background image

JAMES PATTERSON

CIEŃ HAWANY

Przełożył: Jacek Złotnicki

Data wydania polskiego: 2000

background image

30 kwietnia 1979, Turtle Bay

Kingfish   i   Kubańczyk   obserwowali   parę,   spacerującą   po   błyszczącym   w   słońcu, 

białym, piaszczystym brzegu zatoczki. Z daleka widzieli tylko dwie maleńkie figurki. Idealne 

ofiary. Po prostu idealne.

Zabójcy,   ukryci   pośród   palm   i   niebieskich   dzikich   lilii,   z   uwagą   przyglądali   się 

dwojgu   spacerowiczom,   którzy   szli   powoli,   by   zniknąć   wreszcie   za   zakrętem   brzegu. 

Kubańczyk  zawiązał sobie na głowie czerwono-żółtą chustę. Ubrany był  w wypchane na 

kolanach spodnie khaki. Jego stroju dopełniały mocno zdarte, jasnopomarańczowe saperki, 

kupione w sklepie z militariami w Miami. Człowiek o przezwisku Kingfish miał na sobie 

tylko brudne spodnie od polowego munduru armii Stanów Zjednoczonych. Twarde mięśnie 

obu   mężczyzn   rysowały   się   ostro   w   palących   promieniach   karaibskiego   słońca.   Światło 

słoneczne tworzyło lśniące refleksy na powierzchni morza i połyskiwało na klindze maczety 

do ścinania trzciny cukrowej, wiszącej u pasa Kubańczyka. To wysłużone narzędzie mierzyło 

trzy czwarte metra i było ostre jak brzytwa.

Na   południe   od   kryjówki   mężczyzn   tkwił   na   rafie   samotny   i   opuszczony   wrak 

wielkiego szkunera „Isabelle Anne”, odwiedzany tylko przez ptaki i ryby. Trzydzieści metrów 

dalej plaża  omijała  strome,  czarne skały,  tworząc idealną ścieżkę dla spacerowiczów. Na 

ostrym   łuku   leżały   wyrzucone   przez   fale   ryby,   koralowce,   wodorosty,   skorupki   ostryg   i 

jeżowce.

Zabójcy spodziewali się za chwilę ujrzeć na wąskiej ścieżce parę wyłaniającą się zza 

zakrętu. Ich ofiary. Może to jakaś szara eminencja, nieprzyzwoicie bogaty premier jednego z 

krajów Ameryki Południowej? Albo polityk z USA ze swoją seksowną sekretarką, pełniącą 

także obowiązki kochanki? W każdym razie był wart tych pieniędzy, jakie mieli otrzymać za 

wykonanie zadania, a także kosztów ich podróży i pobytu w tym spokojnym, malowniczym 

zakątku świata. Wart po pięćdziesiąt tysięcy dolarów na głowę za robotę, która nie trwała 

nawet tygodnia.

Zza   występu   skalnego   niespodziewanie   wybiegło   dwoje   nastolatków,   kierując   się 

wprost   do   zatoczki.   Chudy,   długowłosy   chłopak   z   bogatej   rodziny.   Płowa   blondynka   w 

koszulce z nadrukiem „Club Mediterrean”. Amerykanie. Biegnąc pozbywali się kolejnych 

części garderoby. Całkiem nadzy, popędzali się, krzyczeli, że ostatni przegrywa. Wreszcie 

zanurzyli się w lśniących falach. Nad ich głowami zaskrzeczała mewa. Zabrzmiało to jak 

beczenie kozy.

Mężczyzna  znany jako Kingfish wetknął w piasek drogie cygaro.  Warknął niskim 

background image

głosem:

- Chyba nie po to przejechaliśmy taki kawał drogi, żeby zabić tę parę gówniarzy.

- Czekaj i patrz. Patrz uważnie - napomniał go Kubańczyk.

Baraszkujący w wodzie chłopak pokrzykiwał, usiłując bez powodzenia naśladować 

mewę.

-   Nie   wytrzymam!   Jest   cholernie,   niewyobrażalnie   cudownie!   -   wtórowała   mu 

szczupła blondynka.

Dała nurka w spienione fale, by wynurzyć się po chwili. Długie włosy przylgnęły jej 

płasko do głowy. Drobne, dziewczęce piersi o sterczących sutkach stwardniały pod wpływem 

chłodnej wody.

-   Uwielbiam   to   miejsce!   Nie   ruszę   się   stąd!   Gramercy   Park   jest   do   niczego! 

Wschodnia Trzydziesta Trzecia ulica - pluję na nią. Juhuu! Hej!

Kubańczyk   powoli   uniósł   dłoń   nad   błękitne   lilie   i   kolczaste   krzaczki.   Pokiwał   w 

stronę   zielonego   samochodu,   stojącego   na   zarośniętym   wzgórzu,   z   którego   roztaczał   się 

widok na plażę.

Pojedynczy dźwięk klaksonu. Ich sygnał.

Zapadła niesamowita cisza. Bicie serc, szum fal... nic więcej.

Chłopak   i   dziewczyna   wyciągnęli   się   na   miękkich   ręcznikach   kąpielowych,   by 

wysuszyć się w promieniach słońca. Zamknęli oczy. Kolory pod powiekami zaczęły mienić 

się jak w kalejdoskopie. Dziewczyna zaśpiewała:

- Słonko świeci na wschodzie...

Chłopak wydał nieprzyjemny, chrapliwy dźwięk.

Dziewczyna  otworzyła  oczy  i  poczuła   silne   uderzenie   w   czubek  głowy.  Okropnie 

zabolało; cały świat zawirował wokół niej. Otworzyła usta do krzyku, ale zadławiła się gęstą, 

pienistą krwią.

Ciche echo wystrzałów rozległo się wśród okolicznych wzgórz. Kule opuszczały lufę 

nowoczesnego,   zachodnioniemieckiego   karabinka   snajperskiego   z   prędkością   ponad 

kilometra na sekundę.

Kingfish i Kubańczyk stanęli nad ciałami, leżącymi na splamionych krwią ręcznikach. 

Kingfish dotknął policzka chłopaka. Zaskoczyło go, że dzieciak jęknął.

-   Chyba   nie   polubię   pana   Damiana   Rose’a   -   powiedział   Kingfish   z   miękkim, 

francuskim akcentem. - Żałuję, że wyjechałem z Paryża. On zostawił go przy życiu celowo... 

dla nas.

Umierający dziewiętnastolatek zakasłał. Błękitne oczy zaczęły zachodzić mgłą.

background image

- Dlaczego? Przecież nie zrobiliśmy nic złego... - spytał.

Kubańczyk   uniósł   wysoko   maczetę.   Ciął   mocno,   jakby  wyrąbywał   sobie   drogę   w 

najgęstszych   chaszczach,   jakby   chciał   ściąć   drzewo   za   jednym   zamachem.   Świst,   cięcie, 

zamach.

Zabójca   metodycznie   szatkował   ciała   długim   ostrzem.   Czyste,   mocne   cięcia. 

Potwornie skuteczne. Krew bryzgała na oprawcę. Ciało i kości rozstępowały się, nie stawiając 

żadnego   oporu   ostrej   klindze.   Kałuże   krwi   szybko   wsiąkały   w   piasek,   pozostawiając 

ciemnoczerwone plamy.

Skończywszy   rzeźnicką   robotę   Kubańczyk   wbił   maczetę   głęboko   w   piasek.   Na 

rękojeść nasadził czerwoną wełnianą czapeczkę.

Obaj zabójcy popatrzyli w kierunku wzgórz. W oddali ujrzeli mężczyznę, stojącego 

obok   lśniącego,   zielonego   samochodu.   Przystojny   blondyn   zachęcał   ich   do   pośpiechu, 

machając   nad   głową   niemieckim   karabinkiem.   Z   daleka   nie   mogli   jednak   dostrzec 

triumfalnego uśmiechu na twarzy Damiana Rose’a.

background image

WSTĘP

Pamiętnik Damiana i Carrie Rose’ów

Zwróćmy   uwagę   na   siłę   oddziaływania   i   ogromny   potencjał   prawdziwego, 

„potwornego   morderstwa”,   dokonanego   z   pełną   świadomością,   w   ściśle   kontrolowany 

sposób.

Z pamiętnika Rose’ów

23 stycznia 1981, Nowy Jork

O   wpół   do   siódmej   rano   dwudziestego   trzeciego   stycznia,   w   dniu   urodzin   swojej 

jedynaczki, Mary Ellen, wysoki, ciemnowłosy, nieco krótkowzroczny mężczyzna - Bernard 

Siegel - rozpoczynał w Wolf Delicatessen przy Zachodniej Pięćdziesiątej Siódmej ulicy w 

Nowym Jorku codzienne śniadanie. Złożone było, jak zwykle, ze słabo ściętej jajecznicy, 

rogalika z makiem i filiżanki czarnej kawy.

Po sutym posiłku Siegel złapał taksówkę i pojechał pokrytymi śnieżną breją ulicami 

na Trzecią  Aleję, pod numer osiemset.  Posługując się kolekcją siedmiu srebrnych  kluczy 

dostał się do wnętrza nowoczesnego, pokrytego przyciemnionymi szybami budynku i udał się 

do biur znanego wydawnictwa, dla którego pracował. Wszedł do największego z „małych” 

gabinetów  na tym  piętrze.  To był  jego gabinet. Miał zamiar  solidnie  popracować, zanim 

rozdzwonią   się   telefony,   aby   wyjść   do   domu   nieco   wcześniej,   ze   względu   na   urodziny 

córeczki. Kończyła właśnie dwanaście lat.

Naprzeciw przyciemnianego okna stała młoda, opalona na brąz kobieta. Jej długie, 

jasne   włosy   poprzetykane   były   gęsto   białymi   nitkami   siwizny.   Mogło   się   wydawać,   że 

przypatruje   się   budynkowi,   stojącemu   po   przeciwnej   stronie   ulicy.   A   może   po   prostu 

przyglądała się swojemu odbiciu.

- Po pierwsze, jak, do cholery, zdołała się tu pani dostać? Po drugie, kim, u diabła, 

pani jest? Po trzecie, proszę stąd natychmiast wyjść - powiedział Bernard Siegel.

- Nazywam się Carrie Rose - odezwała się kobieta, zwracając twarz w jego kierunku. 

Wyglądała na dwadzieścia osiem, może dwadzieścia dziewięć lat; była zupełnie spokojna i 

opanowana.

- Przyszłam tu, aby uczynić cię jeszcze sławniejszym człowiekiem niż jesteś teraz. Ty 

jesteś Siegel, prawda?

background image

Wydawca   nie   mógł   powstrzymać   leciutkiego   uśmiechu,   ledwo   dostrzegalnego 

rozchylenia wąskich, zaciętych warg. Ta kobieta zwracała się do niego na „ty”. Niech szlag 

trafi tych bezczelnych, nieokrzesanych młodych pisarzy, pomyślał. Ta tutaj chyba musiała 

spać w jego gabinecie, żeby się z nim spotkać. Pewnie po to, by uszczęśliwić go rewelacjami 

o swoim sukcesie w tegorocznej edycji konkursu talentów literackich.

Siegel mrużąc oczy przyglądał się Carrie Rose, a raczej pani Carrie Rose, o czym miał 

się niebawem przekonać. Żonie Damiana Rose’a. Kobiecie-najemnikowi. Musiał przyznać, że 

jest wysoka, urzekająco piękna i modnie ubrana. Jak z „Vogue’a”.

Nosiła duże, szylkretowe okulary, które sprawiały, że wyglądała na bardziej bezradną 

niż prawdopodobnie była w rzeczywistości. Kostium w niewinnym błękitnym kolorze miał 

uśpić jego czujność, tego był pewien. Stary fortel.

- No dobrze, jestem Siegel - przyznał w końcu. - Ale wcale nie jestem sławny i pani 

teksty są nie na miejscu. Proszę opuścić mój gabinet. Niech pani wraca do domu i napisze 

jeszcze jeden szkic swojej wspaniałej książki. A potem proszę umówić się na spotkanie w 

godzinach urzędowania przez moją...

-   Ależ   jesteś   sławny,   Bernardzie   -   przerwała   mu   kobieta   z   szerokim,   sztucznym 

uśmiechem. - Jesteś tak sławny, że nawet wyjątkowo zapracowani ludzie, jak ja, narażają się 

na wielkie niewygody, aby tylko dać ci prawa do wydania książki wartej milion dolarów. 

Książki, która na trwałe wejdzie do historii.

Siegel zaśmiał się drwiąco. Cóż, zasłużyła sobie na to.

- I wszystko to za jedyny milion dolarów?

Carrie Rose też się roześmiała.

- Mniej więcej.

Popatrzyła uważnie na Siegela i rozejrzała się po pokoju. Pod ścianami stały dwa nie 

pasujące do siebie regały - dębowy i sosnowy. Na modnym biurku z wysuwanym blatem stała 

maszyna   do  pisania  Olivetti   Lettera,   a  obok  niej   piętrzył  się   równy stos   białego  papieru 

maszynowego. Nowiutkie, lśniące okładki książek wisiały przypięte do korkowej tablicy. W 

różnokolorowych przegródkach leżały rękopisy. Biuro wydawcy.

Siegel postawił teczkę, zsunął mokasyny i zasiadł w fotelu. Popatrzył przeciągle na 

nieproszonego gościa.

- No więc, gdzie pani ma to wiekopomne dzieło?

-   Jeszcze   go   nie   napisał   żaden   murzyn   -   powiedziała   Carrie   Rose.   -   Materiału 

literackiego dostarczy ci pamiętnik, który prowadziłam razem z moim mężem Damianem 

przez ostatni rok. Niezwykły, wyjątkowy pamiętnik, który będzie cię kosztował dwa miliony 

background image

dolarów. Opisujemy w nim serię brutalnych zbrodni, znanych jako morderstwa spod znaku 

maczety. Jest tych morderstw ponad sto.

Piękna   kobieta   powiedziała   to   bardzo   spokojnie...   „seria   potwornych   zbrodni, 

morderstw spod znaku maczety”.

background image

CZĘŚĆ PIERWSZA

CZAS MACZETY

background image

Marzec - lipiec 1979

Śmierć w Lathrop Wells

ROZDZIAŁ 1

Damian jest zwolennikiem poglądu, że nie dalej niż za pięćdziesiąt lat ludzie przeniosą 

się   nad   morze   i   pod   jego   powierzchnię.   San   Dominica   to   tylko   początek.   Ekspedycja 

badawcza.   Po   prostu   dziecinada.   Ludzie,   którzy   ją   stworzyli,   nawet   nie   potrafili   pojąć 

motywów kierujących ich działaniami... Trzy piąte kuli ziemskiej pokrywa woda i należy 

uwzględnić znaczenie tego faktu.

Z pamiętnika Rose’ów

24 lutego 1979, Lathrop Wells w stanie Nevada

Chevrolet   impala   idiotycznego   różowego   koloru   sunął   przez   bezkresną   pustynię. 

Isadore Goldman nie bardzo wierzył, że dojechał już do tego stanu. Jednak co chwila mijał 

blaszane   tablice,   które   jakiś   pensjonariusz   więzienia   rejonowego   w   Washoe   ostemplował 

napisem: „Własność stanu Nevada”.

W pewnej chwili Goldman dostrzegł nawet tubylców: kobietę z dziećmi w podartych 

wysokich butach, wszyscy obwieszeni turkusową biżuterią. Twarze mieli koloru spieczonych 

rogalików.

Gdzieś tutaj w Mercury, w stanie Nevada, przeprowadzano próby z bombą wodorową, 

pomyślał starzec. Jego umysł powędrował daleko wstecz. Goldman przypomniał sobie, jak 

trudno było mu zaakceptować inwazję w Zatoce Świń. Pomyślał też o swoich niejasnych 

interesach z Rafaelem Trujillo w tym samym, tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym pierwszym 

roku.

Przeszłość Goldmana... To ona doprowadziła go do dwudziestego czwartego lutego, 

tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego dziewiątego roku, najważniejszego dnia w życiu starego 

człowieka. Może najważniejszego.

Vincent „Zio” Tuch poklepał Isadore’a po kolanie. Jego drżącą dłoń gęsto pokrywały 

plamy wątrobowe.

- Izzy Bizzy, co o tym myślisz? - wychrypiał. - Może mamy zawrzeć jakiś wielki 

układ? Tak mi się właśnie wydaje.

- Cóż, robię się za stary, żeby wciąż się zastanawiać nad tym wszystkim - doradca od 

niechcenia zbył starego, ale potężnego ojca chrzestnego. Bo też pytanie było głupie, typowe 

background image

dla mafiosa.

Tuch poradził mu, żeby się wypchał - i to też było dla niego typowe. Podobnie jak 

zapach taniego płynu do włosów, którym caporegime skrapiał swój zastarzały łupież.

Goldman uważał to spotkanie w Lathrop Wells za szczyt absurdu. Nawet on sam był 

zaskoczony. Kojarzyło mu się to ze sceną z filmu Hitchcocka. Wystarczy powiedzieć, że obie 

strony   przybyły   na   farmę   „nie   rzucającymi   się   w   oczy”   samochodami.   Goldman   przez 

zielonkawe szyby swojej impali policzył przyjezdnych.

Dziewięciu kierowców, dziewięć aut: mustangi, wildcaty, hornety, cougary - trafił się 

nawet volkswagen garbus. Przybyło także siedmiu ochroniarzy, każdy wypisz-wymaluj jak 

Tarzan w garniturze.

W   obradach   miało   wziąć   udział   jedenastu   ludzi,   nie   licząc   jego   samego   oraz 

trzęsącego się, zgrzybiałego Tucha.

Na poprzednim spotkaniu ustalono, że w Lathrop Wells nie powinna mieć miejsca 

powtórka z Appallachii, gdzie na pustynną farmę zajechało nagle dwadzieścia cadillaców 

fleetwood.   Mogło   to   zwrócić   uwagę   lokalnych   stróżów   porządku   lub   policji   stanowej. 

Dlatego   żaden   z   uczestników   spotkania   na   pustyni   w   Nevadzie   nie   przyjechał   swoim 

używanym na co dzień, wielkim, czarnym samochodem.

Teraz było tu dwudziestu siedmiu mężczyzn w ciemnych garniturach, z wyjątkiem 

jednego fircyka, ubranego w pedalskie wdzianko od Gucciego oraz Frankiego „Kota” Rao z 

Brooklynu w Nowym Jorku, który miał na sobie sportową marynarkę w czarno-białą kratę, 

rozchełstaną pod szyją błękitną koszulę i białe buty w stylu Binga Crosby’ego.

- Śmierdzący dupek - skomentował stary Tuch. - Dupek obwieszony błyskotkami.

- Można się było tego spodziewać - mruknął Isadore Goldman. Po raz pierwszy od 

ponad ośmiu miesięcy zapalił papierosa i ruszył w kierunku drzwi wejściowych. W ciężkim, 

rozgrzanym powietrzu unosił się zapach stajni.

Dzięki Bogu, wnętrze było klimatyzowane. W niskich pomieszczeniach wiejskiego 

domu nawiew wzbijał tumany kurzu i czegoś, co przypominało płatki zbożowe. Goldman 

zauważył, że szef tamtych szepcze coś do swojego młodego sekretarza, który przypominał 

dawnego gwiazdora hollywoodzkiego, Montgomery Clifta. Był to Brooks Campbell. Właśnie 

on miał pojechać na Karaiby.

Drugiej stronie przewodniczył  Harold Hill, znany w branży jako Harry Łamignat. 

Harold Hill spędził  prawie dziesięć lat w południowo-wschodniej Azji i było  w nim coś 

zagadkowego. Isadore Goldman podejrzewał, że Hill jest bardzo sprawnym zabójcą, chociaż 

wygląda na ofiarę losu.

background image

Po dziesięciu minutach trzynastu negocjatorów zasiadło przy długim stole w salonie. 

Obie grupy zajęły miejsca naprzeciw siebie. Ciemnowłosi, szczupli Europejczycy po jednej 

stronie. Faceci wyglądający jak zawodowi futboliści - po drugiej.

-   Na  wstępie   pragnę   przypomnieć   -   zaczął   Goldman   ucinając   pogaduszki   -  że   na 

ostatnim spotkaniu, które odbyło się siedemnastego stycznia, wszyscy zgodnie ustalili, że 

najlepiej  będzie,  jeśli wykonania  zadania  podejmą  się Damian  i Carrie Rose. - Goldman 

zerknął na zebranych ponad szkłami okularów. Jak dotąd, żadnego sprzeciwu. - W związku z 

tym - ciągnął - nawiązano kontakt z Rose’ami w paryskim hotelu „St. Louis”, starej melinie 

handlarzy bronią. Wyznaczono im miesięczny termin na przygotowanie planu działania, który 

byłby do zaakceptowania dla obu stron zebranych przy tym stole. Niestety, państwo Rose 

odmówili wzięcia udziału w dzisiejszym spotkaniu.

Consigliore znów podniósł wzrok. Po chwili zaczął czytać dwudziestoparostronicowy 

dokument, przesłany przez Rose’ów. Zawierał on projekty dwóch operacji. Pierwszy z nich 

nosił tytuł „Systematyczne zabijanie członków rządu”, drugi nazwano po prostu „Maczeta”. 

Do pisma dołączono zestawienie, w którym wypunktowano plusy i minusy obu planów.

Tym, co zrobiło największe wrażenie na obu stronach, zebranych przy stole - a także 

na samym  Goldmanie  - była  sumienność  i rzetelność,  z jaką dokonano opracowania obu 

projektów.   Chociaż   przedstawiono   je   jako   „schematyczne”,   były   kompletne,   bez 

pozostawienia najmniejszego miejsca na przypadek. Typowe dla Damiana Rose’a.

- Ostateczna kwota, jakiej żądają za wykonanie tej pracy, to milion dwieście tysięcy - 

poinformował   Goldman.   -   Moim   zdaniem   to   uczciwa   cena.   Powiem   nawet,   że   niezbyt 

wysoka... Uważam, że Damian Rose jest geniuszem. Zresztą ta kobieta prawdopodobnie też. 

Co panowie na to?

Zgodnie z oczekiwaniami, pierwsza uwaga na temat planów pochodziła od Frankiego 

Rao.

- Czy to w pieprzonych frankach, czy w dolarach, Izzy? - zawołał nad stołem. - Te 

łajzy gadają o pieprzonych dolarach, tak?

Goldman   zauważył,   że   wypowiedź   nowojorskiego   mafiosa   wyraźnie   zaniepokoiła 

Harolda   Hilla.   Jednak   młodzieniec   przypominający   Montgomery   Clifta   uśmiechnął   się 

szeroko,   jak   w   reklamie   pasty   do   zębów.   Brooks   Campbell.   Punkt   dla   ciebie,   pomyślał 

Isadore   Goldman.   Łebski   chłopak.   Trzeba   było   rozładować   to   cholerne   napięcie.   Po   raz 

pierwszy od chwili rozpoczęcia spotkania jego uczestnicy roześmiali się. Obie strony pękały 

ze śmiechu. Sam Frankie Rao aż się zanosił.

Gdy się uspokoili, Goldman najpierw skinął głową ciemnowłosemu mężczyźnie, który 

background image

z niezmąconym spokojem siedział przy przeciwnym końcu stołu, a następnie szefowi drugiej 

strony, Haroldowi Hillowi.

- Czy wymieniona kwota pokrywa wszystkie wydatki? - zapytał Hill.

Młody Campbell pokiwał głową, jakby sam chciał zadać to pytanie.

- Tak, wszelkie koszty zostały wliczone - potwierdził Isadore Goldman. - Państwo 

Rose przewidują rok na wykonanie zadania. Liczą się z koniecznością skorzystania z pomocy 

dwudziestu, trzydziestu profesjonalistów, należących do elity najemników.

- Tanio jak barszcz - powiedział głębokim głosem spokojny, ciemnowłosy mężczyzna. 

Był   to   Charles   Forlenza,   czterdziestotrzyletni   ojciec   chrzestny   rodziny   Forlenza.   Szef 

wszystkich szefów.

-   Znalazł   pan   dla   nas   dobrych   ludzi   za   dobrą   cenę,   Isadore.   Dokładnie   tak,   jak 

myślałem... Nie znam zdania pana Hilla, ale ja jestem zadowolony z efektów pańskiej pracy.

- Cena jest odpowiednia za tego rodzaju operację - zwrócił się Hill w stronę Forlenzy. 

- Opinia, jaką cieszą się państwo Rose w przypadku tak złożonych, delikatnych zadań, jest 

znakomita. To mnie satysfakcjonuje. Zgoda.

Tego   dnia,   dwudziestego   czwartego   lutego   tysiąc   dziewięćset   siedemdziesiątego 

dziewiątego roku, Stany Zjednoczone, reprezentowane przez legalnie działającą firmę Great 

Western Air Transport, zawarły jedną z najbardziej interesujących umów w ciągu całej swojej 

dwustuletniej historii. Ich partnerem była rodzina Forlenza z Zachodniego Wybrzeża. Krótko 

mówiąc - Cosa Nostra. Dla obu stron oznaczało to, że będą mogły natychmiast załatwić kilka 

niezbędnych, choć niezbyt czystych interesów. Ani Stany Zjednoczone, ani rodzina Forlenza 

nie miały zamiaru brudzić sobie rąk tym, co należało zrobić tego roku na Karaibach. Dlatego 

tak starannie  wybrano  wykonawców:  Damiana  i  Carrie Rose, parę,  która w  południowo-

wschodniej Azji zasłużyła sobie na miano les dements. Szaleńcy.

Dwie godziny po zakończeniu spotkania zmierzający do Las Vegas srebrnoszary buick 

wildcat zatrzymał się na poboczu prostej jak strzelił, pustej szosy. Młody kierowca, Melo 

Russo,   wysiadł   z   limuzyny,   podszedł   do   tylnych   drzwi,   otworzył   je   szeroko   i   grzecznie 

poprosił swojego szefa o opuszczenie samochodu.

- Co ty sobie, do cholery, myślisz? - powiedział Frankie Rao do kierowcy, szczupłego 

młodzieńca w lustrzanych okularach.

- Nie to nie, kit ci w ucho - odparł Melo.

Wypalił  trzykrotnie  z  pistoletu  w głąb  samochodu.  Krew  bryznęła  na tylne  szyby 

buicka, czerwona mgiełka powoli osiadała na srebrzystoszarej tapicerce. Russo wyciągnął 

ciało Frankiego Rao na zewnątrz i wpakował je do bagażnika.

background image

Podczas spotkania w wiejskim domu ustalono w tajemnicy, że Fankie Rao stanowi 

zbyt duże zagrożenie dla Harolda Hilla i sympatycznego młodego człowieka, podobnego do 

Montgomery Clifta.

- Tak to już bywa - mruknął sam do siebie Isadore Goldman gdzieś na pustyni w 

Nevadzie.

background image

ROZDZIAŁ 2

Pewnego razu - w czerwcu lub w lipcu - Damian wygłosił we Francji tyradę na temat 

naszych sukcesów w Kambodży i Wietnamie. Gryzło go to wyjątkowo, bo za tę robotę nie 

dostaliśmy   ani   grosza...   Zabawne:   siedzieliśmy   w   kafejce   we   francuskiej   wiosce   Grasse. 

Damian mówił po angielsku do poczciwego zamiatacza ulic, który nie rozumiał z tego ani 

słowa. Opowiedział mu ze szczegółami o naszej przygodzie na Karaibach. Genie! Demon! 

Non?   -   powiedział   na   zakończenie   po   francusku.   Nieszczęsny   zamiatacz   uśmiechnął   się, 

jakby Damian był małym, postrzelonym chłopcem...

Z pamiętnika Rose’ów

11 czerwca 1979, Paryż

Trzy miesiące po spotkaniu w Nevadzie Damian bujał się na hamaku w wytwornej 

dzielnicy Paryża, St.-Germain. Hamak był rozpięty na kamiennym tarasie, z którego roztaczał 

się   widok   na   Jardin   des   Tuileries,   Sekwanę   i   Luwr.   Tego   ranka   Paryż   spowijała   lekka 

mgiełka, jak na obrazach Seurata.

Grzejąc się w promieniach późnowiosennego słońca Rose oddawał się jednemu ze 

swoich   niedorzecznych   nałogów:   czytaniu   plotkarskich   gazet   i   czasopism.   Przekartkował 

„The   Boys   of   Brasil”,   rzucił   okiem   na   wstępniaki   w   „Enquirer”,   w   międzynarodowym 

wydaniu „Time’a” i „Soldier of Fortune”. Wreszcie zgrabnie zeskoczył z hamaka i wszedł do 

mieszkania,  w którym  mieszkał  wraz z Carrie. Zdjął wełniany sweter i drogie, kremowe 

spodnie z gabardyny. Zajął się kompletowaniem typowego stroju amerykańskiego studenta 

zagranicznej uczelni.

Włożył wytarte dżinsy, granatową flanelową koszulę i buty na ściętych obcasach. Na 

szyi zawiązał kowbojską, czerwoną chustkę. Lekko podmalował oczy, a na głowę wcisnął 

perukę z ciemnymi, długimi włosami.

Tego   dnia   Damian   Rose   miał   zamiar   udawać   studenta   Sorbony.   Musiał   kupić 

narkotyki w Les Halles: amfetaminę, kokainę, opium. Potem miał się spotkać z najemnikiem, 

znanym jako Kubańczyk.

Zapinając   spodnie,   Damian   przeszedł   przez   salon,   wypełniony   rekwizytami 

teatralnymi z Broadwayu i Haymarket. Wyszedł z mieszkania i zatrzasnął drzwi.

- Bonjour - powiedział do portierki o imieniu Marie, starszej kobiety, która jak zwykle 

czytała   gazetę   przy   świetle   wpadającym   przez   okno   korytarza.   Stukając   podeszwami   na 

background image

marmurowych   schodach   zszedł   na   okrągły,   wewnętrzny   dziedziniec   budynku.   Wsiadł   do 

małego, czarnego kabrioletu, który stał na podwórku. Dach zostawił otwarty, szyby boczne do 

połowy uniesione. Opuścił tylko osłony przeciwsłoneczne i włożył ciemnoniebieskie okulary, 

jakie noszą piloci myśliwców.

Sportowy  wóz  wytoczył  się  przez  żelazną  bramę.   Damian  zanucił   swoją ulubioną 

piosenkę - słodką „Lili Marlene”. Był jasny, ciepły, wiosenny dzień. Powietrze czyste jak łza. 

Wąskie uliczki wypełniał zapach świeżo upieczonego francuskiego pieczywa.

Błyszczący czarny samochód skręcił na bulwar St.-Germain. Jadąca na rowerze młoda 

dziewczyna w jasnokremowej czapeczce aż wyciągnęła szyję, aby zobaczyć twarz młodego 

człowieka ukrytą za osłoną przeciwsłoneczną. Ale nie zdążyła. W czerwcu siedemdziesiątego 

dziewiątego roku nikt nie powinien wiedzieć, jak wygląda twarz Damiana Rose’a.

background image

24 kwietnia 1979, wtorek

Wyrok na trójkę spod znaku maczety

ROZDZIAŁ 3

Księgowość... w przeciągu roku musieliśmy opłacić ponad stu różnych ludzi. Poszło 

na   to   prawie   sześćset   tysięcy   dolarów.   Płaciliśmy   fałszerzom   dokumentów   z   Brukseli, 

handlarzom   broni   ze   Wschodnich   Niemiec   i   Stanów   Zjednoczonych,   donosicielom, 

handlarzom   narkotyków,   kurwom,   kieszonkowcom,   agentom   amerykańskiego   wywiadu, 

najlepszym   najemnikom,   takim   jak   Kingfish   Toone,   Blinkie   Thomas   (Kubańczyk),   Clive 

Lawson. I żaden z tych ludzi nie miał pojęcia, co tak naprawdę organizujemy na Karaibach...

Z pamiętnika Rose’ów

Powiedzenie „Tylko wściekłe psy i Anglicy” to delikatna aluzja do faktu, że nasze 

słońce może usmażyć was na frytki. Strzeżcie się!

Napis na plaży w Turtle Bay

24 kwietnia 1979, Coastown, San Dominica

Wtorek. Pierwszy dzień spod znaku maczety

Nie bez kozery dwudziesty czwarty kwietnia zapadł wszystkim w pamięć jako ostatni 

dzień   najbardziej   widowiskowego   procesu   sądowego,   jaki   kiedykolwiek   miał   miejsce   na 

mierzącej sto dwadzieścia pięć kilometrów długości i pięćdziesiąt pięć szerokości karaibskiej 

wyspie San Dominica.

Niektóre   efekty   pirotechniczne,   towarzyszące   posiedzeniu   wysokiego   sądu,   były 

wręcz trudne do opisania.

Niewielka, surowa sala sądowa była wypełniona po brzegi. Wrzało w niej jak w ulu. 

Wentylatory,   obracające   się   leniwie   pod   sufitem,   podobne   do   tych   w   „Casablance”, 

kontrastowały   z   atmosferą   napięcia,   panującą   wśród   zebranych.   Spośród   podejrzanych 

największe, wręcz chorobliwe zainteresowanie wzbudzał piętnastoletni Leon Rachet.

Mierzący   metr   sześćdziesiąt   pięć   młodzieniec   z   czarną,   poszarzałą,   niewątpliwie 

inteligentną twarzą, która wydawała się zarazem niewinna i okrutna. Krople potu zbierały mu 

się   na   końcach   długich,   czarnych   warkoczyków,   wyglądających   jak   kawałki   mokrych, 

postrzępionych sznurków.

background image

Siedząca   na   galerii   babcia,   która   była   jego   opiekunką,   regularnie   co   pięć   minut 

przerywała postępowanie głośnym, rozdzierającym zawodzeniem:

- Leon! Mój ty niedobry chłopaku! Och, mój ty syneczku!

-   Jesteście   bezwzględnymi   mordercami   -   sędzia,   siedemdziesięciojednoletni   Andre 

Dowdy,   oznajmił   chłopakowi   i   stojącym   obok  niego   dwóm   dorosłym.   -  Nie   wzbudzacie 

nawet cienia litości, także ty, chłopcze. Po prostu wściekłe psy...

Obok Racheta stał, przestępując z nogi na nogę, dwudziestotrzyletni Franklin Smith, a 

po   drugiej   stronie   Chicki   Holt   -   mający   czternaścioro   dzieci   z   pięcioma   kobietami,   co 

podkreślały wszystkie gazety w sprawozdaniach z procesu - gapił się na sufit i obracające się 

powoli wentylatory. Najwyraźniej nudził się jak mops.

Osiem miesięcy wcześniej ci sami mężczyźni stali obok dychawicznego volkswagena 

„garbusa”, przy drodze do oddalonego o półtora kilometra miasteczka New Burg. Właśnie 

okradali Amerykanina, Francisa Cichoskiego, strażaka z Waltham w stanie Massachusets, 

który przyjechał tu pograć w golfa podczas wakacji.

Na zakończenie przeprowadzonego w biały dzień napadu jeden z bandytów uderzył 

białego turystę ostrzem maczety.  Cios był  śmiertelny.  Następnie krótko ostrzyżoną głowę 

Cichoskiego odcięto i pozostawiono na drodze, gdzie leżała bezradnie, przytulona policzkiem 

do asfaltu.

Przez następnych osiem miesięcy pojawiały się różne hipotezy, dotyczące motywów 

zbrodni.  Pierwotnie  miało  to  być   morderstwo  na  tle   rasowym,   potem  -  z  chęci  zysku,   a 

następnie przyczyną miały być kolejno: seks, żądza krwi, obrzędy rytualne, muzyka soul lub 

reggae, choroba psychiczna. Niektórzy uważali wręcz, że jest to zapowiedź gwałtownego 

zrywu   rewolucyjnego,   który   ogarnie   całe   Karaiby.   Rzecz   jasna,   jeden   powód   wcale   nie 

wykluczał drugiego.

Wreszcie   premier   San   Dominiki,   Joe   Walthey,   zakończył   dociekania   nad 

socjologicznym podłożem tej zbrodni.

-   Nie   ma   się   co   dłużej   rozwodzić   nad   tą   sprawą   -   powiedział   czarny   demokrata 

dyktatorskim tonem z migających i trzeszczących odbiorników lokalnej telewizji. - Ci ludzie 

muszą wisieć, bo inaczej spokój nie powróci nigdy na tę wyspę. Zapamiętajcie moje słowa.

- Francis Cichoski musi zostać pomszczony - powtórzył trzykrotnie Walthey, zanim 

zniknął z ekranów telewizorów.

O dziesiątej trzydzieści rano sędzia Andre Dowdy odczytał wyrok drżącym z emocji 

głosem:

- Wszystkich trzech podejrzanych, Franklina Smitha, Donalda „Chicki” Holta i Leona 

background image

Elmore   Racheta  uznaje  się  za  winnych  morderstwa,  zarzucanego  im  w  akcie  oskarżenia. 

Zostaną oni przewiezieni do więzienia w Russville i tam straceni, w terminie nie dłuższym niż 

siedem dni, licząc od dnia dzisiejszego. Niech Bóg ma w opiece wasze dusze. Moją zresztą 

też.

-   A   także   twoje   dupsko!   -   wydarł   się   nagle   Leon   Rachet   poprzez   ciszę,   która 

zapanowała na sali sądowej. - Także twoje dupsko, Dowdy!

Franklin Smith skrzywił się i powiedział do chłopaka:

- O rany, Leon, wyluzuj facet.

Za   dwadzieścia   jedenasta   ciemnoszary   dach   wytwórni   rumu   Pottsa   uniósł   się   w 

powietrze   jak   kapelusz,   zerwany   przez   wiatr   z   głowy   pechowego   bohatera   slapstickowej 

komedii;  potem  błysnęło   i  w   przeczysty   błękit  nieba   strzeliły  czerwone  i  pomarańczowe 

płomienie.

Dosłownie w przeciągu kilku minut wytwórnia przestał istnieć. Z dymem poszedł cały 

kwartał domów, stojących w pobliżu.

Dokładnie   o   jedenastej   dwóch   białych   brygadzistów   zostało   pobitych   do 

nieprzytomności kijami baseballowymi w kopalni Cow Park Bauxite.

Na parkingu wybito szyby w setce samochodów należących do kadry kierowniczej.

Napadnięto na stołówkę dla kierownictwa i zabrano lub zniszczono szykowane na 

obiad żeberka i pieczone kurczaki.

Tymczasem na sali sądowej Franklin Smith i Chicki Holt wykrzykiwali obelgi pod 

adresem sędziego Dowdy. Wtórowali im w tym ich amerykańscy adwokaci, którzy już nawet 

zdążyli ochrypnąć od wrzasków. Padały określenia takie jak „ciota”, „zasraniec”, „piździelec” 

i „wrzód na dupie”.

Młody Leon Rachet stał spokojnie i tylko się przyglądał. Wyciągnął z tylnej kieszeni 

czarny beret i włożył go na spoconą głowę. W wieku piętnastu lat jego idolami byli Huey P. 

Newton, Hajle Sellasje i Che.

Dziki zgiełk wciąż panował na sali, gdy Rachet zwrócił się do Franklina Smitha, aby 

ten zamknął „swoją czarną, murzyńską jadaczkę”.

O dziwo, starszy od Leona, trzydziestojednoletni Smith usłuchał chłopaka.

Na  zewnątrz  budynku  sądu  głośniki,   zamontowane  na  pomalowanej   we  wszystkie 

kolory tęczy furgonetce volkswagena, ryczały głosem Boba Marleya.

Marley   wraz   z   Wailersami   produkował   się   również   z   licznych,   potężnych 

tranzystorów, rozstawionych wzdłuż zatłoczonych chodników, przy których rosły rzędy palm.

Wściekłe, czarne twarze wrzeszczały na budynek sądu tak, jakby był on żywą istotą. 

background image

Zbuntowani   młodzieńcy   z   tłumu   nieśli   wizerunki   przywódcy   rewolucji,   pułkownika 

„Monkey” Dreda oraz Jego Cesarskiej Wysokości Hajle Sellasje. Małe dzieci o niewinnych 

twarzyczkach  powiewały ręcznie  malowanymi  transparentami;  na których  widniały hasła: 

„Precz z admirałem Nelsonem!”, „Precz z Lawrencem Rockefellerem!”, „San Dominica to 

czarna republika!”.

Na   ulicy   pojawił   się   szereg   policjantów,   kryjących   się   za   plastikowymi   tarczami. 

Ludzie   obrzucali   ich   dojrzałymi   owocami   mango,   zielonymi   orzechami   kokosowymi   i 

małymi melonami.

Ciemnoskóry mężczyzna w wojskowym mundurze podbiegł do kamery i wykrzywił 

twarz w dzikim grymasie.

- Ha! Miejcie się na baczności! - wrzasnął i stał się sławny na cały świat.

Kwadrans po jedenastej wyleciało w powietrze pięć stojących w szeregu samochodów 

z wypożyczalni Hertza na lotnisku Roberta F. Kennedy’ego w pobliżu Coastown.

O wpół do dwunastej trzech czarnych morderców wyprowadzono na zalany słońcem 

portyk przed budynkiem sądu.

Uśpione demony San Dominiki zaczynały się budzić z letargu.

Leon   Rachet   miał   na   sobie   kwiecistą   koszulę,   twarz   zasłaniały   mu   ciemne, 

przeciwsłoneczne okulary. Czarny beret nasunął sobie na oko. Wyglądał naprawdę groźnie.

Najpierw   uśmiechnął   się   szeroko   i   uniósł   nad   głowę   skute   kajdankami   ręce,   jak 

zwycięski bokser po walce. Potem, gdy policjant popchnął go w dół białych, kamiennych 

schodów, chłopak wydarł się wniebogłosy:

- Dred cię zabije, facet! „Monkey” zabije was wszystkich! Poderżnie wam gardła!

I tak w kółko, wciąż powtarzając imię lokalnego rewolucjonisty.

- „Monkey” Dred poderżnie gardło mojej ciotce! O jee! O jee!

Nagle  schludnie  ubrany Murzyn  stojący w tłumie  krzyknął  głośno, przebijając  się 

przez harmider.

- Jezuu, facet! Och, Jezu Chryste!

Ktoś   wyrzucił   wysoko   w   górę   popularną   plażową   zabawkę,   błyszczący   w   słońcu, 

srebrzysty krążek, który wirując poszybował nad tłumem otaczającym skutych morderców.

Gdy piętnastoletni Leon Rachet dotarł do stóp schodów, gdzie już czekał nań czarny, 

policyjny   rover   z   gościnnie   otwartymi   drzwiami,   nagle   ujrzał   opadający   krążek.   W   tym 

samym momencie biały mężczyzna w garniturze i kapeluszu panama wysunął się z tłumu i 

oddał trzy strzały prosto w twarz osłupiałego chłopaka.

Carrie Rose, stojąca w dużej grupie turystów za plecami policjantów, patrzyła, jak 

background image

opętany nastolatek zatacza się i pada na chodnik. Miała nadzieję, że kolejne akty terroru 

potoczą się równie gładko jak ten, który nastąpił przed chwilą.

Port lotniczy im. Roberta F. Kennedy’ego,

Coastown, San Dominica

Wtorek, wieczorem

Za   kwadrans   dziesiąta   wieczorem   Boeing   727   należący   do   American   Airlines 

rozpoczął   łagodne   podejście   do   lądowania   na   lotnisku   Roberta   F.   Kennedy’ego   na   San 

Dominice.

Wielka, srebrzysta maszyna sunęła coraz niżej nad granatowym morzem.

Czerwone światła na końcach skrzydeł i na ogonie samolotu, błyskające regularnie w 

sekundowych odstępach, odbijały się od ciemnego lustra wody.

Damian   Rose,   ukryty   w   mroku   za   stanowiskiem   tankowania   paliwa   koło   pasa 

startowego numer dwa, przyglądał się z wielkim zainteresowaniem gładkiemu lądowaniu. 

Jeszcze raz powtarzał sobie w myślach kolejne punkty swojego planu.

Tymczasem samolot dotknął kołami pasa startowego numer jeden. Pneumatyki lekko 

odbiły   się   i   załomotały   na   betonowych   płytach.   Od   strony   głównego   terminalu   dobiegły 

dźwięki calypso, granego przez na wpółpijaną orkiestrę.

Zapiszczały hamulce i rozległ się huk silników, pracujących na wstecznym ciągu.

Gdy samolot znalazł się w połowie dobiegu, Damian Rose poczuł, że musi podjąć 

decyzję.   Uniósł   do   ramienia   kosztowny,   niemiecki   karabinek   i   za   pomocą   celownika 

optycznego   ze   wzmacniaczem   obrazu   wymierzył   w   niewielkie   pudełko,   leżące   na   pasie 

startowym.

Wystrzelił trzykrotnie.

Prymitywna   bomba   eksplodowała   pod   wpływem   uderzenia   pocisków,   rozpruwając 

brzuch lądującego samolotu.

Zanim Boeing 727 zdołał się zatrzymać, płomienie buchały ze środka kadłuba poprzez 

okna, znajdujące się na wysokości skrzydeł.

Drzwi   się   otworzyły   i   w   tej   samej   chwili   rozwinęły   się   pneumatyczne   trapy 

ewakuacyjne. Przerażeni pasażerowie zaczęli opuszczać samolot. Niektórzy z nich płonęli jak 

pochodnie.

Dwa wozy strażackie zbliżały się do ogarniętej pożarem maszyny. Z początku jechały 

powoli, bo ich niedoświadczeni kierowcy nie mogli wprost uwierzyć, że to, co widzą, dzieje 

background image

się naprawdę.

W jednym z okien samolotu ukazała się płonąca głowa jakiegoś nieszczęśnika.

Po drodze dojazdowej do pasa startowego biegła biała kobieta, cała w płomieniach. 

Wyglądała jak płonący krzyż.

Stewardessa   stojąca   w   drzwiach   samolotu   trzymała   się   za   głowę   i   rozpaczliwie 

wzywała pomocy.

Cztery godziny później, gdy ogień został wreszcie ugaszony, okazało się, że zginęło 

sześć osób, a ponad pięćdziesiąt zostało poparzonych. Nikt nie miał pojęcia, co spowodowało 

katastrofę.

Już następnego dnia wydawało się, że rozwiązanie tej zagadki jest prostsze niż można 

było przypuszczać.

background image

25 kwietnia 1979, środa

Dwa trupy na plaży

ROZDZIAŁ 4

W   tysiąc   dziewięćset   sześćdziesiątym   siódmym   roku,   gdy   zajmowaliśmy   się 

rozprowadzaniem pięćdziesięcio - i stumiligramowych porcji heroiny, Damian zapowiedział, 

że ma zamiar zostać najwybitniejszym przestępcą na świecie. Stwierdził, że świat dojrzał już 

do przybycia prawdziwego geniusza zbrodni: błyskotliwego, nieco szalonego, jak William 

Henry Bonney, obdarzonego urokiem Butcha Cassidy. Bardzo mi się spodobał ten pomysł. 

Oczami wyobraźni widziałam już siebie jako Katharine Ross

Z pamiętnika Rose’ów

25 kwietnia 1979, Turtle Bay, San Dominica

Środa. Drugi dzień spod znaku maczety

Peter Macdonald, młody człowiek, który miał odegrać kluczową rolę w przyszłych 

wydarzeniach, odbywał codzienną przejażdżkę rowerową po wysypanej tłuczniem drodze nad 

brzegiem   Turtle   Bay.   Kręcąc   pedałami   dziesięciobiegowego   peugeota   macdonalda, 

wspominał swoją górną i chmurną przeszłość.

Jechał dość szybko. Miał teraz dwadzieścia dziewięć lat, wyglądał młodo i zdrowo. 

Był przystojny, i to w sposób zwracający uwagę. Miał metr osiemdziesiąt wzrostu, a jego 

wysportowane,   proporcjonalnie   umięśnione   ciało   osłaniały   teraz   tylko   dziurawe   spodenki 

gimnastyczne, przyozdobione złotym napisem „Własność Akademii Wojskowej West Point”. 

Na nogach miał podarte tenisówki, które kupił w sklepie z artykułami sportowymi Hermana 

Speigela   w   Grand   Rapids   w   stanie   Michigan.   Czerwono-popielate   skarpetki   obcierały 

zrogowaciały naskórek stóp. Ten  mało  wytworny strój  wieńczyła  zakurzona,  pamiątkowa 

czapeczka baseballowa drużyny „Detroit Tigers” ze skrzywionym daszkiem, która wyglądała 

tak, jakby nie zdejmował jej od chwili swoich narodzin, co zresztą nie było zbyt dalekie od 

prawdy. Czapka ukrywała krótkie, brązowe włosy, wystrzyżone wysoko w niemodnym stylu 

zwanym „West Point”.

W   ogóle   cały   Peter   Macdonald   był   jakiś   niedzisiejszy:   silny,   wysportowany, 

wyznawał surowe zasady moralne, miał tradycyjne poglądy i duży zapas uporu, typowego dla 

mieszkańców rolniczych regionów Środkowego Zachodu. Jednak ostatnie cztery miesiące, 

spędzone   na   San   Dominice,   nie   pasowały   do   jego   charakteru.   Przez   cały   ten   czas   Peter 

background image

pracował jako usłużny barman, zwykły przybłęda zza morza, a w dodatku żył w grzesznym 

związku z kobietą. Krótko mówiąc - zachowywał się jak śmieć.

Jazda   w   górzystym   terenie   zmęczyła   go   solidnie.   Komary   mogłyby   pływać   krytą 

żabką po zlanym potem grzbiecie Petera. Jego dziewczyna, Jane Cook, nazywała go czasem 

Piotrusiem Dziwakiem.

Swego   czasu   Peter   obiegł   naokoło   stan   Michigan...   bez   rozgłosu   i   desperacko,   w 

środku zimy, w pięciokilogramowych, gumowych butach nurka. Jeszcze dawniej bawił się w 

wojsko   jako   najmłodszy   z   szóstki   braci   Macdonald,   Niezwykłej   Szóstki.   Później   został 

kadetem   w   West   Point,   a   jeszcze   później   służył   w   stopniu   sierżanta   Sił   Specjalnych   w 

Wietnamie i Kambodży.

Stare, dobre czasy...

Wysokie chwasty łaskotały go w łydki, więc zjechał na przeciwny pas drogi, bliżej 

brzegu   morza.   Był   coraz   bardziej   zmęczony.   Zabójczy   rytm   go   wykańczał.   Zaczynał   się 

łamać.   Spojrzał   na   połyskujące   w   słońcu   fale   Turtle   Bay   i   pomyślał,   że   dobrze   byłoby 

popływać po przejażdżce. Wziąć  Jane i zanurzyć  się w morzu...  a potem namówić  ją na 

spędzenie całego wieczoru w łóżku. Na razie jednak ledwie zipał. Jeszcze chwila, a kolanami 

rozbije sobie podbródek. Zdawało mu się, że stopy na pedałach ma już płaskie jak naleśniki.

Raz-dwa, raz-dwa, raz-dwa...

Spływając potem Peter minął ostry zakręt i dwadzieścia pięć metrów przed sobą ujrzał 

stojącego na drodze Damiana Rose’a. Wysoki blondyn trzymał karabin oparty w zgięciu ręki i 

patrzył w stronę morza.

W pierwszej chwili Peter pomyślał, że facet wybrał się na polowanie. Najpewniej na 

dzikie   świnie.   Zauważył   zaparkowany   nieco   dalej   samochód.   Zielony   sedan.   Tablica 

rejestracyjna z literami CY i kilkoma cyframi.

Miejscowy? Nigdy go tu nie widział... Pewnie wynajął jedną z willi. Wyglądał na 

zamożnego gościa. Trochę też na snoba... Na kurtce mężczyzny mignęła naszywka Harrodsa i 

Peter nabrał przekonania, że to Anglik. Wysoki, jasnowłosy Anglik. Niesamowite.

Kiedy go mijał, blondyn odwrócił się. Wyglądał jak pogrążony w transie. Krzyczał 

coś do niego. Tylko jedno słowo:

- Rowerzysta!

Macdonald   potraktował   to   jako   pozdrowienie.   Pomachał   w   odpowiedzi   i   pojechał 

dalej. Nawet nieco przyspieszył. Ot tak, żeby się popisać: kiepska imitacja Davida Morelona. 

Jak się później okazało, tylko dzięki temu zdołał ujść cało. Trwało to nie dłużej niż piętnaście 

sekund. Piętnaście sekund, które mogły zadecydować o jego życiu.

background image

Minął   kolejny   zakręt   nadbrzeżnej   drogi   -   rower   żwawo   potoczył   się   z   góry,   aż 

Peterowi wiatr zaświstał w uszach. Usłyszał głośny trzask w krzakach rosnących przy samej 

plaży. Pomyślał, że to stadko kóz albo dzikich świń. Jednak zamiast zwierząt zobaczył dwóch 

półnagich, ciemnoskórych mężczyzn biegnących pod górę. Jeden z nich, Kubańczyk, był cały 

we krwi. Jakby celowo się nią usmarował.

To, co Peter zobaczył, wywołało prawdziwą burzę w CIA, a także zaniepokoiło Cosa 

Nostrę   i   rząd   San   Dominiki.   Państwo   Rose,   pracujący   za   cenę   miliona   dwustu   tysięcy 

dolarów, raczej nie powinni pozostawiać przy życiu jakichkolwiek świadków.

