczyście  nie  umrzeć  na  zawał  serca. 

Potem poŜegnałyśmy się na trawniku przed moim domem. 

JuŜ  prawie  wchodziłam  do  środka,  kiedy  zdałam  sobie  sprawę,  Ŝe  dereń  przy 

podjeździe  -  który  tamtego  ranka  pięknie  kwitł  -  jest  kompletnie  ogołocony,  jak  w  środku 

zimy. Grad zerwał wszystkie liście i kaŜdy najdrobniejszy kwiatuszek. 

Na  lekcjach  angielskiego  cały  czas  mówi  się  o  symbolizmie  i  takich  rzeczach.  Na 

przykład  stary  uschły  dąb  w  Jane  Eyre  stanowi  zapowiedź  nieszczęścia  i  złego  losu.  Więc 

background image

wydaje  mi  się,  Ŝe  gdyby  moje  oświadczenie  było  fikcją  literacką,  to  naleŜałoby  przyjąć,  Ŝe 

dereń symbolizował moją niezbyt sielankową przyszłość. 

Tyle  Ŝe  oczywiście,  podobnie  jak  Jane,  nie  miałam  pojęcia,  co  mnie  czeka. 

Symboliczna  wymowa  ogołoconego  derenia  kompletnie  umknęła  mojej  uwagi.  Przeszło  mi 

przez myśl coś w rodzaju: „Ojej, szkoda. Takie ładne drzewko”. 

Potem weszłam do domu. 

background image

3

 

Mieszkam  -  a  jest  zapewne  istotne,  Ŝebym  podała  swój  adres  w  oświadczeniu  -  z 

rodzicami i dwoma braćmi w duŜym domu na Lumley Lane. Nasz dom jest najładniejszy na 

tej ulicy. 

Nie  mówię  tego,  Ŝeby  się  przechwalać.  Tak  po  prostu  jest.  Kiedyś  to  był  dom 

farmerów,  ale  nie  byle  jaki  -  z  witraŜowymi  oknami  i  innymi  ozdobami.  Ludzie  z 

Towarzystwa  Historycznego  Indiany  przybili  na  nim  tabliczkę,  poniewaŜ  jest  to  najstarszy 

dom w naszym mieście. 

To, Ŝe mieszkamy w starym domu, wcale nie znaczy,  Ŝe jesteśmy biedni. Mój ojciec 

ma  trzy  restauracje  w  centrum,  tylko  osiem  czy  dziewięć  przecznic  od  naszego  domu.  Te 

restauracje  to: Mastriani,  która jest  droga,  U  Joego,  która  nie  jest,  i  najtańszy  ze  wszystkich 

bar Joe Junior. Mogę tam jeść, kiedy mi się podoba, i to za darmo. Moi przyjaciele równieŜ. 

W związku z tym moŜna by pomyśleć, Ŝe mam wielu przyjaciół. Ale nie licząc Ruth, 

spotykam  się  tylko  z  kilkoma  znajomymi,  głównie  z  orkiestry.  Ruth  gra  pierwszą 

wiolonczelę, a ja trzeci flet. Utrzymuję stosunki towarzyskie z innymi flecistami - głównie z 

drugim  i  piątym  -  i  kilkoma  osobami  z  sekcji  rogów,  a  takŜe  z  jedną  czy  dwiema  osobami 

grającymi  na  wiolonczeli,  które  zyskały  aprobatę  Ruth,  ale  poza  tym  trzymam  się  raczej  na 

uboczu. 

No,  jeśli  nie  brać  pod  uwagę  odsiadkowiczów.  Mój  pokój  znajduje  się  na  trzecim 

piętrze.  Trzecie  piętro  to  zaadaptowany  strych,  stąd  niski  sufit  i  mansardowe  okna.  Oprócz 

mojej  sypialni  jest  tu  jeszcze  łazienka.  Kiedyś  mieściłam  się  cała  w  mansardowym  oknie  i 

długie  godziny  spędzałam  na  obserwowaniu  tego,  co  się  działo  na  Lumley  Lane.  Raczej 

niewiele  było  do  obserwowania,  ale  nikt  na  mojej  ulicy  nie  mógł  wejść  wyŜej  i  to  mi  się 

strasznie podobało. WyobraŜałam sobie, Ŝe jestem latarnikiem na wieŜy, a okno jest latarnią 

morską, ja zaś wypatruję statków, którym groziło rozbicie na zdradzieckiej mieliźnie, czyli na 

naszym trawniku. 

Byłam wtedy małym dzieckiem, to chyba jasne? Schody w moim domu zaczynają się 

za drzwiami frontowymi, w miejscu, które moja mama nazywa  z francuska foyer (lubi takŜe 

wtrącać inne francuskie słówka, na przykład dość często mówi voila. Ale oczywiście Ŝartem. 

Taka jest moja mama). Problem polega na tym, Ŝe zaraz obok foyer znajduje się, za oszklo-

nymi  drzwiami,  salon,  który  ma  oszklone  drzwi  prowadzące  do

 

jadalni,  z  której,  przez 

oszklone drzwi, przechodzi się do kuchni. Tak więc, kiedy ktoś otwiera drzwi frontowe, moja 

background image

mama  widzi  go  przez  te  wszystkie  oszklone  drzwi,  nawet  jeśli  jest  akurat  gdzieś  w  głębi 

domu. Zero szans, Ŝeby dostać się niepostrzeŜenie na górę. 

Tamtego wieczoru oczywiście zobaczyła mnie i wrzasnęła - kuchnia jest dość daleko 

od drzwi - „Jessico! Chodź tutaj!” 

A to wróŜyło kłopoty. 

Zastanawiając się, o co moŜe chodzić tym razem - nie tracąc nadziei, Ŝe pan Goodhart 

nie  pośpieszył  się  i  nie  zadzwonił  do  niej  -  połoŜyłam  plecak  i  flet,  i  wszystko  inne  na 

ławeczce  przy  schodach  i  ruszyłam  przez  salon  i  jadalnię,  wymyślając  po  drodze  jakąś 

historyjkę usprawiedliwiającą moje spóźnienie, na wypadek gdyby wściekała się akurat z tego 

powodu. 

- Mieliśmy próbę zespołu - zagaiłam po drodze. Gdy znalazłam się na wysokości stołu 

w jadalni - który ma wbudowany w podłogę pod krzesłem brzęczyk, tak aby gospodyni mogła 

nacisnąć go stopą, dając słuŜbie znak, Ŝe pora na deser, co, zwaŜywszy, Ŝe nie mamy słuŜby, 

jest  okropnie  denerwujące,  zwłaszcza  przy  małych  dzieciach,  bo jak  byliśmy  młodsi,  trudno 

nam  się  było  powstrzymać  od  naciskania  czegoś  takiego  bez  przerwy,  a  to  doprowadzało 

mamę do szału - dodałam jeszcze: 

-  Taak,  próba  trwała  strasznie  długo.  Z  powodu  gradu.  Musieliśmy  gnać  galopem  i 

chować się pod trybunami, i ciągle grzmiało, i... 

- Spójrz! 

Mama podetknęła mi jakiś list pod nos. Mój brat Mike siedział zgarbiony na blacie w 

kuchni. Wyglądał na nieszczęśliwego, ale on nigdy nie sprawiał innego wraŜenia, o ile dobrze 

pamiętam,  z  wyjątkiem  dnia,  kiedy  dostał  maca  na  gwiazdkę.  Tak,  ten  komputer  go 

uszczęśliwił. Spojrzałam na list, który trzymała mama. Z tak bliskiej odległości nie mogłam 

go przeczytać, co zresztą nie było istotne. 

- Wiesz, co to jest, Jessico? - mówiła mama. - Wiesz, co to jest? To list z Harvardu. A 

czego, jak myślisz, dotyczy? 

A ja na to: 

- Ojej, Mikey. Gratuluję. 

- Dziękuję - powiedział Mike, ale nie wydawał się specjalnie poruszony. 

-  Mój  kochany  chłopczyk.  -  Mama  zaczęła  wymachiwać  listem.  -  Kochany  Mikey! 

Idzie do Harvardu! O, mój BoŜe, aŜ trudno w to uwierzyć! - Odtańczyła coś w rodzaju tańca 

zwycięstwa. 

Moja mama zazwyczaj nie zachowuje się tak dziwnie. Na ogół zachowuje się całkiem 

podobnie jak inne mamy. Czasami pomaga tacie przy prowadzeniu restauracji, zwłaszcza jeśli 

background image

chodzi o rachunki i personel, ale przewaŜnie siedzi w domu, zajmując się takimi rzeczami, jak 

wymiana kafelków w łazienkach. Mama, jak większość mam, świata nie widzi poza swoimi 

dziećmi i dlatego fakt, Ŝe Mike dostał się do Harvardu - chociaŜ nic w tym zaskakującego, bo 

na egzaminach końcowych w szkole uzyskał znakomity wynik - poruszył ją do głębi. 

- Dzwoniłam juŜ do taty - powiedziała. - Idziemy do Mastrianiego na homara. 

-  Super  -  oświadczyłam.  -  Czy  mogę  zaprosić  Ruth?  Mama  machnęła  nieznacznie 

ręką. 

- Naturalnie, czemu nie? Czy kiedykolwiek udaliśmy się na rodzinny obiad bez Ruth? 

- W jej głosie zabrzmiał sarkazm, ale tak naprawdę nie miała nic przeciwko temu. Mama lubi 

Ruth. Tak sądzę. - Michael, moŜe ty teŜ chciałbyś kogoś zaprosić? 

Ze  sposobu,  w  jaki  wymówiła  „kogoś”  jasno  wynikało,  Ŝe  ma  na  myśli  dziewczynę. 

Ale Mike'owi w ciągu całego jego Ŝycia podobała się tylko jedna dziewczyna, a mianowicie 

Claire

 

Lippman,  która  mieszka  dwa  domy  dalej,  Claire  Lippman  młodsza  od  niego  o  rok,  a 

ode mnie o tyleŜ starsza. Chyba nawet nie zdaje sobie sprawy z tego, Ŝe Mike w ogóle jest na 

ś

wiecie.  Claire,  gwiazda  wszystkich  szkolnych  sztuk  i  musicali,  nie  będzie  sobie  przecieŜ 

zawracać głowy dziwakiem ze starszej klasy, który ją podgląda. A mój brat robi to regularnie, 

przez  całe  wakacje,  kiedy  Claire  opala  się  w  bikini  na  dachu  garaŜu.  Ona  nie  złazi  z  tego 

dachu  aŜ  do  końca  sezonu,  chyba  Ŝe  jakiś  przystojniak  w  samochodzie  zaproponuje  jej 

wycieczkę nad jeziorko. 

Claire  jest  albo  uzaleŜniona  od  promieni  ultrafioletowych,  albo  teŜ  cierpi  na 

zaawansowany ekshibicjonizm. Jeszcze tego nie rozgryzłam. 

Tak czy tak, było raczej nie do pomyślenia, Ŝeby mój brat zaprosił „kogoś” na obiad. 

Nawet gdyby jakimś cudem się na to zdobył, Claire Lippman zapytałaby pewnie: „Ojej, a kim 

ty właściwie jesteś?”. 

- Nie - odparł Mike zakłopotany. Zaczerwienił się jak burak, chociaŜ byłam tam tylko 

ja i mama. A gdyby tak Claire Lippman była przy tym obecna? - Nie chcę nikogo zaprosić. 

-  Zajęcze  serce  nigdy  nie  zdobędzie  pięknej  damy  -  powiedziała  mama.  Moja  mama 

nie  tylko  często  naśladuje  francuski  akcent,  ale  równieŜ  cytuje  Szekspira  oraz  operetki 

Gilberta i Sullivana. 

Jak  się  bliŜej  zastanowić,  moŜe  nie  jest  aŜ  tak  podobna  do  matek  innych  ludzi  ze 

szkoły. 

-  Zrozumiałem,  mamo  -  wydusił  Mike  przez  zaciśnięte  zęby.  -  Tylko  nie  dzisiaj, 

dobrze? 

Mama wzruszyła ramionami. 

background image

-  W  porządku.  Jess,  jeśli  się  wybierasz,  to  nie  ma  mowy,  Ŝebyś  poszła  w  tym.  - 

Mówiąc  „to”,  miała  na  myśli  strój,  jaki  noszę  zazwyczaj  -  T  -  shirt,  dŜinsy  i  adidasy.  - 

Przebierz się w tę sukienkę z niebieskiego perkalu, którą uszyłam ci na Wielkanoc. 

No  tak.  Mamie  trochę  odbija  na  tym  punkcie,  Ŝebyśmy  ubierały  się  tak  samo. 

Absolutnie nie Ŝartuję. To było słodkie, kiedy miałam sześć lat, ale w wieku szesnastu, słowo 

daję, nie ma nic słodkiego w noszeniu uszytych w domu sukienek, które pasują do sukienek 

mamy.  Zwłaszcza  Ŝe  wszystkie  sukienki  wykonane  przez  moją  mamę  są  jak  z  Domku  na 

prerii. 

MoŜna  by  pomyśleć,  Ŝe  skoro  nie  mam  problemów  z  przyłoŜeniem  pięścią 

wysportowanemu  chłopakowi,  to  nie  powinno  mi  być  trudno  powiedzieć  mamie,  Ŝeby 

przestała szyć dla mnie bliźniacze sukienki. 

Ale  gdyby  wasz  ojciec  obiecał  kupić  wam  harleya  na  osiemnaste  urodziny,  pod 

warunkiem Ŝe będziecie nosić te sukienki bez protestu, teŜ byście na to poszli. 

- Dobrze - zgodziłam się i zaczęłam wspinać się tylnymi schodami, których kiedyś, na 

przełomie wieków - dziewiętnastego i dwudziestego, oczywiście, kiedy ten dom zbudowano - 

uŜywała słuŜba. - Powiem Douglasowi. 

- Och - usłyszałam głos mamy. - Jess? 

Nie  zatrzymałam  się.  Wiedziałam,  co  chce  powiedzieć.  śebym  nie  zawracała 

Douglasowi głowy. Zawsze to mówi. 

A  ja  lubię  mu  zawracać  głowę.  Rozmawiałam  o  tym  równieŜ  z  panem  Goodhartem, 

który  przypuszcza,  Ŝe  Douglasowi  pewnie  nawet  dobrze  robi,  kiedy  mu  się  zawraca  głowę. 

Więc często do niego zaglądam. OtóŜ podchodzę do drzwi jego pokoju, na których jest wielki 

napis  „Nie  wchodzić”  i  pukam  bardzo  głośno.  Potem  wrzeszczę:  „Doug!  To  ja,  Jessica!”,  i 

właŜę. 

Douglasowi nie wolno się zamykać na  klucz. Od zeszłych świąt, kiedy musieliśmy  z 

tatą wywaŜyć drzwi jego pokoju. 

Douglas  leŜał  na  łóŜku,  czytając  komiks.  Na  okładce  był  wiking  i  dziewczyna  o 

wydatnym  biuście.  Odkąd  wrócił  z  college'u,  nie  robi  nic  poza  czytaniem  komiksów.  A  we 

wszystkich komiksach występują dziewczyny z wielkim biustem. 

- Wiesz co? - powiedziałam, siadając na jego łóŜku. 

- Mikey dostał się do Harvardu - stwierdził Douglas. - JuŜ słyszałem. Przypuszczam, 

Ŝ

e wszyscy sąsiedzi teŜ. 

- A tam - odparłam. - Nie o to chodzi. Spojrzał na mnie znad komiksu. 

background image

- Wiem, Ŝe mama ma ochotę zabrać nas wszystkich do Mastrianiego, Ŝeby to uczcić, 

ale ja nie pójdę. Musi się przyzwyczaić do rozczarowań w Ŝyciu. A ty lepiej trzymaj łapy przy 

sobie. Nie ruszę się stąd. Nawet jak mi przyłoŜysz. I tym razem, kto wie, czy ci nie oddam. 

- TeŜ nie o to chodzi - powiedziałam. - I nie zamierzałam cię bić. Niespecjalnie. 

- No to co jest? Wzruszyłam ramionami. 

- Piorun mnie uderzył. 

Douglas zagłębił się ponownie w komiksie. 

- Aha. Zamknij drzwi, wychodząc. 

- Mówię powaŜnie - powiedziałam. - Razem z Ruth chciałyśmy przeczekać burzę pod 

trybunami koło szkoły... 

- Trybuny - przerwał mi Douglas, ponownie kierując na mnie wzrok - są metalowe. 

- No właśnie. Opierałam się o słup, a piorun uderzył w trybunę, a potem wiem tyle, Ŝe 

znalazłam się półtora metra dalej i wszystko mnie swędziało, i... 

- Bzdura - powiedział Douglas. Ale usiadł. - To wszystko bzdura, Jess. 

- Przysięgam, Ŝe to prawda. MoŜesz zapytać Ruth. 

- Nie uderzył cię piorun. Nie rozmawiałabyś teraz ze mną, gdyby tak było. 

- Douglas, mówię ci, tak było. 

-  Gdzie  jest,  wobec  tego,  rana  wejściowa?  -  Douglas  chwycił  mnie  za  prawą  rękę  i 

odwrócił  ją  do  góry  dłonią.  -  A  rana

 

wyjściowa?  Piorun  wszedłby  w  jednym  miejscu,  a 

wyszedł drugim. W obu miejscach zostawiłby ranę o gwiaździstym kształcie. 

Chwycił  moją  lewą  rękę  i  równieŜ  odwrócił  ją  do  góry  dłonią.  Na  Ŝadnej  nie  było 

gwiaździstej blizny. 

- Sama widzisz. 

Odsunął moją rękę z pogardą. Douglas zna się na takich rzeczach, poniewaŜ jedynym 

jego zajęciem jest czytanie, a niekiedy czyta prawdziwe ksiąŜki, nie tylko komiksy. 

- Nie trafił cię piorun. Nie opowiadaj głupot, Jess. Wiesz, piorun zabija co roku setki 

ludzi. Gdyby cię uderzył, byłabyś, w najlepszym wypadku, w stanie śpiączki. 

Wrócił do poprzedniej pozycji i sięgnął po komiks. 

- A teraz spadaj - powiedział, trącając mnie stopą. - Jestem zajęty. 

Podniosłam się z westchnieniem. 

-  W  porządku  -  powiedziałam.  -  Ale  na  pewno  tego  poŜałujesz.  Mama  mówiła,  Ŝe 

zjemy homara. 

-  Jedliśmy  homara,  kiedy  przysłali  zawiadomienie  o  moim  przyjęciu  na  uczelnię  - 

odparł Douglas, nie podnosząc głowy znad komiksu - i popatrz, jak to się skończyło. 

background image

Wyciągnęłam rękę, złapałam go za duŜy palec u nogi i ścisnęłam mocno. 

- No, dobrze, duŜy chłopczyku. LeŜ tu sobie jak worek kartofli, z kapitanem Larsem i 

jego cycatą pięknością Helgą. 

Douglas posłał mi niechętne spojrzenie. 

-  Ona  się  przypadkiem  nazywa  Oona  -  oświadczył.  Schował  się  z  powrotem  za 

komiksem.  Zamknęłam  za  sobą  drzwi  i  poszłam  do  swojego  pokoju.  Nie  martwię  się  o 

Douglasa aŜ tak bardzo. Wiem, Ŝe pewnie

 

powinnam, ale się nie martwię. Pod tym względem 

jestem  chyba  wyjątkiem  w  mojej  rodzinie.  Ja  i  moŜe  jeszcze  tata.  Douglas

 

zawsze  był 

dziwakiem.  Mam  wraŜenie,  Ŝe  przez  całe  Ŝycie  tłukłam  ludzi,  którzy  nazywali  mojego 

starszego  brata  downem,  przygłupem  albo  dziwadłem.  Nie  potrafię  tego  wytłumaczyć,  ale 

mimo Ŝe na ogół jestem od nich mniejsza, czuję się zobowiązana, Ŝeby im dać po gębie. Nie 

będą  obraŜać  mojego  brata.  To  doprowadza  do  szału  moją  mamę,  ale  tatę  nie.  Tata  nauczył 

mnie bić skuteczniej. Pokazał mi na przykład, jak prawidłowo zwijać dłoń w pięść. Chodzi o 

to, Ŝe kciuk trzeba trzymać na zewnątrz. Przedtem chowałam kciuk do środka i parę razy go 

zwichnęłam. 

Douglas wściekał się, kiedy wdawałam się w te bójki, więc w końcu biłam się za jego 

plecami.  Musiał  czuć  się  upokorzony  - młodsza  siostrzyczka  występuje  w  obronie  starszego 

brata. Nie sądzę jednak, Ŝeby to miało jakiś wpływ na późniejsze wydarzenia. Mam na myśli 

jego  próbę  samobójczą. W końcu  kto  by  się chciał  zabijać  tylko  dlatego, Ŝe  młodsza  siostra 

biła się za niego w szkole. 

Prawda? 

W  kaŜdym  razie,  kiedy  dotarłam  do  swojego  pokoju,  zadzwoniłam  do  Ruth  i 

zaprosiłam  ją  na  kolację.  Wiedziałam,  Ŝe  chociaŜ  dziś,  dzięki  Jeffowi  Dayowi  przeszła  na 

kolejną  dietę,  nie  będzie  w  stanie  się  oprzeć.  Nie  tylko  z  powodu  homara,  ale  równieŜ  z 

powodu Michaela. Ruth próbuje udawać, Ŝe Michael jej się nie podoba, ale mówiąc między 

nami, zadurzyła się w nim. Nie pytajcie, dlaczego. śadna z niego gratka, słowo daję. 

Zareagowała dokładnie tak, jak oczekiwałam: 

- No, naprawdę nie powinnam. Homar jest taki tuczący. MoŜe nie tyle homar, co całe 

to  masło...  ale  w  końcu  to  specjalna  okazja,  bo  Michael  dostał  się  do  Harvardu  i  w  ogóle. 

Chyba powinnam pójść. Dobra, idę. 

- Poczekaj - powiedziałam. - Daj mi dziesięć minut. Muszę się przebrać. 

-  Chwileczkę  -  zapytała  Ruth  podejrzliwie.  -  Twoja  mama  nie  kaŜe  ci  chyba  włoŜyć 

jednej  z  tych  lesbowatych  sukienek,  co?  -  Milczałam,  więc  po  chwili  Ruth  odezwała  się 

background image

znowu:  -  Wiesz,  wydaje  mi  się,  Ŝe  motocykl  to  za  mało.  Twój  tata  powinien  ci  kupić 

cholernego maserati za to, na co ta kobieta cię naraŜa. 

Ruth  uwaŜa,  Ŝe  moja  mama  cierpi  z  powodu  ucisku  ze  strony  patriarchalnego 

społeczeństwa,  reprezentowanego  głównie  przez  mojego  tatę.  Ale  to  nieprawda.  Mój  tata 

byłby  zachwycony,  gdyby  mama  znalazła  pracę.  To  by  ją  wyleczyło  z  obsesji  na  punkcie 

Douglasa. Teraz, kiedy wrócił do domu, mama twierdzi, Ŝe nawet nie ma co myśleć o pójściu 

do pracy, bo kto go upilnuje, Ŝeby trzymał się z daleka od Ŝyletek? 

Powiedziałam  Ruth,  Ŝe  owszem,  muszę  włoŜyć  jedną  z  lesbowatych  sukienek  mojej 

mamy,  chociaŜ  „lesbowate”  nie  jest  dobrym  określeniem,  poniewaŜ  wszyscy  geje  i  lesbijki, 

jakich  znam,  są  naprawdę  w  porządku  i  prędzej  padliby  trupem,  niŜ  włoŜyli  na  siebie  coś 

takiego,  no,  chyba  Ŝe  w  Halloween.  Ale  mniejsza  o  to.  Rozłączyłam  się  i  zaczęłam  się 

rozbierać.  PrzewaŜnie  nie  wychodzę  z  dŜinsów  i  T  -  shirtów  Zimą  wkładam  sweter  na 

wierzch, ale, serio, nie stroję się do szkoły, jak niektóre dziewczyny. Czasami nie biorę nawet 

rano prysznica. Bo i po co? Nie ma tam nikogo, na kim chciałabym zrobić wraŜenie. 

W  kaŜdym  razie  nie  było,  dopóki  Rob  Wilkins  nie  zapytał,  czy  mnie  odwieźć  do 

domu. Dla czegoś takiego warto by moŜe nawet wysuszyć rano włosy suszarką. 

Ale, rzecz jasna, nie mogłam pozwolić, Ŝeby Ruth się domyśliła. A zorientowałaby się 

natychmiast. Bo Ruth przyjeŜdŜa po mnie co rano. „Nie za duŜo pianki?” zapytałaby pewnie. 

Ale  moŜe  nawet  by  się  jej  spodobało  -  pod  warunkiem  Ŝe  nie  wykryłaby,  dla  kogo 

nałoŜyłam sobie tę piankę. 

Tak czy inaczej, kiedy się przebierałam, przyszło mi do  głowy,  Ŝe moŜe Douglas się 

pomylił.  MoŜe  gdzieś  na  moim  ciele

 

jest  jednak  gwiaździsta  blizna,  niekoniecznie  na 

dłoniach. Na przykład na podeszwach stóp albo jeszcze gdzie indziej. 

Sprawdziłam to, ale moje stopy były takie jak zawsze. śadnych blizn. Nawet odrobiny 

brudu między palcami. 

To  było  ze  strony  Roba  Wilkinsa  dość  niezwykłe,  Ŝeby  mi  zaproponować 

podwiezienie.  PrzecieŜ  prawie  go  nie  znałam.  Po  prostu  razem  odsiadywaliśmy  karę.  No, 

moŜe nie całkiem tak. W zeszłym semestrze byliśmy w jednej grupie na higienie. Na lekcjach 

Albrighta.  W  zasadzie  to  jest  w  programie  drugiego  roku  nauki,  ale  z  jakiegoś  powodu  - 

dobra, pewnie nie zaliczył za pierwszym razem - Rob miał to  w ostatniej klasie. Siedział za 

mną.  Na  ogół  zachowywał  się  cicho.  Od  czasu  do  czasu  rozmawiał  z  kolesiem  z  tyłu,  teŜ 

wieśniakiem.  Oczywiście  podsłuchiwałam.  Rozmawiali  zwykle  o  zespołach  -  we  wsiowym 

guście, głównie heavymetalowych albo country - albo o samochodach. 

background image

Czasami  nie  mogłam  się  powstrzymać,  Ŝeby  się  nie  wtrącić.  Raz  na  przykład 

oświadczyłam,  Ŝe  moim  zdaniem  Steven  Tyler  nie jest  geniuszem  muzycznym.  I  Ŝe  według 

mnie  artysta  znany  uprzednio  pod  pseudonimem  Prince  jako  jedyny  ze  współczesnych 

wykonawców  zasługuje  na  miano  geniusza.  Potem  przez  jakiś  tydzień  analizowaliśmy  ich 

teksty i Rob w końcu przyznał mi rację. 

A kiedyś dyskutowali o motocyklach i chłopak za Robem gadał w kółko o kawasaki, a 

ja wtrąciłam: „Coś ty, chory? A amerykańskie to gorsze?” i Rob przybił mi piątkę. 

Trener Albright spędzał czas głównie poza klasą. Obowiązki wynikające z opieki nad 

druŜyną  piłkarską  zmuszały  go  do  zadawania  nam  pytań  z  końca  rozdziału  w  charakterze 

samodzielnej  pracy  na  lekcji.  Znacie  ten  rodzaj  pytań.  Jaką  funkcję  pełni  śledziona?  Ile 

spermy  dziennie  wytwarza  dorosły  męŜczyzna?  Pytania,  o  których  zapomina  się  równo  z 

dzwonkiem. 

Uznałam, Ŝe na następny dzień do szkoły mogłabym włoŜyć bluzkę, którą Douglas dał 

mi na BoŜe Narodzenie. Nigdy

 

nie nosiłam jej przedtem do szkoły, bo ma dość duŜe wycięcie 

pod  szyją.  Nie  jest  to  najodpowiedniejszy  strój  dla  kogoś,  kto  moŜe  będzie  musiał 

znokautować kolejnego osiłka. 

Ale jeśli dzięki temu miałabym się przejechać na indianie... 

Dopiero  kiedy  zapinałam  tę  okropną  liliową  sukienkę  w  stylu  Laury  Ingalls, 

spojrzałam  w  lustro  i  zobaczyłam.  Czerwone  znamię  wielkości  pięści  na  mojej  klatce 

piersiowej. Nie bolało ani nic. Jakbym dostała pokrzywki. Jakbym zjadła coś nieświeŜego. 

Ze środka tego znaku rozchodziły się promieniście czerwone pręgi. Patrząc uwaŜnie w 

lustro, stwierdziłam, Ŝe ten kształt... 

No, cóŜ - bardzo przypomina gwiazdę. 

background image

4

 

- Mówię ci, nie widzę drugiej. Jest tylko ta jedna - powiedziała Ruth. 

- Jesteś pewna? 

Stałam, zupełnie naga, na środku swojego pokoju. Nie wątpię, Ŝe kolacja była świetna. 

Sama nie przełknęłam ani kęsa. Siedziałam jak na szpilkach, nie mogąc dojść do siebie, odkąd 

okazało się, Ŝe naprawdę uderzył mnie piorun. Dowodziła tego gwiaździsta blizna. To właśnie 

była ta wejściowa rana, o której mówił Douglas. 

Problem  polegał  na  tym,  Ŝe  nie  mogłam  znaleźć  rany  wyjściowej.  Poprosiłam  Ruth, 

Ŝ

eby wpadła do mnie po kolacji i pomogła. Nie była bardzo chętna. 

-  Nie  miałam  pojęcia  -  odezwała  się,  leŜąc  na  moim  łóŜku  i  przeglądając  Teorią 

krytyczną  od  Platona  -  no,  taka  rozrywkowa

 

lektura,  przyniosła  ze  sobą  -  Ŝe  urósł  ci  biust. 

Naprawdę. Miseczki A juŜ nie pasują. Kiedy to się stało? 

- Ruth, - odparłam - przyjrzałaś się moim plecom? Nie ma tam blizny? 

- Nie. To jakie teraz nosisz? B? 

- Skąd mam wiedzieć? PrzecieŜ wiesz, Ŝe nie noszę biustonosza. A na pupie? Widzisz 

tam coś? 

- Nie. Czy jest coś między B i C? Wydaje mi się, Ŝe to jest teraz twój rozmiar. No i 

naprawdę  powinnaś  coś  nosić.  Inaczej  biust  ci  zwiotczeje.  Widziałaś  chyba  te  kobiety  w 

National Geographic. 

Wcale mi nie pomagasz. 

- A czego ty się po mnie spodziewasz, Jess? - Ruth, naburmuszona, wróciła do lektury. 

- Wiesz, to trochę niecodzienna sytuacja, szukać jakichś blizn na ciele najlepszej przyjaciółki, 

nie uwaŜasz? To trochę lesbijskie. 

Zdenerwowałam się lekko. 

-  Nie  domagam  się,  Ŝebyś  mnie  obmacywała,  kretynko.  Chciałam  tylko,  Ŝebyś  mi 

powiedziała, czy widzisz gdzieś ślad po ranie wyjściowej. - Naciągnęłam spodnie od dresów. 

- NiewaŜne. 

- Nie mogę uwierzyć - powiedziała Ruth, ignorując moje uwagi - Ŝe Michael jedzie do 

Harvardu.  Do  Harvard  u.  Jest  taki  bystry.  Jak  ktoś  tak  bystry  moŜe  się  zadurzyć  w  Claire 

Lippman? 

WłoŜyłam bluzę. 

background image

- Claire nie jest taka beznadziejna - stwierdziłam. Poznałam ją całkiem nieźle podczas 

odsiadek. Claire nie zostaje za karę, ale spędzamy odsiadki w audytorium i w związku z tym 

widziałam  większość  prób  kółka  teatralnego.  Claire  gra  główne  role  we  wszystkich 

przedstawieniach. Grała Emily w Naszym mieście, Marię w West side story i oczywiście Julię 

Romeo i Julii. 

Jest naprawdę dobrą aktorką. 

- Mocno wątpię - powiedziała Ruth - czy Michael uwielbiają z powodu jej talentu. 

Ruth  uparcie  nazywa  Mike'a  Michaelem,  mimo  Ŝe  wszyscy  mówią  na  niego  Mike. 

Według niej „Mike” to imię dobre dla wieśniaka. 

- No - powiedziałam - musisz przyznać, Ŝe do twarzy jej w bikini. 

- Flądra - parsknęła Ruth. - Ze teŜ ona to robi. KaŜdego lata. Kiedy była dzieckiem, to 

co innego. Ale teraz... Co ona chce osiągnąć? Spowodować wypadek na ulicy? 

- Jestem głodna - stwierdziłam zgodnie z prawdą. - Chcesz coś? 

- Wcale mnie to nie dziwi - odparła Ruth. - Prawie nie ruszyłaś homara. 

- Byłam za bardzo podniecona - powiedziałam. - No, wiesz. Zostałam poraŜona. 

- Byłoby dobrze - mruknęła Ruth w ksiąŜkę - gdybyś poszła do lekarza. MoŜesz mieć 

jakiś wewnętrzny wylew. 

- Schodzę na dół. Chcesz coś? Ziewnęła. 

-  Nie.  Na  mnie  pora.  Zajrzę  tylko  do  Michaela,  Ŝeby  mu  pogratulować  jeszcze  raz  i 

powiedzieć dobranoc. 

Uznałam,  Ŝe  lepiej  zostawić  ich  samych  na  wypadek  jakiegoś  romantycznego 

interludium,  więc  zeszłam  na  dół  do  kuchni.  Szanse  na  to,  Ŝeby  Mike  spojrzał  dwa  razy  z 

rzędu  w  stronę  Ruth  równają  się  zeru,  ale  nadzieja  nigdy  nie  umiera,  nawet  w  sercu  grubej 

dziewczyny. To nie znaczy, Ŝe Ruth jest taka znowu gruba. Jest po prostu dwa razy grubsza 

niŜ  Claire  Lippman.  Claire  teŜ  nie  jest  taka  okropnie  koścista  -  miejscami  jest  nawet  dość 

okrągława. Ale chłopcom, jak zauwaŜyłam, bardzo się podoba. Z pism ilustrowanych wynika, 

Ŝ

e jeśli nie jesteś taka jak Kate Moss, to jesteś skończona, ale w rzeczywistości chłopcy - tacy 

jak  moi  bracia  -  nie  zainteresowaliby  się  Kate  Moss.  Ślinią  się  natomiast  na  widok  Claire 

Lipman, która ma jakieś osiemdziesiąt sześć na sześćdziesiąt na dziewięćdziesiąt siedem. My-

ś

lę, Ŝe duŜo zaleŜy od tego, jak się sami widzimy, a Claire Lippman uwaŜa się za gwiazdę. 

Ruth  wręcz  przeciwnie.  Brak  jej  pewności  siebie.  Ruth  jest  po  prostu  duŜa.  śadna 

dieta  cud tego  nie  zmieni.  Musi  się  pogodzić  z  tym  faktem  i  zaakceptować  siebie  taką, jaka 

jest,  i  przestać  się  denerwować.  Wtedy  znajdzie  chłopaka.  Gwarantowane.  Ale  raczej  nie 

Mike'a. 

background image

Myślałam o tym, jak niezwykłe jest nasze ciało. Nalewałam sobie mleka do płatków i 

zastanawiałam  się,  czy  gwiaździsta  blizna  kiedyś  zniknie.  Do  czego  mi  ona  potrzebna?  I 

którędy wyszedł ze mnie piorun? 

A moŜe, myślałam, topiąc w mleku płatki z rodzynkami, piorun wciąŜ tkwi wewnątrz 

mojego ciała? To byłoby niesamowite, co? MoŜe piorun we mnie buzuje, a ja spokojnie sobie 

chodzę.  Kto  wie,  moŜe,  jak  powiedziała  Ruth,  mogłabym  razić  nim  innych.  Takich  jak  Jeff 

Day.  Zdecydowanie  na  to  zasłuŜył.  WyobraŜałam  sobie,  czytając  jednocześnie  napisy  na 

kartonie  mleka,  jak  raŜę  piorunem  Jeffa  Daya.  Rany,  to  by  mogło  złamać  jego  karierę 

piłkarską. 

Kiedy wróciłam na górę, Ruth juŜ nie było. Drzwi od pokoju Mike'a były zamknięte, 

ale  wiedziałam,  Ŝe jej tam nie ma,  poniewaŜ  Mike  stukał  wściekle  w  klawiaturę  komputera. 

Prawdopodobnie wysyłał e - maile do wszystkich swoich porąbanych internetowych kumpli. 

Hej, dostałem się do Harvardu! Zupełnie jak Bill Gates. 

I prawdopodobnie, w przeciwieństwie do Billa Gatesa, Mike uzyska dyplom. 

Drzwi  do  pokoju  Douglasa  równieŜ  były  zamknięte  i  światło  nie  przeświecało  przez 

szparę. To mnie nie powstrzymało. 

Kiedy wpadłam do środka, Douglas stał przy oknie z lornetką. 

Odwrócił się ze słowami: 

- Któregoś dnia zrobisz to i zobaczysz coś, czego naprawdę nie chciałabyś zobaczyć. 

-  JuŜ  to  widziałam  -  powiedziałam.  -  Mama  kąpała  nas  razem,  jak  byliśmy  mali, 

pamiętasz? 

On na to: 

- Odejdź. Jestem zajęty. 

-  A  tak  poza  tym,  na  co  patrzysz?  -  zapytałam,  sadowiąc  się  na  jego  łóŜku  w 

ciemności.  Pokój  Douglasa  pachnie  Douglasem.  Dość  przyjemnie.  Taki  chłopięcy  zapach. 

Coś jak stare trampki i old spice. - Na Claire Lippman? 

- Na Oriona - odparł, ale wiedziałam, Ŝe kłamie. Jego okno wychodzi wprost na pokój 

Claire  Lipman,  dwa  domy  dalej.  Claire,  stara  ekshibicjonistka,  nigdy  nie  spuszcza  rolet. 

Wątpię, czy w ogóle ma rolety. 

Nie  miałam  jednak  nic  przeciwko  temu,  Ŝe  Douglas  ją  podgląda.  Wiem,  wiem, 

seksizm,  pogwałcenie  prywatności  i  tak  dalej...  Ale  przynajmniej  jakiś  zdrowy  objaw. 

Ś

wiadczył o tym, Ŝe mój brat jest normalny. No, w miarę normalny. 

-  Nie  chciałabym  cię  odrywać  od  widoku  ukochanej  -  powiedziałam  -  ale  znalazłam 

ranę wejściową. 

background image

- Ona nie jest moją ukochaną - odparł Douglas. - Zaledwie obiektem poŜądania. 

- Mniejsza o to - powiedziałam, odciągając bluzę na szyi. - Spójrz. 

Włączył lampkę i odwrócił się w moją stronę. Na widok blizny zamarł zdumiony. 

- Jezu Chryste - powiedział po chwili. 

- Mówiłam ci. A on znowu: 

- Jezu Chryste. 

- Nic ma drugiej blizny. Prosiłam Ruth, Ŝeby mnie obejrzała. Ani śladu. Czy myślisz, 

Ŝ

e piorun jest wciąŜ we mnie? 

- Piorun - powiedział - nie siedzi tak sobie po prostu w środku. MoŜe to jest blizna po 

wyjściowej ranie, a piorun wszedł przez czubek twojej głowy. Ale to  niemoŜliwe - mruknął, 

chyba juŜ do siebie - bo wtedy miałaby spalone włosy. 

Mogło  teŜ  być  tak,  Ŝe  nie  mówił  do  siebie.  Mógł  rozmawiać  z  głosami.  Czasami  je 

słyszy. To one mu kazały w zeszłe święta popełnić samobójstwo. 

- Dobrze - powiedziałam, puszczając bluzę. - To wszystko. Chciałam ci tylko pokazać. 

- Poczekaj chwilę. - Wstałam juŜ, ale Douglas  posadził mnie z powrotem na łóŜku. - 

Jess - powiedział. - Naprawdę uderzył cię piorun? 

- Tak. JuŜ ci mówiłam. 

Douglas był teraz bardzo powaŜny. ChociaŜ właściwie on zawsze jest powaŜny. 

- Powinnaś powiedzieć tacie. 

- Ani mi się śni. 

- Nie Ŝartuję, Jess. Idź powiedzieć ojcu, teraz, natychmiast. Nie mamie. Właśnie tacie. 

- Ojej, Douglas... 

- Idź. - Podniósł mnie i popchnął w stronę drzwi. - Albo ty to zrobisz, albo ja. 

- O cholera. 

Zrobił  dziwną  minę,  jakby  się  bardzo  czymś  zmartwił.  Więc  zwlokłam  się  po 

schodach  i  znalazłam  tatę  tam,  gdzie  zwykle  przebywa,  kiedy  akurat  nie  siedzi  w  Ŝadnej 

restauracji - przy stole w jadalni, przeglądającego księgi. Telewizor w kuchni był nastawiony 

na  sport.  Tata  nie  widział  ekranu  z  miejsca,  gdzie  siedział,  ale  wszystko  słyszał.  Mogło  się 

wydawać,  Ŝe  szeregi

 

liczb,  które  studiował,  pochłaniały  całkowicie  jego  uwagę,  ale  gdyby 

przełączyć kanał, wściekłby się. 

- Czego tam? - zapytał, kiedy weszłam. Ale wcale nie zabrzmiało to nieprzyjaźnie. 

-  Cześć,  tato.  Douglas  uwaŜa,  Ŝe  powinnam  ci  powiedzieć,  Ŝe  dzisiaj  trafił  mnie 

piorun. 

background image

Tata podniósł głowę znad księgi. Miał na nosie okulary do czytania. Spojrzał na mnie 

sponad szkieł. 

- Czy Douglas przeŜywa kolejny epizod? - zapytał. 

Tak właśnie mówią na to psychiatrzy, kiedy Douglas zaczyna słyszeć głosy. Epizod. 

- Nie - powiedziałam. - Tak było naprawdę. Uderzył mnie dzisiaj piorun. 

Przyjrzał mi się uwaŜnie. 

- Dlaczego nie wspomniałaś o tym przy obiedzie? 

- PoniewaŜ, no, wiesz - wyjaśniłam - to była specjalna okazja. Ale Douglas twierdzi, 

Ŝ

e muszę ci powiedzieć. Ruth teŜ tak uwaŜa. Ona myśli, Ŝe mogę dostać ataku serca we śnie. 

Popatrz. 

Ponownie  odciągnęłam  bluzę.  Nie  krępowało  mnie  to,  bo  blizna  znajdowała  się 

wysoko  na  obojczyku.  Mój  tata  jest  stuknięty  na  punkcie  mojego  biustu,  odkąd  w  ogóle 

zaczęłam  jakiś  mieć.  MoŜe  boi  się,  Ŝe  biust  będzie  mi  przeszkadzał,  kiedy  zechcę  komuś 

złamać nos. 

Obejrzał bliznę i powiedział: 

- Czy znowu bawiliście się ze Skipem fajerwerkami? Chyba wspomniałam przedtem, 

Ŝ

e Skip to brat bliźniak

 

Ruth. Kiedyś coś nam nie wyszło z fajerwerkami. 

-  Nie,  tato  -  zapewniłam.  -  SkądŜe.  Fajerwerki  juŜ  mnie  nie  bawią.  -  A  co  dopiero 

Skip. - To od pioruna. 

Opowiedziałam mu, co się stało. Słuchał w głębokim skupieniu. A potem stwierdził: 

- Nie przejmowałbym się tym. 

Tak  zwykle  mówił  dawniej,  kiedy  budziłam  się  w  środku  nocy  -  miałam  jakieś 

jedenaście  lat,  byłam  jeszcze  dzieckiem  -  i  schodziłam  na  dół,  Ŝeby  się  poskarŜyć  na  ból  w 

nodze, ręce albo szyi. 

- Bóle wzrostowe - mówił i dawał mi szklankę mleka. - Nie przejmowałbym się tym. 

-  W  porządku  -  powiedziałam.  UlŜyło  mi,  zupełnie  jak  wtedy,  kiedy  byłam  mała.  - 

Sądziłam, Ŝe powinieneś wiedzieć. No, na wypadek, gdybym się nie obudziła jutro rano. 

On na to: 

- Jeśli się nie obudzisz jutro rano, twoja matka cię zabije. Idź spać. A jak usłyszę na 

drugi raz, Ŝe podczas burzy szukałaś schronienia pod czymś metalowym, to tak cię spiorę, Ŝe 

popamiętasz. 

Nie mówił, oczywiście, powaŜnie. Tata nie uznaje bicia dzieci. To wynika z tego, jak 

twierdzi  mama,  Ŝe  jego  starszy  brat,  Rick,  tłukł  go  okropnie.  Dlatego  teŜ  nigdy  nie 

odwiedzamy  wujka Ricka. Wydaje mi się, Ŝe równieŜ z tego powodu tata nauczył mnie, jak 

background image

skutecznie  uderzać.  Tata  uwaŜa,  Ŝe  trzeba  umieć  się  bronić  przed  wszystkimi  wujkami 

Rickami na świecie. 

Wróciłam  na  górę  i  przez  godzinę  ćwiczyłam  na  flecie.  Zawsze  staram  się  grać  jak 

najlepiej, zwłaszcza od tamtego ranka - Ruth jeszcze nie miała samochodu i jeździłyśmy do 

szkoły autobusem - kiedy to Claire Lippman zauwaŜyła mój flet i powiedziała: „Ach, więc to 

ty”  bardzo  znaczącym  tonem.  Na  pytanie,  o  co  jej  chodzi,  odparła:  „Och,  o  nic.  Zawsze 

słyszymy,  jak  ktoś  gra  na  flecie  koło  dziesiątej  wieczorem  i  nie  wiedzieliśmy,  kto  to  taki”. 

Strasznie  mi  było  przykro  i  zaczerwieniłam  się  jak  burak,  co  musiała  zauwaŜyć,  bo  dodała 

łagodnym  tonem  -  Claire,  niezaleŜnie  od  ekshibicjonizmu,  jest  naprawdę  ogromnie  miła  - 

„Nie, nie, wszystko w porządku. Podoba mi się to. Mamy darmowy koncert co wieczór”. 

W  kaŜdym  razie,  odkąd  to  usłyszałam,  zaczęłam  traktować  wieczorne  ćwiczenia  jak 

występ. Najpierw rozgrzewam się, grając gamy, ale naprawdę szybko, jazzując przy tym, tak 

Ŝ

eby  nie  brzmiały  nudno.  Potem  gram  to,  czym  aktualnie  się  zajmuje  orkiestra,  ale  teŜ 

szybko,  Ŝeby  mieć  z  głowy.  Potem  przechodzę  do  średniowiecznych  kawałków,  które 

wygrzebałam  ostatnio  w  bibliotece;  starodawna  wersja  Greensleeues  i  muzyka  celtycka. 

Kiedy  juŜ  się  dobrze  rozgrzeję,  gram  coś  Billy  Joela,  bo  Douglas  to  lubi,  choć  zapytany 

wprost,  nie  przyznałby  się  do  tego.  Następnie  zabieram  się  za  Gershwina,  dla  taty,  który  go 

kocha, i kończę utworem Bacha, no bo kto nie kocha Bacha? 

Czasami  ćwiczymy  z  Ruth  nieliczne  utwory,  które  udało  nam  się  znaleźć  na  flet  i 

wiolonczelę. Nie ćwiczymy w tym samym domu. Otwieramy okna naszych sypialni i gramy. 

Coś w rodzaju minikoncertu dla sąsiadów. To świetna sprawa. Ruth powiada, Ŝe gdyby jakiś 

znany  dyrygent  przechodził  pod  naszymi  oknami,  pomyślałby:  „Kim  są  ci  znakomici 

muzycy? Muszę ich natychmiast ściągnąć do mojej orkiestry!” Pewnie ma rację. 

Rzecz w tym, Ŝe w domu gram znacznie lepiej niŜ w szkole. Gdybym w szkole grała 

na  tym  poziomie,  to  zajmowałabym  pierwsze  krzesło,  a  nie  trzecie.  W  szkole  jednak 

specjalnie  fałszuję,  poniewaŜ,  szczerze  mówiąc,  nie  chcę  grać  pierwszego  fletu.  To  za  duŜy 

stres. I tak muszę wiele znosić od ludzi, którzy usiłują pozbawić mnie trzeciej pozycji. 

Na przykład Karen Sue Hanky. Gra czwarty flet. W tym roku wyzwała mnie na próbę 

juŜ dziesięć razy. Jeśli nie odpowiada ci twoje miejsce, moŜesz wyzwać osobę siedzącą przed 

tobą i przesunąć się do przodu, jeśli wygrasz. Karen Sue zaczynała od dziewiątego krzesła i 

przebiła się aŜ do czwartego. Od roku tkwi na czwartym, poniewaŜ ja na pewno nie pozwolę 

jej wygrać. Odpowiada mi trzecie krzesło. Zawsze gram trzeci flet.  Trzeci flet, trzecie dziec-

ko. Rozumiecie, o co chodzi? Czuję się bezpiecznie jako trzecia. 

background image

Ale  w  Ŝadnym  wypadku  nie  pozwolę  się  zepchnąć  na  czwarte  miejsce.  Więc  kiedy 

Karen  Sue  mnie  wyzywa,  gram  najlepiej,  jak  potrafię,  tak  jak  w  domu.  Nasz  dyrygent,  pan 

Vine zawsze powtarza mi to samo, kiedy Karen Sue odchodzi zła jak osa, bo ja, jak zwykle, 

wygrywam.  Mówi:  „Wiesz,  Jessico,  mogłabyś  grać  pierwszy  flet,  gdybyś  wyzwała  Audrey. 

Pokonałabyś ją bez wysiłku”. 

Ale  ja  nie  chcę  nikogo  pokonywać.  Nie  chcę  zajmować  pierwszego  ani  nawet 

drugiego miejsca. 

Ale prędzej dam się zabić, niŜ ustąpię komuś swoje krzesło. 

Kiedy skończyłam ćwiczyć, wzięłam prysznic i połoŜyłam się spać. Przed zgaszeniem 

ś

wiatła wymacałam bliznę. Właściwie jej nie czułam. Nie była szorstka ani nic takiego. Ale 

widziałam ją w lustrze, wychodząc spod prysznica. Miałam nadzieję, Ŝe do następnego dnia 

zniknie. No bo jak inaczej mogłabym włoŜyć bluzkę z dekoltem? 

background image

5

 

Kiedy obudziłam się następnego dnia rano, stwierdziłam dwie rzeczy. Po pierwsze, nie 

umarłam  w  nocy  na  atak  serca.  Po  drugie,  Sean  Patrick  O'Hanahan  jest  w  Paoli,  natomiast 

Olivia Marie D'Amato przebywa w New Jersey. 

To  właściwie  trzy  rzeczy.  Zupełnie  nie  wiedziałam  co  zrobić  z  ostatnimi  dwiema 

informacjami.  Kim  do  diabła  jest  Sean  Patrick  O'Hanahan  i  dlaczego  miałby  być  akurat  w 

Paoli? Dokładnie to samo dotyczyło Olivii Marie D'Amato. 

Szalone sny. Przyśnił mi się jakiś dziwaczny sen i tyle. Wstałam i jeszcze raz wzięłam 

prysznic,  jako  Ŝe  czerwony  ślad  nie

 

zniknął  i  nie  mogłam  włoŜyć  bluzki  z  dekoltem. 

Zdecydowałam się w związku z tym na czyste włosy. Kto wie? MoŜe Rob Wilkins zaoferuje 

mi przejaŜdŜkę i przed znakiem „stop”, na przykład, odwróci głowę i poczuje mój zapach? 

To mogło się zdarzyć. 

Dopiero przy śniadaniu uświadomiłam sobie, kim jest Sean Patrick O'Hanahan i Olivia 

Marie  D'Amato.  To  dzieci  z  kartonu  mleka.  Zaginione  dzieci.  Tyle  Ŝe  właśnie  przestały 

naleŜeć do tej kategorii. JuŜ nie były zaginionymi dziećmi. Ja wiedziałam, gdzie ich szukać. 

-  Nie  chcesz  chyba,  Jessico,  iść  w  tych  dŜinsach  do  szkoły?  Mama  najwyraźniej 

rozczarowała  się  moim  strojem,  który,  ze  względu  na  Roba  Wilkinsa,  dobrałam  niezwykle 

starannie. 

- Taak, rzeczywiście - powiedział Mike. - Niby co to ma być? Lata osiemdziesiąte? 

-  Tak  jakbyś  wiedział  cokolwiek  o  modzie,  molu  komputerowy  -  odgryzłam  się.  A 

gdzie twoja torebeczka na pasku, tak a propos? 

-  Nie  moŜesz  -  powiedziała  mama  -  włoŜyć  tych  dŜinsów  do  szkoły,  Jessico. 

