background image

GEMMA HALLIDAY

ŚLEDZTWO WYSOKICH 

OBCASACH

Dla Mary Ellen Halliday Thompson.

Nigdy nie nosiła butów Manola, Prady czy Jimmy'ego Choo,

ale bez wątpienia miała styl i nikt jej nigdy nie zastąpi.

Tęsknimy za Tobą, Babciu.

background image

ROZDZIAŁ 1

Spóźniałam się.

I nie chodzi mi o spóźnienie, które wzięło się stąd, że za długo układałam włosy i 

dlatego teraz tkwiłam w korku. Chodzi o poważniejsze spóźnienie. Takie, przez które przed 

oczami przelatywały mi ostrzeżenia z opakowań dureksów o 99 - procentowej skuteczności. 

Zaciskając mocno ręce na kierownicy, jechałam czterystapiątką, krzycząc w duchu: dlaczego 

ja? Dlaczego właśnie ja? Jestem dziewczyną nowego tysiąclecia. Na lekcjach wychowania 

seksualnego w szóstej klasie robiłam staranne notatki. W zamkniętej przegródce torebki noszę 

prezerwatywy,   tak   na   wszelki   wypadek.   I   od   drugiej   klasy   liceum,   od   czasu   zupełnie 

nieudanego pierwszego razu na tylnym siedzeniu chevroleta rocznik 82, samochodu Todda 

Hansona,   zawsze   byłam   wyjątkowo   ostrożna.   I   właśnie   mnie   spóźniał   się   okres.   Nic 

dziwnego, że byłam zdenerwowana.

- Dana?   -   Cisza.   -   Dana,   muszę   z   tobą   pogadać.   -   Cisza.   -   Przysięgam,   że   jeśli 

postanowiłaś mnie ignorować, więcej się do ciebie nie odezwę.

Przełożyłam komórkę do drugiej ręki, kiedy zmieniałam pas, o mało nie zderzając się 

z   pickupem   z   napisem   „umyj   mnie”   na   brudnej   karoserii,   i   znów   zaczęłam   zaklinać 

automatyczną sekretarkę mojej najlepszej przyjaciółki.

- Dana, proszę, proszę, proszę odbierz! Proszę? - Zamilkłam na moment. Zero reakcji. 

- Okay, zdaje się, że naprawdę cię nie ma. Ale proszę, proszę, proszę oddzwoń do mnie, jak 

tylko odsłuchasz wiadomość. Czyli jak najszybciej. To naprawdę wyjątkowa sytuacja. Muszę 

z tobą natychmiast pogadać! - Podkreśliłam to jeszcze, wciskając klakson, kiedy jakiś łysy 

facet w kabriolecie wjechał przede mnie, a potem miał jeszcze czelność pokazać mi środkowy 

palec. Witajcie w LA.

Zamknęłam telefon, łamiąc przy okazji wymanikiurowany paznokieć, i policzyłam do 

dziesięciu. Usiłowałam przypomnieć sobie uspokajające techniki oddychania z zajęć jogi, na 

które  Dana  zaciągnęła  mnie   w  zeszłym  miesiącu.  Niestety,   cała moja   uwaga  była  wtedy 

skupiona na tym, by nie wylądować na twarzy podczas pozycji „pies z głową w dół”, i chyba 

właśnie zaczynałam się hiperwentylować.

Wjeżdżając na dziesiątkę, zerknęłam na cyfrowy wyświetlacz na desce rozdzielczej i 

uświadomiłam sobie, że, o ironio, teraz jestem spóźniona w sensie dosłownym. Spóźniona na 

spotkanie z moim chłopakiem, Richardem Howe'em, z którym umówiłam się na lunch. Zrobił 

rezerwację na pierwszą u Gianiego, a była już dwunasta pięćdziesiąt osiem. Zamszowym 

botkiem   (przez   te   buty   zupełnie   wyczyściłam   swoją   kartę   kredytową   Macy'ego,   ale   było 

background image

warto!) wdepnęłam mocniej pedał gazu, wcześniej sprawdziwszy we wstecznym lusterku, czy 

w pobliżu nie ma gliniarzy. Nie żebym jechała za szybko. No może trochę. Ale miałam już 

dość wrażeń jak na jeden dzień i nie potrzebowałam jeszcze spotkania z chłopakami z policji 

stanowej.

Przy okazji szybko skontrolowałam swój wygląd. Całkiem nieźle, biorąc pod uwagę, 

że zjadały mnie nerwy. Moje blond włosy nadal były zebrane w twarzowy półkok - parę 

kosmyków   uwolniło   się,   ale   nieład   jest   w   modzie,   prawda?   Wyciągnęłam   błyszczyk 

Raspberry Perfection i przejechałam nim po ustach, ignorując faceta za mną. Hej, jeśli w 

kryzysowej sytuacji dziewczyna nie może poprawić sobie humoru błyszczykiem, to co jej 

pozostaje?

Z dumą muszę powiedzieć, że jeszcze tylko dwa razy zatrąbiono na mnie, zanim w 

końcu wjechałam małym czerwonym dżipem (dzisiaj, ze względu na włosy, z postawionym 

dachem)   na   wielopoziomowy   parking   na   rogu   Siódmej   i   Grand.   Założyłam   blokadę   na 

kierownicę,   przygotowując   się,   by   ruszyć   truchtem   przez   dwie   przecznice   do   kancelarii 

mojego   chłopaka,   gdzie   miałam   się   z   nim   spotkać...   zerknęłam   na   zegarek   -   cholera! 

Dwanaście minut temu. Cóż, spójrzmy na to z innej strony: pewnie kiedy mu powiem, że 

spóźnia mi się okres, natychmiast zapomni, że się spóźniłam.

Szczerze obawiałam się tej rozmowy. Wyobrażałam ją sobie mniej więcej tak: „Cześć 

Richard, przykro mi, że się spóźniłam. A tak przy okazji, możliwe, że noszę twoje dziecko”. 

Tu rozlega się dźwięk jak z kreskówki, kiedy Richard rzuca się do ucieczki i wpada na drzwi. 

Ech. Nie ma dobrego sposobu na obwieszczenie takiej nowiny. Spotykaliśmy się dopiero od 

paru miesięcy. Nie doszliśmy jeszcze nawet do etapu wspólnego kupowania drobiazgów do 

jego mieszkania i nagle musimy odbyć taką rozmowę? Idąc, poprawiłam ramiączko stanika. 

Wsunęłam je z powrotem pod top, starając się wyglądać jak kobieta, która ma wszystko pod 

kontrolą, a nie jak desperatka, która usiłuje  sobie przypomnieć, w reklamie  jakiego testu 

ciążowego zachwalali, że wynik można odczytać natychmiast na cyfrowym wyświetlaczu.

Dokładnie   czternaście   minut   po   czasie   weszłam   do   kancelarii   Dewey,   Cheatem   i 

Howe [Dewey, Chwatem & Howe - nazwa fikcyjnej kancelarii prawniczej, wykorzystywana 

w gagach i wątkach komediowych, pochodząca od słów „Do we cheat'em? And how!”, którą 

w wolnym tłumaczeniu można przełożyć jako „naciągacze” (przyp. red.)]. Tak naprawdę, 

kancelaria nazywała się Donaldson, Chesterton i Howe, ale nie mogłam się oprzeć, by ich nie 

przezywać. Biorąc pod uwagę, jakich klientów reprezentowali (ludzi w kreacjach Chanel i 

roleksach), przezwisko pasowało jak ulał, niczym importowana rękawiczka z cielęcej skórki.

Za   drzwiami   z   matowego   szkła   podłoga   była   wyłożona   brązowo   -   czerwoną 

background image

wykładziną,   która   tłumiła   moje   kroki,   kiedy   szłam   w   stronę   stanowiska   recepcjonistki. 

Wielki,   owalny   pulpit   z   ciemnego   drewna   znajdował   się   w   głębi   przestronnego 

pomieszczenia,   a   po   obu   jego   stronach   ciągnął   się   rząd   drzwi   z   matowego   szkła 

prowadzących   do   sal  konferencyjnych   i   gabinetów.   Docierały   stamtąd   stłumione  odgłosy 

stukania w klawiaturę i rozmów, wycenianych na czterysta dolarów za godzinę.

- W czym mogę pomóc? - zapytała Barbie za biurkiem. Jasmine. Czy, jak lubiłam ją 

nazywać, Miss Plastik. Jasmine co miesiąc wydawała dwie trzecie swojej pensji na rozmaite 

zabiegi kosmetyczne. W tym tygodniu napompowała sobie usta kolagenem a la Angelina 

Jolie. W zeszłym miesiącu powiększyła sobie piersi, oczywiście do rozmiaru podwójne D. Jej 

tlenione   blond   włosy   jak   zwykle   były   natapirowane,   co   dodawało   jej   pięć   centymetrów 

wzrostu, choć i bez tego była irytująco wysoka - miała prawie metr siedemdziesiąt. Ja sama 

jestem   drobną   osobą.   Kiedy   mam   dobry   dzień   dociągam   do   stu   pięćdziesięciu   sześciu 

centymetrów. Z powodu wymogów odnośnie do minimalnego wzrostu nie kwalifikuję się do 

połowy kolejek w Six Flags [Six Flags - amerykańska sieć parków rozrywki (przyp. tłum.)].

- Przyszłam zobaczyć się z Richardem - poinformowałam Miss Plastik.

- Czy   jest   pani   umówiona   z   panem   Howe'em?   -   Jasmine   zamrugała   niewinnie 

niebieskimi oczami (z trudnością - to przez lifting brwi, któremu poddała się dwa miesiące 

temu), ale ja wiedziałam, w co gra. Jej jedyną rozrywką w recepcji Dewey, Cheatem and 

Howe jest decydowanie o dostępie do świętych gabinetów znajdujących się za drzwiami z 

matowego szkła.

Spojrzałam na nią, mrużąc oczy.

- Tak, tak się składa, że jestem z nim umówiona.

- Pani godność?

Starałam się nie przewrócić oczami. Spotykałam się tu z Richardem w każde piątkowe 

popołudnie   od   pięciu   miesięcy.   Dobrze   wiedziała,   kim   jestem,   a   sądząc   po   uśmiechu 

czającym się w kącikach jej ust a la Angelina, znakomicie się przy tym bawiła.

- Maddie Springer. Jestem jego dziewczyną. Byliśmy umówieni na lunch.

- Przykro mi, panno Springer, ale będzie pani musiała zaczekać. Pan Howe ma właśnie 

spotkanie w sali konferencyjnej.

- Czemu nie powiedziałaś mi tego od razu? - wymamrotałam, sadowiąc się na jednym 

z jasnych skórzanych foteli w wydzielonej z recepcji poczekalni. Jasmine nie odpowiedziała, 

tylko uśmiechnęła się ironicznie (jej nowe, wydęte usta sprawiały, że wyglądało to jak grymas 

Elvisa) i, jak przypuszczam, otworzyła sobie w komputerze pasjansa, udając, że jest zajęta. 

Wzięłam   ze   stolika   egzemplarz   „Cosmo”   i   zaczęłam   przerzucać   strony   pełne   zdjęć 

background image

designerskich ciuchów, na myśl o których ciekła mi ślinka, ale na które nigdy nie będzie mnie 

stać.   Ani   się   w   nie   nie   zmieszczę,   jeśli   rzeczywiście   jestem   w   ciąży.   Boże.   Co   za 

przygnębiająca myśl.

Po, jak mi się wydawało, całej wieczności słuchania, jak akrylowe paznokcie Jasmine 

stukają w klawiaturę, do recepcji wszedł Richard. Pomimo niepokoju, jaki wzbierał w moim 

żołądku, nie mogłam nie westchnąć na jego widok. Richard miał ponad sto osiemdziesiąt pięć 

centymetrów   wzrostu,   był  szczupły   i   umięśniony.   Był   zapalonym   biegaczem,   w   wolnym 

czasie brał udział we wszystkich biegach na cele charytatywne. Dystrofia mięśniowa, autyzm, 

w kwietniu pobiegł nawet w imprezie na rzecz walki z rakiem piersi. Kiedy zaczęliśmy się 

spotykać,   próbował   mnie   namówić,   żebym   z   nim   pobiegła.   Chociaż   raz.   Dla   mnie 

wystarczającym   treningiem   wytrzymałościowym   jest   przepychanie   się   przez   tłum   w 

Nordstromie podczas odbywającej się dwa razy do roku megawyprzedaży. Biegi to zupełnie 

nie moja bajka. Poza tym uważam, że jeśli obcasy są dostatecznie wysokie, wystarczy przejść 

dwie przecznice od mojego mieszkania do Starbucks na rogu, żeby spalić prawie tyle samo 

kalorii, co podczas biegu, mam rację?

Dzisiaj jasne włosy Richarda były nienagannie ułożone za pomocą żelu w swobodną 

falę a la młody Robert Redford. Miał na sobie ciemnoszary garnitur, białą koszulę i gustowny 

krawat w kolorowe wzorki. Wyglądał jak totalne ciacho i z trudem zwalczyłam pokusę, by 

rzucić się w jego objęcia i wylać wszystkie swoje troski na jego okryte wełnianą marynarką 

ramię.

Richardowi   towarzyszył   jakiś   facet.   Obaj   panowie   byli   całkowicie   pochłonięci 

rozmową. Nie słyszałam, o czym  mówili, ale cokolwiek to było, sprawiło, że jasne brwi 

Richarda ściągnęły się z niepokojem.

Rozmówca Richarda był ubrany w znoszone lewisy wytarte wzdłuż nogawek i na 

siedzeniu, czarny dopasowany T - shirt i granatową marynarkę. Miał szerokie ramiona i w 

ogóle był napakowany, przez co przypominał zawodowego boksera. Jedną brew przecinała 

biała blizna, wyraźnie odcinająca się na tle jego ciemnej karnacji. Miał ciemne włosy, ciemne 

oczy i ogólnie wygląd typka, u którego można znaleźć więzienne tatuaże. Miałam nadzieję, że 

Richard nie poszerzał swojej działalności o bronienie kryminalistów.

Poczekałam, aż uścisną sobie dłonie na pożegnanie. Dopiero kiedy facet  wyszedł, 

podeszłam do Richarda.

- Cześć,   skarbie   -   powiedziałam,   wspinając   się   na   palce,   żeby   pocałować   go   w 

policzek.

- Cześć.   -   Nadal   patrzył   za   podejrzanym   nieznajomym   i   wyglądał   na   kompletnie 

background image

nieprzytomnego, zupełnie jakbym przeszkodziła mu w oglądaniu meczu.

- Kto to był?

- Nikt.

To, że w dalszym ciągu spoglądał za Panem Nikt, kazało mi podejrzewać, że to nie do 

końca prawda. Miałam jednak ważniejsze rzeczy na głowie niż rozmyślanie o najnowszym 

kliencie Richarda. Na przykład to, że spóźniał mi się okres.

- Co to za spóźnienie?

- Co? - Obróciłam się gwałtownie, a żołądek zacisnął mi się w węzeł. Boże, czy to 

możliwe,   żeby   się   domyślił?   Spojrzałam   nerwowo   na   swój   brzuch,   chociaż   było   mało 

prawdopodobne, że wybrzuszył się w ciągu ostatnich trzydziestu sekund.

- Mieliśmy zarezerwowany stolik na pierwszą.

- Och. O to chodzi.

- Przepraszam,   były   straszne   korki.   Możemy   pójść   gdzie   indziej.   Może   do   Cabo 

Cantina?

Richard nadal wpatrywał się w zamknięte szklane drzwi, za którymi zniknął Pan Nikt. 

Znowu zaczęłam się zastanawiać, kim był ten facet. Nie wyglądał jak typowy klient Richarda 

i na pewno nie wyglądał jak prawnik.

- Hm, wiesz, chyba w ogóle nie uda mi się dziś wyrwać na lunch. Coś mi wypadło.

- Och, szkoda. - Myślcie, co chcecie, ale przyznam, że nawet mi ulżyło. Przynajmniej 

nie   będziemy   musieli   odbyć   tej   rozmowy   już   teraz.   Będę   miała   trochę   więcej   czasu   na 

wymyślenie lepszego sposobu na obwieszczenie radosnej nowiny niż: „Richard, powinniśmy 

byli   używać   mocniejszych   kondomów”.   Hm...   ciekawe,   czy   mogłabym   pozwać   za   to 

producenta.

- Wybacz, Maddie. Zadzwonię do ciebie później, obiecuję.

- W porządku. Rozumiem. Pogadamy wieczorem, tak?

- Tak.   Wieczorem.   -   Cmoknął   mnie   szybko   w   policzek   i   zniknął   z   powrotem   za 

drzwiami z matowego szkła prowadzącymi do trzewi kancelarii Dewey, Cheatem i Howe. 

Jasmine uniosła głowę, żeby posłać mi ironiczny uśmieszek, po czym wróciła do układania 

pasjansa.

Odnalazłam   pozostawionego   dwie   przecznice   dalej   dżipa   i   zostawiłam   kolejną 

wiadomość na  sekretarce  Dany.  Jeśli  wkrótce nie  odbierze  telefonu, będę  musiała zrobić 

casting na nową najlepszą przyjaciółkę. Odpaliłam silnik dżipa z rykiem, który rozniósł się 

echem po parkingu. Zamiast wrócić na autostradę, pojechałam Grand, kierując się na Beverly 

Boulevard. Zajechałam do McDrive'a i zamówiłam dekadenckiego big maca, duże frytki i 

background image

truskawkowego shake'a. To nie był dzień na liczenie kalorii.

Zatrzymałam się na parkingu obok restauracji i pocieszałam jedzeniem w kojącym 

zaciszu   mojego   auta,   z   klimą   odkręconą   na   full.   Dopijając   z   siorbaniem   shake'a, 

zastanawiałam się, co dalej. Powinnam wrócić do pracy, którą olałam po tym, jak dziś rano 

spojrzałam   z   przerażeniem   w   kalendarz.   Stwierdziłam   jednak,   że   jest   zupełnie   nierealne, 

abym mogła być teraz kreatywna.

Jako mała dziewczynka marzyłam, by zostać modelką i paradować po wybiegach w 

Mediolanie   w   najnowszych   kreacjach   wielkich   projektantów,   wzbudzając   zachwyt   całego 

świata. Jednak już w ósmej klasie stało się jasne, że nie osiągnę wzrostu modelki. Wybrałam 

więc drugą w kolejności wymarzoną karierę - projektantki mody. Po czterech latach nauki w 

Academy of Art College w San Francisco byłam gotowa zabłysnąć w świecie mody. Nie 

przewidziałam  tylko,  że zaistnienie  wśród projektantów  będzie niemal  równie trudne, jak 

zostanie  profesjonalną   modelką.   Po  wielu  prośbach,  błaganiach  i  obiecywaniu  wszystkim 

liczącym się postaciom świata mody w Los Angeles, że będę pucować ich samochody, w 

końcu   dostałam   pracę   projektantki   obuwia   dziecięcego   w   Tot   Trots.   Okay,   nie   jest   to 

Mediolan, ale przynajmniej starcza mi na rachunki. Przeważnie.

Zaletą tego zajęcia jest fakt, że pracuję w domu, a więc sama ustalam sobie godziny 

pracy.   Z   dumą   przyznaję,   że   moje   projekty   nosiły   na   swoich   stopach   wszystkie   modne 

berbecie. Plastiki z Barbie z wiosennej kolekcji oraz kapciuszki ze Sponge Bobem z kolekcji 

jesiennej   to   także   moje   dzieło.   Aktualnie   pracuję   nad   butami   za   kostkę   ze   Strawberry 

Shortcake, które będą dostępne zarówno w opalizującym różu, jak i połyskliwym fiolecie. 

Tak, tak, wiem, absolutny odjazd.

Jednak w tej chwili myśl o spędzeniu dnia na projektowaniu dziecięcego obuwia nie 

była zbyt pociągająca. Dziecięce buty sprawiały, że myślałam o dzieciach, co prowadziło do 

myśli o niemowlakach, co z kolei prowokowało myślenie o kondomach, które z jakiegoś 

powodu czasami pękały, co stawiało kobiety w moim obecnym położeniu.

Spojrzałam na zegar na desce rozdzielczej. Za piętnaście druga. Dana jest pewnie w 

drodze do siłowni. Pomiędzy kolejnymi castingami a epizodycznymi  rólkami pracuje jako 

instruktorka fitnessu w Sunset Gym. Pomyślałam, że jeśli pojadę stojedynką, uda mi się ją 

złapać w przerwie między zajęciami.

Odstawiłam   shake'a   i   wrzuciłam   bieg.   W   rekordowym   czasie   dojechałam   do 

olbrzymiego budynku z betonu i szkła, w którym znajdowała się Sunset Gym. Zaparkowałam 

samodzielnie, odprawiając parkingowego. Nie uwierzycie, ale w LA ludziom nie chce się 

przejść paru metrów z parkingu do siłowni, do której przyjechali przebiec parę kilometrów. 

background image

Nie pytajcie mnie czemu.

Kiedy weszłam do środka, wysoki facet ogolony na jeża i umięśniony jak Popeye 

zatrzymał mnie przy recepcji. Zmierzył mnie od góry do dołu, przyglądając się moim botkom 

na   pięciocentymetrowym   obcasie   i   spódniczce   od   Ann   Taylor.   Zauważył,   że   nie   mam 

przewieszonej przez ramię sportowej torby Nike. Nie było mowy, żebym go nabrała. Oboje 

wiedzieliśmy, że korzystam z mojej karty członkowskiej tylko wtedy, gdy na dworze jest 

prawie czterdziestostopniowy upał i chcę się ochłodzić w basenie.

Po wylegitymowaniu się cerberowi na sterydach weszłam do głównej sali, omiatając 

wzrokiem   rzędy   pedałujących   na   rowerkach   amatorów   ćwiczeń   w   poszukiwaniu   Dany. 

Zobaczyłam ją i jej grupę przy oknach.

Jej podopieczni dawali z siebie wszystko na stepach. Przez chwilę miałam wyrzuty 

sumienia z powodu tych wszystkich kalorii, które władowałam w siebie na lunch, jednak nie 

na tyle duże, żebym miała zaraz przebrać się w dres i wskoczyć na step.

Zamiast tego chwyciłam wymięty egzemplarz „Elle” i usadowiłam się na ławce pod 

ścianą. Nie czekałam długo, bo wielbiciele stepu wkrótce skończyli zajęcia, nagradzając się 

brawami. Dana podbiegła do mnie, jej koński ogon w kolorze rudoblond kołysał się na boki. 

Idealnie zbudowana, wyglądała, jakby właśnie zeszła ze stron „Sports Illustrated”. Ale nie z 

numeru   poświęconego   strojom   kąpielowym,   tylko   z   wydania   o   kulturystkach   i   facetach, 

którzy je uwielbiają.

- Co jest? - zapytała, spoglądając z dezaprobatą na moje botki na obcasie.

- Przed chwilą jadłam - odparłam na swoją obronę.

Dana spojrzała na mnie podejrzliwie, ale postanowiła odpuścić. Truchtała w miejscu, 

kontynuując rozmowę.

- Dostałam twoją wiadomość. Co to za pilna sprawa?

- Ja... - Obejrzałam się przez ramię, jakbym nie powinna mówić tego głośno. - Mam 

opóźnienie.

- Okay, no to gadaj szybko. O co chodzi?

- Nie, nie takie opóźnienie. Rozumiesz.

Dana przechyliła głowę. Dopiero po chwili do niej dotarło.

- Boże. Chcesz powiedzieć, że nie masz okresu?

- Nie, że nie mam. Po prostu trochę mi się spóźnia.

- Nic dziwnego, że panikujesz.

- Nie panikuję. Tylko... mam drobne opóźnienie.

Dana posłała mi pobłażliwe spojrzenie, którym obrzucała mnie od czasu do czasu, 

background image

kiedy w siódmej klasie połączyła nas miłość do New Kids on the Block.

- Jasne. I dlatego zostawiłaś mi dziś rano cztery wiadomości na sekretarce?

Skrzywiłam się. Naprawdę zostawiłam aż cztery wiadomości?

- Okay, przyznaję. Może i trochę panikuję.

- Zrobiłaś już test? - zapytała i przeszła do pajacyków.

- Ciążowy?

- Nie, z algebry. Jezu. Można by pomyśleć, że nigdy wcześniej nie spóźnił ci się okres.

Prawda była taka, że rzeczywiście nigdy wcześniej nie spóźnił mi się okres. Od czasu 

pierwszej miesiączki babskie dni zawsze wypadały u mnie dokładnie co dwadzieścia osiem 

dni, co tylko potęgowało moje przerażenie. I dlatego jak oszalała zostawiłam rozpaczliwe 

wiadomości  na sekretarce  mojej najlepszej  przyjaciółki.  Hej, zaraz,  jeśli  odsłuchała  moje 

wiadomości...

- Dlaczego do mnie nie oddzwoniłaś?

Na usta Dany wypłynął szelmowski uśmiech, który oznaczał, że albo spotykała się z 

kimś nowym, albo że zaraz każe komuś zrobić dwadzieścia pompek.

- Nie byłam sama.

- A z kim?

- Z Saszą Aleksandrowem - powiedziała, przechodząc do robienia wypadów z nogi na 

nogę.

- Z kim?

Dana   zachichotała.   Tak,   tak,   dorosłe   kobiety   o   ciałach   bogiń   chichoczą   jak 

gimnazjalistki z aparatem na zębach, kiedy chodzi o facetów.

- To rosyjski akrobata. Jest podstawą ludzkiej piramidy w Cirque Fantastique.

Zrobiłam co w mojej mocy, żeby nie przewrócić oczami. Dana posiadała osobliwą 

umiejętność wybierania facetów, z którymi związki były z góry skazane na niepowodzenie.

- Więc gdzie poznałaś Pana Podstawę Piramidy?

- Tutaj.   Przyszedł   w   zeszłym   tygodniu   z   hiszpańskim   trapezistą,   żeby   poćwiczyć. 

Zaproponowałam, że pokażę mu, jak korzystać z atlasów. W Rosji nie mają takiego sprzętu.

- Jasne.

- Od razu między nami zaiskrzyło. Zapytał, czy chcę zobaczyć jego występ.

Biorąc   pod   uwagę   wieloznaczność   tej   propozycji,   domyśliłam   się,   że   Dana   się 

zgodziła. Nigdy nie przepuszczała okazji, żeby obejrzeć „występ” jakiegoś mięśniaka.

- Wystarczy. Nie chcę wiedzieć nic więcej - powiedziałam, zakrywając uszy. Dana 

znowu zachichotała.

background image

- No dobra, to ile ci się spóźnia ten okres? - zapytała.

- Trzy dni.

- I z tego powodu dzwoniłaś do mnie przed południem? Skarbie, trzy dni to pikuś.

- Ale mnie jeszcze nigdy okres nie spóźnił się o trzy dni.

- Masz szczęście, że trzymam w domu awaryjny test ciążowy. Poprowadzę jeszcze 

jedne zajęcia, a potem pojedziemy do mnie. Zrobię dzbanek margarity, a ty nasikasz na test. 

Fajnie będzie, co ty na to?

- Nie, żadnej margarity. Nie mogę pić alkoholu. Mogę być w ciąży. Dana natychmiast 

przerwała ćwiczenia. Znieruchomiała wpatrywała się we mnie z otwartymi ustami.

- Chyba nie zamierzasz urodzić? Czy zamierzałam?

- Nie. To znaczy nie wiem. Nie wiem, co zrobię, jeśli... jeśli... no wiesz.

- Jeśli zobaczymy różową kreskę?

- Tak.

- Okay. Czyli na razie żadnej margarity. Ale sikanie jest aktualne.

Na szczęście udało mi się przekonać Danę, że sikać na test lepiej jest w pojedynkę, i 

zostawiłam ją na zajęciach z kick boxingu dla seniorów. Po drodze wstąpiłam do apteki po 

test   -   był   to   najbardziej   krępujący   zakup   w   moim   życiu,   nawet   bardziej   krępujący   od 

kupowania po raz pierwszy kondomów, kiedy przypadkowo chwyciłam superprążkowane, 

mające spotęgować doznania. Kupiłam także litr sprite'a, więc kiedy zatrzymałam się na ulicy 

pod   moją   kawalerką   na   pierwszym   piętrze   w   Santa   Monica,   byłam   gotowa   do   sikania. 

Fizycznie. Psychicznie byłam w rozsypce.

Zamknęłam dżipa, wspięłam się po drewnianych schodach do mojego mieszkanka i 

rzuciłam paczuszkę z apteki na kuchenny blat. Mimo że strasznie chciało mi się sikać, nie 

miałam odwagi zabrać ze sobą testu ciążowego do toalety. Jakimś cudem zrobienie testu 

wydawało mi się bardziej przerażające od horroru Wesa Cravena. W mojej głowie kłębiły się 

pytania:   Co   jeśli   naprawdę   zobaczę   różową   kreskę?   Czy   w   ogóle   chcę   mieć   dziecko? 

Rozejrzałam się po moim przytulnym (czytaj: malutkim) jednopokojowym mieszkanku, w 

którym  z   trudem   mieścił  się  rozkładany  materac  i  stół   kreślarski.  Gdzie   ja  tu   zmieszczę 

dziecko?

Zawsze zakładałam, że kiedyś, w przyszłości, będę mieć dzieci. Ale choć dobijam do 

trzydziestki   (odmawiam   przyznania  się  jak   niewiele  zostało  mi   do  tej   magicznej   liczby), 

termin   „kiedyś,   w   przyszłości”   nadal   jest   dla   mnie   czymś   mocno   odległym.   Kiedyś,   w 

przyszłości,   oznacza   sytuację,   kiedy   moje   życie   będzie   bardziej   ustabilizowane,   a   ja 

„udomowiona”. Zamężna. Boże, a jeśli Richard pomyśli, że chcę? Czy ja tego chcę?

background image

Znowu zaczynałam hiperwentylować.

Poszłam do toalety, bez testu, a potem sprawdziłam automatyczną  sekretarkę. Nie 

miałam żadnych wiadomości. A ściślej mówiąc, nie było żadnej wiadomości od Richarda. 

Podniosłam słuchawkę i wybrałam jego numer. Nie odebrał i włączyła się jego sekretarka. 

Zostawiłam wiadomość, jak sądzę stosunkowo beztroską, biorąc pod uwagę okoliczności.

Usadowiłam   się   na   sofie   i   włączyłam   telewizor.   Oglądałam   powtórki  Kroniki 

Seinfelda,  czekając   na   telefon   od   Richarda.   Ale   zaczął   się   wieczorny   show   Davida 

Lettermana,   a   on   ciągle   nie   oddzwaniał.   Złościło   mnie   to,   ale   też   trochę   niepokoiło. 

Powiedział, że zadzwoni do mnie wieczorem. Ignorowanie moich wiadomości było do niego 

zupełnie niepodobne. Starałam się nie panikować i obiecałam sobie, że zrobię test ciążowy, 

jak tylko Richard się odezwie.

Była to obietnica, której wkrótce pożałowałam.

background image

ROZDZIAŁ 2

Trzy dni później nadal nie miałam okresu. Ani wiadomości od Richarda.

Zaczynałam   się   ponownie   martwić.   O   Richarda,   choć   nieotwarty   test   ciążowy   na 

kuchennym   blacie   nie   polepszał   sprawy.   Richard   nigdy   nie   ignorował   moich   telefonów. 

Zwykle sprawdzał swoje wiadomości o każdej pełnej godzinie i odpowiadał mi przynajmniej 

SMS - em z uśmiechniętą buźką albo pisał „cześć, piękna”. Tyle że tym razem zostawiłam mu 

chyba milion wiadomości i nie dostałam ani jednej uśmiechniętej buźki.

Drugą beztroską wiadomość zostawiłam mu w sobotni poranek: „Cześć, jak się masz, 

pewnie miałeś wczoraj dużo roboty, skoro nie zadzwoniłeś”. W porze lunchu zadzwoniłam do 

jego   biura,   ale   włączyła   się   sekretarka.   Odczekałam   z   kolejnym   telefonem   prawie   do 

siedemnastej. Wtedy zostawiłam mu wiadomości na sekretarce w pracy, komórce, sekretarce 

w domu i wysłałam e - mail pełen uśmiechów z pytaniem: „Gdzie jesteś?”

W tym momencie zainterweniowała Dana, grożąc, że skrępuje mi ręce za plecami, 

jeśli nie dam facetowi trochę luzu. Miała rację. Zaczynałam zachowywać się jak wariatka. 

Nie dzwoniłam więc do niego przez całą niedzielę, aż do czasu, kiedy na kanale drugim 

zaczęły się wieczorne wiadomości, w których energiczne reporterki donosiły o włamaniu w 

Reseda i innych wydarzeniach dnia. Wtedy zostawiłam mu trzy kolejne wiadomości. Niestety 

nie doczekałam się odpowiedzi.

To było zupełnie niepodobne do Richarda. Choć bardzo się starałam, nie mogłam się 

pozbyć   wrażenia,   że   jego   niewidzialny   radar   zaangażowania   w   jakiś   sposób   wykrył,   że 

spóźnia mi się okres, w związku z czym dał nogę.

W poniedziałek rano moja nadmiernie rozwinięta wyobraźnia i ja obudziłyśmy się z 

silnym   postanowieniem   wytropienia   mojego   zaginionego   chłopaka.   Wzięłam   prysznic, 

włożyłam ulubione dżinsy, zielony jedwabny top na ramiączkach i szmaragdowe sandały bez 

pięt. Jeszcze tylko szybka sesja z suszarką, odrobina błyszczyku i byłam gotowa do wyjścia. 

Nie było jeszcze dziesiątej, kiedy zaparkowałam samochód w pobliżu kancelarii Richarda, ale 

chodnik już zaczynał parować rozgrzanym powietrzem. Jeszcze tylko smogu nam brakowało.

Dwie   przecznice   i   trzech   bezdomnych   żuli   dalej   weszłam   do   klimatyzowanego 

budynku, w którym pracował Richard. Jak zwykle w recepcji straż trzymała Jasmine.

- W czym mogę pomóc? - zapytała z mało przekonującą uprzejmością.

- Chciałabym zobaczyć się z Richardem.

- Była pani umówiona?

Słowo daję, to się idealnie nadaje na jej epitafium. Tu spoczywa Jasmine „czy jest 

background image

pan(i) umówiony(a)?” Williams. Boże świeć nad jej duszą.

- Nie. Ale jestem pewna, że spotka się ze mną, jeśli tylko mu powiesz, że tu jestem.

- Pani godność? Zmrużyłam oczy.

- Maddie Springer. Jego dziewczyna. - Podkreśliłam ostatnie słowo.

- Przykro mi, panno Springer, ale pana Howe'a dziś nie ma. Wziął kilka dni urlopu. 

Zostawię mu wiadomość, że pani wpadła. - Najwyraźniej świetnie się bawiła.

- Czemu nie powiedziałaś mi od razu, że go nie ma? Napompowane usta Jasmine 

ułożyły się w uśmiech. A w każdym razie tak mi się wydawało. Choć był to raczej szyderczy 

uśmieszek.

- Nie pytała pani.

Wzięłam głęboki oddech, tłumacząc sobie, że gdybym wychyliła się nad mahoniowym 

pulpitem i wydrapała jej oczy, mogłabym zniszczyć sobie kolejny paznokieć.

- W porządku. Mówił dokąd się wybiera?

- Przykro mi - odparła Jasmine, i tym razem nie miałam wątpliwości, że grymas na jej 

ustach to szyderczy uśmieszek - ale nie jestem uprawniona do udzielania...

- Nieważne. - Przerwałam jej. Dziś i tak dostarczyłam już Jasmine wystarczająco dużo 

rozrywki. Obróciłam się i, wbijając obcasy w brązowo - czerwoną wykładzinę, skierowałam 

się do windy, zostawiając Jasmine samą z jej pasjansem.

A więc Richarda nie było w pracy. Następny przystanek - jego mieszkanie.

Richard mieszkał w Burbank, na strzeżonym osiedlu wysokich, pokrytych stiukiem 

budynków   przy   Sunset   Canyon.   Wszystkie   domy   pomalowane   były   szarą   farbą,   która 

maskowała brud, a podczas dni z dużym  natężeniem  smogu idealnie pasowała do koloru 

powietrza. Richard mieszkał w trzecim budynku po prawej.

Zaparkowałam samochód po drugiej stronie ulicy. Szczęśliwie udało mi się znaleźć 

wolne   miejsce   na   tej   samej   przecznicy,   i   to   po   zrobieniu   zaledwie   dwóch   kółek. 

Zabezpieczyłam kierownicę blokadą.

Wstukałam kod żelaznej bramy, po czym przecięłam malutki dziedziniec, na którym 

rosły jukki, krzewy liściaste i kwitnące teraz agapanty. Kiedy dotarłam do drzwi mieszkania 

Richarda, przystanęłam, wzięłam głęboki oddech i włożyłam klucz do zamka.

Częściowo spodziewałam się, że wyskoczą na mnie zbiry z mafii albo że mieszkanie 

będzie zdemolowane, jakby Richard został wywleczony z niego siłą, kopiąc i wrzeszcząc: 

„Czekajcie, pozwólcie mi najpierw oddzwonić do mojej dziewczyny!”

Rozczarowałam się. Mieszkanie wyglądało tak jak zawsze. W salonie stały eleganckie 

czarne skórzane sofy w towarzystwie małych szklanych stolików z chromowanymi okuciami. 

background image

We wnęce kuchennej po prawej panował idealny porządek, zielone granitowe blaty lśniły w 

promieniach porannego słońca, wpadających przez szklane przesuwne drzwi prowadzące na 

balkon.

- Halo? - zawołałam w przestrzeń, chociaż podświadomie czułam, że nie otrzymam 

odpowiedzi. Mieszkanie sprawiało wrażenie opuszczonego, Powietrze było lekko zatęchłe, 

jakby od wielu dni nikt nie otwierał okien. To jeszcze spotęgowało mój niepokój.

Richarda   nie   było   w   domu.   Nie   było   go   też   w   pracy.   Zaczynało   brakować   mi 

pomysłów, gdzie jeszcze go szukać. Czy to możliwe, że musiał nagle wyjechać z miasta? 

Może chodziło o jakąś pilną sprawę rodzinną? Jego matka mieszkała sama w Palm Springs - 

może zachorowała?

Przecięłam pokój i skręciłam w wąski korytarz prowadzący do wyłożonej marmurem 

łazienki, sypialni i dodatkowego pokoju, w którym Richard urządził gabinet. Otworzyłam 

drzwi gabinetu i ostrożnie zajrzałam do środka. Ani śladu Richarda. Światełko automatycznej 

sekretarki   na   biurku   błyskało   jak   oszalałe.   Czując   tylko   odrobinę   wyrzutów   sumienia, 

wcisnęłam guzik odtwarzania.

Nie do wiary, ale wszystkie z dwunastu wiadomości były ode mnie. Rety. Szybko je 

skasowałam,   zostawiając   tylko   jedną,   na   której   sprawiałam   wrażenie   rozsądnej,   zdrowej 

psychicznie dziewczyny.

Szybko rozejrzałam się po gabinecie. Nie zauważyłam żadnych biletów lotniczych na 

Bahamy ani telegramów pod tytułem „Mama jest chora, natychmiast przyjeżdżaj”. Przeszłam 

do sypialni, stukając obcasami po eleganckiej drewnianej podłodze.

Podobnie jak w innych pokojach w sypialni panował idealny porządek. Łóżko było 

zaścielone,  na   burgundowej   kołdrze   nie  było   ani  jednej  zmarszczki.   Na  komodzie  leżały 

zwykłe drobiazgi codziennego użytku: trochę drobniaków, stare okulary przeciwsłoneczne, 

pudełko zapałek, opakowanie witamin i dwa długopisy Bic. Czując się trochę jak Columbo, 

sprawdziłam   adres   na   zapałkach.   Należał   do   klubu,   do   którego   Richard   zabrał   mnie   w 

zeszłym   tygodniu.   Cholera!   To   by   było   na   tyle,   jeśli   chodzi   o   moje   zdolności 

detektywistyczne.

Wysunęłam górną szufladę komody. Zrolowane skarpetki i slipy Hanes również nie 

dostarczyły mi żadnej wskazówki co do miejsca pobytu Richarda. Czułam, że myszkując w 

jego   komodzie,   jestem   po   prostu   wścibska.   Sięgnęłam   ręką   głębiej   i   skrzywiłam   się 

wyciągając parę fioletowych skarpet w romby. Wysunęłam kolejną szufladę. Były w niej T - 

shirty   i   spodenki   sportowe.   Trochę   w   nich   pogrzebałam   i   natknęłam   się   na   obcisłe 

jaskrawoniebieskie spodenki do biegania. Boże! Trzeba się ich pozbyć. Cisnęłam je w stronę 

background image

kosza na śmieci, pewna, że Richard później mi za to podziękuje.

Właśnie miałam się zabrać do szuflady z piżamami, kiedy poza własnym mruczeniem, 

którym dawałam wyraz swojej dezaprobacie, usłyszałam coś jeszcze. Dźwięk otwieranych 

drzwi wejściowych.

W pierwszej chwili pomyślałam, że to Richard i że wraz z moją obsesją zostaniemy 

przyłapane na gorącym uczynku. Ale potem usłyszałam to:

- Halo? Richard, jesteś tam?

Znieruchomiałam. Był to męski głos, ale nie należał Richarda. Boże, co ja zrobię, jeśli 

to jakiś jego kumpel? Owszem, Richard dał mi klucz, ale nie po to, żebym zakradała się tu 

pod jego nieobecność i robiła inspekcję garderoby. Drżąc ze strachu, że na zawsze zostanie 

mi   przyczepiona   etykietka   „tej   trzepniętej   laski,   która   grzebie   w   szufladach”,   szybko 

wskoczyłam do szafy Richarda i zasunęłam za sobą drzwi. Możecie mnie nazwać tchórzem i 

panikarą, proszę bardzo.

Usłyszałam   trzask   zamykanych   drzwi   wejściowych,   a   potem   kroki   przemierzające 

mieszkanie.   Słyszałam   dźwięk   otwieranych   i   zamykanych   szafek   w   kuchni   i   skrzypienie 

skóry, kiedy intruz ruszał poduszkami na sofie.

Kroki przemieściły się na korytarz, gdzie nieznajomy nagle się zatrzymał, zapewne 

przed gabinetem Richarda. Znów się rozległy, tym razem trochę przytłumione, kiedy wszedł 

do   środka.   Uchyliłam   leciutko   drzwi   szafy   i   wyjrzałam.   Niczego   nie   widziałam,   więc 

cichutko, na palcach podeszłam do drzwi sypialni. Usłyszałam charakterystyczny sygnał i 

mieszkanie wypełnił mój głos, nagrany na automatyczną sekretarkę.

- „Cześć, Richard, to ja. Tak się tylko zastanawiam, co porabiasz. Nie odzywasz się do 

mnie. No może nie jakoś za długo, ale zdaje się, że miałeś do mnie wczoraj zadzwonić. Nie, 

żebym   czekała  na  twój   telefon.  Ale  może  zapomniałeś.   Albo  byłeś   naprawdę  zajęty.  Co 

całkowicie rozumiem, w końcu prowadzisz tyle spraw i masz mnóstwo na głowie. Widzisz, to 

nie tak, że myślę, że o mnie nie myślisz. Jestem pewna, że myślisz. I rozumiem, że mogłeś 

zapomnieć do mnie zadzwonić, bo wiem, że jesteś strasznie zajęty. W każdym razie zadzwoń 

do mnie, jak tylko będziesz mógł, okay?”

Boże, czy to naprawdę byłam ja? Nic dziwnego, że mój chłopak dał dyla.

Zdawało   mi   się,   że   słyszę   śmiech   intruza,   kiedy   sekretarka   się   wyłączyła.   Całe 

szczęście, że usunęłam pozostałe wiadomości.

Usłyszałam dźwięk wysuwanych i zamykanych szuflad biurka, szelest przekładanych 

papierów. Mogłam przysiąc, że ten facet przeszukuje rzeczy Richarda. Ale w takim razie, co 

to za kumpel? Miałam tylko nadzieję, że znajdzie to, czego szuka, i nie wejdzie do sypialni.

background image

Nic z tego.

Po chwili znowu usłyszałam kroki. Zbliżały się. Wydałam z siebie zduszony jęk i 

wskoczyłam   z   powrotem   do   szafy,   szybko   zasuwając   za   sobą   drzwi.   Chwilę   później 

nieznajomy   wszedł   do   pokoju.   Przykucnęłam   na   podłodze,   wciskając   się   między   stos 

zimowych swetrów i kolekcję mokasynów od Bruno Magliego.

Słyszałam,  jak  intruz wysuwa  szuflady komody, grzebiąc w  nich tak jak ja przed 

chwilą. Czego szuka? Ciekawość wzięła górę nad strachem. Uchyliłam leciutko drzwi, żeby 

rzucić na niego okiem.

Natychmiast   go   rozpoznałam.   Szerokie   plecy   pochylone   nad   komodą   Richarda, 

wytarte   dżinsy,   ciemne   włosy.   Był   to   ten   sam   facet,   którego   widziałam   w   kancelarii   z 

Richardem. Pan Nikt. Oprócz dżinsów znowu miał na sobie czarny T - shirt, ale tym razem 

był bez blezera - było za gorąco. Rękawy koszulki ciasno opinały jego pokaźne bicepsy. 

Zdaje   się,   że   spod   jednego   z   rękawów   wystawał   tatuaż,   ale   nie   mogłam   dojrzeć,   co 

przedstawia.

Potem zobaczyłam broń.

Zastygłam   w   bezruchu,   z   wzrokiem   utkwionym   w   kawałku   błyszczącego   metalu, 

wsuniętego   za   pasek   dżinsów   nieznajomego.   Kolba   pistoletu   ciasno   przylegała   do   jego 

umięśnionego brzucha. Mój oddech stał się szybki i urywany, kiedy gorączkowo starałam się 

znaleźć   racjonalne   wytłumaczenie,   dlaczego   uzbrojony   facet   przeszukuje   rzeczy   osobiste 

Richarda.

Pan   Uzbrojony   i   Niebezpieczny   mruczał   coś   pod   nosem,   wysuwając   szufladę   z 

bielizną. Wytężyłam słuch, żeby usłyszeć, co mówi.

- Niech to szlag... Wiem, że coś zostawiłeś... A to co...? - Urwał, unosząc fioletowe 

skarpety   w   romby.   Pokręcił   głową,   wydając   dźwięk,   przypominający   coś   pomiędzy 

prychnięciem a chichotem, a potem wrzucił skarpety z powrotem do szuflady. Cóż, może i 

był   złym   facetem,   ale   przynajmniej   miał   dobry   gust.   Przyglądałam   się,   jak   przeszukuje 

kolejną szufladę. - Cholera... to niemożliwe, żeby ten sukinsyn wszystko zabrał.

Zaraz, jak to „wszystko zabrał”?

Moje oczy oswoiły się już z ciemnością i rozejrzałam się po szafie, w której wisiały 

rzędy garniturów, koszulek polo i wyprasowanych w kant spodni. Dało się zauważyć wyraźne 

luki. Poczułam  ucisk w  żołądku, zbierało  mi się  mdłości.  Zniknęły ubrania,  zniknął mój 

chłopak. Facet ze spluwą grzebał w szufladzie z bielizną Richarda, a ja siedziałam skulona w 

szafie, modląc się, żeby zawroty głowy, które czułam, były oznaką strachu, a nie ciąży. To 

wszystko bardzo mi się nie podobało. Nie miałam pojęcia, co tu się dzieje, ale na pewno nic 

background image

dobrego.

Po chwili było jeszcze gorzej.

Pan Nikt ruszył w kierunku szafy. Przygryzłam wargę, mając nadzieję, że się odwróci 

i sobie pójdzie. Niestety. Szedł prosto na mnie. Zacisnęłam mocno powieki i zwinęłam się w 

kłębek.   Modliłam   się   w   duchu,   obiecując,   że   będę   częściej   chodzić  do   kościoła,   połowę 

zarobków   oddawać   biednym,   i   naprawdę   pracować   przy   wydawaniu   posiłków   w   Święto 

Dziękczynienia, a nie tylko mówić tak mojej matce, żeby uniknąć jedzenia jej suchego jak 

wiór indyka.

Słyszałam,   jak   drzwi   się   przesuwają,   i   otworzyłam   jedno   oko.   Podziękowałam 

bezgłośnie niebiosom, bo intruz odsunął drzwi z drugiej strony, tak że nadal skrywał mnie 

mrok. Wstrzymałam oddech, przekonana, że w otaczającej ciszy każde zaczerpnięcie tchu 

będzie równie głośne jak młot pneumatyczny w akcji.

Pan Nikt spojrzał na wiszące ciuchy, mrużąc ciemne oczy, jakby w myślach prowadził 

jakieś obliczenia.

- Cholera - rzucił, wypuszczając powietrze. Potem odwrócił się i wyszedł z sypialni. 

Słyszałam, jak idzie korytarzem, a potem wychodzi z mieszkania, zamykając za sobą drzwi z 

takim impetem, że zaczęły mi szczękać zęby. Choć możliwe, że szczękały same z siebie. 

Uświadomiłam sobie, że się trzęsę, i opatuliłam się wełnianym swetrem. Jeszcze przez dwie 

minuty siedziałam w ciemnej szafie, zanim odważyłam się wyjść.

Nie wiem, co zrobiłby Pan Nikt, gdyby mnie zobaczył, ale spluwa zatknięta za pas 

jego lewisów nie wróżyła nic dobrego.

Ostrożnie   wystawiłam   głowę   za   drzwi   sypialni.   Ani   śladu   zbira.   Najszybciej,   jak 

mogłam,   przemknęłam   na   palcach   korytarzem   i   ulotniłam   się   z   mieszkania   Richarda. 

Przecięłam   sprintem   ulicę,   kuląc   się   jak   pod   ostrzałem.   Gdy   tylko   znalazłam   się   w 

samochodzie, zamknęłam drzwi od środka, zdjęłam blokadę z kierownicy i odpaliłam silnik. 

Nadal trzęsły mi się dłonie, kiedy regulowałam klimatyzację.

Zamknęłam   oczy  i  wzięłam  kilka  głębokich  oddechów, oceniając   sytuację.  Byłam 

cała. Pan Nikt mnie nie zauważył. Nie dostałam kulki w łeb ani się nie zmoczyłam. Wszystko 

było w porządku.

No dobra, nie wszystko było w porządku. Richard spakował się i wyjechał. Było to 

jasne zarówno dla Pana Nikt, jak i dla mnie. Ale dokąd wyjechał? I dlaczego? Richard nie 

wspominał,   że   planuje   wyjazd,   a   biorąc   pod   uwagę,   że   do   jego   mieszkania   włamał   się 

uzbrojony facet, nie sądziłam, żeby chodziło o wakacje w Club Med. Ukrywał się? Miał 

kłopoty?   Zważywszy   na   fakt,   że   uważał   wrzucenie   sobie   w   koszty   lunchu   ze   mną   za 

background image

nieetyczne, trudno mi było w to uwierzyć.

Zastanawiałam się, czy nie powinnam zadzwonić na policję. Nie byłam jednak wcale 

pewna, czy Pan Nikt dopuścił się przestępstwa, wchodząc do cudzego mieszkania i grzebiąc 

w szufladzie z bielizną właściciela. Czy zamknęłam za sobą drzwi? Byłam  zbyt  przejęta 

sytuacją, by zwrócić na to uwagę. A jeśli nie, to nie mogło być mowy o włamaniu.

Boże, miałam nadzieję, że Richard jest cały i zdrowy. Nie wiem, co bym zrobiła, 

gdyby coś mu się stało. Co z moim... spóźnionym okresem? Poczułam, jak zalewa mnie nowa 

fala mdłości. Przysięgłam sobie, że jeśli Richard wygrzewa się na Bahamach, to go zabiję.

Wtedy w mojej torebce rozległo się dzwonienie. Aż podskoczyłam, niemal uderzając 

głową w sufit, cała nabuzowana adrenaliną. Sięgnęłam do torebki i otworzyłam motorolę. Na 

wyświetlaczu zobaczyłam numer mojej matki. Gdyby dzwonił ktoś inny, zignorowałabym go. 

Ale znając mamę, pewnie wysłałaby za mną Gwardię Narodową na poszukiwania, gdybym 

nie odebrała przed czwartym sygnałem.

- Halo?

- Maddie, nie zapomniałaś, prawda?

- Oczywiście, że nie. - Zaczęłam gorączkowo myśleć. O czym miałam nie zapomnieć?

- To dobrze. Bo mamy rezerwację na piątą, a Ralph odwołał ostatnią klientkę, żeby 

być z nami.

Racja.   Ralph,  znany  również  jako  Podrabiany Tatuś,  był właścicielem   Fernando's, 

najgorętszego   salonu piękności   na Rodeo  Drive,  i  miał   wkrótce   zostać   moim ojczymem. 

Ciągle nie byłam na sto procent pewna, czy Ralph jest hetero, ale bardzo mi odpowiadały 

zniżki na manikiur.

Mama spiknęła się z Ralphem, kiedy po dwudziestu sześciu latach bycia  samotną 

matką   odkryła   cudowny   świat   internetowych   randek.   Zdecydowana   wrócić   do   obiegu   w 

wielkim stylu, udała się do Fernando's w celu poddania się ekstremalnej metamorfozie. Traf 

chciał, że to Ralph ciął, farbował i stylizował jej włosy, robiąc z nich małe dzieło sztuki. Po 

trzech miesiącach flirtowania i zabiegów fryzjerskich mama ze zdumieniem odkryła, że Ralph 

nie tylko jest hetero (rzekomo), ale że również jest nią zainteresowany nie tylko jako fryzjer, 

ale i mężczyzna. Pięć miesięcy później planowali piękną ceremonię ślubną nad brzegiem 

morza w Malibu, która miała się odbyć za tydzień od soboty. Ja byłam pierwszą druhną i dziś 

mama chciała zapoznać mnie z moim kolejnym oficjalnym obowiązkiem, numer, bodajże, 

trzy tysiące: miałam zorganizować jej wieczór panieński.

Rozważałam,   czy   nie   wymyślić   jakiejś   wymówki,   by   uniknąć   wspólnego   obiadu. 

Nadal trzęsły mi się ręce. Serce, co prawda, nie waliło już jak oszalałe, ale nadal ściskało 

background image

mnie z niepokoju w  piersi i byłam  cała spięta.  Jednak, znając mamę  (patrz wzmianka  o 

Gwardii Narodowej), gdybym postanowiła się wykpić od spotkania, musiałabym liczyć się z 

wieloma pytaniami, na które nie miałam ochoty odpowiadać. Tak więc dałam sobie spokój.

- Okay. Możesz na mnie liczyć. Piąta trzydzieści, tak?

- Piąta! - wrzasnęła moja matka do telefonu.

- Okay.  -  Spojrzałam   na  zegarek.   Czwarta   czterdzieści   siedem.   Biorąc   pod  uwagę 

natężenie ruchu o tej porze, musiałam się sprężać. - Już jestem w samochodzie, mamo. Zaraz 

będę.

- Dobrze. Nie chcę, żebyś się spóźniła. Udałam, że nie usłyszałam ostatniego zdania.

- Coś przerywa, mamo. Muszę kończyć. Pa.

Dotarłam do restauracji Garibaldi's w Studio City dokładnie dwadzieścia dziewięć po 

piątej.   Być   może   byłabym   na   czas,   gdybym   przez   całą   drogę   nie   zerkała   co   chwila   we 

wsteczne lusterko, sprawdzając, czy gdzieś za mną nie czai się Pan Nikt. Na szczęście nie 

zauważyłam nikogo podejrzanego. Chociaż fakt, że go nie widziałam, wcale nie oznaczał, że 

go tam nie było. Chyba popadłam w paranoję?

Znalazłam   wolne   miejsce   i   zaparkowałam   pomiędzy   jaguarem   a   zdezelowanym 

dodge'em dartem. Na szczęście miałam na nogach wygodne sandały bez pięt Spigi, więc 

pokonanie   sprintem   półtorej   przecznicy   nie   odbiło   się   na   moim   zdrowiu.   Ralph   stał   na 

zewnątrz i rozmawiał przez telefon. Na jego opalonej twarzy malowało się pełne skupienie. 

Opalenizna była oczywiście sztuczna. Kiedy Ralph przyjechał do Beverly Hills, przeistoczył 

się   z   farmera   ze   Środkowego   Zachodu   w   Fernando   w   europejskiego   mistrza   nożyczek. 

Słusznie   uznał,   że   szanse,   by  elita   mieszkająca   w   obrębie   kodu   90210  chciała   bywać   w 

salonie o nazwie Ralph's były równe zeru. Na nieszczęście jego rodzina miała szwajcarsko - 

niemieckie   korzenie,   więc   aby   nie   wydała   się   sprawa   jego   lipnego   hiszpańskiego 

pochodzenia, dwa razy w tygodniu fundował sobie zabieg opalania sprejem.

Kiedy   Ralph   mnie   zobaczył,   uśmiechnął   się.   Pozdrowił   mnie   uniesieniem   ręki   i 

gestem zachęcił, żebym weszła do środka.

Ubrana na czarno hostessa skierowała mnie do stolika pośrodku sali, gdzie siedziała 

moja matka, zerkając na zegarek i zaciskając wąskie usta.

- Maddie, spóźniłaś się.

Chciałam, żeby ludzie przestali mi to ciągle wypominać. Nachyliłam się i cmoknęłam 

powietrze przy jej policzku.

- Przepraszam, mamo, był korek.

Przewróciła   oczami.   Były   brązowawo   -   zielone,   jak   moje,   ale   podkreślone 

background image

jasnoniebieskim cieniem do powiek, którego używała, na długo zanim stał się znowu modny. 

Ubrana była w czarne legginsy przeniesione rodem z 1986 roku i dzianinowy top z wyszytym 

na przedzie kotkiem. Podziękowałam w duchu niebiosom, że nie odziedziczyłam  po niej 

gustu.

- Zapomniałaś, prawda? - zapytała.

- Na pewno bym sobie przypomniała.

- Jasne. - Żadna z nas w to nie wierzyła. - W każdym razie - ciągnęła, kiedy usiadłam - 

zrobiłam wstępny plan rozsadzenia gości i chcę, żebyś rzuciła na niego okiem. Poza tym - 

dodała   z   szelmowskim   błyskiem   w   oku   -   znalazłam   idealne   miejsce   na   mój   wieczór 

panieński.

Oho.

- Co to za miejsce? - zapytałam, obawiając się odpowiedzi.

- Beefcakes.

Moje obawy były jak najbardziej uzasadnione.

- Beefcakes?

Mama nachyliła się do mnie i szepnęła.

- To lokal z męskim striptizem. - Poruszyła brwiami w taki sposób, że znowu zrobiło 

mi się niedobrze.

- Jesteś   pewna,   że   nie   wolisz   spędzić   dnia   z   przyjaciółkami   w   spa?   -   zapytałam 

błagalnie.

- Daj spokój, Maddie. Wrzuć na luz. Będzie fajnie. Poza tym to, że wychodzę za mąż, 

nie oznacza, że umarłam. Nadal potrafię docenić męskie ciało w całej jego wspaniałości.

Miałam ochotę puścić pawia.

- Och, i musimy podjąć ostateczne decyzje co do przyjęcia. Zamówiłam tylko jeden 

namiot, na bufet, więc modlę się, żeby nie padało. - Mama zrobiła mały znak krzyża.

- Jesteśmy w LA, mamo. Tu nigdy nie pada. - Trochę przesadziłam, ale biorąc pod 

uwagę, że mieszkańcy Los Angeles uważali opady rzędu siedmiu centymetrów za monsun, 

było prawie pewne, że nic nam nie grozi. Nie wspominając już o tym, że był lipiec. Bogowie 

pogody   nie   odważą   się   zesłać   deszczu   w   środku   sezonu   turystycznego.   Już   im   Charlton 

Heston przemówi do rozumu za pomocą swojej dubeltówki.

- No dobrze - powiedziała mama, rozglądając się wśród stałych bywalców Garibaldi's 

za moimi plecami. - Gdzie jest Richard?

Sama chciałabym to wiedzieć.

- Nie   dał   dzisiaj   rady   -   odparłam,   licząc,   że   nie   będzie   drążyć   tematu.   Nadal   nie 

background image

wiedziałam, co sądzić o Panu Uzbrojonym i Niebezpiecznym w mieszkaniu Richarda, ale 

wiedziałam na pewno, że nie mam jeszcze opracowanej specjalnie na użytek mamy okrojonej 

wersji.

- Och, to szkoda - odparła.

Na szczęście pojawił się kelner z jedzeniem, co oszczędziło mi dalszych pytań na 

temat mojego przebywającego w nieznanym miejscu chłopaka.

- Co to? - zapytałam, uświadamiając sobie, że nie jadłam od rana i po prostu umieram 

z głodu.

- Cząstki dojrzałych gruszek z pokruszoną gorgonzolą na młodych listkach sałaty - 

wyrecytowała mama.

Skosztowałam.   Przepyszne.   Okay,   może   i   będę   musiała   słuchać   o   przerażającym 

wieczorze   panieńskim,   ale   przynajmniej   jedzenie   biło   na   głowę   zupkę   w   proszku,   która 

czekała na mnie w domu.

Właśnie pałaszowałam drugą gruszkę, wydając z siebie pomruki zadowolenia, kiedy w 

końcu dołączył do nas Ralph. Nachylił się, dał mi całusa w policzek i usiadł obok mnie.

- Przepraszam, moje panie, musiałem to odebrać. Nagły wypadek z trwałą.

- Nagły wypadek z trwałą? - zapytała mama.

- Mówiłem Francine, żeby nie kładła sobie koloru przez czterdzieści osiem godzin po 

zrobieniu trwałej, ale oczywiście mnie nie posłuchała. Teraz wygląda jak brązowy francuski 

pudel. Jutro rano przyjdzie na oszacowanie szkód.

Mama i ja pokiwałyśmy głowami ze stosowną powagą.

- No dobrze - powiedziała mama, splatając przed sobą dłonie i prostując się na krześle. 

- Skoro  jesteśmy w  komplecie,  chciałabym  coś ogłosić. - Spojrzała  na  mnie  znacząco. - 

Zgadnijcie, kto jest w ciąży.

Gruszka utkwiła mi w gardle.

To niemożliwe, żeby wiedziała! Już było po mnie widać? Powiększyły mi się piersi? 

A może promieniowałam blaskiem ciężarnej? Wiedziałam, że powinnam się przypudrować w 

samochodzie.

Na szczęście zanim zdążyłam wyrzucić z siebie, że po prostu trochę spóźnia mi się 

okres, mama postanowiła zakończyć zabawę w zgadywanki.

- Molly!

Przełknęłam gruszkę, oddychając z ulgą. Oczywiście. Moja kuzynka Molly. Czy, jak 

ją nazywaliśmy w naszej rodzinie, Inkubator. W ciągu ostatnich czterech lat zdążyła wydać na 

świat   trzy   pędraki.   Myślę,   że   chciała   ustanowić   jakiś   rekord.   Co,   naturalnie,   ogromnie 

background image

uszczęśliwiało moją babcię. W irlandzkiej katolickiej rodzinie nigdy nie jest dość dzieci.

- To super - powiedziałam z udawanym entuzjazmem.

- Super? To absolutnie uroczo! - wykrzyknął Podrabiany Tatuś. Okay, jest hetero na 

osiemdziesiąt procent.

- Och - powiedział, wymachując dłońmi w powietrzu. - Jedna z moich klientek robi 

śliczne kosze z prezentami dla maluszków. Do wiklinowej kołyski wkłada organiczne misie i 

ręcznie dziergane maleńkie buciczki. Są takie słodkie.

- Och,   genialny   pomysł!   Musimy   jej   kupić   taki   kosz   -   podchwyciła   zaaferowana 

mama. - Co ty na to, Maddie? Wybierzemy się razem na zakupy dla maluszka?

Prawdę mówiąc, nie miałam na to najmniejszej ochoty. Zaczynałam już dostawać od 

tej rozmowy wysypki. Im więcej myślałam o Molly i jej trzech maleństwach plus czwartym w 

drodze, ręcznie dzierganych malutkich buciczkach, a przede wszystkim o nieotwartym teście 

ciążowym leżącym na kuchennym blacie w moim mieszkaniu, tym bardziej kusiło mnie, żeby 

wybiec   z   restauracji   i   nawymyślać   mojemu   chłopakowi   za   to,   że   kupił   wybrakowane 

kondomy. Tyle że nie mogłam tego zrobić. Nie miałam pojęcia, gdzie podziewa się Richard, a 

nie zamierzałam zostawiać na jego sekretarce więcej wiadomości, z których miałby później 

ubaw Pan Nikt.

- Hej, czy kogoś nie brakuje? - zapytał Podrabiany Tatuś, patrząc przez stół na puste 

krzesło. - Gdzie Richard?

Jak się wkrótce okazało, było to pytanie za milion dolarów.

background image

ROZDZIAŁ 3

Jakimś cudem przetrwałam obiad, choć Podrabianemu Tatusiowi aż oczy wychodziły 

na wierzch z podniecenia nowym dzidziusiem. Mamie także wychodziły na wierzch oczy, ale 

na myśl o wsuwaniu dwudziestek w stringi jakiegoś młodego ogiera. Sama nie byłam pewna, 

co przyprawiało mnie o większe mdłości.

Pojechałam czterystapiątką do domu, przez całą drogę rozglądając się za podejrzanymi 

typkami. Powoli wspięłam się schodami do mojego mieszkanka, gdzie od razu klapnęłam na 

mój obciągnięty aksamitem materac. Nawet nie spojrzałam na test ciążowy. No dobra, raz na 

niego zerknęłam. Jeszcze raz zadzwoniłam do Richarda i zostawiłam wiadomość na jego 

sekretarce, tak na wszelki wypadek. Nie wspomniałam, że u niego byłam ani o facecie ze 

spluwą.

Włączyłam Kroniki Seinfelda, przy których zasnęłam w ubraniu, zmagając się we śnie 

z   wizjami   złowieszczych   tatuaży,   lśniącą   srebrzystą   spluwą   kaliber   38   i   moją   matką, 

trzymającą kosz pełen różowych, maleńkich buciczków.

Następnego   ranka   obudziłam   się   z   silnym   postanowieniem   działania.   Nie   byłam 

jedyną osobą, która szukała Richarda, a to oznaczało, że musiałam zabrać się do sprawy na 

poważnie. Byłam jego dziewczyną, więc teoretycznie miałam przewagę. Problem w tym, że 

tak   naprawdę   niewiele   o  Richardzie   wiedziałam.   Kiedy   byliśmy   razem,   oddawaliśmy   się 

głównie   typowym   randkowym   zajęciom   -   szliśmy   na   kolację   i   film   do   Dome, 

spacerowaliśmy, trzymając się za ręce po deptaku w Venice, przytulaliśmy się pod gwiazdami 

na koncercie symfonicznym w Hollywood Bowl. Szczerze mówiąc, nie znałam żadnego z 

jego przyjaciół i teraz, kiedy się nad tym zastanowiłam, uświadomiłam sobie, że właściwie 

nie wiem, co robił, kiedy się nie spotykaliśmy. Była to niepokojąca myśl.

Zaczęłam od sporządzenia krótkiej listy osób z życia Richarda, o których wiedziałam. 

Znalazła  się na niej,  między innymi,  jego  matka.  Sęk w  tym,  że  nie  znałam jej  numeru 

telefonu ani imienia, więc nie mogłam nawet zadzwonić do informacji. Pewnie znalazłabym 

namiary do niej gdzieś w mieszkaniu Richarda, ale po natknięciu się tam na Pana Nikt nie 

miałam ochoty tam wracać.

Pozostawało  mi biuro  Richarda.  Wiedziałam,  że  jeden  spis telefonów  ma  w  palm 

pilocie, a drugi na komputerze w pracy. Jedyną przeszkodą w dobraniu się do jego komputera 

była Jasmine. Byłam jednak pewna, że uda mi się znaleźć sposób, by sobie z nią poradzić. Ta 

kobieta miała iloraz inteligencji kabaczka.

Włożyłam strój idealny na taką akcję. Czarne spodnie DKNY, jasnoniebieski top i 

background image

odlotowe   czarne   szpilki   od   Jimmy'ego   Choo,   ozdobione   kryształkami   górskimi.   Gdy 

pociągnęłam oczy czarnym eyelinerem, wyglądałam jak dziewczyna Bonda.

Zostawiłam samochód na wielopoziomowym parkingu nieopodal kancelarii Richarda i 

o dziewiątej piętnaście stanęłam przed pulpitem Jasmine, wykładając swoją sprawę.

- Chyba zostawiłam swoją komórkę w sali konferencyjnej, kiedy tu ostatnio byłam. 

Mogłabym wejść i jej poszukać? Proszę? To zajmie tylko chwilkę.

Tak jak przewidziałam, Jasmine była zachwycona tą sytuacją, a jej narysowane kredką 

brwi aż drgały z uciechy.

- Przykro mi, ale nie mogę tam pani wpuścić.

- Proszę? Poprosiłabym Richarda, ale nie mogę się do niego dodzwonić. Proszę, uwinę 

się raz dwa.

- Przykro   mi,   ale   mogą   tam   przebywać   jedynie   prawnicy   i   klienci   -   oznajmiła, 

wskazując drzwi z matowego szkła. - Nie możemy wpuszczać kogo popadnie.

- Ale ja naprawdę bardzo potrzebuję tego telefonu - zajęczałam. Jasmine wzruszyła 

wymownie ramionami, dając do zrozumienia, że niewiele ją to obchodzi.

Wydęłam   wargi,   a   potem   udałam,   że   w   zamyśleniu   przyglądam   się   zakazanym 

drzwiom. Potem policzyłam jeszcze do trzech i otworzyłam szeroko oczy, jakbym właśnie 

doznała olśnienia. - Wiem! Jasmine, ty mogłabyś mi go przynieść.

Zerknęła   na   ekran   swojego   komputera.   Na   jej   twarzy   dostrzegłam   wahanie. 

Postanowiłam kuć żelazo, póki gorące, zanim nieodwołalnie wróci do układania pasjansa.

- Och,   proszę,   Jasmine?   Naprawdę   bardzo,   bardzo   potrzebuję   tego   telefonu. 

Wyświadczysz mi ogromną przysługę. Będę ci wdzięczna po wieki wieków.

Przygryzła   olbrzymią   wargę   i   wpatrywała   się   we   mnie   bez   słowa   tak   długo,   że 

zaczynałam   się   obawiać,   iż   może   zapomniała,   jak   brzmiało   pytanie.   W   końcu   ciężko 

westchnęła.

- Okay. Pójdę zobaczyć. Ale proszę się stąd nie ruszać. Uniosłam dwa palce.

- Słowo harcerki.

Szczerze mówiąc, nie sądziłam, że będzie to aż takie proste.

Zaczekałam, aż zniknie w jednej z sal konferencyjnych, po czym wpadłam za szklane 

drzwi   i   pognałam   korytarzem   do   gabinetu   Richarda.   Szybko   wśliznęłam   się   do   środka   i 

zamknęłam za sobą drzwi.

Tak jak się spodziewałam, nie było tu Richarda, choć w powietrzu nadal unosił się 

zapach   jego   wody   kolońskiej   Tommy'ego   Hilfigera.   Zaciągnęłam   się   głęboko,   czując 

rozpaczliwe pragnienie, by go odnaleźć.

background image

W gabinecie znajdowały się trzy regały z książkami i jasne dębowe biurko. Na blacie 

leżał   opasły,   oprawiony   w   skórę   terminarz,   stał   monitor   komputera,   telefon   z   milionem 

przycisków, przybornik z długopisami oraz stos grubych teczek z aktami spraw. Na telefonie 

migała lampka, informując o nieodebranych wiadomościach.

Usiadłam   ostrożnie   za   biurkiem   i   włączyłam   komputer.   Na   szczęście   Richard   nie 

wylogował się z systemu ostatnim razem, więc znalezienie spisu telefonów i numeru jego 

matki  w  Palm Springs  zajęło  mi zaledwie  kilka minut.  Wyciągnęłam  z szuflady bloczek 

samoprzylepnych karteczek, zapisałam numer i schowałam kartkę do tylnej kieszeni spodni. 

Zadanie wykonane. Byłam całkiem niezła w te klocki.

Wyłączyłam  komputer, odłożyłam  bloczek z karteczkami  na miejsce  i już miałam 

wyjść, kiedy mój wzrok ponownie padł na stos teczek z poufnymi dokumentami. Obejrzałam 

się szybko przez ramię i choć było to zupełnie zbyteczne, sprawiło, że poczułam się lepiej. 

Nikogo nie było. Nikt nie patrzył. Byłam tu tylko ja. Sam na sam z aktami.

Próbowałam oprzeć się pokusie... ale jestem tylko człowiekiem.

Wzięłam   teczkę   z   samej   góry,   wiedząc,   że   gdyby   Richard   przyłapał   mnie   na 

przeglądaniu papierów, najpierw by się wkurzył, a potem wygłosił długi wykład o relacji 

klient   -   adwokat,   zasadzie   poufności   i   innych   takich.   Ale   to   była   wyjątkowa   sytuacja. 

Spóźniał mi się okres. Nie było mowy, żebym zrobiła ten cholerny test i borykała się z jego 

rezultatami bez niego. To przez niego musiałam nasikać na patyczek, więc ma przy mnie być, 

kiedy będę to robić.

Czując się w pełni usprawiedliwiona, otworzyłam teczkę.

Worthington   przeciwko   Pattersonowi.   Ku   mojemu   rozczarowaniu   zawierała   same 

oficjalne dokumenty napisane jakby w obcym języku. Zrozumiałam z tego wszystkiego może 

dwa słowa. To by było na tyle, jeśli chodzi o pikantne szczegóły.

Odłożyłam teczkę na stos w nadziei, że może w jednej z pozostałych znajdę coś o 

szantażu,   pogróżkach   czy   innych   ciemnych   sprawkach.   Nie   dopuszczałam   myśli,   że 

przeglądam dokumenty Richarda z czystego wścibstwa.

Wzięłam teczkę sprawy Elmer przeciwko Wainsrightowi.

- Co pani robi?

Moja głowa tak nagle odskoczyła w górę, że obawiałam się urazu kręgosłupa.

W   drzwiach   stał   nie   kto   inny   jak   Pan   Nikt.   Serce   stanęło   mi   w   piersi   i   szybko 

zlustrowałam go wzrokiem, sprawdzając, czy nie ma broni. Na szczęście nie zauważyłam 

spluwy. A biorąc pod uwagę, że miał na sobie ciasno opinający ciało granatowy T - shirt i 

dopasowane lewisy, raczej nie było możliwości, żeby gdzieś ją ukrywał. Wyglądał, jakby 

background image

dużo ćwiczył. Dana byłaby zachwycona.

- Hm?

Co hm? A, tak. Co robiłam.

- Szukam Richarda - zapiszczałam. Na jego widok nagle zamieniłam się w Myszkę 

Minnie. Odchrząknęłam,  próbując  przekonać  samą siebie,  że  nie boję  się tego  faceta. W 

końcu byliśmy w kancelarii prawnej. Nie mógł mnie tutaj zabić. Prawda?

Na wszelki wypadek cofnęłam się o krok. Lepiej być ostrożną, niż później żałować.

- Co za zbieg okoliczności - odparł, znacznie głębszym i łagodniejszym głosem, niż 

się spodziewałam. - Ja też. I co? Jakieś rezultaty?

Pokręciłam przecząco głową, obawiając się odezwać. A jeśli znowu włączy mi się 

głos dziecka z Klubu Myszki Miki. Ten facet był jednak niebezpieczny. I nie chodziło tylko o 

to, że mógł mieć gdzieś ukrytą broń. Jego mocno zarysowana szczęka i pewne spojrzenie 

ciemnych   oczu,   którym   szybko   omiótł   gabinet,   również   dawały   do   myślenia.   Byłam   też 

gotowa założyć się o moje sandały Spigi, że biała blizna przecinająca jego brew nie była 

wynikiem skaleczenia się kartką papieru.

Pan   Nikt   podszedł   powoli   do   biurka   Richarda   i   spojrzał   na   akta   sprawy,   którą 

próbowałam zgłębić.

- Znalazła tam pani coś ciekawego?

- Nie wiem. Nie rozumiem prawniczego żargonu. Jego usta drgnęły lekko w kącikach.

- Sprytne.

- Dzięki.

Oparł   się   swobodnie   o   biurko,   krzyżując   ręce   na   piersi.   Jego   bicepsy   niemal 

rozsadzały   rękawy   koszulki;   spod   prawego   znowu   wyjrzał   tatuaż.   Zdaje   się,   że   to   była 

pantera. Czarna i lśniąca. Z pazurami ostrymi jak brzytwy.

- Może jednak zechce mi pani powiedzieć, co tu tak naprawdę robi?

- Raczej nie. - Znowu pokręciłam przecząco głową.

Jego   twarz   rozjaśnił   leniwy,   szelmowski   uśmiech,   ciemne   oczy   błyszczały.   Taki 

uśmiech sprawia, że dziewczyna albo kuli się ze strachu, albo ma ochotę zedrzeć z faceta 

ciuchy.

Nie wiedzieć czemu, nagle zaschło mi w ustach. Oblizałam wargi.

- Okay - powiedział, przechylając głowę na bok. - Spróbujmy inaczej. Jak się pani 

nazywa?

- Maddie.

- Maddie i co dalej?

background image

- Maddie, dziewczyna Richarda. - Nie chciałam zdradzać mu swojego nazwiska, na 

wypadek gdyby figurowało w książce telefonicznej.

- Dziewczyna Richarda? Naprawdę? - Uniósł brew.

- Tak. Dziewczyna Richarda.

- Aha. - Zmierzył mnie wzrokiem.

- Co?

- Nic. Po prostu nie spodziewałem się, że lubi słodkie kobietki.

- Hej! - Oparłam ręce na biodrach, przybierając głos twardej laski. - Tak się składa, że 

dziś pozuję na dziewczynę Bonda.

- Spokojnie, dziewczyno Bonda. - Na jego usta znów wypłynął leniwy, niepokojący 

uśmiech. - Nie powiedziałem, że mi się nie podoba.

Przełknęłam ślinę.