Peter Macdonald znalazł się w poważnych tarapatach, ale na razie udało mu się uciec.

background image

ROZDZIAŁ 5

W Paryżu, przez kilka miesięcy poprzedzających wyjazd na Karaiby, Damian sypiał 

nie więcej niż trzy, cztery godziny na dobę. Zwykle kładł się do łóżka dopiero o piątej nad 

ranem. Całe noce przesiadywał przed lampą, której jasne światło kierował sobie prawie prosto 

w twarz. W ten właśnie sposób obmyślał plan działania. Potem szedł spać, aby najpóźniej o 

dziewiątej być znowu na nogach. I dalej rozmyślać o maczetach.

Z pamiętnika Rose’ów

Michael O’Mara z żoną spacerowali powolutku.

Oboje   uwielbiali   plażę,   człapali   więc   od   jednej   zatoczki   do   drugiej. 

Sześćdziesięcioczteroletnia   Faye   nuciła   bezwiednie   dziecinną   piosenkę   „Może   morze   ci 

pomoże...”. Z daleka widać było, jak para starszych ludzi skręca ostro i wchodzi na plażę 

Turtle Bay.

-   Nie   masz   pojęcia,   jaki   jestem   obolały   i   zmęczony   -   powiedział   Mike,   co   kilka 

kroków   podciągając   kąpielówki   w   kolorze   indygo.   Człapał   jak   stary   kaczor   chory   na 

reumatyzm. - Te cholerne ceny w hotelu nie dają mi spokoju. Jak można brać za nocleg 

czterdzieści... zaraz... pięćdziesiąt? Nie, czterdzieści dolarów. No, powiedzmy, niechby brali 

trzydzieści za spanie. Przy tych  cenach lepiej  byłoby już wynająć  pokój w Coastown. A 

gdyby to ode mnie zależało, wolałbym, abyśmy wrócili do domu.

Faye roześmiała mu się prosto w twarz, a dokładniej - prosto w długi słupek popiołu 

na końcu cygara.

- Jesteś taki zabawny, Miguel. - Zatrzymała się, aby podnieść czarną muszelkę. Jej 

brzuch pod jednoczęściowym kostiumem kąpielowym podskakiwał jak piłka. - Ha, ha, ha. 

Nie wytrzymam. Ale się uśmiałam.

- Śmiej się, śmiej. Pokój dwuosobowy w Coastown kosztuje trzydzieści dolarów. Ze 

śniadaniem. Może tam mógłbym spać spokojniej. Gdyby tak jeszcze zacisnąć pasa i nie jeść 

obiadów... Nie byłoby trudno zrezygnować z tych kotletów z koziego mięsa.

Tego już Faye nie słuchała. Mike był jak stara, znana na pamięć, zacinająca się płyta 

gramofonowa. Siwowłosa kobieta patrzyła  z rosnącym rozdrażnieniem na muszelkę, którą 

właśnie znalazła.

- Nienawidzę tych tubylców. - Zważyła w dłoni delikatną skorupkę. - Przerabiają te 

background image

cuda natury na popielniczki. Co za marnotrawstwo. W dodatku strasznie kiczowate.

Mike O’Mara rzucił okiem na znalezisko żony. Nagle wydało mu się, że słyszy czyjeś 

kroki,   przeniósł   więc   wzrok   na   krzaki.   Nie   dostrzegł   niczego,   co   mogłoby   zwrócić   jego 

uwagę. Wrzucił muszlę do plecionej torby, którą ciągnął za sobą po piasku. Zaczynał się czuć 

jak pracownik służby oczyszczania parku Fairmont. Cholerne muszelki.

- Kto dostanie to cudo? - spytał spokojnym, wyważonym tonem, którego używał tylko 

służbowo, jako „dobry, stary Mike”, pełen kurtuazji portier w Ritterhouse Club w Filadelfii.

- Ta będzie dla Libby Gibbs - powiedziała Faye, zatrzymując się nad kolejną muszlą, 

która, jak jej się wydawało, należała kiedyś  do rozkolca.  - Taak... Została  jeszcze ciotka 

Betsy, Bobo, Yacky. No i mama.

Mikę   przystanął   i  ochlapał   sobie   ramiona   chłodną   wodą.   Były   różowe   od   słońca, 

spuchnięte,   zaczynały   się   na   nich   robić   pęcherze.   Niech   to   cholera.   Jezu   Chryste 

wszechmogący! Czy za to płaci ciężkie pieniądze, by poddawać się takim torturom?

Wyprostował się i ujął żonę za miękką, pomarszczoną dłoń. Niech to szlag, był jej 

przecież winien te wakacje. Należały się jej. Jakby to powiedzieć... drugi miesiąc miodowy? 

Jak zwał, tak zwał.

- Faye - powiedział - ja po prostu nie rozumiem. Czy po to przylecieliśmy na tę wyspę, 

by teraz martwić się o prezenty dla znajomych i ich rodzin? Gdyby to chociaż była Wyspa 

Bożego Narodzenia...

Nagle Faye O’Mara poczuła ogromny smutek i zmęczenie. Pomyślała, że jej własne 

dzieci nie dbają o nią. Mike’owi na pewno już na niej nie zależy. Nikogo na całym wielkim 

świecie nie obchodzą jej myśli i uczucia.

- Czyżbyś nie bawił się świetnie, Mike? - spytała zupełnie poważnie stara Irlandka i 

wyszczerzyła wielkie zęby w uśmiechu. Miedzy nią a mężem trwał ciągły spór, jednak mimo 

to zawsze miała dla niego uśmiech i ciepłe uczucie.

Nie usłyszała odpowiedzi na swoje pytanie.

Po   raz   pierwszy   od   piętnastu   lat   Mike   O’Mara   biegł.   Stękał   przy   tym   i   sapał, 

wydawało  się, że  kolana  zupełnie  mu  zesztywniały.  Nie mógł  wprost uwierzyć  w  to, co 

widział na własne oczy. Machnął do Faye, żeby trzymała się z daleka.

- Nie podchodź tu, Faye, wracaj do hotelu - zawołał.

Portier z Filadelfii znalazł maczetę wbitą głęboko w piasek, a obok dwoje hipisów, 

zamordowanych i okaleczonych przez Kubańczyka i Kingfisha Toone’a. Jednak przed nim 

ciała znalazło stado głodnych, dzikich kóz.

background image

ROZDZIAŁ 6

Zwykle zapominamy o tym, że większość policjantów to ludzie dość naiwni. Damian 

twierdził, że są zupełnie nie przygotowani na zetknięcie z twórczą osobowością przestępcy. 

Ta sytuacja będzie się z czasem pogarszać. Dorasta generacja całkowicie pozbawiona zasad 

moralnych.   Czyżby   w   niedalekiej   przyszłości   groziło   nam   powstanie   kolejnego   państwa 

policyjnego?

Z pamiętnika Rose’ów

Środa wieczór

Szybko zapadał zmierzch. Niebo nad Karaibami zrobiło się już granatowo-różowe, 

kiedy szef policji San Dominiki przybył na miejsce zbrodni spod znaku maczety. Było już 

tam ze dwudziestu mniej ważnych oficerów policji i wojska. Rozstawili się na plaży jak grupa 

geodetów.   Robili   notatki.   Dokonywali   pomiarów.   Rozkładali   nosze   i   żółte   płachty,   które 

wyglądały   z   daleka   jak   płaszcze   przeciwdeszczowe.   Białe,   tropikalne   hełmy   policjantów 

pływały w tłumie jak baloniki na zabawie karnawałowej.

Szef policji, doktor Meral Johnson, zanim zabrał  się do pracy,  policzył  dokładnie 

cenne hełmy na głowach swoich ludzi. Następnie bez słowa przecisnął się przez gwarny krąg 

kostiumów   kąpielowych,   obciętych   dżinsów,   łysych   głów,   brązowych,   piegowatych 

dekoltów,   trykotowych   koszulek   i   przewiewnych   strojów.   Co   najmniej   cztery   setki 

przerażonych i ogłupiałych wczasowiczów zebrały się na plaży w małej zatoczce.

Żeby popatrzeć na ciała. Żeby zobaczyć coś, w co trudno uwierzyć i cieszyć się, że 

spotkało to kogoś innego.

Doktor Johnson przedarł się przez tłum do środka kręgu i zatrzymał się, by złapać 

oddech.   Zapalił   czarną   faję   z   grubym   cybuchem.   Amerykanie   są   dziś   porządnie 

zaniepokojeni, pomyślał sobie, ale zaraz zrobiło mu się głupio. Bardzo głupio.

Meral Johnson, mierzący nieco mniej niż metr siedemdziesiąt pięć wzrostu, ważący 

sto   dwadzieścia   pięć   kilogramów,   wyglądał   niezbyt   bojowo   zwłaszcza   jak   na   gliniarza. 

Bardziej przypominał surowego indiańskiego nauczyciela, którym zresztą był naprawdę, niż 

policjanta   z   książek   Josepha   Wambaugha,   przystępującego   do   rozwiązania   zagadki 

makabrycznego morderstwa. Można go było wziąć za wieśniaka z wyspy, który poleruje buty 

olejem palmowym, a zęby sodą kuchenną.

No i co z tego, pomyślał sobie Meral Johnson. Co z tego. Tak czy owak potężnie 

background image

zbudowany policjant znalazł się w kręgu maczetowej grozy.

Prawie natychmiast huknął na niego zdenerwowany Niemiec, dyrektor pobliskiego 

hotelu „Plantation Inn”:

- Dlaczego tak późno pan przyjechał?! Proszę natychmiast zgasić tę fajkę!

Doktor Johnson potraktował dyrektora hotelu jak natrętnego owada. Nie odzywając 

się ani słowem do swoich podwładnych chodził od jednej do drugiej żółtej, gumowej płachty, 

którymi   przykryto   resztki   ciał   dwojga   nastolatków.   Wreszcie   stanął   plecami   do   morza   i 

przyglądał   się   miejscu,   w   którym   popełniono   podwójną   zbrodnię.   Usiłował   przywrócić 

wzburzony umysł do stanu równowagi.

Dyrektor   hotelu   „Plantation   Inn”   polecił   kelnerom   otoczyć   kordonem   ciała 

zamordowanych. Kelnerzy, przeważnie starsi, ciemnoskórzy mężczyźni, zarabiający niecałe 

trzydzieści   dolarów   tygodniowo,   stali   na   baczność   w   swoich   wykrochmalonych   białych 

ubraniach. Każdy z nich miał na nogach czarne, idealnie wyglansowane buty. Każdy trzymał 

płonącą pochodnię, zabraną z werandy hotelowej restauracji. Wszyscy wyglądali dostojnie i 

poważnie i z godnością znosili tę okropną sytuację. Sceneria była niezwykła: ucywilizowany 

kolonializm otaczający pierwotną dzikość. Johnson chciał to zapamiętać w całości, zanim 

weźmie   się   do   czekającej   go   tej   nocy   ciężkiej   pracy.   Widok   był   straszny   -   tragiczny,   a 

zarazem tajemniczy. Nie widział dotąd niczego równie przerażającego.

Doktor   Johnson   podszedł   najpierw   do   niedoświadczonego,   przerażonego 

posterunkowego   z   rejonu,   do   którego   należała   Turtle   Bay.   Od   przybycia   na   plażę 

dwudziestoośmioletni Bobbie Valentine klęczał obok gumowych płacht. Wyglądał raczej na 

żałobnika niż na policjanta. W dodatku cały czas walczył z wzbierającymi mdłościami. Meral 

Johnson   ukląkł   przy   nim   i   odezwał   się   do   policjanta   najczystszą   angielszczyzną,   bez 

lokalnych naleciałości:

- Co o tym myślisz, Bobbie?

Odczekał chwilę, a potem sam sobie odpowiedział.

- Myślę, że to robota pułkownika Dreda. W każdym razie skontaktował się z gazetami 

i wziął na siebie odpowiedzialność.

Zanim posterunkowy zdążył przytaknąć lub zaprzeczyć, nad ich głowami odezwał się 

niemiecki dyrektor hotelu.

- Nazywam się Maksymilian Westerhuis - oznajmił z naciskiem, jakby co najmniej 

anonsował hrabiego. - Prowadzę hotel „Plantation Inn”. Tych dwoje zabitych...

Masywny ciemnoskóry policjant poderwał się na nogi z zaskakującą zwinnością. Jego 

ciemne   oczy   rzucały   gromy.   Starał   się   wyglądać   wyjątkowo   odpychająco.   Wypowiedział 

background image

pierwszą myśl, która przyszła mu do głowy:

- Czy chce pan złożyć zeznania?

Westerhuis cofnął się zmieszany.

- Ależ skąd! Zeznania? Pan raczy żartować...

- Więc proszę nie przeszkadzać mi w rozmowie z tym policjantem. - Głos Johnsona 

znów brzmiał cicho i łagodnie, jak zawsze. - Proszę zaczekać, panie Westerhuis. Tam, koło 

pańskich ludzi.

Jasnowłosy, wysoki dyrektor hotelu więcej się nie odezwał. Odszedł, gotując się ze 

złości.

- Faszysta - mruknął Johnson, jednak posterunkowy Valentine nie zwrócił uwagi na to 

celne stwierdzenie. - Muszę zrobić porządek z tym  tłumem - dodał szef policji. - Trzeba 

będzie wymyślić coś sprytnego.

Pykając ze swojej czarnej fajki znowu rozpoczął marsz od jednej do drugiej płachty. 

Ostrożnie unosił je, a potem opuszczał z powrotem, uważając, by leżały dokładnie tak jak 

przedtem. Wyglądał przy tym jak ojciec, otulający kołderką śpiące dzieci. Zdawało się, że na 

całą wieczność zatrzymał się nad odciętą głową młodej kobiety.

Przyświecając   sobie   kieszonkową   latarką   oglądał   dokładnie   zakrwawione   głowy   i 

twarze.

Wśród   tłumu   gości   hotelowych,   obserwujących   jego   działania,   zapadło   milczenie. 

Wszyscy patrzyli na niego, ale Johnson ani razu nie podniósł wzroku. Pierwszy raz od kilku 

godzin można było usłyszeć głosy ptaków latających nad Turtle Bay i szum morskich fal. 

Wreszcie   z   pochyloną   głową,   jakby   naśladował   ciemnoskórych   kelnerów,   podszedł   do 

posterunkowego.   Poświęcił   dziesięć   minut   na   dostojną   pantomimę   nad   zmasakrowanymi 

zwłokami,   aby   dać   wszystkim   do   zrozumienia,   że   niejednokrotnie   miał   do   czynienia   z 

podobnymi  sprawami i że mogą mieć do niego absolutne zaufanie.  Teraz, miał nadzieję, 

będzie mógł rozpocząć coś w rodzaju dochodzenia. Ujął przez chusteczkę rękojeść maczety, 

wyciągnął ją z piasku i uniósł szerokie ostrze w górę, w światło księżyca.

- Hmm - mruknął głośno. - Dopilnuj, żeby nikt nie zabierał stąd żadnych pamiątek - 

powiedział   cicho   do   posterunkowego   Valentine’a.   -   Amerykanie   uwielbiają   pamiątki   z 

miejsc,   w   których   wydarzyło   się   jakieś   nieszczęście.   Mogliśmy   to   stwierdzić   choćby   po 

niedawnym pożarze samolotu... I na koniec jeszcze jedno, Bobbie. Powtórz naszym ludziom, 

że jeśli którykolwiek z nich przehandluje swój hełm, od jutra będzie pracował jako uliczny 

sprzedawca koralików i muszelek. Naliczyłem już szesnastu bez nakrycia głowy!

background image

Coastown, San Dominica

O siódmej czterdzieści pięć młody człowiek, podobny do Montgomery Clifta, siedział 

samotnie przy zacienionym stoliku na tarasie hotelu „Princess” w Coastown. Popijał szkocką 

z  wodą  sodową  i  wystukiwał   mieszadełkiem   falujący  rytm   calypso   piosenki  „Mariannę”. 

Brooks Campbell zaczynał się denerwować. Obawiał się, że ludzie na patio zaczną zwracać 

na niego uwagę, gdy długo posiedzi samotnie przy stoliku.

Ale to był drobny problem. Gorzej, że kelner z fryzurą afro najwyraźniej starał się go 

nakłonić do odejścia, aby posadzić na jego miejscu jakieś większe towarzystwo. A w dodatku, 

co już było fatalne, Damian Rose spóźniał się pół godziny na pierwsze, być może jedyne 

bezpośrednie spotkanie.

Brooks Campbell nie znał jeszcze wszystkich szczegółów dotyczących Turtle Bay, ale 

i bez tego sposób pracy państwa Rose zaczynał działać mu na nerwy. Przede wszystkim na 

San Dominice  miało  być  dziesięć,  najwyżej  dwanaście przypadków  śmiertelnych,  tak  jak 

podczas   zamieszek   na   St.   Croix   w   tysiąc   dziewięćset   siedemdziesiątym   trzecim   roku. 

Tymczasem sytuacja stawała się coraz poważniejsza. Zdecydowanie zbyt poważna. Państwo 

Rose realizowali plan na swój własny,  przerażający sposób, dlatego Campbell  poprosił o 

spotkanie. Właściwie zażądał go.

Ósma piętnaście. Damian Rose nadal się nie pojawiał.

Campbell   patrzył   na   potężny   sztuczny   wodospad,   wlewający   hektolitry   wody   do 

ogromnego basenu na końcu patio. Przyglądał się urlopowiczom w kostiumach kąpielowych, 

spacerującym   ścieżkami   w   otoczeniu   palm.   Kilkuosobowy   zespół   grał   teraz   rewolucyjne 

rytmy reggae - „Oni są już coraz bliżej”.

O ósmej czterdzieści pięć Brooks Campbell doszedł do wniosku, że nie spotka się dziś 

z   Damianem   Rose.   Miał   niejasne   podejrzenie,   że   nikt   nigdy   nie   zobaczy   tajemniczego 

najemnika.

O dziewiątej przystojny młodzieniec uregulował rachunek w barze hotelu „Princess”. 

Następnie, minąwszy dwanaście przecznic, dotarł do ambasady Stanów Zjednoczonych. Po 

drodze słyszał warczenie wojennych bębnów na ulicach. W ambasadzie otrzymał najbardziej 

niepokojącą informację w całej swojej dotychczasowej karierze: dzisiejszego popołudnia jakiś 

człowiek widział wysokiego blondyna w Turtle Bay.

Ktoś w końcu zobaczył twarz Damiana Rose’a.

Turtle Bay, San Dominica

background image

Maczeta  znaleziona  na plaży w Turtle Bay była  czymś  pośrednim między kosą a 

rzeźnickim tasakiem.

Na pierwszy rzut oka dało się zauważyć, że była długo używana na plantacji trzciny 

cukrowej lub w dżungli porastającej Wzgórza Zachodnie. Klinga mierzyła sześćdziesiąt sześć 

centymetrów   długości   i   dziesięć   szerokości.   Wykonano   ją   z   hartowanej   stali. 

Dwunastocentymetrowa, drewniana rękojeść była wykrzywiona i popękana. Zamocowano ją 

dużymi  nitami,  jak trzonek  noża do krojenia mięsa.  Broń przywodziła  na myśl  walki na 

miecze.

Siedzący w hotelowej wypożyczalni książek w „Plantation Inn” doktor Meral Johnson 

długo przyglądał się ostremu narzędziu. Uniósł maczetę do góry, prawie dotykając świecącej 

jasno lampy. Zamachnął się i ze świstem przeciął powietrze. Straszliwa broń. Widział kiedyś, 

jak jednym cięciem podobnego noża przecięto na pół kozę.

Zmęczony policjant siedział na stylowym fotelu i usiłował uporządkować w myślach 

wszystkie, nawet z pozoru nic nie znaczące i sprzeczne szczegóły, które mogły mieć coś 

wspólnego   z   masakrą   w   Turtle   Bay.   Samolot   należący   do   American   Airlines   został 

zniszczony bombą. W dziwnych okolicznościach zastrzelono Leona Racheta. Jedyne, co mógł 

zrobić Johnson, to skoncentrować się na elementach, które zdawały się potwierdzać, że za 

wspomnianymi wydarzeniami stoi lokalny przywódca rewolucyjny, „Monkey” Dred. Polecił 

swoim podwładnym prowadzić śledztwo w tym właśnie kierunku. Był to błąd, wprawdzie 

niezamierzony, ale niosący opłakane skutki. Na taki błąd liczyli właśnie państwo Rose.

„Policjanci to zwykle ludzie dość naiwni...”

Świadkowie

Zawodowy   tenisista   z   Saddle   River   w   New   Jersey   i   jego   żona   zauważyli 

ciemnoskórego   włóczęgę   na   plaży   w   pobliżu   miejsca   zbrodni.   Pewna   wiekowa   Angielka 

widziała grupę „wzburzonych, młodych tubylców”, zgromadzonych wśród palm niedaleko 

hotelowej   plaży.   Dwoje   wczasowiczów   z   Georgii   zapamiętało   starego   Murzyna, 

prowadzącego na sznurku kilka wyliniałych kóz.

Do doktora Johnsona przyprowadzono ładną jedenastolatkę. Jej matka twierdziła, że 

małej przytrafiła się dziwna historia. Dziewczynka wyjaśniła, że tego wieczoru około ósmej 

zatrzasnęła się w pokoju swojej matki. Potem zaczęła przeraźliwie krzyczeć coś o krwawym 

morderstwie, aż jeden z barmanów - Peter Macdonald - wyważył drzwi toporkiem strażackim. 

background image

Matka dziewczyny, aktorka, żądała, aby szef policji natychmiast umieścił je obie na pokładzie 

samolotu do Nowego Jorku. Płacząc i pokrzykując na ciemnoskórego policjanta skarżyła się, 

że jej córka jest o krok od załamania nerwowego.

W   tym   samym   czasie   kolejną   grupę   „świadków”   przesłuchiwano   w   biurze 

administracji hotelu.

-   Pracuje   pan   tu   jako   barman   -   zaczął   spokojnym   głosem   posterunkowy   Bobbie 

Valentine. Wiejski policjant siedział za maszyną do pisania firmy Royal i tylko chwilami 

odrywał wzrok od swego notatnika. - Co pan ma nam do powiedzenia?

Starając się wyrażać zwięźle, Peter Macdonald usiłował opowiedzieć, co zobaczył na 

nadbrzeżnej   drodze   podczas   przejażdżki   rowerowej   tamtego   popołudnia.   Opisał   Damiana 

Rose’a jako „wysokiego, jasnowłosego Anglika”. Powiedział też posterunkowemu o dwóch 

czarnoskórych mężczyznach, którzy ociekając krwią wracali z plaży. Wspomniał o drogim, 

niemieckim karabinku snajperskim i o zielonej limuzynie. Opisał nawet płaszcz kupiony u 

Harrodsa   w   Londynie.   Gdy   skończył,   zauważył,   że   posterunkowy   uśmiecha   się   z 

politowaniem. Patrzył na Petera tak, jakby ten był kolejnym nawiedzonym Amerykaninem. 

Beznadziejny przypadek.

- W  porządku - powiedział  w  końcu Bobbie.  - Następny proszę - krzyknął  przez 

otwarte drzwi pokoju.

Peter czuł ogarniającą go powoli wściekłość.

- Chwileczkę, nie tak prędko - zaprotestował. - Proszę się tak nie spieszyć, dobrze? 

Oczywiście rozumiem, że musi pan dzisiaj rozmawiać z wieloma zdenerwowanymi ludźmi. 

To wszystko jest zupełnie zwariowane... Ale co będzie z tym Anglikiem?

- Zapisałem sobie - posterunkowy uniósł do góry notatnik. - Poza tym, wiemy już, kto 

za tym stoi. Pułkownik Dred. Sukinsyn. Słyszał pan o Dredzie? No jasne, nie ma pan o nim 

pojęcia.

- Nie wiem o nim zbyt wiele, to prawda - Peter starał się, aby jego słowa dotarły 

wreszcie do świadomości policjanta. - Ale widziałem jasnowłosego, białego mężczyznę w 

pobliżu   miejsca,   gdzie   zamordowano   tych   dwoje   dzieciaków.   Widziałem   też   dwóch 

zakrwawionych czarnych facetów, wyglądających tak, jakby właśnie wymordowali gołymi 

rękami całą klasę uczniów podstawówki. Przestraszyłem się nie na żarty, a mnie niełatwo 

przestraszyć.

Policjant  nadal   patrzył  na  niego  z  wyższością.   Na jego twarzy malowała  się  taka 

pewność siebie i lekceważenie, że Peter miał ochotę mu przyłożyć.

- Wiem, wiem, człowieku. Wiem, co mówiłeś. Blondyn w typie Anglika. Wysoki. 

background image

Zielony   samochód   z   rejestracją   zaczynającą   się   od   CY.   Sprawdzimy   to,   człowieku. 

Sprawdzimy... W porządku - kto tam następny ze swoją historyjką?

W   czasie   gdy   jedynego   naocznego   świadka   właśnie   wyłączano   ze   śledztwa,   gdy 

zaczynała  się toczyć  lawina błędów i pomyłek, doktor Meral Johnson wędrował sobie w 

mroku po terenie należącym do hotelu „Plantation Inn”.

background image

ROZDZIAŁ 7

Z jakiegoś dziwnego powodu ludzie nie chcą umierać. Zwłaszcza młodzi. Młodzi, 

niezaspokojeni, nie mający stałego partnera, przebywający na wakacjach, na które nie było 

ich stać. Z początku planowaliśmy, że morderstwo przy użyciu maczety będzie miało miejsce 

na terenie  lokalnej  filii  Klubu Śródziemnomorskiego.  Dopiero  później, po zastanowieniu, 

wybraliśmy „Plantation Inn”.

Z pamiętnika Rose’ów

Turtle Bay, San Dominica

W gwarnym holu hotelu „Plantation Inn” młoda, opalona kobieta skarżyła się, że już 

nigdy nie położy się na plaży z zamkniętymi oczami.

- Podwójne morderstwo. Całkiem jak w kinie - mówił krótko ostrzyżony chłopak z 

zawieszoną na szyi łyżeczką do kokainy.

Przy barze Peter Macdonald rozmawiał ze swoją dziewczyną, Jane Cooke. Serwował 

jednocześnie   dziesiątki   litrów   grogów,   ponczów,   koktajli,   drinków   i   szprycerów,   a   także 

ogromne ilości tradycyjnej czystej whisky.

- Wiem, że to brzmi idiotycznie - przyznał - ale policja w ogóle nie chce mnie słuchać.

- Przecież posterunkowy zanotował twoje zeznania, prawda?

- Mam nadzieję. Ale wydaje mi się, że dla nich wszystko już jest jasne. Pułkownik 

Dred! Pułkownik Dred! Reszta się nie liczy. Wysoki blondyn. Snajperski karabinek. Jezu, 

sam już nie wiem. Mam nadzieję, że się nie mylą... Odniosłem wrażenie, że policja postępuje 

niezbyt profesjonalnie. Bardziej mi to przypomina konkurs młodych talentów Teda Macka.

- O rany, Peter, odpuść sobie.

Starannie modulowany głos hotelowego śpiewaka calypso popłynął poprzez hol. Teraz 

piosenkarz   zaczął   gwizdać,   długim   jak   u   kobiety   paznokciem   wybijając   rytm   na   sitku 

mikrofonu.

- Nie ma się co bać Leona - szepnął do swojej białej publiczności, na którą składały 

się głównie typowe amerykańskie pary. Dla nich właśnie śpiewał:

Miłość kobiety z San Dominiki

jest jak poranna rosa,

tak samo osiada na płatkach róży

background image

jak na końskim łajnie.

Śpiewak roześmiał się. Niezła imitacja Geoffreya Holdera.

Z pogrążonego w półmroku baru, oświetlonego czerwonymi lampionami, rozległy się 

oklaski.

Peter Macdonald zadzwonił rowerowym dzwonkiem, ukrytym między butelkami.

-   A   teraz   chciałbym   wam,   ludziska,   zaśpiewać   rzewną   piosenkę   o   kobiecie   - 

kontynuował artysta. - O prawdziwym kwiatuszku. Oraz o tym... no, wiecie... paskudniku, 

który skradł jej serduszko. Moim osobistym rywalu. Prawdziwym gnojku!

W tym czasie szef policji Meral Johnson zszedł po wilgotnych kamiennych schodach i 

przemaszerował wzdłuż rzędu cel w mrocznych, średniowiecznych piwnicach więzienia w 

Coastown. Tuż za nim podążało siedmiu policjantów i strażników, prawie wszyscy pracujący 

na nocnej zmianie.

Ponura procesja skręciła w korytarz z kolejnym rzędem cel. Potem jeszcze jeden. Na 

końcu   trzeciego   korytarza   wysoki,   mokry   od   potu   posterunkowy   czekał   przy   otwartych 

stalowych drzwiach.

W   celi   szef   policji   zobaczył   człowieka,   który   zeszłego   poranka   zastrzelił   Leona 

Racheta.

Tajemniczy   biały   mężczyzna   w   średnim   wieku   leżał   na   pryczy   z   szeroko 

rozrzuconymi   rękami.   Nagie,   owłosione   nogi   zwisały   bezwładnie   z   obu   stron   posłania. 

Kałuża   moczu   zmieszanego   z   krwią   płynęła   z   celi   prosto   do   kratki   w   brudnej   podłodze 

korytarza.

Kiedy   doktor   Johnson   siedział   w   hotelu   „Plantation   Inn”,   ten   człowiek   został 

zamordowany.   Zabity   na   pryczy.   W   więzieniu.   Maczetą   do   ścinania   trzciny   cukrowej. 

Szerokie ostrze sterczało z owłosionego brzucha denata. Na rękojeści ktoś starannie zawiesił 

czerwoną, wełnianą czapeczkę.

- „Monkey” Dred - wyszeptał Johnson.

- Peeeter! Peeeter!

Słodki głos śpiewaka calypso popłynął przez hol.

- Powiedz mi,  człowieku...  wiesz, czym  się różni irlandzkie  wesele  od irlandzkiej 

stypy?

Zakłopotany   Peter   naburmuszył   się   i   milczał.   Nie   miał   ochoty   uczestniczyć   w 

przedstawieniu.   Nie   dziś.   Nie   teraz,   gdy   przed   oczami   wciąż   miał   zmasakrowane   ciała 

background image

nastolatków.

- No, czym? - domagał się odpowiedzi jeden z gości, siedzących w barze.

Peter   spojrzał   na   Jane   i   dostrzegł   na   jej   twarzy   jakby   odbicie   własnych   uczuć. 

Niesmaku? Odrazy?

-   Tym,   że   podczas   stypy   jest  jedna   gęba   mniej   do  chlania   -  powiedział   wreszcie 

zrezygnowany. Szarpnął idiotycznym dzwonkiem i poczuł dziwną, bezsensowną tęsknotę za 

domem.

3 maja 1979, czwartek

Prasa donosi: Turyści uciekają z kurortów!

Podaruj sobie odrobinę luksusu!

Slogan prasowy,

reklamujący San Dominikę

Na wyspie, znanej jako ośrodek wakacyjny, w ciągu trzech dni popełniono dziewięć 

morderstw. Dwie osoby ugodzono nożem, dwie zostały zastrzelone, jedną utopiono, a cztery 

zginęły od ciosów maczetą.

Specjalne   ekipy   telewizyjne   przybyły   na   San   Dominikę   wczesnym   popołudniem. 

Długowłosi kamerzyści, inżynierowie dźwięku wyglądający jak naukowcy z NASA, marzący 

o   Hollywood   reżyserzy,   asystenci   reżyserów,   reporterzy   i   komentatorzy.   Swoich   ludzi 

wysłały największe stacje - ABC, CBS i NBC, a także lokalne telewizje z Nowego Jorku, 

Miami i Chicago. Najwyraźniej mordowanie za pomocą maczety spotkało się z wyjątkowym 

zainteresowaniem   w   Chicago   i   Nowym   Jorku.   Reporterzy   i   pozostali   członkowie   ekip 

otrzymali  specjalne wynagrodzenie, jakby jechali na obszary ogarnięte wojną, rozruchami 

albo ryzykowali spotkanie z bandą szaleńców, zbiegłych z zakładu zamkniętego.

Przybyli  także - nieco spokojniejsi i mniej widowiskowi - korespondenci prasowi, 

przede wszystkim ze Stanów Zjednoczonych, ale także z Europy Zachodniej, Afryki i Azji 

oraz, oczywiście,  z Ameryki  Południowej. Swoją całkiem  sporą reprezentację mają  także 

kraje Trzeciego Świata.

Łowcy   sensacji   węszą   rewolucję.   Tymczasem   eksperci   policyjni   i   wojskowi 

przewidują, że gwałtowny wybuch dzikiej przemocy albo zupełnie wygaśnie, albo ogarnie 

płomieniem   całe   Karaiby.   Na   razie   -   nawet   przy   założeniu,   że   za   tym   wszystkim   stoi 

pułkownik Dred - nie wiadomo, w jakim kierunku rozwinie się sytuacja.

background image

ROZDZIAŁ 8

Zanim przyjechaliśmy na Karaiby,  zdawaliśmy sobie sprawę, że cudowna sceneria 

tych wysp stanowi idealne tło dla wszelkich działań terrorystycznych.

Z pamiętnika Rose’ów

3 maja 1979, Zatoka Titchfield, San Dominika

Czwartek rano. Trzeci dzień spod znaku maczety

Damian Rose, ubrany w luźne dżinsy i błękitną bawełnianą koszulkę, wspinał się w 

wielkim   pośpiechu   na   wielką   czarną   skałę,   zwieszającą   się   nad   nadbrzeżną   drogą.   Przez 

niezliczone stulecia leniwe powiewy pasatu wyrzeźbiły w skałach coś, co wyglądało jak dwie 

prymitywne głowy. Damian stwierdził podczas wspinaczki, że przez tak długi czas wiatry 

słabo się spisały. Wyszukując palcami niewielkie szczeliny, Rose pokonywał coraz to nowe 

występy skalne. Nad sobą widział błękit nieba. Czuł, jak pod butami kruszy mu się zwietrzała 

skała i jak słony smak ma jego pot.

Po piętnastu minutach wyczerpującej wspinaczki dotarł na płaski wierzchołek skały, o 

wymiarach mniej więcej metr na metr. Przyjrzał się podłożu i zauważył drobiny lśniącej miki 

i małe kosteczki mew. Z tego ptasiego cmentarzyka Damian widział dokładnie to, co chciał.

Poranek po zabójstwie w Turtle Bay był piękny i bezchmurny. Nieskazitelny błękit 

nieba królował nad całymi  Karaibami. Dokładnie nad głową Damiana  przeleciał  jastrząb, 

spoglądając na drogę i samotnego człowieka na skale. Falujące w dole morze było lekko 

wzburzone, mimo idealnej pogody. U wejścia do Zatoki Tichfield widać było brązową rafę 

koralową. Długi pas piaszczystej plaży kończył się u podnóża widocznego w oddali skalistego 

pagórka.

Damian Rose skoncentrował uwagę na lekko łysiejącym, ciemnowłosym mężczyźnie, 

który wraz z dwójką dzieci spacerował brzegiem morza. Biała piana załamujących się fal 

opryskiwała   im   stopy.   Brakowało   tylko   fotografa,   który   skorzystałby   z   okazji   i   wykonał 

zdjęcie idealne na pocztówkę z wakacji.

Damian   wyciągnął   dwa   kawałki   czarnej,   metalowej   rurki   i   skręcił   je   ze   sobą,   aż 

powstała lufa. Dokręcił do niej lekką kolbę. Karabin był gotowy. Na koniec wyjął z plecaka 

snajperską lunetę i dołączył do kompletu.

Ciemnowłosy mężczyzna, który nazywał się Walter Marks, zanurkował i na jakiś czas 

zniknął pod wodą. Chłopiec i dziewczynka patrzyli z uśmiechem na fale. Ładne dzieciaki, 

background image

zauważył mimochodem Rose. Jasnowłose, jak ich matka. Jednak ojciec okazał się cholernym 

kretynem, zabierając je na plażę w dzień po pierwszych morderstwach spod znaku maczety. 

Beznadziejnym,   pozbawionym   wyobraźni   kretynem.   Obiecał   im   wakacje.   Zawsze 

dotrzymywał słowa.

Damian uniósł karabin do oka. Popatrzył przez cienkie nitki optycznego celownika. 

Zobaczył, jak ciemna głowa Marksa wynurza się z wody pośród pęcherzyków  powietrza. 

Mężczyzna wyprostował się, woda sięgała mu tylko do bioder. Miał bardzo owłosione piersi. 

Mokre,   ciemne   włosy   zbiły   się   w   czarne   kępki.   W   zeissowskich   szkłach   silnej   lunety 

wydawało się, że Marks stoi tuż obok, że wystarczy wyciągnąć rękę, aby go dotknąć.

Rose zauważył Kubańczyka, który machał do niego z wysokich zarośli, rosnących tuż 

przy plaży. „Strzelanie do złotej rybki w szklanej kuli” - Damian przypomniał sobie te dziwne 

słowa.

Strzelił tylko raz.

Walter   Marks   padł   na   plecy   w   płytką   wodę.   Wyglądało   to   tak,   jakby   chciał 

przeskoczyć nadbiegającą falę, by rozbawić dzieciaki.

Kula trafiła w środek czoła i jak korkociąg przewierciła mózg.

Dzieci natychmiast podniosły krzyk. Przytuliły się do siebie i wydawało się, że tańczą 

w nagle poczerwieniałej wodzie. Wtedy pojawili się Kingfish i Kubańczyk z maczetą. Ekipa 

od brudnej roboty państwa Rose. Weszli do wody i brodząc dotarli do ciała.

Na szczęście, a może na nieszczęście dla dzieci Marksa, tym  razem przewidziano 

obecność świadków. Miały nimi  być  właśnie one. Szkoda, przemknęło  Damianowi  przez 

głowę. Ale wszystko musi iść dokładnie jak zaplanowano. Bezlitosne zabójstwo. Publiczna 

egzekucja prezesa Amerykańskiego Stowarzyszenia Biur Podróży, który zasłużył sobie na to, 

bo był zadufanym, pewnym siebie dupkiem i zignorował wszelkie ostrzeżenia.

Turtle Bay, San Dominica

W kronikach Korpusu Piechoty Morskiej Stanów Zjednoczonych można przeczytać, 

że   „żołnierz   piechoty   morskiej,   pełniący   służbę   w   ambasadzie,   jest   ambasadorem   w 

mundurze”.

Trzeciego   maja   dwudziestu   czterech   żołnierzy   piechoty   morskiej,   służących   w 

ambasadzie   na   San   Dominice,   bez   mundurów,   w   samych   tylko   szarych   szortach, 

przeszukiwało przeklęty sektor plaży Turtle Bay. Muskularni chłopcy zbierali wyrzucone na 

brzeg kawałki drewna, koniki morskie, małże, przezroczyste, galaretowate meduzy, kawałki 

background image

gumy do żucia, zapałki, plastry opatrunkowe, wywołujące mdłości strzępy ludzkiego ciała, 

kępki   włosów,   a   także   kawałek   kobiecego   palca.   Zgarniali   z   plaży   dosłownie   wszystko, 

oprócz   piasku.   To   co   znaleźli,   wkładali   do   grubych   plastikowych   worków   oznaczonych 

literami XYXYXY. Na koniec kapitan rozkazał swoim podwładnym, aby zagrabili piasek, by 

przywrócić mu normalny wygląd.

Peter Macdonald i Jane Cooke, trzymając się za ręce, spacerowali po nadbrzeżnej 

drodze i przyglądali się budzącym wątpliwości pracom detektywistycznym prowadzonym na 

plaży.   Jane   obok   potężnego   Petera   wyglądała   na   jeszcze   drobniejszą   niż   była   w 

rzeczywistości. Przy bliższym  przyjrzeniu się widać było, że jest jednak raczej pulchna - 

typowa piękność ze środkowego zachodu: piegowata, z uroczymi dołeczkami w policzkach i 

szopą kędzierzawych, jasnych włosów.

Zanim została szefową kadr w hotelu „Plantation Inn”, była nauczycielką angielskiego 

w szkole średniej w Pierre, w Południowej Dakocie. Kiedy skończyła dwadzieścia jeden lat, 

wyszła za faceta, który także uczył angielskiego. Poroniła córeczkę w centrum handlowym w 

Pierre. Mając dwadzieścia trzy lata odeszła od męża. Potem zdecydowała, że warto byłoby 

zobaczyć trochę świata poza okolicznym zadupiem. Pojechała do Ameryki Południowej. Stąd 

dotarła na Karaiby - najpierw na Haiti, a następnie na San Dominikę. Tu spotkała Petera 

Macdonalda,   zwariowanego,   zabawnego   Petera,   który   przypominał   jej   bohatera   piosenki 

„Richard Cory” Simona i Garfunkela.

Peter, zanim  zaczął  pracować w „Plantation  Inn”, był  przede  wszystkim  ostatnim, 

najmniejszym i - jego zdaniem - najmniej udanym z sześciu braci Macdonaldów. Trzej byli 

gwiazdami uczelnianych drużyn baseballowych, dwaj - najlepszymi  studentami na swoich 

wydziałach, a na końcu był on, Peter. Mały Mac.

W rezultacie został kadetem Akademii Wojskowej Stanów Zjednoczonych w West 

Point,   tak   jak   jego   ojciec   -   Wielki   Mac.   Po   drugim   roku   opuścił   Akademię   i   stał   się 

prawdziwym   żołnierzem.   Jako   sierżant   Sił   Specjalnych   został   dwukrotnie   odznaczony   i 

zarobił kulkę w plecy. Był bohaterem wojennym - cokolwiek to oznaczało w połowie lat 

siedemdziesiątych.

Dzięki   oszczędnościom   poczynionym   ostatniej   zimy   oraz   pewnej   dozie   szczęścia, 

wylądował   ostatecznie   na   Karaibach.   Po   słońce   i   wypoczynek...   „Żeby  poskładać   się   do 

kupy” - jak określił to w długim liście jego ojciec. We wrześniu spotkał Jane, a pod koniec 

tego   miesiąca   mieszkali   już   razem   i   razem   pracowali   w   luksusowym   „Plantation   Inn”. 

Całkiem nieźle.

Jane zadała tylko jedno pytanie na temat żołnierzy pracujących na plaży.

background image

- Po jaką cholerę oni to robią?

- Że niby grabią piasek? - uśmiechnął się Peter. - Nie mam pojęcia. Oni zresztą też nie. 

Ktoś tam kiedyś to pewnie wymyślił, no i teraz po prostu weszło w zwyczaj. Żołnierze grabią 

piasek we wszystkich bazach wojskowych na całym świecie.

- To najgłupsza rzecz, jaką w życiu widziałam. No, jedna z najgłupszych. Głupsza 

nawet od baseballu! - roześmiała się.

- Jeszcze bardziej głupio to wygląda, kiedy się samemu trzyma w ręku grabie. No 

dobra, chodźmy już. A tak na marginesie, baseball wcale nie jest głupi.

Szli dalej między bananowcami i drzewami chlebowymi. Dżungla była śliczna jak 

malowanie. Unosiły się nad nią papugi i inne barwne ptaki. Macdonald wyciągnął z tylnej 

kieszeni swoją czapeczkę i włożył na głowę, aby osłonić się przed owadami.

- Peter, i co teraz zrobisz? - spytała w końcu Jane.

Macdonald westchnął.

- Nie wiem... Może policjanci mają rację, może rzeczywiście zrobił to Dred, żeby 

wymóc   na   władzach   uczciwe   procesy   jego   ludzi.   Koniec   z   nieuzasadnionymi   wyrokami 

śmierci. Jakie to proste.

- No a co z tym Anglikiem?

- Eee, cholerny typ. Pieprzony blondas, jak z Dnia Szakala. Że też musi komplikować 

naszą beztroską egzystencję.

Peter podniósł kamień i rzucił go tak wysoko w górę, że zatoczył  łuk nad koroną 

bananowca.

-   Wiesz   co?   Zaczyna   mnie   męczyć,   że   rozmieniam   się   na   drobne...   Dobry  Boże, 

wszystko, tylko nie to. Nie karz mnie poczuciem winy za to, że jest mi dobrze. Widzisz, 

byłem na tej pieprzonej wojnie i...

Jane   objęła   go   w   pasie   ramionami.   Za   plecami   Petera,   poprzez   palmowe   liście, 

widziała błękitne morze. Nie mogła wprost uwierzyć, że może jej być tak cudownie.

- Powiedz mi, Peterze Macdonald, gdzie jest napisane, że jeśli nie zapracowujesz się 

na śmierć, to znaczy, że marnujesz swój czas?

Macdonald   uśmiechnął  się  do  dziewczyny,  dotknął   jej  miękkiej  piersi  i  delikatnie 

pocałował w usta.

- Nie wiem... Ale czuję, że to jest wyryte gdzieś w głębi mojego umysłu. Ta myśl nie 

daje mi spokoju od dnia, gdy się tu znalazłem. Pojawia się za każdym razem, gdy daję nurka 

w morskie fale.

Zasłonił sobie usta ręką, przez co jego głos nabrał obcej głębi.

background image

- „Macdonald, ty nierobie, znajdź sobie jakieś przyzwoite zajęcie. Pete, ułóż sobie 

jakoś życie, póki jeszcze nie jest za późno. Postaraj się, inaczej będziesz nikim...” Tak czy 

siak - powiedział już normalnym  głosem - chyba powinienem coś zrobić w sprawie tego 

Anglika, nie uważasz, Flip?

Jane skrzywiła się lekko. W ich własnym, wymyślonym świecie - raju Południowych 

Mórz - była Flipem, a Peter Flapem.

-   Wolałabym,   żebyś   się   tym   nie   zajmował   -   powiedziała.   -   Naprawdę.   Mówię 

poważnie.

- Muszę spróbować jeszcze jednego sposobu - odparł Peter.

Był czwartek, wpół do dziewiątej rano. Weszli na małą polankę na zboczu pagórka i 

położyli się na ziemi jak para smarkatych kochanków. Peter pociągnął lekko za węzeł, w jaki 

Jane zawiązała pod biustem koszulkę. Dziewczyna uniosła w górę ramiona, pozwalając mu 

ściągnąć ją przez głowę.

- Tak cię kocham - wyszeptała. - Pamiętaj o tym.

Ujął w dłonie jej miękkie, chłodne piersi, rozpiął suwak w jej szortach i zsunął je wraz 

z   majtkami   z   długich,   opalonych   nóg.   Jane   odpięła   czerwone   szelki   od   dżinsów   Petera, 

ściągnęła je i pomogła mu pozbyć się bielizny. Czapeczka spadła sama.

Peter całował dziewczynę po całym ciele, zatrzymując się dłużej przy brodawkach 

piersi. Potem zsunął się niżej, w dół brzucha. Poczuł zapach mleczka kokosowego. Wchodził 

w nią powoli, centymetr po centymetrze. Wreszcie zaczął poruszać się miarowymi, długimi 

pchnięciami.   Dwa   razy   powstrzymywali   się   wzajemnie,   aby   opóźnić   koniec,   dłużej 

posmakować leniwej rozkoszy. Potem ich ciałami targnął gwałtowny spazm. Podczas długiej, 

szalonej ekstazy szeptali oboje, co brzmiało jak modlitwa.

Gdy podnieśli się i usiedli, okazało się, że żołnierze już sobie poszli. Plaża w Turtle 

Bay wyglądała czyściutko i niewinnie, zagrabiona równo jak rabatka w ogródku.

Ciach, ciach, ciach - taki dźwięk wydawała maczeta, tnąca trzcinę cukrową.

Ciach, ciach, ciach - usłyszał Peter.

Peter zastał Maksymiliana Westerhuisa w jego maleńkim, sześciometrowym biurze. 

Westerhuis wystawiał właśnie hotelowe rachunki z żółtym, firmowym nadrukiem. Okulary w 

metalowej  oprawie sprawiały,  że wyglądał  jak uczony matematyk.  Albo szyfrant.  Czarna 

maszyna do liczenia, której używał Niemiec, wyglądała tak, jakby pamiętała jeszcze czasy 

Republiki   Weimarskiej.   Biurko   dyrektora   pokrywały   porozrzucane   koperty   z   czerwono-

niebieskimi brzegami: nowiny z Vaterlandu. Na stercie papierów stał wielki kufel pienistego, 

background image

ciemnego piwa.

Peter   stanął   w   drzwiach.   Nie   miał   ochoty   opowiadać   się   młodemu,   nadętemu 

Niemcowi. Po chwili odgłosy pracy maszyny do liczenia ustały.

-   Czego   chcesz,   Peter?   Nie   widzisz,   że   jestem   zajęty?   Ci   cholerni   goście   prawie 

wszyscy wyjeżdżają. - Maksymilian popatrzył nieprzytomnym wzrokiem ponad drucianymi 

oprawkami okularów. - Macdonald, czego chcesz?! - zapytał ponownie, ostrzejszym tonem.

Chciałbym  zniknąć w mgnieniu oka z twojego biura, pomyślał Peter. Flaki mi się 

przewracają, jak na ciebie patrzę.

- Mam do ciebie prywatną prośbę - powiedział cicho i aż go skręciło od przymilnego 

tonu,   jakim   wypowiedział   te   słowa.   Poczuł   się   jak   Heinrich   Himmler,   rozmawiający   z 

Maksem-Hitlerem. - Muszę pożyczyć twoje bmw.

Dyrektor hotelu zaśmiał się z sarkazmem.

- Chcesz pożyczyć mój motocykl? Zwariowałeś? Daj mi spokój. Idź stąd.

- Chwila, nie tak prędko... Widzisz, muszę z kimś pogadać o tym facecie, którego 

widziałem   wczoraj   na   nadbrzeżnej   drodze.   To   mi   nie   daje   spokoju,   Maks.   Muszę   się 

dowiedzieć, dlaczego, do cholery, oni...

-   Rozmawiałeś   o   tym   ze   mną,   Macdonald   -   przerwał   mu   Westerhuis.   -   Sam 

przekazałem to tym głupim pismakom. Wczoraj powiedziałeś o tym policjantowi. Wszyscy 

wiedząc twoim człowieku ze wzgórza, nicht wahr? A teraz mówię ci, spadaj stąd. A przy 

okazji... nie mów do mnie Maks.

Peter nagle przestał się bawić w dyplomację.

- Chcę rozmawiać z amerykańskim ambasadorem w Coastown! Tu chodzi o ludzkie 

życie,   Westerhuis.   Twój   pieprzony   motor   potrzebny   mi   jest   na   dwie,   trzy   godziny.   To 

wszystko. Bądź człowiekiem, co? Chociaż udawaj, że jesteś.

Dyrektor zaczął rytmicznie walić pięścią w metalowy blat biurka.

- Nie ma o czym mówić! - wyskandował do taktu. - Poświęciłem pięć sekund na 

zastanowienie się i moja odpowiedź brzmi: nie! A teraz zjeżdżaj stąd! Jeszcze jedno słowo, a 

wywalę cię na zbity pysk, jak Johnny’ego!

Peter odwrócił się, żeby wyjść z przyprawiającego go o klaustrofobię pokoju.

- Mnie na zbity pysk? - mruknął. - Pieprz się, faszystowski wypierdku.

- Coś ty powiedział? - zawołał za nim Westerhuis, ale zaraz znów zakręcił korbką 

przedpotopowej maszynki do liczenia, myśląc sobie: biedny, głupi Peter Macdonald. Biedny, 

głupi barman. Byłoby dla niego lepiej, gdyby pozostał w wojsku jako zawodowy do końca 

życia.

background image

Przed   hotelem   stał   błyszczący,   czarny   motocykl   bmw.   Młody   człowiek   przekręcił 

srebrny kluczyk, uruchamiający zapłon maszyny.  Peter Macdonald i Jane Cooke wielkimi 

krokami podążali ku zgubie. Ruszali na spotkanie czegoś, co ich przerasta.

- Jasne, Maks powiedział, że nie ma o czym mówić... - rzekł Peter. - Trzymaj się, 

jedziemy!

Był to chyba największy eufemizm, jaki kiedykolwiek wypowiedział.

background image

ROZDZIAŁ 9

Uważam, że w Europie Damian zadowoliłby się dziesięcioma dolarami dziennie na 

życie.   Ja   wolałabym   mieć   dziesięć   tysięcy   tygodniowo,   jak   Jacqueline   Onassis.   Czasem 

czytuję   „Cosmopolitan”   i  wyobrażam  sobie  siebie  jako Jackie.  To  dopiero  byłoby  życie! 

Wymyślam sposoby, jak poślubić najbogatszego człowieka na świecie (albo nawet kilku). 

Damian   mógłby   być   bogaty,   gdyby   zależało   mu   na   pieniądzach.   Mógłby   być 

międzynarodową gwiazdą jak Bronson czy Clint Eastwood. Albo prezesem General Motors. 

Damian mógłby być, Damian mógłby być... Siedzę sobie na kamieniu na Krecie i tak sobie 

powtarzam.   Robię   to,   odkąd   skończyłam   trzydziestkę.   Straszne   myśli,   jak   na   prostą 

dziewczynę z małego miasteczka w Nebrasce.

