background image

 

ALEXADER McCALL SMITH 

 

 

 

 

MMA RAMOTSWE I ŁZY 

ŻYRAFY 

  

 

(Przełożył: Tomasz Bieroń) 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

ZYSK i s-ka 

2004 

background image

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Książkę tę dedykuję Richardowi Latchamowi 

background image

ROZDZIAŁ PIERWSZY 

 

DOM PAA J.L.B. MATEKOIEGO

 

 

 

Pan  J.L.B.  Matekoni,  właściciel  warsztatu  samochodowego  Tlokweng  Road  Speedy 

Motors,  nie  mógł  uwierzyć,  że  mma  Ramotswe,  założycielka  kwitnącej  Kobiecej  Agencji 

Detektywistycznej  Nr  l,  zgodziła  się  wyjść  za  niego.  Poprosił  ją  o  rękę  po  raz  drugi.  Za 

pierwszym  podejściem,  które  wymagało  od  niego  ogromnej  odwagi,  dała  mu  kosza  - 

aczkolwiek delikatnie i nie bez żalu. Uznał wtedy, że mma Ramotswe już nigdy nie wyjdzie 

ponownie  za  mąż,  że  jej  krótkie  i  katastrofalne  małżeństwo  z  Note  Mokotim,  trębaczem  i 

wielkim  miłośnikiem  jazzu,  zrodziło  w  niej  przekonanie,  iż  małżeństwo  niesie  ze  sobą 

wyłącznie smutek i cierpienie. Poza tym była samodzielną kobietą, prowadziła interes i miała 

wygodny  dom  przy  Zebra  Drive.  Po  cóż  taka  kobieta  miałaby  wiązać  się  sakramentalnie  z 

mężczyzną, skoro po złożeniu ślubów i wprowadzeniu się do jej domu mężczyzna ten mógłby 

się okazać trudny do okiełznania? Gdyby on był na miejscu mmy Ramotswe, przypuszczalnie 

odrzuciłby  oświadczyny  nawet  człowieka  tak  rozsądnego  i  szacownego  jak  pan  J.L.B. 

Matekoni. 

Aż  tu  nagle,  w  ten  po  kantowsku  niepochwytny  zmysłami  wieczór,  gdy  siedzieli 

razem na werandzie jej domu po tym, jak on przez całe popołudnie naprawiał jej furgonetkę, 

powiedziała  „tak”.  Odpowiedzi  tej  udzieliła  w  sposób  tak  prosty  i  serdeczny,  że  pan  J.L.B. 

Matekoni  utwierdził  się  w  przekonaniu,  iż  ma  do  czynienia  z  jedną  z  najlepszych  kobiet  w 

Botswanie.  Tego  wieczoru,  po  powrocie  do  swojego  domu  w  pobliżu  starego  lotniska, 

rozmyślał  o  tym,  jak  bardzo  mu  w  życiu  sprzyja  szczęście.  Oto  człowiek  po  czterdziestce, 

który  przed  laty  po  krótkim  małżeństwie  został  wdowcem,  teraz  ma  się  żenić  z  kobietą 

podziwianą nad wszystkie inne. Taki bezmiar szczęścia był prawie niewyobrażalny, toteż pan 

J.L.B. Matekoni zastanawiał się, czy nie czeka go nagłe przebudzenie z rozkosznego snu, do 

którego najwyraźniej zawędrował. 

A jednak była to najszczersza prawda. Następnego ranka, kiedy włączył stojące przy 

łóżku  radio  i  usłyszał  znajomą  symfonię  krowich  dzwonków,  którą  Radio  Botswana 

poprzedzało  swoją  poranną  audycję,  zdał  sobie  sprawę,  że  to  się  rzeczywiście  wydarzyło  i 

jeśli mma Ramotswe nie zmieniła zdania, był z nią zaręczony. 

background image

Spojrzał  na  zegarek.  Minęła  szósta,  pierwsze  promienie  słońca  oświetlały  akację  za 

oknem  jego  sypialni.  Powietrze  wkrótce  wypełni  piękny,  zaostrzający  apetyt  zapach  dymu 

porannych  ognisk,  rozlegną  się  głosy  ludzi  przemierzających  labirynt  ścieżek  wokół  jego 

domu,  okrzyki  dzieci  idących  do  szkoły.  Zaspani  mężczyźni  pójdą  do  pracy  w  mieście, 

kobiety  będą  się  nawzajem  nawoływały.  Afryka  się  budzi  i  rozpoczyna  się  nowy  dzień. 

Mieszkańcy  Gaborone wstają wcześnie,  ale pan J.L.B. Matekoni postanowił zaczekać około 

godziny  z  telefonem  do  mmy  Ramotswe,  żeby  miała  czas  wstać  i  wypić  poranną  filiżankę 

herbaty  Rooibos.  Wiedział,  że  po  wypiciu  herbaty  mma  Ramotswe  lubi  posiedzieć  pół 

godzinki  na  zewnątrz  i  poobserwować  urzędujące  na  jej  trawniku  ptaki.  Czarno-białe  dudki 

dziobią  owady  jak  nakręcane  zabawki,  a  paradujące  dumnie  gołąbki  czarnogardłe  stale 

uprawiają  miłosne  gruchania.  Mma  Ramotswe  lubiła  ptaki.  Gdyby  była  zainteresowana,  to 

może  kupiłby  jej  ptaszarnię.  Mogliby  hodować  gołębie,  a  nawet,  jak  niektórzy,  coś 

większego, na przykład myszołowy, chociaż nie miał jasności, co zrobiliby z myszołowami, 

gdyby już je odchowali. Oczywiście myszołowy polują na węże, co mogłoby być pożyteczne, 

ale do przeganiania węży z podwórza równie dobrze nadaje się pies. 

Kiedy  pan  J.L.B.  Matekoni  był  jeszcze  chłopcem  w  Molepolole,  miał  psa,  który 

wyrósł na legendarnego  łapacza węży. Było to chude brązowe stworzenie z paroma białymi 

łatami  i  urwanym  ogonem.  Znalazł  je,  porzucone  i  zagłodzone  prawie  na  śmierć,  na  skraju 

wioski i zabrał do domu, w którym mieszkał z babcią. Babcia nie chciała marnować jedzenia 

dla  zwierzęcia,  z  którego  -  jak  się  wydawało  -  nie  było  żadnego  pożytku.  Wnuk  zdołał  ją 

jednak przekonać i pies został. W ciągu kilku tygodni dowiódł, że może się na coś przydać, 

zabijając trzy węże na podwórzu i jednego w  grządce melonów sąsiada.  Od tej pory  cieszył 

się renomą pogromcy węży i jeśli ktokolwiek miał problemy z tymi gadami, sprowadzał pana 

J.L.B. Matekoniego i jego psa. 

Pies był nieprawdopodobnie szybki. Widząc, jak nadbiega, węże chyba wyczuwały, że 

są  w  śmiertelnym  niebezpieczeństwie.  Z  nastroszoną  sierścią  i  pałającym  z  przejęcia 

wzrokiem  pies  zbliżał  się  do  węża  osobliwym  cwałem  -  wyglądało  to  tak,  jakby  biegł  na 

czubkach łap. Znalazłszy się o kilka kroków od ofiary, warczał basowo i wąż odbierał drgania 

przenoszone  przez  ziemię.  Zdezorientowany  gad  zaczynał  uciekać  i  w  tym  momencie  pies 

rzucał się na niego i wbijał kły tuż za łbem. W ten sposób przetrącał wężowi grzbiet i było po 

walce. 

Pan  J.L.B.  Matekoni  miał  świadomość,  że  psy  polujące  na  węże  nie  dożywają 

sędziwego wieku. W siódmym, ósmym roku życia ich reakcje ulegają spowolnieniu i szansę 

przechylają  się  na  stronę  węża.  Pies  pana  J.L.B.  Matekoniego  w  końcu  padł  ofiarą  kobry 

background image

paskowanej  -  zdechł  kilka  minut  po  ukąszeniu. Żaden  pies  nie  mógł  go  zastąpić,  ale  teraz... 

To była jedna z możliwości, jakie się otwierały. Mogli kupić psa i wspólnie nadać mu imię. 

Pan  J.L.B.  Matekoni  zamierzał  nawet  zasugerować,  żeby  mma  Ramotswe  wybrała  zarówno 

psa, jak i imię, ponieważ bardzo zależało mu na tym, aby nie nabrała przekonania, że on chce 

o  wszystkim  sam  decydować.  Wręcz  przeciwnie  -  najchętniej  podejmowałby  jak  najmniej 

decyzji. Mma Ramotswe była kobietą bardzo zaradną i z całą pewnością zawiadywałaby ich 

wspólnym  życiem  ku  obopólnemu  zadowoleniu,  pod  warunkiem  że  nie  próbowałaby 

wciągnąć  pana  J.L.B.  Matekoniego  w  sprawy  detektywistyczne.  Nie  o  to  mu  chodziło.  Ona 

była detektywem, a on mechanikiem i chciał, żeby tak pozostało. 

 

Zadzwonił parę minut przed siódmą. Mma Ramotswe sprawiała wrażenie ucieszonej i 

spytała, czy dobrze spał, co w języku setswana jest tradycyjnym zwrotem grzecznościowym. 

- Spałem bardzo dobrze - odparł pan J.L.B. Matekoni - i całą noc śniłem o tej mądrej i 

pięknej kobiecie, która zgodziła się za mnie wyjść. 

Urwał.  Jeśli  zamierzała  go  poinformować,  że  się  rozmyśliła,  to  teraz  był  po  temu 

odpowiedni moment. Mma Ramotswe zaśmiała się. 

- Nigdy nie pamiętam, co mi się śniło. Ale gdybym pamiętała, to na pewno byłby to 

sen o tym pierwszorzędnym mechaniku, który kiedyś zostanie moim mężem. 

Pan J.L.B. Matekoni uśmiechnął się z ulgą. Nie odmieniło się jej, nadal byli zaręczeni. 

- Musimy iść dzisiaj na obiad do hotelu President, żeby uczcić to ważne wydarzenie - 

powiedział. 

Mma  Ramotswe  przystała  na  tę  propozycję.  Powiedziała,  że  będzie  gotowa  o 

dwunastej,  a  później,  jeśli  jemu  by  to  odpowiadało,  chętnie  obejrzałaby  jego  dom. 

Dysponowali teraz dwoma domami i musieli wybrać jeden z nich. Jej dom przy Zebra Drive 

miał wiele zalet, ale znajdował się dosyć blisko centrum, a wiele przemawiało za tym, żeby 

mieszkać  trochę  dalej.  Jego  dom,  opodal  starego  lotniska,  miał  większy  ogród  i  stał  w 

spokojniejszej okolicy, ale czy w pobliżu nie było więzienia i zarośniętego cmentarza? Istotny 

czynnik.  Gdyby  z  jakiegoś  powodu  mma  Ramotswe  musiała  sama  spędzić  w  domu  noc, 

bliskość  cmentarza  by  ją  deprymowała.  Nie  była  wprawdzie  zabobonna,  wyznawała 

ortodoksyjną teologię, w której nie było miejsca na upiory i tym podobne, ale... 

Mma  Ramotswe  uważała,  że  istnieje  Bóg,  Modimo,  który  mieszka  gdzieś  w  niebie, 

mniej  więcej  nad  Afryką.  Bóg  jest  niezmiernie  wyrozumiały,  zwłaszcza  wobec  takich  ludzi 

jak  ona,  ale  lekceważenie  i  łamanie  jego  reguł,  którego  dopuszcza  się  wiele  osób,  oznacza 

dopraszanie  się  o  karę.  Dobrych  ludzi,  takich  jak  ojciec  mmy  Ramotswe,  Obed,  po  śmierci 

background image

Bóg bez wątpienia wita z otwartymi ramionami. Los innych był dla mmy Ramotswe niejasny, 

ale sądziła, że są zsyłani w jakieś straszne miejsce - może trochę przypominające Nigerię - i 

kiedy wyznają swoje winy, Bóg im wybacza. 

Bóg był dla niej dobry. Obdarował ją szczęśliwym dzieciństwem, nawet jeśli matka ją 

wcześnie  odumarła.  Opiekował  się  nią  ojciec  wraz  z  kuzynką  mmy  Ramotswe,  kobietą 

dobrego  serca,  i  wspólnie  ją  nauczyli,  co  to  znaczy  dawać  miłość  -  miłość,  którą  ona  przez 

kilka bezcennych dni otaczała swoje maleńkie dziecko. Kiedy umarło, mma Ramotswe przez 

jakiś  czas  się  zastanawiała,  jak  Bóg  mógł  coś  takiego  zrobić,  ale  potem  zrozumiała.  Teraz 

dobroć  Boga  znowu  się  objawiła,  tym  razem  w  osobie  pana  J.L.B.  Matekoniego,  dobrego, 

serdecznego człowieka. Bóg zesłał jej męża. 

 

Po  uroczystym  obiedzie  w  hotelu  President  -  podczas  którego  pan  J.L.B.  Matekoni 

zjadł dwa duże steki, a mma Ramotswe, osoba łasa na słodycze, pochłonęła znacznie więcej 

lodów, niż planowała - pojechali pikapem pana J.L.B. Matekoniego na inspekcję jego domu. 

- Jest tam trochę bałaganu - powiedział stremowany. - Próbuję utrzymać porządek, ale 

dla  mężczyzny  nie  jest  to  łatwe.  Przychodzi  służąca,  ale  moim  zdaniem  tylko  pogarsza 

sprawę. Straszna z niej bałaganiara. 

-  Możemy  zatrzymać  kobietę,  która  dla  mnie  pracuje  -  odparła  mma  Ramotswe.  - 

Umie  wszystko:  prasować,  czyścić,  polerować.  Ścisła  czołówka  w  całej  Botswanie.  Twojej 

służącej znajdziemy coś innego. 

-  I  w  niektórych  pokojach  są  części  samochodowe  -  dodał  pospiesznie  pan  J.L.B. 

Matekoni. - Nie starcza mi na nie miejsca w warsztacie i muszę trzymać je w domu - ciekawe 

silniki, które mogą mi się kiedyś przydać. 

Mma  Ramotswe  milczała.  Teraz  już  wiedziała,  dlaczego  pan  J.L.B.  Matekoni  nigdy 

wcześniej  nie  zaprosił  jej  do  siebie.  Biuro  Tlokweng  Road  Speedy  Motors  też  nie 

prezentowało  się  najlepiej,  z  całym  tym  smarem  i  kalendarzami  przysyłanymi  przez 

dostawców  części.  Uważała  te  kalendarze  za  idiotyczne:  te  wszystkie  chude  jak  szkielet 

kobiety siedzą na oponach albo opierają się o samochody. Te dziewczyny do niczego się nie 

nadawały,  łącznie  z  rodzeniem  dzieci,  i  nie  wyglądały  nawet  na  absolwentki  szkoły 

podstawowej.  Mąciły  tylko  chłopom  w  głowach,  a  z  tego  nie  może  nic  dobrego  wyniknąć. 

Gdyby  mężczyźni  wiedzieli,  jakich  durniów  robią  z  nich  te  niedobre  dziewczęta!  Ale  nie 

wiedzą i nie ma sensu im tego uświadamiać. 

Mma  Ramotswe  została  w  samochodzie,  kiedy  pan  J.L.B.  Matekoni  wysiadł,  żeby 

otworzyć pomalowaną na srebrno bramę.  Zauważyła, że psy  przewróciły kubeł na śmieci, z 

background image

którego  wysypały  się  papiery  i  inne  odpadki.  Jeśliby  się  tutaj  przeprowadziła  -  jeśli  -  to 

szybko  położyłaby  temu  kres.  W  społeczeństwie  botswańskim  obowiązek  utrzymywania 

porządku na podwórzu spoczywa na kobiecie i mma Ramotswe w żadnym razie nie chciałaby 

być kojarzona z takim podwórzem. 

Zaparkowali  przed  stoep,  werandą,  pod  wiatą,  którą  pan  J.L.B.  Matekoni  zrobił  z 

siatki ocieniającej. Według współczesnych kryteriów dom był bardzo duży, powstał bowiem 

w  czasach,  kiedy  nie  istniał  jeszcze  problem  niedoboru  gruntów  budowlanych.  Cała  Afryka 

była  wtedy  do  dyspozycji,  w  większości  niewykorzystana,  i  nikt  nie  myślał  o  tym,  żeby 

oszczędzać miejsce. Od tamtej epoki wszystko się zmieniło, ludzie zaczęli myśleć o tym, że 

miasta  pożerają  coraz  więcej  dookolnego  buszu.  Dom  pana  J.L.B.  Matekoniego,  dosyć 

ponury  bungalow  kryty  falistą  blachą,  zbudowano  dla  urzędnika  kolonialnego  w  czasach 

protektoratu Beczuany. Ściany zewnętrzne były otynkowane i pobielone, a podłogi zrobiono z 

dużych  kwadratów  czerwonego  betonu.  Tego  rodzaju  posadzki  chłodzą  stopy  w  gorących 

miesiącach,  ale  dużo  sympatyczniej  mieszka  się  w  domu  z  tradycyjnym  klepiskiem  z  gliny 

lub bydlęcego łajna. 

Mma Ramotswe rozejrzała się wokół siebie. Byli w salonie, do którego wchodziło się 

bezpośrednio drzwiami frontowymi. Stały tam ciężkie meble, które w swoim czasie musiały 

sporo  kosztować,  ale  zdążył  je  już  nadgryźć  ząb  czasu.  Fotele  z  szerokimi  drewnianymi 

podłokietnikami  miały  czerwoną  tapicerkę,  a  na  czarnym  stole  stała  pusta  szklanka  i 

popielniczka.  Na  ścianach  wisiały:  namalowany  na  ciemnym  aksamicie  obrazek  z  górą, 

drewniana  głowa  antylopy  kudu  i  niewielkie  zdjęcie  Nelsona  Mandeli.  Całość  robiła 

przyjemne wrażenie, aczkolwiek wyczuwało się tę nieco smętną atmosferę typową dla pokoju 

nieżonatego mężczyzny. 

- Bardzo piękny pokój - stwierdziła mma Ramotswe. 

Pan J.L.B. Matekoni rozpromienił się. 

- Staram się utrzymywać tu porządek. Dla ważnych gości trzeba mieć specjalny pokój. 

- Miewasz ważnych gości? 

Pan J.L.B. Matekoni zmarszczył brwi. 

- Na razie żadnych nie było, ale zawsze mogą się zjawić. 

- Tak - zgodziła się z nim mma Ramotswe. - Nigdy nic nie wiadomo. 

Spojrzała przez ramię w stronę drzwi prowadzących do dalszej części domu. 

- Tam się idzie do innych pokojów? - spytała uprzejmie. 

Pan J.L.B. Matekoni skinął głową. 

- Ale nie są już tak ładnie posprzątane. Może zajrzymy tam innym razem. 

background image

Mma Ramotswe pokręciła głową i pan J.L.B. Matekoni zdał sobie sprawę, że nie ma 

odwrotu.  Uznał,  że  na  tym  polega  małżeństwo:  żadnych  tajemnic,  trzeba  się  całkowicie 

obnażyć. 

-  Tędy  -  powiedział  niepewnie,  otwierając  drzwi.  -  Naprawdę  muszę  sobie  załatwić 

lepszą służącą. Ta źle się wywiązuje ze swoich obowiązków. 

Mma  Ramotswe  poszła  za  nim  korytarzem.  Pierwsze  drzwi,  do  których  dotarli,  były 

uchylone.  Zaglądnęła  do  środka.  Podłoga  pokoju,  który  kiedyś  z  pewnością  pełnił  rolę 

sypialni,  była  wyłożona  gazetami,  zastępującymi  dywan.  Na  środku  królował  silnik,  z 

cylindrami na wierzchu, a dokoła walały się wyjęte z niego części. 

- To jest zupełnie wyjątkowy silnik - powiedział pan J.L.B. Matekoni, patrząc na nią 

zalęknionym  wzrokiem.  -  W  całej  Botswanie  nie  ma  drugiego  takiego  silnika.  Kiedyś 

dokończę jego naprawę. 

Ruszyli  dalej.  Następnym  pomieszczeniem  była  łazienka,  względnie  czysta, 

aczkolwiek  nieco  ascetyczna  i  zaniedbana.  Na  starym  białym  ręczniczku  do  rąk  na  skraju 

wanny leżała duża kostka mydła karbolowego. Poza tym w łazience nie było nic. 

-  Mydło  karbolowe  jest  bardzo  zdrowe  -  powiedział  pan  J.L.B.  Matekoni.  - 

Codziennie je używam. 

Mma Ramotswe skinęła głową. Sama wolała mydło z oleju palmowego, dobre zresztą 

na jej cerę, ale rozumiała, że mężczyźni potrzebują czegoś silniej działającego. 

Z  pozostałych  pokojów  tylko  jeden  nadawał  się  do  użytku  mieszkalnego:  jadalnia  z 

dużym stołem na środku i samotnym krzesłem. Ale podłoga była brudna, a pod meblami i w 

każdym kącie uzbierała  się gruba warstwa kurzu. Od wielu miesięcy nikt tutaj nie zamiatał. 

Czym zajmuje się gosposia? Stoi przy furtce i plotkuje ze znajomymi, jak mają w zwyczaju 

gosposie,  jeśli  się  ich  nie  przypilnuje?  Dla  mmy  Ramotswe  stało  się  oczywiste,  że  służąca 

ordynarnie wykorzystuje dobre serce pana J.L.B. Matekoniego. 

W  innych  pokojach  stały  co  prawda  łóżka,  ale  trudno  się  było  przecisnąć  pomiędzy 

pudłami  ze  świecami  zapłonowymi,  piórami  wycieraczek  i  rozmaitymi  innymi  częściami. 

Kuchnia  przypominała  łazienkę:  czysta,  ale  ascetyczna,  z  dwoma  garnkami,  kilkoma 

talerzami i małą tacką na sztućce. 

-  Służąca  mi  gotuje  -  wyjaśnił  pan  J.L.B.  Matekoni.  -  Codziennie  to  samo:  kasza 

kukurydziana  i  duszone  mięso.  Od  wielkiego  dzwonu  ugotuje  mi  dynię.  Ale  zawsze 

potrzebuje zaskakująco dużo pieniędzy na zakup żywności. 

-  To  bardzo  leniwa  kobieta  -  oceniła  mma  Ramotswe.  -  Powinna  się  za  siebie 

wstydzić. Gdyby wszystkie botswańskie kobiety były takie, to mężczyźni dawno by wymarli. 

background image

Pan  J.L.B.  Matekoni  uśmiechnął  się.  Służąca  od  lat  się  u  niego  szarogęsiła,  a  on  nie 

miał  odwagi  stanąć  okoniem.  Ale  może  teraz  znalazła  godną  siebie  przeciwniczkę  w  mmie 

Ramotswe i będzie musiała rozglądnąć się za inną osobą, którą będzie mogła zaniedbywać. 

- Gdzie jest ta kobieta? - spytała mma Ramotswe. - Chciałabym z nią porozmawiać. 

Pan J.L.B. Matekoni spojrzał na zegarek. 

- Powinna niedługo tutaj być. Przychodzi codziennie mniej więcej o tej porze. 

 

Siedzieli  w  salonie,  kiedy  zjawiła  się  służąca,  która  zaanonsowała  swoje  przybycie, 

trzaskając kuchennymi drzwiami. 

- To ona - powiedział pan J.L.B. Matekoni. - Zawsze trzaska drzwiami. Odkąd u mnie 

pracuje, jeszcze jej się nie zdarzyło cicho zamknąć drzwi. Zawsze bum-bum. 

- Chodźmy do niej.  Bardzo jestem ciekawa tej pani, która tak wspaniale  się o ciebie 

troszczy. 

Pan J.L.B. Matekoni ruszył przodem. Koło zlewu kuchennego stała pokaźna kobieta w 

wieku trzydziestu kilku lat i nalewała wodę do czajnika. Była znacznie wyższa od pana J.L.B. 

Matekoniego  i  od  mmy  Ramotswe  i  chociaż  chudsza  od  tej  ostatniej,  wyglądała  na  dużo 

silniejszą, miała bowiem pękate bicepsy i krzepkie nogi. Głowę wieńczył duży, sfatygowany 

kapelusz w kolorze czerwonym, a na sukienkę włożyła niebieski fartuch. Jej buty były uszyte 

z dziwnej błyszczącej skóry, podobnej do patentowanej skóry używanej do robienia baletek. 

Pan  J.L.B.  Matekoni  odchrząknął,  żeby  obwieścić  swoje  przybycie,  i  służąca 

odwróciła się powoli. 

- Jestem zajęta... - zaczęła mówić, ale urwała na widok mmy Ramotswe. 

Pan J.L.B. Matekoni pozdrowił ją uprzejmie tradycyjnym zwrotem. Potem przedstawił 

gościa. 

- To jest mma Ramotswe. 

Służąca spojrzała na nią ze zdawkowym skinieniem głowy. 

- Cieszę się, że mam okazję panią poznać, mma - powiedziała mma Ramotswe. - Pan 

J.L.B. Matekoni opowiadał mi o pani. 

Służąca łypnęła na swojego szefa. 

- A, słyszała pani o mnie. To dobrze, że o mnie mówi. Byłoby mi smutno, gdyby nikt 

o mnie nie mówił. 

- Ma pani rację. Lepiej, żeby o nas mówili, niż nie mówili. Chociaż nie zawsze. 

Służąca  zmarszczyła  brwi.  Czajnik  zdążył  przez  ten  czas  napełnić  się  wodą  i  wyjęła 

go spod kranu. 

background image

-  Jestem  bardzo  zajęta  -  powiedziała  karcącym  tonem.  -  W  tym  domu  jest  mnóstwo 

roboty. 

- Tak - zgodziła się z nią mma Ramotswe. - Mnóstwo roboty. W takim brudnym domu 

zawsze jest dużo do zrobienia. 

Wielka kobieta zesztywniała. 

- Czemu pani mówi, że w tym domu jest brudno? Kto pani dał prawo tak mówić? 

- To jest... - zaczął pan J.L.B. Matekoni, ale służąca zgromiła go wzrokiem i umilkł. 

-  Mówię  tak,  bo  go  obejrzałam  -  stwierdziła  mma  Ramotswe.  -  Widziałam  kurz  w 

sypialni i śmieci w ogrodzie. Pan J.L.B. Matekoni jest tylko mężczyzną. Nie można od niego 

oczekiwać, żeby utrzymywał porządek we własnym domu. 

Służąca  wytrzeszczyła  oczy  i  wpatrywała  się  w  mmę  Ramotswe  ze  źle  skrywaną 

nienawiścią. Nozdrza rozszerzyły się jej ze złości, a usta wydęły się w agresji. 

-  Pracuję  dla  tego  człowieka  od  wielu  lat  -  syknęła.  -  Codziennie  nic  tylko  tyram, 

tyram i tyram. Smacznie mu gotuję i froteruję podłogę. Bardzo dobrze się nim opiekuję. 

- Jestem innego zdania, mma - odparła spokojnie pani detektyw. - Skoro tak dobrze go 

pani  karmi,  to  dlaczego  jest  taki  chudy?  Jak  mężczyzna  jest  pod  dobrą  opieką,  to  robi  się 

grubszy. Z nimi jest zupełnie jak z bydłem. Każdy to wie. 

Służąca przeniosła spojrzenie z mmy Ramotswe na swojego chlebodawcę. 

- Kim jest ta kobieta? Jakim prawem wchodzi do mojej kuchni i mówi takie rzeczy? 

Niech pan jej każe wrócić do baru, w którym pan ją znalazł. 

Pan J.L.B. Matekoni głośno przełknął ślinę. 

- Poprosiłem ją o rękę. Zostanie moją żoną. 

Służącą zupełnie to załamało. 

- Aj! Aj! Nie może się pan z nią ożenić! Ona pana wykończy! To jest najgorsza rzecz, 

jaką może pan zrobić! 

Pan J.L.B. Matekoni podszedł bliżej i pocieszająco położył jej dłoń na ramieniu. 

- Niech się pani nie martwi, Florence. To dobra kobieta, a ja załatwię pani inną pracę. 

Mój  kuzyn  jest  właścicielem  tego  hotelu  koło  dworca  kolejowego.  Potrzebuje  pokojówek  i 

przyjmie panią, jeśli go o to poproszę. 

Nie obłaskawiło to służącej. 

-  Nie  chcę  pracować  w  hotelu,  bo  tam  wszystkich  traktują  jak  niewolników.  Nie 

jestem przynieś-wynieś-pozamiataj. Jestem wykwalifikowaną gospodynią, która nadaje się do 

pracy w prywatnych domach. Och, och, jestem skończona! Pan też będzie skończony, jeśli się 

background image

pan ożeni z tą grubaską. Łóżko panu pod nią pęknie. Ona szybko pana wpędzi do grobu. Jeśli 

się pan z nią ożeni, to już po panu. 

Pan J.L.B. Matekoni zasygnalizował mmie Ramotswe spojrzeniem, że powinni wyjść 

z kuchni. Uznał, że lepiej będzie zostawić służącą samą, żeby się uspokoiła. Nie spodziewał 

się,  że  wiadomość  zostanie  dobrze  przyjęta,  lecz  absolutnie  nie  przewidywał,  że  służąca 

wygłosi takie krępujące i groźne proroctwa. Pomyślał, że im szybciej porozmawia z kuzynem 

o nowej pracy dla tej kobiety, tym lepiej. 

Wrócili do salonu, zamknąwszy za sobą drzwi. 

- Twoja służąca to trudna kobieta - powiedziała mma Ramotswe. 

- Rzeczywiście nie jest łatwa. Uważam, że nie mamy innego wyboru. Musi przejść do 

tego hotelu. 

Mma Ramotswe skinęła głową. Miał rację. Służąca musi się wynieść, ale oni też. Nie 

możemy mieszkać w tym domu, pomyślała, mimo że ma większy ogród. Wynajmą go komuś, 

a  sami  zamieszkają  przy  Zebra  Drive.  Służąca  mmy  Ramotswe  była  nieporównywalnie 

lepsza.  Doskonale  się  nami  zajmie,  pomyślała  pani  detektyw.  Pan  J.L.B.  Matekoni  szybko 

zacznie przybierać na wadze i nareszcie będzie wyglądał tak, jak powinien wyglądać dobrze 

sytuowany  właściciel  warsztatu  samochodowego.  Rozejrzała  się  wokół  siebie.  Czy  jest  coś, 

co  trzeba  będzie  przenieść  do  domu  przy  Zebra  Drive?  Chyba  nie.  Wystarczy  walizka  z 

ubraniami pana J.L.B. Matekoniego i kostką mydła karbolowego. 

background image

ROZDZIAŁ DRUGI 

 

ZJAWIA SIĘ KLIET

 

 

 

Oczywiście  sprawa  wymagała  taktownego  załatwienia.  Mma  Ramotswe  nie  miała 

wątpliwości, że pan J.L.B. Matekoni chętnie zamieszka przy Zebra Drive, ale mężczyźni mają 

swoją  dumę  -  musiała  się  dobrze  zastanowić,  jak  go  poinformować  o  swojej  decyzji.  Nie 

mogła  przecież  powiedzieć:  „Masz  w  domu  straszny  bajzel,  wszędzie  silniki  i  części 

samochodowe”. Ani też: „Nie chciałabym mieszkać tak blisko starego cmentarza”. Wskazana 

była  raczej  taka  strategia:  „To  wspaniały  dom,  bardzo  przestronny.  Silniki  zupełnie  mi  nie 

przeszkadzają, ale na pewno się zgodzisz, że wygodniej się mieszka bliżej centrum”. Tak, to 

było najlepsze podejście. 

Wiedziała  już,  jak  należy  zorganizować  przeprowadzkę  pana  J.L.B.  Matekoniego  na 

Zebra Drive. Jej dom był mniejszy, ale aż nadto duży jak na potrzeby ich obojga. Miał trzy 

sypialnie.  Postanowiła,  że  zainstalują  się  w  największej  z  nich,  a  zarazem  najcichszej,  bo 

położonej  z  tyłu  domu.  Pozostałe  dwie  sypialnie  wykorzystywała  jako  magazyn  i  pokój  do 

szycia,  ale  rzeczy  przechowywane  w  magazynie  mogła  przenieść  do  garażu.  Pan  J.L.B. 

Matekoni miałby wtedy trochę miejsca dla siebie. Sam by zdecydował, czy chce tam trzymać 

części  samochodowe  i  stare  silniki,  ale  dałaby  mu  wyraźnie  do  zrozumienia,  że  silniki  nie 

powinny się znajdować wewnątrz domu. 

W salonie nie trzeba było nic zmieniać. Krzesła mmy Ramotswe były bez porównania 

lepsze od mebli, które widziała w salonie pana J.L.B. Matekoniego,  chociaż nie wykluczała 

zabrania  aksamitnego  obrazka  z  górą  i  paru  ozdóbek.  Pasowałyby  one  do  jej  własnych,  w 

których skład wchodziło zdjęcie jej ojca, czyli taty, jak go nazywała, Obeda Ramotswe w jego 

ulubionym  błyszczącym  garniturze  -  zdjęcie,  przed  którym  jakże  często  się  zatrzymywała  i 

rozmyślała  o  życiu  ojca  wraz  ze  wszystkim,  co  ono  dla  niej  oznaczało.  Była  pewna,  że 

polubiłby  pana  J.L.B.  Matekoniego.  Ostrzegał  ją  przed  Note  Mokotim,  lecz  nie  próbował 

zapobiec  małżeństwu,  jak  uczyniłoby  na  jego  miejscu  wielu  innych  rodziców.  Znała  jego 

pogląd  na  tę  sprawę,  ale  była  zbyt  młoda  i  za  bardzo  zakochana  w  pełnym  uroku  trębaczu, 

aby  brać  pod  uwagę  zdanie  ojca.  A  kiedy  małżeństwo  skończyło  się  katastrofą,  ojciec  nie 

wypominał  jej  tego,  że  zlekceważyła  jego  przestrogi,  lecz  jak  zawsze  miał  na  uwadze 

wyłącznie  jej  bezpieczeństwo  i  pomyślność.  Poszczęściło  się  jej,  że  miała  takiego  ojca.  W 

background image

dzisiejszych  czasach  tak  wiele  osób  w  ogóle  nie  ma  ojca,  są  wychowywani  przez  matki  i 

babcie,  często  nawet  nie  wiedząc,  kim  są  ich  ojcowie.  Nie  wydają  się  szczególnie 

nieszczęśliwi,  ale  w  ich  życiu  musi  ziać  wielka  wyrwa.  Kto  jednak  nie  wie  o  istnieniu  tej 

wyrwy,  to  nie  może  mu  być  smutno  z  jej  powodu.  Czy  pełzająca  po  ziemi  tshongololo

stonoga, patrzy na ptaki i jest smutna, że nie ma skrzydeł? Chyba nie. 

Mma  Ramotswe  miała  skłonność  do  rozważań  filozoficznych,  ale  tylko  w  pewnych 

granicach.  Takie  pytania  z  pewnością  stanowią  wyzwanie  intelektualne,  ale  z  reguły 

prowadzą do dalszych pytań, na które zwyczajnie nie da się odpowiedzieć. W takich chwilach 

człowiek  z  reguły  przyjmuje  do  wiadomości,  że  rzeczywistość  jest,  jaka  jest,  bo  taką  ma 

naturę.  Na  przykład  wszyscy  wiedzą,  że  mężczyzna  nie  powinien  przebywać  zbyt  blisko 

miejsca, w którym kobieta rodzi. Jest to taka oczywistość, że właściwie nie trzeba tego nawet 

ujmować  w  słowa.  Tymczasem  w  innych  krajach  pojawiają  się  niezwykłe  sugestie,  że 

mężczyźni powinni wręcz asystować przy narodzinach swoich dzieci. Kiedy mma Ramotswe 

przeczytała  o  tym  w  jakimś  czasopiśmie,  kompletnie  ją  zatkało.  Potem  jednak  zadała  sobie 

pytanie, dlaczego ojciec nie miałby patrzeć, jak przychodzi na świat jego dziecko, zgotować 

mu  powitania  i  uczestniczyć  w  tej  radosnej  chwili.  Trudno  jej  było  znaleźć  rozsądne 

uzasadnienie  dla  tego  zakazu.  To  nie  oznaczało,  że  zakaz  jest  błędny  -  nie  ulegało  dla  niej 

wątpliwości,  że  obecność  mężczyzny  przy  porodzie  jest  czymś  z  gruntu  złym  -  ale  jak  go 

uzasadnić? W sumie odpowiedź brzmi chyba, że obecność mężczyzny przy porodzie jest złe 

widziana, bo tak orzeka tradycyjna moralność botswańska, a jak wszyscy wiedzą, tradycyjna 

moralność botswańska jest nieomylna. To się po prostu instynktownie wie. 

Oczywiście  w  dzisiejszych  czasach  mnóstwo  ludzi  najwyraźniej  odwraca  się  od  tej 

moralności. Mma Ramotswe dostrzegała to w zachowaniu młodzieży szkolnej, paradującej i 

rozpychającej  się  bez  żadnego  szacunku  do  starszych.  Kiedy  ona  chodziła  do  szkoły,  dzieci 

szanowały dorosłych i spuszczały wzrok, rozmawiając z nimi. Teraz dzieci patrzą dorosłym 

prosto w oczy i odszczekują się. Niedawno powiedziała małemu chłopcu - w jej ocenie około 

trzynastoletniemu  -  żeby  podniósł  pustą  puszkę,  którą  rzucił  na  ziemię  w  centrum 

handlowym.  Szczeniak  spojrzał  na  nią  osłupiały,  po  czym  roześmiał  się  i  powiedział,  żeby 

sama  podniosła,  jeśli  chce,  bo  on  nie  ma  takiego  zamiaru.  Była  taka  zdumiona  jego 

bezczelnością, że nie potrafiła wymyślić stosownej riposty, a on poszedł sobie, zostawiając ją 

oniemiałą.  Gdyby  taka  sytuacja  zdarzyła  się  w  czasach  jej  młodości,  kobieta  złapałaby 

chłopaka i przetrzepała mu tyłek. Dzisiaj nie wolno jednak spuścić lania cudzemu dziecku na 

ulicy. Wywołałoby to wielki skandal. Mma Ramotswe była oczywiście nowoczesną kobietą i 

background image

nie aprobowała bicia dzieci, ale czasem nachodziły ją wątpliwości. Czy ten gówniarz w ogóle 

rzuciłby puszkę na ziemię, gdyby wiedział, że może go za to spotkać lanie? Raczej nie. 

 

Rozmyślania  o  małżeństwie,  przeprowadzce  i  spuszczaniu  chłopcom  lania  są  bardzo 

przyjemne,  ale  życie  nie  stoi  w  miejscu.  Dla  mmy  Ramotswe  oznaczało  to,  że  musi  w 

poniedziałek rano  otworzyć Kobiecą Agencję  Detektywistyczną Nr 1, jak to robiła  w każdy 

dzień  roboczy,  nawet  jeżeli  istniało  niewielkie  prawdopodobieństwo,  że  ktoś  przyjdzie  lub 

zadzwoni z jakąś sprawą o tak wczesnej porze. Mma Ramotswe uważała, że w życiu należy 

dotrzymywać  słowa,  a  szyld  oznajmiał,  że  biuro  jest  czynne  codziennie  od  dziewiątej  do 

siedemnastej. Rzadko się jednak zdarzało, żeby ktoś przychodził przed jedenastą, a większość 

klientów  zjawiała  się  dopiero  późnym  popołudniem.  Nie  miała  pojęcia,  dlaczego  tak  się 

dzieje, chociaż czasami dochodziła do wniosku, że ludzie potrzebują czasu, aby zebrać się na 

odwagę,  której  wymaga  od  nich  przekroczenie  jej  progu  i  podzielenie  się  z  nią  swoimi 

kłopotami. 

Mma Ramotswe siedziała więc ze swoją sekretarką, mmą Makutsi, i z dużego kubka 

piła herbatę Rooibos, którą mma Makutsi parzyła dla nich obu na inaugurację każdego dnia 

pracy.  Mma  Ramotswe  właściwie  nie  potrzebowała  sekretarki,  ale  jeśli  przedsiębiorca  chce, 

żeby  traktowano  go  poważnie,  to  musi  mieć  kogoś,  kto  będzie  odbierał  telefon  i  notował 

wiadomości  pod  jego  nieobecność.  Mma  Ramotswe  była  wysoko  wykwalifikowaną 

maszynistką  -  na  egzaminach  w  szkole  sekretarskiej  osiągnęła  wynik  97  procent  -  i  raczej 

marnowała  się  w  takiej  małej  firmie,  ale  była  miła  w  obejściu,  lojalna,  a  co  najważniejsze, 

miała dar dyskrecji. 

-  Nie  możemy  rozmawiać  z  innymi  o  tym,  czego  dowiadujemy  się  w  tym  biurze  - 

podkreśliła mma Ramotswe, kiedy ją zatrudniała, i mma Makutsi z powagą pokiwała głową. 

Mma  Ramotswe  nie  spodziewała  się,  że  jej  sekretarka  zrozumie  ideę  poufności  - 

Botswańczycy  lubią  rozmawiać  o  tym,  co  się  wokół  dzieje  -  toteż  była  zaskoczona,  kiedy 

stwierdziła,  że  jej  pracowniczka  doskonale  się  orientuje,  jakie  obowiązki  nakłada  na  nią  to 

pojęcie. Okazało się nawet, że mma Makutsi nie mówi ludziom, gdzie pracuje, ograniczając 

się do ogólnikowego „w okolicy Kgale Hill”. Była to przesada, ale dowodziła, że tajemnice 

klientów biura nie zostaną roztrąbione na cały świat. 

Poranna  herbata  z  mmą  Makutsi  była  nie  tylko  przyjemnym  rytuałem,  ale  i  czymś 

pożytecznym  z  zawodowego  punktu  widzenia.  Mma  Makutsi  należała  do  ludzi  niezwykle 

spostrzegawczych i miała ucho wyczulone na z pozoru najbłahsze plotki, które mogły jednak 

się  przydać.  Na  przykład  to  od  niej  mma  Ramotswe  dowiedziała  się,  że  urzędnik  średniego 

background image

szczebla  w  wydziale  architektury  jest  zaręczony  z  siostrą  właścicielki  sieci  pralni 

chemicznych  Ready  Now  Dry  Cleaners.  Informacja  ta  mogła  się  wydawać  nieistotna,  ale 

kiedy  właściciel  supermarketu  polecił  mmie  Ramotswe  ustalić,  dlaczego  odmówiono  mu 

pozwolenia  na  budowę  pralni  chemicznej  obok  supermarketu,  mogła  mu  powiedzieć,  że 

osoba  wydająca  decyzję  jest  związana  z  konkurencyjnym  zakładem  pralniczym.  To 

wystarczyło do położenia kresu temu szaleństwu. Mma Ramotswe zwróciła po prostu uwagę 

urzędnikowi,  że  po  Gaborone  krążą  plotki  -  z  pewnością  wyssane  z  palca  -  jakoby  jego 

koligacje  znajdowały  odbicie  w  wydawanych  przez  niego  decyzjach.  Kiedy  ktoś  jej  to 

zasugerował,  gwałtownie  zaprotestowała  i  powiedziała,  że  nie  może  być  żadnego  związku 

między pralniczymi interesami urzędnika a faktem, że inna osoba ma kłopoty z uzyskaniem 

licencji  na  prowadzenie  takiej  działalności.  Hipoteza  ta  urąga  poczuciu  przyzwoitości, 

stwierdziła. 

W  ten  poniedziałek  mma  Makutsi  nie  miała  niczego  istotnego  do  zakomunikowania. 

Spędziła  spokojny  weekend  u  siostry,  pielęgniarki  z  Princess  Marina  Hospital.  Kupiły 

wcześniej trochę materiału i zaczęły szyć sukienkę; dla córki siostry. W niedzielę poszły do 

kościoła i jakaś kobieta zemdlała podczas śpiewania hymnu. Siostra mmy Makutsi pomogła ją 

ocucić,  a  potem  zrobiły  jej  herbatę  w  przykościelnej  sali.  Kobieta  była  za  gruba  i  nie 

wytrzymała upału, ale szybko doszła do siebie i wypiła cztery filiżanki herbaty. Pochodziła z 

północy i miała dwanaścioro dzieci we Francistown. 

- To za dużo - oceniła mma Ramotswe. - W dzisiejszych czasach nie jest dobrze mieć 

dwanaścioro dzieci. Rząd powinien nakazać ludziom, żeby ograniczyli się do sześciorga. 

Mma Makutsi zgodziła się z nią. Miała czterech braci i dwie siostry i uważała, że to 

nie pozwoliło rodzicom odpowiednio zadbać o edukację wszystkich. 

- To cud, że uzyskałam 97 procent. 

-  Gdyby  pani  miała  tylko  dwójkę  rodzeństwa,  to  dostałaby  pani  ponad  sto  procent  - 

zasugerowała mma Ramotswe. 

- To niemożliwe. W całej historii studium dla sekretarek jeszcze nikt nie dostał więcej 

niż sto procent. To po prostu niemożliwe. 

 

Tego  przedpołudnia  nie  miały  zbyt  wiele  do  roboty.  Mma  Makutsi  wyczyściła 

maszynę  do  pisania  i  wypolerowała  biurko,  a  mma  Ramotswe  przeczytała  magazyn 

ilustrowany i napisała list do kuzynki w Lobatse. Godziny mijały powoli. O dwunastej mma 

Ramotswe  chciała  zamknąć  biuro  i  pójść  na  obiad,  ale  kiedy  otwierała  już  usta,  żeby 

background image

zaproponować  to  mmie  Makutsi,  sekretarka  wsunęła  szufladę,  wkręciła  do  maszyny  kartkę 

papieru i zaczęła energicznie stukać w klawisze. Był to sygnał, że zjawił się klient. 

Zajechał  duży  samochód,  pokryty  cienką  warstwą  kurzu,  który  na  wszystkim  się 

osiadał  w  porze  suchej,  i  od  strony  pasażera  wysiadła  szczupła  biała  kobieta  w  koszuli  i 

spodniach  khaki.  Zerknęła  na  szyld,  zdjęła  okulary  przeciwsłoneczne  i  zapukała  do  wpół 

otwartych drzwi. 

Mma  Makutsi  wprowadziła  ją  do  biura,  a  mma  Ramotswe  wstała  z  krzesła,  żeby  ją 

powitać. 

-  Przepraszam,  że  przychodzę  nie  umówiona  -  rzekła  kobieta.  -  Liczyłam  na  to,  że 

panią zastanę. 

- Nie trzeba się umawiać - powiedziała ciepło mma Ramotswe, podając jej rękę. - Jest 

pani zawsze mile widziana. 

Kobieta przywitała się w tradycyjny botswański sposób, kładąc lewą dłoń na prawym 

przedramieniu na znak szacunku. Większość ludzi ściska bliźnim dłoń bardzo nieuprzejmie: 

puszczają  lewą  rękę  swobodnie  i  pozwalają  jej  na  rozmaite  wybryki.  Ta  kobieta  miała 

przynajmniej jakąś kindersztubę. 

Mma Ramotswe poprosiła gościa, żeby spoczął na krześle dla klientów, podczas gdy 

mma Makutsi zajęła się czajnikiem. 

-  Jestem  Andrea  Curtin  -  przedstawiła  się  klientka.  -  Słyszałam  od  kogoś  w 

ambasadzie, że jest pani detektywem i może będzie mi pani mogła pomóc. 

Mma Ramotswe uniosła brew. 

- W ambasadzie? 

- Amerykańskiej - wyjaśniła pani Curtin. - Poprosiłam ich o podanie mi adresu agencji 

detektywistycznej. 

Na twarzy mmy Ramotswe wykwitł uśmiech. 

- Cieszę się, że polecili akurat mnie. Ale co panią sprowadza? 

Kobieta  spuściła  wzrok  na  ręce,  które  wcześniej  splotła  na  kolanach.  Skórę  dłoni 

miała  cętkowaną  -  częsta  przypadłość  u  białych  ludzi,  którzy  za  dużo  wystawiają  dłonie  na 

słońce.  Może  jest  Amerykanką,  która  od  wielu  lat  mieszka  w  Afryce,  pomyślała  mma 

Ramotswe.  Takich  ludzi  jest  wielu.  Zakochują  się  w  Afryce  i  zostają  tutaj,  czasem  już  na 

zawsze. Mma Ramotswe potrafiła ich zrozumieć. Nie umiała sobie wyobrazić, że ktoś mógłby 

chcieć  mieszkać  gdzie  indziej.  Jak  można  przeżyć  w  zimnych  północnych  klimatach  z  tym 

całym śniegiem, deszczem i ciemnościami? 

background image

- Mogłabym powiedzieć, że kogoś szukam - zaczęła w końcu pani Curtin, spotykając 

się z mmą Ramotswe wzrokiem. - Ale to by oznaczało, że jest ktoś, kogo można znaleźć. A 

chyba  nie  ma.  Raczej  więc  powinnam  powiedzieć,  że  próbuję  ustalić,  co  się  stało  z  pewną 

osobą  dawno,  dawno  temu.  Nie  sądzę,  żeby  ten  człowiek  jeszcze  żył.  Jestem  pewna,  że  nie 

żyje. Ale chcę się dowiedzieć, co się stało. 

Mma Ramotswe skinęła głową. 

- Czasami to jest ważne. I przykro mi, mma, że pani kogoś straciła. 

Pani Curtin uśmiechnęła się. 

- Bardzo pani miła. Tak, straciłam kogoś. 

- Kiedy to było? - spytała mma Ramotswe. 

- Dziesięć lat temu. Dziesięć lat temu straciłam syna. 

Na parę chwil zapadła cisza. Mma Ramotswe zerknęła w stronę mmy Makutsi, która 

stała przy zlewie. Sekretarka uważnie obserwowała panią Curtin. Zauważywszy, że szefowa 

na nią patrzy, mma Makutsi zrobiła skruszoną minę i powróciła do napełniania czajnika. 

-  Bardzo  mi  przykro  -  przerwała  milczenie  mma  Ramotswe.  -  Wiem,  co  to  znaczy 

stracić dziecko. 

- Naprawdę, mma? 

Nie  miała  pewności,  czy  pytanie  nie  zostało  zadane  ironicznie,  ale  odpowiedziała 

łagodnie: 

- Mój chłopczyk zmarł kilka dni po urodzeniu. 

Pani Curtin spuściła wzrok. 

- Czyli pani wie. 

Mma  Makutsi  zaparzyła  herbatę  Rooibos  i  na  wyszczerbionej  emaliowanej  tacy 

przyniosła teraz dwa kubki. Pani Curtin z wdzięcznością wzięła jeden z nich i zaczęła popijać 

gorący czerwony płyn. 

- Powinnam opowiedzieć coś o sobie - stwierdziła pani Curtin. - Wtedy pani zrozumie, 

dlaczego tu jestem i dlaczego szukam u pani pomocy. Jeśli będzie mi pani mogła pomóc, to 

bardzo się ucieszę, jeśli nie, to zrozumiem. 

- Będę z panią szczera. Nie wszystkim mogę pomóc. Nie będę marnowała pani czasu 

ani pieniędzy. Powiem pani, czy da się coś zrobić. 

Pani Curtin odstawiła kubek i wytarła dłoń o spodnie khaki. 

- W takim razie wyjaśnię pani, czemu Amerykanka siedzi w pani biurze w Botswanie. 

Kiedy skończę, powie pani tak albo nie. Po prostu. Bez owijania w bawełnę. 

background image

ROZDZIAŁ TRZECI 

 

CHŁOPAK O AFRYKAŃSKIM SERCU

 

 

 

Przyjechałam  do  Afryki  dwanaście  lat  temu.  Miałam  czterdzieści  trzy  lata  i  słowo 

Afryka była dla mnie pustym dźwiękiem. Zapewne miałam w głowie te wszystkie stereotypy 

-  dzikie  zwierzęta,  sawanna,  Kilimandżaro  sterczące  ponad  chmurami.  Myślałam  też  o 

klęskach  głodu,  wojnach  domowych  i  półnagich  dzieciach  z  wydętymi  brzuchami, 

wpatrzonych w kamerę i pogrążonych w beznadziei. Wiem, że to tylko jedna strona medalu - 

i to nie najważniejsza - ale właśnie taki obraz miałam w głowie. 

Mój  mąż  był  ekonomistą.  Poznaliśmy  się  na  uczelni  i  pobraliśmy  niedługo  po 

ukończeniu  studiów.  Byliśmy  bardzo  młodzi,  ale  nasze  małżeństwo  przetrwało.  Mąż  dostał 

pracę  w  Waszyngtonie  i  w  końcu  wylądował  w  Banku  Światowym.  Awansował  tam  na 

całkiem wysokie stanowisko i mógłby do emerytury pracować w Waszyngtonie, pnąc się po 

szczeblach kariery. Uznał jednak, że za bardzo się zasiedział, i pewnego dnia zakomunikował 

mi, że bierze pod uwagę podpisanie dwuletniego kontraktu dla dyrektora regionalnego Banku 

Światowego na ten obszar Afryki. Był to dla niego awans, a poza tym jeśli wyjazd do Afryki 

miał zaspokoić jego potrzebę nowych wrażeń, to wolałam to niż romans z inną kobietą. Wie 

pani,  jak  to  jest,  mma,  kiedy  mężczyzna  uświadomi  sobie,  że  nie  jest  już  młody.  Wpada  w 

panikę  i  szuka  sobie  młodszej  kobiety,  która  utwierdzi  go  w  przekonaniu,  że  nadal  jest 

mężczyzną. 

Nie  zniosłabym  tego,  więc  zgodziłam  się  i  przyjechaliśmy  tutaj  z  naszym  synem 

Michaelem,  który  miał  wtedy  osiemnaście  lat.  Miał  zacząć  studia,  ale  uznaliśmy,  że  nic  się 

nie  stanie,  jeśli  spędzi  z  nami  rok,  zanim  wyjedzie  do  Dartmouth.  To  jest  bardzo  dobry 

college,  mma.  W  Ameryce  jest  wiele  kiepskich  college’ów,  ale  Dartmouth  należy  do 

najlepszych i byliśmy dumni z tego, że nasz syn się tam dostał. 

Michaelowi spodobał się pomysł przyjazdu tutaj. Zaczął czytać wszystko, co wpadło 

mu  w  ręce  na  temat  Afryki.  Kiedy  tu  przyjechaliśmy,  wiedział  znacznie  więcej  niż  my. 

Przeczytał wszystkie te sentymentalne bzdury Laurensa van der Posta, a potem przeszedł do 

poważniejszych  rzeczy,  takich  jak  książki  antropologów  o  ludzie  San,  a  nawet  dzienniki 

Moffata.  Myślę,  że  już  podczas  tej  lektury  zakochał  się  w  Afryce,  jeszcze  zanim  postawił 

stopę na afrykańskiej ziemi. 

background image

Bank  załatwił  dla  nas  dom  w  Gaborone,  tuż  za  budynkiem  rządu,  tam,  gdzie  są 

wszystkie ambasady i konsulaty. Od razu mi się spodobał. Ogród był zadbany, a że tego roku 

spadły  obfite  deszcze,  bujnie  kwitły  całe  rabaty  pacioreczników  i  kalijek,  pyszniły  się 

bugenwille i gęsta trawa kikuju. Był to czworokątny kawałek raju za wysokim białym murem. 

Michael  zachowywał  się  jak  dziecko,  które  właśnie  znalazło  klucz  do  szafki  ze 

słodyczami. Wstawał wcześnie rano i jechał półciężarówką Jacka w stronę Molepolole. Potem 

przez  godzinę  chodził  po  buszu  i  wracał  na  śniadanie.  Parę  razy  pojechałam  z  nim,  chociaż 

nie lubiłam wcześnie wstawać, i gadaliśmy o ptakach, które latały po niebie, i o jaszczurkach, 

które  czołgały  się  w  piachu.  Po  kilku  dniach  Michael  znał  nazwy  wszystkich  tych  zwierząt. 

Oglądaliśmy wschód słońca i chłonęliśmy jego ciepło. Wie pani, jak tam jest, mma, na skraju 

Kalahari.  O  tej  porze  dnia  niebo  jest  białe  i  puste,  a  w  powietrzu  unosi  się  ostry  zapach, 

którym człowiek ma ochotę do oporu napełnić płuca. 

Jack  miał  dużo  pracy  i  musiał  się  spotykać  z  mnóstwem  ludzi  -  z  rządu,  z 

amerykańskich organizacji pomocowych, z kręgów finansowych i tak dalej. Mnie to wszystko 

zupełnie nie interesowało, więc ograniczyłam się do prowadzenia domu, czytania i spotykania 

się  na  kawie  z  ludźmi,  których  lubiłam.  Pomagałam  też  w  przychodni  metodystycznej. 

Przywoziłam  ludzi,  a  potem  odwoziłam  do  wioski.  Był  to  dobry  sposób  na  to,  żeby  poznać 

kraj. Bardzo dużo się wtedy dowiedziałam o pani narodzie, mma Ramotswe. 

