background image

Dobraczyński Jan

Piąty akt

background image

Powiadam wam: jeżeli ziarno pszeniczne
wrzucone w ziemię nie obumrze, 
pozostaje samo, tak jak jest.
Lecz jeżeli obumrze, przynosi obfity owoc.

J 12, 24

background image

Prolog

Dwaj mężczyźni siedzieli przy marmurowym stoliku pod ścianą w kącie. Trzymali 

rozpostarte gazety, tak, że wydawało się, iż są bardzo zaczytani. Ale osłoniwszy się w ten 

sposób niby parawanem od reszty cukierni, pochylili się ku sobie i rozmawiali półgłosem.

- Sądzisz, że to jeszcze coś może przynieść? - pytał młodszy.

Przybylski,   zanim   odpowiedział,   pociągnął   z długiej   wirginii.   Chwilę   siedział 

z przymrużonymi   oczami,   potem   wypuścił   dym,   który   otoczył   go   błękitnym   woalem. 

Wzruszył ramionami.

- Czy ja wiem? - głos  miał niski, zachrypnięty, jak ktoś, kto długo krzyczał. Włosy na 

środku głowy były przetarte; te, które pozostały na skroniach, miały barwę czarną, prawie 

granatową. Szeroka, kwadratowa twarz, gładko wygolona, z resztkami włosów o niezwykłej 

barwie, wydawała się twarzą zażywnego proboszcza. Jeszcze raz uniósł szerokie ramiona. - 

A jednak - powiedział - może coś przywiezie...

Młodszy parsknął niechętnie.

- Znowu jakieś obietnice bez pokrycia. Zapewnienia, których  nikt nie będzie miał 

zamiaru dotrzymać! - Gdyby nie bujny zarost, twarz mówiącego mogłaby uchodzić za twarz 

chłopca. Miał różowe policzki, zadarty nos, usta o grubych, mięsistych wargach. Nawet głos 

rozbrzmiewał   chłopięcym   falsetem.   Kiedy   mówił,   jego   oczy   błyskały   gniewną   odwagą. 

Potrząsnął gazetą. - Zobacz, o czym piszą. Sprawa duńska i nic innego!

-   Nie   zapominaj,   że   są   to   gazety   przeznaczone   dla   nas   -   powiedział   Przybylski, 

pykając dymem. Odjął cygaro od ust, zrobił gest, jakby chciał pogładzić wąsy. Ale palce jego 

dotknąwszy   gładkiej   wargi   cofnęły   się   spiesznie.   -   Znam   się   na   tym.   Sam   jestem 

dziennikarzem,   mój   drogi   -   dorzucił.   Zmienił   ton.   Mówił   teraz   jak   ktoś,   kto   od 

nieobowiązującej pogawędki przechodzi do spraw urzędowych. Zapytał:

- Co w rządzie?

- Popłoch coraz większy. Pakują manatki.

- Czy to zadecydowało o zgodzie Janowskiego?

- Oczywiście.

- W gruncie rzeczy to dobrze, że się zgodził wrócić. Będziemy tam mieli swojego 

człowieka. Gdy on przyjedzie, mogą być trudności z wprowadzeniem go do rządu.

-   Nie   będzie   żadnych   trudności.   Oddadzą   władzę   bez   protestu   każdemu,   kto   ich 

uwolni od kłopotów.

background image

Przybylski zmienił temat. Zapytał:

- A ci Francuzi? Siedzą dalej w Europejskim?

- Jeden. Drugi wyjechał.

- A ten, co został?

- Czeka. Wygląda na to, że ma wielkie plany.

- Dowiedziałeś się coś o nim?

- Każdemu, kto mu postawi, gotów opowiadać o sobie cały wieczór.

- Co to za człowiek?

- Przedstawia się jako wielki żeglarz  i straszny cassecou. Według jego zapewnień 

pływał po wszystkich morzach świata.

- Zmyśla?

- Oczywiście! Ale to pewne, że woził czarnych niewolników z Afryki do Nowego 

Orleanu. Aż zgrzyta zębami, gdy mówi o unionistach...

Przy   drzwiach   zadźwięczał   dzwonek,   ktoś   otworzył   je   energicznie.   Przerwali 

rozmowę i czujnie podnieśli głowy. Młodszy uchylił nieco rozpostartej na drucianej podpórce 

gazety. Ale wyjrzawszy pozwolił stronicy opaść z powrotem. Mrugnął lekceważąco. Nowego 

gościa powitał chór kelnerów: „Moje uszanowanie jaśnie wielmożnemu panu”. Przybylski 

obracał w palcach do połowy wypalone cygaro. Na jego grubych, pokrytych złotymi włosami 

palcach połyskiwał pierścionek z dużym kamieniem.

- Antysklawiści - rzekł - biją konfederatów coraz mocniej.

- Biją, biją. Żebyśmy my tak mogli bić!

Obaj westchnęli.

- No to idę - powiedział Przybylski. Wyciągnął przez stół rękę do swego towarzysza. - 

Do jutra. A gdyby było coś ważnego, wiesz, gdzie mnie znaleźć...

Ale chłopak z brodą przytrzymał podaną dłoń.

- Poczekaj. Tyle razy ci mówiłem, że nie możesz chodzić piechotą. Wciąż otrzymuję 

informacje, że cię szukają... - odłożył gazetę, pstryknięciem w palce przywołał kelnera. - Mój 

Franciszku, skocz no po dorożkę dla pana profesora...

- Lecę, proszę jaśnie wielmożnego pana, lecę! - zawołał usłużnie kelner.

- Nie możesz chodzić - powtórzył młody mężczyzna. - Znowu mają kogoś wieszać. 

Patrole na każdym rogu. Co chwila sprawdzają papiery. Mogą cię poznać.

- To prawda - przyznał. - Ale widzisz...

- Nie, nie! Jesteś potrzebny. Chodzi ci o pieniądze? Nie wolno ci się liczyć z żadnymi 

kosztami!

background image

- Nie jest to takie proste, mój drogi.

-   Troskę   o pieniądze   zostaw   mnie.   Jak   będzie   trzeba,   zdobędę   je   znowu   - 

w chłopięcym głosie zadźwięczała chełpliwość. - Weź to, proszę - wcisnął Przybylskiemu 

zwitek banknotów. - Pamiętaj, co mówił  Napoleon: aby wygrać wojnę, trzeba pieniędzy, 

pieniędzy i jeszcze raz pieniędzy!

Przybylski skrzywił się ironicznie.

- Tak mówił tamten.

- Tym zdrowsza maksyma.

Wrócił zdyszany kelner.

- Już dorożka czeka, jaśnie wielmożny panie.

Mężczyźni   pożegnali   się.   Kelner,   któremu   Przybylski   wsunął   w rękę   napiwek, 

odprowadził   go   do   drzwi   z ukłonami.   Także   dorożkarz   na   jego   widok   uchylił   ceratowej 

czapki. Przybylski dotknął końcami palców brzegu cylindra, wsiadł.

- Piwna - zwrócił się do dorożkarza.

Dorożka potoczyła się, podskakując na kocich łbach.

Chłodne październikowe słońce skrzyło się w szybach kamienic. Skręcili z Trębackiej 

w wąskie   Krakowskie   Przedmieście.   Ulica   była   zatłoczona.   Po   chodnikach   szły   kobiety 

w szerokich sukniach, czasami w prawdziwych krynolinach; robotnicy w luźnych, spranych 

bluzach.  W masie  cywilnych  strojów raz po raz pojawiały się bure lub granatowe  plamy 

mundurów.   Między   twarzami   ujętymi   w czarne   wstążki   kapeluszy   migały   głowy   we 

francuskich   kepi   lub  w okrągłych   czapkach.   Także   brzegiem   jezdni,   wymijając   chłopskie 

wozy   z drzewem   i ze   słomą,   jechał   konny   patrol.   Byli   to   kozacy   w wielkich   papachach. 

Siedzieli na kudłatych konikach. Rozglądali się bacznie. Każdy miał zawieszony na przegubie 

ręki nahaj o drewnianej rączce.

Przybylski jadąc obserwował ulicę i myślał, że ostrzeżenie było słuszne. Widział, jak 

patrole   zaczepiały  idących,  domagały  się  okazania  papierów.  Ludzi,   którzy  wydawali   się 

podejrzani,   zabierano   dla   dalszej   indagacji   w cyrkule.   Zatrzymywano   także   kobiety, 

zwłaszcza ciemno ubrane. To była wieczna wojna z podejrzanymi o noszenie żałoby. Policja 

była   brutalna,   żołnierze   zachowywali   się   nieco   grzeczniej,   ale   w ich   zachowaniu   także 

nastąpiła ostatnio duża zmiana. Wojna przestała być dżentelmeńskim pojedynkiem. Tylko 

pasażerowie dorożek cieszyli się niezwykłymi przywilejami: rzadko domagano się od nich 

okazywania dokumentów. Istniało widać przekonanie, że elegancki pan w cylindrze, rozparty 

na poduszkach dorożki, nie może być buntownikiem.

background image

Z   wąskiego   Krakowskiego   Przedmieścia   dorożka   skręciła   na   Podwale,   później 

w Piekarską. Kamieniczka, przed którą stanęli, miała wąską, zaledwie trzyokienną fasadę. 

Grube mury zdawały się mówić, że pamiętają czasy szwedzkie. Przybylski zapłacił i rzucił 

dorożkarzowi   tak   suty   napiwek,   iż   został   obdarzony   tytułem   „jaśnie   oświeconego   pana 

hrabiego”. Uśmiechnął się w duchu: czy jeszcze cztery lata temu on, skromny nauczyciel 

wileński, dorabiający dziennikarską pisaniną, myślał, że będzie się rozbijał po Warszawie 

dorożkami, pijał kawę w najelegantszych cukierniach, palił najdroższe cygara, był obdarzany 

tytułem hrabiego?

Sień była wąska i ciemna. Na końcu znajdowało się kwadratowe podwórko podobne 

do  studni.   Drewniane  zewnętrzne  schody prowadziły  do  mieszkań.  Zanim  ruszył   w górę, 

popatrzył  na balkon pierwszego piętra. Nie zauważył  nic podejrzanego.  Ostatnie jesienne 

kwiaty czerwieniły  się w skrzynce,  na sznurze  suszyło  się kilka  sztuk bielizny.  Mimo  to 

wrócił   do   sieni   i zastukał   do   drzwi,   na   których   widniał   napis:   „Stróż”.   Zastukawszy   - 

otworzył.   Do   sutereny   prowadziły   kręte,   kamienne   schody.   Z dołu   powiało   wilgocią, 

zapachem mydlin i gotującej się kapusty. Odezwał się głos kobiecy:

- Co takiego?

- Powiedzcie mi, gdzie mieszka pani Kirkorowa?

- Pierwsze piętro, proszę wielmożnego pana. Czy mam zaprowadzić?

- Nie trzeba. Trafię.

Teraz był uspokojony. Pewnie wszedł na górę. Na pierwszym piętrze na drzwiach 

wisiała  tabliczka:  „Helena Kirkorowa, artystka”.  Uśmiechnął  się do tego tytułu.  Ludzie  - 

myślał   -   mogą   pozbawić   człowieka   pracy   czy   stanowiska,   nie   mogą   go   pozbawić 

świadomości tego, kim jest. Pociągnął za rączkę dzwonka. Otworzyła mu służąca, młoda, 

z wyszczerzonymi zębami, w kolorowym fartuszku.

- Pani w domu? - zapytał.

- Starsza czy młodsza?

- Młodsza.

-  W domu.  -  Dziewczyna  wzięła  od  Przybylskiego   kapelusz  i laskę.   -  Kogo  mam 

zaanonsować? - sylabizowała wyuczone słowo. Czekając na odpowiedź przechyliła zalotnie 

głowę.

- Powiedz pani - rzekł - że przyszedł pan Maciej.

Uśmiech dziewczyny sprawił, że i on się uśmiechnął. Spodobała mu się. Odruchowo 

podniósł  rękę  i sięgnął   palcami   do górnej  wargi,  jakby pragnąc   podkręcić  nieistniejącego 

background image

wąsa. Chciał powiedzieć coś wesołego, jednak dziewczyna wskazawszy mu drzwi małego 

saloniku sama pobiegła w głąb mieszkania.

Stojąc pośrodku pokoju rozejrzał się. Dawno tu nie był.  Mebelki,  wciąż te same, 

wydawały się teraz bardziej powycierane. Było ich o wiele za dużo na ten mały pokój. Także 

ciężkie   portiery,   postumenty   pod   doniczki   z kwiatami,   lustro   w masywnych   ramach, 

gerydony,  na których  leżały grube albumy - wszystko  to prosiło się o więcej przestrzeni. 

Ściany były obwieszone kolorowymi obrazkami i fotografiami. Pomiędzy nimi znajdował się 

duży portret kobiety ubranej w białą suknię z szesnastowieczną kryzą.

Przybylski   stał   wciąż   pośrodku   pokoju.   Panowała   cisza,   tylko   z głębi   mieszkania 

dolatywał głos dziecka. Potem rozległy się kroki.

- To ty? - kobieta stanęła w progu zaskoczona. - Jak ty wyglądasz! - przechyliwszy 

głowę, przyglądała mu się to z prawej, to z lewej strony.

- Jak widzisz - powiedział niezbyt zadowolony z tych oględzin.

- Uciekasz? - zapytała domyślnie i cicho, zamknąwszy za sobą drzwi.

- Jeszcze nie.

- Miałeś się tu nigdy nie zjawiać.

Teraz dopiero podała mu rękę, a on schyliwszy się przycisnął ją do ust. Kobieta nie 

była wysoka, dość pełna, ale zgrabna. Miała żywe ruchy, pełną mimiki twarz, smagłą cerę. 

Choć   musiała   mieć   ponad   trzydziestkę,   zachowała   niepokojącą   urodę:   jasnoszare   oczy 

patrzyły   wyzywająco,   duże,   czerwone   usta   zdradzały   zmysłowość.   To   jej   portret 

w renesansowej sukni wisiał na ścianie.

- Skoro już jesteś, siadaj - wskazała mu kanapkę, sobie przysunęła głęboki fotel. - 

Napijesz się herbaty? Każę nastawić samowar.

- Nie, dziękuję. Piłem dopiero co kawę u Clotina.

- To może kieliszek wina?

- Tego nie odmówię.

Wstała i energicznym krokiem wyszła z pokoju. Po chwili wróciła z tacką, na której 

stała   butelka   i kieliszki.   Przybylski   sięgnął   po   butelkę,   aby   nalać.   Zatrzymał   wzrok   na 

etykiecie, potem podniósł spojrzenie na Kirkorową.

- Ten sam portwein? - zauważył.

- Oczywiście, że ten sam. Poznałeś? Zawsze go lubiłam, tylko teraz nie zawsze mogę 

sobie na niego pozwolić.

- Masz kłopoty?

background image

- Nie jest najłatwiej wyżyć z tego, co Adam przysyła. Mama, Dunka, wszystko na 

mojej głowie... Ale co tam mówić o kłopotach! Pijmy.

- Za stare, dobre czasy!

- Za stare, choć nie były wcale takie dobre.

- Masz rację, głupstwo palnąłem.

- Niepotrzebne skrupuły. Mimo wszystko wspominam je nie najgorzej.

- A to, co było potem?

- Niczego nie żałuję!

- Także sceny, Helu?

Po twarzy kobiety przemknął cień. Nie odpowiedziała, tylko sięgnęła po kieliszek 

i uniosła go w górę.

- Pijmy - zachęciła go.

- Twoje zdrowie, Helu.

- Dziękuję. No i za te stare czasy. - Wypiła kieliszek do dna. - Jesteś niemożliwy 

gaduła - stwierdziła. - Zdradziłeś dziewczynie swój pseudonim.

- To nic. Wiele rzeczy trzeba będzie teraz zmienić. Z tym właśnie przyszedłem.

- Wracasz do władzy?

- Jeszcze nie. Ale to będzie musiało nastąpić. Tamci skończyli się. A nikt nowy już nie 

przyjdzie...

- To prawda - przyznała. - Nowych nie ma już skąd brać.

Twarz   mężczyzny   zasępiła   się.   Czas   jakiś   siedział   bez   słowa,   jakby   ogarnięty 

przykrymi myślami. Potem wstrząsnął się, zapytał:

- A jak mama?

- Dziękuję, zdrowa. Pełna życia, energii...

- Cudowne pokolenie! - westchnął. - My tacy nie będziemy. A Właduńka?

- Także doskonale. Jedyne zmartwienie, że mało mam dla niego czasu. Ale powiedz 

wreszcie, z czym przyszedłeś. Obudziłeś moją ciekawość.

- Już mówię. - Zanim jednak zaczął, podszedł do drzwi i sprawdził, czy są zamknięte. 

- Ta twoja nie podsłuchuje?

- Głupia wyjątkowo, ale na tym jej nie przyłapałam.

-   Więc   słuchaj:   rząd   tak   jakby   już   nie   istniał.   Chmieleński   i   Frankowski   uciekli, 

Dobrowolski i Kosiński wyjadą lada chwila. Reszta się nie liczy. Asnyk i Narzymski to poeci. 

A Kobylański, jak poczuje się sam, spuści z tonu. Już zresztą spuścił i namówił Janowskiego 

do powrotu. Także Gałęziowskiego.

background image

- Więc wróciła stara gwardia? Jeszcze tylko Majewski...

- Majewski nie wróci. Musi przyjść ktoś nowy.

- Sam powiedziałeś, że już nowych nie będzie...

- Znalazł się jeszcze jeden. Zresztą niezupełnie nowy.

- Kto?

- Zapominasz, Helu, o konieczności zachowania tajemnicy.

Wybuchnęła perlistym, trochę drażniącym śmiechem.

- Ty to mówisz, ty, największy pleciuga, który żadnego sekretu zachować nie potrafi? 

Zawsze mi wszystko wygadałeś. Skoro to jednak ma być taka straszna tajemnica...

- Przepraszam cię, Helu, ale...

- Nie tłumacz się. Widzę, że cierpisz, będąc zmuszony trzymać język za zębami. Więc 

ten nowy ma dojść do tych, co zostali?

- O tym za wcześnie mówić. O ile go znam, to nie jest ktoś, kogo można ustawiać, jak 

się chce.

- Dobrze, ale w tym wszystkim do czego ja ci jestem potrzebna?

- Musisz roztoczyć nad nim opiekę.

- To znaczy?

- Zająć się jego korespondencją, kontaktami, nawet życiem osobistym. Wszystkim.

Sięgnął po butelkę i nalał do kieliszków. Bez słowa uczynił zapraszający gest. Skinęła 

głową i także podniosła kieliszek w górę. Ale wypiła tylko mały łyk. Milczała bawiąc się 

broszką z korala, która spinała jej suknię na szyi.

- Co ty na to? - zapytał.

- Czy tego koniecznie żądasz?

- Nigdy niczego od ciebie nie żądam. Proszę. Uśmiechnęła się przyjaźnie.

- Lubię cię, Wacku, za twoją grzeczność. Karol nie potrafi być taki jak ty.

Czyżby   zachowywał   się   niewłaściwie?   Nie,   na   to   bym   nie   pozwoliła.   Mieszka 

spokojnie, płaci regularnie. Nigdy go zresztą w domu nie ma. Niedawno Duńka był niezdrów, 

więc   poprosiłam,   aby   go   obejrzał.   Przyszedł,   opukał   go,   zapisał   lekarstwo.   Nie   przyjął 

niczego, choć mu chciałam zapłacić. Słowem: młody człowiek comme il faut.

- Więc co masz mu do zarzucenia?

- Potrafię czytać w jego oczach. Gdyby się nie bał... Bo się boi. Myśli pewnie, że 

niebezpiecznie jest zbliżać się do takiej fatalnej kobiety. A jednak pociągam go.

Przybylski przesunął palcem po górnej wardze i zaśmiał się.

background image

- Dziwisz się? Jesteś, co tu mówić,  piękną kobietą. Karol nie byłby Przybylskim, 

gdyby się na tym nie poznał. Ja sam, Helu, kiedy na ciebie patrzę...

Zmrużyła oczy, lekko przeciągnęła się. Ale zaraz poczęła się także śmiać.

- Nie udawaj. Ty zresztą także się mnie boisz. Ale szanujesz mnie i dlatego cię cenię. 

Karol lubi rzeczy łatwe, ot takie szczypanie dziewczyn w ciemnym kącie. Kiedy patrzy na 

mnie, widzę, że miałby ochotę na to samo ze mną. Dla niego jestem ciągle Stella Fornarina!

- Nie, na pewno nie.

- Na pewno tak. Już ja was znam. Ale chciałeś, abym go trzymała, niech siedzi. Tylko 

niech ze mną nie próbuje. Szczerze powiedziawszy, dając go na mieszkanie, uratowałeś mnie 

od wielkich kłopotów.

- Przykro mi, że je masz. Karolowi powiem. Muszę się z nim zobaczyć. Myślę, aby go 

wziąć do pracy. Diabelnie nam potrzeba ludzi.

- A jemu pieniędzy.

- Jesteś dla niego niesprawiedliwa, Helu. Oczywiście, jeżeli go wsadzę do konspiracji, 

będę musiał zapewnić mu środki utrzymania. Nie jest na pewno świętym ani bohaterem, ale 

czy w naszej pracy siedzą sami święci i bohaterowie?

-   Świętych   i bohaterów   nigdy   nie   spotkałam.   Nie   wierzę,   aby   istnieli.   Ludzie   są 

zwyczajni, słabi, trzeba im pomagać...

Zmarszczyła brwi, patrzyła przed siebie. Podłożywszy pod broszę palec, kłuła weń 

zapinką. Przybylski pochylił się w jej stronę. Powiedział:

- Lubiłaś pomagać...

- Lubiłam - przyznała.

-   Jak   Ludwikowi,   prawda?   -   Nie   odpowiedziała,   ale   po   jej   twarzy   przemknął 

tajemniczy uśmiech. - Kochałaś go. I on cię kochał. Poszedł za tobą, wszystko poświęcił...

- Poświęcił? - przerwała mu gwałtownie. - Co poświęcił? - Oczy kobiety błysnęły. - 

Głupią   żonę   i swoje   naiwne   wierszyki?   -   Nawet   wypowiadając   prawdziwe   uczucia, 

nieświadomie grała rolę: ciemne brwi zbiegły się w pionową zmarszczkę, oczy ściemniały, 

usta miała rozchylone, piersi falowały, jakby z trudem łapała oddech. - Co w nich było? Nic! 

Roztkliwianie się. Żadnego buntu, żadnego sprzeciwu! Dopiero kiedy za mną poszedł, kiedy 

zaznał mocnych uczuć, kiedy powąchał prawdziwej sztuki... Dopiero wtedy mógł wyrosnąć. 

I byłby wyrósł. Ale nie starczyło mu sił. Załamał się. To, co mógł powiedzieć, okazało się dla 

niego za trudne! - Wzburzenie opadało, jak opada rozchybotane morze, głos łagodniał. - On 

nic nie poświęcił. Wszystko dostał. Ale ja nie żałuję...

- Byłaś silna, on był słaby.

background image

Przymrużyła złośliwie oczy, pogroziła palcem Przybylskiemu:

-   Wiecie,   że   jesteśmy   silne,   i dlatego   pozwalacie   sobie   na   słabość...   Teraz   także 

chciałbyś, abym była czyjąś niańką.

Rozsiadł się wygodniej, sięgnął do kieszeni kamizelki po cygaro. Ale wpierw zapytał:

- Pozwolisz, że zapalę?

- Proszę cię.

Przycinanie cygara trwało czas jakiś. Gdy skończył, Kirkorowa podsunęła mu ogień. 

Ze znawstwem pociągnęła nosem.

- Jakiś dobry gatunek - zauważyła. - Dawniej takich nie paliłeś.

- Możliwe... - mruknął. Zdawało się, że ma jeszcze jakieś słowa na ustach, ale ich nie 

wypowiedział. Wrócił do sprawy, z którą przyszedł.

- Nie odpowiedziałaś jeszcze, czy się zgadzasz?

- A ty mi nie odpowiedziałeś, czy ci naprawdę tak bardzo na tym zależy.

- Owszem, zależy mi bardzo. Czekam na tego człowieka i chciałbym się go doczekać. 

Wiesz, że jestem spalony. Moje punkty spotkań powpadały. Szukają mnie, wypytują o mnie 

każdego badanego. Są przekonani, że jestem nadal naczelnikiem miasta, a tym samym, że 

jestem odpowiedzialny za to wszystko, co narobili Chmieleński i jego towarzysze.

- I jak się urządzasz?

- Jakoś... Nocuję codziennie gdzie indziej, jeżdżę dorożkami, palę najlepsze cygara. 

Waszkowski,   porządny   chłop,   dba,   abym   miał   pieniądze.   Jak   widzisz,   zgoliłem   wąsy, 

pomalowałem   włosy.   Jestem   gotowy   w każdej   chwili   uciec.   Mam   nawet   przygotowaną 

sutannę, aby się w nią przebrać na drogę.

Chociaż szczerze zatroskana, zaśmiała się:

- Ty w sutannie! Zabawne!

- Nasze powstanie widziało rzeczy zabawniejsze. Powtarzam ci: chciałbym wytrwać, 

póki się tamten nie zjawi.

- A potem?

- Potem muszę wyjść z gry.

- Dlaczego nie możesz tego zrobić wcześniej?

Odrzucił w tył głowę, wypuszczał wolno smugę błękitnego dymu.

-   Jakoś   nie   wypada...   Może   gdyby   tamci   nie   narobili   takiego   zamieszania,   nie 

miałbym skrupułów. Ale wobec zamętu chcę mu pomóc.

- I z tym przyszedłeś do mnie?

- Tak. Ale wcale nie myślałem o tym, abyś była jego niańką.

background image

- Każdy z was wzdycha do niańki. Nie zapaliłeś mnie do swego projektu. Mam po 

dziurki   od   nosa   opiekowania   się   mężczyznami,   dla   których   interesująca   byłabym   tylko 

w łóżku.

- Tamten ci tego nie zaproponuje.

- Tak sądzisz? Nie wierzę. Może założymy się?

- Zakładać się nie będę, ale przekonasz się, że mam rację. Chodzi tylko o to, abyś mu 

stworzyła warunki względnie bezpiecznej pracy. Nie jest łatwo, a będzie jeszcze trudniej.

- Myślisz?

- Nie mam wątpliwości. Rozpoczynamy piąty akt tragedii, a ty, jako aktorka, wiesz, co 

to znaczy. Walka w polu dogasa, Lelewela już nie ma. Kruk rozbity, Taczanowski... Wiesz, 

że   za   samowolne   opuszczenie   stanowiska   i przejście   granicy   został   pozwany   przed   sąd 

wojskowy?   Ale   co   z tego!   Za   to   wyrżnięcie   pod   Sędziejowicami   tych   różnych   książątek 

i hrabiątek,   co  na   ochotnika   przyjechali   wojować   z polskimi   buntownikami,   kazałbym   go 

najchętniej powiesić. Drogo nas będzie kosztowało to zwycięstwo. Z poważniejszych wojuje 

jeden Chmieleński. Czy z Galicji coś jeszcze przyjdzie przed zimą - bardzo wątpię. A jaka 

będzie zima? Tamta była lekka, można było wojować. Teraz może przyjść ostra.

- To prawda.

- Więc widzisz. Dotychczas wojna toczyła się przede wszystkim w polu. Ale ludzie 

Chmieleńskiego   przenieśli   ją   do   Warszawy.   Moskale   zrozumieli,   że   tu   kryje   się   główne 

ognisko buntu. Zaczął się terror i ten terror będzie coraz ostrzejszy. Wśród ludzi powstała 

panika. A tymczasem rząd się rozleciał. W organizacji miejskiej zamieszanie i dwutorowość. 

Nie znajdziesz człowieka, który by chciał pracować. Ten, co teraz stanie na czele rządu, 

będzie miał wrogów z każdej strony. „Czerwoni” będą go zwalczać, bo przegrali, „Biali” - bo 

mają dość powstania. Dla jednych będzie za gorący, dla drugich za zimny.

- Krótko mówiąc każesz mu bronić straconej pozycji?

- Jeśli nie całkiem straconej, to bardzo trudnej do obronienia. Dlatego przyszedłem do 

ciebie. Znam twoją energię, twoje poświęcenie. Pomyślałem: tylko Hela potrafi się nim zająć.

- Masz, widzę, o mnie znakomitą opinię. - Oparła końce palców na brzegu stolika 

i poruszała   nimi,   jakby   grała   na   fortepianie:   początkowo   lekko,   potem   coraz   mocniej, 

wreszcie uderzyła kilka razy z góry, podrzucając wysoko rękę. - Dobrze! - powiedziała. - 

Zgadzam się. Zajmę się nim. Ale robię to tylko dlatego, że to jest twój pomysł. Jestem ci za 

wiele rzeczy wdzięczna, Wacku. Zostałeś przy mnie wtedy, gdy wszyscy ode mnie odwrócili 

się.   Zostałeś   mimo   przyjaźni,   jaka   was   łączyła   z Adamem.   Chcę   ci   umożliwić   odwrót. 

Chociaż szczerze ci mówię: nie jest to robota, którą będę wykonywała z przekonaniem.

background image

- Nie przekonałem cię?

- Nie. Nie mam zaufania do ludzi osłanianych. Kiedy w końcu muszą sami podjąć 

decyzję,   łamią   się.   Zrobiłam   się   tak   samo   jak   ty   cynikiem   i nie   wierzę   już   w ludzi. 

Rozumiesz?

- Rozumiem. Tym więcej jestem ci wdzięczny. Zobaczysz, przekonasz się, że wzięłaś 

na siebie ważne zadanie. Ale jeżeli zgadzasz się, to muszę cię uprzedzić, że cały charakter 

twej   dotychczasowej   pracy   musi   się   zmienić.   Trzeba,   abyś   zerwała   z kolportażem, 

z bezpośrednimi kontaktami. Organizacja miejska przydzieli ci kurierkę, jedyną, która będzie 

miała do ciebie dojście. Poza tym zabiorę ci Karola. Musisz zniknąć i dlatego trzeba, abyś 

zmieniła mieszkanie.

Westchnęła.

- Jeszcze raz! Skoro jednak trzeba...

Koniecznie.   Zresztą   mam   dla   ciebie   coś,   z czego   będziesz   zadowolona.   Dom 

w ogrodzie, ogrody wokoło. Blisko Wisły. Cisza, zieleń. Coś w sam raz dla Władunia.

- Gdzie ten dom?

- Na Smolnej. Właściciel ma do odstąpienia pięciopokojowe mieszkanie.

- Co ja będę robiła z pięcioma pokojami?

- Trzy będą dla ciebie. A dwa będziesz wynajmowała jako chambres garnies.

- Mam wynajmować pokoje?

- Na amatora nie będziesz czekała. Zjawi się od razu.

- Rozumiem. Tamten?

- Tak. W ten sposób będziesz mogła czuwać nad nim. On ci będzie płacił, więc nie 

stracisz na zabraniu Karola. Zresztą postaram się, aby Waszkowski mógł coś dopłacać do jego 

utrzymania.

- Dziękuję, jesteś doprawdy dobrym chłopcem, Wacku. Wolałabym jednak nie brać 

pieniędzy z funduszów konspiracji.

- Ja też ich chętnie nie biorę. Ale z czegoś trzeba żyć, płacić za dorożki... Żołnierz nie 

wstydzi się, kiedy dostaje żołd i jedzenie, a my głupio wstydzimy się.

- Ty wstydzić się nie masz powodu. Z funkcją czy bez funkcji jesteś grubą rybą.

Lekceważąco machnął dłonią.

- Grubą rybą będę tylko  dla Tuchołki, jeżeli mnie złapią. Jako Macieja zna mnie 

kilkadziesiąt osób, jako Przybylskiego nikt. I nikt nigdy nie będzie wiedział, że kiedykolwiek 

taki istniał. Langiewicz, Czachowski, Chmieleński, Borelowski przejdą do legendy, bo się 

background image

bili. My z konspiracyjnego światka skazani jesteśmy na bezimienność. Czy chciałabyś grać 

jedynie rolę w masce?

- Ja gram tylko w masce.

- To prawda - przyznał. Otrząsnął cygaro z popiołu i zapalił je na nowo. - Myślę, że 

oboje mamy tego dosyć.

Przechyliła głowę i zapytała złośliwie:

- Wolałbyś sławę, za którą trzeba zapłacić życiem?

Zaciągnął się mocno cygarem.

- Sławy nie mam, a życiem mogę w każdej chwili za swoją pracę zapłacić.

- Powiedziałeś, że mamy jeszcze jeden akt przed sobą. Piąty akt. Kurtyna podnosi się.

Ostrzegawczo podniósł palec w górę.

- W tym akcie padają trupy.

Uniosła głowę, przesunęła dłonią po czole i po włosach.

-   Za   mną   jest   już   jedna   śmierć,   za   którą   ponoszę   winę...   Przybylski   wzruszył 

ramionami.

- Egzagerujesz. Umarłby sam.

- Umarłby jak kochany autor oklaskiwanych wierszyków.

- Przeze mnie zaczął wyzywać śmierć... - Potrząsnęła głową. - Ale ja się nie uważam 

za winną. Nie boję się umarłych! Gotowa jestem dalej grać!

Przybylski   wziął   ze   stolika   kościany   nożyk   do  przecinania   kartek   i bawił   się   nim 

w milczeniu. Za oknem słychać było równy klekot kopyt końskich oraz wołanie wędrownego 

garncarza:   „Garnki,   garnki,   drutuję,   reperuję,   garnki!”   Z głębi   mieszkania   dochodził   głos 

bawiącego się dziecka.

- Skoro jednak mam z nim zostać, może byś mi coś więcej o nim powiedział - podjęła.

Przybylski zaczął się drapać za uchem.

- Chętnie bym ci powiedział, ale doprawdy...

- Możesz być spokojny: gdybym wpadła, mam to tutaj...

Rozchyliła  dłoń jak przed wróżką. Dużym  palcem  wskazała  pierścionek  obrócony 

kamieniem do środka dłoni.

- Trucizna? - zapytał. Odruchowo się otrząsnął. - Byłabyś gotowa? - podniósł na nią 

pytający wzrok.

- Dlaczego nie? - zaśmiała się, widząc jego zaniepokojoną minę. - Potrafię to zrobić. 

Nauczyłam się tego na scenie. W Poznaniu jako Julia uderzyłam się sztyletem...

- Słyszałem o tym. Mówiono, że chciałaś popełnić samobójstwo.

background image

-   To   nieprawda!   Po   prostu   nie   mogłam   znieść   milczenia   sali.   Po   każdym   akcie 

panowała cisza. Nie było człowieka, który by zaklaskał. Czułam, że to było przeciwko mnie. 

Lepsze nawet gwizdy niż taka cisza. Ponosił mnie gniew. Nie chcieli zobaczyć  we mnie 

artystki, ponieważ byłam dla nich tą, co zdeprawowała ich poetę! Powiedziałam sobie: nie 

dam   im   wyjść   z teatru   w tym   pogardliwym   milczeniu.   Poruszę   ich,   tych   cnotliwców! 

I poruszyłam. Żebyś ty wiedział, jak zaczęli krzyczeć, kiedy zobaczyli prawdziwą krew!

Patrzył na nią jednocześnie z wyrazem podziwu i niepokoju. Cygaro zgasło, ale już go 

nie zapalił. Wziął natomiast butelkę i jeszcze raz napełnił kieliszki.

- Oczywiście ufam ci, Helu - rzekł. - Mimo to nie mogę ci powiedzieć, kim on jest. 

W tej chwili  to musi  pozostać  tajemnicą.  Kiedy już tu będzie,  sama  to odkryjesz bardzo 

szybko. Nie naciskaj na mnie, proszę. Masz rację: nie lubię chować tajemnic dla siebie... 

Napijmy się lepiej na pożegnanie i za powodzenie tej sprawy.

Zaśmiała się.

- Dobrze, nie będę cię naciskała. Kiedy ma się odbyć przeprowadzka?

- Wpierw on musi przyjechać. Ale to kwestia kilku dni.

Już powinien być.

- A wtedy ty znikniesz jak ten biedny aktor, co - według słów Makbeta - rzuca się 

przez godzinę po scenie, a potem znika na zawsze?

- Dobrze to zacytowałaś, Helu.

- Mogłabym to samo zacytować także dla siebie jak i dla tego, co przyjedzie. Nie 

sądzisz?

Nie odpowiedział. Trącił kieliszkiem o jej kieliszek, a potem wychylił go do dna.

background image

Część pierwsza

1

Ze schodów kościoła, ocienionych nisko zwisającymi gałęźmi platanów, wychodziło 

się   na   placyk,   roziskrzony   blaskiem   wrześniowego   słońca.   Mężczyzna   minął   żelazne 

sztachety, oddzielające kościół od placyku, i zatrzymał się na chwilę, oślepiony blaskiem.

Kościół dotykał boczną ścianą gwarnej i zatłoczonej ulicy Saint-Honore. O tej porze 

ciągnęły nią wozy i wózki dostawców. Kupcy otwierali sklepy i ustawiali przed nimi stoły 

z towarami. Z chrzęstem opuszczali kolorowe markizy. Dziewczęta wspiąwszy się na palce, 

błyskając różowymi piętami, myły witryny. Strugi wody płynęły poprzez jezdnię. Zamiatacz 

ubrany   w stary,   zielony   frak   i przepasany   rogożową   szmatą   wygarniał   miotłą   odpadki 

z rynsztoka. Szły z koszykami  na targ gospodynie: wielkie, kościste, wyprostowane; spod 

nakrochmalonych czepków sterczały groźnie ich krogulcze nosy. Chichocząc do mijanych 

mężczyzn przebiegły trzy szwaczki niosąc wykonaną po nocy robotę w lubianych pudełkach; 

furkotały spódnicami i niby poprawiając chusteczki na szyi odkrywały zachęcająco głębokie 

dekolty.   W drzwiach  sklepu  stał  rzeźnik,  skrzyżowawszy  na piersiach   obnażone  ramiona; 

zawieszony   u pasa   nóż   bujał   się   nad   okrwawionym   fartuchem;   człowiek   wyglądał   na 

leniwego   kata,   który   czeka,   aż   mu   podprowadzą   ofiarę.   Kilku   dorożkarzy,   w płaszczach 

z pelerynkami, wytoczyło się z małej gospody; wycierając wierzchem dłoni mokre od wina 

wąsy powracali do swych koni, czekających cierpliwie przy skraju chodnika.

Mężczyzna   nie   poszedł   w stronę   Saint-Honore,   skręcił   w stronę   przeciwną.   Minął 

krótką, cienistą uliczkę i wyszedł po drugiej stronie na rue de Rivoli. Ogromny Place de la 

Concorde, prawie jeszcze pusty o tej porze, pławił się w słońcu, nomada obdartych chłopców 

kręciła się przed schodami wiodącymi do parku. Przy bramie stała warta: dwóch żołnierzy 

w granatowych   mundurach,   czerwonych   spodniach   i białych   kamaszach.   Twarze   były 

marsowe, na piersiach połyskiwały medale. Tu, przy tej bramie, kolorowi żołnierze zdawali 

się trwać niezmienieni już od pół wieku.

Przecinając   plac   spojrzał   w prawo.   Niedawno   uporządkowane   Champs   Elysees 

zanurzały się w zamgloną przestrzeń. Zdawały się spływać w dół; potem znowu się wznosiły, 

szły w górę jasną smugą, kończąc się wreszcie zwidem Łuku Triumfalnego. To była niby 

apoteoza sławy wiodącej w niebo. Zatrzymał się na moment, tak bardzo ten obraz wydał mu 

się nierzeczywisty.

background image

Potem ruszył dalej, na most. W dole płynęła Sekwana. Kamiennymi schodkami zszedł 

na bulwar i zatrzymawszy się w cieniu drzew patrzył na skrzącą się powierzchnię. Widok 

płynącej rzeki uspokajał go; w tym ogromnym, żyjącym gorączkowo mieście potrzebował 

tego uspokojenia. Dlatego zachodził często nad rzekę. Sekwana płynęła szybko, lecz nurt 

miała spokojny. Pod drzewami leżały ciosy kamienne pozostałe po jakiejś budowie. Usiadł na 

jednym z nich. Patrząc na rzekę wdychał pełną piersią zapach wody, wilgotnych kamieni, 

małych kępek trawy, wyzierających ze szczelin.

Tutaj,   zdawało   mu   się,   odzyskuje   siły.   Był   zmęczony   spotkaniami   z dziesiątkami 

ludzi, ciągłą dyskusją, wysiłkiem przekonywania, tłumaczenia, mówienia obcym językiem. 

Za mało w ciągu dnia mógł być sam, za mało mógł rozmyślać.

Rzeki były zawsze w jego życiu. Wprawdzie inne: kręte, dzikie, o niskich brzegach 

obrosłych   ajerem,   kępami   olszyn   i wierzbiny;   niebieskie   w czas   pogody,   siniejące,   gdy 

nadciągała burza; zimą zasrebrzały się lodem. Pamiętał także tamtą wielką rzekę, nad którą 

spędził lata i nad którą tyle przeżył. Była niezmiernie szeroka, wzdęta, pod niebem, które nie 

przestawało zwisać ciężkimi kłębami chmur. Jej brzegi zamykały także kamienne bulwary. 

Chodził po nich nieraz. Na drugim brzegu ukryty, w dole, za wałami leżał fort jak czający się 

zwierz i strzelał w niebo cienką, połyskującą wieżycą. Na tamtych bulwarach nie dokuczał 

nigdy upał. Od ciemnej wody i od murów ziało zawsze chłodem. A jednak - nie czuł się tam 

źle. Przeciwnie, nigdzie nie przeżył tylu równie szczęśliwych dni. To, co potem nastąpiło, nie 

pozbawiło go tego poczucia; ciosy padały zbyt szybkie, niezrozumiałe i ogłuszające. Jeszcze 

dziś, po latach, gdy wspominał tamto, odczuwał zawrót głowy...

Po moście coraz bardziej wartkim strumieniem toczyły się wozy. Poczęły się także 

ukazywać pierwsze, lekkie, eleganckie zaprzęgi - Ale stukanie kopyt i turkot kół pochłaniała 

cisza   panująca   w głębokim   kanionie   rzeki.   Czasami   środkiem   Sekwany   płynęła   ładowna 

krypa. Na brzegu, obok kamiennych schodków, siedział grubas w kapeluszu nasuniętym na 

oczy.   W ręku   trzymał   wędkę.   Z namiętną   czujnością   śledził   poruszanie   się   na   wodzie 

czerwonego pływaka. Trochę dalej pod murem wyciągnęła się dziewczyna. Zrzuciła trzewiki 

i wysunęła na słońce niezbyt czyste stopy. Oparłszy głowę na odrzuconych do tyłu rękach 

wygrzewała się jak kot na słońcu.

Znowu patrzył na wodę. Ale już oderwał się od wspomnień. Nie po to jestem tutaj - 

myślał - aby wspominać. Wżarta w krew dyscyplina wojskowa kazała mu wiecznie pamiętać 

o powierzonych   zadaniach.   Może   nie   tylko   ona.   Może   w jego   krwi   pozostało   także   coś 

z kochającego się w obowiązku dziedzictwa saskich przodków?

background image

Skupił uwagę. Nareszcie dzisiaj, po tylu staraniach i wyczekiwaniach miało dojść do 

tego spotkania. Uważał je za ostatnią część swej misji. Inne sprawy już dawno pozałatwiał 

z właściwą sobie skrupulatnością. Chciał wracać jak najszybciej. Wiadomości z kraju nie były 

dobre. Wielka uliczna łapanka, jakiej był świadkiem w dniu swego wyjazdu, otworzyła nową 

fazę walki: wojna w polu zamieniła się w wojnę uliczną. Chodziły słuchy o zmianie rządu. 

Ludzie,   którzy   go   wysłali,   odeszli.   Mimo   to   uważał,   że   nie   wolno   mu   wrócić   przed   tą 

rozmową. Czekał na nią długo. Teraz dzieliło go od niej tylko kilka godzin. Z masy pytań, 

z którymi   przyjechał,   musiał   teraz   wybrać   najważniejsze.   Był   zdecydowany   je   postawić. 

Muszę dowiedzieć się prawdy! - myślał. - Muszę ją przywieźć! Choćby była najczarniejsza, 

byleby była prawdą! Bez niej nie wyobrażał sobie swego powrotu.

Nagle drgnął. Jakiś człowiek zstępował wolno na bulwar kamiennymi schodkami. Był 

ubrany elegancko: cylinder, krótka opięta marynarka, jasnobeżowe spodnie. Płowe bokobrody 

podstrzyżone a la Louis-Philippe. Mężczyzna kroczył jakby zamyślony. Wydawał się niczego 

nie dostrzegać. W podniesionej dłoni trzymał niezapalonego papierosa. Doszedłszy do skraju 

bulwaru zatrzymał  się tuż nad wodą. Obrócił się, rozejrzał. Zbliżył  się do siedzącego na 

kamiennym ciosie. Uchylił kapelusza.

-   Czy   nie   utrudzę   zbytnio   pana   -   zapytał   z wyszukaną   grzecznością   -   jeżeli   go 

poproszę o ogień do papierosa? - Otrzymawszy zapałki zawołał: - Oh, mille merci! - Potarł 

zapałkę   o kamień.   Zaciągnął   się,   wydmuchnął   w górę   smugę   dymu.   Zwrócił   pudełko.   - 

Bardzo,   bardzo   dziękuję   -   rozpływał   się   w uprzejmościach.   Nagle,   jakby   coś   sobie 

przypomniał, rozpiął marynarkę, sięgnął do kieszeni papuziożółtej kamizelki, wyjął srebrną 

papierośnicę. - Czy mogę pana poczęstować?

- Dziękuję. Nie palę.

- Ach, jeżeli tak... - schował papierośnicę, ale nie odszedł. - My palacze - podjął - nie 

możemy sobie po prostu wyobrazić kogoś, kto by nie należał do naszego „klanu”. - Zaśmiał 

się,   jakby   to,   co   powiedział,   było   doskonałym   dowcipem.   -   Nawet   panie   zaczynają   się 

zaciągać, choć to niejednego oburza. - Zmienił temat, ale stał dalej. - Piękny dzień dzisiaj, 

nieprawdaż? W mieście skwar, za godzinę trudno będzie oddychać. Ale tutaj cień, chłodek, 

cisza... I to... - wskazał brudne stopy leżącej dziewczyny. - Rozkoszne miejsce.

Byłby może paplał dalej, gdyby rybak nie obrócił się i nie syknął gniewnie:

- Chut, vous! Silence!

Mężczyzna uśmiechnął się wcale nie dotknięty. Powiedział półgłosem:

background image

-   Straszymy   mu   ryby...   -   Jeszcze   chwilę   stał,   jakby   walcząc   z chęcią   dalszego 

rozmawiania, ale nie usłyszawszy słowa zachęty uchylił kapelusza. - Au revoir, monsieur. 

Encore une fois merci...

Patrzył   za   mężczyzną,   który   odchodził   wciąż   tym   samym   leniwym   krokiem.   Nie 

przestawał go śledzić, póki tamten nie zniknął mu z oczu. Czyżby to znowu jeden z tamtych? 

- zastanawiał się. Czyżby aż tutaj przyszli za nim? O tym, że był śledzony w hotelu, wiedział 

dobrze od samego początku. Dlatego zachowywał jak najdalej idącą ostrożność. Jego noga 

nie postała dotąd na wyspie Św. Ludwika. Unikał także innych polskich skupisk. Dziś dopiero 

po raz pierwszy odwiedził polski kościół. A może mylę się - myślał - może to zwyczajny 

paryski próżniak, a nie szpicel? Zastanowił się: Cóż oni mogą o mnie wiedzieć? Prawdziwego 

nazwiska   nie   znali   na   pewno.   W lipcu   ukazała   się   w prasie   notatka   -   pokazano   mu   ją 

w Krakowie - że zginął pod Kołodnem. Nie pisaliby o tym, gdyby wiedzieli, że udało mu się 

jeszcze raz wyśliznąć z pułapki. Pod nazwiskiem Konstantego Tołkacza przekroczył granicę 

Królestwa, pod tym samym wyjechał z kraju. Mogli go śledzić, jak śledzili każdego Polaka, 

ale nikt w nim na pewno nie domyślał się dymisjonowanego podpułkownika wojsk carskich, 

Romualda Traugutta.

Wyjął   zegarek   z kieszonki   kamizelki.   Czas   leciał,   trzeba   było   iść   na   spotkanie 

z Ordęgą. Przed spotkaniem należało zjeść śniadanie. Aby uniknąć kłopotu ze spowiedzią po 

francusku, przybył dzisiaj tutaj. Podczas mszy przystępował do komunii Św., a potem modlił 

się długo. Ludzie uważali go za mruka i człowieka z natury skupionego. Ale to był tylko 

pozór: naprawdę skupienie wymagało od niego ogromnego wysiłku. Przeszkadzały mu nie 

tyle   pokusy   zewnętrzne,   co   skłonność   do   marzenia.   Fala   marzeń   podchodziła   i groziła 

zmyciem   wzniesionym   konstrukcjom.   Ani   na   chwilę   nie   mógł   sobie   pozwolić   na 

rozproszenie.

Kościół był brzydki: krótki a szeroki. Ołtarz znajdował się w dole, od niego wznosiły 

się amfiteatralnie rzędy białych ławek. Nadawały kościołowi wygląd amfiteatru. U szczytu 

głównego ołtarza wypisane było po hebrajsku słowo: Jahwe. W jednym z bocznych ołtarzy 

znajdował się obraz Matki Boskiej Ostrobramskiej. Kręcący się po kościele księża, mimo 

siwych głów, mieli zamaszyste gesty, które zdradzały dawnych wojskowych. Tu - można było 

sądzić - trzydzieści kilka lat życia zatrzymało się w swym biegu.

Zdjął   okulary   i starannie   je   przetarłszy   jeszcze   raz   się   rozejrzał,   czy   nie   zobaczy 

gdzieś w pobliżu tamtego człowieka. Potem szybkim krokiem wbiegł na kamienne schody. 