Z pamiętnika Rose’ów

Coastown, San Dominica

Na   Skwerze   Polityków,   w   samym   centrum   zgiełku,   pośród   dostawców   warzyw, 

straganów z owocami, turystów z najtańszych biur podróży, trąbiących piętrowych autobusów 

Carrie Rose rozglądała się wokół, starając się znaleźć jakiegoś typka, który nadawałby się na 

kolejną ofiarę.

Skupiła uwagę na kilkunastu długowłosych ćpunach, pętających się koło wejścia na 

miejską   plażę   Wahoo.   Oto   dokąd   trafiają   białe   śmiecie   z   całych   Stanów...   Obrzydliwi 

włóczędzy w farbowanych we wzorki, bawełnianych, rastafariańskich koszulkach, popijający 

puszkowe   piwo,   żujący   gumę,   zajadający   świeże   kokosy.   Przyglądając   się   grupce   tych 

rozlazłych smarkaczy, Carrie nie mogła powstrzymać się od refleksji. Co za przygnębiający 

widok! To zadanie raczej dla Damiana.

Wreszcie   wybrała   niskiego   chudzielca.   Gorszego   popaprańca   trudno   było   sobie 

wyobrazić.   Carrie   nazwała   go   w   myślach   Samotnikiem.   Wyglądał   na   dziewiętnaście, 

dwadzieścia   lat.   Brudne   dżinsy   i   kamizelka   z   koźlej   skóry   na   nagiej,   zapadniętej   piersi. 

Długie strąki jasnych włosów. Szeroko otwarte, nieobecne oczy. Właśnie popalał marihuanę z 

miejscowej hodowli. Widać traktował to jak codzienną filiżankę porannej kawy.

Carrie   Rose   zatrzymała   jakiegoś   uczniaka,   przechodzącego   przez   skwer.   Ładnego, 

brązowego   chłopca   w   wieku   ośmiu,   dziewięciu   lat.   Niósł   kilka   książek,   starannie 

przewiązanych czerwonym, gumowym paskiem. Zapytała go, czy znajdzie chwilę czasu, by 

zarobić pięćdziesiąt centów, zanim dotrze do szkoły. Chłopak zgodził się, a Carrie wyciągnęła 

background image

rękę w stronę tłumu. Podążył za nią wzrokiem i ujrzał długowłosego białego mężczyznę w 

złocistej kamizelce.

Samotnik oparł się o odrapany hangar na łodzie. W rodzinnym mieście Carrie, Lincoln 

w Nebrasce, zwykło się to określać „podtrzymywaniem ściany”.

- Chcę tylko, abyś zaniósł temu człowiekowi list i te pięć dolarów - wyjaśniła chłopcu 

Carrie. - Powiedz mu, aby doręczył ten list na Bath Street numer pięćdziesiąt. Zapamiętaj: 

Bath Street pięćdziesiąt. A teraz powtórz, co masz zrobić za swoje pół dolara.

Chłopaczek okazał się całkiem rezolutny. Dokładnie wyrecytował instrukcje i buzia 

mu się rozjaśniła w uśmiechu.

- Chwila, psze pani, ja sam mogę doręczyć ten list.

Carrie sięgnęła do portfela po pieniądze.

- Nie, nie - potrząsnęła głową. - Niech ten chudzielec to zrobi. Powiedz mu jeszcze, że 

tamten duży, czarny pan patrzy na niego. I jeszcze, że to jest list do dziewczyny czarnego 

pana.

- Dobra, dobra. Niech mi pani da wszystko. Załatwię jak trzeba.

Chłopiec   przeszedł   przez   ulicę   i   zniknął   w   ruchliwym,   kolorowym   tłumie.   Carrie 

wpadła w panikę. Ruszyła za nim.

Chłopak pojawił się koło grupy hipisów i z szerokim uśmiechem, powiewając żółtą 

kopertą, podszedł do Samotnika. Kudłaty narkoman zaczął dyskutować z chłopcem przed 

hangarem.   Nad   pogiętym,   blaszanym   dachem   wzeszło   słońce.   Na   ścianie   baraku   widniał 

wymalowany czerwoną farbą napis: SAN DOMINICA - NAJPIĘKNIEJSZE MIEJSCE NA 

ŚWIECIE. W końcu Samotnik wziął list z rąk chłopca.

Carrie usiadła na ławce i wyjęła poranną gazetę. PODWÓJNE ZABÓJSTWO NA 

PLAŻY. Założyła nogę na nogę. W dużych okularach w rogowej oprawce nie wyróżniała się 

niczym spośród dwudziestu czy trzydziestu wczasowiczów siedzących obok z gazetami w 

rękach.

Samotnik   rozglądał   się za  swoim  dobroczyńcą.  Pewnie  uznał   go za  idiotę.   Potem 

wykonał dziwne, taneczne pas, przeznaczone chyba  dla kogoś, kto mógł go obserwować. 

Całkiem  jakby chciał  powiedzieć:  patrzcie,  oto ja, Petarda. Za kilka godzin jego ksywka 

będzie na ustach wszystkich.

Po chwili narkoman powlókł się w kierunku dzielnicy Trenchtown, aby doręczyć na 

Bath Street list, który niedługo stanie się słynny.

Peter   Macdonald   zauważył,   że   w   amerykańskiej   ambasadzie   w   Coastown   panuje 

background image

cudowny   spokój.   Przypominało   mu   to   Thaver   Hali   w   West   Point   podczas   przerwy 

wakacyjnej. Albo Uniwersytet Stanu Michigan w Ann Arbor, gdzie spędził leniwe wakacje 

po wyjściu z wojska.

Ochroniarze   w   zielonych   mundurach   przechadzali   się   długimi   korytarzami, 

wyłożonymi miękkim chodnikiem. Recepcjoniści rozmawiali szeptem z gońcami na temat 

ostatnich   morderstw   spod   znaku   maczety.   Za   wykuszowymi   oknami   drzewa   falowały 

łagodnie na wietrze.

Peter mijał luksusowe meble z drewna i ciemnej skóry, ciężkie, mosiężne popielniczki 

i spluwaczki, pamiętające czasy Teddy’ego Roosevelta. Wszędzie unosił się zapach środka do 

polerowania mebli, zmieszany z wonią świeżo ściętego hibiskusa i oleandra. Peter stwierdził, 

że   wnętrze   robi   imponujące   wrażenie,   jest   bardzo   amerykańskie,   ale   zarazem   zimne   i 

pogrzebowe.

I przerażające.

Macdonald   miał   na   sobie   starannie   odprasowaną,   sportową   koszulę   w   palmy   i 

żaglówki   na   błękitnym   tle.   Na   spotkanie   prowadził   go   wyniosły   Murzyn   w   granatowym 

garniturze jak do pierwszej komunii. Wyglądał na lokaja. Wspięli się po schodach pokrytych 

grubym   chodnikiem.   Potem   szli   korytarzem   ozdobionym   olejnymi   portretami   ostatnich 

prezydentów i znów po schodach, kręconych, drewnianych i skrzypiących. Wreszcie weszli 

do niedużego gabinetu na trzecim piętrze. Był to przytulny pokój, wymarzony dla nastolatka. 

W tym pokoiku na poddaszu, za nowoczesnym,  eleganckim biurkiem siedział przystojny, 

opalony   na   brąz   młody   człowiek   -   doradca   do   spraw   bezpieczeństwa   publicznego.   Peter 

stwierdził z zaskoczeniem, że chyba zacznie wierzyć w reinkarnację. Wicekonsul wyglądał 

jak dokładna kopia nieżyjącego amerykańskiego aktora, Montgomery Clifta.

- Panie Campbell - Murzyn wyprężył się jak struna i strzelił obcasami. - Pan Peter 

Macdonald prosił o spotkanie z panem.

- Cześć - powiedział Peter. - Przepraszam, że zawracam panu głowę.

- Nic podobnego. Siadaj. To jest... proszę usiąść.

Peter  przycupnął  naprzeciwko  Campbella  na sofie w  kolorze  czerwonego wina.  Z 

lekkim   środkowozachodnim   akcentem,   starając   się   omijać   regionalizmy   i   potoczne 

wyrażenia, zaczął opowiadać Brooksowi Campbellowi to, co widział.

A widział dwóch Murzynów przedzierających się przez zarośla przy plaży w Turtle 

Bay, pokrytych od stóp do głów jaskrawoczerwoną krwią.

Widział mężczyznę z zadziwiająco jasnymi włosami, który na zawsze wbił mu się w 

pamięć.

background image

Widział drogi, niemiecki karabinek, zieloną limuzynę, kurtkę z londyńskiego domu 

towarowego. A wszystko to tuż obok miejsca, w którym dwoje dziewiętnastolatków zostało w 

straszliwy sposób zmasakrowanych.

Pod koniec swojej opowieści Peter doznał cudownego uczucia: oto po raz pierwszy 

jego słowa zostały wysłuchane z uwagą.

Campbell siedział w obrotowym fotelu, odchylony głęboko do tyłu. Papieros spalił mu 

się do samego filtra. W idealnie odprasowanej, błękitnej koszuli z podwiniętymi rękawami 

wyglądał jak młody, wzburzony senator.

- Powiedział pan, że potem minął pan kolejny zakręt drogi - przemówił Campbell 

głębokim, modulowanym głosem, w którym wyczuwało się pewność siebie, a jednocześnie 

lekką tendencję do zacinania się. - Czy widział pan, że ci dwaj dołączyli do blondyna?

Dobre pytanie, przyznał Peter w myślach. Niezły początek. Faktycznie, nie widział ich 

razem.

- Nie. Jechałem na rowerze. Nie miałem zamiaru się zatrzymywać, rozumie pan, to 

wszystko trwało około trzydziestu sekund. - Peter uśmiechnął się nerwowo. Zawahał się na 

moment; poczuł przypływ wątpliwości, chwilową słabość. Nagle złapał się na tym, że miętosi 

w palcach brzeżek koszuli.

Campbell wyprostował się na fotelu. Zdusił papierosa w popielniczce.

-   Peter,   chciałbym,   aby   mnie   pan   uważnie   posłuchał   -   powiedział   i   popatrzył 

Macdonaldowi prosto w oczy.

- Spróbuję. Niech pan mówi.

- Morderstwo w Turtle Bay to wyjątkowy przypadek. Reakcja na surowy wyrok Sądu 

Najwyższego w Coastown. Gdyby nie fakt, że ofiarami padli obywatele amerykańscy, można 

by uznać, że to sprawa o lokalnym znaczeniu. Nie wiem, czy czytałeś o morderstwach na polu 

golfowym Fountain valley na wyspie St. Croix...

- W porządku, to dobra teoria - przerwał mu Peter. - Ale co w takim razie robił tam ten 

blondas? Pytam poważnie. Co tam robił biały facet ze snajperskim karabinkiem, podobnym 

do tego, z którego zabito Kennedy’ego? Proszę mi to wytłumaczyć, a wrócę do domu i nie 

będę więcej zawracał panu głowy.

Brooks Campbell wstał z fotela. Zasłona w oknie poruszyła się i przez wąską szczelinę 

wpadła do pokoju smuga jasnego światła.

-   Wie   pan   co,   Peter?   -   powiedział   z   wystudiowanym   półuśmiechem   wytrawnego 

polityka. - Nie mam, do cholery, zielonego pojęcia, co robił tam ten biały. Zdradzę panu 

tajemnicę   i   powiem,   że   wysłuchałem   ponad   pięćdziesięciu   ludzi,   którzy   mieli   coś   do 

background image

powiedzenia na temat morderstwa w Turtle Bay. Rozmawiałem z policją, z wojskiem. To, co 

dotychczas usłyszałem, wskazuje jednoznacznie na pułkownika Dassie Dreda. Nie wiem, co 

jeszcze mogę panu powiedzieć na ten temat.

Campbell   przestał   spacerować   po   pokoju.   Cofnął   się   myślami   do   spotkania,   jakie 

odbyło się rok temu na pustyni w Nevadzie. Wspomniał swoje ówczesne wyobrażenia na 

temat   Damiana   i   Carrie   Rose’ów.   Jezu   Chryste!   Tym   razem   spieprzyli   sprawę!   Zostali 

zauważeni. Wielki, tajemniczy Damian Rose, którego on sam ani razu nie widział na oczy.

Campbell popatrzył na Petera Macdonalda, na jego hawajską koszulę.

- Peter,  proszę mi  zaufać  - uśmiech,  który pojawił  się na jego ustach był  prawie 

serdeczny,   chociaż   wciąż   myślał   o   Rose’ach.   -   Proszę   zostawić   sekretarce   swój   numer 

telefonu, skontaktujemy się z panem.

Peter milczał. To, co usłyszał, przyprawiło go o zawrót głowy.  Miejmy ufność w 

Bogu. A  ktoś   za  to  zapłaci   najwyższą  cenę...  Nagle  doznał   mdlącego   uczucia  zupełnego 

osamotnienia.

- Jezu... - wyrwało mu się z ust.

Do gabinetu weszła wyniosła, czarna sekretarka i na tym posłuchanie się skończyło.

Opuszczając duży, biały budynek ambasady, Peter spocił się jak mysz. Dawno nie 

czuł się tak źle i samotnie. Ostatni raz chyba podczas wymarszu do Kambodży.

Idąc   przez   ładnie   utrzymany   dziedziniec   skinął   głową   nieskazitelnie 

umundurowanemu   wartownikowi   z   piechoty   morskiej   i   uśmiechnął   się   do   grupki 

amerykańskich turystów, ale wciąż myślał o Brooksie Campbellu, urzędniku państwowym o 

wyglądzie aktora.

Tymczasem Campbell stał za szybą wielkiego okna na trzecim piętrze. Palił papierosa 

i odprowadzał wzrokiem wychodzącego przez bramę Macdonalda.

Który był świadkiem.

Samotnik dowlókł się na Bath Street tuż przed południem.

Zarośnięty hipis, przezywany „Petardą”, trzymał list Carrie Rose tak, jakby to było 

zaproszenie   na   przyjęcie   urodzinowe,   które   wręczyła   mu   mama   ostrzegając,   by   go   nie 

pogniótł i nie zabrudził. Kolorowe ptaki latały nad cichą boczną uliczką. Obszczekało go 

kilka bezpańskich psów, ale Samotnik odszczeknął im się i poszedł dalej. Minął kilka kóz, 

grzebiących   w   śmietnikach   i   zapuszczonych   trawnikach   na   tyłach   domów.   Ten   widok 

przypomniał mu, że jest głodny. A także naćpany po same uszy. Nawalony. Nabuzowany. 

Ogólnie czuł się całkiem nieźle w ten piękny poranek.

background image

Okazało się, że na Bath Street pod numerem pięćdziesiątym jest redakcja „Evening 

Star”.

Samotnik   nacisnął   przycisk   dzwonka,   smętnie   zwisającego   na   przewodach.   Potem 

czekał.

Po paru chwilach w drzwiach pojawiła się ciemnoskóra dziewczyna z kwiatami we 

włosach.   Śmiała   się,   jakby   ktoś   właśnie   opowiedział   jej   dowcip.   Wzięła   kopertę   z   rąk 

posłańca i w tej samej chwili rozległ się huk wystrzałów, wyjątkowo głośny w tej cichej, 

bocznej uliczce.

Coś   pchnęło   Samotnika   na   ścianę   obok   futryny.   Chude,   skłute   igłami   ramiona 

poderwały   się   w   górę,   dłonie   zwisły   zupełnie   bezwładnie.   Rozrzucone   długie   włosy 

wyglądały jak brudna ścierka. Kule przyszpiliły go do ściany, szatkując mu twarz i pierś. Był 

martwy, zanim zdążył osunąć się na ziemię.

Kilka   minut   później   zaszokowany   czarnoskóry   redaktor   „Evening   Star”   próbował 

przeczytać  list przyniesiony przez nieszczęśnika.  Okazało  się, że nadawcą był  pułkownik 

Dassie Dred „Monkey” Dred. Groził w nim, że jeśli biali nie opuszczą San Dominiki, na 

wyspie   nastąpią   ataki   terrorystyczne   o   niespotykanym   nasileniu   i   konsekwencjach.   List 

zawierał też zapowiedź kolejnej przesyłki, która zostanie w identyczny sposób dostarczona na 

Bath   Street   pięćdziesiąt   następnego   dnia   rano,   jeżeli   ten   tekst   nie   zostanie   podany   do 

wiadomości ogółu w popołudniowym wydaniu dziennika.

O   dwunastej   trzydzieści   do   ciasnego   biura   redakcji   gazety   przybył   doktor   Meral 

Johnson.   Ciemnoskóry   szef   policji   zbadał   uważnie   wielką   dziurę,   wyrwaną   w   drzwiach 

wejściowych. Obejrzał denata. Porozmawiał z dziewczyną, która odebrała list. Polecił swoim 

ludziom przetrząsnąć okolicę w poszukiwaniu ewentualnych świadków strzelaniny.

Potem błysnął inwencją i nazwał feralną przesyłkę „śmiertelnym listem”.

Doktor Johnson skonstatował ze smutkiem, że jak dotychczas, był to jedyny konkretny 

wkład, który zdołał wnieść do śledztwa w tej niezwykłej sprawie.

background image

ROZDZIAŁ 10

Śmietanką   funkcjonariuszy   służb   specjalnych   stanowią   pracowici   jak   mrówki 

biurokraci. Najgorsi z nich są absolwenci Eton i uczelni należących do Ivy League. W tym 

przypadku można powiedzieć, że śmietanka nie zawsze zbiera się na samej górze.

Z pamiętnika Rose’ów

Fairfax Station, Wirginia

Tego popołudnia i wieczoru w Waszyngtonie aż huczało od ironicznych komentarzy 

na temat fiaska negocjacji pomiędzy przedstawicielami Chin a Wietnamu na temat zawarcia 

układu pokojowego. Ludzie odpowiedzialni za przygotowanie przemówienia Jimmy Cartera 

pracowali już nad tekstem uroczystej deklaracji, że Ameryka wypełni swoje zobowiązania 

wobec sojuszników i nie powróci do polityki izolacjonizmu.

Dwadzieścia   kilometrów   na   południowy   zachód   od   stolicy   znajdowała   się   Stara 

Rodowa   Siedziba   Harolda   Hilla.   Posiadłość,   otoczona   zielonymi   wzgórzami   i   ogrodzona 

palisadą, rozciągała się na sześciu akrach terenu w okolicy Fairfax Station. Wśród roślinności 

przeważały   kapryfolium,   bukszpan   i   dereń,   pomiędzy   którymi   żyła   wielka   obfitość 

przedstawicieli   fauny,   charakterystycznych   dla   tej   okolicy.   Na   jednej   z   bram   ogrodzenia 

widniał wymalowany ręcznie napis: NASZA STARA RODOWA SIEDZIBA.

Może i tak. Jednak Harold Hill, kiedy przebywał z dala od domu, częściej nazywał to 

miejsce „Waniliowym Wafelkiem”.

Obojętnie jak ją nazywano, posiadłość Hilla sprawiała wrażenie miejsca wyjątkowo 

spokojnego i urokliwego. Było tu tak swojsko i zwyczajnie, że za największą sensację mogła 

zostać uznana obecność ekipy słynnej stacji telewizyjnej A. C. Nielsena.

Nawet   w   najśmielszych   domysłach   nikt   nie   mógł   skojarzyć   tego   miejsca   z 

morderstwami, torturami czy pracą wywiadu.

I właśnie o to chodziło Harry’emu Łamignatowi.

Wiosną i u progu lata Harry spędzał większość wieczorów na grze ze swoim synem, 

Markiem. Mark miał czternaście lat i był bardzo obiecującym graczem międzyszkolnej ligi 

baseballowej. W te dni, kiedy nie było meczu, Mark musiał wykonać przynajmniej sto rzutów 

do ojca, który pełnił rolę łapacza.

Hill   kucał   właśnie   w   niewygodnej   pozycji,   pocąc   się   obficie   pod   ochraniaczami. 

Zaczynała   mu   się   podobać   ta   zabawa.   Odczuwał   przyjemne   swędzenie   dłoni,   ukrytej   w 

background image

wielkiej rękawicy. Nagle jego żona, Carol, zawołała go do domu.

- Rozmowa zamiejscowa! - krzyczała z werandy. W jej głosie słychać było wyraźny 

akcent z Alabamy, którego nie zdołała się pozbyć, mimo długiego pobytu w ośmiu obcych 

krajach. - Dzwoni Brooksie Campbell.

Hill powiedział synowi, że muszą przerwać trening i potruchtał do dużego domu w 

stylu kolonialnym. Poczuł lekkie ściskanie w żołądku.

Brooks Campbell nigdy nie dzwonił do niego do domu. W każdym razie nie po to, aby 

pogadać o głupotach. Campbell był tak zwanym specjalistą od terroryzmu. Haroldowi Hillowi 

od początku coś nie pasowało w tym całym gównianym interesie. Terroryzm był dobry dla 

Arabów i Izraelczyków. Dla Irlandczyków. Dla SLA.

To narzędzie dla słabeuszy, którzy nie mając innego wyjścia, muszą grać nieczysto. 

Ameryka powinna trzymać się z dala od wykorzystywania terroryzmu.

W   zaciszu   gabinetu   Hill   wybrał   ośmiocyfrowy   numer   na   aparacie   telefonicznym, 

który trzymał w zamykanej na klucz szufladzie. Wciąż zastanawiał się nad jednym - jakie 

mogą być konsekwencje przyjęcia przez światowe mocarstwo takich brudnych sztuczek jako 

normalnej metody działania. Wszystkie chwyty dozwolone? Żadnych barier? A co się stanie, 

jeżeli  Ameryka  wywoła  gdzieś  „prawdziwą” rewolucję? Niezłe gówno, oto co się stanie. 

Powrót do mroków średniowiecza.

Nacisnął   przycisk   na   aparacie.   Rozmowa   z   Karaibów   została   przełączona   na 

bezpieczną linię, chronioną przed podsłuchem. Za oknem wciąż widział Marka, który rzucał 

piłkę wysoko nad czubek starego świerka, a potem łapał ją całkiem jak Willie Mays. Chłopak 

miał niesamowity rzut. Niesamowity.

Pomyślał,   że  przełączanie   rozmowy  trwa  zbyt   długo,  i   w  tym   momencie   usłyszał 

przytłumiony głos Brooksa Campbella.

-   Cześć,   Harry.   -   Staranna,   sceniczna   dykcja   Campbella   zabrzmiała   dziwnie 

bełkotliwie. - Dzwonię z powodu...

Harold   Hill   parsknął   krótkim   śmiechem.   Zamierzał   przyhamować   nieco   młodego 

kolegę.

- Wiesz co, mówisz takim tonem, że chyba lepiej usiądę.

- Masz rację. Wieści nie są najlepsze... Wychodzi na to, że jeden facet widział wczoraj 

Rose’a w Turtle Bay. Co ty na to? Wynajmujemy kogoś, kogo nawet nie wolno nam obejrzeć, 

jakiegoś pieprzonego geniusza, a ten natychmiast pcha się komuś w oczy. Cholera, Harry, 

gdybym nie znał całej sprawy, pomyślałbym, że ktoś robi sobie z nas jaja. W każdym razie 

nie mam ochoty ponosić całego ryzyka.

background image

- Czy Rose zdaje sobie sprawę z tego, że ktoś go widział? Opowiedz mi wszystko po 

kolei, Brooks.

-  Owszem,  zna   swoją   sytuację   -  odrzekł  Campbell.   -  Dzwonił  do  nas  dzisiaj.  To 

znaczy, dzwoniła jego żona. Powiedziała, że sami sobie z tym poradzą. To miło z ich strony, 

prawda?

- Fantastycznie.

- Dzięki Bogu ten świadek nie jest nikim ważnym. Jednak to Amerykanin... A przy 

okazji: Rose zastrzelił dziś rano prezesa ASTA. Harry,  oni wymykają  się spod wszelkiej 

kontroli. Nie pamiętam już planu, jaki nam przedstawili. Wczoraj wieczorem Damian nie 

pojawił się na umówionym spotkaniu ze mną. Robią z nas idiotów.

Harold Hill przymknął oczy i wyobraził sobie Campbella. Brooks Corbett Campbell. 

Absolwent Princeton. WASP z New London w Connecticut.  W Agencji wróżą mu wielką 

karierę. Skromnym  zdaniem Hilla - młody neonazista. Facet, który zawsze wie lepiej, co 

będzie dobre dla innych.

-   No   cóż...   Chyba   będziemy   musieli   nadal   z   nimi   współpracować,   przynajmniej 

jeszcze przez jakiś czas. Lepiej chyba, żebyś to ty zajął się świadkiem. Może nam jeszcze być 

potrzebny, żeby zidentyfikować Rose’a. Tak na wszelki wypadek... Kiedy już wszystko się 

skończy, nie mam zamiaru pozwolić im na opuszczenie wyspy. To chyba oczywiste.

- Brzmi nieźle  - usłyszał przez transatlantyckie  zakłócenia lekko podniesiony głos 

Campbella. - Całkowicie się z tobą zgadzam.

Hill nie odzywał się przez chwilę. Powinien podtrzymać Campbella na duchu, żeby się 

nie załamał.

- Dobra, to mamy z głowy - rzucił wreszcie Harry Łamignat. - A teraz przekaż mi te 

złe nowiny.

Młody   Brooks   Campbell   zmusił   się   do   śmiechu.   Stare   sposoby   na   rozluźnienie 

atmosfery.

- Już myślałem, że o to nie zapytasz.

Coastown, San Dominica

- Spróbujmy podejść logicznie do tego wszystkiego - zaproponowała Jane. Peter nie 

odpowiedział. Był  myślami  zupełnie gdzie indziej: na poligonie artyleryjskim koło Camp 

Grayling w stanie Michigan. Właśnie zestrzeliwał kolejne puszki po piwie z głowy Brooksa 

Campbella. Za pomocą bazooki.

background image

Była  dziesiąta  wieczór. Siedzieli w pogrążonym  w mroku  ogródku restauracji „Le 

Hut” i starali się ogarnąć umysłem potworne morderstwa. Czasem któreś z nich skubnęło kęs 

z talerza. Oboje byli mniej więcej tak samo głodni, jak stojące przed nimi krewetki w tłustym 

sosie.

W końcu Peter podniósł na Jane wzrok zbitego psa i wzruszył ramionami.

-   Komu   to   mogło   przyjść   do   głowy?   Pokroić   dwójkę   nastolatków   jak   Kuba 

Rozpruwacz?

Jane oparła podbródek na splecionych dłoniach. Wyglądała jak nieco starsza wersja 

Caroline Kennedy. Ciemnoskórzy kelnerzy nie mogli oderwać od niej oczu.

- Prawdopodobnie to ten sam bydlak, który zamordował ojca na oczach dwójki jego 

dzieci - odpowiedziała. - Czuję się okropnie, jakbym była chora. Zupełnie do kitu. W dodatku 

zaczynam się bać.

Wspominając   rozmowę   w   ambasadzie   amerykańskiej   Peter   czuł   się   zupełnie 

niepotrzebny,   jak   wrzód   na   tyłku.   Mały   Mac   znów   spieprzył   sprawę...   Może   widzę   to 

wszystko w złym świetle, zastanawiał się. Na pewno rozmowa w ambasadzie nie przebiegała 

tak, jak powinna. Przecież wysoki blondyn tak czy siak musiał mieć jakiś związek ze sprawą. 

Nie mogło być inaczej.

Jane wyciągnęła  rękę w  stronę ulicy.  Na jej  twarzy pojawił się  figlarny uśmiech, 

zupełnie jak wtedy, gdy nad miastem nie wisiał jeszcze cień maczety.

- Nie wiedziałam, że na wyspie jest jeden z twoich braci - zakpiła.

Tuż   przed   restauracją   niechlujnie   ubrany   uliczny   clown   zabawiał   grupkę 

przechodniów. Ręcznie napisany plakat głosił: BASIL, MINSTREL WSZYSTKICH DZIECI. 

Pod grubą warstwą makijażu Basil był całkiem młodym mężczyzną. Obwódki namalowane 

wokół oczu nadawały jego twarzy wyraz smutku i zatroskania. Jego strój - postrzępione, 

jaskrawożółte pantalony i dziwaczna szlafmyca upodabniał go do karła.

- Miłość jest odpowiedzią - przekonywał miejscowych i kilku przechodzących obok 

turystów. - Miłość jest odpowiedzią - wmawiał ludziom przy stolikach restauracji.

- Ach - szepnęła Jane do Petera, jednocześnie puszczając do niego oko. - A jak brzmi 

pytanie?

Ale   on   wciąż   był   pogrążony   we   własnych   myślach.   Turtle   Bay.   Co   go   tak 

zdenerwowało w ambasadzie Stanów Zjednoczonych?

- Znasz jakieś sztuczki? Sztuczki dziecięcego minstrela? - spytała Jane przez stół. - 

Peter, dokąd odpłynąłeś? A może ty jesteś Sherlockiem Holmesem, rozwiązującym zagadkę 

tajemniczych morderstw?

background image

Peter uśmiechnął się i zarumienił.

- Przepraszam. Już wróciłem. Witaj!

Jego podróż powrotna do kafejki prowadziła przez odległe miejsca: Wietnam i dom 

rodziców nad jeziorem Michigan, w którym Betsy Macdonald przez sześć lat, rok po roku, 

rodziła kolejne ciemnowłose, ciemnookie niemowlę. Całą Niezwykłą Szóstkę.

- Dziecięce sztuczki? - uśmiechnął się Peter. Poczuł nagły przypływ uczucia do tej 

ekscentrycznej, jasnowłosej dziewczyny z Dakoty.

Zastanowił   się   chwilę.   Przypomniał   sobie   coś,   czym   jego   brat,   Tommy,   zabawiał 

dzieciaki. Wziął do ręki papierową serwetkę. Zwinął ją w rulonik i przytrzymał pod nosem. 

Serwetka wyglądała jak zwisające wąsy.

- Musisz zapłacić czynsz - zahuczał głosem scenicznego łotra.

Przyłożył serwetkę do skroni. Miała przedstawiać dziewczęcą kokardę.

- Nie mam pieniędzy - zakwilił teatralnym falsetem zrozpaczonej kobiety.

- Musisz zapłacić czynsz! - powiedziały Wąsy.

- Nie mam pieniędzy! - pisnęła Wstążka.

Serwetka   znalazła   się   pod   brodą   i   stała   się   elegancką   muszką.   Peter   odezwał   się 

głosem obrońcy uciśnionych:

- Ja za nią zapłacę!

- Mój wybawicielu! - ucieszyła się Wstążka.

- Do licha, znów się nie udało! - mruknęły Wąsy.

- Chciałabym, żeby wszystko było takie proste - westchnęła Jane.

Pocałowała jego papierowe wąsy. Komedia z Flipem i Flapem. Oboje byli jeszcze nie 

całkiem dojrzali. Pod pewnymi względami. Ale bardzo chcieli wydorośleć.

Tej nocy spali ze sobą ostatni raz. Naprawdę ostatni.

Crafton’s Pond, San Dominica

Było coraz bliżej do pierwszego, nieufnego spotkania państwa Rose z pułkownikiem 

„Monkey” Dredem.

Cztery   samochody   z   wyłączonymi   silnikami   stały   po   dwóch   stronach   równego, 

wąskiego pola w pobliżu zaszczurzonego stawu Nata Craftona w okręgu West Hills. Pole to 

było   regularnie   wykorzystywane   jako   lądowisko   dla   samolotów,   które   szmuglowały 

marihuanę i kokainę do Nowego Orleanu.

Tej nocy nad stawem unosiła się mgła. W wilgotnej trawie buszowało pełno szczurów 

background image

wodnych.

Zgodnie   z   wzajemnymi   uzgodnieniami   każda   ze   stron   przybyła   tylko   dwoma 

samochodami. W każdym z nich nie mogło być  więcej niż dwóch pasażerów. Posiadanie 

broni było dozwolone, ze względu na trudności z wyegzekwowaniem ewentualnego zakazu.

Tuż przed rozpoczęciem spotkania po stronie Dreda pojawił się trzeci samochód. Była 

dokładnie pierwsza w nocy.

Umowa została złamana po raz pierwszy.

Jadący  hałaśliwą,   brytyjską  furgonetką  „Monkey”   Dred,   wyszkolony  na   Jamajce  i 

Kubie   dwudziestosiedmioletni   rewolucjonista,   widział   tylko   spowite   mrokiem   tajne 

lądowisko. Nie zauważył na nim żadnego ruchu. Było całkiem przyjemnie, zwłaszcza że nad 

dżunglą wisiał biały rogalik księżyca.

Furgonetka   zatrzymała   się   gwałtownie   na   końcu   pola.   Kierowca   Dreda   błysnął 

światłami - raz, a potem drugi. Z ciemności lekko tylko rozproszonych przez księżyc błysnęły 

w odpowiedzi światła innego samochodu. Państwa Rose.

Dred przyglądał się temu przez zmętniałą, zapaskudzoną owadami przednią szybę. 

Pokiwał   głową   i   uśmiechnął   się.   Jak   widać,   państwo   Rose   łatwo   szli   na   kompromis   - 

zaakceptowali trzeci samochód.

- Widzisz, kolego, wszystko pójdzie gładko - powiedział do kierowcy.

Dwa z pięciu samochodów wyjechały na środek lądowiska. Zgodnie z umową. Dred 

stwierdził,  że  państwo  Rose trzymają   się dokładnie   ustalonej   procedury.   Jak Brytyjczycy 

podczas rewolucji w Ameryce.

Jeszcze zanim furgonetka się zatrzymała, pułkownik wyskoczył i stanął na baczność w 

wysokiej  trawie.   Widział,   jak  trzydzieści   metrów  od  niego  Rose  wysiada  z  luksusowego 

amerykańskiego auta.

Dred wyobrażał sobie, że biały będzie wyższy. Ubrany był w jasny garnitur, na głowie 

miał duży kapelusz panama. Szykowny gość. Zupełnie nie w porę.

Na   sygnał   światła   obu   samochodów   zgasły.   Mężczyźni   ruszyli   przez   mrok   na 

spotkanie. Po niecałych trzydziestu sekundach byli blisko siebie. Dred, który sam cuchnął jak 

kupa gnoju, poczuł mocny zapach francuskich perfum.

-   Macie   dla   nas   te   karabiny?   -   rewolucjonista   posługiwał   się   angielszczyzną 

mieszkańców wyspy.

Carrie Rose zdjęła z głowy kapelusz, który dotąd zasłaniał jej twarz. Uśmiechnęła się 

do pułkownika Dreda.

- Właściwie to już pan nie żyje - powiedziała. - Mąż ma pana na muszce karabinka 

background image

snajperskiego M-21. Karabinek jest wyposażony w noktowizor, więc strzelec widzi nas w 

zielonej poświacie. Chce mu pan pomachać?

- Nie wierzę w ani jedno słowo. - Murzyn był zupełnie spokojny.

Carrie włożyła kapelusz i w tej samej chwili huknął strzał. Kula uderzyła w ziemię 

niecały metr od partyzanta.

Na   obu   krańcach   pola   znów   rozbłysły   reflektory   samochodowe.   Murzyn 

znieruchomiał. Podniósł rękę, aby powstrzymać swoich ludzi.

- Mamy uczciwe intencje - powiedziała Carrie, jakby nic się nie stało. - Ale musi pan 

wiedzieć, że nie wolno łamać raz ustalonych zasad. Umówiliśmy się na dwa samochody. Nie 

trzy,   tylko   dwa.   Jeżeli   nadal   jest   pan   zainteresowany   karabinami   -   ciągnęła   -   proszę 

przyjechać jutro wieczorem o jedenastej do posiadłości Charlesa Codda. Zasady pozostają bez 

zmian. Dwa samochody.

- Czemu to robicie? - spytał Dred, gdy skończyła. Poczuł się pewniej, założył ręce na 

piersi.

- Chcemy wam pomóc w przejęciu władzy nad wyspą - wyjaśniła Carrie. - Ktoś nam 

za to zapłacił. Proszę być jutro na farmie Codda. Dowie się pan wszystkiego, co może pana 

interesować. A nawet pozna pan Damiana.

Carrie   Rose   odwróciła   się   i   odeszła,   zostawiając   partyzanta   w   stanie   lekkiego 

osłupienia. Zastanawiała się, jak to było z bojownikami Castro w górach Sierra Maestra. Kto 

wtedy dostarczył im broń?

- To zwykły gnojek - powiedziała Carrie do Kubańczyka wsiadając do samochodu. - 

Dziwne, że właśnie nim się zainteresowali.

- Solamente tres dias mas - odrzekł Kubańczyk. - Jeszcze tylko trzy dni.

background image

4 maja 1979, piątek

Przybycie funkcjonariuszy federalnych ze Stanów Zjednoczonych

ROZDZIAŁ 11

Bardzo   dokładnie   zaplanowaliśmy   wywołanie   ogólnego   chaosu.   Na   wszystkich 

frontach. Miało być tak, jakby w środku lata, w miejscu, gdzie nikt nigdy nie widział płatka 

śniegu, pojawiła się nagle gwałtowna zamieć śnieżna.

Czwartego maja już sam widok chłopów, pracujących w polu z maczetami w dłoniach, 

wywoływał ataki serca wśród turystów. Widok Murzyna brodzącego przy brzegu - nawet jeśli 

był to tylko ratownik z sąsiedniej plaży - sprawiał, że białasy w panice zmykały do swoich 

krytych   słomą   domków   letniskowych.   Załoga   łodzi   rybackiej,   która   przez   nieuwagę 

podpłynęła   zbyt   blisko   brzegu,   została   przegoniona   przez   uzbrojonych   w   karabiny, 

wynajętych ochroniarzy. Na plaży wszyscy opalali się z szeroko otwartymi oczami... Całe 

rzesze turystów, zamiast wypoczywać nad morzem, koczowały w biurach linii lotniczych i w 

budynkach   rządowych.   Linie   lotnicze   Pan   Am,   Eastern,   Prin-Air,   BOAC   uruchomiły 

dodatkowe rejsy, ale i tak wciąż było za mało miejsc dla uciekinierów... Jak dotąd wszystko 

więc przebiegało zgodnie z planem.

Z pamiętnika Rose’ów

Czwarty dzień był nieco spokojniejszy - odnotowano cztery zabójstwa. Niestety, były 

to znów okrutne zbrodnie spod znaku maczety.

Z samego rana przybyło na wyspę czterdziestu pięciu funkcjonariuszy federalnych ze 

Stanów   Zjednoczonych,   aby   pomóc   w   utrzymaniu   porządku   w   większych   miastach   San 

Dominiki.   Niektórzy   z   tych   pracowników   Departamentu   Stanu   brali   wcześniej   udział   w 

tłumieniu rozruchów Indian w rezerwacie Wounded Knee.

Z bazy w Pensacola na Florydzie przyleciało osiem śmigłowców, podobnych do tych 

używanych  w Wietnamie,  aby wesprzeć policję w poszukiwaniu i tropieniu  przestępców. 

Pomalowane   w   brązowo-zielone   plamy   bojowego   kamuflażu   śmigłowce   stanowiły 

przerażający   widok   dla   pozostałych   jeszcze   na   wyspie   turystów,   którzy   niespodziewanie 

znaleźli się w strefie objętej nieformalnymi działaniami wojennymi. Śmigłowce wojskowe 

bez   przerwy   latały   nad   zielonymi   wzgórzami,   zupełnie   jak   w   czołówce   znanego   serialu 

M.A.S.H.

Rosła   liczba   świadków   morderstw   spod   znaku   maczety.   Jak   to   określiła   jedna   z 

background image

francuskich   gazet,   rozpoczął   się   „istny   zalew   fascynujących,   brutalnych   opowieści”. 

Przesłuchano   pięćset   jedenaście   osób,   ale   tylko   Peter   Macdonald   widział   tajemniczego 

białego   człowieka   wśród   ciemnoskórych   napastników.   Siłą   rzeczy,   zeznania   Macdonalda 

stawały się coraz mniej wiarygodne.

Znajdowało się coraz więcej ważniaków, kręcących się jak sępy wokół miejsc zbrodni, 

pewnych siebie ekspertów, którym wydaje się, że wiedzą, o co w tym wszystkim chodzi.

background image

ROZDZIAŁ 12

To,   czego   dokonaliśmy   na   San   Dominice,   można   porównać   do   wypuszczenia   na 

wolność takich ludzi, jak Charles Starkweather, Cargill Fugate, Speck, Bremer, Manson i 

Squeaky Fromme. Jednocześnie i w tym samym miejscu.

Z pamiętnika Rose’ów

4 maja 1979, Coconut Bay, San Dominica

Piątek rano. Czwarty dzień spod znaku maczety

Kapitan   B.   J.   Singer,   absolwent   Annapolis   z   tysiąc   dziewięćset   sześćdziesiątego 

szóstego   roku,   siedział   na   składanym   plażowym   foteliku   i   czytał   książkę   zatytułowaną 

Superokręt.  Jego  żona,   Ronnie,  leżała  obok,  a  przed   nią,  na   górce  z  piasku,   oparta  była 

powieść Po tamtej stronie nocy.

Państwo   Singer   nie   byli   jednak   zbyt   zapalonymi   czytelnikami.   Nagle   Superokręt 

wysunął się z rąk kapitana. Książka w lśniącej, twardej okładce uderzyła w podpórkę fotelika 

i spadła na piasek. Głowa Singera stuknęła w oparcie.

- Co jest? - spytała Ronnie.

-   Nie   zniosę   tego   dłużej   -   odparł   z   zamkniętymi   oczami   B.J.,   lśniący   od   masła 

kokosowego, rozsmarowanego  na całym  ciele.  - Mam dość tego siedzenia. Czuję się jak 

dzieciak, który za każdym razem musi pytać matkę, czy wolno mu się wykąpać w morzu, 

połazić po brzegu albo zrobić cokolwiek innego.

Ronnie Singer uniosła wzrok znad lektury. Poranne słońce zmusiło ją do zmrużenia 

oczu.

- No to dalej, na co czekasz? - odezwała się kpiąco z lekkim teksańskim akcentem. - 

Idź i się utop. Albo daj sobie obciąć głowę jakimś Zulusom. Sam sprawdź, czy mamusia ma 

rację. Mamusia na pewno nie przesadza.

Wielki, rudy B.J. założył nogę na nogę i warknął przekleństwo w stronę żony.

- Ależ mamusia pragnie tylko twojego dobra... - zagruchała Ronnie ze swojego koca.

- Chciałbym  zdjąć te niewygodne  kąpielówki  na jakimś  kawałku prywatnej  plaży. 

Dopuścić trochę słońca do tych części ciała do których zwykle nie ma dostępu. A potem 

zanurzyć je w prywatnym kawałku błękitnego morza. Dokładnie tak, jak mówili w telewizji. 

Pamiętasz, jak było w tej reklamie?

Ronnie Singer z trzaskiem zamknęła  swoje czytadło  i przeciągle westchnęła. Była 

background image

drobną   blondynką,   ale   miała   obfite   piersi,   które   poruszyły   się   zachęcająco   pod   cienką, 

kolorową tkaniną kostiumu kąpielowego. Nie bez przyczyny mówiła o sobie „mamuśka”.

- W porządku, marynarzu. Chodźmy się przejść.

- Z miłą chęcią. - B.J. rozjaśnił się w uśmiechu.

- Chociaż nie wiem, czy zdobędę się na odwagę, aby się rozebrać.

- Cykor, cykor, cykor - zadrwił B.J.

- Bardzo śmieszne. Daj sobie spokój.

Ruszyli na północ w kierunku dwóch ślicznych zatoczek, na mniejszą, osłoniętą przed 

wzrokiem postronnych plażę, przy której, kilkaset metrów od brzegu, tkwił zardzewiały wrak 

starego szkunera. Kiedy tam dotarli, weszli do błękitnozielonej, przejrzystej wody, w której 

pływało mnóstwo kolorowych rybek. Ronnie pozbyła  się górnej części bikini i pozwoliła 

olśniewająco białym piersiom swobodnie unosić się na powierzchni wody. Zaczęła się śmiać, 

choć jednocześnie lekko się zarumieniła.

Gdy chłodna woda sięgnęła mu do piersi, marynarz odwrócił się i popatrzył na zielone 

wzgórza West Hills.

- Ta cholerna dżungla jest taka piękna... - zaczął.

I zamilkł, bo ujrzał dwóch półnagich czarnuchów, leżących za rządkiem niewysokich 

palm.  Był  to widok mrożący krew w  żyłach.  Trudno uwierzyć,  że coś  takiego może  się 

człowiekowi przytrafić.

- Jezu Chryste - szepnął do Ronnie. - Oni są na tej plaży.

Młodzi małżonkowie popłynęli w kierunku wraku. Z początku powoli, potem coraz 

szybciej.

- Schowamy się za wrakiem - przejął komendę B.J. - Dasz sobie radę, Ronnie?

Pierwszy pocisk z karabinka Damiana Rose’a plusnął w wodę siedem metrów przed 

nimi.

Singerowie zwolnili, ale zaraz znów popłynęli w kierunku zbawczej osłony. Poruszali 

się coraz bardziej nerwowo, rozbryzgując wodę mocnymi uderzeniami rąk i nóg.

Drugi pocisk wpadł do wody niecałe trzydzieści centymetrów od B.J. W oddali rozległ 

się kolejny strzał, ale nie widać było, gdzie uderzyła kula. B.J. nawet się nie zorientował, że 

trzeci pocisk utkwił mu w plecach.

Wreszcie skryli się w cieniu szkunera. Kadłub wznosił się jakieś dziesięć, dwanaście 

metrów nad ich głowami. Burtę pokrywały skorupiaki i gnijące wodorosty.

Gdy skręcali za dziób szkunera, Ronnie poczuła w wodzie obok siebie jakiś ruch, 

jakby  chłodny   strumyk.   Odwróciła   głowę   i   zobaczyła   pod   powierzchnią   półtorametrowy, 

background image

srebrzysty błysk. Zamarła w bezruchu. W nagłym  przypływie  paniki pomyślała o swoich 

dwóch synkach, którzy zostali w Newport, o matce, o tym, że może utonąć.

Drugi   srebrzysty   błysk   przemknął   bez   pośpiechu   obok   B.J.   Była   to   co   najmniej 

trzydziestokilogramowa barrakuda. A właściwie dwie.

- Płyń powoli - wykrztusił B.J. - Nie wypływaj zza wraku. Bez względu na wszystko. 

Powoli, kochanie.

Podobne do torped ryby krążyły wokół dziwnych, wielkich istot, badawczo muskały 

ich ciała, pokazywały ostre, szpiczaste zęby.

B.J. poczuł ból w plecach. Podpłynął pod nawis dziobu szkunera. Miał stąd dobry 

widok na plażę.

Zauważył dwóch czarnych, biegnących  w stronę wzgórz. Nigdzie jednak nie mógł 

dostrzec strzelca... Patrzył za uciekającymi czarnuchami, dopóki nie znikli w gąszczu dżungli. 

Ból pleców stawał się coraz bardziej nieznośny. Opłynęli wrak - mężczyzna, kobieta i dwie 

wielkie, drapieżne ryby.

Singerowie starali się płynąć jak najspokojniej, nie wykonując żadnych gwałtownych 

ruchów. Jak najmniej chlapania. Jak najpłytsze oddechy.

Wreszcie dopłynęli do miejsca, w którym mogli już sięgnąć stopami gruntu. Wielkie 

barrakudy   zawróciły.   Machnęły   ogonami   i   popłynęły   w   kierunku   wraku.   B.J.   i   Ronnie 

pokonali biegiem ostatnie czterdzieści metrów dzielące ich od zbawczej plaży.

Gdy leżeli na mokrym piasku, jak para cudownie ocalonych rozbitków, Damian Rose 

dwukrotnie nacisnął spust i zastrzelił oboje.

background image

ROZDZIAŁ 13

Mówiąc   najprościej,   nie   miałam   ochoty   żyć   i   umrzeć   na   jakimś   bezludnym 

wygwizdowie, jak Madame Bovary.

Z pamiętnika Rose’ów

Coastown, San Dominica

O jedenastej przed południem Carrie Rose oddawała się słodkiemu nieróbstwu obok 

wypełnionego słoną wodą, ogromnego basenu pływackiego hotelu „Princess” w Coastown.

Na sąsiednim stołku w basenowym barze siedział trzydziestotrzyletni makler giełdowy 

z Nowego Jorku, Philip Becker, i ubolewał nad tym, jakie to życie potrafi być zdradliwe. Przy 

okazji usiłował zrobić wrażenie na Carrie.

- Co za fatalna, gówniana sprawa - określił to, co działo się na San Dominice. - W 

końcu udaje ci się wyrwać te parę dni urlopu. Płacisz dwa tysiące za, powiedzmy, dziesięć dni 

z   dala   od   Manhattanu,   od   gumożujców,   sprzedawców   rondli,   całej   tej   zgrai   śmierdzieli 

grzebiących się w ściekach... Aż tu nagle szlag trafia twój wymarzony odpoczynek. I to wcale 

nie z powodu deszczowej pogody czy poparzenia słonecznego. Przytrafia ci się jakaś cholerna 

rewolucja!

Carrie ruchem głowy odrzucił długie, jasne włosy, odsłaniając maleńkie kolczyki z 

masy perłowej. Zaczynały ją bawić narzekania Beckera.

- Podoba mi się to, co powiedziałeś - dotknęła palcami grzbietu jego dłoni. - Przytrafia 

ci się rewolucja! - powtórzyła jego słowa.

- Dokładnie - przytaknął makler. - Za każdą palmą błyszczy ostrze maczety.

Teraz już zupełnie otwarcie gapił się na jej piersi, na długie, zgrabne nogi, brązowy, 

płaski brzuch i krocze.

- Ten Dred... przepraszam, pułkownik Dred, ma chyba zamiar urządzić tu niezłą jatkę. 

A to oznacza, że trzeba zmykać z powrotem do Nowego Jorku.

-   Sto   pięćdziesiąt   tysięcy   wczasowiczów   i   białych   plantatorów   chce   jednocześnie 

uciec z tej wyspy - powiedziała Carrie.

Philip Becker uśmiechnął się. Podniósł szklaneczkę w szyderczym toaście.

- Za... hmm... pułkownika „Monkey” Dreda, który... eee... zrujnował nam wspaniałe 

wakacje. Kij ci w oko, Monkey.

W tym momencie Carrie stwierdziła, że Philip Lloyd Becker naprawdę jej się podoba. 

background image

Cudownie pewny siebie, no i prawie tak piękny jak Damian Simpson Rose.

Piękny   Philip   wciąż   uśmiechał   się   do   niej.   Był   szarmancki   i   przystojny.   I   ładnie 

zbudowany - chodząca reklama nowojorskiego klubu kulturystów. I głupi jak przysłowiowa 

blondynka.

Kiedy w końcu zaprosił ją do swojego pokoju, Carrie zgodziła się bez wahania. Miała 

to być mała, kobieca intryga. A także eksperyment.

Piątek po południu

Peter i Jane czuli się w Coastown zupełnie wyobcowani, jak bohaterowie sztuk Neila 

Simona.  Najpierw  spróbowali  poruszyć  parę tyłków  w biurze  gubernatora San Dominiki. 

Potem w redakcjach „Gleanera” i „Evening Star”.

-   Jeżeli   rzeczywiście   jest   w   to   zamieszany   jakiś   biały   -   tłumaczył   mówiący   z 

brytyjskim akcentem wuj Tom z biura gubernatora - na pewno wyjdzie to na jaw, kiedy 

złapiemy pułkownika Dreda. A w tej chwili dokładamy wszelkich starań, aby to zrobić.

- Jezu Chryste, człowieku. To będzie prawdziwa rzeźnia - wyrzucił z siebie Peter, 

zanim Jane odciągnęła go na bok.

W   południe   znaleźli   się   na   zatłoczonym   targu   przy   Front   Street.   Dzieciaki 

sprzedawały   tu   zielone   kokosy,   słodkie   ziemniaki,   świeże   ryby.   Głośniki   zawieszone   na 

straganach   z   płytami   ryczały   przeboje   w   stylu   „Kung   Fu   Fighting”.   Miejscowi   macho 

obdarzali Jane leniwymi, lubieżnymi uśmiechami.

- Przewieźć cię, panienko?

- Może spróbujesz mojego orzeszka?

Przeszli   jedną   przecznicę   za   Front   Street   i   trafili   na   słynną,   przepiękną   plażę 

Horseshoe.

- To mógłby być najpiękniejszy dzień w naszym życiu - powiedziała Jane, gdy ich 

stopy zagłębiły się w ciepłym piasku. - Boże!

Powierzchnia morza błyszczała w słońcu, jakby odbijało się w niej tysiące gwiazd. 

Długie, jasne włosy Jane lśniły złocistą poświatą... Należała do blond piękności, za którymi 

wszyscy się oglądają na plaży, ale nikomu nie udaje się ich zdobyć.

Spacerując po plaży poczuli się uspokojeni i zadowoleni, choć bronili się przed tym z 

całych   sił.   Zupełnie   jakby   straciło   znaczenie   wszystko   inne   poza   gorącym   słońcem   i 

powiewami wiatru, niosącymi kropelki morskiej wody.

