background image

 

 

 

background image

„Bismarck” pirat Atlantyku 

Zbigniew Flisowski 

 

 

 

Spis treści 

Piraci z Gotenhafen ................................................................................................................................. 2 

Po drugiej stronie Morza Północnego ..................................................................................................... 5 

Ku morskim przeznaczeniom ................................................................................................................. 11 

Bitwa ...................................................................................................................................................... 15 

Na wodach Atlantyku ............................................................................................................................ 22 

Allegro infernale .................................................................................................................................... 34 

Krzyżówka z tygrysem ........................................................................................................................... 46 

 

 

 

Piraci z Gotenhafen

1

 

 

Wiceadmirał Günther Lütjens przybywał do Gdyni w dość trudnym do określenia stanie ducha. Widok 
miasta i portu wywoływał w jego pamięci skojarzenia raczej przyjemne. Tu na wodach Zatoki 
Gdańskiej zdobywał w 1939 roku swoje ostrogi w nowoczesnej wojnie morskiej jako tak zwany 
„Führer der Torpedoboote”, czyli dowódca torpedowców. Istotnie, nie poskąpiono mu za kampanię 
polską zaszczytów i odznaczeń. Sam führer zawiesił na jego szyi Ritterkreuz. Było to wówczas 
wyróżnienie znaczne. Z drugiej strony, cel jego przybycia do Gotenhafen budził w nim wewnętrzny 
niepokój. Zadanie, które mu zlecono, wydawało się ryzykowne, warte powtórnego przemyślenia 
i dyskusji. W drodze przeżywał raz po raz swą rozmowę z naczelnym dowódcą Kriegsmarine 
admirałem Raederem, a szczególnie jeden jej moment, gdy rozmowa przybrała taki obrót, że jego 
stanowisko mogłoby zostać zrozumiane opacznie. Wszystkie te myśli, wątpliwości i trwogi 
pierzchnęły jednak, gdy w majowy dzień wszedł na pokład swego okrętu flagowego. Pancernik 
dosłownie stał na wodzie, duża, ale krótka fala bałtycka nie udzielała mu swego ruchu. Na pokładzie, 
w karnych szeregach, błyszcząca bielą letnich mundurów, czekała na Lütjensa załoga. Trzykrotne 
„heil”, które powitało na pokładzie szefa Floty, odbiło się o powierzchnię morza i natychmiast 
zamilkło... 

Gdy po skończonej ceremonii i wstępnej odprawie starszych oficerów Lütjens został w salonie 
admiralskim sam, wyjął z wiśniowego pudełka przedmiot szczególnego swego upodobania - długie, 
grube cygaro z barwną czerwonozłotą banderolą - i zapalił. Czekało go jeszcze wieczorne przyjęcie dla 

                                                           

1

 Tak Gdynię ochrzcili Niemcy po jej zdobyciu. 

background image

oficerów, które wydawał na jego cześć dowódca pancernika Kapitän zur See

2

 Lindeman. „To nawet 

i dobrze - pomyślał Lütjens - będę się mógł bliżej przyjrzeć ludziom”. Przesunął wzrokiem po ścianach 
nieco monumentalnie urządzonego salonu. W tym momencie przypomniało mu się pierwsze jego 
dowództwo - torpedowiec, którego fotografię nosił zawsze w portfelu, śmieszny okręcik z olbrzymim 
kominem. Dziś, przy tym potężnym okręcie, wyglądałby jak miniaturowy strach na wróble. 

Ogrom pancernika zadowalał tę część natury Lütjensa, która skłonna była uwielbiać wielkość, 
rozmach, potęgę. Równocześnie ta góra stali, wyglądająca z dala jak nieruchoma skała Helgolandu, 
budziła w nim jednak rodzaj lęku: od ilu ludzi zależne są jej losy, ilu spełni swój obowiązek tak jak on 
sam, ilu będzie odważnych, ilu stchórzy... 

Przez chmurkę dymu z cygara Lütjens spostrzegł w głębi salonu portret. Potężny mężczyzna, którego 
znał każdy Niemiec. Zdawał się narzucać swą wolę i obecnie, tak jak narzucał ją uprzednio Niemcom 
i podbitym przez niego narodom. 

Bismarck! Okręt nosił jego imię. Był symbolem przeszłości, która podawała rękę teraźniejszości. 

Lütjens uwielbiał Bismarcka od najwcześniejszej młodości. Żelazny kanclerz uosabiał w jego pojęciu 
wielkość Niemiec, dynamikę ich rozwoju. Jako żołnierzowi morza, imponowała mu zdolność 
Bismarcka do podejmowania błyskawicznych decyzji, bicia przeciwnika w najbardziej 
niespodziewanym momencie. Poza tym Bismarck pogardzał wszystkim, co na kontynencie 
europejskim nie nazywało się Niemcami. A nadto cenił generałów i admirałów, którzy wykonywali 
jego plany. 

Lütjens nie marzył jednak nawet o tym, że w sile wieku obejmie dowództwo nad grupą bojową, 
w której skład wejdzie najwspanialszy okręt wojenny, jaki miała kiedykolwiek Rzesza Niemiecka. 
Okręt, który nosi nazwisko wielkiego Niemca... 

 

Obszerna mesa oficerska pancernika była wypełniona po brzegi białymi galowymi mundurami. 
W świetle kandelabrów połyskiwało złoto akselbantów. Stół ustawiony w podkowę jaśniał 
kryształami i dobrą niemiecką porcelaną. Gdy Lütjens ukazał się na sali w towarzystwie Lindemana, 
wszyscy porwali się z miejsc, by pozdrowić admirała, który miał ich poprowadzić do walki. 

Skoro usiedli i salę wypełnił gwar przyciszonych rozmów, Lütjens począł wypytywać Lindemana 
o wyniki ostatnich strzelań. Lindeman z dumą opowiadał o ich przebiegu, podkreślając doskonałość 
zeissowskich przyrządów, optycznych i kruppowskiej stali. W strzelaniu do celów ruchomych już przy 
trzeciej salwie artyleria główna uzyskiwała nakrycie celu, artyleria średnia niewiele odbiegała od tych 
wyników. Mówiąc to Lindeman nie spuszczał oczu z szefa Floty. W duchu myślał: „Do trzech razy 
sztuka, dwóch już przeżyłem, jaki będzie ten trzeci?” Wyczuł w Lütjensie fanatyzm i to go lekko 
zaniepokoiło. Był na tyle fizjonomistą, żeby dostrzec, że pod tym wielkim czołem gotuje się jak 
w garnku ambicja i pycha. Szeroki podbródek oznaczał natomiast nieomylnie wolę. To zaś z kolei 
wskazywało, że w złym czy dobrym trzeba się będzie Lütjensowi podporządkować. 

- Panie admirale, czy pozwoli pan, że zadam mu jedno pytanie? 

- Proszę... 

- Czasem wydaje mi się, że jesteśmy przygotowani za dobrze... 

                                                           

2

 Komandor. 

background image

- Jak mam to rozumieć, Lindeman? W marynarce niemieckiej nie znam takiego pojęcia... 

- Być może wyraziłem się nieściśle, a właściwie pozwoliłem sobie na przeskok myślowy. Chodzi mi 
w istocie o kategorie czasowe, mamy dziś 18 maja. Zdaje się, że straciliśmy handicap długich nocy. To 
z pewnością nie ułatwi nam zadania. 

- Komandorze - powiedział surowo Lütjens - w życiu nic nie przychodzi łatwo, a tym bardziej w życiu 
narodów. Nie potrzebuję chyba panu jako Niemcowi tego powtarzać. Patron tego okrętu dokonał 
rzeczy niezwykłych na miarę historyczną dzięki temu, że umiał pokonywać przeciwności. Sądzę, że na 
okręcie żyje jego. duch. 

Lindeman skłonił głowę milcząco. Począł rozumieć, że jego pierwsze wrażenia nie myliły go. 
Spróbował z innej beczki: 

- Panie admirale, jakie doświadczenia uważa pan za najcenniejsze w rajdzie „Scharnhorsta” i 
„Gneisenau”? 

Lütjens na dźwięk nazw pancerników, z którymi w marcu polował na Atlantyku na angielskie 
konwoje, rozchmurzył się. Prasa niemiecka dużo pisała o nim w związku z tą wyprawą, łącząc jego 
nazwisko z liczbą 115 000 ton zatopionych statków. Obudził się w nim nagle inny człowiek. Lekko 
przymrużywszy oczy odpowiedział. pytaniem na pytanie: 

- Czytał pan Farrere'a? 

- W młodości, panie admirale. 

- A zna pan „La Bataille”? 

- Tam gdzie końcowe sceny dzieją się podczas bitwy pod Cuszimą? 

- Tak. 

- Nie bardzo rozumiem, jak to się łączy z rajdem i jego doświadczeniami? 

- Może nie cała książka bezpośrednio, ale jedna jej scena. Ta, gdy Japończyk komandor Yorisaka, 
zastaje angielskiego attaché morskiego, komandora Fergana, w garderobie swojej żony i dochodzi 
między nimi do decydującej rozmowy. Fergan w sytuacji, jakby tu powiedzieć, dosyć trudnej 
zmuszony jest do szczerości, co, jak mi się wydaje, nieczęsto się Anglikom zdarza. Na pytanie, gdzie 
leży tajemnica angielskich zwycięstw na morzu, odpowiada on jednym zdaniem: Se préparer avec 
prudence et se jeter avec folie! „Przygotować się przezornie, rzucać się z wściekłością!” Taka, mein 
Liber Lindeman, jest tajemnica i nauka mego sukcesu... 

Lindeman przełknął aluzję do wyrażonych przed chwilą wątpliwości i dodał sobie w duchu: „Do tego, 
mein lieber Flottenchef, potrzebny jest jeszcze łut szczęścia!” 

 

Kończono już przystawki, gdy Lütjens zorientował się, że nie wzniesiono jeszcze toastu. Lekko 
zadzwonił widelcem o kieliszek, wstał i zaczął mówić: 

- Panowie, widzę przed sobą kwiat naszej marynarki wojennej, oficerów pancernika „Bismarck” 
i ciężkiego krążownika „Prinz Eugen”, dwóch nowoczesnych jednostek morskich, które śmiało mogą 
podjąć bój z każdym okrętem wroga. Wychodzimy jutro w morze. Kiedy wrócimy, trudno w tej chwili 
przewidzieć. Zasięg działania naszych okrętów jest, jak panom wiadomo, nieporównanie większy niż 
floty cesarskiej. To, co było niemożliwe za czasów admirała Scheera, dowódcy Hochseeflotte, nie jest 

background image

problemem we flocie wojennej Wielkich Niemiec. Przestaliśmy w naszych działaniach być ograniczeni 
do akwenu

3

 Morza Północnego. Działania pancerników „Scharnhorst” i „Gneisenau”, znane panom 

zapewne z omówień sytuacyjnych, są tego wybitnym dowodem. Niestety, okręty te nie będą mogły 
nam towarzyszyć - los wojenny chciał inaczej.

4

 

Lütjens mówił wolno, ale energicznie, akcentując dobitnie każdy wyraz. Nie przeciągał samogłosek, 
jego niemczyzna była zwarta, szczekliwa. Zebranym zdawało się, że to nie mówi człowiek, ale 
maszyna do przemawiania, dokładna, precyzyjna, ale bez ducha. Ludzie, którzy służyli już pod nim, 
wiedzieli, że rozkaz jest dla niego najwyższym prawem, że każdego, kto by chciał mu się 
przeciwstawić, zetrze na proch. 

- Moi panowie, epoka bitew, gdy dwie floty spotykają się, idą na kursach równoległych i rozstrzygają 
w ten sposób starcie, należy do przeszłości. Anglia jest wyspą, ale nie zapominajmy o tym, wyspą, 
która własnymi siłami produkuje żywność, wystarczającą jej najwyżej na cztery miesiące w roku. Jeśli 
nasze jednostki bojowe pozbawią jej reszty, jeśli odetną przywóz paliwa dla samolotów, Anglia 
padnie przed nami na kolana. Ujrzymy przed sobą w poniżeniu tych, którym udało się nas tak 
haniebnie upokorzyć w 1919 roku. Panowie, my nie zapomnimy nigdy hańby Scapa Flow

5

. Nie 

zapomnimy naszej pięknej niemieckiej floty, która spoczęła na dnie u brzegów Anglii. Mamy okręty, 
które poślą na dno flotę handlową przebiegłego Albionu. Handelskrieg - oto nasze hasło, 
Handelskrieg - to nasza nowa strategia, Handelskrieg - to nasze przeznaczenie. Pokażemy, że nie 
gorzej potrafimy topić handlowe okręty wroga niż nasze drapieżniki mórz, dzielne U-Booty. 

- Meine Herren, Atlantyk czeka na nas. Życzę wam dobrego polowania i dobrej zdobyczy! 

Nazajutrz łodzie rybackie uwijające się koło brzegu Półwyspu Helskiego omal nie wywróciły się od 
potężnej fali, która nadeszła zupełnie niespodziewanie. Ci, którzy oderwali się od pracy, zobaczyli 
dwie potężne sylwetki okrętów wojennych płynących na wielkiej szybkości w kierunku północno-
zachodnim. Wkrótce znikły one na niebieskim wiosennym horyzoncie. 

 

Po drugiej stronie Morza Północnego 

 

21 maja 1941 roku admirał Jack Tovey przybył jak zwykle za pięć dziewiąta do swej „dziennej kabiny”, 
inaczej mówiąc gabinetu, mieszczącego się na rufie pancernika „King George V”. Było to gustownie 
umeblowane pomieszczenie tuż pod górnym pokładem rufowym. Seledynowa tonacja ścian 
harmonizowała z lekką grą promieni słonecznych, które odbite od falujących wód zatoki Scapa Flow 
wpadały przez prostokątne okno. Solidne orzechowe biurko i fotel z wygodnym, wysokim oparciem 
zapraszały do pracy. Podszedł do biurka, przekręcił rolkę w mechanicznym kalendarzu, otworzył 
prawą górną szufladę, by sprawdzić, czy nie pozostały z dnia wczorajszego zaległości. Chwilę siedział 
bez ruchu koncentrując uwagę: jaki główny problem przyjdzie dziś rozwiązać, co jest najpilniejsze, co 
może jeszcze trochę poczekać? 

Punktualnie o godzinie 9.00 rozległo się pukanie. Po krótkim come in admirała drzwi się otworzyły 
ukazując postać kapitana A. W. Paffarda. 

                                                           

3

 Akwen - określona część obszaru wód morskich. 

4

 W kwietniu 1941 roku zostały poważnie uszkodzone przez lotnictwo brytyjskie. 

5

 Po traktacie wersalskim internowana flota niemiecka zatopiła się 21 czerwca 1919 roku w Scapa Flow. 

background image

Sekretarzowi admirał Jack Tovey wydawał się zawsze bardzo młody. Istotnie nie wyglądał on na swój 
wiek i na swoje stanowisko dowódcy „Home Fleet”, floty, której zadaniem była morska obrona Wysp 
Brytyjskich i zwalczanie przeciwników na morzach, a przede wszystkim na Morzu Północnym i na 
Atlantyku. 

Paffard podziwiał jego sprężysty chód, postawę oraz giętki umysł, widząc w tym potwierdzenie teorii 
o pożytku równowagi sił fizycznych i duchowych, szczególnie w okolicznościach wymagających 
prawidłowej oceny sytuacji i przemyślanych decyzji. 

Paffard był wrogiem kompleksów i wyczuwał w admirale bratnią duszę. Tego dnia był niezwykle 
zadowolony, wśród pliku sprawozdań i wiadomości niósł depeszę, która będzie niezłą próbą dla szefa. 

- Co nowego, Paffard, czym nas obdarzyły Hermesy Admiralicji? 

- Wszystko po staremu, sir, plus dwa duże niemieckie okręty w Kattegacie... 

- Widzę, Paffard, że jest pan w dobrym humorze. Gdzie ma pan tę depeszę? 

- Na samym wierzchu, sir. 

- Hm, czy wiadomość ta została potwierdzona? 

- Jeszcze nie. Przynajmniej jak dotychczas. 

Tovey odsunął wszystkie inne papiery i wziął do ręki depeszę, którą przed kilkoma minutami 
przekablowano z Londynu. 

- Ciekawe, dwa duże okręty wojenne, kurs Morze Północne, za nimi jedenaście statków handlowych. 
Handlowych, hm, cóż to wszystko ma znaczyć? 

Admirał odłożył depeszę. 

- Paffard, proszę mnie połączyć z szefem wywiadu morskiego, a później z wiceadmirałem Phillipsem. 

Rozmowa z szefem wywiadu i zastępcą szefa sztabu marynarki niewiele przyniosła nowego. 

Wywiad morski otrzymał swoimi kanałami jednorazowy meldunek o pojawieniu się niemieckich 
okrętów i na tym koniec. Danych uzupełniających tą samą drogą nie można było otrzymać. 

Mieszkańcy nadbrzeżnych okolic południowej Anglii zauważyli około godziny dwunastej tego samego 
dnia dwa samotne Spitfire’y, które na pełnej szybkości skręciły nad Morze Północne i wkrótce stopiły 
się z jasnym wiosennym morskim niebem. 

Prawa maszyna wkrótce wzięła kurs bardziej na południe, a lewa odchyliła się nieco bardziej na 
wschód. Pilot lewej maszyny pomachał na pożegnanie skrzydłami i po kilkunastu minutach skupił całą 
uwagę na obserwacji morza, które rozciągało się pod nim stalowobłękitnawą płaszczyzną bez kresu. 
Choć leciał stosunkowo nisko, nie widział gry powierzchni morza, jej wiecznego ruchu. Działało to 
usypiająco, pocieszał się jednak, że lot nie potrwa długo. Już wkrótce powinien dolecieć do 
zasadniczego rejonu, który ma rozpoznać. 

Daleko na horyzoncie zarysowała się niebieskawa kreska, która poczęła szybko grubieć, aby 
ostatecznie wystąpić jako poszarpana, skomplikowana linia wybrzeży Norwegii. Zadanie, które 
zlecono Sucklingowi (takie było nazwisko pilota), brzmiało: rozpoznać zachodnie podejścia do 
Kattegatu i wybrzeże Norwegii aż po Bergen. Suckling nabrał trochę wysokości, by nie dać się 
zaskoczyć artylerii przeciwlotniczej. Nie wznosił się jednak za wysoko - jego lotniczy aparat 
fotograficzny powinien był dać zdjęcia, które powiększone odkryłyby tajemnice „dwóch wielkich 

background image

okrętów”. Spitfire przelatywał nad niezliczoną ilością fiordów i niewielkich zatok (Suckling obiecywał 
sobie w duchu przyjemną wycieczkę statkiem w te strony po wojnie). Na razie fiordy i zatoczki były 
puste, wtopione między poszarpane brzegi. 

Począł się trochę denerwować, jego lot zbliżał się do „półmetka”, jak na razie bez rezultatu. W oddali 
zobaczył Bergen, duży norweski port, krańcowy punkt, do którego miał wykonać rozpoznanie. Gdy 
w pewnym momencie przeniósł wzrok bliżej, uczuł przyspieszone bicie serca. W niewielkim fiordzie 
o fantastycznych kształtach przypominających nieco spiralę dojrzał kilka jednostek pływających. Lecąc 
z szybkością około 500 kilometrów na godzinę o mało nie przeskoczył nad fiordem. Położył więc czym 
prędzej maszynę w skręt. Pod nim na czarnym tle wód fiordu widać było w promieniach słońca dwa 
wielkie podłużne wrzeciona, a obok nich kilka mniejszych kształtów podobnych z góry do 
„pantofelka”, który dzieci oglądają w szkole pod mikroskopem na pierwszej lekcji biologii. Nie było 
wątpliwości: w fiordzie stały zakotwiczone dwa ciężkie okręty wojenne! 

Suckling począł manewrować maszyną tak, by dostać je na obiektyw aparatu. Przekręcił włącznik. Na 
przyrządzie kierującym poczęło błyskać kolorowe światełko kontrolne. Po kilkunastu sekundach 
przyszła kolej na wyłącznik z napisem off. Taśma filmowa zabrała fiordowi jego tajemnicę. 

Po godzinie i trzynastu minutach Suckling wylądował na lotnisku w Wickfield. Przekonany był, że 
widział dwa krążowniki. Taki też raport złożył oficerowi, który zajmował się zbieraniem 
i wartościowaniem danych rozpoznawczych. Zdjęcia natychmiast powędrowały do laboratorium, 
a o wynikach zawiadomiono dowództwo tzw. „Coastal Command”, czyli operując polskimi pojęciami: 
morskiego lotnictwa. 

Szef Coastal Command nie chciał jednak opierać się tylko na relacjach ustnych. 

- Proszę natychmiast dostarczyć mi odbitki! 

Było już późno po południu, nadchodził wieczór, a więc pora, w której normalnie „Jednostka 
Rozpoznania Lotniczego” niewiele miała już do roboty. Pod ręką była tylko jedna maszyna oraz jeden 
pilot, i to w dodatku w takim stanie, w jakim przylecieli z zadania: Suckling i jego Spitfire... 

Suckling porwał odbitki, wspiął się po skrzydle do kabiny, zasunął owiewkę i w gęstniejącym mroku 
wystartował. W głowie miał zamęt, który spowodowały norweskie emocje, rozmowa z oficerem 
wywiadu i niespodziewane polecenie, a właściwie ochotnicze zgłoszenie na lot do dowództwa. Był to 
kawał drogi i lot w nocy nie bardzo mu się uśmiechał po pracowitym dniu. 

Niedaleko Nottingham silnik począł wydawać z siebie odgłosy, które go zaniepokoiły. Nagle zrozumiał 
wszystko: w piekielnym pośpiechu i zamęcie zapomniano mu zatankować po locie benzynę. Bez 
paliwa, jak wiadomo, samolot niewiele może dokonać. Nie pozostało mu więc nic innego, jak 
lądować. Całe szczęście, że akurat okolice Nottingham były mu znane z lat dziecinnych. 

Po omacku, kierując się raczej wyczuciem niż realną orientacją, wylądował... i wylądował szczęśliwie. 
Radość jednak wkrótce minęła, bo podstawowy problem nie został rozwiązany. Do dowództwa było 
jeszcze przynajmniej dwadzieścia minut lotu. 

Dwadzieścia minut lotu równa się czterem godzinom jazdy pociągiem i też nie jest powiedziane, że 
pociąg akurat będzie czekał na pierwszego lepszego oficera RAF, choćby nawet ten wiózł ważne 
wiadomości. 

Zostawił maszynę na polu i brnąc w spulchnionej deszczem ziemi począł iść w kierunku miasta. Było 
ciemno i cicho; przejeżdżający z przyćmionymi światłami samochód wskazał mu prawidłowy kierunek 
i nasunął genialny pomysł. 

background image

- Bob! Tylko on może tu coś pomóc! 

W pół godziny później Suckling znalazł się w samochodzie przyjaciela, pędzącym z szybkością 60 mil 
w stronę dowództwa Coastal Command. Mimo że w powietrzu przyzwyczaił się latać z szybkością 
sześciokrotnie wyższą, w tym sportowym Austinie cały czas trzymał się prawą ręką za drzwiczki... 