Będąc już prawie na moście, obejrzał się raz jeszcze za siebie. Gruby rybak siedział tak samo 

nieruchomo, zgarbiony nad wodą. Wyciągnięta na słońcu dziewczyna zdawała się spać.

background image

Przeszedł   most   i zagłębił   się   w labirynt   ciasnych   uliczek.   Po   tamtej   stronie   rzeki 

rozrastała się wspaniała stolica świata - tutaj cisnęło się zbite gęsto, wciąż jeszcze pachnące 

średniowieczem   miasto   małych   kupców,   drzemiących   rentierów,   krzykliwych   studentów. 

Rewolucje i zamachy stanu dokonywały się na prawym brzegu Sekwany, ale wykluwały na 

lewym.

Wędrował   długo   cienistymi   korytarzami   ulic,   wśród   małych   sklepików,   których 

zawartość   wywieszona   była   na   zewnątrz;   między   mrocznymi   księgarniami   i magazynami 

starożytności   strzeżonymi   przez   brodatych   kupców;   mijał   gospody   pachnące   winem 

i świeżym pieczywem. Przed jedną z nich zatrzymał się i pchnął drzwi; zawieszony na nich 

dzwonek rozdźwięczał się hałaśliwie. Gospoda była pusta, ale zaraz z głębi nadszedł wąsaty 

mężczyzna   powłóczący   nogą.   Miał   na   głowie   wytłuszczoną   czapeczkę   z kitką.   Traugutt 

poprosił o chleb, ser i wino. Wolałby napić się, jak u siebie, mleka lub mocnej herbaty, ale 

jedno i drugie było tutaj napojem nieznanym. Gospodarz wysłuchawszy zamówienia mrugnął 

żartobliwie okiem. Zapytał:

- Cudzoziemiec?

- Tak.

- Rosjanin?

Żachnął się. Wbrew rozsądkowi zapewnił:

- Nie. Polak.

- Ach - zawołał gospodarz - dzielni  Polacy!  I wy, i my - zapewnił - walczyliśmy 

z carem.   -   Z dumą   dotknął   jakiejś   wstążeczki   przyszytej   do   kurtki.   -   Sewastopol.   Fort 

Malachow! - wydął pierś... Potem szybko otworzył butelkę. - Voila - powiedział stawiając ją 

przed   swoim   gościem.   Wojskowym   gestem   dotknął   dłonią   swej   czapeczki.   -   Vive   la 

revolution, monsieur! - dorzucił.

Zjadłszy   śniadanie   Traugutt   zapłacił,   nie   zapominając   o napiwku,   uścisnął   dłoń 

bohatera spod Sewastopola i powrócił na ulicę. Było coraz goręcej, słońce ściekało po murach 

domów. Poczuł się zmęczony. To miasto zdawało się nie mieć końca: za każdym rogiem 

ukazywała się nowa uliczka, wąska i zatłoczona. Ale w końcu kamienne ściany rozstąpiły się. 

Zobaczył przed sobą, za żelaznymi sztachetami, plamę zieleni.

Tu,   w Ogrodzie   Luksemburskim,   miał   naznaczone   spotkanie   z Ordęgą.   Suchy 

mężczyzna z siwymi faworytami, sterczącymi znad wysoko zawiązanego halsztuka, czekał na 

niego w umówionym miejscu.

- Już się obawiałem o pana - powiedział.

- Nie spóźniłem się przecież.

background image

Porównali swoje zegarki.

-   Rzeczywiście   -   przyznał   Ordęga.   -   Przychodzi   pan   punktualnie.   Jestem   tym 

zaskoczony. Ludzie z kraju zawsze i wszędzie się spóźniają. Dobrze, że mamy jeszcze trochę 

czasu na pogadanie. Muszę panu powiedzieć, że ogromną wagę przywiązuję do dzisiejszego 

spotkania.

- Ja również.

- Proszę pamiętać, że wpływy księcia są bardzo duże. Przede wszystkim sam cesarz 

ma   do   niego   wyraźną   słabość,   chociaż   książę   potrafi   nieraz,   i to   zupełnie   otwarcie, 

krytykować jego posunięcia. Tak było na przykład po zawarciu pokoju w Villafranca. Więź 

rodzinna u Bonapartych jest bardzo mocna. Cesarz miał i na pewno ma wobec księcia wielkie 

plany. Zanim doszło do zjednoczenia Włoch, chciał go zrobić księciem Toskanii. Na pewno, 

nie bez głębszej myśli doprowadził do małżeństwa między księciem a córką króla Włoch. 

Z drugiej strony sam książę ma swoje powiązania z włoskimi karbonariuszami. Podobno stale 

pisuje na Capri do Garibaldiego. Utrzymuje bliskie związki z Mazzinim i z Kossuthem. To 

mu nie przeszkadza mieć także pewne wpływy na wielkich finansistów. Mówią dość głośno 

o jakichś jego związkach z Rotszyldami.

- Mimo tak wielkich możliwości niewiele jednak zrobił w naszej sprawie.

- Tak się panu tylko zdaje. Zrobił bardzo dużo. Sytuacja nie jest jednak łatwa. Wokół 

cesarza znajdują się ludzie pragnący zbliżenia z Rosją. Cesarz jest sercem z nami, ale interesy 

polityczne pchają go w tamtą stronę. Musicie zdać sobie z tego sprawę, że sympatie dla Rosji 

są w tej chwili we Francji ogromne. Napoleon musi się z tym liczyć. Mówiłem niedawno 

panu, że dochodziło do tego, iż policja tutejsza śledziła przybyszów z Polski i przekazywała 

swoje   odkrycia   ambasadzie   rosyjskiej.   Wy,   ludzie   z kraju,   zupełnie   nie   rozumiecie   ani 

tutejszych spraw, ani Rosji!

- Chyba jednak Rosję trochę rozumiemy.

- Wcale! - uciął apodyktycznie Ordęga. - Jest zbyt blisko, a to nie pozwala na jasny 

osąd.   A poza   tym   jesteście   przez   nią   przygnieceni.   Tylko   my   potrafimy   pojąć   należycie 

sytuację.

Nie sprzeczał się. Nie pierwszy raz słyszał taką opinię. I ci tutejsi, i tamci z Galicji 

uważali się za lepiej rozumiejących, upoważnionych do dawania wskazówek i upomnień.

Ordęga zażył tabaki, kichnął, wytarł nos w kolorową chustkę.

-   Tak   -   wrócił   do   tematu   -   właśnie   dzięki   księciu   dużo   udało   się   zmienić.   Sam 

poruszałem u niego kilka razy sprawę uznania was za kombatantów i zawsze okazywał duże 

zrozumienie dla tej kwestii. Mamy w nim szczerego przyjaciela.

background image

Od pierwszej chwili, gdy tylko wybuchło powstanie, wzywał do wytrwania, wysunął 

propozycję   napadnięcia   na   Odessę,   wpływał   na   cesarza,   zwalczał   wpływy   zwolenników 

przyjaźni z Rosją. Polecił nam także kapitana Magnan, dzielnego marynarza, aby dowodził 

okrętem, którym, jak pan wie, wyruszy zbrojna wyprawa na Kaukaz, dla poparcia tamtejszego 

Powstania...

- Słyszałem o tym. Lecz podobno w okresie wojny krymskiej książę, jak mi mówiono, 

był tak samo jak cesarz i rząd przeciwny jakiejkolwiek ruchawce w Polsce?

-   Taka   była   sugestia   dworu   austriackiego,   a cesarz   i książę   mając   na   oku   sprawę 

wyzwolenia Italii lękali się, że Austria gotowa się związać z Rosją. Być może istotnie był to 

lepszy moment...  Mimo   to  książę   jest  naprawdę  naszym   wielkim   przyjacielem.   - Ordęga 

znowu wytarł z hałasem nos. Zapytał:  - Mam nadzieję, że posłuchał  pan moich  rad i nie 

próbował pan wizyty w Hotelu Lambert? Proszę mi wierzyć, byłoby najlepiej, aby się pan 

trzymał z dala od środowisk polskich.

-   Do   Hotelu   Lambert   nie   chodziłem,   z Polakami,   z wyjątkiem   tych,   z którymi 

obowiązany   byłem   przeprowadzić   urzędowe   rozmowy,   nie   widywałem   się.   Dziś   jedynie 

pozwoliłem sobie na odwiedzenie kościoła Ojców Zmartwychwstańców.

-   Niepotrzebnie,   niepotrzebnie!   Są   śledzeni.   Rząd   ich   nie   lubi.   Pewno   pan   się 

dowiedział o przyjeździe do Paryża ojca Semeneńki? Trzeba było mnie o tym powiedzieć. 

Załatwiłbym panu spotkanie na bezpiecznym terenie.

- Nie szukałem z nim kontaktu. Chciałem po prostu pójść do kościoła.

Ordęga popatrzył z ukosa na Traugutta.

- Pan jest, jak widzę, człowiekiem religijnym? Hm... Właściwie bardzo mnie to cieszy. 

Ci, którzy przyjeżdżają z kraju, wszystko farmazoni i libertyni. Ale niech się pan, broń Boże, 

nie zdradzi ze swymi przekonaniami wobec księcia. Musi pan wiedzieć, że tylko dlatego nie 

wybrano go podczas ostatnich wyborów wielkim mistrzem Wielkiego Wschodu, iż cesarz 

życzył sobie, by tę godność otrzymał marszałek Magnan. Z Watykanem książę jest na bakier, 

a Ojca świętego uważa za swego osobistego przeciwnika.

- A jakie są jego związki z Mierosławskim?

Tym razem głos Ordęgi utracił swój entuzjastyczny ton.

- Niestety, pan generał Mierosławski - wypowiedział to z gniewną ironią - cieszy się 

życzliwością i opieką księcia. Na próżno usiłowaliśmy wytłumaczyć księciu, że Mierosławski 

utracił całe nasze zaufanie, że nie uważamy go ani za wielkiego wodza, ani za rozsądnego 

polityka,  a w ogóle  lękamy się każdej  sprawy,  w której on macza  palce.  Niestety,  książę 

okazuje   mu   nadal   swoją   sympatię,   a nawet   wspiera   go   finansowo.   Dzięki   tej   pomocy 

background image

Mierosławski pojechał do Brukseli i tam podobno wyrabia te swoje wozy bojowe, z którymi 

chce   znowu   wyruszyć   na   Moskali.   -   Ordęga   położył   dłoń   na   kolanie   Traugutta.   Zapytał 

głosem,   w którym   była   troska:   -   Pan   jest   wojskowym   z zawodu,   prawda?   Niech   mi   pan 

powie: czy jest jakiś sens w użyciu wozów z kosami osadzonymi na piastach?

Nie ma żadnego sensu. Zresztą generał Mierosławski był już raz ze swoimi wozami na 

placu boju. Podobno miał ich wtedy tylko dwa i nie mógł ich użyć.

Teraz   poczynił   jakby   jakieś   nowe   udoskonalenia.   Są   tacy,   co   sądzą,   że   w tym 

diabelstwie może się ukrywać genialność.

- Nie sądzę.

- Chwała Bogu! To byłoby straszne: taka broń w takich rękach!

Traugutt   milczał.   Ordęga   wyszarpnął   nagle   z kieszonki   kamizelki   zegarek,   ale 

spojrzawszy   na   niego   włożył   z powrotem   spokojniejszym   ruchem.   Wyjął   natomiast 

pudełeczko z tabaką. Podał ją Trauguttowi:

- Zażyje pan?

-   Dziękuję   -   Traugutt   uśmiechnął   się.   -   Moja   babka   czasami   używała.   Ja   nie 

potrafiłbym nawet.

- Ano, wszystko się zmienia. Młodzi teraz tylko papierosy, cygara...

- Nie należę do młodych.

-   Jest   pan   młody.   Może   nie   z tych   najmłodszych.   Ale   to   dobrze.   Bardzo   mnie 

niepokoi, że o wszystkim u was decydują teraz trzydziestolatki. Ci, co teraz opanowali rząd, 

podobno zupełni smarkacze.

- Nie znam ich.

- Ludzie Mierosławskiego uważają ich za swoich pupilków.

- Czym książę interesuje się najwięcej? - Traugutt wrócił do poprzedniego tematu.

- Wojną i polityką. Wojną szczególnie. Uważa się za znawcę w tej dziedzinie. Jak 

wszyscy Bonapartowie. Musi mu pan powiedzieć dokładnie o naszych walkach.

- Nie mam w tej mierze wiele do opowiadania. U nas nie toczy się wielka wojna.

- Podoba mi  się, że pan to przyznaje. Ludzie, którzy Przyjeżdżają z kraju, usiłują 

znaczenie waszej działalności wyolbrzymić.  Żeby pan wiedział, co tu opowiadał o swojej 

akcji   Mierosławski!   A co   się   mówiło   o sukcesach   Langiewicza!   Raz   po   raz   puszcza   się 

wiadomość, że w kraju objawił się wódz na miarę Garibaldiego. Ale z drugiej strony niech 

Pan waszych sukcesów nie umniejsza. Książę nieraz mówił, że nie należy podejmować zbyt 

wielkiego  wysiłku,  ale  winno  się   dążyć  do  tego,   aby  walka   trwała.  Gazety  moskiewskie 

rozgłaszają, że wszystko już jest skończone.

background image

- Nie, wszystko nie jest jeszcze skończone.

- O to właśnie chodzi. Walka powinna się toczyć przy możliwie jak najmniejszych 

stratach.

-   Mała   wojna   nie   oznacza   małych   strat.   W wielkiej   wojnie   giną   zwykle   tylko 

żołnierze, u nas padają - wszyscy...

-   Wiemy   o tym.   Ale   tu   we   Francji   nie   bardzo   w to   wierzą.   Uważają   wieści 

o okrucieństwach   moskiewskich   za   przesadę.   Ludzie   tutejsi   nie   lubią   zresztą   psuć   sobie 

humoru. Trzeba, aby pan księciu o tych sprawach powiedział.

- Powiem.

- Także musi pan wiedzieć, że rozpuszczono wieści o okrucieństwach powstańców. 

O tym,   że   się   morduje   jeńców,   dobija   rannych,   napada   na   schizmatyków.   Jak   z tym   jest 

naprawdę?

Wzruszył ramionami.

-   Nasza   wojna   -   rzekł   -   przestała   być   pojedynkiem   rycerskim,   to   prawda. 

Bezwzględność   z jednej   strony   budzi   bezwzględność   z drugiej.   Wielki   książę   wydał 

zarządzenie,   aby   lekarz,   który   opiekuje   się   rannymi   powstańcami,   nie   był   pociągany   do 

odpowiedzialności, ani też ksiądz, gdy spełnia przy powstańcach funkcję kapelana. Ale ukaz 

księcia   rzadko   bywa   honorowany   przez   dowódców   wojskowych.   Wręcz   odwrotnie   - 

rozstrzeliwuje się księży i lekarzy. W odpowiedzi na to dochodzi do smutnych wydarzeń, jak 

to wycięcie w pień przez Taczanowskiego batalionu ochotników. Trzeba jednak powiedzieć, 

że tego rodzaju postępowanie nie jest powszechne...

Ordęga znowu porywczo sięgnął po zegarek. Powiedział:

- Powinniśmy już jechać.

Powstali z ławki, skierowali się ku bramie ogrodu.

- Chwała Bogu, że tak jest, jak pan mówi - podjął Ordęga. - Zawsze mogą się zdarzyć 

nierycerskie czyny, chodzi jednak o to, aby zdarzały się tylko wyjątkowo. Od razu myślałem, 

że to oszczerstwa. Znam naszego żołnierza, wiem, jaki jest. W trzydziestym, jak pan może 

słyszał,   byłem   podchorążym.   Szliśmy   na   Belweder,   ale   żaden   z nas   nie   byłby   zabił 

Konstantego. Nie umielibyśmy być mordercami czy skrytobójcami...

Suchą twarz mężczyzny rozjaśniły wspomnienia. Ale już więcej o nich nie mówił. 

Może chciał, aby go Traugutt pytał? On jednak postępował w milczeniu.

background image

2

Na Vaugirard znaleźli powóz. Wąskimi uliczkami dobili do mostu. Przecięli wyspę, 

która  podobna do wielkiej  barki zdawała  się żeglować  po płowej  rzece.  Za  nimi  zostały 

czarne mury Conciergerie. Na placu Chatelet skręcili w ulicę de Rivoli. Mignął im przed 

oczami   fronton   pałacu,   przed   którym   straż   trzymali   kirasjerzy.   Potem   skręcili   w prawo 

w bramę Palais Royal.

W   przedsionku   utrzymanym   w pompejańskim   stylu   służba   w białych   pończochach 

odebrała od nich kapelusze. Kiedy lokaj zaanonsował ich przybycie, zszedł do nich z góry 

mały,  łysy mężczyzna. Ordęga zdążył  szepnąć Trauguttowi, że jest to majordomus dworu 

księcia.   Mężczyzna   miał   żywe   ruchy   i mówił   z ogromną   szybkością.   Trauguttowi, 

niewprawnemu we francuskim, trudno było chwilami zrozumieć, o czym tamten trzepał. Pojął 

tylko, że książę czeka na nich i że wypytywał się od rana o „monsieur le general”. Kazał 

przynieść sobie nawet mapę i pokazać na niej obszar, na którym Traugutt prowadził walkę 

partyzancką. „Jestem pewien, że będzie pan mógł wiele osiągnąć, panie generale - mówił do 

Traugutta, podnosząc wysoko brwi. Zrobił tajemniczy wyraz twarzy, ściszył głos: - Książę 

spędził wczoraj cały wieczór u cesarza... - zamrugał powiekami, położył palec na ustach. - 

Ale o tym sza! Zna na pewno wszystkie zamierzenia jego cesarskiej mości... I mógł od siebie 

szepnąć kilka słówek.” Obrócił się do Ordęgi, wziął go po przyjacielsku wpół i począł coś mu 

szeptać   prędko   i cicho.   Z urywanych,   dolatujących   do   niego   słów  Traugutt   zrozumiał,   że 

Francuz   przypomina   o jakichś   pieniądzach,   a Ordęga   zapewnia,   że   wszystko   zostanie 

załatwione. To zapewnienie wprowadziło łysego w doskonały humor.

-   Passez,   passez   -   szerokimi   gestami   zapraszał   gości   na   marmurowe   schody.   Na 

półpiętrze   w niszach   stały   rzeźby.   Potem   minęli   jeden   i drugi   salon,   doszli   do   białych, 

zamkniętych   drzwi,   przy   których   czuwał   lokaj.   Widać   był   uprzedzony,   otworzył   drzwi, 

oznajmiając z ukłonem:

- Son Altesse Imperiale attend...

Pokój musiał być gabinetem pracy. Wielkie biurko założone papierami przedzielało go 

w połowie. Z mebli była tylko kozetka i parę foteli. Za to ściany zawieszone były obrazami. 

Naprzeciwko biurka znajdował się „Napoleon pod Wagram” Verneta, a pod nim, odbijając 

bielą od ciemnopurpurowych  obić, maska cesarza. Na bocznych  ścianach wisiały portrety 

Hieronima   Bonaparte   i króla   Wiktora   Emanuela.   Z tyłu,   za   fotelem   księcia,   sztych 

przedstawiający bitwę pod Austerlitz.

background image

Książę Napoleon wstał od biurka. Miał kwadratową twarz o mocno zaakcentowanym 

podbródku. Duży nos, krucze włosy, układające się w fale, i białą cerę. Nie nosił zarostu. Ta 

twarz na ciemnokrwistym tle obić przypominała wiszącą na ścianie maskę.

Skłonili się nisko. Wyciągnął do nich rękę.

- Witam panów. - Przytrzymując w swej dłoni rękę Traugutta, mówił: - Domyślam się, 

że   mam   przed   sobą   generała   Traugutta,   specjalnego   wysłannika   warszawskiego   rządu 

narodowego. Cieszę się z poznania. - Mocno potrząsnął ręką gościa. - Panowie - zwrócił się 

do Ordęgi i łysego Francuza - pozwólcie, że zanim przejdziemy do wspólnej pogawędki, 

zamienię   kilka   słów   w cztery   oczy   z generałem.   Pierre   -   mówił   teraz   do   łysego   -   siądź 

z panem Ordęga w sąsiednim salonie i nie daj mu się nudzić.

- Postaram się o to, wasza cesarska wysokość.

Książę   sam   zamknął   drzwi   za   wychodzącymi.   Odwróciwszy   się   stał   czas   jakiś 

wyprostowany i z uwagą wpatrywał się w Traugutta. Zdawał się taksować wszystko: drobną 

postać, krótko przycięte włosy, okulary, ogorzałą cerę. Po chwili wskazał Trauguttowi fotel. 

Usiadł obok.

- Zechciej spocząć, generale. Oczywiście mówi pan po francusku?

- Trochę, wasza książęca mość.

- Zgaduję, że nie tylko trochę. Wy, Polacy, macie zdumiewającą zdolność do języków. 

Kto był pańskim nauczycielem?

-   Miałem   ich   kilku.   Ale   przede   wszystkim   moja   babka.   Rozmawiała   ze   mną   po 

francusku od dzieciństwa. Była zresztą moją nauczycielką nie tylko języka francuskiego... - 

urwał, jakby uświadomił sobie, że mówi zbyt dużo.

- Jest pan, jak wszyscy Polacy, prawdziwym Francuzem północy. Podziwiam wasz 

kraj i szczerze się nim zachwycam. Pan był oficerem armii rosyjskiej?

- Tak.

- W czasie wojny krymskiej?

- Byłem w sztabie II Armii.

- Sewastopol?

- Tak.

- Jest pan saperem?

- Tak, wasza książęca mość.

- Jak pan widzi, mam dokładne o panu wiadomości. Zgłosił pan dymisję?

- Tak.

- Aby się zająć powstaniem?

background image

- Nie. Opuszczając wojsko, nie myślałem o powstaniu.

- Nie zajmował się pan także pracą konspiracyjną?

- Nie.

- Czy wolno wiedzieć, dlaczego?

- Jestem żołnierzem, wasza książęca mość. Jako zawodowemu wojskowemu trudno 

mi   było   uwierzyć   w sens   walki   z wielokrotnie   silniejszym   przeciwnikiem.   Znam   armię 

rosyjską i wiem, że o ile bywa źle dowodzona, ma przecież znakomitego żołnierza. Sądzę, że 

ci, którzy z tym żołnierzem walczyli na Krymie, sądzą to samo.

- Ma pan słuszność - powiedział Napoleon. - Tylko bohaterstwu naszych żołnierzy 

zawdzięczamy nasze sukcesy. Ale proszę mówić dalej.

- Pochodzę, wasza książęca mość, z tak zwanych guberni zachodnich. Określa się tą 

nazwą ziemie, które stanowiły dawniej część obszaru Rzeczypospolitej. Jesteśmy od tego, co 

się dzieje w Królestwie, odcięci. Dochodziły do nas echa patriotycznych  manifestacji, ale 

wybuch   powstania   zaskoczył   nas.   Nie   sądziliśmy,   że   do   tego   dojdzie.   Mimo   to   w kilku 

miejscach   rozpoczęły   się   z naszej   strony   działania   partyzanckie.   Rząd   walczył   z nimi 

środkami o wiele okrutniejszymi niż te, jakie stosowane były w tym jeszcze czasie na terenie 

Królestwa. Traktował wybuch powstania jako szansę do rozprawienia się z polską szlachtą. 

Ludzie chcąc nie chcąc zostali wciągnięci do walki. Zresztą doszły do nas wiadomości, że 

cesarz i wasza książęca  mość uważają, iż dla powodów politycznych  walka powinna być 

rozszerzona...

- Uważaliśmy istotnie, że tylko wówczas można będzie na forum międzynarodowym 

postawić sprawę niepodległości Polski, jeżeli wszędzie tam, gdzie żyją Polacy, rozpocznie się 

powstanie.   Były   nawet   projekty,   aby   wam   na   Litwie   dostarczyć   pomoc   drogą   morską. 

Niestety, nic z tego nie wyszło. A szkoda. Jestem przekonany, że dopiero wtedy poruszycie 

opinię   światową,   gdy   dokonacie   dzieła   równie   romantycznego   jak   wyprawa   tysiąca 

„czerwonych koszul” na Sycylię.

- Nasza walka, wasza książęca mość, jest rzeczywiście mało romantyczna.

-   To   bardzo   źle,   generale.   Romantyzm   jest   ważnym   czynnikiem   politycznego 

działania.   A więc   -   książę   Napoleon   -   założył   nogę   na   nogę   -   mimo   braku   wiary 

w powodzenie walki przystąpił pan do powstania?

- Tak.

- Myślę, że nie popełnił pan błędu. Żyjemy w epoce wyzwalania się ludów i to, co 

w innym   czasie   mogłoby   się   wydawać   beznadziejnym   zrywem,   nabiera   cech 

prawdopodobieństwa.   Wyzwoliliśmy   Włochy   i zjednoczyliśmy   je,   a dwa   wielkie,   italskie 

background image

miasta,   znajdujące   się   jeszcze   w rękach   tyranów,   doczekają   się   na   pewno   w bliskiej 

przyszłości swego wyzwolenia. Musicie tylko trwać w walce, a wtedy Europa upomni się 

o was.

- Niech mi wolno będzie powiedzieć, tak imieniem swoim jak i rządu narodowego, że 

kraj czeka na to. Powstanie trwa już od ośmiu miesięcy.

- Owszem, przyznaję: to dużo. Niech pan jednak nie zapomina, generale, że wasza 

sprawa nie jest łatwa. Nie powinniście być niecierpliwi. Jest wiele rzeczy przemawiających 

na waszą korzyść. Przede wszystkim lubi was cesarz i gotów jest wystąpić w waszej sprawie. 

Ale cesarz jest człowiekiem dobrym i pozwolił się otoczyć rozmaitymi durniami. Oni wciąż 

mu tłumaczą, że Francja zaangażowana w sprawę meksykańską - której, przyznaję, nie jestem 

zwolennikiem   -   nie   może   się   równocześnie   angażować   w konflikt   z Rosją.   A na   jakich 

sojuszników można liczyć? Austria, choć tyle robimy dla Maksymiliana, gdy chodzi o was, 

przestaje   być   szczera.   Anglia   zawsze   usiłowała   nas   oszukać.   Bismarck   wysyłając 

Alvenslebena odkrył swoje karty. Turcy są wam życzliwi, ale sami zbyt niedawno walczyli. 

Młode królestwo włoskie za mało jest jeszcze scementowane, aby mogło pomagać drugim. 

Mógłby wam może pomóc generał Garibaldi, gdyby nie ta tragiczna walka pod Aspromonto...

- Czy są nadzieje na interwencję, wasza książęca mość?

Napoleon rozparł się w fotelu, wyciągnął daleko przed siebie swe długie nogi.

- Oczywiście, że są. Nadzieje te zawierają się w możliwości powstania nowego układu 

politycznego. Pracujemy nad tym. Równowaga Europy jest równowagą nietrwałą. Jeżeli ją 

poruszymy w jednym miejscu, zachwieje się we wszystkich innych. Ale na to trzeba czasu, 

generale. Musicie być cierpliwi i musicie dalej prowadzić walkę...

-   Trwa   już   ona   od   ośmiu   miesięcy,   choć   prowadzimy   ją   kosami   przeciwko 

nowoczesnym karabinom.

- Pan jako oficer musi wiedzieć doskonale, że skuteczną ofensywę trzeba należycie 

przygotować. Niech mi pan wierzy, generale: jestem oddany całym sercem waszej sprawie. 

Chciałbym, aby pan to przekazał tam, w Warszawie. Pan wraca?

- Wracam.

- Słyszałem, że ma pan po powrocie zostać członkiem narodowego rządu.

- Była o tym mowa, kiedy opuszczałem Warszawę. Lecz przed paru tygodniami, jak 

się dowiedziałem już tutaj, skład rządu uległ zmianie. Nie wiem, jakie są zamiary ludzi, 

którzy ten rząd tworzą.

- O tym nowym rządzie rozmaicie się tutaj mówi. Wasz Czartoryski wiesza na nim 

psy.   Według   niego   są  to   czerwoni   karbonariusze,   ateiści,   a w  dodatku   nieodpowiedzialni 

background image

smarkacze. No, ale Czartoryski jest zwariowanym ultramontanem. Szkoda, że rząd wziął go 

na swego agenta.

- Rząd, o ile wiem, nie miał nikogo, kto by posiadał więcej doświadczenia i znał lepiej 

dwory panujące. Ale rząd, jak mnie informowano, zdawał sobie sprawę z pewnych różnic 

istniejących między jego stanowiskiem a stanowiskiem księcia Czartoryskiego.

-   Tylko,   generale,   w oparciu   o rewolucję   możecie   zwyciężyć.   Jeżeli   staniecie   się 

klerykami  i ultramontanami  -  zginęliście!  Proszę  pamiętać   o tym,   co  mówię   w tej   chwili: 

zginęliście. Papież ani chce, ani może wam pomóc. Siedzi sam zresztą za murami Rzymu 

i drży widząc, jak pod te mury coraz bliżej podchodzi fala wolności. Nawet sobór, który 

zamierza   lada   dzień   zwołać,   nie   zmieni   jego   pozycji,   a nowe   wojska,   które   cesarz 

z poduszczeniem rozmaitych ultramontanów wysłał na jego obronę będą musiały pewnego 

dnia odpłynąć,  pozwalając narodowi włoskiemu rozprawić się z tym  wampirem.  Pius jest 

człowiekiem zaciętym i tępym, nie rozumie czasów, które nadeszły. Umiał rzucić klątwę na 

mego   teścia,   nie   rzuci   jej   jednak   na   cara.   Kocham   wasz   naród,   ale   wolałbym   widzieć 

u Polaków mniej religijnego fanatyzmu. Proszę powiedzieć, generale, pan jest „biały” czy 

„czerwony”?

-   Niewiele   mi   mówią   te   terminy,   wasza   książęca   mość.   Dawniej   można   było 

powiedzieć,   że   byłem   „biały”,   póki   uważałem   powstanie   za   szaleństwo,   a stałem   się 

„czerwony” w dniu, w którym wyruszyłem do powstania. Ale dziś w Polsce walczą i „biali” 

i „czerwoni”. Nie należę do żadnego obozu. Chcę reprezentować wszystkich, którzy walczą.

- Oczywiście, w tej chwili powinniście się wszyscy zjednoczyć. Wiem, że takie samo 

jest przekonanie generała Mierosławskiego. Ludzie, którzy teraz objęli rządy,  są podobno 

prawdziwymi rewolucjonistami, ale popełnili wiele błędów. Akty terroru, takie jak zamach na 

generała Berga, nie budzą sympatii. Już przedtem mówiło się, że wasi powstańcy mordują 

rannych przeciwników, że przy okazji walki z Rosjanami mordują innowierców i Żydów. Czy 

to prawda?

- Nie, wasza książęca mość! Mogę zapewnić, że u nas nie zabija się innowierców. 

Czasami   wykonuje   się   wyroki   za   zdradę   lub   za   szpiegostwo   i czasami   wykonuje   się   je 

z nadmierną  gorliwością  -  oto  wszystko.   Walka  z Moskalami   stała  się   okrutna,  ponieważ 

zastosowano   okrucieństwo   wobec   naszych   żołnierzy.   Ale   i to   nasi   dowódcy   usiłują 

wykorzenić. Jeżeli chodzi o akty terroru w mieście, jestem im całkowicie przeciwny.

-   To   dobrze.   Biedna,   bohaterska   Polska   obrzucana   oszczerstwami!   Kocham   was 

i chcę, byście zyskiwali coraz większą sympatię w oczach ludzkich. Wiele już jej zdobyliście. 

Ale za mało, aby przekonać wszystkich, że należy się wam wolność.

background image

- Jednak naród włoski potrafił o tym przekonać.

Książę wstał. Traugutt chciał wstać także, ale Napoleon dał mu znak gestem, aby 

siedział. Założywszy ręce na piersiach przeszedł się dwa razy po pokoju, stąpając miękko po 

puszystym  smyrneńskim  dywanie,  a potem stanął pod ścianą. Z tymi  założonymi  rękoma, 

z zaciśniętymi ustami przypominał do złudzenia człowieka, którego maska patrzyła sponad 

jego ramienia.

- Powiedziałem - rzekł - że potrafiliście zdobyć sobie sympatię u wielu. Są jednak 

tacy, którzy chcieliby wiedzieć, co zamierzacie uczynić z wolnością, o którą rozpoczęliście 

walkę. Osobiście kocham Polskę taką nawet, jaka jest, ale przyznaję, że wolałbym ją widzieć 

podobniejszą do Włoch. Lękam się, że macie skłonność do fanatyzmu i do przesądów. Nie ma 

nic niebezpieczniejszego dla narodu, który walczy o swoje istnienie.

- Myślę, wasza książęca mość, że naród, aby mógł wypowiedzieć, kim chce być, musi 

mieć wpierw możność otworzenia ust.

- Naród nawet w niewoli ma swoich heroldów. Czasami nawet ci ludzie wypowiadają 

to, czego naród sam sobie jeszcze nie uświadomił. Pan wróciwszy do kraju powinien zająć 

w rządzie należne sobie stanowisko. Wszyscy pańscy rodacy mówią o panu z uznaniem.

- Nie jest ono niczym uzasadnione.

- Niech pan nie będzie zanadto skromny, generale. Przecież walczył pan, dowodził 

wojskami. Teraz pan spędził tutaj kilka tygodni, poznał pan Zachód, nasze poglądy, nasze 

opinie.   Zrozumiał   pan,   czego   od   was   oczekujemy.   Szkoda,   że   rząd   tych   młodych   ludzi 

popełnił tyle szaleństw. Nawet generał Mierosławski mówił mi, że wymknęli mu się z rąk. 

Należałoby   sytuację   opanować,   nadać   pracy   rządu   właściwy   kierunek.   Myślę,   że   się 

rozumiemy,   prawda?   A jednocześnie   prowadzić   dalej   walkę,   ograniczoną   w rozmiarze, 

natomiast nie gasnącą ani na chwilę.

-   W dziewiątym   miesiącu   powstania   trudno   jest,   wasza   książęca   mość,   regulować 

rozmiar walki.

- Jeżeli chcecie coś osiągnąć, walka musi trwać. Chodzi jednak także o to, abyście się 

nie wykrwawili przed czasem.

-   Aby   móc   należycie   rozłożyć   siły,   trzeba   znać,   chociaż   w przybliżeniu,   termin 

interwencji.

- Interwencja nastąpi, jak już panu powiedziałem, generale, wtedy, kiedy powstanie 

nowa koniunktura polityczna.

- Czy takiej koniunktury nie można stworzyć? Albo jej powstania przyspieszyć?

background image

- Koniunktur się nie tworzy. One same pojawiają się, a talent polityka zawiera się 

w tym, aby umieć je zużytkować dla swoich celów. Można, owszem, przyspieszyć powstanie 

koniunktury, ale to już zależy od właściwej postawy narodu, któremu koniunktura ma służyć. 

I odwrotnie - niewłaściwa postawa odwleka powstanie koniunktury. Myślę, że mówię jasno?

- Zupełnie jasno, wasza książęca mość.

Książę   Napoleon   odstąpił   od   ściany.   Podszedł   do   biurka.   Spod   stosu   papierów 

wydobył rozłożoną mapę. Powiedział:

- A teraz chciałbym cię prosić, generale, abyś mi pokazał, gdzie toczyłeś walki swoim 

korpusem. Czy to była liczna armia?

Traugutt wstał także. Również zbliżył się do biurka. Pochylił się nad mapą. Milczał 

czas jakiś. Zanim się odezwał, ciężko przełknął ślinę. Rzekł:

- Mój oddział, wasza książęca mość, liczył stu sześćdziesięciu trzech ludzi...

3

Pamiętał dobrze tamten wieczór.

Dął   ostry,   porywisty   wiatr.  Ciął  drzewa,  które  szumiały  i   tłukły  gałęźmi  o ściany 

domu. Gdy patrzył z okna na ich rozchwiej, widział liście obrócone jasną, dolną powierzchnią 

niby brzuchy baraszkujących  potworów morskich  wśród wzburzonych  fal. Po ciepłej, nie 

znającej mrozów zimie nadeszła wiosna, mokra, wietrzna, wciąż jeszcze nie-wiosna. Gdy 

rankiem   objeżdżał   pola,   widział   nad   nimi   siny,   szeroko   rozciągnięty   opar,   od   którego 

pozostawały na ubraniu i na sierści konia drobniutkie białe kropelki.

Tego dnia wrócił wcześniej niż zwykle i zaraz poszedł na górę do swego pokoju. 

Zwykle lubił w taki właśnie przedwiosenny czas włóczyć się samotnie po polach. Dziś jednak 

coś kazało mu się tego wyrzec. Zasiadł przy stole, sięgnął po książeczkę w czarnej oprawie, 

która stała na półce obok książek do nabożeństwa i wielkiej Biblii z ilustracjami Dorego. Brał 

ją   do   ręki   pierwszy   raz   po   długiej,   wielomiesięcznej   przerwie.   Miejsce,   w którym   była 

przerwa, zaznaczone było płócienną, wyhaftowaną przez Anię, zakładką.

Z głębi szuflady dobył zeszyt  w ceratowej oprawie. Wolno, starannie wziął się do 

tłumaczenia. Przekładał w głowie całe zdania i dopiero, gdy wydały mu się zgodne w treści 

i w duchu z oryginałem, zapisywał je w zeszycie równym, ostrym pismem. Od razu odnalazł 

swój dawny zapał do tej pracy. Znowu wydawało mu się, że świat mógłby nie istnieć, aby 

tylko on mógł przekładać na swoje słowa tę porywającą wizję.

background image

„Szedł nasz Pan, boso, okrwawiony, przygięty pod ciężarem krzyża, chwiejący się na 

nogach:  szedł w łachmanach,  zbity,  głodny,  gdyż  nie miał  niczego  w ustach  od Ostatniej 

Wieczerzy.   Był   osłabiony   utratą   krwi,   palony   gorączką   i niezliczonymi   wewnętrznymi 

cierpieniami. Prawą ręką przytrzymywał krzyż na prawym ramieniu, lewą zmęczoną usiłował 

chwilami unieść swą długą szatę, która plątała mu się między nogami. Czterech łuczników 

trzymało   w dużej   odległości   sznury   przywiązane   do   Jego   pasa:   dwóch   idących   przodem 

ciągnęło Go, kroczący z tyłu poganiali, by szedł prędzej. Nie widział, gdzie stąpa, a sznury 

uniemożliwiały Mu podciągnięcie szaty. Jego dłonie były skrwawione i opuchnięte, włosy 

i broda polepione krwią; niesiony ciężar oraz łańcuchy przyciskały Mu do ciała wełnianą 

szatę, ona zaś lepiła się do ran i otwierała je. Wokół Niego były drwiny i okrucieństwo, ale 

wszystkie te cierpienia i tortury nie mogły przezwyciężyć Jego miłości: Jego przygasły wzrok 

przebaczał. Jego usta...”

Klamka szczęknęła i drzwi pokoju uchyliły się cicho. Traugutt podniósł głowę. Miał 

uczucie, jakby wracał z niezmiernej dali z innego całkiem świata. W pokoju zrobiło się już 

mroczno   zmierzch   zasnuł   małe   okienka.   Na   dworze   dął   ciągle   ostry   wiatr   i bił   gałęźmi 

o ściany dworku. Przez ramię spojrzał na chłopaka w lnianej świtce, który stał w progu.

- Czego chcesz?

- Iwan z Bożegodaru przyjechał - głos Hawryłki był tajemniczo ściszony.

- Zawołają go.

- On mówi, co mu kazali rozmawiać z panem za dworem.

- Gdzie on?

- Czeka za maliniakiem.

- Dobrze. Zaraz wyjdę do niego.

Chłopak   zniknął.   Traugutt   siedział   dalej   przy   stole   bez   ruchu.   Zdjął   okulary   ze 

zmęczonych długim pisaniem oczu, przecierał je miękką szmatką. Potem spojrzał na zapisaną 

w połowie   stronę.   Wejście   Hawryłki   nie   pozwoliło   mu   dokończyć   zdania.   Miał   ochotę 

przetłumaczyć jeszcze chociaż do końca rozdziału. Ale mrok gęstniał szybko; aby wrócić do 

pracy, musiałby zapalić lampę. Tamten czekał. A poza tym - myślał - zaraz mogą zawołać na 

kolację. Trzeba iść natychmiast.

Jeszcze   raz   spojrzał   z żalem   na   częściowo   zapisaną   stronę.   Tak   mu   się   dobrze 

pracowało. Ta praca napełniła go na nowo spokojem, spokojem, którego ostatnio zaczęło mu 

znowu braknąć. Wydawało mu się, że ten spokój odejdzie, gdy tylko on włoży czarny zeszyt 

z powrotem w głąb szuflady. A jednak słowo było powiedziane. Decyzja zapadła.

background image

Włożył   okulary,   starannie   zakładając   za   uszy   druciane   zaczepy.   Zamknął   książkę 

i postawił ją na półce tam, gdzie stała przedtem. Schował zeszyt do szuflady. Wstał. Cicho 

otworzył   drzwi.   Przez   chwilę   przysłuchiwał   się   spokojnym   dźwiękom   domowego   życia: 

głosom dzieci, szczękowi naczyń przynoszonych z kuchni. Potem prędko zszedł po schodach.

Maliniak   za  ogrodem  chrzęścił   suchymi   badylami,   wśród  których   buszował   wiatr. 

Obszedł go. W parkanie była mała furtka. Uchyliwszy ją zobaczył przywiązanego do płotu 

konia, a obok siedzącego na ziemi człowieka. Tamten na widok Traugutta zerwał się szybko 

na nogi.

- To ty, Iwan? - zapytał.

- Ja, panie.

- Masz list do mnie?

- Nie, panie, tylko słowo.

- Jakie?

- Dziś w nocy.

- Gdzie?

- W Antopolskim lesie. Chwilę milczał.

- Dobrze - powiedział wreszcie. - Niech czekają na mnie. Będę koło północy.

- Powiem, panie, aby czekali.

- Nie tak, Iwan. Mówi się: według rozkazu.

- Według rozkazu, panie pułkowniku.

- A teraz jedź!

Ciemna postać nie skłoniła się, ale wyprostowała i stuknęła obcasami. Potem człowiek 

odwiązał konia, uniósł nogę do strzemienia, odbił się od ziemi. Za chwilę siedział w siodle.

Koń spięty ostrogami poderwał się; kopyta zadudniły na drodze.

Powoli   wrócił   do   ogrodu.   Znowu   słyszał   koło   siebie   chrzęst   malinowych   badyli. 

Kiedy znalazł się za domem i mijał sień, doszły go z jadalni głosy córek. Kolacja była już na 

stole. Ale on przyspieszył kroku i wrócił do siebie na górę. Zapalił świecę, otworzył szafę. 

Tutaj   wszystko  leżało   już  przygotowane   od  paru  dni  -  od  tamtego   wieczoru   spędzonego 

w Bożymdarze: szabla, pistolety, mały tłumoczek osobistych drobiazgów.

Jeszcze   raz   stanęło   przed   nim:   czy   słusznie   postąpiłem   ulegając?   Czy   słusznie 

wybrałem tę właśnie drogę? Drogę Anny? Więcej niż rok minęło od tamtej rozmowy w lesie. 

Stało się to, co tamci zapowiadali: powstanie wybuchło. Tu, na Litwie wyruszyli także do 

walki  Sierakowski,  Narbutt,  ks. Mackiewicz,  Klet-Korewa,  Kołyszko.  Wiatr  przynosił  do 

Ostrowia huk wystrzałów. Kiedyś wieczorem, gdy stał na grobli, minęła go przeciągająca 

background image

gromadka powstańców. Oni patrzyli na niego - on na nich. Kilku uzbrojonych było w stare 

strzelby myśliwskie, jedno - lub dwururki, reszta - w osadzone sztorcem kosy. Przy szarych 

świtkach   i wytartych   kożuchach   mieli   czerwono-białe   kokardy,   już   wypłowiałe   i brudne. 

Partia przeszła groblę cicho, podobna do pochodu duchów. Nie padło ani słowo. Myślał: 

Anna pobiegłaby im naprzeciw, ofiarowała wszystko, co by tylko było w domu... Spełniały 

się także jego obawy: partie, jedna po drugiej, ponosiły klęski. Ale po dworach pocieszano 

się.   Mówiono:   to   tylko   u nas:   w Królestwie   powstanie   zwycięża;   kiedy   oni   uporają   się 

z Moskalami, przyjdą do nas...

Był  początek kwietnia, kiedy Traugutt otrzymał  zaproszenie do Bożegodaru. Tego 

wieczoru siekł drobny, przejmujący chłodem deszcz. Antonina nie mogła jechać, czuła się 

niezdrowa.  Pojechał  sam.  Dom  Mitraszewskiego,  dawnego  kolegi  Traugutta   z gimnazjum 

w Swisłoczy, był jasno oświetlony i pełen ludzi. Zebrała się szlachta z dworów okolicznych. 

Wśród zebranych przeważały kobiety.

Siedziano  półkręgiem  w wielkim  salonie.  Traugutt  zapamiętał  dobrze pełen zapału 

głos Mitraszewskiego, gdy przywitawszy gości, zaczął mówić:

-   Od   trzech   miesięcy   toczy   się   w Królestwie   zawzięta   walka.   Nasi   odnieśli   wiele 

znakomitych   sukcesów.   Ale   poniesiono   także   dużo   bolesnych   strat.   Przyszła   chwila,   aby 

powstanie   ogarnęło   cały   naród.   W Warszawie   ukonstytuował   się   rząd   narodowy,   uznany 

przez   cały   naród,   a także   przez   nasz   Komitet   Litewski.   Ten   rząd   odrzucił   oszukańczą 

amnestię   ofiarowaną   przez   cara   i postanowił,   że   walka   musi   zadecydować   o wolności 

i przyszłych granicach kraju. Nie jest to walka beznadziejna. Mamy za sobą gorące poparcie 

ze strony Francji, Anglii, a nawet Austrii. Flota angielska lada dzień wpłynie na Bałtyk, a już 

w tej   chwili   prawdopodobnie   angielski   okręt   z bronią   i ochotnikami   dobija   do   naszego 

brzegu. Mamy za sobą cesarza Napoleona, który jest całym sercem oddany naszej sprawie. 

Mamy obietnice dworu wiedeńskiego. Mamy za sobą parlament pruski, który sprzeciwił się 

krętactwom   Bismarcka.   Z nami   są   Turcja,   Szwecja   i   młode   Królestwo   Włoskie.   Lecz 

oczekując na interwencję wielkich naszych sojuszników musimy ożywić walkę na naszym 

terenie.   Komitet   Wileński,   który   przyjął   obecnie   nazwę   Wydziału   Zarządzającego 

Prowincjami Litwy,  wzywa wszystkie powiaty,  aby uformowały na swym terenie zbrojne 

oddziały, powierzyły je odpowiednim dowódcom i czekały w gotowości na termin wspólnego 

wystąpienia...

Mitraszewski przerwał, aby się napić wody. Entuzjazm odbierał mu głos. Ten sam 

entuzjazm   panował   wśród   zebranych.   Do   siedzącego   samotnie   przy   drzwiach   Traugutta 

dochodziły   głosy:   „Może   już   nawet   wylądowali...   Słyszałeś   pan:   parlament   wystąpił 

background image

przeciwko   Bismarckowi?  To  wszystko  nic,  skoro mamy   za  sobą  Napoleona  i Francję...!” 

Zrobiła się cisza, gdyż Mitraszewski znowu podjął:

- Już przed paru tygodniami, jakby w oczekiwaniu na to wezwanie, staraniem naszego 

obywatelstwa   kobryńskiego   powstał   duży   i dobrze   uzbrojony   oddział.   Ten   oddział   pod 

doświadczonym dowódcą mógłby odegrać wielką rolę. Niestety, takiego dowódcy nie mamy. 

A przecież moglibyśmy  go mieć, gdyż  ten, o którym  myślę,  posiada na pewno nie mniej 

doświadczenia niż wspaniały Langiewicz, który tak wielkie zwycięstwa odnosi w tej chwili 

w Królestwie.   I dlatego   -   Mitraszewski   skierował   nieoczekiwanie   wzrok   na   Traugutta   - 

zwracam się do ciebie, Romualdzie. Ty jesteś tym, o którym wiemy, że mógłbyś poprowadzić 

naszych żołnierzy do zwycięstwa. Posiadasz doświadczenie wojskowe, jakiego nikt tutaj nie 

ma. Masz wpływ na ludzi. Wszyscy mają do ciebie zaufanie. I teraz wszyscy ciebie proszą: 

nie   odmawiaj   nam   swojej   pomocy!   Stań   na   czele   kobryńskiej   partii.   Prowadź   ją   do 

zwycięstwa. Prosimy cię o to!

Wszyscy,   wśród   hałasu   odsuwanych   krzeseł,   zerwali   się   z miejsc.   Traugutt   wstał 

także. Był zaskoczony. Widział wlepione w siebie spojrzenia. Oczy kobiet płonęły zapałem. 

Podniosły się głosy:

- Panie pułkowniku, nie odmawiaj! Panie Traugutcie, wysłuchaj naszej prośby! Stań 

na czele! Prosimy cię! Prowadź nasz oddział!

Mitraszewski przepchnął się do Traugutta przez tłum gości. Podnosząc głos, aby być 

słyszany wśród gwaru, wołał:

- Romualdzie, bracie, nie odmawiaj! Stań na czele oddziału! Oto chwila, jakiej nie 

było! Wygramy! Za nami cała Europa!

- Panie Traugutcie, niech pan nie odmawia! Prosimy pana! Musi pan nas wysłuchać! - 

nie przestawały nalegać kobiety.

Uśmiechały się do niego. Ale on stał chłodny, gotów powtórzyć jeszcze raz wszystkie 

swoje sprzeciwy. Czekał tylko, aż umilkną i pozwolą mu mówić. Otaczający go ludzie, jakby 

czując, że kiedy dopuszczą go do słowa, wymknie się im z ręki, nie przestawali powtarzać:

- Panie Traugutcie, niech pan nie odmawia! Niech pan stanie na czele kobryńskiej 

partii!