Chyba  mogę  z  czystym  sumieniem  powiedzieć,  że  to  był  najszczęśliwszy  okres  w 

moim  życiu.  Znaleźliśmy  kraj,  w  którym  ludzie  dobrze  się  nawzajem  traktowali,  z 

szacunkiem, i gdzie obowiązywały inne wartości niż „jak najwięcej się nachapać” znane nam 

z  Ameryki.  W  pewnym  sensie  była  to  dla  mnie  lekcja  pokory.  W  porównaniu  z  tym,  co 

zobaczyłam  w  Afryce,  Ameryka  wydawała  się  taka  tandetna  i  powierzchowna.  Ludzie  tutaj 

cierpieli i wielu prawie nic nie miało, ale odnosili się do siebie nawzajem tak ciepło. Kiedy po 

raz  pierwszy  usłyszałam,  że  do  zupełnie  obcych  ludzi  mówi  się  siostro  albo  bracie, 

zabrzmiało mi to dziwnie, ale po jakimś czasie zrozumiałam sens tego i zaczęłam myśleć tak 

samo. Kiedy po raz pierwszy zostałam nazwana siostrą przez nieznajomą osobę, rozpłakałam 

się.  Kobieta,  która  tak  do  mnie  powiedziała,  nie  mogła  zrozumieć,  co  mnie  tak  wzburzyło. 

Powiedziałam do niej: „Nic się nie stało. Po prostu płaczę”. Chciałam mówić do znajomych 

„siostry”,  ale  brzmiałoby  to  sztucznie,  więc  nie  robiłam  tego.  Zrozumiałam  jednak,  że 

wszyscy  ludzie  są  jedną  wielką  rodziną.  Przyjechałam  do  Afryki  i  przyswoiłam  sobie  tę 

lekcję. 

Michael  zaczął  się  uczyć  setswana  i  robił  szybko  postępy.  Cztery  razy  w  tygodniu 

przychodził  do  naszego  domu  pan  Nogana,  żeby  udzielać  Michaelowi  lekcji.  Był  to 

background image

emerytowany  nauczyciel, pod siedemdziesiątkę,  bardzo dystyngowany człowiek. Nosił małe 

okrągłe okulary bez jednego szkła. Sądziłam, że brakuje mu pieniędzy i zaproponowałam, że 

kupię  mu  nowe,  ale  on  mi  odpowiedział,  że  widzi  bardzo  dobrze  i  dziękuje  mi,  ale  nie  ma 

takiej potrzeby. Siedzieli na werandzie i pan Nogana przerabiał z nim gramatykę setswana i 

podawał  mu  nazwy  tego,  co  widzieli  wokół  siebie:  roślin  w  ogrodzie,  chmur  na  niebie, 

ptaków. 

„Pani  syn  szybko  się  uczy”,  powiedział  do  mnie  kiedyś  pan  Nogana.  „W  jego 

piersiach bije afrykańskie serce. Ja tylko uczę to serce mówić”. 

Michael zaczął zawierać przyjaźnie. W Gaborone było całkiem sporo Amerykanów, w 

tym także rówieśników Michaela, ale on się nimi zbytnio nie interesował, nie ciągnęło go też 

do  młodych  cudzoziemców,  których  rodzice  pracowali  w  dyplomacji.  Wolał  towarzystwo 

tubylców  albo  ludzi,  którzy  wiedzieli  coś  na  temat  Afryki.  Dużo  przebywał  z  młodym 

uchodźcą  z  RPA  i  z  człowiekiem,  który  pracował  wcześniej  jako  ochotnik  w  szpitalu  w 

Mozambiku. Byli to poważni ludzie, i ja też ich lubiłam. 

Po  kilku  miesiącach  Michael  zaczął  spędzać  wiele  czasu  z  grupą  ludzi,  którzy 

mieszkali  na  starej  farmie  za  Molepolole.  Była  tam  Afrykanerka,  która  kilka  lut  wcześniej 

przyjechała  z  Johannesburga,  bo  miała  w  RPA  kłopoty  polityczne.  Był  Niemiec  z  Namibii, 

patykowaty brodacz z pomysłami na usprawnienie rolnictwa, i kilku miejscowych z Mochudi, 

zaangażowanych w Brigade, w ramach którego młodzi ludzie pracowali dla odbudowy kraju. 

Od biedy można by to nazwać komuną, ale to mogłoby rodzić nieporozumienia. Komuna to 

jest dla mnie miejsce, gdzie ściągają hipisi i palą dagga. To było  coś zupełnie innego: sami 

poważni ludzie, którzy marzyli o tym, żeby uprawiać warzywa w suchej glebie. 

Pomysł  wyszedł  od  Burkhardta,  tego  Niemca.  Uważał,  że  w  takich  suchych  krajach 

jak Botswana czy Namibia można uprawiać rośliny pod siatkami ocieniającymi i nawadniać 

je  kroplami  wody  spływającymi  po  nitkach.  Przypuszczam,  że  widziała  pani  taki  system, 

mma Ramotswe: nitka wychodzi z cienkiego węża i kropelka wody spływa po nitce do gleby 

u korzeni rośliny. To naprawdę funkcjonuje, widziałam na własne oczy. 

Burkhardt  chciał  założyć  spółdzielnię  z  bazą  w  tym  starym  gospodarstwie.  Uzbierał 

skądś  trochę  pieniędzy,  wykarczowali  kawałek  buszu  i  wywiercili  studnię  głębinową. 

Przekonali  całkiem  sporo  miejscowych,  żeby  przyłączyli  się  do  spółdzielni.  Kiedy  po  raz 

pierwszy  pojechałam  tam  z  Michaelem,  mieli  już  całkiem  dobre  plony  dyń  i  ogórków. 

Sprzedawali je hotelom i kuchniom szpitalnym w Gaborone. 

Michael spędzał z tymi ludźmi coraz więcej czasu i w końcu nam powiedział, że chce 

tam  zamieszkać.  Z  początku  trochę  się  martwiłam  -  która  matka  by  się  nie  martwiła?  -  ale 

background image

oswoiliśmy się z tą myślą, kiedy sobie uświadomiliśmy, jak wiele dla niego znaczy, że robi 

coś dla Afryki. Którejś niedzieli zawiozłam go tam i zostawiłam. Powiedział, że odwiedzi nas 

za  tydzień,  i  dotrzymał  słowa.  Sprawiał  wrażenie  bardzo  szczęśliwego  i  przejętego  tym,  że 

mieszka ze swoimi nowymi przyjaciółmi. 

Często  się  widywaliśmy.  Farma  była  oddalona  tylko  o  godzinę  jazdy  z  Gaborone  i 

prawie  codziennie  przyjeżdżali  z  warzywami  albo  po  zapasy.  Jeden  z  członków  komuny, 

Batswana,  miał  wykształcenie  pielęgniarskie  i  założył  coś  w  rodzaju  przychodni,  w  której 

zajmował  się  leczeniem  mniej  poważnych  dolegliwości.  Odrobaczał  dzieci,  dawał  im  maść 

przeciwko grzybicom i tak dalej. Rząd dostarczał trochę leków, a resztę Burkhardt załatwiał 

od  firm,  które  chętnie  pozbywały  się  przeterminowanych,  ale  nadal  przydatnych 

farmaceutyków.  W  Livingstone  Hospital  pracował  wtedy  doktor  Merriweather,  który  od 

czasu do czasu przyjeżdżał sprawdzić, czy wszystko jest w porządku. Powiedział mi raz, że 

ów pielęgniarz jest nie gorszy od większości lekarzy. 

Dla  Michaela  nadszedł  czas  powrotu  do  Ameryki.  Semestr  jesienny  w  Dartmouth 

zaczynał  się  w  trzecim  tygodniu  sierpnia.  Pod  koniec  lipca  Michael  oznajmił  nam,  że  nie 

zamierza wyjeżdżać, że chce zostać w Botswanie jeszcze co najmniej rok. Bez naszej wiedzy 

skontaktował  się  z  uczelnią,  która  wyraziła  zgodę  na  to,  żeby  podjął  studia  z  rocznym 

opóźnieniem. Jak łatwo sobie wyobrazić, byłam mocno zaniepokojona. W Stanach po prostu 

trzeba skończyć studia, bo inaczej nie dostanie się dobrej pracy. Przeraziłam się, że Michael 

zrezygnuje z dalszej nauki i spędzi resztę życia w komunie. Chyba wielu rodziców ma takie 

obawy, kiedy ich dzieci postanowią zrobić coś idealistycznego. 

Jack  i  ja  rozmawialiśmy  o  tym  godzinami  i  w  końcu  mnie  przekonał,  że  najlepiej 

będzie  zgodzić  się  na  propozycję  Michaela,  bo  inaczej  się  zaprze  i  w  ogóle  nie  pojedzie  na 

studia,  a  tak  po  roku  może  będzie  miał  do  tego  lepsze  nastawienie.  „Robi  coś  dobrego”, 

powiedział Jack. „Większość chłopców w jego wieku jest przeraźliwie egoistyczna, a on nie”. 

Musiałam  przyznać  mu  rację.  Michael  robił  coś  bardzo  pożytecznego.  W  Botswanie 

wierzyli, że tego rodzaju praca może przynieść efekty. Poza tym chciano pokazać, że istnieje 

alternatywa dla tego, co się działo w RPA. Botswana była w tym czasie wzorem dla innych 

krajów. 

A  zatem  Michael  został,  po  czym  gdy  nadszedł  dla  nas  czas  powrotu,  odmówił 

wyjazdu. Powiedział, że nadal ma pracę do wykonania i chce jej poświęcić jeszcze kilka lat. 

Farma  kwitła.  Wywiercili  jeszcze  kilka  studni  głębinowych  i  zapewniali  utrzymanie 

dwudziestu rodzinom. To wszystko było zbyt ważne, aby porzucić farmę. 

background image

Oboje liczyliśmy się z takim rozwojem wydarzeń. Próbowaliśmy go przekonać, ale na 

nic się to zdało. Poza tym związał się teraz z kobietą z RPA, sześć albo siedem lat starszą od 

siebie.  Sądziłam,  że  to  właśnie  ona  jest  głównym  powodem  jego  decyzji,  więc 

zaproponowaliśmy,  że  sprowadzimy  ją  do  Ameryki,  ale  Michael  nawet  nie  chciał  o  tym 

rozmawiać.  Powiedział,  że  trzyma  go  tu  Afryka,  a  nie  coś  tak  trywialnego  jak  związek  z 

kobietą. 

Zostawiliśmy mu sporo pieniędzy. Jestem w tej szczęśliwej sytuacji, że ojciec założył 

dla  mnie  fundusz  powierniczy,  więc  zabezpieczenie  finansowe  Michaela  nie  było  dla  mnie 

żadnym  obciążeniem.  Zdawałam  sobie  sprawę  z  ryzyka,  że  Burkhardt  przekona  go  do 

przekazania pieniędzy spółdzielni albo na budowę tamy czy coś w tym rodzaju, ale to by mi 

nie  przeszkadzało.  Czułam  się  lepiej  ze  świadomością,  że  jeśli  Michael  będzie  potrzebował 

pieniędzy, to podejmie je w Gaborone. 

Wróciliśmy do Waszyngtonu. Dziwna sprawa, ale dopiero tu do końca zrozumiałam, 

co  nie  pozwoliło  Michaelowi  wyjechać  z  Botswany.  Tutaj  wszystko  wydawało  się  takie 

nieszczere  i  -  jakby  to  powiedzieć  -  agresywne.  Tęskniłam  za  Botswaną  i  nie  było  dnia, 

żebym o niej nie myślała. Odczuwałam to prawie jak fizyczny ból. Dałabym wszystko, żeby 

móc  wyjść  z  domu  i  stanąć  pod  akacją,  spojrzeć  na  to  wielkie  białe  niebo  albo  usłyszeć 

afrykańskie głosy, które nawołują się w nocy. Tęskniłam nawet za październikowym upałem. 

Michael  pisał  do  nas  co  tydzień.  Zasypywał  nas  nowinami  o  spółdzielni.  Dokładnie 

wiedziałam, co z pomidorami i jakie owady zaatakowały szpinak. Jego opisy były niezwykle 

barwne  i  bardzo  dla  mnie  bolesne,  bo  marzyłam  o  tym,  żeby  podobnie  jak  on  robić  coś 

sensownego.  Z  niczego,  co  w  życiu  robiłam,  nikt  nie  miał  większego  pożytku.  Trochę 

pracowałam  charytatywnie.  Brałam  udział  w  programie  zwalczania  analfabetyzmu. 

Roznosiłam  książki  z  biblioteki  starym  ludziom,  którzy  nie  mogli  wyjść  z  domu.  To  było 

jednak nic w porównaniu z tym, co robił mój syn w dalekiej Afryce. 

A  potem  któregoś  tygodnia  list  nie  przyszedł  i  dwa  dni  później  mieliśmy  telefon  z 

ambasady amerykańskiej w Botswanie. 

Powiadomiono policję o zaginięciu mojego syna. Sprawdzali zgłoszenie i mieli mi dać 

znać, jak tylko uzyskają jakieś bliższe informacje. 

Natychmiast  wsiadłam  do  samolotu  do  Gaborone.  Na  lotnisko  wyszedł  po  mnie 

znajomy pracownik ambasady i wyjaśnił, . że Burkhardt zgłosił policji, że Michael pewnego 

wieczoru  po  prostu  zniknął.  Zawsze  jedli  razem  posiłki  i  Michael  był  na  kolacji,  a  potem 

przepadł.  Kobieta  z  RPA  nie  miała  pojęcia,  dokąd  poszedł.  Półciężarówka,  którą  kupił  po 

naszym wyjeździe, stała w szopie. Zupełna zagadka. 

background image

Policja przesłuchała wszystkich na farmie, ale nie natrafiła na żaden trop. Nikt go nie 

widział i nikt nie miał pojęcia, co się mogło z nim stać. Jakby połknęła go noc. 

Pojechałam  tam  jeszcze  tego  samego  popołudnia.  Burkhardt  był  bardzo  zatroskany, 

ale przekonywał mnie, że Michael wkrótce się odnajdzie. Nie umiał mi jednak wytłumaczyć, 

dlaczego  mój  syn  miałby  nagle  porzucić  wszystko  bez  słowa.  Od  kobiety  z  RPA  niewiele 

mogłam  wyciągnąć  -  z  jakiegoś  powodu  nie  ufała  mi  i  prawie  nic  nie  mówiła.  Ona  też  nie 

umiała podać powodu nagłego zniknięcia Michaela. 

Zostałam  w  Botswanie  przez  cztery  tygodnie.  Daliśmy  ogłoszenia  do  gazet  i 

wyznaczyliśmy  nagrodę  za  wszelkie  informacje  o  miejscu  pobytu  Michaela.  Kursowałam 

między  farmą  i  stolicą,  rozważając  wszystkie  możliwości.  Zatrudniłam  tropiciela  zwierząt, 

żeby  przeszukał  okoliczny  busz.  Przez  dwa  tygodnie  nie  znalazł  absolutnie  nic  i  dał  za 

wygraną. 

W końcu doszli do wniosku, że stała się jedna z dwóch rzeczy. Albo na Michaela ktoś 

się  zasadził,  przypuszczalnie  w  celach  rabunkowych,  a  po  zamordowaniu  zabrał  ciało,  albo 

porwały go dzikie zwierzęta, na przykład lew, który zawędrował tutaj z Kalahari. W pobliżu 

Molepolole  rzadko  spotyka  się  lwy,  lecz  jest  to  całkiem  możliwe.  Ale  gdyby  tak  było, 

tropiciel znalazłby jakieś ślady. A tymczasem nic nie było. Żadnych tropów węchowych czy 

innych śladów. Żadnych nietypowych odchodów. Nic. 

Wróciłam  miesiąc  później,  a  potem  jeszcze  po  kilku  miesiącach.  Wszyscy  mi 

współczuli,  ale  w  końcu  zauważyłam,  że  nie  mają  mi  już  nic  do  powiedzenia,  zostawiłam 

więc wyjaśnienie sprawy ambasadzie, a pracownicy co jakiś czas kontaktowali się z policją, 

żeby sprawdzić, czy są jakieś nowe wiadomości. Nigdy nie było. 

Pół  roku  temu  zmarł  Jack.  Od  jakiegoś  czasu  chorował  na  raka  trzustki  i  lekarze 

mówili  mi,  że  nie  ma  dla  niego  nadziei.  Po  jego  śmierci  uznałam,  że  powinnam  podjąć 

ostatnią  próbę  ustalenia,  co  się  stało  z  Michaelem.  Może  wyda  się  pani  dziwne,  mma 

Ramotswe,  że  ktoś  ciągle  wraca  do  czegoś,  co  się  zdarzyło  przed  dziesięciu  laty.  Ale  ja  po 

prostu chcę wiedzieć. Chcę wiedzieć, co się stało z moim synem. Nie mam nadziei na to, że 

go  znajdę.  Pogodziłam  się  z  tym,  że  nie  żyje.  Jednakże  chętnie  zamknęłabym  ten  rozdział  i 

pożegnała  się  z  Michaelem.  Nic  poza  tym.  Pomoże  mi  pani?  Spróbuje  się  pani  czegoś 

dowiedzieć?  Mówi  pani,  że  straciła  dziecko.  Czyli  wie  pani,  co  czuję.  Ten  smutek  ani  na 

chwilę nie odchodzi. Zna to pani, prawda? Ani na chwilę. 

 

Kiedy  gość  skończył  opowiadać  swoją  historię,  mma  Ramotswe  przez  jakiś  czas 

siedziała w milczeniu. Co mogła zrobić dla tej kobiety? Jaką miała szansę na dowiedzenie się 

background image

czegokolwiek,  skoro  botswańska  policja  i  amerykańska  ambasada  poruszyły  niebo  i  ziemię, 

lecz  nic  nie  znalazły?  Sprawa  wyglądała  dosyć  beznadziejnie.  A  jednak  ta  kobieta 

potrzebowała  pomocy.  Jeśli  jej  nie  uzyska  w  Kobiecej  Agencji  Detektywistycznej  Nr  1,  to 

gdzie? 

- Pomogę pani - powiedziała i dodała: - siostro. 

background image

ROZDZIAŁ CZWARTY 

 

A FARMIE DLA SIEROT

 

 

 

Pan  J.L.B.  Matekoni  wyglądał  zamyślony  przez  okno  biura  Tlokweng  Road  Speedy 

Motors. Były dwa okna, z których jedno wychodziło na warsztat, gdzie dwaj pomocnicy pana 

J.L.B.  Matekoniego  podnosili  samochód  na  lewarku.  Robili  to  źle,  chociaż  wielokrotnie  ich 

ostrzegał, czym to grozi. Jednemu z nich śmigło wentylatora silnika o mało nie ucięło kiedyś 

palca.  Mimo  to  nadal  nie  przestrzegali  zasad  bezpieczeństwa  pracy.  Problem  brał  się 

oczywiście  stąd,  że  obaj  mieli  niespełna  dziewiętnaście  lat.  W  tym  wieku  wszyscy  ludzie 

sądzą, że są nieśmiertelni. Przejrzą na oczy, pomyślał ponuro pan J.L.B. Matekoni. Niedługo 

się dowiedzą, że niczym się nie różnią od reszty z nas. 

Obrócił się na krześle i wyjrzał przez drugie okno. Tutaj widok był przyjemniejszy: za 

tylnym podwórzem warsztatu można było zobaczyć kępę akacji sterczących spośród suchego 

kolczastego buszu, a dalej, podobne do wysp na zielonoszarym morzu, pojedyncze wzgórza w 

kierunku  Odi.  Dochodziła  dziesiąta  i  powietrze  było  nieruchome.  Pan  J.L.B.  Matekoni 

wiedział, że w południe wzgórza zaczną tańczyć i migotać w rozedrganym upale, a on pójdzie 

do domu na obiad, bo będzie za gorąco, żeby pracować. Usiądzie w kuchni, najchłodniejszym 

pomieszczeniu  w  domu,  zje  przygotowane  przez  służącą  duszone  mięso  z  kukurydzą  i 

przeczyta  „Botswana  Daily  News”.  Potem  po  krótkiej  drzemce  wróci  do  warsztatu  i  do 

popołudniowej pracy. 

Pomocnicy  jedli  obiad  w  warsztacie,  usadowieni  na  odwróconych  do  góry  dnem 

puszkach  po  oleju,  które  postawili  pod  akacją.  Z  tego  stanowiska  oglądali  i  zaczepiali 

przechodzące  dziewczęta,  co  najwyraźniej  sprawiało  im  ogromną  przyjemność.  Pan  J.L.B. 

Matekoni  słyszał,  co  do  nich  mówią,  i  nie  miał  zbyt  dobrego  zdania  o  ich  talentach 

konwersacyjnych. 

- Ładna z ciebie dziewczyna! Masz, auto? Mógłbym ci naprawić auto. Byłabyś dużo 

szybsza! 

Dwie  młode  maszynistki  z  urzędu  gospodarki  wodnej  zachichotały  i  przyspieszyły 

kroku. 

- Jesteś za chuda! Jesz za mało mięsa! Taka dziewczyna jak ty musi jeść więcej mięsa, 

żeby mogła mieć dużo dzieci! 

background image

-  Skąd  wzięłaś  te  buty?  Czy  to  są  buty  firmy  Mercedes  Benz?  Szybkie  buty  dla 

szybkich dziewczyn! 

Na  litość  boską!,  pomyślał  pan  J.L.B.  Matekoni.  On  w  ich  wieku  tak  się  nie 

zachowywał.  Uczył  się  zawodu  w  warsztatach  Botswana  Bus  Company  i  tego  rodzaju 

zachowanie  nie  było  tam  tolerowane.  Miał  jednak  świadomość,  że  dzisiejsza  młodzież  taka 

jest  i  on  tego  nie  zmieni.  Rozmawiał  z  nimi  o  tej  sprawie,  podkreślając,  że  dobre  imię 

warsztatu  zależy  także  od  nich,  nie  tylko  od  niego.  Wytrzeszczyli  na  niego  oczy  i  musiał 

przyjąć do wiadomości, że po prostu nie rozumieją, o co mu chodzi. Nikt ich nie nauczył, co 

to  znaczy  dobre  imię.  Pojęcie  to  przekraczało  ich  możliwości  intelektualne.  Konstatacja  ta 

zasmuciła  go.  Napisał  o  tym  do  ministra  szkolnictwa  i  zasugerował,  że  młodzieży 

botswańskiej należy wpajać podstawowe pojęcia moralne, ale list brzmiał tak pompatycznie, 

że  pan  J.L.B.  Matekoni  go  nie  wysłał.  Zdał  sobie  sprawę,  że  na  tym  polega  trudność.  W 

dzisiejszych czasach, jeśli ktoś chce wygłosić jakąś uwagę na temat zachowania, uchodzi za 

staroświeckiego bufona. Żeby brzmieć nowocześnie, trzeba mówić, że ludzie mogą robić, co 

chcą, nie zważając na to, co pomyślą inni. Taka jest współczesna mentalność. 

 

Pan  J.L.B.  Matekoni  przeniósł  spojrzenie  na  biurko  i  na  swój  otwarty  kalendarz. 

Zanotował w nim wcześniej, że ma tego dnia pojechać na farmę dla sierot. Gdyby wyszedł od 

razu, mógłby to zrobić przed obiadem i wrócić dostatecznie wcześnie, aby sprawdzić efekty 

pracy  swoich  pomocników,  zanim  właściciele  samochodów  przyjdą  je  odebrać  o  godzinie 

czwartej.  Obydwa  auta  były  sprawne,  wymagały  tylko  regularnych  przeglądów,  co 

pozostawało  najzupełniej  w  zasięgu  możliwości  dwóch  uczniów.  Trzeba  im  było  jednak 

patrzyć  na  ręce,  bo  lubili  za  bardzo  podrasowywać  silniki,  i  pan  J.L.B.  Matekoni  często 

musiał to korygować, zanim auta opuściły warsztat. 

-  To  nie  są  samochody  wyścigowe  -  upominał  ich.  -  Ludzie,  którzy  nimi  jeżdżą,  w 

przeciwieństwie do was nie są rajdowcami. 

- To dlaczego nazywamy się Speedy Motors? - spytał jeden z pomocników. 

Pan  J.L.B.  Matekoni  łypnął  na  niego.  Zdarzały  się  chwile,  że  miał  ochotę  na  niego 

nakrzyczeć, na przykład teraz, ale zawsze udawało mu się nad sobą zapanować. 

- Nazywamy się Tlokweng Road Speedy Motors - wytłumaczył cierpliwie - ponieważ 

szybko pracujemy. Rozumiesz różnicę? Nie każemy klientowi czekać całymi dniami, tak jak 

niektóre  inne  warsztaty.  Wykonujemy  robotę  szybko,  ale  solidnie,  o  czym  niestety  ciągle 

muszę wam przypominać. 

background image

-  Niektórzy  lubią  szybkie  samochody  -  wtrącił  się  drugi  uczeń.  -  Są  ludzie,  którzy 

lubią porajdować. 

-  Całkiem  niewykluczone  -  odparł  pan  J.L.B.  Matekoni.  -  Ale  nie  wszyscy  są  tacy. 

Niektórzy wiedzą, że szybka jazda nie zawsze jest najlepszym sposobem dotarcia na miejsce. 

Lepiej dojechać późno niż wcale, czyż nie? 

Pomocnicy  patrzyli  na  niego  bez  zrozumienia.  Pan  J.L.B.  Matekoni  westchnął.  To 

znowu wina ministerstwa szkolnictwa z jego nowoczesnymi ideami. Ci dwaj młodzieńcy nie 

rozumieją połowy tego, co do nich mówię, pomyślał. I któregoś pięknego dnia zdarzy im się 

groźny wypadek. 

Pojechał na farmę dla sierot i jak zawsze zatrąbił energicznie, kiedy stanął pod bramą. 

Lubił  te  wizyty  z  więcej  niż  jednego  powodu.  Oczywiście  chętnie  spotykał  się  z  dziećmi  i 

zazwyczaj  przywoził  ze  sobą  garść  cukierków,  które  im  rozdawał,  kiedy  się  do  niego 

zlatywały.  Ale  cieszył  się  również  z  tego,  że  może  się  zobaczyć  z  panią  Silvią  Potokwane, 

kierowniczką  ośrodka.  Znał  ją  od  małego,  bo  przyjaźniła  się  z  jego  matką.  Było  więc  dla 

niego naturalne, że naprawiał wszelkie urządzenia, które tego wymagały, jak również dbał o 

zdezelowany stary mikrobus i dwie półciężarówki, które służyły farmie za środki transportu. 

Nie płacono mu za to, ale nie oczekiwał pieniędzy. Wszyscy pomagali farmie dla sierot, jak 

tylko mogli, więc nie przyjąłby zapłaty, nawet gdyby mu ją wciskano do ręki. 

Mma Potokwane była w swoim biurze, kiedy przyjechał. Wychyliła się  przez okno i 

zaprosiła go do środka. 

-  Herbata  gotowa,  panie  J.L.B.  Matekoni!  -  zawołała.  -  Dostanie  pan  też  ciasta,  jeśli 

się pan pospieszy! 

Zaparkował  pikap  pod  ulistnionymi  gałęźmi  baobabu.  Natychmiast  obskoczyło  go 

kilkoro dzieci, które towarzyszyły mu w drodze do biura. 

- Byłyście grzeczne? - spytał, sięgając do kieszeni. 

-  Bardzo  grzeczne  -  odparło  najstarsze  dziecko.  -  Przez  cały  tydzień  byłyśmy 

posłuszne. Strasznie nas to zmęczyło. 

Pan J.L.B. Matekoni zaśmiał się pod nosem. 

- W takim razie dostaniecie coś słodkiego. 

Podał garść cukierków najstarszemu dziecku, które wzięło je uprzejmie w obie dłonie 

wyciągnięte przed siebie, jak nakazuje botswański zwyczaj. 

-  Niech  mi  pan  nie  rozpuszcza  dzieci!  -  krzyknęła  z  okna  mma  Potokwane.  -  To 

nieznośne bachory! 

background image

Parsknęły śmiechem i rozbiegły się, a pan J.L.B. Matekoni wszedł do biura. Zastał w 

nim  mmę  Potokwane,  jej  męża,  który  był  emerytowanym  policjantem,  i  dwie 

wychowawczynie. Wszyscy mieli kubek herbaty i talerzyk z kawałkiem ciasta owocowego. 

Pan J.L.B. Matekoni popijał herbatę, a mma Potokwane opowiadała mu o problemach 

z pompą studni głębinowej. Pompa przegrzewała się po półgodzinie pracy i żywiono obawę, 

że wkrótce wyda ostatnie tchnienie. 

- Jeśli się przegrzewa, to znaczy, że jest za mało oleju - ocenił pan J.L.B. Matekoni. - 

Musi być wyciek. Pękła uszczelka albo coś takiego. 

- I hamulce mikrobusu strasznie hałasują - dorzucił pan Potokwane. 

- Czas wymienić klocki - stwierdził pan J.L.B. Matekoni. - Przy takiej pogodzie włazi 

tyle  piasku,  że  się  niszczą.  Rzucę  na  nie  okiem,  ale  myślę,  trzeba  będzie  zabrać  wóz  do 

warsztatu. 

Pokiwali głowami i rozmowa zeszła na wydarzenia z życia farmy dla sierot. Jedno z 

dzieci  właśnie  dostało  pracę  we  Francistown  i  miało  się  wyprowadzić.  Innemu  regularny 

darczyńca ze Szwecji przysłał parę butów do biegania. Chłopak był najlepszym biegaczem na 

farmie i teraz otwierała się przed nim szansa udziału w zawodach. Potem zapadła cisza i mma 

Potokwane spojrzała na pana J.L.B. Matekoniego wyczekująco. 

- Słyszałam, że ma pan nowiny do przekazania - powiedziała w końcu. - Podobno się 

pan żeni. 

Pan J.L.B. Matekoni spuścił wzrok na buty. O ile mu było wiadomo, z nikim się nie 

podzielili  tą  informacją,  ale  w  Botswanie  to  nie  wystarczy.  Pewnie  jego  służąca  wypaplała 

innej służącej, ta następnej, a potem wiadomość przedostała się do ich pracodawców. A zatem 

cały kraj już wiedział. 

- Żenię się z mmą Ramotswe. Ona... 

-  To  jest  ta  pani  detektyw,  prawda?  -  spytała  mma  Potokwane.  -  Dużo  o  niej 

słyszałam. Będzie pan z nią miał bardzo ciekawe życie. Będzie pan stale węszył. Szpiegował 

ludzi. 

Pan J.L.B. Matekoni sapnął z oburzenia. 

- Nic podobnego. Nie zamierzam zostać detektywem. To jest interes mmy Ramotswe. 

Mma Potokwane miała zawiedzioną minę, ale potem jej twarz pojaśniała. 

-  Pewnie  kupi  jej  pan  pierścionek  z  brylantem.  W  dzisiejszych  czasach  zaręczona 

kobieta musi nosić pierścionek z brylantem, żeby było wiadomo, że jest zaręczona. 

Pan J.L.B. Matekoni wytrzeszczył na nią oczy. 

- Czy to konieczne? 

background image

- Absolutnie niezbędne - orzekła mma Potokwane. - Jak pan weźmie do ręki pierwsze 

lepsze czasopismo ilustrowane, to pan tam znajdzie reklamy pierścionków zaręczynowych z 

brylantem. 

- Brylanty są dosyć drogie, prawda? - spytał pan J.L.B. Matekoni po chwili milczenia. 

-  Bardzo  drogie  -  stwierdziła  jedna  z  wychowawczyń.  -  Tysiąc  puli  za  jeden  tyci 

brylancik. 

-  Albo  i  więcej  -  dobiła go  mma  Potokwane.  -  Jeden  brylant  może  kosztować  nawet 

dwieście tysięcy puli. Jeden brylant! 

Pan  J.L.B.  Matekoni  miał  zrozpaczoną  minę.  Nie  był  sknerą  i  szafował  prezentami 

równie szczodrze jak swoim czasem, ale był przeciwnikiem wyrzucania pieniędzy w błoto, a 

taki  ogromny  wydatek  na  brylant,  nawet  z  tak  szczególnej  okazji,  wydawał  mu  się  czystym 

marnotrawstwem. 

-  Porozmawiam  o  tym  z  mmą  Ramotswe  -  powiedział  stanowczym  tonem,  ucinając 

dyskusję. - Może ona nie przepada za brylantami. 

- Niemożliwe - zaprotestowała mma Potokwane. - Na pewno przepada za brylantami. 

Wszystkie  kobiety  uwielbiają  brylanty.  W  tej  jednej  kwestii  panuje  między  nimi  całkowita 

zgoda. 

 

Pan  J.L.B.  Matekoni  kucnął  i  przyjrzał  się  pompie.  Wypiwszy  herbatę  z  mmą 

Potokwane,  poszedł  dróżką  prowadzącą  do  pompowni.  Była  to  jedna  z  tych  dziwnych 

ścieżek, które zdają się błąkać, ale w końcu doprowadzą do celu. Leniwie okrążała pola dyń, 

dawała  nura  do  donga,  głębokiego  rowu  powstałego  na  skutek  erozji  gleby,  i  docierała  pod 

małą  szopę,  która  chroniła  pompę.  Sama  pompownia  stała  pod  parasolem  akacji,  które  w 

momencie przybycia pana J.L.B. Matekoniego rzucały mile widziany krąg cienia. Taka kryta 

blachą  szopa  mogła  się  niemiłosiernie  nagrzać  w  promieniach  słońca,  a  to  by  się  nie 

przysłużyło stojącym w środku urządzeniom. 

Pan J.L.B. Matekoni położył skrzynkę z narzędziami na ziemi i ostrożnie pchnął drzwi 

pompowni.  Zawsze  uważał,  wchodząc  do  szop,  bo  lubią  się  tam  chować  węże.  Z  jakiegoś 

tajemniczego powodu te gady uwielbiają urządzenia mechaniczne i panu J.L.B. Matekoniemu 

nieraz zdarzało się znaleźć odurzonego snem węża owiniętego wokół jakiejś części maszyny, 

którą  naprawiał.  Nie  miał  pojęcia,  skąd  ta  dziwna  inklinacja.  Może  to  ma  coś  wspólnego  z 

ciepłem  i  ruchem?  Czy  węże  marzą  o  wężowym  raju?  Czy  sądzą,  że  jest  gdzieś  dla  węży 

niebo, gdzie nie ma żadnych stworzeń, które mogłyby na nie nadepnąć? 

background image

Kiedy  jego  oczy  oswoiły  się  z  ciemnością,  zobaczył,  że  w  szopie  nie  ma  nic,  czego 

tam  być  nic  powinno.  Wyposażona  w  duże  koło  zamachowe  pompa  była  napędzana 

przestarzałym silnikiem wysokoprężnym. Pan J.L.B. Matekoni westchnął. Stąd cały problem. 

Silniki dieslowskie są generalnie niezawodne, ale w ich życiu przychodzi taki moment, że po 

prostu trzeba je wysłać na emeryturę. Zasugerował to mmie Potokwane, ale ona zawsze miała 

pilniejsze sprawy, na które musiała wydać pieniądze. 

- Ale woda jest najważniejsza ze wszystkiego - oponował pan J.L.B. Matekoni. - Jeśli 

nie będzie pani miała czym podlewać warzyw, to co będą jadły dzieci? 

- Bóg się o nas zatroszczy - odparła spokojnie mma Potokwane. - Któregoś dnia ześle 

nam nowy silnik. 

- Może ześle, może nie.  Bóg jakoś nie wydaje się zbytnio zainteresowany  silnikami. 

Naprawiam samochody całkiem sporej liczbie duchownych i wszyscy mają problemy. Słudzy 

boży nie zawsze są najlepszymi kierowcami. 

Stanąwszy  przed  obliczem  dowodu  na  śmiertelność  diesli,  wyjął  ze  skrzynki  klucz 

francuski  i  zaczął  zdejmować  obudowę  silnika.  Wkrótce  praca  całkowicie  go  pochłonęła. 

Niby chirurg pochylony nad pacjentem w narkozie, dogrzebywał się do twardego metalowego 

serca  silnika.  W  swoim  czasie  był  to  znakomity  silnik,  wyprodukowany  w  jakiejś 

niewiarygodnie oddalonej fabryce - lojalny silnik, silnik z charakterem. Pan J.L.B. Matekoni 

odnosił wrażenie, że w dzisiejszych czasach wszystkie silniki są japońskie, poskładane przez 

roboty.  Oczywiście  bardzo  rzadko  się  psują,  bo  mają  niesamowicie  precyzyjnie  wykonane 

części,  ale  pan  J.L.B.  Matekoni  uważał  je  za  mdłe  jak  kromka  białego  chleba,  pozbawione 

jakichkolwiek  szorstkości  i  cech  szczególnych.  A  ich  naprawa  nie  była  dla  niego  żadnym 

wyzwaniem. 

Często  myślał  o  tym,  jakie  to  smutne,  że  następne  pokolenie  mechaników  być  może 

nigdy  nie  będzie  musiało  naprawiać  tych  starych  silników.  Są  szkoleni  w  naprawianiu 

nowoczesnych  silników,  gdzie  znajdowaniem  usterek  zajmuje  się  komputer.  Kiedy  ktoś 

przyjeżdżał  do  warsztatu  nowym  mercedesem,  w  panu J.L.B.  Matekonim  ściskało  się  serce. 

Nie  przyjmował  takich  samochodów,  ponieważ  nie  miał  odpowiednich  urządzeń 

diagnostycznych, a jak bez nich ustalić, że maleńka krzemowa płytka w niedostępnej części 

silnika  wysyła  błędny  sygnał?  Miał  w  takich  sytuacjach  na  końcu  języka,  żeby  z  prośbą  o 

naprawę auta kierowcy zwrócili się do komputera, a nie do mechanika, ale oczywiście nigdy 

tego nie powiedział. Nawet jeżeli usterka była oczywista i potrafił się z nią uporać, nie miał 

serca do błyszczących połaci stali, które tkwiły pod maskami tych samochodów. 

background image

Pan  J.L.B.  Matekoni  zdjął  głowice  cylindrów  silnika  pompy  i  teraz  zaglądał  do 

samych  cylindrów.  Dokładnie  tak,  jak  się  spodziewał:  oba  były  zapieczone  i  należało  je  w 

miarę  szybko  przeszlifować.  Po  zdemontowaniu  tłoków  zobaczył,  że  pierścienie  są 

wyszczerbione  i  zużyte,  jakby  cierpiały  na  artretyzm.  To  oczywiście  oznaczało  drastyczny 

spadek  mocy  silnika,  a  tym  samym  marnotrawstwo  paliwa  i  mniej  wody  do  podlewania 

warzyw dla sierot. Zamierzał wymienić uszczelki, żeby olej przestał wyciekać, i umówić się 

na  przywiezienie  silnika  do  przeszlifowania  cylindrów.  Wiedział  jednak,  że  przyjdzie  czas, 

kiedy takie zabiegi nic nie pomogą i trzeba będzie po prostu kupić nowy silnik. 

Zza pleców dobiegł go jakiś dźwięk i pan J.L.B. Matekoni szarpnął się gwałtownie. W 

pompowni panowała cisza i do tej pory słyszał tylko śpiew ptaków siedzących na  akacjach. 

Za  tym  dźwiękiem  krył  się  człowiek.  Pan  J.L.B.  Matekoni  rozejrzał  się  dokoła,  ale  nic  nie 

zobaczył. Potem znowu do jego uszu doleciał zgrzyt podobny do hałasu nie nasmarowanego 

koła. Może któreś z dzieci pchało taczki albo jedno z tych aut zabawek, które dzieci robią z 

drutu i blachy. 

Pan J.L.B. Matekoni wytarł dłonie w szmatę. Dźwięk wyraźnie się przybliżył, a potem 

z  buszu,  który  ukrywał  meandry  ścieżki,  wyjechał  wózek  inwalidzki,  na  którym  siedziała 

dziewczynka. Na widok pana J.L.B. Matekoniego zatrzymała wózek, chwyciwszy za obręcze 

kół. Przez moment mierzyli się wzrokiem, po czym dziewczynka uśmiechnęła się i pokonała 

ostatnie kilka metrów ścieżki. 

Pozdrowiła go uprzejmie, jak przystało na dobrze wychowane dziecko. 

- Mam nadzieję, że czuje się pan dobrze, rra - powiedziała, podając mu prawą dłoń i 

kładąc lewą na prawym przedramieniu w geście szacunku. 

-  Mam  nadzieję,  że  moje  ręce  nic  są  za  bardzo  brudne  od  smaru  -  odparł  pan  J.L.B. 

Matekoni. - Naprawiałem pompę. 

Dziewczynka skinęła głową. 

- Przywiozłam panu trochę wody, rra. Mma Potokwane powiedziała, że nie zabrał pan 

ze sobą nic do picia i pewnie jest pan spragniony. 

Spod siedzenia wózka wyjęła torbę, a z niej butelkę. 

Pan  J.L.B.  Matekoni  z  wdzięcznością  wziął  od  niej  wodę.  Rzeczywiście  poczuł  się 

spragniony i zdążył się już skarcić za to, że nie zabrał nic do picia. Pociągnął łyk z butelki, 

oddał  dziewczynce  i  patrzył,  jak  ona  pije.  Oceniał  ją  na  jakieś  jedenaście,  dwanaście  lat. 

Miała sympatyczną, szczerą twarz. W warkoczyki powplatała paciorki. Ubrana była w spraną 

prawie do białości niebieską sukienkę, a na nogach miała parę sfatygowanych tenisówek. 

- Mieszkasz na tej farmie? - spytał. 

background image

Skinęła głową. 

- Jestem tu prawie od roku. Z młodszym braciszkiem. Ma tylko pięć lat. 

- Skąd jesteście? 

Spuściła wzrok. 

-  Spod  Francistown.  Moja  matka  nie  żyje.  Zmarła  trzy  lata  temu,  kiedy  miałam 

dziewięć lat. Mieszkaliśmy na podwórzu u jednej kobiety, a potem kazała nam się wynosić. 

Pan  J.L.B.  Matekoni  milczał.  Mma  Potokwane  opowiadała  mu  historie  niektórych 

sierot  i  za  każdym  razem  serce  mu  pękało.  W  tradycyjnym  społeczeństwie  nie  ma  czegoś 

takiego  jak  niechciane  dziecko.  Każde  jest  pod  czyjąś  opieką.  Ale  świat  się  zmienia  i  teraz 

mieszkają w nim sieroty. Zwłaszcza odkąd w Afryce szerzy się ta choroba. Jest teraz znacznie 

więcej  dzieci  bez  rodziców  i  niektórym  z  nich  pozostaje  tylko  farma  dla  sierot.  Czy  tak 

właśnie było z tą dziewczynką? I dlaczego jeździ na wózku? 

Zarzucił  ten  tok  myślenia.  Nie  ma  sensu  rozważać  spraw,  w  których  nie  można  nic 

zrobić. Narzucały się pilniejsze pytania, na przykład, dlaczego wózek tak dziwnie hałasuje. 

- Wózek skrzypi. Zawsze tak było? 

Pokręciła głową. 

- Dopiero od kilku tygodni. Myślę, że coś się zepsuło. 

Pan  J.L.B.  Matekoni  przykucnął  i  obejrzał  koła.  Jeszcze  nigdy  nie  naprawiał  wózka 

inwalidzkiego,  ale  bez  problemu  zlokalizował  usterkę.  Łożyska  były  suche  i  zakurzone  - 

odrobina oleju powinna zdziałać cuda - a hamulec tarł o obręcz. Stąd hałas. 

-  Wysadzę  cię  -  powiedział.  -  Posiedzisz  pod  drzewem,  kiedy  ja  będę  naprawiał 

wózek. 

Podniósł dziewczynkę i posadził ją delikatnie na ziemi. Potem postawił wózek do góry 

nogami,  zwolnił  blokadę  hamulca  i  wyregulował  dźwignię,  która  go  uruchamiała.  Naoliwił 

łożyska  i  kontrolnie  zakręcił  kołami.  Nie  natrafiały  teraz  na  żaden  opór  i  nie  skrzypiały. 

Postawił wózek na kołach i popchnął w stronę dziewczynki. 

- Bardzo pan miły, rra. Muszę wracać, bo wychowawczyni pomyśli, że się zgubiłam. 

Pojechała  ścieżką,  zostawiając  pana  J.L.B.  Matekoniego  z  rozebraną  pompą.  Po 

godzinie  pracy  skończył  naprawę.  Ucieszył  się,  kiedy  silnik  zapalił  za  pierwszym  razem  i 

chodził w miarę gładko. Wiedział jednak, że to nie wystarczy na długo i trzeba będzie przyjść 

tutaj znowu, aby całkowicie rozebrać silnik. Skąd warzywa będą czerpać wtedy wodę? To jest 

problem, kiedy mieszka się w suchym kraju. Wszystko jest zagrożone - czy chodzi o ludzkie 

życie, czy o dynie. 

background image

ROZDZIAŁ PIĄTY 

 

JUDGMET-DAY JEWELLERS

 

 

 

Mma Potokwane miała rację: brylanty nie były mmie Ramotswe obojętne. 

Temat ten pojawił się kilka dni po naprawieniu przez pana J.L.B. Matekoniego pompy 

na farmie dla sierot. 

- Myślę, że ludzie wiedzą o naszych zaręczynach - powiedziała mma Ramotswe, pijąc 

z panem J.L.B. Matekonim herbatę w biurze Tlokweng Road Speedy Motors. - Moja służąca 

powiedziała, że całe miasto o tym mówi. Wszyscy wiedzą. 

- Co za miasto - westchnął pan J.L.B. Matekoni. - Ciągle się dowiaduję o tajemnicach 

innych ludzi. 

Mma  Ramotswe  skinęła  głową.  Miał  rację:  w  Gaborone  nie  było  tajemnic,  wszyscy 

wiedzieli wszystko o wszystkich. 

-  Na  przykład  -  pan  J.L.B.  Matekoni  zapalił  się  do  tematu  -  kiedy  mma  Sonqkwena 

zniszczyła skrzynię biegów w nowym samochodzie swojego syna, próbując wrzucić wsteczny 

przy  prędkości  trzydziestu  mil  na  godzinę,  wszyscy  o  tym  wiedzieli.  Ja  nikomu  nie 

powiedziałem, ale i tak się rozniosło. 

Mma  Ramotswe  parsknęła  śmiechem.  Znała  mmę  Sonqkwenę,  przypuszczalnie 

najstarszego  kierowcę  w  mieście.  Jej  syn,  który  prowadził  przynoszący  spore  zyski  sklep  w 

centrum  handlowym  Broadhurst,  usiłował  przekonać  matkę  do  zatrudnienia  szofera  albo 

całkowitej rezygnacji z poruszania się samochodem, ale jego możliwości perswazyjne poległy 

w starciu z jej niezłomnym poczuciem niezależności. 

- Jechała do Molepolole - podjął pan J.L.B. Matekoni - i przypomniała sobie, że nie 

dała  jeść  kurom.  Postanowiła  natychmiast  wracać  i  wrzuciła  wsteczny.  Chyba  sobie 

wyobrażasz, co zostaje ze skrzyni biegów po czymś takim. I nagle całe miasto o tym mówiło. 

Uznali,  że  to  ja  roztrąbiłem,  ale  to  nieprawda.  Mechanik  powinien  być  jak  ksiądz  na 

spowiedzi. 

Mma Ramotswe zgodziła się z nim. Ceniła dyskrecję i była zadowolona, że pan J.L.B. 

Matekoni podziela jej pogląd, iż na świecie pleni się gadulstwo. Miała jednak do omówienia 

pilniejsze  i  mniej  filozoficzne  sprawy,  więc  wróciła  do  tematu,  który  dał  asumpt  do  całej 

dyskusji. 

background image

-  No  więc  mówią  o  naszych  zaręczynach  -  powiedziała.  -  Niektórzy  nawet  chcą 

zobaczyć  pierścionek.  -  Spojrzała  uważnie  na  pana  J.L.B.  Matekoniego.  -  Mówię  im,  że 

jeszcze mi nie kupiłeś, ale niedługo to zrobisz. 

Wstrzymała  oddech.  Pan  J.L.B.  Matekoni  patrzył  w  ziemię,  jak  miał  w  zwyczaju, 

kiedy był zdeprymowany. 

- Pierścionek? - spytał w końcu zduszonym głosem. - Jakiego rodzaju pierścionek? 

Mma  Ramotswe  bacznie  go  obserwowała.  Omawiając  z  mężczyznami  takie  sprawy, 

trzeba  być  oględnym.  Oczywiście  słabo  się  na  nich  rozumieją,  ale  trzeba  uważać,  żeby  nie 

wpadli w panikę, co mijałoby się z celem. Postanowiła pomówić z nim otwarcie. Pan J.L.B. 

Matekoni wyczułby podstęp i nic by nie osiągnęła. 

- Pierścionek z brylantem - wyjaśniła. - To dzisiaj noszą zaręczone kobiety. Tak jest 

nowocześnie. 

Pan J.L.B. Matekoni nadal ponuro wpatrywał się w podłogę. 

- Z brylantem? - spytał pan J.L.B. Matekoni słabym głosem. - Jesteś pewna, że to jest 

właśnie szczyt nowoczesności? 

-  Absolutnie  -  potwierdziła  mma  Ramotswe  stanowczym  tonem.  -  W  nowoczesnych 

kręgach wszystkie panie dostają dzisiaj pierścionki z brylantem. To jest znak, że mężczyzna 

je docenia. 

Pan  J.L.B.  Matekoni  raptownie  podniósł  wzrok.  Jeśli  to  była  prawda  -  a  mma 

Potokwane  wyrażała  się  w  bardzo  podobnym  duchu  -  to  nie  miał  wyboru:  musiał  kupić 

pierścionek  z  brylantem.  Nie  chciał  wywoływać  w  mmie  Ramotswe  wrażenia,  że  on  jej  nie 

ceni. Cenił ją ogromnie. Był jej niezmiernie wdzięczny za to, że zgodziła się za niego wyjść, i 

jeśli potrzebny był brylant, aby oznajmić o tym światu, to pan J.L.B. Matekoni był więcej niż 

gotów ponieść tę cenę. Zatrzymał się przy słowie „cena”, bo przypomniał sobie niepokojące 

sumy, które usłyszał przy herbacie na farmie dla sierot. 

- Brylanty są bardzo drogie - rzucił. - Mam nadzieję, że starczy mi pieniędzy. 

- Ależ oczywiście. Można znaleźć całkiem tanie. Można też zapłacić w ratach... 

Pan J.L.B. Matekoni pojaśniał. 

- Sądziłem, że kosztują tysiące puli. Nawet pięćdziesiąt tysięcy. 

-  Ależ  skąd.  Takie  oczywiście  też  są,  ale  można  kupić  bardzo  ładne  pierścionki  z 

brylantem, które tyle nie kosztują. Możemy pójść się rozejrzeć. Na przykład do Judgment-day 

Jewellers. Mają tam duży wybór. 

Decyzja  została  podjęta.  Następnego  dnia  przed  południem,  kiedy  mma  Ramotswe 

upora się z pocztą w  agencji detektywistycznej,  pójdą do Judgment-day  Jewellers i wybiorą 

background image

pierścionek.  Była  to  ekscytująca  perspektywa  i  nawet  pan  J.L.B.  Matekoni,  któremu zrobiło 

się dużo lżej na sercu, kiedy dowiedział się o istnieniu pierścionków, które są na jego kieszeń, 

stwierdził, że cieszy się na tę wycieczkę. Doszedł do wniosku, że w brylantach jest coś bardzo 

pociągającego  -  coś,  co  po  gruntownym  przemyśleniu  sprawy  potrafiłby  zrozumieć  nawet 

mężczyzna.  Istotny  był  również  fakt,  że  ten  przypuszczalnie  najdroższy  prezent,  jaki  pan 

J.L.B.  Matekoni  miał  komukolwiek  dać  w  życiu,  będzie  pochodzić  wprost  z  botswańskiej 

ziemi.  Myśl,  że  na  palcu  mmy  Ramotswe  zabłyśnie  brylant  z  jednej  z  trzech  kopalń  w 

Botswanie,  przydawała  prezentowi  blasku.  Pan  J.L.B.  Matekoni  dawał  swojej  ukochanej  i 

podziwianej  kobiecie  maleńki  fragment  ziemi,  po  której  chodzili.  Oczywiście  fragment 

szczególny:  okruch  skały,  która  przed  wielu,  wielu  laty  wypaliła  się  do  stanu  najwyższej 

przejrzystości. Potem ktoś go wykopał z ziemi w Orapie, oszlifował, przywiózł do Gaborone i 

oprawił  w  złoto.  A  wszystko  w  tym  celu,  żeby  mma  Ramotswe  mogła  go  włożyć  na 

serdeczny  palec  lewej  dłoni  i  oznajmić  światu,  że  on,  pan  J.L.B.  Matekoni,  właściciel 

Tlokweng Road Speedy Motors, wkrótce zostanie jej mężem. 

 

Zakład Judgment-day Jewellers był schowany na końcu pylistej ulicy, obok Salvation 

Bookshop, księgarni z Bibliami i innymi tekstami religijnymi, oraz Mothobani Bookkeeping 

Services,  z  hasłem  reklamowym:  „Odeślij  poborcę  podatkowego  do  diabła!”  Był  to  mało 

okazały  sklep  z  pochyłą  werandą  wspartą  na  filarach  z  pobielonej  cegły.  Szyld,  spłodzony 

przez  nie  grzeszącego  zbytnim  talentem  artystycznym  malarza  amatora,  ukazywał  głowę  i 

ramiona  niezwykłej  urody  kobiety  z  misternym  naszyjnikiem  i  wielkimi,  dyndającymi 

kolczykami. Kobieta uśmiechała się niesymetrycznie, mimo że kolczyki naciągały jej uszy, a 

naszyjnik był niewygodnie ciężki. 

Pan J.L.B. Matekoni i mma Ramotswe stanęli po drugiej stronie ulicy, w cieniu akacji. 

Przyjechali później, niż zamierzali, i upał zaczynał już dawać się we znaki. Na tej szerokości 

geograficznej  w  południe  żadnego  pojazdu  zostawionego  w  słońcu  nie  da  się  dotknąć, 

siedzenia  parzą  skórę,  a  kierownica  staje  się  obręczą  ognia.  Dlatego  pod  każdym  drzewem 

tworzą  się  zbiorowiska  samochodów,  przytknięte  nosami  do  pni  niby  prosięta  do  maciory, 

aby maksymalnie skorzystać z ochrony zapewnianej przez ażurowy baldachim szarozielonego 

listowia. 

Drzwi były zamknięte, ale pstryknęły posłusznie, kiedy pan J.L.B. Matekoni nacisnął 

guzik  dzwonka  elektrycznego.  Po  wejściu  do  sklepu  zobaczyli  za  ladą  chudego  mężczyznę 

odzianego  w  khaki.  Miał  pociągłą  twarz,  a  nieco  skośne  oczy  i  złotawy  odcień  skóry 

wskazywały  na  domieszkę  krwi  San,  Buszmenów  z  Kalahari.  Dlaczego  w  takim  razie 

background image

pracował w sklepie jubilerskim? Formalnie nic nie stało, rzecz jasna, na  przeszkodzie, ale z 

jakiegoś  powodu  to  nie  pasowało.  Sklepy  jubilerskie  przyciągały  Indusów  i  Kenijczyków, 

którzy lubili tego rodzaju pracę. Basarwa woleli hodowlę zwierząt - doskonale się sprawdzali 

przy bydle czy strusiach. 

Jubiler uśmiechnął się. 

-  Widziałem  państwa  na  zewnątrz  -  powiedział.  -  Zaparkowaliście  auto  pod  tym 

drzewem. 

Podejrzenia  pana  J.L.B.  Matekoniego  się  potwierdziły.  Człowiek  za  ladą  poprawnie 

posługiwał się językiem setswana, ale akcent zdradzał jego prawdziwe pochodzenie. Między 

samogłoski wciskały się mlaski i świsty. Język ludu San jest niezwykły, bardziej przypomina 

odgłosy ptaków na drzewach niż ludzką mowę. 

Pan J.L.B. Matekoni przedstawił się, czyniąc zadość wymogom uprzejmości, a potem 

odwrócił się do mmy Ramotswe. 

-  Ta  pani  jest  ze  mną  zaręczona.  Nazywa  się  mma  Ramotswe  i  chciałbym  jej  kupić 

pierścionek zaręczynowy. Z brylantem - dorzucił po chwili. 

Jubiler  spojrzał  na  niego  spod  ciężkich  powiek,  a  następnie  na  mmę  Ramotswe. 

Odwzajemniła spojrzenie i pomyślała: „Inteligentna głowa. To jest cwany człowiek, któremu 

nie wolno ufać”. 

-  Szczęśliwy  z  pana  człowiek  -  powiedział  jubiler.  -  Nie  każdy  mężczyzna  znajduje 

sobie taką sympatyczną grubą kobietę na żonę. Mnóstwo jest dzisiaj chudych despotycznych 

bab. Ta kobieta da panu szczęście. 

Pan J.L.B. Matekoni przyjął komplement. 

- Tak, bardzo szczęśliwy ze mnie człowiek. 