 

Nad ranem 22 maja Coastal Command, a wkrótce potem Admiralicja i dowódca Home Fleet wiedzieli 
już na pewno: w Grimstadt Fiord czają się nie dwa krążowniki, ale pancernik typu „Bismarck” i ciężki 
krążownik typu „Admirał Hipper”. Od tej strony przynajmniej sytuacja była wyjaśniona. 

 

Na flagowym pancerniku admirała Toveya wszystko pozornie szło swoim trybem. Marynarze zjedli 
około siódmej śniadanie. Do 10.20 odbywały się prace porządkowe, czyszczenie i konserwacja dział 
oraz szkolenie. O jedenastej rozległ się gwizdek i archaiczny okrzyk: Up spirits, który zawiadamiał 
marynarzy Jego Królewskiej Mości, że należy wydelegować umyślnych do pobrania rumu. 

Rum pobierany był ze specjalnego magazynu. Nalewano go troskliwie, wymierzając porcje z lekko 
przypłaszczonych drewnianych beczułek. Na pokładzie trunek wlewano do kadzi z napisem „Boże, 
błogosław króla”, co nasunąć może myśl, że pierwszy władca Anglii, który przed wiekami ten zwyczaj 
wprowadził, nie był złym propagandystą. Następnie do rumu dolewano wody i rozdzielano między 
poszczególne sekcje, przy czym na głowę wypadało tej mieszaniny ⅕ pinty, czyli zrozumiałej mówiąc 
aktualnym naszym językiem żołnierskim - „sto gram”. Kto rezygnował z picia rumu, otrzymywał trzy 
pensy dziennie. Nie wadzi przyznać, że dwie trzecie załogi „King George’a” rezygnowało 
z błogosławienia króla i brało pieniądze... 

Około drugiej półtoratysięczna z górą załoga „Króla Jerzego V” spożywała obiad, przeważnie 
składający się z rostbefu i zupy. Zupa była dobra, jeśli była gęsta, tak przynajmniej uważano na 
pancerniku (są podstawy, aby twierdzić, że cała Królewska Flota przepadała za gęstymi zupami, 
widząc w nich - i słusznie - jedną z esencji życia na morzu). 

O ile załoga nie przeczuwała zupełnie nadchodzących wydarzeń, o tyle admirał Tovey ciężko przeżył 
ten pamiętny dzień 21 maja. Już przed otrzymaniem wiadomości z Coastal Command był prawie 
pewien, że jednym z okrętów zauważonych w Kattegacie był „Bismarck”; „Scharnhorst” i „Gneisenau” 
nie wchodziły w rachubę, ponieważ po ostatnim nalocie lotnictwo meldowało je w Breście. Dane 
wywiadu morskiego stwierdziły już uprzednio, że na Bałtyku znajdują się dwa nowe pancerniki, przy 
czym „Tirpitz” nie miał być jeszcze gotowy do wyjścia w morze. Na poważniejsze przedsięwzięcie 
trudno posyłać same krążowniki, a więc mógł to być tylko „Bismarck” i zapewne ciężki krążownik albo 
pancernik kieszonkowy. Jakiś pocket battleship... 

Tego samego dnia admirał Tovey odbył rozmowę ze swymi dwoma najbliższymi współpracownikami, 
szefem sztabu komandorem Brindem i oficerem operacyjnym komandorem W. J. C. Robertsonem. 
Problem był istotnie niełatwy. Choć fleta angielska w tym czasie górowała ilością jednostek 
nawodnych nad flotą Niemiec hitlerowskich przeszło czterokrotnie, to jednak, z racji pełnienia służb 
na ogromnych przestrzeniach morskich, występowała niejako w rozsypce. Znaczna część okrętów 
angielskich (wśród nich kilka pancerników) operowała w rejonie Morza Śródziemnego, ochraniając 
konwoje i walcząc z flotą włoską. Szereg ciężkich jednostek wydzielonych w tak zwaną „Force H” 
stacjonowało w Gibraltarze strzegąc wejść na Morze Śródziemne u legendarnych słupów Herkulesa. 
Pewna ilość okrętów znajdowała się na Dalekim Wschodzie, w Singapurze, wobec nie wyjaśnionej 

background image

postawy Japończyków. Setki jednostek lekkich i średnich, a nawet pancerniki i lotniskowce ochraniały 
konwoje przewożące z Kanady i Stanów Zjednoczonych oraz dominiów surowce, żywność i broń. 

Niemieckie pancerniki występujące „en masse” nie stanowiły dla floty brytyjskiej wielkiego 
niebezpieczeństwa, gdyby zostały zmuszone do walki w otwartym, spotkaniowym boju, w stylu bitwy 
pod Cuszimą czy pod Skagerrakiem. Ale pojedynczy „rajder”, pancernik-korsarz, mógł narobić 
niesamowitego bigosu na liniach dowozowych, osłanianych raczej na wypadek ataku okrętów 
podwodnych niż pancerników. Zresztą Wielka Brytania miała piętnaście pancerników i ani jednego 
więcej, a konwojów bywało równocześnie na morzu kilkanaście, a nawet kilkadziesiąt! 

Uwaga admirała Toveya i jego najbliższych współpracowników skupiła się na kluczowym zagadnieniu, 
które musi rozwiązać każdy sztabowiec: czego chce przeciwnik. Jakie są jego zamiary operacyjne? 

Na biurku admirała Toveya leżała dalej na honorowym miejscu poranna depesza. Kolejno brali ją do 
ręki wszyscy trzej dyskutanci i każdy wypowiadał swoje uwagi. 

- Wydaje mi się, że jeśli wziąć pod uwagę obecność tych jedenastu statków handlowych, może 
wchodzić w rachubę desant albo na Islandii, albo na wyspach Faroer, raczej na Islandii, ponieważ 
Faroery leżą zbyt blisko naszych własnych baz. 

- Nie wykluczona jest też Grenlandia - wtrącił Robertson. - Desant na Grenlandii skomplikowałby 
znacznie naszą sytuację, a jego zwalczanie przez nasze jednostki lądowe już tam stacjonujące byłoby 
bardzo trudne wobec specyficznego ukształtowania powierzchni... 

- Gentleman - zabrał głos admirał Tovey - a jeśli Niemcy nie myślą o desancie? Musimy przecież brać 
pod uwagę i tę okoliczność. Jeśli chcą wydostać się na Atlantyk, tak jak to zrobił Lütjens w marcu, to 
co wtedy? Wydaje mi się, że problem polega na tym, jak zabezpieczyć się przeciw obydwu 
możliwościom. 

- W takim wypadku musimy wyeliminować z góry kanał La Manche - rzekł Brind. - Niemcy nie zechcą 
ryzykować ze względu na miny i lotnictwo torpedowe... 

W tym momencie rozległo się ciche pukanie i do kabiny wszedł oficer nawigacyjny sztabu admirała. 

- Jakie wiadomości, John? 

- Pilna depesza z Coastal Command, sir. W Grimstadt Fjord pod Bergen odkryto dwa duże okręty 
wojenne. Zdjęcia są jeszcze w laboratorium. 

- John, proszę przynieść mapy, nie zaszkodzi trochę przypomnieć geografii... 

Obydwaj oficerowie roześmieli się. Admirał najwyraźniej poweselał - sytuacja zaczęła się 
konkretyzować. Po chwili wielki rulon map znalazł się na specjalnie do tego celu przeznaczonym stole 
i przed czwórką oficerów rozwinęła się niebieska płaszczyzna Morza Północnego, Oceanu 
Lodowatego i zachodniej części Oceanu Atlantyckiego. U góry, w niewielkiej odległości od zielonej 
plamy Grenlandii, leżała Islandia, niżej wyspy Faroer, Szetlandy, a wreszcie ich własne Orkneye, 
jeszcze niżej czerwonawe góry Szkocji. 

- Proszę o odległości, John - admirał zwracał się do swego nawigacyjnego oficera z pewną dozą 
poufałości. 

Oficer nawigacyjny wyjął z pudełka duży cyrkiel i rozpoczął leciutko kreślić koncentryczne półkola. 
Wojna morska w tym stadium wyglądała jak rozwiązywanie zadań w szóstej klasie szkoły 
podstawowej. 

background image

- Bergen - Orkneye: 270 mil, Bergen - Szetlandy: 200 mil, Bergen - Faroery: 400 mil, Bergen - Cieśnina 
Duńska: 900 mil. 

- Komandorze Robertson, co mówi ostatecznie nasz wywiad? Jaką szybkość może rozwinąć pancernik 
typu „Bismarck”? 

- Około 30 węzłów. 

- Hm, w takim razie za sześć, siedem godzin możemy ich mieć u siebie z wizytą. Całe szczęście, że nie 
znajdzie się szalony, który by jednostkami morskimi atakował nie najgorzej uzbrojone bazy! Fakt 
pozostaje faktem, że za osiem godzin Niemcy mogą nas minąć przejściem między Orkneyami 
i Wyspami Szetlandzkimi, po dziesięciu godzinach mogą być między Islandią i wyspami Faroer. Doba 
i sześć godzin wystarczy im do przedostania się w rejon Cieśniny Duńskiej... A więc cztery przejścia. 
Co pan na to, Robertson, ile mamy konwojów en route?

6

 

- W sumie jedenaście na morzu i w portach tuż przed wyruszeniem. Można przyjąć, że gdy Niemcy 
wyjdą na morze, będziemy ich mieli na Atlantyku nie mniej niż jedenaście. Dwa ochraniane są przez 
pancerniki. 

- Niewielka pociecha, jeden „Rodney” wart jest „Bismarcka”. Nie zapominajmy zresztą o tym drugim, 
o krążowniku. Niemcy ładnie sobie to wszystko planują. „Bismarck” zwiąże eskortę, a krążownik 
uderzy z drugiej strony. 

Tovey zamyślił się. 

- Komandorze Robertson, nie pozostaje nam nic innego, tylko trzymać się starej zasady - uderzajmy 
na przeciwnika, nim zdoła zrealizować swoje plany. 

- A więc lotnictwo, sir? - zapytał Brind. 

- Nie widzę innego wyjścia, nie mamy chwili czasu do stracenia... Poza tym zrobimy wszystko, co do 
nas należy. Ubezpieczymy wszystkie cztery przejścia własnymi siłami. 

Ci, którzy mówią, że Japończycy wymyślili coś nowego w nowoczesnej wojnie morskiej uderzając 
znienacka na flotę przeciwnika w jej własnych bazach, mylą się bardzo. Anglia obawiając się Rosji jako 
mocarstwa kontynentalnego była współtwórcą floty wojennej Nipponu i współtwórcą konfliktu 
japońsko-rosyjskiego. Anglicy nauczyli Japończyków morskiej mądrości taktycznej, która polega 
przede wszystkim na tym, aby uprzedzić cios przeciwnika. Jedynym japońskim dodatkiem do tej 
taktyki było to, że lirycznie opisywany „kraj wschodzącego słońca” wprowadził piękny obyczaj 
wypowiadania wojny w sześć godzin po własnym ataku... 

Tovey w trudnych momentach sięgał pamięcią w przeszłość. Cała Anglia sięga zresztą w przeszłość. 

Admirał zadał sobie pytanie: „Co zrobiłby Nelson na moim miejscu? Oczywiście atakowałby! Tak, ale 
za czasów Nelsona nie było samolotów. Największe pancerniki bez osłony lotniczej stanowią 
u brzegów przeciwnika cel ćwiczebny i nic więcej! A więc niech atakuje własne lotnictwo! „Jeśli 
będzie pogoda” - podpowiedział „advocatus diaboli”. W podświadomości admirała nurtowała czasem 
myśl, którą odpędzał jak mógł od siebie. Wewnętrzny głos szeptał mu w takich chwilach uparcie: 
„Doświadczenia historii niewiele ci pomogą, w decydującej chwili zostaniesz sam, oko w oko 
z przeciwnikiem, który chce tak samo wygrać jak i ty. Przeciwnik jest groźny, nowocześnie uzbrojony 
i nic na to nie można poradzić...” 

                                                           

6

 W drodze (franc.). 

background image

Trzej oficerowie już dawno opuścili jego kabinę, promienie słoneczne przestały beztrosko pląsać po 
seledynowych ścianach. Szare chmury pokryły niebo nad Scapa Flow. Tovey prowadził dalej 
wewnętrzny monolog: „Jaka jest wartość mojego doświadczenia bojowego? Jakże w sumie jest ono 
niewielkie”. 

Przed oczami przesunął mu się obraz majowego dnia i majowej nocy 1916 roku. - To już 25 lat - 
westchnął głośno. - Cóż za dziwna zbieżność lat. Za dziewięć dni ćwierćwiecze bitwy jutlandzkiej! 

Pamiętał te chwile, jakby upłynęło od nich nie dwadzieścia pięć lat, ale dwadzieścia pięć minut. 

Fale Morza Północnego oświetlały wybuchy pocisków. Kolumny pancerników szły na kursach 
równoległych. Między dwiema ścianami stale pojawiały się torpedowce szybkie jak psy myśliwskie. 
Doskakiwały do przeciwnika, wyrzucały torpedy, zawracały błyskawicznie i ginęły w mrokach nocy. 
Stał wówczas na pomoście bojowym HMS „Onslow”. W pewnym momencie okręt jego został 
trafiony. Niewidzialna siła rzuciła go na opancerzoną ścianę. Poczuł zmieszany zapach siarki, dymu, 
a wreszcie zobaczył własną krew. 

Ciężko uszkodzony torpedowiec wykonał jeszcze jeden atak. Nie ustąpił z placu boju, dopóki nie 
wystrzelił reszty torped. Okręt, on sam, cała załoga dali ze siebie wszystko, ale bitwa? Mój Boże, 
obydwie strony wróciły do swych baz i omal nie odśpiewały wzorem opisywanym przez Woltera Te 
deum laudamus
. I Scheer, i Jellicoe uważali bitwę za wygraną dla własnych sił. Pisano potem, że bitwę 
wygrali... giełdziarze, którzy na przelanej krwi porobili majątki fabrykując fałszywą wieść o jej 
wyniku.... 

Co za fatum, w bitwie po stronie niemieckiej brał udział Lütjens, obecny „Flottenchef”, który tak się 
wymknął w marcu... 

Był wtedy jak i on dowódcą torpedowca... Jeśli na łowy idzie „Bismarck”, to na jego pokładzie 
niechybnie musi być Lütjens! 

Tovey otrząsnął się ze wspomnień, przystanął, potem energicznie podszedł do biurka, wyjął maleńki 
srebrny kluczyk: otworzył nim kasę pancerną. W jego rękach znalazła się niewielka teczka z napisem 
Naval Ordnance - Home Fleet. Teczka mogła stanowić obiekt marzeń każdego obcego wywiadu, 
zawierała bowiem wszystkie aktualne dane o flocie admirała Toveya. W dziesięć minut później 
w kabinie kapitana Paffarda zadzwonił emaliowany na biało aparat telefoniczny. 

 

Ku morskim przeznaczeniom 

 

Cieśnina Duńska, pas morza rozciągający się między Islandią i Grenlandią, ma urok właściwy wodom 
północy. Morze zwykle odbija barwę nieba, dlatego Adriatyk ma tak intensywne niebieskie odcienie, 
a wody arktyczne - szare, ciemne, pod wieczór prawie czarne. Nazwa cieśniny niezupełnie pasuje do 
tego obszaru, gdzie spotykają się wody Atlantyku i Morza Północnego. Szeroka na mil dwieście, jest 
miejscami rozleglejsza od naszego Bałtyku. Fala sztormowa nie dociera tu do brzegów Grenlandii; 
pływający lód tłumi falowanie. 

Lata wojny jeszcze bardziej zmniejszyły tor wodny, którym mogły przepływać okręty. Pola minowe, 
postawione u północnych brzegów Islandii, stanowiły rodzaj nieprzebytej zapory: kto w nią wpadł, 
leciał ku niebu nie zdążywszy wyszeptać imion najbliższych. W maju 1941 roku wolny pas wód 
rozciągał się w sumie na 60 mil morskich, a może i mniej. 

background image

Dowódca ciężkiego krążownika „Suffolk” zdawał sobie sprawę z tego, jak ważne było jego zadanie. 
Gdy wieczorem poprzedniego dnia otrzymał rozkaz skierowania się do Cieśniny Duńskiej, odczuł 
emocję, której doznaje myśliwy ruszający w pojedynkę na grubego zwierza, z wątpliwościami 
w sercu, czy jego jednorurka da radę... słoniowi. Komandor Ellis wiedział wprawdzie, że w cieśninie 
patroluje już inny ciężki krążownik - „Norfolk” pod kapitanem Philipsem, ale nie stanowiło to wielkiej 
pociechy. Obydwa okręty były jednakowo uzbrojone w działa o kalibrze 203 milimetry, śmieszne 
zabawki w porównaniu z uzbrojeniem niemieckiego pancernika, który dysponował działami o kalibrze 
380 milimetrów, wyrzucającymi 900-kilogramowe pociski. W przypadku niespodziewanego spotkania 
dałoby to w efekcie zabawę w kota i myszkę - ta ostatnia nie zdążyłaby przy tym na pewno pisnąć... 
Admirał Tovey wysyłając krążownik „Suffolk” na wady Cieśniny Duńskiej nie miał też zamiaru czynić 
z tej jednostki równego partnera dla niemieckiego pancernika. Ten okręt o nieco staromodnej, 
wysokiej sylwetce miał poważny atut, jakim była szybkość - rozwijał on o kilka węzłów więcej od 
niemieckich okrętów i wyposażony był od niedawna w urządzenia radarowe. Nawet w nocy czy 
podczas burz śnieżnych tak częstych w cieśninie mógł w bezpiecznej odległości iść trop w trop za 
wrogiem albo, jak mówią Anglicy, shadow the enemy

23 maja pogoda była dość niezwykła. Oczom komandora

7

 i jego sztabu ukazała się daleko na północy 

panorama śnieżnych górskich szczytów Grenlandii. Na południu, gdzie zwykle widać było potężny, 
poszarpany masyw Islandii, stała ściana mgieł nie do przebicia wzrokiem. 

Ellis postanowił patrolować od linii, gdzie pływające lody tworzyły trudną do przebycia przeszkodę, 
do pasa mgieł. Krążownik począł wykonywać ruch tkackiego czółenka na osi, która wykreślona na 
mapie, dałaby kierunek z północnego wschodu ku południowemu zachodowi. 

Minęło już dawno południe, słońce poczęło się chylić ku morzu, na uszczelnionym i ogrzanym 
pomoście nawigacyjnym było ciepło. Ellis, jego zastępca oficer nawigacyjny i podoficerowie funkcyjni 
czuli, że ogarnia ich po pełnej napięcia nocy poprzedniej pragnienie snu i odpoczynku. 

- Graham, jak pan sądzi, czy Niemcy pójdą na nas? 

- Trudno powiedzieć, sir, w każdym razie dotychczas używali przeważnie tej trasy, może im jednak coś 
innego strzelić do głowy... 

- Co wtedy? 

- Mgła już nieraz zbawiła Anglią, jak gęsi Rzym. Myślę, że dobra islandzka mgła nie jest gorsza od 
angielskiej... 

Eilis roześmiał się i wyciągnął paczkę „Navy Cut” tytoniu, który, jak głosiły ogłoszenia prasowe, miał 
wzmagać tężyznę morską. 

- Graham, czy nie uważa pan, że gdy idziemy w kierunku południowo-zachodnim, należałoby 
wzmocnić obserwację do tyłu, od strony rufy? Przecież ten piekielny aparat, którym uszczęśliwiła nas 
Admiralicja, „widzi” tylko do przodu. Jeśli ów „Bismarck” czy „Tirpitz” wyskoczy nam nagle od rufy 
i nasi dzielni marynarze przypadkiem się zagapią, co nieraz już się zdarzało, to wyznaczam panu 
rendez-vous na dnie Cieśniny Duńskiej albo... w sądzie wojennym. 

Graham nachylił się nad wylotem rury głosowej i przekazał kilka odpowiednich poleceń. 

                                                           

7

 Odpowiednikiem angielskiego stopnia captain w marynarce wojennej jest właściwie komandor. Anglicy mają 

jednak jeszcze jeden stopień w hierarchii morskiej, wyższy od captain, niższy od rear-admiral, czyli 
kontradmirała: commodore. 

background image

Godziny wlokły się im niesłychanie powoli. Nie ma nudniejszej roboty na morzu niż patrolowanie lub 
łowienie min. W tym drugim jednak przypadku istnieje zawsze potencjalna szansa... wylecenia 
w powietrze, co tej dziedzinie działań bojowych dodaje niewątpliwie emocji. Natomiast patrolowanie 
jakiejś usianej pływającym lodem cieśniny doprawdy nie należy do przyjemności. Gdy dzień miał się 
ku końcowi, wszyscy na pomoście byli już w takim stanie ducha, że ich jedynym pragnieniem było 
tylko to, aby się coś wreszcie zaczęło dziać... 

Marynarz Newel podczas kursu północno-wschodniego miał niewiele do roboty. Wiedział zresztą, że 
aparat radarowy, umieszczony w nadbudówkach pomostu bojowego, jest pewniejszym środkiem 
obserwacji od ludzkiego oka. Od czasu do czasu wyciągał nawet z kieszeni list, który napisał do Jenny 
podczas postoju w Scapa, a który zapomniał wysłać. Mieli z nią, podobnie „i jak i inni marynarze 
angielscy, tajny szyfr „sercowy”, dzięki któremu dziewczyna zawsze wiedziała, gdzie przebywa jego 
okręt. Jeśli na przykład pisał: „Kocham Cię i wierzę Ci” - wiedziała, że jest w Gibraltarze. Jeżeli w liście 
pojawiło się zdanie: „Lepiej na ustach niż na papierze” - Jenny w mig orientowała się, że najdroższy 
jest w Afryce. O ile natomiast Newel przebywał na morzu, „zaklejał list długim pocałunkiem”. 
W rezultacie lekarz okrętowy, który pełnił funkcję cenzora, puszczał oczywiście tak niewinne 
wiadomości. 

Gdy okręt dokonywał zwrotu o 180 stopni i poczynał iść kursem południowo-zachodnim, Newel 
chował list do kieszeni, przestawał myśleć o Jenny i cały zamieniał się we wzrok. Ostatecznie po -to 
był tutaj, aby, gdy radar umieszczony w dziobowej części okrętu „nie dowidział” od strony rufy, on 
zastąpił tę aparaturę, o której opowiadano cuda, ale której sam, prawdę mówiąc, jeszcze nie widział. 

Nadchodził wieczór, cieśnina szarzała z każdą minutą. Newel systematycznie obserwował horyzont od 
lewej ku prawej i z powrotem. Bolały go już brwi od przyciskania do gumowych ochraniaczy wizjerów 
przyrządów optycznych. 

Na przemian padał śnieg z deszczem, błąkały się mgły. Okręt miał kołysanie boczne i utrzymanie 
wzroku na linii horyzontu nie było łatwe. Minęła godzina 19.00, gdy nagle na szarym, ciemniejącym 
tle nieba zobaczył niewielką plamkę. Wzrok wytrenowany podczas ćwiczeń przekazał natychmiast 
sygnał do mózgu. Nie mogło być wątpliwości, od północnego wschodu szedł w ich stronę okręt. 
Sięgnął po mikrotelefon, który miał tuż pod ręką. 

- Halo, tu rufowy posterunek obserwacyjny - Ship bearing green 140 - okręt kąt kursowy zielone 
140... 