Przyniesiesz wstyd rodzinie. 

- Moje dŜinsy są zupełnie w porządku - stwierdziłam. 

-  1  -  800  -  Jeśli  -  Widziałeś  -  Zadzwoń.  Właśnie  tam  powinien  się  zgłosić  ktoś,  kto 

wie, gdzie przebywają Sean Patrick O'Hanahan i Olivia Marie D'Amato. Nie Ŝartuję. 1 - 800 - 

Jeśli - Widziałeś - Zadzwoń. Ślicznie. Po prostu ślicznie. 

-  Przetarły  się  na  kolanach  -  ciągnęła  mama.  -  W  kroku  robi  się  dziura.  Nie  moŜesz 

chodzić w tych dŜinsach. Są podarte. 

Właśnie  w  tym  rzecz.  Nie  mogłam  eksponować  dekoltu,  więc  zdecydowałam  się  na 

kolana.  Mam  ładne  kolana.  Kiedy  będę  siedzieć  za  Robem  Wilkinsem  na  motocyklu,  on  w 

background image

którymś  momencie  zerknie  w  dół  i  zobaczy  moje  niezwykle  seksowne  kolana  wystające  z 

dŜinsów. Ogoliłam nogi. Byłam gotowa. 

Tylko  nie  bardzo  wiedziałam,  jak  wrócę  do  domu,  jeśli  Rob  nic  zaproponuje  mi 

podwiezienia. MoŜe zadzwonię do Ruth. Przede wszystkim jednak Ruth wścieknie się, kiedy 

powiem  jej,  Ŝe  z  nią  nie  wracam.  Powie  na  pewno:  „Dlaczego?  Kto  cię  odwozi  do  domu? 

Mam nadzieję, Ŝe nie ten wsiok”. 

Przyjaźń z kimś takim jak Ruth to czasem trudna przyjaźń. 

- Idź na górę i przebierz się, młoda damo - powiedziała mama. 

- Nie ma mowy - odparłam z buzią pełną płatków śniadaniowych. 

- Co to znaczy: nie ma mowy? Nie moŜesz iść do szkoły tak ubrana. 

- Zobaczymy. 

Wtedy wszedł tata. A mama dalej swoje: 

- Joe, popatrz, co ona ma na sobie. 

-  O  co  ci  chodzi?  -  zapytałam.  -  To  zwykłe  dŜinsy.  Tata  spojrzał  na  moje  spodnie. 

Potem spojrzał na mamę. 

- To zwykłe dŜinsy, Toni - powiedział. 

Mama ma na imię Antonia. Wszyscy mówią na nią Toni. 

- Te dŜinsy są do wyrzucenia - oświadczyła mama. - Wyglądają niechlujnie. Wszystko 

przez te głupawe pisma. 

Takie jest, zdaniem mamy, „Cosmo”. MoŜe i ma trochę racji, ale jednak. 

- Wcale nie sprawia wraŜenia niechluja - powiedział tata. - Wygląda na to, kim jest. 

Wszyscy spojrzeliśmy na niego pytająco, ciekawi, kim według niego jestem. 

- No, wiecie - dokończył tata. - Na chłopczycę. 

W tej chwili, na szczęście, Ruth zatrąbiła przed domem. 

- W porządku - odezwałam się, wstając od stołu. - Muszę iść. 

- Nie, w tych dŜinsach nie pójdziesz - zawołała mama. Złapałam flet i plecak. 

- Cześć - rzuciłam i wyszłam tylnymi drzwiami. Było ładnie, więc Ruth opuściła dach. 

- Ładne dŜinsy - stwierdziła sarkastycznie, kiedy gramoliłam się na siedzenie. 

- Jedź j u Ŝ - ponagliłam ją. 

- Doprawdy - powiedziała, zapuszczając silnik - nie wyglądasz jak Jennifer Beals albo 

ktoś taki. Hej, czy ty przypadkiem nie pracujesz w dzień jako spawacz, a w nocy jako stripti-

zerka? 

- Tak - odparłam. - Ale wszystko, co zarobię, odkładam na szkołę baletową. 

Prawie dojeŜdŜałyśmy do szkoły, kiedy Ruth zapytała nagle: 

background image

- Co z tobą? Nie byłaś taka spokojna od czasu, kiedy Douglas próbował... no, wiesz. 

Drgnęłam.  Nie  zdając  sobie  z  tego  sprawy,  odpłynęłam  na  chwilę.  Nie  mogłam 

pozbyć się myśli o Seanie Patricku O'Hanahanie. W moim śnie był starszy niŜ na zdjęciu na 

pudełku mleka. MoŜe naleŜał do tych dzieci, które porwano tak dawno temu, Ŝe zapomniał o 

swojej prawdziwej rodzinie. 

A moŜe to tylko sen. 

- Hm - mruknęłam. - Nie wiem. Zamyśliłam się po prostu. 

- O, to coś nowego - parsknęła Ruth. Wjechała na parking dla uczniów. - Hej, chcesz 

dzisiaj  wrócić  do  domu  pieszo?  Poproszę  Skipa,  Ŝeby  mnie  podrzucił  o  czwartej,  kiedy 

wyjdziesz z odsiadki. Wiesz, dzisiaj się zwaŜyłam i juŜ zrzuciłam pół kilo. 

Sądzę,  Ŝe  schudła  pół  kilo,  poniewaŜ  poprzedniego  wieczoru  nic  nie  jadła,  tylko 

wgapiała się rozmarzonym wzrokiem w Mike'a. Powiedziałam jednak tylko: 

- No, tak, jasne. Ale... 

- Jakie ale? 

- Wiesz jak lubię motocykle. Ruth nie wydawała się zachwycona. 

- Chyba nie chodzi ci o Roba Wilkinsa. 

-  Tak,  chodzi  mi  o  Roba  Wilkinsa.  Nic  na  to  nie  poradzę,  Ruth.  Ma  naprawdę 

duŜego... 

- Nie chcę tego słuchać - przerwała Ruth, podnosząc rękę do góry. 

- ...indianę - dokończyłam. - A ty myślałaś, Ŝe co chcę powiedzieć? 

-  Nie  wiem.  -  Ruth  nacisnęła  guzik  i  dach  zaczął  się  podnosić.  -  Niektóre  wieśniaki 

noszą strasznie obcisłe dŜinsy. 

- Nie bądź wulgarna - oburzyłam się, tak jakbym sama nigdy nie zwróciła na to uwagi. 

- No wiesz, Ruth. 

Bardzo starannie odpięła pasy. 

- CóŜ, po prostu nie jestem ślepa. 

- Posłuchaj - powiedziałam. - Jeśli zapyta, czy mnie podrzucić, zgodzę się. 

-  Twoje  Ŝycie  -  oświadczyła  Ruth.  -  Ale  nie  spodziewaj  się,  Ŝe  będę  sterczeć  przy 

telefonie, czekając, aŜ zadzwonisz, no wiesz, gdyby nie zapytał. 

- Jeśli nie zapyta - powiedziałam - zadzwonię do mamy. 

- Świetnie - warknęła Ruth, wyraźnie wściekła. 

- O co chodzi? 

- O nic. 

- Nie, wcale nie o nic. Co jest nie tak? 

background image

- Nic absolutnie. - Ruth wysiadła z samochodu. - BoŜe, ale z ciebie dziwadło. 

Ruth często nazywa mnie dziwadłem, więc się nie obraŜam. Wydaje mi się, Ŝe w jej 

ustach to juŜ nic nie znaczy. Nic specjalnego, w kaŜdym razie. 

RównieŜ  wysiadłam.  Dzień  był  piękny,  niebo  błękitne  jak  jajko  drozda,  temperatura 

około 25 stopni - juŜ o ósmej rano. 

Zapowiadał  się  upał  na  popołudnie.  Wymarzony  dzień  na  przejaŜdŜkę  kabrioletem... 

albo, jeszcze lepiej, na motocyklu. 

Przypomniałam  sobie.  Paoli  leŜało  zaledwie  trzydzieści  kilometrów  od  szkoły.  W 

bliskim  sąsiedztwie.  Zaczęłam  się  zastanawiać  mimo  woli,  co  Ruth  -  albo  Rob  Wilkins  - 

powiedzieliby na małą przejaŜdŜkę do Paoli po odsiadce. Tak po prostu, Ŝeby się przekonać. 

ś

adnemu  z  nich  nie  powiedziałabym  o  moim  śnie,  broń  BoŜe.  Miałam  jednak  dziwną 

pewność, Ŝe wiem dokładnie, gdzie znajduje się ten mały domek z cegły - chociaŜ wiedziałam 

równieŜ, Ŝe nigdy tam nie byłam. 

To  był  główny  powód,  dla  którego  chciałam  jechać  do  Paoli.  Bo  skąd  te  dziwaczne 

sny  o  dzieciach  z  kartonu  mleka?  PrzecieŜ  nigdy  nie  śniły  mi  się  Ŝadne  niesamowitości. 

Miewam najzwyklejsze sny o tym, jak pojawiam się w szkole bez ubrania albo dajemy sobie 

buzi z Brendanem Fraserem. 

- Hej, hej? 

Zamrugałam oczami. Ruth stała przede mną, machając mi dłonią przed oczami. 

- BoŜe - powiedziała, opuszczając rękę. - Co się z tobą dzieje? Na pewno wszystko w 

porządku? 

-  W  porządku  -  odparłam  odruchowo.  Najśmieszniejsze  w  tym  wszystkim,  Ŝe 

naprawdę wydawało mi się, Ŝe w porządku. 

Wtedy jeszcze tak. 

background image

6

 

Odsiadkowiczów  pilnuje  zwykle  najmłodszy  staŜem  członek  grona  pedagogicznego. 

W  tym  roku  padło  na  panią

 

Clemmings,  nową  nauczycielkę  sztuki.  Nie  mam  jakichś 

seksistowskich  uprzedzeń,  ale  to  chyba  było  drobne  nieporozumienie.  Pani  Clemmings  jest 

ledwie mojego wzrostu i na pewno nie waŜy więcej ode mnie. 

Poza tym, w przeciwieństwie do mnie, pani Clemmings z pewnością nie trenuje kick 

boxingu.  Ale  oto  rzucono  ją  w  paszczę  lwa,  powierzając  zadanie  pilnowania  potęŜnie  zbu-

dowanych  piłkarzy  i  niedopuszczania  do  bójek.  To  śmieszne.  Trenera  Albrighta  mogłam 

sobie  wyobrazić  w  tej  roli.  Trener  Albright  byłby  w  stanie  nad  nimi  zapanować.  Ale  pani 

Clemmings?  Mogła  najwyŜej  zagrozić  rozrabiakom,  Ŝe  na  nich  doniesie.  Dostaliby 

dodatkową odsiadkę i tyle. A pani Clemmings jeszcze dłuŜej musiałaby na nich uwaŜać. To 

było chore. 

ToteŜ nie zdziwiłam się zbytnio, kiedy poprosiła mnie o pomoc. Na samym początku 

odsiadki zawołała mnie i powiedziała swoim piskliwym, dziewczęcym głosikiem: 

- Jessico, muszę z tobą porozmawiać. 

Najpierw  nie  miałam  pojęcia,  o  co  jej  moŜe  chodzić.  Och,  no  dobrze,  przyznaję: 

przemknęło mi przez  myśl, Ŝe zostanę zwolniona z odsiadki do końca semestru, ze względu 

na  dobre  zachowanie.  Bo  ja  naprawdę  zachowuję  się  jak  aniołeczek...  w  kaŜdym  razie  na 

odsiadce. A nie dałoby się tego powiedzieć o moich towarzyszach niedoli. 

W pewnym sensie o to właśnie chodziło. 

- Wiesz, ci na „W” - szepnęła. 

Spojrzałam na nią, nie bardzo wiedząc, do czego zmierza. 

- Ci na „W”, pani Clemmings? A ona: 

- Tak, w tylnym rzędzie. Wskazała na widownię w audytorium. 

Dopiero  wtedy  pojęłam.  Oczywiście.  Ci  na  „W  -  Wszyscy  odsiadkowicze  muszą 

siedzieć  według  kolejności  alfabetycznej,  a  chłopcy  w  ostatnim  rzędzie  -  na  „W”  -  mają 

skłonność  do  nieco  Ŝywiołowych  zachowań.  Byli  niespokojni  podczas  prób  West  side  story, 

hałaśliwi  podczas  Romea  i  Julii  i  zwyczajnie  niegrzeczni  podczas  Naszego  miasta.  Obecnie 

kółko dramatyczne wystawiało Endgame i pani Clemmings obawiała się otwartej rebelii. 

-  Przepraszam,  Ŝe  cię  o  to  proszę,  Jessico  -  powiedziała,  wpatrując  się  we  mnie 

wielkimi  błękitnymi  oczami  -  ale  jesteś  tutaj  jedyną  dziewczyną,  a  niejednokrotnie 

background image

zauwaŜyłam,  Ŝe  silny  wpływ  kobiety  w  grupie  o  zdecydowanej  przewadze  testosteronu 

zwykle przyczynia się do złagodzenia pewnych... 

- W porządku - powiedziałam, nie zastanawiając się długo. Pani Clemmings zdziwiła 

się, a potem odetchnęła z ulgą. 

- Naprawdę? Naprawdę, Jessico? Nie miałabyś nic przeciwko temu? 

- Nie. Nie mam nic przeciwko temu. Wcale nie. 

-  Och  -  westchnęła,  kładąc rękę  na  sercu.  -  Och, tak  się  cieszę.  Jeśli  zatem  mogę cię 

prosić, to usiądź między Robem Wilkinsem a tym chłopcem, Wendellem... 

Nie wierzyłam własnym uszom. Czasami budzisz się rano i, dobra, moŜe śniło ci się 

coś kretyńskiego, ale potem los zaczyna się do ciebie uśmiechać. Ot tak. 

Wróciłam do swojego krzesła w rzędzie „M”, wzięłam flet i plecak i przepchnęłam się 

wzdłuŜ rzędu ,W” do miejsca między Robem a Hankiem. Towarzyszyła mi kocia muzyka - aŜ 

opiekunka  kółka  dramatycznego  'odwróciła  się,  Ŝeby  nas  uciszyć  -  a  niektórzy  chłopcy  nie 

raczyli cofnąć nóg, kiedy przechodziłam. Zmusiłam ich jednak do tego, kopiąc mocno w go-

lenie. To ich skłoniło do uprzejmości, i owszem. 

Jesteśmy  zobowiązani  zachowywać  odstęp  jednego  krzesła,  więc  kaŜdy,  począwszy 

od  Roba  Wilkinsa,  musiał  się  podnieść  i  przesunąć.  Tylko  Rob  zrobił  to  bez  szemrania. 

Podniósł  skórzaną  kurtkę  -  nie  miał  nic  innego,  Ŝadnych  ksiąŜek,  torby,  nic,  z  wyjątkiem 

powieści szpiegowskiej w miękkich okładkach, wystającej z tylnej kieszeni dŜinsów - i usiadł 

krzesło dalej, obserwując mnie niebieskimi oczami, podczas gdy układałam swoje rzeczy pod 

siedzeniem. 

- Witaj w piekle - powiedział, kiedy się wyprostowałam. 

Posłałam  mu  swój  najpiękniejszy  uśmiech.  Chłopak  siedzący  dalej  zauwaŜył  to  i 

złapał się za krocze. Rob spojrzał na niego i powiedział: 

- JuŜ nie Ŝyjesz, Wylie. 

- Cisza - syknęła pani Clemmings, klaszcząc w dłonie. - Usłyszę jeszcze jedno słowo, 

a wszyscy dostaniecie dodatkowy tydzień. 

Umilkliśmy.  Wyciągnęłam  ksiąŜkę  do  geometrii  i  zabrałam  się  za  pracę  domową 

zadaną  na  weekend.  Usiłowałam  nie  zwracać  uwagi,  Ŝe  Rob  niczym  się  nie  zajmuje.  Po 

prostu  siedział,  oglądając  próbę  przedstawienia.  Chłopak  po  mojej  lewej  stronie,  Hank 

Wendell, robił piłkę z papieru. Zamiast taśmy uŜywał śliny. 

ś

aden  z  chłopców  w  rzędzie  „W  nie  wydawał  się  specjalnie  poruszony  -  albo 

onieśmielony - moją obecnością. 

background image

Potem  nagle  Rob  pochylił  się  i  wyjął  mi  zeszyt  i  długopis  z  ręki.  Popatrzył  na  moją 

pracę  domową,  skinął  głową  i  przewrócił  kartkę.  Potem  napisał  coś  i  oddał  mi  zeszyt. 

Przeczytałam: 

Czy złapał was wczoraj deszcz?

 

Spojrzałam  w  kierunku  pani  Clemmings.  Nie  jestem  pewna,  czy  wolno  podczas 

odsiadki porozumiewać się na piśmie. Nigdy nie słyszałam, Ŝeby ktoś to robił. 

Pani  Clemmings  nie  zwracała  jednak  na  nas  uwagi.  Przyglądała  się  Claire  Lippman 

odgrywającej przeraźliwie nudny monolog z wnętrza wielkiego pojemnika na śmiecie. 

Napisałam: Tak i przekazałam mu zeszyt. 

Nic szczególnie błyskotliwego. Ale co właściwie miałam napisać? 

Znowu  coś  naskrobał  i  podał  mi  zeszyt.  Przeczytałam:

  Mówiłem.  Mo

Ŝ

e  by

ś

  si

ę

  pozbyła 

grubej' dziewczyny i przejechała ze mn

ą

, jak wyjdziemy?

 

Jezu Chryste. Umawiał się ze mną na randkę. Coś w tym rodzaju. 

A poza tym obraŜał moją najlepszą przyjaciółkę.

 Jeste

ś

 opó

ź

niony w rozwoju, czy jak? - 

napisałam.

 - Ta gruba dziewczyna jest przypadkiem moj

ą

 najlepsz

ą

 przyjaciółk

ą

.

 

Chyba mu się to spodobało. Gryzmolił przez dłuŜszą chwilę. Napisał: 

Jezu, przepraszam. Nie miałem poj

ę

cia, 

Ŝ

e jeste

ś

 taka wra

Ŝ

liwa. Pozwól, 

Ŝ

e ujm

ę

 to inaczej. 

Czy  nie  zechciałaby

ś

  zasugerowa

ć

  swojej  mocno  podatnej  na  ziemsk

ą

  grawitacj

ę

  przyjaciółce, 

Ŝ

eby 

pojechała sama, i uda

ć

 si

ę

 ze mn

ą

 na przeja

Ŝ

d

Ŝ

k

ę

Napisałam:

 

Jest  pi

ą

tek,  palancie.  Co  ty  sobie  wyobra

Ŝ

asz, 

Ŝ

e  nie  mam 

Ŝ

adnych  planów?  Taksie  składa, 

Ŝ

e mam chłopaka.

 

Obawiałam  się,  Ŝe  wzmianka  o  chłopaku  moŜe  się  wydać  naciągana,  ale  chyba  to 

przełknął. Odpisał: 

Doprawdy? Dobra, zało

Ŝę

 si

ę

Ŝ

e twój chłopak nie składa w stodole harleya 64.

 

Harleya 64? Palce tak mi drŜały, Ŝe ledwie byłam w stanie trzymać długopis. 

Mój  chłopak  nie  ma stodoły. Jego tata

 

skoro juŜ wymyśliłam sobie chłopaka, uznałam, 

Ŝ

e naleŜy stworzyć mu stosowny wizerunek 

- jest prawnikiem

Rob napisał: 

No to co? Chrza

ń

 go. 

Chod

ź

 si

ę

 przejecha

ć

.

 

Właśnie wtedy Hank Wendell pochylił się i zawołał: 

- Wylie. Wylie? 

Greg Wylie, siedzący z drugiej strony Roba, odwrócił się: 

- Odczep się, Wendell. 

- Wy obaj - syknęłam przez zaciśnięte zęby - zamknijcie się lepiej, zanim Clemmings 

się wami zajmie. 

Hank cisnął papierową kulką w Wyliego. Rob wystawił rękę i złapał kurtkę w locie. 

background image

- Słyszałeś damę - powiedział z groźbą w głosie. - Siedź cicho. 

Wylie  i  Wendell  zapadli  się  na  swoich  siedzeniach.  Rany.  Pani  Clemmings  miała 

rację. Zdumiewające, ile moŜe zdziałać odrobina estrogenu. 

W porz

ą

dku. Pod jednym warunkiem.

 

Odpisał: 

ś

adnych warunków

 

i podkreślił to grubą krechą. 

Napisałam duŜymi, drukowanymi literami: 

W takim razie nie jad

ę

.

 

Widział, co piszę. Zabrał mi zeszyt, lekko zniecierpliwiony, i napisał: 

No, dobrze. O co 

chodzi?

 

W rezultacie, niecałą godzinę później, zmierzaliśmy w stronę Paoli. 

background image

7

 

Zgadza  się.  Przyznaję.  Tutaj,  na  papierze,  w  oficjalnym  oświadczeniu.  Chcecie 

wyznań? Chcecie, Ŝebym mówiła prawdę? 

Dobrze. Oto ona: Lubię szybką jazdę. 

Naprawdę szybką. 

Nie  wiem,  na  czym  to  polega.  Nigdy  nic  bałam  się  prędkości.  Kiedy  jechaliśmy  do 

Chicago,  w  odwiedziny  do  babci,  i  tata  wyciągał  sto  dwadzieścia,  usiłując  wyprzedzić 

furgonetkę, wszyscy w samochodzie wołali: „Zwolnij! Zwolnij!” 

Ale nie ja. Ja wrzeszczałam zawsze: „Szybciej! Szybciej!” 

Tak  było  od  dziecka.  Pamiętam,  Ŝe  na  wiejskich  jarmarkach,  na  które  jeździliśmy 

kiedyś  (zanim  zostały  uznane  za  zbyt  „wsiowe”),  na  wszystkich  szybkich  urządzeniach  - 

młynach  diabelskich,  superszybkiej  kolejce  górskiej  -  bawiłam  się  sama,  bo  moi  bracia  się 

bali. A ja pędziłam siedemdziesiąt, osiemdziesiąt, sto dwadzieścia na godzinę. 

I jeszcze mi było mało. 

A oto, co odkryłam, kiedy tamtego dnia pojechałam z Robem na motocyklu: Rob teŜ 

lubił jeździć szybko. 

Był  ostroŜny.  Dał  mi  zapasowy  kask,  który  trzymał  w  skrytce  z  tyłu.  W  mieście 

przestrzegał wszystkich przepisów ruchu. Kiedy jednak je opuściliśmy... 

Byłam w niebie. Nie przesadzam. 

Oczywiście,  to  mogło  wynikać  częściowo  z  tego,  Ŝe  obejmowałam  rękami  tego 

fantastycznego chłopaka. Rob ma mięśnie brzucha twarde jak kamień. Wiem, bo trzymałam 

go mocno, a pod skórzaną kurtką miał tylko T - shirt. 

Rob był w moim typie. Lubił ryzyko. 

To nie znaczy, Ŝe szosa była zapchana samochodami. Jechaliśmy wiejskimi drogami, 

wśród pól kukurydzy. Nie wydaje mi się, Ŝebyśmy mijali jakiś wóz, dopóki nie wjechaliśmy 

do Paoli. 

Co  moŜna  powiedzieć  o  Paoli?  Co  chcielibyście  wiedzieć?  Interesuje  was,  jak  to  się 

zaczęło? Pewnie tak. Dobra, powiem wam. Zaczęło się w Paoli. 

Paoli,  Indiana.  Paoli  wygląda  dokładnie  tak  samo  jak  kaŜde  inne  małe  miasteczko  w 

Indianie.  Ma  rynek  z  budynkiem  sądu,  jedno  kino,  sklep  dla  młodych  par,  bibliotekę. 

Przypuszczam,  Ŝe  jest  tam  równieŜ  szkoła  podstawowa  i  średnia,  a  takŜe  fabryka  opon 

gumowych, chociaŜ tego nie widziałam. 

background image

Wiem jednak, Ŝe jest tam około dziesięciu kościołów. Poprosiłam Roba, Ŝeby skręcił 

przy  jednym  z  nich  -  nie  potrafię  wyjaśnić,  skąd  wiedziałam,  Ŝe  to  ten  właściwy  -  i  nagle 

znaleźliśmy  się  na  wysadzanej  drzewami  uliczce  z  mojego  snu.  Dwie  przecznice  dalej  był 

znajomy domek  z cegły.  Klepnęłam  Roba  po  ramieniu.  Podjechał  do  krawęŜnika  i  wyłączył 

silnik. 

Siedzieliśmy tak, a ja patrzyłam na ten dom. 

To  był  domek  ze  snu.  Dokładnie  ten  sam.  Z  zaniedbanym  trawnikiem,  czarną 

skrzynką  na  listy  bez  nazwiska,  oknami  o  starannie  zasuniętych  roletach.  Im  dłuŜej  mu  się 

przyglądałam,  tym  bardziej  nabierałam  pewności,  Ŝe  z  tyłu,  na  podwórku,  jest  stara 

zardzewiała huśtawka i brodzik dla dzieci, popękany i brudny od trzymania na dworze przez 

okrągły rok. 

Dom  był  ładny.  Mały,  ale  przyjemny.  W  skromnym,  ale  sympatycznym  otoczeniu. 

Ktoś  niedaleko  grillował  w  ogrodzie  burgery  na  obiad.  Z  daleka  dobiegały  głosy  bawiących 

się dzieci. 

-  No  dobrze  -  odezwał  się  Rob  po  dłuŜszej  chwili  milczenia.  -  To  dom  twojego 

chłopaka? 

- Szsz - syknęłam. 

Ktoś  szedł  w  naszą  stronę.  Ktoś  niewysoki.  Szedł,  ciągnąc  za  sobą  dŜinsową  kurtkę. 

ZbliŜywszy się do nas, skręcił raptownie na trawnik przy małym domku. 

Ś

ciągnęłam poŜyczony od Roba kask. 

Nie,  wzrok  nie  płatał  mi  figli.  To  był  Sean  Patrick  O'Hanahan,  zdecydowanie  tak. 

Starszy  od  dziecka  z  kartonu  mleka  o  jakieś  pięć  czy  sześć  lat.  Ale  to  był  on.  Z  całą 

pewnością. 

Nie  wiem,  dlaczego  zachowałam  się  właśnie  tak.  Nigdy  w  Ŝyciu  nie  byłam  w 

podobnej sytuacji. Zeskoczyłam z motocykla, przeszłam przez ulicę i powiedziałam: 

- Sean. 

Tak po prostu. Nic krzyknęłam ani nic. Po prostu wymówiłam jego imię. 

Odwrócił się. Zbladł. Zbladł, zanim jeszcze na mnie spojrzał. Przysięgam. 

Miał jakieś dwanaście lat. Niski jak na swój wiek, ale i tak niŜszy ode mnie zaledwie o 

pół  głowy.  Rude  włosy  pod  czapką  z  daszkiem.  Teraz,  kiedy  tak  zbladł,  na  jego  nosie 

wystąpiły wyraźne piegi. 

Miał  niebieskie  oczy.  Zwęziły  się  w  szparki,  kiedy  łypnął  na  mnie,  a  następnie 

przeniósł wzrok na Roba za moimi plecami. 

background image

-  Nie  wiem,  o  czym  mówisz  -  powiedział.  Nie  krzyczał, mówił  normalnie,  tak jak ja 

przedtem. W jego dziecinnym głosie wyczułam strach. 

Podeszłam  jeszcze  parę  kroków  i  zatrzymałam  się.  Chłopiec  wyglądał  tak,  jakby 

chciał rzucić się do ucieczki. 

- Aha - powiedziałam. - A więc nie nazywasz się Sean? 

- Nie - potwierdził chłopiec nadąsanym głosem. Właśnie tak mówią dzieci, kiedy się 

boją, ale nie chcą tego okazać. - Nazywam się Sam. 

Potrząsnęłam głową. 

- O, nie. Nazywasz się Sean. Sean Patrick O'Hanahan. W porządku, Sean. MoŜesz mi 

ufać. Jestem tu, Ŝeby ci pomóc. Pomogę ci wrócić do domu. 

Oto, co nastąpiło w chwilę potem: 

Chłopiec zbladł jeszcze bardziej, a jego ciało zamieniło się w coś w rodzaju galarety. 

Rzucił dŜinsową kurtkę, jakby nagle zrobiła się za cięŜka, jakby nie mógł jej utrzymać. Palce 

mu drŜały. 

Potem rzucił się na mnie. 

Nie  wiem,  czego  się  spodziewałam.  Ze  mnie  uściska?  Ze  będzie  uszczęśliwiony, 

wdzięczny za odnalezienie? Ze rzuci się w moje ramiona i ucałuje serdecznie? 

Nie zrobił tego jednak. 

Złapał mnie za nadgarstek - dodam, Ŝe dosyć boleśnie - i wysyczał: 

- Nikomu nie mów. Nikomu nie mów, Ŝe mnie widziałaś, rozumiesz? 

Nie  rozumiałam.  Jego  reakcja  zupełnie  mnie  zaskoczyła.  Co  innego,  gdybym  dotarła 

do  Paoli  i  odkryła,  Ŝe  dom,  o  którym  śniłam,  w  ogóle  nie  istnieje.  Ale  istniał.  I  w  dodatku 

przed tym domem spotkałam dzieciaka z kartonu z mlekiem. Dałabym głowę, Ŝe to on. 

Tyle Ŝe, z jakiegoś powodu, dzieciak twierdził, Ŝe jest kimś innym. 

-  Nie  jestem  Sean  Patrick  O'Hanahan  -  szepnął  głosem,  w  którym  brzmiał  gniew  i 

strach.  -  Więc  moŜe  zostaw  mnie  w  spokoju,  słyszysz?  MoŜesz  po  prostu  odjechać.  I  nigdy 

nie wracaj. 

W tej chwili otworzyły się drzwi małego domku i kobiecy głos zawołał ostro: 

- Sam! 

Chłopiec puścił mnie natychmiast. 

-  JuŜ  idę  -  zawołał  głosem  równie  drŜącym  jak  jego  ręce.  Rzucił  mi  jeszcze  jedno 

wściekłe,  przeraŜone  spojrzenie,  schylając  się  po  kurtkę  leŜącą  na  trawie.  Potem  wbiegł  do 

domu i zatrzasnął drzwi. 

background image

Stałam na chodniku i gapiłam się na domek. Słyszałam ptaki oraz dzieci, które bawiły 

się  gdzieś  w  pobliŜu.  Nadal  czułam  zapach  burgerów,  teraz  mieszała  się  z  nim  woń  świeŜo 

skoszonej trawy. 

Wewnątrz  domu  nie  zauwaŜyłam  Ŝadnego  ruchu.  Rolety  nie  drgnęły.  Kompletny 

spokój. 

A jednak wszystko - całe moje Ŝycie - zmieniło się raz na zawsze. 

Dlatego, Ŝe ten chłopiec był Seanem Patrickiem O'Hanahanem. Nie miałam co do tego 

Ŝ

adnych wątpliwości. Ten chłopiec to Sean Patrick O'Hanahan. 

I działo się z nim coś złego. 

- Trochę dla ciebie za młody - usłyszałam głos za plecami - nie sądzisz? 

Odwróciłam  się.  Rob  nadal  siedział  na  motocyklu.  Zdjął  kask,  patrząc  na  mnie  z 

doskonale obojętnym wyrazem twarzy. 

-  Wszystko  się  moŜe  zdarzyć  -  ciągnął,  wzruszając  ramionami.  -  Jednak  nie 

podejrzewałbym cię o obsesję na punkcie

 

jakiegoś skaucika. 

Pewnie  powinnam  mu  była  powiedzieć.  Pewnie  powinnam  była  powiedzieć,  nie 

zastanawiając  się:  „Słuchaj,  widziałam  tego  dzieciaka  na  pudełku  z  mlekiem.  Chodźmy  na 

policję”. 

Milczałam jednak. Nie powiedziałam ani słowa. Nie wiedziałam, co powiedzieć. Nie 

miałam pojęcia, co zrobić. 

Nie rozumiałam, co się ze mną dzieje. 

- W porządku - odezwał się Rob. - MoŜemy tu stać przez całą noc, jeśli masz ochotę. 

Ale zapach burgerów zaostrza mi apetyt. MoŜe byśmy tak coś zjedli? 

Po raz ostatni spojrzałam na mały ceglany domek. Sean - pomyślałam - wiem, Ŝe tam 

jesteś. Co oni z tobą zrobili, Ŝe tak się boisz przyznać do własnego imienia? 

-  Mastriani  -  Rob  przywołał  mnie  do  rzeczywistości.  Odwróciłam  się  i  wsiadłam  na 

motocykl. 

Nie  pytał  mnie  o  nic.  Podał  mi  kask,  włoŜył  swój,  poczekał,  aŜ  powiem,  Ŝe  jestem 

gotowa, a potem nacisnął pedał gazu. 

Wyjechaliśmy z Paoli. 

Dopiero  kiedy  przekroczyliśmy  setkę,  odŜyłam.  Trudno,  Ŝeby  maniaczka  prędkości 

jechała  w  takich  warunkach  z  nosem  na  kwintę.  W  porządku,  przekonywałam  samą  siebie. 

Wiesz, co masz robić. Wiesz, co masz robić. 

Więc  kiedy  zatrzymaliśmy  się  na  koniec  przed  barem,  który  Rob  miał  na  myśli  - 

ulubione miejsce motocyklistów o nazwie Chick, zawsze chciałam tu wstąpić, bo co  roku je 

background image

mijamy  w  drodze  na  wysypisko,  kiedy  wyrzucamy  choinkę,  tylko  mama  mi  nie  pozwala  - 

zrobiłam to. 

Podeszłam  do  automatu  telefonicznego  przy  damskiej  toalecie  i  wykręciłam  ten 

numer. 

-  1  -  800  -  Jeśli  -  Widziałeś  -  Zadzwoń.  -  Kobiecy  głos  odezwał  się  niemal 

natychmiast. - Tu Rosemary. W czym mogę pomóc? 

Musiałam zatkać drugie ucho, bo John Cougar Mellencamp ryczał z szafy grającej tak, 

Ŝ

e niewiele słyszałam. 

- Cześć, Rosemary - krzyknęłam. - Mówi Jess. 

-  Cześć, Jess  -  odparła Rosemary.  Jej  głos  brzmiał  tak jakby  naleŜał  do czarnoskórej 

kobiety. Co prawda nie znam nikogo tej rasy - w moim mieście nie ma czarnej ludności - ale 

widziałam  ich  na  filmach  i  w  telewizji.  Dlatego  tak  mi  się  wydawało.  Rosemary  sprawiała 

wraŜenie starszej, czarnoskórej kobiety. - Ledwo cię słyszę. 

- Taak - powiedziałam. - Przykro mi. Jestem w... eee, barze. 

Rosemary  nie  wydawała  się  poruszona  tą  informacją.  Z  drugiej  strony,  skąd  miała 

wiedzieć w jakim barze i Ŝe mam tylko szesnaście lat? 

- Co mogę dzisiaj dla ciebie zrobić, Jessico? - zapytała Rosemary. 

- No, cóŜ - powiedziałam. Odetchnęłam głęboko. 

-  Posłuchaj,  Rosemary  -  powiedziałam.  -  To  zabrzmi  dziwnie,  ale  chodzi  o  tego 

chłopca, Seana Patricka O'Hanahana. Umieściliście go na opakowaniu mleka. Tak się składa, 

Ŝ

e wiem, gdzie on jest. - Podałam jej adres. 

Rosemary mruczała: 

- Uhu, uhu, uhu. 

Potem powiedziała: 

- Kochanie, czy jesteś... 

Rob  mnie  zawołał.  Popatrzyłam  w  jego  stronę.  Podniósł  do  góry  dwa  czerwone, 

plastikowe koszyczki. Odebrał nasze burgery. 

Rzuciłam w słuchawkę: 

-  Rosemary,  muszę  iść.  Tylko  jeszcze  szybciutko.  Ta  Olivia  Marie  D'Amato. 

Znajdziecie ją  w...  -  Podałam jej  dokładny  adres  w  New  Jersey,  razem  z kodem,  na  wszelki 

wypadek. - Dobrze? Muszę iść. Cześć! 

Odwiesiłam słuchawkę. 

To  dziwne,  ale  poczułam  ulgę.  Jakbym  zrzuciła  z  siebie  ogromny  cięŜar.  Czy  to  nie 

zdumiewające? Sean przecieŜ prosił, Ŝebym nikomu nie mówiła. 

background image

Prosił? On mnie błagał. 

No tak, ale z drugiej strony, nie wyglądał na szczęśliwe dziecko. Przypomniałam sobie 

jego  spojrzenie,  przeraŜone  i  wściekłe.  Byłam  pewna,  Ŝe  jego  obecni  opiekunowie  źle  go 

traktują. Niby dlaczego zmuszają go do kłamstwa? A jego rodzice? Powinien wiedzieć, Ŝe za 

nim tęsknią. Powinien zdawać sobie sprawę, Ŝe dokładają wszelkich starań, by go odnaleźć. 

Musiałam  zadzwonić  do  agencji.  Postąpiłam  właściwie.  Inaczej  nie  czułabym  chyba 

takiego zadowolenia? 

Potem  było  bardzo  miło.  Rob,  jak  się  okazało,  miał  sporo  przyjaciół  u  Chicka. 

Wszyscy byli od niego sporo starsi, na ogół długowłosi i mocno wytatuowani. Na tatuaŜach 

widniały  takie  rzeczy,  jak  31.1.68,  co  jak  pamiętałam  z  lekcji  wiedzy  o  świecie,  odpowiada 

dacie ofensywy Tet podczas wojny w Wietnamie. Pamiętałam równieŜ, Ŝe dostaliśmy wtedy 

nieźle w kość i straciliśmy zapał do walki. Przyjaciele Roba wydawali się dziwnie zaskoczeni 

moim  widokiem  -  chociaŜ  zachowywali  się  bardzo  grzecznie  -  co  skłoniło  mnie  do 

rozwaŜenia dwóch moŜliwości: 

a)  Rob  nigdy  przedtem  nie  przyprowadził  Ŝadnej  dziewczyny  do  Chicka  (mało 

prawdopodobne) albo teŜ 

b)  przyprowadzał  dziewczyny  bardziej  w  typie  Aniołów  Piekieł  -  takie  jak  Teri  i 

Charleen,  wysokie  blondynki  z  przesadnym  makijaŜem,  które  nigdy  w  Ŝyciu  nie  włoŜyły  na 

siebie niczego z perkalu (bardziej prawdopodobne). 

MoŜe dlatego za kaŜdym razem, kiedy otwierałam buzię, chłopcy patrzyli po sobie, aŜ 

w  końcu  któryś  z  nich  zapytał:  „Skąd  tyją  wytrzasnąłeś?”,  na  które  to  pytanie 

odpowiedziałam sama: „Ze sklepu z dziewczynami”. 

Wszyscy, z wyjątkiem Teri i Charleen, parsknęli śmiechem. 

Wróciłam  wieczorem  do  domu  radosna  jak  szczygieł.  Uratowałam  jedno  dziecko  - 

moŜe  nawet  dwoje  dzieci,  chociaŜ  nie  było  sposobu,  Ŝebym  udała  się  do  Jersey,  sprawdzić, 

jaka  jest  sytuacja  Olivii  D'Amato.  W  dodatku  spędziłam  popołudnie  i  część  wieczoru  w 

towarzystwie, wspaniałego chłopaka, który lubi szybką jazdę oraz, o ile się nie mylę, wydaje 

się lubić równieŜ mnie. Co moŜe być lepszego? 

Zachowanie tych faktów w tajemnicy przed rodzicami, ot co. 

Ale  niepotrzebnie  się  obawiałam.  W  chwili,  gdy  przestąpiłam  próg  domu  koło 

dziewiątej  -  poprosiłam  Roba,  Ŝeby  mnie  wysadził  na  tyle  daleko,  aby  moja  rodzina  nie 

usłyszała  warkotu  motocykla  -  zorientowałam  się,  Ŝe  nawet  nie  zauwaŜyli  mojej 

nieobecności.  Wprawdzie  dzwoniłam  od  Chicka,  aby  uprzedzić,  Ŝe  próba  zespołu  się 

background image

przeciąga,  ale  nikt  nie  odebrał.  Kiedy  weszłam,  przekonałam  się,  dlaczego.  Mama  i  tata 

kłócili się zaŜarcie. O Douglasa. Jak zwykle. 

- On nie jest jeszcze gotowy! - wrzeszczała mama. 

- Im później to nastąpi - mówił tata - tym będzie mu trudniej. Musi zacząć teraz. 

- Chcesz, Ŝeby znowu spróbował? - zapytała mama. - O to ci chodzi, Joe? 

- Oczywiście, Ŝe nie - odparł tata. - Ale teraz jest inaczej. Bierze leki. Toni, uwaŜam, 

Ŝ

e tak będzie lepiej dla niego. Musi wyjść z domu. Teraz nie robi nic, poza tym, Ŝe leŜy tam 

na górze i czyta komiksy. 

- A ty uwaŜasz, Ŝe cięŜka harówa w restauracyjnej kuchni go z tego wyleczy? - mama 

mówiła bardzo sarkastycznym tonem. 

-  Musi  zacząć  wychodzić  -  stwierdził  tata  stanowczo  -  I  musi  zacząć  na  siebie 

zarabiać. 

- On jest chory! 

- On zawsze będzie chory, Toni - powiedział tata. - Ale teraz jest pod opieką lekarza. 

Kuracja przynosi efekty. Lekarz twierdzi, Ŝe dopóki bierze lekarstwa, nie ma powodu, Ŝeby... 

- zauwaŜył mnie w drzwiach i przerwał. - Czego chcesz? - zapytał, i wcale nie zabrzmiało to 

niegrzecznie. 

- Zjem płatki - powiedziałam. - Przepraszam, Ŝe nie byłam na obiedzie. 

Tata  machnął  ręką,  jakby  mówił,  „och,  niewaŜne”.  Wyciągnęłam  pudełko  płatków  i 

miseczkę. 

- Nie jest jeszcze gotowy - upierała się mama. 

- Toni - powiedział tata. - On nie moŜe wiecznie siedzieć w swoim pokoju. PrzecieŜ, 

na  Boga,  on  ma  dwadzieścia  lat.  Musi  zacząć  wychodzić,  spotykać  się  z  ludźmi  w  swoim 

wieku... 

- Tak, i w tej kuchni w Mastrianim będzie mu dobrze. Nareszcie będzie „wychodził” - 

w głosie mamy znów zabrzmiał sarkazm. 

-  Tak  -  upierał  się  tata.  -  Będzie  z  młodzieŜą  w  swoim  wieku.  Znasz  personel.  Będą 

dla niego mili. 

Mama  parsknęła.  Jadłam  płatki,  udając,  Ŝe  interesuje  mnie  niezmiernie  tylna  ścianka 

kartonu od mleka, ale tak naprawdę słuchałam z uwagą ich rozmowy. 

-  Zaraz  pewnie  będziesz  chciał  go  posłać  do  jednego  z  tych  ośrodków  opieki  - 

powiedziała mama. 

-  No,  cóŜ,  Toni  -  odparł  ojciec  -  to  wcale  nie  taki  zły  pomysł.  Poznałby  innych 

młodych ludzi, którzy mają takie same problemy, dowiedziałby się, Ŝe nie on jeden... 

background image

- Nie podoba mi się to - ucięła mama. - Mówię ci, to mi się nie podoba. 

- Jasne, Ŝe to ci się nie podoba, Toni. Chciałabyś go trzymać pod kloszem. Ale tak nie 

wolno, Toni. Nie moŜesz go wiecznie chronić.  I nie moŜesz wiecznie go pilnować. Jeśli bę-

dzie chciał to zrobić jeszcze raz, znajdzie sposób, choćbyś nie wiem jak na niego uwaŜała. 

- Tata ma rację - powiedziałam z pełnymi ustami. Mama spojrzała na mnie ze złością. 

- Czy nie masz się gdzie podziać w tym domu, młoda osobo? 

Nie  miałam,  ale  postanowiłam  iść  do  swojego  pokoju  poćwiczyć.  Nikomu  nie 

przyszło  do  głowy  zapytać  mnie,  dlaczego  ćwiczę,  skoro  -  podobno  -  właśnie  wróciłam  z 

wyjątkowo długiej próby. Taka właśnie jest moja rodzina. 

Nie tylko Claire Lippman słyszy, jak gram. Ruth teŜ mnie słyszy. Ledwie skończyłam, 

zadzwonił telefon. To była Ruth, chciała mnie wypytać o przejaŜdŜkę na motocyklu. 

- Było fajnie - powiedziałam, czyszcząc flet miękką szmatką. 

- Fajnie? - powtórzyła Ruth. - Fajnie? Co robiłaś? Gdzie byłaś? 

- Tylko przejechałam się kawałek - zapewniłam. Nie wiem dlaczego, ale nie mogłam 

się zdobyć na to, Ŝeby opowiedzieć Ruth o Seanie. Nawet Robowi nie byłam w stanie o tym 

opowiedzieć.  Na  jego  uporczywe  pytania,  odparłam  w  końcu:  „To  mój  radca  prawny,  w 

porządku?”, co wzbudziło entuzjazm jego kumpli. 

- Przejechałaś się tylko? - zapytała Ruth podejrzliwie. - Dokąd to? Do Chicago? 

- Nie. Tu, niedaleko. Potem pojechaliśmy do Chicka. 

- Chicka? - Ruth była bliska wybuchu. - To jest bar. Bar motocyklowy. 

- Tak - zgodziłam się. 

- Nie legitymowali cię? 

- Nie - powiedziałam. Nikt mnie nie legitymował, bo barman jest znajomym Roba. 

- Piłaś coś? 

- Oczywiście, Ŝe nie. 

- A on? 

-  Rany,  Ruth.  Naprawdę  myślisz,  Ŝe  wsiadłabym  na  motocykl  z  facetem,  który  pil 

alkohol? Wypiliśmy wodę mineralną. 

- Ach, tak. Pocałował cię? 

Nie  odpowiedziałam.  Rozkładałam  flet  na  części,  wkładając  je  do  maleńkich, 

wyłoŜonych aksamitem przegródek w futerale. 

- Jeju - sapnęła Ruth. - Zrobił to. Nie mogę uwierzyć, Ŝe cię pocałował. Z języczkiem? 

- Z przykrością stwierdzam, Ŝe nie. 

background image

- O, mój BoŜe - powiedziała Ruth. - No, to juŜ chyba lepiej. Nie powinnaś pozwalać, 

Ŝ

eby cię całował z języczkiem na pierwszej randce. Mógłby pomyśleć, Ŝe jesteś łatwa. To jak, 

spotkacie się znowu? 

-  MoŜe  w  przyszłym  tygodniu  -  powiedziałam  wymijająco.  Nie  wspomniał  ani 

słowem, co teraz dopiero sobie uświadomiłam, Ŝe chciałby się ze mną jeszcze raz spotkać. Co 

to  mogło  znaczyć?  Nie  podobałam  mu  się?  A  moŜe  teraz  ja  powinnam  go  gdzieś  zaprosić? 

Nigdy przedtem z nikim się nie umawiałam, nie bardzo wiedziałam, jakie są zasady. 

Nie było sensu pytać o to Ruth. Ona orientowała się w tych sprawach jeszcze gorzej 

ode mnie. 

- Ciągle nie mogę uwierzyć - ciągnęła Ruth - Ŝe spotykasz się z wieśniakiem. 

-  Ale  z  ciebie  snobka  -  odcięłam  się.  -  Jakie  to  ma  znaczenie.  Jest  zupełnie  w 

porządku. I wie wszystko o motocyklach. 

- Ale nie wybiera się do college'u, co? Potem, jak skończy szkołę? 

- Nie. Zamierza pracować w warsztacie wuja. 

-  Rany  -  powiedziała  Ruth.  -  Myślę,  Ŝe  nic  się  nie  stanie,  jeśli  wykorzystasz  go  do 

uprawiania seksu i darmowych przejaŜdŜek na motocyklu. 

- Muszę juŜ kończyć, Ruth. 

- W porządku. Pracujesz jutro? 

- Jak dwa razy dwa jest cztery. 

- Dobra. Rany. Nie mogę uwierzyć, Ŝe cię pocałował. 

Ja teŜ nie mogłam uwierzyć. Ale tego Ruth nie powiedziałam. Prawdę mówiąc, o mało 

nie spadłam z motocykla, kiedy to zrobił - tak mnie to zaskoczyło. To, Ŝe tyle siedzę w szkole 

za karę, nie znaczy, Ŝe mam doświadczenie. Mam nadzieję, Ŝe się nie zorientował. 

background image

8

 

W  kaŜdą  sobotę  i  większość  niedziel  po  powrocie  z  kościoła  pracuję  w  którejś  z 

restauracji  taty.  Tak  samo  Michael.  Douglas  teŜ  to  robił,  zanim  pojechał  do  college'u  i 

zachorował. Przypuszczam, Ŝe wszystkie dzieci, których rodzice są właścicielami restauracji, 

muszą  pracować  w  tych  restauracjach,  prędzej  czy  później.  To  ma  nas  zapoznać  z  etyką 

pracy, tak Ŝebyśmy nie myśleli, Ŝe w Ŝyciu dostaniemy wszystko podane na talerzu. 

Zamiast  tego,  sami  zajmujemy  się  talerzami.  Potrawami.  Bufetem  z  podgrzewanymi 

daniami. Kasą. Zeszytem rezerwacji. 

Wymieńcie,  co  wam  przyjdzie  do  głowy,  a  jeśli  ma  to  coś  wspólnego  z  pracą  w 

restauracji, na pewno mam w tym doświadczenie. 

Ale  akurat  w  tę  sobotę  obsługiwanie  kasy  jakoś  mi  nie  szło,  więc  Pat,  kierownik, 

zatrudnił  mnie  przy  zbieraniu  brudnych  talerzy  ze  stołu.  Rany,  miałam  o czym  myśleć. Nie, 

nie o Robie Wilkinsie. Chodzi o to, Ŝe kiedy obudziłam się tego ranka, wiedziałam, gdzie jest 

Hadley Grant i Timothy Jonas Mills. 

Mama  wyrzuciła  stary  karton  po  mleku,  ten  z  Seanem  Patrickiem  i  Olivia  Marie,  i 

kupiła następny. A ja wiedziałam, gdzie znajdują się zaginione dzieci z tego nowego. 

To mnie wytrącało z równowagi. Skąd u licha brały się te sny? Jak moŜna obudzić się 

rano i mieć w głowie informacje o zupełnie obcych dzieciach? 

Z  początku  nie  zamierzałam  znowu  dzwonić.  JuŜ  za  pierwszym  razem  to  było 

denerwujące.  Ale  drugi  raz  -  to  przesada.  Nie  miałam  pojęcia,  czy  dane,  które  przekazałam 

Rosemary,  odpowiadały  prawdzie.  A  jeśli  okazały  się  kompletnie  wyssane  z  palca?  A  jeśli, 

jakimś  cudem,  to  jednak  nie  był  Sean  Patrick  O'Hanahan?  A  jeśli  to  był  zupełnie 

przypadkowy dzieciak, a ja napędziłam mu nieprzytomnego stracha... 

Nie, to był on. Pamiętałam, jak zbladł pod piegami. To z pewnością był Sean. 

A jeśli nie myliłam się co do Seana... 

Podczas  pierwszej  przerwy  dopadłam  telefonu  przy  damskiej  toalecie.  Musiałam 

czekać na połączenie z 1 - 800 - Jeśli - Widziałeś - Zadzwoń. Nie mogłam uwierzyć, Ŝe kaŜą 

mi czekać. Ilu ludzi mogło do nich dzwonić w sobotę po południu? Rany. Miałam tylko pięć 

minut przerwy, a nawet nie zajrzałam do łazienki. Minuty mijały i jakaś rodzina usiadła przy 

stoliku, którego jeszcze nie uprzątnęłam. Siedzieli, układając puste szklanki i brudne talerze w 

duŜy, chwiejny stos. Na Boga, ludzie nie wiedzą, co czynią. 

Wreszcie w słuchawce odezwał się kobiecy głos. Zapytałam: 

background image

- Rosemary? 

- Nie - odparła kobieta, jak mi się wydawało biała, pochodząca z południa. - Rosemary 

dzisiaj nie pracuje. Mówi Judith. W czym mogę pomóc? 

Ja na to: 

-  Och,  mam  wraŜenie,  Ŝe  wiem,  gdzie  są  te  dzieci.  Hadley  Grant  i  Timothy  Jonas 

Mills. 

- Tak? - spytała Judith podejrzliwie. 

-  Tak  -  odparłam.  Rodzina  przy  zastawionym  brudnymi  naczyniami  stole  posyłała 

dokoła  gniewne  spojrzenia.  Jedno  z  dzieci  usiłowało  wypić  resztkę  lodów  z  pucharka.  - 

Posłuchaj,  Hadley  jest  w...  -  podałam  dokładny  adres  na  Florydzie  -  ...a  Timothy  jest  w 

Kansas. - Podałam ulicę. - Zapisałaś wszystko? 