- A teraz musi pan jej kupić piękny pierścionek z wielkim kamieniem - podjął jubiler. 

- Gruba kobieta nie może nosić malutkiego pierścionka. 

Pan J.L.B. Matekoni spuścił wzrok na buty. 

- Myślałem raczej o średnim. Nie jestem bogatym człowiekiem. 

-  Ja  pana  znam  -  stwierdził  jubiler.  -  Jest  pan  właścicielem  Tlokweng  Road  Speedy 

Motors. Stać pana na porządny pierścionek. 

Mma Ramotswe postanowiła interweniować. 

-  Nie  chcę  dużego  kamienia  -  powiedziała  stanowczo.  -  Nie  należę  do  kobiet,  które 

noszą wielkie pierścionki. Nastawiałam się raczej na mały. 

Jubiler  rzucił  jej  zniecierpliwione  spojrzenie. Jej obecność  go  denerwowała  -  to  była 

transakcja między mężczyznami, coś jak zakup bydła, a ona tylko przeszkadzała. 

background image

-  Pokażę  państwu  teraz  parę  pierścionków  -  powiedział  i  pochylił  się,  żeby  wysunąć 

szufladę spod lady. - Mam tu kilka pięknych pierścionków z brylantami. 

Położył  szufladę  na  ladzie  i  wskazał  na  rząd  pierścionków  wciśniętych  w  aksamitne 

szczeliny. Panu J.L.B. Matekoniemu zaparło dech. Brylanty tworzyły grupki: duży kamień w 

środku  otoczony  wianuszkiem  mniejszych.  Nic  wszystkie  pierścionki  były  z  brylantami:  jak 

dało się wyczytać z małych metek, niektóre miały szmaragdy i rubiny. 

- Niech pan nie zwraca uwagi na to, co jest na metkach - powiedział jubiler zniżonym 

głosem. - Mogę panu dać bardzo duży rabat. 

Mma Ramotswe rzuciła okiem na prezentowaną biżuterię i pokręciła głową. 

-  Za  duże.  Mówiłam,  że  chcę  mniejszy  pierścionek.  Chyba  będziemy  musieli  iść  do 

innego sklepu. 

Jubiler westchnął. 

- Mam też inne. Trochę mniejsze pierścionki. 

Wsunął szufladę z powrotem i wyjął następną, ze znacznie mniejszymi pierścionkami. 

Mma Ramotswe pokazała pierścionek pośrodku. 

- Ten mi się podoba. Chciałabym przymierzyć. 

- Ten jest za mały - zaoponował jubiler. - Taki brylant łatwo przegapić. Ludzie mogą 

go nie zauważyć. 

-  Wszystko  mi  jedno  -  odparła  mma  Ramotswe.  -  Brylant  jest  dla  mnie,  a  nie  dla 

innych ludzi. 

Pan  J.L.B.  Matekoni  był  z  niej  bardzo  dumny,  kiedy  usłyszał  te  słowa.  Ta  kobieta 

zasługiwała  na  podziw,  wyznawała  stare  botswańskie  wartości  i  miała  w  pogardzie  wszelką 

ostentację. 

-  Mnie  też  się  ten  pierścionek  podoba  -  powiedział.  -  Proszę  pozwolić  mmie 

Ramotswe go przymierzyć. 

Mma  Ramotswe  wzięła  podany  jej  pierścionek,  wsunęła  na  palec  i  wyciągnęła  rękę 

przed siebie, żeby pan J.L.B. Matekoni mógł się przyjrzeć. 

- Pasuje doskonale - ocenił. 

Uśmiechnęła się. 

- Sprawisz mi wielką radość, jeśli kupisz mi ten pierścionek. 

Jubiler wziął do ręki metkę i podał ją panu J.L.B. Matekoniemu. 

- Na ten pierścionek nie dam panu rabatu. Już jest bardzo tani. 

Pan  J.L.B.  Matekoni  był  mile  zaskoczony  ceną.  Właśnie  wymienił  chłodnicę  w 

furgonetce klienta i otrzymał za tę usługę dokładnie tyle, ile musiał teraz zapłacić. Pierścionek 

background image

nie był drogi. Sięgnął do kieszeni po zwitek banknotów, które podjął tego ranka  w banku, i 

zapłacił jubilerowi. 

- Muszę pana zapytać o jeszcze jedną rzecz - powiedział pan J.L.B. Matekoni. - Czy to 

jest brylant z Botswany? 

Jubiler spojrzał na niego z zaciekawieniem. 

- Czemu to pana interesuje? Brylant to brylant, obojętnie skąd pochodzi. 

-  Wiem  to,  ale  byłoby  mi  przyjemniej,  gdybym  wiedział,  że  moja  żona  nosi  nasz 

rodzimy kamień. 

Jubiler uśmiechnął się. 

-  W  takim  razie  mogę  pana  uspokoić.  Wszystkie  te  kamienie  pochodzą  z  naszych 

kopalni. 

- Dziękuję panu. Miło mi to słyszeć. 

 

Idąc od jubilera, przechodzili obok katedry anglikańskiej i Princess Marina Hospital. 

Kiedy mijali katedrę, mma Ramotswe powiedziała: 

-  Uważam,  że  powinniśmy  pobrać  się  tutaj.  Może  biskup  Makhulu  udzieliłby  nam 

ślubu. 

- Znakomity pomysł - odparł pan J.L.B. Matekoni. - Biskup to dobry człowiek. 

-  W  takim  razie  dobry  człowiek  da  ślub  dobremu  człowiekowi.  Masz  złote  serce, 

J.L.B. Matekoni. 

Pan J.L.B. Matekoni milczał. Niełatwo jest odpowiedzieć na komplement, zwłaszcza 

kiedy  człowiek jest zdania, że na niego nie zasłużył. Pan J.L.B. Matekoni nie uważał się za 

szczególnie  dobrego  człowieka  -  miał  wiele  wad.  Jeśli  jakaś  osoba  zasługiwała  na  miano 

dobrego  człowieka,  to  na  pewno  była  nią  mma  Ramotswe.  Biła  go  na  głowę.  On  był  tylko 

mechanikiem, który starał się jak najlepiej wykonywać swoją robotę. Ona była kimś znacznie 

więcej. 

Skręcili  w  Zebra  Drive,  wjechali  na  krótki  podjazd  i  zatrzymali  się  przy  siatce 

ocieniającej  z  boku  werandę.  Rose,  służąca  mmy  Ramotswe,  wyjrzała  przez  okno  kuchni  i 

pomachała im. Wieszała pranie - biel na tle czerwonobrązowej ziemi i błękitu nieba. 

Pan  J.L.B.  Matekoni  wziął  mmę  Ramotswe  za  rękę,  dotykając  w  przelocie 

rozmigotanego pierścionka. Zobaczył, że jego narzeczona ma łzy w oczach. 

- Przepraszam, nie powinnam płakać, ale nie mogę się powstrzymać. 

- Czemu jesteś smutna? Nie wolno ci być smutną. 

Wytarła łzę i pokręciła głową. 

background image

-  Nie  jestem  smutna.  Chodzi  o  to,  że  nikt  jeszcze  nie  podarował  mi  czegoś  tak 

pięknego  jak  ten  pierścionek.  Kiedy  wychodziłam  za  Note,  nic  nie  dostałam.  Miałam 

nadzieję, że da mi pierścionek, ale się przeliczyłam. Teraz mam pierścionek. 

- Spróbuję wynagrodzić ci wszystko, co cię spotkało z Note. Postaram się być dobrym 

mężem. 

Mma Ramotswe skinęła głową. 

- Będziesz dobrym mężem. A ja spróbuję być dla ciebie dobrą żoną. 

Przez moment siedzieli w milczeniu, oboje zatopieni w myślach, których domagała się 

chwila.  Potem  pan  J.L.B.  Matekoni  wysiadł,  obszedł  samochód  dokoła  i  otworzył  mmie 

Ramotswe  drzwi.  Mieli  wejść  do  środka  na  herbatę  Rooibos  i  pokazać  Rose  pierścionek  z 

brylantem, który jednocześnie zasmucił i uszczęśliwił mmę Ramotswe. 

background image

ROZDZIAŁ SZÓSTY 

 

SUCHE MIEJSCE

 

 

 

Siedząc  w  biurze  Kobiecej  Agencji  Detektywistycznej  Nr  l,  mma  Ramotswe 

rozmyślała o tym, jak łatwo jest wziąć na siebie jakieś zobowiązanie tylko dlatego, że nie ma 

się  odwagi  odmówić.  Nie  miała  ochoty  szukać  rozwiązania  zagadki  zadanej  jej  przez  panią 

Curtin. Clovis Andersen, autor biblii jej zawodu Zasady prowadzenia prywatnych dochodzeń

określiłby  to  śledztwo  mianem  przedawnionego.  „Przedawnione  śledztwo  -  napisał  -  nie 

przynosi satysfakcji żadnej ze stron. Klient robi sobie fałszywe nadzieje, ponieważ detektyw 

pracuje  nad  sprawą,  a  sam  detektyw  czuje  się  zobowiązany  coś  znaleźć,  bo  jest  pod  presją 

oczekiwań klienta. Oznacza to, że detektyw przypuszczalnie spędzi nad sprawą więcej czasu, 

niż  uzasadniają  to  okoliczności.  W  końcu  prawdopodobnie  nic  się  nie  osiągnie  i  pozostanie 

tylko  refleksja,  że  przeszłości  należy  wyprawić  godny  pochówek.  »Zostaw  przeszłość  w 

spokoju« - to jest czasem najlepsza rada, jakiej można udzielić”. 

Mma  Ramotswe  przeczytała  ten  fragment  kilka  razy  i  stwierdziła,  że  zgadza  się  z 

wyrażonym  tam  poglądem.  Ludzie  za  bardzo  interesują  się  przeszłością,  pomyślała.  Stale 

grzebią  w  wydarzeniach  sprzed  wielu,  wielu  lat.  Jaki  to  ma  sens,  skoro  w  ten  sposób 

zatruwamy sobie teraźniejszość? W przeszłości stało się wiele krzywd, ale co to pomoże, jeśli 

je  odkopiemy  i  odgrzejemy?  Pomyślała  o  ludzie  Szona z  jego  nieustannym  uskarżaniem  się 

na  to,  co  im  zrobili  Ndebele  za  rządów  Mzilikaziego  i  Lobenguli.  To  prawda,  że  Ndebele 

dopuścili się wielkich okropności - w końcu są to właściwie Zulusi i zawsze gnębili swoich 

sąsiadów  -  ale  to  z  pewnością  nie  usprawiedliwia  ustawicznego  gadania  o  tym.  Najlepiej 

byłoby raz na zawsze zapomnieć o całej sprawie. 

Pomyślała  o  Seretse  Khamie,  naczelniku  ludu  Bamgwato,  pierwszym  prezydencie 

Botswany,  mężu  opatrznościowym.  Spójrzcie,  jak  Brytyjczycy  go  potraktowali  -  nie  uznali 

jego  wyboru  małżonki  i  skazali  go  na  wygnanie  tylko  dlatego,  że  poślubił  Angielkę.  Jak 

mogli  zrobić  coś  tak  bezdusznego  i  okrutnego  wobec  takiego  człowieka?  Odseparować 

człowieka od jego ojczyzny, od jego ludu, to z pewnością jedna z najokrutniejszych kar, jakie 

można wymyślić. A lud pozostał bez przywódcy. Był to cios w samo serce. „Gdzie jest nasz 

Khama?  Gdzie  jest  syn  kgosi  Sekgomy  II  i  mohumagadi  Tebogo?”  Jednak  sam  Seretse  nie 

robił  z  tego  później  wielkiej  sprawy.  Nie  wspominał  o  tym  i  zawsze  z  wielką  galanterią 

background image

traktował rząd brytyjski i królową. Mniejszego formatu człowiek powiedziałby: Spodziewacie 

się, że po tym, coście mi zrobili, będę waszym przyjacielem?! 

No i pan Mandela. Wszyscy znają historię pana Mandeli i wiedzą, że wybaczył tym, 

którzy  go  więzili.  Zabrali  mu  wiele  lat  życia  tylko  dlatego,  że  pragnął  sprawiedliwości. 

Zesłali  go  do  pracy  w  kamieniołomach,  gdzie  pył  nieodwracalnie  uszkodził  mu  wzrok.  Ale 

kiedy  pewnego  dusznego,  słonecznego  dnia  pan  Mandela  wyszedł  na  wolność,  ani  słowem 

nie wspomniał o zemście czy nawet o odszkodowaniu. Powiedział, że są ważniejsze sprawy 

do zrobienia niż użalanie się nad przeszłością, i setkami przychylnych gestów wobec swoich 

dawnych  ciemiężycieli  udowodnił,  że  mówił  szczerze.  Postąpił  prawdziwie  po  afrykańsku, 

zgodnie  z  tradycją  najbliższą  sercu  Afryki.  Wszyscy  jesteśmy  dziećmi  Afryki,  nikt  nie  jest 

lepszy ani ważniejszy od drugiego. Takie powinno być przesłanie Afryki dla świata - Afryka 

powinna przypomnieć światu, co znaczy być człowiekiem. 

Rozumiała to i wiedziała, że wybaczając dawne  winy, Khama i Mandela udowodnili 

swoją wielkość. Sprawa pani Curtin była jednak inna. Mma Ramotswe nie odnosiła wrażenia, 

że  Amerykanka  pragnie  znaleźć  winnego  zniknięcia  swojego  syna,  chociaż  miała 

świadomość,  że  w  podobnych  okolicznościach  wielu  ludzi  obsesyjnie  dążyłoby  do 

wymierzenia  kary.  A  problem  kary  to  osobne  zagadnienie.  Mma  Ramotswe  westchnęła. 

Uważała, że kara jest czasem potrzebna. Byłby to wyraźny sygnał dla ludzi, że dany czyn jest 

godny  potępienia.  Nie  potrafiła  jednak  zrozumieć,  jak  można  domagać  się  ukarania  tych, 

którzy  pokajali  się  za  swoje  winy.  Kiedy  była  małą  dziewczynką  i  mieszkała  w  Mochudi, 

widziała,  jak  dostał  w  skórę  chłopak,  któremu  uciekła  koza.  Przyznał  się,  że  zasnął  pod 

drzewem,  a  powinien  był  pilnować  stada,  i  powiedział,  że  bardzo  mu  przykro  z  powodu  tej 

kozy. Jaki był sens, zastanawiała się, żeby wujek tłukł go kijem mopani tak długo, aż chłopak 

zaczął błagać o litość? Taka kara niczemu nie służy, oprócz tego, że wypacza psychikę kata. 

To  było  jednak  szersze  zagadnienie  filozoficzne,  a  mma  Ramotswe  musiała  się 

zastanowić  nad  kwestią,  od  czego  rozpocząć  poszukiwania  tego  biednego  chłopaka  z 

Ameryki.  Clovis  Andersen  z  pewnością  pokręciłby  głową  i  powiedział:  „Cóż,  mma 

Ramotswe,  wbrew  moim  przestrogom  wzięłaś  sobie  przedawnioną  sprawę.  Ale  skoro  już  to 

zrobiłaś, moja rada brzmi tak samo jak zawsze: wróć do źródeł”. Do źródeł, czyli na farmę, na 

której  Burkhardt  i  jego  przyjaciele  założyli  spółdzielnię.  Nie  spodziewała  się  większych 

kłopotów  ze  znalezieniem  gospodarstwa,  ale  nie  wierzyła  w  to,  że  dokona  jakichś  odkryć. 

Wizyta na farmie pozwoliłaby jej jednak wczuć się w sytuację, a to stanowiłoby podstawę do 

dalszej  pracy.  Miejsca  rozbrzmiewają  echem  i  jeśli  ktoś  ma  czułe  ucho,  może  usłyszeć 

odgłosy przeszłości, dojrzeć ślady minionych wydarzeń. 

background image

Przynajmniej  wiedziała,  jak  znaleźć  wioskę.  Kuzynka  jej  sekretarki  mmy  Makutsi 

pochodziła z sąsiedniej wioski i wytłumaczyła jej, jak tam dojechać. Farma leżała na zachód 

od  Gaborone,  w  kierunku  Molepolole.  Ten  suchy  region,  graniczący  z  Kalahari,  porastały 

akacje i niski busz. Obszar był słabo zaludniony, ale tam, gdzie było więcej wody, powstały 

niewielkie  osady  z  grupkami  chat  wokół  pól  sorgo  i  melonów.  Ludzie  nie  mieli  tutaj  wiele 

pracy,  za  którą  przeprowadzali  się  do  Lobatse  lub  Gaborone,  jeśli  mieli  taką  możliwość. 

Szczególnie  tłumnie  mieszkańcy  takich  wiosek  ściągali  do  Gaborone.  Po  przyjeździe  do 

miasta nie zrywali jednak więzi z ziemią i pastwiskami. Ich wioski na zawsze miały pozostać 

ich  domem,  niezależnie  od  tego,  na  jak  długo  wyjeżdżali.  Tam  w  każdym  razie  chcieli 

umrzeć, pod tym przepastnym niebem, podobnym do bezkresnego oceanu. 

W sobotę przed południem wyruszyła w drogę maleńką białą furgonetką, o wczesnej 

porze,  jak  miała  w  zwyczaju.  Kiedy  wyjeżdżała  z  miasta,  ludzie  napływali  już  szerokimi 

strumieniami do miasta na sobotnie zakupy. Był koniec miesiąca, a zatem dzień wypłaty, co 

oznaczało  sklepy  tłoczne  od  ludzi  kupujących  syrop  i  fasolę  albo  rujnujących  się  na 

upragnioną  nową  sukienkę  czy  buty.  Mma  Ramotswe  lubiła  robić  zakupy,  ale  nigdy  nie 

chodziła  do  sklepów  w  dzień  wypłaty.  Ceny  gwałtownie  rosły,  więc  czekała  do  połowy 

miesiąca, kiedy nikt nie miał już pieniędzy, i ceny z powrotem spadały. 

Drogą  jechały  głównie  autobusy  i  mikrobusy  wiozące  ludzi  do  stolicy.  Niektóre 

zmierzały  jednak  w  przeciwnym  kierunku:  ludzie  pracujący  w  mieście  wracają  na  weekend 

do  wiosek,  mężczyźni  do  żon  i  dzieci,  kobiety  pracujące  w  Gaborone  jako  pokojówki  jadą 

spędzić bezcenne dni wolnego z rodzicami i dziadkami. Mma Ramotswe zwolniła. Na środku 

drogi  stała  wymachująca  rękami  autostopowiczka.  Była  to  kobieta  w  podobnym  wieku  co 

mma  Ramotswe,  elegancko  ubrana  w  czarną  spódnicę  i  jasnoczerwony  sweter.  Mma 

Ramotswe  zawahała  się,  ale  stanęła.  Nie  mogła  tak  zostawić  tej  kobiety.  Gdzieś  czekała  na 

nią rodzina, licząc na to, że jakiś kierowca przywiezie ich żonę i matkę do domu. 

- Dokąd pani jedzie, mma? - zawołała przez okno. 

- W tamtą stronę - pokazała kobieta. - Do Silokwolela. To jest kawałek za Molepolole. 

Mma Ramotswe uśmiechnęła się. 

- Ja też tam jadę. Mogę panią zawieźć do samej wioski. 

Kobieta wydała z siebie okrzyk zachwytu. 

- Ale ze mnie szczęściara! To bardzo miło z pani strony. 

Podniosła  z  ziemi  plastikową  torbę  i  otworzyła  prawe  drzwi  furgonetki.  Kiedy 

dobytek  leżał  już  bezpiecznie  u  jej  stóp,  mma  Ramotswe  ruszyła  w  dalszą  drogę.  Z 

detektywistycznego  nawyku  mma  Ramotswe  zerkała  kątem  oka  na  towarzyszkę  podróży  i 

background image

szacowała ją wzrokiem. Kobieta była dobrze ubrana - sweter był nowy i z prawdziwej wełny, 

a nie z taniego sztucznego włókna, które tak wiele osób dzisiaj kupuje. Z kolei spódnica była 

tandetna,  a  buty  sfatygowane.  Ta  pani  pracuje  w  sklepie,  pomyślała  mma  Ramotswe. 

Skończyła szkołę podstawową i może nawet dwie lub trzy klasy średniej. Nie ma męża, a jej 

dzieci  mieszkają  z  babcią  w  Silokwolela.  Mma  Ramotswe  zauważyła  Biblię  leżącą  na 

wierzchu  plastikowej  torby,  co  pozwoliło  jej  wyciągnąć  dalsze  wnioski.  Ta  pani  jest 

członkiem jednego z kościołów i być może chodzi na kurs biblijny. Wieczorem będzie czytała 

swoim dzieciom Biblię. 

- Pani dzieci mieszkają w Silokwolela, mma? - spytała uprzejmie mma Ramotswe. 

-  Tak.  Są  z  babcią.  Ja  pracuję  w  sklepie  w  Gaborone,  w  New  Deal  Furnishers.  Zna 

pani? 

Mma  Ramotswe  skinęła  głową,  zarówno  w  odpowiedzi  na  pytanie,  jak  i  na 

potwierdzenie swoich domysłów. 

-  Nie  mam  męża  -  podjęła  kobieta.  -  Pojechał  do  Francistown  i  zmarł  wskutek 

czkawki. 

Mma Ramotswe otworzyła szeroko oczy ze zdumienia. 

- Czkawki? Można umrzeć z powodu czkawki? 

- Tak. We Francistown zaczął tak okropnie czkać, że go wzięli do szpitala. Rozkrajali 

go i znaleźli w środku jakieś paskudztwo. Właśnie od tego miał czkawkę. A potem umarł. 

- Bardzo pani współczuję - powiedziała mma Ramotswe po chwili milczenia. 

- Dziękuję. Było mi strasznie smutno, jak to się stało, bo to był bardzo dobry człowiek 

i  dobry  ojciec  dla  moich  dzieci.  Ale  moja  matka  miała  jeszcze  dużo  siły  i  powiedziała,  że 

zajmie  się  nimi.  Dostałam  pracę  w  Gaborone,  bo  ukończyłam  dwie  klasy  szkoły  średniej. 

Przyjęli mnie do sklepu z meblami i są ze mnie bardzo zadowoleni. Jestem teraz jedną z ich 

najlepszych ekspedientek i zapisali mnie nawet na szkolenie w Mafikeng. 

Mma Ramotswe uśmiechnęła się. 

- Dużo pani osiągnęła. Kobietom nie jest łatwo. Mężczyźni zwalają na nas całą robotę, 

ale najlepsze stanowiska rezerwują dla siebie. Kobiecie nie jest łatwo odnieść sukces. 

- Ale pani mi wygląda na kobietę sukcesu. Widać, że jest pani bizneswoman. Widać, 

że się pani dobrze powodzi. 

Mma Ramotswe zamyśliła się przez chwilę. Była dumna ze swojej przenikliwości w 

ocenie ludzi, ale może wiele kobiet posiada ten talent, może jest to po prostu kwestia słynnej 

kobiecej intuicji? 

- Niech pani mi powie, czym się zajmuję. Potrafi pani zgadnąć, jaki jest mój zawód? 

background image

Kobieta odwróciła się i zlustrowała minę Ramotswe. 

- Myślę, że jest pani detektywem. Zajmuje się pani sprawami innych ludzi. 

Maleńką  białą  furgonetkę  trochę  zniosło  na  środek.  Mma  Ramotswe  była 

zaszokowana. Ta kobieta ma lepszą intuicję ode mnie, pomyślała. 

- Skąd pani wiedziała? Jak pani do tego doszła? 

Pasażerka odwróciła wzrok. 

-  To  proste.  Widziałam,  jak  pani  siedzi  pod  swoją  agencją  detektywistyczną  i  pije 

herbatę  z  sekretarką.  Z  tą  panią  w  wielkich  okularach.  Siedzicie  czasami  w  cieniu.  Często 

tamtędy przechodzę, dlatego wiedziałam. 

Przyjemnie im się jechało w swoim towarzystwie. Rozmawiały o codziennym życiu. 

Kobieta nazywała się mma Tsbago. Opowiedziała mmie Ramotswe o swojej pracy w sklepie 

z  meblami.  Jej  szef  był  dobrym  człowiekiem,  który  nie  szykanował  pracowników  i  zawsze 

uczciwie traktował klientów. Inna firma proponowała jej pracę za większe pieniądze, ale mma 

Tsbago  odrzuciła  ofertę.  Kiedy  kierownik  się  o  tym  dowiedział,  nagrodził  ją  awansem  za 

lojalność. 

Oprócz pracy były jeszcze dzieci. Miała dziesięcioletnią dziewczynkę i ośmioletniego 

chłopczyka. Dobrze się uczyły i liczyła na to, że uda jej się sprowadzić je do Gaborone, żeby 

mogły  chodzić  do  szkoły  średniej.  Chciała  je  posłać  do  Government  Secondary  School,  bo 

słyszała,  że  to  bardzo  dobre  liceum.  Słyszała  również,  że  są  stypendia  do  jeszcze  lepszych 

szkół, i tej możliwości też nie wykluczała. 

Mma Ramotswe powiedziała mmie Tsbago, że jest zaręczona, i pokazała jej brylant na 

palcu. Kobieta zachwyciła się nim i spytała, kim jest narzeczony. Pochwaliła ją za dokonany 

wybór, bo słyszała, że mechanicy samochodowi to najlepsi mężowie. Najlepiej jest wyjść za 

policjanta, mechanika albo duchownego, a najgorzej za polityka, barmana albo taksówkarza - 

z nimi żony zawsze mają najwięcej kłopotów. 

- I nie wolno wychodzić za trębacza - dorzuciła mma Ramotswe. - Ja popełniłam ten 

błąd. Wyszłam za złego człowieka, który nazywał się Note Mokoti. Grał na trąbce. 

- To na pewno nie są dobrzy kandydaci na mężów - zgodziła się z nią mma Tsbago. - 

Dopiszę ich do mojej listy. 

 

Ostatni etap podróży pokonały bardzo powoli. W niewyasfaltowanej drodze ziały duże 

dziury  i  w  paru  miejscach  mma  Ramotswe  musiała  jechać  po  piaszczystym  poboczu,  żeby 

ominąć szczególnie wielkie jamy. To było niebezpieczne, bo maleńka biała furgonetka mogła 

utknąć w piasku, a wtedy być może musiałyby czekać wiele godzin, aż nadjedzie pomoc. W 

background image

końcu jednak dotarły do wioski mmy Tsbago, położonej w pobliżu farmy, której szukała mma 

Ramotswe. 

Spytała mmę Tsbago o tę osadę i uzyskała trochę informacji. Mma Tsbago słyszała o 

tym przedsięwzięciu, ale nie znała żadnej z biorących w nim udział osób. Przypomniała sobie, 

że był tam biały mężczyzna i kobieta z RPA, plus jeszcze paru cudzoziemców. Trochę ludzi 

pracowało dla spółdzielni i wiązało z nią wielkie nadzieje, ale po jakimś czasie wszystko się 

rozsypało. Nie była tym zaskoczona. W Afryce tak się już dzieje z wszystkimi nowatorskimi 

przedsięwzięciami.  Trudno  liczyć  na  jakieś  zmiany  w  tym  względzie.  Ludzie  tracą 

zainteresowanie,  wracają  do  tradycyjnych  metod  gospodarowania  albo  po  prostu  rezygnują, 

bo jest to dla nich zbyt wielki wysiłek. A potem wszystko zarasta afrykańską roślinnością. 

- Czy jest w wiosce ktoś, kto może mnie tam zabrać? - spytała mma Ramotswe. 

Mma Tsbago zastanawiała się chwilę. 

-  Jest  jeszcze  paru  ludzi,  którzy  tam  pracowali.  Na  przykład  znajoma  mojego  wuja. 

Miała tam przez jakiś czas pracę. Możemy pójść do niego i zapytać o nią. 

 

Najpierw  poszły  do  domu  mmy  Tsbago.  Była  to  tradycyjna  botswańska  chata, 

zbudowana  z  ochrowych  glinianych  cegieł  i  otoczona  murkiem,  lomotana,  wyznaczającym 

granice  maleńkiego  obejścia.  Za  murkiem  stały  dwa  kryte  słomą  pojemniki  na  zboże,  na 

nóżkach, oraz kurnik. Z tyłu znajdował się niebezpiecznie przechylony blaszany wychodek, z 

drewnianymi drzwiami, które zamykało się za pomocą kawałka sznurka. 

Z  chaty  wybiegły  dzieci  i  uściskały  matkę,  u  potem  czekały  onieśmielone,  aż  matka 

przedstawi  je  gościowi.  Potem  z  ciemnego  wnętrza  domu  wyłoniła  się  babcia,  ubrana  w 

wytartą białą sukienkę i uśmiechnięta bezzębnie. 

Mma Tsbago zostawiła w domu plastikową torbę i wyjaśniła, że wróci najpóźniej za 

godzinę.  Mma  Ramotswe  dała  dzieciom  cukierki,  za  które  z  poważnymi  minami 

podziękowały  tradycyjnym  zwrotem  w  setswana.  W  odróżnieniu  od  części  młodzieży  z 

Gaborone te dzieci znają dawne obyczaje, pomyślała mma Ramotswe z aprobatą. 

Wsiadły  z  powrotem  do  furgonetki  i  pojechały  dalej  drogą  przez  wioskę.  Była  to 

typowa  wioska  botswańska  -  rozciągnięte  zbiorowisko  domów  z  jedną  lub  dwiema  izbami, 

każdy otoczony murkiem i akacjami. Chaty były połączone ścieżkami, które wiły się tu i tam, 

omijając  pola  uprawne  i  grządki  warzyw.  Krowy  spacerowały  apatycznie,  skubiąc 

porozrzucane kępki brązowej, zwiędłej trawy, a pastuch z wydętym brzuszkiem, zakurzony i 

w fartuchu, obserwował je spod drzewa. Krowy były nieoznakowane, ale wszyscy wiedzieli, 

kto  jest  właścicielem  danej  sztuki,  i  znali  jej  rodowód.  Bydło  jest  oznaką  zamożności  i 

background image

wymiernym efektem znojnej pracy w kopalni diamentów w Jwaneng albo w fabryce konserw 

w Lobatse. 

Mma Tsbago nakazała swojemu gościowi zatrzymać się pod domem na skraju wioski. 

Chata była zadbana, nieco większa od sąsiednich, i pomalowana w tradycyjnym botswańskim 

stylu: czerwienie i brązy z wyrazistym białym wzorem w karo. Obejście było zamiecione do 

czysta, co sugerowało, że gospodyni, która pomalowała dom, równie sumiennie posługiwała 

się  trzcinową  miotłą.  Utrzymanie  i  ozdabianie  domów  to  domena  kobiet  i  widać  było,  że  ta 

kobieta odziedziczyła po matce tradycyjne umiejętności. 

Zatrzymały  się  przy  furtce  i  mma  Tsbago,  nawołując,  spytała,  czy  mogą  wejść. 

Naruszyłyby zasady dobrego wychowania, gdyby bez zaproszenia podeszły pod sam dom, nie 

mówiąc o wejściu do środka. 

- Ko, ko! - zawołała mma Tsbago. - Mma Potsane, przyszłam do ciebie w odwiedziny! 

Nie było odpowiedzi. Mma Tsbago zawołała powtórnie. Znowu żadnego odzewu, lecz 

po  chwili  drzwi  nagle  się  otworzyły  i  wyszła  z  nich  niska,  okrągła  kobieta  ubrana  w  długą 

spódnicę i białą bluzkę ze stójką. 

- Kto tam? - zawołała, osłaniając oczy ręką. - Kto wy jesteście? Nie widzę was. 

- Mma Tsbago! Znasz mnie. Przyprowadziłam nieznajomą. 

Gospodyni roześmiała się. 

-  Myślałam,  że  to  może  kto  inny,  więc  szybko  się  przebrałam,  ale  mogłam  sobie 

zaoszczędzić trudu! 

Zaprosiła je gestem, a one ruszyły w jej stronę. 

- Kiepsko ostatnio widzę - wyjaśniła mma Potsane. - Oczy mam coraz gorsze. Dlatego 

cię nie poznałam. 

Uścisnęły  sobie  dłonie,  wymieniając  uprzejme  pozdrowienia.  Potem  mma  Potsane 

wskazała ławkę, która stała w cieniu dużego drzewa. Wytłumaczyła, że lepiej usiąść tam, bo 

wewnątrz domu jest za ciemno. 

Mma  Tsbago  wytłumaczyła,  w  jakiej  sprawie  przyszły.  Mma  Potsane  słuchała  jej 

uważnie,  kiwając  zachęcająco  głową.  Oczy  miała  chyba  podrażnione,  bo  od  czasu  do  czasu 

wycierała je rękawem bluzki. 

- Tak, mieszkaliśmy tam - powiedziała. - Mój mąż tam pracował. Liczyliśmy na to, że 

zarobimy trochę pieniędzy za wyhodowane warzywa, i przez jakiś czas wszystko szło dobrze. 

A potem... 

Urwała i wzruszyła z przygnębieniem ramionami. 

- Coś się popsuło? - spytała mma Ramotswe. - Była susza? 

background image

Mma Potsane westchnęła. 

- Tak, była susza, ale susza jest co roku, prawda? Nie, po prostu ludzie stracili wiarę w 

to wszystko. Mieszkali tam dobrzy ludzie, ale wyjechali. 

- Biały mężczyzna z Namibii? Niemiec? - spytała mma Ramotswe. 

-  Tak,  ten.  To  dobry  człowiek,  ale  wyjechał.  Byli  też  inni,  Batswana,  ale  uznali,  że 

mają dosyć. Też sobie poszli. 

- A Amerykanin? - naciskała mina Ramotswe. - Był tam chłopak z Ameryki? 

Mma Potsane potarła oczy. 

- Chłopak rozpłynął się w powietrzu. Którejś nocy po prostu zniknął. Wezwali policję, 

która szukała go bez końca. Przyjechała też matka, wiele razy. Przywiozła ze sobą tropiciela 

śladów z ludu Mosarwa, konusa, który węszył jak pies z nosem przy ziemi. Miał tłusty tyłek, 

jak wszyscy Basarwa. 

- I nic nie znalazł? 

Mma  Ramotswe  znała  odpowiedź  na  to  pytanie,  ale  chciała,  żeby  kobieta  mówiła 

dalej. Na razie znała całą historię tylko z opowiadań pani Curtin. Nie można było wykluczyć, 

że inni ludzie wiedzieli coś, o czym ona nie wiedziała. 

-  Latał  dokoła  jak  pies  -  powtórzyła  mma  Potsane  ze  śmiechem.  -  Zaglądał  pod 

kamienie,  węszył  i  mruczał  w  tym  ich  dziwnym  języku,  co  brzmi,  jakby  wiatr  szumiał  w 

drzewach i jakby gałązki pękały. Ale nie znalazł żadnego śladu po dzikich zwierzętach, które 

by porwały chłopaka. 

Mma Ramotswe podała jej chusteczkę, żeby miała czym wycierać oczy. 

- Jak pani myśli, co się z nim stało, mma? Jak można się tak po prostu rozpłynąć? 

Mma Potsane siąknęła nosem, po czym wytarła go w chusteczkę mmy Ramotswe. 

- Myślę, że wiatr porwał go do góry - powiedziała. - W gorącej porze zdarzają się tutaj 

trąby  powietrzne.  Przychodzą  z  Kalahari  i  zasysają  wszystko  do  góry.  Myślę,  że  tego 

chłopaka  zabrała  trąba  powietrzna  i  porzuciła  gdzieś  bardzo  daleko.  Może  w  Ghanzi, 

pośrodku Kalahari albo jeszcze gdzieś. Nic dziwnego, że go nie znaleźli. 

Mma  Tsbago  zerkała  kątem  oka  na  mmę  Ramotswe,  chcąc  przekazać  jej  coś 

spojrzeniem, ale mma Ramotswe patrzyła przed siebie, prosto na mmę Potsane. 

-  To  możliwe,  mma  -  powiedziała.  -  Ciekawa  myśl.  -  Umilkła,  po  czym  spytała:  - 

Mogłaby pani ze mną pojechać i pokazać mi farmę? Mam tu furgonetkę. 

Mma Potsane zastanawiała się chwilę. 

- Nie lubię tam jeździć. To dla mnie smutne miejsce. 

background image

- Mam dla pani dwadzieścia puli za fatygę - powiedziała mma Ramotswe, sięgając do 

kieszeni. - Liczyłam na to, że będzie pani mogła przyjąć ode mnie te pieniądze. 

-  Oczywiście  -  odparła  szybko  mma  Potsane.  -  Możemy  tam  pojechać.  W  nocy  nie 

lubię tam być, ale w dzień to co innego. 

- A mogłaby pani teraz? 

- Nie mam nic do roboty. Nic się tu teraz nie dzieje. 

Mma  Ramotswe  dała  pieniądze  mmie  Potsane,  która  klasnęła  w  dłonie  w 

podziękowaniu. Przeszły przez dokładnie zamiecione obejście, pożegnały się z mmą Tsbago, 

wsiadły do furgonetki i odjechały. 

background image

ROZDZIAŁ SIÓDMY 

 

DALSZE PROBLEMY Z POMPĄ A FARMIE DLA SIEROT

 

 

 

W dniu wyjazdu mmy Ramotswe do Silokwolela pan J.L.B. Matekoni czuł się trochę 

nieswojo. Przyzwyczajony był do tego, że spotykał się z mma Ramotswe w soboty rano, aby 

pomóc jej w zakupach albo w jakiejś domowej pracy. Bez niej nie wiedział, co ze sobą zrobić. 

Gaborone wydawało mu się dziwnie puste. Warsztat był nieczynny, a pan J.L.B. Matekoni nie 

miał  ochoty  zajmować  się  stertą  papierów,  która  urosła  mu  na  biurku.  Mógł  oczywiście 

odwiedzić znajomego i, na przykład, obejrzeć mecz, ale nie był w nastroju. Potem pomyślał o 

mmie  Silvii  Potokwane,  szefowej  farmy  dla  sierot.  Tam  na  pewno  coś  się  działo,  a  mma 

Potokwane  zawsze  chętnie  z  nim  rozmawiała  przy  filiżance  herbaty.  Mógł  tam  pojechać  i 

zobaczyć, jak się sprawy mają. Reszta czasu do powrotu mmy Ramotswe jakoś by minęła. 

Mma  Potokwane  jak  zwykle  go  zauważyła,  kiedy  parkował  samochód  pod 

jaśminowcem. 

- Widzę pana! - krzyknęła z okna. - Widzę pana, panie J.L.B. Matekoni! 

Pomachał  jej  i  zamknął  auto.  Potem  poszedł  do  biura,  z  którego  okien  wylewała  się 

pogodna  muzyka.  Mma  Potokwane  siedziała  za  biurkiem,  z  telefonem  przy  uchu.  Nie 

przerywając rozmowy, gestem zaprosiła go, żeby usiadł. 

-  Gdyby  mi  pan  dał  trochę  oleju,  sieroty  bardzo  by  się  ucieszyły.  Lubią  ziemniaki 

smażone na oleju i jest to dla nich zdrowe. 

Potem zmarszczyła brwi w reakcji na odpowiedź rozmówcy i spojrzała na pana J.L.B. 

Matekoniego, jakby chciała się z nim podzielić swoją irytacją. 

-  Przecież  nie  sprzeda  pan  tego  oleju,  skoro  minął  termin  przydatności  do  spożycia, 

więc czemu miałabym panu za niego coś płacić? Lepiej dać go sierotom, niż wylać do kanału. 

Nie mogę panu za niego zapłacić, ale nie widzę powodu, dla którego nie miałby pan nam go 

dać. 

Wysłuchała, co on ma do powiedzenia, i cierpliwie pokiwała głową. 

-  Mogę  załatwić,  żeby  „Daily  News”  sfotografowało  przekazanie  oleju.  Wszyscy 

dowiedzą się, że jest pan hojnym człowiekiem. Zobaczą to w gazecie. 

Po dalszej krótkiej wymianie zdań odłożyła słuchawkę. 

background image

-  Niektórzy  ludzie  mają  kłopoty  z  dawaniem  -  stwierdziła.  -  To  się  w  jakiś  sposób 

wiąże ze sposobem, w jaki ich matki wychowały. Czytałam o tym w książce. Jest taki bardzo 

znany lekarz, nazywa się doktor Freud, który napisał mnóstwo książek o takich ludziach. 

- Mieszka w Johannesburgu? - spytał pan J.L.B. Matekoni. 

- Nie sądzę. Książka jest z Londynu. Ale bardzo  ciekawa. Doktor Freud twierdzi, że 

wszyscy chłopcy są zakochani w swoich matkach. 

- To normalne - odparł pan J.L.B. Matekoni. - Oczywiście, że chłopcy kochają swoje 

matki. Czemu mieliby nie kochać? 

Mma Potokwane wzruszyła ramionami. 

-  Zgadzam  się  z  panem.  Ja  też  nie  widzę  nic  złego  w  tym,  że  chłopak  kocha  swoją 

matkę. 

-  To  czemu  doktora  Freuda  to  martwi?  -  podjął  pan  J.L.B.  Matekoni.  -  Powód  do 

zmartwienia byłby chyba wtedy, gdyby nie kochali matek, prawda? 

Mma Potokwane zamyśliła się. 

-  Tak,  ale  on  z  jakiegoś  powodu  martwił  się  o  tych  chłopców  i  chyba  próbował 

położyć temu kres. 

- To śmieszne - ocenił pan J.L.B. Matekoni. - Nie miał nic lepszego do roboty? 

-  Widać  nie  miał.  Ale  mimo  wysiłków  doktora  Freuda  chłopcy  dalej  kochają  swoje 

matki i tak powinno być. - Umilkła, a potem rozweseliła się, że ma z głowy ten trudny temat. 

- Bardzo jestem rada, że pan dzisiaj przyjechał. Zamierzałam do pana zadzwonić. 

Pan J.L.B. Matekoni westchnął. 

- Hamulce czy pompa? 

- Pompa. Bardzo dziwnie hałasuje. Ciągnie wodę jak trzeba, ale tak stęka, jakby coś ją 

bolało. 

- Silniki naprawdę czują ból - powiedział pan J.L.B. Matekoni. - Informują nas o nim 

różnymi hałasami. 

- W takim razie ta pompa potrzebuje pomocy. Mógłby pan na nią rzucić okiem? 

- Oczywiście. 

 

Zajęło mu to więcej czasu, niż się spodziewał, ale w końcu zlokalizował usterkę, którą 

umiał  usunąć.  Po  złożeniu  pompa  działała  bez  zarzutu.  Oczywiście  wymagała  generalnego 

remontu i ten dzień zbliżał się wielkimi krokami, ale przynajmniej ustały te dziwne, jęczące 

dźwięki. 

background image

Po powrocie do biura mmy Potokwane pan J.L.B. Matekoni odpoczął przy herbacie i 

cieście porzeczkowym upieczonym tego ranka przez kucharki. Dzieci były dobrze karmione. 

Rząd  dbał  o  sieroty  i  co  roku  przychodził  z  hojną  pomocą  finansową.  Byli  także  prywatni 

dobroczyńcy - siatka ludzi, którzy wspierali farmę pieniędzmi albo w naturze. Oznaczało to, 

że dzieciom niczego nie brakowało i żadne nie było niedożywione, inaczej niż w wielu innych 

krajach Afryki. Botswana to kraj pobłogosławiony przez Boga. Nikt tu nie głoduje i nie gnije 

w  więzieniu  za  poglądy  polityczne.  Jak  mma  Ramotswe  powiedziała  kiedyś  do  pana  J.L.B. 

Matekoniego: Batswana mają prawo wszędzie chodzić z podniesionym czołem. 

-  Bardzo  dobre  ciasto  -  powiedział  pan  J.L.B.  Matekoni.  -  Dzieci  na  pewno  je 

uwielbiają. 

Mma Potokwane uśmiechnęła się. 

- Tak, nasze dzieci uwielbiają ciasto. Gdybyśmy je karmili wyłącznie ciastem, byłyby 

przeszczęśliwe. Ale oczywiście nie robimy tego. Dzieci potrzebują także cebuli i fasoli. 

Pan J.L.B. Matekoni skinął głową. 

- Zrównoważona dieta - pochwalił się wiedzą. - Podobno zrównoważona dieta to klucz 

do zdrowia. 

Na moment zapadła cisza, bo oboje zastanawiali się nad tą kwestią. 

- Niedługo będzie pan żonatym człowiekiem - powiedziała w końcu mma Potokwane. 

-  Pańskie  życie  się  zmieni.  Będzie  się  pan  musiał  porządnie  prowadzić,  panie  J.L.B. 

Matekoni! 

Parsknął śmiechem, po czym zjadł ostatnie okruszki ciasta z talerzyka. 

- Mma Ramotswe o to zadba. Przypilnuje, żebym się dobrze prowadził. 

- Mhm. Będziecie mieszkali w jej domu czy w pana? 

- Chyba w jej. Jest ładniejszy od mojego. Stoi przy Zebra Drive, wie pani. 

-  Tak,  widziałam  jej  dom.  Przejeżdżałam  kiedyś  tamtędy.  Rzeczywiście  jest  bardzo 

ładny. 

Pan J.L.B. Matekoni miał zaskoczoną minę. 

- Przejeżdżała pani tamtędy specjalnie po to, żeby się przyjrzeć? 

-  Yyy  -  odparła  mma  Potokwane  z  nieznacznym  uśmiechem  -  pomyślałam,  że 

zobaczę, co to za dom. Jest całkiem duży, prawda? 

- Tak, to przestronny dom. Myślę, że starczy miejsca dla nas obojga. 

- Dla was będzie za dużo miejsca. Zostanie jeszcze miejsce dla dzieci. 

Pan J.L.B. Matekoni zmarszczył brwi. 

background image

- Nie myślimy o tym. Jesteśmy chyba trochę za starzy na dzieci. Ja mam czterdzieści 

pięć lat. Poza tym... Nie lubię o tym rozmawiać, ale mma Ramotswe powiedziała mi, że nie 

może mieć dzieci. Urodziła kiedyś dziecko, ale zmarło, i lekarze mówią... 

Mma Potokwane pokręciła głową. 

- To bardzo smutne. Strasznie jej współczuję. 

- Kiedy my jesteśmy bardzo szczęśliwi. Mimo że nie mamy dzieci. 

Mma  Potokwane  sięgnęła  po  czajniczek  i  nalała  gościowi  kolejną  filiżankę  herbaty. 

Potem ukroiła jeszcze jeden - spory - kawałek ciasta i zsunęła na jego talerzyk. 

-  Oczywiście  zawsze  pozostaje  adopcja  -  powiedziała,  patrząc  na  niego  uważnie.  - 

Można też opiekować się dzieckiem, którego nie chce się adoptować. Można... - urwała, aby 

podnieść  filiżankę  do  ust.  -  Zawsze  można  przygarnąć  sierotę.  A  nawet  dwie  sieroty  - 

dorzuciła pospiesznie. 

Pan J.L.B. Matekoni spuścił wzrok na buty. 

- No, nie wiem. Chyba bym nie chciał adoptować dziecka. Ale... 

-  Ale  dziecko  mogłoby  u  was  zamieszkać.  Nie  ma  konieczności  użerać  się  z  całą  tą 

biurokracją. Niech pan pomyśli, jakie by to było piękne! 

- Może... Nie wiem. Dzieci to wielka odpowiedzialność. 

Mma Potokwane zaśmiała się. 

-  Kiedy  pan  jest  człowiekiem,  któremu  łatwo  przychodzi  branie  na  siebie 

odpowiedzialności. Warsztat samochodowy to odpowiedzialna sprawa. Ma pan uczniów. To 

też jest odpowiedzialność. Jest pan przyzwyczajony do odpowiedzialności. 

Pan J.L.B. Matekoni pomyślał o swoich terminatorach. Pojawili się u niego niedawno, 

wkrótce po tym, jak zadzwonił do technikum mechanicznego i powiedział, że ma dwa miejsca 

dla uczniów. Wiązał z nimi wielkie nadzieje, ale właściwie od samego początku sprawiali mu 

zawód. On w ich wieku był pełen ambicji, a oni zachowywali się tak, jakby wszystko im się 

w życiu należało. Z początku nie mógł zrozumieć, dlaczego są tacy bierni, ale wyjaśnił mu to 

pewien znajomy. 

- Dzisiejsza młodzież nie okazuje entuzjazmu, bo entuzjazm nie jest cool, a człowiek 

powinien być cool. 

A  więc  na  tym  polegał  problem  z  uczniami  pana  J.L.B.  Matekoniego.  Chcieli  być 

cool. 

Pewnego  razu  pan  J.L.B.  Matekoni  szczególnie  się  zirytował,  jak  zobaczył,  że  dwaj 

młodzi  ludzie  bez  śladu  entuzjazmu  siedzą  na  pustych  beczkach  po  oleju  ze  wzrokiem 

utkwionym w przestrzeń. 

background image

- Wydaje się wam, że jesteście cool, tak?! - krzyknął na nich. 

Terminatorzy spojrzeli po sobie. 

- Nie, nie wydaje się nam - odparł jeden z nich po dłuższej chwili. 

Pan  J.L.B.  Matekoni  poczuł,  że  powietrze  z  niego  uchodzi,  i  zamknął  za  sobą  drzwi 

biura. Entuzjazmu nie starczało im nawet do tego, żeby zareagować na jego prowokację, co 

zresztą dowodziło, że miał słuszność. 

Teraz  zadał  sobie  pytanie,  czy  starczyłoby  mu  energii,  żeby  zajmować  się  dziećmi. 

Zbliżał się do wieku, w którym człowiek chce mieć spokojne i uporządkowane życie. Chciał 

naprawiać silniki w ciągu dnia, a wieczory spędzać z mmą Ramotswe. To byłby istny raj! Czy 

dzieci nie spowodowałyby zamieszania w ich codziennym życiu? Dzieci trzeba kąpać, wozić 

do  szkoły,  zabierać  na  szczepienia.  Rodzice  wydają  się  wiecznie  zmęczeni  dziećmi  i  pan 

J.L.B. Matekoni pytał siebie, czy on i mma Ramotswe naprawdę tego chcą. 

- Widzę, że pan się nad tym zastanawia - powiedziała mma Potokwane. - Sądzę, że już 

się pan prawie zdecydował. 

- No, nie wiem... 

- Powinien pan skoczyć na głęboką wodę. Mógłby pan dać mmie Ramotswe dzieci w 

prezencie  ślubnym.  Kobiety  uwielbiają  dzieci.  Będzie  zachwycona.  W  tym  samym  dniu 

dostanie męża i dzieci! Każda kobieta by tak chciała, niech mi pan wierzy. 

- Ale... 

- Jest dwójka dzieci, które byłyby bardzo szczęśliwe, gdyby mogły u was zamieszkać. 

Weźcie je na okres próbny. Po miesiącu lub dwóch zdecydujecie, czy mogą zostać. 

- Dwójka? - wyjąkał pan J.L.B. Matekoni. - Sądziłem... 

-  To  brat  i  siostra  -  przerwała  mu  pospiesznie  mma  Potokwane.  -  Nie  lubimy 

rozdzielać  rodzeństw.  Dziewczynka  ma  dwanaście  lat,  a  chłopczyk  pięć.  To  bardzo  miłe 

dzieci. 

- Nie wiem... Musiałbym... 

-  Zresztą  chyba  jedno  z  nich  już  pan  poznał.  -  Mma  Potokwane  wstała.  -  To  jest 

dziewczynka, która przywiozła panu wodę. Ta, która nie może chodzić. 

Pan  J.L.B.  Matekoni  milczał.  Pamiętał  dziewczynkę,  która  była  bardzo  uprzejma  i 

wdzięczna  za  naprawienie  wózka.  Ale  czy  opieka  nad  kalekim  dzieckiem  nie  byłaby 

uciążliwa? Mma Potokwane nic o tym nie wspomniała, kiedy poruszyła ten temat. Dorzuciła 

jeszcze jedno dziecko - braciszka - a teraz od niechcenia wspomniała o wózku inwalidzkim, 

jakby  to  nie  robiło  żadnej  różnicy.  Skarcił  się.  On  sam  mógł  kiedyś  wylądować  na  wózku 

inwalidzkim. 

background image

Mma Potokwane wyglądała przez okno. Teraz odwróciła się do niego. 

- Chciałby pan, żebym zawołała dziewczynkę? Nie próbuję pana do niczego zmuszać, 

panie J.L.B. Matekoni, ale czy chciałby pan ją znowu zobaczyć - i chłopczyka też? 

W pokoju zapanowała absolutna cisza, jeśli nie liczyć skrzypienia blaszanego dachu, 

który  rozgrzewał  się  w  upale.  Pan  J.L.B.  Matekoni  oglądał  swoje  buty  i  wspominał  przez 

chwilę, jak przed laty był dzieckiem i mieszkał w wiosce. Przypomniał sobie dobroć okazaną 

mu  przez  miejscowego  mechanika,  który  pozwolił  mu  polerować  auta  i  pomagać  w 

wulkanizowaniu opon. Dzięki tej dobroci pan J.L.B. Matekoni odkrył w sobie powołanie do 

zawodu. Tak łatwo jest coś zmienić w życiu innego człowieka, tak łatwo jest przemeblować 

niewielki pokój, w którym ludzie mieszkają. 

- Niech pani je zawoła. Chętnie je zobaczę. 

Mma Potokwane uśmiechnęła się. 

- Dobry z pana człowiek, panie J.L.B. Matekoni. Poślę po nie. Trzeba je sprowadzić z 

pól. Ale zanim przyjdą, opowiem panu ich historię. Niech pan posłucha. 

background image

ROZDZIAŁ ÓSMY 

 

HISTORIA DZIECI

 

 

 

- Musi pan zrozumieć -  zaczęła mma Potokwane - że chociaż łatwo nam przychodzi 

krytykowanie obyczajów Basarwa, nie należy tego robić pochopnie. Trzeba pomyśleć o tym, 

jakie  oni  mają  życie  tam  w  Kalahari  -  ani  krów,  ani  domów.  Kiedy  człowiek  zada  sobie 

pytanie, jak długo on sam i inni Batswana potrafiliby tak żyć, to zrozumie, że ci Buszmeni to 

wyjątkowi ludzie. 

Grupa Basarwa wędrowała skrajem solnych dołków osadowych Makadikadi, drogą do 

bagien  Okawango.  Nie  znam  tych  stron  za  dobrze,  chociaż  byłam  tam  parę  razy.  Pamiętam 

pierwsze wrażenie: rozległa biała równina pod białym niebem, kilka wysokich palm i trawa, 

która  nie  wiadomo  skąd  czerpała  wodę.  Myślałam,  że  zabłądziłam  i  dotarłam  do  jakiegoś 

innego państwa, taki dziwny był to krajobraz. Ale jak się pojedzie trochę dalej, to znowu robi 

się swojsko. 

Grupa  Masarwa  przyszła  z  Kalahari  zapolować  na  strusie.  Widać  znaleźli  wodę  w 

dołkach osadowych, a potem wędrowali dalej w stronę jednej z wiosek przy drodze do Maun. 

Tamtejsi ludzie nie ufają Basarwa, bo wystarczy tylko spuścić ich z oka, a oni kradną kozy i 

doją w nocy cudze krowy. 

Grupa ta rozbiła się obozem parę mil od wioski. Nic oczywiście nie zbudowali, tylko 

spali  pod  krzakami,  zgodnie  ze  swoim  zwyczajem.  Mieli  mnóstwo  mięsa  -  ponieważ  zabili 

kilka strusi - i zamierzali zatrzymać się w tym miejscu na jakiś czas. 

Przybyli  z  dziećmi,  a  jedna  z  kobiet  dopiero  co  urodziła  chłopczyka.  Sypiała  trochę 

dalej  od  pozostałych,  z  chłopczykiem  po  jednej  stronie  i  córką  po  drugiej.  Pewnego  razu 

budząc  się,  poruszyła  nogami,  bo  jej  zdrętwiały.  Na  nieszczęście  koło  jej  stóp  był  wąż, 

któremu  położyła  piętę  na  łbie.  Wąż  ją  ukąsił.  Najczęściej  tak  się  to  właśnie  dzieje.  Ludzie 

śpią na kocach i węże ciągną do ciepła. Potem człowiek przetacza się na węża, a ten się broni. 

Dali tej kobiecie jakieś zioła. Stale wykopują korzenie i odzierają drzewa z kory, ale 

nic z tego nie pomaga na ukąszenie lebolobolo, bo to musiał być lebolobolo. Córka mówi, że 

matka  zmarła,  zanim  niemowlę  zdążyło  się  obudzić.  Mosarwa  nie  tracą  czasu  i  od  razu 

grzebią swoich zmarłych. Ale, jak panu może wiadomo, panie J.L.B. Matekoni, kiedy umrze 

background image

kobieta karmiąca, chowają niemowlę razem z nią, bo nie mają go czym wyżywić. Tak to już 

jest. 

Dziewczynka  schowała  się  w  buszu  i  patrzyła,  jak  zabierają  jej  matkę  i  braciszka. 