Nie przestając obserwować ani na chwilę Newel dodał po chwili: 

- Dwa okręty, kąt kursowy ten sam. 

Oznaczało to ni mniej, ni więcej, że okręty przeciwnika widać z prawej burty pod kątem 140 stopni, 
licząc od dziobu. Gdyby okręt spostrzeżono z lewej burty, obserwator wykrzyknąłby zamiast green, co 
oznacza zielone, red, to jest czerwone. Były to umówione sygnały. Oficerowie nawigacyjni, aby je 
wbić swoim wychowankom w głowę, używali sposobów znanych u nas przed wojną z nauki 
maszerowania (słoma-siano, słoma-siano). W celu upamiętnienia marynarzom, że „czerwone” 
oznacza kąt kursowy lewej burty, przypominali im, że portwejn jest czerwony, a ponieważ „port” 
oznacza między innymi lewą burtę, wobec tego trzeba myśleć tylko o portwejnie, a zawsze ma się 
klucz do rozwiązania zagadki. 

Komandor Ellis oraz wszyscy inni, którzy znajdowali się na pomoście nawigacyjnym, rzucili się ku 
prawej jego stronie. Wzrokiem starali się przebić strumienie deszczu spadającego z chmurnego nieba. 

background image

Tak, to szli Niemcy! Charakterystyczne zwarte, „nabite” jakby sylwetki ich okrętów rysowały się coraz 
wyraźniej. 

Dowódca zarządził alarm, rozległy się trzykrotne uderzenia gongu. Na całym okręcie słychać było 
ostry gwizdek bosmański i krzyk: Enemy in sight -hands to-day action - stations!

8

 

W korytarzach, przejściach, po drabinkach i trapach wszystko dosłownie fruwało. Kapitan Eliis 
powziął błyskawiczną decyzję: jego okręt wykonał zwrot w lewo o 90 stopni, biorąc kurs na ścianę 
mgły, która jak zbawienie pokrywała morze od strony Islandii. Przeszedł szybko na lewą stronę 
pomostu i wbił wzrok w niemieckie okręty. Szukał na nich błysków artyleryjskiego ognia. Odległość 
była niewielka, wszystkiego 140 hektometrów. Kto zdąży pierwszy - Niemcy trafić czy on sam schronić 
się we mgle? Minuty wydawały się godzinami, wreszcie „Suffolk” dosięgnął linii mgieł, które ścieliły 
się na wodach cieśniny. Wkrótce otuliły one okręt tak szczelnie, że nie pomogłyby wrogowi najlepsze 
zeissowskie szkła. Ale tutaj, w tej puchowej kołdrze mgieł, czyhały na nich inne niespodzianki, własne 
pola minowe, zakładane pracowicie przez bratnie okręty i lotnictwo. Los krążownika spoczywał teraz 
w rękach oficera nawigacyjnego. Mała niedokładność w obliczeniu kursu, i mogli powiększyć listę 
okrętów ogłaszanych periodycznie z uświęconym tradycją wstępem: „Admiralicja z żalem stwierdza, 
że...” 

O 19.22 „Suffolk” wysłał radiowy sygnał „W polu widzenia jeden pancernik i jeden krążownik, namiar 
020 stopni, odległość 7 mil, kurs 240 stopni...” 

Kapitan Ellis nie po to skierował swój okręt w mgłę, aby wziąć kurs na Islandię czy wręcz Scapa Flow. 
W mgle jego okręt zatoczył wkrótce koło i począł manewrować między dwoma polami minowymi, 
które w tym akurat momencie były tak potrzebne jak dziura w moście, bo i tak specjaliści od 
nawigacji z niemieckiej admiralicji mogli rozeznać ich położenie po ukształtowaniu dna. Na 
błyszczącym ekranie aparatury umieszczonej w dziobowej części okrętu pojawiły się dwie plamki 
zdążające powoli ku lewej krawędzi obrazu. Tutaj w mgle „Suffolk” widział obydwa okręty niemieckie, 
nie będąc sam widzianym. Okazywało się nie wiadomo po raz który w tej wojnie, że mózgi 
naukowców więcej były warte od koncepcji najtęższych admirałów. Obserwując ekran radarowy Ellis 
zauważył w pewnym momencie, że Niemcy minęli go i oddalili się na tyle, aby - jak mówią lotnicy - 
„siąść im na ogon”. Gdy jednak krążownik wyszedł na chwilę z mgły, stwierdził, że w istocie Niemcy są 
już w przedzie, ale trochę za blisko... jak na możliwości ich artylerii głównej. „Suffolk” natychmiast 
potem ponownie dał nurka we mgłę i gdy wynurzył się po raz drugi, okręty niemieckie wyprzedzały 
ich już o 15 mil, co przy słabej widoczności zapewniło krążownikowi względne bezpieczeństwo 
i umożliwiało deptanie Niemcom po piętach. 

 

Bliźniak „Suffolka” krążownik „Norfolk” znajdował się w tym czasie również na wodach Cieśniny 
Duńskiej, nieco bardziej wszakże na południowy zachód. Dowódca okrętu, komandor Phillips, 
spożywał obiad, który Anglicy jedzą tradycyjnie wieczorem. Poprawiał właśnie serwetkę, która 
wysunęła mu się zza sztywnego kołnierzyka, gdy do kabiny wpadł jak bomba oficer sygnałowy. 
Z początku komandor Phillips chciał go skarcić za zbyt gwałtowne wtargnięcie. Wyraz twarzy szefa 
sygnalistów powiedział mu jednak wszystko, nim ten wyrzucił z siebie: »Suffolk« got'em, sir - 
»Suffolk« ma ich! 

Z nadaną przez bratni krążownik depeszą w ręku komandor Phillips pospieszył na pomost 
nawigacyjny. Wkrótce potem okręt jego gwałtownie zmielił kurs i poszedł na spotkanie wroga. Po 

                                                           

8

 Wróg na horyzoncie, zajmować dzienne stanowiska bojowe! 

background image

godzinie, podczas której „Norfolk” zrobił ponad 50 kilometrów, krążownik wyszedł z mgły i dosłownie 
„nadział się” na obydwóch Niemców, którzy szli z szybkością prawie 60 kilometrów na godzinę 
przeciwległym kursem. 

- Ster prawo na burt, postawić zasłonę dymną! 

Kończąc wydawanie rozkazów kapitan Phillips zobaczył nagle, jak czarna sylwetka niemieckiego 
pancernika, widoczna jak na dłoni w odległości 9 kilometrów, zabłysła oślepiającym blaskiem 
wystrzałów. Niemcy dostrzegli ich i otworzyli ogień... 

 

Admirał Tovey pod wieczór 23 maja nie mógł opanować niepokoju. Od dwudziestu czterech godzin 
znajdował się z głównymi siłami „Home Fleet” na mórz u, dążąc na zachód, a o przeciwniku nie miał 
żadnych wiadomości. Do ostatniej chwili zwlekał z opuszczeniem Scapa Flow, ponieważ nie chciał bez 
potrzeby tracić cennego paliwa, jeśli Niemcy pozostaliby we fiordzie. Po otrzymaniu jednak ze stacji 
lotniczej Hatston na Orkneyach wiadomości, że Niemcy wyszli na morze, nie mógł już dłużej czekać. 
Wieczorem dnia 22 maja o 22.15 jego flagowy pancernik „King George V” przeszedł przez bramy 
w sieciach przeciwtorpedowych i wraz ze świeżo przybyłym lotniskowcem „Victorious” wyszedł 
w morze. Nieco później dołączył do nich krążownik liniowy „Repulse” i trzy okręty na czele z „Królem 
Jerzym V” popłynęły na zachód. Od tego momentu upłynęła już doba, która doprawdy była niezłą 
próbą dla nerwów. W tych ciężkich godzinach wynurzały się coraz nowe pytania, z których jedno 
wracało uparcie: „A jeśli Niemcy istotnie wysadzają teraz gdzieś desant na lądzie, podczas gdy my ich 
szukamy na morzu?” Admirał niepokoił się także w głębi ducha o grupę bojową wiceadmirała 
Hollanda, którą wysłał przed dwoma dniami na morze w kierunku Islandii. Pancernik „Prince of 
Wales” stosunkowo niedawno został oddany do służby i na okręcie przebywały jeszcze grupy 
pracowników stoczni, którzy „dokręcali ostatnie śrubki” (a przez „niedokręcone śrubki” poszedł już na 
dno niejeden okręt). Admirał niepokoił się także o „Hooda”. „Hood” był znany jako największy okręt 
bojowy świata, ale miał szereg słabości, z których główną było niedostateczne opancerzenie pokładu. 
Admirał Tovey widział wyobraźnią obydwa te wielkie i wspaniałe okręty żłobiące fale w kierunku 
północno-zachodnim i starał się przedstawić sobie działania wiceadmirała Hollanda oraz jego plan 
taktyczny przed spotkaniem z Niemcami. Tovey znał Hollanda jako dzielnego oficera. Nie wyobrażał 
sobie też ewentualnego spotkania z Niemcami inaczej niż w ten sposób, że Holland ze swą flagą 
admiralską na „Hoodzie” będzie szedł na czele szyku… Na czele szyku... Na czele szyku... Tovey sięgnął 
nagle po słuchawkę telefonu. „Hallo, Paffard... tak... tym razem..., tak już nic...” Sekretarz był co 
najmniej zdziwiony tym, że admirał nie dal mu konkretnego polecenia. „To mu się nigdy nie zdarza - 
pomyślał. Cóż takiego mogło się stać?” 

Dowódca „Home Fleet” przez chwilę tylko chciał podyktować do wiceadmirała Hollanda depeszę, 
w której prosiłby o wysunięcie pancernika „Prince of Wales” na czoło szyku jako zdecydowanie 
odporniejszego na ciosy, a pozostanie z „Hoodem” w tyle. Uświadomił sobie jednak, że Holland jest 
tak doświadczonym i wypróbowanym oficerem marynarki, że mógłby poczuć się urażony, jeśliby 
admirał wszedł w jego kompetencje... Z zamyślenia wyrwał go podniecony głos komandora Brinda: 

- Depesza od „Norfolka”, sir. Jest pod ogniem Niemców, oto ich koordynaty i kurs... 

 

Bitwa

 

 

background image

Siedemnaście minut po północy sygnaliści pancernika „Prince of Wales” dostrzegli, że wiceadmirał 
Holland rozkazał podnieść na „Hoodzie” banderę bojową. 

Na okręcie uczyniono to samo. Na szczycie fokmasztu pojawiła się ledwie widoczna w szarej 
arktycznej nocy biała bandera z czerwonym krzyżem świętego Jerzego. Okręt wypełnił się symfonią 
gwizdków i gongów alarmowych. Obsługi artylerii głównej i średniej zajęły stanowiska przy działach. 
Dziobowe wieże „A” i „B” oraz wieże rufowe „X” i „Y” poczęły z wolna obracać się szukając 
niewidocznego jeszcze, bo odległego o 120 mil morskich, przeciwnika. Dziesięć potężnych 14-
metrowych luf, o kalibrze 356 milimetrów, miarowo unosiło się, to opadało. 

Ożyła także artyleria średnia - 138-milimetrowa, która w boju morskim odgrywa także ważką rolę, 
szczególnie na krótszych dystansach. Na „Księciu Walii” zgrupowana była w wieżach burtowych po 
dwa działa w wieży. Mogła ona strzelać kilkakrotnie szybciej niż artyleria główna, nie dając 
przeciwnikowi „dojść do siebie”. Dowódca okrętu, komandor Leach, wypróbował po raz ostatni przed 
bojem mechanizmy swego okrętu. Choć załoga była dobrana dobrze i chętnie spełniała swe 
powinności, nie wszystko wychodziło tak, jakby sobie tego życzył. Wieże zacinały się przy obrotach, 
niczym zamki kiepskich karabinów. Czasem zdarzało się to nawet mechanizmom podnoszącym lufy. 

Ni z tego, ni z owego blokowały się przewody elektryczne. Jedynie maszyny napędzające okręt 
pracowały bez zarzutu, ale nie był to przecież jedyny tylko czynnik jego sprawności bojowej. 

Komandor Leach klął w duchu konstruktorów nowych czternastocalowych wież, którzy nie „dopięli 
wszystkiego na ostatni guzik”, przeklinał Niemców, którzy wyszli „za wcześnie”, nim okręt przejęto 
całkowicie od stoczni Cammell Laird. Niestety pancernik buduje się przynajmniej cztery lata, a stępkę 
pod „Prince of Wales” położono pierwszego stycznia 1937 roku. 

Choć Leach był pełen poważania dla dowódcy „Home Fleet”, w duchu mówił sobie, że admirał 
Jellicoe, dowodzący flotą brytyjską podczas pierwszej wojny światowej, nigdy by nie wysłał w bój 
okrętu w takim stanie technicznym. Z drugiej jednak strony Jellicoe miał pięć razy tyle pancerników, 
co aktualnie admirał Tovey, i Niemców ograniczonych do działania na Morzu Północnym. 

Na pomoście nawigacyjnym i obok, w specjalnym pomieszczeniu dla admirała, chwilowo nie zajętym, 
ponieważ Holland znajdował się na płynącym na czele szyku „Hoodzie”, wszyscy nakładali ochronne, 
przeciwogniowe rękawice i kaptury. Jego oficerowie i pełniący służbę podoficerowie wyglądali w tych 
białych, powleczonych warstwą azbestu strojach jak czereda Ku-Klux-Klanu. Gdyby Nelson, 
Collingwood czy hrabia St. Vincent wstali z grobu i ujrzeli Flotę Królewską Anno Domini 1941 gotującą 
się do walki, umarliby prawdopodobnie po raz drugi... i to ze śmiechu. Bohaterom współczesnej 
wojny morskiej widać było tylko nosy i oczy. 

Widok tej przymusowej maskarady odpędził od komandora niewesołe myśli. Na razie przeciwnika nie 
było jeszcze widać i do czasu jego spotkania uda się, być może, naprawić to i owo. 

Komandor wpatrywał się z pomostu nawigacyjnego w szarą czerń polarnej nocy. Okręt szedł na dużej 
szybkości, fale rozbryzgiwały się od dziobu, czasem przelewały przez relingi chlastając o podstawę 
wieży, a wówczas bryzgi wody i piany dolatywały aż po wieżycowaty, solidnie skonstruowany pomost 
bojowy, na którego wierzchu znajdował się pomost nawigacyjny. W górze, ponad pomostem 
nawigacyjnym, widać było dalocelownik, który za pomocą wielu skomplikowanych urządzeń określał 
odległość, kurs i szybkość wroga oraz inne dane potrzebne do prowadzenia ognia przez własną 
artylerię. 

background image

Komandor Leach spojrzał na zegarek. Nafosforyzowane wskazówki wskazywały wpół do pierwszej. 
Hood szedł przed nimi w odległości pięciu kabli

9

, zostawiając za sobą szeroki biały ślad wodny. 

Patrząc na czarną potężną sylwetkę flagowego okrętu Leach odczuwał ulgę. Okręt flagowy szedł 
w przodzie. Polecenia wiceadmirała mówiły wyraźnie, że podczas bitwy „Prince of Wales” ma 
wykonywać te same manewry, co i „Hood”, a więc iść w tzw. „close order”. Uwalniało to Leacha od 
ciężaru odpowiedzialności za taktyczne posunięcia podczas bitwy, ale i napawało niepokojem. 
„Hood” był stworzony do tego, aby w boju artyleryjskim raczej dawać niż brać... 

Wiceadmirał Holland był jedną z najbardziej popularnych postaci we Flocie Królewskiej. 
Wszechstronnie wykształcony i uzdolniony, w wolnych od służby chwilach pisywał skecze i sztuki 
teatralne, uprawiał z zamiłowaniem sporty. Dla jego bogatej natury pełne uzewnętrznienie 
osobowości w działaniach organizacyjnych, a do takich należą przecież funkcje wyższych dowódców, 
było niemożliwością. Gdy w tym samym 1941 roku w wieku pięćdziesięciu czterech lat przeniesiony 
został z dowództwa eskadry krążowników na Morzu Śródziemnym na dowódcę eskadry krążowników 
liniowych, składającej się wbrew swej nazwie z jednego pancernika i jednego krążownika liniowego, 
zrobiło mu się smutno. Zaszczyt dowodzenia największym okrętem świata, jakim był „Hood”, nie 
mógł zrównoważyć w jego przekonaniu utraconych okazji prawdziwego działania. Odpowiadając na 
gratulacje przesłane mu przez podwładnych stwierdził dosłownie, że… „z wielu względów żałuję, iż 
muszę opuścić eskadrę krążowników. Na krążowniku człowiek jest pewien, że jeśli coś się dzieje, jest 
się na pierwszej linii...” Wbrew początkowemu sądowi płynął oto ze swoim „Hoodem” na spotkanie 
potężnego wroga. Jego zespół wyszedł w morze o dzień wcześniej od sił głównych admirała Toveya 
i miał działać przeciw nieprzyjacielowi, który próbował przedrzeć się Cieśniną Duńską lub przejściem 
między Islandią i wyspami Faroer. Gdy jego obydwa okręty oraz towarzyszące im cztery niszczyciele 
znalazły się na zachód od Islandii, kilka minut po godzinie ósmej wieczorem „Hood” przejął depeszę 
krążownika „Suffolk”, który sygnalizował obecność nieprzyjaciela w odległości 300 mil na północ 
w Cieśninie Duńskiej. Od tej pory radiotelegrafiści „Hooda” otrzymywali w swoich niewielkich 
kabinach, zatłoczonych aparatami i sieciami przewodów, prawdziwy potok depesz od krążowników, 
które szły za jednostkami niemieckimi. Admirał od początku nakazał swoim okrętom ciszę radiową, 
aby nie zdradzić przeciwnikowi pozycji oraz kursu. Obydwa okręty posługiwały się przeważnie 
lampami sygnalizacyjnymi, pogoda była bowiem tak kiepska, a w dodatku noc, że można było 
zapomnieć o istnieniu Luftwaffe. 

Wpatrzony w czerń morza i nieba, Holland jeszcze raz sprawdzał swój plan. Miał do dyspozycji okręty 
o zupełnie różnych cechach taktycznych. „Hood” ze swoimi potężnymi ośmioma działami 380-
milimetrowymi mógł w pełnej salwie bocznej wyrzucić prawie 8 ton pocisków na odległość 30 
kilometrów. Przyjmowanie boju na tak wielkich odległościach było dla niego jednak bardzo 
ryzykowne. Zbudowany prawie przed ćwierćwieczem, miał słabe opancerzenie poziome. Jego pokład 
pokrywały płyty pancerne niewielkiej grubości. Na śródokręciu grubość pancerza wynosiła cal, na 
dziobie 2 cale, nad magazynami 3 cale, a więc maksimum 75 milimetrów. Bardzo silnie natomiast 
przedstawiał się pancerz boczny, którego grubość wynosiła od 6 do 12 cali, co stwarzało już jaką taką 
rękojmię bezpieczeństwa. W takiej sytuacji Holland musiał dążyć do maksymalnego zbliżenia, do 
walki na krótkich dystansach, tak jak silny bokser, który może obrywać ciosy po tułowiu, ale boi się 
o głowę. Na długich dystansach, gdy tor pocisków przeciwnika wznosił się wysoko, a granaty wroga 
spadały prawie pionowo, sytuacja „Hooda” nie była łatwa. Słaby pancerz poziomy nie stanowiłby 
żadnej przeszkody dla 380-milimetrowych granatów niemieckich. Sprawą więc życia i śmierci było 
nawiązanie kontaktu bojowego z wrogiem w takich warunkach, aby jak najbardziej zbliżyć się do 

                                                           

9

 Kabel - 0,1 mili morskiej, 185,2 m. 

background image

odległości 12 000 metrów, gdy tor pocisków przeciwnika będzie już tak płaski, że jego granaty nie 
przebiją pokładu. 

Odwrotnie miała się sprawa z pancernikiem „Prince of Wales”. Jego opancerzenie przedstawiało się 
w ten sposób, że najchętniej przyjąłby walkę od najdalszego dystansu do 13 000 metrów, ponieważ 
jego potężny pancerz ważący w sumie 14 000 ton ochraniał go dobrze przed wszystkim, co spadało 
z góry. Budowany był w latach, gdy już dobrze rozwinęło się lotnictwo bombowe... 

Biorąc to wszystko pod uwagę admirał Holland zdecydował się iść z całym zespołem „do zwarcia” 
z przeciwnikiem i rozstrzygnąć walkę na dystansie grubo poniżej 20 kilometrów. Zapewne nie bez 
wpływu na jego decyzje pozostały dosyć staroświeckie instrukcje taktyczne, zalecające trzymanie 
przez dowódcę wszystkich okrętów „w garści”. 

Obydwa okręty nurzały się na przemian w śnieżnej zawiei, potokach deszczu, walcząc z szerokim 
rozkołysaniem Atlantyku. Tuż po północy radiotelegrafiści „Hooda” poczęli nerwowo kręcić 
regulatorami swych odbiorników. Strumień wieści od krążownika „Suffolk” nagle przestał płynąć: 
zespół wiceadmirała Hollanda stracił w jednej chwili łączność z przeciwnikiem. Minął kwadrans, pół 
godziny, godzina, krążownik „Suffolk” zamilkł, jakby rozpłynął się gdzieś we mgłach Cieśniny 
Duńskiej.... 

 

Po krótkiej walce wewnętrznej wiceadmirał Holland zdecydował się na zmianę kursu, pragnąc jak 
najszybciej napotkać wroga. Obawiał się, że w ciemnościach nocnych rozminie się po prostu 
z przeciwnikiem, o którego ruchach nie miał wiadomości, i Niemcy wyjdą na przestwór Atlantyku, 
gdzie znaleźć ich będzie znacznie trudniej. Zostawiając półkolisty szeroki ślad piany „Hood” wykonał 
zwrot w prawo i poszedł kursem 295 stopni, a więc o wiele bardziej na północ, zmniejszając 
równocześnie szybkość do 24 węzłów. „Prince of Wales” natychmiast powtórzył jego manewr. 
Wiceadmirał Holland wyobrażał sobie, że dzięki temu „Bismarck” mu się już nie wymknie. Przekazał 
nawet wiadomość do idącego za nim pancernika, że spodziewa się nawiązania kontaktu bojowego 
około godziny 1.40, co kolidowało zresztą z rzeczywistą sytuacją (było bowiem niemożliwe, aby 
w ciągu półtorej godziny przeciwnicy przebyli dzielące ich 120 mil). W podnieceniu, które ogarnęło go 
przed walką, Holland nie wziął pod uwagę, że w wyniku jego manewru Niemcy mogą wysforować się 
do przodu, co przy nawiązaniu kontaktu bojowego ogromnie utrudniłoby zmniejszenie odległości, 
niezbędne, jak mówiliśmy wyżej, dla „Hooda”. 

Minęła godzina 1.40, minęła godzina 2 po północy, a Niemców nie było widać. Sygnaliści pancernika 
„Prince of Wales” przekazali parę minut po drugiej komandorowi Leachowi lakoniczny sygnał z okrętu 
flagowego: 

„Jeżeli do godziny 2.10 nie nawiążemy kontaktu bojowego, zmieniam kurs na południowo-
zachodni...” 