- Och. - Cholera. Chciałam dalej odgrywać twardą laskę, ale przez ten jego seksowny 

uśmiech złego chłopca znowu włączyła się Myszka Minnie. - No dobrze, a pan kim jest?

- Detektyw Jack Ramirez. Departament Policji Los Angeles.

Ach,   tak.   W   myślach   puknęłam   się   ręką   w   czoło.   To   wyjaśniało,   dlaczego   miał 

spluwę. Miałam cichą nadzieję, że węszenie w cudzych rzeczach nie jest wykroczeniem.

Kąciki jego ust znowu się uniosły, jakby czytał w moich myślach.

- Jasmine nie wie, że pani tu jest, prawda?

Nie zaszczyciłam jego pytania odpowiedzią, co go tylko jeszcze bardziej rozbawiło. 

Nie skomentował tego, tylko zaczął przesłuchanie.

- Kiedy ostatni raz widziała pani Richarda Howe'a?

- W piątek. Mieliśmy zjeść razem lunch. O co tu w ogóle chodzi?

- Odwołał lunch?

- Nie, spóźniłam się. - Skrzywiłam się, poruszając drażliwy temat spóźnienia. - Kiedy 

tu przyjechałam, rozmawiał z panem, a potem... - Urwałam, przypominając sobie, jak Richard 

patrzył za Ramirezem, zanim nagle odwołał nasz lunch. Już wtedy wiedziałam, że coś jest na 

rzeczy. Nie podobało mi się, że przez to „coś” Richard spakował manatki i ulotnił się w 

nieznane.

Z trudem przełknęłam ślinę i spróbowałam zmienić temat.

- A w ogóle jak pan się tu dostał? - zapytałam, wiedząc, że jeśli Jasmine nie chciała 

wpuścić mnie, na pewno nie wpuściłaby gliniarza.

Wyszczerzył zęby w uśmiechu.

- Mam nakaz sądowy.

background image

Podwójne   och.   Nagle   moje   teorie   o   szantażu   i   ciemnych   sprawkach   przestały 

wydawać się takie fantastyczne.

- Nakaz sądowy? - zapiszczałam. - Ale mam prawo zachować milczenie?

Uśmiechnął się szerzej, a w jego lewym policzku pojawił się dołek. Widać było, że go 

to bawi. Mnie cała ta sytuacja nie wydawała się ani trochę zabawna. Mój chłopak zaginął, w 

jego   gabinecie   był   gliniarz   z   nakazem,   a   na   blacie   w   mojej   kuchni   leżał   test   ciążowy, 

czekając, aż znowu opiję się sprite'em. Nie, zdecydowanie nie było mi do śmiechu.

- To nakaz rewizji - wyjaśnił. Usiadł na biurku Richarda, wziął teczkę z dokumentami, 

które   przed   chwilą   przeglądałam   i   zaczął   je   studiować,   marszcząc   w   skupieniu   brwi. 

Najwyraźniej rozumiał więcej niż ja. Zerknęłam mu przez ramię, żeby sprawdzić, czy w 

dokumentach nie pojawiło się nagle jakieś przystępne tłumaczenie, ale nie. Nadal wszystko 

było po chińsku.

- Czego pan szuka? - zapytałam w końcu.

- Dowodów. - Nie był zbyt wylewny.

Jeśli chciałam informacji, musiałam je od niego wydostać.

- Okay, poddaję się. O co tu tak naprawdę chodzi?

Ramirez uniósł wzrok. Przyglądał mi się spod zmrużonych powiek, jakby zastanawiał 

się, ile może mi powiedzieć.

- W porządku. Pani chłopak - powiedział, podkreślając ostatnie słowo, jakby mi nie 

wierzył   -   jest   poszukiwany   w   związku   z   oskarżeniem   o   defraudację,   jakie   wnieśliśmy 

przeciwko jednemu z jego klientów, Devonowi Greenwayowi. - Urwał. - Słyszała pani o nim?

Owszem, słyszałam, i najwyraźniej moja mina mnie zdradziła. Devon Greenway był 

jednym   z   najważniejszych   klientów   Richarda.   Wiedziałam,   że   Richard   często   się   z   nim 

kontaktował. W zeszły czwartek odwołał nawet naszą kolację, żeby się z nim spotkać. Ale 

jeśli   Richard   miał   kłopoty,   nie   zamierzałam   być   tą,   która   wbije   ostatni   gwóźdź   do   jego 

trumny.

- Zdaje się, że nazwisko obiło mi się o uszy.

Ramirez   wbił   we   mnie   twarde   spojrzenie.   Super,   teraz   jeszcze   wychodziłam   na 

kiepską kłamczuchę.

- Devon Greenway jest prezesem Newtone Technologies - ciągnął. - Starają się wejść 

na   giełdę   i   dopełniają   formalności   z   Komisją   Papierów   Wartościowych   i   Giełd.   Jednak 

niezależny audyt finansów firmy wykazał drobne nieprawidłowości.

- Jak drobne?

- Rozbieżności w rachunkach na dwadzieścia milionów dolarów.

background image

- Wow. - Zdecydowanie wybrałam złą branżę.

- Zanim zdążyliśmy wnieść oskarżenie, Greenway zniknął.

- Z gotówką?

- Zgadza się. Pieniądze zostały przelane z Newtone na konto z upoważnieniem, skąd w 

paru ratach trafiły do firmy PetriCorp. Na pierwszy rzut oka wszystko wyglądało cacy, ale 

potem zorientowaliśmy się, że PetriCorp istnieje tylko na papierze. Niech pani zgadnie, kto 

jest jej właścicielem.

- Devon Greenway?

- Blisko.   Firma   jest   zarejestrowana   na   jego   żonę   Celię,   która   występuje   w 

dokumentach   pod   panieńskim   nazwiskiem   Wesley.   Sęk   w   tym,   że   konta   PetriCorpu   też 

zostały wyczyszczone. Ślad na papierze urywa się na osobie, która założyła rachunki.

Poczułam ucisk w żołądku.

- Na Richardzie?

- Bingo.   -   Ramirez   rozparł   się   na   krześle   i   skrzyżował   ramiona,   bacznie   mi   się 

przyglądając.

Starałam się nie okazać, jak bardzo jestem poruszona.

- Czy Richard jest o coś podejrzany? Twarz Ramireza była nieprzenikniona.

- Jest osobą powiązaną ze sprawą.

Oho.   Obejrzałam   dość   odcinków   serialu  Prawo   i   porządek,  żeby   wiedzieć,   co   to 

oznacza. Jak najszybciej musiałam odnaleźć Richarda. Zanim zrobi to Ramirez.

Z prędkością błyskawicy ulotniłam się z kancelarii. Nie zaczekałam nawet, aż Jasmine 

wyjdzie na przerwę, tylko wypadłam z powrotem przez szklane drzwi i przecięłam biegiem 

recepcję, słysząc, jak Miss Plastik woła za mną „oszustka”.

W głowie kręciło mi się przez całe dwie przecznice drogi do samochodu. W zeszłym 

tygodniu Richard wystawił mnie do wiatru, żeby pójść na kolację z Greenwayem. Jeśli to, co 

mówił Ramirez, było prawdą, było to na dzień przed tym, zanim Richard uciekł w nieznane. 

Aż bałam się pomyśleć, czego dotyczyło tamto spotkanie.

Nie, żebym  uważała, że Richard naprawdę jest w coś zamieszany.  Był  na to zbyt 

porządny; nie mógł nawet znieść przekrzywionego krawata. Nigdy nie zgodziłby się na udział 

w nielegalnym przedsięwzięciu. Jeśli jednak nieświadomie pomógł Greenwayowi, możliwe, 

że wiedział więcej, niż powinien. A jeśli Greenway był pozbawionym skrupułów przestępcą, 

jak   to   sugerował   Ramirez,   to   Richardowi   mogło   grozić   niebezpieczeństwo.   Mimo   to 

wątpiłam, by wyszło mu na dobre, gdyby pierwsza znalazła go policja. Jakkolwiek na to 

spojrzeć, Richard wpakował się w niezłe tarapaty.

background image

Wdrapałam się po schodach na drugi poziom parkingu, odpaliłam dżipa i wyjechałam 

na   Grand.   Stałam   właśnie   na   czerwonym   świetle,   zastanawiając   się,   co   dalej,   kiedy 

zobaczyłam,  jak z budynku Richarda wychodzi  Ramirez.  Wskoczył  do swojego czarnego 

SUV - a, zaparkowanego w niedozwolonym miejscu (jedna z korzyści bycia gliną), odpalił 

silnik   i   włączył   się   do   ruchu,   trzy   samochody   przede   mną.   Kiedy   zapaliło   się   zielone, 

przemknął między samochodami i skręcił ostro w Ósmą ulicę. Odruchowo pojechałam za 

nim.

Czy wiedziałam, co robię? Nie. Ale było dla mnie oczywiste, że Richard nie pojechał 

zajmować się niedomagającą matką. Innych pomysłów nie miałam.

Sądziłam, że jestem bardzo przebiegła, trzymając się w odstępie dwóch samochodów 

od   Ramireza,   który   jechał   stodziesiątką   na   południe.   Przebiliśmy   się   przez   śródmieście, 

przecinając dzielnice Watts i Compton, aż wreszcie znaleźliśmy się na czterystapiątce. Jechał 

z rozsądną prędkością a ja żałowałam, że nie mam mniej rzucającego się w oczy samochodu. 

Choć   uwielbiałam   swojego   czerwonego   dżipa,   zupełnie   nie   wtapiałam   się   w   tło. 

Zapamiętałam   sobie,   żeby   pożyczyć   jasnobrązowego   saturna   Dany,   jeśli   jeszcze   kiedyś 

przyjdzie mi do głowy bawić się w szpiega.

Ramirez   jeszcze   jakiś   czas   jechał   na   południe,   aż   w   końcu   skręcił   na 

dwudziestkędwójkę i skierował się na wschód w stronę piątki i Orange County. Robiło się 

późno i wiedziałam, że na piątce będzie tłoczno. A ja umierałam z głodu. Sięgnęłam do 

schowka, w nadziei, że Dana zostawiła tam jakiegoś proteinowego batonika. Znalazłam tylko 

paczkę stęchłych krakersów i listek gumy. Zaczęłam zajadać krakersy, mając nadzieję, że 

Ramirez wkrótce zatrzyma się przy Taco Bell.

Nic   z   tego.   Dotarliśmy   do   piątki,   gdzie   czarny   SUV   zjechał   na   lewy   pas, 

przygotowując się do długiej jazdy. Jęknęłam i zanotowałam w pamięci, żeby się zawczasu 

najeść, jeśli jeszcze kiedyś będę śledziła gliniarza.

Kiedy byłam już bliska zrezygnowania z całej zabawy, a w oczy zajrzało mi widmo 

śmierci głodowej, Ramirez zjechał z autostrady na Bear Street, kierując się w stronę San 

Joaquin Corridor. Serce zabiło mi mocniej, kiedy uświadomiłam sobie, że zmierzamy w sam 

środek najbardziej ekskluzywnej dzielnicy handlowej w Orange County. Może Ramirez nie 

był wcale taki zły.

Kiedy   zbliżaliśmy   się   do   centrum   handlowego   South   Coast   Plaza,   SUV   skręcił, 

oddalając się od dzielnicy handlowej w stronę mieszkalnej. Wkrótce wzdłuż ulic pojawiły się 

piętrowe wille w hiszpańskim stylu i domy stylizowane na angielskie rezydencje  w stylu 

Tudorów. W końcu Ramirez zatrzymał  się przy olbrzymim,  nowoczesnym domu, którego 

background image

jedna ściana była wykonana w całości ze szkła. Domyślałam się, że został zaprojektowany 

przez jakiegoś znanego architekta - poznawałam to po skosach i załamaniach konstrukcji, 

która sprawiała wrażenie, jakby mogła runąć przy mocniejszym podmuchu wiatru. Niewielki 

ogródek wypełniała głównie trawa i dekoracyjne kamienie, co znakomicie komponowało się z 

surowym pięknem szklanej konstrukcji.

Ramirez   zaparkował   SUV   -   a,   wysiadł   i   podszedł   do   domu.   Zatrzymałam   się   po 

drugiej stronie ulicy, kuląc się na siedzeniu, na wypadek gdyby obejrzał się za siebie. Na 

szczęście tego nie zrobił. Jestem pewna, że mój czerwony dżip bardzo się wyróżniał wśród 

stojących wzdłuż ulicy jaguarów i beemek w neutralnych kolorach.

Ramirez   zapukał   do   drzwi   wejściowych   i   czekał.   Po   chwili   zapukał   jeszcze   raz. 

Najwyraźniej nikogo nie było w domu. Osunęłam się bezwładnie na siedzeniu na myśl, że 

przejechałam taki kawał drogi na próżno, w dodatku o pustym żołądku.

Pan Czarna Pantera obejrzał się przez ramię,  jakby obawiał się, że ktoś może go 

obserwować.   Nawyk   prawdziwego   gliniarza...   Byłam   pod   wrażeniem.   Jeszcze   bardziej 

opuściłam się na siedzeniu, tak że ponad dolną krawędzią szyby wystawały tylko moje oczy i 

nos. Najwyraźniej Ramirez uznał, że nie jest obserwowany, bo obszedł dom i zniknął za 

malowaną drewnianą furtką na tyłach.

Czekałam. Nic się nie działo.

Cholera.   A   jeśli   forsował   drzwi,   żeby   dostać   się   do   środka?   Może   miał   tam   już 

skutego kajdankami Richarda? Otworzyłam drzwi samochodu, wysiadłam ostrożnie i skulona, 

prawie w kucki, ruszyłam na drugą stronę ulicy. Po chwili zdałam sobie sprawę, jak głupio 

muszę wyglądać. Wyprostowałam się więc i dumnie obeszłam dom, zupełnie jakbym była u 

siebie.

Ogród   za   domem   było   znacznie   okazalszy   od   tego   od   frontu.   Rosły   tu   palmy, 

sukulenty oraz kwiaty strelicji, zwanej „rajskim ptakiem”. W zboczu wzgórza, na którym stał 

dom,   wyodrębniono   kilka   poziomów,   z   wydzieloną   częścią   na   grillowanie,   zadaszonym 

tarasem oraz basenem o olimpijskich wymiarach.  Ramirez  stał na najniższym  poziomie i 

spoglądał   na   basen.   Nie   widziałam,   na   co   dokładnie   patrzy,   więc   szybko   przemknęłam 

między zaroślami, wdrapując się o poziom wyżej od niego. Wyprostowałam się, żeby lepiej 

widzieć.

Niestety, nierówne podłoże plus moje ponad pięciocentymetrowe obcasy sprawiły, że 

się pośliznęłam. Zaczęłam machać rękami, próbując odzyskać równowagę, ale było za późno. 

Poleciałam głową do przodu i nim mogłam się powstrzymać, krzyknęłam.

Ramirez odwrócił się i zobaczył, jak młócę powietrze rękami, a potem lecę prosto na 

background image

niego.

- Jezu...   -   wymamrotał,   po   czym   upadł   ze   stłumionym   jęknięciem,   kiedy   na   nim 

wylądowałam.

Muszę przyznać, że wolałam takie lądowanie od runięcia na ziemię, choć nie jestem 

pewna, które było boleśniejsze. Napakowany tors Ramireza nawet nie drgnął. Zastanawiałam 

się, ile godzin dziennie spędza na siłowni.

- Co pani tu robi, do cholery?  - warknął, z nosem zaledwie kilka centymetrów od 

mojego.

Zamrugałam, starając się zignorować falę ciepła, którą poczułam, kiedy jego mięśnie 

się pode mną poruszyły.

- Jechałam za panem.

- Tyle to sam wiem. Ale uznałem, że zostanie pani w samochodzie. To by było na tyle, 

jeśli chodzi o błyskotliwą karierę Maddie, kobiety szpiega.

Zeszłam z niego, niezgrabnie wracając do pionu. Zapamiętać: prawdziwe dziewczyny 

Bonda nie noszą szpilek od Jimmy'ego Choo.

- Przepraszam   -   wymamrotałam,   pewna,   że   zabrzmiało   to   równie   głupio,   jak   się 

czułam.

Ramirez burknął coś w odpowiedzi, podniósł się i otrzepał sobie tyłek. Starałam się 

nie gapić. W każdym razie nie za bardzo.

- Następnym razem włożę baleriny - zapowiedziałam.

- Mądrala - mruknął. Nie sięgnął jednak po broń przy pasku, co uznałam za dobry 

znak.

- Czyj to dom? - zapytałam.

Oczy   Ramireza   pociemniały.   Zacisnął   szczękę,   aż   na   szyi   wyskoczyła   mu   mała, 

pulsująca żyłka.

- Jej. - Wskazał na basen.

Spojrzałam na czystą, niebieską wodę, mieniącą się w promieniach popołudniowego 

słońca.

- Och!

Poczułam,   że   zaraz   zwrócę   wszystkie   krakersy.   Przed   oczami   tańczyły   mi   czarne 

plamki. Elegancki ogródek zawirował i gdyby nie ramię Ramireza, którym natychmiast oplótł 

mnie w pasie, zaliczyłabym kolejne twarde lądowanie.

W basenie była wysoka, szczupła kobieta, z obłokiem rudych włosów.

Unosiła się na powierzchni z twarzą do dołu.

background image

ROZDZIAŁ 4

Między palmami błyskały czerwone i niebieskie światła, odbijając się w basenie, na 

który teraz starałam się nie patrzeć. Mężczyźni w czarnych T - shirtach z napisem „technik 

policyjny” na plecach pełzali po stoku niczym mrówki, zatrzymując się od czasu do czasu, by 

schować w plastikowej torebce grudkę ziemi czy włos. Co pięć sekund trzeszczały policyjne 

krótkofalówki,   przekazując   niezrozumiałe   dla   mnie   komunikaty   pilnującym   basenu 

umundurowanym   gliniarzom,   którzy   czekali   na   policyjnego   lekarza.   Ja   siedziałam   ze 

spuszczoną głową, starając się powstrzymać od wymiotów.

- Wszystko w porządku? - zapytał Ramirez.

- W porządku - odparłam, tyle że zabrzmiało to jak zduszone „wposzonku”, ponieważ 

nadal   tkwiłam   z   głową   między   kolanami.   Siedziałam   w   tej   pozycji   na   tekowym   leżaku, 

czekając,   aż   ogródek   przestanie   wirować   i   sprzed   moich   oczu   znikną   czarne   plamki. 

Pamiętałam   jak   przez   mgłę,   że   Ramirez   przeniósł   mnie   tu   z   drugiego   końca   ogródka, 

jednocześnie wzywając wsparcie. Wszystko to wydawało się złym snem i nie mogłam się 

doczekać, kiedy wreszcie się obudzę.

- Nic ci nie będzie. Weź tylko kilka głębokich oddechów. - Ramirez usiadł obok mnie. 

A raczej słyszałam, jak siada obok mnie, i czułam ciepło jego ciała.

Zerknęłam w górę, starając się patrzeć na Ramireza, a nie na basen, skąd dobiegały 

pluski policjantów, którzy wyciągali ciało kobiety.

- Nie   żyje,   prawda?   -   Wiem,   głupie   pytanie.   Ale   musiałam   je   zadać.   Tak   bardzo 

chciałam, żeby nic jej nie było. Żeby się okazało, że to wielka pomyłka albo wyjątkowo 

drastyczny odcinek Ukrytej kamery.

- Na dwieście procent.

- Kim ona jest? - Urwałam i się poprawiłam. - To znaczy, była?

Ramirez patrzył na mnie, mrużąc ciemne oczy. Wiedziałam, że zastanawia się, czy 

traktować   mnie   jak   podejrzaną,   świadka,   czy   tylko   głupią   blondynkę,   która   nie   potrafi 

utrzymać   równowagi   w   nowych   szpilkach.   Wreszcie   przemówił,   najwyraźniej   wybierając 

wariant z głupią blondynką.

- Celia Greenway.

Z   trudem   przełknęłam   ślinę,  rozważając,   jak  najlepiej  ująć  w   słowa   moje   kolejne 

pytanie.

- Hm, nie pośliznęła się i wpadła do basenu, co? Ramirez pokręcił powoli głową.

- Jesteś pewien? Przytaknął.

background image

- To było... to znaczy, czy... - Wypowiedzenie na głos słowa „morderstwo” zupełnie 

mnie przerosło. To wszystko przypominało bardziej powieść Johna Grishama niż prawdziwe 

życie. Na litość boską jestem projektantką obuwia dziecięcego. Nie zwykłam natykać się na 

zwłoki w eleganckich basenach w Orange County.

Zamiast zagłębiać się we własną psychikę, spróbowałam inaczej.

- Ktoś jej pomógł, prawda?

Ramirez   się   zawahał.   Fakt,   że   od   pół   godziny   siedziałam   skulona   w   pozycji 

embrionalnej najwyraźniej, nie skłaniał go do zwierzeń.

Wyprostowałam się, starając się sprawiać wrażenie opanowanej, co nie było łatwe.

- Możesz mi powiedzieć. Jestem twardą laską. - Tak, jasne. Nie odrywałam od niego 

wzroku,   robiąc   wszystko,   by   nie   patrzeć   na   nosze   na   kółkach,   na   których   wywożono 

nieszczęsną panią Greenway w czarnym worku.

Poddał się.

- Tak, wygląda na to, że została zamordowana.

Żołądek znowu podszedł mi do gardła, ale oparłam się pokusie, żeby wetknąć głowę 

między kolana. Ramirez mówił dalej.

- Oficjalna przyczyna śmierci zostanie ogłoszona dopiero po przeprowadzeniu autopsji 

przez lekarza sądowego. Ale jej ciało nosi wyraźne ślady przemocy. Całą szyję ma fioletową.

- Została uduszona?

Ramirez przeniósł wzrok na basen.

- Na to wygląda.

Choć   było   mi   bardzo   szkoda   tej   biednej   kobiety,   moje   myśli   natychmiast 

powędrowały ku Richardowi. Przed oczami stanął mi nieprzyjemny obraz mojego chłopaka 

pływającego twarzą do dołu w basenie w Orange County. Przestałam udawać twardą laskę i 

znowu   wetknęłam   głowę   między   kolana,   wciągając   głęboko   powietrze,   które   pachniało 

moimi skórzanymi butami, chlorem i zimnym potem, którego strużkę czułam na plecach.

- Jesteś pewna, że nic ci nie jest? - zapytał Ramirez.

- Jestem pewna - odparłam, tyle że zabrzmiało to jak „jestpena”.

- Zupełnie nie umiesz kłamać.

- Co ty powiesz?

- No dobrze, skoro „nic ci nie jest”, może odpowiesz teraz na kilka pytań dotyczących 

twojego chłopaka?

Znieruchomiałam,  a   przez  głowę   przemknęła  mi   straszliwa   myśl.   A   jeśli   Ramirez 

myśli, że Richard ma coś wspólnego ze śmiercią Celii. To niemożliwe. Chyba.

background image

- Jakich pytań? - Oddałabym wszystko, żeby dowiedzieć się, co chodzi mu po głowie, 

ale choć z całych sił starałam się rozszyfrować jego kamienny wyraz twarzy, na nic się to nie 

zdało. Ze swoją pokerową miną mógłby się nieźle obłowić w Las Vegas.

- Zacznijmy od miejsca jego pobytu.

- Mówiłam ci już, że nie wiem, gdzie jest Richard. Myślisz, że siedziałabym tutaj, 

gdybym to wiedziała? - Powiedziałam to wysokim, jękliwym głosem, którego nie używałam 

od czasu, kiedy w szóstej klasie zgubiłam aparat na zęby. Powstrzymałam napływające do 

oczu łzy. - Naprawdę nie wiem, gdzie on jest.

Ramirez  przyglądał  się  mi  przez  chwilę.   W jego  zmrużonych  oczach   dostrzegłam 

prawdziwe, niewypowiedziane pytanie.

- Richard tego nie zrobił - powiedziałam dobitnie, kręcąc głową, tak gwałtownie, że 

prawie wróciły tańczące czarne plamki. - Nie jest mordercą. Jest prawnikiem. Jeśli jest na 

kogoś  wkurzony,  wytacza  mu proces. Nigdy, przenigdy nie zrobiłby czegoś takiego. Nie 

znasz go.

Przechylił głowę na bok.

- A ty znasz?

Przygryzłam wargę. Dobre pytanie. Myślałam, że znam. Ale wyglądało na to, że były 

w jego życiu sprawy, o których zapomniał mi powiedzieć.

Na   szczęście   nie   musiałam   odpowiadać,   bo   właśnie   podszedł   do   nas   jeden   z 

techników. Zupełnie nie przypominał przystojniaków z  Kryminalnych zagadek Las Vegas. 

Był wysoki, chudy i łysy jak kolano. Miał haczykowaty nos i małe, świdrujące oczka, przed 

którymi nic nie mogło się ukryć.

- Jest gotowa? - zwrócił się do Ramireza, zupełnie jakbym była meblem.

Ramirez zerknął na mnie.

- Nie jestem pewien.

- Gotowa na co? - zapytałam.

Żaden z mężczyzn nie zareagował. Technik postawił na ziemi swoją czarną torbę.

- Myślę, że powinienem ją załatwić, zanim jeszcze bardziej skazi teren.

- Zanim skażę teren?

Ramirez posłał mi kolejne taksujące spojrzenie.

- Śmiało bierz się do roboty. Jest gotowa.

- Gotowa na co? - Pomyślałam, że za chwilę znowu włączy mi się głosik Myszki 

Minnie. Nerwowo zerkałam raz na jednego, raz na drugiego.

Ramirez   westchnął,   po   czym   przemówił   cierpliwym   tonem,   jakby   się   zwracał   do 

background image

przedszkolaka.

- Pobierzemy próbki twoich włosów, odciski palców i butów. Byłaś obecna na miejscu 

zbrodni. Musimy mieć pewność, że możemy cię wykluczyć z dalszego śledztwa.

Technik wyciągnął niewielką rolkę, podobną do tej, jakiej używałam, by pozbyć się 

sierści   z   moich   czarnych   kaszmirowych   ubrań   po   każdej   wizycie   u   mamy   i   jej   zgrai 

pręgowanych   kotów.   Małe   oczka   mężczyzny   bacznie   mnie   obserwowały,   jakbym   była 

jednym wielkim chodzącym dowodem. Bez zbędnych ceregieli zaczął jeździć rolką po moim 

niebieskim topie, ramionach, udach, ba, zapuszczał się nawet w miejsca, których większość 

facetów nie dotykała, bez uprzedniego postawienia mi kina i kolacji.

Ramirez wyglądał na rozbawionego.

- To nie jest śmieszne - powiedziałam z całą godnością, na jaką było mnie stać, będąc 

molestowana za pomocą rolki do odzieży.

- Nikt nie mówi, że jest - odparł, tyle że jego oczy zmrużyły się w kącikach, kiedy to 

mówił.

Postanowiłam zmienić temat.

- Mogę cię o coś zapytać?

- Strzelaj.

- Domyślam się, że to dom Celii Greenway. Przytaknął.

- Wiedziałeś, że ona...

- Będzie martwa?

Wzdrygnęłam  się.  To  słowo  wydawało   się  takie ostateczne.  Oznaczało,  że  biedna 

Celia Greenway już nigdy nie zazna radości megawyprzedaży, jaką organizowali dwa razy do 

roku   w   Bloomingdales,   nie   będzie   się   rozkoszować   zapachem   nowiutkich   skórzanych 

czółenek, nie ucieszy się na widok jedynej w swoim rodzaju torby znalezionej w koszu z 

rzeczami   przecenionymi   o   połowę.   Możecie   się   śmiać,   ale   to   właśnie   takie   drobiazgi 

sprawiają, że życie jest piękne.

Próbowałam to jakoś złagodzić.

- Poszła popływać.

- Nie, nie wiedziałem. Chciałem z nią po prostu porozmawiać.

Technik schował rolkę do plastikowego woreczka, który następnie odłożył do czegoś, 

co wyglądało jak czarna skrzynka wędkarska na przynęty i akcesoria. Wyjął pęsetę i zaczął 

się przyglądać moim włosom.

- O co chodzi? - zapytałam.

Facet nie odpowiedział, tylko krążył wokół mnie, przypatrując się badawczo moim 

background image

blond pasemkom.

- Co on robi? - zapytałam Ramireza.

- Potrzebuje próbki włosów, najlepiej z cebulką, żeby zbadać DNA.

- DNA? Nie zgodziłam się, żebyście badali moje DNA. Niech on odczepi się od moich 

włosów.

Ramirez zmrużył oczy.

- Trzeba się było trzymać z daleka od miejsca zbrodni. Aha.

Zacisnęłam usta, żeby nie przegiąć. Byłam pewna, że gdyby Ramirez chciał, mógłby 

mi nieźle uprzykrzyć życie. Wiedziałam, że wtargnęłam na teren prywatny i mieszałam się w 

nie swoje sprawy, a także że miałam na sumieniu całe mnóstwo pomniejszych grzeszków, na 

które gliniarze nie patrzą  zbyt  przychylnie.  Poza tym  to, w jaki sposób  Ramirez  pytał  o 

Richarda, kazało mi podejrzewać, że nie stoimy po tej samej stronie. Wolałam nie mieć w 

nim wroga. I bez tego miałam dość problemów.

Jeden z umundurowanych gliniarzy zawołał Ramireza do basenu, a ja zostałam sam na 

sam z technikiem, który nadal krążył wokół mojej głowy, szukając idealnego kosmyka. W 

końcu znalazł go i wyrwał (dodam, że nie był przy tym zbyt delikatny). Potem napełnił dwie 

plastikowe tacki gipsem i kazał mi w nie wejść. Zrobiłam to, ale dopiero po tym, jak przysiągł 

na   życie   swojej   matki,   że   gips   zmyje   się   z   moich   butów.   Śmierć   pani   Greenway   była 

wystarczającą tragedią jak na jeden dzień. Po co dodawać do tego zrujnowane buty za trzysta 

dolców.

Kiedy   Pan   Haczykowaty   Nos   z   laboratorium   kryminalistycznego   pracował,   ja 

odważyłam   się   ponownie   spojrzeć   na   basen.   Bez   pływającego   w   nim   ciała,   z   wodą 

połyskującą w popołudniowym słońcu, nie wyglądał ani trochę złowieszczo. Gdyby ubrać 

kręcących się dookoła techników w spodnie khaki i kolorowe T - shirty, cała sceneria nie 

różniłaby się ani o jotę od przeciętnego dnia w Orange County.

To tylko dowodziło, jak mylące bywają pozory.

Zamknęłam   oczy,   rozkoszując   się   promieniami   słońca   na   twarzy   i   próbując 

uporządkować to, czego się dzisiaj dowiedziałam.

Devon Greenway podprowadził ze swojej firmy dwadzieścia milionów dolarów. Celia 

i Richard jako jedyni znali szczegóły. Celia nie żyła, a Richard zaginął. Miałam nadzieję, że 

Richard po prostu ukrywa się przed Greenwayem, a nie gdzieś...

Pływa.

- Skończyłeś? - Ramirez ponownie do nas podszedł i zwrócił się do technika, który 

pakował gipsowe odlewy do innej czarnej torby.

background image

- Mam   już   wszystko,   czego   potrzebuję   -   odparł   mężczyzna,   podnosząc   swój 

ekwipunek.

- To dobrze.

Technik   skinął   mi   szorstko   głową,  co   odebrałam   jako   podziękowanie   za   w   miarę 

udaną współpracę, i zszedł na dół. Ramirez patrzył za nim chwilę, a potem usiadł obok mnie.

Blisko.

Za blisko. Odsunęłam się, niemal dusząc się wydzielanymi przez niego feromonami.

Zwrócił się w moją stronę. Jego oczy były ciemniejsze od podwójnego espresso, a 

kąciki ust drgały w uśmiechu.

- Denerwujesz się przy mnie?

Ja miałabym się denerwować? Skąd.

Skinęłam głową. Czasami jestem strasznym tchórzem.

Uśmiechnął się szeroko, odsłaniając białe, wilcze zęby.

- To dobrze - powiedział.

Odwróciłam   wzrok,   woląc   widok   basenu   od   szelmowskiego   błysku   w   oczach 

Ramireza. Pewnie właśnie tak błyszczały mu oczy, kiedy zaciągał kogoś do więzienia.

Albo do łóżka.

Nie żebym chciała to sprawdzić. (Rety!)

- No   dobrze...  -  powiedziałam,  odchrząkując.  -  Co  teraz?  Ramirez   przysunął  się   i 

swobodnie   objął   mnie   ramieniem.   Poczułam   zapach   płynu   do   zmiękczania   tkanin   i 

antyperspirantu Axe.

- Teraz - odparł, nachylając się do mnie - zabiorę cię do domu. Rety, rety!

Szczęśliwie udało mi się przekonać Ramireza, że czuję się wystarczająco dobrze, aby 

sama   prowadzić.   W   końcu   minęła   cała   godzina,   od   kiedy   udawałam   embriona.   Nie 

wspominając już o tym, że nie byłam psychicznie przygotowana na powrót do Santa Monica 

w   piekielnych   korkach   godzin   szczytu,   w   towarzystwie   Króla   Hormonów.   Poza   tym   nie 

byłam zachwycona myślą, że miałabym tu wrócić jutro po mojego dżipa. Szczerze mówiąc, 

zdecydowałam, że przez jakiś czas będę się trzymać z daleka od Orange County (no, chyba że 

urządzą wyprzedaż w Block).

Kiedy wreszcie dotarłam do swojego mieszkania, było już ciemno, a ja umierałam z 

głodu.   Zrobiłam   sobie   zapiekaną   kanapkę   z   serem   (z   toną   ciągnącego   cheddara),   którą 

popiłam dietetyczną colą. Po przeżyciach dzisiejszego dnia miałam ochotę napić się piwa, ale 

zważywszy   na   mój   spóźniający   się   okres,   uznałam,   że   to   zły   pomysł.   Wcisnęłam   guzik 

odtwarzania na automatycznej sekretarce, modląc się w duchu, żeby było coś od Richarda.

background image

Miałam jedną wiadomość od mamy (zaklepała stolik w Beefcakes na swój wieczór 

panieński. Fuj!), jedną od Podrabianego Tatusia (kupił kosz z ręcznie dzierganą wyprawką dla 

dzidziusia Molly Inkubatora. Podwójne fuj!) i jedną od Dany, która pytała, czy zobaczyłam 

już różową kreskę (nie wiem, ile razy musiałabym powtórzyć „fuj”, żeby wyrazić, jak się 

poczułam).

Żadnej wiadomości od Richarda.

Spojrzałam na test ciążowy nadal leżący na kuchennym blacie i nagle zrobiło mi się 

niedobrze. Chciało mi się płakać. Miałam wrażenie, że moje życie zamieniło się w serial pod 

tytułem  Prawo   i   porządek:   misja   dla   blondynki.  W   tym   tygodniu   nasza   odlotowo,   choć 

niepraktycznie ubrana bohaterka natyka się na zwłoki podczas poszukiwań swojego chłopaka 

malwersanta, który dał nogę, a jej okres nadal się spóźnia.

Nie zapominajmy też o przystojnym detektywie Jacku Ramirezie, głównym bohaterze 

serialu.   Ramirez   równa   się   niebezpieczeństwo   przez   duże   N,   dodatkowo   podkreślone   i 

napisane kursywą.

Chwyciłam kolejną puszkę dietetycznej coli, starając się zignorować falę gorąca, jaka 

mnie zalała na myśl o Ramirezie. Na swoją obronę powiem, że większości kobiet trudno 

byłoby zachować spokój przy takim facecie jak on.

Rozłożyłam się na materacu i włączyłam telewizor, tłumacząc sobie, że nie o takich 

rzeczach powinna myśleć ciężarna kobieta. Nie powinnam fantazjować o twardym jak skała 

brzuchu, szelmowskich, brązowych oczach i uśmiechu, na widok którego Mona Liza sama 

zdarłaby   z   siebie   ubranie.   Powinnam   pomyśleć   o   wypiciu   litra   wody,   zabraniu   testu 

ciążowego do łazienki i stawieniu czoła temu, co pokaże. I zrobię to. Spojrzałam na test. 

Wkrótce.

Włączyłam  Lettermana  i   wygodnie   się   ułożyłam.   Właśnie   omawiał   „Dziesięć 

głównych sygnałów, że za długo przebywałeś na słońcu”. Dotarł zaledwie do numeru piątego 

(„George Hamilton wygląda przy tobie jak albinos”), kiedy zasnęłam.

Śnił mi się Ramirez, przepływający kolejne długości basenu w błyszczącej niebieskiej 

wodzie.

Nago.

Następnego ranka wyciągnęłam zapomniany numer telefonu z tylnej kieszeni dżinsów 

i zadzwoniłam do matki  Richarda. Szczerze mówiąc, nie spodziewałam się, że go u niej 

znajdę, ale doszłam do wniosku, że nie zaszkodzi spróbować.

Jego   matka   oczywiście   nie   miała   od   niego   żadnych   wiadomości,   od   czasu   kiedy 

dzwonił złożyć jej życzenia urodzinowe trzy tygodnie wcześniej. Zadzwoniłam więc do jego 

background image

sprzątaczki,   ogrodnika   i   pralni,   pytając,   czy   nie   widzieli   Richarda   w   ostatnich   dniach. 

Niestety, Richard zniknął z powierzchni ziemi w zeszły piątek i od tamtej pory nikt go nie 

widział.

Przygotowałam sobie filiżankę kawy i ciastka z lukrem czekoladowym. Jadłam przy 

kuchennym   blacie,   rozważając   możliwości   dalszego   działania.   Nie   było   ich   zbyt   wiele. 

Mogłam   sama   namierzyć   Richarda   albo   pozwolić,   by   zrobił   to   Ramirez,   co   pewnie 

skończyłoby dla mojego chłopaka aresztowaniem. Nie wierzyłam, że jest winny defraudacji, 

ale jego tajemnicze zniknięcie z pewnością nie dodawało wiarygodności teorii, że jest tylko 

niewinnym   świadkiem.   Jeśli   nie   chciałam   odwiedzać   Richarda   w   więzieniu,   musiałam 

znaleźć go pierwsza.

Postanowiłam zacząć od początku. Od miejsca, w którym widziałam Richarda po raz 

ostatni. Jego kancelarii.

Niestety,   wiedziałam,   że   niełatwo   będzie   jeszcze   raz   przedostać   się   do   twierdzy 

strzeżonej przez Jasmine. Mój genialny plan? Zaczekać, aż wyjdzie na przerwę.

Pojechałam   pod   kancelarię   i   zaparkowałam   samochód   po   drugiej   stronie   ulicy. 

Dokładnie o dwunastej trzy z budynku wyszła Jasmine i kręcąc swoim odzianym w miniówkę 

tyłkiem, oddaliła się na lunch.

Wyskoczyłam z auta, wrzuciłam do parkometru kilka ćwierćdolarówek i pognałam 

przez   jezdnię.   Po   chwili   szłam   po   wyłożonej   wykładziną   podłodze   do   stanowiska 

recepcjonistki, które o tej porze zajmowała zmienniczka Jasmine, Althea, młodsza kancelistka 

z wyraźnym przodozgryzem górnym.

- Dzień dobry, Altheo - zagadnęłam wesoło, kładąc na blacie swoją malutką torebkę 

od Kate Spade.

Althea przywitała mnie niezrozumiałym burknięciem, unikając kontaktu wzrokowego. 

Miała   na   sobie   niebiesko   -   szary,   powyciągany   kardigan,   w   którym   przy   wzroście   metr 

pięćdziesiąt dwa i siedemdziesięciu  kilogramach  wagi wyglądała jak wielki ziemniak. Jej 

kręcone   ciemnoblond   włosy   (ale   niezrobione   farbą   Clairola,   tylko   w   naturalnym   mysim 

kolorze) były z jednej strony zebrane na bok do tyłu i upięte szylkretową spinką. Duże zielone 

oczy łypały na mnie zza grubych szkieł okularów, w których wyglądała jak Pan Magoo.

- Pewne już słyszałaś, że Richard wybrał się na małą wycieczkę?

Althea poczerwieniała. Najwyraźniej wszyscy wiedzieli, że Richard dał nogę.

Nachyliłam się do niej poufale.

- Była tu policja? Althea skinęła głową.

- Siedzieli tu wczoraj cały dzień. Zabrali trzy kartony dokumentów.

background image

Cholera.  Ramirez  był  dobry. Zastanawiałam  się, czy tracę  czas, podążając śladem 

Richarda, a teraz także i Ramireza. Spróbowałam innej taktyki.

- Altheo, czy byłaś tu, zanim Richard wyszedł w zeszły piątek?

- Aha.   Byłam   w   copyroomie,   kserowałam   akta   sprawy   Johnsona,   kiedy   przyszedł 

Richard, żeby skorzystać z niszczarki.

Niszczarki? Serce zaczęło mi mocniej bić.

- Nie widziałaś co niszczył?

- Nie,   ale   gliniarze   i   tak   zabrali   wszystko,   co   do   skrawka.   Cholera   do   kwadratu. 

Ramirez naprawdę był dobry.

- Czy mówił coś do ciebie, zanim wyszedł?

- Tylko żebym nie zapomniała przekazać akt panu Chestertonowi.

- Richard prowadził tę sprawę?

- Tak. Ale powiedział, że ma się nią zająć Chesterton.

- Aha. No cóż, dzięki, Altheo. Słuchaj, wskoczę tylko na chwilę do gabinetu Richarda, 

bo zdaje się, że coś tam zostawiłam. - Wstrzymałam oddech. Jasmine nie dałaby się już na to 

nabrać.

Na szczęście Althea była bardziej ufna.

- Powodzenia. Ale gliniarze chyba niewiele tam zostawili. Wśliznęłam się za szklane 

drzwi i skierowałam do pokoju Richarda.

Rozmyślałam nad tym, co powiedziała Althea. Umierałam z ciekawości, co mój luby 

przepuścił przez niszczarkę. Może był to tylko wyciąg z numerem jego karty kredytowej. 

Richard starannie niszczył  wszystko,  na czym  widniał  choćby jego adres e - mailowy, z 

obawy przed kradzieżą tożsamości. Z drugiej strony, co za niezwykły zbieg okoliczności: 

przychodzi   do   niego   Ramirez,   Richard   odwołuje   lunch   ze   mną,   niszczy   dokumenty, 

przekazuje prowadzoną sprawę wspólnikowi, wraca do domu, pakuje się i znika.

Na ułamek sekundy moja wiara w niewinność Richarda została zachwiana. Musiałam 

przyznać,   że  nie   wyglądało   to  dobrze.   Tak  zachowywał   się  człowiek,  który miał   coś  do 

ukrycia.

Odsunęłam od siebie tę myśl, stając pod drzwiami gabinetu Richarda. Obejrzałam się 

przez ramię, upewniając, że Jasmine nie pojawiła się w cudowny sposób za moimi plecami, a 

potem szybko weszłam do środka i zamknęłam za sobą drzwi.

Gabinet   wyglądał,   jakby   przeszło   przez   niego   tornado.   Ramirez   może   i   był 

skrupulatny, ale i strasznie niechlujny. Książki walały się rozrzucone po podłodze, pusty kosz 

na   śmieci   leżał   na   boku,   skoroszyty   i   różne   papiery   leżały   w   bezładnych   kupach   przy 

background image

dębowych  szafkach.   Także  na  biurku  wszystko   zostało  przekopane.   Richard  z  pewnością 

dostałby na ten widok jakiegoś ataku.

Przecięłam   gabinet,   dając   susa   nad   dwoma   stosami   publikacji   prawniczych   i 

skoroszytów, po czym włączyłam monitor. Zamruczał, budząc się do życia, ale ekran pozostał 

czarny.   Zajrzałam   pod   biurko   i   zawiedziona   zobaczyłam,   że   zniknął   komputer.   Cholera. 

Ramirez był bardzo, bardzo skrupulatny.

No cóż, kiedy zawodzi technika, w odwodzie pozostają stare dobre papiery. Jęknęłam 

w duchu, patrząc na walające się po podłodze dokumenty. Zaczęłam od stosu najbliżej drzwi. 

Okazało   się,   że   to   wyciągi   bankowe   Richarda   z   ostatniego   półrocza.   Nuda.   Choć,   jak 

zauważyłam,   kiedy   zerknęłam   na   sumy,   Richard   zarabiał   mniej,   niż   myślałam.   Do   tego 

zalegał z  rachunkami  - dostał  sześć monitów. Super. Kolejny punkt do dodania  do stale 

wydłużającej się listy rzeczy, których nie wiedziałam o swoim chłopaku. Nałogowo wydawał 

pieniądze i nie płacił na czas rachunków. Nagle zrobiło mi się głupio, że naciągnęłam go na 

platynowe kolczyki łezki na moje urodziny. Teraz wiedziałam, że stać go było na nie tak jak 

mnie na chatę w Beverly Hills.

Zabrałam się do kolejnego stosu papierzysk przy regale na książki. Znajdowały się 

tam   faktury   za   kolacje   z   klientami,   rozliczenia   kosztów   podróży,   billingi   rozmów 

telefonicznych odbytych w związku z poszczególnymi sprawami sporządzone z dokładnością 

do nanosekundy (piętnastominutowa konsultacja telefoniczna kosztowała tyle, że aż zakręciło 

mi się w głowie). Niestety nie znalazłam  najmniejszej  wskazówki, co do miejsca pobytu 

Richarda.

Sterta przy biurku zawierała kopie akt osobowych pracowników, którymi zapewne 

dysponowali wszyscy wspólnicy, aby wiedzieć, z kim pracują. Choć podejrzewałam, że nie 

znajdę tam niczego użytecznego, nie mogłam się powstrzymać i wygrzebałam akta Jasmine. 

Otworzyłam teczkę i zajrzałam do środka. Były tam dwie skargi od innych kancelistek na to, 

że   prowadzi   prywatne   rozmowy   zamiejscowe   z   telefonu   służbowego,   trzy   pochwały   od 

starszego wspólnika (który był  okropnie  stary,  bardzo bogaty i w  trakcie rozwodu, czyli 

zdecydowanie w typie Jasmine) oraz wykaz jej zarobków z ostatnich trzech miesięcy. Prawie 

się roześmiałam na widok nędznych sum, jakie Miss Plastik zarabiała, odbierając telefony i 

strzegąc szklanych drzwi. Prawdę mówiąc, nie sądziłam, że w Los Angeles można utrzymać 

się z pensją niższą od mojej, ale liczby nie kłamały. Biedna Jasmine. Prawie zrobiło mi się jej 

szkoda. Prawie, bo zaraz przypomniałam sobie, że to przez nią musiałam się tu zakradać jak 

pospolita kryminalistka.

A skoro o Jasmine mowa... zerknęłam na zegarek i uświadomiłam sobie, że węszyłam, 

background image

to znaczy szukałam dowodów (tak, to brzmiało bardziej profesjonalnie), już od dwudziestu 

minut i że Jasmine wróci niebawem z lunchu.

Zamknęłam jej teczkę i gorączkowo zaczęłam rozglądać się za czymś, co mogłoby 

doprowadzić mnie do Richarda. Sama nie wiedziałam, czego szukam. Nawet jeśli znajdowały 

się tu wcześniej jakieś ważne dokumenty czy przedmioty, z pewnością zabrał je Ramirez i 

teraz w laboratorium policyjnym  zdejmowano z nich odciski palców i inne ślady. Jedyna 

nadzieja w tym, że Ramirez przeoczył coś, co miało znaczenie tylko dla mnie, dziewczyny 

Richarda, pozostającej z nim w intymnych stosunkach. Tak, wiem, że szanse na to były nikłe, 

zwłaszcza  że najwyraźniej  wcale  nie znałam  Richarda  tak  dobrze, jak  myślałam.  Pewnie 

gdyby dać Ramirezowi kilka dni, wkrótce wiedziałby o moim chłopaku więcej ode mnie. Ta 

myśl sprawiła, że znowu zrobiło mi się niedobrze.

Dziesięć   minut   później,   zdesperowana,   przekopywałam   biurko   Richarda,   grzebiąc 

wśród nożyków do otwierania listów, wiecznych piór, spinaczy, gumek recepturek i... Zaraz, 

a   to   co?   Spod   kalendarza   biurkowego   wystawał   kawałek   błyszczącej,   niebieskiej   folii. 

Uniosłam kalendarz i wyciągnęłam ją. Opakowanie po prezerwatywie?

Znieruchomiałam   z   dłonią   zaciśniętą   kurczowo   na   pustej   szaszetce   po 

superprążkowanym kondomie firmy Trojan. Drugą dłoń zwinęłam w pięść. Co opakowanie 

po prezerwatywie robi w biurku Richarda?

Gorączkowo zaczęłam szukać jakiegoś sensownego wyjaśnienia. Może folia pochodzi 

z czasów, zanim został wspólnikiem  (czytaj:  sprzed epoki  Maddie)?  Może reprezentował 

Trojana w jakimś procesie i musiał osobiście zapoznać się z ich produktem, by zdecydować, 

czy można go wykorzystać jako dowód? A może włamały się tu jakieś napalone małolaty, 

żeby spróbować seksu w gabinecie prawnika?

Cholera. Żadne z tych wyjaśnień nie wydawało mi się ani trochę przekonujące. Z 

trudem   przełknęłam   ślinę   -   nagle   zaschło   mi   w   ustach.   Mój   chłopak   używał   w   pracy 

prezerwatyw. Jasny gwint. Obiecałam sobie, że jeśli kiedykolwiek odnajdę Richarda, to go 

ukatrupię.

Nadal  wpatrywałam   się  w  zdradziecką  folię,   kiedy  zadzwonił  telefon.  Odruchowo 

podniosłam słuchawkę.

- Słucham? - O cholera! Przecież nie powinno mnie tu być. Zaklęłam w myślach, 

mając nadzieję, że to nie Jasmine.

Osoba po drugiej stronie linii milczała zaskoczona. Potem usłyszałam męski głos:

- Daj mi Richarda.

Przełknęłam ślinę. Miałam nadzieję, że mój rozmówca tego nie słyszał.

background image

- Z kim rozmawiam, jeśli wolno spytać?

Znowu cisza. Tyle że tym razem usłyszałam, jak facet mruknął pod nosem „cholera”. 

Najwyraźniej nie był zbyt zadowolony, że w to wnikam. Pewnie zastanawiał się, czy lepiej 

odpowiedzieć, czy odłożyć słuchawkę. Ostatecznie zdecydował się na wariant numer jeden i 

odpowiedział szorstkim głosem:

- Devon Greenway. A ty to kto, do cholery?

background image

ROZDZIAŁ 5

Znieruchomiałam,  czując, że spinają mi się wszystkie  mięśnie.  Boże. Rozmawiam 

przez telefon z mordercą!

Mordercą, który szukał Richarda. Żołądek zawiązał mi się w supeł. Nie mogłam się 

dłużej   łudzić,   że   Richard   nie   siedzi   w   tym   po   same   uszy.   Nie   wiedziałam   tylko,   jaka 

dokładnie jest jego rola w całej sprawie. Ale to chyba dobrze, biorąc pod uwagę, co spotykało 

ludzi, którzy wiedzieli! Kończyli, pływając twarzą w dół w swoich eleganckich basenach.

Robiąc wszystko co w mojej mocy, by nie zabrzmieć jak Myszka Minnie w rozmowie 

z groźnym malwersantem i mordercą odpowiedziałam:

- Maddie Springer.

- Jesteś sekretarką Richarda?

Potraktowałam   to   jak   osobistą   zniewagę,   bo   wiedziałam   już,   ile   zarabiał   personel 

pomocniczy kancelarii.

- Nie. Jego dziewczyną. Chwila ciszy.

- Richard nigdy nie wspominał, że ma dziewczynę.

Poczułam się urażona. Być może noszę jego dziecko, a on nigdy nawet o mnie nie 

wspomniał.

- Jest   pan   pewien?   Maddie   Springer?   Czasem   mówi   do   mnie   pieszczotliwie 

„pączuszku”. Jest pan pewien, że nigdy nie wspominał o pączuszku?

Słyszałam,   jak   Greenway   głośno   wypuszcza   powietrze.   Racja.   Trochę   zeszłam   z 

tematu.

- Nieważne. Tak naprawdę to bez znaczenia. Myślałam tylko, że może coś tam o mnie 

wspomniał przy okazji jakiejś luźnej rozmowy. To znaczy wiem, że nie spotykaliście się na 

pogaduchy. Na pewno rozmawialiście tylko o sprawach biznesowych, bez wnikania w życie 

osobiste drugiego, więc, zdaje się, nie było powodu, żeby Richard o mnie mówił...

- Chryste, czy ty nigdy nie zamykasz jadaczki? - przerwał mi Greenway.

Przełknęłam ślinę. Faktycznie, kiedy się denerwuję, dostaję słowotoku. A rozmowa 

telefoniczna   z   facetem,   który   udusił   swoją   żonę,   a   potem   wrzucił   jej   ciało   do   basenu, 

sprawiała, że denerwowałam się, i to bardzo. Wzięłam głęboki oddech i wymamrotałam:

- Przepraszam.

- Daj mi Richarda - zażądał.

- Ale... - Rozejrzałam się po splądrowanym przez policję gabinecie. - Richarda tu nie 

ma.

background image

- A gdzie jest, do cholery? Stary, żebym to ja wiedziała.

Z jednej strony, byłam zawiedziona, że nie nastąpił żaden wielki przełom w sprawie 

zniknięcia Richarda. Z drugiej strony, jeśli mój chłopak ukrywał się przed Greenwayem (a 

śmierć żony Greenwaya przekonała mnie, że tak właśnie było), to robił to całkiem skutecznie. 

Jakaś część mnie chciała, żeby pozostał w ukryciu. Coś w głosie Greenwaya sprawiało, że 

jeżyły mi się włoski na karku. Sprawiał wrażenie człowieka, który ma ochotę kogoś udusić.

- Posłuchaj, dziewczyno Richarda. Nie mam czasu na gierki. Gdzie, do diabła, jest 

Richard?

- Nie wiem - odparłam zgodnie z prawdą. - Nie ma go od piątku. Greenway zaklął 

siarczyście, dysząc ciężko do słuchawki.

- Może zostawi pan wiadomość? - zapiszczałam w nadziei, że jeśli uda mi się go 

zatrzymać   wystarczająco   długo   przy   telefonie,   zdołam   się   uspokoić   i   wymyślić   coś 

inteligentnego.

- Chcesz mi powiedzieć - powiedział kpiąco - że ten kutas nawiał? I to nie mówiąc nic 

swojej dziewczynie?

Owszem,   Greenway   był   teraz   nieuprzejmy,   ale   jeśli   tak   na   to   spojrzeć,   Richard 

rzeczywiście wychodził na kutasa.

Pomyślałam, że może lepiej nie odpowiadać na to pytanie. Nie zamierzałam być tą, 

która pomoże Greenwayowi w pozbyciu się świadka numer 2, znanego również jako Kutas. 

Jednak   biorąc   pod   uwagę,   że   naprawdę   nie   wiedziałam,   gdzie   zadekował   się   Richard, 

uznałam, iż nawet jeśli odpowiem, specjalnie mu nie zaszkodzę.

- Zgadza się. Nie powiedział ani słowa.

- Sukinsyn. - Greenway się rozłączył.

Stałam nieruchomo przez całą minutę, wpatrując się w słuchawkę, a moje serce waliło 

jak oszalałe. Wzięłam głęboki oddech. Potem drugi. I jeszcze jeden. W końcu zrobiło mi się 

słabo i usiadłam w skórzanym fotelu przy biurku, żeby pomyśleć.

Gdybym   była   Ramirezem,   mogłabym   sprawdzić,   skąd   dzwonił   Greenway. 

Wysłałabym   do   jego   kryjówki   radiowozy   i   aresztowała   go,   żeby   Richard   mógł   wyjść   z 

ukrycia, a ja nasikać na test ciążowy. Niestety, nie byłam Ramirezem. W ogóle marny był ze 

mnie   detektyw.   Rozmawiałam   przez   telefon   z   głównym   podejrzanym   w   sprawie   o 

morderstwo i nie przyszło mi nawet do głowy, żeby spytać go, gdzie jest! Oparłam głowę na 

biurku. Nie miałam pojęcia co dalej.

Spojrzałam na zegarek. W pół do pierwszej. Jasmine w każdej chwili mogła wrócić z 

lunchu.

background image

Wstałam, modląc się, by nie ugięły się pode mną nogi. Nie ugięły się, co uznałam za 

dobry znak. Szybko wyszłam z gabinetu, pokonałam korytarz i wpadłam do recepcji.

- I jak, znalazłaś to, czego szukałaś? - zawołała Althea do moich pleców.

- Tak.   Dzięki!   -   Machnęłam   anemicznie   ręką   i   wyszłam   przez   zewnętrzne   drzwi. 

Wcisnęłam guzik pierwszej windy z brzegu i zaczęłam nerwowo stukać stopą o podłogę. - 

Szybciej, szybciej.

Dokładnie   w   chwili,   kiedy   wbiegałam   do   kabiny,   drzwi   windy   po   mojej   lewej 

rozsunęły się i wyszła z nich Jasmine. Spuściłam głowę, modląc się, żeby nie obejrzała się w 

moją stronę.

Nie   obejrzała   się,   tylko   kręcąc   idealnym   tyłkiem   w   rozmiarze   trzydzieści   sześć, 

wróciła do recepcji. Drzwi windy zasunęły się za mną. Uff. Niewiele brakowało.

Dwie   minuty   później   przecięłam   biegiem   ulicę   i   schroniłam   się   w   moim   małym 

czerwonym   dżipie.   Zablokowałam   drzwi,   włączyłam   radio,   by   rozproszyć   przytłaczającą 

ciszę   (puszczali   akurat   piosenkę   Blink   182)   i   za   pomocą   specjalnej   techniki   oddychania 

poznanej na zajęciach jogi spróbowałam się uspokoić. Choć wiedziałam, że Greenway nie 

może mnie dopaść i udusić przez łącze telefoniczne, nadal miałam gęsią skórkę po rozmowie 

z nim.  Do niedawna  mój  największy lęk budziły pająki z włochatymi  odnóżami.  A  dziś 

rozmawiałam przez telefon z mordercą - nic dziwnego, że na zmianę pociłam się i dygotałam.

Próbowałam się pocieszyć, że Greenway wie o miejscu pobytu Richarda tyle co ja, 

czyli  nic.  To oznaczało, że szanse na znalezienie  Richarda pływającego  twarzą w  dół w 

basenie były raczej znikome. (Cieszyło mnie to, bo im więcej myślałam o opakowaniu po 

prezerwatywie, znalezionym na jego biurku, tym większą miałam ochotę własnoręcznie go 

udusić).

No dobrze, ale co dalej?

Ponownie zerknęłam na drugą stronę ulicy, odszukując okna gabinetu Richarda na 

piątym piętrze. Nie zauważyłam żadnych złowieszczych cieni gliniarzy, których mogłabym 

śledzić ani podejrzanych typów w czerni.

Potrzebowałam wsparcia.

Złapałam komórkę i wybrałam numer Dany. Odpowiedziała niewyraźnym „Halo?” po 

czwartym sygnale.

- To ja - powiedziałam.  - Jesteś zajęta? Zachichotała. W tle usłyszałam  stłumiony 

męski głos. Przewróciłam oczami.

- Może powinnam raczej zapytać, czy jesteś sama? Dana znowu zachichotała.

- Niezupełnie. A co się dzieje?

background image

- Mam mały kryzys.

- Znowu? Niestety.

- Nieważne, słyszę, że jesteś zajęta.

- Nie, nie. Sasza właśnie wychodzi. Musi ćwiczyć piramidę. - Ponownie zachichotała, 

a ja pomyślałam, że zaraz puszczę pawia. - Słuchaj, po południu mam casting, ale może 

spotkamy się za jakieś dwadzieścia minut w Fernando's? Przydałby mi się pedikiur.

Mnie też.

- Będę tam za dziesięć minut.

Salon   Fernando's   znajdował   się   w   środku   złotego   trójkąta   Beverly   Hills,   na   rogu 

Brighton i Beverly Boulevard, zaledwie przecznicę na północ od Rodeo Drive. Podrabiany 

Tatuś vel Fernando rozpoczął karierę w niedużym centrum handlowym w Chatsworth, ale 

dzięki poczcie pantoflowej i kilku nader pochlebnym wzmiankom w „LA Timesie” szybko 

obrósł w nowe piórka i przeniósł się do królestwa bogatych i zbotoksowanych.

Oprócz   tego,   że   jest   prawdziwym   czarodziejem,   jeśli   chodzi   o   włosy,   Podrabiany 

Tatuś  ma   również  wrodzony talent   do  dekorowania   wnętrz.  (Okay,  powiedzmy,   że  mam 

siedemdziesiąt   pięć   procent   pewności,   że   nie   jest   gejem).   Wnętrza   Fernando's   co   roku 

przechodziły metamorfozę, zgodnie z najnowszymi trendami. W tym roku na topie był styl 

industrialny. Ściany salonu pokrywała metaliczna glazura z rdzawymi akcentami, połyskująca 

w świetle wpadającym przez całkowicie przeszkloną ścianę frontową. Stylizacji dopełniały 

wyeksponowane pod sufitem miedziane rury, współczesne malowidła bez ram i betonowa 

podłoga. Może i wystrój przypominał trochę magazyn, ale w tej części miasta był synonimem 

szyku.

- Maddie, skarbeńku! - Marco, recepcjonista, wyszedł do mnie i cmoknął powietrze 

przy obu moich policzkach. Był szczupłym Latynosem, który używał więcej eyelinera niż 

tancerka rewiowa. - Jak się masz?

- Bywało lepiej - odparłam szczerze. - Jest Ralph?

- Fernando   -  poprawił  mnie  Marco.  -  Przedłuża  właśnie   włosy pani  Spears.   -  Już 

szeptem dodał: - Matce Britney.

- Och - odszepnęłam, udając stosowne zainteresowanie. Spojrzałam w głąb salonu, 

gdzie   Podrabiany   Tatuś   dosztukowywał   rude   pasma   pięćdziesięciolatce   w   ciuchach   od 

Chanel. Zauważył mnie i pomachał.

- Słuchaj - powiedziałam, zwracając się do Marco. - Mam naprawdę kiepski dzień. 

Czy mógłbyś mnie jakoś wcisnąć na pedikiur?

- Dla ciebie wszystko, skarbie. - Marco złapał wielką czarną księgę z biurka, które 

background image

wyglądało, jakby zostało zrobione z aluminiowej okładziny ścian domów. Przerzucił parę 

kartek.

- Myślisz, że dałbyś radę wcisnąć jeszcze Danę? Marco zmarszczył brwi.

- Ślicznie cię proszę.

- Maddie, musisz z tym skończyć, skarbeńku. Robisz mi chaos w grafiku.

Zatrzepotałam rzęsami.

- Och, ślicznie, ślicznie proszę.

- Grasz nie fair... No dobrze. Chia zajmie się wami za piętnaście minut. Możesz iść 

moczyć stópki.

- Jesteś aniołem, Marco.

Marco posłał mi w powietrzu buziaka.

- Wiem!

Podeszłam do ściany w głębi salonu, gdzie znajdowały się stanowiska do pedikiuru, 

znalazłam pusty fotel, ściągnęłam buty i zanurzyłam stopy w ciepłej wodzie z bąbelkami. 

Poczułam przyjemne odprężenie.

Zamknęłam oczy, próbując uspokoić rozhuśtane emocje. Prawie mi się udało, kiedy na 

sąsiedni fotel klapnęła zasapana Dana.

- Sorry   za   spóźnienie.   Był   straszny   tłok   na   stodziesiątce.   Otworzyłam   oczy   i 

zamrugałam. Dwa razy.

Obok mnie siedziała Morticia Adams. A dokładniej skrzyżowanie Morticii Adams z 

Króliczkiem Playboya. Dana miała na sobie czarny winylowy kostium z olbrzymim dekoltem, 

ledwie zakrywający tyłek. Jej włosy były schowane pod czarną peruką, która była bardziej 

natapirowana   niż   moje   włosy   w   1985.   Blady   podkład,   czarny   eyeliner   i   burgundowa 

konturówka dopełniały wizerunek rodem z halloweenowej imprezy. Tyle że mieliśmy dopiero 

lipiec.

- Aż boję się zapytać, co jest grane - powiedziałam.

- Chodzi   ci   o   to?   -   Dana   spojrzała   po  sobie.   -   Mówiłam   ci,   że   mam   casting.   Na 

sobowtóra Elwiry, Władczyni Ciemności. A co, rzucam się w oczy?

Rozejrzałam się po salonie. Właściwie to nie odstawała specjalnie od ogółu. W końcu 

to Los Angeles.

- No dobra - powiedziała - mów, co to znowu za kryzys? Najszybciej jak się dało, 

streściłam   jej   wydarzenia   dwóch   ostatnich   dni.   Opowiedziałam   o   wizycie   Ramireza   w 

mieszkaniu   Richarda,   pływającej   twarzą   w   dół   rudowłosej   kobiecie,   wreszcie   o   mojej 

improwizowanej   pogawędce   z   Greenwayem.   Kiedy   skończyłam,   nasze   paznokcie   u   nóg 

background image

zdążyły się już namoczyć, zostały nawilżone i opiłowane, a Dana siedziała z rozdziawioną 

buzią.

- To lepsze od Rodziny Soprano! Naprawdę rozmawiałaś z mordercą? Jaki miał głos?

- Prawdę mówiąc, był wkurzony.

- Boże. Mogłaś stracić życie!

Czy wspominałam już, że Dana ma skłonność do dramatyzowania?

- To była tylko rozmowa telefoniczna. - Postanowiłam nie mówić, jak bardzo sama 

dramatyzowałam z powodu tej rozmowy.

- I co zrobiłaś?

- Nic. On się rozłączył.

Dana popatrzyła na mnie z niedowierzaniem.

- Jak to „nic”? Nie zapytałaś go, gdzie jest? Powoli pokręciłam głową.

- Może   słyszałaś   w   tle   jakieś   charakterystyczne   dźwięki?   Sprawdziłaś   numer   na 

wyświetlaczu? Zadzwoniłaś do identyfikacji numerów?

Znowu pokręciłam głową. Ze wstydem musiałam przyznać, że żadna z tych rzeczy nie 

przyszła mi do głowy.

- Kretynka ze mnie, co?

Dana była dobrą przyjaciółką, dlatego darowała sobie odpowiedź na to pytanie. W 

zamian ściągnęła w skupieniu przyczernione brwi.

- Słuchaj,   chodziłam   kiedyś   z   kolesiem   z   firmy   telekomunikacyjnej.   Mówił,   że 

niektóre małe firmy prowadzą rejestr wszystkich rozmów przychodzących i wychodzących. 

Może w kancelarii Richarda też mają coś takiego?

Przypomniałam   sobie   uwagę   w   aktach   Jasmine   odnośnie   do   jej   zamiejscowych 

telefonów.

- Tak! Mają! Boże, Dana, jesteś genialna.

Dana siedziała rozparta w fotelu z miną osoby, która właśnie ułożyła kostkę Rubika.

Oczywiście wiedziałam, że nie wydobędę od Jasmine żadnych informacji dotyczących 

kancelarii, ale czułam, że jeśli zaczekam, aż wyjdzie jutro na lunch, mam szanse przekonać 

Altheę,   by   sprawdziła   dla   mnie   ten   numer.   Miałam   wrażenie,   że   nawet   współczuje 

Richardowi. A jeśli się myliłam, zawsze mogłam ją przekupić darmowym manikiurem.

- Ale super - powiedziała Dana, ruszając odpacykowanymi palcami u stóp. - Zupełnie 

jak w pilocie, w którym zagrałam wiosną,  Detektywi w szpilkach.  Tropimy prawdziwego 

zabójcę.

Co?

background image

- Chwileczkę. Co znaczy „tropimy”?

Dana udała urażoną, wydymając mocno umalowane wargi.

- Hej,   nie   ma   mowy,   żebyś   bawiła   się   w  Aniołki   Charliego  beze   mnie.   Choć 

doceniałam dobre chęci Dany, to błysk w jej oku, kiedy mówiła Aniołki Charliego, sprawił, 

że trochę się zaniepokoiłam. Zaraz każe mi założyć perukę i spodnie dzwony.

- To nie jest zabawa, Dano. Myślę, że Richard ma poważne kłopoty.

- Nagle pomysł z odszukaniem Greenwaya przestał mi wydawać się taki genialny. Bo 

co zrobimy, jeśli rzeczywiście go znajdziemy? Jak Dana entuzjastycznie zauważyła, facet był 

mordercą. A jeśli miał broń? I będzie próbował nas zabić? Nie byłam gotowa na pożegnanie z 

życiem, tak samo jak nie byłam gotowa na zrobienie testu ciążowego.

- Może jednak powinnam zostawić tę sprawę policji - stwierdziłam.

- Mają   odpowiedni   sprzęt   i   w   ogóle.   Nie   wspominając   już   o   doświadczeniu   z 

podobnymi przypadkami.

Dana spojrzała na mnie, mrużąc oczy.

- Jak myślisz, co zrobią, kiedy znajdą Richarda?

Przygryzłam wargę.

- Odwiozą go do domu?

- Och. - Dana zaimprowizowała dźwięk gongu. - Zła odpowiedź. Odczytają mu jego 

prawa,   a   potem   założą   kajdanki.   Skarbie,   oni   przetrząsnęli   jego   gabinet,   przeszukali 

mieszkanie. Nie robią takich rzeczy bez powodu. Nie oglądasz telewizji?

Poczułam ucisk w żołądku. Oglądam. Dana miała rację. Kiedy Ramirez mnie wczoraj 

przesłuchiwał, odniosłam wrażenie, że Richard nie jest już uważany wyłącznie za świadka.

- Ale   Richard   jest   niewinny   -   zaprotestowałam.   Tyle   że   zabrzmiało   to   dziwnie 

niepewnie, nawet w moich uszach. - Jest jeszcze coś - przyznałam.

- To znaczy?

Nachyliłam się do niej, ściszając głos do szeptu, żeby nie wychwycił go plotkarski 

radar Marca.

- Kiedy przeszukiwałam gabinet Richarda, znalazłam coś, czego nie powinno tam być.

Przysunęła się na tyle blisko, że poczułam w jej oddechu beztłuszczowe bezkofeinowe 

latte, które wypiła rano.

- Co takiego?

Z trudem przełknęłam ślinę.

- Saszetkę po prezerwatywie. Zamrugała oczami, jakby czekała na puentę.

- No i?

background image

- Nigdy nie robiliśmy tego w jego gabinecie. Właściwie to robiliśmy to tylko w jego 

sypialni. Albo w mojej.

- Czekaj, chcesz powiedzieć, że nigdy nie kochałaś się z Richardem poza łóżkiem?

Nie jestem wstydnisią. Oglądam HBO, rozmawiam szczerze z moim ginekologiem, 

posługując   się  językiem   anatomii  i   mam   na  swoim   koncie   przeciętną   liczbę  seksualnych 

doświadczeń. Jednak pobłażliwe spojrzenie Dany sprawiło, że moje policzki zaczęły płonąć 

żywym ogniem.

- Nie. Richard lubi, kiedy jest wygodnie - odparłam na swoją obronę.

Dana jęknęła z niedowierzaniem.

- Seks nie ma być wygodny. Ma być dziki, namiętny, zwierzęcy...

- Okay, rozumiem. - Zdaje się, że pani Spears zaczęła się nam przyglądać.

- Wow. Żyjesz naprawdę bezpiecznie.

Bałam się, że jeśli temperatura moich policzków jeszcze się podwyższy, eksploduję. 

Owszem, Richard lubił, żeby było wygodnie. Nie widzę w tym nic złego. To dobrze, kiedy 

jest wygodnie. W plecy nie wbija ci się drążek zmiany biegów, w oczach nie masz mydła. 

Może Richard i ja nie byliśmy seksualnymi kaskaderami jak Dana, ale naszemu pożyciu nic 

nie brakowało. I przysięgam:  ani przez chwilę nie  pomyślałam  o Ramirezie,  kiedy Dana 

mówiła o dzikim, zwierzęcym seksie. Nawet przez sekundę.

- Nie rozumiesz, w czym rzecz. Ta prezerwatywa nie była moja.

- Okay,   ale   nie   wyciągajmy   pochopnych   wniosków.   Może   nie   była   jego,   tylko 

któregoś z jego przyjaciół.

Tak, jasne. Tej samej wymówki użyłam w ostatniej klasie liceum, kiedy byłam na tyle 

głupia,   żeby   spróbować   trawki,   i   mama   przyłapała   mnie   na   gorączkowym   wywietrzeniu 

pokoju. Nie zabrzmiało to wtedy przekonująco. Teraz też nie.

Byłam jednak zdesperowana.

- Myślisz?

- Jasne. Albo po prostu opróżnił kieszenie na biurko po tym, jak spędził noc u ciebie.

O, to wytłumaczenie nie było takie najgorsze.

- Pewnie masz rację.

- Oczywiście,   że   mam.   Richard   za   tobą   szaleje.   Nie   uwierzę,   że   zabawia   się   z 

recepcjonistką czy coś takiego.

Richard i Jasmine? Na samą myśl zrobiło mi się niedobrze. Musiałabym kupić broń i 

skończyć ze sobą, bo nie chciałabym żyć w świecie, gdzie panny pokroju Miss Plastik są w 

stanie odbić chłopaka takiej bogini jak ja. Nie, żebym była zarozumiała, ale Jasmine stała o 

background image

stopień wyżej od brudu z pępka.

- Masz rację. Richard na pewno mi to jakoś logicznie wyjaśni. Gdy tylko go znajdę.

Z paznokciami u stóp połyskującymi już Fuksjową Fuzją i Inwazją Różu udałyśmy się 

z   Daną   na   lunch   do   Brown   Bag   Deli   na   Wilshire   Boulevard.   Po   drodze   Elwira,   Pani 

Ciemnych Cieni do Powiek, rozdała aż trzy autografy, mrucząc z nadzieją: „Mogłabym się do 

tego przyzwyczaić”.  Kiedy w końcu napchałyśmy  się koszernymi  kanapkami z ogórkiem 

konserwowym   i   indykiem   (Dana   dodała   do   swojej   niskotłuszczowy   majonez   i   kiełki,   ja 

zamówiłam porcję z ekstraserem i frytkami - no co, prawdopodobnie jadłam teraz za dwoje, 

nie?), zrobiło się późno. Uświadomiłam sobie, że od paru dni nawet nie tknęłam butków ze 

Strawberry Shortcake. Obiecałam Danie, że zadzwonię do niej, jak tylko załatwię sprawę z 

Altheą, podrzuciłam ją na casting, a sama wróciłam do domu.

Zmusiłam się do dokończenia projektu mieniących się sznurówek i zapięć na rzepy, w 

które miały być wyposażone buciki, po czym zamówiłam jedzenie z wietnamskiej knajpy. 

Byłam zbyt zmęczona, żeby zawracać sobie głowę talerzami, więc zjadłam makaron ryżowy 

plastikowym łyżkowidelcem, stojąc przy kuchennym blacie. Cały czas starałam się unikać 

kontaktu wzrokowego z małym różowym pudełeczkiem, które stawało się moją obsesją.

Wiedziałam, że zachowuję się jak tchórz. Powinnam zrobić ten cholerny test i już. Ale 

już wcześniej miałam wątpliwości, a teraz miałam ich jeszcze więcej. A jeśli Richard jest 

zaangażowany   w   sprawę   Greenwaya   bardziej,   niż   myślałam.   A   jeśli   wcale   nie   jest 

kryształowo czysty. Co jeśli Ramirez - albo, co gorsza, Greenway - znajdą go przede mną.

Co jeśli Richard nie ma przekonującego wyjaśnienia, skąd na jego biurku wzięło się 

opakowanie po prezerwatywie.

Tak więc zamiast otworzyć pudełko jak normalna, rozsądna kobieta, postanowiłam 

trzymać się teorii, że problem, którego nie zauważamy, nie istnieje. Klapnęłam na materac i 

włączyłam telewizor. Wyparcie jest najlepszym przyjacielem dziewczyny.

Nie uwierzycie, ale na pierwszym kanale, jaki włączyłam, nadawali właśnie materiał z 

energiczną   reporterką   z   fryzurą   a   la   Tipper   Gore,   stojącą   nad   basenem   Celii   Greenway. 

Pojawił się Ramirez (w dopasowanych lewisach i prostej skórzanej kurtce wyglądał bardzo 

apetycznie)  i poinformował reporterkę  o postępach śledztwa. Z grubsza powiedział jej to 

samo, co mnie wczoraj. Biuro koronera nadal nie wydało oświadczenia w sprawie przyczyny 

śmierci Celii Greenway.

Poczułam, że makaron bulgocze mi w żołądku, kiedy na ekranie ukazały się kolejne 

obrazy.   Uśmiechnięta,   rudowłosa   Celia   siedzi   na   ławce.   Devon   Greenway   z   włosami 

elegancko zaczesanymi do tyłu, w smokingu, wymienia uścisk dłoni z jakimś politykiem. 

background image

Reporterka podała, że Newtone Technologies Corporation jest obecnie objęte dochodzeniem 

dotyczącym oszustw, defraudacji i wielu innych nieprawidłowości. Jej wyregulowane brwi 

były ściągnięte w udawanej trosce.

Na szczęście nie pokazali żadnych zdjęć Richarda.

Jeszcze.

background image

ROZDZIAŁ 6

Nazajutrz obudziłam się wcześnie, nabuzowana nerwową energią, choć jeszcze nie 

wypiłam obowiązkowej filiżanki kawy. Przez całą noc śnili mi się Ramirez, Greenway, a, co 

najważniejsze, Richard. Nie wspominając już o tajemniczym opakowaniu po prezerwatywie.

Im dłużej się nad tym zastanawiałam, tym więcej miałam wątpliwości, czy Richard 

jest   tylko   niewinnym   świadkiem.   Z   jego   wyciągów   bankowych   wyraźnie   wynikało,   że 

potrzebuje   pieniędzy.   A   tu   proszę,   nagle   pojawia   się   dwadzieścia   milionów   dolarów   do 

wzięcia.   Kusząca   propozycja.   I   choć   chciałam   wierzyć,   że   Richard   nie   ulegał   pokusom, 

pewności nie miałam.