Wykopali  w  piasku  płytki  grób  i  złożyli  do  niego  matkę.  Kobiety  zawodziły,  a  mężczyźni 

śpiewali.  Potem  dziewczynka  zobaczyła,  że  wsadzają  do  grobu  jej  maleńkiego  braciszka, 

zawiniętego w zwierzęcą skórę. Przysypali ich oboje piaskiem i wrócili do obozu. 

Jak  tylko  zniknęli  z  pola  widzenia,  dziewczynka  wypełzła  z  krzaków  i  zaczęła 

odgarniać  piasek.  Po  chwili  trzymała  brata  w  ramionach.  Miał  nos  zapchany  piaskiem,  ale 

wciąż  oddychał.  Obróciła  się  na  pięcie  i  pobiegła  przez  busz  do  drogi,  która  przebiegała 

opodal. Niedługo potem jechała ciężarówka służb drogowych. Kierowca zwolnił i zatrzymał 

się.  Na  pewno  zdziwił  go  widok  kilkuletniej  dziewczynki  od  Mosarwa  z  niemowlęciem  w 

ramionach.  Oczywiście  nie  mógł  jej  zwyczajnie  zostawić,  chociaż  nie  rozumiał  tego,  co  do 

niego mówiła. Wracał do Francistown i zawiózł ją do szpitala Nyangabwe. 

Zbadali  dziecko,  które  było  chude  i  potwornie  zagrzybione.  Dziewczynka  miała 

gruźlicę,  w  czym  nie  ma  nic  niezwykłego,  więc  położyli  ją  na  oddziale  gruźliczym,  gdzie 

przez dwa miesiące leczyli ją antybiotykami. Niemowlę przebywało na oddziale noworodków 

do czasu, gdy stan zdrowia dziewczynki się polepszył. Potem wypuścili ich oboje. Na łóżko 

na  oddziale  gruźliczym  czekał  już  inny  chory,  a  do  obowiązków  szpitala  nie  należy 

opiekowanie się dziewczynką od Mosarwa z niemowlęciem. Pewnie myśleli, że dzieci wrócą 

o rodziny, bo zwykle tak się dzieje. 

Jedna  z  pielęgniarek  zaniepokoiła  się,  kiedy  zobaczyła,  że  dziewczynka  siedzi  pod 

bramą szpitala, jakby nie miała dokąd pójść. Zabrała ją do siebie i pozwoliła jej zamieszkać w 

szopie,  której  używała  do  przechowywania  różnych  rupieci,  ale  zrobiła  trochę  miejsca  dla 

dzieci. Pielęgniarka i jej mąż dawali dzieciom jeść, ale nie mogli ich całkiem przygarnąć, bo 

mieli już dwójkę swoich dzieci i nie przelewało im się. 

Dziewczynka  szybko  nauczyła  się  języka  setswana.  Zbierała  puste  butelki  i  zanosiła 

do  skupu,  za  co  dostawała  parę  puli.  Nosiła  niemowlę  w  nosidełku  na  plecach  i  nigdy  się  z 

nim nie rozstawała. Rozmawiałam o niej z pielęgniarką i wiem, że chociaż sama miała wtedy 

zaledwie siedem lat, była dla chłopczyka wzorową matką. Szyła mu ubranka ze znalezionych 

tu i ówdzie szmat i myła go pod kranem na podwórzu pielęgniarki. Czasem chodziła na żebry 

na dworzec kolejowy i niektórzy ludzie litowali się nad nimi, i dawali pieniądze, ale wolała 

zarobić, jeśli była taka możliwość. 

Trwało  to  cztery  lata.  Potem,  zupełnie  nieoczekiwanie,  dziewczynka  zachorowała. 

Zabrali ją do szpitala i stwierdzili, że gruźlica poważnie uszkodziła kości. Kilka z nich było 

background image

tak kruchych, że dziewczynka zaczęła mieć kłopoty z chodzeniem. Lekarze robili, co mogli, 

ale  nie  zapobiegli  kalectwu.  Pielęgniarka  obeszła  całe  miasto,  poszukując  wózka 

inwalidzkiego,  który  w  końcu  podarował  jej  katolicki  ksiądz.  Teraz  więc  dziewczynka 

opiekowała się swoim bratem z wózka, a on pomagał jej w lżejszych pracach domowych. 

Pielęgniarka  i  jej  mąż  musieli  się  przeprowadzić.  Mąż  pracował  w  zakładach 

mięsnych  i  przenoszono  go  do  Lobatse.  Pielęgniarka  słyszała  o  farmie  dla  sierot,  więc  do 

mnie  napisała.  Obiecałam,  że  je  zabiorę  i  kilka  miesięcy  temu  pojechałam  po  nie  do 

Francistown. Teraz są u nas, jak sam pan widział. 

Taka jest ich historia, panie J.L.B. Matekoni. Takimi drogami tutaj dotarły. 

 

Pan J.L.B. Matekoni milczał. Zerknął na mmę Potokwane, ich spojrzenia się spotkały. 

Pracowała na farmie dla sierot od prawie dwudziestu lat -  czyli od początku jej istnienia - i 

była  zahartowana  na  takie  tragedie,  a  w  każdym  razie  tak  jej  się  wydawało.  Historia,  którą 

właśnie  opowiedziała,  poruszyła  ją  jednak  do  głębi,  kiedy  ją  po  raz  pierwszy  usłyszała  od 

pielęgniarki  we  Francistown.  Teraz  widziała,  że  podobne  wrażenie  wywarła  ona  na  panu 

J.L.B. Matekonim. 

- Powinny niedługo być. Mam im powiedzieć, że może je pan weźmie? 

Pan  J.L.B.  Matekoni  zamknął  oczy.  Nie  omówił  sprawy  z  mmą  Ramotswe  i  byłoby 

nie  w  porządku  postawić  ją  przed  faktem  dokonanym.  Czy  to  jest  dobry  początek 

małżeństwa? Podejmować tak ważną decyzję bez konsultacji z małżonką? Na pewno nie. 

Z  drugiej  jednak  strony  były  dzieci.  Dziewczynka  na  wózku,  uśmiechająca  się  do 

niego,  i  chłopczyk,  który  stał  z  taką  poważną  miną  i  wzrokiem  spuszczonym  na  znak 

szacunku. 

Wziął głęboki wdech. Są w życiu chwile, kiedy trzeba działać natychmiast. Uznał, że 

właśnie nadeszła jedna z tych chwil. 

- Chcielibyście u mnie zamieszkać? - spytał. - Na jakiś czas. A potem zobaczymy, jak 

nam się będzie układało. 

Dziewczynka spojrzała na mmę Potokwane, jakby szukała u niej potwierdzenia. 

- Rra Matekoni będzie się wami dobrze opiekował. Będziecie u niego szczęśliwi. 

Dziewczynka  odwróciła  się  do  braciszka  i  powiedziała  coś,  czego  dorośli  nie 

zrozumieli. Chłopczyk pomyślał chwilę i skinął głową. 

- Bardzo pan dobry, rra - powiedziała. - Chętnie u pana zamieszkamy. 

Mma Potokwane klasnęła w dłonie. 

background image

-  Idźcie  się  spakować,  dzieci.  Powiedzcie  swojej  wychowawczyni,  żeby  wam  dała 

czyste ubranie. 

Dziewczynka  obróciła  wózek  o  sto  osiemdziesiąt  stopni  i  wyjechała  z  pokoju  w 

asyście brata. 

- Co ja zrobiłem? - mruknął pan J.L.B. Matekoni pod nosem. 

Mma Potokwane udzieliła mu odpowiedzi. 

- Bardzo dobry uczynek. 

background image

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY 

 

WIATR MUSI SKĄDŚ PRZYLATYWAĆ

 

 

 

Wyjechały z wioski maleńką białą furgonetką mmy Ramotswe. Gruntowa droga była 

kiepska,  chwilami  prawie  znikała  w  głębokich  dziurach  albo  falowała  morzem  kolein,  na 

które  furgonetka  reagowała  zgrzytnięciami  i  stukotami  protestu.  Farma  znajdowała  się 

zaledwie osiem mil od wioski, ale wlokły się jak ślimak i mma Ramotswe była zadowolona, 

że ma przy sobie mmę Potsane. Łatwo byłoby zabłądzić w monotonnym buszu, gdzie nie było 

wzgórz,  a  drzewa  wyglądały  identycznie.  Jednak  dla  mmy  Potsane  krajobraz,  chociaż 

widziany jak przez mgłę, obfitował w znaki szczególne.  Zmrużonymi oczami rozglądała się 

dokoła i pokazywała, że tutaj wiele lat wcześniej znaleźli zbłąkanego osiołka, a koło tamtego 

kamienia bez widocznego powodu nagle zdechła krowa. Tego rodzaju intymne wspomnienia 

ożywiają krajobraz - przywiązują ludzi do kawałka wysuszonej ziemi, który jest dla nich tak 

cenny i piękny, jakby go porastała bujna trawa. 

Mma Potsane pochyliła się do przodu. 

- O, tam, widzi pani? Jak coś jest daleko, to lepiej widzę. Tam jest farma. 

Mma  Ramotswe  powędrowała  w  ślad  za  jej  spojrzeniem.  Busz  zgęstniał,  rosło  tutaj 

dużo  akacji,  zza  których  wyzierały  kształty  budynków.  Były  wśród  nich  ruiny  typowe  dla 

południowej  Afryki:  pobielone  ściany,  które  skruszyły  się  do  wysokości  może  metra,  jakby 

zostały  zmiażdżone;  inne  budynki  wciąż  miały  dachy,  a  przynajmniej  więźbę  dachową,  bo 

strzechy runęły do środka i zostały częściowo zjedzone przez mrówki albo posłużyły ptakom 

do budowy gniazd. 

- To jest farma? 

- Tak. A tam - widzi pani? Tam mieszkaliśmy. 

Jak już wcześniej powiedziała, był to dla niej smutny powrót do domu. Spędziła tutaj 

z  mężem  spokojne  lata  po  jego  powrocie  z  kopalń  RPA.  Dzieci  poszły  już  w  świat,  więc 

państwo Potsane znowu byli we dwoje i pławili się w luksusie pozbawionego zgiełku życia. 

-  Nie  mieliśmy  za  wiele  do  roboty  -  powiedziała.  -  Mój  mąż  codziennie  szedł 

pracować w polu, a ja siedziałam z innymi kobietami i szyłam ubrania. Ten Niemiec chciał, 

żebyśmy robiły ubrania, które on potem sprzedawał w Gaborone. 

background image

Droga  się  skończyła  i  mma  Ramotswe  zaparkowała  furgonetkę  pod  drzewem. 

Rozprostowała  nogi  i  spojrzała  przez  drzewa  na  coś,  co  kiedyś  zapewne  było  głównym 

budynkiem.  Sądząc  po  rozsianych  dokoła  ruinach,  osada  liczyła  jedenaście  albo  dwanaście 

domów. Jakie to smutne, pomyślała. Wszystkie te budynki pośród buszu w opłakanym stanie. 

Tyle nadziei, po której zostały tylko gliniane fundamenty i sypiące się ściany. 

Podeszły  do  głównego  domu.  Dach  zachował  się  prawie  w  całości,  bo  -  w 

przeciwieństwie  do  innych  zabudowań  -  był  z  blachy  falistej.  Zachowały  się  też  drzwi  z 

siatkami przeciwko owadom i szyby w niektórych oknach. 

- Tutaj mieszkał Niemiec - wyjaśniła mma Potsane. - I Amerykanin, i kobieta z RPA, i 

jeszcze inni ludzie z daleka. My, Batswana, mieszkaliśmy tam. 

- Chciałabym wejść do tego domu - powiedziała mma Ramotswe. 

Mma Potsane pokręciła głową. 

- Nic tam nie ma. Dom stoi pusty. Wszyscy się stąd wynieśli. 

- Wiem o tym, ale skoro już tu przyjechałyśmy, to chciałabym zobaczyć, jak wygląda 

w środku. Pani nie musi ze mną wchodzić, jeśli pani nie chce. 

Mma Potsane wzdrygnęła się. 

- Nie puszczę pani samej. Idę z panią. 

Lekko pchnęły drzwi. Nadżarte przez termity drewno od razu ustąpiło. 

- Mrówki zjedzą wszystko w tym kraju - powiedziała mma Potsane. - Któregoś dnia 

zostaną tylko mrówki. 

Po  wejściu  do  domu  owiał  je  panujący  w  środku  chłodek.  W  powietrzu  unosił  się 

zapach kurzu, mieszany  kwaśny odór zniszczonych desek powały i belek, które dla ochrony 

przed mrówkami zostały nasączone kreozotem. 

Mma Potsane pokręciła głową. 

- Widzi pani, że nic tutaj nie ma. Tylko pusty dom. Możemy już iść. 

Mma Ramotswe puściła tę sugestię mimo uszu. Oglądała przybity do ściany pożółkły 

kawałek  papieru.  Było  to  zdjęcie  z  gazety  -  fotografia  mężczyzny  stojącego  przed  jakimś 

budynkiem. Podpisu nie dało się odczytać, bo papier przegnił. Ruchem ręki przywołała mmę 

Potsane. 

- Kim jest ten człowiek? 

Mma Potsane przysunęła oczy do zdjęcia. 

-  Pamiętam  go  -  powiedziała.  -  Pracował  tutaj.  Motswana.  Zaprzyjaźnił  się  z 

Amerykaninem. Cały czas gadali i gadali, jak dwa chłopy na kgotla

- Był z wioski? - spytała mma Ramotswe. 

background image

Mma Potsane parsknęła śmiechem. 

- Nie, on nie był od nas. Przyjechał z Francistown. Jego ojciec był dyrektorem szkoły i 

bardzo mądrym człowiekiem. On też był mądry. Dużo wiedział. Dlatego Amerykanin stale z 

nim gadał. Ale Niemiec go nie lubił. Ci dwaj się nie przyjaźnili. 

Mma  Ramotswe  jeszcze  chwilę  studiowała  zdjęcie,  po  czym  zerwała  je  ze  ściany  i 

schowała do kieszeni. Mma Potsane przeszła do sąsiedniej izby, a mma Ramotswe dołączyła 

do niej chwilę później. Na podłodze leżał szkielet dużego ptaka, który nie potrafił wydostać 

się z domu. Kości były ogryzione do czysta przez mrówki. 

-  W  tej  izbie  mieściło  się  biuro  -  wyjaśniła  mma  Potsane.  -  Trzymali  tu  wszystkie 

rachunki, a tam w rogu stał mały sejf. Ludzie przysyłali im pieniądze, wie pani? Za granicą 

byli  ludzie,  którzy  uważali,  że  tę  farmę  warto  wspierać.  Była  przykładem  na  to,  że  z  takich 

suchych miejsc można coś zrobić. Chcieli, żebyśmy pokazali, że ludzie mogą mieszkać razem 

w takim suchym miejscu i dzielić się wszystkim. 

Mma  Ramotswe  skinęła  głową.  Słyszała  o  ludziach,  którzy  lubią  sprawdzać 

najrozmaitsze teorie na temat tego, jak ludzie mogliby żyć. Botswana ma w sobie coś, co ich 

pociąga.  Może  chodzi  o  to,  że  w  tym  ogromnym,  suchym  kraju  jest  tak  dużo  powietrza,  że 

nowe  idee  mają  czym  oddychać.  Tacy  ludzie  byli  bardzo  przejęci,  kiedy  powstał  ruch 

Urigade.  Ale  co  jest  w  tym  takiego  wyjątkowego?  Czy  w  bogatych  krajach  młodzież  nie 

pracuje?  Może  nie,  i  pewnie  dlatego  ci  zapaleńcy  z  bogatych  krajów  tak  się  podniecili  tym 

pomysłem. Ci zazwyczaj sympatyczni ludzie traktowali Batswana z szacunkiem. Ale jednak 

może  być  irytujące,  kiedy  nieustannie  udzielają  ci  rad.  Zawsze  znajdzie  się  jakaś  gorliwa 

zagraniczna  organizacja  gotowa  powiedzieć  Afrykanom:  zróbcie  tak  a  tak,  to  jest  najlepszy 

sposób.  Ale  to,  co  jest  dobre  gdzie  indziej,  nie  musi  się  sprawdzić  w  Afryce.  Afryka 

potrzebuje własnych rozwiązań. 

Farma  stanowiła  kolejny  przykład  zbożnego  projektu,  który  nie  wypalił.  Nie  da  się 

uprawiać  warzyw  w  kotlinie  Kalahari.  Nie  ma  w  tym  żadnej  wielkiej  filozofii.  Wiele  roślin 

można tu hodować, pod warunkiem że są to rośliny rodzime, a nie pomidory i zielona sałata. 

Botswana nie jest dla nich odpowiednim miejscem, a w każdym razie ten region Botswany. 

Wyszły  z  biura  i  zwiedzały  resztę  domu.  Z  kilku  izb  widać  było  niebo,  toteż  liście  i 

gałęzie  zasłały  podłogi.  Jaszczurki  smyrgały  do  kątów,  szeleszcząc  liśćmi,  a  maleńkie 

różowo-białe  gekony  zastygały  przyczepione  do  ścian,  bo  najście  zupełnie  im  nieznanych 

istot wprawiło je w osłupienie. Jaszczurki, gekony, pył w powietrzu i na tym koniec. Słowem 

- pusty dom. 

Nie licząc fotografii. 

background image

 

Mma  Potsane  ucieszyła  się,  kiedy  wreszcie  wróciły  na  dwór.  Zaproponowała,  że 

pokaże  mmie  Ramotswe,  gdzie  hodowano  warzywa.  Tutaj  również  natura  upomniała  się  o 

swoje  i  po  przedsięwzięciu  została  tylko  nieregularna  sieć  rowów,  zerodowanych  do 

maleńkich  kanionów.  Tu  i  ówdzie  widać  było  dziury  w  ziemi  po  palikach  podtrzymujących 

siatki ocieniające, ale samo drewno, jak wszystko inne, zjadły mrówki. 

Mma Ramotswe osłoniła oczy dłonią. 

- Po całej tej pracy tyle zostało - zadumała się. 

Mma Potsane wzruszyła ramionami. 

-  Zawsze  tak  jest,  mma.  Nawet  w  Gaborone.  Niech  pani  pomyśli  o  tych  wszystkich 

budynkach.  Skąd  wiadomo,  że  za  pięćdziesiąt  lat  Gaborone  będzie  jeszcze  stało?  Czy  na 

Gaborone mrówki też nie mają zakusów? 

Mma Ramotswe uśmiechnęła się. Tak również można spojrzeć na sprawę. Wszystkie 

ludzkie  wysiłki  są  skazane  na  taki  los,  dumała,  i  tylko  dzięki  nieświadomości  albo 

zapominalstwu starcza nam wiary, żeby zbudować coś, co w zamyśle ma być trwałe. Czy za 

dwadzieścia  lat  ktoś  będzie  jeszcze  pamiętał  o  Kobiecej  Agencji  Detektywistycznej  Nr  1? 

Albo o Tlokweng Road Speedy Motors? Raczej nie. Z drugiej strony, czy to jest takie istotne? 

Ta  melancholijna  myśl  sprowadziła  ją  z  powrotem  na  ziemię.  Nie  przyjechała  tutaj 

rozmyślać o archeologii, tylko spróbować się dowiedzieć, co się tutaj przed laty  wydarzyło. 

Przyjechała, żeby wziąć farmę pod lupę, ale się okazało, że nie ma czego analizować. Jakby 

przeszedł wiatr i wszystko wymiótł, porozrzucał kartki i zasypał ślady piaskiem. 

Odwróciła się do mmy Potsane, która stała obok niej milcząca. 

- Skąd tutaj wieje wiatr, mma Potsane? 

Kobieta dotknęła swój policzek. Mma Ramotswe nie zrozumiała tego  gestu. Ona ma 

puste oczy, pomyślała. Jedno było zmętniałe, drugie mleczne. Powinna iść do szpitala. 

- Stamtąd - odparła mma Potsane, pokazując na akacje i długą połać nieba, w stronę 

Kalahari. - Stamtąd. 

Mma  Ramotswe  milczała.  Czuła,  że  jest  bardzo  bliska  rozwiązania  zagadki,  lecz  nie 

potrafiła tego ująć w słowa ani nie umiała powiedzieć, skąd to wie. 

background image

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY 

 

DZIECI SĄ DOBRODZIEJSTWEM BOTSWAY

 

 

 

Skwaszona  służąca  pana  J.L.B.  Matekoniego  uwiesiła  się  na  drzwiach  kuchni,  ze 

sfatygowanym czerwonym kapelusikiem krzywo włożonym na głowę. Humor jeszcze jej się 

pogorszył, odkąd chlebodawca przekazał jej niepomyślną nowinę. Całymi dniami rozmyślała 

o  tym,  jak  mogłaby  zapobiec  katastrofie.  Układ  z  panem  J.L.B.  Matekonim  bardzo  jej 

odpowiadał.  Nie  miała  zbyt  wiele  do  roboty.  Mężczyźni  nie  przywiązują  wagi  do  takich 

spraw  jak  sprzątanie  i  froterowanie.  Byle  ich  dobrze  karmić,  a  wówczas  są  bardzo  mało 

uciążliwymi  pracodawcami.  A  karmiła  pana  J.L.B.  Matekoniego  dobrze,  wbrew  temu,  co 

nagadała mu grubaska. Powiedziała, że jest za chudy! Może według jej kryteriów, bo według 

kryteriów normalnych ludzi był całkiem dobrze zbudowany. Ciekawe, czym mma Ramotswe 

go będzie karmiła - pewnie łyżkami smalcu na śniadanie i grubymi pajdami chleba, od czego 

zrobi się napęczniały jak ten spasiony wódz z północy, pod którym złamało się krzesło, kiedy 

odwiedził dom, w którym pracowała kuzynka służącej pana J.L.B. Matekoniego. 

Jej  wszakże  leżała  na  sercu  nie  tyle  pomyślność  pana  J.L.B.  Matekoniego,  ile  jej 

własna  zagrożona  pozycja.  Gdyby  musiała  pracować  w  hotelu,  nie  mogłaby  zapraszać  do 

siebie  mężczyzn.  W  obecnym  układzie  mężczyźni  odwiedzali  ją  w  domu  jej  chlebodawcy, 

kiedy  ten  był  w  pracy  (oczywiście  bez  jego  wiedzy).  Korzystała  z  pokoju  pana  J.L.B. 

Matekoniego,  gdzie  stało  dwuosobowe  łóżko  kupione  w  Central  Furnishers.  Takie  wielkie, 

wygodne łóżko marnowało się u kawalera. Odwiedzający ją mężczyźni też je lubili. Dawali 

jej pieniądze, przy czym prezenty te były zawsze większe, jeśli udało się skorzystać z pokoju 

pana J.L.B. Matekoniego. I to wszystko miałoby się skończyć? 

Służąca  zmarszczyła  brwi.  Sytuacja  wymagała  podjęcia  energicznych  kroków,  ale 

trudno  było  wymyślić  jakieś  rozwiązanie.  Nie  było  sensu  próbować  nakłonić  pana  J.L.B. 

Matekoniego  do  zmiany  decyzji.  Kiedy  taka  kobieta  uczepi  się  mężczyzny,  to  już  go  nie 

wypuści  ze  swoich  szponów.  Mężczyźni  tracą  w  takich  okolicznościach  rozum,  toteż  pan 

J.L.B. Matekoni po prostu by jej nie słuchał, gdyby próbowała mu powiedzieć o czekających 

go  zagrożeniach.  Nawet  gdyby  dowiedziała  się  czegoś  kompromitującego  na  temat 

przeszłości  tej  kobiety,  to  przypuszczalnie  machnąłby  na  to  ręką.  Ciekawe,  jak  pan  J.L.B. 

background image

Matekoni by zareagował na informację, że jego przyszła żona jest morderczynią? Można by 

mu zasugerować, że zabiła już dwóch mężów, wsypując im truciznę do jedzenia. 

On  jednak  tylko  by  się  uśmiechnął.  Nie  wierzę  pani,  powiedziałby.  Nawet  gdyby 

pomachała mu przed nosem „Botswana  Daily News” z nagłówkiem: „Mma Ramotswe truje 

męża.  Policja  bierze  owsiankę  do  zbadania.  Wynik:  duża  zawartość  trucizny”.  Nie,  nawet 

wtedy by nie uwierzył. 

Splunęła  na  zakurzoną  podłogę.  Skoro  nie  ma  sposobu  odwieść  pana  J.L.B. 

Matekoniego  od  powziętego  zamiaru,  to  może  powinna  zastanowić  się  nad  tym,  jak  się 

pozbyć mmy Ramotswe. Gdyby  grubaska zniknęła, problem sam by się rozwiązał. Gdyby... 

Nie,  co  za  straszna  myśl,  a  poza  tym  chyba  nie  byłoby  jej  stać  na  wynajęcie  czarownika. 

Strasznie  drogo  sobie  liczą  za  zlikwidowanie  człowieka,  a  na  dodatek  byłoby  to  zbyt 

ryzykowne. Ludzie by gadali, przyjechałaby policja, a nie wyobraża sobie gorszego losu niż 

więzienie. 

Więzienie! A gdyby tak mma Ramotswe poszła na kilka lat za kratki? Kobieta, która 

siedzi  w  więzieniu,  nie  może  wyjść  za  mąż.  A  zatem  gdyby  wyszło  na  jaw,  że  mma 

Ramotswe popełniła przestępstwo, i wylądowałaby na kilka lat w kiciu, wszystko pozostałoby 

po staremu. I nie gra roli, czy naprawdę je popełniła, byle policja tak sądziła i żeby znalazła 

dowody.  Służąca  pana  J.L.B.  Matekoniego  słyszała  kiedyś  o  człowieku,  ,  który  odsiadywał 

wyrok,  bo  jego  wrogowie  podrzucili  mu  do  domu  amunicję  oraz  granaty  i  zawiadomili 

policję,  że  on  je  przechowuje  dla  partyzantów.  To  było  podczas  rajdu  na  Francistown  w 

wykonaniu  partyzantów  Joshuy  Nkomo  z  Zimbabwe  i  mimo  wysiłków  policji  pociski  i 

karabiny  napływały  do  kraju  szeroką  strugą.  Mężczyzna  zaklinał  się,  że  jest  niewinny,  ale 

policja i sędzia tylko się śmiali. 

Teraz  pocisków  i  karabinów  jest  mało,  ale  może  dałoby  się  podrzucić  mmie 

Ramotswe  coś  innego.  Czego  w  tych  czasach  szuka  policja?  Władze  bardzo  się  przejmują 

narkotykami  i  w  gazecie  można  czasem  przeczytać  o  tej  czy  innej  osobie  aresztowanej  za 

handel  dagga.  Ale  musi  być  tego  duża  ilość,  żeby  policja  się  zainteresowała,  a  skąd  wziąć 

dużą ilość? Przy wysokich cenach dagga byłoby ją zapewne stać zaledwie na kilka listków. 

Trzeba więc wymyślić co innego. 

Służąca  zamyśliła  się.  Mucha  wylądowała  jej  na  czole  i  zeszła  na  nos.  Normalnie 

służąca strzepnęłaby natręta, ale przyszedł jej do głowy pewien pomysł, który nabierał coraz 

bardziej  konkretnych  kształtów.  Mucha  bezkarnie  dotarła  na  koniec  nosa.  W  ogrodzie 

sąsiadów  zaszczekał  pies.  Drogą  na  stare  lotnisko  przejechała  ciężarówka  i  ze  zgrzytem 

zmieniła bieg. Służąca uśmiechnęła się i odsunęła kapelusik do tyłu. Miała znajomego, który 

background image

mógł  jej  pomóc.  Wiedziała,  czym  on  się  zajmuje  i  że  jest  to  niebezpieczne.  W  zamian  za 

rozprawienie się z mma Ramotswe uraczyłaby  go tym, co najwyraźniej bardzo lubił, lecz w 

domu mu tego skąpiono. Wszyscy byliby zadowoleni. On miałby to, czego pragnie. Ona nie 

straciłaby  pracy.  Pan  J.L.B.  Matekoni  zostałby  uratowany  przed  pazerną  kobietą,  a  mma 

Ramotswe otrzymałaby to, na co sobie zasłużyła. Bardzo klarowna sytuacja. 

 

Służąca  wróciła  do  kuchni  i  zaczęła  obierać  ziemniaki.  Teraz,  gdy  zagrożenie 

stwarzane przez mmę Ramotswe miało wkrótce zostać zażegnane, poczuła przypływ sympatii 

do swojego szefa renegata, który był po prostu słabym człowiekiem, jak wszyscy mężczyźni. 

Postanowiła ugotować mu pyszny obiad. W lodówce było mięso, które wcześniej planowała 

zabrać  do  domu,  ale  teraz  zdecydowała,  że  udusi  je  z  cebulą  i  poda  z  tłuczonymi 

ziemniakami. 

Jedzenie nie było jeszcze całkiem gotowe, kiedy pan J.L.B. Matekoni wrócił do domu. 

Usłyszała, jak podjeżdża pikap, stuka brama, a potem otwierają się drzwi frontowe. Z reguły 

wołał od wejścia: „Już jestem!”, aby wiedziała, ze może stawiać obiad na stole. Dzisiaj jednak 

nie  usłyszała  żadnego  okrzyku,  tylko  obcy  głos.  Wstrzymała  oddech.  Czyżby  zaprosił  to 

babsko na obiad? Schowałaby wtedy mięso i powiedziała, że w domu nie ma nic do jedzenia. 

Nie  zniosłaby  tego,  żeby  mma  Ramotswe  miała  jeść  ugotowany  przez  nią  obiad.  Wolałaby 

dać mięso psu, niż postawić przed kobietą, która zagrażała podstawom jej materialnego bytu. 

Podeszła  do  drzwi  kuchni  i  dyskretnie  wyjrzała  na  korytarz.  Pan  J.L.B.  Matekoni 

przytrzymywał dla kogoś drzwi. 

- Ostrożnie - powiedział. - Te drzwi nie są zbyt szerokie. 

Padła  odpowiedź,  której  służąca  nie  zrozumiała.  Był  to  głos  kobiecy,  ale  jak  z  ulgą 

stwierdziła,  nie  należał  do  tej  jędzy.  Kogo  on  ze  sobą  przyprowadził?  Inną  kobietę?  To 

byłoby znakomite, bo wtedy mogłaby powiedzieć mmie Ramotswe, że jej narzeczony nie jest 

jej wierny, a wtedy do małżeństwa przypuszczalnie w ogóle by nie doszło. 

Ale  potem  przez  próg  wjechała  dziewczynka  na  wózku  inwalidzkim  popychanym 

przez  jej  braciszka.  Po  co  pan  J.L.B.  Matekoni  przyprowadził  te  dzieci  do  domu?  Pewnie 

rodzina,  dzieci  jakiegoś  dalekiego  krewnego.  Tradycyjna  moralność  botswańska  każe  się 

zaopiekować takimi dziećmi, niezależnie od stopnia pokrewieństwa. 

- Jestem tutaj, rra! - zawołała. - Obiad gotowy. 

Pan J.L.B. Matekoni spojrzał w jej stronę. 

- A. Jest ze mną dwójka dzieci. Muszą coś zjeść. 

- Starczy dla wszystkich. Jest pyszne duszone mięso. 

background image

Utłukła  rozgotowane  ziemniaki,  wytarła  dłonie  w  szmatę  i  poszła  do  salonu,  gdzie 

zastała pana J.L.B. Matekoniego siedzącego  w fotelu. Dziewczynka siedziała na wózku pod 

oknem i wyglądała na zewnątrz, a obok niej stał mały chłopiec, zapewne jej brat. Jeden rzut 

oka  i  służąca  zorientowała  się,  co  to  za  dzieci:  Basarwa.  Nie  sposób  się  pomylić. 

Dziewczynka  miała  tę  charakterystyczną  jasnobrązową  skórę  w  kolorze  krowiego  łajna,  a 

chłopiec oczy typowe dla tego ludu, trochę chińskie, i pośladki mu sterczały, tworząc jakby 

półeczkę. 

- Dzieci tu zamieszkają - powiedział pan J.L.B. Matekoni, spuszczając wzrok. - Są z 

farmy dla sierot, ale ja się nimi zaopiekuję. 

Służąca zrobiła wielkie oczy. Tego się nie spodziewała. Żaden szanujący się człowiek 

nie  sprowadziłby  do  siebie  dzieci  Masarwa.  To  złodziejskie  plemię  -  nie  miała  co  do  tego 

żadnych  wątpliwości  -  i  nie  należy  wzbudzać  w  tych  ludziach  przekonania,  że  mogą  sobie 

zamieszkać  w  porządnym  domu  Batswana.  Pan  J.L.B.  Matekoni  chce  pewnie  zapisać  na 

swoim koncie dobry uczynek, ale nawet miłość bliźniego ma swoje granice. 

- Zostaną tutaj? - spytała ze zdziwieniem. - Ile dni? 

Nie spojrzał na nią. Za bardzo się wstydzi, pomyślała. 

- Zostaną tutaj na długo. Nie planuję ich oddawać. 

Milczała.  To  na  pewno  sprawka  tej  całej  Ramotswe.  Może  to  jest  część  jej  planu, 

który  ma  na  celu  usidlenie  pana  J.L.B.  Matekoniego.  Najpierw  przysłać  dwójkę  dzieci 

Masarwa,  a  potem  samej  się  sprowadzić.  A  może  to  jest  element  intrygi  skierowanej 

przeciwko  niej.  Może  mma  Ramotswe  spodziewa  się,  że  ona  tego  nie  zaakceptuje  i 

zrezygnuje z pracy u pana J.L.B. Matekoniego, jeszcze zanim grubaska się tutaj wprowadzi. 

Jeśli taki jest plan, to trzeba zrobić wszystko, żeby go udaremnić. Będzie musiała udawać, że 

lubi dzieci i cieszy się, że mieszkają u jej chlebodawcy. Niełatwe, ale wykonalne. 

-  Na  pewno  jesteście  głodne  -  powiedziała  z  uśmiechem  do  dziewczynki.  -  Mam 

pyszne duszone mięso. Dzieci bardzo to lubią. 

Dziewczynka odwzajemniła uśmiech. 

- Dziękuję, mma - odparła z szacunkiem. - Bardzo pani miła. 

Chłopczyk nic nie powiedział, tylko patrzył na służącą swymi przenikliwymi oczami. 

Ciarki  ją  przeszły.  Wróciła  do  kuchni  i  przygotowała  jedzenie  do  podania.  Dziewczynce 

nałożyła  dużą  porcję,  panu  J.L.B.  Matekoniemu  jeszcze  większą,  a  chłopak  dostał  tylko 

odrobinę  mięsa  z  ziemniakami  wyskrobanymi  z  dna  garnka.  Nie  chciała,  żeby  chłopiec  się 

rozzuchwalił. Im mniej będzie jadł, tym lepiej. 

background image

Jedli  w  milczeniu.  J.L.B.  Matekoni  siedział  u  szczytu  stołu,  dziewczynka  po  jego 

prawej  ręce,  a  chłopczyk  naprzeciwko.  Dziewczynka  musiała  się  pochylać  do  przodu,  bo 

wózek nie mieścił się pod stołem. Radziła sobie jednak doskonale i szybko zjadła całą porcję. 

Chłopak  migiem  spałaszował  jedzenie,  a  potem  usiadł  z  kulturalnie  splecionymi  dłońmi  i 

patrzył na pana J.L.B. Matekoniego. 

Po obiedzie pan J.L.B. Matekoni przyniósł z pikapa walizkę przywiezioną z farmy dla 

sierot. Wychowawczyni dała im dodatkowe ubrania, które spakowała do jednej z tych tanich 

tekturowych  walizek,  które  otrzymywały  sieroty,  kiedy  szły  w  świat.  Do  wieka  walizki 

przylepiona  była  kartka  z  listą  ubrań  wypisaną  w  dwóch  kolumnach:  „Chłopczyk:  2  pary 

chłopięcych spodni, 2 pary szortów khaki, 2 koszule khaki,” 1 sweterek,  4 skarpetki, 1 para 

butów, 1 Biblia w języku setswana. Dziewczynka: 3 pary dziewczęcych spodni, 2 koszule, 1 

podkoszulek, 2 spódnice, 4 skarpetki, 1 para butów, 1 Biblia w języku setswana”. 

Pan  J.L.B.  Matekoni  wniósł  walizkę  do  mieszkania  i  pokazał  dzieciom  ich  lokum  - 

niewielki pokój przeznaczony dla gości, którzy jakoś nie przyjeżdżali, z dwoma materacami, 

stertą  zakurzonych  koców  i  krzesłem.  Położył  walizkę  na  krześle  i  otworzył.  Dziewczynka 

podjechała do krzesła i spojrzała na ubrania, które były nowe. Dotknęła ich niepewnie, jakby 

nigdy wcześniej nie miała do czynienia z nowymi ubraniami. 

Pan J.L.B. Matekoni zostawił dzieci same, żeby się rozpakowały. Wyszedł do ogrodu i 

postał chwilę pod siatką ocieniającą koło drzwi frontowych. Dopiero teraz w pełni do niego 

dotarło,  na  co  się  zdecydował.  Zmienił  bieg  życia  dwóch  istnień  ludzkich  i  od  tej  pory 

spoczywała  na  nim  odpowiedzialność  za  ich  dalsze  losy.  Myśl  ta  w  pierwszej  chwili  go 

przeraziła.  Nie  dość,  że  miał  teraz  dwie  dodatkowe  gęby  do  wykarmienia,  to  trzeba  było 

jeszcze  pomyśleć  o  szkołach  i  kobiecie,  która  na  co  dzień  zajmowałaby  się  dziećmi. 

Mężczyzna  nigdy  nie  zadba  o  wszystkie  potrzeby  dzieci.  Trzeba  będzie  znaleźć  opiekunkę, 

podobną  do  troskliwej  wychowawczyni  z  farmy  dla  sierot.  Wstrzymał  oddech.  O  czymś 

zapomniał: był człowiekiem prawie żonatym. Dzieci będą miały matkę: mmę Ramotswe. 

Klapnął  ciężko  na  odwróconej  do  góry  dnem  beczce  po  oleju.  Zrzucił  na  mmę 

Ramotswe odpowiedzialność za te dzieci, nie pytając jej nawet o zdanie. Dał się zbałamucić 

mmie Potokwane, kobiecie o dużej sile perswazji, i właściwie w ogóle się nie zastanowił nad 

konsekwencjami. Czy można jeszcze oddać dzieci? Formalnie biorąc, ich prawną opiekunką 

nadal  była  zapewne  mma  Potokwane.  Niczego  nie  podpisał.  Nie  było  żadnego  świstka 

papieru, którym kierowniczka farm dla sierot mogłaby mu pomachać przed oczyma. Oddanie 

dzieci  nie  wchodziło  jednak  w  rachubę.  Powiedział  dzieciom,  że  się  nimi  zaopiekuje,  a  to 

miało dla niego większe znaczenie niż podpis na jakimkolwiek dokumencie. 

background image

Pan  J.L.B.  Matekoni  zawsze  dotrzymywał  słowa.  W  prowadzeniu  interesów  przyjął 

zasadę nieskładania obietnic, z których nie mógłby się wywiązać. Czasami musiał za to słono 

płacić.  Jeśli  powiedział klientowi,  że  naprawa  samochodu  będzie  kosztowała  trzysta  puli,  to 

nigdy  nie  brał  więcej,  nawet  gdy  naprawa  zajęła  mu  znacznie  więcej  czasu,  niż  się 

spodziewał.  A  takie  sytuacje  nie  należały  do  rzadkości,  ponieważ  leniwi  uczniowie  pana 

J.L.B.  Matekoniego  potrafili  godzinami  ślęczeć  nad  najprostszą  sprawą.  Nie  rozumiał,  jak 

zwykły przegląd może komuś zabrać trzy godziny. Spuścić stary olej, wlać nowy, wymienić 

filtry,  sprawdzić  poziom  płynu  hamulcowego,  wyregulować  zapłon  i  nasmarować  skrzynię 

biegów.  Cena  za  tę  usługę  wynosiła  dwieście  osiemdziesiąt  puli  i  spokojnie  można  się  było 

uporać z tą robotą w półtorej godziny, ale terminatorzy potrzebowali znacznie więcej czasu. 

Nie,  nie  mógł  się  już  wycofać.  To  były  teraz  jego  dzieci,  na  dobre  i  na  złe. 

Porozmawia z mmą Ramotswe i wytłumaczy jej, że dzieci są dobrodziejstwem Botswany i że 

oni muszą zrobić wszystko, co w ich mocy, aby pomóc tym biednym sierotkom. Wiedział, że 

mma  Ramotswe  ma  dobre  serce,  i  był  pewien,  że  go  zrozumie  i  zgodzi  się  z  nim.  Tak, 

porozmawia z mmą Ramotswe, choć może nie od razu. 

background image

ROZDZIAŁ JEDEASTY 

 

SZKLAY SUFIT

 

 

 

Mma  Makutsi,  sekretarka  w  Kobiecej  Agencji  Detektywistycznej  Nr  1,  legitymująca 

się  dyplomem  cum  laude  pomaturalnego  studium  dla  sekretarek,  siedziała  za  biurkiem  i 

wyglądała na zewnątrz przez otwarte drzwi. Wolała zostawiać drzwi otwarte, kiedy w agencji 

nic  się  nie  działo  (czyli  przez  większość  czasu),  ale  rozwiązanie  to  miało  swoje  wady,  a 

mianowicie kury właziły czasem do środka i spacerowały po pokoju, jakby znajdowały się w 

kurniku.  Miała  słuszne  powody,  aby  nie  lubić  tych  kur.  Abstrahując  od  tego,  że  drób  w 

agencji  detektywistycznej  znamionuje  brak  profesjonalizmu,  to  konkretne  kury  szczerze 

irytowały mmę Makutsi. Przychodziła zawsze ta sama grupa: cztery kury i apatyczny kogut, 

którego  podejrzewała  o  impotencję,  i  sądziła,  że  kury  trzymają  go  przy  sobie  wyłącznie  z 

litości. Kogut był kulawy i pozbawiony znacznej części piór na jednym ze skrzydeł. Wyglądał 

na osobnika świadomego utraty swojej pozycji społecznej. Zawsze chodził o kilka kroków za 

kurami, jak książę małżonek, którego protokół dyplomatyczny spycha na podrzędne miejsce. 

Kury reagowały  na mmę Makutsi z taką samą irytacją jak ona na nie.  Zachowywały 

się tak, jakby to sekretarka była intruzem. Uważały, że w tym maleńkim budynku z dwoma 

niewielkimi oknami i skrzypiącymi drzwiami z natury rzeczy powinien mieścić się kurnik, a 

nie agencja detektywistyczna. Miały nadzieję, że jeśli będą się dostatecznie długo wpatrywały 

oskarżycielskim  wzrokiem  w  sekretarkę,  to  pójdzie  sobie,  a  one  będą  wtedy  mogły 

przesiadywać  na  krzesłach  i  umościć  sobie  gniazda  w  szafkach  na  dokumenty.  Takie  snuły 

marzenia. 

-  Wynocha!  -  powiedziała  mma  Makutsi,  przeganiając  je  zwiniętą  w  rulon  gazetą.-

Kurom wstęp wzbroniony! Wynocha! 

Największa  z  kur  odwróciła  się  i  spiorunowała  ją  wzrokiem,  natomiast  kogut 

najwyraźniej miał pietra. 

- Tak, tak, o was chodzi! - krzyknęła mma Makutsi. - To nie jest ferma kurza! Won! 

Kury zagdakały z oburzeniem i zawahały się, ale kiedy mma Makutsi odsunęła krzesło 

i  zaczęła  wstawać,  ruszyły  w  stronę  drzwi,  tym  razem  na  czele  z  kogutem,  który  kuśtykał 

nieporadnie. 

background image

Rozprawiwszy  się  z  kurami,  mma  Makutsi  wróciła  do  poprzedniego  zajęcia,  czyli 

wyglądania  na  zewnątrz  przez  drzwi.  Uważała  za  upokarzające,  że  musi  wypędzać  z  biura 

drób.  Ciekawe,  ile  spośród  najlepszych  absolwentek  studium  sekretarskiego  musi  to  robić, 

pomyślała. W dużych biurowcach w centrum sekretarki siedziały za politurowanymi biurkami 

z chromowymi okuciami w klimatyzowanych pokojach z wielkimi oknami. Widziała te biura 

podczas wizyt zorganizowanych przez uczelnię. Widziała, jak sekretarki siedzą uśmiechnięte 

i  obwieszone  drogimi  kolczykami,  czekając  na  dobrze  zarabiającego  mężczyznę,  który 

wejdzie  do  środka  i  poprosi  je  o  rękę.  Pomyślała  wtedy,  że  chciałaby  mieć  taką  posadę, 

chociaż  ją  samą  bardziej  interesowała  praca  niż  złapanie  męża.  Była  zresztą  przekonana,  że 

dostanie taką posadę, ale kiedy po zakończeniu kursu wszystkie zaczęły chodzić na rozmowy 

kwalifikacyjne,  ona  nie  otrzymała  żadnych  propozycji.  Nie  mogła  tego  zrozumieć.  Niektóre 

koleżanki  ze  znacznie  niższą  średnią  (nawet  51  procent,  czyli  minimum  koniecznym  do 

zaliczenia  kursu)  miały  dobre  oferty,  a  ona,  która  osiągnęła  niebywałe  97  procent,  nie 

otrzymała żadnej propozycji pracy. Jak to możliwe? 

Wyjaśniła jej to jedna z dziewczyn, której również się nie powiodło. Też chodziła na 

rozmowy kwalifikacyjne, ale nie udało jej się nigdzie znaleźć zatrudnienia. 

- To mężczyźni decydując tym, kto dostanie pracę, prawda? - powiedziała. 

- No tak. To oni są szefami, więc wybierają sobie sekretarki. 

- A jak myślisz, czym kierują się mężczyźni w swoim wyborze? Sądzisz, że ocenami z 

egzaminów? Naprawdę w to wierzysz? 

Mma Makutsi milczała. Nie przyszło jej do głowy, że tego rodzaju decyzje mogą być 

podejmowane na podstawie innych kryteriów. W szkole nieustannie wbijano im do głowy, że 

kto pilnie się uczy, ten otrzyma dobrą pracę. 

-  Widzę,  że  w  to  wierzysz  -  powiedziała  koleżanka  z  cierpkim  uśmieszkiem.  -  Ale 

jesteś  w  błędzie.  Decyduje  uroda.  Mężczyźni  dają  pracę  ładnym  dziewczynom.  Pozostałym 

mówią: „Bardzo nam przykro, nie mamy wolnych etatów. Przepraszamy panią, ale na świecie 

jest recesja, a podczas recesji starcza pracy tylko dla ładnych dziewczyn. Prawa ekonomii są 

nieubłagane”. 

Mma  Makutsi  słuchała  tego  zdumiona.  Uprzytomniła  sobie  jednak,  że  te  pełne 

goryczy  słowa  odpowiadają  rzeczywistości.  Być  może  podświadomie  zawsze  o  tym 

wiedziała, tylko nie potrafiła spojrzeć prawdzie w oczy. Ładne kobiety mają to, czego chcą, a 

dla takich jak ona, może nie tak atrakcyjnych, nic nie zostaje. 

Wieczorem po rozmowie z koleżanką spojrzała do lustra. Próbowała wcześniej zrobić 

coś  z  włosami,  ale  bezskutecznie.  Użyła  płynu  rozprostowującego  i  wytrwale  ciągnęła  za 

background image

włosy,  te  jednak  nie  chciały  poddać  się  jej  zabiegom.  Z  kolei  skóra  opierała  się  działaniu 

rozmaitych  kremów,  które  mma  Makutsi  w  nią  wsmarowywała,  skutkiem  czego  cerę  miała 

znacznie  ciemniejszą  od  większości  koleżanek  ze  studium.  Nagle  jej  los  wzbudził  w  niej 

wielkie rozżalenie. Znikąd nadziei. Nawet wielkie okulary, które sobie kupiła za horrendalną 

cenę,  nie  mogły  ukryć  faktu,  że  była  ciemnoskórą  dziewczyną  w  świecie,  który  leży  u  stóp 

jasnolicych  piękności  grubo  szminkujących  usta.  Taka  jest  bezwzględna,  nieuchronna 

prawda,  której  nie  ukryje  żadne  idealistyczne  myślenie  ani  drogie  kremy  czy  balsamy. 

Przyjemne  życie,  dobra  praca  i  bogaty  mąż  to  nie  jest  kwestia  zasług  i  ciężkiej  pracy,  lecz 

brutalnej, nieprzejednanej biologii. 

Mma  Makutsi  stała  przed  lustrem  i  płakała.  Tak  strasznie  się  napracowała  na  swoją 

średnią 97 procent w studium sekretarskim, podczas gdy mogła równie dobrze poświęcić ten 

czas  na  zabawianie  się  z  chłopakami,  bo  co  jej  przyszło  z  tej  całej  nauki?  Czy  w  ogóle 

zdobędzie jakąś pracę, czy też skończy się na tym, że zostanie u matki, będzie jej pomagała 

prać i prasować spodnie khaki młodszego brata? 

Odpowiedź  na  to  pytanie  otrzymała  następnego  dnia,  kiedy  po  rozmowie 

kwalifikacyjnej  zatrudniła  ją  mma  Ramotswe.  To  było  najlepsze  rozwiązanie.  Skoro 

mężczyźni kierują się kryteriami pozamerytorycznymi, to zgłoś się do pracy u kobiety. Biuro 

nie  było  wprawdzie  zbyt  szykowne,  ale  praca  ją  fascynowała.  Być  sekretarką  prywatnego 

detektywa  to  znacznie  większy  prestiż,  niż  być  sekretarką  w  banku  czy  w  biurze  adwokata. 

Może  więc  mimo  wszystko  jest  na  świecie  jakaś  sprawiedliwość.  Może  cały  ten  trud  nie 

poszedł jednak na marne. 

Pozostawał wszakże problem kur. 

 

- A więc, mma Makutsi - powiedziała mma Ramotswe, usadowiwszy się na krześle w 

oczekiwaniu  na  herbatę,  którą  parzyła  dla  niej  sekretarka  -  pojechałam  do  Molepolole  i 

znalazłam  tę  farmę.  Widziałam  główny  budynek  i  pola,  na  których  próbowali  uprawiać 

warzywa. Rozmawiałam z kobietą, która tam wtedy mieszkała. Widziałam wszystko, co było 

do zobaczenia. 

-  I  znalazła,  pani  coś?  -  spytała  mma  Makutsi,  która  wlała  gorącą  wodę  do 

porcelanowego czajniczka i zamieszała liście herbaty. 

- Udało mi się coś uchwycić. Ogarnęło mnie uczucie, że coś wiem. 

Mma  Makutsi  nie  bardzo  wiedziała,  co  to  znaczy.  Albo  się  coś  wie,  albo  nie.  Nie 

można sobie wyobrażać, że się coś wie, skoro nie wie się nawet, co to miałoby być. 

- Nie jestem pewna... - zaczęła. 

background image

- To się nazywa intuicja - przerwała jej mma Ramotswe ze śmiechem. - Można o tym 

przeczytać w książce pana Andersena. Według niego intuicja to jest coś, co wiemy gdzieś w 

głębi naszej istoty, ale nie umiemy na to znaleźć słów. 

- I na tej farmie spłynęło na panią przeczucie - powiedziała mma Makutsi z wahaniem. 

- Co pani powiedziała? Gdzie jest ten biedny Amerykanin? 

- Tam - odparła spokojnie mma Ramotswe. - Chłopak jest tam. 

Przez  chwilę  obie  milczały.  Mma  Makutsi  postawiła  czajniczek  na  laminowanym 

blacie i przykryła go. 

- Do tej pory tam mieszka? 

-  Nie  -  powiedziała  mma  Ramotswe.  -  Nie  żyje.  Ale  jest  na  farmie.  Rozumie  mnie 

pani? 

Mma  Makutsi  skinęła  głową.  Każdy  rozsądny  Afrykanin  by  zrozumiał,  co  mma 

Ramotswe  ma  na  myśli.  Kiedy  umieramy,  nie  opuszczamy  miejsca,  w  którym  żyliśmy.  W 

jakimś  sensie  wciąż  tam  jesteśmy.  Nasz  duch  tam  jest.  Nigdy  nie  odchodzi.  Biali  po  prostu 

tego  nie  rozumieją.  Nazywają  to  zabobonem  i  wiarę  w  takie  rzeczy  uważają  za  objaw 

ciemnoty.  Ale  to  oni  są  ciemni.  Skoro  nie  rozumieją,  że  jesteśmy  cząstką  otaczającego  nas 

świata przyrody, to ich oczy są ślepe, a nie nasze. 

Mma Makutsi nalała herbatę i podała mmie Ramotswe jej kubek. 

-  Powie  pani  o  tym  Amerykance?  Ona  na  pewno  spyta:  „Gdzie  jest  ciało?  Niech  mi 

pani  wskaże  miejsce,  gdzie  leży  mój  syn”.  Wie  pani,  jacy  są  biali.  Ona  nie  zrozumie,  jeśli 

pani jej powie, że chłopak gdzieś tam jest, ale nie potrafi jej pani dokładnie wskazać miejsca. 

Mma Ramotswe podniosła kubek do ust, obserwując sekretarkę. Przenikliwa kobieta, 

pomyślała. Doskonale rozumie amerykański sposób myślenia i wie, jak trudno jest przekazać 

te  subtelne  sprawy  osobie,  która  pojmuje  świat  jako  całkowicie  wytłumaczalny  dla  nauki. 

Amerykanie  są  bardzo  inteligentni.  Wysyłają  w  kosmos  rakiety  i  budują  maszyny,  które 

potrafią myśleć szybciej od najbystrzejszych ludzi, ale ta inteligencja potrafi ich zaślepić. Nie 

rozumieją  innych  narodów.  Myślą,  że  wszyscy  patrzą  na  świat  tak  samo  jak  oni,  ale  są  w 

błędzie. Nauka to tylko część prawdy. Jest wiele innych rzeczy, które składają się na to, jak 

wygląda  świat,  lecz  Amerykanie  większości  z  nich  nie  dostrzegają,  mimo  że  mają  je  pod 

samym nosem. 

Mma Ramotswe odstawiła kubek z herbatą i sięgnęła do kieszeni sukienki. 

- Znalazłam też to. 

background image

Wyjęła  złożone  na  pół  zdjęcie  z  gazety  i  podała  sekretarce.  Mma  Makutsi  rozłożyła 

fotografię  i  rozprostowała  na  blacie  biurka.  Obejrzała  je  i  podniosła  wzrok  na  mmę 

Ramotswe. 

- Jest bardzo stare. Leżało na ziemi? 

-  Nie,  wisiało  na  ścianie.  Zostało  jeszcze  parę  wycinków  z  gazet  przyklejonych  do 

ścian. Mrówki je przegapiły. 

Mma Makutsi ponownie spojrzała na fotografię. 

- Są tu nazwiska. Cephas Kalumani. Oswald Ranta. Mma Soloi. Co to za ludzie? 

- Mieszkali tam. Przypuszczalnie byli tam, kiedy chłopak zniknął. 

Mma Makutsi wzruszyła ramionami. 

-  Nawet  gdybyśmy  ich  znalazły  i  porozmawiały  z  nimi,  co  by  to  dało?  Policja  na 

pewno ich przesłuchała. Może nawet mma Curtin z nimi rozmawiała, kiedy pierwszy raz tam 

przyjechała. 

Mma Ramotswe dała znak ruchem głowy, że się z nią zgadza. 

-  Ma  pani  rację.  Ale  z  tego  zdjęcia  da  się  coś  wyczytać.  Niech  się  pani  przyjrzy 

twarzom. 

Mma  Makutsi  studiowała  pożółkłą  fotografię.  Na  pierwszym  planie  stali  dwaj 

mężczyźni  i  kobieta,  a  za  nimi  inny  mężczyzna,  z  rozmazaną  twarzą,  i  kobieta  obrócona 

bokiem. Nazwiska w podpisie odnosiły się do trójki z przodu. Cephas Kalumani był wysoki i 

miał trochę patykowate ręce i nogi. Należał do ludzi, którzy na każdym zdjęciu wyglądaliby 

niezgrabnie.  Mma  Soloi,  która  stała  obok  niego,  promieniała  radością.  Była  sympatyczną 

kobietą  -  typową  ciężko  pracującą  Motswana,  kobietą,  która  utrzymuje  dużą  rodzinę  i  która 

bez ustanku i bez narzekania coś myje albo sprząta: podwórze, dom, dzieci. Była to fotografia 

cichej bohaterki. 

Zupełnie  inaczej  miała  się  sprawa  z  trzecią  postacią,  Oswaldem  Rantą,  mężczyzną 

elegancko ubranym, dandysem. Był w białej koszuli i pod krawatem, podobnie jak mma Soloi 

uśmiechał się do aparatu. Był to jednak całkiem inny uśmiech. 

-  Niech  pani  spojrzy  na  tego  człowieka  -  powiedziała  mma  Ramotswe.  -  Niech  pani 

spojrzy na Rantę. 

- Nie podoba mi się - odparła mma Makutsi. - Źle mu z oczu patrzy. 

