background image

L

UCY

 M

AUD

 M

ONTGOMERY

C

ZARODZIEJSKI

 

ŚWIAT

 M

ARIGOLD

T

YTUŁ

 

ORYGINAŁU

 M

AGIC

 

FOR

 M

ARIGOLD

, 1929

Przekład z angielskiego Karolina Bałłab

Dla Nory

Jako wspomnienie

świata, który przeminął

background image

R

OZDZIAŁ

 

PIERWSZY

J

AK

 

WYBIERANO

 

IMIĘ

1

Pewnego razu — gdy się zastanowić, jest to najlepszy sposób, aby zacząć opowieść; tylko 

wtedy ma ona w sobie coś z baśni czy romansu — wszyscy członkowie Klanu Lesleyów 
mieszkający w Harmony zebrali się w Świerkowym Obłoku aby, jak zwykle, uczcić dzień 
urodzin Starszej Babki, a także dać imię dziecku Lorraine. Jak powiedziała ciotka Nina, była 
to krzycząca niesprawiedliwość, że kochane maleństwo żyło na świecie bez imienia już całe 
cztery miesiące. Lecz cóż można było zrobić, skoro biedny, drogi Leander umarł tak nagle 
dwa tygodnie przed narodzinami córki, a później biedaczka Lorraine ciężko chorowała przez 
wiele tygodni? Właściwie ciągle jeszcze jest słaba, a wiadomo przecież, że w jej rodzinie 
zdarzała się gruźlica.

Ciotka Nina tak naprawdę nie była żadną ciotką — przynajmniej nie z Lesleyów. Była 

tylko   kuzynką.   Lesleyowie   mieli   zwyczaj   nazywać   każdego   z   rodziny   „wujkiem”   albo 
„ciotką”, gdy tylko ten dorastał tak, że nie wypadało już zwracać się do niego po imieniu przy 
dziatwie. Niezliczona ilość takich ciotek i wujków będzie co rusz pojawiać się i znikać w tej 
opowieści — spotkamy też kilkoro prawdziwych. Nie będę starała się wyjaśniać, kto należy 
do jakiego rodzaju. To nie ma znaczenia. Wszyscy albo są Lesleyami, albo poślubili kogoś z 
Lesleyów. Tylko to się liczy. Być Lesleyem oznaczało urodzić się w królewskiej rodzinie. 
Nawet koty miały tu swe rodowody.

Wszyscy Lesleyowie byli zachwyceni dzieckiem Lorraine. Kochali Leandra — była  to 

może jedyna sprawa, co do której byli zgodni. Poza tym już od trzydziestu lat nie widziano 
dziecka w Świerkowym Obłoku. Starsza Babka nieraz oświadczała ponuro, że stary, dobry 
ród   wymiera.   Tak   więc   gdyby   nie   śmierć   Leandra   i   długa   choroba   Lorraine,   przybycie 
maleńkiej   damy   zostałoby   powitane   z   niewymownym   zachwytem   i   ogromną   radością. 
Ponieważ nadeszły urodziny Starszej Babki, Lesleyowie mieli usprawiedliwienie dla długo 
odkładanego świętowania. Co zaś do imienia, to żadne z dzieci Lesleyów nie otrzymało go, 
dopóki każdy z członków rodziny mieszkający w najbliższej okolicy nie wypowiedział się w 
tej sprawie. Wybór imienia był w ich oczach czymś o wiele ważniejszym niż zwykły chrzest. 
A   co   dopiero,   gdy   dziecko   nie   miało   ojca,   a   jego   matka,   choć   zacna   dusza,   była   z 
Winthropów!

Świerkowy Obłok, dom rodzinny Lesleyów, w którym mieszkały Starsza Babka, Młodsza 

Babka   i   pani   Leandrowa   z   dzieckiem   oraz   Salome   Silversides,   stał   nad   brzegiem   morza 
wystarczająco daleko od miasteczka Harmony, aby być prawdziwą wsią; dom z kremowej 
cegły — miły, nieduży stary domek — tak porośnięty winoroślą, że wyglądał raczej jak góra 
bluszczu;   dom   sprawiający   wrażenie,   jakby   za   chwilę   ze   zmęczenia   miał   założyć   ręce   i 
powiedzieć:   „Chcę   odpocząć”.   Przed   nim   rozciągał   się   piękny   port   Harmony   ze   swoimi 
mruczącymi   falami,   które   podczas   jesiennych   sztormów   podchodziły   tak   blisko,   że   aż 
kropelki wody opryskiwały progi domów i odciskały wzory na oknach. Za nim znajdował się 
sad,   wspinający   się   na   zbocze.   A   wokół   rozlegały   się   ciche   westchnienia   gęstego 
świerkowego lasu na wzgórzu.

Urodzinowy obiad spożywano w pokoju Starszej Babki, z którego wiodły drzwi do sadu, 

nazywano go więc „pokojem sadowym”. Dwa lata temu Starsza Babka oświadczyła beztrosko 
i spokojnie, że ma dosyć wstawania przed śniadaniem i pracy pomiędzy posiłkami.

— Chcę,   żeby   przez   resztę   życia   mi   usługiwano   —   powiedziała.   —   Mam   za   sobą 

dziewięćdziesiąt dwa lata posługiwania innym.

background image

I rządzenia nimi — dodali w duchu Lesleyowie. Ale nie mówili tego głośno, bo czasem 

naprawdę   można   było   przypuszczać,   że   uszy   Babki   słyszą   na   odległość   wielu   mil.   Wuj 
Ebenezer powiedział kiedyś  coś niepochlebnego o Babce o północy w piwnicy,  gdy miał 
pewność,   że   nikogo   poza   nim   nie   ma   w   domu.   W   niedzielę   po  południu   Starsza   Babka 
wypomniała mu to. Oznajmiła, że Lucyfer jej powtórzył. Lucyfer to jej kot. I wuj Ebenezer 
nagle przypomniał sobie, że gdy to mówił, kot siedział na skraju skrzyni na ziemniaki.

Najbezpieczniej było niczego na temat Starszej Babki nie mówić. Pokój Starszej Babki, 

położony w południowym krańcu domu, był długi, miał kolor przyćmionej zieleni, a jego 
szklane drzwi otwierały się prosto na sad. Ściany obwieszono fotografiami panien młodych z 
rodziny   Lesleyów,   a   najstarsza   podobizna   pochodziła   sprzed   lat   sześćdziesięciu.   Prawie 
wszystkie te kobiety miały cudowne welony i treny, a w ręku trzymały ogromne bukiety. Była 
między nimi fotografia Klementyny, pierwszej żony Leandra, która zmarła przed sześciu laty 
wraz ze swoją nie nazwaną córeczką. Babka powiesiła tę fotografię na ścianie w nogach 
swojego łóżka, aby móc ją cały czas widzieć. Bardzo lubiła Klementynę. Przynajmniej takie 
wrażenie odnosiła Lorraine.

Z przyjemnością patrzyło się na to zdjęcie — Klementyna Lesley była bardzo piękna. Nie 

miała na sobie stroju panny młodej — fotografia została zrobiona bowiem tuż przed ślubem i 
była znana w rodzinnym Klanie jako „Klementyna z lilią”. Kobieta stała upozowana tak, że 
piękne ręce wspierała na postumencie, a w szczupłej, kształtnej, doskonale pięknej dłoni — 
uroda jej rąk słynęła w rodzinie — trzymała lilię, na którą spoglądała z powagą. Starsza 
Babka   opowiedziała   Lorraine,   że   pewien   artysta   o  międzynarodowej   sławie,   odwiedzając 
Świerkowy Obłok, miał wykrzyknąć na widok fotografii:

— Co za przepiękne ręce! W takie dłonie mężczyzna może bez obawy złożyć swój los!
Lorraine westchnęła patrząc na swoje cienkie rączki. Nie piękne — nawet nie ładne — a 

jednak   Leander   kiedyś   ucałował   koniuszki   jej   palców   i   powiedział…   Lecz   Lorraine   nie 
powtórzyła Babce, co powiedział Leander. Być może Babka lubiłaby ją bardziej, gdyby to 
zrobiła.

W rogu pokoju obok łóżka stał zegar, wybijający godziny pogrzebów i ślubów, śmierci i 

urodzin,  spotkań   i  rozstań  pięciu   pokoleń;   zegar–dziadek,  przywieziony  ze   Szkocji  przez 
teścia Starszej Babki sto czterdzieści lat temu. Lesleyowie szczycili się tym, że należeli do 
pionierów   na   Wyspie   Księcia   Edwarda.   Zegar   nadal   wskazywał   dokładny   czas,   a   Babka 
wstawała z łóżka co wieczór, aby go nakręcić. Zrobiłaby to nawet, gdyby była umierająca.

W przeciwległym rogu stał drugi skarb. Duża szklana gablota z Alicją, lalką Skinnerów, 

wewnątrz.   Matka   Starszej   Babki   pochodziła   ze   Skinne—rów   i   lalka   nie   należała   do 
dziedzictwa Lesleyów, ale każde dziecko w rodzinie znało jej historię i było wychowywane w 
podziwie i lęku przed nią. Ciotka Starszej Babki straciła swoją trzyletnią, jedyną córeczkę i 
nigdy po tym nie doszła całkowicie do siebie. Kazała zrobić woskową podobiznę dziecka i 
trzymała ją zawsze przy sobie, rozmawiając z nią jak z żywą. Lalka była ubrana w cudowną, 
wyszywaną   sukienkę,   która   należała   do   zmarłej   dziewczynki,   miała   także   jeden   z   jej 
pantofelków.   Drugi   trzymała   w   woskowej   ręce,   gotowa   nałożyć   go   na   małą,   bosą   stopę 
wyglądającą spod muślinowych falban. Lalka wyglądała jak żywa, tak że Lorraine zawsze 
drżała przechodząc obok niej, a Salome Silversides miała duże wątpliwości, czy trzymanie 
takiej rzeczy w domu było właściwe, szczególnie że Lazarre, Francuz, pracujący u Lesleyów 
jako najemny robotnik, mówił, że była to „święta” Starszej Damy, przed którą ta odprawiała 
regularnie modły. Lecz wszyscy Lesleyowie byli w jakiś sposób dumni z tej lalki. Nikt inny 
na Wyspie Księcia Edwarda nie mógł się pochwalić podobną. Wyróżniała ich ona w pewien 
sposób, a turyści po powrocie do domu odnotowywali to w lokalnych gazetach.

Koty oczywiście też brały udział w święcie. Lucyfer  i Czarownica z Endor. Oba były 

aksamitne i czarne z ogromnymi, okrągłymi oczami. Świerkowy Obłok słynął z posiadania 
gatunku czarnych kotów o oczach w odcieniu topazu. Koty Lesleyów nie rozchodziły się po 

background image

okolicy, lecz oddawano je po odpowiednim namyśle w dobre ręce.

Ulubieńcem   Babki   był   Lucyfer.   Kot   subtelny   i   pełen   dystansu.   Kot   nieprzenikniony, 

przepełniony   tajemniczością,   która   niemal   z   niego   kapała.   Czarownica   z   Endor   w   pełni 
zasługiwała   na   to   imię,   lecz   w   porównaniu   z   Lucyferem   była   wręcz   pospolita.   Salome 
zastanawiała się po cichu, czy Babka nie bała się sądu ostatecznego, nazywając kota imieniem 
jednego z rogatych. Salome lubiła koty „na swoim miejscu”, lecz rozzłościła się, gdy wuj 
Klon powiedział kiedyś do niej:

— Salome Silversides! Mając takie imię sama powinnaś być kotem. Dobrze odżywionym, 

mięciutkim, pomrukującym maltańskim kotem!

— Z pewnością nie wyglądam na kota — powiedziała Salome wielce urażona. I wuj Klon 

przyznał jej rację.

Starsza Babka, przywodząca na myśl chochlika, była dziewięćdziesięciodwuletnią damą, 

która   zamierzała   dożyć   setki.   Drobna,   skurczona,   pomarszczona   osóbka   o   pałających 
czarnych oczach. We wszystkim co mówiła igrał jakiś przebłysk złośliwości godny Pucka

*1

. 

Rządziła Klanem Lesleyów i wiedziała o wszystkim, co się w nim działo. O ile zaprzestała 
„posługiwania”,   to   z   pewnością   nie   zaprzestała   „rządzenia”.   Dziś   siedziała   podparta 
szkarłatnymi poduszkami w świeżym, marszczonym białym czepku zawiązanym pod brodą i 
jedząc  z  apetytem  obiad,   myślała   o  swoich   wnuczkach  i   prawnuczkach,   nie  dość  jednak 
sprawiedliwie, by można było te myśli wypowiedzieć na głos.

1

*

 Puck — chochlik.

background image

2

Młodsza Babka, dziewczę około sześćdziesiątego piątego roku życia, siedziała u szczytu 

długiego stołu. Była wysoką, piękną damą o jasnych, stalowobłękitnych oczach i srebrnych 
włosach. Starsza Babka uważała ją za nieco arogancką młodą osobę. W swojej purpurowej, 
aksamitnej sukni z cudownym, koronkowym kołnierzem nie wyglądała wcale jak tradycyjna 
babka w czepku i z drutami w rękach, raczej jak dostojna, stara księżna. Suknia została uszyta 
osiem lat temu, lecz gdy Młodsza Babka wkładała ją, miało się wrażenie, że jest to najnowszy 
fason.  Niemal   wszyscy   członkowie   rodziny   obecni   na   obiedzie   uważali,   że   powinna   ona 
występować   w   czerni   nawet   z   okazji   urodzin.   Lecz   Młodsza   Babka   nie   więcej   się   tym 
przejmowała niż Starsza Babka. Pochodziła z Blaisdellów — tych upartych — a tradycje 
Blaisdellów były równie dobre jak tradycje Lesleyów.

Lorraine siedziała przy stole po prawej stronie Młodszej Babki, przy dziecku leżącym obok 

niej w kołysce. Dzięki dziecku uznano do pewnego stopnia jej niezaprzeczalną pozycję, choć 
nie zdarzyło się to nigdy przedtem. Wszyscy Lesleyowie w mniejszym lub większym stopniu 
sprzeciwiali   się   drugiemu   z   rzędu   wyborowi   Leandra.   Ułagodziło   ich   nieco   tylko   to,   że 
wybranka była  córką sługi bożego. Nieśmiała, delikatna, ładna istota — wyróżniająca się 
jedynie   aureolą   połyskujących,   jasnozłotych   włosów.   Jej   drobna   twarz   była   słodka   i 
przypominała kwiat. Miała też niezwykle łagodne, szarobłękitne oczy o długich rzęsach. W 
czarnej   sukni   wyglądała   bardzo   młodo   i   krucho.   Po   raz   wtóry   zaczęła   być   choć   trochę 
szczęśliwa. Jej ręce, które dotąd wśród ciszy nocnej obejmowały pustkę, zostały ponownie 
napełnione.

Pola i wzgórza wokół Świerkowego Obłoku, tak surowe, nagie i zimne, gdy mała dama 

przybyła tutaj, teraz były zielone i złote, obsypane kwieciem, a sad stanowił sam w sobie 
przepiękny wonny świat. Nie można było pozostawać całkowicie nieszczęśliwym, gdy wokół 
panowała wiosna i miało się takie urocze, niezwykłe dziecko.

Leżało ono w starej kołysce Heppelwhite’a, gdzie przed nią leżeli jej ojciec i dziadek — 

czarujące   dziecko,   z   łobuzerskim   podbródeczkiem,   maleńkimi,   pięknymi   jak   pąki   jabłoni 
rączkami, bajecznie błękitnymi oczami i aroganckim, pełnym wyższości uśmiechem dzieci, 
które nie zapomniały jeszcze tych wszystkich cudownych rzeczy, poznanych w łonie matki. 
Lorraine wręcz nie mogła jeść obiadu, gdyż wpatrywała się w dziecko i rozmyślała o nim. 
Czy ta maleńka istota będzie kiedyś tańczącą dziewczyną o oczach jak gwiazdy, panną młodą 
w bieli, matką? Lorraine zadrżała. Niedobrze jest wybiegać tak daleko w przyszłość. Ciotka 
Anna wstała, przyniosła szal i delikatnie otoczyła nim ramiona Lorraine. Lorraine roztapiała 
się niemal z gorąca, ponieważ ten czerwcowy dzień był szczególnie upalny, ale miała na 
sobie  szal przez cały czas  obiadu, nie chcąc urazić ciotki  Anny.  Ten jeden fakt mówi  o 
Lorraine bardzo wiele.

Po   lewej   stronie   Młodszej   Babki   siedział   wuj   Klondike,   przystojny,   tajemniczy, 

ekstrawagancki   członek   Klanu   Lesleyów,   o   prostych,   gęstych   brwiach,   błyszczących 
niebieskich   oczach,   grzywie   płowych   włosów   i   złotorudej   brodzie,   która   skłoniła   pewną 
sentymentalną damę z Harmony o nieokreślonym wieku do oświadczenia, że przywodzi jej na 
myśl wspaniałych, starych wikingów.

Prawdziwe imię wuja Klondike’a brzmiało Horacy, ale od kiedy powrócił znad Yukonu z 

kieszeniami wypchanymi zlotem, znany był jako Lesley z Klondike. Jego bóstwem był Bóg 
wszystkich wędrowców, w służbie którego Horacy Lesley spędził szalone, wspaniale, pełne 
przygód lata.

Jako   mały   chłopiec   patrzył   na   różne   miejsca   na   mapie   i   mówił   „Pojadę   tam”.   No   i 

pojechał.   Stał   na   najdalej   na   południe   wysuniętym   cyplu   Cejlonu   i   siedział   na   szczycie 
buddyjskiego   kopca   na   krańcach   Tybetu.   Był   za   pan   brat   z   Krzyżem   Południa   i   słuchał 

background image

śpiewu słowika w ogrodach Alhambry. Morza Indii i Chin nie miały przed nim sekretów. 
Przemierzał samotnie ogromne przestrzenie Arktyki pod północnymi gwiazdami. Mieszkał w 
wielu miejscach, ale o żadnym z nich nie myślał jako o domu. Podświadomie zachował tę 
świętą nazwę dla miejsca, gdzie się urodził; długiej, wąskiej, zielonej doliny z widokiem na 
morze.

Nasyciwszy się w końcu, przyjechał do domu, aby przez resztę życia być przyzwoitym, 

prawomyślnym członkiem rodzinnego Klanu, co przypieczętował skróceniem wąsów i brody 
do   przyzwoitej   długości.   Szczególnie   okropne   były   wąsy.   Ich   końce   zwisały   aż   do 
koniuszków brody. Kiedy ciotka Anna zapytała go z rozpaczą, dlaczegóż, na miły Bóg, nosi 
takie   wąsy,   odpowiedział,   że   nocą   owija   je   wokół   uszu,   żeby   było   mu   cieplej.   Rodzina 
obawiała się potwornie, że będzie je nadal nosił — ponieważ wuj Klondike był nie tylko 
Lesleyem, ale i Blaisdellem. Ostatecznie jednak je przystrzygł, ale nigdy nie udało się go 
skłonić do całkowitego ogolenia twarzy.  Chodził spać wcześnie, lecz przynajmniej raz w 
tygodniu   nadal   z   przyjemnością   kosztował   życia   i   rodzina   w   głębi   ducha   bała   się   jego 
kpiącego mrużenia oczu i cynicznych wypowiedzi. Szczególnie ciotka Nina lękała się go, 
odkąd powiedziała mu z dumą, że mąż nigdy jej nie okłamał.

— Ach, biedna kobieto! — rzekł wuj Klon z prawdziwym współczuciem w glosie.
Nina przypuszczała, że był w tym jakiś żart, ale nigdy go nie odkryła. Była wykształcona, 

lecz jakoś nie mogła zrozumieć dowcipu wuja Klondike’a.

Wszyscy wiedzieli, że wuj Klondike jest wrogiem kobiet. Otwarcie szydził z miłości, a 

szczególnie   z   kompletnego   absurdu,   jakim   była   według   niego   miłość   od   pierwszego 
wejrzenia. Nie przeszkodziło to rodzinie starać się przez wiele lat o znalezienie dla niego 
żony. Byłoby dla niego zbawienne, gdyby miał żonę, która nie tolerowałaby jego dziwactw. 
Stawiano   sprawę   bardzo   jasno   i   ze   szczerością   właściwą   Lesleyom   polecono   mu   kilka 
świetnych partii. Lecz Klondike okazał się niepoprawnie wybredny.

— Katarzyna Nichols?
— Ma nogi grube w kostkach.
— Emma Goodfellow?
— Jej matka miała zwyczaj głośno chrząkać w kościele, gdy pastor powiedział coś, co się 

jej nie podobało. Nie mogę ryzykować — to może okazać się dziedziczne.

— Róża Osborne?
— Nie znoszę pulchnych rąk u kobiet.
— Sara Jennet?
— Jajko bez soli.
— Lottie Parks?
— Dobra jako przyprawa, nie jako danie.
— Ruth Russel? — zapytano triumfalnie, bowiem nareszcie trafiono na kobietę, której 

rozsądny mężczyzna niczego nie mógł zarzucić.

— Jest dość szczególna. Nie mówi, gdy nie ma nic do powiedzenia. U kobiety to trochę 

dziwne, prawda?

— Dorota Porter?
— Ozdobna przy świetle lichtarzy. Nie wierzę, że będzie równie dobrze wyglądać przy 

śniadaniu.

— Amy Ray?
— Ciągle mruczy, mruga oczami, skrada się bokiem, wyciąga pazurki. Miły kociaczek, ale 

ja nie jestem myszą.

— Agnieszka Barr?
— Kobieta, która wygłasza formułę Coue zamiast pacierza!
— Oliwią Purdy?
— Języczek — temperament — i łzy. Oszczędźcie mi tego, dziękuję. Nawet Starsza Babka 

background image

próbowała, lecz bez rezultatu. Wiedziała, że nie należy narzucać mu żadnej dziewczyny — 
mężczyźni z Klanu Lesleyów nigdy nie żenili się z kobietami, które ktoś dla nich wybrał. 
Mieli swój własny sposób działania.

— Najszybciej   podróżuje   ten,   kto   podróżuje   samotnie   —   to   wszystko   czego   się 

dowiedziała od wuja Klondike’a.

— To bardzo mądre — powiedziała — jeśli szybka podróż to wszystko, o co ci chodzi w 

życiu.

— Nie ja to wymyśliłem. Nie znasz Kiplinga, Babciu?
— Co to jest kipling? — zapytała Babka.
Wuj Klondike nie powiedział jej. Oświadczył tylko, że jego przeznaczeniem jest umrzeć w 

starokawalerstwie — a przeznaczenia nie można uniknąć.

Babka,   choć   nie   wiedziała,   kim   był   Kipling,   nie   była   głupią   kobietą.   —   Zbyt   długo 

czekałeś — straciłeś ochotę — powiedziała przenikliwie.

Lesleyowie dali za wygraną. Nie było sensu dobierać żony dla tego irytującego krewniaka. 

Klon   pozostał   kawalerem   i   miał   okropny   zwyczaj   wysyłania   telegramu   z   „wyrazami 
współczucia”, gdy któryś z jego przyjaciół żenił się. Może tak było najlepiej. Mogli na tym 
skorzystać jego siostrzeńcy i siostrzenice, szczególnie zaś dziecko Lorraine, które w sposób 
oczywisty uwielbiał. Był więc wśród nich, bez żony, z lekkim sercem, zadowolony i patrzył 
na wszystkich z rozbawieniem.

Gdy tylko usiadł, Lucyfer wskoczył mu na kolana. Lucyfer zbliżał się do niewielu, ale, jak 

powiedział   do   Czarownicy   z   Endor,   Klondike   Lesley   umiał   utrzymywać   z   nim   dobre 
stosunki; wuj Klon karmił Lucyfera kąskami ze swojego talerza i Salome, która jadła wraz z 
całą rodziną, ponieważ była czwartą kuzynką Janiny Lyle, wydanej za przyrodniego brata 
jednego z Lesleyów, sądziła, że było to po prostu okropne.

background image

3

Należało jeszcze raz porozmawiać o dziecku i wuj William znad Zatoki okrył się hańbą nie 

do wymazania, mówiąc niepewnie:

— Ona nie jest — hm — najpiękniejszym dzieckiem, jak myślicie?
— Tym lepiej dla jej przyszłego wyglądu — powiedziała Babka opryskliwie. Czekała na 

odpowiedni   moment,   czujna   jak   kot,   żeby   zrobić   stosowny   docinek.   —   Ty   —   dodała 
złośliwie — byłeś bardzo pięknym dzieckiem, choć nie miałeś więcej włosów na głowie, niż 
masz teraz.

— Uroda to zgubny dar. Będzie jej lepiej bez niego — westchnęła ciotka Nina.
— Czemu w takim razie co wieczór nakładasz krem na twarz i jesz surową marchew, żeby 

mieć lepszą cerę, i po co farbujesz włosy? — zapytała Starsza Babka.

Ciotka Nina nie miała pojęcia, skąd Babka wie o marchwi. Ona nie miała kota, który 

wygadałby się przed Lucyferem.

— Wszyscy jesteśmy dziełem Boga — powiedział pobożnie wuj Ebenezer.
— W   takim   razie   Bóg   sknocił   niektórych   —   zirytowała   się   Starsza   Babka,   patrząc 

znacząco   na   ogromne   uszy   wuja   Ebenezera   i   na   białe   baczki   okalające   jego   twarz,   co 
sprawiało, że wyglądał jak owca. Lecz zreflektowała się, bo ktokolwiek był odpowiedzialny 
za uszy, trudno winić Boga za baczki Ebenezera.

— Ma bardzo dziwnie ukształtowane ręce — upierał się wuj William znad Zatoki.
Ciotka Anna pochyliła się i ucałowała małą rączkę.
— Ręka artysty — powiedziała.
Lorraine spojrzała na nią z wdzięcznością i przez dziesięć minut nienawidziła serdecznie 

wuja Ebenezera.

— Piękny   jest   ten,   kto   pięknie   postępuje   —   powiedział   wuj   Archibald,   który   rzadko 

otwierał usta w innym celu niż po to, aby wygłosić jakiś morał.

— Powiedz mi proszę, Archibaldzie — zagadnęła miło Starsza Babka — czy wyglądasz 

równie poważnie, kiedy śpisz?

Nikt jej nie odpowiedział. Ciotka Maria–Marta znad Zatoki — jedyna, która umiałaby na 

to odpowiedzieć, nie żyła od dziesięciu lat.

— Ładna czy nie, ma bardzo długie rzęsy — stwierdziła ciotka Anna, wracając do dziecka 

jako bezpieczniejszego tematu  rozmowy.  Nie mogła  dopuścić, aby Starsza Babka zaczęła 
rodzinną kłótnię dla własnej rozrywki tuż po odejściu biednego Leandra.

— Niech więc Bóg ma w opiece mężczyzn — powiedział uroczyście wuj Klon.
Ciotka Anna zastanawiała się, dlaczego Starsza Babka roześmiała się do siebie tak, że 

zatrzęsło się całe łóżko. Pomyślała, że lepiej byłoby, gdyby wuj Klon ze swoim szczególnym 
poczuciem humoru nie uczestniczył w tym poważnym zgromadzeniu.

— Cóż, musimy w każdym razie dać jej ładne imię — szybko powiedziała ciotka Flora. — 

Wstyd, że trwa to tak długo. Nie zdarzyło się to jeszcze żadnemu z Lesleyów. Ty powinnaś 
dać jej imię. Co proponujesz?

Starsza Babka udała obojętność. Miała już trzy imienniczki, wiedziała więc, że dziecko 

Lorraine nie będzie nosić jej imienia.

— Nazwijcie je, jak chcecie — powiedziała. — Jestem zbyt stara, aby się tym zajmować. 

Rozstrzygnijcie to między sobą.

— Ale chcemy twojej rady, Babciu — nieopatrznie powiedziała ciotka Leah, której Starsza 

Babka po prostu nie znosiła, ponieważ gdy podały sobie ręce zauważyła, że ma zrobiony 
manikiur.

— Nie mam żadnej rady. Nie mam nic oprócz odrobiny mądrości, a tego nie mogę wam 

przekazać. Nic też nie mogę poradzić, gdy kobieta ma nos jak z wyprzedaży.

background image

— Czy masz na myśli mój nos? — zapytała żywo ciotka Leah. Powtarzała często, że jest 

jedyną osobą w Klanie, która nie boi się Starszej Babki.

— Uderz   w   stół,   a   nożyce   się   odezwą   —   odparowała   Babka.   Oparta   o   poduszki, 

uśmiechając się pogardliwie z uczuciem dokonanej zemsty, popijała herbatę. Zrewanżowała 
się Leah za manikiur.

Starsza Babka wymogła, żeby podawano jej obiad wcześniej, tak aby mogła patrzeć, jak 

inni   jedzą.   Wiedziała,   że   w   mniejszym   lub   większym   stopniu   krępuje   ich   to.   Ach,   jak 
przyjemnie było znowu ich drażnić. Musiała być dobra i uważna przez całe cztery miesiące. 
Cztery miesiące to wystarczająco długo na żałobę. Cztery miesiące, przez które nie śmiała 
nikogo zbesztać. Dłużyły się jak cztery stulecia.

Lorraine westchnęła. Wiedziała, jak chce nazwać swoje dziecko. Ale była pewna, że nie 

będzie miała odwagi, aby to powiedzieć. A gdyby powiedziała, to była przekonana, że nigdy 
się   nie   zgodzą.   Kiedy   weszło   się   do   takiej   rodziny   jak   Lesleyowie,   trzeba   było   ponosić 
konsekwencje. Ciężko jest, gdy nie można nawet nazwać własnego dziecka — gdy nawet nie 
zapytano cię, jak chciałabyś je nazwać. Gdyby Lee żył, byłoby inaczej, Lee w najmniejszym 
stopniu nie był  taki jak pozostali  Lesleyowie  — z wyjątkiem  może  wuja Klona — Lee, 
kochający wszystko co cudowne, piękne i wesołe — Lee, którego śmiech ucichł tak nagle. Z 
pewnością   żarty   w   niebie   stały   się   zabawniejsze,   odkąd   on   w   nich   uczestniczy.   Jakże 
wrzasnąłby na to dostojne zgromadzenie! Jak niewiele znaczyłoby dla niego! Lorraine była 
pewna, że pozwoliłby, aby ona nadała imię dziecku…

— Myślę   —   powiedziała   pani   Dawidowa   Lesley,   z   powagą   i   smutkiem   podkładając 

ładunek wybuchowy — że byłoby to ładne i odpowiednie, gdyby nosiła imię pierwszej żony 
Leandra.

Pani Dawidowa i Klementyna były bliskimi przyjaciółkami. Klementyna! Lorraine znów 

zadrżała i pożałowała zaraz tego, bo wzrok ciotki Anny zapowiadał następny szal.

Wszyscy spojrzeli na fotografię Klementyny.
— Biedna   Klementynka   —   westchnęła   ciotka   Anastazja   w   taki   sposób,   że   Lorraine 

poczuła, iż nie powinna była zajmować jej miejsca.

— Pamiętasz, jakie miała śliczne, czarne jak smoła włosy? — zapytała ciotka Marcia.
— I śliczne ręce! — powiedziała stryjeczna babka Matylda.
— Umarła tak młodo! — westchnęła ciotka Józefina.
— Była taką przemiłą dziewczyną! — dodała cioteczna babka Elżbieta.
— Zgoda, była przemiła — przytaknął wuj Klon — ale czemu skazywać niewinne dziecko 

na noszenie takiego imienia przez całe życie? To byłby grzech.

Z wyjątkiem pani Dawidowej rodzina poczuła dla niego wdzięczność, co było widoczne. 

To imię po prostu się nie nadawało, choćby Klementyna była najmilszą osobą. Na przykład ta 
okropna piosenka — „Moja kochana Klementyno”, którą chłopcy wyśpiewywali wieczorami 
na drodze. Nie, to nie dla Lesleyówny. Lecz pani Dawidowa była wściekła. Nie tylko dlatego, 
że   Klondike   nie   zgadzał   się   z   nią,   lecz   także   dlatego   że   naśladował   jej   niegdysiejsze 
seplenienie, z którego wyrosła tak dawno, że przypominanie tego teraz było niegodziwością.

— Czy chciałabyś jeszcze trochę nadzienia? — zapytała uprzejmie Młodsza Babka.
— Nie,   dziękuję  —  pani   Dawidowa  nie   chciała   niczego   więcej,  co  okazała  w  sposób 

wyraźnie oznaczający niezadowolenie. Później zemściła się jeszcze straszliwiej, zostawiając 
nietknięte dwie trzecie puddingu, bo wiedziała, że przygotowała go Młodsza Babka. Babka 
rzeczywiście obudziła się w nocy myśląc o rym, czy coś było nie tak z puddingiem. Inni 
mogli zjeść go tylko z grzeczności.

— Gdyby   imię  Leandra  było   nieco  inne,  można   by  ją  nazwać  po  ojcu  —  powiedział 

cioteczny   dziadek   Walter   —   Roberta   —   Georginia   —   Jana   —   Andrea   —   Stefania   — 
Wilhelmina.

— Lub Dawida — dodał wuj Klon. Lecz cioteczny dziadek Walter zignorował go.

background image

— Nie można niczego zrobić z takim imieniem jak Leander. Po cóż go było tak nazywać?
— Jego   dziadek   nazwał   go   na   cześć   tego,   który   przepłynął   cieśninę   Hellespontu   — 

powiedziała Młodsza Babka karcąco, tak jakby trzydzieści pięć lat temu nie przepłakała całej 
nocy, ponieważ dziadek dał dziecku takie okropne imię.

— Można nazwać ją Hero — powiedział Wuj Klon.
— Mieliśmy kiedyś psa, który tak się nazywał — zauważyła Starsza Babka.
— Czy Leander nie powiedział ci przed śmiercią, że chciałby jakieś szczególne imię? — 

zapytała ciotka Nina.

— Nie — głos Lorraine zadrżał. — Miał tak mało czasu, by cokolwiek mi powiedzieć.
Jak   jeden   mąż   rodzina   rzuciła   Ninie   surowe   spojrzenie.   Osądzili,   że   była   bardzo 

nietaktowna. Lecz czego można się spodziewać po kobiecie, która pisze wiersze i sprzedaje je 
po całym kraju? Na pisanie można by jeszcze przystać — i ukryć to. Przecież Lesleyowie nie 
byli nietolerancyjni, a każdy ma swoje słabe strony. Ale sprzedawanie!

— Chciałabym, żeby dziecko miało na imię Gabriela — upierała się Nina.
— Nigdy nie było  wśród Lesleyów  takiego imienia — stwierdziła Starsza Babka. I to 

wystarczyło.

— Myślę,   że   czas   na   jakieś   nowe   imiona   —   oświadczyła   buntowniczo   poetka.   Lecz 

wszyscy mieli kamienne twarze i Nina rozpłakała się. Płakała z najdrobniejszego powodu. 
Lorraine przypomniała sobie, że Leander zawsze nazywał ją panią Płaksą.

— No, no  — powiedziała   Starsza  Babka  — z  pewnością   możemy  nazwać   to dziecko 

pierwszym   lepszym   imieniem   albo   zadać   sobie   trochę   trudu.   Popełniasz   błąd   sądząc,   że 
pomagasz nam robiąc z siebie męczennicę.

— A co pani myśli, panno Silversides? — zapytał wuj Karol, któremu nie podobało się, że 

Salome została pominięta.

— Ach,   nieważne,   co   ja   myślę.   Ja   się   zupełnie   nie   liczę   —   powiedziała   Salome, 

ostentacyjnie nakładając na talerz ogórki.

— Ależ skąd, proszę powiedzieć, należy pani do rodziny — nakłaniał ją wuj Karol, który 

twierdził, że wie jak postępować z kobietami.

— Cóż…   —   Salome   była   zadowolona,   bo   w   gruncie   rzeczy   umierała   z   chęci 

wypowiedzenia  swojego zdania — zawsze uważałam, że imiona kończące się na –ina są 
bardzo eleganckie. Ja nazwałabym ją Rosaliną.

— Lub Ewangeliną — powiedział cioteczny dziadek Walter.
— Albo Eglantyną — ochoczo zaproponowała ciotka Maria.
— Albo Żelatyną — dorzucił wuj Klon.
Nastąpiła chwila ciszy.
— Juno byłoby takim ładnym imieniem — powiedziała z rozmarzeniem kuzynka Teresa.
— Ale jesteśmy prezbiterianami — rzekła Starsza Babka.
— Albo Robinetta — podsunął wuj Karol.
— Jesteśmy Anglikami — powiedziała Młodsza Babka.
— Uważam, że Ivonne to bardzo romantyczne imię — wtrąciła ciotka Flora.
— Imiona   w   ogóle   nie   mają   nic   wspólnego   z   romansem   —   stwierdził   wuj   Klon.   — 

Najbardziej przejmująca i tragiczna historia miłosna, jaką znałem, przydarzyła się mężczyźnie 
o nazwisku Silas Twingletoe i kobiecie zwanej Kizia Birtwhistle. Uważam, że dzieci w ogóle 
nie powinno się nazywać.  Należałoby je ponumerować  aż do czasu, gdy dorosną i same 
wybiorą sobie imię.

— Lecz   ty   nie   jesteś   matką,   mój   drogi   Horacy   —   powiedziała   Młodsza   Babka   z 

wyrozumiałością.

— Poza tym istnieje Ivonne Clubine, właścicielka sklepu z dessous w Charlottetown — 

rzekła ciotka Józefina.

— Dessous? Jeśli masz na myśli  damską bieliznę, to, na miłość boską, powiedz to — 

background image

zirytowała się Starsza Babka.

— Juanita to fascynujące, niecodzienne imię — podsunął John Eddy Lesley znad Zatoki. 

J–u–a–n–i–t–a.

— Nikt nie będzie wiedział, jak to napisać ani wymówić — powiedziała ciotka Marcia.
— Sądzę — zaczął wuj Klon, lecz ciotka Józefina przerwała mu:
— Ja sądzę…
— Place aux dames… — mruknął  wuj Klon. Ciotka Józefina pomyślała, że klnie, ale 

zignorowała go.

— Myślę, że dziecko powinno nosić imię jednej z naszych misjonarek. To wstyd, że żadna 

z trzech misjonarek spowinowaconych z nami nie ma imienniczki — nawet jeśli to tylko 
kuzynostwo czwartego stopnia. Proponuję, abyśmy nazwali ją Harriet, po najstarszej.

— Ależ to oznaczałoby — rzekła ciotka Anna — zlekceważenie Ellen i Luizy.
— Dobrze — powiedziała Młodsza Babka wyniośle; była  wyniosła, ponieważ nikt nie 

zaproponował nazwania dziecka jej imieniem:  Marian — nazwijmy ją wszystkimi  trzema 
imionami:   Harriet,   Ellen,   Luiza   Lesley.   Wówczas   żadna   daleka   kuzynka   nie   poczuje   się 
zlekceważona.

Wydawało   się,   że   propozycja   ta   znalazła   uznanie.   Lorraine   wstrzymała   oddech   i   z 

niepokojem spojrzała na wuja Klona. Lecz pomoc nadeszła z innej strony.

— Czy pomyśleliście — odezwała się Starsza Babka z szyderczym ,uśmieszkiem — co 

znaczą te inicjały

*

?

Nie pomyśleli. A gdy to zrobili, nie było już mowy o misjonarkach.

* Hell — ang. piekło.

background image

4

— Sylwia   to   piękne   imię   —   ośmielił   się   powiedzieć   wuj   Howard,   którego   pierwsza 

ukochana nosiła to imię.

— Nie   można   nazwać   jej   w   ten   sposób   —   stwierdziła   ciotka   Millicent   tonem   osoby 

głęboko wstrząśniętej.

— Nie pamiętacie, że Sylwia dziadka Marshalla postradała zmysły? Umierała napełniając 

świat rozdzierającymi krzykami. Myślę, że Berta będzie bardziej odpowiednia.

— Ależ w rodzinie Johna C. Lesley znad Zatoki jest Berta.
John C. był dalekim krewnym, zagniewanym na rodzinę. A więc nie mogła to być Berta.
— Czy nie ładniej byłoby ją nazwać Adelą? — rzekła ciotka Anna. — Adela to jedyna 

dystyngowana osoba spośród naszych powinowatych. Sławna autorka…

— Wolałabym,   aby   tajemnica   śmierci   jej   męża   została   wyjaśniona,   zanim   jakaś   moja 

wnuczka zostanie nazwana jej imieniem — oznajmiła surowo Młodsza Babka.

— Nonsens, mamo, przecież nie podejrzewasz Adeli.
— W owsiance był arszenik — powiedziała posępnie Młodsza Babka.
— Ja wam powiem, jak powinna się nazywać — stwierdziła ciotka Sybilla, która czekała 

na odpowiedni moment. — Teodora! Zostało mi to objawione w nocnej wizji. Obudziłam się 
z uczuciem lodowatego zimna na twarzy. Dostałam gęsiej skórki na całym ciele. I usłyszałam 
głos, który wyraźnie wymawiał imię — Teodora. Zapisałam to w moim dzienniczku, gdy 
tylko wstałam.

John Eddy Lesley znad Zatoki zaśmiał się. Sybilla znienawidziła go za to na kilka tygodni.
— Chciałabym — rzekła stryjeczna babka Matylda — aby nazwano ją po mojej małej, 

która umarła.

Głos   babki   Matyldy   zadrżał.   Jej   dziewczynka   nie   żyła   od   pięćdziesięciu   lat,   lecz   nie 

odeszła w zapomnienie. Lorraine kochała babkę Matyldę. Chciała sprawić jej przyjemność. 
Ale nie mogła — nie mogła nazwać swojego dziecka Emmalinzą.

— To nie przynosi szczęścia, gdy nazwie się dziecko po kimś, kto umarł — rzekła ciotka 

Anna z przekonaniem.

— Dlaczego nie nazwać jej Janiną? — powiedział z werwą wuj Piotr. — Imię mojej matki 

— dobre, zwykłe, rozsądne imię, które będzie pasowało. Można je zmieniać tak, żeby było 
odpowiednie   do   każdego   wieku.   Jasia   —   Jania   —   Janka   —   i   Janina   dla   siedem—
dziesięciolatki.

— Ach, poczekajcie, aż umrę, proszę — jęknęła Starsza Babka. — Musiałabym zawsze 

myśleć o Janinie Putkammer.

Nikt nie wiedział,  kim była  Janina Putkammer,  ani dlaczego  Babka nie chciała  o niej 

myśleć. Ponieważ nikt nie zapytał o to — podano właśnie deser — Babka wyjaśniła:

— Kiedy   umarł   mój   mąż,   przysłała   list   z   kondolencjami,   napisany   czerwonym 

atramentem. Janina, też coś!

Tak   więc   dziecko   uniknęło   imienia   Janina.   Lorraine   czuła   wdzięczność   dla   Babki. 

Obawiała   się,   że   Janina   może   zwyciężyć.   Jak   dobrze,   że   są   na   świecie   takie   rzeczy   jak 
czerwony atrament.

— To śmieszne z tymi zdrobniałymi imionami — rzekł wuj Klon. — Ciekawe, czy mieli 

zdrobnienia w biblijnych czasach. Czy Jonatana wołano Jo? Czy król Dawid był nazywany 
Dawidkiem? A wyobraźcie sobie, że matka Melchizedeka tak na niego wołała!

— Melchizedek nie miał matki — powiedziała z tryumfem pani Dawidowa i przebaczyła 

wujowi Klonowi. Lecz nie Młodszej Babce. Pudding pozostał nie zjedzony.

— Dwadzieścia lat temu John Lesley dał mi książkę o zaświatach — wspomniała Starsza 

Babka. — I jest w zaświatach od osiemnastu lat, a ja ciągle jestem na tym świecie.

background image

— Można by sądzić, że zamierzasz żyć wiecznie — powiedział wuj Jarvis, odzywając się 

po raz pierwszy. Siedział ponuro w milczeniu, mając nadzieję, że dziecko Leandra będzie 
należało do wybranego plemienia. Cóż znaczyło wobec tego imię?

— Zamierzam   —   rzekła   Babka,   tłumiąc   chichot.   Ten   docinek   był   przeznaczony   dla 

Jarvisa, tego dostojnego, starego osła.

— Nie posuwamy się wcale w sprawie imienia — westchnął z rozpaczą wuj Paweł.
— Dlaczegóż by nie pozwolić Lorraine nazwać jej własnego dziecka? — rzekł wuj Klon. 

— Czy masz jakieś imię dla niej, kochanie?

Lorraine   wstrzymała   oddech.   Czy   miała!   Chciała   nazwać   swoje   dziecko   Marigold.   W 

dzieciństwie   miała   drogą   przyjaciółkę   o   imieniu   Marigold.   Jedyną   przyjaciółkę   w   życiu. 
Cudowną,   czarującą,   przemiłą   istotę.   Wypełniła   puste   dzieciństwo   Lorraine   pięknem, 
tajemniczością i uczuciem. I umarła. Gdyby tylko mogła nazwać swoje dziecko Marigold. 
Lecz wiedziała, że rodzina będzie wstrząśnięta takim głupim, wymyślnym, cudzoziemskim 
imieniem. Starsza Babka, Młodsza — nie, one nigdy się nie zgodzą. Wiedziała o tym. Cała 
odwaga uszła z niej w pełnym rezygnacji westchnieniu.

— Ni–e–e — powiedziała  cichym,  beznadziejnym  głosem.  Ach, gdyby nie była  takim 

nędznym tchórzem.

A ta okropna Starsza Babka wiedziała o tym. „Ona buja” — pomyślała. — „Wybrała już 

imię, ale za bardzo się boi, żeby powiedzieć jakie. Klementyna — ta nie zważałaby na nikogo 
i powiedziałaby im, jak się sprawy mają.”

Babka spojrzała na Klementynę, wiecznie wpatrzoną w swoją lilię, i nie chciała pamiętać, 

że niezależność Klementyny — także od niej — nie zbliżała ich do siebie swego czasu. Lecz 
Babka lubiła ludzi o zdecydowanym i niezależnym charakterze — kiedy już nie żyli.

Starsza Babka zaczynała się już nudzić. Tyle krzyku z powodu imienia. Tak jakby miało 

znaczenie, jak ta kruszyna ze złotym puszkiem na głowie będzie się nazywać. Babka spojrzała 
z ciekawością na maleńką, śpiącą twarzyczkę. Włosy Lorraine, ale podbródek Leandra, jego 
czoło i nos. Dziecko bez ojca, jedynie z tą głupią dziewczyną z Winthropów jako matką.

Muszę żyć wystarczająco długo, żeby mnie zapamiętała — pomyślała Babka. — To tylko 

kwestia wytrzymałości. Marian nie ma wyobraźni, a Lorraine ma jej za dużo. Ktoś powinien 
dziecku pokazać, jak ma żyć: czy być lekkoduchem, czy istotą rozsądną.

— Gdyby to był chłopiec, jakże łatwo byłoby go nazwać — rzekł wuj Paweł.
Przez dziesięć minut maglowali, jak nazwano by dziecko, gdyby to był chłopiec. Rozgrzali 

się już na dobre, gdy ciotka Myra poczuła mrowienie w tyle głowy.

— Obawiam się, że zaczyna się ten straszny ból — powiedziała słabo.
— Co robiłyby kobiety, gdyby nie wynaleziono bólu głowy? — zapytała Starsza Babka. — 

To najwygodniejsza  choroba pod słońcem.  Może pojawić się nagle i minąć  w  stosownej 
chwili. I nikt nie potrafi dowieść, że się jej nie ma.

— Jestem pewna, że nikt tak nigdy nie cierpiał jak ja — westchnęła ciotka Myra.
— Wszyscy  tak   sądzą  —  powiedziała  Starsza   Babka,  widząc   okazję  do  wypuszczenia 

następnej zatrutej strzały. — Powiem ci, co ci dolega. Przemęczenie oczu. W twoim wieku 
powinnaś nosić okulary, Myro.

— Dlaczego tych bólów nie można złagodzić? — dociekał wuj Paweł. — Dlaczego nie 

spróbujesz nowego lekarza?

— Do kogo mam pójść, skoro biedny Leander leży w grobie? — jęknęła ciotka Myra. — 

Nie wiem, co Lesleyowie zrobią bez niego. Będziemy musieli umrzeć. Doktor Moorehouse 
pije, a doktor Stackley jest ewolucjonistą. A nie chciałbyś  przecież, żebym  poszła do tej 
kobiety–lekarza, prawda?

— Nie, oczywiście, że nie.
Żaden z Lesleyów nie poszedłby do tej kobiety–lekarza. Doktor M. Woodruff Richards 

praktykowała w Harmony od dwóch lat, ale żaden z Lesleyów nie wezwałby kobiety–lekarza, 

background image

choćby był umierający. Równie dobrze można by popełnić samobójstwo. Kobieta–lekarz to 
był oburzający fakt, nie do przyjęcia. Jak powiedział dziadek Robert — kobiety stają się 
zanadto inteligentne.

Szczególnie sarkastyczny wobec niej był wuj Klondike. — Bezpłciowa istota — nazywał 

ją. Klondike nie uznawał tych wyemancypowanych kobiet, które naśladowały mężczyzn. Ni 
pies, ni bies — jak zwykła mawiać Młodsza Babka. Ale rozmawiali o niej przy kawie i nie 
wrócili   już   do   tematu   imienia   dziecka.   Dla   wszystkich   sprawa   ta   była   nieco   drażliwa. 
Wydawało się im, że ani Starsza Babka, ani Młodsza, ani Lorraine nie poparły ich tak jak 
należy. W rezultacie goście rozeszli się do domów, nie rozwiązawszy tej ważnej kwestii.

— Tak   jak   się   spodziewałam.   Gadanie.   Nic   więcej,   tylko   gadanie   jak   zwykle   — 

powiedziała Starsza Babka.

— Można było tego oczekiwać, skoro działo się to w piątek — oświadczyła Salome myjąc 

naczynia.

— No, już po wielkiej imprezie — rzekł Lucyfer do Czarownicy z Endor, kiedy na tylnej 

werandzie delektowali się talerzem kurzych chrząstek i innych smakołyków — a dziecko nie 
ma jeszcze imienia. Lecz my tę uroczystość na długo zapamiętamy. Ja ci to mówię, mrrrr…

background image

R

OZDZIAŁ

 

DRUGI

P

RZYJĘTA

 

DO

 

KLANU

1

Przez kilka tygodni w rodzinie Lesleyów utrzymywało się napięcie. Jak powiedział wuj 

Karol, wszyscy się nastroszyli. Doniesiono, że kuzynka Sybilla rozpoczęła w związku z tym 
strajk głodowy,  który określiła jako post; Anastazja i Teresa, dwie kochające się siostry, 
pokłóciły   się   i   nie   chciały   ze   sobą   rozmawiać.   Pomiędzy   wujem   Tomaszem   a   ciotką 
Katarzyną   doszło   do   małżeńskiej   kłótni.   Abdiasz   Lesley,   który   przez   trzydzieści   lat   nie 
powiedział złego słowa swojej żonie, zbeształ ją tak mocno za to, że chciała nazwać dziecko 
Konsuelą, iż wyprowadziła się na trzy dni do matki. Trwałość związku została zachwiana. 
Myra miewała częstsze mrowienia w tyle głowy. Wuj William znad Zatoki ślubował, że nie 
zagra w warcaby, dopóki dziecko nie otrzyma imienia. Wiadomo było, że ciotka Józefina 
modli się w tej intencji o określonej godzinie dnia. Nina płakała nieprzerwanie i porzuciła na 
razie sprzedaż poezji, co doprowadziło wuja Pawła do wygłoszenia opinii, że nie ma tego 
złego, co by na dobre nie wyszło. Młodsza Babka zachowała milczenie pełne urazy. Starsza 
Babka śmiała się tak, że aż trzeszczało łóżko. Salome i koty zachowały spokój, choć Lucyfer 
ostrożnie trzymał ogon lekko uniesiony. Wobec Lorraine wszyscy byli mniej lub bardziej 
chłodni, ponieważ nie zaakceptowała niczyjego wyboru. Wyglądało na to, że dziecko Leandra 
nigdy nie zostanie nazwane.

Ale oto cień padł na dom Lesleyów. Pewnego dnia mała dama ze Świerkowego Obłoku 

sprawiała wrażenie rozgorączkowanej i niespokojnej. Następnego dnia było jeszcze gorzej. 
Na trzeci dzień wezwano doktora Moorehouse’a — po raz pierwszy od lat ktoś z Lesleyów 
musiał wezwać lekarza spoza rodziny. Przez trzy pokolenia w Świerkowym Obłoku zawsze 
był w domu jakiś lekarz. Teraz, gdy Leander odszedł, znaleźli się w trudnej sytuacji.

Doktor Moorehouse był pełen werwy i optymizmu. Phi–phi. Nie ma się czym martwić — 

ani trochę. Dziecko wyzdrowieje za dwa, trzy dni.

Nie wyzdrowiało. Pod koniec tygodnia Klan Lesleyów zaniepokoił się poważnie. Doktor 

Moorehouse   przestał   okazywać   lekceważenie.   Przychodził   zaniepokojony   dwukrotnie   w 
ciągu dnia. Dzień po dniu sytuacja się pogarszała. Dziecko chudło w oczach. Pogrążona w 
bólu Lorraine pochylała  się nad kołyską, a nikt nie mógł  znieść wyrazu  jej oczu. Każdy 
proponował   inną   kurację,   ale   się   nie   obrażał,   gdy   jej   nie   stosowano.   Sytuacja   była   zbyt 
poważna. Nina, która zapytała pewnego dnia Lorraine, czy tak się zaczyna paraliż dziecięcy, 
została ukarana milczeniem, ciotka Marcia — zmrożona spojrzeniem, ponieważ słyszała w 
nocy wycie psa.

Wuj Klondike obraził Florę, gdy ta powiedziała, że znalazła fałdę w kształcie karo na 

czystym obrusie — co było oczywistym znakiem, że ktoś z rodziny umrze w tym roku. Lecz 
Klondike uzyskał przebaczenie, bo odchodził od zmysłów z powodu stanu dziecka.

Doktor Moorehouse zawołał doktora Stackleya,  który mimo iż był  ewolucjonistą, miał 

opinię   dobrego   specjalisty   od  chorób   dziecięcych.   Po  długiej   konsultacji   zmienili   sposób 
leczenia,   lecz   nie   zmieniło   to   stanu   małej   pacjentki.   Klondike   sprowadził   specjalistę   z 
Charlottetown, który mądrze wyglądał, zacierał ręce i powiedział, że lekarze robili wszystko, 
co było możliwe, i że póki życia, poty nadziei, szczególnie w przypadku dzieci.

— Których siły witalne są czasem niezwykłe — stwierdził z powagą, jakby ogłaszał jakieś 

głębokie, własne odkrycie.

W tym momencie dziadek Walter, który od trzydziestu lat nie chodził do kościoła, zawarł 

układ z Panem Bogiem, że pójdzie, jeżeli dziecko przeżyje, a wuj William znad Zatoki zaczął 

background image

znów   grać   lekkomyślnie   w   warcaby.   Lepiej   złamać   ślub   za   życia,   niż   później.   Teresa   i 
Anastazja   pogodziły   się,   gdy   tylko   dziecko   zachorowało,   ale   dopiero   teraz   znik—nęla 
całkowicie oziębłość pomiędzy Tomaszem i Katarzyną. A stary kuzyn Jakub T., który był 
„czarną owcą” i nawet przez najbardziej tolerancyjnych członków rodziny nie był nazywany 
wujem, przyszedł pewnego wieczoru do Salome.

— Wierzysz w modlitwę? — zapytał gwałtownie.
— Oczywiście, że tak — powiedziała obrażona Salome.
— Więc módl się. Ja nie wierzę — nie ma sensu, abym się modlił. Ale ty módl się jak 

cholera.

background image

2

Nadszedł straszny dzień, kiedy doktor Moorehouse łagodnie powiedział Lorraine, że nie 

można nic więcej zrobić. Gdy wyszedł, Młodsza Babka spojrzała na Starszą.

— Myślę — rzekła cicho — że przeniesiemy kołyskę do gościnnego pokoju.
Lorraine krzyknęła boleśnie. To równało się wyrokowi śmierci. W Świerkowym Obłoku, 

tak jak u Murreyów w Blair Water, istniał zwyczaj przenoszenia umierających do gościnnego 
pokoju.

— Zanim   przeniesiecie   ją   do   gościnnego   pokoju,   zrobicie   jeszcze   jedną   rzecz   — 

powiedziała Starsza Babka groźnie. — Moorehouse i Stackley poddali się. Tak czy owak 
mają do spółki tylko pół mózgu. Poślijcie po tę kobietę—lekarza.

Jakby piorun strzelił w Młodszą Babkę. Odwróciła się do wuja Klona, siedzącego przy 

kołysce, ze znękaną twarzą ukrytą w dłoniach.

— Czy uważasz, że… Słyszałam,  że jest bardzo mądra…  mówią,  że proponowano jej 

wspaniałą posadę w szpitalu dziecięcym w Montrealu, ale wolała praktykę prywatną.

— Och tak, sprowadźcie ją — rzekł Klondike oszalały z bólu, który wciąż żywił nadzieję 

wbrew nadziei. — Podczas burzy każdy port jest dobry. Nie może jej teraz zaszkodzić.

— Czy pójdziesz po nią, Horacy? — pokornie zapytała Młodsza Babka.
Klondike Lesley podniósł się i wyszedł. Nigdy przedtem nie widział doktor Richards — 

jedynie  z daleka,  wtedy gdy mijała  go swoim małym  samochodzikiem.  Kiedy przyszedł, 
wyszła z gabinetu na jego spotkanie — poważna i urocza.

Miała drobną kanciastą twarz z szerokimi wargami i prostymi  brwiami jak chłopak — 

nieładną   ale   nie   dającą   się   zapomnieć   —   i   faliste   brązowe   włosy   z   jednym   niesfornym 
loczkiem opadającym na czoło, nadającym jej młodzieńczy wygląd mimo trzydziestu pięciu 
lat. Ile ciepła  było  w tej  twarzy o głębokich  szarych  oczach i ślicznych,  uśmiechniętych 
ustach!   Przez   pamięć   Klondike’a   przemknął   nagle   jakiś   stary   tekst   z   czasów   szkółki 
niedzielnej:

„Będzie mu ona czynić dobro, a nie zło przez wszystkie dni żywota jego.”
Ich oczy spotkały się i przez sekundę patrzyli  na siebie. Tylko  jedną sekundę. Ale ta 

sekunda zdziałała tyle co wiele lat. Mężczyzna o niewzruszonych zasadach spotkał kobietę o 
nieodpartym uroku i stało się to, co nieuniknione. Mogłaby mieć grube kostki — choć ich nie 
miała,   jej   matka   mogłaby   głośno   chrząkać   w   kościele.   Nic   nie   miałoby   znaczenia   dla 
Klondike’a   Lesleya.   Sprawiła,   że   pomyślał   o   wielu   pięknych   rzeczach,   takich   jak 
współczucie,  dobroć, wielkoduszność, i o kobietach,  które nie lękają się starości. Doznał 
bardzo niezwykłego uczucia, że chciałby złożyć głowę na jej piersi i zapłakać jak chłopczyk, 
którego zraniono, i poczuć jak głaszcze go ręką po głowie mówiąc: Nie szkodzi — bądź 
dzielny — wkrótce będzie lepiej, kochanie.

— Czy pójdzie pani obejrzeć moją małą siostrzenicę — usłyszał swoją prośbę. — Doktor 

Moorehouse nic już nie potrafi zrobić. Wszyscy ją bardzo kochamy. Jej matka umrze, jeśli nie 
da się uratować maleństwa. Czy pójdzie pani?

— Oczywiście, że pójdę — powiedziała doktor Richards. Przyszła. Nie mówiła wiele, ale 

zrobiła   parę   drastycznych   posunięć   w   diecie   i   spaniu.   Starsza   i   Młodsza   Babka   patrzyły 
oniemiałe, jak kazała wynieść kołyskę dziecka na werandę. Przez dwa tygodnie każdego dnia 
słychać było jej lekki, pewny krok, gdy wchodziła i wychodziła ze Świerkowego Obłoku. 
Lorraine, Salome i Młodsza Babka z zapartym tchem słuchały każdego jej polecenia.

Starsza Babka spotkała się z nią raz. Kazała Salome przyprowadzić kobietę—lekarza do 

swojego pokoju i przez kilka minut patrzyły na siebie w milczeniu. Nieugięte, słodkie, szare 
oczy patrzyły bez lęku w oczy czarne i przenikliwe.

— Gdyby mój syn poznał panią, kazałabym mu się z panią ożenić — oświadczyła wreszcie 

background image

Babka śmiejąc się cicho.

Uśmieszek   rozbawienia   na   ustach   doktor   Richards   zmienił   się   w   szeroki   uśmiech. 

Spojrzała wokół na te wszystkie panny młode w obłokach tiulu na fotografiach sprzed wielu 
lat.

— Lecz ja sama musiałabym tego chcieć — powiedziała. Babka zaśmiała się ponownie.
— Z pewnością.
Ale nigdy już nie nazwała jej „kobietą—lekarzem”. Mówiła o niej z godnością jako o 

doktor Richards — lecz tylko przez krótki czas.

Klondike   przyprowadził   lekarkę   do  Świerkowego  Obłoku   i   on  ją  odwiózł.   Jej   własny 

samochód wymagał naprawy. Lecz nikt wtedy nie zwracał uwagi na Klondike’a.

Po   dwóch   tygodniach   wydało   się   Lorraine,   że   cień   przestał   gęstnieć   na   małej, 

wyniszczonej twarzyczce — a może nawet niknął? Gdy minęły następne trzy tygodnie, doktor 
Richards powiedziała  im,  że dziecku nie grozi już niebezpieczeństwo. Lorraine zemdlała, 
Młodsza Babka zadrżała, a Klondike załamał się i płakał bez skrępowania jak mały chłopiec.

background image

3

Kilka dni później Klan miał następne spotkanie — mniejsze i nieformalne. Obecni tam byli 

tylko   wujowie  i  ciotki  z  pierwszej  linii.  I  nie  był   to, jak z  wdzięcznością  skonstatowała 
Salome, piątek.

— Dziecko musi być natychmiast nazwane — autorytatywnie stwierdziła Młodsza Babka. 

— Czyż zdajecie sobie sprawę z tego, że mogła umrzeć bezimiennie?

Ta straszliwa ewentualność sprawiła, że Lesleyowie milczeli przez kilka minut. Poza tym 

każdy bal się znowu rozpocząć kłótnię po tych strasznych tygodniach. Kto wie, może to była 
kara za to, że się posprzeczali?

— Ale, jak ją nazwiemy? — zapytała łagodnie ciotka Anna.
— Można   ją   nazwać   tylko   jednym   imieniem   —   rzekła   Starsza   Babka   —   i   byłoby 

najczarniejszą   niewdzięcznością,   gdybyśmy   tego   nie   uczynili.   Nazwiemy   ją   imieniem 
kobiety, która ocaliła jej życie. To oczywiste.

Lesleyowie   popatrzyli   na   siebie.   Było   to   proste,   naturalne   rozwiązanie   problemu   — 

tylko…

— Ale Woodruff?… — westchnęła ciotka Marcia.
— Ona ma jeszcze inne imię, prawda? — ostro wtrąciła Starsza Babka. — Zapytajcie 

Horacego, co oznacza to M.? Jestem pewna, że on wie.

Wszyscy spojrzeli na Klondike’a. Wśród zmartwień tych tygodni nikt nie zauważył, co 

dzieje się z wujem Klonem. Nikt z wyjątkiem Starszej Babki, oczywiście.

Klondike wyprostował się. Była to równie dobra okazja jak każda inna, aby powiedzieć o 

czymś, o czym i tak trzeba będzie wkrótce zawiadomić.

— Jej   pełne   imię   —   rzekł   —   teraz   brzmi   Marigold   Woodruff   Richards,   ale   za   kilka 

tygodni będzie brzmiało Marigold Woodruff Lesley.

— A więc to tak — powiedział kot Lucyfer do Czarownicy z Endor, kiedy siedzieli o 

zachodzie słońca pod ławką z bańkami mleka. Miał minę kota, który decyduje się przyjąć to, 
co nieuniknione.

— Co o niej myślisz? — zapytała Czarownica z Endor.
— Och, ma swoje dobre strony — zgodził się Lucyfer. — Przyjemniutka.
Czarownica z Endor, jako mądra kocica, lizała swoje czarne łapy nie mówiąc nic więcej, 

lecz miała na ten temat własne zdanie.

background image

R

OZDZIAŁ

 

TRZECI

Z

APOWIEDŹ

 

WIOSNY

1

Marigold Lesley żyła na świecie od sześciu lat i uważała go za niezwykle czarujący. W 

wieczór dziewięćdziesiątych ósmych urodzin Starszej Babki na ciemnych schodach rozległ 
się śmiech, co oznaczało, że Marigold tańczy na dole. Na ogół można było ją usłyszeć, zanim 
się   zobaczyło.   Rzadko   chodziła   powoli.   Jako   istota   pełna   radości   —   albo   biegała,   albo 
tańczyła. „Dziecko o rozśpiewanym sercu” — tak nazywała ją ciotka Marigold. Zawsze miało 
się   wrażenie,   że   dziewczynkę   poprzedza   śmiech.   Zarówno   Młodsza   Babka   jak   i   Matka 
uważały,   że   ten   złocisty,   wibrujący   śmiech,   który   odbijał   się   echem   w   nieco   sztywnej   i 
dostojnej atmosferze pokojów w Świerkowym Obłoku, był najpiękniejszym dźwiękiem na 
świecie. Matka często to powtarzała. Młodsza Babka nie powiedziała tego nigdy. Na tym 
polegała różnica między nimi.

Marigold   przykucnęła   na   szerokich,   nierównych   schodach   z   piaskowca   wiodących   do 

frontowych   drzwi   i   zaczęła   myśleć   o   różnych   sprawach   —   lub,   jak   określała   to   ciotka 
Marigold, „odprawiać swoje czary”. Marigold zawsze zajmowała się jakimiś czarami.

Już mając sześć lat uważała, że jest to zachwycające zajęcie — „interesujące”, używając 

jej ulubionego słowa. Podchwyciła je od ciotki Marigold i odtąd już do końca życia rzeczy 
były dla Marigold albo interesujące, albo nieinteresujące. Niektórzy wymagają od losu, aby 
ich życie było albo szczęśliwe, albo spokojne, albo uwieńczone sukcesem. Marigold Lesley 
chciała   tylko,   żeby   było   interesujące.   Już   teraz   patrzyła   chciwymi   oczami   na   wszystkie 
odsłony i zapadnięcia kurtyny w dramacie życia.

Tego dnia odbywało się przyjęcie z okazji urodzin Starszej Babki i Marigold bawiła się 

świetnie — szczególnie w tej jego części, która działa się w spiżarni, o czym nikt poza nią i 
Salome nie wiedział.

Młodsza Babka umarłaby ze zgrozy, gdyby wiedziała, ile ciastek z bitą śmietaną naprawdę 

zjadła Marigold.

Dziewczynka cieszyła się, że jest teraz sama i może myśleć o różnych rzeczach. Młodsza 

Babka twierdziła, że Marigold stanowczo za dużo rozmyśla jak na taką małą istotę. Nawet 
Matka, która na ogół wszystko rozumiała, niekiedy też uważała podobnie. Nic dobrego nie 
mogło   wyniknąć   dla   dziecka   z   myszkowania   po   różnych   zakamarkach   umysłu.   Lecz   po 
przyjęciu wszyscy byli zbyt zmęczeni, aby zajmować się Marigold i jej myślami, mogła więc 
pogrążyć   się   we   wspaniałych,   długich   marzeniach.   Myślała   „o   przeszłości”,   mówiąc   jej 
uroczystym tonem. Z pewnością był to temat bardzo odpowiedni na taką okazję, nawet jeśli to 
nie były  jej własne urodziny.  Nie wiadomo,  czy wszystkie  myśli  Marigold  zadowoliłyby 
Młodszą Babkę, a nawet Matkę, gdyby je znały. Ale przecież ich nie znały. Dawno, dawno 
temu, kiedy miała zaledwie pięć i pół roku, Marigold śmiertelnie przeraziła rodzinę — a 
przynajmniej jej babciną część — mówiąc podczas wieczornej modlitwy: „I dziękuję ci, Panie 
Boże, że tak to urządziłeś, że nikt nie wie, o czym myślę”. Od tego czasu Marigold nauczyła 
się światowej mądrości i nie mówiła takich rzeczy głośno podczas modlitwy. Lecz nadal w 
głębi duszy sądziła, że Pan Bóg był  bardzo mądry,  dając ludziom myśli  w ich wyłączne 
posiadanie. Marigold nie cierpiała, gdy ktoś, mówiąc słowami wuja Klona, „pakował się z 
butami” do jej małejduszyczki.

Ale też, jak powiedziałaby i jak mówiła Młodsza Babka, Marigold robiła rzeczy, o jakich 

żadne normalne dziecko Lesleyów nigdy by nie pomyślało. „Wychodzą z niej Winthropowie” 
mruczała do siebie Młodsza Babka. Wszystko co dobre w Marigold pochodziło od Lesleyów i 

background image

Blaisdellów. Wszystko co złe lub dziwne — od Winthropów. Na przykład ten jej zwyczaj 
nagłego zapatrzenia się w przestrzeń. Co ona widziała? I jakim prawem? A kiedy zapytało się 
ją, o czym myśli, patrzyła na pytającego i mówiła „o niczym”. Lub podnosiła jakąś dziwną, 
nierozwiązywalną kwestię, na przykład: „Gdzie byłam, zanim byłam sobą?”

Niebo   ponad   nią   miało   cudowny,   delikatny,   ciemnofiołkowy   kolor.   Słabe   podmuchy 

wiatru  znad  koniczynowych  łąk  z  szelestem   owiewały  porośnięte  winem  skrzydło   domu. 
Marigold   to   uwielbiała.   Wszystkie   wiatry   na   świecie   były   jej   przyjaciółmi   —   nawet   te 
zimowe, dmące nad Przystanią. Po drugiej stronie drogi, na stodole pana Donkina, rząd kul na 
piorunochronach   wyglądał   na   tle   ciemnych   drzew   jak   srebrne,   czarodziejskie   światy 
przepływające w świetle zmierzchu. Po drugiej stronie portu, wzdłuż cienistego wybrzeża 
mrugały   światełka.   Marigold   uwielbiała   patrzeć   na   portowe   światła.   Napełniały   ją   jakąś 
tajemniczą   radością.   Wielkie   tawuły   po   bokach   schodów   —   Starsza   Babka,   pogardzając 
nazwami z podręcznika, nazywała je Wiankami Panny Młodej — wyglądały o zmierzchu jak 
dwie bliźniacze śnieżne zaspy. Stary, cierniowy żywopłot, którego sadzonki przywieziono ze 
Szkocji  w przeszłości  tak  odległej, że  wydawała  się  Marigold zamierzchła,  był  biały jak 
tawuły i rozsiewał naokoło swój silny zapach.  Świerkowy Obłok zawsze, w środku i na 
zewnątrz, był miejscem słodkich i rześkich zapachów. Ludzie odkrywali tu, że istnieje jeszcze 
na świecie coś takiego jak kapryfolium. W cieniu krzaków bzu przyciągały oko jasnozłote 
cytrynowe   lilie,   a   dumne,   białe   irysy   rozkwitały   wzdłuż   całego   chodnika   z   cegieł, 
wygładzonego   stopami   wielu   przechodniów.   Daleko   w   dole,   Marigold   wiedziała   o   tym, 
zamglone morze uderzało łagodnie o muskany wiatrem piasek wydm. Kochana łączka pana 
Donkina, pełna błękitnookiej trawy, otoczona brzozami, robiła wrażenie bardzo zadowolonej. 
Marigold zawsze zazdrościła panu Donkinowi tego pola. Wyglądało tak, myślała Marigold, 
jakby po prostu uwielbiało być polem i za żadne skarby świata nie chciało być niczym innym. 
Tuż   nad   nim   unosiła   się   urocza   szara   chmurka,   powoli   powlekająca   się   różowością   jak 
zarumieniona kwakierka. Wszystkie drzewa, które widziała, szeptały o zmierzchu jak starzy 
znajomi — wszystkie z wyjątkiem samotnych, nietowarzyskich, czarnych topoli.

Salome śpiewała głośno w pokoju dla służby, gdzie zmywała naczynia. Salome nie miała 

ładnego   głosu,   ale   często   nuciła   przy   pracy   i   Marigold   lubiła   jej   słuchać,   szczególnie   o 
zmierzchu. „Czy spotkamy się nad rzeką? Piękną, piękną rzeką?” — śpiewała wibrującym 
głosem Salome.  I Marigold zobaczyła  piękną rzekę,  która wyglądała  jak Przystań  u stóp 
Świerkowego   Obłoku.   Lazarre   grał   na   starych,   brązowych   skrzypkach   w   świerkowym 
zagajniku za spichrzem na jabłka. Te skrzypce jego praprapradziadek przywiózł z Grand Pre. 
Może tańczyła przy nich Ewangelina? Ciotka Marigold opowiedziała jej historię Ewangeliny. 
Młodsza Babka, Matka, ciocia Marigold i wuj Klon gawędzili w pokoju Starszej Babki o 
sprawach  Klanu.  Nieco  ploteczek,  mawiała  Starsza  Babka,  poprawia  trawienie.  Wszyscy, 
których Marigold kochała, byli blisko. Z rozkoszą objęła opalone kolana i zatopiła się w 
myślach.

background image

2

Marigold przeżyła sześć lat znając tylko Świerkowy Obłok i port w Harmony. Cała rodzina 

kochała ją i rozpieszczała, choć niektórzy ganili niekiedy ostro dla jej własnego dobra. I 
Marigold   kochała   ich   wszystkich   —   nawet   tych,   których   nie   lubiła,   kochała   jako   część 
rodziny.   I   kochała   Świerkowy   Obłok.   Jak   dobrze,   że   tu   właśnie   się   urodziła.   Kochała 
wszystko   i   wszystkich.   Dziś   wieczorem   przepływały   przez   jej   świadomość   w   sennym, 
poplątanym pochodzie rzeczy cudowne, małe i duże, sprawy przeszłe i teraźniejsze, wszystko 
splecione razem.

Gołębie krążące nad spichrzem na jabłka, sam spichlerz — taka dziwaczna stara budowla z 

wieżą   i   wykuszowym   oknem   jak   w   kościele   —   i   rząd   śmiesznych   małych   kanadyjskich 
świerczków za nią. „Spójrz na te świerki” powiedział kiedyś wuj Klon. „Czy nie wyglądają 
zupełnie   jak   rząd   starych   panien   nauczycielek   grożących   palcem   klasie   pełnej   małych, 
niegrzecznych   chłopców?”   Marigold   zawsze   potem   myślała   o   nich   w   ten   sposób   i 
przechodziła  obok  w  na  pół rozkosznym  lęku.   A  gdyby  tak  nagle   pogroziły jej  palcem? 
Umarłaby z pewnością ze strachu. Ale to byłoby interesujące.

Świerki   kanadyjskie   nie   były   jedynymi   tajemniczymi   drzewami   wokół   Świerkowego 

Obłoku. Na przykład krzak bzu za studnią. Czasami był to po prostu krzew bzu. A czasem, 
szczególnie o zmierzchu lub wczesnym świtem, stawał się starą kobietą kiwającą się i robiącą 
na drutach. To była stara kobieta. A świerk nad brzegiem, który w sztormowe, zimowe dni 
lub wieczorem wyglądał zupełnie jak czarownica o rozwianych włosach? Były też drzewa, 
które mówiły. Marigold słyszała je. „Chodźcie, chodźcie” — wołały sosny z prawej strony 
sadu. „Mamy wam coś do powiedzenia” — szeptały klony przy bramie. „Czy nie wystarczy 
na nas spojrzeć?” — nuciły wzdłuż drogi biegnącej przez ogród białe brzozy, które zasadziła 
Młodsza   Babka,   kiedy   przybyła   do   Świerkowego   Obłoku   jako   panna   młoda.   I   te   czarne 
topole,   z   takim   namaszczeniem   trzymające   straż   wokół   starego   domu.   W   nocy   wiatr 
wędrował między nimi jak pokutująca dusza. Śmiech elfów i nagłe jęki rozbrzmiewały w ich 
gałęziach.  Mówcie co chcecie,  ale Marigold nigdy nie uwierzyłaby,  że te topole były po 
prostu zwykłymi drzewami.

W starym ogrodzie z białą bramą osadzoną pośrodku i z widokiem na piękny, błękitny port 

rosły pachnące kwiatki i bawiły się kocięta, zanim zostały oddane. Miał on w sobie piękno 
ogrodów, w których śmiały się i płakały ukochane kobiety. Jakaś cząstka dziejów rodziny 
wiązała się z każdą niemal kępką i ścieżką, a Marigold znała już większość tych historii. To, 
czego nie chciała opowiedzieć jej Młodsza Babka i Matka, opowiadała Salome, a rzeczy, 
których nie chciała opowiedzieć Salome, opowiadał Lazarre.

Droga za bramą była jedną z tych pięknych rdzawych dróg na Wyspie. Dla Marigold była 

to długa droga pełna tajemnic. Po prawej ręce zbiegała do owianych wichrem morskim pól u 
wejścia do portu i tam się urywała — tak jakby morze ją odgryzło — myślała Marigold. Po 
lewej — przechodziła przez dolinę paproci, w górę, na ocieniony szczyt stromego pagórka z 
małymi  świerczkami   biegnącymi  po  jego  zboczu,   jakby próbowały  przegonić   te  duże   na 
wierzchołku   i   ruszyć   dalej   do   nowego   świata,   gdzie   był   kościół,   szkoła   i   miasteczko 
Harmony.  Marigold   uwielbiała  tę   drogę  na  wzgórzu,   ponieważ  była   pełna   królików.  Nie 
można   było   nią   przejść   nie   natrafiając   na   te   puszyste   stworzenia.   Marigold   miała   serce 
otwarte dla wszystkich królików na świecie. Żywiła okropne podejrzenia, że Lucyfer łapał 
małe   króliczki   i   je   zjadał.   Lazarre   zdradził   ten   mroczny   sekret,   złoszcząc   się   z   powodu 
zniszczonej kapusty w ogródku przylegającym  do kuchni. „Diabelne króliki — szalał. — 
Chciałbym, żeby Lucyfer je wszystkie pozjadał”. Marigold nie mogła już kochać Lucyfera jak 
dotąd, choć kochała go oczywiście nadal. Marigold zawsze kochała i nienawidziła do końca. 
„Tyle ma przynajmniej z Lesleyów”, powiedział wuj Klon.

background image

Port,   z   cichymi,   tajemniczymi   statkami   wpływającymi   do   niego   i   wypływającymi, 

Marigold lubiła bardziej nawet niż wspaniałą, zieloną kępę świerków po wschodniej stronie 
wzgórza,   od  której   dom  wziął   nazwę.   Kochała   go,  gdy  pokryty   był   małymi,   tańczącymi 
zmarszczkami   jak   dźwięki   piosenek,   i   wtedy,   gdy   jego   wody   były   gładkie   jak   błękitny 
jedwab; kochała go, gdy letnie deszcze przędły błyszczące nitki z chmur na zachodzie i gdy 
jego światełka  wykwitały na błękitnym  tle letnich zmierzchów, a dzwon w anglikańskim 
kościele po drugiej stronie Zatoki dzwonił cicho i słodko. Kochała, gdy opary mgły zmieniały 
go w jakąś  przedziwną,  zaczarowaną  przystań  „zagubionej  krainy wróżek”,  i wtedy,  gdy 
morze   koloru   ciemnej   czerwieni   falowało   w   jesiennym   zachodzie   słońca;   kochała,   gdy 
srebrne żagle pojawiały się tam w dziwnej bieli cudownego brzasku, ale najbardziej kochała 
port   w   nieruchome,   późne   popołudnia,   gdy   leżał   jak   ogromne,   olśniewające   lustro,   a 
wszystkie kolory stawały się delikatne, jakby światło przeszło przez pryzmat tworząc świat 
zamknięty   w   mydlanej   bańce.   Jakże   przyjemnie   i   podniecająco   było   stać   na   pomoście   i 
widzieć w tafli wody drzewa rosnące do góry nogami i wielkie błękitne niebo u stóp. A jeśli 
nie mogłaby się utrzymać i spadłaby w to niebo? Czy przeleciałaby na drugą stronę?

Kochała też pokryte purpurą pagórki, będące dla portu kołyską. Szerokie, ciemne pagórki 

śmiejące się i wołające do niej, ale zawsze mające jakiś sekret, którego nie chciały zdradzić.

— Co jest za wzgórzami, Mamo? — zapytała kiedyś Matkę.
— Wiele   rzeczy   —   wspaniałych   rzeczy,   które   łamią   serca   —   odpowiedziała   Matka   z 

westchnieniem.

— Pójdę kiedyś i wszystkie je odnajdę — stwierdziła Marigold z przekonaniem.
Matka westchnęła wówczas jeszcze raz.
Lecz druga strona portu — po drugiej stronie Zatoki — nadal była kusząca dla Marigold. 

Wszystko tam musi być inne, nawet ludzie tam mieszkający mają fascynujący przydomek — 
„z drugiej strony Zatoki”. Gdy była bardzo mała, sądziła, że brzmiało to — „z drugiej strony 
Zatoki”. Marigold była tam kiedyś z wujkiem Klonem i ciotką Marigold. Pozostali, dopóki 
zachodzące słońce nie wyssało całego różowego światła z wielkiej, błękitnej miski nieba i 
zmierzch nie zapadł nad białym zamętem i hukiem łamiących się fal. Przybój był wysoki, 
wiał silny wiatr, a morze huczało w zwycięskim marszu. Marigold byłaby przerażona, gdyby 
nie mogła trzymać wuja Klona za szczupłą brązową rękę. Lecz przeżywanie z nim dreszczy 
strachu było po prostu rozkoszne.

Na drugim miejscu po porcie Marigold najbardziej lubiła świerkowy las na wzgórzu, choć 

odwiedziła go tylko dwa razy w życiu.

Jak tylko sięgała pamięcią, las ten miał dla niej nieodparty urok. Lubiła siedzieć bez ruchu 

na schodkach prowadzących do pokoju Starszej Babki i wpatrywać się weń tak długo, że 
Młodsza  Babka zastanawiała  się  z niepokojem,  czy dziecko  jest „normalne”.  W rodzinie 
Winthropów dwa pokolenia wcześniej trafił się przecież ktoś niezrównoważony psychicznie.

Wzgórze wydawało się jej niezmiernie wysokie. Dawno temu myślała, że jeśliby weszła na 

nie, dotknęłaby nieba. Nawet teraz sądziła, że gdyby tam była i troszkę podskoczyła, mogłaby 
wylądować w niebie. Nikt tam nie mieszkał oprócz królików i wiewiórek — i może „małych 
zielonych ludzików”, o których opowiedział jej Lazarre. Ale dalej — dalej — była Ukryta 
Kraina.   Marigold   zawsze   tak   ją   nazywała   —   zawsze   wiedziała   o   jej   istnieniu.   Piękna, 
wspaniała Ukryta Kraina. Ach, żeby tak ją zobaczyć… po prostu wdrapać się na sam szczyt i 
patrzeć   na   nią.   A   jednak,   kiedy   pewnego   dnia   Matka   zapytała   ją,   czy   nie   chciałaby 
przespacerować się na szczyt wzgórza, Marigold cofnęła się i wykrzyknęła:

— Ach, Mamo, wzgórze jest takie  wysokie.  Jeśli wejdziemy na sam szczyt,  będziemy 

ponad całym światem. Wolałabym raczej tu zostać.

Matka roześmiała się i spełniła jej życzenie. Ale pewnego wieczora, dwa miesiące później, 

Marigold odważnie zrobiła to sama. Tajemnica przyciągała ją z ogromną siłą, większą niż lęk. 
Nie było wokół nikogo, kto mógłby jej tego zabronić. Podeszła odważnie do długiego rzędu 

background image

płaskich   stopni   z   piaskowca,   osadzonych   w   trawie,   które   prowadziły   prosto   do   sadu. 
Zatrzymała się przy pierwszym stopniu, aby ucałować małego żonkila na pożegnanie — bo w 
sadzie było pełno żonkili. W oddali prześliczne różowawe chmury wisiały nad świerkami. 
Odbijały blask zachodu, ale Marigold myślała, że świeciły tak, ponieważ patrzyły na Ukrytą 
Krainę  — świat, który i ona za chwilę zobaczy,  jeśli starczy jej odwagi. Była  odważna, 
dopóki było jasno. Musi wejść na wzgórze i zejść zeń, zanim zrobi się ciemno. Odważna 
istotka pobiegła po schodach do pokrytego starym mchem płotu i zapadającej się zielonej 
bramy, gdzie rosło siedem smukłych topoli. Lecz nie otworzyła jej. Nie mogła jakoś wejść w 
ten świerkowy las. Lazarre opowiedział jej kiedyś historię jakiegoś świerkowego lasu. Stary 
Fidele, naprawiacz łodzi, ścinając drzewo tępą siekierą zaklął: „Niech mnie diabli porwą jeśli 
nie  wrzucę   tej   cholernej  siekiery  do  stawu”.  I  diabeł  go  porwał.   Lazarre   był  śmiertelnie 
poważny.

— Czy ktoś to widział? — zapytała Marigold z oczami okrągłymi ze zdumienia.
— Nie, ale widzieli ślady kopyt — rozstrzygnął Lazarre. — I pieczęć na ziemi wokół 

drzewa. No, bo… gdzie poszedł Fidele, jeśli to nie diabeł go pohrwał? Nikt go już w tych 
sthronach nie widział.

A   więc   do   świerkowego   lasu   Marigold   nie   weszłaby   za   nic.   W   świetle   dnia   nigdy 

właściwie nie wierzyła, że diabeł porwał Fidele’a, ale gdy słońce zachodzi, nie można już być 
takim niedowiarkiem. A Marigold nie chciała tak naprawdę zobaczyć diabła, choć uważała, 
że byłoby to interesujące.

Pobiegła wzdłuż płotu do rogu sadu, gdzie kończyły się świerki. Jakże chłodna i aksamitna 

była młoda trawa! Jej zieleń można było wręcz czuć. Lecz w Ukrytej Krainie byłaby o wiele 
bardziej zielona — „żywo zielona”, jak mówił jeden z hymnów Salome. Przecisnęła się przez 
szczęśliwie   znalezioną   dziurę   w   płocie,   wybiegła   za   pszeniczne   rżysko   pana   Donkina   i 
spojrzała żarliwie i ufnie ku Ukrytej Krainie.

Patrzyła przez chwilę, łzy wezbrały w jej oczach, usta drżały, nieomal głośno zapłakała z 

głębi rozgoryczonej duszy.

Nie było Ukrytej Krainy!
Nie było widać niczego oprócz pól i zagród, stodół i zagajników — zupełnie tak samo jak 

na drodze do Harmony. Wspaniałej, tajemniczej krainy jej snów nie było. Marigold odwróciła 
się. Musi pobiec do domu, odnaleźć Matkę i płakać — płakać — płakać! Stanęła, wpatrując 
się z odmienioną nagle twarzą w zachód słońca nad portem w Harmony. Nigdy przedtem nie 
widziała całego portu z tego miejsca, a zachód słońca był niezwykły, nawet na tej wyspie 
wspaniałych   zachodów   słońca.  Marigold  zatopiła   oczy  w   jeziorach   złota   i  szkarłatu  oraz 
przedziwnej zieleni koloru jabłek, w różowawych wodach, odległych purpurowych falach — i 
czuła, że tonie z rozkoszą w tych wspaniałościach. Ach — Ukryta Kraina istniała — tam, za 
lśniącymi   wzgórzami   —   za   wielkim   przylądkiem,   który   przecinał   olśniewające   morze   u 
wejścia do portu — tam, w tym wyśnionym mieście wież i wieżyczek, o bramach z perłowej 
macicy. Nie była dla niej stracona. Jakież to głupie z jej strony myśleć, że Kraina jest tuż za 
wzgórzem. Oczywiście, że nie mogła tu być — tak blisko domu. Lecz teraz wiedziała już, 
gdzie jest Ukryta Kraina. Straszliwe rozczarowanie i poczucie bolesnej straty, dużo gorsze niż 
samo rozczarowanie, zniknęły w tym momencie. Już wiedziała.