- Przepraszam - powiedziała Judith. - Czy jesteś... 

- Niestety, muszę juŜ iść - przerwałam jej i odwiesiłam słuchawkę, bo rodzina zaczęła 

tymczasem  przekładać  brudne  talerze  na  stolik  obok,  który  właśnie  się  zwolnił.  Poza  tym 

bałam  się,  Ŝe  Judith  zaraz  nakrzyczy  na  mnie  z  powodu  Seana  i  Olivii,  a  to  mi  nie  było 

potrzebne do szczęścia. 

Po tej rozmowie czułam się jednak lepiej. Podobnie jak wczoraj. Miałam wraŜenie, Ŝe 

pozbyłam się jakiegoś cięŜaru. 

Przynajmniej  do  chwili,  kiedy  Pat  oświadczył  mi,  Ŝe  nie  będę  więcej  sprzątać  ze 

stołów, tylko zmywać naczynia na zapleczu. 

Reszta  weekendu  minęła  spokojnie.  W  sobotę  wieczorem  przyszła  Ruth  i  tym  razem 

nawet  przyniosła  wiolonczelę.  Zagrałyśmy  koncert,  a  potem  oglądałyśmy  film  na  wideo. 

Mike  zajrzał  na  chwilę  i  zaczął  wykpiwać  nasze  upodobania  co  do

 

filmów.  Ruth  lubi  tylko 

takie, w których brzydkie kaczątko zamienia się w łabędzia, na przykład jak w Pretty Woman, 

kiedy  Julia  Roberts  kupuje  te  wszystkie  eleganckie  ciuchy  i  tak  dalej.  Mnie  podobają  się 

raczej filmy z wybuchami. Jest bardzo niewiele filmów, które spełniają oba warunki. Point of 

No  Return  z  Bridget  Fondą  naleŜy  do  nielicznych  wyjątków.  Oglądałyśmy  go  chyba  z 

dziewięć razy. 

Wpadł  teŜ  Douglas,  na  parę  minut,  w  drodze  do  kuchni,  gdzie  chciał  zanieść  parę 

miseczek  i  kubków,  które  od  paru  tygodni  trzymał  w  swoim  pokoju.  Przez  chwilę  oglądał 

film,  ale  potem  mama  go  złapała  i  zaczęła  wypytywać,  czy  się  dobrze  czuje.  Musiał  więc 

pobiec do siebie na górę, Ŝeby się ukryć. 

background image

Mogę  przysiąc,  Ŝe  około  jedenastej  usłyszałam  mruczenie  indiany  Roba  Wilkinsa. 

Wyjrzałam  przez  okno,  ale  nikogo  nie  było.  PoboŜne  Ŝyczenia.  Pewnie  mój  brak 

doświadczenia w całowaniu kompletnie go zniechęcił i juŜ nigdy się ze mną nie umówi. 

No i dobrze. Jego strata. 

W niedzielę, po mszy, tata odstawił nas do Mastrianiego, Ŝebyśmy pomogli uporać się 

z  tłumem  gości,  którzy  zwykle  wpadają,  Ŝeby  coś  przekąsić  między  śniadaniem  a  lunchem. 

No,  w  kaŜdym  razie  mnie  i  Mike'a.  Douglas  nie  musi  chodzić  do  kościoła.  Siedzi  sobie  w 

domu  i  czyta  komiksy.  Rozumiem,  Ŝe  jest  chory  i  tak  dalej,  ale  ja  teŜ  nie  miałabym  nic 

przeciwko  temu,  Ŝeby  zostać  w  domu  w  niedzielę  rano  i  poczytać  komiksy.  Albo  nawet 

pooglądać  telewizję.  Nigdy  jednak  nie  próbowałam  popełnić  samobójstwa,  więc  muszę 

chodzić do kościoła. W dodatku w takiej samej sukience jak moja mama. 

To chyba wystarczy, Ŝeby dziewczyna straciła wiarę w Boga. 

Po  południu  skończyło  nam  się  mleko  i  mama  posłała  nas  z  Mike'em  do  sklepu  po 

następne.  Mike  pozwolił  mi  prowadzić  w  tamtą  stronę,  ale  w  drodze  powrotnej  nie  chciał 

nawet  o  tym  słyszeć.  Nie  podoba  mu  się,  Ŝe  ograniczenie  prędkości

 

traktuję  jedynie  jako 

delikatną  sugestię.  A  ja  uwaŜam,  Ŝe  na  pustej  drodze  mogę  sobie  jeździć  tak  jak  lubię. 

Niestety  Mike  -  i  wasi  przyjaciele  w  wydziale  ruchu  drogowego,  którzy  uporczywie 

odmawiają mi prawa jazdy - jest innego zdania. 

W  sklepie  wzięłam  karton,  na  którym  były  jakieś  inne  dzieci  niŜ  te,  które  juŜ 

widziałam  -  w  ramach  eksperymentu.  Termin  waŜności  upływał  za  dwa  dni,  ale  poniewaŜ 

Douglas pochłaniał mleko w dzikim tempie, wiedziałam, Ŝe juŜ następnego dnia trzeba będzie 

kupić  nowe.  Douglas  potrafi  poŜreć  całe  duŜe  pudełko  cheerios  za  jednym  zamachem. 

Zdumiewające, Ŝe nie jest gruby. Zawsze miał wysoki metabolizm, tak jak pan Good - hart. 

W  sklepie  spoŜywczym  wpadliśmy  tez  na  Claire  Lippman.  Stała  przy  czasopismach, 

czytając „Cosmo”, podczas gdy jej mama grzebała w kukurydzy w dziale warzywnym. Mike 

wpatrywał się w Claire rozmarzonym wzrokiem przez jakiś czas. W końcu mi się to znudziło, 

popchnęłam go i powiedziałam: 

- Idź, odezwij się do niej, na Boga. Mike na to: 

- Och, dobrze. Ale co mam powiedzieć? 

- Powiedz, Ŝe nie moŜesz się doczekać, kiedy ją zobaczysz w Endgame. 

Co to takiego? 

-  Sztuka.  Występuje  w  niej.  Gra  Neli.  Cały  czas  musi  siedzieć  w  plastikowym 

pojemniku na śmiecie. 

Mike spojrzał na mnie podejrzliwie. 

background image

-  Skąd  wiesz?  Odkąd  to  naleŜysz  do  kółka  teatralnego?  Uświadomiłam  sobie,  Ŝe 

popełniłam błąd. Mruknęłam: 

- Oj, niewaŜne. Chodźmy juŜ. 

Mike nie ruszył się z miejsca. Gapił się na Claire. 

- Wiesz - powiedział - i tak by nigdzie ze mną nie poszła. Jakbym ją poprosił. Bo i po 

co? Nawet nie mam samochodu. 

- Mogłeś kupić samochód - stwierdziłam - za pieniądze, które zarobiłeś w restauracji. 

Ale nie. Musiałeś kupić ten głupi skaner. 

- I drukarkę - dodał Mike. - I... 

-  O,  mój  BoŜe  -  przerwałam.  Wszystko  jedno.  Zawsze  moŜesz  poŜyczyć  samochód 

taty. 

- Pewnie - powiedział Mike. - Volvo kombi. Fajnie. No, to chodźmy. 

BoŜe. Nie rozumiem chłopców. Dziwne, Ŝe w ogóle niektórym udaje się oŜenić. 

Wieczorem,  kiedy  ćwiczyłam  na  flecie,  wydawało  mi  się  znowu  w  pewnym 

momencie,  Ŝe  słyszę  na  naszej  ulicy  warkot  silnika.  Tym  razem,  kiedy  wyjrzałam  z  okna, 

tego,  z  którego  widać  całą  ulicę,  zobaczyłam  tylne  światła  motocykla,  daleko  na  Lumley. 

Skręcał w ulicę Hunter. 

To mógł być Rob. Nigdy nie wiadomo. 

PołoŜyłam  się  spać  uszczęśliwiona.  Głupie,  jak  niewiele  czasami  potrzeba  do 

szczęścia. Na przykład myśl o tym, Ŝe się komuś podobasz. Okropnie głupie, jeśli wziąć pod 

uwagę, co się wydarzyło następnego dnia. Jak się wkrótce okazało, powodzenie u chłopców 

nie było moim największym problemem. 

Naprawdę miałam większe problemy. 

background image

9

 

Następnego  dnia  Ruth,  jak  zwykle,  podwiozła  mnie  do  szkoły.  Przez  cały  czas  nie 

mogłam  pozbyć  się  myśli  o  tych  dzieciach.  To  znaczy  o  dzieciach  z  kartonu  mleka,  które 

kupiłam  poprzedniego  wieczoru.  Po  raz  kolejny  obudziłam  się  ze

 

ś

wiadomością,  Ŝe  wiem 

dokładnie, gdzie ich szukać, włącznie z numerem domu. Dostawałam od tego gęsiej skórki. 

Tak  samo  jak  w  piątek  i  w  sobotę,  nie  mogłam  myśleć  o  niczym  innym.  Jak  tylko 

dojechałyśmy  do  szkoły  i  udało  mi  się  spławić  Ruth,  zadzwoniłam  pod  1  -  800  -  Jeśli  - 

Widziałeś - Zadzwoń. Tym razem odebrała Rosemary. 

- Hej, Rosemary - powiedziałam. - To ja, Jess. Dzwoniłam w piątek, pamiętasz? 

Rosemary wciągnęła głęboko powietrze. 

- Jess! - krzyknęła. - Skarbie, gdzie jesteś? 

Wydało mi się zabawne, Ŝe ktoś, kto pracuje w 1 - 800 - Jeśli - Widziałeś - Zadzwoń, 

chce się dowiedzieć, gdzie ja jestem. Powiedziałam: 

- No, cóŜ, teraz akurat jestem w szkole. 

- Szukają cię, skarbie - powiedziała Rosemary. - Czy to ty dzwoniłaś w sobotę? 

- Tak. Dlaczego? 

- Nie rozłączaj się - poprosiła Rosemary. - Muszę przekazać słuchawkę kierownikowi. 

Obiecałam mu to, gdybyś jeszcze zadzwoniła. 

Zabrzmiał ostatni dzwonek. 

- Rosemary, chwileczkę, Nie mam czasu. Muszę ci powiedzieć o Jennie Lee Peters i 

Samancie Travers... 

-  Jess  -  powtórzyła  Rosemary.  -  Kochanie,  chyba  nie  rozumiesz.  Nie  czytałaś  gazet? 

Znaleźli  ich.  Znaleźli  Seana  i  Olivie,  dokładnie  tam,  gdzie  wskazałaś.  A  dzieci,  w  sprawie 

których dzwoniłaś w sobotę - teŜ je znaleźli. Chcą się dowiedzieć, skąd wiedziałaś... 

A  więc  to  był  Sean.  Mimo  wszystko,  to  był  on.  Dlaczego  chciał  mi  wmówić,  Ŝe 

nazywa się Sam? Dlaczego tak się przestraszył, kiedy wyjaśniłam, Ŝe próbuję mu pomóc? 

Na pytanie Rosemary odparłam: 

- Nie umiem powiedzieć, skąd wiedziałam. Posłuchaj, Rosemary, spóźnię się. Powiem 

ci tylko... 

- Daję kierownika, Larry Barnesa - powiedziała Rosemary. - Larry, to ona. Jess. 

W słuchawce odezwał się męski głos. 

- Jess? Czy to Jess? 

background image

-  Proszę  posłuchać  -  powiedziałam.  Ogarnął  mnie  niepokój.  PrzecieŜ  chciałam  tylko 

pomóc odnaleźć kilkoro zaginionych dzieci. Nie miałam wcale ochoty rozmawiać z Larrym, 

kierownikiem. - Jennie Lee Peters jest w Escondido, w Kalifornii. - Wyrzuciłam z siebie adres 

z  prędkością  karabinu  maszynowego.  -  A  Samanta  Travers,  to  trochę  dziwne,  ale  jeśli 

pojedziecie  szosą  podmiejską  numer  4,  tuŜ  za  Wilmington,  w  Alabamie, znajdziecie ją  koło 

drzewa, tego drzewa, przy którym jest wielki kamień... 

- Jess - wtrącił Larry. - To od Jessica, prawda? Czy moŜesz mi podać swoje nazwisko, 

Jess? Skąd dzwonisz? 

Zobaczyłam panią Pitt od prac ręcznych. Zmierzała w moją stronę. Pani Pitt nie znosi 

mnie od czasu, kiedy na jej lekcji wywaliłam jednemu chłopakowi suflet na głowę za to, Ŝe 

zapytał mnie, jak to jest mieć brata opóźnionego w rozwoju. Pani Pitt doniosłaby na mnie bez 

wahania. 

- Muszę lecieć - rzuciłam w słuchawkę i rozłączyłam się. Ale to mi i tak nie pomogło. 

Pani Pitt warknęła: 

- Jessico Mastriani, co robisz na korytarzu podczas lekcji? 

A potem zanotowała moje nazwisko w kapowniku. 

Dzięki  wielkie,  pani  Pitt.  Właśnie  tu,  w  moim  oświadczeniu,  które,  jak  rozumiem, 

pewnego  dnia  zostanie  podane  do  wiadomości  publicznej,  pragnę  dać  wyraz  mojej 

wdzięczności za troskę i zrozumienie, jakie mi pani okazała. Niech cały świat się dowie, jaką 

wspaniałą jest pani nauczycielką. 

W  porze  lunchu  poszłam  do  pana  Goodharta,  Ŝeby  mu  powiedzieć,  Ŝe  zostałam 

zapisana. Powtórzył całą tę swoją zwykłą

 

gadkę o tym, jak to muszę się więcej przykładać, bo 

inaczej  nigdy  nie  dostanę  się  do  college'u.  Kiedy  mi  wlepił  kolejny  tydzień  odsiadki  dla 

mojego własnego  dobra, zapytałam go, czy ma jakieś gazety, bo muszę  przygotować coś na 

temat bieŜących wydarzeń na historię USA. 

To  było,  oczywiście  kłamstwo.  Chciałam  się  tylko  przekonać,  o  czym  mówiła 

Rosemary. 

Pan  Goodhart  dał  mi  „USA  Today”.  Usiadłam  w  holu  za  drzwiami  i  przejrzałam  ją. 

Było tam mnóstwo zajmujących opowieści o róŜnych znakomitościach i o głupstwach, jakie 

popełniają,  ale  w  końcu,  w  dziale  krajowym,  znalazłam  to,  czego  szukałam  -  wiadomość  o 

anonimowym  informatorze,  który  przez  telefon  podał  miejsca  pobytu  czworga  zaginionych 

dzieci, z których jedno zniknęło z domu przed sześcioma laty. 

Sean. 

background image

Gapiłam  się  na  zadrukowaną  kolumnę.  To  ja,  myślałam.  To  ja  byłam  tym 

anonimowym informatorem. Napisano o mnie w gazecie. W gazecie, którą wszyscy czytają. 

Państwowa Agencja Poszukiwania Zaginionych Dzieci chciała poznać moje nazwisko, 

aby mi wyrazić podziękowanie. 

Wyznaczono  równieŜ,  jak  się  okazało,  pokaźną  nagrodę  pienięŜną  za  odnalezienie 

Olivii Marie D'Amato. Dziesięć tysięcy zielonych, ściśle mówiąc. 

Dziesięć tysięcy. Za dziesięć tysięcy moŜna kupić motocykl jak cholera. 

Ale zaraz potem zjawiła się inna myśl: nie mogę wziąć tych pieniędzy. No, wiecie, w 

kościele  nigdy  nie  słuchałam  kazań  zbyt  uwaŜnie,  ale  jedna  rzecz  zapadła  mi  w  pamięć  - 

powinniśmy  robić  coś  dobrego  dla  innych  ludzi.  Nie  dlatego,  Ŝe  spodziewamy  się  nagrody. 

Dlatego,  Ŝe  to  jest  słuszne.  Jak  na  przykład  znokautowanie  Jeffa  Daya.  Albo  jak  pomoc  w 

odnalezieniu dzieci. Postąpiłam właściwie. Zrobiłam po prostu to, co naleŜało

 

zrobić. Przyjąć 

nagrodę pienięŜną za coś takiego... no cóŜ, to wydawało mi się nie w porządku. 

Jako Ŝe nie chciałam przyjąć Ŝadnej chrzanionej nagrody - i nie miałam ochoty,  Ŝeby 

moje  zdjęcie  ukazało  się  w  „USA  Today”  -  postanowiłam  nie  dzwonić.  Wcale  mi  nie 

zaleŜało,  Ŝeby  wszyscy  dowiedzieli  się  o  moich  zdolnościach.  JuŜ  byłam  w  szkole  kimś  w 

rodzaju  wyrzutka.  Gdyby  ludzie  odkryli  jeszcze  i  to,  skończyłabym  jak  Carrie,  oblana 

ś

wińską krwią. Kto by się o to prosił? 

Poza  tym,  dla  mojej  rodziny  to  byłby  prawdziwy  cios.  Mama  nawet  nie  zaczęła 

jeszcze  dochodzić  do  siebie  po  tym,  co  się  stało  z  Douglasem.  ChociaŜ,  jak  przypuszczam, 

łatwiej znieść, Ŝe twoje dziecko ma zdolności nadprzyrodzone niŜ to, Ŝe jest schizofrenikiem, 

to jednak wszystko sprowadza się do jednego: nienormalna. A mama najbardziej na  świecie 

pragnęła mieć normalną rodzinę. 

Jakkolwiek  wątpię,  czy  fakt,  Ŝe  dwie  kobiety  -  matka  i  córka  -  ubierają  się  w  takie 

same, uszyte w domu sukienki, ma z normalnością cokolwiek wspólnego. 

Sami widzicie, było mi dość cięŜko i bez szukania dodatkowych problemów. 

Nie  zadzwoniłam  pod  1  -  800  -  Jeśli  -  Widziałeś  -  Zadzwoń.  Do  nikogo  nie 

zadzwoniłam.  Jakby  nic  się  nie  stało.  Podczas  lunchu  Ruth  wyśmiewała  się  ze  mnie  wobec 

paru koleŜanek z orkiestry, Ŝe chodzę z wieśniakiem, więc one teŜ zaczęły sobie stroić Ŝarciki 

na  ten  temat.  Nie  wywarło  to  na  mnie  większego  wraŜenia.  Wiedziałam,  Ŝe  są  po  prostu 

zazdrosne.  I  miały  o  co.  Rob  Wilkins  był  tego  wart.  Kiedy  wkroczyłam  tamtego  dnia  po 

lekcjach  do  audytorium,  przyznaję,  Ŝe  serce  zabiło  mi  Ŝywiej  na  jego  widok.  Facet  jest 

przystojny. 

background image

I tak nie mieliśmy okazji porozmawiać, zanim pani Clemmings wkroczyła do akcji. A 

potem, kiedy wyjęłam zeszyt i zabrałam się za lekcje, Rob nie pochylił się w moją stronę, nie 

wyjął  mi  go  z  rąk  i  nie  zaczął  pisać  do  mnie  liścików,  tak  jak  w  piątek.  Siedział  spokojnie, 

czytając powieść szpiegowską. Nie tę samą co w zeszłym tygodniu i rozumiem, Ŝe musiała go 

strasznie wciągnąć, ale bez przesady. Mógł przynajmniej powiedzieć „cześć”. 

Fakt, Ŝe nie powiedział, sprawił, Ŝe poczułam się nieswojo. Sądzę, Ŝe inne dziewczyny 

odczytałyby  to  zachowanie  właściwie,  ale  mnie  brakowało  doświadczenia  w  tej  dziedzinie. 

Nie  mogłam  dojść,  co  ja  takiego  zrobiłam.  Czy  chodzi  o  to,  jak  zareagowałam  na  jego 

pocałunek? Wiecie, wtedy, kiedy prawie spadłam z motocykla? Przyznaję, to było dziecinne, 

ale naleŜy mi się wyrozumiałość: to był mój pierwszy pocałunek. 

MoŜe  chodzi  o  ten  Ŝart  o  sklepie  z  dziewczynami?  Albo  o  to,  Ŝe  zdecydowanie  nie 

pasowałam do Teri i Charleeen? Nie wiedziałam, co jest grane, i w związku z tym czułam się 

jeszcze bardziej nieswojo. 

To moŜe wyjaśnia, dlaczego, kiedy Hank Wendell pochylił się ku mnie i szepnął: 

-  Hej,  Mastriani,  słyszałem,  Ŝe  podobno  Wilkins  ci  wsadził  w  zeszły  piątek?  - 

kolnęłam go łokciem w gardło. 

Nie dość mocno, Ŝeby mu uszkodzić krtań i pozbawić go przytomności (niestety), ale 

na tyle mocno, Ŝeby go naprawdę porządnie rozwścieczyć. 

Zanim jednak pięść Hanka zetknęła się z moją twarzą (byłam przygotowana, Ŝeby się 

uchylić, tak jak uczył mnie tata), inna ręka wystrzeliła w górę, wykręcając ramię Hanka, które 

w związku z tym zniknęło z mojego pola widzenia. 

-  Sądziłem,  Ŝe  ustaliliśmy,  Ŝe  masz  ją  zostawić  w  spokoju.  śeby  utrzymać  Hanka  w 

uścisku, Rob musiał pochylić się

 

nade mną. W związku z tym sprzączka jego paska znalazła 

się na wysokości mojego nosa, co postawiło mnie w głupiej sytuacji. 

I wyprowadziło z równowagi, tak jak przedtem uwaga Hanka. 

-  Czy  opowiadałeś ludziom  dookoła,  Ŝe  uprawialiśmy  seks?  -  zapytałam, wykręcając 

szyję, Ŝeby zobaczyć twarz Roba. 

Próba przedstawienia została nagle przerwana. Wszyscy aktorzy patrzyli teraz w naszą 

stronę. Pani Clemmings odezwała się pierwsza. 

- Co tam się dzieje z tyłu? Panie Wilkins, proszę uwolnić pana Wendella i natychmiast 

usiąść na swoim miejscu! 

-  Jezu,  Wilkins  -  wykrztusił  Hank  zduszonym  głosem.  Być  moŜe  dołoŜyłam  mu 

mocniej, niŜ sądziłam. - Złamiesz mi tę cholerną rękę. 

background image

-  Wyrwę  ci  ją  -  powiedział  Rob  groźnym  tonem,  jakiego  przedtem  u  niego  nie 

słyszałam - jeśli nie zostawisz dziewczyny w spokoju. 

- Jezu, dobrze - wysapał Hank, po czym Rob zwolnił uchwyt. 

Hank  padł  na  swoje  krzesło.  Rob  usadowił  się  z  powrotem  na  swoim.  A  pani 

Clemmings, która była w pół drogi do naszego rzędu, zatrzymała się i stwierdziła: 

-  To  juŜ lepiej  -  z  głębokim  zadowoleniem  w  głosie, jakby  przerwanie  bójki  było  jej 

osobistą zasługą. 

Dobra. 

Byłam wściekła. 

-  Co  on  miał  na  myśli?  -  syknęłam  w  stronę  Roba,  jak  tylko  pani  Clemmings 

odwróciła się do nas plecami. - O czym on mówił? 

- O niczym - odpowiedział Rob i schował się za ksiąŜką. - To zwykły dupek. Po prostu 

weź wyluzuj, dobrze? 

Wiecie  co?  Serdecznie  nie  znoszę,  kiedy  ktoś  mi  mówi,  Ŝebym  wyluzowała.  Na 

przykład  ludzie  mielą  ozorem  na  temat  Douglasa,  a  kiedy  szlag  mnie  trafia,  mówią,  Ŝebym 

wyluzowała. A ja nie potrafię. Nie mogę, nie chcę. 

-  Nie  ma  mowy  -  warknęłam.  -  Chcę  wiedzieć, o  czym  on  mówił.  Co  się,  do diabła, 

dzieje? Chwaliłeś się swoim przyjaciołom, Ŝe to zrobiliśmy? 

Rob  oderwał  wzrok  od  ksiąŜki.  Jego  twarz  pozostała  całkowicie  bez  wyrazu,  kiedy 

stwierdził: 

- Po pierwsze, Wendell nie jest moim przyjacielem. Hank, masując sobie nadgarstek, 

mruknął: 

- Dobrze to ująłeś. 

-  Po  drugie,  ciągnął  Rob  -  nic  nikomu  nie  mówiłem  na  twój  temat,  jasne?  Więc 

uspokój się wreszcie. 

Tego teŜ nie znoszę - kiedy mi mówią, Ŝebym się uspokoiła. 

-  Słuchaj  -  powiedziałam.  -  Nie  wiem,  co  jest  grane.  Ale  jeśli  się  dowiem,  Ŝe 

opowiadasz ludziom jakieś historie o mnie

 

za moimi plecami, stłukę cię. Rozumiesz? 

Uśmiechnął się do mnie po raz pierwszy tego dnia. Miałam wraŜenie, Ŝe nie chciał, ale 

nie mógł się powstrzymać. 

A Rob, no cóŜ, uśmiecha się w taki szczególny sposób. Wiecie, co mam na myśli. 

MoŜe jednak nie wiecie. Zapomniałam, dla kogo to piszę. 

W kaŜdym razie, spytał: 

- Ty mnie stłuczesz? - rozbawionym tonem. To mnie jeszcze bardziej rozwścieczyło. 

background image

- Daj spokój, człowieku - ostrzegł go Hank. - Ona potrafi nieźle dokopać, naprawdę. 

- Taak - powiedziałam. - Więc lepiej uwaŜaj. 

Nie mam pojęcia, co - jeśli w ogóle - odparłby na to Rob, poniewaŜ pani Clemmings 

syknęła  w  tym  momencie  „szsz”  w  sposób,  który,  jak  sądzę,  miał  brzmieć  groźnie.  Rob,  z 

obojętnym wyrazem twarzy, zagłębił się ponownie w lekturze. 

Z braku laku wzięłam się do odrabiania lekcji. 

W środku jednak gotowałam się ze złości. 

A  potem,  kiedy  pani  Clemmings  nas  zwolniła,  wyszłam  przed  szkołę  i  stwierdziłam, 

Ŝ

e nie ma mnie kto odwieźć do domu. 

Wspaniale. Po prostu wspaniałe. 

Mogłabym zadzwonić do mamy. Ale za bardzo mnie roznosiło, nie miałbym zdrowia 

stać  i  czekać  na  nią.  Ręce  mnie  swędziały,  Ŝeby  dać  komuś  w  zęby.  A  kiedy  tak  się  czuję, 

lepiej Ŝeby nikogo nie było w pobliŜu. Zwłaszcza mojej mamy. 

Ruszyłam  przed  siebie. Trzy  kilometry,  wielkie rzeczy. Byłam taka  rozjuszona,  Ŝe  w 

ogóle nie czułam stóp. Pogoda zrobiła się ładna, ani jednej chmurki na niebie. Wykluczone, 

Ŝ

eby  w  taką  pogodę  poraził  kogoś  piorun.  I  tak  miałam  to  gdzieś.  Tysiące  piorunów  mogło 

walić w ziemię, a ja nawet nie zwróciłabym uwagi. 

Jak mogłam być taka głupia? Jak mogłam zrobić z siebie taką kretynkę? 

Wędrowałam  wzdłuŜ  trybun,  kiedy  usłyszałam mruczenie motocykla.  Z  wyłączonym 

silnikiem sunął z rozpędu wzdłuŜ krawęŜnika. 

- Jess - powiedział. - Daj spokój. Nawet na niego nie spojrzałam. 

- Spadaj - powiedziałam. Mówiłam powaŜnie. 

- Masz zamiar leźć całą drogę do domu na piechotę? Daj spokój, podwiozę cię. 

Zasugerowałam, gdzie moŜe sobie wsadzić swój motocykl. 

-  Posłuchaj.  Przepraszam.  Popełniłem  błąd,  w  porządku?  Myślałam,  Ŝe  chodzi  mu  o 

to, Ŝe podczas odsiadki udawał, Ŝe mnie nie zna. 

- Więc wreszcie do ciebie dotarło? Fajnie. 

-  Wiesz,  wydawało  mi  się,  Ŝe  jesteś  starsza.  Zamurowało  mnie.  Odwróciłam  się, 

patrząc na niego ze

 

zdumieniem. 

- Co masz na myśli? Co znaczy: wydawało mi się, Ŝe jesteś starsza? 

Nie miał kasku na głowie, więc widziałam jego twarz. Był zakłopotany. 

-  Nie  wiedziałem,  ze  masz  tylko  szesnaście  lat,  rozumiesz?  To  znaczy,  nie 

zachowujesz  się  jak  szesnastolatka.  Wydajesz  się  duŜo  dojrzalsza.  No,  moŜe  z  wyjątkiem 

sytuacji, kiedy usiłujesz znokautować chłopaków dwa razy większych od siebie. 

background image

Nie mogłam się połapać, o co w tym wszystkim chodzi. 

- Jakie, do diabła, ma znaczenie - zapytałam - ile ja mam lat? 

- Ma znaczenie. 

- Nie rozumiem. 

- Po prostu ma - powiedział. Potrząsnęłam głową. 

- Nadal nie rozumiem. 

- PoniewaŜ ja mam osiemnaście. - Nie patrzył na mnie. Wbił wzrok w ziemię. - I mam 

kuratora. 

Kuratora?  Byłam  na  randce  z  przestępcą?  Mama  padłaby  trupem,  gdyby  się 

dowiedziała. 

- Co zrobiłeś? 

- Nic. 

Minął  nas  volkswagen.  Kierowca  nacisnął  klakson.  Rob  stał  z  boku,  więc  chyba  nie 

było powodu, Ŝeby trąbić. Kierowca, który okazał się panią Clemmings, pomachał nam ręką. 

Tuutut. Cześć, dzieciaki. Do zobaczenia jutro na odsiadce. 

- Nie, powaŜnie - upierałam się. - Co zrobiłeś? 

- Posłuchaj - powiedział Rob. - To było głupie, dobrze? 

- Chcę wiedzieć. 

- Nie powiem ci, więc lepiej zapomnij. 

Moja  wyobraźnia  pracowała  na  przyśpieszonych  obrotach.  Co  takiego  mógł  zrobić? 

Skok  na  bank?  Nie,  za  to  nie  wyznaczają

 

kuratora.  Posyłają  do  więzienia.  Tak  samo  za 

morderstwo. Co on takiego zrobił? 

-  No,  więc  to  chyba  nie  jest  dobry  pomysł  -  ciągnął  -  Ŝebyśmy  się  spotykali.  Chyba 

Ŝ

e... Kiedy masz urodziny? 

- Miałam w zeszłym miesiącu. 

Powiedział słowo, które pozwolę sobie pominąć. 

- Słuchaj - powiedziałam. - Nie obchodzi mnie, Ŝe jesteś pod nadzorem kuratora. 

- Tak, ale twoich rodziców to będzie obchodziło. 

- Nie, oni są w porządku. Roześmiał się. 

- Pewnie, Jess. Właśnie dlatego poprosiłaś wtedy, Ŝebym cię wysadził na końcu ulicy, 

a nie przed domem. Bo twoi rodzice są w porządku. Są tacy w porządku, Ŝe nie chciałaś, Ŝeby 

mnie zobaczyli. A wtedy nie wiedziałaś nawet o kuratorze. Nie zaprzeczysz. 

Tu mnie złapał. 

background image

- Dobrze, masz rację. Teraz jest im cięŜko z róŜnych powodów i nie chcę ich dobijać. 

Ale przecieŜ nic nie muszą wiedzieć. 

-  Takie  rzeczy  się  rozchodzą,  Jess.  Przypomnij  sobie  Wendella.  To  tylko  kwestia 

czasu, kiedy twoi rodzice - i mój kurator - zorientują się, co się święci. 

No dobra, nie miałam zamiaru stać tam i błagać go, Ŝeby się ze mną umawiał. Chłopak 

miał  klasę,  owszem,  ale  ja  teŜ  mam  swoją  dumę.  Więc  tylko  wzruszyłam  ramionami  i 

powiedziałam: 

- Wszystko jedno. 

Potem odwróciłam się i ruszyłam przed siebie. 

-  Mastriani  -  powiedział  zmęczonym  głosem.  -  Posłuchaj,  wsiądź  na  motor,  dobrze? 

Zawiozę cię do domu. Albo raczej na róg ulicy. 

- No, nie wiem - odparłam, patrząc na niego przez ramię i trzepocząc rzęsami. - Pani 

Clemmings juŜ nas widziała razem. Jeśli pobiegnie zawiadomić gliny... 

Chyba miał dość. 

- Wsiadaj na motor, Mastriani. Wiem, czego się spodziewacie. 

Myślicie,  Ŝe  mimo  tego  całego  gadania,  Ŝe  jestem  za  młoda,  między  Robem  a  mną 

zawiązała  się  pełna  namiętności  znajomość  i  Ŝe  wprowadzę  was  we  wszystkie  smakowite 

szczegóły, a wy to zaraz przeczytacie. 

Przykro  mi  was  rozczarować,  ale  nic  takiego  nie  nastąpi.  Po  pierwsze,  moje  Ŝycie 

uczuciowe jest moją prywatną sprawą, a wspominam o nim jedynie ze względu na późniejszy 

rozwój wypadków. 

Po drugie, Rob nie tknął mnie nawet palcem. 

Ku mojemu głębokiemu rozczarowaniu. 

Wysadził  mnie,  tak  jak  obiecał,  na  rogu  ulicy  i  resztę  drogi  przebyłam  pieszo, 

przeklinając  fakt,  Ŝe  mieszkam  w  tym  zacofanym  stanie,  z  jego  zacofanymi  prawami. 

Szesnastoletnia  dziewczyna  nie  moŜe,  w  stanie  Indiana,  spotykać  się  z  osiemnastoletnim 

chłopcem, ale kuzyni pierwszego stopnia mogą się Ŝenić bez problemu w kaŜdym wieku. 

Mówię powaŜnie. Sprawdźcie, jeśli nie wierzycie. 

Jak zwykle wieczorem, kiedy wracam do domu, w kuchni panowało poruszenie. Tym 

razem zastałam tam mamę i tatę oraz Douglasa (co za niespodzianka). Douglas wpatrywał się 

w podłogę, podczas gdy mama darła się na tatę. 

- Mówiłam ci, Ŝe on nie jest gotowy! - wrzeszczała. Mama ma bardzo zdrowe płuca. - 

Mówiłam! Dlaczego nie słuchałeś? Wielki Joe Mastriani zawsze wie najlepiej, co?! 

background image

- Chłopak poradził sobie  świetnie - stwierdził tata. - Naprawdę świetnie. No, dobrze, 

upuścił tacę i stłukł parę rzeczy. Nic wielkiego. Tace codziennie lądują na ziemi. To nie zna-

czy... 

- Nie jest gotowy - ryknęła mama. 

Douglas  zauwaŜył,  Ŝe  stoję  w  drzwiach.  Przewróciłam  oczami,  a  on  znowu  wlepił 

wzrok w podłogę. U nas w liceum są dzieciaki, które gadają bzdury o moim „psychicznym” 

bracie.  Na  przykład  większość  uznała  go  za  potencjalnego  seryjnego  mordercę.  To  jeden  z 

powodów,  dla  których  do  końca  świata  będę  odsiadywać  karę  po  lekcjach.  Bo  tylu  osobom 

musiałam dołoŜyć za obgadywanie Douglasa. Nie sądzę, aby Douglas mógł stać się seryjnym 

mordercą. Jest zbyt nieśmiały. Taki na przykład Ted Bundy, z tego, co słyszałam, był bardzo 

towarzyskim facetem. 

Tata teŜ dostrzegł mnie w drzwiach i powiedział: 

- Gdzie byłaś? 

- Próba zespołu - wyjaśniłam. 

- Aha - odparł tata i znowu zaczął krzyczeć na mamę. 

Nasypałam  sobie  miseczkę  płatków  -  obejrzałam,  oczywiście,  przy  okazji,  karton  z 

mlekiem.  Tak,  jak  podejrzewałam,  mama  zwróciła  uwagę  na  kończący  się  termin 

przydatności  do  spoŜycia  i  pobiegła  do  sklepu  po  nowe  mleko.  Przyjrzałam  się  uwaŜnie 

twarzom dzieci na pudełku. Zastanawiałam się, czy rano będę wiedziała, gdzie są. Czułam, Ŝe 

tak. Ostatecznie nadal byłam naznaczona przez piorun. Blizna prawie nie zbladła. 

Byłam  ciekawa, co  porabia  Sean.  Pewnie  powrócił juŜ,  szczęśliwie,  na  łono  rodziny. 

Mnie  to  zawdzięczał.  Był  mi  winien  równieŜ  przeprosiny  za  swoje  głupawe  zachowanie 

tamtego dnia przed domem. 

Poszłam  na  górę,  ale  zanim  dotarłam  do  swojego  pokoju,  Mike  przeraził  mnie  na 

ś

mierć, otwierając gwałtownie drzwi, i to nie swojego pokoju, tylko Douglasa, i pytając ni w 

pięć, ni w dziewięć: 

- No, dobra. Kto to jest, do diabła? 

Dosłownie rzuciło mną o ścianę ze zdumienia i ze strachu. 

-  Kto  do  diabła,  kto?  Co  robiłeś  w  pokoju  Douglasa?  Wtedy  zobaczyłam  lornetkę  w 

jego ręce i zrozumiałam. 

- Dobra - powiedziałam. - To nie tak, jak myślisz. 

-  Ach  tak?  -  Mike  łypnął  na  mnie  gniewnie  przez  okulary.  -  A  mnie  się  wydaje,  Ŝe 

włóczysz się z jakimś Aniołem Piekieł. Tak właśnie myślę. 

background image

- Ale jesteś rąbnięty - powiedziałam. - On nie jest Aniołem Piekieł, a ja się z nikim nie 

włóczę. 

- To kim on jest? 

- BoŜe, jest w ostatniej klasie. Twój rocznik. Nazywa się Rob Wilkins. 

- Rob Wilkins? - Mike znowu spojrzał na mnie złym wzrokiem. - Nie znam Ŝadnego 

Roba Wilkinsa z ostatniej klasy. 

- To mnie akurat nie dziwi - powiedziałam. - Czy ty w ogóle masz jakichś normalnych 

znajomych, czy tylko tych z Internetu? 

Nie dał się zbyć. 

- Kto to jest? Wywalili go ze szkoły? 

- Nie - odparłam. - Poza tym nie twój interes. 

-  Dobra,  to  jak  to  moŜliwe,  Ŝe  go  nie  znam?  -  W  tym  momencie  Mike'owi  opadła 

szczęka. - O, BoŜe. Czy on jest wieśniakiem? 

-  Cholera,  Mike  -  powiedziałam.  -  Jakie  to  politycznie  poprawne  z  twojej  strony. 

ZałoŜę się, Ŝe nowi kumple z Harvardu będą zachwyceni twoją otwartą postawą. 

Mike potrząsnął głową. 

- Mama cię zabije. 

- Nie, nie zabije, bo ty jej nie nakablujesz. 

-  Jeszcze  się  okaŜe  -  burknął.  -  Nie  chcę,  Ŝeby  moja  siostra  chodziła  z  jakimś 

wsiokiem. 

- Nie chodzimy ze sobą - oświadczyłam. - Jeśli nie powiesz mamie, to ja... To wezmę 

twoją zmianę w restauracji w ten weekend. 

Rozpromienił się, opiekuńczość wobec młodszej siostry wywietrzała mu z głowy. Hej, 

czemu nie? Posiedzi dłuŜej w Internecie. 

- Naprawdę? - zapytał. - W niedzielę wieczorem teŜ? 

Westchnęłam,  jakby  to  było  dla  mnie  straszliwe  poświęcenie.  Tak  naprawdę,  gdyby 

mnie  poprosił,  przepracowałabym  za  niego  wszystkie  zmiany  do  końca  Ŝycia,  byle  tylko 

mama nie dowiedziała się o Robie. 

- W niedzielę wieczorem pewnie teŜ - powiedziałam. 

Na twarzy Mike'a pojawił się wyraz triumfu. Potem przypomniał sobie widocznie,  Ŝe 

jest moim starszym bratem i ma się mną opiekować i tak dalej, bo dodał: 

-  Nie  sądzisz,  Ŝe  on  jest  dla  ciebie  odrobinę  za  stary?  W  końcu  jesteś  dopiero  w 

drugiej klasie. 

background image

-  Nie  martw  się,  Mike.  Dam  sobie  radę  -  zapewniłam.  Nadal  wyglądał  na 

zmartwionego. 

- Wiem, ale jeśli facet... no, wiesz. Jeśli będzie czegoś próbował? 

Moim  najsłodszym  marzeniem  było,  Ŝeby  spróbował.  Niestety,  wcale  się  na  to  nie 

zanosiło. 

-  Słuchaj  -  powiedziałam.  -  Nie  przejmuj  się.  PowaŜnie,  Mike.  Szpieguj  sobie  i 

podglądaj Claire Lippman, jeśli chcesz, ale ode mnie się odczep, dobrze? 

Mike  zaczerwienił  się,  ale  nie  było  mi  go  Ŝal.  W  końcu  o  to  mi chodziło.  Taki  mały 

szantaŜ. 

Kiedy juŜ poszłam do łóŜka, głowę miałam tak zajętą tą całą sprawą z Robem, Ŝe nie 

myślałam  o  tych,  no  wiecie,  nadprzyrodzonych  rzeczach.  Zaginione  dzieci  zeszły  jakby  na 

drugi plan. 

To się, naturalnie, zmieniło następnego dnia. 

background image

10

 

Głos  Rosemary  brzmiał  dziwnie,  kiedy  zadzwoniłam.  MoŜe  dlatego,  Ŝe  odebrał  ktoś 

inny,  a  ja  zapytałam  tylko:  „Czy  jest  Rosemary?”.  MęŜczyzna,  który  podniósł  słuchawkę, 

powiedział: „Chwileczkę”, potem usłyszałam kliknięcie, a potem odezwała się Rosemary. 

- Cześć - powiedziałam. - To ja, Jess. 

-  Cześć,  Jess  -  odparła.  Nie  wydawała  się  jednak  taka  pełna  entuzjazmu,  jak 

poprzedniego dnia. Co słychać, skarbie? 

- W porządku. Mam dla ciebie jeszcze parę adresów. Wyglądało na to, Ŝe wcale jej się 

nie paliło, Ŝeby je zapisać. 

Powiedziała: 

- Nie przeglądałaś chyba gazet, prawda, skarbie? 

-  Chodzi  o  tę  nagrodę?  -  podrapałam  palcami  wyryte  na  automacie  niecenzuralne 

słowa. - Tak. Czytałam o tej nagrodzie. Ale to mi się wydaje niewłaściwe. Wziąć nagrodę za 

to, co kaŜdy przyzwoity człowiek zrobiłby za darmo. Rozumiesz, o co mi chodzi? 

Rosemary na to: 

-  Och,  rozumiem,  co  masz  na  myśli.  Ale  nie  o  tym  mówiłam.  Mówiłam  o  małej 

dziewczynce, w sprawie której wczoraj dzwoniłaś. Powiedziałaś Larry'emu, Ŝe znajdziemy ją 

przy drzewie. 

-  Aha.  -  Cały  czas  uwaŜałam,  czy  w  polu  widzenia  nie  pojawia  się  pani  Pitt. 

Postanowiłam nie dać się złapać po raz drugi. 

Nie zobaczyłam jednak niczego poza czarnym samochodem, który wjechał na parking 

dla  nauczycieli.  Wysiadło  z  niego  dwóch  facetów  w  garniturach.  Uznałam,  Ŝe  to  tajniacy. 

Ktoś musiał kogoś zakapować. - Tak. To mi się wydawało dziwne. A co ona właściwie robiła 

koło tego drzewa? 

-  Ona  nie  była  koło  tego  drzewa,  skarbie  -  wyjaśniła  Rosemary.  -  Była  pod  nim. 

Martwa.  Ktoś  ją  zamordował  i  zakopał  tam,  gdzie  powiedziałaś,  Ŝe  ją  znajdziemy.  -  Potem 

dodała: - Skarbie? Jess? Jesteś tam? 

Ja na to: 

- Tak, tak, jestem. 

Martwa? Ktoś zabił małą jak - jej - tam? 

To przestało być zabawne. 

background image

A potem to juŜ zupełnie przestało być zabawne. Dwaj gliniarze w cywilu szli w moją 

stronę. Sądziłam, Ŝe pójdą do sekretariatu, co byłoby zrozumiałe, a oni skierowali się w moją 

stronę. 

Z bliska zauwaŜyłam, Ŝe obaj mieli krótko obcięte włosy i nosili jednakowe garnitury. 

Jeden z nich sięgnął do kieszeni na piersi. Wyciągnął mały portfelik, którym machnął w moją 

stronę, otwierając go w ten sposób. 

- Witam - odezwał się miłym głosem. - Jestem agent specjalny Chet Davies, a to jest 

mój  partner,  Allan  Johnson.  Jesteśmy  z  FBI.  Chcielibyśmy  ci  zadać  parę  pytań,  Jess.  Czy 

moŜesz odwiesić słuchawkę i pójść z nami? 

W uchu dźwięczał mi głos Rosemary: 

- Jess, kochanie, tak mi przykro, nie chciałam mieć z tym nic wspólnego, ale zmusili 

mnie. 

Agent specjalny Chet Davies ujął mnie za ramię. Powiedział: 

- No, moja droga, odwieś słuchawkę. 

Nie wiem, co we mnie wstąpiło. Do dziś dnia nie potrafię tego wytłumaczyć. Zamiast 

odwiesić słuchawkę, tak jak prosił agent, uderzyłam go nią w twarz z całej siły. 

A potem puściłam się biegiem. 

Nie  odbiegłam  jednak  daleko.  To  znaczy,  jak  tylko  ruszyłam,  zdałam  sobie  sprawę, 

jaka jestem głupia. Dokąd uciekałam? Jak daleko mogłam uciec na piechotę? To było FBI. To 

nie byli gliniarze z prowincjonalnego zadupia, zbyt powolni, Ŝeby złapać krowę na pastwisku, 

a  co  dopiero  szesnastoletnią  dziewczynę,  która  odkąd  skończyła  dziesięć  lat,  regularnie 

zdobywała pierwsze miejsce w szkolnych biegach na setkę. 

Ta  ucieczka  to  był  efekt zaćmienia  umysłowego.  A  kiedy  mi  odbija,  ląduję  w  końcu 

zawsze w tym jednym miejscu. Postanowiłam więc odciąć się od pościgu i schronić się tam, 

gdzie pewnie i tak bym trafiła prędzej czy później. Pognałam w stronę gabinetów szkolnych 

pedagogów,  jednym  szarpnięciem  otworzyłam  drzwi  pokoju  pana  Goodharta  i  padłam  na 

pomarańczowe, winylowe krzesło przy oknie. 

Pan Goodhart spoŜywał akurat pączka z dŜemem. Spojrzał na mnie, nie odsuwając go 

od ust, i powiedział: 

-  O,  Jess,  co  za  miła  niespodzianka.  Co  cię  do  mnie  sprowadza,  tak  radosną  i  o  tak 

wczesnej porze? 

Po biegu byłam trochę zasapana. 

-  Dwóch  facetów  z  FBI  próbowało  przed  chwilą  wsadzić  mnie  do  samochodu  i 

przesłuchać, ale uderzyłam jednego z nich w twarz i przybiegłam tutaj. 

background image

Pan  Goodhart  chwycił  kubek  z  namalowanym  pieskiem  Snoopym  i  pociągnął  łyk 

kawy. A potem powiedział: 

-  Dobrze,  Jessico,  spróbujmy  jeszcze  raz.  Ja  mówię:  „Co  sprowadza  cię  tutaj, 

tryskającą  humorem,  o  tak  wczesnej  porze”,  a  ty  odpowiadasz  jakoś  tak:  „Och,  nie  wiem, 

panie  Goodhart.  Wpadłam  tak  tylko,  Ŝeby  porozmawiać  o  tym,  Ŝe  znowu  nie  najlepiej  mi 

idzie na angielskim i zastanawiałam się, czy mógłby pan pomóc mi przekonać panią Kovax, 

Ŝ

eby dała mi

 

jeszcze jedną szansę”. 

Wtedy  w  drzwiach  gabinetu  pojawiła  się  sekretarka  pana  Goodharta,  Helen. 

Wyglądała na zmieszaną. 

- Paul - powiedziała - są tutaj dwaj panowie... 

Nie  zdołała  skończyć,  poniewaŜ  agent  Chet  Davies  odepchnął  ją  na  bok.  Nos,  z 

którego  ciekła  krew,  zakrywał  chusteczką.  Pomachał  odznaką  w  stronę  pana  Goodharta,  ale 

wzrok, płonący gniewem, skierował na mnie. 

- To było zgrabne - stwierdził. Jego głos brzmiał trochę nosowo, co mnie nie dziwiło, 

bo pewnie złamałam mu jakąś chrząstkę. - Pobicie agenta federalnego stanowi jednak, przy-

padkiem, przestępstwo, moja panno. Wstawaj. Przejedziemy się kawałek. 

Nie  podniosłam  się  z  krzesła.  W  momencie,  kiedy  agent  Davies  wyciągnął  łapę  w 

moją stronę, odezwał się pan Goodhart: 

- Przepraszam najmocniej. 

Tylko  tyle.  Po  prostu:  „przepraszam  najmocniej”.  Agent  Davies  cofnął  gwałtownie 

rękę, jakby się sparzył. A potem posłał panu Goodhartowi spojrzenie pełne skruchy. 

-  Ach  -  wybąkał.  Sięgnął  po  odznakę.  -  Agent  specjalny  Davies.  Zabieram  tę 

dziewczynę na przesłuchanie. 

Pan Goodhart znowu ugryzł pączka, a następnie odłoŜył go na talerzyk. 

- Nie ma mowy. Nie, bez zgody jej rodziców. Jest niepełnoletnia - oznajmił. 

W  tej  chwili  ukazał  się  agent  Allan  Johnson.  Błysnął  odznaką,  przedstawił  się  i 

powiedział: 

-  Proszę  pana,  nie  wiem,  czy  zdaje  pan  sobie  sprawę,  Ŝe  ta  młoda  dama  ma  zostać 

przesłuchana w sprawie kilku wypadków porwania oraz jednego morderstwa. 

Pan Goodhart popatrzył na mnie, unosząc brwi. 

-  Zdaje  się,  Ŝe  byłaś  ostatnio  dość  zajęta,  nieprawdaŜ,  Jess?  Chrypiącym  głosem, 

poniewaŜ zbierało mi się na płacz, jak

 

nigdy dotąd, powiedziałam: 

- Rozmawiałam przez telefon, a ci dwaj panowie, których zobaczyłam po raz pierwszy 

w  Ŝyciu,  kazali  mi  wsiąść  do  samochodu.  A  mama  mówiła,  Ŝebym  nigdy  nie  wsiadała  do 

background image

samochodu  z  obcymi  i  nawet  jeśli  twierdzili,  Ŝe  są  agentami  FBI  i  mieli  odznaki,  to  skąd 

miałam  wiedzieć,  Ŝe  są  prawdziwi?  Nigdy  przedtem  nie  widziałam  odznaki  FBI.  Dlatego 

właśnie go uderzyłam, panie Goodhart - a teraz chyba będę płakać. Pan Goodhart odezwał się 

kpiącym tonem: 

-  Nie  będziesz  płakać,  Jess.  Chyba  nie  przestraszyłaś  się  naprawdę  tych  dwóch 

klownów, co? 

-  Tak  -  wyszlochałam.  -  Przestraszyłam  się.  Panie  Goodhart,  ja  nie  chcę  iść  do 

więzienia! 

Na dobitkę, muszę z pewnym zaŜenowaniem stwierdzić, Ŝe juŜ nie zbierało mi się na 

płacz. Płakałam. Właściwie wyłam. 

No dobra. KaŜdy by się przestraszył, gdyby FBI chciało go przesłuchać. 

Podczas gdy ja pociągałam nosem i wycierałam oczy, przeklinając w myślach Ruth za 

tę całą aferę, pan Goodhart popatrzył na agentów FBI i odezwał się tonem, w którym nie było 

ś

ladu kpiny: 

- Obaj panowie wyjdą i poczekają na zewnątrz. Ona bez rodziców - oraz ich adwokata 

- nigdzie nie pójdzie. 

Z  wyrazu  twarzy  pana  Goodharta  wynikało  bez  cienia  wątpliwości,  Ŝe  mówi 

powaŜnie.  Poczułam  gwałtowny  przypływ  ciepłych  uczuć  pod  jego  adresem,  co  mi  się 

przedtem  raczej  nie  zdarzało.  Owszem,  uporczywie  wlepiał  mi  odsiadki,  ale  w  potrzebie 

moŜna było na nim polegać. 