-   Peter,   jest   wspaniale.   Kowabunga,   jak   mawiali   Indianie   w   „The   Howdy  Doody 

background image

Show”, aby wyrazić zachwyt.

- Zaczynam się zastanawiać, jak ludzie mogli osiedlać się w środkowym Michigan czy 

gdziekolwiek   w   chłodnym   klimacie.   Och,   Jane,   to   chyba   najpiękniejsze   miejsce   w   całej 

dżungli. Zbudujmy tu sobie dom!

- Cicho, mój malutki.

Boso,   z   butami   w   rękach,   przeszli   pod   niskim,   drewnianym   molo,   którego   pale 

pokrywały wodorosty i skorupiaki. Z góry dobiegał hałas baru z owocami morza. Gdy wyszli 

z cienia pod przegniłymi od spodu deskami, Peter mimowolnie rzucił okiem na deptak. To, co 

ujrzał, sprawiło, że jego świetny nastrój wyparował w mgnieniu oka.

Pośród turystów przechadzali się czarni zabójcy z Turtle Bay. Kubańczyk i Kingfish 

Toone. Niższy z nich wskazywał właśnie w dół, na plażę. Dokładniej - na Petera i Jane.

- Jane, nie ma czasu, aby się zastanawiać nad sytuacją - powiedział cicho Peter. - 

Przygotuj się do biegu i pamiętaj, masz biec tak szybko, jak tylko możesz. Są tu mordercy z 

Turtle Bay.

Obaj   Murzyni   na   molo   rzucili   się   w   kierunku   kręconych,   drewnianych   schodów, 

prowadzących   na   plażę.   Ubrani   w   lekkie   garnitury   i   filcowe   kapelusze,   wyglądali   jak 

miejscowi biznesmeni.

Peter obejrzał się. Biegli prosto w ich kierunku. Wyglądali na twardzieli. Roztrącali i 

tratowali opalających się wczasowiczów. Co oni sobie, do cholery, wyobrażają? Mają zamiar 

dokonać publicznej egzekucji?

- Ruszamy, biegiem!

Piasek tryskający im spod stóp obsypywał ludzi na kocach. Dzięki Bogu, Jane umiała 

szybko biegać. Starając się utrzymać tempo, Peter wpadł na pewien pomysł. Znowu obejrzał 

się   przez   ramię,   przez   co   o   mało   nie   stratował   rodziny,   wylegującej   się   na   hotelowych 

ręcznikach. Typowi amerykańscy plażowicze, nawet nie zwrócili uwagi na gonitwę.

Jane lawirowała między ciałami, którymi zapchana była plaża. Poczuła, że zaczyna jej 

brakować tchu. Łapała ją kolka. Niecałe sto metrów przed sobą ujrzała niskie, murowane 

domki: Prysznice. Przebieralnie. Z dachów domków wychodziły białe schody prowadzące na 

chodnik nad plażą.

- Peter, tamtędy! - wydyszała.

Parę   kroków   za   nią   Peter   złapał   za   klapy   marynarki   wysokiego,   zarośniętego 

mężczyznę.

- Niech pan nam pomoże - sapnął. - Proszę zadzwonić na policję!

Zarośnięty odepchnął go i cofnął się o krok.

background image

- Łapy przy sobie. Odwal się ode mnie, ty...

Nikt   ich   nie   chciał   słuchać.   Nic   dziwnego,   że   policja   i   ludzie   z   amerykańskiej 

ambasady zachowywali się tak dziwnie. Najwyraźniej nie mogli sobie wyobrazić, że ktoś 

ofiaruje im bezinteresowną pomoc.

Peter i Jane pobiegli więc dalej, przerażeni jeszcze bardziej niż przedtem.

Przebili   się   przez   grupę   młodych   tłuściochów   z   plastykowymi   piłkami,   którzy 

zmierzali   do   przebieralni.   Nie   czuli,   że   zderzają   się   z   pachnącymi   olejkiem   do   opalania 

ciałami roztrącanych  ludzi. Byli  sparaliżowani strachem, nic już się nie liczyło. Wreszcie 

znaleźli się w dużym, chłodnym pomieszczeniu z betonowymi ścianami. Trudno było dociec 

jego   przeznaczenia.   Kłębiło   się   w   nim   ze   dwadzieścia,   trzydzieści   osób.   Niegrzeczne 

dzieciaki palące fajki. Czworo drzwi prowadziło stąd do dalszej części budynku.

- Schody?! - wrzasnął Peter prosto w różową twarz, ukrytą pod wielkim słomkowym 

kapeluszem. Księżniczka.

- Schody! - krzyczała Jane razem z nim. - Gdzie są schody?!

Panienka wskazała w lewo. W tej chwili Peter i Jane usłyszeli za plecami odgłosy 

szarpaniny.   Z   jednego   z   korytarzy   wybiegł   ciemnoskóry   ratownik.   Wyglądał   jak   O.   J. 

Simpson   z  koralikami   we  włosach.  Ryknął   tubalnie  na  dwóch  mężczyzn,   którzy  właśnie 

wchodzili do środka. Rozległ się huk.

Pojedynczy   strzał   zabrzmiał   niewiarygodnie   głośno   w   holu   przebieralni.   Trysnęła 

jasnoczerwona krew. Trafionego ratownika rzuciło plecami na ścianę; odbił się od niej i upadł 

na twarz. Koraliki stuknęły o betonową podłogę.

W dziwnym pomieszczeniu o gołych ścianach rozległ się wielki krzyk:

- Mordercy!

Ludzie padali w popłochu na podłogę. W plecach ratownika ziała dziura wielkości 

piłki baseballowej.

Petera i Jane już tam nie było. Znowu biegli, myśląc z żalem o młodym ratowniku. 

Pognali w lewo, ale nie znaleźli schodów.

- Masz jakiś pomysł?

- Nie.

- Niech to szlag!

Jeszcze raz skręcili w lewo i dotarli do drzwi. Wielu drzwi. Łazienka, Prysznic męski, 

Toaleta, Prysznic damski, Obsługa. To był już koniec budynku. A także ich pomysłów, jak 

wyjść z tego cało.

Jednak Jane coś wymyśliła.

background image

- Tutaj!

Za drzwiami z napisem „Prysznic damski” zanurzyli się w kłębach pary, poprzez którą 

dostrzegli biały, kobiecy zadek. Dwa zadki. Oraz rząd popielatych szafek i ławek.

- Musimy się tu gdzieś schować.

Goła kobieta poszła w lewo, Peter i Jane w prawo. Kiedy skręcili za rząd szafek, 

usłyszeli, że wielkie metalowe drzwi prowadzące na korytarz otworzyły się i znów zamknęły.

- No to pięknie - stwierdził Peter.

Otworzył   drewniane   drzwi   i   weszli   do   wąskiego,   wyłożonego   kafelkami 

pomieszczenia z pięcioma czy sześcioma prysznicami, z których lała się woda. Poprzez jej 

strugi dostrzegli nagą ciemnoskórą kobietę i małą, może trzyletnią dziewczynkę.

Dziewczynka   miała   na   głowie   kłęby   białej   piany.   Spojrzała   zdziwiona   na   dwójkę 

białych  intruzów, wyglądających  zupełnie  jak Flip i Flap. Za to jej  matka  przeraziła  się. 

Przycisnęła ręce do piersi i zaczęła wrzeszczeć jak opętana.

- Proszę - szeptała Jane, idąc przez strumienie wody w jej kierunku i ciągnąc za sobą 

Petera. - Proszę nie krzyczeć. Wiem, jak to musi wyglądać, ale ktoś nas goni.

Za rzędem pryszniców wśliznęli się do ciasnej niszy.

- Przynajmniej nie widać nas od drzwi - powiedziała szeptem Jane.

- Czego tu szukacie? - zapytała wreszcie kobieta już normalnym głosem.

- Proszę nam pomóc - szepnęła błagalnie Jane.

Kiedy tak stała, z całej siły przyciskając się do wilgotnych kafelków, a jej chłodny 

oddech   mieszał   się   z   cieplejszym   powietrzem,   wypełniającym   pomieszczenie,   wyobraziła 

sobie scenę, która przyprawiła ją o dreszcz. Widziała wyraźnie, jak ścigający ich mężczyźni 

wchodzą przez drzwi, zabijają ją i Petera, a potem kobietę i dziewczynkę. „Potworna masakra 

pod prysznicem!”

Słyszeli ich, jak panoszą się w przebieralni. Ich głośne krzyki. Przekleństwa. Wrzaski 

kobiet. Trzask otwieranych i zamykanych szafek.

- Chyba leci mi krew z nosa - powiedziała Jane.

Zresztą nic już nie miało znaczenia. Mordercy weszli do pomieszczenia z prysznicami.

Zastanawiając się, jakie ma szansę z gołymi pięściami przeciwko pistoletom, Peter 

przysłuchiwał się wymianie zdań kobiety z mężczyznami.

- Czego chcecie? - spytała podobnym tonem, jakim przedtem rozmawiała z nim i Jane.

Ale   zabójcy   z   Turtle   Bay   nie   odpowiedzieli.   Ich   buty   ostro   stukały   na   płytkach 

podłogi.   A   to   drań,   pomyślał   Peter.   Idzie   sprawdzić.   A   on   nawet   nie   może   zobaczyć 

skurwiela! Czy ma w ręku pistolet?

background image

Peter i Jane mimowolnie napięli wszystkie mięśnie. Obok, pod ścianą, leżała mokra 

szmata. Broń? Broń...

Nagle   Peter   poczuł,   że   jest   bezpieczny.   I   wściekły.   Miał   szczery   zamiar   trzasnąć 

czarnego rzeźnika mokrą ścierką. Wyrwać mu pistolet. Oddać jeden strzał do mężczyzny 

stojącego przy drzwiach. Zupełnie idiotyczne mrzonki.

Wtedy ten drugi coś zawołał. Po hiszpańsku.

- Vamonos!

Faceci   przeszli   z   powrotem   do   przebieralni.   Natychmiast   rozległy   się   tam   krzyki. 

Znowu zaczęły trzaskać drzwi.

Jane rozpłaszczyła się na ścianie. Z jej jasnych włosów ściekała woda. Z nosa kapała 

krew.

Peter zsunął się w dół, ukucnął i zastygł. Nie mógł się ruszyć ze strachu. Zauważył, że 

kobieta stojąca pod prysznicem była całkiem młoda. Mogła mieć dwadzieścia, dwadzieścia 

jeden lat. Dziewczynka zaś była prześliczna. Płakała teraz, bo płakała jej matka.

- Jezu, przepraszamy... - wyjąkał Peter.

Odczekali z Jane jeszcze kilka minut, a potem poprosili kobietę, aby zawiadomiła 

policję i wyszli do przebieralni.

W korytarzu nie zobaczyli już ciemnoskórych morderców. Wszędzie było pełno ludzi. 

Zewsząd dobiegały głośne krzyki. Wreszcie znaleźli schody. Przepychali się przez tłum ludzi, 

próbujących ustalić, co się stało. Czy to kolejne morderstwo spod znaku maczety?

Gdy dotarli do końca schodów, Jane objęła Petera ramionami.

- Przytul mnie - poprosiła. - Przytul mnie choć na chwilę.

Potem złożyli zeznania na policji, podając rysopisy Kubańczyka i Kingfisha Tone’a.

- Nie było z nimi jasnowłosego Anglika? - spytał posterunkowy.

- Na pewno był - odparł Peter. - Po prostu tym razem go nie widzieliśmy.

- My nie widzieliśmy go także poprzednio - uśmiechnął się czarnoskóry policjant.

Las Vegas, Nevada

Piątek wieczorem

Tego   wieczoru   w   Las   Vegas   dały   się   zauważyć   pierwsze   skutki   gwałtownych 

wydarzeń na San Dominice: firma Great Western Air Transport nawiązała kontakt z rodziną 

background image

Forlenza, po raz pierwszy od spotkania w Lathrop Wells.

Była   dziesiąta.   Długowłosy,   gruby   jegomość   -   idealne   wyobrażenie   zawodowego 

hazardzisty - śledził limuzynę Isadore’a Goldmana, która przed chwilą ruszyła spod hotelu 

Flamingo. Jechali do centrum.

Gruby   wywiadowca   nazywał   się   Tommie   Hicks.   W   tysiąc   dziewięćset 

sześćdziesiątym   ósmym   roku   ukończył   prawo   na   uniwersytecie   Stanford.   Był   jednym   z 

przedstawicieli CIA podczas spotkania na farmie w Lathrop Wells.

Hicks trzymał się o dwa samochody za Goldmanem. Jechali przez Sahara Boulevard. 

Minęli zegar, który pokazywał godzinę dwudziestą drugą pięćdziesiąt osiem i temperaturę 

dwadzieścia osiem stopni. Przejechali obok „Sandsa” i wielu innych luksusowych hoteli. W 

drodze do „Caesar’s Palace”.

W   tej   świątyni   hazardu   Izzie   Goldman   zaczął   grać   w   oczko   o   wysokie   stawki. 

Krupierzy uważali go za faceta z wielką klasą.

Po godzinie Goldman  wygrał  sumę,  stanowiącą równowartość przyzwoitej  rocznej 

pensji - nieco ponad trzydzieści cztery tysiące. A potem przegrał ponad czterdzieści tysięcy 

przy stole do bakarata.

Tommie Hicks wyciągał rocznie dwadzieścia osiem tysięcy, więc zrobiło to na nim 

oszałamiające wrażenie. W ciągu całego wieczoru raz po raz wyobrażał sobie, że zanosi do 

sejfu żetony starego gangstera.

Tuż po pierwszej nad ranem Goldman wstał od stołu i poszedł do toalety.

Na wahadłowych drzwiach widniał napis „Dla gości hotelowych”.

Tommie Hicks podążył za Goldmanem. Zdawał sobie sprawę, że jest tylko pionkiem 

w tej grze. Stanął przy pisuarze po lewej stronie starego.

Zabawne - Hicks stwierdził, że wcale nie chce mu się sikać. Ani kropelki. Naprawdę 

zabawne.   Dużo   zabawniejsze   niż   śledzenie   mierzącego   metr   pięćdziesiąt   pięć, 

siedemdziesięcioczteroletniego faceta.

- Czy aby nie spotkaliśmy się kiedyś na przyjęciu u Harry’ego Hilla? - zapytał, gdy 

stary zaczął sikać.

Wyglądający   na   alfonsa   czarnuch,   sikający   trzy   pisuary   dalej,   uśmiechnął   się, 

pokazując garnitur białych i złotych zębów.

Izzie Goldman popatrzył na Hicksa. Wzruszył ramionami.

- Na pewno nie.

Stary gangster skończył  i zapiął  rozporek. Podszedł  do umywalki.  Przesunął złoty 

zegarek z przegubu w górę chudego ramienia i zaczął myć ręce.

background image

Alfons strząsnął ostatnie krople na podłogę i wyszedł, nie myjąc rąk.

-   Śmierdziele   lubią   ten   zapach.   -   Goldman   popatrzył   za   nim,   kiwając   głową. 

Przeciągnął   rękami   po   głowie,   jakby   chciał   wyrównać   przedziałek   w   siwych   włosach.   - 

Rozumiem, że pan Hill ma jakiś problem - powiedział, żując rozmiękłe cygaro, którego nie 

wyjmował z ust.

- Niezupełnie pan Hill. Mamy problem z dwójką naszych przyjaciół.

Isadore Goldman zakręcił kran. Jak przez mgłę pamiętał tego grubasa ze spotkania na 

pustyni.

- Mam nadzieję, że niezbyt poważny.

- Jak dotąd, całkiem drobny... ale chcielibyśmy uzyskać pańską zgodę na pozbycie się 

ich, jeżeli problem nie zostanie rozwiązany.

Goldman popatrzył na odbicie swojej pomarszczonej twarzy w zachlapanym lustrze 

nad umywalką. Wzruszył ramionami.

-   Sami   wiecie   lepiej,   co   robić.   Ale   powiem   ci   coś,   żeby   nie   okazało   się,   że 

przyjechałeś  tu niepotrzebnie. Bardzo by mnie to zdziwiło, gdyby tacy sprytni ludzie jak 

państwo Rose nie dali sobie rady z drobnym problemem.

Tommie Hicks uśmiechnął się do lustra ponad głową starego i rzekł:

- Jesteśmy bardzo zdziwieni, że jakiś problem w ogóle się pojawił.

Turtle Bay, San Dominica

O   ósmej   wieczorem   Macdonald   wysiadł   z   rzężącego   i   prychającego   piętrowego 

autobusu, jadącego z Coastown na północ. Mokrą od potu koszulkę przerzucił przez ramię i 

ruszył starannie zagrabionym podjazdem w kierunku hotelu „Plantation Inn”.

Udało   mu   się   nakłonić   Jane   do   pozostania   w   Coastown.   Miała   przenocować   u 

przyjaciół. Był teraz zupełnie sam, samotny wobec swojego problemu. Wciąż był jedynym, 

nikomu   niepotrzebnym   świadkiem.   Miejscowa   policja   nie   miała   zamiaru   mu   pomóc.   W 

amerykańskiej ambasadzie też nie znalazł zrozumienia. Podobnie było w redakcjach gazet.

Dlaczego tak się działo? Pytanie za sześćdziesiąt cztery tysiące. Dlaczego, do cholery, 

nikt nie chce go wysłuchać?

Idąc przez pogrążony w ciemności, opustoszały dziedziniec hotelu „Plantation Inn” 

Peter zastanawiał się, czy każde śledztwo jest tak samo frustrujące jak to. Ciągłe błądzenie po 

omacku. Piętrzące się trudności. Brak jakiegokolwiek tropu. Po prostu nic.

Dochodząc   do   plażowego   domku,   który   zajmowali   z   Jane,   znów   pomyślał   o 

background image

mordercach   widzianych   w   Coastown.   Jeżeli   ci   dwaj   byli   miejscowymi   rewolucjonistami, 

ludźmi Dreda, to on jest synem Cary Granta.

Nagłe, niezrozumiałe przeczucie kazało mu się zatrzymać. Serce biło mu mocno, po 

raz pierwszy od dnia, gdy opuszczał samotne górskie miasteczko w Południowym Wietnamie. 

Ukryty   za   szerokimi   liśćmi   bananowca   rozejrzał   się   badawczo   dokoła,   jakby   znów   był 

sierżantem Sił Specjalnych...

Mały   śliczny   bungalow,   w   sam   raz   na   miesiąc   poślubny.   Żaluzje   w   oknach. 

Drewniane   drzwi,   trochę   krzywo   założone   z   powodu   osuwającego   się   piasku.   Ciemne, 

przerażające morze. Doskonałe miejsce na zasadzkę.

Po całych dziesięciu minutach wypatrywania nie zauważył niczego podejrzanego. Nic 

się nie poruszało, z wyjątkiem koron palm i strzępiastych chmur na niebie. Ruszył w kierunku 

domu. W połowie drogi, na białym stole na werandzie dostrzegł ciemny kształt. Kiedy zrobił 

jeszcze krok do przodu, rozpoznał afgańskiego charta, należącego do Maksa Westerhuisa, i 

jęknął głucho. Piękny, długowłosy pies był przecięty na pół.

Maczetą.

- Jezu Chryste  - powiedział  głośno. Cały się trząsł.  Zrobiło  mu  się słabo.  Po raz 

pierwszy ujrzał na własne oczy skutki działania ostrej jak brzytwa klingi. Pies miał rozpłataną 

klatkę piersiową. Mrówki i czarne muchy pożerały krwawe ścierwo, jakby ucztowały przy 

potwornym stole biesiadnym.

Peter   pospiesznie   minął   nieszczęsne   zwierzę   i   wszedł   do   środka.   Wziął   ubrania, 

pieniądze i colta kaliber czterdzieści cztery, schowanego między czystymi koszulkami. Jego 

własne   memento   mori.   Starał   się   oddychać   spokojnie.   Zastanawiał   się,   gdzie   się   ukryć. 

Musiał zdecydować, z kim może bezpiecznie rozmawiać, komu może zaufać. Musiał znaleźć 

sposób na wydostanie się z San Dominiki.

A   najbardziej   zależało   mu   na   odciągnięciu   morderców   od   Jane.   Należało   ich 

przekonać, że to właśnie on stanowi dla nich jedyne zagrożenie. Był przecież świadkiem.

Biegnąc w kierunku jasno oświetlonego hotelu Peter rozmyślał o różnych sprawach. 

Po co zabijali psa? Czy przypadkiem teraz go nie obserwują? Kim, u diabła, jest ten wysoki 

blondyn? Minął portyk i ruszył w stronę ciemnego parkingu na tyłach budynku. Zadzwonił do 

Jane w Coastown. Nikt nie odebrał telefonu.

A potem, czwartego maja o dwudziestej czterdzieści pięć, nie mając zielonego pojęcia, 

co   dalej   robić,   Peter   po   raz   drugi   w   tym   tygodniu   ukradł   motocykl   bmw,   należący   do 

dyrektora hotelu.

Gdy   jak   najciszej,   powoli   wyjechał   z   parkingu,   z   cienia   na   drogę,   zasnutą   teraz 

background image

tumanem pyłu, wyszedł wysoki mężczyzna.

Damian Rose obserwował ucieczkę Macdonalda - i pozwolił mu zbiec.

To także było ujęte w planie.

Zresztą jak wszystko.

Maczety były dokładnie tak skuteczne, jak się tego spodziewał od pierwszego dnia w 

Turtle Bay.

Jeżeli   ktoś   miał   wątpliwości,   czy   on   i   Carrie   są   warci   okrągły   milion   dolarów, 

powinny one zniknąć po zakończeniu operacji. Będą sławni jak Charles Manson i spółka - a 

na dodatek do wynajęcia za pieniądze.

5 maja 1979, sobota

Wypowiedzenie wojny „Monkey” Dredowi

Piątego dnia premier San Dominiki, Joseph Walthey, zwołał konferencję prasową, aby 

ogłosić,   że   potworne   zbrodnie   spod   znaku   maczety   można   już   bez   żadnych   wątpliwości 

przypisać pułkownikowi Dredowi i jego nielicznej grupie dysydentów.

Stojąc przed mikrofonami ze swoją żoną, z ambasadorem Stanów Zjednoczonych i 

jego   małżonką,   Joseph   Walthey   ujawnił,   że   o   siódmej   rano   siły   San   Dominiki   wraz   z 

oddziałami wojsk amerykańskich wkroczyły do dżungli okalającej West Hills.

Starcie z rebeliantami pułkownika Dreda ma nastąpić jeszcze przed końcem dnia.

Tymczasem w porcie lotniczym Roberta F. Kennedy’ego w Coastown i na lotnisku 

Kiley   w   Port   Gerry   jak   w   wielkich   ulach   roiły   się   coraz   liczniejsze   tłumy   niedoszłych 

pasażerów.

Rzecznik prasowy linii lotniczych oświadczył, że pomimo przyspieszenia procedury 

startowej potrzeba będzie co najmniej czterech dni, aby odprawić wszystkich chętnych do 

opuszczenia San Dominiki, Wysp Dziewiczych, Jamajki i Haiti.

Mała ciekawostka. Podczas gdy tysiące ludzi uciekały z wysp, przybyło na nie kilkaset 

hien cmentarnych, które pragnęły być świadkami tych tragicznych wydarzeń.

W ciągu ostatnich czterech dni ponad dwieście pięćdziesiąt osób wylądowało na San 

Dominice,   aby   oglądać   krwawe   wydarzenia.   Albo   po   prostu   być   w   pobliżu.   A   najlepiej 

zobaczyć śmierć na żywo. Może nawet zrobić zdjęcia i nagrać odgłosy zbrodni.

background image

ROZDZIAŁ 14

Nie   miewam   żadnych   odruchów   sumienia   -   mawiał   Damian.   -   Czasem   jednak 

odczuwam coś w rodzaju lodowatego, wielkopańskiego współczucia.

Z pamiętnika Rose’ów

5 maja 1979, West Hills, San Dominika

Sobota rano. Piąty dzień pod znakiem maczety

Peter   miał   już   własne   zdanie   na   temat   podstępnych   lokalnych   wojen,   na   które 

zapanowała moda w latach sześćdziesiątych.

Wystarczyło mu kilka przerażających minut, aby pojąć, jakim potworem potrafi być 

człowiek   wobec   innego   człowieka.   Jak   szokująco   podstępne   środki   stosuje   dla   zdobycia 

przewagi. Jak strasznie jest być samotnym i niepewnym swego losu w samym środku ataków 

terrorystycznych i walk partyzanckich. Jak trudno znaleźć się w roli nic nie znaczącego pyłku 

wobec ogromu wydarzeń. Być kompletnym zerem na międzynarodowej skali Richtera. Po 

prostu nikim.

Gęsta, ciemna ciecz kapała mu prosto na pierś. Olej silnikowy - stwierdził po kilku 

sekundach, jakby w tej chwili ocknął się ze snu.

Nadjeżdża pociąg! Pociąg zbliża się do jego kryjówki w dżungli okalającej West Hills. 

Pościg za pułkownikiem Dredem.

Pociąg? Peter zastanowił się. Kryjówka? Chyba zaczynał bredzić.

Pokręcił głową i spojrzał przed siebie przez łodygi wysokich traw. Usiłował przełknąć 

gęstą mieszaninę kurzu i pyłków kwiatowych, wypełniającą obolałe gardło. Dwie jaszczurki 

maszerowały tuż przed jego nosem,  jedna za drugą. Chyba  dobrze się znały.  Może były 

przyjaciółmi albo kochankami... Jaszczurki zatrzymały się i zaczęły hasać w trawie jak dwa 

maleńkie   dinozaury.   Towarzyskie,   małe   potworki.   Pod   zielononiebieskimi   gardzielami 

pulsowały im czerwone pęcherze.

Macdonald   powoli   odczołgał   się   od   motocykla.   Usiadł   i   otrzepał   ręce   z   trawy   i 

kamyków.   Przez   porośnięte   mchem   pnie   drzew   popatrzył   na   słońce.   Niebo   jaśniało   nad 

zwartą pokrywą liści. Dzień był bardzo gorący.

Ukrywam się, stwierdził ponownie, starając się przyzwyczaić do tej myśli, jakby to 

była nowa część garderoby. Ścigają mnie.

Po kilku minutach jałowych rozważań Peter wstał i zaczął rozpalać ognisko. Nazbierał 

background image

trochę liści, patyków, gałązek i kilka garści trawy, wszystkiego, co tylko było suche. Podszedł 

do   motocykla   i   wyciągnął   zestaw   turystyczny   niemieckiego   gogusia.   Po   kilku   minutach 

gorącą neską popijał jajecznicę z proszku i soloną, suszoną wołowinę. Siedząc przy małym 

ognisku pochłonął   równowartość  czterech  jaj,  niewyobrażalnie  wstrętną  kawę,  tajemnicze 

mięso   i   tabliczkę   zachodnioniemieckiej   czekolady,   „szpecjalnie   przigotowanej   na   taka 

okazja”, jak głosił fatalnie przetłumaczony napis.

Kończąc jedzenie Peter pomyślał o Jane. Miał ochotę pojechać do niej do Coastown, 

ale po chwili zrezygnował z tego pomysłu. Dla jej dobra lepiej, żeby była jak najdalej od 

niego. A także od miejscowej policji. Tam gdzie jest teraz, przynajmniej przez jakiś czas 

będzie bezpieczna. Nie mógł powiedzieć tego samego o sobie.

Po śniadaniu znów poszedł do bmw. Ze skórzanych toreb wyciągnął swoją koszulkę z 

West Point i colta. Musiał dziwnie wyglądać, gdy tak stał, trzymając w dłoni stary rewolwer. 

Obrócił bębenek i przekonał się, że jest pełny; znajdowało się w nim osiem naboi. Sprawdził 

dokładnie broń, przypominając sobie zajęcia na strzelnicy podczas szkolenia w West Point, 

które   się   odbywały   w   masywnych,   betonowych   budynkach   na   wzgórzu   przy   boisku 

futbolowym Michie Stadium. Wspomniał także zapuszczoną strzelnicę z blaszanym dachem 

w sajgońskiej dzielnicy Cholon.

Powoli uniósł rewolwer do oka. Wycelował w cętkowany liść bananowca. Potem w 

żółtego skrzeczącego ptaszka. W mały zielony orzech kokosowy. A na koniec w niewielkiego 

czarnego węża, sunącego w górę po pniu drzewa. Drzewo było oddalone od niego o dobre 

trzydzieści pięć kroków, czyli ponad trzydzieści metrów. Fachowcy od broni krótkiej mówią 

w takich przypadkach o pokazówce.

Peter wyglądał jak uczestnik pojedynku sprzed stu lat. Wycelował dokładnie i leciutko 

pociągnął za spust.

Głowa   węża   eksplodowała,   jakby   coś   rozsadziło   ją   od   środka.   Reszta   długiego, 

czarnego ciała opadła na ziemię jak złamana gałąź.

Czyste trafienie ucieszyło i jednocześnie zaskoczyło Petera. Nie spodziewał się po tym 

muzealnym eksponacie takiej celności. A co do strzelca - cóż, wiedział doskonale, że czeka 

go spotkanie z prawdziwym snajperem.

- No, no - oznajmił głośno całemu West Hills. - I co ty na to, strzelcu wyborowy?

background image

ROZDZIAŁ 15

Rodzina   Damiana   Rose.   Dziwni   ludzie,   w   których   żyłach   płynie   błękitna   krew. 

Czternastoletni brat Damiana został przyłapany na ściąganiu podczas trudnego egzaminu w 

Horace Mann School, więc wypił pół zlewki kwasu siarkowego. Nie umarł, bo dawka była 

tak wielka, że natychmiast zaczął wymiotować. Ale sparaliżowało go od szyi w dół. Od tego 

czasu przebywa w zakładzie leczniczym. Matka Damiana jest tam wciąż razem z nim. Ojciec 

jeździ po ulicach Londynu i Manhattanu wielką, czarną limuzyną,  przydzieloną mu przez 

międzynarodową   korporację   bankową.   Damian   ma   zamiar   pewnego   dnia   zabić   go   w   tej 

limuzynie...

Z pamiętnika Rose’ów

Posiadłość Mercury Landing, San Dominica

Sobota po południu

Brzeg morski w okolicach Mercury Landing był piękny i odludny.

Z lśniącego białego piasku wyrastały czarne, pionowe skały. Za nimi, w palmowej 

dolinie, było pełno kolorowych ptaków; całe stada papug, jak w sklepie przyrodniczym na 

wolnym powietrzu. Nad morzem wisiało czerwone słońce, jak gniewne oko Boga.

Nad samym brzegiem morza stał duży biały dom. Pod jedną z jego ścian, ukryta w 

cieniu drzew, parkowała zielona limuzyna.

Co do jednej rzeczy nie można było  mieć żadnych  wątpliwości: San Dominica to 

prawdziwy raj na ziemi.

Po plaży Mercury Landing spacerowało dwoje nagich ludzi, kobieta i mężczyzna. Gdy 

Carrie Rose była bez ubrania, dawało się zauważyć, że ma odrobinę krzywe nogi, a stopy 

duże i zbyt płaskie. Ale nie ma się co czepiać szczegółów. W ubraniu czy bez ta szczupła, 

młoda kobieta była po prostu piękna.

Idący obok niej Damian także wyglądał doskonale. Niósł przewieszony przez ramię 

kosztowny dres. Szerokie ramiona, mocne, umięśnione nogi, twardy, płaski brzuch, piękne 

jasne   włosy.   Długi,   opalony   członek   zwisał   z   pokrytego   kręconymi   jasnymi   włosami 

podbrzusza.

- Czas skończyć z zabijaniem - odezwała się do niego Carrie swoim lekko nosowym 

akcentem ze środkowego zachodu. - To już za długo trwa. Tydzień to zbyt dużo, Damian.

Damian uśmiechnął się do niej. Popatrzył na łódź przepływającą w oddali przez rafę. 

background image

Szara smuga przecinająca czarną, krętą linię.

- Po prostu masz już dosyć tego napięcia - odparł powoli. - To wcale nie trwa za 

długo,   Carrie.   Wszystko   przebiega   zgodnie   z   planem.   Na   wyspie   zapanowało   kompletne 

szaleństwo, jak w domu dla obłąkanych... Poza tym wyjedziesz stąd już za jakieś dwa dni. 

Możesz wtedy zacząć wydawać zarobione pieniądze. Kup sobie parę samochodów, czy co 

tam chcesz.

Carrie Rose objęła męża w pasie.

- Chciałabym, żebyś wyjechał razem ze mną. Tak chyba byłoby lepiej. Zrobisz to, 

Damian? Wyjedziesz ze mną?

- Jeżeli wyjadę - Damian podniósł głos - Campbell i Harold Hill zaczną nas szukać. I 

prędzej czy później znajdą. Nagle pod nasz dom zajedzie wielki czarny samochód i wyskoczą 

z   niego   krótko   ostrzyżeni   faceci.   Dopadną   nas   jak   jakichś   faszystowskich   zbrodniarzy   i 

zabiją. Staną się bohaterami. Będą pisać o tym książki i kręcić filmy. Popatrz, jak mi stoi - 

Damian nieoczekiwanie zmienił ton i uśmiechnął się. - A to mała bestia. A właściwie wielka 

bestia.

Jego penis rzeczywiście wydłużył się, uniósł i wygiął w lewo. Jego czubek dotknął 

nagiego uda żony.

Carrie odsunęła nogę.

- Widzę, że muszę powiedzieć ci wszystko dosłownie. Ja się po prostu boję. Tym 

razem   grasz   za   ostro.   Nie   chcę,   żebyśmy   skończyli   jak   ci...   jak   mówiłeś,   faszystowscy 

zbrodniarze. Zresztą i tak będą nas ścigać jak faszystów.

Damian wyrzucił ręce na boki w zapraszającym geście.

- Niech sobie szukają. Niech sobie szukają. Eichmanna szukali przez dwadzieścia lat. 

Oni są głupi, Carrie. Zapamiętaj to. To wszystko durnie, beznadziejni idioci.

Kobieta spuściła głowę. Długie włosy dotknęły jej piersi. Przez kolejnych kilka minut 

szli w milczeniu.

- Mogłabym położyć się tu w płytkiej wodzie - odezwała się wreszcie Carrie.

Podeszli   do   miejsca,   gdzie   biały   piasek   był   wilgotny   od   morskich   fal.   Damian 

rozpostarł swój dres, na którym  położyła  się Carrie. Ukląkł i pochylił  się nad nią. Przez 

chwilę wydawało się jej, że jasne, niebieskie oczy męża nabierają łagodniejszego wyrazu.

- Powiedz mi, kochanie - odezwał się - dobrze ci było z tym przystojnym maklerem 

giełdowym?

Sobota wieczorem

background image

Główne przedstawienie miało się odbyć tej nocy, w sobotę piątego maja.

O jedenastej na wysokiej, pomalowanej na srebrno bramie Mercury Landing pojawiły 

się refleksy świateł samochodowych. Z cienia przy bramie wyszedł Kubańczyk  i wpuścił 

pierwszy samochód.

Na   drugim   końcu   podjazdu   stał   Damian   Rose.   Słyszał,   jak   żwir   chrzęści   pod 

naciskiem ciężkich kół pojazdu.

Spóźnieni o godzinę, w końcu przyjechali.

Sprawdził, czy na właściwym miejscu pod marynarką jest jego smith & wesson, mała 

trzydziestkaósemka   z   lekko   zadartą   lufą.   Najodpowiedniejsza   broń   na   zbliżające   się 

przedstawienie, pomyślał. Dziś zagra coś z Hammeta, specjalnie dla miejscowych.

Na drodze pojawiły się światła kolejnych dwóch aut. W jednym  z nich reflektory 

niemiłosiernie zezowały, oświetlając trawę po boku drogi i korony mijanych palm.

Samochody na chwilę znikły z oczu Damiana za kępą drzew i krzewów, w których 

ukrywało się sześciu uzbrojonych tubylców. Rozkazano im czekać. Po prostu czekać.

A   potem   światła   padły   na   pokryte   winoroślą   ściany   i   okna   domu.   Samochody 

zaparkowały przed frontem.

Gotów czy nie, trzeba zaczynać, pomyślał Damian. Kurtyna w górę. Jeszcze jeden, 

ostami już raz przepowiedział sobie wszystkie kwestie, zanim przedstawienie się zaczęło.

Na dużym, wyłożonym płytkami tarasie na tyłach willi Kingfish Toone przemawiał 

łamanym angielskim z francusko-kongijskim akcentem.

-   My   wam   zaoferować   wyłącznie   gotówka   -   wyjaśniał   czterem   przybyłym   przed 

chwilą przywódcom partyzanckim barczysty najemnik. - Sto dwadzieścia pięć tysiące. Wy za 

to   kupić   wszystko,   czego   wam   potrzeba.   Broń.   Co   sobie   chcieć.   To   moja   ostateczna 

propozycja, pan pułkownik.

Dassie „Monkey” Dred schylił się tak nisko, że jego przystojna, czekoladowa twarz 

znikła   między   nogami.   Długie,   misternie   zaplecione   włosy   opadły   do   ziemi.   Wybuchnął 

dzikim, głośnym śmiechem.

- Hej, zabierzcie ode mnie tego małpoluda - zaskrzeczał nie zwracając się do nikogo 

konkretnego. - Ten Afrykaniec śmierdzi jak amerykański fryzjer.

Kingfish Toone uśmiechnął się do towarzyszy Dreda. Zdarzało mu się już wcześniej 

spotykać i robić interesy z takimi świrami.

Po drugiej stronie tarasu, na małym bujanym fotelu siedział Kubańczyk i nie odzywał 

background image

się ani słowem.

- Ten zapach to mydło. Pewnie nie wiecie, jak ono pachnie? - odezwał się wysoki 

biały mężczyzna. Stał w drzwiach prowadzących do wnętrza domu. Jego długie, jasne, mokre 

włosy były zaczesane do tyłu gładko przy skórze, jak na fotografiach męskich modeli w 

„Esquire”   albo   „Gentlemen’s   Quarterly”.   Miał   na   sobie   doskonale   skrojony,   kremowy 

gabardynowy   garnitur.   Do   tego   idealnie   pasujące   dodatki:   wykładany   kością   słoniową 

zegarek, takiż sygnet, czarny pasek i mokasyny od Gucciego.

Damian Rose przeciągnął dłonią po wilgotnych włosach i ruszył w stronę brodatego 

rewolucjonisty.  Gdy szedł, poła marynarki  się odchyliła,  ukazując kaburę, w której tkwił 

smith & wesson.

- Pułkowniku Dred - Damian obdarzył  rozmówcę  uśmiechem  Clinta Eastwooda. - 

Pańskie  wyczyny  są  podziwiane  daleko  poza   tą  wyspą.   Mam  na  myśli   Europę.  I  czarną 

Afrykę.

Twarz partyzanta rozjaśniła się na mgnienie oka, co nie uszło uwagi Damiana. Dred 

potraktował komplement machnięciem ręki. Splunął na taras.

- Twoja gadająca małpa - wskazał na Kingfisha Toone’a - proponuje mi gotówkę. 

Mam to gdzieś. Mogę mieć forsy ile zechcę ze sprzedaży ganji.

Rose cały czas patrzył mu w oczy.

-   Po   pierwsze,   moja   gadająca   małpa   może   pozbawić   pana   pańskich   klejnotów   w 

niecałe pięć sekund, panie pułkowniku. Po drugie, spróbujmy znaleźć rozwiązanie pańskich 

problemów.

- Zależy mu na karabinach - Kubańczyk odezwał się ze swego miejsca po hiszpańsku. 

- Ma problemy z ich kupnem.

- Z przyczyn oczywistych - Damian zwrócił się do Dreda - nie chcę pana uzbroić po 

zęby, panie pułkowniku. Ale może pan dostać karabiny. Damy panu dwieście pięćdziesiąt M-

16. Oraz pistolety.

- Pięćdziesiąt tysięcy sztuk amunicji! I co najmniej pięćdziesiąt działek! - wrzasnął 

Dred. Jego trzej oficerowie śmiali się i klaskali w dłonie jak szympansy w cyrku Barnuma.

Damian uśmiechnął się szeroko. Znów przesunął dłońmi po włosach i wyjął paczkę 

angielskich papierosów.

- Nie mogę dać panu działek - powiedział stanowczo.

„Monkey” Dred zerwał się na równe nogi i wrzasnął ile sił w płucach. Warkoczyki 

falowały dookoła jego głowy jak tańczące czarne węże. Pochodzący z zapasów armii Stanów 

Zjednoczonych pas z amunicją pobrzękiwał na biodrach.

background image

- Ma być czterdzieści działek! Dostarczonych najpóźniej na dzień przed masakrą!

Damian   Rose   przypalił   sobie   papierosa   od   lampki   oliwnej,   która   stała   na   stole. 

Smakował to ostatnie słowo. Masakra.

- Jedno działko kaliber pięćdziesiąt milimetrów. Specjalnie dla pana! - powiedział nie 

wyjmując z ust papierosa. - Za to reszta broni zostanie przekazana natychmiast. Plus premia 

w   postaci   dodatkowych   dwudziestu   pięciu   tysięcy   sztuk   amunicji.   Dałbym   panu   więcej, 

gdybym   mógł.   Ale   to  nie   moje   pieniądze,   pułkowniku.   Widać   nasi   kubańscy  przyjaciele 

wiedzą lepiej, czego pan potrzebuje, a czego nie.

Z głębi piersi Dreda wyrwał się głośny śmiech.

- Niech będzie! - ryknął.

Damian Rose uśmiechnął się. Kubańscy przyjaciele, a niech to... Wiedział  już, że 

wygrał. Masakra!

Cisnął czerwoną lampkę oliwną w stronę morza. Uderzyła o niewidoczną z tarasu 

skałę.

Chwilę potem nad wodą zapaliły się światła. Do brzegu podpłynęła motorówka.

To była Carrie.

- Pańskie karabiny, panie pułkowniku - oznajmił Damian Rose. - Broni i amunicji 

powinno panu wystarczyć do zdobycia całej wyspy, jeśli tylko zastosuje się pan do pewnej 

mojej rady.

Szóstego dnia już o szóstej rano popełniono zuchwałe, wstrząsające morderstwa spod 

znaku maczety w dwóch najbardziej luksusowych  hotelach w największych  miastach San 

Dominiki.

W   Coastown   w   basenie   hotelu   „Princess”   znaleziono   pływające   zwłoki   młodego 

fotografa mody z Greenwich w stanie Connecticut. Z jego pleców, jak wykrzyknik po opisie 

przerażającej zbrodni, sterczała maczeta z czarną rękojeścią.

W Port Geny żonę angielskiego adwokata pokrojono na kawałki, gdy zrywała kwiaty 

w ogrodzie ekskluzywnego hotelu „Spice Point Inn”. Potem półnadzy czarnoskórzy mordercy 

zawinęli części jej ciała w ręczniki i wrzucili je na taras hotelowej restauracji.

Wczesnym rankiem redakcje „Gleanera” i „Evening Standard” otrzymały Śmiertelne 

Listy.   Pułkownik   Dred   przypisał   w   nich   sobie   odpowiedzialność   za   oba   morderstwa   w 

hotelach. Dred ostrzegł ponadto, że liczba zbrodni na tle rasowym na San Dominice będzie 

codziennie   rosła   dziesięciokrotnie,   dopóki   zarządzanie   hotelami,   restauracjami   i   innymi 

przedsiębiorstwami na wyspie nie zostanie przekazane w ręce jego ludu.

background image

Jeden z redaktorów „Gleanera” obliczył, że skoro piątego maja zabito cztery osoby, to 

szóstego musi zginąć co najmniej czterdzieści. Następnie czterysta... potem cztery tysiące...

background image

6 maja 1979, niedziela

Atak na hotele „Princess” i „Spice Point”

ROZDZIAŁ 16

Zawsze staraliśmy się nadać wydarzeniom określony porządek, ustalić pewien swoisty 

rytm. To, do czego doprowadziliśmy na San Dominice, wymknęło się zupełnie spod naszej 

kontroli.

Z pamiętnika Rose’ów

6 maja 1979, Coastown, San Dominica

Niedziela rano. Szósty dzień pod znakiem maczety

Szóstego dnia o siódmej piętnaście Peter Macdonald wpadł kuchennymi drzwiami do 

luksusowej willi Brooksa Campbella w Coastown. Krzycząc:

- Zatłukę cię jak psa! - trzasnął przystojniaka z CIA prawym sierpowym prosto w jego 

grecko-rzymski nos. - Radzę ci zostać na podłodze - powiedział, widząc, że Campbell próbuje 

się podnieść. Wyciągnął colta kaliber czterdzieści cztery i wycelował lufę w punkt znajdujący 

się dokładnie między orzechowymi oczami Campbella.

- Czego ty chcesz, co cholery?

- Tylko prawdy - odparł cicho Peter. - Nie mam zamiaru opowiadać ci, co się ze mną 

działo od chwili, kiedy olałeś  mnie podczas naszej poprzedniej rozmowy,  aż do ostatniej 

nocy, którą spędziłem w twoim garażu. Chcę tylko usłyszeć wszystko, co wiesz na temat 

morderstw spod znaku maczety. Chcę poznać wasze tak zwane „tajemnice państwowe”.

Bardzo powoli i ostrożnie Campbell wstał z podłogi.

- Jest tylko jeden problem - powiedział do Petera. - Nie wierzę, że mnie zastrzelisz. 

Nie zrobisz tego.

Następną rzeczą, którą zobaczył Brooks Campbell, była czarna, oksydowana kolba 

colta kaliber czterdzieści cztery. Trzasnęła go w okolicę kości jarzmowej i znowu znalazł się 

na wykładanej żółtymi płytkami podłodze.

- Zaraz mi uwierzysz - usłyszał jak przez mgłę.

Brązowy but na grubej podeszwie uderzył go mocno w pierś. Potem jakaś wielka siła 

po prostu uniosła go za włosy. Poczuł gorący powiew na prawym policzku.

- A teraz lepiej gadaj. Wiem, jak to się robi. Znam się na torturach. Naprawdę, możesz 

mi wierzyć.

background image

Gdy Campbell zdołał wreszcie skupić wzrok, ujrzał tuż obok palnik swojej własnej 

kuchenki   elektrycznej.   Spirala   była   rozpalona   do  czerwoności.   Jego  włosy  zaczynały   już 

dymić.   Bekon,   smażący   się   na   sąsiedniej   fajerce,   pryskał   gorącym   tłuszczem   na   drugi 

policzek.

- Przysięgam na Boga, że usmażę ci ucho! - wrzasnął Macdonald, dokładnie tak, jak 

uczyli go w wojsku.

- Wiemy, że jest w to zaplątana mafia! - krzyknął wreszcie Campbell. - Puść mnie, 

Macdonald, ja się palę!

Peter   rozluźnił   nieco   uścisk,   ale   nie   na   tyle,   żeby   Campbell   mógł   się   całkiem 

wyprostować.

- Nie rozumiem, co chciałeś przez to powiedzieć. Mafia? Jaka znowu mafia?

- Próbowali wpłynąć na lokalne władze, aby zalegalizowały hazard na wyspie na wiele 

lat... Teraz mają zamiar przeprowadzić to na swój sposób, a jeżeli się nie uda, zniszczą tu 

wszystko. W San Dominice nie pozostanie kamień na kamieniu, a oni odpiszą to sobie od 

podatków jako stratę. Nic więcej nie wiem. Przysięgam. Macdonald, ja się palę!

Peter   puścił   wreszcie   Campbella.   To,   co   usłyszał,   nie   było   pozbawione   sensu. 

Stawiało w jaśniejszym świetle niektóre wydarzenia.

- A co pułkownik Dred ma wspólnego z mafią i z właścicielami kasyn gry?

Agent CIA trzymał się za ucho, jakby coś go ukąsiło. Miał na sobie czerwono-złote 

kimono   z   wyhaftowanym   smokiem.   Po   raz   pierwszy   w   swoim   życiu   Brooks   Campbell 

wyglądał komicznie.

- Nie wiemy, jak i czy w ogóle dotarli do Dreda. - Starał się, aby półprawdy, które 

wypowiadał,   brzmiały   przekonująco.   -   Zdaje   się,   że   niedługo   coś   się   stanie.   Listy 

opublikowane w gazetach były ostrzeżeniem dla władz. Zbliża się coś przerażającego. A ty 

nie chcesz zrozumieć, że właśnie staramy się temu zapobiec.

-   Czuję,   że   znowu   kłamiesz   -   powiedział   Peter.   Zajrzał   do   lodówki.   Rzucił 

Campbellowi trochę lodu, aby przyłożył sobie do sińca na twarzy, a sam pociągnął długi łyk 

soku pomarańczowego z otwartego pojemnika.

-   W   porządku   -   pogroził   kowbojskim   rewolwerem   Campbellowi.   -   Sądzę,   że   w 

stosunku do naszej pierwszej rozmowy osiągnęliśmy pewien postęp. Wrócę, gdy będę chciał 

się dowiedzieć od ciebie czegoś więcej. Tylko nie popełnij błędu myśląc, że nie potrafię cię 

zastrzelić. Zrobię to bez wahania, zwłaszcza że cię nie lubię.

Wycofał się przez kuchenne drzwi i pobiegł do motocykla.

Jakie   to   straszne   wydarzenia   mają   nastąpić?   -   zastanawiał   się,   jadąc   przez   ulice 

background image

wysadzane   palmami   w   kierunku   tropikalnego   lasu.   Czy   mafia   rzeczywiście   jest   w   to 

zamieszana? A co w tym wszystkim robi ten blondyn? Czyżby najemnik? Po co go wynajęli?

Cóż,   w   każdym   razie   było   to   ciekawsze   niż   praca   barmana   w   hotelu   szurniętego 

niemieckiego esesmana. Może powinien zostać gliniarzem albo detektywem w stylu Philipa 

Marlowe’a... Może kiedyś, w przyszłości...

Peter ożywił się po udanym spotkaniu z Campbellem. To był dobry początek.

Coastown, San Dominica

Nad Parmenter Street leciała mewa. Zniżyła lot, aby przyjrzeć się, co robią handlarze 

na targu owocowym. Potem skręciła w prawo i jak drewniany model szybowca przeleciała 

nad czerwonym dachem hotelu „Princess”.

Carrie   Rose   siedziała   na   balkonie   swojego   apartamentu.   Miała   przed   sobą   spory 

dzbanek kawy, wędzonego śledzia, jajka, świeże bułeczki i masło. Właśnie zastanawiała się 

nad tym, jak w efektowny sposób wprowadzić swoją osobę na karty wartego milion dolarów 

pamiętnika.   Wreszcie   opisała   pewne   letnie,   późne   popołudnie   w   Paryżu.   Popołudnie,   od 

którego wszystko się zaczęło.

10 sierpnia 1978, Paryż

„Atlantic City” było niedawno otwartym, modnym bistro w alei Marceau. Stało się 

prawdziwym rajem dla przebywających w Paryżu Amerykanów.

Restauracja  słynęła   z dwunastu  odmian  potrawy zwanej  le  hamburger.   I, w  nieco 

mniejszym stopniu, z dużych drewnianych płaskorzeźb, które przedstawiały obrazki z życia 

zaniedbanej miejscowości wypoczynkowej na południowym wschodzie New Jersey.

CZY WIESZ, ŻE...

PIERWSZA   AMERYKAŃSKA   PARADA   WIELKANOCNA   ODBYŁA   SIĘ   W 

ATLANTIC CITY?

PIERWSZE DIABELSKIE KOŁO URUCHOMIONO W ATLANTIC CITY?

PIERWSZY FILM ZOSTAŁ NAKRĘCONY W ATLANTIC CITY?

PIERWSZE WIDOKÓWKI POCHODZIŁY Z ATLANTIC CITY?

Carrie szła przez ciemnawą salę restauracji. Kapelusz z miękkim, opadającym rondem 

background image

zasłaniał jej pół twarzy. Z szafy grającej dobiegały dźwięki „Lady Marmalade”.

Voulez-vous coucher avec moi?...

Jej   białe   pończochy  z   cichym   szmerem   ocierały  się   o  siebie.  Wreszcie   dostrzegła 

wózek inwalidzki. Nagle Carrie zdała sobie sprawę, że po raz pierwszy od bardzo dawna 

odczuwa lęk.

- Oto bezkonkurencyjna, okryta złą sławą pani Rose - usłyszała głos Nickiego Handy z 

oświetlonej świeczką wnęki. - Czemu zawdzięczam taką przyjemność w to piękne, gówniane 

popołudnie?

Wślizgując się do wnęki Carrie pocałowała Nickiego w czubek głowy. Kiedyś byli 

partnerami. Zajęła miejsce naprzeciw niego. Nie mogła oderwać wzroku od twarzy kaleki.

Nickie   Handy   nie   miał   jeszcze   trzydziestu   lat.   Nie   miał   też   lewego   policzka. 

Właściwie to brakowało mu całej lewej strony twarzy. Luźna tkanka ledwo okrywała kości.

- Nie mogłam się powstrzymać, żeby się z tobą nie zobaczyć - powiedziała miękko. - 

Damian i ja jesteśmy jak para szczurów, Nickie. Jesteśmy naprawdę źli.