Ściemniało   się.   Dojrzała   światła   Świerkowego   Obłoku,   wykwitające   poniżej   wśród 

zmierzchu. Noc przypełzła spomiędzy świerków w jej stronę. Spojrzała nieśmiało w tamtym 
kierunku. Tuż nad kępą paproci, na skraju lasu stalą Biała Dziewczynka, dając jej znaki z 
zagajnika. Marigold pomachała ręką w odpowiedzi, nie spostrzegłszy, że była to tylko gałąź 
kwitnącej, dzikiej śliwy kołysanej przez wiatr. Pobiegła przez sad i przy drzwiach pokoju 
Starszej Babki spotkała Matkę.

— Ach,   Mamo,   jak   miło   przyjść   do   domu   przed   nocą   —   szepnęła,   mocno   chwytając 

kochaną, ciepłą dłoń.

background image

— Gdzie byłaś, dziecko? — zapytała dość surowo Młodsza Babka.
— Na szczycie wzgórza.
— Nie wolno ci chodzić tam samej wieczorem — powiedziała Babka.
Ach, ale ona była tam tylko raz. I widziała Ukrytą Krainę.
Potem poszła na szczyt wzgórza z Matką — kilka tygodni później — aby zebrać mącznik. 

Bawiły się świetnie. Znalazły tam źródło, którego brzegi, nie tknięte ludzką stopą, otoczone 
były gęsto przez paprocie — prawie niewidoczne, na w pół ocienione, prześliczne miejsce. 
Marigold rozsunęła paprocie i spojrzała w dół — zobaczyła swoją własną twarz spoglądającą 
na nią. Nie, nie jej własną twarz. Twarz Dziewczynki, która mieszka w źródełku i wychodzi 
w księżycowe noce, aby tańczyć  w jego pobliżu. Marigold nie znała greckich mitów  ani 
anglosaskich   powiastek,   lecz   dziecięcy   wiek   ma   swoją   własną   interpretację   przyrody   w 
każdym stuleciu i klimacie, a Marigold urodziła się z wiedzą o rzeczach ukrytych na zawsze 
przed ludźmi uczonymi, ostrożnymi i sceptycznymi.

Wędrowały   ścieżkami   wśród   poskręcanych   korzeni.   Znalazły   jeden   czy   dwa   buki   o 

gładkich pniach. Spacerowały po dywanach aksamitnego mchu, wystarczająco delikatnego 
nawet dla stóp królowych.

— Później — powiedziała Matka — będzie można zbierać czerwone dzwonki, trilium, 

dzikie orchidee i pantofelki damy. Jeszcze później — poziomki na polanie.

— Gdy będę duża, będę przychodzić tu codziennie — stwierdziła Marigold. Pomyślała o 

tamtym  wieczorze — tak odległym,  jakby minął rok — gdy widziała przez chwilę Białą 
Dziewczynkę. To nie mogła być gałąź śliwy. Może zobaczy ją kiedyś znowu.

background image

3

Lucyfer grasował wokół klombu obrośniętego pasiastą ozdobną trawą, od czasu do czasu 

wykonując niespodziewany skok w sam jego środek. Czarownica z Endor wyczyniała jakieś 
własne czary na białym słupie przy bramie. Oboje byli starsi od Marigold, toteż dziewczynka 
uważała ich za niesamowicie wiekowych. Lazarre był przekonany, że żyją one tak długo jak 
Stara Dama.  „Oni mówią  jej wszystko  — wszystko  — powiedział  Lazarre.  — Czyż  nie 
widziałem ich siedzących na jej łóżku, ze zwieszonymi ogonami, hrozmawiających z nią tak, 
jakby   były   ochrzczone?   A   czyż   Czahrownica,   gdy   tylko   złapie   mysz,   nie   idzie,   żeby   ją 
pokazać Stahrej Damie? Pilnuj się, gdy hrobisz coś przy tych kotach. Nie chciałbym być tym, 
któhry je skrzywdzi. Czego to one nie wiedzą…” Marigold lubiła koty, ale traktowała je z 
pełnym podziwu respektem. Więcej radości miała z ich potomstwa. Te futrzane istotki leżały 
pogrążone we śnie na wygrzanej słońcem trawie lub bawiły się na podwórzu albo w sadzie. 
Hebanowe   kulki   puchu.   Choć,   niestety,   nie   wszystkie   hebanowe.   Mnóstwo   łaciatych   i 
pasiastych kociąt kręcących się dokoła wzbudziło w wujku Klonie poważne obawy co do 
moralności  Czarownicy.   Lecz  był  na  tyle  przyzwoity,   że  zachowywał   te  wątpliwości  dla 
siebie, a Marigold najbardziej lubiła  właśnie pasiaste kocięta — nie niepokoiły jej żadne 
myśli o ich nieprawym pochodzeniu. Istotki o tak słodkich, maleńkich pyszczkach nie mogły 
mieć do czynienia z diabłem, była tego pewna, choćby ich rodzice byli zdolni do nie wiadomo 
czego. Lazarre przestał grać na skrzypcach i ruszył do domu — małego domku w „dolince”, 
gdzie miał czarnooką żonę i pół tuzina czarnookich dzieci. Marigold patrzyła, jak przecinał 
pole, niosąc coś zawiniętego w czerwoną chusteczkę i pogwizdując wesoło, co zawsze robił, 
gdy nie grał na skrzypcach. Gdy się spieszył, jego głowa i ramiona pochylone były tak, że 
wyprzedzały   Tawsze   o   kilka   cali   jego   stopy.   Marigold   bardzo   lubiła   Lazarre’a,   który 
pracował w Świerkowym Obłoku, jeszcze zanim ona się urodziła, i stanowił cząstkę tych 
rzeczy, które zawsze były i będą. Lubiła bystre, przyjazne spojrzenie jego czarnych oczu i 
błysk białych zębów w brązowej twarzy. Był zupełnie inny niż Phidime Gautier, duży kowal 
w Dolinie, wzbudzający w Marigold lęk z powodu strasznych, czarnych wąsów, na których 
można by powiesić kapelusz. Istniała nie sprawdzona opowieść o tym,  że co drugi dzień 
zjadał jedno dziecko na surowo. Lazarre był inny. Był dobry, łagodny i wesoły.

Była   pewna,  że   Lazarre   nie  jest  w   stanie   nikogo  skrzywdzić.  Co  prawda  opowiadano 

straszliwą   historię   o   tym,   że   zabija   on   świnie,   lecz   Marigold   nigdy   w   nią   nie   wierzyła. 
Wiedziała, że Lazarre nie mógłby zabijać świń — przynajmniej nie te, które znał.

Potrafił dłubać cudowne koszyczki z pestek od śliwek i czarodziejskie rogi z brzozowej 

kory   i   zawsze   wiedział,   co   można   robić   w   każdej   kwadrze   księżyca.   Uwielbiała   z   nim 
rozmawiać,   choć   gdyby   Matka   i   Babki   wiedziały,   o   czym   niekiedy   mówią,   natychmiast 
położyłyby   temu   kres.   Lazarre   bowiem,   który   mocno   wierzył   we   wróżki,   wiedźmy   i 
wszelkiego   rodzaju   „duchy”,   żył   w   świecie   fantazji,   a   opowiadane   przez   niego   historie 
sprawiały, że Marigold przechodziły cudowne ciarki. Nie we wszystkie opowieści wierzyła, 
ale nie można było przecież wątpić w to, co przytrafiło się samemu Lazarre’owi. Zobaczył on 
swoją  babkę   stojącą   przy   jego   łóżku   w   środku  nocy,   choć   naprawdę   była   w   miasteczku 
odległym   o   czterdzieści   mil.   A   następnego   dnia   nadeszła   wiadomość,   że   stara   dama 
„smahrła”. Tej nocy Marigold krzyknęła ze strachu, gdy Matka zabierała lampę z jej pokoju.

— Ach, Mamo, nie wpuszczaj ciemności do środka — nie wpuszczaj. Ach, Mamo, tak się 

boję głębokiej ciemności.

Nigdy przedtem nie bala się spać w ciemnościach, a Matka i Młodsza Babka nie mogły 

zrozumieć, co się z nią stało. W końcu zgodziły się na kompromis: pozostawiły światło w 
pokoju Matki i otworzyły drzwi. Aby dostać się do Marigold, trzeba było przejść przez pokój 
Matki. Łagodny, złocisty blask wpływał na Marigold kojąco. Jeśli już ktoś miał wejść i stanąć 

background image

przy jej łóżku w środku nocy — ktoś, kto mieszka o czterdzieści mil stąd — to można będzie 
przynajmniej go zobaczyć.

Czasami Lazarre grał na skrzypcach wieczorem w sadzie, gdy świecił księżyc, a Marigold 

tańczyła. Nikt nie potrafił grać tak jak on. Nawet Salome przyznawała to z przykrością.

— To jest anielskie, proszę pani, ot co — mówiła uroczyście lecz niechętnie, słuchając 

czarownych   pieśni   niewidocznego   muzyka   w   sadzie.   —   I   pomyśleć,   że   ten   beztroski 
Francuzik potrafi tak grać! Mój dobry, ciężko pracujący brat próbował całe życie grać na 
skrzypcach i nigdy się nie nauczył. A ten Lazarre potrafi to bez ćwiczenia. Przecież on niemal 
zmusił mnie do tańca.

— To byłby naprawdę cud — powiedział wuj Klon.
A Młodsza Babka orzekła, że Marigold zbyt dużo czasu spędza z Lazarre’em.
— Ale ja tak go lubię i chcę być z nim jak najdłużej na tym świecie — wyjaśniła Marigold. 

— Salome twierdzi, że on nie pójdzie do nieba, bo jest Francuzem.

— Salome jest bardzo głupia i zła, że tak mówi — powiedziała Młodsza Babka surowo. — 

Oczywiście, że Francuzi mogą pójść do nieba, jeśli będą się przyzwoicie zachowywać. — 
Sama jednak nie była tego całkowicie pewna.

background image

4

Salome   przeszła   przez   korytarz   i   weszła   do   pokoju   sadowego   z   filiżanką   herbaty   dla 

Starszej Babki. Gdy drzwi się otworzyły, Marigold usłyszała, jak ciotka Marigold mówi:

— Powinniśmy pojechać na cmentarz w przyszłą niedzielę.
Marigold   ucieszyła   się   niezmiernie.   Każdego   roku   wiosną   mieszkańcy   Świerkowego 

Obłoku odwiedzali w jedną z niedziel mały cmentarz na zachodnim wzgórzu, niosąc kwiaty 
na   groby   swoich   bliskich.   Nikt   nie   szedł   z   nimi   oprócz   wuja   Klona   i   ciotki   Marigold. 
Dziewczynka uwielbiała odwiedzać cmentarz, a szczególnie grób ojca. Niepokoiło ją tylko 
przeświadczenie, że nie może być tak smutna jak Matka i Młodsza Babka. Jej nigdy się to nie 
udało.

Było to dosyć mroczne miejsce. Gładki szary kamień pomiędzy dwoma zazielenionymi 

świerczkami. Ogromny krzew tawuły prawie zasłaniał grób i machał do niej setką białych 
dłoni na wietrze poruszającym wysokie trawy. Cmentarz był pełen tawuł. Salome uważała, że 
to ładne. „Wygląda nieco weselej dzięki temu” — zwykła mawiać. Marigold nie wiedziała, 
czy cmentarz jest wesoły czy nie, wiedziała, że go bardzo lubi. Szczególnie wtedy, gdy był z 
nią wuj Klon. Był taki zabawny, a jego powiedzonka takie interesujące. Miał zachwycający 
sposób mówienia: „Gdy byłem na Cejlonie…” lub: „Gdy byłem na Borneo…”, tak jak ktoś 
inny mógłby powiedzieć: „Gdy byłem w Charlottetown” lub: „Gdy byłem po drugiej stronie 
Zatoki”. A czasami tak fascynująco się zaklinał — przynajmniej Salome twierdziła, że są to 
przysięgi, choć wcale tak nie brzmiały. Na przykład: „Na trzy mądre małpy”. Było to bardzo 
tajemnicze… Co to za trzy mądre małpy? Nikt z nią nie rozmawiał tak jak on. Opowiadał 
wspaniałe historie o dawnych, niezwykłych czasach i swoje cudowne przygody. Choćby tę 
budzącą dreszcz opowieść o nocy, kiedy zgubił się pomiędzy Złotą Żyłą a Doliną Siarki w 
górach   Klondike.   Albo   tę   o   wyspie   kości   na   dalekich,   północnych   morzach   —   wyspie 
pokrytej   kłami   morsów   leżącymi   w   stosach   jak   drewno   naniesione   przez   fale,   tak   jakby 
wszystkie   morsy   świata   przybywały   tu,   aby   umrzeć.   Opowiadał   jej   dowcipy.   Zawsze   ją 
rozśmieszał — nawet na cmentarzu, bo mówił zabawnie o imionach na nagrobkach i sprawiał, 
że czuła, iż ci ludzie nadal gdzieś żyją. Ojciec i inni, tak samo mili i weseli jak wtedy, gdy 
byli na tym świecie. Więc czemu się smucić z ich powodu? Dlaczego wzdychać, tak jak 
wzdychała Salome, gdy zatrzymywała się przy grobie pani Amosowej Reckie i mówiła:

— Och, ileż to filiżanek herbaty z nią wypiłam!
— Czyż nie więcej wypijesz w niebie? — zapytała raz Marigold nieco lekkomyślnie, po 

jednej z opowieści wuja Klona.

— Dobry Boże, nie, dziecko — Salome była wstrząśnięta. Choć w głębi duszy pomyślała, 

że   niebo   byłoby   znacznie   weselszym   miejscem,   gdyby   można   w   nim   wypić   ze   starą 
przyjaciółką filiżankę mocnej herbaty.

— Przecież piją tam wino, prawda? — upierała się Marigold. — Tak mówi Biblia. Czy nie 

uważasz, że filiżanka herbaty byłaby bardziej odpowiednia niż wino?

Salome   tak   uważała,   ale   umarłaby   raczej,   niż   skrzywiła   młody   umysł   Marigold, 

wypowiadając to głośno.

— Są tajemnice zbyt głębokie dla nas, śmiertelników — powiedziała uroczyście.
Wuj Klon był trzecią osobą spośród tych, które Marigold obdarzała uczuciem. Pierwszą 

była   oczywiście   Matka,   potem   ciotka   Marigold   z   tymi   jej   kochanymi   szerokimi   ustami 
uniesionymi w kącikach, tak że zawsze wydawała się uśmiechnięta, nawet kiedy była bardzo 
smutna. Tych troje istniało w najświętszym zakątku serca Marigold, bardzo małym zakątku, 
do którego nie zostało wpuszczonych wielu tych, którzy sądzili, że mają wszelkie prawa tam 
przebywać.

Czasem Marigold zastanawiała się, kim chciałaby być, gdy dorośnie. Niekiedy pragnęła 

background image

być taka jak Matka. Lecz Matka zawsze dawała się komuś wykorzystywać. Na ogół chciała 
być taka jak ciotka Marigold, która mówiła różne rzeczy w specjalny sposób. Nikt nie mógłby 
jej   w   tym   dorównać.   Marigold   wierzyła,   że   poznałaby   powiedzonka   ciotki   Marigold   na 
krańcach świata. Nawet kiedy mówiła tylko „Jaki ładny dzień”, jej głos nabierał poufnego 
tonu, który sprawiał, że dziewczynka czuła się tak, jakby nikt inny oprócz nich nie wiedział, 
że jest ładny dzień, jakby to był sekret należący do nich dwóch. A gdy jadło się kolację u 
ciotki Marigold, musiało się po prostu wziąć trzecią dokładkę.

background image

5

Marigold nie wiedziała właściwie na czym polegała rola babek. Wiedziała, że powinna je 

kochać, ale czy kochała? Już mając sześć lat Marigold odkryła, że nie można kochać na 
zawołanie.

Młodsza Babka nie była taka zła. Była stara oczywiście, lecz tą starością delikatną jak 

wzór na zamarzniętej szybie, pogodną i na swój sposób równie piękną jak młodość. Marigold 
czuła to, zanim jeszcze potrafiła nazwać, i skłonna była podziwiać Młodszą Babkę.

Lecz Starsza Babka! Starsza Babka, będąc tak niewiarygodnie stara, nigdy nie wydawała 

się   Marigold   ludzka.   To   nieprawdopodobne,   że   kiedykolwiek   się   urodziła.   Równie 
niemożliwe wydawało się, aby mogła kiedyś umrzeć. Marigold cieszyła się, że nie musiała 
często wchodzić do jej pokoju. Dzieci, „te nie dość często bite, nieznośne istoty”  — jak 
mawiała Starsza Babka, nie powinny przeszkadzać.

Ale czasami musiała tam wejść. Gdy była niegrzeczna, posyłano ją, aby siedziała za karę 

na stołeczku w pokoju Babki. A była to straszna kara — o wiele gorsza, niż przypuszczać 
mogły Matka lub Młodsza Babka, uważające się za osoby bardzo łagodne. Siedziała tam, jak 
jej się wydawało,  całymi  godzinami,  a Babka, podparta  poduszkami,  patrzyła  na nią bez 
zmrużenia   powiek.   Nigdy   w   czasie   odbywania   kary   nie   powiedziała   do   niej   ani   słowa. 
Dlatego właśnie było to takie straszne.

Choć gdy przemówiła, także nie było to zbyt przyjemne. Jakże potrafiła być pogardliwa. 

Kiedyś, gdy wprawiła Marigold w gniew, a potem powiedziała: „Ale fumy!  Im mniejszy 
garnuszek, tym prędzej się rozgrzewa!”, Marigold wiła się w upokorzeniu całymi dniami. 
Rzeczywiście, garnuszek!

Nie było sposobu, aby coś ukryć przed tą straszną damą, która potrafiła przejrzeć każdy 

podstęp. Pewnego razu Marigold próbowała przechytrzyć ją, używając małego półkłamstwa.

— Nie jesteś prawdziwą Lesleyówną. Lesleyowie nigdy nie kłamią — oświadczyła Starsza 

Babka.

— Naprawdę, czyżby? — powiedziała Marigold, która już dowiedziała się tego i owego.
Nagle Babka roześmiała się. Potrafiła czasami być zaskakująca. Gdy Marigold pewnego 

dnia poszła do pokoju gościnnego i przymierzyła kapelusze kilku gości, wieczorem w pokoju 
sadowym odbyła się narada. Matka i Młodsza Babka były przerażone. Lecz Starsza Babka nie 
pozwoliła ukarać Marigold.

— I ja tak kiedyś zrobiłam — rzekła. — Ale mnie nie nakryto — szepnęła do Marigold, 

śmiejąc się cicho. Zaśmiała się też w dniu, gdy Młodsza Babka zadała Marigold niemądre 
pytanie: „Dlaczego jesteś taka niedobra?”, a Marigold odpowiedziała nadąsana: „To bardziej 
interesujące, niż bycie dobrą!”

Starsza Babka przywołała ją, gdy wychodziła za obrażoną Młodszą Babką z pokoju, i 

położyła maleńką, pokrytą błękitnymi żyłkami rękę na jej ramieniu.

— Być może jest to bardziej interesujące — szepnęła — ale ty nie możesz być taka, bo 

należysz do Lesleyów. Nie zdarzyło się, aby któryś z Lesleyów zachował się źle i było mu z 
tym dobrze. Mamy zbyt wrażliwe sumienia. Nie ma sensu unieszczęśliwiać się tylko po to, 
żeby być złą.

W niedzielę rano Marigold chodziła zawsze do pokoju sadowego, aby recytować Starszej 

Babce fragmenty z Biblii i pytania z katechizmu. Biada, jeśli opuściła choć słowo. Ponieważ 
była   zdenerwowana,   zawsze   jej   się   to   zdarzało,   choćby   nie   wiem   jak   dobrze   była 
przygotowana.   Zawsze   też   posyłano   ją   do   pokoju   Babki,   aby   wzięła   pigułki.   Nikt   w 
Świerkowym Obłoku, oprócz Starszej Babki, nie potrafił zmusić jej do połknięcia pigułek. 
Babka nie miała z tym kłopotu. „Nie wykręcaj twarzy. Nie znoszę brzydkich dzieci. Otwórz 
usta”. Marigold otwierała je. „Włóż pigułkę do buzi”. Już ją włożyła. „Połknij”. Jakoś ją 

background image

połykała. I wtedy Starsza Babka wkładała rękę gdzieś obok łóżka i wyjmowała garść dużych, 
czarnych suszonych winogron.

Bo nie zawsze była niemiła. Czasami pokazywała Marigold wielką rodzinną Biblię — 

rodzaj Złotej Księgi, gdzie były wpisane wszystkie imiona występujące w rodzinie i gdzie 
trzymano różne pożółkłe wycinki z gazet. A czasami opowiadała jej historie panien młodych 
z   portretów   na   ścianach   i   dzieje   ich   wieńców,   które   zakwitały   niesamowitymi,   nie 
więdnącymi   pąkami   i   kwiatami   na   brązowych,   złotych   i   czarnych   lokach   niezliczonych 
dziewcząt z rodziny Lesleyów, dawno już umarłych.

Starsza Babka opowiadała przeróżne historie — były to dziwne, zwariowane przemowy, 

wypowiadane tonem, który Marigold lubiła. Na ogół szokowały one Matkę i Młodszą Babkę, 
lecz   Marigold   zapamiętywała   je   i   zastanawiała   się   nad   nimi,   choć   rzadko   całkowicie   je 
rozumiała.  Nie wiązały się dla  niej  z niczym  w  jej  malutkim,  życiowym  doświadczeniu. 
Później miały do niej powracać. Podczas życiowych kryzysów nagle jakaś przemowa Babki 
wyskakiwała z pamięci i ratowała Marigold przed życiowym błędem.

Ale na ogół dziewczynka oddychała z ulgą, gdy drzwi pokoju sadowego zamykały się za 

nią.

background image

6

Mając sześć lat Marigold już doświadczyła większości tych uczuć, które czynią życie tak 

samo intensywnym, strasznym i cudownym wtedy gdy ma się lat szesnaście i sześćdziesiąt. 
Zapewne wiedziała, ze będąc Lesleyówną należy do szlachetnego rodu, lecz rodowa duma 
rozkwitła w niej w całej pełni pewnego dnia, gdy rozmawiała z małą Mają Kemp z Doliny.

— Czy ty codziennie myjesz twarz? — zapytała Maja z niedowierzaniem.
— Tak — odpowiedziała Marigold.
— Czy trzeba, czy nie?
— Oczywiście. A ty nie?
— Nie — rzekła Maja z pogardą. — Ja myję tylko wtedy, gdy jest brudna.
Wówczas Marigold pojęła dokładnie różnicę pomiędzy kastą Lesleyów a innymi, czego 

nigdy dotąd nie udało się wtłoczyć jej do głowy, mimo kazań Młodszej Babki.

Wstyd? O tak, poznała go w pełni — wypiła swój kielich do dna. Czy może kiedykolwiek 

zapomnieć   tę   okropną   kolację,   kiedy   zaczerwieniona   i   bez   tchu   wślizgnęła   się   na   swoje 
miejsce, przepraszając za spóźnienie? Był to niewybaczalny błąd, zwłaszcza że zaproszono na 
podwieczorek dwóch pastorów z żonami.

— To nie moja wina, Mamo. Pomagałam Kasi Blackąuierre zapędzić krowy pana Donkina 

do wodopoju i nie mogłyśmy dać sobie rady z tą cholerną jałówką.

Marigold   od   razu   zrozumiała,   że   powiedziała   coś   okropnego.   Malowało   się   to   na 

zastygłych w przerażeniu twarzach jej rodziny. Jeden z pastorów był wstrząśnięty, drugi ukrył 
szeroki uśmiech.

Cóż takiego powiedziała?
— Marigold, możesz już odejść od stołu i pójść do swojego pokoju — orzekła Matka 

bliska płaczu.

Marigold   posłuchała,   nieszczęśliwa,   nie   mając   pojęcia,   o   co   chodzi.   Później   się 

dowiedziała.

— Ależ Kasia tak powiedziała — rozpłakała się — Kasia powiedziała, że chce połamać 

cholerne kości tej cholernej jałówce. Nie wiedziałam, że to jest przekleństwo, choć to okropne 
słowo.

Przeklinała przy pastorze — przy dwóch pastorach i ich żonach! Marigold była pewna, że 

tego nie  przeżyje.  Na to  wspomnienie  zalewała  ją gorąca fala  wstydu.  Nieważne, że  nie 
pozwolono   jej   już   wychodzić   nigdzie   z   Kasią.   Ale   przynieść   taki   wstyd   sobie,   Matce   i 
nazwisku Lesleyów! Zapytała kiedyś Burmistrza Charlortetown z zachwytem i szacunkiem: 
„Przepraszam pana, czy pan jest Bogiem?” i uważała, że było to fatalne. Śmiano się z niej 
wówczas  bardzo i cierpiała  dotkliwie  z powodu upokorzenia. Ale to?! Nie mogła jednak 
zrozumieć, dlaczego „cholerny” było przekleństwem. Nawet Starsza Babka — która z tego 
wydarzenia śmiała się do łez — nie potrafiła jej tego wytłumaczyć.

Poznała też, czym jest zazdrość. Była zazdrosna w głębi duszy o Klementynę, tę, która 

była niegdyś żoną Ojca — jej grób znajdował się obok jego na wzgórzu pod tawułami — była 
zazdrosna z powodu swojej Matki. Ojciec należał kiedyś do Klementyny. Być może teraz 
znowu do niej należy. Czasami uczucie absurdalnej zazdrości opanowywało ją całkowicie. 
Kiedy   wchodziła   do   pokoju   Starszej   Babki   i   widziała   piękną   fotografię   Klementyny   na 
ścianie, nienawidziła jej. Miała ochotę wspiąć się, zedrzeć zdjęcie i podeptać je. Lorraine 
byłaby   przerażona,   gdyby   mogła   wyobrazić   sobie   uczucia   Marigold.   Lecz   dziewczynka 
uparcie zachowywała swój sekret i nie przestawała nienawidzić Klementyny — a szczególnie 
jej   pięknych   rąk.   Marigold   uważała   Matkę   za   równie   piękną   jak   Klementyna.   Zawsze 
współczuła dziewczętom, których matki nie były piękne. Matka miała najpiękniejsze stopy. 
Wuj Klon nieraz mówił, że Lorraine ma najdelikatniejszą stopkę i kostki, jakie kiedykolwiek 

background image

widział u kobiety.  Wśród Lesleyów  nie było  to wielkim komplementem.  O kostkach nie 
należało   zbyt   wiele   mówić,   nawet   jeśli   współczesna   moda   pozwalała   je   bezwystydnie 
pokazywać. Ale ręce Matki nie były ładne; były zbyt  chude, zbyt  małe i Marigold czuła 
czasami,   że   po   prostu   nie   cierpi   rąk   Klementyny.   Szczególnie   wtedy,   gdy   niektórzy 
Lesleyowie chwalili je. Starsza Babka mówiła o nich ciągle; naprawdę czasem wydawało się, 
że Babka wyczuwa zazdrość Marigold i specjalnie ją drażni.

— Nie uważam, żeby była aż ‘tak ładna — powiedziała kiedyś Marigold pod wpływem 

tych tortur.

Babka uśmiechnęła się
— Klementyna była pięknością, moje dziecko. Nie taką niepozorną istotką jak… jak jej 

siostra z Harmony.

Marigold   czuła,   że   Babka   chciała   powiedzieć   „jak   twoja   Matka”   i   nienawidziła 

Klementyny, jej rąk i jej nigdy nie więdnącej białej lilii, jeszcze zacieklej niż zwykle.

Żal? Smutek? Przecież niemal pękło jej serce, gdy umarła kochana, szara kiciunia. Nie 

rozumiała, że może umrzeć ktoś, kogo ona kocha. „Czy wczoraj poszło do nieba, Mamo?” — 
łkała następnego dnia.

— T–a–k, tak sądzę — powiedziała Matka.
— W takim razie ja nie chcę iść do nieba — krzyknęła głośno. — Nie chcę już nigdy 

spotkać tego strasznego dnia.

— Prawdopodobnie będziesz musiała spotkać o wiele trudniejsze dni niż ten — brzmiała 

pocieszająca uwaga Młodszej Babki.

Co do strachu, to czyż  nie poznała  go także? Pamiętała  z wczesnego dzieciństwa, jak 

została zamknięta w słabo oświetlonym salonie za to, że pobrudziła puddingiem najlepszy 
obrus Młodszej Babki. Nie mogła pojąć, jak taki mały kawałek puddingu mógł się tak bardzo 
rozprzestrzenić.   Do   salonu   musiała   jednak   pójść,   do   strasznego   pokoju   z   zamkniętymi 
okiennicami, z niesamowitymi smugami światła i cieni. Gdy tak stała w półmroku skulona 
przy drzwiach, zobaczyła rzecz przerażającą. Do śmierci Marigold wierzyła, że to zdarzyło 
się naprawdę. Wszystkie krzesła w pokoju nagle zaczęły tańczyć  wokół stołu, a wiódł je 
wielki bujany fotel obity końską skórą. Za każdym razem, gdy fotel galopował obok niej, 
kłaniał się z okropną, przesadną grzecznością. Marigold wrzasnęła tak dziko, że przyszli i 
wyprowadzili ją stamtąd — z niesmakiem, że nie potrafiła znieść tak lekkiej kary.

— Winthropowie się w niej odzywają — zauważyła niemiło Młodsza Babka.
Lesleyowie   i   Blaisdellowie   mieli   w   sobie   więcej   dzielności.   Marigold   nigdy   nie 

powiedziała, co ją przestraszyło. Wiedziała, że nie uwierzono by jej. Ale minęły całe lata, 
zanim mogła wejść do salonu bez dreszczu, i umarłaby raczej, niż usiadła na bujanym fotelu.

Nic nie napełniło jej takim pragnieniem zemsty, jak afera z lalką Skinnerów. Zdarzyło się 

to w sierpniu zeszłego roku. Matka Mai Kemp przyszła posprzątać spichlerz na jabłka i Maja 
przyszła razem z nią. Maja i Marigold bawiły się zadowolone przez pewien czas w domku na 
niby,   w   kwadracie   utworzonym   z   krzaków   czerwonej   porzeczki   —   pięknym   domku,   w 
którym można siedzieć i jeść rubinowe owoce, zrywane prosto z jego ścian — i wtedy Maja 
powiedziała, że oddałaby jedno oko za to, żeby zobaczyć sławną lalkę Skinnerów. Marigold 
odważnie poszła do pokoju sadowego poprosić Babkę, żeby Maja mogła wejść i zobaczyć 
lalkę.   Babka   spała   —   spała   naprawdę,   a   nie   udawała,   jak   to   czasem   robiła.   Marigold 
odwróciła się i spojrzała na Alicję. Alicja wyglądała tak ślicznie i tak zapraszająco, jakby 
chciała, żeby ktoś się z nią pobawił. Pod wpływem nagłego impulsu Marigold podbiegła do 
szklanej gabloty, otworzyła drzwiczki i wyjęła Alicję. Wysunęła nawet z jej ręki pantofelek, 
który tkwił tam całymi latami, i nałożyła go na gołą stopę lalki.

— Ale   jesteś   odważna   —   powiedziała   Maja   z   podziwem,   gdy   Marigold   pojawiła   się 

pomiędzy czerwonymi porzeczkami z Alicją w ramionach.

Ale Marigold nie czuła się wcale dzielna, kiedy Salome, straszna i królewska w swoim 

background image

śliwkowym   drojecie

*

  i   wykrochmalonym,   białym   fartuchu   pojawiła   się   przed   nimi   i 

zaciągnęła ją do pokoju Starszej Babki.

— Powinnam była zauważyć, że jest zbyt spokojna — powiedziała Salome. — Były tam 

obie i ONA siedziała na krześle jak na tronie. Częstowały JĄ czerwonymi porzeczkami na 
liściach sałaty i całowały JEJ ręce. Na głowie miała koronę z kwiatów, a na nogach obydwa 
buty. Mało co żem się nie przewróciła. ONA, co to nigdy nie była wyjmowana ze szklanej 
gabloty, odkąd jestem w tym domu.

— Dlaczego byłaś tak niegrzeczna i to zrobiłaś? — zapytała ostro Babka.
— Ona… ona tak bardzo chciała, żeby ją ktoś kochał — łkała Marigold. — Nikt jej nie 

kochał od tak dawna.

— Mogłaś poczekać z tym,  dopóki nie umrę. Będzie wtedy twoja i będziesz mogła ją 

„kochać”, jak cię się podoba.

— Ale ty będziesz żyła wiecznie — krzyknęła Marigold. — Tak mówi Lazarre. A ja jej nic 

złego nie zrobiłam.

— Mogłaś ją połamać na kawałki.
— O nie, nie mogłam jej zniszczyć kochaniem.
— Nie jestem tego pewna —— mruknęła Babka, ciągle mówiąca rzeczy, które Marigold 

miała zrozumieć dwadzieścia lat później.

Ale Babka była bardzo zła i postanowiła, że Marigold przez trzy dni będzie jadła posiłki 

sama   w   kuchni.   Marigold   miała   o   to   gorzki   żal.   Jadanie   osobno   to   coś   szczególnie 
upokarzającego. Raz jeszcze miała okazję cieszyć się, że Bóg tak urządził, że nie można znać 
cudzych myśli.

Wieczorem, kiedy Marigold poszła spać, postanowiła, że nie zmówi wszystkich modlitw. 

Nie poprosi o błogosławieństwo dla Starszej Babki. „Pobłogosław Mamę i Młodszą Babkę i 
Salome”.   Marigold   wstała   i   weszła   do   łóżka,   stawiając   starannie   pantofelki   jeden   obok 
drugiego, żeby nie czuły się samotne. Robiła tak co wieczór. Nie zasnęłaby, gdyby pantofelki 
stały osobno, tęskniąc do siebie przez całą noc.

Ale  nie mogła  zasnąć.  Na próżno próbowała. Na próżno  liczyła  barany przeskakujące 

przez   mur.   Nie   chciały   skakać.   Odwracały   się   od   muru   i   robiły   do   niej   miny   —   do 
niegrzecznej dziewczynki, która nie chciała się modlić za swoją Starszą Babkę. Marigold 
walczyła uparcie ze swoim Lesleyowskim sumieniem przez godzinę, potem wstała z łóżka, 
uklękła i powiedziała: „Proszę, pobłogosław Mamę, Młodszą Babkę, Salome i wszystkich, 
którzy postrzebują błogosławieństwa”.

To oczywiście obejmowało także Starszą Babkę. Teraz już z pewnością zaśnie. Ale było 

oczywiste,   że   nie   mogła   spać.   Tym   razem   poddała   się   po   półgodzinie   walki.   „Proszę, 
pobłogosław,   Panie,   Matkę,   Młodszą   Babkę,   Salome   —   i   możesz   pobłogosławić   Starszą 
Babkę, jeśli chcesz”.

No, skończone. Nie ustąpi ani kroku więcej.
Piętnaście minut później Marigold była znów na nogach.
— Proszę, pobłogosław, Panie,  Mamę,  Młodszą  Babkę, Salome  i Starszą  Babkę przez 

Jezusa Chrystusa, amen”. Barany wreszcie zdecydoway się skoczyć. Szybko, coraz szybciej i 
szybciej — jak biały rwący strumień — Marigold spała.

* Drojet — rodzaj tkaniny z wełny i jedwabiu.

background image

7

Wschodziły gwiazdy.  Marigold uwielbiała przypatrywać  się im — choć gdy je po raz 

pierwszy  w   życiu   zauważyła,   była   bardzo   przestraszona.   Obudziła   się  w   momencie,   gdy 
Matka   wysiadała   z   samochodu,   którym   wuj   Klon   przywiózł   ją   do   domu   z   wizyty   w 
południowej części Harmony. W ciemności spojrzała w górę i przeraźliwie krzyknęła:

— Och, Matko, niebo spłonęło i nic nie zostało oprócz iskier.
Jakże się z niej śmiali i jak bardzo się zawstydziła. Lecz wuj Klon nauczył ją wiele o 

gwiazdach i poznała ich nazwy: Betelgeza, Rigel, Saif, Alnita, choć nie zawsze wiedziała, jak 
je wymówić.

Och, wiosna była wspaniała: port drżał, połyskując pasem błękitu, sad usiany był fiołkami, 

a nocą światło gwiazd rozciągało się na niebie jak pajęczyna.

Właściwie   wszystkie   pory   roku   były   cudowne.   Latem   poziomki   czerwieniły   się   na 

wzgórzu, a deszcz w kielichach dzikich róż miał cudowną słodycz; wokół unosił się zapach 
świeżo zżętej trawy, okrągły księżyc rzucał śliczne cienie pod drzewami w sadzie, a wielkie 
pola stokrotek bielały jak śnieg po drugiej stronie portu.

Spośród wszystkich pór roku Marigold najbardziej jednak lubiła jesień. Wódz Wiatrów z 

jej ulubionej baśni dął wówczas w trąbkę ponad portem, błyszczące czarne gawrony siedziały 
rzędem na płotach, żółte liście zaczynały opadać z drzew osikowych przy zielonej bramie, a 
rano na trawie w sadzie pojawiał się jedwabisty szron. Wieczorami rozchodził się zapach liści 
palonych   przez   Lazarre’a,   a   zaorane   pola   na   wzgórzu   połyskiwały   czerwonawo   na   tle 
ciemnych świerków. Pewnej nocy zasypiała w szarym, nieciekawym świecie, a budziła się 
widząc świat cudownie biały. To zima dotknęła go w ciemnościach i przemieniła.

Marigold uwielbiała także zimę z jej tajemniczym milczeniem śnieżnych pól w świetle 

księżyca  i urokiem targanego wiatrem nieba, oraz wielkimi, czarnymi  kotami stąpającymi 
tajemniczo   poprzez   polany   w   świetle   zmierzchu,   gdzie   cienie   drzew   były   piękniejsze   od 
samych   drzew,   a   stogi   siana   na   podwórzu   pana   Donkina   wyglądały   jak   grupka 
przygarbionych   staruszków   o   białych   włosach.   Pastwiska,   w   czerwcu   zielone,   teraz   były 
zimne i białe, z kwiatami, które gdzieniegdzie wystawały ponad śnieg jak duchy. Marigold 
było żal tych umarłych łodyg kwiatów. Chciała im szepnąć: „Nadejdzie wiosna”.

Zimowe poranki były interesujące, ponieważ jadało się śniadanie przy świecach. Kochała 

też   zimowe   wieczory,   gdy   wiatr   jęczał   za   oknem,   gotowy   wedrzeć   się   do   Świerkowego 
Obłoku.   Darł   pazurami   drzwi   —   wył   pod   oknami   —   napełniał   Marigold   rozkosznym 
dreszczykiem, lecz nigdy nie wszedł do środka. Tak miło było siedzieć w ciepłym, jasnym 
pokoju,   z   kotkami   liżącymi   futerka   przy   ogniu,   i   słuchać   pomruku   wrzeciona   Salome 
dochodzącego z kuchni. A potem pójść do łóżka, do małego pokoju tuż obok pokoju Matki, 
ze słodkimi, sennymi pocałunkami na czole, i owinąć się w miękką i grubą kołdrę, słuchając, 
jak na dworze szaleje wiatr. Tak, cudownie było żyć na tym świecie, nawet jeśli diabłu od 
czasu do czasu udaje się zwieść ludzi, aby mówili brzydkie słowa.

background image

R

OZDZIAŁ

 

CZWARTY

M

ARIGOLD

 

JEDZIE

 

Z

 

WIZYTĄ

1

Po raz pierwszy w swoim krótkim życiu Marigold wybierała się z „prawdziwą” wizytą. 

Znaczyło to, że spędzi noc u wuja Pawła, bez Matki czy Młodszej Babki. Na tym polegała 
„prawdziwość”. Wizyty z Babką były interesujące, a wizyty z Matką nie tylko interesujące, 
ale i przyjemne. Lecz wybrać się gdzieś samej oznaczało poczuć smak dorosłości i przygody.

Poza tym, nigdy nie była u wuja Pawia, a miał on rzeczy, które chciała zobaczyć. Był tam 

„wodny ogród”, którym  wuj  zajmował  się z upodobaniem i o którym  wiele  mówiono w 
rodzinie. Marigold nie miała najmniejszego pojęcia, co to jest „wodny ogród”. Posiadał też 
gablotę z wypchanymi kolibrami i, co najbardziej interesujące, „szkielet w szafie”. Słyszała, 
jak wuj Paweł mówił o nim i miała szaloną ochotę, by choć na niego zerknąć.

Wuj Paweł nie należał  do tych  „z drugiej strony Zatoki”,  nie miał  więc w sobie tyle 

romantyzmu co oni, żyjący tak blisko Ukrytej Krainy. Mieszkał w górnej części Zatoki, aż 
sześć mil od Świerkowego Obłoku, a więc trzeba było odbyć prawdziwą podróż, żeby się tam 
dostać. Lubiła wuja Pawła, choć nieco obawiała się ciotki Flory, i lubiła też Franka.

Frank był bratem przyrodnim wuja Pawła. Miał kręcone czarne włosy i „romantyczne” 

szare oczy. Marigold słyszała to określenie od ciotki Niny. Nie wiedziała, co to znaczy, ale 
lubiła   oczy   Franka.   Miał   miły,   ospały   uśmiech   i   mówił   przyjemnym,   łagodnym   głosem, 
przeciągając wyrazy. Marigold dowiedziała się, że żeni się z Hildą Wright. Potem, że się nie 
żeni.   Wreszcie,   że  sprzedał  gospodarstwo  i  jedzie  w  tajemniczy  rejon  zwany  Zachodem. 
Lazarre powiedział Salome, że to z powodu kosza, którego dostał od Hildy. Marigold nie 
wiedziała, co to oznaczało, ale znienawidziła Hildę za to, że to Frankowi zrobiła.

I tak nigdy za bardzo jej nie lubiła, mimo że była jakąś jej daleką kuzynką z rodziny 

Blaisdellów. Blada,  ładna dziewczyna  o brązoworu—dawych  włosach, i ustach,  które się 
Marigold nie podobały. Wyrażały upór i były pełne goryczy. Stawały się jednak przyjemne, 
gdy się śmiała. Wtedy Marigold prawie ją lubiła.

— Ta pahra, oni są zbyt upahrte — powiedział Lazarre do Salome — Hilda mówi, że 

Fhrank musi odezwać się piehrwszy, a Fhrank mówi, że licho go pohrwie, jeśli to zhrobi.

Marigold było żal, że Frank jechał na Zachód, który w jej pojęciu był „u kresu świata”. 

Cieszyła się, że zobaczy Franka przed podróżą. On na pewno pokaże jej „wodny ogród” i 
kolibry i być może uda się go namówić, żeby pozwolił rzucić okiem na szkielet. Weźmie ją 
na   kolana   i   będzie   opowiadał   zabawne   historie,   może   nawet   zabierze   na   przejażdżkę 
powozikiem zaprzężonym w małą czarną klacz, Jennie. Marigold zawsze sądziła, że jest to o 
wiele zabawniejsze niż jazda samochodem. Oczywiście było jej przykro zostawiać Matkę 
nawet na jedną noc i opuszczać kocięta. Ale prawdziwa wizyta! Przez cały tydzień Marigold 
czekała na nią z zachwytem i przeżywała ją w wyobraźni.

background image

2

Wszystko okazało się okropne — okropne! Od początku nie było w tym nic przyjemnego, 

z wyjątkiem przejażdżki na przylądek z wujem Klonem i ciotką Marigold. Jechali o letniej 
popołudniowej porze, poprzez leśne drogi pachnące paprociami. Okropność zaczęła się, gdy 
tylko   wujostwo   odjechali.   Marigold   nie   wiedziała,   że   tęskni   za   domem,   ale   czuła   się 
nieszczęśliwa od stóp do głów. Wszystko było inaczej niż myślała. Co jej przyszło z gabloty z 
kolibrami,   skoro  nie   można   było   z   nikim   o  tym   porozmawiać?   Nawet   wodny  ogród   nie 
zainteresował jej i nigdzie nie było śladu szkieletu. Frank rozczarował ją jednak najgłębiej. W 
ogóle jej nie zauważał. Bardzo się zmienił — był szorstki i nie uśmiechał się. Nosił paskudny 
wąsik,   z   którym   wyglądał   tak,   jakby   pobrudził   sobie   górną   wargę.   O   ten   wąsik   właśnie 
pokłócił się z Hildą, choć nikt oprócz nich o tym nie wiedział. Marigold prawie nie jadła 
kolacji. Każdy kęs stawał jej w gardle. Zjadła tylko dwa kawałeczki orzechowego ciasta z bitą 
śmietaną, czego ciotka nigdy jej nie przebaczyła, ponieważ upiekła je specjalnie dla niej. Po 
kolacji wyszła, oparła się o bramę i czując się zupełnie opuszczona, patrzyła z utęsknieniem 
na długą, rdzawą, tajemniczą drogę prowadzącą do domu. Och, gdybyż mogła być w domu — 
z Matką. Zachodni wiatr poruszający trawą, nawoływanie rudzika, długie cienie drzew na 
łanach pszenicznego złota — wszystko raniło ją, bo nie było tu Matki.

Nic nie jest takie, jak oczekujemy że będzie — myślała z przerażeniem.
W  domu   też  było  już pewnie  po  kolacji.  Babka  zajmuje   się  tkaniem   na poddaszu  — 

Salome daje mleko kotom — a Matka? — Marigold podbiegła do ciotki Flory.

— Ciociu Floro, muszę zaraz jechać do domu — proszę — proszę.
— Bzdura — powiedziała sztywno ciotka Flora. — Nie wariuj. Marigold zdziwiła się, 

dlaczego nigdy nie zauważyła, że ciotka Flora ma duży, ptasi nos.

— Och, błagam, zawieź mnie do domu — zaklinała rozpaczliwie.
— Nie możesz jechać do domu dziś wieczorem — powiedziała ciotka Flora niecierpliwie. 

— Samochód się zepsuł. Nie bądź smutna. Pewnie jesteś zmęczona. Lepiej idź do łóżka. 
Frank zawiezie cię do domu jutro, jeśli nie będzie padać. No, chodź już, w domu kładziesz się 
spać o siódmej, prawda?

„W domu kładziesz się spać o siódmej”. W domu — leżeć we własnym łóżku, ze światłem 

sączącym się z pokoju Matki — z rozkosznym, puchatym kłębkiem zwiniętym i mruczącym 
głośno w łóżku i w końcu zasypiającym na jej nogach.

— Och, chcę jechać do domu, do domu — szlochała.
— Nie ścierpię takich fanaberii — powiedziała twardo ciotka Flora. Była znana ze swojej 

godnej podziwu nieugiętości wobec dzieci. — Nie chcesz być przecież mazgajem. Wezmę cię 
na górę i rozbiorę.

background image

3

Marigold leżała sama w olbrzymim pokoju, w olbrzymim łóżku, całe mile ponad podłogą. 

Ogarnął ją nagle potworny strach i zarazem nieznośna tęsknota za domem. Ciemność była 
niemal dotykalna. Nigdy przedtem nie szła spać w ciemności. Zawsze było przyjazne światło 
w pokoju Matki — a czasem Matka zostawała z nią, dopóki nie zasnęła, choć Młodsza Babka 
tego nie pochwalała. Marigold bała się poprosić ciotkę Florę, żeby zostawiła światło. Ciotka 
otuliła ją i kazała być grzeczną dziewczynką. — Zamknij oczy i zaraz zaśnij, a zanim się 
obejrzysz, będzie już rano i będziesz mogła pojechać do domu. Potem wyszła i zamknęła 
drzwi. Pochlebiała sobie, że wie jak postępować z dziećmi.

Marigold nie potrafiła zasnąć w ciemności. Całe wieki miną, zanim będzie rano — jeśli w 

ogóle będzie.

Nikt mnie tutaj nie kocha — pomyślała nagle. Czarne, nie mające końca godziny płynęły 

tak powoli. Były to tylko godziny, lecz jej wydawały się całymi wiekami. Z pewnością jest 
już prawie rano.

Jakże ten wiatr jęczy! W domu Marigold kochała wiatr, szczególnie o tej porze roku, kiedy 

dzięki niemu jej cieplutkie łóżeczko wydawało się jeszcze cieplejsze i milsze. Lecz to chyba 
był ten straszny wiatr, który Lazarre nazywał „wiathrem duchów”.

— Wieje   o   tej   porze   hroku,   gdy   umahrli   wychodzą   z   ghrobów   na   pewien   czas   — 

powiedział jej.

Czy to była ta pora roku? A ten otwór, który zauważyła w suficie, gdy ciotka wynosiła 

światło? Lazarre opowiedział jej kiedyś straszną historię o tym, jak zobaczył potworną twarz 
„z długimi, włochatymi uszami”, patrzącą na niego z otworu w suficie.

W pokoju była szafa. Czy to ta szafa, w której trzymano szkielet? Gdyby tak drzwi się 

otworzyły i on wypadł? Lub wyszedł? Gdyby tak zagrzechotały mu kości? Wuj Paweł mówił, 
że czasem grzechoczą. Zaraz, przecież słyszała, że wuj hoduje w stodole szczura. A jeśli 
przyniósł go na noc do domu? I on wszędzie łazi! Czy to nie szczur coś podgryza?  Czy 
zobaczy jeszcze kiedyś dom? A jeśli Matka umrze przed świtem? Jeśli będzie padało przez 
tydzień i nie zechcą zawieźć jej do domu? Wiedziała, że ciotka Flora nie zniosłaby, gdyby jej 
nowy samochód został zabłocony. A to, czy to nie grzmot?

Były to tylko wozy przejeżdżające z łoskotem przez długi most na Wschodniej Rzece obok 

domu,  ale Marigold tego nie wiedziała.  Wiedziała,  że będzie  krzyczeć;  wiedziała,  że nie 
przeżyje ani minuty dłużej w tym obcym łóżku, w ciemnym pokoju, w którym straszy. Co to 
było? Dziwne skrobanie w okno. Ach, ta historia Lazarre’a o diable, który przyszedł porwać 
dziecko i drapał w okno, żeby dostać się do środka.

Bo ono nie zmówiło pacierza. Marigold też nie zmówiła pacierza. Za bardzo tęskniła i była 

nieszczęśliwa, aby o tym pamiętać. Nie mogła zmówić go teraz — mogła tylko usiąść na 
łóżku i krzyczeć jak szalona. I to właśnie zrobiła.

background image

4

Wuj   Paweł   i   ciotka   Flora,   obudzeni   z   pierwszego   mocnego   snu,   wbiegli   do   pokoju. 

Marigold przestała wrzeszczeć, gdy ich zobaczyła.

— To dziecko trzęsie się całe, musi być jej zimno — orzekł wuj Paweł.
— Nie jest mi zimno — powiedziała Marigold szczękając zębami — muszę jechać do 

domu.

— Posłuchaj, Marigold, bądź rozsądną dziewczynką — uspokajała ją stanowczo ciotka 

Flora. — Jest jedenasta w nocy. Nie możesz dzisiaj jechać do domu. Chcesz rodzynków?

— Chcę jechać do domu — powtórzyła Marigold.
— Kto tu tak rozrabia? — zapytał Frank wchodząc. Usłyszał wrzask Marigold szykując się 

do snu. — Masz, mała, to czekoladowa myszka dla ciebie i zamknij tę swoją gębusię.

To była śliczna, brązowa czekoladowa myszka z miękkim, śmietankowym nadzieniem — 

taki rodzaj słodyczy, jaki Marigold normalnie uwielbiała ponad wszystko. Lecz tym razem 
przypominała jej jedynie o legendarnym szczurze wuja Pawła.

— Nie chcę. Chcę jechać do domu.
— Może przynieść jej kociaka — zaproponował wuj Paweł w rozpaczy.
— Nie chcę kociaka — wyła Marigold. — Chcę do domu.
— Dam ci mój kolorowy kieliszek do jajek, jeśli będziesz cicho do rana — błagała ciotka 

Flora, tracąc swoją stanowczość.

— No   cóż,   jedź   —   powiedział   wuj   Paweł,   tracąc   w   końcu   cierpliwość   dla   tego 

nieznośnego dziecka. — Droga wolna.

Ale   ciotka   Flora   zrozumiała,   że   Marigold   jest   na   granicy   histerii,   a   perspektywa 

zajmowania się rozhisteryzowanym dzieckiem zupełnie zachwiała jej stanowczością. Przecież 
i tak nigdy nie aprobowała kaprysu Pawła który sprowadził to dziecko. To był jakiś podstęp 
Winthropów.

— Najlepiej będzie, jeśli Frank zaprzęgnie i odwiezie ją do domu. Może rozchorować się z 

tego płaczu.

— Zachowuje się jak małe dziecko i wstydzę się za nią — powiedział wuj Paweł. Te słowa 

jątrzyły się w sercu Marigold jeszcze przez wiele dni później, ale w tej chwili obchodziło ją 
tylko to, że wuj Paweł kazał Frankowi wyjść i zaprzęgać.

— To więcej niż można znieść — powiedział zrzędliwie Frank. Ciotka Flora pomogła 

łkającej Marigold ubrać się. Wuj Paweł był tak zagniewany, że nawet się z nią nie pożegnał. 
Ciotka   zaś   zrobiła   to   bardzo   chłodno.   Matka,   żegnając   Marigold,   szepnęła   jej,   aby 
podziękowała ciotce za miły pobyt, ale teraz nie wydawało się to Marigold właściwe, więc 
nie powiedziała nic.

— Przestań szlochać — rozkazał Frank, pomagając jej wsiąść do powozu. — Słowo daję, 

rozumiem Heroda.

Frank był strasznie wściekły. Ciężko pracował na polu cały dzień i nie miał ochoty na 

dwunastomilową przejażdżkę tylko z powodu kaprysu głupiutkiego dzieciaka. Boże, cóż to za 
plaga te dzieciaki. Dobrze, że on nie będzie ich miał. Marigold zapanowała z wysiłkiem nad 
łkaniem. Jechała do domu. Tylko to się liczyło. Frank popędzał swoją czarną klacz i nie 
odzywał się ani słowem, ale dla Marigold nie miało to znaczenia. Jechała do domu.

W połowie drogi skręcili przy szkole. Dom Marcina Richardsa był tuż z rogiem — mały, 

staromodny biały domek z dwiema czarnymi topolami pełniącymi straż po obu stronach i 
gąszczem różanych krzewów wokół trawnika.

— Franku! — krzyknęła Marigold. — Co się dzieje z domem? Frank spojrzał — wrzasnął: 

„rany boskie!” — zatrzymał klacz, wyskoczył z powozu, pognał na podwórze i zaczął walić 
w drzwi. Okno nad drzwiami otworzyło się — Marigold zobaczyła, że wychyla się z niego 

background image

dziewczyna. Była to Hilda Wright, która została na noc u swojej kuzynki, Jean Richards. 
Frank zobaczył ją także.

— Dom się pali! — krzyknął. — Obudź wszystkich, szybko. Nie ma czasu do stracenia.
To  co  nastąpiło   później  było  przejmujące   i  groźne  a zarazem  bardzo  interesujące.   Na 

szczęście klacz  Franka, choć nie uwiązana, stała  spokojnie, a Marigold  siedziała  chciwie 
patrząc. Dom rozbłysnął nagle światłami. Ludzie wybiegli po wiadra i drabiny. Gigantyczne, 
groteskowe cienie przebiegały po ścianach pomieszczeń gospodarskich w świetle latarni. Psy 
ujadały jak oszalałe. Było to ciekawe widowisko. Wkrótce ogień ugaszono. Zajął się dach nad 
kuchnią, na który padła iskra. Gdy pożar się skończył, Marigold zobaczyła, jak Frank i Hilda 
stoją blisko siebie pod topolą.

Marigold siedziała w powozie, ciesząc się lekkimi podmuchami wiatru. Noc była wietrzna 

i   gwiaździsta.   Ileż   było   gwiazd!   Marigold   chciała   je   policzyć,   ale   nie   śmiała.   Lazarre 
powiedział, że jeśli spróbuje się policzyć gwiazdy, natychmiast padnie się trupem. A gdyby 
tak jakaś gwiazda upadła jej do stóp? Albo wiele gwiazd? Można by zbierać je wszędzie — 
na łące, na wzgórzach, na wydmach. Aż miałoby się pełne garście.

Frank i Hilda podeszli razem do powozu. Hilda trzymała latarenkę, a czerwony, jedwabny 

szal na jej głowie powiewał jak szkarłatny płomień. Wyraz goryczy znikł z jej ust, uśmiechała 
się. I Frank też.

— Siedziałaś tu cały czas bez słowa. A Jenny nie była przywiązana. Cóż, jesteś dzielnym 

dzieciakiem mimo wszystko. Nie dziwię się, że tęskniłaś i bałaś się w tej stodole, którą Flora 
nazywa gościnnym pokojem. Zaraz zabiorę cię do domu. Dobrej nocy, kochanie.

„Kochanie”  było  nie do Marigold,  ale do Hildy,  którą ucałował. Hilda pochyliła  się i 

uścisnęła rękę Marigold.

— Cieszę się, że tęskniłaś do domu — wyszeptała. — Ale mam nadzieję, że ci się to już 

nie przydarzy.

— Myślę, że Frank nie pojedzie na Zachód — odszepnęła Marigold.
— Jeśli pojedzie, to ja z nim — wyznała Hilda. — Pojadę z nim na koniec świata.
— Słuchaj,   kochana,   zaziębisz   się   —   przerwał   Frank   z   troską.   —   Biegnij   do   domu   i 

zdrzemnij się. Przyjadę jutro wieczorem. Teraz muszę tego smyka podrzucić do domu. W 
każdym razie tymi swoimi wariactwami uratowała dziś dom twojego wuja.

Frank był tak miły, wesoły i zabawny przez resztę drogi, że Marigold niemal żałowała, 

kiedy dotarli do domu. Wszyscy byli już w łóżkach, tylko Matka nie spała. Zbiegła na dół 
natychmiast i usłyszawszy opowieść Franka — zawierającą tyle, ile postanowił jej wyjawić 
— mocno przytuliła Marigold. Nie wspomniał o Hildzie, ale gorąco myszki, pożegnał się z 
Marigold i włożył jej w rękę dwie czekoladowe Myślę, że teraz już będziesz mogła je zjeść z 
przyjemnością — powiedział.

Leżąc bezpiecznie w swoim własnym łóżeczku z kicią u stóp, Marigold zjadła myszki i 

zasnęła, zastanawiając się, czy Franka weźmie licho, bo w końcu to on przemówił pierwszy.

background image

R

OZDZIAŁ

 

PIĄTY

D

RZWI

 

ZWANE

 

ŚMIERCIĄ

1

Starsza Babka mimo wszystko nie dożyła stu lat — ku wielkiemu rozczarowaniu rodziny, 

która mogłaby się chwalić, że jedna z nich osiągnęła granicę stulecia. McAllisterowie z tamtej 
strony Zatoki mieli stuletnią ciotkę i puszyli się z tego powodu. To było niedopuszczalne, aby 
ci,   którzy   zaledwie   trzy   pokolenia   temu   wyemigrowali   ze   Szkocji,   wyprzedzili   w   czymś 
Lesleyów, mieszkających tu od pięciu pokoleń.

Lecz śmierć nie zważała na klanową rywalizację i nawet wola życia Starszej Babki nie 

mogła zatrzymać jej na tej granicy. Zasłabła nagle po swoich dziewięćdziesiątych ósmych 
urodzinach i nikt nie spodziewał się, że przeżyje następną zimę — z wyjątkiem Marigold, 
której nigdy nie przyszło do głowy, że Babka nie będzie żyła wiecznie. Ale wiosną Babka 
zebrała siły w zdumiewający sposób.

— Może   jeszcze   dożyje   setki   —   powiedziała   pani   Kemp   do   Salome.   Ale   Salome 

potrząsnęła głową.

— Nie,   nie  ma   już  sił.   To  ostatni   rozbłysk  płomienia.   Chciałabym,   żeby  przekroczyła 

setkę. To obrzydliwe, że stara Krystyna McAllister dożyła setki, choć przez dziesięć ostatnich 
lat była głucha, ślepa i nie miała więcej rozumu niż dziecko, a jedna z Lesleyów ma umrzeć w 
pełni swych władz umysłowych, mając tylko dziewięćdziesiąt dziewięć lat.

Marigold stojąc przy wejściu do pralni wstrzymała oddech. Starsza Babka miała umrzeć — 

czy to możliwe? Och, nie. To nie mogło się stać. Dla Marigold świat się walił. Nie uważała, 
że bardzo kocha Starszą Babkę, ale była ona jedną z Rzeczy, Które Istniały Zawsze. Jeśli 
jedna z takich rzeczy odchodzi, jest to wstrząs. Wydaje się, że nie można polegać na niczym.

W następną sobotę, gdy przyszła do Babki wyrecytować swoje wersety, przywykła już 

nieco do tej myśli. Babka, oparta o czerwone poduszki, z zapałem robiła na drutach niebieski 
kaftanik dla nowego wnuczka z Wybrzeża. Jej oczy były tak jasne i świdrujące jak zwykle. — 
Siadaj. Nie mogę cię słuchać, dopóki nie skończę liczyć. Marigold usiadła i patrzyła na panny 
młode. Nie chciała tylko patrzeć na portret Klementyny, ale musiała. Nie mogła odwrócić od 
niej   oczu.   Zacisnęła   piąstki   i   zęby.   Wstrętna,   wstrętna   Klementyna,   która   miała   ręce 
piękniejsze od dłoni Matki. Z tym ciągłym, rozmarzonym uśmiechem, patrząca na lilię — 
jakby nic innego się nie liczyło.  Gdyby tylko miała taki zażenowany uśmieszek jak inne 
panny młode, być może Marigold nie nienawidziłaby jej tak bardzo. One dbały o to, co ludzie 
o nich pomyślą. Klementynie na tym nie zależało. Była tak pewna siebie, pewna posiadania 
Ojca, pewna swojej nieskazitelnej urody, że nie pomyślała ani przez chwilę o ludzkiej opinii. 
Wiedziała, że ludzie muszą ją podziwiać patrząc na nią, nawet jeśli jej nienawidzą. Marigold 
oderwała wzrok od portretu i spojrzała na obraz ponad łóżkiem Babki, przedstawiający anioła 
— wzbijającą się bez wysiłku w niebo w świetle zachodzącego słońca promienną istotę z 
długimi, białymi skrzydłami i aureolą złotych loków. Czy Babka rzeczywiście miała umrzeć? 
A jeśli tak, to czy będzie właśnie tak wyglądać? Marigold miała bujną wyobraźnię, ale w tym 
momencie ogarnęły ją wątpliwości.

— O czym  myślisz?  — zapytała  Babka tak nagle  i ostro, że Marigold wypowiedziała 

nurtujące ją pytanie, zanim zdołała się zreflektować.

— Czy będziesz aniołem, gdy umrzesz?
Babka westchnęła.
— Tak sądzę. To będzie bardzo nudne. Kto ci powiedział, że umrę?
— Nikt — zająknęła się Marigold, świadoma tego co zrobiła. — Tylko… tylko…

background image

— Powiedz to wreszcie — rozkazała Babka.
— Pani Kemp żałowała, że nie dożyjesz setki, tak jak Krystyna McAllister.
— Odkąd   to   —   zapytała   Babka   groźnym   tonem   —   Lesleyowie   rywalizują   z 

McAllisterami?  McAllisterowie!  Czy ktokolwiek  sądzi,  że Krystyna  McAllister  naprawdę 
żyła przez ostatnie dziesięć lat? Była bardziej martwa, niż ja będę po stu latach leżenia pod 
ziemią! Jeśli o to chodzi, to ona nigdy nie była żywa. A co do umierania, to nie zamierzam 
umrzeć,   zanim   się   dobrze   nie   przygotuję.   Po   pierwsze,   zamiar   najpierw   wykończyć   ten 
kaftanik.  Co  jeszcze   powiedziała   pani  Kemp?   Nie,  żeby  mnie  to  obchodziło.   Nie jestem 
ciekawa życia. Jestem już tylko ciekawa śmierci. Ale pani Kemp zawsze była dość zabawną 
staruszką.

— Nie powiedziała wiele więcej — tylko że dziecko Lawsonów niedługo umrze i że pani 

Gray ma raka, a młody Sam Marr zapalenie wyrostka.

— Przemiły pakiecik. Śniło mi się wczoraj w nocy, że poszłam do nieba i zobaczyłam tam 

starego Sama Marra, i to mnie tak rozzłościło, że się obudziłam. Stary Sam Marr w niebie, też 
coś!

Babka potrząsnęła tak energicznie drutem, że Marigold wydało się, iż pewna mała panna 

młoda, całkowicie zagubiona w obłokach tiulu i satyny, skurczyła się z lęku.

— Dlaczego nie chcesz, żeby był w niebie? — zapytała Marigold.
— Jeśli o to chodzi, to nie wiem. Nigdy nie czułam do Starego Sama niechęci. Tylko… on 

po prostu nie pasuje do nieba. Nie ma tam co robić.

Marigold równie trudno było wyobrazić sobie babkę w niebie.
— Ale nie chciałabyś, żeby był… w tym drugim miejscu.
— —   Oczywiście,   że   nie.   Biedny,   nieszkodliwy,   trzęsący   się   Sam.   Zawsze   plamił 

wszystko sokiem tytoniowym. Jedyna rzecz, z której mógł być dumny, to sposób w jaki umiał 
pluć. Naprawdę powinno być jakieś miejsce pomiędzy. Tylko że gdyby było, większość z nas 
tam by się znalazła.

Zanim odezwała się znowu, skończyła zaokrąglać rękaw kaftanika. Marigold wypełniła ten 

czas nienawidząc Klementyny.

— Mimo  to żałowałam,  kiedy stary Sam Marr umarł  — powiedziała  Babka nagle. — 

Wiesz czemu? Był ostatnim człowiekiem, który pamiętał czasy, kiedy byłam młoda i ładna.

Marigold spojrzała na Babkę. Czy ta brzydka, stara mała kobieta mogła być kiedyś młoda i 

ładna? Babka podchwyciła sceptyczny wyraz jej oczu.

— Nie wierzysz, że kiedykolwiek tak było. Ależ, dziecko, moje włosy były złotorude, a 

ramiona   stanowiły   przedmiot   dumy   całego   Klanu.   Żaden   z   Lesleyów   nigdy   nie   poślubił 
brzydkiej   kobiety.   Niektóre   z   nas   były   głupie,   niektóre   były   jędzami,   ale   nigdy   nie 
zaniedbywałyśmy pierwszego obowiązku kobiety — podobać się mężczyźnie. Możesz być 
pewna, że Lesleyowie wiedzieli, jak wybierać żony. Chodź tutaj, niech na ciebie spojrzę.

Marigold podeszła i stanęła przy łóżku. Babka ujęła jej podbródek kościstą ręką, uniosła w 

górę jej twarz i spojrzała na nią uważnie.

— Hm, włosy Winthropów — zbyt jasny blond, ale może ściemnieją — niebieskie oczy 

Lesleyów — uszy Blaisdellów — zbyt wcześnie żeby stwierdzić, czyj masz nos — moja cera. 
No, chwała Bogu, nie sądzę, żeby strach było na ciebie spojrzeć.

Babka zachichotała, jak zawsze kiedy udawało jej się powiedzieć coś celnego. Marigold 

wyszła w lepszym nastroju. Nie wierzyła, żeby Babka miała zamiar umierać.

background image

2

Babka   czuła   się   coraz   lepiej.   Siedziała   w   łóżku   i   robiła   na   drutach.   Przyjmowała 

wszystkich,   którzy   przychodzili   i   gawędziła   z   nimi.   Prowadziła   długie   konferencje   z 
Lucyferem. Nie pozwoliła, żeby Młodsza Babka uszyła sobie nową suknię bez wysokiego 
kołnierza. Kazała przyprowadzić Lazarre’a i zrugała go, bo mówiono, że upił się i podbił 
żonie oko. — Nie umrze w ciągu najbliższych dwudziestu lat — powiedział rozgoryczony 
Lazarre. — Tam na dole jest tylko miejsce dla jednego z nich — dodał tajemniczo.

Potem ciotka Harriet z Charlottetown wydawała przyjęcia na cześć siostry swojego męża i 

Młodsza Babka oraz Matka jechały tam samochodem wuja Klona. Miały wrócić dopiero po 
trzeciej w nocy, ale Salome zostawała w domu, a Starsza Babka czuła się nadzwyczaj dobrze i 
była   ożywiona.   1   wtedy   nagle   przysłano   po   Salome   do   śmiertelnego   łoża   jej   ciotki   w 
Południowym   Harmony.   Młodsza   Babka   w   swojej   jedwabnej   wspaniałości   i   Matka 
wyglądająca jak wysmukła lilia w zielonej sukni z krepy, z twarzą wznoszącą się ponad nią 
jak kwiat, weszły do pokoju sadowego.

— Oczywiście nie możemy teraz jechać — powiedziała Młodsza Babka z żalem. Chciała 

jechać. Wspomniana siostra męża ciotki Harriet była jej przyjaciółką z dzieciństwa.

— Dlaczego nie możecie jechać? — zapytała oschle Babka. — Skończyłam kaftanik i 

zamierzam umrzeć dziś o trzeciej w nocy, ale nie ma powodu, żebyście nie pojechały na 
przyjęcie. Oczywiście, że pojedziecie. Nie ważcie się zostawać w domu z mojego powodu.

Młodsza Babka nie bardzo się przejęła tą przepowiednią. Była to jedna z typowych uwag 

Starszej Babki.

— Nie czujesz się chyba gorzej? — zapytała niedbale.
— Kiedy  czuję   się  dobrze,  nie   dzieje  się   ze  mną   nic  nadzwyczajnego   —  powiedziała 

niezrozumiale Babka. — Nie ma najmniejszego sensu, żebyście z mojego powodu zostawały 
w domu. Jeśli będę czegoś potrzebowała, Marigold mi to poda. Mam nadzieję, że zjadłyście 
porządną kolację. Niewiele dostaniecie u Harriet. Ona uważa, że głodzenie gości należy do 
prostego stylu życia. Specjalnie napełnia filiżanki po brzegi, żeby śmietanka się nie mieściła. 
Jeden dzbanuszek wystarcza jej dłużej, niż jakiejkolwiek innej kobiecie którą znam.

— Nie jedziemy tam po to, żeby się najadać — powiedziała z godnością Młodsza Babka.
Starsza Babka zaśmiała się w kułak.
— Oczywiście,   że   nie.   W   każdym   razie   pojedziecie.   Chcę   wiedzieć   wszystko   o   tym 

przyjęciu. Będzie zabawne. Bardziej mi zależy teraz, żeby mnie ludzie bawili, niż kochali. 
Zwróćcie uwagę, czy Grace i Marjory rozmawiają już ze sobą, czy nie. I czy Katarzyna 
Lesley wyskubała sobie brwi. Słyszałam, że miała taki zamiar, jadąc do Nowego Jorku. Jeśli 
Luiza wystąpi w tej różowej sukience z żorżety z zielonymi robaczkami, spróbujcie wylać na 
nią trochę kawy.

— Jeśli uważasz, że nie powinnyśmy pójść… — zaczęła Młodsza Babka.
— Marian Blaisdell, jeżeli nie wyjdziesz natychmiast z tego pokoju, rzucę czymś w ciebie. 

Klon  już  trąbi.   Wiecie,   że   nie   lubi   czekać.   Idźcie   już   obie   i   przyślijcie   Marigold.   Może 
posiedzieć tu i dotrzymać mi towarzystwa, zanim pójdzie spać.

Starsza Babka patrzyła z osobliwym wyrazem starych, czarnych oczu, jak Matka i Młodsza 

Babka wychodziły z pokoju.

— Nie może znieść myśli o mojej śmierci, bo przestanie być Młodszą Babką. Nie śpieszy 

się jej do tego awansu — powiedziała do Marigold, która ociągając się weszła do pokoju. — 
Weź swoją książkę z obrazkami i usiądź, dziecko. Chcę trochę pomyśleć. Później będę miała 
ci kilka rzeczy do powiedzenia.

— Tak, proszę Babci — Marigold zawsze mówiła: „Tak, proszę babci” do Starszej Babki i 

„Tak, babciu” do Młodszej Babki. Usiadła posłusznie, ale niechętnie. Był śliczny wieczór 

background image

wiosenny i Sylwia na pewno czeka na nią przy Zielonej Bramie. Zaplanowały odprawić dziś 
specjalny, nowy rodzaj czarów przy Białej Fontannie. A teraz będzie musiała spędzić cały 
wieczór  siedząc   tu z  Babką,  która  nawet  nie  chce   rozmawiać,  tylko   leży  z  zamkniętymi 
oczami. Czy ona śpi? Jeśli tak, to może mogłaby pobiec przez sad do Zielonej  Bramy i 
powiedzieć   Sylwii,   dlaczego   nie   może   przyjść.   Inaczej   Sylwia   gotowa   się   pogniewać. 
Magiczne Drzwi tuż przy jej krześle były otwarte — mogła wyślizgnąć się przez nie — i 
wrócić za chwilę.

— Czy Babcia śpi? — szepnęła ostrożnie.
— Bądź cicho. Oczywiście, że śpię — powiedziała sucho Babka.
Marigold westchnęła z rezygnacją. Bóg wie, co Sylwia może zrobić. Może już nigdy nie 

przyjdzie.   Marigold   nigdy   jeszcze   nie   opuściła   spotkania   z   Sylwią.   Ostrożnie   odwróciła 
krzesło tyłem do Klementyny i spojrzała na inne panny młode w krynolinach i staromodnych 
kapeluszach z lat sześćdziesiątych, tiurniurach i polonezkach z lat osiemdziesiątych, rękawach 
jak   balony   i   spódnicach   w   kształcie   dzwonu   z   lat   dziewięćdziesiątych,   olbrzymich 
kapeluszach z początku dwudziestego wieku. Marigold nic nie wiedziała oczywiście o tych 
datach.   Wszystkie   one   należały   do   legendarnego   czasu   sprzed   jej   narodzin,   kiedy   ludzie 
chodzili   w   różnego   rodzaju   absurdalnych   strojach.   Tylko   Klementyna   nie   wyglądała 
śmiesznie   w   koronkach   na   ramionach,   z   gładko   zaczesanymi   włosami   i   nie   więdnącą, 
niemodną lilią. Ciągle wracała do Klementyny, nic nie mogła na to poradzić. To było jak 
chory ząb, na który nie można nie nacisnąć. Ale nie obejrzy się więcej i nie będzie na nią 
patrzeć. Na pewno nie.

background image

3

— Po co wpatrujesz się tak w Klementynę? — Babka siedziała wyprostowana na łóżku. — 

Była   przystojna,   prawda?   Najprzystojniejsza   z   wszystkich   panien   młodych   w   rodzinie 
Lesleyów.   Te   kolory,   wyraz   twarzy,   czarujące   gesty   cudownych   rąk.   Taka   szkoda…   — 
Babka nagle przerwała.

Marigold była pewna, że miała zamiar powiedzieć: — Taka szkoda, że umarła.
Babka odrzuciła koce i wysunęła dwie malutkie stopy, spuszczając je z łóżka.
— Podaj mi ubranie i pończochy — rozkazała — są w górnej szufladzie komody. Czarna, 

jedwabna suknia wisi w szafie. Pantofelki są w niebieskim pudle. Pośpiesz się.

— Chyba babcia nie zamierza wstać? — Marigold ze zdziwienia zaparło dech. Nigdy w 

życiu nie widziała Babki stojącej. Nie przypuszczała, że Babka może opuścić łóżko.

— Zamierzam wstać i przejść się po sadzie — powiedziała Babka. — Rób, co ci każę i nic 

nie mów. Robiłam, co chciałam zanim w ogóle pomyślano o twoich narodzinach, i zrobię, co 
zechcę, dzisiaj. Dlatego wysłałam je na przyjęcie. No, rusz się.

Marigold   przyniosła   czarną   suknię   i   buty   i   pomogła   Babce   je   nałożyć,   choć   Babka 

właściwie nie potrzebowała pomocy. Stanęła z tryumfem trzymając się ramy łóżka.

— Przynieś mój czarny jedwabny szal i laseczkę ze starego zegara. Chodziłam po tym 

pokoju co noc, gdy wszyscy już spali, żeby ćwiczyć nogi, ale na zewnątrz nie wychodziłam 
od dziesięciu lat.

Marigold przyniosła laseczkę czując się jak we śnie i wyszła z Babką przez Magiczne 

Drzwi w dół po niskich stopniach. Babka zatrzymała się i odwróciła do niej. Księżyc jeszcze 
nie wstał, choć za świerkami pojawiła się srebrzysta jasność. Na zachodzie za brzozami widać 
było pasemko delikatnej złocistości. Na trawie połyskiwała chłodna, czysta rosa. Czarownica 
z Endor przeraźliwie i obelżywie miauczała w stronę kogoś za spichlerzem.

Babka głęboko wciągnęła powietrze.
— Ach, ten słony zapach morza! Dobrze go znowu poczuć. I kwiaty jabłoni. Zapomniałam 

jak wygląda wiosna. Czy w sadzie pod cedrem jest jeszcze ta stara kamienna  ławeczka? 
Zabierz mnie tam. Chcę zobaczyć jeszcze jeden wschód księżyca nad tą kępą świerków.

Marigold wzięła Babkę za rękę i weszły w sad w miejscu zachwycającym i niezwykłym, 

które bardzo lubiła, gdzie obok siebie rosły jabłonie, sosny i jodły. Pomiędzy drzewami były 
grządki   kwiatów,   gąszcz   słodkiej   koniczyny   —   białej   i   delikatnej,   kępki   różowych   i 
purpurowych   dzwonków,   zagony   mięty   i   bylicy,   krzewy   bożodrzewu   i   wielkie   krzaki 
różowych róż. Wiał tu pachnący wiatr. W krzakach porzeczek mieszkały elfy. Mały Zielony 
Ludek żył w gałęziach starego buka.

Podczas gdy Marigold i Babka przechodziły przez sad do miejsca, gdzie spomiędzy kępy 

kwitnących   krzewów   tawuły   wzbijał   się   wielki   rozłożysty   cedr,   zapadło   wyczekujące 
milczenie. Marigold uważała, że to kwiaty oczekiwały wschodu księżyca.

background image

4

Babka z westchnieniem opadła na kamienną ławkę. Siedziała bez ruchu milcząc, jak się 

wydawało Marigold, długi czas. Księżyc wzniósł się nad świerkowym gajem, a sad zmienił 
swój wygląd. Pełen kwiatów ogród w świetle księżyca wyglądał nieco dziwnie, czarownie, 
diabolicznie. Wrażliwa Marigold czuła jakąś niesamowitość, chociaż jeszcze nie umiała jej 
określić. Nic nie wyglądało tak samo jak w dziennym świetle. Nigdy nie była w ogrodzie tak 
późno   jak   teraz.   Lilie   podniosły   swoje   śnieżne   kielichy,   srebrzystobiałe   światło   księżyca 
leżało   na   kamiennych   schodach.   Zapach   bzu   rozchodził   się   falami   w   krystalicznym 
powietrzu, za sadem leżały stare pola, które znała i kochała, a które teraz były tajemniczymi 
miejscami pełnymi księżycowego blasku. Daleko, daleko szumiało morze.

Babka nadal śniła. Czy widziała twarze, od dawna spoczywające pod ziemią, znów żywe i 

jasne?   Czy   przez   ten   stary   sad   w   świetle   księżyca   biegły   spiesznie   jakieś   stopy,   czy 
nawoływały glosy, które tylko ona słyszała? Czyje głosy wzywały ją spośród jodeł?

Marigold poczuła mrowienie wzdłuż kręgosłupa. Była pewna, że ona i Babka nie były 

same w sadzie.

— Jak się czujesz, odkąd tutaj weszłyśmy? — zapytała w końcu Babka.
— Całkiem dobrze — odpowiedziała Marigold, nieco zaskoczona.
— Dobrze — powiedziała Babka. — To dobry sprawdzian — próba ciszy. Jeśli potrafisz z 

kimś  przebywać  w ciszy przez pół godziny i nie czujesz się zakłopotana, to oznacza, że 
możecie być przyjaciółmi. Jeśli nie, nigdy nie zaprzyjaźnicie się i nie ma sensu próbować. 
Przyprowadziłam   cię   tu   z   dwóch   powodów,   Marigold.   Po   pierwsze,   żeby   dać   ci   kilka 
życiowych wskazówek, które mogą ci pomóc albo też mogą nie być pomocne. Po drugie, 
przyszłam tu na spotkanie z przeszłością. Nie jesteśmy tu same, dziecko.

O nie, Marigold wiedziała o tym. Przysunęła się nieco do Babki.
— Nie   bój   się,   dziecko.   Duchy,   które   tu   się  przechadzają   są  przyjazne,   domowe.   Nie 

skrzywdzą cię. Jesteś z ich rodu i krwi. Czy wiesz, że wyglądasz zupełnie tak jak dziecko, 
które zmarło siedemdziesiąt lat przed twoimi narodzinami? Siostrzenica mego męża. Nikt z 
żyjących   oprócz   mnie   nie   pamięta   tej   istotki   —   jej   piękna,   czaru,   mądrości.   Ale   ja   ją 
pamiętam. Masz jej oczy i usta i ten sam wyraz zasłuchania w głosy, które tylko ona potrafiła 
usłyszeć. Zastanawiam się, czy to błogosławieństwo czy przekleństwo. Moje dzieci bawiły się 
w tym ogrodzie — potem moje wnuki i prawnuki. Ileż małych duszków! Pomyśleć, że w 
domu, w którym kiedyś było czternaścioro dzieci, jesteś tylko ty!

— To nie moja wina — powiedziała Marigold, która czuła się tak, jakby Babka winiła ją 

za to.

— Nie jest to niczyja wina, tak jak nie jest niczyją winą, że twój ojciec umarł na zapalenie 

płuc, zanim się urodziłaś. Pewnego dnia Świerkowy Obłok będzie twój.

— Mój? — Marigold była zaskoczona. Taka myśl nigdy nie przyszła jej do głowy.
— Musisz go zawsze kochać. Miejsca wiedzą, że są kochane — tak samo  jak ludzie. 

Widziałam   domy,   które   miały   prawdziwie   złamane   serca.   Ten   dom   i   ja   zawsze   byliśmy 
przyjaciółmi. Pokochałam go w dniu, kiedy przybyłam tu jako panna młoda. Zasadziłam tu 
większość drzew. Musisz wyjść za mąż pewnego dnia i na nowo go ożywić. Ale nie za młodo 
— nie za młodo. Wyszłam za mąż mając siedemnaście lat i zostałam babką mając trzydzieści 
sześć. To było okropne. Czasem wydaje mi się, że zawsze byłam babką. Mogłam wyjść za 
mąż mając szesnaście lat. Postanowiłam jednak, że nie wyjdę za mąż, dopóki nie skończę 
robić na drutach kapy w listki jabłoni. Twój pradziadek odszedł w takim gniewie, że nie 
wiedziałam,   czy   kiedykolwiek   wróci.   Ale   wrócił.   On   był   tylko   chłopcem.   Byliśmy   parą 
dzieci.   Dwoje głuptasów.  Tak  nas  nazywali—   Mimo   to  byliśmy   wtedy  mądrzejsi,  niż   ja 
jestem dzisiaj. Wiedzieliśmy to, czego nie wiem teraz. Za długo tu pozostałam. Nie rób tego, 

background image

Marigold — nie żyj tak długo, aby w życiu nic ci nie pozostało oprócz dobrego jedzenia. 
Nikomu nie będzie żal, że umarłam.

— Mnie będzie żal! — gwałtownie zaprotestowała Marigold i rzeczywiście tak myślała. 

Przecież  to było  okropne. Świerkowy Obłok bez Starszej Babki! Jak świat mógłby dalej 
istnieć?

— Nie mam na myśli takiego żalu — powiedziała Babka. — Zresztą, nawet ty nie będziesz 

długo żałować. Czy to nie dziwne? Kiedyś bałam się śmierci. Była moim wrogiem — teraz 
jest   przyjaciółką.   Czy   wiesz,   Marigold,   że   od   trzydziestu   lat   nikt   nie   zawołał   mnie   po 
imieniu? Czy wiesz, jak mam na imię?

— N–nie — przyznała Marigold. Po raz pierwszy zdała sobie sprawę z tego, że Babka 

musi mieć jakieś imię.

— Mam na imię Edyta. Wiesz, chciałabym usłyszeć, jak ktoś mnie tak znowu nazywa. 

Odezwij się do mnie po imieniu, Marigold.

Marigold głęboko nabrała powietrza. To było okropne. To było świętokradztwo. Równie 

dobrze można kazać komuś wołać po imieniu Pana Boga.

— Powiedz coś, cokolwiek, i wymów moje imię — powiedziała Babka niecierpliwie.
— Nie… nie wiem, co powiedzieć, Edyto — wyjąkała Marigold. Zabrzmiało to strasznie, 

Babka westchnęła.

— To bez sensu. To nie jest moje imię — nie wtedy, kiedy ty je wymawiasz. Oczywiście, 

że to nie mogło dobrze zabrzmieć. Powinnam była to przewidzieć. — Nagle roześmiała się. 
— Chciałabym być na moim własnym pogrzebie. To dopiero byłoby zabawne! Obecna będzie 
cała rodzina do ostatniego kuzyna. Usiądą i będą opowiadać wszystkie zwyczajne, uprzejme, 
dobre i nudne rzeczy o mnie, zamiast interesującej prawdy. Jedyną prawdziwą rzeczą, jaką 
powiedzą, będzie to, że wspaniale się trzymałam. Zawsze to mówią o każdym z Lesleyów, 
który żył ponad osiemdziesiątkę. Marigold — sposób w jaki Babka potrafiła nagle zmienić 
temat rozmowy, zawsze był zaskakujący — co naprawdę sądzisz o świecie?

Marigold, choć zaskoczona, wiedziała dokładnie, co sądzi o świecie.
— Myślę, że jest bardzo interesujący — powiedziała. Babka przyjrzała się jej i roześmiała.
— Trafiłaś w dziesiątkę. Dar języków przeminie i znikną przepowiednie — ale procesja 

ludzkiego życia będzie trwać dalej. Nigdy nie zmęczyłam się patrzeniem na nią. Żyję prawie 
wiek — i gdy już wszystko się dokonało, za nic nie jestem tak wdzięczna jak za to, że zawsze 
świat i ludzie wydawali mi się interesujący. Tak, warto było żyć. Ilu chłopców, Marigold, 
interesuje się tobą?

— Interesuje się? — Marigold nie zrozumiała.
— Nie masz żadnego wielbiciela? — wyjaśniła Babka.
Marigold była wstrząśnięta.
— Oczywiście, że nie. Jestem zbyt mała.
— Za mała? Ja w twoim wieku miałam dwóch wielbicieli. Czy wyobrażasz sobie mnie 

siedmioletnią i dwóch wielbicieli?

Marigold spojrzała w roześmiane, łagodne w blasku księżyca, czarne oczy Babki i po raz 

pierwszy zrozumiała, że Babka nie zawsze była stara. Może nawet była kiedyś Edytą.

— Właściwie   miałam   wielbiciela,   kiedy   miałam   sześć   lat   —   powiedziała   Babka 

tryumfalnie.   —   Za   moich   czasów   dziewczynki   rodziły   się   mając   wielbicieli.   Mały   Jim 
Jakośtam — zapomniałam jego nazwiska, jeśli w ogóle je znałam — szedł trzy mile, żeby 
kupić dla mnie lizaka. Miałam tylko sześć lat, ale wiedziałam, co to oznaczało. Nie żyje już 
od osiemdziesięciu lat. Drugi był Karolek Snaith. Miał dziewięć lat. Nazywaliśmy go żabia—
twarz. Nigdy nie zapomnę jego okrągłych oczu wpatrzonych we mnie, kiedy zapytał: „Czy 
mogę być twoim wielbicielem?” I jak wyglądał, kiedy zachichotałam i powiedziałam: Nie. 
Wiele razy mówiłam „nie”, zanim w końcu powiedziałam „tak”. — Babka wspominając to 
roześmiała się z zachwytem podlotka.

background image

— Po raz pierwszy powiedziałaś „tak” pradziadkowi, prawda? — zapytała Marigold.
Babka przytaknęła.
— Ale wcześniej parę razy byłam tego bliska. Byłam zakochana we Franku Listerze, kiedy 

miałam piętnaście lat. Moja rodzina nie pozwalała mi wyjść za niego. Chciał, żebym z nim 
uciekła. Zawsze żałowałam, że tego nie zrobiłam. Ale gdybym to zrobiła, też żałowałabym 
tego.