Uznałam, że po tak wyczerpującej nocy na śniadanie należy mi się podwójna mocha 

latte z dekadencką bitą śmietaną. (Czasami dziewczyna musi sobie pofolgować). Wciągnęłam 

dżinsy biodrówki, czarny top od Calvina Kleina i srebrne lakierowane pantofle bez palców, w 

których mogłam pochwalić się różowymi paznokciami. Złapałam torebkę i pojechałam do 

najbliższego Starbucksa.

Ku   mojemu   zdziwieniu   znalazłam   wolne   miejsce   parkingowe   niedaleko   wejścia. 

Stanęłam w kolejce, w której jak zwykle czekał milion uzależnionych od kofeiny osób. Dzięki 

temu miałam aż nadto czasu, żeby przyjrzeć się paterom z ciastkami. Zanim dotarłam do 

pryszczatego   dzieciaka   przy   kasie,   moje   zamówienie   jakimś   cudem   powiększyło   się   o 

muffina z kawałkami czekolady i croissanta z jagodami.

Znalazłam   spokojny   kącik   z   tyłu   i   przystąpiłam   do   pałaszowania   śniadania 

składającego się z tłuszczu, cukru i megailości kofeiny. Pochłonęłam croissanta i właśnie 

delektowałam muffinem (rozpływająca się w ustach pychota!), kiedy poczułam, że wreszcie 

dochodzę do siebie.

Okay, może nie do końca, bo zwykle moim największym  zmartwieniem było, czy 

wynagrodzenie za kalosze ze Spidermanem wystarczy na czynsz w danym miesiącu. Teraz 

buty były ostatnią rzeczą, o jakiej myślałam. A to oznaczało, że tracę kontrolę nad swoim 

życiem.

Właśnie   zlizywałam   z   palców   okruszki   muffina,   kiedy   usłyszałam   dzwonienie   w 

torebce. Wyciągnęłam komórkę i zobaczyłam na wyświetlaczu numer mamy.

- Halo? - powiedziałam, nadal zbierając palcem okruszki po muffinie.

Mama westchnęła ciężko do telefonu.

- Zapomniałaś, prawda? Cholera. Tylko nie to.

- Oczywiście, że nie zapomniałam. - Ale o czym? Zaczęłam gorączkowo myśleć, co 

background image

związanego ze ślubem znowu mi umknęło. Wybór kwiatów? Próbowanie tortu? Proszę, niech 

tylko nie chodzi o wybór bielizny na miesiąc miodowy. Jezu.

- Masz   dziś   przymiarkę   sukienki.   Maddie,   miałaś   tu   być   o   dziesiątej.   W   myślach 

pacnęłam się dłonią w czoło. Przymiarka sukienek druhen.

Najlepsza   przyjaciółka   mamy,   moja   kuzynka   Molly   i   ja   miałyśmy   zaszczyt   być 

druhnami mamy, podczas jej drugiej wyprawy do ołtarza. Mama postanowiła wystroić nas w 

sukienki   w   stylu   vintage.   Już   kilka   tygodni   temu   zostałyśmy   starannie   wymierzone,   ale 

dopiero   dzisiaj   miała   nastąpić   oficjalna   odsłona.   Mama   nie   chciała   wcześniej   pokazać 

sukienek żadnej z nas, bo jak powiedziała, chciała nam zrobić „zabawną niespodziankę”. 

Sformułowanie to przepełniało mnie panicznym lękiem.

Początkowo zaproponowałam, że sama zaprojektuję sukienki. W końcu mam dyplom 

z projektowania. Jednak mama uparła się zatrudnić kiczowatą stylistykę. Chciała, żeby za 

drugim podejściem było zabawnie, bo było to coś, czego bardzo jej brakowało w pierwszym 

małżeństwie.

Za pierwszym razem mama brała ślub w zabytkowym kościele (wybranym przez moją 

babkę, irlandzką katoliczkę), wypowiadając przysięgę małżeńską po łacinie (na co nalegała 

moja babka), a ceremonii przewodniczył wiekowy ksiądz (oczywiście, znajomy mojej babki). 

Cztery lata później mama została samotną matką rozwiniętej nad wiek trzylatki (czyli mnie), 

gdy tata nawiał do Las Vegas, gdzie, o ile mi wiadomo, związał się z tancerką o imieniu Lola.

Tym   razem   mama   chciała   zrobić   wszystko   po   swojemu.   Ceremonię  na   klifie   nad 

Pacyfikiem miała poprowadzić kobieta sędzia pokoju, a swobodną oprawę miały uzupełniać 

„zabawne” sukienki w stylu vintage.

Postanowiłam być dzielna.

- Przyjedziesz   na   przymiarkę,   prawda?   -   W   głosie   mamy   słyszałam   wzbierającą 

panikę.

- Jasne.   Już   jadę.   Po   prostu   utknęłam   w   korku.   -   Tak,   wiem,   pójdę   do   piekła   za 

okłamywanie własnej matki.

Mama westchnęła. Prawie widziałam, jak wznosi oczy ku niebu, prosząc niebiosa o 

cierpliwość.

- W takim razie czekamy.

- Już jadę - odparłam. Po chwili dodałam: - Tym razem nie ściemniam. - Rozłączyłam 

się, zanim zdążyła odpowiedzieć. Jednym haustem dopiłam kawę, pociągnęłam usta świeżą 

warstwą błyszczyku i popędziłam do dżipa.

Dziesięć   minut   później   nerwowo   krążyłam   wokół   salonu   sukien   ślubnych   Bebe's, 

background image

szukając   miejsca   do   zaparkowania.   Objechałam   przecznicę   dwa  razy.  Nic.   Zerknęłam   na 

zegarek   i   licząc,   że   przymiarka   nie   potrwa   długo,   postawiłam   samochód   równolegle   do 

chodnika, tak że tył wystawał trochę za znak strefy parkowania.

Mama czekała na mnie w holu, a jej podkreślone niebieskim cieniem oczy płonęły 

gniewem. Miała na sobie dżinsową spódnicę do kostek, sportowe skarpety i adidasy, a na 

górze   zapinaną   na  guziki   falbaniastą   bluzkę   w   drobne   kwiatki   w   kolorze   puree   z   fasoli. 

Stłumiłam westchnięcie i zignorowałam cichy głos w mojej głowie mówiący, że powinnam 

się była upierać przy samodzielnym zaprojektowaniu sukienek.

- Przepraszam za spóźnienie. - Cmoknęłam mamę w policzek, co nieco złagodziło jej 

surowe spojrzenie. Nie całkiem, ale trochę.

- Przysięgam, Maddie, jeśli spóźnisz się na ślub, to cię wydziedziczę.

- Mamo! - zawołałam z udawanym oburzeniem. - Prawie nigdy się nie spóźniam.

Zmrużyła oczy.

- Okay. Nastawię dwa budziki. Stłumiła uśmiech.

- Lepiej chodźmy.

Ruszyłam za mamą do przymierzalni. Salon Bebe's był niewielki jak na standardy 

Hollywood.   Były   tu   tylko   trzy   przymierzalnie   i   główny   salon   wystawowy   z   sześcioma 

chromowanymi wieszakami, na których wisiały długie, zwiewne suknie ślubne. Starałam się 

nie patrzeć, kiedy przechodziłyśmy obok. Co prawda nie należę do dziewczyn, które już w 

wieku pięciu lat wiedzą, jak będzie wyglądał ich ślub, ale obecność romantycznych białych 

sukien sprawiała, że czułam się podniecona jak szóstoklasistka. Na widok podróbki Very 

Wang serce zaczęło walić mi jak szalone.

Czy właśnie tego chciałam? Ślubu? Kiedy zorientowałam się, że spóźnia mi się okres, 

przez   głowę   przemknęły   mi   najrozmaitsze   szalone   myśli.   Przyznaję,   że   niektóre   z   nich 

krążyły wokół białego welonu z koronki i gazy. Jednak wtedy myślałam, że pan młody jest 

wziętym, przewidywalnym (nawet jeśli trochę zwiariowanym na punkcie zwijania skarpetek) 

prawnikiem.   W   ciągu   ostatnich   czterdziestu   ośmiu   godzin   zmienił   się   w   człowieka   o 

wątpliwym charakterze. Po raz kolejny zastanowiłam się, ile tak naprawdę Richard wiedział o 

Devonie Greenwayu. A przede wszystkim, co wiedział na temat zabójstwa Celii?

Potrząsnęłam głową, uświadamiając sobie, że matka coś do mnie mówi.

- ...i kiedy znalazłam tę sukienkę w Internecie, od razu wiedziałam, że będzie dla 

ciebie idealna.

W Internecie? Oho.

- Starałam   się   wybrać   sukienki   w   różnych   stylach,   które   wszystkich   zaskoczą   - 

background image

ciągnęła.   -  Oczywiście   trzeba   było   trochę   popuścić   sukienkę   Molly,  ale   myślę,   że   twoja 

będzie leżała jak ulał.

Uśmiechnęłam się, starając nie okazywać niepokoju.

Mama usadziła mnie na białej sofie naprzeciwko dużego lustra. Obok znajdowały się 

trzy przymierzalnie. Spod dwóch zaciągniętych zasłon, wystawały bose stopy.

- Dorothy? Molly? Maddie już tu jest - zawołała mama w stronę zasłonek, po czym 

zwróciła się do mnie. - Idę po twoją sukienkę. Zaraz wracam. Nigdzie się stąd nie ruszaj!

Gdzieżbym śmiała.

Jedna z zasłon rozsunęła się i z przymierzami wyszła najlepsza przyjaciółka mamy, 

Dorothy   Rosenblatt.   Trafniejszym   określeniem   byłoby   pewnie:   „wytoczyła   się”.   Była 

pięćdziesięciosześcioletnią pięciokrotną rozwódką, o figurze zapaśnika sumo. Przy wzroście 

metr pięćdziesiąt ważyła jakieś dziewięćdziesiąt kilo. Wystarczyło jednak, by otworzyła usta, 

by jej wygląd zewnętrzny zszedł na drugi plan. Bo pani Rosenblatt była, jak my to nazywamy 

w LA, ekscentryczką.

Ona i mama poznały się kilka lat wcześniej, kiedy po wyjątkowo przygnębiających 

samotnych walentynkach mama poszła do pani Rosenblatt, żeby ta postawiła jej tarota. Pani 

Rosenblatt   przepowiedziała   wtedy,   że   mama   pozna   przystojnego,   ciemnego   faceta   i 

całkowicie straci dla niego głowę. Dwa tygodnie później pod naszymi drzwiami pojawił się 

zbłąkany czarny labrador. Barney, jak go nazwałyśmy, całkowicie zawładnął sercem mamy, i 

od tamtej pory mama i pani Rosenblatt są dobrymi przyjaciółkami.

Pani Rosenblatt była już w swojej sukience druhny, lawendowej w kształcie abażura, z 

haftowanymi zielonymi stokrotkami. (Teraz zaczęłam się bać nie na żarty).

- Maddie, jesteś - zawołała, klaszcząc w dłonie, przy czym jej ramiona zatrzęsły się 

jak galareta.

- Przepraszam za spóźnienie. - Nachyliłam się, żeby ucałować ją w policzek.

- Czekaj! - zawołała. - Coś jest nie tak.

Przez głowę przemknęła mi straszliwa myśl, że może jakimś cudem wykryła moje 

inne spóźnienie. (Okay, nie do końca wierzę  w tarota i inne takie, ale jestem za dużym 

tchórzem, żeby całkiem to olewać).

Pani Rosenblatt odsunęła się i przyjrzała mi się, mrużąc oczy.

- Jesteś fioletowa - powiedziała w końcu. Co?

- Jestem fioletowa?

- Twoja   aura,   Maddie.   Och,   skarbie,   przecinają   ją   fioletowe   smugi.   Czy   coś   cię 

dręczy?

background image

Hm...   Mój   chłopak   zniknął,   a   w   dodatku   może   być   zamieszany   w   malwersację   i 

morderstwo.   Widziałam,   jak   ludzie   z   biura   koronera   wyławiają   z   basenu   ciało   kobiety, 

rozmawiałam   przez   telefon   z   żonobójcą   i   znalazłam   w   gabinecie   mojego   chłopaka 

opakowanie po prezerwatywie. Och, i być może jestem w ciąży. Nie, wszystko w porządku.

Postanowiłam jednak nie wdawać się w szczegóły.

- Nie, wszystko w porządku.

- Hm. - Zmarszczki między namalowanymi brwiami pani Rosenblatt się pogłębiły. - 

Unikaj deszczu. Deszcz bardzo źle działa na fiolety.

Starałam się nie przewrócić oczami, ale nie wiem, czy mi się udało.

- W LA nigdy nie pada.

- Madds! - Jakaś kobieta z nadwagą, wciśnięta w liliową sukienkę z plisami, wypadła 

zza drugiej zasłony i zaczęła mnie obcałowywać. Dopiero po chwili dotarło do mnie, że wcale 

nie ma nadwagi, tylko jest w ciąży. Znowu.

- Cześć, Molly. I gratulacje - powiedziałam,  starając się ją uściskać  delikatnie, ze 

względu na zaokrąglony brzuszek.

Molly uśmiechnęła się od ucha do ucha, głaszcząc się po brzuchu jak zadowolony 

Budda.

- Dzięki. Stan i ja jesteśmy bardzo podekscytowani. Mamy termin na grudzień. W 

zeszłym tygodniu byliśmy na pierwszym USG. Chcesz zobaczyć zdjęcie?

Nie czekając na moją odpowiedź, wyciągnęła z torebki pękaty portfel. Otworzyła go i 

rozwinęła plastikową harmonijkę ze zdjęciami dzieci.

- Prawda,   że   uroczy?   -   powiedziała,   pokazując   rozmyte   czarno   -   białe   zdjęcie 

zniekształconego mupeta.

- Tak, uroczy. - Zmrużyłam oczy, nie do końca wiedząc, na co właściwie patrzę.

- Stan mówi, że to będzie chłopiec, bo nosimy brzuch dosyć nisko.

Nosimy? Ciekawe jak często brzuch nosił za nią jej mąż. Pani Rosenblatt przyłożyła 

dłoń do brzucha Molly, wywracając oczami. Wyglądała jak tytułowa bohaterka Świtu żywych 

trupów.

- To   będzie   chłopiec   -   orzekła   i   zamilkła.   -   Albo   dziewczynka   z   niezłym 

charakterkiem. W każdym razie będziecie musieli uważać na tego malucha. - Dobrotliwie 

pogroziła Molly grubym palcem.

- Co u ciebie? - zapytała Molly, szturchając mnie łokciem w żebra. - Czy słychać już 

weselne dzwony?

Wzdrygnęłam się, bo nic nie wskazywało na to, bym miała je usłyszeć.

background image

- Mam chłopaka - powiedziałam wymijająco.

Pani Rosenblatt przyłożyła pulchną dłoń do mojego czoła i zamknęła oczy.

- Widzę ślub. I dzieci. Już niedługo. Dużo dzieci. Zrobiło mi się słabo.

- Jestem! - Mama wróciła, chowając coś za plecami. Uśmiechała się jak kot, który 

właśnie zjadł kanarka. - Kto chce zobaczyć sukienkę Maddie? - zapytała.

Odpowiedziały   jej   podniecone   piski.   Chyba   nie   muszę   dodawać,   że   żaden   nie 

pochodził ode mnie.

- Dobrze... - Mama wyciągnęła zza pleców fioletową zasłonę prysznicową. - Oto i ona.

Boże. To nie była zasłona prysznicowa. To była sukienka. Moja sukienka.

- Wow.

Mama rozpromieniła się, wydając ledwie dosłyszalny pomruk zadowolenia.

- Wiedziałam, że ci się spodoba.

Pierwszym błędem mamy było wzięcie mojego westchnienia za wyraz zachwytu, a nie 

przerażenia. Drugim, o wiele większym, był wybór tej sukienki.

- Gdzie ją znalazłaś? - zapytałam spanikowana. Nie było mowy, żebym pokazała się 

komukolwiek w tym paskudztwie.

- Na e - Bayu. Uwierzysz, że kosztowała tylko trzydzieści dolarów? Uwierzyłam.

- Wow - powtórzyłam.

- Przymierz.

Przełknęłam ślinę, pocąc się na samą myśl, że miałabym tego czegoś dotknąć.

- Och.

Zapanowało   ogólne   poruszenie.   Wśród   wirujących   plis   i   pisków   Molly   zostałam 

pozbawiona dżinsów oraz topu, zmieniając się w fioletowego ufoluda. Nie liliowego czy 

lawendowego. Fioletowego.

- To poliester? - zapytałam. Czułam, że wszystko mnie swędzi. Mama krążyła wokół 

mnie, zapinając, poprawiając i obciągając sukienkę.

- Powinna się dobrze prać. Będziesz ją mogła nosić latami. Z dumą powiem, że nie 

roześmiałam się na głos.

- I co o niej myślisz? - zapytała mama.

Zwlekałam ze spojrzeniem w lustro. Ale ta koszmarna sukienka była jak katastrofa 

kolejowa. Nie mogłam na nią nie spojrzeć. Rzuciłam okiem na swoje odbicie. Mama odsunęła 

się, z dłońmi złożonymi jak do modlitwy, jakby właśnie stworzyła arcydzieło.

- Och, Madds. Wyglądasz prześlicznie.

Zmusiłam się do uśmiechu. Właściwie był to bardziej grymas niż uśmiech, ale mama 

background image

chyba tego nie zauważyła. Sukienka (o ile można to coś tak nazwać) była obcisła w talii i 

biodrach, z rozkloszowaną spódnicą, co znakomicie podkreślało, że przez ostatnich parę dni 

nie żałowałam sobie niezdrowych dań. Coś okropnego.

Miała   głęboki   dekolt,   była   krótka   i   przypominała   trochę   moją   sukienkę   z   balu 

maturalnego. Aż prosiła się o karbowane włosy i żelowe bransoletki.

- Wychodzą jej piersi - skomentowała  pani Rosenblatt.  Spojrzałam w dół. Zawsze 

miałam skromny dekolt.

- Faktycznie, trochę obcisła. - Mama odsunęła się, bacznie przypatrując się mojej talii. 

- Maddie, przytyłaś?

Przerażona, przeniosłam wzrok ze swojego brzucha na napęczniały brzuch Molly.

- Nie,   po   prostu   mnie   wzdęło   -   odpowiedziałam   szybko,   wciągając   powietrze.   - 

Zjadłam   obfite   śniadanie.   I   nie   byłam   ostatnio   na   siłowni.   -   Wiem,   byłabym   bardziej 

wiarygodna, gdybym się tak gorączkowo nie tłumaczyła.

- Wiecie,   co   pasuje   do   tej   sukienki?   -   zapytała   Molly,   przyglądając   mi   się   spod 

zmrużonych powiek.

Hm... zapalniczka i kanister benzyny?

- Koraliki. Wszystkie nasze sukienki powinny mieć koraliki. Otworzyłam usta, żeby 

zaprotestować, ale najwyraźniej byłam w takim szoku, że miałam spóźnione reakcje.

- Cudowny pomysł! - zapiszczała mama, zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć. - 

Zostań tu, Maddie, zaraz wrócimy.

Wybiegły z przebieralni (pani Rosenblatt się wytoczyła) w poszukiwaniu koralików.

Wpatrywałam się w swoje odbicie, walcząc z mdłościami. Myślałam o tym, ile pracy 

mama włożyła  w przygotowania. To tylko jeden dzień. Muszę wytrzymać  w tej sukience 

tylko jeden dzień, a potem będę mogła pogrzebać ją w czeluściach szafy, gdzie zostanie już 

na zawsze. Poza tym zobaczy mnie w niej tylko garstka gości weselnych.

- Urocza sukienka. - Usłyszałam za plecami głęboki męski głos. O cholera.

Obróciłam się tak gwałtownie, że piersi prawie wyskoczyły mi na wierzch...

Stanęłam twarzą w twarz z Ramirezem.

Oblałam   się   głębokim   rumieńcem   i   z   trudem   oparłam   się   pokusie   zakrycia   się   i 

wrzaśnięcia: „Nie patrz!” Zamiast tego zdobyłam się tylko na dostojne: „Dzięki”.

- Dobrze ci w fioletowym. - Jego usta uniosły się w lekkim uśmiechu.

- Pasuje do mojej aury. - Super, cóż za inteligentna odpowiedź. Ramirez uniósł brew.

- Właściwie   moja   aura   nie   jest   fioletowa,   tylko   przecinają   ją   fioletowe   smugi,   co 

oznacza, że mam sporo na głowie. W każdym razie tak powiedziała wróżka. Uważam, że to 

background image

dobrze.   To   znaczy,   gorzej   byłoby   mieć   pusto   w   głowie,   prawda?   Poza   tym   wcale   nie 

przytyłam tylko się objadłam. - Boże. Zamknij się, Maddie!

Zaczerpnęłam tchu i uspokoiłam się, żeby do reszty nie wyjść na karykaturę głupiej 

blondynki.

- Co tu robisz? - zapytałam po chwili.

Ramirez pasował do salonu z sukniami ślubnymi tak samo jak Podrabiany Tatuś do 

flaszki whisky. Znowu miał na sobie opinające tyłek lewisy, a do tego biały T - shirt, który 

podkreślał jego naturalnie ciemną karnację. Jego mroczna uroda była tak samo niepokojąca 

jak zawsze. Walczyły we mnie sprzeczne uczucia - z jednej strony chciałam do niego podejść, 

z drugiej - uciec jak najdalej.

- W trakcie dochodzenia wypłynęło parę spraw i muszę ci zadać jeszcze kilka pytań - 

odparł.

- Tutaj? Teraz?

- Czemu nie?

- Jak mnie tu w ogóle znalazłeś? Uśmiechnął się.

- Na   zewnątrz   stoi   twój   dżip.   Zaparkowany   niezgodnie   z   przepisami.   Och. 

Wiedziałam, że nie powinnam go tak zostawiać.

- Kiedy LA zrobiło się takie małe?

Uśmiechnął się szerzej, a w jego policzku pojawił się seksowny dołeczek.

- Kiedy   zacząłem   sprawdzać   we   wstecznym   lusterku,   czy   nie   śledzi   mnie   mały 

czerwony dżip.

Ale   mi   dogryzł.   Cholera,   ostatnia   rzecz   której   chciałam,   to   wyjść  na   nawiedzoną 

wariatkę, śledzącą gliniarzy.

Ramirez zrobił krok do przodu i oparł się niedbale o ścianę. Nagle salon wydał mi się 

okropnie ciasny. W dodatku czułam się potwornie skrępowana, mając na sobie Fioletowe 

Paskudztwo.

- Nie jestem odpowiednio ubrana na przesłuchanie.

- Dla mnie wyglądasz w porządku. - Powoli zmierzył mnie wzrokiem od stóp do głów.

Odruchowo zakryłam piersi.

- Powiedziałam ci już wszystko, co wiem. W piątek byłam umówiona z Richardem na 

lunch, ale to odwołał. Od tamtej pory go nie widziałam.

- Czyli nie byłaś ostatnio w jego gabinecie? Przygryzłam wargę.

- Raczej nie. Zmrużył oczy.

- Zechcesz uściślić, co znaczy „raczej nie”?

background image

- Nie - odparłam zgodnie z prawdą. Znowu się uśmiechnął.

- Tak myślałem.

Przez chwilę milczał. Może liczył na to, że nie wytrzymam napięcia i się złamię. Co 

nie było wcale nieprawdopodobne. Jego oczy w kolorze espresso przewiercały mnie na wylot 

i zaczynałam się naprawdę denerwować. Nagle poczułam się tak, jakbym miała na sobie 

prześwitującą bieliznę a nie fioletowy poliester.

W końcu się odezwał, zmieniając temat.

- Przeglądałem   wyciągi   bankowe   twojego   chłopaka   z   ostatnich   kilku   miesięcy   - 

powiedział, krzyżując ręce na piersi. - Lubi szastać pieniędzmi.

- Richard jest bardzo hojny.

- Jest zadłużony po uszy.

Przełknęłam. Wiedziałam o tym. Ale po tym jak skłamałam, że nie byłam w gabinecie 

Richarda, nie mogłam się przyznać, że też widziałam jego wyciągi. Tak więc milczałam.

- Mimo   to   -   ciągnął   Ramirez   -   nie   przestaje   wydawać.   Platynowe   kolczyki   na 

Gwiazdkę, nowy samochód, rejs na urodziny matki w zeszłym...

- Zaraz   -   przerwałam   mu,   zupełnie   skołowana.   -   Richard   nie   kupił   nowego 

samochodu. Od kiedy go znam, jeździ tą samą czarną beemką.

Ramirez znowu przybrał minę pokerzysty. Patrzył mi prosto w oczy, zupełnie jakby 

liczył, że w ten sposób odkryje wszystkie moje tajemnice.

- Richard nie kupił tego samochodu dla siebie - odparł powoli. - Tylko dla Amy. 

Swojej żony.

background image

ROZDZIAŁ 7

Śniło się wam kiedyś, że jesteście pod wodą i brak wam powietrza, a kiedy udaje wam 

się wypłynąć, coś wciąga was z powrotem pod powierzchnię? Nagle zdajecie sobie sprawę, że 

może już nigdy nie będziecie mogli odetchnąć pełną piersią? Mniej więcej tak właśnie się 

czułam,   stojąc   z   rozdziawionymi   ustami   przed   Ramirezem.   Z   trudem   łapałam   powietrze, 

próbując coś odpowiedzieć.

- Swojej... swojej... żony? - Przecież Richard nie jest żonaty. To nie może być prawda. 

To jakaś pomyłka. Na pewno chodzi o innego Richarda. Niemożliwe, żeby mój chłopak był 

żonaty   i   mi   o   tym   nie   powiedział.   Znam   go.   Okay,   przyznaję,   może   nie   wiem   o   nim 

wszystkiego. Ale znam go na tyle, żeby wiedzieć, że nie jest żonaty z jakąś Amy.

- To pomyłka. Richard nie jest żonaty. Przykro mi, ale masz złe informacje.

Ramirez zmrużył lekko oczy. Jego mina nadal była nieprzenikniona.

- Nie wiedziałaś, że jest żonaty?

Obróciłam   się   o  sto   osiemdziesiąt   stopni   i   oparłam   dłonie   na   biodrach.   Wysokim 

głosem, tonem, który moja babka, irlandzka katoliczka, uznałaby za wielce nieodpowiedni w 

salonie z sukniami ślubnymi, zapytałam.

- Czy  wyglądam   na   dziewczynę,   która   umawia   się   z   żonatymi   facetami?   Ramirez 

zmierzył mnie wzrokiem. Przezornie nie odpowiedział.

- Słuchaj, nie wiem, kim jest Amy, ale Richard nie jest żonaty - powtórzyłam.

Rysy Ramireza  trochę złagodniały. Można by to uznać za wyraz współczucia, ale 

podejrzewałam, że jest ono obce twardym gliniarzom, takim jak on.

- No więc kim jest Amy? - zapytałam. Przyznaję, odczuwałam chorą ciekawość.

- Naprawdę chcesz wiedzieć? Nie.

- Tak.

Westchnął, jakby nie miał ochoty o tym mówić.

- Jej panieńskie nazwisko brzmi Amy Blakely. Mieszka w Anaheim, w domu, którego 

właścicielem jest twój chłopak. Pracuje jako Kopciuszek w Disneylandzie.

Czułam,   że   zaczynają   mi   drgać   powieki.   Richard   był   żonaty   z   cholernym 

Kopciuszkiem? Ramirez mówił dalej.

- Pobrali się nieco ponad dwa lata temu w Orange County.

- Może się rozwiedli? Może to jego była żona? - odparłam zdesperowana jak gracz w 

ruletkę, któremu został ostatni żeton. Jeśli tym razem kulka wyląduje na czerwonym polu, 

Richard będzie wolny, Amy okaże się jedynie wytworem wyobraźni Ramireza i wszystko 

background image

będzie w porządku.

Ramirez pokręcił głową.

- Nie znaleźliśmy żadnych dokumentów, które świadczyłyby o tym, że którekolwiek z 

nich wniosło sprawę o rozwód. A biorąc pod uwagę, że w zeszłym miesiącu Richard kupił 

żonie bmw Z3, nie sądzę, żebyśmy takowe znaleźli.

Z3? Kupił cholernemu Kopciuszkowi cholernego roadstera? Nagle przestałam mieć 

wyrzuty sumienia, że naciągnęłam go na platynowe kolczyki. Zaczęłam się zastanawiać, ile 

mogłabym za nie dostać na e - Bayu. Może wystarczy na broń. Bo zamierzałam zastrzelić 

tego drania.

- Zakładam, że ona też nie widziała go ostatnio? - powiedziałam.

- Na to wygląda. Pani Howe jest właśnie przesłuchiwana.

Pani Howe. I pomyśleć, że jeszcze kilka minut temu widziałam w tej roli siebie. A ona 

była już obsadzona.

Nie, śmierć od kuli jest zbyt szybka i bezbolesna. Może powinnam Richarda powoli 

podtruwać. Ciekawe, czy mama wie, gdzie w Internecie znaleźć arszenik.

- Przykro mi - odezwał się Ramirez. Miał niepewną minę, jakby się obawiał, że za 

chwilę przyjdzie mu uspokajać zanoszącą się histerycznym płaczem kobietę.

Co było możliwe. Szybko zaliczałam kolejne z pięciu faz przeżywania żalu. Miałam 

już za sobą zaprzeczanie (przecież Ramirez nie popełniłby takiego błędu) i teraz byłam gdzieś 

pomiędzy gniewem (cholerny Z3!?) a negocjacjami (Boże, spraw, żeby Amy była jego eks, a 

obiecuję, że bez słowa skargi włożę Fioletowe Paskudztwo na wesele matki).

Mogłam przymknąć oko na defraudację. Byłam skłonna uwierzyć, że opakowanie po 

prezerwatywie znalazło się na biurku Richarda przypadkiem. Może nawet wybaczyłabym, że 

ścigają go zabójcy. Ale żona? To już było przegięcie.

Nagle wizja Richarda skutego kajdankami wydała mi się całkiem pociągająca. Nawet 

spodobała mi się myśl, że być może będzie gnić w więzieniu przez resztę swojego nędznego, 

zakłamanego życia. Zasłużył sobie. Właściwie to zasłużył sobie na coś znacznie gorszego. 

Był żonaty z Kopciuszkiem! Powinni go posłać na krzesło elektryczne.

W tym momencie byłam gotowa wyśpiewać Ramirezowi wszystko. Opowiedzieć o 

telefonie Greenwaya i moich podejrzeniach odnośnie do udziału Richarda w całej sprawie. 

Jednak po chwili przypomniałam sobie zdjęcie zniekształconego mupeta, to znaczy dziecka, z 

USG Molly. Rosło właśnie w jej wnętrzu. Ciekawe, czy w moim też coś rosło? Spojrzałam w 

dół, na swój brzuch wciśnięty w Fioletowe Paskudztwo. Być może. A jeśli tak, był to mupet 

Richarda. Niezależnie od tego, co Richard zrobił, musiałam się poważnie zastanowić, czy 

background image

naprawdę chcę, by ojciec mojego dziecka gnił w więzieniu?

Zamknęłam   oczy,   wzięłam   głęboki   oddech   i   stłumiłam   gniew,   szykując   się   do 

wykonania pierwszego w moim życiu gestu altruistycznej matczynej miłości.

- Bardzo chciałabym ci pomóc, ale powiedziałam już wszystko, co wiem. - Jezu, bycie 

matką altruistką jest do bani. Ani się umywa do dobrej staromodnej zemsty.

Ramirez ponownie westchnął. W jego oczach dostrzegłam rozczarowanie.

- Jesteś pewna?

Oboje wiedzieliśmy,  że nie byłam. Ale w ostatnim czasie uciekłam się już do tak 

wielu kłamstw, iż uznałam, że jedno więcej nie zrobi różnicy.

- Absolutnie.

- Okay. - Wyjął z kieszeni swoją wizytówkę i podał mi ją. - Zadzwoń do mnie, gdyby 

coś ci się nagle przypomniało.

Wzięłam   od   niego   kartonik.   Myślę,   że   oboje   wiedzieliśmy,   iż   trafi   w   najgłębsze 

czeluście mojej torebki i nigdy więcej nie ujrzy światła dziennego.

- Przykro mi, że straciłeś czas, przyjeżdżając tutaj.

W milczeniu uniósł brew i jeszcze raz omiótł mnie wzrokiem. Mimo złości i frustracji, 

które czułam,  wyraźne  uznanie, jakie dostrzegłam w jego oczach,  gdy zatrzymały  się na 

moich piersiach, spowodowało, że zrobiło mi się gorąco.

Jego   spojrzenie   powędrowało   w   górę   i   napotkało   moje.   Miałam   nadzieję,   że   nie 

wyczyta z wyrazu mojej twarzy kosmatych myśli, które nagle napłynęły mi do głowy.

Jego usta znów uniosły się w kącikach.

- Och, nie powiedziałbym, żeby była to totalna strata czasu.

Cholera. Chyba jednak umiał czytać w myślach.

Zanim zdążyłam wymyślić jakąś inteligentną odpowiedź, odwrócił się i wyszedł.

Niepewnym   krokiem   podeszłam   do   jednej   z   białych   sof   i   usiadłam.   A   raczej 

próbowałam   siedzieć,   bo   moja   sukienka   nie   była   zbyt   elastyczna   w   okolicach   pasa. 

Zamknęłam oczy i wzięłam tyle  głębokich oddechów, ile  śmiałam,  nie obawiając się, że 

sukienka popęka w szwach. Niestety głębokie oddechy na nic mi się nie zdały, bo im dłużej 

siedziałam,   tym   więcej   miałam   czasu   na   myślenie.   A   im   więcej   myślałam   o   tym,   co 

powiedział Ramirez, tym bardziej byłam wściekła. Richard miał żonę. Boże. To znaczyło, że 

byłam tą drugą kobietą. Richard zrobił ze mnie chodzący stereotyp!

Kiedy mama, Molly i pani Rosenblatt wróciły z tacą kolorowych paciorków, jednym 

okiem zerkałam na sukienkę, a drugim na zegar. Jeśli chciałam dowiedzieć się czegoś o 

telefonie od Greenwaya, musiałam dotrzeć do kancelarii Richarda w czasie przerwy Jasmine. 

background image

A bardzo chciałam się dowiedzieć. Miałam do wypełnienia misję. Postanowiłam wykurzyć 

Richarda z ukrycia, nawet jeśli miałaby to być ostatnia rzecz, jaką zrobię w życiu. A kiedy 

wychyli z kryjówki swoją zakłamaną twarz, będę go torturować dopóty, dopóki nie sprawię, 

że zacznie śpiewać sopranem.

Okay, tak naprawdę nie zamierzałam nikogo torturować. Prawda jest taka, że nigdy w 

życiu nawet nikogo nie uderzyłam i nie przepadam za widokiem krwi. Nawet kiedy oglądam 

programy o operacjach plastycznych, robi mi się niedobrze. Tak więc tortury odpadały. Mimo 

to przyjemnie było o tym pofantazjować. Na razie z uśmiechem czekałam, aż mama wybierze 

idealne koraliki, a Jasmine wyjdzie na lunch.

Było kilka minut po dwunastej, kiedy mama zdecydowała się na sztuczne perły, a ja 

mogłam   wreszcie   ulotnić   się   z   salonu   Bebe's.   Modliłam   się,   żeby   stojedynka   nie   była 

zakorkowana. Ten jeden raz bogowie ruchu ulicznego okazali się dla mnie łaskawi - nie 

wydarzył   się   żaden   wypadek   i   w   zasięgu   wzroku   nie   było   ani   jednego   radiowozu. 

Zaparkowałam pod kancelarią na dziesięć minut przed przewidywanym powrotem Jasmine z 

lunchu. Wbiegłam do budynku, wjechałam windą i zdyszana stanęłam przed stanowiskiem 

recepcjonistki.

- Dzięki bogu, że tu jesteś, Altheo - wysapałam.

Althea spojrzała na mnie zza okularów oczami okrągłymi ze zdziwienia.

- J - ja? Dlaczego?

Fakt, zrobiłam mocne wejście. Zaczerpnęłam tchu i zaczęłam od początku, tym razem 

normalnym głosem.

- Chciałam cię prosić o drobną przysługę. Recepcjonistka cofnęła się o krok.

- Jakiego rodzaju przysługę? - zapytała ostrożnie.

Oho. Być może zastępczyni Jasmine była mądrzejsza, niż sądziłam.

- Wczoraj ktoś dzwonił do gabinetu Richarda. Miałam nadzieję, że będziesz mogła 

sprawdzić rejestr połączeń i podać mi numer.

Althea przygryzła wargę.

- No   nie   wiem   -   odpowiedziała   powoli.   -   Nie   powinnam   ujawniać   tego   typu 

informacji. Zwłaszcza teraz, kiedy, no wiesz... - Urwała, czerwieniąc się. Jakkolwiek na to 

patrzeć, to trochę krępujące, kiedy twój pracodawca daje nogę.

- Och, nie przejmuj się tym. Widzisz, tak właściwie to ja współpracuję z policją, żeby 

odnaleźć Richarda. - Drobne kłamstewko. Ja szukam Richarda. Policja szuka Richarda. To 

prawie tak jakbyśmy szukali go razem.

Althea nie wydawała się przekonana.

background image

- Naprawdę?

- Tak. - Pokiwałam głową tak energicznie, że aż zafalowały mi włosy.

- No...   nie   wiem.   -   Wpatrywała   się   w   biurko,   unikając   kontaktu   wzrokowego.   - 

Jasmine to się nie spodoba.

Starałam się nie wywrócić oczami na wzmiankę o Miss Plastik.

- Słuchaj,   naprawdę   potrzebuję   tego   numeru.   -  Nachyliłam   się   do   niej,   okraszając 

swoją opowieść szczyptą dramatyzmu. - Myślę, że Richardowi grozi niebezpieczeństwo.

Schowane   za   grubymi   oprawkami   okularów   oczy   Althei   zrobiły   się   szerokie   ze 

zdumienia.

- Niebezpieczeństwo? Jakie?

Gdyby pytała mnie o to Jasmine, kazałabym jej spadać. Nie wiem czemu, ale czułam, 

że   dziewczyna   o   naturalnie   kręconych   włosach,   nosząca   rozpinane   swetry,   dochowa 

tajemnicy. Powiedziałam jej o telefonie Greenwaya i swoich obawach, że Richard się przed 

nim ukrywa. Albo, co gorsza, pływa w jakimś basenie.

Althea słuchała z rozdziawioną buzią, która z każdą sekundą robiła się coraz większa. 

Kiedy skończyłam, zamrugała parę razy oczami, wpatrując się we mnie w osłupieniu, jakby 

nasza rozmowa była najbardziej ekscytującym wydarzeniem w jej życiu od czasu, kiedy firma 

Post - it wprowadziła na rynek kolorowe karteczki.

- Zupełnie jak w filmie o Jamesie Bondzie. Ale czy jesteś pewna, że powinnyśmy się 

do tego mieszać? Czy nie lepiej zostawić tę sprawę policji?

Owszem, tak byłoby lepiej. Ale dopóki nazwisko Richarda znajdowało się na szczycie 

listy   podejrzanych   Ramireza,   nie   mogłam   sobie   pozwolić   na   ten   luksus.   Nadszedł   czas 

wyciągnąć asa z rękawa.

- Mogę ci załatwić darmowy pedikiur w Fernando's. Bingo.

- Zaraz wracam - powiedziała Althea, po czym zniknęła za szklanymi drzwiami.

Stałam przy pulpicie, bębniąc nerwowo paznokciami w mahoniowy blat. Zerknęłam 

na  mosiężny  zegar  powyżej.  Dwunasta  dwadzieścia  trzy. Miałam  nadzieję,  że  Althea  się 

spręży.

Niecałe dwie minuty później wróciła z wydrukiem komputerowym.

- Tu   jest   wykaz   wszystkich   wczorajszych   rozmów   przychodzących.   Nie   było   ich 

wiele, bo, no wiesz. - Znowu zrobiła się czerwona jak burak. - O której dzwonił tamten pan?

Wzięłam   od   niej   wydruk  i   jechałam   palcem   w   dół   strony.   Odebrałam   telefon   od 

Greenwaya tuż przed powrotem Jasmine z przerwy na lunch. Jest. O dwunastej dwadzieścia 

siedem dzwoniono do kancelarii z numeru o prefiksie 818. Moje serce waliło tak szybko, że 

background image

mogłoby się ścigać z autobusem z filmu Speed. Był to kierunkowy Północnego Hollywood. 

Greenway ciągle był w mieście.

- To chyba ten. Myślisz, że mogłabyś się dowiedzieć, czyj to numer? Althea wcisnęła 

kilka klawiszy na klawiaturze Jasmine.

- Zaraz go sprawdzę. - Najwyraźniej zaczynała się jej podobać ta zabawa. Jej oczy 

błyszczały za grubymi oprawkami okularów, a palce śmigały po klawiaturze z prędkością 

światła. - Mam.

Starałam się nie okazywać zbytniego podniecenia.

- Czyj to numer?

- To   telefon   do   motelu   Moonlight   Inn   w   Północnym   Hollywood.   Myślisz,   że 

Greenway naprawdę się tam ukrywa?

Miałam ochotę ją wycałować.

- Mam nadzieję. Dzięki, Altheo.

- Dzięki za co?

Znieruchomiałam. Znałam ten energiczny głos. Jasmine.

Althea   również   go   znała.   Uniosła   gwałtownie   głowę.   Wyglądała   jak   sarna,   którą 

oślepiły reflektory samochodu.

Zaczęłam zaklinać ją w myślach, żeby nic nie mówiła. Udawaj głupią!

Musiała   odebrać   mój   przekaz,   bo   szybko   zamknęła   okno   na   ekranie   komputera, 

zacierając ślady naszych poczynań. Nie, żebym się obawiała Jasmine. Biorąc pod uwagę, że 

jej dieta składała się ze środków przeczyszczających i wody witaminizowanej, pewnie ważyła 

tyle   co   wykałaczka.   Podejrzewałam   jednak,   że   sprawiłoby   jej   dużą   przyjemność,   gdyby 

mogła na mnie donieść Ramirezowi.

- Dzięki za co? - zapytała ponownie. - Co się tutaj dzieje? Przybrałam minę totalnego 

niewiniątka. Otworzyłam  usta w nadziei, że wyjdzie z nich jakieś zgrabne kłamstwo, ale 

Althea była szybsza.

- Obiecałam, że prześlę rachunki Richarda do jego księgowego. Maddie nie chce, żeby 

zalegał z opłatami.

Stałam i wpatrywałam się w nią. Wow. Była całkiem niezła w te klocki.

Jasmine patrzyła  na mnie, mrużąc oczy.  (A przynajmniej  starała się to robić - po 

liftingu powiek w maju miała drobne problemy z mimiką). Nie byłam pewna, czy to kupuje, 

ale co miała powiedzieć?

- No cóż, jeszcze raz dzięki - powiedziałam do Althei, po czym  odwróciłam się i 

najszybciej jak mogłam oddaliłam do drzwi. Przez całą drogę do windy czułam na plecach 

background image

zimne spojrzenie Jasmine. Czułam się okropnie nieswojo, zupełnie jakby nakładała na mnie 

jakąś klątwę Barbie. Ucieszyłam się, kiedy przyjechała winda, i szybko wsiadłam do środka, 

wciskając guzik parteru.

Zaraz po wyjściu z budynku, wyciągnęłam komórkę i wybrałam numer Dany.

- Halo? - odebrała.

- Zdobyłam ten numer. Greenway dzwonił z Moonlight Inn w Północnym Hollywood.

Dana zapiszczała z przejęcia. Musiałam odsunąć telefon od ucha, żeby nie ogłuchnąć.

- Okay - powiedziała. - Co teraz?

- Wpadnę po ciebie za dwadzieścia minut. Wskakuj w ciuchy a la Aniołek Charliego.

Dziewiętnaście minut później zatrzymałam się przed bliźniakiem Dany w Studio City. 

Był to skromny, otynkowany budynek, który dzieliła z czwórką innych aspirujących aktorów 

dorabiających   jako   trenerzy   fitnessu.   Zawsze   pachniało   tam   kosmetykami   do   makijażu 

scenicznego,   sportowymi   skarpetami   i   zupą   w   proszku   (przysmakiem   początkujących 

aktorów).

Zapukałam do drzwi. Po kilku uderzeniach otworzył mi Gość bez Szyi. Już dawno 

odpuściłam sobie próby zapamiętania imion współlokatorów Dany. Aktorzy rzadko mogą 

liczyć na stałe dochody i dlatego mieszkańcy tego domu ciągle się zmieniali. Mieszkali tam 

już:   Zakręcona   Blondynka,   Gość   z   Wybielonymi   Zębami,   Mistrz   Tańców 

Latynoamerykańskich, i, mój ulubiony, Włoch, Który Nie Umiał Trzymać Rąk przy Sobie 

(fuj!). Gość bez Szyi pracował w Sunset Gym razem z Daną i przypominał mi Niesamowitego 

Hulka, tyle tylko że nie był zielony.

- Jest Dana? - zapytałam.

Gość bez Szyi wzruszył ramionami i ryknął w głąb domu: „Dana!”

- Idę - rozległ się stłumiony krzyk.

Gość bez Szyi pożegnał mnie skinieniem głowy i ulotnił się na piętro. Nie był zbyt 

rozmowny.

Trzy sekundy później Dana wypadła w podskokach na zewnątrz. Kiedy zobaczyłam 

jej strój, kompletnie mnie zamurowało.

- Co to jest? - Wpatrywałam się w nią, nie wiedząc, czy śmiać się, czy płakać.

- Podoba   ci   się?   -   zapytała,   obracając   się   wokół   własnej   osi.   Miała   na   sobie 

jaskrawobłękitną króciusieńką minispódniczkę ze sztucznej skóry i skąpy top ze spandeksu, 

który był o co najmniej dwa rozmiary za mały, by pomieścić jej obfity biust w rozmiarze D 

(jej boskie piersi to jeszcze jeden powód, dla którego jej nienawidzę). Do tego włożyła długi 

sznur sztucznych  pereł (wiedziałam,  że są sztuczne, bo były  żarówiastozielone),  a całość 

background image

zwieńczyła kruczoczarną peruką w kształcie pazia. Już nie wspomnę o makijażu. Miałam 

nadzieję, że  to pomyłka  i  że prostu wróciła  przed chwilą  z nagrania  programu Jerry'ego 

Springera.

Zdaje się, że nie odpowiedziałam, bo Dana wydęła wiśniowoczerwone usta, a dłonie 

oparła na odsłoniętych biodrach.

- Nie podoba ci się mój kostium szpiegowski?

- Nie przypomina stroju Aniołka Charliego.

- Chciałam wyglądać jak call girl.

- Hm, może to głupie pytanie, ale dlaczego przebrałaś się za call girl?

- Posłuchaj,  co wymyśliłam.  Będziemy  musiały  zdobyć  numer  pokoju  Greenwaya, 

tak? Jeśli tak po prostu zapytamy o to recepcjonistę, na pewno każe nam spadać. Ale w takim 

stroju... - Jeszcze raz się obróciła, aż perły odbiły się od jej piersi. - Pomyśli, że jesteśmy 

dziwkami.

- Ale ja nie chcę być dziwką. - Nigdy nie sądziłam, że przyjdzie mi powiedzieć coś 

takiego.

Dana zignorowała mnie.

- Wszystko zaplanowałam. Przerabialiśmy kiedyś scenę z Pretty Woman na zajęciach 

z aktorstwa i doskonale wiem, jak powinna zachowywać się dziwka. Powiemy recepcjoniście, 

że jesteśmy umówione na spotkanie z klientem, ale nie pamiętamy numeru jego pokoju. Nie 

martw się, ludzie na ogół myślą, że dziwki są głupie.

Przewróciłam oczami.

- Tak   czy   owak,   nie   będzie   chciał,   żebyśmy   pukały   do   każdych   drzwi   po   kolei, 

szukając naszego klienta. Wierz mi, jeśli będziemy tak ubrane, faceci będą o wiele bardziej 

pomocni.

Co do tego akurat nie miałam wątpliwości.

- Dana, spędziłam przedpołudnie przebraną za fioletową drag queen. I nie zamierzam, 

podkreślam, nie zamierzam spędzić wieczoru przebrana za dziwkę.

Dana ponownie oparła dłonie na biodrach. Przechyliła głowę na bok i zmrużyła oczy. 

Potem wytoczyła ciężką artylerię.

- Nasikałaś już na test ciążowy? Westchnęłam. Znowu zaczęły drgać mi powieki.

- W porządku. Będę dziwką.

Piętnaście minut później Dana uczyła mnie języka dziwek (głównie odzywek typu 

„hej, skarbie” i „co jest, koleś?”) i wyciągała z szafy kolejne sukienki, z których każda była 

mniejsza od poprzedniej. W końcu zdecydowała się na żarówiastoróżową ze spandeksu, bez 

background image

ramiączek,   tak   małą,   że   wyglądała   na   rozmiar   minus   trzydzieści   sześć.   Dobrała   do   niej 

czerwoną perukę, która sięgała mi aż do tyłka, i buty na ponaddziesięciocentymetrowym, 

grubym akrylowym obcasie.

Kiedy usadziła mnie na łóżku, żeby zrobić mi stosowny makijaż, opowiedziałam jej o 

najnowszych rewelacjach na temat Richarda, o których wiedziałam od Ramireza.

Prawdziwa przyjaciółka często wpada w taką samą, jeśli nie większą wściekłość niż 

ty, kiedy twój chłopak robi coś naprawdę głupiego. Na przykład się żeni.

- Co za drań. Kłamliwa szuja. Cholerny sukin...

- Dokładnie to samo pomyślałam. - Przerwałam jej, żeby się za bardzo nie rozkręciła. 

W końcu jest aktorką i właśnie wcielała się w rolę dziwki.

- Jakim cudem Richard może być żonaty? Przecież poznałaś jego cholerną matkę!

Też się nad tym zastanawiałam. Szczerze mówiąc, moją pierwszą myślą po tym, jak 

Ramirez powiedział mi o Kopciuszku, było zadanie sobie pytania, czy rodzina i przyjaciele 

Richarda   okłamywali   mnie   przez   ostatnie   pięć   miesięcy?   Czy   zostali   wcześniej 

poinstruowani, żeby trzymać Maddie w nieświadomości? Poczułam się jak uczestnik jakiegoś 

kiepskiego reality show. Tyle że za udział w tej farsie nie czekała mnie nagroda w postaci 

gotówki.

Chociaż zgadzałam się z Daną, jakaś maleńka cząstka mnie wciąż miała nadzieję, że 

Richard potrafi to wszystko sensownie wytłumaczyć. I że nie okłamuję samej siebie. Znam 

Richarda. Okay, były w jego życiu rzeczy, o których mi nie powiedział, ale wiedziałam, jaki 

jest w głębi duszy. Nie był zdolny do prowadzenia podwójnego życia, tak samo jak nie był w 

stanie podrosnąć dwadzieścia centymetrów i grać w Lakersach. Przekręty po prostu nie były 

w jego stylu. Nie wiem dlaczego, ale byłam przekonana, że istnieje logiczne wytłumaczenie 

całej   tej   historii.   Nie   potrafiłam   znienawidzić   Richarda   (choć   powinnam),   dopóki   nie 

wysłucham jego wersji wydarzeń. Zwyczajnie nie mogłam uwierzyć, że naprawdę jest żonaty.

Z drugiej strony ciężko mi było wyobrazić sobie, że mógłby zadawać się z mordercą, a 

tu proszę bardzo.

- Okay, skończyłam. - Dana zamknęła szminkę i przesunęła drzwi szafy, odsłaniając 

duże lustro. Stanęłyśmy obok siebie i Dana objęła mnie ramieniem. - Och, ale będzie zabawa! 

- zapiszczała.

Znowu to słowo. „Zabawa”. Dlaczego wszyscy uważali, że przebieranie się w okropne 

kiecki jest zabawne?

Peruka   drapała   mnie   w   głowę,   a   sukienka   ze   spandeksu   już   podjeżdżała   w   górę. 

Musiałam jednak przyznać, że przebranie było świetne. W ogóle nie przypominałam siebie. 

background image

Na szczęście.

- Skarbie, wyglądamy bajecznie - powiedziała Dana. - Idziemy.

Nie wstydzę się przyznać, że czułam ucisk w żołądku przez całą jazdę czterystapiątką. 

To oraz irytację, ponieważ niewiarygodnie obcisła sukienka ze spandeksu sprawiała, że moje 

babcine majtki wpijały mi się w tyłek. Poruszyłam się w fotelu, obiecując sobie, że jutro 

zrobię pranie.

Postanowiłyśmy,   że   pojedziemy   moim   dżipem.   Dana   uznała,   że   jest   bardziej 

„dziwkarski” od jej wozu. Nie byłam pewna, czy powinnam się za to obrazić, czy nie. Wlokąc 

się w żółwim tempie w godzinach szczytu, nie mogłam się powstrzymać i co dwie sekundy 

zerkałam   we   wsteczne   lusterko,   szukając   czarnego   SUV   -   a.   Miałam   lekką   paranoję,   że 

Ramirez   mógłby   wypatrzyć   mój   tkwiący   w   korku   samochód.   To,   że   widział   mnie   we 

Fioletowym Paskudztwie, było wystarczająco upokarzające. Gdyby przyłapał mnie w stroju 

Wesołej Dziwki, pewnie umarłabym ze wstydu. Nie wspominając już o tym, że nasz plan 

wziąłby w łeb. A skoro o tym mowa...

- Może opowiesz mi, na czym polega twój genialny plan. Mamy po prostu wejść do 

motelu i zapytać, w którym pokoju mieszka Greenway?

- Nic się nie martw - powiedziała Dana, opuszczając osłonę przeciwsłoneczną, żeby 

sprawdzić makijaż. - Gadkę zostaw mnie.

Nie wiem dlaczego, ale kiedy ktoś mówi mi, żebym się nie martwiła, automatycznie 

denerwuję się jeszcze bardziej niż przedtem.

- Dobra   -   rzuciła   Dana,   ucinając   temat.   -   Gdzie   to   dokładnie   jest?   Zerknęłam   na 

mapkę, którą wydrukowałam z Yahoo, zanim wyszłyśmy od Dany.

- Skrzyżowanie Lankershim i Vanowen w Północnym Hollywood. Powinnyśmy tam 

być za jakieś dwadzieścia minut.

Dana   skinęła   głową,   wyciągnęła   szminkę   i   w   milczeniu   nałożyła   na   usta   kolejną 

warstwę krwistej czerwieni.

Jechałyśmy na północ czterystapiątką, przez malownicze wzgórza, aż dotarłyśmy do 

stojedynki   i   odbiłyśmy   do   Valley.   Zbliżając   się   do   zjazdu   na   stotrzydziestkęczwórkę, 

zwolniłam, a następnie skręciłam na Lankershim, wjeżdżając do Północnego Hollywood.

Nazwa   tego   miejsca   jest   niezwykle   zwodnicza.   Jak   powszechnie   wiadomo,   w 

Hollywood znajduje się wiele sławnych budynków, odciski dłoni i stóp gwiazd, wyczesane 

sklepy   z   pamiątkami.   Północne   Hollywood   to   zupełnie   inny   świat.   Okna   domów   są   tu 

okratowane, na pożółkłych  trawnikach,  na cegłówkach stoją oldsmobile  rocznik 79, a na 

gankach domów siedzą starzy, bezzębni mężczyźni wszystkich ras, wykrzykując rzeczy w 

background image

stylu: „To moje cholerne śmieci. Tylko je tknij, a pożałujesz”.

Kiedy mijałyśmy bezzębnego mężczyznę numer 3 (wrzeszczącego coś o cholernym 

psie   na   cholernym   trawniku),   odruchowo   zablokowałam   drzwi.   To   nie   samo   Północne 

Hollywood budziło moje przerażenie - w końcu dorastałam w LA i trzeba czegoś więcej niż 

okratowanych   okien,   żeby   mnie   przestraszyć.   Chodziło   o   lubieżny   sposób,   w   jaki   ten 

bezzębny starzec gapił się na mnie. Zaczęłam się martwić tym, jakiego rodzaju propozycje 

mogą spotkać dwie młode, ubrane jak dziwki kobiety w tej części miasta. Na samą myśl 

poruszyłam się niespokojnie w fotelu. Fuj.

- To powinno być zaraz po prawej - stwierdziła Dana, przyglądając się numerom na 

mijanych budynkach: sklepie monopolowym, dyskoncie meblowym i Pałacu Porno Desiego.

Zemdliło mnie, kiedy, już prawie u celu, zobaczyłam kobietę w identycznej jak moja 

spandeksowej   sukience,   negocjującą   cenę   za   swoje   usługi   z   kierowcą   powgniatanego 

volkswagena caddy. W przeciwieństwie do Dany nie jestem aktorką. Co prawda ostatnimi 

czasy dość intensywnie ćwiczyłam moje umiejętności mijania się z prawdą (słowo kłamstwo 

brzmi strasznie nieprzyjemnie), ale nie byłam pewna, czy dam radę odegrać rolę prostytutki.

Było już jednak za późno, żeby się wycofać.

- To tutaj. - Dana wskazała lichy motel po prawej, składający się z dziesięciu pokoi na 

dole, dziesięciu na piętrze i metalowej klatki schodowej. Recepcja znajdowała się z przodu 

niewielkiego   budynku;   na   tyłach   zauważyłam   przepełnione   zielone   kontenery   na   śmieci. 

Beżowy tynk motelu pokrywały liczne graffiti informujące, do którego gangu należy teren. Te 

trzykolorowe symbole nic mi nie mówiły, ale w South Central można by pewnie zarobić za 

nie kulkę. Domyślałam się, że w oknach są kraty, a dach przecieka, to znaczy przeciekałby, 

gdyby w Los Angeles czasem padało.

Zaparkowałam pod anemiczną palmą. Dana wysiadła i natychmiast poprawiła swój 

top. Poszłam w jej ślady, ostatni raz próbując, obciągnąć majtki. Daremny trud.

- Nie wiem, czy dam radę to zrobić. - Zerknęłam nerwowo na recepcję. Czy, jak głosił 

napis: r c pcję. Wyglądało to, tak jakby ktoś odstrzelił oba e.

Dana spojrzała w boczne lusterko i poprawiła perukę.

- Spoko, będzie dobrze. Po prostu zostaw gadkę mnie. Jestem mistrzynią kadzenia. - 

Puściła do mnie oko.

Wzięłam głęboki oddech. Okay, nie ma sprawy.  W końcu jestem Maddie Springer, 

Wesoła Dziwka Extraordinaire.

background image

ROZDZIAŁ 8

Pierwszy raz w życiu  zobaczyłam  Danę na asfaltowym  boisku gimnazjum imienia 

Johna   Adamsa.   Miała   na   sobie   różowe   legginsy   narciarki,   czarny,   siateczkowy   top   a   la 

Madonna i więcej tapety niż jakakolwiek inna znana mi siódmoklasistka. Właśnie flirtowała z 

Alanem Millerem, szkolnym odpowiednikiem Donniego Wahlberga. Nie robiła tego jednak, 

głupio   chichocząc   i   odgarniając   włosy   do   tyłu   jak   inne   dziewczyny.   Poczynania   Dany 

sprawiały,  że w kroczu Alana stał mały namiocik. Trzepotała  rzęsami,  wysuwała  biodro, 

napierała na biedaka ramieniem, robiła wszystko, co później stało się znane jako jej popisowe 

zagranie Nachyl Się i Potrząsaj.

Przez lata Dana dopracowała Nachyl Się i Potrząsaj do perfekcji, czego właśnie byłam 

świadkiem - oparła się łokciami o poplamiony blat motelowej recepcji, a jej piersi wyglądały, 

jakby miały za chwilę wyrwać się na wolność. Delikatnie kręciła wypiętym krągłym tyłkiem.

Efekt był równie piorunujący jak przed laty. Recepcjonista z nocnej zmiany (niski, 

łysy facet, w poplamionej musztardą koszulce Metalliki) wpatrywał się w Danę szklistym 

wzrokiem. Mogę przysiąc, że widziałam, jak coś się poruszyło w jego spodniach. Fuj! Szybko 

spojrzałam w drugą stronę.

- No   więc   sam   widzisz,   że   mamy   mały   problem   -   powiedziała   Dana,   głosem   tak 

słodkim, że aż bolały zęby.

Metallica oblizał wąskie, spierzchnięte usta.

- Skarbie - powiedział do dekoltu Dany - chętnie pomogę. Jak nazywa się ten gościu?

- Pan Smith. - Dana puściła oko.

- Ach. - Metallica pokiwał głową. - Czyli to jedna z tych randek.

- Poruszył rzadkimi brwiami.

Domyślałam się, że Moonlight Inn widziało już wiele takich randek. Już na zewnątrz 

było koszmarnie, a w recepcji jeszcze gorzej. Podłogę pokrywały stare, odłażące płytki PCV, 

które trzeszczały pod moimi obcasami i nie były myte od czasu rządów Reagana. Ściany 

pokryte zaciekami i grzybem pomalowano kiedyś paskudną szarą farbą. Nad nami buczały 

dwie słabe jarzeniówki. W powietrzu śmierdziało przypalonym jedzeniem i ludzkim brudem.

- Wiem tylko - kontynuowała Dana, nie przestając kręcić zadkiem - że Spike, mój 

menedżer, kazał mi się tu spotkać z panem Smithem. Tyle że nie pamiętam numeru pokoju. - 

Wydęła dolną wargę. - Spike strasznie się wścieknie, jak wrócę z niczym. Kumasz?

Wow,   Dana   naprawdę   świetnie   naśladowała   głos   głupiej   blondynki.   Było   to 

połączenie   pisku   Betty   Boop   z   szeptem   Marilyn   Monroe,   coś   absolutnie   sztucznego,   ale 

background image

Metallice to nie przeszkadzało. Głupia blondynka w skąpym topie to coś, co metalowcy lubią 

najbardziej.   Widziałam   kropelki   potu   zbierające   się   nad   jego   górną   wargą,   kiedy   Dana 

roztaczała swój czar.

- Pomyślałam, że może opiszę ci pana Smitha, a ty powiesz mi, w którym jest pokoju?

- Będziemy bardzo wdzięczne - wtrąciłam się, oblizując wargi i robiąc zalotną minę. 

Okay, nie jestem tak dobra we flirtowaniu jak Dana. Szczerze mówiąc, czułam się w moim 

przebraniu  głupio,   a nie  seksownie.   Satynowa  bielizna   z Victoria's  Secret   jest  seksowna. 

Żarówiasta sukienka ze spandeksu to zwykłe nieporozumienie.

Na szczęście Metallica nie podzielał moich poglądów. Nadal wpatrywał się w Danę 

wzrokiem dziecka w sklepie ze słodyczami.

- No nie wiem - odparł. - Przewala się tędy kupa luda. Nie pamiętam wszystkich gości.

- Och, założę się, że masz świetną pamięć. - Dana oparła dłoń na ramieniu Metalliki. 

Facet o mało nie zemdlał.

- Gość,   którego   szukamy,   prawdopodobnie   zameldował   się   w   piątek.   Był   sam   - 

powiedziałam. - Ma ciemne, zaczesane do tyłu włosy i pewnie stara się nie zwracać na siebie 

uwagi. Ostatnio miał na sobie skórzaną kurtkę lotniczą, czarne spodnie i czerwoną koszulę. - 

Dowiedziałam się tego wszystkiego z wczorajszych wieczornych wiadomości.

Metallica oderwał wzrok od biustu Dany i spojrzał na mnie, unosząc brew.

- Skąd tyle wiesz o tym facecie?

Przełknęłam ślinę. Dana rzuciła mi ostre spojrzenie, dając do zrozumienia, że mam się 

więcej nie odzywać.

- Już wcześniej się z nim spotykałyśmy - powiedziała szybko.

- Okay.

Nie  jestem  pewna, czy Metallica  jej  uwierzył.  Wyglądało  jednak na  to, że ma  to 

gdzieś, tak długo jak Dana się do niego umizguje. Muszę przyznać, że jest wspaniałą aktorką. 

Miałam nadzieję, że dostanie rolę Elwiry.

Jeśli o mnie chodzi, to nie wiedziałam, jak długo jeszcze wytrzymam. Po podłodze 

przebiegł karaluch i schował się pod biurkiem, a mnie nagle wszystko zaczęło swędzieć. Im 

szybciej stąd wyjdziemy, tym lepiej.

- To jest tu czy nie? - zapytałam.

- Nie wiem - wykręcił się Metallica i zrobił krok w tył, przenosząc wzrok z Dany na 

mnie. - Wiecie, to nie fair, żeby jeden gościu miał was obie, dziewczyny.

Oho.

- Może zrobimy tak. Powiem jednej z was, w którym jest pokoju, a druga zostanie 

background image

tutaj i dotrzyma mi towarzystwa?

Fuj, fuj, fuj! Zmusiłam się do uśmiechu, jednocześnie modląc się, by nie puścić pawia.

Nawet Dana wyglądała, jakby miała już dość tej zabawy.

- Hm, kusząca propozycja - powiedziała, z przyklejonym uśmiechem. - Ale wątpię, 

żeby było cię na nas stać. Jesteśmy dziewczynami z górnej półki, jeśli wiesz, co mam na 

myśli.

Metallica uśmiechnął się, ukazując przerwy między zębami. Przypominał lampion z 

dyni - niby śmieszny, ale i trochę straszny.

- To może szybki numerek w dowód wdzięczności? Zdaje się, że przypominam sobie 

to i owo o tym gościu.

Rzyg.

Dana westchnęła. Wychyliła się nad biurkiem tak, że piersi prawie wyskoczyły jej z 

topu, i powoli przejechała językiem po dolnej wardze. Przesunęła zadbaną dłonią po koszulce 

Metalliki.   Na   jego   czole   pojawiły   się   kropelki   potu,   oddech   przyspieszył.   Nie   śmiałam 

spojrzeć, ale byłam pewna, że w jego kroczu stał już namiot.

Dana jechała powoli dłonią w górę jego klatki piersiowej, a gdy była tuż przy szyi, 

chwyciła koszulkę w garść i szarpnęła, odrywając recepcjonistę od ziemi.

- Posłuchaj, gnojku - powiedziała, nachylając się tak, że prawie stykali się nosami. - 

Jeśli zaraz nie podasz nam numeru tego pokoju, to popamiętasz.

Metallica   gwałtownie   pobladł.   Jego   nogi   majtały   w   powietrzu,   a   oczy   wyszły   na 

wierzch.

- Jezu, podam. Tylko mnie postaw.

Stłumiłam śmiech. Lepiej nie wkurzać Królowej Aerobiku.

Dana postawiła Metallicę z powrotem na podłodze i ponownie przybrała minę pełną 

słodyczy.   W   garści   nadal   ściskała   koszulkę   recepcjonisty.   Pomyślałam,   że   po   wszystkim 

będzie musiała wyszorować ręce mydłem antybakteryjnym.

- Tak już lepiej. Więc pod jakim numerem zatrzymał się nasz znajomy?

Metallica patrzył to na mnie, to na Danę, a namiot w jego spodniach opadł jak po 

przejściu wichury.

- W dwudziestce - burknął w końcu. - Na piętrze. Jezu, kobieto. Dana puściła koszulkę 

i poklepała go po policzku.

- Dzięki, koleś.

Nie mogłam się powstrzymać.  Głośno  się roześmiałam,  widząc oszołomioną minę 

Metalliki, kiedy Dana, kręcąc tyłkiem, wychodziła z recepcji. Wyszłam zaraz za nią.

background image

- Podobno miałaś mu kadzić? - rzuciłam.

- Karaluchy wyprowadzają mnie z równowagi. Dobrze powiedziane.

- No dobra, wiemy już, gdzie jest Greenway. Dzwonimy do Ramireza - oznajmiła 

Dana.

Racja. Powinnyśmy zadzwonić do Ramireza. W końcu to on jest gliniarzem.

Coś mnie jednak powstrzymywało. Może chodziło o syndrom głupiej blondynki, który 

uaktywniał się u mnie przy każdym spotkaniu z Ramirezem. A może o uśmieszek, który igrał 

na jego ustach, kiedy patrzył na mnie ubraną w Fioletowe Paskudztwo. W każdym razie nie 

chciałam po raz kolejny wyjść przed nim na idiotkę. Gdybyśmy teraz do niego zadzwoniły, a 

potem okazało się, że Greenwaya nie ma w tamtym pokoju, Ramirez uznałby mnie za totalnie 

niewiarygodną osobę.

- Może najpierw upewnijmy się, że rzeczywiście tam jest - powiedziałam.

Dana   spojrzała   na   mnie,   jakbym   właśnie   zaproponowała,   żebyśmy   obsłużyły 

Metallicę.

- Żartujesz? Chcesz tak po prostu zapukać do drzwi i zapytać: „Hej, czy to ty jesteś 

tym gościem, który zamordował swoją żonę?”

W tym ujęciu plan faktycznie wydawał się nie najlepszy.

- Nie. Tak. To znaczy, a co jeśli Ramirez przyśle ludzi, a pokój będzie pusty? Co jeśli 

Greenway poszedł na drugą stronę ulicy po kawę? Jeśli zobaczy gliniarzy, da nogę i tyle.

Dana przygryzła wargę.

- W porządku. Zapukamy i zorientujemy się, czy jest w pokoju. Ale błagam, tym 

razem zostaw całą gadkę mnie.

Okay.   Spoko.   I   tak   nie   miałam   specjalnej   ochoty   na   ponowną   rozmowę   z 

Greenwayem.

Stukając obcasami, wspięłyśmy się z Daną po metalowych schodach na piętro. Ściany 

w Moonlight Inn były cienkie i zewsząd docierały odgłosy wyświadczanych „usług”. Okrzyki 

„och,   skarbie”   mieszały   się   z   puszczanym   na   cały   regulator   rapem   i   heavy   metalem, 

przenikając przez tanie drewniane drzwi.

Bicie mojego serca było niemal równie głośne jak gitarowe solówki. Już telefoniczna 

rozmowa z Greenwayem wytrąciła mnie z równowagi.

Myśl   o   stanięciu   z   nim   twarzą   w   twarz   sprawiła,   że   zaczęły   mi   szczękać   zęby. 

Zwolniłyśmy kroku, zbliżając się do dwudziestki. Po drugiej stronie tych drzwi znajduje się 

morderca, pomyślałam. Przypomniałam sobie dużą czarną spluwę Ramireza i nagle poczułam 

się zupełnie bezbronna.

background image

Zatrzymałyśmy się z Daną przed drzwiami. Pokój miał jedno okno, wychodzące na 

parking. Wisząca od środka wyblakła, zielona zasłona, była zaciągnięta i nie przebijał przez 

nią nawet atom światła. Czyżby w środku nikogo nie było?

- Może go nie ma? - szepnęłam.

- Może śpi.

- Może nie powinnyśmy go budzić.

- Hej, to był twój pomysł - szepnęła Dana.

Wiem.   I   kiedy   stałyśmy   na   dole,   wydawał   się   całkiem   niezły.   Jednak   im   bliżej 

byłyśmy  jego realizacji, tym więcej miałam wątpliwości. Zanim mogłam podwinąć ogon, 

Dana zastukała w drewniane drzwi. Przygryzłam wargę, opierając się pokusie, by wziąć nogi 

za pas i schować się w mysiej dziurze.

Żadnej odpowiedzi.

Dana zastukała jeszcze raz, tym razem wołając: „Halo?”

Nic. Odetchnęłam z ulgą tak wielką, że podmuch powietrza prawie zmierzwił moją 

sztuczną grzywkę.

A potem usłyszałam wystrzał.

Rozdarł   ciszę   za   drzwiami   niczym   grzmot   pioruna.   Dana   i   ja   na   moment 

znieruchomiałyśmy jak sparaliżowane.

Gdyby to był film, staranowałybyśmy drzwi, wpadły do środka i pojmały złoczyńcę, 

nie łamiąc sobie przy tym nawet jednego paznokcia. Ale ponieważ żadna z nas nie miała 

kontraktu z Warner Brothers, zrobiłyśmy to, co robi każdy mieszkaniec Los Angeles, kiedy 

usłyszy prawdziwy wystrzał z prawdziwej broni. Uciekłyśmy.

Wykonałyśmy   zsynchronizowany   obrót   i   rzuciłyśmy   się   w   prawo,   wydając   piski 

przerażenia. Zbiegłyśmy schodami tak szybko, jak to możliwe w niedorzecznie wysokich 

obcasach i pognałyśmy jak szalone do dżipa, zaparkowanego po drugiej stronie parkingu. 

Dana   podciągnęła   sukienkę   i   pędziła   w   stronę   samochodu   z   determinacją   olimpijskiej 

sprinterki.   Biegłam   tuż   za   nią,   wymachując   rękami   jak   wariatka   i   usiłując   utrzymać 

równowagę.

Metallica wychylił głowę z recepcji.

- Co to było? Co, u diabła, wykręciłyście, wy szurnięte dziwki?

- Nic - odkrzyknęła Dana, dopadając dżipa.

- Słyszałem strzał.

- Nie   słyszałeś   -   rzuciłam.   Tak,   wiem,   odzywka   godna   mistrzyni.   Ale   w   tym 

momencie ucieczka była ważniejsza od wspinania się na wyżyny inteligencji.

background image

Wgramoliłyśmy   się   do   auta   i   już   wyjeżdżałyśmy   na   główną   ulicę,   kiedy   chyba 

usłyszałam drugi wystrzał. Nie zatrzymałam samochodu, żeby się upewnić, tylko ruszyłam 

Vanowen i po dwóch przecznicach odbiłam na autostradę.

Ciągle rozdygotana, usłyszałam, jak Dana stwierdza oczywiste.

- Właśnie do nas strzelali. Uwierzysz, że ktoś właśnie do nas strzelał? Nie wierzyłam. 

To nie jest moje życie, pomyślałam. Jakimś cudem znalazłam się w ciele Lucy Liu, byłam 

tego pewna.

- Myślisz, że to Greenway? - zapytałam.

- Pytanie! A znasz jeszcze jakichś morderców, którzy mogliby do nas strzelać?

Trafna uwaga.

- To co, dzwonimy teraz do Ramireza? - zapytała Dana. Mój głos rozsądku w końcu 

doszedł do... głosu.

- Aha!

Zjechałam na parking przy skrzyżowaniu Van Nuys i Oxford i sięgnęłam do mojej 

małej torebki po wizytówkę Ramireza. Ręce nadal mi się trzęsły,  kiedy wybierałam jego 

numer.   Oddałam   telefon   Danie,   bo   bałam   się,   że   Ramirez   mógłby   rozpoznać   mój   głos. 

Wiedziałam, że od razu zacząłby mi zadawać mnóstwo irytujących pytań, takich jak: skąd 

wiedziałam, gdzie zatrzymał się Greenway? Jak zdobyłam numer jego pokoju? Dlaczego do 

mnie strzelał? Były to pytania, których wolałam uniknąć. Tak więc Dana ponownie przybrała 

dziwkarski głos Betty Boop i zostawiła anonimową wiadomość sierżantowi, który odebrał 

telefon.

- Nie wiem jak ty - powiedziała, kiedy się rozłączyła - ale ja bym się napiła.

- Ja też. - Tyle że nie mogłam pić alkoholu. Nie, dopóki nie wiedziałam, czy jestem w 

ciąży, czy nie.

- To może zaczniemy dziś happy hours wcześniej?

Szczerze mówiąc, jedyne, na co miałam ochotę, to wrócić do domu i wziąć dziesięć 

pryszniców, żeby zmyć z siebie przerażenie. Jednak biorąc pod uwagę, że to ja zaciągnęłam 

Danę do Północnego Hollywood - nie wspominając już o tym, że to przeze mnie do niej 

strzelali - czułam, że jestem jej coś winna.

- Jasne. Chcesz jechać w jakieś konkretne miejsce?

Dana opuściła osłonę przeciwsłoneczną i zaczęła poprawiać makijaż.

- Znam barmana z Mulligan's. To na Van Nuys, parę przecznic stąd.

Wyjechałam   z   parkingu   i   wróciłam   na   Van   Nuys.   Zgodnie   z   instrukcjami   Dany 

zatrzymałam się przed ceglanym budynkiem z niebieskim neonem, który głosił „Mulligan's”. 

background image

Przez drzwi płynął niekończący się strumień ludzi w biurowych  ciuchach. Spojrzałam na 

swoją sukienkę ze spandeksu, zastanawiając się, ile niedwuznacznych propozycji otrzymam 

do końca dnia.

Parking był zastawiony, więc znalazłam miejsce na ulicy. Po niechętnym opłaceniu 

postoju,   weszłam   za   Daną   do   słabo   oświetlonego   wnętrza   Mulligan's.   Wzdrygnęłam   się, 

słysząc z małej sceny w rogu kiepskie popisy karaoke - kurduplowaty facet w średnim wieku 

katował właśnie piosenkę Shanii Twain.

Dana   natychmiast   zamówiła   dwie   wódki   z   martini   i   dodatkowymi   oliwkami   u 

znajomego barmana, który wyglądał jak sobowtór Bruce'a Lee i był cały ubrany na czarno. 

Marzyłam   o  kieliszku  martini,   ale  zdecydowałam  się  na   kolejne   matczyne  poświęcenie  i 

szybko zmieniłam swoje zamówienie na dietetyczną colę. Po chwili dostałyśmy nasze drinki. 

Dana ledwie zdążyła wciągnąć jedną oliwkę, kiedy Bruce Lee złapał ją za rękę i pociągnął na 

scenę do wspólnego odśpiewania American Pie.

Usiadłam   przy   barze   i   sączyłam   dietetyczną   colę.   Zdecydowanie   nie   jestem   ćmą 

barową. Wolę miejsca, w których słychać, co mówią do ciebie znajomi, takie jak Starbucks 

czy Nordstrom. W moim wypadku wieczór na mieście oznacza kolację i film z Julią Roberts. 

Jednak   w   tym   momencie   głośna,   tłoczna,   anonimowa   atmosfera   Mulligan's   była   bardzo 

kojąca. Na chwilę mogłam uciec od mojego prawdziwego życia - nie szkodzi, że z kiepską 

muzyką w tle.