Podeszła kelnerka i Carrie poprosiła o butelkę pouilly-fuisse. Nick zapatrzył się na 

biust młodej Francuzki:

- Ale cyce - powiedział z lubieżnym uśmiechem. - Chciałoby się, chciało - zwrócił się 

znów do Carrie. - Tylko nie próbuj karmić mnie tymi swoimi pierdołami.

- Dobrze. Przyszłam porozmawiać o strzelaninie w Sajgonie.

Wyraz zaskoczenia pojawił się na smutnej twarzy Quasimodo.

- Nie chcę o tym gadać - odparł.

Nagle jego twarz jakby zapadła się do środka. Nickie podniósł głos.

- Patrzysz na mnie jak na jakiegoś pieprzonego kota! Takim pogardliwym wzrokiem 

patrzy się na syjamskie kocury. Cudownie! Uwielbiam to, głupia cipo!

-   Jesteś   kompletnym   świrem   -  mówiła   Carrie   miękko,   prawie   jak   do  kochanka.   - 

Mamy z Damianem  do wykonania  robotę  dla Harolda  Hilla.  Dla Harry’ego  Łamignata  i 

twojego   dobrego   przyjaciela,   Brooksa   Campbella.   Jak   sądzisz,   z   kim   powinniśmy 

porozmawiać?

Kaleka wziął kufel pełen piwa i powoli wylał jego zawartość na podłogę.

- Uwielbiam to!

- Hej, hej, hej! - zawołał brodaty barman. - Weź na wstrzymanie, Nickie.

Grymas znowu wykrzywił twarz Handy’ego. Musiał to być jakiś paskudny tik.

- Wtedy w sajgońskiej uliczce Brooks Campbell miał mi wypłacić dolę. Zamiast tego 

prawie odstrzelił mi łeb. Cześć, Nick! A potem - bach! bach! bach! I zostawił mnie, żebym 

background image

zdechł   w   rynsztoku.   Tak   to   było,   Carrie.   Przed   samym   nosem   widziałem   zdechłą   mysz. 

Myślałem,  że  znalazłem   się  w  piekle.  Leżałem   bezsilnie   w  ściekach   z oderwaną  połową 

twarzy. Więc mówisz, że macie nowych wspólników?

- Nickie, a może to była jakaś prowokacja? Może działali na własną rękę? Myślisz, że 

od początku mieli zamiar cię wykiwać?

- Dokładnie tak! To był podstęp! Chcieli się pozbyć  mnie i tego biednego żółtka. 

Brooks Campbell pewnie zagarnął dla siebie moją forsę. Pieprzony gwiazdor filmowy!

- To faktycznie straszne skurwiele.

- Wasi wspólnicy - powtórzył Nickie. - Pięknie! Pięknie!

Carrie i kaleki mężczyzna siedzieli i popijali, aż minęła piąta. Wnętrze bistro zaroiło 

się od ludzi, którzy właśnie skończyli prace, w biurach. Pojawili się też turyści i hipisi z 

plecakami z pobliskiego L’Etoile. O wpół do szóstej zrobiło się tak gwarno, że prawie nie 

dało się rozmawiać.

Carrie wspomniała coś o papierosach i sięgnęła do torebki. Potem nachyliła się głębiej 

do środka ciemnej wnęki i zastrzeliła Nickego Handy. W hałaśliwym bistro nikt nie zwrócił 

uwagi na dwa głuche stuknięcia. Mierzyła w serce. Nie chciała, żeby się męczył.

Nickie leżał na stole jak nieprzytomny pijaczyna.

Myśli galopowały w głowie Carrie, gdy łokciami torowała sobie drogę do wyjścia. 

Miała dwa poważne powody, aby go zabić.

Przede wszystkim nieszczęsny Nickie był jednym z niewielu pozostałych przy życiu 

ludzi, którzy mogli zidentyfikować ją i Damiana. Po drugie, naprawdę bardzo go lubiła i nie 

mogła patrzeć, jak się stacza na dno. Lepiej było wyprawić go tam, dokąd i tak nieuchronnie 

zmierzał.

Lekko oszołomiona tym, co zrobiła w barze, wydostała się na zapchaną samochodami 

aleję   Marceau.   Skręciła   w   boczną   uliczkę.   Słyszała   stukot   swoich   obcasów   i   szelest 

ocierających się o siebie białych pończoch.

Zdjęła z głowy biały kapelusz i wrzuciła go przez płot do czyjegoś ogródka. Zrzuciła 

niewygodne szpilki i założyła czarne buty na płaskim obcasie, które miała w torebce. W alei 

Montaigne spotkała się z Damianem. Obejmowali się mocno przez dłuższą chwilę. Potem 

ruszyli ramię w ramię w kierunku mętnej, leniwej Sekwany.

Natychmiast   zaczęli   się   zastanawiać,   w   jaki   sposób   zabezpieczyć   się   przed 

wykiwaniem przez wspólników.

background image

ROZDZIAŁ 17

Na San Dominice chcieliśmy uzyskać  efekt totalnego  zamieszania.  Coś w rodzaju 

kontrolowanego przez nas gaszenia i zapalania  światła. To, co jeszcze przez chwilą było 

zupełnie   niewinne,   za   moment   miało   wydawać   się   największym   zagrożeniem.   A   co 

najważniejsze, sytuacja powinna rozwijać się żywiołowo, aby nikt nie dopatrzył się żadnych 

prawidłowości. Żadnych utartych schematów.

Z pamiętnika Rose’ów

Wylde’s Fall, San Dominica

W niedzielę, od siódmej rano do późnego popołudnia, na San Dominice nie wydarzyło 

się   nic   wyjątkowego.   Ponad   sto   pięćdziesiąt   malowniczych   plaż   wciąż   lśniło   złocistym 

piaskiem,   błękitne   niebo   było   tysiąc   razy   piękniejsze   niż   to,   które   widać   nad   wielkimi 

metropoliami, słońce świeciło nieprzerwanie.

Ponieważ   nic   przerażającego   się   nie   działo,   Amerykanie   i   Europejczycy   wciąż 

pozostający   na   wyspie   mieli   czas,   by   zastanowić   się   nad   dotychczasowymi   wypadkami. 

Także sześćdziesięciu jeden uczestników zgromadzenia lokalnych władz mogło pomyśleć o 

przyszłości, która nie wyglądała zbyt różowo.

O czwartej po południu wybiła godzina sławy pułkownika Dreda.

Spoglądając w dół z drugiego co do wielkości wodospadu na Karaibach - Wylde’s 

Falls - widział bosego czarnego chłopca, który prowadził dwójkę białych turystów na uroczą 

pieszą wycieczkę, prowadzącą przez kolejne stopnie wodne.

Wszyscy troje taplali się w malowniczych jeziorkach, tworzących się obok głównego 

nurtu. Ochlapywali się pod kilkumetrowymi kaskadami i wołali do siebie nawzajem, starając 

się przekrzyczeć huk opadającej wody. Raz zatrzymali się na chwilę, by zrobić sobie zdjęcie 

w mgiełce unoszącej się nad wodospadem.

Gdy młody przewodnik wspinał się na kolejny występ skalny, nad którym znajdowała 

się kryjówka pułkownika, Dred wysunął rękę z krzaków i wciągnął chłopaka na górę. Biali 

zostali na dole. Podnieśli głowy i zobaczyli obleśny uśmiech na twarzy partyzanta.

- Zmiataj do domu - polecił chłopcu Dred. - Tylko nie oglądaj się za siebie.

Gdy skończył mówić, dwaj mężczyźni wskoczyli spomiędzy liści bananowca prosto 

do znajdującego się poniżej wodnego oczka. Jeden z nich wymachiwał maczetą jak kijem do 

baseballa. Długie ostrze cięło wrzeszczącą histerycznie, trzydziestoletnią kobietę w poprzek 

background image

letniej bluzki. Silny prąd wody wyprostował ciało, które spadło niezdarnie z trzech kolejnych 

stopni wodospadu.

Drugi żołnierz, wyglądający na silniejszego, ciął maczetą z całej siły z góry na dół. 

Jasnowłosy   mąż   zabitej,   wyglądający   na   bankiera,   przez   chwilę   stał   nieruchomo,   potem 

rozpadł się w pionie na dwie części i przewrócił w spieniony nurt Wylde’s Falls.

Tymczasem przy bramie wejściowej do parku garstka turystów wraz z przewodnikami 

obserwowała ostatnie już dziś dwie pary, wspinające się przez zdradliwe progi wodospadu. 

Nagle   coś   pojawiło   się   za   zakrętem   rzeki.   Wyglądało   to   jak   kobieta,   płynąca   w   bystrej 

wodzie. Na chwilę znikła im z oczu, potem przemknęła obok czarnego, gładkiego głazu i 

wpadła bokiem na duży, sterczący z dna odłamek skalny, wyrzucając wysoko w górę białe 

bryzgi wody.

Potem spłynęło z góry ciało mężczyzny, przypominające nożyczki, które się rozpadły. 

Ominęło wystającą skałę, odbiło się na kilku mniejszych progach, przedefilowało na wprost 

zszokowanych turystów przy bramie i znikło bezgłośnie w morzu. Pułkownik Dred dokonał 

właśnie swojej pierwszej zbrodni spod znaku maczety. Dzięki jego wybitnym umiejętnościom 

wypadło ono wyjątkowo efektownie.

Dred był gotowy.

Trelawney, San Dominica

Niedziela wieczorem

Stał przed nim talerz kleistego, brązowego ryżu, w którym tkwiły kawałki koziego 

mięsa   i   jakiegoś   skorupiaka.   Nie   był   to   homar,   krab   czy   krewetka.   Na   pewno   coś 

niejadalnego.

Peterowi wydawało się, że widzi poruszające się w talerzu małe, czarne szczypce. 

Pożarł więc wszystko tak szybko, jak potrafił. Posiłek razem z zieloną herbatą kosztował 

sześćdziesiąt centów - prawdziwa okazja.

Po kolacji Macdonald usiadł w ciemnym kącie wiejskiej gospody. Wypalił powoli, 

jeden po drugim, dwa papierosy. W ciągu niecałych pięciu minut dwadzieścia czy trzydzieści 

razy przeciągnął nerwowo dłońmi po włosach.

Przypomniał sobie scenę z jakiegoś głupiego filmu. Przystojny, jasnowłosy bohater po 

prostu poszedł ze swoimi problemami do redakcji „New York Timesa”. Jakby to była policja. 

Oczywiście wszystko potoczyło się jak trzeba. Gość wyszedł z matni cały i zdrowy. Napisy 

końcowe przesuwały się po znieruchomiałej w szerokim uśmiechu twarzy bohatera. W tle 

background image

słychać   było   utwór   „Ameryka   jest   piękna”.   Widzowie   wyszli   z   kina   w   pełni 

usatysfakcjonowani.

Jałowe rozmyślania faceta, któremu pętla powoli zaciska się na szyi.

No bo co niby miał do powiedzenia redaktorom „New York Timesa”? Co w ogóle 

miał   do   powiedzenia   komukolwiek?   Że   widział   wysokiego   jasnowłosego   człowieka,   być 

może Anglika, w pobliżu miejsca popełnienia jednego z morderstw spod znaku maczety? Że 

kiedy przypiekł nad kuchenką pewnego urzędnika Departamentu Stanu, ten zaczął bredzić coś 

o mafii?

Nagle   stanęła   przed   nim   kucharka   i   kelnerka   w   jednej   osobie   -   niska,   czarna 

dziewczyna   z   twarzą   jak   księżyc   w   pełni.   Praktycznie   bez   przerwy   kursowała   po   całym 

pomieszczeniu,   jak   ćma   schwytana   w   pułapkę   zamkniętego   pokoju.   Stół...   stół...   okno... 

kuchnia... stół... okno... Nikt nie wypuścił na zewnątrz dziewczyny-ćmy, więc przyfrunęła w 

końcu do niego.

- Smakował panu homar, prawda?

W   wolnym   tłumaczeniu   miało   to   oznaczać:   „Trzeba   być   idiotą,   żeby   jeść   tu 

cokolwiek. Proszę, wypuść mnie stąd. Jestem ćmą”.

Peter uśmiechnął się do ćmy i do czegoś, co dostrzegł w oczach dziewczyny.

- Dobre jedzenie - powiedział łagodnie. - Lepsze niż w wielkich hotelach.

Później dziewczyna powtórzyła te słowa policji. Dodała też, że młody Amerykanin 

wyszedł z gospody około dziewiątej. I że odjechał na motocyklu.

Policjanci   wyjaśnili   jej,   że   Amerykanin   dostał   lekkiego   pomieszania   zmysłów   z 

powodu   tych   wszystkich   morderstw,   a   oni   chcieli   go   tylko   przesłuchać.   Doprawdy,   nic 

poważnego.

Coastown, San Dominica

Prawie   jednocześnie   z   pojawieniem   się   policji   w   gospodzie   w   Trelawney,   czterej 

mężczyźni w drogich garniturach - wyglądający jak bankierzy z Park Avenue - zasiedli do 

kolacji na osłoniętej werandzie wielkiej rezydencji w samym centrum Coastown.

Byli to: premier rządu San Dominiki, Joe Walthey; Brooks Campbell z Great Western 

Air Transport; przedstawiciel rodziny Forlenza Isadore Goldman oraz człowiek Goldmana 

rezydujący na San Dominice, niejaki Duane Nicholson o wyglądzie dandysa.

Posiłek, który im podano, rozpoczął się od chincoteagues, do tego wino Montrachet. 

Potem przyszła kolej na faszerowane jagnię en ballon z selerem w maśle i kukurydzą. Z 

background image

werandy rozciągał się piękny widok na całą wyspę.

Krótko mówiąc, wykwintna, choć dyskretna uczta.

Od   czasu   do   czasu   panowie   zerkali   na   długonogą   kochankę   premiera   Weatheya, 

pływającą w basenie na wprost werandy.

Od   czasu   do   czasu   Izzie   Goldman   próbował   wyjaśnić   pewne   nadzwyczaj   istotne 

kwestie   swoim   trzem   rozmówcom,   pomagając   sobie   przy   tym   gestami   chudej,   pokrytej 

ciemnymi plamami dłoni.

-   Mam   siedemdziesiąt   cztery   lata   -   powiedział   cicho,   aby   zmusić   pozostałych   do 

skoncentrowania   się   na   jego   słowach.   -   Doprawdy   nie   jestem   w   stanie   pojąć,   dlaczego 

zadajecie   mi   te   dziecinne   pytania   na   temat   państwa   Rose   -   westchnął.   -   Dlaczego   nie 

pozwolicie im robić tego, co do nich należy? Płacicie i możecie zapomnieć o całej sprawie.

-   Stali   się   kłopotliwi   -   odezwał   się   Brooks   Campbell.   -   Dostałem   w   tej   sprawie 

rozkazy z bardzo wysokiego szczebla.

Stary gangster włożył do ust kęs jagnięcia.

- Oni nie dadzą się na to nabrać - mówił nie przestając żuć. - Nie rozumiem, dlaczego 

wszyscy usiłują doprowadzić tu do takiej samej katastrofy jak w Zatoce Świń.

- To nie jest Kuba - Campbell skierował palec w stronę Goldmana. - Poza tym wydaje 

mi się, że Rose oszalał. Tego nie było w planie. Kilka trupów, owszem. Ale nie masakra.

Premier San Dominiki przegonił muchę znad kieliszka z winem. Joseph Wealthey, 

zwany Jose, był niskim, krępym Murzynem. Liczył sobie czterdzieści jeden lat. Demagog i 

potencjalny dyktator. Miał cienkie wąsiki, ogromny nos i niezdrową, krostowatą cerę.

- Panowie, nie psujcie miłej atmosfery kolacji - odezwał się dyplomatycznie, starannie 

akcentując słowa. - Panie Goldman, dlaczego nie chce pan odpowiedzieć na nasze pytania? 

Na   przykład,   czy   stałoby   się   coś   strasznego,   gdybyśmy   uwolnili   świat   od   tej   pary 

zbrodniarzy?

Stary   gangster   poprawił   się   na   krześle.   Marynarka   wybrzuszyła   mu   się   po   obu 

stronach   jedwabnego   krawata,   upstrzonego   różowymi   flamingami.   Przyjaciółka   premiera 

znowu   zanurkowała   w   basenie,   a   Izzie   Goldman   usłyszał   w   głowie   starą,   bezsensowną 

piosenkę:

Ene due ecie pecie,

Jesteś najpiękniejszy w świecie,

Twarz przystojna, tors mocarny.

I co z tego, skoroś czarny.

background image

Co za idiotyczne przedstawienie! Zagrajcie to jeszcze raz, panowie!

- Przede wszystkim, bez względu na to, co ustalicie - Goldman popatrzył przez stół na 

Campbella - nie sądzę, aby udało się wam ich złapać. Pozwólcie im wrócić do Francji, panie 

Campbell... panie premierze. Pojutrze będzie po wszystkim. Możecie mi wierzyć.

Siedzący po jego lewej strome Duane Nicholson strzepnął do talerza popiół z cygara.

-   Nie.   Chcemy   ich   zabić   -   powiedział   stanowczo   Campbell.   -   Takie   jest   nasze 

stanowisko.

Isadore Goldman popatrzył przeciągle na Nicholsona.

- Ludzie, którzy strzepują popiół z cygara do talerza - powiedział wreszcie - powinni 

jadać z popielniczki.

Tą ostatnią wypowiedzią Isadore Goldman przypieczętował fiasko całego spotkania.

Trelawney, San Dominica

Parę   minut   po   dziewiątej   Peter   Macdonal   ukrył   motocykl   w   rzadkich   zaroślach   i 

wszedł do budynku dworca autobusowego w Trelawney.

Poczekalnia   była   małym,   ciemnym   pomieszczeniem,   w   którym   śmierdziało   jak   w 

wojskowej latrynie.

Peter sprawdził godziny odjazdu autobusów do Port Geny. Sądził, że tam łatwiej trafi 

mu się okazja ucieczki z San Dominiki. Liczył, że ktoś mu pomoże. Przynajmniej miał taką 

nadzieję. Zastanawiał się tylko, czy lepiej jechać jako anonimowy pasażer autobusu, czy też 

wybrać szybszą podróż motocyklem.

Nikt z obecnych nie zwracał na niego uwagi. Dobre i to, pomyślał.

Usiadł na długiej szarej ławce. Jego wzrok padł na nagłówek zmiętej gazety, leżącej 

obok niego. „Podwójne morderstwo. Dred atakuje”.

Już prawie piętnaście  po dziewiątej... Zatęsknił  za Jane. Przypomniał  sobie, co to 

znaczy być samotnym.

Zaczął czytać tekst na wielkiej czarnej tablicy, wypisany niewprawną, jakby dziecięcą 

ręką:

Ze   względu   na   to,   że   na   większości   wysp   morza   karaibskiego   do   głosu   doszli 

socjaliści, a Joe jest poważnie chory, należałoby się zastanowić nad przyszłymi wyborami.

background image

Joe ze swoim beztroskim sposobem bycia jest niegodny pełnienia najwyższej funkcji 

państwowej. Profesor sam skończył tylko cztery klasy (wystarczy sprawdzić archiwum szkoły 

Bainty   w   Coastown),   tymczasem   ja,   jak   wiecie,   jestem   absolwentem   uniwersytetu 

zachodnioindyjskiego.

Oddając   głos   na   Joego,   wybierasz:   zwiększenie   wpływów   cudzoziemców   i   CIA, 

podwyżki   cen,   niskie   zarobki,   zwiększenie   wpływów   cudzoziemców,   rozruchy   wywołane 

przez   pułkownika   Dreda,   brak   regulacji   cen,   brak   higieny   -   sprzedawanie   żywności 

bezpośrednio z ziemi, po której się chodzi, pluje itp. Zwiększenie wpływów cudzoziemców. 

Nawet sam Dred byłby lepszym kandydatem niż stary Joe.

Tommy (Thomas Wyass)

Masz jakieś pytania? Wątpliwości? Zwiększenie wpływów cudzoziemców.  Premier 

Joe Walthey. Dred atakuje. - Peter czytał dalej:

Na dworcu zabrania się: palenia, krzyków, używania brzydkich wyrazów, łuskania 

orzechów, żucia gumy. Dziękuję za uwagę.

Tommy.

Peter poczuł nieodpartą ochotę, aby żuć gumę, palić i wykrzykiwać głośno brzydkie 

wyrazy. Wszedł do drewnianej budki telefonicznej, gdzie mógł sobie do woli wyobrażać, że 

robi to wszystko i jeszcze więcej. Zastanawiał się, gdzie spędzić noc. W Port Geny? Znowu w 

lesie? W Ameryce nikt go nie nauczył, jak człowiek ma sobie radzić w takiej sytuacji. Nawet 

w wojsku. Tam uczyli go tylko, jak ma sobie radzić jako żołnierz.

Ostatecznie  postanowił zadzwonić do Jane, wbrew wcześniejszemu  postanowieniu, 

aby   trzymać   ją   z   dala   od   tego   wszystkiego.   Najpierw   telefonował   do   jej   znajomych   w 

Coastown. Powiedzieli mu, że się wyprowadziła. Wróciła do hotelu. A niech to jasny szlag. 

Zadzwonił do Turtle Bay. Numer dziewięćdziesiąt. „Plantation Inn”. Telefonista.

- Proszę domek numer czternaście... Jane, to ja, Peter. Cały dzień wydzwaniam do 

ciebie w Coastown.

- Och, Peter! Gdzie jesteś?

Zamilkł na krótką chwilę.

-   Chcę,   żebyś   wyjechała   do   Stanów   -   powiedział   wreszcie.   -   Zorientuj   się,   czy 

Westerhuis może cię wcisnąć na jakiś jutrzejszy lot... Jane?

- Do diabła, Macdonald! Powiedz mi, gdzie jesteś. I uspokój się.

background image

Peter uśmiechnął się. To była cała Jane. Przestał histeryzować i opowiedział jej, gdzie 

spędził dzień. Powiedział także, co według niego powinni teraz zrobić, a czego nie. Kiedy 

tylko skończył, Jane natychmiast przypomniała sobie o jasnowłosym Angliku.

- Peter, on tu był.

Krótkie, proste zdanie. „On tu był”.

- Widziałam go dziś po południu. Wydaje mi się... że to był on. Blondyn, mniej więcej 

metr osiemdziesiąt pięć...

Peter przerwał jej. Nagle  znów przejął komendę,  jakby znalazł  się na polu walki. 

Wydał niezbędne rozkazy:

- Natychmiast zamknij i zarygluj wszystkie drzwi i okna.

- Wszystko już pozamykane. Przyjedź tu i spróbuj się do mnie dostać.

Peter ujrzał w myślach ich pokój i cały domek. Usiłował wyobrazić sobie, w jaki 

sposób starałby się go zaatakować. I obronić.

- To świetnie, doskonałe. Pogaś wszystkie światła. Natychmiast, dobrze?

- Dobrze, dobrze.

Usłyszał, że odłożyła słuchawkę na bok. On znów tam jest, pomyślał. Zupełnie jakby 

miał coś w rodzaju immunitetu dyplomatycznego. Albo przynamniej żelazne jaja.

Nagle przez mgnienie oka ponownie zobaczył wysokiego blondyna nad Turtle Bay, 

tak jak wtedy, cztery dni wcześniej. Wyglądał tak, jakby to miejsce było jego własnością. 

Jakby należał do niego cały ten cholerny świat.

Jane znów podeszła do telefonu. Nagle zaczęła mówić szeptem.

- Ciemno tu jak w mysiej dziurze. Widzę jakąś parę, spacerującą po plaży. Och, Peter, 

to wszystko jest takie straszne. Wprost nie mogę uwierzyć, że dzieje się naprawdę.

- Trzymaj się - powiedział Peter. - Już do ciebie jadę.

Turtle Bay, San Dominica

Jane usłyszała dziwny dźwięk, dochodzący sprzed domku.

Łup, łup... łup, łup, łup.

Nagle zapadła cisza. Jane stała nieruchomo w ciemnej sypialni. Wstrzymała oddech i 

starała się zidentyfikować hałasy.

Rajskie jabłka - domyśliła się. Rajskie jabłka spadały z drzewa na dach bungalowu. 

Zrozumiała, że jest zupełnie roztrzęsiona. Opanuj się, pomyślała. Weź się w garść.

Dotknęła dłonią ściany. Przyłożyła do niej policzek. Zaczęła przesuwać się wzdłuż 

background image

niej,   dotykając   palcami   niedbale   położonej   tapety.   Zmarszczki.   Pęcherzyki   powietrza.   A 

potem koniec ściany, futryna, chropowaty kafelek łazienki.

Opłukała twarz pod kranem. Zachlapała się. Napiła się zalatującej rdzą wody. Potem 

opuściła   deskę   i   usiadła   na   sedesie.   Wyjęła   z   kieszonki   papierosa.   Spojrzała   pod   nogi   i 

dostrzegła   ciemny   kształt   książki,   leżącej   na   podłodze.   Wszyscy   ludzie   prezydenta.   Jej 

łazienkowa lektura.

Myśląc o Peterze i o całej sytuacji wypaliła trzy papierosy. Znowu usłyszała cichy 

dźwięk...

Teraz jakieś owady obijały się o szybę. Uff! Jakby dostała cios w żołądek. Stwierdziła, 

że lepiej przejść do pokoju, stamtąd przynajmniej będzie mogła wyglądać przez okno.

Za   dużym   oknem   od   frontu   świat   wyglądał   jak   na   czarno-białym   filmie.   Na 

opustoszałej plaży nie było  już pary spacerowiczów. Przezroczyste, postrzępione chmurki 

przesuwały   się   na   tle   okrągłego   księżyca.   Biała   linia   piany   morskiej   tuż   przy   brzegu 

wyglądała jak z bitej śmietany.

Wszystko było w porządku, dopóki nie zadzwonił Peter...

Wielu facetów gapiło się na nią w hotelu. Także wysocy blondyni. Niektórzy z nich 

mogli uchodzić za Anglików...

Ładna dziewczyna z Południowej Dakoty, pomyślała. Jej chłopak przypadkowo staje 

się świadkiem morderstwa. Jedno spojrzenie! Krótsze niż dziesięć sekund! To przypomina 

film Hitchcocka, okrutny i makabryczny, ale ze szczęśliwym zakończeniem. Ingrid Bergman i 

Cary Grant stukają się kieliszkami pełnymi szampana, potem długi pocałunek.

Znów   pomyślała   o   wysokim,   jasnowłosym   Angliku.   Nie   potrafiła   powstrzymać 

drżenia rąk. Idiotyczne. Siedział samotnie na tarasie i coś popijał. Był przystojny i poważny. 

Ładnie   opalony.   Miał   ciemne,   wąskie   okulary,   co   skojarzyło   się   jej   z   Klubem 

Śródziemnomorskim.

Wydało się jej, że patrzy na nią, gdy tłumaczyła małej dziewczynce, jak pozbyć się 

wody z ucha.

- Najpierw musisz poskakać na jednej nodze, zobacz, o, właśnie tak, a teraz puknij się 

w bok głowy. Ale porządnie...

Była   pewna,   że   blondyn   ją   śledził.   To   znaczy   obserwował.   Przynajmniej   takie 

sprawiał wrażenie...

Jane spojrzała na zegarek. Czerwone cyferki świeciły w ciemnej sypialni. Dziesiąta 

czterdzieści trzy. Peter dzwonił godzinę i dziesięć minut temu. Zwykle jazda z Coastown nie 

trwa więcej niż godzinę. Z Trelawney może pięć minut dłużej.

background image

Stojąc przy oknie sypialni znów usłyszała spadające na dach rajskie jabłka.

A potem kroki.

Zza   drzwi   dobiegł   głos   młodej   kobiety,   wołającej   ją   po   imieniu...   Jedno   z 

żaluzjowych, drewnianych okien rozwalono jakimś potężnym, ostrym narzędziem, podobnym 

do siekiery.

background image

7 maja 1979, poniedziałek

Masakra w Elizabeth’s Fancy

ROZDZIAŁ 18

Planowanie jest zwykle bardzo emocjonujące. Podobnie jak zbliżanie się do finału. 

Ale kulminacja, ostateczna wielka zbrodnia, często bywa rozczarowaniem. Rzecz jasna, nie 

dla ofiar.

Z pamiętnika Rose’ów

7 maja 1979, Mandeville, San Dominica

Poniedziałek rano. Siódmy dzień spod znaku maczety

Siódmego dnia o czwartej nad ranem Jane otworzyła oczy.

Z początku nic nie widziała. Potem dostrzegła cień człowieka, siedzącego obok jej 

łóżka. A jeszcze później pojawiły się jakieś dziwne obrazy. Biegnący z maczetami ludzie. 

Wysoka kobieta, przemawiająca do Jane tak słodko, jakby była jej najlepszą przyjaciółką.

Gdy   Jane   zaczęła   krzyczeć,   ktoś   włączył   nocną   lampkę.   Metalową   lampkę, 

zawieszoną na ścianie. Człowiekiem, który pod nią siedział, był szef policji. W ustach trzymał 

małą czarną fajeczkę. Na koszuli z krótkimi rękawami nosił pas podtrzymujący kaburę z 

pistoletem.

- Ciii... Jest pani w szpitalu w Mandeville - szepnął. - Nic się pani nie stało. Teraz już 

wszystko będzie dobrze. - Czarnoskóry policjant uśmiechnął się i puścił do niej oko, a potem 

zgasił światło.

Leżącą   w   ciemnościach   Jane   wstrząsnęły   dreszcze.   Zaczęła   szczękać   zębami   i 

rozpłakała się. Myślała o Peterze. Zapragnęła się do niego przytulić. Bardzo mocno przytulić.

- Co się dzieje?

Nie była pewna, czy powiedziała to na głos, czy tylko pomyślała. Znowu zaczęła 

drżeć. Płakała i obejmowała się ramionami. To wszystko było takie straszne.

Potem zapadła w sen.

We śnie przyszli do niej do szpitala. Dwóch Murzynów. Wysoki blondyn w ciemnych 

okularach. Młoda kobieta. Wrzeszczeli na nią, żeby im powiedziała, gdzie jest Peter. „Nie 

wiem! Nie wiem! Nie róbcie mi krzywdy!”

Tęgawy   szef   policji   uśmiechnął   się   do   niej.   Położył   wskazujący   palec   na   ustach. 

Cybuch jego fajki rozżarzył się czerwono.

background image

- Ciii. Ciii. Teraz już nikt nie zrobi pani krzywdy - powiedział doktor Johnson.

A przecież właśnie rozpoczynał się najstraszliwszy dzień pod znakiem maczety.

Cape John, San Dominica

Poniedziałek po południu

Mewa krążyła mu nad głową jak biały latawiec na wietrze.

Leżąc w upalnych promieniach słońca, Damian czuł, jak spływa na niego cudowny 

spokój. Dla Carrie i dla niego nadeszła właśnie godzina próby Ostateczne uderzenie.

Ech, nie ma to jak leżeć sobie na słoneczku i myśleć o świetlanej przyszłości. Czuł, 

jak słona woda wysycha mu na twarzy i nogach. Pałace słońce przypiekło go na czerwono. 

Wyglądał z tym dość zabawnie.

Chyba   już   po   raz   pięćsetny   powtarzał   sobie   szczegóły   scenariusza   finałowego 

przedstawienia.

Masakra.

Ucieczka Carrie, a potem jego.

Tym   razem   nie   przejdzie   taki   numer   jak   z   Nickiem   Handy.   Żadnych   spotkań   z 

Brooksem Campbellem czy z Haroldem Hillem w ciemnych, pustych zaułkach. Jedyne, co 

mu zostało do zrobienia, to podsunąć ostatni tłusty kąsek Great Western Air Transport. Coś, 

na co połaszczy się Król Szczurów Brooks Campbell.

Potem   już   ostatni   szczegół   finałowej   rozgrywki   -   pojawienie   się   na   scenie 

przebiegłego płatnego zabójcy, Clive’a Lawsona.

A potem z powrotem do domu, do domu, tra-la-la...

Mandeville, San Dominica

O   pierwszej   po   południu   człowiek   w   sportowej   marynarce   i   białym   kapeluszu 

zaczerpnął głęboko powietrza i podszedł do starszej kobiety w czepku z czerwonym krzyżem, 

siedzącej za ladą recepcji na parterze szpitala w Mandeville.

- Nazywam się Maks Westerhuis - oznajmił oficjalnym, ale zniecierpliwionym tonem. 

- Powiedziano mi, że mam się tu zgłosić, aby uzyskać pozwolenie na odwiedziny u panny 

Cooke.

Niemłoda   pielęgniarka   sięgnęła   do   szuflady.   Wyjęła   z   niej   czystą   plakietkę. 

Sprawdziła listę osób, którym wolno było odwiedzać pacjentów, wypisaną na kilku kartkach 

background image

papieru, przypiętych pod ladą. Do pani Cooke, leżącej w pokoju dwieście sześć, wstęp miał 

tylko jeden człowiek.

Pielęgniarka wypisała  plakietkę na nazwisko Maksymiliana Westerhuisa, dyrektora 

hotelu „Plantation Inn”.

Gdy policjant pilnujący pokoju dwieście sześć otworzył przed nim drzwi, mężczyzna 

położył palec na ustach.

- Panno Cooke - odezwał się takim samym tonem jak do recepcjonistki.

- Peter - wyszeptała Jane, gdy tylko zamknęły się za nim drzwi.

Była blada i solidnie poturbowana. Bandaże spowijały jej szyję i ramiona, nad łóżkiem 

wisiała kroplówka. Peter podszedł do niej i objęli się czule, mówiąc słowa, które bali się 

powiedzieć dużo, dużo wcześniej.

Gdy   wreszcie   Peter   odsunął   się   trochę,   Jane   opowiedziała   mu   o   ludziach,   którzy 

przyszli   do  ich  domku   na  terenie  hotelu.  O   tym,  jak  usiłowali   zmusić   ją  do  wyjawienia 

miejsca   jego   pobytu.   Peter   z   kolei   opowiedział   jej   o   swojej   niespodziewanej   wizycie   u 

Brooksa   Campbella,   o   mafijnym   tropie   i   spodziewanym   wielkim   wybuchu,   który   miał 

niedługo nastąpić.

- No i co teraz zrobimy? - chciała wiedzieć Jane.

- Przede wszystkim muszę cię zabrać z tego szpitala. Mamy tu do czynienia z czarną 

wersją niezdarnych policjantów ze slapstickowej komedii. Zwróć uwagę, z jaką łatwością się 

do ciebie dostałem.

- Peter, gdyby oni zamierzali mnie zabić, to przecież mogli to zrobić wczoraj, kiedy 

mieli mnie w rękach. Im chodziło tylko o ciebie.

- To się nie trzyma kupy. Widziałaś wczoraj ich twarze, więc na pewno będą chcieli 

cię zabić. Cholera, nie mam pojęcia, o co w tym wszystkim chodzi.

Usiadł na brzegu szpitalnego łóżka i opuścił bezradnie ramiona. Czuł, że sztywnieją 

mu mięśnie karku.

- Peter, czy widziałeś tamtego dnia coś więcej poza tym blondynem?

- Nie wiem. Chyba nie... Wpadłem na pewien pomysł - powiedział w końcu Peter. - 

Musimy   oboje   wydostać   się   z   San   Dominiki.   Chciałbym   spróbować   coś   zrobić   w 

Waszyngtonie. - Popatrzył na Jane. - Spotkamy się tam? Za dzień, może za dwa. Jest tam taki 

hotel, nazywa się „Hay-Adams”. Zaraz naprzeciwko Białego Domu.

Jane uśmiechnęła się po raz pierwszy tego popołudnia.

- Dobrze. Pójdziemy z tym na samą górę. Nie może nas spotkać nic gorszego niż 

ciebie   w   ambasadzie,   prawda?   -  Pocałowała   go  i   oparła   głowę  na   jego  ramieniu.   -   Mój 

background image

najdroższy Maks.

- Ktoś może nas podsłuchać. Niewykluczone, że trafi się jakiś normalny człowiek w 

tym bałaganie.

Jane znowu się uśmiechnęła.

- Maksymilian Westerhuis! O rany, Peter!

Zaczęli   chichotać,   uciszając   się   nawzajem,   żeby   przypadkiem   nie   sprowokować 

wejścia strażnika. Potem znów objęli się mocno, pieczętując umowę dotyczącą spotkania w 

Waszyngtonie najdalej w środę. Peter wyszedł ze szpitala tą samą drogą, którą wszedł.

To było proste, zdecydowanie zbyt proste.

Coastown, San Dominica

W tym samym czasie Carrie siedziała w swoim apartamencie w hotelu „Princess” przy 

szeroko   otwartych   drzwiach   balkonowych.   Do   środka   wpadał   słoneczny   blask   i   lekki, 

przyjemny wiaterek znad morza. Zapach kwiatów docierał do pokoju z położonego dwa piętra 

niżej ogródka.

Carrie   wpatrywała   się   w   bladą   twarz   spoglądającą   na   nią   z   lustra   toaletki.   Z 

zadowoleniem stwierdziła, że wygląda odpowiednio do czekającego ją zadania. Lekki wyraz 

rozbawienia. Niesforne, naturalnie się układające włosy. Doskonale dopracowane szczegóły, 

od góry aż do srebrzystych pantofelków.

Zerknęła   na   zegarek.   Jeżeli   wszystko   pójdzie   dobrze,   za   sześć   godzin   będzie   w 

Waszyngtonie. Jedyne, co musiała zrobić, to przemknąć się niepostrzeżenie przed samym 

nosem policji, CIA oraz połową armii San Dominiki.

Punktualnie   o   trzynastej   trzydzieści,   po   trzykrotnym   odpukaniu   w   niemalowane 

drewno, Carrie Rose wyruszyła do portu lotniczego imienia Roberta Kennedy’ego. Wchodząc 

do terminalu stwierdziła, że czas poświęcony pracy nad wyglądem nie poszedł na marne. Nie 

było się czym przejmować. Wyglądała dokładnie tak, jak inne kobiety na lotnisku.

Godzinę później Carrie Rose opuściła Karaiby na pokładzie samolotu linii Pan Am.

O piętnastej, wysłuchawszy w skrzeczącym tranzystorze wiadomości z Puerto Rico, 

Damian zaczął się ubierać. Włożył białą bawełnianą koszulę, biały kapelusz i ciemne okulary.

O piętnastej dziesięć wszedł do zapyziałej knajpki na wolnym powietrzu, położonej na 

podpartym cienkimi palami podeście, ciągnącym się wzdłuż plaży w Cape John.

Zadzwonił stamtąd do ambasady amerykańskiej.

Centrala.

background image

Sekretarz.

Proszę czekać.

Trzecia siedemnaście.

Trzecia dwadzieścia jeden. Zaczynał się dobrze bawić.

W końcu usłyszał:

- Dzień dobry, mówi Campbell.

- Słuchaj uważnie i nie waż się odezwać, dopóki nie skończę. Za pięćdziesiąt pięć 

minut, dokładnie o szesnastej piętnaście, pułkownik Dred dokona swojego pierwszego aktu 

przemocy na wielką skałę. To będzie ostatnia odsłona, zaplanowana specjalnie dla ciebie...

- Rose...!

-   Zamknij   mordę!   Spodziewamy   się,   że   po   tym   wszystkim   będziesz   próbował 

zatrzymać nas na San Dominice. Jeśli tak się stanie, zabiję cię. Masz to jak w banku. To za 

Nickiego Handy, palancie.

- Rose...

Trzask odkładanej słuchawki.

-   Niech   cię   cholera,   przestań   się   wygłupiać!   -   wrzasnął   Brooks   Campbell   do 

przerywanego sygnału w słuchawce.

Krótko   po   rozmowie   z   Damianem   skontaktował   się   z   Haroldem   Hillem   w 

Waszyngtonie.

- Za chwilę rozpęta się tu prawdziwe piekło. Potrzebuję wsparcia. Ale i tak postaram 

się ich dorwać.

- Lepiej, żeby ci się udało. Mówię poważnie - odparł Harry Łamignat.

Trzask odkładanej słuchawki.

O siedemnastej trzydzieści zdesperowany Peter Macdonald zadzwonił do Campbella 

do ambasady. Ktoś z amerykańskiego personelu poinformował go bardzo oficjalnym tonem, 

że pan Campbell wyszedł i dziś już go nie będzie. Ponadto usłyszał zalecenie dla wszystkich 

Amerykanów na wyspie, aby nie wychodzili z domów.

Zbliżała się masakra.

Trzask odkładanej słuchawki.

Elizabeth’s Fancy, San Dominika

Droga   prowadziła   do   zrekonstruowanej   dziewiętnastowiecznej   plantacji   trzciny 

cukrowej Elizabeth’s Fancy. Gdy o szesnastej skansen zamykano, droga prowadziła donikąd.

background image

Ostatni autobus zabrał właśnie ostatnich turystów z powrotem do ich hoteli. Wraz z 

nimi jechali: kasjerka sprzedająca bilety wstępu, czterdziestodwuletni barman z Liverpoolu - 

szef interesu i trzej ochroniarze z agencji Tanner Men.

Autobus   był   starym   czerwono-czarnym   piętrusem,   wyprodukowanym   w   zakładach 

Rolls-Royce’a w pięćdziesiątym trzecim roku. Ten typ pojazdu przezywano Grasshopper - 

konik polny.

Rozwijał   maksymalną   prędkość   siedemdziesięciu   kilometrów   na   godzinę   i   miał 

niezależne   zawieszenie.   Wydawało   się,   że   cały   podskakuje   na   wyboistej   drodze.   Górny 

pomost był wyższy od tropikalnych zarośli, więc można go było zauważyć z odległości co 

najmniej ośmiu kilometrów.

Ale teraz autobus obserwowano z odległości nie większej niż cztery kilometry.

Trzej czarnoskórzy mężczyźni czekali na poboczu drogi. Wszyscy byli wyposażeni w 

mordercze karabiny szturmowe M-16 wyprodukowane w Detroit, w stanie Michigan. Za ich 

plecami   stała   grupa   kilkunastoletnich   chłopaków.   Każdy   z   nich   trzymał   w   dłoni   ostrą 

maczetę.

- Jaka jest różnica między M-16 a starymi M-14? - spytał pułkownik Dred Afrykanina.

Kingfish Toone nie spuszczał wzroku z drogi. Stojący obok niego Kubańczyk grzebał 

piętą   w   ziemi   jak   narowisty   koń.   Nie   mógł   się   już   doczekać   chwili,   kiedy   będzie   mógł 

wreszcie zastrzelić Dreda.

-   Niebo   a   ziemia   -   odpowiedział   wreszcie   Afrykańczyk.   -   Siła   rażenia   M-16 

trzykrotnie przewyższa każdy konwencjonalny karabin. Jedną kulą można przestrzelić pięciu 

ludzi ustawionych jeden za drugim.

Najemnik wyciągnął z kieszonki na piersi srebrzysty nabój i ujął go w dwa grube, 

czarne jak smoła palce.

- Jeszcze jedna zabawka. Pewnie wymyślili ją Amerykanie. Nabój jest cały pokryty 

plastikiem. Nie można go wykryć promieniami Roentgena. Prawdziwie diabelski wynalazek. 

Prawda, panie pułkowniku?

- Ile kosztuje? - spytał znów partyzant. - Karabin, nie kula. Rzeczywiście diabelski 

wynalazek.

- Nie orientuję się w cenach - wzruszył  ramionami  Toone. - Pewnie z pięćset  za 

sztukę.

- Fiu, fiu - Dred uśmiechnął się z podziwem. Poszedł po raz ostatni rzucić okiem na 

swoich żołnierzy.

W głębi jego duszy rosło przekonanie, że za kilka godzin będzie kimś ważniejszym od 

background image

Che, a może nawet od samego Fidela Castro. Kimś w rodzaju czarnego Arafata, który zamiast 

na ropę naftową, nałoży blokadę na słońce...

Kierowca autobusu, czterdziestodziewięcioletni Franklin James, czuł się dziś fatalnie. 

Był mokry od potu i cały obolały; dzikie podrygi zabytkowego pojazdu na wyboistej drodze 

przenosiły się na jego nadgarstki poprzez kierownicę i dźwignię zmiany biegów.

- No i co z tego? - mówił sobie James. - W końcu prowadzenie tego pokracznego 

autobusu to nie najgorszy sposób zarabiania pieniędzy. Nie muszę się przemęczać jak byle 

czarnuch. To prawda, nie muszę się przemęczać.

Pomyślał,   że   mógłby   uatrakcyjnić   nudny   dzień   pracy   i   zrobić   coś   naprawdę 

niezwykłego: na rozwidleniu dróg skręcić nie jak zawsze w prawo, tylko w lewo. Zamiast, jak 

co dzień, jechać drogą, wybrać bardziej malowniczą trasę, przez stare pola trzciny cukrowej.

Popatrzył w lusterko. Widział za sobą słomiane plażowe kapelusze i zaczerwienione 

od słońca twarze. Jakaś niebrzydka dziewczyna bawiła się ramiączkami stanika kostiumu. 

Kilka miejsc było wolnych.

Na   skrzyżowaniu   skręcił   w   lewo.   Gdy   tylko   pokonał   zakręt,   zobaczył   za   sobą 

czerwoną twarz szefa Elizabeth’s Fancy, który aż podskoczył na swoim siedzeniu.

- Którędy jedziesz, bałwanie! Natychmiast wracaj na drogę, czarnuchu!

Franklin James spełnił polecenie ze służalczym uśmiechem. Pewnie, to nie najgorsza 

robota, nie warto jej tracić.

Większość ludzi Dreda leżała na ziemi, dwadzieścia do czterdziestu metrów od drogi. 

Kilku silniejszych młodzieńców wspięło się na palmy kokosowe. Pułkownik Dred nie zwracał 

na nich uwagi. Przypatrywał się pilnie potężnemu Afrykaninowi i Kubańczykowi.

Jeden z ludzi siedzących na drzewie krzyknął, rzucając z góry niedopałek papierosa:

- Będą tu za jakąś minutę!

„Monkey” Dred odwrócił się i dał ręką znak reszcie swoich ludzi. Po obu stronach 

drogi rozległy się odgłosy repetowania karabinów.

Dred przyłożył kolbę M-16 do policzka. Wycelował bardzo dokładnie i dwukrotnie 

nacisnął spust.

Górna połowa głowy Kubańczyka  rozprysła się jak granat. W promieniu piętnastu 

metrów trawa była zbryzgana krwią. Kingfish Toone z rozkrzyżowanymi ramionami upadł na 

twarz. W jego koszuli ziała na plecach czarna dziura.

- To wredne czarnuchy! - krzyknął Dred do żołnierza na drzewie. - No wiesz, rozbijają 

background image

się cadillacami, używają perfum i w ogóle...

Nie wspomniał, że egzekucja została sowicie opłacona przez Damiana Rose’a. Dred 

otrzymał za nią dwa dodatkowe, bezcenne działka.

Czerwień błysnęła pomiędzy zielonymi zaroślami dżungli. Pułkownik Dred zobaczył 

górną część autobusu. Słońce odbijało się od czerwonego dachu. Kilka ptaków zerwało się do 

lotu spomiędzy drzew. Wszystkie okna autobusu były szeroko otwarte. Amerykanie, Niemcy, 

Anglicy i turyści z RPA leniwie oglądali widoki, przesuwające się obok nich.

To dżungla, prawdziwa dżungla.

- Hej, ślicznotki! - krzyknął Dred do ptaków siedzących w koronach drzew. Nagle 

uwolniona adrenalina sprawiła, że poczuł się jak rastafariański superman. A raczej jego żywe, 

rozgadane zaprzeczenie.

Rozklekotany piętrus wychynął zza zakrętu niecałe sto metrów od zasadzki. Jechał 

prosto na nich w tunelu kokosowych palm.

Partyzanci   zaczęli   gadać   jeden   przez   drugiego.   Wznosili   entuzjastyczne   okrzyki. 

Paplali jak dzieci. Czerwony autobus majaczył  jak zjawa przez rozedrgane fale gorącego 

powietrza. Wysokie trawy kładły się od podmuchu jak łan zboża na wietrze. Gałęzie drzew 

drapały dach i boki pojazdu. Dred patrzył tak intensywnie, jakby chciał wzrokiem zmusić 

autobus do zatrzymania się.

- Robert! - zawołał. - Robert!

Podbiegł do niego drobny partyzant z chorobliwie żółtymi oczami, w żółtym berecie 

w stylu Che Guevary. Wyglądał jak dzieciak, który dźwiga zdecydowanie za duży karabin.

-  Podejdź  tu  bliżej,   Robert  -  powiedział   Dred.   -  A  teraz  uważaj.  Chcę,   żebyś   go 

zastrzelił. Ot tak, po prostu. Jakby czerwony autobus był nacierającym słoniem.

Franklin   James   dostrzegł   przed   sobą   młodą   kobietę   z   chłopcem.   Oboje   byli   bosi, 

ubrani w wypłowiałe łachmany. Stali na środku drogi i machali zawzięcie. James zaklął pod 

nosem,   ale  nacisnął  hamulec.  Zredukował   bieg  i  zanim  autobus  całkiem  stanął,   otworzył 

przednie drzwi.

- O co chodzi, kobieto? - zapytał nie kryjąc złości.

- Podrzuci nas pan do głównej drogi? - spytała kobieta. - Syn jest ciężko chory, proszę 

pana.

Twarz kierowcy wykrzywiła się w bolesnym grymasie boleści.

- Kobieto, nie mogę zabierać byle kogo! Wiozę turystów z plantacji.

- Mój synek jest chory! - krzyknęła znowu kobieta.

background image

I wtedy padł strzał. Połowa przedniej szyby wpadła do środka autobusu.

Franklin James opuścił nogę na pedał gazu. Grasshopper szarpnął i wyrwał do przodu.

Po obu stronach drogi odezwały się M-16.

Niecałe   trzydzieści   metrów   od   kryjówki   partyzantów   niezgrabny,   wysoki   autobus 

podskoczył na większym wyboju. Zarzuciło go na środek drogi. Przez chwilę zdawało się, że 

koła po lewej stronie nie dotykają podłoża, a potem pojazd skręcił ostro w prawo.

Franklin James był martwy.  Kiwał się w przód i w tył nad kierownicą. Pasażerowie 

pospadali z miejsc. Jak ogromna kosiarka autobus przetoczył się przez wysokie na półtora 

metra paprocie, gęste krzewy i mniejsze drzewa. Wreszcie samym środkiem maski uderzył w 

wielką palmę. Pień drzewa rozorał silnik, kabinę kierowcy i miażdżąc pasażerów z przednich 

siedzeń, zatrzymał się dopiero na osi. Grasshopper znieruchomiał.

W   burcie   autobusu   po   strome,   gdzie   ukryła   się   grupa   uderzeniowa,   zaczęło   się 

pojawiać coraz więcej przestrzelin. Na górnym podeście ochroniarze próbowali odpowiedzieć 

ogniem. Kilka razy udało im się strzelić między drzewa, skąd ludzie Dreda systematycznie 

rozstrzeliwali autobus.

W oknach widać było głowy martwych pasażerów. Z rozbitego silnika wydobywały 

się kłęby czarnego, gęstego dymu. Kilkoro ludzi wyskoczyło przez okna po drugiej stronie. 

Próbowali uciekać, ale dosięgły ich kule. Mały jasnowłosy chłopiec w czerwonych szortach 

leżał   nieruchomo   w   trawie.   Starszy   mężczyzna   padł   obok   przedniego   koła.   Śliczna, 

dwunastoletnia dziewczynka z Surrey biegła tak szybko jak wyścigowe konie na farmie jej 

ojca. Tylko ona przeżyła.

Prawie   dziesięć   minut   słychać   było   ze   środka   autobusu   przeraźliwe   wrzaski 

czterdziestu   schwytanych   w   pułapkę   ludzi.   Potem   zapadła   cisza,   przerywana   tylko   coraz 

rzadszymi strzałami z M-16.

Pułkownik   Dred   z   Robertem,   strzelcem   wyborowym,   podeszli   do   autobusu. 

Zapanowała martwa cisza. Po chwili znów odezwały się papugi w koronach drzew. W dłoni 

małego snajpera pojawił się pistolet.

Znikli we wnętrzu autobusu, skąd po chwili dobiegł huk kolejnych wystrzałów. Ktoś 

krzyknął rozdzierająco. Jeszcze jeden stłumiony strzał.

Oprawcy wyszli z autobusu. Dred skinął na czterech chłopców, stojących przy drodze. 

Wyglądali   przerażająco.   Wszyscy   mieli   w   dłoniach   błyszczące   maczety   z   czerwonymi 

chustkami, owiniętymi wokół rękojeści.

Pozostali bojownicy powoli podnosili się z trawy. Niektórzy z nich palili marihuanę, 

inni   zwykłe   papierosy   lub   tanie   cygara.   Kilku   podeszło   do   autobusu,   aby   nacieszyć   się 

background image

widokiem.

Tylko  Dred zauważył  szarozielony cień,  przemykający  się w  zaroślach  po drugiej 

stronie   autobusu.   Rozpoznał   twarz   Damiana   Rose’a,   która   na   mgnienie   oka   pojawiła   się 

wśród zieleni. Zdążył dostrzec, że twarz jaśniała uśmiechem.