Agenci  FBI  widocznie  równieŜ  zdali  sobie  z  tego  sprawę.  Agent  specjalny  Davies 

zaklął głośno. Jego partner jakby się trochę zawstydził z tego powodu. Zwracając się do mnie, 

powiedział: 

-  Panienko,  nie chcieliśmy  cię  przestraszyć.  Chcieliśmy  tylko  zadać  ci parę  pytań,  to 

wszystko. MoŜe dałoby się znaleźć

 

jakieś spokojne miejsce, gdzie byśmy to sobie omówili. 

- Naturalnie, Ŝe tak - zabrał ponownie głos pan Goodhart. - Kiedy zjawią się tutaj jej 

rodzice. 

Agent  specjalny  Johnson  potrafił  pogodzić  się  z  poraŜką.  Skinął  głową,  wyszedł  do 

poczekalni i usiadł, po czym wziął do ręki „Seventeen” i zaczął przerzucać. Agent specjalny 

Davies  natomiast  zaklął  ponownie  i  zaczął  przemierzać  poczekalnię  w  tę  i  we  w  tę, 

obserwowany czujnie przez zdenerwowaną sekretarkę Helen. 

Pan  Goodhart  nie  wydawał  się  ani  odrobinę  wytrącony  z  równowagi.  Popił  kawy,  a 

potem sięgnął po telefon. 

- No, dobrze, Jess - powiedział. - To do kogo mam dzwonić - do mamy czy taty? 

background image

Płakałam nieustająco. 

- Ta - ata - wyjąkałam. - Och, proszę, do taty. 

Pan  Goodhart  zadzwonił  do  Mastrianiego,  gdzie  tata  tego  dnia  pracował.  PoniewaŜ 

Ŝ

adne z moich rodziców - pomimo moich licznych bójek - nigdy nie było wzywane do szkoły 

z mojego powodu, ojciec przestraszył się nie na Ŝarty. Pan Goodhart zapewnił go,  Ŝe nic mi 

się nie stało, dodając, Ŝe moŜe warto by zadzwonić do adwokata, jeśli tata kogoś takiego ma. 

Tata,  niech  go  Bóg  błogosławi,  powiedział  tylko:  „Będziemy  u  was  za  pięć  minut”.  Nie 

dopytywał się o szczegóły. 

OdłoŜywszy  słuchawkę,  pan  Goodhart  przyjrzał  mi  się  i  wyciągnął  parę  chusteczek 

higienicznych, które trzymał w pudełku - dla nieszczęśników przesiadujących w jego biurze i 

wylewających łzy z powodu problemów w rodzinie czy czegoś tam. 

Teraz  ja  jestem  jedną  z  tych  poŜałowania  godnych  istot,  myślałam  sobie, 

wydmuchując nos. 

- Opowiedz mi o tym - poprosił pan Goodhart. 

Tak  więc,  zerkając  nerwowo  w  stronę  typów  z  FBI,  Ŝeby  się  upewnić,  Ŝe  nie 

podsłuchują,  opowiedziałam.  Opowiedziałam  panu  Goodhartowi  wszystko,  począwszy  od 

tego, jak uderzył

 

mnie piorun aŜ do dzisiejszego rana, kiedy agent Davies błysnął mi odznaką 

przed  oczami.  Opuściłam  tylko  szczegóły  dotyczące  Roba.  Nie  sądziłam,  Ŝeby  były  panu 

Goodhartowi potrzebne do szczęścia. 

Akurat  gdy  skończyłam  opowiadanie,  przybył  tata  wraz  z  adwokatem,  panem 

Abramowitzem,  przypadkiem  równieŜ  tatą  Ruth.  Agent  specjalny  Davies  do  tego  czasu 

doszedł juŜ  do  siebie  i  zachowywał  się jak  gdyby  nigdy  nic.  Jakby  wcale  nie  usiłował mnie 

złapać i jakby nie oberwał ode mnie w twarz słuchawką telefoniczną. 

Z  tatą  i  panem  Abramowitzem  rozmawiał  w  sposób  niezwykle  profesjonalny, 

wyjaśniając,  Ŝe  FBI  interesuje  się  osobą,  która  dzwoniła  do  Państwowej  Agencji 

Poszukiwania  Zaginionych  Dzieci.  Jak  się  okazuje,  w  agencji  mają  telefony  identyfikujące 

miejsce, skąd dzwoni rozmówca, więc Rosemary od samego początku wiedziała, Ŝe jestem z 

Indiany.  Musieli  tylko  sprawdzić,  skąd  dokładnie  dzwonię,  no  i  złapać  mnie  na  gorącym 

uczynku. 

Tak więc, voila, jak mówi mama. W ten sposób do mnie trafili. 

Pozostawało pytanie, co mianowicie, skoro juŜ mnie mieli, zamierzali ze mną zrobić? 

Na  tyle,  na  ile  orientowałam  się  w  tych  sprawach,  nie  złamałam  przepisów  -  no,  moŜe  z 

wyjątkiem napaści na agenta federalnego, ale agentowi specjalnemu Daviesowi przestało juŜ 

chyba tak bardzo zaleŜeć na poruszaniu tej kwestii. 

background image

Całe  to  zamieszanie  -  pojawienie  się  agentów  FBI,  ojca  uczennicy  i  adwokata  na 

dokładkę  w  gabinecie  pedagoga  -  wywabiło  z  pokoju  dyrektora  szkoły,  pana  Feeneya.  Pan 

Feeney  rzadko  opuszczał  biuro,  tylko  czasami,  podczas  apelu,  Ŝeby  przypomnieć  nam  o 

niebezpieczeństwach  jazdy  po  pijanemu.  Teraz  zaproponował  przejście  do  swojej  prywatnej 

sali  konferencyjnej,  gdzie  zasiedliśmy  w  siódemkę  -  ja,  mój  tata,  tata  Ruth,  dwaj  agenci 

specjalni,  pan  Goodhart  i  pan  Feeney  -  a  ja  powtórzyłam  historię,  którą  niedawno 

opowiedziałam panu Goodhartowi. 

Wyraz  ich  twarzy,  kiedy  skończyłam,  określiłabym  jako...  hm,  sceptyczny.  Historia 

była  nie  z  tej  ziemi.  No  bo  jak  to  moŜliwe?  Jakim  cudem  codziennie  rano  budziłam  się  z 

informacjami o obcych dzieciach? To pewnie ten piorun... Ale dlaczego? 

Nikt  nie  potrafił  odpowiedzieć  na  te  pytania.  Podejrzewam,  Ŝe  zagadka  pozostanie 

nierozwiązana po wsze czasy. 

Ale, jak się okazało, agent specjalny Johnson naprawdę chciał ją rozwiązać. To znaczy 

tę  zagadkę.  Zadał  mi  masę  pytań.  Niektóre  dziwaczne.  Na  przykład  czy  doznałam 

kiedykolwiek krwawienia z dłoni czy stóp. 

- Uhm, nie - odparłam i spojrzałam na niego, jakby był niespełna rozumu. 

- Jeśli to prawda... - zaczął, kiedy sądziłam, Ŝe wyczerpał juŜ cały zasób dziwacznych 

pytań. 

-  Jeśli  to  prawda?  -  przerwał  tata.  Mój  tata  nie  naleŜy  do  najbardziej  opanowanych 

ludzi  na  świecie.  To  nie  znaczy, Ŝe  ciągle  się  wścieka.  Raczej  rzadko  mu  się  to  zdarza.  Ale 

jeśli juŜ się zdarzy, miejcie się na baczności. Pewnego razu na basenie jakiś facet przezywał 

Douglasa  downem  -  Douglas  miał  wtedy  jedenaście  czy  dwanaście  lat.  Facet  miał  jakieś 

dwadzieścia,  dwadzieścia  parę  i  chyba  sam  nie  był  za  bystry.  Ale  to  dla  taty  nie  była 

okoliczność  łagodząca.  Prasnął  tamtego,  a  potem  przytrzymał  mu  twarz  pod  wodą,  aŜ 

ratownik musiał interweniować. To było super. 

- Jeśli? - powtórzył tata. - Wątpi pan w słowa mojej córki? Agent specjalny Johnson 

prawdopodobnie  nie  znał  historii

 

faceta  z  basenu,  ale  i  tak  się  przestraszył.  Widać  było,  Ŝe 

mój ojciec jest naprawdę ze mnie dumny. Nie tylko dlatego, Ŝe tym razem nie mazałam się, 

opowiadając,  co  mi  się  zdarzyło,  ale  równieŜ  dlatego,  Ŝe  jak  się  tak  bliŜej  zastanowić, 

zrobiłam  coś  rzeczywiście  dobrego  i  poŜytecznego.  Pomogłam  odnaleźć  gromadkę 

zaginionych  dzieci.  Fakt,  jedno  z  nich  nie  Ŝyło,  ale  nigdy  by  tego  nie  odkryli,  gdyby  nie  ja. 

Biorąc pod uwagę, Ŝe jedno z jego dzieci było schizofrenikiem, a drugie, nawet jeśli dostało 

się  do  Harvardu,  odmieńcem,  no  cóŜ,  przypuszczam,  Ŝe  tata  musiał  być  ukontentowany,  Ŝe 

przynajmniej jedno z jego dzieci wyróŜniło się w sposób pozytywny. 

background image

Agent specjalny Johnson podniósł rękę i powiedział: 

-  Nie,  proszę  pana.  Proszę  mnie  źle  nie  zrozumieć.  Wierzę  bez  zastrzeŜeń  pannie 

Mastriani. Chcę tylko podkreślić, Ŝe jeśli tak jest rzeczywiście, to jest ona bardzo szczególną 

młodą damą i zasługuje na specjalne potraktowanie. 

Myślałam, Ŝe mówi o paradzie w Nowym Jorku, takiej jak ta, którą uczczono druŜynę 

Yankesów,  kiedy  wygrali  mistrzostwa  w  baseballu.  Czemu  nie,  mogłabym  się  nawet 

przejechać na otwartej platformie, pod warunkiem Ŝe rozwinęłaby jakąś przyzwoitą prędkość. 

Tata jednak z punktu zaczął podejrzewać, Ŝe chodzi o coś innego. 

- O jakie traktowanie panu chodzi? - zapytał podejrzliwie. 

- CóŜ, zwykle w takich wypadkach... przede wszystkim pragnę państwa zapewnić, Ŝe 

my,  w  FBI,  ogromnie  cenimy  osoby  obdarzone  zdolnościami  pozazmysłowymi,  jak  panna 

Mastriani.  Faktem  jest,  Ŝe  niejednokrotnie  zwracamy  się  do  takich  osób  po  poradę,  kiedy 

ś

ledztwo utyka w martwym punkcie. 

-  Nie  wątpię.  Co  to  ma  wspólnego  z  Jess?  -  W  głosie  taty  ponownie  zabrzmiała 

podejrzliwość. 

- OtóŜ chcielibyśmy zaprosić pannę Mastriani - naturalnie za pańskim pozwoleniem - 

do jednego z naszych ośrodków badawczych, abyśmy mogli dowiedzieć się czegoś więcej o 

jej zdumiewających umiejętnościach. 

Natychmiast  stanęły  mi  przed  oczami  sceny  z  pewnego  filmu  wideo,  który 

uwielbiałam  w  dzieciństwie.  OtóŜ  bohaterowie  -  dzieci  obdarzone  zdolnościami 

pozazmysłowymi,  jak  to  określił  agent  Johnson  -  zostają  wysłane  do  specjalnego  „ośrodka 

badawczego”,  gdzie,  mimo  kraniku  z  wodą  sodową  w  pokoju  -  który  wywarł  na  mnie 

szczególne  wraŜenie,  jako  Ŝe  moja  mama  nie  pozwoliłaby  mi  trzymać  w  pokoju  nawet 

opiekacza  w  obawie,  Ŝe  puszczę  chałupę  z  dymem  -  były  w  gruncie  rzeczy  traktowane  jak 

więźniowie. 

-  Um  -  mruknęłam  głośno.  PoniewaŜ  nikt,  tak  naprawdę,  nie  zwracał  się  do  mnie, 

wszyscy obrócili teraz głowy w moją stronę. - Nie, dziękuję. 

Pan  Goodhart,  który  widocznie  nie  oglądał  tego  filmu  o  niezwykłych  dzieciach 

powiedział: 

- Poczekaj chwilę, Jess. Wysłuchajmy agenta Johnsona. Nie co dzień trafia się ktoś z 

tak  niezwykłymi  umiejętnościami  jak  twoje.  Istotne  jest,  abyśmy  dowiedzieli  się  o  nich  jak 

najwięcej. Dzięki temu moglibyśmy lepiej zrozumieć, w jaki sposób działa ludzki umysł. 

Rzuciłam mu gniewne spojrzenie. Zdrajca! Nie do wiary. 

background image

-  Nie  udam  się  -  powiedziałam,  nieco  za  głośno  jak  na  salę  konferencyjną  pana 

Feeneya - do Ŝadnego specjalnego ośrodka badawczego w Waszygtonie. 

Agent Johnson na to: 

-  Och,  ale  ten  jest  tu  na  miejscu,  w  Indianie.  Tylko  godzinę  drogi  stąd,  w  bazie 

wojskowej Crane. Tam mamy odpowiednie warunki, aby zbadać nadzwyczajny talent panny 

Mastriani. MoŜe pomogłaby nam odnaleźć jeszcze więcej zaginionych ludzi. Kiedy dzwoniłaś 

dziś  rano  do  agencji  poszukującej  zaginionych  dzieci,  panno  Mastriani,  to  po  to,  aby  podać 

miejsca pobytu kolejnych dzieci, prawda? 

Zmarszczyłam gniewnie brwi. 

-  Tak  -  powiedziałam.  -  Nie  daliście  mi  ich  przekazać.  Przez  was  kompletnie 

zapomniałam te adresy. 

To było ohydne kłamstwo, ale wprawili mnie w paskudny humor. Nie chciałam jechać 

do  bazy  wojskowej  Crane.  Nigdzie  nie  chciałam  jechać.  Chciałam  zostać  tu,  gdzie  byłam. 

Chciałam  za  karę  zostać  w  szkole  po  lekcjach  i  siedzieć  obok  Roba.  Skoro  inaczej  nie 

mogłam się z nim spotykać... 

A  co  z  Karen  Sue  Hanky?  Znowu  mnie  wyzwała.  Raz  jeszcze  musiałam  jej  utrzeć 

nosa. Musiałam koniecznie. Właśnie to była moja szczególna umiejętność. Nie te dziwaczne 

rzeczy, które przytrafiały mi się ostatnio... 

-  Na  świecie jest  duŜo, duŜo  więcej  zaginionych  ludzi,  panno  Mastriani  -  powiedział 

agent specjalny Johnson - niŜ dzieci, których zdjęcia umieszczono na kartonach z mlekiem. Z 

twoją  pomocą  moglibyśmy  odnaleźć  zaginionych  jeńców  wojennych,  o  których  bezpieczny 

powrót rodziny modlą się od dwudziestu, a nawet trzydziestu lat. Moglibyśmy zlokalizować 

uchylających się od płacenia alimentów ojców i zmusić ich do płacenia pieniędzy, które ich 

dzieciom  są  tak  bardzo  potrzebne.  Moglibyśmy  wytropić  seryjnych  morderców  i  schwytać 

ich,  zanim  zabiją  kolejną  ofiarę.  FBI  wyznacza  wysokie  nagrody  pienięŜne  za  informacje  o 

osobnikach poszukiwanych listem gończym. 

Widziałam,  Ŝe  jego  słowa  przekonały  ojca.  Złapałam  się  na  tym,  Ŝe  i  mnie  myśl  o 

współpracy  z  FBI  na  chwilę  przypadła  do  gustu.  Fajnie  by  było  pomagać  w  poszukiwaniu 

zaginionych, albo w tropieniu bandytów, Ŝeby spotkała ich zasłuŜona kara. 

Ale dać się zamknąć w bazie wojskowej? 

Powiedziałam więc: 

- Wie pan, to moŜe nawet nie działać w ten sposób. MoŜe potrafię odnaleźć tych ludzi 

tylko wtedy, kiedy śpię we własnym łóŜku, we własnym domu? Dlaczego miałabym to robić 

background image

w bazie

 

wojskowej Crane? Czy nie mogłabym zostać na Lumley Lane i stamtąd kontaktować 

się z wami? 

Agent  specjalny  Johnson  i  agent  specjalny  Davies  popatrzyli  na  siebie  nawzajem. 

Wszyscy pozostali spojrzeli na nich pytająco. 

Agent specjalny Johnson odezwał się wreszcie: 

-  Tak,  to  byłoby  moŜliwe,  Jessico.  -  ZauwaŜyłam,  Ŝe  nie  zwracał  się  juŜ  do  mnie 

„panno  Mastriani”.  -  Oczywiście,  Ŝe  tak.  Ale  nasi  naukowcy  pragną  gorąco  przeprowadzić 

kilka  testów.  A fakt,  Ŝe to  wszystko  wydaje  się brać  początek  od poraŜenia  piorunem  - cóŜ, 

nie  chcę  bić  na  alarm,  ale  wydaje  mi  się,  Ŝe  powinnaś  poddać  się  tym  testom  bez  oporów. 

Stwierdzono  bowiem,  Ŝe  w  podobnych  wypadkach  często  dochodzi  do  powaŜnego 

uszkodzenia  organów  wewnętrznych,  które  z  początku  nie  daje  Ŝadnych  objawów,  a  w 

pewnym momencie... 

Tata pochylił się naprzód. 

- Co w pewnym momencie? 

-  No,  cóŜ,  często  osobnik  taki  umiera,  panie  Mastriani,  na  zawał  serca  -  uderzenie 

pioruna  stanowi  straszliwe  obciąŜenie  dla  serca.  Mogą,  i  często  występują,  dodatkowe 

komplikacje, jak zakrzepy czy uszkodzenie arterii. Wnikliwe badania lekarskie... 

-  Które  moŜna  by  przeprowadzić  i  tutaj  -  powiedziałam  mocno  zaniepokojona.  -  W 

gabinecie doktora Hinkle'a. 

Doktor  Hinkle  był  naszym  lekarzem  rodzinnym  odkąd  pamiętam.  Zdiagnozował,  co 

prawda, schizofrenię Douglasa jako nadpobudliwość, ale cóŜ, nikt nie jest doskonały. 

-  Z  pewnością  -  przyznał  agent  specjalny  Johnson.  -  Z  pewnością.  Jakkolwiek 

internista  nie  zawsze  dysponuje  odpowiednim  przygotowaniem  i  aparaturą  do  wykrywania 

subtelnych zmian w organizmie. Zwłaszcza w tak nietypowych przypadkach. 

- A co do tych nagród pienięŜnych... - odezwał się niespodziewanie pan Feeney. 

Popatrzyłam na niego wściekła. Co za dupek. Miałam wraŜenie, Ŝe usilnie kombinuje, 

jak połoŜyć łapę na tych pieniądzach. Mógłby ufundować nowy gabinet na trofea w głównym 

holu  w  celu  wystawienia  wszystkich  idiotycznych  pucharów  zdobytych  przez  szkołę  w 

zawodach stanowych czy gdzieś tam. BoŜe, jak ja nienawidziłam szkoły. 

To  dopełniło  miary.  Miałam  dość. Wstałam,  odsuwając  krzesło -  duŜo  ładniejsze  niŜ 

zwykłe  krzesła  w  klasach:  na  kółkach  i  wyściełane  wyszukanym,  mięciutkim  materiałem, 

któryŜ  pewnością  nie  miał  nic  wspólnego  z  prawdziwą  skórą,  gdyŜ  inaczej  pan  Feeney 

popadłby w konflikt z radą szkoły z powodu nadmiernych wydatków - i oświadczyłam: 

- No, dobrze, jeśli nikt nie zamierza mnie aresztować, to chyba juŜ pójdę do domu. 

background image

Agent specjalny Johnson na to: 

- Nie skończyliśmy jeszcze, Jess. 

Wtedy  stało  się  coś  niezwykłego.  Moja  dolna  warga  zaczęła  lekko  drŜeć  -  sądzę,  Ŝe 

nadal  byłam  roztrzęsiona  w  związku  z  rzekomą  groźbą  aresztowania  -  a  tata,  który  to 

zauwaŜył, wstał i rzucił stanowczo: 

- Nie. 

Nie. Tylko tyle. Nie. 

- Dosyć juŜ wystraszyliście moją córkę jak na jeden dzień. Zabieram ją do domu, do 

matki. 

Agenci  specjalni  Johnson  i  Davies  wymienili  spojrzenia.  Nie  mieli  ochoty  pozwolić 

mi odejść. Mój tata jednak podszedł do mnie, podniósł mój plecak i flet i kładąc  mi rękę na 

ramieniu, powiedział: 

- Chodź, Jess. Wychodzimy. 

Tata  Ruth  w  tym  czasie  sięgnął  do  kieszeni.  Wyjął  kilka  wizytówek  i  połoŜył  je  na 

stole konferencyjnym pana Feeneya. 

-  Jeśli  chcieliby  panowie  skontaktować  się  z  państwem  Mastriani  -  zwrócił  się  do 

agentów  -  mogą  to  panowie  uczynić  za  pośrednictwem  mojego  biura.  śyczę  przyjemnego 

dnia. 

Agent  specjalny  Johnson  wydawał  się  rozczarowany,  ale  poprosił  tylko,  Ŝebym 

zadzwoniła  do  niego,  jak  tylko  zmienię  zdanie  w  sprawie  bazy  wojskowej  Crane,  i  dał  mi 

swoją  wizytówkę.  Opuszczając  salę  konferencyjną,  agent  specjalny  Davies  złoŜył  palec 

wskazujący i kciuk i wymierzył do mnie jak z pistoletu. Zaniepokoiło mnie to, zwłaszcza Ŝe 

na jego nozdrzach widniała zakrzepła krew, a u nasady nosa powiększał się fioletowy siniak... 

Pan  Feeney  zachował  się  bardzo  przyzwoicie,  zwalniając  mnie  na  resztę  dnia  do 

domu. Ani jednym słówkiem nie zająknął się na temat odsiadki. Potem uświadomiłam sobie, 

Ŝ

e  dyrektor  nic  nie  wiedział  o  moich  odsiadkach.  Pan  Feeney  ma,  poza  uczniami,  mnóstwo 

innych spraw na głowie. 

Pan Goodhart jednak, który nie ma, równieŜ o tym nie wspomniał. A to dlatego, Ŝe juŜ 

duŜo wcześniej błagałam, Ŝeby ze względu na Douglasa nie zamęczał moich rodziców moimi 

problemami.  Dotrzymał  słowa,  chociaŜ  radził  mi,  abym  przemyślała  tę  propozycję  z  bazą 

wojskową Crane. Obiecałam, Ŝe się zastanowię, chociaŜ nie miałam zamiaru tego robić. 

Tata  odwiózł  mnie  do  domu.  Po  drodze  wstąpiliśmy  do  cukierni.  To  był  taki  nasz 

specjalny  rytuał.  Kiedyś,  przez  wiele  tygodni,  wstępowaliśmy  tam  codziennie,  w  drodze 

powrotnej  ze  szpitala.  Miałam  na  łydce  oparzenie  trzeciego  stopnia  od  rury  wydechowej 

background image

harleya  sąsiadów  i  tata  musiał  mnie  wozić  na  opatrunki.  Doktor  Feingold,  neurolog,  kupił 

sobie  na  pięćdziesiąte  urodziny  śliczniutkiego  harleya  w  kolorze  świeŜej  mięty  i  jako  małe 

dziecko  dopominałam  się  ciągle,  Ŝeby  mnie  zabierał  na  przejaŜdŜki.  Na  ogół  mnie  zabierał, 

pewnie  głównie  po  to,  Ŝebym  się  zamknęła.  Milion  razy  ostrzegał  mnie,  Ŝebym  nie  zbliŜała 

nóg  do  rury  wydechowej,  ale  pewnego  dnia  zapomniałam  i  proszę!  Oparzenie  trzeciego 

stopnia  wielkości  pięści.  Blizna  nie  zniknęła,  mimo  Ŝe  w  gabinecie  zabiegowym  bardzo  się 

starali, usuwając uszkodzoną skórę kaŜdego dnia, przez trzy miesiące. 

Usuwanie  jej  bolało  bardziej  niŜ  oparzenie.  UŜywali  pincety  Za  kaŜdym  razem 

mdlałam. Potem, Ŝeby mnie pocieszyć, tata zabierał mnie na coś słodkiego. Tak więc bardzo 

mnie  wzruszył  tym  gestem,  który  dla  kogoś  obcego  nie  byłby  w  pełni  zrozumiały.  Tata 

podkreślił w ten sposób więź, jaka zaistniała między nami od tamtych czasów. Coś w sam raz 

dla pana Goodharta. 

W kaŜdym razie, w drodze do domu tata zgodził się powiadomić mamę, co się stało, 

ale nie mówić nikomu innemu - kazałam mu przysiąc - a ja zobowiązałam się nie mieć więcej 

przed  nim  tajemnic.  Nie  powiedziałam  mu  jednak  o  Robie,  poniewaŜ  o  tej  sprawie,  według 

mego  przekonania,  FBI  nie  miało  pojęcia,  więc  za  to  na  pewno  by  mnie  nie  chcieli 

aresztować. 

Ponadto bardziej obawiałam się reakcji mamy na historię z Robem niŜ na te dzieci z 

kartonów mleka. 

background image

11

 

Potem  okazało  się,  oczywiście,  Ŝe to  nie  mój  tata  był  osobą,  od  której  powinnam  się 

domagać dyskrecji. Tą osobą był pan Feeney. 

Nie  wiem,  czy  wyobraŜał  sobie,  Ŝe  dzięki  temu  zdoła  w  jakiś  sposób  dobrać  się  do 

pieniędzy, czy teŜ uznał, Ŝe szkoła zyska na tle innych szkół stanu Indiana - tak jakby fakt, Ŝe 

piorun  poraził  mnie  pod  szkolnymi  trybunami  nadawał  naszemu  liceum  jakiś  wyjątkowy 

charakter - czy juŜ nie wiem co. 

W  kaŜdym  razie,  kiedy  dostarczono  nam  gazetę  do  domu  -  miejscowy  dziennik, 

zamiast  o  siódmej  rano,  wychodzi  codziennie  o  trzeciej  po  południu,  tak  by  dziennikarze  i 

reszta  redakcji  nie  musieli  wstawać  za  wcześnie  -  okazało  się,  Ŝe  jej  pierwszą  stronę  zdobi 

moje  zdjęcie:  ogromne,  niezwykle  „korzystne”  zdjęcie  z  albumu  drugiego  roku,  na  którym 

występuję  w  jednej  z  obrzydliwych  sukienek  uszytych  przez  mamę.  Nad  zdjęciem  widniał 

nagłówek: Dotknięta palcem Boga. 

Czy  wspomniałam  juŜ,  Ŝe  w  naszym  mieście  jest  więcej  kościołów  niŜ  restauracji  i 

barów? Południowa Indiana jest wyjątkowo bogobojna. 

W  artykule  opisano,  jak  naznaczona  przez  Boga,  czy  teŜ,  w  ujęciu  społeczności 

ś

wieckiej,  poraŜona  piorunem,  uratowałam  gromadkę  dzieci.  Dalej  była  mowa  o  tym,  Ŝe 

jestem  przeciętną  uczennicą,  grającą  trzeci  flet  w  szkolnej  orkiestrze,  a  w  weekendy 

pomagającą  ojcu  w  naleŜących  do  niego  trzech  restauracjach,  które  wymieniono  z  nazwy. 

Wiedziałam, Ŝe te informacje nie mogły pochodzić wyłącznie od pana Feeneya, który nie znał 

mnie  zbyt  dobrze.  Uznałam,  Ŝe  musiał  maczać  w  tym  palce  pan  Goodhart.  Poczułam  się 

dotknięta. Fakt, nie wspomniał o problemach z Douglasem ani o moich odsiadkach, ale poza 

tym  wypaplał  wszystko,  co  wiedział.  Czy  szkolni  pedagodzy  nie  mają  przypadkiem 

obowiązku  dochowania  czegoś  w  rodzaju  tajemnicy  zawodowej?  To  znaczy,  czy  za  jej 

złamanie nie grozi im jakaś kara? 

Kiedy jednak tata zadzwonił do pana Abramowitza i zapytał go o to, usłyszał: 

- Nie da się udowodnić, Ŝe informacje pochodzą od pedagoga. Od kogoś  ze szkoły  z 

całą pewnością. Ale nie dowiedziemy, Ŝe konkretnie od niego. 

JednakŜe tata Ruth postanowił wnieść pozew przeciwko Liceum im. Ernesta Pyle'a za 

udostępnienie  pismu  mojego  zdjęcia.  W  ten  sposób,  jak  się  wyraził  pan  Abramowitz, 

naruszono  moją  prywatność.  Pan  Abramowitz  był  w  swoim  Ŝywiole.  Rzadko  miewa  do 

czynienia z interesującymi sprawami. Na ogół zajmuje się rozwodami. 

background image

Moja  mama  równieŜ  była  zachwycona.  Nie  wiem  dlaczego,  ale  cała  ta  historia 

wzbudziła jej entuzjazm. Była wniebowzięta. Chciała, Ŝebym odbyła konferencję prasową w 

głównej sali Mastrianiego. Wyliczała w kółko, ile pieniędzy przyniesie restauracji goszczenie 

przyjezdnych  dziennikarzy.  Zaczęła  się  nawet  zastanawiać,  w  jakim  stroju  miałabym  na  tej 

konferencji wystąpić. Dosłownie jej odbiło. A przecieŜ całe Ŝycie powtarzała: „Jedyne, czego 

pragnę,  to  Ŝebyśmy  byli  normalną  rodziną”.  Zupełnie  o  tym  zapomniała,  kiedy  usłyszała  o 

nagrodach. 

- Ile? - dopytywała się. - Ile za dziecko? 

W  tym  momencie  akurat  jedliśmy  obiad  -  makaron  z  sosem  grzybowym.  Mój  tata 

stwierdził: 

- Toni, nagrody nie są istotne. Jessica jest młodą dziewczyną i lepiej nie naraŜać jej na 

kontakt z mediami. To mogłoby... 

- Ale dają dziesięć tysięcy dolarów za dziecko? - nie ustępowała mama. - Czy tylko za 

to jedno dziecko? 

- Toni... 

-  Joe,  ja  chcę  tylko  powiedzieć,  Ŝe  dziesięć  tysięcy  dolarów  piechotą  nie  chodzi. 

MoŜna by za to kupić nowy podgrzewany bufet i jeszcze coś do Joe Juniora... 

-  Zdobędziemy  pieniądze  na  nowy  podgrzewany  bufet  do  Joe  Juniora  starym, 

wypróbowanym sposobem - powiedział ojciec. - Weźmiemy poŜyczkę. 

- Nie w tej sytuacji. PrzecieŜ trzeba będzie opłacić studia Michaela. 

Michael,  którego  jedyną  reakcją  na  wieść  o  moich  świeŜo  odkrytych  zdolnościach 

parapsychicznych było pytanie, czy wiem, gdzie podziewa się człowiek w błękitnym turbanie, 

który

 

według  Nostradamusa  miał  doprowadzić  do  wybuchu  trzeciej  wojny  światowej, 

podniósł oczy do nieba. 

-  Nie  przewracaj  mi  tu  oczami,  młody  człowieku  -  powiedziała  matka.  -  Harvard 

wystąpił z bardzo szczodrą ofertą, jeśli chodzi o stypendium, ale to i tak nie wystarczy... 

-  Zwłaszcza  -  wtrącił  tata,  zanurzając  resztkę  makaronu  w  gęstym  sosie  na  talerzu  - 

jeśli Dougie wróci do State. 

Tego mamie było za wiele. Upuściła z brzękiem widelec. 

-  Douglas  -  powiedziała  -  nie  wróci  do  tej  szkoły.  Nigdy.  Tata  sprawiał  wraŜenie 

bardzo zmęczonego. 

-  Toni  -  powiedział.  -  Chłopak  musi  mieć  wykształcenie.  Nie  moŜe  siedzieć  w  tym 

pokoju na górze i czytać komiksów do końca Ŝycia. Ludzie juŜ go nazywają Boo Radleyem. 

background image

Boo  Radley,  jak  pamiętałam  z  lekcji  angielskiego  w  pierwszej  klasie,  był  tym 

bohaterem  z  Zabić  drozda,  który  nigdy  nie  wychodził  z  domu,  tylko  robił  wycinki  z  gazet, 

czym  ludzie  zajmowali  się,  zanim  wymyślono  telewizję.  Na  szczęście  Douglas  nie  chciał 

zejść na dół na obiad, bo gdyby to usłyszał, poczułby się uraŜony. Jak na kogoś, kto próbował 

odebrać sobie Ŝycie, Douglas wyjątkowo źle reaguje, kiedy mówi się o nim, Ŝe jest dziwny. 

-  Dlaczego  nie?  -  zapytała  mama.  -  Dlaczego  nie  moŜe  siedzieć  w  swoim  pokoju  do 

końca Ŝycia? Jeśli tego właśnie chce, dlaczego nie mielibyśmy mu na to pozwolić? 

-  PoniewaŜ  nikt  w  Ŝyciu  nie  robi  tego,  co  chce,  Toni.  Chciałbym  cały  dzień  leŜeć  w 

hamaku  na  podwórku  -  oświadczył  tata,  celując  kciukiem  w  swoją  pierś.  -  Tu  obecna  Jess 

chce  objechać  świat  na  harleyu.  A  Mikey...  -  spojrzał  na  Mike'a,  pochłoniętego 

przeŜuwaniem. - CóŜ, nie mam zielonego pojęcia, co chce robić Mike... 

-  Przelecieć  Claire  Lippman  -  zasugerowałam,  naraŜając  się  na  silne  kopnięcie  pod 

stołem ze strony Mike'a. 

Tata ciągnął dalej, rzuciwszy mi ostrzegawcze spojrzenie. 

-  Ale  cokolwiek  by  to  było,  nie  będzie  tego  robił,  Toni.  Nikt  nie  robi  tego,  co  chce, 

Toni. Ludzie robią to, co powinni robić, a Douglas powinien wrócić do college'u. 

Zadowolona,  Ŝe  uwaga  skupiła  się  dla  odmiany  na  kimś  innym,  podziękowałam  i 

odeszłam  od  stołu.  Przez  cały  dzień  nie  rozmawiałam  z  Ruth.  Byłam  strasznie  ciekawa,  co 

ona  o  tym  wszystkim  myśli.  Nie  co  dzień  widuje  się  zdjęcie  najlepszej  przyjaciółki  na 

pierwszej stronie miejscowego dziennika. 

Nie udało mi się jednak dowiedzieć, co myśli Ruth. Kiedy bowiem wyszłam na ganek 

z zamiarem przeskoczenia  Ŝywopłotu oddzielającego nasze domy, stanęłam niespodziewanie 

wobec  armii  reporterów,  którzy  zaparkowali  przed  naszym  domem,  a  teraz  wymachiwali  w 

moim kierunku aparatami fotograficznymi i mikrofonami. 

-  To  ona!  -  Dziennikarka,  którą  rozpoznałam  jako  prezenterkę  z  Kanału  4,  szła, 

potykając się, przez trawnik. Jej wysokie obcasy grzęzły w trawie. - Jessico! Jessico! Jak się 

czujesz jako bohaterka narodowa? 

Popatrzyłam bezmyślnie na mikrofon, z którego  wyrastały ni to włosy, ni to  kabelki. 

Potem  na  wprost  mojej  twarzy  pojawiło  się  z  milion  mikrofonów.  Wszyscy  jednocześnie 

zaczęli  mi  zadawać  pytania.  To  była  konferencja  prasowa,  o  której  marzyła  mama,  tylko  Ŝe 

miałam na sobie dŜinsy i T - shirt. Nawet nie pomyślałam, Ŝeby się uczesać. 

- Um - powiedziałam do mikrofonów. 

A potem zjawił się tata, który wciągnął mnie z powrotem do domu i zaczął wrzeszczeć 

na reporterów,  Ŝeby się wynieśli z jego terenu. Nikt go nie słuchał, w kaŜdym razie, dopóki 

background image

nie  przyjechały  gliny.  Wtedy  przekonaliśmy  się  na  własne  oczy,  jak  bardzo  opłacały  się 

darmowe lunche, którymi tata zwykł częstować przedstawicieli władzy. Warto było zobaczyć, 

jak  się  wściekli,  kiedy  wjechali  w  Lumley  Lane  i  nie  mogli  nawet  zaparkować,  bo  wozy 

transmisyjne  blokowały  ulicę.  W  naszej  prowincjonalnej  dziurze  zdarza  się  tak  niewiele 

przestępstw, Ŝe kiedy coś się dzieje, chłopcy w niebieskich mundurkach przystępują hurmem 

do akcji. 

Widok tłumu reporterów na naszym trawniku pobudził ich do działania. Zadzwonili na 

komisariat,  sprowadzając  w  mgnieniu  oka  najbardziej  wyszukany  sprzęt  do  rozpędzania 

tłumu,  a  do  tego  psy  policyjne  i  granaty  dymne.  Mieli  dosłownie  wszystko  i  wyraźnie 

przymierzali się do uŜycia całego tego arsenału na reporterach, wśród których znajdowali się 

przedstawiciele powaŜnych stacji telewizyjnych i radiowych. 

Przyznaję, byłam pod wraŜeniem. Razem z Mike'em obserwowaliśmy sytuację z okna 

na moim poddaszu. Mike wszedł nawet do Internetu i zaczął wyszukiwać' informacje na mój 

temat.  Znalazł  dwieście  siedemdziesiąt  stron  wzmiankujących  Jessicę  Mastriani.  Nikt,  jak 

dotąd,  nie  wyciął  mojej  twarzy  i  nie  przykleił  do  nagiego  ciała  króliczka  z  „Playboya”,  ale 

Mike stwierdził, Ŝe to tylko kwestia czasu. Potem rozdzwonił się telefon. 

Najpierw  zadzwoniło  z  komórek  kilku  dziennikarzy  stojących  przed  domem. 

Domagali  się,  Ŝebym  wyszła  i  złoŜyła  oświadczenie,  przynajmniej  jedno.  Zaklinali  się,  Ŝe 

potem odjadą. Tata odłoŜył słuchawkę. 

Po nich zaczęli dzwonić ludzie, którzy nie byli reporterami. Obcy ludzie, którzy pytali, 

czy  mogą  się  ze  mną  skontaktować,  Ŝebym  pomogła  im  odnaleźć  zaginionego  krewnego, 

dziecko, męŜa, ojca. Tata starał się być miły i przekonywał ich, Ŝe to nie działa w ten sposób, 

Ŝ

e musiałabym zobaczyć zdjęcie zaginionej osoby. Proponowali, Ŝe przefaksują zdjęcie albo 

prześlą e - mailem. Niektórzy oświadczyli, Ŝe zaraz ruszają w drogę i dotrą za parę godzin. 

Wtedy tata odłączył telefon. 

Stałam się sławną osobistością. Albo teŜ więźniem we własnym domu. Co kto woli. 

Nadal  nie  udało  mi  się  pogadać  z  Ruth,  a  naprawdę  miałam  na  to  ochotę.  PoniewaŜ 

jednak nie mogłam ani wyjść, ani zadzwonić, pozostał mi jedynie czat. Michael zlitował się 

nade  mną  i  pozwolił  mi  skorzystać  z  komputera,  mimo  tej  głupiej  uwagi  na  temat  Claire 

Lippman. 

Ruth nie była specjalnie miła, kiedy się do niej odezwałam. 

RUTH:

 Dlaczego, do cholery, nic mi nie powiedziała

ś

?

 

JA:

 Słuchaj, Ruth, nikomu nic nie mówiłam, jasne? To było po prostu zbyt dziwaczne.

 

RUTH

: Podobno jestem twoj

ą

 najlepsz

ą

 przyjaciółk

ą

.

 

background image

JA:

 Jeste

ś

 moj

ą

 najlepsz

ą

 przyjaciółk

ą

.

 

RUTH:

 Dobra, zało

Ŝę

 si

ę

Ŝ

e powiedziała

ś

 Robowi Wilkinsowi.

 

JA:

 Przysi

ę

gam, 

Ŝ

e nie.

 

RUTH:

  Tak,  pewnie.  Nic  nie  powiedziała

ś

  facetowi,  który  ci

ę

  dmucha, 

Ŝ

e  masz  takie 

zdolno

ś

ci. Rzeczywi

ś

cie, wierz

ę

.

 

JA:

 Po pierwsze,  nikt mnie nie dmucha. Po drugie, czy ty naprawd

ę

 my

ś

lisz, 

Ŝ

e  tak mi zale-

Ŝ

ało, 

Ŝ

eby wszyscy wiedzieli? Przecie

Ŝ

 to jaka

ś

 paranoja. Wiesz, 

Ŝ

e nie lubi

ę

 rzuca

ć

 si

ę

 w oczy.

 

RUTH:

 To 

ś

wi

ń

stwo, 

Ŝ

e mi nie powiedziała

ś

. Czy wiesz, 

Ŝ

e ludzie ze szkoły dzwonili do mnie 

i  pytali,  czy  wiedziałam,  a  ja  musiałam  udawa

ć

Ŝ

e  tak,  bo  nie  chciałam  wyj

ść

  na  idiotk

ę

?  Jeste

ś

 

najgorsz

ą

 najlepsz

ą

 przyjaciółk

ą

, jak

ą

 w 

Ŝ

yciu miałam.

 

JA:

 Jestem jedyn

ą

 najlepsz

ą

 przyjaciółk

ą

, jak

ą

 w 

Ŝ

yciu miała

ś

. I nie masz prawa si

ę

 w

ś

cieka

ć

bo to wszystko twoja wina. Ty mnie zmusiła

ś

Ŝ

ebym lazła w t

ą

 głupi

ą

 burze.

 

RUTH:

  Co  zamierzasz  zrobi

ć

  z  nagrod

ą

?  Wiesz,  przydałoby  mi  si

ę

  nowe  stereo  do 

kabrioletu. A Skip mówi, 

Ŝ

ebym ci powiedziała, 

Ŝ

e on chce najnowsz

ą

 wersj

ę

 Tomb Raider.

 

JA:

  Powiedz  Skipowi, 

Ŝ

e  nic  mu  nie  kupi

ę

,  dopóki  nie  przeprosi  za  t

ę

  spraw

ę

  z  moj

ą

  lalk

ą

 

Barbie, któr

ą

 przywi

ą

zał do butelki i próbował wysła

ć

 w kosmos.

 

RUTH:

  Wiesz,  nie  wyobra

Ŝ

am  sobie,  jak  zdołamy  si

ę

  jutro  dosta

ć

  do  szkoły.  Ulica  jest 

kompletnie zablokowana. Wygl

ą

da jak scena z Czerwonego 

ś

witu.

 

Ruth  miała  rację.  Z  gliniarzami  tworzącymi  rodzaj  kordonu  przed  domem  i 

zastawionym  dojazdem, faktycznie  mogło  się  wydawać,  Ŝe  nadchodzą  Rosjanie,  albo  coś  w 

tym  stylu.  Nikt  nie  miał  prawa  poruszać  się  po  naszej  ulicy  bez  okazania  glinom

 

jakiegoś 

dowodu,  Ŝe  tu  mieszka. Na  przykład  gdyby  Rob miał  ochotę  zapuścić  się  tutaj  na  indianie  - 

nie Ŝeby chciał koniecznie, ale jakby, powiedzmy, źle skręcił, czy coś - absolutnie nie dałby 

rady. Gliniarze by go nie przepuścili. 

Próbowałam  nie  dopuszczać  do  siebie  myśli  o  Robie.  Wyszłam  z  czata  z  Ruth, 

zapewniwszy  ją,  Ŝe  jakkolwiek  nic  jej  nie  powiedziałam,  to  nie  powiedziałam  równieŜ 

nikomu innemu, co

 

ją chyba odrobinę udobruchało. Zgodziłam się, aby mówiła wszystkim, Ŝe 

wiedziała  od  początku  -  to  naprawdę  nie  miało  dla  mnie  znaczenia,  a  ją  uszczęśliwiło. 

Przypuszczam, Ŝe jak skończyła ze mną, natychmiast weszła na czat z Muffy i Butfy i innymi 

Ŝ

ałosnymi  kretynkami,  o  których  przyjaźń  tak  uparcie  zabiegała  z  powodów,  których  pojąć 

nie  jestem  w  stanie.  Wyjęłam  flet  i  ćwiczyłam  przez  godzinę,  ale,  prawdę  mówiąc,  nie 

miałam do tego serca. Wcale nic dlatego, Ŝe myślałam o tym, co się stało z moją nieszczęsną 

głową. To by jeszcze było zrozumiałe. 

Nie, wbrew postanowieniu, łapałam się ciągle na myśli o Robie. Czy zastanawiał się, 

co  się  stało,  kiedy  nie  stawiłam  się  na  odsiadkę  tego  popołudnia?  Nawet  gdyby  próbował 

background image

zadzwonić,  Ŝeby  się  czegoś  dowiedzieć,  nie  miał  szans,  bo  tata  odłączył  telefon.  Na  pewno 

widział gazetę, no nie? To znaczy, teraz, kiedy okazało się, Ŝe dotknął mnie palec BoŜy, moŜe 

chciał ze mną porozmawiać? 

Przypuśćmy, Ŝe tak. Ale raczej nie. Nasłuchiwałam pilnie, ale nie wpadło mi w ucho 

buczenie indiany. 

Chyba  nie  dlatego,  Ŝe  gliny  nie  przepuściły  go  przez  blokadę.  Pewnie  nawet  nie 

próbował. 

Tyle o nieodwzajemnionej miłości. A poza tym, naprawdę nie rozumiem chłopaków. 

background image

12

 

Następnego  ranka  obudziłam  się  rozczarowana  i  rozŜalona  na  Roba,  który,  jak  się 

wydaje, wolał nie ryzykować więzienia, spędzając czas w moim towarzystwie. Zrobiło mi się 

jednak  raźniej  na  myśl  o  tym,  Ŝe  nie  muszę  skradać  się  po  kryjomu  do  Ŝadnego  automatu 

telefonicznego, Ŝeby zadzwonić do 1 - 800 - Jeśli - Widziałeś - Zadzwoń. Rany, mogłam do 

nich  zadzwonić  z  własnego  domu.  Tak  więc  wstałam  z  łóŜka,  podłączyłam  telefon  i 

wykręciłam numer. 

Rosemary  nie  odebrała,  więc  poprosiłam,  Ŝeby  podeszła  do  telefonu.  Pani,  którą 

usłyszałam w słuchawce, zapytała: 

- Czy to Jess? A ja: 

- Tak, zgadza się. A ona powiedziała: 

- Zaczekaj chwilę. 

Ale zamiast połączyć mnie z Rosemary, połączyła mnie z jej głupim szefem, Larrym, 

z którym rozmawiałam poprzedniego dnia. Zawołał do telefonu: 

-  Jessica!  Jak  to  miło.  Dziękuję,  Ŝe  zadzwoniłaś.  Czy  masz  dzisiaj  dla  nas  jakieś 

adresy? Obawiam się, Ŝe wczoraj byliśmy odcięci... 

-  Tak,  to  prawda,  Larry  -  wpadłam  mu  w  słowo  -  dzięki  temu,  Ŝe  sprowadziłeś 

federalnych. A teraz połącz mnie z Rosemary albo odkładam słuchawkę. 

Larry wydawał się zaskoczony. 

-  AleŜ  Jess  -  powiedział.  -  Nie  chcieliśmy  sprawić  ci  przykrości.  Zrozum,  kiedy 

dostajemy taki telefon jak od ciebie, jesteśmy zobowiązani przeprowadzić wywiad... 

- Larry - przerwałam - rozumiem doskonale. Teraz daj Rosemary do telefonu. 

Larry  mruknął  coś  obraŜony,  ale  ostatecznie  przekazał  słuchawkę  Rosemary. 

Odezwała się zmartwionym głosem. 

-  Och,  Jess  -  powiedziała.  -  Tak  mi  przykro,  skarbie.  śałuję,  Ŝe  ci  czegoś  nie 

powiedziałam, jakoś cię nie ostrzegłam. Ale, wiesz, oni namierzają wszystkie zgłoszenia... 

-  Wszystko  w  porządku,  Rosemary  -  powiedziałam.  -  Nic  się  nie  stało.  Byłam  na 

pierwszych  stronach  gazet,  a  przed  domem  kłębi  się  tłum  dziennikarzy,  powinnam  być 

zachwycona, prawda? 

Rosemary na to: 

- Przynajmniej humor ci dopisuje. Nie jestem pewna, czy ja bym tak potrafiła. 

background image

-  Mniejsza  z  tym  -  ucięłam.  -  Więc  słuchaj,  mam  dwoje  dzieci  z  wczoraj  i  jeszcze 

dwoje oprócz tego. 

Rosemary tylko na to czekała. Zapisała informacje, które podałam, powiedziała: „Bóg 

z tobą, kochanie” i rozłączyła się. OdłoŜyłam słuchawkę i zaczęłam się pakować do szkoły. 

Spakować się było łatwo, gorzej z wyjściem. 

Przed  domem  znowu  rozłoŜyło  się  zoo.  Pojawiło  się  jeszcze  więcej  półcięŜarówek, 

niektóre z ogromnymi talerzami  satelitarnymi na dachu. Wokół nich kręcili się reporterzy, a 

kiedy włączyłam telewizor, doznałam niesamowitego wraŜenia, poniewaŜ prawie na kaŜdym 

kanale pokazywano nasz dom, przed którym stał jakiś reporter, mówiąc: „Stoję oto przed tym 

niezwykłym domem w stanie Indiana. To właśnie tu mieszka dziewczyna poraŜona piorunem, 

Jessica  Mastriani,  której  nadzwyczajne  zdolności  pozazmysłowe  doprowadziły  do  odnale-

zienia kilkorga zaginionych dzieci...” 

Gliniarze  byli  tam  równieŜ.  Kiedy  zeszłam  na  dół,  mama  po  raz  kolejny  częstowała 

ich kawą i ciasteczkami. Połykali je w mgnieniu oka. 

No i, oczywiście, jak tylko odłoŜyłam słuchawkę, telefon natychmiast zaczął dzwonić. 

Odebrał tata - ktoś chciał ze mną rozmawiać, ale odmówił przedstawienia się. Tata ponownie 

wyłączył telefon. 

Krótko mówiąc, zapanował bałagan. 

ś

adne z nas nie zdawało sobie sprawy z moŜliwych konsekwencji, dopóki Douglas nie 

przywędrował do kuchni, patrząc dokoła nieco mętnym wzrokiem. 

- Oni chcą mnie dostać - powiedział. 

O mało się nie udławiłam płatkami kukurydzianymi, poniewaŜ Douglas uŜywa słowa 

„oni” tylko wtedy, kiedy przeŜywa „epizod”. 

Ojciec teŜ zorientował się, Ŝe coś jest nie tak. Odstawił kawę i spojrzał na Douglasa z 

troską. 

Tylko  do  mamy  to  nie  dotarło.  Ładowała  jeszcze  więcej  ciasteczek  na  tacę. 

Powiedziała: 

- Nie bądź śmieszny, Dougie. Im chodzi o Jessicę, nie o ciebie. 

-  Nie  -  odparł  Douglas.  Potrząsnął  głową.  -  Oni  chcą  mnie.  Widzicie  te  talerze? 

Satelitarne  anteny  na  dachach  wozów?  Skanują  moje  fale  umysłowe.  UŜywają  anten 

satelitarnych, Ŝeby skanować moje myśli. 

Upuściłam łyŜkę. Tata zapytał bardzo łagodnie: 

- Doug, czy brałeś wczoraj lekarstwo? 

background image

-  Czy  wy  tego  nie  widzicie?  -  Douglas  błyskawicznym  ruchem  wyrwał  tacę  z  rąk 

mamy i rzucił ją na podłogę. - Czy jesteście ślepi? Oni chcą mnie! Mnie! 

Tata skoczył z miejsca i objął Douglasa ramionami. Odsunęłam miseczkę z płatkami i 

powiedziałam: 

- Lepiej juŜ pójdę. MoŜe jak pójdę, oni ruszą za mną... 

- Idź - powiedział tata. 

Wstałam od stołu, złapałam flet i plecak i skierowałam się do drzwi. 

Ruszyli  za  mną.  Albo  raczej  za  mną  i  za  Ruth,  która  zdołała  przekonać  gliny,  Ŝeby 

pozwolili  jej  przejechać  spod  domu  na  nasz  podjazd.  Wskoczyłam  na  przednie  siedzenie  i 

odjechałyśmy.  Gdybym  nie  martwiła  się  o  Douglasa,  bawiłoby  mnie  obserwowanie 

reporterów gramolących się w pośpiechu do wozów i rzucających się w pogoń za nami. Ale 

za bardzo byłam przygnębiona. Douglas juŜ tak dobrze sobie radził. Co się stało? 