- Właśnie. To jest zły człowiek. 

Mma Makutsi nic na to nie powiedziała i przez jakiś czas siedziały w ciszy, sekretarka 

wpatrzona  w  zdjęcie,  a  mma  Ramotswe  w  swój  kubek  herbaty.  W  końcu  mma  Ramotswe 

przerwała milczenie. 

background image

- Myślę, że jeśli stało się tam coś złego, to zrobił to ten człowiek. Jak pani myśli? 

- Tak, ma pani rację. Spróbuje go pani znaleźć? - spytała po chwili. 

-  To  moje  następne  zadanie.  Rozpytam  się  o  tego  człowieka.  Ale  na  razie  mamy 

trochę  listów  do  napisania,  mma.  Są  sprawy,  którymi  musimy  się  zająć.  Ten  człowiek  z 

browaru,  który  martwił  się  o  brata.  Czegoś  się  dowiedziałam  i  możemy  mu  odpowiedzieć. 

Ale najpierw musimy napisać list o tym księgowym. 

Mma  Makutsi  wkręciła  papier  do  maszyny  i  czekała,  aż  mma  Ramotswe  zacznie 

dyktować.  List  nie  był  zbyt  ciekawy  -  dotyczył  tropienia  księgowego,  który  sprzedał 

większość majątku firmy, a potem zniknął. Policja zaprzestała poszukiwań, ale firma chciała 

odzyskać swoją własność. 

Mma Makutsi jak automat stukała w klawisze. Nie zastanawiała się nad tym, co robi, 

lecz umiała pisać bezbłędnie, nawet będąc myślami gdzie indziej. Teraz myślała o Oswaldzie 

Rancie i o tym, jak można by go znaleźć. Nazwisko było nietypowe, więc najprościej byłoby 

zacząć  od  zaglądnięcia  do  książki  telefonicznej.  Taki  szykowny  człowiek  powinien  mieć 

telefon.  Wystarczyło  zajrzeć  do  książki  i  zapisać  adres.  Potem  mogłaby  na  własną  rękę 

przeprowadzić wywiad środowiskowy i przedstawić mmie Ramotswe uzyskane informacje. 

Podała  gotowy  list  mmie  Ramotswe  do  podpisu,  a  sama  zajęła  się  zaadresowaniem 

koperty.  Potem,  gdy  mma  Ramotswe  robiła  wpis  do  akt,  sekretarka  wyjęła  z  szuflady 

botswańską  książkę  telefoniczną.  Zgodnie  z  jej  przewidywaniami  był  w  niej  tylko  jeden 

Oswald Ranta. 

- Muszę wykonać szybki telefon - powiedziała. - To potrwa tylko chwilę. 

Mma Ramotswe wyraziła zgodę nieartykułowanym mruknięciem. Wiedziała, że mma 

Makutsi nie nadużywa zaufania swojej pracodawczyni, jeśli chodzi o telefon - w odróżnieniu 

od większości sekretarek, które dzwonią z telefonu służbowego do swoich chłopaków w tak 

odległych miastach jak Maun czy Orapa. 

Mma Makutsi mówiła ściszonym głosem, toteż mma Ramotswe jej nie słyszała. 

- Czy mogę rozmawiać z rrą Rantą? 

- Jest w pracy, mma. Jestem służącą. 

- Przepraszam, że zawracam głowę, mma. Muszę zadzwonić do niego do pracy. Może 

mi pani powiedzieć, gdzie on jest? 

- Na uniwersytecie. Codziennie tam chodzi. 

- Rozumiem. Jaki ma tam numer? 

Zanotowała go na kartce papieru, podziękowała służącej i odłożyła słuchawkę. Potem 

wykręciła jeszcze raz i znowu coś zapisała. 

background image

-  Mma  Ramotswe  -  powiedziała  z  cichą  dumą.  -  Mam  dla  pani  informacje,  których 

pani potrzebuje. 

Mma Ramotswe podniosła szybko wzrok. 

- Jakie informacje? 

-  O  Oswaldzie  Rancie.  Mieszka  w  Gaborone.  Wykłada  w  Instytucie  Ekonomiki  Wsi 

na uniwersytecie. Sekretarka mówi, że zawsze przychodzi do pracy o ósmej i można się z nim 

umówić na uczelni. Nie musi pani dalej szukać. 

Mma Ramotswe uśmiechnęła się. 

- Bardzo pani sprytna. Jak się pani tego dowiedziała? 

- Zajrzałam do książki telefonicznej, a potem zadzwoniłam. 

- Rozumiem - powiedziała mma Ramotswe wciąż uśmiechnięta. - To był kawał dobrej 

roboty detektywistycznej. 

Mma  Makutsi  promieniała  ze  szczęścia.  Robota  detektywistyczna.  Wykonała  pracę 

detektywa, chociaż była tylko sekretarką. 

- Cieszę się, że jest pani zadowolona z mojej pracy. Od dawna chcę być detektywem. 

Lubię pracę sekretarki, ale to nie to samo, co być detektywem. 

Mma Ramotswe zmarszczyła brwi. 

- Chce pani być detektywem? 

- Każdego dnia o tym marzę. 

Mma  Ramotswe  zamyśliła  się.  Jej  sekretarka  była  pracowita  i  inteligentna.  Skoro  to 

tak  wiele  dla  niej  znaczy,  to  co  stoi  na  przeszkodzie,  żeby  ją  awansować?  Mogłaby  jej 

pomagać w dochodzeniach, co byłoby znacznie pożyteczniejszym wykorzystaniem czasu niż 

ślęczenie  za  biurkiem  i  czekanie,  aż  zadzwoni  telefon.  Mogłyby  kupić  automatyczną 

sekretarkę, którą mma Makutsi by włączała, wychodząc z biura. Czemu by nie dać jej szansy, 

skoro ma to ją uszczęśliwić? 

-  Pani  marzenie  się  spełni  -  rzekła  mma  Ramotswe.  -  Promuję  panią  na  asystenta 

detektywa. Z dniem jutrzejszym. 

Mma Makutsi zerwała się na nogi i otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, ale emocje 

odebrały jej głos. Usiadła z powrotem. 

-  Cieszę  się,  że  jest  pani  zadowolona  -  powiedziała  mma  Ramotswe.  -  Rozbiła  pani 

szklany sufit, który nie pozwala sekretarkom zrealizować całego swojego potencjału. 

Mma  Ramotswe  spojrzała  do  góry,  jakby  szukała  sufitu,  który  właśnie  rozbiła. 

Zobaczyła tylko znajome deski, upstrzone przez muchy i wypaczone od gorąca. Jednak w tym 

momencie nawet sufit Kaplicy Sykstyńskiej nie wyglądałby w jej oczach piękniej. 

background image

ROZDZIAŁ DWUASTY 

 

OCĄ W GABOROE

 

 

 

W  swoim  domu  przy  Zebra  Drive  mma  Ramotswe  obudziła  się,  dosyć  tradycyjnie, 

niedługo  po  północy,  w  porze,  kiedy  miasto  pogrążone  jest  w  absolutnej  ciszy,  w  porze 

największego  zagrożenia  dla  szczurów  i  innych  małych  zwierząt,  na  które  bezszelestnie 

polują kobry i mamby. Od lat źle sypiała, ale już dawno przestała się tym przejmować. Nigdy 

nie  leżała  obudzona  dłużej  niż  godzinę,  a  ponieważ  kładła  się  do  łóżka  wcześnie,  zawsze 

udało  jej  się  uszczknąć  co  najmniej  siedem  godzin  snu.  Przeczytała  gdzieś,  że  człowiek 

potrzebuje ośmiu godzin snu i że organizm prędzej czy później upomina się o swoje. Jeśli tak, 

to  ona  uzupełniała  niedobory,  ponieważ  często  spała  parę  godzin  w  sobotnie  popołudnia  i 

nigdy  nie  wstawała  zbyt  wcześnie  w  niedzielę.  A  zatem  stracona  godzina  snu  o  drugiej  czy 

trzeciej w nocy nie miała większego znaczenia. 

Niedawno,  kiedy  czekała  w  salonie  fryzjerskim  Make  Me  Beautiful  na  splecenie 

warkoczyków,  wpadł  jej  w  oko  artykuł  w  czasopiśmie  na  temat  snu.  Sławny  lekarz,  przed 

którym  sen  nie  miał  tajemnic,  udzielił  kilku  rad  osobom  mającym  kłopoty  ze  spaniem.  Dr 

Shapiro  prowadził  specjalną  klinikę  dla  takich  ludzi,  przypinał  im  do  głów  kabelki,  żeby 

sprawdzić,  co  jest  nie  w  porządku.  Mma  Ramotswe  była  zaintrygowana:  czasopismo 

zamieściło  zdjęcie  dr.  Shapiro  z  odurzonym  snem  mężczyzną  i  kobietą  w  pogniecionych 

pidżamach i z plątaniną kabelków na głowach. Współczuła tym ludziom, zwłaszcza kobiecie, 

która  miała  nieszczęśliwą  minę  osoby,  która  jest  zmuszona  uczestniczyć  w  jakimś 

niezmiernie  nudnym  przedsięwzięciu.  A  może  była  nieszczęśliwa  z  powodu  szpitalnej 

pidżamy, w której ją sfotografowano? Pewnie zawsze marzyła o tym, żeby jej zdjęcie ukazało 

się  w  czasopiśmie  ilustrowanym,  i  teraz  jej  marzenie  miało  się  spełnić  -  w  szpitalnej 

pidżamie. 

Czytała  dalej  i  zezłościła  się.  „Ludzie  otyli  często  mają  trudności  ze  spaniem”, 

napisano  w  artykule.  „Cierpią  na  dolegliwość  o  nazwie  bezdech,  która  polega  na  tym,  że 

podczas  snu  następują  nagłe  zatrzymania  oddechu.  Takim  osobom  doradza  się  zrzucenie 

wagi”. 

Doradza się zrzucenie wagi! A cóż waga ma wspólnego ze snem? Wielu otyłych ludzi 

nie  ma  najmniejszych  problemów  ze  spaniem.  Na  przykład  grubas,  który  często  siadał  pod 

background image

drzewem koło domu mmy Ramotswe, nieustannie spał. Czy jemu też „doradza się zrzucenie 

wagi”? Mma Ramotswe uważała, że byłaby to rada całkowicie chybiona i mogłaby tylko bez 

potrzeby unieszczęśliwić tego człowieka. Z grubasa wygodnie usadowionego w cieniu drzewa 

zrobiłby się chudzielec, który nie za bardzo miałby na czym usiąść, przez co przypuszczalnie 

nie mógłby spać. 

A  ona  sama?  Była  grubą  kobietą  -  „tradycyjnie  zbudowaną”  -  a  mimo  to  per  saldo 

spała  wymaganą  liczbę  godzin.  Uznała  artykuł  za  element  okropnej  kampanii  prowadzonej 

przez ludzi, którzy nie mają nic lepszego do roboty, jak tylko udzielać innym rad na wszelkie 

możliwe  tematy.  Ludzie  ci,  którzy  piszą  do  gazet  i  wypowiadają  się  w  radiu,  mają  pełno 

pomysłów  na  to,  jak  uczynić  ludzi  doskonalszymi.  Wtykają  nos  w  cudze  sprawy,  mówią 

ludziom, żeby zrobili to czy tamto. Podpatrują, co jesz, i mówią, że ci to szkodzi. Patrzą, jak 

wychowujesz dzieci, i mówią, że źle to robisz. Co gorsza, często grożą, że jeśli nie posłuchasz 

ich przestróg, to umrzesz. Przez to wszyscy strasznie się ich boją i nie widzą innego wyjścia, 

jak tylko zastosować się do porady. 

Za  cel  wzięli  sobie  przede  wszystkim  dwie  grupy  ludzi,  pomyślała  mma  Ramotswe. 

Po pierwsze, grubasów, którzy zdążyli się już przyzwyczaić do nieubłaganej nagonki, jaką się 

przeciwko nim prowadzi. Druga grupa to mężczyźni. Mma Ramotswe miała świadomość, że 

mężczyznom daleko do doskonałości - są podli, samolubni i leniwi oraz że, generalnie biorąc, 

nie najlepiej rządzą Afryką. Nie jest to jednak powód, żeby się na nich wyżywać, jak to robią 

niektórzy z „doradców”. Wśród mężczyzn jest wielu dobrych ludzi - na przykład pan J.L.B. 

Matekoni, Sir Seretse Khama (pierwszy prezydent Botswany, mąż opatrznościowy, naczelny 

wódz  Bangwalo)  i  świętej  pamięci  Obed  Ramotswe,  emerytowany  górnik,  wybitny  znawca 

bydła i jej ukochany tata. 

Brakowało jej ojca i nie było dnia, żeby o nim nie myślała. Często gdy budziła się w 

nocy  i  leżała  w  ciemnościach,  szukała  w  pamięci  wspomnienia,  które  jej  umknęło:  jakiegoś 

urywka  rozmowy,  jakiegoś  gestu,  jakiegoś  wspólnego  przeżycia.  Każde  wspomnienie  było 

dla  niej  bezcennym  skarbem,  niemal  relikwią.  Obed  Ramotswe,  który  kochał  swoją  córkę  i 

który  oszczędzał  każdego  randa,  każdego  centa  zarobionego  w  tych  okrutnych  kopalniach  i 

kupił  za  te  pieniądze  piękne  stado  bydła  dla  niej,  nie  żądał  nic  dla  siebie.  Nie  pił,  nie  palił. 

Myślał tylko o niej i o jej przyszłości. 

Gdyby  tylko  mogła  wymazać  te  dwa  okropne  lata  spędzone  z  Note  Mokotim! 

Wiedziała  wtedy,  że  Obed  Ramotswe  bardzo  cierpi,  mając  świadomość,  że  jego  córka  jest 

nieszczęśliwa ze swoim mężem. Kiedy do niego wróciła po odejściu Note, już w chwili kiedy 

background image

ją obejmował, zauważył bliznę po ostatnim pobiciu, ale nic nie powiedział i nie chciał, żeby 

mu cokolwiek tłumaczyła. 

- Nie musisz mi o tym mówić - powiedział. - Nie musimy o tym rozmawiać. To już 

minęło. 

Chciała  mu  powiedzieć,  że  żałuje  -  że  należało  spytać  go  o  zdanie  na  temat  Note, 

zanim za niego wyszła, i pójść za jego radą - ale sprawa była dla niej zbyt bolesna, a on nie 

oczekiwał tej satysfakcji. 

Potem pomyślała o tym, jak leżał na łożu śmierci duszony przez chorobę, która zabiła 

wielu górników: ona trzymała go za rękę, a kiedy było już po wszystkim, wyszła na zewnątrz 

otumaniona,  chciała  skowyczeć,  tak  jak  się  godziło,  ale  przeżywała  swoją  żałobę  w 

milczeniu. Pomyślała o turaku, „ptaku zwiastującym śmierć”, który gapił się na nią z drzewa, 

przefrunął  na  wyższą  gałąź,  znowu  się  trochę  pogapił  i  całkiem  odleciał.  Pomyślała  o 

czerwonym samochodzie, który w tym momencie przejechał drogą, z dwójką dziewczynek na 

tylnym siedzeniu - obie były ubrane na biało i miały wstążeczki we włosach, spojrzały na nią 

i  pomachały  jej.  Pomyślała  o  tym,  jak  wyglądało  niebo  -  ciężkie  od  deszczu,  spiętrzone 

fioletowe chmury, a w oddali, nad Kalahari, błyskawica spinająca niebo z ziemią. Wreszcie o 

kobiecie, która nie wiedziała, że dla mmy Ramotswe świat się skończył, i zawołała z werandy 

szpitala:  „Niech  pani  wejdzie  do  środka,  mma.  Niech  pani  tak  nie  stoi!  Zaraz  będzie  burza. 

Niech pani pędzi do domu!” 

Mały samolot zmierzający do Gaborone przeleciał nisko nad zaporą, a potem, jeszcze 

bardziej  tracąc  wysokość,  przemknął  nad  dzielnicą  zwaną  Village,  nad  sklepami  przy 

Tlokweng  Road  i  wreszcie,  w  ostatniej  minucie  podróży,  nad  domami  rozsianymi  pośród 

buszu  wokół  lotniska.  W  oknie  jednego  z  tych  domów  siedziała  dziewczynka.  Obudziła  się 

jakąś  godzinę  wcześniej,  bo  coś  zakłóciło  jej  sen,  i  postanowiła  wstać  z  łóżka  i  popatrzeć 

przez  okno.  Wózek  inwalidzki  stał  przy  łóżku,  toteż  była  w  stanie  przetransportować  się  na 

niego bez niczyjej pomocy. Potem podjechała do otwartego okna i patrzyła w noc. 

Usłyszała samolot, zanim zobaczyła jego światła. Co on tu robi o trzeciej nad ranem? 

Jak piloci mogą latać w nocy? Jak się orientują w tych bezkresnych ciemnościach? A gdyby 

źle  skręcili  i  polecieli  nad  Kalahari,  gdzie  nie  ma  świateł,  według  których  mogliby  się 

kierować, i gdzie leciałoby się jak w ciemnej jaskini? 

Samolot  przeleciał  prawie  nad  domem.  Zobaczyła  kształt  skrzydeł  i  stożek  jasności 

rzucany przez światło przy podchodzeniu do lądowania. Odgłos silnika z odległego buczenia 

przeszedł w głośny, basowy warkot. Wszyscy się pobudzą, pomyślała, ale kiedy samolot siadł 

na płycie lotniska i silnik zgasł, w domu nadal panowała cisza. 

background image

Dziewczynka wychyliła głowę. Gdzieś w oddali paliło się światło, może na lotnisku, 

ale  poza  tym  wszędzie  królowały  ciemności.  Dom  stał  tyłem  do  miasta  i  za  ogrodem  były 

tylko niskie zarośla, drzewa, kępy trawy i karłowate krzewy, a tu i ówdzie sterczały z ziemi 

czerwone kopce termitów. 

Czuła się samotna, mimo że w domu spały dwie osoby: jej młodszy brat, który nigdy 

nie budził się w nocy, i ten dobry człowiek, który naprawił jej wózek inwalidzki i wziął ich do 

siebie.  Czuła  się  tutaj  bezpieczna.  Wierzyła,  że  ten  człowiek  się  nimi  zaopiekuje  - 

przypominał  pana  Jamesona,  prezesa  organizacji  dobroczynnej,  która  prowadziła  farmę  dla 

sierot. Prezes był dobrym człowiekiem, myślał tylko o sierotach i ich potrzebach. Z początku 

nie  mogła  zrozumieć,  skąd  się  biorą  tacy  ludzie.  Czemu  tak  troszczą  się  o  osoby,  które  nie 

należą  nawet  do  ich  rodziny?  Ona  opiekowała  się  swoim  braciszkiem,  ale  to  był  jej 

obowiązek. 

Wychowawczyni próbowała jej to kiedyś wyjaśnić. 

-  Musimy  troszczyć  się  o  innych.  Ludzie  są  naszymi  braćmi  i  siostrami.  Jeśli  są 

nieszczęśliwi, my jesteśmy nieszczęśliwi. Jeśli są głodni, my jesteśmy głodni. Rozumiesz? 

Dziewczynka  zaakceptowała  to.  Odtąd  czuła  się  w  obowiązku  pomagać  innym 

ludziom. Jeśli sama nie będzie miała dzieci, to będzie się opiekowała cudzymi. I spróbuje się 

zaopiekować  tym  dobrym  człowiekiem,  panem  J.L.B.  Matekonim,  i  zadbać  o  to,  żeby  dom 

zawsze był czysty i posprzątany. Takie weźmie na siebie obowiązki. 

Niektórzy ludzie mają matki, a te się nimi opiekują. Jednak jej matka do takich osób 

nie  należała.  Ale  dlaczego  zmarła?  Dziewczynka  przypominała  to  sobie  jak  przez  mgłę. 

Pamiętała  samą  śmierć  i  zawodzenie  kobiet.  Pamiętała,  że  zabrano  jej  z  rąk  niemowlę  i 

złożono do ziemi. Wydawało jej się, że je odkopała, ale nie była pewna.  Może ktoś inny to 

zrobił i oddał jej dziecko. Pamiętała, że potem poszła i znalazła się w nieznanym miejscu. 

Może któregoś dnia znajdzie miejsce, w którym będzie mogła zostać na stałe. Byłoby 

dobrze wiedzieć, że człowiek jest u siebie, tam gdzie być powinien. 

background image

ROZDZIAŁ TRZYASTY 

 

ZAGADIEIE Z FILOZOFII MORALEJ 

 

 

Niektórzy  klienci  wzbudzali  w  mmie  Ramotswe  współczucie,  kiedy  opowiadali  jej 

swoją  historię.  Innym  nie  umiała  współczuć,  ponieważ  kierował  nimi  egoizm,  chciwość,  a 

czasem  ewidentna  paranoja.  Ale  przypadki  autentycznych  nieszczęść  -  te,  które  czynią  z 

zawodu prywatnego detektywa powołanie - chwytały za serce. Mma Ramotswe wiedziała, że 

sprawa pana Letsenyane’a Badulego się do nich zalicza. 

Przyszedł  nie  umówiony,  dzień  po  powrocie  mmy  Ramotswe  z  podróży  do 

Molepolole.  Był  to  zarazem  pierwszy  dzień  służby  mmy  Makutsi  na  stanowisku  asystentki 

detektywa  i  mma  Ramotswe  właśnie  jej  wyjaśniła,  że  chociaż  jest  teraz  prywatnym 

detektywem, to nadal spoczywają na niej obowiązki sekretarki. 

Szefowa  agencji  uprzytomniła  sobie,  że  musi  od  razu  poruszyć  ten  temat  dla 

uniknięcia nieporozumień. 

-  Nie  stać  mnie  na  zatrudnienie  dodatkowej  osoby  -  powiedziała.  -  To  jest  mała 

agencja. Nie mam wielkich zysków. Wie pani o tym. Wysyła pani rachunki. 

Mma Makutsi posmutniała. Miała na sobie swoją najelegantszą sukienkę i zrobiła coś 

z włosami, które sterczały teraz do góry jak kolce kaktusa. Nie wyglądało to zbyt korzystnie. 

- Czyli dalej jestem sekretarką? Dalej stukam tylko na maszynie? 

Mma Ramotswe pokręciła głową. 

- Nie rozmyśliłam się. Jest pani asystentką prywatnego detektywa. Ale ktoś musi pisać 

na  maszynie,  prawda?  To  jest  zadanie  dla  asystentki  prywatnego  detektywa.  Obok  innych 

rzeczy. 

Twarz mmy Makutsi pojaśniała. 

-  W  porządku.  Będę  robiła  wszystko  to,  co  do  tej  pory,  ale  nie  tylko.  Będę  miała 

swoich klientów. 

Mma  Ramotswe  wstrzymała  oddech.  Nie  rozważała  takiej  możliwości.  Zamierzała 

zlecać  mmie  Makutsi  zadania  do  wykonania  pod  swoim  kierunkiem.  Prowadzenie  spraw 

miało pozostać w jej gestii. Ale teraz powróciły wspomnienia. Przypomniała sobie, jaka była 

przejęta,  kiedy  po  raz  pierwszy  pozwolono  jej  samej  zrobić  remanent,  kiedy  jako 

kilkunastoletnia  dziewczyna  pracowała  w  sklepie  wielobranżowym  w  Mochudi. 

background image

Zatrzymywanie wszystkich klientów dla siebie byłoby egoistyczne. Jak można zrobić karierę 

w sytuacji, gdy ci na topie rezerwują całą interesującą pracę dla siebie? 

-  Tak  -  powiedziała  spokojnie.  -  Może  pani  mieć  swoich  klientów.  Ale  ja  będę 

decydowała,  których  pani  dostanie.  Bardzo  dużych  spraw  pani  nie  dam...  przynajmniej  na 

początku.  Zacznie  pani  od  mniejszych,  a  potem  stopniowo  przejdzie  pani  do  tych 

trudniejszych. 

- Tak będzie w porządku. Dziękuję, mma. Żeby móc biegać, trzeba najpierw nauczyć 

się  chodzić.  Stale  nam  to  powtarzali  w  studium  dla  sekretarek.  Najpierw  naucz  się  rzeczy 

łatwiejszych, potem trudniejszych, nie na odwrót. 

-  Słuszna  filozofia  -  oceniła  mma  Ramotswe.  -  Wielu  młodym  ludziom  jej  nie 

wpojono.  Od  razu  chcą  być  dyrektorami,  zarabiać  mnóstwo  pieniędzy  i  jeździć  wielkim 

mercedesem. 

- To nie jest mądre - skomentowała mma Makutsi. - Na wszystko przyjdzie czas. 

- Mhm. Afryka źle wychodzi na tym zamiłowaniu do mercedesów. Nie wątpię, że to 

bardzo dobre samochody, ale wszyscy ambitni ludzie w Afryce chcą mieć mercedesa, jeszcze 

zanim sobie na niego zasłużą. To jest źródłem wielkich problemów. 

-  Im  więcej  mercedesów,  tym  gorzej  dla  kraju  -  poparła  ją  mma  Makutsi.  -  Państwo 

nawet bez jednego mercedesa to byłby raj na ziemi. Jak amen w pacierzu. 

Mma  Ramotswe  z  uznaniem  spojrzała  na  asystentkę  detektywa.  Była  to  interesująca 

teoria,  ale  jej  bardziej  wyczerpujące  przedyskutowanie  musiały  odłożyć  na  inną  okazję,  bo 

pozostało jeszcze parę spraw do omówienia. 

-  Nadal  będzie  pani  parzyła  herbatę  -  powiedziała  stanowczym  tonem.  -  Zawsze 

bardzo dobrze to pani szło. 

-  Bardzo  chętnie  -  zgodziła  się  mma  Makutsi  z  uśmiechem.  -  Nie  ma  powodu,  żeby 

asystentka detektywa nie parzyła herbaty, skoro nie ma nikogo pod sobą. 

 

Mma Ramotswe ucieszyła się, że ma już z głowy  tę krępującą rozmowę. Pomyślała, 

że  najlepiej  byłoby  szybko  zlecić  nowej  asystentce  jakąś  sprawę,  by  nie  powstały 

jakiekolwiek  napięcia,  więc  kiedy  przed  południem  tego  samego  dnia  zjawił  się  pan 

Letsenyane Badule, postanowiła przekazać dochodzenie w ręce mmy Makutsi. 

Zajechał  mercedesem,  ale  starym,  czyli  pozbawionym  społecznego  znaczenia  -  z 

plamami rdzy wokół tylnych drzwi i głęboko wgniecionymi drzwiami po stronie kierowcy. 

-  Nie  należę  do  osób,  które  zwykły  korzystać  z  usług  prywatnych  detektywów  - 

zaczął. 

background image

Siedział  speszony  na  skraju  wygodnego  fotela  zarezerwowanego  dla  klientów.  Obie 

kobiety  uśmiechały  się  do  niego  zachęcająco.  Jedna  gruba  -  wiedział,  że  to  szefowa,  bo 

natrafił kiedyś w gazecie na jej zdjęcie - a druga z dziwną fryzurą i w eleganckiej sukience, 

pewnie asystentka. 

-  Nie  ma  się  czego  wstydzić  -  powiedziała  mma  Ramotswe.  -  Przychodzą  do  nas 

najróżniejsi ludzie. To nie hańba prosić o pomoc. 

- Zresztą o pomoc proszą głównie silni ludzie - wtrąciła mma Makutsi. - Słabi wstydzą 

się przychodzić. 

Mma Ramotswe skinęła głową. Słowa mmy Makutsi najwyraźniej uspokoiły klienta. 

Był  to  dobry  znak.  Nie  każdy  umie  sprawić,  żeby  klient  poczuł  się  swobodnie,  i  dobrze 

wróżyło, że mma Makutsi umiała go tak inteligentnie podejść. 

Pan Badule przestał kurczowo ściskać kapelusz i usiadł normalnie. 

- Jestem bardzo zestresowany - powiedział. - Co noc budzę się o nieludzkiej godzinie i 

nie mogę z powrotem zasnąć. Leżę w łóżku, przewracam się z boku na bok i nie potrafię się 

opędzić od jednej myśli. Cały czas krąży mi ona w głowie. Jest to pytanie, które raz po raz 

sobie zadaję. 

- I nie znajduje pan odpowiedzi? - spytała mma Makutsi. - Noc to bardzo zła pora na 

pytania, na które nie ma odpowiedzi. 

- Ma pani absolutną słuszność, siostro. Nie ma nic gorszego niż dręczące pytanie nocą. 

Urwał i przez chwilę wszyscy milczeli. 

- Może opowie nam pan coś o sobie, rra? - powiedziała w końcu mma Ramotswe. - A 

potem  przejdziemy  do  pytania,  które  tak  pana  dręczy.  Ale  najpierw  moja  asystentka  zrobi 

nam wszystkim herbatę. 

Pan  Badule  skinął  głową  z  entuzjazmem.  Był  z  jakiegoś  powodu  bliski  łez  i  mma 

Ramotswe wiedziała, że rytuał picia herbaty, z gorącym kubkiem w dłoni, pozwoli opowieści 

popłynąć i rozluźni tego udręczonego człowieka. 

 

-  Nie  jestem  wybitnym  ani  ważnym  człowiekiem  zaczął  pan  Badule.  -  Pochodzę  z 

Lobatse.  Mój  ojciec  był  woźnym  w  Sądzie  Okręgowym,  gdzie  służył  przez  wiele  lat. 

Pracował  dla  Brytyjczyków,  którzy  przyznali  mu  dwa  medale,  z  głową  królowej.  Nosił  je 

codziennie, nawet na emeryturze. Kiedy odchodził ze służby, jeden z sędziów podarował mu 

motykę do uprawy ziemi. Sędzia zlecił wykonanie motyki w więziennym warsztacie i kazał 

wypalić  na  stylisku  napis:  „Starszy  woźny  Badule  przez  pięćdziesiąt  lat  wiernie  służył  Jej 

background image

Wysokości,  a  potem  Republice  Botswany.  Gratulacje  dla  wypróbowanego  i  oddanego  sługi 

od pana sędziego Macleana, asesora Sądu Okręgowego w Lobatse”. 

Ten  sędzia  był  dobrym  człowiekiem  i  też  do  mnie  odnosił  się  bardzo  życzliwie. 

Porozmawiał  z  jednym  z  zakonników  z  liceum  katolickiego  i  zostałem  do  niego  przyjęty. 

Bardzo pilnie się uczyłem w tej szkole, a kiedy  doniosłem na kolegę, który ukradł z kuchni 

mięso, zrobili mnie wiceprzewodniczącym klasy. 

Zdałem egzaminy do Cambridge School Certificate, a potem dostałem dobrą posadę w 

Państwowych  Zakładach  Mięsnych.  Tam  też  ciężko  pracowałem  i  donosiłem  na  innych 

pracowników, którzy kradli mięso. Nie robiłem tego dla awansu, tylko dlatego, że nie znoszę 

wszelkiego  rodzaju  nieuczciwości.  To  jedna  z  rzeczy,  które  wpoił  mi  ojciec.  Jako  woźny  w 

Sądzie Okręgowym widywał najróżniejszych nikczemników, łącznie z mordercami. Widział, 

jak stoją przed sądem i kłamią, bo mają świadomość, że przyszła pora zapłacić za swoje podłe 

uczynki.  Patrzył,  jak  sędziowie  skazują  ich  na  śmierć  i  jak  z  potężnych,  silnych  mężczyzn, 

którzy wcześniej bili i dźgali nożami innych ludzi, stają się przerażonymi małymi chłopcami, 

którzy  mówią  z  płaczem,  że  żałują  za  swoje  zbrodnie,  chociaż  przed  chwilą  mówili,  że  nic 

złego nie zrobili. 

Nic  dziwnego,  że  mój  ojciec,  który  stale  oglądał  takie  widowiska,  wpajał  swoim 

synom,  żeby  byli  uczciwi  i  zawsze  mówili  prawdę.  Bez  żadnego  wahania  oddawałem  więc 

tych nieuczciwych pracowników w ręce sprawiedliwości i moi szefowie byli ze mnie bardzo 

zadowoleni. „Nie dopuścił pan do tego, żeby ci nikczemnicy okradli Botswanę z jej mięsa”, 

mówili. „Nasze oczy nie widzą tego, co robią nasi pracownicy. Pana oczy nam pomogły”. 

Nie  oczekiwałem  nagrody,  ale  awansowano  mnie.  Pracowałem  teraz  w  centrali  i 

okazało  się,  że  tam  też  są  ludzie,  którzy  kradną  mięso,  chociaż  sprytniejszymi  i 

subtelniejszymi metodami. Napisałem więc list do dyrektora naczelnego. „Oto, w jaki sposób 

tracicie  mięso,  dzieje  się  to  prawie  na  waszych  oczach  tu,  w  centrali”.  Na  samym  dole 

podałem nazwiska, w porządku alfabetycznym, podpisałem się i wysłałem list. 

Byli bardzo zadowoleni i znowu mnie awansowali. Wszyscy nieuczciwi ludzie wpadli 

w  taki  popłoch,  że  odeszli  z  przedsiębiorstwa,  toteż  nie  musiałem  się  już  zajmować 

tropieniem  nieprawidłowości.  Ale  nadal  dobrze  mi  się  powodziło  i  zaoszczędziłem  tyle 

pieniędzy,  że  mogłem  otworzyć  własny  sklep  mięsny.  Firma,  której  było  żal,  że  odchodzę, 

dała mi dużą odprawę, i otworzyłem masarnię pod Gaborone. Przy drodze do Lobatse, może 

panie widziały. Nazywa się Honest Deal Butchery. 

Moja  masarnia  nieźle  prosperuje,  ale  nie  odłożyłem  zbyt  wielu  pieniędzy.  Powodem 

tego  jest  moja  żona.  To  elegancka  dama,  która  lubi  modnie  się  ubierać,  nie  lubi  za  to 

background image

pracować. Nie przeszkadza mi, że nie pracuje, ale nie podoba mi się, że wydaje tyle pieniędzy 

na splatanie warkoczyków i nowe sukienki zamawiane u induskiego krawca. Jak widzicie, ja 

nie jestem zbyt elegancki, ale moja żona to szykowna kobieta. 

Byliśmy  wiele  lat  po  ślubie  i  nie  mieliśmy  dzieci,  aż  w  końcu  moja  żona  zaszła  w 

ciążę  i  urodził  nam  się  syn.  Byłem  bardzo  dumny,  jednak  smuciło  mnie,  że  mój  ojciec  nie 

dożył tej chwili i nie może zobaczyć swego pięknego wnuka. 

Mój  syn  nie  jest  zbyt  bystry.  Posłałem  go  do  szkoły  niedaleko  naszego  domu  i 

nauczyciele  stale  mi  mówią,  że  musi  bardziej  się  starać,  że  brzydko  pisze  i  robi  mnóstwo 

błędów. Moja żona powiedziała, że trzeba go posłać do szkoły prywatnej, gdzie będzie miał 

lepszych nauczycieli, którzy go zmuszą do ładniejszego pisania, ale ja się zmartwiłem, że nas 

na to nie stać. 

Kiedy to powiedziałem, bardzo się zezłościła. „Jeśli ty nie jesteś w stanie zapłacić, to 

pójdę do znajomej organizacji dobroczynnej i załatwię pieniądze na czesne”. Ja jej na to, że 

nie ma takich organizacji dobroczynnych, bo gdyby były, to nie wygrzebałyby się spod góry 

podań.  Każdy  chce  posłać  dziecko  do  prywatnej  szkoły.  Wszyscy  rodzice  w  Botswanie 

ustawiliby  się  w  kolejce.  To  niemożliwe.  „Ach  tak?”,  mówi  ona.  „Jutro  do  nich  pójdę  i 

zobaczysz. Przekonasz się”. 

Następnego  dnia  pojechała  do  miasta,  a  kiedy  wróciła,  powiedziała,  że  wszystko 

załatwione.  „Zapłacą  mu  czesne  w  szkole  w  Thornhill.  Może  zacząć  od  następnego 

semestru”. 

Byłem  zaskoczony.  Jak  wam  wiadomo,  bomma,  Thornhill  to  bardzo  dobra  szkoła  i 

niezmiernie mnie ucieszyło, że mój syn będzie się tam uczył. Zachodziłem jednak w głowę, 

jak  moja  żona  ich  przekonała,  żeby  płacili  mojemu  synowi  czesne.  Kiedy  poprosiłem  ją  o 

adres,  żebym  mógł  napisać  do  nich  list  z  podziękowaniami,  odparła,  że  to  jest  tajna 

organizacja  dobroczynna.  „Niektóre  organizacje  charytatywne  nie  chcą  trąbić  na  cały  kraj  o 

swoich dobrych uczynkach”, powiedziała. „Poprosili mnie, żebym nikomu o tym nie mówiła. 

Ale jeśli chcesz im podziękować, to napisz list, a ja go doręczę w twoim imieniu”. Napisałem 

list,  ale  nie  dostałem  odpowiedzi.  „Mają  o  wiele  za  dużo  pracy,  żeby  odpisywać  rodzicowi 

każdego dziecka, któremu pomogą”, powiedziała moja żona. „Płacą czesne czy nie? Przestań 

ich molestować tymi wszystkimi listami!” 

Napisałem  tylko  jeden  list,  ale  moja  żona  zawsze  przesadza,  w  każdym  razie  jeśli 

chodzi  o  mnie.  Oskarża  mnie,  że  „zjadam  setki  dyń”,  podczas  gdy  z  nas  dwojga  to  ona  je 

więcej dyń. Mówi, że kiedy chrapię, robię więcej hałasu niż samolot, co jest wyssane z palca. 

Ponoć zasypuję pieniędzmi swojego leniwego siostrzeńca i wysyłam mu tysiące puli rocznie. 

background image

W  rzeczywistości  dałem  mu  sto  puli  na  urodziny  i  sto  puli  na  Boże  Narodzenie.  Nie  wiem, 

skąd  ona  wzięła  sumę  tysięcy  puli.  Nie  wiem  również,  skąd  bierze  pieniądze  na  swój 

snobistyczny  styl  życia.  Mówi  mi,  że  oszczędnie  prowadzi  dom  i  zostają  jej  pieniądze,  ale 

mnie się to zupełnie nie zgadza.. Jeszcze do tego wrócę. 

Nie  zrozumcie  mnie  źle,  moje  panie.  Nie  należę  do  mężów,  którzy  nie  lubią  swoich 

żon. Jestem bardzo szczęśliwy z moją żoną. Nie ma dnia, żebym nie myślał o tym, jakie mam 

szczęście, że jestem żonaty z elegancką kobietą, za którą ludzie oglądają się na ulicy. Wielu 

masarzy  ma  żony,  które  nie  prezentują  się  najlepiej,  ale  ja  do  nich  nie  należę.  Jestem 

masarzem, którego żona wygląda jak z żurnala, i szczycę się tym. 

Jestem  również  dumny  z  mojego  syna.  Kiedy  zaczął  chodzić  do  Thornhill,  miał 

zaległości  ze  wszystkich  przedmiotów  i  bałem  się,  że  cofną  go  o  klasę  niżej.  Ale  kiedy 

poszedłem  w  tej  sprawie  do  jego  wychowawczyni,  powiedziała,  żebym  się  nie  martwił,  bo 

mój  syn  jest  bardzo  inteligentny  i  szybko  nadgoni  zaległości,  byle  się  tylko  przykładał  do 

nauki. 

Mojemu synowi spodobała się nowa szkoła. Dostawał najlepsze oceny z matematyki, 

a  charakter  pisma  tak  mu  się  poprawił,  jakby  chodziło  o  innego  chłopaka.  Napisał 

wypracowanie  pod  tytułem  „Przyczyny  wietrzenia  gleby  w  Botswanie”,  które  zachowałem, 

pokażę kiedyś, jeśli panie zechcecie. To bardzo piękna praca i myślę, że jeśli dalej będzie się 

tak rozwijał, to któregoś dnia zostanie ministrem górnictwa albo gospodarki wodnej. Ale by 

było, gdyby wnuk woźnego sądowego i syn zwykłego masarza zaszedł tak daleko! 

Na  pewno  sobie  myślicie:  „Na  co  on  się  właściwie  uskarża?  Ma  elegancką  żonę  i 

inteligentnego  syna.  Ma  własną  masarnię.  Na  co  tu  narzekać?”  Rozumiem,  że  można  tak 

myśleć, ale nie czuję się dzięki temu ani odrobinę szczęśliwszy. Każdej nocy budzę się z tą 

samą  myślą.  Każdego  dnia,  kiedy  wracam  z  pracy  i  nie  zastaję  żony  w  domu,  a  na  dodatek 

muszę  na  nią  czekać  do  dziesiątej  czy  jedenastej,  niepokój  szarpie  mnie  za  żołądek  jak 

wygłodniałe zwierzę. Bo widzicie, bomma, prawda jest taka, iż myślę, że moja żona spotyka 

się z innym mężczyzną. Wiem, że wielu mężów tak myśli, podczas gdy są to tylko urojenia, i 

mam nadzieję, że ze mną jest tak samo - ale nie zaznam spokoju, dopóki nie będę wiedział, 

czy moje podejrzenia są słuszne. 

 

Kiedy  pan  Letsenyane  Badule  w  końcu  odjechał  swoim  raczej  zdezelowanym 

mercedesem, mma Ramotswe spojrzała na mmę Makutsi i uśmiechnęła się. 

- Myślę, że to bardzo łatwa sprawa, mma Makutsi. Powinna pani bez problemu sobie z 

nią poradzić. 

background image

Mma  Makutsi  wróciła  za  biurko,  przygładziwszy  materiał  szykownej  niebieskiej 

sukienki. 

- Dziękuję, mma, postaram się zrobić to jak najlepiej. 

Mma Ramotswe skinęła głową. 

-  Tak,  prosty  przypadek  mężczyzny  ze  znudzoną  żoną.  Historia  stara  jak  świat. 

Czytałam  kiedyś  w  czasopiśmie,  że  Francuzi  lubią  taką  lekturę.  Jest  taka  bardzo  znana 

historia  o  kobiecie,  która  nazywała  się  mma  Bovary  i  była  dokładnie  taka  jak  żona  pana 

Letsenyane’a Badulego. Mieszkała na wsi i znudziło jej się bycie żoną nudnego mężczyzny, 

za którego wyszła.. 

-  Lepiej  jest  być  żoną  nudnego  mężczyzny  -  stwierdziła  mma  Makutsi.  -  Ta  mma 

Bovary była bardzo nierozsądna. Nudni mężczyźni są świetnymi mężami. Są zawsze wierni i 

nie uciekają z innymi kobietami. Ma pani wielkie szczęście, że jest pani zaręczona z... 

Urwała. Nie chciała tego powiedzieć, ale było już za późno. Nie uważała pana J.L.B. 

Matekoniego  za  nudnego  człowieka.  Miała  na  myśli  to,  że  jest  godzien  zaufania,  że  jest 

mechanikiem i że będzie z niego doskonały mąż. Nie zamierzała sugerować, że jest nudny. 

Mma Ramotswe wbiła w nią wzrok. 

- Z kim? Mam wielkie szczęście, że jestem zaręczona z kim? 

Mma Makutsi spuściła wzrok na buty. Zrobiło jej się gorąco i nie wiedziała, co robić. 

Buty,  jej  najlepsza  para  z  trzema  mieniącymi  się  guziczkami  przyszytymi  do  podbicia, 

wpatrywały się w nią tępo, jak to zwykle buły 

Potem mma Ramotswe parsknęła śmiechem. 

-  Niech  się  pani  nie  przejmuje.  Wiem,  o  co  pani  chodzi,  mma  Makutsi.  Pan  J.L.B. 

Matekoni nie jest może najszykowniejszym człowiekiem w mieście, ale lepszego od niego ze 

świecą  szukać.  Można  mu  we  wszystkim  zaufać.  Nigdy  nie  wystawi  człowieka  do  wiatru.  I 

wiem, że nigdy nie trzymałby przede mną niczego w tajemnicy. To bardzo ważne. 

Wdzięczna  za  okazane  przez  szefową  zrozumienie,  mma  Makutsi  szybko  się  z  nią 

zgodziła. 

- Tacy mężczyźni są zdecydowanie najlepsi. Jeśli mi się poszczęści i trafię na takiego, 

to mam nadzieję, że poprosi mnie o rękę. 

Znowu  spuściła  wzrok  na  buty,  które  odwzajemniły  spojrzenie.  Buty  są  realistami, 

pomyślała. Zdawały się do niej mówić: „Bez szans. Przykro nam, ale nie masz na co liczyć”. 

- Dobra - podsumowała mma Ramotswe. - Zostawmy temat mężczyzn w ogólności i 

wróćmy  do  pana  Badulego.  Co  pani  sądzi? Pan  Andersen  pisze  w  swojej  książce,  że  trzeba 

background image

przyjąć jakąś roboczą hipotezę. Trzeba spróbować coś uznać lub wykluczyć. Uzgodniłyśmy, 

że mma Badule wygląda na znudzoną, ale myśli pani, że jest w tym coś więcej? 

Mma Makutsi zmarszczyła brwi. 

- Myślę, że coś się dzieje. Bierze skądś pieniądze, co znaczy, że jest jakiś mężczyzna. 

Ona płaci czesne z własnych pieniędzy, które zaoszczędziła. 

Mma Ramotswe potwierdziła ruchem głowy. 

- A zatem wystarczy, że będzie ją pani śledziła i sprawdzi, dokąd ona chodzi. Powinna 

panią zaprowadzić prosto do tego drugiego mężczyzny. Zobaczy pani, jak długo u niego jest, i 

porozmawia  pani  ze  służącą.  Da  jej  pani  sto  puli  za  przedstawienie  całej  historii.  Służące 

lubią  opowiadać  o  tym,  co  się  dzieje  w  domach,  w  których  pracują.  Wielu  pracodawców 

myśli, że służące nie mają uszu ani oczu. Nie zwracają na nie uwagi, a potem któregoś dnia 

zdają  sobie  sprawę,  że  służąca  zna  wszystkie  ich  tajemnice  i  pali  się  do  ich  opowiedzenia 

każdemu, kto się nawinie. Służąca wszystko pani opowie. Zobaczy pani. A pani przekaże to 

panu Badulemu. 

-  Ten  etap  mi  się  nie  podoba.  Cala  reszta  jest  w  porządku,  ale  opowiedzieć  temu 

biedakowi o jego niedobrej żonie nie będzie łatwo. 

-  Niech  się  pani  nie  martwi  -  uspokajała  mma  Ramotswe.  -  Kiedy  detektyw  musi 

przekazać  coś  takiego  klientowi,  w  dziewięciu  przypadkach  na  dziesięć  klient  już  wie.  My 

tylko dostarczamy dowodu. Oni wszystko wiedzą, nie mówimy im niczego nowego. 

- Mimo to - powiedziała mma Makutsi. - Biedny, biedny człowiek. 

-  Może,  ale  niech  pani  pamięta,  że  w  Botswanie  na  jedną  niewierną  żonę  przypada 

pięćset pięćdziesiąt niewiernych mężów. 

Mma Makutsi świsnęła przez zęby. 

- To zdumiewająca liczba. Gdzie ją pani znalazła? 

- Nigdzie - zaśmiała się mma Ramotswe. - Zmyśliłam ją. Ale to i tak jest prawda. 

 

Dla mmy Makutsi była to wspaniała chwila, kiedy podjęła się pierwszej sprawy. Nie 

miała prawa jazdy, więc musiała poprosić wujka, emerytowanego kierowcę rządowego, żeby 

ją woził starym austinem. Wujek był zachwycony, że może wziąć udział w tego rodzaju misji, 

i specjalnie na tę okazję włożył przyciemniane okulary. 

O  wczesnej  porze  pojechali  pod  dom  koło  masarni,  w  którym  mieszkali  państwo 

Badule.  Był  to  nieco  zaniedbany  parterowy  dom,  otoczony  urodlinami,  z  pomalowanym  na 

srebrny kolor blaszanym dachem, który wymagał remontu. Podwórze było prawie puste, nie 

licząc  urodlinów  i  rzędu  więdnących  pacioreczników  wzdłuż  frontu  domu.  Z  tyłu,  pod 

background image

drucianym ogrodzeniem wyznaczającym koniec posesji, znajdował się budyneczek dla służby 

z przyległym garażem. 

Trudno  było  znaleźć  odpowiednie  miejsce  do  czekania,  ale  w  końcu  mma  Makutsi 

kazała wujkowi zaparkować samochód tuż za rogiem,  gdzie byli częściowo zasłonięci przez 

niewielką  budkę,  z  której  sprzedawano  pieczone  kolby  kukurydzy,  upstrzone  przez  muchy 

biltongi i dla smakoszy - woreczki z pysznymi robakami mopani. Nie było żadnego powodu, 

dla  którego  auto  nie  mogło  tam  parkować.  Było  to  doskonałe  miejsce  na  spotkanie 

kochanków, ktoś mógł też tam czekać na krewnego ze wsi, który miał przyjechać jednym ze 

zdezelowanych autobusów telepiących się drogą do Francistown. 

Wujek był bardzo przejęty i zapalił papierosa. 

-  Tyle  razy  widziałem  to  na  filmach.  Nawet  nie  marzyłem,  że  sam  będę  robił  coś 

takiego, tu w Gaborone. 

-  Praca  prywatnego  detektywa  nie  jest  zbyt  widowiskowa  -  odparła  siostrzenica.  - 

Musimy być cierpliwi. Znaczna część naszej pracy polega na siedzeniu i czekaniu. 

-  Wiem.  To  też  widziałem  w  kinie.  Detektywi  siedzą  w  autach  i  jedzą  kanapki.  A 

potem ktoś zaczyna strzelać. 

Mma Makutsi uniosła brew. 

- W Botswanie nie ma strzelanin. Jesteśmy cywilizowanym krajem. 

Umilkli  i  obserwowali  ludzi,  którzy  rozpoczynali  poranną  krzątaninę.  O  siódmej 

otworzyły  się  drzwi  domu  państwa  Badule  i  wyszedł  z  nich  chłopak  ubrany  w 

charakterystyczny  mundurek  Thornhill.  Zatrzymał  się  na  moment,  żeby  poprawić  pasek 

tornistra, a potem podszedł do bramy i skręcił ulicą w lewo. 

-  To  jest  ich  syn  -  powiedziała  mma  Makutsi  zniżonym  głosem,  chociaż  nie  było 

żadnej  możliwości,  żeby  ktoś  ich  usłyszał.  -  Ma  stypendium  w  Thornhill.  Inteligentny 

chłopak, z bardzo ładnym charakterem pisma. 

Wujek wyglądał na zainteresowanego. 

- Zapisać to? - spytał. - Mógłbym protokołować wszystko, co się dzieje. 

Mma  Makutsi  miała  powiedzieć,  że  nie  trzeba,  ale  zmieniła  zdanie.  Nich  sobie 

zapisuje, przynajmniej będzie miał coś do roboty. Wujek zapisał więc na wyjętym z kieszeni 

skrawku  papieru:  „Chłopak  od  państwa  Badule  wyszedł  z  domu  o  7.  I  udaje  się  pieszo  do 

szkoły”. 

Pokazał jej notatkę, a ona skinęła głową. 

- Byłbyś bardzo dobrym detektywem, wujku. Szkoda, że jesteś na to za stary. 

background image

Dwadzieścia minut później wyszedł z domu pan Badule i skierował kroki do masarni. 

Otworzył drzwi i wpuścił dwóch pracowników, którzy czekali na niego pod drzewem. Kilka 

minut  później  jeden  z  pracowników,  teraz  ubrany  w  zachlapany  krwią  fartuch,  wyszedł  z 

wielką tacą ze stali nierdzewnej, którą umył pod wodą z rury z boku budynku. Potem zjawiły 

się dwie klientki, jedna przyszła pieszo, druga wysiadła z mikrobusu, który zatrzymał się tuż 

za  punktem  gastronomicznym.  „Klientki  wchodzą  do  sklepu”,  zapisał  wujek.  „Potem 

wychodzą z pakunkami. Przypuszczalnie mięso”. 

Znowu pokazał notatkę siostrzenicy, która skinęła głową z aprobatą. 

- Bardzo dobrze. Przyda się. Ale interesuje nas przede wszystkim pani domu. Musi się 

w końcu stąd ruszyć. 

Czekali  jeszcze  cztery  godziny.  Niedługo  przed  dwunastą,  kiedy  w  aucie  zrobiło  się 

niemiłosiernie gorąco, a nieustanne protokołowanie wujka zaczęło działać mmie Makutsi na 

nerwy, zobaczyli, jak zza domu wyłania się pani Badule i zmierza w stronę garażu. Wsiadła 

do  poobijanego  mercedesa  i  na  wstecznym  biegu  podjechała  do  bramy.  Był  to  sygnał  dla 

wujka, żeby zapalić silnik i w przyzwoitej odległości podążać za mercedesem do miasta. 

Mma  Badule  jechała  tak  szybko,  że  wujek  nie  mógł  nadążyć  za  nią  swoim  starym 

austinem,  ale  nie  stracili  jej  z  oczu  i  widzieli,  jak  skręca  na  podjazd  dużego  domu  przy 

Nyerere Drive. Powoli przejechali obok i zobaczyli, że wysiada z samochodu i idzie w stronę 

werandy.  Potem  zasłoniła  ją  obfita  roślinność  w  ogrodzie,  nieporównanie  bujniejsza  od 

mizernych urodlinów przy domu koło masarni. 

Ale to wystarczyło. Skręcili za róg i zatrzymali się pod rzębem. 

- Co teraz? - spytał wujek. - Czekamy, aż wyjdzie 

Mma Makutsi nie była pewna. 

-  Nie  ma  sensu  tutaj  siedzieć.  Tak  naprawdę  interesuje  nas  to,  co  się  dzieje  w  tym 

domu. 

Przypomniała  sobie  poradę  mmy  Ramotswe.  Najlepszym  źródłem  informacji  to  bez 

wątpienia  służące,  gdyby  tylko  dały  się  nakłonić  do  mówienia.  Była  pora  obiadowa,  więc 

teraz pracowały w kuchni, ale za jakąś godzinę powinny mieć przerwę obiadową i wrócić do 

domku dla służby. Można było tam łatwo dotrzeć wąską dróżką biegnącą za posesjami. Mma 

Makutsi  mogłaby  z  nimi  porozmawiać  i  zaproponować  im  szeleszczące  nowe  banknoty 

pięćdziesięciopulowe, w które mma Ramotswe ją zaopatrzyła poprzedniego wieczoru. 

Wujek  koniecznie  chciał  jej  towarzyszyć  i  z  największym  trudem  mu  to 

wyperswadowała. 

- To może być niebezpieczne - mówił. - Możesz potrzebować ochrony. 

background image

Odsunęła te obiekcje na bok. 

-  Niebezpieczne,  wujku?  Odkąd  to  niebezpiecznie  jest  rozmawiać  w  jasny  dzień  ze 

służącymi w samym środku Gaborone? 

Nie  znalazł  na  to  odpowiedzi,  ale  miał  niespokojną  minę,  kiedy  wysiadła  z  auta  i 

dróżką  za  domami  podeszła  do  tylnej  furtki  posesji.  Widział, że  się  zawahała,  stanąwszy  za 

małym, pobielonym domkiem dla służby, ale w końcu obeszła go w koło i stracił ją z oczu. 

Wyjął ołówek, sprawdził godzinę i zanotował: „Mma Makutsi wchodzi do domu dla 

służby o 2.10”. 

 

Były dwie, tak jak się spodziewała. Jedna, starsza, miała kurze łapki koło oczu. Była 

sympatyczną  kobietą  z  obfitymi  piersiami,  w  zielonym  uniformie  służącej  i  sfatygowanych 

butach  typu  pielęgniarskiego.  Młodsza  kobieta,  na  oko  dwudziestokilkuletnia,  czyli 

rówieśniczka  mmy  Makutsi,  była  ubrana  w  czerwony  szlafrok  i  miała  naburmuszoną  minę 

rozpieszczonego  dziecka.  Umalowaną  i  w  innym  stroju  można  by  ją  wziąć  za  dziewczynę 

barową. Może zresztą jest dziewczyną barową, pomyślała mma Makutsi. 

Służące przypatrywały jej się, młodsza dosyć bezczelnie. 

- Ko, ko - powiedziała uprzejmie mma Makutsi, posługując się pozdrowieniem, które 

mogło  zastąpić  pukanie,  jeśli  nie  było  drzwi,  do  których  można  by  zapukać.  Tutaj  sytuacja 

była  niejednoznaczna,  ponieważ  służące  siedziały  na  stołkach  na  ciasnym  ganku  z  przodu 

domu. 

Starsza  kobieta  uważnie  obejrzała  gościa,  osłoniwszy  oczy  przed  ostrym 

wczesnopopołudniowym słońcem. 

- Dumela, mma. Dobrze się pani miewa? 

Wymieniły formalne pozdrowienia, a potem zapadła cisza. Młodsza kobieta postukała 

kijem w mały poczerniały czajnik. 

-  Chciałam  z  wami  porozmawiać,  siostry  -  powiedziała  mma  Makutsi.  -  Interesuje 

mnie kobieta, która przyjechała mercedesem do tego domu. Znacie ją? 