- Jezu, Rose! - wykrzyknął partyzant, bo nagle zdał sobie sprawę z tego, co stanie się 

za chwilę. Rzucił się do ucieczki.

Kula przebiła mu tył głowy i wyszła z drugiej strony w miejscu, gdzie znajdowały się 

usta i nos. Przez ułamek sekundy Dred czuł się tak, jakby jego wargi i oczy zajęły się żywym 

ogniem. Potem ziemia wybiegła mu na spotkanie i wszystko nagle skryło się w ciemnościach.

Spadał w czarną otchłań bez dna, słysząc gasnące echo swego własnego krzyku:

- Rooooose...

O szóstej wieczorem o tych wydarzeniach został poinformowany prezydent Stanów 

Zjednoczonych.

W Gabinecie Owalnym Białego Domu zasiadło wraz z nim pięciu członków rządowej 

komisji   do   walki   z   terroryzmem:   szef   personelu,   doradca   do   spraw   bezpieczeństwa 

narodowego, rzecznik prasowy, sekretarz obrony i dyrektor CIA.

Dyrektor CIA zapoznał przywódcę z najważniejszymi faktami, dotyczącymi Lathrop 

Wells, rodziny Forlenza, Isadore’a Goldmana, Damiana i Carrie Rose’ów oraz San Dominiki. 

Uznał,   że   należy   niezwłocznie   wyeliminować   wykonawców   kontraktu,   Damiana   i   Carrie 

Rose’ów. Odszukać i zlikwidować.

- Robisz  sobie  ze mnie  jaja - powiedział  prezydent  po wysłuchaniu  całej  historii. 

Rozejrzał się dokoła. Popatrzył na szefa personelu, na rzecznika prasowego, na doradcę do 

spraw bezpieczeństwa narodowego.

- Niech ktoś wreszcie powie, że on się wygłupia. To rozkaz.

O osiemnastej trzydzieści światowe stacje telewizyjne i rozgłośnie radiowe przerwały 

swoje  programy,   by  podać   informację,   że   lewacki   bojownik  z   San   Dominiki,   pułkownik 

Dassie Dred, został zabity podczas ataku na autobus wiozący turystów, około trzydziestu 

pięciu kilometrów na wschód od stołecznego miasta Coastown.

O dwudziestej Carrie dotarła do Waszyngtonu.

Teraz miała się zacząć prawdziwa zabawa.

background image

CZĘŚĆ DRUGA

PERFEKCYJNA UCIECZKA

background image

8 maja 1979, czwartek

Zatoka Świń II

ROZDZIAŁ 19

Spierałam się gwałtownie z Damianem w sprawie ucieczki. Z mojego punktu widzenia 

powinniśmy natychmiast opuścić Karaiby. Według Damiana operację trzeba było zakończyć 

zgodnie   z   planem.   Należało   odpowiednio   zająć   się   Campbellem   i   Hillem,   skutecznie 

powstrzymać ich od próby pościgu. Kluczową rolę miał w tym odegrać Macdonald. Prócz 

tego Damian wpadł na pomysł, co należało zrobić w Waszyngtonie.

Z pamiętnika Rose’ów

8 maja 1979, Fairfax Station, Wirginia

Wtorek rano. Ósmy dzień spod znaku maczety

Nazajutrz   rano  po  masakrze   w   Elizabeth’s  Fancy,   czternastoletni  Mark  Hill   wziął 

prysznic,   uczesał   bujne   jasne   włosy,   włożył   świeżo   uprany   dres   z   emblematem   drużyny 

Washington   Redskins   i   dżinsy   z   rozszerzanymi   nogawkami.   Popatrzył   w   lustro,   gestem 

pokazał sam sobie, że wygląda „odpowiednio” i zabawnie wytrzeszczył oczy. Słyszał, jak na 

dole matka przygotowuje śniadanie. Zapach smażonego bekonu dotarł aż do jego pokoju. 

Mark serdecznie nie znosił bekonu, a także świeżo parzonej kawy.

Szybko   wyszorował   zęby,   wypłukał   usta   miętowym   płynem   i   zbiegł   na   dół 

przeskakując po trzy stopnie naraz. Swobodnym krokiem wmaszerował do kuchni, naśladując 

bezwiednie znanego zawodowego futbolistę, Billa Kilmera.

Słoneczny blask wpadał przez otwarte kuchenne drzwi i okna z żółtymi firankami. 

Koło   zlewu,   po   obu   stronach   matki,   stało   dwoje   ludzi,   mężczyzna   i   kobieta   w   białych 

maskach terrorystów. Każde z nich trzymało w dłoni rewolwer z długą lufą.

- Rób dokładnie to, co ci każą - powiedziała matka spokojnym głosem.

Chłopak zdziwił się, że wykazywała tyle opanowania i odwagi.

Carrie Rose popatrzyła na niego przez wąską szczelinę w masce.

- Właśnie, Mark. Nie chcemy nikogo skrzywdzić. Usiądź przy stole. Mama zrobi ci 

śniadanie.

Chłopiec usiadł, nie spuszczając wzroku z terrorystów.

Carole Hill ostrożnie i bardzo powoli podeszła do kuchenki. Ręce jej drżały, kiedy 

widelcem przewracała smażący się bekon na drugą stronę. Tłuszcz prysnął na fartuszek i na 

background image

twarz.

- Zaraz powinien wrócić mój mąż - powiedziała rzeczowo. - On właśnie...

Carrie uśmiechnęła się pod maską.

- Carole Ann, pani mąż wyjechał z kraju. Proszę się uspokoić. Niech pani zajmie się 

śniadaniem. Wygląda na to, że spędzimy razem cały dzień.

Towarzyszący jej mężczyzna, nowojorski płatny morderca o nazwisku Kruger, usiadł 

przy stole naprzeciwko chłopca.

- Nie zwracaj na nas uwagi, Mark - powiedział. - To ciebie nie dotyczy.

- Skąd znacie moje imię? - zapytał chłopak.

- Jesteśmy przyjaciółmi twojego ojca - uśmiechnęła się Carrie.

background image

ROZDZIAŁ 20

Oto   uczciwa   ocena   zainteresowania   CIA   Karaibami,   dokonana   przez   pewną 

dziewczynę w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym piątym roku. Kompletny brak rozeznania 

w   temacie.   Nieuzasadniony,   paranoiczny   lęk   przed   Fidelem   Castro   i/lub   Moskwą. 

Paranoiczny   lęk   przed   potencjalnym   kryzysem   w   Puerto   Rico.   Paranoiczny   lęk   przed 

oddziałami kubańskimi w Afryce. Przesadne traktowanie zagrożenia ze strony Dassie Dreda. 

Prawidłowa   ocena   Josepha   Waltheya,   jako   wpływowego   polityka   i   potencjalnego 

sprzymierzeńca. Przeważnie błędne informacje, dotyczące większości problemów. Zła praca 

wywiadu.

Z pamiętnika Rose’ów

Coastown, San Dominica

Tego samego ranka w Coastown czterdziestoczteroletni Harold Hill ziewnął tak, że aż 

trzasnęło   mu   w   szczęce.   Mlasnął   kilkakrotnie,   zdjął   okulary  w   rogowej   oprawie   i   potarł 

grzbiet nosa dwoma palcami. Poprawił się na miękkim fotelu, stojącym przy biurku w jednym 

z gabinetów amerykańskiej ambasady.

Rzucił okiem na dane Petera Macdonalda z archiwum wojskowego. „Peter Stillwell 

Macdonald. Urodzony w Grand Rapid, stan Michigan, w 1950 roku. Ojciec - pułkownik 

Armii   Stanów   Zjednoczonych,   matka   -   nauczycielka   matematyki   w   liceum.   Najmłodszy 

spośród sześciu braci. W latach 1969-1971 studiował w Akademii Wojskowej Armii Stanów 

Zjednoczonych. Nie ukończył studiów ze względu na powołanie na front. Ponadprzeciętna 

inteligencja.  Kompleks  niższości, częściowo  spowodowany sukcesami  odnoszonymi  przez 

braci. Prawidłowo adaptuje się w zespole, ale stanowi raczej typ samotnika. Brak bliskich 

przyjaciół.   Poddany   próbie   na   homoseksualizm   (w   1973   roku   -   pełne   badanie),   wynik: 

negatywny. Wybitne umiejętności taktyczne, ale do aktualnie prowadzonej wojny nastawiony 

ambiwalentnie. Idealny materiał na sierżanta”.

Odłożywszy dokument na bok Hill wrócił do żółtego notatnika, w którym zapisywał 

swoje przemyślenia na temat państwa Rose. Zajrzał do czarnej teczki z napisem „Tajne - 

Specjalnego   znaczenia”.  Potem  znów   do notatnika.  Była  piąta  rano.  Hill  nie  spał  już  od 

dwudziestu trzech godzin.

Na środku kartki widniał napis „Carrie i Damian Rose” podkreślony na czerwono. 

Reszta była zapełniona odręcznymi notatkami, wykonanymi starannym charakterem pisma. 

background image

Pomysły, zdania, nazwiska, przypomnienia. Razem czternaście punktów.

1. Wysoki, jasnowłosy, wyglądający na Anglika. Robił zakupy u Harrodsa.

2. Hotel „St. Louis” w Paryżu.  Nickie Handy zastrzelony w pobliskim bistro przez 

kobietę.   Campbell   korzystał   z   usług   Handy’ego   (w   siedemdziesiątym   drugim   roku). 

Przypadek?

3.   Carrie:   blondynka,   prawdopodobnie   urzekająca,   wysoka...   uważaj!   Nie   bądź 

męskim szowinistą, palancie! Carrie jest równie niebezpieczna jak Damian.

4. Mąż i żona pewnie się kłócą... na pewno się kłócą... I co z tego?

5. Doktor Meral Johnson. Drobny cwaniak. Czy można go wykorzystać? Czy jest 

dobry?

6.   Odszukać   już   dziś   Petera   Macdonalda.   Nakłonić   do   współpracy!   Bardzo 

użyteczny!!!

7. Piechota morska z Ameryki. Pułkownik Fescoe. Przeszkoda!

8. Samoloty szmuglujące marihuanę do Nowego Orleanu. Zestrzeliwać? Zestrzeliwać.

9. Straż przybrzeżna może zastosować ścisłą blokadę wyspy. Dokładnie rewidować 

zwłaszcza prywatne jednostki. Czy Goldman pomoże Rose’om w ucieczce? Raczej tak...

10. Nie wolno pozwolić Josephowi Waltheyowi na rozstrzelanie bez sądu ludzi Dreda. 

To bardzo ważne.

11. Dlaczego Damian Rose zadzwonił do Campbella? Ważne!

12. Znaleźć jakiś porządek w tym rzekomym chaosie. Ważne! Stu Ledman przyjedzie 

z Los Angeles. Czesi: zespół specjalistów od mokrej roboty, nie gorszych od samych państwa 

Rose, wypożyczony z Interpolu. Przeszkoda!

13. Szczęśliwa trzynastka! Damian to prawdopodobnie psychopata.

14. Postępując modelowo, należy zwiększyć stawkę gry. Wbrew modelowi należałoby 

ją zakończyć. Słowem znaczącym jest „gra”. Albo dowiem się, jak grać, albo przegram tę 

potyczkę w wielkim stylu.

Harold Hill wstał i zaczął chodzić po gabinecie. Był to prawdziwy gabinet ważniaka - 

jak apartament prezydencki w luksusowym hotelu. Prywatna łazienka, kącik kuchenny. A to 

świry!

Doszedł do wniosku, że państwo Rose nie są w stanie wydostać się z wyspy.

Chociaż   zaraz,   jest   pewna   możliwość,   a   nawet   wiele   możliwości...   Hill   usiłował 

przekonać samego siebie, że Damian Rose musi popełnić jakiś błąd, zanim zabierze się do 

niego lub Campbella. Telefony do Campbella! To jest klucz do jego tajemnicy.  Cholerne 

telefony!

background image

Harold Hill nie dysponował zbyt dobrymi informacjami, ale jedno wiedział na pewno: 

Damian   Rose   był   jasnowłosym,   wysokim,   wyglądającym   na   Anglika   facetem,   któremu 

przewróciło się w głowie. Przy pewnej dozie szczęścia da się go złapać.

Hill włożył kremową marynarką i opuścił teren ambasady. Miał nadzieję, że udało mu 

się zrobić przynajmniej pierwszy krok. Kosztowało go to całą noc ciężkiej pracy.

Wielkie, czerwone słońce właśnie wschodziło nad zielonymi wzgórzami, nad morzem 

i nad całym niewielkim miastem. To słońce miało przyprawić Hilla o ból głowy jeszcze tego 

samego dnia.

Dwaj   wartownicy,   stojący  koło   bramy   wjazdowej,  którzy  nie   mieli   pojęcia,   co   to 

znaczy musztra, śmieli się i poszturchiwali. To przypomniało Hillowi, że w krajach takich jak 

ten tylko niewielu ludzi odczuwa całą grozę zaistniałej sytuacji.

Przechodząc obok żołnierzy Hill włożył na głowę swoją panamę i uśmiechnął się. 

Przypomniał sobie słynny plakat, wykpiwający Richarda Nixona. Napis na plakacie głosił: 

„Dlaczego ten człowiek się uśmiecha?” Właśnie: dlaczego?

background image

ROZDZIAŁ 21

Jeżeli wszystko odbędzie się zgodnie z oczekiwaniami Damiana, mamy się spotkać 

dwunastego maja w hotelu Hilton w Maroku. A jeśli coś nie wyjdzie, to nie.

Z pamiętnika Rose’ów

Cap Foile, San Dominica

Ósmego maja, kwadrans po piątej rano, w głowie Petera uporczywie kołatała melodia 

starej piosenki Jamesa Taylora „Sweet Baby James”. Jak zahipnotyzowany przypatrywał się 

dwudziestu czarnoskórym żołnierzom, pilnującym wraku autobusu z Elizabeth’s Fancy.

Przez dziesięć, może piętnaście minut młody Amerykanin nie mógł oderwać oczu od 

niemej,   koszmarnej   sceny   wczorajszej   tragedii.   Zapisał   ją   dokładnie   w   pamięci   razem   z 

innymi okrucieństwami wojny, jakich zdążył wcześniej doświadczyć. Potem stwierdził, że 

najwyższy czas rozejrzeć się za jakimś śniadaniem.

Nie wiedzieć czemu, wciąż myślał o Niezwykłej Szóstce. Neddy, Huey, Deli Bob, 

Bernie,   Tommy   Korkociąg   i   mały   Pete,   mały   Mac.   Zostawiwszy   za   sobą   widok 

rozstrzelanego z zasadzki autobusu nie mógł się pozbyć wrażenia, że bardzo oddalił się od 

swoich   braci.   Nawet   szkolenie   w   Siłach   Specjalnych   nie   przygotowuje   ludzi   na   takie 

potworności.

Mniej więcej w tym samym czasie Damian Rose strzepywał niebieską nitkę, która 

przylgnęła do rękawa jego jasnej koszuli.

O   piątej   trzydzieści   rano,   wyspany   i   pełen   energii,   stał   w   budce   telefonicznej   w 

samym środku zabitej dechami wioski Cap Foile. Poprosił wewnętrzny dwadzieścia sześć i 

czekał na połączenie.

Dwoje sennych mieszkańców Cap Foile, starzec i dziewczyna, prowadziło zakurzoną 

drogą   zdezelowane   rowery.   Dwie   przecznice   dalej   rozciągało   się   wzburzone   Morze 

Karaibskie.

- Halo... mówię, halo...

Damian gwałtownie przerwał zaspane pomruki Campbella.

-   Zostało   ci   tylko   osiem   godzin,   palancie!   Osiem   godzin   na   podjęcie   decyzji   o 

zaprzestaniu pościgu za nami! Dla ciebie ta decyzja będzie oznaczała życie lub śmierć. Jeżeli 

nie przestaniecie nas szukać razem z Hillem, zapewniam cię, że już dzisiejszej nocy gorzko 

background image

tego   pożałujecie!   Chociaż   raz   w   życiu   wykaż   się   inteligencją,   ty   żałosny,   parszywy 

śmierdzielu!

Damian odwiesił słuchawkę. Nucąc „Lili Marlene”, swoją ulubiona melodię, wsiadł 

do samochodu. Plan ucieczki coraz bardziej mu się podobał.

Na   San   Dominikę   zdążało   w   tej   chwili   różnymi   drogami   dwunastu   olśniewająco 

przystojnych mężczyzn. Przybywali z Miami i Nowego Jorku, z Acapulco, Caracas, San Juan. 

Wszyscy byli profesjonalnymi męskimi modelami. Z Agencji Forda, z Wilhelmina Men, od 

Stuarta i Zoliego. Tydzień temu zostali wynajęci przez Carrie. Mieli pozować do folderu, 

reklamującego   nowy  hotel   „Le   Pirat”   oraz   bungalowy   „Dragon   Reef”.   Zostali   specjalnie 

wybrani, więc w ich przypadku nie obowiązywały standardowe ceny. Każdy z nich kosztował 

pięćset dolarów dziennie plus wydatki.

Tak się dziwnie składało, że każdy z nich miał mniej więcej metr osiemdziesiąt pięć 

wzrostu.

Wszyscy byli jasnymi blondynami. I każdy mógł uchodzić za Anglika. Zaczynała się 

druga część niesamowitej przygody. Perfekcyjna ucieczka.

background image

ROZDZIAŁ 22

Teraz przy wszystkich wielkich motelach powstają kasyna. Najbliższy sezon będzie 

zapewne   kiepski   dla   San   Dominiki.   Może   nawet   dwa   albo   trzy   sezony.   Ale   później 

rozpocznie się boom, jakiego jeszcze nie było. Wyspa ma powierzchnię czterokrotnie większą 

od   Nassau   i   New   Providence   i   jest   dwa   razy   piękniejsza   od   Jamajki.   Powinna   się   stać 

prawdziwym zachodnim Monte Carlo.

Z pamiętnika Rose’ów

W   dzisiejszych   czasach   panuje   moda   na   przeciwników   Ameryki.   Mam   nadzieję 

znaleźć   się   na   czele   zwolenników   odwrotnego   poglądu,   który,   jak   sądzę,   pewnego   dnia 

również stanie się modny. Zwolenników ściślej współpracy z Amerykanami.

Joseph Walthey

Coastown, San Dominica

Wtorek po południu

Brooks Campbell siedział  nad parującą filiżanką mocnej, aromatycznej  kawy Blue 

Mountain   z   Jamajki.   Ósmego   maja,   od   samego   rana   do   wczesnego   popołudnia,   młody 

pracownik CIA odbył wiele bezpośrednich, poufnych rozmów telefonicznych z najlepszymi 

na świecie specjalistami od zabójstw.

W sąsiednim gabinecie dokładnie to samo, lecz na większą skalę, robił Harold Hill. 

Zadzwonił do komisarza od spraw kryminalnych Scotland Yardu, Alexandra Somerseta, do 

Edwarda Mahoneya  z Ministerstwa Spraw  Wewnętrznych  w  Waszyngtonie,  do Wydziału 

Zabójstw w Paryżu. A także do najwybitniejszych oficerów śledczych z Niemiec, Włoch, 

Hiszpanii i Kanady.

Temat rozmów, które odbywały się z klauzulą największej ważności i najściślejszej 

tajemnicy, można było streścić następująco:

Na wyspach Morza Karaibskiego i w Ameryce Południowej odbywa się zakrojony na 

szeroką   skalę,   choć   utrzymywany   w   tajemnicy   pościg   za   dwojgiem   najemników,   którzy 

wyrwali   się   spod   kontroli.   Wyszkolili   bandę   miejscowych   obszarpańców   i   nauczyli   ich 

taktyki  i strategii  tak, że stali  się lepsi od kenijskich MauMau, OWP i armii  japońskiej. 

Między   innymi   zmasakrowali   czterdziestu   dziewięciu   pasażerów   turystycznego   autobusu. 

background image

Najemnikami tymi są Damian i Carrie Rose.

Okazało się, że Amerykanie traktują poszukiwania jako ściśle tajną operację dotyczącą 

bezpieczeństwa   narodowego.   Mógł   stąd   płynąć   tylko   jeden   wniosek:   znowu   ktoś   coś 

spieprzył na Karaibach. Jednak informacja, jaki konkretnie błąd popełniono, była również 

tajna. Ściśle tajna.

Już na początku jakiś mądrala z Interpolu nazwał całą sprawę „Zatoka Świń II”. W 

niedzielę ten slogan pojawił się w nagłówku londyńskiego „Observera”.

Nieoficjalnie ósmego maja o godzinie osiemnastej, a oficjalnie dziewiątego maja o 

godzinie dziewiątej, podjęto próbę wywrócenia całej wyspy do góry nogami i potrząśnięcia 

nią tak, jak się potrząsa glinianą świnką w celu wyłuskania monet.

Istniała   nadzieja,   że   zarówno   państwo   Rose,   jak   i   Peter   Macdonald   wpadną   w 

gościnnie otwarte ramiona Brooksa Campbella i Harolda Hilla.

O dziewiątej na ulice większych miast i okolicznych osiedli wyjechały samochody z 

megafonami.   Uprzejmym,   starannie   modulowanym   głosem   nadawano   przez   nie   rysopis 

wysokiego,   jasnowłosego   mężczyzny,   wyglądającego   na   Anglika,   oraz   młodego 

Amerykanina, Petera Macdonalda.

Siły porządkowe  i  oddziały  piechoty morskiej   Stanów  Zjednoczonych  z  Georgii  i 

Florydy przeszukiwały plaże, łąki, a nawet ogromny tropikalny las w rejonie West Hills. W 

Coastown, Port Geny i Cape John dokładnie penetrowano wszystkie domy i hotele.

Pomoc   zaofiarował   każdy   kraj,   którego   obywatele   zostali   zabici   w   pechowym 

autobusie z Elizabeth’s Fancy. Niemcy, Stany Zjednoczone, Anglia, Kanada, Francja, Izrael, 

Trynidad,   Jamajka   i   Argentyna.   Z   Nowego   Jorku   i   Waszyngtonu   przybyli   specjaliści   od 

balistyki, od tłumienia rozruchów i eksperci od przesłuchań. W celu zaprowadzenia porządku 

w   miastach   przysłano   jeszcze   więcej   funkcjonariuszy   federalnych.   Z   dalekiej   Europy 

przybywali łowcy głów, między innymi grupa do zadań specjalnych znana pod kryptonimem 

„Czesi”. Wyznaczono nagrody, których łączna wartość przekroczyła sto pięćdziesiąt tysięcy 

dolarów.

Po rozpowszechnieniu informacji, że trwają poszukiwania „człowieka wyglądającego 

na Anglika”, w biurze Interpolu w St. Cloud we Francji utworzono kilkuosobowy oddział. Z 

archiwum   Interpolu   przesłano   informacje   dotyczące   wszystkich   zarejestrowanych   tam 

handlarzy bronią i najemników. Przeprowadzono dokładną sekcję zwłok Kingfisha Toone’a i 

Blinkiego Tomasa vel Kubańczyka.

Mimo   zaangażowania   tak   wielu   sił   i   środków   nikt   nawet   nie   podejrzewał,   że   to 

Campbell   i   Harold   Hill   zlecili   państwu   Rose   tę   robotę.   Najbardziej   cynicznym   i 

background image

doświadczonym policjantom nie przyszłoby do głowy, jaka brudna gra toczy się właśnie na 

Karaibach.

Pierwszego   dnia   poszukiwań   do   wczesnych   godzin   wieczornych   złapano   ośmiu 

wysokich, jasnowłosych mężczyzn. Dwie trzecie ze wspomnianej dwunastki.

Patrząc   na   całą   ósemkę   jasnowłosych,   piekielnie   przystojnych   facetów   prawie 

jednakowego wzrostu, szeryf federalny Stuart Ledman z Los Angeles odniósł wrażenie, że 

ktoś zataił część prawdy o tej makabrycznej sprawie. Ewidentnie coś tu śmierdzi, jak pod 

koniec dnia na targu rybnym, pomyślał Stu Ledman.

- Z czego się pan utrzymuje? - spytał Antoine’a Coffeya, efebowatego blondyna, który 

w rubryce „adres” wpisał „Kraina Duchowego Wyzwolenia”.

Pytanie wprowadziło jasnowłosego modela w stan lekkiego zakłopotania.

- Utrzymuję się?

- Tak - potwierdził Stu Ledman. - Pytam o to, w jaki sposób zarabia pan pieniądze, 

Antoine. Z czego pan płaci podatki? Skąd ma pan forsę na, powiedzmy, bilet do kina?

- Ach, o to chodzi! - Coffey uśmiechnął się i wyszeptał: - No, wie pan... daję dupy...

Szeryf Stuart Ledman zerwał się z krzesła i wrzasnął przez otwarte drzwi:

- Kto tu sprowadził tę bandę pedałów?!

Jego wściekły głos popłynął przez ciche i dostojne korytarze ambasady:

- Co tu się, do kurwy nędzy, dzieje w tym zasranym burdelu?

Wszystko było kompletnie zwariowane i pogmatwane, całkiem jak same morderstwa 

spod   znaku   maczety.   Co   więcej,   sprawy   nakładały   się   jedna   na   drugą,   co   dodatkowo 

potęgowało chaos. Dokładnie tak, jak zaplanował Damian.

Port Gerry, San Dominica

Czwartek wieczorem

Przyciskając   nos   do   szyby   autobusu   numer   dziewięć,   Peter   przypatrywał   się 

barwnemu korowodowi ludzi na Station Street. Jestem jak obcy w raju, pomyślał.

Widział   różowo-purpurowe   koszule,   jakie   lubią   nosić   Hiszpanie   mieszkający   w 

wielkich miastach. Skórzane czapki i malutkie kapelusiki. Ciemne, wąskie okulary. Młodzi 

mieszkańcy San Dominiki najwyraźniej pragnęli się upodobnić do Tonton Macoutes, siepaczy 

dyktatora Haiti - Duvaliera.

Peter   zauważył,   że   jak   wyspa   długa   i   szeroka,   zawsze   pełno   ludzi   stało   na 

przystankach,   czekając   na  autobus.   Tym   większe   wrażenie   musiała   zrobić   na  wszystkich 

background image

masakra   pasażerów   autobusu   z   Elizabeth’s   Fancy.   To   było   jak   zaatakowanie   autostrady 

międzystanowej   w   Ameryce.   Przerwanie   głównej   arterii,   dzięki   której   mogło   toczyć   się 

normalne życie.

Młode   Murzynki   w   ręcznie   szytych   sukienkach   i   sandałach   przesunęły   się   bliżej 

przystanku. Wianuszek panien na wydaniu, nazywanych tutaj, „Królowymi  pszczół”. Gdy 

autobus zaczął hamować, Macdonald położył dłoń na kolbie swojego colta, którego nosił pod 

koszulą.   Mocniej   zabiło   mu   serce.   Wyobraźnia   zaczęła   podsuwać   obrazy   wysokiego, 

jasnowłosego mężczyzny, czającego się za każdym rogiem, za każdym pniem drzewa. Ten 

człowiek uosabiał wszystkie lęki Petera. Zapewne czekał tu gdzieś na niego...

Szumnym  mianem dworca autobusowego określano zwykłą  drewnianą chałupę, na 

której   zamontowano   reklamówki   piwa   i   coca   coli,   warte   zapewne   więcej   od   niej   samej. 

Zatrzymując   się   przed   nią,   autobus   numer   dziewięć   szarpnął   i   zakołysał   się   jak   artystka 

wykonująca taniec brzucha. Pasażerowie wraz z wiezionym przez nich żywym inwentarzem 

jakby ocknęli się z uśpienia. Rozległo się gdakanie i trzepotanie skrzydeł kurczaków, koza 

zaczęła energicznie kopać w siedzenia, a stary Murzyn kopnął kozę.

- Ta w niebieskiej sukience to mama! - wrzeszczał chłopak za oknem.

Rozległ  się   syk  sprężonego   powietrza   i  kierowca   powiedział  coś,  czego  Peter   nie 

zrozumiał. Ludzie zaczęli wysiadać, więc zorientował się, że dojechał na miejsce. Ta dziura 

to zapewne letnia stolica wyspy, Port Gerry.

Peter   szedł   pozbawioną   chodników   ulicą,   zajadając   placek   z   mięsem,   kupiony   za 

trzydzieści   centów   w   dworcowym   bufecie.   Mijał   jedno   -   i   dwupiętrowe   domy.   Placek 

śmierdział   jak   nieświeży   oddech,   a   ulica   cuchnęła   duszącym,   ludzkim   potem.   Peterowi 

wydawało się, że za chwilę zemdleje. Tak fatalnie nie czuł się od chwili, gdy w Tajlandii 

zachorował na dyzenterię. Doskwierała mu też samotność. Wciąż myślał o Jane.

Gdy po raz pierwszy ujrzał ją w „Plantation Inn”, od razu wiedział, że będą z nią same 

kłopoty. To łagodne spojrzenie, z lekką domieszką nowojorskiej pewności siebie... Osadzała 

nim w miejscu każdego faceta, który odważył się do niej uśmiechnąć. Peterowi wydawała się 

jasnowłosą kopią Ali McGraw. Ot i kłopot... Jednak któregoś dnia zaproponował jej wspólną 

wycieczkę  podczas  weekendu,   aby  zobaczyć  dżunglę  w   okolicach  West   Hills  i  plaże   po 

drugiej   stronie  wyspy.   O  dziwo,   zgodziła   się  bez   wahania...  Dwadzieścia  cztery  godziny 

później jeszcze nie przestali ze sobą rozmawiać. Spędzili cały cudowny dzień na opowiadaniu 

o sobie. Było to dość niezwykłe, jak na praktycznie obce sobie osoby. Pod koniec dnia umieli 

już razem płakać. Siedzieli wtuleni w siebie na ciemnej, opustoszałej plaży, nazywanej Plażą 

Uciekinierów. Stało się tak dlatego, że oboje byli cholernie samotni i tak bardzo chcieli z 

background image

kimś wreszcie porozmawiać...

W   połowie   pagórka   Peter   ujrzał   napis   „Do   wynajęcia”.   Słowo   „Pokoje”   było 

zasłonięte wizerunkiem czarnego aniołka, śpiącego z głową opartą na złożonych dłoniach.

Na szczycie wzniesienia stał dom z napisem „Witamy”. Peter stwierdził, że chyba 

znalazł to, czego szukał.

W   holu,   przy   bujającym   się   stoliku,   młody   chłopak   grał   w   domino   z   wysokim 

mężczyzną z kozią bródką.

- O co chodzi? - spytał starszy z graczy. Spokojny, poważny głos, jak u biznesmena - 

czegoś takiego Peter raczej nie spodziewał się usłyszeć w tej norze.

- Chciałbym wynająć pokój. Jestem bardzo zmęczony.

Murzyn   popatrzył   ze   zdziwieniem   na   Petera.   Wzruszył   ramionami,   podszedł   do 

niewielkiej   szkolnej   ławki   i   nagryzmolił   coś   w   leżącej   tam   książce   meldunkowej. 

Zainkasował z góry sześć dolarów.

- Chłopak zaprowadzi pana na górę. Rano dostanie pan śniadanie.

Młody człowiek wskazał mu schody i ruszył przodem, trzymając talerzyk ze świeczką, 

która rzucała wokół nikły blask; wnętrze hotelu sprawiało wrażenie tajemniczego miejsca, 

żywcem wyjętego z powieści kryminalnej.

Idąc po schodach chłopak szepnął do Petera:

- Jutro rano niech pan popłynie na ryby łodzią mojego ojca. Złapie pan wielką rybę. 

Dużo wielkich ryb.

Peter zaczął się śmiać. Gdy weszli na piętro, odezwał się:

- Przepraszam. Nie śmieję się z ciebie, ale nie mogę iść jutro na ryby.

- To niedobrze. Dużo pan traci.

Korytarz na piętrze miał krzywe ściany.  Po obu stronach postrzępionego chodnika 

widniały   rzędy   nie   pomalowanych   drzwi.   Na   końcu   korytarza   ćmiło   się   światełko   małej 

lampki, pod którą wprost na podłodze stał aparat telefoniczny. Peter wreszcie zrozumiał, że to 

hotel dla czarnych. Serdecznie witamy.

Kiedy   wszedł   do   pokoju,   ukrył   portfel   za   zardzewiałymi   rurami   pod   umywalką. 

Wstając huknął się głową o pręt, na którym była umocowana. O dziwo, wprawiło go to w 

idiotycznie radosny nastrój. Na chwilę zapomniał o wysokim blondynie. O rzeźniku.

Potem siedział na łóżku z opuszczoną głową i wpatrywał się w podłogę. Na kolanach 

trzymał swojego colta. Z ulicy dobiegały przez okno wibrujące rytmy reggae, mieszając się z 

chrząkaniem świń, ryjących ziemię za hotelem.

Zanim   położył   się   spać,   poczuł   nieodpartą   potrzebę   wyjścia   na   zatęchły   korytarz. 

background image

Podniósł   słuchawkę   czarnego   telefonu   i   poprosił   o   połączenie   z   numerem   sto   siedem. 

Usłyszał słowiczy głos nocnej telefonistki, potem dobiegający z oddali głos innej kobiety, 

wreszcie połączono go z Jane.

- Cześć, Flip - twarz Petera rozjaśniła się w uśmiechu. - Mówi Flap. Kochanie, chyba 

oszaleję tu bez ciebie...

background image

ROZDZIAŁ 23

Nasz sposób na Brooksa Campbella był prosty: podsunąć mu tyle możliwości, żeby 

nie potrafił dokonać właściwego wyboru. Z Haroldem Hillem było zupełnie inaczej. Jego 

trzeba było po prostu mocno złapać za jaja.

Z pamiętnika Rose’ów

Fairfax Station, Wirginia

O drugiej trzydzieści nad ranem dwaj funkcjonariusze policji stanowej, James Walsh i 

Dominick Niccolo, przemierzali pokryte rosą rozległe łąki, otaczające widoczny w oddali, 

duży biały dom. Właściciel sąsiedniej posiadłości zgłosił, że dzieje się tam coś dziwnego. 

Słyszał jakieś krzyki, jakby wołanie o pomoc.

Po dojściu na tyły domu policjanci stwierdzili, że kuchenne drzwi nie są zamknięte na 

klucz. Nie było to niczym niezwykłym w tej wiejskiej okolicy, ale raczej nie zdarzało się zbyt 

często.   W   kuchni   słychać   było   głośne   tykanie   elektrycznego   zegara   i   szum   pracującej 

lodówki. Zwyczajne nocne odgłosy pustego lub pogrążonego we śnie domu.

Nad zlewem jarzyło się małe, pomarańczowe nocne światełko. Na stole stało kilka 

filiżanek po kawie, wypełnione do połowy pudełko herbatników i talerz z resztkami kanapek.

Dom Niccolo zapalił światło w hallu i krzyknął głośno:

- Halo! Jest tu kto?! Tu policja stanu Wirginia!

Brak odpowiedzi.

Policjanci poszli dalej, zapalając po drodze światła i pokrzykując wciąż:

- Jest tu kto?

Lampa w salonie już była zapalona. Weszli do luksusowo urządzonego pokoju, gdy 

dobiegł ich jakiś hałas. Była to jednak tylko zamrażarka, wytwarzająca kolejną porcję lodu.

- A to draństwo - zgrzytnął zębami James Walsh.

Po chwili usłyszeli, że ktoś biegnie po schodach. Okazało się, że to młody, czarny 

retriever.   Machał   ogonem   i   podskakiwał   radośnie,   usiłując   polizać   obu   mężczyzn   po 

twarzach.

- Cholera, o mało się nie zesrałem ze strachu przez tego psiaka - Walsh wyszczerzył 

się w uśmiechu.

- Jezu Chryste, Jimmy - Dom Niccolo przykląkł obok psa. - Popatrz, on jest cały 

umazany krwią.

background image

Obaj policjanci rozpięli kabury.

- Policja stanu Wirginia! - krzyknął Niccolo, stojąc u stóp schodów.

- Może lepiej wezwijmy pomoc - szepnął Walsh.

Niccolo pokazał mu gestem, żeby się zamknął.

- Idziemy.

Dominick Niccolo, a za nim James Walsh ruszyli w górę po okrytych chodnikiem 

schodach. Wymierzyli pistolety w ciemną czeluść korytarza na piętrze.

U szczytu schodów natknęli się na kobietę.

Carole Hill była bosa. Miała na sobie kwiecistą bluzkę i białe szorty. Krew zastygła na 

jej twarzy i piersiach. Wielka czerwona kałuża rozlała się na dywanie obok ciała.

W   jednej   z   sypialni   Walsh   znalazł   kilkunastoletniego   chłopaka.   Mark   Hill   był 

zamknięty w szafie, zakneblowany i związany kablem od telefonu. Ale żył.

Z sypialni Dominick Niccolo zadzwonił do koszar policyjnych w Aleksandrii.

- Dom przy Shad Stream Road - powiedział do fikuśnej różowej słuchawki. - Należy 

do Harolda Hilla. Zdaje się, że gospodarz jest nieobecny... Trudno w to uwierzyć, Johnny, ale 

w  serce  tej  nieszczęsnej  kobiety  wbito   prawie   metrową   maczetę...  Jimmy  Walsh  właśnie 

rzyga obok w korytarzu. Pospieszcie się, dobrze?

Morderstwa spod znaku maczety dotarły do Ameryki.  Prawie do samego Langley. 

Zaledwie dwadzieścia pięć kilometrów od Białego Domu.

Trudno sobie wyobrazić bardziej dosłowne ostrzeżenie.

background image

9 maja 1979, środa

Wysoki blondyn bawi się w podchody

ROZDZIAŁ 24

Z pamiętnika Rose’ów

W   grudniu   siedemdziesiątego   ósmego   roku   wysłałam   depeszę,   a   następnie 

zatelefonowałam   do   naszego   ostatniego   ważnego   współpracownika   -   płatnego   zabójcy   z 

Anglii, Clive’a Lawsona. W tym czasie Lawson zajmował się handlem narkotykami i twardą 

pornografią w North Miami Beach na Florydzie.

Podczas naszej ostatniej rozmowy telefonicznej powiedziałam Lawsonowi, że moimi 

zleceniodawcami są Senor Miguel Alvarez z Caracas (Pietra Forte) i Anthony Patriarca z 

Miami   (Cosa   Nostra)   i   że   interesuje   mnie   zakup   większej   liczby   filmów   na   taśmie 

szesnastomilimetrowej, a słyszałam, że on czymś takim dysponuje lub może dysponować.

- Czy ma pan coś, co pozwoli się podniecić starszym panom? - spytałam go wprost. - 

Bliskie, intymne ujęcia dla leciwych gentlemanów.

Lawson powiedział, że spróbuje coś załatwić. Ale nie jest pewien, czy mu się uda. 

Zwłaszcza, że nie zwykł załatwiać interesów przez telefon.

Piętnastego   grudnia   spotkaliśmy   się   w   bardzo   oryginalnym   barze   w   hotelu 

„Fontainebleau”.

Angielski specjalista od zabijania stawił się na spotkanie w białej, wymiętej koszuli i 

sportowej marynarce w kratę. Okulary z grubymi szkłami zupełnie do niego nie pasowały. 

Wprost nie mogłam uwierzyć, że są prawdziwe... Clive Lawson był wyjątkowo przystojnym 

mężczyzną.   Z   daleka   wyglądał   trochę   jak   Michael   Caine.   Ale   najbardziej   przypominał 

Damiana.

Zamówił   tanqueray,   a   ja   wzięłam   coś   szykownego,   chyba   campari.   Przez   chwilę 

graliśmy swoje role, a potem po prostu powiedziałam mu, że jestem Carrie Rose.

Po moim wyznaniu rozmawialiśmy o Kongu i Dalekim Wschodzie, gdzie oboje kiedyś 

pracowaliśmy, słysząc co nieco o sobie nawzajem. Opowiedział mi, w jaki sposób trafił do 

pornobiznesu przez Pietra Forte. Rozmawialiśmy też o mnie i o Damianie.

Potem,   dość   ogólnikowo,   zapoznałam   go   z   naszymi   planami   dotyczącymi   San 

Dominiki.

- Podkreślam - powiedziałam zarzucając przynętę - że pewne szczegóły całej operacji 

muszą pozostać tajemnicą. Na przykład tożsamość naszych zleceniodawców. To podstawowa 

background image

zasada.   Z   drugiej   strony,   oferujemy   tak   atrakcyjne   wynagrodzenie   za   stosunkowo   proste 

zadanie, że nie powinno to nikomu przeszkadzać.

Zielone oczy Lawsona za grubymi szkłami okularów błyszczały jak szmaragdy. Był 

zupełnie spokojny i pewny siebie, co zaczynało mi się coraz bardziej podobać.

- Bardzo lubię tego rodzaju pracę - powiedział. - Wchodzę w to.

- W maju - ciągnęłam - będzie pan przez tydzień wodził za nos policję San Dominiki. 

Mają pana ścigać po całej wyspie. Doskonale przyda się tu pańskie doświadczenie z Kongo. 

To dlatego właśnie panu proponujemy możliwość zarobienia tych pieniędzy.

- Mam strzelać do ludzi? - brwi Lawsona uniosły się lekko. - I czy oni będą do mnie 

strzelać?

- Jeśli nie zachowa pan ostrożności, na pewno będą strzelać. To normalne reguły tej 

gry, Clive. Wyznaczymy panu co najmniej dwa cele. Prawdopodobnie będą to wojskowi. Nikt 

ważny, raczej jakieś ciury.

Przystojny blondyn uśmiechnął się. Rozumiał wszystko doskonale, a przynajmniej tak 

mu się wydawało: miał stanowić zasłonę dymną dla naszej ucieczki.

- Ile? - spytał.

- Pięćdziesiąt tysięcy dolarów.

Lawson wybuchnął śmiechem.

- Bez żadnych targów? Nie da mi pani szansy wynegocjować nieco lepszej ceny? A co 

pani powie na sześćdziesiąt? Muszę założyć, że będę miał pewne wydatki w związku...

- W porządku. Niech będzie sześćdziesiąt.

- Rzecz jasna, płatne z góry.

- Oczywiście.

Położyłam przed nim brązową kopertę.

W tym momencie kupiliśmy z Damianem jednego z najdroższych zajęcy na świecie. 

Odegra kluczową rolę w zapewnieniu powodzenia naszego planu.

We wtorek rano, ósmego maja tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego dziewiątego roku, 

wypuściliśmy naszego zająca. Clive Lawson miał popełnić wielką zbrodnię, która pójdzie na 

konto Damiana.

background image

ROZDZIAŁ 25

Gdy kobieta odnosi sukces, zawsze stoi za tym jakiś idiota.

Z pamiętnika Rose’ów

9 maja 1979, Coastown, San Dominica

Środa rano. Dziewiąty dzień pod znakiem maczety

Harold Hill źle spał tej nocy.

O wpół do szóstej rano zadzwonił do domu Brooksa Campbella w Coastown. Jeszcze 

jeden wściekły telefon do biednego Campbella.

- Musimy dopaść tego Macdonalda - wyrzucił z siebie Hill bez żadnych wstępów, 

jakby rozmawiali ze sobą przez całą noc. - Moglibyśmy już dawno mieć w garści Damiana, 

ale sami nie potrafimy go zidentyfikować.

Brooks Campbell usiłował się obudzić. Hill mówi chyba coś bardzo ważnego. Hill 

mówi coś...

- My, eee... musimy znaleźć kogoś, kto wie, jak wygląda Rose - wystękał wreszcie 

Campbell.

-   Właśnie   -   zgodził   się  Hill.   -   Dlatego   trzeba   zrobić   wszystko,   żeby  jeszcze   dziś 

odnaleźć Macdonalda.

Sytuacja uległa pewnej zmianie, gdy o ósmej Hill otrzymał z Langley wieści o swojej 

żonie.

W Langley niczego nie rozumieli.  Zabicie  Carole Hill było  dla nich zupełnie  bez 

sensu. Ale Harry Łamignat zrozumiał doskonale. Albo dopadnie Damiana Rose’a, albo on 

dopadnie jego.

Port Gerry, San Dominica

Gdy Peter obudził się tego ranka, pokój wypełniał blask karaibskiego słońca. Wpadał 

przez okna i odbijał się w lustrze nad umywalką.

Na   parapecie   siedział   dzięcioł   i   pracowicie   stukał   dziobem   w   zmurszałe   drewno. 

Popatrzył krzywo na zaspanego mężczyznę, otrząsnął się i powrócił do swojego hałaśliwego 

zajęcia.

- Ejże, bądź bardziej towarzyski albo spływaj - powiedział Peter do ptaka.

background image

Czuł się dziś nieco lepiej. Ten pokój, jasne słońce i bliskość wielkiej wody, wszystko 

to przypominało mu jego rodzinny dom nad jeziorem Michigan.

W świetle dziennym hotel wyglądał nieco lepiej, a na pewno zabawniej. Na każdej 

ścianie była inna tapeta, ale za to bez wstawania z łóżka mógł dostrzec granatowe morze.

- Boże, podrzuć mi jakiś pomysł - szepnął Peter przez otwarte okno.

Widać zostało w nim coś ze szkolenia w West Point, bo usiadł po turecku w zmiętej 

pościeli i rozpisał sobie plan bitewny na pocztówce, którą udało mu się znaleźć w pokoju.

Kąpielisko Rockefellera (Caneel Bay).

Przelot na Martynikę? Do St. Thomas?

Nowy Jork... podróż do Waszyngtonu.

Senator Pflanzer. Departament Stanu?

Redakcja „Washington Post”?

Przylot Jane.

Fish’n Fool.

Plan Wielkiej Ucieczki... w sumie zupełnie niezły.

Rozległo  się  gwałtowne  walenie  w  drzwi. Żołądek  Petera  zamienił  się  w windę i 

podjechał mu do gardła. Wyciągnął szybko spod poduszki swojego colta.

Ładna czekoladowa dziewczyna z zastawioną tacą zajrzała przez uchylone drzwi.

- Śniadanie, proszę pana.

- O rany - jęknął Peter. - Przecież obudziłem się zaledwie trzydzieści sekund temu. - 

Spróbował się uśmiechnąć. - Już dobrze. Wejdź do środka.

Na tacy były grzanki z białego pieczywa bez skórki i różne gatunki dżemów w ilości 

wystarczającej na zrobienie kanapek z kilku bochenków chleba. Z dziecięcego termosu, na 

którym wymalowano świnki i szczerzącego zęby wilka, parowała gorąca kawa.

Gdy   dziewczyna   pochyliła   się,   stawiając   tacę,   Peter   dostrzegł   brodawki   ładnych, 

kołyszących się piersi. Miała też niezłe nogi i zgrabny, dziewczęcy tyłeczek.

Brązowe ręce sprawnie poruszały się podczas przygotowywania posiłku.

Przyglądając się jej, Peter zdał sobie sprawę, że od półtora dnia z nikim tak naprawdę 

nie  rozmawiał.   Wyobraził   sobie,  że  mówi  do  dziewczyny:   „Cześć.  Wiesz,  czuję  się dziś 

trochę nieswojo. Siadaj, napij się ze mną tej doskonałej kawy...”

Ale nie odezwał się ani słowem. Popatrzył za idącą przez pokój dziewczyną. Ekstra 

dupeńka. Uśmiech zwalający z nóg. Idealnie nadawałaby się na plakat reklamujący wczasy na 

background image

wyspie.

- Kawa panu wystygnie - uśmiechnęła się od drzwi. A potem wyszła.

Peter   zajadał   grzanki   i   patrzył   na   swojego   ptaka,   który   nieoczekiwanie   ożył   i 

stwardniał.

Zaczął się trochę bać.

Tuż po jedenastej przebrał się w używaną roboczą koszulę, brązowe portki i niebieską 

czapkę. Miał nadzieję, że to przebranie zwiększy jego szansę.

Kwadrans   później   wyszedł   z  malutkiego,   gościnnego   hotelu.   Musiał   znaleźć   łódź, 

która nazywała się „Fish’n Fool”.

Wiedział,   że   łódź   kursuje   regularnie,   wożąc   gości   do   luksusowego   kąpieliska 

Rockefellera w Caneel Bay. Stamtąd mógłby wynająć samolot, aby dostać się na inną wyspę, 

z której miałby bezpieczne połączenie lotnicze z Nowym Jorkiem lub Waszyngtonem. Gdyby 

był   w   Waszyngtonie...   no   cóż,   przynajmniej   nie   byłoby   go   już   na   San   Dominice.   W 

Waszyngtonie jest ktoś, kto wysłucha jego i Jane. Ojciec ma tam starego przyjaciela, senatora 

Pflanzera. A Peter zna osobiście pewnego generała z Pentagonu.

Będzie niezłe zamieszanie, gdy prawda wyjdzie na jaw w Ameryce, pomyślał Peter. 

To może wywołać prawdziwą burzę.

Ktokolwiek  był  zleceniodawcą  jasnowłosego najemnika  z Turtle  Bay,  będzie  miał 

diabelnie przykrą niespodziankę.

Około   dwunastej   piętnaście   adrenalina   zaczęła   żwawiej   krążyć   w   żyłach   Petera. 

Podobne odczucia miewał zawsze podczas patroli w Wietnamie. Na ziemi niczyjej. Nauczył 

się wtedy mocno ściskać tyłek, żeby nie popuścić w spodnie. Teraz należało iść z prądem. 

Ukryć się w tłumie.

Z lekkim niesmakiem obserwował przystojnego Murzyna, sprzątającego niedopałki z 

rury „Fish’n Fool”. Murzyn był ubrany w jaskraworóżową koszulkę i krótkie spodenki, miał 

naszyjnik i bransoletki z koralików. Raczej nie powinno być z nim problemów, ale mięśnie 

Petera napięły się odruchowo.

- Parlez-vous francais?

Murzyn uśmiechnął się, pokazując pełen garnitur białych zębów, wyglądających jak 

klawisze dziecięcego pianina.

- Nie. Pan jest Amerykaninem, prawda?

- Z Nowego Jorku. Mieszkam na Wschodniej Sześćdziesiątej Trzeciej ulicy - skłamał 

gładko Peter. Poszło mu to tak dobrze, że aż się przestraszył. - Odpływamy około dwunastej 

background image

trzydzieści?

- Według rozkładu o dwunastej trzydzieści. - Uśmiech nie schodził z czarnej twarzy. - 

Ale trzeba dodać mniej więcej pół godziny dla paru spóźnialskich. John Sampson, Norfolk w 

stanie   Wirginia   -   wyciągnął   rękę   i   wyszczerzył   się   jeszcze   bardziej.   -   Do   usług, 

nowojorczyku.

Peter też się uśmiechnął. Facet pozuje na pedała! Jezu... Naciągnął mocniej czapkę i 

wszedł na pokład.

Na   rufowym   pokładzie   „Fish’n   Fool”,   wśród   mosiądzu   i   mahoniu,   roiło   się   od 

brązowych bożków i bogiń. W sportowych koszulkach z metkami znanych projektantów i 

dżinsach   o   paryskim   kroju.   W   okularach   słonecznych   po   czterdzieści   dolarów.   Nad 

wszystkimi unosił się zapach benzokainy, kamfory i rozgrzanych ciał.

- Cześć. - Długie, ciemne włosy, burżujska opalenizna, czerwone paski bikini.

- Sie masz - uśmiechnął się Peter. Poczuł się jak okrętowy kapelan.

- Hej! - Krótkie, kręcone blond włosy, lustrzane okulary. Mężczyzna.

- Hej!

Peter przysiadł nieśmiało na miękkiej ławce, osłoniętej nieco od słońca. Zdawał sobie 

sprawę, że ma brudne, zmierzwione włosy, a przede wszystkim cuchnie okropnie po paru 

dniach spędzonych w drodze. Oparł stopy na mosiężnej poręczy, nasunął na czoło czapkę i 

słuchał przyspieszonego bicia swojego serca. To, co zaplanował sobie na jutro, wydawało się 

zupełnie nierealne. Waszyngton. Nie miał pojęcia, od czego zacząć.

A potem Peter powolutku odpłynął daleko, daleko od tego wszystkiego. Do ślicznego, 

bajkowego zakątka, gdzie nie było karabinów, maczet ani jasnowłosych płatnych morderców. 

Tylko Jane, spokój i odpoczynek.

Tymczasem ciemnoskóry John Sampson z Norfolk w stanie Wirginia zszedł na brzeg, 

aby porozmawiać z kimś przez telefon.

O   trzynastej   piętnaście   całe   niebo   stało   w   ogniu.   Miotacze   płomieni   podsycały 

huczący pożar. Paliło się całe wietnamskie miasteczko. Czapka wciąż zasłaniała Peterowi 

twarz, ale oczy miał pod nią szeroko otwarte. Usiłował patrzeć przez luźne sploty tkaniny. 

Przez   dłuższą   chwilę   wydawało   mu   się,   że   znalazł   się   w   samym   środku   wielkiego, 

wypełnionego po brzegi stadionu baseballowego. Słyszał dobiegający zewsząd pomruk tłumu. 