Pancernik „Bismarck” i krążownik „Prinz Eugen” nie miały urządzeń radarowych z prawdziwego 
zdarzenia, które umożliwiałyby na przykład śledzenie przeciwnika we mgle. Miały natomiast 
namiastkę tego urządzenia w postaci tzw. „Funkmessgerät”

10

, które uwrażliwione były do pewnego 

stopnia na impulsy radarowe wysyłane przez okręty przeciwnika. Lütjens wiedział przeto, że jednostki 
angielskie idą za nim. Jedną z nich był według rozpoznania krążownik typu „County”, który spotkali 
niespodziewanie na krawędzi mgieł ciągnących się od strony Islandii. Salwy oddane w jego kierunku 

                                                           

10

 Miały najzupełniej prawdziwe radary, w postaci (chyba) FuMO 23. (zorg) 

background image

odkryły wroga, ale nim uszedł im sprzed oczu, nie zauważono wyraźnych śladów trafień. Anglicy mieli 
szczęście. 

„Funkmessgerät” doniósł następnie, że z tyłu za sobą maja dwa okręty. Drugi zapewne także nie był 
okrętem liniowym, gdyż obydwa posuwały się w przyzwoitej odległości i nie otwierały ognia. Lütjens 
w pewnym momencie miał ochotę wykonać nagły zwrot o 180 stopni i w krótkim starciu 
zmasakrować je swoimi 380-milimetrowymi działami, ale Handelskrieg über alles, „wojna handlowa 
ponad wszystko”, powiedział sobie w duchu i próbował wszystkich sposobów, aby „zgubić” Anglików. 
Możliwości manewru miał co prawda bardzo ograniczone, ponieważ z prawej strony szedł blisko 
krawędzi pływających lodów, a brnąć w nie niewielką miał ochotę, bojąc się uszkodzenia śrub 
okrętowych. W pewnym momencie, gdy po północy obydwa okręty zanurzyły się we wściekłej 
śnieżycy, wykonał manewr i - nie wiedząc o tym - oderwał się od prześladowców. 

Skoro minęli Cieśninę Duńską, Lütjens rozkazał krążownikowi „Prinz Eugen” wysunąć się na czoło 
szyku. Szli kursem 273 stopnie, a więc prawie dokładnie na zachód. W śnieżycy, „Bismarck” zapałał od 
czasu do czasu reflektor, czasem nadawał jakiś sygnał lampą Aldisa. Na chronometrach, niemieckich 
okrętów zbliżała się godzina 4.30. Jaśniało. Kończyła się ciemnoszara arktyczna noc, wstawał świt. 
Śnieżyca ustała. Morze wydawało się szaroczarną taflą, bez granic ciągnącą się jak wieczność. 

W tej chwili przez długą morską lornetę Lütjens zobaczył na południowym wschodzie coś, co 
wstrząsnęło nim do głębi. Prosto na nich szedł okręt... a za nim drugi. Obydwie jednostki celowały 
dosłownie w jego zespół swymi dziobami. Nie można było rozróżnić ich klasy, ponieważ były za 
daleko i prezentowały się en juce. Jedno było pewne - to był wróg! 

 

Zespół wiceadmirała Hollanda rwał w kierunku Niemców z największą szybkością, na jaką było stać 
jego potężne maszyny. Stalowe kolosy rozwijały 60 kilometrów na godzinę, by maksymalnie zbliżyć 
się do nadpływających Niemców. Odległość między dwoma ugrupowaniami malała w tempie 
lukstorpedy: 100 kilometrów na godzinę! 

Bitwa morska, której głównymi składnikami (podobnie jak bitwy lądowej) jest ogień i ruch, osiągała tę 
fazę, gdy o wszystkim decydują artylerzyści. Pierwszy oficer artylerii pancernika „Prince of Wales” był 
jeszcze młodym, ale wybitnie uzdolnionym człowiekiem. Od razu też pojął, że dowódca zgrupowania 
popełnił dwa tragiczne błędy. Oto rozkazał skupić ogień na lewym okręcie niemieckim, który choć 
podobny sylwetką do prawego, był wyraźnie jednostką mniejszą, co najwyżej ciężkim krążownikiem. 
Ich obowiązkiem było natomiast strzelać do okrętu, który szedł w tyle i co do którego nie mogło być 
wątpliwości, że był pancernikiem typu „Bismarck”, a więc przeciwnikiem kilkakrotnie groźniejszym, 
którego przede wszystkim trzeba było wyeliminować z boju! 

- Halo, tu stanowisko dalocelownika. Admirał najwyraźniej wziął okręt czołowy za pancernik. To 
pomyłka, sir, proszę o pozwolenie strzelania do okrętu idącego w tyle szykau! 

- Tak, Mc Gullen, widzę nadbudówki, taak, sylwetka pancernika, zmiana celu, jeden w prawo! 

- Możemy strzelać tylko dwiema wieżami, podchodzimy zanadto dziobem! 

- Nic na to nie poradzimy, admirał chce skrócić dystans, nie mamy swobody manewru! 

W tym momencie spostrzegli, że okręt flagowy otworzył ogień, jego wieże dziobowe zabłysły 
pomarańczowym odblaskiem. 

background image

Ilekroć porucznik Marstone przez właz i pionową drabinkę dostawał się do środka wieży „A” 
pancernika „Prince of Wales”, zawsze ogarniał go podziw nad skomplikowaniem maszynerii 
i przyrządów zgromadzonych w tym okrągłym pomieszczeniu po to, by działa mogły dosięgnąć 
przeciwnika będącego w szybkim ruchu, którego niezmiernie trudno jest trafić. Milion części 
mechanizmów dział, przewodów i aparatów! Dźwignie. lewary, przyciski, guziki, a wszystko to odcięte 
od świata zewnętrznego półmetrowym prawie pancerzem. Teraz nie czas był zresztą na refleksje, 
dostrzeżono już Niemców i cała uwaga porucznika skupiona była na tarczy przekaźnikowej. W górze 
wysoko ponad pomostem bojowym, tkwił przy dalocelowniku oficer kierujący ogniem, on zaś, 
Marstone, otrzymywał stamtąd wszystkie potrzebne dane o przeciwniku. Tak, „Bismarck” szedł 
z szybkością 29 węzłów, kursem 254 stopnie. Marstone odczytał na tarczy kąt podniesienia lufy 
i kierunek celowania. Wystarczało zgrać strzałki na własnej tarczy ze strzałkami przekaźnika, i działa 
wieży uzyskiwały odpowiedni kąt podniesienia i nacelowanie kierunkowe. Z komór amunicyjnych 
mieszczących się pod przedziałem bojowym wędrowały do góry na specjalnych dosyłaczach 800-
kilogramowe pociski o kalibrze 356 mm i worki z prochem. Hydrauliczne podajniki umieszczały je 
w komorach nabojowych dział. Marstone usłyszał lekki zgrzyt metalu, po czym nastąpiła cisza. Nagle 
rozległy się dwa dzwonki, niczym w londyńskim autobusie, a potem głuchy odgłos. Lufy rzuciły się do 
tyłu, po czym wróciły na swoje miejsce zmuszone do tego przez oporopowrotnik. Cztery pociski 
poszybowały z szalonym gwizdem w stronę niemieckiego pancernika... 

Kapitan Mc Gullen przy dalocelowniku i dowódca na pomoście bojowym z niecierpliwością wbili 
wzrok w niemieckie okręty: gdzie pojawią się kilkudziesięciometrowe fontanny wody, wskazujące 
miejsce rozerwania się pocisków... Jeśli nie ukażą się, tym lepiej, oznaczałoby to, że salwa „weszła” 
w okręt przeciwnika - ale takie cuda w bitwie morskiej na samym początku się nie zdarzają. 

- Trochę za długa, Mc Gullen! 

Nim usłyszał w telefonie głos dowódcy, Mc Gullen zobaczył, że Niemcy oddają salwę po salwie. 
Wkrótce ujrzał gejzery wody wylatujące w pobliżu okrętu flagowego. Obydwaj Niemcy wstrzeliwali 
się w „Hooda”, który ze swej strony strzelał do niemieckiego krążownika. Sytuacja stawała się 
tragiczna. Ośmiu działom 380-milimetrowym nieprzyjacielskiego pancernika przeciwstawiali 4-
dziobowe działa „Hooda”, i sześć dział przednich własnych, z których jedno, jak się okazało, 
odmawiało posłuszeństwa. Odległość była dla „Hooda” tragicznie niebezpieczna - 26 000 jardów. 
Wszystko poszło na opak! Mc Gullen przekazywał do wież coraz to nowe dane i w końcu przy piątej 
czy szóstej salwie udało mu się „nakryć” Niemca: zobaczył fontanny wody od własnych pocisków, 
padających za i przed okrętem wroga. 

Niemcy wstrzelali się szybciej. „Prinz Eugen”, który szedł na czele niemieckiego szyku, osiągnął 
pierwsze trafienia na „Hoodzie” jeszcze przed upływem minuty. „Bismarck” wstrzelał się w kilka 
minut później i jego pociski poczęły trafiać angielski okręt flagowy. Już w pierwszej minucie boju na 
największym okręcie świata zauważono półkolisty pożar na śródokręciu, który po pewnym czasie 
przygasł. Gdy po kilku minutach boju wiceadmirał Holland nakazał zmienić nieco kurs, aby 
wprowadzić do akcji i tylne wieże artyleryjskie, Mc Gullen zobaczył ze swej opancerzonej wieżyczki 
dalocelownika dwa gejzery wody, które wykwitły po obu stronach okrętu flagowego. To, co zobaczył 
i usłyszał później, miało go prześladować przez całe życie. Nad „Hoodem” wyrósł potężny słup ognia i 
dymu, ten ostatni rozwinął się wkrótce do rozmiarów potwornego czarnego grzyba, który ogarnął 
w śmiertelnym uścisku ginący w tej chwili okręt. Komandor Leach głosem pełnym zgrozy wykrztusił: 
„Ster prawo na burt!” 

Po minucie minęli tę chmurę dymu, w której zniknął rozerwany na dwie części największy okręt 
świata. Pływały w tym czarnym piekle jakieś resztki świadczące, że był kiedyś we Flocie Królewskiej 

background image

okręt zwany HMS „Hood”, dowodzony przez dowódcę „Battle-Cruisers Squadron”, wiceadmirała 
Hollanda... 

 

Historia rzadko się powtarza, ale „Hooda” spotkał los trzech angielskich krążowników liniowych, które 
w ten sam sposób zakończyły swój żywot w bitwie jutlandzkiej na dwadzieścia pięć lat przed bitwą 
w Cieśninie Duńskiej. Do niepisanej tradycji Floty Królewskiej przeszło słynne bon mot

11

 wiceadmirała 

Davida Betty, który dowodził pod Skagerrakiem zespołem krążowników liniowych. Gdy zobaczył, że 
po kolei wylatują w powietrze „Indefatigable” i „Queen Mary”, rzekł do dowódcy swego okrętu 
flagowego: „Chatfield, zdaje się, że coś się dzieje z naszymi zasranymi okrętami”. Dał w ten sposób 
upust swojej niechęci do konstruktorów, którzy zbudowali okręty przypominające beczki 
z dynamitem. W gruncie rzeczy, do pojawienia się na morzu Niemców i pierwszej wojny światowej, 
Flota Królewska nie miała po bitwie pod Trafalgarem poważnych przeciwników. Gdy na morzu 
pojawił się rywal mający ambicje imperialne, i to rywal silny i zdolny, okazało się, że sprawy się 
komplikują. Mimo że „Hood” był budowany już po bitwie jutlandzkiej, gdy stało się jasne, że trzeba 
lepiej opancerzać pokłady okrętów, zaniedbano tego, zwlekając bez końca z rekonstrukcją okrętu. 
Gdy więc oprócz dwóch pocisków tej ostatniej feralnej salwy „Bismarcka”, które rozerwały się po obu 
burtach okrętu, jeden, dwa, a może trzy pociski wtargnęły w głąb kadłuba i dotarły do komór 
amunicyjnych, okręt pękł na pól, przeistaczając się w słup ognia, a prawie półtora tysiąca ludzi zginęło 
w jednej sekundzie

12

Po zatopieniu „Hooda” Niemcy skoncentrowali szybki i celny ogień na pancerniku „Prince of Wales”. 
Marstone w swojej wieży czuł, jak okręt jego raz po raz drży, ale nie były to drżenia spowodowane 
własnymi salwami. Widocznie ich trafiono. Czuł, że zaczyna się pocić, może tylko z gorąca, które szło 
od dział i przemywanych po strzale luf, a może z emocji. Przez swój peryskop widział, jak niemiecki 
krążownik i pancernik raz po raz błyskają ogniem. Liczył sekundy lotu pocisków. Dystans najwyraźniej 
skracał się; walkę prowadzono już na odległości około 17 000 metrów, przy czym obie strony zbliżały 
się do siebie coraz bardziej. Szanse ich nie wyglądały różowo. 

Wydawało się, że ocean burzy się i gotuje wokół okrętu, który pędził naprzód z nie zmniejszoną 
szybkością. Na wyrzutni, która znajdowała się na lewej burcie śródokręcia, szykowano do startu, 
a właściwie wyrzucenia przy pomocy sprężonego powietrza wodnosamolotu. Miał on wznieść się 
ponad walczące okręty i pomóc w ustalaniu celności własnych salw, wobec pogarszającej się w miarę 
upływu czasu widoczności. Pilot i obserwator zajęli już miejsca w kabinie, przyciskając głowy do 
specjalnych miękkich poduszek umieszczonych nad siedzeniami. Oficer dowodzący wyrzutnią miał za 
chwilę opuścić chorągiewkę, dając sygnał do startu. W tym momencie nadleciał pocisk, który rzucił go 
na pokład i wyrwał obydwa skrzydła wodnopłatu, pozostawiając nienaruszony kadłub, a w nim... 
załogę. Widząc, że nie odniósł poważniejszych obrażeń, oficer zerwał się, kazał wysiąść lotnikom... 
i wyrzucił czym prędzej w morze kadłub bez skrzydeł, chroniąc okręt przed wybuchem benzyny. 

                                                           

11

 Powiedzonko (franc.). 

12

 Brytyjski historyk morski Michel Lewis wyraża pogląd, że okręty brytyjskie były budowane słabiej od 

niemieckich ze względu na konieczność zapewnienia załodze wygód podczas służb imperialnych na całym globie 
ziemskim. Niemcy działając w zasadzie tylko na Morzu Północnym, czasem tylko na Atlantyku, niewiele 
troszczyli się o załogi, odbywając z reguły krótkie wyprawy, bez pardonu dzielili swe okręty wodo- i 
ognioodpornymi przegrodami, w których nie było nawet przejść. Ponieważ p. Michel Lewis jest wybitnym 
specjalistą, można bez przesady stwierdzić, że ekspansja kolonialna kosztowała drogo. Na samym „Hoodzie” 
głowy 1416 ludzi! 

background image

Komandor Leach raz po raz oceniał położenie, krótko wymieniał opinie z pierwszym oficerem artylerii 
i oficerem nawigacyjnym. Bardzo pragnęli pomścić śmierć „Hooda”, ale w pojedynkę dokonać tego 
nie było łatwo. Leach zaciskał pięści w pasji. Nie mógł odżałować, że Holland nie dał mu swobody 
manewrowania, że trzymał się ducha instrukcji taktycznych, które w tej sytuacji nie miały żadnego 
sensu. Przecież jego okręt mógł nie iść na zbliżenie, mógł strzelać z wielkiej odległości ze wszystkich 
swych wież, osłaniając szarżę „Hooda”. Teraz było za późno. Właśnie otrzymywał kolejny meldunek 
o odległości dzielącej ich od Niemców i chciał zadać Mc Gullenowi jeszcze jedno pytanie, gdy nagle 
straszny cios rzucił go na podłogę pomostu, tak że stracił przytomność. Gdy począł rozumieć, co się 
wokół niego dzieje, zobaczył zabitych i umierających, ściany obryzgane krwią. Pomost był jedną ruiną 
i cmentarzem. Potężny 380-milimetrowy pocisk wystrzelony z odległości 15 kilometrów przebił ścianę 
pancerną, pozostawiając ogłuszonych, ale nie rannych - jego i oficera sygnałowego. Dziesięciu ludzi 
padło, drugie tyle było ciężko rannych, czterech lżej. Jakiś ogromny odłamek pocisku przeleciał przez 
salon oficerski, rozbił stolik do kawy i szafkę z winem. Podobnemu losowi uległ radioodbiornik i... 
noga od pianina. 

Leach począł wołać o pomoc, ponieważ telefony nie działały. Dopiero wówczas zorientowano się 
w górze przy dalocelowniku, że pocisk trafił w pomost... 

Dowódca okrętu długo jeszcze potem wspominał ciężko rannego marynarza, który słabym głosem 
pocieszał go: That’s all right, sir, it’s all in the fortunes of war!

13

 

Anglik wybrał najsłuszniejsze w tej sytuacji wyjście. 

- Zasłona dymna, ster lewo na burt! - rozkazał. i 

„Prince of Wales” zatoczył koło i począł szybko oddalać się od Niemców. Podczas tego całego starcia 
otrzymał cztery trafienia pociskami 380-milimetrowymi i trzema pociskami 203-milimetrowymi 
wystrzelonymi przez krążownik „Prinz Eugen”. 

O godzinie szóstej dwadzieścia cztery z pancernika nadano do krążownika „Suffolk” depeszę: 
„...»Hood« został zatopiony. Mój pomost jest zniszczony. Wieża »Y« czasowo wyeliminowana 
z akcji...” 

 

Na wodach Atlantyku 

 

Dowództwo hitlerowskiej „Kriegsmarine” z niepokojem wyczekiwało na wieści od „Flottenchefa”, 
który gdzieś daleko na północy szedł ze swym zespołem ku szerokim przestrzeniom oceanu. Kontakt 
z Lütjensem miał utrzymywać tzw. Gruppenkommando West z siedzibą w Paryżu, stanowiącą 
ekspozyturę „Seekriegsleitung”

14

 w Berlinie na zachodni teatr działań morskich. Prócz niej istniała 

także Gruppenkommando Ost, pełniąca podobne funkcje na wschodnim teatrze działań. Jak na 
400 000 ton okrętów marynarki wojennej „Kriegsmarine” organów i dowództw było bez liku, a liczba 
admirałów i komandorów wykonujących przeważnie funkcje administracyjne wielokrotnie 
przewyższała liczbę posiadających te stopnie oficerów spośród personelu pływającego. Setki tych 
„wybitnych strategów i taktyków” wyczekiwało przeto na wieści od jednostek, które miały 
zdezorganizować atlantyckie połączenia „przeklętego Albionu”. Gdy więc o godzinie 5.52 
Gruppenkommando West otrzymało od Lütjensa sygnał: „Rozpoczynam walkę z dwoma ciężkimi 
                                                           

13

 „Wszystko w porządku, sir, takie są losy wojenne!” 

14

 Dosłownie: „Kierownictwo wojną morską”. 

background image

jednostkami”, wrażenie było początkowo minorowe. Nie po to przecież „Bismarck” został wysłany, 
żeby wdawać się w walkę z okrętami wojennymi, lecz by niszczyć bez ryzyka statki handlowe. Ale 
skoro w kilkanaście minut później nadeszła triumfalna depesza o zatopieniu „Hooda”, serca 
niemieckie w Paryżu i w Berlinie napełniły się tak bezbrzeżną radością, że wątpliwości poczęły niknąć. 

O godzinie 8.02 radiotelegrafiści Gruppenkommando West odebrali w Paryżu dłuższy meldunek 
sytuacyjny, w którym Lütjens raportował stan okrętu po spotkaniu z „Hoodem” i „Prince of Wales”: 

1.  Pomieszczenie maszynowni elektrycznej nr 4 zniszczone. 
2.  Do lewej kotłowni nr 2 przedostaje się woda. Woda w części dziobowej okrętu. 
3.  Maksymalna szybkość - 28 węzłów. 
4.  Rozpoznano dwa nadajniki radarowe. 

Piąty i ostatni punkt raportu dotyczącego dalszych zamiarów „Flottenchefa” wynikł po krótkiej, ale 
niezwykle ostrej dyskusji między Lütjensem i Lindemanem. Z chwilą bowiem, gdy „Hood” został 
zatopiony, a drugi angielski pancernik zatoczył półkole i pod przykryciem zasłony dymnej począł 
gwałtownie zwiększać odległość, powstało przed Niemcami pytanie: co robić dalej? 

Lindeman poruszył ten temat pierwszy. Stał obok swego przełożonego na opancerzonym pomoście 
nawigacyjnym i wpatrywał się w dziób swego okrętu, który przy nadejściu większej fali zanurzał się 
nienormalnie głęboko, jak gdyby jakiś niewidzialny ciężar ciągnął go w dół. Z tyłu, za rufą pancernika, 
ścieliła się na wodzie struga ropy, rozchodząca się szeroko w miarę oddalania się okrętu. Ciężki 
angielski granat przebił dziobowe zbiorniki ropy, która poczęła wyciekać na zewnątrz. Okręt nabierał 
wody, która przedostawała się przy większych falach do zbiorników. 

Lütjens, który nie ochłonął jeszcze z emocji bitwy, analizował w myślach sytuację. Odniesione 
zwycięstwo nie mogło mu przesłonić jej powagi. Już pod Bergen, po alarmie lotniczym i ukazaniu się 
na niebie zwinnej angielskiej maszyny, wiedział, że sprawy nie pójdą gładko. Pierwszym 
potwierdzeniem tego była obecność w Cieśninie Duńskiej krążowników, które przylgnęły do jego 
zespołu i mimo „straszenia ich” artylerią nie chciały się odłączyć. Potem przyszło spotkanie z dwoma 
ciężkimi okrętami, a więc przeciwnikiem, który nie bardzo się nadawał do prowadzenia z nim 
wymarzonego w gabinecie Raedera „Handelskriegu”. Lütjens jeszcze raz wracał myślą do owej 
niedawnej rozmowy z admirałem i zżymał się wewnętrznie. Ten „doctor honoris causa” uparł się, że 
mimo późnej majowej pory i krótkich już stosunkowo nocy muszą iść na Atlantyk i topić dalej te 
przeklęte handlowe łajby, dzięki którym Anglicy jeszcze zipią. Był tak zafascynowany swoją 
„naukową” koncepcją, że nie można było z nim dyskutować. Lütjens znajdował się w dodatku w tej 
niewygodnej sytuacji, że zespół miał prowadzić on sam i w końcu nie mógł się bardzo sprzeciwiać, by 
nie być posądzonym o tchórzostwo - on o tchórzostwo, mein lieber Gott

15

. Dobrze! Popłynie i będzie 

topił tych bezbronnych Anglików, nawet w czerwcu, nawet 24 czerwca, gdy noc jest najkrótsza 
w roku. Ale jakiś zły głos wewnętrzny mówił mu wówczas: przecież ten szanowny starszy pan myśli 
kategoriami pierwszej wojny światowej, a tu obecnie w epoce lotnictwa pancernik, ongi szpilka 
w oceanie, stał się prawdziwym stogiem siana, który pierwszy lepszy samolot rozpoznawczy może 
dostrzec z odległości kilkudziesięciu mil... 

- Słucham pana, Lindeman, co ma pan do powiedzenia? 