- No cóŜ - odezwała się Ruth. - Trzeba przyznać, jest tego trochę. 

- Czego? 

Ruth podniosła rękę, poprawiając lusterko. 

- Urn - mruknęła, wskazując na nie oczami. - Tego. 

Obejrzałam  się.  Miałyśmy  eskortę  policji,  otaczali  nas  gliniarze  na  motocyklach, 

którzy  usiłowali  nie  dopuścić  za  blisko  wozów  transmisyjnych.  Tych  wozów  było  znacznie 

więcej, niŜ myślałam. Wszystkie jechały naszym śladem. Wysiadanie w tym układzie mogło 

nie być zabawne. 

- MoŜe nie wpuszczą ich na teren szkoły - powiedziałam z nadzieją. 

-  śartujesz?  Taak,  pewnie.  ZałoŜę  się,  Ŝe  Feeney  juŜ  tam  czeka  z  ogromnym 

transparentem powitalnym. 

Powiedziałam: 

- No, moŜe gdybym z nimi porozmawiała... 

W  ten  oto  sposób,  jeszcze  zanim  zabrzmiał  dzwonek  na  lekcje,  znalazłam  się  na 

schodach  przed  szkołą,  odpowiadając  na  pytania  prezenterów  telewizyjnych,  których  całe 

Ŝ

ycie oglądałam na ekranie. 

-  Nie  -  odparłam  jednemu  z  nich  -  to  w  ogóle  nie  bolało.  Czułam  coś  w  rodzaju 

łaskotania. 

- Tak - zwróciłam się do kogoś innego - uwaŜam, Ŝe rząd powinien robić więcej, Ŝeby 

odnaleźć te dzieci. 

- Nie - odpowiedziałam na kolejne pytanie - Nie wiem, gdzie jest Elvis. 

background image

Pan  Feeney,  zgodnie  z  przewidywaniami  Ruth,  był  na  posterunku.  Otaczała  go 

gromadka reporterów. Obaj z panem Goodhartem stanęli przy mnie, kiedy odpowiadałam na 

pytania.  Pan  Goodhart  wydawał  się  zmieszany,  natomiast  pan  Feeney  przeŜywał 

najpiękniejsze chwile w swoim Ŝyciu. Powtarzał w kółko kaŜdemu, kto zechciał go słuchać, 

jak  to  Liceum  im.  Ernesta  Pyle'a  wygrało  stanowe  mistrzostwa  w  baseballu  w  1997  roku. 

Jakby to kogoś obchodziło. 

A potem, w środku tej nieudacznej, zaimprowizowanej konferencji prasowej stało  się 

coś, co ostatecznie zburzyło mój

 

spokój, to znaczy te resztki spokoju, które mi jeszcze zostały 

po „epizodzie” Douglasa. 

-  Panno  Mastriani  -  krzyknął  ktoś  z  tłumu  reporterów  -  czy  czuje  się  pani  w  jakiś 

sposób winna w związku z zapewnieniami Seana Patricka O'Hanahana, Ŝe matka uprowadziła 

go z domu sześć lat temu, aby uchronić go przed okrutnym traktowaniem ze strony ojca? 

Zamrugałam  oczami.  Był  piękny,  wiosenny  dzień;  temperatura  zbliŜała  się  do 

dwudziestu pięciu stopni. Nagle jednak poczułam chłód. 

- Co? - zawołałam, wpatrując się w tłum w poszukiwaniu osoby, która to powiedziała. 

-  I  w  związku  z  tym,  Ŝe  wyjawienie  miejsca  przebywania  Seana  władzom  -  ciągnął 

głos - nie tylko naraziło jego Ŝycie na niebezpieczeństwo, ale zagroziło wolności jego matki? 

Wtedy, zamiast morza twarzy, zobaczyłam jedną twarz. Nie wiedziałam, czy widzę ją 

rzeczywiście,  czy  teŜ  to  tylko  wyobraźnia.  Ale  to  była  twarz  Seana,  taka,  jaką  widziałam 

tamtego dnia przed ceglanym domkiem w Paoli. Drobna, biała jak papier twarz, z jaskrawymi 

piegami. Palce, wczepione w moje ubranie, drŜały. 

„Nikomu nie mów”, wysyczał. „Nikomu nie mów, Ŝe mnie widziałaś, rozumiesz?” 

Błagał, Ŝebym milczała. Potrząsał mną i błagał o milczenie. 

A  ja  go  zdradziłam.  Sądziłam  -  zupełnie  szczerze  -  Ŝe  ktoś,  kto  budzi  w  nim 

ś

miertelny strach, więzi go wbrew jego woli. Zachowywał się przecieŜ tak, jakby się bał. 

Rzeczywiście się bał. Mnie. Naprawdę myślałam, Ŝe robię to, co naleŜy. Myliłam się. 

Reporterzy  nadal  wykrzykiwali  pytania.  Słyszałam  ich,  ale  miałam  wraŜenie,  Ŝe  są 

gdzieś bardzo daleko. 

- Jessica? - Pan Goodhart przyglądał mi się uwaŜnie. - Dobrze się czujesz? 

„Nie  jestem  Sean  Patrick  O'Hanahan”.  To  właśnie  powiedział  mi  Sean  tamtego  dnia 

przed domem. „Więc moŜe zostaw mnie w spokoju, słyszysz? MoŜesz po prostu odjechać. I 

nigdy nie wracaj”. 

-  W  porządku.  -  Pan  Goodhart  otoczył  mnie  ramieniem,  kierując  się  ku  wejściu.  - 

Wystarczy na jeden dzień. 

background image

- Chwileczkę - powiedziałam. - Kto to powiedział? Kto mówił o Seanie? 

Na  nieszczęście  jednak,  kiedy  zorientowano  się,  Ŝe  odchodzę,  wszyscy  reporterzy 

zaczęli jednocześnie wywrzaskiwać pytania i nie dało się w Ŝaden sposób ustalić, kto zadał to 

pytanie o Seana Patricka O'Hanahana. 

- Czy to prawda? - zwróciłam się do pana Goodharta, kiedy weszliśmy do szkoły. 

- Czy co jest prawdą? 

-  Czy  to  prawda,  co  powiedział  ten  dziennikarz?  -  Coś  dziwnego  działo  się  z  moimi 

wargami, trochę tak, jak u dentysty, kiedy dają ci znieczulenie. - Ze Sean Patrick O'Hanahan 

w ogóle nie został porwany? 

- Nie wiem, Jessico. 

- Czy jego mama naprawdę moŜe pójść za to do więzienia? 

- Nie wiem, Jessico. Ale nawet jeśli tak jest, to nie twoja wina. 

- Dlaczego to nie jest moja wina? - Prowadził mnie w stronę klasy. Spóźniłam się, ale 

po raz pierwszy nikt nie miał do mnie pretensji. - Skąd pan wie, Ŝe to nie moja wina? 

-  śaden  sąd  w  tym  kraju  -  oświadczył  pan  Goodhart  -  nie  powierzy  opieki  nad 

dzieckiem rodzicowi, który się nad nim znęca. Matka prawdopodobnie wmówiła dziecku, Ŝe 

tak było. 

- Ale skąd pan wie? - upierałam się. - Skąd to moŜna wiedzieć? Skąd mogę wiedzieć, 

czy  robiąc  to,  co  robię,  ujawniając  miejsce  przebywania  tych  dzieci  władzom,  działam 

rzeczywiście

 

w ich interesie? A moŜe nie wszystkie chcą, Ŝeby je odnaleziono. Jak mam się 

tego domyśleć? 

- Nie ma sposobu - stwierdził pan Goodhart. Właśnie dotarliśmy do klasy. - Jess, tego 

nie da się przewidzieć. Musisz po prostu przyjąć, Ŝe jeśli ktoś kocha je na tyle, Ŝeby zgłosić 

ich zaginięcie, to zasługuje na to, Ŝeby się dowiedzieć, gdzie są. Nie myślisz? 

Nie.  Właśnie  na  tym  polegał  kłopot.  Nie  myślałam.  W  ogóle  się  nad  tym  nie 

zastanawiałam.  Jak  tylko  przekonałam  się  o  prawdziwości  swoich  snów  -  Ŝe  Sean  Patrick 

O'Hanahan naprawdę Ŝyje, ma się dobrze i mieszka w małym ceglanym domku w Paoli - nie 

zawracałam sobie głowy Ŝadnymi wątpliwościami. 

A teraz, przeze mnie, dzieciak znalazł się w jeszcze gorszej sytuacji niŜ przedtem. 

O, tak. Byłam naznaczona, zgadza się. 

Pytanie tylko, przez kogo? 

background image

13

 

Nie wszystko było tak całkiem do chrzanu. Okazało się, na przykład, Ŝe darowano mi 

odsiadkę.  Niesamowite,  co?  Odkrywasz  w  sobie  zdolności  nadprzyrodzone,  nie  musisz 

siedzieć  w  szkole  za  karę.  Ciekawa  jestem,  jak  poczułby  się  trener  Albright,  gdyby  o  tym 

wiedział.  W  gruncie  rzeczy,  znokautowanie  gwiazdy  jego  druŜyny  piłkarskiej  uszło  mi  na 

sucho. Skandal, prawda? 

Zadręczając  się  sprawą  Seana  Patricka  O'Hanahana,  myślałam  równieŜ,  co  pocznie 

pani Clemmings z tymi na „W. Jak

 

bez mojej pomocy, da sobie radę z Hankiem i Gregiem? A 

Rob? Czy będzie mu mnie brakowało? Czy w ogóle zauwaŜy, Ŝe zniknęłam? 

Dowiedziałam  się  zaraz  po  lunchu.  Szłyśmy  z  Ruth  w  stronę  szafek,  kiedy  nagle 

dostałam od niej łokciem w bok, i to mocno. 

-  Au,  chcesz  mi  Ŝebro  złamać?  Pogięło  cię?  Wskazała  dłonią.  Spojrzałam. 

Zrozumiałam. Koło mojej szafki stał Rob Wilkins. 

Ruth  dokonała  pośpiesznego  odwrotu  na  z  góry  upatrzone  pozycje.  Wyprostowałam 

się i szłam dalej. Nie miałam się czym denerwować. Rob i ja byliśmy tylko przyjaciółmi. Rob 

dał mi to aŜ nazbyt jasno do zrozumienia. 

- Hej - powiedział, kiedy podeszłam. 

-  Hej  -  odparłam.  Pochyliłam  głowę,  otwierając  szafkę.  Wybierałam  kolejne  cyfry 

szyfru: 21 - tyle lat chciałabym mieć teraz. 16 - tyle mam teraz. 35 - tyle lat będę miała, kiedy 

Rob Wilkins uzna, Ŝe dojrzałam do tego, aby z nim chodzić. 

- No więc - odezwał się ponownie. - Miałaś zamiar mi powiedzieć? 

Wyjęłam ksiąŜkę do geometrii. 

- Nie - powiedziałam - nie zamierzałam nikomu o tym mówić. 

- Tak właśnie myślałem. A ten dzieciak? 

- Jaki dzieciak? 

Wiedziałam doskonale, o kogo pyta. 

- Ten dzieciak w Paoli. Był pierwszy? 

- Aha - powiedziałam. Nagle zachciało mi się płakać. PowaŜnie. A ja nigdy nie płaczę. 

No, ostatni raz w gabinecie pana Goodharta, kiedy przyszli agenci FBI. 

- Mogłaś mi powiedzieć. 

- Mogłam. - Wyjęłam zeszyt do geometrii. - Uwierzyłbyś mi? 

- Tak - powiedział. - Tak, uwierzyłbym. 

background image

Myślę,  Ŝe  rzeczywiście  by  uwierzył.  Albo  moŜe  po  prostu  chciałam  tak  myśleć. 

Wydawał  się  taki...  Nie  wiem.  Chyba  miły.  Stał  tam,  opierając  się  o  sąsiednią  szafkę.  Nie 

miał  ksiąŜek,  tylko  tę  nieodłączną  powieść  w  miękkich  okładkach  w  tylnej  kieszeni  wy-

ś

wiechtanych  dŜinsów,  gdzieniegdzie  mocno  wypłowiałych,  na  przykład  na  kolanach  i  w 

innych, bardziej interesujących miejscach. 

Miał  na  sobie  ciemnozieloną,  cienką  bluzę  z  długim  rękawem,  rękawy  jednak 

podciągnął do góry, tak Ŝe widać było jego opalone odjazdy na motocyklu przedramiona i... 

No, czyja nie jestem Ŝałosna? 

Zatrzasnęłam drzwiczki szafki. 

- Dobra - powiedziałam. - Muszę iść. 

- Jess - zawołał, kiedy juŜ odchodziłam. Obejrzałam się. 

„Zmieniłem zdanie”. Miałam nadzieję,  Ŝe to właśnie powie: „Zmieniłem zdanie. Czy 

pójdziesz ze mną na bal na koniec roku?” 

Powiedział jednak: 

- Słyszałem. O tym chłopcu. O Seanie. 

Wydawał  się  zmieszany,  taka  rozmowa  na  szkolnym  korytarzu,  w  nienaturalnym 

ś

wietle jarzeniówek, musiała być dla niego czymś niezwykłym. 

- To nie była twoja wina, Jess - mówił dalej. - Sposób, w jaki zachowywał się wtedy, 

przed domem... Ja teŜ widziałem, Ŝe z nim się dzieje coś dziwnego. Skąd miałaś wiedzieć? To 

tyle. - Pokiwał głową, jakby zadowolony, Ŝe powiedział wszystko, co miał do powiedzenia. - 

Postąpiłaś słusznie. 

Potrząsnęłam  głową.  Czułam  łzy  pod  powiekami.  Cholera,  stałam  tam,  mijały  mnie 

setki  ludzi,  a  ja  usiłowałam  ukryć  łzy

 

przed  chłopakiem,  który  podobał  mi  się  tak,  Ŝe  nie 

potrafię tego wyrazić. Czy moŜna sobie wyobrazić coś bardziej upokarzającego? 

- Nie - powiedziałam. - Nieprawda. 

Potem odwróciłam się i poszłam w swoją stronę. 

Tym razem nie próbował mnie zatrzymać. 

PoniewaŜ nie musiałam zostać w szkole, wróciłam do domu z Ruth. Postanowiłyśmy, 

Ŝ

e  będziemy  razem  ćwiczyć.  Ruth  powiedziała,  Ŝe  znalazła  nowy  koncert  na  flet  i 

wiolonczelę. Współczesny, ale mogłybyśmy spróbować. 

Kiedy  jednak  wjechałyśmy  w  Lumley  Lane,  zorientowałam  się  natychmiast,  Ŝe  coś 

jest  nie  tak.  Reporterzy  stłoczyli  się  w  odległym  końcu  ulicy,  za  policyjną  barykadą.  Na 

widok samochodu Ruth podnieśli wrzask i zaczęli gorączkowo pstrykać zdjęcia... 

Gliny nie dopuszczały ich w pobliŜe domu. 

background image

Kiedy Ruth podjechała bliŜej i zobaczyłam krew na chodniku, wiedziałam, dlaczego. 

Nie tylko na chodniku. Krwawy ślad prowadził aŜ do drzwi frontowych. 

Ruth teŜ go zauwaŜyła. Mruknęła „och”. 

Potem  otworzyły  się  drzwi  i  wyszedł  mój  tata  razem  z  Mikiem.  Tata  uspokajającym 

gestem podniósł ręce w górę i powiedział: 

- Nie jest tak źle, jak na to wygląda. Po południu Dougie rzucił się na reportera, który 

usiłował przeprowadzić wywiad z sąsiadami. Obaj mają się dobrze. Nie przeraŜaj się. 

To pewnie brzmi śmiesznie, Ŝe mój brat rzucił się na reportera. Gdyby to zrobił Mike, 

to byłoby nawet bardzo śmieszne. Ale chodziło o Douga, więc wcale nie było mi do śmiechu. 

- Posłuchaj - powiedział tata, siadając na schodkach przed domem. Ruth zgasiła silnik 

i obie wysiadłyśmy z samochodu. 

Usiadłam  obok  taty,  starannie  omijając  wzrokiem  plamy  krwi.  Ruth  zasiadła  obok 

Mike'a na bujanej ławeczce na ganku. Ławeczka zatrzeszczała złowieszczo pod ich cięŜarem. 

Mike nie wyglądał na zachwyconego towarzystwem, ale Ruth nie zwróciła na to uwagi. 

- To nie twoja wina, Jess - ciągnął tata - ale reporterów, wozów transmisyjnych, policji 

i tego wszystkiego. Trochę tego było za duŜo dla Dougiego. Nie wytrzymał. Kiedy odjechałaś 

rano,  sądziliśmy,  Ŝe  udało  nam  się  go  uspokoić.  Wziął  lekarstwa  i  wydawało  się,  Ŝe  jest  w 

porządku. Ale lekarze mówią, Ŝe stres czasami... 

Jęknęłam i połoŜyłam głowę na kolanach. 

- Jak to nie  moja wina? - zawyłam. - Oczywiście, Ŝe to moja wina. Wszystko przeze 

mnie. Gdybym nigdy nie zadzwoniła pod ten głupi numer... 

- Musiałaś zadzwonić pod ten głupi numer - powiedział cierpliwie tata. - Gdybyś nie 

zadzwoniła  pod  ten  głupi  numer,  tamci  rodzice  nadal  zamartwialiby  się,  co  się  stało  z  ich 

dziećmi... 

- Taak - powiedziałam. - A Sean Patrick O'Hanahan nie zostałby, wbrew swojej woli, 

odesłany do ojca. A jego matka nie znalazłaby się w trudnej sytuacji. A... 

-  Postąpiłaś  słusznie,  Jess  -  powtórzył  ojciec.  -  Nie  moŜesz  wszystkiego  wiedzieć.  A 

Douglas wyjdzie z tego. Byłoby po prostu wskazane, Ŝeby znalazł się w jakimś trochę spokoj-

niejszym miejscu... 

- Tak, ale gdzie? - zapytałam. - W szpitalu? Dougie miałby wrócić z mojego powodu 

do szpitala? Nie, dziękuję, tato. To nie Douglas stwarza problem. 

Wciągnęłam  głęboko  powietrze.  Było  cięŜkie  i  nasycone  wilgocią.  ZbliŜało  się  lato. 

JuŜ  rano  było  bardzo  ciepło,  a  prawie  nie  dawało  się  wytrzymać  na  ganku  nieosłoniętym 

przed promieniami popołudniowego słońca. 

background image

Dusiłam się z gorąca. 

- To ja - powiedziałam. - Gdyby mnie nie było, Douglasowi nic by się nie stało. 

- AleŜ, kochanie... - odezwał się tata. 

-  Mówię  powaŜnie.  Gdyby  nie  ja,  nie  byłoby  tu  tłumu  reporterów  zaśmiecających 

trawnik, a mama nie piekłaby biszkopcików dwadzieścia cztery godziny  na dobę, a Douglas 

nie wylądowałby w szpitalu... 

- Do czego zmierzasz, Jessico? 

- Wiesz, do czego zmierzam. Myślę, Ŝe będzie lepiej, jeśli jutro zastosuję się do tego, 

co powiedział agent Johnson, i pojadę na jakiś czas do bazy Crane. 

Ruth  z  Mikiem  spojrzeli  na  mnie,  jakbym  upadła  na  głowę,  ale  tata,  po  chwili 

milczenia, stwierdził: 

- Musisz robić to, co uwaŜasz za właściwe, kochanie. A ja na to: 

- Dobrze, nie uwaŜam za właściwe, Ŝeby nasza rodzina cierpiała przeze mnie. A teraz 

cierpimy  wszyscy.  Jeśli  zniknę  na  jakiś  czas,  reporterzy  i  cały  ten  bałagan  teŜ  znikną.  A 

potem będzie po staremu. MoŜe nawet Doug wróci do domu. 

-  Taak  -  odezwał  się  cicho  Mike  -  a  Claire  moŜe  podniesie  znowu  rolety.  Tak  ją 

męczyły te kamery... 

Kiedy  obie  z  Ruth  odwróciłyśmy  się,  wgapiając  się  w  niego  ze  zdumieniem, 

uświadomił sobie, co powiedział, i zamknął buzię. 

Ruth była jedyną osobą, która wprowadziła nutkę wątpliwości. 

- Nie sądzę, Ŝeby to był najlepszy pomysł - stwierdziła. - To znaczy, twój wyjazd do 

Crane. Wcale mi się to nie podoba. 

- Ruth, coś ty. Oni chcą tylko przeprowadzić jakieś badania... 

-  Och,  wspaniale  -  powiedziała  Ruth.  -  To  teraz  jesteś  królikiem  doświadczalnym? 

Jess, Crane to baza wojskowa. Chwytasz? Mówimy o armii! 

- Ojej, Ruth - mruknęłam. - Nie panikuj. Nic mi się nie stanie. 

Ruth wysunęła podbródek do przodu. Nic wiem, co ją ugryzło. MoŜe naoglądała się za 

duŜo filmów. MoŜe nie chciała włóczyć się samotnie po szkolnych korytarzach. 

A moŜe podejrzewała coś, czego ja, nawet przy moich świeŜo nabytych zdolnościach 

pozazmysłowych, nie byłam w stanie przeczuć. Ruth jest mądrzejsza niŜ większość ludzi... w 

kaŜdym razie, pod pewnymi względami. 

- A jeśli - zapytała cicho - będą chcieli, Ŝebyś znalazła jeszcze więcej dzieci? 

Tata na to: 

background image

-  No,  naturalnie,  Ŝe  będą  chcieli,  Ŝeby  odnalazła więcej  dzieci.  PrzecieŜ  o  to  właśnie 

chodzi, jestem tego pewien. 

- Czy Jess chce znaleźć więcej dzieci? - zapytała Ruth, unosząc brwi. 

Podobno  testy  na  inteligencję  sprawdzają  tylko  pewien  jej  rodzaj.  Ci  spośród  nas, 

którzy nie  wypadają w tych testach najlepiej - jak na przykład ja - pocieszają się faktem, Ŝe 

Ruth moŜe i ma IQ 167, ale nic nie wie o chłopcach. Mike, owszem, ma 153, ale co on wie o 

sztuce postępowania z ludźmi? Dokładnie nic. 

Tym  jednym  pytaniem  Ruth  udowodniła  jednak,  Ŝe  jej  umiejętności  interpersonalne 

nie pozostawiają nic do Ŝyczenia. Trafiła w sedno. 

Ja  rzeczywiście  nie  chciałam  znajdować  więcej  dzieci.  Zwłaszcza  po  tej  sprawie  z 

Seanem. Nie, dopóki nie przekonam się, Ŝe te dzieci naprawdę chcą, Ŝeby je odnaleźć. 

W przeciwieństwie do Seana. 

Wtedy odezwał się Mike: 

-  Nie  ma  znaczenia,  czego  ona  chce.  Ma  moralny  obowiązek  wobec  społeczeństwa, 

Ŝ

eby dzielić się tym... cokolwiek to

 

jest. 

Ruth wycofała się natychmiast. Jak mogłaby sprzeciwić się ukochanemu? 

- Masz rację, Michael - oświadczyła, mrugając do niego nieśmiało zza okularów. 

No, to tyle, jeśli chodzi o te umiejętności interpersonalne. 

-  Nie  zmuszą  jej  do  niczego  -  powiedział  tata.  -  To  sprawa  rządu  Stanów 

Zjednoczonych.  Jessica  jest  obywatelką  USA.  Ma  zagwarantowane  prawa  konstytucyjne. 

Wszystko będzie w porządku. 

Smutne, ale w tamtej chwili rzeczywiście myślałam, Ŝe ma rację. 

Wierzyłam w to święcie. 

background image

14

 

Baza  wojskowa  Crane,  usytuowana  jakąś  godzinę  jazdy  od  mojego  rodzinnego 

miasteczka,  naleŜała  do  tych  baz  wojskowych,  które  zamknięto  w  latach  osiemdziesiątych. 

Tak przynajmniej podano do  wiadomości publicznej. Ale tak się jakoś złoŜyło, Ŝe nigdy nie 

została  faktycznie  zamknięta  -  w  kaŜdym  razie  nie  całkowicie,  wbrew  alarmującym 

artykułom w lokalnych gazetach o rzekomym wzroście bezrobocia w związku z utratą pracy 

przez  zatrudnionych  w  bazie  robotników  i  kucharzy.  Wojskowe  odrzutowce  -  te,  które  z 

hałasem  przełamywały  barierę  dźwięku  -  nigdy  nie  zniknęły,  a  w  naszych  restauracjach,  na 

długo potem, jak baza podobno przestała istnieć, pojawiali się umundurowani oficerowie. 

Douglas w swoim najgorszym stanie utrzymywał, Ŝe w Crane rozbił się kiedyś statek 

kosmitów, a i teraz dzieją się jakieś

 

niesamowite rzeczy i nie ma tam Ŝadnej bazy wojskowej, 

ale w nocy błyskają tajemnicze światełka. 

Kiedy  przyjechałam  do  Grane,  absolutnie  nie  miałam  wraŜenia,  Ŝe  komuś  zaleŜy  na 

otoczeniu  działalności  bazy  tajemnicą.  Wcale  nie  wyglądała  na  zaniedbaną.  Panowała  tam 

czystość  i  porządek,  elegancko  przystrzyŜone  trawniki,  Ŝadnych  śmieci, wszystko  na  swoim 

miejscu. Nie zauwaŜyłam olbrzymich hangarów, gdzie moŜna by ukryć statki kosmiczne, ale 

moŜe trzymali je pod ziemią, tak jak na filmie Dzień Niepodległości. 

Agent  Johnson,  zaraz  po  przyjeździe  -  po  przedstawieniu  mnie  agentce  specjalnej 

Smith, pani oficer z ładnymi kolczykami z pereł, która widocznie zastąpiła jego poprzedniego 

partnera,  agenta  specjalnego  Daviesa  (niezdolny  do  pracy...  ojej,  czyŜbym  miała  z  tym  coś 

wspólnego?)  -  pokazał  mnie  i  tacie  pokój,  gdzie  miałam  zamieszkać  -  ładny  pokój,  jak  w 

dobrym  hotelu,  z  telewizorem,  telefonem  i  tak  dalej.  Bez  kranu  z  wodą  sodową,  jak  z  ulgą 

stwierdziłam. 

Następnie agentka specjalna Smith zabrała nas do innego budynku, gdzie poznaliśmy 

kilku  wojskowych,  w  tym  pułkownika,  który  boleśnie  mocno  uścisnął  mi  rękę,  oraz 

pryszczatego porucznika, który gapił się na moje dŜinsy, jakby to były wysokie skórzane buty 

do  pachwin  albo  coś  podobnego.  Potem  pułkownik  przedstawił  nas  gromadce  lekarzy  w 

jeszcze  innym  budynku,  którzy  podniecili  się  na  mój  widok  i  zapewnili  tatę,  Ŝe  jestem  w 

najlepszych  rękach.  Tata,  mimo  Ŝe  z  pewnością  nie  mógł  się  doczekać  powrotu  do  swoich 

restauracji,  nie  odjeŜdŜał,  nie  przyjmując  na  wiarę  zapewnień  lekarzy.  Zadawał  rozmaite 

pytania, na przykład czy agentka specjalna Smith będzie pod telefonem na wypadek, gdybym 

background image

potrzebowała  czegoś  w  środku  nocy  i  kto  dopilnuje,  Ŝebym  nie  chodziła  głodna?  To  było 

trochę krępujące. 

W  końcu  jedna  z  lekarek,  z  plakietką  HELEN  SHIFTON  przypiętą  do  fartucha, 

powiedziała tacie, Ŝe są gotowi na moje przyjęcie i Ŝe zadzwonię do niego, jak tylko wrócę do 

pokoju. Wtedy stało się jasne, Ŝe powinien juŜ odjechać, więc tata poŜegnał się, mówiąc, Ŝe 

odbierze  mnie  w  przyszłym  tygodniu.  Miał  nadzieję,  Ŝe  do  tego  czasu  heca  z  reporterami 

przycichnie i będę mogła bezpiecznie wrócić do domu. 

Objął mnie przy tych wszystkich ludziach i ucałował w czubek głowy. Udawałam, Ŝe 

nie mam na to ochoty, ale kiedy odjechał, nie mogłam pozbyć się uczucia... 

...no, cóŜ - strachu. 

Nie  zdradziłam  tego  jednak  doktor  Helen  Shifton.  Kiedy  spytała,  jak  się  czuję, 

zapewniłam, Ŝe świetnie. 

Chyba  mi  nie  uwierzyła,  bo  razem  z  pielęgniarką  poddały  mnie  wszechstronnemu, 

naprawdę  wszechstronnemu  badaniu,  włącznie  z  badaniem  krwi  i  pakowaniem  we  mnie  nie 

wiadomo  czego.  Zmierzyły  ciśnienie  krwi,  poziom  cholesterolu,  serce,  gardło,  uszy,  oczy, 

podeszwy stóp. Chciały przeprowadzić badanie ginekologiczne, zgodziłam się i kiedy kręciły 

się koło mnie, zapytałam je o antykoncepcję i takie rzeczy... no, wiecie, to moŜe się przydać, 

kiedy będę miała jakąś czterdziestkę. 

Doktor Shifton była bardzo w porządku, czego na pewno nie dałoby się powiedzieć o 

moim lekarzu  rodzinnym, odpowiedziała na  wszystkie pytania i stwierdziła,  Ŝe rozwijam się 

normalnie.  Obejrzała  nawet  moją  bliznę,  tę,  którą  zostawił  piorun,  i  zauwaŜyła,  Ŝe  chyba 

blednie, tak Ŝe pewnego dnia prawdopodobnie zniknie. 

-  Kiedy  blizna  zniknie,  czy  nadprzyrodzone  zdolności  teŜ  znikną?  -  zapytałam  z 

nadzieją.  Z  tymi  zdolnościami  spadła  na  mnie  wielka  odpowiedzialność  i  niekoniecznie 

chciałam ją dźwigać. 

Powiedziała, Ŝe nie wie. 

Potem  kazała  mi  się  połoŜyć  w  wielkiej  rurze  i  nie  ruszać.  Zrobiła  całą  serię  zdjęć 

mojego  mózgu.  Miałam  o  niczym  nie

 

myśleć,  ale  myślałam  o  Robie.  Zdjęcia  chyba  jednak 

wypadły  dobrze,  bo  potem  doktor  Shifton  poleciła  mi  się  ubrać  i  wyszła,  a  na  jej  miejsce 

zjawił  się  mały  łysy  człowieczek  i  zadał  mi  kupę  przeraźliwie  nudnych  pytań  o  sny,  Ŝycie 

seksualne i takie rzeczy. Jakkolwiek w moim  Ŝyciu seksualnym nastąpiła, jak się wydaje, w 

ostatnim  czasie  pewna  poprawa  -  chociaŜ  trwało  to  okropnie  krótko  -  tak  naprawdę  nie 

miałam mu nic do powiedzenia, a moje sny teŜ nie są nadzwyczajnie interesujące, śni mi się 

głównie, jak tuŜ przed pojedynkiem z Karen Sue Hanky zapominam gry na flecie. 

background image

Zdenerwowałam się dopiero, kiedy mały łysy człowieczek zaczął mnie wypytywać o 

Douglasa.  Skąd,  przepraszam,  rząd  Stanów  Zjednoczonych  ma  informacje  o  jego  próbie 

samobójczej? 

W  kaŜdym  razie  wiedzieli,  a  ja  przyjęłam  postawę  obronną  i  mały  łysy  człowieczek 

zainteresował się, dlaczego. 

Więc powiedziałam: 

-  Czy  nie  poczułby  się  pan  dziwnie,  gdyby  ktoś  obcy  zaczął  pana  pytać  o  brata 

chorego na schizofrenię? 

A on na to, Ŝe nie - chyba Ŝe miałby coś do ukrycia. 

No  więc  wtedy  oświadczyłam,  Ŝe  jedyną  rzeczą,  którą  chciałam  ukryć,  jest  fakt,  Ŝe 

mam  ochotę  rozkwasić  mu  nos,  a  on  zapytał,  czy  zawsze  jestem  taka  agresywna,  kiedy 

rozmawiam o swojej rodzinie. Wstałam, wyszłam z gabinetu i powiedziałam doktor Shifton, 

Ŝ

e chcę wrócić do domu natychmiast. 

Widać  było,  Ŝe  doktor  Shifton  wściekła  się  na  małego  łysego  człowieczka,  ale  jako 

profesjonalistka  nie  mogła  tego  okazać.  Stwierdziła,  Ŝe  rozmawialiśmy  dostatecznie  długo. 

Zmył się, rzucając mi rozgniewane spojrzenia, jakbym zmarnowała mu dzień czy coś. Doktor 

Shifton  powiedziała,  Ŝebym  się  nim  nie  przejmowała,  Ŝe  to  freudysta  i  nikt  nie  bierze  go 

specjalnie powaŜnie. 

Nadeszła  pora  na  lunch.  Agentka  specjalna  Smith  zabrała  mnie  do  kafeterii, 

mieszczącej się w jeszcze innym budynku. Jedzenie nie było najgorsze, lepsze niŜ w szkole. 

Wzięłam  pieczonego  kurczaka  i  puree  ziemniaczane.  Mały  łysy  człowieczek  teŜ  tam  był. 

Spojrzał,  co  jem  i  zanotował  sobie  w  zeszyciku.  Powiedziałam  o  tym  agentce  specjalnej 

Smith, która poradziła mi go zignorować. Stwierdziła, Ŝe mały łysy ma pewnie kompleksy. 

PoniewaŜ  nie  było  nikogo  w  moim  wieku,  z  kim  mogłabym  pogadać,  siedziałam  z 

agentką  specjalną  Smith  i  zapytałam,  jak  to  się  stało,  Ŝe  została  agentką  FBI.  Zareagowała 

zupełnie spokojnie. Powiedziała, Ŝe jest strzelcem wyborowym, ale nikogo nie zabiła. Wiele 

razy jednak mierzyła do ludzi. Wyjęła nawet rewolwer i pokazała mi. Był chłodny i naprawdę 

cięŜki. TeŜ chcę mieć taki, ale poczekam, aŜ skończę osiemnaście lat. 

Jeszcze jedna rzecz, na którą muszę czekać aŜ do osiemnastki. 

Po  lunchu  doktor  Shifton  wysłała  mnie  do  gabinetu  innego  lekarza,  gdzie  spędziłam 

ś

miertelnie  nudne  pół  godziny.  Lekarz  pokazywał  mi  karty  do  gry,  trzymając  je  tyłem  do 

mnie  i  pytając,  jaka  to  figura.  Odpowiadałam:  „Nie  wiem.  Trzymaj  e  pan  tyłem  do  mnie”. 

Kazał  mi  zgadywać.  Odgadłam  prawidłowo  jakieś  dziesięć  procent.  Stwierdził,  Ŝe  to 

normalne. Widać było jednak, Ŝe jest rozczarowany. 

background image

Jeszcze później dziwaczna, koścista pani próbowała mnie skłonić, Ŝebym przesuwała 

przedmioty  mocą  umysłu.  Było  mi  jej  Ŝal.  Naprawdę  się  starałam,  ale  oczywiście  w  tym 

równieŜ  poniosłam  sromotną  poraŜkę.  Zabrała  mnie  potem  do  pokoju,  który  przypominał 

laboratorium językowe  u  nas  w  szkole,  i  kazała mi  włoŜyć  słuchawki.  To  mnie  wprawiło  w 

przyjemny nastrój, bo myślałam, Ŝe będzie film. 

Jednak  lekarz,  który  mnie  przejął,  na  oko  bardzo  nerwowy  człowiek,  powiedział,  Ŝe 

nie będzie filmu, tylko jakieś zdjęcia. Miałam im się przyjrzeć. 

- Czy mam zapamiętać, jak ci ludzie wyglądają? - zapytałam, kiedy doktor przystąpił 

do pracy i na ekranie zaczęły pojawiać się kolejne zdjęcia. - Czy to jakiś quiz? 

A on na to: 

- Nie, to nie quiz. 

- Więc o co tu chodzi? 

Zdjęcia  mnie  znudziły.  Nie  było  w  nich  absolutnie  nic  interesującego.  Sami 

męŜczyźni,  w  większości  biali,  niektórzy  o  lekko  arabskich  rysach  twarzy.  Kilku  czarnych. 

Kilku  Azjatów.  Kilku  Latynosów. śadnych  napisów  pod  spodem,  nic.  Nudziłam  się  prawie 

tak  samo  jak  podczas  odsiadki.  W  słuchawkach  brzmiała  cicha  muzyka  Mozarta  -  w  nie 

najlepszym,  moim  zdaniem,  wykonaniu.  Flecista,  w  kaŜdym  razie,  pokpił  sprawę.  Grali  bez 

Ŝ

ycia, takie jest moje zdanie. 

Po jakimś czasie zdjęłam słuchawki i zapytałam: 

- Czy mogę zrobić przerwę? 

Doktor  mocno  się  zdenerwował  i  zapytał,  czy  muszę  iść  do  łazienki,  czy  co,  a  ja 

miałam  na  końcu  języka:  „Nie,  to  po  prostu  wściekle  nudne”,  ale  nie  chciałam  psuć  mu 

eksperymentu, więc powiedziałam: „Nie, chyba nie” i wróciłam do oglądania fotografii. 

Biały  męŜczyzna  w  średnim  wieku.  Biały  męŜczyzna  w  średnim  wieku.  Azjata  w 

ś

rednim wieku. Przystojny Arab, w typie faceta z  Mumii, tylko bez tatuaŜu na twarzy. Biały 

męŜczyzna  w  średnim  wieku.  Biały  męŜczyzna  w  średnim  wieku.  Ciekawa  jestem,  co 

podadzą  na  kolację.  Biały,  stary  męŜczyzna.  Facet  o  wyglądzie  seryjnego  mordercy.  Biały 

męŜczyzna  w  średnim  wieku.  Biały  męŜczyzna  w  średnim  wieku.  Biały  męŜczyzna  w 

ś

rednim wieku. 

W  końcu,  po  upływie  czasu,  który  wydawał  mi  się  co  najmniej  rokiem,  przyszła 

doktor Shifton i powiedziała, Ŝe spisałam się doskonale i Ŝe przez resztę dnia mogę odpocząć. 

Wiele dnia juŜ mi nie zostało. Było koło trzeciej. W rodzinnym miasteczku o tej porze 

udawałabym  się  właśnie  na  odsiadkę.  Ogarnęła  mnie  nagła  tęsknota  za  domem.  Czy  to  nie 

pokręcone? Tęskniłam za odsiadką, panią Clemmings, tymi na „W”... i oczywiście za Robem. 

background image

Kiedy jednak agentka specjalna Smith zabrała mnie z powrotem do pokoju i zapytała, 

czy mam kostium kąpielowy, natychmiast zapomniałam o Robie, bo jak się okazało, w bazie 

był basen. Nie miałam kostiumu, więc agentka specjalna Smith zabrała mnie do pobliskiego 

centrum  handlowego,  gdzie  kupiłam  szałowy  kostium  i  Sony  PlayStation  za  państwowe 

pieniądze. Potem wróciłyśmy do bazy i poszłam pływać. 

Było  upalnie,  mimo  późnej  pory  słońce  nadal  nieźle  przygrzewało.  UłoŜyłam  się  na 

leŜaku  i  przyglądałam  ludziom  na  basenie.  Głównie  kobiety  z  małymi  dziećmi...  zapewne 

Ŝ

ony pracowników bazy. 

Jakieś starsze dzieci grały w „raz, dwa, trzy, baba - jaga patrzy”. Przybrałam wygodną 

pozę  i  zamknęłam  oczy,  czując,  jak  słońce  pali  mi  skórę.  Było  mi  przyjemnie.  OdpręŜyłam 

się. 

MoŜe,  myślałam,  wszystko  pójdzie  dobrze.  Zapach  chloru  kłuł  mnie  leciutko  wnoś. 

Pachniało czystością. 

Wszystko dobrze się ułoŜy. 

Słyszałam krzyki dzieci. 

- Raz! Pluśnięcie. 

- Dwa! 

Kolejne pluśnięcie. 

- Trzy! Pluśnięcie. 

- Baba! Pluśnięcie. Śmiech. 

- Jaga! 

Pluśnięcie. 

- Raz! 

Pluśnięcie. Krzyk. Histeryczny śmiech. 

Musiałam  zasnąć,  bo  przyśniło  mi  się  coś  dziwacznego.  We  śnie  dookoła  mnie 

rozciągała  się  ogromna  wodna  przestrzeń.  Wokół  było  pełno  dzieci.  Setki,  tysiące  dzieci. 

DuŜe  dzieci.  Małe  dzieci.  Tłuste  dzieci. Chude  dzieci.  Białe  dzieci.  Czarne dzieci.  Wszelkie 

moŜliwe dzieci. 

I wszystkie krzyczały w moją stronę: 

- Baba! Pluśnięcie. Krzyk. 

- Jaga! 

Pluśnięcie. Krzyk. 

background image

Pływałam, usiłując je złapać. Tyle Ŝe w moim śnie to nie była zabawa w babę - jagę. 

Wiedziałam, Ŝe jeśli nie uda mi się złapać dzieci, prąd porwie je w stronę wodospadu i rzuci z 

wysokiego na sześćdziesiąt metrów progu. Zginą na pewno. Tak czułam. 

Więc  pływałam  gorączkowo,  wyłapując  dzieci  po  kolei i  odciągając je  w  bezpieczne 

miejsce, tylko po to, Ŝeby ponownie porwał je prąd i uniósł z dala ode mnie. To było okropne. 

Dzieci  wyślizgiwały  mi  się  z  rąk,  spadając  w  dół,  w  objęcia  śmierci.  JuŜ  nie  krzyczały: 

„Jaga!”. Wykrzykiwały moje imię. Krzyczały moje imię, umierając. 

- Jess. Jess. Jessico, obudź się. 

Otworzyłam  oczy.  Agentka  specjalna  Smith  przyglądała  mi  się  z  góry.  LeŜałam  na 

leŜaku przy basenie, ale coś się nie zgadzało. Byłam sama. Wszystkie matki z dziećmi poszły 

do domu. Słońce prawie zaszło. Ostatnie promienie słońca zapalały się na wilgotnym brzegu 

basenu. Zrobiło się równieŜ znacznie chłodniej. 

- Zasnęłaś - powiedziała agentka specjalna Smith. - Miałaś chyba jakiś zły sen. Dobrze 

się czujesz? 

Powiedziałam: 

- Tak - i usiadłam. 

Agentka specjalna Smith wręczyła mi koszulkę. 

-  Oho  -  powiedziała,  krzywiąc  się.  -  Spaliłaś  się.  NaleŜało  kupić  jakiś  krem  do 

opalania. 

Przyjrzałam się swojej skórze. Była czerwona. 

- Do jutra zamieni się w opaleniznę - stwierdziłam. 

- Musiało ci się coś śnić. Czy chcesz mi o tym opowiedzieć? 

- Niespecjalnie. 

Potem poszłam do pokoju i ćwiczyłam na flecie. Rozgrzałam się, następnie zagrałam 

ten  kawałek,  który  wybrała  Karen  Sue  Hanky,  Ŝeby  mnie  pokonać.  To  było  takie  łatwe,  Ŝe 

zaczęłam improwizować, jazzując. W moim wykonaniu utwór brzmiał zupełnie inaczej, duŜo 

lepiej. 

Biedna Karen Sue Hanky. Utknie na zawsze w czwartym rzędzie. 

Potem zagrałam coś z Billy Joela - Big Shot, na cześć Douglasa. Nie przyznałby się za 

nic, ale to jego ulubiony utwór. 

Czyściłam flet, kiedy ktoś zapukał do drzwi. 

- Proszę - powiedziałam, mając nadzieję, Ŝe to ktoś z obsługi. Padałam z głodu. 

Ale  nie.  To  nie  był,  nikt  z  obsługi.  To  był  ten  pułkownik,  którego  poznałam  rano. 

Towarzyszyli mu agenci Smith i Johnson wraz z nerwowym doktorem, który zmusił mnie do 

background image

oglądania zdjęć facetów w średnim wieku. Wyglądał na jeszcze bardziej zdenerwowanego niŜ 

przedtem. 

- Cześć - odezwałam się, kiedy wszyscy weszli i stanęli, wpatrując się w mój flet, tak 

jakbym składała AK - 47 albo coś podobnego. - Czy juŜ pora na kolację? 

- Pewnie - potwierdził agent specjalny Johnson. - Powiedz nam tylko, co byś chciała. 

Zastanowiłam się. Czemu nie miałabym poprosić o coś ekstra? 

- Stek z owocami morza byłby w sam raz - powiedziałam. 

- Robi się - odparł pułkownik i skinął głową do agentki specjalnej Smith, która wyjęła 

komórkę,  wystukała  numer,  a  potem  porozmawiała  z  kimś  przez  chwilę  cichym  głosem. 

BoŜe,  pomyślałam.  Jakie  to  seksistowskie.  Oto  agentka  specjalna  Smith,  agentka  FBI, 

absolwentka  jakiejś  wyŜszej  uczelni  policyjnej,  strzelec  wyborowy  i  tak  dalej,  nadal  musi 

zamawiać jedzenie w restauracji. Tylko dlatego, Ŝe jest kobietą. 

Muszę pamiętać, Ŝeby nie zostać agentką FBI, kiedy dorosnę. 

-  A  więc  -  odezwał  się  pułkownik.  -  Słyszałem,  Ŝe  ucięłaś  sobie  dzisiaj  krótką 

drzemkę. 

Stałam  pochylona,  wkładając  poszczególne  części  fletu  w  oddzielne,  wyściełane 

aksamitem przegródki. Coś w głosie pułkownika kazało mi podnieść głowę. 

Pułkownik, podobnie jak faceci na zdjęciach, był białym męŜczyzną w średnim wieku. 

Miał, jak to się mówi w ksiąŜkach, ogorzałą twarz. Czyli twarz, która jest nie tyle opalona, jak 

moja, co  zniszczona  słońcem  i  pomarszczona. Miał  równieŜ jasne, niebieskie  oczy.  Spojrzał 

na mnie z góry i zapytał: 

-  Czy  podczas  drzemki  nie  przyśnił  ci się  przypadkiem jakiś  męŜczyzna  z  fotografii, 

które widziałaś dzisiaj w gabinecie doktora Leonarda, panno Mastriani? 

Zamrugałam  oczami.  O  co  tu  chodzi?  Spojrzałam  na  agentkę  specjalną  Smith. 

Schowała komórkę i patrzyła na mnie wyczekująco. 

- Pamiętasz, Jessico - powiedziała. - Mówiłaś, Ŝe miałaś zły sen. 

- Taak - odparłam powoli. Chyba zaczynałam chwytać. - Więc? 

-  Więc  wspomniałam  o  tym  pułkownikowi  Jenkinsowi  -  ciągnęła  agentka  specjalna 

Smith. - Był ciekaw, czy przyśnił ci się moŜe ktoś z fotografii, tych, które dzisiaj oglądałaś. 

Odparłam: 

- Nie. 

Doktor Leonard pokiwał głową i zwrócił się do pułkownika: 

-  Jest  tak,  jak  podejrzewaliśmy.  Dla  zaistnienia  tego  zjawiska  konieczna  jest  faza 

REM, pułkowniku. Podczas drzemki ta faza zazwyczaj nie występuje. 

background image

Pułkownik Jenkins zmarszczył brwi. 

- Myśli pan zatem, Ŝe dowiemy się czegoś jutro rano, doktorze? - burknął. 

Budził respekt w mundurze z mnóstwem medali i dystynkcji. Uznałam, Ŝe musiał brać 

udział w jakichś strasznie waŜnych bitwach. 

-  Z  całą  pewnością  -  potwierdził  doktor  Leonard.  Spojrzał  na  mnie  i  ciągnął 

nerwowym, cichym głosem: 

-  Miewasz  te,  eee,  sny  o  zaginionych  dzieciach  tylko  po  całonocnym  odpoczynku, 

zgadza się, panno Mastriani? 

Ja na to: 

- Uhm. Noo, tak. To znaczy tak. Doktor Leonard skinął głową. 

- Powinniśmy z nią porozmawiać jutro rano, pułkowniku. 

-  Nie  podoba  mi  się  to  -  warknął  pułkownik  Jenkins  tak  głośno,  Ŝe  podskoczyłam.  - 

Smith? 

- Tak jest? 

Agentka specjalna Smith stanęła na baczność. 

-  Przynieście  zdjęcia  -  rozkazał.  -  Przynieście  zdjęcia,  Ŝeby  obejrzała  je  wieczorem, 

zanim pójdzie spać. Tak Ŝeby miała je świeŜo w pamięci. 

- Tak jest - powiedziała agentka Smith, po czym znów włączyła komórkę i zaczęła coś 

do niej mruczeć. 

Pułkownik Jenkins skierował wzrok na mnie. 

- WiąŜemy z tobą wielkie nadzieje, młoda damo - oświadczył. 

- Naprawdę? 

-  Tak,  w  istocie.  Setki  ludzi  -  zdrajców  naszego  wielkiego  narodu  -  juŜ  zbyt  długo 

ucieka  przed  sprawiedliwością  i  karą.  Teraz  jednak,  kiedy  jesteś  z  nami,  nie  mają  szans. 

NieprawdaŜ? 

Nie wiedziałam, co powiedzieć. 

- CzyŜ nie tak? - warknął. Podskoczyłam i wydusiłam z siebie: 

- Nie mają. 

Pułkownik Jenkins wyglądał na zadowolonego. Wyszedł wraz z doktorem Leonardem 

oraz  agentami  specjalnymi  Smith  i  Johnsonem.  Chwilę  później  facet  w  stroju  kucharza 

przyniósł mi krewetki i znakomicie przyrządzony stek. 

Przejrzałam na oczy. W moim pokoju mogło nie być kranu z wodą sodową, ale i tak 

wiedziałam, co jest grane. Album ze zdjęciami dostarczono wkrótce po kolacji. Przerzuciłam 

parę kartek przy jedzeniu, tak po prostu, dla draki. Zdrajcy, jak stwierdził pułkownik Jenkins. 

background image

Czy  ci  ludzie  byli  szpiegami?  Mordercami?  Kim?  Niektórzy  budzili  lęk  samym  wyglądem. 

Inni nie. 

A  jeśli  wcale  nie  byli  mordercami  czy  szpiegami?  A  jeśli  byli  zwyczajnymi  ludźmi, 

którzy, tak jak Sean, wpakowali się w kłopoty bez własnej winy? Czy odnalezienie ich było 

rzeczywiście moją powinnością? 

Nie  miałam  pojęcia.  Pomyślałam,  Ŝe  dobrze  byłoby  porozmawiać  z  kimś 

mądrzejszym. 

Więc  zadzwoniłam  do  domu.  Odebrała  mama.  Powiedziała,  Ŝe  Dougie  został 

zwolniony  ze  szpitala  i  Ŝe  teraz,  kiedy  wrócił  do  swojego  pokoju,  a  „całe  to  zamieszanie 

minęło”, miewa się znacznie lepiej. 

Całe  zamieszanie  przeniosło  się  pod  bramy  Crane.  Odkąd  stało  się  jasne,  Ŝe  tu 

przebywam,  zjawiły  się  ekipy  telewizyjne

 

i  radiowe.  Marna  zaczęła  narzekać  na  tatę,  Ŝe  to 

przez niego Dougiemu się pogorszyło, bo musiał pójść pracować do restauracji, aŜ w końcu 

nie mogłam tego wytrzymać i przerwałam jej: 

- To bzdura, mamo, to moja wina i tych cholernych reporterów. 

Mama  wściekła  się  na  mnie,  Ŝe  brzydko  mówię,  więc  odłoŜyłam  słuchawkę,  nie 

porozmawiawszy z tatą - a właśnie z nim chciałam porozmawiać. 

Dla rozrywki włączyłam telewizor. Obejrzałam Simpsonów, a potem kawałek filmu o 

dziewczynie,  która  zostaje  poddana  róŜnym  zabiegom  upiększającym,  mimo  Ŝe  wyglądała 

zupełnie  przyzwoicie,  zanim  zaczęła  obsesyjnie  dbać  o  swoją  urodę.  Film  był  taki  nudny  - 

chociaŜ Ruth pewnie by się spodobał, ze względu na to upiększanie - Ŝe przerzuciłam się na 

inny kanał... 

Zamarłam, kiedy trafiłam na CNN... 

Pokazywali moje zdjęcie. 

To nie było kretyńskie klasowe zdjęcie. Musiał je zrobić jakiś dziennikarz, kiedy nie 

patrzyłam  w  jego  stronę.  Śmiałam  się  na  tym  zdjęciu.  Ciekawe  dlaczego.  Nie  pamiętam, 

Ŝ

ebym w ciągu ostatnich paru dni miała specjalnie duŜo powodów do śmiechu. 