To   wtedy   właśnie   zobaczył   utkwioną   w siebie   parę   niebieskich   oczu,   tak   bardzo 

podobnych   do   oczu   Anny.   Rysy   były   inne,   grube   i brzydkie,   ale   oczy   miały   ten   sam 

promienny   blask.   Młoda   kobieta   trzymała   w złożonych   jak   do   modlitwy   dłoniach   oszytą 

barankiem konfederatkę, z wyhaftowanym na niej orłem. Jej usta poruszały się także mówiąc: 

„Panie Traugutcie, nie odmawiaj”.

background image

Ta twarz nie była  mu obca, jak zresztą twarze prawie wszystkich zgromadzonych 

w salonie Mitraszewskiego. Coś niecoś wiedział o tej swojej sąsiadce z opowiadań Alojzy, 

która   była   jej   przyjaciółką.   Spotykał   ją   nieraz   i zamieniał   z nią   kilkanaście   słów.   Nigdy 

jednak dotychczas nie spostrzegł, że jej oczy były oczami Anny. Jej prośba była także na 

pewno prośbą Anny. Jeszcze raz ponad zgiełk wybił się głos Mitraszewskiego:

-   Nie   odmawiaj   nam,   Romualdzie!   Cośmy   zdołali   uczynić   -   zrobiliśmy. 

Zwerbowaliśmy   ludzi,   zakupiliśmy   broń,   konie,   oporządzenie.   Nasze   panie   wyhaftowały 

proporzec i orły na czapki oficerów. Zapewniliśmy opiekę rodzinom tych, którzy wyruszą 

w pole.   Jeśli   będzie   trzeba,   zrobimy   jeszcze   więcej.   Ale   dowódcą   możesz   być   tylko   ty. 

Prosimy cię. Nie odmawiaj. Stań na czele. To Polska ciebie prosi! Kobiety podchwyciły:

- To Polska ciebie prosi, panie Traugutcie!

Wciąż   milczał.   Przez   głowę   przelatywały   szybkie   myśli:   gdyby   tu   była   babka, 

wybuchnęłaby na pewno: „Et, fiksacja i tyle! Czego się spieszyć? Najpierw zobaczymy, co 

z tego będzie...” Ale czekać nie mógł, ci ludzie żądali odpowiedzi natychmiast. Jak więc 

postąpić? Anna powiedziałaby na pewno: „Skoro to Polska prosi ciebie, Romku, nie możesz 

Jej odmówić...” Ale czy to naprawdę Polska prosi? Którą drogę wybrać: Anny czy babki? 

Namyślając się przymknął powieki. Potem znowu je otworzył. Zobaczył tuż przed sobą oczy 

Anny w twarzy innej kobiety. Te oczy były pełne ufności. Prosiły.

Uniósł   rękę   i natychmiast   zrobiła   się   wokół   niego   cisza.   Zwrócił   się   do 

Mitraszewskiego. Powiedział:

- Jeżeli tak trzeba, Janie, przyjmuję...

- Wiwat! Wiwat! - krzyknęło sto głosów. Sto rąk wyciągnęło się do jego dłoni. - 

Wiwat! - krzyczano. - Niech żyje pułkownik Traugutt!

- Wina! Prędzej wina! - huknął na służbę Mitraszewski. - Podawajcie, gamonie!

Zszedłszy na dół, udał się do stajni. Przywołał starego Maksyma.

- Maksym, osiodłasz przed północą karego. Słyszysz? I szpaka dla siebie.

- Osiodłam, panie. Mam jechać z panem na noc? - Tak. Ale nie mów o tym nikomu. 

I weź   wszystko   tak,   jakbyśmy   nie   mieli   prędko   wrócić.   Rozumiesz?   A może   nie   chcesz 

jechać? Nie przymuszam.

- Pojadę, panie.

- No, zastanów się. Możemy nie wrócić.

- Pojadę.

Wchodząc do domu natknął się w ciemnej sieni na Anię.

background image

- Szukałam tatka. Gdzie tatko był? Pora na wieczerzę.

- Chodźmy.

Często,   gdy   tak   szli   koło   siebie,   kładł   rękę   na   ramieniu   córki,   jak   przyjaciel   na 

ramieniu przyjaciela, a dziewczynka przytulała się do niego. Ania miała okrągłą buzię matki 

i we wszystkim była do niej podobna: może tylko nie umiała być aż tak zawsze radosna jak 

Anna. Dziś jednak szedł obok niej sztywno, bez słowa. Znalazłszy się w jadalni zajął swoje 

miejsce   przy   stole.   Czekano   na   niego.   Odmówił   krótką   modlitwę,   którą   zwykła   była 

odmawiać   babka.   Antonina   wielką   chochlą   poczęła   nalewać   mleko   z kluskami.   Stół   był 

zastawiony   obficie,   dziewczynki   siedziały   grzecznie.   Zwracając   się   do   macochy   mówiły 

„mamo”  należycie   stonowanymi   głosikami.  Teraz  w domu  było   zupełnie   tak,  jak bywało 

w ich domu, za panowania babki Justyny.  Gdyby ona żyła, byłaby nareszcie zadowolona. 

W Antoninie   znalazłaby   spełnienie   wszystkich   swoich   marzeń.   To   był   człowiek   stąd   - 

szlachcianka   z kobryńskiego   dworu.   Nie   była   ładna:   miała   mocno   zaznaczone   kości 

policzkowe, które zachowały się w rodzinie Kościuszków, zbyt wielkie czoło, usta stulone 

powagą i milczeniem. Mówiła mało, rzadko się uśmiechała. Ale wszystko w domu pod jej 

czujnym i energicznym spojrzeniem chodziło jak w zegarku. Panował ład, w spiżarni niczego 

nie   brakło,   służba   nie   próżnowała,   ale   też   nie   była   krzywdzona.   Z wolna,   ale   stale, 

zmniejszały się długi ciążące na Ostrowiu.

Ciche były ich posiłki, inne zupełnie niż hałaśliwe, pełne żartów i chichotów obiady 

w Petersburgu.   Dziewczynki   jadły   prędko,   z apetytem.   Miały   pełne   różowe   policzki. 

Wyglądały   zdrowo.   Ich   włosy   były   splecione   w małe   warkoczyki   podobne   do   mysich 

ogonków. Ania miała dołeczki w policzkach zupełnie takie same jak matka. Do kogo była 

podobna Lusia, trudno było jeszcze powiedzieć - tymczasem miała lisi pyszczek i śmiesznie 

wyciągnięte w dzióbek wargi. Tak się na nie zapatrzył, że przestał jeść. Wstrząsnął się jak 

człowiek obudzony, kiedy go zapytała:

- Nie jesz? Może ci nie smakuje?

- Ależ nie, wszystko jest doskonałe. Nie mam dzisiaj po prostu apetytu.

- Byłeś rano w polu?

- Tak.

- Jak tam na rolach?

- Roboty wiosenne pokończone, zboże rośnie i wcale ładnie wygląda.

- Ale potem wróciłeś?

-   Tak,   siedziałem   u siebie.   Wziąłem   się   do   roboty,   którą   kiedyś   zacząłem...   Dla 

wprawy chciałem przetłumaczyć pewną francuską książkę. Nie tylko zresztą dla wprawy... 

background image

W ciągu ostatniego roku tyle było spraw, że nie miałem czasu nawet do niej zajrzeć. Dzisiaj 

pomyślałem, że warto by tę pracę skończyć.

- I skończyłeś? - zapytała.

Wtedy   zastanawiał   się:   skąd   się   ta   książeczka   wzięła   w ściąganej   sznurami, 

naszywanej   paciorkami   torbie   babki?   Nigdy   jej   przedtem   nie   widział.   Inne   przedmioty 

znajdujące się w torbie były mu doskonale znane: książka do nabożeństwa pełna obrazków 

w ramkach   z papierowej   koronki,   okulary,   pęk   kluczy,   z których   co   najmniej   połowa   nie 

wiadomo  do jakich pasowała zamków, pachnąca  suszonymi  ziołami  chusteczka,  siatkowa 

sakiewka na pieniądze, niedostępne nożyczki na czarnej tasiemce i pudełeczko z tabaką, którą 

babka ukradkiem lubiła zażywać. Te przedmioty wyjmował kolejno z torby i kładł na stół. 

Dotknięcie   każdego   z nich   sprawiało   ogromny   ból.   W domu   torba   leżała   zawsze   w tym 

samym   miejscu   na   stołku,   między   kredensem   a starym,   rzadko   używanym   warsztatem 

tkackim. Mimo to babka często nie mogła jej znaleźć. Narzekała: „Gdzie moja torba? Kto ją 

zabrał,   Matko   Boska   Kodeńska?   Ruszajcie   się,   szukajcie!   Żeby   mi   się   zaraz   znalazła!” 

Oczywiście torba znajdowała się prędko. Gdy babka wyjeżdżała z domu, miała zawsze torbę 

zawieszoną   na   przegubie   ręki.   Z nią   odwiedzała   go   w gimnazjum   w Swisłoczy.   Z nią 

zawiozła go kiedyś jako chłopca - do Warszawy; pamiętał, jak torba zabrudziła się w piasku, 

gdy pojechawszy na Bielany uklękli przy grobie Staszica. W Warszawie babka nie rozstawała 

się z torbą ani na chwilę, nawet w nocy w zajeździe miała ją pod poduszką. „Tu się trzeba 

strzec   -   gderała.   -   Królewiacy   to   nie   tacy   ludzie   jak   u nas.   Lubią   gadać,   próżnować, 

plotkować, a niejeden to i oszukać potrafi...” Z tą torbą pojechała z wnukiem na egzaminy do 

Petersburga, z nią odwiedzała go w Żelechowie.

Miała swoje lata, a jednak trudno mu było pogodzić się z tą śmiercią, zwłaszcza że 

przyszła   prawie   natychmiast   po   tamtych.   Tak   bardzo   chciała   tych   prawnuków,   że   kiedy 

poumierali, i ona musiała zamknąć oczy.  Traugutt, idąc za jej trumną, myślał z żalem, że 

ostatnie lata oddaliły ich nieco od siebie. Niełatwo było przemóc uprzedzenia babki. Dopiero 

kiedy   urodzili   się   bliźniacy,   wydawało   się,   że   wszystkie   nieporozumienia   znikną.   Dzieci 

jednak   umarły   -   i ona   umarła.   Powróciwszy  z pogrzebu,   nie   mógł   sobie   znaleźć   w domu 

miejsca.   Wreszcie   sięgnął   po   leżącą   w kącie   naszywaną   paciorkami   torbę.   Wyjmował 

znajdujące się w niej przedmioty i kładł na stole. Każdy był mu tak dobrze znany, każdy tyle 

budził wspomnień.

Tylko   ta   książka   była   czymś   obcym.   Skąd  się   wzięła   w torbie?   Nosiła   tytuł:   „La 

douloureuse Passion de Notre-Seigneur Jesus Christ d’apres les meditations d’Anne-Catherine 

Emmerich,   religieuse   Augustine   du   Couvent   d’Agnetenberg   a Dulmen,   morte   en   1824”. 

background image

Przetłumaczona   na   francuski   przez   księdza   Cazales,   musiała   pewno   zostać   przywieziona 

przez  któregoś z francuskich  kaznodziei  - może  przez słynnego  ojca Souaillard?  - którzy 

w ostatnich latach często przyjeżdżali do Petersburga i wygłaszali rekolekcje w kościele Św. 

Katarzyny.   Babka  Justyna   uczęszczała  na  te  rekolekcje,  zresztą   była  w dobrej   komitywie 

z dominikanami, zwłaszcza ze starym ojcem Nowickim, u którego się spowiadała. Może to 

dzięki niemu otrzymała tę książkę? Traugutt przerzucił kilka stronic, przesuwając po nich 

mało widzącym spojrzeniem. Potem, obojętnie, postawił ją na półce. Z pamiątek po tej, która 

go wychowywała, ta jedna nie mówiła mu nic.

A jednak sięgnął znów do książki w parę miesięcy później. Było to już po ostatnim, 

najboleśniejszym ciosie. Miał pustkę w głowie, dławiący ucisk w gardle. Tłukł się po pustym 

domu   jak   ranny   wśród   kaleczących   go   na   nowo   przedmiotów.   Na   cokolwiek   spojrzał, 

wszystko   budziło   w nim   rozdzierające   wspomnienia.   Kiedy   podszedł   do   otwartego   okna 

i usłyszał   wśród   głosów   bawiących   się   na   śniegu   dzieci   wołanie:   „Anuszka!   Chadi! 

Anuszka!” - wybuchnął płaczem.

Jak ktoś, kto omackiem szuka oparcia, natrafił na tę książkę. Otworzył ją pośrodku 

i zaczął   czytać.   Z początku   zraziła   go   opisami,   których   cudowność   graniczyła   z suchym, 

kronikarskim prawie realizmem faktów. Ale z wolna lektura poczęła go wciągać. Porwał go 

wstrząsający w swej prostocie opis wydarzeń.

Niektóre sceny były przerażające nawet dla niego, który widział kampanię węgierską 

i zawziętą walkę o Sewastopol. Wizjonerka nie cofała się przed pokazaniem najkrwawszych 

scen. Kiedy czytał,  pot występował  mu na czoło i czuł, jak mu bije serce. Znał przecież 

Ewangelię z niedzielnych czytań, nie przestał być nigdy praktykującym katolikiem. Jednak 

opis męki Boga-Człowieka ujęty w ambonowe zdania tracił dla niego swoją moc, stawał się 

czymś  zanadto  znanym,  czymś,  co się przyjmuje  bez zastanowienia.  Kiedy czytał  - było 

inaczej. Męka stawała się naprawdę męką. Widział ją, rozumiał, nieomal czuł. A wraz z tamtą 

Męką powracała do niego jego własna, ta z ostatnich miesięcy i tygodni. Ból przegryzał się 

przez bandaż oszołomienia. Kazał cierpieć na nowo, całkowicie przytomnie. Lecz chociaż 

książka nie uwalniała od cierpienia - nie mógł się od niej oderwać, ponieważ uwalniała od 

tego,   co   było   najokrutniejsze:   od   poczucia   bezradności   i osamotnienia.   Wobec   tych 

wszystkich śmierci czuł się sam. Wiedział, że nikt nie może mu pomóc, nikt nawet nie może 

podzielić z nim jego brzemienia. Teraz pojawiła się w nim świadomość, że nie jest sam i że 

wtedy nie był także sam. Jego sprawa i sprawa, o której czytał, zlały się w jedno. W tamtej 

Męce   odnalazł   swoje   cierpienie,   ale   równocześnie   tamta   Męka   jakby   ogarnęła   jego   ból, 

wchłonęła go w siebie, uczyniła zrozumiałym, a tym samym łatwiejszym do zniesienia.

background image

Nie wystarczyło mu przeczytać książkę raz jeden. Czytał ją drugi raz i trzeci. A potem 

przyszła mu do głowy myśl, że powinien te tak mu bliskie swą rzeczywistością widzenia 

niemieckiej   zakonnicy   przetłumaczyć.   Ludzie,   którzy   cierpią   i nie   mogą   pojąć   swego 

cierpienia - myślał - powinni tę książkę poznać. Nie wystarczy słuchać o Bogu, który cierpiał. 

Trzeba zobaczyć, jak cierpiał i jak w swym cierpieniu pozostał człowiekiem.

Natychmiast, gorączkowo zabrał się do pracy. Porwała go ona i w niej dopiero znalazł 

zapomnienie. Mimo to tłumaczenie posuwało się wolno. Nie miał wprawy w tego rodzaju 

robocie.   Zawsze   we   wszystkim   dokładny,   musiał   się   nad   tekstem   należycie   skupić. 

A tymczasem napłynęły falą kłopoty. Trzeba było ułożyć sobie dalsze życie. Samemu, nie 

opierając   się   o niczyją   radę,   zadecydować   o przyszłości.   Wszystko,   co   było   jego 

dotychczasową egzystencją: Petersburg, praca naukowa, kariera wojskowa, utraciło cały swój 

wdzięk. Nie mógł znieść myśli, że musiałby żyć dalej między ludźmi, którzy go znali, którzy 

go widzieli szczęśliwym. Był jak człowiek ogarnięty przez mgłę, który nagle przestał widzieć 

przed   sobą   drogę.   Petersburscy   Polacy   widząc,   że   odszedł   od   swych   zainteresowań 

naukowych, usiłowali go wciągnąć w swój krąg.

Zapraszali   na   zebrania,   które   odbywały   się   na   Wasilewskiej   Wyspie   u Baltazara 

Kalinowskiego. Poznał tam braci Poznańskich, Spasowicza, Koziełłów, Ohryzkę, Oskierkę, 

Tęczyn-Piotrowskiego,   Opackiego.   Ale   ci   ludzie   odstraszyli   go   od   siebie   sporami,   jakie 

wiedli. Każdy z nich reprezentował inny program. W pełnym dymu pokoju toczyły się zażarte 

kłótnie.   Panował   nieopisany   gwar.   On   zaś   tęsknił   za   cichym   kątem,   w którym   mógłby 

tłumaczyć na słowa swego bólu opis tamtej Męki.

- Skończyłeś? - powtórzyła swoje zapytanie.

- Nie, nie skończyłem...  A ty,  Antosiu, jak się czujesz?  Zrobiła  lekceważący ruch 

dłonią.

- Ja zawsze dobrze.

Przywołała do siebie dziewczynki. Gdy stała, widać było, że jej figurę zniekształca 

zaawansowana   ciąża.   Poleciła   dzieciom,   aby   powiedziały   ojcu   dobranoc   i poszły   spać. 

Posłusznie podeszły ucałować go w rękę. Nad każdą pochylił się, mocno objął na chwilę 

ramieniem. Ania wzięła siostrę za rączkę. Odprowadził je wzrokiem do drzwi.

Służąca   wniosła   tymczasem   samowar.   Antonina   nalała   mu   herbaty.   Umiała   robić 

mocną, wonną, taką, jaką lubił. Anna, choć się starała, nie potrafiła nigdy takiej zaparzyć. Ale 

oni nie wyrośli w tym samym świecie.

background image

- Romualdzie - powiedziała kobieta, a jej cichy głos wyrwał go z kręgu rozmyślań. 

Tak zawsze zwracała się do niego, nigdy nie spieszczała jego imienia. Odłożył  łyżeczkę, 

którą nakładł do herbaty borówek.

- Słucham cię, Antosiu.

Nie zaczęła od razu. Siedziała po drugiej stronie stołu, ze spuszczonymi oczami. Żółty 

blask olejnej lampy padał na jej twarz, znacząc cieniami  policzki, jakby zmywając z niej 

wyraz zwykłej energii.

- Chcesz odjechać? - zapytała.

Drgnął. Nie spodziewał się, że zauważyła jego przygotowania.

-   Tak   -   rzekł.   -   Miałem   ci   właśnie   o tym   mówić.   Chciałem   cię   jednak   najpierw 

przygotować. Zostawiam cię w ciężkiej chwili.

Potrząsnęła głową.

-   Nie   martw   się   tym   -   powiedziała.   -   Dam   sobie   radę.   I   to,   co   ci   przysięgłam, 

wypełnię.

Położył dłoń na jej dłoni leżącej na stole, dużej, muskularnej, prawie męskiej.

- Kochanie - szepnął. Wiem, jaka jesteś. Wiem, że ci mogę zaufać jak siostrze. Mimo 

to niepokoję się...

Jeszcze   raz   potrząsnęła   głową.   Potem   zobaczył,   jak   mocno   zaciska   usta.   Spod 

przymrużonych powiek na spadziste policzki spłynęła łza. Otarła ją szybko wierzchem dłoni. 

Zapytała tonem, któremu usiłowała nadać lekkie brzmienie:

- Czy można, Romualdzie, kochać dwa razy?

Znowu doznał wstrząsu, tym razem o wiele mocniejszego. Nigdy mu dotąd nie zadała 

tego pytania. Nie postawiła go wtedy, gdy po długich namysłach i rozwadze przyjechał, aby 

ją   zapytać,   czy   zechce   zostać   jego   żoną.   Nie   odpowiedział   od   razu.   Czas   jakiś   milczał. 

W końcu rzekł:

- Serce ludzkie jest szersze, niż myślimy. A Bóg...

Przerwała mu wyszarpując jednocześnie dłoń spod jego dłoni.

- Nie mów! Wiem!

- Wiesz, co chciałem powiedzieć?

- Wiem, co zawsze chcesz powiedzieć, gdy mówisz Bóg!

Znowu   milczał.   Kobieta   oddychała   szybko   i pociągała   nosem.   Zegar   wykukał 

dziewiątą, a potem wrócił do zwykłego tykania.

- Przecież ufasz Jemu - powiedział.

background image

- Nie wiem, czy to jest ufność. Mówią, że On czyni wszystko dla naszego dobra. Ale 

to boli.

- To prawda - przyznał. - A jednak to jest dobrem...

Nie odpowiedziała. Kilka razy mocno wciągnęła w płuca powietrze. Znowu twardym, 

męskim gestem otarła wierzchem dłoni mokre policzki.

- Przepraszam cię, Romualdzie - rzekła.

- Ależ, Antosiu...

- Nie, nie, przepraszam cię. On ma rację, ty masz rację... Jej szybkich oddechów nie 

przerywał już szloch. Odszukał dłonią jej dłoń leżącą na stole.

- Nie - powiedział - to ty masz rację. Bardziej niż ja.

Prosząc cię o rękę, nie liczyłem się z twoim sercem. Chciałem mieć matkę dla Ani 

i Lusi.

- Nie mów - przerwała.

- Pozwól mi skończyć.

- Nie! Nie! Nie potrzebujesz się tłumaczyć. Wybrałeś mnie, bo byłam ci potrzebna. 

Jestem silna. Sam powiedziałeś, że możesz mi ufać jak siostrze. Tak jest dobrze. Nie mam 

prawa narzekać. Ją kochałeś...

-   Kochałem   ją  -   przyznał.   Na   chwilę   zamilkł.   Myślał,   czy  ma   powiedzieć   o tym, 

o czym nigdy jeszcze nikomu nie mówił. - Tak - podjął - bardzo ją kochałem. Wydawała mi 

się  delikatnym  ptaszkiem.  Sądziłem,  że  powinienem   ją chronić,  osłaniać.   Ale  istoty  zbyt 

ochraniane umierają.

- Dlaczego?

- Nie wiem. Może dlatego, aby pokazać, kim były naprawdę. Miłość nie powinna być 

zaborcza.

Po jej twarzy przemknął błysk niby gorzkiego uśmiechu.

- A czy nie wydaje ci się, Romualdzie, że ktoś może pragnąć zaborczości?

Skinął głową bez słowa. Tym razem poczuł twardą dłoń na swojej.

-   Nie   bądź   smutny   -   powiedziała.   -   Moja   wina,   nie   powinnam   była   zaczynać.   - 

Podniósł na nią wzrok. Z jej twarzy, ogorzałej od pierwszych promieni słonecznych, patrzyły 

mu prosto w twarz szare oczy. - Przecież ja cię pokochałam od pierwszej chwili, gdy cię tylko 

zobaczyłam.  Gdy zapytałeś, czy chcę być  twoją żoną, odpowiedziałam  bez wahania: tak. 

Byłam szczęśliwa, że mogę ci być potrzebna.

Zegar tykał w pełnym ciszy pokoju.

background image

- Byłaś mi potrzebna - przyznał. - Czułem się jak drzewo, przez które przeszedł piorun 

i wypalił mu wnętrze. Całe życie szedłem z kimś: najpierw z babką, potem z Anią... Kiedy 

zostałem sam, wydawało mi się, że jestem zgubiony. Zrozumiałem: to nie ja opiekowałem się 

nimi,   to   one   opiekowały   się   mną.   Gdybym   był   spotkał   wcześniej   ciebie,   ty   i babka 

poprowadziłybyście mnie zgodnie w tę samą stronę. Ale spotkałem ją i ona kazała mi szukać 

czegoś innego...

- To dobrze.

- Nie wiem, czy dobrze. Może gdyby nie ona, nie byłbym uległ i nie musiałbym teraz 

iść?

- Musisz iść! Czekają na ciebie. Zaufali ci. Ona byłaby cię wyprawiła inaczej niż ja. 

Powiedziałaby   ci:   idź,   a ty   byś   poszedł   z radością,   bez   wahania,   chociaż   tak   bardzo   ją 

kochałeś.

- Powiedziałaby tak na pewno.

-   Więc   widzisz.   Nie   oglądaj   się   na   mnie.   Układałam   sobie,   że   cię   pożegnam 

uśmiechem, że chociaż w tej chwili będę jak ona. Nie potrafiłam!

- Nawet w tym jesteśmy do siebie podobni. A jednak muszę ci powiedzieć wszystko.

- Po co?

- Może nie zobaczymy się już tutaj? Muszę ci powiedzieć.

Krótko   żyliśmy   ze   sobą.   Na   początku   byłaś   mi   tylko   potrzebna.   Ale   potem 

pokochałem cię...

- Pokochałeś mnie jak siostrę.

- Nie, nie jak siostrę. Choć inaczej niż ją. Ona była wezwaniem. Ty jesteś życiem. Ona 

wyrwała mnie z tego, w czym tkwiłem. Ty...

- Nie chciałabym ciebie nigdy uwięzić w tym, z czego ona cię wyrwała, Romualdzie! 

Chociażbym miała ciebie stracić!... Jedź i bądź spokojny. Będę czuwała nad dziećmi i nad 

domem. Nie lękaj się o mnie: mam dość sił. Jedź!

- Dziękuję ci, Antosiu.

- Nie dziękuj! Masz rację: nie jestem wezwaniem, ale jestem życiem. Jedź! Jedź!

4

Księżyc wisiał jak lampa nad szczytami sosen i oświetlał polanę srebrnym blaskiem. 

Cienie drzew i cienie ludzi kładły się długie i wąskie na twardych wrzosach. Jeden z koni 

parsknął; mocno rzucił głową, aż zadzwoniły wędzidło, munsztuki, szable. Traugutt szedł 

background image

powoli wzdłuż szeregu znieruchomiałych ludzi, wiodąc spojrzeniem po ich postaciach. Na 

początku stał na koniach poczet sztandarowy. Dwóch konnych z dobytymi szablami otaczało 

chorążego. Sztandar był nowy, połyskiwał złotymi haftami i szeleścił jedwabiem. Chorąży 

miał pięknie wyszywany pas, białe rękawiczki, nową konfederatkę. Ubranie jego towarzyszy 

aż kapało od ozdób: oszywanych srebrną nicią naramienników, akselbantów, białych sznurów 

od pistoletów, pendentów do szabli, ogromnych, wyhaftowanych na czapkach orłów.

Za pocztem sztandarowym stał oddział konny. Było ich może ze dwudziestu. Mieli 

także wielkie orły na konfederatkach, niektórzy stare ryngrafy na piersiach. U pasa zwisały im 

szable; czasami sczerniała rodzinna karabela, pistolety i sztucerki.

Za oddziałem konnym ustawiła się w dwuszeregu piechota. Trochę tu musiało być 

leśników  i oficjalistów z dworów, w porządniejszych  kożuszkach.  Ale większość pieszych 

stanowili   ludzie   ubrani   w powycierane   kurtki,   w stare,   często   łatane   kożuchy,   związane 

w pasie sznurem,  w samodziałowe  sukmany.  Spod sukman  wyzierały lniane  spodnie.  Nie 

wszyscy posiadali buty; co najmniej połowa miała na nogach postoły. Każdy zawiesił sobie 

na ramieniu lub u pasa węzełek z żywnością, może z zapasową koszulą. Ci i tamci trzymali 

strzelby, rzadko dwururki, przeważnie stare flinty, poobwiązywane sznurkami. Inni uzbrojeni 

byli   w zatknięte   za   pas   siekiery   i duże   noże.   Na   końcu   dwuszeregu   stało   ze   dwudziestu 

młodych chłopców, każdy wsparty na kiju, na którym osadzony był sztorcem nóż od ręcznej 

sieczkarki.

Oddział uzupełniał tabor, składający się z sześciu wozów.

Jakby nie wierząc własnym oczom, zawrócił. Raz jeszcze przeszedł przed frontem 

oddziału, którego został dowódcą. Znowu patrzył na kosy i siekiery, na stare strzelby i szable. 

Na wspaniały sztandar, na wielkie orły na konfederatkach, na szlify i akselbanty.

Potem wyszedł na środek. Suchym głosem zakomenderował.

- Od prawego - odlicz!

W ciszy nocnej, którą jeszcze wzmagał poszum lasu, zaczęły padać głosy. Liczono po 

polsku, ale głosy miały w większości śpiewny akcent białoruski. Zdawały się rozlegać coraz 

szybciej; toczyły się jak potok, który za chwilę zleci kaskadą w przepaść. Nagle zapadła cisza. 

Zapamiętał  ostatnią  usłyszaną  cyfrę,  przemnożył  ją przez dwa. Potem się rozejrzał:  obok 

niego stało jeszcze dwóch ludzi: tymczasowy dowódca, od którego przejął oddział, oraz jego 

adiutant. Doliczył tych dwóch i siebie. Wtedy uświadomił sobie, że kobryńska partia, którą 

mu powierzono, by szedł z nią do zwycięstw, liczy stu sześćdziesięciu trzech ludzi.

background image

5

Siedząc na burce, rozścielonej na mokrej trawie, Traugutt zapytał półgłosem Jagmina:

- Co przywozisz?

- Nic, pułkowniku.

- Nie widziałeś pani Elizy?

- Widziałem. Kazała powiedzieć, że wszystkie depesze przekazała, gdzie trzeba, żadna 

jednak odpowiedź nie nadeszła dotąd.

Ktoś w mroku zaklął. Traugutt zmarszczył brwi. Rzucił surowo:

- Zachowujcie się przyzwoicie!

Ludzie   wokoło   niego   milczeli.   Nad   nimi   rozpinała   się   zimna,   ale   pogodna   noc. 

Z gwiazd zdawał się kapać na las srebrny deszcz i osadzał się bezszelestnie grubymi kroplami 

na liściach i igliwiu. Niebo czarne i gwiaździste tuż nad głową, po bokach przeświecało jasno, 

jakby   wstawał   już   dzień.   Wokoło   panowała   cisza:   odezwała   się   tylko   czasami   żaba   lub 

chrupnęło   coś   w moczarze.   Ale   zza   lasu,   od   strony   Kobrynia,   dochodziło   wyraźnie 

i rozchodziło się echem dziabanie wielu siekier; co pewien czas słychać było stukot walącego 

się pnia. Rąbaniu towarzyszyły dalekie krzyki ludzkie, skrzyp wozów, tupot i rżenie koni. 

W tamtej stronie blask na niebie przemieszany był z czerwienią.

- Zajęci  są wszystkim  innym  tylko  nie nami  - powiedział  szpakowaty mężczyzna 

z hiszpańską bródką. Siedział z podciągniętymi wysoko chudymi nogami; wyglądał jak pająk. 

Ćmił   fajkę.   -   Każdy  -   ciągnął   -  udaje   wielkiego,   wodza,   wielkiego   organizatora,   ale   jak 

przyjdzie co do czego, okazuje się, że nic nie umie. Znam ich...

- Dowództwo - rzekł młody mężczyzna, który zamiast konfederatki miał na głowie 

studencką czapkę - zajęte jest koncentracją...

-   Z której   nic   nie   wyjdzie!   -   rzucił   mężczyzna   z bródką.   Pykał   fajkę.   -  Mogę   się 

założyć.

- A tymczasem - odezwał się inny w mroku - Moskale biorą się do nas nie na żarty. Na 

pewno chcą się pomścić za tamte przegrane.

Umilkli i otulili się mocniej kurtami, gdyż od bagien powiało chłodem.

Traugutt zwrócił się znowu do Jagmina:

- Udało ci się wrócić bez trudu?

- Skądże! Musiałem krążyć.

- Dodaj: pułkowniku.

- Tak jest, pułkowniku.

background image

- Pilnują?

- Wzdłuż kanału i wszędzie widać pikiety kozackie. Dwóch, trzech ludzi może się 

przemknąć,   ale   grupa   nie   przejdzie.   Pani   Eliza   mówiła,   że   według   tego,   co   jej   ludzie 

przynieśli, Egger zebrał wielkie siły. W dodatku miał się połączyć z Ehrbergiem.

- Według tego, co zebrałem, mogą mieć pięć rot piechoty i dwie sotnie kozaków.

- Czy to nie wystarczy, aby nas zgnieść? - zapytał mężczyzna palący fajkę.

- Nie zapominaj, że połowę tych sił rozbiliśmy pod Horkami.

- Ale wtedy, pułkowniku, uderzaliśmy z zasadzki - powiedział inny z oficerów.

- Teraz przyjmujemy atak na umocnionej pozycji. Poza tym oczekujemy wsparcia. 

Mógł   do   nas   dotrzeć   Domanowski,   mogą   dotrzeć   i inni.   Leliwa   jest   w pobliżu.   Kiedy 

posłyszy strzały, będzie wiedział, gdzie nas szukać.

Nikt mu nie odpowiedział. Znowu w dali stukały siekiery, a echo przynosiło głosy 

ludzkie   niekiedy   tak   wyraźne,   że   słychać   w nich   było   soczyste   przekleństwa.   Po   chwili 

Traugutt podjął na nowo:

- Czekanie  na bitwę jest rzeczą  przykrą.  Wszyscy,  którzy byli  na wojnie,  wiedzą 

o tym.   Trzeba   wydobyć   z siebie   wszystkie   siły   i nie   dać   się   ogarnąć   depresji.   Próżne 

narzekania tylko osłabiają człowieka.

Uciął.   Oni   dalej   milczeli.   Czuł,   że   gdyby   ich   nie   powstrzymał,   byliby   dalej 

wypowiadali   swój   niepokój.   Jak   dwa   poprzednio   odniesione   zwycięstwa   uczyniły   ich 

zuchwałymi, tak to powolne nadciąganie nieprzyjaciela napełniało ich grozą. Choć tyle się 

nad nimi napracował, nie było w nich za grosz twardości wojskowej. Powoli wyciągnął się na 

burce. Leżąc na plecach podstawił twarz pod lecącą z nieba poświatę. Okulary odbijały blask 

i kryły oczy. Widać tylko było pod opadającymi wąsami zaciśnięte usta.

Hałas sprawiany przez rąbiących las stawał się chwilami tak silny, że głuszył bliskie 

dźwięki. Nie dosłyszeli kroków nadchodzącego człowieka; poderwali się usłyszawszy jego 

słowa:

- Żołnierz Kwiatkowski z meldunkiem do pana pułkownika.

Traugutt usiadł. Żołnierz stał przed nim wyprostowany w służbowej postawie.

- Co tam takiego?

- Przychodzę z placówki sierżanta Baszki, pułkowniku. Sierżant melduje, że Moskale 

są także na drodze do Prużan.

Wśród siedzących kręgiem oficerów przeleciał nagły szmer. Słyszał za sobą ich szepty 

i szybkie oddechy. Zapytał:

- Skąd wiecie o tym?

background image

- Też rąbią drzewa z tamtej strony. I słychać głosy. Gdybyś pan, pułkowniku, chciał 

podejść na tamten skraj obozu, sam usłyszałbyś.

- Gustaw! - Traugutt przywołał swego adiutanta. - Idź z Kwiatkowskim, posłuchaj 

i zaraz wracaj. - Zwrócił się do żołnierza. - Czuwacie?

- Czuwamy, pułkowniku.

- To dobrze. Widziałem cię, Kwiatkowski, w ostatniej bitwie. Dobrze się sprawiałeś. 

Spraw się tak samo i dzisiaj.

- Postaram się, pułkowniku.

- Chciałbym cię zrobić podoficerem.

- Cieszyłbym się, pułkowniku. Niemiło, kiedy trzeba chachła słuchać.

- Jakiego chachła?

- Ano, Baszka, pułkowniku.

- Baszko sierżant.

- Ale chachoł, pułkowniku. A ja szlachcic.

- Nie ma tutaj ani chachłów, ani szlachty. Wszyscy jesteśmy żołnierzami. Idźcie już.

Odeszli. Siedział dalej spokojnie na burce, oni jednak wstali i otoczyli go półkręgiem, 

pełną niepokoju ścianą. Nie potrafili wytrwać w milczeniu. Któryś zaczął:

- Ktoś musiał zdradzić Moskalom... Inni podjęli:

- Chłopstwo pierwsze do zdrady.

- I Żydzi.

- Teraz jesteśmy w kleszczach.

- Ani się wymknąć.

Zachrzęściła mokra trawa pod szybkimi krokami. W mroku nie było widać adiutanta 

Rakowieckiego,   ale   poznali   go   po   błyskającym   wielkim   orle   na   czapce   i srebrnych 

akselbanach. Zameldował podnieconym głosem:

- To prawda, pułkowniku. Rąbią. I słychać, jak krzyczą na chłopów. Zaszpuntowali 

nas jak w beczce.

Zapanowało   pełne   grozy   milczenie.   Traugutt   siedział   nieporuszony.   Zwykłym   dla 

siebie ruchem, kiedy się namyślał, wycierał chustką okulary. Tamci przestępowali z nogi na 

nogę. Pochrząkiwali. Któryś bąknął:

- Teraz nas czapkami nakryją...

Poznał   głos   Elerta,   dowódcy   kosynierów.   Jego   i Jagmina   uważał   za   najbardziej 

bojowych   oficerów.   Zresztą   inni   byli   także   pełni   zapału   i odwagi.   Ale   brakło   im 

doświadczenia. Przyjdzie chwila - myślał - że zrozumieją, iż wojna to nie tylko uplanowany 

background image

z góry atak, ale również oczekiwanie na wroga w sytuacji najtrudniejszej. Wiele razy oglądał 

z wałów   fortów   Sewastopola   rozwijające   się   do   natarcia   granatowo-czerwone   kolumny 

francuskie.   Żołnierze   na   wale   gotowali   się   do   odparcia   uderzenia   w solennej   ciszy. 

Zdejmowali czapki i szybko czynili na piersiach po trzy krzyże. Czasami któryś cicho zaklął, 

pociągnął z manierki lub wpakował w usta kawał chleba. Oficerowie chodzili nerwowo tam 

i z powrotem przed szeregami. Palili, usiłowali żartować. On sam stał spokojnie. Któregoś 

razu po odrzuceniu natarcia usłyszał: „Ty, Romualdzie Ludwikowiczu, przed bitwą jak ten 

kamień. Patrzę i patrzę - ani drgniesz. Pozazdrościć tobie nerwów.

A   może   -   pytający   przymrużył   złośliwie   jedno   oko   -   może   ty,   jak   Polaczkowie, 

życzysz szczęścia tamtym, a?” Wzruszył ramionami. Tym, który pytał, był kolega, kapitan 

Zdanowicz. „Wiesz, odpowiedział, że jestem Polakiem. Ale nie zwykłem życzyć szczęścia 

tym, z którymi walczę.” „Nu, ja wiem, ja cię znam. Ty nie gniewaj się. Ja tylko myślał, że 

może   Anna   Awgustowna   przerobiła   cię   na   swoje...”   Nie,   wtedy   Anna   nie   przerobiła   go 

jeszcze.

Mężczyzna z bródką wystukał o but wypaloną fajkę. Zapytał:

- I cóż? Zachowujesz dalej swój optymizm?

- Na wojnie - odpowiedział - nie ma miejsca na optymizm czy pesymizm. Każda bitwa 

to gra szans. Jako lekarz powinieneś wiedzieć. Praca lekarza jest jak wojna.

Rudolf   Pawłowski   był   lekarzem   z Kobrynia.   Traugutt   znał   go   jeszcze   z tamtych 

czasów,   kiedy   u młodego   wówczas   medyka   leczyła   się   babka   Justyna.   Do   niego   także 

zawiozła wnuka, gdy wysyłała go do Petersburga. Babka chwaliła Pawłowskiego, lecz także 

narzekała na niego: „Leczyć to on umie, ale farmazon z niego. Musi on z Królestwa...” Dla 

babki   wszystko   zło   przychodziło   z Królestwa.   Potem,   kiedy   już   zamieszkał   w Ostrowiu, 

Traugutt   wzywał   kilka   razy   Pawłowskiego   do   swoich   dziewczynek.   W ostatnich   latach 

Pawłowski   sam   przyjeżdżał   do   Ostrowia.   Był   jednym   z tych,   którzy   usiłowali   namówić 

Traugutta do wzięcia udziału w pracy konspiracyjnej. Obejmując partię kobryńską Traugutt 

znalazł go w roli lekarza oddziału. Od chwili objęcia dowództwa wszczepiał usilnie swoim 

podwładnym dyscyplinę wojskową, nawet w sposobie zwracania się do siebie. Ale Pawłowski 

zachował   swój   zwykły   „cywilny”   sposób   mówienia   i wypowiadania   głośnych   krytyk. 

Trauguttowi nie było łatwo żądać zbyt wiele od tego pięćdziesięcioparoletniego mężczyzny. 

Teraz także powiedział:

- Czy mogą być szanse tam, gdzie jeden walczy przeciwko dziesięciu?

Głosem nauczyciela zniecierpliwionego pytaniami uczniów odpowiedział:

background image

-   Mogą.   A poza   tym   bitwa   nie   jest   wojną.   Bitwę   można   przegrać,   wojnę   trzeba 

wygrać.   Związując   walką   tak   duże   siły   nieprzyjaciela,   być   może   ułatwiamy   tamtym 

koncentrację.

-  Panowie   - zwrócił  się  do  wszystkich  oficerów  -  mamy  rozkaz  wytrwać  i to  jak 

najdłużej. Musimy go wypełnić.

- Proszę ściśle wykonywać moje rozkazy.

Przeszedł spojrzeniem po twarzach stojących przed nim ludzi, zatrzymał wzrok na 

twarzy   młodego   mężczyzny   w studenckiej   czapce.   Domanowski   ze   swoim   oddziałem 

dołączył poprzedniego dnia do partii kobryńskiej, przedzierając się odważnie przez łańcuch 

wojsk rosyjskich otaczających horeckie lasy. Przywitał Traugutta słowami: „A jednak miałem 

rację, spotkaliśmy się, pułkowniku”. Szybko powziął decyzję:

-   Będziesz   moim   zastępcą   -   powiedział.   -   Weź   Zana   z jego   plutonem   i połowę 

kosynierów Elerta. Zorganizujesz obronę od tamtej strony. Rozstaw ludzi, wzmocnij szańce. 

Za godzinę przyjdę sprawdzić wasze pozycje. Boskiemu każ się wycofać z plutonem. Połowa 

niech idzie do Bogurskiego, na skraj lasu, on zaś sam z resztą niech zostanie w obozie jako 

mój odwód. Zrozumiałeś?

- Tak jest, pułkowniku - Domanowski podniósł służbiście dłoń do swej studenckiej 

czapki.

Teraz zwrócił się do Jagmina:

- Czy sprawdzałeś, jaka jest ta łąka przed nami, Feliksie?

- Sprawdzałem, pułkowniku. Podeschła nieco.

- Końmi zdołasz przejechać?

- Tutaj nie, pułkowniku. Ale tam, bliżej grobli, przejadę.

- Idź do swoich. Konie zaraz napoić, nakarmić, osiodłać. Podprowadzić jak najbliżej 

brzegu lasu.

- Rozkaz, pułkowniku.

Od   tej   strony   sytuacja   nie   wyglądała   źle.   Zaraz   za   leśną   kępą,   na   której   obecnie 

siedzieli,   teren   opadał   w dół.   Las   rzedniał,   przechodził   w grząską   łąkę.   Na   skraju   lasu 

Traugutt kazał wczoraj pobudować szańczyki, za którymi  teraz leżały plutony strzeleckie. 

Same ukryte, widziały doskonale wszystko, co się działo na łące. Ukosem przez nią biegła 

grobla. Nieprzyjaciel musiał iść tędy. Miał do wyboru: albo nacierać wzdłuż grobli - i wtedy 

jego żołnierze byli wystawieni na flankowy ogień, albo musiał kierować atak wprost na las 

i wówczas był narażony na brnięcie w błocie pod obstrzałem od czoła. Z tej strony - myślał 

Traugutt - można się doskonale bronić, nawet wobec przemożnych  sił. Broni palnej miał 

background image

obecnie więcej niż na początku: pozbierał ją po dworach, a także zdobył w obu zwycięskich 

bitwach. Gorzej było z amunicją, zwłaszcza do zdobycznej broni.

Ale układając plan bitwy spodziewał się, że będzie miał zabezpieczone tyły i, w razie 

zbyt wielkiego nacisku, możność odwrotu w kierunku na Prużanę. Ostęp leśny, na którym 

rozbili obozowisko, otoczony był bagnami. Dotrzeć do niego można było tylko groblą od 

Kobrynia albo leśną, nielicznym tylko znaną, drogą na Prużanę. Mając tę ostatnią za sobą, 

czuł   się   bezpieczny.   Więcej   nawet   -   od   tamtej   strony   spodziewał   się   nadejścia   pomocy. 

Według   wiadomości,   jakie   do   niego   od   paru   dni   docierały,   między   Prużaną   a Słonimem 

zbierały się partie Jundziłła, Włodka, Młotka-Strawińskiego, Brandta i Miładowskiego. Miała 

powstać wielka „armia  litewska” licząca,  według informacji, kilka tysięcy ludzi, świetnie 

uzbrojona,   posiadająca   nawet   działa.   Przebąkiwano,   że   w jej   szeregach   znajdują   się 

ochotnicy,  którzy przybyli  z Anglii na okręcie „Ward Jackson” i wylądowali koło Połągi. 

Partia   kobryńska   otrzymała   rozkaz   niedołączania   do   zbierających   się   oddziałów,   ale 

pozostania   na   swym   terenie   i angażowania   jak   największych   sił   nieprzyjaciela.   Do   niej 

ściągnąć   miały   drobniejsze,   lokalne   oddziały,   a przede   wszystkim   bardzo   ruchliwa   partia 

litewska.

To, że Rosjanie znaleźli się na tyłach, zmieniało sytuację. Leśny ostęp pozostał trudną 

do zdobycia fortecą, nie było już jednak z niej drogi odejścia.

- Niech wszyscy teraz idą do swoich oddziałów! - rozkazywał. - Rudolfie - zwrócił się 

do Pawłowskiego - musisz przesunąć lazaret bardziej ku środkowi obozu tak, żeby nie było 

trudno donosić rannych także od tamtej strony.

Lekarz skinął głową. Inni zasalutowali, szczęknęli ostrogami i odeszli.

Kiedy został sam, uświadomił sobie, że robi się coraz widniej. Ale to ciągle jeszcze 

nie nadchodził dzień, tylko od strony Kobrynia zalała jaskrawa czerwień. Łuna rozlewała się 

szeroko,   gasząc   gwiazdy.   Natomiast   stukanie   siekier,   krzyki   i chrzęst   wozów   przycichły. 

Radowicki patrzył także w tamtą stronę. Zapytał:

- Co to może być? Czyżby podpalili las? - Głos oficera lekko drżał.

Potrząsnął głową.

- Mówisz głupstwa. Las mokry. Pewno skończyli robotę i rozłożyli obóz.

- Czekają ranka, aby z nami skończyć...

Nie odpowiedział. Radowicki lubił udawać zucha, ale teraz musiał być wystraszony. 

Traugutt czuł, że powinien mu dodać ducha; jednocześnie lękał się, że gadatliwy z natury 

oficer, jeśli zacznie z nim mówić, nie da mu spokoju. On zaś sam pragnął ciszy. Wsparł brodę 

na dłoni, a łokieć na kolanie. Zamyślił się. Radowicki chodził niespokojnie to tu, to tam. 

background image

Spoglądał   w niego,   nasłuchiwał,   chrząkał.   W końcu   rozesłał   sobie   burkę   pod   drzewem 

i usiadł na niej. Traugutt słyszał, jak wzdycha. Ale zaraz potem doleciało go ciche mlaskanie 

i gulganie.   Tamten   pocieszał   się   pewno   butelką.   Niedługo   dźwięki   ucichły,   a Traugutt 

usłyszał mocne chrapanie.

6

Krótka noc majowa skończyła  się prędko. Gwiazdy zbladły i rozmazały się na tle 

nieba. Łuna od strony Kobrynia zsiniała. Z mroku występowały zarysy drzew. Spoza nich 

widać było łąkę porosłą z rzadka kępami wierzbiny. Nad łąką wisiała mgła, niby zatrzymany 

w powietrzu   woal.   Ten   woal   grubiał   i rozpościerał   się   coraz   szerzej.   Zrobiło   się   jeszcze 

zimniej. Poczęła padać rosa. Wszędzie z gałęzi i łodyg spadały grube krople wody. Gdzieś 

w gąszczu duży ptak załopotał skrzydłami i odleciał z kwileniem.

Traugutt sięgnął do kieszeni pod kurtę, wydobył tykający głośno zegar. Miał go po 

dziadku Błockim. To tykanie rozlegające się niby głos gongu powiedziało mu, że panuje 

zupełna cisza i że ani od zachodu, ani od północy nie dochodzą żadne odgłosy. W szarudze 

przedświtu zobaczył tarczę; była czwarta.

O której rozpoczną natarcie? - myślał. - Zwykle atakowano o świcie, ale tym razem 

tamci   widać   nie   chcieli   się   spieszyć.   Zdobycz   nie   mogła   ujść,   natomiast   dwukrotnie 

poniesione porażki nie pozwoliły lekceważyć ukrytych w lesie powstańców. Traugutt zbyt 

wiele miał doświadczenia, aby oczekiwać i tym razem zwycięstwa. Stu kilkudziesięciu ludzi, 

zbrojnych   w myśliwskie   strzelby,   przeciwko   tysiącowi   czy   nawet   dwóm   tysiącom 

wyćwiczonego żołnierza - dysproporcja sił była zbyt oczywista. Można było jednak myśleć 

o przytrzymaniu nieprzyjaciela jak najdłużej, a potem o wycofaniu się w odpowiedniej chwili. 

To ostatnie, wiedział, nie będzie łatwe. Z powstańczym wojskiem można się było ważyć na 

najzuchwalsze uderzenie, natomiast każdy odwrót groził paniką.

Nigdy nie miał wątpliwości, że tak właśnie będzie: że będą słabsi, gorzej uzbrojeni, 

nie   będą   posiadali   umiejętności   walczenia.   Kiedy  na   dyskusjach   w Petersburgu   mówiono 

o powstaniu,   potrząsał   stanowczo   głową.   Zapytany   o zdanie   odpowiadał   krótko:   „Walka 

zbrojna nie ma żadnych szans”. Kiedy mu mówiono o setkach tysięcy ludzi, którzy staną do 

walki, o oficerach rosyjskiego wojska, którzy przystąpią do powstania, odpowiadał: „Rosja 

potrafi zmobilizować w ciągu pół roku milion żołnierzy”.