Młodsza służąca upuściła patyk. Starsza skinęła głową. 

- Tak, znamy tę kobietę. 

- Kto to jest? 

Młodsza podniosła patyk z powrotem i spojrzała na mmę Makutsi. 

- O, to jest bardzo ważna pani! Przychodzi, siada i pije herbatę. Wielka dama. 

Druga służąca zarechotała. 

background image

- Wielka, ale bardzo zmęczona.  Biedaczka tak  ciężko pracuje, że co chwila musi iść 

się położyć do sypialni, żeby odzyskać siły. 

Młodsza wybuchnęła śmiechem. 

-  O  tak!  W  tej  sypialni  odchodzi  strasznie  dużo  odpoczywania.  On  jej  pomaga 

odzyskać siły w tych zmęczonych nogach. Biedaczka. 

Mma Makutsi śmiała się razem z nimi. Od razu wiedziała, że będzie znacznie łatwiej, 

niż  sobie  wyobrażała.  Mma  Ramotswe  jak  zwykle  miała  słuszność.  Ludzie  lubią  mówić, 

zwłaszcza  o  bliźnich,  którzy  im  z  jakiegoś  powodu  wadzą.  Wystarczy  tylko  odkryć,  co  ich 

złości, a potem już samo pójdzie. Wymacała w kieszeni dwa banknoty pięćdziesięciopulowe. 

Pomyślała,  że  może  nie  będzie  musiała  się  z  nimi  rozstawać.  Poprosiłaby  wtedy  mmę 

Ramotswe o zgodę na ich wypłacenie wujkowi. 

- Kim jest mężczyzna, który mieszka w tym domu? - spytała. - Nie ma żony? 

Dla obu służących był to sygnał do tego, żeby zanieść się śmiechem. 

- Ma, ma - powiedziała starsza. - Jego żona mieszka we wsi, z której oboje pochodzą, 

koło Mahalaype. On jeździ tam na weekendy. Ta tutaj to jego miejska żona. 

- Czy wiejska żona wie o miejskiej? 

- Nie. Nie spodobałoby jej się to. To katoliczka, a do tego bardzo bogata kobieta. Jej 

ojciec  miał  tam  cztery  sklepy  i  kupił  wielką  farmę.  Potem  na  jej  terenach  znaleziono  jakieś 

złoża, założono kopalnię i firma zapłaciła jej furę pieniędzy. Kupiła za nie mężowi ten wielki 

dom, ale sama nie lubi Gaborone. 

- Ona jest z tych, co nie lubią wyjeżdżać ze swojej wioski - wtrąciła młodsza służąca. - 

Są  tacy  ludzie.  Pozwala  mężowi  tu  mieszkać.  Prowadzi  dla  niej  jakiś  biznes,  który  tu 

rozkręciła. Ale musi co piątek wracać do domu, jak uczeń w szkole z pensjonatem. 

Mma  Makutsi  zerknęła  na  czajnik.  Dzień  był  gorący  i  zastanawiała  się,  czy 

zaproponują  jej  herbatę.  Na  szczęście  starsza  służąca  zauważyła  jej  spojrzenie  i  zadała 

sakramentalne pytanie. 

-  Coś  jeszcze  pani  powiem  -  rzuciła  młodsza  służąca,  zapaliwszy  kuchenkę 

parafinową.  -  Gdybym  się  nie  bała,  że  stracę  robotę,  to  bym  napisała  list  do  jego  żony  i 

opowiedziała jej o tej drugiej kobiecie. 

- Ostrzegł nas, że jak powiemy jego żonie, to od razu wylecimy z roboty. Dobrze nam 

płaci. Więcej niż inni z tej ulicy. Więc bardzo nam zależy na tym, żeby tu zostać. Trzymamy 

gębę na kłódkę... 

Urwała i obie służące spojrzały po sobie przerażone. 

background image

-  Ajaj!  -  zawyła  młodsza.  -  Co  myśmy  zrobiły?  Czemuśmy  się  tak  przed  panią 

wygadały? Pani jest z Mahalaype? Jego żona panią przysłała? Jesteśmy skończone! Ale z nas 

idiotki! Ajaj! 

-  Nie  -  powiedziała  szybko  mma  Makutsi.  -  Nie  znam  jego  żony.  Nawet  o  niej  nie 

słyszałam.  Mąż  tej  drugiej  kobiety  poprosił  mnie,  żebym  się  dowiedziała,  co  porabia  jego 

żona. To wszystko. 

Służące trochę się uspokoiły, ale starsza nadal miała zatroskaną minę. 

- Ale jak mu pani powie, to on przyjdzie po swoją żonę i może donieść tamtej, że jej 

mąż ma inną kobietę. Wtedy też jesteśmy skończone. Dla nas to bez różnicy. 

-  Nie.  Nie  muszę  zdradzać  mu  szczegółów.  Wystarczy,  jak  powiem,  że  jego  żona 

spotyka  się  z  innym  mężczyzną,  ale  ja  nie  wiem,  kto  to  jest.  Dla  niego  to  wszystko  jedno. 

Chce tylko wiedzieć, czy jego żona ma romans. 

Młodsza służąca szepnęła coś do starszej, która zmarszczyła brwi. 

- O co chodzi, mma? - spytała mma Makutsi. 

- Moja siostra się zastanawia, co z chłopakiem.  Widzi pani, ta szykowna kobieta ma 

syna.  Nie  lubimy  jej,  ale  chłopaka  tak.  I  widzi  pani,  on  jest  synem  naszego  szefa,  a  nie  jej 

męża. Obaj mają wielkie nosy. Jak amen w pacierzu. Przyjrzy się pani, to sama pani zobaczy. 

Nasz  szef  jest  ojcem  tego  chłopaka,  choć  chłopak  mieszka  z  tym  drugim.  Przychodzi  tutaj 

każdego  popołudnia  po  szkole.  Matka  zabroniła  mu  mówić  drugiemu  ojcu  o  tych  wizytach, 

więc trzyma je przed nim w tajemnicy. To nie jest dobrze. Chłopców nie powinno się uczyć 

kłamać. Co się stanie z Botswaną, mma, jak będziemy w ten sposób wychowywać dzieci? Co 

się stanie z Botswaną, jeśli będziemy mieli taką nieuczciwą młodzież? Bóg nas za to ukarze, 

jestem tego pewna. A pani? 

 

Mma Makutsi wróciła do zaparkowanego w cieniu austina z zamyśloną miną. Wujek 

się  zdrzemnął  i  z  kącika  ust  ciekła  mu  niewielka  strużka  śliny.  Mma  Makutsi  dotknęła  go 

delikatnie w ramię i obudził się z szarpnięciem. 

- A! Jesteś bezpieczna! Cieszę się, że już wróciłaś. 

- Możemy jechać. Dowiedziałam się wszystkiego, co powinnam wiedzieć. 

Pojechali  prosto  do  Kobiecej  Agencji  Detektywistycznej  Nr  1.  Mmy  Ramotswe  nie 

było,  więc  mma  Makutsi  zapłaciła  wujkowi  jednym  z  banknotów  pięćdziesięciopulowych  i 

usiadła za biurkiem, żeby napisać raport. 

„Obawy  klienta  zyskały  potwierdzenie.  Jego  żona  od  wielu  lat  spotyka  się  z  tym 

samym mężczyzną. Ów  człowiek ma bogatą żonę, która jest katoliczką, i o niczym nie wie. 

background image

Chłopiec jest synem tego mężczyzny,  a nie klienta. Nie jestem pewna, co należy zrobić, ale 

sądzę, że mamy następujące możliwości: 

a) mówimy klientowi wszystko, czego się dowiedziałyśmy. O to nas poprosił. Jeśli mu 

nie powiemy, to w pewnym sensie go oszukamy. Przyjmując zlecenie, obiecałyśmy wszystko 

mu  powiedzieć,  prawda?  A  obietnic  musimy  dotrzymywać.  W  przeciwnym  razie  nie  będzie 

różnicy  między  Botswaną  a  pewnym  innym  krajem  afrykańskim,  którego  nie  chcę  tu 

wymieniać, ale obie wiemy, o który kraj chodzi. 

b) mówimy klientowi, że jego żona ma innego mężczyznę, ale nie wiemy, kto to jest. 

Ściśle  rzecz  biorąc,  odpowiada  to  prawdzie,  ponieważ  nie  dowiedziałam  się  nazwiska  tego 

człowieka,  chociaż  wiem,  w  którym  domu  mieszka.  Nie  lubię  kłamać,  ponieważ  wierzę  w 

Boga.  Ale  Bóg oczekuje od nas, byśmy się zastanowili nad skutkami, jeśli powiemy komuś 

nieprzyjemną prawdę. Jeśli powiemy klientowi, że chłopak nie jest jego synem, będzie to dla 

niego  bardzo  smutne.  W  pewnym  sensie  straci  syna.  Czy  to  go  uszczęśliwi?  Czy  Bóg  by 

chciał, żeby nasz klient był nieszczęśliwy? 

Poza tym jeśli powiemy klientowi całą prawdę i dojdzie do wielkiej awantury, to być 

może prawdziwy ojciec przestanie płacić czesne, bo nie będzie miał z czego. Żona odetnie mu 

dopływ pieniędzy i chłopiec na tym ucierpi. Będzie musiał odejść ze szkoły. 

Reasumując, nie wiem, co robić”. 

 

Podpisała raport i położyła na biurku mmy Ramotswe. Potem wstała i spojrzała przez 

okno na akacje i rozległe, rozpalone niebo. To świetna rzecz ukończyć studium dla sekretarek 

ze  średnią  97  procent,  ale  nie  uczą  tam  filozofii  moralnej,  toteż  mma  Makutsi  nie  miała 

pojęcia,  jak  rozstrzygnąć  dylemat,  przed  którym  postawiło  ją  zakończone  powodzeniem 

śledztwo.  Postanowiła  pozostawić  decyzję  mmie  Ramotswe,  mądrej  i  znacznie  bardziej 

doświadczonej życiowo kobiecie, która powinna wiedzieć, co z tym fantem zrobić. 

Mma  Makutsi  zaparzyła  sobie  herbatę  Rooibos  i  usiadła  wygodnie  na  krześle. 

Spojrzała na swoje buty z trzema mieniącymi się guzikami. Czy znały odpowiedź? Może tak. 

background image

ROZDZIAŁ CZTERASTY 

 

WYPRAWA DO CETRUM

 

 

 

Tego  samego  przedpołudnia,  kiedy  mma  Makutsi  przeprowadziła  swoje  niezwykle 

skuteczne,  ale  zarazem  deprymujące  dochodzenie  w  sprawie  żony  pana  Letsenyane’a 

Badulego,  pan  J.L.B.  Matekoni,  właściciel  Tlokweng  Road  Speedy  Motors  i  bez  żadnych 

wątpliwości jeden z najlepszych mechaników samochodowych w całej Botswanie, postanowił 

zawieźć swoje przybrane dzieci na zakupy do centrum. Ich pojawienie się w domu wytrąciło z 

równowagi  niesympatyczną  służącą,  która  wpędziła  go  w  stan  niepokoju  graniczącego  z 

paniką.  Niecodziennie  jeździ  się  naprawiać  dieslowską  pompę  i  wraca  z  dwójką  dzieci  -  w 

tym  jednym  na  wózku  inwalidzkim  -  oraz  moralnym  obowiązkiem  opiekowania  się  nimi  aż 

do osiągnięcia przez nie pełnoletności, a w przypadku kalekiej dziewczynki dożywotnio. Nie 

pojmował, w jaki sposób mmie Silvii Potokwane, energicznej kierowniczce farmy dla sierot, 

udało się go przekonać do zabrania dzieci.. Wiedział, że odbyła się na ten temat rozmowa i że 

zgodził się na to, ale jak do tego doszło? Mma Potokwane przypominała cwanego adwokata 

przesłuchującego świadka: nakłonić świadka do potwierdzenia jakiegoś z pozoru niewinnego 

faktu, z którego za chwilę wynika coś całkiem innego. 

Ale dzieci zamieszkały w domu pana J.L.B. Matekoniego i było za późno, żeby coś w 

tej  sprawie  zrobić.  Siedząc  w  biurze  Tlokweng  Road  Speedy  Motors  i  spoglądając  na  stertę 

papierów,  podjął  dwie  decyzje.  Po  pierwsze,  zatrudnić  sekretarkę  (od  razu  wiedział,  że  nie 

wcieli tej decyzji w życie), po drugie, przestać się zastanawiać, jak doszło do tego, że wziął 

dzieci  do  siebie,  a  zacząć  myśleć  o  tym,  jak  zatroszczyć  się  o  ich  przyszłość.  Obiektywnie 

rzecz  biorąc,  sprawa  nie  przedstawiała  się  aż  tak  ponuro.  Dzieci  miały  dobre  charaktery  - 

wystarczyło posłuchać historii dziewczynki, aby zdać sobie sprawę z tego, jaka jest odważna - 

a  ich  życie  nagle  i  dramatycznie  zmieniło  się  na  lepsze.  Wczoraj  żyły  pośród  stu 

pięćdziesięciorga  innych  dzieci  na  farmie  dla  sierot,  dzisiaj  mieszkają  we  własnym  domu, 

mają  swoje  pokoje  i  ojca  -  tak,  był  teraz  ich  ojcem!  -  który  jest  właścicielem  warsztatu 

samochodowego.  Pieniędzy  nie  brakowało.  Pan  J.L.B.  Matekoni  nie  był  bogaczem,  ale 

powodziło mu się zupełnie przyzwoicie. Warsztat nie miał ani thebe długu, hipoteka domu nie 

była obciążona, a na koncie w Barclays Bank było mnóstwo puli. Pan J.L.B. Matekoni mógł 

spojrzeć w oczy każdemu członkowi Izby Handlowej w Gaborone i powiedzieć: „Nigdy nie 

background image

byłem panu winny ani grosza. Ani grosika”. Ilu dzisiejszych biznesmenów może coś takiego 

powiedzieć?  Większość  z  nich  funkcjonuje  na  kredyt,  podlizując  się  temu  zadufanemu  w 

sobie  Timonowi  Mothokoliemu,  który  przyznaje  w  banku  kredyty  dla  przedsiębiorców. 

Słyszał,  że  po  drodze  ze  swojego  domu  przy  Kaunda  Way  do  banku  pan  Mothokoli  mija 

domy  co  najmniej  pięciu  mężczyzn,  którzy  drżą  na  jego  widok.  Pan  J.L.B.  Matekoni  mógł 

sobie pozwolić na to, żeby minąć pana Mothokoliego bez pozdrowienia, gdyby go spotkał w 

centrum handlowym, chociaż oczywiście nigdy by się nie odważył na takie grubiaństwo. 

Skoro więc płynność finansowa nie jest zagrożona, to czemu by nie wydać części tych 

pieniędzy  na  dzieci?  Oczywiście  zamierzał  posłać  je  do  szkoły  i  nie  było  powodu,  żeby  nie 

chodziły  do  szkoły  prywatnej,  z  dobrymi  nauczycielami,  którzy  doskonale  się  znają  na 

Shakespearze  i  geometrii.  Po  szkole  prywatnej  łatwiej  o  dobrą  pracę.  Może  chłopiec...  Nie, 

lepiej  nie  robić  sobie  takich  nadziei,  ale  jaka  piękna  myśl!  Może  chłopiec  odkryje  w  sobie 

talent do mechaniki i przejmie po nim Tlokweng Road Speedy Motors. Przez kilka chwil pan 

J.L.B.  Matekoni  rozkoszował  się  tą  myślą:  jego  syn  -  syn!  -  stoi  koło  samochodu  i  wyciera 

dłonie w lepką od smaru szmatę po naprawieniu jakiejś skomplikowanej skrzyni biegów. W 

biurze pan J.L.B. Matekoni i mma Ramotswe, znacznie starsi, posiwiali, piją herbatę Rooibos. 

Jego marzenie lokowało się w odległej przyszłości i trzeba było wiele zrobić, żeby się 

spełniło.  Na  razie  zabierze  dzieci  do  miasta  i  kupi  im  nowe  ubrania.  Farma  dla  sierot  jak 

zwykle obeszła się z nimi bardzo hojnie i wyprawiła ich w prawie nowych rzeczach, ale to nie 

to samo, co mieć własne, kupione w sklepie. Podejrzewał, że dla tych dzieci był to nieznany 

luksus.  Jeszcze  nigdy  nie  rozpakowywały  ubrań  z  fabrycznego  celofanu  i  nie  wkładały  ich, 

mając  w  nozdrzach  ten  szczególny,  niepowtarzalny  zapach  nowego  materiału.  Pan  J.L.B. 

Matekoni  postanowił  zabrać  je  do  centrum  jeszcze  tego  przedpołudnia  i kupić  im  wszystkie 

potrzebne  rzeczy  do  ubrania.  Pójdą  też  do  drogerii  po  kremy  i  szampon  dla  dziewczynki 

tudzież inne rzeczy, których dziewczęta potrzebują. W domu było tylko mydło karbolowe, a 

ona zasługiwała na coś lepszego. 

 

Pan  J.L.B.  Matekoni  przyjechał  z  warsztatu  starym  zielonym  pikapem,  na  którego 

pakę można było bez problemu załadować wózek inwalidzki. Dzieci siedziały na werandzie, 

kiedy  zajechał  pod  dom.  Chłopiec  znalazł  kij,  do  którego  w  jakimś  celu  przywiązywał 

sznurek,  a  dziewczynka  szydełkowała  przykrycie  do  dzbanuszka  z  mlekiem.  Na  farmie  dla 

sierot  uczono  dziewczęta  szydełkowania  i  niektóre  zdobyły  nagrody  za  wymyślone  przez 

siebie wzory. Zdolne dziecko, pomyślał pan J.L.B. Matekoni. Przed tą dziewczynką świat stoi 

otworem, tylko trzeba dać jej szansę. 

background image

Pozdrowiły  go  uprzejmie  i  skinęły  głowami,  kiedy  zapytał,  czy  służąca  dała  im 

śniadanie. Poprosił ją, żeby przyszła wcześniej i zajęła się nimi po jego wyjściu do pracy. Był 

nieco  zaskoczony,  że  się  zgodziła.  Z  kuchni  dochodziły  jednak  dźwięki  -  brzdęknięcia  i 

szurania,  które  wskazywały  na  to,  że  służąca  jest  w  złym  nastroju  -  potwierdzające  jej 

obecność. 

Pod okiem służącej, która z naburmuszoną miną patrzyła, jak znikają z pola widzenia 

koło  starego  lotniska,  pan  J.L.B.  Matekoni  i  dzieci  telepali  się  do  miasta  starym  pikapem. 

Amortyzatory  wysiadły  i  ciężko  je  było  wymienić,  ponieważ  ich  producenci  przeszli  już  do 

historii  inżynierii,  ale  silnik  nadal  działał  i  skoczna  jazda  sprawiała  dziewczynce  i  chłopcu 

dużą  frajdę.  Ku  zdziwieniu  pana  J.L.B.  Matekoniego  to  dziewczynka  wykazała 

zainteresowanie silnikiem, pytając o jego wiek i czy zużywa dużo oleju. 

- Słyszałam, że stare silniki potrzebują więcej oleju. Czy to prawda, rra? 

Pan  J.L.B.  Matekoni  wyjaśniał,  jak  to  jest  ze  zużytymi  częściami  silnika  i  ich 

zapotrzebowaniem  na  olej,  a  ona  słuchała  uważnie.  Z  kolei  chłopiec  nie  sprawiał  wrażenia 

zainteresowanego. Ale był na to czas. Pan J.L.B. Matekoni zamierzał zabrać go do warsztatu i 

poprosić  swoich  uczniów,  żeby  mu  pokazali,  jak  się  odkręca  śruby  kół.  Z  takim  zadaniem 

może się uporać nawet tak mały chłopczyk jak on. Do zawodu mechanika najlepiej wdrażać 

się  od  najmłodszych  lat,  idealnie  u  boku  ojca.  Czy  Pan  Jezus  nie  wyuczył  się  na  stolarza  w 

warsztacie  swego  ojca?,  pomyślał  pan  J.L.B.  Matekoni.  Doszedł  do  wniosku,  że  gdyby  Pan 

Jezus dzisiaj wrócił, to przypuszczalnie byłby mechanikiem samochodowym. Cóż to byłby za 

zaszczyt dla mechaników na całym świecie! I nie ulega wątpliwości, że wybrałby Afrykę, bo 

Izrael jest w dzisiejszych czasach zbyt niebezpieczny. Im dłużej pan J.L.B. Matekoni się nad 

tym  zastanawiał,  tym  większego  nabierał  przekonania,  że  Pan  Jezus  wybrałby  Botswanę,  a 

konkretnie Gaborone. Byłby to wielki honor dla narodu botswańskiego. Ale nie zanosiło się 

na to, więc nie było sensu o tym rozmyślać. Pan J.L.B. Matekoni wiedział, że Pan Jezus nie 

wróci. Mieliśmy swoją szansę i niestety marnie ją wykorzystaliśmy. 

Zaparkował  samochód  koło  siedziby  wysokiego  komisarza,  odnotowując,  że  przy 

wejściu stoi range rover jego ekscelencji. Większość samochodów korpusu dyplomatycznego 

naprawiano  w  wielkich  warsztatach,  z  zaawansowanymi  urządzeniami  diagnostycznymi  i 

astronomicznymi rachunkami, lecz jego ekscelencja był wierny panu J.L.B. Matekoniemu. 

-  Widzisz  ten  samochód?  -  spytał  pan  J.L.B.  Matekoni  chłopca,  kiedy  stali  już  na 

chodniku. - To bardzo ważny pojazd. Znam go bardzo dobrze. 

Chłopak spuścił wzrok i nie odezwał się. 

background image

- Piękny biały samochód - powiedziała dziewczynka zza jego pleców. - Wygląda jak 

chmura na kółkach. 

Pan J.L.B. Matekoni odwrócił ku niej głowę. 

- Bardzo dobrze opisałaś to auto - pochwalił. - Zapamiętam to sobie. 

- Ile cylindrów ma taki samochód’? - spytała dziewczynka. - Sześć? 

Pan J.L.B. Matekoni uśmiechnął się i ponownie skierował wzrok na chłopca. 

- Jak myślisz, ile cylindrów ma silnik tego samochodu? 

- Jeden? - odparł chłopiec cichutko, nie podnosząc oczu. 

- Jeden! - zakpiła jego siostra. - To nie jest dwusuw! 

Pan J.L.B. Matekoni zrobił wielkie oczy. 

- Dwusuw? Gdzie ty słyszałaś o dwusuwach? 

Dziewczynka wzruszyła ramionami. 

- Od zawsze wiedziałam o dwusuwach. Strasznie hałasują. I miesza się w nich olej z 

benzyną.  Montuje  się  je  głównie  w  małych  motocyklach.  Nikt  nie  lubi  dwusuwowych 

silników. 

Pan J.L.B. Matekoni skinął głową. 

-  Tak,  silniki  dwusuwowe  często  sprawiają  wiele  kłopotów.  -  Urwał.  -  Ale  nie 

powinniśmy tracić czasu na stanie tutaj i na pogaduszki o silnikach. Musimy iść do sklepów 

po ubrania i inne rzeczy, których potrzebujecie. 

 

Ekspedientki  odnosiły  się  do  dziewczynki  bardzo  życzliwie  i  poszły  z  nią  do 

przebieralni, żeby pomóc jej przymierzyć sukienki, które sobie wybrała. Miała skromny gust i 

wybierała najtańsze rzeczy, ale twierdziła, że właśnie te najbardziej jej się podobają. Chłopak 

wyglądał na znacznie bardziej zainteresowanego modą. Wybrał najjaśniejsze koszule w całym 

asortymencie i zakochał się w parze białych butów, które jego siostra zawetowała ze względu 

na ich niepraktyczność. 

-  Nie  możemy  się  na  nie  zgodzić,  rra  -  powiedziała  do  pana  J.L.B.  Matekoniego.  - 

Zaraz się zabrudzą i on je ciśnie w kąt. To bardzo próżny chłopak. 

- Rozumiem - odparł pan J.L.B. Matekoni z zamyśleniem. 

Chłopak  był  pełen  szacunku  i  dobrze  się  prezentował,  ale  optymistyczny  obrazek, 

który  pieścił  w  głowie  pan  J.L.B.  Matekoni  -  jego  syn  pracuje  w  Tlokweng  Road  Speedy 

Motors - cokolwiek przygasł. Zastąpił go inny obrazek: chłopiec w eleganckiej białej koszuli i 

garniturze... Ale to nie mogła być prawda. 

background image

Skończyli  zakupy  i  wracali  do  auta  przez  szeroki  plac  koło  poczty,  kiedy  zatrzymał 

ich fotograf. 

- Mogę zrobić wam zdjęcie. Tutaj. Stańcie pod tym drzewem, a ja wam strzelę fotkę. 

Piękną fotografię rodzinną. Pstryk i gotowe. 

- Chcielibyście? - spytał pan J.L.B. Matekoni. - Mielibyśmy pamiątkę z wyprawy na 

zakupy. 

Dzieci spojrzały na niego rozpromienione. 

-  Tak,  proszę  -  powiedziała  dziewczynka  i  dodała:  -  Jeszcze  nigdy  nie  byłam 

fotografowana. 

Pan  J.L.B.  Matekoni  zastygł  w  bezruchu.  Ta  dziewczynka,  która  miała  już  ponad 

dziesięć lat, jeszcze nigdy nie była fotografowana. Nie istniały zdjęcia z jej dzieciństwa, nic, 

co  by  jej  przypominało  o  małej  dziewczynce,  którą  kiedyś  była,  ani  żaden  wizerunek,  o 

którym  mogłaby  powiedzieć:  „To  ja”.  A  to  oznaczało,  że  nie  znalazł  się  ktoś,  kto  chciałby 

mieć jej zdjęcie. Nikomu nie była dostatecznie droga. 

Wstrzymał  oddech  i  zalała  go  fala  współczucia  dla  tych  dzieci  -  współczucia 

zmieszanego  z  miłością.  On  im  to  wynagrodzi,  dostaną  wszystko,  co  mają  inne  dzieci,  nad 

czym  inne  dzieci  w  ogóle  się  nie  zastanawiają.  Cała  ta  miłość,  wszystkie  lata  utraconej 

miłości zostaną uzupełnione, kawałek po kawałku, aż szale się wyrównają. 

Na  pierwszy  ogień  poszła  dziewczynka.  Pan  J.L.B.  Matekoni  ustawił  wózek 

inwalidzki  pod  drzewem,  gdzie  znajdowało  się  plenerowe  studio  fotograficzne.  Potem 

fotograf  pochylił  się  za  swoim  rozchwierutanym  statywem  i  pomachał  dłonią,  żeby  zwrócić 

na  siebie  uwagę  fotografowanej.  Rozległo  się  pstryknięcie,  a  potem  terkoczący  dźwięk,  i  z 

miną  sztukmistrza,  który  wykonał  swój  numer,  fotograf  oderwał  ochronny  papier  i  zaczął 

dmuchać w polaroid, żeby wysechł. 

Dziewczynka wzięła zdjęcie i uśmiechnęła się. Potem przyszła kolej na chłopca, który 

stanął  z  dłońmi  splecionymi  za  plecami  i  szerokim  uśmiechem.  Znowu  teatralny  występ  z 

polaroidem i radość na twarzy chłopca. 

- No, to macie teraz co powiesić w swoim pokoju - powiedział pan J.L.B. Matekoni. - 

Kiedyś zrobimy sobie więcej zdjęć. 

Odwrócił  się,  żeby  chwycić  wózek,  ale  znieruchomiał.  Ramiona  zwisły  mu 

bezwładnie, bezużytecznie. 

Stała przed nim mma Ramotswe, z koszykiem pełnym listów w prawej dłoni. Szła na 

pocztę, ale zobaczyła go i zatrzymała się. Co jest grane? Co robi pan J.L.B. Matekoni i co to 

za dzieci? 

background image

ROZDZIAŁ PIĘTASTY 

 

POSTĘPKI ABURMUSZOEJ, IEDOBREJ SŁUŻĄCEJ

 

 

 

Florence Peko, zrzędliwa pomoc domowa pana J.L.B. Matekoniego, miała silne bóle 

głowy,  odkąd  mma  Ramotswe  została  jej  przedstawiona  jako  przyszła  małżonka  jej 

chlebodawcy.  Stres  powodował  u  niej  migreny.  Mogła  je  wywołać  każda  nieprzewidziana 

okoliczność. Migren przysporzył jej na przykład proces brata, a teraz co miesiąc, kiedy szła 

go  odwiedzić  w  więzieniu  koło  induskiego  supermarketu,  dostawała  bólu  głowy,  jeszcze 

zanim  zajęła  miejsce  w  przebierającej  nogami  kolejce  krewnych  osadzonych.  Jej  brat  był 

zamieszany  w  kradzież  samochodów  i  chociaż  zeznawała  w  jego  obronie,  mówiąc,  że  była 

świadkiem  rozmowy,  w  której  zgodził  się  zaopiekować  samochodem  znajomego  -  czysta 

konfabulacja  -  to  wiedziała,  że  popełnił  zarzucane  mu  przez  prokuraturę  czyny.  Ba, 

przestępstwa, za które skazano go na pięć lat więzienia, przypuszczalnie były tylko ułamkiem 

tego, co miał na swoim koncie. Ale nie o to chodzi: służąca uznała wyrok za skandaliczny, a 

wyraziła to, długo krzycząc na policjantów w sądzie i wygrażając im. Sędzia, która miała już 

opuścić salę rozpraw, wróciła na swoje miejsce i wezwała Florence do siebie. 

-  To  jest  sąd  -  powiedziała.  -  Musi  pani  zrozumieć,  że  w  sądzie  nie  wolno  pani 

krzyczeć  na  funkcjonariuszy  policji  ani  na  nikogo  innego.  Poza  tym  może  pani  mówić  o 

szczęściu,  że  prokurator  nie  wniósł  przeciwko  pani  sprawy  o  krzywoprzysięstwo  za  te 

wszystkie kłamstwa, które pani dzisiaj powiedziała. 

Uciszonej  Florence  pozwolono  odejść,  co  tylko  zwiększyło  jednak  jej  poczucie 

niesprawiedliwości.  Republika  Botswany  popełniła  wielki  błąd,  wsadzając  jej  brata  do 

więzienia.  Jest  wielu  gorszych  od  niego  -  czemu  ich  się  nie  tyka?  Gdzie  tu  jest 

sprawiedliwość, skoro tacy ludzie jak... Lista była długa i osobliwym zbiegiem okoliczności 

obejmowała  trzech  mężczyzn,  których  Florence  znała  osobiście,  w  tym  dwóch  w  stopniu 

zażyłym. 

Do jednego z nich, pana Philemona  Leannye’a, zamierzała się teraz zwrócić.  Był jej 

winien przysługę. Dała mu kiedyś fałszywe alibi na policji, chociaż było to już po ostrzeżeniu 

pani  sędzi  przed  krzywoprzysięstwem,  toteż  służąca  miała  świadomość,  że  musi  sobie 

ostrożnie  poczynać  z  władzą.  Poznała  Philemona  Leannye’a  koło  stoiska  z  jedzeniem  na 

wynos  w  centrum  handlowym.  Powiedział,  że  ma  dosyć  dziewczyn  barowych  i  chciałby 

background image

poznać jakąś uczciwą dziewczynę, która nie będzie od niego wyłudzała pieniędzy i naciągała 

go na alkohol. 

- Kogoś takiego jak ty - powiedział ujmująco. 

Pochlebiło  jej  to  i  znajomość  rozkwitała.  Czasami  nie  widywała  go  przez  wiele 

miesięcy, ale od czasu do czasu pojawiał się i przynosił jej prezenty - srebrny zegar, torebkę 

(z portmonetką), butelkę Cape Brandy. Mieszkał w Old Naledi z kobietą, z którą miał trójkę 

dzieci. 

-  Ta  kobieta  wciąż  na  mnie  krzyczy  -  skarżył  się.  -  Cokolwiek  zrobię,  jest  źle.  Co 

miesiąc  daję  jej  pieniądze,  ale  ona  ciągle  mówi,  że  dzieci  są  głodne  i  nie  ma  za  co  kupić 

jedzenia. Wiecznie niezadowolona. 

Florence bardzo mu współczuła. 

-  Powinieneś  od  niej  odejść  i  ożenić  się ze  mną.  Ja  nie  jestem z  tych,  co  krzyczą  na 

mężczyzn. Byłabym dla ciebie dobrą żoną. 

Propozycja była poważna, ale on potraktował to jako dowcip i szturchnął służącą pana 

J.L.B. Matekoniego żartobliwie. 

-  Byłabyś  nie  lepsza  od  niej.  Gdy  kobieta  złapie  męża,  to  zaczyna  narzekać.  Znana 

rzecz. Każdy żonaty mężczyzna ci to powie. 

Pozostali  więc  w  luźnym  związku,  ale  po  ryzykownym  i  dosyć  przerażającym 

przesłuchaniu na policji - która przez trzy godziny usiłowała znaleźć lukę w przedstawionym 

przez  Florence  alibi  -  służąca  uznała,  że  Philemon  Leannye  ma  wobec  niej  zobowiązanie,  o 

które ona może się któregoś dnia upomnieć. 

- Philemon - powiedziała pewnego popołudnia, leżąc obok niego na łóżku pana J.L.B. 

Matekoniego. - Chcę, żebyś mi załatwił pistolet. 

Roześmiał się, ale spoważniał, kiedy spojrzał na nią i zobaczył jej minę. 

- Co masz zamiar zrobić? Zastrzelić pana J.L.B. Matekoniego? Jak jeszcze raz wejdzie 

do kuchni i poskarży się na jedzenie, to go zabijesz? Ha, ha! 

- Nie, nie planuję nikogo zastrzelić. Chcę podrzucić komuś pistolet i nasłać na niego 

policję. 

- Czyli nie dostanę pistoletu z powrotem? 

- Nie, policja go zabierze. Ale razem z właścicielem domu. Co się dzieje, jak policja 

znajdzie nielegalną broń? 

Philemon zapalił papierosa i dmuchnął dymem w sufit pana J.L.B. Matekoniego. 

background image

-  Oni  nie  lubią  nielegalnej  broni.  Jak  cię  złapią  z  pistoletem,  na  który  nie  masz 

pozwolenia,  to  idziesz  do  więzienia.  Bez  żadnego  ale.  Nie  ma  litości.  Nie  chcą,  żeby  tu  się 

zrobił drugi Johannesburg. 

Twarz Florence rozjaśnił uśmiech. 

- Cieszę się, że są tacy surowi. Bardzo jest mi to na rękę. 

Philemon wydłubał spomiędzy dwóch przednich zębów listek tytoniu. 

- Aż czego zapłacisz za ten pistolet? Minimum pięćset puli. Ktoś musi go sprowadzić 

z Johannesburga. Tutaj tak łatwo się nie kupi. 

-  Nie  mam  tylu  pieniędzy.  Można  ukraść.  Masz  kontakty.  Każ  któremuś  ze  swoich 

chłopców, żeby to zrobił. - Zawiesiła na chwilę głos. - Pamiętaj, że ci pomogłam. To nie było 

dla mnie łatwe. 

Przyglądał się jej uważnie. 

- Na pewno tego chcesz? 

- Tak - odparła. - To dla mnie bardzo ważne. 

- Dobra, załatwię ci pistolet. Ale pamiętaj, jak coś nie wyjdzie, to nie dostałaś go ode 

mnie. 

-  Powiem,  że  znalazłam.  Powiem,  że  leżał  w  krzakach  koło  więzienia.  Pewnie  miał 

coś wspólnego z którymś z więźniów. 

- Brzmi wiarygodnie. Kiedy chcesz go mieć? 

- Jak najszybciej. 

- Mogę ci go dostarczyć nawet dziś wieczór. Tak się składa, że mam jeden na zbyciu. 

Możesz go dostać. 

Usiadła i dotknęła go delikatnie w tył szyi. 

-  Bardzo  dobry  z  ciebie  człowiek.  Możesz  zawsze  do  mnie  przyjść,  wiesz?  Kiedy 

tylko chcesz. Zawsze się cieszę, kiedy mogę się z tobą zobaczyć i dać ci trochę szczęścia. 

- Fajna z ciebie dziewczyna. Zła jak pies. I bardzo sprytna. 

 

Zgodnie  z  obietnicą  dostarczył  pistolet,  zawinięty  w  nawoskowany  papier  i  włożony 

na  dno  obszernej  reklamówki  OK  Bazaars  pod  plikiem  starych  egzemplarzy  czasopisma 

„Ebony”. Odwinęła go w obecności Philemona, który zaczął jej wyjaśniać, jak działa zamek, 

ale przerwała mu. 

- Nie interesuje mnie to. Interesuje mnie tylko sam pistolet i pociski. 

background image

Dziewięć dużych nabojów błyszczało, jakby zostały wypolerowane specjalnie do tego 

zadania. Florence stwierdziła, że przyjemnie się je trzyma w dłoni. Pomyślała, że byłby z nich 

piękny naszyjnik, gdyby je przewiercić u dołu i nawlec na żyłkę albo srebrny łańcuszek. 

Philemon  pokazał  jej,  jak  się  ładuje  kule  do  magazynka  i  jak  się  później  wyciera 

pistolet,  żeby  usunąć  odciski  palców.  Potem  pogładził  ją  po  szyi,  pocałował  w  policzek  i 

wyszedł. Zapach jego olejku do włosów, egzotyczny i rumopodobny, unosił się w powietrzu, 

jak  zawsze  po  odwiedzinach  Philemona.  Poczuła  ukłucie  żalu,  kiedy  pomyślała  o  leniwych 

rozkoszach wspólnie spędzonego popołudnia. Ożeniłby się z nią, gdyby poszła do jego domu 

i  zastrzeliła  jego  żonę?  Widziałby  w  niej  wybawicielkę  czy  morderczynię  matki  swoich 

dzieci? Trudno powiedzieć. 

Poza  tym  nie  umiałaby  nikogo  zabić.  Jako  chrześcijanka  była  przeciwna  zabijaniu 

ludzi. Uważała się za dobrego człowieka zmuszonego przez okoliczności do robienia rzeczy, 

których  inni  nie  robią  -  a  w  każdym  razie  nie  przyznają  się  do  tego.  Florence  oczywiście 

wiedziała,  jak  jest  naprawdę.  Każdy  ułatwia  sobie  życie  jak  może.  Jeśli  postanowiła 

rozprawić  się  z  mmą  Ramotswe  w  tak  niekonwencjonalny  sposób,  to  tylko  dlatego,  że 

konieczne  było  podjęcie  tak  drastycznych  kroków  przeciwko  osobie,  która  stanowiła  tak 

jednoznaczne zagrożenie dla pana J.L.B. Matekoniego. Jak biedak miał się bronić przed tak 

bezwzględną  kobietą?  Florence  nie  miała  wątpliwości,  że  kilka  lat  więzienia  nauczy  mmę 

Ramotswe  bardziej  respektować  prawa  innych.  Ta  mieszająca  się  do  cudzych  spraw  pani 

detektyw sama sobie zasłużyła na taki los. Mogła mieć pretensje tylko do siebie. 

 

Zdobyłam  pistolet,  pomyślała  Florence.  Trzeba  go  teraz  podrzucić  tam,  gdzie 

zaplanowałam, czyli do pewnego domu przy Zebra Drive. 

W  tym  celu  należało  powołać  się  na  inny  dług,  tym  razem  dosłowny.  Mężczyzna, 

którego  znała  tylko  z  imienia  -  Paul  -  przychodzący  do  niej,  by  porozmawiać  i  po  odrobinę 

czułości, przed dwoma laty pożyczył od niej pieniądze. Nie była to duża suma, ale nigdy jej 

nie zwrócił. Może zapomniał, ale ona - nie i zamierzała teraz odświeżyć mu pamięć. A gdyby 

robił  trudności,  to  on  również  miał  żonę,  która  nic  nie  wiedziała  o  wizytach  towarzyskich 

składanych przez męża w domu pana J.L.B. Matekoniego. Groźba ich ujawnienia powinna go 

zachęcić do współpracy. 

Okazało  się  to  jednak  zbędne.  Gdy  wspomniała  o  pożyczce,  wyjąkał,  że  nie  ma  z 

czego oddać. 

-  Muszę  się  rozliczać  z  każdej  puli  -  powiedział.  -  Jedno  dziecko  stale  choruje  i 

musimy płacić za szpital. Nie jestem w stanie nic zaoszczędzić. Kiedyś ci zwrócę. 

background image

Skinęła głową na znak, że go rozumie. 

-  Zapomnę  o  tych  pieniądzach,  jeśli  coś  dla  mnie  zrobisz.  -  Spojrzał  na  nią 

podejrzliwie. - Pójdziesz do pustego domu - nikogo tam nie będzie. Rozbijesz szybę w kuchni 

i wejdziesz do środka. 

- Nie jestem złodziejem - przerwał jej. - Nie kradnę. 

-  Nie  każę  ci  niczego  kraść.  Człowiek,  który  włamuje  się  do  domu,  żeby  coś  tam 

zostawić, nie jest złodziejem! 

Wyjaśniła, że chce schować coś na dnie szafy, żeby nikt tego nie znalazł. 

- Chcę coś przechować. Tam będzie bezpieczniejsze. 

Nie  był  zachwycony  tym  pomysłem,  ale  kiedy  ponownie  wspomniała  o  pożyczce, 

skapitulował.  Obiecał,  że  pójdzie  do  wskazanego  domu  następnego  dnia  po  południu,  kiedy 

wszyscy będą w pracy. Florence dobrze się przygotowała: sprawdziła, że służącej nie będzie i 

że mma Ramotswe nie trzyma psa. 

-  Nic  prostszego  -  zapewniła  go.  -  Piętnaście  minut  i  po  wszystkim.  Wejdziesz  i 

wyjdziesz. 

Podała  mu  pakunek.  Pistolet  został  z  powrotem  zawinięty  w  nawoskowany  papier  i 

dodatkowo  zabezpieczony  brązowym  papierem  pakunkowym.  Niewidoczna  zawartość  była 

jednak ciężka i Paul nabrał podejrzeń. 

- Nie pytaj - powiedziała mu Florence. - Nie pytaj, to nie będziesz wiedział. 

To  jest  pistolet,  pomyślał.  Ona  chce,  żebym  podrzucił  pistolet  do  tego  domu  przy 

Zebra Drive. 

- Nie chcę tego nosić przy sobie. To bardzo niebezpieczne. Wiem, że to jest pistolet, i 

wiem, co się stanie, jak policja znajdzie przy kimś broń. Nie chcę iść do więzienia. Odbiorę 

go od ciebie jutro w domu Matekoniego. 

Zastanawiała się chwilę. Mogła zabrać pistolet ze sobą do pracy, w plastikowej torbie. 

Nie miała nic przeciwko temu, żeby Paul stamtąd go odebrał, byle tylko pistolet znalazł się w 

domu mmy Ramotswe, a później policja się o tym dowiedziała. 

- Dobra. Włożę go do torby i zabiorę do pracy. Przyjdziesz o wpół do trzeciej. Będzie 

już wtedy w warsztacie. 

Paul patrzył, jak Florence wkłada pakunek z powrotem do reklamówki OK Bazaars, w 

której go dostała. 

- Okej - powiedziała. - Byłeś dla mnie dobry, więc chcę ci dać odrobinę szczęścia. 

Pokręcił głową. 

- Jestem za bardzo zdenerwowany na odrobinę szczęścia. 

background image

 

Następnego  popołudnia,  krótko  po  drugiej,  Paul  Monsopati,  starszy  recepcjonista  w 

hotelu  Sun  w  Gaborone  i  człowiek  przewidziany  przez  kierownictwo  hotelu  do  kolejnych 

awansów,  poszedł  do  jednego  z  hotelowych  biur  i  poprosił  sekretarkę,  żeby  wyszła  na 

chwilkę na korytarz 

- Czekam na ważny telefon. To prywatna sprawa. Związana z pogrzebem. 

Sekretarka  skinęła  głową  i  wyszła.  Stale  ktoś  umiera,  a  pogrzeby,  w  których  biorą 

udział  najdalsi  nawet  krewni  i  prawie  wszyscy  przygodni  znajomi,  wymagają  sporej  ilości 

działań koordynacyjnych. 

Paul podniósł słuchawkę i wykręcił numer, który zapisał sobie wcześniej na kawałku 

papieru. 

- Chcę rozmawiać z inspektorem. Nie z sierżantem, tylko z inspektorem. 

- Kim pan jest, rra? 

- To nieważne. Niech mi pan da do telefonu inspektora, bo pan pożałuje. 

Cisza, a po jakimś czasie nowy głos w słuchawce. 

-  Proszę,  niech  pan  mnie  posłucha,  rra  -  powiedział  Paul.  -  Nie  mogę  mówić  długo. 

Jestem lojalnym obywatelem Botswany. Brzydzę się przestępczością. 

- Dobrze - odparł inspektor. - Miło mi to słyszeć. 

-  Jeśli  zaraz  pan  pójdzie  do  pewnego  domu,  to  zastanie  pan  tam  panią,  która  jest  w 

nielegalnym  posiadaniu  pistoletu.  Handluje  bronią.  Niech  pan  szuka  białej  reklamówki  OK 

Bazaars.  Broń  należy  do  właścicielki,  a  nie  do  właściciela  domu.  Jest  w  reklamówce,  a 

reklamówka w kuchni. To wszystko, co mam do powiedzenia. 

Podał adres domu i rozłączył się. Inspektor uśmiechnął się z satysfakcją. Czekało go 

łatwe aresztowanie i gratulacje za sukces w walce z nielegalnym posiadaniem broni. Policja 

uskarża się na niski poziom poczucia obowiązku wśród społeczeństwa, ale czasem zdarza się 

taki  sumienny  człowiek,  który  przywraca  wiarę  stróżów  porządku  w  zwykłych  obywateli. 

Tacy ludzie powinni dostawać odznaczenia. I nagrody pieniężne. Co najmniej pięćset puli. 

background image

ROZDZIAŁ SZESASTY 

 

RODZIA

 

 

 

Pan  J.L.B.  Matekoni  miał  świadomość,  że  stoi  dokładnie  pod  gałęzią  akacji.  Zadarł 

głowę i przez moment z absolutną klarownością widział detale każdego liścia na tle bezkresu 

nieba.  Skulone  w  sobie  w  południowym  upale,  listki  przypominały  dłonie  złożone  do 

modlitwy.  Ptak  -  pospolita  dzierzba,  potargana  i  niepozorna  -  siedział  kurczowo  uczepiony 

wyższej  gałęzi  i  śmigał  na  wszystkie  strony  czarnymi  oczkami.  Zmysły  pana  J.L.B. 

Matekoniego  wyostrzyła  rozpaczliwość  jego  sytuacji.  Patrzył  na  rzeczywistość  tak,  jak 

skazaniec w ostatni dzień swego życia patrzy ze swojej celi na znajomy, przemijający świat. 

Pan  J.L.B.  Matekoni  ponownie  spojrzał  przed  siebie  i  zobaczył,  że  mma  Ramotswe 

wciąż  tam  jest,  stoi  jakieś  dziesięć  kroków  dalej  z  wyrazem  ubawionego  zaskoczenia  na 

twarzy. Wiedziała, że pan J.L.B. Matekoni pomaga farmie dla sierot i zdawała sobie sprawę z 

siły  perswazji  mmy  Silvii  Potokwane.  Pewnie  sądzi,  pomyślał,  że  zabrałem  dwie  sieroty  na 

jeden  dzień  do  miasta  i  teraz  się  z  nimi  fotografuję.  Na  pewno  nie  podejrzewa,  że  oto  pan 

J.L.B.  Matekoni  stoi  z  dwójką  swoich  przybranych  dzieci,  które  wkrótce  będą  też  jej 

przybranymi dziećmi. 

Milczenie przerwała mma Ramotswe. 

- Co robisz? - spytała po prostu. 

Było  to  najzupełniej  rozsądne  pytanie  -  pytanie,  które  może  zadać  znajoma 

znajomemu  czy  nawet  narzeczona  narzeczonemu.  Pan  J.L.B.  Matekoni  spojrzał  na  dzieci. 

Dziewczynka  włożyła  swoje  zdjęcie  do  plastikowej  torby  przywiązanej  do  wózka.  Chłopak 

przyciskał swoją fotografię do piersi, jakby się bał, że mma Ramotswe mu ją zabierze. 

- To jest dwójka dzieci z farmy dla sierot - wydukał pan J.L.B. Matekoni. - Ta tutaj to 

dziewczynka, a ten tutaj to chłopczyk. 

Mma Ramotswe parsknęła śmiechem. 

- Wspaniale! No to wszystko mi wyjaśniłeś! 

Dziewczynka uśmiechnęła się i uprzejmie pozdrowiła mmę Ramotswe. 

-  Ja  mam  na  imię  Motholeli,  a  mój  brat  Puso.  Nadali  nam  te  imiona  na  farmie  dla 

sierot. 

Mma Ramotswe skinęła głową. 

background image

- Mam nadzieję, że dobrze się tam wami opiekują - powiedziała. - Mma Potokwane to 

dobra kobieta. 

- Bardzo dobra - potwierdziła dziewczynka. 

Miała taką minę, jakby zamierzała coś jeszcze powiedzieć, toteż pan J.L.B. Matekoni 

szybko wkroczył do akcji. 

-  Kazałem  zrobić  dzieciom  zdjęcia  -  wyjaśnił  i  zwrócił  się  do  dziewczynki:  -  Pokaż 

swoje zdjęcie mmie Ramotswe, Motholeli. 

Dziewczynka podjechała wózkiem i podała fotografię mmie Ramotswe. 

-  Bardzo  ładne  zdjęcie  -  oceniła  pani  detektyw.  -  Ja  mam  tylko  parę  fotografii  z 

czasów, kiedy byłam w twoim wieku. Zawsze kiedy poczuję się staro, wyjmuję je, oglądam i 

myślę sobie, że może mimo wszystko nie jestem taka stara. 

- Jesteś jeszcze młoda - powiedział pan J.L.B. Matekoni. 

-  W  dzisiejszych  czasach  starość  zaczyna  się  po  siedemdziesiątce  -  albo  i  później. 

Wszystko się zmieniło. 

- Tak sobie wmawiamy - zaśmiała się mma Ramotswe, oddając zdjęcie dziewczynce. - 

Czy pan J.L.B. Matekoni już was odwozi z powrotem, czy zjecie coś w mieście? 

- Byliśmy na zakupach - wyjąkał pan J.L.B. Matekoni. - Mamy jeszcze parę rzeczy do 

zrobienia. 

- Niedługo pojedziemy do jego domu - powiedziała dziewczynka. - Mieszkamy teraz u 

pana J.L.B. Matekoniego. 

Pan J.L.B. Matekoni poczuł, że serce łomocze mu w piersiach. Będę miał atak serca, 

pomyślał. Zaraz umrę. Ogarnął go wielki żal, że nie ożeni się z mmą Ramotswe, że pójdzie do 

grobu  jako  kawaler,  że  dzieci  zostaną  po  raz  drugi  osierocone,  że  Tlokweng  Road  Speedy 

Motors zamknie podwoje. Serce biło jednak dalej, a mma Ramotswe i cały materialny świat 

nie chciały zniknąć. 

Mma Ramotswe spojrzała na pana J.L.B. Matekoniego pytającym wzrokiem. 

- Mieszkają u ciebie w domu? To coś nowego. Właśnie przyjechały? 

Skinął głową z nieszczęśliwą miną. 

- Wczoraj. 

Mma Ramotswe spojrzała na dzieci, a później przeniosła wzrok z powrotem na pana 

J.L.B. Matekoniego. 

-  Chyba  musimy  porozmawiać.  Zostańcie  tutaj  chwilkę,  dzieci.  My  z  panem  J.L.B. 

Matekonim idziemy na pocztę. 

background image

Nie  było  ucieczki.  Ze  zwieszoną  głową,  jak  uczeń  przyłapany  na  jakimś 

chuligaństwie,  poszedł  za  nią  na  pocztę,  gdzie  przed  rzędem  skrytek  pocztowych  oczekiwał 

wyroku.  Nie  miał  wątpliwości,  że  mma  Ramotswe  się  z  nim  rozwiedzie  -  o  ile  można  tak 

nazwać  zerwanie  zaręczyn.  Stracił  ją,  bo  był  nieuczciwy  i  głupi  -  a  wszystko  przez  mmę 

Silvię Potokwane. Takie kobiety wiecznie wtrącają się do cudzego życia i zmuszają ludzi do 

różnych rzeczy. A potem wszystko się kiełbasi i katastrofa gotowa. 

Mma Ramotswe położyła koszyk z listami na podłodze. 

- Czemu mi nie powiedziałeś o tych dzieciach? Co zrobiłeś? 

Nie miał odwagi spojrzeć jej w oczy. 

-  Zamierzałem  ci  powiedzieć.  Byłem  wczoraj  na  farmie  dla  sierot.  Pompa  nawalała. 

Jest już bardzo stara. No i w mikrobusie trzeba wymienić hamulce. Próbowałem je naprawić, 

ale  ciągle  są  z  nimi  problemy.  Będziemy  musieli  poszukać  nowych  części,  mówiłem  im  to, 

ale... 

-  Tak,  tak  -  przerwała  mu  mma  Ramotswe.  -  O  hamulcach  już  słyszałam,  ale  co  z 

dziećmi? 

Pan J.L.B. Matekoni westchnął. 

-  Mma  Potokwane  to  bardzo  stanowcza  kobieta.  Powiedziała  mi,  że  powinienem 

przygarnąć  jakieś  dzieci.  Nie  chciałem  tego  robić  bez  uzgodnienia  z  tobą,  ale  ona  nie 

pozwoliła  mi  dojść  do  słowa.  Kazała  przyprowadzić  dzieci,  i  nie  miałem  wyboru.  Bardzo 

ciężko mi było odmówić. 

Urwał.  Jakiś  mężczyzna  podszedł  do  swojej  skrytki  pocztowej  i  szukał  w  kieszeni 

kluczyka,  mrucząc  coś  pod  nosem.  Mma  Ramotswe  zerknęła  na  niego  i  ponownie  spojrzała 

na pana J.L.B. Matekoniego. 

- Czyli zgodziłeś się je zabrać do siebie. I one teraz myślą, że u ciebie zostaną. 

- Na to wychodzi - wymamrotał. 

- Na jak długo? 

Pan J.L.B. Matekoni zaczerpnął głęboko tchu. 

- Dopóki będą potrzebowały domu. Tak, obiecałem im to. 

Zupełnie nieoczekiwanie poczuł przypływ pewności siebie. 

Nie zrobił nic złego. Niczego nie ukradł, nikogo  nie zabił, nie popełnił cudzołóstwa. 

Zaproponował  tylko,  że  odmieni  życie  dwójce  biednych  dzieci,  które  do  tej  pory  nic  nie 

miały, a teraz mogły liczyć na miłość i opiekę. Jeśli mmie Ramotswe to się nie podobało, to 

on nie mógł już na to nic poradzić. Postąpił bezmyślnie, ale była to impulsywność w dobrej 

sprawie. Mma Ramotswe nagle wybuchnęła śmiechem. 

background image

-  No,  panie  J.L.B.  Matekoni,  kto  ośmieli  się  powiedzieć,  że  nie  jesteś  dobrym 

człowiekiem?  W  całej  Botswanie  nie  ma  chyba  takiego  dobrego  człowieka  jak  ty.  Ja  w 

każdym razie nie znam nikogo takiego. Nikt oprócz ciebie tak by się nie zachował. Nikt. 

Wytrzeszczył na nią oczy. 

- Nie gniewasz się? 

- Gniewałam się, ale tylko przez chwilę. Może przez minutę. Ale potem pomyślałam 

sobie: Czy chcę się ożenić z najlepszym człowiekiem w kraju? Chcę. Czy potrafię być matką 

dla tych dzieci? Potrafię. Tak sobie pomyślałam, panie J.L.B. Matekoni. 

Patrzył na nią z niedowierzaniem. 

- Z ciebie też bardzo dobra kobieta, mma. Mnie okazałaś świętą wyrozumiałość. 

- Nie stójmy tak i nie gadajmy o dobroci. Dzieci czekają. Zabierzmy je na Zebra Drive 

i pokażmy im, gdzie będą mieszkały. A po południu przyjadę po nie i zawiozę do siebie. Mój 

dom jest... 

Urwała, ale on się nie obraził. 

- Wiem, że przy Zebra Drive wygodniej się mieszka. I dla dzieci będzie lepiej, jeśli ty 

będziesz się nimi opiekowała. 

Wrócili razem do dzieci. 

- Żenię się z tą panią - oznajmił pan J.L.B. Matekoni. - Niedługo będzie waszą matką. 

Chłopak zrobił zaskoczoną minę, a dziewczynka spuściła z szacunkiem wzrok. 

- Dziękujemy, mma - powiedziała. - Postaramy się być grzeczni. 

-  To  świetnie  -  odparła  mma  Ramotswe.  -  Będziemy  bardzo  szczęśliwą  rodziną.  Już 

teraz to czuję. 