O mało nie wyszłam za Boba Clancy — a teraz jedyne co o nim pamiętam, to jak kiedyś 

upił się i pomalował całą kuchnię swojej matki klonowym syropem. Joe Benson był we mnie 
zakochany. Powiedziałam mu, że jest wspaniały. Jeśli powiesz mężczyźnie pewnego rodzaju, 
że jest wspaniały, już jest twój — jeśli chcesz tego rodzaju mężczyznę. Piotr March był miły. 
Myślano, że umrze na suchoty,  a on błagał mnie, żebym  wyszła za niego i dała mu rok 
szczęścia.   Tylko   pomyśleć,   co   by   się   stało,   gdybym   to   zrobiła.   Wyzdrowiał   i   żył 
siedemdziesiąt lat. Nigdy tak nie ryzykuj z żadnym mężczyzną na ziemi, Marigold. Ożenił się 
z Hildą Stuart. Ładna dziewczyna, ale zbyt nieśmiała. Za każdym razem, gdy Hilda wydała 
więcej niż pięć centów tygodniowo, Piotr dostawał newralgii. Zawsze siedział przede mną w 
kościele i brała mnie chętka, żeby pacnąć go w to miejsce na łysej głowie, gdzie miał znamię, 
które wyglądało jak mucha.

— Czy pradziadek był przystojnym mężczyzną? — zapytała Marigold.
— Przystojnym? Czy był przystojny? Sto lat temu wszyscy byli przystojni. Nie wiem, czy 

był przystojny. Wiem tylko, że należał do mnie od chwili, gdy na niego spojrzałam. To było 
na uroczystym obiedzie. Był tam z Janka Churchill. Myślała, że już go złapała. Zawsze mnie 
nienawidziła. Miałam złote pantofle, które były za ciasne. Zrzuciłam je pod stołem, żeby 
trochę  odetchnąć.   Nigdy nie   znalazłam  jednego  z nich.  Wiem,  że  to  sprawka Janki.  Ale 
wyrównałam  z nią rachunki. Odebrałam  jej wielbiciela.  Nie było  to trudne. Była  czarną, 
aksamitną pięknością — dużo piękniejszą ode mnie — ale brakowało jej tajemniczości. Gdzie 
nie ma tajemnicy, tam nie ma romantycznej miłości. Zapamiętaj to.

— Czy ty i pradziadek zamieszkaliście tutaj, gdy się pobraliście?
— Tak.   Zbudował   Świerkowy   Obłok   i   przywiózł   mnie   tutaj.   Byliśmy   szczęśliwi. 

Oczywiście kłóciliśmy się od czasu do czasu. Raz powiedział do mnie brzydkie słowo, a ja 
mu odpowiedziałam podobnie. Tak go to przeraziło, że nigdy już nie dał mi złego przykładu. 
Nasza   najpoważniejsza   kłótnia   nastąpiła   wtedy,   gdy   rozlał   zupę   na   moją   jedwabną, 
purpurową suknię. Zawsze byłam przekonana, że zrobił to naumyślnie, ponieważ mu się nie 
podobała. Od czterdziestu lat leży na cmentarzu w Południowym Harmony, ale gdyby był 
tutaj, chętnie spoliczkowała—bym go za tę suknię.

— Jak wyrównałaś z nim rachunki? — zapytała Marigold dobrze wiedząc, że Babka to 

zrobiła.

Babka zaśmiała się tak, że niemal straciła oddech.
— Powiedziałam mu, że ponieważ zniszczył moją suknię, pójdę w niedzielę do kościoła w 

halce. I poszłam.

— Och, Babciu. — Marigold pomyślała, że to trochę za wiele.
— Ach,   miałam   jeszcze   długi   jedwabny   płaszcz.   Nie   zorientował   się,   dopóki   nie 

usiedliśmy   w   ławce.   Kiedy   usiadłam,   płaszcz   się   rozchylił   i   ujrzał   halkę   —   była 
jaskrawozielona. Ach, do dziś widzę wyraz jego twarzy!

Babka zakołysała się na ławce, śmiejąc się serdecznie.
— Zaciągnęłam brzeg płaszcza. Nie sądzę, żeby twój pradziad wyniósł wiele z kazania. 

Gdy się skończyło, wziął mnie za ramię, przeprowadził przez nawę do naszego powozu. Tego 
dnia nie było rozmów przed kościołem. Nie odezwał się ani razu po drodze —— siedział z 
zasznurowanymi ustami. Właściwie nigdy nie powiedział słowa na ten temat, ale do końca 
życia nie mógł znieść zielonego koloru. A to był mój kolor. Kiedy potem uszyłam sobie 
zieloną sukienkę, dał naszej grubej starej pomywaczce w prezencie suknię z tego samego 

background image

materiału. Oczywiście, nie mogłam nosić tej sukni i nigdy już nie ośmieliłam się włożyć nic 
zielonego. Trzeba było mieć naprawdę dużo sprytu, żeby wygrać z pradziadkiem na dłuższą 
metę. Ale to była nasza jedyna poważna kłótnia, choć spieraliśmy się przez kilka lat o chleb. 
On chciał grube, a ja cienkie kromki. Zepsuło to nam wiele wspólnych posiłków.

— Dlaczego każde z was nie kroiło sobie w taki sposób, jak chciało? Babka zachichotała.
— O   nie.   To   znaczyłoby   ustąpić   w   drobiazgu.   Jest   to   trudniejsze   od   ustępowania   w 

poważnych sprawach. Oczywiście robiliśmy tak, kiedy mieliśmy tyle dzieci, że problemem 
stało   się   zdobycie   wystarczającej   ilości   chleba,   wszystko   jedno   czy   grubo,   czy   cienko 
pokrojonego. Ale do końca życia zdarzało się, że parskał, gdy kroiłam śliczną, cienką jak 
papier kromkę, a niekiedy ja wprost nie mogłam powstrzymać się od prychnięcia, gdy on 
kroił kromkę grubą na cal.

— Lubię cienko krojony chleb — powiedziała Marigold, rozumiejąc gust Babki.
— Ale jeżeli wyjdziesz za mężczyznę, który lubi grubo krojony — a wiem,  że każdy 

prawdziwy mężczyzna to lubi — pozwól od razu, żeby jadł grube kromki. Nie upieraj się przy 
drobiazgach. Kromki chleba nie miały znaczenia, gdy twój pradziadek zakochał się w swojej 
dalekiej kuzynce, Mary Lesley. Zawsze próbowała flirtować z każdym mężczyzną, który się 
nawinął. Nie mogła po prostu zostawić żadnego z nich w spokoju. Nie była ładna, ale nosiła 
się   jak   królowa,   więc   ludzie   myśleli,   że   nią   była.   To   pożyteczna   sztuczka.   Możesz   ją 
zapamiętać. Lecz nie flirtuj. Zranisz siebie albo kogoś drugiego.

— Czy ty nie flirtowałaś? — zapytała Marigold przebiegle.
— Owszem. Dlatego tobie mówię, żebyś tego nie robiła. Co do reszty — bierz, co Bóg 

daje. To był ciężki czas. Ale on wrócił. Na ogół wracają, jeżeli ma się tyle rozumu, żeby 
siedzieć cicho i czekać — ja go, chwała Bogu, miałam. Tylko raz się zbuntowałam — to był 
wieczór   wesela   Karola   Blaisdella.   Alek   siedział   w   kącie   z   Mary   i   przez   cały   wieczór 
rozmawiali. Wybiegłam z domu i przeszłam sześć mil pieszo w satynowych pantofelkach i 
wieczorowej   sukni.   Był   marzec,   powinnam   niewątpliwie   umrzeć,   ale   oto   mam 
dziewięćdziesiąt  dziewięć lat i nic mi  nie dolega. Alek wcale się nie przejął! Myślał,  że 
poszłam do domu z rodziną Abe Lesleya. Otrzeźwiał dopiero, kiedy Mary go rzuciła dla 
kogoś nowego. Nie mogę powiedzieć,  żebym  lubiła  Mary od tego czasu. Tak czy owak, 
próbowała mi dokuczyć, rozdmuchując starą zazdrość dla samej zabawy. Z resztą rodziny 
żyłam   dobrze,   choć   członkowie   rodziny   twojego   pradziadka   byli   przeważnie   strasznymi 
głuptasami, biedactwa. Matce Alka nie podobało się, że jesteśmy taką dużą rodziną. Mówiła, 
że to podcina Alkowi skrzydła. Dwukrotnie urodziłam bliźniaki, żeby zrobić jej na złość, ale 
mimo wszystko byliśmy w dobrych stosunkach. Sam, brat Alka, był okropnym nudziarzem. 
Nic   mu   się   nie   przydarzało.   Nigdy   się   nawet   nie   zakochał.   Umarł   we   śnie,   gdy   miał 
sześćdziesiąt lat. Byłam wściekła widząc, jak marnuje życie. Paweł był czarną owcą. Zawsze 
upijał się przy każdej podniosłej lub smutnej okazji. Upił się na weselu Ruth Lesley — brała 
ślub tutaj — i kiedy para młoda wyszła do sadu aby ślubować, rozdrażnił pszczoły w ulach 
przy spichlerzu. To było najżywsze wesele, w jakim kiedykolwiek brałam udział. Nigdy nie 
zapomnę starego pastora Wooda, uciekającego przed goniącymi go pszczołami w górę po 
schodach. To dopiero był widok! Babka śmiała się tak serdecznie, że aż popłynęły jej łzy.

— Biedna Ruth. Pszczoły tak ją pokłuły, że wyglądała jak chora na ospę. No cóż, i tak 

miała niewiele rozumu. Zwykle zarzucała mężowi ręce na szyję w obecności innych, kiedy 
chciała go o coś poprosić. Robił się cały czerwony z wściekłości! Zawsze odmawiał. Powinna 
była z czasem nauczyć się rozumu. Niektóre kobiety nigdy się nie nauczą. Pamiętaj Marigold, 
żeby zachować rozsądek w postępowaniu z mężczyznami.

— Opowiedz mi coś jeszcze, Babciu — poprosiła Marigold gorąco.
— Ależ dziecko, mogłabym opowiadać całą noc. Ten sad jest pełen różnych historii. Tam, 

przy tej starej jabłoni, Bess Lesley omdlała, kiedy Aleksander McKay zapytał ją nagle, czy 
wyjdzie za niego. W moich czasach „omdlewało” się, a „mdlało” w czasach twojej babki. 

background image

Teraz nie robi się ani tego, ani tamtego. Ale ileż zabawy tracą! Aleksander myślał, że Bess nie 
żyje, że zabił ją swoją gwałtownością. Znaleźliśmy go przy niej na kolanach, wydzierającego 
sobie włosy z głowy i wrzeszczącego  wniebogłosy.  Uważał, że jestem zupełnie nieczuła, 
ponieważ wylałam na nią całą chochlę wody. Przyszła do siebie bardzo prędko — kręciła 
włosy na papiloty — a z prostymi kosmykami wiszącymi sztywno wokół twarzy i z cerą 
koloru   łojowej   świecy   wyglądała   okropnie.   Ale   miała   wspaniałą   figurę.   Współczesne 
dziewczęta wyglądają jak patyki. Aleksander chwycił ją w ramiona i prosił o przebaczenie. 
Przebaczyła   mu   i   wyszła   za   niego,   ale   mnie   nie   przebaczyła   nigdy.   Kiedy   już   mowa   o 
duchach,   to   mieli   nawiedzone   drzwi   w   swoim   domu.   Zawsze   były   otwarte,   choćby   je 
zamknięto na klucz.

— Czy naprawdę w to wierzysz, Babciu?
— Oczywiście.   Zawsze   wierzę   w   takie   rzeczy.   Jeśli   w   nie   nie   uwierzysz,   nigdy   nie 

będziesz miała dobrej zabawy. Im więcej jest w twoim życiu rzeczy, w które wierzysz, tym 
bardziej jest ono, jak ty to mówisz, „interesujące”. Zbyt wiele niedowiarstwa czyni je ubogim. 
Co do duchów, to był jeszcze jeden nawiedzony dom w rodzinie — dom Gartha Lesleya z 
tamtej strony Zatoki. Był nawiedzony przez białego kota!

— Dlaczego?
— Nikt   nie   wiedział.   Ale   tak   było.   Garthowie   byli   z   tego   dumni.   A   wielu   ludzi   go 

widziało. Ja też go widziałam, a przynajmniej widziałam białego kota myjącego pyszczek na 
schodach.

— Ale czy to był duch?
— Och,  znowu  zaczynasz.  Wolę  wierzyć,   że  tak.   W  przeciwnym  razie  nie   mogłabym 

powiedzieć, że widziałam prawdziwego ducha. Tam w kącie, gdzie rosną trzy sosny, Hilary i 
Kasia Lesley postanowili powiedzieć, co naprawdę o sobie nawzajem myślą. Sądzili, że to 
będzie   zabawne   —   ale   potem   nigdy   się   do   siebie   już   nie   odezwali.   Kasia   była   kiedyś 
zaręczona ze swoim dalekim kuzynem  Benem Lesleyem  z drugiej strony Zatoki. Zerwali 
zaręczyny, a później ona znalazła swoją fotografię w albumie jego matki, ozdobioną wąsem i 
rogami. Była straszna kłótnia w rodzinie z tego powodu. Nieco później poślubiła Dawida 
Ridleya. Nieszkodliwy typ, ale miał zwyczaj zjadać lukier z ciasta swojej żony, gdy poszli do 
kogoś na herbatę. Kasi to nie przeszkadzało, nie lubiła lukru, ale ja zawsze miałam ochotę tak 
go napchać lukrem, żeby raz na zawsze miał dosyć. Siostra Bena, Laura, została porzucona 
przez Turnera Reeda. Ożenił się z Józia Lesley, a kiedy pojawili się w kościele pierwszy raz 
po ślubie, Laura też tam była w sukni, którą miała mieć na swoim ślubie, i usiadła z drugiej 
strony obok Bena. Alek powiedział, że powinno się ją wytarzać w smole i pierzu, ale mnie 
podobała   się   jej   odwaga.   Kawałek   tej   sukni   jest   w   mojej   jedwabnej,   letniej   kołdrze   w 
zielonym kufrze na facjatce. Dostaniesz ją po mnie. Dostaniesz też mój pierścionek z perłą. 
Jest wart pięćset  dolarów. Zostawiam ci  go w testamencie,  więc nikt  nie może  podnieść 
krzyku albo odebrać ci go. Edyta z tamtej strony Zatoki ma na niego oko od lat. Uważa, że 
powinna go dostać, ponieważ była moją pierwszą imienniczką. Zawdzięcza mi więcej niż 
imię, choć nie ma o tym pojęcia. Gdyby nie ja, nigdy by nie przyszła na świat. To ja ożeniłam 
jej rodziców. Byłam niegdyś znakomitą swatką. Właściwie ani trochę nie chcieli się pobrać, 
ale są tak szczęśliwi, jakby chcieli. Mimo to nie pozwól nigdy Marigold, by ktoś cię swatał.

Babka umilkła na chwilę, zamyślona być może nad innymi, zapomnianymi miłościami w 

rodzinie. Wiatr zakołysał drzewami i cienie zaczęły tańczyć jak opętane. Czy to były tylko 
cienie…?

— Pod tamtą słodką jabłonią siadałyśmy często z Annabelą Lesley i rozmawiałyśmy — 

powiedziała Babka zmienionym, łagodnym, czułym głosem. — Kochałam Annabelę. Była 
jedyną osobą w rodzinie Lesleyów, którą naprawdę kochałam. Szlachetna kobieta. Jedyna, 
jaką znałam, która potrafiła dochować tajemnicy, kobieta, która naprawdę spaliłaby list, jeśli 
poprosiłoby   się   ją   o   to.   Można   było   odkryć   przed   nią   duszę.   Naucz   się   dochowywać 

background image

tajemnicy, Marigold. Była też sprawiedliwa. Naucz się być sprawiedliwą. Najtrudniej w życiu 
jest być sprawiedliwą. O ileż łatwiej jest być wielkoduszną.

— Mogłabym siedzieć tu całą noc i słuchać, jak opowiadasz o tych wszystkich ludziach — 

szepnęła Marigold.

Babka westchnęła.
— Kiedyś mogłam nie spać całą noc, tańczyć i rozmawiać, a o świcie śmiać się. Ale nie 

można tego robić mając dziewięćdziesiąt dziewięć lat. Muszę zostawić moje duchy i wejść do 
domu. Były to, mimo wszystko, przyzwoite duchy. Nigdy nie było prawdziwego skandalu w 
rodzinie. Chyba że tak można nazwać tę starą historię z mężem Adeli i arszenikiem. Czy 
zauważyłaś, że kiedy mówi się o książkach Adeli, jest ona „naszą kuzynką”, ale kiedy mowa 
o sekrecie owsianki, jest ona „daleką kuzynką”. Nie, żebym kiedykolwiek wierzyła, że ona to 
zrobiła.   Marigold,   czy   przebaczysz   mi   te   wszystkie   pigułki,   do   których   połykania   cię 
zmuszałam?

— Ależ to dla mojego dobra — zaprotestowała Marigold. Babka zachichotała.
— Właśnie za takie rzeczy powinniśmy prosić o przebaczenie. Ale nie proszę, żebyś mi 

przebaczyła, że kazałam ci się uczyć na pamięć wersetów z Pisma Świętego. Kiedyś będziesz 
mi za to wdzięczna. To zdumiewające — jakie przepiękne rzeczy są w Piśmie Świętym.

„Kiedy wszystkie poranne gwiazdy zaśpiewały razem”. I ta przemowa Ruth do Noemi. 

Choć to mnie też rozgniewało, bo nigdy żadna moja synowa nie odezwałaby się w ten sposób 
do mnie. No cóż, one wszystkie już odeszły z wyjątkiem Marian. Już czas — najwyższy czas, 
abym i ja odeszła.

Marigold poczuła ogromny żal, że Babka musiała umierać właśnie wtedy, kiedy naprawdę 

zaczynała ją poznawać. Poza tym Marigold miała coś na sumieniu.

— Babciu   —   szepnęła   —   Ja…   ja   robiłam   miny   za   twoimi   plecami.   Babka   dotknęła 

malutkiego, okrągłego policzka Marigold czubkiem palca.

— Myślisz,   że   nie   widziałam   twoich   min?   Widziałam   —   często.   Nie   były   aż   tak 

szelmowskie jak te, które robiłam w twoim wieku. Cieszę się, że żyłam dość długo, żebyś 
mnie zapamiętała. Ja odchodzę — a ty zaczynasz życie. Żyj radośnie, dziecinko. Nie przejmuj 
się   nigdy  starymi   tradycjami.   Tradycje   nie   mają   znaczenia   w   świecie,   w   którym   zdjęcia 
królowych umieszcza się w reklamach pism. Lecz zachowuj reguły tej gry, jaką jest życie. 
Zrób to, bo i tak na koniec nie oszukasz życia.

I nie przejmuj się za bardzo tym, co ludzie powiedzą. Całymi latami chciałam coś zrobić i 

nie mogłam, bo powstrzymywała mnie myśl o tym, co powie kuzynka Ewelina. W końcu to 
zrobiłam. A ona powiedziała: „Naprawdę nie sądziłam, że Edyta ma w sobie tyle odwagi”. 
Rób wszystko, co chcesz, Marigold, tak długo, jak możesz podejść potem do lustra i spojrzeć 
sobie w twarz. Wyrocznia orzekła. Ale czy to ci coś pomoże? Popełnisz swoje własne błędy i 
na nich będziesz się uczyć, jak my wszyscy. Podaj mi laskę, dziecko. Cieszę się, że wyszłam 
na dwór. Dawno się tak nie śmiałam jak dziś, gdy przypomniałam sobie pastora Wooda i 
pszczoły.

— Przecież często słyszałam jak się śmiejesz — powiedziała Marigold z niedowierzaniem.
— Chichot   nad   błędami   biednej   ludzkości   to   nie   śmiech   —   powiedziała   Babka.   Z 

łatwością wstała i przeszła przez sad, opierając się lekko na laseczce. Przy bramie przystanęła 
i spojrzała za siebie, posyłając pocałunek niewidzialnym istotom. W blasku księżyca jej oczy 
wyglądały jak klejnoty. Czarny szal ciasno opięty wokół głowy był jak fryzura z lśniących, 
czarnych   włosów.   Wróciły   odległe   lata.   Była   Edytą   —   Edytą   w   złotych   pantofelkach   i 
zielonej halce. Marigold wykrzyknęła bez zastanowienia:

— Och, Edyto, wiem, jak wyglądałaś!
— To brzmiało tak, jak powinno — powiedziała Babka — dałaś mi chwilę młodości. Ale 

teraz jestem znów stara i zmęczona — bardzo zmęczona. Pomóż mi wejść po schodach.

background image

5

— Czy mam ci pomóc rozebrać się?
— Nie,   nie   zamierzam   umierać   w   nocnej   koszuli.   —   Babka   wspięła   się   na   łóżko   i 

naciągnęła na siebie kołdrę. — Zamierzam złamać jeszcze jedną tradycję Lesleyów. Nie umrę 
w gościnnym pokoju. Ależ jestem głodna. Zjadłabym jajko smażone na maśle. Ale ty nie 
umiesz go usmażyć. Czyż to nie okropne? Chcę zjeść smażone jajko na łożu śmierci i nie 
mogę go dostać.

Babka zaśmiała się znowu — starym drwiącym śmieszkiem. Edyta z sadu odeszła w cienie 

minionego stulecia.

— Idź,   przynieś   mi   szklankę   mleka   i   bułkę   —   bułkę   upieczoną   przez   Salome.   Robi 

najlepsze bułki na świecie. Możesz jej to powiedzieć, gdy mnie już nie będzie. Jak długo żyję, 
nie dam jej tej satysfakcji.

Marigold pobiegła do kuchni podniecona tajemnym zamiarem. Postanowiła usmażyć jajko 

dla Babki. Nigdy nie smażyła jajka, ale widziała setki razy, jak Salome przyrządzała je dla 
Lazarre’a. Udało jej się. Wróciła do pokoju niosąc na specjalnym talerzu Babki białozłoty 
krążek i jedną kruchą zlotobrązową bułeczkę wypieku Salome.

— Och, kochane dziecko — powiedziała  Babka. Siedziała  oparta o poduszki i jadła z 

przyjemnością jajko. — Ma taki smak jak powinno. Masz prawdziwą rękę Lesleyów. Trzeba 
wyczucia, a nie przepisu, żeby wiedzieć, ile dodać soli. Teraz przynieś mi Lucyfera. Mam mu 
parę rzeczy do powiedzenia. A ty idź już spać. Jest dwunasta.

— Czy powinnam Babcię zostawić samą?
Marigold nie wzięła na serio tego, co Babka mówiła o umieraniu. Babka często mówiła 

podobne  rzeczy.  Ludzie,   którzy  mają  umrzeć,  nie  przechadzają   się po  sadzie  i  nie  jedzą 
smażonych   jajek.   Ale   może   powinna   zostać   z   nią,   dopóki   nie   wrócą   Matka   i   Młodsza 
Babka…

— Oczywiście, że tak. Czuję się dobrze i wszystko będzie w porządku. Nie ma powodu, 

żebyś tu zostawała. Przygaś światło i zostaw wodę na stoliku.

Marigold przyniosła Lucyfera, czarnego, ciepłego, prosto z jego legowiska w składzie na 

drewno, i napełniła szklankę Babki.

— Czy mam jeszcze coś podać?
— Nic z rzeczy, które mogłabyś mi przynieść. Chciałabym napić się wina ze zbiorów lat 

sześćdziesiątych, które robiła Eliza, siostra Alka. Nikt tak nie potrafił zrobić wina. Ona nie 
żyje już od sześćdziesięciu lat, ale mam w ustach smak tego wina. Było jak płynne światło 
słoneczne. No, idź już, idź.

Marigold zostawiła Babkę popijającą nierealne wino ze zbiorów z lat sześćdziesiątych i 

Lucyfera obok niej mruczącego głośno.

Młodsza Babka i Matka znalazły ją tak, kiedy wróciły o trzeciej. Lucyfer spał, ale Babka 

leżała nieruchomo z dziwnym uśmiechem na twarzy, jakby osiągnęła ostateczną mądrość i 
dalej śmiała się, ale bez szyderstwa, ze wszystkich ludzkich błędów i niepokojów.

— Nigdy sobie nie wybaczę — krzyknęła Młodsza Babka, która już nie była Młodsza.

background image

6

Zasunięto   zasłony.   Drzwi   udekorowano   fioletową   draperią.   Lesleyowie   wchodzili   i 

wychodzili zgodnie z etykietą. Straszna, dogłębna samotność ogarnęła Marigold.

I nagle przestała wierzyć w to, że Babka nie żyje. To nie była ona — ta mała istota z 

twarzą koloru kości słoniowej w ogromnej, otoczonej kwiatami trumnie. To nie była Edyta z 
sadu. Tamta ciągle żyła i śmiała się — jeśli nie w sadzie, to gdzie indziej. Nawet w niebie, 
które z pewnością stało się całkiem innym miejscem, odkąd Starsza Babka tam przybyła.

background image

R

OZDZIAŁ

 

SZÓSTY

G

ROŹNY

 

PIES

1

Pewnego   wrześniowego   ranka,   gdy   całe   niebo   zakwitło   wschodem   słońca,   Marigold 

obudziła się wcześniej niż zwykle, ponieważ tego dnia szła po raz pierwszy do szkoły. Nie 
była pewna, czy ją to cieszy czy martwi, ale wiedziała, że jest to bardzo interesujące. Była też 
nieco przestraszona, ale i zdecydowana nikomu nie okazać, że tak jest. Przede wszystkim 
wiedziała,  że   Starsza  Babka   gardziłaby  nią   za  to,   a  Babka,   odkąd  umarła,   wywierała   na 
Marigold jeszcze silniejszy wpływ niż za życia. Po drugie, Marigold zawsze czuła, że Matka 
była odrobinę rozczarowana nią tej nocy, kiedy spała u wuja Pawła. Oczywiście to zdarzyło 
się wieki temu, kiedy była sześcioletnim brzdącem. Teraz miała siedem lat i nie wypadało 
żadną miarą okazywać lęku.

Leżała   w   łóżku   zadowolona,   z   dwoma   srebrnozłotymi   warkoczykami   o   zawiniętych 

końcach, spoczywającymi na poduszce, i patrzyła w okno. Lubiła to okno, ponieważ widziała 
przez nie sad i kępę świerków. Mogła leżeć  w łóżku i patrzeć na wierzchołki  świerków 
targane przez poranny wiatr. Zawsze, gdy się budziła, były tam, ciemne na tle błękitu nieba. 
Gdy szła spać, przędły czary z księżycowym światłem albo gwiazdami. Lubiła też drugie 
okno, bo widziała przez nie port, a poza nim mglistą, błękitną chmurkę, za którą leżała jej 
ukochana Ukryta Kraina.

Marigold była  pewna, że nikt w świecie  nie miał  takiego miłego  pokoiku jak ona — 

pokoju,   do   którego   można   było   wejść   tylko   przez   pokój   Matki.   Dzięki   temu   czuła   się 
bezpieczna. Bo noc, nawet gdy ma się już siedem lat, jest przedziwną, choć i przepiękną porą. 
Kto   wie,   co   dzieje   się   na   zewnątrz,   w   ciemnościach?   Poza   domem   żyły   niezwykłe, 
niesamowite zwierzęta. Marigold była przekonana, że je widziała. Może drzewa zaczynały się 
przechadzać i rozmawiać ze sobą? Ten klon, który zawsze wyciągał ręce do tamtej sosny, 
mógł przecież przejść na drugą stronę sadu i objąć ją. Dwie świerkowe staruchy, za dnia 
przedzielone   spichlerzem,   w   nocy  schodziły   się  razem.   Rządek   brzóz   wzdłuż   płotu   pana 
Donkina tańczył wokoło. Może ten smukły buczek ze świerkowego zagajnika za spichlerzem, 
który nie lubił towarzystwa i był uważany przez świerki za bardzo zarozumiałego, uciekł od 
nich na krótki czas i dokazując ze swoimi krewniakami zapomniał o dumie? Świerkowe panie 
nauczycielki,   z   palcem   groźnie   wzniesionym   na   przerażonych   chłopaczków,   grasowały 
wszędzie grożąc dokoła. Z pewnością wszystkie te istoty były interesujące, ale Marigold była 
zadowolona, że żadna z nich nie mogła wejść po schodach do jej pokoju, nie wpadając w ręce 
Matki.

Powietrze drżało od muzyki elfów. Och, świat był z pewnością cudowny — szczególnie 

ten, do którego wkraczało się przez Magiczne Drzwi i Zieloną Bramę. Dla innych ta część 
świata była po prostu sadem i „wielkim świerkowym gąszczem” na wzgórzu. Nie wiedzieli 
nic o wspaniałych rzeczach, które się tam działy. A można je było zobaczyć tylko wówczas, 
gdy przeszło się przez Magiczne Drzwi i Zieloną Bramę i wypowiedziało się Wiersz. Wiersz 
był także ważną częścią czarów. Sylwia przychodziła tylko wtedy, gdy wypowiedziało się 
Wiersz.

Babka   —   która   teraz   nie   była   ani   Młodszą,   ani   Starszą,   ale   po   prostu   Babką   —   nie 

akceptowała Sylwii. To idiotyczne, oburzające i niechrześcijańskie. Nie mogła zrozumieć, 
dlaczego Matka w ogóle pozwalała na istnienie Sylwii.

— Mogłabym   zrozumieć   takie   przywiązanie   do   towarzyszki   zabaw   z   krwi   i   kości   — 

powiedziała Babka zimno. — Ale nie jestem w stanie pojąć tej bzdurnej istoty z wyobraźni. 

background image

To bardziej niż głupie. To po prostu grzeszne.

— Prawie   wszystkie   samotne   dzieci   mają   takich   nierealnych   towarzyszy   zabaw   — 

argumentowała Lorraine. — Ja też miałam. I Leander również. Często mi o nich opowiadał. 
Miał trzech przyjaciół,  gdy był  małym  chłopcem.  Nazywał  ich pan Ponk, pan Urt i pan 
Jiggles. Pan Ponk mieszkał w studni, pan Urt w starym wydrążonym pniu topoli, a pan Jiggles 
wędrował po całej okolicy.

— Mnie Leander nigdy o tym nie mówił — powiedziała Babka, prawie nie wierząc.
— Często słyszałam, jak opowiadasz ze śmiechem o tym, jak pewnego dnia, kiedy miał 

sześć  lat,   wbiegł   do  domu   bez   tchu   i   wykrzyknął   —   Matko,  gonił   mnie   niby–byk,   a   ja 
rozpaczliwie uciekałem.

— Tak, a ja złajałam go za to i posłałam do łóżka bez kolacji — powiedziała Babka z 

poczuciem słuszności. — Po pierwsze zabroniłam mu szybko biegać w upalne dni, a po 
drugie nie uznawałam udawania, bardziej niż dzisiaj.

Nie dziwię się, że nigdy nie opowiadał ci o panu Ponk i spółce — pomyślała Lorraine. 

Lecz nie powiedziała tego. Babce nie można było mówić takich rzeczy.

— Nie   chodzi   mi   tak   bardzo   o   samą   Sylwię   —   mówiła   dalej   Babka   —   ale   o   to,   co 

Marigold opowiada o ich wspólnych przygodach. Ona, zdaje się, w nie wierzy. Weźmy ten 
taniec   wróżek.   Wróżek!   Dlatego   boi   się   spać   w   ciemnościach.   Wspomnisz   moje   słowa, 
Lorraine, to ją nauczy kłamstwa i oszustwa. Powinnaś położyć na tym rękę natychmiast i 
powiedzieć jej bez ogródek, że nie ma takiej istoty jak Sylwia i że nie pozwolisz, aby to 
samooszukiwanie trwało nadal.

— Nie mogę jej tego powiedzieć — sprzeciwiła się Lorraine — pamiętasz, jak się przejęła, 

kiedy nauczyciel ze szkółki niedzielnej powiedział, że jej zdechła kotka nie miała duszy. Była 
przez tydzień chora.

— Ja byłam  prawie chora przez tydzień  po tym,  jak napędziła  mi  stracha, kiedy rano 

wyślizgnęła się z łóżka i pobiegła na szczyt wzgórza bawić się z Sylwią o wschodzie słońca, 
gdy ty byłaś w mieście — powiedziała Babka surowo. — Nigdy nie zapomnę, co czułam, 
kiedy weszłam do jej pokoju tego ranka i znalazłam  puste łóżko. A  było  to tuż po tym 
porwaniu dziecka w Nowym Brunszwiku.

— Oczywiście, że nie powinna była tego robić — przyznała Lorraine. — Zaplanowały z 

Sylwią, że pobiegną na najwyższy pagórek i złapią słońce, kiedy tylko wyjdzie zza wzgórza.

Babka parsknęła:
— Mówisz   tak,   jakbyś   sama   wierzyła   w   istnienie   Sylwii.   Z   dzieckiem,   tak   bardzo 

lubiącym samotność, nie wszystko jest w porządku. Naprawdę uważam, że ktoś rzucił na nią 
urok.   Pamiętasz   ten   dzień,   w   którym   odbył   się   piknik   szkółki   niedzielnej?   Marigold   nie 
chciała iść. Powiedziała, że woli bawić się z Sylwią. To nie było normalne. A którejś nocy 
mówiąc   pacierz   poprosiła,   aby   Bóg   pobłogosławił   Matkę,   Babkę   i   Sylwię.   Byłam 
wstrząśnięta. A ta historia, którą przyniosła do domu w zeszłym tygodniu — jak zobaczyły 
trzy   olbrzymie,   białe   słonie   kroczące   po   świerkowym   wzgórzu   i   pijące   wodę   z   Białej 
Fontanny przy świetle księżyca — i miały na myśli źródło, jak sądzę.

— To mogło być prawdą — sprzeciwiła się łagodnie Lorraine. — Wiesz, że było to wtedy, 

kiedy słonie uciekły z cyrku w Charolottetown i znaleziono je w Południowym Harmony.

— Gdyby trzy słonie paradowały przez Harmony, ktoś oprócz Marigold z pewnością by je 

zobaczył. Nie, po prostu zmyśliła całą tę historię. Krótko mówiąc, Lorraine, zapewniam cię, 
że jeśli pozwolisz temu dziecku bawić się tak dalej, ludzie pomyślą, że brak mu piątej klepki.

To byłoby straszne — dla Matki i dla Babki. Było rzeczą bardzo hańbiącą mieć dziecko 

bez piątej klepki. Lecz Matka nie chciała niszczyć pięknego świata marzeń Marigold.

— Wczoraj oświadczyła — ciągnęła Babka — że Sylwia powiedziała jej: „Bóg jest bardzo 

miło wyglądającym  starszym dżentelmenem”. Pomyśl tylko, jakich rzeczy uczy się twoje 
dziecko od towarzyszki zabaw.

background image

— Teraz ty mówisz tak, jakby Sylwia naprawdę istniała — powiedziała złośliwie Lorraine. 

Ale Babka ją zlekceważyła.

— Dobrze, że Marigold idzie wkrótce do szkoły. Zapomni o tej całej Sylwii, kiedy zacznie 

lekcje.

Szkoła była oddalona o pól mili i pierwszego dnia Babka miała zawieźć tam Marigold. 

Dziewczynce wydawało się, że nigdy nie wyjdą z domu, ale w Świerkowym Obłoku rzadko 
się spieszono. W końcu znalazły się na drodze. Marigold miała na sobie nową, niebieską 
sukienkę, a jej drugie śniadanie leżało zapakowane w koszyczku.

Salome napełniła  go obficie kanapkami  i ciasteczkami  w kształcie  serduszek, a Matka 

włożyła  trochę jej ulubionej galaretki do dzbanuszka od śmietanki, niebieskiego jak jajko 
rudzika. Dzbanuszek miał urwane uszko. Marigold mimo to albo też właśnie dlatego lubiła 
go. Była pewna, że dzbanuszek to czuł.

Był prawdziwie wrześniowy dzień. Jazda była wspaniała, choć Marigold czuła się dziwnie, 

bo   podejrzewała,   że   Matka   popłakuje   gdzieś   za   krzakami   woskownicy   w   Świerkowym 
Obłoku. Aż nagle dziewczynka zobaczyła Psa. I odtąd nic już jej nie cieszyło. Pies siedział na 
schodach domku pana Plaxtona i kiedy je zobaczył, pognał do bramy poprzez podwórze, 
szczekając jak oszalały. Był to duży pies o krótkiej, płowej sierści, ze stojącymi uszami i 
ogonem, na którego końcu widniała czarna plamka. Marigold miała pewność, że rozdarłby ją 
na kawałeczki, gdyby tylko mógł dosięgnąć zębami. A w przyszłości będzie musiała sama 
tędy chodzić do szkoły.

Dzień   w   szkole   spędziła   raczej   przyjemnie,   pomimo   paru   siejących   postrach   i 

chichoczących   chłopaków,   których   Marigold   nie   lubiła.   Cudowne   było,   że   tyle   się   nią 
zajmowano.   Starsze   dziewczynki   spierały   się,   która   będzie   z   nią   siedzieć,   i   w   końcu 
rozstrzygnęły ciągnąc słomki. Kiedy dzieci wyszły ze szkoły, Lazarre zawołał ją i zabrał do 
domu. Nie zobaczyli Psa. Tak więc Marigold była szczęśliwa i uważała, że szkoła jest bardzo 
miła.

background image

2

Następnego dnia nie było już tak miło. Tym razem Matka poszła z nią do szkoły, więc na 

początku było sympatycznie. Przy bramie pana Plaxtona nie było Psa, ale z drugiej strony 
drogi   pasło   się   duże   stado   gęsi   wdowy   Turner,   z   młodym   i   ogromnym   gąsiorem,   który 
podbiegł do ścieżki i syczał groźnie zza płotu. Marigold nie chciała powiedzieć Matce, że boi 
się gęsi, i wkrótce zapomniała o nich. Gąsior to przecież nie Pies, a tak cudownie szło się 
drogą z Matką. Marigold zapewne zapomniała wszystko, czego nauczyła  się tego dnia w 
szkole,   ale   nigdy  nie   zapomniała   zabawnie   wijącej   się   drogi,   wesołych   gromad   kwiatów 
złotorózgi na polach, jodeł zwieszających się ponad zakrętem, falujących pól pszenicy pana 
Donkina   i   białych   chmurek   płynących   śmiało   ponad   portem.   Droga   prowadziła   w   górę 
rdzawego wzgórza, a deszcz zmył w nocy kurz z kępek paproci po jej brzegach.

Przeszły   przez   potok,   nie   po   drewnianej   kładce,   lecz   po   kamiennym   mosteczku,   skąd 

mogły widzieć perliste zawirowania wokół pokrytych kropelkami wody kęp traw, a potem 
weszły   do   lasu,   gdzie   szumiały   balsamiczne   gałęzie,   a   małe   fioletowe   cienie   igrały   z 
plamkami słonecznego światła. Weszły na czarodziejską ścieżkę obok płotu, wiodącą poprzez 
połacie   miękkiej  trawy  aż  do zakątka,  gdzie  stał   biały  budynek   szkoły.  Marigold   byłaby 
zupełnie szczęśliwa, gdyby tylko mogła nie pamiętać o Psie i gąsiorze.

Nie, szkoła nie była już dzisiaj tak miła. Starsze dziewczynki prawie jej nie zauważały. 

Pojawiła   się   nowa   uczennica   o   wspaniałych,   rudozłotych,   kręconych,   krótko   obciętych 
włosach i wszystkie dziewczynki były nią bardzo zajęte.

Nauczycielka   kazała   Marigold   usiąść   z   dziewczynką   o   imieniu   Sara   Miller,   której 

Marigold nie znała i która jej się nie podobała, a w sąsiednim rządzie jakiś wstrętny chłopak 
żuł gumę i szczerzył do niej zęby. Kiedy żuł, poruszał uszami, a kiedy szczerzył do niej zęby, 
jego twarz przypominała piekielnego chochlika. Na przerwie podszedł do niej, a Marigold 
odwróciła się do niego plecami. To jasne, że chciał natychmiast utrzeć nosa tej dziewczynie 
od Lesleyów.

— Niech lepiej twoja mama przyprowadza cię do szkoły — zadrwił — jak nie, to pies 

starego Plaxtona cię zje. On zjadł już trzech ludzi.

— Zjadł! — wbrew sobie Marigold musiała się odwrócić. Pies był dla niej przerażający, 

ale i fascynujący.

— Razem   z   kośćmi,   słowo   daję.   Wśród   nich   była   dziewczynka   w   twoim   wieku.   Psy 

zawsze wiedzą, kiedy ktoś się ich boi.

Marigold poczuła chłód i mdłości w żołądku. Pomyślała jednak, że Starsza Babka szybko 

rozprawiłaby się z tym bezczelnym chłopakiem.

— Czy sądzisz — ucięła — że boję się choćby tysiąca psów?
— Umiesz przemawiać jak wszyscy Lesleyowie — odparował jej dręczyciel. — Tylko 

poczekaj, aż ten pies chwyci cię zębami za łydkę, to inaczej zaśpiewasz, Panno Pyszałkowata.

Marigold nie czuła, żeby rozpierała ją duma, kiedy zapytała Sarę Miller, czy gęsi kąsają, a 

Sara odparła:

— Tak. Nasz stary gąsior kiedyś skoczył, przewrócił mnie i dziobnął. Marigold poczuła, że 

życie jest bardzo trudne. Jak dostanie się do domu? Inne dzieci nie szły tą samą drogą. Pan 
Donkin nie miał dzieci, pan Plaxton, pan Ross ani wdowa Turner także nie. Dzieci Lazarre’a i 
Phidime’a   chodziły   do   francuskiej   szkoły   po   wschodniej   stronie,   o   której   dawno   temu 
Marigold marzyła, myśląc, że jest tam Ukryta Kraina.

Potem nadjechał wuj Klon i zabrał ją do domu samochodem. Gąsior syczał na nich, a Pies 

przybiegł do bramy i ujadał przeraźliwie. To był naprawdę bardzo hałaśliwy Pies. Marigold 
nie zdradziła się ze swoim lękiem przed wujem Klonem. Nie mogłaby znieść, gdyby uważał 
ją za tchórza. Omówiła tę sprawę z Lucyferem, który miał o psach niepochlebne zdanie.

background image

— Nie miałem nigdy z nimi do czynienia — przyznał — ale słyszałem, że pewien pies 

obraził jednego z moich przodków.

Podczas   wieczornego   pacierza   Marigold   modliła   się   ze   wszystkich   sił   o   to,   żeby 

następnego ranka Psa nie było.

background image

3

Matka znów chciała zaprowadzić ją do szkoły, ale Babka powiedziała.
— Nie ma sensu tak jej rozpieszczać. Równie dobrze może przyzwyczaić się do tego teraz 

jak później. Nic jej się nie może stać na drodze.

— Są tam samochody.
— Wcześnie rano jest bardzo niewiele samochodów. Poza tym, będą tam również jutro, 

tak   samo   jak   dziś.   Marigold   musi   nauczyć   się   chodzić   poboczem   drogi   i   nigdy   nie 
przechodzić na drugą stronę.

Marigold nie bała się samochodów. Lubiła patrzeć, jak z pomrukiem mijają dom liliowym 

świtem,   z   oczami   wielkimi   jak   złote   księżyce,   czasami   skręcają   w   bramę,   tajemniczo 
przesuwając światłami po drzewach i kwiatach. Podczas dnia też były interesujące. Ale płowe 
psy wielkie jak lwy i olbrzymie syczące gąsiory to zupełnie co innego. Nie spała całą noc 
myśląc o nich. A jeśli nie ma żadnego Pana Boga! Stary kuzyn Malcolm z tamtej strony 
Zatoki powiedział, że nie ma. A jeśli Pies ciągle tam będzie? Co się stanie, jeżeli brama 
będzie otwarta? A jeśli on przeskoczy przez płot? Co będzie, jeżeli zje ją całą z kosteczkami? 
Nikt nigdy się nie dowie, co się z nią stało. Pamiętała straszliwą opowieść Lazarre’a o psie, 
który skoczył komuś do gardła i przegryzł tętnicę. A gdyby tak ten pies przegryzł jej tętnicę?

Zmówiła   modlitwę   bardzo   starannie.   Mimo   okropnego   strachu   nie   zapomniała   włożyć 

zielonej sukienki, choć jej nie lubiła. Teraz właśnie wypadała na nią kolej i Marigold nie 
chciała, aby sukienka poczuła się zlekceważona. Spróbowała zjeść trochę śniadania. Wyszła 
na drogę, która nagle rozciągnęła się do wielu mil i napełniła strachami. Trzymała koszyk z 
drugim śniadaniem i czuła, jak drży jej serduszko.

— Nie boisz się iść sama, kochanie? — powiedziała Matka, całując ją na pożegnanie.
— Ależ nie — skłamała Marigold dzielnie. Matka nie może wiedzieć, nie może nawet 

podejrzewać niczego.

— Nie będę się bala, nie będę — szeptała, rzucając wyzwanie całemu światu. — Zrobię 

tak, że to będzie prawda. Jestem pewna, że Bóg nie pozwoli, żeby Pies tam był. Jestem tego 
pewna.

— Głowa do góry — powiedział Lucyfer siedzący na słupie przy bramie i mrugnął do niej 

swoim topazowym okiem. — Pies jest tylko psem. Podnieś ogon do góry i fuknij na niego. 
Każdy może szczekać przez płot.

Dziś   droga   nie   budziła   zachwytu   w   Marigold,   choć   wiatr   wesoło   kołysał   jodłami   na 

wzgórzu, a cielęta pana Donkina stały w zakątku pełnym paproci i patrzyły na nią z błyskiem 
w łagodnych, ciemnych oczach. Kiedy zbliżyła się do domu pana Plaxtona, zobaczyła Psa 
siedzącego na schodach. Poczuła zimno na całym ciele, ale szła dalej. Starsza Babka poszłaby 
dalej. Marigold była tego pewna. Pies podbiegł do bramy, popędził wzdłuż płotu i zaszczekał. 
Było to szczekanie pełne wściekłości. Czy wiedział, że ona się boi? Marigold wydawało się, 
że trwało rok, zanim go minęła. W szkole przez cały czas czuła mdłości i nie była w stanie 
zjeść drugiego śniadania. Myślała pełna goryczy, że Bóg nie wysłuchał jej modlitwy. Być 
może kuzyn Malcolm miał rację. Z pewnością tak było. Marigold poszła do domu poprzez 
świat bez Boga, gdzie panował tylko strach.

background image

4

W tym świecie Marigold żyła przez cały tydzień i zakosztowała jego okropności do dna. 

Wolała jednak umrzeć, niż przyznać się do swojego tchórzostwa przed Matką lub Babką. 
Potrafiłaby się zwierzyć tylko ciotce Marigold, ale ona wyjechała. Nie mogła bawić się z 
Sylwią i nie ożywiła się, gdy urodziły się młode kocięta. Każdego dnia Pies gnał do bramy i 
szedł wzdłuż płotu ze szczekaniem. Wszystko co wiązało się z Psem było dla Marigold pisane 
dużymi literami. Kiedyś wreszcie Pies — Marigold była tego pewna — przeskoczy przez 
płot.

Któregoś deszczowego dnia sądziła, że go tam nie będzie, ale był.
Głośniejszy niż zwykle.
— Chciałabym, żebyś nie żył — szepnęła Marigold z gniewem. Ale nie potrafiła modlić 

się o to, chociaż raz próbowała. Czuła, że nawet Pies ma pewne prawa. Ciągle się modliła, 
choć nie sądziła, że to się na coś może przydać.

I pewnego dnia Pies rzeczywiście przeskoczył przez płot.

background image

5

— Dziecko   zastraszająco   chudnie   i   blednie   —   martwiła   się   Matka.   —   Prawie   nie   je 

śniadania. Jestem przekonana, że ten długi spacer do szkoły nie służy jej.

— Ja szlam dwie i pól mili do szkoły, gdy byłam w jej wieku — powiedziała Babka, która 

też była zmartwiona, ale nie poddawała się. — Jak inaczej ma dostać się do szkoły jeśli nie 
idąc? Nie można jej codziennie odwozić.

— Ma   nocne   koszmary,   coś,   co   dotychczas   się   nie   zdarzało   —   obstawała   Matka.   — 

Wczoraj w nocy przeraźliwie krzyczała, że „to” ją złapało. Czy zauważyłaś, jak mało się 
śmieje?

— Zauważyłam, że nie włóczy się po wzgórzu z Sylwią i bardzo się z tego cieszę — 

oznajmiła Babka z satysfakcją. — Powiem jej, żeby nie biegała z dziećmi w szkole, bo jest 
potem zmęczona. Oto co się z nią dzieje.

Nie było potrzeby wydawać takiego polecenia. Marigold była tak spokojna w szkole, że 

dzieci uważały ją za głupią a nauczyciel za uczennicę wzorową — choć trochę tępą. Nie 
potrafiła zapamiętać połowy tego, co jej mówiono. Jakże mogło być inaczej, skoro prawie nie 
słyszała, co mówił nauczyciel, ogarnięta strachem przed powrotem do domu obok Psa. A 
najgorsze, że nie było jej coraz łatwiej, wręcz przeciwnie, coraz trudniej. Czuła, że nie starczy 
jej odwagi na długo. Któregoś dnia załamie się i przyzna do wszystkiego.

Pies leżał jak zwykle na schodach i jak zwykle zerwał się i podbiegł do bramy. Zaszczekał. 

Lecz przed Marigold nagle pojawiło się nowe zagrożenie. Gęsi wdowy Turner weszły na 
drogę! Rozbiegły się po całej ścieżce, a kiedy Marigold zbliżyła się, wielki gąsior rzucił się na 
nią z rozpostartymi skrzydłami, sycząc wściekle. Marigold cisnęła książki i koszyk z drugim 
śniadaniem i wrzasnęła.

W tym momencie Pies przeskoczył przez plot. Wydawało się, że robi to bez wysiłku. I gdy 

już Marigold spodziewała się, że ją połknie albo zatopi zęby w jej gardle, zobaczyła, jak 
zwierzę rzuca się na gąsiora. Obrażony gąsior zawrócił i uciekł tak szybko jak żaden gąsior 
dotąd, w stronę dziury w plocie, przez którą się wydostał. Pies zagnał resztę stadka w ślad za 
nim i zwycięsko doskoczył  do Marigold. Z rozpędu nieomal  ją przewrócił, ale w chwilę 
później zdała sobie sprawę z tego, że nic a nic się nie boi. Pies podskakiwał wokół niej 
szalony   z   radości,   przystając   co   chwilę,   aby   wyszczekać   swoje   dobre   intencje.   Przecież 
naprawdę był to tylko wyrośnięty szczeniak, a całe to szczekanie i bieganie było przyjacielską 
zabawą. Nic dziwnego, że Bóg nie odpowiedział na jej modlitwy.

Gdy Marigold poszła dalej, Pies kroczył dumnie obok, liżąc jej rękę, skomląc radośnie i od 

czasu do czasu podnosił ku niej pysk pełen uwielbienia. Wyglądał na najszczęśliwszego psa 
na świecie. Towarzyszył jej do samej szkoły i tego popołudnia, kiedy wracała do domu, nie 
bała się ani trochę. Podeszła prosto do bramy i pocałowała go poprzez kraty.

— Przepraszam,   że   cię   tak   nienawidziłam   i   modliłam   się,   żeby   cię   tu   nie   było   — 

powiedziała do niego.

— Czym   jest   odrobina   nienawiści   między   przyjaciółmi?   —   odszczeknął   Pies.   —   Ten 

gąsior już cię nie napadnie, dziewczyneczko. Ja ci to obiecuję, moja śliczna.

Tego   wieczoru   śmiech   Marigold   znowu   rozbrzmiewał   w   Świerkowym   Obłoku.   Świat 

znowu stał się miłym  miejscem pełnym  uśmiechu,  gdzie wszyscy byli  szczęśliwi.  Zjadła 
porządną   kolację   i   pobiegła   na   wzgórze   do   Sylwii,   czym   Babka   nie   była   bynajmniej 
zachwycona. Następnego dnia popędziła wcześniej do szkoły, żeby mieć czas pobawić się z 
Psem, który odkrywszy, że może przeskoczyć przez płot, robił to każdego ranka i popołudnia 
tylko po to, żeby Marigold mogła go pogłaskać i dać jakiś smakołyk z koszyka.

Marigold czuła słodycz  tego zwycięstwa, ponieważ nigdy nie powiedziała nikomu, jak 

bardzo się boi. Wydawało jej się, że odkupiła hańbę, która przylgnęła do niej od czasu nocy u 

background image

wuja Pawła. Teraz, kiedy się już nie bała, opowiedziała wszystko Matce, bo nie chciała mieć 
przed nią sekretów. Lorraine była w duchu przerażona, kiedy zdała sobie sprawę, jaką mękę 
znosiła ta mała istotka tak długo w samotności i milczeniu. — Wcale nie uważam, że byłaś 
tchórzem, kochanie. Byłaś bardzo dzielna przechodząc tamtędy, choć tak się bałaś.

— Gdybym mogła wybierać matkę, wybrałabym ciebie — szepnęła Marigold. Wszystko 

znowu stało się piękne i każdy wiatr zdawał się przyjazny.

— A nie mówiłem — zamruczał Lucyfer.
— Zawsze będę lubiła koty trochę bardziej niż psy — powiedziała Marigold — ale Pies 

pana Plaxtona jest Pięknym Psem.

— Nie ma takiego zwierzęcia — Lucyfer musiał mieć ostatnie słowo.

background image

R

OZDZIAŁ

 

SIÓDMY

Ś

MIECH

KTÓRY

 

ZAMILKŁ

1

Pewnego sobotniego, czerwcowego poranka Marigold obudziła się z oczami błyszczącymi 

ż zachwytu jak gwiazdy. Właśnie tego dnia przypadały urodziny Sylwii. Ona i Sylwia miały 
zamiar urządzić urodzinowy piknik w świerkowym zagajniku przy strumieniu o brzegach nie 
tkniętych   ludzką   stopą   —   w   sali   bankietowej   z   kolumnami   ze   świerków.   Miały   dostać 
ciasteczka ozdobione literką M i z literką S z różowego lukru. I wielki tort z przeplatającymi 
się literkami M i S, i polewą kokosową na wierzchu. Matka zrobiła go specjalnie na urodziny 
Sylwii. Na Matce można było zawsze polegać. Babka natomiast… ale Marigold nie chciała 
myśleć  o Babce i jej stosunku do Sylwii  w ten cudowny poranek liliowych  łąk, białych 
drzewek wiśni i wiatrów tańczących ponad wzgórzami.

— Wiosna jest wspaniałą porą roku — pomyślała Marigold pełna szczęścia, wyskakując z 

łóżka i zaczynając się ubierać.

Babka i Matka już siedziały przy śniadaniu — Babka była jak zwykle majestatyczna i 

dostojna ze srebrnymi włosami i przenikliwymi, stalowoniebieskimi oczami. Wyglądała na 
niezadowoloną.   Nie   pochwalała   urodzinowego   pikniku,   tak   jak   nie   pochwalała   istnienia 
Sylwii.   Miała   nadzieję,   że   Marigold   porzuci   te   nonsensowne   pomysły,   kiedy   pójdzie   do 
szkoły. Tymczasem Marigold chodziła do szkoły od roku i była bardziej niż kiedykolwiek 
zaangażowana w te głupstwa z Sylwią.

— Musisz jej powiedzieć, że jedziesz jutro do sanatorium — zdecydowała Babka.
— Och, nie dziś — błagała Lorraine. — Niech spędzi jeszcze jeden szczęśliwy dzień. 

Powiem jej dopiero rano.

Lorraine   przeszła   w   marcu   poważne   zaziębienie,   które   nie   mijało.   Ciotka   Marigold 

powiedziała, że nie jest to na razie nic poważnego, ale radziła wyjechać na kilka miesięcy do 
sanatorium.   Przestraszyła   Babkę   i   Lorraine   o   wiele   bardziej,   niż   usprawiedliwiał   to   stan 
zdrowia Lorraine, ale ciotka Marigold była mądra. Wiedziała, że Lorraine jest wyczerpana i 
zmęczona i potrzebuje wypoczynku, a nigdy go nie będzie miała w Świerkowym Obłoku lub 
odwiedzając krewnych. Wiedziała też, że jeśli nie przestraszy Lorraine, to nie zostawi ona 
Marigold samej.

— Jedziesz jutro po południu. Marigold nie będzie miała wiele czasu, żeby się do tego 

przyzwyczaić.

— Och, lecz nie dziś — błagała Matka. Babka poddała się. Nie można było odmówić 

prośbie kogoś, kto jechał do sanatorium następnego dnia, nawet jeśli uważało się tę prośbę za 
wyjątkowo nierozsądną. Marigold wbiegła do pokoju z rozjaśnioną buzią i zabrała się do 
jedzenia   owsianki   ze   swej   ślicznej   niebieskiej   miseczki,   którą   tak   lubiła.   Prawdziwej 
owsianki. Babka tego wymagała. Nie mogło być mowy o żadnym „mleku ze zbożowymi 
produktami”.

— Czy to nie cudowne, że urodziny Sylwii są w czerwcu? — powiedziała Marigold. — I 

kończy właśnie osiem lat. Czy to nie przedziwne? Przecież jesteśmy niemal bliźniaczkami, 
prawda, Mamo? Będziemy dziś miały niezwykły dzień. Po pikniku zamierzamy poszukać 
echa, które mieszka daleko, daleko za wzgórzami.

— Nie idź tak daleko, abyś nie mogła wrócić na czas — powiedziała Babka — w zeszłą 

sobotę spóźniłaś się na obiad.

Marigold spojrzała na Babkę z odcieniem lekceważenia. Czyż Babka nie rozumiała, że po 

przejściu Magicznych Drzwi trafiało się do krainy czarów, gdzie czas nie istniał?

background image

— Myślę, że będę się trochę bała idąc tak daleko — powiedziała Marigold w zaufaniu do 

Matki.   Marigold   potrafiła   się   przyznać   do   strachu   od   czasu   historii   z   Psem,   który   teraz 
niestety należał już do odległej przeszłości. W zimie pan Plaxton sprzedał go człowiekowi 
mieszkającemu po tamtej stronie Zatoki. Marigold, która niegdyś chciała, żeby Pies nie żył, 
co ranka przechodziła obok drzwi pana Plaxtona, żałując, że nie ma już tego przyjacielskiego, 
gorącego szczekania i przeskakiwania przez płot na jej powitanie. Bóg odpowiedział w końcu 
na jej prośby — nieco za późno — jak gorzko pomyślała.

Widzę, że należy być ostrożną modląc się o cokolwiek — doszła do wniosku.
— Ale Sylwia nie będzie się bała. Ona nie boi się przecież niczego —— Marigold szukała 

w   myślach   odpowiedniego   dowodu   na   odwagę   Sylwii.   —   Przecież   ona   potrafiłaby 
powiedzieć do pastora „Janie”, gdyby chciała.

Sama widzisz — stalowoniebieskie oczy Babki przesiały telegraficznie sygnał. Ale Matka 

tylko się roześmiała.

— Jaki chcesz dżem do placka, kochanie? Śliwkowy czy agrestowy? Marigold najbardziej 

lubiła agrestowy, ale…

— Ach, śliwkowy, Mamo — Sylwia lubi śliwkowy.
Koszyczek   z   jedzeniem   został   przygotowany   i   Marigold   pobiegła   radośnie   do   pokoju 

sadowego. Po chwili wróciła.

— Przepraszam, gdzie jest klucz do sadowego pokoju? — zapytała.
— Na górze, w moim biurku — powiedziała Babka. — Wyjdź bocznymi drzwiami.
Marigold   spojrzała   z   wyrzutem   na   Babkę,   zastanawiając   się,   czy   i   ona   mając   ponad 

siedemdziesiąt lat będzie też taka niemądra.

— Wiesz, że muszę przejść przez drzwi sadowego pokoju, Babciu. To Magiczne Drzwi. 

Nie ma takich drugich.

— Biegnij na górę i przynieś sobie klucz, kochanie — powiedziała łagodnie Matka.
Babka prychnęła, ale wyglądała na zadowoloną, bo przyszła jej do głowy pewna myśl.
Marigold, na szczęście  nieświadoma  pomysłu  Babki, przyniosła  klucz i przeszła  przez 

Magiczne Drzwi do Krainy Spełnionych Życzeń — którą ludzie bez wyobraźni nazywali 
sadem. Szło się po kamiennych schodach przez sad aż do Zielonej Bramy. Wokół niej rosło 
siedem   smukłych   topoli,   które   zamieniały   się   w   nimfy,   kiedy   bawiły   się   tam   z   Sylwią. 
Marigold otworzyła bramę — zamknęła oczy — wypowiedziała Wiersz — otworzyła oczy. 
Tak,   wśród   delikatnych   cieni   topoli   stała   Sylwia   o   falujących   ciemnych   włosach   i 
marzycielskich   oczach,   śnieżnobiałych   rękach   i   stopach.   Marigold   skoczyła   naprzód   z 
okrzykiem radości: — Pomyśleć tylko, że kiedyś sądziłam, iż jesteś gałęzią kwitnącej śliwy! 
— zaśmiała się.

background image

2

Babka nie wprowadziła w życie swojego pomysłu natychmiast po wyjeździe Matki. To 

byłoby okrutne, a Babka nigdy nie była umyślnie okrutna. Należało poczekać, aż Marigold 
przeboleje ten wyjazd. Dziewczynka sądziła, że nie zniesie nieobecności Matki. A potem była 
wstrząśnięta tym, że potrafiła śmiać się już pierwszego dnia. Uważała, że nie roześmieje się, 
dopóki  Matka   nie  wróci.  Ale   Sylwia  mówiła   takie  śmieszne   rzeczy,   a  Matka   codziennie 
przysyłała list — ciepły, wesoły, pełen wyrozumiałości list. Wtedy…

— Babciu, czy mogę prosić o klucz do Magicznych Drzwi? — zapytała pewnego dnia 

Marigold.

Babka spojrzała na nią chłodno.
— Zamknęłam   te   drzwi   i   mają   pozostać   zamknięte   —   powiedziała   z   naciskiem.   — 

Odkryłam, że często zostawiano je na noc otwarte, a to jest bardzo niebezpieczne.

— Ależ Babciu! — wykrzyknęła Marigold. — Muszę mieć klucz. Wiesz, że nie mogę 

zobaczyć się z Sylwią, jeśli nie przejdę tamtędy.

— Więc musisz się obejść bez widywania się z nią — powiedziała Babka niewzruszona.
Marigold nie błagała ani nie starała się nakłonić Babki, żeby uległa. Dobrze wiedziała, że 

to   się   na   nic   nie   zda,   ponieważ   Babka   była   z   domu   upartą   Blaisdellówną,   jak   mawiała 
Salome.  Odeszła, lecz  z jej oczu zniknął  uśmiech.  Babka popatrzyła  na nią z tryumfem. 
Nareszcie skończą się te wszystkie bzdury.

Skończyły się. Marigold raz próbowała odnaleźć Sylwię. Wyszła przez drzwi prowadzące 

z korytarza do sadu i przeszła przez Zieloną Bramę. Zamknęła oczy — wypowiedziała Wiersz 
— otworzyła je.

Sylwii nie było.
Marigold poszła powoli w kierunku domu — żałosna, mała pokonana postać.
Przez tydzień Marigold miała chandrę — tak określiła to Babka. Starała się być dla niej 

bardzo   dobra.   Pozwoliła   jej   pomagać   przy   gotowaniu   —   Salome   wyjechała   na   krótkie 
wakacje. Marigold mogła wyłuskiwać ze skorupek pofałdowane jądra orzechów, wyjmować 
pestki z winogron, kroić skórkę cytrynową, a nawet, co tak lubiła dawniej — ubijać jajka. 
Lecz nic nie potrafiło jej naprawdę zająć. Przesiadywała długo w dużym fotelu na werandzie 
patrząc na port, bez uśmiechu na twarzy.

Pewnego   wieczoru   Babka   odkryła,   że   Marigold   idzie   spać   nie   mówiąc   pacierza. 

Przerażona kazała jej natychmiast wstać i odmówić modlitwę. Ale gdy Marigold weszła z 
powrotem do łóżka, popatrzyła na Babkę smutnymi, zbuntowanymi oczami.

— Moja dusza nie modliła się ani trochę — powiedziała.
Po  tygodniu   Babka  zaczęła  się  martwić  o  Marigold.  Działo  się  z  nią  coś  niedobrego. 

Chudła i bladła.

— To   ten   upał   —   stwierdziła   Babka.   —   Gdy   się   ochłodzi,   wszystko   znów   będzie   w 

porządku.

Babka nie pozwoliłaby sobie nawet pomyśleć,  że Marigold zamartwiała  się z powodu 

Sylwii. Nonsensem było przypuszczać, że dziecko może zachorować z powodu nierealnej 
straty nierealnej towarzyszki zabaw.

Pojechała do Harmony i kupiła wspaniałą lalkę dla Marigold — prawie tak dużą i piękną 

jak Alicja. Marigold podziękowała, pobawiła się trochę i odłożyła lalkę.

— Dlaczego nie podoba ci się lalka? — zapytała Babka surowo.
— To bardzo ładna lalka — odpowiedziała dziewczynka apatycznie. — Ale nie jest żywa. 

Sylwia była żywa.

Po raz pierwszy wspomniała Sylwię — pomyślała Babka z nachmurzonym czołem.
— Jesteś bardzo niewdzięczną dziewczynką.

background image

Marigold westchnęła. Było jej przykro, że Babka uważała ją za niewdzięczną. Ale nie 

przejęła się tym za bardzo. Gdy jest się straszliwie zmęczonym, nie dba się o nic. Nie czuła 
już   radości   po   przebudzeniu.   Dzwonki   w   sadzie   nic   już   nie   miały   jej   do   powiedzenia   i 
zapomniała języka róż. Dni ciągnęły się bez końca, noce były jeszcze dłuższe — samotne, 
czarne,   budzące   grozę,   kiedy   wiatr   targał   oknami   i   łkał   w   wierzchołkach   drzew.  Wielka 
bolesna   pustka.   Bez   słodkiego   lekarstwa   pocałunków   Matki.   Bez   Sylwii.   Pewnej   nocy 
Marigold usłyszała muzykę w oddali.

— To pewnie Sylwia śpiewa na wzgórzu — powiedziała, gdy Babka zapytała ją ostro, 

czego nadsłuchuje.

Babka była na siebie zła, ale nie mogła zapomnieć starego zabobonu, w który wierzyła 

Salome, że dzieci mające umrzeć słyszą śpiew aniołów. Babka była na serio zaniepokojona. Z 
Marigold   pozostała   niemal   tylko   skóra   i   kości.   Nie   roześmiała   się   od   miesiąca.   Dom 
napełniony był smutkiem widocznym na jej twarzyczce. Co robić? Nie można pozwolić, żeby 
Lorraine się zmartwiła.

Babka   kupiła   Marigold   nową,   śliczną   sukienkę   ze   srebrzystego   jedwabiu   i   piękny 

naszyjnik z bladozielonych kamieni. W całym Klanie Lesleyów nie było takiego naszyjnika. 
Marigold wzięła go, podziękowała grzecznie Babce, odeszła i usiadła w swoim fotelu na 
werandzie.   Babka   pozwoliła   Marigold   robić,   co   tylko   chciała   —   z   wyjątkiem   tej   jednej 
rzeczy, która naprawdę się liczyła. Ale Babka ani przez chwilę nie uważała, że to się liczyło, a 
nie zamierzała poddawać się w tak błahej sprawie.

Marigold opadała z sił i z dnia na dzień bladła coraz wyraźniej. Babka nie wiedziała 

zupełnie, co począć.

— Gdyby tak żona Horacego była w domu… — powiedziała bezradnie. Ale wuj Klon i 

ciotka   Marigold   byli   daleko   na   Wybrzeżu.   Wezwano   więc   doktora   Moorehouse’a   —   w 
tajemnicy, aby jakieś plotki nie dotarły do Lorraine. Doktor Moorehouse nie mógł dopatrzyć 
się żadnej choroby. Trochę przemęczenia. To ten upał. Potrzeba dużo snu, jedzenia i świeżego 
powietrza. Zostawił jakieś pigułki. Marigold przyjmowała je tak posłusznie jak niegdyś od 
Starszej Babki, ale nie wyglądała lepiej.

— Wkrótce będę spać w pokoju gościnnym, prawda, Babciu? — powiedziała pewnego 

wieczoru.

Twarz Babki nagle postarzała się. Pokój gościnny!
— Nie   mów   głupstw,   kochanie   —   rzekła   łagodnie.   —   Nie   umrzesz.   Wkrótce 

wyzdrowiejesz.

— Nie chcę wyzdrowieć — powiedziała Marigold — kiedy umrę, będę mogła przejść 

przez Magiczne Drzwi bez klucza.

Babka nie mogła spać tej nocy. Przypomniała sobie to, co kiedyś powiedziała o Marigold 

babka Elżbieta: „Ona za bardzo cieszy się życiem. Taka radość nie jest z tego świata”.

Lecz   przecież   babka   Elżbieta   zawsze   była   pesymistką.   Zawsze   przepowiadała   czyjąś 

śmierć.   Czasem   udawało   jej   się   zgadnąć,   ale   nawet   nie   co   dziesiąta   przepowiednia   się 
sprawdzała. Nie było sensu martwić się Marigold. Dziecko zawsze było zdrowe, choć nie 
najsilniejsze.   Jest   raczej   zbyt   wrażliwa   —   jak   Lorraine.   Było   tak   gorąco.   Gdy   tylko   się 
ochłodzi, wróci jej apetyt. Mimo to Babka nie mogła spać. Zdecydowała, że jeśli stan dziecka 
się nie poprawi, trzeba będzie posłać po Lorraine.

background image

3

Doktor Adam Clow, profesor psychologii na jednym ze sławnych uniwersytetów, omawiał 

rodzinne ploteczki z Babką na werandzie Świerkowego Obłoku, patrząc w dal na zamglony 
błękit Przystani jak na uroczy, nieznany świat, w którym mógłby odnaleźć wszystkie swoje 
zagubione wiosny. Słychać było tylko delikatny szept przyjaznych drzew, ledwie słyszalny 
pomruk  przypływu,  leciutkie  westchnienie  wiatru. Zza drogi dobiegały czarowne dźwięki 
niewidzialnych skrzypiec, płynące z domu Lazarre’a. Słychać było też mruczenie czarnych 
kotów wyginających grzbiet na stopniach domu. Koty zawsze były tu i będą: niezmienne, nie 
starzejące się istoty.  Jak wygląda świat widziany oczami kota? — zastanawiał się doktor 
Clow. Mimo całej swojej psychologicznej wiedzy nie miał pojęcia.

Doktor Clow był starym przyjacielem Babki i jego wizytę uważała za wielkie wydarzenie. 

Żaden człowiek na ziemi nie cieszył się w jej oczach większym autorytetem. Był jednym z 
niewielu, którzy jeszcze mówili do niej Marian i pamiętali jako „jedną z ładnych dziewcząt 
Blaisdellów”.

Adam   Clow,  starszy,   przystojny  mężczyzna,  należał   do  tych  ludzi,  którzy  przeżywszy 

dobrze długie lata pełni byli duchowego piękna. Jego ciemne oczy wciąż jeszcze łagodnie 
błyszczały,   a   twarz   o   delikatnych   rysach,   pokryta   drobnymi   zmarszczkami,   miała 
marzycielski   i   nieobecny   wyraz.   Lecz   uśmiechał   się   żywo   i   młodzieńczo,   a   jego   usta 
znamionowały siłę, czułość i poczucie humoru.

Przyjeżdżał każdego roku, aby posłuchać szeptu jodeł na wzgórzach w pobliżu domu. Tu 

— skąd odeszli wszyscy bliscy mu ludzie, z wyjątkiem Marian Blaisdell — ciągle był jego 
dom. Tutaj wciąż fale mruczały i wzdychały na portowym wybrzeżu w czasie fioletowych 
wieczorów, usianych gwiazdami nocy i białych poranków. Z tych, którzy słuchali niegdyś 
morza wraz z nim, została tylko Marian Blaisdell — ładna Marian, nadal mająca w sobie coś 
dumnego   i   królewskiego.   Mógł   z   nią   porozmawiać   o   nie   istniejących   już   rodzinach,   o 
roześmianych  dziewczętach  z dawnych  lat  i o wakacjach tak  rozkosznych,  że  nie mogły 
zniknąć   z   pamięci.   Wzdrygnął   się   na   wspomnienie   niedawnego   wieczoru   spędzonego   w 
towarzystwie byłej koleżanki ze szkoły, chwalącej się, że dotrzymuje kroku nowym czasom i 
cały czas mówiącej o eugenice, chromosomach i ludziach umysłowo ograniczonych. Doktor 
Adam   Clow   dziękował   gwiazdom   za   werandę   obrośniętą   winem   i   kobietę,   która   umiała 
zestarzeć się z wdziękiem.

— Jeszcze   nie   muszę   siedzieć   na   wózku   i   jeść   kleików   —   powiedziała   Babka   z 

zadowoleniem.

Rozmawiali   o   starych   i   nowych   czasach,   patrząc   na   księżyc   wschodzący   nad   dobrze 

znanymi im polami. Doktor Clow opowiedział jej wszystkie dowcipy, jakie pamiętał. Był 
jedyną osobą na ziemi, która ośmielała się opowiadać dowcipy Babce. W końcu Babka, ta 
dumna   i   nieprzystępna   osoba,   zorientowała   się,   że   nagle   zaczęła   mu   mówić   wszystko   o 
Marigold, śpiącej w swoim pokoju ze łzami na rzęsach. Dziewczynka nie zainteresowała się 
doktorem Clow. Był znajomym Babki i tak jak Babka z pewnością nie znał już drogi do 
krainy czarów. Babka musiała komuś opowiedzieć o wszystkim. Przybycie Adama wydawało 
się jej opatrznościowe. Zawsze było tak łatwo z nim rozmawiać — zawsze, aż do tej chwili. 
Stwierdziła ze zdumieniem, że jest jej bardzo trudno wyznać Adamowi Clow, że zamknęła 
przed Marigold Magiczne Drzwi.

— Ona nie chce wyzdrowieć — zakończyła bezradnie.
— ”Ranę ducha któż może znieść?” — zacytował Adam Clow cicho.
— Nie   rozumiem   —   powiedziała   Babka   urażonym   tonem.   —   Myślę,   że   byłam   dla 

Marigold dobra.

— A ja myślę — oświadczył Adam Clow surowo — że ona umiera z powodu złamanego 

background image

serca.

Babka już chciała powiedzieć: „Też coś”, ale umilkła. Nie mówiło się takich rzeczy do 

doktorów psychologii.

— Nie sądzisz chyba, że ona rozchorowała się, bo nie może widywać tej swojej Sylwii? 

Czy też wyobraża sobie, że nie może.

Doktor Clow złączył koniuszki swoich smukłych palców.
— Myślę,   że   potrafię   długo   i   mądrze   mówić   żargonem   naukowym   o   neurozie 

spowodowanej stłumionym pragnieniem towarzyszki zabaw — powiedział. — Ale nie będę 
tego robił. Poradzę ci po prostu, żebyś dała jej klucz do Magicznych Drzwi.

— Ależ, Adamie — Babka nie mogła poddać się tak łatwo. — Czy należy ją zachęcać do 

tego udawania, do fałszu?

— To   nie   jest   fałsz.   Dla   niej   jest   to  prawda.   Widzi   rzeczy  dla   nas   niewidzialne.   Jest 

królową w pięknym królestwie „Na niby”. Nie chce nikogo oszukiwać. Ma niezwykły dar 
tworzenia, rozwinięty w najwyższym stopniu. Jaka szkoda, że utraci go, kiedy wyrośnie, że 
będzie musiała opuścić tę cudowną krainę i żyć, tak jak my, w zwykłym świetle dnia. Czy 
nigdy ci to nie przyszło do głowy, Marian?

Nie, nie przyszło. Ale… Babka westchnęła leciutko i poddała się. Doktor Clow wstał.
— Muszę iść. Siedzieliśmy za długo jak na staruszków.
— Przykro mi, że musisz iść pieszo do Harmony — powiedziała Babka. — Nasz koń nieco 

kuleje i nie można go teraz zaprząc, a Horacy wyjechał, więc jego samochód…

— Nie lubię jeździć samochodem po zmroku. W samochodzie nigdy nie czuje się uroku 

zapadającej   miękko   nocy.   Chcę   iść   pieszo.   Zachowuję   dzięki   temu   elastyczność.   Do 
zobaczenia  w przyszłym  roku. Muszę  wracać  jutro do pracy.  Jeżeli  zrzucę  „szatę  ciała”, 
zanim nadejdzie lato, zapamiętam nowe dowcipy i opowiem ci je w wieczności. Nie ma nic 
lepszego nad starą przyjaźń, prawda, Marian? Co do Marigold — dla nas ziemia zestarzała 
się, ale dziękujmy Bogu, że jest ciągle młoda i pełna czarów dla Marigold.

background image

4

Następnego ranka po śniadaniu Babka w milczeniu położyła klucz od drzwi do sadu przy 

niebieskiej miseczce Marigold. Dziewczynka podniosła oczy z niedowierzaniem.

— Babciu, czy mogę? Naprawdę?
— Tak — odpowiedziała Babka krótko. Mimo pięknych określeń Adama nie podobało jej 

się, że musiała ulec tej smarkatej. W dodatku Lucyfer bezczelnie przymrużał swoje żółte oko, 
jakby cała ta sprawa bardzo go rozbawiła.

Marigold   stała   przez   chwilę   nieruchomo,   przemieniona.   Jej   twarz   jaśniała.   Wyglądała, 

jakby  spłynął   na   nią   z   nieba   radosny   promyk.   Przeleciała   przez   pokój   sadowy   —   przez 
Magiczne Drzwi — przez niebieskooką trawę w sadzie, jakby Atalanta zaczarowała jej stopy. 
Przeszła   przez   Zieloną   Bramę.   Zatrzymała   się   na   moment,   niemal   przestraszona.   A   jeśli 
Sylwia… Zamknęła oczy i wypowiedziała Wiersz.

background image

5

O zmierzchu Babka stała w Magicznych Drzwiach. Za kępą świerków unosiła się blada 

księżycowa   poświata.   Zachodni   wiatr   tańczył   z   wielkimi   gałęziami   śliwy.   W   sadzie 
rozbrzmiewał od dawna nie słyszany dźwięk — śmiech Marigold, która zza Zielonej Bramy 
machała Sylwii na pożegnanie.

background image

R

OZDZIAŁ

 

ÓSMY

„T

O

1

Matka   wróciła   do   domu   z   zaróżowionymi   policzkami,   wypoczęta   i   zdrowa.   Marigold 

natomiast jechała do Błękitnego Brzegu, gdzie miała zostać od piątku wieczorem do niedzieli. 
Inaczej   mówiąc   —   podczas   weekendu,   choć   takie   określenie   nie   dotarło   jeszcze   do 
Świerkowego Obłoku. Marigold była zadowolona z kilku powodów. Najważniejszy to ten, że 
spotka się z Nancy — śliczną Nancy o brązowych oczach i kasztanowych włosach. I nie tylko 
ją zobaczy, ale będzie się z nią bawić jej pięknym  serwisem, trzymanym  w kredensie za 
szklanymi drzwiami. Będzie też z nią spać przez całe dwie noce w miłym pokoiku z tapetą w 
pawie, gdzie stała toaletka ozdobiona falbaną z białego muślinu. Na toaletce znajdował się 
turkusowoniebieski dzbanek i miednica z rowkami na brzegu.

Będą powierzać sobie cudowne małe sekrety,  których  nikt na świecie  oprócz nich nie 

pozna. A nocą będzie niezwykle zabawnie oglądać oświetlone pociągi, które przejeżdżały 
obok   buchając   parą   i   ogniem,   ponieważ   dom   ciotki   Anastazji   stał   w   pobliżu   torów 
kolejowych.

Poza tym w sobotę po południu miało być przyjęcie u Lilki Johnson w domu naprzeciwko, 

na   które   Marigold   też   była   zaproszona,   a   nawet   miała   przygotowaną   wspaniałą   nową 
sukienkę.

Co więcej, Błękitny Brzeg należał do czarodziejskiego obszaru „z tamtej strony Zatoki”, 

gdzie o zachodzie słońca nad zamglonym wybrzeżem unosiła się poświata bladego złota. Kto 
wie, może kiedyś Marigold będzie mogła zejść do Cypla Błękitnej Wody i ujrzeć to, co jest za 
nim   —   Ukrytą   Krainę,   którą   zawsze   chciała   zobaczyć.   Nigdy   nie   ośmieliła   się   nikogo 
zapytać, co jest za Cyplem Błękitnej Wody, ponieważ bała się, że powiedzą jej, iż są tam 
tylko te same rdzawe zatoczki i przylądki co po tej stronie, i niebieska, jedwabista woda. Z 
pewnością   musi   tam   być   coś   więcej.   Gdyby   tylko   można   dotrzeć   do   tych   odległych, 
zamglonych przyczółków „zagubionej krainy czarów”, znanej z opowieści ciotki Marigold… 
Tak długo jak Marigold nie wiedziała na pewno, że tak nie było, mogła snuć swoje cudowne 
marzenia.

Ponadto chciała wymazać z pamięci starą haniebną sprawę sprzed trzech lat, kiedy tak 

okropnie zachowała się u wuja Pawła. Wuj żartował z niej za każdym razem, gdy ją zobaczył, 
a ciotka Flora nigdy jej naprawdę nie przebaczyła. Choć z pewnością musieli przyznać, że 
gdyby   była   grzecznym   i   dobrym   dzieckiem,   tak   jak   powinna,   dom   Marcina   Richardsa 
spłonąłby, a Frank Lesley i Hilda Wright prawdopodobnie nigdy by się nie pobrali. Mimo to 
Marigold wiedziała, że zachowała się nieładnie i pragnęła odkupić swą winę.

Z   werandy   w   Świerkowym   Obłoku   Marigold   widziała   trzy   domy   stojące   rzędem   nad 

Zatoką. Trzy białe punkty odległe tylko o trzy mile lotu kruka, ale całe piętnaście, kiedy 
trzeba było jechać samochodem. Choć istniała też inna, wspaniała możliwość, że wuj Klon, 
który   wrócił   właśnie   z   Wybrzeża,   będzie   już   miał   swoją   nową   motorówkę   i   podwiezie 
Marigold w piątek wieczorem.

Środkowym, białym punktem był dom ciotki Anastazji — interesujący jak z przedziwnego 

snu,   w   którym   ciągle   odkrywa   się   nowe   zachwycające   pokoje,   dom   z   czerwonymi 
flanelowymi   abażurami,   dom   z   uroczym   zaniedbanym   ogrodem,   gdzie   sękate   jabłonie 
pochylały   się   nad   rabatami   staromodnych   kwiatów,   nad   gąszczem   białej   słodkiej   i 
aromatycznej koniczyny, grządkami mięty, lwich paszczy i różyczek. W ogrodzie była też 
stara, pokryta trawą ścieżka, prowadząca do zarośniętych bluszczem drzwi. Och, tak, Błękitny 

background image

Brzeg był czarującym miejscem i Marigold nie mogła spać ani jeść przez tydzień, ponieważ 
wyczekiwała tego weekendu.

Oczywiście nic na tym świecie nie jest doskonałe i ta róża też miała dwa czy trzy kolce. 

Przede wszystkim sama ciotka Anastazja. Marigold zawsze bała się jej trochę. Ciotka nie była 
właściwie ciotką, ale kuzynką. Miała tragiczną, pomarszczoną twarz, w której oprócz dużych, 
ciemnych  oczu  nic nie  pozostało  z wielkiej, słynnej  niegdyś  piękności.  Ciotka  Anastazja 
zawsze ubierała się na czarno i nigdy, ale to nigdy się nie uśmiechała. Marigold uważała, że 
rzeczywiście  nie sposób uśmiechać  się tak po prostu, jeśli czyjś  mąż  został zabity przez 
uderzenie pioruna w kilka minut po ślubie. Ale czasami zastanawiała się, czy gdyby jej się to 
przytrafiło, nie musiałaby jednak uśmiechnąć się od czasu do czasu — oczywiście po wielu 
latach. Tyle jest rzeczy na świecie zasługujących na uśmiech.

Poza tym ciotka Anastazja była niezwykle drobiazgowa, mimo swojego romantycznego i 

tragicznego wyglądu. Jeden okruszek na dywanie wytrącał ją z równowagi na cały dzień. 
Mucha na suficie przyprawiała ją o ból głowy. Jeśli ktoś zrobił plamę na obrusie, ciotka 
Anastazja patrzyła tak, jakby złamał wszystkie dziesięć przykazań naraz. Marigold wiedziała, 
że będzie musiała zachowywać się szczególnie przykładnie, aby nie splamić honoru rodziny. 
Bardziej lubiła łagodną, miłą jak kotka kuzynkę Teresę. Teresa była siostrą ciotki Anastazji, 
ale jej nikt nie nazywał ciotką. Nie miała w sobie nic z ciotki. Kiedy Anastazji nie było w 
pobliżu, kuzynka Teresa potrafiła zachowywać się jak mała dziewczynka. Ale na ogół ciotka 
Anastazja była w pobliżu.

Była też Beulah. Ciotka Anastazja wychowywała swe dwie prawdziwe siostrzenice: dzieci 

jej zmarłej siostry, Beulah i Nancy. Lecz o ile Marigold lubiła Nancy w drugiej kolejności po 
Sylwii, nie lubiła wcale Beulah. Ani trochę. W najmniejszym nawet stopniu. Beulah to podła, 
złośliwa,   mała   jędza   —   myślała   Marigold   w   głębi   serca.   To   Beulah   popchnęła   ją   raz 
naumyślnie w gęstwinę ostów. To Beulah powiedziała, że jej Matka bardziej pragnęła mieć 
chłopca.  Marigold nigdy nie ośmieliła  się zapytać  Matki, ponieważ  bała  się, że  to może 
okazać się prawdą, ale niepokój tkwił w niej tak mocno jak niechęć do Klementyny.

background image

2

Marigold wyruszyła ze Świerkowego Obłoku nienagannie ubrana, wioząc w torbie swoją 

nową sukienkę i najlepszą nocną koszulę. Przybyła do Błękitnego Brzegu akurat na kolację, 
do której natychmiast zasiedli. Ciotka Anastazja przyjęła ją uprzejmie, choć ze zwykłą sobie 
lekką nutką płaczu w głosie. Kuzynka Teresa ucałowała ją i zamruczała jak kotka, Nancy 
uścisnęła z całej siły, Beulah podała jej rękę z odcieniem wyższości i złożyła na jej policzku 
przelotny pocałunek.

Marigold była głodna, a kolacja wyglądała bardzo apetycznie. Na eleganckich, niebieskich 

talerzykach podano maliny, a kiedy ciotka Anastazja nałożyła jej wystarczająco dużo kremu, 
kuzynka Teresa dołożyła go jeszcze trochę. Nancy uśmiechała się do niej radośnie i znacząco 
poprzez stół, jakby chciała powiedzieć „Niech no tylko znajdziemy się w łóżku! Mam ci tyle 
rzeczy do powiedzenia”.

Tak   więc   mimo   Beulah,   ciotki   Anastazji   i   nieznośnej   wręcz   czystości,   Marigold   była 

zachwycona i szczęśliwa. Zbyt szczęśliwa. Bogom to się nie podobało.

Wtedy wydarzyło się „To”.
Marigold siedziała w miejscu, gdzie na jej jasnozłote włosy i biały przedziałek padało 

światło   zachodzącego   słońca.   Nagle   ciotka   Anastazja   pochyliła   głowę,   wpatrując   się   z 
natężeniem  we włosy Marigold. W jej oczach  pojawił się  wyraz  głębokiego  przerażenia. 
Ciężko odetchnęła i spojrzała jeszcze raz. Potem pochyliła się ku Teresie i szepnęła jej coś do 
ucha z przejęciem.

— Niemożliwe — stwierdziła kuzynka Teresa.
— Zobacz sama — powiedziała ciotka Anastazja.
Kuzynka   wstała   i   podeszła   wokół   stołu   do   Marigold,   która   zaczynała   pojmować,   że 

zdarzyło   się   coś   zupełnie   okropnego,   ale   nie   mogła   zrozumieć,   co   to   takiego.   Była   tak 
przejęta, że rozlała herbatę na spodeczek.

— O, Boże — jęknęła kuzynka Teresa. — Co teraz zrobimy? Co należy zrobić?
Zrobiła coś. Marigold poczuła na głowie lekkie dotknięcie. Kuzynka wybiegła z pokoju i 

po chwili wróciła wyglądając tak, jakby miała zemdleć.

— Czy sądzisz, że jest tego więcej? — zapytała głucho ciotka Anastazja.
— Nie widzę nic więcej — odrzekła kuzynka. Beulah parsknęła.
Nancy nadawała znaki współczucia.
— Co się ze mną dzieje? — wykrzyknęła Marigold. Nikt nie zwracał na nią uwagi.
— Czy jest w domu gęsty grzebień? — zapytała kuzynka Teresa cichym, zawstydzonym 

głosem. Ciotka Anastazja potrząsnęła głową z przekonaniem.