Zupełnie jakby siedział na trybunach podczas krótkiej przerwy w dramatycznym  meczu z 

cyklu rozgrywek World Series. Stadion Tygrysów. Mike Lolich w szczytowej formie. Tylko 

gdzie się podziali sprzedawcy hot-dogów...?

background image

- Panie Macdonald...

Pomruk tłumu.

- Dzień dobry, Peter.

Pomruk tłumu.

Peter czuł w ustach suchość i nieprzyjemny, kwaśny smak. Zsunął z oczu czapkę. W 

oślepiającym słońcu ujrzał obraz, w który doprawdy trudno mu było uwierzyć.

Tłum   ludzi,   głównie   czarnych,   stał   na   nabrzeżu,   powstrzymywany   przez   kordon 

żołnierzy z batalionów interwencyjnych. Może ze sto osób przepychało się, aby zobaczyć, co 

dzieje się na „Fish’n Fool”. Policjanci ze staroświeckimi  karabinami  wbiegali  gęsiego na 

pokład jachtu.

Macdonald starał się skupić wzrok na Johnie Sampsonie z Norfolk w stanie Wirginia i 

na stojącym obok niego szefie policji San Dominiki.

Był  tam jeszcze jakiś Amerykanin,  którego nie mógł  rozpoznać.  Wreszcie mu  się 

udało. Brooks Campbell. W jasnym, lnianym garniturze i za dużych okularach w rogowej 

oprawie. Jak zawsze bardzo przystojny.

Nagle Peter poczuł ogromne, niewiarygodne znużenie. Głowa zaczęła mu się chwiać 

na boki, a serce biło jak oszalałe.

- Dzień dobry - powtórzył Campbell.

- Będzie pan musiał pójść z nami - powiedział szef policji. - Proszę się niczego nie 

obawiać.

Zabrzmiało   to   jak   jeden   z   dowcipów   Boba   Hope’a.   Peter   pomyślał,   że   właściwie 

powinien się roześmiać. Zamiast tego tylko zamrugał oczami. Kręciło mu się w głowie, jakby 

wpatrywał się w obrazki migające w okienkach „jednorękiego bandyty”. Jasnowłosy Anglik, 

pułkownik Dred, Cosa Nostra... Nie pojedzie już do Waszyngtonu, do senatora Pflanzera.

- Pomogę panu, Macdonald.

Ale zarośnięty obszarpaniec wstał o własnych siłach.

Stojący na pokładzie burżuje przypatrywali się uważnie. Szeptali do siebie, że przecież 

od razu zwrócili uwagę na tego dziwaka, jak tylko wszedł na łódź.

Niektórzy wyciągnęli kamery i wycelowali je w twarz Petera. Głupie, uśmiechnięte 

bęcwały. Żołnierze też zaczęli szczerzyć zęby, trzymając w rękach karabiny, które wyglądały 

tak, jakby je sobie powycinali z tektury.

Campbell   i   drugi   Amerykanin   szli   po   obu   stronach   Petera.   Wyglądało   to   bardzo 

dostojnie. Prowadzili go przez szpaler łowców sensacji. Ten drugi usiłował się przedstawić, 

mówił, że nazywa się Hill, i próbował uścisnąć Peterowi dłoń.

background image

W   samym   środku   tłumu   szef   policji   wyprzedził   Petera   i   stanął   naprzeciw   niego. 

Spocony, tęgi Murzyn spojrzał prosto w zmęczoną twarz Amerykanina, na której malował się 

wyraz lekkiego oszołomienia.

- Na naszej wyspie wciąż się dzieją dziwne, niewytłumaczalne rzeczy - powiedział 

Meral Johnson do Petera. Zamilkł na chwilę, jakby z zakłopotaniem, i nagle łzy popłynęły mu 

po policzkach. - Dziś rano została zamordowana  Jane Cooke - szepnął. - Jest mi bardzo 

przykro, proszę pana.

Mandeville, San Dominica

Tego ranka za piętnaście dziesiąta dwaj krótko ostrzyżeni mężczyźni w tradycyjnych, 

szarych garniturach wywieźli Jane na wózku inwalidzkim do ogrodu na tyłach szpitala w 

Mandeville.   Wózek   toczył   się   ścieżką   między   palmami   i   klombami   pełnymi   kwiatów. 

Dziewczyna zaczęła się uśmiechać. Czuła się tak, jakby robiła to po raz pierwszy od bardzo 

długiego czasu.

- To mi trochę przypomina Bermudy - powiedział jeden z mężczyzn.

- Raczej serial Ironside - zażartowała Jane.

Mężczyzna pchający jej wózek zaśmiał się nosowo. Był to James McGuire, brzuchaty, 

dobroduszny   pięćdziesięciodziewięciolatek,   który   przypominał   Jane   pozbawionego   brody 

Świętego Mikołaja.

Młodszy z nich miał tylko trzydzieści jeden lat. James Dowd był mniej rozmowny od 

McGuire’a, ale też bardzo miły. Typowy Irlandczyk.

Gdy wjechali głębiej w zarośla, skąd nie było widać budynku szpitala, James McGuire 

zatrzymał wózek.

- W porządku, Jane. - Na czerwonej twarzy McGuire’a pojawił się uśmiech. - Na 

pewno chcesz sobie pochodzić. Chyba masz już dosyć wózka. Bo mnie się nie chce dalej 

pchać.

Jane   wstała   i   o   własnych   siłach   spacerowała   po   ogrodzie.   Widzieli   mnóstwo 

kolorowych   ptaków,   jaszczurek,   żab   i   krabów   pustelników.   W   trawie   spostrzegli   małą 

mangustę, czatującą na węża.

Kręta ścieżka nagle wyszła na puste pole, po którym hulał wiatr. Jane i agenci FBI 

westchnęli, oczarowani widokiem. Tuż za polem rozciągało się granatowe morze.

- Trudno nie być szczęśliwym w takim miejscu jak to - odezwał się po raz pierwszy 

James Dowd. - Zdaję sobie sprawę, że to nie ma nic wspólnego z logiką.

background image

- To właśnie w ten sposób łapie się bakcyla i potem trudno już opuścić tę wyspę. - 

Jane uśmiechnęła się do tego miłego, nieśmiałego człowieka. - Zwolnij się z pracy i... James!

Z zarośli za ich plecami wyskoczyło trzech ludzi, ubranych w zielone wiatrówki i 

sportowe koszule zapięte pod samą szyję.

- Nie ruszać się! - krzyknął jeden z nich.

Jeden z jego towarzyszy,  wysoki  blondyn,  zaczął  strzelać  z niewielkiego  pistoletu 

maszynowego.

Dowd i McGuire, trafieni, upadli do tyłu w wysoką trawę. Dwaj napastnicy dopadli 

Jane i przewrócili ją na ziemię. Jeden złapał za ręce, a drugi przycisnął jej do nosa i ust 

wilgotną chustkę.

Jane zdała sobie sprawę z tego, że koszmar powraca. O mało nie oszalała. Zaczęła 

przeraźliwie krzyczeć. Usiłowała chwycić zębami rękę, która wciąż trzymała na jej twarzy 

ociekający kawałek materiału. Oprawcy przycisnęli jej głowę do ziemi. Kość ramienia pękła 

pod naciskiem kolana jednego z nich.

Nagle Jane zaczęła się dławić. Biała chustka miała ostry, duszący zapach. Poczuła się 

tak, jakby na głowie miała torebkę pełną kleju. Przestała się szarpać. Widziała błękitne niebo i 

oślepiające słońce. Złe i wystraszone twarze zaczęły wirować jej przed oczami. Jasnowłosy 

Anglik... Był tutaj... Pomyślała o Peterze i rozpłakała się. Poczuła się bezradna jak dziecko.

A potem z całej siły wbiła zęby w czyjś wielki kciuk.

- Chryste, przestań się bronić! - wrzasnął jeden z napastników.

- Jezu! Ugryzła mnie w rękę! - zawył drugi.

Na drugim końcu pola pojawili się ubrani na biało lekarze i pielęgniarki. Właśnie 

wtedy Clive Lawson schylił się i strzelił dziewczynie prosto w prawą skroń. Jane widziała 

jeszcze, jak jasnowłosy mężczyzna pochyla się nad nią. Nie był tak przystojny, jak sobie 

wyobrażała... Zapragnęła jeszcze raz przytulić się do Petera. Wszystko wydało jej się takie 

okropne i głupie... A potem nie było już nic.

background image

10 maja 1979, czwartek

Sieć się zaciska Tysiące zatrzymanych

ROZDZIAŁ 26

To, co miałam do zrobienia w Waszyngtonie i w Europie od szóstego do dziesiątego 

maja,   nie   było   częścią   zadania.   Siedziałam   w   hotelu   „Gralyn”.   Patrzyłam   na   studenta 

zajadającego kanapkę. Myślałam o tym, że Port-Smithe prawie idealnie nadaje się do swojej 

roli. Wspominałam Samotnika z Coastown. A także Nickiego Handy. I Damiana. Dziwaczne 

to były myśli... Na przykład, czy będę żyła za rok od tej chwili? Czy w ogóle jeszcze żyję?

Z pamiętnika Rose’ów

10 maja 1979, Waszyngton, D. C.

Czwartek rano. Dziesiąty dzień pod znakiem maczety

O dziesiątej rano czasu San Dominiki, a o dziewiątej czasu lokalnego, pani Susan 

Chaplin siedziała w ogródku restauracji hotelu „Gralyn” przy ulicy N w Waszyngtonie. Miała 

na sobie kremową bluzkę i granatową spódnicę, na ramiona narzuciła dobraną kolorystycznie 

chustkę. Duże, niebiesko-białe okulary słoneczne przesunęła do góry na włosy.

Dziobała   widelczykiem   ciastko,   leżące   przed   nią   na   talerzyku   i   rozmawiała   z 

londyńską prostytutką o pseudonimie Betsy Port-Smithe.

Pod pseudonimem Susan Chaplin występowała Carrie Rose.

- To, o czym myślę - tłumaczyła Carrie, przyglądając się waszyngtońskiemu hipisowi, 

pochłaniającemu gigantycznego sandwicza po drugiej stronie pięknie utrzymanego żywopłotu 

- jest trochę, hmm... niezwykłe.

- Niezwykłe? - wzruszyła ramionami Port-Smithe. - Proszę posłuchać, pani Chaplin. 

Jestem młoda, zdolna i zrobię wszystko dla pieniędzy. Co to ma być, ta niezwykła rzecz? - 

Wysoka blondynka parsknęła śmiechem. - Chce pani może, żebym wyskoczyła z tortu na 

jakimś przyjęciu?

Carrie Rose roześmiała się razem z nią.

Port-Smithe chichotała tak głośno, że ten i ów z gości hotelowych zaczął zerkać w ich 

stronę.   Młode   kobiety   siedziały   na   tle   zielonych   parasolek.   Za   nimi   zaczynało   się 

Georgetown.   Wyglądały   na   uczestniczki   niedawno   zakończonego,   wystawnego   przyjęcia 

zorganizowanego  w hotelu „Gralyn”  przez  jakąś  ambasadę.  Na pierwszy rzut oka mogły 

uchodzić za siostry. Podobieństwo było uderzające.

background image

Uważny kelner uprzątnął z ich stolika nakrycia pozostałe po śniadaniu (ryba, płatki 

zbożowe, owsianka). Postawił na środku dojrzałe winogrona i gruszki o lśniącej skórce.

- W przyszłym tygodniu - ciągnęła Carrie, gdy przestały się śmiać - ma przyjechać do 

Waszyngtonu mój mąż, Damian. Wraca po serii męczących konferencji, które odbywały się 

na Karaibach. Damian sprzedaje odzież. Bardzo drogą damską odzież. Z pewnych względów 

nie będę mogła się z nim tu spotkać. Po prostu nie chce mi się czekać na niego cały tydzień.

Port-Smithe zatrzymała w pół drogi do ust rękę z winogronem.

- No i?

- Chciałabym, żebyś zamiast mnie poczekała na Damiana. Spotkasz go w hotelu „St. 

James” i spędzisz z nim całą noc, jeśli mnie tam nie będzie. To wszystko.

- Czy pani wie, ile ja sobie za to zażyczę? - spytała Betsy Port-Smithe. - Za cały 

tydzień oczekiwania?

- Nie wiem. Mogę ci zapłacić dwie setki za każdy dzień. Plus oczywiście pokój w „St. 

James”. Wraz z wyżywieniem. Do czasu przyjazdu Damiana będziesz wolna jak ptak. Jeśli 

chcesz, możesz nawet pracować. Rozumiem, że jesteś naprawdę dobra w tym,  co robisz, 

Betsy. O to mi właśnie chodzi.

Londyńska call girl uśmiechnęła się. Wydawało się jej, że zaczyna rozumieć, o co tu 

chodzi. Ta nawiedzona Amerykanka ma po prostu ochotę na zabawę we troje, tylko nie ma 

odwagi poprosić o to wprost. Cóż, nie ma sprawy.

- Za Damiana - Port-Smithe uniosła filiżankę kawy z eau-de-vie.

- Za Damiana - uśmiechnęła się skromnie Carrie. Wszystko wskazywało na to, że z jej 

punktu widzenia sprawy zaczęły się toczyć we właściwym kierunku.

Dzisiejszego popołudnia musi polecieć do Zurychu. Po pieniądze, władzę i wszystkie 

te drobiazgi, które sprawiają, że świat kręci się tak szybko i wesoło.

Carrie dobrze wiedziała, że został jej już tylko jeden dzień. Potrzeba jeszcze około 

trzydziestu   godzin,   aby   wystrychnąć   na   dudka   kilku   samozwańczych   geniuszy,   zresztą 

wyłącznie rodzaju męskiego.

Coastown, San Dominica

Petera  Macdonalda  ukryto  starannie   w  luksusowym   apartamencie  elitarnego  klubu 

golfowego i tenisowego w Coastown. Przebywało z nim stale co najmniej pięciu agentów 

CIA, najlepszych specjalistów od rejonu Karaibów. Pierwszego dnia było ich aż ośmiu, a co 

najmniej trzy razy tylu jeździło całą noc wózkami golfowymi po wypielęgnowanych polach. 

background image

Potrzeba by chyba całej armii, aby wydostać stamtąd Macdonalda żywego.

Peter   siedział   w   marmurowej   wannie   w   jednej   z   trzech   łazienek,   jakie   miał   do 

dyspozycji, zanurzony po pierś w parującej wodzie. Czuł się trochę dziwnie. Jakby coś pękło 

w jego głowie w tamto środowe popołudnie, kiedy stał przy burcie jachtu, a czarny policjant 

trzymał go za ramiona i mówił głośnym szeptem:

- Jane została zamordowana dziś rano. Jest mi bardzo przykro, proszę pana.

Trzask. Jak chrupnięcie łamanej kości, chrzęst zrywanego ścięgna. Nie miał pojęcia, 

że ma tak delikatną głowę.

Nie znaczyło to, że nie będzie mógł dalej żyć bez Jane. Będzie mógł. Jakoś przecież 

przeżył dwadzieścia parę lat, zanim ją spotkał. Było to raczej poczucie, że bez niej już nigdy 

nie odzyska równowagi psychicznej.

Nigdy wcześniej nie zastanawiał się nad tym pojęciem. Równowaga psychiczna. Czy 

to   miało   oznaczać   umiejętność   radzenia   sobie   w   życiu,   zadowolenie,   brak   uczucia 

samotności, brak potrzeby zapisywania się do West Point, aby zaskarbić sobie miłość ojca?

Jego stary timex wskazywał szóstą piętnaście rano. Minęło dziesięć dni od początku 

tego koszmaru.

Czerwonawy blask wschodzącego słońca wpadał do środka przez żaluzje. Na zewnątrz 

ktoś już grał w tenisa. Słychać było regularne odgłosy odbijanej piłeczki. Pewnie kolejni 

agenci...

Wszyscy starali się być bardzo mili. Lokalna policja. CIA. Zostawili go w spokoju na 

całą noc. Nie chcieli go drażnić pytaniami, których przecież mieli bardzo wiele.

Prawie całą noc przesiedział w ciemnej łazience. Wielki stek pozostał nietknięty na 

talerzu. Tak samo jak główki szparagów i lody z truskawkową polewą. Czuł się jak mały 

chłopczyk, zamknięty samotnie w wielkim domu. Z fotograficzną dokładnością przypominał 

sobie   moment,   w   którym   po   raz   pierwszy   kochał   się   z   Jane.   Trzydniową   wycieczkę   po 

wyspie, na którą wybrali się jako zupełnie obcy sobie ludzie. Wielki, romantyczny, szalony 

poryw   uczucia,   który   mógł   przytrafić   się   tylko   w   tej   cudownej,   wakacyjnej   scenerii. 

Wspomnienia doprowadziły go do płaczu. Straszliwie tęsknił za Jane.

Obrócił się w wannie. Gorąca kąpiel w klimatyzowanym  pomieszczeniu  to trochę 

dziwny   pomysł.   Tak   jakby   zimą   spać   pod   pięcioma   kołdrami,   ale   przy   otwartym   oknie. 

Wszystko było jakieś dziwne, nierealne i obce.

W głowie znowu coś mu chrupnęło. Ale Peter miał to gdzieś. A jednocześnie nie miał.

Teraz pragnął tylko jednego i myślał o tym przez całą noc - jak się zemścić. To nie 

powinno   sprawić   większych   trudności.   Wystarczy   jeden   dobry   pomysł,   jak   dopaść 

background image

jasnowłosego najemnika. A potem rozwalić mu łeb. Zrobić dokładnie to, co on zrobił Jane. 

Tylko powoli.

Siedząc   w   wannie   Peter   doszedł   do   wniosku,   że   wcale   nie   musi   kłopotać   się 

poszukiwaniem Anglika. Pewnego dnia rozejrzy się i po prostu go zobaczy. Dokładnie tak, 

jak wtedy w Turtle Bay.

O dziewiątej Damian siedział w kościele w Coastown i dokładnie badał jego wnętrze. 

Podszedł do niego mały, czarny chłopczyk, a Damian wykrzywił się najstraszliwiej jak umiał. 

Chłopiec wybuchnął śmiechem. Kilkoro obecnych odwróciło się w ich stronę, aby go skarcić, 

ale po chwili też się uśmiechnęli.

Tymczasem angielski płatny zabójca zaczynał zabawę w kotka i myszkę z policją San 

Dominiki. Jego dodatkowym zadaniem było uczynienie z Damiana naprawdę krwiożerczej 

bestii.   Clive   Lawson   miał   sprawić,   że   Rose   stanie   się   najsłynniejszym   psychopatycznym 

mordercą na świecie.

Siedząc na balkonie rozsypującego się hotelu „Royal Caribbean”, Lawson patrzył na 

małą   kurewkę   posapującą   z   rozkoszy.   O   pół   metra   od   niego,   na   przegniłym   ze   starości 

krześle, kwiczała naga siedemnastolatka, odgrywająca psychodeliczny orgazm. Miała całkiem 

dorosłe cycki, siwe pasemka w czarnych, długich włosach i szczupłą, nieobecną twarz.

-   Widzę...   obrazy   malowane   szafranem   i   ochrą...   tańczą   mi   pod   powiekami...   - 

wyjęczała. Pewnie uważała, że to brzmi bardzo seksownie. Włożyła sobie do środka dwa 

palce.

Clive Lawson patrzył  na te palce, znikające i pojawiające się jak nogi wędrowca, 

zapadające   się   co   chwila   w   głębokim   piachu.   Onanizował   się  przy  tym   powoli,   leniwie, 

obiema rękami.

Dziewczyna nazywała się Stormy Lasher. Połowę mózgu miała zżartą przez kwas i 

psylocybinę, a drugiej pozbyła się pracując w salonie masażu w podłym nowojorskim hotelu 

„Commodore”.

Zauważyła,  że jasnowłosy Anglik - zresztą  wstrętny męski  szowinista  i rozpustny 

staruch, miał przecież aż trzydzieści trzy lata - ma bardzo interesującego ptaszka. Gruby, 

prężny   i   żylasty,   sterczał   jak   róg   koziorożca.   Porównanie   jego   wyposażenia   z   cienkimi 

fiutkami studentów  z pobliskiej plaży Sunshower Beach wypadało  zdecydowanie  na jego 

korzyść.

- Zaraz się spuszczę! - krzyknęła, unosząc w górę nogi z pomalowanymi na srebrno 

paznokciami. - Jezu Chryste!

background image

Wiła się i jęczała, podsuwając sobie pod perkaty nos ampułkę azotynu amylowego. W 

tym momencie usłyszała głos swojego klienta:

- Jestem tym, którego szukają. Anglikiem. To do twojej wiadomości.

Kiwnęła głową i zaraz utonęła w feerii narkotycznych kolorów.

O dziesiątej Anglik był w drodze do centrum Coastown, zmierzając po kolejną ofiarę.

Denise „Stormy” Lasher siedziała w tym czasie na balkonie pokoju trzysta trzydzieści 

cztery i darła się jak wariatka, którą zresztą kiedyś niewątpliwie się stanie.

Krótko po jedenastej policja, wojsko i agenci CIA otoczyli hotel „Royal Caribbean” 

jak mrówki domek z piernika. Harold Hill i Brooks Campbell razem maszerowali przez hali 

recepcji.   Campbell   dźwigał   nieporęczny   karabin   M-16.   Policjanci   zatrzymali   windę   i 

przystąpili do przeszukania zabytkowego, walącego się hotelu od piwnic aż po dach.

Hill, Campbell i doktor Johnson poszli prosto do pokoju trzysta trzydzieści cztery, w 

którym mieszkała Denise Lasher. Rozhisteryzowana nastolatka powiedziała im, że mężczyzna 

prawdopodobnie wyszedł, zanim wpadła tu policja. Ale nie była tego całkiem pewna. Tak, był 

wysoki.   Jasne   włosy.   Podobny   do   Michaela   Caine’a.   Nie,   nie   pamięta,   żeby   mówił   coś 

szczególnego. Poza jednym: że to on jest tym mordercą, którego wszyscy szukają.

Harold Hill przegrzebywał kosze w sypialni i w łazience. Siwowłosy dyrektor CIA 

znalazł   tylko   kilka   pustych,   zmiętych   paczek   po   dunhillach,   niedopałki   papierosów   z 

marihuaną,  pudełko po nabojach do remingtona  i paczkę francuskich prezerwatyw.  Same 

śmieci.

Tymczasem Meral Johnson nakazał  poszukiwanie samochodu,  w  którym  widziano 

wysokiego, jasnowłosego mężczyznę, gdy odjeżdżał spod hotelu. Błękitny mustang, numer 

rejestracyjny   3984-A.   Potem   rozesłał   swoich   ludzi   i   Amerykanów   po   całym   hotelu,   aby 

przepytali jak najwięcej gości. Rozkazał też postawić blokady na drogach wokół Carolinsted i 

w okolicznych miejscowościach.

Doktor Johnson miał przeczucie, że zaczynają deptać mu po piętach. Nie spał już od 

dwóch   dni.   Miał   prawdziwą   obsesję   na   punkcie   schwytania   jasnowłosego   najemnika. 

Zależało mu na tym bardziej niż komukolwiek innemu, bo tylko on uważał, że to właśnie ten 

człowiek zniszczył San Dominikę.

Campbell   i   Hill   oparli   się   o   drewnianą   poręcz   przed   wejściem   do   hotelu   i   palili 

jednego papierosa za drugim.

- Nie wiem,  co ci powiedzieć  po stracie Carole.  - Campbell  rzucił  niedopałek  na 

piasek. - Przykro mi, Harry. Mam nadzieję, że wiesz, co czuję.

background image

- Czujesz, że powinieneś coś powiedzieć - powiedział Hill i uśmiechnął się okrutnie. - 

I nic ponad to, Brooks.

Campbell przeniósł spojrzenie na błękitne morze.

- A co z Macdonaldem?

-   Kiedy   schwytamy   Rose’a,   Macdonald   go   zidentyfikuje.   Nie   znoszę   sporządzać 

cholernych portretów pamięciowych. Poza tym możemy go wykorzystać jako przynętę, jeżeli 

uda się nam zrobić to wystarczająco dyskretnie.

- Sądzę, że Rose i tak będzie chciał się pozbyć Macdonalda. Co innego mogło go tu 

zatrzymać?

Harold Hill przeciągnął się. Nie miał pojęcia, co.

Ruszyli przez trawnik na tyły hotelu. Podeszli do stojącego tam helikoptera. Obsługa 

zaczęła przygotowywać maszynę do startu.

- Niedługo go dopadniemy - zapewnił Harold Hill. - Albo on dopadnie nas.

O   jedenastej   Peter   nagrał   pierwsze   ze   swoich   czterech   zeznań,   które   trafiły   do 

zawierającego osiem i pół miliarda pozycji komputerowego archiwum CIA.

Przez   półtorej   godziny   bez   przerwy   gadał   do   szpulowego   magnetofonu   Sony   w 

obecności dwóch wyglądających  na naukowców  agentów  z Waszyngtonu.  Opowiedział  o 

swojej odysei w dżungli West Hills, o wszystkim, co widział w Turtle Bay oraz o tym, co 

czuje do rządu Stanów Zjednoczonych po aferze Watergate, po Kambodży i po śmierci Jane.

Agenci mieli za zadanie stwierdzić, czy Peter może sprawiać im w przyszłości jakieś 

problemy.

O   dwunastej   trzydzieści   policyjny   rysownik   przystąpił   do   sporządzania   portretu 

pamięciowego Damiana Rose’a na podstawie tego, co Peter pamiętał z piętnastosekundowego 

spotkania na drodze nad plażą Turtle Bay.

O pierwszej agenci zaczęli kopiować kolorową podobiznę wysokiego blondyna.

Wtedy Peter poprosił o pistolet w celu samoobrony, ale odmówiono mu.

O drugiej grupa agentów zabrała go z klubu golfowego.

Nagle wydarzenia zaczęły toczyć się z zadziwiającą szybkością. Wszystko wydawało 

mu się potem mgliste i niejasne.

Zjechali windą dwa piętra do holu. Szybko przeszli przez ogród w kierunku szarego 

forda  z  małymi,   amerykańskimi   flagami  na  masce.  Zmienili  dwukrotnie   samochody,  aby 

wreszcie wsiąść do błękitnego mercury cougar z lśniącą kratą chłodnicy. Drzwi zablokowały 

się automatycznie  i mercury wystrzelił  jak rakieta. Za  oknami  migały wysokie  palmy.  Z 

background image

piskiem   opon   wjechali   na   Orange   Boulevard,   gdzie   Murzyni   z   niezmąconym   spokojem 

sprzedawali na chodnikach banany i papaje.

Jechali do kościoła, w którym złożono ciała ofiar. Między nimi była też Jane.

Peter siedział z tyłu z założonymi rękami, zastanawiając się, dlaczego jadą do kościoła 

w   biały   dzień.   Ale   zaraz   przestał   o   tym   myśleć.   Ujrzał   Jane,   migoczącą   jak   w   świetle 

neonówki. Ujrzał blondyna nad Turtle Bay. I wreszcie siebie jadącego na rowerze.

- Dobrze się czujesz, Pete?

- Jasne. Doskonale. Zamyśliłem się tylko.

W niedużym katolickim kościele Harold Hill i Brooks Campbell czekali w zakrystii. 

Obaj agenci mieli na sobie lekkie garnitury. Przyjęli postawę pełną uszanowania. Rozmawiali 

na   temat   organizacji   uroczystości   z   ojcem   Kevinem   Brennanem.   Chcieli   wiedzieć,   gdzie 

znajdują się boczne i tylne wejścia. Gdzie można będzie umieścić fotoreporterów, aby nie 

przeszkadzali. W którym miejscu w kościele mógłby się ukryć ewentualny zamachowiec.

Tymczasem tłum czekający na ulicy ruszył przez główne wejście do kościoła. Byli w 

nim zarówno Clive Lawson, jak i Damian Rose.

Gdy   rządowy   samochód   zajechał   na   podjazd,   Peter   pomyślał,   że   ta   miniaturowa 

katedra   mogłaby   być   niezłym   miejscem   dla   snajpera.   Dziki   tłum,   zatłoczone   ulice, 

zamieszanie jak podczas karnawału.

Wysiadając z oficjalnie wyglądającej limuzyny usłyszał skandowanie tłumu:

- Stany Zjednoczone to mordercy!

- Stany Zjednoczone to mordercy!

- Haile Sellassje!

- Haile Sellassje!

Widział morze czarnych twarzy, nabrzmiałe żyły na czołach ludzi, którzy usiłowali się 

dowiedzieć, co dzieje się na ich ojczystej wyspie. Wyglądało to cholernie dziwacznie. Jak 

Sajgon w siedemdziesiątym trzecim roku. Peter wyobraził sobie, że bierze do ręki mikrofon i 

wyjaśnia tym tłumom, że większość ludzi w Stanach Zjednoczonych wcale im źle nie życzy. 

Że nie zależy im na ich boksytach i że w ogóle nie mieli zamiaru nikogo skrzywdzić. Kropka.

Pięciu   ludzi   w   ciemnych   garniturach   i   białych   koszulach   czekało   na   niego   przy 

schodach do kościoła. Byli między nimi Brooks Campbell, doktor Johnson i Harold Hill. A 

także ambasador Stanów Zjednoczonych we własnej osobie.

Młody ksiądz ujął Petera pod ramię i złożył mu krótkie wyrazy ubolewania. Potem z 

resztą świty weszli do środka. Tuż za nimi podążał kamerzysta wiadomości telewizyjnych, 

jak dumny wujaszek podczas uroczystości ślubnej.

background image

Za   kamerzystą   szli   dwaj   żołnierze   piechoty   morskiej   z   pistoletami   maszynowymi 

MAT.

Peter włożył na głowę swoją starą baseballówkę. Zielone Berety nie odkrywają głów 

podczas   pogrzebu   towarzysza.   Pieprzyć   idiotyczne   zasady   i   konwenanse!   Pieprzyć   to 

wszystko!

- Ależ Peter, nie w tym miejscu - szepnął ksiądz. - Zdejmij czapkę, proszę.

Ale Peter nie słyszał niczego, poza stukaniem trumien, ustawianych właśnie w dwóch 

rzędach przed głównym ołtarzem. Były w nich ciała nie rozpoznanych dotąd ofiar masakry z 

Elizabeth’s Fancy, także zwłoki agentów zabitych w szpitalu w Mandeville. A w jednej z 

prowizorycznych trumien Czerwonego Krzyża leżała Jane.

- Wiem, co czujesz, Peter. Ale w ten sposób obrażasz naszego Pana.

- A mnie się zdaje, że nasz Pan ma to wszystko gdzieś. A nawet jeśli nie, i tak mi to 

wisi.

Ojciec Brennan wskazał jedną z trumien po prawej stronie czerwono-złotego ołtarza. 

Peter podszedł do niej i ujrzał tabliczkę z napisem: JANE FRANCES COOKE. Spojrzał na 

przedstawicieli  ambasady   i  policji.   Modlą   się?  A  może   recytują  słowa  przysięgi?  Widok 

przypomniał mu telewizyjną migawkę pokazującą następstwa jakiejś wielkiej tragedii. Setki 

ciał   leżały   w   sali   stołówki   szkoły   podstawowej.   Ludzie   szukali   wśród   nich   krewnych   i 

przyjaciół. Nastrój żałoby i smutku naruszały kamery telewizyjne.

- Otworzycie trumnę? - zwrócił się do księdza. - Chciałbym ją jeszcze raz zobaczyć.

- Nie zrobimy tego - szepnął kapłan. - To nie jest najlepsze miejsce.

- Chcę ją zobaczyć.

- A zdejmiesz czapkę? - spytał ksiądz.

Peter zdjął baseballówkę, a duchowny zgodził się na zdjęcie wieka na krótką chwilę. 

Nie był to dobry pomysł, ale szef policji powiedział „tak”, ambasador Stanów Zjednoczonych 

powiedział „tak”, a młody Amerykanin był bardzo zdecydowany...

Wieko odsunięto z głośnym łoskotem.

Peter zajrzał do środka. Zobaczył młodą kobietę, w której z trudem rozpoznał Jane. 

Wydawała się taka mała... Jej twarz pokryto grubą warstwą pudru i różu. Jasne włosy były 

jakieś   sztywne,   jakby   należały   do   plastykowej   lalki.   Nawet   nie   ubrali   jej   we   własną 

sukienkę...

O, Boże, nie, nie, powtarzał Peter w myślach. Jezu, nie. Niech to szlag. Niech to szlag. 

Gdyby ci skurwiele nie gapili się wciąż na niego, rozpłakałby się jak dziecko.

W tym samym czasie Damian przypatrywał się Lawsonowi, stojącemu na galerii dla 

background image

chóru. Sam znajdował się zaledwie cztery metry za nim.

Płatny zabójca miał w pewnej chwili okazję do strzału, ale zrezygnował. Doszedł do 

wniosku, że to słuszna decyzja. Rose zastanawiał się i kalkulował. Ten kościół był naprawdę 

niezłym miejscem dla zamachowca. Zaskakującym i widowiskowym. Można tu było dokonać 

prawdziwie wstrząsającej zbrodni. Jednak nie było to miejsce idealne. Ale ja bym to zrobił 

tutaj, pomyślał Damian. Może gdy ofiara będzie wychodzić z kościoła...

Przyglądał   się   Peterowi,   stojącemu   przed   trumną   swojej   dziewczyny.   Patrzył   na 

Campbella i Hilla - można by wystrzelać ich jak kaczki.

Po chwili Clive Lawson cicho zszedł z galerii i opuścił kościół. Miał na głowie ciemną 

perukę z modną fryzurą, co upodabniało go do reporterów telewizyjnych, albo agentów tajnej 

służby. Niezły kamuflaż, ułatwiający przemieszczanie się z miejsca na miejsce.

Wszystko wskazywało na to, że na wielki finał, na ostateczny, rozstrzygający cios 

trzeba będzie jeszcze trochę zaczekać.

Damian opuścił kościół w głównej grupie wychodzących.  Wyglądał  dziwacznie w 

workowatych, żółtych portkach, z parasolem i błazeńską czapką, którą z szacunkiem trzymał 

w ręku. Na ulicy prawie natychmiast otoczyła go zgraja dzieciaków, chcących pobawić się z 

Basilem, minstrelem wszystkich dzieci.

Czwartek wieczorem

Przez   cały   czwartek   trwały   na   wyspie   gorączkowe   poszukiwania.   San   Dominika 

została   przewrócona   do  góry  nogami   i   przetrząśnięta   tak   szczegółowo,   jakby  masakra   w 

Elizabeth’s Fancy wydarzyła się zaledwie wczoraj.

Właścicielom  sklepów, kawiarni,  restauracji i  domów  prywatnych  naprzykrzali  się 

agenci z portretem pamięciowym zrobionym według opisu Petera.

Wszystkie hotele, motele, zajazdy, hacjendy, wille, chaty turystyczne i kempingi, czy 

to   dla   białej,   czy   też   czarnej   klienteli,   były   nawiedzane   przez   szwendające   się   grupy 

miejscowych   policjantów   i   szeryfów   federalnych.   Wynajmowano   gangi   chuliganów,   aby 

spenetrowali   przestępcze   podziemie,   środowisko   sprzedawców   kokainy   i   marihuany.   W 

portach lotniczych i morskich i na blokadach, postawionych na ważniejszych drogach całej 

wyspy, zatrzymywano tysiące ludzi.

Ale ani Damian Rose, ani Clive Lawson nie pojawili się w żadnym z tych miejsc. 

Niczym   Martin   Bormann   i   doktor   Mengele,   byli   zbyt   sprytni,   aby   wpaść   w   szeroko 

rozstawione policyjne sieci.

background image

„Zatoka Świń II” powoli przeradzała się w „Zatokę Paniki”.

O siódmej wieczorem Harvey Epstein, specjalista od systemów łączności, pierwszy 

wpadł na trop w tym zakrojonym na szeroką skalę polowaniu.

W   chwili   dokonania   swojego   odkrycia   Epstein   układał   pasjansa   na   podłodze 

furgonetki.  Volkswagen  był  zaparkowany w odległości  około  trzystu  metrów  od wielkiej 

willi, zbudowanej przez rodzinę Charlesa Forlenzy (właściciela sieci Sunasta Hotels) na San 

Dominice.   Ze   swojej   furgonetki   Epstein   nielegalnie   podsłuchiwał   prowadzone   przez 

mieszkańców willi rozmowy telefoniczne.

Przez całe dwa dni słyszał jedynie, jak kucharz Forlenzy wydzwania do dostawców 

świeżych jarzyn na Gourmet Market w Coastown. Gdy o siódmej telefon znów zadzwonił, 

Harvey był już potwornie głodny.

Przesunął słuchawki na jedno ucho i nasłuchując, odkrył asa pik.

- Halo - odezwał się jakiś mężczyzna.

Pierwszy nagrany głos należał do bandziora nazwiskiem Duane Nicholson. To właśnie 

jego  zabrał  Isadore   Goldman  na  spotkanie,  które   odbyło  się  szóstego   maja   w  rezydencji 

premiera.

Epstein domyślił się, że drugi głos należał do Damiana Rose’a.

- Muszę was poprosić o przysługę - usłyszał. - Wykonajcie swoją część zaplanowanej 

operacji.

- Jutro, tak? - spytał Nicholson.

Trzask i ciągły sygnał w słuchawce.

- Mam cię, skurwysynu - szepnął Harvey. - Mam cię!

Niecałą godzinę później Campbell i Hill słuchali nagrania w Coastown.

- Ciekawe - Campbell natychmiast rozpoznał przyjemny głos. - To był Rose.

Peter,   wciąż   pilnie   strzeżony   w   klubie   golfowym,   oglądał   w   telewizji   lokalne 

wiadomości. Po raz pierwszy od dwóch dni miał na tyle jasny umysł, by zastanowić się nad 

skutkami trafienia pociskiem wystrzelonym przez snajpera.

Koszmarny   sen   wszystkich   prezydentów...   pacnięcie   owada   w   przednią   szybę... 

czternaście gramów stali wbija się w czoło z prędkością dziewięciuset metrów na sekundę. 

Poczuł, że robi mu się niedobrze.

Około wpół do dziewiątej zadzwonił do rodziców w Grand Rapids.

Mama nie mogła zrozumieć, dlaczego prezydencki samolot jeszcze nie odwiózł go do 

background image

domu.

-   Powiedz   im,   żeby   cię   natychmiast   wysłali   do   Stanów   -   powiedziała   Betsy 

Macdonald.   -   Mój   Boże,   dość   już   się   nacierpiałeś.   Zawsze   mogą   przyjechać   tutaj,   żeby 

zapytać cię o dodatkowe szczegóły. Powiedz im to, Peter...

Ojciec   Petera   chciał   poznać   prawdę   o   całej   historii.   Rozmawiał   już   z   senatorem 

Pflanzerem i ten także był bardzo zainteresowany.

- Peter, nie ryzykuj życiem dla tych smętnych skurwysynów - powiedział pułkownik 

Macdonald, zwany Big Mac. - Cały ten cholerny rząd nie zrobił dla nikogo nic dobrego, więc 

dlaczego mamy nadstawiać za nich tyłka? Mówię ci, synu.

Peter   słuchał,   czasem   wtrącając   kilka   słów   i   usiłował   wyobrazić   sobie   Wielkiego 

Maca i Małą Betsy.  Gdy ich ostatnio widział, byli  o jakieś dziesięć lat młodsi niż teraz. 

Przypomniał sobie też całą Niezwykłą Szóstkę, ustawioną jak pozująca do zdjęcia drużyna 

hokejowa.

- Postaram się wrócić jak najszybciej - powiedział ojcu. - Powtórz to mamie i braciom. 

Strasznie za wami tęsknię, naprawdę.

Odłożył   słuchawkę   i   oddał   się   rozmyślaniom   w   pogrążonej   w   mroku   sypialni. 

Wyobrażał sobie, że widzi w zwolnionym tempie kulę trafiającą w ludzkie czoło. Jak na tej 

słynnej fotografii z egzekucji w Wietnamie. Głowa tamtego człowieka po prostu rozleciała się 

na kawałki.

O wpół do drugiej nad ranem do sypialni wszedł jeden z agentów CIA, niski Włoch, 

często udający Petera Falka.

- Przenosimy cię, Pete. Przygotuj się, dobrze?

Ubierając się Peter starał się przygotować  psychicznie.  Przecież  nie ma  się czego 

obawiać. A jeśli nawet jest, do diabła z tym.

Trzej   agenci   z   automatami   odprowadzili   go   do   dużego   kombi,   które   czekało   z 

pracującym silnikiem.

Głęboki łyk świeżego powietrza. Zapach morza. Żadnego dźwięku, przypominającego 

repetowanie karabinu w pobliskim gąszczu palm.

W zupełnym milczeniu dojechali do hotelu „Dorcas” w Coastown. Żadnych pytań, 

żadnych komentarzy. Żadnych pogaduszek, zarówno z ich, jak i z jego strony.

Harold   Hill   czekał   na   niego   w   apartamencie   hotelowym.   Całkiem   sympatyczne 

miejsce, zupełnie jak „Holiday Inn”.

- Moja rodzina złożyła oficjalną skargę w Departamencie Stanu - oznajmił Peter bez 

ogródek.   -   O   wszystkim   został   poinformowany   senator   Pflanzer   -   zawiadomił   Hilla   i 

background image

Campbella,   który   także   siedział   w   salonie.   -   Jeśli   nie   pozwolicie   mi   wziąć   udziału   w 

polowaniu na tego sukinsyna, zmuszę was do odesłania mnie do domu. Już widzę te tytuły: 

„Bohater wojenny oskarża kombinatorów z CIA”.

- Dobra, dobra - pokiwał głową siwowłosy Hill.

Wygląda całkiem jak poważny naukowiec, pomyślał Peter.

- Siadaj, Peter, pogadamy.

O   drugiej   nad   ranem   Peter   Macdonald   został   oficjalnie   włączony   do   poszukiwań 

Damiana Rose’a.

Niedługo   potem   gruby   szef   lokalnej   policji   przybył   do   hotelu   „Dorcas”.   Dziwny 

człowiek. Po prostu usiadł i zaczął rozmawiać z Peterem. O błędzie posterunkowego z Turtle 

Bay, o swoich własnych pomyłkach oraz o nocy, którą spędził w szpitalu przy łóżku Jane.

- Nie mogłem zasnąć - przyznał w końcu sympatyczny Murzyn. - Myślę, że pan to 

rozumie.

- Rozumiem - uśmiechnął się Peter. - To chyba będzie bardzo długa noc. Dobrze, że 

pan tu jest, doktorze Johnson.

background image

ROZDZIAŁ 27

Podczas ostatnich miesięcy przygotowań do operacji na San Dominice Damian zrobił 

się niemiły; jakby nieobecny i roztargniony. Chyba nawet przestał się czesać. Całymi dniami 

pętał się po domu w piżamie. Dostał kompletnego świra na punkcie wielkich zbrodniarzy. 

Pewnego   wieczoru,   gdy   wróciłam   do   domu,   zauważyłam,   że   studiuje   Traktat   o   agresji. 

Opowiadał coś o jakichś szczurach i orłach. Innym razem zobaczyłam, że czyta Powstanie i 

upadek Trzeciej  Rzeszy.  A potem jeszcze więcej książek o nazistach. Nazywał ich „rasą 

wielkich zbrodniarzy”.

Z pamiętnika Rose’ów

Trelawney, San Dominica

W małej, ciemnej klitce, oświetlonej migającym ekranem czarno-białego telewizora, 

Damian Rose czyścił snajperski karabin M-21.

Rozłożył broń na części. Zerkał co chwila na Osławioną Alfreda Hitchcocka, który to 

film właśnie nadawała lokalna stacja telewizyjna. Stwierdził, że byłby lepszym aktorem od 

powierzchownego, jednowymiarowego Cary Granta, choć może nie tak dobrym, jak Claude 

Rains   czy   Ingrid   Bergman.   Ta   para   była   naprawdę   doskonała.   Mogliby   nawet   próbować 

zagrać Basila, minstrela wszystkich dzieci.

Po oczyszczeniu i złożeniu karabinu Damian poszedł do łazienki i spędził w niej jakąś 

godzinę. W tym czasie przefarbował sobie włosy na czarno, z lekkim srebrzystym połyskiem. 

Był to naturalny kolor włosów Damiana.

Teraz na wyspie będzie tylko jeden wysoki, jasnowłosy Anglik - Clive Lawson.

Zresztą nie dłużej niż przez jeden dzień.

Zanim   zgasił   światło,   rozpakował   nowiutką,   lśniącą   maczetę   ze   spowijających   ją 

szmat i położył ostrożnie obok karabinu.

Potem wysoki, ciemnowłosy Amerykanin poszedł wreszcie spać.

background image

CZĘŚĆ TRZECIA

PERFEKCYJNE ZAKOŃCZENIE

background image

11 maja 1979, piątek

Czterej uczestnicy wypadają z gry

11 maja 1979, Coastown, San Dominica

Piątek rano. Ostatni dzień pod znakiem maczety

Doktor   Johnson   przełamał   rogalik   i   posmarował   jedną   połówkę   dżemem.   Zerknął 

kątem oka na Petera.

-   A   mogło   być   tak   cudownie   -   pokręcił   głową   Peter,   zwracając   się   do   czarnego 

policjanta.

Młody   Amerykanin   wyglądał   tego   ranka   bardzo   po   amerykańsku.   Miał   na   sobie 

zieloną   koszulkę   z   napisem   ZOBACZ   GÓRSKIEGO   NIEDŹWIEDZIA,   spodenki 

gimnastyczne   i   swoją   starą,   wytartą   czapeczkę   baseballową.   Był   bosy,   nie   włożył   nawet 

skarpet. Pocierał jedną nogę o drugą, jak drewienka do rozpalania ognia.

- Pływanie - ciągnął swoje żale. - Żeglarstwo. Koszykówka, jeśli jesteś recydywistą 

jak   ja.   Bieganie   w   czapeczce   baseballowej,   jak   wtedy,   gdy  się   miało   dziesięć   lat   i   zero 

problemów... Całe to cudowne marnowanie czasu... rozumie pan, rekreacja i wypoczynek.

Niemłody policjant  odczuwał  coraz  większe  zmęczenie  i przygnębienie.  Nie mógł 

zapomnieć   nocy,   spędzonej   w   szpitalu   z   tą   biedną   dziewczyną.   Traktował   Petera   po 

ojcowsku. Bardzo go polubił. Czasem wydawało mu się, że oni dwaj muszą występować 

przeciw wszystkim.

- Ta wyspa kiedyś właśnie taka była. Dawno temu, jak byłem jeszcze chłopcem. Nie 

wiem, czy możliwy jest jeszcze powrót do tych beztroskich lat.

Peter pokiwał głową w milczeniu.

Siedzieli pod żółtymi parasolami na tarasie na szesnastym piętrze hotelu „Dorcas”. Po 

drugiej   stronie   tarasu,   oparci   o   poręcz,   stali   dwaj   agenci   CIA.   Byli   bez   marynarek,   na 

koszulach nosili szelki podtrzymujące kabury. W dole rozciągało się Coastown, kolorowe jak 

podczas   karnawałowej   zabawy.   Ponad   nimi   był   już   tylko   złocisty   dach   hotelu   „Dorcas”. 

Zgodnie z opinią specjalistów, był zbyt stromy, aby ktokolwiek mógł się na niego wdrapać.

Peter odrzucił do tyłu głowę i wpatrzył się w błękitne niebo. Rozmyślał o bohaterach, 

przywódcach,  ideach...   Kiedyś,  gdy był   jeszcze  młodszym   kadetem,  trafił   na  sympozjum 

humanistów. Padło pytanie:

- Czy bohaterowie zachodniej cywilizacji są już martwi?

Czterej profesorowie historii i filologii klasycznej zakrzyknęli chórem.

background image

- Tak! Tak! Martwi i pogrzebani!

A   jednak,   do   cholery,   ludzie   potrzebują   bohaterów.   Przynajmniej   on   sam   ich 

potrzebował.   Ulissesa,   Churchilla,   Lincolna...   kogokolwiek!   Weźmy   tego   beznadziejnego 

dupka   Nixona.   Albo   Gerry’ego   Forda.   Czy   oni   wiedzą   cokolwiek   o   przywództwie?! 

Bohaterowie... Gdyby z Kissingera udało się zrobić mężczyznę atrakcyjnego seksualnie, to 

może Nixon miałby szansę osiągnąć choć pierwszy stopień człowieczeństwa.

-   O   rany,   o   rany   -   powtarzał,   zataczając   kręgi   głową   i   szyją.   -   To   zupełnie 

niewiarygodne, prawda? Gorsze niż Wietnam, naprawdę śmierdząca sprawa. Kiepsko, Meral, 

kiepsko... Ciągle mi się wydaje, że Jane jednak nie umarła.

Trelawney, San Dominica

Damian   Rose   spędził   rano   trzy   godziny,   próbując   doprowadzić   do   porządku 

kompletnie zajeżdżoną, ośmiometrową łódź Bertram Sportsman.

Ubrany tylko w krótkie spodenki, naprawił najpierw stabilizatory,  potem wymienił 

wszystkie świece, a następnie usiłował ustawić zapłon.

Morze było niebieskie w porannych promieniach słońca. Zatoczka, w której cumowała 

łódź,   wyglądała   jak   na   ujęciu   filmowym   robionym   przez   pończochę.   Była   też   dobrze 

osłonięta przed widokiem od strony otwartego morza, po którym uwijało się pełno łodzi. 

Wysoko między wzgórzami wznoszącymi się nad zatoczką stał dom słynnego miejscowego 

malarza pejzażysty i wielkiego samotnika, Erica  Downesa. W tej chwili Downes leżał  w 

skrzyni pod zwojami płótna żaglowego. Był martwy.

Gdy Damian regulował silnik łodzi, jego myśli krążyły pomiędzy Karaibami i Francją. 

Rozmyślał   o   początkach   realizowanego   kontraktu   i   o   jego   zbliżającym   się   zakończeniu. 

Wspominał   spacery  z   Carrie  po  Ogrodach   Luksemburskich,  całe   popołudnia  spędzone   w 

Tuileries i w małej kafejce w pobliżu St.-Germain-des-Pres.

Po zakończeniu pracy nad silnikiem zniósł do kabiny dodatkowy kanister paliwa i dwa 

karabiny M-21. Nowiutka maczeta została w kokpicie.

Spojrzał na zegarek i z zaskoczeniem stwierdził, że jest prawie dziewiąta. Oznaczało 

to, że Carrie powinna już być w drodze do Maroka.

Sadowiąc   się   wygodnie   Damian   zaczął   gwizdać   „Lili   Marlene”.   Melodia   ta 

niezawodnie przypominała mu Carrie.

Zurych, Szwajcaria

background image

Ubrana w popielaty kostium i taki sam turban kobieta siedziała w banku Schweizer 

Kreditverein w Zurychu naprzeciwko tłustego kurdupla z rudymi wąsami, S. O. Rogina.

Na   marmurowym   blacie   stojącego   między   nimi   biurka   leżała   miękka   skórzana 

walizeczka.   Kryształowy   kandelabr   nad   ich   głowami   dawał   dość   światła,   choć   nieco 

przefiltrowanego przez drobinki kurzu. Rogin mówił po angielsku z twardym, niemieckim 

akcentem, unosząc przy tym jedną brew, jakby był wciąż lekko zdziwiony.

- A więc życzy sobie pani wziąć całą kwotę sześciuset dwudziestu dziewięciu tysięcy?

- Tak. Co do centa - odparła kobieta zdecydowanie, jak typowa businesswoman.

- Bardzo dobrze. W jakiej formie życzy sobie pani otrzymać swoje pieniądze?

Amerykanka wyjęła niebieską paczkę gauloise’ów. Bankier wyciągnął w jej kierunku 

dłoń z wielką, srebrną zapalniczką. Gdy przypalał jej papierosa, rozszedł się wokół silny 

zapach benzyny. Potem zapalniczka zamknęła się z głośnym trzaskiem.

- Co pan mi radzi? - spytała Carrie.

Gruby karzeł wyszczerzył zęby w uśmiechu.

-   Co   pani   radzę?   Początkującym   zwykle   doradzam   bezpośredni   przelew   na   nowe 

konto. Tout de suite, pani Chaplin. Najprostsza sprawa. Żadnych walizek.

- Nie. Obawiam się, że muszę dostać gotówkę do ręki, Herr Rogin.

- Hmm. Oczywiście - rudzielec pokiwał głową. - Czy będzie pani potrzebowała kogoś 

do ochrony? Objaśnię pani prostą procedurę...

- Nie trzeba - przerwała mu Carrie. - Jeżeli przeczyta pan jutro w „New Zurchen” o 

niezidentyfikowanych  zwłokach, znalezionych  w centrum miasta,  będzie pan wiedział,  że 

ktoś usiłował odebrać mi moje pieniądze.

Karzeł, uwielbiający amerykańskie i brytyjskie kryminały, roześmiał się serdecznie w 

przypływie dobrego humoru.

- W Zurychu nikt nikogo nie morduje, madame. Tu nie postępuje się w taki sposób.