Dłonie trzęsły mi się już tylko odrobinę. Upiłam kolejny łyk coli. To naprawdę marny 

substytut martini.

Umierałam z ciekawości, co dzieje się w motelu. Czy Ramirez odebrał wiadomość? 

Może właśnie aresztuje Greenwaya? Byłam ciekawa, czy kiedy przyjechała policja, rozpętała 

się strzelanina. Boże, miałam nadzieję, że nikomu nic się nie stało. W sumie nie miałam nic 

przeciwko, by Metallica zarobił kulkę w tyłek, ale nie chciałam, żeby ktokolwiek zginął. A 

zwłaszcza   ja.   I   właśnie   dlatego,   choć   targała   mną   nieludzka   ciekawość,   siedziałam   jak 

przykuta do stołka i popijałam dietetyczną colę. Odczekam dwie godziny i zadzwonię do 

Ramireza,   żeby   od   niechcenia   zapytać,   czy   są   jakieś   postępy   w   śledztwie.   Oczywiście 

przemilczę fakt, że to ja, a nie policja, pierwsza odnalazłam Greenwaya. Ha, i kto był teraz 

dziewczyną?

Dana przepchała się do mnie, chwyciła swojego drinka i pociągnęła spory łyk.

- Boże.   Zapomniałam   już,   jak   Liao   cudnie   śpiewa.   -   Opróżniła   kieliszek   i   zjadła 

oliwkę. - Chodź z nami na scenę. Zaraz będziemy śpiewać I've Got You, Babe.

- Nie, dzięki. Nie jestem w nastroju do śpiewania. Dana przechyliła głowę.

background image

- Hej, wszystko w porządku?

Nie, nie było w porządku. Przed chwilą do mnie strzelali! Nie chciałam psuć Danie 

wieczoru z Bruce'em Lee (była tak dobra, że pojechała ze mną do Valley, gdzie ją prawie 

zabili), dlatego odpowiedziałam:

- Nic mi nie jest. Tak jakby.

- Jesteś pewna? Zmusiłam się do uśmiechu.

- Tak. Spoko. Nie przejmuj się.

- Okay.   W   takim   razie   nie   pogniewasz   się,   że   nie   wrócę   z   tobą?   Widzisz,   Liao 

opiekuje się domem jednego gościa na Wzgórzach i mówi, że z jacuzzi jest widok na napis 

Hollywood.

Spojrzałam na jej strój. Miałam nadzieję, że to zaproszenie nie miało nic wspólnego z 

jej minispódniczką. Choć, znając Danę, pewnie miała nadzieję, że tak.

- Jedź. Poradzę sobie.

- Super. Zadzwonię do ciebie jutro i przy bajglach poczytamy sobie o aresztowaniu. - 

Mrugnęła do mnie konspiracyjnie, po czym zniknęła w gęstniejącym tłumie amatorów happy 

hours.

Racja. Aresztowanie. Miałam tylko nadzieję, że do niego doszło. Znowu zaczęło mnie 

korcić, żeby sprawdzić, co tam w motelu. Czy Greenway trafił do aresztu? Jeśli tak, byłam 

pewna, że Energiczna Reporterka zamelduje o wszystkim w wieczornych wiadomościach. 

Jeśli Richard obejrzy wiadomości i przekona się, że niebezpieczeństwo minęło, może jeszcze 

dzisiaj   wróci   do   swojego   mieszkania.   Upiłam   kolejny   łyk   coli,   zastanawiając   się,   co 

właściwie o tym myślę.

Teraz,   kiedy   wiedziałam   o   Kopciuszku,   nie   miałam   stuprocentowej   pewności,   na 

czym stoję z Richardem. Oczywiście byłam na niego wściekła. W końcu był mężem cholernej 

disnejowskiej księżniczki. Ale, jak nauczyłam się na przykładzie pani Rosenblatt i jej wielu 

mężów, istniały różne małżeństwa. Może byli w separacji? A jeśli tak, co wtedy?

Najgorsze było jednak to, że nie mogłam przestać myśleć o fali gorąca, jaka zalała 

mnie w Bebe's, kiedy patrzył na mnie Ramirez. Składałam ją na karb faktu, że od jakiegoś 

czasu się nie bzykałam, ale mimo wszystko wytrącało mnie to lekko z równowagi.

Pociągnęłam kolejny łyk coli, żałując, że nie ma w niej wódki. Co było smutnym 

komentarzem do mojego życia. Aspirująca projektantka mody pragnie się upić, po tym jak 

strzelał do niej klient jej zakłamanego byłego chłopaka. Jednocześnie ma kosmate myśli na 

temat irytującego, ale szalenie seksownego detektywa z wydziału zabójstw.

- Przepraszam - odezwał się ktoś zza moich pleców, zwracając się do zmiennika Liao. 

background image

- Poproszę coorsa.

Znieruchomiałam.

Zwróciliście uwagę, że niektórzy ludzie mają tendencję do pojawiania się znienacka, 

akurat   kiedy   o   nich   myślicie?   Pani   Rosenblatt   powiedziałaby,   że   pchnęło   nas   ku   sobie 

kosmiczne   przeznaczenie.   Osobiście   uważam,   że   to   kwestia   głupiego   szczęścia.   Choć   w 

moim wypadku trudno było dzisiaj mówić o szczęściu. Jeśli już, to o pechu.

Zwalczyłam pokusę, by wtopić się w tłum (pewnie i tak by mnie namierzył - w końcu 

jest gliniarzem) i odwróciłam się do niego.

- No proszę - powiedział Ramirez, uśmiechając się szelmowsko. - Co za spotkanie.

background image

ROZDZIAŁ 9

W   milczeniu   gapiłam   się   na   niego.   Cholera,   zainstalował   mi   w   samochodzie 

urządzenie naprowadzające, czy co?

Ramirez   rozsiadł   się   swobodnie   na   sąsiednim   stołku.   Nadal   się   uśmiechał,   kiedy 

barman podsunął mu butelkę coorsa.

- Fajny strój - rzucił.

- Dzięki.   -   Pociągnęłam   za   dół   sukienki,   przypominając   sobie   nagle   o   majtkach 

wpijających mi się w tyłek.

Uśmiechnął się szerzej, ukazując swój cholernie seksowny dołeczek.

- Nie wiem dlaczego, ale spandeks strasznie mnie kręci.

- Nabijasz się ze mnie?

- Tylko trochę.

- To jest kamuflaż.

- Przed kim?

Przez moment milczałam.

- Nikim.

- Hm.   -   Przyglądał   mi   się   uważnie,   bezwiednie   wyjmując   z   pojemnika   na   barze 

pałeczkę do mieszania koktajli i kreśląc nią niewielkie kółka.

- Co? - zapytałam.

- Całkiem niezła ta peruka.

- Prawda?

- Ale chyba wolę cię jako blondynkę.

Byłam wściekła na uradowany głosik w mojej głowie, który krzyczał: „Podobają mu 

się twoje włosy!”

- Co tu robisz? - zapytałam, ignorując rozradowany głosik.

- Pracuję. - Teraz patrzył na mnie tak, jakby chciał mnie prześwietlić. - A co ty tutaj 

robisz?

Przygryzłam wargę. Nie byłam pewna, ile mogę mu powiedzieć. W dodatku już tyle 

razy ściemniałam tak wielu osobom, że nie pamiętałam, co ostatnio ściemniłam Ramirezowi. 

Jednak biorąc pod uwagę, że Greenway był prawdopodobnie w drodze do aresztu, w związku 

z   tym   lada   dzień   spodziewałam   się   powrotu   Richarda,   uznałam,   że   nie   mam   wiele   do 

stracenia.

- Szukałam  Greenwaya,   ale  strzelali  do  mnie,  więc  musiałam  się  napić.  -  Miałam 

background image

nadzieję, że Ramirez pomyśli, że w mojej coli jest rum.

- Okay   -   powiedział,   kręcąc   głową.   -   Ponieważ   cię   lubię   i   nie   mam   czasu   na 

papierkową robotę, udam, że nie słyszałem o żadnej strzelaninie.

Czy   właśnie   powiedział,   że   mnie   lubi?   Cholera,   radosny   głosik   znowu   krzyczał 

wniebogłosy.

- Słuchaj, Maddie - ciągnął. - Tu chodzi o morderstwo. O złych facetów z wielkimi 

spluwami. To zupełnie inna bajka niż projektowanie dziecięcych bucików. Nie sądzisz, że już 

najwyższy czas, żebyś wróciła do domu i pozwoliła zająć się tą sprawą dużym chłopcom?

Miał rację. Denerwowałam się na samą myśl o facetach ze spluwami i ostatnią rzeczą, 

jakiej   chciałam,   to,   żeby   znowu   ktoś   do   mnie   strzelał.   Zaniedbałam   pracę,   zaciągnęłam 

najlepszą przyjaciółkę do podejrzanej dzielnicy, przeze mnie Althea prawie została wylana, a 

teraz siedziałam w barze odstrojona w żarówiastą sukienkę ze spandeksu. Szczerze mówiąc, 

zamierzałam po prostu dopić colę, wrócić prosto do domu, zaleć na materacu i wypatrywać w 

wiadomościach materiału o aresztowaniu Greenwaya.

Jednak ton, jakim Ramirez zasugerował, żeby zostawić tę sprawę „dużym chłopcom”, 

sprawił,   że   wyprostowałam   się,   zacisnęłam   szczęki,   zmrużyłam   oczy   i   odrzuciłam   swoje 

sztuczne włosy na ramię.

- Posłuchaj, „duży chłopcze”: może i mam jajniki, ale to nie oznacza, że będę siedzieć 

w domu i robić na drutach, kiedy Richarda ściga morderca. Nawet jeśli mój cholerny chłopak 

jest żonaty z Kopciuszkiem.

Wiem, pyskowanie policjantowi to nie najlepszy pomysł. Ramirez wpatrywał się we 

mnie z miną Złego Gliny. W duchu modliłam się, żeby nie sięgnął po kajdanki. Nie należę do 

osób, które uważają spędzenie nocy w areszcie za dobrą zabawę. A zważywszy mój obecny 

strój, byłoby to chyba nawet gorsze od przejścia się po wybiegu w Mediolanie w Fioletowym 

Paskudztwie.

Już byłam gotowa oddać się w ręce sprawiedliwości, kiedy przy oczach Ramireza 

pojawiły się zmarszczki, a usta uniosły w kącikach.

Po chwili roześmiał się na głos.

Powinnam się obrazić, ale zamiast tego poczułam, jak znika mój bojowy nastrój. Rety, 

facet cudownie się śmiał. Jego śmiech był głęboki, serdeczny i całkowicie odmieniał mu 

twarz. Przez chwilę wyglądał zupełnie jak model z okładki kolorowego czasopisma.

- W  porządku  -  powiedział,  dochodząc   do siebie.   - Mam  dla  ciebie  propozycję.   - 

Nachylił się, tak że poczułam zapach jego mydła. Ivory. Zaciągnęłam się. Zawsze lubiłam tę 

markę.

background image

- Jaką propozycję?

Spojrzał mi prosto w oczy i poufałym, może nawet zbyt poufałym, tonem powiedział:

- Pokażesz mi, co masz, a ja zrewanżuję ci się tym samym.

Rety.   Miałam   nadzieję,   że   mówi   o   prowadzonej   sprawie.   No   może   nie   w   stu 

procentach - przyznam, że w mojej głowie na ułamek sekundy rozbłysła poddana przez Danę 

myśl o „zwierzęcym seksie”.

- Co chcesz wiedzieć? - zapiszczałam. Nawet nie drgnęła mu powieka.

- Wszystko.

Wszystko to dość szerokie pojęcie. Postanowiłam podzielić się z nim skróconą wersją 

wydarzeń.

- Okay. Kiedy byłam wczoraj w gabinecie Richarda, zadzwonił Greenway. Udało mi 

się ustalić, że dzwonił z Moonlight Inn, więc razem z moją najlepszą przyjaciółką Daną 

przebrałyśmy się za dziwki, żeby wyciągnąć od recepcjonisty numer pokoju. Kiedy byłyśmy 

już pod drzwiami, ktoś zaczął strzelać, więc dałyśmy nogę.

Ramirez uniósł brwi.

- Udało ci się namierzyć, skąd dzwonił?

- Przekupiłam   recepcjonistkę   Richarda   darmowym   manikiurem,   żeby   to   dla   mnie 

sprawdziła.

- Jezu. - Przewrócił oczami.

- Co?

- Prawdziwie dziewczyńskie metody. Zmrużyłam oczy.

- Ale zadziałało, prawda? Okay, powiedziałam ci już wszystko, co wiem, teraz twoja 

kolej. Co tutaj robisz?

Ramirez pociągnął łyk piwa i spojrzał na mnie. Przez chwilę bałam się, że zechce się 

wycofać z umowy.

- W porządku. Dostaliśmy anonimowy telefon, że Devon Greenway ukrywa  się w 

Moonlight w Północnym Hollywood. Sprawdziliśmy, skąd dzwonił informator - okazało się, 

że z twojej komórki. A kiedy mówię sprawdziliśmy, mam na myśli użycie technologii, nie 

manikiur.

Teraz ja przewróciłam oczami.

- Wysłałem paru ludzi, żeby to sprawdzili. Wyobraź sobie moje zaskoczenie, kiedy 

jadąc do motelu, zauważyłem zaparkowanego na ulicy twojego czerwonego dżipa.

Zignorowałam sarkazm w jego głosie.

- Aresztowali Greenwaya?

background image

- Nie.

- Jak to „nie”? - Poczułam dławienie w gardle i mój głos znowu zrobił się piskliwy. 

Nagle   bezpieczne,   anonimowe   wnętrze   Mulligan's   zmieniło   się   w   pomieszczenie   pełne 

obcych ludzi, z których każdy mógł być uzbrojony.

- To znaczy, że pokój był pusty. Nikogo tam nie było.

Po raz drugi w ciągu dwóch dni bałam się, że zaraz zhiperwentyluję. Drżącymi dłońmi 

chwyciłam szklankę i wychyliłam resztkę coli. Za szybko. Napój wpadł do złej dziurki i 

zaczęłam się dławić, wydając przy tym dźwięki hieny w rui. Ramirez uderzył mnie w plecy, 

do oczu napłynęły mi łzy, ale sytuacja została opanowana.

Ramirez pokręcił tylko głową i z leciutkim uśmieszkiem upił kolejny łyk piwa.

- Był   tam   -   powiedziałam.   -   Przysięgam,   że   tam   był.   Dzwonił   stamtąd   wczoraj. 

Możesz to sprawdzić w rejestrze połączeń. Odbyliśmy długą rozmowę o tym, że Richard 

nazywa mnie Pączuszkiem.

- Pączuszkiem? - Ramirez uśmiechnął się drwiąco.

- Tak mnie pieszczotliwie nazywa. Ja tego nie wymyśliłam.

- I Pączuszek to wszystko, na co go stać?

- To   słodkie!   -   Szczerze   mówiąc,   nigdy   nie   przepadałam   za   Pączuszkiem.   W 

dzieciństwie dziadek nazywał mnie jakoś podobnie. Nie zamierzałam jednak przyznać się do 

tego Ramirezowi.

- Moim zdaniem bardziej pasuje do ciebie fregadita.

- Co?

Ramirez się uśmiechnął.

- Na pewno dojdziesz, co to znaczy. Chyba go nienawidziłam.

- Jesteś pewien, że Greenwaya nie ma w motelu?

- Nawet jeśli tam był, to się zmył. A jeśli jest mądry, właśnie leci na Karaiby. W tej 

chwili technicy przeczesują motel, na wypadek gdyby zostawił tam coś interesującego.

Mój znajomy technik z haczykowatym nosem był pewnie w swoim żywiole, rolkując 

Metallicę.

- Myślisz, że coś znajdą? Ramirez wzruszył ramionami.

- Nie wiem. Moim zdaniem dawno się ewakuował.

Świetnie.   Wróciliśmy   do   punktu   wyjścia.   Tyle   że   teraz   odczuwałam   irracjonalną 

potrzebę, by co trzy sekundy zerkać przez ramię, sprawdzając, czy w pobliżu nie czai się 

uzbrojony psychopata. A Richarda ciągle nie było. Ciągle się ukrywał. Nadal nie odpowiadał 

na moje telefony i nadal był żonaty z Kopciuszkiem.

background image

Zdecydowanie potrzebowałam czegoś mocniejszego od dietetycznej coli.

- No   dobrze   -   powiedział   Ramirez,   dopijając   piwo.   -   Skoro   wszystko   sobie 

wyjaśniliśmy, chyba już czas, żebyś wróciła do domu.

- Powiesz mi jeśli znajdziecie coś w motelu? Ramirez spoważniał.

- Zrozum, to dochodzenie w sprawie morderstwa. Nie zakupy. Wracaj do domu.

- Ale... - Otworzyłam usta, żeby zaprotestować, ale Ramirez uciszył mnie, kładąc dłoń 

na mojej.

- Wyłowiłem już z basenu ciało jednej kobiety, nie chcę wyławiać drugiego. Proszę. 

Wracaj do domu.

Znieruchomiałam. Nie tyle z powodu ostrzeżenia, co pod wpływem ciepła jego dłoni 

na mojej. Przełknęłam ślinę, próbując wytłumaczyć sobie, że nie mam trzynastu lat, a on nie 

jest szkolnym przystojniakiem.

- Nie mogę tak po prostu tego olać. - Nie dodałam, że to dlatego, iż mogę nosić 

dziecko Richarda.

Łagodniejsze oblicze Ramireza zniknęło równie szybko, jak się pojawiło. Ponownie 

przybrał minę Złego Gliny. Potrząsnął głową i mruknął coś po hiszpańsku, po czym wtopił się 

z powrotem w tłum.

I zniknął.

Wpatrywałam się w swoją szklankę. To była dobra rada. Wrócić do domu. Ramirez 

miał rację: to nie była moja bajka. Może Greenway rzeczywiście był już w samolocie lecącym 

na Karaiby. A jeśli nie? Może właśnie tropił Richarda, zbliżał się, gotów do oddania strzału. 

Bardziej   bohaterska   część   mnie,   ta,   która   dorastała   w   bieliźnie   z   logo   Wonder   Woman, 

chciała chwycić złote lasso i ocalić Richarda przed marnym końcem w kryształowo czystej 

wodzie basenu. Ta bardziej tchórzliwa, która uciekała w popłochu spod drzwi pokoju numer 

20, wiedziała, że Ramirez ma rację. Jeśli będę nadal węszyć, w końcu mogę się napatoczyć na 

lufę pistoletu. Czy Richard był w ogóle wart takiego poświęcenia?

Jeszcze   tydzień   temu   odpowiedziałabym   głośno,   że   tak.   Teraz   miałam   poważne 

wątpliwości. Jednak choć nie mogłam zignorować istnienia Kopciuszka, nie mogłam też tak 

po prostu skreślić Richarda, bez wysłuchania jego wersji wydarzeń. W końcu byliśmy razem 

pięć miesięcy. I przez większość tego czasu było nam ze sobą naprawdę dobrze. Okay, może 

nie odbyliśmy jeszcze poważnej rozmowy o tym, że spędzimy resztę życia razem, wpatrując 

się sobie w oczy, ale przynajmniej trzy razy w tygodniu nocowałam u niego, a piątkowy 

wieczór zawsze mieliśmy zarezerwowany na randkę.

Pytanie brzmiało: co dalej? Potrząsnęłam kostkami lodu na dnie szklanki. Nie miałam 

background image

tropu, broni ani  chłopców z policyjnego  laboratorium.  Nie miałam  nawet kieszonkowego 

gazu pieprzowego.

Miałam za to coś innego. Test ciążowy. A ponieważ miejsce pobytu mojego chłopaka 

pozostawało   nieznane,   perspektywa   stanięcia   twarzą   w   twarz   z   mordercą   była   mniej 

przerażająca niż perspektywa zobaczenia różowej kreski.

Zrobiłam więc jedyną słuszną rzecz. Rzuciłam na bar dziesiątkę, złapałam torebkę i 

popędziłam do samochodu, żeby nie pozwolić Ramirezowi za bardzo się oddalić.

Przyznaję,   że   kiedy   ostatnim   razem   śledziłam   Ramireza,   nie   skończyło   się   to 

najfajniej.   Nie  miałam   najmniejszej  ochoty  oglądać  kolejnych  trupów  w   basenie,   dlatego 

obiecałam sobie, że tym razem zostanę w samochodzie. Na przekór seksistowskim poglądom 

Ramireza nie zamierzałam jednak czekać z założonymi rękami, aż sytuacja jeszcze bardziej 

się zagmatwa. A miałam przeczucie, że tak właśnie będzie, zanim w końcu wszystko się 

wyprostuje. Jasne, byłoby super, gdyby policyjni technicy wpadli na trop prowadzący prosto 

do Greenwaya, ale nie sądziłam, żeby facet był aż tak głupi. Ani żebym ja miała aż takie 

szczęście.

Tak więc zamiast siedzieć w domu i słuchać energicznych reporterów wiadomości, 

informujących, że policja nie ma żadnych nowych śladów, postanowiłam wziąć sprawy we 

własne   ręce.   Postanowiłam   być   aktywna.   Tak,   aktywna.   Brzmi   to   o   niebo   lepiej   niż 

„upierdliwa baba, przeszkadzająca w śledztwie”. Poza tym jeśli zostanę w samochodzie, nie 

będę w niczym przeszkadzać. Będę po prostu szpiegować.

Musiałam   też   przyznać,   że   nadal   byłam   urażona   słowami   Ramireza   o   moich 

dziewczyńskich metodach. I co u diabła znaczyło fregadita!

Włączyłam się do ruchu na Van Nuys i na następnych światłach dogoniłam czarnego 

SUV - a Ramireza. Trzymałam się w odległości dwóch samochodów za nim, na sąsiednim 

pasie,   żałując,   że   mój   dżip   nie   jest   mniejszy   i   mniej   rzucający   się   w   oczy.   Tak   jak   się 

spodziewałam,  skręcił  w  Vanowen, kierując  się do motelu.  Zwiększyłam  dystans  między 

nami jeszcze o parę samochodów, bo czułam się dość pewnie, wiedząc, dokąd zmierzał. 

Później na chwilę go zgubiłam, ale kiedy powoli mijałam Moonlight Inn, zobaczyłam jego 

SUV - a zaparkowanego pod tą samą wątłą palmą, pod którą zaledwie godzinę wcześniej stał 

mój dżip.

Okrążyłam przecznicę i zatrzymałam się kilkadziesiąt metrów od motelu, pod słabo 

świecącą   uliczną   latarnią.   Choć   na   dworze   nadal   było   ponad   dwadzieścia   pięć   stopni, 

siedziałam z zamkniętymi oknami i zablokowanymi drzwiami. Już wcześniej Moonlight Inn 

wzbudzał mój niepokój. Teraz przywodził na myśl hollywoodzkie horrory. Przypomniała mi 

background image

się   scena   z  Ulic   strachu,  w   której   niczego   nie   podejrzewająca   kobieta   siedzi   w   swoim 

samochodzie, gdy nagle z tylnego siedzenia wyskakuje morderca z siekierą i zaczyna nią 

wymachiwać.   Cały   samochód   spływa   keczupem.   Wzdrygnęłam   się.   Chciałam,   żeby   mój 

keczup pozostał na swoim miejscu.

Mrużąc oczy, by lepiej widzieć w ciemności, patrzyłam, jak Ramirez wysiada z auta. 

Na   parkingu   stały   dwa   wozy   policyjne;   jeden   funkcjonariusz   rozmawiał   przez   radio   w 

samochodzie, drugi oświetlał latarką tablice rejestracyjne samochodów stojących na parkingu. 

Ramirez podszedł do gliniarza z latarką i rozmawiał z nim przez chwilę, podczas gdy tamten 

cały czas wskazywał na pokój numer 20.

Podążyłam   za  wzrokiem  Ramireza  na  piętro.   Drzwi  pokoju  były   teraz  otwarte,   w 

środku   paliło   się   światło.   Za   lichymi   zasłonami   dostrzegłam   zarys   sylwetki,   należącej 

zapewne do znajomego technika. Na wpół ubrani sąsiedzi dwudziestki wypełźli ze swoich 

pokojów, gromadząc się przy otwartych drzwiach niczym ćmy przy lampie.

Ramirez   zostawił   gliniarza,   pokonał   schody,   przeskakując   po   dwa   stopnie   naraz   i 

zdecydowanym krokiem ruszył do pokoju Greenwaya. Zniknął w środku, ale dosłownie po 

chwili wynurzył się z powrotem. Zszedł na dół, przeciął popękany asfalt i wszedł do recepcji. 

Uśmiechnęłam się na myśl o Metallice, trzęsącym się ze strachu pod groźnym spojrzeniem 

Ramireza.

Pięć minut później Ramirez wyszedł z recepcji i wsiadł do SUV - a. Włączył światła, 

wyjechał  z parkingu  i ruszył  Lankershim, kierując  się ku autostradzie.  Zmusiłam  się,  by 

policzyć do pięciu, i puściłam się za nim w pogoń.

Byłam prawie pewna, że po prostu wraca na komisariat. Ale istniała nikła szansa, że 

Metallica   podzielił   się   z   nim   informacją   na   temat   nowego   miejsca   pobytu   Greenwaya. 

Uznałam   więc,   że   nie   zaszkodzi,   jeśli   się   trochę   przejadę.   Poza   tym,   choć   niechętnie   to 

przyznawałam, moje mieszkanie wydało mi się nagle strasznie puste. Wcześniejsza mrożąca 

krew   w   żyłach   akcja   w   motelu   oraz   świadomość,   że   Greenway   nadal   jest   na   wolności, 

sprawiały, iż myśl o siedzeniu samej w domu była dla mnie nie do zniesienia. Nawet nie 

miałam do kogo zadzwonić, by dotrzymał mi tej nocy towarzystwa. Dana szalała gdzieś w 

jacuzzi, Richard, oczywiście, nadal się ukrywał. Pewnie mogłabym zadzwonić do mamy, ale 

wtedy musiałabym przez cały wieczór słuchać o jej zbliżającym się wieczorze panieńskim w 

Beefcakes i o tym, ile weźmie ze sobą dwudziestek. Co było niemal tak samo odstręczające.

Wiem,   że   to   głupie,   ale   dopóki   miałam   Ramireza   w   zasięgu   wzroku,   czułam   się 

bezpieczna. Zabawne, że tylne światła SUV - a mogą być tak kojące.

Jechaliśmy   Lankershim   do  stotrzydziestkiczwórki.   Ramirez   podążał  na   wschód,   w 

background image

stronę Pasadeny, a potem skręcił w piątkę, odbijając na południe. Jechał szybko, jakby był 

spóźniony, klucząc umiejętnie między innymi autami, aż dotarł do sześćdziesiątki, i skierował 

się na Pomonę. Nagimnastykowałam się, żeby za nim nadążyć, cały czas starając się, by była 

między nami przynajmniej jedna ciężarówka. Nie zamierzałam pozwolić, by znowu mnie 

przyłapał.

Zegar   na  desce   rozdzielczej   wskazywał   wpół  do   ósmej,   kiedy  Ramirez   zjechał   w 

końcu z autostrady w Azusa, zdążając w  stronę dzielnicy mieszkalnej  Hacienda  Heights. 

Tutejsze domy jednorodzinne były skromne i wyglądały, jakby wyfrunęło z nich już niejedno 

pokolenie   młodzieży.   Wytyczone   w   latach   pięćdziesiątych   ulice,   z   identycznymi, 

produkowanymi   masowo   domkami,   zmieniły   się.   Tu   i   ówdzie   garaż   zaadaptowano   na 

powierzchnię   mieszkalną,   pojawiły   się   okładziny   z   Searsa   i   nadbudówki.   Na   równo 

przyciętych trawnikach leżały wielkie opony i piłki.

W ślad za Ramirezem minęłam dom z dziecięcą huśtawką zawieszoną na drzewie i 

trawnikiem   otoczonym   płotkiem.   Nagle   przed   oczami   błysnęła   mi   moja   ewentualna 

podmiejska przyszłość. Ogarnęła mnie panika. Czy to właśnie oznaczała różowa kreska?

Na szczęście nie jestem aż tak neurotyczna, by przeżyć załamanie nerwowe na samą 

myśl o osiedleniu się w krainie mamusiek. Jednak kiedy pomyślałam, że miałabym opuścić 

moje mieszkanie (co z tego, że piekielnie ciasne), zamieszkać z Richardem (tak, wypierałam 

istnienie Kopciuszka) i zamienić się w przykładną panią domu, aż spociły mi się ręce. Czy z 

powodu   jednej   wadliwej   prezerwatywy   miałam   porzucić   moje   dotychczasowe   życie   i 

zapuścić korzenie na przedmieściu?

Niechętnie przyznaję,  że jakaś niewielka (maciupka, maciupeńka) część mnie tego 

chciała. Za tę nagłą ciągotę do macierzyństwa winiłam moje lalki. Programowałam się na 

sielankę na przedmieściu, od kiedy kupiłam Barbie jej wymarzony dom, łącznie z idealnym 

dodatkiem, czyli Kenem. Mimo to, skonfrontowana z taką ewentualnością, oblewałam się 

zimnym potem.

Pogrążona w rozmyślaniach, nagle uświadomiłam sobie, że zgubiłam Ramireza.

Cholera.

Objechałam   przecznicę   i   wróciłam   po   swoich   śladach.   Podczas   drugiej   rundki   w 

końcu wypatrzyłam jego SUV - a, zaparkowanego pod okazałym dębem, po drugiej stronie 

ulicy.

Zatrzymałam się na rogu, z dala od wątłego światła ulicznych latarni, i zsunęłam się 

na siedzeniu. Ze swojego punktu obserwacyjnego dostrzegłam, że SUV jest pusty. Ramirez 

zapewne wszedł do jednego z pobliskich domów, kiedy ja objeżdżałam przecznicę. Cholera.

background image

Szybko przyjrzałam się dwóm domom, pomiędzy którymi stał jego samochód. Jeden 

był pogrążony w kompletnej ciemności. Drugi, zbudowany w stylu ranczerskim, miał żółte 

okiennice, a w jednym z okien od frontu migotało niebieskie światło telewizora. Na podwórku 

rosły jukki, ścieżka  była  obsadzona krzakami  róż. Na trawniku  walały się  hula - hoopy, 

rękawice   bejsbolowe,   ciężarówki   zabawki   i   szmaciana   lalka.   Nie   wyglądało   mi   to   na 

kryjówkę zbiegłego przestępcy. Zastanawiałam się, co w takim razie robi tutaj Ramirez.

I wtedy nasze kosmiczne szlaki znowu się przecięły.

- Mnie wypatrujesz? - Ramirez przyglądał mi się przez boczną szybę.

Zaskowyczałam jak terier, podskakując na siedzeniu.

- Jezu, ale mnie przestraszyłeś.

Miał rozbawione spojrzenie, zupełnie jakby o to mu chodziło.

- Zaczynasz być naprawdę upierdliwa, wiesz?

- My, upierdliwe dziewczyny, już tak mamy.

- Pewnie nie uda mi się ciebie namówić, żebyś wróciła teraz do domu? Przybrałam 

pozę twardzielki.

- Masz   rację,   nie   uda   ci   się.   Nie   wiem,   dlaczego   ci   się   wydaje,   że   możesz   mi 

rozkazywać. To dlatego, że jestem kobietą, tak?

Uśmiechnął się szeroko.

- Nie, dlatego że mam odznakę.

No cóż, zdaje się, że tu miał trochę racji. Zmieniłam temat.

- Gdzie właściwie jesteśmy? - zapytałam, wskazując senną okolicę. Zerknął na dom z 

hula - hoopami.

- W żadnym istotnym miejscu.

Jasne. Chyba nie spodziewał się, że w to uwierzę?

- Czyj to dom? - zapytałam, wyciągając szyję, jakbym dzięki temu mogła zobaczyć, co 

się dzieje w środku.

Ramirez pokręcił głową.

- Wierz mi, nie chcesz wiedzieć.

- Znowu to samo. Mówisz mi, czego chcę, a czego nie chcę. Czy kobiety naprawdę 

lecą na tę twoją seksistowską gadkę? - Nie musiał odpowiadać - wiedziałam, że tak.

W oku Ramireza błysnęło ostrzeżenie.

- Naprawdę chcesz wiedzieć?

Zawahałam się. Nie po to tyle jechałam, żeby teraz dać się zastraszyć facetowi, który 

uważał, że może mnie rozstawiać po kątach tylko dlatego, że jest seksowniejszy od Brada 

background image

Pitta w todze. Wyprostowałam się.

- Tak.

- Dobra. To chodź.

Za łatwo poszło. Gdzieś musiał kryć się haczyk. Ale po tym jak narobiłam dymu, nie 

mogłam się teraz tak po prostu wycofać. (Poza tym wyprawa w nieznane z Ramirezem była 

lepsza   od   samotnego   siedzenia   w   domu   i   czekania,   aż   zjawi   się   Greenway   i   upuści   mi 

keczupu). Złapałam  więc torebkę, zamknęłam dżipa  i pospieszyłam  za Ramirezem,  który 

przeciął ulicę i szedł różaną ścieżką.

Drzwi wejściowe były intensywnie czerwone z pomarańczowymi szybkami. Ramirez 

zastukał energicznie, po czym, nie czekając na odpowiedź, pchnął je do środka, puszczając 

mnie przodem.

W środku było cieplej niż na dworze, pachniało tamalami, płynem do mycia podłóg i 

ciasteczkami   z   cukrową   posypką.   Gdzieś   w   głębi   grała   muzyka,   usłyszałam   też   chór 

dziecięcych   głosów,   rywalizujących   ze   sobą   o   zainteresowanie   dorosłych.   Ramirez 

poprowadził   mnie   do   przytulnego   salonu,   który   zdawał   się   pękać   w   szwach   od 

najrozmaitszych   bibelotów.   Były   tu   wazony   z   kolorowego   szkła,   kolekcja   figurek 

bejsbolistów z kiwającymi się głowami, szklane świeczniki ozdobione wizerunkami Dziewicy 

Maryi i ręcznie dziergane jaskrawozielone i różowe narzuty. W rogu, w dużym, rozkładanym 

fotelu w przydymionym pomarańczowym kolorze, drzemał mężczyzna w znoszonej roboczej 

koszuli i dżinsach. Obok niego, na stoliku do kawy, leżał czarny kowbojski kapelusz. W 

telewizorze, który widziałam z ulicy, leciał właśnie western z Johnem Wayne'em, ale dźwięk 

był ściszony.

Kuchnia za salonem była urządzona w jasnym odcieniu błękitu. Krzątały się w niej 

krągłe kobiety, nawijające szybko po hiszpańsku.

Zaczęłam   się   poważnie   zastanawiać,   czy   dobrze   zrobiłam,   przychodząc   tu   z 

Ramirezem. Wyobrażałam sobie, że będziemy przesłuchiwać podejrzanego w oślepiającym 

świetle lamp, zrobimy nalot na podmiejską kryjówkę handlarzy narkotyków albo spróbujemy 

wyciągnąć informacje od sąsiada dalekiego krewnego Greenwaya. Teraz miałam przeczucie, 

że wpakowałam się w coś znacznie gorszego.

- Halo? - zawołał Ramirez.

Szwargotanie ucichło i z kuchni wychyliło się pięć twarzy. Wszystkie w przyjemnym 

jasnobrązowym kolorze, z czarnymi, gęstymi włosami. Jedna z kobiet była mniej więcej w 

moim wieku, pozostałe miały delikatne zmarszczki i siwe pasma we włosach.

Najniższa z nich (a żadna nie miała więcej niż metr sześćdziesiąt wzrostu) na widok 

background image

Ramireza klasnęła w ręce.

- Mijo, przyszedłeś!

- Oczywiście,   że   przyszedłem.   -   Ramirez   podszedł   do   kobiety   i   pocałował   ją   w 

policzek. - Chyba nie myślałaś, że opuszczę twoje urodziny, mamo?

Mamo? No to wszystko jasne.

Pociągnęłam za dół sukienki, zastanawiając się, czy uda mi się ją wydłużyć o dziesięć 

centymetrów, jeśli będę tego wystarczająco mocno pragnąć. Nie miałam ochoty poznawać w 

tym stroju niczyjej matki, a zwłaszcza takiej, która piekła ciasteczka z cukrową posypką. 

Może gdybym zaczęła się powolutku cofać, udałoby mi się zniknąć z powrotem za drzwiami, 

ocalając resztki godności.

Jakby czytając w moich myślach, Ramirez powiedział:

- Mamo, to jest Maddie.

Znieruchomiałam, kiedy pięć par ciemnobrązowych oczu skierowało się na mnie. To 

by było na tyle, jeśli chodzi o dyskretną ucieczkę.

Mama zmierzyła mnie wzrokiem od góry do dołu, a potem spojrzała na Ramireza, 

unosząc gęstą brew. Pozostałe kobiety zwyczajnie gapiły się na mnie, a ich oczy były okrągłe 

jak spodki. Tylko najmłodsza przyglądała mi się spod zmrużonych powiek, zaciskając usta.

- Maddie, poznaj moją siostrę BillieJo i ciotki Swoozie, Cookie i Kiki.

Ciotki nadal się na mnie gapiły. BillieJo piorunowała mnie wzrokiem.

- Witam - powiedziałam i nawet leciutko machnęłam jednym palcem. Żadna mi nie 

odpowiedziała.

Czułam się, jakbym miała na czole wielki neon ze słowem „dziwka”.

- Eee, zwykłe się tak nie ubieram - wyjaśniłam szybko, z policzkami czerwieńszymi 

od nosa Rudolfa.

Mama   jeszcze   raz   omiotła   mnie   wzrokiem,   zatrzymując   się   na   dole   sukienki. 

Odruchowo pociągnęłam ją w dół.

- Ładne nogi - powiedziała.

- Och... - Spojrzałam na Ramireza, licząc na jakąś pomoc. Nic z tego. Kołysał się na 

piętach z rękami skrzyżowanymi na piersi, a złośliwy uśmieszek na jego twarzy mówił, że 

zostałam ukarana za to, że go śledziłam.

- Dziękuję - wydusiłam w końcu.

- Kiedyś też miałam takie nogi - ciągnęła mama. - Zanim urodziłam dzieci. Dzieci 

rujnują nogi. Żylaki, cellulit. Niezbyt ładnie to wygląda. Masz dzieci?

- Nie. Nie mam. - Jeszcze.

background image

- I dobrze. Zachowaj te nogi tak długo, jak się da. Ja urodziłam pierwsze dziecko, 

kiedy miałam siedemnaście lat. A ty ile masz?

- Eee, dwadzieścia dziewięć - odpowiedziałam, z tym że zabrzmiało to bardziej jak 

pytanie. Jakbym zgadywała w teleturnieju i liczyła, że odpowiedź będzie poprawna.

- Och. - Mama nachyliła się do mnie i pseudoszeptem zapytała: - Jesteś bezpłodna?

Zdaje się, że słyszałam, jak Ramirez parsknął.

- Nie! Nie jestem bezpłodna. Po prostu... poświęcam się pracy.

- O,   brawo!   Bardzo   dobrze.   Dziewczyna,   która   robi   karierę   zawodową.   Zawsze 

chciałam zrobić karierę zawodową. Myślę, że byłabym naprawdę dobrym strażakiem.

Starałam się nie roześmiać, kiedy wyobraziłam sobie, jak korpulentna mama Ramireza 

wyciąga kogoś z płonącego budynku.

- Czym się zajmujesz? - zapytała.

- Projektuję buty.

Mama spojrzała na moje potężne akrylowe obcasy.

- Nie, nie takie - dodałam szybko. - Projektuję buty dla dzieci. Mama się ożywiła.

- A więc lubi dzieci. Bardzo dobrze. Podoba mi się ta dziewczyna. - Mama klepnęła 

Ramireza w policzek.

- Cieszę się - odparł. Dobrze się bawił. Za dobrze.

Mama klepnęła w policzek także mnie. Potem wskazała na syna.

- Pilnuj, żeby używał kondomów. Musisz zachować te nogi tak długo, jak tylko się da.

Zatkało mnie. Spojrzałam na Ramireza, licząc, że wyjaśni matce, że nie łączą nas 

stosunki   wymagające   używania   kondomów,   ale   on   robił   wszystko,   żeby   nie   parsknąć 

śmiechem.

- No dobrze - powiedziała mama do wszystkich. - Tamale są już gotowe, jedzmy.

Oszołomiona mrugałam oczami, patrząc, jak mama człapie z powrotem do kuchni. 

Ciotki ruszyły za nią, BillieJo zamykała pochód. Na odchodne posłała mi przez ramię jeszcze 

jedno groźne spojrzenie.

Rozważałam, czy nie jest za późno, by ratować się ucieczką, kiedy poczułam na szyi 

ciepły oddech Ramireza.

- Mówiłem, że nie chcesz tu przychodzić - mruknął, po czym  błysnął uśmiechem, 

który zawstydziłby samego Kota z Cheshire. Złapał mnie za rękę i pociągnął do kuchni.

Obiecałam sobie, że mi za to zapłaci.

background image

ROZDZIAŁ 10

Ramirez wyprowadził mnie do przestronnego ogródka za domem, przy którym moje 

skrzynki z geranium wyglądały po prostu żałośnie. Na trawniku stały trzy stoły piknikowe, 

przykryte kolorowymi obrusami. Otaczały je krzesła, każde z innej parafii, i ławy. Na stołach 

leżały   pachnące   stosy   tamali,   chili   i  empanades.  Między   wysokimi   dębami   wisiały 

rozwieszone sznury światełek; z jednej z niższych gałęzi zwisała sponiewierana pinata.

Poniżej siedziała grupka ciemnowłosych dzieci, a z ich ust wystawały patyczki od 

lizaków.

- Wujek Jack - wrzasnęło jedno z nich, rzucając się na Ramireza. To samo zrobiły 

jeszcze   dwie   dziewczynki   i   wkrótce   obie   nogi   Ramireza   były   obwieszone   umorusanymi 

maluchami.

Tym razem to ja uśmiechnęłam się kpiąco. Jakoś trudno mi było wyobrazić sobie 

Ramireza w roli dobrego „wujka Jacka”. Ale muszę mu oddać sprawiedliwość - nawet się nie 

skrzywił, kiedy jedna z bratanic zostawiła czekoladowe odciski rączek na jego białej koszuli.

Na podwórko wyszła mama z kolejną tacą tamali i usiadła na jednej z ław. Zdaje się, 

że był to swego rodzaju sygnał, bo nagle zleciała się cała chmara ludzi. Zza przesuwnych 

szklanych drzwi wyszła BillieJo i trzy inne młode kobiety, a za nimi facet, który wcześniej 

drzemał w fotelu. Zza domu wyłoniło się dwóch mężczyzn - obaj byli bardzo podobni do 

Ramireza, z tym że jeden był nieco niższy, a drugi miał długie włosy, związane na karku w 

kucyk.

Mama wcisnęła mi w ręce talerz i zakomenderowała „jedz, jedz”. Z obawy, aby jej nie 

urazić   (uznałam,   że   moja   sukienka   jest   wystarczająco   obrazoburcza),   nałożyłam   sobie 

wszystkiego po trochu.

Kiedy zasiedliśmy do jedzenia, z domu wyszło jeszcze dwóch mężczyzn. Z gitarami 

przewieszonymi przez plecy, nakładali sobie jedzenie, śmiejąc się i gadając, potęgując jeszcze 

ogólny harmider.

Jak już wspominałam, moja babka jest irlandzką katoliczką. Zanim dziadek dostał 

bilet w jedną stronę do raju, wszystkie Wigilie spędzaliśmy w ich domu: siedmioro moich 

ciotek i wujków, dziewiętnaścioro kuzynostwa i cały rój ich małych pociech, które biegały po 

domu w odświętnych sukienkach w szkocką kratę i malutkich czerwonych muchach. Tak 

więc wielka rodzina to dla mnie żadna nowość. Ale jeszcze nigdy nie spotkałam ludzi, którzy 

by tak głośno gadali i tyle jedli, i to w dodatku jednocześnie. Byłam pod wrażeniem.

Jeśli   miałam  nadzieję,  że   wtopię  się  w  tło,   spotkało  mnie  przykre   rozczarowanie. 

background image

Mama usadziła  mnie  obok siebie  na ławie  i przedstawiała po kolei  wszystkim  członkom 

rodziny.  Poznałam  braci Ramireza,  Barta, Dillona,  Marshala  i Clinta. Oprócz BillieJo na 

przyjęciu były żona Clinta, Amelia, żona Barta, Maria, oraz kuzyni Mary Jane i Jose. Do tego 

z dziesięcioro bratanic i bratanków, których imion nie spodziewałam się zapamiętać.

Wkrótce   zrobiło   się   niemal   tak   głośno,   jak   podczas   happy   hours   w   Mulligan's. 

Dziwne, ale wcale nie czułam się zagubiona w tłumie. Hałas, jaki robili, dodawał mi otuchy. 

Był jak duży, ciepły koc, który odgradzał mnie od reszty świata i jego problemów. Prawie 

zapomniałam   o   wszystkim,   co   mi   się   tego   dnia   przydarzyło,   i   naprawdę   zaczynałam   się 

relaksować, kiedy mama nałożyła mi na talerz dokładkę.

- Lubię, kiedy dziewczyna je - powiedziała z aprobatą, kiedy zabrałam się do jedzenia. 

- Większość młodych dziewczyn jest za chuda. Ale nie ty. Ty masz na sobie trochę ciała.

Znieruchomiałam z widelcem z empanada  w połowie drogi do ust. Może powinnam 

sobie darować dokładkę.

- Dziękuję - odparłam niepewnie.

- Mój Jackie lubi kobiety z krągłościami.

Jackie?   Jak   milusio.   Zerknęłam   przez   stół   na   Ramireza,   który   jedną   ręką   zajadał 

enchiladę w sosie mole, a drugą przytrzymywał na kolanie malucha w różowych falbankach.

- Mogę o coś zapytać, pani Ramirez?

- Mów mi mamo. Wszyscy tak do mnie mówią.

- Dobrze... - Zawahałam się. - Mamo. - Dziwnie było mówić do cudzej matki „mamo”. 

Zwłaszcza że owa matka mylnie zakładała, że spotykam się z jej synem. Ale nie mogłam jej 

przecież powiedzieć, że tylko go śledziłam, nie po tym, jak opchałam się jej domowymi 

empanadas. Ramirez nieźle mnie załatwił i sądząc po spojrzeniach, jakie rzucał mi przez stół, 

kokietując mnie tym swoim dołeczkiem, dobrze o tym wiedział.

- Co chcesz wiedzieć, skarbie?

- Co znaczy fregadita! - spytałam. Mama zastanowiła się przez chwilę.

- Mały wrzód na pupie. Dlaczego pytasz?

Oparłam   się   pokusie   ciśnięcia   w   Ramireza  empanada.  Bądź   co   bądź   trzymał   na 

kolanach dziecko.

- Bez powodu - odparłam.

- Jaki   przyjemny   wieczór.   Cieszę   się,   że   Jack   mógł   przyjechać.   Wiesz,   facet   od 

pogody mówił, że będzie padać.

- W LA nigdy nie pada.

- To samo powiedziałam. Ale on mówił, że będzie. Wiedziałam, że się myli. Mama 

background image

wie najlepiej. - Pokiwała przy tym mądrze głową, a ja poczułam, że zaczynam ją lubić.

Po   tym   jak   objedliśmy   się   po   uszy   słodkimi   meksykańskimi   bułeczkami, 

cynamonowymi drożdżówkami i ciasteczkami z zieloną cukrową posypką, faceci z gitarami 

nastroili instrumenty i zaczęli grać przyjemną, nastrojową melodię. Kojące dźwięki muzyki w 

połączeniu z dwoma talerzami pysznego jedzenia, które umościło się już w moim żołądku, 

sprawiły, że poczułam się syta i zadowolona. Ogarnęła mnie niemal błogość.

Mój spokój został jednak zburzony, kiedy poczułam na krzyżu ciepłą dłoń.

Ramirez nachylił się do mnie i szepnął:

- Zatańczymy?

Chciałam odmówić, ale złapał mnie za rękę i pociągnął na trawnik, gdzie już kołysali 

się w rytm muzyki Clint i jego żona. Poza tym był gliniarzem, więc chyba lepiej było mu się 

nie przeciwstawiać. (I nie miało to nic wspólnego z faktem, że jego głęboki głos, tak blisko 

mojego ucha, znowu przywiódł mi na myśl wizję zwierzęcego seksu. Przysięgam!)

Ramirez objął mnie w talii, ujął moją dłoń w swoją i zaczęliśmy się poruszać w takt 

muzyki. Poruszał się z zaskakującą gracją jego kocie ruchy kojarzyły mi się z panterą, którą 

miał wytatuowaną na przedramieniu. Tańcząc z nim, czułam się jak Ginger Rogers, co było 

miłe.

Może aż za bardzo. Kiedy poczułam, jak w moim podbrzuszu wzbiera znajome ciepło, 

uznałam,   że   jest   to   także   za   bardzo   intymne.   I   że   zbyt   łatwo   mogłabym   się   do   tego 

przyzwyczaić.

Odchrząknęłam i spróbowałam nawiązać prozaiczną rozmowę, żeby opanować falę 

gorąca, zanim zaleje całe moje ciało.

- Hm, twoja siostra ma bardzo nietypowe imię. Dlaczego akurat BillieJo?

Ramirez się uśmiechnął.

- Uważasz, że wszyscy Latynosi powinni nazywać się Jose lub Maria?

Nie chciałam się narazić, więc powstrzymałam się przed wytknięciem mu, że wśród 

zgromadzonych byli Jose i Maria.

- Nie, nie o to mi chodziło. Po prostu w LA rzadko się spotyka  osoby o imieniu 

BillieJo.  Może  gdzieś  na  Południu  tak.  Albo w   Teksasie.  Albo gdzieś,  gdzie   jest  więcej 

kowbojów. - Nagle przypomniałam sobie drzemiącego mężczyznę w kowbojskim kapeluszu. 

- Nie, żeby Latynosi nie mogli być kowbojami. Jestem pewna, że mogą. Chodzi o to, że nie 

nazywają się BillieJo. Twoja siostra ma tak na imię. Ale ona nie jest kowbojem.

- Myślałam, że zaraz umrę.

- Wyluzuj - powiedział, przyciągając mnie odrobinę bliżej do siebie.

background image

- Tylko się z tobą drażnię.

- Och. - Udałam, że nie zauważyłam natychmiastowej reakcji mojego głupiego ciała, 

kiedy jego biodra dotknęły moich. Czy moje ciało nie wiedziało, że to nie był odpowiedni 

moment, by myśleć o zwierzęcym seksie?

Ramirez wydawał się niewzruszony. Może po prostu był przyzwyczajony do tańczenia 

z dziewczynami w strojach dziwek.

- BillieJo - wyjaśnił - to postać z Petticoat Junction. Bart jest z Mavericka. Marshal, no 

cóż, w każdym telewizyjnym westernie jest jakiś marshal [Marshal  (ang). - szeryf (przyp. 

tłum.)]. Teraz widzisz związek? Kiedy rodzice w latach sześćdziesiątych przeprowadzili się 

tutaj z Meksyku, mama uczyła się angielskiego, oglądając westerny w telewizji. I trochę się 

do nich przywiązała.

- A tobie jak udało się uniknąć westernowego imienia? Błysnął białymi zębami.

- Jackson Wyoming Ramirez.

- Au.

- Nic mi nie mów.

- Powiedz, jak to jest dorastać z tak licznym rodzeństwem?

- Tłoczno. - Uśmiechnął się. - Chyba miałem piętnaście lat, kiedy mama w końcu 

przestała mnie ubierać w ciuchy po starszych braciach.

- Biedactwo - powiedziałam z udawanym współczuciem.

Zaśmiał   się.   Tym   prawdziwym,   serdecznym   śmiechem,   zupełnie   innym   od 

ironicznych  uśmieszków Złego Gliny,  do których zdążyłam się już przyzwyczaić. Znowu 

musiałam nakazać spokój mojemu ciału.

- Nie musisz się nade mną litować, Pani Projektantko. Posiadanie starszych braci ma 

swoje zalety. Pod materacem zawsze można było znaleźć parę egzemplarzy „Playboya”.

- Powinnam się domyślić, że byłeś jednym z tych chłopców.

- Tych chłopców?

- Założę się, że także zaglądałeś koleżankom z klasy pod spódniczki.

Szelmowski błysk w jego oczach wystarczył mi za odpowiedź.

- A jak było z tobą? Coś mi mówi, że wcale nie byłaś aniołkiem.

- Nie wiem, o co ci chodzi.

- Wyglądasz mi na dziewczynę, która od czasu do czasu sama podglądała chłopców w 

szatni.

- To przez ten strój. Odbierasz mylne sygnały przez spandeks.

- Aha. - Nie uwierzył mi, tak samo jak nie uwierzyłby, gdybym mu powiedziała, że po 

background image

przyjęciu pojadę do domu i zajmę się szydełkowaniem.

- Wydaje   mi   się   -   powiedziałam,   zmieniając   temat   -   że   BillieJo   mnie   nie   lubi.   - 

Zerknęłam   przez   trawnik   i   zobaczyłam,   że   nadal   łypie   na   mnie   złowrogo,   z   rękami 

skrzyżowanymi pod pokaźnym biustem.

- Po prostu jest trochę nadopiekuńcza.

- Syndrom starszej siostry?

- Młodszej. O dwa lata. Jest najmłodsza. Zawsze łaziła za mną i moimi kumplami, 

kiedy byliśmy dzieciakami.

- Hm. Założę się, że była z niej prawdziwa fregadita. - Wymówiłam to słowo powoli i 

wyraźnie.

Przy oczach Ramireza pojawiły się wesołe zmarszczki.

- Rozmawiałaś z mamą?

- Aha. Wrzód na tyłku, tak?

- Wyluzuj. Jesteś uroczym, malutkim wrzodzikiem - odparł i puścił do mnie oko. Na 

chwilę odebrało mi mowę.

- A jak było u ciebie? - zapytał. - Masz jakieś upierdliwe młodsze siostry?

Odchrząknęłam, modląc się, by moje rozbuchane hormony wreszcie się uspokoiły.

- Nie, jestem jedynaczką. Zawsze byłam tylko ja i mama. Ale ona wkrótce wychodzi 

za mąż, więc rodzina trochę się powiększy. Co prawda nie do takich rozmiarów. - Wskazałam 

na trawnik, na którym roiło się teraz od dorosłych i dzieci. Kowboj znowu drzemał, tym 

razem na krześle opartym o przesuwne drzwi, z kapeluszem zsuniętym na oczy. Mama kiwała 

się w rytm muzyki, przyglądając się swoim tańczącym dzieciom z zadowolonym uśmiechem.

- Jeśli będziesz kiedyś chciała wypożyczyć rodzinę, to służę moją. Tylko następnym 

razem zostaw spandeks w szafie. - Jego drwiący uśmieszek powrócił.

- Dzięki za radę, mądralo.

Jego   uwaga   wyrwała   mnie   z   przyjemnego   otępienia,   w   które   wprowadziły   mnie 

muzyka   i  empanadas.  Przypomniałam   sobie,   dlaczego   byłam   ubrana   jak   Pretty   Woman. 

Przypomniałam sobie też wszystkie nierealne zdarzenia tego wieczoru i pięć milionów spraw, 

jakie musiałam załatwić.

- Myślisz, że znaleźli coś w motelu? - zapytałam.

- Zadzwonią do mnie, jeśli coś znajdą. Tymczasem się zrelaksuj. Zrelaksuj. Jasne. 

Problem w tym, że relaksowałam się aż za bardzo.

Obfity   posiłek,   miłe   towarzystwo,   biesiadna   atmosfera   zatłoczonego   ogródka, 

wszystko  to sprawiło, że całkowicie  zapomniałam  o Richardzie,  Greenwayu  i całym  tym 

background image

bajzlu. Jak to o mnie świadczyło? Czy naprawdę aż tak mało zależało mi na facecie, którego 

dziecko być może nosiłam, że wystarczył talerz empanadas i gliniarz o seksownym uśmiechu, 

żebym o nim zapomniała? I to w ciągu jednego wieczoru?

I choć gryzły mnie wyrzuty sumienia (jakich nie czułam od czasu, kiedy wyznałam 

babci,   że   od   Wielkanocy   nie   byłam   w   kościele),   nie   wypuściłam   ręki   Ramireza.   Nie 

odsunęłam   się,   nie   zaprotestowałam,   kiedy   objął   mnie   ramieniem,   kładąc   dłoń   na   moim 

krzyżu. Wiem, zasłużyłam na to, by pójść prosto do piekła.

Na szczęście moja dusza została ocalona, bo zadzwonił telefon przy pasku Ramireza. 

Spojrzał   na  wyświetlacz,   sprawdzając,   kto  dzwoni,  po  czym  odebrał,  nawet   na  mnie   nie 

spoglądając.

- Ramirez   -   powiedział   do  aparatu,   wycofując   się   na  obrzeża   ogródka,   żeby   mieć 

trochę prywatności.

Wróciłam do stołów piknikowych i usiadłam na ławce, skąd obserwowałam Ramireza. 

Jego   twarz   była   skryta   w   mroku,   więc   nie   miałam   pewności,   ale   wydawało   mi   się,   że 

powrócił   Zły   Glina.   Jego   rysy   wyostrzyły   się,   a   oczy   zasnuła   ciemna,   nieprzenikniona 

chmura.   Zastanawiałam   się,   czy   ten   telefon   miał   coś   wspólnego   z   Greenwayem.   Może 

technicy   coś   jednak   znaleźli.   Zastanawiałam   się,   czy   Ramirez   podzieli   się   ze   mną   tą 

informacją, czy też po prostu mnie spławi, mówiąc, żebym wracała do domu. Nie wiedziałam. 

Jeszcze przed chwilą wydawał się normalnym człowiekiem, a teraz znowu był gliną.

- Za dużo pracuje. - Mama podeszła do mnie, oferując szklankę wody. Przyjęłam ją z 

wdzięcznością, nie chcąc przyznać się nawet sama przed sobą, jak bardzo rozpalił mnie taniec 

z Ramirezem.

- W kółko tylko  dzwoni telefon. Albo pager. Clint pracuje  w fabryce  pluszowych 

misiów. To dobra praca. Rano idzie do zakładu, robi misie, a wieczorem wraca do domu, do 

żony i dzieci. Dobre, stałe zajęcie.

- Jack   jest   dobry  w   tym,   co   robi.   -   Co   mi   nagle   strzeliło   do   głowy,   żeby   bronić 

Ramireza? Nie miałam pojęcia. Ale to robiłam. - Jest dobrym policjantem.

- Lepiej pilnuj, żeby kondomy nie były wybrakowane. Jeśli za niego wyjdziesz, nigdy 

nie będziesz go widywać.

Niestety, było już trochę za późno na rozmowę o wybrakowanych kondomach.

- Mamo - powiedział Ramirez, stając za mną. - Przykro mi, ale musimy już jechać. - 

Zamknął telefon. Jego spojrzenie nadal było nieprzeniknione.

- Och, tak szybko? - Mama spochmurniała. Potem posłała mi wymowne spojrzenie, 

jakby chciała powiedzieć „a nie mówiłam?”

background image

- Przykro mi, mamo. - Ramirez nachylił się i pocałował ją w policzek. - Zadzwonię do 

ciebie w weekend.

Złapał mnie za rękę i poprowadził z powrotem do domu. Ledwo zdążyłam rzucić: 

„Miło było was poznać”, a już ciągnął mnie przez zastawione bibelotami pokoje do drzwi.

Jego pośpiech nie podobał mi się równie mocno jak ściągnięta twarz. Poczułam ucisk 

w żołądku.

- Co jest? - zapytałam, gdy tylko znaleźliśmy się wystarczająco daleko od uszu mamy. 

- Co się stało? Czy chodzi o Richarda?

Jego   oczy   zwęziły   się   na   wzmiankę   o   Richardzie.   Wypchnął   mnie   za   drzwi   i 

praktycznie rzucił się biegiem do swojego samochodu.

- Powiedz, co się dzieje? - W moim głosie zaczęły pobrzmiewać histeryczne nuty. 

Miałam koszmarne wizje, że stoję obok Kopciuszka na pogrzebie Richarda. - Proszę, powiedz 

mi, o co chodzi!

Zatrzymał się.

- Chodzi o Greenwaya.

- Znaleźli go? Kiedy? Gdzie?

- Parę minut temu. W kontenerze na śmieci za motelem. - Urwał na moment. - Z 

przestrzeloną głową.

background image

ROZDZIAŁ 11

Mrugałam oczami, przetrawiając tę informację.

- Jak to nie żyje - powiedziałam. - Przecież do mnie strzelał.

- Cóż, teraz już do nikogo nie postrzela. Wsiadaj do dżipa. Jedziemy do motelu. Ty 

przodem.

Myślałam, że się przesłyszałam.

- Chcesz, żebym z tobą pojechała? Ramirez odwrócił się do mnie.

- I tak byś za mną pojechała, prawda?

Nie podobało mi się, że byłam aż tak przewidywalna.

- Tak.

- W ten sposób przynajmniej będę miał cię na oku. - Odwrócił się i ruszył do swojego 

samochodu.

Zebrałam się w sobie i, stukając obcasami, pobiegłam do dżipa. Szybko odpaliłam 

silnik, bo Ramirez już zawrócił na ulicy i czekał na mnie. Ruszyłam, wracając na autostradę 

tą samą drogą, którą przyjechaliśmy. Reflektory Ramireza cały czas pobłyskiwały w moim 

wstecznym lusterku.

Powrót do Północnego Hollywood zabrał nam ponad pół godziny. Miałam więc dość 

czasu, by przemyśleć, co oznacza dla mnie to najnowsze odkrycie.

Skoro Greenway został zastrzelony, to znaczy, że ktoś do niego strzelił. Cały czas 

zakładałam, że to on zabił swoją żonę. Ale jeśli to prawda, to kto zabił Greenwaya? Troje 

ludzi wiedziało, gdzie Greenway ukrył dwadzieścia milionów zielonych. Dwoje z nich nie 

żyło. Zacisnęłam szczęki, próbując powstrzymać szczękanie zębów, kiedy dokonywałam tych 

oczywistych obliczeń. To oznaczało, że została już tylko jedna osoba.

Richard.

Na drodze panował spory ruch i skupiłam się na jeździe, próbując nie roztrząsać w 

kółko tego faktu. Pozostały dwie możliwości i obie niezbyt mi się podobały. Albo Richard też 

leżał w jakimś kontenerze...

Albo to on pociągnął za spust.

Na   tę   myśl   przeszedł   mnie   zimny   dreszcz.   Włączyłam   ogrzewanie,   chociaż   na 

zewnątrz było ponad dwadzieścia stopni.

Richard, którego znałam, łączył uprane skarpetki w pary i zwijał je w idealne kulki, pił 

odtłuszczone mleko  i nawet  poprosił o pozwolenie,  zanim mnie  pierwszy raz pocałował. 

Richard, którego znałam, nie strzelał do ludzi.

background image

Z drugiej strony Richard, którego znałam, nie miał żony.

Kiedy jechaliśmy z Ramirezem stotrzydziestkączwórką, przyszła mi do głowy jeszcze 

jedna straszna myśl. Dana i ja słyszałyśmy strzały. Wtedy myślałyśmy, że to Greenway do 

nas strzela. A jeśli było inaczej? Jeśli to ktoś strzelał do Greenwaya? Boże. To by oznaczało, 

że byłyśmy z Daną nausznymi świadkami morderstwa. Nagle wyobraziłam siebie, że zostaję 

objęta programem ochrony świadków i muszę chodzić w jakichś okropnych  elastycznych 

spodniach jak Michelle Pfeiffer w Poślubionej mafii. Wzdrygnęłam się.

Wjechałam na parking przy Moonlight Inn, Ramirez tuż za mną. Motelowi goście 

znowu   wylegli   na   zewnątrz.   Przy   drzwiach   pokoi   stali   mężczyźni   w   poplamionych 

szlafrokach   i   kobiety   w   strojach   podobnych   do   mojego.   Metallica   stał   przed   recepcją   i 

rozmawiał z umundurowanym  policjantem, który robił notatki w małym czarnym notesie. 

Zaparkowałam dżipa i wysiadłam. Ramirez postawił samochód za moim.

Kiedy Metallica mnie zobaczył, jego oczy zrobiły się okrągłe, a źrenice podejrzanie 

szerokie.

- To ona! - wrzasnął. - Jedna z tych szurniętych dziwek, o których wam mówiłem. To 

one zabiły tego gościa!

Policjant uniósł wzrok, instynktownie sięgając do kabury na biodrze.

- Zajmę się tym. - Ramirez stanął u mojego boku, dając gliniarzowi do zrozumienia, 

że ma sytuację pod kontrolą. Potem nachylił się i szepnął mi do ucha:

- Lucy, chyba musisz mi wyjaśnić to i owo. Przygryzłam wargę. Bez jaj.

Wymijając Metallicę, Ramirez zaprowadził mnie do opanowanej przez karaluchy „r c 

pcji”.  Posadził  mnie na  twardym  plastikowym  krześle,  a sam oparł  się o blat  z formiki, 

krzyżując ręce na piersi.

- Wygląda na to, że nie uda mi się uniknąć papierkowej roboty. Lepiej mi opowiedz, 

co się tu dzisiaj właściwie wydarzyło.

Próbowałam rozszyfrować wyraz twarzy Ramireza w migoczącym  świetle neonu z 

napisem   Moonlight   Inn.   Bez   powodzenia.   Nie   wiedziałam,   czy  jestem   przesłuchiwana   w 

charakterze podejrzanej, świadka czy może tylko uroczego, malutkiego wrzodzika na tyłku.

Obejrzałam   w   życiu   wystarczająco   dużo   seriali,   żeby   wiedzieć,   iż   kiedy   gliniarz 

zaczyna z tobą taką gadkę, pierwsze, co powinnaś zrobić, to zadzwonić do swojego prawnika. 

Biorąc   pod   uwagę,   że   mój   prawnik   przepadł   jak   kamień   w   wodę,   złamałam   się   pod 

przenikliwym spojrzeniem Ramireza i wyśpiewałam mu wszystko, łącznie z opowiedzeniem 

o tym, jaki wyraz oczu miała Dana, kiedy zaciskała palce na koszulce Metalliki.

Ramirez nawet nie mrugnął okiem. Nie uśmiechnął się półgębkiem. Kompletnie nic. 

background image

Znowu przygryzłam wargę. Miałam nadzieję, że dobrze zrobiłam, mówiąc mu wszystko.

- I co teraz? - zapytałam.

- Teraz wrócisz do domu i pozwolisz mi zająć się tą sprawą. Nie chcę więcej widzieć 

dziwek,   czerwonych   dżipów   ani   designerskich   butów,   dopóki   to   wszystko   nie   zostanie 

wyjaśnione. Zrozumiano?

Kiwnęłam potulnie głową.

- Aha.   Jeśli   z   jakiegoś   powodu   Richard   się   z   tobą   skontaktuje,   masz   do   mnie 

natychmiast   zadzwonić.   Nie   robić   sobie   najpierw   manikiuru,   tylko   natychmiast   łapać   za 

telefon.

Jeszcze raz skinęłam głową, choć uważałam uwagę na temat manikiuru za zupełnie 

zbyteczną.

Z dwudziestki wyłonił się mój znajomy technik z nieodłącznymi czarnymi torbami. 

Zaczął głośno schodzić po schodach.

- Zaczekaj  tu - zarządził Ramirez, wyszedł  z recepcji i zatrzymał  technika u dołu 

schodów.

Ten jeden raz zrobiłam, jak mi kazano. Objęłam się ramionami i nadstawiłam uszu, 

starając się wyłapać przez otwarte drzwi, o czym mówią. Niestety, wszystko, co usłyszałam, 

to „próbki włosów”, „odciski” i „sprawdzimy to w laboratorium”, co w sumie niewiele mi 

powiedziało.

Kiedy   Ramirez   skończył   rozmawiać   z   technikiem,   podszedł   do   grupki   mężczyzn 

stojących przy czarnej furgonetce z napisem „Koroner”. Wzdrygnęłam się.

Okay,   nie   darzyłam   Greenwaya   szczególną   sympatią.   Ale   jeszcze   wczoraj 

rozmawiałam z nim przez telefon. Myśl, że w jednej chwili ktoś jest, a w następnej już go nie 

ma, wytrącała mnie z równowagi. W każdej chwili mogło to spotkać także mnie. Znowu 

poczułam się jak głupia blondynka  z horroru, o której wszyscy wiedzą, że jeszcze przed 

końcem   drugiej   sceny   będzie   uciekała   przez   trawnik   w   samej   bieliźnie,   ścigana   przez 

mordercę z siekierą. Tyle że teraz nie miałam bladego pojęcia, kim jest mój morderca.

Najwyraźniej Greenway nie popełnił samobójstwa. Trochę trudno byłoby wyrzucić 

własne martwe ciało do kontenera na śmieci. Mimo to naprawdę nie mogłam wyobrazić sobie 

mordercy z twarzą Richarda. Richard nie jest zabójcą. Jest prawnikiem. Tak, wiem, nie jest 

kryształowo czysty, ale nie jest też mordercą. Musiało istnieć jakieś inne wytłumaczenie.

Nie byłam pewna, czy Ramirez zamierzał zadać sobie trud znalezienia takowego. Nie 

trzeba było geniusza, żeby się zorientować, że Richard nie jest już tylko „osobą powiązaną ze 

sprawą”. Szczerze mówiąc, kiedy do Ramireza i ekipy koronera dołączył technik, odniosłam 

background image

niejasne wrażenie, że Richard właśnie awansował na głównego podejrzanego.

Ramirez odłączył się od grupy, przeciął popękany asfalt i wrócił do recepcji. Stanął 

przede mną, przyglądając mi się badawczo.

- Na pewno nie wchodziłaś do pokoju Greenwaya? Przeszedł mnie dreszcz.

- Na pewno. A co?

Nie odpowiedział, tylko skrzyżował ręce na piersi.

- Słuchaj,  wiem,   że  wcześniej  nie   byłaś  ze   mną  szczera,  ale   przyszedł   czas,  żeby 

powiedzieć prawdę.

- Nigdy   nie   byłam   w   pokoju   Greenwaya.   Mówiłam   ci,   że   zapukałyśmy,   a   potem 

usłyszałyśmy strzał i uciekłyśmy. Dlaczego o to pytasz? Co on ci powiedział? - Starałam się 

spojrzeć ponad jego ramieniem na technika. Prawdę mówiąc, trochę mnie ubodło, że mógł 

zwrócić się przeciwko mnie, po tym jak zawarłam dosyć intymną znajomość z jego rolką.

- Znaleźliśmy   w   pokoju   Greenwaya   blond   włosy.   A   na   wykładzinie   zostały   ślady 

butów, które według technika zrobiły szpilki.

Spojrzałam na swoje buty.

- Dla twojej wiadomości, to nie są szpilki. Mają za grube obcasy. Zmrużył oczy, ale 

pozostał niewzruszony.

- Chyba nie myślisz, że miałam z tym coś wspólnego? Że to ja go zabiłam?

- Sam nie wiem, co myśleć. Twój chłopak, o którym prawie nic nie wiesz, znika, 

podobnie jak dwadzieścia milionów dolarów, a ten facet - wskazał na Metallicę - twierdzi, że 

widział, jak ty i twoja przyjaciółka odwiedziłyście dziś Greenwaya w jego pokoju. Technik 

potwierdza, że jakaś blondynka, ze słabością do wysokich obcasów, była w tym pokoju na 

tyle niedawno, że na wykładzinie nadal są ślady jej butów.

- Pogadaj z nim - wyrzuciłam z siebie. - Ma próbkę moich włosów. Powie ci, że tamte 

nie są moje. Musisz mi uwierzyć: nie mam z tym nic wspólnego.

Ramirez westchnął.

- Chcę ci wierzyć, ale nie ułatwiasz mi sprawy. Co, u licha, mam powiedzieć swoim 

przełożonym? Nie wspominając o mediach?

- Powiedz im, co chcesz. Nie zabiłam Greenwaya. Jeszcze raz westchnął, po czym 

potarł skronie.

- Czy teraz pojedziesz wreszcie do domu?

- Z radością. - Zbierało mi się na płacz, ale z dumą stwierdzam, że udało mi się 

opanować. Ostatnią rzeczą, jakiej chciałam, to rozpłakać się przed Złym Gliną.

- To dobrze. I nie zrozum tego źle, ale trzymaj się ode mnie z daleka, okay?

background image

- Nie   ma   sprawy   -   powiedziałam   ostrzej,   niż   zamierzałam.   Przynajmniej   dając 

emocjom upust w złości, powstrzymałam niekontrolowany wybuch łez.

Odwróciłam   się   i   przeszłam   przez   parking   z   największą   godnością,   na   jaką   stać 

fałszywą dziwkę w butach na dziesięciocentymetrowym obcasie. Nie uwierzycie, ale w chwili 

gdy zaczęłam grzebać w torebce w poszukiwaniu kluczyków, poczułam na karku dużą, ciężką 

kroplę deszczu. Spojrzałam w dół i zobaczyłam więcej kropli, rozbijających się o asfalt, a 

mokre powietrze nagle zaczęło pachnieć olejem silnikowym. Padało. Super. Jeszcze jedna 

rzecz, co do której się dzisiaj pomyliłam.

Pierwszą pomyłką było pozwolenie, by Dana przebrała mnie za dziwkę. Myliłam się 

też, sądząc, że na własną rękę uda mi się odnaleźć zabójcę.

Kolejny błąd popełniłam, postanawiając zaufać Ramirezowi. No i pomyliłam się co do 

deszczu. Przeklęłam bogów pogody oraz protekcjonalizm Ramireza,  znalazłam kluczyki  i 

wsiadłam do dżipa. Wyjechałam z parkingu i dopiero na ulicy pozwoliłam, by z moich oczu 

popłynęły łzy.

Aż do tej pory myślałam, że całkiem twarda ze mnie sztuka. Nie pękałam, choć do 

mnie strzelano, groziło mi aresztowanie i podejrzewałam, że jestem w ciąży. Jednak teraz, 

kiedy nagromadzone emocje zaczęły ze mnie spływać wraz ze łzami, nie potrafiłam nad nimi 

dłużej zapanować. Nie wiedziałam, czy płaczę, bo słyszałam, jak zastrzelono człowieka, czy 

może dlatego, że mój kłamliwy były chłopak był teraz głównym podejrzanym o zabójstwo. A 

może płakałam dlatego, że Ramirez pomyślał, że mogłam mieć z tym coś wspólnego, nawet 

jeśli jego matka myślała, że bzykamy się jak króliki. A może chodziło o wszystko razem. O 

cały ten pokręcony, okropny wieczór. Wszystko wymykało mi się spod kontroli, a ja nie 

mogłam   nic   zrobić.   Czułam   się   bardzo   samotna   i   bezbronna.   Z   niechęcią   przyznaję,   że 

zachowywałam się jak baba, kiedy tak ryczałam, jadąc czterystapiątką.

Płakałam tak bardzo, że zabrało mi chwilę, zanim zauważyłam we wstecznym lusterku 

znajomo błyskające światła. Zamrugałam, otarłam łzy i zobaczyłam, że na ogonie siedzi mi 

patrol   drogówki.   Cholera.   Zerknęłam   na   szybkościomierz.   Sto   dwadzieścia   na   godzinę. 

Cholera do kwadratu.

Spróbowałam wziąć się w garść, zwolniłam i zatrzymałam się na poboczu. Opuściłam 

osłonę przeciwsłoneczną z lusterkiem i zaczęłam ścierać z policzków ciemne smugi tuszu. 

Fuj. Wyglądałam jak miś panda. Ciągle jeszcze pociągałam nosem, kiedy do samochodu 

podszedł policjant i gestem nakazał mi opuszczenie szyby.

- Dobry wieczór - powiedział, opierając się łokciami o drzwi. Był gładko ogolony i 

wyglądał   na   jakieś   dwadzieścia   lat.   Miał   jasnoniebieskie   oczy   i   okrągłe   policzki,   które 

background image

sugerowały, że być może nigdy nie wyrośnie z dziecięcej pyzatości. W kieszeń koszuli miał 

wetkniętą krótkofalówkę, a jego odznaka wyglądała, jakby ją często polerował.

Kiedy   zobaczyłam   odznakę,   nie   mogłam   się   dłużej   powstrzymać   i   znowu 

wybuchnęłam płaczem. Tak, wiem, nie tak powinna się zachowywać dziewczyna Bonda. Ale 

mandat   za   przekroczenie   prędkości   było   fatalnym   uwieńczeniem   koszmarnego   wieczoru. 

Było mi tak cholernie żal samej siebie, że żadna ilość rozmazanego tuszu nie była w stanie 

zahamować powodzi moich łez.

Biedny policjant wyglądał prawie tak żałośnie, jak ja się czułam, i gdybym nie była 

akurat zajęta swoją histerią, zrobiłoby mi się go żal.

- Przykro mi proszę pani, ale muszę zobaczyć pani prawo jazdy i dowód rejestracyjny.

Wyjęłam prawo jazdy z torebki, a dowód rejestracyjny ze schowka i podałam mu, 

ciągle szlochając.

- Przykro mi, proszę pani - stwierdził ze skrępowaniem policjant - ale będę musiał 

wypisać pani mandat.

Spróbowałam zebrać się do kupy.

- Nie - dwa pociągnięcia nosem - wszystko w porządku. Jak szybko jechałam?

- Sto dwadzieścia.

- Och, tak mi przykro. - Znowu zaczęłam pochlipywać. - Chodzi o to, że... jestem 

ubrana jak dziwka. A naprawdę nie cierpię spandeksu.

I widziała mnie w tym matka Ramireza. Ma rację, zawsze lubiłam swoje nogi. Ale 

jeśli jestem w ciąży z Richardem, mogę się z nimi pożegnać. A potem zaczęło padać. Deszcz 

bardzo szkodzi fioletom.

Policjant po prostu się we mnie wpatrywał.

- Czy pani coś piła?

- Nie. Nie piłam. Tylko dietetyczną colę w barze. Ale potem zjawił się Ramirez i 

miałam ochotę na martini. Ale nie mogłam się napić z powodu mupeta. Och, i moja aura jest 

teraz zrujnowana. Może pan w to uwierzyć, panie władzo? Przecież w LA nigdy nie pada.