Potem  pojawiło  się  inne  zdjęcie,  równieŜ  znajome.  To  był  Sean.  Zdjęcie  Seana 

Patricka  O'Hanahana,  takiego,  jak  zapamiętałam,  w  czapce  bejsbolówce  odwróconej 

daszkiem do tyłu i piegami odcinającymi się wyraźnie na tle bladej twarzy. 

Pogłośniłam. 

-  ...jak  na  ironię,  okazuje  się,  Ŝe  chłopiec  zaginął  po  raz  kolejny  -  mówił  spiker.  - 

Według doniesień Sean zniknął z mieszkania swego ojca w Chicago wczoraj przed  świtem i 

od  tamtej  pory  nikt  go  nie  widział.  Sądzi  się,  Ŝe  chłopiec  mógł  odejść  z  własnej  woli  i  Ŝe 

background image

prawdopodobnie zmierza do Paoli, w Indianie, gdzie w areszcie przebywa jego matka, której 

zarzucono porwanie oraz wystawienie na szwank dobra dziecka... 

O, BoŜe. Aresztowali mamę Seana. Aresztowali jego mamy z mojego powodu. Przeze 

mnie. 

A  dzieciak  jest  zbiegiem.  I  to  wszystko  moja  wina.  Wylegiwałam  się  przy  basenie, 

podczas  gdy  Sean  podziewał  się  nie  wiadomo  gdzie,  przeŜywając  Bóg  wie  jakie  przygody, 

aby dotrzeć do swojej uwięzionej matki. Ciekawe, co teŜ miał zamiar zrobić, kiedy wróci do 

Paoli? Odbić matkę z więzienia? 

Chłopiec był sam i w beznadziejnej sytuacji, i to przeze mnie. 

Dobra,  to  się  zmieni,  postanowiłam,  wyłączając  telewizor.  Dzisiaj  jest  samotny,  ale 

jutro nie będzie. Wiecie dlaczego? 

PoniewaŜ miałam zamiar odnaleźć go jeszcze raz. 

Raz juŜ to zrobiłam. Mogę to powtórzyć. 

I tym razem nie będę juŜ taka głupia. 

background image

15

 

Kiedy  zjawili  się  następnego  ranka,  juŜ  mnie  nie  było.  Och,  nie  mieli  powodów  do 

paniki. Zostawiłam list: 

Do wszystkich zainteresowanych! Musiałam odej

ść

Ŝ

eby co

ś

 załatwi

ć

. Wkrótce wróc

ę

.

 

Z powa

Ŝ

aniem, Jessica Mastriani

 

Nie chciałam, Ŝeby się o mnie martwili. 

A oto, co się stało. Obudziłam się wcześnie. A kiedy się obudziłam, wiedziałam, gdzie 

jest Sean. Tak jak poprzednio. 

Wzięłam  prysznic,  ubrałam  się,  wyszłam  na  korytarz,  na  dół  po  schodach  i  na 

zewnątrz. 

Nikt nie próbował mnie zatrzymać. Nikogo nie było W pobliŜu, jeśli nie liczyć grupki 

Ŝ

ołnierzy, którzy ćwiczyli musztrę, na dziedzińcu. Zupełnie nie zwrócili na mnie uwagi. 

I całe szczęście. 

Poprzedniego dnia, kiedy wracałam z basenu, zauwaŜyłam minibusik, który zatrzymał 

się  przed  domami  przeznaczonymi  dla  rodzin  oficerów.  Skierowałam  się  tam.  I  tym  razem 

nikt nie usiłował mi przeszkodzić. Ostatecznie nie byłam przecieŜ więźniem. 

Minibusik,  jak  dowiedziałam  się  od  ludzi  na  przystanku,  udawał  się  do  pobliskiego 

miasteczka,  gdzie  kupiłam  poprzednio  kostium  kąpielowy  i  Sony  PlayStation...  i  gdzie,  jak 

przypadkiem wiedziałam, znajdował się dworzec autobusowy. 

Poczekałam zatem wraz z innymi i wsiadłam do minibusa. Potoczył się swoją drogą, 

mijając  wozy  transmisyjne  i  dziennikarzy.  Nie  niepokojona  przez  nikogo,  wyjechałam  za 

strzeŜoną przez Ŝołnierzy bramę. 

W ten oto prosty sposób opuściłam bazę wojskową Crane. 

Miasteczko  trudno  by  nazwać  kwitnącą  metropolią,  ale  i  tak  z  trudem  trafiłam  na 

dworzec. Pytałam o drogę troje ludzi. Najpierw kierowcę autobusu - moŜecie mi wierzyć, w 

Ŝ

yciu  nie  słyszałam  mętniejszych  wyjaśnień,  potem  dzieciaka  przy  kasie  w  jakimś  sklepie  i 

wreszcie  starszego  pana  siedzącego  przed  fryzjerem.  W  końcu  zlokalizowałam  dworzec, ale 

tylko dzięki temu, Ŝe z daleka dostrzegłam stojący przed nim autobus. 

Kupiłam  bilet  powrotny  -  za  siedemnaście  dolarów  -  za  pieniądze,  które  zostawił  mi 

tata. „Na wszelki wypadek” powiedział, wsuwając mi stówę do ręki. 

No, to właśnie był ten „wszelki wypadek”. Ja w kaŜdym razie uznałam, Ŝe tak. 

background image

Ś

niadanie  zjadłam  na  dworcu.  Wzięłam  dwa  czekoladowe  budynie  i  sprite'a  z 

automatów. Kolejny dolar siedemdziesiąt pięć. 

ś

eby  się  nie  nudzić  podczas  jazdy,  kupiłam  ksiąŜkę.  Tę  samą  ksiąŜkę,  którą 

zauwaŜyłam w tylnej kieszeni spodni u Roba, kiedy go widziałam po raz ostatni. Pomyślałam, 

Ŝ

e czytanie tej samej ksiąŜki jakoś nas zbliŜy. 

Dobra,  moŜe  niezupełnie  tak.  To  była  jedyna  ksiąŜka  na  półce,  która  wydawała  się 

choć trochę interesująca. 

Mój autobus przyjechał o dziewiątej. Wsiadłam do niego jako jedyna. Zajęłam miejsce 

przy  oknie.  Czy  zwróciliście  uwagę,  Ŝe  przez  przyciemnioną  szybę  autobusu  wszystko 

wygląda ładniej? Nie Ŝartuję. Kiedy wysiadamy, wszystko staje się jaskrawe, widać brud i aŜ 

nami wstrząsa. 

Tak, w kaŜdym razie, mnie się wydaje. 

Jazda  do  Paoli  trwała  około  godziny.  Większość  czasu  spędziłam,  wyglądając  przez 

okno.  W  Indianie  nie  ma  zbyt  wiele  do  oglądania,  z  wyjątkiem  pól  kukurydzy.  Tak  pewnie 

jest w większości stanów. 

W  Paoli  wysiadłam  i  udałam  się  na  dworzec.  Był  większy  niŜ  ten,  z  którego 

wyruszyłam  -  z  rzędami  krzeseł  i  mnóstwem  automatów  telefonicznych. Ale  i  tak  bez  trudu 

rozpoznałam tajniaków. Jeden siedział przy automatach z napojami, drugi w pobliŜu męskiej 

toalety.  Za  kaŜdym  razem,  kiedy  na  stację  wjeŜdŜał  autobus,  wstawali  i  wychodzili  na 

zewnątrz, udając, Ŝe na kogoś czekają. Potem, nie widząc Seana, wracali na swoje miejsca. 

Obserwowałam ich przeszło godzinę, więc wiem, co mówię. Naprzeciwko dworca stał 

równieŜ nieoznaczony samochód policyjny, drugi zaparkował nieco dalej, przed kręgielnią. 

Kiedy  juŜ  miał  nadjechać  autobus  Seana,  musiałam  jakoś  odwrócić  uwagę  gliniarzy, 

Ŝ

eby nie zdąŜyli go zgarnąć, zanim ja z nim porozmawiam. Oto, co zrobiłam: 

Spowodowałam poŜar. 

Wiem. W poŜarach giną ludzie. Więc przede wszystkim upewniłam się, Ŝe tam nikogo 

nie  ma.  Zapaliłam  zapałkę  ze  znalezionego  pudełka  i  wrzuciłam  ją  do  kosza  na  śmiecie  w 

damskiej łazience, sprawdziwszy przedtem, czy wszystkie kabiny są puste. Potem ustawiłam 

się  przy  telefonach,  tak  jakbym  czekała  na  rozmowę.  Nikt  nie  zwrócił  na  mnie  uwagi.  Nikt 

nigdy nie zwraca na mnie uwagi. Niskie dziewczyny nie rzucają się specjalnie w oczy. 

Po paru minutach z toalety zaczęła się wydobywać imponująca smuga dymu. Pierwsza 

zauwaŜyła to jedna z kasjerek w kasie biletowej. 

- O BoŜe! PoŜar! PoŜar! - wrzasnęła, wskazując na drzwi toalety. 

background image

Pozostałe  kobiety  wpadły  w  panikę.  Zaczęły  krzyczeć,  Ŝeby  wszyscy  opuścili 

budynek.  Ktoś  zawołał:  „Zadzwońcie  pod  911!”,  a  jeden  z  tajniaków  pytał,  czy  jest  gdzieś 

gaśnica. Drugi zaczął rozmawiać przez komórkę. Prosił kolegów, pewnie tych, co siedzieli w 

nieoznaczonym samochodzie, Ŝeby wezwali straŜ poŜarną. 

Właśnie wtedy autobus jedenasta piętnaście z Indianapolis zatrzymał się przed stacją. 

Powoli ruszyłam na spotkanie pasaŜerom. 

Sean wysiadł piąty. Był przebrany - tak pewnie mu się wydawało. Przefarbował sobie 

włosy na brązowo. Wielkie rzeczy. Jego piegi i tak widać było na milę. Do tego wciąŜ miał na 

głowie tę głupią czapkę, zsuniętą na czoło. 

A  poza  tym,  przepraszam,  dwunastoletni  chłopak,  niski  jak  na  swój  wiek,  samotnie 

podróŜujący  autokarem,  i  to  w  środku  dnia,  kiedy  powinien  siedzieć  w  szkole?  TeŜ  mi 

konspiracja! 

Na  szczęście  mój  mały  poŜar  odegrał  swoją  rolę.  Nie  wiem,  czy  mieliście  kiedyś 

okazję  wąchać  palący  się  plastikowy  pojemnik  na  śmiecie.  Zapewniam  was  -  cuchnie 

koszmarnie.  A  dym?  Czarny  jak  smoła.  PasaŜerowie  wysiadający  z  autobusu  spoglądali  ze 

zdumieniem w kierunku stacji. Z budynku

 

wydobywał się gęsty, gryzący dym. Bileterzy stali 

na  zewnątrz,  rozmawiając  podniesionymi  głosami.  To  musiało  być  najbardziej  podniecające 

wydarzenie w najnowszej historii dworca autobusowego w Paoli. Tajniacy uganiali się wokół, 

sprawdzając, czy nikt nie został w środku. A potem nadjechały wozy straŜackie na sygnale. 

Podczas  tego  zamieszania  podeszłam  do  Seana,  chwyciłam  go  za  ramię  i 

powiedziałam: 

- Idź dalej. 

Skierowałam go uliczką biegnącą wzdłuŜ stacji, najszybciej, jak się dało. 

Najpierw nie chciał iść ze mną. Syreny wyły, zagłuszając słowa, więc niezbyt dobrze 

go rozumiałam. Krzyknęłam mu do ucha: 

- Dobra, jeśli wolisz iść z nimi, to są tam, czekają na ciebie. Chyba pojął, co się dzieje, 

bo przestał się szarpać. 

Kiedy  odeszliśmy  na  tyle  daleko,  Ŝe  dało  się  rozmawiać,  Sean  wyrwał  się  z  mojego 

uścisku i zapytał bardzo ostrym głosem: 

- Co ty tu robisz? 

-  Ratuję  ci  tyłek  -  odparłam.  -  Co  ci  strzeliło  do  głowy?  Po  coś  tu  wracał?  PrzecieŜ 

wiadomo, Ŝe jeśli mają choć odrobinę oleju w głowie, zaczną cię szukać właśnie tutaj. 

Sean błysnął ku mnie spod bejsbolówki niebieskimi oczami. 

background image

- Tak? A niby gdzie miałbym być? Moja mama siedzi tutaj w areszcie - stwierdził. - 

Dzięki tobie. 

- Gdybyś tamtego dnia wyjaśnił mi sytuację - odparłam - zamiast zachowywać się jak 

kretyn, nie doszłoby do tego. 

- Nie - odwarknął Sean. - Gdybyś nie była kapusiem, nie doszłoby to tego. 

-  Kapusiem?  -  To  mnie  wyprowadziło  z  równowagi.  Wszyscy  jeden  przez  drugiego 

powtarzali, jaki to posiadam wspaniały „dar”. Jaki to cud, błogosławieństwo, tra ta ta ta. 

Nikt nie mówił, Ŝe jestem kapusiem. 

Wredny  bachor,  pomyślałam.  Dlaczego  marnuję  na  niego  czas?  Powinnam  go  po 

prostu zostawić... 

Ale nie mogłam. Wiedziałam o tym. 

Szłam  dalej  bez  słowa.  Uliczka,  którą  szliśmy,  nie  naleŜała  do  najprzyjemniejszych. 

Po  obu  stronach  stały  pojemniki,  z  których  śmiecie  prawic  wysypywały  się  na  ziemię,  pod 

stopami  chrzęściło  rozbite  szkło.  Co  gorsza,  uliczka  zaraz  się  kończyła,  juŜ  było  widać 

ruchliwą  przecznicę.  Jeśli  Sean  miał  pozostać  na  wolności,  nie  mógł  rzucać  się  ludziom  w 

oczy. 

-  A  poza  tym  -  ciągnął  Sean  nadąsanym  tonem  -  jeśli  kaŜdy  inteligentny  człowiek 

mógł się domyśleć, Ŝe tu przyjadę, to

 

jak to się stało, Ŝe nikt mnie nie złapał? 

-  Bo  ja  byłam  jedyną  osobą,  która  wiedziała,  którym  dokładnie  autobusem 

przyjedziesz. 

- Skąd mogłaś wiedzieć? 

Nie odpowiedziałam, spojrzałam tylko na niego. 

-  Śniło  ci  się,  Ŝe  przyjadę  tym  o  jedenastej  piętnaście  z  Indianapolis?  -  zapytał  z 

sarkazmem w głosie. 

- Nikt nie twierdzi, Ŝe moje sny są interesujące. 

-  Dobra,  więc  o  co  ci  chodziło  tam,  na  stacji?  Mówiłaś,  Ŝe  czekają  na  mnie.  Kto  na 

mnie czekał? 

- Gromadka tajniaków. Widocznie podejrzewali, Ŝe tak właśnie będziesz próbował się 

tu dostać. To znaczy autobusem. Musiałam odwrócić ich uwagę. 

Oczy mu się zaokrągliły ze zdziwienia. 

- Ty wywołałaś poŜar? 

-  Owszem.  -  Prawie  dochodziliśmy  do  ulicy.  Wyciągnęłam  rękę  i  zatrzymałam  go.  - 

Słuchaj,  musimy  porozmawiać.  Dokąd  moŜemy  pójść,  Ŝeby  się...  no,  wiesz,  wtopić  w  tło  i 

spokojnie pogadać? 

background image

- Nie chcę z tobą rozmawiać - oświadczył. To zabrzmiało stanowczo. 

- Dobra, dobra, nie masz wyjścia. Ktoś musi cię wyplątać z tego bałaganu. 

- Myślisz, Ŝe ty to zrobisz? - zapytał z przekąsem. 

- Czy cię to bawi, czy nie, młodociany - powiedziałam - masz tylko mnie. 

Zyskałam na tym wzruszenie ramion. No, to juŜ był jakiś postęp. 

W końcu poszliśmy tam, gdzie idą wszyscy, kiedy nie wiedzą, dokąd pójść. 

Zgadza się: do centrum handlowego. 

Paoli,  Indiana,  to  nie  Nowy  Jork.  Centrum  handlowe  ma  dwa  piętra,  i  owszem,  ale 

składa  się  tylko  z  jakichś  dwudziestu  sklepów,  a  zjeść  moŜna  tylko  w  Pizza  Hut  i  Orange 

Julius. Biedacy nie grymaszą. A poniewaŜ nadeszła akurat pora lunchu, więc przynajmniej nie 

byliśmy  jedynymi  dziećmi  w  restauracji.  Wydaje  się,  Ŝe  w  Paoli  coś  przyzwoitego  moŜna 

zjeść  wyłącznie  w  Pizza  Hut  w  centrum  handlowym.  W  restauracji  kłębiły  się  tłumy 

licealistów, którzy chcieli coś przegryźć w czasie przerwy. 

Zwróciłam Seanowi uwagę, Ŝeby siedział moŜliwie wyprostowany.  Miałam nadzieję, 

Ŝ

e mógłby uchodzić za niewyrośniętego pierwszaka z liceum. 

A ja za desperatkę, która umawia się na randkę z chłopakiem z pierwszej klasy. 

-  Oho  -  zawołałam,  widząc,  jak  rzuca  się  na  pizzę.  -  Powoli.  Czy  to  dzisiaj  twój 

pierwszy posiłek? 

- Pierwszy od dwóch dni - odparł z pełną buzią. 

- To o czym ty myślisz? Nie wpadłeś na to, Ŝeby ukraść tacie jakieś pieniądze, zanim 

zwiałeś? 

Pociągnął parę solidnych łyków pepsi. 

- Karta kredytowa. 

- Och, zwinąłeś kartę kredytową. Bardzo mądrze. Nic łatwiejszego, niŜ kupić frytki w 

McDonaldzie za pomocą karty kredytowej. 

- Musiałem kupić bilet autobusowy z Chicago - bronił się. 

- Ach, tak. - To stąd gliny wiedziały, gdzie go szukać. - Ale nie pomyślałeś o jedzeniu. 

- Zapomniałem o jedzeniu - powiedział. - Poza tym... - Posłał mi spojrzenie, którego 

nie  potrafię  opisać.  Było  w  nim  chyba  coś,  co  moŜna  określić  jako  wyrzut.  -  Za  bardzo 

martwiłem się o mamę, Ŝeby jeść. 

Przyznaję. Wzruszyłam się. Prawie się popłakałam, ale po raz kolejny wzięłam się w 

garść. 

- Och, przestań - powiedziałam. - JuŜ mówiłam, Ŝe mi przykro. 

- Nie. 

background image

-  Nie?  -  zamrugałam  oczami.  -  Więc  teraz  mówię:  jest  mi  przykro.  Dlatego  tu 

przyjechałam. Chcę ci pomóc. 

Sean wyciągnął w moją stronę pusty talerz. 

- To kup mi następną pizzę - powiedział. - Tym razem bez warzyw. 

Patrzyłam,  jak  pochłania  drugą  pizzę.  Ja  wzięłam  tylko  coś  do  picia.  Nie  mogę  jeść 

pizzy  z  Pizza  Hut.  Nie  dlatego,  Ŝe  jest  paskudna  czy  coś.  Na  pewno  jest  świetna.  Tylko  Ŝe 

nigdy nam nie pozwalano jeść innej pizzy niŜ z naszych restauracji. Rodzice uwaŜaliby za akt 

zdrady samą myśl o tym. Pizza od Mastrianiego albo nic. 

Dlatego nic nie jadłam. Nie jest lekko, kiedy rodzice pracują w tej branŜy. 

- No dobrze - powiedziałam, kiedy wydawało się, Ŝe Sean wgryzł się w drugą pizzę na 

tyle, Ŝeby móc rozmawiać - a co właściwie chciałeś zrobić po przyjeździe tutaj? 

Łypnął na mnie ponuro. 

- A jak myślisz? 

- Odbić mamę z więzienia? Pewnie. Niezły plan. Spochmurniał jeszcze bardziej. 

- Tobie się udało - stwierdził, a w jego głosie brzmiał podziw. Niechętny podziw, ale 

zawsze. - Z tym poŜarem na dworcu autobusowym. Mógłbym zrobić coś podobnego. 

- O, taak. Wszyscy straŜnicy wybiegliby na zewnątrz, zostawiając otwarte drzwi cel, a 

ty byś wpadł do środka, porwał mamę i prysnął. 

-  Wcale  nie  mówiłem,  Ŝe  miałem jakiś  plan.  Jak  na  razie.  Ale  coś  wymyślę.  Zawsze 

coś mi przychodzi do głowy. 

- W porządku - odezwałam się. - Wydaje mi się, Ŝe mnie juŜ przyszło. 

Spojrzał na mnie. 

- Co przyszło? 

- Plan. 

- O Jezu - jęknął i sięgnął po pepsi. 

- Hej, kolego - powiedziałam. - Nie mów „Jezu” i nie klnij. 

- Ty klniesz. 

- Nieprawda. A poza tym ja mam szesnaście lat. Przewrócił oczami. 

- No tak, to cię pewnie czyni dorosłą. A masz przynajmniej prawo jazdy? 

Bawiłam  się  słomką  do picia.  Tu mnie  zaŜył.  Bo  faktycznie,  nieszczęśliwym  trafem, 

oblałam pierwsze podejście na prawo

 

jazdy. Nie z własnej winy. Po prostu kiedy siadam za 

kółkiem,  zaczynają  się  ze  mną  dziać  dziwne  rzeczy.  Wszystko  przez  tę  moją  słabość  do 

szybkiej  jazdy.  A  zresztą  powiedzcie,  jeśli  droga

 

jest  pusta,  po  kiego  grzyba  wlec  się 

pięćdziesiątką? 

background image

- Jeszcze nie - odparłam. - Ale pracuję nad tym. 

- Jezusie. - Sean oparł się o tylną ściankę boksu. - Posłuchaj, tak całkiem to ja ci nie 

mogę ufać, no nie? JuŜ raz mnie wrobiłaś, pamiętasz? 

- To była pomyłka - stwierdziłam. - Powiedziałam, Ŝe mi przykro.  Kupiłam ci pizzę. 

Powiedziałam, Ŝe mam plan, co zrobić, Ŝeby wszystko było dobrze. Czego chcesz jeszcze? 

-  Czego  chcę  jeszcze?  -  Sean  pochylił  się  do  przodu,  tak  Ŝeby  cheerleaderki  przy 

następnym  stole  go  nie  słyszały.  -  Czego  chcę?  śeby  znowu  było  jak  przedtem,  zanim  się 

zjawiłaś i wszystko sknociłaś. 

- Ach, tak? Dobra, nie chcę cię urazić, Sean, ale nie uwaŜam, Ŝe wszystko układało się 

tak cudownie, jak twierdzisz. Co by się, na przykład, stało, gdyby któryś z twoich nauczycieli, 

przyjaciółka  matki,  zastępowy  z  druŜyny  harcerskiej,  poszedł  do  sklepu  spoŜywczego  i 

zobaczył  twoją  buźkę  na  kartonie  mleka?  Czy  ty  i  twoja  mama  byliście  gotowi  pakować 

manele  i  wiać  za  kaŜdym  razem,  gdyby  ktoś  cię  rozpoznał?  Czy  zamierzaliście  uciekać, 

dopóki nie skończysz osiemnastu lat? Czy to był wasz plan? 

Sean wpatrywał się we mnie gniewnie spod swojej bejsbolówki. 

- A co mieliśmy robić? - zapytał. - Nic nie wiesz... Mój tata... ma przyjaciół. Dlatego 

sędzia  wydał  taki  wyrok.  Tata  ma  kumpli,  którzy  wiedzieli,  jak  go  przycisnąć.  Wiedział 

doskonale, jaki gość jest z mojego taty. Ale i tak przyznał mu opiekę. Mama nie miała szans. 

Więc będziemy uciekać. Nikt nam nie moŜe pomóc. 

- Mylisz się - powiedziałam. - Ja mogę. 

Sean znowu pochylił się naprzód i powiedział dobitnie, cedząc słowa: 

- Nie... potrafisz... nawet... prowadzić. 

-  Wiem.  Ale  potrafię  wam  pomóc.  Posłuchaj.  Najlepszy  przyjaciel  mojego  taty  jest 

prawnikiem, i to dobrym. Kiedyś, jak

 

byłam u nich w domu, słyszałam o sprawie dzieciaka, 

który wystąpił do sądu, Ŝeby się uniezaleŜnić od rodzica... 

-  To  jakaś  bzdura  -  przerwał  mi Sean,  odsuwając  pusty  talerz.  Nie  wiem  dlaczego  w 

ogóle cię słucham. 

- Bo nie masz nikogo innego. Posłuchaj... 

- Nie - mruknął Sean, potrząsając głową. - Nie rozumiesz? Wiem coś o tobie. 

Zamrugałam oczami. 

- O czym ty mówisz? 

- Mówili w wiadomościach, Ŝe zabrali cię do tej bazy wojskowej . 

- Tak? No i co? 

background image

- Ale jesteś głupia - ciągnął Sean. - Nic nie rozumiesz. ZałoŜę się, Ŝe nawet nie wiesz, 

po co cię tam sprowadzili. Nie jest tak? 

Poruszyłam się niespokojnie na krześle. 

- Pewnie, Ŝe nie. Robią jakieś doświadczenia. Wiesz, Ŝeby sprawdzić, jak to się dzieje, 

Ŝ

e wiem, gdzie są róŜni ludzie, jak ty na przykład. I to wszystko. 

-  To  nie  wszystko.  Chcą,  Ŝebyś  szukała  dla  nich  ludzi,  co?  Przypomniałam  sobie 

zdjęcia tych wszystkich męŜczyzn

 

w średnim wieku, które pułkownik kazał mi oglądać. 

- MoŜe... 

- Jeszcze nie kapujesz? Nikomu nic pomagasz. Nie wiesz, kim są ci ludzie. Niektórzy 

z  nich  moŜe  mają  powód,  Ŝeby  uciekać,  tak  jak  ja  i  moja  mama.  Niektórzy  mogą  być 

niewinni. A ty ich podajesz glinom na talerzu jak świeŜutkie pączki z lukrem. 

Nie lubię, jak ktoś się źle wyraŜa o policji, zwłaszcza taki szczyl. Ostatecznie policja 

oddaje społeczeństwu istotne przysługi, za małe pieniądze i bez naleŜnych wyrazów uznania. 

Niepewnym, nawet we własnych uszach, głosem, oświadczyłam: 

-  Jestem  przekonana,  Ŝe  jeśli  rząd  kogoś  poszukuje,  to  jest  to  ktoś  winien  jakichś 

zbrodni... 

Ale  tak  na  dobrą  sprawę,  dzieciak  powiedział  coś,  o  czym  sama  wcześniej 

pomyślałam. Z jakiegoś powodu przypomniał mi mój sen. Raz. Dwa. Trzy. Jaga. Tyle ludzi, 

tyle głosów. 

A ja nie mogłam nikomu pomóc. 

Twarz Seana wydawała się biała pod piegami. 

- A co z Poszukiwanym, hę? Nic złego nie zrobił. Ten jednoręki zrobił. Któryś z tych 

ludzi, których ci kaŜą szukać, moŜe być jak Harrison Ford w tym filmie. A ty jesteś Tommy 

Lee Jones. - Potrząsnął głową zdegustowany. - Ty naprawdę jesteś kapusiem, wiesz? 

Kapuś?  Ja?  Miałam  ochotę  skręcić  kretynowi  kark.  śałowałam,  Ŝe  się  dla  niego 

fatygowałam. 

Jaga. 

-  Kapuś  to  nawet  nie  jest  właściwe  słowo  -  powiedział.  -  Wiesz,  kim  ty  jesteś? 

Delfinem. 

Szczęka  mi  opadła.  Co  on  gada?  Delfiny  to  przyjazne,  inteligentne  stworzenia.  Jeśli 

chciał mnie obrazić, powinien wymyślić coś innego. 

-  Wiesz,  co  robił  rząd?  -  Sean  rozkręcił  się  na  całego.  -  Ćwiczyli  delfiny,  Ŝeby 

podpływały  do  statków  i  trącały  je  nosami.  Potem,  kiedy  wybuchła  I  wojna  światowa, 

przywiązywali delfinom bomby do grzbietów i puszczali je, Ŝeby płynęły do okrętów wroga i 

background image

trącały  je.  A  wtedy,  jak  myślisz,  co  się  działo?  Bomby  wybuchały  i  statki  wroga  -  razem  z 

delfinami - rozpadały się na drobne kawałki. Och, pewnie, wszyscy mówią: „Pomyśl, ilu ludzi 

mogło zginąć przez taki okręt, gdyby go nie wysadzono w powietrze. Delfiny oddały Ŝycie w 

dobrej  sprawie”.  ZałoŜę  się,  Ŝe  delfiny  nie  odczuwały  tego  w  ten  sposób.  Delfiny  nie 

wywołały wojny. Nie miały z nią nic wspólnego. 

ZmruŜył oczy. 

-  Wiesz  co,  Jess?  -  powiedział.  -  Teraz  ty  jesteś  delfinem.  Jest  tylko  kwestią  czasu, 

kiedy wysadzą cię w powietrze. 

TeŜ  zmruŜyłam  oczy,  odwzajemniając  spojrzenie,  ale  muszę  przyznać,  zimno  mi  się 

zrobiło od tej historii. Jaga. 

-  Nie  jestem  delfinem  -  oświadczyłam.  Zaczynałam  Ŝałować,  Ŝe  odnalazłam  Seana 

Patricka O'Hanahana. Zdecydowanie Ŝałowałam, Ŝe postawiłam mu dwie pizze i duŜą pepsi. 

Na nieszczęście jednak, im głębiej się nad tym zastanawiałam, siedząc w restauracji, z 

dziewczynami z miejscowej szkoły chichoczącymi obok przy stoliku, przy dźwiękach cichej, 

relaksującej  muzyki  z  głośników,  tym  bardziej  stawało  się  dla  mnie  jasne,  Ŝe  tak  właśnie 

było...  albo  raczej,  prawie  pozwoliłam,  Ŝeby  tak  było.  „Wkrótce  wrócę”.  Tak  napisałam  w 

liście,  który  zostawiłam  dziś  rano  w  bazie.  Czy  rzeczywiście?  Czy  naprawdę  chciałam 

wrócić? 

Czy teŜ chciałam im powiedzieć Hasta la vista, baby, delfin to ja nie jestem. 

Baba - jaga. 

-  Słuchaj  -  zwróciłam  się  do  Seana.  -  Nie  siedzimy  tutaj  po  to,  Ŝeby  się  zastanawiać 

nad moimi problemami. Mamy się zastanowić, jak rozwiązać twoje. 

Popatrzył na mnie uwaŜnie. 

- Świetnie. To niby co mam robić? 

- Po pierwsze - powiedziałam - nie uŜywaj karty kredytowej. Masz. - Pogrzebałam w 

kieszeni,  wyciągając  to,  co  zostało  ze  studolarówki  od  taty.  -  Weź  to.  Potem  znajdziemy  ci 

taksówkę. 

- Taksówkę? 

- Tak, taksówkę. Nie moŜesz wrócić na dworzec autobusowy, a musisz się wydostać z 

Paoli. Chcę, Ŝebyś poszedł do mojej szkoły... - Sięgnęłam do plecaka po długopis. Na serwet-

ce z Pizza Hut nagryzmoliłam adres liceum. - Zapytaj o pana Goodharta. Powiedz mu, Ŝe ja 

cię przysłałam. On ci pomoŜe. Powiedz mu, Ŝeby zadzwonił do taty Ruth, pana Abramowitza. 

Zapiszę ci. Puść moją rękę, chcę to zapisać. 

background image

Sean  jednak  nadal  kurczowo  trzymał  moją  rękę.  Nie  wiedziałam,  o  co  dzieciakowi 

chodzi. O długopis? Na co mu mój długopis? 

- Uspokój się, dobra? - powiedziałam, podnosząc głowę. - Piszę tak szybko, jak się da. 

Wtedy zwróciłam uwagę na wyraz jego twarzy. Nie patrzył na mnie. Wpatrywał się w 

coś poza moimi plecami, w drzwiach restauracji. 

Odwróciłam  się,  w  sarną  porę,  Ŝeby  napotkać  wzrok  pułkownika  Jenkinsa.  Na  mój 

widok  zwinął  swoje  potęŜne  dłonie  w  pięści,  co  w  jakiś  tajemniczy  sposób  nasunęło  mi 

wspomnienie trenera Albrighta. 

To  nie  wszystko.  Za  nim  wmaszerowała  gromada  facetów  z  duŜymi  łapami, 

ostrzyŜonych na łyso, w mundurach polowych. Faceci mieli ze sobą broń. 

- Cholera - powiedziałam. Pułkownik skinął głową w moją stronę. 

- Tam jest - powiedział. 

Sean miał zaledwie dwanaście lat, ale do głupich z pewnością nie naleŜał. 

- Wiejemy! - szepnął. 

Była to zdecydowanie dobra rada, mimo Ŝe została udzielona przez dwunastoletniego 

chłopaka. 

background image

16

 

Pułkownik  Jenkins  i  jego  ludzie blokowali  drzwi,  ale  to  mnie  nie  zmartwiło.  Z  boku 

znajdowały się drugie drzwi z napisem: WYJŚCIE. Wypadliśmy przez nie. 

-  Poczekaj  -  powiedziałam  do  Seana,  który  rwał  się  do  dalszego  biegu.  Zachowałam 

na  tyle  przytomności  umysłu,  Ŝeby  nie  zostawić  serwetki  z  wypisanym  adresem.  Złapałam 

Seana  za  kołnierz  koszuli  i  wetknęłam  mu  serwetkę  do  przedniej  kieszeni  spodni.  Popatrzył 

na mnie zaskoczony. 

- Teraz zwiewaj - powiedziałam, popychając go lekko. 

Rozdzieliliśmy  się.  Nawet  tego  nie  uzgadnialiśmy.  Tak  się  po  prostu  stało.  Sean 

pognał w kierunku Photo Hut, a ja w stronę ruchomych schodów. 

Kiedy  zaczęłam  się  w  szkole  bić  w  obronie  Douglasa,  nie  mając  w  tej  dziedzinie 

wiedzy  ani  doświadczenia,  tata  wziął  mnie  na  bok  i  udzielił  mi  paru  wskazówek.  Jedna  z 

najlepszych  -  poza  techniką  zadawania  ciosów  pięścią  -  sprowadzała  się  do  tego,  Ŝeby 

uciekać,  jeśli  przeciwników  jest  wielu.  A  dokładnie  -  biec  w  dół.  Nigdy,  mówił  tata,  nie 

biegnij  pod  górę  -  czy  to  na  zewnątrz,  czy  w  budynku.  Jeśli  pobiegniesz  w  górę,  a  ludzie, 

którzy chcą cię dopaść, odetną drogę w dół, masz tylko jedno wyjście - skakać. 

Ja  jednak  musiałam  zatroszczyć  się  o  Seana.  Po  prostu.  To  przeze  mnie  ścigali  nas 

uzbrojeni Ŝołnierze. Nie mogłam pozwolić, Ŝeby schwytali dwunastoletniego dzieciaka, który 

wplątał się w tę aferę wyłącznie z mojej winy. 

Zdawałam sobie sprawę, Ŝe w końcu ja sama będę musiała dać się złapać... ale zanim 

do  tego  dojdzie,  musiałam  na  tyle  zyskać  na  czasie,  Ŝeby  Sean  na  pewno  się  wymknął. 

Musiałam jakoś odwrócić ich uwagę... 

Tak więc skierowałam się ku ruchomym schodom. 

A oni poszli za mną. 

Trwała  pora  obiadowa,  więc  w  centrum,  poza  działem  restauracyjnym,  było  mało 

ludzi. Udało mi się zręcznie ich wyminąć. Ścigający mnie Ŝołnierze robili to mniej delikatnie: 

ludzie krzyczeli w popłochu, próbując zejść im z drogi, a automat

 

do gry, o który nawet nie 

zawadziłam, rąbnął z łoskotem na ziemię. 

Miałam  dość  rozumu,  Ŝeby  nie  ładować  się  do  Ŝadnego  sklepu.  Znalazłabym  się  w 

pułapce.  Trzymałam  się  głównego  korytarza,  pełnego  rozmaitych  rzeczy,  pomiędzy  którymi 

moŜna było kluczyć do rana - jak na przykład wielka fontanna, stoiska ze słodyczami,  albo, 

najlepsze  ze  wszystkiego,  platforma  z  mechanicznymi  dinozaurami  naturalnej  wielkości, 

background image

która  miała  dać  dzieciakom  i  ich  rodzicom  wyobraŜenie  o  tym,  jak  wyglądała  ziemia  w 

czasach prehistorycznych. 

Wcale nie Ŝartuję. No, dobra, moŜe przesadziłam z tą naturalną wielkością. NajwyŜszy 

dinozaur mierzył jakieś sześć, siedem metrów wzrostu i był to tyranozaur. Upchano je na nie-

wielkiej  powierzchni,  razem  ze  sztucznymi  paprociami,  palmami  i  innymi  rekwizytami  ze 

sztucznej  dŜungli.  Z  głośników  ukrytych  między  sztucznymi  skałami  płynęły  dziwaczne 

odgłosy, jakby wrzaski małp i ptasi szczebiot. A w jednym miejscu był nawet wulkan, który 

wypluwał sztuczną lawę - w kaŜdym razie miało to tak wyglądać, jakby lawa wydobywała się 

z otworu. 

Obejrzałam  się.  Moi  prześladowcy  wydostali  się  z  pobojowiska  przy  zwalonym 

automacie  i  zbliŜali  się  do  mnie  w  szybkim  tempie.  Spojrzałam  w  bok,  poprzez  balustradę, 

pod  którą,  piętro  niŜej,  rozciągał  się  główny  hol.  Zobaczyłam,  jak  Sean  nurkuje  między 

wieszaki z ubraniami. Pułkownik Jenkins deptał mu po piętach. 

- Hej! - wrzasnęłam. 

Wszystkie głowy zwróciły się w moją stronę, z głową pułkownika Jenkinsa włącznie. 

- Tu jestem! - krzyczałam. - Wasz nowy delfin! Złapcie mnie, jeśli potraficie! 

Zgodnie  z  moimi  oczekiwaniami  pułkownik  Jenkins  zaprzestał  pościgu  za  Seanem  i 

pobiegł w stronę ruchomych schodów. 

A ja, naturalnie, skierowałam się do platformy z dinozaurami. 

Jednym  skokiem  przebyłam  aksamitny  sznur  okalający  wystawę.  Pół  tuzina  ludzi 

pułkownika  Jenkinsa  deptało  mi  po  piętach.  Kiedy  moja  stopa  zanurzyła  się  w  brązową, 

przypominającą  styropian,  sztuczną  masę,  która  miała  udawać  ziemię,  moje  uszy  poraził 

dźwięk  bębnów  -  twórcy  wystawy,  jak  się  wydaje,  nie  byli  świadomi  faktu,  Ŝe  dinozaury 

wyprzedzały  ludzi  (i  bębny)  o  setki  tysięcy  lat.  Rozległo  się  tajemnicze  zawodzenie,  które 

skojarzyło  mi  się  z  głosem  pawia.  Potem  coś  ryknęło  -  wyraźnie  lew  -  a  z  nozdrzy 

tyranozaura, sześć metrów nad moją głową, buchnęła para. 

Schowałam  się  za  parką  velociraptorów,  raczących  się  krwawą  padliną  tygrysa 

szablozębnego.  Niewiele  mi  to  dało.  Ludzie  Jenkinsa  prawie  mnie  mieli.  Postanowiłam  dać 

im  popalić  i  wskoczyłam  w  płytką  kałuŜę,  która  robiła  za  jezioro.  Wyrastał  z  niego  wulkan 

oraz głowa brachiozaurusa. Stanęłam w zabarwionej na niebiesko wodzie, która sięgała mi do 

połowy łydek, skutecznie przemaczając moje trampki i nogawki spodni. 

Zaczęłam brodzić. 

ś

ołnierze uwaŜali chyba, Ŝe nie warto moczyć butów, Ŝeby mnie złapać, i przystanęli 

na skraju sztucznego jeziora. 

background image

Wiedziałam,  Ŝe  w  końcu  mnie  dostaną.  Nawet  gdybym  wydostała  się  z  centrum, 

dokąd miałam pójść? Do domu? 

Ale  przecieŜ  nie  musiałam  im  ułatwiać  zadania.  ToteŜ  kiedy  zobaczyłam,  jak  trącają 

się  łokciami  i  rozdzielają,  rozstawiając  dookoła  jeziorka,  tak  Ŝeby  mnie  złapać,  jak  tylko 

spróbuję wyjść na brzeg, zrobiłam jedyną rzecz, która mi przyszła do głowy: 

Wdrapałam się na wulkan. 

No, w butach mi chlupało, a wulkan nie był taki znowu solidny, trzeszczał i jęczał pod 

moim cięŜarem. Ale co miałam robić? 

Wlazłam  na  szczyt,  kiedy  akurat  trysnęła  lawa.  Stałam  na  wulkanie,  jakieś  pięć 

metrów  nad  ziemią,  gapiąc  się  na  ludzi  w  dole,  wokół  mnie  z  sykiem  buchała  para,  a  lawa, 

zrobiona  z  czerwonego  plastiku  z  maleńkimi  lampeczkami  pod  spodem,  zaczęła  świecić. 

Rozległ się łoskot, jakby pękającej ziemi, a potem podobny do grzmotu huk wstrząsnął niby - 

jeziorem. 

-  UwaŜaj!  -  krzyknęła  starsza  pani  w  sportowych  butach,  która  obserwowała  zza 

aksamitnego sznura, jak wspinałam się na wulkan. 

- Nie poślizgnij się w tych mokrych butach, moja droga - zawołała jej przyjaciółka. 

ś

ołnierze spojrzeli na nie z lekką odrazą. Wcale się nie dziwię. Okropne baby. 

Ze  swojej  grzędy  miałam  widok  na  główny  hol.  Kolejnych  sześciu  Ŝołnierzy  wpadło 

do środka - jak tylko przeszli, Sean wyskoczył spomiędzy wieszaków z odzieŜą, i błysnąwszy 

niebieskimi  dŜinsami  i  marnie  przefarbowaną,  brązową  czupryną,  pognał  w  stronę  sal 

kinowych. 

Nadszedł  czas  na  kolejną  dywersję.  Zakołysałam  się  na  krawędzi  wulkanu  i 

wrzasnęłam: 

- Ani kroku dalej, albo skoczę! 

Obie  starsze  panie  głośno  wciągnęły  powietrze.  śołnierze  wyglądali  na 

zniechęconych.  Po  pierwsze,  nie  mieli  ochoty  podchodzić  bliŜej.  Po  drugie,  nawet  jakbym 

skoczyła, upadek nie byłby zapewne śmiertelny: aŜ tak wysoko to nie było. 

Sądzę  jednak,  Ŝe  ta  scena  musiała  wyglądać  dramatycznie.  Oto  stałam  tam,  młoda 

dziewica  (niestety),  upozowana  na  brzegu  wulkanu.  Włosy  miałam,  na  nieszczęście,  krótko 

obcięte i nie zdobiła mnie biała zwiewna suknia. DŜinsy teŜ psuły efekt, moim zdaniem. 

Wtedy  pułkownik  Jenkins  wkroczył  do  akcji,  wskazał  na  mnie  palcem  i  ryknął  na 

Ŝ

ołnierzy w sposób, który wyjątkowo silnie kojarzył mi się z trenerem Albrightem. 

- Co ona tam robi? - zapytał. - Ściągnijcie ją natychmiast. 

background image

Zerknęłam w dół. Sean kulił się za naturalnej wielkości, wyciętą z kartonu, podobizną 

Arnolda  Schwarzeneggera.  śołnierze  kręcili  się  bezradnie,  nic  mając  pojęcia,  gdzie  się 

podział. 

W nadziei, Ŝe uda mi się odwrócić ich uwagę i dać Seanowi jeszcze jedną szansę na 

ucieczkę, krzyknęłam: 

- Naprawdę to zrobię! Jeśli ktoś się do mnie zbliŜy, zrobię to! Skoczę! 

Bingo.  śołnierze  popatrzyli  w  moją  stronę.  Sean  wyślizgnął  się  zza  kartonowego 

Arnolda i ruszył w stronę stoiska. 

-  W  porządku,  panno  Mastriani  -  zawołał  pułkownik  Jenkins.  -  Koniec  zabawy. 

Schodź natychmiast, zanim zrobisz sobie coś złego. 

- Nie - odparłam. 

Pułkownik  Jenkins  westchnął,  a  potem  pstryknął  palcami  i  czwórka  jego  ludzi 

przekroczyła sznur i zaczęła brodzić w moim kierunku. 

-  Cofnijcie  się  -  krzyknęłam  ostrzegawczo.  Sean  musiał  jeszcze  tylko  wyminąć 

bileterkę. - Mówię powaŜnie! 

- Panno Mastriani - odezwał się pułkownik Jenkins głosem, z którego wynikało, Ŝe ma 

nadzieję przemówić mi do rozsądku. - Czy uraziliśmy cię w jakiś sposób? Czy spotkałaś się 

ze złym traktowaniem z naszej strony od czasu, gdy ojciec powierzył cię naszej opiece? 

- Nie - odparłam. śołnierze byli juŜ zupełnie blisko. 

- CzyŜ nie jest prawdą, w gruncie rzeczy, Ŝe doktor Shifton i agentka specjalna Smith 

oraz cała załoga Crane robiła wszystko, Ŝebyś czuła się u nas dobrze i bezpiecznie? 

- Tak - powiedziałam. Na dole bileterka schwytała Seana, próbującego schronić się w 

kinie. Złapała go za kołnierz, krzycząc coś, czego nie usłyszałam. 

- No, dobrze, wobec tego bądźmy rozsądni. Wrócisz do Crane i omówimy tę sprawę 

dokładniej. 

Bileterka  podniosła  głos.  śołnierze,  którzy  dotąd  patrzyli  na  mnie,  odwrócili  głowy, 

zainteresowani zamieszaniem przed kinem. 

Spojrzałam na dwie starsze panie. 

-  Wezwijcie  policję  -  krzyknęłam.  -  Chcą  wbrew  mojej  woli  zabrać  mnie  do  bazy 

wojskowej Crane. 

- Crane? - powtórzyła pani w sportowych butach. - Och, przecieŜ ją zamknęli. 

- Cholera - zaklął pułkownik Jenkins, zapominając o szerokiej publiczności. - Złaź mi 

tu zaraz albo sam cię ściągnę! 

Starsze panie pisnęły cichutko. śołnierze wypatrzyli Seana i ruszyli za nim. 

background image

Ci, których pułkownik Jenkins nasłał na mnie, dotarli juŜ prawie do stóp wulkanu. 

- A niech to - mruknęłam, widząc, jak złapali Seana. To był koniec. 

Ale nie miałam zamiaru ułatwiać Ŝycia prześladowcom. 

- Puśćcie dzieciaka - zagroziłam - albo skaczę! 

- Nie rób tego, skarbie - zawołała jedna ze starszych pań. W międzyczasie przyplątało 

się teŜ trochę młodzieŜy szkolnej, zwabionej hałasem. 

Licealiści podjudzali mnie, Ŝebym skoczyła. 

Zajrzałam do wnętrza wulkanu. Na dnie rozciągał się kawałek gołej podłogi, otoczony 

metalowym  rusztowaniem,  podtrzymującym  wulkan.  Wyciągną  mnie  stamtąd,  rzecz  jasna. 

Ale trochę czasu im to zajmie. 

Podniosłam  głowę.  Ludzie  pułkownika  nadal  próbowali  sforsować  zbocze  wulkanu. 

Mokre buty ześlizgiwały się z gładkiej, plastikowej powierzchni. 

Na  dole,  w  głównym  holu,  Ŝołnierze  wyprowadzali  Seana.  Wrzeszczał,  kopał  i 

wierzgał nogami. 

RozłoŜyłam ramiona, stając na samym brzeŜku wulkanu. - Nie! - krzyknął pułkownik 

Jenkins. Za późno. Skoczyłam. 

background image

17

 

Wydobycie  mnie  z  wnętrza  wulkanu  zajęło  im  pół  godziny.  Otwór  na  górze  nie  był 

zbyt szeroki. śaden z Ŝołnierzy, nie wspominając juŜ o pułkowniku Jenkinsie, nie mógł mnie 

tamtędy  wyciągnąć.  Skacząc  do  środka,  osiągnęłam  tyle,  Ŝe  pułkownik  Jenkins  wściekł  się 

naprawdę. 

Warto było. 

Siedziałam  sobie  dość  wygodnie  na  podłodze,  podczas  gdy  ludzie  na  zewnątrz 

kombinowali, jak się do mnie dobrać. W końcu ktoś wpadł na to, Ŝeby kupić piłę elektryczną. 

Wycięli  wielką  dziurę  w  boku  wulkanu  i  wyprowadzili  mnie,  a  ludzie,  którzy  gapili  się  na 

całe to zajście, klaskali głośno, jakby to był jakiś specjalnie dla nich przygotowany popis. 

Agent  specjalny  Johnson  i  Smith  byli  na  miejscu.  Oboje  wydawali  się  strasznie 

uraŜeni faktem, Ŝe opuściłam bazę bez porozumienia z nimi. Broniłam się, jak umiałam. 

-  PrzecieŜ  zostawiłam  list  -  powtarzałam,  kiedy  wsiedliśmy  do  starannie 

nieoznakowanego  rządowego  wozu  (z  przyciemnionymi  szybami),  który  miał  nas  zabrać  z 

powrotem do bazy. Agenci specjalni Johnson i Smith zajęli miejsca z przodu, ja i Sean z tyłu. 

- Tak - potwierdziła agentka specjalna Smith - ale zabrałaś ze sobą róŜne rzeczy, które 

wskazywały na to, Ŝe nie zamierzasz wracać. 

Zapytałam, jakie rzeczy ma na myśli. 

W odpowiedzi agentka specjalna Smith podniosła do góry album ze zdjęciami, który 

pułkownik  Jenkins  zostawił  w  moim  pokoju,  Ŝebym  mogła  sobie  je  pooglądać  przed  snem. 

Wyciągnęła go z mojego plecaka, który skonfiskowano zaraz potem, jak mnie wyprowadzili z 

wulkanu. 

- Chciałam to tylko komuś pokazać - wyjaśniłam zgodnie z prawdą. Przemknęła mi w 

pewnym momencie taka myśl przez głowę - duŜo wcześniej, niŜ Sean nazwał mnie delfinem - 

Ŝ

eby  pokazać  album  Michaelowi.  Miałam  nadzieję,  Ŝe  przy  swoich  umiejętnościach 

komputerowych  odnajdzie  jakieś  informacje  o  tych  ludziach,  w  Internecie  czy  gdzieś. 

Chciałam  sprawdzić,  czy  to  rzeczywiście  poszukiwani  przestępcy,  a  nie  niewinni  prawnicy 

czy byli policjanci walczący z korupcją. 

- Zamierzałam go oddać - powiedziałam. 

-  Doprawdy?  -  Agentka  specjalna  Smith  odwróciła  się,  Ŝeby  na  mnie  spojrzeć. 

Wydawała się mocno rozczarowana. Chyba przestała uwaŜać, Ŝe stanowię dobry materiał na 

przyszłą agentkę Federalnego Biura. - Skoro chciałaś wrócić, po co wzięłaś ze sobą to? 

background image

I wyciągnęła z mojego plecaka flet w drewnianym futerale. 

-  Kiedy  stwierdziłam,  Ŝe  nie  ma  fletu  -  ciągnęła,  wykazując  się  psychologiczną 

intuicją,  która  zapewne  pomogła  jej  uzyskać  status  agentki  specjalnej  -  wiedziałam,  Ŝe  nie 

wrócisz, mimo listu oraz faktu, Ŝe kupiłaś bilet w obie strony. 

-  Czy  w  ten  sposób  dowiedzieliście  się,  Ŝe  jestem  w  Paoli?  -  zapytałam.  Byłam 

szczerze  zainteresowana  tym,  jakie  błędy  popełniłam.  No,  wiecie,  na  wypadek,  gdyby 

sytuacja miała się powtórzyć. - Dzięki biletowi? 

-  Tak.  Rozpoznał  cię  kasjer  na  dworcu  autobusowym  koło  Crane.  -  Ku  mojemu 

rozczarowaniu  agent  specjalny  Johnson  przestrzegał  ściśle  ograniczeń  prędkości.  To  było 

okropnie  denerwujące.  Mijały  nas  wszystkie  półcięŜarówki.  Jeśli  nic  liczyć  samochodów 

wiozących  pułkownika  Jenkinsa  i  jego  ludzi,  posuwaliśmy  się  najwolniej  ze  wszystkich 

wozów  na  autostradzie.  -  Trudno  by  cię  obecnie  nazwać  anonimową  obywatelką,  panno 

Mastriani.  Zwłaszcza  po  tym,  jak  twoje  zdjęcie  ukazało  się  na  okładce  magazynu  „The 

Time”. 