Bankier zaśmiał się znowu i wyszedł, by przygotować wypłatę sześciuset dwudziestu 

dziewięciu   tysięcy   dolarów,   czyli   miliona   pięciuset   tysięcy   franków   szwajcarskich.   Idąc 

korytarzem  S.  O.  Rogin  zastanawiał   się,  czy  ta   piękna   kobieta   nie  ucieka   aby  od  męża. 

Postrzegał panią Chaplin jako kogoś w rodzaju... Faye Dunaway. Przypomniał sobie scenę z 

Wiatraków...   nie,   nie,   to   było   w   Sprawie   Thomasa   Crowna.   Wspaniały   film.   W   całości 

poświęcony rabowaniu banków w Bostonie.

Czterdzieści minut później Carrie Rose wyszła z banku Kreditverein z walizeczką 

pełną franków szwajcarskich. Dopiero teraz głęboko odetchnęła. Ale ręce miała nadal pokryte 

background image

gęsią skórką. Panicznie bała się każdej obcej twarzy na ulicy.

Jedną przecznicę dalej weszła do wspaniałego Union Bank of Switzerland i wpłaciła 

pieniądze.

Wszystko zgodnie z planem.

background image

ROZDZIAŁ 28

Spodziewaliśmy   się,   że   prędzej   czy   później   podsuną   nam   Macdonalda.   Sprawę 

prowadził Harold Hill, który potrafił, jak nikt inny, doprowadzić skazańca na miejsce kaźni. 

Prawdopodobnie dlatego, że przeciwnicy postępowali zgodnie z zasadami logiki, Damian nie 

próbował nawet rozpracowywać labiryntu. Po prostu czekał, aż wyjdą z niego myszy.

Z pamiętnika Rose’ów

Wahoo Cay, San Dominica

Piątek po południu

W   piekielnym   upale,   o   drugiej   po   południu,   Damian   przepłynął   nad   barierą   rafy 

koralowej.

Opalając   się   na   łodzi,   przez   przezroczystą,   zielonkawą   wodę   obserwował   z 

zainteresowaniem barwnych mieszkańców dna morskiego. Myślał też o chwili, kiedy znów 

zobaczy   Carrie.   Duszne,   nieporządne   Maroko.   Co   za   idealne   zakończenie   zbrodniczej 

wyprawy. I ich dwoje, którym udało się zbiec.

Damian   uważał,   że   akcja   na   San   Dominice   to   największy   majstersztyk   od   czasu 

zamachu na Johna Kennedy’ego w Dallas. Był o tym przekonany.

Właściwie koniec miał być niezbyt widowiskowy w porównaniu z tym, co działo się 

wcześniej.

O   trzeciej   piętnaście   po   południu   doktor   Meral   Johnson   i   Brooks   Campbell 

wyprowadzili Petera z hotelu „Dorcas”.

Macdonald ubrany był w szare bawełniane spodnie i luźną marynarkę. Pod marynarką 

miał schowany pistolet automatyczny Walther, elegancką, potężną broń. Z pozdrowieniami 

od Great Western Air Transport, a w szczególności od Harolda Hilla.

Wszyscy   trzej   wsiedli   do   szerokiego   dodge’a   chargera,   stojącego   na   hotelowym 

parkingu. Campbell rozglądał się po dachach w poszukiwaniu strzelców wyborowych, co 

rozbawiło Petera.

- No tak, to w końcu nasza twierdza - przyznał wreszcie agent.

Pojechali   do   zacisznej   willi   Rodziny   Forlenza.   Był   to   wielki,   wystawny   dom   w 

hollywoodzkim stylu. Campbell i Hill mieli nadzieję, że Duane Nicholson skontaktuje się z 

Damianem albo ten sam do niego zadzwoni. Przygotowali sieć złożoną z pięciu samochodów 

background image

pełnych agentów, rozstawionych wokół domu.

Oficjalnie Peter był potrzebny do dokonania identyfikacji. Oficjalnie nie miał broni.

Nieoficjalnie Harold Hill zarzucał w ten sposób przynętę na Damiana Rose’a.

On też przypomniał sobie listopad sześćdziesiątego trzeciego roku. To prawdziwy cud, 

że ostatecznie udało się jakoś załagodzić sytuację, chodziło przecież o bezpieczeństwo całego 

kraju.

W Waszyngtonie o szóstej po południu pani C. Rose zameldowała się w hotelu „St. 

James”. Czekała na nią poczta - kilka listów od Damiana Rose’a. Ależ to dziecinne i ckliwe, 

pomyślała Port-Smithe.

W   Zurychu   Carrie   czekała   w   apartamencie   hotelowym.   Była   siódma   wieczór. 

Popatrzyła na łabędzie unoszące się nad jeziorem i zanotowała coś w pamiętniku. Rozważała 

ostatnie szczegóły planu, tak jak zwykł robić to Damian.

Za piętnaście ósma pomarańczowa kula słoneczna skryła się za willą Forlenzów.

Peter   poczuł,   że   serce   mocniej   mu   zabiło,   gdy   ujrzał   lokaja   Isadore’a   Goldmana 

wychodzącego z wielkiego domu. Pomyślał o tym, że Goldman to tylko nic nie znaczące 

nazwisko   jakiegoś   faceta.   I   o   tym,   że   wcale   nie   chce   umierać.   Pragnie   tylko   zastrzelić 

wysokiego   jasnowłosego   najemnika   i   powrócić   do   domu   w   Michigan.   Całkiem   jak   w 

zakończeniu powieści sensacyjnej.

-   Niebieski,   tu   Biała   Flaga   -   powiedział   Brokks   Campbell   do   samochodowej 

krótkofalówki. - Nie śpicie, panowie?

- Peter? - doktor Meral Johnson zerknął we wsteczne lusterko. - Nie śpisz?

- Facet właśnie wychodzi, żeby coś przegryźć na mieście - odparł spokojnie Peter, 

choć poczuł rosnące podniecenie. - Jestem całkowicie przytomny, Meral.

Uśmiechnął się do czarnego policjanta. Żaden z nich nie odezwał się do Campbella.

Duane Nicholson, nie przejmując się niczym, zupełnie na luzie, jak zauważył Peter, 

przemierzał trawnik przed frontem willi. Ubrany był w zwyczajne spodnie i błękitną koszulę. 

Na  nogach   miał   indiańskie   mokasyny.   Co   za   palant,   pomyślał   Peter.   Z   rodzaju  tych,   co 

zawsze pierwsi obrywają podczas filmowej strzelaniny. Mężczyzna przeszedł wzdłuż domu i 

zniknął w garażu.

Po kilku minutach wytoczyła się na podjazd biała corvetta. Gangster z Las Vegas, 

rozwalony na siedzeniu za kierownicą, wyprowadził potężne auto na piaszczystą drogę. Silnik 

background image

ryknął jak dziki zwierz i corvetta gwałtownie przyspieszyła.

Człowiek Goldmana zmierzał prosto do Coastown.

Peter poprawił się na tylnym siedzeniu jednego z pięciu samochodów obstawiających 

dom. Wprowadził się w stan gotowości bojowej. Tak na wszelki wypadek. Przecież uważał, 

że bandzior pojechał do miasta na kolację. Wszyscy pozostali uczestnicy zasadzki sądzili tak 

samo.

Tryall, San Dominica

Ciemna postać pojawiła się na nabrzeżu na tle migotliwych świateł zachodniej części 

Coastown.

Na linii horyzontu widać było łodzie rybaków łowiących tuńczyki. Za nimi rozciągało 

się   otwarte   morze,   przechodzące   w   ocean,   który   ciągnął   się   aż   do   zachodnich   brzegów 

Europy.

Ostatniej  nocy,  którą miał  spędzić  na San Dominice,  Damian  Rose miał  na sobie 

beżowy kombinezon sił porządkowych. Twarz i ręce pokrył czarnym jak smoła barwnikiem, 

dzięki czemu z pewnej odległości mógł uchodzić za krajowca. Na lewym ramieniu zawiesił 

karabin M-21 ze skomplikowanym celownikiem, a ciężką maczetę przypasał na biodrach.

Rozglądając się na boki i do tyłu, ruszył przez odkryte pole w kierunku widocznej w 

oddali, wąskiej drogi.

Peter spojrzał na zegarek. Była dwudziesta trzydzieści pięć.

Corvetta i trzy śledzące ją samochody sunęły powoli wzdłuż Charles Henry Street na 

północnych   przedmieściach   Coastown.   Po   obu   stronach   alei   stały   rozpadające   się   wraki 

amerykańskich samochodów. Bawiły się w nich czarne dzieciaki w kolorowych łachmanach. 

Chodnikami spacerowały grupki wyrostków.

Zakurzona corvetta toczyła się szeroką zatłoczoną ulicą, która zataczała łuk, a potem 

biegła   wzdłuż   Queen’s   Anne   Park.   Tu   też   było   rojno   i   gwarno.   Słychać   było   śmiechy 

przyszłych   uczestników   Święta   Pracy,   przygotowujących   się   już   do   wrześniowej   parady, 

która oficjalnie kończyła na wyspie sezon turystyczny.

-   Zorientował   się,   że   jest   śledzony   -   szepnął   Brooks   Campbell,   jadący   białym 

chargerem. - Co ten skurwiel, do cholery, wyprawia?

Na podmokłym zboczu porośniętego trawą pagórka Damian Rose czeka w pogotowiu 

background image

ze swoim M-21 i z maczetą. Pięćdziesiąt metrów dalej, zupełnie nie zdając sobie sprawy z 

jego obecności, czatuje Clive Lawson, uzbrojony w pistolet maszynowy Uzi.

Peter wyglądał przez okno z tylnego siedzenia chargera. Co za psychodeliczne obrazy, 

pomyślał.   Mężczyźni   i   młodzi   chłopcy   w   białych,   powiewających   koszulach.   Migoczące 

ogniska. Purpurowe chmury, przemykające szybko po niebie... Poczuł się tak, jakby był na 

patrolu, nikomu niepotrzebnym,  nocnym patrolu, prowadzonym przez kompletnych debili, 

gotowych zastrzelić każdego, kto nie odpowie na hasło.

- Prowadzi nas do wysokiego blondyna - odpowiedział Peter na pytanie Campbella. - 

Robi dokładnie to, czego chcemy. Pytanie tylko, dlaczego?

Właśnie   w   tej   chwili   corvetta   ominęła   wielką   ciężarówkę   i   nagle   skręciła   pod 

niewyobrażalnie   ostrym   kątem   w   lewo.   Nisko   zawieszony   samochód   zaczął   gwałtownie 

przyspieszać pod stromą górkę, jakby to był zupełnie płaski teren.

- Panowie, zapnijcie pasy! - wrzasnął Meral Johnson.

Minęli górkę i wpadli na łeb, na szyję między ciche wąskie uliczki.

Zdawało się, że właśnie zaczął się nieoficjalny wyścig z serii Grand Prix. Ludzie na 

chodnikach krzyczeli na widok ryczących podrasowanymi silnikami, śmigających aut.

Ósma trzydzieści dziewięć. Damian odbezpiecza M-21. Sprawdza amunicję.

Clive Lawson wciąż nie odbezpiecza broni.

Żołądek podjechał Peterowi do gardła, serce biło mu jak młotem. Człowiek Goldmana 

skręcił w wąski, niewidoczny zaułek.

Campbell - „biała flaga” prawie go zgubił.

Zielona   mazda   wpadła   w   poślizg   i   zaraz   potem   w   krzaki.   Niebieski   cougar   Hilla 

zawirował jak bąk na środku ulicy.

Kolejny, niespodziewany zakręt w prawo, a potem od razu w lewo. Nagle otworzyła 

się przed nimi przeraźliwie szybka prosta.

Widzieli tylko jeden problem: ulica była pełna ludzi.

Podskakujący   z   tyłu   Peter   widział,   jak   rozbiegają   się   w   panice.   Przed   chwilą 

spacerowali   sobie   leniwie,   teraz   uciekali   na   chodniki.   Kilku   szaleńców   bawiło   się   w 

toreadorów, wymachując koszulami przed maskami  pędzących  samochodów. Nagle huk - 

potrącili kobietę.

background image

Ósma czterdzieści trzy.

Brooks Campbell wyciągnął rewolwer z kabury. Doktor Johnson bez przerwy naciskał 

klakson, produkując przeciągłe wycie.

Kierowca corvetty wrzucił trójkę, a zaraz potem czwórkę.

Peter wyciągnął z kabury automatycznego walthera. Potężna broń.

Niski sportowy wóz wyprzedzał ich o dwie przecznice. Oddalał się, stawał się coraz 

mniejszy. Biały bagażnik i błyskające tylne światła wyglądały jak rakieta wylatująca z miasta.

Brooks   Campbell   krzyknął,   wskazując   corvettę,   która   skręciła   w   prawo,   na 

nieoświetloną wiejską drogę. Wyprzedzała ich o dobrych trzysta metrów.

Clive Lawson odbezpiecza uzi. Wbija stopy w miękką glebę pagórka. Prostuje ręce, 

najpierw prawą, potem lewą.

- Do diabła! Ucieknie nam!

Gruby, spocony policjant obrócił kierownicę. Biały cougar z piskiem opon zawinął 

prawie   w   miejscu.   Zawracali.   Przegapili   zakręt.   Peterem   rzuciło   jak   workiem   kartofli. 

Wyrżnął głową w boczną szybę.

Wypadli   wreszcie   na   wiejską   drogę.   Nie  było   już  widać   świateł   corvetty.   Brooks 

Campbell wzywał przez radio posiłki, całą armię. Pytał, dokąd prowadzi ta droga.

Ósma czterdzieści cztery. Damian opiera M-21 o pień palmy. Patrzy przez celownik 

ze wzmacniaczem obrazu.

Nagle   wszystkie   samochody   uczestniczące   w   pościgu   hamują   przed   potężnym, 

rozłożystym drzewem, rosnącym na środku rozwidlenia dróg.

- W lewo! Hill pojedzie w...

Ostatnie słowa Campbella zagłuszył krzyk Petera, który kazał Johnsonowi dodać gazu.

W jednej chwili przednia szyba chargera rozsypała się w drobny mak.

Z lasu dobiegał huk potężnej broni. Pociski metodycznie szatkowały samochód. Znać 

było rękę zawodowca.

Kule rozdarły dach auta, rozpadła się kolejna szyba. Potworny cios, który mógłby 

zabić słonia, rozwalił bagażnik.

Meral Johnson krzyczał do Macdonalda, aby nie podnosił się z podłogi.

Czyjaś głowa przebiła boczną szybę.

background image

- Na podłogę! Na podłogę!

Znowu trafienie w dach. Kolejny cios w okolicę ziejącej dziury po szybie. Samochód 

drżał jak pod uderzeniami ciężkich młotów.

W ciągu trzydziestu sekund padło co najmniej dwadzieścia strzałów.

A potem zapadła cisza. Magiczny spokój. Słychać było setki świerszczy. Odzywały 

się tropikalne ptaki. Przejście od potwornego zgiełku do sielanki było wprost niewyobrażalne.

Rozbity charger wciąż jeszcze się toczył, żałośnie piszcząc kołami.

Meral   Johnson   schylił   się   pod   kierownicę   i   nacisnął   dłonią   pedał   hamulca.   Wrak 

wreszcie znieruchomiał.

Ludzie   z   „zielonej   flagi”   biegli   na   pomoc.   Na   brukowaną   nawierzchnię   upadły 

słoneczne okulary.

Z   daleka   nadbiegał   Harold   Hill.   Krzyczał   coś.   Wyglądał   jak   ojciec,   spieszący   na 

ratunek tonącemu dziecku.

- Macdonald! - wrzasnął nagle czarny policjant. - Macdonald!

Głuchy jęk dobiegł z tylnego siedzenia. Peter usiadł i otrząsnął się z okruchów szkła. 

Stwierdził, że ma rozciętą skórę na głowie. Cholera, ile krwi...

Spojrzał na Campbella, który siedział z przodu i szeroko otwartymi oczami patrzył 

przez   rozbitą   szybę,   jakby  wreszcie   dostrzegł   rozwiązanie   całej   tej   cholernej   szarady.   W 

rzeczywistości niczego już nie mógł widzieć, bo był martwy. Specjalny, wyprodukowany w 

Ameryce pocisk przebił jego przystojną twarz, a potem przekoziołkował raz i jeszcze raz, 

rozgniatając mózg na ścianach i sklepieniu czaszki. Całkiem jak spychacz, który wjechał do 

ciasnego pokoju.

Jednak Peter już nie patrzył na Campbella. Był w pełnym biegu. Po raz pierwszy od 

tamtego   dnia   w   Turtle   Bay   pędził   jak   szaleniec,   ściskając   w   dłoni   kolbę   walthera   na 

podobieństwo pałeczki przekazywanej z rąk do rąk podczas sztafety.

Dostrzegł w lesie wysokiego blondyna.

Damian popatrzył na Harolda Hilla i czarnego szefa policji, stojących w światłach 

samochodów, i wycofał się w gęste zarośla. Bliżej łodzi. Ucieczki. I Carrie.

Pozostał już tylko ostatni element scenariusza.

Biegnąc między mrocznymi  cieniami  drzew Peter słyszał wokół odgłosy ptaków  i 

owadów. Goniło go światło księżyca, przeświecające przez liściasty dach nad jego głową.

Po pokonaniu około sześćdziesięciu metrów wypadł z zarośli na otwartą przestrzeń 

background image

pola   golfowego,   należącego   do   klubu   w   Tryall.   Mógł   stąd   dostrzec   pokrytą   falami 

powierzchnię   Morza   Karaibskiego.   W   przeciwnym   kierunku   zobaczył   niski,   podłużny 

budynek klubu z rzędem okien wychodzących na pole golfowe. W sezonie letnim klub był 

zamknięty.

Peter metodycznie przeszukiwał przestrzeń przed sobą. Wpadł w bitewny trans, działał 

jak automat: odszukać i zlikwidować najemnika lub samemu zostać zabitym.

Obrzucił   wzrokiem   budynek   klubu,   kamienny   dziedziniec   i   podjazd,   żywopłoty   i 

klomby, drugą werandę ze stojącymi na niej bujanymi fotelami. Nigdzie nie mógł dostrzec 

wysokiego, uciekającego człowieka. Zdał sobie sprawę, że jego umiejętność tropienia ludzi 

ulotniła   się   bezpowrotnie.   Dobrze   wyszkolony   żołnierz   Wietkongu   zabiłby   go   teraz   bez 

trudności.

Biały zygzak błyskawicy rozświetlił mroczne niebo.

Peter usłyszał krzyk Merala Johnsona.

Niezdarnie rzucił się w trawę.

Kiedyś bywało lepiej, pomyślał z dezaprobatą, padając jak kłoda na twardą glebę. Ale 

przynajmniej   żył.   Gryząc   ziemię,   jak   sam   kiedyś   mawiał,   instruując   młodych   żołnierzy 

podczas szkolenia.

A Johnson wciąż wydzierał się jak szalony:

- Nie podnoś się, Macdonald! Zostań tam gdzie jesteś! Nie ruszaj się, Peter!

W  pobliżu  budynku   Peter  dostrzegł  cień   człowieka   z karabinem.  Czy  to  był   jego 

blondyn? A może któryś z ludzi Hilla? Zbyt ciemno, aby to stwierdzić.

Serce biło mu jak szalone, nie mógł złapać tchu. Ogarnęła go wściekłość. Tak bardzo 

chciał   dopaść   skurwysyna!   Było   to   beznadziejnie   żałosne,   nie   pasowało   zupełnie   do 

człowieka, jakim starał się być, odkąd wyjechał z Wietnamu. Ale nic nie mógł na to poradzić. 

Pragnął zemsty aż do bólu. Czy ten ból nigdy się nie skończy? Dlaczego ten skurwiel jeszcze 

go nie zabił?!

Nagle   z   prawej   strony,   spomiędzy   palm   odezwał   się   karabin.   Co   chwila   błyskał 

pomarańczowy ognik wystrzału. Pociski bezlitośnie dziurawiły budynek klubu golfowego. Z 

wielkich okien wylatywały szyby. Wszystkie światła były rozbite. Rynna odpadła od ściany i 

złamała się, jakby była z papieru.

Peter wycelował w mroczną sylwetkę obok domu. Wypalił tylko raz. Choć był  to 

bardzo daleki strzał, okazał się zadziwiająco dokładny. Człowiek z karabinem zniknął z pola 

widzenia. Strzelanina ucichła i zaczął padać deszcz.

- Pieprz się! - wrzeszczał Peter, stojąc w strugach deszczu. - Pierz się! Pieprz się, ty 

background image

zasrany skurwysynu!

Zimne, ulewne fale deszczu kompletnie go oślepiały. Zupełnie jakby znalazł się pod 

wodospadem.   Kompletna   klapa.   Clive   Lawson,   były   brytyjski   komandos,   weteran   wielu 

wojen w krajach Trzeciego Świata, zdał sobie sprawę, że tym razem znalazł się w paskudnej 

pułapce. Nie miał żadnych wątpliwości, że dał się wykiwać jak dziecko Damianowi i Carrie 

Rose.   Przeciwnie,   był  tego   najzupełniej  pewien.   Chryste!   Dlaczego   nie  został  w   Miami? 

Dlaczego przyjął tę robotę?

Najemnik leżał na boku w poprzek kamiennej rynny, jak wyrzucona na brzeg ryba. 

Pomacał się w poszukiwaniu rany i stwierdził, że ma zdrętwiały lewy bok. Rana zaczęła piec, 

jakby ktoś przypalał go żywym ogniem.

Przekręcił   lewą   rękę   i   spojrzał   na   zegarek.   Była   dziewiąta   dwanaście.   Fatalnie. 

Umawiali się na dziewiątą, zaraz potem, jak zabije Campbella. Zgodnie z planem Damian i 

Carrie mieli go stąd zabrać. Zgodnie z planem...

Poczołgał się wzdłuż zaśmieconego odpływu. Gdy dotarł do końca, wstał i zaczął 

biec.

Damian był  jak Bóg. Powoli odliczał  ostatnie sekundy dramatu. Patrzył  na zalaną 

wodą scenę przez wzmacniacz obrazu, zamontowany na snajperskim karabinie. Dzięki temu 

urządzeniu mógł  widzieć w ciemności.  Wszystko, na co skierował broń, pojawiało się w 

szkłach celownika w niesamowitej, zielonkawej poświacie.

Wpatrując się w zielonkawą twarz mężczyzny, położył wskazujący palec na spuście i 

zaczął go powoli ściągać.

Woda   zalewała   twarz   Petera.   Nie   mógł   powstrzymać   się   od   ciągłego   mrugania. 

Strumienie spływały mu z czoła i ściekały w dół, wzdłuż nosa. Czuł się tak, jakby za chwilę 

miał się utopić. Bał się tym bardziej, że praktycznie nic nie widział. Nie słyszał także nic, 

poza   szumem   ulewy   i   własnym   ciężkim   oddechem.   Myśli   przelatywały   przez   głowę   w 

szalonej gonitwie. Przed oczami pojawiały się sceny jak wycięte z taśmy filmowej - pola 

bitew, błyski strzałów, oderwane obrazy i słowa.

Nad sobą widział jak przez mgłę owinięte płachtami meble, stojące na werandzie. 

Metalowe stoliki i krzesełka. Potłuczone doniczki po kwiatach.

Zrobił   jeszcze   krok   do   przodu   i   wtedy   spostrzegł   ludzką   sylwetkę   po   przeciwnej 

stronie   werandy.   Mężczyzna   przykucnął   przed   rządkiem   małych   palm.   Najwyraźniej   nie 

background image

zdawał sobie sprawy z tego, że nie jest sam na tarasie.

Peter postanowił podejść bliżej, wykorzystując szum deszczu, który zagłuszał jego 

kroki. Zbliżał się do niego, centymetr po centymetrze. Trzy metry, pięć... Wreszcie uznał, że 

znalazł się w zasięgu pewnego strzału.

Wbił   sobie   do   głowy,   że   nie   wolno   mu   chybić   mimo   wciąż   lejącego   deszczu. 

Wiedział, że musi oddać co najmniej dwa strzały. A potem, jeśli będzie w stanie, tyle ile się 

da. Miał nadzieję, że mężczyzna nie zdąży użyć swojego uzi.

Ścigany   sam   zbliżył   się   do   Petera.   Wciąż   był   odwrócony   tyłem   do   swego 

prześladowcy. Cały czas przygięty do ziemi, poruszał się z wprawą zawodowego komandosa. 

Peter przetarł wierzchem dłoni oczy, które, zalewane wodą, zaczęły go szczypać. Teraz już 

widział, że mężczyzna ma bardzo jasne włosy.

Nie wolno mi chybić, pomyślał. Powtarzał sobie dobre rady strzelca wyborowego: to 

nic wielkiego. Tak jakbyś mierzył do oddalonego o dwadzieścia kroków stołu, odwróconego 

do   góry   nogami.   Nie   spiesz   się.   Nie   myśl   o   tym,   czy   trafisz   w   blat,   tylko   postaraj   się 

wpakować pocisk jak najbliżej wyciętego w środku kółka, w które wstawia się parasol.

Jak najbliżej kręgosłupa cholernego blondyna.

Przyklęknął   na   jedno   kolano,   podniósł   oburącz   walthera   i   wycelował   dokładnie. 

Przypomniał  sobie  dwoje   nastolatków,  porąbanych  maczetą  na  kawałki  w   Turtle  Bay.  A 

potem Jane. Jane na plaży w Horseshoe Bay i jej skurczone ciało w trumnie.

Patrzył wzdłuż lufy na plecy najemnika. Pod wpływem impulsu odezwał się do niego:

- Hej, pamiętasz mnie? Pamiętasz mnie, dupku?

Wewnątrz   budynku   klubu   policjant   nerwowo   zapalał   kolejną   zapałkę.   W   świetle 

nietrwałego   płomyka   usiłował   połapać   się   w   przeznaczeniu   przełączników   na   metalowej 

tablicy rozdzielczej. Gdy dopalała się ostatnia zapałka, zdecydował się na przełącznik numer 

jeden. Zapaliło się światło w pomieszczeniu, w którym się znajdował. Teraz wyraźnie widział 

dwa rzędy przełączników, od numeru jeden do sześć i od siedem do dwanaście. Drżącą dłonią 

włączył jednocześnie cały pierwszy rząd.

W chwili gdy mężczyzna  na werandzie odwracał się w stronę Petera, teren klubu 

zalało   jasne   światło.   W   dole   rozjarzyły   się   latarnie,   oświetlające   główną   bieżnię.   Ożyło 

nagłośnienie   werandy,   zewsząd   popłynęła   łagodna   muzyka.   Nagle   rozległ   się   huk,   jakby 

uderzył piorun. Trawniki wokół budynku zakwitły błyskami strzałów.

Damian   Rose   strzelał   ze   swojego   M-21.   Harold   Hill   posługiwał   się   luksusowym 

background image

karabinem włoskiej produkcji. Wszyscy ludzie, otaczający budynek klubu, otworzyli ogień do 

jasno oświetlonego celu.

Pierwszy   strzał   Petera   był   celny.   W   czole   jasnowłosego   mężczyzny   pojawiła   się 

czarna dziura. Zaraz potem Peter poczuł niewiarygodnie mocny cios, jakby uderzyła go w 

plecy półtoratonowa furgonetka. A to pech, cholerny pech...

Z   okien   sypało   się   szkło.   Kule   rykoszetowały   od   metalowych   krzeseł   i   stołów. 

Głośnym stukiem odzywały się trafione drewniane elementy wyposażenia. W pewnej chwili 

rozległ się pojedynczy,  głośny trzask i od głowy martwego Anglika oderwał się kawałek 

kości. Po chwili znów trafiono trupa w policzek.

Kolejny pocisk uderzył w tył głowy leżącego na werandzie ciała.

Padający   wciąż   deszcz   lśnił   niebieskawo   w   jasnym   świetle   latarni.   Po   chwili 

zapanował spokój, słychać było jedynie szum ulewy.

Z   okolicznych   trawników   podnosili   się   ubłoceni   ludzie.   Ich   popielate   garnitury 

pociemniały od wody. Z opuszczoną bronią podchodzili do budynku klubu.

Krople wody lśniły jak klejnoty w koronach drzew. Zapadła niesamowita cisza.

Harold   Hill   szedł   prosto   przed   siebie.   Wyglądał   zabawnie,   jakby   zgubił   drogę   w 

strugach deszczu. Zbliżył się do Petera, a potem odwrócił się i odszedł.

Peter czuł, że robi mu się słabo. Ze wszystkich sił walczył z ogarniającymi go falami 

mdłości.

Pojawiły   się   wokół   niego   zaciekawione   twarze.   Wyglądało   to   tak,   jak   zespół 

chirurgów wokół stołu operacyjnego. Albo wianuszek ciekawskich nad ofiarą ataku serca na 

nowojorskiej ulicy. Miejscowi żołnierze, agenci FBI i CIA. Uśmiechali się do niego, jakby 

był   ich   najlepszym   przyjacielem.   Gratulowali   mu,   jakby   zdobył   decydujący   punkt   w 

najważniejszym meczu sezonu.

Szef policji pochylił się nad nim, usiłując znaleźć miejsce, w które został trafiony. 

Brzuch? Klatka piersiowa? Porządny facet, pomyślał Peter.

- Nic mi się nie stało - uśmiechnął się do grubego Murzyna.

A   w   samym   środku   wielkiego   zamieszania,   oślepiających   świateł,   deszczu,   wycia 

syren  samochodów  policyjnych,  migających  kogutów karetek pogotowia, jakiś brodacz w 

garniturze zaczął ciągnąć trupa za włosy po werandzie. Brodacz był oczywiście zasranym 

agentem CIA.

Krępy   czarny   policjant   robił   zdjęcia   przy   świetle   lampy   błyskowej.   Najpierw 

sfotografował ciało, potem Petera, którego tulił w ramionach Meral Johnson.

Jakiś Amerykanin używał kamery dostosowanej do kręcenia w nocy.

background image

Przyciągnięto trupa bliżej Petera. Wszyscy zaczęli mówić do niego jednocześnie. Peter 

usiadł i uciszył  ich ruchem ręki. Popatrzył  na wytrzeszczone  oczy martwego mężczyzny, 

prawie  wychodzące  z  orbit.  Zastygł   w  nich  ból  i kompletne  zaskoczenie.  Nic  dziwnego, 

pomyślał Peter. Prawa strona czaszki była wgnieciona do środka. Nos praktycznie zniknął, a 

resztki warg zastygły w śmiertelnym grymasie.

Nagle powróciła tamta chwila w Turtle Bay.  Wysoki, wyniosły Anglik. Piętnaście 

sekund.

Skoncentrował się na zmasakrowanej twarzy. Mokre, jasne włosy przylgnęły płasko 

do czaszki. Silne, atletyczne ciało... Peter poczuł, że ogarnia go obezwładniające zmęczenie.

Miał   już   dosyć   wszystkiego.   Doktor   Johnson   coś   do   niego   mówił,   a   jemu   coraz 

bardziej chciało się krzyczeć.

- To on - szepnął wreszcie do policjanta. - To on, niech go piekło pochłonie.

Dopiero teraz Peter usłyszał, co usiłował mu powiedzieć Meral Johnson.

Damian   biegł   miarowym,   wojskowym   truchtem   po   nabrzeżu   przystani   jachtowej, 

należącej do klubu golfowego. Zszedł po ruchomej drabince na pływający pomost i wskoczył 

do kołyszącej się łodzi. Mimo woli zaczął się uśmiechać. W końcu wybuchnął nienaturalnym, 

zimnym chichotem.

Z   oddali   dochodziły   odgłosy   zamieszania   wokół   budynku   klubu.   Mógł   dostrzec 

światła silnych reflektorów, przesuwających się po koronach palm rosnących wzdłuż głównej 

bieżni.

Potem rozbłysły czerwone światła dwóch karetek, wyjeżdżających  zza rogu domu. 

Poprzez deszcz i wiatr rozległ się dźwięk syreny.

Nareszcie, po przeszło roku, zakończyła się najcięższa próba w życiu Damiana.

Na werandzie klubu golfowego „Tryall” angielski płatny zabójca Clive Lawson został 

zidentyfikowany przez najbardziej wiarygodnego świadka, Amerykanina, byłego komandosa, 

jako tajemniczy blondyn z Turtle Bay. Jego włosy, uczesanie, wzrost i twarz były takie same 

jak u człowieka, którego Macdonald widział dwudziestego piątego kwietnia. Na pierwszy rzut 

oka Rose i Lawson byli do siebie podobni, a Peter nie miał wtedy możliwości, by przyjrzeć 

się   dokładnie.   Zaledwie   piętnaście   sekund,   i   to   z   pędzącego   roweru.   Sprawę   dodatkowo 

uprościł fakt, że twarz Lawsona została zmasakrowana.

Wielki   Damian   Rose   oficjalnie   był   już   martwy.   Zabity   podczas   wykonywania 

najśmielszego ze swych dotychczasowych zadań. Klasyczne zakończenie. Zabiła go własna 

pycha. Dokładnie taki koniec był mu pisany.

background image

Teraz, jeśli Carrie powiodło się to, co miała  do zrobienia w Waszyngtonie, mogą 

wracać do domu. Nikt nie będzie ich ścigał, przynajmniej przez pewien czas. A może nawet 

już nigdy.

Wąskie   wargi   Damiana   znów   wykrzywił   uśmiech.   Miał   pełną   satysfakcję   ze 

zwycięstwa   w   emocjonującej   rozgrywce.   Uwielbiał   to   uczucie.   To   było   jak   zbudowanie 

własnej strzelistej katedry w tych bezbarwnych, zuniformizowanych czasach.

Poruszając się szybko, lecz cicho, Rose uruchomił turbiny i zaczął odwijać dakronową 

cumę,   ostatnie   ogniwo,   łączące   łódź   z   San   Dominika.   Niespełna   siedmiometrowa   łódź 

zakołysała się na niespokojnym morzu. Wciąż lało jak z cebra.

Gdy  pozostał   mu   już   tylko   ostatni   zwój   cumy   do   rzucenia,   we   włazie   do   kabiny 

pojawił się wysoki, szczupły człowiek w ciemnej kurtce z kapturem. Gdy odrzucił kaptur do 

tyłu, Damian zobaczył siwe włosy, idealnie dopełniające obrazu doświadczonego żeglarza.

-   Witam   -   odezwał   się   przybysz.   -   Jestem   Harold   Hill.   Sądzę,   że   powinniśmy 

porozmawiać.

Dyrektor Great Western Air Transport. Harry Łamignat. Niezawodny Harry.

- Właściwie to zrobiłeś kawał dobrej roboty, Rose - ciągnął. - Tylko teraz bez żadnych 

sztuczek. Na razie nie chcę cię mieć na sumieniu. Nie ruszaj się, do cholery. Nie próbuj nawet 

drgnąć.

Kierując lufę walthera prosto w serce Damiana, Hill oparł się plecami o obrotowy 

fotel sternika.

- Wybrałeś dobry kolor włosów - pokazał zęby w uśmiechu, co miało być wyrazem 

uznania.   -   Przycięte   jak   u   litewskiego   wieśniaka.   Pięknie.   Jak   miałeś   zamiar   się   stąd 

wydostać?

Damian starał się zachować spokój. Tylko bez paniki. Nie dopuścić do paniki. Kiedy 

się odezwał, wyobraźnia zaczęła podsuwać mu różne sposoby wybrnięcia z tej sytuacji.

-   Miałem   zamiar   odlecieć   z   wyspy   rejsowym   samolotem   -   powiedział   cicho. 

Jednocześnie   coś   nie   dawało   mu   spokoju   w   związku   z   Hillem,   ale   nie   mógł   sobie 

przypomnieć, co to było. - Jak pan wie, oficjalnie jestem martwy.

- Ale Macdonald żyje - powiedział Hill. - Ciekaw jestem, dlaczego go nie zabiłeś? 

Świetnie nadawałby się na finałową ofiarę.

- Pomyślałem, że na dłuższą metę bardziej przekonujący może być żywy świadek. Co 

pan o tym sądzi? Udział Macdonalda był zaplanowany od samego początku.

Hill stropił się lekko.

- To Macdonald pracował dla ciebie?

background image

Tylko się z niego nie śmiej, pomyślał Damian. Nie roześmiej mu się w twarz.

- Ależ nie. Potrzebowaliśmy świadka, który zidentyfikowałby Lawsona i zapewnił 

nam w ten sposób bezpieczną ucieczkę. Wiedzieliśmy, że Peter Macdonald codziennie jeździ 

na   rowerze   w   okolicach   Turtle   Bay,   więc   zaplanowaliśmy   tam   morderstwo.   C’est   ca. 

Macdonald zobaczył mnie, bo tak właśnie miało się stać. Poczyniliśmy pewne kroki, żeby 

maksymalnie ugruntować jego wiarygodność... Proszę mi powiedzieć jedno, czy Carrie to 

zrobiła?

Harold Holl pokręcił powoli głową.

- Tutaj ja zadaję pytania. - Gestem kazał Damianowi wstać. Bardzo powoli. Kiedy 

Rose się wyprostował, Hill wyrżnął go z całej siły w twarz kolbą walthera. Było to potworne 

uderzenie.

- Tylko tyle mogę zrobić dla biednej Carole... mojej żony. Wstawaj, już nie będę cię 

bił. Zanim cię zabiję, chcę ci jeszcze zadać wiele pytań. Mam w związku z tym  pewien 

pomysł.

Damian podniósł się. Twarz miał całą we krwi. Uniósł wysoko ręce, jak iluzjonista, 

który pokazuje publiczności przed występem, że nic nie chowa w dłoniach. Na rozkaz Hilla 

podszedł do drabinki, prowadzącej na nabrzeże.

- Ruszaj. Prosto przez pole golfowe - powiedział Hill spokojnym głosem. - Chcę, abyś 

uważnie wysłuchał mojej propozycji. Możemy na nowo podjąć naszą współpracę.

Gdy   Damian   położył   dłonie   na   metalowej   drabince,   prawa   strona   jego   twarzy 

eksplodowała.   Siła   uderzenia   rzuciła   go   na   metalowe   pręty.   Zsunął   się   w   dół,   uderzając 

podbródkiem o szczeble, i upadł na dno łodzi.

Harold Hill podniósł wzrok i na drewnianym pomoście zobaczył szefa policji. Obok 

niego stał lekko pochylony Macdonald, mierząc z walthera w kierunku łodzi.

- Poszliśmy za panem - wyjaśnił Meral Johnson.

Peter Macdonald nie odezwał się.

Gdy Hill przechodził obok zabitego, a może konającego Damiana, ujrzał maczetę, 

leżącą na obitej skórą ławce. Potworne narzędzie zbrodni, podobne do tego, którym zabito 

Carole. Złapał za rękojeść maczety i błyskawicznie, z wielką siłą opuścił ostrze na twarz 

Rose’a. Rozległ się dźwięk przypominający odgłos rzeźnickiego tasaka. Damian zachrapał 

jak ranny koń. Maczeta jeszcze raz opadła w dół, zmieniając się w prymitywną gilotynę.

Hill   kopnął   odciętą   głowę.   Potoczyła   się   po   nadburcie,   rozchlapując   deszczówkę, 

która zebrała się w kokpicie. Potem wspiął się na pomost. Nie odezwał się ani słowem do 

Johnsona i Petera.

background image

- Na czym polegała wasza współpraca? - spytał Peter. I nagle przestało mu zależeć na 

odpowiedzi. Jego pytanie jakby rozpłynęło się w mroku nocy. Nic już nie miało znaczenia. To 

jasne, że CIA siedziała w tym po same uszy.

Przez   dłuższą   chwilę   stali   na   mokrych   deskach   pomostu.   Wreszcie   Hill   odwinął 

ostatnią linę. To jeszcze nie koniec, pomyślał. Teraz trzeba się będzie zająć tymi dwoma.

Łódź dryfowała, powoli odpływając od brzegu. Meral Johnson wypalił kilka razy w jej 

dno i burty.

- Niech go ryby zeżrą - powiedział.

Na początku Hillowi drżały dłonie, ale po chwili poczuł się lepiej. Dzięki zabiciu 

Rose’a mógł wyrosnąć na bohatera, człowieka, który uratował CIA.

A   może   to   Carrie   bardziej   zasługiwała   na   to   miano?   W   końcu   to   właśnie   ona 

zadzwoniła do ambasady i powiedziała mu, jak dopaść Damiana. Zdradziła ostatnie elementy 

tej   upiornej   intrygi.   Powinienem   mu   to   powiedzieć,   pomyślał   Hill.   Teraz   już   za   późno. 

Damian powinien się dowiedzieć, że to właśnie Carrie go wydała. Ależ to żałosne. Kobieta, 

którą prawdopodobnie kochał, z którą sypiał od dziewięciu lat. A także jego pilna uczennica. 

To ona była górą. Do niej należało efektowne zakończenie.

Długo  patrzyli   na  łódź   kołyszącą   się  na  falach.  Słyszeli,  jak  woda   coraz  szybciej 

wdziera się do środka.

- Peter przed chwilą zadał  panu pytanie  - odezwał się Meral Johnson. - Co pana 

łączyło z tym zwyrodnialcem?

Nagle Peter uniósł dłoń z waltherem i jakby od niechcenia nacisnął spust. Trafiony z 

bliska Hill spadł z pomostu i zniknął pod powierzchnią wody.

- Niech ryby zeżrą ich obu - mruknął Peter i razem z małym, grubym policjantem 

ruszył z powrotem w stronę budynku klubu.

12 maja 1979, sobota

Napad w hotelu „St. James”

12 maja 1979, Waszyngton D.C.

Sobota rano

Dwunastego   maja,   o   szóstej   piętnaście   rano,   dwóch   osiłków   z   Langley   - 

dwudziestosiedmioletni Alex Fletcher i wicedyrektor John Devereaux - wysiadło z pontiaca le 

mans   na   tyłach   luksusowego   hotelu   „St.   James”.   Obaj   ruszyli   przez   trawnik   w   stronę 

background image

budynku.

W hotelu kilka bogatych i znanych osobistości przewracało się właśnie na drugi bok. 

Był piękny, wiosenny ranek. Nad wypielęgnowanymi trawnikami wokół hotelu rozległy się 

poranne trele ptaków.

Alex Fletcher miał na sobie grubą bawełnianą marynarkę i sztruksowe spodnie. Na 

szelkach pod marynarką wisiała kabura z rewolwerem Smith & Wesson kaliber trzydzieści 

osiem. Pięćdziesięciosześcioletni Devereaux ubrany był w ciemny garnitur i białą koszulę 

rozpiętą pod szyją. U dolnej wargi wisiał mu papieros, jakby przyklejony na stałe.

Mężczyźni dostali się do środka przez metalowe drzwi dla personelu. Za nimi natknęli 

się na agenta ochrony. Rozwalony na turystycznym leżaku, chrapał sobie w najlepsze. Na 

brzuchu usadowił mu się syjamski kot.

- Dzień dobry, kocie - uśmiechnął się Devereaux.

- A to kutas - szepnął Fletcher. - Jak mogli zatrudnić takiego palanta?

Wspięli się po stalowoszarych, ponurych schodach. Na półpiętrze stała śmierdząca 

kuweta na kocie odchody. Wyszli z klatki schodowej do eleganckiego holu.

-   No,   tu   już   wygląda   nieco   lepiej   -   syknął   Fletcher.   Pstryknął   palcem   w   jeden   z 

kryształowych kandelabrów. - Klasa, Devereaux, klasa.

- Kupię  ci taki w prezencie,  jak tylko  skończymy  z tym  gównem - burknął John 

Devereaux. - Do roboty!

Zatrzymali  się przed pokojem pięćset dwa. Złote  cyfry na granatowym  tle. Ładne 

połączenie.

Alex Fletcher odetchnął głęboko, zaklął pod nosem i powoli wsunął klucz do zamka.

Jego partner wyciągnął spod marynarki magnum kaliber czterdzieści cztery, ogromną, 

czarną armatę, która napawała Fletchera odrazą. Nazywał ten długolufy rewolwer „bronią 

jądrową”. Uśmiechnął się blado do Devereaux.

- Nie wysadzisz nas w powietrze? Tak sobie tylko pomyślałem. Gotów?

- Za Carole i Harolda Hilla.

- Uhm.

Drzwi się otworzyły i agenci zobaczyli jasnowłosą kobietę siedzącą na podwójnym, 

małżeńskim łożu w zmiętej pościeli. Pokój zalewał poranny blask słońca.

- Kim jesteście? - spytała kobieta, wyciągając rękę w kierunku nocnej szafki.

- Nie! - wrzasnął przeraźliwie Fletcher.

Za jego plecami zagrzmiała czterdziestka czwórka Devereaux.

Kobietę   poderwało   w   powietrze   i   rzuciło   na   ścianę   i   mosiężne   wezgłowie   łoża. 

background image

Wydała   cichy   jęk,   oczy   uciekły   jej   w   głąb   czaszki.   A   potem   Betsy   Port-Smithe   powoli 

osunęła się na podłogę.

Fletcher wzdrygnął się i pokręcił głową.

- Nic już nam nie powie! - ambitny agent ze złością kopnął w nogę od stołu. - Do 

dupy, Devereaux, całkiem do dupy.

Devereaux wzruszył  ramionami.  Pociągnął nosem. W powietrzu unosił się dziwny 

zapach: perfumy, pomieszane ze swądem spalonego prochu.

Starszy agent otworzył szeroko okno wychodzące na Rock Creek Park. Stojąc przy 

nim przeszukiwał torebkę zabitej. Znalazł w niej listy od mężczyzny o imieniu Damian oraz 

karty kredytowe i dokumenty wystawione na nazwisko Carrie Rose. W szufladzie nocnej 

szafki leżał mały rewolwer kaliber trzydzieści osiem.

- Zadzwoń do nich - uśmiechnął się Devereaux. - Powiedz, że mogą się już przestać 

martwić zasraną panią Rose. Nie będzie żadnego skandalu w Białym Domu.

Devereaux, podobnie jak poprzednio Hill, uważał się za bohatera. Idealnie wykonał 

swoje zadanie. Polecenie było wyraźne - kobieta nie miała prawa przeżyć.

W ten oto sposób zakończył się ostatecznie sezon pod znakiem maczety.

background image

EPILOG

Sezon wakacyjny

ROZDZIAŁ 29

Jestem superkobietą, superszczurem, supergwiazdą... Damian wyszkolił mnie tak, że 

chyba nie było zadania, którego nie umiałabym wykonać. A potem nie pozwolił mi nic robić. 

Kompletny zastój. Nigdy nie pozwoliłby mi sprzedać mojego pamiętnika. Kiedy jego obsesje 

stały się zupełnie nieznośne i zaczęły stwarzać zagrożenie dla nas obojga, zdecydowałam się 

go   zabić.   Nie   miałam   wyboru.   Musiałam   to   zrobić.   Teraz   jestem   sama,   niezależna   i 

swobodna. Wróg publiczny numer jeden na wolności... Teraz ja dyktuję ceny. Zaczynają się 

od miliona dolarów. Jestem tego warta. Jestem jak autentyczny klejnot, jedyny w swoim 

rodzaju. Wynająć mnie, to tak jakby wynajmować Mansona, Specka, Himmlera, Bormanna... 

Potrafię zrobić wszystko, co tylko sobie zamarzysz. Stać mnie na rzeczy, o których bałbyś się 

nawet pomyśleć. Sezon pod znakiem maczety to tylko wstęp, zresztą prymitywny, tak samo 

jak jego nazwa. To  dopiero początek.  Koniec  z chałupnictwem.  Teraz  przyszedł  czas  na 

zniszczenie i zagładę na skalę przemysłową.

Z pamiętnika Rose’ów

13 czerwca 1979, Coastown, San Dominica

Premier   Joseph   Walthey   czuł   się   jak   prawdziwy   bohater,   paradując   wśród 

rozentuzjazmowanego   tłumu   w   dzielnicy   Horseshoe   Beach.   Otaczał   go   wianuszek 

opłaconych klakierów. Klepali go po ramionach, dotykali jego kręconych, tłustych włosów i 

okrągłej twarzy, przypominającej Świętego Mikołaja.

Na profesjonalnej taśmie nakręcono materiał filmowy, który miał być pokazywany na 

specjalnych   projekcjach   w   trzynastu   kinach   na   San   Dominice.   Setki   fotosów   rozdano 

redakcjom największych światowych dzienników.

Z wysokiego kolorowego podium, wzniesionego na molo wcinającym się głęboko w 

morze,   Walthey   zapowiedział   początek   ery   szczęścia   i   dostatku   dla   San   Dominiki. 

Rozpromieniony,   uśmiechnięty  premier   nie  wyjaśnił   jednak,  na  czym  miałaby  polegać   ta 

rewelacyjna koniunktura.

14 lipca 1979, Coastown, San Dominica

background image

Na specjalnym posiedzeniu Zgromadzenia Narodowego San Dominiki premier Joseph 

Walthey został wybrany dożywotnio prezydentem państwa. Wygłosił długie przemówienie o 

wartościach narodowych, ekonomii i przemyśle  turystycznym  San Dominiki. Kłamał przy 

tym jak z nut.

1 października 1979, Turtle Bay, San Dominica

Pierwsze kasyno na San Dominice otwarto w klubie „Playboya” - kilka kilometrów od 

hotelu   „Plantation   Inn”.   Uroczystej   inauguracji   towarzyszyły   niezbyt   liczne   protesty 

studenckie. Czarni chłopcy i dziewczęta, niosący psychodeliczne plakaty z Dassie Dredem, 

demonstrowali na Uniwersytecie Zachodnioindyjskim i w kilku innych szkołach wyższych na 

obszarze Ameryki Południowej i Środkowej. Przy głośnych rytmach reggae i soul na ścianach 

klubu   „Playboya”,   a   także   na   kilku   samochodach   pojawiło   się   wypisane   sprayem   hasło: 

DRED!   Studenci   powiewali   transparentem,   na   którym   widniały   słowa:   JOE   TO 

MURZYŃSKI HITLER.

3 marca 1980, Zurich, Szwajcaria

Pewnego popołudnia, prawie dziewięć miesięcy po śmierci Damiana, na konto pani 

Suzan   Chaplin   w   banku   Schweizer   Kreditverein   wpłynęło   cztery   i   pół   miliona   franków 

szwajcarskich. Według aktualnego kursu była  to równowartość dwóch milionów  dolarów. 

Należność za sprzedaż pamiętnika.

Co ciekawe, trzy dni po pobraniu sześciuset tysięcy dolarów w maju, pani Chaplin z 

powrotem przelała wszystkie pieniądze na nowe konto w banku Kreditverein. Bankowcy nie 

mieli pojęcia, że było to zwykłe zabezpieczenie, dokładnie w stylu Damiana, na wypadek, 

gdyby jednak jakimś sposobem udało mu się przechytrzyć Hilla w Tryall Club.

Wypełniając   obowiązujące   w   tysiąc   dziewięćset   osiemdziesiątym   roku   formularze 

podatkowe, S. O. Rogin znów rozmyślał  o pani Chaplin, porównując ją do aktorki Faye 

Dunaway. Amerykanie mają tak wielu aktorów i tak wiele aktorek. Traktują ten świat jak 

swoją własną, ogromną scenę teatralną.

9 maja 1981, Paryż

Peter Macdonald codziennie wkładał tę samą tweedową marynarkę i ten sam pulower 

background image

z okrągłym wycięciem przy szyi. Jego ciemne włosy opadały teraz aż na kołnierzyk koszuli; 

prócz tego zapuścił gęste, sumiaste wąsy.

Każdego ranka od dziesiątej do jedenastej siadywał w jednej z kafejek na St.-Germain-

des-Pres - „Flore”, „Deux Magots”, czasami w „Brasserie Lipp”. Zawsze zamawiał kawę z 

mlekiem, czytał „International Herald Tribune” i przyglądał się ładnym dziewczynom, jak 

każdy Amerykanin w Paryżu. Sporadycznie czytywał też ten obsceniczny pamiętnik, pełen 

buty i samozadowolenia.

Do jego stolika dosiadał się Meral Johnson. Zjadał jak zwykle pół tuzina herbatników 

i wypijał filiżankę herbaty. Jako przeciwnik reżimu Josepha Waltheya i Centalnej Agencji 

Wywiadowczej, został bezterminowo urlopowany z pracy w policji San Dominiki. Stanowił 

psychiczne   wsparcie   dla   Petera   podczas   jego   pobytu   we   Francji.   Towarzyszył   mu   w 

podróżach, a czasami musiał odgrywać rolę surowego opiekuna.

Zgodnie   z   założeniami   swojego   planu,   mieli   spędzić   w   Europie   kolejnych   sześć 

miesięcy.   W   Paryżu   i   poza   nim,   na   Rivierze   i   w   Nicei,   w   Zurychu   w   okolicach 

Stampfenbachstrasse.

Paryż  w maju jest naprawdę piękny,  myślał Peter, popijając kawę tego ranka. Nie 

mógł się co prawda równać ze słonecznymi Karaibami, w dodatku nie było tu Jane, ale w 

sumie nie ma co narzekać.

O dziesiątej trzydzieści pojawił się niski Francuz z wielką skórzaną walizą. Sadowiąc 

się przy ich stoliku spytał:

- Czy to panowie szukacie Carrie Rose?


Document Outline