- Będę musiał poprosić, żeby dmuchnęła pani w alkomat.

- Boże. Nie mogę iść do więzienia. Niech pan na mnie spojrzy, panie władzo. Jestem 

prostytutką!

- Proszę wysiąść z samochodu. - Cała życzliwość zniknęła z jego oczu, a ręka zawisła 

w pobliżu kajdanek przy pasku. Najbardziej na świecie, policjanci z drogówki nie znoszą 

pijanych kierowców. A tym bardziej pijanych prostytutek kierowców.

- Proszę, nie jestem pijana. Ja tylko... ja tylko... - Szukałam odpowiednich słów, żeby 

background image

opisać mu swój okropny wieczór, ale w głowie miałam pustkę. - Jestem... jestem dziewczyną 

detektywa Ramireza!

Boże. Dlaczego to powiedziałam?

Policjant popatrzył na mnie z powątpiewaniem, ale odsunął rękę od kajdanek.

- Detektywa Ramireza? Postanowiłam trzymać się tej wersji.

- Tak, pracuje w wydziale zabójstw. Może pan to sprawdzić.

- Zna pani numer jego odznaki?

Cholera. Numer odznaki. Nagle przypomniałam sobie jego służbową wizytówkę, którą 

nadal miałam w torebce.

- Chwileczkę.   -   Złapałam   torebkę   i   wyrzuciłam   na   siedzenie   pasażera   całą   jej 

zawartość. Była  tam komórka, tampon, szminka,  odświeżasz do ust w pastylkach,  trochę 

drobnych i służbowa wizytówka Ramireza. Odczytałam numer.

- 2374. - Podałam wizytówkę policjantowi.

Wziął ją ode mnie i wrócił do radiowozu. Obserwowałam go we wstecznym lusterku, 

modląc  się,   żeby  nie   zadzwonił   do  Ramireza,   by  zapytać   go,  czy  rzeczywiście   chodzi   z 

dziwką histeryczką. Na szczęście wcisnął tylko parę klawiszy na klawiaturze komputera, po 

czym wrócił, najwyraźniej zadowolony z wyniku.

- W porządku - powiedział, oddając mi wizytówkę wraz z dowodem rejestracyjnym i 

prawem jazdy. - Tym razem dam pani tylko ostrzeżenie. Ale proszę zdjąć nogę z gazu. I, eee, 

proszę się nie martwić - dodał skrępowany. - Wszystko będzie dobrze.

Przełknęłam ślinę.

- Dziękuję. - Pociągnęłam nosem. Tak naprawdę wcale mu nie wierzyłam. Wszystko 

było tak dalekie od „dobrze”, że musiałabym jechać z przesiadką w Cincinnati, żeby tam 

dotrzeć.

Kiedy radiowóz włączył się z powrotem do ruchu, postanowiłam wziąć się w garść. W 

końcu musiałam wrócić do domu. Zrobiłam kilka głębokich oddechów, które pomogły mi 

opanować łkanie, i ruszyłam.

Jechałam   powoli   śliskimi   ulicami,   patrząc,   jak   deszcz   zbiera   się   w   rynsztokach   i 

tworzy minirozlewiska w nienawykłym do opadów Los Angeles. Kiedy dojechałam do domu, 

lało już jak z cebra. Nakryłam głowę starym egzemplarzem „Vogue'a”, który znalazłam na 

tylnym siedzeniu, głośno stukając obcasami, wbiegłam po schodach i schroniłam w cichym 

mieszkaniu.

Nie   miałam   już   siły   na   odczuwanie   przerażenia,   samotności   ani   żadnych   innych 

emocji, które targały mną przez cały wieczór. Jedyne, czego pragnęłam, to znaleźć się w 

background image

ciepłym, wygodnym łóżku i włączyć starego dobrego  Lettermana,  który ukołysze mnie do 

snu.   Zrzuciłam   mokry   spandeks,   naciągnęłam   koszulkę   Lakersów   i   otuliłam   się   kołdrą. 

Zasnęłam, nie doczekawszy nawet pierwszego gościa programu.

Siedziałam na brzegu basenu i patrzyłam, jak mężczyzna zalicza kolejne długości. Nie 

mogłam oderwać wzroku. Jego długie, lśniące ręce cięły wodę, a mięśnie grzbietu napinały 

się, gdy płynął ku przeciwległej ścianie basenu. Przypominało mi to reklamę Cool Water: 

oglądałam jego ruchy jakby w zwolnionym  tempie, widziałam wyraźnie każdy naprężony 

mięsień. Kiedy dotarł do końca basenu i zaczął płynąć z powrotem w moją stronę, poczułam 

na ciele krople wody. Padało. Ciężkie, przejrzyste krople deszczu rozbijały się o połyskliwą 

taflę wody, wygrywając rytmiczną melodię.

Mężczyzna podpłynął bliżej. Pochyliłam się nad krawędzią basenu, żeby mu się lepiej 

przyjrzeć. Nagle uświadomiłam sobie, że mam na nogach o trzy rozmiary za małe buty za 

kostkę z kolekcji Strawberry Shortcake. Potknęłam się o błyszczące sznurówki i poleciałam 

do wody. Miałam wrażenie, że spadam w nieskończoność, a tymczasem deszczowa orkiestra 

zwiększyła tempo, wygrywając przejmującą uwerturę do opery Wilhelm Tell. Wrzasnęłam i 

mężczyzna   przestał   płynąć.   Wyciągnął   ręce,   żeby   mnie   złapać.   Właśnie   wtedy   na   jego 

prawym bicepsie zauważyłam wytatuowaną czarną panterę.

Otworzyłam oczy i gwałtownie się poderwałam. Gorączkowo rozejrzałam się wokół, 

jakbym   się   spodziewała,   że   mężczyzna   z   mojego   snu   za   chwilę   się   zmaterializuje.   Ale 

zobaczyłam tylko pomiętą pościel, ostre światło wpadające przez okna i wilgotny spandeks na 

podłodze. Jedyne, co pozostało z mojego snu, to dźwięki uwertury do opery Wilhelm Tell, 

które dochodziły z mojej torebki. Przetarłam oczy i wygrzebałam z torebki komórkę.

- Halo?   -   wymamrotałam,   nadal   dochodząc   do   siebie   po   bliskim   spotkaniu   z 

wytatuowanymi mięśniami Ramireza.

- Nie ma go. - Moje uszy zaatakował piskliwy skrzek.

- Mama?   -   Wychyliłam   się,   żeby   zerknąć   na   zegar   w   kuchni.   Szósta   trzydzieści. 

Jęknęłam.

- Maddie, nie ma klifu. Po prostu nie ma.

Zamrugałam zaspanymi oczami, próbując zrozumieć, o czym ona mówi.

- Czego nie ma? Jakiego klifu?

- Klifu w Malibu - zaskrzeczała. - Na którym miałam wziąć jutro ślub! Nie ma go. 

Deszcz spowodował osunięcie się ziemi i w nocy cały klif zjechał do oceanu. Została po nim 

tylko wielka kupa kamieni i błota. Co ja teraz zrobię?

Och. Chodziło o ten klif.

background image

- Mamo, tylko bez paniki. Coś wymyślimy. Dzwoniłaś już do kogo trzeba w Malibu?

- Tak,   tak.   Zadzwoniłam   z   samego   rana.   Powiedzieli,   że   zwrócą   pieniądze,   ale 

Maddie,   gdzie   my   teraz   weźmiemy   ślub?   Boże.   To   wina   twojej   babci.   Powiedziała,   że 

powinniśmy pobrać się w kościele. Powiedziała, że Bóg nigdy mi nie wybaczy, jeśli nie 

wezmę ślubu w katolickim kościele. No i zobacz. Tak rozzłościliśmy Boga, że teraz niszczy 

Malibu.

Huczało mi w głowie, czułam, że potrzebuję podwójnego mocha espresso.

- Gdzie jesteś, mamo?

- W Fernando's.

- Okay, daj mi dwadzieścia minut. Przyjadę do ciebie i coś wykombinujemy.

- Już nic się nie da zrobić, Maddie. Sporo słyszałam o katolickich klątwach. Jestem 

przeklęta. To małżeństwo jest przeklęte. Boże. Przeze mnie Ralph też jest przeklęty.

- Rozłączam się, mamo.

Klapnęłam z powrotem na łóżko i zamknęłam oczy. Miałam nadzieję, że to tylko sen i 

że tak naprawdę dopiero się obudzę. Leżałam tak dobre pięć minut, po czym uchyliłam jedno 

oko. To nie był sen. Cholera.

Jakimś   cudem   udało   mi   się   zawlec   moje   umęczone   ciało   do   łazienki.   Wzięłam 

prysznic, wysuszyłam włosy i zrobiłam lekki makijaż, nawet nie krzycząc z przerażenia na 

widok   swoich   podpuchniętych   oczu.   Po   tym   jak   się   wczoraj   spłakałam,   wyglądałam   jak 

wypłosz. Postanowiłam, że koniec z użalaniem się nad sobą. Moje oczy nie zniosą ani jednej 

łzy więcej. Szybko wciągnęłam jasnoniebieską sukienkę na ramiączka i srebrne klapki na 

niskim obcasiku. Tak przygotowana, mogłam wreszcie pokazać się światu.

Sprawdziłam jeszcze automatyczną sekretarkę, na wypadek gdyby Ramirez zostawił 

wiadomość, że Richard jest w areszcie, złapałam kluczyki i poszłam do samochodu.

Piętnaście minut później zajechałam pod Fernando's. Zaparkowałam na niemal pustej 

ulicy   (w   Beverly   Hills   nikt   nie   wstaje   przed   dziesiątą   -   wyjątkiem   jest   dzień   rozdania 

Oscarów) i weszłam przez szklane drzwi do środka.

- Skarbie,   dzięki   Bogu,   że   jesteś!   -   przywitał   mnie   Marco.   Dziś   jego   włosy   były 

zebrane w kolce jak u jeża, a eyelinera użył jeszcze więcej niż zazwyczaj. Nachylił się i 

konspiracyjnym szeptem powiedział: - Posadziłem twoją mamę na zapleczu. Doprowadza nas 

do obłędu. Po prostu druga Whitney Houston.

- Gdzie Ralph?

- Fernando - poprawił mnie z naciskiem Marco - zajmuje się klientką. Już prawie 

skończył. - Wskazał na jedyne stanowisko zajęte o tej nieludzkiej porze. Podrabiany Tatuś 

background image

robił płukankę niskiej Latynosce.

- Pani Lopez. Mama Jen. - Marco kiwnął uroczyście głową. - Zawsze przychodzi tak 

wcześnie, żeby uniknąć paparazzich.

- Rozumiem.

- Chodź. Z twoją mamą jest ta wróżka, ale nie wiem, czy bardziej nie szkodzi, niż 

pomaga. Powiedziała, że miała wizję tornada.

Przewróciłam oczami, modląc się w duchu, żeby pani Rosenblatt powstrzymała się 

dzisiaj od uwag na temat mojej aury.  Niestety Bóg olał moją modlitwę  (pewnie nie bez 

znaczenia był fakt, że od jakichś pięciu lat nie byłam u spowiedzi). Weszliśmy z Marco na 

zaplecze.

- Twoja   aura   wygląda   koszmarnie.   Byłaś   wczoraj   na   deszczu?   -   Pani   Rosenblatt 

przyjrzała mi się spod zmrużonych powiek.

- Trochę.

Otworzyła   usta,   żeby   ostrzec   mnie   przed   zagrożeniem,   jakie   niesie   za   sobą 

przemoczona aura, ale byłam szybsza.

- Tak, wiem. Deszcz szkodzi fioletom.

Zmierzyła mnie od góry do dołu z takim wyrazem twarzy, jakbym była trędowata.

- Och, skarbie, twoja aura jest bardziej niż fioletowa. Postanawiając nie roztkliwiać się 

nad stanem mojej aury, nachyliłam się i pocałowałam mamę w policzek.

- Tak mi przykro z powodu klifu.

Mama   wyglądała,   jakby   płakała   jeszcze   bardziej   ode   mnie.   Jej   twarz   pokrywały 

czerwone plamy, jakby spędziła weekend na deptaku w Venice bez kremu z filtrem. Nadal 

miała   na   sobie   nocną   koszulę,   a   do   tego   trencz,   niebieskie   podkolanówki   i   buty   Nike. 

Wyglądała żałośnie i komicznie zarazem.

- W Malibu było tak pięknie - pociągnęła nosem.

- Ale za to kawał drogi - powiedziałam, starając się znaleźć pozytywne strony sytuacji. 

- Może uda nam się znaleźć coś bliżej?

- Może - wydusiła piskliwym głosem mama. Wyciągnęła z kieszeni garść chusteczek 

higienicznych i wydmuchała nos.

- Z   jednodniowym   wyprzedzeniem?   Skarbie,   chyba   śnisz   -   wtrącił   się   Marco. 

Spiorunowałam go wzrokiem.

- Och, na pewno coś się znajdzie. - Zerknęłam na mamę. Jej mina przypominała gejzer 

na chwilę przed wybuchem.

- Albert powiedział, że w okręgu Los Angeles niczego już nie ma - oznajmiła pani 

background image

Rosenblatt.

- Kim jest Albert?

- To mój duchowy przewodnik.

Super. Tylko tego nam brakowało. Duchowego przewodnika pesymisty.

Na wypadek gdyby Albert jednak się mylił, poprosiłam Marca, żeby przyniósł książkę 

telefoniczną okręgu Los Angeles. Chyba sobie wyobrażacie, z jaką wyższością popatrzyła na 

mnie   pani   Rosenblatt,   kiedy   pół   godziny   później,   po   sprawdzeniu   wszystkich   namiarów, 

okazało się, że nic nie ma. Nikt nie był w stanie wyprawić wesela na tyle osób w tak krótkim 

czasie.

- Albert nigdy się nie myli  - poinformowała mnie pani Rosenblatt. - Za życia  był 

redaktorem   odpowiedzialnym   za   wiarygodność   informacji   publikowanych   w   „New   York 

Timesie”.

Zmusiłam się, by ją zignorować.

- Może spróbujmy poszukać czegoś w Orange County? Albo w Ventura?

Marco przytachał kolejne książki. Sam wziął się do studiowania okręgu Riverside, 

pani Rosenblatt wzięła Orange, ja Venturę. Mama, która siedziała w kącie, łyknęła tabletkę 

uspokajającą.

W chwili kiedy dołączył do nas Podrabiany Tatuś, chwaląc się, że odrosty pani Lopez 

nigdy nie wyglądały lepiej, Marco trafił w dziesiątkę. Nie było to może nic specjalnego, ale 

mały hotelik w Riverside dysponował ogródkiem, w którym czasem organizowano wesela. 

Jakaś para odwołała imprezę w ostatniej chwili, po tym jak niedoszła panna młoda znalazła w 

pikapie pana młodego nie swoją bieliznę Victoria's Secret. Tak więc ogródek był wolny na 

jutrzejsze popołudnie. W hotelu powiedzieli, że mają nadal stoły i krzesła, które wypożyczyli 

na odwołane wesele, więc wszystko będzie cacy. O ile nie będzie padać. Mama przeżegnała 

się na te słowa, ale pani Rosenblatt zapewniła ją, że według Alberta nie będzie ponownie 

padać   aż   do   listopada.  Ja   ze   swojej   strony  obiecałam,   że   na   wszelki   wypadek   sprawdzę 

prognozę na kanale meteorologicznym.

Zażegnawszy kryzys weselny, wróciłam do domu. Światełko na mojej automatycznej 

sekretarce błyskało jak oszalałe. Pierwsza wiadomość była od Tot Trots. Pytali, dlaczego 

jeszcze nie dostali projektów kolekcji Strawberry Shortcake. Popatrzyłam skruszona na mój 

stół kreślarski i skasowałam wiadomość.

Następny nagrał się Ramirez. Przygryzłam wargę, starając się nie przypominać sobie 

obrazów z mojego snu, kiedy jego głos wypełnił moje mieszkanie.

- Mówi twój chłopak. Na przyszłość zdejmij nogę z gazu, okay? - Koniec wiadomości. 

background image

Nie umiałam powiedzieć, czy był bardziej rozbawiony, czy zirytowany moją wczorajszą akcją 

z drogówką. Wytłumaczyłam sobie, że to bez znaczenia. Dopóki na horyzoncie nie pojawi się 

słowo „nakaz”, nie ma znaczenia, co Ramirez o mnie myśli.

Mimo to zamiast skasować tę jego wiadomość, zachowałam ją, po czym przeszłam do 

kolejnej.

Od Dany. Dana pytała, czy: a) jest złą osobą, bo przespała się z Liao na pierwszej 

randce; b) czy było coś w wiadomościach na temat aresztowania Greenwaya.

Miałam wrażenie, że minęły całe wieki, od kiedy rozstałyśmy się w Mulligan's. Nie 

byłam pewna, czy uda mi się w przystępny sposób zapoznać ją z wydarzeniami wczorajszego 

wieczoru. W każdym razie nie przed kawą.

Zbyt zmęczona, żeby wlec się do Starbucks, wsypałam dwie porządne miarki French 

Roast do ekspresu i włączyłam telewizor, licząc na aktualne informacje o sprawie Greenwaya 

w   południowym   wydaniu   wiadomości.   Wysłuchałam   sprawozdań   o   dwóch   napaściach   w 

Compton, zagrożeniu lawiną błotną w Hollywood Hills i jakiejś gwiazdce aresztowanej za 

jazdę   po   pijaku.   Nic   o   Greenwayu   czy   Richardzie.   Powinno   mnie   to   uspokoić,   bo   brak 

wiadomości oznaczał, że Richard nie trafił za kratki. Jednak zamiast ulgi czułam jedynie 

podenerwowanie.

Przyznaję bez bicia, że nie jestem cierpliwą osobą. Byłam jednym z tych dzieciaków, 

które grzebią  po szafach,  by podejrzeć gwiazdkowe i urodzinowe prezenty. Po pierwszej 

randce   nigdy   nie   mogę   się   doczekać   aż   facet   zadzwoni   (mimo   że   dwukrotnie   czytałam 

Zasady.   Sekretny   poradnik,   jak   zdobyć  mężczyznę   właściwego  i   raz   udało   mi   się   nawet 

wytrzymać całe trzy godziny), i choć obiecywałam sobie, że zaczekam, aż będziemy chodzić 

ze sobą co najmniej dwa tygodnie, przespałam się z Richardem już na drugiej randce. Tak 

więc bezczynne  siedzenie przy telefonie i czekanie, aż Richarda zakują w kajdanki, było 

zupełnie   nie   dla   mnie.   Pewnie   wkrótce   zaczęłabym   chodzić   po   ścianach,   obgryzając 

paznokcie.

Rozważałam nawet telefon do Kopciuszka, żeby dowiedzieć się, czy nie miała od 

niego   jakichś   wieści.   To   najlepszy   dowód   na   to,   jak   bardzo   byłam   zdesperowana. 

Zadzwonienie do Kopciuszka było równoznaczne z przyznaniem, że naprawdę istnieje, na co 

miałam jeszcze mniejszą ochotę od podlizywania się Jasmine.

Moje   rozważania   przerwało   pojawienie   się   na   ekranie   znajomej   jasnowłosej 

reporterki.

- „Wczoraj wieczorem policja znalazła ciało zaginionego wpływowego  biznesmena 

Devona Greenwaya w motelu w Północnym Hollywood”.

background image

Złapałam   pilota,  żeby  pogłośnić  relację  z  Moonlight  Inn. Był nowy  dzień,   ale  na 

parkingu nadal stały radiowozy i żółciła się policyjna taśma. Skrzywiłam się na widok nalanej 

twarzy Metalliki.

- Było ich dwie. Mówię o tych laskach. Były nieźle przypakowane, jak wrestlerki, czy 

coś w tym stylu. Próbowałem z nimi walczyć, ale były cholernie silnie. Pewnie na sterydach.

Przewróciłam oczami.

Kamerzysta zrobił zbliżenie zielonego kontenera na śmieci. Kawa zabulgotała w moim 

pustym żołądku, kiedy reporterka przypominała widzom, że chodzi o tego samego Devona 

Greenwaya, którego żona została znaleziona martwa dwa dni wcześniej.

Na   ekranie   pojawiła   się   twarz   Ramireza.   Ponownie   poczułam   ucisk   w   żołądku. 

Wyglądał   na  zmęczonego,   jakby  wcale   nie   spał,   ale   musiałam   przyznać,   że   z  porannym 

zarostem wyglądał cholernie seksownie.

Reporter z innej stacji podsunął mu mikrofon, przekrzykując tłum dziennikarzy.

- Czy znaleźliście broń, z której oddano strzał? Ramirez odparł standardowym:

- Trwają czynności mające na celu odnalezienie broni.

- Czy są podejrzani? - zapytał inny reporter. Tłum zamilkł, kiedy Ramirez odpowiadał.

- Owszem.

- Detektywie Ramirez - zawołał pierwszy reporter - czy może pan już podać jakieś 

nazwiska?

Ramirez popatrzył prosto w kamerę, a ja mogłabym przysiąc, że mówi bezpośrednio 

do mnie.

- Na podstawie istniejących dowodów wystąpiliśmy o nakaz aresztowania adwokata 

pana Greenwaya, Richarda Howe'a.

background image

ROZDZIAŁ 12

Wpatrywałam się w telewizor, częściowo słuchając, a częściowo bezgłośnie krzycząc, 

że   to   jakieś   nieporozumienie.   Richard   jest   podejrzany   o   morderstwo?   To   się   nie   działo 

naprawdę.

Na ekranie mignęło zdjęcie Richarda z firmowego przyjęcia gwiazdkowego. Byłam 

pewna, że to Jasmine przekazała je dziennikarzom. Teraz całe stado tych pazernych sępów 

było już zapewne w kancelarii. Oczyma wyobraźni widziałam Jasmine wdzięczącą się do 

kamery w wiadomościach o osiemnastej. Pomyślałam, że zaraz zwymiotuję.  Usiadłam na 

materacu, podczas gdy reporterka robiła stosownie zatroskane miny. Potem weszła reklama 

doritos.

Ramirez aresztuje Richarda. Znałam go już wystarczająco dobrze, by wiedzieć, że 

niewiele mogę zrobić, by go powstrzymać. Jasne, mogłam znowu przebrać się za dziewczynę 

Bonda i jeszcze raz przeszukać gabinet Richarda, ale co by to dało? Zupełnie nie wiedziałam, 

co robić. Byłam najgorszym detektywem w historii. Za każdym razem, kiedy próbowałam 

pomóc,  pojawiał   się  nowy trup.   Chciałam   wierzyć,  że   to  zwykły  zbieg  okoliczności,   ale 

zapamiętałam sobie, by na wszelki wypadek pójść z babcią na niedzielną mszę.

Zdawałam sobie sprawę, że teraz zacznie się prawdziwe polowanie na Richarda. Będą 

go szukać wszyscy gliniarze w mieście. Jego, a nie tego, kto naprawdę zabił Greenwaya. W 

dalszym ciągu nie wierzyłam, że Richard jest zdolny do popełnienia morderstwa.

I właśnie dlatego, choć wiedziałam, że powinnam posłuchać rady Ramireza i zostawić 

tę sprawę profesjonalistom, złapałam notatnik i zaczęłam pisać.

Na   górze   strony   drukowanymi   literami   napisałam   „Podejrzani”.   Zastygłam   z 

długopisem   zawieszonym   nad   kartką,   gotowa   wpisać   na   listę   Richarda.   Ale   choć   byłam 

wkurzona na tego kłamliwego drania, nie mogłam się przełamać, by to zrobić. W końcu 

poszłam na kompromis. Do nagłówka „Podejrzani” dopisałam „inni niż Richard”. No, tak 

było o wiele lepiej.

Niestety, miałam w głowie pustkę, jeśli chodzi o kandydatów na podejrzanych. Nie 

miałam żadnych typów. Jedyne, na czym mogłam się oprzeć, to blond włos i ślady szpilek. 

Byłam prawie pewna, że Ramirez nadal myśli, iż to ja pozostawiłam te ślady. Zapisałam na 

liście: „blondynka w szpilkach”. Super. To zawężało listę podejrzanych do dziewięćdziesięciu 

pięciu procent mieszkańców Los Angeles.

Potrzebowałam   czegoś   więcej.   Było   dla   mnie   jasne,   że   śledzenie   Ramireza   nie 

wchodzi   dłużej  w   grę.  Po   pierwsze,   pewnie   będzie  wyczulony   na   czerwonego   dżipa,   po 

background image

drugie, miałam wrażenie, że wczoraj był zaledwie o krok od przymknięcia mnie. Wolałam go 

nie prowokować. Zwłaszcza jeśli nie spał. Niewyspany glina to na pewno zły glina.

To oznaczało, że detektyw Maddie była zdana tylko na siebie. Ponownie spojrzałam 

na   notatnik.   Moja   lista   była   naprawdę   żałosna.   Jeśli   chciałam   przekonać   Ramireza,   że 

powinien uwzględnić Tajemniczą Blondynkę jako podejrzaną, potrzebowałam czegoś więcej. 

Wiedziałam, że muszę wrócić do Moonlight Inn.

Wzięłam komórkę i wybrałam numer Dany, licząc, że jeszcze raz pobawi się ze mną 

w   Cagney   i   Lacey.   (Nieważne,   że   w   rzeczywistości   byłyśmy   bardziej   jak   Ethel   i   Lucy 

[Bohaterki   popularnych   amerykańskich   seriali,   sensacyjnego  Cagney   i   Lacey  oraz 

komediowego  Kocham   Lucy  (przyp.   tłum.)]).   Niestety,   w   Domu   Aktorów   słuchawkę 

podniósł Gość bez Szyi. Burkliwym głosem jaskiniowca poinformował mnie, że Dana jeszcze 

nie wróciła. Zapewne nadal pławiła się w jacuzzi z Liao. Poprosiłam, żeby przekazał jej, aby 

do mnie zadzwoniła, kiedy wróci, i rozłączyłam się.

Choć   obawiałam   się   wrócić   sama   w   czeluści   Północnego   Hollywood,   miałam   do 

wyboru   to   albo   projektowanie   dziecięcych   bucików.   Zdecydowanie   nie   byłam   teraz   w 

nastroju do pracy.

Złapałam kluczyki, torebkę i zeszłam do dżipa, by zmierzyć się z popołudniowymi 

korkami.

Na czterystapiątce przewróciła się wielka ciężarówka, a na stojedynce trwał policyjny 

pościg, tak więc kiedy w końcu dotarłam na Vanowen, w Moonlight Inn nie było już ani 

reporterów,   ani   techników   kryminalistycznych.   Właściwie   poza   żółtą   taśmą   policyjną   na 

drzwiach   dwudziestki,   wszystko   wyglądało   zwyczajnie.   Grały   radia,   kobiety   w 

spandeksowych  wdziankach żegnały się ze swoimi klientami,  a na parkingu znowu kwitł 

handel narkotykami. Północne Hollywood szybko wracało do siebie po drobnej strzelaninie.

Zaparkowałam   dżipa   i   unikając   wzrokiem   zielonych   kontenerów   na   śmieci, 

skierowałam się do r c pcji.

Pchnęłam brudne szklane drzwi i zobaczyłam, że na posterunku znowu jest Metallica. 

Przebrał się w koszulkę AC/DC, ale jego przetłuszczone włosy zdradzały, że nie zawracał 

sobie głowy prysznicem przed przyjściem do pracy. Przyglądał mi się przez chwilę, aż w 

końcu zaskoczył.

- O cholera. To ty! - Kucnął za biurko. - Proszę, nie strzelaj. Przewróciłam oczami.

- Czy wyglądam, jakbym była uzbrojona?

Wystawił głowę zza blatu z formiki. Zmierzył  mnie wzrokiem, zatrzymując się na 

piersiach. Na jego twarz wypłynął szeroki uśmiech.

background image

- Nie. Wyglądasz miiilusio. - Pokiwał z uznaniem głową, przeciągając ostatnie słowo.

Hm... Może powinnam zacząć nosić broń?

- Wyluzuj. To tylko gruczoły mleczne.

- Stara, chyba szukają cię gliny. Załatwiłyście tego gościa na amen.

- To nie my go zabiłyśmy. Zmrużył oczy.

- Na pewno?

- Na pewno!

- Bo jakby co, to ja nikomu nie powiem. Właściwie to całkiem seksowne. Laski ze 

spluwami. Jak Lara Croft. Lara Croft to dopiero dupa.

Podejrzewałam, że dla Metalliki seksowna jest każda kobieta z pulsem.

- Sorry, że cię rozczaruję, ale to nie my go zabiłyśmy. Chociaż policja myśli, że zabił 

go mój chłopak.

- Stara!

- Wiem!

Metallica   nachylił   się   do   mnie.   Starałam   się   nie   skrzywić,   czując   jego   nieświeży 

oddech; zalatywało trawką plus burritem ze śniadania.

- Twój chłopak go zabił, bo gościu był twoim klientem?

- Nie!   Boże.   Tak   naprawdę   nie   jestem   dziwką.   Metallica   znowu   zmierzył   mnie 

wzrokiem.

- Na pewno?

- Tak, na pewno.

Uśmiechnął się, odsłaniając rząd zębów, które aż prosiły się o wybielenie.

- Ale mogłabyś być. Byłabyś naprawdę seksowną dziwką. Czułam, że znowu zaczyna 

mi drgać lewa powieka. Ta rozmowa prowadziła donikąd.

- Widziałeś, żeby wczoraj wieczorem ktoś jeszcze wchodził do dwudziestki?

- Nie. Tylko ty, twoja przyjaciółka i gość, którego znaleźli w śmietniku.

Cholera. No, ale przynajmniej nie widział prawnika w spodniach szytych na miarę.

- Czy jest możliwe, żeby ktoś tam wszedł, kiedy nie patrzyłeś? Może kiedy zrobiłeś 

sobie przerwę? - Przyłożyłam do ust kciuk i palec wskazujący, jakbym trzymała skręta.

Roześmiał się.

- Wszystko jest możliwe, skarbie.

- A   co   z   parkingiem?   Widziałeś,   żeby   kręcił   się   tam   ktoś   podejrzany?   Metallica 

wyszczerzył zęby. Racja. Głupie pytanie.

- Nie widziałeś nikogo, kto by tu nie pasował? Kogoś... nadzianego? - Albo kogoś, kto 

background image

przywiązuje choć odrobinę wagi do higieny osobistej.

Metallica przygryzał spierzchnięte wargi, mrużąc oczy.

- Nie.

Zaczynałam myśleć, że przyjechałam tu na próżno. Spróbowałam jeszcze raz.

- A nie widziałeś tu wczoraj jakiejś blondynki? W szpilkach?

- Stara, to by była bomba.

Super.   Był   jak   Beavis   i   Butthead   w   jednym.   Właściwie   nie   wiem,   czego   się 

spodziewałam. Jego mózg wyglądał pewnie jak ser szwajcarski.

I   nagle   doznałam   olśnienia.   Chcąc   się   dowiedzieć   pod   jakim   numerem   mieszkał 

Greenway, musiałyśmy z Daną wymaglować Metallicę. Jeśli Metallica nie widział żadnej 

blondynki, znaczyło to, że wiedziała, pod którym numerem zatrzymał  się Greenway. Tak 

więc albo go śledziła, co uznałam za mało prawdopodobne (Greenway na pewno był ostrożny 

- w końcu to miała być jego kryjówka), albo Greenway ufał jej na tyle, by zdradzić numer 

swojego pokoju. W myślach wpisałam nową informację na listę podejrzanych. „Blondynka w 

szpilkach   -   zaufana   powiernica   Greenwaya”.   Może   kochanka?   Całkiem   możliwe.   Kiedy 

rozmawiałam z Greenwayem przez telefon, odniosłam wrażenie, że nie był facetem, który 

stroniłby od pozamałżeńskich przygód.

A więc szukałam blond kochanki w szpilkach. Okay, może nie odkryłam Ameryki, ale 

przynajmniej coś miałam.

- Dzięki - powiedziałam do Metalliki.

- Za co?

- Że niczego nie widziałeś.

- Stara, nie zawsze widzę gówno. Zapewne.

Kiedy   wsiadłam   do   dżipa,   rozdzwoniła   się   moja   komórka.   Otworzyłam   ją, 

wyjeżdżając na Vanowen.

- Halo?

- Mads, tu Ralph.

- Cześć, Ralph. Jak mama?

- Lepiej.   Nadal   próbuje   ściągnąć   katolickiego   księdza,   żeby   poświęcił   hotelowy 

ogródek przed uroczystością, ale przynajmniej przestała odmawiać różaniec.

To już coś.

- Słuchaj   -   ciągnął   -   dzwonię   tylko   po   to,   żeby   ci   przypomnieć   o   dzisiejszym 

wieczorze panieńskim. Nie, żebym uważał, że zapomnisz, ale, cóż, po prostu pomyślałem, że 

ci przypomnę.

background image

- Pamiętam.

- Tak. Jasne, że tak. - Podrabiany Tatuś odchrząknął. - Wiedziałem, że przyjedziesz. 

Chciałem się tylko upewnić.

Okay,  zapomniałam.  Czemu zapominałam  o wszystkim,  co dotyczyło  ślubu mojej 

matki?

- Nie martw się, Ralph. Będę. Obiecuję.

Rozłączyłam   się,   ignorując   dreszcz,   jaki   mnie   przebiegł   na   myśl   o   mamie   i 

striptizerach, po czym zadzwoniłam pod swój domowy numer, żeby jeszcze raz sprawdzić 

wiadomości. Dzwoniła tylko Dana, informując, że wróciła już z królestwa jacuzzi. Nie było 

nic od Ramireza. Ani od Richarda.

Zadzwoniłam   do   Dany,   zjeżdżając   do   In   -   N   -   Out   Burger,   i   zapoznałam   ją   z 

najnowszymi  wiadomościami, zajadając podwójnego hamburgera i frytki. Kazałam jej też 

obiecać, że wieczorem pójdzie ze mną do Beefcakes. Bałam się, że sama tego nie zniosę.

Rozłączyłam się, papierową serwetką starłam musztardę z sukienki (to i owo wyciekło 

mi   z   hamburgera,   ale   warto   było)   i   wyciągnęłam   moją   listę   podejrzanych.   Kim   była   ta 

blondynka? Problem w tym, że nie wiedziałam o Greenwayu nic, oprócz garstki informacji, 

które podał mi Ramirez. Potrzebowałam więcej brudów z osobistego życia faceta. Soczystych 

plotek, które znają wścibscy sąsiedzi lub o których można poczytać w brukowcu. A ponieważ 

jakoś nie wyobrażałam sobie sąsiadów Greenwaya plotkujących z główną podejrzaną numer 2 

(czyli mną! Rety!), postanowiłam wybrać się do biblioteki. Jeśli Greenway miał na koncie 

jakieś skandale, byłam pewna, że dowiem się o nich z tabloidów.

Wróciłam na czterystapiątkę i pojechałam na chwilę do domu, żeby przebrać się z 

upaćkanej   musztardą   sukienki   w   strój   odpowiedni   do   biblioteki.   Narzuciłam   tweedową 

spódniczkę, białą jedwabną bluzkę, mokasyny na płaskim obcasie i ruszyłam do biblioteki w 

Santa Monica. Zamierzałam  obejrzeć  wszystkie  mikrofilmy,  jakie mieli  na temat  Devona 

Greenwaya.

Okazało się, że mieli ich bardzo dużo. Greenway pojawiał się regularnie nie tylko w 

kolumnach z plotkami, ale także w wiadomościach biznesowych, w związku z innowacjami 

wprowadzanymi  w jego  firmie  Newtone Technologies.  Projektor  buczał jednostajne,  a ja 

mozolnie   przeglądałam   stronę   za   stroną   zapisaną   na   mikrofilmie.   Tej   części   pracy 

detektywistycznej nie pokazywali na HBO. Nie było to ani efektowne, ani fascynujące. Nawet 

projektowanie dziecięcych bucików wydawało się przy tym interesujące.

Jeśli   miałam   nadzieję   trafić   na   nagłówek   „Greenway   z   jasnowłosą   kochanką   o 

morderczych skłonnościach na gali charytatywnej”, to srodze się zawiodłam. Oglądałam tylko 

background image

kolejne zdjęcia z przecinania wstęg i czytałam artykuły o przygotowaniach do wejścia firmy 

na giełdę i tym podobne.

Dwie godziny później bolały mnie oczy i kręciło mnie w nosie od kurzu, ale znałam 

wszystkie najważniejsze fakty zarówno z towarzyskiego, jak i zawodowego życia Greenwaya. 

Niestety,   w   jego   życiu   aż   roiło   się   od   blondynek.   Zafascynowana   Greenwayem   prasa 

wyniuchała, że w ciągu ostatnich dwóch lat miał co najmniej trzy kochanki: Andi Jameson, 

Carol   Carter   i,   uwaga,   Bunny   Hoffenmeyer.   Wszystkie   były   blondynkami.   (Obstawiałam 

Bunny. Czy można dorastać z takim imieniem i nie mieć morderczych skłonności?)

Wpisałam wszystkie trzy nazwiska na listę podejrzanych, ignorując fakt, że ani trochę 

nie  przybliżyło   mnie   to  do  celu,   czyli  uchronienia   Richarda   przed  więzieniem.  Owszem, 

miałam   nazwiska   znanych   prasie   kochanek   Greenwaya,   ale   kto   wiedział,  o   ilu   prasa   nie 

wiedziała? Gdy rozmawiałam z Greenwayem przez telefon, odniosłam wrażenie, że niezły z 

niego spryciarz.

Mimo   to,   zanim   wróciłam   do   domu,   sprawdziłam   namiary   do   wszystkich   trzech 

blondynek   w   książce   telefonicznej.   Z   Andi   Jameson   poszło   łatwo,   mieszkała   w   Encino. 

Zadzwoniłam do niej, ale nikogo nie zastałam. Zostawiłam jej wiadomość, że jestem znajomą 

Greenwaya i chciałam jej zadać kilka pytań.

W książce było jakieś pięćdziesiąt kobiet o nazwisku Carol Carter, tak więc niechętnie 

zapisałam jej adres jako „nieznany”.

Bunny Hoffenmeyer okazała się gwiazdą filmów dla dorosłych i jej numer telefonu 

był zastrzeżony. Udało mi się jednak znaleźć adres wytwórni, dla której pracowała. Big Boy 

Productions w Sherman Oaks. Super. Znowu wracamy do Valley.

Było późne popołudnie i upał właśnie sięgał zenitu - jeśli wierzyć wyświetlaczowi na 

rogu   Westwood   i   National,   było   trzydzieści   pięć   stopni.   Rozkręciłam   klimę   na   maksa, 

wjechałam na czterystapiątkę i niechętnie wróciłam za wzgórza. Nad Valley unosiła się gęsta 

warstwa smogu, wszystko było przygnębiająco szare. Zaczęłam się zastanawiać, kto chciałby 

tu   mieszkać   z   własnego   wyboru.   Z   drugiej   strony   to   tylko   umacniało   motyw   Bunny. 

Dwadzieścia milionów dolarów spokojnie wystarczyło, żeby zmienić adres zamieszkania na 

Beverly Hills.

Po   dziesięciu   minutach   wjechałam   na   Sepulveda,   ulicę,   przy   której   pełno   było 

magazynów reklamowanych jako studia filmowe do wynajęcia. Wielkie, szare i zardzewiałe 

ani trochę nie przypominały studiów Universalu. Śmiałam przypuszczać, że filmy w nich 

kręcone także nie przypominały tych z powstających w wielkich wytwórniach. Większość 

trafiała prosto na DVD lub rynki zagraniczne. Albo, jak w przypadku Big Boy Productions, 

background image

była  przeznaczona dla bardziej dojrzałych  (czytaj:  wyuzdanych) widzów. Studio Big Boy 

Productions mieściło się w budynku pokrytym stalowoszarą blachą falistą. Zatrzymałam się 

na parkingu obok przyczepy, w której znajdował się barek z jedzeniem, i przyjrzałam się 

budynkowi.

Przyznam, że nie jestem miłośniczką porno. Nie, żebym nigdy nie widziała pornosa. 

Widziałam. Raz. Jeszcze w college'u mój ówczesny chłopak usiłował mnie przekonać, że 

patrzenie   na   zbliżenia   intymnych   części   ciała   obcych   osób,   kiedy   się   kochamy,   jest 

podniecające. (Chyba nie muszę dodawać, że szybko zerwałam z Panem Podglądaczem). Po 

tym  doświadczeniu  moim  najbliższym  kontaktem  z kulisami  branży pornograficznej było 

Boogie Nights z Marky Markiem w roli Dirka Digglera. I na tym chciałam poprzestać.

Cholerny Richard. To wszystko jego wina.

Wzięłam   głęboki   oddech   i   zmusiłam   się   do   opuszczenia   samochodu,   i   przejścia 

parkingiem do nieoznakowanych drzwi Big Boy Productions. Zwalczyłam pokusę, by przed 

wejściem do środka zasłonić oczy.

Jeśli spodziewałam się orgii lamp z lawą, to się rozczarowałam. Pomieszczenie, w 

którym się znalazłam, przypominało większość innych recepcji, w których byłam. Właściwie 

jeśli   nie   liczyć   czerwonej   lampki   pulsującej   nad   drzwiami,   niepokojąco   przypominało 

recepcję  Dewey,  Cheatem   i  Howe.   Tyle  że   zamiast  jednej   Jasmine  były  trzy.  Wszystkie 

wyglądały   jak   klony   Anny   Nicole   Smith,   a   ich   biusty   w   rozmiarze   podwójne   D   ledwie 

mieściły   się   pod   skąpymi   topami   z   napisem   „Big   Boy”   rozciągniętym   w   poprzek   ich 

implantów. I wszystkie wpatrywały się we mnie.

Przełknęłam ślinę, czując się jak świętoszka w swoim ubraniu z biblioteki.

- Hm, dzień dobry - powiedziałam do Podwójnego D najbliżej drzwi. - Szukam Bunny 

Hoffenmeyer.

Podwójne D poruszyła się na swoim siedzeniu, a ja oparłam się chęci odwrócenia 

wzroku, na wypadek gdyby spod jej skąpego topu wymsknął się implant.

- A z kim mam przyjemność? - zapytała głosem a la Marilyn Monroe.

- Eee. Jestem Maddie.

Spojrzała na moją skromną tweedową spódniczkę i zmarszczyła brwi.

- Kręcicie razem scenę?

- Nie!   -  powiedziałam   trochę  głośniej,  niż   zamierzałam.   Jeszcze  raz   omiotła  mnie 

wzrokiem.

- Tak myślałam.

Nie byłam pewna, czy powinnam czuć ulgę, czy się obrazić.

background image

- Chciałam   z   nią   porozmawiać   o   naszym   wspólnym   znajomym.   Devo   -   nie 

Greenwayu.

Twarz Podwójnego D złagodniała.

- Och. To ten facet, z którym się spotykała. Widziałam w wiadomościach, co mu się 

przytrafiło. To takie smutne.

- Tak, bardzo - zgodziłam się, kiwając głową i naśladując jedną z zatroskanych min 

Energicznej Reporterki. - Przychodził tu czasem z Bunny?

Podwójne D uśmiechnęła się, odsłaniając nieco krzywe zęby.

- Naprawdę   ma   na   imię   Myrtle.   Bunny   to   jej   pseudonim   artystyczny.   Myrtle 

Hoffenmeyer? Już chyba wolałam Bunny.

- I   tak,   jasne,   był   tu   kilka   razy.   Prawdziwy   przystojniak.   Bogaty.   -   Blondynka 

westchnęła. - Myrtle miała farta, że go poznała.

Jasne.   Miała   farta,   że   nie   pływała   teraz   w   basenie   twarzą   do   dołu.   Co   mi 

przypomniało, że interesuje mnie jej obecne miejsce pobytu...

- Czy Bu... to znaczy Myrtle, jest tu dzisiaj?

- Tak. Właśnie kończy scenę w studiu numer 2. - Blondynka wskazała drzwi po swojej 

prawej stronie.

Zerknęłam tam. A więc to tu odbywają się orgie, pomyślałam skrępowana.

- Hm, czy mogłabym tu zaczekać, aż Myrtle skończy swoją... scenę? - zapytałam.

- Jasne, nie ma problemu. - Podwójne D uśmiechnęła się i wskazała krzesła z obiciami 

stojące pod ścianą. Usiadłam, dziękując Bogu, że w studiu są dźwiękoszczelne ściany.

Dziesięć minut później czerwone światło nad drzwiami zgasło i rozległ się głośny 

sygnał,   przypominający   alarm   pożarowy.   Zdaje   się,   że   podskoczyłam,   bo   Podwójne   D 

uspokoiła mnie, mówiąc:

- To znaczy, że skończyli nagrywać. Jeśli chcesz, możesz teraz wejść.

- Dzięki. - Wstałam i weszłam za podwójne drzwi, mając nadzieję, że Bunny zdążyła 

narzucić szlafrok.

Budynek, w którym mieściły się studia Big Boy Productions, był typowym surowym 

magazynem jakich wiele w Valley. Metalowe ściany pokrywała rdza (i nie był to elegancki, 

celowy   efekt   jak   w   Fernando's,   tylko   skutek   prawdziwej   korozji),   pod   sufitem   biegły 

olbrzymie rury, betonowa podłoga była popękana. Jedynym wyłomem w tym industrialnym 

otoczeniu były otwarte z jednej strony pokoje, które miały udawać sypialnie. W każdym razie 

tak przypuszczałam, zważywszy na olbrzymie  łóżka, jakie stały między prowizorycznymi 

ścianami z dykty.

background image

Przy jednym  z łóżek stała grupka ludzi. Na szczęście wyglądało na to, że już się 

rozchodzą.  Faceci  zwijali  kilometry  kabli,  kobiety miały na sobie  jedwabne szlafroczki  i 

lekko potargane włosy. Odwróciłam wzrok, czułam, że się czerwienię.

Od   razu   rozpoznałam   Bunny   ze   zdjęcia   z   Greenwayem   w   jednym   z   brukowców. 

Siedziała na stołku, paliła papierosa i patrzyła, jak technicy sprawdzają kamery. Była mojego 

wzrostu, ale jakieś dwa kilo szczuplejsza i tak napompowana silikonem, że w każdej chwili 

mogła stracić równowagę i runąć do przodu. Nie wyglądała na kogoś, kto byłby w stanie 

zwlec   ciało   Greenwaya   na   dół   i   upchnąć   je   w   kontenerze   na   śmieci.   Musiałam   jednak 

sprawdzić wszystkie możliwości.

- Bunny Hoffenmeyer? - zapytałam. Spojrzała na mnie obojętnie.

- Tak?

- Witam.   Nazywam  się  Maddie...   Ramirez.  -  Nie   mam   pojęcia,   dlaczego  podałam 

akurat   to   nazwisko.   Chyba   nie   chciałam,   żeby   wiedziała   jak   naprawdę   się   nazywam. 

Przynajmniej dopóki się nie upewnię, że nie posiada broni.

- Cześć - powiedziała Bunny, wypuszczając dym w kierunku sufitu.

- Miło mi. Eee, czy mogłabym zadać ci kilka pytań na temat Devona Greenwaya?

- Dlaczego? - spytała podejrzliwie. No właśnie. Bardzo dobre pytanie.

- Jestem reporterką lokalnego magazynu  plotkarskiego, przygotowujemy materiał o 

śmierci Greenwaya. Chcemy zamieścić wywiady z ludźmi, którzy byli mu bliscy.

Bunny nadal patrzyła na mnie z powątpiewaniem, więc spróbowałam ją zachęcić.

- Planujemy też zamieścić zdjęcia. Miałabyś idealną okazję, żeby się pokazać.

Na wzmiankę o zdjęciach Bunny się wyprostowała.

- Co chcesz wiedzieć?

Zabiłaś go? Po krótkim namyśle doszłam do wniosku, że to zbyt bezpośrednie pytanie. 

W Prawie i porządku zawsze najpierw urabiali podejrzanych. Skupiłam się.

- Słyszałam, że byłaś blisko z Greenwayem. Na jej usta wypłynął kpiący uśmieszek.

- Można tak powiedzieć.

Miałam przeczucie, że pożałuję następnego pytania.

- Jak blisko? Bunny uniosła brew.

- Od czasu do czasu chodziłam z nim do łóżka, jeśli o to pytasz. Przynajmniej nie 

owijała w bawełnę.

- Okay. Kiedy ostatni raz się z nim... widziałaś? Zaciągnęła się papierosem.

- W zeszły czwartek.

Ożywiłam   się.   W   czwartek   Richard   odwołał   kolację   ze   mną,   żeby   spotkać   się   z 

background image

Greenwayem. Ciekawe, czy Bunny z nim była.

- Co robiliście?

- Zjedliśmy   kolację   w   La   Petite's,   tej   potwornie   drogiej   francuskiej   restauracji   na 

Ventura. Potem musiał się spotkać ze swoim prawnikiem. Takim Kenem w garniturze.

Hej! Ten Ken, jak go nazwała, był moim facetem. Chociaż musiałam przyznać, że 

Richard   rzeczywiście   trochę   przypominał   chłopaka   Barbie.   Idealna,   plastikowa 

powierzchowność, a w środku pustka. Och.

- Wiesz, po co się spotkali?

Przechyliła głowę, przyglądając mi się uważnie.

- Nie wiem. Jakieś spotkanie w interesach. Nie moja broszka. Czułam, jak z balonika 

mojej   nadziei   schodzi   powietrze.   Nawet   jeśli   Barbie   -   Gwiazda   Porno   była   obecna   na 

spotkaniu  Richarda  z   Greenwayem,  to   pewnie  i   tak  nic   nie  dotarło  do  jej  wypełnionego 

silikonem mózgu.

- I nie widziałaś się z nim więcej od czwartku? Powoli wypuściła dym w kierunku 

sufitu.

- Nie. Skończyłam z nim.

- Naprawdę?   Dlaczego?   -   Poważnie,   Greenway   i   Bunny   wydawali   się   dla   siebie 

stworzeni.

- Znalazłam u niego w kieszeni stringi jakiejś laski.

- Żony?

Bunny znowu uśmiechnęła się kpiąco.

- Skarbie, żony nie noszą takich rzeczy. To były prześwitujące stringi w lamparcie 

cętki. Spał z jakąś cizią.

Jestem prawie pewna, że bezwiednie skierowałam wzrok na łóżko, w którym przed 

chwilą   Bunny   nagrywała   scenę.   Jakoś   trudno   mi   było   uwierzyć,   że   jest   zwolenniczką 

monogamii.

- Hej, to tylko praca - powiedziała wzbraniająco. - W pracy udaję. To, co było między 

mną a Devonem, było na poważnie. A skoro zadawał się z inną, nie chciałam mieć z nim nic 

wspólnego.

Byłam skłonna jej wierzyć.

- Wiesz, czyje mogły być te stringi?

Na ustach Bunny znów zagościł drwiący uśmieszek.

- Jakiejś   zdziry.   Myślę,   że   bzykał   się   z   nią   podczas   lunchu,   bo   wtedy   nigdy   nie 

odbierał telefonu.

background image

- Ostatnie   pytanie.   Gdzie   byłaś   wczoraj   wieczorem?   -   Choć   Bunny   błyskawicznie 

przesuwała się w dół mojej listy podejrzanych, uznałam, że nie zaszkodzi zapytać.

- Tutaj. Kręciliśmy scenę z Lasek w wielkim mieście.

- W porządku, nie chcę zabierać ci więcej czasu. - Już miałam uścisnąć jej rękę, gdy 

nagle uświadomiłam sobie, że nie wiem, co przed chwilą ta ręka robiła. Tak więc tylko jej 

pomachałam, odwróciłam się i skierowałam z powrotem do recepcji.

- Hej, czekaj! Odwróciłam się.

- Tak?

- A co ze zdjęciami? Racja, zdjęcia.

- Fotograf wpadnie tu jutro - skłamałam. Rety, byłam w tym coraz lepsza. - Jeszcze 

raz dziękuję.

Kiedy znalazłam się w dżipie, wyciągnęłam swoją listę podejrzanych. Nie miałam 

stuprocentowej pewności, że Barbie - Gwiazda Porno nie jest moją blondynką, ale ciężko mi 

było   wyobrazić   sobie,   jak   włamuje   się   na   konta   Greenwaya   i   podprowadza   dwadzieścia 

milionów dolarów. Nie wyglądała na zbyt mądrą. Pod „blondynka w szpilkach” dopisałam 

„stringi w cętki, seks podczas lunchu”. Hm... Bunny miała rację. Zalatywało zdzirą.

Wracałam   właśnie   czterystapiątką,   patrząc,   jak   słońce   chowa   się   powoli   za 

wzgórzami, kiedy zadzwoniła moja komórka. Spojrzałam na wyświetlacz. Podrabiany Tatuś. 

Cholera, o czym znowu zapomniałam?

- Halo?

- Gdzie jesteś?

- Jadę czterystapiątką. Dlaczego pytasz?

- To dobrze. Twoja mama jest już w Beefcakes i zaczyna się o ciebie martwić.

Cholera! Pacnęłam się dłonią w czoło. Beefcakes.

- Właśnie tam jadę. Podrabiany Tatuś odetchnął z ulgą.

- To dobrze. Przez chwilę myślałem, że znowu zapomniałaś.

- Kto, ja? Nigdy. Milczał chwilę.

- Mads, jesteś ostatnio roztargniona. Masz jakieś problemy? Oparłam się pragnieniu 

wybuchnięcia maniakalnym śmiechem.

- Wszystko w porządku, Ralph. - Jasne! - Okay, muszę kończyć. Jadę przez kanion.

Rozłączyłam się, szybko zmieniłam pas na prawy i zjechałam z autostrady, kierując 

się do Beefcakes.

Co za tydzień. Dziwki, gwiazdy porno, a teraz jeszcze striptizerzy. Rety!

background image

ROZDZIAŁ 13

Zanim Beefcakes, położony między La Brea a Highland, stał się mekką przyszłych 

małżonek, rozwódek i napalonych gospodyń domowych, był barem, w którym w czasach 

prohibicji sprzedawano potajemnie alkohol.  Pod pomalowanymi  na czarno ścianami  stały 

różowe aksamitne sofy. Pośrodku znajdował się wybieg, otoczony fioletowymi stolikami i 

krzesłami.   Okupujące   je   hordy   kobiet   w   średnim   wieku,   ściskające   w   garści   banknoty, 

wrzeszczały i zachowywały się jak nastolatki na koncercie Hilary Duff. Wytropiłam mamę i 

panią Rosenblatt przy jednym ze stolików przy końcu wybiegu. Była z nimi kowbojka, istna 

Calamity Jane, która wydała z siebie dziki okrzyk entuzjazmu, gdy na wybiegu pojawił się 

Strażak Bob.

- Mads! - zawołała mama, przekrzykując ogólną histerię. Nie było po niej widać nawet 

śladu niedawnego załamania. Z cosmopolitanem w ręce, kiwała głową w rytm muzyki. Miała 

na sobie swój strój imprezowy: czarny top ze spandeksu (bez stanika, choć bardzo by się 

przydał), rybaczki w grochy i czerwone conversy. Z uwagi na wyjątkową okazję nie żałowała 

cienia do powiek i zmalowała się na niebiesko aż do brwi. Siedząca obok niej przy stoliku 

pani Rosenblatt włożyła długą, luźną suknię, idealnie dobraną pod kolor dwóch fioletowych 

krzeseł, które zajmowała.

- Dobrze się bawicie? - zapytałam, ściskając mamę.

- Mowa. Boże, Mads, ale z niego bysior, co?

Spojrzałam na Strażaka Boba, który miał na sobie ciężkie buty, szelki i prawie nic 

poza tym. Kiedy mój wzrok padł na jego czerwone stringi, uświadomiłam sobie, że od bardzo 

dawna nie uprawiałam seksu.

- Spójrzcie na jego wyposażenie - powiedziała pani Rosenblatt, jakby czytała w moich 

myślach. - Przypomina mi mojego czwartego męża, Lenny'ego. Lenny był  idiotą, ale tak 

wyposażonym, że nie uwierzycie.

- To jeszcze nic. Powinnyście zobaczyć sprzęt mojego Ralphiego.

- Mama   ustawiła   palce   wskazujące   obu   dłoni   w   odległości   dwudziestu   pięciu 

centymetrów od siebie, poruszając przy tym wymownie brwiami.

Fuj!  Mama   i  seks   -  zdecydowanie  wolałam  nie   myśleć   o  tej   kombinacji.  Miałam 

ochotę włożyć sobie palce do uszu i skandować: „Nie słyszę cię”.

- Maddie, wreszcie jesteś. - Rozentuzjazmowana kowbojka odwróciła się. W myślach 

pacnęłam się ręką w czoło. Dana.

- Fajne kowbojki, kowbojko - przywitałam ją.

background image

- Przyjechałam prosto z planu. Reklamówka Charmin.

- Tego papieru toaletowego?

- Kowboje kojarzą się z siłą. Nikt nie chce słabego papieru toaletowego - powiedziała, 

nachylając się do mnie. - Jak idą twoje wielkie poszukiwania?

Szybko   podzieliłam   się   z   nią   moją   teorią   dotyczącą   kochanki.   Co   jakiś   czas,   a 

dokładniej w momentach gdy Strażak Bob pozbywał się kolejnej części odzienia, przerywała 

mi dzikimi okrzykami. Na koniec opowiedziałam jej o mojej wizycie w Big Boy Productions 

i spotkaniu z Barbie.

- Gwiazdą Porno.

- Powiedziałaś Bunny Hoffenmeyer? - zapytała pani Rosenblatt, która właśnie wróciła 

ze świeżym drinkiem w ręce.

- Tak. A co? Zna ją pani?

- Mój Lenny z nią współpracował. Zamrugałam oczami.

- Jak   to   „współpracował”?   Była   pani   żoną   gwiazdora   porno?   -   Skrzywiłam   się   z 

obrzydzenia.

- Nie, nie. Choć Lenny miał warunki. Tak naprawdę był agentem ubezpieczeniowym. 

W   tej   branży   najlepiej   ubezpieczyć   się   od   wszystkiego.   Jako   właścicielka   Big   Boy 

Productions, Bunny zapewniała mu kupę roboty.

- Zaraz. Właścicielka? - Uznałam Bunny za głupie Podwójne D. Nie przyszło mi do 

głowy, że może być obrotną bizneswoman.

- Tak, tak. Kiedy byliśmy z Lennym małżeństwem, Bunny zarabiała kupę forsy. Ale 

potem   postanowiła   rozszerzyć   ofertę   o   coś   łagodniejszego.   No   wiesz,   filmy   z   fabułą   i 

świecami. Takie soft porno dla kobiet.

- I co, pomysł nie wypalił?

- Tylko   utopiła   pieniądze.   Zdaje   się,   że   kobiety   nie   są   aż   takimi   miłośniczkami 

pornosów jak mężczyźni.

A to ci niespodzianka.

- Ostatnio słyszałam, że jest w długach aż po implanty - ciągnęła pani Rosenblatt. - 

Podobno próbuje nawet załapać się do jakiejś mainstreamowej produkcji, żeby stanąć na nogi. 

Biedactwo.

Fakt.   Jej   sytuacja   nie   wyglądała   zbyt   różowo.   Ale   czy   Bunny   była   na   tyle 

zdesperowana, żeby dla pieniędzy kropnąć Greenwaya? Po naszej rozmowie, kiedy uznałam, 

że mogłaby rywalizować  z Jasmine  w  konkursie  na najniższe IQ  w  całym  Los Angeles, 

przesunęłam  ją   na  koniec   listy  podejrzanych.   Teraz   czułam,  że   jej   nie  doceniłam.  Skoro 

background image

mogła udawać orgazm, równie dobrze mogła udawać niewinną.

- Napijesz się, Maddie? - zapytała mama, przywołując kelnera z nagim torsem.

Owszem, miałam ochotę się napić.

- Poproszę dietetyczną colę.

- Och, daj spokój, skarbie. Zaszalej trochę! - Pani Rosenblatt osuszyła swój kieliszek i 

odstawiła  na tacę kelnera. - Co powiesz na virgin [Virgin  (ang). - dosł. dziewica; słowo 

spotykane w nazwach koktajli, zwykle oznaczające, że w drinku nie ma alkoholu (przyp. 

red.)] mary? - zaproponowała.

Szczerze mówiąc, miałam już po dziurki w nosie dietetycznej coli. Skoro w drinku nie 

było alkoholu, chyba mogłam sobie pozwolić na odrobinę luksusu.

- W porządku. Wezmę virgin mary.

Pani Rosenblatt zamówiła to samo, zaś Dana, jak na prawdziwą kowbojkę przystało, 

poprosiła jacka danielsa. Mama zamówiła kolejnego cosmopolitana i wetknęła dziesiątkę za 

majtki kelnera. (Fuj, fuj, fuj!) Zanim Strażak Bob zniknął z wybiegu, wszystkie miałyśmy w 

ręku po nowym drinku, a mnie udało się opanować mdłości, które ogarnęły mnie po tym, jak 

mama mówiła o seksie.

Z głośników znowu popłynęła pulsująca muzyka i tłum poderwał się, żeby zobaczyć 

kolejnego mięśniaka.

- Uważajcie, moje panie - ostrzegł mistrz ceremonii - bo oto nadchodzi Damien. A to 

bardzo, bardzo niegrzeczny chłopiec.

Z głośników dobiegł ryk motocykla. Z chmury dymu na wybiegu wyłonił się gość w 

skórzanym stroju. Kroczył dumnie, rozpinając skórzaną kurtkę. Odsłonił taki sześciopak, że 

budweiser mógł się schować.

- Boże. - Mama się przeżegnała.

- Co się stało? - zapytała pani Rosenblatt.

- Naszły mnie grzeszne myśli.

Fuj. Poprawka - wydawało mi się, że opanowałam mdłości. Pociągnęłam spory łyk 

virgin mary, w nadziei że to pomoże uspokoić mój żołądek. Nawet mi posmakowało. Trochę 

jak krwawa mary, tylko ostrzejsze i z cytryną. Nie było to martini, ale i tak wchodziło o niebo 

lepiej od dietetycznej coli.

Damien nadal szalał na wybiegu, zrzucając skórę jak wąż, aż mama złapała papierową 

serwetkę i zaczęła się wachlować.

- Wow, przez tego faceta mam uderzenia gorąca.

- Ma się czym pochwalić. Myślicie, że lubi starsze kobiety? - zapytała pani Rosenblatt, 

background image

szturchając mnie łokciem w żebra.

Starałam się być miła.

- Pewnie jest gejem.

Pani   Rosenblatt   nie   odrywała   wzroku   od   Damiena,   który   zdarł   z   siebie   skórzane 

czapsy, zostając w samych stringach z logo Harleya Davidsona.

Napiłam się. Wow, chłopak rzeczywiście był nieźle wyposażony. Upiłam kolejny łyk.

- Uwielbiam facetów w skórach - ciągnęła pani Rosenblatt. - Oglądałam dokument o 

tym, jak dominy poskramiają facetów skórzanymi pejczami. Pejcze i łańcuchy to nie moja 

bajka, ale facetowi w skórze bym nie odmówiła.

Dopiłam drinka i skinęłam na kelnera, żeby przyniósł jeszcze raz mi to samo.

- Ralphie   nie   lubi   skóry   -   wtrąciła   mama.   -   Za   to   ma   świra   na   punkcie   koronek. 

Wczoraj kupiłam cudny koronkowy gorset. Jak go zobaczy, spędzimy całą podróż poślubną w 

łóżku. - Mama puściła oko. - Jeśli wiecie, co mam na myśli.

Gdyby   można   było   umrzeć   z   obrzydzenia,   byłabym   już   w   agonii.   Gorączkowo 

rozglądałam się za kelnerem i moją virgin mary. Na szczęście pojawił się dokładnie w chwili, 

gdy   Damien   tanecznym   krokiem   ruszył   w   naszą   stronę,   a   mama   sięgnęła   do   torebki   po 

kolejne banknoty.

- Ściągnij wszystko! - wrzasnęła Dana, wymachując kowbojskim kapeluszem.

Damien spełnił jej prośbę. Pozbył się stringów i ukazał się nam w pełnej krasie.

Pani Rosenblatt dała mi kuksańca w żebra.

- Mówiłam, że ma się czym pochwalić.

Przyznaję, gapiłam się. To było silniejsze ode mnie. Zwłaszcza kiedy uświadomiłam 

sobie, jak blado Richard wypadał na tle seksownego mięśniaka. Rety. Ile mnie omijało!

Nagle, nie wiedzieć czemu, pomyślałam  o Ramirezie.  Zastanawiałam  się, czy jest 

Damienem,   czy   Richardem.   Upiłam   kolejny   łyk   drinka,   próbując   nie   wyobrażać   sobie 

Ramireza w skórzanych stringach.

- Tutaj,   niegrzeczny   chłopczyku   -   wrzasnęła   moja   matka,   wymachując   banknotem 

pięciodolarowym.   Damien   zbliżył   się   i   chwycił   banknot   zębami.   Mama   zachichotała   jak 

szóstoklasistka. Starałam się nie patrzeć.

Dana złapała mnie gwałtownie za ramię.

- Boże, Maddie, wiesz, kto to jest?

Uniosłam głowę, mrużąc oczy od dymu i światła stroboskopu, by przyjrzeć się jego 

twarzy. (Nie zrobiłam tego do tej pory, bo trochę rozproszyły mnie inne części jego ciała). 

Rzeczywiście, wyglądał znajomo. Jednak dopiero kiedy odwrócił się do nas tyłem, jego szyja, 

background image

czy też raczej jej brak, zdradziła jego prawdziwą tożsamość.

- Czy to twój współlokator?

Dana skinęła głową, a ja mogłabym przysiąc, że widziałam, jak w kącikach jej ust 

zbiera się ślina.

- Nie wiedziałam, że jest aż tak dobrze zbudowany.

Gość bez Szyi puścił do Dany oko, po czym przeszedł na drugą stronę wybiegu.

- Znasz tego faceta? - zapytała pani Rosenblatt. - Ma tyłek jak z granitu.

- Pożegnajcie Motocyklistę Damiena - zawołał mistrz ceremonii. Damien zabrał swoje 

czapsy i oddalił się za kulisy.

Mama złapała kolejną papierową serwetkę i znowu się wachlowała.

- Hm, wybaczycie, jeśli was na chwilę opuszczę? - Nie czekając na odpowiedź, Dana 

pognała za kulisy.

Dopiłam   drugiego   drinka   i   zasygnalizowałam   kelnerowi,   że   jestem   gotowa   na 

kolejnego.   Virgin   mary   uzależniała.   Kiedy   kelner   wrócił   z   moim   zamówieniem,   znowu 

zaczęła   grać   muzyka,   a   na   scenie   pośród   błyskających   czerwonych   świateł   pojawił   się 

umundurowany   Policjant   Dan.   Mama   i   pani   Rosenblatt   natychmiast   się   poderwały, 

wymachując banknotami. Może to zasługa pikantnych virgin mary, ale zaczynałam wczuwać 

się w klimat. Wydałam nawet kilka entuzjastycznych okrzyków, kiedy Dan rzucił w tłum 

swoją niebieską koszulę z odznaką.

Zastanawiałam się, jak Ramirez wyglądałby w mundurze.

Na   pewno   seksownie!   Ten   facet   wyglądał   seksownie   dosłownie   we   wszystkim. 

Ciekawe, jak by wyglądał bez niczego...

Rety! O czym ja myślałam? Nagle dopadły mnie wyrzuty sumienia. Bardzo możliwe, 

że nosiłam dziecko Richarda, a tu proszę bardzo - nie tylko gapiłam się na wpółnagiego 

faceta, ale jeszcze fantazjowałam o wyposażeniu Ramireza.

Jednak kiedy upiłam kolejny długi łyk virgin mary, uznałam, że to wszystko wina 

Richarda. Poważnie. Gdyby nie zniknął, nie musiałabym go szukać, nigdy nie spotkałabym 

Ramireza i nie porównywałabym rozmiaru jego przyrodzenia z klejnotami Policjanta Dana. 

Sami widzicie, że wszystkiemu winny był Richard.

Właściwie   to   wszystkie   problemy,   jakie   ostatnio   miałam,   były   jego   winą.   To   on 

wpakował mnie w cały ten bałagan i nie miał nawet na tyle przyzwoitości, żeby powiedzieć 

mi, gdzie jest. Nawet Greenway zdradził kochance miejsce swojego pobytu.

No i jaki facet żeni się z Kopciuszkiem? Myśli, że jest jakimś księciem z bajki, czy 

co? Dobre sobie! Prychnęłam w duchu. Jeśli już, to jest Księciem Pedantem, który roluje 

background image

skarpetki. Który facet tak robi?

Ramirez na pewno nie rolował skarpetek. Pewnie po prostu wrzucał je do szuflady z 

bielizną,   gdzie   panował   jeden   wielki   bajzel.   Skarpetki   leżały   przemieszane   ze...   slipami? 

Bokserkami?   Zastanawiałam   się,   jaką   bieliznę   nosił   Ramirez.   Wyobrażałam   go   sobie   w 

slipach. Ale nie w tych marki Hanes z supermarketu, tylko w seksownych od Calvina Kleina. 

Szarych albo szaroniebieskich. W szaroniebieskim byłoby mu dobrze.

Policjant Dan jednym ruchem zerwał z siebie spodnie, odsłaniając czarne stringi z 

napisem LAPD [APD (Los Angeles Police Department) - Departament Policji Los Angeles 

(przyp. tłum.)].

- Wow - krzyknęłam, wymachując w powietrzu swoim drinkiem. Chlusnęło mi trochę 

na nadgarstek, ale nie przejęłam się tym. Czułam się naprawdę dobrze. O wiele lepiej niż w 

ostatnich dniach. - Pokaż mi swoją spluwę, panie władzo!

- Właśnie - zawołała nieco bełkotliwie pani Rosenblatt. Potem nachyliła się do mnie i 

dodała: - Chyba jestem trochę dziabnięta.

Znieruchomiałam z ręką z drinkiem w połowie drogi do ust. Dziabnięta? Co znaczy 

dziabnięta? Spojrzałam na pusty kieliszek po jej drinku, potem na swój. Owszem, czułam się 

rozluźniona, ale sądziłam, że to dzięki nagim byczkom.

Złapałam ją za ramię.

- Co dodaje się do virgin mary?

- Sok pomidorowy, sok z cytryny, tabasco. Odetchnęłam z ulgą.

- I wódka. Dużo wódki. Zatkało mnie.

- Wódka? Ale przecież to „virgin mary”! Pani Rosenblatt się roześmiała.

- Skarbie, nazywają tego drinka virgin mary, bo jak za dużo wypijesz, nie pamiętasz 

seksu, który uprawiałaś później. A potem okazuje się, że doszło do niepokalanego poczęcia.

Boże,   pomyślałam.   Jestem   najgorszą   matką   na   świecie.   A   jeszcze   nią   nawet   nie 

zostałam! Jestem okropna, potworna, samolubna i głupia. Pójdę prosto do piekła.

Zrobiło mi się niedobrze.

- Nie martw się. Rano weźmiesz aspirynę i będzie po sprawie.

Jasne. Aspirynę. Przygryzłam wargę, żeby nie wyrzucić z siebie strasznej prawdy o 

tym, co właśnie zrobiłam. To znaczy, chyba zrobiłam. Skoro nie byłam pewna, czy jestem w 

ciąży, nie mogłam też mieć pewności, czy rzeczywiście zrobiłam coś strasznego. Cholerny 

Richard. To wszystko przez niego.

Wróciła Dana, a z nią ubrany Damien, znany również jako Gość bez Szyi. Szeroki 

uśmiech na twarzy mojej przyjaciółki sugerował, że na pewno nie będzie miała problemu z 

background image

przypomnieniem sobie dzisiejszego seksu.

- Hej,   my   wracamy   do   domu.   Dziękuję   za   zaproszenie   mnie   na   swój   wieczór 

panieński, pani Springer. Do zobaczenia jutro na ślubie.

Mama i pani Rosenblatt uściskały Danę. Pani Rosenblatt nie odrywała wzroku od 

krocza Gościa bez Szyi. Przypominała psa śliniącego się na widok soczystej kości.

Obrzydzenie mieszało się we mnie z porannymi mdłościami, mdłości mieszały się z 

poczuciem   winy,   a   wszystko   razem   z   kosmicznymi   ilościami   wódki,   jakie   najwyraźniej 

dzisiaj   w   siebie   wlałam.   Wszystko   wokół   mnie   się   falowało.   Modliłam   się,   żeby   nie 

zwymiotować.

- Możecie mnie najpierw podrzucić? - zapytałam błagalnie.

- Jasne, Maddie.

Całą trójką władowaliśmy się do saturna Dany. Siedziałam z tyłu,  starając się nie 

patrzeć, jak Dana i Gość bez Szyi trzymają się za rączki i robią do siebie maślane oczy. 

Zsunęłam się niżej na siedzeniu i zamknęłam oczy, żeby nie patrzeć na przemykające za 

oknem zamazane widoki, które przyprawiały mnie o mdłości.

Na szczęście droga nie była długa i parę minut później Dana odprowadziła mnie pod 

drzwi mojego mieszkania.  W innych  okolicznościach poradziłabym  sobie sama, ale  teraz 

wolałam nie ryzykować  wchodzenia po schodach po pijaku  na dziesięciocentymetrowych 

obcasach.

- Jesteś pijana? - zapytała Dana.

- Chyba tak.

- Myślałam, że nie pijesz ze względu na... - Urwała, patrząc na mój brzuch.

- Nie piję. To znaczy, nie piłam. Zaszło nieporozumienie.

- Jakie nieporozumienie?

- Myślałam, że virgin mary naprawdę jest dziewicza.

Dana spojrzała na mnie zdziwiona, ale nie dociekała głębiej. W końcu w samochodzie 

czekał na nią seksowny striptizer.

- Prześpij się - zarządziła. - Chcesz, żebym wpadła po ciebie jutro i podwiozła cię na 

ślub?

- Nie trzeba. Wezmę taksówkę.

- Jak chcesz. Ale zadzwoń do mnie jutro. Tylko nie za wcześnie, okay? - powiedziała, 

zerkając na Gościa bez Szyi.

Pokiwałam głową, co okazało się złym pomysłem. Położyłam rękę na głowie, żeby 

świat przestał wirować. Odprowadziłam Danę wzrokiem, a potem weszłam do środka. Po 

background image

tym, jak najpierw przez całe pięć minut szamotałam się z kluczem. Nienawidzę być pijana.

Co gorsza, kiedy padłam na wznak na materac, uświadomiłam sobie, że nienawidzę 

Richarda. Nie wiem, czy to przez wódkę, hojnie wyposażonych facetów, czy fakt, że byłam 

dzisiaj w wytwórni porno, ale doszłam do wniosku, że niezależnie od tego, jak dobre byłoby 

wytłumaczenie Richarda na wszystko, co zaszło, szczerze go nienawidzę. Nie było żadnego 

usprawiedliwienia na to, co mi zrobił. Byłam w rozsypce. Byłam kłębkiem nerwów, targały 

mną niepokoje i bardzo możliwe, że właśnie zatrułam własne dziecko. Boże. Byłam okropną 

potworną osobą. Ten dzień chyba nie mógłby być gorszy.

I wtedy usłyszałam dzwonek do drzwi.

Leżałam   bez   ruchu,   zdecydowana   pozostać   w   tej   pozycji,   nawet   gdybym   jakimś 

cudem przypomniała sobie, jak wprawić kończyny w ruch. Po trzecim dzwonku udało mi się 

jakoś podźwignąć i powlokłam się do drzwi. Zerknęłam przez wizjer i głośno wciągnęłam 

powietrze.

- Wiem,   że   tam   jesteś,   widzę   światło   pod   drzwiami.   Otwórz.   Przygryzłam   wargę. 

Wpuścić go czy nie? Sprawa była poważna, bo o ile mi wiadomo, kiedy się upiję, staję się 

nadmiernie   przyjazna.   Dlatego   nieczęsto   pozwalam   sobie   na   alkoholowe   szaleństwa. 

Nawiasem mówiąc, to przez dzbanek margarity przespałam się z Richardem już na drugiej 

randce. Teraz też nie byłam  w pełni sobą. Kiedy do tego przypomniałam sobie grzeszne 

myśli, które miałam w Beefcakes, uznałam, że wpuszczenie go do środka jest nie najlepszym 

pomysłem. Znowu załomotał do drzwi.

- Słyszę twój oddech. Otwórz drzwi.

Z drugiej strony lepiej nie sprzeciwiać się policjantowi. Zdjęłam łańcuch, odsunęłam 

zasuwę   i   otworzyłam   drzwi,   stając   oko   w   oko   z   nieogolonym   i   bardzo   seksownym 

Ramirezem.

background image

ROZDZIAŁ 14

Zamrugałam. Boże, ale z niego ciacho. Nadal wyglądał, jakby w ogóle nie spał, a jego 

poranny zarost ewoluował w seksowną szczecinę a la George Clooney. Jak zwykle miał na 

sobie dopasowane na tyłku dżinsy i czarny T - shirt. Jego wzrok był nieprzenikniony, a włosy 

nieco zmierzwione. Tak właśnie wyobrażałam go sobie po namiętnej nocy.

Spokojnie, dziewczyno, powiedziałam sobie. Widzicie, jak działa na mnie alkohol?

- Gdzie byłaś? - zapytał. - Nie odebrałaś moich wiadomości? Odwróciłam się. Lampka 

na mojej automatycznej sekretarce błyskała jak szalona.

- Nie. Dopiero wróciłam. O co chodzi?

- Mogę wejść?

Przygryzłam dolną wargę. Wahałam się. Głos rozsądku podpowiadał, że powinnam 

kazać  mu  odejść.  Zamknąć  drzwi.  Że  nie  powinnam  rozmawiać   po pijaku   z  seksownym 

gliniarzem. Ale głos dziewczyny z Beefcakes mówił: „Proszę, wejdź. Zrzuć ciuchy. Wskocz 

do mojego łóżka”.

A   ponieważ   dziewczyna   z   Beefcakes   wlała   w   siebie   sporo   wódki,   jej   głos   był 

naprawdę donośny. Tak donośny, że zagłuszył głos rozsądku.