— Nie, nigdy nie było. Dzięki Bogu nigdy nie był  potrzebny.  Marigold była  zupełnie 

zdezorientowana. Nie ma grzebienia w Błękitnym Brzegu? Jak to, przecież jest ich tyle — 
jeden w każdej sypialni i jeden w kuchni.

— Mam własny grzebień w torbie — powiedziała odważnie.
Ciotka Anastazja spojrzała na nią.
— Grzebień? Czy chcesz powiedzieć, że przysłano cię tutaj wiedząc…
— To nie ten rodzaj grzebienia — szepnęła kuzynka Teresa. — Och, Anastazjo, co my 

zrobimy?

— Co   zrobimy?   Przede   wszystkim   musimy   trzymać   ją   z   daleka   od   Nancy   i   Beulah. 

Zabierz ją do pokoju gościnnego, dopóki nie omówimy tej sprawy. Biegnij z Teresą, dziecko 
—   natychmiast.   I   nie   zbliżaj   się   do   łóżka.   Usiądź   na   klęczniku   przy   oknie.   Jeśli   nie 
skończyłaś kolacji, weź ze sobą kawałek tortu i ciastko.

Marigold nie chciała tortu ani ciastka. Chciała wiedzieć, co się z nią dzieje. Nie śmiała 

zapytać o to ciotki Anastazji, ale na schodach z oburzeniem zapytała kuzynkę Teresę, co 

background image

zrobiła, że usunięto ją tak bezceremonialnie i pogardliwie. Marigold nie użyła tych słów, ale 
tak czuła.

— Sza — powiedziała kuzynka Teresa nerwowo, jakby ściany wokół miały uszy. — Im 

mniej się o „Tym” mówi, tym lepiej. Oczywiście nie uważam, że ty jesteś winna, ale to po 
prostu straszne.

background image

3

Marigold   została   sama   w   pokoju   gościnnym.   Upokorzona,   przerażona   i   trochę   zła. 

Wszyscy Lesleyowie łatwo wpadali w gniew, a to nie był odpowiedni sposób potraktowania 
gościa. Ten złośliwy wyraz twarzy Beulah, kiedy Teresa wyprowadziła ją z pokoju. Podeszła 
do zamglonego lustra i zaczęła uważnie badać swoją twarz i, na ile mogła, gładko zaczesane 
włosy. Nie było widać nic złego. Ale ten wyraz przerażenia w oczach ciotki Anastazji. Z 
pewnością jest chora na jakąś straszną chorobę. Tak, to musi być to. Trąd to straszna choroba. 
A jeśli jest naprawdę trędowata — albo ma ospę? Albo tę straszną rzecz, którą wuj Klon 
lekceważąco nazywał T.B.?

*

  Coś takiego „kursowało”, jak mówiono, w rodzinie Lesleyów. 

Agata Lesley umarła na to. Coś, co było związane chyba z sercem. Ale „To” wiązało się 
naturalnie z głową. Zastanawiała się, czy i kiedy okaże się, że się na to umiera. Pomyślała z 
przejęciem, że jest jeszcze taka młoda, za młoda,  żeby umierać. Och, trzeba natychmiast 
jechać do domu, jeśli to coś strasznego. Uroczy Błękitny Brzeg stał się nagle miejscem, z 
którego należało się jak najprędzej wydostać. Jak okropnie będzie się czuła biedna Matka!

Nagle Marigold zdała sobie sprawę, że ciotka Anastazja i kuzynka Teresa rozmawiają w 

salonie poniżej pokoju gościnnego. W podłodze pod oknem przechodził otwór wentylacyjny. 
Marigold wiedziała,  że  nie należy podsłuchiwać,  ale  czuła,  że istnieją  wyjątki  od każdej 
reguły. Musi dowiedzieć się, co dzieje się z jej głową. Położyła się na dywanie i przyłożyła 
ucho do otworu. Odkryła, że słyszy wszystko dość dobrze z wyjątkiem tych fragmentów, 
kiedy ciotka Anastazja zniżała głos w przypływie grozy, pozostawiając dręczące przerwy, 
które mogły kryć nie wiadomo jak wstrząsające rewelacje.

— Nie możemy pozwolić, żeby poszła na przyjęcie — powiedziała ciotka Anastazja. — 

Co by się stało, gdyby ktoś zobaczył to, co myśmy zobaczyły. Żadnemu z Lesleyów chyba 
nic takiego się jeszcze nie przytrafiło. Och, tak. Ale tylko raz — gdy Karolina Lesley poszła 
do szkoły. — Karolina Lesley nie żyła. Marigold zadrżała. Oczywiście, to jasne, że umarła na 
„To”.

— I Dan — pamiętasz Dana?
— Z chłopcami to co innego,. Nawiasem mówiąc, wiesz, co się stało z Danem? — ciotka 

Anastazja znów zniżyła głos. Co się stało z Danem? Marigold czuła, że dałaby wszystko, 
żeby to wiedzieć.

— Taki wstyd — jęknęła kuzynka Teresa. — Trzeba będzie zgolić jej głowę do skóry. 

Może mogłybyśmy kupić grzebień.

— Nie   pozwolę,   aby   widziano   jak   kupuję   grzebień   —   powiedziała   ciotka   Anastazja 

zdecydowanie.

— Gdzie ona będzie spać? — rozważała kuzynka Teresa. — Nie możemy zawieźć jej do 

domu w nocy. Może w pokoju gościnnym?

— Nie, nie tam. Nigdy już nie byłabym pewna tego łóżka. Musimy ją umieścić w pokoju 

Annabeli.

— Ależ Annabela tam umarła — sprzeciwiła się kuzynka Teresa.
— Marigold  o  tym  nie  wie  — powiedziała   ciotka  Anastazja.  Ach, teraz   Marigold  już 

wiedziała. Nie chodziło o to, ilu ludzi umarło w tym pokoju, lecz że nie będzie mogła spać u 
Nancy. To było dużo większym rozczarowaniem, niż zakaz pójścia na przyjęcie.

— Była tylko jedna — powiedziała z nadzieją kuzynka Teresa.
— Z  pewnością  jest  ich więcej  — stwierdziła  ciotka  Anastazja  ponuro. Ich! Marigold 

doznała   olśnienia.   Zarazków,   oczywiście.   Tych   tajemniczych,   małych   strasznych   istot,   o 
których mówiła kiedyś ciotka Marigold. Była — czym? Ach tak — nosicielem zarazków. 

* T.B. — tuberkuloza, gruźlica.

background image

Zarazków, których pewnie nigdy nie będzie mogła się pozbyć. Musi pozostać wyrzutkiem na 
całe życie! Groza ścięła mrozem jej twarzyczkę.

Ciotka Anastazja i kuzynka Teresa wyszły z salonu. Marigold wstała i załamana podeszła 

powoli do okna, czując, że całe lata minęły od czasu, kiedy tego popołudnia wyjeżdżała z 
domu szczęśliwa i beztroska, nie przypuszczając nawet, że „To” ją spotka. Z dala od portu 
maleńki, samotny stateczek dryfował poza krawędź świata. W świetle zmierzchu samotna, 
czerwona droga wiła się gdzieś za Błękitnym Brzegiem. Wiał czarny wiatr. Marigold zawsze 
była przekonana, że wiatry mają kolory, a ten był z całą pewnością czarny. Wszystko było 
czarne. Nie będzie przyjęcia — nie będzie radosnej dla ducha wymiany myśli z Nancy. Nie 
będzie niczego — tylko zarazki.

background image

4

Marigold spala — albo raczej usiłowała zasnąć w pokoju Annabeli, gdzie w suficie był 

otwór o ponurym, niesamowitym wyglądzie. Nie bała się jednak ani przez chwilę. Czym były 
strachy, diabły i inne rzeczy w porównaniu z grozą „Tego”. Zaczął padać deszcz — gałęzie 
jodeł waliły w okna. Koce, które kuzynka Teresa położyła na łóżko, pamiętając, że noce w 
czerwcu są zimne, cuchnęły naftaliną. Gdyby tak mogła leżeć we własnym łóżku, w domu, w 
pachnącej pościeli. Marigold myślała, że noc nigdy się nie skończy. Rano samotnie zjadła 
śniadanie przy stoliczku w kącie kuchni. Tylko raz Nancy wślizgnęła się i przytuliła do niej.

— Nie   ma   dla   mnie   znaczenia,   że   je   masz,   kocham   cię   tak   samo   jak   przedtem   — 

oświadczyła Nancy lojalnie.

— Nancy Walker! Wyjdź stąd natychmiast — rozległ się od drzwi ostry głos Beulah. — 

Ciotka Anastazja powiedziała, że nie masz się do niej zbliżać.

Nancy wyszła płacząc.
— Bardzo mi cię żal — dodała Beulah, zanim się odwróciła. Złośliwy uśmiech Beulah był 

trudny do przełknięcia, a jej litość nie do zniesienia. Marigold wróciła w rozpaczy do pokoju 
Annabeli, gdzie łóżko było rozebrane do sprężyn. Widziała kuzynkę Teresę kręcącą się nad 
baliami   w   pralni.   Nancy   przechodziła   drogą   do   Johnsonów,   niosąc   naręcza   złotych   i 
fiolkoworóżowych irysów, aby pomóc w udekorowaniu domu przed przyjęciem.

W oddali widać było niewyraźną plamkę Świerkowego Obłoku — kochany dom. Gdyby 

mogła   tam   być!   Lecz   ciotka  Anastazja  powiedziała,   że  nie   może   jej   zawieźć,   zanim  nie 
skończy się przyjęcie. Mgła podpełzała pod Błękitny Brzeg. Zbliżała się coraz bardziej — 
ukrywając przed wzrokiem port, a potem odległy Świerkowy Obłok i cały świat. Marigold 
została sama we wszechświecie ze swoją straszną, tajemniczą hańbą. W końcu opuściła ją 
odwaga. Załamała się i zaczęła płakać.

Ciotka Teresa odwiozła ją do domu wieczorem. Znów wracała ze wstydem z wizyty. A 

kiedy dojechały do Świerkowego Obłoku, okazało się, że Matka wyjechała. Pojechała do 
Południowego Harmony, sądząc, że Marigold nie wróci wcześniej niż w niedzielę wieczorem. 
Marigold czuła, że tego nie zniesie.

Kuzynka Teresa szeptała tajemniczo do Babki.
— Niemożliwe! — wykrzyknęła Babka zirytowana.
— Znalazłyśmy jedną — stwierdziła kuzynka Teresa kategorycznie. Jedną — co? Gdyby 

Marigold to wiedziała!

— Tylko jedną! — ton Babki sugerował, że Anastazja zrobiła wiele zamieszania wokół 

drobiazgu.   Babka   zrobiłaby   równie   wiele   zamieszania,   gdyby   ona   „To”   zauważyła.   Lecz 
ponieważ odkrycia dokonała Anastazja, sprawa wyglądała zupełnie inaczej.

— Czy macie grzebień? — szepnęła kuzynka Teresa.
Babka skinęła wyniośle głową. Wzięła Marigold na górę do swojego pokoju i bezlitośnie 

wyczesała ją grzebieniem, jakiego Marigold jeszcze nigdy nie widziała. Potem sprowadziła ją 
na dół.

— Bez rezultatu — stwierdziła lakonicznie. — Sądzę, że Anastazja po prostu je sobie 

wymyśliła.

— Sama „To” widziałam — powiedziała kuzynka Teresa kłótliwie. Odjechała obrażona. 

Marigold usiadła niepocieszona na stopniach werandy. Nie śmiała zapytać Babki o nic. Babka 
była zirytowana, a kiedy się irytowała, stawała się niedostępna. Poza tym postanowiła dać 
Marigold do zrozumienia, że strasznie się skompromitowała — zrobiła  coś, czego nikt z 
Lesleyów nie powinien zrobić. Marigold nie miała jednak pojęcia, co takiego zrobiła i za co 
była odpowiedzialna. Ach, gdyby tak Matka była już w domu!

Na   szczęście   przyjechała   nareszcie   ciotka   Marigold   —   łagodna,   czuła   i   wyrozumiała. 

background image

Porozmawiała z Babką.

— A więc byłaś tam, wpadłaś w tarapaty i wróciłaś — powiedziała do Marigold śmiejąc 

się. — Nic nie szkodzi, najdroższa. Jak się wydaje, była tylko jedna.

— Jedna   —   co?   —   zapytała   Marigold   rozgorączkowana.   Nie   mogła   po   prostu   znieść 

dłużej tego okropnego uczucia zawieszenia i nieświadomości. — Proszę, ciociu Marigold — 
proszę, wyjaśnij mi, co jest z moją głową?

Ciotka spojrzała na nią przeciągle.
— Marigold, kochany głuptasku, czy chcesz powiedzieć, że nie wiesz?
Marigold przytaknęła, wpatrując się w nią oczami jak mokre bratki.
— Muszę to wiedzieć — powiedziała z rozpaczą. Ciotka Marigold zaczęła jej wyjaśniać.
— Zdarza   się   to   dzieciom,   które   chodzą   do   powszechnej   szkoły   —   zakończyła 

pocieszająco.

— Phi, i to wszystko? — zapytała Marigold. — Chyba złapałam ją przedwczoraj, kiedy 

zamieniłam się kapeluszami z tą nową dziewczynką.

Marigold   była   tak   szczęśliwa,   że   mogła   krzyczeć   z   radości.   Czy   istniało   kiedyś   tak 

wygwieżdżone niebo? Taki cudny, zamglony sierp księżyca? I tańczące światła nad portem? 
Na drodze psy Lazarre’a  i  Phidime’a  wyrażały  swoje uczucia  pełnym  głosem.  A Sylwia 
czekała wśród świerkowych drzew. Dzisiaj było zbyt późno, ale pójdzie tam rano. Marigold 
posłała   pocałunek   w   kierunku   wzgórza.   Żadnych   zarazków.   Ani   trądu.   Ciotka   Anastazja 
zrobiła tyle zamieszania o taki drobiazg. Marigold pomyślała z goryczą o przyjęciu, sukni, 
której nie włożyła, dwóch straconych nocach bez ukochanej Nancy.

— Ciotka Anastazja jest… — zaczęła ciotka Marigold. Nagle zamilkła. Mimo wszystko 

istniała taka rzecz jak lojalność klanowa, szczególnie w obecności młodego pokolenia.

— Starą głuptaską — dokończyła Marigold słodko i wyraźnie.

background image

R

OZDZIAŁ

 

DZIEWIĄTY

B

OŻE

 N

ARODZENIE

 

U

 L

ESLEYÓW

1

Do   tradycji   Lesleyów   należało   urządzanie   uroczystego   rodzinnego   zjazdu   na   Boże 

Narodzenie. W tym roku nadeszła kolej na Świerkowy Obłok. Po raz pierwszy Marigold 
miała w tym wydarzeniu uczestniczyć  w sposób świadomy i z rozkoszą tego oczekiwała. 
Choć   nie   zdawała   sobie   z   tego   sprawy,   całym   sercem   była   członkiem   Klanu   i   kochała 
wszystkie jego niezmienne obyczaje, wierzenia, głupstwa i mądrości. Wszak były one częścią 
tego interesującego świata, w którym żyła, poruszała się, istniała — świata, który nigdy nie 
był   dla   niej   nudny,   ponieważ   miała   magiczną   moc   rzucania   szczególnego   uroku   na 
najzwyklejsze sprawy. Jak mówiła ciotka Marigold, dziewczynka widziała nie tylko rzeczy, 
ale ich dusze.

Przygotowania   trwały   tygodniami   i   Marigold   była   tym   zachwycona.   Babka,   Matka   i 

Salome pracowały jak niewolnice, sprzątając Świerkowy Obłok od piwnicy po strych. Ostatni 
tydzień poświęcono na gotowanie. Cóż za rzeczy szykowano! Ile było ważenia, mierzenia i 
mieszania! Matka uważała, że przesadzono z wystawnością, ale Babka w tym przypadku nie 
liczyła kosztów.

— Widziałam, jak wiele rzeczy wychodziło z mody, ale dobry posiłek zawsze pozostanie 

— powiedziała wieszczo.

Marigold drżała ze szczęścia, ponieważ pozwolono jej pomagać. Jakże zabawnie jest ubić 

pianę z białek tak mocno, że można spokojnie trzymać  miskę do góry dnem. Przyjemnie 
wyłuskuje się pofałdowane orzechy.  Babka przygotowała pełen garnek kwaśnej śmietany. 
Matka   zapowiedziała   pieczenie   pasztecików,   które   wnosiło   się   potem   na   stół   ozdobiony 
gałązkami ostrokrzewu. Musiały być gorące, bo letnie paszteciki mieszkańcy Świerkowego 
Obłoku uważali za obrzydliwość. Miał być też tort z trzydziestu dwu jajek — rozrzutność, na 
którą pozwalano  sobie tylko  przy okazji rodzinnych  zjazdów. Salome  upiekła  całe  pudło 
ciasteczek,   które   nazywała   „skocz–przynieś”,   smakowitych,   pulchniutkich   ciasteczek   z 
rodzynkami, ozdobionych różowym lukrem. Marigold wiedziała do czego przeznaczone były 
ciasteczka   „skocz–przynieś”.   Były   to   słodkości   dla   niej   i   dla   wszystkich   dzieci,   które 
przyjadą.

Poza tym Marigold musiała nauczyć się deklamować. Jednym z tradycyjnych zwyczajów 

podczas   rodzinnych   zjazdów   był   program   złożony   z   przemówień,   pieśni   i   deklamacji. 
Odbywało się to w salonie po obiedzie, podczas gdy gospodynie sprzątały ze stołu i zmywały 
naczynia.   Ciotka   Marigold   znalazła   dla   dziewczynki   oryginalny   fragmencik,   a   Matka 
nauczyła ją odpowiednich gestów i modulacji głosu. Po raz pierwszy miała występować na 
takiej uroczystości, więc bardzo chciała dobrze wypaść. Nie miała najmniejszych obaw, że 
wszystko pójdzie jak najlepiej. Znała swój tekst tak doskonale, że mogłaby go deklamować 
stojąc na głowie, a każdy gest i tak wypadłby w odpowiednim momencie. Na zakończenie 
miała   wykonać  pełen   wdzięku   dyg,  którego  Matka  starannie   ją wyuczyła.  Marigold  była 
pewna, że tym dygnięciem dobije całkowicie nieznośną Beulah.

background image

2

W końcu nadszedł dzień uroczystego obiadu. Była sztormowa pogoda, ptasie gniazdka na 

drzewach przysypał śnieg, a białe łąki roztaczały się za smutną, czarną Przystanią. Dom pełen 
był jednak radości i czaru Bożego Narodzenia. Poręcze udekorowano zielenią, na oknach 
wisiały   szkarłatne   łańcuchy.   Wielki   kredens   zastawiono   górą   różnych   pyszności.   Matka 
jeszcze ubijała krem do bananowego tortu, kuchenne palenisko wyśpiewywało piosenkę o 
buku   i   klonie,   a   Salome   mruczała   w   poczuciu   swojej   ważności.   Nawet   łóżko   w   pokoju 
gościnnym   wyglądało   zbyt   pięknie,   aby   w   nim   spać.   Poduszki   powleczono   w   poszewki, 
ozdobione   sześciocalowej   szerokości   koronkami   zrobionymi   przez   Babkę   szydełkiem.   W 
każdą   poszewkę   Matka   zaszyła   malutkie,   płaskie   poduszeczki   z   lawendą.   Choinka   była 
obwieszona   czerwonymi,   złotymi   i   srebrnymi   bombkami,   tak   pięknymi,   jakby   zrobiły   je 
wróżki. Wszyscy byli odświętnie ubrani — Matka w swojej brązowej aksamitnej sukni, z 
długimi   bursztynowymi   kolczykami   wspaniale   kontrastującymi   z   bielą   szyi,   Babka   w 
najlepszej,   czarnej   jedwabnej   sukni   z   cudownym,   purpurowym   szalem   z   krepy,   który 
owinięty w bibułkę przechowywała przez cały rok w dolnej szufladzie komody w gościnnym 
pokoju, a wyjmowała tylko z racji tak wielkich uroczystości rodzinnych jak ta. Nawet Lucyfer 
miał nową muszkę z purpurowego jedwabiu, co uważał za niepotrzebną próżność i burzenie 
jego spokoju.

Początkowo dzień Bożego Narodzenia przebiegał dla Marigold bez zarzutu. Dostała od 

wszystkich śliczne prezenty, nawet Lazarre podarował jej mysz z imitacji srebra, na grzbiecie 
której znajdowała się błękitna, aksamitna poduszeczka na szpilki. W głębi duszy Marigold 
uważała, że mysz jest okropna. Zwierzątko wyglądało tak, jakby nie było zupełnie zdrowe. 
Ale   za   nic   na   świecie   nie   okazałaby   tego   Lazarre’owi,   aby   nie   ranić   jego   uczuć.   Znów 
Marigold miała okazję dziękować Bogu, że ludzie nie wiedzą, co się myśli.

background image

3

Zabawnie było obserwować przyjeżdżających gości z okna w pokoju Salome, ozdobionego 

półką z roślinami doniczkowymi. Z góry zwieszały się bluszcze i petunie tworząc zieloną 
zasłonę, zza której Marigold mogła patrzeć nie będąc widziana ani przyłapana przez Babkę, 
uważającą podglądanie gości za rzecz całkowicie niezgodną z dobrymi manierami. Może nie 
należało to do dobrych manier, ale było zbyt interesujące, aby z tego zrezygnować. Rodzina 
wysiadająca   z   samochodów,   powozów   i   sań   —   bo   wszystkich   tych   środków   lokomocji 
używano   —   byłaby   zdumiona   tym,   co   wiedziała   o   niej   Marigold,   wciąż   uważana   przez 
bliskich za dziecko.

Ujrzała syna wuja Piotra — Piotrusia, znanego z tego, że wlał whisky do wina swojej 

cioci, przez  co się upiła.  Wyglądał  bardzo głupio i zarazem  uroczyście,  zupełnie  nie jak 
chłopiec, który potrafi zrobić taki kawał. Ale nigdy nie wiadomo, co kto potrafi. Zjawiła się 
też ciotka Katarzyna, która — jak powiedział wuj Klon — była czarownicą i zamieniała się w 
nocy w szarego kota. Marigold już w to nie wierzyła, ale lubiła igrać z tą myślą. Ciotka 
Katarzyna rzeczywiście wyglądała jak szary kot, w swoim szarym płaszczu obszytym szarym 
futerkiem, ale jej różowa, roześmiana twarz nie przypominała twarzy czarownicy. Tylko wuj 
Klon twierdził, że był to najgorszy rodzaj czarownic — takie, które wcale nie wyglądały na 
czarownice.

Wuj Marek i wuj Jerzy szli razem aleją. Podczas któregoś bożonarodzeniowego przyjęcia 

pokłócili się i wuj Marek pociągnął za nos wuja Jerzego. Minęły lata, zanim zaczęli znowu 
rozmawiać ze sobą. Teraz byli chyba w dobrej komitywie. Z wujem Jarvisem i ciotką Marcią 
przyjechała nawet daleka kuzynka, stara ciotka Kasia, ta, której pewnego razu spadł z głowy 
kapelusz. Kiedyś ciotka Kasia siedziała w pierwszej ławce na galerii w starym kościele w 
Harmony i przechyliła się, żeby zobaczyć, kto siedzi na dole. O mało co nie wypadła w ślad 
za kapeluszem, kiedy rzuciła się rozpaczliwie, aby go złapać. Ocalił ją stary pan Lesley, 
chwytając za suknię. Był to wesoły, fantazyjny kapelusz z piórami strusimi i kwiatami, i jego 
lot miał dość sensacyjny przebieg: przez jakiś złośliwy przypadek kapelusz wylądował wprost 
na łysej głowie starszego pana Beamisha i leżał na niej jak ulał. Beamishowie i państwo 
Kasiowie — Marigold nie mogła zapamiętać, jak brzmiało nazwisko ciotki Kasi — nigdy nie 
byli w dobrych stosunkach, a ten wypadek nie przyczynił się do ich poprawienia. Teraz ciotka 
Kasia wyglądała dość statecznie, gdy tak kuśtykała aleją opierając się na laseczce — ale 
kiedyś była z niej szalona dziewczyna, jak powiedział wuj Klon.

Przyjechała też ciocia Clo — która naprawdę była jakąś daleką ciotką, choć Marigold nie 

mogła jej nigdy zidentyfikować. Nie lubiła ciotki Clo i wuj Klon też jej nie lubił; przysięgał, 
że jest doprawdy zbyt brzydka, aby żyć na tym świecie.

— Jest naprawdę miła gdzieś pod skórą — powiedziała ciotka Marigold, która właśnie 

czytała Kiplinga.

— Więc, na miłość boską, powiedz jej, żeby zdjęła skórę — odciął się wuj Klon.
Syn wuja Archibalda, Martin, i jego żona Jenny znani byli z okropnych awantur; ciotka 

Marigold   twierdziła   jednak,   że   pomiędzy   jedną   awanturą   a   drugą   kochali   się   tak,   że 
rekompensowali je sobie. Martin zatrzymał samochód przy bramie i Marigold zobaczyła, jak 
obejmuje   Jenny   i   całuje   ją   pod   szkocką   sosną.   Zanim   skończył   się   obiad,   rzucali   sobie 
nawzajem okropne wyzwiska poprzez stół, gorsząc całą rodzinę. Marigold jednak, słuchając 
tych nieprawdopodobnych epitetów; myślała o długim pocałunku pod sosną i zastanawiała 
się, czy taki pocałunek nie był wart wielu niemiłych słów.

Ciotka Sybilla „zajmowała się spirytyzmem”. Marigold miała bardzo mętne pojęcie o tym, 

co to jest spirytyzm, ale wydawało jej się, że ma to coś wspólnego z alkoholem.

Ciotka Sybilla nie wyglądała jednak na taką spirytystkę. Przyjechał wuj Karolek, który 

background image

śmiał się głośno na cały ogród, i Garnet Lesley, który źle skończy — jak wszyscy mówili. 
Ciekawe, na czym będzie to polegało? Był także Jerzy Lesley, który miał się żenić z Marysią 
Patterson. Marigold lubiła Jerzego. Chciałabym, żeby poczekał, aż dorosnę — pomyślała. — 
Sądzę, że podobałabym mu się bardziej niż Marysia, bo nie ma w niej nic zabawnego. We 
mnie jest tego wiele, chyba że dręczą mnie wyrzuty sumienia.

Jako kolejny pojawił się ponury wuj Jarvis z bujną, czarną brodą, który nigdy nie czytał 

innej książki tylko Biblię i zawsze rozmawiał ze wszystkimi na tematy religijne już po pięciu 
minutach znajomości. Dalej ciotka Honora z wykrzywioną twarzą, co musiało pewnie stać się 
na   skutek   przeciągu,   która   złożyła   ślub,   że   nigdy   nie   wyjdzie   za   mąż   —   zupełnie 
niepotrzebnie, jak powiedział wuj Klon. Byli także: wuj Ab—diasz, z odstającymi jak klapy 
wielkimi uszami i wuj Dan, który miał szklane oko i sądził, że nikt o tym nie wie. W końcu 
wuj Milton z ciotką Karoliną i ciotka Nora. Trzydzieści lat temu, kiedy wuj Milton porzucił 
ciotkę Norę i ożenił się z ciotką Karoliną, Nora nałożyła wdowią żałobę i poszła na wesele! A 
teraz szli razem aleją, rozmawiając przyjaźnie o pogodzie i reumatyzmie. Bardzo interesująco 
było  patrzeć na nich, kiedy nie mogli widzieć  Marigold, ale zapłaciła za tę zabawę, gdy 
nadszedł czas, aby wejść do salonu i przywitać się ze wszystkimi. To była okropna próba i 
Marigold schowała się za Matkę.

— Musisz nauczyć się wchodzić do pokoju nie myśląc, że wszyscy patrzą na ciebie — 

powiedziała Babka.

— Ale oni patrzą — wzdrygnęła  się Marigold. — Patrzą na mnie,  żeby zobaczyć,  ile 

urosłam od ostatniego razu i jak teraz wyglądam. Ciotka Józefina powie, że nie jestem taka 
wysoka na swój wiek jak Gwennie. Wiesz, że to powie.

— Nie umrzesz z tego powodu — stwierdziła Babka.
— Musisz zachowywać się jak dama — szepnęła Matka.
— Nie   bądź   tchórzem   —   powiedziała   Starsza   Babka   z   odległego   sadu   oświetlonego 

blaskiem księżyca. To, co powiedziała Starsza Babka, podziałało. Marigold przeszła przez 
próbę powitania z głową podniesioną do góry i policzkami tak purpurowymi, że nawet ciotka 
Józefina uznała jej cerę za dużo lepszą. Uroczysty obiad odbywał się w pokoju sadowym i 
każdy,   kto   spojrzał   na   stół,   wiedział,   że   dobre   stare   czasy,   gdy   nikt   nie   troszczył   się   o 
umiarkowane porcje, nie minęły jeszcze w Świerkowym Obłoku. Ale Marigold i inne dzieci 
miały swój obiad w pokoju jadalnym.

Marigold ucieszyła się z tego. Nigdy nie lubiła jeść w pokoju sadowym, bo za bardzo 

pochłaniała ją niechęć do Klementyny. Podawała im Salome, która zadbała o to, żeby każdy 
miał   dużo   sałatki   i   kawałek   tortu   bananowego   oprócz   puddingu.   Nawet   Piotruś,   który 
podobno mawiał, że chciałby, aby można było zjeść dwa obiady bożonarodzeniowe naraz, był 
zadowolony.  Wszystko więc układało się znakomicie aż do końca obiadu, gdy zaczął się 
program artystyczny w salonie. Wtedy właśnie Marigold poniosła całkowitą klęskę i nawet 
cień Starszej Babki nie mógł jej pomóc.

Wstała, aby zacząć swoją deklamację — i nie mogła przypomnieć sobie ani słowa. Stała 

przed   tysiącem   twarzy   —   przynajmniej   tak   się   jej   wydawało   —   i   nie   mogła   sobie 
przypomnieć nawet tytułu. To była wina Piotrusia, jak zaklinała się Marigold. Tuż przed tym 
jak ją wywołano, szepnął do niej z tyłu: — Nie umyłaś uszu. — Marigold wiedziała, że ta 
część ciała została umyta, Salome tego dopilnowała — ale mimo to była skonsternowana. 
Stalą   więc   oszołomiona,   wściekła,   z   gęsią   skórką   na   całym   ciele.   Gdyby   tylko   Matka 
podpowiedziała pierwszą linijkę… Marigold była pewna, że mogłaby mówić dalej, jeśliby 
przypomniano jej pierwszą linijkę. Ale Matka wyszła, żeby pomóc zmywać naczynia. Piotruś 
szczerzył zęby, a Beulah była rozbawiona i pełna pogardy, podczas gdy Nancy skręcała się ze 
współczucia.

Marigold   zamknęła   oczy,   rozpaczliwie   próbując   zapomnieć   o   wszystkich   i   zobaczyła 

zdumiewające rzeczy. Broszka z kameą, należąca do ciotki Emmy i zawierająca włosy wuja 

background image

Neda, powiększyła się do gigantycznych rozmiarów, a ciotka była do niej przyczepiona; wuj 
Jerzy miał nos wyciągnięty jak słoniątko; ciotka Piotrusia tańczyła,  upiwszy się winem z 
mlecza; ciotka Katarzyna była szara jak kot, który jechał na miotle; ciotka Kasia spadała w 
ślad za swoim kapeluszem; ciotka Clo zdjęła skórę; wuj Abdiasz wyglądał jak olbrzymia para 
uszu z malutką figurką pośrodku; wuj Dan mrugał do niej bez przerwy jednym,  wielkim 
okiem…

Oszołomiona Marigold otworzyła oczy i wróciła do rzeczywistości z tego fantastycznego 

świata, w którym została zanurzona. Ciągle nie mogła jednak przypomnieć sobie pierwszej 
linijki.

— No, dalej, czy ość stanęła ci w gardle? — zapytał wuj Paweł.
— Zapomniała języka w gębie — zachichotał Piotruś.
— To nie takie proste, co — powiedział wuj Karolek dobrodusznie.
Beulah zachichotała. Więcej nie można było znieść. Marigold wypadła z pokoju, pobiegła 

na górę, przemknęła przez pokój Matki, zatrzasnęła drzwi i rzuciła się na łóżko, wijąc się ze 
wstydu i upokorzenia.

Zaszyła się tam na całe popołudnie. Matka, Babka i Salome były zbyt zajęte, aby myśleć o 

niej. Nancy szukała jej, ale nie mogła znaleźć. Marigold płakała w poduszkę i zastanawiała 
się, co o niej mówią. Może byłoby dla niej pociechą, gdyby wiedziała, że wcale o niej nie 
myślano. To, co dla niej było tragedią, dla nich było tylko drobnym wydarzeniem.

Gdy zapadł fioletowy i purpurowy zmierzch, goście wyjechali. Marigold leżała i słuchała 

warkotu   samochodów,   dzwonków   sań   i   małego,   zmęczonego,   samotnego   jak   sierota   bez 
matki wietrzyku, łkającego przed snem wśród winorośli — wietrzyku, który wygłupił się przy 
całej rodzinie wiatrów i nie śmiał podnieść głosu wyżej niż do szeptu.

Ktoś, kto nigdy nie stracił zdolności patrzenia  na świat oczami dziecka, pojawił się u 

Marigold.

— Och,   ciotko   Marigold,   przyniosłam   wstyd   sobie   i   wszystkim   Lesleyom   —   łkała 

Marigold.

— Ach  nie,   kochanie.   Nie  ma   żadnego  wstydu  w   niewielkiej   tremie  przed   występem. 

Wszyscy ją mamy.  Kiedy ja po raz pierwszy próbowałam deklamować  publicznie,  język 
przywarł mi do podniebienia i rozbeczałam się, tak, rozbeczałam się i ojciec musiał znieść 
mnie z podestu. Ty przynajmniej zeszłaś na własnych nogach.

Marigold nie potrafiła przestać płakać tak od razu, ale usiadła i wytarła nos.
— Och, ciotko Marigold, naprawdę?
— Tak,   naprawdę.   Ojciec   powiedział   że,   go   zawiodłam,   a   ja   odpowiedziałam,   że   nie 

miałoby to dla mnie znaczenia, gdybym nie zawiodła samej siebie.

— I ja czuję to samo — szepnęła Marigold — i ta Beulah…
— Nie przejmuj się takimi jak Beulah. W życiu spotkasz ich wiele. Jedyne co można 

zrobić, to zignorować je. Beulah, choćby próbowała przez sto lat, nie potrafiłaby wyglądać 
tak słodko i ślicznie jak ty, gdy stałaś tam z tymi zdziwionymi, błękitnymi oczkami. A kiedy 
je zacisnęłaś…

— Och, zobaczyłam tyle dziwnych rzeczy, ciociu Marigold! — wykrzyknęła dziewczynka 

wybuchając   śmiechem.   Odrobina   zręcznego   pochlebstwa,   którego   użyła   ciotka   Marigold, 
pokrzepiła ją. Beulah była rzeczywiście bardzo pospolita. Och, jak dobrze być z kimś, kto 
kocha i rozumie. Nic już nie wydawało się hańbiące. Koniec z próżnym żalem. Pokaże im 
następnym razem. A oto Lucyfer i Salome z talerzem ciasteczek „skocz–przynieś”.

— Zachowałam je dla ciebie — powiedziała Salome. — Piotruś postanowił je wszystkie 

zjeść, ale nie dopuściłam do tego. Nie będzie już tak prędko próbował zakraść się do mojej 
spiżarni.

— Sądzę, że mogę już zdjąć tę idiotyczną wstążkę — powiedział Lucyfer, którego wąsy aż 

drżały z oburzenia. — Pies może nie mieć nic przeciw robieniu z niego wariata, ale kot ma na 

background image

ten temat inne zdanie..

background image

R

OZDZIAŁ

 

DZIESIĄTY

P

OSTRZYŻYNY

1

— Sylwia obcięła krótko włosy — oświadczyła Marigold buntowniczo. Babka prychnęła, 

jak zwykle, gdy była mowa o Sylwii — choć od dnia wizyty doktora Clowa nigdy o niej nie 
wspominała, a klucz do Magicznych Drzwi był zawsze w zamku. Powiedziała tylko:

— No cóż, ty nie obetniesz włosów, więc spróbuj się z tym pogodzić. Po pewnym czasie 

będziesz mi za to wdzięczna.

Marigold nie czulą się, ani nie wyglądała na szczególnie wdzięczną w tym momencie. 

Wszystkie   dziewczynki   miały   obcięte   włosy;   Nancy   i   Beulah   —   która   śmiała   się   z   jej 
długiego   „ogona”   —   wszystkie   koleżanki   w   szkole,   a   nawet   zawsze   wyglądająca   na 
przestraszoną dziewczynka do pomocy u pani Donkin. Tymczasem ona, Marigold Lesley ze 
Świerkowego Obłoku, ma być beznadziejnie staromodna, ponieważ Babka tak postanowiła. 
Matka nie sprzeciwiłaby się obcięciu włosów, chociaż płakałaby z tego powodu potajemnie. 
Zawsze była taka dumna z jedwabistych włosów Marigold. Ale Babka! Marigold wiedziała,

że z Babką nie wygra.
— Nie wiem, czy powinnyśmy tak zrobić — Babka zwróciła się do Matki zmieniając 

temat. — Marigold nigdy przedtem nie była sama.

A jeśli coś się stanie?
— Nic   się   tu   nigdy  nie   dzieje  —   stwierdziła   Marigold   pesymistycznie   i   niezgodnie   z 

prawdą. Przecież ciągle coś się zdarzało, coś pięknego i interesującego. Ale Marigold była w 
złym   nastroju.   Nie   mogła   jechać   z   Matką,   Babką   i   Salome   na   złote   gody   ciotki   Jean, 
ponieważ wnuki ciotki miały odrę. Marigold bardzo chciała zobaczyć złote gody.

— Możesz zjeść co chcesz na kolację — powiedziała Babka — ale pamiętaj, żeby nie 

ruszać tortu czekoladowego. Tort jest przeznaczony na jutrzejszy podwieczorek misyjny. Nie 
ścinaj moich róż z Killnarey. Chcę je postawić na stole.

— Baw się dobrze, kochane dziecko — szepnęła Matka — może zaprosisz Sylwię  na 

podwieczorek?   W   glinianym   garncu   w   spiżarni   są   pączki   i   mnóstwo   ciasteczek   „skocz–
przynieś”.

Ale   Marigold   nie   ucieszyła   się.   Po   raz   pierwszy   niejasno   poczuła,   że   Sylwia,   jej 

wyczarowana towarzyszka zabaw od trzech, przepełnionych marzeniami lat, niezupełnie ją 
zadowala.

— Chyba chciałabym mieć prawdziwą przyjaciółkę — powiedziała stojąc przy bramie i 

patrząc,   jak   Babka,   Matka   i   Salome   odjeżdżają   drogą,   ciasno   usadowione   w   powozie. 
Marigold   wiedziała,   że   biedna   Matka   musiała   siedzieć   jak   na   rozżarzonych   węglach   na 
samym brzegu ławeczki.

background image

2

Być może dzień był naprawdę Czarodziejski. Może Czarownica z Endor siedząc na słupie 

od bramy wymyśliła jakieś czary. Kto wie? W każdym razie, gdy Marigold obróciła się, aby 
popatrzeć na drugą ze ścieżek, wiodącą wzdłuż portowego wybrzeża do wielkiego Letniego 
Hotelu na wydmach, ujrzała, że tuż za jej plecami stoi ta upragniona dziewczynka i uśmiecha 
się.

Marigold patrzyła zdumiona. Nigdy nie widziała jej przedtem, ani też nikogo podobnego 

do niej. Nieznajoma była mniej więcej w wieku Marigold, być może o rok starsza. Miała 
delikatne rysy, szerokie, czerwone usta, wąskie, podłużne, zielone oczy i cienkie czarne brwi 
jak   skrzydła.   Na   głowie   nic   nie   nosiła,   a   włosy  miała   czarne   z   odcieniem   błękitu.   Była 
prześlicznie ostrzyżona, co Marigold natychmiast zauważyła z westchnieniem. Ubrana była w 
dziwną,   elegancką   zieloną   sukienkę,   haftowaną   gdzieniegdzie   czerwienią.   Ręce   miała 
wspaniałe, szczupłe, bardzo piękne i bardzo białe. Marigold bezwiednie spojrzała na własne 
opalone łapki — i poczuła się zawstydzona. Ale nieznajoma” miała odkryte kolana. Marigold 
nigdy nie widziała takiej mody i była równie zgorszona, jak byłaby Babka na jej miejscu.

Kim mogła być ta dziewczynka? Pojawiła się tak nagle, w tak przedziwny sposób. Różniła 

się całkowicie od dziewczynek z Harmony.

— Kim   jesteś?   —   zapytała   Marigold,   zanim   zorientowała   się,   że   takie   pytanie   jest 

przejawem złych manier.

Nieznajoma uśmiechnęła się szeroko: — Jestem sobą — powiedziała.
Marigold   odwróciła   się   wyniośle.   Lesleyówna   ze   Świerkowego   Obłoku   nie   będzie 

przedmiotem kpin żadnej małej przybłędy.

Ale dziewczynka w zieleni zawirowała na paluszkach i znów znalazła się przed Marigold.
— Jestem księżniczka Warwara — powiedziała. — Mieszkam tam w hotelu z ciotką Klarą. 

Mój wuj jest księciem Cavendish i Gubernatorem Kanady. Przybył z wizytą na Wyspę i dziś 
wszyscy   pojechali   do   Cavendish,   które   zostało   nazwane   imieniem   mojego   pradziadka. 
Wszyscy z wyjątkiem ciotki Klary i mnie. Boli ją głowa, a mnie nie chcieli wziąć, bo w 
Cavendish panuje odrą. Byłam taka wściekła, że uciekłam. Chcę, żeby ciotka Klara porządnie 
się wystraszyła. Jest delikatna » i wytworna jak kotka, ale cóż z niej za nieznośny tyran. Ma 
mnie ciągle na oku. Kiedy położyła się do łóżka z powodu bólu głowy, a Olga jej usługiwała, 
wyśliznęłam się po prostu z hotelu. Zamierzam choć przez jeden dzień robić to, co chcę. Mam 
dość ciągłej opieki. No, o co chodzi? — Bujasz! — powiedziała Marigold. — Nie jesteś 
księżniczką. Nie ma księżniczek na Wyspie Księcia Edwarda. Gdybyś była księżniczką, nie 
byłabyś tak ubrana.

Warwara zaśmiała się. Było w jej śmiechu coś, co sprawiało, że także chciało się śmiać. 

Marigold z trudnością powstrzymała się od uśmiechu. Postanowiła jednak być poważna. Nie 
można się śmiać, gdy ktoś próbuje nabrać cię na takie bajki.

Na   pewno   jest   Amerykanką   z   hotelu   —   pomyślała   Marigold.   Z   pewnością   chce   się 

zabawić nabieraniem głupiutkiej mieszkanki Wyspy. Ale to jej się nie uda! Księżniczka z 
gołymi kolanami! Jak dzieci Lazarre’a.

— A jak według ciebie powinna być  ubrana księżniczka? — zapytała Warwara. — W 

koronę i aksamitną suknię?! Jesteś głupia. Jestem księżniczką. Mój ojciec był Księciem Rosji 
i został zabity podczas rewolucji. Matka jest Angielką. Jest siostrą księcia. Mieszkamy teraz 
w Anglii, ale przyjechałam do Kanady z ciotką Klarą, żeby odwiedzić wuja.

— Sama potrafię nieźle wymyślać różne rzeczy — powiedziała Marigold. Miała ochotę 

opowiedzieć tej dziewczynce o Sylwii. Warwara wzruszyła ramionami.

— No dobrze. Nie musisz mi wierzyć, jeśli nie chcesz. Chciałabym tylko znaleźć kogoś, z 

kim mogłabym się pobawić. Myślę, że z tobą będzie mi przyjemnie. Jak się nazywasz?

background image

— Marigold Lesley.
— Ile masz lat?
— Dziesięć. A ty? — Marigold zdecydowała, że ona też powinna zadać jakieś pytanie.
— Och, jestem w odpowiednim wieku. Szybko, zaproś mnie do środka. Chcę zobaczyć, 

jak mieszkasz. Czy twoja mama pozwoli nam bawić się razem?

— Matka i Babka pojechały na złote gody ciotki Jean — wyjaśniła Marigold. — Salome 

również została zaproszona, ponieważ jej matka była przyjaciółką ciotki Jean. A więc jestem 
zupełnie sama.

Nieznajoma nagle zarzuciła Marigold ręce na szyję i pocałowała ją gwałtownie w oba 

policzki.

— Wspaniale! Bawmy się, dobrze? Bądźmy tak niegrzeczne, jak nam się spodoba. Wiesz, 

kocham cię. Jesteś taka ładna. Ładniejsza ode mnie — a ja jestem najładniejszą księżniczką 
wśród moich rówieśników w Europie.

Marigold była wstrząśnięta. Małe dziewczynki nie powinny mówić takich rzeczy. Nawet 

jeśli czasami się tak myśli  — czasami,  kiedy ma się na sobie niebieską sukienkę — nie 
powinno się tego mówić głośno. Ale Warwara mówiła dalej.

— Z tymi lśniącymi złotymi włosami z przedziałkiem wyglądasz jak święta na witrażu. 

Ale dlaczego nie masz ostrzyżonych włosów?

— Babka mi nie pozwala.
— Zetnij je sama.
— Nie znasz Babki… — westchnęła Marigold.
Nie potrafiła powiedzieć, czy podoba jej się to roześmiane, prowokujące stworzenie, czy 

nie.   Ale   uważała,   że   dziewczynka   jest   interesująca   —   o   tak,   była   bardzo   interesująca. 
Zdarzyło   się   więc   coś   naprawdę   niezwykłego.   Czy   ma   opowiedzieć   jej   o   Sylwii?   I 
zaprowadzić na wzgórze? Nie, na razie nie — jeszcze nie teraz. Pokaże jej najpierw miejsce 
do zabawy w dom wśród krzaków porzeczek.

— Cóż za wspaniałe miejsce! — wykrzyknęła Warwara. — Ale jak bawisz się tu zupełnie 

sama?

— Udaję, że jestem Lady Gloriana Fitzgerald, siedzę w salonie i mówię służącej, co ma 

robić.

— Och, pozwól, że będę twoją służącą. To musi być takie zabawne. No, powiedz mi, co 

mam robić. Czy zamieść podłogę?

Marigold nie miała kłopotu ze wskazaniem Warwarze, co ma robić. Pokaże tej Jankesce, 

która uważała, że Marigold jest tak niemądra, żeby uwierzyć  w każdą bajkę, jaką się jej 
opowiada. Pokaże jej, kto to jest Marigold Lesley ze Świerkowego Obłoku.

background image

3

Przez pewien czas  świetnie się bawiły.  Kiedy miały dosyć,  poszły obejrzeć świnie — 

Warwara uważała, że to „bardzo zabawne zwierzęta”, a potem zbierały maliny w gąszczu za 
chlewem. Warwara opowiadała cudowne historie. Ona jest świetna w zmyślaniu, pomyślała 
Marigold.   Nagle   odkryły,   że   ich   ubrania   pokryte   są   czepliwymi   kłaczkami,   co   było 
zdecydowanie nieprzyjemne.

— Co byś pomyślała, gdybym powiedziała „psiakrew” — zapytała nagle Warwara.
Marigold nie powiedziała, co pomyślałaby, ale miała to wypisane na twarzy.
— No dobrze, nie powiem — zdecydowała Warwara. — Powiem po prostu „psiakość” 

tym samym tonem i też poczuję się lepiej. Co to za jagody? Zjedz trochę, a jeśli nie umrzesz, 
to ja też zjem kilka. Wiesz, są takie jagody, które sprawiają, że po ich zjedzeniu możesz 
zobaczyć wróżki i rozmawiać z nimi. Szukam ich przez całe życie.

— To nie są żadne jagody wróżek. Są trujące — stwierdziła Marigold. — Zjadłam kiedyś 

parę   i   okropnie   zachorowałam.   Pastor   modlił   się   za   mnie   w   kościele   —   zakończyła   z 
poczuciem wyższości.

— Kiedy   ja   chorowałam,   modlił   się   za   mnie   arcybiskup   Canterbury   —   oświadczyła 

Warwara.

Marigold   żałowała,   że   nie   zrobiła   swojego   pastora   co   najmniej   moderatorem 

Zgromadzenia Generalnego.

— Chodź,   usiądziemy   na   ławce   w   sadzie   i   powyjmujemy   te   kłaczki   z   ubrań   — 

zaproponowała   Warwara.   —   I   zagrajmy   podczas   tego   w   „Widzę   przed   mymi   oczami”. 
Wygrywa ten, kto zobaczy najcudowniejsze rzeczy. Widzę chińskiego kota z diamentowymi 
wąsami przechodzącego przez trawnik.

— Widzę   skrzydlatego   niedźwiedzia   —   powiedziała   Marigold   przekonana,   że   potrafi 

widzieć równie cudowne rzeczy, jak jakaś amerykańska dziewczynka usiłująca podawać się 
za księżniczkę.

— Widzę pięć aniołów siedzących na jabłoni.
— Widzę trzy małe szare małpki na powykręcanym konarze, a nad nimi wschodzą cztery 

księżyce.

Warwara zmarszczyła swoje czarne brwi. Nie lubiła, gdy ktoś widział więcej od niej.
— Widzę diabła przykucniętego w twoim ogrodzie, z ogonem zawiniętym ponad głową.
Marigold była zła. Czuła, że nie może zobaczyć nic bardziej niezwykłego.
— Nie   widzisz!   —   wykrzyknęła.   —   Ta…   ta   osoba   nigdy   nie   przychodzi   do   naszego 

ogrodu!

Warwara zaśmiała się lekceważąco.
— Byłoby to o wiele bardziej interesujące miejsce, gdyby przychodziła. Czy wiesz — 

zwierzyła się — że modlę się za niego co wieczór?

— Za niego! Modlisz się!
— Tak. Żal mi go. Nie zawsze był diabłem, jak wiesz. Gdyby zawsze był, nie robiłoby mu 

to różnicy. Musi mieć takie okresy, kiedy czuje straszną tęsknotę i żałuje, że nie jest już 
aniołem. No, wyjęłyśmy już wszystkie kłaczki. Co będziemy teraz robić?

Marigold   znów   pomyślała   o   tym,   żeby   przedstawić   jej   Sylwię.   I   znów   z   jakiegoś 

tajemniczego powodu odłożyła to na później.

— Urządzimy strzelanie ziemniaczanymi kulkami. To świetna zabawa.
— Nie wiem, jak się strzela ziemniaczanymi kulkami. Co to są ziemniaczane kulki?
— Pokażę ci — są to maluteńkie owoce, zielone jak jabłuszka. Nabijasz jedną na czubek 

cieniutkiej długiej witki i kręcisz wkoło — w ten sposób — a kulka leci w powietrzu całe 
mile. Wczoraj wieczorem jedna z nich uderzyła Lazarre’a w twarz. O rany, ale był zły.

background image

— Kto to jest Lazarre?
— Nasz francuski najemny robotnik.
— Ile macie służby?
— Tylko Lazarre’a. Salome nie jest tak naprawdę służącą. Jest naszą krewną.
— My  mieliśmy   pięćdziesięciu   przed   rewolucją   —   powiedziała   Warwara.   —   I   ośmiu 

ogrodników. Nasze grunty były cudowne. Prawie już ich nie pamiętam. Ziemie wuja też są 
wspaniale.   Ale   podoba   mi   się   twój   ogródek   i   domek   z   krzaków   porzeczek.   Czy   to   nie 
zabawne siedzieć i jeść porzeczki ze ścian własnego domu? No, pokaż te ziemniaczane kulki.

— Są tam, na polu pana Donkina. Musimy pójść w górę sadu wzdłuż płotu i…
— Dlaczego   nie   pójść   na   przełaj?   —   zapytała   Warwara   machając   ręką   w   kierunku 

gęstwiny zielonego owsa na polu pana Donkina.

— Nie ma tu ścieżki — powiedziała Marigold.
— Zrobimy ścieżkę — zdecydowała Warwara i zrobiła. Przez sam środek owsa. Marigold 

poszła za nią, choć wiedziała, że nie powinna, i modliła się, żeby Donkin ich nie zauważył.

Warwara   uznała   strzelanie   ziemniaczanymi   kulkami   za   najlepszy   sport   na   świecie.   W 

ferworze zabawy wśród krzaczków ziemniaków przewróciła się pół tuzina razy na gliniastej 
ziemi, mokrej po porannym deszczu, i doprowadziła sukienkę do opłakanego stanu. Twarz i 
ręce miała umazane sokiem z kulek i wyglądała bardziej na żebraczkę niż księżniczkę.

— Nigdy jeszcze nie byłam naprawdę brudna. To miłe — powiedziała z zadowoleniem.

background image

4

Warwara   uparła   się,  że   pomoże  Marigold   przygotować   kolację,  choć   Marigold  wolała 

zrobić   to   sama.   Goście   nie   pomagali   w   przygotowaniu   kolacji   w   Świerkowym   Obłoku. 
Warwara postanowiła jednak postawić na swoim i tak zrobiła. Pomogła nakrywać do stołu.

— Ta   filiżanka   jest   taka   sama   jak   ta,   której   używała   ciotka   Klara.   Jej   mąż   kiedyś   w 

napadzie złości odgryzł kawałek.

Już ten fakt wystarczał, aby utwierdzić Marigold w przekonaniu, że Warwara nie była 

księżniczką. Wujowie księżniczek nie mogli robić takich rzeczy. Oczywiście Phidime raz to 
zrobił — odgryzł kawałek cennej szklanki z rżniętego szkła, należącej do jego żony. Jedynej 
takiej szklanki, jaką miała.

Warwara poszła nawet z Marigold do gościnnego pokoju, aby przynieść ciasto owocowe. 

Marigold zdecydowała, że musi ukroić trochę ciasta owocowego dla gościa. Babka zawsze 
tak   robiła.   Ciasto   było   przechowywane   w   pudle   pod   łóżkiem   w   gościnnym   pokoju   — 
eleganckim, czystym, przerażającym pokoju, gdzie umarło tylu ludzi. Trzymano tam zawsze 
ciasto owocowe, gdy dzieci Babki były małe, a pokój gościnny był jedynym miejscem, gdzie 
nie ośmielały się myszkować.

— Och! — pisnęła Warwara. — Czy to jest pierzyna? Prawdziwa pierzyna?
— Tak.
Jednym   dzikim   susem   Warwara   znalazła   się   na   samym   środku   łóżka,   wykonując   w 

zachwycie skoki na sławnej, szydełkowej kapie Babki.

— Zawsze chciałam zobaczyć,  jak wygląda pierzyna.  Myślałam,  że nie ma ich już na 

świecie.

Marigold była przerażona. Święte łóżko w pokoju gościnnym! Co na to powie Babka!
— Wszyscy nieżyjący członkowie naszej rodziny z wyjątkiem Starszej Babki umarli na 

tym łóżku — powiedziała.

Warwara zbladła i szybko zsunęła się na podłogę.
— Dlaczego nie powiedziałaś  mi o tym,  zanim wskoczyłam  na nie, ty szczeniaku! — 

krzyknęła podniecona.

— Nie jestem szczeniakiem — powiedziała Marigold.
— Oczywiście, że nie. — Tu nastąpił dziki uścisk i pocałunek. Marigold poczuła się tym 

nieco wytrącona z równowagi. Lesleyowie nie byli tacy wylewni.

Gdy   tylko   Warwara   zobaczyła   w   spiżarni   tort   czekoladowy,   postanowiła   zjeść   go   na 

kolację. Natychmiast.

— Nie możemy tego zrobić — rzekła Marigold. — Babka powiedziała, że nie wolno mi go 

ruszać.

Warwara tupnęła nogą.
— Nie dbam o to, co powiedziała twoja Babka. Zjem go. Uwielbiam tort czekoladowy. 

Nigdy nie pozwalają mi zjeść więcej niż dwa małe kawałki. Postaw natychmiast ten tort na 
stole.

— Nie   będziemy   jadły   tortu   —   oświadczyła   Marigold.   Nie   było   nikogo,   kto   by   to 

spostrzegł, ale wyglądała w tej chwili jak miniatura Babki. — Jest ciasto z owocami, placek 
daktylowy i ciasteczka „skocz–przynieś”.

— Nie   chcę   twoich   ciasteczek   „skocz   i   jak   tam   je   zwą”.   Pytam   po   raz   ostatni,   czy 

będziemy jadły tort?

— Odpowiadam po raz ostatni, że nie. Warwara zacisnęła pięści.
— Gdybym była moją babką, rozkazałabym cię zachłostać na śmierć.
— Na miejscu mojej Babki przełożyłabym cię przez kolano i dała porządnego klapsa — 

powiedziała   Marigold   nieustraszenie.   Warwara   natychmiast   stalą   się   spokojna,   kamiennie 

background image

spokojna.

— Jeśli nie pozwolisz mi zjeść tortu czekoladowego na kolację, wejdę na dach tego, co 

nazywasz spichlerzem na jabłka i zeskoczę z niego.

— Nie przestraszysz mnie — powiedziała Marigold lekceważąco. Warwara obróciła się 

bez słowa i wymaszerowała z pokoju. Marigold nieco zaniepokojona poszła za nią. To pewne, 
że ona tylko tak mówiła. Nie zrobi tego. Przecież zabiłaby się. Nawet ta dzika istota nie 
mogła zrobić czegoś podobnego.

Warwara   wbiegła   lekko   po  drabinie   na   górę.   W  następnej   sekundzie   była   na   płaskim 

szczycie dachu.

— No, a teraz pozwolisz mi zjeść tort? — krzyknęła.
— Nie — odpowiedziała Marigold stanowczo.
Warwara skoczyła. Marigold wrzasnęła. Przerażona zamknęła oczy i zaraz otworzyła je, 

spodziewając się zobaczyć Warwarę martwą i pogruchotaną na kamiennej ścieżce. Zobaczyła 
natomiast   Warwarę   wrzeszczącą   i   wiszącą   na   sośnie   w   pobliżu   spichlerza.   Jej   sukienka 
zahaczyła o kikut obciętego konara.

Marigold podbiegła do niej odrętwiała ze strachu.
— Och, możesz zjeść tort czekoladowy, możesz zjeść cokolwiek chcesz.
— Jak mam stąd zejść? — jęknęła Warwara, której gniew i zdecydowanie wyparowały 

pomiędzy niebem a ziemią.

— Przyniosę drabinę. Myślę, że uda ci się jej dosięgnąć — dyszała Marigold.
Dzięki drabinie Warwarze udało się odczepić, choć żałośnie rozdarła sobie sukienkę.
— Zawsze robię to, co zapowiadam — zauważyła chłodno.
— Spójrz tylko na swoją sukienkę — wzdrygnęła się Marigold.
— Jestem ważniejsza od mojej sukienki — powiedziała Warwara wyniośle.
Wracając   do  spiżarni   Marigold   drżała   na   całym   ciele.   Gdyby   tak   Warwara   upadła   na 

kamienie. Babka mówiła, że te dziewczyny ze Stanów są zdolne do wszystkiego. Marigold 
przekonała się, że to prawda.

— Popatrz tylko, jak pięknie udekorowałam stół — powiedziała Warwara z dumą.
Marigold spojrzała. Róże Babki zostały ułożone w dużym zielonym koszyku. Tak, było to 

zrobione artystycznie. Warwara z pewnością miała talent.

— Babka nie pozwoliła mi ścinać żadnej z tych róż — jęknęła Marigold.
— Przecież tego nie zrobiłaś, kochany osiołku, prawda? Powiedz jej, że ja to zrobiłam.

background image

5

Prawdziwa   kłótnia   nastąpiła   dopiero   po   kolacji.   Przy   jedzeniu   dziewczęta   bawiły   się 

bardzo wesoło. Warwara była taka zabawna i interesująca i mówiła takie straszne rzeczy o 
portrecie królowej Wiktorii wiszącym na ścianie w jadalni.

— Ona wygląda zupełnie jak czyjaś stara kucharka w koronkowej firance na głowie.
Była to okropna litografia, sprzedawana niegdyś jako dodatek do montrealskiej gazety i 

oprawiona w setkach domów na całej lojalnej Wyspie. Przedstawiała dobrą królową z szeroką 
błękitną szarfą na piersiach i koroną pełną diamentów. Najmniejszy z nich był wielki jak 
włoski orzech. Koronkowa zasłona, o której była wcześniej mowa, opadała z korony na twarz 
i gorset królowej, a tam, gdzie jej nie było, widniały diamenty — w uszach, na szyi i piersi, na 
dłoniach i ramionach! Marigold zawsze była tego samego co Warwara zdania o tym portrecie 
i raz wyraziła to głośno. Tylko raz. Babka spojrzała na nią, jakby dokonała obrazy majestatu i 
powiedziała:

— To jest królowa Wiktoria — tak jakby Marigold o tym nie wiedziała.
Lecz   Marigold   nie   mogła   pozwolić,   aby   jakaś   dziewczyna   ze   Stanów   przyjeżdżała   tu 

wyśmiewać się z królewskiej rodziny.

— Nie uważam, żebyś mogła tak mówić o naszej królowej — powiedziała wyniośle.
— Głuptasku, ona była  ciotką  mojej matki  — odparła Warwara. — Matka  pamięta  ją 

dobrze. Nie była wcale ładna, ale jestem pewna, że nie wyglądała w ten sposób. Jeśli twoje 
wyobrażenia o sukniach księżniczek stąd się biorą, to nie dziwię się, że nie uważasz mnie za 
księżniczkę. Marigold, ten tort jest po prostu wyśmienity.

Warwara zjadła już prawie połowę tortu i chwaliła  jego smak  przy każdym  kolejnym 

kawałku. Cóż, pomyślała Marigold z rezygnacją, z pewnością kuchnia Świerkowego Obłoku 
była dobra dla każdego, nawet dla księżniczki, za jaką podawała się Warwara. W każdym 
razie Warwara była  miła.  Dawała się lubić. Marigold postanowiła,  że po umyciu  naczyń 
przeprowadzi Warwarę przez Magiczne Drzwi i Zieloną Bramę i przedstawi ją Sylwii.

Kiedy jednak zmyła naczynia i weszła do ogrodu, zobaczyła, że Warwara dręczy ropuchę 

— jej własną, ulubioną ropuchę, która mieszkała pod krzakiem żółtej róży i rozpoznawała ją. 
Marigold była  pewna, że ropucha ją rozpoznawała! Tymczasem  ta nieznośna dziewczyna 
trącała ją ostrym patykiem, co musiało okropnie boleć.

— Przestań natychmiast! — krzyknęła.
— Nie przestanę, to jest zabawne — odparła Warwara. — Zamierzam ją zabić. Będę ją 

trącać, aż zdechnie.

Marigold rzuciła się naprzód i wyrwała kij z ręki Warwary. Połamała go na trzy części i 

stawiła czoło nieproszonemu gościowi z prawdziwie lesleyowskim gniewem.

— Nie pozwolę krzywdzić mojej ropuchy — powiedziała z godnością. — Nic mnie nie 

obchodzą twoje groźby, ani trochę. Możesz zeskoczyć z dachu spichlerza albo skoczyć do 
studni, albo do morza, ale nie wolno ci zabić mojej ropuchy, panno Księżniczko!

Nie sposób oddać na piśmie całej porcji drwiny, jaką Marigold zdołała pomieścić w słowie 

„Księżniczka”. Warwara natychmiast wpadła w najstraszliwszy gniew. Była niemal podobna 
do zwierzęcia w tej furii. Miała wyszczerzone zęby i rozszerzone źrenice. Wydawało się 
nawet, że jeżą się jej włosy.

— Świnia! Wesz! Pchła! — warknęła. — Kretynka! Bestia! — Och, cóż za jad udało jej 

się wsączyć w te epitety. — Koń by się uśmiał! Beksa! Smarkula!

Marigold rzeczywiście płakała, ale z wściekłości. Rosyjska księżniczka, prawdziwa czy też 

nie, nie miała monopolu na złość.

— Masz małpią twarz! — krzyknęła Marigold.
— Wyrwę   ci   uszy   z   korzeniami   —   powiedziała   Warwara   ze   straszliwą,   rozmyślną 

demonicznością.   Rzuciła   się   na   Marigold,   pociągnęła   ją   za   włosy   i   uderzyła   w   twarz. 

background image

Marigold nie została tak potraktowana nigdy w życiu. Ona, Marigold Lesley! Sięgnęła ręką na 
oślep, trafiła na nos Warwary i nagle z całej siły wykręciła go. Warwara zawyła potężnie i 
wyrwała się.

— Ty — ty myślisz, że możesz mnie tak traktować — mnie?
— Czyż tego nie zrobiłam? — powiedziała Marigold tryumfalnie. Warwara rozejrzała się. 

Na ławce leżały ogrodowe nożyce Babki.

Rzuciła się na nie z diabelskim wrzaskiem. Zanim Marigold zdołała ruszyć się albo uciec, 

nastąpił gwałtowny, okrutny szczęk — jeszcze jeden — i dwa jasnozłote warkocze zwisały 
bezwładnie w pięknej rączce Warwary.

— Och! — krzyknęła Marigold, przytykając ręce do ostrzyżonej głowy.
Nagle Warwara roześmiała się. Jej krótkie szaleństwo minęło. Upuściła nożyce oraz złote 

sploty i zarzuciła Marigold ręce na szyję.

— Pocałujmy się i pogódźmy. Niech taki drobiazg nie zepsuje nam całego dnia. Powiedz, 

że mi przebaczasz, najdroższa.

„Najdroższa”   powiedziała   w   oszołomieniu   „przebaczam”.   Nie   chciała   tego   zrobić,   ale 

zrobiła. Ta szalona dziewczyna, skłonna do śmiechu i żartów, miała setki wad, ale jedną 
wielką zaletę — urok. Musiało się jej zawsze wszystko wybaczyć.

Marigold   mimo   obciętych   włosów   była   niemal   zadowolona,   kiedy   zobaczyła   Babkę   i 

Matkę zajeżdżające na podwórko.

— Jak to! Co też…? — zaczęła Babka, wpatrując się w głowę Marigold.
— Ja to zrobiłam — wtrąciła się odważnie oberwana, zarumieniona,  powalana sokiem 

Warwara. — Nie powinna pani jej za to winić. To wszystko moja sprawka. Zrobiłam to, bo 
byłam wściekła, ale teraz jestem zadowolona. Będzie pani musiała pozwolić jej przyzwoicie 
się ostrzyc. To ja zjadłam tort czekoladowy i zerwałam róże i skakałam po pierzynie. Nie 
powinna się pani na nią gniewać. Proszę o tym pamiętać.

Znając   temperament   Babki,   można   by   powiedzieć,   że   księżniczka   Warwara   uniknęła 

największego niebezpieczeństwa w swoim książęcym życiu.

— Kim jesteś? — zapytała Babka.
Warwara   powiedziała   to   samo,   co   wcześniej   usłyszała   Marigold,   z   tą   różnicą,   że   jej 

uwierzono.   Babka  wiedziała   o wizycie  wicekróla   na Wyspie  Księcia   Edwarda  i widziała 
fotografię Warwary w „Patriocie” wydawanym w Charlottetown. Babka zacisnęła usta. Nie 
można,   rzecz   jasna,   zrugać   ciotecznej   wnuczki   Królowej   Wiktorii   i   córki   Rosyjskiego 
Księcia. Nie można. Ale gdyby tylko można było!

Przy bramie zatrzymał się samochód. Młody człowiek i starsza dama wysiedli z niego i 

podeszli ścieżką pod dom. Wspaniała, wysoka, stateczna dama z brylantami migającymi na 
palcach, śnieżnobiałymi włosami, podłużną twarzą i długim nosem. Z pewnością nigdy nie 
była piękna, ale to nie miało znaczenia.

— To ciotka Klara i lord Percy — szepnęła Warwara do Marigold. — Jest wściekła, a nie 

brak jej krzepy! Ale dostanę w skórę!

Marigold   znieruchomiała   w   przerażeniu.   Ogarnęło   ją   straszliwe   przeświadczenie,   że 

Warwara była księżniczką, tak jak twierdziła. A ona pociągnęła ją za nos! ‘

Wspaniała, wielka dama przeszła obok Warwary nie patrząc nawet na nią, nie patrząc w 

gruncie rzeczy na nic. Czuło się jednak, że widziała wszystko i oceniła całą sytuację łącznie z 
zabłoconymi, zwisającymi strzępami sukienki i brudną twarzą Warwary.

— Przykro   mi   —   powiedziała   do   Babki   —   że   moja   niegrzeczna,   zbiegła   siostrzenica 

sprawiła pani taki kłopot.

— Nie sprawiła żadnego kłopotu — odpowiedziała Babka łaskawie, jak jedna królowa 

drugiej. — Przykro mi, że nie było mnie w domu tego popołudnia — dodała, łącząc poniekąd 
prawdę z uprzejmością.

Dama zwróciła się do Warwary.

background image

— Chodź, moja droga — rzekła łagodnie i słodko.
Warwara przez chwilę nie zwracała na nią uwagi. Przebiegła obok niej i gwałtownie objęła 

Marigold.

— Gdybyś była z cukru, zjadłabym cię. Obiecaj, że będziesz mnie zawsze kochała, nawet 

jeśli już się nigdy nie zobaczymy. Obiecaj — tak długo jak będzie rosła trawa i płynęła woda. 
Obiecaj.

— Będę, och, będę — westchnęła Marigold szczerze. Dziwne, ale mimo wszystko czuła, 

że kochała i będzie kochała Warwarę.

— Tak   dobrze   się   dzisiaj   bawiłam   —   powiedziała   Warwara.   —   Tego   nie   mogą   mi 

odebrać. Nie chciałam naprawdę zabić twojej ropuchy. I masz ścięte włosy. Możesz mnie i 
Panu Bogu za to podziękować.

Tanecznym   krokiem   podeszła   do   bramy,   ignorując   lady   Klarę,   ale   przesyłając   Babce 

pocałunek.

— Śmiej się Marigold, śmiej — zawołała władczo, gdy była przy samochodzie. — Lubię, 

jak ludzie się śmieją, gdy odjeżdżam.

Marigold zdobyła się na coś w rodzaju uśmiechu, po czym Warwara na oczach wszystkich 

wykonała dwa fikołki i wskoczyła na tylne siedzenie. Lord Percy uśmiechnął się do Matki, 
która była śliczną kobietą.

— Niepoprawny diabełek — stwierdził.

background image

6

— Myślę — powiedziała Babka wysłuchawszy całej opowieści — że księżniczki są raczej 

zbyt   wyczerpującymi   towarzyszkami   zabaw.   Być   może   rzeczywiście   twoja   wymyślona 
Sylwia jest lepszą koleżanką.

Marigold też tak uważała. Szczęśliwa przebiegła przez senny, spokojny sad na spotkanie 

zmierzchu, wypełzającego ze świerkowego gaju. Z powrotem do Sylwii, swojej utkanej ze 
światła gwiazd i księżycowej mgły towarzyszki, która nie ciągnęła za włosy i nie wymierzała 
policzków, ani nie prowokowała do tego, do Sylwii czekającej na nią wśród cieni za Zieloną 
Bramą. Znów była z niej zupełnie zadowolona. Bo, tak jak powiedziała Babka, księżniczki 
były zbyt — zbyt — jak to było? No, w każdym razie: zbyt.

Cieszyła się, że nie powiedziała jej o Sylwii, że nie pokazała jej kochanych, malutkich, 

tłuściutkich kotków w spichlerzu na jabłka. Może Warwara trzymałaby je za ogonki łebkami 
w   dół?   Choć   czuła,   że   nigdy   nie   zapomni   księżniczki   Warwary   —   atmosfery,   którą 
roztaczała, czaru jej wesołości i jej gniewu — w głębi duszy pojawił się dziwny, dokuczliwy 
żal.

Kiedyś bawiła się, wyobrażając sobie, że księżniczka wpadła do niej na podwieczorek. I to 

się wydarzyło — a ona o tym nie wiedziała. Poza tym Warwara w niczym nie przypominała 
księżniczki.

Ten sposób, w jaki pochłaniała kolację! Marigold była uboższa o utracone złudzenia.
Tymczasem w Świerkowym Obłoku Matka chowała złote warkocze Marigold i opłakiwała 

je.   Mimo   późnej   pory   Babka   z   zaciętym   wyrazem   twarzy   nakładała   fartuch,   aby   upiec 
następny tort czekoladowy. Salome liczyła ciasteczka „skocz–przynieś” i zastanawiała się, jak 
dwoje dzieci mogło tyle ich zjeść w ciągu jednego popołudnia. Marigold nigdy nie miała 
wielkiego apetytu.

Założę się, że księżniczkę będzie dziś w nocy bolał brzuch, nawet jeżeli nigdy jej się to nie 

przydarzyło — pomyślała mściwie. Lucyfer i Czarownica z Endor omawiali irytujące zmiany 
w świecie, siedząc pod ławką na bańki z mlekiem.

— Wierz mi — powiedział Lucyfer — nie ma już na świecie takich księżniczek, jak kiedyś 

bywały.

background image

R

OZDZIAŁ

 

JEDENASTY

W

ZÓR

 

DOSKONAŁOŚCI

1

Marigold nie cierpiała tylko jednej osoby na świecie — poza Klementyną, o której nie 

można było jednak powiedzieć, że jest na świecie. Osobą tą była Gwendolina Vincent Lesley 
— zanotowana tak na kartach rodzinnej Biblii i nazywana w ten sposób przez ciotkę Józefinę. 
Dla wszystkich innych była to po prostu Gwennie, córka wuja Lutra Lesleya, który mieszkał 
w Rush Hill we wschodniej części Wyspy. Była daleką kuzynką Marigold, lecz Marigold 
nigdy jej nie widziała. Mimo to nie cierpiała jej, cokolwiek ta by nie robiła, dzień po dniu, 
przez cały tydzień na okrągło. Powodem tej niechęci była ciotka Józefina.

Ciotka Józefina, w rzeczywistości  tylko  daleka kuzynka, była  wysoką, surową damą  z 

mocno zaznaczonym podbródkiem i przeszywającymi, czarnymi oczami, których spojrzenie 
przenikało   na   wskroś.   Wuj   Klon   nazywał   te   oczy   aparatem   rentgena.   Mieszkała   w 
Charlottetown   — ale   w  domu   przebywała  rzadko.  Ciotka   Józefina   była   starą  panną.  Nie 
niezamężną   dziewczyną   ani   samotną   kobietą,   ale   prawdziwą,   zatwardziałą   starą   panną. 
Lazarre   dodawał,   że   żyta   „ze   swoich   krewnych”,   i   tym   przywodzącym   na   myśl 
kanibalistyczne praktyki stwierdzeniem kwitował fakt, że ciotka Józefina wolała odwiedzać 
wszystkich wokół, niż przebywać w swoim domu. Szczególnie lubiła Świerkowy Obłok i 
przyjeżdżała   tu   tak   często,   jak   tylko   pozwalała   na   to   przyzwoitość,   a   za   każdym   razem 
wychwalała   pod   niebiosa   Gwendolinę   Vincent   Lesley.   Nigdy   natomiast   nie   chwaliła 
Marigold.

Gdy po raz pierwszy zobaczyła Marigold, powiedziała patrząc na nią bacznie:
— Ponad wszelką wątpliwość masz nos swojego ojca.
Marigold nie wiedziała, że nos był najsłabszym punktem urody jej ojca, zrozumiała jednak, 

że ciotka Józefina nie mówi jej komplementu.

— Gwendolina   Lesley   ma   taki   piękny   nosek   —   ciągnęła   dalej   ciotka   Józefina,   która 

właśnie   wróciła   z   wizyty   u   Lutra.   —   Czysto   grecki.   Lecz   u   niej   przecież   wszystko   jest 
zachwycające.   Nigdy  w   życiu   nie   widziałam   równie   pięknego   dziecka.   Jej   charakter   jest 
równie uroczy jak wygląd. Jest też bardzo inteligentna, a w zeszłym semestrze była najlepsza 
spośród dwudziestu uczniów w swojej klasie. Pokazała mi obrazek anioła w swojej ulubionej 
książce z biblijnymi opowiadaniami i powiedziała: „Ciociu, to mój ideał”.

Kto po tym wszystkim nie znienawidziłby Gwendoliny? A był to dopiero początek. W 

ciągu   tej   i   następnych   wizyt,   czy   było   trzeba   czy   nie,   ciotka   bez   przerwy   wygadywała 
głupstwa o niewyczerpanych zaletach Gwendoliny Vincent.

Okazało się, że Gwendolina ma tak skrupulatne sumienie, że zapisuje codziennie, ile czasu 

zmarnowała każdego dnia i modli  się prosząc o wybaczenie.  Wyglądało  na to, że odkąd 
przyszła   na   świat,   nie   przysporzyła   nikomu   ani   chwili   zmartwienia.   Dostawała   co   roku 
dyplom   uznania   ze   szkółki   sabatowej

*

  —   ciotka   Józefina   nigdy   nie   używała   określenia 

„niedzielnej”.

— Jest takim uduchowionym dzieckiem — mówiła ciotka Józefina.
— Czy podskoczyłaby, gdyby ukłuć ją szpilką? — zapytała Marigold. Babka spojrzała na 

nią srogo, a Matka wyglądała  na zaszokowaną, chociaż  gdzieś  w środku ukrywała  błysk 
nielesleyowskiego, nieuprawnionego rozbawienia. Ciotka Józefina popatrzyła na nią zimno.

— Gwendolina nigdy nie bywa zuchwała — rzekła karcąco.

* Sabat — od czasów Reformacji u Anglosasów nazwa niedzieli jako święta.

background image

Jak się okazało, Gwendolina zawsze przed snem powtarzała w myślach psalmy. Marigold, 

która w tym czasie wyobrażała sobie tysiące wspaniałych  obrazów, poczuła boleśnie, jak 
daleko jej było do Gwendoliny Vincent. Gwendolina zawsze jadła to, co przed nią stawiano i 
nigdy się nie objadała.

— Nigdy   nie   widziałam   dziecka,   które   byłoby   równie   mało   łakome.   Marigold   z 

niepokojem   zadała   sobie   pytanie,   czy   ciotka   Józefina   zauważyła,   że   ona   je   już   trzecią 
babeczkę.

Na dodatek Gwendolina była rozsądna. ..Rozsądna!” Marigold wiedziała, co to znaczy. Po 

prostu  użyłaby  róż do gotowania  zupy,  gdyby  tylko  mogła.  Gwendolina  nigdy nie  miała 
obciętych włosów.

— Ona ma takie cudowne, bujne, gęste, długie, błyszczące, lśniące loki — powiedziała 

ciotka Józefina i najchętniej dodałaby jeszcze parę przymiotników.

Babka nie pochwalała obciętych włosów, więc spojrzała z pogardą na gładką, ostrzyżoną 

główkę Marigold. Dziewczynka, której nigdy przedtem nie dręczyła zazdrość w stosunku do 
żadnej   żyjącej   istoty,  poczuła  teraz  przenikliwy   ból.  Jakże  nie   cierpiała   tego  chodzącego 
ideału   —   Gwendoliny   Vincent   Lesley   —   tej   niebiańskiej   i   uduchowionej   istoty,   która 
dostawała   dyplomy   uznania   i   była   najlepsza   w   swojej   klasie,   ale   —   Marigold   gorliwie 
przylgnęła do wspomnienia karteczki, otrzymanej od Gwendoliny na Boże Narodzenie — 
najwidoczniej nie wiedziała, że nie należy pisać słowa rubinowy przez o z kreską.

Gwendolina   Vincent   jest   „porządna”.   Jest   odważna,   nie   boi   się   burzy   —   powiedziała 

ciotka Józefina, gdy Marigold skuliła się na kolanach Matki podczas straszliwych wyładowań. 
Zawsze robi dokładnie to, co jej kazano. Zwróć na to uwagę, Marigold — rzekła Babka. 
Nigdy nie zatrzaskuje za sobą drzwi — Marigold właśnie trzasnęła drzwiami. Jest wspaniałą 
kucharką jak na swój wiek. Nigdy nie spóźnia się na posiłki — zwróć na to uwagę, Marigold 
— powiedziała Matka. Zawsze wszystko kładzie na swoim miejscu. Myje zęby po każdym 
posiłku. Nigdy nie używa żargonu. Nigdy nie przerywa starszym.  Nigdy nie robi błędów 
gramatycznych. Ma piękne zęby — zęby Marigold są trochę za bardzo wystające. Nigdy nie 
zachowuje się jak trzpiotka — Marigold właśnie huśtała się na bramie. Nigdy nie jest zanadto 
ciekawa — Marigold zadawała za dużo pytań. Idzie spać wcześnie i wcześnie wstaje, bo wie, 
że tylko w taki sposób można stać się zdrowym, bogatym i mądrym.

— W to nie wierzę — powiedziała Marigold niegrzecznie. — Phidime wstaje o piątej rano 

przez całe życie i jest najbiedniejszym człowiekiem w Harmony.

I wtedy okazało się, że Gwendolina nigdy nie odpowiada niegrzecznie starszym.
Tylko raz, jeden jedyny, przez króciutką chwilę Marigold pomyślała, że mogłaby polubić 

Gwendolinę,   pomimo   że   była   taka   grzeczna.   Było   to   wtedy,   gdy   ciotka   Józefina 
opowiedziała, jak pewnego razu Gwendolina wstała w środku nocy i zeszła na dół po ciemku, 
żeby wpuścić zmarzniętego nędznego kociaka miauczącego na progu. Ale już w następnej 
chwili   ciotka   Józefina   opisywała,   jak   bardzo   Gwendolina   dba   o   to,   żeby   mieć   czyste 
paznokcie — a opowiadając o tym, patrzyła na paznokcie Marigold.

— Gwendolina ma takie śliczne, białe półksiężyce przy nasadzie paznokci.
Otóż Marigold nie miała półksiężyców.
— Krótko   mówiąc   —   tak   naprawdę,   ciotka   Józefina   nie   potrafiła   mówić   krótko   — 

Gwendolina jest prawdziwą małą damą.

To zdanie nie wiadomo dlaczego najbardziej zaszło Marigold za skórę.
Mam tego powyżej uszu — pomyślała z wściekłością. Po raz pierwszy odważyła się użyć 

tego nowego określenia w myślach. Babka i Matka po prostu „miały dość” pewnych rzeczy. 
„Mieć   dość”   to   jednak   było   zbyt   łagodne   określenie,   aby   wyrazić   jej   uczucie   wobec 
prawdziwej   małej   damy.   Przy   tym   nadal   czuła   przeszywający   ból   zazdrości.   Marigold 
przecież mocno pragnęła uchodzić w rodzinie za prawdziwą damę.

A  teraz  Gwendolina  przyjeżdżała   do Świerkowego  Obłoku  z  wizytą.  Luter   napisał  do 

background image

Babki,  że   chce,   aby  jego  dziewczynka   odwiedziła  Harmony  i   poznała   swoich   krewnych. 
Szczególnie   zaś   pragnął,   aby   odwiedziła   Świerkowy   Obłok,   gdzie   on   jako   chłopiec   tak 
wesoło spędzał czas. Babka zacisnęła wargi przy wzmiance o wesołym spędzaniu czasu — 
pamiętała co nieco z tamtego okresu — ale w odpowiedzi przesłała serdeczne zaproszenie.

Ciotka Józefina, kończąc właśnie swoją wizytę,  wyraziła nadzieję, że gdy Gwendolina 

przyjedzie, Marigold nauczy się od niej, jak powinna się zachowywać naprawdę miła mała 
dziewczynka. Gdyby Marigold przy tym nie było, Babka najeżyłaby się i oświadczyła, że 
Marigold jest ogólnie biorąc dość dobrze zachowującym się dzieckiem, z którego można być 
zadowolonym. Dodałaby też zapewne, że Luter Lesley był za młodu zwariowanym chłopcem, 
a Anię Vincent, zanim wyszła za mąż, uważano za największą trzpiotkę na Wyspie. Było co 
najmniej dziwne, że ta para posiada tak świątobliwą latorośl.

Lecz Marigold była przy tym, więc Babka musiała spojrzeć na nią surowo i powiedzieć:
— Ja też mam taką nadzieję.
Marigold   nie   wiedziała,   że   kiedy   dla   pocieszenia   zranionego   ducha   poszła   pomiędzy 

wesołe rzędy różowych malw przy spichlerzu. Babka Powiedziała do Matki:

— Dzięki Bogu mamy to już za sobą. Przez co najmniej trzy miesiące nie grozi nam najazd 

tej starej wariatki.

— Ciotka Józefina lubi, „żeby koty wiedziały, gdzie jest ich miejsce” — mruknął Lucyfer 

— znam ten rodzaj ludzi.

background image

2

Potem przyjechała Gwendolina Vincent Lesley. W dniu kiedy miało to nastąpić, Marigold 

wstała wcześnie, aby przygotować się na przyjazd prawdziwej damy. Zamierzała być równie 
grzeczna, anielska i uduchowiona jak Gwendolina, choćby miała od tego umrzeć. Ciężko jej 
było znieść błagania Matki: — A więc proszę cię bardzo, spróbuj zachowywać się miło, kiedy 
Gwendolina tu będzie. — Tak jakby nigdy nie zachowywała się miło, kiedy jej tu nie było. 
Przez moment Marigold poczuła nieświęte pragnienie nabrania w garść błota i rzucenia go w 
kierunku gościa. Przeszło jej to jednak. Nie, będzie grzeczna — nie po prostu zwyczajnie 
grzeczna, ale zatrważająco, niezwykle, anielsko grzeczna.

Przywitały się. Gwendolina wyciągnęła sztywno szczupłą, nieskalaną rączkę. Marigold z 

niepokojem rzuciła okiem na swoje paznokcie — dzięki Bogu były czyste, mimo że nie miały 
półksiężyców. No tak, Gwendolina była po prostu piękna — naprawdę podobna do damy — i 
tak   pozbawiona   wad,   jak   to   przedstawiła   ciotka   Józefina.   Ani   jednego   pokrzepiającego, 
pocieszającego defektu.

Oto   sławne   orzechowobrązowe   loki   okalające   delikatną,   uduchowioną   twarz,   wielkie, 

łagodne, wilgotne, błękitne oczy z doskonałymi łukami brwi, perłowe zęby i prosty grecki 
nos, różane usta, uszy jak różowe muszelki przylegające ładnie do głowy, anielski wyraz 
twarzy, słodki głos — bardzo słodki. Marigold zastanawiała się, czy to zazdrość sprawiała, że 
wydawał się jej nieco zbyt słodki.

Marigold mogła  wybaczyć  Gwendolinie  jej  urodę, ale  nie mogła  znieść beznadziejnej, 

denerwującej   doskonałości   jej   manier   i   zachowania.   Przeżyły   koszmarny   tydzień.   Jak 
powiedziałby   wuj   Klon,   nie   spiknęły   się   ani   trochę,   mimo   że   obie   były   zdecydowanie 
uduchowione. A jakie były grzeczne! Babka uznała, że dobry przykład zrobił swoje.

Zanudziły się nawzajem nieomal na śmierć.
Marigold myślała z żalem, że gdyby Gwendolina nie była taka straszliwie poprawna, a ona 

nie musiała się do niej dostosować, mogłyby świetnie się bawić. Huśtać się w spichlerzu na 
jabłka, bawić w dom wśród krzaków porzeczek, szaleć w stodole pełnej kotów, włóczyć się 
po   świerkowym   lasku,   brodzić   w   strumyku,   zbierać   małże   na   brzegu   morza,   układać 
nonsensowne wierszyki, opowiadać sobie sekre—ciki przed snem, kiedy leżały już w łóżku. 
Nie   było   jednak   żadnych   sekretów   do   opowiadania   —   grzeczne   dziewczynki   nie   mają 
sekretów. No i przecież Gwendolina była — najprawdopodobniej — zajęta powtarzaniem 
psalmów.

Pewnego razu rozszalała się burza. Marigold postanowiła nie okazywać, jak bardzo jest 

przerażona.   Gwendolina   zauważyła   spokojnie,   że   błyskawice   nie   pozwalają   jej   zasnąć   i 
zakryła   głowę   kołdrą.   Marigold   nie   ośmieliła   się   tego   zrobić   —   Gwendolina   mogłaby 
pomyśleć, że robi to ze strachu. Matka podeszła do drzwi i zapytała.

— Boisz się, kochanie?
— Ani trochę — odpowiedziała Marigold dzielnie, mając nadzieję, że pościel nie pozwoli 

Gwendolinie zauważyć, jak bardzo drży jej głos.