-  Och  -  powiedziałam,  kiwnąwszy  głową  w  stronę  konwoju  za  nami.  -  I  cała  ta  siła 

ogniowa przeciwko mnie? 

-  Miałaś  przy  sobie  ściśle  tajne  dane  -  odparł  agent  specjalny  Johnson,  wskazując 

album ze zdjęciami. - ZaleŜało nam na tym, Ŝeby je odzyskać. 

-  Teraz  jednak,  kiedy  go  odzyskaliście  -  powiedziałam  -  pozwolicie  mi  odejść, 

prawda? 

- Decyzja nie zaleŜy od nas - stwierdził agent specjalny Johnson. 

- Dobrze, a od kogo zaleŜy? 

- Od naszych przełoŜonych. 

- A nie moŜecie po prostu zawiadomić swoich przełoŜonych, Ŝe odchodzę? 

Agentka specjalna Smith spojrzała teraz na mnie. Tego dnia miała w uszach maleńkie 

brylantowe gwoździki. 

- Jess - powiedziała - nie moŜesz odejść. 

- Dlaczego nie? 

-  Bo  masz  niezwykły  dar.  Masz  obowiązek  dzielić  się  nim  ze  światem.  - Potrząsnęła 

głową. - Nie rozumiem, skąd to wszystko się wzięło - stwierdziła. - Wczoraj wydawało się, Ŝe 

niczego ci nie brakuje, Jess. Co się stało, Ŝe nagle postanowiłaś odejść? 

Wzruszyłam  ramionami.  ZałoŜę  się,  Ŝe  Claire  Lippman  byłaby  zazdrosna  o  moje 

zdolności aktorskie. 

- Chyba po prostu strasznie tęsknię za domem. 

background image

-  Hm  -  mruknął  agent  specjalny  Johnson.  -  Sądziłem,  Ŝe  właśnie  troska  o  rodzinę 

skłoniła cię ostatecznie do przyjazdu do nas. Myślałaś, Ŝe media nie dają im Ŝyć i Ŝe przyjazd 

do nas to jedyny sposób na przywrócenie im prywatności, której ich brutalnie pozbawiono. 

Przełknęłam ślinę. 

-  Owszem.  Ale  to  było  zanim  zaczęłam  tęsknić  za  domem.  Agentka  specjalna  Smith 

ponownie potrząsnęła głową. 

-  A  twój  brat,  Douglas?  Zdaje  się,  Ŝe  dopiero  co  wypuścili  go  ze  szpitala.  Myślę,  Ŝe 

jak teraz wrócisz, Douglas szybko wyląduje znów w szpitalu. Wszystkie te kamery, flesze - to 

go kompletnie wytrąciło z równowagi. 

To  był  cios  poniŜej  pasa.  Łzy  napłynęły  mi  do  oczu  i  zaczęłam  zastanawiać  się 

powaŜnie  nad  wyskoczeniem  z  auta  -  jechaliśmy  tak  wolno,  Ŝe  nie  odniosłabym  groźnych 

obraŜeń - i ucieczką. 

Problem  polegał  jednak  na  tym,  Ŝe  drzwi  samochodu  były  zamknięte,  a  guzik 

odblokowujący nie działał. Agent Johnson kontrolował wszystko z przedniego siedzenia. 

A poza tym musiałam myśleć o Seanie. 

Agentka specjalna Smith rozwijała wątek mojej szczególnej odpowiedzialności wobec 

ś

wiata. 

-  A  więc  chodzi  o  to,  Ŝebym  pomagała  przekazywać  złych  ludzi  w  ręce 

sprawiedliwości? - zapytałam, Ŝeby się upewnić, Ŝe dobrze zrozumiałam. 

-  No  cóŜ,  tak  -  potwierdziła  agentka  specjalna  Smith.  -  I  o  to,  Ŝeby  łączyć  zaginione 

dzieci, takie jak Sean, z ich bliskimi. 

Wymieniliśmy z Seanem spojrzenia. 

- Przepraszam - odezwał się Sean - nie czytają państwo gazet? Mój tata to świr. 

- Nic miałeś okazji, Ŝeby go lepiej poznać, prawda, Sean? - powiedziała agentka Smith 

łagodnym tonem. - Mama zabrała cię od niego, kiedy miałeś zaledwie sześć lat. 

-  Owszem  -  potwierdził  Sean.  -  Kiedy  złamał  mi  rękę  za  to,  Ŝe  nie  sprzątnąłem 

wszystkich zabawek na noc. 

- Jezu - mruknęłam, patrząc na Seana. - Kim jest ten twój tata? Darth Vader? 

Sean kiwnął głową. 

- Tylko nie taki miły. 

-  Och,  dobra  robota  -  zwróciłam  się  do  specjalnych  agentów  Johnsona  i  Smith.  - 

Musicie być szczerze dumni z połączenia tego małego z władcą ciemności. 

- Hej - wtrącił Sean. Wyglądał na uraŜonego. - Nie jestem mały. 

background image

- Pan  O'Hanahan - powiedziała agentka specjalna Smith  stanowczym głosem - został 

uznany  przez  sąd  stanu  Illinois  za  w  pełni  odpowiedzialnego  rodzica  i  prawnego  opiekuna 

Seana. 

- Kiedyś w stanie Illinois niewolnictwo uznawano za legalne - stwierdził Sean. - Ale 

to wcale nie znaczy, Ŝe to było coś dobrego. 

- Sądy popełniają pomyłki. 

- PowaŜne pomyłki - dodał Sean. 

Oczywiście nikt oprócz mnie nie zwrócił uwagi na drŜenie jego głosu. Wzięłam go za 

rękę.  Nie  puściłam jej  do  końca  podróŜy,  mimo Ŝe  się  trochę  spociła. W końcu  to  wszystko 

moja wina, nie? Przynajmniej tyle mogłam zrobić. 

Po przyjeździe do Grane rozdzielili nas. Sean raz juŜ prysnął, więc pewnie bali się, Ŝe 

to powtórzy i dlatego, poniewaŜ tata mógł go odebrać dopiero następnego dnia, zamknęli go 

w ambulatorium. 

Nie Ŝartuję. 

Chyba  wybrali  ambulatorium  a  nie,  powiedzmy,  karcer  dla  niegrzecznych  Ŝołnierzy, 

aby  móc  później  twierdzić,  Ŝe  nie  przetrzymywano  go  wbrew  jego  woli...  w  końcu, 

pozwolono mu się swobodnie poruszać po całym pomieszczeniu, czyŜ nie? Zamknęli go dla 

jego własnego bezpieczeństwa... 

Jednak,  mimo  Ŝe  nie  była  to  cela  więzienna,  świetnie  pełniła  jej  funkcje.  Wszystkie 

okna  -  a  było  ich  cztery  -  miały  kraty,  pewnie  po  to,  Ŝeby  ludzie  nie  włamywali  się  po 

lekarstwa, jako Ŝe ambulatorium znajdowało się na pierwszym piętrze. Zwiedziłam to miejsce 

dzień wcześniej, przy okazji badań lekarskich, więc wiedziałam, Ŝe szafki z takimi rzeczami 

jak  stetoskopy  czy  strzykawki  były  starannie  zamknięte,  a  czasopisma  nie  naleŜały  do 

najnowszych.  Sean  nie  miał  nic  do  roboty,  nie  mógł  się  zająć  niczym,  co  pozwoliłoby  mu 

zapomnieć o zbliŜającym się spotkaniu z tatusiem. 

Co  do  mnie,  zamknęli  mnie  w  tym  samym  pokoju  co  poprzednio.  Właśnie  tak. 

Znalazłam  się  w  tym  samym  miejscu  co  rano,  z  jedną  róŜnicą:  drzwi  były  zamknięte  od 

zewnątrz, a telefon, ku mojemu zdumieniu, nie działał. 

Nie mam pojęcia, czego się obawiali - Ŝe zadzwonię na policję, czy co? 

„Policja? Jestem więziona wbrew swojej woli w bazie wojskowej Crane!” 

„W bazie wojskowej Crane? O czym pani mówi? Zamknięto ją wiele lat temu!” 

No to koniec  przywilejów. Koniec ze spacerkami na basen. Zamknęli mnie na cztery 

spusty. 

Babę - jagę trzymają pod kluczem. Raz, dwa, trzy, baba - jaga siedzi. 

background image

Takie było załoŜenie. Postarałam się jednak, Ŝeby w praktyce wyglądało to troszeczkę 

inaczej: 

Jeśli  dziecku  -  które  jest  w  zasadzie  dobrym  dzieckiem,  mimo  Ŝe  czasem  dołoŜy 

komuś  pięścią  -  kaŜe  się  codziennie  siedzieć  przez  godzinę  w  towarzystwie  młodych  osób, 

które do aniołków nie naleŜą, to nawet jeśli nie wolno im rozmawiać, nauczy się od nich paru 

rzeczy, choćby nie chciało. 

Niektóre  z  tych  rzeczy  z  pewnością  nie  naleŜą  do  takich,  których  grzeczne  dzieci 

powinny  się  koniecznie  uczyć.  Na  przykład  jak  wywołać  poŜar  z  mnóstwem  dymu  w 

damskiej toalecie na dworcu autobusowym. 

Albo  jak  otworzyć  zamek.  To  dość  łatwe,  w  zaleŜności  od  zamku.  Ten  w  moim 

pokoju nie był zbyt skomplikowany. Udało mi się go załatwić za pomocą wkładu z długopisu. 

Naprawdę nauczyłam się tego zupełnie przypadkiem, jasne? 

Złapali  mnie  natychmiast.  Rany,  ale  się  pułkownik  Jenkins  wściekał.  A  agent 

specjalny Johnson jeszcze bardziej. Od początku za mną nie przepadał, odkąd złamałam nos 

jemu poprzedniemu partnerowi. A tym razem naprawdę zalazłam im za skórę. 

Dlatego zaczęli mnie oskarŜać. Mieli dość. Chcieli mnie zamknąć na dobre. Wstawiła 

się  za  mną  doktor  Shifton.  Stwierdziła,  Ŝe  mam  problem  z  uznawaniem  autorytetów  i  Ŝe 

postępowano  ze  mną  nie  tak,  jak  naleŜało.  Przystałabym  na  wszystko,  tłumaczyła,  gdyby 

mnie przekonano,  Ŝe nikt nie chce mnie do niczego  zmuszać, a to, co robię, robię z własnej 

woli i chęci. 

To nie przypadło pułkownikowi Jenkinsowi do gustu. 

-  Cholera,  Helen,  ona  wie  doskonale,  gdzie  przebywa  kaŜdy  z  tych  ludzi  na 

fotografiach.  Widzę  to  w  jej  oczach.  Co  mamy  robić,  po  prostu  czekać,  aŜ  będzie  w 

odpowiednim humorze, Ŝeby nam o tym powiedzieć? 

- Tak - odparła doktor Shifton. - Właśnie tak powinniśmy postępować. 

Spodobało  mi  się  to.  A  poza  tym  wcale  nie  wiedziałam,  gdzie  są  wszyscy  ci 

męŜczyźni. 

Wiedziałam, gdzie jest większość. 

Udało  mi  się  podsłuchać  tę  rozmowę,  poniewaŜ gabinet doktor  Shifton jest  tuŜ  obok 

ambulatorium, a tam właśnie umieszczono mnie po mojej drugiej ucieczce. W ambulatorium, 

razem z Seanem... 

Dokładnie tak, jak chciałam. 

To  nie  znaczy,  Ŝe  miałam  jakiś  gotowy  plan.  W  ogóle  nie.  Myślałam  po  prostu,  Ŝe 

dzieciak mnie potrzebuje. 

background image

A to, Ŝe on akurat myślał inaczej, nie ma w tym wypadku nic do rzeczy. 

-  Co  ty  tu  robisz?  -  zapytał,  rozciągnięty  na  łóŜku.  W  jego  głosie  jakoś  brakowało 

entuzjazmu. 

- Zwiedzam pałac - powiedziałam. 

-  Powiedzieli,  Ŝe  tata  przyjedzie  jutro  wcześnie  rano.  -  Miał  wymizerowaną,  bladą 

twarz. No, z wyjątkiem piegów. - Dzisiaj wieczorem nie moŜe, ze względu na jakieś zebranie 

zarządu. Ale jutro, jak tylko będzie  gotowy, wyruszy z eskortą policji. - Potrząsnął głową. - 

Taki  jest  mój.  tata.  Praca  zawsze  na  pierwszym  miejscu.  A  jeśli  staniesz  mu  na  drodze, 

uwaŜaj. 

- Sean, obiecałam, Ŝe to załatwię, i tak zrobię - powiedziałam łagodnie. 

Sean popatrzył znacząco na zamknięte drzwi. 

- A niby co zamierzasz zrobić? 

- Nie wiem - powiedziałam. - Ale coś zrobię. Przysięgam. Sean potrząsnął głową. 

- Pewnie - mruknął. - Jasne, Jess. 

Nie wierzył mi, ale to tylko podsycało moją determinację. 

Mijały  godziny  i  nikt  nie  zjawiał  się  w  ambulatorium  -  nawet  doktor  Shifton. 

Zabijaliśmy  czas,  zastanawiając  się  nad  sposobami  ucieczki,  słuchając  radia  i  rozwiązując 

krzyŜówki z „People”. 

W  końcu,  koło  szóstej,  otworzyły  się  drzwi  i  weszła  agentka  specjalna  Smith  z 

kilkoma torbami z McDonalda w ręku. Zdaje

 

się, Ŝe skończyły się dobre czasy, kiedy mogłam 

zamawiać,  co  chciałam.  Nie  przejęłam  się  tym.  Zapach  frytek  pobudził  mój  pusty  Ŝołądek, 

który zaczął się dopominać o jedzenie głośnym burczeniem. 

-  Cześć  -  powiedziała  agentka  specjalna  Smith  z  przepraszającym  uśmiechem.  - 

Przyniosłam wam kolację, dzieciaki. Jak się macie? 

-  Pomijając  fakt  złamania  naszych  praw  zagwarantowanych  na  mocy  konstytucji  - 

odparłam - mamy się dobrze. 

Uśmiech  agentki  specjalnej  Smith  z  przepraszającego  przeszedł  w  wymuszony. 

RozłoŜyła  naszą  kolację  na  jednym  z  łóŜek:  podwójne  cheeseburgery.  Nie  przepadam,  ale 

wzięła przynajmniej duŜe porcje. 

Sean  praktycznie  wchłonął  pierwszego  burgera.  Przyznaję,  Ŝe  wpakowałam  w  siebie 

więcej  frytek,  niŜby  nakazywał  rozsądek.  Podczas  kiedy  się  opychałam,  agentka  specjalna 

Smith próbowała przemówić mi do rozumu. Mam wraŜenie, Ŝe trenowała z doktor Shifton. 

-  Posiadłaś  naprawdę  niezwykły  dar,  Jess  -  powiedziała.  Na  Seana  nie  zwracała 

najmniejszej uwagi. - Szkoda go zmarnować. Tak bardzo potrzebujemy twojej pomocy. CzyŜ 

background image

nie  chcesz,  aby  ten  świat  stał  się  bezpieczniejszym,  lepszym  miejscem  dla  takich  dzieci  jak 

ty? 

- Pewnie - zgodziłam się, przełykając. - Ale nie chcę być delfinem. 

Agentka specjalna Smith zmarszczyła swoje piękne czoło. 

- Nie chcesz być czym? 

Opowiedziałam jej o delfinach. Sean przeŜuwał w milczeniu. Oddałam mu jednego z 

moich  cheeseburgerów,  ale  nawet  po  zjedzeniu  trzech  nie  był  się  usatysfakcjonowany. 

Pochłaniał nieprawdopodobne ilości jedzenia jak na takiego małego chłopca. 

Agentka  specjalna  Smith  potrząsnęła  głową.  Wyraz  niedowierzania  nie  zniknął  z  jej 

twarzy. 

-  Nigdy  o  tym  nie  słyszałam.  Wiem,  Ŝe  do  podobnych  celów  podczas  I  wojny 

ś

wiatowej uŜywano owczarków alzackich. 

-  Owczarków  alzackich,  delfinów,  wszystko  jedno.  -  Wysunęłam  podbródek.  -  Nie 

chcę być wykorzystywana. 

- Jess - powiedziała agentka specjalna Smith. - Twój dar... 

- Nie - powstrzymałam ją, podnosząc dłoń do góry. - Dosyć. Proszę o tym nie mówić. 

Nie  chcę  juŜ  o  tym  słyszeć.  Ten  „dar”,  o  którym  tyle  mówicie,  wpakował  mnie  tylko  w 

tarapaty.  Mojemu  bratu  się  pogorszyło,  kiedy  myśleliśmy,  Ŝe  juŜ  jest  w  porządku,  a  matka 

tego małego chłopca trafiła do więzienia... 

-  Hej  -  przerwał  oburzony  Sean.  Zapomniałam,  Ŝe  uŜywanie  słowa  „mały”  w 

odniesieniu do jego osoby jest zakazane. 

- Jess. - Agentka specjalna Smith zwinęła w kłąb torby po kolacji. - Bądź rozsądna. To 

smutne, co spotkało matkę Seana, ale faktem jest, Ŝe złamała prawo. A co do twojego brata, to 

nie moŜna się załamywać z powodu jednego, niegroźnego nawrotu. Zachowaj dystans... 

- Zachować dystans? - Pochyliłam się w jej stronę, wymawiając dobitnie kaŜde słowo, 

tak  Ŝeby  na  pewno  mnie  zrozumiała.  -  Proszę  wybaczyć,  agentko  Smith,  ale  trzasnął  mnie 

piorun. Teraz, kiedy idę do łóŜka, śnią mi się zaginieni ludzie i jakoś tak się dzieje, Ŝe rano 

wiem,  gdzie  naleŜy  ich  szukać.  Ni  stąd  ni  zowąd  władze  chcą  mnie  wykorzystać  jako  tajną 

broń przeciwko róŜnym zbiegom, a pani uwaŜa, Ŝe powinnam zachować dystans? 

Agentka specjalna Smith traciła powoli cierpliwość. 

-  UwaŜam,  Ŝe  powinnaś  brać  pod  uwagę,  Ŝe  to,  co  jak  twierdzisz  robiły  „delfiny”, 

większość Amerykanów nazwałaby bohaterstwem. 

Odwróciła się, Ŝeby wrzucić do kosza puste torebki z McDonalda. 

background image

- Naprawdę nie przyszłam,  Ŝeby się z tobą kłócić, Jess - ciągnęła. Pomyślałam tylko, 

Ŝ

e chciałabyś dostać to z powrotem. 

Wręczyła mi plecak. Album ze zdjęciami oczywiście zniknął, ale flet był na miejscu. 

Przycisnęłam go do piersi. 

- Dziękuję. - Wzruszył mnie ten gest. Nie umiem tego wytłumaczyć. W końcu to był 

mój flet. Miałam nadzieję, Ŝe nie reagowałam jak zakładnik, który zaczyna sympatyzować z 

tymi, którzy go uwięzili. 

- Lubię cię, Jess - stwierdziła agentka specjalna Smith. - Spodziewam się, Ŝe siedząc 

tutaj  dzisiaj  w  nocy,  zastanowisz  się  nad  tym,  co  powiedziałam.  Nadal  uwaŜam,  Ŝe  w 

przyszłości mogłabyś stać się znakomitym agentem federalnym. 

- Naprawdę? - zapytałam, jakbym uwaŜała, Ŝe to ogromny komplement. 

- Tak. - Podeszła do drzwi. - Zobaczymy się później - powiedziała na poŜegnanie. 

Sean burknął coś niezrozumiałego. Powiedziałam: 

- Pewnie. Później. 

Wyszła.  Usłyszałam  szczęk  zamka.  Zamek  w  drzwiach  ambulatorium  był  tego 

rodzaju,  Ŝe  nawet  ja,  ze  swoją  rozległą  wiedzą  na  temat  włamań,  nie  dałabym  sobie  z  nim 

rady. 

Ale  to  nie  miało  w  tej  chwili  znaczenia.  A  to  dlatego,  Ŝe  agentka  specjalna  Smith 

miała całkowitą rację, mówiąc, Ŝe nadawałabym się w przyszłości na agenta FBI. 

Kiedy  odwróciła  się,  Ŝeby  wyrzucić  papierowe  torby,  wyciągnęłam  jej  z  torebki 

telefon komórkowy. 

Pokazałam go Seanowi. 

- Widzisz? Dobra jestem. Naprawdę dobra. 

background image

18

 

Rozpracowanie, jak  działa  telefon  komórkowy  agentki  specjalnej  Smith  zabrało  nam 

trochę czasu. Naturalnie, Ŝeby uzyskać sygnał, potrzebny był kod. Właśnie odgadnięcie kodu 

trwało  najdłuŜej.  Tego  typu  kody,  co  wiedziałam  od  Michaela  -  który  uwielbia  bawić  się  w 

takie  rzeczy  -  składają  się  zazwyczaj  z  czterech  do  sześciu  cyfr.  Agentka  specjalna  Smith 

miała na imię Jill. Wybrałam odpowiednie przyciski: J na piątce, i - na czwórce, dwa 1 - znów 

na piątce. Wpisałam, 5455 i voila, jak by powiedziała moja mama, udało się. 

Sean chciał, Ŝebym zadzwoniła do wiadomości Kanału 11. 

-  Wiem,  co  mówię  -  powiedział.  -  Są  tuŜ  za  bramą.  Widziałem  ich,  jak  tu 

wjeŜdŜaliśmy, Wyjaśnij im, co się z nami dzieje. 

Ja na to: 

- Uspokój się, kurczaku. Nie zadzwonię do wiadomości Kanału 11. 

Przestał podskakiwać na łóŜku i warknął: 

- Wiesz co, robi mi się niedobrze od tego przezywania mnie kurczakiem i gadania, jaki 

jestem mały. Jestem prawie taki wysoki jak ty. A za dziewięć miesięcy skończę trzynaście lat. 

-  Cicho  -  powiedziałam,  wybierając  numer.  -  Nie  mamy  duŜo  czasu.  Zaraz  się 

zorientuje, Ŝe zgubiła telefon. 

Zadzwoniłam  do  domu.  Odebrała  mama.  Siedzieli  przy  obiedzie,  pierwszym  z 

udziałem Douglasa, odkąd wrócił ze szpitala. Mama zaczęła: 

- Kochanie, jak się masz? Czy dobrze cię traktują? 

- Eee, niezupełnie. Czy mogę rozmawiać z tatą? Mama: 

-  Co  to  znaczy,  niezupełnie?  Tatuś  mówił,  Ŝe  dali  ci  śliczny  pokoik  z  wielkim 

telewizorem i własną łazienką. Nie podoba ci się tam? 

- Jest w porządku - powiedziałam. - Posłuchaj mamo, jest tam tata obok? 

- Oczywiście, Ŝe jest. A gdzie miałby być? I jest z ciebie tak samo dumny jak ja. 

Nie  było  mnie  zaledwie  od  czterdziestu  ośmiu  godzin,  ale  jak  się  wydaje,  mama 

zdąŜyła w tym czasie postradać rozum. 

- Dumny ze mnie? - powiedziałam. - A to z jakiego powodu? 

- Nagroda pienięŜna! - krzyknęła mama. - Dzisiaj przyszła! Czek na sumę dziesięciu 

tysięcy dolarów, na twoje nazwisko, skarbie. A to dopiero początek, koteczku. 

Rany, naprawdę padło jej na mózg. 

- Początek czego? 

background image

- Dochodu, jaki będziesz z tego miała - wyjaśniła mama. - Skarbie, dzwonili z Pepsi. 

Pytali,  czy  zgodziłabyś  się  reklamować  nowy  napój,  który  właśnie  wyprodukowali.  Zawiera 

gingko, biloba, wiesz, miłorząb japoński, na wspomaganie pracy mózgu. 

- Chyba - powiedziałam, czując nagłą suchość w gardle - Ŝartujesz. 

-  Nie.  Jest  całkiem  smaczny.  Zostawili  skrzynkę.  Jessie,  dają  ci  sto  tysięcy  dolarów 

tylko  za  to,  Ŝebyś  stanęła  przed  kamerą  i  powiedziała,  Ŝe  są  przyjemniejsze  sposoby  na 

zwiększenie mocy umysłu niŜ poraŜenie piorunem... 

Usłyszałam w tle jak tata mówi: 

- Toni. - Jego głos zabrzmiał surowo. - Ona tego nie zrobi. 

- Pozwól jej samej zdecydować, Joe - powiedziała mama. - MoŜe jej się spodoba. Na 

pewno  zrobi  to  dobrze.  Jess  jest  duŜo  ładniejsza  niŜ  większość  tych  dziewczyn,  które  się 

widuje w telewizji... 

Czułam  ból  w  gardle,  ale  nic  nie  mogłam  na  to  poradzić,  bo  wszystkie  lekarstwa  w 

ambulatorium, nawet płyn do płukania ust, były zamknięte na klucz w szafkach. 

- Mamo - powiedziałam. - Czy mogę rozmawiać z tatą? 

- Za momencik, kochanie. Chcę ci tylko powiedzieć, jak świetnie Dougie sobie radzi. 

Nie  jesteś  jedyną  bohaterką  w  rodzinie.  Dougie  jest  w  doskonałej  formie,  doskonałej.  Ale, 

naturalnie, brakuje mu jego Jess. 

-  To  wspaniale,  mamo.  - Przełknęłam  z  trudem  ślinę.  -  To  znaczy... Więc  on  juŜ  nie 

słyszy głosów? 

-  śadnych.  Od  chwili,  kiedy  odjechałaś,  a  ci  wstrętni  reporterzy  z  tobą.  Tęsknimy, 

kochanie,  ale  absolutnie  nie  brakuje  nam  tych  wszystkich  wozów  transmisyjnych.  Sąsiedzi 

zaczynali  narzekać.  Wiesz,  znasz  Abramowitzów.  Są  tacy  małostkowi,  jeśli  chodzi  o  ich 

podwórko. 

Milczałam.  Nie  wydaje  mi  się,  Ŝebym  była  w  stanie  coś  powiedzieć,  nawet  jakbym 

chciała. 

-  Czy  chcesz  powiedzieć  „cześć”  Douglasowi,  skarbie?  On  chciałby  z  tobą  zamienić 

słówko. Zrobiłam pyszną kolację, Ŝeby uczcić jego powrót do domu. Manieotti. AŜ mi głupio, 

Ŝ

e jemy takie dobre rzeczy, gdy ciebie nie ma. Wiem, jak to lubisz. Chcesz, Ŝebym trochę dla 

ciebie  zostawiła?  Czy  tam  cię dobrze  karmią?  To  znaczy,  czy  po prostu  dają ci  to,  co jedzą 

Ŝ

ołnierze? 

-  Taak  -  mruknęłam.  -  Mamo,  czy  mogę  pomówić  z...  Mama  jednak  przekazała 

słuchawkę mojemu bratu. Usłyszałam głęboki, drŜący jak zawsze głos Douglasa. 

- Hej - powiedział. - Co tam u ciebie? 

background image

Odwróciłam się plecami do Seana, Ŝeby nie widział, jak ocieram oczy. 

- Dobrze - powiedziałam. 

-  Tak?  Jesteś  pewna?  Nie  wydajesz  się  szczęśliwa.  Odsunęłam  telefon  od  twarzy  i 

odchrząknęłam. 

- Jestem pewna - odezwałam się, kiedy uznałam, Ŝe po moim głosie nie da się poznać, 

Ŝ

e płakałam. - A jak ty się miewasz? 

-  W  porządku  -  stwierdził.  -  Znowu  naszprycowali  mnie  lekami.  Mam  okropną 

suchość w gardle. 

- Przepraszam - powiedziałam. - Doug, naprawdę przepraszam. 

Zdziwił się. 

- Za co przepraszasz? To nie twoja wina. 

-  No,  trochę  jednak  moja  -  odparłam.  -  Ci  wszyscy  ludzie  przed  naszym  domem 

zjawili się z mojego powodu. To cię strasznie zestresowało. 

- Bzdura - powiedział Douglas. 

Ale  to  nie  była  bzdura.  Wiedziałam,  Ŝe  nie.  Wolałam  myśleć,  Ŝe  Douglas  jest  duŜo 

zdrowszy,  niŜ  sądzi  mama,  ale  problem  polegał  na  tym,  Ŝe  nadal  był  strasznie  słaby 

psychicznie. Przypadkowe upuszczenie w restauracji tacy z talerzami nie musiało pociągnąć 

za  sobą  nawrotu  choroby.  Stało  się  jednak  inaczej,  kiedy  obudził  się  pewnego  dnia  i  stanął 

oko w oko z kupą obcych ludzi wyposaŜonych w sprzęt filmowy na podwórku przed domem. 

Zrozumiałam,  Ŝe  nie  mogę  wrócić  do  domu.  Jeszcze  nie  teraz.  Jeśli  to  uchroni 

Douglasa przed kolejnym stresem... 

- Dobrze cię traktują? - dopytywał się Douglas. 

Popatrzyłam na zewnątrz przez kraty w oknach. Słońce zachodziło, ostatnie promienie 

muskały starannie przystrzyŜony trawnik. W oddali widziałam niewielki pas startowy, a obok 

helikopter. śaden helikopter nie wystartował ani nie wylądował, odkąd zaczęłam patrzeć w tę 

stronę. W Crane nie było UFO. Nic z tych rzeczy. 

- Jasne - powiedziałam. 

- Naprawdę? Robisz wraŜenie przygnębionej. 

- Nie. Wszystko gra. 

- Aha. No, to na co wydasz te pieniądze z nagrody? 

-  Och,  nie  wiem.  A  ty  jak  myślisz,  co  powinnam  zrobić?  Douglas  zastanowił  się 

chwilę. 

-  No,  cóŜ,  tacie  przydałyby  się  nowe  kije  golfowe.  Co  prawda,  nie  bardzo  ma  kiedy 

grać, ale... 

background image

- Nie chcę kijów golfowych - usłyszałam głos taty. - OdłoŜymy te pieniądze na college 

dla Jess. 

- Ja chcę samochód! - usłyszałam wrzask Michaela. Roześmiałam się cicho. 

- Chce samochód, Ŝeby wozić Claire Lippman nad wodę. 

- A mamie pewnie spodobałaby się nowa maszyna do szycia - dorzucił Doug. 

-  śeby  mogła  szyć  dla  mnie  i  dla  siebie  więcej  bliźniaczych  sukienek?  - 

Uśmiechnęłam się. - Oczywiście. A co dla ciebie? 

- Dla mnie? - Douglas wydawał się teraz mówić z większej odległości niŜ poprzednio. 

- Ja chcę tylko, Ŝebyś wróciła do domu i Ŝeby było po staremu. 

Zakasłałam. Musiałam jakoś ukryć, Ŝe znowu płaczę. 

-  Dobrze  -  powiedziałam.  -  Wkrótce  będę  w  domu.  A  wtedy  poŜałujesz,  bo  znowu 

będę cię nachodzić o kaŜdej porze. 

-  Brakuje  mi  twoich  najść  -  powiedział  Douglas.  To  juŜ  było  ponad  moje  siły. 

Powiedziałam: 

- Muszę... Muszę juŜ iść. 

-  Poczekaj  chwilę.  Tata  chce  ci  coś  powiedzieć...  Rozłączyłam  się.  Nie  mogłam 

rozmawiać z tatą. Zresztą co

 

by to dało? I tak by mnie z tego nie wyplątał. 

A gdyby nawet, to dokąd miałabym pójść? Nie mogłam wrócić do domu. Pomyślałam 

o  tłumie  reporterów  śledzących  kaŜdy  mój  krok  oraz  przedstawicielach  koncernu  Pepsi 

depczących mi po piętach. Doug straciłby wówczas tę nikłą szansę na pozostanie w świecie 

zdrowych ludzi. 

- Jess? 

Drgnęłam. Prawie zapomniałam, Ŝe Sean jest ze mną w pokoju. Spojrzałam na niego 

zaskoczona. 

- Co? 

- Czy ty... - Uniósł brwi. - O rany, tak. 

- Co tak? 

-  Płaczesz  -  stwierdził.  Jego  brwi  zbiegły  się  nad  nasadą  piegowatego  nosa.  Spojrzał 

gniewnie. - Dlaczego płaczesz? 

- Bez powodu - powiedziałam. Wytarłam oczy grzbietem

 

dłoni. - Wcale nie płaczę. 

- Jesteś cholerną kłamczucha. 

- Ej, nie wyraŜaj się. 

Ponownie zaczęłam naciskać guziczki w telefonie. 

- Dlaczego nie? Ty się wyraŜasz. Do kogo teraz dzwonisz? 

background image

- Do kogoś, kto nas stąd, do diabła, wyciągnie - oświadczyłam. 

background image

19

 

Było  trochę  po  północy,  kiedy  usłyszałam  ten  dźwięk:  buczenie  motoru,  którego  tak 

uporczywie nadsłuchiwałam w ciągu ostatnich paru tygodni. Tym razem jednak, inaczej niŜ w 

moich marzeniach, motocykl nie sunął Lumley Lane. 

Nie, teraz buczał na pustych parkingach przy bazie wojskowej Crane. 

Wyskoczyłam  z  łóŜka  i  podbiegłam  do  okna.  Przysłoniłam  oczy  dłońmi,  chcąc 

wypatrzeć,  co  się  dzieje  na  zewnątrz.  W  kręgu  światła  jednego  z  zapalanych  na  noc 

reflektorów zobaczyłam Roba. Kręcił się w koło, zwracając twarz - ukrytą pod kaskiem - raz 

w lewo, raz w prawo, nie wiedząc, w którym budynku mnie szukać. 

Zastukałam ze wszystkich sił w szybę, wykrzykując jego imię. 

Sean,  zwinięty  w  kłębek  na  sąsiednim  łóŜku,  usiadł  wyprostowany,  całkowicie 

rozbudzony, choć przed sekundą spał jak suseł. 

- To mój tata - powiedział zduszonym głosem. 

- Nie, to nie twój tata. Odsuń się, muszę rozbić szybę. On mnie nie słyszy. 

Zdawałam  sobie  sprawę,  Ŝe  mam  dosłownie  chwilę,  bo  Rob  zaraz  przemknie  obok 

ambulatorium, aby objechać inne budynki. Musiałam działać błyskawicznie. Złapałam to, co 

było pod ręką - metalowy kosz na śmiecie - i cisnęłam nim w okno. 

Dopięłam swego. Szkło rozprysnęło się na wszystkie strony, na mnie teŜ, bo odłamki 

szkła  odbijały  się  rykoszetem  od  metalowej  kraty.  Czułam  szklane  igiełki  we  włosach  i  na 

koszuli. 

Przestałam się przejmować. Wrzasnęłam: 

- Rob! 

W chwilę później gnał przez trawę w moją stronę. Dopiero wtedy zauwaŜyłam, Ŝe za 

nim posuwa się z pół tuzina motocyklistów, potęŜnych facetów na harleyach. 

- Hej - odezwał się Rob, ustawiając motocykl na podpórce i zdejmując kask. Podszedł 

do okna. - Nic ci nie jest? 

Skinęłam  głową.  Nie  potrafię  nawet  wyrazić,  jak  cudownie  się  poczułam  na  jego 

widok.  A  poczułam  się  jeszcze  lepiej,  kiedy  przesunął  rękę  przez  kratę,  chwycił  mnie  za 

koszulę i przyciągnąwszy do okna, pocałował przez metalowe pręty. 

Puścił mnie gwałtownie i zrozumiałam, Ŝe wcale nie miał zamiaru tego zrobić. Tak po 

prostu wyszło. 

background image

- Przepraszam - powiedział, ale nie wyglądał przy tym na specjalnie skruszonego, jeśli 

mam być szczera. 

-  W  porządku  -  powiedziałam.  W  porządku?  To  był  najwspanialszy  pocałunek  w 

moim Ŝyciu - wspanialszy nawet od tego pierwszego. - Jesteś pewien, Ŝe chcesz to zrobić? 

- Nie ma sprawy. Potem zabrał się do roboty. 

Sean, który wszystko bacznie obserwował, naburmuszył się i spytał: 

- Co to za jeden? 

- Rob Wilkins - powiedziałam. 

Mój głos zabrzmiał widocznie odrobinę zbyt radośnie, bo Sean zapytał podejrzliwie: 

- Czy to twój chłopak? 

- Nie - odparłam. Chciałabym. Sean uniósł się słusznym gniewem. 

- I tak po prostu pozwalasz, Ŝeby cię pocałował? 

- Po prostu ucieszył się, Ŝe mnie widzi - tłumaczyłam się. 

Twarz  Roba  zastąpiła  teraz  w  oknie  inna,  wyjątkowo  włochata  twarz.  Rozpoznałam 

jednego  z  kumpli  Roba,  tego  z  wytatuowaną  datą  ofensywy  Tet.  Opasał  kratę  łańcuchem, 

którego koniec przyczepił z tyłu motocykla. 

- Odsuńcie się, wszyscy tam - powiedział. - Drzazgi polecą jak jasna cholera. 

Twarz zniknęła. Sean posłał mi wymowne spojrzenie. 

- To są twoi przyjaciele? - zapytał z dezaprobatą. 

-  Coś  w  tym  rodzaju  -  powiedziałam.  -  Teraz  się  odsuń,  dobra?  Nie  chcę,  Ŝebyś  się 

zranił. 

-  Jezu  -  mruknął  Sean.  -  Nie  jestem  dzieckiem,  jasne?  Kiedy  jednak  motor  ryknął,  a 

łańcuch napręŜył się z łoskotem, Sean zakrył uszy rękami. 

- Aleśmy się wkopali - jęknął z zamkniętymi oczami. Miałam nieprzyjemne wraŜenie, 

Ŝ

e  się  nie  myli.  Krata  jęczała  złowieszczo,  ale  nie  drgnęła  przy  tym  ani  o  milimetr.  Silnik 

motocykla  warczał  przenikliwie,  spod  jego  kół  pryskały  tony  ziemi,  która  wraz  z  kępkami 

trawy wpadała przez kratę do pokoju, juŜ i tak zasypanego szkłem. 

Przez  chwilę  sądziłam,  Ŝe  to  nic  nie  da  -  tyle  tylko,  Ŝe  postawi  na  nogi  pułkownika 

Jenkinsa  i  jego  ludzi,  którzy  nas  dopadną,  zanim  zaczniemy  uciekać.  Krata  była  mocno 

osadzona.  Nie  chciałam  nic  mówić  -  Rob  starał  się,  jak  mógł  -  ale  sprawa  wyglądała  na 

przegraną. Zwłaszcza kiedy Sean wbił palce w moje ramię, sycząc: 

- Słuchaj... 

Usłyszałam. Poprzez ryk motoru przebił się brzęk kluczy za drzwiami. 

To był koniec. JuŜ po nas. 

background image

Co  gorsza,  wkopałam  prawdopodobnie  równieŜ  tych,  którzy  pośpieszyli  nam  z 

pomocą. Na jak długo Rob trafi do więzienia z mojego powodu? Jaki wyrok mógł grozić za 

próbę porwania osoby o zdolnościach nadprzyrodzonych z terenu naleŜącego do wojska? 

Wtedy  właśnie,  wydając  dźwięk  przypominający  zgrzytanie  tysiąca  paznokci  po 

gigantycznej  tablicy,  krata  wyskoczyła  z  framugi  i  przejechała  parę  metrów,  dopóki 

motocyklista nie nacisnął hamulca. 

- Chodź - powiedział Rob, wyciągając do mnie rękę nad rozwalonym parapetem. 

Popchnęłam Seana naprzód. 

- On pierwszy - powiedziałam. 

- Nie, ty. 

Sean,  pragnąc  zachować  się  po  rycersku,  usiłował  przepchnąć  mnie  przez  okno,  ale 

Rob złapał go i wyciągnął na zewnątrz. 

Dzięki  temu  zdołałam  chwycić  plecak  -  który  tak  wspaniałomyślnie  zwróciła  mi 

agentka specjalna Smith - a potem

 

wyskoczyć przez okno. W ostatnim momencie. ZdąŜyłam 

jeszcze usłyszeć, jak zamek w drzwiach ambulatorium otwiera się z trzaskiem. 

Na  zewnątrz  trwała  wilgotna  wiosenna  noc,  niezmącona  hałasem...  jeśli  nie  liczyć 

ryczących  motorów.  Ku  swojemu  zdumieniu,  oprócz  przyjaciół  Roba  z  Chicka,  zobaczyłam 

równieŜ  Hanka  Wendella  i  Grega  Wyliego,  zajmujących  podczas  odsiadki  tylne  rzędy. 

Przyznaję, na ich widok zakręciły mi się łzy w oczach: nie miałam pojęcia, Ŝe cieszę się taką 

popularnością wśród moich kumpli - młodocianych przestępców. 

Na Seanie jednak to towarzystwo wywarło znacznie mniej korzystne wraŜenie. 

- Chyba Ŝartujesz - powiedział, kiedy przyjrzał się lepiej naszym wybawicielom. 

-  Słuchaj  -  powiedziałam,  nakładając  kask,  który  Rob  mi  wręczył.  -  Albo  ci  faceci, 

albo twój tata. Wybieraj. 

- Rany - odparł Sean, potrząsając głową. - Dajesz mi trudny wybór. 

Hank Wendell podał mu kask. 

- Siadaj tutaj, dzieciak - powiedział. Posunął się na siodełku, robiąc miejsce dla Seana, 

po czym zapuścił silnik. - Wskakuj. 

Nie wiem, czy Sean zdecydowałby się na to, gdyby w tej samej chwili nie wwierciło 

nam się w uszy wycie syreny alarmowej. 

Jeden z chłopaków - Frank z tatuaŜem dziewczyny na bicepsie - zawołał: 

- ZbliŜają się. 

W  sekundę  później  paru  wojskowych  podbiegło  do  ogołoconego  z  kraty  okna, 

wrzeszcząc, Ŝebyśmy się nie ruszali z miejsca. Światło reflektorów zalało parking. 

background image

-  Trzymaj  się  -  powiedział  Rob,  kiedy  wskoczyłam  na  siodełko  za  nim  i  objęłam  go 

ramionami. 

-  Stać  -  rykną!  męski  glos.  Obejrzałam  się  przez  ramię.  W  naszą  stronę  sunął 

wojskowy  jeep.  Z  tyłu  stał  męŜczyzna,  krzycząc  coś  przez  megafon.  Za  jego  plecami,  we 

wszystkich budynkach po kolei zapalały się światła, a ludzie wybiegali na zewnątrz, próbując 

zobaczyć, co się dzieje. 

- Ten teren naleŜy do rządu Stanów Zjednoczonych - oświadczył facet z megafonem. - 

Jesteście tu bezprawnie. Natychmiast wyłączcie motory. 

Nocną  ciszę  rozdarł  straszliwy  wybuch.  Ognista  kula  wzleciała  ponad  lotniskiem. 

Wszyscy aŜ przykucnęli. 

Z  wyjątkiem Franka i tego  włochatego chłopaka z tatuaŜem, którzy radośnie przybili 

piątkę. 

- Dobra - odezwał się Frankie. - Teraz wiejmy. 

- Co to było? - krzyknęłam. 

- Helikopter - odkrzyknął Rob. - Drobna dywersja, dla odwrócenia uwagi przeciwnika. 

- Wysadzasz w powietrze helikopter - wrzasnęłam - a boisz się ze mną chodzić? - Nie 

posiadałam się ze zdumienia. - Co ty masz z głową? 

Nie  miałam  okazji  dłuŜej  się  uŜalać,  bo  Rob  przyśpieszył.  Pędziliśmy  teraz  przez 

pogrąŜony  w mroku teren bazy wojskowej Crane w kierunku bramy. Ciemne niebo za nami 

zabarwiło  się  pomarańczowo  od  płonącego  helikoptera.  Nocną  ciszę  ponownie  zakłóciło 

wycie  syren,  tym  razem  straŜackich,  a  światła  reflektorów  musnęły  nisko  połoŜoną  powałę 

chmur. 

A to wszystko, pomyślałam sobie, dlatego, Ŝe ktoś próbuje wyciągnąć z ambulatorium 

małego chłopca i jedną psychiczną. 

Nie  udało  nam  się  zgubić  faceta  w  jeepie.  Był  tuŜ  za  nami,  rycząc  na  nas  przez 

megafon, Ŝebyśmy się zatrzymali. 

Rob  z  przyjaciółmi  nie  zatrzymali się jednak.  Jeśli to  w  ogóle  moŜliwe,  dodali  tylko 

gazu. 

Dobra, nie przeczę: kaŜda chwila napełniała mnie nieopisanym szczęściem. Wreszcie, 

BoŜe, wreszcie jechałam naprawdę szybko. 

A potem, jakieś sto metrów od bramy, Rob zatrzymał motocykl. Reszta poszła za jego 

przykładem. 

Przez  chwilę  siedzieliśmy  tak,  sześciu  motocyklistów,  Rob,  Sean  i  ja,  przy 

włączonych  silnikach,  gapiąc  się  wprost  przed  siebie.  Poświata  bijąca  od  poŜaru  jasno 

background image

oświetliła  długą  drogę  do  bramy.  Tam  stali  Ŝołnierze.  ZauwaŜyłam  ich,  kiedy  jechałam  au-

tobusem po zakupy. StraŜnicy z karabinami. Nie miałam pojęcia, w jaki sposób Rob i reszta 

ominęli uzbrojonych straŜników, Ŝeby się dostać do bazy i w jaki sposób mieliśmy zrobić to 

teraz, Ŝeby się wydostać. Jedna jedyna myśl tłukła mi się po głowie: „O, mój BoŜe, wysadzili 

helikopter. Oni wysadzili helikopter”. 

Zdaje  się,  Ŝe  to  jednak  nie  był  najgorszy  pomysł,  poniewaŜ  nikt  nie  próbował 

zagrodzić nam drogi. Wszyscy Ŝołnierze pobiegli na lotnisko, pomóc zgasić poŜar. 

Z wyjątkiem faceta w jeepie tuŜ za nami. 

- Wyłączcie motory i ręce do góry - zaŜądał. 

Zamiast tego Rob podniósł stopę i ruszył naprzód, wprost na bramę. 

Zamkniętą bramę. 

Potem  nadbiegł  ktoś  w  płaszczu  kąpielowym,  ustawiając  się  na  wprost  bramy.  Ktoś 

znajomy. Podniósł megafon. 

-  Stać.  -  Głos  pułkownika  Jenkinsa  zabrzmiał  głośniej  niŜ  ryk  motocykli  czy  wycie 

syren. - Jesteście aresztowani. Wyłączcie motory. 

Stał nam na drodze. Szlafrok mu się rozchylił i pod spodem ukazała się jasnoniebieska 

piŜama. 

Rob ani myślał słuchać. Nacisnął pedał gazu. 

- Wyłączcie motory - rozkazał pułkownik Jenkins. - Słyszycie? Jesteście aresztowani. 

Wyłączcie motory. 

Wrócili  straŜnicy  z  karabinami.  Nie  celowali  do  nas,  ale  stanęli  po  obu  stronach 

pułkownika Jenkinsa. 

Nikt się nie zatrzymał. Greg i Hank wydali okrzyki wojenne i jak wicher popędzili ku 

bramie. Nie miałam pojęcia, co zamierzają. PrzecieŜ uzbrojeni ludzie zagradzali nam drogę. I 

najwyraźniej  nie  mieli  ochoty  się  odsunąć  i  tak  po  prostu  nas  przepuścić.  To  juŜ  nie  była 

zwykła zabawa. Tamci mieli w ręku broń. 

Do  pułkownika  Jenkinsa  chyba  w  końcu  dotarło,  Ŝe  się  nie  zatrzymamy,  bo  nagle 

opuścił  megafon  i  skinął  na  straŜników.  Ścisnęłam  Roba  w  pasie  z  całej  siły  i  schyliłam 

głowę,  bojąc  się  patrzeć.  Byłam  pewna,  Ŝe  będą  strzelać  w  powietrze,  dla  ostrzeŜenia.  Nie 

mogli przecieŜ... 

Dotąd nie wiem, czy strzelaliby do nas, bo Rob mocno szarpnął kierownicą... 

A potem wyfrunęliśmy z bazy. Nie przez bramę, ale przez dziurę w drucianej siatce, 

która  została  starannie  wycięta  z  boku.  W  ten  właśnie  sposób  Rob  i jego  przyjaciele  zdołali 

obejść straŜ. Wystarczyła silna wola, noŜyce do cięcia drutu i trochę doświadczenia. 

background image

Teraz za jedyne oświetlenie musiały nam wystarczyć reflektory motocykli. Ale to był 

drobiazg,  mieliśmy  gorszy  problem.  Odwróciłam  się  i  stwierdziłam,  Ŝe  jeep  wciąŜ  nas  nie 

odstępuje. 

Ostrzegłam Roba, ale on tylko parsknął śmiechem. 

Droga prowadząca do Crane nie naleŜała do często uŜywanych. Wokół rozciągały się 

pola kukurydzy, a za polami porośnięte lasem wzgórza. Właśnie w stronę tych wzgórz skręcił 

Rob, a reszta motocyklistów za nim, zjeŜdŜając z szosy w kukurydzę, która wczesną wiosną 

nie sięgała wyŜej niŜ do kostek. 

Jeep tłukł się za nami, ale nic była to łatwa droga. Pułkownik musiał wezwać pomoc, 

bo  wkrótce  do  jeepa  przyłączyło  się  kilka  innych  wozów.  Ale  wszystko  na  nic,  mknęliśmy 

beztrosko przed nimi. śaden wóz nie miałby z nami szans. MoŜe

 

helikopter, ale helikoptera, z 

oczywistych powodów, nie dało się uŜyć w tej akcji. 

Zgubiliśmy ich. Nie wiem, czy się po prostu poddali, czy odwołano ich do bazy, czy 

jeszcze coś innego. Nagle jednak zostaliśmy sami. 

Udało się. 

Nadal trzymaliśmy się, dla bezpieczeństwa, bocznych dróg. Jestem prawie pewna,  Ŝe 

nikt  nas  nie  ścigał.  Minęliśmy  parę  sennych  miasteczek,  gdzie  jeden  jedyny  dystrybutor 

benzyny  stoi  obok  sklepiku  z  mydłem  i  powidłem  i  gdzie  na  dźwięk  motorów  zaspani 

mieszkańcy włączali światła w sypialni, a psy uwiązane na łańcuchach zaczynały szczekać. 

Ale  za  nami  nie  było  pogoni,  tylko  długa,  pusta  droga,  wijąca  się  jak  rzeka  pod 

pokrytym chmurami niebem. 

Baba. 

Jaga. 

Byliśmy wolni. 

background image

20

 

Rob zabrał nas do swojego domu. Nie Grega, Hanka czy innych chłopaków. Nie mam 

pojęcia,  gdzie  tamci  zniknęli.  No,  to  niezupełnie  tak.  Jakieś  pojęcie  mam.  Podejrzewam,  Ŝe 

udali  się  do  Chicka,  Ŝeby  oblać  zakończoną  pełnym  powodzeniem  akcję  na  terenie 

wojskowym,  pilnie  strzeŜonym  i  niedostępnym  dla  ludzi  z  zewnątrz.  No  cóŜ,  niedostępnym 

jak niedostępnym. Sean i ja nie świętowaliśmy razem z nimi. Pojechaliśmy do Roba. 

Zdziwiłam się na widok jego domu. To był dom farmerski, niezbyt duŜy - chociaŜ po 

ciemku trudno było ocenić - i zbudowany mniej więcej w tym samym czasie, co mój dom na 

Lumley Lane. 

Ale  poniewaŜ  znajdował  się  nie  w  tej  części  miasta,  nikt  się  nie  pofatygował,  Ŝeby 

umieścić na nim pamiątkową tabliczkę, potwierdzającą jego rangę zabytku. 

Nawet bez tabliczki był to śliczny niewielki budyneczek z gankiem z przodu i stodołą 

na tyłach. Rob mieszkał w nim tylko ze swoją mamą. Nie wiem, co się stało  z jego ojcem i 

nie chciałam pytać. 

Zakradliśmy  się  do  domu  cichuteńko,  tak  Ŝeby  nie  obudzić  pani  Wilkins,  którą 

ostatnio  zwolniono  z  miejscowej  fabryki  tworzyw  sztucznych.  Rob  zaprowadził  mnie  do 

swojego pokoju i powiedział, Ŝe mogę tam przenocować. Zabrał parę koców i jakieś drobiazgi 

i poszedł z Seanem nocować do stodoły. 

Sean nie wydawał się tym wszystkim specjalnie uszczęśliwiony, ale był taki zmęczony 

i śpiący, Ŝe oczy same mu się zamykały. Szedł za Robem jak mały zombi. 

Ja  teŜ czułam  się  półŜywa. Nie  mogłam  uwierzyć  w  to, co  się  stało. Rozebrałam  się, 

połoŜyłam  na  łóŜku  Roba  i  zaczęłam  układać  sobie  w  głowie  ostatnie  wydarzenia. 