- Jasne. - Odsunęłam się, żeby go wpuścić.

Wszedł, a mój wzrok natychmiast podążył ku jego kroczu. Bokserki czy slipy? Nie 

umiałam powiedzieć.

- Czego chcesz? - zapytałam, odchrząkując.

- Chciałem   ci   tylko   powiedzieć,   że   porównaliśmy   próbkę   włosów   znalezionych   w 

motelu z twoimi i okazało się, że nie ma zgodności.

- A nie mówiłam. - Jezu. Zachowywałam się, jakbym miała pięć lat.

- To znaczy, cieszę się, że to sprawdziliście. I że to sobie wyjaśniliśmy.

Ramirez popatrzył na mnie zagadkowo, ale nic nie powiedział.

- No cóż, chciałem tylko, żebyś wiedziała, że nie jesteś już uważana za podejrzaną.

- To super. - W przypływie olśnienia pacnęłam się dłonią w głowę.

- Bo nie mam nawet stringów w cętki.

Ramirez uniósł brew.

- Stringów w cętki?

- I nie bzykam się w czasie przerwy na lunch. No chyba że jest jakaś specjalna okazja. 

Albo facet jest naprawdę przystojny. Ale po wszystkim zawsze wychodzę w majtkach.

Przy   oczach   Ramireza   pojawiły   się   drobne   zmarszczki.   Znowu   patrzył   na   mnie 

background image

wzrokiem Złego Wilka.

- Dobrze wiedzieć.

Wzięłam głęboki oddech. Tak, byłam świadoma, że niepokojąco przypominam teraz 

Bunny   Hoffenmeyer,   i   to,   co   mówię,   nie   ma   większego   sensu.   Najwyraźniej   połączenie 

między moim mózgiem a ustami zostało zerwane. Oparłam się o kuchenny blat, bo znowu 

wszystko zaczęło wirować jak na karuzeli.

- Chciałam powiedzieć, że cieszę się, że go nie zabiłam. To znaczy, cieszę się, że ty 

wiesz, że to nie ja go zabiłam. Ja wiem, że go nie zabiłam. Ale teraz ty też wiesz, że ja wiem, 

że go nie zabiłam. Choć nie żyje.

Usta Ramireza drgnęły w kącikach.

- Aha.

- Wiem, że ty wiesz, że ja wiem, że go nie zabiłam. - Urwałam. Hm... Jakoś dziwnie to 

brzmiało. Postanowiłam spróbować jeszcze raz. - To znaczy, nie było mnie tam. To znaczy, 

byłam tam, ale nie tam, w jego pokoju. - No, tak już lepiej. Powiedzmy.

Ramirez uśmiechnął się szeroko.

- Jesteś pijana?

- Skąd! - Przewróciłam oczami, robiąc oburzoną minę. - Absolutnie nie jestem pijana. 

Jestem w zupełnie przeciwnym stanie. Jestem... - Urwałam, szukając odpowiedniego słowa. - 

.. .w tym przeciwnym stanie.

- Trzeźwa? - podpowiedział Ramirez, nie przestając się uśmiechać.

- Zgadza się. To ja. Trzeźwa Maddie. - Byłabym pewnie bardziej przekonująca, gdyby 

moja ręka nie ześliznęła się z blatu, przez co straciłam równowagę i prawie upadłam.

Prawie,   bo   Ramirez   zareagował   błyskawicznie   (refleks   gliniarza)   i   złapał   mnie   w 

ramiona.   Silne   ramiona.   Chcąc   się   podeprzeć,   położyłam   dłonie   na   jego   torsie. 

Niesamowitym, twardym jak skała torsie. Czułam bicie jego serca pod wyrzeźbionymi na 

siłowni mięśniami. Zdaje się, że westchnęłam.

- Wszystko w porządku? - Jego twarz była  zaledwie kilka centymetrów  od mojej. 

Ciemne błyszczące oczy były rozbawione.

- Tak - wydusiłam, choć nogi miałam jak z galarety, a moje myśli  krążyły wokół 

wyposażenia   Damiena.   Nagle   ogarnęła   mnie   nieprzeparta   potrzeba   dowiedzenia   się,   czy 

Ramirez jest zwolennikiem bokserek czy slipów.

- Podoba mi się twój strój - powiedział, nadal obejmując mnie w pasie. Przyjrzał się 

mojemu ubraniu a la bibliotekarka.

- Znowu się ze mnie nabijasz?

background image

- Tylko troszeczkę.

- W wytwórni porno zrobił duże wrażenie. Ramirez znowu uniósł brew.

- W wytwórni porno? - Uśmiechnął się szerzej, odsłaniając rząd białych zębów. Żeby 

cię szybciej zjeść, Kapturku.

- Wiedziałem, że siedzi w tobie niegrzeczna dziewczynka. - Jego niski, głęboki głos 

sprawił, że zrobiło mi się gorąco w pewnych miejscach.

Stałam przyciśnięta  do jego torsu, a on wpatrywał  się we mnie. Nachodziły mnie 

myśli bardzo niegrzecznej dziewczynki. Myśli o złych gliniarzach w bokserkach.

Albo jeszcze lepiej nagich.

Choć starałam się zapanować nad dziewczyną z Beefcakes, jej wzrok powędrował w 

dół. Ześliznął się po napakowanej piersi, wyrzeźbionym brzuchu i zatrzymał w miejscu, gdzie 

ukryte pod dżinsem, znajdowało się oprzyrządowanie.

- Gapisz się na moje krocze?

Miałam dość przyzwoitości, żeby się zarumienić. W każdym razie wydaje mi się, że to 

był rumieniec wstydu, a nie objaw jednego z maminych uderzeń gorąca, który towarzyszył 

mocno nieprzyzwoitym myślom.

- Zastanawiałam   się,   czy   nosisz   bokserki,   czy   slipy?   -   Nie   mogłam   uwierzyć,   że 

powiedziałam to na głos. Boże, musiałam być nieźle pijana.

Zanim zdążyłam wycofać swoje śmiałe pytanie, Ramirez objął mnie mocniej w pasie i 

przyciągnął do siebie. Przysięgam, że przeżyłam miniorgazm. Opuścił głowę, drażniąc ustami 

moje ucho.

- Slipy - szepnął.

A potem mnie pocałował.

Nie   było   to   delikatne,   przelotne   muśnięcie,   ale   prawdziwy   pocałunek.   Namiętny, 

rozpalający wyobraźnię, niosący ze sobą obietnicę szalonej nocy, niezapomnianej, niezależnie 

od   tego,   ile   przypadkowo   wypiłaś   virgin   mary.   Był   to   pocałunek,   który   nie   pozostawiał 

wątpliwości, czy Ramirez jest Damienem, czy Richardem. Wiedziałam z doświadczenia, jak 

całuje Richard. Ramirez z pewnością był Damienem.

Jego dłonie wsunęły się pod moją bluzkę, a ja zrobiłam w myślach szybki przegląd. 

Nogi ogolone? Żadnych babcinych majtek? Awaryjny kondom nadal w mojej torebce? Tak, 

tak i jeszcze raz tak. Dziewczyna z Beefcakes krzyknęła w myślach: „Hurrra!” i oddała mu 

pocałunek.

Nasze języki się zetknęły i nagle poczułam, że Ramirez ma na sobie za dużo ubrań. 

Zjechałam  dłońmi  w dół i majstrowałam  niezgrabnie, jak zdenerwowana  nastolatka, przy 

background image

sprzączce jego paska, dopóki nie uwolniłam T - shirtu. Nie protestował, kiedy podciągnęłam 

mu koszulkę w górę i zdjęłam przez głowę. Jęknął cicho, kiedy przejechałam dłońmi po jego 

brzuchu. Boże, ale ten facet był zbudowany. Musiał spędzać na siłowni więcej czasu niż 

Dana.

Podniósł   mnie   bez   wysiłku   i   posadził   na   kuchennym   blacie.   Tweedowa   spódnica 

powędrowała  w górę, przesunął dłońmi wzdłuż moich  kolan i ud, zmierzając  w bardziej 

podniecające rejony.

Znowu zaczęłam majstrować przy jego pasku. Mogłoby się wydawać, że bierzemy 

udział w wyścigu, którego zwycięzca, czyli ten, kto szybciej pozbędzie się ciuchów, przeżyje 

w nagrodę orgazm swojego życia. Buty Ramireza poszybowały przez pokój. Moja jedwabna 

bluzka   została   zdarta   tak   gwałtownie,   że   jeden   z   guzików   odpadł,   odbijając   się   od 

mikrofalówki. Stanik zsunął mi się na talię i usłyszałam głośny dźwięk rozpinanego rozporka 

dżinsów.

Nagle Ramirez znieruchomiał. Odurzona alkoholem i adrenaliną, dopiero po chwili 

uświadomiłam sobie, że nie oddaje moich pocałunków. Kiedy w końcu to do mnie dotarło, 

zobaczyłam, że wpatruje się w coś za moimi plecami.

- Co się stało? - zapytałam. - Coś nie tak?

- Co to jest?

Odwróciłam się i zobaczyłam, na co patrzył. Zamarłam. Test ciążowy.

- Och, to nic takiego. Eee, to tylko test ciążowy.

Można   by   pomyśleć,   że   powiedziałam:   „To   tylko   bomba   atomowa”.   Ramirez 

natychmiast odsunął się ode mnie, nie spuszczając wzroku z paczuszki, jakby się obawiał, że 

może w każdej chwili wybuchnąć.

- Dlaczego trzymasz test ciążowy na blacie w kuchni? Jesteś w ciąży? - Spojrzał na 

mój brzuch, który, na szczęście, ciągle był płaski. Podejrzewałam jednak, że Ramirez widzi 

tam już piłkę do koszykówki.

- Nie! To znaczy, nie wiem. Chyba nie... Może.

Patrzył   to   na   mnie,   to   na   test.   Potem   wymamrotał   „Jezu”   i   opadł   na   materac, 

pocierając twarz dłonią.

Ześliznęłam się z blatu, włożyłam z powrotem stanik i usiadłam obok niego.

- Z Richardem? - zapytał. Skinęłam głową.

- Jezu - powtórzył. - Dlaczego mi nie powiedziałaś?

- Bo nie wiem, czy jest o czym mówić. Poza tym jesteś gliniarzem i myślałeś, że 

byłam   w   pokoju   Greenwaya.   A   potem   przyszedłeś   tutaj,   wyglądałeś   tak   seksownie   i 

background image

pocałowałeś mnie, co było bardzo fajne i, no, po prostu zapomniałam o tym wspomnieć.

- Zapomniałaś? - Wpatrywał się we mnie.

- Aha. - Na swoje usprawiedliwienie powiem, że sam widok Ramireza bez koszuli 

wystarczył, by dziewczyna zapomniała, jak się nazywa.

- Do diabła, to jest... to był... - Wymachiwał rękami, wskazując raz na mnie, raz na test 

ciążowy, szukając odpowiednich słów.

Poczułam ukłucie w sercu, kiedy je w końcu znalazł.

- To był błąd - stwierdził wreszcie. - Popełniłem duży błąd, przychodząc tutaj.

Błąd. Poczułam, że drży mi dolna warga. Może to rzeczywiście był błąd. Gdybyśmy 

się ze sobą przespali, pewnie tak właśnie bym pomyślała, jak tylko zdążyłabym wytrzeźwieć. 

Ale czy musiał to mówić głośno?

Objęłam się rękami, nagle w pełni świadoma faktu, że moja bluzka leży po drugiej 

stronie pokoju.

- Chyba powinieneś już pójść - powiedziałam. Przygryzłam wargę, żeby zapanować 

nad tym cholernym drżeniem.

- Masz rację. Powinienem. - Wstał i podniósł z podłogi T - shirt.

- W   porządku   -   rzuciłam.   Nie   wiedzieć   czemu,   byłam   na   niego   jeszcze   bardziej 

wściekła niż na siebie. - Idź.

- Nie   chciałem,   żeby   tak   wyszło.   Wcale   nie   przyszedłem   tu   po   to   -   powiedział, 

wskazując na blat, gdzie jeszcze przed chwilą byliśmy o włos od zrealizowania własnego 

pornosa.

- Och, czyli to moja wina? Może jeszcze powiesz, że się na ciebie rzuciłam? Że jestem 

naprutą lafiryndą? - Cholera. W pewnym sensie faktycznie się na niego rzuciłam. Choć trzeba 

przyznać, że bardzo ochoczo mnie złapał.

- Tego   nie   powiedziałem.   Nie   jesteś   naprutą...   -   Urwał.   -   Zaraz,   jesteś   w   ciąży   i 

poszłaś   do   baru,   żeby   się   napić?   -   Spojrzał   na   mnie   takim   wzrokiem,   jakbym   właśnie 

przyznała się do zamordowania własnej babci.

Miarka się przebrała. Straciłam panowanie nad drżącą wargą, z oczu popłynęły mi łzy. 

Czy wspominałam, że kiedy jestem pijana, robię się także bardzo uczuciowa?

- J - j - jestem p - p - potworem - zawyłam.

- Boże.

- Będę okropną m - m - matką. Ramirez usiadł obok mnie.

- Wcale nie. Jestem pewny, że będziesz dobrą matką.

- Nie zamierzałam pić. Zaszła pomyłka. N - n - nigdy nie skrzywdziłabym dziecka. - 

background image

Zanosiłam się szlochem, i byłam pewna, że ciekło mi z nosa. Chyba nie można było wyglądać 

mniej seksownie.

- Hej, uspokój się. Dziecku na pewno nic nie jest.

- O ile jest jakieś dziecko - przypomniałam mu, pociągając nosem.

- Racja. O ile jest jakieś dziecko. - Objął mnie ramieniem.

- Przepraszam. - Znowu pociągnęłam nosem. - Jestem porąbana. Spojrzał na mnie. 

Założył mi za ucho zbłąkany kosmyk włosów.

Dziwne, ale było to bardziej intymne niż jego dłonie pod moją bluzką. Bardziej... 

wzruszające. Wow. Kto by pomyślał, że Zły Glina ma także wrażliwe oblicze?

- Nie jesteś porąbana. Będziesz uroczą mamą.

Okay, wiedziałam, że kłamie. W tej chwili można było powiedzieć o mnie wszystko, 

ale nie to, że wyglądam uroczo. Moje policzki przecinały pewnie ciemne smugi tuszu, nos był 

czerwony i zafąflowany, a oczy małe i zapuchnięte. Ale miło, że skłamał. To znaczyło, że jest 

miłym facetem.

- Przepraszam - powtórzyłam. - Na pewno masz coś do roboty. Jakieś ważne policyjne 

sprawy.

Uśmiechnął się. Nie był to jednak ani złośliwy uśmieszek, ani seksowne błyśnięcie 

zębami złego wilka, tylko zwykły, normalny uśmiech. Jakby w głębi duszy naprawdę uważał, 

ż wcale nie jestem porąbana.

- Nie - powiedział. - Nie muszę nigdzie iść.

Przyciągnął mnie do siebie, a ja położyłam mu głowę na torsie. Słyszałam bicie jego 

serca. Ten dźwięk dodawał mi otuchy. Ramirez pachniał świeżym praniem i przyjemnym 

płynem po goleniu. Wzięłam głęboki oddech, zaciągając się jego zapachem.

Zamknęłam oczy. Nie wiedziałam, czy to przez wódkę, przez to, że się wypłakałam, 

czy może przez rytmiczne bicie serca Ramireza pod moim policzkiem, ale po raz pierwszy od 

wielu dni poczułam się spokojna. Spokojna, bezpieczna i bardzo odprężona. Nie otwierałam 

oczu,   pozwalając   moim   myślom   swobodnie   dryfować.   W   ramionach   Ramireza   było   mi 

naprawdę dobrze.

Dzwonek   telefonu   dudnił   w   mojej   głowie   niczym   rozpędzony   pociąg.   Powoli 

poruszyłam   jedną   kończyną,   potem   drugą.   Miałam   zdrętwiałą   szyję,   jakbym   zasnęła   na 

siedząco, w ustach czułam kapcia. Z trudem uchyliłam jedno oko.

I zobaczyłam Ramireza.

Rety!

Zamrugałam, oślepiona promieniami słońca, wpadającymi przez okna. Co, u diabła, 

background image

Ramirez robił w moim mieszkaniu? Spał z lekko uchylonymi ustami, głęboko oddychając. 

Głowa opadła mu na oparcie materaca. Kiedy tak na niego patrzyłam, powoli wszystko sobie 

przypomniałam. Drinki. Test ciążowy. Ręce Ramireza pod moją bluzką.

Jęknęłam. Boże. Praktycznie rzuciłam się na niego. A potem wypłakiwałam mu się w 

rękaw. Zrobiłam z siebie idiotkę. Pijaną idiotkę. Pokręciłam głową. Auuu. A najlepszym tego 

dowodem był potworny ból głowy. I skąd dochodziło to cholerne dzwonienie?

Schyliłam się do torebki na podłodze. Z każdym ruchem moja głowa miała się coraz 

gorzej, aż w końcu dudniło w niej jak na koncercie orkiestry dętej. Boże, niech ktoś wyłączy 

ten dzwonek!

- Halo? - zaskrzeczałam, gdy wreszcie znalazłam komórkę.

- Maddie! Gdzie się podziewasz, do cholery?

Odsunęłam   telefon   od  ucha.   Piskliwy  skrzek   Dany  porażał   moje   uszy   tak,   że   nie 

mogłam nic zrozumieć.

- Ciszej. Mam kaca.

- Boże, Mads. Masz kaca? Wiedziałam, że powinnam była po ciebie wpaść.

Wpaść po mnie?

Nagle przypomniałam sobie. Cholera. Ślub!

Obróciłam się, żeby spojrzeć na zegar w kuchni. Nagły ruch sprawił, że ból prawie 

rozsadził mi czaszkę. O cholera! Dziesiąta!

- Maddie? Jesteś tam? Ślub jest za pół godziny. Twoja mama zaczyna panikować.

- Zaraz tam będę. Nie zaczynajcie beze mnie! Rozłączyłam się i rzuciłam komórkę na 

dywan.

- Cholera!

Ramirez otworzył jedno zaspane oko.

- Która godzina?

- Dziesiąta.   Jestem   spóźniona.   Muszę   lecieć.   Cholera!   -   Pognałam   do   szafy   i 

wyciągnęłam   z   plastikowego   pokrowca   Fioletowe   Paskudztwo.   Nie   miałam   nawet   czasu 

skrzywić się z obrzydzeniem, kiedy ściągałam z siebie resztę stroju bibliotekarki i naciągałam 

przez głowę fioletowe cudo.

Gdybym miała więcej czasu, pewnie zaczekałabym ze striptizem aż Ramirez wyjdzie. 

Ale było, jak było, i zdaje się, że widok mnie, półnagiej i miotającej się jak głupia, skutecznie 

go obudził.

- Na co spóźniona?

- Ślub.   Mojej   mamy.   W   Riverside.   Cholera!   -   Dyszałam   ciężko,   próbując   zapiąć 

background image

suwak Fioletowego Paskudztwa, wszyty na plecach.

Ramirez podniósł się i pomógł mi.

- Dzięki.

- Dużo jesteś spóźniona? - zapytał, przecierając oczy.

- Dużo.   Jestem   cholernie   spóźniona!   Za   pół   godziny   muszę   być   w   Riverside.   - 

Rozglądałam się gorączkowo za moimi fioletowymi  butami. Znalazłam jeden pod stołem 

kreślarskim i skakałam na jednej nodze, szukając drugiego, przy okazji chowając telefon z 

powrotem do torebki.

- Okay, zawiozę cię.

Przestałam skakać i spojrzałam na niego.

Przyznam, kiedy mama powiedziała mi, że wychodzi za mąż, moją pierwszą reakcją 

(oprócz szoku, że Ralph jednak nie jest gejem) było radosne podniecenie, że oto będę mogła 

pójść z Richardem na ślub. Spotykaliśmy się dopiero od czterech miesięcy, a wspólne wyjście 

na ślub to wydarzenie, które zwykle następuje dopiero po co najmniej pół roku chodzenia. 

Lokuje  się gdzieś pomiędzy poznaniem rodziców a wspólnym  zakupem szczeniaczka. Po 

kilku tygodniach proszenia, błagania i odmawiania mu seksu w końcu udało mi się nakłonić 

Richarda, by mi towarzyszył. Musiałam tylko obiecać, że będzie mógł wyjść wcześniej, jeśli 

zaczną tańczyć taniec kurczaków.

Nie   mogłam   uwierzyć,   że   po   jednej   nocy   z   Napaloną   Maddie,   znaną   także   jako 

Fabryka Łez, Ramirez chciał pójść ze mną na ślub.

Musiałam wyglądać na kompletnie zszokowaną, bo Ramirez uśmiechnął się szeroko i 

wyjaśnił:

- Mam w wozie koguta. Szybciej się przebijemy. Racja. Kogut. Och.

Byłam   trochę   zawiedziona,   że   chodziło   mu   o   szybką   podwózkę,   a   nie   tańce 

przytulańce   ze   mną   na   weselu,   ale   natychmiast   się   otrząsnęłam,   znalazłam   drugi   but   i 

pognałam do jego SUV - a.

Zwykle   jazda   z   Santa   Monica   do   Riverside   trwa   dobre   półtorej   godziny   -   Santa 

Monica   leży   nad   samym   oceanem,   zaś   Riverside   jest   jednym   z   ostatnich   posterunków 

cywilizacji przed pustynią rozciągającą się między Los Angeles a Las Vegas. Jednak dzięki 

kogutowi Ramireza pruliśmy dziesiątką w takim tempie, że uwinęliśmy się w dwadzieścia 

pięć minut. I całe szczęście, bo kiedy zajechaliśmy pod motel Garden Grande, mama i pani 

Rosenblatt krążyły w tę i z powrotem jak króliczki Energizera.

- Gdzie się, u licha, podziewałaś? - zapiszczała mama, kiedy wyskoczyłam z wozu.

- Przepraszam, zaspałam.

background image

Pani Rosenblatt zmierzyła wzrokiem Ramireza, zatrzymując się na wysokości jego 

wyposażenia.

- Chyba wiem dlaczego. Zaczerwieniłam się.

Ramirez uśmiechnął się szeroko.

- Pójdziesz ze mną - zarządziła pani Rosenblatt, zwracając się do niego. - Mam dla 

ciebie znakomite miejsce. - Zanim zdążyłam  zaprotestować,  złapała Ramireza  pod rękę i 

pociągnęła do ogródka na tyłach.

- Nie,   on   mnie   tylko   podwiózł...   -   Urwałam.   Lepiej   niczego   nie   wyjaśniać.   Pani 

Rosenblatt pewnie tylko zrobiłaby mi wykład na temat tego, jak ważny jest seks dla zdrowej 

aury.

Ramirez wzruszył ramionami, błysnął zębami w uśmiechu i pozwolił się poprowadzić. 

Albo mi się zdawało, albo całkiem nieźle się bawił.

- Gdzie   jest   Richard?   -   Mrużąc   oczy,   mama   przeniosła   wzrok   ze   mnie   na   plecy 

oddalającego się Ramireza.

- Eee, cóż, Richard jest trochę, eee... Mama machnęła ręką.

- Mniejsza z tym. To bez znaczenia. Ważne, że ty tu jesteś. Wychodzę za mąż. Tylko 

to się liczy.

Nagle ręka mamy znieruchomiała. Jej oczy zrobiły się okrągłe. Wyraźnie pobladła pod 

grubą   warstwą   podkładu   (zaakcentowanego   oszałamiającym   niebieskim   eyelinerem   na 

powiekach).

- Boże, wychodzę za mąż.

Potem mama zaczęła hiperwentylować. Na chodniku przed Garden Grande, w ślubnej 

sukni   odcinanej  pod  biustem,  z  sześćdziesięciocentymetrowym   trenem,  przeżywała  napad 

paniki.

- Boże, nie wiem, czy dam radę, Maddie. To znaczy chcę tego - ciągnęła - ale, Boże, 

wychodzę za mąż, choć przysięgłam sobie, że nigdy więcej, i nie wiem, może powinniśmy 

zaczekać, może mimo wszystko powinniśmy pobrać się w kościele, bo co, jeśli Bóg naprawdę 

chce, żebym była katoliczką, a jak nie, to rzuci klątwę na nasze małżeństwo. Maddie, wiesz, 

że nie  przeżyję  kolejnego nieudanego małżeństwa,  chcę,  żeby Bóg był po mojej  stronie, 

Mads.

W głowie mi dudniło, do orkiestry dętej dołączyły olbrzymie talerze.

- Weź głęboki oddech i wstrzymaj przez chwilę.

Mama zaczerpnęła powietrza, ale ciągle wyglądała, jakby zaraz miała zwymiotować.

- Co   ja   zrobię,   jeśli   to   małżeństwo   też   okaże   się   niewypałem?   Nie   wiem,   czy 

background image

powinnam to robić.

- Mamo, jeśli nie chcesz tego robić, teraz jest odpowiedni moment, żeby się wycofać.

Czy jestem złym człowiekiem, skoro częściowo miałam nadzieję, że się rozmyśli, a ja 

będę mogła wrócić do domu na sesję z ekspresem do kawy, zamiast paradować na oczach 

wszystkich wystrojona w Fioletowe Paskudztwo?

Przygryzła wargę, a na jej zębach zostały ślady czerwonej szminki.

- Chcę tego, Mads. Ale tak długo byłyśmy tylko we dwie. Ralph jest cudowny, ale 

cóż, wszystko się zmieni. Nie wiem, jak to zniosę. To znaczy te zmiany. Może jestem już na 

to za stara.

Patrząc na jej oczy pomalowane niebieskim cieniem rodem z lat osiemdziesiątych i 

upaćkane szminką zęby, uświadomiłam sobie, że ja też boję się zmian. Może to dlatego przez 

ostatnie trzy miesiące wypierałam różne fakty związane ze ślubem. Bałam się, że wszystko 

się   zmieni.   Że   moja   ubrana   w   kwieciste,   luźne   sukienki   i   adidasy   mama   zamieni   się   w 

superelegancką kobietę należącą do świata Fernando. Że ją stracę.

Po chwili dotarło do mnie, jak niedorzeczna była ta myśl. Jeszcze się nie narodził 

projektant, który byłby w stanie skłonić mamę do porzucenia jej kiczowatego stylu. Poza tym 

nie sądziłam, żeby Ralph miał ochotę na zmiany. A facet, który pokochał mamę razem z jej 

niebieskimi cieniami do powiek i całą resztą, miał u mnie szóstkę.

Nie traciłam mamy. Zyskiwałam ojca. Podrabianego Tatusia.

- Mamo, kochasz Ralpha?

- Tak - przyznała bez wahania, kiwając głową. Uścisnęłam jej rękę.

- No to chodźmy cię za niego wydać.

W oczach mamy błysnęły łzy. Złapała mnie w niedźwiedzi uścisk, miażdżąc mi żebra 

jeszcze   mocniej   niż   Fioletowe   Paskudztwo.   Trzymałam   ją   za   rękę,   kiedy   weszłyśmy   za 

bukszpanowy żywopłot i rozległy się pierwsze dźwięki marsza weselnego.

background image

ROZDZIAŁ 15

Wszyscy na parkiecie są proszeni do tańca kurczaków!

Ramirez nachylił się do mnie.

- Odpłaciłaś mi z nawiązką za imprezę u mojej mamy.

No, ba.

Trzeba   przyznać,   że   znosił   to   wszystko   bardzo   dobrze.   Dzielnie   wytrzymał   całą 

ceremonię   i  nawet  nie  mrugnął  okiem,  kiedy  podczas  przysięgi  małżeńskiej   moja  babcia 

katoliczka   zaczęła   odmawiać   różaniec.   Ani   gdy  całe   moje   kuzynostwo,   wszystkie   ciotki, 

wujowie   i   członkowie   internetowej   grupy   dyskusyjnej   mojej   matki   nalegali,   by   poznać 

Nowego   Faceta   Maddie.   W   sumie   okazało   się,   że   Zły   Glina   jest   całkiem   niezłą   osobą 

towarzyszącą.

Siedzieliśmy przy jednym z dziesięciu okrągłych stołów w sali bankietowej motelu 

Garden Grande (odłażące ze ścian winylowe tapety i linoleum w stylu  szkolnej stołówki 

pozostawiały jednak trochę do życzenia). Naprzeciw mnie siedziała Molly Inkubator i jej mąż 

Stan. Dana i wyglądający na wyczerpanego Gość bez Szyi udawali na parkiecie kurczaki. 

Ramirez siedział po mojej lewej stronie, a obok niego moja babcia. Sztywno wyprostowana, z 

zaciśniętymi ustami, mrużąc oczy, spoglądała to na podejrzany dwudniowy zarost Ramireza, 

to na mój palec bez obrączki.

- Czy   wybierasz   się   jutro   na   mszę,   Maddison?   -   zapytała,   przewiercając   mnie 

stalowoniebieskimi oczami. (Mimo że jestem drobną osobą, przy mojej babci, która ma jakieś 

metr pięćdziesiąt w kapeluszu, wyglądam jak gigant).

- Oczywiście,   babciu.   -   Uznałam,   że   kłamstwo   w   dobrej   wierze   to   nie   kłamstwo. 

Gdyby moja babcia dowiedziała się, że nie idę na mszę, mogłaby dostać ataku serca i zejść na 

miejscu.   Tak   więc   kłamiąc,   ocaliłam   jej   życie.   Właściwie,   jeśli   się   nad   tym   dobrze 

zastanowić, zachowałam się bardzo szlachetnie.

- A twój nowy facet? - zagadnęła o Ramireza, jakby go tam nie było. - Chodzi do 

kościoła?

- Eee... - Byłam w kropce.

- Moja rodzina uczęszcza do Świętego Jana Vianneya - oznajmił Ramirez.

Był katolikiem? Boże. Moja babcia umrze jako szczęśliwa kobieta. Maddie wreszcie 

przyprowadziła do domu porządnego, katolickiego chłopca. No dobrze, katolickiego chłopca. 

Ława przysięgłych ciągle była po naszej stronie.

Oczy babci zwęziły się jak u kota.

background image

- Świętego Jana Vianney? Czyli znasz ojca Michaela? - Sprawdzała go.

- Znam.   Współpracowaliśmy   nawet   w   zeszłym   roku   przy   organizacji   zajęć 

pozaszkolnych dla trudnej młodzieży. Przekażę, że pani o niego pytała.

Na pomarszczonej twarzy babci pojawił się lekki uśmiech. Odniosłam niepokojące 

wrażenie, że w myślach już rezerwuje kaplicę w Świętym Marku na ślub Springer - Ramirez.

Ramirez nachylił się do mnie.

- Zdaje się, że babcia mnie lubi. - Puścił do mnie oko i poczułam na kolanie jego dłoń.

Prawie podskoczyłam. Nie wiedziałam, czy Ramirez jest tu jako mój kierowca, ktoś 

więcej niż mój kierowca, czy po prostu glina, który chce mieć na mnie oko, na wypadek 

gdyby próbował się ze mną kontaktować Richard. Owszem, spędziłam noc, śliniąc się na jego 

tors. A teraz był na weselu mojej matki i czarował protezy zębowe mojej babci. Wiedziałam 

też, że gdyby wziął udział w zawodach w całowaniu, wróciłby do domu ze złotym medalem.

Jednak w miarę jak trzeźwiałam, byłam coraz bardziej świadoma rzeczywistości. A 

była  ona taka, że Ramirez prowadził śledztwo, Richard się ukrywał, a ja tkwiłam gdzieś 

pośrodku, nie wiedząc, w którą stronę się zwrócić.

Wiedziałam   tylko,   że   nienawidzę   Richarda.   Trudno   nie   nienawidzić   faceta,   który 

ożenił się z disnejowskim animkiem. A mimo to nie potrafiłam wykreślić go ze swojego 

życia. Musiałam najpierw wysłuchać jego wersji wydarzeń. Pomijając moje „spóźnienie”, 

łączył mnie z Richardem kawałek historii. Nie byłam gotowa, by to wszystko odrzucić. Cała 

ta sytuacja sprawiała, że czułam w żołądku ucisk, podobny do tego, którego doświadczyłam 

w   drugiej   klasie   podstawówki,   kiedy   zjadłam   nieświeże   burrito,   a   potem   zaszalałam   w 

małpim gaju.

Nie strąciłam jednak dłoni Ramireza.

- Prawda, że to był uroczy ślub? - zaćwierkała Molly. Babcia prychnęła.

- Bez księdza. Cywilizowani ludzie pobierają się w kościele, a nie na jakimś trawniku. 

- Zwróciła się do Ramireza. - Molly brała ślub w Świętym Marku. Wszystkie dziewczęta z 

naszej rodziny wychodzą za mąż w Świętym Marku - podkreśliła.

Ramirez spojrzał na mnie, unosząc brew. Udałam, że znalazłam bardzo interesujący 

paproszek na Fioletowym Paskudztwie.

- Nasz   ślub  był  naprawdę   piękny   -  powiedziała   Molly.  -   Kościół   tonął   w   białych 

różach. Miałam białą koronkową suknię ze wspaniałym długim trenem, który - Stan, zajmij 

się swoim synem, znowu wdrapuje się na scenę - tak, tren ciągnął się w nieskończoność. 

Uwierzycie, że musiałam mieć dziewczynkę, która go niosła. Czułam się jak księżniczka i - 

Stan, zabierz go, zaraz wszystko przewróci! - O czym to ja mówiłam? Ach tak, o Świętym 

background image

Marku. Cóż, to była naprawdę piękna ceremonia. Musicie poprosić, żeby ślubu udzielał wam 

ojciec   Jacobs,   jest   po   prostu   -   Stan,   przysięgam,   że   jeśli   dasz   mu   jeszcze   tortu,   to   cię 

wykastruję! Zabieraj go stamtąd, natychmiast! - Na czym to ja skończyłam?

Wpatrywałam się w nią z otwartą buzią, zupełnie jak w kreskówce. Właśnie ujrzałam 

moją przyszłość. Przerażającą przyszłość ciężarnej kobiety. Jeszcze trochę i też będę się tak 

zachowywać, kompletnie nie panując nad hormonami. Chwyciłam ze stołu szklankę z wodą i 

upiłam duży łyk, starając się zapanować nad ogarniającą mnie paniką. Postanowiłam, że gdy 

tylko wrócę do domu, nasikam na test.

Stan wymamrotał pod nosem: „Jeszcze tylko cztery miesiące”, po czym wstał od stołu, 

żeby zająć się swoim małym, napchanym tortem potworem.

- Molly ma już troje dzieci - uświadomiła Ramireza babcia. - Jeśli chcesz mieć dużą 

rodzinę, nie możesz z tym zwlekać. Maddie nie robi się coraz młodsza.

Zakrztusiłam   się   wodą   i   zakaszlałam,   starając   się   nie   obryzgać   stołu.   Ramirez 

wyglądał, jakby z trudem tłumił śmiech.

- Zajmiemy się tym. - Posłał babci szeroki uśmiech, jednocześnie zaciskając dłoń na 

moim kolanie.

Upiłam kolejny łyk wody.

- Cieszę się. - Muszę przyznać, że babcia miała niemal tak uszczęśliwioną minę, jak 

wtedy kiedy Molly obiecała, że zastanowi się, czy nie kształcić najstarszego syna na księdza.

Super. Mama jeszcze nawet nie rzuciła bukietem, a babcia już próbowała wydać mnie 

za mąż i przekonać do posiadania własnego stada opychających się tortem i atakujących scenę 

małych potworów. Zastanawiałam się, jak w delikatny sposób uświadomić jej, że Ramirez 

tylko mnie podrzucił.

I tylko ściskał pod stołem moje kolano.

Nim zdążyłam coś wymyślić, zadzwoniła moja komórka. Babcia spojrzała na mnie 

surowo, dając do zrozumienia, że komórki znajdują się na długiej jak  Wojna i pokój  liście 

rzeczy, których nie aprobuje.

- Przepraszam - powiedziałam, odchodząc od stołu. Dzwonił jakiś nieznany mi numer.

- Halo? - powiedziałam, zasłaniając dłonią drugie ucho, żeby nie słyszeć taktów tańca 

kurczaków.

- Miałam oddzwonić na ten numer. Maddie Springer?

- Zgadza się.

- Mówi Andi Jameson. Nadstawiłam uszu. Kochanka numer dwa.

- Super, wielkie dzięki za telefon. Dzwoniłam do ciebie, bo chciałam ci zadać kilka 

background image

pytań na temat Devona Greenwaya.

Andi milczała.

- Znałaś go, prawda?

- Tak - przyznała z wahaniem. - Możesz powtórzyć, jak się nazywasz?

Postanowiłam trzymać się historii, którą sprzedałam Bunny.

- Pracuję w lokalnym magazynie plotkarskim. Robimy materiał o tragicznej śmierci 

pana Greenwaya i rozmawiam ze wszystkimi bliskimi mu osobami.

Andi nie odpowiedziała. Nie odłożyła jednak słuchawki, więc brnęłam dalej.

- Z tego co wiem, spotykałaś się kiedyś z Greenwayem?

- Słuchaj, nie wiem, czy mam ochotę rozmawiać o tym z prasą.

Cholera. Przygryzłam wargę, próbując szybko coś wymyślić. Myśl jak sprzedawca 

używanych samochodów, powiedziałam sobie.

- Okay, powiem ci prawdę. Wcale nie jestem dziennikarką. Też kiedyś chodziłam z 

Greenwayem i chciałam się dowiedzieć, ilu jeszcze kobietom zapomniał powiedzieć, że jest 

żonaty.   -   Zgadza   się,   znowu   skłamałam.   Moja   wściekłość   na   chłopaka,   który   zapomniał 

wspomnieć, że ma żonę, była jak najbardziej autentyczna.

To był strzał w dziesiątkę.

- Boże, tobie też? - Andi westchnęła. - Uwierzysz, że dowiedziałam się, że był żonaty, 

dopiero kiedy zobaczyłam w wiadomościach ciało jego żony? Co za łajza.

- Mowa. - Miałam wreszcie jakiś punkt zaczepienia. Swoją drogą ciekawe, jak bardzo 

wściekła się Andi, kiedy obejrzała wiadomości. Czy na tyle, żeby zabić?

- Jak długo spotykałaś się z Devonem? - zapytałam.

- Przez   pół   roku.   Obiecywał,   że   się   ze   mną   ożeni.   I   że   kupi   nam   duży   dom   na 

Wzgórzach. Wciskał mi same kity.

- Faceci to świnie. - Zaczynałam się wczuwać w swoją rolę. - Wszyscy żonaci faceci 

powinni mieć wytatuowane na czole ostrzeżenie.

- Lepiej na fiutach.

- Kiedy ostatni raz widziałaś się z Devonem?

- Parę   tygodni   temu.   Powiedział,   że   musi   na   jakiś   czas   wyjechać   z   miasta.   Drań. 

Pewnie po prostu znalazł sobie jakąś zdzirę. Bez urazy.

- Spoko. - No, no, była nieźle wkurzona. Zastanawiałam się, czy uda mi się od niej 

wyciągnąć, czy ma w domu broń. - Mówię ci, kiedy dowiedziałam się, że jest żonaty, byłam 

tak   wściekła,   że   miałam   ochotę   go   zabić.   Ale   wygląda   na   to,   że   ktoś   mnie   wyręczył.   - 

Zaśmiałam się nerwowo.

background image

Andi milczała.

Ponownie zarzuciłam przynętę.

- Chętnie uścisnęłabym dłoń kobiecie, która to zrobiła. Wyświadczyła nam wszystkim 

przysługę, co?

Nadal cisza. Cholera. Może trochę przesadziłam. Wtedy Andi odezwała się cichym, 

spokojnym głosem.

- Chcesz wiedzieć, co zrobiłam?

Włoski na karku stanęły mi na baczność. Czyżbym za chwilę miała usłyszeć wyznanie 

morderczyni? Prawie bałam się zapytać.

- Co?

- Pojechałam do jego domu, zakradłam się do garażu i wyryłam  „mały fiutek” na 

masce jego ukochanego merca. - Andi się roześmiała.

Cholera.   Nie   takiego   wyznania   oczekiwałam.   Mimo   to   postanowiłam   zapamiętać 

numer z „małym fiutkiem”. Richard też był mocno przywiązany do swojej beemki...

- Mogę spytać, co robiłaś wieczorem dwa dni temu? - zapytałam, kiedy Andi przestała 

się śmiać.

- Byłam na zajęciach z jogi. Próbuję odnaleźć wewnętrzny spokój. Dobry pomysł.

- Och, jeszcze jedno. Nie masz przypadkiem stringów w cętki? - zapytałam.

- Nie. Czemu pytasz?

- Bez powodu. Jeszcze raz, dzięki.

Rozłączyłam się z poczuciem, że tak naprawdę niczego się nie dowiedziałam. No, 

może   poza   tym,   że   Andi   Jameson   potrafiła   dać   ujście   swojej   wściekłości.   Świetnie   ją 

rozumiałam.   Przejechanie   kluczykiem   po   lakierze   auta   za   pięćdziesiąt   tysięcy   dolców 

wydawało się całkiem niezłą terapią. Mogłaby wystąpić w programie Jerry'ego Springera w 

odcinku pod tytułem Zemsta kochanek.

Zamknęłam telefon, a kiedy się odwróciłam, zobaczyłam, że Ramirez stoi tuż za mną.

- Och! - wyrwało mi się.

- Kto dzwonił? - zapytał.

- Nikt. Nikt ważny. Przyjaciółka.

Zmrużył oczy, a ja poczułam, że płoną mi policzki.

- Na pewno? A nie przyjaciel podejrzany o morderstwo? Oparłam dłonie na biodrach.

- Coś sugerujesz?

- Skąd. Przecież powiedziałabyś mi, gdyby zadzwonił Richard, prawda?

- Oczywiście - odparłam, ale nie zabrzmiało to zbyt przekonująco. Przyjęłam zatem 

background image

taktykę obronną. - Chcesz powiedzieć, że mi nie ufasz?

- Niczego takiego nie powiedziałem.

- Tylko dałeś do zrozumienia? Tak samo jak dałeś do zrozumienia mojej babci, że 

obdarzysz ją stadkiem katolickich wnucząt. Dla twojej wiadomości, nie jestem maszynką do 

rodzenia dzieci. Mam świetne nogi i nie zamierzam z nich rezygnować. I znam całe mnóstwo 

osób oprócz Richarda, które do mnie dzwonią i z którymi mogę rozmawiać, kiedy mi się 

żywnie podoba, bez konieczności spowiadania ci się z tego.

- Jezu. - Ramirez przewrócił oczami.

- Co? O co ci chodzi? Dlaczego przewracasz oczami?

- Zdaje się, że wariują ci hormony.

Jeżeli jest coś, czego nie należy mówić kobiecie, która się wścieka, to tego, że wariują 

jej hormony.

- Że co?! Słuchaj, to ty do mnie wczoraj przyszedłeś i nie mogłeś utrzymać rąk przy 

sobie. Więc nie gadaj mi o hormonach.

Ramirez uśmiechnął się, doprowadzając mnie do furii swoim seksownym dołeczkiem 

w policzku.

- Jakoś nie słyszałem, żebyś się wczoraj skarżyła.

- Byłam pijana. Zbliżył się do mnie.

- A teraz jesteś pijana?

- Co? Nie, nie jestem teraz pijana. Jestem...

Nie mogłam dokończyć, bo nagle Ramirez przycisnął swoje usta do moich. Chciałam 

go odepchnąć z siłą, która starłaby z jego twarzy ten seksowny uśmiech, ale kiedy jego usta 

ponownie   złączyły   się  z   moimi,   czułam   już   tylko   pożądanie.   Wezbrało   w   mojej   piersi   i 

rozlało się po całym ciele, koncentrując się między nogami. Złapałam go za szyję, trochę dla 

utrzymania   równowagi,   bo   moje   ciało   topiło   się   jak   czekolada   w   słoneczny   dzień.   Nie 

mogłam dłużej zaprzeczać. Pożądałam Ramireza, i to bardzo.

W chwili kiedy przeniesienie się na tylne siedzenie jego SUV - a wydawało mi się 

bardzo dobrym pomysłem, Ramirez się odsunął.

- O co chodzi? - zapytałam, dysząc ciężko. Wyszczerzył się.

- Chciałem ci tylko coś udowodnić. Jakieś reklamacje? Oficjalnie go nienawidziłam.

Miałam   wrażenie,   że   mój   kac   powrócił.   Poza   tym   byłam   zmęczona,   urażona   i 

wściekła.

Ramirez   był   przede   wszystkim   gliniarzem.   I   choć   moja   babcia   uważała   go   za 

porządnego katolickiego chłopca, nie był materiałem na męża. Nie był nawet materiałem na 

background image

chłopaka. Zresztą już miałam chłopaka. Tak jakby.

- Słuchaj, ja, eee, muszę iść do toalety.

Bardziej przydałby mi się zimny prysznic.  A potem wizyta  u psychiatry. Ramirez 

Fabryka Testosteronu tak bardzo namieszał mi w głowie, że już sama nie wiedziałam, co 

czuję. Projektowałam sobie spokojnie buciki za kostkę do kolekcji Strawberry Shortcake i 

zastanawiałam się, kiedy przecenią te cudne zamszowe botki, aż tu nagle przyszło mi tropić 

morderców, udawać dziwkę i zwiedzać wytwórnię porno. Nie wspominając już o tym, że 

obściskiwałam się z seksownym detektywem  na weselu własnej matki.  Tego już było  za 

wiele.

Zostawiłam   Ramireza   w   sali   bankietowej   i   skierowałam   do   recepcji,   sama   nie 

wiedząc, dokąd właściwie idę. Podeszłam do stanowiska recepcjonistki.

- Przepraszam, gdzie jest damska toaleta? Recepcjonistka wskazała wąski korytarz.

- W głębi holu, po lewej.

- Dzięki.  -  Szłam  korytarzem,  nie  zwracając   uwagi   na  odłażącą   tapetę  w   prążki   i 

paskudną wykładzinę pod stopami. Tak bardzo byłam zaabsorbowana swoim życiem, które 

ostatnio   przypominało   telewizyjną   farsę   (coś   w   stylu  Prawa   i   porządku  połączonego   z 

Kocham Lucy), że wpadłam na faceta, który wychodził z męskiej toalety.

- Och, przepraszam, nie...

Urwałam.   Zrobiłam   wielkie   oczy,   rozdziawiłam   usta,   a   serce   waliło   jak   oszalałe. 

Zadarłam głowę i spojrzałam prosto w niebieskie oczy Richarda. Pan Kopciuszek we własnej 

osobie.

background image

ROZDZIAŁ 16

Maddie?   -   Richard   rozglądał   się   spłoszony   na   boki,   jakby   spodziewał   się,   że 

sprowadziłam ze sobą oddział kawalerii. W sumie, jeśli policzyć gości weselnych, właśnie tak 

było. - Co ty tutaj robisz?

Chciałam   odpowiedzieć,   ale   język   stanął   mi   kołkiem.   Czułam   się   tak,   jakbym 

zobaczyła ducha. Richard miał na sobie idealnie wyprasowane spodnie, koszulę z rozpiętym 

kołnierzykiem   i   gustowną,   sportową   marynarkę.   Wyglądał   jak   biznesmen,   który   właśnie 

wrócił  z  biura czy spotkania  z klientem,  a nie jak  facet,  który się  od tygodnia  ukrywał. 

Miałam ochotę go dotknąć, żeby sprawdzić, czy to nie przywidzenie.

Albo strzelić go w tę idealnie ogoloną szczękę.

- Ja? - wydusiłam w końcu. - Co ty tutaj robisz?

- Nic.   -   Richard   przestępował   z   nogi   na   nogę,   nerwowo   zerkając   ponad   moim 

ramieniem   na   pusty   korytarz.   -   To   znaczy,   eee,   mieszkam   tu   od   paru   dni.   Po   prostu 

potrzebowałem trochę odetchnąć.

Prychnęłam.

- Od  Greenwaya  czy od policji?  Och, a może  potrzebowałeś  odetchnąć od swojej 

żony.

Znieruchomiał i spojrzał mi w oczy.

- Wiesz o niej.

- Richardzie, wiem o wszystkim. - Okay, trochę przesadziłam.

- Słuchaj, może pójdziemy do mojego pokoju i pogadamy. - Znowu spojrzał ponad 

moim ramieniem.

Przygryzłam  wargę. Umierałam z niecierpliwości, żeby zapytać  Richarda o milion 

rzeczy,   począwszy   od   tego,   o   co,   u   diabła,   chodziło   z   Kopciuszkiem?   Ale   choć   nadal 

wierzyłam, że Richard nie ma nic wspólnego z dziurą w głowie Greenwaya, miałam pewne 

opory przed zostaniem z nim sam na sam.

Musiał to wyczuć, bo ujął moją rękę obiema dłońmi i spojrzał na mnie smutnymi 

oczami małego chłopca, które zawsze mnie wzruszały.

- Proszę, pączuszku? Wzięłam głęboki oddech.

- Okay, chodźmy do twojego pokoju. - Powiedziałam sobie, że robię to, bo nie chcę, 

żeby Molly Inkubator przypadkiem tu zawędrowała i zobaczyła, jak wymyślam mu za to, że 

ożenił   się   z   Kopciuszkiem.   A   nie   dlatego,   że   kiedy   nazwał   mnie   „pączuszkiem”,   nagle 

obudziła   się   we   mnie   tęsknota   za   dawnymi   dobrymi   czasami,   kiedy   moim   największym 

background image

zmartwieniem było to, czy powinnam zostawić u Richarda swoją szczoteczkę do zębów. - Ale 

tylko na chwilę - dodałam. - Muszę wracać na przyjęcie.

- Przyjęcie? - Spojrzał na moją sukienkę, jakby dopiero teraz zauważył, że mam na 

sobie fioletowe okropieństwo.

- Tak, przyjęcie weselne. Moja mama właśnie wyszła za mąż. Wesele miało się odbyć 

w Malibu, ale pogoda spłatała nam figla i musieliśmy je przenieść... - Omiotłam wzrokiem 

fantastyczny wystrój - ...tutaj. Miałeś na nie ze mną przyjść, pamiętasz?

- Tak. Przykro mi, pączuszku.

Wcale nie wyglądał, jakby mu było przykro. Wyglądał na zdenerwowanego. Ciągle 

zerkał w stronę recepcji, jakby spodziewał się, że w każdej chwili może wypaść stamtąd 

uzbrojony napastnik. Może Ramirez.

Wzdrygnęłam się na tę myśl. Nagle zapragnęłam, żeby Richard zniknął z korytarza 

równie mocno jak on sam.

Poszłam za nim do wind i wjechaliśmy na piętro. Zatrzymał się przed pokojem numer 

214   i   otworzył   drzwi.   Pokój   był   skromny.   Stało   tu   podwójne   łóżko   przykryte   narzutą   z 

motywami pustynnymi. Na ścianach wisiały dwie akwarele, telewizor, a w rogu małe biurko. 

Jak to w motelu. Richard natychmiast podszedł do okna i zerknął przez rdzawopomarańczowe 

zasłony.

- Richard, może powiesz mi, co się dzieje.

- Nic się nie dzieje. Już ci mówiłem, że po prostu potrzebowałem odetchnąć.

- Jasne. Jesteś na wczasach. Przestań mi wciskać kit, Richard. Przeciął pokój i usiadł 

na łóżku. Nadal był podenerwowany.

- Okay,   Maddie.   Powiem   ci.   Tylko   się   na   mnie   nie   wściekaj.   Małe   szanse.   Ale 

skinęłam głową.

Richard westchnął.

- Nie sądziłem, że wszystko wymknie się spod kontroli. Przepraszam, że zniknąłem 

bez słowa, ale nie mogłem ryzykować, że ktoś będzie mnie śledził. Musiałem się ukryć.

- Z powodu Greenwaya?

- Tak.

Usiadłam obok niego. Wyglądał tak żałośnie, że prawie było mi go szkoda.

- Może zacznij od początku.

Richard   znowu   westchnął.   A   potem   opowiedział   mi   mniej   więcej   to   samo,   co 

wiedziałam już od Ramireza. Miał długi. Kiedy Devon Greenway postanowił wyprowadzić z 

firmy trochę pieniędzy, Richard zgodził się pomóc zarejestrować fikcyjne przedsiębiorstwa na 

background image

nazwisko Greenwaya w zamian za niewielki udział w zyskach. Niewielki, czyli dwa miliony 

dolarów.   (Był   mi   winien   parę   naprawdę   drogich   szpilek   od   Manolo   Blahnika,   kiedy   to 

wszystko się skończy). Plan był taki, że dwadzieścia milionów Greenwaya trafi na konta w 

szwajcarskim banku. Bardzo dobry plan, tyle że nadgorliwy księgowy z Komisji Papierów 

Wartościowych i Giełd dopatrzył się drobnego błędu w dokumentach księgowych. Wtedy 

wszystko zaczęło się gmatwać.

Co   gorsza,   podczas   zacierania   śladów   dwadzieścia   milionów   gdzieś   przepadło. 

Greenway podejrzewał, że podprowadził je Richard, zaś Richard uważał, że Greenway chce 

go zrobić   w  konia.  Żaden  z  nich  nie  chciał  wyjechać   z miasta   bez  pieniędzy,  ale  kiedy 

rozpoczęło się oficjalne dochodzenie, obaj musieli się ukryć.

- Jak można zgubić dwadzieścia milionów? - zapytałam, kiedy Richard skończył.

- Nie wiem, jak to się stało. Pieniądze były przelewane na kolejne konta, żeby zatrzeć 

ślady na papierze. Ale wszystkie konta są puste.

- Kto miał do nich dostęp?

- Tylko Greenway, jego żona i ja. - Richard urwał. Musiał poznać po mojej minie, co o 

tym wszystkim myślę, bo słabym, płaczliwym głosem dodał: - Wiem, jak to wygląda, ale 

musisz mi uwierzyć. Nikogo nie zabiłem. Cały czas siedziałem tutaj. Pączuszku, przysięgam, 

nigdy nie zrobiłbym czegoś takiego.

Choć nowe płaczliwe oblicze Richarda zaczynało działać mi na nerwy, wierzyłam mu. 

Nie sądziłam, by odważył się strzelić do człowieka, nie wspominając już o wyprawie do 

Północnego Hollywood.

Kiedy Richard wstał i znowu podszedł do okna, coś sobie przypomniałam. Bunny 

przyznała, że uczestniczyła w jednym ze spotkań Greenwaya z Richardem. A jeśli Greenway 

był   tak   samo   nieostrożny   w   przypadku   innych   swoich   przyjaciółek?   Co   jeśli   któraś   z 

blondynek   była   mądrzejsza,   niż   się   wydawało?   Niestety,   lista   kochanek   Greenwaya   była 

równie długa jak vintage'owy tren mamy.

Już miałam zapytać Richarda, co wie na temat pozamałżeńskich rozrywek Greenwaya, 

kiedy rozległo się pukanie do drzwi. Żołądek podszedł mi do gardła.

Ramirez.

Richard odskoczył od okna, nerwowo zerkając to na mnie, to na drzwi.

- Kto to? Przygryzłam wargę.

- Cóż, musiałam zorganizować za ciebie jakieś zastępstwo.

- Zastępstwo?

- Właściwie,  on mnie  tylko  przywiózł.  - Mniejsza  o ściskanie  mojego kolana  pod 

background image

stołem i pocałunek z języczkiem.

Richard zamachał rękami.

- Pozbądź się go.

- Otwierać, policja - usłyszałam zza drzwi donośny głos Ramireza.

- Policja! - Głos Richarda podniósł się o dwie oktawy. Wyglądał, jakby oblazły go 

mrówki, bo przeskakiwał z nogi na nogę. - Spotykasz się z gliniarzem?

Nie wiem, jakim cudem Panu Zapomniałem Wspomnieć że Jestem Żonaty udało się 

wzbudzić we mnie poczucie winy.

- Niezupełnie. To detektyw, z którym rozmawiałeś w kancelarii. Ramirez.

- Detektyw Ramirez? Przywiozłaś go tutaj?

- Nie przywiozłam. Sam się przywiózł. - To akurat była prawda.

- Spław go jakoś. Ramirez nadal walił w drzwi.

- Richard,   nie   możesz   uciekać   w   nieskończoność.   -   Odwołałam   się   do   rozsądku 

Richarda. - Powinieneś się oddać w ręce policji.

Ruszyłam do drzwi.

Richard powstrzymał mnie, kładąc mi dłoń na ramieniu.

- Nie rób mi tego. Proszę, pączuszku. Zaczynałam mieć dosyć tego „pączuszka”.

Nawet gdybym  mu uległa i tak nic by to nie dało, bo nim zdążyłam  strącić rękę 

Richarda, do pokoju wpadł uzbrojony Ramirez. Byłam pod wrażeniem jego akcji w stylu 

Bruce'a Willisa.

- Cholera. - Richard odskoczył do tyłu, unosząc ręce nad głowę. - Nie strzelaj, nie 

mam broni. Znam przepisy. Nie możesz strzelić do bezbronnego człowieka.

Ramirez patrzył to na mnie, to na Richarda. Uniósł brwi, jakby chciał zapytać, czy 

serio jest coś pomiędzy mną a tym klownem. W tej chwili sama miałam wątpliwości.

- Nic ci nie jest? - zapytał mnie Ramirez.

- Nie,   wszystko   w   porządku.   -   Zamilkłam   na   moment.   -   On   tego   nie   zrobił.   - 

Wiedziałam, że moje zapewnienie nie na wiele się zda, ale musiałam spróbować. Szczerze 

wierzyłam w to, co powiedziałam. Było teraz dla mnie absolutnie jasne, że Richard nie ma 

dość odwagi, żeby zastrzelić kogokolwiek.

Oczywiście   Ramirez   natychmiast   pozbawił   mnie   złudzeń.   Rysy   jego   twarzy   się 

wyostrzyły.   Znowu  stał   się   Złym   Gliną   o   nieprzeniknionym   spojrzeniu.   Przesadził   pokój 

jednym susem i nim zdążyłam wyrecytować prawa aresztowanego, odgiął ręce Richarda do 

tyłu i skuł je kajdankami.

Czułam ucisk w gardle, dłonie zwinęłam w pięści. Sama nie wiedziałam, na kogo 

background image

jestem bardziej wściekła - na Richarda za to, że wpakował się w tę idiotyczną historię, na 

Ramireza za to, że aresztował ojca mojego potencjalnego dziecka, czy na siebie za to, że 

doprowadziłam Ramireza prosto do Richarda. Nagle zaczęłam się zastanawiać, czy Ramirez 

nie   planował   tego   od   samego   początku.   Bo   niby   czemu   miałby   siedzieć   na   kiczowatym 

weselu mojej matki, próbując zaprzyjaźnić się z moją babcią.

- Nie możesz tego zrobić - zaprotestowałam. - On jest niewinny. Nikogo nie zabił.

Ramirez nie zareagował. Nawet na mnie nie spojrzał, tylko wyciągnął komórkę, żeby 

zadzwonić po wsparcie.

- Cały czas był tutaj. Proszę, nie rób tego. - Boże, moje błagania były równie żałosne 

jak te, które przed chwilą zanosił Richard.

Tyle że w przeciwieństwie do mnie Ramirez był nieugięty.

- Mam   nakaz   -   odparł   sucho.   -   Richard   Howe   jest   podejrzany   o   popełnienie 

morderstwa. Muszę go aresztować.

- Ale, ale... całowałeś się ze mną!

Ramirez i Richard jednocześnie odwrócili się w moją stronę. Potem spojrzeli na siebie 

nawzajem. Niemal czułam, jak w powietrzu podnosi się stężenie testosteronu.

- To był tylko malutki pocałunek - zapiszczałam.

Chciałabym   wierzyć,   że   gdyby   Richard   nie   był   skuty   kajdankami,   znokautowałby 

Ramireza. Prawda była jednak taka, że Ramirez rozpłaszczyłby go, zanim Richard zdążyłby 

się zamachnąć. Tak czy siak, ich wzajemna niechęć nie znalazła potwierdzenia w czynach, 

Richard   bowiem   nie   miał   zbyt   wielkiego   pola   do   popisu   -   mógł   co   najwyżej   rzucać 

nienawistne spojrzenia.

Ramirez ujął ramię Richarda i poprowadził go do drzwi, zatrzymując się na chwilę 

przy mnie.

- Zakładam, że znajdziesz kogoś, kto cię podrzuci do domu. I wyszli.

Cholera. Złapałam z biurka lampę i z całej siły cisnęłam nią o podłogę. O zgrozo, 

lampa była plastikowa i zamiast rozbić się z satysfakcjonującym trzaskiem, tylko odbiła się 

od wypłowiałej wykładziny. Do oczu napłynęły mi łzy, ale stłumiłam je. Ostatnio napłakałam 

się dość, by starczyło mi do końca życia. A już na pewno nie zamierzałam płakać z powodu 

takich dwóch idiotów jak Richard i Ramirez.

Nienawidziłam   ich   obu.   Gdyby   to   ode   mnie   zależało,   Richard   mógłby   zgnić   w 

więzieniu,   a   Ramirez...   Cóż,   Ramirez   mógł   mnie   cmoknąć   w   tyłek.   Niecały   kwadrans 

wcześniej wpychał język do mojego gardła, a teraz nawet nie chciał mnie słuchać. Typowy 

facet. Miałam tego dosyć. Miałam dosyć ich wszystkich. Całego rodzaju męskiego. Może, 

background image

pomyślałam, mimo wszystko przysporzę babci powodu do dumy i wstąpię do zakonu.

Skoro o babci mowa...

Byłam pewna, że jeśli nadal będę tu siedziała i użalała się nad sobą, któryś z moich 

krewnych zacznie mnie szukać i, co gorsza, znajdzie. Wolałam tego uniknąć. Nie miałam 

najmniejszej ochoty tłumaczyć się z tego, co się tutaj wydarzyło, mojej rodzinie. Ile Zdrowaś 

Mario dostaje się do odmówienia w ramach pokuty za sypianie z przestępcą?

Bo  właśnie  dotarło  do  mnie,  że  Richard  jest   przestępcą.  Nawet  jeśli  nie  miał  nic 

wspólnego   z   morderstwem,   otwarcie   przyznał   się   do   udziału   w   defraudacji.   W   białych 

rękawiczkach czy nie, było to przestępstwo.

Nieświeże burrito w moim żołądku zamieniło się w ołowianą kulę.

Wyszłam z pokoju Richarda, zamknęłam za sobą drzwi i wróciłam windą na dół. 

Byłam   pewna,   że   za   kilkanaście   minut   w   hotelu   zjawią   się   policyjni   technicy   i   zaczną 

przeczesywać pokój Richarda w poszukiwaniu obciążających dowodów. Zdecydowanie nie 

byłam w nastroju na kolejne spotkanie z rolką.

Wróciłam   do   sali   bankietowej   akurat   w   chwili,   gdy   mama   rzucała   swój   bukiet. 

Zobaczyłam, jak nurkują za nim Dana i pani Rosenblatt. Od sukni pani Rosenblatt oderwało 

się   kilka   paciorków,   ale   ostatecznie   to   Dana   pochwyciła   kwiaty.   Potem   rozmarzonym 

wzrokiem spojrzała na Gościa bez Szyi. Biedak nie wiedział, w co się wpakował.

Myślę,   że  udało  mi  się  ukryć  emocje, by  wszyscy  myśleli,   że  w  świecie  Maddie 

wszystko jest w najlepszym porządku. Na szczęście babcia oszczędziła mi mało subtelnych 

uwag   o   tym,   że   mój   zegar   biologiczny   tyka,   a   Ramirez,   bądź   co   bądź   katolik,   jest 

odpowiednim materiałem na męża. Udało mi się też przetrwać ściąganie podwiązek, co, jak 

teraz wiem, powinno być zakazane w przypadku panien młodych powyżej czterdziestki. Rety.

Zanim   przeszliśmy   do   puszczania   baniek   mydlanych   na   pożegnanie   mamy   i 

Podrabianego  Tatusia,  którzy wskoczyli  do swojego  mercedesa  rocznik  1974, ze słowem 

„Nowożeńcy” wypisanym kremem do golema na tylnej szybie, czułam się, jakbym przebiegła 

maraton.   Pomyślałam,   że   gdybym   musiała   spędzić   choć   chwilę   dłużej   z   plastikowym 

uśmiechem przyklejonym do ust, na zawsze zamieniłabym się w Energiczną Reporterkę.

Kiedy   patrzyłam,   jak   mama   i   Podrabiany   Tatuś   odjeżdżają,   nagle   poczułam   się 

straszliwie samotna. Richard był w drodze za kratki, cokolwiek łączyło mnie z Ramirezem, 

było skończone, Dana i Gość bez Szyi, trzymając się za rączki, udali się do Domu Aktorów 

na kolejną noc wspaniałego seksu, a mama i Podrabiany Tatuś czmychnęli na dwutygodniowy 

miesiąc miodowy na Hawajach. Zostałam tylko  ja i Fioletowe Paskudztwo. Westchnęłam 

ciężko.

background image

Pani Rosenblatt zgodziła się podrzucić mnie do Beefcakes, pod którym poprzedniej 

nocy zostawiłam mojego małego czerwonego dżipa. Kiedy w końcu dotarłam do domu, było 

już   ciemno.   Byłam   rozstrojona   i   nieludzko   zmęczona.   Wdrapałam   się   po   schodach, 

otworzyłam drzwi i, nawet nie zapalając światła, rzuciłam się na materac.

Dałam sobie pięć minut na wypłakanie. Tylko pięć. Postanowiłam, że potem będę 

ponad to. Zapomnę o tym nędznym draniu. I nieważne, że sama nie byłam pewna, o którego 

drania mi chodzi.

Zapewne chodziło o Richarda. A ściślej mówiąc o to, że powinnam dać sobie z nim 

spokój. To w końcu z nim chodziłam całe pięć miesięcy, nieświadoma faktu, że na boku jest 

w najlepsze żonaty z Kopciuszkiem.

Oczywiście Ramirez też nie miał u mnie teraz zbyt wysokich notowań. Tyle że kiedy 

zamknęłam oczy, jedyne, o czym mogłam myśleć, to, jak smakowały nasze pocałunki. Jak 

małe kanapeczki i szampan.

Boże, byłam żałosna.

Przekręciłam   się   na   brzuch   i   ukryłam   twarz   w   poduszce,   pocieszając   się   tym,   że 

następny dzień nie może być gorszy od dzisiejszego.

Obudziły mnie promienie słońca tańczące po mojej twarzy. Bałam się otworzyć oczy, 

nie wiedząc, jakie nowe nieszczęście może mnie spotkać. Tornado? Huragan? Zaraza? Nic by 

mnie już nie zdziwiło. Zważywszy na to, co działo się ostatnio w moim życiu, moja aura 

musiała być sraczkowofioletowa.

Zebrałam się na odwagę i uchyliłam jedno oko.

Obok mnie nie spał żaden detektyw. Telefon nie dzwonił. Nie zawodziły żadne panny 

młode ani najlepsze przyjaciółki. Na razie wszystko było okay.

Ostrożnie   wstałam   i   włączyłam   ekspres   do   kawy.   Po   dwóch   wzmacniających 

filiżankach   włączyłam   telewizor,   żeby   zobaczyć,   czy   mój   chłopak   został   bohaterem 

porannego wydania wiadomości.

Energiczna   Reporterka   poświęciła   aresztowaniu   Richarda   całe   dziesięć   sekund. 

Sprawa traciła już na aktualności, więc została wciśnięta między informację o zamknięciu 

szkoły w jednej z ubogich dzielnic miasta a materiał o psie, który wykrył na lotnisku heroinę. 

Życie toczyło się dalej.

Też   powinnam   ruszyć   naprzód.   Richard   miał   pewnie   do   dyspozycji   całą   armię 

prawników, którzy wyciągną z kapeluszy wszystkie dozwolone z prawem króliki, by mógł z 

powrotem wrócić do swojego wymuskanego mieszkania. Niby co takiego mogłam zrobić ja, 

czego nie mogli oni? I co ważniejsze, dlaczego w ogóle miałabym coś robić?

background image

Westchnęłam. Mój wzrok powędrował na test ciążowy na blacie.

Właśnie dlatego.

Wpatrywałam się w niewielkie różowe pudełeczko.

- Okay,   zrobię   ten   cholerny   test!   -   obwieściłam   głośno   całemu   światu.   Złapałam 

pudełeczko i pomaszerowałam do łazienki. Po zaledwie trzykrotnym przeczytaniu instrukcji 

(trochę   trzęsły   mi   się   ręce)   wiedziałam,   że   powinnam   przez   całe   pięć   sekund   sikać   na 

specjalny wacik. Pięć sekund? Musiałam się przygotować.

Wróciłam  do kuchni i wyjęłam  z lodówki dwulitrową  dietetyczną  colę. Duszkiem 

wypiłam połowę; nosem poszły mi bąbelki, ale niedużo. Odczekałam dziesięć minut, po czym 

zabrałam colę ze sobą do łazienki. Teraz albo nigdy, pomyślałam.

Zebrałam włosy do tyłu, upinając je spinką, wzięłam głęboki oddech i zaczęłam sikać. 

Okazało   się   to   znacznie   bardziej   skomplikowane,   niż   mogłoby   się   wydawać.   Kiedy 

skończyłam,   odłożyłam   test   na   bok   i   czekałam.   Jedna   kreska   -   wynik   negatywny.   Dwie 

kreski... i będę musiała  poprosić mamę,  żeby kupiła  jeszcze  jeden kosz pełen  bucików i 

smoczków. Pociągnęłam pokrzepiający łyk coli, przyglądając się wędrówce wskazówek na 

moim zegarku. Jeszcze trzy minuty.

Spoko, dam radę. Jestem twardą laską. Niezależnie od wyniku jakoś sobie poradzę. 

Okay,   może   będę   musiała   wozić   małego   Richiego   juniora   do   więzienia,   żeby   mógł   się 

zobaczyć z ojcem, i może już nigdy nie włożę tego ślicznego topu od Dolce & Gabbana, ale 

jakoś to przeżyję. Oczywiście będę też musiała znaleźć dodatkową pracę. Wynagrodzenie z 

Tot Trots ledwie wystarczało na zupki w proszku i czółenka. Nie było mowy, żebym dała 

radę za takie pieniądze utrzymać  dziecko. Rozejrzałam się po swoim małym mieszkanku. 

Pewnie będę musiała przeprowadzić się do mamy i Podrabianego Tatusia. No i pozbyć się 

dżipa. Dżip cabrio nie był bezpiecznym środkiem transportu dla dziecka. Chyba będę musiała 

kupić   minivana,   Boże.   Oczyma   wyobraźni   ujrzałam   siebie   w   ciuchach   a  la   moja   mama, 

jeżdżącą beżowym nissanem odyssey i mieszkającą nad garażem rodziców.

Nic   dziwnego,   że   znowu   zaczęłam   się   hiperwentylować.   Usiadłam   na   płytkach, 

wsadzając głowę między kolana. Pech chciał, że kiedy pochylałam głowę, moja spinka do 

włosów   rozpięła   się   i   wystrzeliła   przez   niewielką   łazienkę,   trafiając   w   butelkę   z   colą. 

Plastikowa   butelka   niebezpiecznie   się   zachwiała,   po   czym,   ku   mojemu   przerażeniu, 

przewróciła się, a brązowy gazowany płyn zalał mój test ciążowy.

- Cholera! - Zerwałam się, złapałam ręcznik i zaczęłam osuszać test. Spojrzałam na 

niego. Był przemoczony, wacik na końcu nasiąknął jak gąbka, a okienka przybrały mętny, 

brązowy kolor. Zmrużyłam oczy, próbując zobaczyć jakieś kreski. A najchętniej tylko jedną.

background image

Nic.

- Cholera jasna!

Opadłam z powrotem na podłogę. Super. I co teraz?

Wpatrywałam   się   w   zniszczony   test   ciążowy.   Miałam   dwie   możliwości.   Mogłam 

pojechać   do   apteki,   kupić   nowy   test   i   powtórzyć   całą   procedurę   albo   wrócić   do   taktyki 

zaprzeczania i wmawiać sobie, że mój spóźniający się okres to wina stresu (stres potrafi 

sprawić, że hormony głupieją, a ja żyłam  ostatnio w naprawdę dużym  napięciu). W tym 

drugim przypadku mogłabym na powrót zająć się odhaczaniem kolejnych blondynek z mojej 

listy podejrzanych, aby uratować tyłek mojego chłopaka przed więzieniem.

Jeśli do tej pory nie mogłam zdecydować, co przeraża mnie bardziej - mordercy czy 

testy ciążowe - po wyobrażeniu sobie siebie jadącej minivanem już znałam odpowiedź.

Wyrzuciłam   zalany   colą   test   do   kosza,   wciągnęłam   obcisłe   dżinsy   i   ukochane 

czerwone klapki, kolejny raz przeanalizowałam w myślach swoją listę podejrzanych. Została 

mi już tylko Carol Carter. Jedyne, czego dowiedziałam się o niej z materiałów w bibliotece, to 

to, że była aspirującą aktorką. Jeśli była choć trochę podobna do Dany, to pewnie spędzała 

niedziele na siłowni, rzeźbiąc swoje ciało i przygotowując się na kolejny tydzień przesłuchań. 

Owszem, strzelałam w ciemno, ale i tak wskoczyłam do dżipa i ruszyłam do Sunset Gym.

Dwadzieścia   minut   później   okazałam   swoją   kartę   członkowską   sterydowcowi   z 

recepcji, starając się nie wdychać zbyt głęboko stęchłego zapachu potu, i omiotłam wzrokiem 

nabitą   salę,   w   poszukiwaniu   blond   kucyka   Dany.   Siłownia   pełna   była   producentów 

filmowych, którzy próbowali wypocić to, co przybrali w ciągu tygodnia na diecie złożonej z 

pączków, i początkujących aktorek, które chętnie raczyły ich silikonowymi wdziękami, w 

nadziei że zostaną zauważone i obsadzone w kolejnym sezonie Słonecznego patrolu. W końcu 

wypatrzyłam Danę, która trenowała ciemnowłosego mięśniaka na atlasie w rogu.

Czując, że bardzo rzucam się w oczy w swoich klapkach na obcasie, przemknęłam do 

nich obok piłek lekarskich i materaców.

- Trzynaście,   czternaście,   piętnaście...   i   odpoczynek.   Okay,   sprawdź   sobie   tętno, 

Sasza. Nie może przekroczyć stu sześćdziesięciu uderzeń na minutę.

Sasza skinął głową, po jego czole ściekał pot. Przyłożył sobie dwa palce do szyi.

- Dana? - Skinęłam na nią palcem. Zobaczyła mnie i pomachała.

- Hej, jak tam? - Dostrzegła moje buty i zmarszczyła czoło. - Nie możesz w nich 

ćwiczyć.

Przewróciłam oczami.

- Możemy chwilę pogadać?

background image

- Wal. Zerknęłam na Saszę.

- Och, wybacz - powiedziała Dana. - Maddie, to jest Sasza. Opowiadałam ci o nim. 

Jest podstawą ludzkiej piramidy w Cirque Fantastique. Sasza, przedstawiam ci moją najlepszą 

przyjaciółkę Maddie.

- Miło ciebie mnie poznać - powiedział Sasza z wyraźnym obcym akcentem.

- Wzajemnie. Eee, Dana, możemy pogadać?

- Jasne. Sasza, zrób jeszcze dwie serie, a potem zajmiemy się czymś innym.

Sasza skinął głową i wrócił do wyprostów nóg. Odeszłyśmy z Daną na bok.

- O co chodzi z tym Rosjaninem? - zapytałam.

- Przystojny, nie?

Spojrzałam na niego. Na karku wychodziły mu żyły, kiedy unosił nogami metalowe 

ciężarki.

- Jak na sterydowca, może być. A co z twoim współlokatorem?

- Mówisz o tym dupku? Oho. Problemy w raju.

- Co się stało? Jeszcze wczoraj wszystko było pięknie. Dana prychnęła.

- Też tak myślałam. Ale kiedy wróciliśmy do domu i włożyłam bukiet do lodówki, on 

zaczął świrować. Powiedział, że nie rozumie, dlaczego chcę zatrzymać te kwiaty. Na co ja, że 

przecież je złapałam. Na co on, że co w tym takiego niezwykłego. Wyjaśniłam, że to znaczy, 

iż jako następna wyjdę za mąż. Wtedy totalnie mu odbiło. A przecież nie powiedziałam, że 

chcę wyjść za niego, i to najchętniej zaraz. Wściekł się i powiedział, że się dusi. I że nie jest 

gotowy na kulę u nogi. Czy ja wyglądam jak kula u nogi?

- Typowy facet. - Naprawdę zaczynałam mieć dość całego męskiego rodzaju.

- Nic mi nie mów. W końcu zaczęłam płakać, a potem zadzwonił Sasza i zaprosił mnie 

na drinka, no i skończyło się na tym, że wylądowaliśmy u niego.

Dana była jedyną znaną mi kobietą, która potrafiła rozpocząć opowieść od tego, że 

rzucił ją facet i skończyć ją tym, że wylądowała w łóżku z innym.

- A co u ciebie? - zapytała. - Jak tam postępy w śledztwie?

Najwidoczniej Dana bez reszty zaabsorbowana rosyjskim gimnastykiem nie oglądała 

jeszcze wiadomości. Streściłam jej katastrofalne wydarzenia wczorajszego wieczoru, podczas 

gdy ona gestem nakazała Saszy, by zrobił jeszcze dwie serie. Wszystko to trwało trochę 

dłużej, niż się spodziewałam, bo napięte mięśnie Saszy trochę rozpraszały Danę. Kiedy w 

końcu przenieśliśmy się wszyscy do wioślarza, wyciągnęłam wydruk zdjęcia Carol Carter, 

który zrobiłam w bibliotece, i podsunęłam go Danie.

- Kojarzysz   ją?   -   zapytałam.   -   Jest   aktorką.   Pomyślałam,   że   może   przychodzi   tu 

background image

ćwiczyć.

Dana i Sasza nachylili się nad zdjęciem. Sasza zagwizdał.

- U niej cycki duże jak melon.

- Są sztuczne - powiedziałam. Dana zmrużyła oczy.

- Jeszcze raz powiedz, jak ona się nazywa?

- Carol Carter.