Mma  Ramotswe  poszła  do  maleńkiej  białej  furgonetki,  zabierając  ze  sobą  chłopca. 

Pan  J.L.B.  Matekoni  podtoczył  wózek  do  starego  pikapa  i  pojechali  na  Zebra  Drive,  gdzie 

mma Ramotswe i Puso już na nich czekali. Chłopak był bardzo przejęty, wybiegł siostrze na 

powitanie. 

- Bardzo piękny dom! - zawołał. - Popatrz, są drzewa i melony. Ja mam pokój z tyłu. 

Pan  J.L.B.  Matekoni  został  w  ogrodzie,  gdy  mma  Ramotswe  pokazywała  dzieciom 

dom.  Wszystko,  co  o  niej  myślał,  teraz  zyskało  dobitne  potwierdzenie.  Obed,  ojciec  mmy 

Ramotswe,  który  wychowywał  ją  po  śmierci  jej  matki,  doskonale  się  spisał.  Dał  Botswanie 

jedną z najlepszych kobiet. Był bohaterem, choć przypuszczalnie sam o tym nie wiedział. 

Kiedy  mma  Ramotswe  przygotowywała  dzieciom  obiad,  pan  J.L.B.  Matekoni 

zadzwonił do warsztatu, żeby sprawdzić, jak jego pomocnicy radzą sobie z powierzonymi im 

zadaniami.  Słuchawkę  podniósł  młodszy  z  uczniów  i  pan  J.L.B.  Matekoni  natychmiast 

background image

poznał,  że  coś  jest  nie  w  porządku.  Młody  człowiek  mówił  nienaturalnie  podniesionym  i 

przejętym głosem. 

-  Cieszę  się,  że  pan  zadzwonił,  rra.  Była  tu  policja.  Chcieli  z  panem  porozmawiać  o 

pana służącej. Aresztowali ją. Miała pistolet w torbie plastikowej. Policja jest wściekła. 

Uczeń  nic  więcej  nie  wiedział,  więc  pan  J.L.B.  Matekoni  rozłączył  się.  Jego  służąca 

była uzbrojona! Podejrzewał ją o różne rzeczy - że jest nieuczciwa i jeszcze gorzej - ale nie o 

noszenie przy sobie broni. Co ona planowała w wolnych chwilach? Morderstwo? 

Poszedł  do  kuchni,  gdzie  mma  Ramotswe  gotowała  kawałki  dyni  w  dużym 

emaliowanym garnku. 

-  Moją  służącą  aresztowali  -  powiedział  bezbarwnym  tonem.  -  Miała  pistolet.  W 

plastikowej torbie. 

Odłożyła łyżkę. Dynia była już prawie miękka. 

- To mnie nie zaskakuje - powiedziała mma Ramotswe. - To była bardzo nieuczciwa 

kobieta. Policja nareszcie ją dopadła. Twoja służąca nie była taka cwana, jak sądziła. 

 

Po  południu  Pan  J.L.B.  Matekoni  i  mma  Ramotswe  uznali,  że  życie  zbyt  się 

skomplikowało i że powinni oficjalnie przeznaczyć  resztę dnia na proste  zajęcia związane z 

dziećmi. W tym celu pan J.L.B. Matekoni zadzwonił do swoich pomocników i powiedział im, 

żeby zamknęli warsztat do następnego dnia rano. 

- Od dawna myślałem o tym, żeby dać wam trochę czasu na naukę. Dziś po południu 

możecie się trochę pouczyć. Dajcie wywieszkę, że będzie otwarte jutro od ósmej rano. 

Do mmy Ramotswe powiedział: 

-  Nie  będą  się  uczyli.  Pójdą  na  dziewczyny.  W  głowach  tych  młodych  ludzi  nie  ma 

nic. Pusto. 

- Młodzież w większości taka jest - odparła mma Ramotswe. - Myślą tylko o tańcach, 

ciuchach i głośnej muzyce. To jest ich życie. My też tacy byliśmy, pamiętasz? 

Ona  z  kolei  zadzwoniła  do  Kobiecej  Agencji  Detektywistycznej  Nr  1  i  usłyszała 

energiczny  głos  mmy  Makutsi,  która  wyjaśniła,  że  zakończyła  śledztwo  w  sprawie  pani 

Badule i pozostaje tylko zdecydować, co zrobić z uzyskanymi informacjami. Trzeba będzie o 

tym  porozmawiać,  stwierdziła  mma  Ramotswe.  Tego  się  właśnie  obawiała:  że  śledztwo 

wyświetli  prawdę,  która  będzie  bardzo  złożona  od  strony  moralnej.  Czasami  lepiej  jest  nie 

wiedzieć, niż wiedzieć. 

Dynia była już gotowa i przyszedł czas zasiąść do stołu, po raz pierwszy całą rodziną. 

Mma Ramotswe zmówiła modlitwę dziękczynną. 

background image

- Dzięki składamy za tę dynię i to mięso. Są bracia i siostry, którzy nie mają na stole 

dobrego  jedzenia,  łączymy  się  z  nimi  myślami  i  życzymy  im  na  przyszłość  dyni  i  mięsa.  I 

dziękujemy Panu, który sprowadził do naszego życia te dzieci, żebyśmy byli szczęśliwi, a one 

miały u nas dom. I myślimy o tym, jaki to jest szczęśliwy dzień dla świętej pamięci rodziców 

tych dzieci, którzy patrzą na nas z nieba. 

Pan J.L.B. Matekoni nie umiał nic dodać do tej modlitwy dziękczynnej, którą uznał za 

doskonałą  pod  każdym  względem.  Całkowicie  wyrażała  jego  własne  uczucia,  a  poza  tym 

serce miał zbyt przepełnione emocjami, żeby mówić. 

background image

ROZDZIAŁ SIEDEMASTY 

 

PRZYBYTEK AUKI

 

 

 

Rano  najlepiej  rozwiązuje  się  problemy,  pomyślała  mma  Ramotswe.  Człowiek  jest 

najświeższy  w  pierwszych  godzinach  dnia,  kiedy  słońce  unosi  się  nisko  nad  horyzontem,  a 

powietrze jest rześkie. To najlepsza pora na zasadnicze pytania, pora jasności umysłu, jeszcze 

nie obciążonego brzemieniem dnia. 

- Czytałam pani raport - powiedziała mma Ramotswe, gdy jej asystentka zjawiła się w 

pracy. - Jest wyczerpujący i znakomicie napisany. Dobra robota! 

Mma Makutsi z radością przyjęła komplement. 

- Ucieszyłam się, że moja pierwsza sprawa nie była trudna. A przynajmniej nietrudno 

było ustalić fakty. Ale pytania, które stawiam na końcu - i tu zaczynają się schody. 

- Tak - powiedziała mma Ramotswe, patrząc na kartkę. - Kwestie moralne. 

- Nie wiem, jak je rozstrzygnąć. Kiedy już mi się wydaje, że pierwsza odpowiedź jest 

właściwa,  dostrzegam  wszystkie  trudności,  jakie  się  z  nią  wiążą.  Wtedy  rozważam  drugą 

odpowiedź i dostrzegam szereg innych trudności. 

Spojrzała wyczekująco na mmę Ramotswe, która się skrzywiła. 

- Dla mnie to też nie jest łatwe. Z tego, że jestem trochę starsza od pani, nie wynika, 

że  umiem  rozwiązać  każdy  problem,  który  się  trafi.  Przeciwnie,  im  człowiek  starszy,  tym 

więcej widzi różnych aspektów każdej sytuacji. W pani wieku wszystko wydaje się bardziej 

jednoznaczne.  -  Umilkła,  a  po  chwili  dodała:  -  Ale  niech  pani  nie  zapomina,  że  nie  mam 

jeszcze czterdziestu lat. Nie jestem aż taka stara. 

- Nie - zgodziła się z nią mma Makutsi. - Czterdzieści lat to najlepszy wiek. Ale ten 

nasz problem bardzo mi ciąży. Jeśli powiemy panu Badule o tym mężczyźnie i on położy kres 

wszystkiemu,  wówczas  czesne  chłopaka  przestanie  być  płacone.  To  będzie  dla  niego 

oznaczało  koniec  fantastycznej  życiowej  szansy.  Dla  chłopca  to  nie  byłoby  najlepsze 

rozwiązanie. 

Mma Ramotswe skinęła głową. 

- Zdaję sobie z tego sprawę. Z drugiej strony nie możemy okłamywać pana Badulego. 

Okłamywanie klienta przez detektywa jest nieetyczne. Nie można tak postępować. 

background image

- Rozumiem, ale przecież zdarzają się sytuacje, kiedy kłamstwo jest dopuszczalne. Na 

przykład gdyby przyszedł do pani domu morderca i spytał, gdzie jest pewna osoba, a pani by 

to  wiedziała,  to  czy  byłoby  niemoralne  powiedzieć:  „Nic  nie  wiem  o  tej  osobie.  Nie  mam 

pojęcia, gdzie ona jest”? A przecież to byłoby kłamstwo. 

-  Tak,  ale  nie  ma  pani  obowiązku  mówić  prawdy  mordercy,  natomiast  ma  pani 

obowiązek powiedzieć prawdę klientowi, małżonkowi, policji. To zupełnie inna sytuacja. 

-  Dlaczego?  Jeśli  kłamstwo  jest  złem,  to  zawsze  jest  złem,  niezależnie  od  sytuacji. 

Gdyby ludziom wolno było kłamać, kiedy tylko wyda im się to słuszne, to nigdy byśmy nie 

wiedzieli, na czym stoimy. - Mma Ramotswe zastanowiła się chwilę, zanim podjęła: - Ludzie 

mają różne wyobrażenia na temat tego, co jest słuszne. Gdyby każdy mógł wyznaczać własne 

zasady... 

Wzruszyła ramionami, nie obrazując konsekwencji takiego rozwiązania. 

- Tak, ma pani rację. To jest właśnie problem z dzisiejszym światem. Każdy uważa, że 

może  sam  decydować  o  tym,  co  jest  dobre,  a  co  złe.  Wszystkim  się  wydaje,  że  mogą 

zapomnieć o tradycyjnej botswańskiej moralności. Ale nie mogą. 

-  Nasz  problem  nie  polega  jednak  na  tym,  czy  skłamać,  tylko  czy  powiedzieć 

klientowi  całą  prawdę.  Nie  mogłybyśmy  poinformować  go  tylko:  „Miał  pan  rację,  pańska 

żona jest niewierna” i na tym zakończyć? Czy nie spełnimy wtedy naszego obowiązku? Nie 

skłamiemy, tylko nie powiemy całej prawdy. 

Mma  Ramotswe  wytrzeszczyła  oczy  na  mmę  Makutsi.  Zawsze  sobie  ceniła 

komentarze  swojej  sekretarki,  ale  nie  spodziewała  się  po  niej,  że  mały  problem,  z  którym 

detektywi stale mają do czynienia w codziennej pracy, urośnie w jej oczach do kwestii nie do 

rozstrzygnięcia. W tej pracy rzadko się zdarzają jednoznaczne sytuacje. Pomaga się ludziom 

w ich problemach,  ale nie ma konieczności znalezienia zadowalającego rozwiązania. To już 

ich sprawa, co zrobią z otrzymanymi informacjami. W końcu to ich życie i sami muszą sobie 

z nim radzić. 

Jak  tylko  o  tym  pomyślała,  zdała  sobie  sprawę,  że  w  przeszłości  żadną  miarą  się  do 

tego  nie  ograniczała.  W  wielu  zakończonych  powodzeniem  śledztwach  wyszła  daleko  poza 

uzyskanie  informacji.  Podejmowała  decyzje  co  do  dalszych  losów  uwikłanych  w  sprawę 

ludzi, nierzadko brzemienne w skutki. Na przykład w przypadku kobiety, której mąż jeździł 

skradzionym  mercedesem,  zwróciła  samochód  właścicielowi.  W  przypadku  człowieka  z 

trzynastoma  palcami,  który  wyłudzał  odszkodowania,  postanowiła  nie  zgłaszać  sprawy 

policji.  Decyzja  ta  zasadniczo  wpłynęła  na  czyjeś  życie.  Być  może  mężczyzna  ten  wybrał 

background image

uczciwą drogę, być może nie, ale mma Ramotswe dała mu szansę. A zatem mieszała się do 

cudzego życia, czyli to nieprawda, że dostarczała tylko informacji. 

W  tym  przypadku  było  dla  niej  jasne,  że  najważniejszą  kwestią  jest  przyszłość 

chłopca. Dorośli mogą zadbać o siebie. Pan Badule jakoś sobie poradzi z faktem, że ma żonę 

cudzołożnicę (w głębi serca już wcześniej wiedział, że nie jest mu wierna). Drugi mężczyzna 

pójdzie na kolanach do swojej żony i zostanie ukarany (może będzie musiał znowu mieszkać 

w tej zapadłej wiosce ze swoją katolicką małżonką). Co się zaś tyczy modnej żony, to nic jej 

nie  zaszkodzi,  jeśli  spędzi  więcej  czasu  w  masarni,  zamiast  odpoczywać  na  wielkim  łóżku 

przy  Nyerere  Drive.  Chłopca  nie  można  jednak  zostawić  na  pastwę  losu.  Mma  Ramotswe 

zamierzała zadbać o to, żeby on nie ponosił konsekwencji postępków swojej matki. 

Może  znajdzie  się  rozwiązanie,  które  pozwoliłoby  chłopcu  pozostać  w  szkole.  Jeśli 

dokładnie  się  przyjrzeć  obecnej  sytuacji,  to  czy  ktoś  jest  naprawdę  nieszczęśliwy?  Modna 

żona  jest  szczęśliwa,  bo ma  bogatego  kochanka  i  wielkie  łóżko  do  wylegiwania  się.  Bogaty 

kochanek  kupuje  jej  ubrania  i  inne  rzeczy,  które  lubią  modne  panie.  Bogaty  kochanek  jest 

szczęśliwy,  bo  ma  modną  nałożnicę  i  nie  musi  spędzać  zbyt  dużo  czasu  ze  swoją  pobożną 

żoną.  Pobożna  żona  jest  szczęśliwa,  bo  mieszka  tam,  gdzie  chce  mieszkać,  przypuszczalnie 

robi  to,  co  lubi  robić,  i  ma  męża,  który  odwiedza  ją  regularnie,  ale  nie  na  tyle  często,  żeby 

działać jej na nerwy. Chłopak jest szczęśliwy, bo ma dwóch ojców i chodzi do bardzo dobrej i 

drogiej szkoły. 

A  pan  Letsenyane  Badule?  Czy  jest  szczęśliwy,  a  jeśli  nie,  to  czy  można  go 

uszczęśliwić bez zmiany okoliczności? Gdyby znalazł się na to sposób, to sytuacja materialna 

chłopca  nie  musiałyby  ulec  zmianie.  Ale  jak  to  osiągnąć?  Mma  Ramotswe  nie  mogła 

powiedzieć panu Badulemu, że chłopak nie jest jego dzieckiem - to byłoby zbyt wstrząsające, 

zbyt okrutne,  a chłopak  przypuszczalnie też przeżyłby szok, bo prawdopodobnie nie zdawał 

sobie  sprawy  z  tego,  kto  jest  jego  prawdziwym  ojcem.  Mieli  wprawdzie  identyczne  wielkie 

nochale,  ale  chłopcy  raczej  nie  zwracają  uwagi  na  takie  rzeczy.  Mma  Ramotswe  uznała,  że 

nie  ma  potrzeby  cokolwiek  robić  w  tej  sprawie,  że  najlepiej  będzie  pozostawić  chłopca  w 

niewiedzy.  Kiedy  czesne  będzie  już  opłacone  w  całości,  to  wówczas  niech  sobie  postudiuje 

budowę nosów w rodzinie i sam wyciągnie wnioski. 

- Chodzi o pana Badulego - orzekła mma Ramotswe. - Musimy tak zrobić, żeby go to 

nie  unieszczęśliwiło.  Powiemy  mu,  co  ustaliłyśmy,  ale  musimy  sprawić,  żeby  to 

zaakceptował. Jeśli zaakceptuje sytuację, to cały problem zniknie. 

- Ale przecież nam powiedział, że bardzo go to martwi - zaoponowała mma Makutsi. 

background image

- Tak, bo uznał to za złe, że jego żona widuje się z innym mężczyzną. Przekonamy go, 

że to nie jest złe. 

Mma  Makutsi  miała  powątpiewającą  minę,  ale  ucieszyła  się,  że  mma  Ramotswe  na 

powrót  przejęła  ster.  Klient  nie  zostanie  okłamany,  a  w  każdym  razie  nie  przez  nią.  Zresztą 

mma  Ramotswe  jest  osobą  niezwykle  pomysłową.  Jeśli  uważa,  że  potrafi  przekonać  pana 

Badulego do tego, żeby był szczęśliwy, to istnieje spora szansa, że jej się to uda. 

 

Były też jednak inne sprawy, którymi należało się zająć. Przyszedł list od pani Curtin, 

która  pytała,  czy  mma  Ramotswe  do  czegoś  się  dokopała.  „Wiem,  że  jeszcze  na  to  za 

wcześnie, ale od spotkania z panią wierzę, że coś pani odkryje. Nie chcę pani schlebiać, mma, 

ale intuicja mi powiedziała, że pani należy do tych ludzi, którzy po prostu wiedzą. Nie musi 

pani odpowiadać na ten list. Nie powinnam do pani pisać na tym etapie, ale po prostu muszę 

coś ze sobą zrobić. Pani mnie zrozumie, mma Ramotswe - wiem, że pani mnie zrozumie”. 

List  głęboko  poruszył  mmę  Ramotswe,  jak  wszystkie  prośby  od  zatroskanych  ludzi. 

Zastanowiła  się  nad  postępami,  które  do  tej  pory  poczyniła.  Była  na  farmie  i  intuicja  jej 

podpowiadała, że właśnie tam młody  człowiek zakończył życie. W jakimś sensie na samym 

początku wyrobiła sobie zdanie. Teraz należało ustalić, czemu Amerykanin leży w tej suchej 

ziemi  na  skraju  wielkiej  kotliny  Kalahari.  Bo  nie  miała  najmniejszych  wątpliwości,  że  tak 

właśnie jest. Taki samotny grób, z dala od ojczyzny, a on był taki młody. Jak do tego doszło? 

Stało  się  coś  złego  i  żeby  się  tego  dowiedzieć,  należy  znaleźć  ludzi,  którzy  owego  zła  się 

dopuścili. Pierwszy kandydat: pan Oswald Ranta. 

 

Maleńka biała furgonetka ostrożnie pokonywała spowalniacze, które miały za zadanie 

uniemożliwić  piracką  jazdę  pracownikom  uniwersytetu.  Mma  Ramotswe  była  rozważnym 

użytkownikiem  dróg  i  wstydziła  się  za złe zwyczaje  niektórych  kierowców,  skutkiem  czego 

po  drogach  tak  niebezpiecznie  się  jeździło.  Oczywiście  Botswana  była  pod  tym  względem 

znacznie bezpieczniejsza od innych krajów w tym regionie Afryki. Bardzo źle jeździło się w 

RPA. Tamtejsi kierowcy byli agresywni i potrafili strzelić do człowieka, który wszedł im w 

paradę, i często prowadzili po pijanemu, zwłaszcza w dzień wypłaty. Jeśli wypłata przypadała 

w  piątek,  to  tylko  ludzie  lekkomyślni  siadali  za  kierownicą.  Jeszcze  gorsze  było  Suazi. 

Mieszkańcy tego kraju kochali prędkość, toteż kręta droga z Manzini do Mbabane, na której 

mma  Ramotswe  spędziła  kiedyś  pełne  grozy  trzydzieści  minut,  pochłaniała  wiele 

zmotoryzowanych  istnień.  Mma  Ramotswe  natrafiła  kiedyś  na  przejmującą  notkę  w  „The 

Times of Swaziland”.  Zdjęcie myszowatego mężczyzny, niskiego i niepozornego, opatrzone 

background image

było  prostym  podpisem:  „Pan  Richard  Mavuso,  śmiertelna  ofiara  wypadku  (46)”.  Pan 

Mavuso,  który  miał  maleńką  głowę  i  starannie  przystrzyżone  wąsy,  raczej  nie  przykuwał 

uwagi królowych piękności, ale niestety, jak można było przeczytać w  gazecie, został przez 

jedną przejechany. 

Z jakichś powodów notka zrobiła na mmie Ramotswe dziwne wrażenie. „Pan Richard 

Mavuso (powyżej) został w piątek wieczór przejechany przez wicemiss Suazi. Znana królowa 

piękności, pani Gladys Lapelala z Manzini, przejechała pana Mavuso, który przechodził przez 

ulicę w Mbabane, gdzie pracował w urzędzie gospodarki wodnej”. 

I  na  tym  koniec.  Mma  Ramotswe  sama  się  sobie  dziwiła,  że  tak  ją  to  poruszyło. 

Ludzie stale giną w wypadkach i nikt z tego nie robi wielkiej sprawy. Co za różnica, że tego 

człowieka zabiła królowa piękności? Czy historia ta jest smutna dlatego, że pan Mavuso był 

taki mały i niepozorny, a królowa piękności jest taka duża i ważna? Może należy dostrzec w 

tym wydarzeniu przejmującą metaforę niesprawiedliwości życia. Możni, pełni blasku, noszeni 

na rękach często bezkarnie spychają na bok nic nieznaczących, bojaźliwych. 

Wjechała  maleńką  białą  furgonetką  na  parking  znajdujący  się  za  budynkiem 

administracji  i  rozejrzała  się  dokoła.  Mijała  kampus  każdego  dnia  i  oswoiła  się  z  widokiem 

grupy  białych  budynków  z  żaluzjami,  porozrzucanych  na  rozległych  terenach  koło  starego 

lotniska,  ale  nigdy  wcześniej  nie  była  w  miasteczku  uniwersyteckim.  Pośród  tego  chaosu 

budynków, opatrzonych imponującymi i z reguły obco brzmiącymi nazwami, czuła się nieco 

zagubiona.  Nie  była  kobietą  wykształconą,  nie  miała  nawet  licencjatu.  A  tutaj  wszyscy 

napotkani ludzie mieli licencjat, magisterium albo i więcej. Wykładali tutaj niewyobrażalnie 

uczeni ludzie, tacy jak profesor Tlou, autor historii Botswany i biografii Seretse Khamy, czy 

doktor  Bojosi  Otloghile,  autor  książki  o  sądzie  najwyższym  w  Botswanie,  którą  mma 

Ramotswe kupiła, ale jeszcze nie przeczytała. Taka osoba mogła w każdej chwili wyjść zza 

rogu  i  niczym  by  się  nie  odróżniała  od  innych.  Ale  w  głowie  miałaby  więcej  niż  przeciętni 

ludzie, u których pod sufitem przez większość czasu zieje pustką. 

Mma  Ramotswe  spojrzała  na  tablicę  z  mapą  kampusu.  Wydział  fizyki  w  tę  stronę, 

teologii  w  tamtą,  Instytut  Studiów  Zaawansowanych  pierwsza  alejka  w  prawo.  Jest: 

Informacja. Mma Ramotswe poszła we wskazanym kierunku i dotarła do skromnego budynku 

z  prefabrykatów,  wciśniętego  między  wydział  teologii  a  instytut  języków  afrykańskich. 

Zapukała do drzwi i weszła do środka. 

Wychudzona kobieta siedziała za biurkiem i usiłowała odkręcić nasadkę pióra. 

- Szukam pana Ranty. Zdaje się, że tutaj pracuje. 

Kobieta miała znudzoną minę. 

background image

- Doktora Ranty. To nie jest jakiś tam pan Ranta, tylko doktor Ranta. 

- Przepraszam, nie chciałam go urazić. Mogę zapytać, gdzie on jest? 

- Tu go szukają, tam go szukają, teraz jest tutaj, a za chwilę nigdzie. Taki jest doktor 

Ranta. 

- Mnie interesuje teraz, a nie za chwilę. 

Kobieta zmarszczyła brwi. 

-  Mogłaby  pani  sprawdzić  w  jego  biurze.  Ma  biuro  na  uniwersytecie.  Ale  większość 

czasu spędza w swojej sypialni. 

- A. Kobieciarz, tak? 

-  Można  tak  to  ująć.  Któregoś  pięknego  dnia  rada  uniwersytecka  go  złapie  i  zwiąże 

sznurkiem, ale na razie nikt nie śmie go ruszyć. 

Mma  Ramotswe  była  zaintrygowana.  Ludzie  często  ułatwiają  pracę  prywatnemu 

detektywowi - tak jak teraz ta kobieta. 

- Czemu jest nie do ruszenia? - spytała mma Ramotswe. 

-  Dziewczyny  boją  się  mówić,  a  wszyscy  jego  koledzy  sami  mają  coś  na  sumieniu. 

Wie pani, jak to jest na uczelniach. 

Mma Ramotswe pokręciła głową. 

- Nie studiowałam na uniwersytecie i nie wiem. 

- To ja pani powiem. Na uniwersytetach jest mnóstwo takich ludzi jak doktor Ranta. 

Przekona  się  pani.  Mogę  o  tym  mówić  bez  ogródek,  bo  jutro  odchodzę.  Znalazłam  sobie 

lepszą pracę. 

Poinstruowana,  jak  znaleźć  biuro  doktora  Ranty,  mma  Ramotswe  pożegnała  się  z 

pomocną  recepcjonistką.  Nie  był  to  dobry  pomysł  ze  strony  uniwersytetu,  pomyślała,  żeby 

dać tę kobietę do informacji. Jeśli na każde zapytanie o pracownika  akademickiego reaguje 

rozgłaszaniem plotek na jego temat, to goście mogą sobie wyrobić błędne wyobrażenie o tej 

placówce. Ale może gadatliwość recepcjonistki wynika wyłącznie z faktu, że następnego dnia 

odchodzi z pracy. W takim razie należy wykorzystać tę szansę. 

-  Jeszcze  jedna  rzecz,  mma  -  powiedziała  od  drzwi.  -  Doktorowi  Rancie  trudno  jest 

dobrać  się  do  skóry,  bo  nie  zrobił  nic  złego.  To  może  nie  jest  chwalebne,  że  deprawuje 

studentki,  ale  to  jeszcze  nie  powód,  żeby  go  zwalniać,  w  każdym  razie  w  naszych  czasach. 

Więc może nie da się nic zrobić. 

Od  razu  zobaczyła,  że  ryba  połknęła  przynętę  oraz  że  jej  przypuszczenie,  iż 

recepcjonistka doznała krzywdy ze strony doktora Ranty, było słuszne. 

background image

- A właśnie że zrobił! -  ożywiła się recepcjonistka. - Pokazał pytania egzaminacyjne 

jednej studentce w nagrodę za to, że mu dogodziła. Tak! Tylko ja o tym wiem. Ta studentka 

to córka mojej kuzynki. Powiedziała o tym matce, ale nie chciała na niego donieść. Kuzynka 

mi wszystko przekazała. 

-  Ale  nie  ma  pani  dowodu  i  na  tym  polega  problem,  tak?  -  spytała  mma  Ramotswe 

łagodnie. 

- Tak, nie ma dowodu. On by się wyparł. 

- A ta dziewczyna, ta Margaret - co ona zrobiła? 

- Margaret? Kto to jest Margaret? 

- Córka kuzynki. 

-  Ona  nie  ma  na  imię  Margaret,  tylko  Angel.  Nic  nie  zrobiła,  uszło  mu  to  na  sucho. 

Mężczyznom zawsze uchodzi na sucho, no nie? Zawsze. 

Mma  Ramotswe  chciała  powiedzieć:  „Nie,  nie  zawsze”,  ale  miała  niewiele  czasu, 

więc po raz drugi pożegnała się z recepcjonistką i wyruszyła w drogę do Instytutu Ekonomiki 

Wsi. 

 

Drzwi były uchylone. Mma Ramotswe, zanim zapukała, spojrzała na małą wywieszkę: 

„Dr  Oswald  Ranta,  B.Sc.  (ekon.,  UB),  Ph.D.  (Duke).  Jeśli  mnie  nie  ma,  proszę  zostawić 

wiadomość  u  sekretarki  instytutowej.  Studenci,  którzy  chcą  odebrać  prace,  powinni  zwrócić 

się do swojego opiekuna naukowego albo spytać w sekretariacie”. 

Nastawiła ucha, ale ze środka nie dobiegały żadne głosy. Usłyszała natomiast stukanie 

w klawiaturę komputera. Doktor Ranta był w swoim gabinecie. 

Podniósł raptownie głowę, kiedy zapukała i pchnęła drzwi. 

- Tak, mma? Czego pani sobie życzy? - spytał po angielsku. 

- Chciałabym z panem porozmawiać, rra - odpowiedziała mma Ramotswe w setswana. 

- Ma pan wolną chwilę? 

Spojrzał na zegarek. 

- Tak - odparł całkiem uprzejmie. - Ale nie mogę pani poświęcić zbyt wiele czasu. Jest 

pani moją studentką? 

Mma  Ramotswe  machnęła  lekceważąco  ręką,  kiedy  siadała  na  wskazanym  przez 

doktora Rantę krześle. 

-  Nie,  nie  jestem  aż  taka  wykształcona.  Zakończyłam  edukację  na  Cambridge 

Certificate. Widzi pan, pracowałam w firmie autobusowej męża kuzynki  i nie miałam czasu 

na dalszą naukę. 

background image

- Nigdy nie jest za późno, mma. Nic nie stoi na przeszkodzie, żeby się pani zapisała na 

studia. Mamy tutaj całkiem wiekowych studentów. Nie chodzi mi o to, że pani jest wiekowa, 

tylko o to, że każdy może studiować. 

- Może kiedyś. 

- Mogłaby pani u nas studiować prawie wszystko. Z wyjątkiem medycyny. Lekarzy na 

razie nie kształcimy. 

- Ani detektywów. 

-  Detektywów?  -  spytał  z  zaskoczoną  miną.  -  Na  żadnym  uniwersytecie  nie  uczą 

detektywistyki. 

Uniosła brew. 

-  Czytałam,  że  na  amerykańskich  uniwersytetach  są  kursy  dla  prywatnych 

detektywów. Mam książkę... 

-  A,  to!  -  wszedł  jej  w  słowo.  -  Tak,  w  amerykańskich  college’ach  można  zrobić 

różnorakie  kursy.  Także  z  pływania,  jeśli  ktoś  ma  ochotę.  Ale  tylko  w  niektórych.  Na 

prestiżowych  uniwersytetach,  które  nazywamy  Ivy  League,  nie  ma  miejsca  na  tego  rodzaju 

wymysły. Tam studiuje się poważne przedmioty. 

- Na przykład logikę? 

-  Logikę?  Tak.  Jeśli  ktoś  robi  dyplom  z  filozofii.  Na  Duke  University  oczywiście 

uczyli logiki. W każdym razie kiedy ja tam studiowałem. 

Doktor  Ranta  oczekiwał,  że  zrobi  to  na  niej  wielkie  wrażenie,  więc  mma  Ramotswe 

próbowała  go  usatysfakcjonować  pełną  podziwu  miną.  To  jest  człowiek,  który  stale 

potrzebuje utwierdzać się w poczuciu własnej wartości - stąd wszystkie te dziewczyny. 

- Ale przecież na tym polega praca detektywistyczna. Logika i odrobina psychologii. 

Jeśli ktoś zna się na logice, to wie, jak funkcjonuje świat; jeśli ktoś zna się na psychologii, to 

wie, jak funkcjonują ludzie. 

Uśmiechnął  się  i  splótł  dłonie  na  brzuchu,  jakby  zamierzał  wygłosić  wykład. 

Jednocześnie  taksował  figurę  mmy  Ramotswe,  która  to  wyczuła.  Wybrała  ten  moment,  aby 

przyjrzeć się jemu - splecionym dłoniom i krawatowi człowieka modnego. 

-  Chętnie  podyskutowałbym  z  panią  o  filozofii,  mma,  ale  niedługo  mam  spotkanie, 

więc muszę spytać, co panią do mnie sprowadza. Chyba że istotnie chciała pani porozmawiać 

o filozofii. 

Parsknęła śmiechem. 

- Nie ośmieliłabym się marnować pańskiego czasu, rra. Pan jest mądrym człowiekiem, 

który ma liczne obowiązki, a ja tylko skromnym detektywem... 

background image

Zobaczyła, że doktor Ranta tężeje. Dłonie rozplotły się i przeniosły na podłokietniki. 

- Jest pani detektywem? - spytał znacznie chłodniejszym tonem. 

Machnęła lekceważąco ręką. 

-  Mam  takie  maleńkie  biuro.  Nazywa  się  Kobieca  Agencja  Detektywistyczna  Nr  1. 

Koło Kgale Hill. Może widział pan szyld. 

- Nie jeżdżę tamtędy. Nie słyszałem o pani. 

-  Nie  spodziewałam  się,  żeby  pan  o  mnie  słyszał,  rra.  Nie  jestem  znanym 

człowiekiem, w odróżnieniu od pana. 

Nerwowym gestem chwycił za węzeł krawata. 

- O czym chce pani ze mną rozmawiać? Ktoś panią do mnie przysłał? 

- Nie, nie o to chodzi. 

Zauważyła, że jej odpowiedź uspokoiła go. Wróciła wcześniejsza arogancja. 

- W takim razie o co? 

- Przyszłam spytać pana o coś, co się wydarzyło dawno temu. A dokładnie - dziesięć 

lat temu. 

Otworzył  szeroko  oczy.  Miał  nieufną  minę  i  mma  Ramotswe  poczuła  ten 

charakterystyczny kwaśny zapaszek wydzielany przez osobę, która czuje strach. 

- Dziesięć lat to szmat czasu. Ludzie nie sięgają pamięcią tak daleko. 

- Ma pan rację. Zapominają. Ale są rzeczy, o których tak łatwo się nie zapomina. Na 

przykład matka nie zapomni syna. 

Zachowanie doktora Ranty znowu uległo zmianie. Ze śmiechem wstał z krzesła. 

-  A,  teraz  rozumiem.  Ta  Amerykanka,  która  ciągle  zadaje  pytania,  płaci  pani  za  to, 

żeby  pani  grzebała  w  przeszłości.  Czy  ona  nigdy  nie  da  za  wygraną?  Czy  ona  nigdy  nie 

zrozumie? 

- Czego nie zrozumie? 

Stał przy oknie i patrzył na grupkę studentów w dole na chodniku. 

-  Że  niczego  więcej  się  nie  dowie.  Ten  chłopak  nie  żyje.  Pewnie  zawędrował  do 

kotliny  Kalahari  i  się  zgubił.  Poszedł  na  spacer  i  już  nie  wrócił.  To  się  może  zdarzyć,  wie 

pani.  Jedna  akacja  niczym  się  nie  różni  od  drugiej,  a  w  Kalahari  nie  ma  wzgórz,  według 

których  można  by  się  orientować.  Człowiek  szybko  się  gubi.  Zwłaszcza  biały,  który  jest 

wyrwany ze swojego naturalnego środowiska. Czego innego się spodziewać? 

-  Nie  wierzę,  że  się  zgubił  i  w  ten  sposób  stracił  życie.  Jestem  przekonana,  że 

przytrafiło mu się coś innego. 

Odwrócił ku niej twarz. 

background image

- Na przykład, co? - spytał napastliwie. 

Wzruszyła ramionami. 

-  Nie  mam  pewności,  ale  skąd  miałabym  to  wiedzieć?  Nie  było  mnie  przy  tym.  - 

Zawiesiła na moment głos i dodała prawie szeptem: - Pan był. 

Słyszała  jego  oddech,  kiedy  usiadł  ponownie.  Na  dole  jeden  ze  studentów  krzyknął 

coś na temat kurtki i reszta się zaśmiała. 

- Co pani ma na myśli, mówiąc, że przy tym byłem? 

Wytrzymała jego spojrzenie. 

-  Mam  na  myśli  to,  że  mieszkał  pan  na  farmie  w  tym  czasie.  Należał  pan  do  ludzi, 

którzy widywali go codziennie. Widział go pan w dniu jego śmierci. Musi pan coś wiedzieć. 

-  Już  mówiłem  dziesięć  lat  temu  policji  i  Amerykanom,  którzy  nas  wszystkich 

maglowali,  że  tego  dnia  widziałem  go  przy  śniadaniu  i  potem  przy  obiedzie.  Powiedziałem 

im, co jedliśmy na obiad. Opisałem ubranie, które ten Amerykanin miał na sobie. Wszystko 

im powiedziałem. 

W trakcie tej wypowiedzi mma Ramotswe doszła do wniosku, że doktor Ranta kłamie. 

Gdyby mówił prawdę, to zakończyłaby spotkanie, ale teraz już miała pewność, że intuicja jej 

nie  zawiodła.  Doktor  Ranta  nie  mówił  prawdy.  To  biło  w  oczy.  Mma  Ramotswe  nie  mogła 

zresztą  zrozumieć,  dlaczego  niektórzy  nie  potrafią  poznać,  że  inna  osoba  kłamie.  Dla  niej 

było to tak oczywiste, jakby nad głową doktora Ranty zapaliła się lampka z napisem „łgarz”. 

- Nie wierzę panu, rra - powiedziała po prostu. - Okłamuje mnie pan. 

Otworzył  nieznacznie  usta,  a  potem  zamknął.  Następnie  ponownie  splótł  dłonie  na 

brzuchu i oparł się wygodnie. 

-  Nasza  rozmowa  dobiegła  końca,  mma  -  oznajmił.  -  Przykro  mi,  że  nie  mogę  pani 

pomóc. Może pójdzie pani do domu i postudiuje logikę. Dowie się pani, że jeśli ktoś mówi, że 

pani nie pomoże, to nie uzyska pani pomocy. To chyba jest logiczne, prawda? 

Mówił z szyderczą nutką w głosie, zachwycony swoją elokwencją. 

- Najzupełniej logiczne, rra - odparła mma Ramotswe - ale pan mógłby mi pomóc, a 

raczej nie mnie, tylko tej biednej Amerykance. Ta kobieta jest matką. Pan też miał albo ma 

matkę.  Mogłabym  do  pana  powiedzieć:  „Niech  pan  pomyśli  o  tym,  co  czuje  ta  matka”,  ale 

wiem, że takich ludzi jak pan to nie wzrusza. Nie tylko dlatego, że chodzi o białą kobietę zza 

oceanu. Nie wzruszałoby pana, gdyby chodziło o kobietę z pana wioski, prawda? 

Uśmiechnął się do niej szeroko. 

- Jak już wzmiankowałem, nasza rozmowa dobiegła końca. 

background image

-  Ale  ludzi,  którym  los  innych  jest  obojętny,  czasem  można  zmusić  do  tego,  żeby 

przestał im być obojętny. 

Żachnął się. 

- Za chwilę zadzwonię do administracji i powiem, że do mojego biura wtargnęła jakaś 

osoba.  Mógłbym  powiedzieć,  że  złapałem  panią  na  próbie  kradzieży.  Całkiem  serio 

rozważam takie rozwiązanie. Mieliśmy ostatnio problemy z drobnymi złodziejaszkami, więc 

administracja natychmiast przysłałaby ochronę. Miałaby pani kłopoty z wytłumaczeniem się z 

wszystkiego, pani Logiczko. 

- Z niczego bym się nie tłumaczyła, rra. Widzi pan, wiem wszystko na temat Angel. 

Skutek  był  natychmiastowy.  Doktor  Ranta  zesztywniał  i  mma  Ramotswe  znowu 

poczuła ów kwaśny zapaszek, mocniejszy niż przedtem. 

- Tak, wiem o Angel i pytaniach egzaminacyjnych. Mam w biurze jej zeznanie. Mogę 

pana zrzucić z tego stołka, wie pan? Co by pan robił w Gaborone jako bezrobotny nauczyciel 

akademicki, rra? Wróciłby pan do swojej wioski? Znowu pomagałby pan przy krowach? 

Jej słowa spadały na niego jak ciosy siekierą. Wymuszenie, pomyślała. Szantaż. Tak 

czuje się szantażysta, którego ofiara leży u jego stóp. Całkowita władza. 

- Nie może pani tego zrobić... Wszystkiego się zaprę. Nic pani nie ma... 

-  Mam  wszystkie  potrzebne  dowody.  Jest  Angel  i  jest  inna  dziewczyna  gotowa 

skłamać  i  powiedzieć,  że  pan  jej  dał  pytania  egzaminacyjne.  Czuje  się  przez  pana 

skrzywdzona  i  będzie  przeciwko  panu  fałszywie  świadczyła.  Czyli  będziemy  mieli  podobne 

zeznania dwóch dziewczyn. Detektywi nazywają to potwierdzeniem materiału dowodowego, 

rra. Sądy to lubią. Nazywają to dowodem z podobieństwa faktów. Koledzy z wydziału prawa 

powiedzą panu wszystko na ten temat. Niech pan idzie z nimi porozmawiać. Wyjaśnią panu, 

jakie to ma skutki. 

Poruszył  językiem  między  zębami,  jakby  chciał  zwilżyć  usta.  Mma  Ramotswe 

zauważyła również plamy potu pod pachami. 

Jedna sznurówka była  rozwiązana, a na krawacie doktor Ranta miał plamę po kawie 

albo herbacie. 

- Nie robię tego  chętnie, rra,  ale taka jest moja praca. Czasami muszę być brutalna i 

robić rzeczy, które mi się nie podobają. Teraz znajduję się w sytuacji przymusowej, ponieważ 

jest  pewna  bardzo  smutna  Amerykanka,  która  chce  się  tylko  pożegnać  ze  swoim  synem. 

Wiem,  że  jest  ona  panu  obojętna,  ale  mnie  nie,  i  myślę,  że  jej  uczucia  są  ważniejsze  od 

pańskich.  Więc  proponuję  panu  następujący  układ.  Pan  mi  opowie,  co  się  stało,  a  ja 

background image

przyrzeknę  -  na  moim  słowie  można  polegać  -  że  już  nigdy  nie  będzie  mowy  o  Angel  i  jej 

przyjaciółce. 

Oddychał  nieregularnie,  krótkimi  zachłyśnięciami,  jak  człowiek,  który  cierpi  na 

chorobę dróg oddechowych i walczy o powietrze. 

- Nie zabiłem go - powiedział. - Nie zabiłem go. 

- Teraz mówi pan prawdę. Widzę to po panu. Ale musi mi pan powiedzieć, co się stało 

i gdzie są zwłoki. Chcę to wiedzieć. 

- Pójdzie pani na policję i powie im, że zataiłem informacje? Bo w takim razie wolę 

mieć sprawę o tę dziewczynę. 

-  Nie,  nie  pójdę  na  policję.  Ta  historia  jest  przeznaczona  wyłącznie  dla  matki.  Dla 

nikogo innego. 

Zamknął oczy. 

- Nie mogę mówić tutaj. Niech pani przyjdzie do mnie do domu. 

- Przyjdę dziś wieczór. 

- Nie, jutro. 

-  Przyjdę  dziś  wieczór  -  powtórzyła.  -  Ta  kobieta  czekała  dziesięć  lat.  Nie  może  już 

dłużej czekać. 

- Dobrze. Napiszę pani adres. Niech pani przyjdzie o dziewiątej. 

- Przyjdę o ósmej. Nie wszystkie kobiety zrobią to, co pan im każe, rozumie pan? 

Zostawiła  go i w drodze do maleńkiej białej furgonetki słuchała własnego oddechu i 

czuła, że serce łomocze jej jak szalone. Nie miała pojęcia, skąd znalazła w sobie odwagę, ale 

była tam jak woda na dnie wyeksploatowanego kamieniołomu - niezmiernie głęboko. 

background image

ROZDZIAŁ OSIEMASTY 

 

W TLOKWEG ROAD SPEEDY MOTORS

 

 

 

Kiedy  mma  Ramotswe  oddawała  się  rozkoszom  szantażu  -  był  to  bowiem  szantaż, 

nawet jeśli posłużyła się nim w dobrej sprawie (razem z mmą Makutsi miały kolejny problem 

moralny do przedyskutowania) - pan J.L.B. Matekoni, garagiste jego ekscelencji brytyjskiego 

wysokiego  komisarza  w  Botswanie,  zabrał  swoje  przybrane  dzieci  do  warsztatu  na  całe 

popołudnie. Dziewczynka, Motholeli, błagała go, żeby je wziął ze sobą, bo chciała zobaczyć, 

jak  pracuje,  więc  zgodził  się  nieco  zafrasowany.  Warsztat  samochodowy  -  a  w  nim  ciężkie 

narzędzia i sprężone powietrze - to nie jest miejsce dla dzieci, ale pan J.L.B. Matekoni mógł 

zlecić jednemu z uczniów, żeby miał na nie oko, kiedy on będzie pracował. Poza tym uznał, 

że to nie jest zły pomysł, aby pokazać chłopcu warsztat. Zrozumienie samochodów i silników 

należy  wpajać  od  małego,  potem  jest  z  tym  coraz  trudniej.  Zostać  mechanikiem  można 

oczywiście w dowolnym wieku, ale nie każdy „czuje” silniki. To nabywa się drogą osmozy, 

powoli, z biegiem lat. 

Zaparkował przed drzwiami swojego biura, żeby Motholeli mogła wsiąść na wózek w 

cieniu.  Chłopiec  natychmiast  pobiegł  zbadać  sterczący  ze  ściany  budynku  kurek  i  trzeba  go 

było przywołać z powrotem. 

-  Tutaj  jest  niebezpiecznie  -  przestrzegł  pan  J.L.B.  Matekoni.  -  Musicie  się  trzymać 

jednego z tych chłopaków. 

Zawołał młodszego z uczniów, tego, który stale klepał go w ramię lepkimi od smaru 

palcami i brudził mu kombinezon. 

-  Zostaw  to,  co  w  tej  chwili  robisz,  i  uważaj  na  dzieci,  kiedy  ja  będę  pracował. 

Przypilnuj, żeby nic się im nie stało. 

Pomocnik  wyraźnie  się  ucieszył  ze  swoich  nowych  obowiązków  i  uraczył  dzieci 

szerokim  uśmiechem.  Leniwiec,  pomyślał  pan  J.L.B.  Matekoni.  Lepiej  nadaje  się  na  niańkę 

niż na mechanika. 

W  warsztacie  dużo  się  działo.  Mikrobus  drużyny  piłkarskiej  wymagał  generalnego 

remontu. Było to duże wyzwanie. Silnik stale pracował w warunkach przeciążenia, co zresztą 

dotyczyło  wszystkich  mikrobusów  w  kraju.  Zawsze  jeździły  przeładowane,  ponieważ  ich 

background image

właściciele  chcieli  jak  najwięcej  zarobić.  Ten  mikrobus,  w  którym  pierścienie  nadawały  się 

do wymiany, tak potwornie buchał kwaśnym czarnym dymem, że zawodnicy się dusili. 

Silnik  był  odkręcony,  a  skrzynia  biegów  wymontowana.  Z  pomocą  drugiego  ucznia 

pan  J.L.B.  Matekoni  obwiązał  silnik  liną  i  zaczął  go  podnosić  na  bloku.  Motholeli,  która 

przypatrywała się temu uważnie z wózka, trąciła brata w ramię. Zerknął w stronę silnika, ale 

za chwilę spuścił wzrok na dół. Rysował jakiś wzór w plamie oleju na ziemi. 

Pan J.L.B. Matekoni odsłonił tłoki i cylindry. Potem oderwał się na chwilę od pracy i 

spojrzał na dzieci. 

-  Co  się  teraz  dzieje,  rra?  -  spytała  dziewczynka.  -  Wymienisz  te  pierścienie?  Do 

czego one służą? Są ważne? 

Pan J.L.B. Matekoni spojrzał na chłopca. 

- Widzisz, Puso? Widzisz, co robię? 

Chłopiec uśmiechnął się nieznacznie. 

- Rysuje coś w oleju - wyjaśnił za niego uczeń. - Rysuje dom. 

- Mogę podjechać bliżej, rra? - spytała Motholeli. - Nie będę przeszkadzała. 

Pan J.L.B. Matekoni skinął głową i kiedy się przybliżyła, pokazał jej, na czym polega 

problem. 

- Potrzymaj to - powiedział. Wzięła do ręki klucz i mocno chwyciła. - A teraz dokręć 

tę śrubę. Nie za mocno. Dobrze. 

Zabrał jej klucz i włożył z powrotem do skrzynki. Potem odwrócił się i spojrzał na nią. 

Siedziała  pochylona  z  roziskrzonymi  oczami.  Znał  to  spojrzenie,  ten  zafascynowany  wyraz 

twarzy kogoś, kto kocha silniki. Tego nie da się podrobić. Na przykład młodszy z uczniów nie 

miał  tej  iskry  w  oku  i  pan  J.L.B.  Matekoni  wiedział,  że  w  najlepszym  razie  zostanie 

przeciętnym mechanikiem. Ale ta dziewczynka, która zjawiła się w jego życiu, o dziwo, miała 

talent i doskonałe zadatki na mechanika. Nigdy wcześniej nie widział tego u dziewczyny, ale 

na pewno się nie mylił. Bo i dlaczego nie? Mma Ramotswe przekonała go, że kobiety mogą 

wykonywać  dowolny  zawód.  Bez  wątpienia  miała  rację.  Ludzie  przyjmują  za  pewnik,  że 

prywatnym  detektywem  może  być  wyłącznie  mężczyzna,  a  przecież  mma  Ramotswe 

doskonale  sobie  radziła.  Dzięki  kobiecemu  darowi  obserwacji  i  kobiecej  intuicji  dostrzegała 

rzeczy,  które  mogłyby  ujść  uwagi  mężczyzny.  Skoro  zatem  kobieta  może  aspirować  do 

zawodu detektywa, to czemu Motholeli zamykać drogę do zdominowanego przez mężczyzn 

świata samochodów i silników? 

Dziewczynka skierowała na niego pełne szacunku spojrzenie. 

background image

-  Nie  gniewasz  się  na  mnie,  rra?  -  spytała.  -  Nie  myślisz  sobie,  że  jestem  dla  ciebie 

ciężarem? 

Delikatnie położył dłoń na jej ramieniu. 

-  Oczywiście,  że  się  nie  gniewam.  Jestem  dumny.  Jestem  dumny  z  tego,  że  mam 

córkę, która zostanie wybitnym mechanikiem. Chciałabyś zostać mechanikiem, prawda? 

Nieśmiało skinęła głową. 

-  Zawsze  kochałam  silniki.  Lubiłam  na  nie  patrzeć.  Uwielbiałam  bawić  się 

śrubokrętami i kluczami. Ale nigdy nie miałam okazji, żeby coś naprawić. 

- To się teraz zmieni - odparł pan J.L.B. Matekoni. - Możesz tu ze mną przychodzić w 

soboty  przed  południem  i  pomagać  mi.  Chciałabyś?  Zrobimy  dla  ciebie  specjalny  stół 

roboczy, niższy, żebyś dosięgała z wózka. 

- Bardzo jesteś dobry, rra. 

Przez  resztę  dnia  pozostała  u  jego  boku,  obserwowała  każdą  czynność,  od  czasu  do 

czasu zadawała pytanie, ale pilnowała się, żeby nie przeszkadzać. Pan J.L.B. Matekoni dłubał 

w silniku mikrobusu, który po reanimacji i ponownym zamontowaniu oraz włączeniu nie pluł 

kwaśnym czarnym dymem. 

- Widzisz? - spytał pan J.L.B. Matekoni z dumą, pokazując na spaliny. - Olej tak się 

nie pali, jeśli znajduje się tam, gdzie powinien. Dobre uszczelki. Dobre pierścienie cylindrów. 

Wszystko na właściwym miejscu. 

Motholeli klasnęła w dłonie. 

- Ten mikrobus jest teraz szczęśliwszy - powiedziała. 

Pan J.L.B. Matekoni uśmiechnął się. 

- Tak, jest teraz szczęśliwszy. 

Od  tej  chwili  wiedział  na  pewno,  że  dziewczynka  ma  talent.  Tylko  ludziom,  którzy 

naprawdę  rozumieją  silniki,  przyjdzie  do  głowy,  że  silnik  może  być  szczęśliwy.  Ludzie  bez 

talentu do mechaniki nie czują tych spraw. Dziewczynka miała ten dar, a młodszy z uczniów 

nie miał. Kopał silnik, zamiast z nim porozmawiać. Pan J.L.B. Matekoni nieraz widział, jak 

chłopak przymusza metal. Metalu nie wolno przymuszać, powtarzał mu raz po raz pan J.L.B. 

Matekoni. Jeśli go przymuszasz, on się broni. To jedno sobie zapamiętaj, nawet jeśli miałbyś 

zapomnieć  wszystko  inne,  czego  cię  nauczyłem!  Pomocnik  nadal  jednak  niszczył  śruby, 

kręcąc w złą stronę, albo na siłę wciskał kołnierze, które nie pasowały. Maszyn nie wolno w 

ten sposób traktować. 

Dziewczynka  była  inna.  Rozumiała  silniki  i  któregoś  dnia  miał  z  niej  wyrosnąć 

świetny mechanik - to było oczywiste. 

background image

Pan  J.L.B.  Matekoni  spojrzał  na  nią  z  dumą,  wycierając  ręce  w  bawełnianą  szmatę. 

Przyszłość Tlokweng Road Speedy Motors wydawała się zabezpieczona. 

background image

ROZDZIAŁ DZIEWIĘTASTY 

 

CO SIĘ STAŁO

 

 

 

Mma  Ramotswe  czuła  strach.  Zdarzyło  się  jej  to  tylko  parę  razy,  odkąd  zaczęła 

pracować  jako  jedyny  prywatny  detektyw  płci  żeńskiej  w  Botswanie  (nadal  zasługiwała  na 

ten  tytuł,  ponieważ  mma  Makutsi,  o  czym  nie  wolno  zapominać,  była  tylko  asystentką 

prywatnego  detektywa).  Bała  się,  kiedy  szła  na  spotkanie  z  Charliem  Gotso,  bogatym 

biznesmenem,  który  pod  koniec  dwudziestego  wieku  zadawał  się  z  czarownikami.  Właśnie 

podczas  tej  rozmowy  zadała  sobie  pytanie,  czy  wykonując  swój  zawód,  nie  narazi  się 

pewnego  razu  na  poważne  niebezpieczeństwo.  Teraz,  kiedy  miała  się  udać  do  domu  doktor 

Ranty, znów żołądek podchodził jej do gardła.  Oczywiście nie miała  realnych powodów się 

bać.  Był  to  zwyczajny  dom  przy  niczym  nie  wyróżniającej  się  ulicy  blisko  szkoły  Maru-a-

Pula. Mma Ramotswe mogła się spodziewać sąsiadów, szczekających psów oraz świecących 

reflektorów  samochodowych.  Nie  umiała  sobie  wyobrazić,  żeby  doktor  Ranta  stanowił  dla 

niej  jakiekolwiek  zagrożenie.  Może  był  wytrawnym  uwodzicielem,  manipulatorem  i 

oportunistą, ale nie mordercą. 

Z drugiej strony mordercy trafiają się wśród najzwyklejszych ludzi. A większość ofiar 

morderstw  znała  swojego  zabójcę  i  spotkała  się  z  nim  w  najzupełniej  zwyczajnych 

okolicznościach.  Mma  Ramotswe  zaprenumerowała  ostatnio  „Journal  of  Criminology” 

(kosztowna pomyłka, ponieważ czasopismo zawierało niewiele interesujących ją informacji), 

ale w gąszczu nic jej nie mówiących tabelek i niezrozumiałej prozy natrafiła na bulwersujący 

fakt: przytłaczająca większość ofiar zabójstwa znała sprawcę. Ludzie nie giną z ręki obcych, 

tylko z ręki przyjaciół, członków rodziny, kolegów i koleżanek z pracy. Matki zabijają dzieci. 

Mężowie  mordują  żony.  Żony  uśmiercają  mężów.  Pracownicy  pozbawiają  życia  szefów.  Z 

artykułu  wynikało,  że  niebezpieczeństwo  czyha  w  każdym  zakamarku  codziennego  życia. 

Czy  to  mogła  być  prawda?  Nie  w  Johannesburgu,  pomyślała  mma  Ramotswe,  gdzie  ludzie 

padają ofiarą krążących nocą po mieście tsostis, złodziei samochodów gotowych użyć broni, i 

aktów  przypadkowej  przemocy  w  wykonaniu  młodych  ludzi,  dla  których  życie  nie  stanowi 

żadnej  wartości.  Ale  może  takie  miasta  należą  do  wyjątków.  Może  normalnie  do  zabójstw 

dochodzi  właśnie  w  takich  okolicznościach  -  spokojna  rozmowa  w  niepozornym  domu, 

podczas gdy w pobliżu inni ludzie są zajęci swoimi codziennymi sprawami. 

background image

Pan  J.L.B.  Matekoni  wyczuł,  że  coś  jest  nie  w  porządku.  Przyszedł  na  kolację,  aby 

opowiedzieć  mmie  Ramotswe  o  tym,  że  odwiedził  w  więzieniu  swoją  służącą.  Naturalnie 

zauważył, że mmę coś gnębi. Z początku o tym nie wspominał. Uznał, że opowieść o służącej 

oderwie mmę Ramotswe od trosk, które ją gryzą. 