- Herr Admiral! Jako dowódca okrętu mam obowiązek zwrócić uwagę na uszkodzenia spowodowane 
przez pociski wroga. Okręt pozostawia za sobą widoczny ślad. Ilość ropy w zbiornikach dziobowych 

                                                           

15

 Mój Boże! 

background image

zmniejsza się, to, co zostanie, nie bardzo będzie się nadawało do użytku. Uważam, że powinniśmy 
wracać do kraju. 

- O tym, co powinniśmy zrobić, myślę ja sam. Niech pan nie zapomina o tym, Lindeman. 

- Ależ to, co robimy obecnie, to samobójstwo. Chce pan wyjść na Atlantyk, a przecież mamy już na 
karku te dwa ciężkie krążowniki i pancernik. Na tym przecież się nie skończy, ściągną tu większe siły. 

- Szczerze mówiąc - rzekł Lütjens - uważam to za przesadę. Jak na dowódcę okrętu ma pan zbyt wiele 
obaw. Widzę oczywiście tę ropę i biorę to pod uwagę. 

- Idąc dalej dotychczasowym kursem będziemy defilowali przed Wyspami Brytyjskimi. To zaś gratka 
dla ich lotnictwa! 

- Czy sądzi pan, że idąc drogą powrotną wokół Islandii sprawy będą się przedstawiały lepiej? 
Lindeman, pan nie zdaje sobie sprawy z tego, co pan mówi. 

Lütjens począł tracić cierpliwość. Znajdował się tu ktoś, kto przeciwstawiał się jego postanowieniom, 
których, niech się dzieje, co chce, chciał bronić do końca. Podniósł głos. 

- Ja tu dowodzę czy pan? Ja się nie cofnę i cały zespół zrobi to, co ja rozkażę, wypełnię naszą misję 
w duchu wytycznych danych dla marynarki wojennej przez führera. Zwyciężyć albo zginąć, oto nasze 
przeznaczenie! Uważam przeto dyskusję za zakończoną. Proszę wykonywać moje rozkazy! Zamierzam 
przy pierwszej nadarzającej się sposobności pozbyć się Anglików. To na początek. Potem, gdy będę 
uważał za stosowne, poinformuję pana o dalszych moich zamiarach - zakończył zimno „Flottenchef” 
i udał, że nie widzi tragicznego machnięcia ręką, które wykonał dowódca okrętu. 

Lindeman był tak przybity, że mógł już tylko pofilozofować na temat tego, co narodowy socjalizm 
zrobił ze „starej dobrej niemieckiej marynarki”. „Przecież ten karierowicz zgubi siebie i nas wszystkich 
dlatego tylko, że kiedyś führer przywiesił mu na szyi żelazną blaszkę” - myślał. Ale i jego trzymała 
w ryzach żelazna pruska dyscyplina. Nie powiedział więc już ani słowa i udając nagle zainteresowanie 
uszkodzeniami okrętu zeszedł z pomostu nawigacyjnego, przedtem jednak zawiadomił o tym 
służbiście swego przełożonego. 

Sygnały radiowe, które wysyłają okręty biorące udział w działaniach morskich, więcej czasem mówią 
niż najwierniejsze opisy. Te, które zostały wysłane w ciągu 24 maja, po rannej bitwie, dają dosyć 
ciekawy obraz sytuacji: 

Godzina 10.07. Pancernik „Prince of Wales” do admirała Toveya: 

...Poważne uszkodzenie pomostu bojowego. Obydwa dziobowe przyrządy do wysokościowego 
kierowania artylerią nieczynne. Około 600 ton wody w okręcie, przeważnie w części rufowej, na 
skutek dwóch lub więcej przestrzelin na linii wodnej. Oceniana jako możliwa do rozwinięcia szybkość 
- 26 węzłów... 

Godzina 11.14. Admiralicja do pancernika „Ramillies”: 

...Iść takim kursem, by nawiązać kontakt z nieprzyjacielem od zachodu, plasujcie przeciwnika między 
HMS „Ramillies” a dowódcą Home Fleet... 

Godzina 12.35. Dowodzący admirał - Islandia. 

...Naniesienia według danych latającej łodzi „Sunderland” potwierdzają prawdziwość danych co do 
pozycji krążownika „Norfolk”. „Bismarck” zostawia za sobą szeroki ślad ropy. 

background image

Godzina 12.38. Admiralicja. Raport sytuacyjny na godz. 11.00. 

...”Bismarck” i „Prinz Eugen” na kursie 215 stopni. szybkość 24 węzły. „Bismarck” doznał pewnych 
uszkodzeń... 

Godzina 14.20. „Bismarck” do krążownika „Prinz Eugen”. 

...Zamierzam pozbyć się przeciwnika jak następuje: podczas fali deszczu „Bismarck” pójdzie kursem 
zachodnim. „Prinz Eugen” mai zachować W ciągu 3 godzin po odejściu „Bismarcka” dotychczasowy 
kurs i szybkość aż do momentu, gdyby został zmuszony do jego zmiany. Następnie ma się zaopatrzyć 
w paliwo u „Blechen” lub „Lothringen”

16

, a następnie prowadzić wojnę krążowniczą samodzielnie. 

Klucz do szyfru: HOOD. 

Godzina 14.40. Admirał Tovey do dowódcy krążownika „Galatea”. 

...Proszę wziąć lotniskowiec „Victorious” i krążowniki pod Pańskie rozkazy, aby miały osłonę. Podążać 
w kierunku „Bismarcka” i zająć możliwie najbliższą pozycję. W odległości 100 mil wykonać 
samolotami torpedowymi atak. „Victorious” nie powinien być narażony na ogień nieprzyjacielskiej 
artylerii. Gdy krążownikom będzie się wyczerpywało paliwo, mają zawinąć do Reykjaviku. 
„Victorious” ma utrzymywać kontakt tak długo, jak długo będą pod ręką samoloty torpedowe lub 
rozpoznawcze. „King George V” zmienia kurs na bardziej południowy. 

Godzina 14.42. „Bismarck” do U-Bootów. 

...Okręty w zachodnim sektorze zbierają się o świcie na niżej podanych pozycjach. Zbliżam się od 
północy. Zamierzam ściągnąć ciężkie jednostki nieprzyjaciela idące za mną w ten rejon. 

 

Po bitwie w Cieśninie Duńskiej zamiary Niemców nie były dla admirała Toveya jasne. Jakkolwiek znał 
ich aktualny kurs, ponieważ za zespołem niemieckim szedł „Prince of Wales” i obydwa ciężkie 
krążowniki, istniała uzasadniona obawa, że pod osłoną nocy Niemcy będą próbowali się oderwać od 
takiej nie bardzo przyjemnej eskorty. Admirał Tovey wiedział, że trzy okręty angielskie nie stanowiły 
siły, którą by można przeciwstawić Niemcom w otwartym boju. Było więc sprawą jak najbardziej 
zasadniczą wprowadzenie do walki nowych sił, co przy olbrzymich odległościach na morzu nie jest 
najłatwiejsze. Admirał Tovey znajdował się ze swoim zespołem składającym się z pancernika „King 
George V” oraz krążownika liniowego „Repulse” i lotniskowca „Victorious” o wiele za daleko na 
zachód, by móc doścignąć zespół niemiecki w ciągu niedługiego okresu czasu, gdyby ten chciał iść, 
powiedzmy, w kierunku zachodniej Grenlandii. Także jeśliby dowódca niemiecki zdecydował się na 
kurs w kierunku portów francuskich, wszystko zależało od tego, kiedy dokona zmiany kursu na 
południowy zachód i czy dostatecznie wcześnie, by zespół Toveya mógł mu zabiec drogę. W wojnie 
na lądzie problemy podobne w takich rozmiarach nie istnieją. Odległości z reguły są niewielkie. 
Przeciwnik przywiązany jest w swoich ruchach przeważnie do głównych szos i magistrali kolejowych, 
przez co większe przesunięcia sił bardzo trudno jest ukryć. W wojnie na morzu drogą, po której 
można się poruszać, jest cała powierzchnia morza, a okręty posuwają się z szybkością, której mogą im 
pozazdrościć najlepsze czołgi. Dlatego admiralicja brytyjską poczęła zewsząd ściągać na główne 
możliwe kierunki ruchu Niemców wszelkie okręty będące w jej dyspozycji. Z Gibraltaru wyruszyła 
„Force H” składająca się z krążownika liniowego „Renown” (okręt podobnej klasy do „Repulse”), 
lotniskowca „Ark Royal”, krążownika „Sheffield” i sześciu niszczycieli. Pancernik „Rodney”, który szedł 

                                                           

16

 „Blechen” i „Lothringen” - niemieckie zbiornikowce wysłane na Atlantyk, aby zaopatrywać niemieckie okręty 

wojenne w paliwo. 

background image

od strony Wysp Brytyjskich eskortując statek pasażerski, 24 maja rano pozostawił jako eskortę jeden 
niszczyciel, a sam zwiększając szybkość ruszył naprzód, by przeciąć drogę „Bismarckowi”, gdyby ten 
zechciał wziąć kurs na porty francuskie lub hiszpańskie (ta ostatnia możliwość nie była wykluczona 
wobec wyraźnie przyjaznej postawy Franco względem Niemiec hitlerowskich). Pancernikowi 
„Revenge”, który stał w porcie kanadyjskim Halifax, Admiralicja poleciła natychmiast podnieść 
kotwicę i płynąć na zachód. Także i dwa krążowniki „London” i „Edinburgh” zostały włączone do akcji 
pościgu za zespołem niemieckim. Koncentracja sił odbywała się na imponującej przestrzeni liczącej 
ponad milion mil kwadratowych. Jakkolwiek mogło to w istocie wyglądać dość imponująco, każdy 
z wymienionych okrętów, z wyjątkiem może „Rodneya” uzbrojonego w działa 406-milimetrowe 
i silnie opancerzonego, nie mógł w pojedynkę podejmować walki z potężnym i świetnie do walki 
przygotowanym Niemcem. Rzeczą istotną wobec tego stawało się zadanie mu takich ciosów, które 
skutecznie obniżyłyby jego sprawność bojową, najlepiej zaś jego szybkość. W sytuacji, która została 
przed chwilą opisana, nie mogła tego dokonać żadna brytyjska jednostka pływająca. 

 

Było już pod wieczór, gdy o godzinie wpół do siódmej komandor Ellis i wszyscy, którzy byli na 
pomoście nawigacyjnym krążownika „Suffolk”, stracili nagle niemiecki pancernik z oczu. Wessał go 
tuman mgły rozciągający się w odległości około 25 000 metrów. Gdy nagle „Bismarck” ukazał się 
ponownie, odległość zmniejszyła się o pięć kilometrów i wkrótce od strony Niemców nadleciały 
z wyciem ciężkie pociski. Kapitan Ellis rzekł spokojnie: - To dla nas, chłopcy! - Po drugiej salwie, która 
rozerwała się już niedaleko okrętu, „Suffolk” postawił zasłonę dymną i zrobił ostry skręt w lewo, nie 
chcąc dalej skracać dystansu. W ten sposób, nienaumyślnie zresztą krążownik naprowadzał Niemców 
na pancernik „Prince of Wales”. Gdy na pancerniku zorientowano się w sytuacji i dalocelownik 
wykonał swoją pracę, ryknęły działa, ale ich ogień prowadzony na odległość prawie 30 000 metrów 
był niecelny. Niemcy w odpowiedzi zrobili zwrot w prawo oddalając się od Brytyjczyków. 
Najwidoczniej ich dowódca nie chciał bawić się w wojnę... 

Z zamieszania, wywołanego zresztą celowo przez Niemców, skorzystał krążownik „Prinz Eugen”, który 
wypełniając rozkaz Lütjensa uszedł pogoni. 

Pamiętny dzień 24 maja miał się ku końcowi. Zmierzchało. Niebo poczynało szarzeć, ciemnieć, 
Niemców było widać coraz słabiej. Dowódca zespołu angielskiego, kontradmirał Wake-Walker, 
wysunął na czoło szyku krążownik „Suffolk”, za nim płynął pancernik „Prince of Wales”, w tyle 
krążownik „Norfolk”. „Suffolk” zawdzięczał swoją czołową pozycję aparaturze radarowej, która jak 
dotychczas spisywała się znakomicie. Jego też zadaniem miało być utrzymanie kontaktu 
z nieprzyjacielem w nocy, gdy widoczność zmniejsza się do kilkunastu, a podczas krótkich burz 
deszczowych do kilku kilometrów, we mgle nawet do kilkudziesięciu metrów. 

Admirał Tovey nie liczył wiele na ofensywność ugrupowania, które tropiło zespół niemiecki. Nie miał 
większych złudzeń co do tego, że uszkodzony „Prince of Wales”, okręt, który właściwie przegrał 
pierwszą walkę, będzie mógł wiele zdziałać przeciw Niemcom. Pewne nadzieje pokładał jednak 
w towarzyszącym jego zgrupowaniu lotniskowcu „Victorious”, który miał na pokładzie samoloty 
torpedowe. Gdyby udało się dokonać udanego ataku i wyrzucić z samolotów torpedy, które trafiłyby 
„Bismarcka” w jakąś szczególnie wrażliwą część kadłuba, sytuacja mogła się wyjaśnić. Na razie 
bowiem niebezpieczeństwo wymknięcia się przeciwnika było bardzo duże. Nadchodziła noc, pogoda 
była zdecydowanie zła i wszystko to ułatwiało Niemcom oderwanie się od prześladowców. O godzinie 
22.00 9 dwupłatów typu Swordfish pod dowództwem kapitana E. Esmonde wystartowało z pokładu 
lotniskowca i wzięło kurs według namiarów podanych przez zespół kontradmirała Wake-Walkera. O 
23.30 byli już o 120 mil od swego pływającego lotniska. Naprowadzeni przez krążownik „Norfolk”, 

background image

rozpoczęli atak. Niemcy odpowiedzieli piekielnym ogniem z kilkudziesięciu dział przeciwlotniczych 
oraz dziesiątków najcięższych karabinów maszynowych, tworząc prawdziwą ścianę ognia. Samolot 
Esmonde’a został trafiony odłamkiem już w odległości 4 mil od celu. Lotnicy zdecydowali się na atak 
tuż nad powierzchnią morza. Prowadzący drugą falę ataku porucznik Gick, gdy mu się nie udał atak 
z prawej burty, okrążył „Bismarcka” i zaatakował z lewej. Prowadzący trzecią trójkę samolotów 
porucznik H.C.P. Pollard skierował swe samoloty w ten sektor, gdzie ogień niemiecki był najmniej 
intensywny. O kilkaset metrów od pędzącego okrętu wyrzucili torpedy, które poszły tuż pod 
powierzchnią morza w kierunku pancernika. Zauważono wkrótce fontannę wybuchu i słup białego 
i czarnego dymu, który buchnął z burty „Bismarcka”... 

 

Swordfishe wracały postrzelane, ale w komplecie. Gorzej było z przestarzałymi samolotami typu 
Fulmar, które miały utrzymywać do rana kontakt z pancernikiem. Dwa z nich spadły do morza. 

Lądowanie samolotów, których załogi nie były jeszcze dotrenowane, odbywało się w ciemnościach. 
Dowódca lotniskowca pozwolił sobie jednak w decydującym momencie na zapalenie reflektorów 
i dzięki temu wszystko zakończyło się nadspodziewanie dobrze... 

Na eskadrze brytyjskiej, która szła za Niemcami w ciemnościach nocy, słyszano atak samolotów, jak 
na razie jednak nic nie wskazywało na jakieś szczególne jego efekty. Niemcy szli swoim starym 
południowo-zachodnim kursem i jak dotąd nie zmniejszali szybkości. Oznaczało to, że bohaterska 
akcja lotników nie na wiele się na razie przydała. Istniała jednak szansa, że uszkodzenie, dokonane 
przez wybuch torpedy, po pewnym czasie osłabi zdolność bojową niemieckiego pancernika. 

Komandor Ellis prowadził swój okręt na czele szyku. Była to czwarta noc, podczas której nie spał. 
Względnie ciepły dawniej pomost nawigacyjny opanowały fale zimna. Podczas ostatniego starcia z 
„Bismarckiem” działa przednich wież strzelały pod takim kątem kierunkowym, że wyloty luf zbliżyły 
się niebezpiecznie do pomostu. Podmuch przy odpaleniu był tak silny, że na pomoście nawigacyjnym 
wyleciały wszystkie szyby. Czuł, że ledwo panuje nad sobą i swoim zmęczeniem. Spać, choć trochę 
spać - oto czego potrzebował - choć na chwilę przyłożyć głowę do skórzanej poduszki i rozgrzać się, 
rozgrzać za wszelką cenę. Ale jak tu spocząć, jeśli od skuteczności działania jego okrętu zależy, czy 
wróg się nie wymknie, i jak tu się rozgrzać, jeśli pomost wypełnia majowy chłód Atlantyku? 

Okręty angielskie szły za Niemcami zygzakując. Admiralicja uprzedziła ich, że w pobliżu mogą 
znajdować się hitlerowskie okręty podwodne. Po północy zaszła niewielka zmiana - krążownik 
„Norfolk” wysunął się przed pancernik „Prince of Wales”. „Suffolk” nadal szedł na czele. Wszystkie 
zaś trzy okręty zajmowały pozycje lekko z lewa za rufą „Bismarcka”. 

 

Porucznik, który śledził ruch świetlistej plamki na ekranie radarowym, przyzwyczaił się już do tego, że 
przy lewym, zewnętrznym zakosie robionym przez krążownik plamka uciekała w prawo, a nawet na 
pewien czas nikła. W chwili gdy okręt robił zakos w prawo, zbliżając się do przeciwnika, świetlista 
migocąca plamka pojawiała się znowu: to był Niemiec płynący daleko przed nimi w mroku - potężny 
pancernik, którego na razie nie mogli skutecznie porazić. Porucznik spojrzał na zegarek. Już ponad 30 
godzin „trzymali” wroga na ekranie radarowym, przekazując dane o jego kursie i szybkości. Pancernik 
ostatnio ją zmniejszył i obecnie robił najwyżej 16 węzłów. Nie spieszył się; najwidoczniej zespołu 
brytyjskiego nie uważał za groźnego przeciwnika... Zakończyli właśnie wykonywanie zakosu w lewo. 
Minęło pół minuty od zwrotu w prawo i plamki dalej nie było! Porucznik wpatrywał się 
zafascynowanym wzrokiem raz w ekran, raz w sekundnik. Nie można czekać! 

background image

- Halo, tu stanowisko radarowe. Kontakt z przeciwnikiem został utracony! 

Mimo mroźnej atmosfery, która panowała na pomoście nawigacyjnym, komandora Ellisa oblał żar. 
Przeciwnik mógł dokonać zwrotu w prawo o 180 stopni i pójść kursem przeciwległym albo skręcić na 
zachód i zwiększyć szybkość. Cały ich zespół przecież płynął za Niemcami od strony wschodniej! 
Komandor Ellis w ciągu dziesięciu sekund zważył wszystkie szanse. Dał „całą naprzód” i okręt wkrótce 
powiększył szybkość dwukrotnie. Przeszedł do pomieszczenia, w którym znajdowała się aparatura 
radarowa, i z natężeniem wpatrywał się w pulsujący ekran. Okręt wibrował i dygotał od natężonej 
pracy maszyn, które posuwały go do przodu z szybkością 60 kilometrów na godzinę. Mimo to ekran 
nie chciał przemówić, świetlista drgająca plamka nie ukazywała się w półmroku. „Bismarcka” 
pochłonęła atlantycka noc. 

 

To, co się zdarzyło nad ranem dnia 25 maja, było dla floty brytyjskiej swego rodzaju policzkiem. Po 
zatopieniu największego okrętu angielskiego „Bismarck” zniknął jak widmo, nie dając szansy wzięcia 
rewanżu. Co prawda wypadki stracenia kontaktu z nieprzyjacielem są na morzu znacznie częstsze niż 
w działaniach lądowych, gdzie przeciwnik zawsze przecież pozostawia jakieś ślady i odnalezienie go 
na bądź co bądź dość ograniczonym terytorium nie jest najtrudniejsze. Poszukiwanie przeciwnika, 
który „oderwał się” na akwenie Atlantyku, i to przy kiepskiej wiosennej pogodzie, było pracą nieomal 
syzyfową. Nic też dziwnego, że w gmachu Admiralicji brytyjskiej w Whitehall, wbrew opiniom, jakie 
krążą o Anglikach, zapanowała pewna nerwowość. Trzeba przyznać, że w tym okresie Admiralicja 
miała jeszcze jeden, i to dość poważny kłopot: Niemcy dokonali inwazji Krety z powietrza i flota 
śródziemnomorska miała „ręce pełne roboty”. 

Była godzina dziesiąta, kiedy pierwszy lord Admiralicji przekazał polecenie, aby niezwłocznie stawili 
się: komandor Daniel, kierownik oddziału planowania, i komandor Edwards, kierownik oddziału 
operacyjnego. Obydwaj mieli wrażenie, że przychodzi im po raz drugi w życiu robić maturę: otrzymali 
identyczne zadania do rozwiązania, bez możności porozumiewania się ze sobą. Pierwszemu lordowi 
Admiralicji chodziło o to, aby każdy z nich odpowiedział na pytanie: jaki kierunek obierze „Bismarck” 
po zmyleniu pogoni? 

 

O godzinie 0.28, a więc na kilka godzin wcześniej, brytyjscy marynarze obsługujący stacje nasłuchu 
radiowego przejęli urywane sygnały szyfrowanej depeszy pochodzące z jednostki morskiej wroga, 
który musiał, zgodnie z dokonanym namiarem, znajdować się w bliskości własnych sił. O godzinie 
4.01 na tej samej fali nadany został kilkakrotnie obszerniejszy tekst, o godzinie 8.52 było to już 
dłuższe opowiadanie w eterze. Autorem tych depesz był wiceadmirał Günther Lütjens, który po 
północy donosił Gruppenkommando West, że okręt został trafiony torpedą przez samolot 
pochodzący z lotniskowca. W trzy i pół godziny potem odpowiadając na zapytanie dowództwa 
komunikował dosłownie: „Nieprzyjacielski nadajnik radarowy w odległości przynajmniej 35 000 
metrów znacznie przeszkadza w wyjściu na przestrzeń operacyjną na Atlantyku. Pozbycie się 
przeciwnika niemożliwe mimo sprzyjających warunków meteorologicznych... Funkmessgerät 
odmawia posłuszeństwa, szczególnie podczas ognia artyleryjskiego”. Jak wynika z tego, Lütjens nie 
zdawał sobie sprawy, że Anglicy utracili go z oczu oraz z ekranów radarowych, i wysyłał coraz dłuższe 
sygnały, umożliwiające dokonanie namiarów jego pozycji przy pomocy radia. To, co wydawało się dla 
Anglików okolicznością ogromnie pomyślną, obróciło się wkrótce przeciw nim... 