Zniszczyliśmy  własność  państwa.  ZlekcewaŜyliśmy  rozkazy  pułkownika  armii  Stanów 

Zjednoczonych. Wysadziliśmy w powietrze helikopter. 

Rano mogliśmy znaleźć się w naprawdę powaŜnych tarapatach. 

Ale  na  razie  tak  strasznie  chciało  mi  się  spać,  Ŝe  nie  byłam  w  stanie  się  martwić. 

ZdąŜyłam  jeszcze  pomyśleć,  jak  to  dziwnie  znaleźć  się  w  chłopięcym  pokoju.  W  kaŜdym 

razie, w pokoju chłopca, który nie był moim bratem. Zaglądałam do pokoju Skipa - u Ruth, 

mnóstwo  razy,  ale  to  co  innego.  Po  pierwsze  u  Roba  nie  wisiały  na  ścianach  plakaty  z 

samochodami. Nie miał

 

teŜ pod łóŜkiem Ŝadnego „Playboya” (sprawdziłam). Mimo to czuło 

się, Ŝe to pokój chłopaka. Wszystko było jak trzeba, koce i takie rzeczy. 

background image

Ale  poduszka  pachniała  Robem  i  to  dawało  poczucie  bezpieczeństwa.  Nie  potrafię 

dokładnie opisać tego zapachu, to zbyt trudne, ale czułam się z nim dobrze. Zasnęłam prawie 

natychmiast. I spałam długo, bardzo długo. 

Kiedy  wreszcie  się  obudziłam,  dochodziło  juŜ  południe.  W  pierwszej  chwili  nie 

wiedziałam, gdzie jestem. Potem przypomniałam sobie: 

Byłam w pokoju Roba, w jego domu. Szukało mnie FBI. 

I nie tylko FBI, ale takŜe armia Stanów Zjednoczonych. Wcale bym się nie zdziwiła, 

gdyby moją osobą miały ochotę podzielić się równieŜ wywiad wojskowy, Stowarzyszenie do 

Walki  z  Alkoholizmem,  UzaleŜnieniem  Nikotynowym  i  Wszelkimi  Nieszczęściami,  jak 

równieŜ policja drogowa stanu Indiana. 

Co  ciekawe,  juŜ  w  chwili,  kiedy  się  obudziłam,  wiedziałam  dokładnie,  co  z  tym 

zrobię. 

Mało  która  dziewczyna  budzi  się  rano  ze  świadomością,  Ŝe  jest  poszukiwana  przez 

agencję  wywiadowczą  najpotęŜniejszego  światowego  mocarstwa.  Rozbawiła  mnie  ta  myśl, 

bałam  się  jednak  trochę,  co  na  to  pani  Wilkins,  która  pewnego  dnia,  jeśli  dobrze  rozegram 

sprawę, miała szanse zostać moją teściową. Nie chciałam, Ŝeby uznała mnie za leniucha, więc 

ubrałam się i zeszłam na dół. 

Sean  i  Rob  siedzieli  juŜ  przy  stole  w  kuchni.  Przed  nimi  piętrzył  się  stos  jedzenia. 

Były tam tosty, jajka, bekon, płatki śniadaniowe i miseczka czegoś białego, czego nie mogłam 

zidentyfikować. Przed Robem stał pusty talerz - widocznie skończył

 

jeść. Za to Sean nadal się 

opychał. Na brak apetytu raczej nie narzekał. 

-  Cześć, Jess  -  powiedział,  kiedy  weszłam  do  kuchni.  Wyglądał  zdecydowanie  lepiej 

niŜ przez ostatnie dwadzieścia cztery godziny, które spędził w moim towarzystwie. 

- Cześć - powiedziałam. 

Pulchna kobieta stojąca przy kuchni odwróciła się do mnie z uśmiechem. Rude włosy 

miała upięte wysoko na głowie i w niczym nie przypominała Roba. 

Tak  mi  się  wydawało,  dopóki  smuga  światła  nie  wpadła  przez  okno  nad  zlewem, 

oświetlając  jej  twarz.  Zobaczyłam,  Ŝe  ma  takie  same  oczy,  jasnoniebieskie,  jak  mgła  nad 

ranem. 

-  Ty  musisz  być  Jess  -  powiedziała.  -  Przysuń  sobie  krzesło  i  siadaj.  Jakie  chcesz 

jajka? 

- Um - powiedziałam zmieszana. - Chętnie zjem jajecznicę, dziękuję pani. 

-  Jajka  są  świeŜe  -  poinformował  mnie  Sean,  kiedy  usiadłam.  -  Prosto  z  kurnika. 

Pomagałem je zbierać. 

background image

- Twój przyjaciel Sean wyrasta na prawdziwego farmera - powiedziała pani Wilkins. - 

Następnym razem będzie doił. 

Sean zachichotał. Zamrugałam oczami. On naprawdę zachichotał. 

Wtedy  właśnie  uświadomiłam  sobie  z  najwyŜszym  zdumieniem,  Ŝe  nigdy  nie 

widziałam Seana szczęśliwego. 

- Proszę bardzo - powiedziała pani Wilkins, stawiając przede mną talerz. - Zabieraj się 

do jedzenia. Mam wraŜenie, Ŝe porządne wiejskie śniadanie dobrze ci zrobi. 

Nigdy przedtem nie jadłam prawdziwych wiejskich jajek i trochę się bałam, Ŝe mogą 

zawierać jakieś zaląŜki kurczaków, ale niczego takiego nie zauwaŜyłam. Były pyszne i kiedy 

pani  Wilkins  zaproponowała  dokładkę,  wzięłam  z  przyjemnością.  Stwierdziłam,  Ŝe  jestem 

wściekle  głodna.  Zjadłam  nawet  trochę

 

tego  białego  czegoś,  pani  Wilkins  mi  nałoŜyła. 

Smakowało  jak  przysmak  śniadaniowy,  który  tata  nam  przyrządzał  w  zimne  dni  przed 

pójściem do szkoły, kiedy byliśmy mali. 

Ale  to  nie  był  przysmak  śniadaniowy.  To  były,  jak  poinformował  mnie  Rob  z 

leciutkim uśmieszkiem, płatki owsiane - potrawa wieśniaków, coś, czego miastowi zazwyczaj 

nie jedzą. 

Gdyby Ruth mnie teraz zobaczyła! 

Potem pomogłam pani Wilkins zmyć naczynia i Ŝarty się skończyły. Nadeszła pora na 

powaŜniejsze sprawy. 

- Muszę zadzwonić - powiedziałam. 

- Proszę, dzwoń. - Pani Wilkins wskazała telefon wiszący na ścianie, koło lodówki. 

- Nie - odparłam. - Wolałabym skorzystać z publicznego telefonu. 

Rob spojrzał na mnie podejrzliwie. 

- O co chodzi? - zapytał. 

-  AleŜ  o  nic  -  odparłam  niedbale.  -  Po  prostu  muszę  zadzwonić.  Czy  jest  gdzieś 

niedaleko budka? 

Pani Wilkins zastanowiła się. 

- Jest jedna przy szosie. 

- Świetnie. 

Zwróciłam się teraz do Roba: 

- MoŜesz mnie tam zawieźć? 

Skinął głową i podnieśliśmy się od stołu... Sean wstał równieŜ. 

- O, nie - powiedziałam. - Mowy nie ma. Ty zostaniesz tutaj. Seanowi szczęka opadła. 

- Co masz na myśli? 

background image

-  Mam  na  myśli  to,  Ŝe  w  najbliŜszej  okolicy  z  pewnością  roi  się  od  glin, 

rozglądających się za szesnastoletnią dziewczyną w towarzystwie dwunastoletniego chłopca. 

Dopadną nas w pół chwili. Zostaniesz tutaj, dopóki nie wrócę. 

- To nie w porządku - oświadczył Sean łamiącym się głosem. 

Czułam,  jak  tracę  cierpliwość.  Zamiast  jednak  warknąć,  chwyciłam  go  za  ramię  i 

skierowałam w stronę tylnego wyjścia. 

- Posłuchaj - powiedziałam cicho, tak aby Rob i jego mama nie słyszeli. - Chciałbyś, 

Ŝ

eby  wszystko  było  po  staremu,  tak?  Ty  i  mama,  razem,  bez  tatusia  wysyłającego  za  wami 

listy gończe? 

- Tak - przyznał Sean. 

- Dobrze, więc pozwól mi zrobić to, co muszę. A to jest coś takiego, co muszę zrobić 

sama. 

Sean miał rację pod pewnym względem: był niski jak na swój wiek, ale nie był małym 

dzieckiem.  Nie  był nawet  duŜo  niŜszy  ode  mnie.  Dlatego  mógł  spojrzeć mi  prosto  w  oczy  i 

zapytać oskarŜająco: 

- Ten facet jest twoim chłopakiem, tak? Co mu odbiło? 

-  Nie,  Sean.  Mówiłam  ci.  Przyjaźnimy  się.  Sean  wyraźnie  poweselał.  Wrócił  do 

pokoju.  MęŜczyźni.  Słowo  daję,  czasami  nic  nie  rozumiem.  Dziesięć  minut  później  stałam 

przed sklepem, przyciskając

 

do ucha słuchawkę aparatu. Starannie wykręciłam numer. 

Poprosiłam Rosemary, a kiedy podeszła do telefonu, powiedziałam: 

- Cześć, to ja. Jess. 

- Jess? - Rosemary zniŜyła głos do szeptu. - O, mój BoŜe. Czy to naprawdę ty? 

- Pewnie - powiedziałam. - A co? 

- Skarbie, w wiadomościach mówią strasznie dziwne rzeczy na twój temat. 

-  Naprawdę?  -  Zerknęłam  na  Roba.  Napełniał  zbiornik  indiany  z  jedynego 

dystrybutora  przed  sklepem.  Nie  oglądałam

 

jeszcze  wiadomości  i  nie  przeglądałam  Ŝadnych 

gazet, więc byłam ciekawa, co teŜ o mnie mówią. - Jakie rzeczy? 

-  No  cóŜ.  Na  przykład,  Ŝe  ostatniej  nocy  banda  Aniołów  Piekieł  wdarła  się  do  bazy 

wojskowej Crane i uprowadziła ciebie oraz małego Seana O'Hanahana. 

- Co? - wrzasnęłam tak głośno, Ŝe Rob popatrzył w moją stronę. - To wcale nie tak. Ci 

ludzie pomogli nam uciec. Seana i mnie przetrzymywano wbrew naszej woli. 

- CóŜ, ten człowiek - jak on się nazywa? Zdaje się, Johnson. Agent specjalny Johnson 

przedstawia  to  inaczej.  Poza  tym  wyznaczono  nagrodę  za  sprowadzenie  cię  z  powrotem  do 

bazy. 

background image

Hm, ciekawe. 

- Ile? 

- Dwadzieścia tysięcy dolarów. 

- Za kaŜdego? 

- Nie, tylko za ciebie. Tata Seana wyznaczył nagrodę w wysokości stu tysięcy dolarów 

za jego odnalezienie. 

Byłam  taka  zdegustowana,  Ŝe  o  mało  się  nie  rozłączyłam.  Dwadzieścia  tysięcy 

dolarów?  Głupie  dwadzieścia  tysięcy  dolarów?  Tylko  tyle  jestem  dla  nich  warta?  Gnojki. 

Będą mieli to, na co zasłuŜyli. Wojnę. 

Rosemary odezwała się ponownie: 

-  Na  twoim  miejscu  byłabym  ostroŜna,  skarbie.  Po  całym  stanie  rozesłano 

zawiadomienia. Szukają cię. 

-  O,  tak,  nie  wątpię.  Posłuchaj,  Rosemary  -  powiedziałam.  -  Chcę  cię  prosić  o 

przysługę. 

Rosemary na to: 

- Dla ciebie wszystko, skarbie. 

-  PrzekaŜ  agentowi  Johnsonowi  wiadomość  ode  mnie...  Starannie  podyktowałam 

Rosemary wiadomość, którą miała przekazać. 

- W porządku - powiedziała, kiedy skończyłam. - Załatwione, skarbie. Jess? 

JuŜ miałam odłoŜyć słuchawkę. 

- Tak? 

-  Dzielna  z  ciebie  dziewczyna.  Wszyscy  jesteśmy  z  tobą.  Rozłączyłam  się  i 

opowiedziałam  Robowi,  jaką  historyjkę

 

na  temat  porwania  wymyślił  agent  Johnson  -  nie 

wspominając  juŜ  o  Ŝałosnej  nagrodzie  za  schwytanie  mnie.  Był  tak  samo  wściekły  jak  ja. 

Teraz,  kiedy  wiedzieliśmy  o  listach  gończych  i  o  tym,  Ŝe  zwalają  całą  winę  na  Aniołów 

Piekieł, uznaliśmy, Ŝe lepiej nie kręcić się po okolicy. Ruszyliśmy więc z powrotem do domu 

- ale jeszcze przedtem wykonałam drugi telefon z budki przy autostradzie. 

Tatę  złapałam  tam,  gdzie  zwykle  przebywa  w  porze  lunchu:  U  Joego.  W  południe  z 

sądów przychodzą tłumy głodomorów. 

- Tato - odezwałam się. - To ja. 

Niemal udławił się rigatoni, czy innym specjałem dnia. Tata zawsze sam wszystkiego 

próbuje. 

- Jess? - krzyknął. - Nic ci nie jest? Skąd dzwonisz? 

background image

-  Oczywiście,  Ŝe  nic  mi  nie  jest  -  powiedziałam.  -  W  tej  chwili,  w  kaŜdym  razie. 

Posłuchaj tato, musisz coś dla mnie zrobić. 

- Gdzie jesteś? Mama i ja zamartwiamy się o ciebie. Ci z Crane twierdzą... 

- Tak, tak. Wiem. Ze banda motocyklistów porwała mnie i Seana. Ale to bzdura, tato. 

Ci  chłopcy  nas  uratowali.  Czy  wiesz,  co  oni  chcieli  zrobić,  ci  agenci  specjalni  Smith  i 

Johnson i ten cały pułkownik Jenkins? Chcieli ze mnie zrobić delfina. 

Tato znów się zakrztusił. 

- Co chcieli zrobić? 

Rob puknął mnie mocno w plecy. Odwróciłam się, Ŝeby zobaczyć, o co mu chodzi, i 

przeraziłam się na widok wozu

 

patrolowego policji stanu Indiana, wjeŜdŜającego na parking 

przy sklepie. 

-  Słuchaj,  tato  -  powiedziałam,  schylając  głowę.  -  Muszę  iść.  Zrób  dla  mnie  tylko 

jedną rzecz. 

Przedstawiłam mu moją prośbę. 

Tata, delikatnie mówiąc, nie wydawał się zachwycony. Powiedział: 

- Czyś ty zgłupiała? Posłuchaj, Jessico... 

Nikt w mojej rodzinie nie nazywa mnie Jessicą, chyba Ŝe ich wyjątkowo zdenerwuję. 

- Tato, zrób to, proszę! - nalegałam. - To naprawdę waŜne. Później wszystko wyjaśnię. 

A teraz koniecznie muszę juŜ iść. 

- Jessico, czy ty... Odwiesiłam słuchawkę. 

Rob  odjechał  kawałek,  Ŝeby  nie  włazić  w  oczy  ze  swoim  motocyklem  na  wypadek 

gdyby gliny zaczęły kombinować. Ale wcale się na to nie zanosiło. Jeden z nich nawet skinął 

do mnie głową, wchodząc do sklepu. 

- Ładny dzień - zagadnął. 

Jak  tylko  weszli  do  środka,  pobiegłam  do  Roba  i  wskoczyłam  na  motor. Ruszyliśmy 

juŜ,  kiedy  gliniarze  uświadomili  sobie  swój  błąd  i  wypadli  na  dwór.  Obejrzałam  się  i 

zobaczyłam, jak coś wrzeszczą. Chwilę później gnali za nami wozem na sygnale. 

Mocniej przywarłam do Roba. 

- Mamy towarzystwo - stwierdziłam. 

- Nie na długo - powiedział Rob. 

Nagle  znaleźliśmy  się  poza  szosą,  w  dolince.  Kolczaste  jeŜyny  i  gałęzie  drzew 

rozrywały  nam  ubranie.  Po  chwili  pędziliśmy  łoŜyskiem  strumienia,  rozchlapując  wodę  na 

wszystkie strony. W górze, nad nami, widziałam wóz patrolowy, który wcale nie zwalniał... 

background image

Potem jednak strumień skręcił, oddalając się od szosy, i wóz policyjny zniknął nam z 

oczu. Wkrótce teŜ ucichła gdzieś w oddali syrena. 

Kiedy Rob wydostał się wreszcie ze strumienia, byłam mokra od pasa w dół, a silnik 

indiany wydawał dziwne dźwięki. Byliśmy bezpieczni. 

- Nic ci się nie stało? - zapytał Rob, kiedy wyŜymałam dół bluzki. 

- Czuję się fantastycznie - powiedziałam. - Słuchaj, przepraszam cię za to wszystko. 

Przykucnął przy przednim kole motocykla, wyciągając patyki i zielsko, które podczas 

szalonej jazdy wkręciły się w szprychy. 

- Za co wszystko? 

-  Za  to,  Ŝe  cię  w  to  wpakowałam.  To  znaczy,  wiem,  Ŝe  masz  kuratora  i  w  ogóle. 

Pomoc  w  ucieczce  i  ukrywanie  zbiegów  to  chyba  ostatnia  rzecz,  jaka  ci  potrzebna  do 

szczęścia. A jak cię złapią? Mogą cię zamknąć na dobre. To pewnie będzie zaleŜało od tego, 

co zrobiłeś, Ŝeby tego kuratora dostać. 

Rob  przeniósł  się  do  tylnego  koła.  Spojrzał  na  mnie  z  ukosa.  Popołudniowe  słońce 

rzucało plamy światła na jego twarz. 

- Skończyłaś? 

- Skończyłam co? 

- Wyciągać ze mnie, co zrobiłem, Ŝeby dostać kuratora. Oparłam ręce na biodrach. 

- Nie chcę z ciebie nic wyciągać. Próbuję tylko dać ci do zrozumienia, Ŝe zdaję sobie 

sprawę  z  twojego  poświęcenia  w  związku  z  tym,  Ŝe  pomagasz  mnie  i  Seanowi  i  Ŝe  to 

doceniam. 

- Doprawdy? 

Wyprostował  się.  Patyk,  który  wyrwał  z  koła,  bryznął  mu  wodą  w  twarz.  Rob 

wyciągnął  koszulkę  ze  spodni  i  zaczął  się  wycierać  jej  brzegiem.  Spojrzałam  na  jego  nagi 

brzuch.  Ten  widok,  ciasno  zbite  mięśnie,  smuŜka  ciemnych  włosów  pośrodku,  podziała!  na 

mnie zupełnie niespodziewanie. 

Nie wiem, co mi odbiło, ale nagle stanęłam na palcach i przycisnęłam wilgotne wargi 

do  jego  ust.  Naprawdę  nigdy  w  Ŝyciu  nie  zrobiłam  czegoś  podobnego,  ale  po  prostu  nie 

mogłam się powstrzymać. 

Rob wydawał się w pierwszej chwili zaskoczony, ale szybko doszedł do siebie. Oddał 

mi  pocałunek.  Całował  mnie  przez  chwilę  i  było  dokładnie  tak,  jak  w  Królewnie  ŚnieŜce, 

kiedy  wszystkie  zwierzęta  wychodzą  z  lasu  i  śpiewają,  a  piękny  ksiąŜę  sadzają  na  swoim 

rumaku.  Przez  chwilę  tak  to  właśnie  wyglądało.  Moje  serce  śpiewało  jak  jedna  z  tych 

cholernych wiewiórek. 

background image

Potem Rob zdjął moje ręce ze swojej szyi. 

- Jezu, Mastriani - powiedział. - Co ty wyprawiasz? Czar prysnął. No bo ten ksiąŜę od 

królewny ŚnieŜki nigdy

 

by czegoś takiego nie powiedział. Wściekłabym się, gdyby nie to, Ŝe 

głos mu drŜał, słyszałam wyraźnie. 

- Nic takiego - stwierdziłam najniewinniej w świecie. 

-  Dobra,  lepiej  daj  sobie  spokój  -  powiedział.  -  Mamy  mnóstwo  do  roboty.  Nie  ma 

czasu na Ŝadne inne rzeczy. 

Dałam  mu  do  zrozumienia,  Ŝe  przypadkiem  podobają  mi  się  te  inne  rzeczy.  Rob 

mówił dalej: 

- Dość mam kłopotów i bez tego, dzięki. - Chwycił kask i wsadził mi go na głowę. - I 

Ŝ

ebyś czasem nie próbowała czegoś takiego przy dzieciaku. 

- Jakim dzieciaku? O czym ty mówisz? 

- O tamtym. O'Hanahanie. Co ty, ślepa jesteś, czy co, Mastriani? Zakochał się w tobie 

po uszy. 

Zsunęłam kask na tył głowy i spojrzałam na niego zdumiona. 

- Sean? We mnie? 

Nagle  jednak  wszystkie  jego  pytania  o  Roba  nabrały sensu. Puściłam kask,  opadł  mi 

na czoło. 

- O, BoŜe - jęknęłam. 

- Zgadza się. On uwaŜa, Ŝe jesteś fantastyczną dziewczyną, Mastriani. 

- Tak powiedział? Naprawdę powiedział, Ŝe jestem fantastyczna? 

- No cóŜ. - Rob wskoczył na siodełko i kopnął pedał gazu. - Być moŜe widzę to przez 

pryzmat własnych uczuć. 

Raz jeszcze rozśpiewały się ptaki i wiewiórki. 

- Myślisz, Ŝe jestem fantastyczna? - zapytałam rozanielona. 

Wyciągnął  rękę,  pukając  w  mój  kask.  Pusty,  metaliczny  dźwięk  rozbrzmiał  w  mojej 

głowie, przywołując mnie do rzeczywistości. 

- Siadaj na motor, Mastriani. 

W domu u Roba Sean i pani Wilkins obierali groch, oglądając telewizję. 

-  Jess!  -  Sean,  kiedy  weszłam  do  pokoju.  -  Gdzie  byłaś?  Szkoda,  Ŝe  nie  widziałaś. 

Gość waŜył ze dwieście kilo i utknął w wannie na przeszło czterdzieści osiem godzin! Jakbyś 

przyszła wcześniej, to byś zobaczyła. 

To była miłość. Bez cienia wątpliwości. Sytuacja była powaŜniejsza, niŜ sądziłam. 

background image

21

 

Zespół  muzyczny  grał  Louie,  Louie.  Niezbyt  dobrze,  jeśli  wolno  mi  wyrazić  własne 

zdanie. 

JednakŜe  Sean  i  ja  nie  ruszaliśmy  się  z  miejsca.  Siedzieliśmy  na  nieszczęsnych 

metalowych trybunach, pod którymi jakiś tydzień wcześniej uległam poraŜeniu prądem. Przed 

nami, w postaci morza soczystej zieleni, rozciągało się boisko do gry  w  piłkę. Maszerowało 

po nim stadko muzykantów, którzy grali najlepiej, jak potrafili, mimo  Ŝe była to tylko próba 

po  lekcjach,  a  nie  Ŝadna  uroczystość.  Sezon  piłkarski  dawno  się  skończył,  ale  zbliŜał  się 

koniec roku i zespół miał grać na uroczystości. 

Daj BoŜe, Ŝeby nie Louie, Louie. 

Nie rozumiem - powiedział Sean. - Co my tu robimy? 

- Poczekaj - odparłam. - Zobaczysz. 

Nie  byliśmy  jedynymi  widzami  na  trybunach.  Daleko,  daleko  za  nami  siedział  ktoś 

jeszcze. 

Ale  właśnie  o  to  chodziło.  Nie  byłam  pewna,  czy  Rosemary  udało  się  przekazać 

wiadomość ode mnie, czy teŜ moŜe agent specjalny Johnson wolał ją zignorować. Jeśli tak, to 

popełnił powaŜny błąd. Człowiek na trybunach miał tego dopilnować. 

- Dlaczego nie chcesz mi powiedzieć, po co tu siedzimy? - nastawał Sean. - Sądzę, Ŝe 

mam prawo wiedzieć. 

- Łyknij sobie pepsi - powiedziałam. 

Panował  straszny  upał.  Późne  popołudniowe  słońce  praŜyło  bez  litości.  Nie  miałam 

ani  okularów  przeciwsłonecznych,  ani  kapelusza  i  czułam  się  wykończona.  Bałam  się,  Ŝe 

Sean uschnie jak roślinka. 

- Nie chcę pepsi - powiedział Sean. - Chcę wiedzieć, co tutaj robimy. 

- Oglądamy występ - powiedziałam. 

- Jest beznadziejny. 

Sean  łypnął  na  mnie  gniewnie.  Brązowa  farba  prawie  całkowicie  spłynęła  z  jego 

włosów,  kiedy  wziął  prysznic  u  Roba.  Dobrze,  Ŝe  pozwolił  pani  Wilkins  przystrzyc  sobie 

czuprynę, bo rude kosmyki sterczące spod bejsbolówki zdradziłyby go na kilometr. 

- Co tu robimy? - dopytywał się. - I dlaczego Jed czeka na dole? 

Kumpel  Roba  z  Chicka,  ten  z  Wietnamu,  miał  na  imię  Jed.  Siedział  w  pikapie 

niedaleko  nas,  za  trybunami...  prawie  dokładnie,  w  gruncie  rzeczy,  w  tym  miejscu,  gdzie 

background image

trzasnął mnie piorun. Stał w cieniu. Pot prawdopodobnie nie spływał mu spod włosów, tak jak 

mnie. 

- Po prostu poczekaj cierpliwie, dobrze? - zwróciłam się do Seana. 

- Nie, nie poczekam cierpliwie, Jess. UwaŜam, Ŝe naleŜy mi się wyjaśnienie. Udzielisz 

mi go łaskawie? 

Promień słońca odbił się od czegoś na dole i zakłuł mnie w oczy. PrzyłoŜyłam dłoń do 

czoła i spojrzałam na parking. Właśnie wjeŜdŜał tam czarny nieoznakowany sedan. 

Przestali  grać  Louie,  Louie.  Zespół  zabrał  się  ze  wzmoŜoną  energią  do  następnego 

utworu. 

-  Dlaczego  nie jesteś  w zespole?  -  zapytał  Sean. - PrzecieŜ  grasz na flecie.  Dlaczego 

nie jesteś z nimi? 

Samochód  stanął.  Przednie  drzwi  otworzyły  się.  Wysiadło  dwoje  ludzi  -  kobieta  i 

męŜczyzna. Potem otworzyły się tylne drzwi i wysiadła jeszcze jedna kobieta. 

- Bo ja gram w orkiestrze - powiedziałam. 

- Co za róŜnica? 

- W orkiestrze gramy na siedząco. 

- I tyle? 

MęŜczyzna  i  kobieta,  którzy  wysiedli  najpierw  ustawili  się  po  bokach  kobiety,  która 

wysiadła ostatnia. Ruszyli przez boisko w naszą stronę. 

- Orkiestra nie gra na szkolnych uroczystościach - powiedziałam. - Jak mecze i takie 

róŜne. 

Sean zastanowił się przez chwilę. 

- To gdzie wy gracie? 

- Nigdzie. Po prostu dajemy koncerty od czasu do czasu. 

- Co to za frajda? - dopytywał się Sean. 

- Nie wiem - odparłam. - I tak nie mogłabym być w zespole. Zawsze w czasie ich prób 

siedzę w szkole za karę. 

- Dlaczego zawsze siedzisz za karę? 

- Bo robię mnóstwo rzeczy, których nie wolno. 

Trzy osoby przemierzające boisko zbliŜyły się na tyle, Ŝe byłam w stanieje rozpoznać. 

Tak jak miało być. Rosemary przekazała wiadomość ode mnie. 

- Jakie rzeczy? - pytał dalej Sean. 

- Biję chłopaków. 

Sięgnęłam do tylnej kieszeni dŜinsów. 

background image

- No to co? - oburzył się Sean. - Pewnie na to zasługują. 

-  Tak  sobie  zwykle  myślę  -  powiedziałam.  -  Słuchaj,  Sean,  chcę,  Ŝebyś  to  wziął.  To 

dla ciebie i twojej mamy. Jed odwiezie was na lotnisko. Chcę, Ŝebyście wsiedli do samolotu - 

wszystko jedno jakiego - i odlecieli. Nigdzie nie dzwońcie. Nie zatrzymujcie się w podróŜy. 

MoŜecie wszystko kupić, kiedy juŜ dotrzecie na miejsce. Jasne? 

Sean popatrzył na kopertę, którą wyciągnęłam. Potem spojrzał na mnie. 

- O czym ty mówisz? - zapytał. 

- O twojej mamie - powiedziałam. - Musicie  zacząć od nowa, gdzieś daleko. Gdzieś, 

gdzie,  mam  nadzieję,  twój  tata  nie  będzie  mógł  was  odnaleźć.  To  wam  ułatwi  Ŝycie  na 

początek. 

Wetknęłam kopertę do przedniej kieszeni jego dŜinsowej kurtki. 

Sean potrząsnął głową. Twarz skurczyła mu się z emocji. Jeśli dobrze widziałam, były 

to mieszane emocje. 

- Jess, moja mama jest w więzieniu, nie pamiętasz? 

- JuŜ nie - powiedziałam i wskazałam ręką przed siebie. 

Tych troje było juŜ całkiem blisko. Agent specjalny Johnson, agentka specjalna Smith, 

a między nimi szczupła kobieta w niebieskich dŜinsach. Mama Seana. 

Słyszałam,  jak  Sean  gwałtownie  wciągnął  powietrze.  Zwrócił  się  twarzą  do  mnie. 

Mieszane uczucia nie były takie trudne do rozszyfrowania. Był szczęśliwy, ale i zatroskany. 

- Co ty zrobiłaś? - szepnął. - Jess. Co ty zrobiłaś? 

- Zawarłam pewien drobny układ - powiedziałam. - Nic się nie martw. Idź do  niej, a 

potem razem wsiadajcie do pikapa. Jed zabierze was na lotnisko. 

Niebieskie oczy wypełniły się łzami. Powiedział: 

- Naprawdę to zrobiłaś. Obiecałaś i dotrzymałaś słowa! 

- Oczywiście. 

A potem jego mama zobaczyła go i oderwała się od towarzyszących jej osób. Biegła w 

stronę Seana, wołając jego imię. 

Sean skoczył z miejsca i pognał w dół trybuny. Nie ruszałam się. Sean zostawił pepsi. 

Wzięłam puszkę i napiłam się odrobinę. Z jakiegoś powodu czułam ból w gardle. 

Spotkali  się  pod  trybunami.  Sean  rzucił  się  w  ramiona  pani  O'Hanahan.  Okręciła  go 

dokoła. Agenci specjalni Johnson i Smith zatrzymali się i spojrzeli na mnie. Pomachałam im 

ręką. Nie odwzajemnili powitania. 

Sean  powiedział  coś  do  matki,  skinęła  głową.  W  następnej  chwili  zobaczyłam,  jak 

mały biegnie w moim kierunku. 

background image

Plan tego nie przewidywał. Podniosłam się, zaniepokojona. 

- Jess - krzyknął Sean, dysząc cięŜko. 

-  Co  ty  wyprawiasz?  -  zapytałam  ostro.  -  Wracaj  do  niej.  Powiedziałam,  Ŝebyś  ją 

zabrał do pikapa. Pośpiesz się, nie macie za duŜo czasu... 

-  Ja  tylko...  -  zadyszał  się  tak,  Ŝe  z  trudem  wypowiadał  słowa.  -  Chciałem  ci  tylko... 

podziękować. 

Zarzucił mi ręce na szyję. 

Z początku nie wiedziałam, jak się zachować. Zaskoczył mnie. Spojrzałam na boisko. 

Agenci stali tam, gdzie przedtem, obserwując mnie. Zespół podjął nową melodię. 

Uścisnęłam Seana. Gardło rozbolało mnie jeszcze bardziej, a oczy szczypały. 

Pewnie alergia. 

- Kiedy cię znowu zobaczę? - zapytał Sean. 

-  Nie  zobaczymy  się  -  powiedziałam.  -  Dopóki  coś  się  nie  zmieni.  No,  wiesz,  jeśli 

chodzi o twojego tatę. Wcześniej ani się waŜ do mnie dzwonić. Mój telefon prawdopodobnie 

juŜ zawsze będzie na podsłuchu. 

-  A  jak...  -  Puścił  mnie  i  spojrzał  mi  w  twarz.  Z  jego  oczu,  podobnie  jak  z  moich, 

ciekły łzy. - A jak będę miał trzydzieści lat? Ty będziesz miała trzydzieści trzy. To nie będzie 

takie dziwne, co? Trzydziestolatek, który chodzi z trzydziestotrzyletnią dziewczyną? 

-  Nie  -  powiedziałam,  pukając  go  w  daszek  bejsbolówki.  -  Kiedy  ty  będziesz  miał 

trzydzieści, ja będę miała trzydzieści cztery lata. Masz tylko dwanaście lat, zgadza się? 

- Jeszcze tylko przez dziewięć miesięcy. Pocałowałam go w mokry policzek. 

- Zmiataj stąd - powiedziałam. 

Zdołał  się  uśmiechnąć  przez  łzy.  Potem  odwrócił  się  i  pognał  przed  siebie.  Tym 

razem, kiedy dobiegł do mamy, chwycił ją za rękę i zaczął ciągnąć wzdłuŜ trybun, do miejsca, 

gdzie parkował Jed. 

Dopiero kiedy usłyszałam dźwięk silnika i pikap ruszył, zaczęłam schodzić z trybun - 

wytarłszy najpierw starannie oczy. 

Agentowi  specjalnemu  Johnsonowi  musiało  być  okropnie  gorąco  w  garniturze  i 

krawacie.  Agentce  specjalnej  Smith,  w  spódnicy  i  jedwabnej  bluzce,  być  moŜe  nieco mniej. 

Oboje w okularach przeciwsłonecznych i eleganckim ubraniu tworzyli sympatyczną parę. 

-  Hej  -  zawołałam,  podchodząc  do  nich  wolniutko.  -  Czy  wy  jesteście  jak  ci  z 

Archiwum X

Agentka  specjalna  Smith  spojrzała  na  mnie  zdziwiona.  W  uszach  miała  perłowe 

klipsy. 

background image

- Słucham? 

-  No,  wiecie.  Jak  Scully  i  Mulder.  Czy  spala  was  wzajemna  namiętność,  która  musi 

pozostać nieujawniona? 

Agent specjalny Johnson spojrzał na agentkę specjalną Smith. 

- Jestem Ŝonaty, Jessico - oznajmił. 

- Tak - odezwała się agentka specjalna Smith. - A ja spotykam się z kimś. 

- Ojej - poczułam się dziwnie rozczarowana. - Szkoda. 

- No dobrze. - Agent specjalny Johnson popatrzył na mnie wyczekująco. - Czy masz tę 

listę? 

Skinęłam głową. 

- Pewnie, Ŝe mam. A mam wasze słowo, Ŝe nikt nie zatrzyma Seana i jego mamy na 

lotnisku? 

Agentka specjalna Smith oburzyła się lekko. Oczywiście. 

- Ani wtedy, gdy dotrą na miejsce? 

-  Jessico  -  wtrącił  niecierpliwie  agent  specjalny  Johnson.  -  Jessico,  nikogo  nie 

obchodzi dzieciak i jego matka. ZaleŜy nam na liście. 

Posłałam mu bardzo nieprzyjemne spojrzenie. 

- Mnie oni obchodzą - oświadczyłam. - A podejrzewam, Ŝe pan O'Hanahan nie będzie 

zachwycony, kiedy się o wszystkim dowie. 

-  Pan  O'Hanahan  - powiedziała  agentka  specjalna  Smith  -  to  nasz problem,  nie twój. 

Listę proszę, Jessico. 

- I Ŝadne oskarŜenia nie zostaną wniesione? - zapytałam dla wszelkiej pewności. - W 

sprawie z Crane? Przeciwko mnie albo komuś innemu? 

- Nie - powiedział agent specjalny Johnson. 

- Nawet w związku z helikopterem? 

- Nawet - powiedział agent Johnson, przez zaciśnięte, jak mi się wydawało, zęby - w 

związku z helikopterem. 

- Lista, Jessico - powtórzyła agentka specjalna Smith. Wyciągnęła rękę. 

Westchnęłam,  grzebiąc  w  tylnej  kieszeni.  Zespół  zaczął  grać  oklepaną  wersję  We're 

the Kids in America. 

Proszę bardzo - powiedziałam, wkładając pogniecioną kartkę papieru w dłoń agentki. 

Agentka  specjalna  Smith  rozłoŜyła  papier  i  przyjrzała  mu  się  uwaŜnie.  Spojrzała  na 

mnie z dezaprobatą. 

- Tutaj są tylko cztery adresy - powiedziała, wręczając kartkę partnerowi. 

background image

Wysunęłam podbródek. 

-  A  co  wy  sobie  myślicie?  -  zapytałam.  -  Nie  jestem  maszyną.  Jestem  dzieckiem.  - 

Agent specjalny Johnson złoŜył kartkę i schował ją do kieszeni. 

- W porządku - stwierdził. - Co teraz? 

- Wracajcie do samochodu i odjedźcie stąd - powiedziałam. 

- A co z tobą? - zapytała agentka specjalna Smith. 

- Będziemy w kontakcie. 

Agentka  specjalna  Smith  przygryzła  dolną  wargę.  Potem  powiedziała,  jakby  trochę 

mimo woli: 

-  Wiesz,  to  wcale  nie  musiało  być  w  ten  sposób,  Jessico.  Spojrzałam  na  nią.  Nie 

widziałam jej oczu za ciemnymi

 

szkłami. 

- Nie, nie musiało - zgodziłam się. - No nie? 

Para  agentów  wymieniła  spojrzenia,  a  potem  odwróciła  się,  kierując  do  oddalonego 

samochodu. 

-  Wiecie  co  -  zawołałam  za  nimi.  -  Bez  obrazy  dla  pani  Johnson  i  w  ogóle,  ale  wy 

naprawdę tworzycie piękną parę. 

Szli przed siebie, nie oglądając się. 

-  Trochę  przesadziłaś,  nie  sądzisz?  -  zauwaŜył  Rob,  wypełzając  spod  trybun,  gdzie 

ukrywał się przez cały czas. 

- Tak się z nimi draŜnię - powiedziałam. Rob otrzepał dŜinsy z kurzu. 

- Owszem - powiedział. - ZauwaŜyłem. Ciągle to robisz. No, to powiesz mi, co było w 

tej kopercie? 

- Tej, którą dałam Seanowi? 

-  Tej,  którą  dałaś  Seanowi.  Tej  samej,  którą  odebrałem  od  twojego  ojca.  Który, 

nawiasem mówiąc, chyba mnie nienawidzi. 

Na  jego  czarnej  koszulce  teŜ  był  kurz.  To  dało  mi  pretekst,  Ŝeby,  strzepując  go, 

dotknąć jego piersi. 

- Mój tata nie bardzo moŜe cię nienawidzieć - stwierdziłam. - On cię nawet nie zna. 

- Sprawiał wraŜenie, jakby mnie nienawidził. 

- To przez tę kopertę. 

- Co w niej było? 

- Dziesięć patyków, które dostałam w nagrodę za odnalezienie Olivii Marii D'Amato. 

Rob gwizdnął głośno i przeciągle. 

background image

- Dałaś dzieciakowi dziesięć patoli? Gotówką? No, jemu i jego matce. Muszą z czegoś 

Ŝ

yć, dopóki jego mama nie znajdzie pracy i w ogóle. Rob potrząsnął głową. 

-  Niezły  z  ciebie  aparat,  Mastriani  -  powiedział.  -  No,  dobra.  To  tyle,  jeśli  chodzi  o 

kopertę. Co było na tej kartce, którą wręczyłaś federalnym? 

-  Och  -  mruknęłam.  -  Tylko  adresy  paru  najbardziej  poszukiwanych  amerykańskich 

przestępców. Obiecałam im w zamian za umorzenie sprawy przeciwko pani O'Hanahan. 

- Naprawdę? - zdziwił się Rob. - Sądziłem, Ŝe nie chcesz się do tego mieszać. 

-  Nie  chcę.  Dlatego  dałam  im  adresy  tych  facetów  z  albumu,  którzy  przypadkiem 

wynieśli się juŜ z tego świata. 

Na twarzy Roba pojawił się nieśmiały uśmiech. 

- Poczekaj. A więc... 

- Nie kłamałam, ani nic. Naprawdę znajdą tych ludzi we wskazanych miejscach. No, 

w kaŜdym razie to, co z nich zostało. - Zmarszczyłam nos. - Mam wraŜenie, Ŝe to nie będzie 

przyjemne. 

Rob znów potrząsnął głową. A potem wyciągnął rękę i objął mnie za ramiona. 

-  Jess  -  powiedział  -  jestem  dumny  z  tego,  Ŝe  siedziałem  obok  ciebie  na odsiadkach. 

Wiedziałaś o tym? 

Uśmiechnęłam się promiennie. 

-  Dzięki  -  powiedziałam,  ujmując  go  za  rękę.  Popatrzyłam  na  samotną  postać  wciąŜ 

siedzącą na trybunach, wysoko nad naszymi głowami. 

Rob równieŜ spojrzał w tę stronę. 

- Kto to taki? - zapytał. 

- Kto, tamten? Och, to facet, dzięki któremu będę ostatecznie wolna. 

background image

22

 

Chyba  nic  muszę  wam  opowiadać,  co  się  stało  później.  Jestem  pewna,  Ŝe  o  tym 

czytaliście albo słyszeliście w wiadomościach. 

Tak na wszelki wypadek, oto co zaszło: 

Artykuł ukazał się następnego  dnia. Dali go na pierwszej stronie „Indianapolis Star”. 

Rob  i  ja  kupiliśmy  gazetę  w  barze,  przy  szosie,  niedaleko  domu  Roba.  Zamówiliśmy 

ś

niadanie i zjedliśmy podczas lektury. 

DZIEWCZYNA  PORAśONA  PIORUNEM  TWIERDZI,  śE  STRACIŁA  MOC  - 

głosił  nagłówek.  Artykuł  opowiadał  moją  historię,  włącznie  z  tym,  jak  straciłam  dar 

odnajdywania ludzi. 

Dokładnie  tak,  jak  powiedziałam  dziennikarzowi  na  trybunach  poprzedniego  dnia. 

Podekscytowany pierwszorzędnym materiałem, spijał kaŜde słowo z moich warg i prawie nie 

zadał pytań. 

Obudziłam  się  rano  i  moce  nadprzyrodzone  ulotniły  się.  Tak  mu  powiedziałam. 

Znowu byłam normalną dziewczyną. 

Koniec historii. 

No,  moŜe  niezupełnie.  Dziennikarz  wypytywał  mnie  o  to,  co  się  stało  w  Crane. 

Oświadczyłam,  Ŝe  zaszło  nieporozumienie,  Ŝe  gang  motocyklowy  to  nie  Ŝaden  gang,  tylko 

moi  przyjaciele,  a  kiedy  straciłam  swoje  specjalne  zdolności,  strasznie  zatęskniłam  za 

domem, więc zadzwoniłam do nich, Ŝeby mnie zabrali. Nie mam pojęcia, dlaczego helikopter 

wyleciał w powietrze. Dobrze się jednak stało, Ŝe akurat nikogo nie było w środku, prawda? 

„A ten chłopak, O'Hanahan?” - zapytał reporter. „Co się z nim stało?” 

Powiedziałam,  Ŝe  nie  mam  pojęcia.  Słyszałam,  podobnie  jak  dziennikarz,  Ŝe  matkę 

Seana omyłkowo zwolniono z aresztu. 

Tak, wyobraŜam sobie, jak w tej sytuacji czuje się pan O'Hanahan. 

Gdziekolwiek  jednak  przebywa  Sean  i  jego  matka,  powiedziałam,  Ŝyczę  im  jak 

najlepiej. 

Dziennikarz chyba nie do końca mi uwierzył, ale był taki szczęśliwy, Ŝe to on poda tę 

historyjkę  do  wiadomości  publicznej,  Ŝe  nie  dbał  o  fakty.  Postawiłam  mu  tylko  jeden 

warunek, Ŝeby nie wymienił nazwiska Roba i jego mamy. 

Dziennikarz  mnie  nie  zawiódł.  Przekazał  moją  relację  dokładnie  tak,  jak  chciałam, 

dodając nawet wypowiedzi ludzi z Crane, z którymi rozmawiał telefonicznie po wywiadzie ze 

background image

mną. Doktor Shifton, jak napisał, ucieszyła się, Ŝe ze mną wszystko w porządku. Nic w tym 

niezwykłego, stwierdziła, Ŝe moje tajemnicze zdolności zniknęły równie niespodziewanie, jak 

się pojawiły. To częste zjawisko u poraŜonych piorunem. 

Wypowiedzi  pułkownika  Jenkinsa  w  artykule  nie  było,  ale  agenta  specjalnego 

Johnsona  owszem.  Powiedział  kilka  miłych  rzeczy  na  mój  temat,  o  tym,  jak  wykorzystałam 

swój niezwykły dar, Ŝeby pomóc innym, co było godne podziwu. „Wyraził równieŜ nadzieję, 

Ŝ

e dam mu znać, jeśli moja moc powróci. 

Ha. Jeśli. 

Na  koniec  reporter  przeprowadził  wywiad  z  moimi  rodzicami,  którzy  wydawali  się 

zaszokowani,  ale  niezmiernie  uszczęśliwieni  faktem,  Ŝe  nic  złego  mi  się  nie  stało.  „Nie 

moŜemy  się  doczekać”,  powiedziała  moja  mama  „kiedy  nasze  dziecko  wróci  do  domu  i 

wszystko będzie jak dawniej”. 

Zdumiewające,  jak  szybko  wszystko  wróciło  do  poprzedniego  stanu.  Artykuł  ukazał 

się  w  „Star”  a  później,  wieczorem,  kaŜda  stacja  wspomniała  o  „dziewczynie  poraŜonej 

piorunem”, która utraciła zdolność odnajdywania zaginionych dzieci. 

Następnego  dnia  wiadomości  na  mój  temat  przeniosły  się  do  działu  „Ciekawostki” 

większości gazet. Towarzyszyła im refleksja publicystów o ukrytych mocach naszego mózgu 

i  o  tym,  jak  kaŜdy  z  nas  mógłby  zostać  „dziewczyną  od  pioruna”,  gdybyśmy  tylko  potrafili 

wsłuchiwać się w sygnały naszej podświadomości. 

No, dobrze. 

A jeszcze następnego dnia dziennikarze koczujący przed moim domem spakowali się i 

odjechali. Zrobiło się bezpiecznie. Mogłam wrócić. 

Tak teŜ zrobiłam. 

No, to jest właśnie moje oświadczenie. Boli mnie ręka od pisania. Mam nadzieję, Ŝe to 

oświadczenie jest  dostatecznie  długie.  Jeśli  nie  jest,  to  i  tak  mam  dość.  Jestem  głodna,  chcę 

zjeść  obiad.  Mama  obiecała  zrobić  manicotti,  ulubione  danie  moje  i  Douglasa.  Poza  tym 

muszę  poćwiczyć.  W  poniedziałek  po  lekcjach  będę  bronić  swojego  miejsca  w  orkiestrze 

przed zakusami Karen Sue Hanky. 

ś

ałuję tylko, Ŝe zostało zaledwie parę tygodni szkoły, a poniewaŜ Roba widuję jedynie 

na  odsiadkach,  więc  jest  to  pewien  problem.  Mimo  wszystko  nie  udało  mi  się,  jak  dotąd, 

przekonać go, Ŝe chodzenie ze mną to nie zbrodnia. 

Nie poddaję się jednak. Bywam niezwykle przekonująca, jeśli mi na czymś zaleŜy. 

Teraz,  po  ponownym  przeczytaniu  tego  oświadczenia,  wcale  nie  jestem  taka  pewna, 

czy to  wszystko jest rzeczywiście winą Ruth. MoŜe w pewnym sensie tak.  Z drugiej strony, 

background image

Ruth w Ŝyciu nie chciałoby się wędrować do domu na piechotę, gdyby Jeff nie powiedział jej 

tamtego dnia, Ŝe jest gruba jak Elvis. Więc moŜe to wina Jeffa. 

Tak. tak właśnie myślę. To znaczy, myślę, Ŝe to wina Jeffa Daya. 

Podpisano: 

Jessica Mastriani 

background image

MEMORANDUM 

DO UśYTKU WEWNĘTRZNEGO 

UWAGA: 

MATERIAŁ 

Ś

CI

Ś

LE TAJNEGO ZASZEREGOWANIA

 

Do wgl

ą

du wył

ą

cznie dla osób z przepustk

ą

 Alfa

 

Dla: Cyrus Krantz

 

Wydział Zada

ń

 Specjalnych

 

Od: agent specjalny Allan Johnson

 

Dot.: obiekt specjalny Jessica Mastriani

 

Powy

Ŝ

szy  dokument  stanowi  po

ś

wiadczone  podpisem  o

ś

wiadczenie  Jessiki 

Mastriani.  Według  panny  Mastriani  jej  zdolno

ś

ci  pozazmysłowe  ustały  w  dniu 

27  kwietnia,  b

ą

d

ź

  wkrótce  potem  -  nast

ę

pnego  dnia  po  ucieczce  z  Crane. 

Jednak

Ŝ

e  w  opinii  agenta  prowadz

ą

cego  t

ę

  spraw

ę

  panna  Mastriani  zachowała 

pełni

ę

 swoich nadzwyczajnych uzdolnie

ń

, co postaram si

ę

 wykaza

ć

 poni

Ŝ

ej.

 

W  ci

ą

gu  sze

ś

ciu  tygodni,  które  nast

ą

piły  po  powrocie  panny  Mastriani 

do  domu, agencja  1  - 800  -  Je

ś

li -  Widziałe

ś

 -  Zadzwo

ń

  otrzymywała 

ś

rednio 

jeden  anonimowy  telefon  tygodniowo,  w  wyniku  którego  za  ka

Ŝ

dym  razem 

odnajdywano  zaginione  dzieci.  Wszystkie  zgłoszenia  odbierała  pani  Rosemary 

Atkinson, urz

ę

dniczka, z któr

ą

, jak si

ę

 wydaje, panna Mastriani pozostaje w 

stosunkach  przyjaznej  za

Ŝ

yło

ś

ci  od  czasu  nawi

ą

zania  kontaktu  z  agencj

ą

Pani  Atkinson  zaprzecza,  jakoby  panna  Mastriani  była  owym  anonimowym 

rozmówc

ą

.  Jednak

Ŝ

e  wszystkich  zgłosze

ń

  dokonano  z  budek  telefonicznych  w 

obr

ę

bie stanu Indiana.

 

Ponadto,  dzie

ń

  po  zako

ń

czeniu  niniejszego  o

ś

wiadczenia,  pannie 

Mastriani  przysłano  do  domu  pocztówk

ę

  ze  zdj

ę

ciem  stada  delfinów.  Znaczek 

wskazywał  na  to, 

Ŝ

e  nadano  j

ą

  z  Los  Angeles.  Zapytana  przez  matk

ę

  o 

to

Ŝ

samo

ść

  anonimowego  nadawcy,  panna  Mastriani  ,  jak  zarejestrował  oficer 

podsłuchuj

ą

cy,  odparła:  „To  od  Seana.  Chce  mi  da

ć

  zna

ć

,  gdzie  jest.  To 

głupie, bo ja i tak zawsze b

ę

d

ę

 wiedziała, gdzie on jest”.

 

Agent  prowadz

ą

cy  jest  przekonany, 

Ŝ

e  panna  Mastriani  nadal  posiada 

swoje  zdolno

ś

ci  parapsychiczne  w  nienaruszonym  stanie.  Wobec  powy

Ŝ

szego 

wyst

ę

puj

ę

  o  zgod

ę

  na  dalsze  monitorowanie  panny  Mastriani,  wł

ą

cznie  z 

podsłuchem  telefonu  domowego  oraz  aparatów  telefonicznych  w  restauracjach 

nale

Ŝą

cych  do  jej  ojca.  Gdyby  okazało  si

ę

Ŝ

e  panna  Mastriani  nie  ujawniła 

pełnej  prawdy  w  przedło

Ŝ

onym  o

ś

wiadczeniu,  agent  prowadz

ą

cy  sugeruje 

wykorzystanie  jej  wi

ę

zi  uczuciowej  z  zaburzonym  umysłowo  bratem  w  celu 

skłonienia jej do słu

Ŝ

enia pomoc

ą

 odpowiednim władzom.

 

Prosz

ę

 o 

Ŝ

yczliwe ustosunkowanie si

ę

 do moich sugestii.