Po   tamtych   zgonach   przyszła   jeszcze   jedna   śmierć   i przyniosła   mu   spełnienie 

pragnienia   ciszy.   Umarł   brat   babki   Witalis   Szujski,   zapisując   Trauguttowi   część   bardzo 

background image

obdłużonego Ostrowia. Traugutt musiał pojechać dla załatwienia spraw spadkowych w swe 

rodzinne   podlasko-poleskie   strony.   Wieś   przemówiła   do   niego   urokiem   rzadkich   lasków, 

błotnistych  jeziorek,  podmokłych  łąk, piaszczystych  wydm  porosłych  kępami  tarniny,  ale 

przede wszystkim kojącą ciszą. Obudziło się w nim przywiązanie do ziemi. Mimo kłopotów, 

jakie zapowiadał współsukcesor, Traugutt postanowił objąć odziedziczoną schedę i zakopać 

się w niej. Z poprzedniego życia zabrał tylko córki i książkę widzeń Anny Katarzyny. Próżno 

obietnicami odznaczeń i awansów usiłowano go zatrzymać w Petersburgu. Porzucił służbę 

wojskową.

Żył w Ostrowiu gospodarując niezbyt szczęśliwie, gdyż tego nie potrafił, i stroniąc od 

sąsiadów. Okoliczne dwory szlacheckie były pełne szumu. Te same gorące dyskusje, te same 

spory   i te   same   nadzieje,   które   słyszał   w Petersburgu,   mógł   usłyszeć   w Kobryniu, 

w Kupczycach,  w Brześciu, w Grodnie.  Z Królestwa napływały wciąż nowe wieści. Wiatr 

wielkich   nadziei   wiał   nad   krajem.   Zniknęła   zwykła   litewska   apatia,   ustępując   miejsca 

zapałowi   i wierze   w zwycięstwo.   Ten   hałaśliwy   gwar   odstraszał   go.   Chłodno   odmawiał 

zaproszeniom, jakie otrzymywał, suchymi argumentami odpowiadał tym, którzy przyjeżdżali 

do Ostrowia, aby go wciągnąć do pracy spiskowej. W Ostrowiu znalazł się na nowo w kręgu 

nauk babki. Wśród nich najmocniejszą, która zapuściła korzenie w jego krew, była: nie ufać. 

Babka nienawidziła próżnych nadziei. „Et, fiksacja i tyle! - mawiała Justyna Błocka. - Jak 

wolność ma przyjść, to przyjdzie sama. Będziemy wtedy wiedzieli, jak postępować. Ale ci 

z Królestwa to jeden w drugiego wrzaskun. Oni tylko gadać, rajcować, urządzać wariacje, 

rewolucje. Nakrzyczą, nakrzyczą, człowiek już myśli, że Bóg wie co. A tu z tych krzyków 

tylko   nowe   zgryzoty   i nieszczęścia.   Było   źle,   a potem   jest   jeszcze   gorzej.   Trzeba   umieć 

czekać, ot co. A jak robić, to własną głową, nie to, co tamci każą. Lepiej być porządnym 

człowiekiem  i niczego   nie  doczekać,   niż  polecieć   na  te   ich  rewolucje,  życie   zmarnować, 

a jeszcze i duszę zmarnować... Ja to mówię, a ja dużo widziałam.”

Nawet po tamtym wieczorze w Bożymdarze nie zmienił zdania. Jedynie wziąwszy na 

siebie mundur powstańca stał się na nowo żołnierzem. Przemówiły doświadczenie i rutyna. 

Z pedanterią przez dwa tygodnie szkolił swój oddział. Kiedy Komitet Wileński wyznaczył 

dzień wybuchu powstania, zaraz następnego uderzył na ciągnącą kolumnę rosyjską. Rozniósł 

ją, uzyskał znakomite zwycięstwo. Zdobył broń, przeprowadził swoich przez chrzest bojowy, 

a jeńców zwolnił i zapewnił opiekę rannym przeciwnikom. W parę dni później nieprzyjaciel, 

zaniepokojony   pojawieniem   się   w okolicy   tak   sprawnie   działającej   partii,   wysłał   przeciw 

Trauguttowi   poważny   oddział.   Traugutt   wciągnął   tamtych   w zasadzkę,   po   czym   sam   ich 

zaatakował i zmusił do odwrotu.

background image

Dwie bitwy - dwa zwycięstwa. Wieść o sukcesach oddziału rozeszła się szeroko po 

okolicy.   I zaraz   miejscowe   obywatelstwo   bryczkami,   wasągami,   karetami   ruszyło 

z powinszowaniem dla dowódcy.  Próżno usiłował ustrzec obóz przed tymi  odwiedzinami. 

Trzeba było  dowozić żywność, a wozy prowiantowe zdradziły miejsce postoju partii.  Nie 

ukrywały go także patrole, które wysyłał w okolicę, a które chętnie zajeżdżały do dworów. 

Bryczki   więc,  jedna  za  drugą,  toczyły  się  groblą.  Mężczyźni   przywozili   piwo i gorzałkę, 

damy kwiaty, haftowane przez siebie orły i proporczyki, leki, bandaże i szarpie, a nierzadko 

własnego układu wiersze na cześć zwycięskiego dowódcy. Miały również tysiące próśb: Aby 

pan pułkownik zechciał ich brata lub narzeczonego posunąć w szarży, aby znowu innemu 

zgodził się dać order. Próżno zapewniał, że orderami nie dysponuje, że awanse będzie dawać 

po bitwie. Patrzyły na niego przymilnie, uśmiechały się czarująco. Mówiły: „My wiemy, pan 

pułkownik   Traugutt   wszystko   może,   jeśli   tylko   zechce...”   Wszyscy   nazywali   go   głośno 

Trauguttem,   rozpuścił   między   służbę   wiadomość,   iż   wyjeżdża   do   Petersburga.   Beztroska 

gadatliwość najeżdżającej na obóz szlachty sprawiła, że poczuł się zaniepokojony o żonę. 

Pewnej   nocy   wysłał   człowieka   z listem   do   Antoniny,   w którym   prosił   ją,   aby   wyjechała 

z dziećmi z Ostrowia. Przypuszczał, że zechce udać się do matki, do sąsiedniego Kłopocina. 

Wysłaniec powrócił z wiadomością, że znalazł dwór ostrowski spalony i opuszczony. Ludzie 

ze wsi powiedzieli mu, że przed tygodniem na Ostrów najechali kozacy i puścili go z dymem, 

ale dziedziczka, widać ostrzeżona, dzień wcześniej wyjechała razem z dziewczynkami. Dokąd 

- nie umieli powiedzieć. W parę dni po spaleniu dworu do Ostrowia przybyło znowu wojsko 

i ogłosiło chłopom, że majątek „buntowszczyka” Traugutta uległ konfiskacie.

W   wyniku   gadatliwości   odwiedzających   obóz   coraz   szerzej   rozchodziła   się 

wiadomość,   kto   jest   dowódcą   kobryńskiego   oddziału.   Traugutt   słał   list   za   listem   do 

komendanta   wojskowego  obszaru,   prosząc,   aby   pozwolono  mu   wyruszyć   w inne   okolice. 

Odpowiedzi nie było,  a on, choć mu  grunt palił się pod nogami, tkwił dalej w horeckich 

lasach,   zgodnie   z poprzednio   otrzymanym   rozkazem   i tylko   zabezpieczał   się   przed 

niespodziewanym uderzeniem rozsyłaniem patroli na wszystkie strony.

Starał się nie myśleć o żonie i o córkach. Każde wspomnienie o nich budziło szarpiący 

niepokój. Nie wiedział, gdzie się znajdują, lękał się, czy Antonina nie została aresztowana. 

Nad Litwą, niby burzliwa chmura, pojawiła się wiadomość o zamianowaniu jej wielkorządcą 

generała   Murawiewa.   Pewnego   dnia   odwiedziny   w obozie   ustały.   Goście   przestali 

przyjeżdżać. Stary szlachcic spod Brześcia, który im przywiózł - jako jeden z ostatnich - swą 

kałamaszką beczułkę gorzałki, opowiadał o panice, jaka padła na wszystkie dwory. Jeszcze 

Murawiew   nie   dojechał   do   Wilna,   a już   krążyły   o nim   przerażające   wieści.   Traugutt   nie 

background image

dziwił się temu wcale. O Murawiewie słyszał wiele w Petersburgu. Nawet widział go kiedyś 

i w   jego   pamięci   została   czerwonosina   twarz,   podobna   do   pyska   złośliwego   buldoga. 

W Petersburgu   mówiono   o nim:   „O,   to   kanalia!   Na   szczęście   zanadto   się   przekradł 

i skompromitował,   nigdy  już   nie   dostanie   żadnego   poważnego   czynu!”   Stało   się   inaczej: 

Murawiew   zjechał   na   Litwę   jako   jej   wszechwładny   zarządca.   Już   nie   od   gości 

odwiedzających obóz, ale za pośrednictwem dworów, które zajmowały się przekazywaniem 

rozkazów, Traugutt dowiedział się, że Murawiew zaledwie pojawił się w Wilnie, rozpoczął 

swoje rządy. Jeden po drugim sypały się wyroki, szubienica nie próżnowała. Zaczęły się także 

napady na dwory, palenie całych wsi i zaścianków.

Słysząc o tym, starał się nie myśleć o swoich. Mówił sobie: postąpiłem, jak należało, 

resztę   trzeba   zawierzyć   Bogu.   Ale   odzywały   w nim   się   zaraz   głosy,   które   pytały,   czy 

rzeczywiście postąpił tak, jak należało. Niełatwo było wydrzeć z serca poczucie, że każdy 

cios może być karą. To była nauka babki Justyny. Ona zwykła była powtarzać: „Pan Bóg 

wszystko widzi i żadne zło nie zatai się przed Nim. Tylko czekać cierpliwie, a zobaczym, jak 

winni będą ukarani”. Kiedy Anna umarła, kiedy minął okres przenosin do Ostrowia, poczęło 

mu   dokuczać   pewne   wspomnienie.   Przypomniał   sobie,   jak   kiedyś   w Żelechowie,   po 

spowiedzi,   proboszcz   zaprosił   go   na   herbatę.   Młody   junkier   opowiadał   mu   o swoich 

małżeńskich planach. „Ech - powiedział ksiądz - pan, panie chorąży, nie powinieneś o tym 

myśleć.” Zażył tabaki, uśmiechnął się tajemniczo. Dorzucił: „Na pana miejscu tobym wojsko 

rzucił, a za seminarium się obejrzał. Albo za klasztorem. Co tam człowiekowi, który chce 

pobożności, żyć w świecie, gdzie tyle diabelskich pokus?” Zaśmiał się. Wziął słowa księdza 

za   żart.   Ale   o tym   żarcie   przypomniał   sobie   po   śmierci   Anny.   Może   to   nie   był   żart?   - 

pomyślał. - Może Bóg nie chciał ich małżeństwa? Może ta śmierć jest karą? Zaraz począł się 

bronić. To niemożliwe, mówił sobie. Miłość do Anny, takiej zawsze dobrej i uśmiechniętej, 

tak   uporczywie   walczącej   uśmiechem   przeciwko   sprzeciwom   babki   -   nie   mogła   być 

nieporozumieniem. Umierając mówiła mu: „Dziękuję ci, Romku, za wszystko. Za to, coś mi 

dał. Za to, że byłeś taki...” Klęcząc z twarzą wtuloną w jej coraz bardziej sztywniejącą dłoń 

myślał, że naprawdę nic jej nie dał. To ona mu dała tyle. Nauczyła go walczyć ufnością, 

dobrocią i pogodą. Tylko Bóg mógł mu ją ofiarować. Zesłał mu anioła, który pokazuje drogę. 

Ale anioł zlatuje na ziemię, na ziemi jednak nie żyje. Co miałoby być winą, za którą teraz 

ponosi karę? Czy to, że zdecydował się na udział w beznadziejnej walce? Dławił w sobie to 

pytanie. Brał się do ćwiczenia żołnierzy. Pracował nad oddziałem od świtu do nocy.

Wstał, podszedł do Radowickiego. Oficer spał tak mocno, że musiał nim potrząsnąć 

kilka razy, zanim tamten otworzył oczy. Zerwał się, począł nieprzytomnie pytać:

background image

- Co to? Co to takiego? Co się stało? Moskale?... Ach, to pan, panie pułkowniku.

- To ja. Nic się nie stało. Pójdę teraz zobaczyć, jak Domanowski sprawił swoich. Ty 

zostań tutaj, ale nie możesz już spać. Gdyby Rosjanie się ruszyli, trzeba obóz zaalarmować.

Powoli zanurzył się w las. Trawy pod nogami ociekały rosą. Między pniami ukrywała 

się jeszcze noc. Przeszedłszy kilkanaście kroków wydeptaną wśród drzew ścieżką, znalazł się 

na polanie. Znajdowało się tu kilkanaście szałasów, a przy nich żarzyły się ogniska. Obok 

spali pokotem ludzie. To był odwód. Przy drągach poprzybijanych do pni stały konie. Dalej 

widać było wozy. Cztery z nich otaczały półkolem namiot szpitalny.

Przed   namiotem   zobaczył   siedzącego   na   pniu   człowieka.   Z daleka   poznał   chudą 

postać Pawłowskiego.

- Nie śpisz, Rudolfie

- Nie.

- Powinieneś wypocząć. Dzień będzie gorący.

- Najgorętszy dzień ma swój koniec.

- Dziś ten koniec nie przyjdzie prędko. Walka będzie zażarta. Jeśli nawet uda nam się 

odeprzeć natarcie, znajdzie się na pewno wielu rannych.

- W końcu jednak noc przyjdzie.

- O czym ty mówisz?

- O niczym. Poetyzuję. Jestem starym człowiekiem, a starzy ludzie...

- Masz złe przeczucia?

- A ty?

Pytanie zawisło w powietrzu. Traugutt milczał. Lekarz podjął:

- Lojalność każe ci milczeć. Ale wobec mnie możesz nie udawać: wiesz dobrze, że 

dzisiaj położymy tu wszyscy głowy.

- Wojna, mówiłem ci już, nie zna pewników.

- A ja ci mówię, że zna!

Znowu   zapadło   milczenie.   Pawłowski   siedział   ze   zwieszoną   głową.   Traugutt   stał 

w postawie człowieka nasłuchującego. Dopiero po dłuższej chwili rzekł:

-   To   jednak   ty   przyjeżdżałeś,   aby   mnie   namawiać.   I wtedy   widziałem   cię 

u Mitraszewskiego. Miałeś wiarę.

- Wiem. Jestem winny. Miałem wiarę i namówiłem ciebie. Dziś ją straciłem.

- Dlaczego? Przestałeś wierzyć w potrzebę powstania?

-   W powstanie   wierzę   dalej.   Ale   przestałem   wierzyć   w ludzi,   tamtych,   u góry. 

Rozumiesz? Cóż z tego, że ty tutaj będziesz się bił, odnosił zwycięstwa lub ginął ofiarnie? 

background image

Oni tego nawet nie dostrzegą! Dla nich tylko ich sprawy, ich osobiste rozgrywki. A w ogóle 

swoje pragnienia biorą za fakty, babskie plotki za informacje.

- Skąd o tym wiesz?

- Znam tych ludzi. Ty siedziałeś zaszyty u siebie jak borsuk w jamie, ale ja kręciłem 

się wśród nich, spiskowałem razem z nimi. To tacy sami głupcy jak ci, którzy tu do nas 

zjeżdżali. Ponaczepiać wstążeczek, ubrać się w orły - tylko tyle potrafią! Myślałem, może się 

coś zmieni, może Warszawa lub Paryż kogoś przyślą. Nic z tego! Widzę to po stosunku do 

ciebie. Wydali cię na śmierć. Nie powinieneś był ich słuchać!

- Chciałbyś, abym się był zbuntował?

- Żałuję, że ciebie na to nie namówiłem, póki była jeszcze otwarta droga odejścia!

- Twoja namowa nic by nie dała. Jestem żołnierzem.

- Wiem, że według ciebie nie potrafię być wojskowym.

-   Nie   cenię   waszej   dyscypliny.   Ale   za   to   wierzę   w ciebie.   Dla   mnie   jesteś 

człowiekiem, który mógł odegrać wielką, największą rolę. Zamiast dać się zamknąć w tej 

matni,   powinieneś   był   wyprowadzić   oddział   z tych   lasów.   Może   trzeba   było,   abyś   nas 

poprowadził za Bug, do Królestwa.

- Rozkaz był inny.

- Rozkazy tych ludzi są szaleństwem! A gdybyś... - Pawłowski wstał z pnia, podszedł 

do Traugutta. Zniżył głos: - A gdybyś tak nas zostawił, a sam się przekradł?

- Rudolfie! - oczy spoza szkieł błysnęły gniewem.

-  Rozumiem   - Pawłowski cofnął   się,  usiadł   z powrotem.  -  Znam,  niestety,   ciebie, 

wiem, że tego nie zrobisz. A jednak nie mogę znieść myśli, że zginiesz tutaj bez sensu. I to 

z mojej winy!

- To nie ty mnie przekonałeś, że trzeba walczyć. A w umieraniu też może być sens.

- Ach, ty, ze swoją wiarą!

Traugutt nie odpowiedział. Oderwał się od rozmowy i ruszył  dalej w swoją drogę. 

Z każdą chwilą więcej dnia spływało na polanę. Czarna ściana gałęzi odcinała się ostro na tle 

zachodzącego blaskiem nieba. Było teraz tak cicho, że ciężkie westchnienia koni, dźwięk 

łańcuchów   od   kantarów   zdawały   się   rozbrzmiewać   na   cały   las.   Wąska   ścieżka   wśród 

wysokiej trawy okrążała leśne jeziorko o czarnej powierzchni, pokrytej przy brzegu rzęsą.

- Stój, kto idzie!? - rozległ się głos. - Hasło, bo strzelam!

Był   zadowolony   z czujności   wartownika.   Wiele   trudu   kosztowało   go   nauczenie 

podwładnych, by się zachowywali jak żołnierze. W okresie, kiedy obóz był odwiedzany przez 

panie z sąsiednich dworów, wiele razy wartownik usłyszawszy na swe pytanie głos: „Tak nie 

background image

krzycz kochaneczku, to ja, Chomentowska z Trojanówki; miodu wam przywiozłam z naszej 

pasieki, i syrów,  i słoninki” - otwierał bez sprzeciwu przejście. Ale do tego zadowolenia, 

dołączyła się zaraz gorzka myśl, że ludzie, których uczynił żołnierzami, mają zginąć. Może 

Pawłowski ma jednak trochę racji? - przebiegło mu przez głowę. Ludzi u góry nie znał, ale 

i jemu wydawało się czasami, że tamtych niewiele obchodzi los walczących. Znowu jednak tę 

myśl odpędził od siebie.

Odczuł   także   zadowolenie   stwierdziwszy,   że   Domanowski   wcale   nieźle 

zabarykadował przejście pniakami i rozstawił swoich.

- Dobrze - pochwalił go. - Trzymaj ludzi w kupie.

- Niech nie strzelają inaczej jak na komendę. Musicie nieprzyjaciela podpuścić blisko, 

aby   nie   marnować   amunicji.   A po   każdym   odpartym   ataku,   rzucaj   zaraz   kosynierów   do 

przeciwuderzenia.

- Rozkaz, pułkowniku - powiedział służbiście student.

- Aha, tam przy jeziorku, gdzie ścieżka idzie nad samą wodą, każ zbudować jeszcze 

jedną barykadę. Gdyby was z tej zepchnięto, trzeba, abyście mieli się gdzie oprzeć. Ale to nie 

znaczy, że wolno wam dać się zepchnąć.

- Zrobię wszystko, aby się nie dać zepchnąć, pułkowniku.

- Pamiętaj! Będę tu do was zaglądać. A ty zawiadamiaj mnie o wszystkim. Czuwajcie 

i na miłość Boską nie dajcie się zaskoczyć. Każę wam przysłać śniadanie.

Wrócił do obozu. Tu już ludzie nie spali. Kręcili się wykonując polecenia sierżanta 

Duczyńskiego.   Był   to   niemłody   chłop   o ryżych   wąsach.   Przed   wyruszeniem   do   partii 

pracował   jako   nadleśny   w majątku   Potockiej;   pochodził   z Poznańskiego   i służył   kilka   lat 

w pruskim wojsku. Na widok Traugutta trzasnął służbiście obcasami.

- Na rozkaz, panie pułkowniku.

- Śniadanie gotowe, Wojciechu?

- Duchem będzie. Kucharze ruszali się jak muchy w kleju, musiałem im przyuważyć.

- Nie za mocno? To ochotnicy, nie rekruci.

- Każdy jeden musi być rekrutem, panie pułkowniku, jak coś z niego ma być.

- Będzie i bez bicia, Duczyński. Ze śniadaniem spieszcie się. Konie niech kawaleria 

nakarmi i napoi. Wziąć się do odlewania kul i przygotowywania ładunków.

Wróciwszy   na   swoje   stanowisko   stwierdził,   że   Radowicki   śpi   jak   zabity,   oparty 

o drzewo. Kiedy go obudził, ten począł się tłumaczyć płaczliwie:

- Jak Boga kocham, tylko się na chwileczkę oparłem, pułkowniku. Diabła tam spałem. 

Tyle że zamknąłem oczy...

background image

- Żadnych diabłów - powiedział ostro. - I jeszcze porozmawiamy o tym po bitwie.

- Kiedy naprawdę, pułkowniku...

- Dosyć! Idź do Elerta, niech wysyła swoich sekcjami na śniadanie.

Twardym   ruchem   przesunął   dłonią   po   gęstych,   krótko   przystrzyżonych   włosach. 

Obudził się w nim gniew. Radowickiego - myślał - odeślę do linii. Niewiele jest z niego 

pożytku. Tylko gada i gada. A teraz zasnął na służbie. Muszę z nich wytrząść tę szlachecką 

lekkomyślność!   Wezmę   na   adiutanta   zwykłego   chłopa   spomiędzy   kosynierów.   Ale   zaraz 

przebiegło mu przez głowę: czy nie za późno o tym myśleć?

Nagle doleciał go od strony łąki dźwięk trąbki wojskowej. Odezwała się jedna, potem 

druga, trzecia, czwarta. Z tupotem nadbiegł Radowicki. Na jego pucołowatej twarzy niepokój 

mieszał się z gorliwością.

- Natarcie, pułkowniku? Potrząsnął głową.

- Nie. Trąbią do kotłów.

7

Minęło   południe.   Słońce   dawno   rozpędziło   resztki   mgieł   i przypiekało   mocno. 

Pachniał rozgrzany moczar.

Nieprzyjaciel wciąż nie rozpoczynał  natarcia. Patrole kozackie kręciły się po łące, 

zbliżały się do samego lasu. Podjechawszy blisko nagle rzucały się do ucieczki. Niekiedy 

umykający kozak krzyczał: „Ej, pany, strielajcie!” Chcieli sprowokować powstańców, by dać 

ognia. Ale Traugutt surowo zakazał strzelania bez rozkazu.

Dopiero koło drugiej rozległo się warczenie bębnów i z lasu, po drugiej stronie łąki, 

zaczęła   się   wolno   wysypywać   piechota.   Szły   buro   ubrane   kolumny.   Żołnierze   mieli   na 

plecach tornistry ze zrolowanymi aż ponad głowę płaszczami, na głowach małe kepi. Traugutt 

obserwował   ich   uważnie   przez   lornetę.   Od   razu   spostrzegł,   że   ma   przed   sobą   żołnierza 

doświadczonego:   tamci   posuwali   się   nie   przyspieszając   kroku,   nie   rozglądając   na   boki. 

Oficerowie błyskając wydobytymi szablami szli po bokach kolumn. Ława idących dotarła do 

grobli, minąwszy ją, szła  dalej. Na grobli pozostały odwody.  Na skrzydłach  następującej 

piechoty kręcili się kozacy.

Piechota   zbliżyła   się   może   na   trzysta   kroków   do   lasu,   kiedy   bębny   urwały   swój 

werbel. Kolumny rozsypały się. Szybko, sprawnie sformowano piramidki strzeleckie: gdy 

jedni   stali,   drudzy   przed   nimi   klęczeli.   Nadjechało   na   koniach   kilku   oficerów,   padły 

komendy.   Każda   piramidka   błysnęła   ogniem.   Rozległ   się   długi   huk,   kłęby   dymu   okryły 

background image

strzelających.   Kule   poczęły   stukać   po   pniach   sosen.   Wbijały   się   w nie,   wydając   dźwięk 

podobny   do   chrzęstu   rozszczepianego   klinem   drzewa.   Ścinały   gałęzie,   napełniając   las 

gwizdem i szumem. Salwa szła po salwie. Żołnierze strzelali spokojnie, jak na ćwiczeniach. 

Powstańcy   milczeli.   Z tej   odległości   ich   strzelby   myśliwskie   niewiele   mogły   zrobić 

przeciwnikom. Musieli czekać, aż się tamci zbliżą. Ale piechota nie postępowała naprzód. 

Nie przestawała strzelać. Na grobli ukazały się wozy. Dowiozły amunicję, bo widać było 

żołnierzy,  którzy na rozwiniętych  płaszczach przynosili ją kolegom. W piramidkach padły 

rozkazy,  aby klęczący wstali, a stojący uklękli.  Strzelano  dalej. Salwom odpowiadały nie 

kończące się echa.

Traugutt pchnął Radowickiego, aby zobaczył, co się dzieje u Domanowskiego, gdyż 

wśród tego hałasu nie można było usłyszeć, czy z drugiej strony nie rozpoczęła się także 

strzelanina. Sam zszedł na skraj lasu. Nie mógł jednak dotrzeć do pierwszej linii strzelców. 

Wśród   drzew   pełno   było   dymu   i kurzu,   rykoszetujących   kul,   latających   odłamków   kory. 

Obrońcy stali przyciśnięci do pni lub leżeli. Dostrzegł twarze blade, czoła mokre od potu, 

zaciśnięte zęby. Było kilku rannych. Jeden z nich wydawał przeraźliwe jęki. Zdrowi patrzyli 

na rannych ze zgrozą.

Bezczynne   wyczekiwanie   pod   obstrzałem   odebrało   ducha   powstańcom.   Traugutt, 

widząc to, polecił, aby kilku, którzy mieli broń dalekostrzelną, zaczęło odpowiadać na salwy. 

Pukanie paru sztucerków poprawiło nastrój obrońców, zwłaszcza gdy zobaczono skutki tych 

strzałów. Broń przechodziła z rąk do rąk. Kilku żołnierzy padło. Partia miała doskonałych 

strzelców.

Wrócił   na   swoje   stanowisko.   Tu   już   czekał   na   niego   zasapany   Radowicki. 

U Domanowskiego, raportował, panuje spokój. Do szańca zbliżył się patrol kozacki, został 

ostrzelany   i straciwszy   dwóch   ludzi   umknął.   W razie   natarcia   dadzą   natychmiast   znać. 

Traugutt skwitował meldunek kiwnięciem głowy.

Strzelanina trwała już dobrą godzinę. Traugutt, który na nowo zszedł na skraj lasu, 

stwierdził z zadowoleniem, iż ludzie poczynają się z obstrzałem oswajać. Coraz lepiej byli 

ukryci, toteż nie ponieśli żadnych nowych strat.

Właśnie chciał powrócić na swoją kępę, kiedy nagle strzelanina urwała się. Łąka tak 

była spowita dymem, że nie było widać, co robią żołnierze. Usłyszał jednak grzmot bębnów.

- Będą nacierali, gotuj się! - krzyknął.

Jego   komendę   podchwycili   oficerowie   i podoficerowie.   Ludzie   ścisnęli   mocniej 

strzelby   w garściach.   Wlepiano   oczy   w bury   tuman.   Bębny   wciąż   biły.   Nagle   z tumanu 

background image

poczęły się wysuwać sylwetki biegnących. Zerwał się krzyk: „Urra!” Bogurski komenderował 

głosem, który z podniecenia stał się wysoki jak głos kobiety:

- Tuj!

Tamci   byli  coraz  bliżej.   Widać   już  było   ich  szerokie,  zaczerwienione  od  wysiłku 

twarze, rozwarte od krzyku usta. Ale choć ruszali się energicznie, nie mogli biec dość szybko: 

na wilgotnej łące nogi biegnących zapadały się w błoto. Mimo to nie przestawali się zbliżać.

- Pal! - zapiał Bogurski.

Rudy dym buchnął w twarz nadbiegających. Gdy rozwiał się, widać było skłębiony 

tłum i leżących na ziemi. Atak stracił swój rozpęd. Traugutt tylko na to czekał. Natychmiast 

zakomenderował:

- Elert, nacierać!

- Kosynierzy za mną! - wrzasnął oficer, wyskakując spoza pnia i podnosząc w górę 

obnażoną szablę.

- Jezus, Maryja! Bij! Zabij!

Kosynierzy leżeli za małym wzgórkiem. Teraz zerwali się na nogi. Biegli lekko, jak 

koty, w swych lipowych postołach, a niektórzy całkiem boso. Zdawali się lecieć. Mignęły 

nogi   w lnianych   portkach.   Pędząc   nawoływali   się   wzajemnie:   „Andrej!   Maksym!” 

Wrzeszczeli:

- Bij! Zabij!

Z   tym   krzykiem   wypadli   spomiędzy   drzew.   Także   na   łące   zachowali   swą   kocią 

lekkość. Ich nogi zdawały się nie dotykać ziemi. Żołnierze zaczęli się gwałtownie cofać. 

Niektórzy rzucili się do ucieczki. Inni ulgnąwszy w bagnie odwracali się i z determinacją 

zasłaniali   bagnetem.   Kosynierzy   dopadłszy   przeciwnika,   zatrzymywali   się.   Brali   straszny 

rozmach. Drągi od kos aż gwizdały w ich rękach. Czasami karabin odbijał kosę, czasami nóż 

spadał na ramię ludzkie. Niektóre uderzenia otwierały klatkę piersiową. Zarąbani walili się 

w błoto.

Odezwały się trąbki. Wzywały piechotę do odwrotu. Z boku nadlecieli kozacy, chcąc 

odciąć   kosynierów  od  lasu.  Ale Traugutt  dał  sygnał,   aby  ci  wycofali  się  szybko  między 

drzewa.

Piechota   wróciła   na   swe  poprzednie   stanowisko,  kosynierzy   schronili   się  do   lasu, 

kozacy ostrzelani rozsypali się na wszystkie strony. Atak był  odparty z niewielkimi  tylko 

stratami, Traugutt patrzył z zadowoleniem na swoich. Odzyskali pewność siebie. Dosadnymi 

żartami przyjęli podjętą na nowo przez żołnierzy strzelaninę. Traugutt wrócił na kępę.

- U Domanowskiego spokój? - pytał Radowickiego.

background image

- Nic nie słychać pułkowniku. Ale pan pułkownik dał im bobu!

W przypochlebnym okrzyku wyczytał chęć zatarcia wspomnienia o spaniu na służbie.

Nie   zdążył   odpowiedzieć,   kiedy   na   łące   rozległ   się   łoskot   bębnów.   Strzeleckie 

piramidy rozwijały się na nowo w tyralierę. Jeżeli przedtem atakowało kilka plutonów, teraz 

ruszyły całe trzy roty. Błysnęły pochylone bagnety. To była groźna broń: w starciu wręcz 

myśliwskie fuzje nie stanowiły żadnej obrony.

Natarcie posuwało się powoli. Żołnierze nie biegli tym razem w dym, ale szli równym 

krokiem.   Czekano   na   nich   z   palcem   na   cynglu.   Zanim   zbliżyli   się   na   odległość   strzału, 

Bogurski zakomenderował:

- Tuj! Pal!

Salwa   nie   zaszkodziła   idącym,   ale   pozbawiła   ich   spokoju.   Ci   i tamci   odruchowo 

zwolnili kroku. Ale zaraz oficerowie i podoficerowie zaczęli krzyczeć:

- Wpierod! Wpierod! Wpierod... waszu mać!

- Urra! - krzyknęła tyraliera i rzuciła się biegiem.

- Tuj! Pal! - zakomenderował Bogurski.

Dym   zakrył   biegnących.   Traugutt   wytrzeszczał   oczy,   chciał   zobaczyć,   czy   nie 

zatrzymali się. Biegli dalej, choć wielu padło. Bogurski głosem, który przechodził w pisk, 

wrzeszczał:   „Nabijaj!”   wszyscy   gwałtownie   ubijali   stemplami   ładunki.   „Tuj!   Pal!”   Nie 

wszyscy   zdążyli   na   komendę,   posypały   się   spóźnione   wystrzały.   Salwa   uderzyła   prawie 

w piersi nadbiegających. Wszystko utonęło w kłębach dymu. Ale atak i tym razem nie dał się 

złamać.   Pośród   drzew   zamajaczyły   sylwetki   żołnierzy   niby   postacie   garbatych   gnomów 

o ramionach   rozszerzonych   tornistrami.   Błysnęły   bagnety.   W mgnieniu   oka   wykłuto 

stojących za szańcem strzelców.

- Elert, uderzajcie! - Traugutt rzucił rozkaz.

Kosynierzy pognali znowu do ataku. Ale teraz nie uderzali na otwartym polu, musieli 

walczyć między drzewami, gdzie nie mieli miejsca do rozmachu. Tłum walczących splątał 

się. Traugutt słyszał zmieszane krzyki:

-   Józik!   Bij,   sukinsyna!   Anton!   Następuj!   Mocno!   Wpierod!   Na   pomoc!   Jezu... 

Swiataja Przeczysta... Urra! Urra! Bij!

Między   drzewami   toczyła   się   zaciekła   walka   wręcz.   Wśród   wrzawy   rozlegały   się 

pojedyncze wystrzały. Las napełnił się dymem i kurzawą, niby gęstą mgłą przetkaną blaskiem 

słońca. Pnie drzew wydawały się sylwetkami ludzi.

- Radowicki! - zawołał Traugutt. - Boskiego z odwodem do mnie!

- Lecę, pułkowniku!

background image

- Spiesz się! - krzyknął za adiutantem, który, zdawało mu się, biegnie zbyt wolno.

Skłębiona   masa   walczących   wtłaczała   się   coraz   głębiej   w las.   Natarcie   wyrzuciło 

strzelców Bogurskiego z ich stanowisk. Koło Traugutta przebiegł jakiś człowiek. Teraz biegło 

dwóch. Zatrzymał ich okrzykiem:

- Dokąd to?

Stanęli.   Mieli   ociekające   potem   twarze,   przerażenie   w oczach,   podarte   ubranie. 

Pogubili gdzieś swoje konfederatki. Jeden trzymał jeszcze w ręku strzelbę z roztrzaskaną lufą, 

drugi był bezbronny. To drugi jęknął:

- Nie damy im rady, panie pułkowniku. Traugutt wyjął rewolwer zza pasa.

- Natychmiast wracajcie do bitwy!

Obejrzeli się na toczącą się walkę, a potem podnieśli na niego wytrzeszczone oczy. 

Nie mogli uwierzyć w skierowaną w swoją stronę lufę. Kiedy jednak krzyknął jeszcze raz - 

zawrócili. Zniknęli mu z oczu. Może wrócili do bitwy, a może wymknęli się bokiem między 

krzakami.   Na   ścieżce   zatupotały   kroki,   to   biegł   sprowadzony   odwód.   Za   nimi   nadbiegł 

zapocony,   kołyszący   się   w biegu   z boku   na   bok   Radowicki.   Srebrne   akselbanty   zwisały 

z ramienia rozerwane. Obok pędził, podskakując z niecierpliwości, chłopak. Traugutt poznał 

w nim gońca Domanowskiego. Od razu zwrócił się do niego:

- Co u was?

Chłopak jąkał się:

- Mel... mel... melduję... co na...cierają.

- Goń z powrotem, powiedz, że już idę!

Chłopak popędził, ile sił w nogach. Odwód był już w walce. Jego przybycie sprawiło, 

że   walcząca   ze   sobą   gromada,   posuwająca   się   pod   naciskiem   natarcia   coraz   dalej   w las, 

zatrzymała  się. Obie strony były jak zapaśnicy,  którzy wzajemnie osadzili się w miejscu. 

Panował dziki zgiełk, w nim tonęły wszystkie głosy.

Słońce tymczasem zniżyło się; jego blask przebijał się jak ogień między drzewami; 

czerwone smugi tkwiły w kłębach dymu jak kolce w stosach owczej strzyży.

Traugutt wrócił na swe stanowisko na kępie. Ogarnął spojrzeniem całą łąkę. Rezerwy 

stały dalej nieporuszone na grobli: nieprzyjaciel nie miał widać jeszcze zamiaru rzucić do 

walki reszty swoich sił. Po łące, na której leżało wielu rannych i zabitych, uganiali się kozacy.

-   Biegnij   do   Jagmina   -   rzucił   Radowickiemu.   -   Niech   naciera   konnymi.   Muszą 

wyrzucić Moskali z lasu. Ja idę do Domanowskiego.

background image

Pospieszył ścieżką prowadzącą do obozu. Minął sznur rannych, którzy wlekli się do 

lazaretu. Nie zatrzymywał się; w przelocie tylko zobaczył Pawłowskiego, jak w zakrwawionej 

koszuli i z zakasanymi rękawami kręci się wśród leżących na ziemi.

Na ścieżce przy jeziorku natknął się na biegnących w stronę obozu ludzi.

- Dokąd?

Rozproszyli   się   na   jego   widok.   Próbowali   dać   nurka   w krzaki.   Zdołał   jednego 

uchwycić za ramię.

- Stój! Co się tam dzieje?

- Koniec. Wszyscy wybici. Moskale już tu...

- Gdzie kapitan? Porucznik?...

- Zabici... Wszyscy pozabijani...

Wyśliznął   mu   się   z ręki   i uciekł.   Nie   gonił   go.   Pobiegł   dalej   w stronę   zagrożonej 

pozycji. Szaniec, który polecił wznieść na ścieżce przy jeziorku, był obsadzony przez dwóch 

strzelców   i kaprala.   Tamci   nie   dostrzegli   jego   nadejścia:   wychyliwszy   głowy   spoza   pni, 

patrzyli  przed siebie. Kiedy na nich zawołał, odwrócili głowy.  Na ich twarzach zobaczył 

strach. Wyglądali na takich, którzy tylko patrzą, gdzie się ukryć.

Zapytał:

- Co tam w przodzie?

-   Nic   nie   widać,   panie   pułkowniku.   Jacyś   uciekali   i krzyczeli,   że   już   wszystkich 

naszych Moskale wytłukli.

- Gdyby wytłukli, już by tu byli...

Przelazł przez zaporę ze zrąbanych pni. Szedł trzymając rewolwer gotowy do strzału. 

Zaledwie postąpił kilka kroków, usłyszał zgiełk walki. Ścieżka zakręcała. Znalazłszy się na 

zakręcie, zobaczył biegnący wprost na siebie tłum. Ludzie, których miał przed sobą, ubrani 

byli   w mundury   błyskające   miedzianymi   guzikami.   Biegnąc   krzyczeli;   zobaczył   otwarte 

w krzyku usta, płowe brody, zadarte nosy, szeroko rozstawione kości policzkowe. Nie było 

czasu,   aby   się   cofnąć.   Dwóch   wielkich   chłopów   rzuciło   się   na   niego.   Wystrzelił.   Jeden 

z biegnących podskoczył, jakby zaczepił nogą o korzeń i runął na twarz. Po raz drugi nacisnął 

cyngiel.   Ale   kurek   spadł   z suchym   trzaskiem.   Jeszcze   raz   nacisnął.   I teraz   rewolwer   nie 

wystrzelił. Miał żołnierza tuż przed sobą. Ale tamten zamiast pchnąć bagnetem, zatrzymał się, 

chwycił karabin za lufę, podniósł kolbę w górę. Wziął rozmach. Traugutt odruchowo zasłonił 

twarz i przy okazji strącił sobie okulary. Człowiek przed nim coś zawołał. Cios kolby spadł. 

Trauguttowi zrobiło się ciemno przed oczami. Ale przytomność wróciła mu zaraz. Pierwszą 

background image

rzeczą, jaką sobie uprzytomnił, było to, że nic nie widzi. Omackiem wodził dłonią po ziemi 

wokół siebie. Odnalazł okulary. Były na szczęście całe.

Kiedy   je   nałożył,   zobaczył,   że   sytuacja   zmieniła   się.   Nie   miał   przed   sobą   ściany 

mundurów,   nie   widział   otwartych   ust   wrzeszczących   „Urra!”   Dostrzegł   natomiast 

samodziałowe  kurty i świtki  kosynierów,  słyszał  ich  krzyki.  Świszczały kosy,  dźwięczały 

uderzając po bagnetach. Rozlegały się jęki. Głowa bolała go, czuł w niej szum. Mimo to 

dźwignął się na nogi. Zobaczył tuż obok siebie kosyniera, który przyciskał końcem kosy do 

drzewa bezbronnego żołnierza. Karabin tamtego leżał na ziemi.

- Nie zabijaj! - krzyknął. - Bierz żywcem. Zdajsia - powiedział do żołnierza.

- Zdajuś - mruknął tamten.

Nie patrzył na niego. Szybko wpychał nowe ładunki do bębenka. Rzucił się w wir 

walki. Ale jej rezultat był już przesądzony. Żołnierze zostali wyparci poza szaniec. Cofali się 

atakowani wściekle przez kosynierów. Mała polanka pokryta była ciałami. Słychać było jęki 

i bolesne   wołania.   Na   kępach   trawy   połyskiwała   krew.   Traugutt   zobaczył   koło   siebie 

Domanowskiego.

- Żyjesz pan, pułkowniku? Całe szczęście. Widziałem, jak rzucili się na pana. Nie 

zdążyliśmy dobiec.

- Żyję, nic mi nie jest. Co się tu działo?

- Atakowali tak zaciekle, że postanowiłem zrobić na nich zasadzkę. Cofnąłem się ze 

swoimi na boki, pozwoliłem im przeleźć przez szaniec, a potem uderzyłem na nich z tyłu.

- Świetnie to zrobiłeś!

- Ano, czytało się książki o Indianach...

Wśród triumfalnych okrzyków kosynierzy wracali z pościgu. Byli usmarowani krwią, 

straszni.

- Zan ranny - raportował Domanowski. - Straciłem dużo ludzi. Trochę uciekło.

- Zbierz tych, co zostali, i obsadź na nowo stanowiska, ściągnij uciekinierów. Atak na 

pewno się powtórzy. Ja muszę wracać na tamtą stronę.

Szedł chwiejnym krokiem. Czoło bolało go, chwilami odczuwał jakby zawrót głowy. 

Po drodze  zobaczywszy kosyniera,  który pilnował  jeńca,  polecił,  aby go odprowadził  do 

sierżanta Duczyńskiego.

Polana obozowa pełna była krwi i jęku. Ranni stali, siedzieli lub leżeli czekając na 

opatrunek. Lekarz uwijał się wśród nich podobny do rzeźnika. Chłopi od wozów taborowych 

background image

pomagali przenosić najciężej rannych. Na skraju polany z twarzami nakrytymi połą ubrania 

leżeli ci, którzy nie doczekali się opatrunku.

Od   strony   łąki   wlekli   się   dalej   ranni.   Dwóch   ludzi   niosło   na   drągach   od   kos 

Bogurskiego.

- Dostałeś? - zatrzymał się przy rannym.

- Postrzelili mnie.

- Natarcie odparliście?

- Odparte... Uch, boli diablo... Niewielu zostało...

- Kto objął dowództwo?

- Elert. Ale jak mnie opatrzą, wrócę...

- Dobrze. Idźcie.

Radowicki służbiście składał na kępie raport:

- Natarcie odparte.

- Co robią Moskale?

- Cofnęli się do grobli.

Przede   wszystkim   skierował   lornetę   na   nieprzyjaciela.   Tamci   musieli   być   także 

zmęczeni: widział, jak żołnierze posiadali lub pokładli się pod drzewami. Na groblę zajechały 

wozy.  Na  jednym  z nich   przywieziono   dużą  beczkę.  Gorzałka,  domyślił  się.  Znak,  że   to 

jeszcze nie koniec na dzisiaj.

Na łąkę kładły się od drzew długie cienie, purpurowe słońce wczepione było w gałęzie 

drzew. Traugutt tak był rozbity, że po prostu nie miał sił, aby sięgnąć do zegarka. Musiało już 

być po szóstej. Skinął na adiutanta:

- Idź do Duczyńskiego, niech kucharze szybko przygotują ludziom coś do zjedzenia 

i do picia. Jeśli ma wódkę, niech da.

- Rozkaz, pułkowniku. Dla pana pułkownika można także łyczek?

- Nie. Gdyby była, przynieś mi trochę herbaty. Aha, tam jest jeniec, przyprowadź go 

tutaj.

Na chwilę wyciągnął się na ziemi. Czuł się jak połamany. Przebiegały go dreszcze. 

W głowie szumiało. Ale przemógł się; wstał, zszedł na dół do lasu. Odnalazł Elerta i Jagmina, 

którzy obliczali straty.

- No, jak tam, chłopcy?

- Wykrwawili nas, pułkowniku.

- Musicie być gotowi na odparcie jeszcze jednego natarcia.

- Ludzie padają ze zmęczenia. Są głodni, chcą pić. Źle z amunicją.

background image

- Kazałem Duczyńskiemu przygotować jakieś jedzenie.

- Niech ktoś skoczy z wiadrem po wodę. I niech ludzie kręcą ładunki.

Potakiwali   kiwaniem   głów,   bez   słowa.   Obaj   mieli   czarne   od   prochu   twarze, 

przekrwione oczy.

- Ale postrzelali panu pułkownikowi kurtę! - zauważył Jagmin.

Teraz dopiero spostrzegł, że jego luźna kurta była w wielu miejscach podziurawiona 

kulami, Widać celowano w niego. Rozbite czoło piekło i coraz bardziej puchło. Podskórny 

wylew  zachodził   aż  na   oko.  Powoli   wracał  na   swoją  kępę.  Słońce   paliło   się  wysoko   na 

pniach, na las zachodziły już pierwsze cienie.

Na kępie Traugutt znalazł Radowickiego z pistoletem w ręku. Obok niego stał wielki, 

brodaty żołnierz. Oficer kazał jeńcowi trzymać chleb i kubek z herbatą.

Traugutt   usiadł.   Nie   patrząc   na   jeńca   wziął   z jego   ręki   przyniesioną   kolację. 

Rozkoszował się łykami  mocnej herbaty.  Chleb położył  obok siebie na trawie. Po chwili 

zapytał:

- Jak się nazywasz?

- Wasyl Siemionowicz Tynow, wasze wysokobłagarodie.

W głosie żołnierza była wojskowa służbistość. Traugutt poczuł dla tamtego sympatię. 

Dotykając palcem opuchłego czoła, ale jednocześnie uśmiechając się, zapytał:

- To ty mnie uderzyłeś?

- Toczno tak, wasze wysokobłagarodie. Wajna nie matuszka - dorzucił - prikaz bit’, 

nada bit’.

- Wiem. - Wydało mu się, że błękitne oczy żołnierza spoglądają na leżący chleb. - 

Głodny   jesteś?   -   Nie   czekał   na   odpowiedź.   -   Masz   -   przełamał   chleb   i wyciągnął   rękę 

z połową kromki do jeńca.

- Spasiba, wasze wysokobłagarodie. - Dodał ciszej: - Za etot chleb i za drugoj...

Podniósł głowę. Uważnie popatrzył na pokrytą płowym zarostem twarz żołnierza.

- O czym mówisz? Znasz mnie?

- Wy kamandirowali nami na szesnastom fortie. I chleb dali...

Uśmiechnął się blado do wspomnienia. Otrzymał  wtedy rozkaz założenia min pod 

wysuniętym do przodu fortem, który wystawiony ze wszystkich stron na ataki nieprzyjaciela 

mógł w każdej chwili zostać zdobyty. Podczas gdy saperzy pracowali nad założeniem min, 

rozmawiał   z dowódcą   fortu,   młodym   porucznikiem.   Był   to   wielki   blondyn   zarośnięty 

i brudny, ale jego oczy błyskały zapałem. „A tak i nie damy się! - powtarzał. - Zobaczycie, 

Romualdzie Ludwikowiczu. Choćby cała Jewropa tu przyszła, choćby czort zabrał do reszty 

background image

rozum   naszym   genierałom!   Zobaczycie...”   W pół   godziny   później   na   fort   spadła   ulewa 

pocisków   armatnich.   Artyleria   bombardowała   go   długo.   Jasnowłosy   porucznik   zginął 

rozszarpany przez kartacza i Traugutt musiał objąć dowództwo. Zaraz po bombardowaniu 

zaczęło się natarcie. Szły fale turkosów, prowadzone przez oficerów z kozimi bródkami. „En 

avant!” - krzyczeli oficerowie. Turkosi wyli. Białka błyskały na ciemnych twarzach, długie 

bagnety na karabinach  zdawały się giąć  jak węże. Ale załoga  fortu trzymała  się twardo. 

Każde natarcie było odrzucone w walce na bagnety. Wreszcie tamci dali za wygraną. Cofnęli 

się. Nasyp okopu był pokryty ciałami. Obrońcy upadali ze zmęczenia i z głodu. Ale tylko 

saperzy mieli swoje porcje chleba, które zabrali idąc do fortu; załoga nie została na czas 

zaopatrzona. Widząc to kazał sobie oddać cały chleb. Sam pokroił go na kawałki, którymi 

można było obdzielić wszystkich. Nie wziął swojej porcji, póki się nie przekonał, że każdy 

z żołnierzy trzyma w ręku kawałek chleba.

- Poznałeś mnie?

- Ja uznał was, wasze wysokobłagarodie, i patamu nie mog was udarit’. Nie tolko szto 

rużio samo udariło. A za was abieszczali diengi.

- Kto obiecał?

- Kapitan. Skazał: kto ubijot etawo w oczkach, tamu dwadcat rublej sierebrom.

- Mówił, kto jestem?

- Gawarił, szto wy bywszy pałkownik Traugutt.

-   Słuchaj,   Wasyl,   biliśmy   się   razem,   jedliśmy   jeden   chleb,   to   powiedz   sam,   po 

dobroci: dużo was?