 

background image

Po godzinie 3.06, a więc od chwili gdy świetlista plamka na ekranie radarowym „Suffolku” znikła 
bezpowrotnie, admirał Tovey znalazł się w nad wyraz nieprzyjemnej sytuacji. Przeciwnik mógł mu 
w tej chwili płatać jakiegoś paskudnego figla, a on nie potrafił na to odpowiednio do zmieniającej się 
sytuacji reagować. Przez chwilę zatęsknił do Morza Śródziemnego, na którym pływał w pierwszych 
latach wojny. W tej długiej kiszce morskiej, z Gibraltarem, Maltą i Cyprem, nie mówiąc już o portach 
egipskich, można było się przynajmniej czegoś dowiedzieć od lotnictwa. Tutaj natomiast uszkodzony, 
ale będący w pełni sił przeciwnik mógł wziąć kurs na Azory, mógł dążyć ku francuskim portom 
atlantyckim, a wreszcie drogą, którą przybył, mógł pragnąć wrócić do Niemiec. Admirał nie ukrywał 
więc swego zadowolenia, gdy o godzinie 10.30 otrzymał z Admiralicji sygnał przekazujący mu namiary 
radiowe pozycji „Bismarcka” dokonane o godzinie 8.52 przez stacje leżące na terenie Anglii. Linie 
wykreślone niezwłocznie na pancerniku „King George V” w pomieszczeniu przeznaczonym na mapy 
dały w efekcie pozycję leżącą na 57 stopniu szerokości północnej i 33 stopniu długości zachodniej. 
Admirał Tovey zdziwił się nieco, że Admiralicja obarcza funkcją określania pozycji wroga jednostki 
znajdujące się na morzu w trakcie wykonywania zadania bojowego. Niewątpliwie lepiej byłoby, gdyby 
dokonał tego wydział nawigacyjny sztabu. Na wszelki więc wypadek rozkazał przekazać do Admiralicji 
otrzymane dane i w ciągu siedemnastu minut podjął decyzję. Ponieważ otrzymana z namiarów 
pozycja leżała o dobrych 80 mil morskich na północ od pozycji Niemców, sygnalizowanej przez 
krążownik „Suffolk” przed godziną 3.06, przeto było jasne, że „Bismarck” zrobił demi-tour

17

 i poszedł 

na północ. Admirał Tovey rozkazał nadać pozycję Niemców do wszystkich jednostek z poleceniem, 
aby działały odpowiednio do nowej sytuacji. Wszystkie okręty, które brały udział w akcji przeciw 
„Bismarckowi”, zwróciły dzioby w kierunku Islandii, Cieśniny Duńskiej lub Morza Północnego. Jedynie 
pancernik „Rodney”, który znajdował się zbyt daleko na południu, by ważyć się na pogoń na północ, 
utrzymał swój poprzedni kurs. Jego dowódca nie dokonał większej zmiany kursu wychodząc ze 
słusznego założenia, że ma dobrą pozycję, by przeciąć drogę Niemcom, gdyby chcieli się przedzierać 
ku Francji; podobnie postąpił krążownik „Norfolk”. 

W chwili gdy pancerniki i krążowniki „Home Fleet” wykonywały swój zwrot na północ lub na 
północny wschód, komandor Daniel i komandor Edwards kończyli opracowywanie odpowiedzi na 
zadane im przez pierwszego lorda Admiralicji pytanie. Wzywani byli osobno, osobno też wyrażali 
swoje opinie przed zgromadzonym sztabem. Obydwaj, trzeba dodać, uchodzili za świetnych 
specjalistów, ludzi, którzy mieli ten szczególny dar, zwany przez fachowców „polotem operacyjnym”, 
łączący rzutkość myśli ze szczególną umiejętnością przewidywania zamiarów przeciwnika. 

Komandor Daniel po wygłoszeniu swojej opinii nie był zadowolony. Zauważył, że jego zdanie nie 
bardzo przypadło do gustu pierwszemu lordowi Admiralicji oraz zastępcy szefa sztabu. Według niego 
nie było wątpliwości, że „Bismarck” wziął kurs na Brest. Uszkodzenia, które odniósł, predestynują go 
do naprawy, a obranie drogi powrotnej przez Cieśninę Duńską uważał za mało prawdopodobne - 
Niemcy mogli się spodziewać silnego „obstawienia” cieśniny, a nadto ataków lotnictwa z terenu 
Szkocji. Obierając natomiast kurs południowo-wschodni mogli się spodziewać osiągnięcia strefy, 
w której bronieni byliby przez Luftwaffe działającą z lotnisk położonych na wybrzeżach zachodniej 
Francji. 

Komandor Edwards nie przypominał sobie później ujemnego wrażenia, jakie spowodowała jego 
ocena. Nie różniła się ona w istocie od zdania poprzednika. I on doszedł do wniosku, że „Bismarck” 
płynął do Brestu. 

Nic nie wskazuje na to, aby czołowi ludzie Admiralicji specjalnie przejęli się opinią tych dwóch 
wybitnych taktyków, chociaż kolejny namiar, dokonany na podstawie sygnałów radiowych wysłanych 

                                                           

17

 Półobrót, zwrot o 180 stopni (franc.) 

background image

przez „Bismarcka” o godzinie 13.20, naniesiony już w Admiralicji, wskazywał zupełnie wyraźnie na 
oczywistą omyłkę popełnioną na pancerniku „King George V”. Pozycja Niemców leżała przynajmniej 
o dwa stopnie geograficzne na południe od podanej uprzednio. 

Niemcy wcale nie szli na północ, ale na południowy wschód, a więc do Brestu, tak jak to przewidzieli 
Edwards i Daniel. 

Gdy nowe dane dotarły do admirała Toveya, a równocześnie zakomunikowano mu, że pancernik 
„Rodney” otrzymał później polecenie wzięcia kursu na Morze Północne, przeżywał chwilę, w której 
pragnąłby zwymyślać własne dowództwo. Od pięciu godzin płynie w mylnym kierunku, a Londyn 
wysyła w eter nonsensy, z których nic nie można zrozumieć! (Prawdę mówiąc Admiralicja brytyjska 
od czasów Nelsona zawsze wysyłała na morze najlepszych swoich ludzi, a najlepszych polityków 
pozostawiała na lądzie. Tego dnia dawało to fatalne rezultaty.) 

Gdy wreszcie o godzinie 18.10 admirał Tovey po blisko ośmiu godzinach dokonał ponownego zwrotu, 
tym razem wracając na prawidłowy kurs, Niemcy, z którymi we wczesnych rannych godzinach był 
mniej więcej na jednakowej szerokości geograficznej, wyszli na 100 mil przed niego i trzeba było 
przynajmniej czternastu godzin dla ich doścignięcia, jeśli się przyjęło, że co godzina okręty brytyjskie 
nadrabiać będą 7 mil. Klęska poczęła zaglądać admirałowi w oczy, gdy komandor Patterson, dowódca 
jego okrętu flagowego, wręczył mu raport o stanie paliwa na pancerniku i nie tracąc humoru rzekł: 
„Sir, znajduję się w sytuacji pańskiego agenta bankowego, którego obowiązkiem jest zważanie, by nie 
wyczerpał pan pokrycia swego konta...” 

A właśnie nowoczesny szybki pancernik, jakim był „King George V” miał jeszcze największe szanse 
doścignięcia Niemców. Silnie uzbrojony, ale bardzo wolny „Rodney” nie wchodził w tej sytuacji w grę, 
krążowniki natomiast mimo szybkości nie nadawały się do tego, żeby mierzyć się w boju artyleryjskim 
z tą górą stali, jaką był „Bismarck”. A poza tym, czy można było ściśle polegać na radiowych 
namiarach dokonywanych ze stacji tak blisko siebie leżących? Należało przecież „fizycznie” niejako 
odnaleźć uchodzących Niemców! Na razie jednak na żadnym okręcie brytyjskim nie rozlegał się 
elektryzujący okrzyk: Enemy in sight!

18

 

Start hydroplanu, a zwłaszcza „latającej łodzi”, której kadłub służy za pływaki, ma w sobie elementy 
fantastyki. Ogromny metalowy ptak mamienia się przy starcie w olbrzymi ślizgowiec, który 
pozostawiając za sobą smugi piany nabiera ogromnego pędu i potem w trudnym do uchwycenia 
momencie odrywa się od powierzchni morza, szybuje, nabiera wysokości, by wysoko ponad głowami 
widzów nabrać kształtów normalnego samolotu. Catalina była właśnie taką dwumotorową latającą 
łodzią o dalekim zasięgu. Tego dnia, 26 maja, gdy przy burzliwej pogodzie wystartowała z bazy 
Północnej Irlandii, zadanie, które miała spełnić jej załoga, brzmiało wyraźnie: macie odnaleźć 
„Bismarcka” za wszelką cenę. Musicie rozpoznać rejon między 47°30’ i 49° szerokości północnej 
i między 21°30’ a 23° 40’ długości zachodniej. 

Po kilku godzinach lotu włączono automatycznego pilota i lotnicy poświęcili się obserwacji morza, 
które ciągnęło się pod nimi mglistą płaszczyzną. „...»George«

19

 prowadził maszynę na wysokości 

pięciuset stóp, gdy zobaczyliśmy okręt. Siedziałem na miejscu drugiego pilota, gdy mój sąsiad 
powiedział: »Cóż to jest, u diabła?« Utkwiłem wzrok przed siebie i ujrzałem matowy czarny kształt 
przez mgłę, która kłębiła się nad wzburzonym morzem. »Wygląda jak pancernik« - rzekł. »Lepiej 
zbliżmy się, okrążmy go od rufy« - odparłem. Sądziłem, że mógł być to »Bismarck«, ponieważ nie 
mogłem dojrzeć niszczycieli wokół okrętu, a zobaczyłbym je, gdyby to był okręt brytyjski. Opuściłem 

                                                           

18

 Wróg na horyzoncie! 

19

 Tak nazywali lotnicy angielscy automatycznego pilota. Tekst oryginalny. 

background image

swe miejsce i przeszedłem do stolika naszego radiooperatora. Schwyciłem kawałek papieru 
i zacząłem pisać depeszę. Drugi pilot przejął stery od »Georgea« i poszedł w chmury na wysokość 
1500 stóp. Gdy wykonaliśmy skręt, musieliśmy trochę pomylić się co do pozycji Niemców i miast 
wyjść nad rufę, znaleźliśmy się w luce w chmurach tuż ponad okrętem. Pierwszą rzeczą, która 
zorientowała mnie w tym, były dwa czarne obłoczki niedaleko krańca prawego skrzydła. W jednej 
chwili zostaliśmy otoczeni wybuchami. Odłamki zaczęły bębnić o kadłub, niektóre dziurawiły jego 
poszycie. Nabazgrałem »koniec depeszy« i wręczyłem kartkę radiooperatorowi. Pomiędzy 
wybuchami pocisków rzucałem spojrzenia na okręt, który wydawał mi się jednym wielkim szalejącym 
ogniem. Wykonywał właśnie unik tak ostro w prawo, że aż przechylił się mocno na lewą burtę. 
Catalina wykonywała podobną akcję, aby ujść spod ognia artylerii przeciwlotniczej. Nikt z załogi nie 
został trafiony, chociaż odłamek przebił podłogę między siedzeniami obu pilotów, gdy zmieniali 
miejsca. Straty mieliśmy do zanotowania jedynie w kuchni, gdzie ktoś z załogi zmywał naczynia po 
śniadaniu - upuścił i stłukł dwa porcelanowa talerze...” 

Przed godziną jedenastą dnia 26 maja wieść o odnalezieniu „Bismarcka” dotarła do admirała Toveya. 
Doznał on wówczas bardzo sprzecznych uczuć. Cóż z tego, że pozycja i kurs Niemców były już teraz 
znane, skoro prześliznęli mu się za rufą jego okrętu flagowego, minęli także „Rodneya” i rwali ku 
wybrzeżom Francji! Czuł się znużony brakiem snu, nieustannym napięciem psychicznym podczas tej 
niesłychanej 2000-milowej pogoni. Benzedryna, którą dał mu lekarz okrętowy dla podtrzymania 
nerwów, przestała działać i chciało mu się w dwójnasób spać. Zbliżali się coraz bardziej do 
kontynentu, który naszpikowany był niemieckimi lotniskami. „Bismarck” miał do Brestu tylko 790 mil 
i szansę osiągnięcia portu pod wieczór następnego dnia. 

- Patterson, obawiam się, że będę musiał podjąć najsmutniejszą decyzję w moim życiu marynarza. 
Pan, mój „agent bankowy”, jak się pan sam żartobliwie wyraził, domyśla się, o co mi chodzi... 

Dowódca okrętu flagowego wykonał nieznaczny, potakujący ruch głową. 

- Sytuacja krystalizuje się wyraźnie: nie mogę narażać pancernika na wyczerpanie paliwa, zbyt wielkie 
grozi nam niebezpieczeństwo ze strony okrętów podwodnych. Jeżeli do północy nie uda nam się 
zmniejszyć szybkości przeciwnika - w tym momencie Tovey powstrzymał na chwilę oddech, po czym 
powiedział cicho - zawracamy... 

- Sir, jest jeszcze ostatnia szansa - rzekł komandor Patterson. 

- Biorę ją pod uwagę. Próbuj, próbuj i jeszcze raz próbuj

20

, pamiętam, ale skoro nie wyszło nam 

z lotnictwem wówczas, gdy byli w Norwegii, jeśli nie dał wyniku atak z „Victoriousa”, to cóż 
przemawia za tym, że przy tej przeklętej pogodzie da sobie z nimi radę „Ark Royal?” 

 

Specjalny wydzielony zespół admirała Somerville’a nazwany kryptonimem „Force H” z trudem 
przedzierał się od południa przez silnie wzburzony Atlantyk. Na czele zespołu szedł krążownik liniowy 
„Renown”, w odległości 6 kabli posuwał się za nim lotniskowiec „Ark Royal”, wysoki okręt o pokładzie 
wzniesionym ponad wodą na prawie 20 metrów. Każdy człowiek morza potrafi natychmiast odróżnić 
sylwetkę lotniskowca właśnie z powodu owej wyniosłości i płasko zakończonego u góry profilu, 
ponad który w środkowej części wznoszą się jedynie niewielkie nadbudówki pomostu i szeroki komin. 
Gdy ogląda się lotniskowiec z przodu, widać ten sam płaski, szeroki pokład, a nadbudówki wydają się 
przyczepione do niego gdzieś z boku. „Ark Royal” był nowoczesnym okrętem oddanym do służby, już 
w czasie wojny. Jego 260-metrowy pokład służył do startu i lądowania 72 samolotom. Pewna ich ilość 
                                                           

20

 Try, try and once morę try - przysłowie angielskie. 

background image

typu Swordfish przystosowana była do zabierania torped. Użyte w sprzyjających warunkach, mogły 
stanowić wielkie niebezpieczeństwo dla każdego, nawet najsilniejszego przeciwnika morskiego, 
górując nad nim przede wszystkim szybkością. 

„Ark Royal” był ostatnią nadzieją admirała Toveya. Po dwóch dobach od wyruszenia z Gibraltaru, 
płynąc z maksymalną możliwą do osiągnięcia szybkością, „Force H” znalazła się na drodze Niemców 
ku brzegom Francji. Dla lotników „Ark Royal” wybiła godzina „zero”! 

Atlantyk sprzyjał Niemcom, wiatr wzmagał się z każdą godziną, długa oceaniczna fala podchodziła 
omal że pod pokład, a czasami udawało jej się dosięgnąć jego białej płaszczyzny, przeznaczonej do 
lądowania samolotów. Komandor Maund z pomostu nawigacyjnego co chwila rzucał niespokojne 
spojrzenia na dziób okrętu, który raz wznosił się ku niebu, raz opadał, omal nie pogrążając się 
w grzywach fal. Gdy „Renown” przekazał sygnał admirała Toveya o pozycji „Bismarcka”, Maund 
rozkazał zmierzyć amplitudę wychyleń pokładu. Liczby, które po chwili zakomunikowano mu, były 
fantastyczne. Różnice poziomów wynosiły 53 do 56 stóp. Rufa więc i dziób lotniskowca wznosiły się 
i opadały, opisując prawie 20-metrowy łuk. Ustać na pokładzie było trudno, a cóż dopiero mówić 
o starcie samolotów! Na razie pokład był pusty. Samoloty odpoczywały w wielkich, jaskrawo 
oświetlonych lampami elektrycznymi hangarach, które mieściły się pod pokładem. Wyglądały jak 
wielkie ważki ze złożonymi skrzydłami (skrzydła samolotów budowanych z przeznaczeniem do służby 
na lotniskowcach są składane, inaczej bowiem niewiele by się ich zmieściło). Niżej pod hangarami 
znajdowały się w specjalnych komorach bomby i torpedy, jeszcze niżej zapasy benzyny dla 
samolotów i ropy dla okrętu w ilości stu tysięcy galonów. W sumie więc lotniskowiec był „zabawką” 
dosyć niebezpieczną... 

Dyżurne załogi samolotów znajdowały się od rana w pomieszczeniu pod górnym pokładem rufowym. 
W nocy paliło się tu zawsze czerwone światło, tak aby oczy lotników, którzy wybiegną na pokład do 
swych samolotów, nie potrzebowały zbyt wiele czasu na przyzwyczajenie się do ciemności. Lotnicy 
siedzieli w wygodnych fotelach w swoich kombinezonach podszytych wełną z wielbłądziej sierści, 
palili, pili herbatę i wycinali z tygodników fotografie co ładniejszych dziewcząt. Przypięte w kabinie na 
ścianie, przypominały, że poza powietrzem i wodą istnieje jeszcze na świecie kawałek stałego lądu, do 
którego warto wrócić. 

 

Nagle w przyciszony gwar rozmów wtargnął głośnik: Flying stations!

21

 

Na pokładzie tymczasem pojawił się rząd tajemniczych postaci, które wypełzły gdzieś z głębi okrętu. 
W drelichach, skórzanych kurtkach, grubych rękawicach i czapkach podobnych do tych, które noszą 
dżokeje, zapiętych jednak rzemykami pod brodą, personel manewrowy przypominał nieco Marsjan 
z powieści Wellsa, tym bardziej że wykonywał dziwaczne ruchy, aby utrzymać równowagę. Wkrótce 
potężne windy poczęły wyciągać na pokład samoloty. Dziwaczne postacie chwytały je mocnymi 
rękami i przetaczały na miejsce startu. Po chwili byli na miejscu już i mechanicy, którzy po raz ostatni 
przeglądali maszyny. W gwizd wiatru i odgłosy uderzeń oceanicznej fali wtargnął nowy element 
muzyczny: ryk gwiaździstych, potężnych motorów. 

Lotniskowiec począł wykonywać lekki zwrot w lewo, aby wyjść pod wiatr. Jeśli bowiem samoloty 
miały wznieść się w powietrze, powinny mieć przeciw sobie wiatr o szybkości przynajmniej 45 
kilometrów na godzinę. 

                                                           

21

 Na stanowiska! 

background image

Na okręcie przemówił ponownie głośnik, z pomostu wzywano kolejno załogi do zajęcia miejsc 
w samolotach. Piloci w skórzanych kombinezonach, obciśnięci żółtymi kamizelkami ratunkowymi 
wspinali się z trudem po stopniach i zajmowali miejsca w otwartych kabinach Swordfishów. 
W głowach mieli jeszcze krótkie informacje dowódcy eskadry - położenie własne okrętu takie a takie, 
przypuszczalna pozycja Niemców tu i tu. Siedząc już na swoich miejscach poprawiali okulary i hełmy. 
Okręt kończył właśnie zwrot. Lotnicy czuli wyraźnie, jak wiatr poczyna im wiać prosto w twarz. Na 
pomoście odczytywano z napięciem jego szybkość. Gdy wskazówka licznika minęła liczbę 25 mil 
morskich, dowódca okrętu, dowódca lotniczy i oficer wachtowy powiedzieli prawie jednocześnie: „w 
porządku”. Z pomostu dano znak zieloną chorągiewką. Oficer startowy na pokładzie momentalnie 
opuścił taką samą zieloną chorągiewkę. Leżący płasko na brzuchach dwaj ludzie, którzy 
podtrzymywali drewniane hamulce, w jednej chwili usunęli je spod kół pierwszego samolotu 
i Swordfish rycząc setkami koni rozpędził się po chwiejnym pokładzie. Gdy przed końcem bieżni 
oderwał się wreszcie i w objęciach atlantyckiego wiatru począł wznosić się tuż nad grzywami fal, 
wszyscy głęboko odetchnęli. Start się udał. 

Tak poszło w powietrze dziesięć samolotów, które miały odnaleźć „Bismarcka” i utrzymać z nim 
kontakt. Gdy jednak o godzinie trzeciej eskadra samolotów torpedowych rozpoczęła atak, sprawy 
nieprawdopodobnie się skomplikowały. Styczność z „Bismarckiem” stracono, samoloty torpedowe, 
nie uprzedzone o obecności w pobliżu brytyjskiego okrętu, zaatakowały Bogu ducha winny krążownik 
„Sheffield”, który szedł trop w trop za Niemcami. Jeśli „Sheffield” nie poszedł w głębiny za „Hoodem” 
od własnych torped, mógł to jedynie zawdzięczać zimnej krwi swego dowódcy i fatalnym zapalnikom, 
w które zaopatrzone były angielskie torpedy; zapalniki magnetyczne eksplodowały nie pod wpływem 
obecności w pobliżu metalowego kadłuba... ale uderzeń o fale. 

„Uchylił się i tak uszedł śmierci” - jakby powiedział stary Homer. 

Potem szanse były już bardzo niewielkie. Ale trzeba było zrobić ten ostatni wysiłek: jeśli nie miałby 
przynieść rezultatu, nie pozostawałoby nic innego tylko „położyć wiosła” i popatrzeć z daleka, jak 
„Bismarcka” bierze pod swoje czarne skrzydła Luftwaffe. O 7.10 wieczorem na pokładzie „Ark Royal” 
pojawiło się 15 maszyn z eskadr 810, 818 i 820 pod dowództwem kapitana T. P. Coode. Startowali 
w szarym deszczowym wieczorze, mając w uszach ryk oceanu, który sprzysiągł się przeciw nim. 
Początkowo poszli w kierunku, w którym naprowadził ich krążownik „Sheffield”. Gdy po godzinie 
ujrzeli pod sobą w dole jego smukłą sylwetkę, wykonali zwrot i kierując się radiowymi wskazówkami 
jęli ścigać „Bismarcka”. Między kołami każdy samolot dźwigał ogromną torpedę, zaopatrzoną tym 
razem w zapalnik uderzeniowy. 

Po dostrzeżeniu niemieckiego pancernika rozproszyli się. Każdy miał wykonać atak samodzielnie. 
Coode wspiął się ze swą maszyną wysoko w górę, prawie na 1000 metrów. Stamtąd pochylił samolot 
nosem ku morzu i począł nurkować. Czuł przy tym, jak twarz poczyna mu zamarzać, jak lodowaty 
wicher paraliżuje mięśnie pod skórą. W dole ujrzał nagle czarne wrzeciono okrętu buchające ogniem, 
salwami artylerii przeciwlotniczej i karabinów maszynowych. Kilkadziesiąt metrów nad powierzchnią 
morza wziął ster na siebie, wyrównał, trochę znów lekko nachylił maszynę ku falom i wówczas zwolnił 
torpedę. Uderzyła o powierzchnię, skryła się na chwilę w głębinach i potem poszła równo własnym 
biegiem ku wrogowi. Coode poderwał maszynę w prawo w górę, zrobił jakiś fantastyczny wiraż 
i ścigany przez odłamki pocisków dopadł zbawczej chmury... 

Kątem oka zobaczył, jak jeden z jego podwładnych atakuje Niemców od rufy tuż nad falami. Wydało 
mii się, że z tyłu pancernika wykwitł nagle gejzer białego wybuchu. Zapadł jednak już mrok i mogło 
mu się to tylko zdawać... 