— Czyż grzmoty nie są wspaniałe? — zapytała rano Gwendolina.
— Prawda?   —   odpowiedziała   entuzjastycznie   Marigold.   Najtrudniej   było   dorównać 

Gwendolinie przy stole. Stanowiło to jeden ze słabych punktów Marigold. Zawsze było jej 
pilno skończyć posiłek i zabrać się do czegoś innego. Teraz wolała pozostawać przy stole jak 
najdłużej.  Skracało  to  czas,  który  musiała   spędzać   w  nudnym   towarzystwie  Gwendoliny, 
wysilając umysł, aby wymyślić jakąś przyzwoitą i uduchowioną rozrywkę. Gwendolina jadła 
powoli,   używając   widelca   i   noża   z   największą   poprawnością,   najwyraźniej   ze   smakiem 
przeżuwając skórki, mówiąc „przepraszam” wtedy, kiedy należało i pytając: „Czy mogłabym 
prosić o masło, ciotko Lorraine?” Marigold załatwiłaby sprawę przy pomocy dwóch słów 

background image

„Masło, mamo!” O tak, z pewnością pokochałaby Gwendolinę, gdyby ta choć raz rozlała 
kroplę sosu na obrus!

Pewnego wieczoru poszły z Babką do kościoła posłuchać misjonarza. Marigold nie bardzo 

miała ochotę iść, ale Gwendolina była tak pełna zapału, że Babka wzięła je ze sobą, mimo że 
nie pochwalała prowadzenia małych dziewczynek na wieczorne spotkania. Spacer do kościoła 
podobał się Marigold, podobał jej się tak bardzo, że aż się zaniepokoiła, czy taki zachwyt 
należał   do   rzeczy   duchowych.   Lecz   białe,   małe   chmurki   przepływające   przez   niebo 
oświetlone   księżycowym   blaskiem   były   takie   cudne,   cienie   świerków   na   drodze   tak 
fascynujące,   owce   na   srebrzystych   polach   takie   perłowobiałe,   pachnąca   letnia   noc   taka 
przyjazna i dobra. Kiedy jednak powiedziała nieśmiało do Gwendoliny:

— Czyż świat nie jest piękny o zmierzchu? — Gwendolina odpowiedziała chłodno:
— Nie martwię się tak bardzo o pogan w lecie, kiedy jest ciepło, ale cóż oni robią, kiedy 

jest zimno?

Marigold nigdy nie martwiła się poganami, choć co miesiąc systematycznie wrzucała do 

skrzyneczki dla nich przeznaczonej jedną dziesiątą swojego małego kieszonkowego. Znów z 
goryczą   poczuła   swoją   niższość   wobec   Gwendoliny   i   bynajmniej   nie   kochała   jej   za   to 
bardziej.

Tej samej nocy modliła się jednak:
— Proszę, spraw, żebym była grzeczna, ale nie tak grzeczna jak Gwen, bo ona chyba nigdy 

dobrze się nie bawi.

— Te dzieci zgadzają się ze sobą idealnie — powiedziała Babka. — Nie było między nimi 

najmniejszej kłótni. Nie przypuszczałam, że wizyta przebiegnie choć w połowie tak dobrze.

Matka  przyznała  jej   rację  —  Babce  należało  przyznać   rację  —  żywiła   jednak dziwne 

przeświadczenie,   że   dzieci   w   ogóle   nie   nawiązały   ze   sobą   kontaktu.   Nie   miała   jednak 
najmniejszego pojęcia, dlaczego tak było.

background image

3

Nadszedł   poranek,   kiedy   Babka   i   Matka   wybierały   się   do   Harmony.   Babka   musiała 

przymierzyć nową czarną satynową suknię u krawcowej, a Matka była umówiona z dentystą. 
Miało ich nie być przez większą część przedpołudnia, a Salome została wezwana do chorego 
krewniaka. Ale przecież Gwendolina była taka grzeczna, a Marigold tak się poprawiła, że 
można było bez specjalnych obaw zostawić je same. Wychodząc, Babka powiedziała:

— Pamiętajcie, niech żadna z was nie wtyka głowy pomiędzy pręty w bramie.
Do dzisiejszego dnia nie wiadomo, dlaczego Babka to powiedziała. Marigold uważa, że 

było to po prostu przeznaczenie. Nikt nigdy nie wetknął głowy pomiędzy pręty w bramie, a 
znajdowała   się   ona   tam   od   dziesięciu   lat.   Solidna   brama   ze   smukłych,   krzyżujących   się 
żelaznych prętów. W Świerkowym Obłoku nie tolerowano lekkich bram z cienkiej siatki. 
Marigold nigdy dotychczas nie wpadła na to, że mogłaby wetknąć głowę pomiędzy pręty. 
Teraz też nie.

Lecz   gdy   tylko   Babka   i   Matka   zniknęły   im   z   oczu,   Gwendolina,   ten   ideał,   dziwnie 

milcząca przez cały poranek powiedziała z rozmysłem:

— Zamierzam wetknąć głowę pomiędzy pręty.
Marigold   nie   wierzyła   własnym   uszom.   Po   tym   co   powiedziała   Babka!   Grzeczna, 

posłuszna Gwendolina!

— Nie mam zamiaru dłużej pozwolić żadnej staruszce sobą rządzić. Zeszła ze schodów i 

ruszyła ścieżką, za nią zaś podążyła nagle zaniepokojona Marigold.

— Nie rób tego, proszę, Gwennie — błagała — jestem pewna, że to jest niebezpieczne, 

kratki są takie małe. Co się stanie, jeżeli nie będziesz mogła wyjąć jej z powrotem?

W odpowiedzi Gwendolina wetknęła głowę w prostokątną przestrzeń pomiędzy prętami. 

Dokładnie mówiąc — wepchnęła ją, bo nie było to łatwe.

— No   proszę!   —   powiedziała   tryumfalnie,   a   jej   loki   opadły   na   twarz   potwierdzając 

niesłychane przypuszczenie, które Marigold zrobiła podczas śniadania, że Gwendolina nie 
umyła dziś uszu.

— Wyjmij ją, proszę, Gwennie — błagała Marigold.
— Wyjmę, kiedy mi się spodoba, panno Zawsze w Porządku. Tak znudziło mi się być 

grzeczną, że zamierzam być  odtąd tak niegrzeczna, jak tylko zechcę. Nie dbam o to, jak 
bardzo się zgorszysz. Popatrz tylko, co teraz zrobię.

Ziemia   zachwiała   się   pod   stopami   Marigold.   Zanim   odzyskała   równowagę,   usłyszała 

okropny wrzask.

— Och, nie mogę wyjąć głowy — krzyczała Gwen. — Nie — mogę — jej — wyjąć.
Rzeczywiście nie mogła. Gęste kudły zwisające z przodu były tego przyczyną. Ciągnęła, 

wiła się, obracała, wykręcała jak tylko mogła, ale nie potrafiła się uwolnić. Marigold przelazła 
w panice przez bramę i próbowała wepchnąć głowę Gwen z powrotem — bez rezultatu.

Gwendolina wrzeszczała coraz głośniej, a sądząc po wydawanych przez nią dźwiękach, 

musiała być ciężko ranna.

Znajdowała się z pewnością w przykrym  położeniu. Nienaturalna pozycja  sprawiła, że 

okropnie rozbolały ją plecy i nogi. Oświadczyła, że krew napływa jej do głowy i wkrótce 
umrze. Marigold drżąc z lęku szepnęła słabo:

— Czy… mam… się pomodlić?
— Pomodlić — pomodlić. Gdybyś poszła po kowala, pomogłoby to bardziej niż wszystkie 

modlitwy, ty obrzydliwa, pobożna mała jędzo! — powiedziała uduchowiona Gwendolina.

Kowal Phidime Gautier. Marigold zrobiło się zimno. Bała się śmiertelnie Phidime’a, który 

strzykał sokiem tytoniowym nie przebierając w wyborze celu. Nigdy nie wierzyła w historię o 
zjadanym przez niego codziennie dziecku, ale ciągle była pod jej wrażeniem. Phidime był 

background image

szorstki i popędliwy i nie znosił dzieciaków kręcących się w pobliżu kuźni. Marigold czuła, 
że nie odważy się pójść do Phidime’a.

— Czy   nie   sądzisz,   że   mogłabym   objąć   cię   w   talii   i   mocno   szarpnąć?   —   zapytała   z 

zapartym tchem.

— Tak, i wyrwiesz mi głowę — powiedziała sucho Gwendolina. Jeszcze raz wykręciła się 

w śmiertelnym przerażeniu, lecz bez skutku, przy tym niemal naderwała sobie jedno ucho. 
Nagle znów zaczęła krzyczeć jak szalona.

— Nie zniosę tego ani chwili dłużej, nie zniosę — wydyszała pomiędzy jednym, a drugim 

wrzaskiem. — Och, umieram, umieram!

Marigold   nie  śmiała   wahać  się  dłużej.  Pomknęła  drogą   jak  oszalała.   W  miarę   jak  się 

oddalała, dzikie wycie Gwendoliny stawało się coraz cichsze.

Czy już nie żyła? Dlaczego nie mogła dalej krzyczeć?
— Hej, masz ciasto w piecyku? — zawołał wuj Jed Clark, gdy przemknęła obok niego.
Marigold nie odpowiedziała. Niemal bez tchu w piersiach dotarła do kuźni i wysapaŁa 

swoją opowieść.

— Święci pańscy! — powiedział Phidime. Strużką tytoniu ustrzelił gwóźdź na podłodze i z 

namysłem   wyszukiwał   odpowiedni   pilnik.   Phidime   nigdy   nie   widział   powodu,   aby   się 
spieszyć. A Gwennie mogła już nie żyć!

W końcu znalazł pilnik i ruszył ścieżką jak ponury, czarny olbrzym z baśni. Gwendolina 

nie umarła. Ciągle wrzeszczała.

— No, dość już tych wrzasków — rzekł Phidime bez współczucia. Przepiłowanie pręta 

zajęło nieco czasu, a Phidime nie grzeszył nadmierną delikatnością. W końcu jednak było po 
wszystkim i Gwendolina stalą obok bramy wolna, porządnie rozczochrana i pomiętoszona. 
Czuła, że głowę ma trzy razy większą niż normalnie.

— Nie próbuj zrobić drugi raz podobnego głupstwa — ostrzegł Phidime.
Gwendolina spojrzała na niego i powiedziała ze złością.
— Stary diabeł!
Marigold   niemal   zamurowało   z   wrażenia.   Dama?   Uduchowiona?   A   gdzie   zwyczajna 

wdzięczność?

— Trzymaj ten swój nieznośny języczek za zębami — syknął Phidime odwracając się. 

Gwendolina wystawiła język w jego kierunku.

Kiedy   przerażenie   minęło,   Marigold   poczuła   gniew.   Spojrzała   na   Gwendolinę   i 

wypowiedziała cztery najpopularniejsze słowa na świecie.

— Wiedziałam, że tak będzie.
— Och, zamknij gębę!
To było nieprzyzwoite. „Zamknij się” było znajomym powiedzeniem — Marigold nieraz 

słyszała je w ustach chłopców w szkole — ale „zamknij gębę” — to było niesłychane!

— Nie dbam o to, czy się zgorszyłaś, panno Pedantko — powiedziała Gwendolina. — 

Skończyłam z próbami bycia równie grzeczną jak ty. Nikt by tego nie potrafił. Nie zależy mi 
na tym, co powie ciotka Józefina.

— Ciotka Józefina!
— Tak.   Ciotka   Józefina!   Kiedy   przyjeżdża   do   Rush   Hill,   nie   robi   nic   innego,   tylko 

wychwala ciebie cały dzień.

— Mnie? — zachłysnęła się Marigold.
— Tak. Po prostu stawia cię za wzór — cały czas opowiada mi, jaka jesteś grzeczna! 

Byłam przekonana, że cię nie polubię i nie chciałam przyjeżdżać tutaj — chciałam pojechać 
gdzieś, gdzie coś się cały czas dzieje — ale ojciec mi kazał. Postanowiłam więc, że będę taką 
damą jak ty. Co za tydzień!

— Ciotka Józefina powiedziała mi, że to ty jesteś ideałem — prawdziwą damą. Starałam 

się być taka grzeczna jak ty — szepnęła Marigold.

background image

Popatrzyły po sobie i zrozumiały. Gwendolina zaczęła się śmiać.
— Myślałam, że nie zniosę tego już ani dnia dłużej. Dlatego wetknęłam głowę pomiędzy 

pręty.

— Ciotka   Józefina   powiedziała   mi,   że   odmawiasz   psalmy   przed   snem   —   i   że   twoim 

ideałem jest anioł — i…

— Nabierałam ciotkę Józefinę. O rety, ale łatwo ją nabrać!
To   było   oczywiście   niegodziwe.   Proporcjonalnie   do   tej   niegodziwości   wzrosły   jednak 

uczucia Marigold dla Gwendoliny Vincent.

— Doprowadzała mnie do szału przez to wychwalanie ciebie. Chciałam jej pokazać, że nie 

jesteś jedyna święta na świecie.

— Czy naprawdę miałaś ochotę posłuchać misjonarza? — zapytała Marigold.
— Pewno, że tak. Chciałam usłyszeć jakieś historie o kanibalach, żeby móc się bawić w 

nich po powrocie do Rush Hill — powiedziała szybko Gwennie.

To było jeszcze niegodziwsze. Ale jakże Marigold lubiła Gwennie!
— Straciłyśmy cały tydzień — westchnęła z żalem.
— Nie szkodzi. Nadrobimy to w tym tygodniu — oświadczyła złowieszczo Gwennie.
Babka   nie   może   zrozumieć   tego   do   dzisiejszego   dnia.   Nigdy   nie   zapomniała   owego 

drugiego tygodnia.

— To był jeden koszmar — mówiła zawsze Salome, gdy ktoś wspominał Gwendolinę 

Vincent.

— Tak, tak… nie zawsze wygląd świadczy o świętości — zauważył  Lucyfer, który w 

obecności Gwendoliny nigdy nie był pewny bezpieczeństwa swojego ogona.

background image

R

OZDZIAŁ

 

DWUNASTY

H

ISTORIA

 

Z

 

JAGODOWYM

 

WINEM

1

— Mam dość jedzenia tłustych potraw. O mało przez to nie umarłam w tym tygodniu — 

taka była deklaracja niepodległości Gwendoliny wieczorem przy kolacji. Babka, która nie 
zauważyła uszkodzenia bramy — Phidime załatał ją bardzo zręcznie — zastanawiała się, o co 
chodzi.

— Powinnaś   jeść   i   tłuste   i   chude   potrawy   —   powiedziała   surowo.   Gwennie   pokazała 

Babce język. Marigold była wstrząśnięta, kiedy zobaczyła, że można zrobić coś takiego i 
przeżyć. Babka jednak nie odezwała się ani słowem. Co można było powiedzieć? Pomyślała 
jednak, że dziecko Ani Vincent bardziej przypomina rodziców, niż dotychczas sądziła. Babka 
nigdy nie przyznałaby się do tego, ale była równie zmęczona doskonałością Gwennie jak 
Marigold. Udawała więc, że nic nie zauważyła.

Babka musiała udawać ślepotę wielokrotnie podczas tego dnia, aby nie sprzeniewierzyć się 

gościnności i nie sprowokować gniewu Ani Vincent, dając klapsa jej latorośli albo odsyłając 
ją do domu ostro zbesztaną. Osławiony spokój Świerkowego Obłoku został zburzony. Dzień 
bez dreszczyku emocji dla Gwennie był dniem straconym.

Marigold podobało się to, choć miała pewne zastrzeżenia. Gwennie nie lubiła książek z 

historyjkami ani kociąt i nic nie wiedziała o driadach, mieszkających w bukowym zagajniku, 
ani o duchach wiatru, które odwiedzały port w sztormowe noce. Marigold nie powiedziałaby 
jej   w   żadnym   wypadku   o   Sylwii,   ani   nie   poprowadziłaby   tajemnymi   ścieżkami 
zaczarowanych gaików. Gwennie była jednak dobrym druhem. Zawsze coś się działo, kiedy 
znajdowała   się   w   pobliżu   i   zabawnie   umiała   naśladować   innych.   Potrafiła   doskonale 
małpować, choć miało się wtedy nieco dziwne uczucie, że gdy tylko się odwrócisz, będzie 
naśladować ciebie. Babka była bardzo zła tego dnia, gdy Gwennie podczas obiadu rozlała 
zupę na jedwabną suknię pani doktorowej Emsley, ponieważ naśladowała sposób, w jaki stary 
doktor jadł zupę i pobudziła Marigold do karygodnej wesołości.

Dobra zabawa była oczywiście pożądana. Gwennie jednak śmiała się z wielu rzeczy, które 

Marigold nauczono uważać za święte, i chichotała wtedy, gdy powinna zachowywać się z 
szacunkiem. Rzeczą okropną było pójść z nią do kościoła. Mówiła o wszystkich śmieszne 
rzeczy, a w kościele śmiech, nawet cichy — to grzech. Niekiedy jednak Marigold nie mogła 
się powstrzymać, choć Babka piorunowała ją wzrokiem.

Marigold nie zgodziła się jednak na to, aby Gwennie urządziła chrzest kociętom. Gwen 

uważała, że to „bardzo zabawne” i przygotowała miskę wody oraz wszystko co potrzebne. 
Ona miała być pastorem, a Marigold kazała trzymać kotki.

Marigold była jednak niewzruszona. Nie będzie chrztu kociąt i już.
— Babka by na to nie pozwoliła — oświadczyła.
— Nic mnie nie obchodzi Babka — powiedziała Gwennie.
— A mnie obchodzi.
— Po prostu się jej boisz — uznała Gwennie z pogardą. — Zdobądź się na trochę odwagi.
— Mam dużo odwagi — odparła Marigold. — Nie chodzi o to, że się jej boję, ale nie 

pozwolę na chrzest kociąt. To po prostu nie jest właściwe.

— Wiesz, co robię w domu — powiedziała Gwennie — kiedy matka albo ojciec nie chcą 

mi na coś pozwolić? Siadam i wrzeszczę z całych sił, dopóki się nie poddadzą.

— Nie mogłabyś doprowadzić do tego Babki — stwierdziła z dumą Marigold.
Gwennie była  w złym  humorze  cały wieczór,  a Marigold czuła się fatalnie,  ponieważ 

background image

bardzo   ją   lubiła.   Istniały   jednak   takie   rzeczy,   których   po   prostu   robić   nie   należało,   a 
chrzczenie kociąt było jedną z nich. Rano Gwennie oznajmiła, że przebacza Marigold.

— Nie musisz mi przebaczać. Nie zrobiłam nic złego — odrzekła Marigold. — Nie chcę, 

żeby mi wybaczano.

— Przebaczę ci. Nie możesz mi w tym przeszkodzić — powiedziała cnotliwie Gwennie. 

— A teraz zorganizujemy coś innego. Mam dość tego, co robiłyśmy dotychczas. Posłuchaj, 
czy był w twoim życiu taki dzień, kiedy robiłaś wszystko, na co miałaś ochotę?

Marigold zastanowiła się.
— Nie.
— Dobrze, więc dziś róbmy wszystko, na co mamy ochotę. Wszystko.
— Wszystko co ty chcesz, czy wszystko co ja chcę? — zapytała z naciskiem Marigold.
— Wszystko co ja chcę — oświadczyła Gwennie. — Ja jestem gościem, więc powinnaś 

pozwolić mi robić to, co chcę. No już, nie bój się mała. Nie każę ci chrzcić kociaków. Nie 
będziemy się zajmować świętymi rzeczami, skoro jesteś w tej kwestii taka wrażliwa. Powiem 
ci, co zamierzam zrobić. Mam zamiar za wszelką cenę posmakować trochę jagodowego wina. 
Wczoraj poprosiłam twoją Babkę, żeby mi go dała, ale powiedziała, że nie nadaje się dla 
małych dziewczynek. Zamierzam wziąć teraz jedną butelkę i otworzyć ją. Napijemy się po 
szklance i odstawimy butelkę. Nikt się nie dowie.

Marigold wiedziała, że to nie jest w porządku. Ale był to inny rodzaj czegoś złego niż 

pomysł z kociakami. Wiedziała też, że Gwennie zrobi to tak czy owak, a ona także bardzo 
chciała spróbować jagodowego wina. Nigdy nie dano jej ani kropli, co uważała za bardzo 
niesprawiedliwe. Jagodowe wino Babki słynęło w okolicy, a wszystkich gości częstowano 
nim przy podwieczorku.

Babka, Matka i Salome były daleko w sadzie, gdzie zbierały sierpniowe jabłka. Nadarzyła 

się więc wspaniała okazja. Jak stwierdziła Gwennie, nikt nie zauważy niczego, jeśli odłożą 
butelkę z powrotem na półkę w ciemnym kącie spiżarni.

W pokoju jadalnym było chłodno i ciemno. Został na nowo wytapetowany na wiosnę, a 

Matka powiesiła właśnie nowe kremowe zasłony, powiewające teraz lekko w sierpniowym 
wietrzyku. Na stole, poniżej wazonu z fioletowymi ostróżkami stała piękna, ozdobna figurka 
ptaszka, którą ciotka Dorota przysłała aż z Vancouveru. Na krześle wisiała świeżo wyprana, 
drukowana w biało—niebieskie wzory sukienka Salome.

Marigold zatrzymała się, aby szepnąć coś ostróżkom, a w tym czasie Gwennie wpadła do 

spiżarni i wypadła stamtąd z butelką.

— Korek   jest   przymocowany   drutem   —   powiedziała.   —   Będę   musiała   pobiec   do 

spichlerza na jabłka i przynieść obcążki. Poczekaj tutaj, a jeśli usłyszysz, że ktoś nadchodzi, 
wrzuć z powrotem butelkę do spiżarni.

Nikt   nie   nadchodził   i   Marigold   obserwowała   butelkę   o   pięknej   fioletowoczerwonej 

zawartości. Nareszcie dowie się, jak smakuje jagodowe wino. Tak przyjemnie  mieć  przy 
sobie kogoś, kto ośmielił się przeciwstawić Babce.

Po drodze do spichlerza Gwennie nie spotkała nikogo oprócz Lazarre’a, który uważał, że 

drzewo genealogiczne Gwennie pachnie siarką. Wyczuł, że coś się szykuje.

— Ten dzieciak ma zawsze wygląd anioła, kiedy obmyśla coś szczególnie diabelskiego — 

mruknął. Lecz nic nie powiedział. Jeżeli trzy kobiety nie umiały jej upilnować, to on nie 
będzie się do tego wtrącał.

— Przyniosłam też korkociąg — zakomunikowała Gwennie, zręcznie nawijając drut na 

obcążki.

Kiedy nastąpiła katastrofa, korkociąg był już niepotrzebny. W ogóle nie był potrzebny.
Gwennie  i   Marigold  nie   zorientowały  się,   co  się  stało.   Usłyszały   dźwięk  podobny do 

strzału z broni palnej. Stały na środku jadalni patrząc na siebie przerażone. W butelce nie 
zostało wiele jagodowego wina. Reszta była na suficie, na ścianach, na nowych zasłonach, na 

background image

sukience   Salome,   na   figurce   ptaszka,   na   twarzy   Gwennie   i   na   ślicznej,   różowej,   lnianej 
sukience Marigold! Gwennie dowiedziała się o winie jagodowym czegoś, czego dotychczas 
nie wiedziała. Jeżeli zależało jej na dreszczykach emocji, to w tej jednej chwili miała ich tyle, 
że mogły wystarczyć na wiele tygodni.

Na sekundę znieruchomiała z przerażenia. Potem chwyciła Marigold za rękę!
— Chodź szybko — syknęła — zdejmij tę sukienkę i nałóż na siebie coś innego, pośpiesz 

się.

Marigold   pozwoliła   się   zaprowadzić   na   górę.   Co   właściwie   się   wydarzyło?   Plamy 

jagodowe nie dawały się wywabić, słyszała to od Salome. Lecz Gwennie nie zostawiła jej 
czasu do myślenia. Ściągnęła więc i wrzuciła do szafy poplamioną sukienkę, a włożyła starą 
brązową. Gwennie starła wino jagodowe ze swojej twarzy jednym z ręczników Matki. Na jej 
sukience też było kilka plam, ale to nie miało znaczenia.

— Chodź — powiedziała władczo, łapiąc Marigold za rękę.
— Dokąd idziemy? — wysapała Marigold, gdy biegły drogą.
— Dokądkolwiek. Musimy zwiać na tak długo, aż ochłoną po tym, co się stało w jadalni. 

Zabiłyby nas, gdyby zobaczyły ten pokój. Do wieczora będziemy się trzymać z daleka od 
domu. Do tego czasu przejdzie im złość i może ujdzie nam na sucho. Chciałabym schować się 
do mysiej dziury, kiedy Babka zobaczy ten pokój.

— Nie   możemy   zniknąć   na   cały   dzień.   Nie   mamy   nic   do   jedzenia   —   jęknęła   ciężko 

Marigold.

— Będziemy jadły jagody, korzonki i inne rzeczy — powiedziała Gwennie.
— Będziemy Cygankami i zamieszkamy w lesie. To świetny pomysł, zobaczysz, że będzie 

wesoło.

— Czy   chcecie   się   przejechać?   —   zabrzmiał   jakiś   głos   ponad   nimi.   Był   to   pan   Abel 

Derusha, Zielarz. Siedział bez nakrycia głowy na wozie, mając jak zwykle obok psa Buttonsa.

background image

2

Zielarz był jedną z niewielu romantycznych postaci, jakimi mogła się pochwalić okolica 

wokół   Przystani.   Mieszkał   gdzieś   przy   końcu   Przylądka,   ale   znany   był   we   wszystkich 
okolicznych miejscowościach — a przynajmniej ludzie uważali, że go dobrze znają, podczas 
gdy chyba nikt naprawdę go nie znal.

W młodości Abel Derusha studiował w college’u i miał zostać pastorem. Potem przerwał 

studia. Pomiędzy oficjalną doktryną kościoła a poglądami niedoszłego pastora zaznaczyły się 
wyraźne różnice i w rezultacie Abel Derusha wrócił do domu. Zamieszkał na Przylądku ze 
swoją   siostrą   Tabby,   starą   panną   i   zaczął   jeździć   wozem   z   ziołami.   Wkrótce   znano   go 
wszędzie   jako   Zielarza.   W   lecie   krążył   po   całej   Wyspie,   zbierając   lecznicze   rośliny, 
sprzedając zioła i zrobione przez siebie mieszanki i napary. Zarabiał w ten sposób bardzo 
nędznie.  On i Tabby mieli  jednak z czego  żyć,  a  zielarski  bzik  Abla  Derushy był  tylko 
wymówką, aby przebywać na powietrzu. Marigold uważała, że jest on bardzo interesujący i 
że byłoby  cudownie jeździć  z nim  na czerwonym  wozie  po całej  okolicy.  Czulą zawsze 
dziwny urok jego osobowości, choć nie znała dobrze jego historii — wiedziała tyle tylko, ile 
usłyszała pewnego dnia od Salome, która powiedziała do pani Kemp:

— Abel   Derusha   nigdy   się   niczym   bardzo   nie   przejmował.   Nie   wygląda   na   to,   żeby 

martwiły go kłopoty i rozczarowania będące udziałem większości ludzi. Wydaje mi się, że tak 
długo jak może wędrować po kraju, szukać ziół i rozmawiać z tym swoim starym, rudym 
psem, jakby to była ludzka istota, nie dba o to, co słychać na świecie.

Nie martwił się nawet, gdy nie pozwolili mu zostać pastorem. Powiedział, że Bóg jest tak 

samo w lesie jak w jakimkolwiek kościele. Najbardziej lubi krewnych swojej matki, rodzinę 
Courteloe. Są niezaradni i marzycielscy.  Wszyscy obarczeni zanokcicą od urodzenia. Inni 
Derushowie wstydzili się Abla. Tak nie dochodzi się w świecie do niczego.

Nie, dobra, zacna Salome. Tak nie dochodzi się do niczego w twoim świecie, ale mogą 

istnieć inne światy, gdzie znaczenie mierzone jest inaczej, a Abel Derusha żył w jednym z 
takich światów, o jakich nic nie wiedzą gospodarni rolnicy z Przystani. Marigold znała ten 
świat, choć wiedziała, że nie można przebywać w nim cały czas tak jak Abel, choćby czuło 
się tam bardzo szczęśliwym. Abel Derusha był najszczęśliwszym człowiekiem, jakiego znała.

Twarz   miał   krótką,   kwadratową,   brodę   rudą,   jedwabistą,   długą,   łagodnie   falującą,   i 

dziwaczne,   ostre,   zadzierzyste   wąsy,   zupełnie   nie   pasujące   do   brody.   Był   niewątpliwie 
brzydki, ale Marigold uważała, że była to przyjemna odmiana brzydoty. Miał piękne, czysto 
błękitne oczy, które świadczyły o tym, że zachował dziecięce serce. Przychodziły do niego 
rude wiewiórki z lasu, a wszystkie psy w okolicy znał po imieniu. Kiedy przyjeżdżał do 
Świerkowego Obłoku, co nie zawsze robił, ponieważ był kapryśny jeśli chodzi o miejsca, 
które odwiedzał, siedział na swoim czerwonym wozie i rozmawiał z Lazarre’em, Salome, 
Matką i Babką godzinami, jeżeli mieli na to ochotę, ale nigdy nie wchodził do domu. Po jego 
odjeździe Lazarre wzruszał ramionami i mówił z pogardą:

— Ten gość jest zbzikowany. — Na co Salome, broniąc swoich krewniaków, odpowiadała, 

że Abel Derusha więcej zapomniał, niż Lazarre kiedykolwiek wiedział. Pewnego razu obiecał 
zabrać   Marigold   na   przejażdżkę   i   odtąd   dziewczynka   nabrała   na   tę   eskapadę   ogromnej 
ochoty,   choć   wiedziała,   że   nigdy   jej   na   to   nie   pozwolą.   Teraz   zaś   ona   i   Gwennie 
zdecydowały, że będą robić przez cały dzień tylko to, co zechcą, a Zielarz proponował im 
przejażdżkę.

— Pewnie,  że  tak  —  szybko  odpowiedziała  Gwennie.  Lecz  Marigold   mimo  ogromnej 

chęci wahała się.

— Dokąd jedziesz?
— Dokądkolwiek, dokądkolwiek — powiedział niefrasobliwie Abel. — Po prostu wpadam 

background image

tu i tam, przejeżdżam przez różne miejsca, myśląc o tym, jak urządziłbym świat, gdybym to ja 
go urządzał. Jeśli wy, skrzaty, chcecie jechać ze mną, to proszę bardzo.

— Ale w domu nie będą wiedzieli, co się z nami dzieje — Marigold miała wątpliwości.
— Będą wiedzieli, co się stało z jadalnią — zachichotała Gwen. — Chodź, Marigold, bądź 

dobrym kumplem.

— Marigold   ma   rację   —   powiedział   Zielarz.   —   Nie   należy   przysparzać   zmartwień 

ludziom, którzy i tak mają ich dość. Ja nigdy się nie martwię. O, idzie Jim Donkin. Poproszę 
go, żeby wstąpił do Świerkowego Obłoku i powiedział wszystkim, że spędzacie ten dzień ze 
mną. Zjemy obiad gdzieś po drodze, pojedziemy do mnie na kolację, a wieczorem odwiozę 
was do domu. Jak wam się to podoba?

Tylko Zielarz mógł ułożyć taki plan. Abel nie widział powodu, dla którego dziewczynki 

nie   mogłyby   się   przejechać,   jeśli   miały   na   to   ochotę.   Szczególnie   w   dniu   stworzonym 
specjalnie dla ludzi lubiących przebywać na świeżym powietrzu. Gwennie była zdecydowana 
jechać, a i Marigold nabrała pewności, że będzie to bardzo interesujące.

Poproszono   więc   Jima   Donkina,   żeby   zaniósł   wiadomość   do   Świerkowego   Obłoku,   a 

Marigold i Gwennie znalazły się na tylnym siedzeniu czerwonego wozu pomiędzy wonnymi 
pękami zbiorów Abla, całkowicie z siebie zadowolone. Marigold postanowiła zapomnieć o 
katastrofie z jagodowym winem. Przecież była to sprawka Gwennie. Nie ukarzą jej, ponieważ 
jest gościem,  a tymczasem  przed  nimi  cały złocisty  dzień, w  którym  powietrze  było  jak 
naelektryzowane; dzień, który wpadł im w ręce jak podarunek. Być może Marigold miała w 
sobie szczyptę  żądzy podróży,  właściwej wujowi Klonowi. W każdym  razie perspektywa 
jazdy z Zielarzem napełniała ją tajemną rozkoszą. Zawsze wiedziała, że go polubi.

— Jaką drogę wybierzesz? — zapytała Gwen.
— Jaka   mi   się   spodoba   —   powiedział   Zielarz,   patrząc   z   pogardą   na   przejeżdżający 

samochód. — Spójrzcie na tę kreaturę, obrażającą światło dnia. Nie znoszę ich. Ani tych 
waszych aeroplanów. Gdyby Pan Bóg chciał, żebyśmy latali, dałby nam skrzydła.

— Czy Pan Bóg chciał, żebyś zaprzęgał tego biednego konia, kiedy dał ci nogi? — spytała 

Gwen zuchwale.

— Tak, bo dał jemu cztery nogi, a mnie tylko dwie — brzmiała odpowiedź. Abel był tak z 

siebie   zadowolony,   że   chichotał   przez   całą   milę.   Potem   skręcił   w   boczną,   wąską   drogę, 
rdzawą i lesistą, prowadzącą wzdłuż płotów z furtkami z żerdzi i kamiennych murków. Mijali 
strumyki robiące pętle i polany okolone lasem, łany stokrotek i gąszcze roślin, które Abel 
lubił przetrząsać.  Wszystko było  takie kochane, spokojne i śliczne. Zielarz  opowiadał im 
historyjki o każdym zakątku, czasami mówiąc jak wykształcony człowiek, jakim naprawdę 
był, a czasami wracając do prostej mowy swojego dzieciństwa.

Dziewczynki poznały śliczną a zarazem smutną historię doliny, w której znaleziono ciało 

zamordowanej   kobiety,   i   historię   pewnego   zakrętu   drogi,   gdzie   ukamienowany   został 
wędrowny kaznodzieja.

— Za co go ukamienowali? — zapytała Gwendolina.
— Za przepowiadanie prawdy lub przynajmniej tego, co uważał za prawdę. Zawsze tak 

robią, kiedy przepowiada się prawdę — albo krzyżują cię albo kamienują.

— Sam chciałeś zostać kiedyś kaznodzieją, prawda? — ciekawość opanowała Gwen.
— Nauczanie to był pomysł Tabby. Ja nigdy tego nie chciałem, a w każdym razie nie tak 

bardzo, żeby z tego powodu kłamać. Widzicie ten dom w dolinie? Mieszkał w nim człowiek, 
który modlił się każdego ranka, a potem wstawał i kopał swoją żonę.

— Za co ją kopal?
— No właśnie o to chodzi. Nikt tego nie wiedział. Może był to jego sposób mówienia 

„amen”.

— Mnie nie kopnąłby po raz drugi — stwierdziła Gwen.
— Wierzę.  —  Zielarz   obrócił  się  do  niej   i  uśmiechnął   szeroko. —  A  to  dom  starego 

background image

Malloya. Mieszkał tu krasnoludek. Mówiono, że Malloyowie sprowadzili go z Irlandii razem 
z   meblami.   Przypuszczam,   że   to   prawda.   Nigdy   nie   słyszałem   o   żadnych   miejscowych 
krasnoludkach na Wyspie Księcia Edwarda.

— Co to jest krasnoludek? — zapytała Marigold, która zadrżała, kiedy usłyszała tę nazwę.
— Mała czarodziejska karłowata istota w spiczastej czapeczce, ubrana na czerwono. Jeśli 

uda ci się go spotkać, zaprowadzi cię do miejsca, gdzie zakopany jest garniec ze złotem. 
Jimmy   Malloy   zobaczył   kiedyś   jednego,   ale   spuścił   z   niego   wzrok   na   sekundę   i   malec 
zniknął. Od tego czasu Jimmy potrafi ruszać uszami. Tyle tylko mu zostało…

— Na co mu się przydało to, że umiał ruszać uszami?
— Niewielu to potrafi. Ja umiem. Popatrzcie.
— Och, czy pokażesz mi, jak się to robi? — zawołała Gwennie.
— Tego nie można się nauczyć, to dar — powiedział uroczyście Zielarz. — Tam mieszka 

Tom Sąuirely. Chwali się zawsze, że nie posiada ani centa. Dobry powód do chwalenia się. 
Nikt nie pożyczyłby mu ani grosza.

— Słyszałam, jak Lazarre mówił dokładnie to samo o tobie — powiedziała bezczelnie 

Gwen. — Nie rób drugiemu, co tobie niemiło.

— A dlaczegóż by nie? Z pewnością tak czy owak ktoś ci zrobi coś niemiłego, więc i ty 

możesz równie dobrze się zabawić. Na tym wzgórzu mieszka CC. Vessey. Niezły facet — nie 
tak skąpy jak jego tata. Kiedy umarła żona starego Vesseya, pochowano ją z małą, złotą 
broszką. Vessey nie wiedział o tym, a gdy się dowiedział, poszedł na cmentarz, otworzył grób 
i trumnę, aby tę broszkę wyjąć. Zaraz, poczekajcie chwilę. Muszę wpaść z wizytą do kapitana 
Simonsa.   Chciał,   żebym   przywiózł   mu   dziś   południowo—zachodni   wiatr.   Muszę   mu 
powiedzieć, że nie mogłem tego zrobić dzisiaj, ale przyślę mu go jutro.

— Jak myślisz, czy on naprawdę sprzedaje wiatry? — szepnęła Marigold.
— Nie — odpowiedziała Gwen z lekceważeniem. — Wiem, co myśleć o tym Zielarzu. Ma 

niezbyt  dobrze  w   głowie.  Jest  za  to  śmieszny  i  opowiada   świetne   historyjki.  Nie  wierzę 
jednak w tę opowieść o krasnoludku.

— A więc nie wierzysz? — powiedział Zielarz podchodząc od tyłu na palcach, choć nie 

widziały, żeby wychodził z domu, i patrząc współczująco na Gwennie. — Wiele stracisz w 
życiu, jeśli nie będziesz wierzyła w różne rzeczy. Popatrz, ja jeżdżę po okolicy i wierzę we 
wszystko, co słyszę, a jak dobrze się przy tym bawię!

— Lazarre mówi, że jesteś leniwy — zauważyła Gwennie.
— Nie,   leniwy   nie   —   tylko   zadowolony   z   życia.   Jestem   największą   żabą   w   swoim 

własnym stawie, więc nie martwi mnie wcale, że są większe żaby w innych stawach. Jestem 
panem  samego  siebie.  A   teraz  posłuchajcie!  Proponuję, żebyśmy  odwiedzili  starą  Babcię 
Phin. Dawno jej nie widziałem. Może pozwoli, żeby Lily dała nam jakiś kęs na obiad.

Marigold i Gwen obrzuciły nieco powątpiewającym  spojrzeniem domek,  przed którym 

zatrzymał   się   Zielarz.   Była   to   niewielka   zrujnowana   siedziba,   gdzie   większość   okien 
zasłonięta   szarym   papierem   z  braku szyb.   Brama  wisiała  na  jednym   zawiasie,  podwórko 
porastały osty i wrotycze, a stara kobieta siedząca na werandzie nie robiła miłego wrażenia 
nawet z daleka.

— Niezbyt mi się tutaj podoba — szepnęła Gwen. — Mam nadzieję, że nie zarazimy się tu 

świerzbem.

— Co to takiego?
— Marigold, czy ty niczego nie wiesz?
Marigold zaczęła myśleć intensywnie o pewnych rzeczach, o jakich wiedziała — pięknych 

rzeczach — rzeczach, o których Gwen nigdy się nie dowie. Powiedziała jednak tylko:

— Nie wiem, co to jest.
— Módl się więc, żebyś się nigdy nie dowiedziała — rzekła Gwen z poczuciem ważności. 

— Ja wiem. Złapałam to od dzieciaka ze szkoły, który mieszkał w podobnym miejscu. Pfuj! 

background image

Lój i siarka, aż do obrzydzenia.

— No, chodźcie już i nie szepczcie między sobą — pogonił je Zielarz. — Babcia Phin nie 

lubi tego. Nie chcecie chyba, żeby wam to na swój nieokrzesany sposób powiedziała. Ma 
osiemdziesiąt siedem lat, ale jest ciągle pełna wigoru.

background image

3

Trudno było powiedzieć, aby Babcia Phin była pełna wigoru pod względem fizycznym, 

ponieważ nie mogła samodzielnie chodzić na skutek „paraliżu biedra”. Umysł miała jednak 
nadal sprawny. Wyglądała przedziwnie ze śnieżnobiałymi włosami skręconymi w loki wokół 
śmiertelnie  bladej  twarzy i zielonkawoniebieskimi  oczami  miotającymi  błyskawice.  Miała 
jeszcze   prawie   wszystkie   zęby,   ale   pożółkłe,   podobne   do   kłów,   i   kiedy   odsłaniała   je   w 
uśmiechu, wyglądała staro i drapieżnie. Nosiła rurkowany, wdowi czepek mocno związany 
pod   brodą,   czerwoną   perkalową   bluzkę   i   obszerną   spódnicę   z   samodziału   w   czarno—
czerwoną kratę. Widać było, że lubi chodzić boso. Chętnie przesiadywała na werandzie, skąd 
mogła głośno złorzeczyć  i potrząsać długą, czarną laską w kierunku wszystkich osób lub 
rzeczy budzących jej niezadowolenie. Marigold słyszała o Babci Phin, ale nie przypuszczała, 
że ją kiedykolwiek spotka. Idąc dróżką za Zielarzem, na przemian czuła ciekawość i drżała z 
obawy.  Jak różne są stare kobiety,  pomyślała  porównując tę staruchę ze Starszą Babką i 
Babką.

— To dopiero niespodzianka! — rzekła Babcia Phin.
— Gorący dziś dzień, panno Phin — powiedział Zielarz.
— Niedługo znajdziesz się w gorętszym miejscu, nie wątpię w to — odparła Babcia — a ja 

będę siedziała na tronie w niebie i będę się z ciebie śmiała. Czy już zapomniałeś, że kiedy 
byłeś tu ostatnim razem, ten twój pies mnie ugryzł?

— Tak   i   biedne   zwierzę   chorowało   potem   przez   długi   czas   —   rzekł   Zielarz   z 

niezadowoleniem.   —   Dopiero   niedawno   pies   doszedł   do   siebie.   Żebym   nie   widział,   jak 
pozwalasz się ugryźć drugi raz.

— Diabeł cię nie przegada — zachichotała Babcia z podziwem. — Wejdź, wejdź. Twoje 

szczęście, że mam dziś dobry humor. Świetnie się ubawiłam patrząc na kondukt pogrzebowy 
starego doktora Ramseya. Dziesięć lat temu powiedział mi, że mam przed sobą tylko rok 
życia. Przedstaw no mnie swoim towarzyszkom.

— Panna Marigold Lesley ze Świerkowego Obłoku, panna Gwennie Lesley z Rush Hill.
— Ze Świerkowego Obłoku, co? Pracowałam tam za młodu. Stara dama była troszkę zbyt 

pobożna. Wasza ciotka Adela gościła u was tego lata. Wyglądała jak anioł, ale powiadali, że 
otruła swojego starego.

— Ona nie jest naszą ciotką. Tylko daleką kuzynką— rzekła Gwen. — I wcale nie otruła 

swojego męża.

— No, no, nie denerwuj się. Tak czy owak, połowa mężów na świecie powinna zostać 

otruta.   Miałam   ich   czterech,   więc   wiem   co   nieco   o   tym   gatunku.   Siadajcie   wszyscy   na 
podłodze werandy i odpoczywajcie, aż obiad będzie gotowy. Po to przecież przyszliście, no 
nie? Lily, Lily!

Wysoka, chuda, niechlujna kobieta pojawiła się w drzwiach w odpowiedzi na wołanie 

Babci.

— Mamy gości na obiedzie, Lily, znacznych gości ze Świerkowego Obłoku. Połóż obrus i 

przynieś placek z żab. I nie zapomnij zaparzyć herbaty z czarciego ziela. Powiedz Te Be, żeby 
przyszedł porozmawiać z dziewczynkami.

Lily jest dziś obrażona — Babcia uśmiechnęła się szeroko, gdy Lily znikła bez słowa. — 

Dałam jej po uszach dziś rano, bo zostawiła mydło w wodzie.

— Przecież ona ma ponad sześćdziesiątkę. Daj spokój — sprzeciwił się Zielarz.
— Pewnie. Powinna się była nauczyć rozsądku przez te sześćdziesiąt lat — rzekła Babcia 

udając, że nie rozumie, co miał na myśli. — Ale niektórzy nigdy nie nauczą się rozsądku. Na 
przykład ty, byłeś młodym głuptasem, a teraz jesteś starym. To smutne. Chodź tu Te Be — 
zajmij się młodymi damami.

background image

Te Be podszedł nieco naburmuszony i przykucnął przy Gwennie. Był to łobuz o bujnej 

czuprynie i zielonych, złośliwych oczach podobnych do oczu babki.

Marigold nie zwracała na niego uwagi. Była pochłonięta okropną wizją placka z żab. A co 

to takiego herbata z czarciego ziela? Brzmiało to gorzej niż placek z żab, ponieważ Marigold 
nie miała najmniejszego pojęcia, co to mogło być. Gwennie jednak, która dobrze poczuła się 
w towarzystwie chłopca, zaraz zaczęła licytować się żargonowymi zwrotami z Tymoteuszem 
Beniaminem Phinem — w skrócie Te Be. Te Be szybko pojął, że to „równa dziewczyna”, 
chociaż z nabożnisiów Lesleyów, i można się zbytnio nie przejmować tym, co się przy niej 
mówi. Kiedy wyrwało mu się „Do diabła!” — Gwennie tylko zachichotała.

— Och, Te Be, czy ty się nie boisz pójść do piekła za to, że mówisz takie słowa?
— Pewnie, że nie — odparł ze wzgardą. — Nie wierzę, że jest jakieś niebo albo piekło. 

Kiedy umierasz, to koniec z tobą.

— Nie chciałbyś żyć wiecznie?
— Nie. Nic w tym zabawnego — powiedział młodociany mizantrop. — A niebo to nudne 

miejsce sądząc z tych opowieści, które słyszałem.

— Gdybyś   tam   był,   nigdy   nie   powiedziałbyś,   że   to   nudne   miejsce   —   rzekła   nagle 

Marigold.

— A ty tam byłaś?
Marigold pomyślała o Ukrytej Krainie, o świerkowym wzgórzu i o Sylwii.
— Tak — powiedziała.
Te Be spojrzał na nią. Marigold nie była taka ładna jak ta Gwen i nie miała tyle werwy, ale 

coś sprawiło, że Te Be stał się ostrożny i zamiast powiedzieć to, co powiedziałby do Gwen, 
po prostu zauważył grzecznie:

— Kłamiesz.
— Co   to   za   maniery   —   rzuciła   nagle   Babcia   w   jego   stronę,   przerywając   rozmowę   z 

Zielarzem. — Nie pozwól, żebym cię jeszcze kiedykolwiek przyłapała na tym, jak mówisz, że 
dama kłamie.

— Och, przestań gadać — odparował Te Be.
— Tylko   bez   odszczekiwania,   proszę   —   rzekła   Babcia.   Te   Be   wzruszył   ramionami   i 

zwrócił się do Gwen.

— Dokuczała ciotce Lily przez cały dzień, bo ciotka zostawiła mydło w umywalni. Kiedyś 

ją biła, ale położyłem temu kres. Nie mogłem znieść, gdy Babcia znęcała się nad ciotką Lily.

— Jak położyłeś temu kres? — chciała wiedzieć Gwen.
— Kiedy ostatnim razem uderzyła ciotkę Lily, ugryzłem ją — powiedział chłodno Te Be.
— Powinieneś częściej ją gryźć, jeśli to ją hamuje — zachichotała Gwen.
— Nie ma nic innego, o co warto byłoby z nią walczyć — wyszczerzył zęby Te Be. — 

Babcia   to   twarda   sztuka.   Nie,   niech   robi   co   chce,   byleby   mnie   zostawiła   w   spokoju. 
Przeważnie tak jest — choć w zeszłym tygodniu dostałem od niej w szczękę, bo się upiłem.

— Bujasz, nie zrobiłbyś tego — prychnęła Gwen.
Te Be zrobił to — był to, jak „się okazało, eksperyment.
— Chciałem tylko zobaczyć, jak to jest. Bardzo się rozczarowałem. Po prostu poszedłem 

spać. Równie dobrze mogłem pójść spać bez upijania się. Nie ma obawy, już się nie zaleję. 
Nie ma w tym nic podniecającego. Nic na świecie nie jest takie, jak się spodziewasz. Świat to 
nudna dziura.

— Wcale nie — wtrąciła się znów Babcia. — Świat jest szalenie ciekawy.
Marigold   poczuła,   że   miała   jednak   z   Babcią   coś   wspólnego.   Bawiło   ją   to   spotkanie. 

Pozwalało   zerkać   na   taki   rodzaj   życia,   jakiego   nigdy   nie   znała.   Było   to   interesujące   — 
szalenie interesujące, jak wyraziłaby się Babcia.

Wydawało się, że Babcia i Zielarz dobrze się bawią, choć ścierali się od czasu do czasu.
— Chodzisz do kościoła baptystów, prawda? — powiedziała opryskliwie Babcia. — No 

background image

cóż, jeśli tak, to twój pies prędzej się znajdzie w niebie niż ty. Nie jestem taka głupia, żeby 
należeć   do   kościoła   baptystów.   Należę,   należałam   i   zawsze   będę   należała   do   kościoła 
episkopalnego, teraz i zawsze i na wieki wieków amen.

— Nie sądzę, żebyś kiedykolwiek w życiu weszła do środka kościoła episkopalnego — 

drażnił się z nią Zielarz.

— Wykręciłabym ci nos za to, gdybym mogła cię dosięgnąć — odparowała Babcia. — 

Chodź sobie do swojego kościoła baptystów, ty tchórzliwa małpia gębo. A ja będę siedzieć i 
wyobrażać sobie, jak się wszyscy smażycie w piekle.

Nagle zwróciła się do Marigold.
— Gdyby Zielarz nie był biedny, ale bogaty, jeździłby nam wszystkim po głowach. Wierz 

mi, ten człowiek to chodząca pycha.

— Obiad podany — zawołała obrażonym głosem ciotka Lily z wnętrza domu.
— Pomóż   mi   wejść   —   rzekła   Babcia,   sięgając   żwawo   po   czarną   laseczkę.   —   Tylko 

odrobina jedzenia trzyma mnie przy życiu.

Zanim Zielarz zdołał jej po rycersku pomóc, nowiutki lśniący samochód, pełen kolorowo 

ubranych ludzi, nagle skręcił w bramę i zatrzymał się naprzeciw werandy. Kierowca wychylił 
się z samochodu, aby o coś zapytać, ale Babcia, przyczajona jak tygrysica, nie pozwoliła mu 
dojść do słowa. Chwyciła w rękę najbliższy pocisk — był to stojący obok niej na ławce talerz 
pełen topionego tłuszczu i kawałeczków bekonu — i rzuciła nim w kierowcę. Pocisk chybił o 
włos, a tłuszcz i bekon wylądowały prosto na osłoniętych jedwabiami kolanach modnej damy. 
W ślad za tym Babcia Phin posłała serię przeraźliwych wrzasków i złorzeczeń, z których 
najłagodniejsze   brzmiały:   ,A   niech   wam   pogniją   wszystkie   ziemniaki”,   „Obyście   zawsze 
czegoś szukali i nigdy nie znaleźli” i na koniec „Niech was wszystkich przez siedem lat 
dręczy świerzb — będę się o to modlić, przysięgam”.

Oszołomiony   kierowca   wycofał   samochód   przez   bramę   i   przekraczając   wszystkie 

ograniczenia prędkości pomknął drogą. Gwen piszczała z zachwytu, Zielarz wyszczerzył zęby 
w uśmiechu, a Marigold uważała, że powinna czuć się zaszokowana.

Babcia była w wyśmienitym humorze.
— O rany, ale mi to dobrze zrobiło. Ciągle jeszcze potrafię urządzić porządną awanturę. 

Po twarzy tego gościa było widać, że jego dziadek musiał być stajennym. Chodźcie wszyscy 
na obiad. Gdybyśmy  wiedzieli, że przyjedziecie, —zabilibyśmy starego koguta. Czas już, 
żeby ukręcić mu głowę. Ale jest przecież placek z żab.

Ku rozczarowaniu Gwen i uldze Marigold placka z żab nie było. Podano tylko smażoną 

szynkę   i   ziemniaki   oraz   dżem   jagodowy,   który   budził   w   Marigold   ponure   wspomnienia. 
Obiad przebiegał w ciężkiej atmosferze, ponieważ ciotka Lily ciągle była obrażona, Babcia 
zajęła się pochłanianiem jedzenia, a Zielarz milczał. Do jego cech szczególnych należało to, 
że nie lubił rozmawiać, kiedy był we wnętrzu domu.

— Nie   mogę   myśleć   i   mówić,   kiedy   otaczają   mnie   ściany,   nigdy   nie   mogłem   — 

powiedział kiedyś do Salome.

Po   obiedzie   Zielarz   zapłacił   za   posiłek   buteleczką   mazidła   na   „paraliż”   Babci,   która 

pożegnała się z nimi życzliwie.

— Wolałabym, żebyście przyjeżdżali zamiast wyjeżdżać — powiedziała łaskawie.
Przyciągnęła   Marigold   do   siebie   tak   blisko,   jakby   chciała   ją   pocałować.   Marigold   z 

przerażeniem pomyślała, że jeśli to się stanie, nigdy już nie będzie tą samą dziewczynką. Lecz 
Babcia tylko szepnęła:

— Ona jest nieco śmielsza od ciebie, ale ty podobasz mi się bardziej — wyglądasz jak 

kawałeczek wiosny.

Był to komplement milszy, niż można by oczekiwać po Babci Phin.

background image

4

Popołudniowa przejażdżka wiodła wzdłuż krętego brzegu rzeczki wpadającej do Zatoki. W 

dole   przyzywała   ich   błękitna   Przystań,   a   poza   nią   były   słoneczne   wydmy   i   okryta   mgłą 
Zatoka. Zielarz z żalem wskazał biczem w jej stronę.

— Poezja zniknęła stąd na zawsze — powiedział bardziej do siebie niż do dziewcząt. — 

Kiedy byłem chłopcem, Zatoka była w taki dzień jak dziś usiana punkcikami białych żagli. 
Teraz   są   tylko   motorówki,   a   te   nie   mają   nic   wspólnego   z   romantycznością.   To   co 
romantyczne znika, znika z tego świata.

Pokiwał głową ponuro. Marigold jednak, patrząca  na świat oczami  młodości,  widziała 

wszędzie wiele romantyzmu. Co do Gwennie, to nie interesowała jej romantyczność ani jej 
brak, ale własny żołądek.

— O rety, ale jestem głodna — rzekła. — Nie najadłam się ani w połowie u Babci Phin. 

Gdzie będziemy jeść kolację?

— U mnie — oświadczył Zielarz. — Właśnie tam jedziemy. Tabby da nam coś przekąsić. 

Po kolacji odwiozę was do domu, jeśli pogodzie się spodoba, ale obawiam się, że będzie pod 
psem. Wygląda na to, że będzie lalo.

Marigold zastanawiała się chwilę nad tym, jakby to było, gdyby deszcz spadł na ziemię 

jako całe  koszyczki  maleńkich  psiaczków  — ulewa takich  kochanych,  tłustych  szczeniąt. 
Dom Zielarza stał na krańcu leśnej drogi, daleko w dole na czerwonawym brzegu morza. 
Zielarz   nie   lubił   sąsiedztwa   innych   śmiertelników.   Mały,   pobielany   domek   wydawał   się 
wtulony pomiędzy zarośla  i kwiecie.  Wszędzie  wokół rosły drzewa — Zielarz  nigdy nie 
pozwoliłby ściąć żadnego z nich — a cztery kocięta o topazowych oczach siedzące rzędem na 
parapecie wyglądały, jakby były wycięte z czarnego aksamitu według tego samego wzoru.

— Są rodem ze Świerkowego Obłoku — powiedział Zielarz pomagając dziewczynkom 

zejść z wozu. — Wasza Babka dała mi ich prababkę. Witajcie w moim biednym domu, młode 
damy. Chodź Tabby, mamy gości na kolacji. Przynieś każdej damie szklankę wody.

— O rany, czy nie dostaniemy nic więcej? — szepnęła Gwen.
Marigold była jednak zajęta Tabby Derushą, bo słyszała, jak mówili o niej dorośli, że nie 

była „całkowicie przy zdrowych zmysłach”. Mówiono, że była nawet większą heretyczką od 
Abla, ponieważ wcale nie wierzyła w Boga. Dużo się śmiała i rzadko opuszczała dom.

Tabby była bardzo tęga i nosiła suknię w biało—czerwone paski. Miała okrągłą twarz bez 

wyrazu,   ale   jej   włosy   były   bujne   i   piękne.   Tak   jak   brat   miała   dziecięce,   błękitne   oczy. 
Zaśmiała się sympatycznie do dziewcząt przynosząc im wodę.

— Wypijcie to, co do kropelki — rozkazał Zielarz. — Każdy, kto odwiedza mój dom, 

musi najpierw wypić szklankę wody. Ludzie nigdy nie piją dość dużo wody. Gdyby pili, nie 
musieliby wydawać tyle pieniędzy na lekarzy. Mówię, pijcie.

Marigold   nie   była   w   ogóle   spragniona   i   miała   trudności   z   wypiciem   drugiej   połowy 

wysokiej szklanki. Gwen wypiła połowę swojej porcji.

— Dokończ — powiedział Zielarz surowo.
— A masz! — wykrzyknęła Gwennie i prysnęła resztą wody w twarz Zielarza.
— Och, Gwennie! — zawołała z wyrzutem Marigold. Panna Tabby zaśmiała się. Zielarz 

znieruchomiał. Wyglądał nieco zabawnie, kiedy woda kapała mu z wąsów.

— Nie będę musiał myć twarzy — rzekł i to było wszystko.
Jak to się dzieje, że Gwennie robi takie  rzeczy i nie jest karana? — zastanawiała  się 

Marigold. — Czy dlatego, że jest taka ładna?

Wstydziła się za Gwennie. Być może sama Gwennie była trochę zawstydzona, bo przy 

stole   zachowywała   się   nienagannie,   z   wyjątkiem   jednego   momentu,   kiedy   z   ciekawością 
zapytała Tabby, czy to prawda, że nie wierzy w Boga.

— Mogę   się   obyć   bez   Boga   tak   długo,   jak   potrafię   się   śmiać   —   powiedziała   Tabby 

background image

tajemniczo. — Kiedy już nie będę umiała się śmiać, muszę w Niego uwierzyć.

Kolacja była świetna. Bułeczki z cynamonem, chleb z rodzynkami i mnóstwo szarlotki, 

którą Tabby sama upiekła. A Zielarz w czasie jedzenia opowiadał historyjki. Kiedy jednak po 
kolacji oświadczył,  że bądzie padało i odwiezie je do domu jutro rano, zrobiło się mniej 
przyjemnie.

— Ależ my musimy jechać! — wykrzyknęła Marigold. — Bardzo proszę, panie Derusha, 

niech pan nas zawiezie.

— Nie   mogę   odwieźć   was   do   domu   i   wracać   czternaście   mil   podczas   ulewy.   Jestem 

zadowolony z tego co mam, ale jestem biedny, nie mogę kupić powozu, a mój parasol jest 
pełen dziur. Nie będzie wam tutaj źle. Rodzina wie, gdzie jesteście i nie będą się martwić. 
Wiedzą, że u nas jest czysto. Siedem lat temu wasza Babka też musiała tu nocować podczas 
deszczu. Idźcie prosto do łóżek i śpijcie, a zanim się obejrzycie, nadejdzie ranek.

background image

5

— Nie   zasnę   ani   przez   moment   w   tym   okropnym   miejscu   —   powiedziała   zgryźliwie 

Gwen, rozglądając się z pogardą po maleńkiej sypialni. Dostrzegła jedynie nierówną podłogę 
okrytą okrągłym, plecionym dywanikiem, tanią komódkę z pękniętym lustrem, nadtłuczony 
dzbanek   i   miskę,   poplamiony   i   popękany   sufit   oraz   staromodną   koronkę   ozdabiającą 
powłoczkę na poduszki. Marigold również widziała to wszystko, ale zobaczyła też przez małe 
okienko   coś   innego   —   zachód   słońca   na   Przystani   we   wspaniałych,   groźnych   kolorach 
zwiastujących  nadejście sztormu. Widok ten podtrzymywał  w niej poczucie romantycznej 
przygody, bo zmęczona zaczynała wątpić, czy robienie wszystkiego, na co ma się ochotę, jest 
znowu takie zabawne.. Dlaczego Gwen nie potrafi brać życia z dobrej strony? Narzeka od 
kolacji. Jak się okazało, nie jest wcale takim znów świetnym kompanem.

— Uważaj, bo zostaniesz z taką skrzywioną twarzą na zawsze.
— Nie bądź za mądra — powiedziała sucho Gwen. — Stary Abel powinien nas zawieźć do 

domu. Obiecał ‘nam. Śmiertelnie boję się spać pod wspólnym dachem z Tabby Derushą. Z 
daleka widać, że ona ma kręćka. Może wejdzie tu i udusi nas poduszką.

Marigold sama bała się nieco Tabby — szczególnie o zmroku. Powiedziała jednak:
— Mam nadzieję, że Salome nie zapomniała dać kotom jeść.
— Mam nadzieję, że w tym łóżku nie ma pluskiew — Gwen spojrzała nieprzychylnie na 

posłanie. — Wygląda podejrzanie.

— Och, nie, jestem pewna, że nie. Jest tak czysto — rzekła Marigold. — Pomódlmy się i 

wejdźmy do łóżka.

— Ciekawe, czy nie boisz się modlić po tym, jak kłamałaś Te Be, że byłaś w niebie — 

rzekła Gwen, zmęczona i zdecydowana odegrać się na kimś.

— To   nie   było   kłamstwo,   nie   było,   och,   nic   nie   rozumiesz   —   zawołała   Marigold   — 

Sylwia…

Marigold zamilkła.  Nigdy nie  powiedziała  Gwennie o Sylwii.  Gwen domyśliła  się, że 

Marigold ma jakiś sekret związany ze świerkowym lasem i nagabywała ją o to od czasu do 
czasu. Uczepiła się zdania, które Marigold niebacznie wypowiedziała.

— Sylwia!   Masz   jakiś   sekret   z   nią   związany,   ktokolwiek   to   jest.   Jesteś   podła,   że   nie 

powiedziałaś mi o tym. Przyjaciele zawsze mówią sobie takie rzeczy.

— Nie zawsze. Nie powiem ci o Sylwii i nie próbuj mnie błagać. Mam prawo do własnych 

tajemnic.

Gwen rzuciła butem w ścianę.
— W   porządku.   Zatrzymaj   to   dla   siebie.   Czy   myślisz,   że   zależy   mi   na   twoich 

obrzydliwych sekretach? Jeden z nich już znam. Jesteś zazdrosna o Klementynę Lawrence.

Marigold mocno się zarumieniła. Jak u licha Gwennie się o tym dowiedziała? Nigdy nie 

wspominała jej o Klementynie.

— Aha! — Gwennie zaśmiała się ze złośliwą satysfakcją. Musiała znęcać się nad kimś, 

żeby dać ujście zdenerwowaniu, a Marigold była jedyną osobą pod ręką. — Nie sądziłaś, że o 
tym wiem. Przede mną nic się nie ukryje. O rety, ale byłaś skrzywiona, kiedy wychwalałam 
jej   fotografię!   Być   zazdrosną   o   umarłą   kobietę,   której   nigdy   nie   widziałaś!   To 
najśmieszniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek słyszałam!

Marigold wiła się w udręce. A najgorsze, że to była prawda. Nie znosiła Klementyny z 

każdym dniem coraz bardziej. Chciałaby, żeby tak nie było. Cierpiała na samą myśl o tym. 
Cierpiała też, ponieważ Gwennie na to wpadła.

— Oczywiście — ciągnęła Gwennie. — Pierwsza pani Leandrowa była dużo ładniejsza od 

twojej matki. To jasne, że twój ojciec kochałby ją bardziej. Mama mówi, że wdowcy żenią się 
po   raz   drugi,   żeby   mieć   kogoś   do   prowadzenia   domu.   Mogłabym   godzinami   patrzeć   na 

background image

zdjęcie  Klementyny.  Kiedy będę dorosła, każę zrobić  sobie taką  fotografię,  ze wzrokiem 
skierowanym  na lilie  i włosami  zaczesanymi  w taki sam sposób. Nigdy nie dam ostrzyc 
moich włosów. To pospolite.

— Księżniczka Warwara miała ostrzyżone włosy — odcięła się Marigold.
— Rosyjskie księżniczki się nie liczą.
— Ona jest cioteczną wnuczką królowej Wiktorii.
— To ona tak twierdzi. Nie próbuj być ważna przy mnie, Marigold Lesley, tylko dlatego, 

że odwiedziła cię księżniczka. Ja jestem zwolenniczką demokracji.

— Nie jesteś. Demokraci są tylko w Stanach Zjednoczonych.
— W   każdym   razie   nie   przejmuję   się   królami   i   królowymi.   Zapomniałam,   jak   to   się 

nazywa. Co do polityki, to wiesz, że zamierzam być toryską. Sir John Carter jest o wiele 
przystojniejszy od naszego liberała.

— Nie możesz zostać zwolenniczką konserwatystów —— zawołała Marigold oburzona 

tym wywrotowym pomysłem. — Przecież… przecież… urodziłaś się pośród liberałów.

— Zobaczymy, czy nie mogę. No cóż — Gwen zdjęła ubranie i wcisnęła się w jedną z 

kusych bawełnianych nocnych koszulek, które Tabby skądś dla nich wytrzasnęła — a teraz 
czas na modlitwę.  Męczy mnie powtarzanie  ciągle  tej samej  starej modlitwy.  Zamierzam 
wymyślić własną.

— Czy uważasz, że to bezpiecznie?  — powiedziała  Marigold z powątpiewaniem.  Czy 

wśród obcych nie było wskazane trzymać się wypróbowanych, tradycyjnych modlitw, tak jak 
i politycznych poglądów?

— Czemu nie? Wiem, co zrobię. Zmówię twoją modlitwę — tę, którą ułożyła dla ciebie 

ciotka Marigold.

— Nie zrobisz tego — zawołała Marigold. — To jest moja własna, tylko moja modlitwa.
— Podła egoistka — rzekła Gwennie.
Marigold   zamilkła.   Może   i   było   to   egoistyczne.   Poza   rym   Gwennie   i   tak   zmówi   tę 

modlitwę, jeśli będzie miała ochotę. Znała Gwennie. Czuła jednak, że jej własna ukochana 
modlitwa będzie na zawsze skalana, jeśli ten diablik z Rush Hill ją wypowie.

Gwennie uklękła, zerkając na Marigold, ale w ostatniej chwili dała za wygraną. Gwennie 

nie była z gruntu zła. Ponieważ oświadczyła, że zamierza wymyślić nową modlitwę, musiała 
to zrobić. Nie chciała wycofywać się całkowicie, lecz odkryła nagle, że wymyślenie modlitwy 
nie jest wcale łatwe.

— Kochany Boże — powiedziała powoli — proszę… proszę… proszę cię, żebym nigdy 

nie   miała   takich   brodawek   jak   Tabby   Derusha.   Powszednim   chlebem   nie   musisz   się 
przejmować,   mam   go   dosyć,   ale   proszę,   daj   mi   dużo   puddingu   i   tortu,   i   konfitur.   I 
pobłogosław proszę wszystkich w rodzinie, którzy na to zasługują.

No, zrobione — oświadczyła, wskakując do łóżka.
— Jestem pewna, że Pan Bóg uzna to za bardzo śmieszną modlitwę — rzekła Marigold.
— Czy   nie   sądzisz,   że   potrzebna   jest   Mu   rozrywka   od   czasu   do   czasu?   —   zapytała 

Gwennie. — W każdym razie jest to moja własna modlitwa. Nikt inny nie układał jej dla 
mnie. Rety, Marigold, a jeśli w tym łóżku jest gniazdo myszy? O, kleszcz!

Gwennie myślała o samych okropnych rzeczach! Zdmuchnęły płomień lampy i zrobiło się 

ciemno. Były oddalone od domu o czternaście mil. Krople deszczu waliły w okna. Czy Tabby 
Derusha miała „bzika”?

— Abel przesyła wam te jabłka.
Gwennie, według jej własnego określenia, ryknęła. Tabby stała przy ich łóżku. W jaki 

sposób dostała się tutaj, skoro jej nie słyszały? To było bardzo dziwne. Kiedy znowu wyszła, 
nie śmiały jeść jabłek, bojąc się, że mogą być robaczywe.

— Co tak sapie przy drzwiach? — szepnęła Gwennie. — Może to Abel Derusha zmienił 

się w wilka?

background image

— To   tylko   Buttons   —   zadrwiła   Marigold.   Była   zadowolona,   kiedy   nagłe   chrapanie 

oznajmiło,   że   Gwennie   śpi.   Zanim   ona   sama   zasnęła,   Tabby   Derusha   weszła   do   pokoju 
jeszcze raz — cicho jak cień, tym razem ze świeczką. Pochyliła się nad łóżkiem. Marigold 
zastygła   w   przerażeniu,   zamknęła   oczy   i   wstrzymała   oddech.   Czy   czekała   je   śmierć? 
Uduszenie poduszką?

— Kochane   dzieciaczki   —   rzekła   Tabby,   biorąc   do   ręki   jeden   ze   ślicznych   loków 

Gwennie. — Włosy delikatne jak jedwab, słodkie twarzyczki, śliczne maleństwa.

Marigold poczuła na policzku dotyk delikatny jak płatek róży. Tabby napawała się ich 

widokiem jeszcze chwilę. Potem znikła tak bezszelestnie, jak się pojawiła. Lecz Marigold już 
się   nie   bała.   Czuła   się   tak   bezpieczna   jak   w   swoim   błękitnym   pokoiku   w   Świerkowym 
Obłoku. Mimo wszystko był to interesujący dzień. I Gwen okazała się w porządku — nie 
ukradła jej modlitwy. Marigold powtórzyła ją cichutko — śliczną modlitwę, którą tak bardzo 
lubiła, ponieważ była piękna i ponieważ ułożyła ją ciotka Marigold — i zapadła w sen.

background image

6

— Nie zmrużyłam oka przez całą noc — zaklinała się Gwen.
— Nie szkodzi, zobacz, oto nowy ranek, śliczny nowy ranek — rzekła Marigold. Deszcz 

przestał   padać.   Wiał   południowo—wschodni   wiatr,   obiecany   przez   Zielarza   kapitanowi 
Simonsowi, i gnał przed sobą chmury. Na plaży woda cicho szemrała, układając się w małe, 
błękitne fale. Niebo na wschodzie całe było srebrnoróżowe. Wysokie, rude klifowe zbocza 
porastała trawa, zielona i mokra. Nad Przystanią wisiała mleczna mgła. Wschodzące słońce 
rozdarło ją i zrobiło z niej tęczę, pod którą po połyskliwej toni przepływał statek. Nigdy 
jeszcze świat nie wydawał się Marigold taki piękny.

— Co robisz? — zapytała Gwennie, wkładając niecierpliwie ubranie. Była zirytowana, 

ponieważ Buttons dostał się jednak do pokoju i przespał noc na jej sukience.

— Myślę… myślę, że się modlę — powiedziała rozmarzona Marigold.

background image

7

Podczas śniadania nadjechał wuj Klon, aby je zabrać.
— Czy bardzo gniewają się na nas w Świerkowym Obłoku? — zapytała Gwennie. Było to 

bardzo rozsądne jak na nią. Nie lubiła wuja Klona. Zawsze umiał zapędzić ją w kozi róg.

— Opatrzność czuwa nad dziećmi i idiotami — powiedział wuj Klon łagodnie. — Jim 

Donkin przyniósł wiadomość od was dopiero późnym wieczorem, kiedy więc dowiedziano 
się, gdzie jesteście, wszyscy poczuli teką ulgę, że sprawa jadalnego pokoju zeszła na drugi 
plan.   Panno   Gwen,   proszę   na   drugi   raz   nie   zaglądać   do   jagodowego   winą,   kiedy   jest 
purpurowe.

— Dobrze, że jesteśmy już za duże, żeby nas bić — szepnęła Gwen, gdy zobaczyła twarz 

Babki.

— Też tak myślę — zgodził się Lucyfer.

background image

R

OZDZIAŁ

 

TRZYNASTY

D

UCH

 K

LEMENTYNY

 

PRZESTAJE

 

STRASZYĆ

1

Historia z jagodowym winem była zdecydowanie niefortunna. W Świerkowym Obłoku 

mówiono po cichu o wysłaniu Gwennie do domu. Nic jednak z tego nie wyszło, a Gwennie 
nigdy   się   nie   dowiedziała,   że   rozważano   taką   możliwość.   Babka   uznała,   że   w   żadnym 
wypadku nie wolno obrazić Lutra i Ani, choć ze swej strony nie mogła zrozumieć Józefiny. 
Prawdziwym powodem zatrzymania Gwennie było to, że wszyscy ją lubili mimo — a może 
dzięki jej szatańskim pomysłom.

— Zabawne   połączenie   figlarności   i   przedwczesnego   dojrzewania   —   oświadczył   wuj 

Klon, który lubił dobrą zabawę.

— Paskudna mała psotnica — mówił Lazarre, lecz wszystko by dla niej zrobił.
— Dziecko   Belzebuba   —   orzekła   Salome,   ale   trzymała   w   starym   kamiennym   garnku 

ciasteczka   „skocz–przynieś”   dla   Gwennie.   Gwennie   zachowywała   się   jak   anioł   lub   była 
nieznośna, zależnie od humoru, ale nie zadzierała nosa z powodu swojej urody, a po Ani 
Vincent miała dobre, szczodre serce, po Lutrze zaś niezdolność do chowania urazy. Co do 
Marigold, to  kilka  razy ostro się posprzeczały,  ale pomiędzy  sprzeczkami  bawiły się tak 
dobrze, że nie miało to większego znaczenia. Gwennie jednak, kiedy się złościła, miała ostry 
języczek   i   mówiła   wtedy   rzeczy,   które   sprawiały   ból   —   szczególnie,   gdy   dotyczyło   to 
Klementyny.

Fotografia   Klementyny   wisiała   wciąż   na   ścianie   w   pokoju   sadowym,   w   zielonym 

półmroku, mimo że większość spłowiałych fotografii panien młodych leżała zapomniana na 
strychu.   Twarz   Klementyny   była   biała   jak   kość   słoniowa,   włosy   zaplecione   gładko   w 
warkocze. Miała piękne dłonie i oczy, które spod długich rzęs obejmowały spojrzeniem lilię. 
Marigold czuła, że jej niechęć byłaby znacznie mniejsza, gdyby Klementyna patrzyła na nią 
prosto i nieco arogancko jak inne panny młode. Mogłaby wtedy napotkać jej wzrok i stawić 
mu czoło.

Lecz to odwrócone, obojętne spojrzenie! Tak jakby Marigold nic nie znaczyła! Jakby jej 

uczucia i myśli w ogóle się nie liczyły! Och, tak, być może dla innych Klementyna Lesley nie 
żyła, ale dla Marigold była ona nieznośnie żywa. Wiedziała, że Ojciec ożenił się z Matką, 
żeby mieć kogoś do prowadzenia domu. Jego miłość należała w całości do tej zarozumiałej 
„Damy z Lilią”. Gwennie zaś, podejrzewając, że w sercu Marigold istnieje ukryta rana, od 
czasu do czasu wierciła w niej nożem, wychwalając portret Klementyny.

Jedyną, słabą pociechą Marigold była myśl, że gdyby Klementyna żyła dość długo, aby się 

zestarzeć,   utyłaby   tak   jak   jej   matka,   mieszkająca   na   skraju   miasteczka   Harmony.   Wielu 
Lawrence’ów   mieszkało   w   okolicy   Harmony,   lecz   jak   mówiono,   nikt   z   nich   nie   lubił 
Lorraine, choć byli dla niej zawsze uprzedzająco grzeczni. Marigold wiedziała o tym, tak jak 
wiedziała wiele rzeczy, o jakie dorośli nigdy by jej nie podejrzewali, i zawsze, gdy spoczęły 
na niej oczy starej pani Lawrence, czuła się tak, jakby nie miała prawa istnieć. Gdyby tylko 
mogła do końca uwierzyć, że Klementyna wyglądałaby na starość tak jak jej matka, to z 
pewnością nie byłaby o nią zazdrosna.

Pani Lawrence była bowiem śmieszną starą damą, a o ludzi śmiesznych nigdy nie jest się 

zazdrosnym.

Bardzo dumna ze swojego podobieństwa do królowej Wiktorii, pani Lawrence ubierała się, 

jak przystało na osobę o królewskiej urodzie. Miała trzy podbródki, obfite łono i nieszkodliwy 
choć   irytujący   zwyczaj   rozsiewania   wszędzie   szpilek   do   włosów.   Jej   ulubionym 

background image

przymiotnikiem był „chrześcijański”, a zdecydowanie nie lubiła, kiedy jej przypominano, że 
jest stara albo otyła. Nosiła stale broszkę z włosami Klementyny wewnątrz i gdy tylko mówiła 
o córce — a robiła to często — głos jej stawał się płaczliwy. Mimo to miała wiele zalet i była 
starci, poczciwą duszą, jak twierdził wuj Klon.

Marigold widziała w niej tylko wady i słabości, ponieważ tylko to chciała widzieć w matce 

Klementyny.   Bawiło   ją,   że   wuj   Klon   pokpiwal   z   dziwactwa   pani   Lawrence,   jakim   było 
przechowywanie   bucików   jej   dzieci.   Mówiono,   że   zapełniła   nimi   cały   pokój.   Były   tam 
wszystkie   buciki   i   pantofle   noszone   przez   całą   czwórkę   —   od   pierwszych   bucików   do 
ostatnich.   Nikomu   to   nie   szkodziło   i   nie   powinno   sprawiać   Marigold   takiej   szalonej 
satysfakcji, ale czyż zazdrość bywa kiedykolwiek rozsądna?

background image

2

Syn wuja Piotra Royala ożenił się i przywiózł swoją żonę do Harmony. Mówiono o niej, że 

jest   niezwykle   piękna   i   nawet   ciotka   Józefina   oświadczyła,   że   jest   to   —najdoskonalsza 
piękność ze wszystkich panien młodych, jakie widziała. Zwykle w takich okolicznościach 
organizowano   zabawy   i   teraz   wuj   Klon   i   ciotka   Marigold   urządzali   na   jej   cześć   bal 
kostiumowy, na którym wszyscy młodzi mieli nosić maski. Marigold była zainteresowana, a 
Gwennie   podniecona,   kiedy   słuchały,   jak   Babka   i   Matka   rozmawiają   na   ten   temat   przy 
kolacji. Obie dziewczynki gorąco chciały zobaczyć to przyjęcie. Obie też wiedziały, że gdy 
tylko Babka i Matka odjadą, będą musiały iść do łóżek.

— Bądźcie grzeczne — powiedziała Babka ostrzegawczo.
— Być grzeczną to nic zabawnego — rzekła Gwennie, wydymając usta. — Nie rozumiem 

też, dlaczego nie możemy pójść na przyjęcie.

— Nie zostałyście zaproszone — poinformowała je Matka.
— Jesteście za małe, żeby chodzić na bale — stwierdziła Babka.
— Już   niedługo   będziecie   wystarczająco   duże   —   pocieszyła   je   Salome.   Wuj   Klon 

przyjechał po Matkę i Babkę z Harmony samochodem,

już w kostiumie — długim aksamitnym płaszczu w kwiaty, należącym ongiś do jakiegoś 

prapradziada zza morza. Na głowę włożył pudrowaną perukę, na piersi i przy rękawach miał 
koronkowe żaboty, a u pasa prawdziwy miecz. Matka i Babka nie były przebrane, ale Babka 
prezentowała się wspaniale w swoim aksamicie, a Matka w ślicznym brązowym brokacie i 
perłach. Marigold pomyślała z zachwytem,  że wyglądało to jak z jakiegoś opowiadania i 
bardzo   chciała   pójść   na   wzgórze   i   powiedzieć   o   tym   Sylwii.   Nie   widziała   jej,   odkąd 
przyjechała Gwennie, i czasem czulą, że bardzo za nią tęskni. Nie poszła jednak na wzgórze. 
Gwennie nie może się dowiedzieć o Sylwii.

— Biegnijcie do domu dzieciaczki i idźcie już spać — wuj Klon uśmiechał się szeroko i 

nieco złośliwie, bo dobrze wiedział, że nie miały na to najmniejszej ochoty.

— Nie nazywaj mnie dzieciaczkiem — oczy Gwen miotały błyskawice.
Gdy   samochód   z   cichym   warkotem   odjechał   znikając   w   oddali,   Gwennie   usiadła 

pogrążona w milczeniu na schodach werandy. Było to u niej rzadkie, ale ucieszyło Marigold. 
Miło było tak siedzieć i marzyć, gdy zapadał zmierzch, a Lucyfer grasował wśród grządek jak 
czarny demon.

Nie był to Lucyfer z czasów Starszej Babki. Tamten odszedł tam, gdzie odchodzą stare, 

dobre koty.  Nowy Lucyfer  zajął jego miejsce, a tak bardzo go przypominał, że po kilku 
tygodniach   wszystkim   wydawało   się,   że   jest   to   ten   sam,   stary   Lucyfer.   W   Świerkowym 
Obłoku od pokoleń następowały po sobie koty nazywane Lucyferem i Czarownicą, wszystkie 
tak podobne do siebie, że Phidime i Lazarre uważali, że to te same zwierzęta i doszli do 
wniosku, że były to diabły Starej Damy.

Nadeszła Salome, która właśnie wydoiła krowy.
— Idę do łóżka — powiedziała. — Boli mnie głowa. Wy też powinnyście już się położyć. 

W spiżarni jest lemoniada i ciasteczka.

— Lemoniada i ciasteczka — powiedziała Gwennie z pogardą, gdy Salome weszła do 

domu zostawiając dwie psotnice bez nadzoru. — Lemoniada i ciasteczka! A na przyjęciu 
mają najróżniejsze ciasta, lody i sałatki!

— Nie   ma   co   o   tym   myśleć   —   rzekła   Marigold   z   westchnieniem.   —   Jest   dziewiąta. 

Chodźmy do łóżek.

— Do łóżek! Zamierzam pójść na przyjęcie. Marigold spojrzała na nią zdumiona.
— Na przyjęcie? Nie możesz tego zrobić!
— Nie mogę. Ale zrobię. Przemyślałam wszystkie szczegóły. Po prostu pójdziemy pieszo 

background image

— to nic trudnego — tylko jedna mila. Musimy mieć na sobie przebranie, tak żeby każdy, kto 
nas zobaczy, uważał, że należymy do gości. W kufrach na strychu jest mnóstwo ubrań. Zrobię 
też maski. Nie wejdziemy do domu, zajrzymy tylko przez okno, obejrzymy przebrania i całą 
zabawę.

Zły wpływ Gwen do tego stopnia zepsuł Marigold, że nie czulą nawet wyrzutów sumienia. 

To   z   pewnością   będzie   bardzo   interesujące.   Tak   bardzo   chciała   zobaczyć   „pannę   młodą 
doskonałej urody” i cudowne kostiumy. Słyszała, jak mówiono, że Piotruś od wuja Piotra 
będzie przebrany za diabła. Martwiła się jedynie tym, czy ujdzie im to na sucho.

— A jeśli Babka nas przyłapie? — zapytała.
— Do licha z tą twoją Babką. Nie przyłapie, a jeśli tak, to co z tego? Nie zabije nas. Nie 

bądź takim mięczakiem.

Marigold nie była mięczakiem i za parę minut szły na paluszkach na strych, zachowując 

ostrożność, tak żeby nie usłyszała ich Salome w zaciszu swojego pokoju przy kuchni. Przy 
świetle świec strych sprawiał wrażenie dość niesamowite. Marigold nigdy nie była tam po 
zmroku.

Na gwoździach wbitych w krokwie wisiały wiechcie suszonych ziół, wraz z pękami gęsich 

skrzydeł,   motkami   przędzy   i   różnymi   starymi   płaszczami.   Przy   oknie   stał   duży   warsztat 
tkacki Babki, na którym tkała koce z samodziału, a w rogu starutkie pianino — jak głosiła 
legenda, grywał na nim duch jakiejś damy. Pod okapem, w kufrze leżały jedwabne suknie, w 
których dawno temu tańczyły wesołe dziewczyny. Marigold nigdy nie oglądała zawartości 
kufra, ale Gwennie, jak się wydawało, robiła to. Marigold pomyślała, że Gwennie musiała w 
nim grzebać. Rzeczywiście grzebała — w pewien deszczowy dzień, kiedy nikt nie mógł jej 
znaleźć — wiedziała też dokładnie, co było w wielkim kufrze, ale nie miała pojęcia, tak jak i 
Marigold,   że   zielona   sukienka   z   przejrzystej   krepy,   usiana   maleńkimi   stokrotkami,   z 
satynowym paskiem zapinanym klamrą ze sztucznym brylantem, leżąca w pudle na wierzchu, 
należała kiedyś do Klementyny. Marigold wiedziała, że Klementyna została pochowana w 
sukni   ślubnej,   a   starsza   pani   Lawrence   zabrała   wszystkie   jej   piękne   stroje.   Ten   jednak 
przeoczyła. Być może nie sądziła, że jeszcze istnieje. Pierwsza pani Leandrowa miała swoje 
własne powody, aby ją zachować i włożyć do pudła, gdzie przetrwała przez te wszystkie lata.

— To   będzie   coś   dla   ciebie   —   .orzekła   Gwen.   —   Ja   przebiorę   się   za   wróżkę   w 

szkarłatnym płaszczu i kapturze, z talią kart w ręce. Wszystko tu jest — ktoś musiał tego 
kiedyś używać jako przebrania na balu.

Marigold z rozkoszą dotknęła satynowego paska. Uwielbiała satynę.
— Nie mogę włożyć tej sukni — sprzeciwiła się. — Jest dla mnie o wiele za duża.
— Włóż  ją  —  rozkazała  Gwen.  —  Dopasuję  ją  dla  ciebie.   Robię  to   pierwszorzędnie. 

Mama mówi, że jestem urodzoną krawcową. Chodźmy do naszego pokoju. Salome może 
usłyszeć skrzypienie.

Marigold nałożyła  sukienkę w stokrotki,  ze ślicznymi  rękawami  z koronki i okrągłym 

wycięciem przy szyi. Była przepiękna, choć staromodna i pomięta. Marigold była wysoka jak 
na swój wiek, Klementyna zaś niska i drobna, mimo to sukienka była dla dziewczynki za 
długa   i   zbyt   obszerna.   Lecz   pomysłowa   Gwennie   przy   pomocy   wielu   agrafek   dokonała 
cudów. Dół sukni podpięła w kilku miejscach, a szpilki ukryła pod bukiecikami stokrotek 
odpiętych ze starego kapelusza, które doskonale komponowały się z kwiatkami na sukience.

— Teraz włóż odświętne pantofelki i różowe, jedwabne pończochy — rozkazała Gwen, 

spryskując swój płaszcz i zieloną suknię fiołkową wodą Matki. — Muszę zrobić dla nas 
maski.

Przystąpiła do tego tnąc bezlitośnie na pasy wdowi welon Starszej Babki ze sztywnej, 

czarnej krepy.  Potem naciągnęła  czerwone pończochy i sporządziła dla siebie różdżkę ze 
starej rączki od parasola, owijając wokół niej japońskiego węża ze szkarłatnego papieru i 
umieszczając na jednym z końców srebrzystą, choinkową bombkę. Bezsprzecznie Gwen była 

background image

mistrzynią w tym co robiła, i Marigold zachwycała się jej zręcznością. Kilka minut później 
dwie   postacie   z   czarnymi   twarzami,   jedna   ubrana   na   czerwono,   a   druga   na   zielono, 
wyślizgnęły się cicho ze Świerkowego Obłoku i pomknęły drogą do Harmony, podczas gdy 
Salome spała snem sprawiedliwego, a Lucyfer opowiadał Czarownicy z Endor, że diabli go 
wezmą, jeśli kiedykolwiek jeszcze pozwoli tej małej piekielnicy z Rush Hill prowadzać się po 
podwórzu na tylnych łapach.

background image

3

Marigold nigdy nie bała się ciemności, jeśli był z nią jeszcze ktoś, więc teraz rozkoszowała 

się spacerem do miasteczka. Noc była czarowna, w zaroślach rozlegały się tajemnicze głosy 
chochlików. Dlaczego chmury tak gnały przez oświetlone księżycowym światłem niebo? Na 
jaką to tajemną schadzkę spieszyły? Czasem dziki królik przebiegł drogą oświetloną przez 
księżyc. Marigold była niemal zmartwiona, kiedy dotarły do celu.