- Skazu. Zaczem nie skazat’? Ja nie wrag. Ja dumaju szto tam, gdie ludi takije kak wy, 

eto czestnoje dzieło...

- To mów.

- Mnogo nas. Nie Ruskije nami kamandirujut, no Germancy...

- Będą jeszcze nacierać?

-   Budut.   Gawariat,   szto   oni   dałżny   was   unicztożyt’.   I na   was,   wasze 

wysokobłagarodie, gawarili skwiernyje słowa.

- I teraz, myślisz, uderzą?

- Możet byt’. A jeśli niet, budut ażidat’ utra. Oni panimajut, szto wy im nie udieriotie.

- Dobrze, dziękuję ci, Wasyl.

Polecił   Radowickiemu   odprowadzić   jeńca   do   obozu   i zaraz   potem   sprowadzić   do 

siebie oficerów. Pojawili się: Elert, Jagmin, Domanowski, Boski, przywlókł się ranny, ale już 

opatrzony Bogurski. Zan nie mógł przyjść.

background image

- Ludzie zjedli? Napili się? - pytał.

- Zjedli i napili, pułkowniku. Ale zmęczeni...

- Na to nie ma rady. Lada chwila nastąpi nowy atak. Mówcie prędko, ilu każdy z was 

ma ludzi zdolnych do walki.

- Razem z konnymi Jagmina czterdziestu kilku - powiedział Elert.

- Au mnie dwudziestu trzech, panie pułkowniku - raportował Domanowski.

Chwilę trwało milczenie.

- Trzeba ściągnąć bardziej ludzi do kupy - zarządził. - Z tym, co nam zostało, skraju 

lasu nie obronimy. Jeśli uderzą, Elert, cofniesz swoich tu, na kępę.

- Ano mogę cofnąć...

-   Mówi   się:   tak   jest,   pułkowmiku.   Jesteśmy   nadal   wojskiem.   Ty   -   mówił   do 

Domanowskiego - cofniesz się na szaniec koło jeziorka. Rozumiesz? Jak z amunicją?

- Trochę jest. Ale mało.

- Strzelać celnie. Wziąć zdobyczne karabiny do walki na bagnety.  Konni Jagmina 

przejdą jako mój odwód do obozu. Niech będą gotowi do walki pieszo lub konno.

- A jeśli... - zaczął Elert, ale nie skończył, bo nagle na łące rozwarczały się bębny. 

Prawie równocześnie nadbiegł zdyszany goniec od oddziału Domanowskiego. Krzyczał już 

z daleka, podniecony:

- Idą! Idą!

8

Na niebie, tuż nad nimi, przez zwiewną mgłę przebijały pierwsze gwiazdy. Zawiał 

wiatr   i potrząsnął   koronami   drzew.   Las   szumiał   jak   morze.   Polana   gadała   jękami 

i westchnieniami: ktoś łkał jak dziecko, ktoś ciężko rzęził, może umierał. W mroku, niby na 

krańcu   ciemnego   korytarza,   widać   było   słaby   blask;   za   zasłoną   wozów   paliły   się   dwie 

latarnie. Przy ich świetle Pawłowski wciąż opatrywał. Czasami doleciał z tamtej strony krzyk. 

Wzdłuż smugi światła leżeli ranni. Cała polana była nimi pokryta. Bielizna tworzyła w mroku 

jasne plamy.

Oficerowie siedzieli na skraju polany również wokół latarni. Panowało ciężkie jak 

kamień milczenie. Nie było już zresztą nic do powiedzenia. Ostatnie natarcie zmiażdżyło ich. 

Mimo  wycofania  się na rezerwowe pozycje  nie zdołali  się na nich utrzymać.  Gdyby nie 

zapadający zmierzch, żołnierze byliby dotarli do obozu. Walczono już na skraju polany. Noc 

ocaliła ich od rzezi. Tamci cofnęli się. Ale teraz to był już koniec. Wiedzieli, że rano nie 

background image

odeprą żadnego natarcia. Wszyscy byli ranni. Liczba tych, którzy zdolni byli walczyć, nie 

przekraczała trzydziestu.

Gdzieś w dali huknął wystrzał. Strzały rozbrzmiewały co pewien czas. Ostęp musiał 

być otoczony pierścieniem placówek nieprzyjacielskich, które czuwały.

- Ktoś pewno próbował uciec - odezwał się Elert. Mówił z trudem poprzez bandaż, 

którym miał spowiniętą twarz.

- Uciekliby wszyscy, gdyby mogli - mruknął Jagmin. - Kto zostanie do jutra, tego 

czeka śmierć...

Milczenie   wróciło.   Traugutt   myślał:   -   Czy   zawsze   nie   sądziłem,   że   tak   się   musi 

zakończyć ta walka? Pocieszałem się rozmawiając dziś jeszcze z Pawłowskim. Ale inaczej 

być nie mogło. Żeby choć wiedzieć, że dzięki ich oporowi tamci dokonają koncentracji! - 

A jednak nie myślał  z niechęcią  o swojej decyzji. To Anna na pewno spojrzała wtedy na 

niego oczami tamtej kobiety. Wybrał jej rację - przeciwko racji babki. Nie można czekać bez 

końca,   choćby   trzeba   było   za   swą   decyzję   zapłacić   życiem.   Antonina   myśli   tak   samo. 

Wyprawiła go bez protestu, do ostatniej chwili powtarzała: „Idź, tak trzeba!” Będzie dobrą 

matką dla Ani i dla Lusi. Nie macochą, lecz matką.

Z tkliwością począł myśleć o córkach. Teraz już mogę myśleć - uświadomił sobie. Nie 

ma nic do zrobienia, niczym nie odmienię losu. Ania była już dość duża, mógł z nią nieraz 

rozmawiać jak z przyjacielem. Zresztą i Lusia garnęła się do niego. Dopiero tu, w obozie, 

przyszło   mu   pewnego   dnia   do   głowy,   że   jeżeli   między   nim   a dziećmi   nawiązała   się   nić 

porozumienia, to było to wynikiem pracy Antoniny. Po kolejnej śmierci synów, babki i żony 

był   zanadto   zbolały,   aby   się   zajmować   córkami.   Nie   potrafił   zbliżyć   się   do   dzieci,   to 

rozpłakanych,   to   niezrozumiale,   hałaśliwie   wesołych.   Nieomal   drażniły   go.   Odrywały   od 

jedynego ukojenia, jakim było tłumaczenie książki Anny Katarzyny.  Przemagając w sobie 

pokusę, że jego małżeństwo było winą, nagle pomyślał, że jeżeli myli się co do przeszłości, to 

przecież   obecnie,   po   śmierci   Anny,   może   odpowiedzieć   na   ciążące   na   nim   wezwanie. 

Pewnego   dnia   kazał   zaprząc   do   bryczki   i udał   się   do   siostry   Alojzy,   zamężnej   za 

Juszkiewiczem  z Białej. Powróciwszy od niej, w parę dni później wyruszył  do Wilna. Po 

wysłuchaniu mszy w Ostrej Bramie udał się do znanego całemu Wilnu konfesjonału. Dokonał 

długiej, generalnej spowiedzi. Mówił o swoim życiu, o ciosach, które na niego spadły, o swej 

rozterce   i goryczy,   o książce   niemieckiej   wizjonerki,   a wreszcie   o swym   postanowieniu 

wstąpienia do kapucynów. Człowiek za kratkami słuchał go cierpliwie. Nie mówił nic, nawet 

się nie poruszył. Dopiero gdy Traugutt skończył, zapytał cicho:

- Tak ile ty masz dzieci?

background image

- Dwie córki.

- A dużeż one?

- Sześć i dwa lata.

Więcej pytań nie stawiał. Zapadł w długie milczenie. Było tak uparte, że Traugutt 

w końcu podniósł głowę. Zapytał:

- Czy ojciec słyszał, co mówiłem?

- Słyszałem, kochanieńki - doszedł go znowu szept - dobrze słyszałem. Ale modliłem 

się, by mnie Bóg nauczył, jak mam ci odpowiedzieć.

- Co Bóg ojcu powiedział?

- A przyjmiesz, co On ci każe?

- Przyjmę...

- Więc słuchaj, kochanieńki: nie myśl o zakonie...

-   Dlaczego?   -   wstrząsnął   się   cały.   -   Dlaczego?   Ojciec   myśli   o dzieciach? 

Przemyślałem tę sprawę. Gdyby to byli chłopcy. Ale to są dziewczynki. Samotny mężczyzna, 

jak ja, nie wychowa dwóch dziewcząt. Zapewniłem im środki na wychowanie. Moja siostra 

przyrodnia obiecała zaopiekować się nimi. To dzielna kobieta. Pomagałem jej, ona gotowa 

pomóc mnie...!

Za kratkami panowało milczenie. Dopiero po chwili rozległ się znowu szept:

- A tak spierasz się z Nim. On ci mówi, czego żąda od ciebie, ty znowu swoje. Wydaje 

ci się, że wymyśliłeś lepiej niż On? A jeśli On ma co innego dla ciebie?

- Co?

- Będzie chciał, to ci powie, a nie zechce, nie dowiesz się nigdy w tym życiu. On 

tłumaczyć się nie lubi.

Teraz milczał Traugutt. Długo. Wreszcie zapytał:

- Więc mam wracać do dzieci?

- Tak mi wypadło.

- I to już ostatecznie?

- Musi chyba tak.

- A ta książka?

- Czytaj ją, tłumacz. Może coś z niej jeszcze wyczytasz, co ci się przyda. Niech ci Bóg 

pomaga   i błogosławi.   A za   pokutę   zmów   dzisiaj   jedną   Zdrowaśkę.   I jeszcze   jedną,   jeżeli 

zechcesz, za mnie. Zmówisz?

- Zmówię, ojcze.

- No to ci dziękuję. A teraz żałuj...

background image

Powróciwszy   z Wilna,   próbował   zająć   się   na   nowo   domem   i dziećmi.   Ale   nie 

wychodziło mu to lepiej niż poprzednio. Córki rosły, rozwijały się, coraz więcej potrzebowały 

opieki  i starań. Alojza nie mogła  dojeżdżać  z Białej  zbyt  często.  Aż nagle pewnego dnia 

uświadomił sobie, że jeżeli ma przyjąć otrzymany wyrok i pozostać z dziećmi, musi córkom 

dać matkę...

- Gdyby uderzyli w tej chwili, wyrżnęliby nas jak stado kur - znów powiedział któryś.

- Nie uderzą w nocy.

- Rano będą mogli zrobić to samo.

Po co oni wciąż o tym mówią? - myślał z niechęcią. Wybrał Antoninę na chłodno 

tylko dlatego, że wydała mu się najlepszą kandydatką na opiekunkę córek. Był przekonany, 

że jego życie  nie  potrzebuje już niczego  więcej. Nie liczył  się z sercem ani kobiety,  ani 

swoim. Dziś czuł, że się przeliczył. Oboje potrzebowali uczuć. Mogło się zrodzić między 

nimi coś, czego zadatkiem byłoby mające się narodzić dziecko. Zamiast tego nadchodziła 

śmierć...

W ciemności rozległy się kroki. Podnieśli głowy. Dwie sylwetki ludzkie zamajaczyły 

na skraju blasku rzucanego przez latarnię.

- Kto tam?

- Do pułkownika.

- Jestem.

-   Tu   szeregowiec   Kowalczuk,   pan   pułkownik.   Ja   przyprowadził   człowieka,   który 

przyszedł przez bagna...

- Przez bagna? Kogo przyprowadziłeś?

Człowiek   wystąpił   do   przodu.   Był   bosy,   spodnie   miał   zawinięte   wysoko,   nogi 

umazane błotem.

- To ja, panoczku, Kostia. Z Ludwinowa, od dziedziczki.

- Pani przysłała cię z listem?

- Przysłała, panoczku, ale listu nie dała. Powiedziała tylko: idź do pana Krakowskiego 

na bagna i powiedz mu, co wedle Berezy wojsko pobiło panów...

Zmarszczył brwi, myślał: co znaczy ta wiadomość? Czy jest to po prostu informacja, 

czy też żona Orzeszki chciała poprzez nią powiedzieć coś więcej? Nie słyszał o żadnej partii 

działającej w okolicach Berezy. Przecież nie mogły to być zjednoczone siły całej Litwy!

- Kiedy cię pani wysłała?

- Wczoraj jeszcze, panoczku. Ale kozaki nie puściły.

- A jak się do nas dostałeś?

background image

- Bagnami, panoczku.

- To można bagnami  przejść? - gwałtownie wtrącił  się do rozmowy Radowicki. - 

Gadaj!

- Jak zna drogę, to przejdzie.

- Nawet nocą?

- No, ja przeszedł nocą.

- Nie pilnują?

- Pilnują. Tam, gdzie rzeczka wpada do bagien, stoją kozaki i pilnują. Ale paniczka 

powiedziała, to ja przeszedł.

- A poprowadziłbyś?

Nie   odpowiedział,   patrzył   na   Traugutta.   Zapanowała   cisza,   w której   słychać   było 

prędkie oddechy. Czuł, że oczy wszystkich zwróciły się na niego. Wolno zdjął okulary, wytarł 

je połą kurty.

- Wozy przejdą? - zapytał.

- Nie, panoczku, nie przejdą. Ulgną.

- A konie?

- Także nie przejdą. I nahałasować mogą. Tam tyle, co nogę postawić.

- To jak, Kostia, poprowadzisz pieszych? Tym razem odpowiedział:

- Jak panoczek każesz...

Traugutt powstał. Inni zerwali się także na nogi. Odżyła w nich energia.

- Jagmin - rzekł - obejdziesz pozycje. Ściągniesz wszystkich ludzi, zostawisz tylko 

dwie placówki. Powiesz im, że jak usłyszą głos puszczyka, Radowicki umie naśladować, 

niech wycofują się także. Domanowski, pozbieraj wszystkich rannych, którzy mogą iść. Elert, 

ty   pójdziesz   zaraz   za   tym   człowiekiem.   Wszystko   musi   być   zrobione   sprawnie   i cicho. 

Żadnych hałasów. Zagroź ludziom, że za hałas kula w łeb. No, w imię Boże, bierzcie się do 

roboty.

Rozeszli się. Elert zabrał latarnię. Traugutt został sam. Oparł się plecami o drzewo. 

Czuł, jak także w jego zmęczone ciało wstępują nowe siły. Podniósł głowę w niebo, począł 

się cicho modlić. To ona, przyszło mu do głowy, wyprosiła tę pomoc. Bardziej jeszcze niż za 

szanse ocalenia swego życia był wdzięczny za możność ratowania innych. Ja - myślał - mogę 

popełniać błędy, mogę być winny. Ale oni - to sprawa...

Posłyszał   ciche   stąpania:   ludzie   schodzili   się.   Mijali   go   w ciszy.   Czasami   tylko 

trzasnęła pod nogami gałązka lub stopa obsunęła się na szyszce. Niektórzy szli kulejąc, inni 

z rękami   na   temblakach,   z poobwiązywanymi   głowami.   Żaden   z rannych   nie   jęknął   ani 

background image

syknął; zdawać się mogło, że ludzie powstrzymują nawet oddech. Przesuwali się niby pochód 

widm.  Raz po raz tylko  rozlegał  się stłumiony głos komendy.  Potem wąż ludzki  zastygł 

w bezruchu między drzewami, czekając aż czoło wstąpi w bagno.

Przewędrował   wzdłuż   szeregu   od   czoła   aż   do   końca.   Tutaj   odnalazł   Jagmina 

i Radowickiego. Kazał im odczekać dziesięć minut, a potem ściągnąć umówionym sygnałem 

placówki. Sam wrócił do obozu. Pełno tu było szeptów, szmerów i ruchu. Wśród leżących 

rannych panował niepokój. Kręcili się, przewracali z boku na bok, usiłowali się podźwignąć. 

Idąc między nimi mówił w przelocie słowa uspokajające. Dotarł do miejsca, gdzie w blasku 

rozsiewanym   przez   dwie   latarnie   Pawłowski   pochylał   się   nad   rozciągniętym   na   derce 

człowiekiem.   Tamten   był   nagi   od   pasa.   Jedna   z jego   nóg   od   połowy   uda   przedstawiała 

krwawą miazgę. Lekarz delikatnie zmywał gałgankiem krew, co chwila dotykał palcami coraz 

to innych  miejsc. Ranny oddychał  ze świstem.  Czasami  wzdrygał  się, wyprężał,  zaciskał 

zęby,   aż   słychać   było   ich   chrzęst.   Zdawało   się,   że   się   zerwie   na   nogi.   Wtedy   wielki 

mężczyzna, który klęczał przy jego głowie, przytrzymywał go delikatnie za ramiona. Szeptał 

coś do rannego cicho, uspokajająco. Blask latarni drgał; na szkle tłukł się cały rój cisnących 

się   do   światła   ciem.   Po   równej   linii   połyskujących   guzików   Traugutt   domyślał   się 

w człowieku, który opiekował się rannym, swego jeńca.

Powiedział do zajętego badaniem lekarza:

- Rudolfie...

Lekarz   podniósł   głowę   z wysiłkiem.   Musiał   być   śmiertelnie   zmęczony.   Zapytał 

opryskliwie:

- Czego chcesz? Nie możesz później?

- Nie. Muszę ci zaraz coś powiedzieć.

Lekarz ciężko, wspierając się ręką o ziemię, powstał. Traugutt odwołał go ruchem 

głowy na bok. W mroku nie widzieli wzajemnie swoich twarzy.

- Czego chcesz? - powtórzył Pawłowski.

- Jest możliwość wyjścia przez bagno.

Lekarz nie od razu odpowiedział. W mroku rozległ się tylko jego ciężki oddech niby 

sapanie miecha.

- To dobrze - rzekł - idźcie...

- Musisz iść z nami!

- Nie. Zostanę. Jestem lekarzem. Oni mnie potrzebują.

- Za parę godzin przyjdą żołnierze, zaopiekują się nimi.

- Zaopiekują albo... Zaprotestował gwałtownie.

background image

- Nie, Rudolfie! To są żołnierze!

- Wszystko jedno. Moim obowiązkiem jest zostać..

- W takim razie ja zostanę także!

Poczuł na ramieniu rękę lekarza. Pawłowski czas jakiś milczał, jakby się namyślał. 

W końcu podjął głosem innym niż przed chwilą: łagodniejszym, bardziej stanowczym.

- Żadnych głupstw, Romualdzie. To nie jest tonący okręt. Sam mówiłeś: nieważna jest 

bitwa, ważna jest wojna. Wojna jest nie skończona, powstanie trwa. Będziesz potrzebny, 

musisz odejść. Musisz, rozumiesz?

- Nie mogę uciekać, gdy inni...

- To nie jest ucieczka. Choćby wszyscy mieli zostać i choćby... Ty musisz odejść. 

Mówię ci: będziesz potrzebny.

- A ty? A oni?

- Ja jestem lekarzem, oni są ranni. Nic się nam nie stanie. Nie oglądaj się na nas. Na 

nic się nie oglądaj. Nie słuchaj rozkazów głupców. Co to, puchacz?

- To Radowicki. Zwołuje ludzi.

- Idź.

- Ale ty...

- Ach, ty szlachcicu! Idź, prowadź dalej walkę. Lepiej niż tamci. Ja wracam. Muszę 

temu, co widziałeś,  obciąć nogę, do rana byłoby za późno. Idź, proszę cię, idź. Prędzej! 

Namawiałem ciebie...

- Nie możesz zostać sam!

- Jest ten jeniec. To bardzo porządny chłop. Dla niego jesteś Bóg wie kim. Oni także 

oczekują tego po tobie.

- Rudolfie!

- Idź już.

- Niech cię Bóg...

- Niech ciebie. Będziesz Go jeszcze potrzebował. Idź!

9

Rozległ się przeraźliwy wrzask, zabełkotała woda. Posypały się klątwy:

- Do diabła, cicho!

- Ściągnie na nas kozaków!

- Zatkać mu gębę!

background image

Wrzask urwał się, słychać tylko było gwałtowne sapanie i chlupot wody. Cmokało 

bagno, w którym ktoś się grzebał. Ludzie popychali się niecierpliwie.

- Naprzód! Idźmy już! Prędzej! Idźmy!

Spod nóg stłoczonych ludzi podniósł się jęk:

- Pomóżcie... O, Jezu, wciąga mnie! Podajcie rękę! Koledzy!

- Przestań się drzeć! Usłyszą!

- Zatkać mu gębę! Zginiemy wszyscy, jak będzie tak wrzeszczał.

- Naprzód! Na miłość Boską, idźmy!

Nie uszli daleko, kiedy ogarnęła ich mgła. Posuwali się w niej na oślep; kto nie trafił 

nogą na twardą kępę trawy, wpadał w bagno. Zanurzał się od razu po kolana, po pas. Rzadko 

kto mógł się wydobyć o własnych siłach. Przy nagłych zmianach kierunku wąż ludzki zrywał 

się co chwila. Szukano się we mgle, pohukując trwożliwie. Teraz zatrzymano się znowu. Nikt 

nie   wiedział,   dlaczego   stali   od   kilku   kwadransów.   Wyczerpani   ludzie   zaczęli   kląć, 

początkowo   cicho,   potem   coraz   głośniej.   Głosy  klnących   urastały   w krzyk,   Uciszano   ich 

sykaniem:

- Cicho bądźcie! Kozacy usłyszą!

- Naprzód! Dlaczego stoimy? Idźmy!

- Dlaczego stoimy?! - powtarzano dygoczącymi głosami.

- Przewodnik szuka drogi - przyszło od przodu.

Woda   już   nie   chlupotała   i błoto   przestało   cmokać:   człowiekowi,   który   zapadł 

w moczar, udało się wygrzebać na suchsze miejsce. Ale klątwy nie ustawały. Można było 

sądzić,   że   potrzebne   są   ludziom,   aby   mogli   utrzymać   się   na   nogach.   Tymi   klątwami 

podtrzymywali wyczerpane siły. Jedni stali rozkraczeni, inni przykucnęli na kępach, jakby 

załatwiali swoją potrzebę. Czas biegł. Mgła tworzyła ścianę, która zdawała się falować, niby 

targana   wiatrem   zasłona.   Czasami   znikała   za   nią   sylwetka   poprzednika,   czasami   znowu 

z mgły wyłaniały się razem z postaciami ludzkimi dziwaczne kształty budzące niepokój. Ale 

to były tylko dwa krzewy i pnie drzew

- Dlaczego nie idziemy?

-   Matko   Najświętsza,   już   nie   mogę!   -   ktoś   skomlił.   -   Zostanę...   O Panienko 

Ostrobramska...

- Idźmy! Zaraz będzie dzień! Idźmy.

- Niech diabli porwą tych, co nas namówili!

- Kab ich chalera! Posłali nas na śmierć!

- Naprzód! Naprzód! Idźmy!

background image

Klątwy i okrzyki zdawały się tworzyć chóralny śpiew. Nagle, jakby popchnięty tym 

śpiewem, pochód ruszył. Posuwali się wolno. Kępa od kępy była często daleko, trzeba było 

ważyć każdy krok. Znowu bagno zachlupało i podniósł się lament człowieka, który wpadł 

w wodę.   Gniewne   głosy   poczęły   go   uciszać.   Klątwy   podniosły   się   znowu,   podobne 

chorałowi.

Nagle   gdzieś   daleko   we   mgle   huknął   wystrzał.   Sznur   idących   stanął.   Zrobiła   się 

głucha cisza. Teraz nikt nie popędzał, nikt nic nie mówił. Po paru minutach przyszła od 

przodu komenda:

- Iść, ale cicho!

Powtarzano ją półgłosem i tak dotarła do końca kolumny. Trauguttowi powtórzył ją 

Radowicki.   Oni   dwaj   zamykali   pochód.   Na   początku   drogi   Traugutt   pomógł   grubemu 

adiutantowi wydobyć się z bagna, w którym utknął. Ale teraz sam ledwo szedł. Ogarnęła go 

słabość, tętna biły w skroniach. Starannie odważał każdy krok. Przed sobą słyszał płaczliwe 

pociąganie   nosem   i jękliwy   głos   Radowickiego.   Tamten   idąc   gadał.   Nie   przestawał 

opowiadać, zwierzać się, skarżyć:

- Wcale ładny mająteczek... Trzy wioski, tartak, gorzelnia. I panna ładna... Była wtedy 

w obozie, pan pułkownik pamięta? Przyjechali takim wielkim koczem...

- Przestań pleść! - rzucił.

Radowicki zamilkł. Ale po krótkiej chwili zaczął znów. To się już powtórzyło kilka 

razy. W końcu Traugutt przestał go uciszać. Po prostu starał się go nie słuchać. Mimo to 

pewne słowa docierały do niego. Tamtych, o których opowiadał Radowicki, pamiętał. Ojciec 

panny, wąsaty szlagon, przywiózł gąsior nalewki na smorodinie; matka mówiła mieszaniną 

słów francuskich, polskich i białoruskich; córka ofiarowała Trauguttowi swój wiersz, pełen 

zwycięstw, kurhanów i braterstwa.

- A teraz co? Złapią i zabiją - żalił się Radowicki. - Albo pognają na Sybir... Czy 

mogłem wiedzieć, że tak będzie?

Ma rację - myślał - oni wyobrażali sobie nie wiadomo co. Ale ja czułem, że tak się 

stać musi. - Przez długi czas wszystkie jego myśli były przy Pawłowskim i rannych. Wciąż 

nie   mógł   się   pogodzić   z myślą,   że   odszedł,   a oni   zostali.   Ale   teraz   myśli   poplątały   się. 

W głowie miał chaos. Cała wola była mu potrzebna, by się zmusić do posuwania naprzód. 

Ciało ogarnęła bolesna sztywność. Nogi bolały, gdy je podnosił. Chwilami odczuwał zawrót 

głowy.  Przemagał  się, zagryzał  wargi, skupiał uwagę. Pamiętał o tym,  że znajduje się na 

końcu kolumny i jeśli wpadnie w bagno, nikt mu nie przyjdzie z pomocą. Gdy noga nie mogła 

natrafić na kępę trawy, zatrzymywał się, wyciągał rękę i próbował namacać miejsce, gdzie 

background image

będzie   mógł   stanąć.   Za   którymś   razem,   kiedy   tak   szukał   omackiem,   dłoń   jego   dotknęła 

sterczącej z wody lufy. Któryś z ludzi idących przodem musiał porzucić swoją strzelbę. Po 

kilkudziesięciu   krokach   odnalazł   drugą.   Potem,   kiedy   stali   bardzo   długo,   usłyszał 

przekleństwo, a jednocześnie plusk wody. Równocześnie wybuchnął głos Jagmina: „Który 

ośmielił się rzucić broń?” Chwilę panowała cisza. Przerwało ją: „Sam ją sobie nieś!” Dwa 

albo trzy głosy zaśmiały się urągliwie.

Stawiając   nogę   na   kępie,   wpadł   na   stojącego   Radowickiego.   Kolumna   znowu   się 

zatrzymała. Podniósł się chór przekleństw. Sypały się głosy:

- Dlaczego stoimy? Idźmy!

- Kaby ich choroba! Kaby im ręce i nogi!

- Naprzód! Zaraz będzie dzień! Nie stać! Idźmy! Zasłona z mgły straciła już swoje 

czarne tło. Stawała się przezroczysta. Widać było przez nią jedną, a nawet kilka sylwetek.

Klątwy   nabierały   gwałtowności.   Potem   raptem   ucichły.   W przodzie   rozległ   się 

chlupot,  jakby wiele  nóg mięsiło  błoto.  Traugutt  nie mógł  zrozumieć,  co się tam dzieje. 

Chlupotanie zdawało się zbliżać. Z mgły, poprzez którą przesiewał się blask wstającego dnia, 

wysunęły się jakieś sylwetki. Zobaczył przed sobą przewodnika i Domanowskiego.

- Wracacie?

-   Tak.   Musimy.   -   Domanowski   mówił   szeptem,   przytykając   prawie   usta   do   ucha 

Traugutta. - Już wychodziliśmy na twardy grunt, kiedy zobaczyliśmy kozaków.

- A oni widzieli was?

- Nie. Cofnęliśmy się prędko. Ale mogli nas słyszeć.

- Dokąd teraz prowadzisz, Kostia?

- Inną drogą, panoczku.

- Trafisz?

- Trafię, tylko nakażcie, szto by tak nie hałasowali. Na bagnach słychać wszystko.

Kolumna zawróciła. Ci, którzy byli na końcu, znaleźli się na początku. Ale Traugutt 

pozostał w miejscu. Przepuszczał obok siebie idących i w miarę, jak go mijali, mówił:

- Zachowujcie się cicho! Krzykami i gadaniem sprawicie, że nas odnajdą.

Jego słowa przyjmowali milczeniem. Żaden nie pozwolił sobie na odpowiedź. Mijali 

go zgarbieni, z nisko zwieszonymi głowami. Niektórzy szli jak błędni, potykając się co krok. 

Zauważył, że niewielu zachowało broń.

Znowu oddalili  się w głąb bagnisk. Jak poprzednio przeskakiwali  z kępy na kępę. 

Potem weszli w wodę. Obchodzili w krąg rozległe jezioro o bagnistych brzegach. W końcu 

natrafili na miejsce, w którym do jeziora wpadała wąska struga o chłodnej wodzie. Brzeg 

background image

strugi porastały trzciny i szuwary. Pod lepkim naskórkiem mułu czuli twarde dno. Woda była 

zimna   jak   lód.   Z każdym   krokiem   stawała   się   głębsza.   Sięgała   ud,   bioder.   Brnęli   w niej 

w milczeniu, gdyż co chwila przychodziło od czoła ostrzeżenie: „Cicho! Teraz cisza!” Struga 

zataczała   półkole.   Wiła   się   wśród   bagien.   W końcu   zbliżyła   się   do   wzgórza   porosłego 

drzewami. Podmyta przez rzeczkę wydma pękała i sterczała nad wodą żółtym osypiskiem. 

Odkryte korzenie drzew zwisały niby węże o suchej, łuszczącej się skórze.

Stanęli. Zrobiło się już całkiem jasno. Tylko mgła oddzielała ich od dnia. Z przodu 

przyszło wezwanie:

- Pułkownik na czoło!

Wyszedł z wody i piaszczystym brzegiem ruszył w stronę, skąd go wołano. Ludzie, 

którzy stali nieruchomo, zanurzeni po pas w wodzie, wiedli za nim wzrokiem. Woda była 

zimna, w powietrzu także panował przedranny chłód. Dygotali. Niektórzy wspierali się na 

ramionach kolegów.

Na osypisku stali Domanowski, Elert z obandażowaną twarzą i przewodnik. Z góry 

sypał   się   piach   i szeleściły   korzenie.   Zobaczył   Jagmina,   który   ostrożnie,   na   czworakach 

zbliżał się do szczytu wydmy. Kiedy już był na górze, wychylił się w ich stronę, położył palce 

na ustach; potem czołgał się dalej. Zniknął im z oczu. Stali w milczeniu dygocąc; słychać 

było, jak im dzwonią zęby. Zatrzęśli się, gdy z łopotem skrzydeł przeleciało nad nimi kilka 

dzikich kaczek.

Wreszcie znowu zaszeleścił piach. Głowa Jagmina ukazała się na brzegu wydmy. Jak 

poprzednio trzymał palec przy ustach. Zsunął się z osypiska.

Tam - powiedział szeptem wskazując ręką kierunek - o dwieście może kroków stoi 

czata. Ale kozacy pospali się. Jeśli przejdziemy cicho i prędko, nie zobaczą nas.

Traugutt skinął głową. Zbliżył się do brzegu rzeki. Podniósł rękę.

- Cicho! - ostrzegł. - Wyjdźcie z wody. Ale żadnych hałasów. Nieprzyjaciel znajduje 

się o parę kroków.

Woda zachlupotała, choć starali się brnąć przez nią jak najostrożniej. Cofnął się na 

osypisko. Stojąc przed nimi widział ich twarze obrosłe, okopcone od prochu, wszystkie sino-

białe;   przekrwione   oczy,   dygocące,   bezbarwne   usta.   Niektórzy   zaledwie   znaleźli   się   na 

brzegu, zwalili się na piasek.

- Cicho! - powtórzył. - Kozacy obok. Musimy stąd natychmiast uciekać. Trzeba się 

rozproszyć. Ruszajcie zaraz, po dwóch, po trzech. Tędy, brzegiem wydmy, potem krzakami. 

Starajcie się ukryć gdzieś po wioskach lub po dworach. Gdyby którego złapano, nie wolno 

background image

mu zdradzić kolegów. A za tydzień zbierzemy się znowu. Walka nie jest skończona. Czy 

znacie lasy między Mołotkowiczami a Pińskiem?

- Znamy - powiedziało kilka głosów.

-   Dobrze.   Szukajcie   w nich   Ostrowia   Porzeckiego.   Tam   mają   się   stawić   wszyscy 

w dniu Św. Anieli. Ci, co rzucili broń, niech się starają o inną. Zaopatrzyć się w żywność. 

A teraz prędko, odchodźcie. W imię Boże...

Przez krótką chwilę stali niezdecydowani, jakby jeszcze na coś czekając. Ale gdy tak 

stali   spoglądając   po   sobie,   w dali,   za   ścianą   mgły,   rozległy   się   trąbki.   To   sprawiło,   że 

natychmiast poderwali się. Widział ich kuśtykających niby gromada dziadów proszalnych. 

Jednego   z kosynierów   dwaj   koledzy   nieśli   na   stołeczku   zrobionym   ze   splecionych   dłoni. 

Większość przed odejściem podchodziła do Traugutta, aby się pożegnać. Niektórzy stawali na 

baczność i salutowali. Ale było kilku takich, którzy nawet nie obejrzeli się za siebie.

- Tylko cicho! - wciąż ostrzegał. - Radowicki - zwrócił się do adiutanta - skocz jeszcze 

na górę i zobacz, co robią kozacy.

Gruba twarz oficera poczęła się trząść.

- Ja, ja ledwo stoję, pułkowniku - jąkał. - Słowo daję, ledwo...

- Pozwólcie, baćku, ja skoczę - powiedział stojący obok kosynier.

Nie   czekając   na   odpowiedź,   chłopak   śmignął   w górę   po   osypisku.   Radowicki 

próbował   się   tłumaczyć,   ale   Traugutt   odwrócił   się   od   niego   rozgniewany.   Trąbki   w dali 

ucichły,   za   to   poczęły   dudnić   bębny.   Tamci   zaczęli   natarcie   -   myślał.   -   Trzeba   prędzej 

uchodzić.   Rozejrzał   się.   Nad   brzegiem   stało   już   tylko   kilku   ludzi.   Oficerowie   Elert, 

Domanowski, Jagmin i Boski podeszli do Traugutta.

- Do widzenia, pułkowniku.

- Do widzenia. Spieszcie się.

- Dokąd kieruje się pan pułkownik?

- Do Ludwinowa. Muszę nawiązać łączność. Spotkamy się za tydzień.

Wyciągnął rękę i szybko uścisnął dłoń każdego. Radowicki stał naburmuszony z boku. 

Nie zbliżył się i nie pożegnał. Musiał czuć się zawstydzony. Odszedł. Traugutt pozostał sam. 

Żałował, że tak się rozstał z adiutantem. Młody oficer nie popisał się - ale w czasie wojny 

sprawował   się   dobrze.   Wzrokiem   poszukał   Kosti.   Chłopak   klęczał   nad   wodą   nad   czymś 

pochylony. Zbliżył się do niego. Na piasku leżał człowiek ze szklanymi, szeroko otwartymi 

oczami. Po sterczących rudych wąsach poznał Duczyńskiego.

- Żyje? - zapytał.

Kostia potrząsnął głową.

background image

- Pomarł. Widać serce nie strzymało. Wieczny mu odpoczynek - przeżegnał się.

- Wieczny odpoczynek... - odmówił także cicho. Szkoda mu było Duczyńskiego. Był 

twardy dla żołnierzy, ale można było na niego liczyć.

-   Chodźmy,   panoczku,   chodźmy   już!   -   głos   Kostii   wyrwał   go   z rozmyślań.   Po 

osypisku wspięli się na wydmę. Zobaczyli kosyniera, jak ukryty za jałowcem obserwował 

kozaków.

- Patrzysz, Pietruk? - zapytał.

- Baczę, baćku. Śpią.

- To dobrze.

- Kaby tak mieć kosę i po karkach ich!

Nie   odpowiedział   nic.   Gestem   dał   mu   znak,   aby   szli   za   nim.   Wojna   wyzwala 

nienawiść   -   myślał.   On   jednak   nie   potrafił   jej   czuć.   Walka   przeciwko   tamtym   była 

koniecznością, ale żołnierze, których miał przeciwko sobie, byli tak jeszcze niedawno jego 

żołnierzami. Znał ich z Żelechowa, z kampanii węgierskiej, z Krymu, z Charkowa. Podziwiał 

ich i cenił za odwagę i nieustępliwość, lubił prostą serdeczność. Większość z nich była taka 

jak tamten, Wasyl. Stanął mu przed oczami jeniec podtrzymujący po bratersku rannego. Tak 

samo   pamiętał   swoich   żołnierzy   podczas   kampanii   węgierskiej,   odnoszących   się   z całą 

troskliwością do rannych przeciwników. Wśród tamtych napotykało się często na Polaków. 

Wiedziano, że oni walczyli najzawzięciej. Koledzy-Rosjanie mówili do Traugutta: „Ci twoi 

rodacy nienawidzą nas. Dla nich jesteśmy większymi jeszcze wrogami niż Awstryjce. No 

cóż? Mają rację. Romualdzie Ludwikowiczu. Oni walczą o wolność, my przeciwko wolności. 

Ale oni nie wiedzą, że walczą także o naszą wolność. Ot, gdyby to zrozumieli, toby może 

powstało braterstwo...”

Wydma przechodziła w równinę porosłą szarą, ostrą trawą i kępami krzewów. Z tej 

strony mgły już nie było. W dali, może o wiorstę, widać było inną wydmę - niby sterczącą 

z morza skałę.

- Kaby tam dolecieć - powiedział Kostia.

- Dolecim - rzekł Pietruk.

Obaj byli młodzi, mimo zmęczenia wydawali się pełni sił. Ale Traugutt nie czuł się 

dobrze. Bolało go ciało, ciążyła głowa, trzęsły dreszcze.

Jeszcze raz spojrzeli w stronę czaty. Konie pasły się spokojnie uwiązane do wbitych 

w ziemię spis. Tamci musieli spać wokół ogniska, które wygasło.

background image

Uszli   niewiele,   może   ze   sto   kroków,   kiedy   usłyszeli   za   sobą   w dali   gwałtowną 

strzelaninę.   Pojedyncze   wystrzały   zlewały   się   w chaotyczną   palbę.   Lekki   powiew   wiatru 

przynosił łomot bębnów i krzyk: „Urra!”

Teraz wpadli do obozu - myślał Traugutt. Jakby dopełniając jego myśli, strzelanina, 

zaledwie wybuchnąwszy, urwała się. Nie słychać już było krzyków. Są pewnie już w obozie. 

Pawłowski wychodzi naprzeciw, rozmawiają z nim, odnajdują jeńca. Są zaskoczeni, żeśmy 

im uszli...

Strzały wybuchnęły znowu, gęsto i chaotycznie. Zmarszczył brwi. Co się tam dzieje? 

Dlaczego oni jeszcze strzelają?

- Schyl się, baćku! - posłyszał nagle szept. Dłoń Pietruka szarpnęła go za rękę. W sam 

czas przykucnął za krzakiem wierzbiny. W pobliżu rozległ się tętent. Dwóch kozaków gnało 

co koń wyskoczy w stronę czaty. Już z daleka wołali coś do śpiących. Tamtych obudził krzyk. 

Odpowiedzieli   wołaniem.   Głosy   krzyżowały   się   w powietrzu.   Ponad   niskimi   krzewami 

dojrzeli   głowy   jeźdźców   w wysokich   papachach.   Zatupotały   kopyta   końskie.   Kozacy 

rozsypali się w galopie na różne strony. Dwóch wpadło na wydmę między drzewa. Za chwilę 

doszło stamtąd ich wołanie:

- Chadi siuda!

- Szto takoje?

- Ubity Lach!

- Znaleźli sierżanta - szepnął Pietruk. - Pogonią za nami. Uciekajmy.

To było oczywiste. Zgięci wpół rzucili się do biegu. Pędzili zygzakami od kępy do 

kępy. Czasami musieli przeskoczyć kawał otwartej przestrzeni. Zadyszani przystawali, aby 

się   obejrzeć.   Kozacy   stali   ciągle   nad   brzegiem   rzeki.   Ale   za   chwilę   zobaczyli   ich 

zjeżdżających  z wydmy.  Któryś,  widać starszy,  wydawał  rozkazy.  Polecił  jednemu  gdzieś 

jechać. Tamten strzelił w powietrzu z nahaja i pomknął jak wiatr, pozostali czterej naprzód 

rozglądali się uważnie na wszystkie strony, potem rozsypawszy się szeroko, czujnym stępem 

wjechali między krzewy.

- Gonią! - rzucił Kostia. - Uciekajmy!

- Może znaleźli ślady?

- Nie gadajcie! W nogi! - popędzał ich.

Biegli dalej, przyginając się i unikając otwartej przestrzeni. Traugutt co chwila oglądał 

się.   Za   każdym   razem   ponad   falującą   masą   długich   listków   wierzbowych   widział   głowy 

i spisy jadących. Nie zbliżyli się do nich, ale nie pozostali również w tyle. Pomyślał, że, aby 

im uciec, trzeba biec jeszcze szybciej. Na to jednak nie miał sił. Zesztywniały kark bolał go 

background image

tak bardzo, że ledwo potrafił iść przygięty. Pot zalewał oczy, przylepiał bieliznę do ciała. 

Krew pulsowała w skroniach. Brakło mu oddechu. Zatrzymawszy się za krzakiem, sięgnął po 

rewolwer. Broń miał nabitą i suchą, mógł liczyć na pięć wystrzałów. Ale jego towarzysze byli 

bezbronni. Rzucił im przez zęby:

- Uciekajcie prędzej! Gońcie do tamtego wzgórza. Tam zaczekacie na mnie.

Zawahali się.

- Ja was, baćku, nie opuszczę... - zaczął Pietruk.

- Uciekaj! - syknął. - Rozkazuję ci!

Usłuchali  go i pobiegli.  Był  pewny,  że jeśli tylko  nie zostaną  dostrzeżeni,  zdołają 

uciec. Poczucie, że został sam, nie było przyjemne. Szedł teraz jeszcze wolniej, gdyż musiał 

patrzeć przed siebie, aby nie stracić kierunku, i oglądać się na kozaków. Ale oni także nieco 

zwolnili. Zjeżdżali się ku sobie, coś ze sobą mówili, jakby się naradzali i znowu rozsypywali 

się. Czasami zatrzymywali się i spisami kłuli gęstszą niż inne kępę krzewów.

Zajęty ucieczką nie słuchał odgłosów, które dochodziły zza bagien. Przypomniawszy 

sobie o tym, nastawił na chwilę ucha. Ale teraz było już cicho. Słońce wytoczyło się na niebo. 

Zrobiło się gorąco i duszno. Ociekał potem. Zmęczenie rosło, w skroniach dzwoniły tętna. 

Chwilami ogarniała go taka słabość, że wydawało mu się, iż upadnie. Od gorącego czoła 

okulary   pokrywały   się   mgłą.   Raz   po   raz   przestawał   widzieć.   Musiał   szkła   zdejmować 

i przecierać. W końcu przestał biec, zaledwie szedł.

Łąka   była   teraz   gęściej   pokryta   krzewami.   Nie   napotykał   prawie   otwartych 

przestrzeni. Także krzewy były wyższe; zasłoniły mu całkiem kozaków. Nie widział ich ani 

nie słyszał. Przestał się oglądać. To, że jest goniony, stawało mu się zupełnie obojętne. Wlókł 

się ostatkiem sił; żadna już myśl nie tłukła się pod czaszką.

Nagle krzewy skończyły się. Miał teraz przed sobą wielki płat otwartej piaszczystej 

równiny. Przecinała ją droga, kopna, wryta głęboko w szary piach. Za drogą wznosiło się 

wzgórze,   ku   któremu   zmierzali.   Z daleka   wydawało   się   wydmą   porosłą   drzewami;   teraz 

zobaczył,   że   to,   co   wziął   za   drzewa,   było   krzyżami:   całym   lasem   wysokich   krzyżów. 

Rozpinały się na tle nieba; niektóre stały prosto, inne były pochylone, jeszcze inne runęły, ale 

padając   zawisły   na   ramionach   sąsiadów.   Na   niektórych   kołysały   się   girlandy   zeschłego 

zielska i spłowiałe wstęgi.

To był cmentarz. Jego towarzysze mieli tu czekać na niego. Ale aby się dostać na 

wzgórze, musiał przebiec zupełnie odkrytą przestrzeń. Było niepodobieństwem uczynić to 

niepostrzeżenie.  Nie miał  wyboru.  Z twardą determinacją  zagryzł  usta. Zebrał  ostatek sił. 

Przeżegnał się. Rzucił się do biegu.

background image

Nogi zapadały w głęboki piach. Potknął się o koleinę i upadł. Natychmiast zerwał się 

na nogi. Kiedy się dźwigał, usłyszał za sobą krzyk i tętent. Musiał zostać odkryty. Nie było 

celu uciekać dalej. Zatrzymał się, sięgnął po rewolwer. Odwrócił się. A jednak nie zobaczył 

kozaków. Za ścianą krzewów słyszał ich krzyki i tupot kopyt końskich. Kogoś gonili. Zajęci 

tą   pogonią   zwrócili   się   gdzieś   w bok.   Znowu   począł   biec   w stronę   cmentarza.   Z trudem 

wyrywał  nogi   z piasku.   Serce  tłukło  mu  się   aż  w gardle.  Wbiegł  na   wzgórze.   Kamienny 

murek   wyrósł   mu   pod   nogami.   Usiłował   go   przeskoczyć.   Zaczepił   nogą   i upadł   prosto 

w kolczasty krzak ożyny. Chciał się dźwignąć, poczuł jednak czyjeś dłonie na ramionach.

- Nie podnoś się, baćku - doszedł go głos Pietruka.

Leżał nieruchomo, zadowolony z tego, że leży.  Serce i oddech uspokajały się. Nie 

doznawał żadnego niepokoju, miał poczucie ostatecznego wyczerpania i rezygnacji. Panowała 

cisza,   tylko   krzyże   nad   nimi   skrzypiały   i suche   girlandy,   uderzając   o pnie,   wydawały 

tajemniczy   szelest.   Potem   usłyszał   ciężkie   stąpanie   koni   w piachu.   Kozacy   musieli 

przejeżdżać u stóp wzgórza. Zatrzymali się. Usłyszał:

- Ty, Waśka, drugich miateżnikow nie widieł?

- Ni czorta. Udrali sabaki.

- A na kładbiszcze nie nada by pasmatriet’?

- Idi, Fiodor. Ja nie pajda. Nie chaczu wajować z martwiecami.

- Ja toże nie pajdu. Hospody pomiłuj!

- Tak znaczyt nada waratitsa. Nu, idi, pan! Idi!

- Haraszo, szto u nas choć adin plennyj.

- A etawo w oczkach ubili...

- Ubili?

- Oczki jemu w głaza weszli. Ubit.

Zachrzęścił piasek, potem zapadła cisza. Minęła chwila. Pietruk ostrożnie wysunął 

głowę nad mur.

- Pojechali - powiedział. Przyłożył rękę do czoła. - Pana Radowickiego na sznurze 

poprowadzili.

10

Nocą   dotarli   do   Ludwinowa.   Kostia   wprowadził   Traugutta   bocznym   wejściem   do 

dworu. Pozostawił w ciemnym  przedsionku oświetlonym tylko słabo łojowym kagankiem. 

Traugutt usiadł zaraz na stojącej pod ścianą ławie. Trzęsły nim dreszcze, paliła gorączka; ból 

background image

głowy był tak silny, że aż czuł kłucie w oczach. Zaledwie usiadł i oparł się plecami o ścianę, 

popadł w bezwład. Nie wiedział, ile czasu tak siedzi.

Nagle z trzaskiem otworzyły się drzwi. Wbiegła gospodyni. Młoda kobieta dopadła 

Traugutta. Porywczo chwyciła w swoje dłonie jego dłonie. Potrząsnęła nimi.

- Pan żyjesz? Boże, jakie to szczęście! Naprawdę pan żyjesz?

Mimo osłabienia starał się uśmiechnąć.

- Naprawdę...

Obróciła go twarzą do światła, jakby szukała na niej śladów ran.

- Opowiadali - mówiła żywo - że pana zabili. Byłam zrozpaczona. Tak wierzę w pana, 

wszyscy tak wierzymy w pana. Tylko pan potrafi zwyciężać...

- Nie zwyciężyłem...

- Jeszcze pan zwycięży! - Wciąż patrzyła w jego twarz. Zdawała się czegoś na niej 

szukać. Delikatnie końcami palców dotknęła czoła. - Ale pan byłeś ranny?

- Głupstwo. Uderzenie.

- Nic więcej?

- Nic.

- Chwała Bogu. Oni wciąż się chwalili, że pana zabili.

- To dobrze, że tak sądzą - odezwał się głos za nimi. W drzwiach z lampą w ręku stał 

gospodarz.   -   Ale,   Elizo,   trzymasz   pułkownika   w przedpokoju.   Pewno   upada   z głodu 

i zmęczenia.

- Rzeczywiście jestem zmęczony...

- Można to sobie wyobrazić! Pułkowniku, proszę za mną, zaprowadzę pana do pokoju, 

w którym będzie pan mógł wypocząć. Przed południem mieliśmy wizytę żołnierzy. Obszukali 

dom, ale dość powierzchownie. Zachowywali się zresztą przyzwoicie. Elizo, przygotuj coś do 

jedzenia i przynieś na górę.

Pokój, do którego został wprowadzony, znajdował się na piętrze, na końcu długiego 

korytarza. Wchodziło się do niego przez inny, zamieniony na domową graciarnię. Ktoś nie 

orientujący się w domowych  zakamarkach, nigdy by się nie domyślił, że za tym składem 

może się znajdować jeszcze jedno pomieszczenie.