 

background image

Allegro infernale 

 

Nad Atlantykiem zapadał zmierzch. W czerniejącym mroku pancernik grzmiał, błyskał i dymił jak 
wulkan Pacyfiku, który pojawia się ponad falami jednej nocy, by drugiej zniknąć bezpowrotnie. 
Samoloty nurkowały jeden po drugim i obserwatorom w nadbudówkach zdawało się, że tkwią 
w grzmiącym ulu, do którego zlatują ze wszystkich stron pszczoły. Sternik Hansen, prowadzący tego 
wieczora okręt, uczuł nagle wstrząs który przeszedł od rufy, usłyszał głuchy podwodny wybuch i po 
chwili przerażonymi oczyma dostrzegł, że posłuszny zwykle jego dłoniom pancernik poczyna schodzić 
z kursu w fantastyczny skręt. Na próżno mocował się z kołem sterowym. Na próżno starano się 
pokierować okrętem z posterunku centralnego leżącego głęboko pod pokładem. „Bismarck” począł 
zataczać koła, dokonawszy drugiego wyszedł na kurs naprzeciw pancernikom admirała Toveya, które 
nadciągały z północy. 

W głośnikach rozległ się głos dowódcy okrętu, zapewniający, że... z lotnisk w zachodniej Francji 
wystartowało 66 samolotów typu Ju-88 do ataku przeciw angielskiej flocie. 

Marynarze niemieccy słuchali tego głosu, ale nie wierzyli już w słowa. Wieści, które przedostawały się 
z pokładu, były zbyt tragiczne. Okręt narzucał teraz swoją wolę ludziom, przestał im być posłuszny. 

Niedługo po ataku torpedowym lotnictwa dowództwo kazało otworzyć kantyny. Można było mieć 
teraz wszystko, na co przyszła ochota - począwszy od luksusowych wiecznych piór „Pelikan”, 
skończywszy na polskiej czekoladzie i szynce. Można było jeść, oblewać się najlepszą wodą kolońską, 
pisać do najbliższych listy na najwykwintniejszym papierze. Powstawało tylko pytanie: w jaki sposób 
te listy wysłać i ile pozostało godzin życia... Dla tych młodych dwudziestolatków, wychowywanych na 
nacjonalistycznej poezji i wierze w 24 punkty programu Hitlera, przychodziła chwila, w której opadały 
zasłony zakrywające straszliwą rzeczywistość: wokół nich szalał ocean, oni sami stanowili błądzącą 
stalową wyspę, która wiodła ich ku niewiadomemu przeznaczeniu. Naprzeciw nich płynął wróg 
pragnący zemsty... 

Trzydzieści osiem minut po godzinie dwudziestej drugiej zabrzmiał alarm bojowy. Z posterunków 
obserwacyjnych dostrzeżono niszczyciela, który szedł kursem na zbliżenie. Na pomoście 
nawigacyjnym pancernika zapanowała jednak zupełna konsternacja, gdy ten mały okręcik, którego 
obecność wskazywał tylko „Funkmessgerät”, począł nadawać starym rycerskim obyczajem swoją 
nazwę i przynależność państwową, Niemców ogarnęła wściekłość - na tę niewielką skorupkę lunęła 
ulewa żelaza... 

 

Komandor Pławski, a z nim cała załoga niszczyciela ORP „Piorun” przeżywała godzinę, która stała się 
dla nich najważniejszą w życiu. Jeszcze przed dwudziestoma godzinami eskortowali konwój 
o kryptonimie WS8B wraz z czwartą flotyllą niszczycieli dowodzoną przez komandora Viana. Nie była 
to najweselsza służba - wypatrywanie niemieckich okrętów podwodnych, nieraz kończące się tym, że 
ni z tego, ni z owego między okrętami eskorty prześlizgiwała się zdradliwa torpeda, która zamieniała 
eskortowany zbiornikowiec w morze płomieni lub rozłupywała frachtowiec na pół. Dla załogi 
„Pioruna” bojowe zadania morskie najrozmaitszego rodzaju nie były nowością. ORP „Piorun”, 
niszczyciel zbudowany w latach 1939-40, wszedł do służby pod polską banderą w listopadzie 1940 
roku, niedługo po zatopieniu „Groma” pod Narvikiem. I nawet 220-osobowa załoga „Pioruna” 
w większości składała się z tych, którzy przeżyli śmierć „Groma” w norweskim fiordzie. Otrzymali 
w zamian za okręt, z którym los tragicznie ich rozłączył, nową jednostkę o wyporności 1760 ton, 
uzbrojoną w sześć dział 120 milimetrów, 1 działo przeciwlotnicze 102 mm, 12 działek 

background image

przeciwlotniczych mniejszych kalibrów oraz 9 wyrzutni torpedowych 533 mm. „Piorun” był szybkim 
okrętem, mógł „wyciągnąć” 36 węzłów. 

W styczniu 1941 roku, gdy na Atlantyk wyrwały się pod wodzą Lütjensa pancerniki „Scharnhorst” i 
„Gneisenau” - „Piorun” brał udział w zorganizowanej obławie. Marzec przyniósł im niebezpieczną 
akcję - ratowali w Glasgow płonący po niemieckim bombardowaniu pancernik „Duke of York”. 
W miesiąc później zapisali na swoim koncie wyratowanie prawie trzystu rozbitków ze statku 
„Rajputana”. 

Gdy o drugiej nad ranem 26 maja komandor Vian zasygnalizował rozkaz opuszczenia konwoju i jego 
cztery niszczyciele „Cossack”, „Maori”, „Zulu” i „Sikh” oraz „Piorun” poczęły zmierzać w kierunku, 
w którym naprowadzały ich sygnały Admiralicji, na okręcie zapanowało poruszenie. Czekała ich akcja 
bojowa przeciw najpotężniejszemu okrętowi świata. Aktualnie od „Bismarcka” dzieliło ich 62 mile 
morskie. Przełożywszy na miarę działającą nam bardziej na wyobraźnię było to 115 kilometrów, 
odległość z Warszawy do Puław. Jednak ocean sprzysiągł się przeciw małym okrętom; „Piorun” raz po 
raz nurzał się w nadbiegającej fali, przechyły boczne, tak groźne dla każdego okrętu, dochodziły do 60 
stopni. Proszę, niech ktokolwiek spróbuje wychylić się w bok na sześćdziesiąt stopni, podeprzeć się 
ręką i wyprostować! Na okręcie utrzymanie się na nogach jest wtedy sprawą dość beznadziejną. Przy 
takiej pogodzie i stanie morza, który Anglicy tradycyjnie określają jako heavy sea - ciężkie morze, 
„Piorun” ciągnął 26-27 węzłów! Oczywiście dla potężnego pancernika największa fala nie jest 
groźnym przeciwnikiem, ale dla niszczyciela o wyporności 1760 ton, pędzącego z szybkością 40-50 
kilometrów na godzinę, nadbiegająca wodna góra Atlantyku to tyle, co „prosty” boksera ciężkiej wagi. 
Dziób „Pioruna” raz po raz grzązł w falach, woda i piana raz po raz uniemożliwiała obserwację.... 

Minęło już prawie dwadzieścia godzin. Ocean poczerniał, nadeszła majowa noc. O godzinie 22.14 
obserwator dziobowy na „Piorunie”, mat Dolecki, w okularze lornetki ujrzał na horyzoncie zatarty, 
trudny do zidentyfikowania, czarny kształt okrętu. Załoga „Pioruna” na stanowiskach bojowych 
czekała na swą wielką chwilę. W takich wypadkach najważniejsza rola przypada w udziale 
artylerzystom i torpedowcom. Od nich zależy teraz los spotkania, życie okrętu i załogi. Mózgi 
artylerzystów, ich oczy i słuch oraz mechanizmy, które obsługują, nie mogą się mylić. „Piorun” szedł 
na spotkanie czarnego przeciwnika z ruchliwymi żądłami luf. Jest to w istocie na każdym okręcie 
wojennym widok niezapomniany - owe wieże artyleryjskie obracające się wolno w stronę przeciwnika 
i korygujące swoje położenie, owe lufy lekko jakby drgające, unoszące się lub opadające, robiące 
maleńkie, ledwo dostrzegalne zwroty w lewo lub w prawo, w zależności od zmieniającej się stale 
pozycji własnego okrętu i nieprzyjaciela. 

„Piorun” nadaje sygnał rozpoznawczy Aldisem („...w nocy wszystkie koty są szare” - jak mawiał stary 
Dumas) i dostaje w zamian w odpowiedzi świetlny sygnał z czarnego okrętu, który już miał być 
„Bismarckiem”: „Sheffield”. Był to więc krążownik brytyjski, który - jak sobie przypominamy - szedł 
trop w trop za Niemcem, stanowiąc zgodnie z określeniem angielskim jakby jego cień... 

W tym nagłym rozczarowaniu, w tym morskim qui pro quo, był jednak jakiś ułamek triumfu. Jeśli to 
„Sheffield”, to „Bismarck” musi być bezpośrednio przed nim. 

Niszczyciele szły teraz na południowy wschód szerokim, dwu i półmilowym łukiem, przy czym 
„Piorun”, jednokominowy okręt o pięknej sylwetce przypominającej zatopionego „Groma”, szedł na 
lewym jego krańcu. 

W życiu okrętów nieraz liczą się minuty i na pewno trzydziesta siódma minuta po godzinie 22.00 dnia 
26 maja 1941 roku do takich w życiu „Pioruna” należała. Dokładnie o tej godzinie - 22.37 - „Piorun” 

background image

dostrzegł „Bismarcka”. Góra stali, sylwetka co do której trudno się było pomylić: to był pogromca 
„Hooda”. 42 tysiące ton wyporności, 2000 ludzi załogi, ciężar salwy burtowej 8 ton... 

Anglicy w sytuacji, gdy zbliżają się do zidentyfikowanego nieprzyjaciela, nie bawią się w subtelności. 
Nikomu z dowódców angielskich nie przyszłoby nawet na myśl, aby przed otwarciem ognia czy 
wystrzeleniem torped, nadawać swój sygnał rozpoznawczy. Ale dowódca „Pioruna” komandor 
Pławski chce, aby Niemcy wiedzieli, że zbliża się do nich polski okręt, że Polska żyje i walczy. 
W dalmierzach odległość spada hektometrami: 160, 158, 155, 150. Piętnaście kilometrów, 148, 146, 
143... 141... 137... 135... Wytrenowane oczy dalmierzystów, ludzi którzy muszą być wyspani, 
wypoczęci, zdrowi, aby mogli dobrze pracować, zgrywają sylwetkę „Bismarcka” z zamglonym tłem 
pryzmatów, zgrywają romby z sylwetką powiększoną dwudziestokrotnie, przerażającą, czarną jeszcze, 
milczącą. 133 hektometry, 131, 127, 123... Przy radarze bosman Wizner śledzi na niedoskonałym 
jeszcze ekranie świetlistą plamką pojawiającą się niedaleko pionowej czarnej krechy, ukazującej kurs 
własny. Impuls obiegający tarczę zapala tą plamką za każdym obiegiem. 

120 hektometrów. 12 kilometrów! Czarna sylwetka „Bismarcka”, okrętu liczącego 300 metrów 
długości, rozbłyskuje światłem. Wydaje się z tej odległości, że zapala mu się burta. To na razie działa 
130-milimetrowe. To zaledwie prychnięcie dzika czy niedźwiedzia w stronę nadlatującego ogara. 
Nadchodzi wielka chwila artylerzystów „Pioruna”. „Bismarck” musi otrzymać odpowiedź. Działa 
prowadzą cały czas ten delikatny pląs, balet artyleryjski, przed oczami celowniczych, zgrywający 
wskazówki nastawienia dział z wskazówkami nastawianymi przez artyleryjski mózg okrętu - centralę 
artyleryjską - wybłyskują raz po raz niebieskawe światełka, oznaczające, że działo jest wycelowane 
właściwie, że lufa ma właściwy kierunek i kąt podniesienia, że długi rząd wartości liczbowych, te 
wszystkie odległości, kąty biegu, poprawki balistyczne wymierne w cyfrach, uwzględniające stopień 
zużycia luf, wilgotności prochu, ciśnienie, siłę wiatru i inne czynniki, przetworzone zostały na 
właściwe ustawienie luf. Nadchodzi wielka godzina artylerzystów. Dzwonek w wieżach! Pal! 
Ładowniczowie muszą po dzwonku przycisnąć się płasko do ścian, aby uniknąć cofających się 
gwałtownie luf. Na podajniku już są nowe pociski, zamek już otwarty. Te strzały miały mieć jakiś Inny 
niż normalnie wymiar, Wszyscy wiedzieli, kim jest przeciwnik, jaki jest stosunek sił, co to znaczy 
zaczynać walkę z takim gigantem. Na pokładzie polskiego okrętu był spokój - pisze St. Strumph-
Wojtkiewicz - a jeśli wspominać o jakichkolwiek żywszych uczuciach, to chyba o kilku triumfalnych 
okrzykach, którymi marynarze polscy powitali potężnego nieprzyjaciela, tak jakby nie był grozą i 
śmiercią... 

A. Domiczek w opowiadaniach marynarskich opublikowanych w roku 1945 a cytowanych w książce 
Jerzego Pertka „Wielkie dni Małej Floty” tak pisze: 

Gdy rozpoznano, że to „Bismarck” przed nami, wypadki potoczyły się już z błyskawiczną 
szybkością. Z lewej burty ujrzałem złowrogi błysk, w parę chwil potem w miejsce, w którym 
przed chwilą był nasz okręt, padały potężne pociski, piętrzące wodę w wulkany tryskające 
z morskich głębin. Była to pierwsza salwa „Bismarcka”, który widocznie nas obrał przede 
wszystkim za cel swoich pocisków. Słyszę rozkaz: „Kąt kursowy - czerwone 30, seria wszerz, 
uwaga...” Dalej już nic nie słyszałem - błyski ognia i huk naszych dział zagłusza wokół mnie 
wszystko. Była to chwila właściwej wymiany salw naszych z salwami pancernika 
niemieckiego. 
Przyznam się, że z emocji zacząłem się trząść. Myśl pracuje bezładnie: czy aby nasze salwy 
będą trafne, czy im co zrobią?... Wtem słyszą słowa oficera artylerii, który najspokojniejszym 
tonem mówi: „Uwaga, pociski trafne jak na ostatnim naszym, ćwiczebnym strzelaniu”. Spokój 
i opanowanie bijące z tego głosu i mnie się udzieliły. Dalsze pozostawanie „Pioruna” na tym 
samym miejscu byłoby równoznaczne z posłaniem go na dno, toteż momentalnie po 

background image

przerwaniu ognia nasz okręt zaczął wyczyniać najróżniejsze zygzaki i zawijasy: rzucał się raz 
na prawo, raz na lewo, w tył i znów do przodu, ciągle zmieniając kierunek, a wszystko to 
w największej szybkości, tak jakby się bronił tymi unikami przed jakimś potężnym 
niewidzialnym wrogiem... 
Pierwsze 22-kilogramowe pociski polskiego niszczyciela poszły zanadto w prawo, pociski 
następnych dwóch salw miały według świadectw polskich dojść do celu. „Goliat”, raczej 
oburzony niż dotknięty, obrócił na mały polski okręcik swoją artylerię główną. 
Początkowo, jak powiedzieliśmy, do „Pioruna” biły 150-milimetrowe działa „Bismarcka”, 
później olbrzym począł bić do natrętnego Polaka z artylerii głównej - 380-milimetrowej. 
Wybuchy i kolumny wody wzniesione eksplozją zalewały niszczyciela, na pokład spadały 
odłamki. Ten pojedynek zaiste przypominał biblijne historie - z jednej strony Goliat, który 
jednym uderzeniem maczugi lub pięści mógł zmiażdżyć Dawida”, a z drugiej Dawid, który nie 
miał nawet szans, aby trafić przeciwnika z procy... ponieważ ten ma tak silny pancerz, że 
o wiele większe działa niewiele mu mogą uczynić złego... 

Jak wynika z przytoczonej relacji, „Piorun” raz po razie musiał zmieniać kurs, zygzakować, kluczyć, 
żeby uniknąć nieprzyjacielskiego ognia. Po salwach nakrywających „Piorun” postawił zasłonę dymną, 
ostro zmienił kurs, wyszedł spoza zasłony, znów otrzymał celny ogień, znów skrył się. Jeszcze dziś, gdy 
patrzy się na zanotowane na mapie kursy naszego niszczyciela, dostrzega się w nich szaleńczy 
przebieg tego niesłychanego pojedynku. Te osiemnaście czy dwadzieścia kilka pocisków „Pioruna” nie 
miało oczywiście większego znaczenia, ale sam fakt uwikłania olbrzyma w walkę, która - rzecz 
niesłychana w tych warunkach - trwała godzinę, odwrócenie jego uwagi od niszczycieli brytyjskich, 
odegrał znaczną rolę w działaniach przeciw niemieckiemu gigantowi. Walka „Pioruna” stała się też 
jedną z najchlubniejszych tradycji Polskiej Marynarki Wojennej. 

Tymczasem reszta niszczycieli zacisnęła wokół „Bismarcka” sieć, z której już się nie miał wymknąć. 
Angielskie okręty bezustannie przypuszczały ataki. „Cossack”, „Maori”, „Zulu” i „Sikh” wystrzeliły 
torpedy między godziną 1.20 i 7.00 nad ranem dnia 27 maja, przy czym zgłaszały potem pretensje do 
dwóch trafień

22

 

Wiceadmirał Günther Lütjens trzeźwo oceniał sytuację. Jego okręt o nie uszkodzonych maszynach 
i gotowej do szybkiego i celnego ognia artylerii utracił znaczną część swej zdolności bojowej. 
Mechanizm sterowy nie działał, torpeda wybuchając uszkodziła go, powyginała śruby okrętowe. 
Stwierdzili to z całą pewnością nurkowie, którzy dokonali prawdziwego wyczynu, opuszczając się pod 
powierzchnię morza z lekka uciszoną przez rozlanie wokół rufy oliwy. 

O godzinie 21.40 Lütjens nadał do Gruppenkommando West sygnał, który określał jego postawę 
w nadchodzącej walce: „Okręt niezdolny do manewrowania. Walczymy do ostatniego granatu. Niech 
żyje führer!” 

Tuż przed północą Lütjens rozkazał nadać depeszę, która miała dać początek nowej hitlerowskiej 
legendzie: 

„Do führera Rzeszy Niemieckiej. Walczymy do ostatka w wierze w Ciebie, mój führerze, i z mocnym 
przekonaniem o zwycięstwie Niemiec”. 

                                                           

22

 Nie jest to wszakże pewne. 

background image

O 1.53 otrzymał odpowiedź na swoje morituri te salulant

23

. Hitler przesłał depeszę, która 

zapowiadała, że „zostanie uczynione wszystko, co w ludzkiej mocy, aby dopomóc załodze 
pancernika.” O 2.21 Lütjens przedstawił do odznaczenia krzyżem rycerskim żelaznego krzyża oficera 
artylerii pancernika komandora-porucznika Schneidera. Motyw wniosku odznaczeniowego: 
„zatopienie »Hooda« ogniem artyleryjskim”. 

Niedługo potem o godzinie 3.51 Hitler nadał telegraficznie komandorowi Schneiderowi krzyż rycerski 
żelaznego krzyża. 

Nowina nie wywołała należytego entuzjazmu. Marynarze, podoficerowie i oficerowie, którzy tkwili na 
stanowiskach bojowych i bronili raz po raz okrętu przed atakami torpedowców, zdawali sobie sprawę 
z tego, że sieć poczyna się wokół nich zaciskać. Na razie było to dopiero preludium boju z głównymi 
siłami brytyjskimi, który na nich czekał. Raz po raz pancernik spowijał się w obłokach ognia i dymu, 
raz po raz jego pociski przebijały ciemność goniąc za tymi kąśliwymi, szybkimi okręcikami, które 
z szaleńczą odwagą atakowały ze wszystkich stron kolosa. W chwilach przerw w walce straszne 
przeczucia ściskały gardła. Niejeden wyjmował fotografię żony, matki czy swojej dziewczyny 
i wpatrując się w ich rysy przeklinał siły, z którymi się sprzymierzył na własną zgubę. Najlepszy jeszcze 
nastrój panował w wieżach artyleryjskich - jeśli swoimi działami rozbili „Hooda”, to może uda im się 
tego dokonać z innymi ciężkimi jednostkami brytyjskimi? Najstraszniej było w głębi okrętu pod 
pokładami wśród zmian, które odpoczywały. Ludzie mieli tu wiele czasu na myślenie i rozmowy. Nie 
chciało się im już nawet czytać historyjek o błyskawicznych zwycięstwach Wielkich Niemiec i ckliwych 
miłościach, a więc dwóch krańcowych tematach wzruszających w owych czasach ducha niemieckiego. 
Ilustracje w czasopismach wyglądały nierealnie w jaskrawym blasku elektrycznym oświetlającym 
kabiny i korytarze. Choć ich okręt stanowił cząstkę Niemiec, czuli, że między nimi a krajem wyrosła 
zapora, którą przebyć będzie bardzo trudno. 

Admirał Tovey był dobrze poinformowany o ruchach Niemców dzięki sygnałom torpedowców, przeto 
nie spieszył się. Oddalony o ponad 100 mil, nie zamierzał doprowadzić do walki przed świtem. Zbyt 
wiele jednostek dążyło na pole walki, a co ważniejsze, pragnął, aby niemiecki pancernik pojawił się 
nad ranem na tle jaśniejącego od wschodu nieba. Dałoby mu to dodatkowy plus w walce 
artyleryjskiej. 

Do jego flagowego pancernika „King George V” dołączył około godziny 19.00 pancernik „Rodney” 
i w nocy posuwali się już razem; „Rodney” za rufą oddalony o niecałą milę. Dowódcy angielscy byli już 
bardzo wyczerpani i znużeni. Tovey, Patterson i dowódca „Rodneya” komandor Dalrymple-Hamilton 
raz po raz; opierali czoła na podręcznych stolikach nawigacyjnych lub pierwszym lepszym dość 
wysokim przedmiocie i zapadali w krótki przerywany co chwila sen. Ściszony przez pancerne ściany 
pomostu szum morza działał usypiająco, po przebudzeniu więc z trudem nawiązywali kontakt 
z rzeczywistością. Tovey odczuwał ogromną ulgę, był pewien, że Niemiec mu się już nie wymknie, nie 
uchyli od ostatecznego boju. Równocześnie jako stary marynarz nie bez pewnej melancholii myślał 
o decydującym udziale lotnictwa w całej akcji; gdyby nie te kilkanaście Swordfishów, nie mogło być 
mowy o dogonieniu niemieckiego pancernika. Teraz pragnął już tylko jednego - odpocząć na tyle 
podczas nocy, aby w nadchodzącej bitwie nie popełnić błędu i zadać przeciwnikowi cios ostateczny, 
nie ponosząc zbędnych strat. Z depeszy nadanej przez niszczyciela HMS „Cossack” o godzinie 3.55 
wiedział, że między godziną 2.40 i 3.40 przeciwnik zrobił zaledwie 8 mil, ale że jego artyleria 
i urządzenia do kierowania ogniem są w doskonałym stanie. Admirał odczuwał lekki niepokój, 
ponieważ właściwie nie wiedział, gdzie dokładnie znajduje się przeciwnik, a z nim pięć niszczycieli 

                                                           

23

 „Morituri te salutant” – „Idący na śmierć pozdrawiają Cię” - pozdrowienie rzymskich gladiatorów kierowane 

do cezara przed walką. 

background image

komandora Viana. Pogoda była przez cały czas pogoni fatalna i słońce nie pokazywało się zupełnie, 
mogły przeto w określaniu własnego położenia zajść poważne pomyłki. Próbowano ustalić położenie 
niszczycieli przy pomocy namiaru radiowego, rozkazano im także przy zbliżaniu wystrzelić pociski 
świetlne. Na razie jednak nie było nic widać, a namiary dawały wyniki zupełnie nieprawdopodobne. 
Nie pozostawało nic innego, jak cierpliwie czekać świtu. 