Na   szczęście   dom   wuja   Klona   znajdował   się   na   przedmieściu,   nie   musiały   więc   iść 

ulicami.   Wślizgnęły   się   bocznym   zaułkiem,   przecisnęły   przez   szczelinę   w   ligustrowym 
żywopłocie,   dzielnie   przemaszerowały   przez   trawnik   i   znalazły   się   przed   oknem   dużego 
pokoju, w którym odbywały się tańce. Okno było otwarte, a rolety podniesione tak, że miały 
doskonały widok na całe wnętrze.

Marigold zaparło dech z zachwytu. Tak, to był baśniowy świat. Przez chwilę oglądała inną 

rzeczywistość. Po raz drugi w życiu Marigold pomyślała, że przyjemnie byłoby dorosnąć. 
Przypomniała sobie, jak to było za pierwszym razem. Dawno temu, kiedy miała sześć lat, 
leżała zwinięta na otomanie, patrząc jak jej osiemnastoletnia kuzynka stroiła się na zabawę 
taneczną. Kiedy ona będzie tak wyglądała? Za dwanaście lat. Jęknęła głośno.

— O co chodzi, maleńka? Źle się czujesz?
— Nie. Tylko — tylko tak długo jeszcze nie będę dorosła — westchnęła Marigold.
— Nie tak długo jak myślisz — zauważyła Babka, przechodząc korytarzem.
Teraz znowu Marigold poczuła przez moment, że dorastanie trwa zbyt długo.
Pokój oświetlał na różowo duży, wesoły, chiński lampion zawieszony u sufitu. Parkiet 

zapełniali   tancerze   w   najniezwyklejszych   strojach.   Wyczuwało   się   atmosferę   wspaniałej 
zabawy.  Przed domem i w ogrodzie — wszędzie — słychać było śmiech. — Pies ciotki 
Marigold skowyczał tęsknie w budzie słysząc tę muzykę. Jakież cudowne kwiaty, światła, 
muzyka, suknie. Większość młodszych gości nosiła maski, spośród starszych — niewielu. Im 
właśnie Marigold najchętniej się przyglądała, ponieważ znała ich. Była tam ciotka Anna, w 
szarych   koronkach   narzuconych   na   bursztynowy   jedwab  —   Marigold   nigdy   nie   widziała 
ciotki   Anny   wyglądającej   tak   wspaniale!   Była   kuzynka   Jen   z   brylantowym   wieńcem   we 
włosach, kuzynka  Barbara,  która zawsze miała  oczka w pończochach,  i kuzynka  Magda, 
najlepsza   tancerka   spośród   Lesleyówien.   Jej   pantofelki   tańczyłyby   same   całą   noc.   Nie 
zabrakło ciotki Emmy ciągle noszącej fryzurę à la Pompadour i wuja Percy, który dopiero po 
trzech miesiącach zauważył, że jego żona ścięła włosy. Był również stary wuj Nataniel, z 
wielką grzywą  siwych  włosów sięgających  do ramion,  wyglądający jak lew  po zjedzeniu 
chrześcijanina, który leży mu na żołądku. W kącie pod palmą, obok ciotki Marigold, siedziała 
bez maski istota w sukni z różowego szyfonu wyszywanego srebrem, z włosami okalającymi 
jej głowę jak złocisty kaptur, tak śliczna, że Marigold od razu poczuła, że to musi być „panna 
młoda doskonałej urody”. Doskonałej urody — to było właściwe określenie. Marigold nie 
mogła oderwać od niej oczu. Sam jej widok wart był tego, żeby tu przyjść.

Matka   tańczyła   —   naprawdę   tańczyła   —   a   Babka   wyglądała   tak,   jakby   niewiele   ją 

obchodziły   fokstroty   i   tanga.   Siedziała   pod   ścianą   obok   dostojnej   starej   wdowy   w 
bladoróżowej satynowej sukni z włosami uczesanymi na wzór królowej Wiktorii i broszką z 
kamei zawierającą włosy Klementyny. Widok pani Lawrence zepsuł Marigold humor. Już 
miała się odwrócić, kiedy Gwen powiedziała:

— Zobaczyłyśmy   wszystko,   co   było   do   zobaczenia.   Zakradnijmy   się   pod   jadalnię   i 

obejrzyjmy stoły.

Lecz w jadalni rolety były spuszczone, więc nic nie mogły zobaczyć.
— Wejdziemy do środka i wszystko obejrzymy — oświadczyła Gwen.
— Och, czy sądzisz, że to jest bezpieczne?

background image

— Oczywiście.   Spójrz,   jak   się   wszyscy   poprzebierali.   Nikt   nas   nie   pozna.   Zamierzam 

zobaczyć wszystko, co jest do zobaczenia, słowo daję.

Weszły więc i, jak przewidziała Gwen, nikt ich nie zauważył.  Stół nakryty do kolacji 

wyglądał   tak   przepięknie,   że   zaparło   im   dech   w   piersiach.   Marigold   nigdy   w   życiu   nie 
widziała   tak   ładnie   podanych   potraw   —   takich   wytwornych   ciast   i   ciasteczek,   takich 
cudownych   kolorowych   kanapek,   takich   przepięknych   nakryć.   W   Świerkowym   Obłoku 
potrafiono urządzić przyzwoite przyjęcie, ale ta urzekająca wytworność była czymś zupełnie 
nowym.   Gwen   zauważyła   z   niezadowoleniem,   że   nie   było   możliwości   „zwędzenia” 
czegokolwiek  — zbyt  wiele kręciło się służby.  Kiedy więc napatrzyły  się wystarczająco, 
zawiedziona Gwen pociągnęła Marigold.

— Zajrzyjmy jeszcze raz do drugiego pokoju i chodźmy stąd.
Jak dotąd wszystko szło dobrze. Rozzuchwalone powodzeniem odważnie przeszły przez 

korytarz i stanęły w wejściu do pokoju, w którym odbywały się tańce. Na parkiecie nie było 
już tylu osób. Sierpniowa ciepła noc wywabiła wielu tancerzy na oświetlony księżycowym 
światłem trawnik. W pokoju siedzieli sami starsi członkowie rodziny. Pani Lawrence, jeszcze 
bardziej wiktoriańska niż zwykle, omdlewającym ruchem poruszała wielkim wachlarzem ze 
strusich piór, pamiętającym  jeszcze lata dziewięćdziesiąte. Stary wuj Percy stał na końcu 
korytarza   telefonując   i   jak   zwykle   krzycząc   na   cały   głos.   Marigold   przypomniała   sobie 
rodzinną historię o nim i parsknęła śmiechem.

— Co to za hałas? — zapytał kiedyś gość w biurze wuja.
— Och, to tylko pan Lesley rozmawia ze swoją żoną, która jest w Montague — odparł 

jego młody wspólnik.

— Dlaczego po prostu do niej nie zatelefonuje, zamiast krzyczeć w ten sposób przez całą 

Wyspę? — zapytał gość.

Gwen   obróciła   się,   żeby   zobaczyć,   dlaczego   Marigold   trzęsie   się   ze   śmiechu.   Wtedy 

wydarzyła   się   katastrofa.   Gwen   nastąpiła   na   piłeczkę,   która   jakimś   trafem   leżała   pod 
frędzlami portiery, wskoczyła jak szalona do pokoju i upadła z mrożącym krew w żyłach 
wrzaskiem. Pociągnęła za sobą Marigold. Ta nie upadła, ale tracąc równowagę przejechała 
przez pokój po śliskiej podłodze i zgrabnie obsunęła się u stóp starszej pani Lawrence, która 
właśnie opowiadała Babce, ile razy przechodziła grypę.

W   chwilę   później   pani   Lawrence   dostała   niemal   histerii,   a   pokój   zapełnił   się   ludźmi. 

Marigold   wstała   gramoląc   się   i   patrzyła   oszołomiona   wokół,   ale   Gwen   ciągle   leżała 
wyciągnięta jak długa na podłodze. W końcu wuj Klon podniósł ją i zdarł maskę z jej twarzy.

— Wiedziałem, że to ty. — Stanął obok Marigold, też pozbawionej maski.
— Ach, Marigold! — krzyknęła przerażona Matka. W centrum zainteresowania znalazła 

się jednak stara pani Lawrence, która z trudem łapała oddech i nie mogła się uspokoić. Nikt 
nie miał czasu zajmować się Gwen i Marigold.

— Sukienka Klementyny, sukienka Klementyny! — Pani Lawrence krzyczała i łkała. — 

Sukienka… którą miała na sobie… kiedy przyszła, żeby mi powiedzieć, że właśnie zaręczyła 
się z Leandrem Lesleyem. Nie sądziłam… że pozwolisz na to, aby twoja córka tak mnie 
obraziła… Lorraine.

— Nie miałam z tym nic wspólnego… naprawdę. — Matka nieomal płakała.
— Pękło mi serce, kiedy Klementyna umarła… a teraz przypomina mi się to tutaj… w taki 

sposób — łkała pani Lawrence. — Och, nie powinnam tu przychodzić. Miałam przeczucie, 
jedno z tych moich złych przeczuć, które czasem mnie nachodzą. — Tyle zdołano zrozumieć 
wśród spazmów

— Proszę się uspokoić, pani Lawrence. Proszę łyknąć trochę wody — powiedziała ciotka 

Marigold.

— Uspokoić się! To mnie omal nie zabiło! W naszej rodzinie… wszyscy… umieramy… 

nagle.   Och,   Lorraine…   Lorraine…   zajęłaś   jej   miejsce…   ale   twoja   córka…   mogłaby 

background image

przynajmniej zostawić w spokoju jej… sukienkę… jej… świętą sukienkę.

— Och, nie wiedziałam — zawołała Marigold. Chciało jej się płakać, ale nie mogła tego 

zrobić przy tych  wszystkich  ludziach. Czyż  Starsza Babka nie powiedziała  jej kiedyś,  że 
Lesleyównie nie wolno płakać, kiedy świat na nią patrzy? Rozumiała jednak, że przyniosła 
Matce straszny wstyd. Znikło gdzieś całe wrażenie tajemnicy i romantyczności. Czuła, że ona 
i Gwennie są tylko niegrzecznymi, głupiutkimi dziećmi sromotnie przyłapanymi na psotach. 
Pani Lawrence krzyczała jeszcze głośniej.

— Zaprowadźcie   ją   lepiej   na   górę   —   rzekła   ciotka   Marigold.   —   Obawiam   się,   że 

naprawdę ma słabe serce.

— Klementyno,   och,   Klementyno   —   jęczała   pani   Lawrence.   —   Pomyśleć   tylko,   że 

sukienka, którą nosiłaś, jest tu. To… okropne dziecko… Lorraine… jak mogłaś.

Gwen, dotychczas nieco oszołomiona po nieoczekiwanej katastrofie, wyrwała się spod ręki 

przytrzymującego ją wuja Klona i skoczyła naprzód.

— Milcz, ty puszczyku — powiedziała z furią — słyszałaś, że ciocia Lorraine nie miała z 

tym   nic   wspólnego.   Ani   Marigold.   To   ja   znalazłam   tę   starą,   zatęchłą   suknię   i   kazałam 
Marigold ją nałożyć. Niech ci to wejdzie do tej starej, pomylonej  głowy i przestań robić 
awanturę bez powodu. Patrz — patrz sobie! Chciałabyś mnie upiec żywcem, ale ja nie dbam o 
to, ty stara, gruba babo!

Gwen strzeliła palcami przed samym nosem obrażonej królowej Wiktorii.
Pani Lawrence przestała krzyczeć, odkrywszy, że jest ktoś, kto potrafi zrobić więcej hałasu 

od niej. Wstała rozrzucając deszcz szpilek na podłogę, a z każdej cząstki jej obfitej postaci bil 
gniew. Z pomocą ciotki Marigold i wuja Percy ruszyła powoli w kierunku schodów.

— Trzeba, oczywiście, wziąć pod uwagę, że zrobiły to dzieci. Cieszę się, że to nie twoja 

wina, Lorraine. Myślę, że nie zasłużyłam na to, żebyś mnie tak potraktowała.

— Kochana pani Lawrence, proszę nie gniewać się na mnie — błagała Lorraine.
— Gniewać się, och, nie. Nie gniewam się, tylko mam złamane serce. Jeśli Bóg…
— Pana Boga w to nie mieszaj — rzekła Gwen.
— Gwen,   uspokój   się   —   zdenerwował   się   wuj   Klon.   Gwen   słysząc   to,   zaniosła   się 

głośnym, udawanym płaczem. Wszyscy byli teraz albo w pokoju, albo w korytarzu, albo też 
tłoczyli się przy oknach z zewnątrz. Marigold czuła się tak, jakby cały świat patrzył tylko na 
nią.

— Horacy, czy mógłbyś  odwieźć nas do domu? — rzekła Babka zbolałym głosem. — 

Jestem  zmęczona,   a  ta  historia  niemal  mnie   wykończyła.   Lorraine,  czy chcesz   zostać  na 
kolacji?

— Och, nie, nie — Lorraine usiłowała powstrzymać łzy.
Na tylnym siedzeniu samochodu Marigold płakała ze smutku, a Gwen histerycznie wyła. 

Wuj   Klon   wybuchną]   jednak   tak   głośnym   śmiechem,   że   aż   Babka   powiedziała 
zaniepokojona:

— Horacy, proszę cię, uważaj, kiedy prowadzisz. Nie pojmuję, jak możesz się śmiać. Ta 

historia była po prostu okropna. Gdyby to był ktokolwiek inny, ale nie starsza pani Lawrence!

— Dobrze jej to zrobi — oświadczył wuj Klon. — Nie sądzę, żeby ktokolwiek przedtem 

powiedział jej prawdę o niej samej. To było bezcenne.

Gwen przestała pociągać nosem i nastawiła uszu. Wuj Klon nie był jednak taki niemiły.
— Musiała przeżyć szok, kiedy nagle zobaczyła przed sobą suknię Klementyny — rzekła 

Babka. Co działo się z głosem Babki? Niemożliwe, żeby się śmiała, całkowicie niemożliwe. 
Czyżby   jednak   powstrzymywała   śmiech?   —   Wiesz   przecież,   Horacy,   że   uwielbiała 
Klementynę…

— Klementyna była dobrą dziewczyną — stwierdził wuj Klon. — Zawsze ją lubiłem. To 

jej zasługa, że nie dała się zepsuć takiej głupiej matce.

— Była śliczna — rzekła Babka. — Pamiętam ją w tej sukni. Wszyscy zachwycali się jej 

background image

cerą i dłońmi.

— Klem   rzeczywiście   miała   śliczne   ręce.   Szkoda,   że   stopy   miała   takie   olbrzymie   — 

zauważył wuj Klon.

— To nie jej wina — upomniała go Babka.
— Oczywiście, że nie. Były jednak naprawdę szczodrze wykrojone — zaśmiał się wuj. — 

Nic dziwnego, że stara dama nie pozbywała się żadnych jej butów. Zmarnowałoby się tyle 
skóry! Klem tylko raz w życiu na serio się pokłóciła. Była  to kłótnia z Emmą Carberry. 
Emma chciała wyjść za mąż za człowieka, którego ani Carberry’owie ani Lawrence’owie nie 
uważali za odpowiedniego. „Za skarby świata nie chciałabym się znaleźć w twojej skórze” — 
rzekła   Klementyna   uroczyście.   „Nie   Przejmuj   się   Klem,   kochanie”   —   odparła   Emma, 
wysuwając stopę w małym  buciku numer dwa i stawiając ją obok buciorów Klementyny. 
„Wcale byś w nią nie weszła”. Oczywiście Klem nigdy jej tego nie wybaczyła.

W tym momencie coś przydarzyło się biednej, złamanej, popłakującej na tylnym siedzeniu 

Marigold.   Zazdrość   opuściła   ją   na   zawsze   —   przynajmniej   jeśli   chodzi   o   Klementynę. 
Klementyna miała duże stopy! Matka natomiast miała stopy, które nawet wuj Klon uważał za 
coś doskonałego. Och — Marigold uśmiechnęła się poprzez łzy w ciemności — och, mogła 
sobie pozwolić na to, żeby współczuć Klementynie.

— Podaj mi jakiś powód, dla którego nie powinienem zedrzeć z ciebie skóry — rzekł wuj 

Klon, podnosząc Gwen i pomagając jej wysiąść z samochodu.

— Rozśmieszyłam cię — powiedziała z szelmowską miną Gwen.
— Ty małe bezwstydne ladaco — rzekł wuj.
Babka milczała. Nie było sensu nic mówić. Równie dobrze można chcieć utopić rybę w 

wodzie.  Zresztą następnego  dnia Gwen miała  jechać  do domu.  Poza tym,  w głębi duszy 
Babka nie żałowała, że ktoś wreszcie przeciwstawił się Karolinie Lawrence.

— No, środa się skończyła. Teraz przed nami czwartek. Mogli jednak dać nam coś do 

jedzenia   — narzekała   Gwen  włażąc  do  łóżka.  — Żałuję,  że  nie   zwędziłam   tego  małego 
półmiska   kolorowych   kanapek.   Widziałaś   coś   równie   zabawnego   jak   wrzaski   tej   starej 
smoczycy? Ale jej zamknęłam usta! Mam nadzieję, że diabeł ją porwie, nim minie noc. Mimo 
wszystko cieszę się, że jutro wieczorem jadę do domu, Marigold. Lubię cię bardziej, niż 
mogłam się spodziewać po tych obrzydliwych hymnach pochwalnych ciotki Józefiny. Ale 
twoja Babka doprowadza mnie do szału.

— Czy nie zamierzasz się pomodlić? — przypomniała Marigold.
— Nie ma sensu budzić Pana Boga o tej porze — powiedziała sennie Gwen.
Zanim   Marigold   skończyła   się   modlić,   Gwen   spała   jak   anioł.   Marigold   była   bardzo 

wdzięczna   i   powiedziała   to   Panu   Bogu.   Niezupełnie   dlatego,   że   Klementyna   miała   duże 
stopy, ale że to okropne uczucie nienawiści i zazdrości opuściło zupełnie jej serduszko. To 
było takie miłe.

Rano Matka nieco wyłajała Marigold.
— Pani Lawrence mogła dostać ataku serca i umrzeć. Pomyśl tylko, jak byś się czuła. W 

każdym razie, dostałyśmy wiadomość dziś rano, że płakała całą noc, bardzo płakała — dodała 
Matka, obawiając się, że Marigold może nie zdawać sobie sprawy z ogromu swojej winy.

— Nie ma co się martwić — powiedziała Salome. — Starej pani to dobrze zrobiło. Ona i te 

jej buty. Myśli, że jest podobna do królowej Wiktorii. Mimo to cieszę się, że to półdiablę 
jedzie już dziś wieczorem do domu.  Naprawdę chciałabym  już mieć  chociaż kilka minut 
spokoju.   Czuję   się   po   tych   tygodniach,   jakby   ktoś   przepuścił   mnie   przez   maszynkę   do 
mielenia mięsa. Niech Bóg ma jej rodzinę w swojej opiece, kiedy ona dorośnie.

— Amen   —   rzekł   Lucyfer   i   wymownie   machnął   ogonem.   Tego   wieczora   Gwennie 

pojechała do domu.

— Nareszcie  mamy  święty  spokój  —  oświadczyła  Salome.  Powiedziała   to  jednak  bez 

radości i nie przywołała Lazarre’a do porządku, kiedy rzekł z żałobną miną:

background image

— Na Boga! Można by pomyśleć, że ktoś umahrł w tym domu. Do Świerkowego Obłoku 

powrócił utracony spokój, nieco tylko naruszony następnego dnia, po nadejściu poplamionej 
atramentem pocztówki od Gwen, zaadresowanej do Babki.

„Zapomniałam ci powiedzieć, że przedwczoraj jedna z twoich najlepszych srebrnych łyżek 

wpadła mi w szparę w podłodze spichlerza. Myślę, że możesz łatwo ją stamtąd wyciągnąć, 
włażąc pod spichlerz”.

Marigold   bardzo   tęskniła   za   Gwen   przez   całe   dwa   dni   i   kawałek   trzeciego.   Mimo 

wszystko, przyjemnie było znów przebywać z Sylwią. Śmiech i figle były dobre, ale nie przez 
cały czas. Czuła się jak ktoś, kto rozkoszuje się pięknem ciszy po dniach porywistego  i 
szalonego wiatru. Aksamitne twarzyczki bratków czekały na nią o zmierzchu i jej ukochane 
drzewa znów przyjęły ją do swego grona. Kiedy zamknęła za sobą Zieloną Bramę, weszła w 
inny świat — gdzie znów można było  być  szczęśliwym  i przeżywać  piękne godziny nie 
hałasując przez cały czas. Odwróciła się i spojrzała na opleciony winem dom i Przystań. W 
całym wielkim świecie nie było słychać nic oprócz pieśni wiatru. Na farmie pana Donkina 
delikatne cienie kładły się w każdym zakątku okrytej rosą łąki.

— Gdybym   miała   wybrać   miejsce,   w   którym   chciałabym   się   urodzić,   wybrałabym 

Świerkowy Obłok — szepnęła wyciągając ramiona, jakby chciała nimi objąć dom, ten piękny 
stary dom, który tworzyło tyle rąk i kochało tyle serc.

Duch Klementyny nie dręczył jej już więcej. Kiedy poszła następnym razem na cmentarz, 

ukradkiem położyła kwiatuszek na grobie Klementyny — biednej, ślicznej Klementyny. Nie 
czuła już, że Klementyna chce odepchnąć ją od Ojca. Wiedziała, że Ojciec nie dlatego ożenił 
się z Matką, bo potrzebował kogoś do prowadzenia domu. Opowiedziała bowiem Matce całą 
historię, a ona troszeczkę się pośmiała i troszkę popłakała:

— Nigdy nie byłam zazdrosna o Klementynę. Byli dziećmi. On kochał ją bardzo mocno, 

ale mnie dał miłość dojrzałego mężczyzny. Wiem to.

Tak   więc   Marigold   już   nie   żywiła   urazy   do   fotografii   Klementyny.   Mogła   patrzeć 

spokojnie na jej podobiznę i zgadzała się, że jest bardzo piękna. Raz jednak powiedziała z 
satysfakcją:

— Dobrze, że nie widać twoich stóp.

background image

R

OZDZIAŁ

 

CZTERNASTY

G

ORYCZ

 

DUSZY

1

— I znów nadszedł nowy dzień — powiedziała Marigold radosna jak poranek. Niezwykle 

szczęśliwa szła do szkoły tego ranka, który przyniósł delikatne kolory jesieni. Czulą się tak, 
jakby przypięto jej skrzydła. Uwielbiała październik w fazie szkarłatnego przepychu, kiedy 
okryte szronem liście wyglądały na drzewach jak płomienie, a przy drodze stały astry niby 
purpurowe   chóry.   Jeszcze   bardziej   lubiła   późniejszy   spokój   brązowych   jesiennych   pól   i 
zamglone, zachodzące na siebie linie wzgórz nad Zatoką. Wieczory napełniał miły zapach 
liści   palonych   przez   Lazarre’a   i   nadchodził   czas   zrywania   jabłek.   Gromadzono   je   w 
spichlerzu,   dopóki  nie   zrobiło   się  tak   zimno,  że   trzeba  je  było   przenieść   do  beczułek  w 
piwnicy.

Na boisku grupka dziewcząt zachichotała, kiedy Marigold przeszła obok. Nie przejęła się 

tym   zbytnio.   Prawdę   mówiąc,   Marigold   była   w   szkole   raczej   samotna.   Nigdy   nie 
zaprzyjaźniła się z żadną z dziewcząt, a kiedy wprowadzono nowe jednoosobowe ławki, nie 
było już okazji do bliższych kontaktów. Ponadto żadna z dziewcząt nie wracała do domu tą 
samą drogą co ona. Marigold nie była kłótliwa i bawiła ze wszystkimi podczas przerw, ale 
jakimś tajemniczym sposobem była inna i dziewczęta w pewnym stopniu miały jej to za złe. 
Mówiły, że „zadziera nosa”, chociaż wcale tak nie było.

Z wiekiem to poczucie inności zamiast znikać, pogłębiło się. Czasem Marigold czuła, że 

bardzo chciałaby mieć taką prawdziwą przyjaciółkę, o jakich czyta się w książkach — nie 
kapryśnego gościa jak Warwara albo Gwennie, który wprowadza w życie szalony wir barw, a 
potem znika, tak jakby nigdy nie istniał. Takiej przyjaciółki nie mogła jednak znaleźć w 
szkole w Harmony. Mając naturę, która gdy nie może znaleźć tego, czego szuka, nie potrafi 
zadowolić się tym, co ma, Marigold nie zawierała powierzchownych przyjaźni. Zawsze miała 
jeszcze Sylwię — choć Sylwia nie wydawała się już tak całkowicie realna jak kiedyś. Dawny 
czar ciągle działał, ale ubyło mu nieco uroku.

Tego ranka Marigold wyczuła coś nowego w szkolnej atmosferze. Nie był to tylko wybryk 

jej wyobraźni. Dziewczęta patrzyły na nią i szeptały coś z ciekawością i odrobiną złośliwości. 
Marigold czuła to przez całe przedpołudnie i długą przerwę, lecz nikt nie powiedział jej nic 
szczególnego aż do południa. Wtedy klasa usiadła kręgiem pomiędzy zagłuszonymi przez 
paprocie   pieńkami   świerków   na   brzegu   potoku   poniżej   budynku   szkoły   i   rozpoczął   się 
frontalny atak.

— Czy lubisz pana Thompsona, Marigold? — zapytała chichocząc Em Stanton.
Marigold  zastanawiała   się, czemu  u  licha  pytano  ją o  pana  Thompsona.   Był   to  nowy 

pastor, który przyjechał do Harmony wiosną. Marigold na razie nie bardzo interesowała się 
pastorami. Zostawiła to zajęcie starszym. Oni zaś mieli na ten temat wiele do powiedzenia:

— Ciężko będzie znaleźć kogoś na miejsce pana Henry’ego — tego pana Henry’ego, który 

stał na ambonie kościoła w Harmony przez trzydzieści lat i „jeśli ktoś był święty — to tylko 
on”.

— Wyciskał mi łzy z oczu sześć razy każdej niedzieli — wzdychała panna Amelia Martin. 

—   Miałam   nadzieję,   że   umrę   przed   nim.   Zawsze   uważałam,   że   byłoby   wspaniale   być 
pochowanym przez takiego człowieka.

— O,   Panie   —   ciotka   Kitty   Standish   modliła   się   na   pierwszym   spotkaniu   Koła 

Parafialnego po odejściu pastora na emeryturę. — O, Panie, ześlij nam tak dobrego pastora 
jak pan Henry, ale, Panie, nawet ty nie jesteś w stanie tego zrobić.

Nikt nie uważał, że pan Thompson jest dobrym kandydatem, ale wydawało się, że jest 

background image

najlepszym z możliwych.

— To dobry kaznodzieja — powiedziała Salome. — Szkoda, że jest wdowcem. Ożeni się z 

parafianką i to go zepsuje. — Po chwili dodała jednak pocieszająco: — Cieszę się, że go 
wybrali. Lubię, kiedy pastor jest pulchny.

Pan Thompson  miał  córkę mniej  więcej  w wieku  Marigold — okrągłą  i różową  Jane 

Thompson,   która   chodziła   do   szkoły   w   miasteczku,   tam   był   bowiem   kościół   i   plebania. 
Marigold widywała ją więc tylko w szkółce niedzielnej, gdzie były w tej samej klasie. Jane 
zawsze miała dobrze przygotowany swój fragment z Biblii, znała na pamięć zadane wiersze i 
umiała odpowiedzieć na pytania z katechizmu — jak zresztą można było oczekiwać po córce 
pastora.  Marigold   sądziła,   że  nie  była   jednak  przez  to   bardziej   interesująca.   Co  do  pana 
Thompsona, to kiedy myślała o nim, raczej go lubiła, lecz myślała o nim — prawdę mówiąc 
— bardzo rzadko: tylko wtedy, kiedy był z wizytą w Świerkowym Obłoku. Szczególnie lubiła 
jego wesoły, niepas—torowski błysk oka. Ale czemuż to Em Stanton tak bardzo interesuje jej 
opinia o panu Thompsonie? Marigold ogarnęło niemiłe uczucie — jakby chłodny wiaterek 
owiał tajemne zakątki jej duszy.

— Bardzo lubię pana Thompsona — oświadczyła zimno.
Em znowu zachichotała irytująco i wymieniła spojrzenia z innymi dziewczętami.
— To dobrze — powiedziała znacząco.
Spodziewały się, że Marigold zapyta, dlaczego to dobrze, ale nie zrobiła tego. Odgryzła 

mały kawałeczek ciasteczka „skocz–przynieś” i obojętnie go przeżuwała.

— Jak podobałby ci się jako ojczym? — zapytała chytrze Velma Church.
Ciasteczko   „skocz–przynieś”   nie   zostało   zjedzone   do   końca.   Marigold   odłożyła   je   do 

pudełka i patrzyła nieruchomo na Velmę.

— Nie wiedziałaś o tym?
— O czym? — spytała Marigold pobladłymi ustami.
— Że twoja Matka zamierza wyjść za niego za mąż.
Marigold zastanawiała się, co się z nią dzieje — albo ze światem wokół. Czyżby ktoś 

uderzył ją w policzek? Czy słońce przestało świecić na niebie?

— Nie… wierzę… w to — wyjąkała bezradnie.
— Wszyscy tak mówią — powiedziała Em z tryumfem. — Myślałyśmy, że oczywiście 

wiesz o tym. To zabawne, że Matka nic ci nie powiedziała. Przecież on spędza połowę czasu 
w Świerkowym Obłoku.

Była to przesada. Marigold przypomniała sobie jednak z przerażeniem, że pan Thompson 

odwiedził ich ostatnio wiele razy. To prawda, że Babka miała lekkie zapalenie oskrzeli, ale 
Marigold ogarnęło  straszliwe przeświadczenie,  że pan Henry nigdy nie bywał  u nich tak 
często, nawet kiedy Salome miała zapalenie płuc. Wpatrywała się z przygnębieniem w Em.

— Słyszałam,  że   mają  się  pobrać   pod  koniec   zimy   —  powiedziała  Fanny Collins.   — 

Twoja Matka była z nim parę dni temu w Summerside i pomagała mu wybrać tapety na 
plebanię. Ciotka Lindy ich widziała.

— O rety, ale pomieszają ci szyki! — zawołała Sally McLean.
— Będziesz musiała nazywać się Marigold Thompson — rzekła Dot Church.
Żadne   z   tych   ukłuć   nie   zmusiło   Marigold,   aby   dała   jakiś   znak   życia.   Siedziała   jak 

ogłuszona. Gdyby tak mogła być sama — daleko od tych nienawistnych dziewcząt!

— Mama mówi, że twoja Mama nie nadaje się wcale na żonę pastora — rzekła Velma.
— Jest zbyt wystrojona i rozrzutna — dodała Em.
— Ciotka   Beth   twierdzi,   że   jego   pierwsza   żona   była   najładniejszą   kobietą,   jaka 

kiedykolwiek istniała — powiedziała Pet Dixon.

— To dziwne, że twoja Matka chce wyjść za sinonosego — stwierdziła Janet Irving.
— Myślę, że jest jej wystarczająco ciężko ze starą damą — oświadczyła Pet.
— Mama mówi, że pani Leandrowa niezwykle się ożywiła tej jesieni — powiedziała Lula.

background image

Rozległ   się   dzwonek   i   krąg   złośliwych   twarzy   zniknął.   Marigold   poszła   powoli   do 

budynku  szkoły.  Nogi miała  jak z ołowiu,  a jej  duch, rano tak  uskrzydlony,  był  jeszcze 
cięższy. Świat stał się nagle ponury. Czy to może być prawda? To niemożliwe — jeszcze 
jedno okropne wspomnienie powróciło do Marigold.

— Pani Lesley jest kimś zajęta — powiedziała niezbyt delikatnie Salome pewnego dnia w 

zeszłym   tygodniu,   zamykając   drzwi   przed   nosem   zbyt   nachalnego   urzędnika 
ubezpieczeniowego.

A więc tak. To musi być prawda.
— Salome — zapytała Marigold tego wieczora — czy myślisz, że Pan Bóg robi pewne 

rzeczy na złość?

— Proszę,   co   ja   słyszę   —   zdumiała   się   Salome.   —   Nie   wolno   zadawać   takich 

niegodziwych pytań. Zupełnie jakby to mówiła Gwen Lesley.

— Przepraszam — powiedziała Marigold z uporem — ale czy On tak robi?
— Oczywiście, że nie — odrzekła Salome. — To dżentelmen z piekła rodem jest złośliwy. 

Co się z tobą dzieje? Nie wyglądasz dobrze. Nie jesteś przeziębiona?

Marigold czuła, że ogarnął ją chłód. Była  przemarznięta i chora do głębi duszy.  Z jej 

dziecięcego   życia   wyrwano   nagle   wszystko.   Matce   nie   mogła   zaś   powiedzieć   o   tym   ani 
słowa.

background image

2

Kiedy Marigold dowiedziała się o stopach Klementyny, sądziła, że na zawsze skończyła z 

zazdrością.  Teraz  zaś  znajdowała  się w  kleszczach  zazdrości  dziesięciokrotnie  silniejszej. 
Tamto było tylko upiornym niepokojem duszy, to zaś palącą męką serca. Być może nigdy w 
życiu Marigold nie czuła się bardziej nieszczęśliwa niż podczas tych  dwóch miesięcy po 
rozmowie przy potoku. Wszystko podsycało jej podejrzenia i zazdrość. Była przepełniona 
nienawiścią. Nic nie sprawiało jej przyjemności, tak mocno nienawidziła pana Thompsona. 
Czy Jane będzie nazywać Matkę mamą? Niech tylko spróbuje!

Nadszedł   listopad   ze   swoimi   ciemnymi,   posępnymi   zmierzchami,   sprawiającymi,   że 

Marigold czuła się dorosła i stara; z wiatrami, które zawodziły i szeleściły martwymi liśćmi 
podczas   zimnych,   niegościnnych   bezksiężycowych   nocy;   z  zimową   pieśnią   szarych   pól   i 
smutnymi duchami kwiatów złotorózgi w kącie pod płotem. Podczas wielu takich mroźnych 
wieczorów światła samochodu pana Thompsona paliły się wesoło przed bramą Świerkowego 
Obłoku. Marigold wydawało się, że listopad nigdy nie minie. Kiedyś słowo „jutro” miało dla 
niej magiczny urok. Teraz jutro mogło być tylko jeszcze okrutniejsze niż dziś.

Pełną męki  satysfakcję sprawiało jej  to, że mogła  nienawidzić  pana Thompsona.  Była 

przekonana, że zawsze go nienawidziła. Lucyfer go nie znosił — a koty mają intuicję. Nie 
można było oszukać Lucyfera. Marigold nie cierpiała wszystkiego, co się łączyło z panem 
Thompsonem. Zapamiętała, co Lazarre powiedział kiedyś o pewnym Francuzie, który zrobił 
coś kompromitującego swój naród.

— Nie chcesz przecież, żeby go powieszono — sprzeciwiła się Salome.
— Och, nie, oczywiście, że nie chcę tego zobaczyć — przyznał Lazzare. — Ale chcę, żeby 

go ukahrano.

Dokładnie oddawało to uczucie Marigold dla pana Thompsona. Nie chciałaby oglądać, jak 

go   wieszają,   ale   z   chęcią   zgodziłaby   się,   żeby   go   „ukahrano”.   Poczuła   się   nieco 
usatysfakcjonowaną kiedy nazwała stary, wyschnięty szkocki oset rosnący za spichlerzem 
Wielebnym Panem Thompsonem, wycięła go i spaliła. Patrzyła na pana Thompsona, kiedy pił 
herbatę,   i   żałowała,   że   nie   ma   w   niej   trucizny.   Nie   tyle,   aby   go   otruć   —   o   nie,   ale 
wystarczająco dużo, żeby się rozchorował i nabrał obrzydzenia do pomysłu żenienia się z 
kimkolwiek. Pewnego razu, kiedy rozgniewał się z powodu czegoś, co ktoś zrobił w kościele i 
uderzył w stół, Marigold powiedziała bezgłośnie do matki: „Zobacz, jakiego będziesz miała 
męża!” Najchętniej odmówiłaby chodzenia do kościoła, ale nie mogła tego zrobić; siedziała 
więc i patrzyła na niego gniewnie. Kiedy przychodził do domu, była uosobieniem pogardy. A 
on nawet tego nie zauważył! Jeśli traktuje się kogoś z pogardą, a ten ktoś tego nie zauważa, to 
jest to po prostu nie do zniesienia. Przeważnie nawet nie pamiętał, jak ona ma na imię i 
nazywał   ją   Daffodil.   Pewnego   razu   chciał   ją   po   ojcowsku   pogłaskać.   Odskoczyła   i 
powiedziała niegrzecznie: „Nie jestem kotem”. Musiała go za to przeprosić. W Świerkowym 
Obłoku nie mogli zrozumieć, dlaczego Marigold czuła taką odrazę do pastora.

— Ma takie piękne kazania — powiedziała Salome z wyrzutem. — Potrafi wycisnąć mi 

łzy z oczu.

— Cebula też to potrafi — odparła Marigold niegrzecznie.
Kiedy jednak Em Stanton powiedziała, że jej ojciec uważa pana Thompsona za człowieka 

o płytkim umyśle, Marigold spiorunowała ją spojrzeniem. Tego nie można było tolerować. 
Jeżeli Matka rzeczywiście miała zamiar wyjść za pastora, trzeba go było bronić.

— No, dobrze już — powiedziała Em oddalając się. — Nie wiedziałam, że go lubisz. Nie 

sądziłam, że ktokolwiek może lubić sinonosego.

— On nie jest sinonosy — zaprzeczyła Marigold, która nie miała najmniejszego pojęcia, 

co to znaczyło.

background image

— Właśnie że jest. Twój wuj Klon sam mi to powiedział tego dnia, kiedy podwiózł mnie 

do   szkoły.   Spotkaliśmy   pastora,   jak   jechał   swoim   samochodem,   i   twój   wuj   powiedział: 
„Można być pewnym, że każdy sinonosy będzie zawsze przekraczał dozwoloną prędkość”. 
Na   to   ja   zapytałam:   „Czy   pan   Thompson   jest   sinonosym?”,   a   twój   wuj   odpowiedział: 
„Najprawdziwszym”. Więc sama widzisz!

— Ale co to jest „sinonosy

*

? — zapytała z pasją Marigold. Musi znać prawdę, choćby 

najgorszą.

— No, nie jestem całkiem pewna, ale myślę, że to narkoman — rzekła Em ostrożnie. — 

Zapytałam Velmę Church, a ona powiedziała, że tak przypuszcza. To straszna rzecz. Tacy 
ludzie, gdzie nie spojrzą, widzą okropne twarze. Robią wszystko co najgrosze. A jacy są 
sprytni! Nikt ich na początku nie podejrzewa, dopóki nie staną się tacy, że nie mogą już tego 
ukryć. Wtedy trzeba ich hos–pi–ta–lizować.

Hospitalizować!   Co   to  znaczy?   Marigold   nie   chciała   zadawać   Em   dalszych   pytań.   Po 

każdej   odpowiedzi   sprawy   wyglądały   jeszcze   gorzej.   Gdyby   jednak   trzeba   było 
hospitalizować pana Thompsona, Marigold wolałaby,  żeby to się stało, zanim ożeni się z 
Matką. Ciągle zdarzało się coś, co sprawiało jej udrękę. Pan Thompson przychodził coraz 
częściej do Świerkowego Obłoku. Zabrał Matkę do Summerside, aby kupić następne tapety, a 
pewnego wieczora przyszedł i powiedział do Matki:

— Chciałbym zasięgnąć twojej rady w sprawie trzeciego migdałka Jane.
Matka zabrała go do pokoju sadowego i zamknęła drzwi. Marigold czekała w korytarzu jak 

niespokojny mały duszek. Co działo się za tymi zamkniętymi drzwiami? Bolało ją gardło, ale 
co to Matkę obchodziło? Nic a nic. Była całkowicie pochłonięta trzecim migdałkiem Jane — 
cokolwiek by to było.

Gdy nie działo się nic strasznego,’ dręczyła  się sama. Czy będzie musiała wyjechać z 

kochanego Świerkowego Obłoku, kiedy Matka poślubi pana Thompsona? A może  Matka 
zostawi ją tu samą z Babką, tak jak zrobiła to matka Millie Graham? Już nikt nie powita jej, 
gdy będzie wracała ze szkoły, nikt nie stanie w progu i nie zawoła jej o zmierzchu do środka, 
nie ochroni przed ciemnością ani nie usiądzie przy jej łóżku i nie porozmawia przed snem. 
Choć i teraz rozmowy z Matką przed snem nie były już takie jak kiedyś. Wisiała pomiędzy 
nimi jakaś zasłona obcości.

Lorraine niepokoiła się, że jej dziecko dorastając odsuwa się od niej — może nabierało 

typowej dla Blaisdellów głębokiej rezerwy? Nie potrafiła zapytać Marigold, co sprawiło, że 
się tak zmieniła — gdyby to zrobiła, musiałaby przyznać, że zmiana naprawdę nastąpiła. 
Kiedy ciotka Anna prosiła, żeby Matka pozwoliła Marigold pojechać do niej z wizytą i Matka 
zgodziła   się,   dziewczynka   odmówiła   niemal   płacząc,   choć   przedtem   tak   bardzo   chciała 
jechać. Co się stanie, jeśli Matka wyjdzie za mąż podczas jej nieobecności? A jeśli dlatego 
właśnie chciała ją wysłać do ciotki Anny? Nie będą nawet miały tego samego nazwiska! To 
będzie straszne, kiedy ludzie powiedzą: „O, to jest Marigold Lesley — no wiecie, córka pani 
Thompson”.

Być może nawet będą ją nazywać Marigold Thompson!
Marigold czuła, że tego nie zniesie. Przecież nikomu nie będzie potrzebna. Och, czyż nic i 

nikt temu nie przeszkodzi?

Zastanawiam się, czy jest jakiś sens modlić się o to? — pomyślała ze znużeniem i doszła 

do wniosku, że nie. Co mogła zdziałać jej modlitwa przeciw pastorowi? Gwen mówiła, że 
skacze i wrzeszczy tak długo, aż postawi na swoim. Marigold nie bardzo jednak wyobrażała 
sobie, by mogła postąpić w ten sposób. Przypuśćmy, że tak zrobi. Na pewno panny młode 
zbiegłyby z strychu, Klementyna  w końcu podniosłaby wzrok znad lilii, a Starsza Babka 
wyskoczyłaby z ram portretu w sadowym pokoju. Mimo wszystko Matka wyszłaby jednak za 
pana Thompsona. Matka wyglądająca tak ślicznie i kwitnąco  tej jesieni. Zanim Marigold 

* Sinonosy — popularna nazwa stałych mieszkańców Bolingbroke.

background image

dowiedziała się o tej okropnej sprawie, było jej miło, kiedy ludzie mówili: „Jak Lorraine 
dobrze wygląda”. Teraz to była obelga.

Zbliżały się święta Bożego Narodzenia, a Marigold chodziła po Świerkowym Obłoku ze 

smutną twarzyczką.

— Jesteś coraz chudsza — powiedziała Matka z niepokojem.
— Jane Thompson jest gruba — oznajmiła Marigold złośliwie. Matka uśmiechnęła się. 

Pomyślała, że Marigold była nieco zazdrosna o Jane. Pewnie ktoś w rodzaju ciotki Józefiny 
za bardzo chwalił Jane. Matka sądziła, że wszystko rozumie — a Marigold uważała, że to ona 
wszystko   rozumie.   Tymczasem   mur   niezrozumienia   między   nimi   narastał.   Czy   to   będą 
ostatnie święta, jakie spędzi z Matką? W wigilię Bożego Narodzenia poszły jak zwykle na 
cmentarz. Marigold położyła  wieniec z ostrokrzewu na grób Ojca. Ona nie zapomniała o 
Ojcu, nawet jeśli Matka już nie pamięta!

— Nigdy nie powiem do niego „ojcze” — łkała — choćby mieli mnie zabić.

background image

3

Przyjęcie rodzinne z okazji Bożego Narodzenia odbywało się w tym roku u ciotki Marci. 

Babka nie mogła na nie pójść z powodu zapalenia oskrzeli, a Matka nie chciała zostawić jej 
samej. Marigold była zadowolona. Nie miała odpowiedniego nastroju na bożonarodzeniowe 
przyjęcia.

Po południu Salome kazała Lazarre’owi zaprząc powóz i zawieźć się do miasteczka, gdzie 

chciała odwiedzić znajomych. Wzięła ze sobą Marigold i ta spacerowała po ulicach, podczas 
gdy Salome spędzała czas na ploteczkach. Dzień był niezwykle spokojny. Wiatr zasnął w 
świerkowym lesie za południową częścią Harmony i piękne, olbrzymie płatki śniegu spływały 
miękko   na   ziemię.   Jakiś   impuls,   którego   nie   potrafiła   powstrzymać,   zaprowadził   ją   na 
plebanię. Czy Matka będzie tu wkrótce mieszkać? W takim brzydkim domu bez jednego 
drzewa w pobliżu i bez prawdziwego ogrodu, z małą, przykuchenną działką, w której ryła 
świnia?

Marigold zauważyła, że świnia weszła w grządkę kalarepy. Co z tego? Nie zamierzała 

powiedzieć  o tym  panu Thompsonowi.  Niech sam pilnuje swojej kalarepy.  Z rozmysłem 
odwróciła się i poszła w stronę głównej ulicy. Po chwili jednak wróciła. Jeżeli na wiosnę ma 
tu mieszkać Matka, musi mieć kalarepę. Matka tak lubi kalarepę…

Marigold zdecydowanie przeszła ścieżką wspięła po schodach i podeszła do drzwi. Stała 

tam przez parę chwil jak skamieniała. Drzwi były uchylone, a z korytarza mogła zobaczyć nie 
umeblowany   pokój,   pełen   porozrzucanych   śmieci,   jakie   zwykle   zostawiają   po   sobie 
tapeciarze, ale ze ścianami pokrytymi tapetą w piękne kwiaty. W pokoju stali pan Thompson i 
kuzynka Ellice Lesley z Summerside. Marigold znała ją dobrze. Była to pulchna kobieta, 
nigdy   nie   licząca   kalorii,   z   włosami   uczesanymi   w   gładkie,   błyszczące   karby   jak   ślady 
morskich   fal   na   piasku.   Ciotka   Ellice   nie   była   ładna,   ale   —   jak   powiedział   stary   pan 
McAllister,   była   „pożyteczną   kobietą   —   bardzo   pożyteczną   kobietą”.   Była   też   kobietą 
zamożną i miała właśnie na sobie szykowny kapelusz i elegancki, pluszowy płaszcz z dużą 
czerwoną różą przypiętą do kołnierza.

A pan Thompson ją całował!
Marigold   odwróciła   się   i   bezszelestnie   odeszła.   Zanim   zniknęła,   usłyszała,   jak   pan 

Thompson mówi:

„Kochana!”, a ciotka Ellice na to: „Słodki chłopcze!”
Świnia nadal ryła  wśród grządek  kalarepy.  Niech ryje  — skoro pastor całuje kobiety, 

których nie powinien całować — kobiety o cerze jak łojowa świeca i kostkach jak serdelki, a 
oczach   tak   płytkich,   że   Wyglądały   jak   przyklejone   do   twarzy.   I   jeszcze   mówi   do   nich 
„kochanie”.

Marigold była tak przepełniona oburzeniem w imieniu swojej Matki, że nie czekała na 

Salome.   Biegła   przez   śnieg   padający   gęstymi   płatkami   prosto   do   Świerkowego   Obłoku. 
Zastała Matkę przed wesoło płonącym ogniem w sadowym pokoju.

— Mamo   —   zawołała,   tracąc   oddech   z   wściekłości   —   pan   Thompson   całuje   ciotkę 

Ellice… na plebanii… całuje ją.

— Cóż w tym złego? — zapytała Matka z rozbawieniem.
— Nic cię to nie obchodzi?
— Obchodzi? Czemu miałoby mnie to obchodzić? Pan Thompson żeni się z ciotką Ellice 

za dwa tygodnie.

Marigold patrzyła nieruchomo. Całe jej życie skoncentrowało się w spojrzeniu.
— Myślałam… że… to ty wychodzisz za niego, Mamo.
— Ja! Ależ Marigold, kochanie, skąd taki głupiutki pomysł przyszedł ci do głowy?
Marigold   nie   odrywała   od   niej   wzroku.   W   jej   oczach   pojawiły   się   wielkie   łzy,   które 

background image

zaczęły spływać po policzkach.

— Marigold!… Marigold! — Matka objęła ją ramionami i przyciągnęła do swoich kolan. 

— Dlaczego jesteś taka rozczarowana, że nie wychodzę za pana Thompsona?

Rozczarowana!
— Jestem szczęśliwa, bardzo szczęśliwa — łkała Marigold. — Strasznie się bałam, że za 

niego wyjdziesz.

— Więc   dlatego   tak   się   dziwnie   wobec   niego   zachowywałaś!   Dlaczego   nie   zapytałaś 

mnie…?

— Nie mogłam. Tak bardzo się bałam, że powiesz mi, że to prawda.
Lorraine Lesley przytuliła mocniej swoje dziecko. Zrozumiała i nie śmiała się z męki, 

którą przeżyła mała duszyczka.

— Kochanie, nikt, kto kochał twojego Ojca, nie mógłby zakochać się po raz drugi. Miałam 

w życiu miłość — teraz mam o niej wspomnienie — i ciebie. To mi wystarczy.

— Mamo   —   szepnęła   Marigold   —   czy   byłaś   rozczarowana,   ponieważ   nie   jestem 

chłopcem?

— Nigdy. Ani przez chwilę. Chciałam mieć dziewczynkę. Twój Ojciec także. Powiedział, 

że od tak dawna nie było małej dziewczynki w Świerkowym Obłoku.

Marigold siedziała cichutko z twarzą przytuloną do twarzy Matki. Wiedziała, że była to 

jedna z takich chwil, które trwają wiecznie.

background image

4

Jakże miłym człowiekiem okazał się Pan Thompson. Drogim, wesołym, przyjacielskim. 

Marigold miała nadzieję, że świnia nie zjadła mu całej kalarepy. Litowała się nad nim, że nie 
ożeni się z Matką, ale ciotka Ellice z pewnością będzie dobrą żoną. Jest taka „pożyteczna”. 
Żona   pastora   powinna   być   „pożyteczna”.   I   Jane   jest   taka   kochana.   Jak   dobrze   było   nie 
nienawidzić nikogo. Znów mogła być z życiem za pan brat.

Przestało   padać.   Duży,   okrągły,   srebrzysty   księżyc   przepływał   nad   zaśnieżonym 

wzgórzem. Mała dolinka na polu pana Donkina, która w lecie znów zmieni się w błękitną 
sadzawkę, teraz była okrągłym, białym zagłębieniem, tak jakby jakiś olbrzym wcisną) tam 
swój palec. W sadzie leżały na śniegu delikatne, błękitne cienie. Świat był cudowny, a życie 
piękne. W gazecie napisano, że w Europie urodził się królewski syn, a w Montrealu syn 
milionera. O wiele bardziej interesujący fakt, nie odnotowany przez kroniki, wydarzył się w 
Świerkowym Obłoku, gdzie w spichlerzu Czarownica z Endor wydala na świat trzy śliczne 
kocięta. A jutro Marigold znowu pójdzie na wzgórze spotkać się z Sylwią.

background image

R

OZDZIAŁ

 

PIĘTNASTY

G

ŁOS

 

POWOŁANIA

1

Obawiam się, że gdyby Marigold potrafiła określić co czuje, kiedy dowiedziała się od 

Matki, że musi wieczorem pójść do kościoła na spotkanie misyjne, powiedziałaby, że uważa 
to   za   nudną   perspektywę.   Trzeba   przyznać,   że   jak   na   dziewczynkę,   której   trzy   kuzynki 
pracowały   na   misjach   w   obcych   krajach,   Marigold   wykazywała   zawstydzający   brak 
zainteresowania pracą misyjną.

Zamierzała spędzić ten wieczór z Sylwią i nie chciała zamieniać jej towarzystwa na nudne, 

głupie, kiepskie spotkanie misyjne. Te przymiotniki pochodzą od Marigold, nie ode mnie. Ale 
jeśli winicie ją za to, pamiętajcie proszę, że bardzo niewiele jedenastoletnich panienek, z 
wyjątkiem tych opisanych w pamiętnikach misjonarek, zdaje sobie sprawę, jak bardzo błądzą 
poganie. Dla Marigold misje były czymś zupełnie odległym, czym zajmowali się dorośli. Nie 
rozumiała więc, dlaczego ciągnie się ją do kościoła. Już raz słyszała takie wystąpienie, kiedy 
razem z Gwennie poszły na wieczorne spotkanie do kościoła. Wówczas misjonarz okazał się 
dziwacznym, spalonym słońcem mężczyzną w okularach, niezwykle poważnym, a przy tym 
okropnie nudnym. Marigold uznała, że to jedno doświadczenie jej wystarczy. Lecz dziś Babce 
dokuczał reumatyzm i nie mogła wyjść z domu, a Salome miała otartą stopę. Matka natomiast 
bardzo chciała pójść. Podobno tego wieczora mówcą miała być kobieta, jej szkolna koleżanka 
z dawnych lat. Matka chciała, żeby Marigold jej towarzyszyła. Marigold dla Matki zrobiłaby 
wszystko i poszłaby wszędzie — nawet a spotkanie misyjne. Dlatego zrezygnowana dreptała 
obok niej, wpatrując się w gwiazdy nad głową i myśląc przede wszystkim o nowej sukience z 
morelowej   żorżety,   którą   Matka,   mimo   niemego   protestu   Babki,   obiecała   Marigold   na 
przyjęcie urodzinowe u Willi Rogers.

Przeżyła pierwszy szok, kiedy misjonarka wstała, aby zabrać głos. Marigold nigdy w życiu 

nie widziała kogoś tak urzekająco pięknego. Czy ta cudowna istota mogła być misjonarką? 
Jakie przedziwne, głębokie, przykuwające uwagę oczy! Co za kremowobiała cera, zachowana 
mimo   palącego   słońca   Indii!   Jakaż   korona   błyszczących,   złotorudych   włosów!   I   te 
prześliczne, wyciągnięte  ku słuchaczom ręce, które zdają się mieć magnetyczną  zdolność 
pociągania   każdego   tam,   gdzie   zechcą!   Co   za   głos   —   niepokojący,   pełen   patosu   i 
nienazywalnego   uroku!   Jaka   śliczna   biała   sukienka   z   bladobłękitną   wstążką   sięgającą   jej 
rąbka!

Nie minęło dziesięć minut, odkąd doktor Violetta Meriwether zaczęła przemawiać, a już 

Marigold   całą   duszą   pragnęła   być   misjonarką   w   dalekich   krajach,   w   najodleglejszych 
zakątkach ziemi. Jedyne co ją zdumiewało to fakt, że wokół głowy doktor Violetty nie było 
widać aureoli.

Co za porywające wezwanie! Marigold chwilami nie posiadała się ze zdumienia, że mogła 

uważać misje za coś nieciekawego. Fala elokwencji porwała ją w sfery, o których istnieniu 
dotąd nie  wiedziała  — sfery,  gdzie ofiara  z samej  siebie,  młodziutkie  wdowy palone na 
stosach   ze   zmarłymi   mężami   i   kolorowe   wybrzeża   Indii   zmieszane   razem,   tworzyły   coś 
nieopisanie przejmującego i fascynującego. Więcej niż fascynującego — wzywającego do 
czynu! Doktor Violetta nie doszła do połowy swojego przemówienia, gdy Marigold Lesley, 
siedząca   jak   zaczarowana   w   starej   ławce   Lesleyów,   postanowiła   poświęcić   swoje   życie 
misjom w dalekich krajach.

Nawrócenie   było   nagłe,   ale   całkowite.   Marigold   czuła,   że   jest   na   zawsze   odcięta   od 

dotychczasowego życia, od dawnych koleżanek, od starych marzeń. Nie była już tą głupią, złą 

background image

dziewczynką, która godzinę temu niechętnie szła na spotkanie misyjne myśląc o morelowej 
sukience   i   nierealnej   towarzyszce   zabaw.   To   już   nie   ona.   Ona   jest   teraz   namaszczona, 
oddzielona od reszty świata. Przez całe życie kroczyć będzie tą jasną, wiodącą wzwyż ścieżką 
służby, ukazaną przez doktor Violettę Meriwether. Któregoś dnia może ona zostanie doktor 
Marigold Lesley. Pomyśleć tylko, że zastanawiała się czasem, kogo chciałaby przypominać, 
gdy dorośnie. Matkę? Matkę wszyscy wykorzystywali. Każdy mógł jej rozkazywać. Teraz nie 
miała już żadnych wątpliwości: chciała być dokładnie taka jak doktor Violetta Meriwether.

Nienawidziła   Em   Santon   za   to,   że   chichotała   za   jej   plecami.   Patrzyła   z   pogardliwym 

lekceważeniem na cztery dorosłe córki starszego McLeoda. Dlaczego żadna z nich nie była 
zaangażowana w pracę misyjną? Nieomal umarła ze wstydu kichając trzy razy z rzędu akurat 
w momencie, kiedy doktor Violetta kierowała pełen żaru apel do młodych dziewcząt. Czy w 
kościele   nie   było   dziś   wieczór   nikogo,   kto   odpowiedziałby   na   głos   powołania   —   „oto 
jestem”? A Marigold, która pragnęła poderwać się i powiedzieć to, mogła tylko kichać. W 
końcu wielka chwila minęła i doktor Meriwether usiadła.

Teraz   kilka   słów   wygłosił   pan   Thompson.   Brakowało   mu   fascynujących   cech   doktor 

Meriwether,   ale   jedno   z   jego   zdań   utkwiło   mocno   w   poruszonej   duszyczce   Marigold. 
Misjonarz musi być pełen spokoju, pogody, cierpliwości, taktu — rzekł pan Thompson — 
musi polegać na samym sobie, być zaradny i głęboko religijny. Marigold zapamiętała każdy z 
tych przymiotników. Uważała, że ma przed sobą ciężkie zadanie, ale pełna otuchy nie miała 
wątpliwości,   że   uda   się   jej   w   końcu   je   spełnić.   Od   razu   zacznie   przygotowywać   się   do 
swojego życiowego powołania. Zacznie natychmiast! Szła pomiędzy ławkami, jakby unosiła 
się w powietrzu. Och, jakże zła i głupia była przed tym wspaniałym wieczorem! Lecz teraz jej 
twarz — według określenia doktor Meriwether — „zwrócona była w stronę szczytów” — 
odległych, jaśniejących szczytów służby i poświęcenia. Marigold drżała w uniesieniu.

Tomek   Blair   szedł   naprzeciw   niej   między   ławkami.   Marigold   nienawidziła   go   ze 

wszystkich sił, odkąd rozwlekle napisał poplamioną ręką na pierwszej stronie jej elementarza:

„Ta książka to rzecz jedna, druga to moja pięść, jeśli tę jedną ukradniesz poznasz i drugą 

część”.

Musi mu teraz przebaczyć — misjonarka musi wszystkim przebaczać. Uśmiechnęła się do 

niego tak promiennie przez cały kościół, że Tomek wyszedł i powiedział swoim kolegom, iż 
Marigold Lesley „szaleje za nim”.

background image

2

Marigold   nie   mogła   powiedzieć   Matce   o   swoim   chwalebnym   postanowieniu.   Matka 

zapewne by się zmartwiła. Gdyby Ojciec żył, byłoby inaczej. Lecz teraz ona była dla Matki 
wszystkim.   To   milczenie   stanowiło   część   ofiary   z   siebie,   którą   należało   złożyć.   O 
powiedzeniu Babce Marigold nawet nie pomyślała. Z wszystkich sił zabrała się jednak za 
przygotowania do swojej życiowej misji. Babka i Matka czuły, że coś wisi w powietrzu, ale 
nie miały pojęcia co. Nie wiem,  czy uważały Marigold za spokojną, pogodną, cierpliwą, 
taktowną…, wiem jednak, że uważały jej zachowanie za dziwaczne.

— Cokolwiek by to było wkrótce się skończy — powiedziała Babka z rezygnacją. Matka 

jednak   w   głębi   duszy   trochę   martwiła   się.   Coś   musiało   w   tym   być,   skoro   Marigold 
oświadczyła,   że   nie   potrzebuje   nowej   morelowej   sukni.   Stara   sukienka   jej   w   zupełności 
wystarczy.   Nie  chciała   pójść  nawet   na   przyjęcie   do   Willi   —  Babka   jednak   nalegała,   bo 
Rogersowie  czuliby  się  obrażeni.  Marigold   poszła   więc  i zniżała   się do  poziomu  innych 
dziewczynek, litując się nad nimi z powodu nudnego, banalnego życia, jakie je czeka. Żal jej 
było także Algie’ego Rogersa. Wszyscy wiedzieli, iż jego matka ślubowała, że będzie on 
pastorem, podczas gdy Algie gorąco pragnął zostać cieślą. Jakże inaczej było z nią — ona 
swój los sama wybrała.

— O rety, ale Marigold Lesley zadziera nosa — powiedziała Willi Rogers.
Marigold zrezygnowała z noszenia maleńkiego pierścionka z brylancikiem , który ciotka 

Marigold dała jej na zeszłe urodziny.  Powołani ludzie, tego była  pewna, nie mogą  nosić 
pierścionków. Wuj Klon chciał jej kupić jedwabną parasolkę w pasy, o jakiej zawsze marzyła, 
ale   podziękowała   mu  zdecydowanie   i  z  pogodnym  obliczem  poprosiła,   aby  zamiast  tego 
ofiarował jej konkordancję

*

. Wuj Klon zachichotał, ale konkordancję kupił. Nie wiedział, co 

za czary tym razem wyczyniała, był jednak pewien, że daje jej to ogromną satysfakcję.

Miał rację. Jakże fascynujące było zrezygnować z nowych wstążek do kapelusza, których 

kiedyś całą duszą pragnęła, i iść w starym kapeluszu na ślub kuzynki Nellie. Kiedyś śluby 
interesowały Marigold. Kto wie, może kiedy dorośnie…? Teraz należało to do przeszłości. 
Nie   wolno   jej   myśleć   o   zamążpójściu.   Marigold   wszystkiemu   poświęcała   się   bez   reszty. 
Pragnęła   doskonałości.   Zmywała   naczynia,   ubijała   jajka   i   pieliła   ogródek   z   takim 
zapamiętaniem jak na święta.

Przestała czytać cokolwiek poza literaturą misyjną. Zaczytywała się książkami o misjach z 

biblioteczki   w   szkółce   niedzielnej,   a   szczególnie   uwielbiała   jeden   fascynujący,   brązowy 
tomik, biografię kobiety, która przygotowywała się do swojej misji od szóstego roku życia. 
Marigold czuła, że straciła wiele cennych lat. Postara się jednak to nadrobić. Wstała o szóstej 
rano — raz — aby czytać Biblię i modlić się. Taka rzecz świetnie brzmiałaby w autobiografii. 
Misjonarka, o której czytała, wstawała o szóstej rano codziennie od szóstego roku życia. Ta 
misjonarka nie miała jednak Babki. Na tym polegała różnica.

Jedyną  rzeczą,   która  naprawdę   sprawiła  jej  przykrość,  było   to,  że  musiała   wyrzec  się 

Sylwii. Z początku czuła, że nie może tego zrobić. A jednak musiała. Ofiara nie była ofiarą, 
jeśli nie bolała. Tak powiedziała doktor Violetta. Marigold ze łzami w oczach wyjaśniła to 
Sylwii. Czy była to tylko jej wyobraźnia, czy kpiący wybuch śmiechu naprawdę gonił ją, gdy 
wracała ze świerkowego gaju przez sad? Czyżby Sylwia nie wzięła tego poważnie?

Marigold   próbowała   wypełnić   lukę   po   Sylwii,   wyobrażając   sobie,   że   podróżuje   na 

grzbietach słoni albo ryzykując własnym życiem ratuje młodziutkie wdowy od spalenia na 
stosie. To nic że doktor Violetta nie mówiła wcale o słoniach — jedynie o prozaicznym 
samochodzie   —   a   pan   Thompson   powiedział,   że   już   nie   pali   się   wdów   na   stosach.   Z 

*  Konkordancja — alfabetyczny spis wyrazów i sentencji zawartych w Biblii, z dokładnym wskazaniem 

miejsca, w którym występują.

background image

pewnością jednak robiono z nimi coś równie okropnego. Marigold — ratując je tuzinami — 
koiła swoją tęsknotę za Sylwią. O tak, wuj Klon z pewnością miał rację.

Chwilami Marigold żywiła straszne obawy co do tego, czy zdoła modlić się publicznie. 

Próbowała zrobić początek mówiąc pod nosem „amen”, ile razy pan Thompson powiedział w 
modlitwie   coś,   co   do   niej   przemawiało.   Było   też   bardzo   trudno   zdecydować   się,   gdzie 
powinna   pojechać   jako   misjonarka.   Rozważała   to   całymi   dniami.   Wahała   się   pomiędzy 
trzęsieniami ziemi w Japonii a wężami w Indiach. Trwało to dopóty, dopóki nie wpadła jej w 
ręce książka o trędowatych w Indiach. Trędowaci. To było to, o co jej chodziło. Tam trzeba 
pomóc.   Będzie   misjonarką   trędowatych.   Tymczasem   Babka   była   okropnie   zla,   ponieważ 
Marigold   zapomniała   podlać   geranium.   Nie   mogła   wytłumaczyć   Babce,   że   zapomniała, 
ponieważ ratowała wioskę w Indiach przed głodową śmiercią. Wobec niezadowolenia Babki 
zachowała jednak spokój i łagodność. Niezwykłą łagodność.

background image

3

Przez   dwa,   trzy   tygodnie   wszystko   jakoś   się   układało   i   Marigold   była   zupełnie 

zadowolona. Potem zatęskniła za tym, co Aleksander Wielki nazwałby nowymi krainami do 
podbicia,   a   doktor   Violetta   Meriwether   określiłaby   terminem   „szersze   pole   działalności 
misyjnej”.   Bohaterki   biografii   zawsze   odwiedzały   kogoś   chorego   albo   potrzebującego 
pomocy i dokonywały cudów, niosąc im pociechę. Marigold czuła, że powinna robić to samo. 
Ale kogo miała odwiedzić? W pobliżu Świerkowego Obłoku nikt nie chorował i nikt akurat 
nie   potrzebował   pomocy.   Chyba   że   pani   Delagarde…   Ta   myśl   była   natchnieniem.   Pani 
Delagarde o bardzo smutnej twarzy. Ubierała się w czarne suknie i nigdzie nie wychodziła, 
tylko spacerowała cały dzień po swoim wielkim ogrodzie w Południowym Harmony.

Marigold słyszała, jak ktoś powiedział kiedyś, że pani Delagarde ma „coś niezupełnie w 

porządku z głową”. Nie wiedziała, co to może dokładnie znaczyć, ale była przekonana, że 
ktoś o takiej smutnej twarzy na pewno potrzebuje pocieszenia. Pójdzie ją odwiedzić i — i co 
dalej? Będzie jej czytać Biblię, jak to zrobiła misjonarka z pamiętnika? Nie potrafiła sobie 
tego   wyobrazić.   Po   prostu   odwiedzi   ją   i   może   jakiś   sposób   się   znajdzie.   W   czytanych 
biografiach zawsze znajdował się jakiś sposób. Marigold wślizgnęła się do swojego pokoju i 
przed   wyjściem   zmówiła   specjalną   modlitwę.   Bardzo   poważną,   szczerą   modlitwę,   choć 
ułożoną   w   stylu   misjonarskich   autobiografii.   Potem,   gdy   zapadł   pachnący   zmierzch, 
wymknęła się ukradkiem z domu.

Kiedy znalazła się już w ogrodzie pani Delagarde, naprzeciw ponurego domu, czarnego na 

tle zachodu słońca, poczuła przez chwilę paniczny strach. Misjonarka musi jednak umieć dać 
sobie   radę   w   każdej   sytuacji.   Misjonarka   nie   może   wpadać   w   panikę.   Uśmiechając   się 
dzielnie,   Marigold   przeszła   ścieżką   pomiędzy   żonkilami   do   miejsca,   gdzie   w   półmroku, 
wśród bladego złota cytrynowych lilii stała pani Delagarde, mając za plecami bursztynowe 
niebo i ciemne wzgórza, zapatrzona przed siebie niewidzącymi, dziwnymi oczami jak szare 
agaty. Pani Delagarde zaskoczyła Marigold. Na widok dziewczynki cała jej smutna twarz 
rozjaśniła się cudownym blaskiem radości. Zrobiła krok naprzód i wyciągnęła ręce. Te długie, 
blade   dłonie   wyciągnięte   w   błagalnym   geście   miały   potem   prześladować   Marigold 
tygodniami.

— Delight… Delight… wróciłaś do mnie — powiedziała. Marigold pozwoliła, żeby pani 

Delagarde wzięła ją za ręce, objęła ramionami, przycisnęła usta do jej czoła. Nagle poczuła 
się nieswojo, ogarnął ją strach. Było coś dziwnego w pani Delagarde — a ona zaraz znajdzie 
się w jej domu. Co takiego pani Delagarde mówiła tym swoim szybkim, dziwnym, żarliwym 
głosem, różnym od wszystkich głosów, jakie Marigold dotąd słyszała?

— Widziałam cię często, jak szłaś przede mną, nie odwracając głowy. Nigdy nie chciałaś 

na   mnie   poczekać.   Lecz   teraz   wróciłaś,   Delight.   A   więc   musiałaś   mi   wybaczyć.   Czy 
wybaczyłaś mi, Delight?

— Och, tak… tak… — Marigold odpowiedziałaby „tak” na każde pytanie. Nie wiedziała, 

co mówi. Nie była odważną misjonarką, kandydatką na bohaterkę porywającej autobiografii. 
Była bardzo przestraszoną małą dziewczynką, zamkniętą w obcym domu z dziwną, bardzo 
dziwną kobietą.

Znów ten cudowny błysk radości przebiegł przez twarz pani Delagarde.
— Chodź do swojego pokoju, Delight. Czeka na ciebie. Przygotowałam go. Wiedziałam, 

że kiedyś  wrócisz do mnie — kiedy moja kara się skończy. Więc przygotowałam go dla 
ciebie. Chcę zobaczyć, jak się bawisz, Delight. Tak dawno nie widziałam, jak się bawisz. 
Wszystkie twoje sukienki są w szafie. Popatrz.

Otworzyła drzwi szafy i Marigold zobaczyła wiszące rzędy eleganckich sukienek, które 

obudziły w niej okropne skojarzenia z żonami Sinobrodego z jej książki z obrazkami.

background image

Marigold zdołała wydobyć z siebie głos — trzęsący się i pełen przerażenia:
— Proszę pani, czy mogę teraz już iść do domu? — wyjąkała. — Myślę… myślę, że 

Matka na mnie czeka. Jest już późno.

Przez twarz pani Delagarde przemknął wyraz lęku — lecz zaraz rzuciła przebiegle:
— Ależ   jesteś   w   domu,   Delight.   Jesteś   moim   dzieckiem   —   choć   na   tak   długo   mnie 

opuściłaś. Byłaś okrutna, opuszczając mnie na tak długo. Lecz nie będę na ciebie krzyczeć — 
już   nigdy   nie   będę   na   ciebie   krzyczeć.   Wróciłaś.   Nie   możesz   już   nigdy   odejść.   Nigdy. 
Odnajdę twojego ojca i powiem mu, że wróciłaś. Nie rozmawiałam z nim, odkąd odeszłaś — 
ale teraz porozmawiam. Och, Delight, Delight!

Marigold uchyliła się przed wyciągniętymi ramionami.
— Proszę, niech mnie pani wypuści — błagała rozpaczliwie. — Nie jestem pani małą 

Delight, naprawdę nie, nazywam się Marigold Lesley. Proszę, proszę, pani Delagarde, niech 
mnie pani puści do domu.

— Ciągle gniewasz się na mnie — powiedziała pani Delagarde z żalem. — Dlaczego tak 

mówisz?  Oczywiście,  że jesteś  Delight.  Myślisz,  że nie  poznaję twoich  złotych  włosów? 
Gniewasz się na mnie, ponieważ cię zbiłam dzień przed tym, jak odeszłaś. Nigdy już tego nie 
zrobię,   Delight.   Nie   musisz   się   mnie   bać,   kochanie.   Powiedz   znów,   że   mi   wybaczasz, 
najdroższa — powiedz, że mi wybaczasz.

— Och,   tak,   wybaczam…   wybaczam.   —   Gdyby   tylko   pani   Delagarde   zechciała   ją 

wypuścić! Lecz ona uklękła przy niej błagalnie.

— Och, będziemy tacy szczęśliwi teraz, kiedy wróciłaś, Delight. Pocałuj mnie — pocałuj. 

Tak długo odwracałaś ode mnie swoją twarz, moja złotowłosa Delight.

Jej   głos   był   tak  błagalny,   że  Marigold,   mimo   strasznego  lęku,   nie  potrafiła   odmówić. 

Nachyliła  się i pocałowała  panią Delagarde. A potem czuła, że znajduje się w szalonym 
uścisku, obsypywana pocałunkami.

Marigold wyrwała się z obejmujących ją ramion i pomknęła w stronę drzwi. Lecz pani 

Delagarde   złapała   ją,   z   dziwnym   uśmieszkiem   odepchnęła   od   drzwi   i   wyślizgnęła   się   z 
pokoju. Marigold usłyszała, jak przekręca klucz w zamku.

Była więźniem w domu obłąkanej. Teraz już wiedziała, co ludzie mieli na myśli mówiąc, 

że pani Delagarde ma „coś niezupełnie w porządku z głową”.

Co można było zrobić? Nic. Nikt nie wiedział, gdzie ona jest. Była sama w tym okropnym, 

dużym, mroczniejącym pokoju z zasłoniętymi oknami. W szafie wisiały straszne sukienki 
umarłej Delight. Na łóżku leżała potworna lalka wyglądająca jak trup, a obok na stojaku 
wielka mufka z czarnej, niedźwiedziej skóry. Co to za niesamowitą historię opowiadał kiedyś 
Lazarre o tych dużych, staromodnych mufkach z niedźwiedziej skóry? Tak naprawdę to były 
czarownice, które wychodziły w księżycowe noce tańczyć na śniegu. Dziś w nocy jest księżyc 
— jego delikatne promienie wkradły się już do pokoju. A jeśli ta mufka zacznie tańczyć po 
pokoju na jej oczach!

Marigold stłumiła krzyk cisnący się jej na usta. Mogłaby przywołać panią Delagarde, a nic 

nie byłoby równie przerażające — nawet zaczarowana mufka z niedźwiedziej skóry. Bała się 
nawet poruszyć. Zdołała jednak podejść na paluszkach do wszystkich okien po kolei. Były 
zabite gwoździami — co do jednego. Tak czy owak okna wychodziły na stromy, nagi mur. 
Tędy nie miała szansy uciec. Przez jedno z nich zobaczyła światło w Świerkowym Obłoku. 
Czy brakowało im jej? Czy jej poszukiwano? Nigdy nie przyjdzie im do głowy, żeby szukać 
tutaj.

Usiadła na pokrytym kretonem bujanym fotelu obok okna — jak najdalej od łóżka i mufki. 

Przesiedziała   tam   całą   noc  —  przerażającą,  niesamowitą,   nie  kończącą   się  noc.  Nikt  nie 
nadszedł. Na początku była tylko złowroga cisza. Nie słychać było najlżejszego dźwięku. 
Potem podniósł się wiatr i znikło światło księżyca, a okna bez przerwy postukiwały. Była 
pewna, że mufka się poruszyła. Sukienki w szafie też drgnęły. Dwukrotnie usłyszała kroki w 

background image

korytarzu.

Nadszedł pochmurny poranek; wschodzące słońce miało kolor krwi. Okna wychodziły na 

szerokie, zielone pola. Nie było sposobu, aby przyciągnąć czyjąś uwagę. Nie było możliwości 
ucieczki. Umrze tu z głodu i Matka nigdy się nie dowie, co się z nią stało. Znów usłyszała 
kroki w korytarzu — znów wstrzymała oddech, bojąc się, że ktoś stanie pod drzwiami. Gdy 
dzień   zbliżył   się   do   końca,   zaczęło   jej   dokuczać   pragnienie,   ale   głodu   nie   odczuwała. 
Ogarniała ją powoli dziwna, pełna znużenia rezygnacja. Pewnie niedługo umrze — ale ta 
perspektywa nie wydawała się już straszna. Jedyną straszną rzeczą było to, że pani Delagarde 
może wrócić.

Nadszedł wieczór; i znów księżyc, znów wiatr — opryskliwy, kłótliwy wiatr, uderzający 

gałązką wina w okno i rzucający dziwny cień, który biegł przez pokój w stronę mufki z 
niedźwiedziej   skóry.   Mufka   jakby   się   poruszyła   —   tak   —   ruszała   się.   Marigold   nagle 
załamała   się   całkowicie.   Krzyknęła   przeraźliwie,   przebiegła   przez   cały   pokój   i   szarpnęła 
gwałtownie za klamkę zamkniętych drzwi. Otworzyły się tak nagle, że niemal upadła. Nie 
zastanawiając się nad tym, że wcale nie były zamknięte, mimo przekręcenia klucza w zamku 
— nie była zdolna do zastanawiania się nad niczym — biegła przez korytarz, po schodach na 
dół, na zewnątrz, na wolność. Nie przestała biec, dopóki potykając się nie wpadła do pokoju 
w   Świerkowym   Obłoku,   pokoju   pełnego   zdenerwowanych,   podnieconych   ludzi,   pośród 
których dostrzegła przez moment białą, umęczoną twarz Matki i — po raz pierwszy w życiu 
— zemdlała.

— Dobry Boże — rzekł wuj Klon — Oto i ona.

background image

4

Następny   dzień   Marigold   przeleżała   w   łóżku,   obok   niej   siedziała   Matka,   a   Babka 

wchodziła   i   wychodziła   z   pokoju   próbując   okazać   swą   dezaprobatę,   chociaż   była   zbyt 
zadowolona i wdzięczna losowi, aby jej się to udawało. Marigold opowiedziała całą historię, 
a co więcej — dowiedziała się wszystkiego o biednej pani Delagarde, która rok temu straciła 
swoje jedyne dziecko. Odtąd jej umysł nie powrócił do równowagi. Siedziała godzinami przy 
łóżeczku córeczki, prosząc ją, żeby do niej jeszcze raz przemówiła — żeby wyrzekła choć 
jedno słowo. Nie mogła zapomnieć, że dzień przed nagłą chorobą Delight spuściła córeczce 
lanie. Nigdy nie przebaczyła mężowi, że nie było go w domu, kiedy dziecko zachorowało, i 
podczas burzy nie miał kto pójść po doktora.

— Biedna,   nieszczęśliwa   kobieta,   zasługuje   na   litość   —   powiedziała   Matka.   —   Ale, 

kochanie, musiałaś przejść bardzo ciężkie chwile.

— Niektórzy z nas też przeszli ciężkie chwile — oznajmiła Babka surowo. — Pani Donkin 

była pewna, że widziała cię o zmierzchu w samochodzie z dwoma obcymi mężczyznami. 
Łódź Toffa Leclerca gdzieś znikła i myśleliśmy, że zniosło cię w niej na kanał. Cała wieś 
została przeczesana w poszukiwaniu ciebie.

— Obawiam się, że nie nadaję się na misjonarkę, Mamo — łkała Marigold, kiedy Babka 

wyszła. — Nie byłam odważna ani pełna dobrych pomysłów, ani pogodna, ani… nic takiego.

Matka przytuliła ją — pełna współczucia, czułości, zrozumienia.
— Być   misjonarką   to   bardzo   piękna   i   wspaniała   rzecz,   kochanie.   Kiedy   dorośniesz   i 

będziesz czuła powołanie do takiej właśnie służby, nikt ci w tym nie przeszkodzi. Najlepiej 
jednak przygotowywać się do niej ucząc się po prostu tego wszystkiego, co jest ci dostępne; 
zdobywając wykształcenie i żyjąc tymczasem tak szczęśliwie, jak tylko mała dziewczynka 
może.  Kiedy byłyśmy  dziewczynkami,  Violetta  Meriwether była  najweselszą trzpiotką na 
świecie — prawdziwą psotnicą i postrzeleńcem. Ciotka Marigold kazała swojej imienniczce 
pozostać przez tydzień w łóżku. W dniu kiedy pozwolono jej wstać, Matka weszła do pokoju 
z uśmiechem.

— Twoje misyjne wysiłki nie poszły chyba całkowicie na marne, Marigold. Doktor pani 

Delagarde powiedział, że jest ona w znacznie lepszym stanie. Przestała mówić o Delight i 
przebaczyła swojemu mężowi. Doktor Ryan twierdzi, że pod wieloma względami zachowuje 
się   dużo   rozsądniej.   Uważa,   że   jeśli   ona   zmieni   na   jakiś   czas   otoczenie   —   całkowicie 
wyzdrowieje.   Powiedziała   mu,   że   jej   wybaczono,   i   to   przeświadczenie,   jak   się   wydaje, 
wyleczyło w jej duszy jakąś ranę.

— Hm — mruknęła Babka.
— Czy to nie dziwne, że pani Delagarde nie wróciła do pokoju w którym siedziałam? — 

zapytała Marigold.

— Prawdopodobnie zapomniała o tobie, gdy tylko znikłaś jej z oczu.
— Tak się bałam, że wróci. Wydawało mi się, że słyszę ją przez cały czas. Dlatego bałam 

się   podejść   do   drzwi.   A   one   nie   były   wcale   zamknięte   —   choć   przecież   słyszałam,   jak 
przekręcała klucz.

— Myślę, że nie obrócił się do końca. Czasem to się zdarza z kluczami.
— Czy to nie głupie, że sądziłam, iż jestem zamknięta, kiedy mogłam natychmiast stamtąd 

wyjść? Chyba zachowałam się głupio od początku do końca. Mimo to…

Marigold  westchnęła.  Jeśli  było  się  namaszczonym  i  oddzielonym  od reszty ludzkości 

przez   trzy   tygodnie,   powrót   do   normalnego   życia   wydaje   się   czymś   przyziemnym   i 
nieciekawym.

Lecz wizja morelowej sukienki znów migała nęcąco przed jej oczami. A na wzgórzu była 

Sylwia — przebaczająca Sylwia, która nie miała jej za złe małego odstępstwa.

background image

R

OZDZIAŁ

 

SZESNASTY

J

EDNA

 

Z

 

NAS

1

— Jutro   wyruszam   w   podróż.   Czuję   się   kimś   bardzo   ważnym   z   tego   powodu   — 

powiedziała pewnego wieczoru Marigold do Sylwii.

Jak dotąd Marigold nieczęsto wyjeżdżała z domu. Babka była temu przeciwna, a Matka 

rzadko ośmielała się mieć inne zdanie niż Babka. Poza tym sama Marigold nie bardzo miała 
ochotę na składanie wizyt, to znaczy na nocowanie poza domem. Dotychczas wyjeżdżała dwa 
razy — raz  do wuja Pawła, a  drugi — do ciotki  Anastazji — i  żadna z  tych  wizyt  nie 
zakończyła się dobrze. Marigold wciąż jeszcze drżała ze ‘wstydu i żalu, kiedy pomyślała o 
„Tym”. Przysięgła, że nigdy więcej nie pojedzie do ciotki Anastazji.

Z   ciotką   Anną   była   oczywiście   zupełnie   inna   sprawa.   Marigold   kochała   ją   prawie 

najbardziej ze wszystkich swoich ciotek. Kiedy więc ciotka Anna przyszła pewnego dnia do 
Świerkowego Obłoku i powiedziała: „Chcę wypożyczyć Marigold na jakiś czas”, Marigold 
była szczęśliwa, że Babka nie sprzeciwiła się temu.

Babka uznała, że nadszedł czas, aby dziewczynka poznała nieco świata. Miała głowę zbyt 

naładowaną takimi bzdurami jak historia z Sylwią. Mimo opinii Adama Clowa — który nie 
odwiedził  już  Świerkowego Obłoku, wyruszywszy  w pełną  przygód  podróż  poza granice 
czasu i przestrzeni — Babka uważała, że ciągnie się to za długo. To, co można było tolerować 
w wieku ośmiu lat, było niewybaczalne w wieku lat jedenastu. Anna i Karol byli rozsądnymi 
ludźmi — choć Anna miała zbyt miękkie serce. Babka spodziewała się, że Marigold wróci do 
domu ze zrujnowanym na całe życie systemem trawiennym.

Marigold jechała jednak do ciotki Anny bez jednej chmurki na złocistym niebie swoich 

oczekiwań. Ciotka Anna z iskierkami w oczach powtarzała ciągle: „Muszę zobaczyć, czy jest 
coś dobrego w spiżarni” Nie można było nie uwielbiać takiej ciotki. Być może obawy Babki 
nie były całkowicie nieuzasadnione.

Babka zadowoliła się wymuszeniem na ciotce Annie obietnicy, że Marigold będzie jadała 

każdego rana zupę mleczną: taką prawdziwą, z owsianymi płatkami. Gdy ta sprawa została 
ustalona, można było mieć nadzieję, że i reszta dnia jakoś przejdzie.

Tak   więc   Marigold   pojechała   do   Broad   Acres   i   zachwyciła   się   tym   miejscem   od 

pierwszego   wejrzenia.   Było   to   stare,   szare   domostwo   tuż   nad   brzegiem   morza   — 
prawdziwego,   cudownego   morza,   nie   jakiejś   spokojnej,   otoczonej   lądem   przystani.   Dom 
zbudowano   i   na   małym   cyplu,   za   nim   stromo   opadało   porośnięte   jagodami   wzniesienie, 
wokoło rosły smukłe, srebrne brzozy, a w dole połyskiwał staw. Cierniowy żywopłot, którego 
szczepki zostały przywiezione ze starego kraju — tego tajemniczego lądu za oceanem, gdzie 
Klan   Lesleyów   miał   korzenie   —   otaczał   całe   domostwo.   Wokół   domu   był   ogród   — 
cudowniejszy i bardziej nawet fascynujący niż ten w Świerkowym Obłoku, ponieważ ogród w 
pobliżu   morza   ma   w   sobie   coś,   czego   żaden   „wewnątrzlądowy”   ogród   mieć   nie   może. 
Pomiędzy domem a wzgórzem rozciągał się stary kamienny rów, ze wspaniałymi malwami 
wznoszącymi się nad nim. Na „wieży”, jak się mawiało o piętrze domu, znajdował się uroczy 
sześcioboczny   pokoik,   gdzie   można   było   nocą   leżeć   i   obserwować   gwiazdy   iskrzące   się 
pomiędzy   gałęziami   jodeł.   Wuj   znający   się   na   żartach   i   ciotka,   która   zostawiała   dużo 
swobody, czynili Broad Acres idealnym miejscem na spędzenie wakacji.