- Będziesz pan tu mógł bezpiecznie przez jakiś czas pomieszkać - mówił gospodarz. - 

Oddział zniszczony?

-   Tak.   Część   zdołała   wyjść   razem   ze   mną   błotami.   Niestety,   musiałem   zostawić 

wszystkich ciężej rannych. Nie wiem, co się z nimi stało.

Orzeszko założył nogę na nogę i kręcił jasnego, sumiastego wąsa.

background image

- Rosjanie - rzekł - są przekonani, że udało im się zniszczyć całkowicie powstanie 

w tutejszej   okolicy.   Nie   ukrywali,   że   ponieśli   w walce   duże   straty.   Oficer,   który   tu   był, 

przyznał, żeście walczyli wspaniale...

Do pokoju weszła gospodyni, a za nią dwie bose dziewczyny. Jedna dźwigała tacę 

z jedzeniem, druga samowar. Szybko rozpoczęto zastawiać stół. Eliza przyniosła naczynie 

z jakimś   naparem   i prosiła   Traugutta,   aby   pozwolił   zrobić   sobie   okład   na   czoło.   Gdy 

posłusznie oparł głowę na oparciu fotela, a kobieta dotknęła dłonią czoła, zawołała:

- Ależ, pułkowniku, pan masz gorączkę!

- Może trochę...

- Wcale nie trochę. Głowa rozpalona. Musisz się pan zaraz położyć.

Rozesłano mu łóżko. Gdy już leżał, przysunięto do łóżka stół, a na nim herbatę, chleb, 

wędlinę. Ale nie mógł jeść. Napił się tylko chciwie. Ciepło herbaty i ciepło pokoju sprawiły, 

że   ogarnęła   go   nieprzeparta   senność.   Nie   słyszał,   co   do   niego   mówiono.   Gdy   mówił, 

rozpoczęte słowa zamierały mu na ustach. Powieki lepiły się. Chwilami jeszcze odzyskiwał 

przytomność, gdy podnosił wzrok na twarz siedzącej obok niego kobiety; na jej oczy, które 

wtedy wydały mu się oczami Anny. Ale zaraz na nowo popadał w stan półsnu. Nawet nie 

zauważył,  kiedy się rozmowa urwała, i opadł jak nieżywy na poduszki. Zasnął głębokim, 

pełnym majaków snem.

Kiedy się obudził, musiało już być  popołudnie. Otworzywszy oczy nie mógł zdać 

sobie sprawy z tego, gdzie jest, ani ile czasu minęło od chwili zaśnięcia. Nie czuł gorączki, 

ogarnęła go jedynie wielka słabość. Wydawało mu się, że nie zdoła podnieść głowy nad 

poduszkę.

Zamknął oczy i chciał przypomnieć sobie przeżyte wydarzenia. Kiedy znowu podniósł 

powieki, zobaczył głowę Kosti, który zaglądał do pokoju.

- Kostia - zawołał.

-   Nie   śpicie,   panoczku?   -   zapytał   chłopak   podchodząc   na   palcach   do   posłania.   - 

Poznaliście mnie?

- Poznałem. To ty nas wyprowadziłeś.

- Ja, panoczku.

- Długo spałem?

- Nie tak długo. Wy jęczeli i hawaryli przez sen. Charoba was musi dusiła. Lepiej 

wam teraz?

- Słaby jestem. Żołnierzy nie było?

- Nie. Postrzelali tamtych i pojechali.

background image

Poderwał się tak gwałtownie, że aż zdołał usiąść na posłaniu.

- Jakich tamtych?

Ale   znowu  zrobiło  mu   się  ciemno  przed   oczami  i upadł   na  poduszkę.  Kostia   stał 

przerażony   z otwartymi   ustami.   Z wolna   wracała   Trauguttowi   przytomność.   Powiedział 

głosem słabym, ale rozkazującym:

- Mów!

- Myślałem, że wiecie, panoczku. No, tamtych postrzelali, co zostali. I tego dochtora, 

i nawet swego, co był jeńcem...

Leżał z zamkniętymi oczami, nie ruszał się, ale myśli biegły. Pawłowski musiał się 

tego spodziewać. Wyczuł to z jego niedomówień. Jak mogło się stać coś podobnego? Czy to 

znowu jedno z murawiewowskich okrucieństw? Ale to zrobili żołnierze, których znał...

Usiadł   i chciał   wstać,   ale   dźwignąwszy   się,   znowu   bezsilnie   upadł   na   posłanie. 

Zrozumiał, że nie zdoła tego uczynić. Był bliski omdlenia. Kostia zbiegł na dół i po chwili do 

pokoju weszli spiesznie oboje gospodarze.

- Co pan robi, pułkowniku? - mówili oboje. - Niech się pan nie rusza! Proszę leżeć. 

Jest pan chory.

- Gorączki już nie mam. Ale jestem słaby.

- Musi się pan wyleżeć. Proszę nawet nie myśleć o wstawaniu - powiedziała Eliza. - 

Mąż dotrzyma panu towarzystwa, a ja tymczasem przyniosę coś do zjedzenia. Mam dla pana 

kurę.

- I wina daj pułkownikowi na wzmocnienie - powiedział Orzeszko.

Kiedy wyszła z pokoju, Traugutt zapytał głosem chrypliwym:

- Więc wystrzelali moich?

- Już pan wie? - Orzeszko szarpnął gniewnie wąsa. - To Kostia naturalnie wygadał? 

Ach, te chamy!

- Jak się to stało, wiecie?

- Wtargnęli do obozu i znaleźli samych rannych. Egger dał rozkaz. Żołnierze wahali 

się, to ich zwymyślał od swołoczy. Kazał zastrzelić wszystkich, nawet jakiegoś jeńca...

- Uważali go już za zarażonego...

- Pewno. Choć nie wierzę, aby to było możliwe. Ani tamte muzyki, ani nasze chamy 

nie zrozumieją prędko, co to jest wolność.

- U mnie w partii byli chłopi.

Orzeszko wzruszył ramionami.

background image

- Mogło się znaleźć kilku lepszych. Ale zawsze będę powtarzał, że nie można liczyć 

na nich. Dla nich powstanie to sprawa panów.

- Chciałby pan, aby bronili naszej wolności, gdy ta wolność nie jest ich wolnością?

Gdy rozmawiali, weszła Eliza. Stojąc na progu wmieszała się do rozmowy. Mówiła 

gorąco. Orzeszko niechętnie wzruszył ramionami.

- Dajżeż temu  spokój!? - Zwrócił  się do Traugutta.  - Moja żona dała się porwać 

teoryjkom „czerwońców”. Rozdawaniem ziemi chłopom, szerzeniem oświaty, brataniem się... 

Wszystko to bardzo piękne historyjki, ale wpierw musimy odzyskać naszą narodową wolność. 

Chłop powinien wiedzieć: będzie dobrze jego panu - będzie lepiej i jemu!

- Chłop  wcale tak  nie  myśli  - powiedziała  Eliza  mocno,  stawiając na  stole talerz 

z rosołem. - I ma słuszność! Cośmy mu dali? Nic! Niewolę!

- Zabawne! Ale co on nam dał? Nic, moja duszko, chłopi się rozzuchwalili dzięki 

naukom rozmaitych panów akademików, ot co! Chodzili tu tacy, podburzali. A i te siostry to 

też...

Mężczyzna mówił gniewnie, choć widać było, że się hamuje. Kobieta odpowiadała na 

pozór   spokojnie,   ale   w jej   głosie   czuło   się   nieustępliwość.   Traugutt   milczał.   Nie   chciał 

mieszać się do ich sporu. Był zresztą zanadto słaby, a także przejęty usłyszaną wiadomością. 

Musieli to spostrzec.

- Ale my się spieramy - powiedziała Eliza - i męczymy pułkownika. A ja mam dla 

niego dobre wiadomości. Przybył właśnie gość...

Podniósł pytająco brwi. Eliza przysunęła do łóżka stołek, postawiła na nim talerz.

- Kapitan Leliwa. Zapytał nagle ożywiony:

- Co z jego partią?

- Jest tu, w okolicy. A on sam przybył, aby odwiedzić pułkownika.

- Wiedział, że tu jestem?

- Tak. Spotkał pańskich ludzi. Zresztą sam opowie.

Wyszła   z pokoju,   a po   chwili   wróciła   w towarzystwie   pyzatego   szlachcica 

o czerwonych   policzkach,   któremu   towarzyszył  młody,   szczupły  mężczyzna.   Traugutt   już 

kiedyś spotkał Leliwę-Wańkowicza nadleśnego z Białowieży, który początkowo brał udział 

w walkach w Królestwie, a obecnie dowodził dużą i - jak mówiono - dobrze uzbrojoną partią. 

Wańkowicz serdecznie potrząsnął ręką Traugutta. Przedstawił swego towarzysza:

- Porucznik Zelwa, mój adiutant. A poza tym lekarz. Wprawdzie nie ukończony, ale 

może się przyda.

Młody człowiek trzasnął obcasami.

background image

- Kostecki.

- Siadajcie, panowie - zapraszał Orzeszko. - Elizo, kieliszków dla wszystkich.

- Już Nastka niesie. I coś do przekąszenia. Najpierw proszę zjeść, a potem pogadacie 

sobie z pułkownikiem. Tylko go nie męczcie, bardzo słaby.

Traugutt usiłował się bronić.

- Już się lepiej czuję - zwrócił się do Leliwy. - Podobno spotkałeś pan moich.

-   Elerta   i kilku   żołnierzy.   Zabrałem   ich   do   swojej   partii.   Opowiadali   mi   o waszej 

walce. Słyszałem ją z dala i chciałem iść pułkownikowi w sukurs. Ale mnie samego Moskale 

przetrzepali. Na szczęście ponieśli w walce z wami tyle strat, że nie próbowali za mną gonić.

Przyszły dziewczyny z kolacją, trzeba było przerwać rozmowę o wojnie. Wzięli się 

z zapałem do jedzenia, gospodarze częstowali. Po kolacji Orzeszko z żoną opuścili pokój.

Traugutt pytał Leliwę:

- Czy posiada pan jakieś wiadomości lub rozkazy?

- I jedno, i drugie. Proszę mi pozwolić powiedzieć wpierw o wiadomościach. Nie są 

wesołe. Tak zwana koncentracja armii litewskiej spaliła na panewce.

- Dlaczego?

-   Zwyczajnie.   Partie   ze   Słonimskiego,   z wołkowyskiego,   z prużanskiego, 

grodzieńskiego i nowogródzkiego ściągnęły zgodnie z rozkazem do Miłowid. Spodziewano 

się, że się zbierze  do dziesięciu  tysięcy ludzi. Mieli być  jacyś  ochotnicy z Anglii, jakieś 

armaty. Diabła tam! Zebrało się nie więcej jak tysiąc ludzi. Chamstwo oczywiście nie ruszyło 

się...

- Pani Eliza ma wiele słuszności, gdy mówi, dlaczego chłopi nie chcą z nami iść...

Leliwa parsknął gniewnie.

- Pani Eliza bardzo kochana kobieta, ale pod wpływami rozmaitych „czerwońców” 

i akademików. Chamstwo nie chce iść, bo jest kłamstwem, i tyle!  Nabuntowali ich jedni, 

buntują   drudzy,   a chachły   wierzą   każdemu,   tylko   nie   nam.   Panowie   akademicy   łazili   po 

wsiach,   jakieś   papierki   czytali,   obiecywali   ziemię,   mącili   w zakutych   głowach.   Tak   ich 

rozjuszyli,   że   chłopstwo   nie   o powstaniu   myśli,   ale   o tym,   aby   na   dwory   uderzyć.   Już 

próbowali  tu i tam...  A rząd  także  agitatorów  wysyła.  Tłumaczy,  jak to  cesarz-dobrodziej 

zniósł pańszczyznę, a polskie pany chcą ją z powrotem wprowadzić. To potem chłopy milicję 

do chwytania powstańców tworzą, jak ci w Galicji donoszą o nas, żywności nie chcą dawać. 

Byłem niedawno w pewnej wsi. Żywności, chłopi powiadają, nie ma, owsa dla koni nie mają, 

bo przednówek, a wilkiem na nas patrzą. Wziąłem się do nich. Dwóch kazałem powiesić, 

background image

kilku chłopom moi ułani złoili skórę łozami, to się zaraz i owies znalazł... Boją się mnie teraz! 

Już poszła fama między wsiami, że Leliwa nie żartuje.

- Mów, kapitanie, o tej koncentracji w Miłowidach.

- Niewiele jest do powiedzenia. Gdy się partie zebrały, zaczęły się kłótnie, kto będzie 

całemu   temu   wojsku   dowodzić.   Brandt,   jako   pułkownik,   uważał,   że   jemu   należy   się 

dowództwo,   i słusznie.   Oficer   i doświadczony.   Ale   inni,   jemu   na   złość,   wybrali 

Miładowskiego,   bo   to   student   z Warszawy.   Rewolucjonista!   Porucznikiem   go   tam 

w Warszawie zrobili, ale umiejętności wojskowych żadnych. To Brandt naturalnie obraził się. 

Powiedział, że pod porucznikiem służyć nie będzie. Odszedł, za nim pociągnął Strawiński. 

Pod   Berezą   Moskale   urządzili   na   nich   zasadzkę,   tak   że   się   ledwo   z niej   wykaraskali. 

A tymczasem Miładowski ustawił swoich i czekał, czekał...

- Tak, dziwna to metoda to czekanie.

- Akademicka widać, pułkowniku. Ale taka jest ta nasza wojna, że panowie akademicy 

dowodzą.   Książki   im   pisać,   a nie   dowodzić,   no   nie,   Zelwa?   -   zwrócił   się   do   swego 

towarzysza.

- Racja, kapitanie.

- Widzisz, pułkowniku. Zelwa też był akademikiem, ale teraz stał się prawdziwym 

żołnierzem. A ci pod Miłowidami czekali, aż wreszcie przyszli Moskale. Nie bardzo nawet 

silni, bo garnizon z Nieświeża nie wiadomo dlaczego nie uderzył z drugiej strony. Mimo to 

zadali naszym takie straty, że dowódcy po naradzie postanowili rozpuścić partie...

Traugutt rzucił się gniewnie na posłaniu.

-   Tego   nie   mogę   znieść!   -   wybuchnął.   -   Dowódcy   na   własną   rękę,   bez   zgody 

wyższych władz rozwiązują oddziały! Jakby to było ich własne, prywatne wojsko! I nikt już 

na całej Litwie nie walczy?

- Pozostał pan, pułkowniku, pozostałem ja, gdzieś się tułają Strawiński, Narbutt...

Zapadło milczenie. Zrobiła się już późna noc, dwór tonął w ciszy. Spoza zamkniętych 

drzwi prowadzących do składziku słychać było stłumione głosy gospodarzy, którzy, czekając 

aż oficerowie skończą rozmowę, podjęli znowu swój spór.

-   Wystąpiliśmy   do   walki   na   żądanie   władz   narodowych   -   zaczął   Traugutt   -   aby 

rozszerzyć   powstanie   poza  granice  Królestwa.  Żołnierz,   gdy mu  polecono   walczyć,  musi 

walczyć do końca.

Leliwa   sięgnął   do   kieszeni,   wyjął   małą,   złożoną   kartkę.   Podał   ją   bez   słowa 

Trauguttowi.

- Co to takiego?

background image

-   Rozkaz.   Zostałeś   nim   pan,   pułkowniku,   mianowany   zwierzchnikiem   wszystkich 

oddziałów walczących na Polesiu i na Wołyniu.

Rozwinął kartkę i zmarszczywszy brwi czytał.

-   Czy   to   znaczy,   że   mam   być   dowódcą   oddziałów   wołyńskich?   -   zapytał   po 

przeczytaniu.

- Polecono mi uzupełnić rozkaz wyjaśnieniami. Są wiadomości, że na Wołyń wkroczy 

z Galicji   z wielkim   wojskiem   generał   Wysocki.   Czekając   na   ich   przybycie,   masz, 

pułkowniku,   zbierać   oddziały   walczące   na   Polesiu   i na   Wołyniu   i iść   tamtym   naprzeciw. 

Zgłaszam się do ciebie pierwszy.

- Dobrze. A na co możemy liczyć, tam, na Wołyniu?

- Zapewniano mnie, że na bardzo wiele. Działają tam trzy partie, dowodzone przez 

Różyckiego, Ciechońskiego i Chranickiego. Prawdopodobnie w tej chwili połączyły się już 

one   ze   sobą   gdzieś   nad   Słuczem.   Mają   liczyć   ponad   pięć   tysięcy   ludzi   i są   doskonale 

uzbrojone w broń przysłaną z Galicji.

Traugutt   zamknął   oczy   i czas   jakiś   leżał   cicho.   Zdawał   się   rozważać   otrzymane 

nowiny.

- Co się dzieje w Królestwie? - zapytał w końcu.

-   Walka   toczy   się   coraz   zażarciej.   Powstanie   objęło   cały   kraj.   Po   katastrofie 

z Langiewiczem   był  jakiś zamęt  w Komitecie   Centralnym.   Ale teraz   Komitet   ujął  znowu 

władzę mocną ręką.

- Zagranica?

- Francja, Anglia i Austria podobno gotowe wystąpić za nami.

- Czy masz te wieści, kapitanie, od kogoś kompetentnego?

- Jak najbardziej. Chcesz, pułkowniku, abym ci powiedział, z kim rozmawiałem?

- Nie. Nie chcę dowiadywać się o to, czego nie muszę wiedzieć. Wynikałoby więc 

z pańskich słów, że sprawa wygląda dobrze?

- Takie wyniosłem wrażenie.

- Oby tak było! Chciałbym się cieszyć, ale zanadto jestem przygnębiony wiadomością 

o tym, co się stało z moimi ludźmi...

- Wiem...

- Nie pojmuję, jak się to mogło stać. Znam tych żołnierzy.

- Ale nie zna pan pewno, pułkowniku, Murawiewa. To dzika bestia. A Egger i jemu 

podobni   wykonają   bez   mrugnięcia   każdy   jego   rozkaz.   Już   widzę,   że   będą   próbowali 

background image

zastraszyć nas okrucieństwem. Trzeba będzie na każdy taki czyn odpowiedzieć tym samym 

albo i jeszcze lepiej, wtedy spuszczą z tonu.

Potrząsnął głową.

- Nie, kapitanie. Jesteśmy żołnierzami, musimy postępować inaczej.

- Będą wtedy myśleli, że się ich boimy!

-   Cokolwiek   mieliby   sądzić,   nie   pozwolę   na   zdemoralizowanie   żołnierza,   którym 

dowodzę.

Zamknął  oczy i położył   głowę na  poduszce.  Leliwa   zapalił  papierosa.  Ogarnął  go 

gniew na myśl, że kazano mu podporządkować się Trauguttowi. Wszyscy mówili o nim: tylko 

ten człowiek potrafi coś zrobić! Wzruszył ramionami. Skąd ta wiara w kogoś, kto nie chce 

uznać, że na gwałt trzeba odpowiedzieć gwałtem?

Traugutt nagle zebrał siły i usiadł na posłaniu. Gdy odezwał się, i Leliwa, i Kostecki 

odruchowo wyprostowali się na krzesłach. Ton głosu zmienił się: skończyła się rozmowa, 

teraz padały rozkazy:

- Weźmie pan swoich ludzi i uda się z nimi, zaraz jutro, na Ostrów Porzecki, koło 

Pińska...

- Znam to miejsce.

- To dobrze. Tam będą ściągali moi ludzie. Proszę się nimi zająć. Obawiam się, że 

jeszcze kilka dni będę niezdolny do wyruszenia w pole. Chciałbym jednak, aby mi pan kogoś 

przydzielił, kto by mógł zostać ze mną i pełnić przy mnie funkcje adiutanta. Mój adiutant 

dostał się do niewoli.

- Nie zdradzi?

- Mam nadzieję, że nie. Kogo mi pan przydzieli?

- Myślę, że będzie najlepiej, jeśli zostawię panu Zelwę. Przyda się i jako adiutant, 

i jako medyk.

Traugutt zwrócił oczy na Kosteckiego. Ten zerwał się na nogi, trzasnął obcasami.

- Zgoda - powiedział pułkownik. Uśmiechnął się słabo.

- Mamy widać szczęście do medyków. Jeden z moich oficerów jest nim także.

-   Okazuje   się,   że   akademia   medyczna   w Warszawie   była   naprawdę   akademią 

wojskową!   -   powiedział   Leliwa.   Wstał,   podszedł   do   stołu,   sięgnął   po   butelkę   nalewki.   - 

Napijemy się jeszcze, pułkowniku? - zaproponował. - Potem trzeba mi jechać.

- Pijcie. Ja dziękuję.

- Pan nie pije?

- Nigdy, jeśli nie muszę.

background image

- Dziwnie mówią ludzie o panu, pułkowniku.

Wzruszył ramionami. Opadł na poduszkę. Znowu poczuł dreszcze i gorączkę. Leliwa 

łyknął   nalewki,   potem   wezwał   Orzeszków.   Eliza   i Kostecki   naradzali   się   szeptem,   jakie 

lekarstwo należy zastosować. Orzeszko odprowadził Leliwę do oczekującej na niego bryczki.

11

Spiął   konia   i pognał   ostrym   galopem.   Śledziona   końska   grała,   białe   smugi   piany 

wystąpiły na ściemniałych od potu łopatkach. Piaszczysta droga biegła skrajem rzadkiego 

zagajnika. Z drugiej strony rozciągała się daleko aż po horyzont, płaska, mokra łąka, na której 

stały kopy skoszonego świeżo siana. Zalatywało wonią trawy i błota. Kiedy skręcił w prawo, 

zobaczył osadę: kilka glinianych chałup, przysiadłych nisko pod brzemieniem ogromnych, 

zzieleniałych strzech.

Tłum mieszkańców stał na łące zbitą gromadą. Mężczyźni, kobiety,  dzieci, ubrani 

w lnianą odzież. Kilku ułanów zadami koni brutalnie stłaczało stojących. Obok inni otaczali 

dwóch mężczyzn, ubranych tylko w portki, ręce mieli skrępowane z tyłu. Jeden był starszy 

wiekiem, ogromny wzrostem. Miał głowę lwa, wielką, pokrytą plątaniną kudłów, łączących 

się z zarostem na twarzy. Stał zgarbiony, z głową wciśniętą w ramiona. Spod opadających na 

twarz włosów świeciły ponuro oczy. Drugi robił wrażenie wyrostka. Miał twarz skrzywioną 

płaczem;  trząsł  się  cały.  Naprzeciwko   nich  siedział   na  koniu  sierżant   Szyłko.   Coś  pytał, 

grożąc tamtym ciężkim kozackim nahajem.

Osadził w miejscu wierzchowca.

- Co się tu dzieje, Szyłko? - zapytał ostro. - Co to za ludzie?

Sierżant   nie   zdążył   odpowiedzieć,   kiedy   chłopak   padł   na   kolana.   Począł   coś 

niezrozumiale   bełkotać.   Równocześnie   w gromadzie   stłoczonych   ludzi   wybuchnął   zgiełk 

i lament   babski.   Kobiety   usiłowały   się   wyrwać   z kręgu,   a powstrzymane   przez   ułanów 

podniosły ogłuszający wrzask. Teraz dopiero zobaczył, że jeden z ułanów stoi pod drzewem. 

Przez niską, grubą gałąź przerzucony był sznur z pętlą.

- Co się tu dzieje? - powtórzył.

Szyłko pochodził z oddziału Leliwy, przyszedł z nim z Królestwa. Młody, przystojny, 

pewny siebie, poczuł się skonsternowany gniewnym tonem głosu dowódcy. Powiedział:

- Ano, kazałem wieszać chamów, panie pułkowniku.

-   Wieszać?   -   Głos   Traugutta   stał   się   jeszcze   bardziej   twardy.   -   Zabroniłem 

samosądów. Co to za ludzie? Co zrobili?

background image

-  Tego  młodego  zaskoczyliśmy  w kuźni,  jak  przekuwał  kosę.  Na sztorc.  -  Szyłko 

mówił niechętnie. - Myśleliśmy, że chce iść z nami. Nawet go dobrze potraktowaliśmy. Ale 

miał   minę   niezbyt   zachwyconą.   Od   razu   zrozumiałem,   że   coś   się   tu   niedobrego   kryje. 

Wziąłem go na spytki i wygadał. Ten - wskazał ruchem brody starszego z więźniów - to 

starszyna tutejszy. Kazał kilku parobkom przekuć kosy i iść do Horodna. Tam policja zbiera 

takich, aby szli razem z nią na buntowników, jak powiadają. Na buntowników - to znaczy na 

nas...   Wziąłem   się   za   starego,   a ten   stawia   się   jeszcze!   Wieś   wroga.   Jakichś   chłopaków 

wysłali, pewno, żeby policję zawiadomili. Domagaliśmy się żywności. Niczego nie chcą dać. 

Powiadają, że nie mają. Przeszukaliśmy chaty.  To prawda - puste! Ale chamy na pewno 

ukryły wszystko w lesie...

- Mówiłem: nic siłą!

- Jak się nie weźmie siłą, niczego nie dadzą, panie pułkowniku. A szkapy ledwo wloką 

nogami.

O tym wiedział. Także ludziom od dwóch dni brakło żywności. Po to właśnie wysłał 

naprzód pluton ułanów, aby postarali się o prowizję. Potem jednak ogarnął go niepokój i sam 

pognał za nimi. Przyjechał w sam czas.

- Rozwiązać tych ludzi! - rozkazał krótko.

- Jak to rozwiązać? - wybuchnął Szyłko. - Pan pułkownik chce ich puścić wolno? 

Należy im się stryczek...

- Otrzymałeś rozkaz czy nie?! - huknął. - Jeszcze słowo, a zdegraduję cię do prostego 

żołnierza! Zameldujesz się u mnie wieczorem, rozumiesz? A tymczasem wypełnić rozkaz!

Tym razem sierżant nie powiedział nic. Skinął na ułanów, a ci rozwiązali chłopów. 

Robili to niechętnie, patrzyli koso na Traugutta. Podczas rozwiązywania chłopak darł się jak 

obdzierany  ze  skóry.  Myślał,   że  już  go zabijają.  Kiedy  poczuł  się  wolny,  zaczął  patrzeć 

ogłupiałymi   oczami   wokoło,   jakby   nie   wierzył   temu,   co   się   stało.   Nagle   wybuchnął 

gwałtowną  radością:   wykrzykiwał   coś, klaskał   w dłonie.   Musiał  być  przygłupi.   Starszyna 

przyjął   uwolnienie   bez   słowa.   Stał   tak   samo   jak   poprzednio   zgarbiony,   z głową   między 

ramionami.  Spoglądał  złym  okiem na powstańców, rozcierał  przeguby rąk opuchnięte  od 

sznurów.   Traugutt   spostrzegł   na   piersiach   i plecach   starosty   czerwone   pręgi   od   uderzeń. 

Podjechał do niego. Zapytał:

- Jesteś starszyna?

Chłop podniósł głowę, błysnął oczami ukrytymi wśród kudłów.

- Ano niby tak...

- Dlaczego nie dostarczyliście jedzenia?

background image

- Bo nie ma.

- Nawet mleka?

- Ani mleka.

- Zapłaciłbym.

Chłop wzruszył szerokimi ramionami.

- Nie ma - mruknął. - A nawet jak by było, nie lzia wam dawać. Zakazane.

- Kto zakazał?

- Sami wiecie...

- Ci, co wam kazali chłopów na ratników posłać, aby przeciw nam służyli?

- A ci...

- Wolisz z nimi niż z nami?

Znowu wzruszył ramionami. Dalej trąc opuchłe nadgarstki mruknął:

- Car dał wolność, a panowie chcą odebrać.

- Kto ci tak powiedział? Milczał, ale oczy mu się jarzyły ponuro.

- Jak się nazywasz?

- Filip Burtak...

- Carowi, Filip, wierzysz, a nam nie wierzysz?

Na zarośniętej twarzy chłopa ukazał się ironiczny uśmiech.

- Bohu - powiedział - wierzyć trzeba, człowiekowi nie...!

Przez chwilę patrzyli na siebie bez słowa. Potem Traugutt trącił ostrogą w bok koński.

- Jesteście wolni - powiedział. - Zostańcie z Bogiem.

Chłop nie odpowiedział. Stał milczący,  zawzięty. Także inni chłopi milczeli, tylko 

uwolniony parobek wciąż wykrzykiwał głupkowato. Traugutt jechał przodem, ułani za nim 

połączyli   się   w dwójki.   Słyszał   za   sobą   stukanie   kopyt   na   podbitej   korzeniami   drodze. 

Dolatywały go urywki rozmowy, którą prowadzili. Szyłko powiedział głośno, jakby chcąc, 

aby go usłyszano:

- Koniska pozdychają, a te chamy będą nas jeszcze rżnąć! Zobaczycie! Nic z takiego 

wojowania!

- Pewno, że nic - odpowiedział mu inny głos. - Na Moskali nas wysyłają, a rządzą 

nami jak moskiewskimi sołdatami...

Nie obejrzał się na rozmawiających.

W   pobliżu   Ostrowia   Porzeckiego,   gdzie   nastąpiło   połączenie   resztek   oddziału 

Traugutta z oddziałem Leliwy, pojawił się także Strawiński, ale gdy Jagmin pojechał do niego 

z wezwaniem od Traugutta, aby się do nich przyłączył, tamten odpowiedział odmownie. Na 

background image

uwagę,   że   taki   jest   rozkaz   powstańczych   władz   wojskowych,   wzruszył   ramionami:   „Ci 

z Wilna - powiedział - a nawet ci z Warszawy mogą sobie rozkazywać, co się im żywnie 

podoba! Łatwo gadać, kiedy się siedzi w mieście, w ciepłym mieszkaniu. Gdyby byli tu, sami 

by   wiedzieli,   że   nie   ma   sensu   tworzyć   dużych   oddziałów,   które   trudno   zaprowiantować 

i z którymi trudno wymykać się Moskalom. Zresztą stworzyłem sam mój oddział i tak nim 

będę dowodził, jak uważam za słuszne...”

Traugutt chciał, aby oddział pozostał w lasach nad Jasiołdą trochę dłużej. Ludziom 

należał się wypoczynek. Ale z kilku stron naraz przyszły wiadomości, że generał Egger zbiera 

na nowo siły, aby przeciwko nim wyruszyć. Rozeszła się nawet pogłoska, że Rosjanie wiedzą 

już, iż dowódca kobryńskiej partii nie został zabity, i ogłosili nagrodę na jego głowę. Trzeba 

było   jak   najszybciej   opuścić   Ostrów.   Traugutt,   który   wciąż   jeszcze   pozostawał 

w Ludwinowie,  choć   był  bardzo   słaby,   zapragnął  stanąć  na  czele   partii.   Eliza  próbowała 

odmawiać go od tego, ale widząc, że nie da rady, postanowiła go sama odwieźć do Pińska. 

Z wozowni wyciągnięto starą, paradną karetę, pamiętającą lepsze czasy, ze skrzyń wydobyto 

mocno zeżartą przez mole liberię dworską. Im zaprzęg był okazalszy - tym mniejsza była 

szansa, że zostanie zaczepiony po drodze.

Jadąc   omawiał   z Orzeszkową   dalszą   łączność.   Przez   Ludwinów   miały   iść   dalej 

rozkazy z dowództwa i tą samą drogą, w przeciwną stronę, raporty Traugutta. To wymagało 

wyjaśnienia kobiecie planów i kierunku posuwania się oddziału. Eliza wskazywała mu dwory 

na   jego   drodze,   na   których   pomoc   mógł   liczyć.   Tkwiąc   od   samego   początku   w pracy 

konspiracyjnej, znała doskonale nastroje szlachty w wielkim, okolicznym kręgu. W miarę jak 

oddział   miał   się   zagłębiać   w pustkowia   Polesia,   obiecywała   dostarczyć   dodatkowych 

wiadomości.

- Ale tam dalej - powiedziała - będzie pan miał tylko chłopów. Nie wiem, czy pan się 

nie spotka z wrogością z ich strony. Tyle wieków, a nie potrafiliśmy im nic dać, ani oświaty, 

ani serca...

- Nie miałem dotychczas złych doświadczeń z chłopami.

- Tu pana znają. Mówi się szeroko: pan z Ostrowia - dobry pan. Ale tam będzie pan 

miał do czynienia z chłopami, którzy nigdy o panu nie słyszeli. Boję się trochę tej wyprawy.. 

Idziecie niby w głąb afrykańskiej puszczy, jakby jacyś Livingstone’owie.

- Żyjemy w wieku odkryć.

-   Tak,   i może   nareszcie   odkryjemy   to,   co   najważniejsze:   człowieka,   szarego 

człowieka...

Po chwili dorzuciła:

background image

- Tośmy już ustalili, dokąd mam panu posyłać wiadomości. A przy okazji będę się 

zawsze starała napisać coś o pana najdroższych...

Akurat   w przeddzień   wyjazdu   z Ludwinowa   Eliza   wpadła   do   pokoju   Traugutta, 

potrząsając triumfalnie listem. List został jej dostarczony przed chwilą i pochodził od siostry 

Traugutta,   Alojzy.   Nic   nie   wiedząc   o pobycie   Traugutta   w Ludwinowie,   opowiadała 

przyjaciółce o tym, że żona i dzieci brata są u niej w Białej. Dziewczynki, pisała, są zdrowe. 

A Antonina już przychodzi do siebie. „Żebyś ty wiedziała, moja kochana - czytał w liście - 

jakiego ślicznego urodziła chłopca. Tylko mu włożyć okulary, a będzie wykapany Romek! 

Strasznie się z tego cieszymy. Zgodziłyśmy się, że powinno się go ochrzcić na Tadeusza, 

domyślasz   się   na   pewno,   na   czyją   intencję.   Ale   Antonina   nie   chce   sama   o niczym 

decydować...” Odłożył list, wzruszenie zaparło mu oddech. Ale zaraz opanował się, ucałował 

gorąco ręce Elizy, a ona patrzyła na niego błyszczącymi oczami. Teraz także pochylił się do 

jej ręki.

- Nie wiem, jak dziękować...

- To my powinniśmy panu dziękować. Spełnił pan naszą prośbę.

Nie   odpowiedział.   Gorzkie   poczucie   rozterki,   że   postąpił   niewłaściwie,   bolesna 

pamięć śmierci ludzi, których musiał zostawić ich losowi, z wolna przycichały w jego sercu. 

Znowu czuł się żołnierzem, który przede wszystkim obowiązany jest do spełnienia rozkazu. 

Znowu   w spojrzeniu   siedzącej   obok   niego   kobiety   odnajdywał   znajomy   blask.   Bóg 

w stosunku do niego miał taki dziwny sposób postępowania: zdawał się spychać go na dno 

rozpaczy,   a potem   nagle   pokazywał,   jak   wydarzenia   najbardziej   tragiczne   kryły   w sobie 

zarodek szczęśliwych  rozwiązań. Pamiętał, jakim dramatem był  dla niego sprzeciw babki 

wobec projektu małżeństwa z Anną. Nigdy chyba nie widział babki tak bardzo rozgniewanej, 

jak wtedy, gdy wystarawszy się o parodniowy urlop pojechał do Szostakowa, aby ustnie, a nie 

przez list, przedstawić jej swoje plany. Wybuchnęła: „Et, fiksacja i tyle! Zwariowałeś? Żenić 

się chcesz - żeń się! Mało to u nas panienek na Litwie, ładnych, statecznych, gospodarnych. 

Powiedz tylko, a znajdę ci, jaką zechcesz. Ale brać jakąś z Królestwa i jeszcze luterankę? Nie 

chcę nawet o niej słyszeć! Niech sobie będzie najlepsza, najładniejsza. Niech sobie znajdzie 

męża, jak ona, lutra i Niemca! Ale za ciebie nie wyjdzie! Słyszysz? Nie zgodzę się na to 

nigdy! Wychowałam cię i moja głowa w tym, abyś się dobrze pokierował. Musisz być kimś. 

Gienierałem albo jakim naukowcem. Taki zdolny jak ty... A jak byś się ożenił z taką z miasta, 

nic by już nigdy z ciebie nie było! Co ona, córka jubilera? Znaczy kupca? Ech! Nawet mi nie 

gadaj więcej o tym!  Ot, fiksacja i zmartwienie. Wszystko przez tych  Królewiaków! Serce 

będzie mi stukało do jutra, taka jestem zdenerwowana. I ręce mi latają...”

background image

A przecież w ciągu lat wszystko się ułożyło. To prawda, że była to główna zasługa 

Anny.  Ona swoim promiennym  uśmiechem  doprowadziła  do tego, że zło obróciło się na 

dobro. Pod koniec życia babka Justyna mówiła: „No, już ja się z nią pogodziła. Żeby tylko 

urodziła syna, to jedno...” Bliźniacy urodzili się, a potem zaraz umarli. Po nich babka. Po 

babce Anna...

To   rozmawiając,   to   rozmyślając   dojechali   szczęśliwie   w okolice   Ostrowia 

Porzeckiego. Eliza  chciała  dotrzeć do obozu i zaczekać  do chwili odmarszu oddziału, ale 

Traugutt się na to nie zgodził. Żądał, aby wróciła natychmiast.

Połączony oddział liczył zaledwie stu dwudziestu ludzi, Z tą siłą Traugutt wyruszył 

następnego dnia. Posuwał się skrycie rozlewiskami Piny i Prypeci. Dalszym jego zamiarem 

było dotrzeć do Horynia, przeprawić się na jego drugi brzeg i znowu pustynnymi bagnami, 

między   Mostwą   a Stwigą,   przebierać   się   w stronę   Sarn.   Pomiędzy   Prypecią   a Horyniem 

trzeba   było   przebyć   teren   odkryty   i gęściej   nieco   zamieszkały.   Nie   było   tutaj   dworów, 

spotykało się jedynie małe osiedla złożone z paru nędznych chat. Ludzie tutejsi, nawet gdyby 

chcieli, nie zdołaliby wyżywić oddziału. Ale oni witali zbrojnych nieufnie, bez życzliwości. 

Najczęściej wychodziły do powstańców baby i z lamentem zapewniały ich, że we wsi nie ma 

nic   do  jedzenia.   I rzeczywiście  w obejściach  nie   znajdowano  krów,  kóz,  kur  czy  kaczek; 

nawet   gdzieś   poznikały   małe,   kudłate   koniki   poleskie.   Chaty   stały   puste.   Powstańcy 

podejrzewali, że chłopi poukrywali swój dobytek,  zwłaszcza że osady w jakiś tajemniczy 

sposób porozumiewały się ze sobą i zawsze wiedziały z góry o nadejściu oddziału.

Traugutta   niepokoił  brak  żywności  i myśl,   że  oddział  maszerując   znaczy  ślady  za 

sobą.   Próżno   kluczył,   nadkładał   drogi   -   zawsze   chłopi   wiedzieli   o nim.   Trudno   było 

przypuścić,   że   nieprzyjaciel   nic   nie   wie   o ich   pochodzie.   Musiał   śledzić   ich   marsz.   Nie 

atakował, ale rozpinał swoje sieci. Byli zmęczeni czuwaniem, głodni. Mimo to sprzeciwiał się 

jakiemukolwiek atakowi terroru wobec ludności. Czuł, że żołnierze mają do niego o to żal. Po 

ukaraniu Szyłki wydało mu się, że także oficerowie byli przeciw niemu. Odczuł z ich strony 

niemiły   chłód.   Na   najbliższym   postoju   zwołał   oficerów   na   naradę.   Zażądał   wyjaśnienia. 

Leliwa odezwał się pierwszy.

-   Ja   tam,   pułkowniku,   nie   jestem   zwolennikiem   okrucieństwa.   Był   rozkaz,   aby 

rozpowszechniać   między   chłopami   Złotą   Hramotę,   mówić   im   o postanowieniu   Komitetu 

Centralnego, zachęcać do udziału w powstaniu. O tym wszystkim czytaliśmy w rozkazie. Ale 

do kogo tu mówić? Te chamy słuchać nie chcą! Kryją przed nami żywność, donoszą o nas 

Moskalom. Można głaskać tych, którzy na to zasługują, ale trzeba dawać nauczkę łotrom 

background image

i zdrajcom! Łagodność ich tylko rozzuchwala i wcale się nie dziwię naszym żołnierzom, że 

mają do pana, pułkowniku, urazę.

Siedzieli w krąg przy ognisku. Pachniała herbata zaparzona w kociołku. Na kolację 

było tylko trochę chleba i sera.

Traugutt milczał czas jakiś. Po swojemu wycierał długo i starannie okulary. Potem 

nałożył je, popatrzył na twarze siedzących wokół niego oficerów.

- Nie, kapitanie - zaczął - nigdy nie zgodzę się z tym, żeby chłopów, którzy ukrywają 

przed nami żywność,  nazywać  zdrajcami. To jest biedny,  ciemny lud, który zupełnie nie 

rozumie tej wojny. Nie może jej zrozumieć. Trzeba do niego przemówić dobrym słowem, 

ułatwić   mu   to   zrozumienie.   Nie   mogę   się   także   zgodzić   z tym,   aby   moi   żołnierze   mieli 

odczuwać   do   mnie   jakiś   żal   czy   urazę.   Żołnierz   także   nie   zawsze   potrafi   zrozumieć 

postępowanie swego zwierzchnika. Ale od tego są oficerowie, aby mu sens postępowania 

wyjaśnili. Z zachowania żołnierzy widzę, że ta rzecz nie została zrobiona i dlatego proszę, 

aby panowie wypowiedzieli się wszyscy w tej sprawie.

Teraz zabrał głos Domanowski. Siedział przy ognisku po turecku zawsze w swojej 

studenckiej czapce, którą kule poszarpały w ostatniej bitwie.

- Ja, panie pułkowniku - zaczął gorąco - nie podzielam opinii kapitana Leliwy. Jest 

ciężko   -   to   prawda.   Boli   nas   zachowanie   i nieufność   chłopów.   Ale   powiem:   jeśli   nasze 

powstanie miałoby,  walcząc z Moskalami, walczyć  także z chłopami, lepiej, aby nie było 

nigdy  wybuchło!   Nie  tak   je  rozumieliśmy.  Przez   Europę  idzie  rewolucja,  która  wyzwala 

uciemiężonych, znosi przywileje, łączy narody. W imię takiej rewolucji zwyciężyła jedność 

Włoch.   Chłop   jest   takim   samym   obywatelem   jak   każdy   inny.   Rewolucja   przyrzekła   mu 

wolność i ziemię. To musi być zasadniczy cel naszej rewolucji. Nie bijemy się i nie będziemy 

się bili o Polskę szlachecką. Bijemy się o wolność wszystkich uciemiężonych. Są tacy, co 

mówią: najpierw bijemy się o Polskę, a potem chłopu damy ziemię. Ja należę do tych, co 

myślą inaczej: najpierw trzeba dać chłopu ziemię, a wtedy będziemy w nim mieli sojusznika...

Pamiętał, że tak samo mówił wtedy. To było na rok albo i więcej przed wybuchem 

powstania.

Któregoś dnia, idąc duktem leśnym, natknął się na dwóch młodych ludzi. Wyszedł na 

nich   nagle   z bocznej   ścieżki,   gdy   rozmawiali   ze   sobą,   zaciągając   się   papierosami. 

W pierwszej   chwili   odskoczyli   od   siebie,   jak   chłopcy   przyłapani   na   gorącym   uczynku. 

Z ubrania wyglądali na zwykłych leśników, ale po ich twarzach łatwo było zgadnąć, że nie są 

tymi,   za   jakich   pragną   uchodzić.   Od   razu   pomyślał,   że   ma   przed   sobą   emisariuszy 

z Królestwa.   Przez   chwilę   stali   naprzeciwko   siebie   w milczeniu.   Potem   starszy   uchylił 

background image

grzecznie  czapki.  Przedstawił  ich jako studentów, którzy przyjechali  w tutejsze strony na 

odpoczynek. Kiedy Traugutt, podając rękę, powiedział swoje nazwisko, starszy z „leśników” 

zapytał:

- Pan jesteś właścicielem Ostrowia?

- Tak.

- Pułkownikiem?

- Dymisjonowanym podpułkownikiem. Skąd panowie o tym wiedzą?

Szli obok siebie w stronę, gdzie przez las biegła droga prowadząca do Kobrynia.

-   Mówili   nam   ludzie.   To   dobrze,   że   pan   mieszkasz   w tych   okolicach.   Będziesz 

potrzebny.

- Komu?

- Sprawie.

Popatrzył na nich zdziwiony. Rzekł:

- Nie rozumiem. Młodszy zawołał:

- Czas zrozumieć. Pora rozrachunku się zbliża!

Starszy podsunął Trauguttowi cygaro, ale on tylko potrząsnął głową.

- Dziękuję, nie palę. Mówicie tak, panowie, jakby miała się gotować jakaś wojna.

-   Oczywiście!   -   znowu   wykrzyknął   młodszy,   zadzierzysty   blondyn.   -   Bliska   jest 

chwila, gdy cały naród wystąpi do walki.

- Z gołymi rękami na armaty?

Spojrzeli   po   sobie,   a potem   skierowali   wzrok   na   Traugutta.   W oczach   młodszego 

pojawił się błysk gniewu. Chciał coś powiedzieć, ale starszy go powstrzymał. Sam rzekł:

- Wszyscy mają o panu jak najlepszą opinię. Uchodzi pan za kogoś pewnego...

Traugutt wzruszył ramionami.

- Nie poślę do policji z wiadomością, że was spotkałem. Ale to nie znaczy,  abym 

rozumiał wasze słowa. Wojna z Rosją? Z rosyjską armią? To przecież szaleństwo!

- Ta armia dostała niedawno w kuper, aż się kurzyło! - zawołał młodszy.

Traugutt potrząsnął stanowczo głową.

- Widziałem wojnę na Krymie i mogę panów zapewnić, że wcale tak nie było, jak się 

panom wydaje. Tej armii nie zwycięży się pistoletami.

Młodszy parsknął gniewnie, ale starszy podjął uspokajająco:

- Nikt nie mówi o tym, abyśmy sami mieli zwyciężyć Rosję. Wojna, która wybuchnie 

w Polsce, będzie pochodnią, która rozpali rewolucję w całej Europie. Włochy tylko czekają, 

aby dokończyć dzieła zjednoczenia. Węgry drżą, aby zrzucić z siebie nałożone przez dwóch 

background image

tyranów   kajdany.   Mamy   za   sobą   Napoleona   i rewolucjonistów   całego   świata.   Nawet 

w Prusach   opinia   społeczna   okazuje   nam   coraz   większą   sympatię   i serdeczność.   Właśnie 

stamtąd przychodzi nam w tej chwili najwięcej pomocy.  U boku Garibaldiego stanęli nasi 

oficerowie.   Tam   się   szkolą,   aby   umieć   zwyciężać.   Przewodzi   im   nasz   znakomity   wódz 

i strateg, generał Mierosławski. Wojna z Moskwą musi wybuchnąć, a kiedy wybuchnie, da 

nam niechybne zwycięstwo. Zresztą wielu jest ludzi w Rosji, którzy pójdą z nami...

-   O tym,   że   mamy   w Rosji   wielu   przyjaciół,   nie   potrzebujecie   mi   panowie 

przypominać. Ale czy pójdą z nami, czy będą mogli pójść - o tym za wcześnie mówić. Przed 

rzuceniem się w tak wielką sprawę, jaką jest wojna, trzeba wpierw zrobić porządek u siebie. 

A u   nas   co?   Kraj   w nędzy,   ciemnota,   brak   oświaty,   brak   moralności.   Ledwo   coś   niecoś 

zaczęło się ruszać w Królestwie...

- Widzimy,  pułkowniku, że jesteś z „białymi”!  - powiedział  młodszy.  - A czy nie 

wiesz - krzyknął - że „w Polsce, Litwie czy na Rusi, Wielopolski wisieć musi”!

Traugutt zmarszczył brwi.

- Mówicie, panowie, jakbyście mnie chcieli przestraszyć. Nie znam się na waszych 

podziałach na „białych” i „czerwonych”. Choć wystąpiłem z wojska, pozostałem żołnierzem 

i jako żołnierz walkę z Rosją uważam za szaleństwo. Na kogo liczycie? Na garść studentów?

- A chłopi, pułkowniku? - zapytał starszy.

-   Aby   chłop   poszedł   z wami,   musi   wam   zaufać.   A on   nie   ufa   ani   szlachcie,   ani 

przybyszom z miasta, choćby się poubierali w chłopskie świtki. Jeden z moich przyjaciół, tu 

w sąsiedztwie, obdarował swoich chłopów ziemią. Czy myślicie, że mu uwierzyli?

- Mówisz, pułkowniku, o Hoffmeistrze, prawda? Znamy ten wypadek. Hoffmeister 

postąpił pięknie, ale chłopi mieli powody, aby nie ufać łaskawości pańskiej. Szlachtę trzeba 

zmusić, aby dała ziemię.

- Jeśli jej odbierzecie ziemię siłą, tym bardziej będzie przeciwko wam.

- Obejdziemy się bez niej!

-   Mówisz   pan   jak   demagog,   a nie   jak   żołnierz.   Jeżeli   chcecie   rozpocząć   wojnę 

z wielką Rosją, musicie mieć za sobą cały naród.

- Wielopolscy i Zamoyscy postawili się poza narodem! - znowu wykrzyknął młodszy. 

- Dyrekcja to zdrajcy!

- Nie spieszcie się z sądem o tym, kto stoi poza narodem. Sprawa jest zbyt poważna.

- Mierosławski rzucił hasło: śmierć albo zwycięstwo!

- Hasło nierozsądne. Nikt nie może decydować o życiu swego narodu.

- Ale my zwyciężymy! A wtedy policzymy się ze zdrajcami i tchórzami.

background image

Zatrzymał się, surowym spojrzeniem zmierzył tamtego.

- Czy to, coś pan powiedział, kierujesz do mnie? - zapytał.

Młody człowiek chciał coś porywczo odpowiedzieć, ale w sprawę wdał się starszy. 