-  Załatwiłem  jej  adwokata.  Jest  w  mieście  człowiek,  który  zna  się  na  tego  rodzaju 

sprawach. Odwiedzi ją w celi i będzie ją reprezentował przed sądem. 

Mma Ramotswe nałożyła panu J.L.B. Matekoniemu na talerz obfitą porcję fasoli. 

-  Wyjaśniła  ci  cokolwiek?  -  spytała  mma  Ramotswe.  -  Jej  sytuacja  nie  wygląda 

dobrze. Głupia kobieta. 

Pan J.L.B. Matekoni zmarszczył brwi. 

-  Z  początku  zachowywała  się  histerycznie.  Zaczęła  krzyczeć  na  strażników.  Byłem 

dosyć  zażenowany.  Powiedzieli  mi:  „Niech  pan  poskromi  swoją  żonę  i  powie  jej,  żeby  się 

zamknęła!” Musiałem im dwa razy tłumaczyć, że ona nie jest moją żoną. 

- Ale czemu krzyczała? Chyba nie sądzi, że jej to pomoże wyjść z więzienia. 

-  Myślę,  że  zdaje  sobie  z  tego  sprawę.  Krzyczała,  bo  była  wściekła.  Powiedziała,  że 

ktoś inny powinien siedzieć w tej celi. Z jakiegoś powodu wymieniła ciebie. 

Mma Ramotswe nałożyła sobie fasoli. 

- Mnie? A cóż ja mam z tym wspólnego? 

- Spytałem ją o to, ale pokręciła tylko głową i już nic na ten temat nie powiedziała. 

- A pistolet? Wyjaśniła, skąd go miała? 

- Powiedziała, że pistolet nie był jej, tylko znajomego, który miał po niego przyjść. A 

w  ogóle  to  nie  wiedziała,  co  jest  w  tej  torbie.  Myślała,  że  mięso.  Tak  w  każdym  razie 

twierdzi. 

-  Nie  uwierzą  w  to.  Gdyby  stało  się  inaczej,  to  nie  mogliby  skazać  żadnej  osoby,  u 

której znaleźliby nielegalną broń. 

-  To  samo  powiedział  mi  przez  telefon  prawnik.  Dodał,  że  w  dzisiejszych  czasach 

bardzo  trudno  jest  kogoś  wybronić  przed  tym  zarzutem.  Sądy  po  prostu  nie  wierzą 

oskarżonym, którzy twierdzą, że nie wiedzieli nic o broni w domu. Wychodzą z założenia, że 

oskarżony  kłamie,  i  skazują  go  na  co  najmniej  rok  więzienia. Jeśli  jest  notowany,  co  często 

się zdarza, to wyrok potrafi być znacznie surowszy. 

Mma  Ramotswe  podniosła  do  ust  kubek  z  herbatą.  Lubiła  pić  herbatę  do  posiłków  i 

miała  do  tego  specjalny  kubek.  Chciała  kupić  taki  sam  panu  J.L.B.  Matekoniemu,  ale  to 

mogło okazać się trudne, bo kubek pochodził z Anglii i był nietuzinkowy. 

background image

Pan  J.L.B.  Matekoni  zerknął  z  ukosa  na  mmę  Ramotswe.  Widział,  że  jest  czymś 

zatroskana.  Uważał,  że  w  małżeństwie  nie  wolno  nic  ukrywać  przed  partnerem.  Czemuż  by 

od  razu  nie  wdrożyć  tej  zasady?  Nie  zapomniał,  że  trzymał  przed  mmą  Ramotswe  w 

tajemnicy kwestię przybranych dzieci, a zatem sprawę całkiem niebłahą, ale uznał, że należy 

to oddzielić grubą kreską i zainicjować nową politykę. 

- Mma Ramotswe - zaryzykował - jesteś czymś dzisiaj zmartwiona. Chodzi o coś, co 

powiedziałem? 

Odstawiła kubek i spojrzała na zegarek. 

- To nie ma nic wspólnego z tobą. Idę dziś wieczór na rozmowę dotyczącą syna pani 

Curtin. Mam obawy co do osoby, z którą się spotykam. 

Opowiedziała  mu  o  swoich  lękach.  Wyjaśniła,  że  chociaż  uważa  za  bardzo  mało 

prawdopodobne, aby ekonomista z University of Botswana użył wobec niej przemocy, nie ma 

jednak wątpliwości, że jest to zły człowiek, i to budzi w niej niepokój. 

-  Na  takich  ludzi  jest  specjalne  określenie.  Czytałam  o  nich.  Nazywa  się  ich 

psychopatami. To ludzie bez sumienia. 

Słuchał jej w milczeniu z zatroskaną miną. Kiedy skończyła mówić, powiedział: 

-  Nie  powinnaś  do  niego  iść.  Nie  mogę  pozwolić,  żeby  moja  przyszła  żona  narażała 

się na takie niebezpieczeństwo. 

- Bardzo się cieszę, że się o mnie martwisz, ale zawód prywatnego detektywa nie jest 

dla strachliwych. Wiedziałam, na co się decyduję. 

Pan J.L.B. Matekoni miał nieszczęśliwą minę. 

-  Nie  znasz  tego  człowieka.  Nie  możesz  tak  po  prostu  iść  do  jego  domu.  Jeśli  się 

uprzesz, to ja też pojadę. Będę czekał pod domem. On nie musi wiedzieć, że tam jestem. 

Mma Ramotswe rozważyła tę propozycję. Nie chciała, żeby pan J.L.B.  Matekoni się 

zamartwiał, więc skoro takie rozwiązanie by go uspokoiło, to nie było powodu mu odmawiać. 

-  Dobrze  -  powiedziała.  -  Zaczekasz  na  zewnątrz.  Pojedziemy  moją  furgonetką  i 

zostaniesz w aucie, a ja pójdę z nim porozmawiać. 

- W razie potrzeby krzykniesz. Usłyszę cię. Przybędę z radością. 

Oboje skończyli jeść w trochę spokojniejszych nastrojach. Motholeli czytała coś bratu 

w  sypialni,  bo  dzieci  zjadły  kolację  wcześniej.  Kiedy  pan  J.L.B.  Matekoni  zanosił  naczynia 

do  kuchni,  mma  Ramotswe  poszła  do  pokoju  Puso  i  zastała  dziewczynkę  na  pół  uśpioną,  z 

otwartą książką na kolanach. Puso jeszcze nie spał, ale był senny, prawą rękę miał przełożoną 

przez  pierś,  a  lewa  zwisała  z  boku  łóżka.  Mma  Ramotswe  podniosła  jego  lewe  ramię,  a  on 

uraczył ją zaspanym uśmiechem. 

background image

-  Pora,  żebyś  i  ty  się  położyła.  -  powiedziała  do  dziewczynki.  -  Słyszałam  od  pana 

J.L.B. Matekoniego, że cały dzień pilnie naprawiałaś silniki. 

Przewiozła Motholeli do jej pokoju, gdzie pomogła jej zejść z wózka i usiąść na łóżku. 

Motholeli  chciała  być  jak  najbardziej  samodzielna,  więc  mma  Ramotswe  nie  pomagała  jej 

przy  rozbieraniu  i  wkładaniu  nowej  koszuli  nocnej,  którą  pan  J.L.B.  Matekoni  sprawił  jej 

podczas  wyprawy  na  zakupy.  Wybrał  niezbyt  odpowiedni  kolor,  ale  trudno  oczekiwać  od 

mężczyzny, żeby znał się na estetyce. 

- Jesteś tutaj szczęśliwa, Motholeli? 

- Bardzo szczęśliwa. Z każdym dniem coraz szczęśliwsza. 

Mma  Ramotswe  otuliła  ją  prześcieradłem  i  ucałowała  w  policzek.  Potem  zgasiła 

światło  i  wyszła  z  pokoju.  „Z  każdym  dniem  coraz  szczęśliwsza”.  Mma  Ramotswe  zadała 

sobie pytanie, czy świat, który odziedziczy ta dziewczynka i jej brat, będzie lepszy od świata, 

w którym dorastała ona i pan J.L.B. Matekoni. Stali się szczęśliwsi, bo byli świadkami tego, 

jak Afryka wyzwala się  z niewoli i stawia pierwsze kroki w świecie. Ale cóż ten kontynent 

przeszedł  ze  swoimi  próżnymi  dyktatorami  i  skorumpowanymi  biurokracjami!  I  pośród 

całego tego chaosu i rozczarowań mieszkańcy Afryki próbowali po prostu normalnie żyć. Czy 

ludzie,  którzy  podejmują  w  świecie  decyzje,  możni  z  Waszyngtonu,  Londynu  i  tak  dalej, 

wiedzą  o  istnieniu  takich  dzieci  jak  Motholeli  i  Puso?  Czy  są  im  one  obojętne?  Mma 

Ramotswe  nie  miała  wątpliwości,  że  nie  byłyby  obojętne  możnym  tego  świata,  gdyby  ci 

ostatni o nich wiedzieli. Czasami odnosiła wrażenie, że w sercach ludzi z innych kontynentów 

nie  ma  miejsca  dla  Afryki,  bo  nikt  im  nie  wyjaśnił,  że  mieszkańcy  Afryki  niczym  się  nie 

różnią  od  nich  samych.  Ci  ludzie  po  prostu  nie  wiedząc  takich  osobach  jak  jej  tata,  Obed 

Ramotswe,  który  stał  dumnie  odziany  w  błyszczący  garnitur  na  zdjęciu  w  salonie  swojej 

córki. Nie miałeś wnuków, powiedziała do fotografii, a teraz masz. Dwójkę. W tym domu. 

Fotografia  milczała.  Rwałby  się  do  poznania  dzieci,  pomyślała.  Byłby  dobrym 

dziadkiem,  wpoiłby  im  tradycyjną  moralność  botswańską  i  nauczyłby  ich,  co  znaczy  być 

człowiekiem  honoru.  Teraz  zadanie  to  spadało  na  nią.  I  na  pana  J.L.B.  Matekoniego. 

Wybierała  się  w  najbliższym  czasie  na  farmę  dla  sierot,  żeby  złożyć  podziękowania  mmie 

Silvii Potokwane za dzieci. Chciała jej podziękować za wszystko, co zrobiła dla pozostałych 

sierot,  bo  podejrzewała,  że  jeszcze  nikt  jej  za  to  nie  podziękował.  Mma  Potokwane  była 

apodyktyczna, ale kobieta, która ma w swojej pieczy tyle dzieci, musi być apodyktyczna, tak 

samo  jak  detektyw  musi  być  wścibski,  a  mechanik...  Jaki  musi  być  mechanik?  Upaćkany 

smarem?  Nie,  uznała,  że  nie  ujmuje  to  istoty  sprawy  i  że  trzeba  jeszcze  się  nad  tym 

zastanowić. 

background image

- Będę w pogotowiu - powiedział pan J.L.B. Matekoni ściszonym głosem, chociaż nie 

było  takiej  potrzeby.  -  Pamiętaj,  że  cały  czas  tu  jestem.  Że  czekam  pod  domem.  Jeśli 

krzykniesz, usłyszę cię. 

W nikłym świetle latarni ulicznej oglądali dom, niczym się niewyróżniający budynek 

z typowym dachem z czerwonej dachówki i zapuszczonym ogrodem. 

-  Widać,  że  nie  zatrudnia  ogrodnika  -  stwierdziła  mma  Ramotswe.  -  Spójrz,  jakie 

chaszcze. 

Jeśli ktoś tak dobrze opłacany jak doktor Ranta nie zatrudnia ogrodnika, świadczy to o 

braku  wrażliwości  społecznej.  Jego  obywatelskim  obowiązkiem  jest  zatrudnić  pomoc 

domową  spośród  całych  rzesz  osób  rozpaczliwie  poszukujących  pracy.  Płace  były  niskie  - 

zdaniem  mmy  Ramotswe  nieprzyzwoicie  niskie  -  ale  przynajmniej  system  ten  stwarzał 

miejsca pracy. Gdyby każdy, kto ma pracę, zatrudniał służącą, to kobiety i ich dzieci miałyby 

co  do  gęby  włożyć.  Gdyby  każdy  sam  zajmował  się  swoim  domem  i  ogrodem,  to  dla 

służących i ogrodników nie byłoby pracy. 

Nie pielęgnując ogrodu, doktor Ranta dawał świadectwo egoizmu, co w najmniejszym 

stopniu nie zaskoczyło mmy Ramotswe. 

- Za duży samolub - ocenił pan J.L.B. Matekoni. 

- Dokładnie to samo sobie pomyślałam. 

Otworzyła drzwi furgonetki i wygramoliła się na zewnątrz. Auto było trochę za małe 

dla osoby tak słusznej tuszy, ale mma Ramotswe miała do niego słabość i z lękiem w sercu 

czekała dnia, kiedy pan J.L.B. Matekoni orzeknie, że nie da się go już więcej naprawić. Żadna 

nowoczesna  furgonetka,  ze  wszystkimi  bajerami  i  cudami  techniki,  nie  mogłaby  zastąpić 

maleńkiej  białej  furgonetki.  Odkąd  mma  Ramotswe  nabyła  ją  przed  jedenastoma  laty,  auto 

zabierało  ją  dzielnie  w  każdą  podróż,  znosząc  październikowe  upały  czy  kurz,  który  w 

pewnych porach roku napływa znad Kalahari i okrywa wszystko czerwonobrązowym kocem. 

Kurz  jest  wrogiem  silników,  wyjaśniał  jej  niejednokrotnie  pan  J.L.B.  Matekoni,  za  to 

przyjacielem głodnego mechanika. 

Pan  J.L.B.  Matekoni  patrzył,  jak  mma  Ramotswe  podchodzi  do  drzwi  frontowych  i 

puka.  Doktor  Ranta  najwyraźniej  czekał  na  nią,  bo  została  błyskawicznie  wpuszczona  do 

środka i drzwi się za nią zamknęły. 

- Tylko pani, mma? - spytał doktor Ranta. - Pani przyjaciel z panią nie wchodzi? 

- Nie, zaczeka na zewnątrz. 

Doktor Ranta roześmiał się. 

- Ochrona? Żeby się pani czuła bezpieczna? 

background image

Nie odpowiedziała na jego pytanie. 

- Ma pan ładny dom. Szczęściarz z pana. 

Skinął na nią, żeby poszła za nim do salonu. Wskazał jej krzesło i sam usiadł. 

- Nie mam ochoty tracić czasu na rozmowę z panią. Robię to tylko dlatego, że mi pani 

groziła, a mam trochę kłopotów z pewnymi kobietami, które mnie szkalują. To jedyny powód, 

dla którego z panią rozmawiam. 

Uraziłam jego dumę, pomyślała. Został przyparty do muru - i to przez kobietę. Bardzo 

bolesne  poniżenie  dla  kobieciarza.  Nie  ma  sensu  wdawać  się  w  żadne  wstępy,  pomyślała  i 

przeszła od razu do rzeczy. 

- Jak umarł Michael Curtin? 

Dr Ranta siedział naprzeciwko niej z zasznurowanymi ustami. 

- Pracowałem tam - zaczął, jakby obok jej pytania. - Zajmowałem się ekonomiką wsi, 

a  oni  dostali  grant  od  Fundacji  Forda  na  zatrudnienie  osoby,  która  zbadałaby  ekonomiczną 

stronę  tego  małego  przedsiębiorstwa  rolnego.  Takie  było  moje  zadanie.  Ale  wiedziałem,  że 

sprawa  jest  beznadziejna.  Od  samego  początku.  To  byli  idealiści,  którym  się  wydawało,  że 

mogą zmienić naturalny bieg rzeczy. Wiedziałem, że nic z tego nie wyjdzie. 

- Ale pieniądze pan brał. 

Spojrzał na nią z pogardą. 

-  Na  tym  polega  moja  praca.  Jestem  ekonomistą  i  badam  zarówno  udane,  jak  i 

nieudane przedsięwzięcia. Może pani tego nie rozumie... 

- Rozumiem. 

- No więc tak. My - kierownictwo, że się tak wyrażę - mieszkaliśmy w jednym dużym 

domu.  Wszystkiemu  szefował  Niemiec,  który  przyjechał  z  Namibii  -  nazywał  się  Burkhardt 

Fischer. Miał żonę Marcie. Dalej była Carla Smit z RPA, Amerykanin i ja. 

Całkiem  dobrze  się  ze  sobą  dogadywaliśmy,  poza  tym  że  Burkhardt  mnie  nie  lubił. 

Próbował  się  mnie  pozbyć  wkrótce  po  moim  przyjeździe,  ale  miałem  podpisany  kontrakt  z 

fundacją, która odmówiła zwolnienia mnie. Opowiadał im kłamstwa na mój temat, ale mu nie 

uwierzyli. 

Młody Amerykanin był bardzo sympatyczny. Przyzwoicie mówił w setswana i ludzie 

go lubili. Przypadł do gustu Południowoafrykance i zamieszkali w jednym pokoju. Wszystko 

za niego robiła - gotowała mu, prała i ogólnie go rozpieszczała. Potem zaczęła się interesować 

mną.  Nie  robiłem  jej  żadnych  awansów,  ale  mieliśmy  romans,  kiedy  ona  nadal  była  z  tym 

chłopakiem. Powiedziała, że zamierza mu w końcu o tym powiedzieć, lecz nie chce go zranić. 

background image

Widywaliśmy się więc potajemnie, co na tej farmie było utrudnione, jednak jakoś dawaliśmy 

sobie radę. 

Burkhardt nabrał podejrzeń. Któregoś dnia wezwał mnie do swojego biura i zagroził, 

że  jeśli  nie  przestanę  się  spotykać  z  Carlą,  to  poinformuje  o  wszystkim  Amerykanina. 

Powiedziałem mu, że to nie jego sprawa, i on się zdenerwował. Zapowiedział, że jeszcze raz 

napisze  do  fundacji  i  powiadomi  ich,  że  zakłócam  pracę  w  kolektywie.  Obiecałem  mu,  że 

zerwę z Carlą. 

Ale  nie  zerwałem.  Czemu  miałbym  to  robić?  Spotykaliśmy  się  wieczorami. 

Powiedziała Amerykaninowi, że lubi nocne spacery po buszu. On za tym nie przepadał, więc 

zostawał w domu. Napominał, żeby nie odchodziła zbyt daleko i żeby uważała na drapieżniki 

i węże. 

Spotykaliśmy  się  za  polami  w  szopie,  która  służyła  do  przechowywania  kopaczek, 

sznurka i tak dalej, świetnie się też nadawała na schadzki kochanków. 

Tego  wieczoru  byliśmy  razem  w  szopie.  Na  dworze  było  całkiem  jasno,  bo  świecił 

księżyc w pełni. Nagle zauważyłem kogoś przy szopie. Wstałem, podkradłem się do drzwi i 

uchyliłem  je  bardzo  powoli.  Na  zewnątrz  stał  Amerykanin.  Miał  na  sobie  tylko  szorty  i 

robocze buty, bo noc była bardzo gorąca. 

- Co ty tu robisz? - spytał. 

Nic nie odpowiedziałem. Nagle przecisnął się obok mnie i zajrzał do szopy. Zobaczył 

tam Carlę i oczywiście natychmiast się wszystkiego domyślił. 

Nic nie powiedział, tylko spojrzał na nią, a po chwili na mnie. Potem zaczął biec, ale 

nie w stronę domu, tylko w przeciwnym kierunku, prosto do buszu. 

Carla  krzyknęła,  żebym  za  nim  pobiegł,  i  zrobiłem  to.  Biegł  bardzo  szybko,  ale 

zdołałem go dogonić i złapałem za ramię. Odepchnął mnie i znowu uciekł. Goniłem go przez 

kolczaste zarośla, które kaleczyły mi skórę. Z łatwością jeden z tych kolców mógł skaleczyć 

mnie w oko, ale na szczęście do tego nie doszło. To było bardzo niebezpieczne. 

Znowu  go  dopadłem,  ale  tym  razem  nie  miał  już  siły  się  wyrywać.  Objąłem  go 

ramionami, żeby się uspokoił i byśmy mogli wrócić do domu, ale odepchnął mnie i potknął 

się. 

Znajdowaliśmy się na skraju głębokiego na jakieś dwa metry rowu, donga, który biegł 

przez  busz.  Amerykanin  wpadł  do  tego  rowu.  Spojrzałem  w  dół  i  zobaczyłem,  że  leży.  Nie 

ruszał  się  i  nie  wydawał  żadnych  odgłosów.  Zszedłem  do  rowu  i  obejrzałem  go.  Leżał 

nieruchomo,  a  kiedy  próbowałem  sprawdzić,  czy  nie  zranił  się  w  głowę,  ta  osunęła  się 

bezwładnie. Było dla mnie jasne, że przy upadku przetrącił sobie kark i że już nie oddycha. 

background image

Wróciłem biegiem do Carli i powiedziałem jej, co się stało. Poszła ze mną do donga i 

obejrzeliśmy  go  jeszcze  raz.  Nie  było  wątpliwości,  że  Amerykanin  nie  żyje,  i  Carla  zaczęła 

wrzeszczeć.  Kiedy  przestała,  usiedliśmy  w  rowie  i  zastanawialiśmy  się,  co  dalej  robić. 

Pomyślałem, że jeśli powiemy prawdę, to nikt nam nie uwierzy, że chłopak się potknął, że to 

był  wypadek.  Ludzie  uznają,  że  jak  chłopak  się  dowiedział  o  moim  romansie  z  jego 

dziewczyną, to doszło między nami do bójki. 

Wiedziałem  też,  że  jeśli  policja  przesłucha  Burkhardta,  to  on  im  powie,  że 

najprawdopodobniej ja zabiłem Amerykanina. Nie miałbym zbyt wielkich szans się wywinąć. 

Postanowiliśmy więc zakopać ciało i udawać, że nic nie wiemy. W pobliżu były kopce 

mrówek.  To  dobre  miejsce  na  pozbycie  się  ciała,  a  w  buszu  jest  ich  pełno.  Szybko 

znaleźliśmy jeden z kopców i okazało się, że mrówkojad wykonał za nas prawie całą robotę: 

wygrzebał  dużą  jamę  u  dołu  kopca,  którą  wystarczyło  tylko  trochę  powiększyć,  żeby 

zmieściło  się  ciało.  Potem  zatkałem  ją  kamieniami  i  ziemią,  a  na  koniec  zamiotłem  ziemię 

wokół kopca gałęzią akacji. Chyba udało mi się dobrze zatrzeć wszystkie ślady, bo wynajęty 

przez policję tropiciel nic nie znalazł. Zresztą dodatkowo mieliśmy szczęście, bo następnego 

dnia spadł deszcz. 

Policja  przez  kilka  dni  zadawała  pytania,  inni  ludzie  też.  Powiedziałem  im,  że  tego 

wieczoru  w  ogóle  nie  widziałem  chłopaka,  Carla  zeznała  to  samo.  Była  zszokowana  i 

przestała  się  odzywać.  Nie  chciała  się  ze  mną  widywać  i  przez  większość  czasu  płakała.  A 

potem odeszła z farmy. Przed wyjazdem odbyła ze mną krótką rozmowę, w której oznajmiła, 

że żałuje, iż wdała się w romans. Powiedziała mi też, że jest w ciąży, ale z nim, nie ze mną, 

bo wyliczyła sobie, że do zapłodnienia doszło, jeszcze zanim zaczęliśmy się spotykać. 

Miesiąc  po  jej  odejściu  ja  też  opuściłem  farmę.  Dostałem  stypendium  na  Duke 

University.  Carla  wyjechała  z  Botswany.  Nie  chciała  wracać  do  RPA,  gdzie  jej  się  nie 

podobało. Słyszałem, że pojechała do Zimbabwe, a konkretnie do Bulawajo, gdzie prowadzi 

hotelik. Całkiem niedawno mój znajomy był w Bulawajo i twierdził, że widział ją z daleka. 

Doktor Ranta przerwał swoją opowieść i spojrzał na mmę Ramotswe. 

- Taka jest prawda, mma. Nie zabiłem go. Nie okłamałem pani. 

Mma Ramotswe skinęła głową. 

-  Wiem.  Potrafię  to  po  panu  poznać.  -  Umilkła  na  chwilę.  -  Nie  doniosę  na  pana 

policji.  Przyrzekłam  to  panu,  a  ja  dotrzymuję  słowa.  Ale  powtórzę  pana  relację  matce,  pod 

warunkiem  że  złoży  tę  samą  obietnicę.  Myślę,  że  się  zgodzi.  Nie  widzę  żadnego  sensu  we 

wznawianiu dochodzenia przez policję. 

background image

Widać było wyraźnie, że doktorowi Rancie spadł kamień z serca, a z twarzy zniknęła 

wrogość. Chciał jednak uzyskać od mmy Ramotswe dalsze gwarancje bezkarności. 

- A te dziewczyny - nie narobią mi problemów? 

- Nie narobią. Nie ma pan powodów się o to martwić. 

- A co z tym zeznaniem drugiej dziewczyny? Zniszczy je pani? 

Mma Ramotswe wstała i podeszła do drzwi. 

- Zeznaniem? 

- Tak, z zeznaniem tej dziewczyny, która kłamała na mój temat. 

Mma  Ramotswe  otworzyła  drzwi  frontowe  i  wyjrzała  na  zewnątrz.  Pan  J.L.B. 

Matekoni siedział w samochodzie i podniósł głowę, kiedy drzwi się otworzyły. 

Wyszła na alejkę. 

-  Cóż,  doktorze  Ranta  -  powiedziała  cicho.  -  Myślę,  że  jest  pan  człowiekiem,  który 

okłamał wielu ludzi, zwłaszcza kobiety. A teraz stało się coś, co być może jeszcze nigdy się 

panu nie zdarzyło. Okłamała pana kobieta, a pan dał się nabrać jak dziecko. To się panu nie 

spodoba,  ale  dzięki  temu  będzie  pan  wiedział,  jak  to  jest  być  manipulowanym.  Nie  było 

żadnej drugiej dziewczyny. 

Podeszła  alejką  do  furtki  i  wyszła  na  ulicę.  Doktor  Ranta  stał  w  drzwiach  i 

obserwował ją, ale wiedziała, że nie ośmieli się nic zrobić, a kiedy minie go złość, to dojdzie 

do wniosku, że bardzo tanio się wywinął. A jeśli została mu choć odrobina sumienia, to może 

będzie również wdzięczny mmie Ramotswe za to, że ostatecznie złożyła do grobu wydarzenia 

sprzed  dziesięciu  lat.  Miała  jednak  wątpliwości,  czy  doktor  Ranta  posiada  taki  organ  jak 

sumienie, więc ten scenariusz uznała za mało prawdopodobny. 

Co  się  zaś  tyczy  jej  własnego  sumienia,  to  okłamała  doktora  Rantę  i  uciekła  się  do 

szantażu. Uczyniła to dla pozyskania informacji, której inaczej by nie zdobyła. Znowu zatem 

pojawiło  się  trudne  pytanie  o  to,  czy  cel  uświęca  środki.  Czy  wolno  zrobić  coś  złego,  aby 

osiągnąć  coś  dobrego?  Na  pewno  tak.  Są  przecież  wojny  sprawiedliwe.  Afryka  była 

zmuszona walczyć o niepodległość i nikt nie mówił, że użycie siły dla osiągnięcia tego celu 

jest  złem.  Życie  jest  popaprane  i  czasem  nie  istnieje  inne  rozwiązanie.  Pokonała  doktora 

Rantę  jego  własną  bronią,  tak  samo  jak  posłużyła  się  kłamstwem,  aby  pokonać  tego 

okrutnego  czarownika.  Takie  rzeczy  są  godne  pożałowania,  ale  konieczne  w  wysoce 

niedoskonałym świecie. 

background image

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY 

 

BULAWAJO

 

 

 

Kiedy miasto ledwo zaczynało się budzić, a niebo wciąż zasnuwały ciemności, mma 

Ramotswe jechała maleńką białą furgonetką w stronę Francistown.  Zanim dotarła do zjazdu 

na Mochudi, gdzie droga zmierzała ku źródłom Limpopo, nad równinami pokazało się słońce 

i przez kilka minut świat był skąpany w pulsującym żółtozłotym kolorze - kopjes, wysadzane 

klejnotami  korony  drzew,  sucha  trawa  z  poprzedniego  sezonu  obok  drogi,  kurz.  Wielka 

czerwona bania słońca wisiała nad horyzontem, a potem oderwała się i poleciała nad Afryką. 

Wróciły  naturalne  dzienne  barwy  i  mma  Ramotswe  zobaczyła  w  oddali  znajome  od 

dzieciństwa dachy, osły koło drogi i domy porozrzucane między drzewami. 

Jechała  przez  suchą  krainę,  która  teraz,  na  początku  pory  deszczowej,  zaczynała 

jednak ulegać metamorfozie. Pierwsze deszcze dobrze jej zrobiły. Na północy i na wschodzie 

wypiętrzyły się wielkie fioletowe chmury i deszcz spłynął białymi kaskadami, niby ogromny 

wodospad.  Spieczona  po  miesiącach  suszy  ziemia  połknęła  roziskrzone  sadzawki  rozlane 

przez  ulewę  i  po  paru  godzinach  płachta  brązu  zaciągnęła  się  zielonym  odcieniem.  Źdźbła 

trawy,  maleńkie  żółte  kwiaty,  łapczywe  macki  bluszczowatych  pędów  przebiły  się  przez 

rozmiękczoną skorupę ziemi, okrywając kraj bujną zielenią. Wodopoje, zagłębienia wyłożone 

wypalaną gliną, nagle wypełniły się błotnistą brązową cieczą, a korytami rzecznymi, suchymi 

piaszczystymi  korytarzami,  znowu  spłynęła  woda.  Pora  deszczowa  to  doroczny  cud,  który 

pozwala  życiu  istnieć  na  tych  suchych  ziemiach  -  cud,  w  który  trzeba  wierzyć,  bo  deszcze 

mogą nie przyjść, a bydło może zdechnąć, jak się już w przeszłości zdarzało. 

Lubiła  drogę  do  Francistown,  ale  tego  dnia  jechała  trzy  godziny  dalej  na  północ,  za 

granicę z Zimbabwe. Pan J.L.B. Matekoni nie chciał jej puścić i namawiał ją do rezygnacji z 

wyjazdu, ale ona się uparła. Podjęła się prowadzenia tego śledztwa i zamierzała je zakończyć. 

-  Tam  jest  mniej  bezpiecznie  niż  w  Botswanie  -  powiedział.  -  Zawsze  są  jakieś 

problemy.  To  wojna,  to  buntownicy,  to  inni  wichrzyciele.  Blokady  dróg.  Napady.  Tego 

rodzaju historie. Co będzie, jak zepsuje ci się furgonetka? 

Musiała wziąć na siebie to ryzyko, chociaż wyrzucała sobie, że przysparza panu J.L.B. 

Matekoniemu zmartwień. Niezależnie od faktu, że podróż była konieczna, należało ustanowić 

zasadę,  że  mma  Ramotswe  samodzielnie  podejmuje  decyzje  w  takich  sprawach.  Nie 

background image

wchodziło  w  rachubę,  żeby  mąż  ingerował  w  funkcjonowanie  Kobiecej  Agencji 

Detektywistycznej  Nr  1.  W  przeciwnym  razie  biuro  mogłoby  się  równie  dobrze  nazywać 

Kobieca  (Plus  Mąż)  Agencja  Detektywistyczna  Nr  1.  Pan  J.L.B.  Matekoni  był  dobrym 

mechanikiem,  ale  nie  detektywem.  Bycie  detektywem  wymaga...  czego  właściwie? 

Subtelności? Intuicji? 

Nie było więc mowy o odwołaniu wyjazdu do Bulawajo. Mma Ramotswe uważała, że 

umie  zadbać  o  swoje  bezpieczeństwo.  Wielu  spośród  ludzi,  którzy  narażają  się  na  kłopoty, 

może  mieć  pretensje  tylko  do  siebie.  Wypuszczają  się  tam,  gdzie  nie  mają  nic  do  szukania. 

Zwracają się prowokacyjnie do ludzi, których prowokować nie wolno. Nie potrafią odczytać 

sygnałów społecznych. Mma Ramotswe umiała wtopić się w otoczenie. Wiedziała, jak radzić 

sobie  z  człowiekiem  o  rozbuchanym  poczuciu  własnej  wartości,  czyli  w  jej  mniemaniu 

najgroźniejszym  zjawiskiem,  jakie  można  napotkać  w  Afryce.  Młody  człowiek  z  karabinem 

to mina przeciwpiechotna: jeśli mu nastąpić na jakiś psychiczny nagniotek - o co nietrudno - 

konsekwencje  mogą  być  katastrofalne.  Ale  jeśli  traktować  go  odpowiednio  -  czyli  z 

respektem,  którego  tacy  ludzie  łakną  jak  kania  dżdżu  -  mina  zostanie  rozbrojona.  Jednym 

słowem,  osoba,  która  umie  przeniknąć  psychologiczne  niuanse  sytuacji,  jest  względnie 

bezpieczna. 

Godziny  mijały  i  o  dziewiątej  mma  Ramotswe  przejeżdżała  przez  Mahalapye,  gdzie 

urodził  się  jej  ojciec,  Obed  Ramotswe.  Potem  mieszkał  na  południu  w  Mochudi,  w  wiosce 

swojej  żony,  ale  tutaj  pozostała  jego  rodzina,  czyli  także  rodzina  mmy  Ramotswe.  Była 

przekonana,  że  gdyby  pochodziła  ulicami  tego  bezładnie  rozplanowanego  miasta  i 

porozmawiała  ze  starszymi  ludźmi,  to  trafiłaby  na  kogoś,  kto  o  niej  słyszał  i  umiałby  ją 

umiejscowić  na  skomplikowanym  drzewie  genealogicznym.  Miała  świadomość,  że  w 

Mahalapye mieszkają bliżsi, dalsi i całkiem dalecy kuzyni, że zasupłane węzły krwi łączą ją z 

ludźmi, których nigdy w życiu nie widziała na oczy, lecz natychmiast połączyłaby ją z nimi 

silna  nić  przywiązania.  Gdyby  maleńka  biała  furgonetka  się  zepsuła,  to  mma  Ramotswe 

zapukałaby  do  dowolnych  drzwi  i  otrzymała  pomoc,  której  wśród  Batswana  ma  prawo 

oczekiwać nawet bardzo daleka rodzina. 

Mma  Ramotswe  nie  umiała  sobie  wyobrazić,  jak  by  to  było  nie  mieć  rodziny. 

Wiedziała,  że  są  na  świecie  ludzie,  którzy  nie  mają  nikogo,  nie  mają  wujków,  ciotek  ani 

dalszych  krewnych,  ludzie,  którzy  są  w  życiu  zupełnie  sami.  Z  jakichś  niezgłębionych 

powodów  wielu  takich  ludzi  jest  wśród  białych.  Nie  chcą  mieć  rodziny  i  taki  stan  ich 

najzupełniej  zadowala.  Jacy  muszą  być  samotni  -  jak  astronauci  w  kosmosie,  unoszą  się  w 

ciemnościach,  lecz  nie  mają  nawet  tej  srebrnej  linki,  która  łączy  astronautów  z  metalowym 

background image

łonem  zapewniającym  tlen  i  ciepło.  Zatrzymała  się  na  moment  przy  tej  metaforze  i 

wyobraziła sobie maleńką białą furgonetkę w przestrzeni kosmicznej - auto powoli wiruje z 

gwiazdami w tle, a mma Ramotswe, właścicielka Kobiecej Agencji Detektywistycznej Nr 1, 

lewituje do góry nogami, przywiązana do maleńkiej białej furgonetki cienkim sznurkiem do 

wieszania prania. 

 

Zatrzymała  się  we  Francistown  i  wypiła  herbatę  na  werandzie  hotelu  z  widokiem  na 

linię  kolejową.  Lokomotywa  spalinowa  szarpnęła  ciężkie  wagony,  zapchane  pasażerami  z 

północy, i ruszyła z mozołem. Pociąg towarowy, załadowany miedzią z zambijskich kopalń, 

stał bezczynnie, podczas gdy maszynista rozmawiał pod drzewem z urzędnikiem kolejowym. 

Zmęczony  upałem  pies,  z  uschniętą  jedną  łapą,  pokuśtykał  w  dole.  Ciekawskie  dziecko, 

któremu  ciekło  z  nosa,  wystawiło  głowę  znad  drugiej  strony  stołu  i  uciekło  z  chichotem, 

kiedy mma Ramotswe się do niego uśmiechnęła. 

Potem była granica i powoli posuwająca się kolejka do białego budyneczku, w którym 

umundurowani  funkcjonariusze  przekładali  z  miejsca  na  miejsce  oszczędnie  wydrukowane 

formularze,  tudzież  podbijali  paszporty  i  zezwolenia  na  pobyt,  jednocześnie  znudzeni  i 

nadgorliwi.  Mając  odprawę  graniczną  za  sobą,  mma  Ramotswe  rozpoczęła  ostatni  etap 

podróży.  Mijała  granitowe  wzgórza,  które  zlewały  się  z  jasnoniebieskimi  horyzontami,  a 

samochód rozcinał powietrze, które wydawało się chłodniejsze, świeższe i bardziej rześkie od 

przytłaczającego  skwaru  Francistown.  A  potem  wjazd  do  Bulawajo,  miasta  z  szerokimi 

ulicami,  rzębami  i  cienistymi  werandami.  Miała  gdzie  się  zatrzymać:  u  znajomej,  która 

odwiedzała  ją  od  czasu  do  czasu  w  Gaborone.  Czekał  na  nią  komfortowy  pokój  w  domu  z 

zimną  czerwoną  podłogą  i  strzechą,-  dzięki  której  powietrze  w  środku  było  nieruchome  i 

chłodne jak w jaskini. 

-  Zawsze  bardzo  się  cieszę  na  twój  widok  -  powiedziała  znajoma  -  ale  po  co 

przyjechałaś do Bulawajo? 

- Żeby kogoś odszukać. A raczej pomóc komuś innemu w odszukaniu kogoś. 

- Mówisz zagadkami - zaśmiała się znajoma. 

- To pozwól, że ci wyjaśnię. Jestem tu po to, żeby zamknąć pewien rozdział... 

 

Znalazła Carlę bez trudności. Znajoma zadzwoniła w parę miejsc i podała jej nazwę i 

adres  hotelu.  Był  to  stary  budynek  w  stylu  kolonialnym  przy  drodze  do  Matopos.  Mma 

Ramotswe  nie  miała  jasności,  jakiego  rodzaju  klientela  tam  nocuje,  ale  hotel  sprawiał 

wrażenie  dobrze  utrzymanego,  a  z  baru  gdzieś  z  tyłu  dobiegał  głośny  gwar.  Nad  drzwiami 

background image

frontowymi wisiała tabliczka z wypisaną białymi literami na czarnym tle informacją: „Carla 

Smit  posiada  koncesję  na  sprzedaż  napojów  alkoholowych”.  Poszukiwania  dobiegły  zatem 

końca,  i  jak  to  często  bywa,  miejsce  okazało  się  zupełnie  pospolite.  Mimo  to  było 

zaskakujące, że poszukiwana osoba rzeczywiście istnieje i można się z nią spotkać. 

 

- Jestem Carla. 

Mma  Ramotswe  spojrzała  na  kobietę,  która  siedziała  za  biurkiem,  mając  przed  sobą 

stos  papierów.  Na  ścianie  za  jej  plecami,  nad  szafką  na  dokumenty,  wisiał  plan  roczny,  z 

blokami  dni  zaznaczonymi  jasnymi  kolorami  -  prezent  od  drukarni,  która  napisała  ciężką 

czcionką Bodoni: „Wydrukowane przez Matabeleland Printing Company (Private) Limited - 

Ty  jesteś  od  główkowania,  my  od  drukowania”.  Mmie  Ramotswe  przyszło  do  głowy,  że 

mogłaby  dawać  klientom  w  prezencie  swój  kalendarz:  „Masz  podejrzenia?  Zadzwoń  do 

Kobiecej Agencji Detektywistycznej Nr 1. Ty jesteś od pytania, my od odpowiadania”. Nie, 

to  za  mało  chwytliwe.  „Ty  jesteś  od  rozpaczania,  my  od  szpiegowania”.  Nie.  Nie  wszyscy 

klienci są w rozpaczy. „Wszystkiego się dla Ciebie dowiemy!” To brzmi lepiej. Godniej. 

- Z kim mam przyjemność? - spytała kobieta uprzejmie, lecz z nutką podejrzliwości w 

głosie. 

Myśli, że szukam pracy, pomyślała mma Ramotswe, i zbroi się do tego, żeby wyrzucić 

mnie za drzwi. 

- Nazywam się Precious Ramotswe. Jestem z Gaborone. Nie przyszłam prosić o pracę. 

Kobieta uśmiechnęła się. 

-  Tyle  ludzi  przychodzi  w  tym  celu.  Jest  takie  ogromne  bezrobocie.  Ludzie,  którzy 

mają  pokończone  najróżniejsze  kursy,  wzięliby  każdą  pracę.  Zgodzą  się  robić  wszystko. 

Zgłasza się do mnie dziesięć, dwanaście osób tygodniowo. A po zakończeniu roku szkolnego 

o wiele więcej. 

- Sytuacja jest aż taka zła? 

Kobieta westchnęła. 

- Tak, od jakiegoś czasu. Wiele osób cierpi. 

- Rozumiem. U nas w Botswanie na szczęście nie ma takich problemów. 

Carla skinęła głową, wyglądała na zamyśloną. 

-  Wiem.  Mieszkałam  tam  przez  kilka  lat.  To  było  dawno,  ale  słyszałam,  że  niewiele 

się zmieniło. Rzeczywiście macie szczęście. 

- Wolała pani starą Afrykę? 

background image

Carla  spojrzała  na  nią  badawczo.  To  było  pytanie  polityczne  i  należało  zachować 

ostrożność przy odpowiedzi. 

-  Nie,  na  pewno  nie  wolałam  kolonialnych  obyczajów.  Nie  wszystkim  białym  się  to 

podobało,  wie  pani.  Jestem  Południowoafrykanką,  ale  wyjechałam  z  RPA,  żeby  uciec  od 

apartheidu. Dlatego przeniosłam się do Botswany. 

Mma  Ramotswe  nie  chciała  jej  zawstydzać.  Pytanie  nie  było  pomyślane  jako 

oskarżenie i teraz postanowiła uspokoić rozmówczynię. 

- Źle mnie pani zrozumiała. Mnie chodziło o starą Afrykę, w której mniej było ludzi 

bez pracy. Wszyscy mieli wtedy swoje miejsce na ziemi. Należeli do swojej wioski, do swojej 

rodziny. Mieli swoją ziemię. Teraz to się w dużym stopniu skończyło i  nie mają nic oprócz 

skleconej z desek budy na skraju miasta. Nie podoba mi się ta Afryka. 

Carla rozluźniła się. 

-  Tak.  Ale  nie  da  się  zatrzymać  świata  w  biegu,  prawda?  Problemy,  o  których  pani 

mówi, spadły teraz na Afrykę i musimy sobie z nimi jakoś radzić. 

Zapadła cisza. Ta kobieta nie przyszła tutaj po to, żeby porozmawiać o polityce albo o 

historii, pomyślała Carla. Po co przyszła? 

Mma  Ramotswe  spojrzała  na  swoje  dłonie  i  na  pierścionek  zaręczynowy,  z 

punkcikiem światła na środku. 

-  Dziesięć  lat  temu  -  zaczęła  -  mieszkała  pani  niedaleko  Molepolole  na  farmie 

prowadzonej  przez  Burkhardta  Fischera.  Była  tam  pani,  kiedy  Amerykanin  nazwiskiem 

Michael  Curtin  zniknął  w  tajemniczych  okolicznościach.  -  Carla  obrzuciła  ją  lodowatym 

spojrzeniem.  -  Nie  mam  nic  wspólnego  z  policją  -  wyjaśniła  pospiesznie  mma  Ramotswe.  - 

Nie przyszłam pani przesłuchiwać. 

Głos Carli był ledwie słyszalny. 

- W takim razie po co chce pani o tym rozmawiać? To było dawno temu. On zaginął. 

Nie mam nic więcej do powiedzenia na ten temat. 

-  A  jednak.  Nie  muszę  pani  pytać,  co  się  wydarzyło,  ponieważ  wiem  to  dokładnie. 

Pani i Oswald Ranta byliście w szopie za polami, kiedy zjawił się Michael. Wpadł do donga i 

przetrącił  sobie  kark.  Ukryliście  zwłoki,  bo  Oswald  się  bał,  że  policja  oskarży  go  o 

zamordowanie Michaela. Oto, co się stało. 

Carla  nic  nie  mówiła,  ale  widać  było  po  niej,  że  jest  zaszokowana.  Jej  reakcja 

potwierdzała intuicję mmy Ramotswe: doktor Ranta powiedział prawdę. 

-  Nie  zabiła  pani  Michaela.  Nie  ponosi  pani  za  to  odpowiedzialności.  Ale  ukryliście 

ciało, przez co jego matka nigdy się nie dowiedziała, co się z nim stało. To było złe, ale nie w 

background image

tym  rzecz.  Chodzi  o  to,  że  może  pani  teraz  zmazać  swoją  winę.  Może  pani  to  zrobić 

bezpiecznie, bez żadnego ryzyka. 

- Co niby miałabym zrobić? - spytała Carla dalekim, ledwo słyszalnym głosem. - Nie 

przywrócimy go do życia. 

-  Może  pani  położyć  kres  poszukiwaniom  matki.  Ona  chce  się  tylko  pożegnać  ze 

swoim  synem.  To  jest  częsty  stan  ducha  u  ludzi,  którzy  kogoś  stracili.  Nie  zawsze  mają  w 

sercu chęć zemsty. Chcą tylko poznać prawdę. 

Carla spuściła wzrok. 

- No, nie wiem... Oswald byłby wściekły, gdybym... 

- Oswald o wszystkim wie i zgadza się - weszła jej w słowo mma Ramotswe. 

-  W  takim  razie  czemu  on  nie  może  jej  powiedzieć?  -  odpaliła  Carla,  nagle 

rozgniewana. - To on zrobił. Kłamałam tylko po to, żeby go osłaniać. 

Mma Ramotswe skinęła głową ze zrozumieniem. 

-  Tak,  to  jego  wina,  ale  to  nie  jest  dobry  człowiek.  Nie  może  nic  ofiarować  tej 

kobiecie,  ani  zresztą  komukolwiek  innemu.  Tacy  ludzie  nie  umieją  powiedzieć  bliźniemu 

przepraszam. Ale pani umie. Może pani spotkać się z tą kobietą i opowiedzieć jej, co się stało. 

Może pani spróbować uzyskać jej przebaczenie. 

Carla pokręciła głową. 

- Nie rozumiem, dlaczego miałabym to zrobić... Po tylu latach... 

-  Poza  tym  -  znowu  przerwała  jej  mma  Ramotswe  -  jest  pani  matką  jej  wnuka, 

prawda? Odmówi jej pani tej odrobiny pociechy? Straciła syna, ale jest... 

- Chłopiec. Też ma na imię Michael. Niedługo skończy dziesięć lat. 

Mma Ramotswe uśmiechnęła się. 

- Musi pani poznać ją z tym dzieckiem, mma. Jest pani matką, rozumie pani, co by to 

dla niej znaczyło. Nie ma pani powodu, żeby jej tego odmawiać. Oswald nic pani nie zrobi. 

Nie stanowi żadnego zagrożenia. 

Mma  Ramotswe  wstała  i  podeszła  do  biurka,  za  którym  Carla  siedziała  skulona, 

niepewna. 

- Dobrze pani wie, że musi pani to zrobić - powiedziała. 

Wzięła  ją  delikatnie  za  rękę.  Dłoń  była  w  plamach  od  zbyt  intensywnego  słońca  i 

szorstka od ciężkiej pracy. 

-  Zrobi  pani  to,  prawda,  mma?  Amerykanka  jest  gotowa  przylecieć  do  Botswany. 

Będzie tutaj parę dni po tym, jak pani da jej znać. Może się pani stąd wyrwać na kilka dni? 

- Mam kobietę, która mi pomaga. Może poprowadzić za mnie hotel. 

background image

- A chłopak? Michael? Nie sądzi pani, że się ucieszy, jak pozna swoją babcię? 

- Tak, mma Ramotswe. Ma pani rację. 

 

Następnego dnia ruszyła w drogę powrotną i dotarła do Gaborone późnym wieczorem. 

Służąca Rose opiekowała się pod jej nieobecność dziećmi, które smacznie spały, kiedy mma 

Ramotswe zjawiła się w domu. Weszła kolejno do ich pokojów, słuchała ich cichego oddechu 

i  wdychała  rozkoszny  zapach  śpiących  dzieci.  Potem,  wykończona  podróżą,  położyła  się  do 

łóżka, ale w głowie wciąż jej huczało, gałki oczne poruszały się pod ciężkimi powiekami. 

Następnego dnia wczesnym rankiem zostawiła dzieci z Rose i poszła do biura. Mma 

Makutsi zjawiła się tam wcześniej od niej i pisała na maszynie. 

- Piszę raport z dochodzenia w sprawie pana Letsenyane’a Badulego - oznajmiła. 

Mma Ramotswe uniosła brew. 

- Sądziłam, że chce pani, abym ja się tym zajęła. 

Mma Makutsi zacisnęła usta. 

-  Przyznaję,  że  z  początku  zabrakło  mi  odwagi,  ale  przyszedł  wczoraj  i  musiałam  z 

nim  porozmawiać.  Gdybym  go  zobaczyła  odpowiednio  wcześnie,  to  mogłabym  dać 

wywieszkę  „Nieczynne”  i  zamknąć  drzwi  na  klucz,  ale  wszedł  do  środka,  zanim  zdążyłam 

cokolwiek zrobić. 

- I? 

- I powiedziałam mu, że żona go zdradza. 

- Co on na to? 

- Był wstrząśnięty. Miał bardzo smutną minę. 

Mma Ramotswe uśmiechnęła się cierpko. 

- To było do przewidzenia. 

- Tak, ale potem mu powiedziałam, żeby nie podejmował w związku z tym żadnych 

kroków,  ponieważ  jego  żona  nie  robi  tego  dla  siebie,  tylko  dla  swojego  syna.  Że  została 

kochanką bogatego człowieka wyłącznie po to, by jej syn mógł chodzić do dobrej szkoły, a to 

bardzo  duże  poświęcenie  z  jej  strony.  Powiedziałam,  że  będzie  najlepiej,  jeśli  wszystko 

zostanie po staremu. 

- I on w to uwierzył? - spytała mma Ramotswe z osłupiałą miną. 

-  Tak.  Nie  jest  człowiekiem  szczególnie  przenikliwym.  Sprawiał  wrażenie  całkiem 

ucieszonego. 

- Jestem zaskoczona. 

background image

-  No  więc  sytuacja  jest  taka:  mąż  zadowolony,  żona  zadowolona,  chłopiec  dalej  się 

uczy, kochanek żony i żona kochanka żony także zadowoleni. To bardzo dobry rezultat. 

Mma  Ramotswe  nie  była  do  końca  przekonana.  Rozwiązanie  to  było  obarczone 

poważną  usterką  etyczną,  ale  dokładne  jej  zdefiniowanie  wymagałoby  wielu  dalszych 

przemyśleń  i  dyskusji.  Zamierzała  odbyć  z  mma  Makutsi  dłuższą  rozmowę  na  ten  temat, 

kiedy  tylko  będzie  miała  trochę  więcej  czasu.  Szkoda,  pomyślała,  że  w  „Journal  of 

Criminology” nie ma rubryki, w której ktoś by omawiał takie właśnie problemy czytelników. 

Mogłaby wtedy napisać i poprosić o poradę w tej delikatnej kwestii. Uznała, że może warto 

byłoby  napisać  do  redaktora  naczelnego  list  z  prośbą  o  uruchomienie  kącika  porad.  Bez 

wątpienia zwiększyłoby to poczytność czasopisma. 

Minęło kilka spokojnych dni, kiedy znowu nie miały klientów i mogły się poświęcić 

nadrobieniu  spraw  administracyjnych.  Mma  Makutsi  naoliwiła  maszynę  do  pisania  i  poszła 

kupić nowy czajnik do gotowania wody na herbatę Rooibos. Mma Ramotswe pisała listy do 

starych znajomych i przygotowywała papiery do złożenia w urzędzie skarbowym, bo zbliżał 

się  koniec  roku  rozliczeniowego.  Nie  zarobiła  zbyt  wiele,  ale  nie  odnotowała  straty,  a  poza 

tym dobrze jej się pracowało i miała sporo zabawy. To miało dla niej większe znaczenie niż 

tryskający  zdrowiem  bilans  roczny.  Pomyślała,  że  oprócz  przychodów,  kosztów  i  tym 

podobnych w bilansie powinna być rubryka „Szczęście”. Mma Ramotswe wpisałaby do niej 

bardzo dużą liczbę. 

Ale to i tak było nic w porównaniu ze szczęściem Andrei Curtin, która trzy dni później 

zjawiła się w Kobiecej Agencji Detektywistycznej Nr 1, gdzie poznała matkę swojego wnuka 

i samego wnuka. Mma Ramotswe zostawiła ją sam na sam z Carlą, żeby ta ostatnia mogła jej 

zrelacjonować wydarzenia sprzed dziesięciu lat, sama zaś zabrała chłopca na spacer. Pokazała 

mu  granitowe  zbocza  Kgale  Hill  i  odległą  smugę  błękitu,  wyjaśniając,  że  są  to  wody 

spiętrzone przez zaporę. Michael był grzecznym, dosyć poważnym chłopcem, który stale się 

zatrzymywał, żeby poskrobać jakąś skałę albo podnieść kamyk. 

- To jest kwarc - powiedział, pokazując jej odłamek białej skały. - W kwarcu można 

czasem znaleźć złoto. 

Wzięła kamień do ręki i obejrzała go. 

- Interesują cię skały? 

- Chcę zostać geologiem - odparł z powagą. - W naszym hotelu czasem nocuje geolog, 

który opowiada mi o skałach. 

Uśmiechnęła się do niego zachęcająco. 

background image

-  To  byłaby  ciekawa  praca.  Podobna  do  zawodu  detektywa.  Też  szuka  się  różnych 

rzeczy. 

Oddała  mu  kawałek  kwarcu.  Biorąc  go  do  ręki,  zauważył  pierścionek  zaręczynowy 

mmy Ramotswe. Przytrzymał jej dłoń i przyjrzał się dokładniej złotej obrączce z migoczącym 

kamieniem. 

-  Regularny  cyrkon  -  orzekł.  -  Potrafią  tak  zrobić,  żeby  wyglądał  jak  prawdziwy 

brylant. 

 

Kiedy  wrócili  ze  spaceru,  Carla  i  Amerykanka  siedziały  obok  siebie;  na  twarzy 

starszej  kobiety  gościł  spokój,  a  nawet  radość,  z  czego  mma  Ramotswe  wywnioskowała,  że 

jako detektyw odniosła sukces. 

Potem pili razem herbatę i patrzyli na siebie w milczeniu. 

Chłopiec miał dla babci prezent, małą rzeźbę ze steatytu, którą sam wykonał. Wzięła 

prezent i ucałowała wnuka, jak na babcię przystało. 

Mma Ramotswe miała prezent dla Amerykanki - koszyk, który kupiła pod wpływem 

nagłego impulsu podczas podróży powrotnej z Bulawajo od kobiety siedzącej przy drodze we 

Francistown.  Kobieta  była  w  rozpaczliwej  sytuacji  materialnej  i  mma  Ramotswe,  która  nie 

potrzebowała  koszyka,  kupiła  go,  żeby  ją  wspomóc.  Był  to  tradycyjny  botswański  koszyk  z 

wyplatanym wzorem. 

- Te małe wypukłości to są łzy - wyjaśniła. - Żyrafa ofiarowuje kobietom swoje łzy, a 

one wplatają je w koszyk. 

Amerykanka  przyjęła  koszyk  po  botswańsku  -  obiema  rękami.  Nie  należała  do  tych 

nieokrzesańców, którzy biorą prezent jedną ręką, jakby go wyrywali darczyńcy. 

- Kochana z pani kobieta, mma. Ale dlaczego żyrafa daje swoje łzy? 

Mma Ramotswe wzruszyła ramionami. Nigdy się nad tym nie zastanawiała. 

- To pewnie znaczy, że każdy może coś dać - improwizowała. - Żyrafa nie ma nic do 

dania oprócz swoich łez. 

Czy  rzeczywiście  o  to  chodzi?,  pomyślała.  Przez  moment  miała  wrażenie,  że  widzi 

żyrafę, która spogląda w dół spośród korony drzewa, z jej dziwnym, podpartym szczudłami 

ciałem, wilgotnymi aksamitnymi policzkami i ciekłymi oczami. I pomyślała o całym pięknie, 

które mieszka w Afryce, i o całym śmiechu i miłości. 

Chłopak obejrzał koszyk. 

- Czy to prawda, mma? 

Mma Ramotswe uśmiechnęła się. 

background image

- Mam nadzieję.