- Nigdy nie widział takich cycków. Cycki w domu płaskie. Jak naleśnik. Jak deska. - 

Sasza obrzucił mnie wzrokiem. - Jak twoje.

Tak. Zdecydowanie nienawidziłam wszystkich facetów.

- Coś mi mówi to nazwisko - powiedziała Dana, ciągle wpatrując się w zdjęcie. - Och! 

Już wiem. Obie ubiegałyśmy się o rolę dziewczyny w bikini w jednym filmie dla nastolatków, 

w zeszłym miesiącu.

- Ty byś była  dobra  dziewczyna   w  bikini.  - Sasza  przyjrzał   się uważnie   Danie.  - 

Bardzo dobra.

- Dzięki! Też tak uważam. Niestety, nie oddzwonili do mnie.

- Reżyser musieć być ślepy. Ty mieć bardzo dobre ciało. Cycki jak balony.

- Och, jesteś taki słodki! - Dana nachyliła się i pocałowała Saszę. Odwróciłam wzrok, 

niespecjalnie zainteresowana oglądaniem rosyjskiego języka.

- Wracając do Carol Carter - powiedziałam po chwili. - Nie masz może jej numeru 

telefonu?

- Nie, niestety. Ale wiem, kto jest jej agentem. Charlie Platt. Jego agencja mieści się w 

takim dużym budynku na rogu La Brei i Hollywood.

- Dana, jesteś aniołem. - Gdyby nie była taka spocona, wyściskałabym ją.

- Ty pewna, że te cycki sztuczne? - Sasza ciągle wpatrywał się w zdjęcie Carol Carter. 

- One wyglądać bardzo miło.

- Wierz mi, w naturze nie występują takie rozmiary - powiedziałam. Skinął głowę.

- Może ty mieć racja. One nie tak zgrabne jak Dany.

Dana zachichotała i znowu pocałowała Saszę. Tym  razem nie ominął mnie widok 

języka. Fuj.

- No cóż, zostawię was samych, wracajcie do treningu... - powiedziałam, wycofując 

się, choć byłam prawie pewna, że mnie nie słyszą.

Pognałam   do  dżipa   i  zadzwoniłam   do  informacji,   aby  uzyskać   numer   do   Agencji 

Platta. Niestety, kiedy tam zadzwoniłam, włączyło się nagranie, że nikogo nie będzie aż do 

czwartej. Zerknęłam na zegar na desce rozdzielczej. Dwunasta. Uznałam, że McDonald's jest 

background image

dobrym   miejscem   jak   każde   inne,   żeby   zaczekać.   Odpaliłam   silnik   i   obrałam   kurs   na 

McDrive'a. Piętnaście minut później wcinałam już big maca, duże frytki i truskawkowego 

shake'a, który niestety przypomniał mi o kolekcji Strawberry Shortcake [Strawberry (ang). - 

truskawka (przyp. tłum.)].

I o tym, że moja dalsza współpraca z Tot Trots stoi pod coraz większym znakiem 

zapytania. Nadal do nich nie oddzwoniłam i miałam przeczucie, że jeśli szybko nie dostarczę 

im   projektów   butków   za   kostkę,   brak   pracy   będzie   kolejną   pozycją   na   liście   moich 

problemów.

Z westchnieniem dokończyłam frytki i ruszyłam ku domowi. Jeśli poświęcę godzinkę 

na projektowanie, zanim udam się na poszukiwania Carol Carter, przynajmniej będę mogła 

zadzwonić do Trot Tots z czystym sumieniem. Po drodze wstąpiłam jeszcze do apteki po 

nowy   test   ciążowy.   Tym   razem   kupiłam   wypasiony   elektroniczny   model.   Farmaceutka 

zapewniła mnie, że jest praktycznie niezniszczalny.

Tyle  że kiedy dotarłam do domu, moim  oczom ukazał się jedyny widok, którego 

obawiałam się bardziej niż dwóch różowych kresek. Ramirez.

background image

ROZDZIAŁ 17

Stał oparty o drzwi, z rękami skrzyżowanymi na piersi. Włosy miał wilgotne, jakby 

przed chwilą wziął prysznic. Wiedziałam, że jeśli podejdę bliżej, poczuję świeżą mieszankę 

mydła   Ivory   i   płynu   po   goleniu.   Ten   zapach   tak   na   mnie   działał,   że   zeszłej   nocy 

obwąchiwałam poduszki na moim materacu jak jakiś pies gończy.

Wysiadając z dżipa, obiecałam sobie, że nie będę niczego wąchać. Będę udawać, że 

Ramirez w ogóle na mnie nie działa. Bo nie działał. Co z tego, że mnie omamił, poznał moją 

rodzinę, a potem wykorzystał, żeby dorwać Richarda? Nie zamierzałam tracić spokoju. Nie 

jestem jakąś nastolatką, powiedziałam sobie. Jestem twarda. Jestem jak Demi Moore  G.I. 

Jane.  Jak   Urna   Thurman   w  Kill   Billu.  Jestem   spokojna.   Opanowana.   Wszystko   jest   pod 

kontrolą.

- Cześć - powiedział.

- Cześć? Jak śmiesz mówić do mnie „cześć”? Aresztowałeś Richarda! Po tym jak mnie 

obmacywałeś i bezczelnie doprowadziłeś do tego, że polubiła cię moja babcia. Wiesz, jak 

długo będzie mnie teraz zamęczać pytaniami o tego miłego, katolickiego chłopca? Więc daruj 

sobie to „cześć” ty... ty... świnio! - Spokojna, opanowana Maddie. To ja. Matko.

- Miałem nakaz. - Jego głos był denerwująco spokojny. Co, oczywiście, sprawiło, że 

mój natychmiast się podniósł.

- Wykorzystałeś mnie!

- Ja? Maddie, to nie ja zrobiłem ci dziecko ani porzuciłem bez słowa, żeby zaszyć się 

w jakiejś dziurze w Riverside.

- Słuchaj,   wiem,   że   uważasz,   że   Richard   to   zrobił,   ale   poszperałam   trochę   w 

przeszłości Greenwaya i...

Ramirez przewrócił oczami.

- Jezu, czy nie mówiłem, żebyś  zostawiła tę sprawę w spokoju? Zacisnęłam zęby, 

ignorując jego słowa.

- Chcesz usłyszeć, czego się dowiedziałam czy nie?

- Okay. Ale może najpierw wejdźmy do środka?

Spojrzałam na niego złowrogo, choć musiałam przyznać, że niekoniecznie chciałam 

dzielić się z sąsiadami radosną nowiną że Richard jest kryminalistą. Otworzyłam  drzwi i 

weszłam   do   środka,   kładąc   kolejny   test   ciążowy   na   kuchennym   blacie.   Nie   czekając   na 

zaproszenie, Ramirez wszedł za mną. Oparł się o futrynę, znowu skrzyżował ręce na piersi i 

uniósł pytająco brwi.

background image

- No to słucham.

Zignorowałam jego drwiącą minę i podzieliłam się swoją genialną teorią na temat 

kochanki. Streściłam też rozmowy, jakie odbyłam z biuściastymi przyjaciółkami Greenwaya.

- Wszystkie  trzy są blondynkami  i mogą chodzić w szpilkach  - podsumowałam.  - 

Pewności nie mam, bo jeszcze nie przejrzałam ich szaf.

Ramirez znowu przewrócił oczami.

- Cudownie. Genialna detektyw od pantofli.

- Hej, to ty podsunąłeś mi  wskazówkę z butem. - Faktycznie  zabrzmiało  to jak z 

odcinka  kreskówki   o Scoobym  Doo.  Stałam  jednak  niewzruszona,  z  dłońmi   opartymi  na 

biodrach i zadziorną miną.

- Chcesz, żebym uwierzył w istnienie jakiejś tajemniczej kobiety w stringach, która 

morduje ludzi?

- Nie ludzi, tylko Greenwaya. No i może jeszcze jego żonę. Ramirez pokręcił głową.

- To jakaś bzdura. Zresztą, dochodzenie zostało zamknięte.

- Jak to zamknięte? Nie macie nawet broni, z której oddano strzały. Ramirez milczał.

Znowu miałam w żołądku ołowianą kulę.

- Znaleźliście broń?

- Dostaliśmy wyniki analizy balistycznej. Greenwaya zastrzelono z broni kaliber 22. 

Pistolet   takiego   samego   kalibru   Richard   kupił   w   zeszłym   roku   żonie.   Żona   twierdzi,   że 

pożyczył od niej broń, zanim dał nogę. A teraz broń zniknęła.

Przygryzłam wargę.

- To jeszcze nie znaczy, że Richard pociągnął za spust. Ramirez uniósł ręce.

- Nie pojmuję, jak możesz tak bezkrytycznie uważać, że ten facet jest niewinny.

- A skąd pewność, że nie jest? - odparłam, znowu unosząc głos.

- Bo facet jest dupkiem! Okłamał cię, Maddie. Okłamał policję, okłamał swoją żonę. 

To przestępca.

- Ale nie jest mordercą.

- Bo co? Bo jakaś gwiazda porno znalazła stringi?

- Hej, gdybyś choć na chwilę wystawił głowę ze swojego przemądrzałego machotyłka, 

zobaczyłbyś, że są jeszcze inni ludzie, którym mogło zależeć na śmierci Greenwaya. Sam 

powiedziałeś, że w pokoju Greenwaya znaleźliście blond włosy i ślady szpilek.

- Jezu, Greenway pewnie zamówił sobie prostytutkę do pokoju.

- Metallica powiedział, że byłyśmy jedynymi dziwkami, jakie widział.

- Super,   twoimi   świadkami   są   gwiazda   porno   i   ćpun.   Myślę,   że   zwyczajnie 

background image

doszukujesz się dziury w całym.

- Nie podoba mi się twój ton.

- A mnie się nie podoba, że mieszasz się do mojego dochodzenia.

- Mówiłeś, że dochodzenie zostało zamknięte.

- Bo zostało!

Zamilkliśmy,   by   zaczerpnąć   tchu,   z   rozszerzonymi   nozdrzami,   łypiąc   na   siebie 

złowrogo. Przypominaliśmy zawodowych bokserów na chwilę przed rozpoczęciem trzeciej 

rundy.

A potem Ramirez spojrzał na blat kuchenny.

- Zrobiłaś już ten test?

- Wyjdź!   -   Wyprostowaną   ręką   wskazałam   mu   drzwi.   -   Wynocha,   natychmiast!   - 

Może przesadziłam, ale to był cios poniżej pasa.

Wyszedł, trzaskając drzwiami.

Złapałam nowy test i cisnęłam nim w zamknięte drzwi. Spadł na podłogę z cichym 

plaśnięciem. Bynajmniej nie usatysfakcjonowana, zaczęłam po nim skakać. Mój obcas trafił 

w małe plastikowe okienko. Rozległ się przyjemny chrzęst. Najwyraźniej farmaceutka, która 

zapewniła mnie o jego niezniszczalności nie brała pod uwagę wściekłych kobiet uzbrojonych 

w obcasy.

Patrzyłam  na popękany plastik. Cholera.  Co było  ze mną nie tak, że nie mogłam 

zrobić głupiego testu ciążowego bez zamienienia się w Furię? Dosyć tego. Potrzebowałam 

terapii.

Terapii lodowej.

Wróciłam do dżipa i pojechałam prosto do najbliższej lodziarni Ben & Jerry's, gdzie 

kupiłam opakowanie Chunky Monkey. Siedziałam na parkingu, dopóki nie zjadłam całego 

pół litra.

Niestety,   kiedy   zlizywałam   bananowo   -   czekoladowe   lody  z   plastikowej   łyżeczki, 

uświadomiłam sobie, że część z tego, co mówił Ramirez, jest prawdą. Richard był kłamcą. 

Zataił przede mną fakt, że jest żonaty. Tak się nie robi. Mimo to cząstka mnie wciąż żywiła 

nadzieję, że jest na to jakieś sensowne wytłumaczenie.  Była  to, oczywiście,  bardzo mała 

cząstka. Ale istniała, nie dając mi spokoju, zmuszając do dokończenia lodów i skierowania 

dżipa   w   stronę   kancelarii   Richarda.   Nie   wiedziałam,   gdzie   koledzy   Ramireza   zawieźli 

Richarda, ale byłam pewna, że ktoś z Dewey, Cheatem i Howe to wie. Nadszedł czas, żebym 

sobie porozmawiała z tym zakłamanym draniem.

Wróciłam do centrum i zostawiłam samochód, naprzeciwko kancelarii. Nie byłam w 

background image

nastroju   na   kilkusetmetrowy   spacer   z   parkingu   wielopoziomowego,   zwłaszcza   że 

popołudniowy upał znowu dochodził do czterdziestu stopni. Opłaciłam postój w parkometrze 

i wdzięczna za wynalazek klimatyzacji, wjechałam windą na piąte piętro.

Straż na posterunku trzymała Jasmine jak zwykle. Uniosła głowę i szybko zamknęła 

okno na ekranie komputera. Podejrzewałam, że znowu układała pasjansa.

- Znowu   ty   -   powiedziała.   -   Tym   razem   mnie   nie   wykołujesz.   -   Pogroziła   mi 

zakończonym tipsem palcem.

- Spokojnie,   Barbie.   Przyszłam,   żeby   dowiedzieć   się   o   Richarda.   Jasmine 

wyszczerzyła   zęby  w  szerokim   uśmiechu.   Jej  mina   mówiła:  „możesz  mnie  pocałować  w 

tyłek, zdziro”.

- Jak zapewne słyszałaś, Richard jest, hm, niedysponowany.

- Wiem. Chcę rozmawiać z osobą, która zajmuje się jego sprawą.

- Jesteś umówiona?

Zacisnęłam zęby. Policzyłam do dziesięciu. Obiecałam, że zafunduję sobie kolejne pół 

litra lodów z Ben & Jerry's, jeśli uda mi się załatwić tę sprawę, nie dusząc Jasmine przy 

okazji.

- Nie, nie jestem umówiona.

Uśmiechnęła się z wyższością. Myślę, że żyła dla takich chwil.

- Usiądź,   proszę.   Zawiadomię   pana   Chestertona,   że   przyszłaś.   Niestety   -   dodała   z 

wyraźnym zadowoleniem - to może chwilę potrwać. Pan Chesterton jest teraz bardzo zajęty.

Odpowiedziałam moim najbardziej nienawistnym uśmiechem.

- Zaczekam.

Usiadłam  na  krześle  niedaleko   drzwi,   a  Miss  Plastik  zadzwoniła  pod  wewnętrzny 

numer Chestertona. Rozmawiała z nim przez kilka minut.

- Będzie tu za chwilę - powiedziała, co, sądząc po radosnym błysku w jej oczach, 

oznaczało: „Rozgość się, bo trochę sobie poczekasz”.

Ugryzłam się w język, patrząc, jak znowu otwiera pasjansa i skupiona wpatruje się w 

monitor. Układanie pasjansa musi być nie lada wyzwaniem dla kobiety z głową wypełnioną 

silikonem.   Jej   Barbie   radar   musiał   wychwycić,   że   ją   obserwuję,   bo   nagle   się   odwróciła, 

przyłapując mnie na gorącym uczynku.

- Co? - zapytała, opierając dłoń na biodrze.

- Nic. Po prostu jestem pod wrażeniem twoich licznych obowiązków.

Zmrużyła oczy.

- Złośliwość nie jest zbyt atrakcyjną cechą.

background image

- Zdzirowatość też nie.

Jasmine się skrzywiła. A w każdym razie próbowała. W rzeczywistości tylko lekko 

drgały jej brwi.

- Drgają ci brwi.

Dłonie   Jasmine   natychmiast   powędrowały   do   czoła.   Z   satysfakcją   patrzyłam,   jak 

skrępowana wyciąga puderniczkę.

- Dla twojej wiadomości, właśnie marszczę brwi. To przez botoks. Doktor Bradley 

mówi, że jeszcze przez trzy dni nie będę mogła ich zmarszczyć.

Och. W myślach pacnęłam się ręką w czoło.

- Twoja twarz jest taka statyczna. Jasmine zamknęła puderniczkę.

- Dziękuję.

Powstrzymałam się od wyjaśnienia, że to nie był komplement.

Dalsza   rozmowa   na   temat   jej   zabiegu   upiększającego   numer   5001   została   mi 

oszczędzona, bo jedne ze szklanych drzwi się otworzyły i statecznym krokiem podszedł do 

mnie pan Chesterton.

- Panno Springer, jest nam bardzo przykro z powodu kłopotów Richarda z prawem - 

powiedział,  ujmując   moją   dłoń  w   obie  swoje.  Pan  Chesterton   przypominał  mi  wielkiego 

pluszowego   misia:   był   wysoki,   miał   brodę   i   wielkie   włochate   dłonie.   Mówił   donośnym, 

głębokim głosem podobnym do głosu aktora Raymonda Burra, który, z tego co słyszałam, 

wywierał stosowne wrażenie na ławie przysięgłych. Czułam się trochę lepiej, wiedząc, że to 

on kieruje obroną Richarda.

Tuż za nim stała Althea, która wyglądała dziś wyjątkowo nieatrakcyjnie w kraciastym 

blezerze, sztruksowej rozszerzanej spódnicy do połowy łydki i płaskich mokasynach. Miała 

skromnie spuszczony wzrok, który nie podnosił się powyżej poziomu kolan.

- Zrobimy   wszystko,   co   w   naszej   mocy,   by   jak   najszybciej   uporać   się   z   tą 

nieprzyjemną sytuacją - ciągnął Chesterton. - Zapewniam, że nie będziemy oszczędzać na 

Richardzie.

Althea cały czas potakiwała głową.

- Dziękuję - powiedziałam. - Czuję się o wiele lepiej, wiedząc, że ktoś jeszcze jest po 

stronie Richarda. Zmartwiłam się, słysząc, że policja nie szuka innych podejrzanych.

Chesterton przechylił głowę.

- Innych podejrzanych?

- Jeśli Richard tego nie zrobił, musiał to zrobić ktoś inny - wyjaśniłam.

Pan   Chesterton   patrzył   na   mnie   zaskoczony,   zupełnie   jakby   myśl   o   niewinności 

background image

Richarda nawet nie przyszła mu do głowy. Albo, co było pewnie bliższe prawdy, przyszła, 

tylko nie miała żadnego znaczenia. Prawnicy z Dewey, Cheatem i Howe, tak jak większość 

prawników spoza świata seriali, nie mieli czasu na zaprzątanie sobie głowy tak trywialnymi 

sprawami jak wina czy niewinność. W prawdziwym świecie liczyły się tylko kruczki prawne, 

luki w przepisach i wysokie honoraria.

Próbując się odwołać do ludzkiej strony pana Chestertona (niektórzy prawnicy pewnie 

mają coś takiego), szybko przedstawiłam swoją teorię z kochanką. Przyznaję, że po mało 

zachęcającej reakcji Ramireza miałam przed tym pewne opory, zwłaszcza że Jasmine łowiła 

każde moje słowo, ale doszłam do punktu, w którym nie miałam zbyt wiele do stracenia. A na 

pewno nie uśmiechały mi się widzenia w San Quentin.

Kiedy skończyłam,  wyraz  zaskoczenia na twarzy pana Chestertona  ustąpił  miejsca 

wyrozumiałemu uśmiechowi, jakim obdarza się marudzące dzieci czy małe nieposłuszne psy.

- To   wszystko   jest   bardzo...   interesujące.   Ale  pozwól,   moja   droga,  że   ja   się   będę 

martwił, jak wyciągnąć Richarda z tarapatów.

Kolejna gadka w stylu „zostaw tę sprawę dużym chłopcom”. Zaczynałam mieć po 

dziurki w nosie wszystkich dużych chłopców, uprzykrzających mi życie.

- Chcę pomóc - nalegałam.

Pan Chesterton uśmiechnął się pojednawczo.

- Skarbie,   wiesz,   co   najbardziej   pomogłoby   Richardowi?   -   zapytał.   Przygryzłam 

wargę.

- Co?

Pomyślałam, że jeśli każe mi pójść do domu i robić na drutach, to nie ręczę za siebie.

- Bądź dla niego moralnym wsparciem. Richard potrzebuje kogoś w swoim narożniku. 

Kogoś w rodzaju cheerleaderki.

Z dumą wyznam, że nie wybuchnęłam śmiechem. Nawet nie prychnęłam.

- Czy powinnam kupić sobie pompony?

Na szczęście Chesterton zignorował mój sarkazm.

- Po prostu zdaj się ze wszystkim na mnie. Richard niedługo wróci do domu.

Poddałam się. Było jasne, że Chesterton był zainteresowany listą kobiet żywiących 

urazę do Greenwaya jeszcze mniej niż Ramirez. Dość miałam wykłócania się z upartymi 

facetami jak na jeden dzień. Słuchałam w milczeniu, kiedy Chesterton poinformował mnie, że 

rano   Richard   został   postawiony   w   stan   oskarżenia   i   że   kancelaria   złożyła   wniosek   o 

zwolnienie   go   za   kaucją.   Niestety,   z   uwagi   na   to,   że   Richard   już   raz   uciekł,   było 

prawdopodobne, że aż do procesu pozostanie w areszcie.

background image

Żegnając się ze mną, prawie poklepał mnie po głowie, po czym z powrotem zniknął za 

szklanymi drzwiami. Z trudem oparłam się pokusie, by pokazać jego plecom środkowy palec. 

Faceci!

Althea zwlekała z odejściem. Przygryzając wargę, podeszła do mnie.

- Naprawdę myślisz, że Greenwaya mogła zabić któraś z jego kochanek? - zapytała 

ściszonym   głosem,   jakby   samo   mówienie   o   morderstwie   mogło   narazić   ją   na 

niebezpieczeństwo.

Westchnęłam, kątem oka patrząc, jak Jasmine stuka w klawiaturę. Choć starała się 

stwarzać pozory niezainteresowanej, byłam  gotowa założyć  się o moje ulubione botki od 

Gucciego, że cały czas uważnie nasłuchuje.

- Nie wiem. Może. Wiem tylko, że Greenway był nieostrożny, jeśli chodzi o kobiety.

- Mówiłaś o tym policji?

Wzdrygnęłam się na wspomnienie kpiącego tonu Ramireza.

- Jeśli o nich chodzi, sprawa jest już zamknięta.

- Biedy pan Howe. - Althea utkwiła wzrok w brązowoczerwonej wykładzinie, a jej 

oczy zaszkliły się za okularami grubości denka od butelki. Miałam wrażenie, że poza mną jest 

jedyną osobą na tej planecie, która wierzy, iż Richard nie byłby zdolny kogoś zastrzelić. 

Zapamiętałam sobie, żeby zabrać ją do Fernando's na strzyżenie i koloryzację, jak już będzie 

po wszystkim.

- Nie martw się - powiedziałam, zaskakując nawet samą siebie. - Ja wiem, że on tego 

nie zrobił. I w taki czy inny sposób w końcu tego dowiedziemy. - Uśmiechnęłam się, chcąc 

dodać jej otuchy.

Kiwnęła głową, pociągając nosem.

- Dopilnuję, żeby pan Chesterton załatwił ci widzenie z Richardem. Może uda się już 

jutro. Pasuje ci?

Skinęłam   głową   i   podziękowałam   jej,   choć   perspektywa   zobaczenia   Richarda   w 

więziennym stroju sprawiła, że zebrało mi się na mdłości. Zjeżdżając windą, a potem idąc do 

dżipa,   powtarzałam   sobie,   że   Chesterton   robi   wszystko,   co   w   jego   mocy,   aby   uwolnić 

Richarda. Powinno mnie to uspokoić, a tymczasem jedyne, co odczuwałam, to przytłaczająca 

presja. Wiedziałam, że jeśli wkrótce nie znajdę mordercy Greenwaya, Richarda czeka proces 

o zabójstwo. Miałam ogromną nadzieję, że Carol Carter była właścicielką broni kaliber 22, bo 

kończyły mi się pomysły.

Dokładnie  o  szesnastej   dwie  skręciłam  w  przecznicę   między  Fair  -  fax   i  LaBreą, 

szukając na Hollywood Boulevard miejsca do zaparkowania, które nie byłoby niedorzecznie 

background image

daleko od Agencji Platta. Za trzecim okrążeniem poszczęściło mi się i zaparkowałam między 

pralnią chemiczną a sklepem z pamiątkami.  Po opłaceniu postoju i założeniu blokady na 

kierownicę skręciłam za róg i weszłam do białego budynku, w którym mieściła się agencja. Z 

ulgą   stwierdziłam,   że   w   biurze   jest   klimatyzacja.   Przyjrzałam   się   wystrojowi.   Recepcję 

urządzono w stylu  vintage, przywołującym  na myśl  czasy świetności Doris Day i Rocka 

Hudsona (duże plastikowe kwiaty na ścianach, prostokątna sofa i krzesła, oliwkowe dywaniki 

w geometryczne wzory na błyszczącym parkiecie). Nostalgiczny klimat potęgowały osoby 

znajdujące się w recepcji, kręciło się tu co najmniej pół tuzina sobowtórów Marilyn Monroe. 

Zamrugałam oczami.  Była  tu zarówno Marilyn ze  Słomianego  wdowca,  jak i Marilyn w 

wydaniu Happy Birthday, Mr. President. Matko. Jakie stężenie tlenionych włosów.

Pod jedną ze ścian stały dwa składane stoliki. Na jednym leżał stos zdjęć twarzy, na 

drugim ustawiono dzbanek z kawą, styropianowe kubki i pączki. Pośrodku pomieszczenia 

znajdował   się   półkolisty   pulpit   recepcjonistki.   Siedziała   za   nim   ciemnowłosa   kobieta   w 

szylkretowych okularach, a jej znudzona mina sugerowała, że nie jest zachwycona pracą w 

niedzielę.

- Przepraszam? - powiedziałam, wymijając stado platynowych seksbomb.

Uniosła głowę.

- Przyszłaś na casting? - zapytała z lekkim nowojorskim akcentem.

- Ja? Nie. Przyszłam zobaczyć się z Carol Carter. Zdaje się, że jest waszą klientką.

- Owszem - przyznała recepcjonistka. - Ale jej tu nie ma.

- Może mogłabym dostać jej numer telefonu?

- Chwileczkę. - Recepcjonistka nakazała mi gestem, żebym zaczekała, kiedy do jej 

pulpitu przepchnęła się Marilyn w różowym sweterku i czółenkach.

- Przyszłam... - zaczęła zadyszana blondynka. Znudzona recepcjonistka przerwała jej.

- Tak, tak, wiem. Nowa produkcja Lifetime Telewision. Wpisz się na listę, tam na 

stoliku. I zostaw zdjęcie. - Pokręciła głową, patrząc za oddalającą się Marilyn,  po czym 

mruknęła coś o dużej podwyżce.

Z powrotem skupiła uwagę na mnie.

- Przepraszam, możesz przypomnieć, kim jesteś?

Wzięłam   głęboki   oddech,   przygotowując   się   do   wygłoszenia   przemowy,   którą 

ćwiczyłam przez całą drogę w samochodzie.

- Reprezentuję Springer Productions. Widzieliśmy zdjęcia Carol Carter i sądzimy, że 

będzie się idealnie nadawać do naszego nowego filmu. Chcemy się z nią skontaktować.

- Przykro mi - powiedziała recepcjonistka. - Ale Carol Carter jest obecnie w Toronto. 

background image

Nagrywa odcinek pilotażowy dla Foksa.

- W Kanadzie? Od jak dawna tam jest?

- Od zeszłej środy.

Starałam się nie okazać, jak bardzo jestem zawiedziona. Jeśli Carol Carter od tygodnia 

przebywała poza krajem, to raczej nie mogła przestrzelić Greenwayowi głowy. Zaczynałam 

się obawiać, że mam równie małe szanse na rozwiązanie tej zagadki jak na znalezienie kwiatu 

paproci.

- Może   umówić   was   na   spotkanie   w   tygodniu?   -   zaproponowała   recepcjonistka, 

rzucając okiem na kolejną Marilyn, która weszła do agencji.

- Nie, nie trzeba. Odezwiemy się.

- Przepraszam - powiedziała nowa Marilyn, stając tuż obok mnie w półbutach a la lata 

pięćdziesiąte,   dopasowanej   zwężonej   spódnicy   i   różowej   bluzce   w   grochy,   jakieś   dwa 

rozmiary za małej. - Przyszłam na casting do Goodbye, Norma Jean i... - Spojrzała na mnie i 

urwała.

Zabrało mi chwilę, nim zrozumiałam dlaczego. Spojrzałam w jej duże niebieskie oczy, 

a potem na duże, okrągłe implanty i nagle do mnie dotarło. Bunny.

- To ty! - wykrzyknęła, wskazując na mnie. - Co ty tutaj robisz?

- Eee... - Tak mnie zaskoczyła, że na chwilę zaniemówiłam. - Nie wiem dlaczego, ale 

zerknęłam na recepcjonistkę, która nagle się ożywiła. Zdaje się, że jej dzień w końcu nabrał 

kolorów.

Bunny oparła dłonie na biodrach.

- Wczoraj   cały   dzień   siedziałam   w   studiu   i   czekałam   na   twojego   fotografa,   który 

oczywiście się nie pojawił.

- Hm.  Coś   takiego.  - Chciałam  wycofać  się  do  wyjścia,   ale  Bunny i  jej   ogromne 

implanty zablokowały mi drogę.

- Wiesz, co myślę? - zapytała.

Pokręciłam głową, wypatrując wśród morza blondynek jakiejś drogi ucieczki.

- Myślę, że tak naprawdę wcale nie jesteś dziennikarką.

- Dziennikarką? - Trochę mniej znudzona recepcjonistka zmrużyła oczy. - Mówiłaś, że 

jesteś ze Springer Productions?

- Eee...   -   Patrzyłam   to   na   Marilyn,   to   na   recepcjonistkę.   Dlaczego   moja   komórka 

zawsze milczy w takich sytuacjach? To była wprost wymarzona chwila na telefon od mamy w 

sprawie   jakiejś   ślubnej   awarii   lub   od   Dany,   potrzebującej   pocieszenia   po   rozstaniu. 

Spojrzałam w dół na torebkę. Cisza. Cholera.

background image

- Okay,   powiem   prawdę   -   odezwałam   się   w   końcu,   łamiąc   się   pod   przenikliwym 

spojrzeniem   dwóch   par   groźnych   oczu.   -   Próbuję   rozwiązać   sprawę   zabójstwa   Devona 

Greenwaya. A z tego co wiem, obie, to znaczy ty - wskazałam na Bunny - i Carol Carter 

spotykałyście się z nim.

- No i co z tego? - odparła Bunny. - Devon spotykał się z wieloma kobietami.

- Co znaczy, że wiele osób mogło mieć powody, by chcieć jego śmierci.

Bunny patrzyła na mnie, mrużąc oczy.

- Myślisz, że zabiłam Devona? Wzruszyłam ramionami.

- To lepsze od  Gotowych  na wszystko!  -  Recepcjonistka  się rozpromieniła.  Kiedy 

weszły dwie kolejne Marilyn, od razu skierowała je do stolika pod ścianą. Jej oczy jaśniały 

bardziej od napisu Hollywood.

- Devon może i był dupkiem - przyznała Bunny - ale nie wrobisz mnie w morderstwo. 

Poza tym zdaje się, że aresztowali już jego prawnika?

Wzdrygnęłam się.

- Aresztowali. Ale policja nadal prowadzi dochodzenie.

Bunny ciągle trzymała ręce na biodrach, wypinając na mnie implanty. Bałam się, że 

jeszcze chwila i wystrzelą guziki jej bluzki.

- Jesteś z policji? Przygryzłam wargę.

- Nie.

- W takim razie nie muszę odpowiadać na twoje pytania.

- Ma   rację   -   powiedziała   recepcjonistka.   -   Oglądam  Prawo   i   porządek.  Nie   musi 

odpowiadać na twoje pytania.

- A tak w ogóle - ciągnęła Bunny, zbliżając się do mnie - myślę, że już czas, żebyś ty 

odpowiedziała na kilka pytań. Kim naprawdę jesteś?

- Ja? Eee... - Byłam przyparta do muru.

Zmuszona szybko coś wymyślić, sięgnęłam do torebki i otworzyłam klapkę motoroli.

- Sorry, muszę to odebrać. - Udałam, że wciskam guzik i przyłożyłam telefon do ucha. 

- Tak? - powiedziałam w ciszę.

- Nie słyszałam dzwonka - powiedziała usłużnie recepcjonistka. Bunny założyła ręce 

pod biustem.

- Ja też nie.

„Wibracje”, wyjaśniłam bezgłośnie, cały czas potakując i wydając dźwięki świadczące 

o aktywnym słuchaniu.

- Aha... aha... tak... jasne...

background image

Nigdy   się   nie   dowiem,   czy   moje   umiejętności   aktorskie   były   wystarczająco 

przekonujące, bo właśnie w tym momencie mój telefon rozbrzmiał dźwiękami uwertury do 

opery Wilhelm Tell.

Bunny uśmiechnęła się złośliwie.

- Chyba dzwoni twój telefon.

Cholera. Chyba jednak nie nadawałam się do tej roboty.

- Okay, muszę lecieć. - Rzuciłam się do ucieczki. Wypadłam za drzwi i pognałam 

ulicą, cały czas trzymając  w ręce  dzwoniący telefon. Dopiero kiedy dotarłam do dżipa i 

zamknęłam   się   od   środka   na   wypadek   ataku   rozwścieczonej   Marilyn   Monroe,   mogłam 

odebrać.

- Halo? - wydusiłam z trudem, bo sprint, jaki właśnie odbyłam, sprawił, że ziajałam 

niczym golden retriever.

- Hej,   to   ja   -   usłyszałam   głos   Dany.  -   Słuchaj,   właśnie   przypomniałam   sobie   coś 

odnośnie do Carol Carter.

- Co?

- Jest teraz na zdjęciach w Kanadzie.

Moja przyjaciółka ma doskonałe wyczucie czasu.

- Tak, właśnie się tego dowiedziałam.

- Och. Wybacz. Słuchaj, jutro mam casting i zastanawiałam się, czy nie mogłabym 

wpaść do ciebie z rana i pożyczyć jakiegoś ciucha. Potrzebuję czegoś a la lata sześćdziesiąte. 

Kręcą nową wersję  The Mod Squad  czy czegoś podobnego, a ja nie mam nic, co by się 

nadawało.

- Jasne. Mi szafa es su szafa.

- Dzięki.   Och,   dzwoni   Sasza,   muszę   kończyć.   -   Dana   się   rozłączyła.   Zamknęłam 

klapkę i odczekałam chwilę, by uspokoił mi się oddech, po czym wróciłam na dziesiątkę, 

kierując się do Santa Monica. Mój dzień był jedną wielką katastrofą. Nie byłam ani o krok 

bliżej   rozwiązania   zagadki   morderstwa   Greenwaya.   Wkurzyłam   tylko   gwiazdę   porno   i 

przekonałam   się,   że   obrońca   Richarda   jest   wstrętnym   szowinistą.   Nie   mogłam   nawet   z 

pełnym przekonaniem skreślić Carol Carter z listy wściekłych byłych dziewczyn. Owszem, 

miała   alibi,   ale   przecież   mogła   wynająć   kogoś,   żeby   sprzątnął   Greenwaya.   Wiem, 

wymyślałam, ale byłam zdesperowana.

W drodze do domu wstąpiłam do sklepu po mrożoną pizzę i kolejną dwulitrową colę. 

Jakimś cudem w moim wózku znalazło się także opakowanie pączków i pudełko Chunky 

Monkey. Nie walczyłam z tym. Doszłam do wniosku, że po porażce, jaką okazała się wizyta 

background image

w Agencji Platta, terapia kaloriami dobrze mi zrobi.

Było ciemno, kiedy dotarłam do domu. Sama nie wiedziałam, czy czuję ulgę, czy 

zawód, nie widząc na ulicy SUV - a Ramireza. Choć nie byłam zachwycona naszą ostatnią 

kłótnią, było to już lepsze niż cisza, która na mnie czekała.

Otworzyłam drzwi i włączyłam światło. Nagle o coś się potknęłam.

- Co jest, do...? - Spojrzałam na podłogę. Leżał tam zniszczony test ciążowy.

Niech to szlag. To od tego wszystko się zaczęło. Nie dość, że mój chyba już były 

chłopak siedział w areszcie, seksowny detektyw nachodził mnie, kiedy przyszła mu na to 

ochota,   a   Barbie   zabójca   szalała   na   wolności,   strzelając   do   ludzi,   musiałam   się   jeszcze 

borykać z cholernym testem ciążowym!

Co gorsza, cały czas nie byłam pewna, jaki mam do tego stosunek. To znaczy do 

dziecka.   Chyba   chciałam   je   mieć.   Kiedyś   tam.   Kto   nie   lubi   dzieci?   Są   takie   słodkie, 

mięciutkie i przytulaśne. Byłabym potworem, gdybym nie chciała mieć dziecka.

Tak, jakaś część mnie naprawdę go pragnęła. Kiedy o tym myślałam, ogarniało mnie 

przyjemne ciepło i chciałam być nową Florence Henderson [Florence Henderson (ur. 1934) - 

amerykańska   aktorka   telewizyjna;   odtwarzana   przez   nią   w   latach   siedemdziesiątych   XX 

wieku postać Carol Brady z serialu  Grunt to rodzinka  jest archetypem amerykańskiej pani 

domu (przyp. red.)]. Co było jednocześnie trochę przerażające. Florence miała kochającego 

męża, dom na przedmieściach i gosposię. Ja nie miałam żadnej z tych rzeczy. Nie byłam 

pewna, czy jestem gotowa na założenie rodziny. A w każdym razie nie teraz, nie sama.

Nie wiedzieć czemu, nagle przypomniała mi się rodzina Ramireza. Duże podwórko 

pełne   roześmianych   dzieci.   Łagodna,   uśmiechnięta   twarz   mamy.   Sponiewierana  pinata 

zwisająca   z   gałęzi.   Ramirez   w   spodniach   polepionych   przez   małe   rączki,   trzymający   na 

kolanach małą bratanicę. Unoszący się w powietrzu zapach empanadas i ciasteczek z cukrową 

posypką. Muzyka. Tańce. Ciało Ramireza ocierające się w tańcu o moje...

Jęknęłam.   Podniosłam   test   ciążowy   i   wyrzuciłam   do   kosza   pod   zlewem.   No. 

Przynajmniej jedną rzecz mam z głowy.

Zastanawiałam  się właśnie, czy powinnam wynieść śmieci do kontenera na tyłach 

budynku, kiedy zadzwonił telefon.

- Halo? - powiedziałam.

Nikt się nie odezwał, ale słyszałam w słuchawce oddech.

- Halo?   -   powtórzyłam,   wyobrażając   sobie,   że   to   Richard   próbuje   się   ze   mną 

skontaktować, czując na karku oddechy gwałcicieli i morderców.

Tyle że głos, który usłyszałam nie należał do Richarda. Był to głos kobiety.

background image

- Greenway dostał to, na co zasłużył. Odpuść sobie tę sprawę. Albo następna kulka 

będzie dla ciebie.

background image

ROZDZIAŁ 18

Stałam jak sparaliżowana, ze słuchawką przyklejoną do ucha, choć połączenie zostało 

już przerwane. Boże. Czy to była Bunny? Andi? Kobieta od stringów? Nie wiedziałam. Głos 

był przytłumiony. Ale zdecydowanie należał do kobiety. Wkurzonej kobiety.

Zadrżałam   i   szybko   odłożyłam   słuchawkę,   jakby   owa   tajemnicza   kobieta   mogła 

zastrzelić mnie przez telefon. Jeśli potrzebowałam potwierdzenia, że Richard jest niewinny, to 

właśnie je uzyskałam.

Skąd ona miała mój numer? I skąd w ogóle wiedziała, kim jestem? Czy wiedziała też, 

gdzie mieszkam?

Pognałam   do   drzwi,   żeby   sprawdzić,   czy   są   zamknięte.   Były.   Dla   pewności 

otworzyłam je i jeszcze raz zamknęłam. Potem sprawdziłam okna i zaciągnęłam żaluzje. W 

odruchu paniki chciałam schować się pod materacem, ale zamiast tego szybko sprawdziłam 

szafę, przypominając sobie, jak sama siedziałam w szafie u Richarda. Z ulgą stwierdziłam, że 

nikt nie ukrywa się wśród moich swetrów.

Po ponownym sprawdzeniu zamka przy drzwiach usiadłam na materacu i włączyłam 

telewizor - naprawdę głośno - żeby wypełnić złowrogą ciszę powtórkami Kronik Seinfelda. 

Jednak zupełnie nie zwracałam uwagi na Jerry'ego. Nasłuchiwałam odgłosów dochodzących z 

zewnątrz.   Takich,   które   mogłyby   towarzyszyć   skradaniu   się   szalonej,   owładniętej   żądzą 

zemsty blondynki w stringach i szpilkach. Ściszyłam telewizor, żeby lepiej słyszeć.

Naprawdę zaczynałam wariować.

Potrzebowałam broni. Czegoś, na wypadek gdyby Barbie Morderczyni próbowała się 

do mnie włamać w nocy. Jakiegoś ostrego noża czy klucza francuskiego. Niestety, ponieważ 

nie gotowałam ani nie naprawiałam gaźników, nie miałam żadnej z tych rzeczy. Błądziłam 

wzrokiem po pokoju, szukając czegoś wystarczająco ciężkiego, by móc walnąć Barbie w łeb. 

Porwałam   z   szafy  zakurzonego   thighmastera   ([highmaster   -  lekki   podręczny   przyrząd   do 

ćwiczenia mięśni nóg (przyp. red.)] i wskoczyłam z powrotem na materac.

Kicha. Wcale nie czułam się bezpieczniej.

Niechętnie wyjęłam z torebki wizytówkę Ramireza. Przez chwilę wpatrywałam się w 

nią. Najrozsądniej było zadzwonić po gliniarza, prawda?

W końcu przed chwilą grożono mi śmiercią. Właśnie takimi sprawami zajmują się 

policjanci. Reagowała na podobne zgłoszenia.

Tyle że po naszej porannej kłótni zupełnie nie uśmiechało mi się zrobienie pierwszego 

kroku. Nie chciałam, żeby Ramirez pomyślał, że użyłam tego telefonu jako wymówki, by do 

background image

niego zadzwonić. Bałam się, że dzwoniąc do niego pierwsza, wyjdę na cieniaskę.

Przygryzłam wargę, zastanawiając się, co jest gorsze: wyjść na cieniaskę czy paść 

ofiarą Barbie. Złapałam telefon i wybrałam numer. Jednak po pierwszym sygnale stchórzyłam 

i się rozłączyłam. Cholera. Byłam cieniaską.

Telefon zadzwonił w mojej dłoni, a ja podskoczyłam chyba metr w górę. Trzęsącymi 

się palcami wcisnęłam guzik.

- Halo? - Modliłam się w duchu, żeby to był telemarketer.

- Maddie?

Pobożne życzenie. Dzwonił Ramirez.

- Och, cześć.

- Dzwoniłaś do mnie? Przed chwilą wyświetlił mi się twój numer. Szlag by trafił te 

nowoczesne wynalazki.

- Och, eee, powiedzmy.

- Co znaczy „powiedzmy”?

- Okay. Dzwoniłam, ale się rozłączyłam. Zadowolony?

Przez chwilę milczał. Spodziewałam się, że zaraz wybuchnie śmiechem, ale w jego 

głosie usłyszałam niepokój.

- Co się dzieje? Nic ci nie jest?

Cholera. Byłam zła, że zachowuję się jak nastolatka, podczas gdy on jest zatroskany i 

przejęty. Maddie, jesteś naprawdę porąbana, dziewczyno.

- Nie. Wszystko w porządku. Po prostu odebrałam niepokojący telefon.

Znowu zamilkł.

- Opowiedz mi o tym.

Opowiedziałam. Nie trwało to długo. Telefon był krótki, choć pozostawił po sobie 

niezatarte wrażenie. Kiedy skończyłam, znowu zapadła cisza.

- Chcesz, żebym przyjechał? - zapytał po chwili Ramirez.

Jasne, że tak. I wcale nie myślałam o seksie. No może trochę. Już sama myśl o Złym 

Glinie z wielką, groźną spluwą, stojącym na straży moich drzwi sprawiała, że czułam się 

bezpieczniej. Z drugiej strony dzwonienie do Ramireza, a potem odkładanie słuchawki było 

bardzo   dziewczyńskie.   Proszenie   go,   by   przyjechał   na   noc,   bo   dzwoniła   do   mnie   jakaś 

kobieta, byłoby jeszcze bardziej dziewczyńskie. Tak więc, choć wszystko we mnie krzyczało: 

„Tak, przyjedź, weź ze sobą spluwę i wskocz do mojego łóżka”, wykrzesałam z siebie resztki 

dumy.

- Nie, dzięki. Mam thighmastera. Wszystko w porządku. Naprawdę. Słyszałam, jak 

background image

westchnął. Zdaje się, że nie uwierzył w moje zapewnienia.

W końcu powiedział:

- Masz mój numer, tak?

- Tak.

- Ustaw go na szybkie wybieranie. - I się rozłączył.

Zrobiłam, jak kazał. Potem w towarzystwie thighmastera ja i moja duma spędziłyśmy 

długą, wyczerpującą  noc, na zmianę  czuwając  i śniąc sny o lalkach mordercach  i nagim 

Ramirezie. Chyba mam kompletnie spaczoną podświadomość.

Następnego ranka obudziłam się wcześnie i natychmiast sprawdziłam, czy wszystkie 

drzwi i okna nadal są zamknięte. Były. Powinnam poczuć się lepiej, ale to tylko spotęgowało 

moją paranoję. Odpuściłam sobie prysznic (przypomniała mi się słynna scena z Janet Leigh w 

Psychozie), wypiłam dwie filiżanki kawy i szybko się ubrałam.

Sprawdziłam   wiadomości   na   automatycznej   sekretarce.   Dzwoniła   Althea,   żeby 

poinformować, że widzenia odbywają się między drugą a czwartą i że wpisała mnie na listę, 

abym mogła się zobaczyć z Richardem. Podziękowałam w duchu za to, że choć jedna osoba 

jest po mojej stronie.

Druga wiadomość była od Dany. Zmieniła zdanie i nie chciała już pożyczać ciuchów. 

Potrzebowała za to nowych butów. Pytała, czy chcę z nią pojechać na zakupy.

Z jednej strony wydawało się to dość frywolne - robić zakupy, kiedy moje życie jest w 

rozsypce. Z drugiej strony nowa para butów zawsze pozwalała mi odzyskać jasność myśli...

Szybko oddzwoniłam do Dany i powiedziałam, że spotkamy się w Neimanie Markusie 

za pół godziny.

Dom   towarowy   Neiman   Marcus   znajduje   się   w   Beverly   Hills,   zaledwie   trzy 

przecznice od sławnego Miracle Mile przy Wilshire, gdzie pełno jest muzeów, restauracji i, 

co najważniejsze, firmowych butików, kuszących ograniczone finansowo maniaczki mody 

takie jak ja. Zostawiłam samochód na parkingu wielopoziomowym i odszukałam Danę w 

dziale z butami. Siedziała obok sterty botków.

- Spóźniłaś się - powiedziała. Dlaczego ludzie ciągle mi to wypominali?

- Przepraszam. To była długa noc.

- Ooo... z twoim detektywem?

- Nie! - Dzięki mojej głupiej dumie. - On wcale nie jest moim detektywem. Jest po 

prostu detektywem. - Który pojawia się w moich snach. Nago. Rety.

- Szkoda. Bo... - W oczach Dany pojawił się szelmowski błysk, który, jak wiedziałam 

po latach przyjaźni, wiązał się z przygodnie poznanymi facetami. - Zapytaj mnie o moją noc z 

background image

Saszą. - Poruszyła brwiami.

- Będziesz zła, jeśli powiem, że wolałabym nie?

- Było cudownie! Maddie, ten facet jest jak maszyna. - Uniosła cztery palce. - Cztery 

razy. Cztery oddzielne orgazmy jednej nocy. Możesz uwierzyć?

Ze wstydem przyznałam, że z trudem.

- Mówię ci, on jest jak króliczek Energizera. Jest nienasycony, jest...

- Okay, rozumiem.

- A najlepsze jest to... - Nachyliła się do mnie, zniżając głos. - Że ma przyjaciela. 

Miszę. - Puściła do mnie oko. - Co powiesz na podwójną randkę dziś wieczorem?

Przyznaję, że perspektywa bliższej znajomości z króliczkiem Energizera była kusząca.

- Ostatnią rzeczą, jakiej teraz potrzebuję, jest inny facet. Dana przechyliła głowę.

- Nie mówiłaś przypadkiem, że Richard jest żonaty? I że siedzi w areszcie?

- Możemy o tym teraz nie rozmawiać? Wzruszyła ramionami.

- Jak chcesz. Ale dobrze to przemyśl. - Ponownie uniosła cztery palce. Przewróciłam 

oczami, szybko zmieniając temat.

- To Prada?

- Aha. Podobają ci się? - Dana poruszyła palcami w jasnobrązowych kozaczkach z 

cielęcej skórki.

- Czy mi się podobają? Są boskie. Stać cię na Pradę? - zapytałam.

- Chciałabym. Ale przymierzenie nic nie kosztuje.

Jakby na komendę  z  zaplecza wyszedł  sprzedawca,  niosąc  trzy kolejne pudełka  z 

butami. Postawił je obok Dany.

- Dziękuję, Davidzie - powiedziała, odczytując jego imię z plakietki. - Jesteś cudowny. 

- Posłała mu swój najszerszy, najbardziej zalotny uśmiech. - Mógłbyś sprawdzić, czy macie 

takie - wskazała na szpilki od Gucciego - w czarnym kolorze?

- Nie ma problemu - powiedział, po czym spojrzał pytająco na mnie.

- Eee, ja, eee... - Patrzyłam to na kozaczki od Prady, to na Davi - da. A co tam. - 

Sprawdź jeszcze, czy macie takie w rozmiarze trzydzieści osiem.

Dwadzieścia minut później sprzeczałam się sama ze sobą, czy istnieje cień szansy, 

żebym mogła sobie pozwolić na Pradę. Może gdybym sprzedała samochód i nie jadła przez 

pół roku, mogłabym je kupić. Przyglądając się swojemu odbiciu w lustrze, byłam prawie 

zdecydowana. Miękka, jasnobrązowa skórka otulała moje nogi niczym jedwab, a podeszwy 

były   tak   idealnie   wyprofilowane,   że   czułam   się,   jakbym   chodziła   po   chmurach.   Nie 

wspominając   już   o   tym,   że   dzięki   ponadsiedmiocentymetrowym   obcasom   moje   łydki 

background image

wyglądały   prawie   jak   u   Dany.   Drobniutki,   precyzyjny   ścieg,   doskonała   sylwetka   i   mały 

błyszczący dzyndzelek suwaka z logo Prady. Panie i panowie, właśnie tak powinny wyglądać 

buty. Obróciłam się przed lustrem i westchnęłam.

Niestety, kiedy obliczyłam, ile dziecięcych bucików musiałabym zaprojektować, żeby 

pozwolić sobie na tę jedną parę, poddałam się. Wynik był porażający. Niechętnie włożyłam z 

powrotem swoje  szmaragdowe  czółenka z  odkrytą  piętą. Opuściłyśmy  królestwo Prady z 

białymi  kozaczkami  tancerki go - go dla Dany.  Była  to jej własna interpretacja  stylu  lat 

sześćdziesiątych.

Powędrowałyśmy w dół ulicy do Leon's, gdzie zamówiłam frytki z chili i dodatkowym 

serem,   zaś   Dana   wciągnęła   niskokaloryczną   pitę   z   ogórkiem   i   kiełkami.   Wtedy 

opowiedziałam jej o telefonie, jaki odebrałam poprzedniego dnia wieczorem.

Kiedy skończyłam, Dana z zamyśloną miną przeżuwała kiełki.

- Jak myślisz, kto to był?

- Nie wiem. Może Bunny. Była nieźle wkurzona, kiedy wpadłam na nią w agencji 

Charliego Platta.

- Aha. - Potakując, Dana włożyła do ust ogórek.

- Albo Andi. Odniosłam wrażenie, że jest zdolna do tego typu akcji.

- Zastanawiam   się   -   powiedziała   Dana,   oblizując   palce   -   czemu   nie   bierzesz   pod 

uwagę żony?

- Celii? - zapytałam. - Ona nie żyje.

- Nie, mówię o żonie Richarda. Znieruchomiałam z frytką uniesioną do ust.

- Zdaje się, że miałyśmy nie rozmawiać o jego stanie cywilnym.

- Przepraszam, przepraszam - powiedziała, wymachując serwetką. - Ale po prostu... - 

Urwała, przygryzając wargę.

Poddałam się.

- Mów. O co chodzi z żoną Richarda?

- Cały czas trzymamy się teorii, że morderca ma związek z niewiernością Greenwaya. 

A co z niewiernością Richarda?

Wzdrygnęłam się.

- Mów dalej.

- Może jego żona dowiedziała się o tobie i jej odbiło. Może wykorzystała Greenwaya, 

żeby wrobić Richarda? Posłanie niewiernego mężulka do celi śmierci to niezła zemsta.

Włożyłam frytkę do ust, zastanawiając się nad teorią Dany. Musiałam przyznać, że 

bardzo mi się spodobała.

background image

- Jeśli   planowała   rozwód,   to   dwadzieścia   milionów   byłoby   idealnym   prezentem 

pożegnalnym. A będąc żoną Richarda, miała dostęp do jego dokumentów.

- Dokładnie. Czasami kobietom nieźle odwala, kiedy się dowiadują, że są zdradzane.

Mnie nie musiała tego mówić. Dana wzruszyła ramionami.

- W każdym razie nie zaszkodzi wziąć tego pod uwagę.

Miała rację. Pytanie brzmiało, czy Kopciuszek rzeczywiście była zdolna zabić z zimną 

krwią dwoje ludzi, żeby odegrać się na Richardzie? Wzdrygnęłam się. Zawsze uważałam, że 

te disnejowskie postacie są jakieś podejrzane.

- Okay - powiedziała Dana, zgniatając serwetkę - było fajnie, ale za dwadzieścia minut 

muszę być w Hollywood. - Uniosła swoje kozaczki tancerki go - go. - Życz mi powodzenia.

- Połamania nóg - powiedziałam, a ona posłała mi buziaka i wyszła. Patrzyłam, jak 

idzie   w   dół   Wilshire   i   znika   za   rogiem,   wracając   po   samochód.   Ciągle   przetrawiałam 

najnowszą teorię z Kopciuszkiem w roli głównej. Rozmiękłą frytką nabrałam resztkę chili i 

włożyłam do ust. Muszę przyznać, że im dłużej o tym myślałam, tym bardziej chciałam, żeby 

to Kopciuszek okazała się morderczynią. Dlaczego nie? Ramirez powiedział, że to ona jest 

właścicielką broni. Jeśli tak, to na pewno umiała się nią posługiwać. Blond włosy w pokoju 

Greenwaya też mogły należeć do niej. Kto wie, może Kopciuszek miała nawet romans z 

Greenwayem? W końcu co tak naprawdę o niej wiedziałam? Niewiele. Tylko tyle, że jeździ 

nowiutkim roadsterem.

I że jest żoną Richarda. Suka.

Spojrzałam na zegarek. Druga dziesięć. Dziesięć minut temu zaczęła się w areszcie 

pora   widzeń.   Najwyższy   czas,   żeby   wyciągnąć   z   Richarda   parę   odpowiedzi.   Szybko 

wyrzuciłam pozostałości po moim kalorycznym lunchu i wróciłam do dżipa.

Budynek aresztu okręgu Los Angeles wygląda jak podobne obiekty w filmach. To 

ciąg   posępnych   betonowych   brył,   pomalowanych   na   kolor   ciemnopomarańczowy   pewnie 

gdzieś   w   latach   siedemdziesiątych.   W   środku   jest   niewiele   lepiej:   migoczą   jarzeniówki, 

wszędzie unosi się zapach detergentów i dymu papierosowego. No i jeszcze napięcie i ludzie, 

którzy nie patrzą ci w oczy.

Musiałam zgodzić się na rewizję torebki, z której usunięto wszystko,  co mogłoby 

posłużyć   jako   broń   (mój   pilnik   do   paznokci   został   uznany   za   niebezpieczny),   a   potem 

zostałam dwukrotnie obmacana przez kobietę, która wyglądała jak John Goodman. W końcu 

skierowano mnie do pomieszczenia przypominającego salę gimnastyczną, pełnego stolików, 

przy   których   zapłakane   kobiety   siedziały   naprzeciwko   mężczyzn   w   pomarańczowych 

kombinezonach. Jak na moje oko, wszystkim przydałaby się porządna kąpiel z dużą ilością 

background image

mydła antybakteryjnego.

Obecność stojących  pod ścianami  strażników o kamiennych  twarzach  trochę mnie 

uspokoiła,  zajęłam  więc   miejsce  przy  stoliku  w   pobliżu   drzwi.  Pięć   minut  później  przez 

samozamykające się drzwi na drugim końcu sali wprowadzono Richarda. Prawie zrobiło mi 

się go szkoda, kiedy usiadł naprzeciwko mnie. Miał podkrążone oczy, jakby w ogóle nie spał. 

Brodę porastała mu jasna szczecina, z tym że wcale nie przypominał faceta z reklamówki 

maszynek do golenia. Jeśli już, to Nicka Nolte z policyjnej fotografii.

- Dziękuję, że przyszłaś - powiedział. Skinęłam głową, niepewna co powiedzieć.

- Chesterton mówił ci, że nie wypuszczą mnie za kaucją? Ponownie skinęłam.

- Przykro mi.

- Mnie też. - Rozejrzał się, jakby ciągle nie mógł uwierzyć, że tu trafił.

Przyznaję, że mnie samej ciężko było w to uwierzyć. Wzięłam się jednak w garść, 

przypominając sobie, po co przyszłam.

- Richard,   musimy   porozmawiać   o   twojej   żonie.   Wpatrywał   się   w   swoje   dłonie, 

unikając kontaktu wzrokowego.

- Przepraszam, że ci o niej nie powiedziałem, Maddie. Nie chciałem cię skrzywdzić.

- Nigdy nie zamierzałeś mi o niej powiedzieć, prawda?

- Nie. Słuchaj... jesteśmy w separacji. - Westchnął, nadal nie podnosząc oczu. - Ja 

mieszkam   tutaj,   ona   w   Orange   County.  Nie   wniosłem   jeszcze   sprawy  o   rozwód,   bo   nie 

chciałem, żeby jej prawnik węszył teraz w moich aktywach.

Przygryzłam wargę. Nie byłam pewna, czy mu wierzę.

- A co z roadsterem?

- Boże, skąd o tym... - Urwał, w końcu unosząc wzrok. Pokręcił głową i przeczesał 

ręką sterczące włosy. Zdaje się, że żel do włosów nie znajdował się na wyposażeniu celi. - 

Kupiłem   Amy   samochód,   żeby   ją   trochę   udobruchać.   Ona   już   chciała   składać   pozew 

rozwodowy, a ja nie mogłem ryzykować. Jej prawnik zażądałby wglądu w moje rachunki, 

wytropiłby każdego centa, jaki przeszedł przez moje ręce. Biorąc pod uwagę moje interesy z 

Greenwayem... cóż, nie uważałem, żeby to był dobry pomysł.

- Czyli chodzi jej o twoje pieniądze? - Teoria z Kopciuszkiem wyglądała coraz lepiej.

- Nie. Amy nie jest taka. Nie chodzi jej o pieniądze. Tak, jasne.

Richard pokręcił głową.

- Roadster był moim pomysłem.

- Richard, czy Amy wiedziała, że się ze mną spotykasz? Zmieszany, odwrócił wzrok, 

unikając mojego spojrzenia.

background image

- Nie. Nie powiedziałem jej.

Co nie znaczy, że nie dowiedziała się tego sama. I wpadła w szał. Byłam ciekawa, co 

Richard   myślałby   o   Kopciuszku,   gdyby   okazało   się,   że   jest   morderczynią.   Czy   wtedy 

wniósłby sprawę o rozwód? Odebrał roadstera? Szczerze mówiąc, trochę niepokoił mnie fakt, 

że jej broni, choć jak sam przyznał, byli w separacji. I co to za brednie, że Kopciuszkowi nie 

chodzi o pieniądze? Wszystkim chodzi o pieniądze.

Chciałam go wymaglować,  wypytać  o każdy szczegół dotyczący jego potencjalnie 

niebezpiecznej dla otoczenia żony. Postanowiłam trzymać emocje na wodzy, skupiając się na 

faktach. Zamierzałam ją pogrążyć. Jednak im dłużej myślałam o idealnym Kopciuszku i jej 

roadsterze,   tym   większa   ogarniała   mnie   niepewność.   Może   to   przez   moje   rozregulowane 

hormony,   ale   zamiast   rzucić:   „Myślisz,   że   twoja   żona   jest   zdolna   do   popełnienia 

morderstwa?”, zapytałam:

- Ciągle ją kochasz? - Przygryzłam wargę, próbując nie okazać, ile znaczy dla mnie 

jego odpowiedź.

- Nie. Boże, nie. Naprawdę myślisz, że zrobiłbym ci coś takiego, Maddie? - Zajrzał mi 

głęboko w oczy, jednocześnie sięgając przez stół po moją rękę. Zaczął rysować kciukiem 

niewielkie kółeczka po wewnętrznej stronie mojego nadgarstka. - Przysięgam, pączuszku, że 

jesteś jedyną kobietą w moim życiu.

Przyznaję, że zaczynałam się wahać. Brzmiało to naprawdę szczerze.

- A co powiesz o opakowaniu po prezerwatywie na twoim biurku?

- Co? - Był auntentycznie zaskoczony.

- Przeszukiwałam   twój   gabinet   i   przy   okazji   natknęłam   się   na   opakowanie   po 

prezerwatywie wetknięte pod biurkowy kalendarz.

Richard   rozdziawił   usta,   zszokowany,   że   miałam   czelność   myszkować   w   jego 

gabinecie.

Uniosłam wyzywająco brwi, czekając na odpowiedź. No dalej, wytłumacz się.

- Nic nie wiem na ten temat.

- Nie uprawiałeś w pracy seksu ze swoją żoną?

- Nie.   -   Pokręcił   głową   i   zmarszczył   nos,   jakby   sam   pomysł   wydał   mu   się 

odpychający. - Słuchaj, wiem, że masz wszelkie powody, żeby mi nie wierzyć po tym, co 

przeze mnie przeszłaś, ale przysięgam ci, że nie wiem, o czym mówisz. Pączuszku, nie ma 

nikogo poza tobą. Przysięgam. Proszę, uwierz mi. Potrzebuję cię.

Potrzebuję cię. Nie kocham cię, tęskniłem za tobą. Potrzebuję cię.

Nagle dotarło do mnie, że Richard naprawdę mnie potrzebuje. Siedział w gównie po 

background image

szyję, a ja byłam jedyną osobą na świecie, która mogła go z tego wyciągnąć.

Pytanie   brzmiało   jednak,   czy   ja   potrzebuję   jego?   Przyjrzałam   się   siedzącemu 

naprzeciwko   mnie   facetowi.   Nie   wyglądał   już   jak   Ken.   Lśniąca,   zewnętrzna   powłoka 

zniknęła. Pozostał człowiek, którego być może nie poznałabym do końca jeszcze przez wiele 

lat, gdyby nie bałagan, w który nas wpakował. Odnosiłam niepokojące wrażenie, że pod 

zewnętrzną warstwą Richarda, ważnego prawnika, niewiele się kryje.

Przez ostatni tydzień rozpaczliwie pragnęłam go odnaleźć. Sądziłam, że kiedy mi się 

to uda, nie będę już musiała sama borykać się z problemem mojej ewentualnej ciąży. Że jeśli 

zobaczę różową kreskę i spanikuję, przynajmniej będę miała oparcie w Richardzie. Kiedy 

teraz patrzyłam na mężczyznę, z którym spędziłam ostatnich pięć miesięcy, uświadomiłam 

sobie, że nawet gdyby się starał, mógłby okazać się nie dość silny, by mnie wspierać. Być 

może zamiast znaleźć w nim oparcie, musiałabym być silna za nas oboje?

Nagle jedyne, czego chciałam, to mu dowalić. Chciałam wrzeszczeć, wyładować na 

nim wszystkie swoje frustracje za to, że w pojedynkę zrujnował mi życie. Chciałam dać upust 

emocjom, poddać się typowo kobiecej histerii, załamać się i oczyścić właśnie tutaj, w sali 

widzeń aresztu.

Richard milczał, czekał, aż się odezwę.

- Musisz mi uwierzyć. - Uniósł moje dłonie do ust i delikatnie całował moje kostki. - 

Proszę, pączuszku, mam tylko ciebie.

Wzdrygnęłam się. Pomyślałam, że jeśli jeszcze kiedyś przyjdzie mi do głowy związać 

się z facetem, powinnam się zastrzelić.

- Okay. Wierzę ci. - Może.

Uśmiechnął się słabo, nie uwalniając moich dłoni.

- Dziękuję, pączuszku. Wiedziałem, że mogę na ciebie liczyć. Wychodząc, czułam w 

żołądku dziwną pustkę połączoną z mdłościami i bólem. Zdaje się, że moja cholerna duma 

znowu dawała o sobie znać.

Po wizycie w areszcie wstąpiłam do Taco Bell, gdzie zamówiłam wielką, tłustą porcję 

nachos z ciągnącym serem i papryczkami jalapeno. Tak dla poprawienia nastroju. Zjadłam 

wszystko i pojechałam do siebie.

Jadąc do domu, starałam się nie myśleć o rozmowie z Richardem. Najgorsze było to, 

że naprawdę mu wierzyłam. Nie uważałam, by był zdolny do prowadzenia podwójnego życia, 

chociaż aż za dobrze mogłam sobie wyobrazić, jak przekupuje  Kopciuszka samochodem. 

Kiedy w zeszłym miesiącu chciałam, żeby poszedł ze mną na bierzmowanie mojej kuzynki 

Shannon, zbył mnie parą błyszczących dwudziestoczterokaratowych kolczyków. Tak, historia 

background image

jego życia idealnie przystawała do jego moralności. Tylko co to oznaczało dla mnie? Nadal 

miałam chłopaka czy nie? Nie byłam pewna. Nie wiedziałam też, czy tu jeszcze chodzi o 

mnie. Zerknęłam na swój brzuch. Obiecałam sobie, że rano pójdę do apteki po nowy test 

ciążowy.

Powoli   wspięłam   się   po   schodach,   tak   zatopiona   w   myślach,   że   nie   zauważyłam 

niczego podejrzanego, dopóki nie stanęłam przed swoim mieszkaniem.

Drzwi były otwarte.

Przeszedł mnie zimny dreszcz, a stopy przyrosły do podłogi. Może to tylko Dana. 

Może   pokłóciła  się   z  Saszą  i  przyjechała  się   wypłakać.  Albo  wrócił   Ramirez.  Może   nie 

chciało mu się czekać i po prostu wszedł do środka.

Tyle że na ulicy nie widziałam ani jego czarnego SUV - a, ani jasnobrązowego saturna 

Dany.

Powoli podeszłam do drzwi, uważnie nasłuchując. Jedyne, co słyszałam, to włączony 

telewizor u sąsiadów i odgłosy ruchu ulicznego. Ostrożnie pchnęłam drzwi.

- Halo? Dana?

Głośno   wciągnęłam   powietrze   na   widok   swojego   mieszkania.   Wyglądało   jak   po 

przejściu tornada. Wszystkie  szafki były  otwarte,  moja  skromna zastawa kuchenna leżała 

potłuczona na podłodze. Materac był przewrócony na bok, a poduszki rozrzucone po całym 

pokoju. Po podłodze walały się moje pisaki, wraz z butami, ubraniami i kosmetykami do 

makijażu.

Obawiając się najgorszego, podeszłam do stołu kreślarskiego. Zassałam powietrze, 

walcząc ze łzami. W poprzek projektu  buta z kolekcji Strawberry Shortcake ktoś napisał 

grubym, czarnym markerem: „Odpuść sobie, dziwko”.

Zakręciło mi się w głowie, słowa rozmywały mi się przed oczami. Wpatrywałam się w 

zniszczony projekt, wiedząc, że będę musiała zacząć wszystko od nowa. Nagle za plecami 

usłyszałam dźwięk.

Odwróciłam się.

Niestety, nie byłam dość szybka. Nim zdążyłam zobaczyć, co mnie zaalarmowało, 

poczułam eksplozję za skronią. Potem mój stół kreślarski, zniszczony projekt i wszystko inne 

zniknęło, zasnuwając się czernią.

background image

ROZDZIAŁ 19

Powoli, mrugając, otworzyłam jedno oko. Potem drugie. Obraz był zamazany, ale po 

chwili bolesnego mrugania, wyostrzył się. Szmaragdowy klapek. Fioletowe Paskudztwo po 

drugiej stronie pokoju. Moje pisaki, szminka, torebka. Powoli zmaterializował się cały pokój. 

Poruszyłam   głową   i   poczułam   pod   policzkiem   wykładzinę.   Co   ja   robię   na   podłodze? 

Usiadłam, przykładając rękę do głowy, w której dudnił młot pneumatyczny.

I   nagle   sobie   przypomniałam.   Otwarte   drzwi,   zniszczony   projekt.   Cios   w   głowę. 

Rozejrzałam się wokół, szukając napastnika. Nikogo nie było.

Złapałam torebkę i szybko zadzwoniłam pod numer alarmowy. Wstałam chwiejnie i w 

jednym bucie dotarłam do drzwi, a potem do dżipa, gdzie siedziałam zamknięta, dopóki nie 

usłyszałam wycia policyjnych syren.

Pierwsi zjawili się dwaj umundurowani policjanci. Dotarcie zajęło im zaledwie kilka 

minut, ale to wystarczyło, bym zdążyła wpaść w histerię. Płakałam i bełkotałam bez składu. 

Wyglądało na to, że uderzenie w głowę na chwilę pozbawiło mnie resztek rozsądku. Jeden z 

policjantów   zadzwonił   po   karetkę   i   wkrótce   okolica   zaroiła   się   od   błyskających   świateł. 

Byłam   pod   wrażeniem.   Zwykle   widywaliśmy   tu   takie   poruszenie   tylko   przy   okazji 

gangsterskich porachunków.

Policjanci   przeszukali   moje   mieszkanie   i   -   co   było   do   przewidzenia   -   nikogo   nie 

znaleźli.  Sanitariusz  dał  mi torebkę  z lodem i  okrył  brzydkim  zielonym  kocem, choć  na 

dworze było ze trzydzieści stopni. Powiedział, że jestem w szoku. Nie spierałam się.

Zanim   pojawił   się   czarny   SUV,   prawie   zdążyłam   się   pozbierać.   Mój   oddech   się 

uspokoił, miły policjant przyniósł mi z szafy puchate różowe kapcie i prawie przestało mi ciec 

z nosa. Prawie.

Wciągnęłam powietrze, kiedy Ramirez wysiadł z samochodu. Znowu miał pokerową 

minę. Miał na sobie wytarte we właściwych miejscach dżinsy i granatowy T - shirt, który 

podkreślał jego wyrzeźbioną sylwetkę. Owinęłam się ciaśniej kocem, próbując w ten sposób 

powstrzymać się przed rzuceniem się w jego ramiona.

Usiadł obok mnie na schodach, ciężko wypuszczając powietrze, jakby był u kresu 

wytrzymałości.

- Wszystko w porządku?

- Chyba tak.

Dotknął mojej głowy i delikatnie wymacał guza. Jego dłonie były ciepłe, przyjemne i 

miałam ochotę poddać się im bez reszty.

background image

- Niezły guz.

- Dzięki.

Jego usta zadrżały w kącikach.

- To nie był komplement. Przygryzłam wargę.

- No tak.

Zjechał   ręką   niżej   i   pogładził   mnie   po   karku.   Zdaje   się,   że   aż   westchnęłam   z 

zadowolenia.

- Co się stało? - zapytał.

Zaczerpnęłam tchu i zaczęłam na nowo przeżywać jedne z najstraszniejszych chwil w 

moim   dotychczasowym   życiu.   Fakt,   że   zostałam   zaatakowana   we   własnym   mieszkaniu, 

miejscu, które zawsze kojarzyło mi się z bezpieczeństwem i przytulnością, były dla mnie 

większym   wstrząsem   niż   trzęsienie   ziemi   o   sile   siedem   stopni   w   skali   Richtera.   Kiedy 

skończyłam, moje oczy znowu wypełniły się łzami i pociągałam nosem jak szalona.

Ramirez przyglądał mi się, nadal delikatnie masując mój kark.

- No powiedz to - rzuciłam. Uniósł brew.

- Co?

- Wiem, że nie możesz się doczekać, żeby powiedzieć „a nie mówiłem”. Że powinnam 

była cię posłuchać i nie zajmować się tą sprawą. Że nie mam pojęcia, co robię i przez to 

wpakowałam się w kłopoty. Po prostu to powiedz. Wiem, że tego chcesz, więc to powiedz i...

Uciszył mnie, kładąc palec na moich ustach.

Znieruchomiałam.   Jego   dotyk   był   taki   delikatny.   A   oczy   ciemne.   Boże,   czy   on 

zamierzał mnie pocałować? Tutaj? Teraz? Nie zrobił tego. Powiedział tylko:

- Po prostu obiecaj mi, że dasz sobie wreszcie spokój z tą sprawą.

Z trudem przełknęłam ślinę, kiedy obrysował palcami moje usta. Potem zabrał ręce i 

oparł je z powrotem na swoich kolanach. Z całej siły broniłam się przed nieprzyzwoitymi 

myślami.

- Ale czy to, że ktoś się do mnie włamał, nie jest dowodem niewinności Richarda? - 

zaprotestowałam.  -  Że  prawdziwy zabójca  jest  na  wolności?  -  Wiedziałam,   że  zaczynam 

niebezpiecznie przypominać O.J. Simpsona.

Ramirez tylko pokręcił głową.

- Nie, Maddie, to tylko dowodzi, że kogoś wkurzyłaś. Co, szczerze mówiąc, wcale 

mnie nie dziwi. Jeśli ktoś wtyka nos w prywatne sprawy innych ludzi, zawsze istnieje ryzyko, 

że kogoś tym zdenerwuje.

Z niechęcią musiałam przyznać, że to, co mówi, ma sens. Każda z osób, z którymi 

background image

zetknęłam się w minionym tygodniu, z łatwością mogła się dowiedzieć, gdzie mieszkam. Nie 

byłam najlepszą tajną agentką na świecie.

- Nie   chcę  więcej  słyszeć   twojego  nazwiska   przez   radio  policyjne.   Obiecujesz,   że 

przestaniesz zajmować się tą sprawą?

Potulnie skinęłam głową, jednocześnie krzyżując palce pod zielonym kocem.

- Dobrze. - Zamilkł  na chwilę. - Sanitariusz  mówi, że możesz mieć  lekki wstrząs 

mózgu. Nie powinnaś zostawać sama. - Jego ciemne oczy wpatrywały się w moje. - Masz 

kogoś, u kogo mogłabyś przenocować?

Przełknęłam   ślinę.   Ramirez   wpatrywał   się   we   mnie.   Może   to   przez   szok,   jakiego 

doznałam, ale w myślach zaczęłam go rozbierać, tu, na klatce schodowej.

Jeszcze raz przełknęłam.

- Eee, zadzwonię do Dany.

Wydawało mi się, że dostrzegłam w jego oczach cień zawodu, ale wszystko działo się 

tak szybko, że nie miałam pewności.

- Dobrze. - Wstał, żeby pomówić z umundurowanym policjantem, który rozmawiał ze 

mną pierwszy. Funkcjonariusz gwałtownie gestykulował, obrazując histerię i wskazując na 

mnie. Super. To tylko utwierdzi Ramireza w jego przekonaniach co do mnie. Jedno uderzenie 

w głowę i zamieniałam się w rozhisteryzowaną panienkę.

Wyjęłam  z  torebki  komórkę   i  wybrałam   numer   Dany, modląc   się,  żeby  odebrała. 

Odebrała i szybko wyjaśniłam jej sytuację. Powiedziała, że zaraz przyjedzie.

Dziesięć   minut   później   jasnobrązowy  saturn   zatrzymał   się   z   piskiem   opon   tuż   za 

radiowozem. W moją stronę rzuciła się koleżanka Twiggy. Miała na sobie kozaczki tancerki 

go - go i różowo - zieloną sukienkę, która ledwo zakrywała jej tyłek - zwłaszcza kiedy biegła 

do mnie co sił w nogach. Widziałam, jak dwaj policjanci gapią się na nią z wywieszonymi 

językami.

- O Boże, Boże, nic ci nie jest? - Dana dopadła do mnie i tak mocno ścisnęła w pasie, 

że oczy prawie wyszły mi na wierzch.

- Nie mogę oddychać.

- Przepraszam. - Odsunęła się. - Co się stało?

- Ktoś   się   do   mnie   włamał.   Zdemolował   mieszkanie,   a   na   koniec   walnął   mnie   w 

głowę.

- Ooooch, skarbie - jęknęła, znowu mnie ściskając.

- Nic  mi nie  jest - powiedziałam,  uwalniając  się z  jej żelaznego  uścisku. - Tylko 

potrzebna mi meta na dzisiejszą noc. Mogę pojechać do ciebie?

background image

- Jasne! Rozłożymy sofę. Zrobimy drinki. To będzie prawie jak pidżama party.

- Żadnych drinków. - Ramirez stanął tuż za nami. Trzeba mu przyznać - nawet nie 

spojrzał w rejony, gdzie kończyła się króciutka sukienka Dany. No, prawie. - Ma podejrzenie 

wstrząsu mózgu, więc żadnego alkoholu.

- Okay. Rozumiem. - Dana kiwała głową, jakby w myślach robiła notatki. - Żadnych 

procentów.

- I   nie   powinna   jednorazowo   spać   dłużej   niż   dwie   godziny.   Trzeba   ją   budzić   i 

sprawdzać, czy nie ma mdłości i nie jest zdezorientowana.

- Okay. Żadnego spania.

Ramirez spojrzał na mnie z ukosa.