Powiedział pojednawczo:

-   Niech   pan,   pułkowniku,   wybaczy   memu   towarzyszowi.   Łatwo   się   zapala,   ale 

w gruncie rzeczy żywi, podobnie jak i ja, wielkie zaufanie do pana pułkownika. Wieleśmy 

o panu słyszeli i choć w tej chwili różnimy się poglądami, nie wątpię, że w chwili decydującej 

potrafimy pana przekonać. Ludzie tacy, jak pan, będą nam potrzebni. Musimy mieć ludzi 

posiadających zaufanie powszechne, a jednocześnie znajomość spraw wojskowych. Pan ma 

słuszność:   do   walki   trzeba   porwać   cały   naród,   bez   wyjątku.   Chłopów,   mieszczan,   także 

szlachtę.  Wszystkich, których  łączy nienawiść do tyranii i do Moskwy.  To będzie wojna, 

o którą się kazał modlić  Mickiewicz.  Pan, pułkowniku, jak nam mówiono, jest gorliwym 

katolikiem?

- Jestem katolikiem.

- Niewątpliwie słyszał pan, że w Warszawie nasz ruch organizuje nabożeństwa po 

kościołach, wspólne modlitwy, śpiewy... Nawet ludzie innej wiary łączą się z nami.

- Słyszałem. Nie wiem tylko, czy te śpiewy i nabożeństwa nie odbywają się jedynie na 

złość Rosjanom. Nie wierzę w modlitwę przeciwko komuś.

- Nawet gdy prosimy o sprawiedliwość?

Nie odpowiedział. Dukt doprowadził ich do piaszczystej, rozrytej kołami drogi. Tamci 

zatrzymali się.

- Jeszcze raz przepraszamy, pułkowniku, jeśli powiedzieliśmy coś niewłaściwego - 

rzekł starszy, schylając głowę przed Trauguttem.

Młodszy skłonił się także. Traugutt podał im rękę.

- Nie mam żalu do panów. Właściwie podoba mi się, że jesteście pełni zapału. Ale nie 

przekonaliście mnie. Nie wy zresztą jedni. Inni także tego próbowali.

- Proszę jednak jeszcze raz nad tymi sprawami pomyśleć, pułkowniku. Będziemy pana 

potrzebowali.

- Żegnam panów.

- Do widzenia - odpowiedział starszy.

Kiedy Domanowski skończył, Leliwa wybuchnął:

- Poszedłem do powstania bić się za Polskę, a nie za jakąś rewolucję! Ja i moi ludzie 

narażamy życie. Taki Szyłko jest moim najlepszym podoficerem. Został niesłusznie ukarany.

background image

Nie można walczyć z pustym brzuchem!

Traugutt przerwał mu chłodno:

- Pozwól, kapitanie, aby się wypowiedzieli inni oficerowie.

Odezwał się Elert:

- Nie wiem, dlaczego chłopi tutejsi są przeciwko nam. Moi kosynierzy to przecież 

w większości chłopi, a jak się biją. Mówią po swojemu, śpiewają swoje pieśni, zwracają się 

do pułkownika „baćku”... A jacy są pułkownikowi oddani!

- To prawda. Ale tą życzliwością  nie napełnimy brzuchów ani ich, ani swoich! - 

mruknął Jagmin. - Jeśli mam być szczery, pułkowniku, nie wiem, co powiedzieć. Żołnierze są 

słabi i zniechęceni. Nasi ludzie z dawnej partii trzymają się lepiej...

- Mogę odejść - rzucił Leliwa.

Zapadła cisza, trzaskał tylko ogień. Pozostali oficerowie nie mieli chęci do zabrania 

głosu.

- Skoro nie potrafię zrozumieć rewolucji obywatela Domanowskiego - podjął Leliwa - 

mogę odejść... Rewolucyjnymi słowami także nie napełnimy brzuchów. Zbliżyliśmy się do 

Horynia, jutro moglibyśmy rzekę przejść. Ale za rzeką zaczyna się bagienna pustynia. Jeśli 

się na tym brzegu nie zaopatrzymy w żywność - tam zginiemy. Nigdy nie dociągniemy do 

Wołynia. Chcę być posłuszny rozkazowi, owszem... Ale ciągnąć ludzi na pewną śmierć? Nie 

wiem, czy pan pułkownik ma nam coś jeszcze do powiedzenia...?

-   Mam.   Ale   wpierw   chciałbym   zapytać,   jaką   radę   daje   pan,   kapitanie.   Bo   nie 

przyjmuję do wiadomości propozycji odejścia.

-   Jaką   radę?   Zatrzymać   się   na   dzień,   rozesłać   ludzi   do   okolicznych   wsi.   Zebrać 

żywności jak najwięcej, choćby trzeba było paru łotrów powiesić! To jedyna rada. Innej nie 

znam.

- Dziękuję - rzekł Traugutt. - Tej rady nie przyjmę. Zdecydowałem się natomiast na 

akcję, o której chcę powiadomić panów. Jutro zajmiemy Stolin i zatrzymamy się w nim dwa 

albo i więcej dni. W mieście zaopatrzymy się w żywność bez kłopotu i potrzeby wieszania 

kogokolwiek. Kapitan ma słuszność, musimy się zaopatrzyć  na czas marszu przez bagna. 

Poza tym chcę zasięgnąć języka. Od paru dni nie wiemy, co się dzieje. Kto wie, może już 

armia generała Wysockiego wkroczyła na Wołyń?

Oficerowie   powitali   rozkaz   z zadowoleniem.   Przynosił   on   rozwiązanie   trudności, 

a zarazem przecinał konflikt, jaki powstał między partią kobryńską a partią Leliwy. Jeszcze 

tego wieczoru oddział został podzielony na trzy kolumny,  nad którymi  dowództwo objęli 

Traugutt,   Leliwa   i Domanowski.   Wyruszono   wcześnie,   przed   świtem.   Miasto   zostało 

background image

otoczone i błyskawicznie zajęte. Znajdowało się w nim zresztą tylko czterech policjantów, 

którzy poddali się bez walki i zostali zamknięci w miejskim areszcie.

Ludność   Stolina   na   widok   powstańców   ogarnął   szał   radości.   Witano   przybyłych 

owacyjnie. Każdy chciał ich gościć w swoim domu. Ale Traugutt zarządził, aby żołnierze 

kwaterowali   razem,   a jedna   trzecia   oddziału   czuwała   na   placówkach   i patrolach.   Miasto 

zostało obstawione i nie wypuszczano z niego nikogo. Oficerowie otrzymali polecenie zajęcia 

się   zgromadzeniem   żywności,   paszy,   środków   opatrunkowych,   a jeśli   się   da,   także   broni 

i amunicji. Mieli zająć się również werbowaniem ludzi, wyszukaniem przewodników. Sam 

Traugutt zaprosił do siebie poważniejszych przedstawicieli miejscowego społeczeństwa, aby 

wywiedzieć się od nich o sytuacji.

Siedząc   w saloniku   zajazdu   rozmawiał   kolejno   z proboszczem   i jego   wikarym, 

z lekarzem, aptekarzem, adwokatem i kilkoma jeszcze osobami. Z rozmów tych dowiedział 

się,   że   wszyscy   w okolicy   wiedzieli   o jego   partii,   a nawet   o tym,   kto   jest   jej   dowódcą. 

Rosjanie wiedzieli o tym także i niewątpliwie dlatego duże ich siły kręciły się w okolicy. 

Natomiast   nie   umiano   mu   nic   powiedzieć   ani   o Różyckim,   ani   o Wysockim.   Do   Stolina 

dotarły wprawdzie jakieś wieści o walkach toczonych nad dolnym Horyniem, nikt jednak nie 

wiedział, kto powstańcami dowodził i czy były to bitwy zwycięskie.

Ze   swej   strony   Traugutt   prosił   obywateli   Stolina   o zaopatrzenie   oddziału,   ale 

równocześnie  ostrzegł  przed okazywaniem  powstańcom  zbyt  wylewnej  serdeczności.  „Na 

pewno - mówił - są w mieście ludzie, którzy doniosą. Nie chciałbym,  abyście po naszym 

wyjściu   byli   karani   i prześladowani.”   Jego   słowa   przyjmowano   niedowierzającym 

potrząsaniem głów. Nikt nie wierzył w istnienie donosicieli. Kobiety zdjęły żałobne suknie 

i chodziły po rynku otwarcie z orzełkami i narodowymi kokardkami, przypiętymi do sukien. 

Inne śpieszyły na kwaterę powstańców z koszami pełnymi darów.

Traugutt prowadził rozmowy aż do późnego wieczora. Kiedy wreszcie został sam, 

przybiegł do niego gospodarz, aby mu powiedzieć, że zaraz odbędzie się przyjęcie, które 

miejscowa inteligencja wydaje dla oficerów partii.

- Kazali - opowiadał z zapałem - dać co najlepsze: kurczaki, kury, ryby. Wszystko dla 

pana generała i dla panów oficerów. I wino, powiedzieli, coby było prawdziwe węgierskie. 

I naszych trzech będzie muzykowało. I damy przyjdą… - Pan generał przyjdzie?

- Jak się nazywasz?

- Jak ja sze mam nazywać? Ja sze nazywam Moszek.

- Więc słuchaj, Moszku. Przyjdziemy wszyscy na tę kolację. Ale ja będę niedługo.

- Nu, ja widzę, co pan generał zmęczony.

background image

- Jestem zmęczony, to prawda. Ale mam także wiele jeszcze do zrobienia. Postarasz 

się tu dla mnie o lampę. I o herbatę. Mocną herbatę, dobrze?

- Będzie lampa, będzie herbata, będzie wszystko, co pan generał każe. A czy można 

jeszcze coś powiedzieć?

- Mów.

- Ja bardzo przepraszam pana generała, ale mnie mówili, co pan generał jest strasznie 

fein człowiek. To ja sze chciałem zapytać, niech pan generał  sze nie pogniewa, czy pan 

generał nie jest może z naszych?

Traugutt zaśmiał się.

- Nie.

- Nie? Nu, może i nie... Ale o panu generale to nasze Żydki mówiły bardzo dobrze. To 

ja chcę panu generałowi coś powiedzieć...

- No, mów wreszcie.

- Uni chcą pana generała tu w Stolinie schwytać.

- Kto oni?

- Kto może być uni? Wiadomo, Moskale.

- Skąd wiesz?

- Nu, ja wiem. Mnie mówili. Uni tak myśleli, co pan tu przyjdzie i uni tu są niedaleko. 

Ja myślę, co panu generałowi lepiej uciec. Co się z takimi hamanami bicz?

Przez   chwilę   zastanawiał   się   nad   usłyszaną   nowiną.   Wygląda   na   rzecz   zupełnie 

prawdopodobną. Jeszcze zapytał:

- Wiesz o tym na pewno?

- Co człowiek wi na pewno? Na pewno to będzie jutro dzień.

- Dobrze. Dziękuję ci za to ostrzeżenie. Poproś tu do mnie panów oficerów.

12

Z   dołu   dochodziły   gwar,   śmiechy,   stukanie   krzeseł,   szczęk   szkła.   Czasami   ktoś 

wznosił toast, któremu  odpowiadały krzyki  i oklaski. Przyjęcie  ciągnęło  się dalej. Po pół 

godzinie  siedzenia  przy stole Traugutt udał się do pokoiku na górze. Odchodząc  szepnął 

Leliwie: „Pilnuj, aby wszystko było w porządku, niech nikt nie przeciągnie miary. Musicie 

być gotowi. Czynię cię odpowiedzialnym”.

background image

W pokoju znalazł przygotowaną lampę i szumiący samowar. Przy samowarze stała 

dziewczynka z cienkimi warkoczykami i wielkimi, ciemnymi oczami. Gdy Traugutt wszedł 

do pokoju, dygnęła i powiedziała:

- Tatę mi kazał przyjść, cobym usługiwała panu generałowi. Ja wszystko zrobię, co 

trzeba.

- Dobrze. Będziesz mi nalewała herbatę - powiedział. Pieszczotliwie przesunął dłonią 

po jej czarnych, błyszczących włosach. Usiadł za stołem. - Siądź - rzekł do małej, ale ona 

stała wyczekująco przy stoliku, na którym znajdował się samowar. - Siądź - powtórzył. - 

I tym razem nie posłuchała. Przestał zwracać na nią uwagę. Położył na stole swoje notatki 

i mapę. Skupił się.

Po swojemu, skrupulatnie obmyślał plan. Postanowił o pierwszej w nocy zarządzić 

alarm. Pragnął się przekonać o gotowości żołnierzy. Zaraz po alarmie, przed świtem, partia 

miała opuścić miasto, przeprawiać się przez rzekę i zapaść w lasy. Był przekonany, że jeśli 

nawet Rosjanie wiedzą już o zatrzymaniu się oddziału w mieście, nie uderzą na nich w nocy. 

Wojsko regularne, wiedział o tym, zawsze przecenia gotowość partyzantów. Zaatakowawszy 

Stolin rano, nie znajdą ich, co powinno ustrzec miasto przed represjami. Ale to była tylko 

część planu. Popijając wolno gorącą herbatę, rozważał dalej sytuację. Nie było wątpliwości, 

że nieprzyjaciel, trafiwszy w próżnię, pójdzie ich śladem na drugi brzeg. Jeśli nie chce mieć 

tamtych na karku, muszą odejść jak najdalej na wschód od Horynia, zapaść między bagna; 

tylko   tam,   wśród   błotnistych   bezdroży   można   marzyć   o zgubieniu   ścigających.   Ale 

Trauguttowi nie uśmiechała się wędrówka wśród trzęsawisk. Mogli nimi posuwać się tylko 

bardzo   wolno,   musieli   szukać   przewodników;   trzeba   się   było   liczyć   z trudnościami 

zaopatrzenia   i brakiem   jakichkolwiek   wiadomości.   A przecież   nie   było   wykluczone,   że 

Różycki jest w pobliżu. Na moczarach obie partie mogły chodzić blisko siebie i wcale się nie 

spotkać.   Aby   tego   uniknąć,   należało   trzymać   się   Horynia   i leżących   nad   nim   osad.   Ale 

w takim razie narzucało się rozwiązanie: należało wpierw pozbyć się ścigających. Uderzyć na 

nich, rozbić, odebrać im chęć do ścigania. Uczynić tak, jak uczynił na samym początku na 

grobli pod Horkami.

Przetarł   okulary,   które   zapotniały   od   parującej   herbaty.   Uważał,   że   przejście   do 

działania ofensywnego pozwoli mu znowu mocniej wziąć w rękę oddział. To było potrzebne. 

Ludzi wyczerpał ciężki marsz i braki zaopatrzenia. Konflikt, jaki podzielił oficerów, znalazł 

swoje   odbicie   także   między   żołnierzami.   Doszło   do   Traugutta,   że   Szyłko   buntuje   ludzi 

z dawnej partii Leliwy. U Leliwy nie było chłopów, natomiast partia kobryńska składała się 

z nich w dużej części. Powstały nieporozumienia, kłótnie, nawet bójki. Z tym  trzeba było 

background image

skończyć. Postój w Stolinie był potrzebny, aby zaopatrzyć oddział w żywność, ale to przejście 

od wielkich braków do wielkiego dobrobytu również wpłynęło demoralizująco na żołnierzy. 

Doświadczenie mówiło Trauguttowi, że tylko walka tworzy zwarte jednostki.

Posługując się ołówkiem, na którym odkładał palcem mierzoną odległość, rozwijał 

swój   plan.   Trzeba   było   nieprzyjacielowi,   który   mógł   być   silny,   narzucić   miejsce   walki. 

Opracowawszy plan w trzech wariantach, odłożył ołówek. Napięta uwaga zaczęła wiotczeć. 

Ogarnęło   go   zmęczenie.   Wciąż   czuł   się   jeszcze   słaby   po   chorobie,   a trudy   marszu   nie 

pozwoliły na zregenerowanie sił. Mała czuwała i gdy tylko zobaczyła, że ma szklankę pustą, 

nalewała mu nową. Ale on miał już dosyć herbaty. Przestała być bodźcem do myślenia. Oparł 

głowę na oparciu fotela, przymknął oczy.

Ta czarna  dziewczynka  była  całkiem  inna niż jego córki, a przecież  na jej widok 

powrócił myślami do nich. Zwykle strzegł się wspomnień o bliskich. Nie chciał, aby myśl 

zamieniała   się   w marzenie.   Nawet   w gorączce   w Ludwinowie   nie   wypowiedział   ani   razu 

imienia żony lub córek. A jednak mocno zapadła mu w pamięci tamta noc rozstania. Antonina 

chciała obudzić dziewczynki. Nie zgodził się na to. Wszedł tylko cicho do ich sypialni. Ania 

spała. W drgającym blasku świecy jeszcze bardziej niż zwykle przypominała matkę! Kiedy 

się pochylił nad Lusią, zobaczył, że mała ma oczy otwarte. Popatrzyła na ojca, uśmiechnęła 

się, zamknęła oczy - i za chwilę już zasnęła. Zrobił krzyż  w powietrzu nad głową każdej 

z córek, a potem szybko wyszedł z pokoju. Antonina opuściła pokój wcześniej: czekała na 

niego za progiem ze świecą w ręku. Na ścianę padał cień jej zniekształconej postaci. Podszedł 

do niej. Otworzył ramiona i objął ją.

- Bądź zdrowa - powiedział cicho. - Ciężko mi odchodzić...

Przerwała mu:

-   Nie   bój   się.   Wszystko   będzie   dobrze.   Musisz   iść.   Chcę   zaznać   także 

niebezpieczeństwa - dorzuciła. - Może wtedy będę tobie bliższa...

- Jesteś mi najbliższa! - zapewnił.

Potrząsnęła głową.

- Ona potrafiła lepiej. Ale ja chcę także... Bądź spokojny, nie troszcz się o nas. Zaufaj. 

Czasami, kiedy się zaufa, dostaje się więcej...

Posłyszał koło siebie szelest, który go wyrwał z tych rozmyślań. Czarne oczy patrzyły 

na niego ciekawie.

- Pan generał nie chce więcej herbaty?

- Nie, dziękuję. Już niczego nie będę potrzebował. Idź spać.

background image

-   Ja  poczekam.   Pan   generał   może   jeszcze   chcieć.   Znowu   uśmiechnął   się   do   niej. 

Zapytał:

- Jak się nazywasz?

- Ryfke.

- Idź spać, idź. Późno. Dzieci powinny spać o tej porze.

- A dlaczego dorośli nie śpią?

- Dorośli mają wiele kłopotów.

- Pan generał myśli, co dzieci nie mają? Oj, one także mają. Dużo i takie ciężkie.

- Dzieci powinny być jak ptaki, które śpią i nie myślą, co będą jadły następnego dnia.

- Ja myślę, panie generale, co ptak nawet jak śpi, pamięta o kocie. A czemu pies to tak 

piszczy czasami przez sen, jakby go bili? Ja przepraszam pana generała, ja nie powinnam 

pytać. Ja jestem kobita.

- Malutka kobieta. Ale dlaczego to kobiety nie mają pytać?

- Ja nie wiem. Tak powiada rebe. I tate tak mówi. A ja chciałabym pytać...

- Pytaj.

- Uj, kiedy teraz to się tak nie układa w głowie od razu. A potem pan generał pojedzie 

i nie będzie kogo zapytać.

- Pytaj innych.

Potrząsnęła głową.

-   To   nie   idzie.   Nasze   tylko   krzyczą,   coby   nie   gadać.   Panowie   Polaki   to   nic   nie 

odpowiedzą. Panowie Ruskie - lepiej nie podchodzić. A chłop - on taki głupi...

Położył jej rękę na ramieniu.

- Idź spać. Może się znajdzie taki, kogo będziesz mogła o wszystko pytać.

Zdrzemnął się siedząc w fotelu, ale obudził się po godzinie. Dochodziła pierwsza. 

Z dołu ciągle dolatywał gwar. Nie był teraz zbyt głośny, część gości widać się już rozeszła. 

Traugutt  wstał, przeciągnął  się. Czuł dreszcze na całym  ciele. Zapiął kurtę, ściągnął pas, 

wsunął za niego pistolety, przypasał szablę.

Zszedł   na   dół,   zajrzał   do   sali.   Kobiet   nie   było.   Przy   końcu   stołu   zastawionym 

butelkami siedzieli jedynie jego oficerowie w towarzystwie dwóch mężczyzn. Odeszła ich 

wesołość, pili  na smutno  jak ludzie  zmęczeni  piciem.  Po ich zaczerwienionych  twarzach 

i niepewnych ruchach poznał, że jednak przebrali miarę.

Ogarnął go gniew. Zwykle  panował nad sobą, ale pijaństwo potrafiło go wytrącić 

z równowagi. Tym razem widok pijących rozdrażnił go jeszcze bardziej. Stali przecież wobec 

background image

wielkich decyzji, wymagających gotowości i ofiarności. Stanąwszy w progu, krzyknął ostro, 

jakby ciął batem:

- Zarządzam alarm!

Zerwali się na nogi, przewracając krzesła. Przez chwilę patrzyli na niego wzrokiem 

półprzytomnym,   potem   rzucili   się   jednocześnie   ku   wiszącemu   na   ścianie   oporządzeniu. 

Biegnąc wpadali na siebie, potrącali się, strącali ze stołu szklanki i kieliszki. Patrząc na to, 

zagryzał   usta.   Gniew   rósł   w nim.   Przywołał   Kosteckiego,   polecił   mu   zawiadomić   czaty. 

Młodemu   lekarzowi,   gdy   schodził   po   schodach,   szabla   plątała   się   między   nogami. 

Z podwórza Traugutt usłyszał jego głos przerywany czkawką:

- Żydzie! Żydzie! Gdzie ten parszywiec, do diabła? Prędzej, konia...!

W   końcu   stanęli   przed   nim   ubrani   i uzbrojeni.   Jeden   Domanowski   wydał   mu   się 

całkiem trzeźwy.

- Idź - powiedział do niego - zrób zbiórkę. Za piętnaście minut partia ma być gotowa 

do   wymarszu.   Żadnych   krzyków,   żadnych   hałasów,   rozumiesz?   Panowie   do   swoich 

oddziałów!

Trzasnęli obcasami i skierowali się ku wyjściu. Mijając stojącego w progu Traugutta, 

prostowali   się,   usiłowali   przybrać   postawę   wojskową.   Potem,   potykając   się,  schodzili   po 

schodach. Ostatni wychodził Leliwa. Traugutt zatrzymał go. Powiedział głosem zduszonym:

- Dlaczego pozwoliłeś na to?

Leliwa zatrzymał się.

- Zabawiliśmy się troszkę... Ci panowie zapraszali, wypadało wypić zdrowie... Piliśmy 

za Komitet Centralny, za Napoleona. Nawet za tę rewolucję Domanowskiego. Twoje zdrowie 

także, pułkowniku. Po takim ciężkim czasie należało się ludziom...

Urwał zobaczywszy za szkłami okularów groźny błysk. Traugutt nic nie powiedział. 

Kiedy   Leliwa   wyszedł,   obrzucił   spojrzeniem   salę,   w której   zostało   tylko   dwóch 

przedstawicieli stolińskiego obywatelstwa: jeden śpiący z głową na stole, drugi na próżno od 

dłuższego czasu usiłujący coś wybełkotać. Sięgnął po zegarek, po czym zszedł na dół. Noc 

była  pogodna, pełna księżycowej  poświaty.  Ale w mieście  nie panowała  nocna cisza. Od 

rynku   dochodził   zgiełk.   Słychać   było   krzyki,   nawoływania,   tupot   nóg,   trzaskanie   drzwi 

i furtek. Z daleka już spostrzegł zapalone lampy i pochodnie. Kiedy szedł w tamtą stronę, nad 

nim otwierały się okna i wysuwały się głowy przerażonych mieszkańców.

Na rynku zobaczył skłębioną masę ludzką, która na próżno, mimo wrzasków oficerów 

i podoficerów,   usiłowała   przybrać   kształt   uformowanego   oddziału.   Zapóźnieni   żołnierze 

nadbiegali i rozbijali swoim przybyciem już ustawiony szereg. Inni opuszczali go, aby pędzić 

background image

z powrotem na kwaterę, po coś zapomnianego. Kolumna formowała się i znowu zamieniała 

w splątaną ciżbę. Wytrącano sobie wzajemnie broń z ręki. Jakaś padająca na ziemię strzelba 

wypaliła. Wywołało to popłoch. Zerwały się głosy: „Co to? Moskale? Co to? Co się stało?” 

W środku tłumu ktoś krzyknął przeraźliwie: „Moskale! Ratuj się kto może!” Gromada ludzka 

rzuciła  się na oślep do ucieczki.  Uciekający wpadli  prawie  na nadchodzącego  Traugutta, 

zatrzymali  się w miejscu na jego widok. Traugutt  trzymał  w dłoni podniesiony rewolwer. 

Wydał rozkaz:

- Do szeregu!

Cofnęli   się   kilka   kroków,   a potem   biegiem   pospieszyli   na   swoje   miejsca,   których 

jednak nie umieli znaleźć. Znowu powstała plątanina. To nie było wojsko, ale wystraszona 

trzoda  ludzka.   Traugutt  dostrzegł  sierżanta  Szyłkę,   który  klnąc  i nie   żałując   uderzeń  kija 

usiłował przywrócić jakiś ład. Podszedł do niego, zapytał:

- Który tu sprawia takie zamieszanie?

Szyłko podniósł na Traugutta wystraszone oczy. Wyraz twarzy dowódcy powiedział 

mu, że Traugutt nie będzie żartować. Spiesznie chwycił za kołnierz najbliższego żołnierza 

i zawołał:

- Ten, panie pułkowniku!

- To ty, Kwiatkowski? - zapytał Traugutt stojącego przed sobą żołnierza.

- Ja, panie pułkowniku.

Podniósł wolno rewolwer, przyłożył lufę do czoła żołnierza.

- Czy nie zapowiadałem, że zastrzelę każdego, kto nie stanie natychmiast i posłusznie 

na zbiórce?

Naokoło zrobiła się cisza. Wszyscy nagle znaleźli swoje miejsca i cała partia stała 

przed   swoim   dowódcą   w równych   szeregach,   jak   wrośnięta   w ziemię.   Pośród   głuchego 

milczenia głos Traugutta był słyszany przez każdego.

- Zapowiadałem czy nie zapowiadałem?

- Tttaak... tak jest... - bełkotał żołnierz.

- Dodaj: panie pułkowniku.

- Tak jest, panie pułkowniku...

Odjął lufę od czoła żołnierza, powoli opuszczał dłoń z rewolwerem.

- A ty, jak się zachowujesz...? - zaczął głosem łagodniejszym.

Nagle błysnął płomień i huknął wystrzał. Żołnierz chwycił się za brzuch. Zgiął się 

w pół. Przez chwilę kołysał się na nogach, a potem runął na twarz do nóg Traugutta.

background image

13

Po rozgromieniu w lesie Woroń ścigających  go trzech kompanii piechoty Traugutt 

pozwolił   partii   zatrzymać   się   na   całodzienny   odpoczynek.   Zwycięstwo   było   duże 

i kosztowało   partię   zaledwie   trzech   rannych.   Żołnierze   bili   się   świetnie,   z odwagą 

i sprawnością wykonując ułożony przez Traugutta plan zaskoczenia.

Teraz nadszedł wieczór ciepły, prawie gorący. Zawiewał wiatr, szumiały gałęzie olch. 

Od błot ciągnęło wilgocią i wonią trzcin. Żołnierze siedząc wokół ognisk rozmawiali wesoło, 

wybuchali śmiechem, wznosili okrzyki, czasami śpiewali junackie, powstańcze pieśni. Można 

by sądzić, że to nie ci sami ludzie, którzy przed dwoma dniami popadli w taką panikę w rynku 

stolińskim.

Przy jednym  z ognisk na skraju obozowiska zebrali  się oficerowie. W ich głosach 

dźwięczało zadowolenie; Traugutt rozpoznawał je, chociaż nie słyszał słów. Sam leżał z dala 

od ogniska, zawinięty w burkę, z rękami pod głową. Patrzył w rozgwieżdżone niebo.

Przebiegał w myśli swoje życie. Babka Justyna żywiła wielkie projekty. Jej wnuk miał 

zostać wielkim człowiekiem: naprzód widziała go wynalazcą-naukowcem, potem, kiedy już 

zdecydował się na karierę wojskową - generałem. Projekty babki pokrzyżowało małżeństwo 

z Anną Pikiel, ale przede Wszystkim wojna krymska. Gdy wrócił z niej i trafił do skromnego 

garnizonu   w Charkowie,   narzekała:   „Zmarnowałeś   się!   A mówiłam,   ostrzegałam...!”   Od 

czasu, jak wrócił, nie występowała nigdy wprost przeciwko Annie. Domyślał się, że przez 

czas jego nieobecności między kobietami toczył się cichy pojedynek: babka nie przestawała 

krytykować   wszystkiego   w żonie   wnuka,   Anna   na   wszystkie   krytyki   odpowiadała 

rozbrajającym uśmiechem.

Niespodziewanie   przyszło   wezwanie   do   Petersburga.   Pojawiła   się   możliwość 

wymarzonej przez babkę kariery. Traugutt awansował, otrzymał Order Św. Anny. Ze sztabu 

armii przeszedł na wykładowcę wyższej szkoły technicznej, a jednocześnie został powołany 

do sztabu inżynierów. Oba te stanowiska oddalały go od zwykłego wojska, pozwalały mu na 

ulubioną przez niego pracę naukową. Zarysowały się perspektywy nowych awansów.

Ale   wtedy   zaczęły   nagle   spadać   ciosy,   jeden   zaraz   po   drugim.   Kiedy   dotknął   go 

ostatni,   poczuł   wstręt   do   wszystkiego,   co   mu   dać   mógł   Petersburg.   Przy   trumnie   Anny 

wyrzucał sobie, że za mało ją kochał. Miał żal do siebie za godziny spędzone nad książkami, 

w pracowniach, laboratoriach, na doświadczalnych poligonach. Ta praca tak go wciągnęła, że 

niewiele miał czasu dla żony. Przypomniał sobie, jak się kiedyś skarżyła: „Tak mało mam 

ciebie, Romku. Te moskiewskie sprawy zabierają mi ciebie!” Potem do tych „moskiewskich 

background image

spraw” zrodziła się w nim niechęć. Nie chciał nawet myśleć o pracy, która dawniej tak go 

ciągnęła. Póki musiał być w Petersburgu, odrabiał to tylko, co musiał, a w wolnych godzinach 

włóczył się po bulwarach nadnewskich, po parku Admiralicji, przesiadywał na skwerze pod 

pomnikiem Piotra. Z utęsknieniem czekał na dzień, kiedy będzie mógł pojechać do Ostrowia 

i pozostanie tylko z dziećmi i z książką widzeń Anny Katarzyny.

Całe lata żył ściśle zamknięty w kręgu najbliższych. Odrywała go od nich praca, nie 

ludzie. Z kolegami był w dobrych stosunkach, ale rzadko nabierały one charakteru przyjaźni. 

W Ostrowiu   stał   się   zupełnym   samotnikiem.   Stronił   od   sąsiadów.   Tak   było   i potem,   po 

małżeństwie z Kościuszkówną.

Od czasu jednak, jak stanął na czele partii, miał poczucie, że coś się w nim zmieniło. 

Przestał  pragnąć samotności.  Tylko  że samotność  tak długo szukana nie chciała  go teraz 

opuścić. Między nim a jego podwładnymi leżał chłodny dystans. Byli mu posłuszni i oddani, 

ostatnio bardziej nawet niż kiedykolwiek. Ale jednocześnie zdawało mu się, że trzymają się 

od niego z dala.

Rozmowa przy ognisku oficerskim urwała się. Zamiast niej doszły jego uszu twarde, 

wojskowe pytania i odpowiedzi. Potem usłyszał stąpania. Dźwignął głową i zobaczył na tle 

oświetlonej ogniskami polany sylwetką Kosteckiego.

- Czy pan pułkownik śpi?

- Nie, nie śpię. Co tam?

- Nasz patrol przychwycił czterech ludzi...

- Co to za ludzie?

-   Trzech   nieznanych.   A czwarty   -   to   nasz   Makowski...   Traugutt   usiadł.   Wydobył 

z kieszeni   okulary   i zaczął   je   przecierać.   Makowski   zdezerterował   z oddziału   w tamtą 

stolińską   noc.   Z przeprowadzonego   później   badania   wynikało,   że   właśnie   on   sprawiał 

najwięcej zamieszania podczas zbiórki. Był to żołnierz nie odznaczający się ani odwagą, ani 

gorliwością w służbie. Powiedział:

- Każ wziąć Makowskiego pod straż. Leliwa, Domanowski, Jagrym niech złożą sąd. 

O świcie przed wymarszem wyrok musi być wydany i wykonany. A tych trzech daj mi tutaj.

Kostecki zasalutował, obrócił się na pięcie i odszedł. Nigdy nie panowała w oddziale 

większa niż obecnie karność i służbistość. Traugutt wstał. Począł wolno przechadzać się po 

polanie. Mokra trawa chrzęściła i lepiła się do butów. Po chwili rozległy się kroki idących. 

Zatrzymanych otaczało kilku żołnierzy. Jeden z nich niósł latarnię. Traugutt wziął ją z ręki 

żołnierza   i podniósł   w górę.   W mdłym   blasku   zobaczył   trzech   młodych   ludzi,   właściwie 

chłopców. Wyglądali żałośnie: mieli zbiedzone, zapadnięte twarze, ubrania zabłocone; buty 

background image

w strzępach spadały im z nóg. Ale wyraz ich twarzy, a nawet ta podarta odzież, zdawały się 

mówić, że ma przed sobą inteligentnych chłopców z zamożnego, szlacheckiego dworu.

- Czy byliście powstańcami? - zapytał.

Milczeli długo. Spoglądali po sobie, jakby chcieli się porozumieć wzrokiem. Potem 

najstarszy, niski chłopak o dużym czole, powiedział:

- Tak, byliśmy.

- I co? Zdezerterowaliście z oddziału?

Stanowczo wszyscy trzej potrząsnęli głowami.

- Więc dlaczego wędrowaliście samotnie? U kogo służyliście?

Znowu czas jakiś zwlekali z odpowiedzią.

- Byliśmy u Miładowskiego... - powiedział w końcu ten niski.

Traugutt zmarszczył brwi.

- To nieprawda! - powiedział sucho. - Partia Miładowskiego działała o wiele mil stąd 

i została rozpuszczona.

- Właśnie tak się stało, jak pan pułkownik mówi - podchwycił chłopak. - Kazano nam 

iść do domów. Ale myśmy nie chcieli wracać. Wybraliśmy się do innej partii. Chcieliśmy do 

Różyckiego.

-   Dlaczego   właśnie   do   Różyckiego?   Taki   świat   drogi!   Nie   było   innych   partii 

w pobliżu?

- Chcieliśmy do „Wołyńców”.

- Dlaczego?

Trzymając latarnię w górze, patrzył w oczy chłopcom. Oni spuścili wzrok. Powtórzył 

twardo:

-   Dlaczego?   Odpowiedzcie   na   moje   pytanie,   gdyż   inaczej   będę   sądził,   że   coś 

ukrywacie. Wasze nazwiska?

- Mówiono nam - zaczął niski - że powstańcy nie muszą ujawniać swoich nazwisk...

Uciął krótko:

- Nie jesteście w tej chwili powstańcami, ale ludźmi podejrzanymi.

Znowu spojrzeli po sobie. Niski rzucił półgłosem, z determinacją do towarzyszy:

-   Wszystko   jedno...   -   Podniósł   wzrok   na   Traugutta,   wskazał   gestem   na   jednego 

z kolegów. Powiedział: - My jesteśmy bracia. Nazywam się Leon Domeyko, a on Hipolit. 

Ten, to nasz kuzyn, Abłamowicz.

- Domeyko? - powtórzył pytająco. - Czy macie coś wspólnego z tym marszałkiem 

szlachty, który podobno namawiał do podpisywania adresów wiernopoddańczych?

background image

Chłopiec spuścił oczy. Twarz mu się skurczyła. Wymruczał przez zęby:

- Jesteśmy jego synami...

Traugutt opuścił latarnię, postąpił bliżej. Położył temu, z którym rozmawiał, dłoń na 

ramieniu.

- Czy to dlatego, aby was nie poznano, chcieliście do „Wołyńców”?

Przytaknęli. Śmielej podnieśli głowy.

- Uciekliście z domu?

- Uciekliśmy...

- A dlaczego teraz wracacie? Przecież szliście z powrotem?

- Dokąd mieliśmy iść dalej, panie pułkowniku, skoro Różyckiego już nie ma?

Zmarszczył brwi. Mocniej nacisnął dłonią ramię chłopca.

- Co wiecie o Różyckim?

- Że przeszedł kordon.

- Kto wam o tym powiedział?

-   Na   Wołyniu   wszyscy   o tym   wiedzą.   To   już   dawno   się   stało.   Naciskali   go   ze 

wszystkich   stron.   Nie   doczekał   się   pomocy   z Galicji,   więc   uderzył   na   Moskali,   odniósł 

wielkie zwycięstwo, ale potem przeszedł granicę.

Zdjął rękę z ramienia chłopca i powoli, kilka razy przeszedł się tam i z powrotem po 

łące. Znowu zatrzymał się, zapytał:

- A Chranicki, Ciechoński?

- Mówili ludzie, że jeszcze wcześniej zostali rozbici.

-   Powiadali   -   dorzucił   Hipolit   -   że   na   całym   Wołyniu   nie   ma   już   ani   jednego 

powstańca.

Zamyślił   się.   Prawie   zapomniał   o stojących   przed   nim   chłopcach.   Po   raz   drugi 

rozwiała się wizja wielkiej koncentracji, tysięcy ludzi, dział, pomocy zagranicznej. Był znowu 

sam ze swymi stu kilkudziesięcioma ludźmi. Z tych rozmyślań wyrwało go pytanie kaprala:

- Co pan pułkownik każe zrobić z tymi?

- Dajcie im jeść i wypuśćcie wolno. Jesteście wolni - zwrócił się wprost do chłopców. 

- Tylko jeszcze jedno: powiedzcie, skąd się wziął między wami Makowski?

- Spotkaliśmy go. Powiedział, że także wraca na Litwę, Mówił, że jego partię, to 

znaczy partię pana pułkownika, zniszczyli Moskale. Bardzo się zmartwiliśmy...

- Bośmy myśleli - dorzucił Hipolit - że może pan pułkownik nas przyjmie do siebie.

W   głosie   chłopca   była   nieśmiała   prośba.   Pomyślał   gorzko:   czegóż   oni   ode   mnie 

oczekują? Ale powiedział:

background image

- Jeżeli chcecie, mogę was wziąć.

Odpowiedzieli   mu   gorącymi   podziękowaniami.   Odesłał   ich,   polecając,   aby   ich 

nakarmiono i uzbrojono.

Sam   dalej   spacerował   z założonymi   z tyłu   rękoma.   Sytuacja   wymagała   znowu 

poważnej decyzji. Poważnej i samodzielnej. Jej plan układał sobie długo w głowie. Potem 

pewnym  krokiem podszedł  do ogniska oficerów.  Rozsunęli  się z szacunkiem,  a on usiadł 

między nimi.

- Rano wyruszamy... - zaczął.

- Wszystkie rozkazy są wydane - wtrącił Kostecki.

-   To   dobrze.   Wyruszamy...   ale   z powrotem...   Wszystkie   twarze   zwróciły   się 

gwałtownie ku niemu.

- Z powrotem?!

- Tak. Ci chłopcy,  których  spotkał nasz patrol, przynieśli wiadomość, że Różycki 

przeszedł granicę Galicji. Na całym obszarze Wołynia nikt już więcej nie walczy.

- Czy można im wierzyć? - ktoś zapytał.

- Myślę, że tak. Rzecz podobno stała się już dość dawno. To mi tłumaczy, dlaczego 

w Stolinie nie można było uzyskać żadnej wiadomości o Różyckim. Ci, którzy nas wysłali na 

Wołyń, nie znali sytuacji.

Oficerowie opuścili głowy. Elert mruknął cicho:

- Jak zawsze: wielkie obietnice, fałszywe informacje... Leliwa zapytał:

- A Wysocki?

- Gdyby Wysocki był przyszedł. Różycki nie przechodziłby kordonu. Musiało go coś 

zatrzymać.

Zapadła cisza. Oficerowie patrzyli ponuro w ogień.

- Dokąd chcesz nas prowadzić, pułkowniku? - zapytał w końcu Leliwa.

- Musimy wrócić w okolice Ludwinowa, aby nawiązać łączność z dowództwem.

- Skoro mamy robić taki szmat drogi, lepiej iść do Królestwa.

- Jesteśmy wojskiem - mówił twardo. - Trzeba nam walczyć, gdzie każą!

Nikt się nie odezwał, rozmowa się urwała. Było późno, rano partia miała wyruszyć. 

Oficerowie   poczęli   się   układać   do   snu.   Domanowski   przysunął   się   do   Traugutta,   który 

siedział nieruchomo, wpatrzony w dogasający ogień.

-   Czy   pozwolisz,   pułkowniku,   jeszcze   kilka   słów?   Chodzi   mi   o ten   sąd   nad 

Makowskim. Chcesz, abyśmy go skazali na śmierć?

- Czy widzisz dla niego jakieś usprawiedliwienie?

background image

- Żal mi go. To człowiek z mego oddziału. Nie jest odważny, a jednak lubiany przez 

kolegów. Przychodzili do mnie, abym się wstawił za niego do ciebie, pułkowniku. Nasi bili 

się doskonale, są karni... Czy nie mógłbyś spełnić ich prośby?

Traugutt zdjął okulary; powoli przecierał je kraciastą chustką.

- Przez niego - powiedział - zginął tamten... Wiesz, że mi go wskazano niesłusznie 

jako winnego...

- Śmierć Makowskiego nie zwróci życia tamtemu. Wybacz, pułkowniku, szczerość, 

ale wydaje mi się, że jesteś zbyt surowy. Za wiele żądasz od ludzi...

- Tak sądzisz? - Traugutt trzymał  okulary w rękach i patrzył  w ogień zmrużonymi 

oczami.  - A jednak, czy nie wydaje  ci się, że gdyby nie tamten  przypadkowy strzał, nie 

bylibyśmy zwyciężyli?

- Być może strach uczynił ludzi bardziej zdyscyplinowanymi. Ale jeszcze raz zechciej 

mi, pułkowniku, wybaczyć szczerość, czy to nie jest to samo, czego chciał Leliwa wobec 

chłopów?

Nie. Makowski jest żołnierzem. Obowiązany jest postępować po żołniersku. A tamci 

nas nie rozumieją.

-   Makowski   jest   zwykłym   chłopem.   Poszedł   do   powstania,   gdyż   potrafiłem   go 

przekonać.

- Czy dlatego mam mu wybaczyć?

- Choćby dlatego, pułkowniku. Może gdyby nie był chłopem, nie byłby uciekł.

- Skłamał tamtym, że zostaliśmy rozbici.

- Chciał usprawiedliwić swoją ucieczkę.

-   Bronisz   go...   A jednak   wezwaliście   mnie   po   to,   abym   dowodził   oddziałem.   Ja 

miałem wiedzieć, jak postępować. Po żołniersku rzecz biorąc, ten człowiek winien ponieść 

najwyższą karę.

- Ta wojna, pułkowniku, jest nie tylko wojną. Jest także rewolucją.

- Nie odpowiem ci, jak by ci powiedział Leliwa: biję się za Polskę, nie za rewolucję. 

Patrzę,  myślę.   W wielu  sprawach  przekonałeś  mnie.  Dużo  upłynęło  wody  od  pierwszego 

naszego   spotkania.   Ale   wydaje   mi   się,   że   inaczej   pojmuję   rewolucję   niż   ty.   W jednym 

z dworów pod Brześciem właściciel  chciał  założyć  ochronkę dla chłopskich dzieci.  Przez 

Towarzystwo   Rolnicze   sprowadził   sobie   z Królestwa   dwie   zakonnice.   Chodziły   boso, 

mieszkały   w kurnej   chacie,   opiekowały   się   dziećmi,   leczyły,   odwiedzały   chorych. 

Wieczorami  zajmowały się uczeniem starszych. Kiedyś  zacząłem rozmowę  z jedną z tych 

sióstr. Dowiedziałem się, że pochodzi z Warszawy, z zamożnego domu, pobierała nauki na 

background image

pensji... A jednak poszła pracować boso między chłopskie dzieci. Widzisz, to jest dla mnie 

rewolucja!

- Na taką rewolucję mogą sobie pozwolić jednostki. Jeśli chcemy odmienić świat, 

musimy inaczej.

- Na ile można odmienić świat, jeśli się wpierw nie odmieniło siebie?

Ogień   przygasł,   kawałki   drzewa,   przemienione   w białe   wałki,   rozsypywały   się 

w popiół.   Uderzył   mocno   wiatr   i rozszumiały   się   nad   nimi   olchy.   Na   niebie   urwała   się 

gwiazda: przeleciała po nabitym innymi gwiazdami niebie i nagle zgasła. Na drugim końcu 

polany ściszonym głosem ktoś zaśpiewał. Ale zaraz go uciszono.

Jeszcze raz przetarł okulary. Nałożył je starannie, przesuwając końcami palców po 

zachodzących na uszy drucikach. Rzekł:

- Zróbcie przed świtem sąd i osądźcie go według wojskowego prawa. Potem, jeśli jego 

koledzy o to poproszą, daruję mu karę. Musi mieć jednak choć taką naukę... - Chwilę milczał, 

potem dorzucił: - Idź spać! - Ale wbrew tej zachęcie powiedział jeszcze: - Wtedy mówiłeś, że 

będę wam potrzebny. Powiedzieliście, że chcecie mieć oficera, fachowca... Kogo naprawdę 

potrzebujecie?

14

Za rzeką błysnęło jednocześnie wiele żółtych ogni. Rozległ się huk. Kule przeczesały 

wodę, jakby spadł rzęsisty deszcz. Posypały się przekleństwa, rozległ się gwałtowny chlupot. 

Ludzie,   którzy   już   weszli   po   pas   w rzekę,   cofali   się   teraz   spiesznie.   W czarnej   masie 

krzewów,   znaczącej   na   tle   nieba   przeciwległy   brzeg,   zaczęły   wybuchać   nowe   błyski. 

Strzelano nierówno, ale prędko i gęsto. Gdy na chwilę ucichł grzmot wystrzałów, słychać 

było plusk. Kule skakały po powierzchni niby „kaczki” ciskane przez chłopców. Nie trafiły 

jednak nikogo. Żołnierze wyszli z rzeki i położyli się na ziemi.

Leliwa, leżąc obok Traugutta, powiedział:

- Otwórzmy ogień. Widać od razu, że to chamy strzelają, a nie wojsko. Walą Panu 

Bogu w okno. Parę salw, spędzimy ich z brzegu, a wtedy przeprawię się z kompanią. Dam im 

nauczkę, że popamiętają!

- Nie, nie będziemy strzelali.

Powiedział  to   sucho,   tonem,   który  nie   dopuszczał   sprzeciwu.   Leliwa  tylko   sapnął 

gniewnie. Traugutt rozgarnąwszy trawę wpatrywał się w majaczący w ciemnościach brzeg. 

background image

Tamci   rzeczywiście   strzelali   jak   na   wiwat.   Wciąż   widać   było   błyski   ognia.   Z hukiem 

wystrzałów   łączyły   się   krzyki   ludzkie,   szczekanie   psów.   Kule   zresztą   nie   donosiły   do 

przyczajonych na drugim brzegu powstańców. Tamci nie strzelali z karabinów wojskowych, 

ale z flint myśliwskich. Leliwa miał rację: to musiała być chłopska milicja.

Drugi   raz   próbowali   przeprawy.   Wieczorem   poprzedniego   dnia   usiłowali   przejść 

Horyń pod Stolinem w tym samym miejscu, w którym przechodzili go podążając na Wołyń. 

Kiedy jednak zbliżyli się do brzegu, zostali zatrzymani regularnym ogniem nieprzyjacielskiej 

piechoty.   Można   było   sądzić,   że   nieprzyjaciel   wiedział   o ich   powrocie   i tylko   czekał,   aż 

przyjdą.   Traugutt   kazał   swoim   cofnąć   się,   po   czym,   pozwoliwszy   żołnierzom   na   krótki 

odpoczynek, zarządził forsowny marsz na południe. Sądził, że im dalej spróbuje przeprawy, 

tym większa jest szansa, iż będzie jej mógł dokonać nie napotykając oporu. Wybrał miejsce 

naprzeciwko wsi Dąbrowica, gdzie, według zebranych informacji, znajdował się prom. Horyń 

i Słucz   płynęły   tutaj   dwoma   oddzielnymi   korytami.   Wysłany   przodem   pluton   kawalerii 

nadjechał na miejsce przeprawy jeszcze za dnia, ale znalazł prom zatopiony, zaś ułani zostali 

ostrzelani spoza opłotków. Schwytano dwóch pastuchów, którzy paśli krowy na wschodnim 

brzegu   rzeki.   Od   nich   dowiedziano   się,   że   do   Dąbrowicy   poprzedniego   dnia   przyjechał 

naczelnik   powiatu   równieńskiego   Hotz.   Zebrawszy   mieszkańców,   przemówił   do   nich, 

wzywając do walki z polskimi panami, którzy zbuntowali się przeciwko cesarzowi za to, że 

dał chłopom wolność i ziemię. Wybrano około trzydziestu gospodarzy i starszych parobków 

i rozdano między nich przywiezione strzelby. We wsi zostało także kilku policjantów, którzy 

mieli uczyć użycia broni. Wieś piła całą noc na śmierć buntownikom.

Pomimo tych wiadomości Traugutt postanowił doczekać nocy i pod osłoną ciemności 

spróbować przejść rzekę wpław. Sądził, że uda mu się to zrobić niepostrzeżenie. Ale chłopi 

czuwali. Zaciekła strzelanina przekonała go, że bez walki nie zdoła sforsować rzeki. Gdyby 

na drugim brzegu znajdowali się żołnierze, nie wahałby się ani przez chwilę. Położenie partii 

było ciężkie. Za sobą mieli bagna, a przed sobą bronioną rzekę. Żywność zabrana ze Stolina 

już się skończyła, o zdobyciu nowej na tutejszym pustkowiu nie można było nawet marzyć. 

Żadnej pomocy nie mogli się spodziewać. Byli sami - stu kilkudziesięciu ludzi od Bugu aż po 

bezkresny syberyjski świat!

Powiedział do Leliwy:

- Wydaj rozkazy. Wycofujemy się.