Nad ranem Tovey dał znać komandorowi Dalrymple-Hamiltonowi, że w boju „Rodney” może 
manewrować samodzielnie, a więc w tzw. open order, admirał postąpił więc odwrotnie niż 
wiceadmirał Holland, który ściśle związał ze swoim okrętem pancernik „Prince of Wales”. 

Na pokładzie pancernika „Rodney” w wieży artylerii głównej 406-milimetrowej, znajdował się polski 
marynarz, porucznik marynarki Eryk Sopoćko

24

. Jego słowa jako naocznego świadka najlepiej 

przekażą rzeczywistość morskiego boju oglądanego z wielkiej jednostki morskiej: 

„...W pomieszczeniu do kierowania ogniem i kot się nie przeciśnie, kładę się więc między lufami 
dwóch załadowanych dział 16-calowych. Czuję się śmiertelnie zmęczony, przemoczony i zziębnięty na 
kość. Nie mogę spać, ani nawet drzemać... 

Mówi dowódca: »Zbliżamy się do wroga. Nie spać, zająć stanowiska bojowe«. Wracam do mojego 
zydla i opieram głowę o pancerz ściany wieży. Wydaje się ciężka jak ołów i waży chyba tonę... 

- Pogoda się poprawia - mruczy mój kapitan. 

- Skąd pan to może wiedzieć? - pytam. - Nic nie widzę. 

- Och, całkiem po prostu, zdjąłem zasłonę z peryskopu czego pan zapomniał zrobić - odpowiada ze 
śmieciłem. 

Przestało padać i widać już, jak fale zalewają pokład. Co chwila prześwituje niebieskie wygwieżdżone 
niebo w lukach między chmurami. Rozchodzi się nocna mgła i poprawia widoczność. Patrząc na 
horyzont nabieram otuchy. 

O szóstej powinni byliśmy zobaczyć nieprzyjaciela, ale jest już po szóstej i wciąż nie mamy styczności 
bojowej. 

Oficer artylerii udziela szczegółowych instrukcji co do sposobu strzelania. Obsługi dział zacierają ręce, 
kapitan piechoty morskiej podkręca wąsa. Wyglądam chyba tak, jakbym miał zamiar wleźć do mojego 
peryskopu. Przekaźniki zaczynają pracować. Widzialność poprawia się gwałtownie i o ósmej sięga 
27 000 jardów. Niebo się wypogadza. Na horyzoncie zalega czarny zwał chmur, podczas gdy nad nami 
chmury są przetykane błękitnym niebem. Głos kapitana: »W każdej chwili możemy ujrzeć wroga«. 
Przekaźnik sygnalizuje: »Stosować się do przyrządu kierowniczego«. Zaobserwowano krążownik 
w odległości 25 000 jardów«. Już nie jest mi zimno. Bój nadchodzi z błyskawiczną szybkością. 

»Wróg na horyzoncie« - słyszę przez głośnik. Idziemy wprost na przeciwnika, tak więc tylko dwie 
przednie wieże będą mogły strzelać, a my musimy czekać. Lekkie uczucie rozczarowania. 
W peryskopie widzę mijającego nas „Króla Jerzego V”. Na fokmaszcie powiewa olbrzymia biała 
bandera, podczas gdy na szczycie głównego masztu flaga głównodowodzącego, czerwony krzyż 
Świętego Jerzego na białym tle. Sznur flag sygnałowych wciągnięty zostaje przez okręt admiralski i jak 
tradycja tego wymaga, HMS »Rodney« podnosi swą własną banderę bojową... 

                                                           

24

 Zginął później wraz z niszczycielem ORP „Orkan” 8.X.1943 roku. Ponieważ jego książka znajduje się w kraju w 

kilku zaledwie egzemplarzach po angielsku („Gentlemen, the »Bismarck« has been sunk”), a więc jest -niełatwo 
dostępna, pozwoliłem sobie zacytować z niej ten bardzo ciekawy fragment. 

background image

»Otworzyć ogień« - rozkazuje kapitan. 

Na tablicy kontrolnej ukazuje się sygnał świetlny »Gotów«. Dwa krótkie dzwonki. Ogłuszający ryk, 
okręt drży pod naszymi stopami i zdaje się cofać wraz z odrzutem dział. Mój peryskop ukazuje morze 
płomieni, a potem zasłonę czarnego dymu. 

Następna salwa. Odległość zmniejsza się. Nie widać ani »Bismarcka«, ani słupów wody od wybuchów 
naszych pocisków... 

»Nieprzyjaciel otworzył ogień«, słychać przez megafon głos kapitana. Tak, widzę. Dwa ognie błysnęły 
razem daleko, daleko, jak gdyby spoza zasłony mgieł. Na chwilę wstrzymuję oddech. Strzelają do nas. 
Potem ryk salwy »Rodneya« wdziera się do mojego mózgu. Strzelamy i słyszę, że »Król Jerzy V« także 
otworzył ogień. 

Kilkaset jardów przed naszym dziobem wznosi się wysoki słup wody. Ile ich jest? Jeden, dwa, trzy, 
cztery... Pojawiają się tam na chwilę i znikają. Pierwsza salwa wroga jest dobra w kierunku, ale krótka. 
»Bismarck«, lub raczej ciemne miejsce, w którym widnieje, nagle znika mi z oczu. Obserwuję, jak 
»Król Jerzy V« strzela, i widzę sznur trzepoczących flag sygnałowych. 

Cóż to? Druga salwa z »Bismarcka«! Dwie góry wody zaciemniają moje pole widzenia. Wydaje się, 
jakby spod dna okrętu dochodziły zduszone eksplozje. 

»Hm - mówi kapitan - dobre strzały«. 

»Tak« - odpowiadam krótko. 

»Zmieniamy kurs, teraz na nas kolej, chłopcy« - mówi do obsługi wieży. »Rodney« skręca w lewo. 
Lufy wszystkich naszych dział zwracają się ku wrogowi. I my możemy w końcu strzelać. Idziemy 
zygzakiem. Świst sprężonego powietrza, drganie spowodowane obrotem wieży, hałas podajników 
amunicyjnych i nasze własne salwy, salwy »Króla Jerzego V«, ostry świst granatów »Bismarcka«, 
wszystko zlewa się w symfonię bitwy. W miejscu, w którym znajdowalibyśmy się, gdyby nie zmiana 
kursu, pojawiają się cztery fontanny. Trzy razem, jedna z boku. Zręczne kierowanie »Rodneyem« 
przez komandora Dalrymple-Hamiltona ocaliło nas od trafienia. Niemcy muszą teraz skorygować 
dane. Zauważyłem, że podzielili swój ogień między nas i okręt flagowy. Wydawało mi się, że 
dostrzegłem w górze samoloty, ale Bóg wie czyje. Najprawdopodobniej nasze, bo nie otworzyliśmy 
do nich ognia. Odległość wciąż się zmniejsza. Salwa za salwą leci w kierunku nieprzyjaciela. 

»Nasze działa sześciocalowe otworzyły ogień« - informuje nas kapitan. Słyszę je. Można je łatwo 
rozpoznać. Ujadanie teriera obok wycia wilka. Przez moment główna artyleria »Rodneya« milczy. 

»Bismarck« uparcie się zbliża. Na tle wybuchów mgły, dymu i chmur widać sylwetkę niemieckiego 
okrętu wojennego. Z zapartym oddechem oczekujemy, że wyleci w powietrze lub zapali się. 

»Król Jerzy V« jest na posterunku. Jego działa biją. Wieża »B« utrudnia mi obserwację hitlerowskiego 
okrętu. Dygoczę. Dwa słupy wody po prawej burcie, niewielkie pudło. Krople potu występują mi na 
czoło. Brr! Niezbyt przyjemne uczucie. Nie trzeba myśleć! Skręcamy w prawo. Wieża z wolna się 
obraca. Na tablicy kontrolnej zapala się nasze światło »Gotów«. 

Stalowe lufy wznoszą się początkowo szybko, później wolno, póki nie znajdą się w pozycji do strzału... 
dwa dzwonki... 

»Och, teraz!« - wykrzykuję. 

»Ładna robota« - szepce kapitan. 

background image

»Co się stało, sir?« - pytają żołnierze

25

»Nasza 16-calowa salwa osiągnęła bezpośrednie trafienie w części dziobowej. Jeden z pocisków 
eksplodował u podstawy wieży B« - brzmi odpowiedź. Ukazuje się przez chwilę błysk i ogień, które 
wolno gasną. Wieża wroga milknie na zawsze... 

»Znów koncentrują swój ogień na nas« - , zauważa kapitan. Przez cały czas »Bismarck« zdaje się 
zdecydowanie rosnąć. Słupy wody różnej wielkości, a nawet, co dziwniejsze, różnych kształtów wy 
trysku ją wszędzie wokół niego. Największe, wyższe niż jego maszt główny, spowodowane są 16-
calówkami »Rodneya«. Nieco mniejsze przez 14-calowe »Króla Jerzego V«, najmniejsze przez nasze 6-
calówki. Słońce świeci i woda załamuje promienie, ukazując wszystkie kolory tęczy. Od czasu do czasu 
na ciemnym kadłubie wroga ukazują się języki ognia. Jednak szybko są gaszone. Przeciwpancerny 
granat trafia celnie, wgryza się głęboko w pancerz, wyrzucił jakąś wewnętrzną część okrętu i już widzę 
wznoszącą się potężną kolumnę dymu czy pary. 

Wieża na niemieckim pancerniku strzela tylko z prawego działa, drugie zwisa żałośnie - choć nie 
widziałem, kiedy zostało uszkodzone. Działa na rufowym pokładzie są jeszcze nie uszkodzone i dalej 
strzelają, choć w mniejszym tempie. Niemcy wyraźnie słabną. 

Zaczynamy oddawać salwy boczne ze wszystkich dziewięciu dział. Stan morza powoduje, że 
posuwamy się wolno, ale majestatycznie. Z każdą mijającą minutą jesteśmy coraz bliżej »Bismarcka«. 
Jeden z naszych pocisków widocznie trafił w flagę, ponieważ już jej nie widać, ale proporzec dowódcy 
łopoce w całej okazałości, chociaż jego wygląd zdaje się zapowiadać los, który go czeka. 

Pierwsza nasza salwa boczna jest trochę za krótka, ponieważ olbrzymie kolumny wody wytryskują 
ponad okręt i kryją go na chwilę przed naszym wzrokiem...” 

 

Już przed wiekami kilka przynajmniej państw podczas pokoju uważało, że posiada najlepsze armie na 
świecie; z flotami wojennymi bywa odmiennie, a już z pewnością w naszym stuleciu, gdy informacja 
o sprawach wymiernych, materialnych, doszła do pewnego stopnia doskonałości. Żeby się przekonać, 
kto ma jaką flotę, wystarczy wziąć do ręki pierwszy lepszy rocznik informacyjny, aby z niego 
dowiedzieć się prawie wszystkiego, co potrzebne jest dla oceny możliwości przeciwnika. Nad ranem 
więc, gdy w pobliżu nie było widać ani własnego lotnictwa, ani okrętów podwodnych, Lütjens nie 
miał już żadnych złudzeń. Gdy o 8.43 zobaczył na horyzoncie dwie rosnące z każdą chwilą sylwetki 
okrętów, poczuł, że nadchodzi finał. Jednym z nadpływających był pancernik „Rodney” uzbrojony 
w dziewięć dział 406-milimetrowych, drugim pancernik „King George V” mający jako artylerię główną 
dziesięć dział 356-milimetrowych. W sumie dawało to dziewiętnaście dział przeciw jego ośmiu, ciężar 
salw bocznych okrętów angielskich przewyższał ciężar salw „Bismarcka” prawie dwukrotnie. Obydwaj 
jego przeciwnicy byli dobrze opancerzeni i szanse powtórzenia historii „Hooda” były nikłe. Wrogowie 
zbliżali się z szybkością około 20 węzłów, a on nawet nie mógł manewrować. O godzinie 8.47 
przeciwnik zaczął strzelać z przednich wież. Wieże „Bismarcka” zwróciły się według danych potężnego 
kilkunastometrowego dalmierza oraz przeliczników w stronę Anglików i dwie minuty później plunęły 
ogniem. Wkrótce wokół pancernika poczęły wyrastać trzydziestokilkumetrowe góry wodne. Były to 
wybuchy 406-milimetrowych pocisków. Lütjensowi zdawało się przez chwilę, że znajduje się 
w Islandii wśród gejzerów. Widział, że ich własny ogień nie jest tak celny, jakby tego pragnął, 
przeciwnik nadto okazał się dość giętki i manewrował umiejętnie. Przeszli obok siebie raz na 
przeciwległych kursach, później Anglicy zrobili zwrot na północ i poszli równolegle do nich, cały czas 

                                                           

25

 Żołnierze korpusu piechoty morskiej, która obsługuje na okrętach brytyjskich działa. 

background image

strzelając. Na okręcie rozszalało się piekło. Woda, płomienie, dym, straszliwe grzmoty wybuchów 
zlewały się w przerażający obraz, który on jako dowódca, wyniesiony ponad okręt na pancernym 
pomoście, musiał długo znosić. Widział, jak jedno po drugim działo odpadało z akcji, jak została 
rozbita jedna z wież dziobowych, słyszał meldunki z głębi okrętu o wybuchach, pożarach, 
o przedostającej się wodzie, o tym całym piekle, w które przemienia się największy okręt wojenny 
przy spotkaniu z równorzędnym lub mocniejszym przeciwnikiem. Wyobrażał sobie los ludzi pod 
pokładami, jak giną od ognia, wody i dymu. I wbrew swoim butnym pseudoheroicznym depeszom 
nadanym w nocy przyszła mu na myśl przed śmiercią refleksja o bezsensie -tej walki. Nim 
dopowiedział sobie do końca tę myśl, pocisk 1100-kilogramowy uderzył w górną część pomostu 
bojowego, przebił ścianę i eksplodował niszcząc wszystko i wszystkich... 

Admirał Tovey niecierpliwił się. Dystans zmniejszył się już do 7500 metrów, widać było, jak wróg jest 
masakrowany pociskami, nic jednak nie wskazywało na jego szybkie zatonięcie. W pewnej chwili 
ledwie panując nad sobą Tovey zawołał Pattersona: „Bliżej, bliżej, nie widzę dość trafień!” Trzeba 
było kończyć walkę, za chwilę mogły się pojawić na scenie niemieckie okręty podwodne, a zapasy 
paliwa na pancernikach z ledwością starczały już na powrót do baz. Admirał Sommerville nie bardzo 
miał ochotę ryzykować ataku samolotów z „Ark Royal”, ponieważ „Bismarck” ostrzeliwany był teraz 
przez cztery okręty, dwa pancerniki oraz krążownik „Norfolk” i krążownik „Dorsetshire”, które 
pojawiły się na scenie boju. W tym rozgardiaszu bitwy okręty mogły postrzelić własne samoloty, które 
musiałyby przecież wykonać atak niewysoko ponad powierzchnią morza, w niebezpiecznym 
sąsiedztwie wybuchających słupów wody. 

O godzinie 10.15, gdy na „Bismarcku” wszystkie działa ucichły i na pokładzie widać było 
wybiegających ludzi, którzy nie zważając na rozkazy oficerów przeskakiwali przez relingi i rzucali się 
do wody, admirał Tovey postanowił opuścić miejsce walki i polecił pancernikowi „Rodney” uczynić to 
samo. Przedtem jednak rozkazał, aby któryś z okrętów zbliżył się do „Bismarcka” i zatopił go 
torpedami. 

Krążownik „Dorsetshire”, który notabene samowolnie opuścił jeden z konwojów, aby wziąć udział 
w walce, wystrzelił do prawej burty „Bismarcka” dwie torpedy, z których jedna wybuchła na 
wysokości pomostu, opłynął następnie wroga z lewej strony i wyrzucił następną torpedę. Stalowy 
kolos począł zanurzać się lewą burtą, wreszcie przewrócił się do góry dnem niczym nieżywy rekin, 
i zaczął pogrążać się w falach. 

O godzinie 10.36 krążownik „Dorsetshire” rozpoczął nadawać swoje historyczne sygnały: 

- Niemiecki pancernik „Bismarck” tonie. 

- Wróg został zatopiony. 

- Wyławiam rozbitków. 

- Setki ludzi w wodzie

26

O godzinie 11.19 admirał Tovey uradowany; zwycięstwem, nadał sygnał: 

„Chciałbym wyrazić najwyższe uznanie dla najdzielniejszej walki, którą stoczył »Bismarck« przeciw 
miażdżącej przewadze”. 

O godzinie 16.10 Admiralicja udzieliła odpowiedzi na ten sygnał dowódcy „Home Fleet”: 

                                                           

26

 Ogółem udało się wyratować 110 ludzi z załogi „Bismarcka”. 

background image

„Ze wzglądów politycznych jest rzeczą ważną, aby nic z charakteru uczuć wyrażonych w sygnale 
o godz. 11.19 nie zostało podane do publicznej wiadomości, jakkolwiek bardzo podziwiamy dzielną 
walkę”. 

Admirał Tovey oraz lordowie Admiralicji nie widzieli przypuszczalnie tych, z którymi musieliby się 
zetknąć prędzej czy później, gdyby nie udało im się zatopić „Bismarcka” oraz setek okrętów 
podwodnych Trzeciej Rzeszy. Wówczas, podobnie jak i mieszkańcy kontynentu europejskiego, 
znający z własnego doświadczenia skutki zwycięstw niemieckich, na pewno nie podziwialiby „dzielnej 
walki stoczonej przeciw miażdżącej przewadze”. W każdym razie ocenianie takiego przeciwnika 
według mierników rycerskich wojny stuletniej, gdy się mawiało: „strzelajcie pierwsi, panowie 
Francuzi”, było, delikatnie mówiąc, nierozwagą. 

Bohaterowie majowych wydarzeń 1941 roku - okręty i ludzie - różne przeszli koleje losu. Pancernik 
„Prince of Wales” i krążownik liniowy „Repulse” zostały zatopione w 1942 roku przez japońskie 
lotnictwo, lotniskowiec „Ark Royal” zginął od niemieckiej torpedy. Inne okręty liniowe biorące udział 
w walce przeszły już dzisiaj do historii. Jeden z autorów angielskich, recenzując w tym roku książkę 
poświęconą historii angielskich pancerników, użył określenia sad book - „smutna książka”. Pancerniki 
przeżyły swój wiek rozkwitu, ale w dobie rozwoju lotnictwa i latających pocisków sterowanych 
znalazły się w sytuacji ogromnych dinozaurów, których zgubą stały się ogromne wymiary, czyniące je 
niezdolnymi do życia. I dziś nikt już nie buduje stalowych olbrzymów, co najwyżej wielkie lotniskowce 
lub bardzo szybkie krążowniki. 

Jeden z głównych aktorów wydarzeń, emerytowany obecnie admirał Tovey, zdziwił się zapewne, gdy 
przeczytał w „Timesie”, że na brytyjskich fregatach „Actaeon”, „Hart” i „Mermaid” opuszczone 
zostały flagi brytyjskie, a wciągnięto flagi „Bundesmarine” z czarnymi krzyżami, które tyle razy 
złowróżbnie pojawiały się nad Anglią. Być może, pamięcią sięgnął do lat po pierwszej wojnie 
światowej, gdy marynarce wojennej „demokratycznej” Republiki Weimarskiej pozostawiono 
pancernik „Schleswig-Holstein”, ten sam, który w dwadzieścia lat później rozpoczął drugą wojnę 
światową salwami na Westerplatte. 

 

 

background image

 

Rysunek 1 „Piorun” wykrywa i atakuje „Bismarcka” 26 maja 1941 r. 

 

 

background image

 

Rysunek 2 Zatopienie „Bismarcka” 27 maja 1941 

 

 

background image

Krzyżówka z tygrysem 

 

 

 

POZIOMO: 1) niszczyciel z grupy okrętów, które poszukiwały i odkryły „Bismarcka”, 4) krążownik 
liniowy z specjalnego wydzielonego zespołu admirała Somerville’a, 7) duży kraj w Azji, 9) najlepsza 
drużyna piłkarska Brazylii (także znany gatunek kawy), 10) drugi egzemplarz czegoś, 11) 
charakterystyczny ssak afrykański, 12) dawny rodzaj powozu konnego, 15) praca, wysiłek fizyczny, 18) 
gatunek papieru, rodzaj doskonałej tektury, 21) jedna z odznak władzy monarszej, 24) gatunek 
aromatycznego wina importowanego z Jugosławii, 26) jednostka czasu, 27) wieś w Czechosłowacji 
(koło Hradec Kralove), zwycięstwo wojsk pruskich nad austriackimi odniesione tam w roku 1866 
położyło kres prymatowi Austrii wśród państw niemieckich, 28) salwa honorowa, 29) grządka 
ogrodowa, 30) działo o stosunkowo długiej lufie. 

PIONOWO: 1) żołnierz Czarnieckiego, autor świetnych „Pamiętników” z lat 1656-1688 (obecnie 
sfilmowanych), 2) roślinna, którą, przysłowiowo panny sieją, 3) specjalne wgłębienie w transzei 
przeznaczone jako schowek na amunicję, sprzęt bojowy itp., 4) urządzenie pozwalające marynarzom 
i lotnikom widzieć w ciemnościach, we mgle, 5) bogacz indyjski, 6) przysłowiowa droga wiodąca do 
kłębka, 8) gatunek drzewa liściastego, 13) rzeka, owad lub marka skutera, 14) C, 16) część twarzy, 17) 
pląs, 18) doskonały lekkoatleta, rekordzista Polski w pchnięciu kulą, 19) grupa artystów wędrownych, 
20) olbrzymie jezioro afrykańskie, 21) zamknięta grupa społeczna, warstwa przestrzegająca swej 
odrębności, 22) miasto powiatowe w woj. kieleckim, 23) roślina ozdobna, 25) pierwiastek chemiczny, 
którego związki używane są jako trutki na szczury 

„zwan” 

 

 

background image

WYDAWNICTWO MINISTERSTWA OBRONY NARODOWEJ 
Okładkę projektował Władysław Brykczyński 
Printed in Polant 
Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej Warszawa 1966 r. Wydanie II 
Nakład 100 000 + 280 egz. Objętość 4.43 ark. wyd., 3,5 ark. druk. Papier druk. sat. VII kl. 60 g., z roli 63 cm z Fabryki Papieru 
w Głuchołazach. Druk ukończono w kwietniu 1966 r. Wojskowe Zakłady Graficzne w Warszawie. Zam. 765. M-27. Cena zł 5.-