Pierwszą osobą, którą Marigold tam poznała,  była  Mats. Mats mieszkała  na sąsiedniej 

farmie i na chrzcie otrzymała imię Marta, o czym już zapomniała. Była grubiutką, wesołą, 
skorą do śmiechu istotą o okrągłych, szarych oczach, buzi usianej piegami i bujnych, nie 

background image

strzyżonych,   miodowobrązowych   lokach.   Miała   szczodrą   matkę,   która   piekła   przepyszne 
ciasta. Przez tydzień Mats i Marigold bawiły się znakomicie, nie czyniąc szkody większej, niż 
mogłyby zrobić normalne dziewczynki bez nadzoru babki. Mats była dla Marigold bratnią 
duszą i panowała między nimi radosna harmonia — dopóki nie pojawiła się Paula. Przyszła i 
natychmiast zajęła centralne miejsce na scenie.

background image

2

Zdarzyło   się   to   w   szkółce   niedzielnej.   Wszyscy   Lesleyowie   byli   oczywiście 

prezbiterianami, ale kościół prezbiteriański po drugiej stronie Zatoki odległy był o trzy mile. 
Marigold posłano więc do szkółki niedzielnej w białym kościółku baptystów, stojącym wśród 
gęstych świerków na drugim brzegu stawu. Marigold bardzo go polubiła. Wydawał jej się 
miłym, przytulnym kościółkiem. Idąc tam, wkładała swoją śliczną, nową zieloną sukienkę z 
haftowanym kołnierzykiem, elegancki kapelusik z zieloną kokardą oraz nowe rękawiczki z 
prawdziwej koźlej skóry. Mats, która niczego innym nie zazdrościła, pęczniała z dumy, że jej 
koleżanka   nosi   prawdziwe,   skórkowe   rękawiczki.   Wszystkie   pozostałe   dziewczynki   z 
niedzielnej szkółki zazdrośnie zerkały na nią i na Marigold.

Wszystkie z wyjątkiem jednej. Ta jedna siedziała osobno w ławce i czytała Biblię. Kiedy 

Mats i Marigold usiadły obok, podniosła się i odeszła — nie z pogardą czy zarozumiałością, 
ale tak, jak istota namaszczona usuwa się nieświadomie i automatycznie, aby nie skalać się 
przez kontakt ze światem. — Coś podobnego — rzekła Mats. — Czy nie jesteśmy godne 
siedzieć obok ciebie, Paulo Pengelly?

Paula   odwróciła   się   i   spojrzała   na   nie   —   a   raczej   na   Marigold.   Wydawało   się,   że 

całkowicie   ignoruje   Mats.   Marigold   odwzajemniła   spojrzenie,   oczarowana   od   samego 
początku. Zobaczyła dziewczynkę, może o rok starszą od siebie, wątłą jak trzcina, z wielkimi, 
orzechowymi oczami płonącymi w drobnej twarzy o śniadej cerze. Miała długie, jedwabiste, 
ciemnobrązowe włosy splecione w warkocze, wydatne kości policzkowe, a usta cienkie i 
czerwone. Nie nosiła kapelusza i była nędznie ubrana, a Biblia, którą obejmowała długimi, 
bardzo   szczupłymi   rękami   i   dramatycznie   przyciskała   do   piersi,   robiła   wrażenie   bardzo 
sczytanej. „O Pauli nie można powiedzieć, że jest ładna, ale ma w twarzy coś niezwykłego” 
— pomyślała Marigold. „Interesujące” nie było tu właściwym określeniem, ale Marigold nie 
znała jeszcze słowa „ fascynujące”. Nie mogła oderwać wzroku od Pauli. Wyraz jej oczu 
sprawiał, że czuło się, iż obcowała z rzeczami niewidocznymi dla innych — z rzeczami, które 
gorąco chciałoby się zobaczyć. Było to spojrzenie, przywodzące Marigold na myśl obrazek 
znad biurka cioci Marigold — spojrzenie biało ubranej świętej pogrążonej w ekstazie.

— Nie   —   powiedziała   Paula   gwałtownie   i   tak   dramatycznie,   że   Marigold   zadrżała   w 

zachwycie — nie jesteście. Nie jesteście chrześcijankami. Jesteście dziećmi diabła.

— Nieprawda!   —   zawołała   obrażona   Mats.   Marigold   czuła   jednak,   że   może   to   być 

prawda. Nie sposób było nie wierzyć w coś, co Paula powiedziała. Marigold zaś nie chciała 
być dzieckiem diabła. Chciała być podobna do Pauli. Pragnienie to przepełniało ją aż do bólu.

— Jesteśmy równie dobre jak ty — mówiła dalej Mats.
— Nie   wystarczy   być   dobrym,   ty   niegodziwe   dziecko   —   odpowiedziała   Paula.   — 

Zachowaj pokój.

— Co ona  ma  na myśli?  — szepnęła  Mats, kiedy Paula się  odwróciła.  W  jej  szepcie 

pobrzmiewał lęk. Czy była niegodziwa? Nigdy tak nie sądziła, ale Paula Pengelly sprawiała, 
że musiało się wierzyć w to, co mówiła.

— Każe ci siedzieć cicho — powiedziała inna dziewczynka przechodząc obok nich. — 

Paula jest bardzo religijna, nie wiesz o tym? Tak jak jej ojciec.

Cokolwiek to znaczyło, Marigold również chciała być taka. Przez cały czas podczas zajęć 

w   szkółce   niedzielnej   tęskniła   za   tym,   patrząc   na   drobny,   świątobliwy   profil   Pauli, 
obramowany   porządnie   uczesanymi,   prostymi   włosami.   Babka   i   Matka   były   oczywiście 
chrześcijankami, ale nigdy nie czuła przy nich tego co przy Pauli. Kiedyś wydawało się jej, że 
Gwennie jest bardzo święta. Ale udawana świętość Gwennie tylko ją rozczarowała. Tym 
razem było inaczej. Przez cały czas oczekiwania na nabożeństwo Paula czytała Biblię. Kiedy 
nabożeństwo się zaczęło, utkwiła nieruchomo wzrok w jednym z okrągłych okienek. Och, 
pomyślała   Marigold,   gdyby   tak   można   być   taką   cudowną   i   świętą!   Sama   czuła   się 

background image

uduchowiona i pełna smutku. Było to wzniosłe doznanie. Nigdy nie czuła się tak przedtem, 
nawet gdy słuchała doktor Violetty Meriwether. W pewnym momencie Paula spojrzała na nią 
tymi przykuwającymi uwagę, mistycznymi oczami. Mówiły one „chodź” — i Marigold czuła, 
że musi pójść — na koniec świata i jeszcze dalej.

Po skończonym nabożeństwie Paula podeszła prosto do Marigold.
— Czy chcesz pójść ze mną drogą krzyża? — zapytała uroczyście i dramatycznie. Paula 

miała   dar   dramatyzowania   każdej   sceny,   w   której   brała   udział   —   tym   zapewne   umiała 
fascynować.   Miała   też   szczególny   sposób   mówienia   różnych   rzeczy   tak,   jakby   mogła 
powiedzieć o wiele więcej, ale umyślnie nie robiła tego. Gorąco pragnęło się odkryć tę część 
tajemnicy, której nie wypowiedziała.

— Jeśli tak, przyjdź jutro pod samotną sosnę nad brzeg stawu.
— Czy Mats też może przyjść? — zapytała lojalnie Marigold. Paula rzuciła w kierunku 

Mats protekcjonalne spojrzenie.

— Czy ty chcesz pójść do nieba?
— T–a–k, ale jeszcze nie teraz — wyjąkała niepewnie Mats.
— Widzisz więc — Paula spojrzała wymownie na Marigold. — Ona nie jest Jedną z Nas. 

Wiedziałam, że ty jesteś, od chwili, gdy cię zobaczyłam.

— Jestem — zawołała Mats, która nie potrafiłaby znieść wykluczenia z żadnej zabawy. — 

Oczywiście, że chcę pójść do nieba.

— Wobec tego musisz być święta — Paula była nieubłagana — tylko święci idą do nieba.
— Ale — czy to jest coś zabawnego? — jęknęła Mats.
— Zabawnego!   Zbawiamy   nasze   dusze.   Czyż   wolałabyś   —   zapytała   Paula   głucho   — 

dobrze się bawić i pójść do… do… miejsca, o którym strach mówić?

— Nie, nie — Mats była całkowicie ujarzmiona i pełna ochoty — na razie — aby zrobić 

wszystko i wyrzec się wszystkiego.

— A więc jutro o dziewiątej pod samotną sosną — rzekła Paula. Już sam ton, którym 

wymawiała   słowa   „samotna   sosna”,   dawał   przenikające   dreszczem   poczucie   tajemnicy   i 
wyjątkowości. Marigold i Mats poszły do domu — pierwsza pełna oczekiwania i podniecenia, 
druga pełna wątpliwości.

— Paula   nigdy  nie   może   usiedzieć   spokojnie   —  narzekała   Mats.   —  W   zeszłym   roku 

przeczytała książkę pod tytułem „Rob Roy” i kazała nam, dziewczynom, nazywać się klanem, 
wybierać wodza, nosić kraciaste spódniczki i szkockie godło — osty. Oczywiście ona była 
wodzem. To było jednak choć trochę zabawne. Nie wierzę, że ta zabawa w religię będzie 
równie dobra.

— Ale to nie zabawa — Marigold była wstrząśnięta.
— Może nie, ale nie znasz Pauli Pengelly.
Marigold była pewna, że zna — lepiej niż Mats, lepiej niż ktokolwiek inny. Nie mogła 

doczekać się poniedziałku i samotnej sosny.

— Jej ojcem jest stary Pengelly — powiedziała Mats. — Dawno temu był pastorem — ale 

zrobił coś strasznego i nie pozwolono mu dalej nim być. Myślę, że się upijał. On jest… — 
Mats postukała się w czoło znacząco, tak jak czasami robią to dorośli. — Mimo to wygłasza 
kazania w stodołach i innych takich miejscach. Śmiertelnie się go boję, ale wielu ludzi mówi, 
że to naprawdę dobry człowiek, którego skrzywdzono. Mieszkają w małym domku po drugiej 
stronie stawu. Dom prowadzi ciotka Pauli. Jej matka nie żyje od dawna. Niektórzy twierdzą, 
że miała w sobie indiańską krew. Ona nigdy nie ubiera się przyzwoicie — wszystko ma 
poprzypinane agrafkami, jak mówi mama. Czy naprawdę pójdziesz jutro nad brzeg stawu?

— Oczywiście.
— Dobrze — westchnęła Mats. — Myślę, że też będę musiała tam pójść. Ale obawiam się, 

że nasze dobre czasy się skończyły.

background image

3

Nadszedł poniedziałek i spotkanie pod samotną sosną, choć Marigold wydawało się, że 

nigdy nie nadejdą. Przy śniadaniu zwierzyła się ciotce Annie i wujowi Karolowi, dokąd idzie. 
Wuj spojrzał pytająco na ciotkę. Gdy Marigold wychodziła, powiedział:

— Co ten diabeł w spódnicy znów zamierza?
Marigold pomyślała, że mówi o niej i zastanawiała się, co też takiego zrobiła, że nazwano 

ją diabłem. Zachowywała się naprawdę bez zarzutu. Zapomniała jednak o tych nieważnych 
sprawach, kiedy doszły na miejsce. Paula już na nie czekała — wciąż zatopiona w myślach, 
wciąż w ekstazie. Poinformowała je, że nie zmrużyła oka przez całą noc.

— Nie mogłam, myślałam o tych wszystkich ludziach na świecie, którzy będą potępieni.
Marigold natychmiast poczuła się winna, że tak smacznie spała. Wraz z Mats usiadły, jak 

im kazano, na trawie. Paula wygłosiła przemowę, złożoną głównie ze strzępów teologii jej 
ojca. Lecz  Marigold nie wiedziała  tego i uznała,  że Paula jest jeszcze cudowniejsza, niż 
przypuszczała. Mats było tylko niewygodnie. Paula nie pozwoliła im usiąść w cieniu. Dobrze, 
jeśli miało się białoróżową cerę Lesleyów albo śniadą pengelly’ch. Ale co miała zrobić Mats? 
Obawiam się, że Mats dużo bardziej obchodziły w tym momencie jej piegi niż dusza.

— A teraz — zakończyła Paula, pełna tragicznej powagi — zadajcie sobie obie pytanie, 

czy jesteście dziećmi Boga, czy diabła?

Mats pomyślała, że straszną rzeczą było stanąć przed takim problemem.
— Oczywiście, że nie jestem dzieckiem diabła — powiedziała z oburzeniem.
Lecz   Marigold   miała   wątpliwości.   Była   pod   wrażeniem   monologu   Pauli   i   sama   nie 

wiedziała, jakie jest jej pochodzenie.

— Co możemy zrobić… jeśli… jeśli… to prawda? — zapytała niepewnie.
— Pokutować! Pokutować za grzechy!
— No, ja nie mam żadnych grzechów do odpokutowania — odetchnęła z ulgą Mats.
— Nie możesz pójść do nieba, jeśli nie popełniłaś żadnych grzechów, bo wtedy nie możesz 

za nie żałować i otrzymać przebaczenia — powiedziała nieubłaganie Paula.

Ta nowa odmiana teologii wprawiła Mats w osłupienie. Podczas gdy zmagała się z tym, 

hipnotyzujące oczy Pauli spoczęły na Marigold.

— Co nazwałabyś grzechem? — zapytała nieśmiało Marigold.
— Czy czytałaś kiedykolwiek historie, które nie są prawdziwe? — zapytała Paula.
— Tak… i — Marigold poczuła pełną udręki rozkosz wyznania — i układałam je… także.
— Chcesz powiedzieć, że kłamałaś?
— Och, nie. To nie były kłamstwa. Nie kłamstwa. Mam na myśli…
— To musiały być kłamstwa, jeśli historie nie były prawdziwe.
— No… może tak. Myślałam też o różnych rzeczach, kiedy wuj Karol prowadził rodzinną 

modlitwę.

— Jakich rzeczach? — zapytała bezlitośnie Paula.
— Myślałam o drzwiach z obrazka na ścianie… myślałam, że mogłabym je otworzyć i 

wejść, zobaczyć, co jest wewnątrz, jacy ludzie tam mieszkają…

Paula machnęła ręką. Co to w końcu ma za znaczenie, że Marigold myśli o dziwnych 

rzeczach,   kiedy   wuj   Karol   się   modli.   Jakie   znaczenie   mają   jego   modlitwy?   Paula   była 
zainteresowana tylko ważnymi sprawami.

— Czy jadłaś kiedyś mięso?
— Ależ… no… tak… czy to?…
— To niegodziwe, bardzo niegodziwe. Poświęcać życie dla swoje apetytu. To wstyd!
Rzeczywiście, wstyd! Marigold wiła się ze wstydu. Nie mogła znieść tego, że Paula patrzy 

na nią z taką pogardą. Paula zauważyła i złagodziła spojrzenie.

background image

— Nieważne. Nie wiedziałaś o tym. Ja też jadłam mięso — aż do zeszłej wiosny. Miałam 

okropną wysypkę.  Wiedziałam,  że to kara za to,, że zrobiłam coś złego. Wiedziałam,  że 
chodzi   o   jedzenie   mięsa.   Ojciec   tak   uważał.   Powiedział,   że   dotknął   mnie   palec   Boży. 
Ślubowałam   więc,   że   nigdy   nie   zjem   już   mięsa.   Och,   jakże   dręczyło   mnie   sumienie.: 
Okropnie cierpiałam.

W głosie Pauli była prawdziwa męka. Wyglądała jak młoda kapłanka, natchniona i pełna 

oddania. Marigold czuła, że gotowa jest pójść za nią i na stos.

— Co zrobimy dalej? — powiedziała nieznośna, praktyczna Mats.
— Stworzymy towarzystwo dla zbawienia naszych dusz i całego świata — rzekła Paula. 

— Przemyślałam wszystko. Będziemy nazywać się Płonące Lampy. Czy nie uważacie, że to 
wspaniała nazwa? Ja będę na czele, a wy będziecie robić to, co wam każę. Będziemy każdego 
dnia tak dobre jak w niedzielę — tutaj Mats wydała z siebie „wspaniale przerażający jęk”. 
Będziemy żyły tak pięknie, że wszyscy będą nas podziwiać i zechcą się do nas przyłączyć, ale 
my będziemy przyjmować bardzo niewiele osób. Nikt, kto nie jest gotowy być męczennikiem, 
nie będzie mógł do nas przystać.

Paula pozwoliła sobie usiąść.
— Po pierwsze, nie wolno nam nigdy zjeść więcej niż to absolutnie konieczne. Żadnego 

mięsa, żadnego puddingu ani ciasta.

— Och, ja muszę trochę jeść — zawołała Marigold z żalem. — Ciocia pomyślałaby, że 

jestem chora albo coś w tym rodzaju, i wysłałaby mnie do domu.

— No dobrze, w takim razie nie może być dokładek — powiedziała nieustępliwie Paula. 

—   Złożymy   przysięgę.   —   Marigold   myślała   z   poczuciem   winy   o   przepysznych 
truskawkowych ciasteczkach, które ciotka Anna zapowiedziała na obiad.

— Nie wolno nam czytać ani opowiadać nic, co nie jest całkowicie prawdziwe. Nigdy nie 

wolno nam fantazjować — Marigold zabrakło tchu, ale opanowała się — nigdy nie będziemy 
nosiły biżuterii i grały w głupie gry.

— Czy w ogóle nie możemy się bawić? — zapytała błagalnie Mats.
— Bawić się! W świecie, gdzie musimy przygotować się na wieczność? Ty możesz się 

bawić, jeśli chcesz, ale ja nie będę.

— Co będziemy robić, jeżeli nie możemy się bawić? — zapytała Marigold pokornie.
— Pracować. Świat jest pełen pracy, która powinna być wykonana.
— Zawsze pomagam cioci Annie, jak potrafię. Ale kiedy skończę, to co mogę zrobić?
— Medytować. Będziemy miały jednak wiele do zrobienia, jak zaczniemy działać. A teraz 

Mats, jeżeli chcesz być z nami, musisz być z nami całą duszą. Musisz ponieść ofiarę. Trzeba 
być nieszczęśliwym, inaczej nie można być dobrym. Ani na chwilę nie wolno ci zapomnieć, 
że   jesteś   grzesznicą.   W   tym   świecie   grzechu   i   cierpienia   nie   można   być   religijnym   i 
jednocześnie szczęśliwym. Musimy żyć zgodnie z naszą nazwą. Za każdym razem, gdy nasze 
światło zgaśnie, musimy odbyć pokutę.

— Jak? — znowu chciała wiedzieć Mats.
— Na wiele sposobów. Wczoraj włożyłam parę kulek ostów pod sukienkę, choć tylko 

miałam ochotę na dokładkę przy obiedzie. Można klęczeć na grochu i pościć. Często poszczę 
i, wiecie dziewczęta, kiedy poszczę, słyszę głosy wołające mnie po imieniu — twarz Pauli 
promieniała dziwnym, nieziemskim światłem, co całkowicie podbiło Marigold.

— Wiem, że to anioły wzywają mnie do mojej życiowej misji, wybierają mnie, oddzielają 

od świata.

Mats pomyślała niejasno, że trudno będzie dorównać Pauli. Zamierzała jednak dowiedzieć 

się wszystkiego.

— Powiedziałaś nam, czego nie wolno robić. Teraz powiedz, co musimy robić.
— Musimy odwiedzać chorych.
— Nie znoszę chorych — mruknęła buntowniczo Mats, podczas gdy Marigold zadrżała, 

background image

wspominając swoje doświadczenie z panią Delagarde. Marigold czuła, że Paula nie bałaby się 
pani Delagarde ani trochę.

— I czytać Biblię co dzień oraz modlić się rano i wieczór.
— Nie widzę sensu w modleniu się rano. W dzień niczego się nie boję — zaprotestowała 

Mats.

Paula   postanowiła   ją   zignorować   i   zwróciła   się   do   Marigold,   która   —  Paula   czuła   to 

instynktownie — była obiecującą nowicjuszką. Z Mats nic nie da się zrobić — zawsze paple 
jak papużka — lecz ta nowa dziewczynka była taka jak ona…

— Musimy   rozdawać   broszury   religijne,   ojciec   ma   ich   stosy,   i   pytać   ludzi,   czy   są 

chrześcijanami. Możesz zapytać o to najemnego robotnika twojego ojca, Mats.

— Odszedłby, gdybym to zrobiła, a ojciec zabiłby mnie — powiedziała markotnie Mats.
— No,   jesteśmy   zorganizowane   —   rzekła   Paula.   —   Powtarzajcie   za   mną:   Jesteśmy 

Płonącymi Lampami i będziemy nimi tak długo, jak trawa będzie rosła i rzeka płynęła.

— Och   —   jęknęła   płaczliwie   Mats.   Powtórzyła   jednak   przysięgę   bez   zająknięcia, 

pocieszona wspomnieniem innych wieczystych przysiąg, które, jak się okazywało, przestały 
obowiązywać, kiedy Paula się nimi znudziła.

— A teraz — zakończyła Paula — poprowadzę modlitwę. — I zrobiła to tak żarliwie i 

pięknie,   ze  złożonymi   bladymi  rękami  i   oczami  utkwionymi  w   niebie,   że  Marigold  była 
wniebowzięta, a nawet Mats czuła się poruszona.

Mimo wszystko może to być dobra zabawa — pomyślała Mats — wolałabym jednak, żeby 

Paula pokutowała w zimie. To najlepszy czas na pokutę.

background image

4

Po   kilku   dniach   Mats   doszła   do   ponurego   wniosku,   że   nie   było   w   tym   wiele   dobrej 

zabawy. Była z Płonącymi Lampami ciałem, ale nie duszą. Tak jak przewidziała, trudno było 
dorównać   Pauli.   Przynajmniej   jeśli   o   nią   chodzi,   bo   Marigold   przychodziło   to   łatwiej. 
Marigold chodziła z oczami błyszczącymi jak gwiazdy, tak nieludzko dobra, przynajmniej 
zewnętrznie, że aż ciotka Anna zaniepokoiła się.

Marigold wiedziała, że jest w środku pełna grzechu, ponieważ Paula tak powiedziała, a 

Marigold była całkowicie w mocy tej dziewczyny o śniadej cerze i uważała ją za świętą istotę 
— najcudowniejszą, jaka kiedykolwiek  istniała.  Z żalem  myślała,  że ciągle  tak wiele  jej 
brakuje,   aby   Pauli   dorównać.   Paula   tak   dużo   pościła   —   wymownie   świadczyła   o   tym 
mizerna, wniebowzięta twarz i oczy z czerwonymi obwódkami. Marigold nie mogła pościć, 
wiedziała   bowiem,   że   rodzina   tego   nie   zaakceptuje.   Mogła   jedynie   odmówić   dokładek   i 
potem wić się w męce, kiedy słyszała, jak Paula mówi wzniosłe:

— Nie miałam niczego w ustach od wczoraj rana.
Nie mogła też rozdawać w kościele małych, pożółkłych ze starości broszurek. Paula robiła 

to każdej niedzieli, a Mats zdecydowanie odmówiła.

— Możecie zabawiać się w robienie z siebie męczennic, jeśli macie ochotę — powiedział 

wuj   Karol   —   ale   nie   zamierzam   pozwolić,   żebyś   naprzykrzała   się   ludziom   jak   Paula 
Pengelly!

Paula naprzykrzała się! Ta mała ofiarna święta, szczęśliwa, że może nosić do kościoła 

zniszczoną wypłowiałą sukienkę, znająca na pamięć całe rozdziały Biblii. Nie te interesujące, 
ale te nudne, jak księga Liczb i Kapłańska. Dziewczynka, która nie chce się bawić — nawet w 
kamyki, choć szaleje za tą grą — ponieważ to jest złe. Dziewczynka, która płacze całą noc z 
powodu swoich grzechów, podczas gdy ona, Marigold, jest w stanie wycisnąć tylko kilka łez i 
zaraz sromotnie zapada w sen. Dziewczynka, która nigdy się nie śmieje — w religii nie ma 
miejsca na śmiech, nawet wtedy, gdy wuj Karol mówi takie rzeczy, że można by umrzeć ze 
śmiechu. Dziewczynka, która nie robi niczego, co lubi, ponieważ jeśli coś się lubi, jest to 
pewny sygnał, że to coś złego. Marigold była wściekła na wuja Karola.

— U ciotki Anny jest cudownie — westchnęła — Ale tak trudno być religijnym. Myślę, że 

Pauli jest łatwiej. Jej ojciec nie przeszkadza w tym.

Marigold znała już ojca Pauli. Była z wizytą u Pauli na podwieczorku i została na noc — 

był to wielki przywilej, nie doceniany w pełni przez ciotkę Annę.

Paula mieszkała w małym szarym domku po drugiej stronie stawu. Był to mały, zmęczony 

domek, wyglądający tak, jakby miał za chwilę się położyć. Okiennice były wykrzywione, a 
meble  bardzo zakurzone.  Na kolację podano tylko  orzechy,  jabłka, ciemny chleb i nieco 
czerstwych,   słodkich   ciasteczek.   Nie   miało   to   znaczenia,   ponieważ   Marigold   i   tak   nie 
mogłaby jeść, tak silne wrażenie zrobił na niej pan Pengelly — wysoki, stary mężczyzna z 
długimi, siwymi włosami, cudowną siwą brodą, dużym orlim nosem i oczami błyszczącymi w 
pomarszczonej twarzy jak oczy kota w ciemności. Nie odezwał się ani słowem do niej, ani do 
kogokolwiek. Paula wyjaśniła jej, że jest związany ślubem milczenia, który od czasu do czasu 
składał.

— Czasem nie mówi ani słowa przez cały tydzień — powiedziała Paula z dumą. — Jest 

takim dobrym człowiekiem. Kiedyś na Boże Narodzenie ciotka Em zrobiła pudding na obiad 
— mały pudding — a ojciec nie zjadł, lecz wyrzucił go. Ale nawet on nie jest tak dobry jak 
dziadek Jozue, który pozwolił, żeby paznokcie tak mu wyrosły, że stały się długie jak ptasie 
szpony. I to tylko po to, żeby zrobić przyjemność Panu Bogu!

Marigold przez chwilę zastanawiała się, jaką to szczególną przyjemność mogły sprawiać 

Panu Bogu paznokcie dziadka Jozuego, ale stanowczo stłumiła tę myśl jako grzeszną.

background image

Spały w małym,  dusznym  pokoju sypialnym,  który miał  zniszczone, spłowiałe różowe 

zasłony i pękniętą szybę, a oświetlała go chyba nigdy nie czyszczona lampa.

Wezgłowie dziwacznego drewnianego łóżka przylegało do wiecznie stukającego okna.
— W zimie nawiewa mi śniegu na poduszkę — powiedziała Paula, a jej oczy płonęły 

ogniem męczeństwa, kiedy uklękła na grochu, aby się modlić.

Deszcz bił w szyby.  Marigold chciała znaleźć się z powrotem w pokoiku na wieży w 

Broad Acres. Nie była to jedna z tych nocy, kiedy Paula leżała bezsennie, zamartwiając się 
swoimi grzechami. Spala jak kamień. Chrapała. To Marigold nie mogła zasnąć.

Śniadanie.   Nie   osolona   owsianka.   Paula   spaliła   grzankę.   Obrus   był   brudny.   Marigold 

dostała   wyszczerbioną   filiżankę.   Napiła   się   chciwie.   Miała   dobrą   okazję   do   odprawienia 
pokuty. Pokuty za pewne myśli, które przychodziły jej do głowy. Nie były to myśli o Pauli. 
Paula,  mimo  że   chrapała  w   nocy,  nadal   błyszczała   w  swoim  niechlujnym  otoczeniu,  jak 
gwiazda wznosząca się ponad brudem ziemi — gwiazda godna czci i szacunku. Marigold 
oddawała jej cześć i była pełna podziwu. Czuła się szczęśliwa, wyrzekając się i odmawiając 
sobie różnych rzeczy. Po—

święciłaby raczej wszystko, niż zniosła pogardliwy uśmiech Pauli. Jej nagrodą były słowa 

Pauli, która rzekła łaskawie, jak kapłanka zniżająca się do tego, by pochwalić nowicjuszkę:

— — Wiedziałam, gdy tylko cię zobaczyłam, że jesteś Jedną z Nas.
Ciotka Anna i wuj Karol nie mogli tego zrozumieć.
— Ten   chochlik   od   Pengelly’ego   ma   jakąś   zdolność   czarowania   innych   dziewcząt   — 

narzekał   wuj   Karol.   —   Marigold   jest   całkowicie   zauroczona   nią   i   tą   jej   dziecinadą.   Na 
szczęście starsza pani Lesley skończy z tym szybko, jeśli po powrocie do domu nadal będzie 
to trwało.

background image

5

Marigold   spędzała   większą   część   czasu   na   pokutowaniu   w   różny   sposób   za   rozmaite 

drobne przewinienia. Niełatwo było znaleźć odpowiednią pokutę — taką, którą ciotka Anna 
pozwoliłaby odbyć, o poście ani klęczeniu na grochu nie mogło być mowy. Gdy Marigold i 
Paula wpadały na jakiś pomysł — Mats wprost oświadczała, że nie chce mieć nic wspólnego 
z taką pokutą, a Marigold zazwyczaj odkrywała, że w tej nowej pokucie jest coś, co lubi — 
coś interesującego. A przecież Paula powiedziała:

— Gdy tylko zaczniesz lubić to, co robisz, przestaje to oczywiście być pokutą.
Jedno takie „pokutne” doświadczenie szczególnie wyraźnie utkwiło w pamięci Marigold. 

Wypadła z łaski w sposób haniebny — ona i Mats, o ile Mats w ogóle była kiedyś w stanie 
łaski   według   oceny   Pauli.   Marigold   została   zaproszona   na   kolację   do   domu   Mats   i   nie 
potrafiła się temu oprzeć.

Matka Mats była znakomitą kucharką i upiekła cztery różne rodzaje ciast. Niestety, każde z 

nich należało do ulubionych ciast Marigold — tort bananowy z bitą śmietaną, kruche ciasto z 
truskawkami,  tort daktylowy i rolada z galaretką.  Marigold wzięła  po jednym  kawałku z 
każdego rodzaju i dwa kawałki ciasta z truskawkami. Wiedziała, że źle robi — zarówno z 
punktu widzenia Matki jak i Pauli, ale Mats zajadała pracowicie obok niej, a jej matka mówiła 
do Marigold z wyrzutem:

— Nic nie zjadłaś, dziecko.
Co można było zrobić?
Po kolacji wraz z Mats wyjęły duży żurnal i wybierały sukienki, jakie będą nosić, kiedy 

dorosną.   Kielich   nieprawości   został   przepełniony,   kiedy   biły   się   poduszkami   na   łóżku 
najemnego   robotnika   w   kuchni   na   poddaszu.   Jeśli   chodzi   o   robotnika,   to   w   nocy   spał 
prawdopodobnie lepiej niż Marigold, która rozchorowała się i miała okropne sny. To już była 
wystarczająca pokuta. Paula miała jednak na ten temat inne zdanie.

Sumienie nie dawało Marigold spokoju, dopóki wszystkiego nie wyznała Pauli.
— Jesteś faryzeuszką — powiedziała Paula z żalem.
— Och, nie — lamentowała Marigold. — Po prostu… — Urwała. Nie, nie powie: „Mats i 

jej   matka   kazały   mi   jeść”.   To   nie   było   całkowicie   zgodne   z   prawdą.   Jadła   z   ogromną 
przyjemnością i musi dźwigać swoje własne grzechy. Ale czy straciła wszystko w oczach 
Pauli? Czy już nigdy nie będzie uważana za Jedną z Nas?

— Zachowałaś się bardzo niegodziwie — rzekła Paula. — Twoja lampa nieomal zgasła i 

musisz odbyć szczególnie ciężką pokutę za ten grzech.

Marigold   westchnęła   z   ulgą.   A   więc   nie   została   odrzucona.   Oczywiście,   że   odbędzie 

pokutę.   Jaka   jednak   to   ma   być   pokuta,   aby   była   wystarczająco   surowa,   ale   możliwa   do 
zrealizowania? Paula pomyślała o tym.

— Boisz się być sama w ciemnościach. Prześpij całą noc na dachu werandy. To będzie 

prawdziwa pokuta.

Marigold najlepiej wiedziała, że Paula miała rację. To prawda, że bała się być sama w 

ciemnościach. Nigdy nie bała się ciemności, jeżeli ktoś był z nią, ale straszliwie obawiała się 
być   sama.   Z   czasem   zaczęła   się   wstydzić   tego   lęku.   Babka   powiedziała   surowo,   że 
jedenastoletnia dziewczynka nie może zachowywać się tak dziecinnie. Marigold była pewna, 
że   Starsza   Babka   wzgardziłaby   takim   tchórzostwem.   Nie   była   jednak   dotąd   w   stanie 
zapanować nad tym lękiem. Myśl o spędzeniu nocy samotnie na dachu werandy przeraziła ją. 
Mimo to zgodziła się.

Pod pewnym względem było to łatwe. Drzwi w jej pokoiku na wieży wychodziły na dach 

werandy,   na   którym   stało   żelazne   łóżeczko.   Marigold   miała   wyślizgnąć   się,   gdy   tylko 
wszyscy zasną, i wyciągnąć na zewnątrz swój materac i pościel.

background image

Zrobiła tak — oblana zimnym potem ze strachu — i wpełzła do łóżka trzęsąc się od stóp 

do głów.

— Nie będę się ciebie  bała — wyszeptała  dzielnie do nocy.  A jednak bała się. Czuła 

prymitywny, bezrozumny strach znany ludzkości od zarania. Był to lęk przed ciemnością i 
cieniami, obawa przed niewidzialnym zagrożeniem czającym się w mroku. Wydawało jej się, 
że noc skrada się poprzez świerkowy las za domem jak jakaś żywa — lecz nieludzka — 
istota, która zamierza rzucić się na nią. Ciemność wokół niej — ponad nią — pod nią. W tej 
ciemności było coś — co?

Chciała przykryć głowę, ale nie zrobiła tego. Byłoby to częściowym uchylaniem się od 

pokuty. Leżała i patrzyła w niebo — straszny ocean gwiazd, gdzie były słońca oddalone o 
miliony, miliony mil, jak powiedział wuj Klon. Na całej ziemi nie słychać było ani jednego 
dźwięku.   To   było   oczekiwanie   —   oczekiwanie   na   co?   A   jeśli   wszyscy   ludzie   na   ziemi 
wymarli? Jeżeli jest jedyną żywą istotą w tej straszliwej ciszy?

Potem — nie umiałaby powiedzieć, czy minęły godziny czy minuty — coś się zmieniło. 

Wszystko naraz. Już się nie bała. Usiadła i rozejrzała się wokół siebie. Spojrzała na świat 
aksamitu, cieni i gwiazd. Nagły powiew wiatru zatargał gałęziami świerków. Wody stawu 
były   srebrne   w   świetle   wschodzącego   księżyca.   Drzewa   w   ogrodzie   szeptały   jak   starzy 
przyjaciele. Przesycona zapachem paproci woń ciepłej, letniej nocy płynęła ze wzgórza.

— Ależ…   ja   lubię   ciemność   —   szepnęła   do   siebie   Marigold.   —   Jest   miła,   dobra, 

przyjazna. Nigdy nie sądziłam, że może być tak pięknie.

Wyciągnęła do niej ramiona. Ciemność wydawała się jej kochającą, ogarniającą, unoszącą 

się nad nią Obecnością. Ułożyła się znów w jej cieniu i poddała się całkowicie jej urokowi, 
pozwalając, aby jej myśl wybiegła daleko, poza Mleczną Drogę. Nie chciała zasypiać, ale po 
chwili już spała. Obudziła się bladym, bezwietrznym świtem, kiedy słońce wstawało właśnie 
nad Broad Acres. Senne wydmy wzdłuż wybrzeża były liliowe, błękitne i złote. Ponad nią 
płynęły wysoko śliczne chmurki, których właśnie dotknęły promienie wschodzącego słońca. 
W dole, w ogrodzie srebrna rosa pokrywała pąki nie rozwiniętych róż. W mglistym świetle 
poranka owce na  pastwisku przy potoku były  perłowobiałe,  puchate.  Marigold  nigdy nie 
widziała takiego świata — dziewiczego i pełnego oczekiwania, tak jakby był to poranek w 
raju. Westchnęła z rozkoszą. Opanowało ją mistyczne poczucie szczęścia.

Paula pojawiła się tuż po śniadaniu, żeby sprawdzić czy Marigold wytrwała przez całą noc 

na werandzie.

— Wyglądasz na zbyt szczęśliwą — stwierdziła z wyrzutem.
— Przez jakiś czas na początku to była pokuta, a potem zaczęło mi się podobać — orzekła 

uczciwie Marigold.

— Zbyt wiele rzeczy ci się podoba — powiedziała Paula z rozpaczą. — Pokuta nie jest 

pokutą, jeśli ci się podoba.

— Nie mogę nic na to poradzić, że podoba mi się tyle rzeczy i jestem z tego zadowolona 

— rzekła Marigold w nagłym przypływie zdrowego rozsądku. — Dzięki temu życie jest o 
wiele bardziej interesujące.

Marigold wybierała się na pocztę, żeby wysiać list ciotki Anny. Było śliczne popołudnie. 

Nigdy   świat   nie   wydawał   jej   się   tak   piękny,   pomimo   setek   milionów   grzesznych   ludzi 
żyjących na nim. Kiedy mijała bramę domu Mats, dziewczynka bawiła się w kamyki pod 
dużą jabłonią. Mats ostatnio dokonała żałosnego odstępstwa i powróciła do grzesznej gry w 
kamyki — udowadniając w ten sposób ostatecznie, że nie jest Jedną z Nas. Kiwnęła wesoło 
do Marigold zapraszając ją do gry, ale Marigold potrząsnęła głową i cnotliwie szła dalej.

Przy zakręcie czerwonej drogi, na rogu, stał biały domek panny Luli. Sławne ostróżki 

panny Luli sterczały jak błękitne pochodnie przy białym ogrodzeniu. Marigold zatrzymała się 
na chwilę, aby je podziwiać. Weszłaby do środka, ponieważ przyjaźniła się z panną Lula, ale 
wiedziała, że panna Lula jest teraz w Broad Acres z ciotką Anną.

background image

Marigold widziała okna spiżarni poprzez łodyżki ostróżek. Nagle zobaczyła jeszcze coś. 

Ciemnobrązowa   głowa   wychyliła   się   z   okna,   rozejrzała   dookoła   i   znikła.   W   następnym 
momencie Paula Pengelly zwinnie ześlizgnęła się z parapetu na ziemię i odeszła w stronę 
świerkowego zagajnika za domem panny Luli. W rękach trzymała ciasto — całe ciasto, które 
pożerała szybko wielkimi kęsami.

W tym momencie straszliwego rozczarowania Marigold stanęła jak wryta. Było to ciasto, 

które panna Lula zrobiła na jutrzejsze spotkanie Kobiecego Koła Parafialnego — specjalne 
ciasto   z   orzechami,   rodzynkami   i   karmelowym   lukrem.   Tuż   przed   wyjściem   Marigold 
słyszała, jak panna Lula opowiadała o tym cieście ciotce Annie.

A Paula je ukradła!
Paula,   Płonąca   Lampa   —   namaszczona,   całkowicie   oddana   postom   i   samoudręczaniu, 

Paula słysząca nieziemskie głosy. Ukradła je i zajadała zupełnie sama.

Marigold poszła na pocztę, rozdarta pomiędzy męką  rozczarowania,  a gniewem osoby 

zawiedzionej. Nic już nie mogło być  takie samo — nigdy, pomyślała ponuro. Słońce nie 
świeciło już tak jasno, niebo nie było takie niebieskie, a kwiaty kolorowe. Zachodni wiatr 
mruczący w trawie, zwariowany wesoły taniec liści osiki, wszystko sprawiało jej ból.

Ideał prysł. Tak wierzyła  w Paulę, w jej czuwania i wyrzeczenia. Marigold pomyślała 

gorzko o wszystkich dokładkach, których nie zjadła.

Kiedy wracała,   Mats   nie  było   w  ogrodzie,  ale   Marigold  poszła   do domu  i  bawiła  się 

kamykami   sama.   Pozwoliła   też   sobie   na   istną   orgię   fantazjowania,   po   tych   wszystkich 
tygodniach,   gdy   pochłonięta   szaleństwem   poświęcenia   odmawiała   sobie   nawet   myśli   o 
świecie wyobraźni. Przypomniała też sobie z satysfakcją, że ciotka Anna piecze szarlotkę na 
kolację.

Paula   zastała   ją   przy   zabawie   i   spojrzała   z   wyrzutem   —   tymi   swoimi   oczami   w 

czerwonych obwódkach, o których Marigold pomyślała z pogardą, że z pewnością tym razem 
nie były efektem poszczenia.

Raczej niestrawności.
— Czy w taki sposób osoba posiadająca nieśmiertelną duszę marnuje swój cenny czas? — 

zapytała karcąco.

— Zostaw moją duszę w spokoju — zawołała Marigold z gniewem. — Pomyśl lepiej o 

cieście panny Luli.

Paula podskoczyła, a jej twarz okryła się szkarłatem.
— Co masz na myśli? — zawołała.
— Widziałam cię — rzekła Marigold.
— Czy mam cię pociągnąć za nos? — krzyknęła cienko Paula.
— Tylko spróbuj — rzekła wyniośle Marigold.
Nagle Paula osunęła się na szary kamień i wybuchnęła płaczem.
— Nie musisz robić tyle hałasu o takie głupstwo — łkała.
— Głupstwo! Ukradłaś je!
— Miałam taką ochotę na kawałek ciasta. Nigdy nie jem ciasta. Ojciec nie pozwala ciotce 

Em robić ciast. Wciąż tylko owsianka i orzechy na śniadanie, obiad i kolację, dzień po dniu. 
A to ciasto wyglądało tak smakowicie. Też byś je wzięła. Panna Lula ma ich całe mnóstwo. 
Uwielbia robić ciasta.

Marigold spojrzała na Paulę, a cały gniew i pogarda znikły z jej twarzy. Mała, grzeszna, 

ludzka Paula, taka jak ona! Marigold już jej nie ubóstwiała, ale nagle pokochała ją.

— Nieważne — powiedziała łagodnie — Myślę, że cię rozumiem. Ale nie możesz już być 

Płonącą Lampą, Paulo.

Paula otarła szybko łzy.
— Nie wiem, czy mi na tym zależy. I tak strasznie męczyła mnie ta pobożność.
— Myślę,   że   zabrałyśmy   się   nieodpowiednio   do   pobożności   —   powiedziała   cicho 

background image

Marigold. — Ciotka Marigold mówi, że pobożność to po prostu miłość do Boga, ludzi i 
rzeczy.

— Może — rzekła Paula klękając, bynajmniej nie po to, żeby się modlić. — W każdym 

razie, chociaż raz zjadłam tyle ciasta, ile chciałam. Zagrajmy w kamyki, zanim pojawi się 
Mats. Zawsze psuje wszystko swoją gadaniną. Ona nie jest naprawdę Jedną z Nas.

background image

R

OZDZIAŁ

 

SIEDEMNASTY

N

IE

 

SAMYM

 

CHLEBEM

1

Salome wybierała się na jeden dzień do Charlottetown. Jechała raczej niechętnie, bo miała 

okropny sen, że na kolację przyszło czternaście osób, a w domu nie było nic do jedzenia 
oprócz zimnych gotowanych ziemniaków.

— Jest w tym  więcej  prawdy niż fantazji — powiedziała  Salome  — nie ma  w domu 

żadnego ciasta tylko chleb z rodzynkami. Zapewniam, że takie sny nie śnią się bez powodu. 
W dodatku w pobliżu spichlerza Czarownica z Endor czyści sobie pyszczek.

Niewzruszony obyczaj  Świerkowego  Obłoku  nakazywał,  żeby  w   spiżarni  zawsze   było 

świeże ciasto, na wypadek gdyby niespodziewani goście zjawili się na podwieczorku. Nikt 
jeszcze nie zastał Świerkowego Obłoku bez ciasta. Gdyby zdarzyło się coś podobnego, Babka 
i Matka na miejscu umarłyby ze wstydu. W Europie mogły powstawać i upadać królestwa — 
głód mógł szaleć w Indiach, a rewolucja w Chinach; liberałowie, konserwatyści, republikanie 
i demokraci mogli ponosić klęski, lecz tak długo jak słój na biszkopty i pudełko na ciastka 
były pełne, w Gileadzie

*

 nie brakowało balsamu.

Teraz jednak ta niesłychana rzecz właśnie się wydarzyła. Poprzedniego dnia wieczorem z 

Summerside przyjechały trzy samochody pełne gości, którzy znaleźli spiżarnię pełną ciasta — 
ale zostawili ją pustą. Nic dziwnego, że Salome była niespokojna. — Robiłam już w życiu 
ciasto — powiedziała sarkastycznie Babka. —

Pani Leanderowa także.
Kiedy Babka nazywała Lorraine wobec Salome panią Leanderową, Salome wiedziała, że 

przywoływano ją do porządku.

— Wiem dobrze o tym — powiedziała łagodnie i z godnością — że nie jestem jedyną 

kucharką w Świerkowym Obłoku. Sądzę po prostu, proszę pani, że skoro uważam za swój 
obowiązek   dbanie   o   to,   żeby   spiżarnia   była   pełna,   nie   powinnam   zaniedbywać   tego 
obowiązku dla własnej przyjemności. Nie jestem taka jak moja szwagierka Rose–John, proszę 
pani.   Ona   nie   ma   żadnego   wstydu.   Kiedy   przychodzą   do   niej   na   podwieczorek 
niespodziewani goście, po prostu wybiega z domu i pożycza ciasto od sąsiadów. Nie potrafię 
zrozumieć, co takiego widział w niej John, żeby aż się z nią żenić.

— Jedź i baw się dobrze, Salome — powiedziała uprzejmie Lorraine wiedząc, że skoro 

Salome   zaczęła   mówić   o   niedostatkach   Rose–John,   nie   można   było   przewidzieć,   kiedy 
skończy. — Zasłużyłaś na to. Babka i ja zapełnimy wkrótce spiżarnię.

Niestety! Matka zdołała zaledwie wyjąć miskę do ucierania ciasta, kiedy pojawił się Jim 

od   wuja   Jacka.   „Krwią   nabiegły   mu   oczy,   był   czerwony   z   pośpiechu”   —   jakbyśmy 
powiedzieli używając nieco archaicznego języka. Stryjeczny dziadek William Lesley znad 
Zatoki był umierający, czy też tylko za takiego się uważał. Chciał zobaczyć się z Babką i 
żoną Leandra. Nie wolno tracić ani chwili, jeśli chcą dotrzeć na miejsce, póki jeszcze żyje.

— Nigdy jeszcze — powiedziała Babka zbolałym tonem, zawiązując pod brodą kapelusz 

— nie wyjeżdżałam z domu, zostawiając go bez żadnego ciasta.

— Z pewnością nikt dziś nie przyjedzie — jęknęła równie nieszczęśliwa Matka. Doprawdy 

dziadek postanowił umierać w bardzo niedogodnym momencie.

— Nie zapomnij dać jeść kotom — przykazała Babka Marigold. — I nie włócz się po 

pastwisku pana Donkina. Zaprowadził tam swojego wołu.

* Gillead — Mekka.

background image

— To nie jest wól — rzekła Marigold — To stary, czerwony byk.
Babka   wolałaby   umrzeć,   niż   powiedzieć   głośno   słowo   „byk”.   Odjechała   z   Jimem, 

zastanawiając się ze smutkiem, do czego dojdą młodzi z tego pokolenia. Nie martwiła się, że 
zostawia Marigold samą. Marigold miała jedenaście lat i była wysoka na swój wiek. Kiedyś 
dorównywała wzrostem róży, później ostróżkom. Tego roku była tak wysoka jak floksy.

Bardzo lubiła zostawać sama do czasu do czasu. Pilnowanie domu było ogromnie ważnym 

zadaniem. Zamiotła kuchnię i zrobiła obiad dla siebie i Lazarre’a, nakarmiła koty i umyła 
naczynia, oraz napisała list do Pauli.

Potem nastąpiła katastrofa. Przy bramie zatrzymał się samochód. Wysiadło z niego siedem 

osób i przeszło pomiędzy szeregami malw. Sprawiali wrażenie, jakby mieli zamiar pozostać 
dłużej. Marigold rozpoznała ich, stojąc jak wryta przy oknie. Spotkała ich dwa tygodnie temu 
na rodzinnym pogrzebie, gdzie Babka zaofiarowała im serdecznie gościnę w Świerkowym 
Obłoku. Był to kuzyn Marcus Carter z Los Angeles, jego żona, syn i córka, kuzynka Oliwią 
Peake z Vancouveru i kuzyn doktor Palmer z Uniwersytetu Knoxa w Toronto z żoną.

A w Świerkowym Obłoku nie było ciasta! Marigold zaakceptowała tę sytuację. W jednej 

chwili   zdecydowała,   co   zrobi.   Przywitała   gości   przy   drzwiach   z   takim   wdziękiem,   jak 
zrobiłaby to Matka.

— Ciotka Marian i Lorraine wyjechały.  W takim razie myślę, że pojedziemy dalej — 

wykrzyknęła   kuzynka   Marcella   Carter,   o   długiej,   chudej   twarzy,   długim   cienkim   nosie   i 
długich cienkich wargach.

— Ależ oczywiście, że musicie zostać na kolacji — powiedziała rezolutnie Marigold.
— Dostaniemy coś dobrego do jedzenia? — zaśmiał się kuzyn Marcus. Miał kanciastą 

twarz,   spiczasty   wąsik   i   szczeciniaste   białe   brwi.   Marigold   pomyślała,   że   nie   lubi   go   i 
ucieszyła się, że nie musi nazywać go wujkiem.

— Wiem,   że   spiżarnia   w   Świerkowym   Obłoku   jest   zawsze   dobrze   zaopatrzona   — 

powiedziała uśmiechając się pani doktorowa Palmer. Marigold stwierdziła, że w gładkiej, 
szarej, jedwabnej sukni wygląda zupełnie jak lśniący szary kot.

— Daj  nam coś  solidnego  na ząb — powiedział  kuzyn  Marcus. — Jedliśmy obiad  w 

pewnym  miejscu — nie powiem gdzie — i było  tam bardzo elegancko,  ale niewiele  dla 
żołądka.

— — Marcus — skarciła go kuzynka Marcella.
— Racja. A teraz Marigold dam ci ćwierć dolara za całusa. Kuzyn Marcus był bardzo 

jowialny. Ten żart miał dowodzić miłego i przyjacielskiego sposobu bycia. Marigold jednak 
nie wiedziała o tym i nie podobało jej się to. Podnosząc głowę dumnie niczym księżniczka 
Warwara, powiedziała chłodno:

— Nie sprzedaję swoich pocałunków. Goście zaśmiali się.
Jack Carter powiedział:
— Ona zachowuje swoje całusy dla mnie, tato.
Znów zabrzmiał śmiech. Marigold spojrzała na Jacka z wściekłością. Nie lubiła chłopców 

— żadnych.—Od razu też znienawidziła Jacka. Miał około trzynastu lat, twarz jak księżyc w 
pełni, proste, prawie białe włosy z przedziałkiem na środku, wytrzeszczone oczy w kolorze 
porcelanowo—błękitnym i okulary. W normalnych okolicznościach Marigold unicestwiłaby 
go łatwo i z całą przyjemnością. Nie na próżno przez cztery lata trenowała na Tomku Blair, 
jak postępować z chłopcami. Jako gospodyni Świerkowego Obłoku nie mogła jednak okazać 
się nieuprzejma wobec żadnego z gości.

— W każdym razie ma usta do całowania — powiedział z jeszcze większą wesołością 

kuzyn Marcus.

background image

2

Marigold   zostawiła   gości   w   pokoju   sadowym   i   pobiegła   do   kuchni.   Była   niezwykle 

podniecona, ale wiedziała dokładnie, co powinna zrobić. Z poprzedniego dnia zostało dużo 
gotowanego kurczaka i szynki, a słoiki były pełne dżemu. Miała mnóstwo śmietany do ubicia. 
Najważniejsze jednak były gorące biszkopty. Muszą być gorące biszkopty i ciasto!

Gdyby ktoś zapytał Marigold, czy potrafi gotować, zachowałaby się jak ostrożny dziadek 

Malcolm, kiedy zapytano go, czy umie grać na skrzypcach. — Trudno powiedzieć. Nigdy nie 
próbował!

Marigold też nigdy nie próbowała. Umiała ugotować ziemniaki i usmażyć jajka i to były 

jej wszystkie, jak do tej pory, osiągnięcia kulinarne. Setki razy pomagała Salome i Matce, 
czekając na rozkoszny moment, kiedy pozwolą jej zrobić coś samodzielnie.

Złożyła powalane mąką ręce nad miską do zarabiania ciasta.
— Kochany   Panie   Boże,   myślę,   że   potrafię   poradzić   sobie   z   biszkoptami,   ale   musisz 

pomóc mi przy cieście.

Następnie przystąpiła do mieszania, mierzenia i ubijania. Jak na złość pojawił się Jack. 

Jack nie byłby szczęśliwy, gdyby komuś nie mógł dokuczyć. Zaczął drażnić Marigold, nie 
zdając sobie sprawy, jak niebezpieczna była ta rozrywka, mimo że chroniły go dobre obyczaje 
Świerkowego Obłoku.

— Straszny ze mnie typ — oświadczył. — Wrzucam zdechłe koty do studni. A gdybym 

tak wrzucił twojego kota?

— Zawołam   Lazarre’a   i   każę   mu   napuścić   na   ciebie   tę   nową   świnie   —   powiedziała 

lekceważąco Marigold, rozbijając energicznie jajko.

Jack osłupiał. Co to za dziewczyna?
— Właśnie miałem odrę — rzekł. — Miałaś kiedyś odrę?
— Nie.
— A świnkę?
— Nie.
— Ja miałem świnkę i koklusz, i szkarlatynę, i ospę, i zapalenie płuc. Jestem świetny w 

łapaniu takich chorób. Miałaś kiedyś któraś z nich?

— Nie.
— Czy miałaś w ogóle coś? — powiedział Jack wręcz z pogardą.
— Tak — Marigold nagle przypomniała sobie jakąś diagnozę ciotki Marigold — miałam 

urticarię.

Jack znowu osłupiał, ale popatrzył na nią z większym szacunkiem.
— O rety! Czy to groźne?
— Nieuleczalne — skłamała Marigold. — Nie można już nigdy wyzdrowieć.
Jack odsunął się od niej.
— Czy to jest zaraźliwe?
— Ty nie mógłbyś  się tym zarazić — w tonie Marigold było coś, co nie podobało się 

Jackowi. Czy ta dziewczyna uważa, że jest coś takiego, czego on nie mógłby mieć?

— Posłuchaj — powiedział z wściekłością. — Zadzierasz nosa bez powodu. I w dodatku 

ten nos jest garbaty! A widzisz!

Marigold zaczerwieniła się aż po koniuszek winnego wszystkiemu nosa. Dobry obyczaj 

został jednak zachowany. Darowała Jackowi życie.

Jeśli cię spotkam kiedykolwiek z dala od Świerkowego Obłoku, zapytam cię, kto sprawił ci 

takie uszy — pomyślała odmierzając proszek do pieczenia.

— O czym myślisz? — chciał wiedzieć Jack, któremu nie podobało się jej milczenie.
— Wyobrażam sobie, jak wyglądałbyś w trumnie — powiedziała Marigold z rozmysłem.

background image

Dało to Jackowi do myślenia. Czy było bezpiecznie przebywać sam na sam z dziewczyną, 

która potrafiła wyobrażać sobie takie rzeczy? Odejść teraz znaczyłoby jednak przyznać się do 
porażki.

— Kiedy minie pięć minut na tym zegarze, pocałuję cię — powiedział, uśmiechając się 

szatańsko.

Marigold zadrżała i zamknęła oczy.
— Jeżeli to zrobisz, powiem wszystkim przy kolacji, że jesteś słodziutkim bobaskiem.
To zapiekło go do żywego. Pożałował, że nie znajduje się daleko od kuchni i tej nieznośnej 

istoty. Zaatakował od innej strony.

— No, ale mi żal faceta, za którego wyjdziesz za mąż!
Marigold odrzuciła na bok dobre obyczaje.
— Nie przejmuj się — powiedziała. — Twoja żona będzie go doskonale rozumiała.
— Oszczędzaj swój język — wycedził.
— To mój język.
— Myślisz, że jesteś bardzo mądra, co?
— Nie myślę. Wiem o tym — odparowała Marigold, ubijając energicznie ciasto.
— W końcu jesteś tylko kobietą — rzekł Jack wyniośle.
— Słyszałam, że przypiąłeś kiedyś ścierkę do płaszcza pastora — rzuciła Marigold.
W chwili gdy to powiedziała, zorientowała się, że zrobiła błąd. Jack uważał to za powód 

do dumy.

— Co tu robicie, wy, dwa szatany? — zapytał kuzyn Marcus, zerkając do środka. — Jak 

widzę, lubisz chłopców, Marigold. Chodź, ] Jack, Lazarre pokaże nam sad.

Jack znikł. Ulżyło mu, że może pozbyć się towarzystwa Marigold, tak samo jak jej ulżyło, 

że pozbywa się jego. Marigold westchnęła z wdzięcznością ku niebu. Och, czy ciasto się uda? 
Ten paskudny chłopak tak jej ; przeszkadzał. Czy dodała proszku do pieczenia?

Ciasto  niezwykle  wszystkim  smakowało.  Marigold była  z rodu Lesleyów,  a poza tym 

czuwała Opatrzność — lub Szczęście. Było to przepyszne, lekkie jak piórko ciasto z bitą 
śmietaną i złocistymi ćwiartkami pomarańczy na wierzchu — specjalne ciasto pieczone w 
świerkowym Obłoku dla gości. Marigold miała równie dużo szczęścia z biszkoptami. Nakryła 
stół obrusem z mereżką na brzegu i podała najlepszą porcelanę z Coalport, należącą do Babki. 
Dopełniony   został   każdy   szczegół   domowego   rytuału.   Szynka   była   pokrojona   na   cienkie 
plasterki,   półmisek   z   kurczakiem   zdobiła   pietruszka,   ciastka   leżały   w   białym   koszyku   z 
chińskimi różami, a woda w szklankach była lodowato zimna.

background image

3

Marigold zasiadła przy filiżankach do herbaty jako dzielna pani domu i stawiała czoło 

próbie. Czuła bicie pulsu aż w koniuszkach palców. Gdyby tylko tak nie trzęsły się jej ręce! 
Oparła drżące nogi na prętach u dołu krzesła. Kuzyn Marcus robił co mógł, żeby ją speszyć, 
zaklinając, by nie nalewała herbaty po sam brzeg filiżanek, tak żeby nie można było zmieścić 
ani trochę śmietanki — jak robiła skąpa ciotka Harriet; a doktor Palmer nałożył sobie tyle 
kurczaka, że Marigold oblała się zimnym potem na myśl, że nie wystarczy dla wszystkich. 
Pani doktorowa Palmer prosiła o śmietankę, ale podziękowała za cukier, a doktor Palmer 
prosił o cukier, ale podziękował za śmietankę. Kuzynka Marcella nie chciała ani tego, ani 
tamtego, a kuzyn Marcus i jedno i drugie. Bardzo trudno było wszystko zapamiętać, ale z całą 
przyjemnością zapytała Jacka, co może mu podać. Był to świetny sposób, żeby utrzeć mu 
nosa. Wreszcie wszyscy dostali coś do picia i dla każdego wystarczyło kurczaka.

Jack   milczał   przez   jakiś   czas,   całkowicie   pochłonięty   objadaniem   się.   Kiedy   jednak 

Marigold   zaczęła   myśleć,   że   jest   już   niemal   po   kolacji   i   wszystko   poszło   dobrze,   Jack 
powiedział:

— Wiesz co, Marigold, naprawdę potrafisz gotować. Jeżeli obiecasz, że zawsze będziesz 

podawać mi ciepłe kapcie, kiedy będę wracał do domu, przyjadę tu kiedy dorosnę i ożenię się 
z tobą.

— Nie wyszłabym za ciebie.
— No, no, moje złotko — powiedział Jack z irytującym chichotem — poczekaj, aż cię 

poproszę.

— A więc w kuchni odbywały się zaloty — zaśmiał się kuzyn Marcus. Jack uśmiechnął się 

szeroko.

— Marigold tak milutko umie się przytulać, tato.
Nie   miał   zamiaru   powiedzieć   tego,   ale   nagle   wydało   mu   się,   że   to   będzie   bardzo 

błyskotliwe.

Marigold dosłownie dostała gęsiej skórki.
— Wcale nie umiem — chciałam powiedzieć — nie możesz wiedzieć, czy umiem.
— Wcześnie zaczynacie — oświadczył uroczyście wuj Marcus udając, że potrząsa głową 

nad wyczynami współczesnej młodzieży.

Nagle Marigold poczuła przypływ diabolicznego natchnienia.
— Malutki   Jack   opowiada   o   swoich   marzeniach   —   powiedziała   zimno.   Ten   „Malutki 

Jack” to było coś, co Jack nazwałby „podłym chwytem”. Nie odważył się już otworzyć ust 
przy stole i odzyskał tupet dopiero, kiedy wyjeżdżali.

— Czyż księżyc nie jest dziś śliczny? — powiedziała cicho Marigold bardziej do siebie niż 

do kogokolwiek innego, stojąc przy samochodzie.

— Powinnaś zobaczyć, jaki księżyc mamy w Los Angeles — pochwalił się Jack.
— Co o nim myślisz? — zapytał wuj Marcus teatralnym szeptem, szturchając Marigold w 

żebra.

Marigold przypomniała sobie, jak Salome powtórzyła kiedyś słowa Rose–John, że to, co 

naprawdę nadaje smak życiu, bardziej niż cokolwiek innego, to dręczenie mężczyzn.

— Myślę, że Malutki Jack jest zaledwie w połowie takim głuptasem, na jakiego wygląda.
Kuzyn Marcus ryknął śmiechem:
— Powiedziałaś dużo! — wykrzyknął.
Jack   był   purpurowy   ze   złości.   Samochód   odjechał,   a   Marigold   stała   zwycięska   przy 

bramie.

— Nie rozumiem, jak niektóre dziewczęta mogą lubić chłopców — powiedziała do siebie.

background image

4

Babka i Matka wróciły nieco zirytowane. Dziadek William Lesley nie był dość taktowny, 

aby umrzeć po całym kłopocie, który sprawił, lecz nieoczekiwanie odzyskał siły. Wiedziały 
już o wizycie, bo spotkały na drodze samochód wuja Marcusa.

— Marigold, czy to ty upiekłaś ciasto? Kuzynka Marcella powiedziała, że chce na nie 

przepis.

— Tak, upiekłam — odpowiedziała Marigold. Babka odetchnęła z ulgą.
— Dzięki Bogu. Kiedy usłyszałam, że było ciasto, pomyślałam, że musiałaś pożyczyć je 

od pani Donkin — jak Rose–John. Nie zapomniałaś położyć na wierzchu owoców z zalewy?

— Nie. Położyłam je.
— Jesteś pewna, że nie rozlałaś herbaty na spodeczki?
— Jestem pewna.
W błękitnym pokoju na górze Matka przytuliła mocno Marigold.
— Kochanie, tak się cieszę, że można na tobie polegać! Babka i ja czułyśmy się okropnie, 

dopóki nie dowiedziałyśmy się, że było ciasto!

background image

R

OZDZIAŁ

 

OSIEMNASTY

C

ZERWONY

 

ATRAMENT

 

CZY

?…

1

Marigold   uważała,   że   świat   jest   urzekający   o   każdej   porze   roku,   ale   szczególnie   we 

wrześniu, kiedy wzgórza są błękitne, ogromne, pszeniczne pola wzdłuż brzegów Przystani 
mają kolor ciepłego złota, a jesienne polany pełne są szeleszczących liści. Marigold czuła, że 
w jesieni jest coś takiego, co należałoby wyłącznie do niej, gdyby tylko mogła to odnaleźć. 
To tajemne poszukiwanie czyniło z września i października zaczarowane miesiące.

Rzecz jasna we wrześniu zaczynała się szkoła. Tego roku było jednak inaczej. Marigold 

nie czuła się dobrze w czasie sierpniowych upałów, więc Matka, Babka i ciotka Marigold, 
która przypominała sobie, kiedy tylko wuj Klon jej na to pozwalał, że jest dyplomowanym 
lekarzem, uradziły, że Marigold powinna jeszcze przez kilka tygodni nie chodzić do szkoły.

Potem   ciotka   Irena   napisała   do   Matki,   prosząc,   żeby   pozwoliła   Marigold   do   niej 

przyjechać. Ciotka Irena była siostrą Matki, a Winthropowie i Lesleyowie nie bardzo się 
lubili. Babka powiedziała niechętnie, że Marigold będzie równie dobrze czuła się w domu.

— Pozwoliłyśmy jej pojechać do ciotki Anny w zeszłym roku — rzekła Matka. — Irena 

pewnie uważa, że teraz jej kolej.

Matka była nieśmiała — czy raczej była  dobrym  dyplomatą, nie powiedziała więc, że 

Marigold powinna odwiedzać także rodzinę Matki, a nie tylko rodzinę Ojca. Babka jednak 
zrozumiała to i nie sprzeciwiała się więcej. Tak więc Marigold pojechała do wuja Maurycego 
i ciotki Ireny, do Sowiego Wzgórza. Ta nazwa wydawała się Marigold fascynująca. Każda 
nazwa,   która   miała   w   sobie   wzgórze   była   piękna,   a   Sowie   Wzgórze   brzmiało   po  prostu 
czarodziejsko.

Wuj Maurycy i ciotka Irena w głębi ducha obawiali się nieco, że Marigold może czuć się 

samotna i tęsknić do domu. Marigold jednak nie pomyślała nawet o tym. Niezwykle jej się 
podobało na Sowim Wzgórzu. Było to romantyczne miejsce na wysokim, łagodnym pagórku 
z małą, ukrytą wśród drzew wioską, przytuloną do podnóża, z lasami ponad nią, gdzie nocą 
rozbrzmiewał wesoły, lecz nieludzki śmiech, a pozostałe wzgórza ścieliły się dalej jak fala za 
falą. Twarz wuja Maurycego była tak .rumiana i jaśniejąca, że Marigold czuła, jak przemienia 
on najbardziej  ponury dzień  w pogodny.  Ciotka  Irena bardzo przypominała  Matkę, tylko 
śmiała się częściej, ponieważ nie była wdową. No i nie mieszkała razem z Babką.

Co wieczór Marigold pisała długi list do Matki, w którym opowiadała jej wszystko, co 

zdarzyło się podczas dnia. Każdego ranka szła sama drogą, żeby wrzucić go osobiście do 
skrzynki   pocztowej.   Do   zabawy   miała   Amy   Josephs,   dziewczynkę   z   sąsiedztwa,   o 
pucołowatej, sympatycznej twarzy. Amy była córką brata wuja Maurycego, czyli też pewnego 
rodzaju   kuzynką.   Amy   była   zadowalającą   towarzyszką   zabaw,   bo   jak   się   wydawało, 
rozumiała, co ma na myśli Marigold, kiedy mówi o śmiechu dzwonków i stokrotek. Bawiły 
się więc razem całkiem dobrze. Z wioski na wzgórze przychodziły też dwie koleżanki Amy. 
Marigold również dość je lubiła. Żadna z nich nie była tak dobrą towarzyszką zabaw jak 
Sylwia, ale Marigold starannie ukrywała tę myśl, czując, że dziwnie jest lubić dziewczynkę z 
wyobraźni bardziej od prawdziwych koleżanek. Tak jednak było.

Jedna z koleżanek Amy, gruba i mała, nazywała się niezwykle romantycznie — June Page. 

Jej włosy miały odcień lnu, tak że włosy Marigold lśniły przy nich jak złote nici. Caroline 
Chrysler,   córka   misjonarza,   została   przysłana   tutaj   z   Indii.   Była   miłą   dziewczynką,   choć 
ciągle podkreślała, że już w kołysce została namaszczona, aby również zostać misjonarką. 
Miała też, co nie było jej winą, ciemną ziemistą cerę i nie lubiła, żeby nazywać ją Carrie, bo 

background image

jak na osobę z powołaniem było to zbyt trywialne. Marigold, która też kiedyś wierzyła w 
swoje powołanie, nie potrafiła być zbyt surowa dla póz Caroline. Tak więc, choć każda z nich 
miała własne zdanie o pozostałych, było im ze sobą dobrze, a każdy nowy świt wstający nad 
jesienną wyżyną zapowiadał dzień pełen arcyciekawych rzeczy i cudownej zabawy.

Było   tak   nawet   w   niedzielę.   Marigold   uwielbiała   chodzić   do   kościoła   na   wieczorne 

nabożeństwa niedzielne z ciotką Ireną i Amy. Do drogi prowadzącej do kościoła szły przez 
pola.   Ciotka   Irena   niosła   latarenkę,   ponieważ   zanim   docierały   na   miejsce,   robiło   się   już 
ciemno; gdy wyruszały z domu, panował jeszcze chłodny, stalowobłękitny zmierzch. Latarnia 
rzucała fascynujące, olbrzymie, drżące cienie. Szły brzegiem pastwiska dla owiec. Marigold 
uwielbiała   chłodną   trawę   pod   stopami,   ciche,   przedziwne   westchnienia   liści,   podmuchy 
wiatru niosące słodkie zapachy i czarodziejski śmiech potoku ukrytego wśród balsamicznych 
drzew.   W   powietrzu   unosił   się   zapach   ściętej   koniczyny,   a   ponad   głową   lśniła   Mleczna 
Droga. Nad polami błyszczały zamglone gwiazdy. Było to aż zbyt silne uczucie szczęścia jak 
na niedzielę. Ciotka Irena nie mówiła wiele, a Amy i Marigold rozmawiały szeptem.

— Zastanawiam się, czy Hip Price będzie dziś w kościele — rzekła Amy.
— Kto to jest Hip Price? — zapytała Marigold.
— Syn pastora. Naprawdę nazywa się Howard Ingraham Price, ale wszyscy nazywają go 

Hip od pierwszych liter imion i nazwiska. Jest bardzo mądry. Nigdy nie spotkałam nikogo, 
kto wiedziałby tyle co on — zaklinała się Amy, przemawiając z ogromnym doświadczeniem 
swoich  jedenastu  i  pól lat.   — I  jest  taki  odważny.  Uratował  kiedyś   tonącą  dziewczynkę 
ryzykując własnym życiem.

— Kiedy?
— Och, zanim tutaj przyjechał. Oni przenieśli się do tego kościoła dopiero zeszłej wiosny. 

On mówi, że potrafi się bić jak tuzin dzikich kotów. Dostał dyplom za nauczenie się całego 
krótkiego katechizmu na pamięć.

Marigold uznała, że była to raczej nudna znakomitość.
— Jak on wygląda?
— Jest przystojny. Ma oczy jak archanioł.
— Skąd wiesz? Czy widziałaś kiedyś oczy archanioła? — zapytała nielitościwie Marigold.

background image

2

Chór śpiewał „Radość Światu”, a Marigold myślała o wierszu „Tidal, król narodów” z 

rozdziału właśnie przeczytanego przez pastora. Te słowa zawsze były dla niej porywające. 
Miały w sobie coś tajemniczego. Tidal, król narodów brzmiało o wiele dostojniej niż Tidal, 
król jednego małego kraju. Brzmiało to wspaniale i tryumfalnie. Zachwycająca postać króla 
rządzącego setkami  poddanych  mu  narodów. I wtedy właśnie Marigold zobaczyła  Hipa i 
zapomniała kompletnie o Tidalu, królu narodów.

Siedział naprzeciw w narożnej ławce i wpatrywał się w nią, nie odrywając ani na chwilę 

spojrzenia. Marigold czuła, że nie może przed tym spojrzeniem umknąć. Próbowała patrzeć w 
inną stronę — walczyła ze sobą, żeby nie spojrzeć znów na niego — ale w końcu jej wzrok 
zawsze powracał do narożnej ławki i odkrywał, że jego oczy stale są zwrócone na nią. Oczy 
potrafią tyle wyrazić w jednej sekundzie. Marigold czuła się bardzo dziwnie.

O tak, naprawdę był przystojny. Zupełnie jak smukły królewicz z baśni. W świetle lampy 

jego brązowe loki lśniły, a oczy miał ciemnoniebieskie i romantyczne. Kiedy starsza pani 
siedząca   za   nią   nagle   podała   jej   miętówkę,   Marigold   poczuła,   że   umrze   ze   wstydu   i 
upokorzenia.   Musiała   ją   wziąć,   nie   mogła   jednak   powstrzymać   się   w   tym   momencie   od 
spojrzenia na Hipa. Stanowczo nie chciała włożyć jej do ust, czuła jednak, że Hip widzi tę 
miętówkę   przez   cały   czas,   wilgotną   i   lepiącą   się   do   jej   ciepłej   dłoni,   i   pogardza   nią, 
dzieckiem, które trzeba obdarowywać miętówkami w kościele, żeby było grzeczne. Marigold 
nie   mogła   wybaczyć   tego   ciotce   Lucy   Bates,   która   uważała,   że   robi   dobry   uczynek   w 
stosunku do córeczki Lorraine Winthrop.

Kiedy Marigold wstawała, aby odśpiewać ostatni psalm, poczuła, że drżą jej nogi. Twarz 

jej   płonęła   pod  hipnotyzującym   spojrzeniem   Hipa.   Była   pewna,  że   każda   żywa   dusza   w 
kościele zwraca na niego uwagę. Przynajmniej z jedną tak było. Na ganku Marigold spotkała 
Caroline wychodzącą z kościoła i zauważyła, że jest ona nieco chłodna.

— Czy widziałaś Hipa Price’a? — zapytała Caroline.
— Hipa Price’a? — Marigold umiała po kobiecemu ukryć swoje uczucia. — Który to?
— Chłopiec w narożnej ławce. Widziałam, jak wpatrywał się w ciebie. Zawsze tak się 

wpatruje w nowe dziewczynki.

A to spryciarz — pomyślała Marigold. Na razie nie zależało jej jeszcze na Hipie.
Amy nie wracała razem z nimi. Zostawała na noc u June. Marigold szła więc do domu z 

ciotką Ireną. Jednak nie były zupełnie same.

Aż   do   bramy   prowadzącej   na   pastwisko   po   drugiej   stronie   drogi   kroczyła   za   nimi 

wysmukła   postać   w   eleganckiej   czapce   zsuniętej   nieco   zawadiacko   na   tył   głowy.   Postać 
gwizdała „Długi, długi szlak”. Marigold wiedziała, że był to Hip Price i że plebania była 
daleko stąd, naprzeciw  kościoła. To niesamowite, jakie rzeczy potrafią niekiedy wiedzieć 
młode damy w wieku jedenastu lat. Była jednak zadowolona, kiedy w k»ńcu zeszły z drogi i 
zaczęły iść w górę przez pola.

Marigold   nie   myślała   o   uroku   wygwieżdżonej   nocy   ani   o   wietrze   wśród   drzew,   czy 

chochlikowatych   cieniach.   Nie   powiem   wam,   o   czym   myślała,   chcę   tylko   zauważyć,   że 
następnego dnia spaliła cały rondel ciasteczek, których miała pilnować, ponieważ myślała o 
tym samym. Ciotka Irena była niezadowolona. Lesleyówna ze Świerkowego Obłoku powinna 
być uważniejsza. Marigold jednak miała błyszczące oczy, marzycielski uśmiech nie schodził 
z jej ust i wcale nie martwiła się z powodu ciasteczek.

background image

3

Przez następne trzy tygodnie życie było dla Marigold pełne barw. Miała cudowny sekret 

— sekret, którego nikt nie znał. Nawet Matce, której pisała o „wszystkim”, nie wspomniała o 
Hipie Price, umieszczając jednak w zamian dodatkową linijkę całusów.

Następnego ranka po pamiętnym niedzielnym wieczorze Marigold szła dróżką, aby wysłać 

list do Matki i znalazła w skrzynce list zaadresowany do siebie. Zadrżała — było to cudowne 
drżenie. Usiadła wśród krzewów zlotorózgi pod przyjaznym świerczkiem i przeczytała go. 
Była to wspaniała epistoła. Zapytajcie tylko Marigold. Powiedziano jej, że jest piękna! Ktoś 
wspomniał   kiedyś,   że   jest   ładna,   ale   piękna!   Co   to   miało   za   znaczenie,   że   „anioł”   było 
napisane „aniął”? W końcu to rzeczywiście bardzo trudne słowo. Każdy mógłby się omylić. 
Poza tym, wszyscy przecież wiedzą, że w liście miłosnym ortografia jest zupełnie nieważna. 
Podpisał się „najczulej cię kochający” z dużą ilością wywija—sów i zakrętasów.

Kiedy Marigold wracała do domu, jej policzki były tak różowe, że ciotka Irena pomyślała, 

iż   dziecko   cudownie   dochodzi   do   pełni   sił.   Tej   nocy   Marigold   spała   z   listem   Hipa   pod 
poduszką. Następnego dnia zaś znalazła w skrzynce drugi list, w którym pytał ją, czy wybiera 
się na przyjęcie do June Page w czwartek, a jeśli tak, to czy będzie miała na sobie tę niebieską 
sukienkę, którą miała w kościele. Wcześniej zastanawiała się, w której z dwu „odświętnych” 
sukienek będzie lepiej  wyglądała  i znajdowała się niebezpiecznie  blisko wyboru  zielonej. 
Napisał też „Kiedy wzejdzie dziś księżyc, pomyśl o mnie, a ja pomyślę o tobie”. Marigold 
odszukała w kalendarzu godzinę wschodu księżyca. Wschody księżyca na Sowim Wzgórzu 
były   rzeczywiście   cudowne.   W   Świerkowym   Obłoku   nigdy   takich   nie   było.   Czy 
kiedykolwiek inny ze znanych jej chłopców wymyśliłby coś takiego? Nigdy, przenigdy.

Na przyjęciu Hip wciągnął ją w kąt pokoju i zapytał, dlaczego nie odpowiada na jego listy. 

Marigold nie mogła tego zrobić bez wiedzy ciotki Ireny.

— Ale nie masz nic przeciwko temu, że ja je piszę? — zapytał Hip cicho i czule, patrząc 

na   nią   tak,   jakby   od   jej   odpowiedzi   zależało   jego   życie.   Marigold,   cała   w   rumieńcach, 
wyznała, że nie, na co Hip objął pokój spojrzeniem zdobywcy. Kiedy poproszono go, żeby 
coś zadeklamował — wygłosił donośnie „Casablankę”, a wyglądał przy tym tak pięknie i 
dzielnie, jak nieśmiertelny bohater poematu. W głowie Marigold powstało straszne pytanie — 
czy wiedział o tym, że jest dzielny i piękny?

Hip był  zdecydowanie czarujący.  Wtrącał takie dowcipne, modne słówka jak: „a to ci 

zuch!”,   „każdemu   to   powiem”,   „bzdury”,   sprawdzając,   czy   Marigold   podziwia   jego 
elokwencję. Odprowadził ją, ale nie do samego domu — dołączył do niej na drodze. Przy 
bramie   Sowiego   Wzgórza   pocałował   ją   w   rękę.   Marigold   czytała,   że   tak   robili   dawniej 
rycerze, ale żeby ją to miało spotkać!

Z   dreszczem   podniecenia   słuchała   o   wszystkich   bohaterskich   czynach,   których   Hip 

dokonał. Uratował kiedyś małą dziewczynkę od śmierci w płomieniach — Amy musiała znać 
jakąś przekręconą wersję — wdrapywał się na szczyt telegraficznych słupów, sam zatrzymał 
kiedyś mężnie zaprzęg spłoszonych koni, od czasu do czasu lubił powalczyć z żądnymi krwi 
tygrysami. Co do morskich potworów to dawał słowo, że jedzą mu z ręki.

— Nie wierzę, że dokonał tych wszystkich wspaniałych czynów, o których opowiada — 

powiedziała kiedyś Amy z lekceważeniem.

Marigold   wiedziała,   co   to   oznacza   —   zwykłą   zazdrość.   Taka   sama   zazdrość   kazała 

opowiadać   Caroline,   że   Hip   ugryzł   swoją   siostrę,   kiedy   miał   cztery   lata,   oraz   specjalnie 
zostawił otwartą bramę u starego pana Simona, żeby świnie mogły wejść do ogrodu. Marigold 
nie wierzyła ani jednemu słowu.

Doznawała dziwnego uczucia, kiedy ktoś wymawiał jego imię przy niej. Drżała w kościele 

słuchając kazań pana Price’a — był to jego ojciec! Nienawidziła starego Toma Ainswortha, 

background image

który spał podczas nabożeństw. Kiedy wraz z Amy zostały zaproszone na podwieczorek na 
plebanię,  Marigold   była  przejęta  aż   do  bólu.  Zjedzenie   posiłku  przy tym  samym   stole  z 
Hipem miało w sobie coś z rytuału. Za oknem szeleściły liście klonu, na którym Hip, jak 
powiedział, wyrył ich splecione inicjały. Jakże głęboko dotknięta poczuła się Marigold, kiedy 
matka Hipa zwróciła mu uwagę, żeby nie opierał się łokciami o stół i nie mówił z pełnymi 
ustami!

Każdego ranka zaś odbywała romantyczną wyprawę do skrzynki pocztowej, aby znaleźć 

tam list — zachwycający list. Niekiedy Marigold czuła, że tak naprawdę listy Hipa bardziej 
się jej podobają niż on sam, ale nigdy by się do tego nie przyznała nawet przed sobą.

W   jednym   z   listów   nazwał   ją   swoją   Małą   Królową.   To   zdanie   napisał   czerwonym 

atramentem — albo może — kto wie — była to?… — Marigold czytała o takich rzeczach. 
Żałowała  innych   dziewcząt,  a   szczególnie  namaszczonej  Caroline,  i   myślała   o  Hipie  bez 
względu na to, czy księżyc już wzeszedł, czy nie.

— Jesteś taka inna niż wszystkie — powiedział do niej Hip. Było to z jego strony bardzo 

sprytne.

background image

4

Prawdziwa miłość, nawet w wieku jedenastu lat, ma swoje trudne momenty. Nadszedł taki 

przerażający dzień, kiedy Marigold i Hip nieomal się pokłócili.

Netta Caroll powiedziała Marigold pewien sekret o Em Dawes.
— Em Dawes mieszka z ciotką w miasteczku, ponieważ jej ojciec i matka rozwiedli się, 

jak Boga kocham.

Netta słyszała o tym w Halifaxie i kazała Marigold przysiąc, że nikomu o tym nie powie 

ani słowa. Marigold uroczyście przyrzekła. Hip, który miał talent do wyczuwania sekretów, 
odkrył, że Marigold coś przed nim ukrywa i usiłował namówić ją, żeby mu to wyjawiła.

Marigold bardzo chciała to zrobić — czuła, że serce jej pęknie, jeśli mu nie powie, ale 

przecież przysięgła, a Lesleyowie nie łamią przysiąg. Takie są ich zasady. Hip rozgniewał się, 
kiedy odkrył, że nic nie jest w stanie jej zmiękczyć, a gdy gniew na nic się nie przydał — 
oprócz tego, że zmienił się jej wyraz twarzy — zrobił się smutny i zaczął robić jej wyrzuty. 
Nie lubi go. To oczywiste, skoro nie chce powiedzieć mu, o czym szeptały wtedy z Netta.

— Jeśli   mi   nie   powiesz   —   oświadczył   z   przekonaniem   —   pójdę   się   utopić.   Kiedy 

zobaczysz mnie nieżywego, będziesz żałować, że mi nie powiedziałaś.

Tutaj   nieco   przeholował,   bo   Marigold   wcale   nie   wierzyła,   że   istnieje   tego   rodzaju 

niebezpieczeństwo. Dzielnie trwała w postanowieniu dochowania sekretu, mimo jego błagań. 
Następnego   popołudnia,  kiedy okazało   się,  że  Hip Price  zniknął   i  nigdzie  go  nie  można 
znaleźć, mimo że wszyscy w okolicy gorączkowo go szukali, Marigold była pewna, że umrze. 
Czy Hip rzeczywiście utopił się, ponieważ sądził, że ona go nie lubi? Czy naprawdę tak się 
stało? Ta straszna myśl była nie do zniesienia. To potworne pamiętać przez całe życie, że ktoś 
utopił się z jej powodu! Nie potrafiła się z tym pogodzić!

— Zeszłe] nocy słyszałam, jak pies wył pod moim oknem — łkała Amy. — Mama mówi, 

że to pewny znak, że ktoś umarł.

— To   tylko   pies   starego   Leniwego   Murphy’ego.   Nie   sądzisz   chyba,   że   on   coś   może 

wiedzieć — zaprotestowała Marigold. Z odrazą słuchała łkań Amy. Jakie prawo miała Amy 
do tego, żeby płakać z powodu Hipa? Ona, Marigold, nie potrafiła płakać. Zbyt silne było jej 
przerażenie.

— Jego   matka   uważa,   że   go   porwano   —   rzekła   Amy,   szukając   suchego   miejsca   na 

chusteczce. — Wpada z jednego omdlenia w drugie przez cały dzień. Niektórzy mówią, że 
widziano go na rzece w starej, przeciekającej łodzi Shanty George’a. To pewna śmierć, jak 
powiedział Shanty George. Nie będę mogła zmrużyć oka przez całą noc.

Potem nadeszły Caroline i June, które też zalewały się łzami, co nie wpływało korzystnie 

na ich wygląd. Caroline była zła.

— Nie rozumiem, z jakiego powodu ty płaczesz, June Page. On nie jest synem twojego 

pastora. Jesteś baptystką.

— Uważam, że mam takie samo prawo płakać jak ty— odparowała June. — Hip był moim 

przyjacielem — szczególnym przyjacielem. Cenił mnie bardziej od wszystkich dziewcząt na 
Sowim Wzgórzu. Mówił to tyle razy. Powiedział mi, że jestem inna niż wszystkie dziewczęta, 
jakie   kiedykolwiek   spotkał.   Właśnie   że   będę   płakać.   Tylko   spróbuj   mi   przeszkodzić. 
Niestosowny czerwony rumieniec pojawił się na bladej twarzy Caroline.

— Czy Hip Price rzeczywiście tak ci powiedział? — zapytała dziwnym głosem.
Marigold stała za nimi jak skamieniała. Amy włożyła chusteczkę do kieszeni.
— Tak, i pisał mi o tym. Dostaję od niego list codziennie od tygodni.
— Ja też — rzekła Caroline.
Z kolei June przestała płakać i wpatrywała się w Caroline.
— To nieprawda.

background image

— Prawda. Mogę ci je pokazać. Powiedział mi, że jestem inna niż wszystkie i że nie może 

nic na to poradzić, że szaleje za mną.

— Do mnie też tak napisał — rzekła June.
Spojrzały na siebie. Przestały wylewać  łzy z powodu Hipa —— nie płakałyby nawet, 

gdyby się okazało, że leży czterdzieści sążni pod wodą.

— Czy pocałował cię kiedyś w rękę? — zapytała Caroline.
June zachichotała w sposób, który sprawia, że wszystko wydaje się brzydkie:
— Nawet więcej — powiedziała znacząco.
Marigold bezwiednie otarła rękę. Wróciła jej zdolność myślenia. Była wdzięczna, że nie 

mogła płakać. Na jej twarzy nie było śladów łez. Wypiła swój kielich goryczy z godnością i 
spokojem, jak przystało na Lesleyównę.

June znowu się rozpłakała, tym razem z żalu nad sobą. Marigold pomyślała z pogardą,, że 

Page’owie nie mają dumy.

— Nazywał mnie swoją Małą Królową — łkała June. — I powiedział, że mam koronę 

złotych włosów na głowie.

Nazywać włosy June Page złotymi, kiedy były one po prostu koloru pakuł! I czy Mała 

Królowa może mieć nos jak przylepiona grudka gliny? Och, można było się uśmiać!

Caroline nie płakała. Wyglądała jednak na bardzo załamaną. Do niej też mówiono Mała 

Królowa.

— Powiedział, że moje oczy są słodkie i prowokujące.
Te   blade,   okrągłe   oczy   nazywać   słodkimi   i   prowokującymi!   Ależ   oczywiście,   że   Hip 

zostawił kiedyś bramę starego Simona otwartą i ugryzł swoją siostrę. Nie ma najmniejszej 
wątpliwości, że musiał ją gryźć bardzo często.

— Jest zwyczajną, podłą, dwulicową, podstępną kanalią — rzekła June z furią. — Mam 

nadzieję, że rzeczywiście się utopił.

— Nie przypuszczałam, że syn pastora może zrobić coś takiego — powiedziała ponuro 

Caroline. Było coś szczególnie okropnego w tym, że zrobił to syn pastora. Komu można 
zaufać, jeśli nie synowi pastora?

— Tacy są czasem najgorsi — powiedziała June. — Możesz go sobie zatrzymać.
— Nie chcę go! — powiedziała wyniośle Caroline, przypominając sobie w końcu, że jest 

namaszczona. Na tym zakończyły i odeszły. Amy spojrzała na Marigold w poczuciu winy.

— Nie chciałam im o tym powiedzieć — rzekła. — Ale ja też dostawałam listy od Hipa. 

Śliczne listy. Nie mogę uwierzyć, że nie były szczere. Oczywiście, że oszukiwał tamte, ale…

— Oszukiwał wszystkie  — odpowiedziała  krótko  Marigold. — Nie ma  obawy,  że się 

utopił. Zjawi się cały i zdrowy. Idę do domu napisać list do Matki.