- I koniec z wtykaniem nosa w prywatne sprawy innych ludzi. Oparłam się pokusie 

pokazania mu języka. Uważam, że zważywszy na okoliczności, było to bardzo dojrzałe z 

mojej strony.

- Żadnego wtykania - powtórzyła Dana.

- Dopilnuję, żeby zamknęli drzwi, kiedy skończą. - Ramirez wskazał w stronę mojego 

mieszkania. - Powiedz, gdzie będziesz, to wyślę kogoś, żeby ci podrzucił klucze.

Dana podała mu swój adres i numer telefonu, które zapisał w swoim małym notatniku. 

Potem wsiadł do SUV - a i odjechał, a ja i Dana musiałyśmy się wachlować, po tym jak 

odprowadziłyśmy wzrokiem jego odziany w dżins tyłek.

- Ten   facet   jest   gorący   jak   Alabama   w   sierpniu   -   orzekła   Dana.   -   Widziałaś   ten 

tyłeczek?

Westchnęłam.

- Wiem.

- Jesteś pewna, że nie chcesz, żeby był twoim detektywem?

Nie. Nie byłam tego pewna. Tak samo, jak nie byłam pewna, czy mam prawdziwe 

poranne mdłości, czy mój organizm po prostu odreagowuje chaos, jaki zapanował teraz w 

moim   życiu.   Jedyne,   co   wiedziałam,   to   to,   że   potencjalny   wstrząs   mózgu   równa   się 

upiornemu bólowi głowy.

- Dana, masz może w torebce ibuprom?

Dana sięgnęła do swojej podróbki torebki Kate Spade, jednocześnie przyglądając się 

mojej skroni. Czułam, że wyrasta mi tam gęsie jajo.

- Wiesz, niechętnie to przyznaję - powiedziała - ale może Ramirez ma rację. Może 

powinnaś zostawić tę sprawę policji?

Et tu, Dana?

background image

Po   części   się   z   nią   zgadzałam.   Miałam   całe   mnóstwo   podejrzanych,   tyle   samo 

motywów i więcej niesamowitych teorii od fana Z Archiwum X. Nie miałam za to żadnych 

dowodów na to, że to ktoś inny niż Richard zabił Greenwaya i jego żonę. Zaczynałam myśleć, 

że   może   Chesterton   ma   rację   i   że   jedynym   sposobem   na   uwolnienie   Richarda   jest 

wykorzystanie luk w prawie. Być może swoimi działaniami tylko pogarszałam sprawę. Może 

nadszedł czas, żeby na poważnie rozważyć karierę cheerleaderki.

Starając się nie popaść w zbyt duże przygnębienie, łyknęłam dwa ibupromy, pozbyłam 

się zielonego koca i wsiadłam do saturna Dany. Większość drogi do Studio City spędziłam z 

zamkniętymi oczami, próbując nie zastanawiać się, jakim cudem moje życie zamieniło się 

nagle w scenariusz filmu klasy B.

Kiedy zatrzymałyśmy  się przed Domem  Aktorów  i otworzyłam  oczy, zobaczyłam 

zaparkowanego przed budynkiem niebieskiego pontiaka trans am.

Dana postawiła saturna za pontiakiem.

- Rety.

- Rety? Co miało znaczyć „rety”? Przygryzła wargę i spojrzała na mnie.

- To ci się nie spodoba. Super.

- To lepiej powiedz mi to szybko, zanim przestanie mnie boleć głowa i będę mogła cię 

udusić.

Dana patrzyła to na pontiaka, to na mnie.

- Zdaje się, że powiedziałam Saszy i Miszy, że spotkamy się z nimi na podwójnej 

randce.

- Dana! Przecież mówiłam ci, że nie chcę.

- Wiem, wiem. Ale myślałam, że może zmienisz zdanie. W końcu Richard siedzi w 

areszcie.

Jakby musiała mi o tym przypominać.

- Przepraszam. Tak się przestraszyłam, kiedy zadzwoniłaś, że zupełnie zapomniałam, 

żeby zadzwonić do Saszy i to odkręcić.

- Naprawdę nie jestem teraz w nastroju na zabawę z króliczkiem Energizera.

- Po prostu tam wejdziemy i wyjaśnię im, że nie czujesz się dobrze, w związku z czym 

musimy przełożyć naszą podwójną randkę.

Spiorunowałam ją wzrokiem.

- Okay, okay. Żadnych podwójnych randek. Jezu. Przecież wiesz, że chodziło mi tylko 

o twoje dobro. Kiedy ostatni raz uprawiałaś seks?

Nie zaszczyciłam jej odpowiedzią. Głównie dlatego, że nie pamiętałam.

background image

Kiedy weszłyśmy, Sasza i drugi ciemnowłosy mężczyzna siedzieli na sofie w salonie. 

Gość bez Szyi siedział w fotelu naprzeciwko i z rękami skrzyżowanymi na piersi rzucał im 

groźne spojrzenia.

- Przepraszamy za spóźnienie - zaćwierkała Dana, odkładając torebkę na blat kuchni. 

Rzuciła okiem na Gościa bez Szyi i pocałowała Saszę w policzek.

Gość bez Szyi zmrużył oczy.

- Czekamy z twój współlokator. Wpuścić nas. Długo czekamy - odparł z wyrzutem 

Sasza. Ale kiedy przyjrzał się króciutkiej sukience Dany, dodał: - Ale warto czekać.

Oczy Gościa bez Szyi zwęziły się jeszcze bardziej.

- Przepraszam, ale zdarzył się mały wypadek. Maddie - powiedziała Dana, łapiąc mnie 

za rękę i ciągnąc za sobą. - To jest Misza, przyjaciel Saszy.

Misza wstał, żeby uścisnąć moją rękę. Mimowolnie parsknęłam. Czubek jego głowy 

znajdował się na wysokości mojego podbródka. Misza wyciągnął rękę, uśmiechając się od 

ucha do ucha.

- Robię to na górze.

Zamrugałam   oczami.   Okay,   trochę   za   dużo   informacji   jak   na   pierwszą   randkę. 

Przeniosłam wzrok z nadmiernie przyjaznego karła na Danę.

- Proszę, powiedz mi, że on nie powiedział tego, co myślę, że powiedział.

- Misza jest czubkiem piramidy - wyjaśniła szybko Dana.

- Tak - przytaknął Misza. - Robię to na górze. Jasne. W myślach pacnęłam się w czoło.

Misza usiadł, poklepując miejsce obok siebie. Usiadłam tak daleko od niego, jak tylko 

mogłam.

- Podobać mi się twoja nowa sukienka - powiedział Sasza, wpatrując się w sukienkę 

Dany, jak człowiek na diecie Atkinsa w pączka.

- Och, dzięki, skarbie. - Dana zerknęła w stronę Gościa bez Szyi. - Kula u nogi fajnie 

się ubiera, prawda?

Sasza pokiwał głową. Na szyi wystąpiły mu żyły.

- Bardzo dobra sukienka. Robi bardzo ładne cycki. Oczy Gościa bez Szyi zmieniły się 

w maleńkie szparki.

- Maddie projektuje buty - poinformowała Miszę Dana, najwyraźniej ciągle próbując 

wyswatać moje niezaspokojone libido.

Misza spojrzał na moje puchate kapcie.

- Nie, nie takie - wyjaśniłam. - Buty dla dzieci.

- Aha. - Skinął głową.

background image

- Tyle że na tych nowych za kostkę jest teraz wszędzie napis „dziwka”, bo włamała się 

do mnie kochanka Greenwaya i walnęła mnie w głowę, więc właściwie niezbyt nadają się dla 

dzieci. - Okazuje się, że skłonność do paplania występuje u mnie nie tylko wtedy, kiedy 

jestem zdenerwowana, ale również kiedy mam wstrząs mózgu.

Misza spojrzał na mnie niespokojnie i odsunął się w kąt sofy.

- Chyba   miałaś   im   o   czymś   powiedzieć?   -   przypomniałam   Danie,   wskazując   na 

piramidowych bliźniaków.

- Racja. - Odchrząknęła. - Chłopaki, Maddie nie czuje się dzisiaj zbyt dobrze, więc 

musimy odwołać naszą randkę. Przykro mi.

Sasza posmutniał,  za to Miszy, który nadal zerkał na moje puchate kapcie, chyba 

ulżyło.

- Kiedy my się znów zobaczyć? - zapytał Sasza. - Ty spotkać się ze mną jutro? Może 

randka w elegancka restauracja?

- Och, jakie to urocze - powiedziała Dana. - To miło, że niektórzy mężczyźni - znowu 

spojrzała na Gościa bez Szyi - nie boją się zobowiązań.

- Ja nie bać się niczego - powiedział Sasza. Mało brakowało, a zacząłby się walić 

pięściami w klatę jak Tarzan. - Uwielbiać randki z Dana. Uwielbiać swoja mała cycatka.

- Dość tego! - Gość bez Szyi poderwał się z fotela. Jego gwałtowna reakcja po tak 

długim   milczeniu   zszokowała   wszystkich.   -   Dana,   jak   możesz   traktować   tego   gościa 

poważnie! Przecież on przed chwilą nazwał cię małą cycatką?

Dana oparła dłonie na biodrach.

- Lepsze to niż kula u nogi.

- Ale to pacan!

- A ty jesteś związkofobem!

- Ciszej   -   powiedziałam   błagalnie.   -   Mam   wstrząs   mózgu.   Niestety,   oboje   mnie 

zignorowali.

- Ja? - odparował Gość bez Szyi. - To ty wskakujesz do łóżka każdemu, kto ci się 

nawinie. Może i nie rozumiem, po co trzymasz w lodówce cholerne kwiaty z cholernego 

wesela,   ale   przynajmniej   mam   dość   przyzwoitości,   żeby   zaczekać   z   gadaniem   o   twoich 

cyckach, aż pójdziemy do łóżka.

Sasza wstał.

- Ty chodzić do łóżka ze współlokator? - zapytał, patrząc to na Danę, to na Gościa bez 

Szyi.

Przyłożyłam dłoń do skroni. Miałam wrażenie, że moja głowa za chwilę eksploduje.

background image

Dana zerkała od jednego amanta do drugiego.

- Eee, nie. Tak. To znaczy, może raz. Albo dwa.

- Pięć razy - poprawił ją Gość bez Szyi. - Pięć razy w ciągu jednej nocy. I co ty na to, 

Panie Piramidko?

- Ty wyzywać Sasza? - Sasza zwinął dłonie w pięści, robiąc krok w stronę konkurenta.

Gość bez Szyi zmrużył oczy.

- Może i wyzywam.

Dana popatrzyła na ich rozszerzone nozdrza, po czym posłała mi błagalne spojrzenie.

- Maddie?

Westchnęłam, podniosłam się i stanęłam za Saszą.

- Chyba wszyscy powinniśmy się trochę uspokoić - zasugerowałam.

Oczywiście,   obaj   panowie,   znajdujący   się   już   w   stanie   pełnej   gotowości   bojowej, 

całkowicie mnie  zignorowali.  Sasza zrobił kolejny krok w stronę Gościa bez Szyi,  który 

zacisnął   pięść,   szykując   się   do   zadania   ciosu.   Od   tej   pory   wszystko   działo   się   jakby   w 

zwolnionym tempie. Misza poderwał się z sofy, Dana wrzasnęła, Sasza uchylił się, a pięść 

Gościa bez Szyi przeżyła spotkanie bliskiego stopnia z moim prawym okiem.

- Och. - Jęknęłam, lecąc do tyłu, prosto na karła.

- Boże! Patrz, co zrobiłeś, ty... ty... neandertalczyku! - ryknęła Dana, rzucając mi się 

na pomoc, kiedy Misza częściowo przenosił, częściowo ciągnął mnie na sofę.

Obraz   zrobił   się   zamazany,   ale   chyba   widziałam,   jak   Gość   bez   Szyi   stoi   z 

rozdziawioną buzią, gwałtownie mrugając oczami.

- Facet  się  uchylił.   Nie  chciałem   jej   uderzyć.   Do  diabła,  przecież   nie   uderzyłbym 

dziewczyny.

- Nieładnie bić dziewczyny. Ty nie mieć honor. - Sasza pokręcił głową, cmokając przy 

tym z dezaprobatą.

- To twoja wina! - wrzasnął Gość bez Szyi. - Uchyliłeś się.

- Zaniknijcie się, obaj - ryknęła Dana, posyłając obu mordercze spojrzenia.

- Czy   ktoś   mógłby   przynieść   mi   lodu?   -   zaskrzeczałam,   czując,   jak   zaczyna   mi 

puchnąć oko. Przy odrobinie szczęścia spuchnie tak bardzo, że nie zostanie nawet szparka i 

nie będę się musiała jutro oglądać w lustrze. Miałam przeczucie, że nie jest to przyjemny 

widok.

Gość   bez   Szyi   wyjął   z   zamrażarki   paczkę   japońskiego   groszku.   Dana   przyłożyła 

mrożonkę do mojego oka. Wzdrygnęłam się, żałując, że nie wzięłam czegoś mocniejszego niż 

ibuprom. Albo nie strzeliłam tequili.

background image

Dana odesłała Gościa bez Szyi do jego pokoju, a Rosjan wystawiła za drzwi. Sasza 

popatrzył tęsknym wzrokiem na sukienkę Dany (lub raczej brak), ale dał za wygraną, kiedy 

niezbyt subtelnie zatrzasnęła za nim drzwi.

Zamknęłam oczy i położyłam głowę na oparciu sofy, zastanawiając się, co takiego 

zrobiłam, żeby sobie na to wszystko zasłużyć. Czy chodziło o to, że nie byłam w kościele od 

Wielkanocy?   O   to,   że   pragnęłam   Ramireza?   Może   moja   matka   miała   rację?   Może   Bóg 

postanowił mnie ukarać?

Dana usiadła obok mnie na sofie i wypuściła głośno powietrze.

- Jak twoje oko?

- Boję się spojrzeć.

Dana zabrała mrożonkę, żeby sprawdzić. Skrzywiła się.

- Nie jest tak źle.

- Kłamczucha.   -   Ponownie   zakryłam   oko   groszkiem,   zastanawiając   się,   czy   nie 

mogłabym hibernować przez resztę lata w pokoju Dany.

- Tak mi przykro z powodu twojego oka - powiedziała w końcu Dana.

- Faceci są do bani.

- Co ty powiesz.

- Dosyć tego, kończę z nimi. Wszystkimi. Od tej pory wystarczy mi wibrator.

W tamtej chwili musiałam się z nią zgodzić. Życie z wibratorem wydawało się o wiele 

prostsze. Przynajmniej wibrator nigdy ci nie przyłoży.

Przez całą noc Dana budziła mnie dokładnie co dwie godziny. Był to świetny sposób 

na upewnienie się, że nie zapadłam w śpiączkę, ale kiepski na to, żeby się wyspać. Zanim 

poczułam   się   względnie   wypoczęta,   poranek   zamienił   się   w   popołudnie.   Podniosłam   się, 

obolała  i  zupełnie   zdezorientowana.   Nie  miałam   pojęcia,  gdzie   jestem.  Koc,  pod  którym 

leżałam, nie był mój, tak samo poduszka. Do diabła, zdaje się, że nawet T - shirt, który 

miałam na sobie, należał do kogoś innego.

Wszystko mi się przypomniało, kiedy zobaczyłam Gościa bez Szyi, w bokserkach, 

nalewającego sobie sok. Dana stała sztywno wyprostowana i robiła tost. Nie odzywali się do 

siebie.

Powoli wstałam i wzięłam prysznic, wzdrygając się na widok swojego oka w lustrze. 

Było bardziej niebieskie od cieni mojej matki i, trzeba to przyznać, jeszcze mniej atrakcyjne. 

Darowałam sobie makijaż, uznając, że i tak nie na wiele się zda, i pożyczyłam od Dany czyste 

dżinsy i top. Niestety, jedynymi butami, jakie miała w moim rozmiarze, były różowe szpilki, 

które pasowały bardziej do Bunny Hoffenmeyer, ale nie mogłam wybrzydzać. Kiedy wyszłam 

background image

z łazienki, w Domu Aktorów nadal wiało chłodem. Dana piła kawę i czytała „Variety”, zaś 

Gość bez Szyi jadł płatki prosto z pudełka i rozglądał się wściekłym wzrokiem.

- Dzień dobry - powitała mnie Dana. Spojrzała na zegar na ścianie.

- Ranny ptaszek z ciebie.

- Gdzie kawa? - wychrypiałam.

- W dzbanku.

- Dzięki.   -   Wyminęłam   Gościa   bez   Szyi   i   nalałam   sobie   pełen   kubek,   na   którym 

widniał napis: „Instruktorzy aerobiku robią to aż do bólu”.

- Ramirez podrzucił klucze do twojego mieszkania - poinformowała Dana, odkładając 

gazetę. - Są na blacie.

- Był tu? - Przeraziłam się na myśl, że widział mnie chrapiącą i śliniącą się na sofie.

- Wpadł tylko na chwilę. Jezu, ten facet jest tak gorący, że mógłby stopić lodowiec.

Gość bez Szyi ze złością zmiażdżył płatki, które miał w buzi. Dana upiła łyk kawy, 

zupełnie go ignorując.

- Mówił coś jeszcze? - zapytałam. Na przykład, że pojmał Tajemniczą Morderczynię i 

mogę wrócić do mojego mieszkania bez obawy, że zarobię kulkę w głowę?

- Nie, przykro mi. Tylko zostawił klucze. A niech to.

- Okay,  muszę lecieć na siłownię. O pierwszej mam  zajęcia  ze spinningu. Chcesz 

pojechać ze mną czy wolisz zostać tutaj?

Hm... zabrać moją obolałą głowę na półtoragodzinną sesję pocenia się i pedałowania 

donikąd czy siedzieć na sofie Dany i oglądać telewizję?

- Dzięki, zostanę tutaj.

Dana skinęła głową, dopiła kawę i złapała torbę. Uściskała mnie, a potem posłała 

jeszcze jedno złowrogie spojrzenie Gościowi bez Szyi. Facet tylko coś burknął i wrócił do 

swojego pokoju.

Nalałam sobie drugi kubek kawy i zabrałam go ze sobą do salonu.

Zastanawiałam się co teraz?

Chociaż wczoraj podjęłam decyzję o zostaniu cheerleaderką, siedzenie z założonymi 

rękami   i   czekanie,   aż   Ramirez   da   znak,   że   jest   już   po   wszystkim   i   mogę   wrócić   do 

normalnego życia, wcale mi się nie uśmiechało. Poza tym byłam teraz pewna, że prawdziwa 

morderczyni  nie tylko jest na wolności, ale że zbliżyłam się do niej na tyle blisko, by ją 

zdenerwować.

Świetnie, tylko co dalej? Skończyły mi się kochanki Greenwaya. Zamknęłam oczy, 

ponownie studiując w myślach swoją listę.

background image

Czy było możliwe, żeby Carol Carter wynajęła kogoś do sprzątnięcia Greenwaya? 

Wątpiłam, żeby wiedziała, gdzie szukać gagatka, jeśli naprawdę spędziła ostatni tydzień w 

Kanadzie. Podobnie Andi Jameson. Jakoś nie chciało mi się wierzyć, żeby po incydencie z 

„małym fiutkiem” Greenway zaprosił ją na przyjacielską pogawędkę do Moonlight Inn.

Zostawała Bunny. Miałam tylko jej słowo, że ona i Greenway się rozstali. Oczywiście, 

był   jeszcze   Kopciuszek.   Jeśli   zabawiała   się   na   boku   z   Greenwayem,   miała   taką   samą 

możliwość jak Bunny, żeby się go pozbyć.

Pytanie brzmiało, która z tych kobiet włamała się na lipne rachunki i wyprowadziła z 

nich   dwadzieścia   milionów   dolarów?   Która   miała   dostęp   do   komputera   Richarda?   Jak 

zdążyłam się przekonać, przedarcie się za stanowisko Jasmine nie wymagało umiejętności 

agenta CIA. Każda blondynka z namiastką mózgu mogła dostać się do gabinetu Richarda, 

kiedy   Jasmine   wyszła   na   lunch.   Na   szczęście   moja   jedyna   sojuszniczka   w   kampanii   o 

uwolnienie Richarda doskonale orientowała się w tym, kto bywał w jego gabinecie. Althea.

Spojrzałam na zegar. Było  już za późno na wstrzelenie  się z moim  śledztwem w 

przerwę na lunch Jasmine, więc postanowiłam zaczekać do piątej. Znając Jasmine, pierwsza 

biegła do wyjścia, kiedy dzień pracy dobiegł końca. Jeśli zjawię się o odpowiedniej porze, 

uda   mi   się   złapać   Altheę   przed   wyjściem,   bez   ryzyka,   że   nasza   rozmowa   zostanie 

podsłuchana przez Barbie Plotkarę.

Zadowolona   ze   swojego   planu,   usadowiłam   się   wygodnie   na   sofie   i   przez   resztę 

popołudnia oglądałam telewizję. Niestety, pierwszym programem, na jaki trafiłam był talk - 

show, w którym wałkowano temat skutków niespodziewanego rodzicielstwa. Spojrzałam na 

swój brzuch. Ciekawe, czy kryła się w nim jakaś niespodzianka?

Rozważałam kupno nowego testu ciążowego, ale biorąc pod uwagę fakt, że byłam bez 

samochodu,   na   zewnątrz   panował   upał,   najbliższa   apteka   była   oddalona   o   jakieś   trzy 

kilometry marszu, a ja już i tak wyglądałam jak po dwóch rundach z Oscarem De La Hoyą, 

uznałam, że to nie najlepszy pomysł.

Nagle przypomniałam sobie, że Dana mówiła coś o awaryjnym teście ciążowym...

Ściszyłam   telewizor   i   poszłam   do   łazienki.   Grzebałam   w   szafkach,   dopóki   nie 

znalazłam   znajomo   wyglądającego   pudełeczka   wciśniętego   za   torebkę   wacików 

kosmetycznych. Wpatrywałam się w pudełko. Doszłam do wniosku, że dużo gorzej już być 

nie może. Jeśli miałam czemuś stawić czoło, równie dobrze mogłam to zrobić teraz.

Rozdarłam pudełko, na wszelki wypadek jeszcze raz przeczytałam instrukcję, a potem 

puściłam   pięciosekundowy   strumień   moczu.   Usiadłam   na   brzegu   wanny   i   czekałam, 

zapamiętale   obgryzając   paznokcie.   Wiedziałam,   że   Marco   wrzaśnie   z   przerażenia,   kiedy 

background image

następnym razem przyjdę na manikiur. Obserwowałam wskazówki wodoodpornego zegara z 

Betty Boop, które powoli odmierzały trzy minuty dzielące mnie od chwili, kiedy zobaczę 

kreski. Albo jedną kreskę. Boże, pomyślałam, mam nadzieję, że zobaczę tylko jedną. Kiedy w 

końcu   czerwona   wskazówka   zakończyła   trzecie   okrążenie,   podskoczyłam   jak   oparzona. 

Opierając   się   pragnieniu   zakrycia   mojego   jedynego   sprawnego   oka,   spojrzałam   na   małe 

okienka. Nic. Co jest?

Jeszcze raz przeczytałam instrukcję. Nasikać na płytkę z wacikiem, położyć test na 

płaskiej powierzchni i czekać na wynik. Wszystko zrobiłam, jak należy. Znowu spojrzałam w 

puste okienka. Co jest, do cholery? Wzięłam pudełko i obróciłam je, szukając daty ważności. 

15 styczeń 2002. Grrr. W myślach walnęłam się ręką w czoło.

Wyrzuciłam   bezużyteczną   płytkę   do   kosza,   zbyt   wyczerpana   emocjonalnie,   żeby 

przekląć   Danę   za   trzymanie   przeterminowanego   testu,   po   czym   wróciłam   do   salonu   i 

klapnęłam z powrotem na sofę. Żałowałam, że nie znalazłam u Dany niczego lepszego od 

niskowęglowodanowych ciastek i dietetycznej iced tea, czym mogłabym się pocieszyć. W tej 

chwili oddałabym wszystko za paczkę markiz z podwójnym nadzieniem czekoladowym. No 

cóż. Pozostało jedynie oglądanie powtórek Ophry.

Do czwartej wiedziałam, jak nadziać kurczaka, poznałam sześć oznak, które mówią, 

że potrzebna ci seksowna metamorfoza oraz dowiedziałam się, że brat Boego jest sekretnym 

kochankiem Hope. Czułam się wystarczająco odmóżdżona. Wyłączyłam telewizor. Jasmine 

pewnie zbierała się już do wyjścia, w związku z czym przyszła pora na kolejny etap operacji o 

kryptonimie  „Uwolnić  Richarda”. Złapałam  torebkę  i zadzwoniłam  po taksówkę. Miałam 

nadzieję, że dobrze oszacowałam czas potrzebny na dotarcie do centrum i że nie napatoczę się 

na Jasmine.

Niestety, na stojedynce nie było żadnych wypadków, a mój kierowca w niebieskim 

turbanie okazał się nader gorliwym taksówkarzem, w związku z czym pierwszą osobą, jaką 

zobaczyłam po wejściu do kancelarii, była Jasmine.

Uniosła głowę, a jej oczy zwęziły się jak u kota.

- Czego chcesz?

- Zawsze jesteś tak przyjaźnie nastawiona? Zmarszczyła nos, patrząc na mnie przez 

zmrużone oczy.

- Co ci się stało w oko?

- Jedna   recepcjonistka   była   dla   mnie   niemiła.   Pobiłyśmy   się.   Jeśli   myślisz,   że 

wyglądam kiepsko, powinnaś zobaczyć ją.

Jasmine oparła dłoń na biodrze.

background image

- Nie mam czasu na te bzdury. Jestem umówiona. Najlepiej umów się na jutro na 

spotkanie z Chestertonem i wracaj do domu.

- Właściwie to przyszłam się zobaczyć z Altheą. Jasmine znowu zmrużyła oczy.

- Altheą? Czego od niej chcesz?

- To   już   sprawa   pomiędzy   mną   i   Altheą.   -   Obdarzyłam   ją   swoim   najlepszym, 

plastikowym uśmiechem.

Skrzywiła się. To znaczy, próbowała. Skończyło się na krzywym spojrzeniu. Wow, 

botoks naprawdę działa.

- Okay.   Zawołam   ją.   Ty   tu   czekaj.   -   Obeszła   pulpit,   kręcąc   swoim   małym, 

poliposukcyjnym  tyłkiem w mikroskopijnej spódniczce. Nie wiem, jakim cudem noszenie 

takich ciuchów w pracy uchodziło jej na sucho. Z powodzeniem mogłabym pożyczyć od niej 

strój, gdybym szykowała się na kolejną akcję w Moonlight Inn. Jedyną przyzwoitą rzeczą, 

jaką miała na sobie, były podróbki kozaczków Prady, idealne tajwańskie repliki pary, którą 

wczoraj   przymierzałam.   Fajne,   ale   podobnie   jak   wszystko   inne   w   przypadku   Jasmine, 

nieprawdziwe.

Wróciła parę minut później, prowadząc za sobą Altheę. Altheą miała na sobie pasiasty 

pulower, który kojarzył mi się z mundurkiem prywatnej szkoły. Był absolutnie bezkształtny. 

Podeszła do mnie, szurając nogami, i ściszonym, choć nie tak przejętym jak zawsze głosem 

zapytała:

- Maddie, co się dzieje? Coś z Richardem? - Zamilkła na chwilę. - Co ci się stało w 

oko?

- Nic. Bójka w barze. Potknęłam się. Nieważne. - Zbyłam jej pytanie. - Richardowi nic 

nie jest. Przyszłam, bo chciałam cię zapytać... - Urwałam, zerkając przez ramię na Jasmine.

Miałam nadzieję, że pójdzie na swoją randkę, ale nagle przestało się jej spieszyć. 

Wyjęła pilnik do paznokci, udając, że wcale nas nie słucha.

Westchnęłam, pogodzona z faktem, że będzie podsłuchiwać, i wyciągnęłam z torebki 

kserówki prasowych zdjęć Bunny i Andi Jameson.

- Chciałam cię zapytać, czy nie widziałaś tutaj którejś z tych kobiet. Altheą wzięła ode 

mnie zdjęcia i przyglądała się im, zaciskając usta.

Kątem oka widziałam, jak Jasmine wychyla się zza pulpitu, żeby lepiej widzieć.

- Nie. - Altheą pokręciła głową. - Przykro mi, ale nie poznaję żadnej z nich. Kim są te 

kobiety?

Starałam się, by w moim głosie nie było słychać zawodu.

- Kochankami Greenwaya. Pomyślałam, że któraś z nich mogła się tutaj wśliznąć i 

background image

dobrać do komputera Richarda.

Altheą spojrzała na mnie przepraszająco.

- Żałuję,   że   nie   mogę   jakoś   pomóc   panu   Howe.   Nam   wszystkim   tutaj   bardzo   go 

brakuje.   -   Przygryzła   wargę,   odwróciła   się   i   szurając   nogami,   zniknęła   z   powrotem   za 

drzwiami z matowego szkła.

Schowałam  zdjęcia   do  torebki,   starając  się  nie   poddawać  uczuciu  porażki.  To,   że 

Althea nikogo nie widziała, nie oznaczało, iż nikt się nie zakradł. Spojrzałam na Jasmine, 

która nadal udawała, że jest zajęta swoimi sprawami. Wahałam się, czy ją zapytać?

Przez chwilę obserwowałam, jak piłuje paznokcie. Jedna z jej założonych noga na 

nogę kończyn wystawała zza pulpitu, tak że widziałam podróbkę Prady. Musiałam przyznać, 

że była to wyjątkowo dobra podróbka. Zwalczyłam pokusę, by zapytać ją, gdzie je kupiła. 

Przyjrzałam   się   uważniej   kozaczkowi,   skupiając   się   na   detalach.   W   odróżnieniu   od 

większości podróbek, te na metalowych dzyndzelkach od suwaków miały wytłoczone logo 

Prady. Ścieg był drobniutki, precyzyjny. A kiedy Jasmine wyprostowała nogi, zobaczyłam, że 

buty są idealnie dopasowane i poddają się jej płynnym ruchom, w odróżnieniu od sztywnych 

podrób. Zbliżyłam się o krok, otwarcie gapiąc się na kozaki.

Boże. To nie były podróbki. To były najprawdziwsze buty Prady za pięćset dolców.

I nagle mnie olśniło. Niby jakim cudem Jasmine było stać na Pradę?

background image

ROZDZIAŁ 20

Wpatrywałam się jak zahipnotyzowana w importowaną skórkę cielęcą. Czułam się 

nagle jak uczestnik „Va Banque”, któremu wyświetlają się po kolei odpowiedzi, a którego 

mózg nie nadąża z formułowaniem pytań. Blond włosy w motelowym pokoju. Dostęp do 

komputera Richarda. Jedna kosztowna operacja kosmetyczna za drugą, i to z pensji, przy 

której moje zarobki wydawały się nieprzyzwoicie wysokie. Boże. Jasmine była kochanką 

numer 4.

Przełknęłam ślinę, uświadamiając  sobie, że cały czas się gapię. Uniosłam wzrok i 

zobaczyłam, że Jasmine również na mnie patrzyła. Nasze spojrzenia się spotkały. Zrobiło mi 

się zimno.

- Ciągle tu jesteś? - zapytała dziwnie obojętnym głosem.

- Ja? - zapiszczałam. - Nie. Już mnie nie ma. To znaczy,  już wychodzę. Widzisz, 

wychodzę.

Przechyliła   głowę   na   bok,   przyglądając   mi   się   dziwnie.   Odwróciłam   się   i   prawie 

biegiem  rzuciłam  do  drzwi.  Nie   czekałam  na   windę,  tylko   pognałam  do  schodów,  gdzie 

przeskakiwałam po dwa stopnie naraz. Miałam nadzieję, że się nie przewrócę i nie skręcę 

karku. W mojej głowie kotłowały się teorie. Czy Greenway poznał Jasmine podczas jednej z 

wizyt w gabinecie Richarda? Czy miał z nią romans? Z jej nawykiem podsłuchiwania na 

pewno usłyszała coś na temat przekrętów Greenwaya i Richarda. No i miała łatwy dostęp do 

dokumentów   w   komputerze   Richarda,   łącznie   z   numerami   kont   bankowych.   To   Jasmine 

zastrzeliła Greenwaya, byłam tego pewna.

Ciężko   oddychając,   wybiegłam   na   gorącą   ulicę   i   pokonałam   połowę   drogi   do 

wielopoziomowego parkingu, zanim się zorientowałam, że nie przyjechałam dżipem. Cholera.

Przystanęłam   na   chodniku   między   Komisem   Berniego   a   Starbucks.   Wyciągnęłam 

komórkę,   gotowa   zadzwonić   do   Ramireza   i   opowiedzieć   mu,   co   odkryłam,   kiedy   nagle 

opadły mnie wątpliwości. Choć byłam pewna, że to Jasmine jest morderczynią, nie miałam 

nawet grama dowodu. Czułam, że kiedy Ramirez usłyszy o mojej najnowszej butoteorii, po 

prostu się roześmieje i znowu powie coś, o zostawieniu tej sprawy „dużym chłopcom”. Do 

tego dochodziła moja obietnica, że odpuszczę sobie dalsze śledztwo (nieważne, że miałam 

wtedy skrzyżowane palce). Nie, wcale mi się nie uśmiechało kolejne starcie ze Złym Gliną.

Potrzebowałam dowodu. Czegoś, co niezbicie wskazywałoby na powiązania Jasmine z 

Greenwayem. Czegoś więcej niż markowego buta. Musiałam dobrać się do jej komputera. 

Zauważyłam,  że za każdym  razem, kiedy wchodziłam do recepcji, natychmiast zamykała 

background image

ekran. Byłam gotowa założyć się o moje ulubione klapki, że gdzieś pomiędzy jej pasjansami 

kryły się numery zagranicznych kont, na których ostatnio przybyło dwadzieścia milionów. 

Ramirez i jego ludzie bez wahania zabrali twardy dysk Richarda, ale kto by się przejmował 

komputerem recepcjonistki?

Spojrzałam   na   zegarek.   Piąta   piętnaście.   Za   kilka   godzin   kancelaria   opustoszeje. 

Będąc z Richardem, nauczyłam się jednego - jeśli prawnicy pracują do późna, to zwykle 

naciągają   klienta   na   kolację.   Po   ósmej   w   kancelarii   nikogo   już   nie   będzie.   Droga   do 

komputera Jasmine będzie wolna.

Weszłam do Starbucks i kupiłam mochę frappuccino. Usiadłam przy oknie, żeby mieć 

dobry widok na budynek, w którym mieści się kancelaria. Zaledwie po dwóch minutach z 

budynku wyszła Jasmine, kierując się w stronę parkingu wielopoziomowego i kłując mnie w 

oczy swoimi butami. Popijałam frappuccino i patrzyłam, jak z budynku wysypują się kolejni 

pracownicy   kancelarii.   Po   paru   minutach   wyszła   Althea,   z   przewieszoną   przez   ramię 

patchworkową torbą z wyszytym z przodu kotem, i poszła na stację metra. W końcu kiedy 

zaczynało się już ściemniać, wyszedł Donaldson, odpalił swojego mercedesa i odjechał.

Zmusiłam się, by zaczekać jeszcze pół godziny, na wypadek gdyby ktoś zapomniał 

ważnych akt czy jakichś innych dokumentów. Zaczynał się wieczorny ruch, ludzie wychodzili 

na kolacje, Starbucks wypełniły trzymające się za ręce pary. Zamówiłam kolejne frappuccino 

i obserwowałam, jak ulica zapełnia się teatromanami i bezdomnymi. Zdrętwiał mi tyłek, a 

źrenice   miałam   wielkie   jak   spodki   z   powodu   końskiej   dawki   kofeiny,   kiedy   wreszcie 

złapałam torebkę i ruszyłam do kancelarii.

W   budynku   panowała   niesamowita   cisza,   kiedy   jechałam   windą   na   piąte   piętro. 

Wiedziałam, że drzwi kancelarii nie będą zamknięte ze względu na ekipę sprzątającą. Na 

szczęście jedynym dźwiękiem, jaki usłyszałam po wyjściu z windy było monotonne buczenie 

opuszczonych komputerów.

Powoli pchnęłam szklane drzwi, cała nabuzowana nerwową energią. Nie wspominając 

już o dwóch dużych frappuccino. Szłam na palcach przez ciemną recepcję, bezgłośnie, bo 

wykładzina tłumiła moje kroki, kierując się w stronę światełka przy monitorze Jasmine.

Wsunęłam   się   za   mahoniowy   pulpit.   Na   szczęście,   tak   jak   pozostali,   Jasmine   nie 

wyłączała komputera, kiedy kończyła  pracę. Wylogowała się co prawda z systemu, ale z 

łatwością   weszłam   z  powrotem,   korzystając   z   hasła   Richarda.   Slipy.   Bardzo   oryginalnie. 

Westchnęłam bezgłośnie.

Już   po   zalogowaniu   uświadomiłam   sobie,   że   nie   jestem   pewna,   czego   szukam. 

Wiedziałam,   że   mam   małe   szanse   na   znalezienie   pliku   o   nazwie   „numer   konta   w 

background image

szwajcarskim   banku”,   ale   zupełnie   nie   miałam   pomysłu,   gdzie   i   czego   zacząć   szukać. 

Przyznaję, że nie jestem komputerowym geniuszem. Korzystam z AOL - u i iTunes, ale poza 

tym niewiele potrafię. Zaczęłam otwierać przypadkowe pliki, z nadzieją, że natrafię na coś 

użytecznego. Słyszałam tykający za moimi plecami zegar i wiedziałam, że jest tylko kwestią 

czasu, zanim do kancelarii wejdzie facet z odkurzaczem i zapyta, co tutaj robię.

Otworzyłam   przeglądarkę   internetową   i   weszłam   w   historię.   Natrafiłam   na 

plastikowecuda.com

  stronę   poświęconą   operacjom   plastycznym.   A   to   ci   niespodzianka. 

Sprawdzałam dalej, aż w końcu natknęłam się na stronę z cyberseksem, 

kociakinazywo.com

. 

Fuj. Jasmine nie nudziła się w pracy.

Już byłam gotowa się poddać i przyznać, że Ramirez miał rację, mówiąc, że szukam 

dziury w całym, kiedy zauważyłam pliki, które zamiast nazwami, były oznaczone numerami. 

Już wcześniej widziałam podobne pliki w komputerze Richarda. Zwykle numery odnosiły się 

do   numeru   sprawy,   a   pliki   zawierały   różne   notatki   Richarda.   Otwierałam   pliki   jeden   po 

drugim.  Tak  jak  się  spodziewałam,   większość zawierała  informacje  dotyczące   świadków, 

wnioski przeznaczone dla sądu i tym podobne. Jadąc w dół listy, natknęłam się w końcu na 

pusty dokument. Przyjrzałam się numerom innych plików. Wszystkie były sześciocyfrowe. 

Ten miał oznaczenie dziesięciocyfrowe. Poczułam przypływ adrenaliny. Czy numery kont w 

szwajcarskich bankach miały dziesięć cyfr? Złapałam karteczkę post - it i zaczęłam spisywać 

numer. Ramirez będzie musiał uderzyć się w pierś.

Tak bardzo upajałam się swoim geniuszem, że usłyszałam, co się święci, kiedy było 

już za późno.

Ktoś odbezpieczał broń.

Znieruchomiałam   z   długopisem   nad   karteczką,   mając   nadzieję,   że   to   tylko   moja 

nadaktywna wyobraźnia spłatała mi figla.

- Brawo, Sherlocku.

Nie. To nie moja wyobraźnia.

Szybko się odwróciłam i spojrzałam prosto w lufę broni kaliber 22. Tylko cudem się 

nie posikałam, a kiedy uniosłam wzrok, zobaczyłam... Altheę. Co?

- Althea, co ty tutaj robisz? - Po fakcie dotarło do mnie, jak idiotyczne było to pytanie. 

Pistolet wymierzony w moją głowę nader jasno wyjaśniał, co robi.

- Nie mogłaś sobie odpuścić, co? Wścibska suka. - Potulna, ciapowata dziewczyna 

zniknęła. Teraz zza grubych szkieł okularów, błyszczącymi oczami wpatrywała się we mnie 

rozwścieczona kobieta. Zaniepokoiłam się, bo broń trzymała zaskakująco pewnie.

Przełknęłam ciężko ślinę, nagle świadoma swojej kolosalnej pomyłki. Powinnam się 

background image

domyślić, że Jasmine nie byłaby w stanie uknuć takiej intrygi. Miss Plastik miała inteligencję 

rzepy. Za to Althea, o czym właśnie się przekonałam, była bystrzejsza, niż sądziłam.

- To nie jest plik Jasmine, prawda? - zapytałam,  wskazując  na pusty dokument. - 

Tylko twój. To ty buchnęłaś pieniądze. I - dodałam, zdziwiona spokojem mojego głosu, bo 

nogi zamieniły się już w galaretę - to ty włamałaś się do mojego mieszkania.

Althea uśmiechnęła się, odsłaniając krzywawe zęby.

- A ja myślałam, że jesteś jeszcze jedną głupią blondynką w szpilkach.

Spojrzałam na pistolet wycelowany w moją pierś i przełknęłam ślinę.

- To tym zabiłaś Greenwaya? - zapytałam.

Althea znowu się uśmiechnęła, jednak jej oczy pozostały niewzruszone. Nadal dziko 

się we mnie wpatrywały.

- Greenway był egoistycznym dupkiem - powiedziała.

- I dlatego go zabiłaś? - Pytałam bardziej ze strachu o własne życie niż z ciekawości. 

Jeśli mam być szczera, nic mnie nie obchodziło, co ta uzbrojona wariatka myśli o Greenwayu. 

Chciałam tylko jak najdłużej grać na zwłokę - dopóki nie pojawią się sprzątacze.

- Zasłużył  na śmierć. Każdy facet, który kocha się z kobietą, a potem ją porzuca, 

zasługuje na śmierć.

- Miałaś romans z Greenwayem? - zapytałam z niedowierzaniem. Jakoś nie mogłam 

sobie wyobrazić Althei w stringach w cętki.

Althea zmrużyła oczy, ściągając niewyregulowane brwi.

- Co, myślałaś, że Greenway nie mógłby się zainteresować kimś takim jak ja? Myślisz, 

że był dla mnie za dobry? Że nikt nie mógłby pokochać małej, nieatrakcyjnej Althei? - Jej 

głos był coraz wyższy, aż przeszedł w piskliwy skrzek. Cofnęłam się, napierając na krzesło 

Jasmine.

- Nie, nie, jestem pewna, że byłaś dokładnie w jego typie. Althea się zaśmiała.

- Oczywiście, że byłam w jego typie. Miałam puls. Ten facet uważał, że tylko dlatego, 

iż   ma   penisa,   kobiety   powinny   padać   mu   do   stóp.   Uważał,   że   żadna   mu   się   nie   oprze. 

Pewnego razu zapomniałam torebki, więc się wróciłam. W kancelarii nikogo już nie było. 

Tylko Devon w gabinecie pana Howe'a. Poprosił, żebym weszła i pomogła mu się dostać do 

systemu. Odparłam, że nie powinnam tego robić. Wtedy powiedział, że jestem inteligentna. 

Zbyt inteligentna, by być młodszą kancelistką. Mówił, że jestem ładna i słodka. Podałam mu 

hasło, a on mnie uwiódł, na biurku pana Howe'a.

Wzdrygnęłam się w duchu. To wyjaśniało opakowanie po prezerwatywie.

W miarę jak Althea mówiła, jej oczy robiły się coraz większe, coraz bardziej szkliste. 

background image

Wcale nie mrugała. Wyglądała jak ktoś z bardzo wysoką gorączką. Mimo to nadal pewnie 

celowała do mnie z pistoletu. Cofnęłam się jeszcze bardziej i wsunęłam dłoń do torebki, 

szukając czegoś, co mogłabym wykorzystać jako broń. Szminka, drobne, tampon. Cholera.

- Kiedy   się   ubraliśmy,   zapytałam,   kiedy   go   znowu   zobaczę   -   ciągnęła   Althea,   z 

nieobecnym wzrokiem. - I wiesz, co zrobił?

Bałam  się   odpowiedzieć.  Pokręciłam   przecząco  głową.  Althea  zbliżyła   się  tak,   że 

poczułam zapach jej szamponu.

- Roześmiał się. Powiedział, że już mnie nie potrzebuje, i zaczął się śmiać. Wiesz, jak 

to jest, kiedy ktoś, kogo kochasz, śmieje ci się w twarz?

Znowu pokręciłam głową. Wtedy moje palce natrafiły w torebce na podłużny, ostro 

zakończony przedmiot. Pilnik do paznokci!

- Postanowiłam wyrównać rachunki. Dowiedziałam się, co knują z panem Howe'em, i 

dałam cynk urzędnikowi z Komisji Papierów Wartościowych i Giełd. Wyczyściłam konta 

Devona. Udusiłam jego idealną, chudą żonę. A potem - mówiąc to, spojrzała mi w oczy, 

jednocześnie kładąc oba palce wskazujące na cynglu - zabiłam go. Ale nie od razu. Najpierw 

kazałam mu błagać, prosić mnie o życie na kolanach. Posłuchał mnie. I wiesz, co wtedy 

zrobiłam?

Pokręciłam głową, zaciskając palce na pilniku. Nachyliła się do mnie.

- Roześmiałam się.

Myślałam, że zaraz zwymiotuję. Zupełnie ześwirowała. Nie wiem, dlaczego wcześniej 

tego nie zauważyłam. Każdy, kto nosi kraciaste blezery do sztruksowych spódnic, musi być 

szurnięty.   A   ona   była   szurnięta   na   maksa.   Jej   usta   uśmiechały   się,   ale   spojrzenie   było 

nieobecne, zupełnie jakby widziała przed sobą błagającego o litość Greenwaya.

Patrząc w jej szalone oczy, nagle coś sobie uświadomiłam.

- Doprowadziłam cię prosto do niego. Althea się uśmiechnęła.

- Muszę ci za to podziękować. Domyślałam się, że nadal jest w mieście, ale dopiero 

dzięki tobie odkryłam, że zaszył się w Moonlight Inn. Ten zarozumiały dupek myślał, że chcę 

się z nim jeszcze raz przespać. Był przekonany, że sobie pobzyka. Postanowiłam się zabawić. 

Włożyłam cholernie niewygodne szpilki i obcisłą spódniczkę. - Jej oczy znowu zaszły mgłą. - 

A potem go zastrzeliłam. Wpakowałam mu dwie kulki.

Spojrzałam na pistolet.

- Z pistoletu Richarda? Skinęła głową.

- Znalazłam go w jego biurku, kiedy w zeszłym tygodniu był w sądzie. Pomyślałam, 

że najlepiej będzie upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. Nie zamierzałam dzielić się moimi 

background image

ciężko zarobionymi pieniędzmi z takim idiotą i cudzołożnikiem, jak pan Howe. Nie patrz tak 

na mnie. Wiem, że jest żonaty.

Wzruszyłam ramionami. Co do Richarda, mogłam jej przyznać rację.

- I co teraz? - zapytałam z wahaniem. Już się nie uśmiechała.

- Teraz pozbędę się ostatniej przeszkody, pojadę na lotnisko i przejdę na wcześniejszą 

emeryturę   z   dwudziestoma   milionami   w   kieszeni.   To   powinno   mi   wynagrodzić   fakt,   że 

spałam z Greenwayem.

Z trudem przełknęłam ślinę, w uszach czułam pulsowanie. Nie podobało mi się, że 

nazwała   mnie   „ostatnią   przeszkodą”.   Zwłaszcza   że   trzymała   mnie   na   muszce.   Mocniej 

zacisnęłam palce na pilniku. Wzięłam głęboki oddech.

- Żegnaj - szepnęła Althea.

Wiedziałam,   że   jeśli   się   zawaham,   wkrótce   wyląduję   w   kontenerze   na   śmieci. 

Pochyliłam głowę i rzuciłam się na Altheę z pilnikiem w ręce. Mimowolnie się skrzywiłam, 

kiedy poczułam, że wbiłam go w jej ciało.

Usłyszałam jej krzyk oraz wystrzał. Kula roztrzaskała monitor Jasmine. Poczułam na 

dłoni ciepły płyn i zdaje się, że też krzyknęłam.

Spojrzałam   w   dół   i   zobaczyłam,   że   ciecz   nie   jest   czerwona,   tylko   przezroczysta. 

Popatrzyłam na Altheę. Jedna strona jej klatki piersiowej była mokra. I mniejsza od drugiej.

- Ty suko! Zniszczyłaś mi implant! - wrzasnęła.

W   myślach   pacnęłam   się   w   czoło.   Althea   miała   implanty?   Czy   moje   cycki   były 

najmniejsze w LA?

Althea   stała   z   opuszczoną   bronią.   Jej   jedna   pierś   wyglądała,   jakby   uszło   z   niej 

powietrze. Uznałam, że to odpowiednia chwila, by rzucić się do ucieczki. Obróciłam się i 

pognałam przez recepcję. Byłam już prawie przy drzwiach, kiedy usłyszałam drugi wystrzał. 

Kula roztrzaskała szklane drzwi. Padłam na wykładzinę. Rozległ się kolejny wystrzał i moje 

ramię  przeszył   ostry  ból.  Sięgnęłam   dłonią  do  źródła  bólu.   Tym  razem  moje  palce  były 

czerwone.

Pomyślałam, że za chwilę puszczę pawia.

Zgubiłam jeden z butów Dany, pełznąc na czworakach za donicę z palmą. Usłyszałam 

jeszcze   trzy   wystrzały.   Kule   utkwiły   w   ścianie   wyklejonej   elegancką   tapetą.   Potem 

usłyszałam dźwięk, który był dla moich uszu jak muzyka - szczęk pustego magazynku.

- Cholera! - wrzasnęła Althea. Skończyły się jej naboje. Zerwałam się z podłogi i 

popędziłam w stronę wind. Nie ubiegłam daleko po tłuczonym szkle. Althea szarpnęła mnie 

do tyłu za włosy.

background image

Obróciłam się, starając się przypomnieć sobie coś z zajęć tae - bo, na które Dana 

zaciągnęła mnie w zeszłym roku. Wypad, obrót i cios? A może obrót, cios i wypad? A niech 

to. Szkoda, że nie zwracałam większej uwagi na kroki, zamiast gapić się na wyrzeźbiony 

tyłek   instruktora.   Nie   miałam   wyjścia.   Zaczęłam   kopać,   wrzeszczeć   i   młócić   rękami. 

Wiedziałam, że walczę jak dziewczyna, ale miałam to gdzieś.

Althea z łatwością powaliła mnie na podłogę. Była  strasznie silna jak na kobietę. 

Najwyraźniej pod bezkształtnymi ciuchami ukrywało się ciało kulturystki.

Wbiłam paznokcie w jej skórę, zatapiając je coraz głębiej i głębiej, póki nie wrzasnęła. 

Niestety,   na   niewiele   się   zdało.   Jej   dłonie   nadal   zaciskały   się   na   moim   gardle   i   powoli 

zaczynałam   widzieć   gwiazdy.   Gorączkowo   macałam   podłogę,   szukając   czegoś,   czym 

mogłabym jej przywalić. Obraz robił się zamazany. Jedyne, co dobrze widziałam, to szalone 

oczy Althei, utkwione we mnie. Podczas szamotaniny spadły jej okulary. Jej gęste brwi były 

ściągnięte, a usta wykrzywione w makabrycznym uśmiechu rodem z filmów Wesa Cravena. 

Zachciało mi się płakać, kiedy pomyślałam, że ostatnią rzeczą, jaką ujrzę przed śmiercią, będą 

zarośnięte brwi i potargane włosy jakiejś wariatki? To było niesprawiedliwe.

Nagle moje dłonie coś znalazły. Zgubioną szpilkę Dany. Wyciągnęłam palce najdalej, 

jak mogłam, zaciskając je na bucie. Coraz gorzej widziałam, nie mogłam oddychać. Wijąc się 

pod cielskiem Althei, skupiłam resztkę siły w lewej ręce. Uzbrojona w dziwkarską szpilkę 

Dany, zamachnęłam się w kierunku szyi Althei.

Usłyszałam krzyk. Sama nie wiem czyj - jej czy mój. Ręce Althei oderwały się od 

mojej szyi. Zamrugałam, gwałtownie łapiąc powietrze. Althea zsunęła się ze mnie, jej szyja, 

w której tkwiła  szpilka, była  cała w keczupie. Wzrok miała  szklisty,  z jej ust dobiegało 

rzężenie.

Tym razem nie miałam wątpliwości, kto krzyczał. Ja.

Nadal wrzeszczałam w niebogłosy, kiedy przez rozbite drzwi wpadł Ramirez, a za nim 

paru umundurowanych policjantów. Jeden z nich zaczął robić Althei sztuczne oddychanie, 

wołając,   by   ktoś   wezwał   pomoc.   Kiedy   przyjechali   sanitariusze,   założyli   Althei   maskę 

tlenową i podłączyli masę rurek. Potem zjawili się kolejni gliniarze. Rozmawiali głośno przez 

radio. Wszystko wydawało się takie surrealistyczne. Cały czas nie mogłam oderwać wzroku 

od kałuży krwi, w której leżała Althea.

W   końcu   przestałam   krzyczeć   i   uświadomiłam   sobie,   że   jestem   w   ramionach 

Ramireza. Trzymał mnie mocno.

- Nic ci nie jest? - szepnął w moje włosy. Przełknęłam ślinę.

- Chyba   mnie   postrzeliła.   Czy   ona...   -   Urwałam,   nakazując   sobie   wziąć   głęboki 

background image

oddech, zanim znowu zacznę krzyczeć.

- Nie, żyje. Na razie. - Ramirez odsunął się, żeby obejrzeć moje lewe ramię, gdzie 

żywy ogień przeszedł w tępy ból. - Wygląda na ranę powierzchowną - powiedział, ostrożnie 

odsuwając moją zniszczoną bluzkę.

Przywołał   jednego   z   zajmujących   się   Altheą   sanitariuszy,   który   potwierdził   jego 

diagnozę. Powiedział, że trzeba to zszyć, więc Ramirez zapakował mnie do swojego SUV - a 

i zawiózł do szpitala.

Trzy godziny później moje ramię wyglądało, jakby należało do jakiegoś zombie, a 

szyja była w kolorze Fioletowego Paskudztwa. Mogłam to ukryć, nosząc przez kolejnych parę 

dni golfy, ale nadal pozostawała kwestia mojego oka. Ramirez zawiózł mnie na komisariat, 

gdzie   złożyłam   zeznania,   czemu   towarzyszył   ledwo   tłumiony   śmiech   policjantów,   gdy 

opowiadałam,   jak   przebiłam   Althei   implant.   Zanim   skończyłam,   zeszły   ze   mnie   resztki 

adrenaliny i zupełnie oklapłam. Jedynym, co utrzymywało mnie w pionie, był Ramirez, który 

przez całą noc nie odstępował mnie na krok.

Słońce zaczynało wychylać się już zza horyzontu, kiedy Ramirez w końcu odwiózł 

mnie do domu. Kiedy zatrzymał samochód i wyłączył silnik, zadałam na głos pytanie, które 

dręczyło mnie od momentu, gdy zobaczyłam Altheę celującą do mnie z pistoletu.

- Skoro to Althea podprowadziła dwadzieścia milionów, to jakim cudem Jasmine stać 

na botoks i Pradę?

Ramirez  przechylił  głowę, jakby nie do końca rozumiał,  o co chodzi z Pradą, ale 

odpowiedział.

- Nadal sprawdzają komputer Jasmine, ale z tego, co znaleźliśmy do tej pory wynika, 

że ktoś o nicku SexyJas pracował na seks czacie.

W myślach pacnęłam się w czoło. 

Kociakinazywo.com

.

- Uprawiała cyberseks w pracy?

- Działa to mniej więcej tak, że logujący się faceci płacą trzy dolce dziewięćdziesiąt 

dziewięć   centów   za   minutę   czatowania   z   wybraną   kobietą.   Taki   nowocześniejszy 

odpowiednik numerów 0700.

Przewróciłam oczami.

- Wygląda  na to - ciągnął Ramirez  - że w ciągu  paru ostatnich miesięcy SexyJas 

spędziła zalogowana na tej stronie ponad tysiąc godzin.

Przeprowadziłam w myślach szybkie obliczenia i wyszło mi, że $3.99 pomnożone 

przez   tysiąc   dawało...   całe   mnóstwo   butów   Prady.   Zapamiętałam   sobie,   żeby   koniecznie 

trochę bardziej zaprzyjaźnić się z komputerem.

background image

Ramirez obrócił się na siedzeniu w moją stronę.

- To była ciężka noc, co? - Jego dłoń otarła się o mój policzek, kiedy zakładał mi za 

ucho zabłąkany kosmyk włosów. - Śmiało - dodał łagodnie. - Powiedz to.

- Co? Uśmiechnął się.

- Wiem, że nie możesz się doczekać, żeby powiedzieć „a nie mówiłam”.

Nie mogłam się powstrzymać. Też się uśmiechnęłam.

- A nie mówiłam.

Uśmiechnął się szerzej, aż na jego policzku pojawił się ten seksowny dołeczek. Potem 

wychylił się zza kierownicy i mnie pocałował. Miękko, delikatnie, jakby się bał, że może mi 

coś   zrobić.   I   w   sumie   się   nie   pomylił   -   czułam,   że   dosłownie   topię   się   na   skórzanym 

siedzeniu.

Odsunął się. Zdaje się, że trochę poleciałam w jego stronę.

- Chcesz, żebym wszedł? - zapytał. Jego oczy były ciemne i niebezpieczne, jak pantera 

wytatuowana na jego ramieniu.

Tak, tak, tak! Wzięłam głęboki oddech.

- Nie. - Boże, czy byłam tak samo stuknięta jak Althea? Co znaczyło „nie”?

W jego oczach było widać zawód.

- Racja. To była długa noc. Na pewno jesteś zmęczona.

Jasne. Zmęczona. Tak naprawdę byłam zagubiona. Rozwiązałam co prawda sprawę 

zabójstwa Greenwaya, ale ani trochę nie przybliżyło mnie to do odpowiedzi na pytanie, co 

mam zrobić z własnym zagmatwanym życiem.

Ramirez odprowadził mnie do drzwi i pocałował w czubek głowy. Patrzył w moje 

oczy i dokładnie widziałam, o czym myśli. Czułam, że mięknę.

- Może innym razem - szepnął i wrócił do samochodu.

Stałam na ciemnych schodach i patrzyłam za nim. Z całego serca pragnęłam, żeby 

wszedł. Przyznaję,  że dziko go pożądałam. Jednym  spojrzeniem wyrabiał z moim ciałem 

rzeczy, o jakich mi się nawet nie śniło.

Ale był jeszcze Richard. Dałam mu do zrozumienia, że jestem po jego stronie. I choć 

nasze pojmowanie, co to właściwie znaczy, trochę się różniło, na pewno nie obejmowało 

spędzenia nocy z seksownym gliniarzem. Uznałam, że dopóki nie postanowię co dalej z 

Panem Przestępcą w Białych Rękawiczkach ani nie rozwiążę problemu niewykonywalnego 

testu   ciążowego,   nie   powinnam   zapraszać   Ramireza   na   noc.   To   byłoby   nie   w   porządku. 

Zwłaszcza  że   na  własne  oczy  widziałam,  do  jakiego  stanu   może  doprowadzić  człowieka 

czyjaś niewierność.

background image

Moje libido nadal prowadziło polemikę z rozsądkiem, kiedy otworzyłam drzwi.

Krzyknęłam zaskoczona.

Na materacu, pośród mojego porozrzucanego dobytku, siedział Richard.

- Co tu robisz? - zapytałam, mrugając oczami.

Wstał.   Znowu   miał   na   sobie   eleganckie   spodnie   i   koszulę.   Poza   tym   ogolił   się   i 

nażelował włosy a la Ken. Musiałam przyznać, że wygląda dobrze. Nawet bardzo dobrze. Jak 

dawny Richard. Jak Richard, w którym się kiedyś zakochałam.

- Dałaś mi klucz - powiedział. Pokręciłam głową.

- Nie o to mi chodzi. Nie jesteś w areszcie? Boże. Chyba nie uciekłeś?

Richard się uśmiechnął.

- Nie,   nie  uciekłem.   Prokurator  okręgowy wycofał   zarzut   morderstwa,  po  tym   jak 

aresztowali Altheę. Wyszedłem za kaucją.

Pokręciłam   głową.   Chesterton   nie   tracił   czasu.   Przeszłam   ostrożnie   między 

potłuczonymi naczyniami i rozrzuconymi ciuchami i usiadłam na materacu. Richard usiadł 

obok mnie.

- Co ci się stało w rękę? - zapytał, szczerze przejęty.

- Twoja pracownica mnie postrzeliła.

- Och, pączuszku, tak mi przykro. - Objął mnie ramieniem. Byłam zbyt zmęczona, 

żeby zaprotestować. Nawet kiedy zaczął mnie całować w policzek.

- Bardzo za tobą tęskniłem - szepnął.

Westchnęłam. Choć wszystko byłoby prostsze, gdybym  go nienawidziła, musiałam 

przyznać, że sama też trochę się za nim stęskniłam.

- Maddie, posłuchaj. Wiem, że wiele się wydarzyło - ciągnął Richard, biorąc mnie za 

rękę. - Ale chcę, żebyś wiedziała, jak bardzo jestem ci wdzięczny za wszystko, co dla mnie 

zrobiłaś. Chesterton powiedział mi, że to ty zdemaskowałaś Altheę. Ja... - Urwał, a jego oczy 

zaszły łzami. - Nikt inny we mnie nie wierzył, tylko ty.

Przygryzłam wargę, powstrzymując się od wyjaśnienia, że chodziło nie tyle o wiarę, 

co o obawę, że moje dziecko będzie miało ojca kryminalistę.

- Maddie, wiem, że w przeszłości zrobiłem parę głupich rzeczy. Poprawka - bardzo 

głupich rzeczy.

- I chcę ci to wynagrodzić. Chesterton mówi, że może uda mu się wywalczyć dla mnie 

wyrok   w   zawieszeniu,   jeśli   zgodzę   się   zeznawać   przeciwko   Althei.   Proces   może   trochę 

potrwać, ale kiedy to wszystko  się skończy,  wynagrodzę  ci  to. Chcę, żebyś się do mnie 

wprowadziła. Nasza rozłąka uświadomiła mi, jak bardzo cię potrzebuję w moim życiu. Nie 

background image

chcę się z tobą nigdy więcej rozstawać.

Uniosłam ręce.

- Zaraz, mam się do ciebie wprowadzić? Nie uważasz, że to trochę za szybko.

- Za szybko? - Patrzył na mnie oczami szczeniaka.

- Richard, jesteś żonaty!

- Podpisałem już papiery rozwodowe. Au. Biedny Kopciuszek.

- Maddie, wiem, że to, co się ostatnio działo, to czyste szaleństwo. Ale wierz mi, że 

jesteś jedyną kobietą w moim życiu.

Pokręciłam głową, czując nadchodzącą migrenę.

- Richardzie, ja... ja... potrzebuję trochę czasu, żeby się nad tym zastanowić.

Zwiesił ramiona, ale skinął głową.

- Oczywiście. Zastanawiaj się tak długo, jak chcesz.

Wstałam   i   odprowadziłam   go   do   drzwi,   uważając,   żeby   się   o   coś   nie   potknąć. 

Pożegnaliśmy się i wyszedł, znikając w świetle wczesnego poranka. Zamknęłam za nim drzwi 

i oparłam się o nie, wzdychając.

Zły Glina czy Ken?

Richard   znowu  był  sobą.  Jak   już   będzie  miał   z   głowy  proces   o   defraudację   oraz 

rozwód,   był   idealnym   kandydatem   na   męża   i   ojca.   Ramirez   z   kolei   był   podniecającą 

przygodą. Spojrzenie, jakim mnie dzisiaj obdarzył, gwarantowało, że z łatwością pobiłabym 

cztery razy Dany. Tylko co potem?

Była jeszcze jedna sprawa, o której nie mogłam zapominać.

Spojrzałam na swój brzuch. Czy w środku rzeczywiście ktoś był? A jeśli nawet, to czy 

był to wystarczający powód, żeby zostać z Richardem?

- Jak myślisz - zapytałam swój płaski brzuch - co powinnam zrobić? Zero odpowiedzi. 

Cholera.   Gdybym   nie   brała   udziału   w   strzelaninie,   może   miałabym   dość   energii,   żeby 

pojechać  po nowy test. Obiecałam  sobie, że jutro będzie Dzień Prawdy.  Do diabła, jeśli 

potrafiłam stawić czoło morderczyni, to mogłam także stawić czoło małej różowej kreseczce. 

Albo dwóm.

Z   tym   postanowieniem   wróciłam   na   materac.   Zasnęłam,   gdy   tylko   moja   głowa 

spoczęła na poduszce.

Obudziłam   się   wśród   pokrzykiwań   wysiadających   ze   szkolnego   autobusu 

wyrzucającego   dzieciaki   przy   końcu   przecznicy   i   dźwięków   telenoweli,   którą   oglądała 

sąsiadka   na   dole.   Uchyliłam   jedno   oko.   Trzecia   po   południu.   Rety.   Wstałam   i   wzięłam 

najdłuższy   prysznic   w   życiu,   pozwalając,   by   ciepły,   kojący   strumień   wody   obmył   moje 

background image

obolałe   mięśnie.   Włożyłam   bezrękawnik   z   golfem,   żeby   ukryć   fiolet   na   szyi,   dżinsową 

spódniczkę i wysokie  szpilki,  które miały mi zrekompensować wielki  brzydki  bandaż na 

ramieniu.   Niestety,   niewiele   mogłam   zrobić   z   podbitym   okiem.   Pomalowałam   drugie 

niebieskim cieniem, żeby moja kontuzja mniej rzucała się w oczy.

Zrobiłam   dzbanek   mocnej   kawy   i   odsłuchałam   wiadomości   na   automatycznej 

sekretarce. Pierwsza była od Tot Trots. Grozili, że wstrzymają mi pensję, jeśli do czwartku 

nie   dostaną   projektu.   Dzwonił   też   Marco,   żeby   powiedzieć,   że   widział   mnie   wczoraj   w 

wiadomościach i że wszyscy w Fernando's są żądni szczegółów. Pani Rosenblatt dzwoniła z 

informacją, że Albert zobaczył w mojej przyszłości czarną panterę i że powinnam szybko 

przyjść na oczyszczenie aury. Dana zostawiła histeryczną wiadomość, że ona i Gość bez Szyi 

się pogodzili i że w trakcie godzenia zobaczyła mnie w wiadomościach. Piskliwym głosem 

pytała, czy nic mi nie jest.

Najpierw oddzwoniłam do Dany. Odebrała już po pierwszym sygnale.

- Halo? - powiedziała zdyszana.

- Cześć. To ja.

- Boże! Nic ci nie jeeeeest?

Odsunęłam telefon od ucha, nie mogąc znieść jej upiornego pisku.

- Nie, wszystko  w porządku. - Tak jakby. Szybko  opowiedziałam  jej  o butach  od 

Prady, plikach w komputerze Jasmine i zapasach z uzbrojoną wariatką. Kiedy skończyłam, 

miałam wrażenie, że po drugiej stronie Dana aż cała trzęsie się z podniecenia.

- Wow, Maddie, dałaś czadu, dziewczyno. Uśmiechnęłam się. Rzeczywiście byłam 

całkiem niezła.

- Ale super - ciągnęła Dana. - Mówią o tobie w wiadomościach. Jesteś prawdziwą 

bohaterką.

- Och, no nie wiem...

- Nie bądź taka skromna, skarbie. Sama rozwiązałaś sprawę dwóch morderstw.

Przygryzłam wargę, powstrzymując się od przypomnienia Danie, że podejrzewałam 

złą blondynkę.

- Cóż, miałam szczęście.

- Ba. Mogłaś zginąć.

Spojrzałam na bandaż na ramieniu. Nie musiała mi o tym przypominać.

- Ale nie zginęłam. Nic mi nie jest.

- Na razie. Ale co będzie następnym razem?

- Następnym razem? - Sorry, ale wcale nie paliłam się do powtórki z tej wątpliwej 

background image

rozrywki. - Zapewniam cię, że to była jednorazowa akcja. Nie będzie następnego razu.

- Skąd   możesz   wiedzieć,   Maddie?   To   było   ostrzeżenie.   Rozejrzyj   się,   wariaci   są 

wszędzie.

Przewróciłam oczami.

- Nic mi nie jest, Dana.

- Jeden gość na siłowni prowadzi zajęcia z samoobrony dla kobiet. Powinnyśmy się 

zapisać.   W   następnym   tygodniu   zaczyna   się   kurs   o   nazwie   „Nowoczesna   kobieta   kontra 

wielkomiejskie zagrożenia”. Co ty na to?

- Rozłączam się, Dana.

- Może   powinnaś   zacząć   nosić   ze   sobą   broń?   Albo   chociaż   gaz   pieprzowy. 

Przynajmniej zastanów się nad kupnem gazu.

Tym razem prawie wywróciłam oczy na drugą stronę.

- Na razie, Dana. - Rozłączyłam się, zostawiając Danę samą z jej listą niezbędnych 

militariów.

Modląc się, by moi pracodawcy byli  w dobrym  humorze, wykonałam  drugi pilny 

telefon - do Tot Trots. Wyjaśniłam sytuację i poprosiłam, żeby dali mi jeszcze trochę czasu. 

Nie byli zachwyceni, że jedna z ich projektantek wplątała się w aferę dotyczącą defraudacji i 

morderstwa, ale zgodzili się przedłużyć mi termin do końca lipca. Potem oddzwoniłam do 

Marca   i   obiecałam,   że   wpadnę   jutro   na   pedikiur   i   ploteczki.   Zadzwoniłam   też   do   pani 

Rosenblatt, żeby umówić się na oczyszczanie aury w przyszłym tygodniu.

Pozostał mi już tylko jeden telefon, którego obawiałam się od chwili, gdy zobaczyłam 

Richarda siedzącego na moim materacu.

Nalałam sobie kolejną filiżankę kawy.

Mój palec zawisł nad przyciskami szybkiego wybierania. Richard był zakodowany 

obok Ramireza. Boże, jak ja nienawidzę podejmować decyzji. Zamknęłam oczy i zabawiłam 

w małą  wyliczankę.  Nie spodobał mi  się wynik,  więc  powtórzyłam  ją.  Wzięłam  głęboki 

oddech i zadzwoniłam.

- Halo? - powiedział.

- Cześć,   tu   Maddie.   Może   skoczymy   dziś   na   drinka?   Powiedzmy,   o   siódmej.   Co 

powiesz na Casa Madera na Wilshire?

- Nie mogę się już doczekać. - W jego głosie słychać było podniecenie.

Kiedy się rozłączyłam, uświadomiłam sobie, że ja także nie mogę się doczekać tego 

spotkania. Byłam pewna, że w końcu znalazłam odpowiedź na dręczące mnie pytania.

background image

ROZDZIAŁ 21

Włożyłam czarną jedwabną sukienkę - bez dekoltu, za to krótką i z odkrytymi plecami 

- i szpilki od Gucciego. Nałożyłam na rzęsy czarną mascarę, a usta pociągnęłam czerwoną 

szminką.   Po   wtarciu   pianki   i   wysuszeniu   włosów   uznałam,   że   wyglądam   naprawdę 

seksownie. I o to chodziło. Potrzebowałam jak największej pewności siebie, żeby zrobić to, 

co zamierzałam.

Wskoczyłam   do   dżipa   i   wcisnęłam   się   na   autostradę,   obierając   kurs   na   Wilshire. 

Jedyne   wolne   miejsce   parkingowe   znajdowało   się   dwie   przecznice   od   restauracji,   więc 

zaliczyłam   jeszcze   mały   spacer,   zbierając   się   po   drodze   na   odwagę,   by   stawić   czoło 

nieuniknionemu.   Motyle   w   moim   żołądku   tańczyły   mambo,   ale   powiedziałam   sobie,   że 

podjęłam słuszną decyzję.

Zobaczyłam   go,   gdy   tylko   weszłam.   Siedział   przy   barze,   plecami   do   drzwi. 

Zaczerpnęłam powietrza i wyprostowana ruszyłam w jego stronę.

Musiał wyczuć moją obecność, bo się odwrócił. Na jego usta wypłynął uśmiech, kiedy 

przyglądał się mojemu strojowi. Przyznaję, że kiedy zobaczyłam uznanie w jego oczach, na 

moment ogarnęły mnie wątpliwości. Natychmiast mi przeszło, kiedy nachylił się i pocałował 

mnie w policzek, mówiąc:

- Ślicznie wyglądasz, pączuszku. Pączuszku. Fuj. Zmusiłam się do uśmiechu.

- Cześć, Richard.

- Zamówić ci drinka? - zapytał, kiedy usiadłam obok niego.

- Eee... - Spojrzałam na jego szkocką z wodą sodową. - Napiję się dietetycznej coli. 

Dzięki.

Przywołał barmana, który szybko postawił przede mną zimną colę. Pociągnęłam spory 

łyk, w nadziei że to uspokoi motyle w moim żołądku.

- Maddie, tak się cieszę, że zadzwoniłaś - powiedział, biorąc mnie za rękę.

Zaczerpnęłam tchu.

- Myślałam o tym, co powiedziałeś w nocy.

- Tak? Nawet nie wiesz, jak się cieszę. Kiedy byłem w areszcie, dużo o nas myślałem 

i...

- Richardzie, to koniec. Spojrzał na mnie.

- Co?

- Mówię o nas. To koniec. - Wypuściłam powietrze. Wow, fajnie było to powiedzieć.

- Ale, ja... - Urwał, patrząc na mnie błagalnie. - Myślałem, że dobrze nam było razem, 

background image

pączuszku. Co się stało?

Parsknęłam.

- Co się stało? Richard, okłamywałeś mnie. We wszystkim.

- Myślałem,   że   rozumiesz   dlaczego.   -   Ściągnął   z   konsternacją   perfekcyjnie 

wyregulowane brwi.

- Owszem, zrozumiałam, ale coś innego. Kiedy sytuacja stała się trudna, po prostu 

uciekłeś. Do tego oszukiwałeś i zdradzałeś. I kradłeś. Jesteś słaby. A ja jestem zbyt silna, 

żeby dać się wyssać takiemu facetowi jak ty. Umiem utrzymać się w pionie sama, ale nie 

mogę trzymać nas oboje. Przykro mi.

Jednym haustem wychyliłam resztę coli. Richard siedział oszołomiony. Ujęłam jego 

twarz w dłonie i pocałowałam w policzek.

- Powodzenia, Richardzie. Mam nadzieję, że nie wrócisz za kratki. Zabrałam torebkę i 

najszybciej, jak mogłam, wyszłam z restauracji.

Wiem, że za mną patrzył, ale nie czułam na sobie jego spojrzenia. Jedyne, co czułam, 

to ogromne poczucie wolności.

Tuż   za   drzwiami   otworzyłam   klapkę   komórki   i   wcisnęłam   przycisk   szybkiego 

wybierania. Ramirez odebrał po drugim sygnale.

- Halo?

- Co dzisiaj robisz? - zapytałam. Zawahał się.

- A czemu pytasz? Uśmiechnęłam się szeroko.

- Bo chyba nadeszła już ta inna okazja.

Czułam, że się uśmiecha, i prawie widziałam seksowny dołeczek w jego policzku.

- Wprowadzę zmiany w grafiku.

Zalała mnie fala ciepła, kumulując się w moich majtkach, które dziś zdecydowanie nie 

były babcine.

- Ale przedtem muszę jeszcze coś załatwić. Spotkajmy się u mnie za pół godziny, 

okay?

- Okay.

Prawie biegłam do dżipa. Wróciłam na autostradę i odbiłam w Pico na szybką wizytę 

w aptece. Kupiłam nowy test ciążowy, z szybką zabezpieczającą okienko wyniku, upewniając 

się, że ma dobry termin ważności (kończył się dopiero za osiemnaście miesięcy). Tym razem 

byłam zdecydowana doprowadzić sprawę do końca.

Zaraz   po   powrocie   do   domu   poszłam   do   łazienki,   przezornie   zostawiając   colę   w 

kuchni.   Usiadłam   na   materacu   i   czekałam,   starając   się   nie   patrzeć   na   zegar.   Można   by 

background image

pomyśleć, że jestem już weteranką robienia testów ciążowych, ale przysięgam, że były to trzy 

najdłuższe   minuty   w   moim   życiu.   Obgryzłam   paznokieć.   Przekładałam   pisaki.   Chyba   z 

piętnaście razy przeszłam z jednego końca pokoju na drugi.

Nagle usłyszałam pukanie do drzwi. Spojrzałam na zegar. Dwie minuty pięćdziesiąt 

pięć sekund.

- Chwileczkę   -   zawołałam.   Zamknęłam   oczy.   Policzyłam   do   pięciu.   Sprawdziłam 

wynik.

Jedna kreska. Negatywny.

Wypuściłam powietrze, czując mieszaninę ulgi i zawodu. Okay, może ulga była trochę 

większa. Spojrzałam na swój brzuch. Może kiedyś. Ale na dzisiejszą noc miałam inne plany...

Szybko wyrzuciłam test do kosza pod zlewem i otworzyłam drzwi.

Ramirez stał oparty o futrynę. Jak zwykle miał na sobie czarny T - shirt i wytarte 

dżinsy. Wystająca spod rękawa pantera kokietowała mnie, kiedy mierzył mnie wzrokiem.

Znowu poczułam gorąco w całym ciele.

- Cześć - powiedziałam,  starając się, by zabrzmiało  to seksownie i uwodzicielsko. 

Niestety,   znowu   było   mi   bliżej   do   Myszki   Minnie.   -   Przepraszam,   że   cię   wczoraj   nie 

zaprosiłam. Chciałam, ale wszystko było takie zagmatwane, nie wiedziałam, na czym stoję z 

Richardem, no i ciągle był jakiś problem z testami ciążowymi, ale kupiłam nowy, właśnie 

zrobiłam i...

Ramirez uciszył mnie, kładąc palec na moich ustach.

- Wystarczy tego gadania - powiedział niskim, aksamitnym głosem. I pocałował mnie. 

Boże, jak on mnie pocałował.


Document Outline