Marigold napisała do Matki — nie mówiąc jej jednak wszystkiego. Najpierw jednak spaliła 

paczkę listów miłosnych. Wydawało się jej, jakby zamieszano ją w coś brudnego. Poczuła 
nagle tęsknotę za tym, żeby usiąść na starym molo poniżej Świerkowego Obłoku i patrzeć na 
łodzie wpływające do portu, i czuć, jak świeży morski wiatr od wydm dmucha jej w twarz. 
Och, jakże nienawidziła i pogardzała Hipem Price’em. Co takiego powiedziała kiedyś Starsza 
Babka? — Że najtrudniejszą rzeczą na świecie jest być sprawiedliwą.

— Sądzę, że jestem tak samo winna jak Hip — przyznała szczerze Marigold. Udało się jej 

zachować szacunek dla samej siebie tylko dlatego, że nie wyjawiła mu sekretu.

background image

5

Hip pojawił się cały i zdrowy następnego dnia. Pojechał na całodniową przejażdżkę z 

wędrownym   sprzedawcą,   synem   Leniwego   Murphy’ego.   Osiemnaście   mil   od   domu,   w 
miejscu gdzie nie było telefonu, zachorował im koń. Tak więc mieszkańcy Sowiego Wzgórza 
zaprzestali poszukiwań, pani Price doszła do siebie po omdleniach, a Hip poszedł prosto do 
Sowiego   Wzgórza,   żeby   zobaczyć   się   z   Marigold.   Nieszczęśliwie   dla   siebie   postanowił 
nałożyć szkocką spódniczkę, ukazując cienkie nogi.

— Chodź na spacer do źródełka na pastwisku — powiedział.
— Nie, dziękuję ci, Howard.
Hip nie słyszał o tym, że czar niknie, kiedy tylko nazwać czarodzieja jego prawdziwym 

imieniem. Zorientował się jednak, że z Marigold było coś nie w porządku, kiedy zobaczył, że 
wygląda jak uosobienie pogardy.

— O co chodzi? Wyglądasz, jakbyś  nie była zbyt zadowolona z tego, że wróciłem. Ja 

myślałem o tobie cały czas, kiedy mnie tu nie było.

— A o June i Caroline też myślałeś? — zapytała słodko Marigold, tonem osoby, która 

przejrzała wreszcie swojego Hipa.

Po raz pierwszy, od kiedy go znała, Hip stracił pewność siebie.
— A więc wypaplały — rzekł. — Ależ ja chciałem tylko zobaczyć, czy w to uwierzą. Z 

tobą było inaczej — słowo honoru — bijesz je na głowę.

— Lepiej idź do domu — powiedziała Marigold sarkastycznie. — Twoja matka pewnie 

martwi się o ciebie. Może nawet zemdlała. Do widzenia.

Marigold odeszła zdecydowanie, po królewsku, nie patrząc ani razu za siebie. Hip nie 

utopił się z rozpaczy, że utracił jej zaufanie. Dla Marigold jednak był nie tylko martwy, ale, 
jak mówią Francuzi, całkowicie martwy.

Nigdy nie był bardzo interesujący — nawet nie tak interesujący jak Jack — pomyślała z 

pogardą.

— Sądzę, że był to tylko czerwony atrament — powiedziała do siebie.

background image

R

OZDZIAŁ

 

DZIEWIĘTNASTY

J

AK

 

DO

 

TEGO

 

DOSZŁO

1

Kiedy  Marigold   pojechała   z   wizytą   do   ciotki   Anny,   a   potem   do  ciotki   Ireny,   coś   się 

zaczęło. Babka powiedziała ponuro:

— Wszyscy teraz będą ją chcieli — i jej przepowiednia szybko się sprawdziła. Ciotka 

Marcia też chciała widzieć Marigold.

— Skoro była u Anny i Ireny Winthrop, myślę, że i do mnie powinna przyjechać. Jest 

dzieckiem mojego ulubionego brata, a nie spędziła u mnie ani jednej nocy — powiedziała z 
wyrzutem.

Tak więc Babka z wyrazem twarzy „a nie mówiłam” i Matka z wyrazem twarzy „jak będę 

mogła wytrzymać bez niej” znów, acz niechętnie, wyraziły zgodę.

— Jarvis jest taki dziwny — powiedziała Babka do Matki.
Babka nie przepadała za Jarvisem Pringle, choć był jej zięciem. Nikt spośród Klanu nie 

przepadał za nim. Był znany z tego, że wstał kiedyś w środku nocy, aby postawić kropkę nad 
„i” w liście, który napisał tego wieczoru. Jak powiedział wuj Klon — posuną] się wtedy 
trochę za daleko.

Marigold nie wiedziała o tym, o czym wiedzieli dorośli członkowie Klanu, że nad wujem 

Jarvisem przez całe życie wisiało widmo szaleństwa. Nie wiedziała, co miał na myśli wuj 
Klon, kiedy powiedział, że wuj Jarvis brał wszechświat zbyt poważnie. Zauważyła jednak, że 
nigdy się nie uśmiechał. Kiedy wuj Jarvis zapytał ją kiedyś, czy kocha Boga i odpowiedziała 
„tak”, miała później przedziwne uczucie, że skłamała, ponieważ jej Bóg nie był z pewnością 
tym Bogiem, o którego pytał wuj Jarvis. Wiedziała też, że nie lubi wuja Jarvisa. Kochała go, 
oczywiście — krewnych trzeba kochać — ale nie lubiła go ani trochę. Kiedy przychodził do 
Świerkowego Obłoku, starała się znikać mu z oczu. Nie wiedziała, że ma twarz fanatyka, 
widziała jednak, że ma wysokie, wąskie, wypukłe czoło, głęboko osadzone, nietolerancyjne 
oczy,  surowe, bezlitosne usta i węszący długi nos, za który okropnym  zwyczajem często 
pociągał. Miał też wielką, bujną, czarną brodę, nigdy nie przycinaną, ponieważ byłoby to 
niezgodne z Pismem Świętym i przeciwne woli Bożej.

Wuj Jarvis wiedział wszystko o woli Bożej — tak przynajmniej uważał. Nikt, kto nie 

wierzył dokładnie tak jak on, nie mógł pójść do nieba. Dyskutował, a raczej bombardował 
dogmatami każdego rozmówcę. Marigold była małą płotką, nie zwracał więc na nią większej 
uwagi   i   udawało   jej   się   prześlizgnąć   pomiędzy   oczkami   jego   teologicznych   sieci. 
Zastanawiała się jednak czasem, czy wujowi Jarvisowi dobrze byłoby w niebie. Nie miałby 
tam na kogo surowo spoglądać. I był tam straszny Bóg, który nienawidził, gdy ktoś okazywał, 
że jest choć trochę szczęśliwy.

W każdym razie cieszyła ją myśl o nowym wyjeździe. Wuj Jarvis i ciotka Marcia także 

mieszkali   „po   drugiej   stronie   Zatoki”,   co   w   uszach’   Marigold   brzmiało   rzecz   jasna 
czarodziejsko. Kochała też ciotkę Marcie, o spokojnych, błękitnych jak morze oczach, która 
miała   tylko   jedną   doktrynę,   że   „każdy   potrzebuje,   żeby   go   trochę   od   czasu   do   czasu 
rozpieszczać”.   Jej   ciasta   były   powszechnie   wychwalane.   Była   sławna   z   pysznego   tortu 
zwanego „tort do góry nogami”, którego tajemnicę znała jako jedyna z Klanu.

Marigold miała pewność, że będzie jej dobrze z ciotką Marcią. Przecież wuj Jarvis nie 

mógł być przez cały czas w pobliżu. Choćby nie wiem jak straszne rzeczy działy się w domu, 
zboże trzeba skosić i wykonać inne prace gospodarskie.

Pojechała   więc   na   farmę   Yarrow   Lane,   gdzie   zobaczyła   stary  dom   z   niskim   okapem, 

background image

stojący   wśród   ciemnych   świerków   i   otoczony   ogrodem,   który   wyglądał   tak,   jakby   Bóg 
uśmiechał się przynajmniej od czasu do czasu. Był to oczywiście ogród ciotki Marci. Jedyną 
rzeczą w dziedzinie ogrodnictwa, którą zajmował się wuj Jarvis, był rząd okrągłych, małych, 
przyciętych   świerczków   wzdłuż   płotu   na   podwórzu   od   frontu.   Wujowi   Jarvisowi   bardzo 
podobało   się   przycinanie   ich   gałęzi   każdej   wiosny.   Odcinał   zbuntowane   pędy   z   taką 
przyjemnością, jakby ścinał wyznawcę każdej doktryny, z którą się nie zgadzał.

Marigold dostała pokój z łóżkiem tak dużym, że czulą się w nim zagubiona, i z małym, 

prostokątnym oknem wychodzącym na srebrzyste szczyty fal w Zatoce. Miała prześliczny 
talerzyk, który sprawiał, że nawet owsianka zaczynała smakować. Tort „do góry nogami” 
okazał się równie pyszny, jak odmalowała go wyobraźnia jego wielbicieli.

Wuj Jarvis nie nękał jej zbytnio, choć zawsze słuchała jego ponurych modlitw z uczuciem 

ukrytego lęku.

Czemu — zastanawiała się — trzeba tak jęczeć, kiedy zwracamy się do Boga? — Jej 

własne małe modlitwy były pełne radości. Może tak być nie powinno?

Jedynie niedziela była nieprzyjemnym dniem. Wuj Jarvis był prawie tak zły jak człowiek z 

okropnej   historyjki   wuja   Klona,   który   powiesił   swojego   kota   za   to,   że   złapał   mysz   w 
niedzielę. Kiedy w pierwszą niedzielę pobytu Marigold w Yarrow Lane usłyszał ją śmiejącą 
się, powiedział surowo, że w jego domu nie wolno jej śmiać się w niedzielę.

Choćby nawet robiono tak w bezbożnym Świerkowym Obłoku — wydawało się mówić 

jego zachowanie, chociaż tego nie wypowiedział.

background image

2

Krótko po przyjeździe do Yarrow Lane Marigold znalazła przyjaciółkę. Zanim skończył 

się tydzień, ona i Bernice Willis znały się od wieków. Ciotka Marcia spodziewała się, że 
Marigold zaprzyjaźni się raczej z Babe Kennedy, która mieszkała w sąsiedniej farmie, bliżej 
niż Bernice. Babe była chętna do tego, ale Marigold po prostu jej nie lubiła.

Babe   była   śliczna   jak   laleczka,   o   błyszczących,   jedwabistych   jasnorudych   włosach, 

bladozielonych   oczach,   pytającym   wyrazie   twarzy   i   irytującym   chichocie,   który   działał 
Marigold na nerwy. Nie chciała mieć z nią nic do czynienia. Jej serce wybrało Bernice — 
była to pierwsza prawdziwa przyjaciółka, jaką miała — pierwsza prawdziwa rywalka Sylwii.

Bernice mieszkała w odległości pół mili od Yarrow Lane ze starą dziwaczną ciotką, w 

„domu za młodym, świerkowym lasem”. To określenie było dla Marigold intrygujące. To 
brzmiało zachwycająco — „młody świerkowy las”. Jakie urocze tajemnice musiały się w nim 
kryć.

Bernice była brzydka, ale inteligentna. Miała długie spłowiałe włosy i duże, przyjazne 

szare oczy w szczupłej, pokrytej piegami twarzy, która wydawała się stworzona do śmiechu, 
choć zazwyczaj była smutna. Jej ojciec i matka nie żyli i Bernice, jak się wydawało, nie miała 
żadnych krewnych na świecie oprócz ciotki, o której była mowa wcześniej. Wiele dziewcząt z 
Ladore (nawet zaczarowane miejscowości po drugiej stronie Zatoki muszą mieć jakieś swoje 
nazwy pocztowe) nie lubiło jej.

Tak się złożyło, że ona i Marigold mówiły tym samym językiem i lubiły te same rzeczy. 

Obie mogły żywić się spodeczkiem księżycowego światła i nie czuć głodu — w każdym razie 
do pewnego czasu. Obie rozumiały historie opowiadane przez wiatr. Obie lubiły jedwabiste, 
mięciutkie kociątka i małe jodełki odważnie zbiegające aż do brzegu Zatoki, oraz tańczące 
drobne fale na Przystani. Wzruszał je niebieski ptaszek śpiewający na płocie w Yarrow Lane, 
a wieczorem wyobrażały sobie podróż na księżyc. Każdy dzień potrafiły zamienić w radosną 
przygodę.

— Zobaczysz, że ona nie jest taka dobra, jak sądzisz — powiedziała Babe do Marigold 

złowieszczo.

Marigold była pewna, że przez Babe przemawiała zwyczajna zazdrość.

background image

3

Pewnego razu Marigold i Bernice spotkało niezwykle szczęście, ponieważ pozwolono im 

spać razem. W dodatku miały spać w spichlerzu na pięterku. Był to mały, biały spichlerz po 
drugiej   stronie   niewielkiej   polany   usłanej   połaciami   miękkiej   trawy.   Jakże   było   to 
romantyczne!

Ciotka Marcia kazała Marigold poprosić Bernice, żeby została z nią na noc. Wkrótce po 

tym jak Bernice przyszła, nadjechały dwa samochody z Charlottetown, pełne ludzi. Gości 
trzeba było jakoś przenocować. Mały dom zapełnił się do granic możliwości. Pokój Marigold 
trzeba było również wykorzystać. Ale przecież będą chyba mogły przespać się na czystym 
stryszku w spichlerzu w taką ciepłą, wrześniową noc?

Ciotka Marcia zrobi im wygodne posłanie. Oczywiście, jeśli się nie boją.
Bać się! Bernice i Marigold wyśmiały ten pomysł. Od samego początku były pełne zapału. 

Tak więc zamarudziwszy prawie do dziesiątej — Bernice zawsze szła spać o ósmej tak jak i 
Marigold — przeszły w świetle księżycowym pomiędzy brzozami, niosąc pod pachami nocne 
koszule i trzymając w garści wielkie kawałki szarlotki. Ciotka Marcia pozwalała jeść na noc 
szarlotkę.   Być   może   miało   to   częściowo   przynajmniej   łagodzić   ponurą   religijność   wuja 
Jarvisa. Napiły się z cudownego okolonego kamieniami źródełka za spichlerzem, które wuj 
Jarvis   nazywał   studnią   przy   stodole,   i   weszły   po   zewnętrznych   schodach   spichlerza   na 
stryszek.   Deski   stryszku   były   pobielone,   a   ciotka   Marcia   przygotowała   im   posłanie   na 
podłodze,   przykrywając   je   piękną   kołdrą,   całą   pokrytą   wzorem   w   czerwone   wschodzące 
słońca. Postawiła im też zapaloną świecę na beczułce, uważając, że naftowa lampa nie będzie 
odpowiednia.

Zaryglowały drzwi — była to jeszcze jedna romantyczna rzecz — i zdmuchnęły świecę, 

żeby mieć przyjemność rozbierania się przy świetle księżyca.

Kiedy były gotowe do spania, Marigold zrobiła swoje wstrząsające odkrycie.
— A teraz zmówmy pacierz, wejdźmy pod kołdrę i wygadajmy się za wszystkie czasy — 

rzekła. — Możemy dziś rozmawiać, jak długo chcemy i nikt nie będzie walił w ścianę, żeby 
nas uciszyć.

Bernice  odwróciła  się od okna,  skąd  wpatrywała  się  w zachwycie  w widoczny ponad 

brzozami skrawek oświetlonej przez księżyc Zatoki.

— Nigdy   nie   mówię   pacierza   —   oświadczyła   spokojnie.   Marigold   zaparło   dech   w 

piersiach.

— Ależ Bernice, to niegodziwe. Czy nie boisz się, że Bóg cię ukarze?
— Nie ma żadnego Boga — rzekła Bernice — Nie będę się modlić do kogoś, w kogo nie 

wierzę.

Marigold patrzyła na nią znieruchomiała. Takie słowa zostały wypowiedziane — a mimo 

to spichlerz wciąż stał na swoim miejscu i Bernice również, szczupła, biała postać w świetle 
księżyca.

— Ależ… ależ Bernice… Bóg z pewnością istnieje.
— Skąd wiesz?
— Matka   mi   powiedziała   —   rzekła   Marigold   bez   tchu,   chwytając   się   pierwszego 

argumentu, który jej przyszedł do głowy.

— Powiedziała ci też, że istnieje Święty Mikołaj, prawda? — zapytała Bernice bezlitośnie. 

— Posłuchaj, ja chciałabym wierzyć w Boga, ale nie mogę.

— Dlaczego? — zdziwiła się bezradnie Marigold.
— Bo… bo ja nikogo nie mam. Nikogo oprócz ciotki Harriet, a ona jest tylko pół—ciotką i 

ani trochę  mnie  nie  lubi. Ojciec i  matka  nie  żyją,  a  ona nawet nie  chce  ze mną  o nich 
porozmawiać. Miałam kotka, ale zdechł, a ona nie pozwoli mi mieć następnego. A co do 

background image

modlitwy — to kiedyś się modliłam. Gdy byłam mała, ciotka wysłała mnie do sklepu z jakimś 
poleceniem. Wiał bardzo zimny wiatr. Uklękłam na drodze, za świerkowym krzaczkiem i 
poprosiłam Pana Boga, żeby sprawił, aby wiatr był cieplejszy, kiedy wyjdę ze sklepu. Nie 
zrobił tego — było jeszcze zimniej i wiatr wiał mi w twarz. A kiedy mój kotek zachorował, 
prosiłam Pana Boga, żeby wyzdrowiał. Ale kotek zdechł. Wtedy stwierdziłam, że Pana Boga 
nie ma. Gdyby był, to nie pozwoliłby, żeby mój kotek zdechł, skoro była to jedyna istota, 
którą mogłam kochać. Więc nie modliłam się już nigdy więcej. Oczywiście, muszę uklęknąć, 
kiedy ciotka Harriet modli się ze mną, ale wtedy tylko klęczę i robię miny do Pana Boga.

— Przed chwilą powiedziałaś, że nie wierzysz — zawołała Marigold.
— No   cóż   —   Bernice   nie   pozwoliła   wprawić   się   w   zakłopotanie   —   robię   miny   do 

wyobrażenia o nim.

A więc to jest ta rzecz, którą miała na myśli Babe Kennedy.
— Poza tym spójrz na mnie — mówiła dalej buntowniczo Bernice. — Zobacz, jaka jestem 

brzydka.   Zobacz,   jakie   mam   duże   usta.   Dlaczego   Pan   Bóg   zrobił   mnie   brzydką?   Babe 
Kennedy mówi, że mam twarz jak małpa.

— Nieprawda, nie masz. Pomyśl tylko, jaka jesteś inteligentna — zawołała Marigold.
— Chcę być ładna — powiedziała Bernice z uporem. — Może wtedy ludzie mogliby mnie 

polubić; ale nie wierzę w Boga i nie zamierzam udawać, że wierzę.

Marigold wstała z westchnieniem i kończąc spór zarzuciła Bernice ręce na szyję.
— Nieważne.   Ja   cię   kocham.   Kocham   cię,   czy   wierzysz   w   Boga,   czy   nie.   Tylko 

chciałabym, żebyś wierzyła. Wtedy jest o wiele przyjemniej.

— Nie będę miała ciebie długo — rzekła Bernice, zdecydowana zachować pesymistyczne 

nastawienie. — Na pewno zdarzy się coś, co mi cię odbierze.

— Nic nie może się zdarzyć — Marigold rzuciła wyzwanie losowi. — Pewnie, że będę 

musiała   jechać   do   domu,   kiedy   moja   wizyta   się   skończy,   ale   będziemy   pisać   do   siebie. 
Poproszę Matkę, żeby zaprosiła cię do Świerkowego Obłoku. Będziemy przyjaciółkami na 
zawsze. Bernice potrząsnęła głową.

— Nie, zobaczysz, że coś się przydarzy. To jest zbyt dobre, żeby trwało.
Nowy lęk chwycił Marigold.
— Bernice, jeśli nie wierzysz w Boga, jak spodziewasz się dostać do nieba?!
— Nie spodziewam się. I nie chcę tego — odpowiedziała Bernice wyzywająco. — Ciotka 

Harriet przeczytała mi o niebie z Biblii. Całe jest otoczone murem i bramami. Nienawidzę 
tego.

— Ale czy to nie byłoby lepsze niż… niż…
— Piekło? Nie. Nie trzeba by udawać, że lubi się piekło, jeśliby się nie lubiło. Ale w to też 

nie wierzę.

— Bernice, czy ty wcale nie wierzysz w Pismo Święte?
— W żadne słowo. To wszystko jest o Bogu — a Boga nie ma. To jest tylko — bajka.
To wydawało się Marigold jeszcze straszniejsze niż niewiara w Boga. Bóg był daleko i nie 

można   go   było   widzieć,   ale   Biblię   miało   się   w   ręce.   Znowu   westchnęła,   klękając   do 
modlitwy. Czuła się bardzo samotna z małą, pełną niewiary, sceptyczną Bernice stojącą przy 
oknie. Marigold pomodliła się jednak za nią cichutko.

— Proszę, kochany Panie Boże, spraw, żeby Bernice uwierzyła w Ciebie. Och, proszę Cię, 

spraw, żeby Bernice uwierzyła w Ciebie.

background image

4

Następnego   dnia   przy   obiedzie   Marigold   popełniła   poważny   błąd,   gdy   ciotka   Marcia 

zapytała, czym się tak martwi, a Marigold wyznała, że właściwie nie tyle się martwi, co jest 
jej żal Bernice.

— Bo wiesz, ona nie wierzy w Boga. To musi być straszne nie wierzyć w Boga.
— Co takiego? — wykrzyknął wuj Jarvis. — Mówisz, że Bernice Willis nie wierzy w 

Boga?

— Mówi, że nie — powiedziała Marigold żałośnie.
— Biedne dziecko — rzekła ciotka Marcia.
— Biedne? Niegodziwe! — zagrzmiał wuj Jarvis. — Jeśli ona nie wierzy w Boga, nie 

będziesz się z nią więcej bawić, Marigold.

— Och, Jarvis — zaprotestowała ciotka Marcia.
— Powiedziałem — wuj Jarvis wbił widelec w ziemniaka, jakby przeszywał niewiernego 

—   Biada   tym,   co   żyją   beztrosko   na   Syjonie.   W   tym   domu   zachowuje   się   dziesięcioro 
przykazań.

— Ależ   Jarvis,   pamiętaj,   że   to   biedne   dziecko   nie   ma   nikogo,   kto   by   je   uczył.   Ta 

dziwaczna, stara…

— Marcia,   bądź   cicho.   Dziecko   miało   mnóstwo   okazji,   aby   dowiedzieć   się   w 

chrześcijańskim kraju, że Bóg istnieje. Czyż nie chodzi do szkółki niedzielnej i do kościoła? 
Harriet Caihe to żarliwa chrześcijanka. Nie ma najmniejszej wątpliwości, że Bernice była 
uczona prawdy. Po prostu nie należy do wybranych  i jest zbyt  grzeszna, żebyś  się z nią 
bawiła. Czyż nie odmówiłem podania ręki doktorowi Clarke, ponieważ oświadczył, że wierzy 
w istnienie dwóch Izajaszów? Czy sądzisz, że będę tolerował niewiarę?

Ciotka Marcia wiedziała, że wuj nie da się przebłagać, a Marigold przeczuwała to samo. 

Zaczęła płakać, chociaż zdawała sobie sprawę, że łzy nie wpłyną na wuja Jarvisa.

— Och, wuju, jeśli Bernice uwierzy, że Bóg istnieje, to czy będę mogła się z nią bawić?
— Tak, ale nie wcześniej — wuj Jarvis energicznie pociągnął się za nos i odszedł od stołu 

z czarną brodą najeżoną z oburzenia. Wuj Jarvis tego dnia miał ból głowy, był więc bardziej 
jeszcze niż zwykle nastrojony teologicznie. Ciotka Marcia chciała mu pomóc i prosiła go, 
żeby wziął aspirynę, ale nie zgodził się. Brać aspirynę oznaczało otwarcie sprzeciwiać się 
Bogu. Jeśli zsyła ból, należy ten ból znosić.

Ciotka   Marcia  próbowała  pocieszyć  Marigold,   ale  nie  żywiła  wielkiej  nadziei,  że  wuj 

Jarvis zmieni swoją decyzję.

— Och, dlaczego się wygadałam — jęczała Marigold.
— Rzeczywiście, lepiej było nic nie mówić — zgodziła się ciotka Marcia ze smutkiem. 

Trzydzieści lat współżycia z wujem Jarvisem nauczyło ją tego.

Marigold nie mogła zapomnieć smutnej twarzyczki Bernice, kiedy powiedziała jej, że wuj 

Jarvis nie pozwala im się razem bawić.

— A nie mówiłam? Wiedziałam, że coś się wydarzy — powiedziała drżącymi wargami.
— Och,   Bernice,   czy   nie   mogłabyś   udawać,   że   w   Niego   wierzysz?   —   głos   Marigold 

zadrżał. Wiedziała w głębi duszy, że to nie byłoby w porządku, że przyjaźń kupiona w ten 
sposób musi być zatruta w zalążku. Bernice też o tym wiedziała.

— Nie mogę, Marigold. Nie zrobię tego nawet dla ciebie. To nie miałoby sensu.
— Och,   Bernice,   jeśli   odkryjesz   —   kiedyś   —   że   mimo   wszystko   wierzysz   w   Niego, 

powiesz mi, dobrze? I wtedy będziemy mogły być przyjaciółkami. Obiecaj.

Bernice obiecała.
— Ale to się nie zdarzy. Czy to, co się stało, nie jest wystarczającym dowodem? Gdyby 

istniał Bóg, wiedziałby, że to, co się stało, sprawi, że będę jeszcze bardziej czuła, że on nie 

background image

istnieje.

Następny tydzień był bardzo smutny dla Marigold. Brakowało jej bardzo Bernice — a 

nieznośna Babe stale myszkowała wokoło.

— A nie mówiłam ci? Wiem od wieków, że Bernice nie wierzy w Boga. Założę się, że On 

niedługo nieźle ją ukarze.

— W   każdym   razie   ona   nie   wymawia   „sepulkralny

*

  jako   „sepulkarny”   —   odparła 

Marigold, myśląc o wersie, który Babe przeczytała dzień wcześniej w szkółce niedzielnej. 
Babe zaczerwieniła się.

— Nie wierzę, by sama panna Jackson wiedziała, jak to wymówić. Przyprawiasz mnie o 

mdłości,   Marigold   Lesley.   Jesteś   po   prostu   wściekła,   że   Bernice   nie   okazała   się   takim 
ideałem, za jaki ją miałaś.

— Nie jestem wściekła — powiedziała spokojnie Marigold. — Żal mi tylko ciebie. To 

musi być okropne być tobą.

Marigold   modliła   się   rozpaczliwie   co   noc   o   nawrócenie   Bernice   —   modliła   się   bez 

odrobiny wiary, że jej modlitwa będzie wysłuchana. Próbowała nawet porozmawiać o tym z 
pastorem tego wieczoru, kiedy przyszedł do Yarrow Lane na kolację.

— No, każdy jakoś wierzy w Boga — powiedział, kiedy Marigold nieśmiało przedstawiła 

swój problem.

Niewiele jej to pomogło. Marigold myślała rozpaczliwie o tym, żeby odmówić jedzenia, 

dopóki wuj Jarvis nie pozwoli jej bawić się z Bernice. Coś powiedziało jej jednak, że wuj nie 
zmieni swojego zdania ani o włos. Każe po prostu ciotce Marci odesłać ją do domu.

A  na wzgórzu było  tyle  malin!  Zaś  w  starej  walącej  się stodole  — wuj  Jarvis  zajęty 

teologią,   nie   miał   czasu   jej   wyremontować   —   koszyk   pełen   milutkich   kociąt.   To   było 
naprawdę nieludzkie, żeby pozbawić Bernice tego wszystkiego tylko dlatego, że nie mogła 
uwierzyć w Boga.

* sepulkralny — związany z pogrzebem, dotyczący obrządku pogrzebowego.

background image

5

— Dowiedziałam się czegoś o Bernice Willis. Dowiedziałam się czegoś o Bernice Willis 

— zaśpiewała  szeroko uśmiechnięta  Babe  Kennedy,  kołysząc  się na palcach  i  piętach  w 
drzwiach spichlerza.

Marigold spojrzała na nią pogardliwie przez ramię z kąta, gdzie urządzała sobie kredens z 

wyszczerbionych naczyń.

— Co odkryłaś?
— Nie   powiem   ci   —   rzekła   tryumfalnie   Babe   —   ale   zamierzam   powiedzieć   Bernice. 

Dałam jej to do zrozumienia dziś po południu w sklepie, ale na razie nie mówiłam, o co 
chodzi — chciałam tylko, żeby miała o czym myśleć. Powiem jej, kiedy tylko zaniosę jej 
ciotce   jajka  od   pani   Carter.   To   okropna   —  najokropniejsza   rzecz,   o   jakiej   kiedykolwiek 
słyszałaś. Przekonasz się wkrótce. Wszyscy się przekonają. No to cześć. Muszę iść. Chyba 
będzie burza.

Marigold chwyciła Babe za ramię, wciągnęła ją do spichlerza, nie zwracając uwagi na 

jajka, zatrzasnęła i zaryglowała drzwi, po czym oparła się o nie plecami.

— A teraz dość tych bzdur, powiesz mi, o co ci chodzi. Marigold nie na próżno była z rodu 

Lesleyów. Babe poddała się.

Zacisnęła swoje cienkie, okrutne usteczka, a potem powiedziała:
— A więc dobrze. Ojciec Bernice Willis nie umarł. Jest w zakładzie karnym w Dorchester 

za kradzież pieniędzy.

— Nie… nie wierzę w to.
— To prawda, daję słowo. Usłyszałam, jak pani doktorowa Keyes z Charlottetown mówiła 

o tym mamie. Pracował w banku i — zde… zdefraudował pieniądze. Więc posłali go do kicia 
na dwanaście lat, a jego żona umarła, bo miała złamane serce, choć pani Keyes twierdzi, że to 
jej kaprysy skłoniły go do kradzieży. Ciotka Harriet zabrała Bernice, kiedy ta była bardzo 
mała, i powiedziała jej, że ojciec też umarł.

Marigold nie chciała w to wierzyć. Ale była to niewątpliwie prawda. Okrutna prawda
— O   rety,   ale  się   cieszę,   że  nigdy nie  bawiłam  się  z   Bernice!   —  Babe  napawała  się 

tryumfem. — Córka zbrodniczego typa. Pomyśl tylko, jak będzie wyglądać jej twarz, kiedy 
jej powiem!

— Och, Babe — Marigold zniżyła się do żałosnego błagania — Babe, nie powiesz jej 

chyba. Proszę — proszę, nie mów jej.

— A właśnie że powiem. Niech nie będzie taka dumna. Nosi głowę tak wysoko, jakby 

pochodziła z uczciwej rodziny.

— Gdyby ktoś zamienił cię w ropuchę, wyglądałabyś tylko na to, czym jesteś — krzyknęła 

z wściekłością Marigold.

Babe zaśmiała się z poczuciem wyższości.
— Oczywiście, że cię to boli — po tym jak myślałaś, że nikt nie jest dość dobry, żeby 

bawić   się   z   tobą,   oprócz   Bernice.   Tak,   panno   Lesley.   Myślę,   że   możesz   schować   rogi. 
Zamierzam zaraz powiedzieć to Bernice. I tak będzie się musiała wkrótce dowiedzieć, bo 
niedługo jej ojciec wychodzi z więzienia. Powiem jej to pierwsza. Ale będzie miała minę! No, 
a teraz otwórz drzwi i wypuść mnie.

Marigold zrobiła to, co jej kazano. Całkowicie opuścił ją duch walki.
To było okropne — okropne. Nie miała już żadnej nadziei, że teraz Bernice uwierzy w 

Boga. Marigold pomyślała, że trudno ją winić. „Ale będzie miała minę!” Marigold wyobraziła 
sobie tę kochaną, piegowatą, wrażliwą, dobrze znaną twarzyczkę w momencie, gdy Babe 
mówi   jej   prawdę   o   ojcu.   Oczywiście   Babe   powie.   Babe   lubi   mówić   o   brzydkich,   złych 
sprawach.   Czy   nie   powiedziała   Kitty   Houseman,   że   wkrótce   umrze?   Czy   nie   poskarżyła 

background image

nauczycielce, że Sally Ford ukradła ołówek Jane McKenzie?

Gdybym mogła pójść tam i powiedzieć to Bernice sama — pomyślała Marigold. — Jeśli 

ma to usłyszeć, lepiej żeby usłyszała ode mnie. Mogłabym pójść Dolną Drogą, pani Carter 
mieszka na Górnej, i dostać się tam przed Babe. Ale jest ciemno i będzie padać.

Marigold zadrżała. Nie miała nic przeciw temu, żeby znaleźć się po ciemku na drodze, 

którą znała. Ale co innego, jeśli nie zna drogi.

Zbiegła po schodach spichlerza i przeszła przez brzozową polanę dochodząc do Dolnej 

Drogi. Musi dotrzeć do Bernice pierwsza. O, jakże niesamowita i opustoszała była Dolna 
Droga smagana  gwałtownymi  podmuchami  wiatru, oświetlana  bladym  światłem  księżyca, 
wypływającego   raz   po   raz   spomiędzy   chmur.   Psy   melancholijnie   wyły   do   siebie   z 
pogrążonych   w   ciemności   obejść.   Wiatr   gwizdał   żałośnie   w   załomach   płotów.   Coś   —   z 
czerwonymi oczami — wpatrywało się w nią spod krzaka. A drzewa!

W świetle  dnia Marigold była  za pan brat ze wszystkimi  drzewami.  Ale w ciemności 

drzewa   przybierają   takie   niesamowite   kształty.   Ogromny   lew   grasował   na   polu   Johna 
Burnama. Po płocie kroczył olbrzymi, diaboliczny kogut. Dziwny, złośliwy staruszek łypał na 
nią   okiem   zza   bramy.   Na   zakręcie   przykucnął   diabeł.   Cala   droga   była   pełna   strachów. 
Marigold zlana zimnym potem dotarła wreszcie do domu stojącego za młodym świerkowym 
lasem i weszła, potykając się, do kuchenki, w której Bernice była, na szczęście, sama.

— Bernice — rzekła Marigold bez tchu — Babe idzie tu, żeby ci coś powiedzieć — coś 

okropnego. Próbowałam ją powstrzymać, ale nie mogłam.

Bernice spojrzała na Marigold z lękiem w smutnych szarych oczach.
— Wiedziałam,   że   o   coś   jej   chodzi   dziś   po   południu.   Zapytała,   czy   wiem,   gdzie 

pochowano mojego ojca. Odrzekłam, że w Charlottetown. „Jedź i zobacz, czy jego grób tam 
jest” — odparła. O co chodzi? Powiedz mi. Wolę usłyszeć to od ciebie.

— Och, ale nie mogę, Bernice, nie mogę — zawołała w męce Marigold. — Myślałam, że 

będę mogła, ale nie mogę.

— Musisz — nalegała Bernice.
W   końcu   Marigold   powiedziała   —   z   wahaniem   i   płaczliwie.   Potem   ukryła   twarz   w 

dłoniach.

— Och, taka jestem szczęśliwa — szepnęła Bernice.
Marigold oderwała ręce od twarzy. Bernice jaśniała. Jej oczy błyszczały jak gwiazdy.
— Szczęśliwa?
— Och, tak. Nie rozumiesz? A więc mam jednak kogoś. Straszna była myśl, że do nikogo 

nie należę. Ojciec będzie mnie bardzo potrzebował, kiedy wyjdzie z więzienia w przyszłym 
roku. Będę mogła dla niego tyle zrobić. Och, Marigold, teraz wierzę w Boga. Przykro mi, że 
kiedykolwiek   mówiłam   co   innego.   Oczywiście,   że   Bóg   istnieje.   Kocham   go   —   kocham 
wszystkich ludzi. Nie mam nic przeciwko temu, żeby być biedną i brzydką, skoro mam ojca, 
którego mogę kochać.

Marigold była oszołomiona. Tylko jedno wiedziała z zupełną jasnością:
— Och, Bernice, jeśli ty wierzysz w Boga, to wuj Jarvis znów pozwoli nam się razem 

bawić.

— No coś podobnego! — Babe Kennedy stanęła w drzwiach, zła i rozczarowana. — Więc 

dlatego nie chciałaś, żebym jej powiedziała — sama chciałaś to zrobić!

— Właśnie.
Marigold   objęła   ramieniem   Bernice   i   wyzywająco   spojrzała   w   oczy   Babe.   —   I 

powiedziałam   jej   pierwsza.   Możesz   więc   iść   do   domu,   Panno   Jędzo.   Nikt   cię   tu   nie 
potrzebuje.

background image

R

OZDZIAŁ

 

DWUDZIESTY

B

ILLY

 

ZOSTAJE

 

UKARANY

1

— Mam złe spojrzenie — powiedział złowrogo Billy. — Ludzie się mnie boją.
— Jeśli zamierzasz gadać bzdury, nie będziemy przyjaciółmi — rzekła chłodno Marigold. 

— Jeżeli będziesz rozsądny, możemy się dobrze bawić.

Billy   —   nikt   oprócz   ciotki   Min   nie   nazywał   go   Williamem   —   popatrzył   na   tę 

chochlikowatą Marigold i zdecydował, że będzie rozsądny. Kiedy ciotka Min powiedziała 
mu, że Marigold Lesley przyjedzie do Windyside na tydzień, Billy miał mieszane uczucia.

Po pierwsze był wściekły. Nie chciał, żeby jakaś dziewczyna kręciła się tu i wścibiała 

wszędzie nos. Po drugie był zadowolony. Będzie dobra zabawa z dokuczaniem jej i dawaniem 
nauczek. Teraz doszła trzecia reakcja. Marigold o lśniących włosach, niebieskich oczach i 
lekkim chodzie zyskała jego uznanie. Aby to jakoś okazać, opowiedział jej tego wieczoru, 
siedząc na stopniach spichlerza, o swoich kłopotach. Marigold słuchała i współczuła mu, 
myśląc   jednocześnie   o   swoich   sprawach.   Tak   robią   kobiety   wszystkich   czasów,   czy 
mężczyźni wiedzą o tym, czy nie.

Marigold nie rozumiała do końca, dlaczego Billy nie chciał mieszkać u ciotki Min. Jej się 

tu raczej podobało. Billy uważał, że ciotka Min jest zbyt surowa, ale Marigold była zdania, że 
ten   reżim   wypadał   bardzo   korzystnie   w   porównaniu   z   reżimem   Babki.   Choć   Marigold 
nazywała ją ciotką, zgodnie z obyczajami Lesleyów, w rzeczywistości była ona tylko daleką 
krewną Lesleyów ze Świerkowego Obłoku. Dla Billy’ego była jednak prawdziwą ciotką, jako 
żona   przyrodniego   brata   jego   ojca.   Tak   więc   Billy   i   Marigold   byli   w   jakimś   stopniu 
kuzynami.

To była pierwsza wizyta Marigold u ciotki Min i ostatnia tej jesieni. W przyszłym tygodniu 

Marigold będzie musiała wrócić do szkoły.

Marigold polubiła Windyside. Podobał jej się duży, przestronny dom, pełen osobliwych, 

starych mebli i innych ciekawych rzeczy. Szczególnie lubiła oglądać przepyszne indyjskie 
muszle przywiezione przez męża ciotki Min, który był żeglarzem. Interesująca była również 
szklana gablota z wypchanymi papużkami, na której stał model żaglowca.

Ciotka   Min   wykazywała   dużą   surowość,   jeśli   chodzi   o   dietę,   a   jej   stół   należał   do 

najchudszych. Dlatego też Babka tak chętnie pozwoliła Marigold tam jechać. Od czasu do 
czasu ciotka mówiła coś nieprzyjemnego i potrafiła trzasnąć drzwiami. Były jednak rzeczy, 
które   to   rekompensowały.   Przede   wszystkim   —   koty.   Tuziny   cudownych   zwierząt 
wygrzewających się na parapetach, leżących w słońcu na ogrodowych ścieżkach, grasujących 
w pobliżu stodoły. Przynajmniej raz w życiu Marigold czuła, że ma tyle kotów, ile tylko 
chciała.

Co   do   Billy’ego,   to   koty   istniały   dla   niego   tylko   jako   cel.   Marigold   uznała,   że   Billy 

wygląda   bardzo   zabawnie.   Miał   białoróżową   twarz,   okrągłą   jak   księżyc,   duże 
porcelanowoniebieskie   oczy,   grzywę   wspaniałych,   prostych,   jasnych   włosów   i   usta   tak 
szerokie, że wyglądały, jakby był bezustannie uśmiechnięty. Mimo to raczej go lubiła. Był to 
pierwszy chłopiec, którego kiedykolwiek lubiła.

Hip? Nie, Hipa nigdy nie lubiła. To było coś zupełnie innego. Słuchała współczująco jego 

opowieści o łańcuchu nieszczęść. Uważała, że miał sporo racji.

Jak się okazało, Billy wcale nie chciał przyjechać do ciotki Min. Jego matka zmarła, a on 

wraz z ojcem mieszkał w pensjonacie. Żyło się tam znośnie, gdy tatuś był z nim, ale ojciec 
musiał pojechać w interesach do południowej Ameryki na dłuższy czas i stąd pobyt Billy’ego 

background image

u ciotki Min.

— To wszystko jest do chrzanu, mówię ci — burknął. — Chciałem jechać do ciotki Nory. 

Ona jest prawdziwą ciotką, nie jak ciotka Min. Jest rodzoną siostrą mamy. Słowo daję, ciotka 
Nora   jest   świetna.   Zawsze   kroi   ciasto   na   sześć   kawałków.   Ciotka   Min   dzieli   na   osiem, 
zauważyłaś? U ciotki Nory możesz robić, co ci się podoba. Nie musisz siedzieć na tylnych 
łapach i udawać cały czas, że jesteś grzeczny. Ona nie jest jedną z tych starych zrzęd.

— Ciotka Min jest dość wymagająca — zgodziła się Marigold, myśląc o ślicznym widoku 

Przystani na końcu alei w sadzie.

— Wymagająca!   Tylko   posłuchaj,   muszę   myć   twarz   codziennie   i   szorować   zęby 

szczoteczką niezliczoną ilość razy. I zdrowo się odżywiać. Mówię ci, powinnaś posmakować 
bułeczek z malinami ciotki Nory.

— Pewnie są pyszne — zgodziła się Marigold, która też tęskniła nieco do kuchni Salome.
— Tylko   pomyśleć,   jak   byłoby   tam   wspaniale.   Nie   musiałbym   ani   przez   chwilę   być 

porządny — tylko w niedziele, a to już bym zniósł. Mógłbym chodzić boso, zjeżdżać z dachu 
chlewika i jeść, co wpadnie w rękę. Parówki z bułką. Tuż przy bramie domu ciotki Nory jest 
kiosk z parówkami.

Billy jęknął. Porównywanie  rozkoszy,  których  mógłby  doznać  u ciotki  Nory z  gorzką 

rzeczywistością u ciotki Min, było wręcz bolesne.

— Dlaczego ojciec nie chciał ci pozwolić jechać do ciotki Nory? — zapytała Marigold.
— Nie mam zielonego  pojęcia. Myślę, że wpadł na idiotyczny pomysł,  że ciotka Min 

mogłaby się obrazić. Zeszłego lata byłem u ciotki Nory i ciotka Min uznała, że nadeszła jej 
kolej. Nie myśl sobie, że zrobiła to dlatego, że mnie lubi. Uważa to za swój obowiązek wobec 
ojca. Uważaj tylko, ona sądzi, że dom ciotki Nory jest okropny, ponieważ ciotka jest biedna. 
Myśli, że nie byłbym tam szczęśliwy! Szczęśliwy!

Billy jęknął po raz drugi.
— U ciotki Nory było mi tak dobrze jak nigdy. Musiałem tylko co wieczór zaganiać do 

domu   jej   indyki.   Mogłem   łazić   gdzie   chciałem   i   nikt   mnie   o   nic   nie   pytał,   jeśli   tylko 
zjawiałem   się   wieczorem   z   indykami.   Tutaj   wystarczy   że   wyjdę   za   bramę   i   od   razu 
„Williamie, gdzie byłeś? Williamie, czy wytarłeś buty?” Przecież tutaj nawet koty muszą 
wycierać nogi, zanim wejdą do domu.

— No, Billy, to jest przesada — powiedziała Marigold strofująco.
— Nie ma przesady w tym, że nie ośmieliłbym się już rzucić ani jednego kamienia tutaj — 

odpowiedział buntowniczo Billy. — To przygnębiające, ot co. Miliony kotów i żadnej szansy, 
żeby rzucić w któregoś kamieniem. Rzuciłem raz, pierwszego dnia. Ten jej stary, żółty kocur 
nie   miał   takich   emocji   nigdy   w   życiu.   Potem   przez   tydzień   wysłuchiwałem   kazania   i 
musiałem codziennie czytać jeden rozdział z Biblii. Wolałbym już, żeby ciotka porządnie 
wyłoiła mi skórę. Zawsze wymyśla tyle różnych sposobów, by mnie ukarać, że nigdy nie 
wiem, czego się spodziewać. A później opowiadała pani Kent, jak wyglądałem jako niemowlę 
— słyszałaś to kiedyś? Zawsze to opowiada. Ciotka Nora nigdy nie wygaduje takich rzeczy o 
nikim. Ani nie całuje na dobranoc. Ciotka Min zawsze to robi. Sądzę, że uważa to za swój 
obowiązek.

Billy wcisnął ręce do kieszeni i spoglądał z nachmurzoną miną na cały świat. Poczuł się 

jednak lepiej. Pozostała jeszcze tylko jedna krzywda do wyznania. Ta najgorsza.

— Poradziłbym sobie jakoś, gdyby nie niedziele — rzekł. — Nie znoszę niedziel tutaj, nie 

cierpię ich jak trucizny.

— Dlaczego?
— Bo muszę pisać streszczenia.
— Jakie streszczenia?
— No,   idziesz   do   kościoła,   a   jak   wracasz   do   domu,   musisz   napisać   wszystko,   co 

zapamiętałaś z kazania. A jeśli nie potrafisz dość dużo zapamiętać — no, bracie! Ona mówi, 

background image

że jej dzieci zawsze to pisały. Założę się, że w przyszłą niedzielę też każe ci to zrobić.

Marigold   zastanowiła   się   przez   chwilę.   Nie   miała   nic   przeciw   temu.   To   mogło   być 

interesujące — taki rodzaj zabawy. Przez jedną niedzielę. Ale biedny Billy musiał robić to w 
każdą niedzielę.

— No cóż, trudno — powiedziała uspokajająco — Do niedzieli jeszcze daleko. Do tego 

czasu będziemy się świetnie bawić.

Z całą pewnością — pomyślał Billy. Marigold była dziewczyną na medal.

background image

2

Do niedzieli było daleko — ale w końcu nadeszła. Minął tydzień, w trakcie którego Billy 

przestał tęsknić do ciotki Nory. Niestety, Marigold miała jechać do domu we wtorek. Billy 
prędzej dałby się rozerwać końmi, niż przyznać, jaką przykrość sprawiała mu ta myśl.

Nadeszło jednak niedzielne popołudnie — i trzeba było iść do kościoła. Billy i Marigold 

musieli iść sami, ponieważ ciotkę Min wezwano do Charlottetown do przyjaciółki, która była 
tam akurat przejazdem, a nie można było się z nią zobaczyć innego dnia.

— Żałuję, że nie mogę pójść do kościoła — rzekła ciotka — bo kazanie będzie wygłaszał 

pan Harrey Nelson, który przyjechał tu na zaproszenie. Chciałabym go posłuchać, ale nic nie 
poradzę. W kuchni zostawiłam dla was kolację. Bądźcie grzeczni. Marigold, dopilnuj, żeby 
Billy   zachowywał   się   przyzwoicie,   dobrze?   Pamiętajcie,   żeby   uważać   na   kazaniu.   Dziś 
wieczór oboje musicie napisać streszczenie i, Billy, chcę zobaczyć coś lepszego niż w zeszłą 
niedzielę.

— Aha   —   tryumfował   Billy,   gdy   ciotka   Min   wyjechała.   —   Powiedziałem   ci,   że   też 

będziesz musiała to robić.

Marigold   nie   miała   mu   za   złe   jego   satysfakcji.   Zachował   się   i   tak   bardzo   dobrze, 

zważywszy, że kazano jej dopilnować, żeby był grzeczny. To było okropne ze strony ciotki 
Min. Dlaczego ludzie nie są w stanie zrozumieć pewnych oczywistych spraw?

— Och, aleśmy się wyelegantowali! — zanucił Davy Dixon z płotu, kiedy szli dróżką. 

Davy był piegowaty i miał zadarty nos, był boso i bez nakrycia głowy. Miał na sobie tylko 
tyle   ubrania,   ile   było   absolutnie   niezbędne.   Wyglądał   wesoło   i   beztrosko.   Wszyscy 
Dixonowie   tak   wyglądali.   Ciotka   Min  nie   znosiła   tej   rodziny.   Nie   pozwalała   Marigold   i 
Billy’emu bawić się z nimi, choć mieszkali w odległości żabiego skoku od jej domu.

— Chcecie pojechać na piknik? — zapytał Davy.
— Jaki piknik?
— Piknik rodziny Dbconów — uśmiechnął się szeroko Davy. — Dziś jest rocznica ślubu 

mamy i taty. Są dwadzieścia lat razem i nie żałują tego. Weźmiemy nasz nowy samochód i 
pojedziemy na piaskowe wzgórza. Mamy koszyk takiego żarcia, że wyszłyby wam gały na 
wierzch. Mniam — mniam. Mama powiedziała, żebym was zaprosił, bo wie, że ciotka Min 
wyjechała i nie chce, żebyście się czuli samotni.

Marigold   poczuła,   że   chciałaby   pojechać.   W   domu   chętnie   chodziła   do   kościoła,   ale 

zdecydowanie nie lubiła chodzić do kościoła w Windyside. Nie lubiła jego wyglądu — był to 
duży, pusty, wysmagany wiatrem, szaro pomalowany budynek z długą i ostrą iglicą. Nie był 
to przytulny kościół i nikogo tam nie znała. Przejażdżka samochodem na piaskowe wzgórza 
wydawała się jej bardzo nęcąca. Ale to oczywiście było niemożliwe.

A co mówił Billy?
— Pojadę, jeśli pożyczysz mi książkę „Latający Zwój”.
— Billy! — powiedziała Marigold.
— No, dobrze — rzekł Davy. — To własność starej ciotki Janey, ale jej będzie wszystko 

jedno.

— Jadę — powiedział stanowczo Billy. — A ty, Marigold?
— Och, proszę, pamiętaj, że dzisiaj jest niedziela — błagalnie szepnęła Marigold, choć w 

głębi ducha gorąco pragnęła jechać. — Co powie ciotka Min?

— Ciotka Min nic nie będzie o tym wiedzieć. Mam pewien plan. No, zdecyduj się, zabawa 

będzie na sto dwa.

— Billy, chyba nie mówisz poważnie.
— Pewnie, że tak. Możesz iść do kościoła, jeśli chcesz, i kleić się całe popołudnie do 

lakierowanej ławki.

background image

— Musicie się w mig zdecydować — powiedział Davy. — Lizzie czeka.
Marigold zastanowiła się szybko. Nie mogła pójść sama do obcego kościoła. W domu 

będzie się czuła samotnie. Piaszczyste wydmy — fale — wiatr od morza.

— Jadę — rzekła bezradnie.
— Wiedziałem,   że   nie   jesteś   tchórzem.   Zuch   dziewczyna!   —   tryumfalnie   oświadczył 

Billy. — Wiejmy do domu zrzucić nasze eleganckie szmatki. Davy, to potrwa tylko chwilkę.

Po  kilku   minutach  biegli  do  Dixonów  na  skróty ścieżką  przez  pachnące  sianem  pole. 

Zazwyczaj w taki dzień Marigold czuła się tak, jakby ktoś przypiął jej skrzydła. Teraz wydało 
się jej nagle, że ma nogi jak z ołowiu. Lecz Billy nie może nic podejrzewać. Pogardziłby nią, 
gdyby odkrył, że nie podoba się jej to złamanie nakazu ciotki.

Nowy samochód  Dixonów  okazał   się  starym,   pochodzącym   z drugiej   ręki  fordem,   do 

którego   wszyscy   się   załadowali   i   ruszyli   w   kierunku   piaszczystych   wydm.   Wehikuł 
grzechotał i podskakiwał na głęboko pobrużdżonej drodze. Marigold siedziała na kolanach 
pani   Dixon   —   wielkiej,   różowej,   otyłej   damy,   mówiącej   głośno   i   niegramatycznie,   jak 
zauważył to Billy. Bała się, że zanim dotrą do wydm, pojazd wytrzęsie z niej wszystkie kości.

Wydawać by się mogło, że popołudnie powinno być cudowne. Zjeżdżali z wydm, robili 

babki z piasku i kopali  studnie. Zbierali  muszle  małży i kąpali  się w ciepłej  turkusowej 
wodzie. Bawili się w różne gry, śmiali i biegali, a Polly Dixon, siostra Dary’ego, okazała się 
śliczną, miłą dziewczynką. Marigold czuła jednak wyraźnie, że nie potrafi się tym wszystkim 
cieszyć, a jej wesołość jest nieprawdziwa.

Rozczarowała się nawet obiadem, na który z pewnym zawstydzeniem chciwie oczekiwała 

po tygodniu diety u ciotki Min. Było tego dużo, ale pani Dixon nie znała się na kuchni. 
Marigold   zjadła   kanapki   z   czerstwego   chleba,   ciasteczka   przesycone   zapachem   sody   i 
kawałek gąbczastego ciasta cytrynowego. Była przekonana, że zjadła też dwa świerszcze, 
które zaplątały się w bezach. Billy uważał jednak, że żarcie było ekstra. — Słowo daję, że 
chciałbym zjeść więcej, ale nie mogę — westchnął, ładując do ust ostatni kawałek ciasta 
ozdobionego jaskrawymi, żółto—czerwonymi dekoracjami z lukru.

background image

3

— Fajnie było, co? — rzekł Billy wzdychając, kiedy wracali do domu przez pole.
— Czy też będzie fajnie, kiedy ciotka Min każe ci napisać streszczenie, a ty nie będziesz 

umiał? — zapytała z sarkazmem znużona Marigold.

Billy uśmiechnął się szeroko. Nie miał wyrzutów sumienia.
— Po prostu napiszę. Ten „Latający Zwój” jest pełen kazań. Przeczytałem kilka niezłych 

kiedyś u Dixonów, zanim przyjechałaś. Napiszemy streszczenie jednego z nich, a ciotka nic 
nie zauważy.

— Nie — zawołała Marigold. — Możesz robić, co chcesz, ale ja nie będę w ten sposób 

oszukiwać.

— A więc pójdziesz i wszystko wydasz — powiedział Billy blady z gniewu i strachu.
— Nie, nie wydam. Po prostu powiem ciotce, że nie umiałam napisać streszczenia.
— Więc pośle cię do łóżka bez kolacji.
— Nie   dbam   o   to   —   rzekła   Marigold   dumnie,   kładąc   rękę   na   brzuchu.   —   To   ciasto 

cytrynowe było okropne.

Billy poszedł do pokoiku, który ciotka Min nazywała biblioteką. Uważał, że napisanie 

streszczenia z wydrukowanego kazania to betka. Kiedy ciotka wróciła, był gotowy. Marigold 
oświadczyła, naśladując styl Babki, że nie mogła napisać streszczenia.

Ciotka popatrzyła na nią przez chwilę, lecz nic nie powiedziała. Wzięła do ręki obfity 

rękopis Billy’ego z groźnym uśmiechem, który szybko zamienił się w zmarszczenie brwi.

— Harrey Nelson z pewnością nie mówił czegoś takiego.
— Ależ o co chodzi? — zawołał Billy.
— To herezja, oczywista herezja. Ten człowiek musi być adwentystą. Nigdy nie czytałam 

podobnych niedorzeczności. No cóż, w każdym razie ten człowiek nie dostanie już więcej 
zaproszenia do Windyside, jeśli będę mogła mieć na to wpływ. Byłam za zaproszeniem go, 
ponieważ jest zaręczony z Dovie Sinclair, a ona jest moją daleką krewną. Ale to skandaliczne 
kazanie przekreśla wszystko.

Ciotka Min wyszła z pokoju pogardliwie szeleszcząc suknią i pozostawiając Billy’ego jego 

myślom.

— Jak myślisz, co w tym było złego? — szepnął przygnębiony.
— Nie wiem — rzekła z podnieceniem Marigold — wiem jednak, że jeśli pan Nelson jest 

zaręczony z Dovie Sinclair, musi  dostać to zaproszenie.  Dovie jest moją nauczycielką  w 
szkółce niedzielnej i nie pozwolę, żeby przeżyła rozczarowanie z naszej winy.

— Tylko nie próbuj skarżyć na mnie — zawołał Billy. — Nie wtrącaj się do niczego. 

Może ona się uspokoi lub dowie się od kogoś innego, co było w kazaniu. Twarz Marigold 
była blada i tragiczna.

— Nigdy się nie dowie. Powie po prostu, że on nie naucza zdrowej doktryny i niczego nie 

będzie wyjaśniać. Znasz ciotkę Min. Trzeba jej wyznać prawdę i ja to zrobię. Jeśli się boisz, 
nie musisz iść.

— Boję się, ale pójdę. Nie sądzisz chyba, że zamierzam zostawić cię z tym samą? — rzekł 

Billy lojalnie. — Poza tym, to wszystko moja wina. Ja cię namówiłam, żebyś pojechała z 
Dixonami. Jeśli ciotka Min ma się dowiedzieć prawdy, to trzeba jej powiedzieć i to.

Nic dziwnego, że ludzie lubili Billy’ego.

background image

4

Pół godziny później Billy i Marigold siedzieli na schodkach spichlerza. Fatalna rozmowa 

była za nimi i, łagodnie mówiąc, nie należała do przyjemnych.

Nie była wcale przyjemniejsza dla Marigold, chociaż ciotka Min chętnie jej przebaczyła 

uznając, że to Billy sprowadził ją na złą drogę. Być może ciotka Min nie chciała psuć sobie 
stosunków  z  mieszkańcami   Świerkowego   Obłoku.   Cały  swój   gniew  wylała   na  Billy’ego, 
czyniąc   zeń   kozła   ofiarnego.   Powiedziała,   że   się   skompromitował   i   kazała   mu   wyjść   i 
pozostać na zewnątrz, dopóki nie zdecyduje, jak go ukarać.

Gdyby nie Billy, Marigold czułaby się zupełnie szczęśliwa. Tak cudownie lekko było jej 

na   sercu   po   wyznaniu   winy.   Wieczór   był   taki   piękny   —   złociste   doliny   w   blasku 
zachodzącego  słońca, szepczące  do siebie  topole, zielona  miękkość pola  kwitnącej  gryki, 
sosny   za   studnią   jak   wielkie,   mruczące   zwierzęta,   słodki   kociak   o   zabawnym   pyszczku, 
miauczący na nią spod ławki, ale… Gdyby jeszcze wyjaśniło się, co stanie się z Billym…

— Jak myślisz, co ona zrobi? — szepnęła do Billy’ego. Był to temat fascynujący choć 

makabryczny.

— Pewnie każe mi przez tydzień nosić dziewczęcy fartuch — jęknął Billy — musiałem go 

nosić przez dwa dni, po tym  jak włożyłem  skorupki od orzeszków  do kieszeni starszego 
Johnniego na modlitewnym spotkaniu. Mówię ci — Billy zaczął się śmiać — to dopiero była 
zabawa,   kiedy   wyciągnął   chustkę   do   nosa   w   środku   modlitwy   i   skorupki   fruwały   we 
wszystkie strony. Jedna uderzyła w nos pastora.

Marigold zobaczyła to oczami wyobraźni i zaśmiała się szczerze. Billy pomyślał posępnie, 

że we wtorek Marigold wyjedzie do domu. Gdyby tylko mogła być tu i pomóc mu przejść 
przez to, co ciotka Min mu przygotowała. Pewnie, że to przez nią znalazł się w tej sytuacji, 
ale nie miał do niej żalu. Była dobrym kumplem.

Księżyc stał wysoko na niebie. Wydawało się, że spoczywa na samym szczycie wysokiej 

topoli rosnącej na wzgórzu, kiedy ciotka Min przeszła przez podwórze — sztywna postać 
pełna   obrażonego   majestatu.   Spojrzała   na   Billy’ego   i   przemówiła   dziwnie   słodko.   Kiedy 
ciotka Min trzaskała drzwiami i patrzyła z kwaśnym uśmiechem lub ostro coś mówiła, nikt się 
nie  przejmował.   Kiedy  jednak  ciotka   Min uśmiechała  się  w  ten  dziwny,   słodki  sposób  i 
przemawiała cichym głosem, wtedy należało się strzec. Była to cisza przed burzą.

— Czy zdajesz sobie sprawę, że postąpiłeś bardzo źle? — zapytała.
— Tak — Billy przełknął ślinę z wysiłkiem.
— Zdecydowałam — ciotka Min zrobiła przerwę.
Billy był cały spocony. Co za diabelską karę wymyśliła ciotka Min? Marigold wsunęła 

swoją chłodną rączkę w jego dłoń, żeby udzielić mu wsparcia.

— Nie czuję się na siłach ponosić nadal odpowiedzialności za ciebie — podjęła ciotka 

jeszcze łagodniejszym tonem — zdecydowałam więc posłać cię jutro do twojej ciotki Nory.

background image

R

OZDZIAŁ

 

DWUDZIESTY

 

PIERWSZY

D

AR

 

KOBIECOŚCI

1

W Świerkowym Obłoku zaczął działać nowy rodzaj czarów. Babka uroczyście orzekła, że 

Marigold może  bawić się z Sidneyem  Guestem.  Babka nigdy w  życiu  nie nazwałaby go 
„Budge”,   jak   nazywali   go   inni.   Jego   matka   pochodziła   z   Randolphów   z   Charlortetown, 
uznany więc został za stosownego towarzysza zabaw dla Lesleyówny z Harmony. Ponieważ 
pan Guest kupił farmę pana Donkina, Budge mieszkał teraz tuż obok Świerkowego Obłoku.

Jak   powiedziała   Babka,   był   miłym,   dobrze   wychowanym   chłopcem.   Raczej   chudy   i 

kościsty z wyglądu, miał jasne włosy i piękne, szare wyraziste oczy.  Babka obawiała się 
jedynie tego, że Marigold i Budge mogą zatruć się czymś podczas wędrówek i myszkowania 
po łąkach i zagajnikach. Nie był to bezpodstawny lęk, ponieważ próbowali i jedli prawie 
wszystko, co napotkali, pomimo wyraźnych ostrzeżeń.

Nigdy dotąd Marigold nie miała w Harmony kogoś, z kim mogłaby się bawić, z wyjątkiem 

tych tygodni, kiedy była tu Gwen. Nie zwracała większej uwagi na dziewczęta z Harmony i 
choć pisała długie, pełne nowinek listy do Gwen, Pauli i Bernice, nie widywała się z nimi 
często. Być może, jak obawiała się Matka, to Sylwia sprawiła, że nie umiała zaprzyjaźnić się 
z innymi  dziewczynkami.  Matka zawsze broniła  Sylwi  przed Babką, która nie rozumiała 
pewnych rzeczy. Ostatnio Lorraine zastanawiała się jednak, czy postępowała rozsądnie. Nie 
byłoby   dobrze,   gdyby   sekretny   urok   koleżanki   z   wyobraźni   nie   pozwolił   Marigold   na 
niezbędne   i cenne   towarzystwo  jej   rówieśników.  Marigold  miała  dwanaście  lat.   Jej   złote 
włosy ciemniały stając się ciepłobrązowe i wreszcie nauczyła się właściwie wymawiać słowo 
„interesujący”. Był najwyższy czas, aby zaczęła wyrastać z fantazji o Sylwii.

Lorraine Lesley była więc zadowolona, kiedy na początku wakacji Guestowie kupili farmę 

Donkina,   a   Marigold   i   Budge   prędko   się   zaprzyjaźnili.   Marigold   dziwiła   się,   że   potrafi 
naprawdę   polubić   chłopca.   Nigdy   nie   podobali   jej   się   chłopcy   ze   szkoły.   Kiedyś   lubiła 
Billy’ego, ale o nim już prawie zapomniała. Nie cierpiała Jacka, syna kuzyna Marcusa. Hip 
Price sprawił, że przez jakiś czas nienawidziła wszystkich chłopców. Budge był jednak inny 
niż chłopcy, jakich kiedykolwiek znała.

Życie Marigold stało się na całe tygodnie niezwykle podniecające. Dla zdobycia uznania 

Budge’a robiła rzeczy, o jakich nigdy nie marzyła. Poszli łowić pstrągi nad potok i Marigold 
dzielnie pomagała mu zakładać robaki na wędkę. Budge pomyślał w duszy, że jest prawie tak 
dobra   jak   chłopak,   ale   oczywiście   tego   nie   powiedział.   Brodzili   w   wodzie   pod   mostem. 
Wdrapali się na szczyt dużej stodoły Guestów. Bawili się w piratów na starej, zielonej łodzi 
Daisy   Dean,   porzuconej   na   wybrzeżu   portowym.   Ze   starej,   czarnej,   jedwabnej   spódnicy 
Salome   zrobili   flagę   i   ozdobili   ją   czaszką   i   piszczelami.   Odbywali   nieprawdopodobne 
podróże, poszukując złota, sławy i przygód. Mieli swoje hasło i tajemny znak. Z kamieni 
zbudowali palenisko i gotowali na nim małże i piekli ziemniaki.

Z Budge’em Marigold mogła poznawać wszystkie wspaniałe miejsca zabaw, gdzie nie 

odważyłaby   się   pójść   sama.   Dotarli   aż   na   sam   skraj   Przystani,   gdzie   rozciągały   się 
srebrzystoliliowe wydmy porośnięte cudowną suchą i pożółkłą od soli trawą, i gdzie dął wiatr 
od morza. Nikt o tym nie wiedział. Nie wiedziano też, że zaskoczył ich przypływ i musieli 
wspinać  się na brzeg  i wracać  do domu  przez  zalane  wodą łąki.  To  była  pełna  tryumfu 
tajemnica dwóch winowajców. Inną tajemnicą było ognisko, które rozpalili pewnego dnia o 
zmierzchu, z drewna wyrzuconego przez morze. Oboje wiedzieli, że nie wolno się bawić 
ogniem, ale to nie popsuło im ani trochę zabawy. Obawiam się, że raczej dodało jej uroku. Ta 

background image

tajemnicza zabroniona rzecz miała swój własny czar. Niekiedy całe dnie spędzali na bagnach 
pełnych   żab,   gdzie   miał   swoje   legowisko   pewien   bardzo   porządny   smok   i   gdzie   szalały 
niedźwiedzie grizzly.

Marigold śmiertelnie bała się żab, ale nie mogła dopuścić, aby Budge się o tym dowiedział. 

Zmusiła się nawet do niesienia martwego węża na patyku, żeby zdobyć uznanie przyjaciela. 
Nauczyła   się   też   mówić   „do   diaska”,   ale   nie   potrafiła   zmusić   się   do   powiedzenia   „do 
cholery”, co znaczyło to samo. Czuła jednak, że Budge w głębi serca nie lubił dziewcząt, 
które mówiły „do cholery”.

Nie nauczyła się nigdy gwizdać na źdźble trawy tak jak on. Potrafiła jednak coś, czego on 

nie umiał — robiła małe torebki na pudding z grubych liści. Budge próbował tego wiele razy, 
ale zawsze zbyt mocno przyciskał je kciukiem. W ten sposób została zachowana równowaga i 
żadne z nich nie było bardziej godne szacunku od drugiego. Kiedy zaś Budge usiadł pewnego 
dnia na gorącym piecu w dziurawych spodniach, Marigold nigdy nie zapytała go, jak się goją 
jego poparzenia. Przyjaźń wymaga taktu.

Budge   głaskał   Popsa,   kotka   Marigold,   a   Marigold   kochała   jego   psa   Dixa.   Nie   mogła 

jednak   opowiedzieć   o   Sylwii.   Budge   zorientował   się,   że   Marigold   ma   jakąś   tajemnicę 
związaną ze świerkowym wzgórzem i czasem żartował z niej, żeby skłonić ją do zwierzeń. 
Marigold jednak zawsze odmawiała. Jeszcze nie teraz — jeszcze nie. Żadnej z koleżanek 
dotychczas  nie  powiedziała   o Sylwii,   choć  czuła   taką  pokusę. Żadnej   — nawet  Bernice. 
Sylwia należała tylko do niej. Chociaż Sylwia nie była już taka sama jak kiedyś. Marigold 
przyznawała to w duchu od czasu do czasu ze smutnym westchnieniem. Nie była już taka 
prawdziwa, taka realna jak dawniej. Zmiana dokonywała się tak powoli, że Marigold nie 
zdała sobie sprawy, że wesołe koleżeństwo z Budge’em zastąpiło jej czarodziejską przyjaźń z 
czasów samotności. Nie rezygnowała z Sylwii, ponieważ miała w pamięci to, co powiedziała 
kiedyś ciotka Marigold, gdy siedziały w sadzie.

— Trwaj przy swoich marzeniach tak długo, jak będziesz mogła, Marigold. Marzenia są 

nieśmiertelne. Czas nie może ich zabić ani zniszczyć. Można się zmęczyć rzeczywistością, ale 
nie marzeniami.

— Ale  kiedy budzę  się, to jest  bolesne — powiedziała  nieśmiało  Marigold.  — Kiedy 

wracam   przez   Zieloną   Bramę,   zawsze   czuję,   że   okropne   byłoby   pomyśleć,   że   nie   ma 
naprawdę Sylwii, że ją tylko wymyśliłam.

— Radości   marzyciela   są   warte   jego   smutków   —   rzekła   ciotka   Marigold   wiedząc,   że 

przebudzenie jest bliskie, skoro Marigold zaczęła myśleć o Sylwii jak o śnie.

Tak więc w dalszym ciągu niemal co dzień Marigold wsuwała się przez Magiczne Drzwi i 

Zieloną Bramę i wołała Sylwię. Sylwia ciągle jeszcze przychodziła. Ale nie było już tak samo 
jak kiedyś.

Marigold   powiedziałaby   Budge’owi   o   Sylwii,   gdyby   mogła   przewidzieć,   jak   on   to 

przyjmie.   Co   prawda   poznała   już   trochę   tę   część   jego   natury,   która   mogłaby   zrozumieć 
Sylwię. Od czasu do czasu Budge pozwalał jej dostrzegać tę stronę swojej osobowości. Kiedy 
zmęczyli się myszkowaniem i zabawą w piratów i siedzieli na pomoście, patrząc na zamglone 
żagle statków wychodzących o zmierzchu w morze, Budge nieśmiało recytował jej dziwne 
wiersze, które od czasu do czasu pisywał. Marigold uważała, że były cudowne. Budge znał 
też tajemny dreszcz emocji, który przenika całe ciało, kiedy otwiera się nową książkę. Był 
świetny   w   opowiadaniu   historyjek.   Jego   krwawe   chłopięce   opowieści   podobały   się   jej 
bardziej, niż jej własne różowo–błękitne dziewczęce marzenia. Na przykład ta o dywanie z 
wilczej skóry na podłodze w salonie Guestów, dywanie Ożywającym i grasującym po nocy z 
płonącymi oczami. Marigold nie mogła spać z powodu cudownego dreszczyku grozy, jaki 
wywołała w niej ta opowieść. Czy stwór nie przechodzi czasem teraz przez drogę, nie węszy 
w ogrodzie, nie skrada się na górę po schodach? Marigold głośno wrzasnęła. Matka weszła do 
pokoju, zaniepokojona, że Marigold ma koszmarny sen.

background image

2

Potem stało się. Austinowie kupili stary dom Burnaby’ego i wprowadzili się tam. Tad 

Austin był chłopcem w wieku Budge’a. Marigold spostrzegła, że została porzucona.

„Stara to historia jak świat”.
Rodzice Tada Austina uważali, że odpowiednim imieniem dla niego będzie Romney i tak 

został ochrzczony; ale zssNsze wołano go Tad. Nie był brzydkim chłopcem. Miał pucołowatą 
miłą, opaloną twarz, ale Marigold, która ze zrozumiałych względów nie widziała w nim nic 
pociągającego,   uważała,   że  jego  okrągłe,   wypukłe  niebieskie   oczy  wyglądają  idiotycznie, 
zupełnie jak duże fioletowe śliwki na drzewie przy spichrzu.

Świat   stał   się   nagle   dla   Marigold   zimnym,   pustym,   samotnym   miejscem.   Dotychczas 

zawsze   zwierzała   się   ze   swoich   kłopotów   Matce.   Tego   nie   mogła   jej   jednak   za   nic 
powiedzieć.   Nawet   Matka   nie   zrozumiałaby   jej,   a   już   na   pewno   nie   Babka.   Babka 
przechodząc zobaczyła, że Marigold siedzi przygnębiona na schodach pogrążonych w świetle 
zachodu i zauważyła z humorem:

— ”Nie wzdychaj skrycie, lecz poślij po niego.
A jeśli nie przyjdzie, znajdź sobie innego”.
Poślij, też coś. Marigold prędzej umarłaby, niż zrobiła najmniejszy wysiłek, żeby odzyskać 

Budge’a. Niech go diabli wezmą. Odczuwała ogromną satysfakcję wyobrażając sobie, jaka 
byłaby wyniosła i nie dająca się przebłagać, gdyby Budge wrócił. Tak przynajmniej czuła na 
początku.

Może   będzie   żałował,   kiedy   umrę   —   myślała   ponuro   Marigold.   Postanowiła   jednak 

pokazać Budge’owi i wszystkim innym, że nie zależy jej na nim. Poszła do kuchni zrobić 
ciasto i śpiewała jak skowronek. Lecz nie miała kogo poczęstować ciastem, kiedy już było 
gotowe. Dała większą część Lazarre’owi, dla jego dzieci.

Przez następne kilka tygodni świat był dla Marigold pustynią. Wydawało się jej, że Budge 

i Tad umyślnie obnosili się ze swoją przyjaźnią przed jej nosem. A prawda była taka, że w 
rzeczywistości ani przez chwilę nie pomyśleli o niej. Wystawili sztukę, którą mogli obejrzeć 
za centa wszyscy chłopcy w Harmony, ale nie dziewczęta. To było podłe!

Budge i Tad chodzili łowić ryby nad potok. Budge i Tad wykopywali złoto piratów. Budge 

i Tad spotykali się w jaskini przemytników, którą Marigold sama odkryła na brzegu Przystani. 
Budge i Tad szukali małych kotków w stodole Guestów, a przecież to Marigold planowała 
urządzić z przyjacielem poszukiwania, gdy tylko nadejdzie pora na kocięta.

To była ostatnia kropla, która przepełniła czarę goryczy i złamała dumę Marigold. Tak 

bardzo chciała z Budge’em szukać małych kotków w wielkiej, pachnącej słomą stodole.

Musi odzyskać Budge’a. Musi. Życie bez niego było niemożliwe. Ale jak? Co miała robić? 

Wiedziała, że nie powinna zbyt otwarcie wyciągać ręki do zgody. Ostrzegała ją przed tym 
intuicja. Pamiętała jak przez mgłę coś, co powiedziała kiedyś, dawno temu Starsza Babka:

— Jeśli będziesz biegać za mężczyzną ucieknie ci. To instynkt. Musimy uciekać, gdy ktoś 

nas goni.

Dlatego też Marigold postanowiła nie biegać za Budge’em. Czy był jakiś inny sposób?
Zastanawiam się, czy modlitwa coś by tu pomogła — pomyślała. Potem zdecydowała, że 

tak czy owak nie spróbuje.

— Nie chcę, żeby wrócił, żeby Bóg go do tego zmusił. Chcę, żeby wrócił z własnej woli 

— westchnęła.

Myśl   o   Sylwii   przyszła   jak   natchnienie.   Powie   mu   o   Sylwii.   Zawsze   chciał   się   tego 

dowiedzieć. Może wtedy wróci.

Szczególnym  trafem  Salome  kazała  jej   pójść z  jakimś  poleceniem   do domu  Guestów. 

Budge siedział na bocznych schodkach i chował robaki do puszki. Uśmiechnął się do niej 
wesoło z nieobecnym wyrazem twarzy. Budge ani przez chwilę nie pomyślał, że potraktował 

background image

Marigold niegodziwie. Po prostu na jakiś czas przestała się dla niego liczyć.

— Muszę ci coś powiedzieć — szepnęła Marigold.
— Co takiego? — spytał Budge obojętnie.
Marigold   usiadła   obok   niego   i   opowiedziała   mu   wreszcie   wszystko   o   Sylwii.   O 

Magicznych Drzwiach, Zielonej Bramie, Krainie Motyli i Wierszu. Mówiąc to miała uczucie, 
że jest nielojalna. Tak, jakby zdradziła coś bardzo cennego.

I dostała swoją nagrodę.
— Ojej, to brzmi strasznie głupio — rzekł Budge.
Marigold odeszła bez słowa. Już nigdy nie odezwie się do Budge’a Guesta. Nigdy nie 

będzie miała do czynienia z żadnym chłopcem. Wszyscy są zrobieni na jedno kopyto, jak 
powiedział   Lazarre.   Wróci   do   Sylwii   —   kochanej,   zaniedbanej   Sylwii.   Przez   Magiczne 
Drzwi, w górę, pokrytym paprociami zboczem, przez Zieloną Bramę…

Sylwii nie było!
Marigold patrzyła wokół bezradnie, z drżącymi wargami. Sylwii nie było. Nie przyjdzie 

już nigdy. Marigold poczuła, że istnieją sprawy nieodwołalne. Czy to dlatego, że powiedziała 
o Sylwii  Budge’owi?  Czy dlatego,  że  nagle stalą  się  zbyt  dorosła i  za mądra  na Krainę 
Czarów? Czy „złote bramy, bramy z kości słoniowej”, o których śpiewała Matka, zamknęły 
się za nią na zawsze? Marigold rzuciła się pomiędzy paprocie, wylewając gorzkie łzy, być 
może najbardziej gorzkie z wszystkich, jakie kiedykolwiek miała wylać. Jej piękny świat 
zniknął. Któż z nas nie stracił kiedyś swojego?

background image

3

Następnego dnia Budge wrócił — oburzony, żądny wylania przed kimś swoich żalów. 

Tym   kimś   była   wzgardzona   i   pełna   pogardy   Marigold,   która   na   nowo   przysięgła   sobie 
poprzedniego wieczoru, że jeśli Budge Guest kiedykolwiek się do niej odezwie, potraktuje go 
tak pogardliwie i lekceważąco, że nawet on przez swoją grubą skórę będzie musiał to poczuć.

Budge i Tad pokłócili się z powodu psów.
— Mój   pies   zwyciężył  —  Budge  z trudem  powstrzymywał   łzy  — a  Tad  się  wściekł. 

Powiedział, że Dix jest tylko zwykłym kundlem.

— Jest   zazdrosny   —   stwierdziła   Marigold   pocieszająco.   —   I   często   wpada   w   złość. 

Słyszałam to dawno temu od dziewczynki, która dobrze go znała.

— Wyzwałem go, żeby ze mną walczył, a on powiedział, że nie będzie walczył, bo jestem 

babą.

— Nie chciał walczyć, bo wiedział, że oberwie jeszcze bardziej niż jego pies — rzekła z 

pogardą Marigold. Przedmiotem jej pogardy był jednak tylko Tad.

— Nie chciał  walczyć,  ale  dalej mówił  podłe rzeczy.  Powiedział,  że noszę szlafmycę. 

Owszem, kiedyś, dawno temu nosiłem — kiedy byłem mały, ale…

— Każdy nosi szlafmycę, kiedy jest mały — rzekła Marigold.
— Powiedział też, że jestem tchórzem i nie poszedłbym przez cmentarz w nocy.
— Chodźmy tam dziś w nocy i pokażmy mu — postanowiła ochoczo Marigold.
— Nie dziś — odpowiedział szybko Budge — Jest rosa. Mogłabyś się przeziębić.
Fala szczęścia ogarnęła Marigold. Budge myślał o jej zdrowiu. Przynajmniej tak sądziła.
— Powiedział, że jego dziadek ma bokobrody,  a mój  nie. Czy dziadek powinien mieć 

bokobrody?

— O wiele bardziej arystokratycznie jest, kiedy ich nie ma — osądziła Marigold.
— Powiedział, że ja nie mam tatuażu i nie potrafiłbym znieść tatuowania. Zawsze się tak 

pyszni wężem, którego jego wuj marynarz wytatuował mu na ręce.

— Co z tego, że jest wytatuowany? — rzekła Marigold. Przypomniała sobie, co Babka 

powiedziała o tym wytatuowanym wężu. — To barbarzyńskie zeszpecenie. Czemu mu tego 
nie powiedziałeś?

Budge ledwo hamował wściekłość:
— Powtarzał wszystko, co mówiłem i przedrzeźniał mnie.
— To wyjątkowo obraźliwe — zgodziła się Marigold.
— Nazwał mnie „diabelskim szczeniakiem”.
— Nie miałabym nic przeciw temu, gdyby nazwał mnie diabelskim szczeniakiem — rzekła 

Marigold, która uważała, że to brzmi bardzo buńczucznie i romantycznie.

Było jednak coś jeszcze gorszego.
— Powiedział, że zachowywałem się nieszlachetnie.
— Dlaczego mu nie wygarnąłeś, że ma wyłupiaste oczy i je jak nosorożec? — zapytała 

spokojnie Marigold.

Budge zakończył swoją listę krzywd. Gniew mijał i chłopiec miał okropne uczucie, że za 

chwilę się rozpłacze. Czuł jednak, że nawet jeśli tak się stanie, Marigold zrozumie go i nie 
będzie nim gardzić. Była z niej dziewczyna w dechę! Warta milionów Tadów Austinów.

Budge zdołał powstrzymać się od łez, ale nigdy nie zapomniał tego wspaniałego uczucia.
— Nie zamierzam się z nim więcej zadawać — powiedział ponuro. — Słuchaj, chcesz 

jednego szarego kodaka? Mogę przynieść ci go jutro.

— Och, tak — westchnęła Marigold. — Kociaki Czarownicy są w tym roku śliczne.
Siedzieli razem przez godzinę, jedząc słodkie jabłka, i rozumieli się całkowicie. Maleńkie 

różyczki   na   krzewie   obok   schodków   wydawały   się   Marigold   jakby   nutkami,   czy   echem 

background image

pieśni, którą śpiewało jej serce. Zapytała Budge’a, czy powiedział Tadowi o Sylwii.

— Oczywiście, że nie. To twój sekret — odparł szlachetnie Budge. — Nie wie też o haśle i 

tajemnym znaku. To nasz sekret.

Kiedy Budge odchodził do domu, ustalili, że następnego popołudnia przyniesie kociaka i 

wybiorą się na poszukiwanie Świętego Graala do świerkowego zagajnika.

— Nigdy nie zapomnę dzisiejszego wieczoru — rzekła Marigold.
Część utraconej radości powróciła do niej.

background image

4

Lecz następnego dnia rano poczuła się tak, jakby wczorajszego wieczoru nigdy nie było. 

Kiedy   wyskoczyła   ochoczo   z   łóżka,   narzuciła   na   siebie   ubranie   i   biegła   śpiewając   do 
frontowych drzwi — co zobaczyła?

Budge i Tad szli zgodnie drogą, niosąc wędki i puszki z robakami,  a dwa psy biegły 

truchtem za nimi w całkowitej zgodzie.

Marigold   stała   nieruchomo.   Nie   odpowiedziała,   kiedy   Budge   wesoło   pomachał   swoją 

wędką w jej stronę i krzyknął „cześć”. Jej serce, przed chwilą pełne radości, stało się teraz 
zimne i ciężkie jak z ołowiu.

Było  to smutne  przedpołudnie.  Ze  sklepu  nadeszła  nowa  sukienka  z brzoskwiniowego 

jedwabiu, ale nie obudziła zainteresowania Marigold. Opuszczona panna z sercem pełnym 
żalu nie jest zdolna do łatwych zachwytów.

Niech tylko Budge Guest znowu spróbuje przyjść do niej po pociechę!
Budge   przyszedł   po   południu,   ale   nie   szukał   pociechy.   Był   szeroko   uśmiechnięty   i 

zadowolony. Przyniósł śliczne, pachnące koniczyną kociątko całe w paseczki. Lecz Marigold 
była chłodna i pełna rezerwy.

— Co cię ugryzło? — zapytał Budge.
— Nic — odpowiedziała Marigold.
— Posłuchaj — rzekł z wymówką w głosie Budge. — Przyszedłem, żeby poszukać z tobą 

Graala. Jeśli nie chcesz, to po prostu powiedz. Tad chce, żebym poszedł z nim na Przystań.

Przez   chwilę   duma  i   coś  jeszcze   innego  walczyło  zażarcie  w   sercu  Marigold.   To  coś 

innego zwyciężyło.

— Oczywiście, że chcę szukać Graala — odparła.
Nie znaleźli Graala, ale odnaleźli jedną z cennych filiżanek Babki. Filiżanka o różowej 

glazurze zginęła dwa lata temu, gdy na świerkowym wzgórzu zorganizowano rodzinny piknik 
Lesleyów.   Znaleźli   ją   nieuszkodzoną   w   szczelinie   kamiennego   koryta.   Babka   była   tak 
zadowolona, że dała im cały talerz ciasteczek „skocz–przynieś” — co było wymowne. Nie 
dałaby im ciasteczek, gdyby to naprawdę był Graal.

Budge   poszedł   do   domu.   Wieczorem   miał   spotkanie   z   Tadem.   Marigold   usiadła   na 

stopniach   werandy.   Pasemko   żółtawego   nieba   ponad   ciemnymi   wzgórzami   za   Przystanią 
wyglądało bardzo samotnie. Niezwykle samotnie huczały też fale rozbijające się o odległy 
brzeg. I bardzo samotna była Marigold, mimo wesołego popołudnia spędzonego z Budge’em.

Ciotka   Marigold  wychodząc   zauważyła   smutną   twarz  dziewczynki   i usiadła   przy  niej. 

Mimo że nie miała własnych dzieci, rozumiała więcej niż niejedna matka. W krótkim czasie 
wydobyła od Marigold całą historię. Jeśli nawet budziła w niej uśmiech, Marigold tego nie 
zobaczyła.

— Nie możesz spodziewać się, że Budge będzie należał tylko do ciebie, kochanie, tak jak 

Sylwia. Nasz ziemski dom miłości ma wiele siedzib i mieszkańców. Budge zawsze będzie do 
ciebie wracał. W twoim towarzystwie odnajduje coś, czego Tad nie może mu dać. Będzie po 
to wracał. Musisz jednak dzielić się nim z innymi. My, kobiety, zawsze musimy się dzielić.

Po   odejściu   ciotki,   Marigold   siedziała   jeszcze   przez   chwilę,   ale   już   nie   czuła   się 

nieszczęśliwa.   Marzycielski   uśmiech   igrał   na   jej   ustach.   Na   kolanach   mruczało   pasiaste 
kociątko.   Otulił   ją   zmierzch.   Od   świerkowego   lasu   nadleciał   wiatr   —   rabuś   porywający 
wonne   pyłki   z   kwiatowych   grządek   w   sadzie.   Wzdłuż   pogrążającej   się   w   mroku   ścieżki 
złociły się kwiaty, od których wzięła swoje imię. Poprzez gałęzie jodeł migotały gwiazdy, a 
po obu stronach Przystani portowe światła jaśniały jak wielkie pochodnie. Właśnie wschodził 
księżyc i nad portem pojawiła się smuga, połyskująca jak jedwabna suknia damy.

Tak,   będzie   musiała   dzielić   się   Budge’em   z   innymi.   Na   zawsze   znikły   dawne   czasy. 

background image

Odeszły   wraz   z   Sylwią,   Ukrytą   Krainą   i   wszystkimi   ukochanymi   a   blednącymi   teraz 
marzeniami   dzieciństwa.   W   zamian   pojawiały   się   nowe   możliwości.   Po   pierwsze,   mogła 
pozwolić sobie na to, żeby być  tchórzem. Nie będzie już tropić węży ani uganiać się za 
żabami. Nie będzie udawała, że lubi te wszystkie okropne, wijące się stworzenia. Nie była już 
rywalką chłopca. Była sobą.

Zawsze będę tu czekać, aby mógł powrócić — pomyślała.


Document Outline