-  Ale  dlaczego?   - sprzeciwił   się jeszcze  raz.  -  Mówię  ci,  pułkowniku,  jeśli  jedna 

kompania będzie waliła po opłotkach, drugą podejmuję się przeprowadzić bez strat na drugi 

brzeg. W walce wręcz damy im radę...

background image

- Wydaj rozkaz - powtórzył. - Spróbujemy przeprawy w innym miejscu.

Znowu   pomaszerowali   na   północ.   Kolumna   posuwała   się   wolno   w ciemnościach. 

Ludzie byli źli, sapali i klęli. Spodziewali się odpocząć w Dąbrowicy. Zamiast tego musieli 

maszerować, czując w nogach całodzienny marsz i drugą już bezsenną noc. Poza tym byli 

głodni,   ostatnie   porcje   zostały   wydane,   zanim   pierwszy  raz   spróbowano   przeprawy.   Gdy 

padał rozkaz do zatrzymania się na krótki odpoczynek, ludzie kładli się pokotem na ziemię. 

Niektórzy wyciągali jakieś resztki żywności ze swych węzełków, inni zaciągali się chciwie 

papierosami. Większość nie miała już nic do jedzenia; ci od razu zapadali w sen. Ale szybko 

przychodziła komenda nakazująca dalszy marsz. Wśród klątw dźwigano się na nogi.

Traugutt szedł pieszo na czele kolumny. Trzęsły go dreszcze i bolała głowa. Czyżby 

powracała nie doleczona choroba? Wysiłkiem woli usiłował ją przemóc. Gdyby mógł się 

napić gorącej herbaty! Gorąca, mocna herbata - zgodnie z opinią babki - była pierwszym 

lekiem   na   każdą   słabość.   Ale   krótkie   postoje   nie   dozwalały   na   rozpalenie   ogniska 

i zagotowanie wody. On sam nakazywał pośpiech. Chciał jeszcze tej nocy dokonać trzeciej 

próby przejścia Horynia. To przecież niemożliwe, aby pilnowali rzeki na całej długości!

Tymczasem musieli zatoczyć krąg, aby ominąć położoną przy zlewie Horynia i Słuczy 

wieś Wysock. W Wysocku muszą być żołnierze, rozumował Traugutt, a jeżeli ich nie ma, to 

na pewno znajduje się tam uzbrojona milicja. Jeśli dojdzie do walki, nieprzyjaciel będzie 

wiedział, że pociągnął z powrotem na północ. Dopiero parę wiorst za Wysockiem zdecydował 

się na zbliżenie  do rzeki. Miejsce było  odkryte. Horyń  płynął  środkiem równiny,  zwykle 

pewno   podmokłej,   lecz   teraz,   po   kilku   dniach   lipcowych   upałów,   dość   suchej.   Traugutt 

surowo nakazawszy oddziałowi milczenie wyprowadził go z lasu. Cicho i spiesznie zbliżyli 

się do rzeki. Ciemny nurt, z rzadka tylko poznaczony jaśniejszymi płatami łach, mógł kryć 

niebezpieczne głębie, więc ludzie wzięli się za ręce i utworzywszy łańcuch wstąpili w wodę. 

Ale nie zaszli daleko, kiedy z drugiego brzegu posypały się strzały...

Tej   nocy   nie   próbowali   już   więcej   przeprawiania   się   na   drugi   brzeg.   Traugutt 

odprowadził oddział do pobliskiego lasku i pozwolił mu wypocząć do rana. Choć wszyscy 

byli   mokrzy,   zabronił   palenia   ognisk:   nie   chciał   zdradzić   czuwającemu   za   rzeką 

nieprzyjacielowi   miejsca   postoju   partii.   Zmęczeni   żołnierze   posnęli   od   razu   kamiennym 

snem. On spać nie mógł - męczyły go dreszcze, czuł gorączkę, bolała go głowa i oczy.

Jeszcze był szary, mglisty przedświt, kiedy oddział zerwał się na nogi zaalarmowany 

przez   straże.   Wartownicy   donieśli,   że   dostrzegli   kręcące   się   w pobliżu   patrole   kozackie. 

Traugutt wydał rozkaz gotowania się do marszu. Był pewny, że za kozakami posuwają się 

większe siły. Wyglądało na to, że nieprzyjaciel odkrywszy ich obecność pragnie zajść partię 

background image

od   tyłu   i przyprzeć   ją   do  rzeki.   O podjęciu   walki   w obecnych   warunkach   nie   mogło   być 

mowy. Pozostawało jedno: cofnięcie się za Mostwę, w krainę moczarów i bezdroży. Cicho, 

korzystając   z rozpiętych   mgieł,   oddział   wyruszył   na   wschód.   Traugutt   miał   nadzieję,   że 

Rosjanie za nimi nie pójdą.

W południe wzeszło słońce i mgły rozproszyły się. Od straży tylnej doniesiono, że 

patrole kozackie posuwają się za uchodzącą partią, ale nie próbują atakować. Piechoty wciąż 

nie było widać, mimo to Traugutt kazał przyspieszyć marsz. Panował upał, który nad bagnami 

zamienił się w parną duchotę. Chociaż oficerowie starali się pilnować porządku i gotowości, 

kolumny   rozprzęgły   się.   Powstańcy   ciągnęli   bezładną   gromadą.   Konie,   którymi   wciąż 

rozjeżdżano się na patrole, zaczęły ustawać. Kilka padło, trzeba je było dobić. Ale pośpiech 

nie pozwolił na zaopatrzenie się w mięso końskie. Nieprzyjaciel ciągle następował.

Dopiero na wieczór dobrnięto do Mostwy. Partia pospiesznie przeszła rzeczkę, która 

sączyła   się   wąskim,   czarnym   strumieniem   pomiędzy   łachami   mułu.   Pozostawiwszy   nad 

brzegiem dwie placówki Traugutt poprowadził resztę oddziału trochę dalej, do miejsca, gdzie 

widać było kilka wysokich drzew Żołnierze spostrzegli z daleka, że pod drzewami stoi chata; 

wbrew rozkazowi rzucili się ku niej biegiem. Gdy Traugutt doszedł do chaty, zobaczył swoich 

bijących   się   ze   sobą   i coś   sobie   wzajemnie   wydzierających.   Ostrą   komendą   przywrócił 

porządek. Okazało się, że ktoś znalazł w swironku kilka starych, na poły zjełczałych serów. 

O te sery wybuchła bijatyka. Traugutt kazał oficerowi zabrać sery i rozdzielić je po równo 

między wszystkich.

Ale to nie mogło zaspokoić głodu powstańców. Zmęczeni poukładali się na ziemi 

wokół chaty. Chcieli spać. Zaledwie jednak słońce zniżyło się nad bagna, nadleciały całe 

chmary komarów. Gryzły tak zaciekle, że Traugutt pozwolił w końcu rozpalić ogniska, aby 

dymem odpędzać napastników. I to jednak niewiele pomogło. Mimo zmęczenia nikt nie mógł 

aż do świtu zmrużyć oka.

Ranek   przyniósł   nieco   chłodu.   Mgła   leżała   na   bagnach   niby   kłaki   waty.   Ciężko 

wsparty na lasce, osłabiony gorączką i nocną walką z komarami, Traugutt zarządził zbiórkę. 

Jego ludzie stali przed nim, ponurzy, zarośnięci, o zapuchłych twarzach. Pozostało tylko kilka 

koni, a i te wyglądały żałośnie, poszerszeniałe, chude, chwiejące się na nogach. Zachował się 

jeden tylko wóz taborowy, na którym wieziono proch, ołów i maszynki do lania kul. Traugutt 

kazał zaprząc do wozu najlepiej wyglądające konie, a dwa najsłabsze przeznaczył na zabicie. 

Podczas kiedy żołnierze piekli koninę, ściągnięto znad rzeki placówki. Kozacy nie ukazali się 

ani wieczorem, ani rano; wyglądało na to, że zatrzymali się w pościgu.

background image

Mimo to, nie czekając aż słońce wymota się z mgieł, oddział ruszył dalej, trzymając 

się   brzegu  Mostwy.  Posuwano   się  wolno,  w rozsypce;   nic  nie   pomogły  komendy:  ludzie 

wlekli   się   przytrzymując   nie   zapięte   spodnie   i co   chwila   kucając.   Sfermentowane   sery 

wywołały   u tych,   którzy   je   jedli,   gwałtowną   biegunkę.   Traugutt   polecił   Leliwie,   aby 

prowadził   oddział.   Sam,   zebrawszy   kilku   zdrowych   żołnierzy,   szedł   z nimi   na   końcu 

rozciągniętej kolumny. Chociaż nie wierzył, aby Rosjanie poszli za nimi w środek bagien, 

instynkt oficera kazał mu nie zaniedbywać ubezpieczenia oddziału. Chciał także pilnować, 

aby wyczerpani żołnierze nie pozbywali się swej broni.

Mgłę stopiło słońce i upał stał się znowu ogromny. Powietrze wydawało się gęste, pot 

tryskał   wszystkimi   porami   ciała.   Ludzie   szli   jak   błędni,   zataczając   się.   A jednak   kiedy 

dostrzeżono samotną chatę na grobli, śmiertelnie zmęczeni poderwali się do biegu. Pędzili na 

wyścigi.   Chata   okazała   się   pusta,   nie   znaleziono   w niej   nic   do   jedzenia.   Jedynie   z głębi 

opustoszałej stodoły wyciągnięto ukrywającego się za stosem drzewa obrośniętego chłopa. 

Przyciskając mu nóż do gardła, żądano, aby wskazał, gdzie ukrył żywność. Chłop zaklinał się, 

że żadnej żywności w domu nie ma. „Łżesz, gadaj, gdzie ukryłeś! Powiedz, bo porzniemy cię 

na kawałki.” Traugutt przybył w sam czas, aby wydrzeć chłopa z rąk powstańców. Grożąc 

rewolwerem kazał  gromadzie  maruderów  wrócić do oddziału. Odeszli  mrucząc  gniewnie. 

Chłop   bełkocząc   usiłował   chwycić   Traugutta   za   kolana.   Odepchnął   go,   ale   ten   wysiłek 

sprawił, że zrobiło mu się ciemno przed oczami. Musiał stać przez chwilę oparty o zrąb chaty, 

aby odzyskać siły do dalszego marszu.

Niewiele uszli tego dnia. Ledwo słońce zaczęło się chylić ku zachodowi, opadły ich 

komary. Znajdowali się na równinie pozbawionej drzew, nie można było rozpalić ognisk. 

Napastliwość krwiożerczych owadów była tak wielka, że woleli iść dalej. Wlekli się mając 

uszy pełne cichego bzykania komarzych skrzydeł.

Traugutt   czuł   się   coraz   gorzej.   Nachodziły   go   dreszcze.   Wlókł   się   ostatkiem   sił, 

potykał. Wreszcie nogi ugięły się pod nim, padł na ziemię. Nie stracił przytomności, słyszał 

głosy żołnierzy, którzy zatrzymali się.

- Szto z nim?

- Pomarł...

- Nie pomarł. Bierzcie go.

Podźwignięto   go.  Za   chwilę   znalazły   się   nosze   zrobione   z kurty,   w której   rękawy 

włożono strzelby. Począł się bronić: „Puśćcie, będę szedł...” „Nie, nie - mówili - trzeba pana 

pułkownika do wozu”. Sapali, pojękiwali, ale nieśli.

background image

Zobaczył  nad sobą twarze Domanowskiego  i Kosteckiego. Mimo jego sprzeciwów 

położono go na wozie. Wóz ruszył, podskakując na kępach trawy i na grudach zeschłego 

błota.   Ciało   i głowa   Traugutta   tłukły   się   boleśnie   o skrzynię   z prochem.   Obok   wozu   szli 

żołnierze. Opierali ręce na drabkach. Widział nad sobą ich spocone, obolałe twarze. Czuł ich 

gorące oddechy. Czasami któryś jęknął lub zaklął. Czasami któryś podłożył dłoń pod jego 

tłukącą o skrzynię głowę.

Zasypiał,   budził   się,   zasypiał   na   nowo.   Odczuwał   straszne   pragnienie,   pamiętał 

jednak,   że   nie   wolno   tych   ludzi,   którzy   sami   ledwo   wlekli   nogi,   o nic   prosić.   Ordynans 

Hryćko gdzieś się zagubił w ciągu dnia. Zresztą jego by także nie prosił. Zaciskał spalone 

wargi, aby nie jęknąć.

Znowu się zdrzemnął. Obudził go chlupot wody, przechylenie się wozu, ręce, które 

gwałtownie   zatrzymały   go   przed   spadnięciem.   Nad   nim   były   gwiazdy,   wokoło   woda 

i grzebiący się w niej ludzie. „Trzymać mocno! Podeprzeć! - mówiły głosy w ciemności. - 

Uważajcie na pułkownika.” Wóz skrzypiał, woda bulgotała, przelewała się między drabkami. 

Ale w końcu zacięte batem konie wyszarpnęły wóz z wody i wywiozły go na brzeg.

- Co to? - zapytał.

- Przejechaliśmy rzekę - ktoś powiedział - teraz odpoczniemy.

Rzeczywiście za chwilę wóz stanął. Byli w lasku. Nad sobą widział wyciągające się 

w ciemność białe pnie brzóz. Gwiazdy mrugały spomiędzy liści. Słyszał wydawane rozkazy, 

stąpania   żołnierzy,   szczęk   ustawianej   w kozły   broni,   mocne   uderzenia   siekiery   o drzewo. 

Potem obok wozu pojawili się Leliwa, Domanowski i Kostecki.

- Jak się pan czujesz, pułkowniku? - zapytał Leliwa.

- Trochę lepiej. Pomóżcie mi wstać.

Z ich pomocą zsunął się z wozu. Był jednak bardzo słaby, musiał zaraz położyć się na 

ziemi.

- Gdzie jesteśmy?

-   Tak   jak   planowaliśmy,   pułkowniku,   przeszliśmy   Mostwę   i znowu   kierujemy   się 

w stronę Horynia. Ale ludzie są u kresu sił, a świt niedługo. Myślę, że będzie lepiej, jeżeli tu 

w lasku odpoczniemy cały dzień, a ruszymy na noc.

- Zgoda. Jak oddział?

- Trudno gorzej. Połowa chorych, wszyscy ledwo żyją. Nie wiem, czy znajdę kogo, 

żeby postawić na czujce. Trzeba było, pułkowniku, próbować w Dąbrowicy...

Przyjął w milczeniu  ten wyrzut.  Leliwa musiał  żywić do niego urazę. Łączyła  ich 

wspólna walka - inaczej rozumieli wojnę.

background image

Leliwa odszedł wydać rozkazy. Zabrał ze sobą Kosteckiego. Domanowski badał puls 

Traugutta.

- Lepszy trochę - powiedział.

- Czuję to.

-   Proszę   się   przespać,   pułkowniku.   Tylko   to   jedno   mogę   panu   zapisać.   I chcę 

powiedzieć,   że   rozumiem,   dlaczego   nie   zgodziłeś   się,   pułkowniku,   na   przeprawę 

w Dąbrowicy...

- To dobrze, że rozumiesz...

- Niczego pan nie potrzebuje?

- Niczego. Idź, odpocznij.

Domanowski odszedł. Traugutt został sam. Nie czuł gorączki, tylko bolało go ciało 

rozbite   na   twardej   skrzyni   i paliło   pragnienie,   nie   dając   zasnąć.   Próbował   wstać,   ale   nie 

starczyło mu na to sił. Naokoło leżeli ludzie pogrążeni w letargicznym śnie.

Leżał i myślał. Cała ich wyprawa była tylko niepotrzebną stratą sił. Nie zebrały się 

tysiące, na które liczono, nie przybyły zza kordonu zapowiedziane posiłki. Czy obietnice, 

którymi wobec nich szafowano, choć w jakiejś mierze mogły być zrealizowane? Coraz mniej 

w to wierzył. Ludzie, którzy im wydawali rozkazy, widać nie znali prawdy. A może znali ją, 

a mimo   to   wysyłali   ich   na   zgubę?   Może   kłamali?   Może   całe   powstanie   było   jednym 

kłamstwem?

Wydało   mu   się,   że   słyszy   obok   siebie   głos   babki:   „Fiksacja   i tyle!   Fiksacja!   Ci 

z Królestwa lubią opowiadać, ale to tylko proch w oczy. Twoja Anna to też gotowa wołać 

o jakieś powstania, rewolucje... Bo i co tam oni w Warszawie ucierpieli?” Anna - to prawda - 

była zawsze za powstaniem. Wtedy nawet, gdy nikt jeszcze o nim nie mówił. Pamiętał, jak 

kiedyś, jeszcze przed zaręczynami, przyjechawszy z Żelechowa na krótki urlop do Warszawy, 

pobiegł spiesznie do Piklów na Kapitulną. Drzwi otworzyła mu sama Anna. Miała rumieńce 

na policzkach  i błyszczące jakby w gorączce oczy.  Pociągnęła  go za sobą gwałtownie do 

salonu, ale potem kazała zatrzymać się za progiem. Sama stanęła w środku pokoju w kręgu 

porozsuwanych   mebli.   Położyła   jedną   rękę   na   sercu,   drugą   podniosła   w górę.   Zaczęła 

deklamować:

- „Odwagi, dostojny Delfinie! Odwagi! Nie lękaj się, że wróg stoi pod Orleanem, bo ci 

powiadam, że już zachodzi noc na dzień jego zwycięstwa. Nie będą konie angielskie piły 

więcej wody z Loary...” - Urwała. Na poły śmiejąc się, na poły popłakując usiadła na kanapie. 

- Widzisz, nie umiem, nie potrafię jak Helenka...

- Jaka Helenka?

background image

- No, Majewska.

- Nie znam żadnej Majewskiej.

- Boże - wykrzyknęła podnosząc ręce w górę - nie znasz Majewskiej z Rozmaitości!? 

Ach, ty...! To przecież ta aktorka. Ona jest koleżanką Tilly z pensji. Prześliczna! Niedawno 

skończyła  szkołę  dramatyczną.  Nie  dawali  jej dotąd  poważnych  ról,  ale  teraz  miała  grać 

„Dziewicę Orleańską”. Ach, jak by ona ją zagrała! Była tu u nas, niedawno wyszła. Odegrała 

całą rolę. Boże, myślałam, że oszaleję! Chciałam krzyczeć, płakać... I wyobraź sobie: cenzor 

zabronił   wystawienia   tej   sztuki.   Zląkł   się.   Naturalnie,   że   się   zląkł.   Gdyby   sztuka   była 

wystawiona, wszyscy by zrozumieli, że Joanna mówi o nas. Posłuchaj! - Znowu zerwała się, 

odrzuciła   do   tyłu   włosy,   które   się   jej   rozsypały   na   czoło.   Mówiła   z patosem:   -   „Książę 

Bedfordu! Książę Gloucesteru! Bóg żąda od was rachunku naszej krwi! Sąd Boży już się 

zaczął...” Nie, nie potrafię - użalała się. - Musisz posłuchać, jak ona to mówi. Będzie do tego 

okazja. Za parę dni zrobimy u nas wieczór i Helenka będzie deklamować.  Ale mówię  ci, 

mówię ci, Romku - chwyciła go za rękę - przyjdzie dzień, że stanie między nami prawdziwa 

Joanna i wtedy wszyscy pójdziemy na Moskala. I ty także. Zobaczysz...!

Anna i kłamstwo? Nie, ona wierzyła święcie, że jeżeli rozpocznie się walka, musi się 

zakończyć zwycięstwem. Kto jednak miał rację: ona czy babka?

Wśród chrapania śpiących, które rozlegało się wokoło, doszedł go szelest ostrożnych 

stąpań.  Uniósł  głowę. W niezbyt  gęstym  mroku  zobaczył,  że ktoś ostrożnie  przestępował 

przez   ciała   śpiących.   Zbliżywszy   się   do   Traugutta,   przykucnął.   Poznał   szept   ordynansa 

Hryćka:

- Pan pułkownik śpisz?

- Nie śpię.

- Ot i dobrze. Ja myślał, co pan pułkownik chce pić, to uwarzył mu arbaty.

Wsunął w rękę Traugutta kubek gorącego, wonnego napoju, podźwignął mu głowę. 

Herbata parzyła wargi, ale gasiła pragnienie, przywracała siły. Dopiero gdy przełknął kilka 

łyków, powiedział:

- Dziękuję ci, Hryć. A ty gdzie się dzisiaj podziewałeś? Nie widziałem cię.

- Brzucho zabolawszy, tak ostał. Ale potem szedł, szedł, aż doszedł. Ledwo doszedł. 

Wszystko  śpi jak zabite,  nawet straże. Obudziłem jednego, a on gada, co pan pułkownik 

choruje. To ja myślał: koniecznie trza arbaty...

background image

15

Następnej nocy zdołali na koniec przebyć Horyń. Nie uszło to jednak uwagi kręcących 

się   w okolicy   wojsk   rosyjskich.   Już   zaraz   rankiem,   gdy   partia,   znalazłszy   się   wśród 

przyjaźniejszych   stron,   zasiadła   do   pierwszego   od   paru   dni   ciepłego   posiłku,   została 

niespodziewanie   zaatakowana   przez   silnego   nieprzyjaciela.   Trzeba   było   natychmiast 

wycofywać się w sąsiednie lasy. Ale oddział, który na nich uderzył, podążył za nimi. Także 

inne   osaczyły   ich   ze   wszystkich   stron.   Nie   śpiąc,   nie   jedząc   musieli   się   wywijać   z rąk 

ścigających.   Snuli   się   jak   żałosne   cienie:   głodni,   poranieni,   wyczerpani.   Mimo   to,   jeśli 

spotkali mniej licznego przeciwnika, próbowali mu się odgryzać. Zgoniony, zaszczuty oddział 

zachował swe dawne umiejętności  bojowe. Brakło mu jednak sił, brakło broni, amunicji. 

Część ludzi wykruszyła się.

Traugutt wciąż ledwo trzymał się na nogach. Siłą woli przemagał jednak słabość i sam 

osobiście prowadził oddział. Inni oficerowie chorowali, niewiele z nich było pociechy. Jeden 

Leliwa trzymał się mocno, ale Traugutt wolał zmuszać siebie do nadludzkiego wysiłku niż 

powierzyć mu partię - chciał czuwać nad bezwzględnością swego zastępcy.

Po paru dniach zabawy w kota i myszkę ze ścigającymi partię oddziałami udało się im 

wymknąć z zastawionych sideł. Był już czas najwyższy - wyczerpanie powstańców doszło do 

stanu   ostatecznego.   Traugutt   pojmował,   że   ludzie   potrzebują   koniecznie   bodaj   doby 

odpoczynku   i ciepłego   jedzenia.   Dlatego   zamiast   kierować   swój   oddział   dalej   na   zachód 

poprowadził go na północ. Sądził, że w ten sposób zmyli Rosjan, którzy nie domyślając się, 

w którą stronę podąża, będą rozpinali swoje sieci wzdłuż Styru. Był także i inny powód, dla 

którego zwracał się w tę stronę. Blisko traktu, między dwoma kompleksami leśnymi, leżał 

majątek   Kołodno.   Na   pożegnanie   powiedziała   mu   swego   czasu   Eliza:   „Jeśli   będziesz 

potrzebował, pułkowniku, w tamtych stronach pomocy lub zaopatrzenia, prowadź swoich do 

Kołodna. Znajdziesz tam przyjaciół”. Wierny zasadzie, aby nikogo bez potrzeby nie narażać, 

Traugutt dotychczas nie zbliżył się do Kołodna. Ale teraz naprawdę potrzebował pomocy.

Dwaj spotkani chłopi zgodzili się doprowadzić partię do dworu leśną ścieżką.

Zanurzyli  się już głęboko w lesie, kiedy Traugutt, który dotychczas szedł na czele 

oddziału, zatrzymał się. Kolumna postępowała dalej, a on przyglądał się idącym. Z partii nie 

została   nawet   połowa.   Wyglądali   w tej   chwili   jak   gromada   obszarpańców.   Ludzie   mieli 

twarze brudne, zarośnięte; wielu było rannych lub chorych, zniknęły orły, białoamarantowe 

kokardy, srebrne naszywki i akselbanty. Wlekli się ciężko, utykając. Podarte buty spadały 

z nóg. Niektórzy szli boso.

background image

Kilkanaście   kroków   za   główną   kolumną   postępowała   tylna   straż   złożona   z pięciu 

żołnierzy. Dowodził nimi Domanowski. Gdy tamci zrównali się z nim, Traugutt spostrzegł, że 

młody   oficer   jest   bardzo   blady.   Idąc   podpierał   się   karabinem.   Przy   każdym   stąpnięciu 

zaciskał boleśnie usta.

- Co ci jest?

Domanowski wyprostował się, usiłował się uśmiechnąć.

- Nic, głupstwo. To zadraśnięcie od uderzenia bagnetem rozogniło się... Ale wszystko 

przejdzie, jak odpoczniemy.

Wbrew   tym   słowom   popatrzył   uważnie   na   Domanowskiego.   Młody   medyk,   nie 

skarżył się nigdy, chociaż jako człowiek z miasta musiał ciężej niż inni znosić służbę w polu. 

Nie podzielał fanatyzmu Domanowskiego, a jednak lubił go. Bez słowa wziął jego rękę sobie 

na ramię tak, jak to czynili ci, którzy prowadzili rannych.

- Proszę tego nie robić! - Domanowski opierał się. - Pan pułkownik sam słaby...

- Dziś czuję się silniejszy.

- Nie, nie, proszę... - Ale wbrew słowom zwisnął na ramieniu Traugutta. Od jego ciała 

bił żar gorączki.

Ścieżka była wąska, iść nią mogły obok siebie najwyżej dwie osoby. Gałęzie sosnowe 

zwisały   nisko,   uderzały   idących   po   głowach,   opadały   za   nimi   jak   kotara.   Kolumna 

powstańcza przed nimi zdawała się wsiąkać w las.

- Chciałbym być już blisko naszych stron - powiedział nagle Domanowski.

- Odpoczniemy i pójdziemy.

Ale Domanowski szeptał dalej:

- Teraz zrozumiałem, żeśmy się porwali z motyką... Nie damy rady!

W głosie była gorączka. Ciało Domanowskiego ciążyło. Traugutt uświadomił sobie, 

że przeliczył się z siłami. Pot zalewał mu czoło, ramię zdrętwiało, nogi uginały się pod nim. 

Chciał chorego uspokoić, powiedział:

- Mówiłeś zawsze, że powstanie jest udziałem rewolucji światowej.

- Rewolucja nie zdąży na czas...

- Mimo to musimy walczyć! - rzucił przez zęby.

- Nie damy rady... - szeptał gorączkowo chory. Odpowiedział tak samo zadyszanym 

głosem:

- Trzeba działać do końca...

W sam czas zatrzymali  się. Od czoła wezwano Traugutta. Jeszcze chwila, a byłby 

upadł pod ciężarem Domanowskiego. Kiedy z pomocą żołnierzy posadził go pod drzewem, 

background image

zatoczył się i stał czas jakiś oparty o drzewo niezdolny zrobić ani kroku. Potem wolno ruszył 

do przodu.

Las skończył się. Poprzez rzadką linię drzew dostrzec można było otwartą przestrzeń 

pokrytą  łanem owsa. Za ścianą kołyszących  się kłosów widać było  dwór w okolu drzew 

i biegnącą ku niemu od traktu drogę. Za dworem rozpościerał się sad, dalej czerniała znów 

ściana lasu. Nie potrzebował objaśnień przewodników: z opisu, jaki mu dała Eliza, poznał od 

razu, że mieli przed sobą Kołodno.

Znowu oparł się plecami o drzewo, ale tym razem ta słabość była wyrazem poczucia 

ulgi.

Skinął na Kosteckiego.

- Idź do dworu - powiedział. - Niech ci powiedzą, gdzie mamy rozbić obóz. Proś 

o żywność, to najważniejsze

- Idę, pułkowniku.

-   Jeszcze   chwila.   Zabierz   ze   sobą   dwóch   ludzi.   Niech   zaprowadzą   lub   poniosą 

Domanowskiego. Jest w takim stanie, że muszą się nim zaraz zająć. My poczekamy tutaj.

Za chwilę Kostecki i dwaj żołnierze, którzy nieśli Domanowskiego na splecionych 

dłoniach, odeszli ścieżką wśród owsa. Znużeni powstańcy poukładali się na ziemi wzdłuż 

ścieżki, którą przyszli. Natychmiast zapadli w sen. Traugutt siedział sztywno na ściętym pniu. 

Ponad   zbożem   patrzył   na   dach   dworu.   Złudzenie   powrotu   sił   odeszło:   czuł   się   znowu 

wyczerpany aż do ostatnich granic. Wydawało mu się, że musi się położyć. Walczył jednak 

z tą pokusą; chciał dotrwać do chwili, aż przyjdą z dworu ludzie, przyjdą wozy z żywnością, 

życzliwe dłonie podadzą świeżą bieliznę, zaczną opatrywać rany.

O   parę   kroków   od   niego,   oparty   plecami   o sosnę,   Leliwa   stękając   mocował   się 

z butami.   Wreszcie   udało   mu   się   je   zdjąć.   Odsapnąwszy   wyciągnął   przed   siebie   nogi 

poobcierane   do   krwi.   Po   raz   pierwszy   nawet   na   tęgim   leśniku   widać   było   wyczerpanie. 

Czerwona   dawniej   i pyzata   twarz   pobladła   i zaklęsła;   płowe,   szlagońskie   wąsy   wrosły 

w rozwichrzoną brodę.

- No - powiedział z ulgą, zakładając dłonie za kark - nareszcie... Już traciłem nadzieję, 

że  wyjdziemy   z tego  cało.   Teraz  jednak  wypoczniemy,  wyśpimy   się, najemy...  Już  sobie 

myślę, co nam dadzą dobrego. Słuchaj, Elert, co byś ty tak zjadł? - zwrócił się do leżącego na 

brzuchu oficera.

Elert dźwignął głowę. Powiedział sennie:

- Ja? Nie będę wymagający. Aby dali dużo...

background image

- Muszą dać i dużo, i dobrze! To nie chachły, co wszystko przed nami kryły. - Błysnął 

oczami w stronę Traugutta. - Niedobrze, że chamy nie dostały żadnej nauczki. Należała się 

im! No, powiedz.

- Należała - bąknął Elert.

-   Uf!   -   Leliwa   przeciągnął   się.   Stopami   pełnymi   czerwonych   plam   miesił   ciepły 

piasek.   Głowę   odchylił   do   tyłu,   mówił   rozmarzony:   -   Jeszcze   chwilę   poczekamy,   a tu 

przychodzi lokaj i prosi do stołu. A na stole kaczuszka, bigosik, coś do wypicia... Co byś 

wypił?

- Od Stolina piłem tylko śmierdzącą wodę - Elert mówił jak przez sen.

Zjesz, odsapniesz, a już cię prowadzą do sypialni. A potem śpij, bracie, w miękkim 

łóżku...

Głos Leliwy stał się również senny. Oparty o drzewo zdrzemnął się. Elert spał od paru 

chwil. Robiło się coraz goręcej. Bzykały muszki. Traugutt wciąż usiłował walczyć ze snem: 

ale powieki zamykały się same. Kiwnął się - i znowu otworzył oczy. Naokoło chrapali śpiący. 

Wydało mu się, że jakiś człowiek wyszedł z lasu i stoi o kilka kroków od niego. Stwierdził 

ten fakt z całkowitą obojętnością. Powieki opadły na nowo, głowa zwisała na piersi. Znowu 

się kiwnął i znowu otworzył oczy. Teraz zobaczył kilku ludzi. Pochylali się nad leżącymi 

powstańcami.   Myśl   przenikała   wolno   przez   ogarnięty   śmiertelnym   znużeniem   umysł.   Ci 

ludzie mieli na głowach małe francuskie czapeczki, opięci byli błyszczącymi pasami, trzymali 

karabiny... Oprzytomniał. Zerwał się ze swego pniaka. Krzyknął na całe gardło: „Alarm! Do 

boju!” Jego krzyk wyzwolił od razu całą masę dźwięków. Rozległy się wrzaski, krzyki bólu, 

strzały, które las rozniósł natychmiast grzmiącym echem. Śpiący zerwali się na równe nogi. 

Ci, co mogli, rzucili się do szaleńczej ucieczki. Niektórzy nie zdążyli: padali pod uderzeniami 

kolb i bagnetów. Uciekający wpadli w zboże; rwali przez nie, zostawiając za sobą ciemne, 

wydeptane smugi. Traugutt strzelał z rewolweru, póki starczyło i mu kul. Kiedy rozejrzał się, 

nie zobaczył  obok siebie  Leliwy;  tylko  jego buty leżały nadal  w piachu. Nie widział  już 

swoich. Z lasu wysypywało się coraz więcej żołnierzy. Starali się go otoczyć. Nie było czasu 

do namysłu:  rzucił  się także w zdeptany owies. Tamci  biegli  za nim.  Słyszał  ich krzyki, 

sapanie, chrzęst gniecionego zboża. Także kule miauczały mu nad głową. Biegł schylony, jak 

mógł   najszybciej.   Prędko   zadyszał   się:   zabrakło   oddechu.   Serce   tłukło   się   w piersi   jak 

gwałtownie szarpany dzwon. Przed oczami raz po raz robiło mu się ciemno. Jednak dobiegł 

do   zabudowań   dworskich.   Ciągle   słyszał   za   sobą   tupot   nóg   goniących.   Przez   zapotniałe 

okulary nic prawie nie widział. Zawadził o jakiś mur, rozbijając sobie dłonie o cegły. Zwrócił 

się w bok, biegł wzdłuż muru. Nagle otworzyła się przed nim jakaś furtka. Wpadł w nią nie 

background image

zastanawiając się nawet, kto mu ją uchylił. Posłyszał nad uchem: „Do lasu, pułkowniku! Tam 

są   pańscy!”   Rzężąc   z wysiłku   przebiegł   drzewami   spryskanymi   ciemną   purpurą 

dojrzewających   wiśni.   Za   sadem   był   las.   Ostatkiem   sił   dopadł   pierwszych   drzew.   Tutaj 

zobaczył swoich, tak samo mokrych od potu, zasapanych. Upadł.

Przez   chwilę   usiłował   bezskutecznie   złapać   oddech.   Potem   dźwignął   się:   tamci 

otaczali   go   półkolem.   W miarę   jak   spoglądał   w ich   twarze,   spuszczali   wzrok.   Wstał, 

powiedział:

- Musimy odbić dwór, tam zostali nasi! - Zakomenderował: - Do ataku szykuj się!

Ustawili się sprawnie. Nie było ich wielu. Spostrzegł Leliwę. Oficer trzymał  kosę 

w ręku.   Był   bosy,   bez   kurtki,   z koszulą   wyciągniętą   na   spodnie,   z wyrazem   wściekłości 

w oczach. Ta sama dzika zawziętość malowała się teraz na twarzach innych. Niektórzy nie 

mieli broni, stali z zaciśniętymi pięściami. Traugutt nabił rewolwer, wskazał nim kierunek. 

„Naprzód!” - zawołał. Ruszyli krokiem twardym, zdecydowanym. Tyralierą przebyli sad. Na 

podwórzu dworskim zobaczyli żołnierzy. Z krzykiem „Bij! Zabij!” rzucili się na nich. Padło 

kilka   strzałów,  potem  zawrzała   walka  wręcz.  Świstały  kosy,   dźwięczały  bagnety,  stukały 

strzelby,   którymi   walono   się   jak   maczugami.   Ci,   którzy   nie   mieli   broni,   wyłamali   drągi 

z płotu. Straszliwymi ciosami wydzierali broń z rąk przeciwnikom. Żołnierze zaskoczeni furią 

natarcia  cofali  się.  Traugutt   strzałami   torował  sobie  drogę do  ganku.  W drzwiach  prawie 

wpadł   w objęcia   jakiejś   kobiety.   Krzyknęła:   „Wiedziałam!   Wiedziałam,   że   pan   wróci!” 

Wielka sień dworu pełna była śladów walki: wszystko było poprzewracane, na ziemi leżały 

jakieś ciała. Ponad ramieniem uczepionej jego ręki kobiety zobaczył Kosteckiego. „Żyjecie? 

Jesteście? Wycofujcie się natychmiast!” Musieli odskoczyć pod ścianę, gdyż nagle posypały 

się   kolorowe   okienne   szyby,   a kule   smagały   po   zawieszonych   nad   wieszakami   jelenich 

rogach. „Prędzej! Gdzie Domanowski?” Sień była pełna dymu i pyłu, stojący niby we mgle 

Kostecki   uczynił   niezrozumiały   dla   Traugutta   gest.   „Gdzie   Domanowski?”   -   powtórzył. 

„Uciekajmy! Uciekajmy przez dom! - zawołała nagle kobieta. - Moskale!” Przez rozwalone 

okno dobiegło ich wołanie wielu głosów: „Urra!”. Od drogi przez stratowany zagon owsa szło 

kontrnatarcie.   Nadbiegła   nowa   fala   żołnierzy   w szarych,   pokrytych   ceratą   kepi.   „Gdzie 

Domanowski?” - zapytał jeszcze raz. W tej samej chwili spostrzegł rozciągnięte na złamanym 

krześle ciało. Rozwarta na piersi koszula zalana była krwią.

Leżący miał otwarte szeroko usta i oczy. Wydawał się niezagasłym krzykiem. Kobieta 

ciągnęła Traugutta za rękę. Pozwolił się jej prowadzić. Przebiegli kilka izb, kuchnię, wybiegli 

na podwórze. Gonił ich wrzask „Urra!” Znowu biegli pod drzewami obwieszonymi wiśniami 

niby kroplami krwi.

background image

16

Myślę, że jest pan zadowolony z rozmowy z księciem - powiedział Ordęga. - Tyle 

czasu   nam   poświęcił.   I dawno   go   już   nie   widziałem   tak   uprzejmego.   Czasami   bywa 

opryskliwy. Chwileczkę!

Zatrzymał się, sięgnął nerwowo po zegarek. Ale zaraz uspokoił się.

- Jak już panu mówiłem, chcę pana dzisiaj skontaktować z pewnymi ludźmi.

- Co to za ludzie?

- Kilku rodaków, ale przede wszystkim dziennikarz francuski. Kontakty z prasą są 

nam   bardzo   potrzebne.   Prasa   -   to   opinia,   a z   nią   się   liczą   wszyscy.   Zawiozę   pana   do 

Magny’ego. To najznakomitsza restauracja paryska. Wygląda skromnie, ale jak tam dają!

- Droga?

-   Niech   pan   nawet   nie   pyta.   Można   przejeść   majątek.   Nigdy   tam   oczywiście   nie 

chodzę. Ale dziś jesteśmy zaproszeni przez jednego z naszych. To taki szewc, który potrafił 

zrobić   majątek   na   wyrobie   obuwia.   Człowiek   bez   wielkiej   kultury,   przy   tym   ożenił   się 

z Francuzką   i chowa   dzieci   na   Francuzów.   Nasi   na   ogół   wstydzą   się   utrzymywać   z nim 

znajomość. Ale ja jestem demokratą. Kiliński także był szewcem. Poza tym sądzę, że jeśli go 

całkiem opuścimy, gotów się zmarnować. Sfrancuzieje. A człowiek porządny. Zawsze, gdy 

trzeba, gotów dać trochę grosza na sprawę narodową... Eh, fiacre!

Przywołany woźnica zatrzymał konia. Wsiedli. Ordęga sięgnął po zegarek, mruknął:

- Powinniśmy dojechać w kwadrans. - Rzucił woźnicy: - Contrescarpe Dauphinie! - 

Grzebał w kieszeni, zawczasu wyliczając monety na zapłacenie za kurs. Dopiero kiedy miał je 

w ręku,   powrócił   do   poprzedniego   tematu:   -   Ten   Sikorski   pomaga   nam   w kontaktach 

z Francuzami. Ma pieniądze, a oni to cenią. Poza tym dyskretny, można przy nim swobodnie 

mówić.

Z Rue de Rivoli skręcili na plac du Carrousel. Rusztowania kryły ścianę pałacu, który 

ulegał od tej strony przebudowie. Na placu kręcili się robotnicy. Ładowali na wozy zalegający 

wszędzie gruz.

-   Dopiero   od   niedawna   można   tędy   przejeżdżać   -   powiedział   Ordęga.   -   Baron 

Haussman,   któremu   cesarz   zlecił   przebudowę   miasta,   wciąż   każe   coś   burzyć.   Powstają 

szerokie bulwary, rozległe place. Jednym to się podoba, inni są oburzeni. Są nawet tacy, co 

powiadają - skrzywił się - że to burzenie jest po to, aby uniemożliwić stawianie barykad.

background image

- Czy Paryżowi grozi rewolucja?

- Ale skąd? Chyba rewolucja o to, że obcięto część Ogrodu Luksemburskiego. Jest 

oczywiście trochę niezadowolonych, jak zawsze we Francji, smarkaczy, których bożyszczem 

jest pan Hugo. Nie wszyscy potrafią ocenić, jak wielkim człowiekiem jest Napoleon. Czy pan 

wie, że Adam napisał do niego odę po łacinie? My, Polacy, powinniśmy dziękować Bogu, że 

to on zasiadł na tronie francuskim!

Przez jedną z trzech wąskich bram w murze pałacowym wydostali się na wybrzeże 

i zaraz wjechali na most. Po drugiej stronie Sekwany otworzyła się przed nimi cienista ulica 

des Saints. Peres. Dojechali nią do rue du Cherche-Midi. Na rogu Contrescarpe Ordęga kazał 

fiakrowi   stanąć.   Spojrzawszy   prędko   na   zegarek,   włożył   tamtemu   w dłoń   przygotowaną 

należność. Ale woźnica wybuchnął sprzeciwem. Traugutt nie mógł zrozumieć jego burknięć. 

Musiały brzmieć obrażająco, gdyż Ordęga poczerwieniał; ze zdenerwowania począł się jąkać. 

W końcu z gniewem dorzucił monetę. Woźnica nie przestał gderać. Dopiero gdy otrzymał 

jeszcze jedną sztukę, zaciął konia i nie skinąwszy nawet głową odjechał. Stary mężczyzna 

wiódł za nim gniewnym spojrzeniem.

- Niemożliwi są! - wybuchnął. - Widziałeś pan? Dałem mu tyle, ile należy się za kurs 

piętnastominutowy. - Wziął Traugutta pod rękę. - Taki wielki i bogaty naród, a każdy tylko 

wystawia rękę. Co mu dasz - to mało! Chodźmy, to tu.

Na progu restauracji obciągnął starannie swój spracowany żakiet. Sale były niskie, 

ciemnawe. Ordęga powiedział coś kelnerowi, a ten zaraz zaprowadził ich do stolika w głębi, 

przy którym siedziało już trzech mężczyzn. W jednym z nich Traugutt domyślił się od razu 

fundatora   obiadu:   był   to   grubas   o byczym   karku   i dużym,   czerwonofioletowym   nosie. 

Potrząsnął życzliwie ręką Traugutta.

- Leblanca jeszcze nie ma? - zapytał Ordęga jednego z obecnych, młodego mężczyznę 

w krótkiej kurteczce.

- Widziałem go dziś rano w drukarni. Przypomniałem mu o spotkaniu. Zapewnił, że 

przyjdzie, tylko się trochę spóźni.

- To właśnie ten Francuz - powiedział wyjaśniająco Ordęga. - Pan Wodzyński pracuje 

także   w prasie   i zna   go   dobrze.   Leblanc   jest   zawsze   ogromnie   zajęty,   a przy   tym   jako 

więzień...

- Więzień?

Tak   -   rzekł   Wodzyński.   -   Odsiaduje   w Sainte   Pelagie!   Uch,   pan,   widzę,   tego   nie 

rozumiesz   -   uśmiechnął   się   z wyrozumiałością.   -   Wielu   dziennikarzy   siedzi   za   napisanie 

background image

czegoś przeciwko rządowi. Mogą jednak z więzienia wychodzić,  załatwiać swoje sprawy, 

przyjmować gości. Najzłośliwsze paszkwile wypisują właśnie tam, w więzieniu.

Właściciel   pracowni   butów   przywołał   kelnera   i polecił   mu   przynieść   zakąski   oraz 

wódkę. Potem zwrócił się do Traugutta:

- A tam, u was, panie, w kraju, co? Bijecie się?

- Bijemy.

- W gazetach, panie, piszą, że bieda i wszystkiego brak, nie? Czy to prawda?

- Tam, gdzie wojna, nie może być dobrze.

- Niby racja. Pan tam wracasz?

- Wracam.

-   Ah,   bon,   to   ładnie.   Wojna   nieprzyjemna   rzecz,   nie?   Moskiewska   niewola   też. 

Musicie się bić. Ale Francja wam pomoże. Cesarz bardzo kocha Polaków.

- Niestety są przy cesarzu tacy - wtrącił Wodzyński - którzy go namawiają do sojuszu 

z Rosją.

- Książę Czartoryski zwalcza te wpływy - powiedział Ordęga.

Siedzący dotychczas cicho, z ponurą miną, towarzysz ich stołu wzruszył ramionami 

i rzekł basem:

- Nic dobrego nie może wyjść z tych arystokratycznych zabiegów!

-   Książę   jest   szczerym   demokratą   -   bronił   Ordęga.   -   I ma   wielki   wpływ   na 

Walewskiego.

Ponury mężczyzna chciał coś powiedzieć, ale zamilkł, gdyż przyniesiono przekąski. 

Przez pewien czas jedzono w milczeniu. Fundator zaproponował toast:

- Za zdrowie naszego gościa.

Wypili bez zapału. Rozmowa nie kleiła się. Traugutt był przygotowany, że będą go 

pytali o sprawy krajowe. Tymczasem wyglądało na to, że niewiele się tym interesują. Spod 

oka przyglądał się współbiesiadnikom. Ten szewc musiał być poczciwym człeczyną, któremu 

sprawiało przyjemność, że może ugościć rodaków, z których żaden - widać to było z daleka - 

nie śmierdzi groszem. Może cieszyła go także rozmowa w języku polskim? Ordęgę poznał 

dość   dobrze.   To   był   człowiek   naiwny,   ale   na   pewno   głęboko   przejęty   sprawami   kraju. 

Wodzyński   drażnił   Traugutta   swoim   zaaferowaniem.   Ostatni   z biesiadników   -   niejaki 

Podbiełło - wyglądał na człowieka chorego na wątrobę.

Kiedy kończyli przekąski, pojawił się maitre d’hotel, prowadząc małego, czarnego 

mężczyznę. Na jego widok wszyscy podnieśli się z miejsc. Wodzyński począł przedstawiać. 

background image

Francuz ściskał dłonie. Rozmowa przeszła na francuski. Leblanc zabrał się zaraz do jedzenia, 

co mu nie przeszkadzało jednocześnie mówić i to bardzo szybko.

- Wyobraźcie sobie, panowie, na kogo natknąłem się w westybulu? Na pewno nie 

zgadniecie. A więc popatrzcie sami, oto idzie - ruchem głowy wskazał otyłego mężczyznę 

o wyglądzie zażywnego proboszcza, który prowadzony przez samego właściciela restauracji 

majestatycznie toczył się w stronę jednego ze stolików.

- Renan! - zawołał Wodzyński.

- We własnej osobie - potwierdził Leblanc. - Kiedy stał przed lustrem, pozwoliłem 

sobie   podejść   do   niego   i zapytać   go,   co   myśli   o niedawnych   awanturach   studenckich. 

Uśmiechnął się i powiedział: dziecinada. Jedno słowo, a jak znakomicie charakteryzuje tego 

człowieka, który stoi nad wszystkimi: nad bogami i nad ludźmi.

- Kto to taki? - zapytał Traugutt.

Leblanc i Wodzyński spojrzeli na niego ze zgorszeniem.

- Wielki Renan z College de France - powiedział Leblanc - autor Vie de Jesus, którym 

zachwyca się Paryż. Pan nie czytał tej książki?

- Nie.

- Pan Tołkacz przyjeżdża z Polski - wyjaśnił Ordęga.

- Rozumiem. Powinien pan skorzystać z tego, że jest w Paryżu i przeczytać ją. Rzecz 

niezwykła. Odwaga orła, pióro niby szpada muszkietera, umiar grecki...

- Mogę panu pożyczyć książkę - powiedział Wodzyński. - Tak się akurat składa, że 

mam ją przy sobie. Proszę.

- Będzie lepiej  - rzekł Leblanc  - jeśli pan zabierze  ją ze sobą. Wasz biedny kraj 

potrzebuje takiego właśnie idyllicznego spojrzenia na stare tragedie. Myślę, że znajdą się 

w Polsce ludzie, którzy docenią jej piękno.

- Sądzę, że się jeszcze znajdą - zapewnił Wodzyński. - Chociaż  tyrańska niewola 

sprawiła, iż najznakomitsi przedstawiciele polskiej kultury przebywają za granicą.

- Tak się dzieje nie tylko w Polsce - zauważył Leblanc. - Każda tyrania ogłupia naród. 

Każda, mes amis!

Zapadło milczenie. Traugutt zauważył niespokojne spojrzenia, jakie wymienili ze sobą 

Ordęga i Wodzyński. Nawet Sikorski począł się kręcić na fotelu.

Może zechce pan wybrać wino, panie redaktorze - podsunął Francuzowi kartę.

Leblanc   przejrzał   ją,   po   czym   wdał   się   w dyskusję   z kelnerami.   Po   tej   naradzie 

przyniesiono z piwnicy omszałą butelkę i nalano dziennikarzowi próbny kieliszek. Napiwszy 

się skinął z uznaniem głową.

background image

- Czy słyszał pan o wielkiej sensacji, jaka zdarzyła się wczoraj w cafe de la Rotoncle? 

- zapytał Wodzyński.

- Nie. Co się tam stało?

- Proszę sobie wyobrazić, weszły na salę dwie panie, siadły przy stoliku i pozwoliły 

sobie na zapalenie papierosów.

- Niebywałe! Jak się to skończyło?

-   Powstało   zamieszanie,   ludzie   wstawali   od   stolików,   wszyscy   byli   oburzeni. 

Gospodarz chciał zażegnać sprawę, ale te panie nie chciały go słuchać. Trzeba było zawezwać 

policję.

- Niesłychana historia. A kim były te damulki? Zwyczajne „loretki”?

- Podobno aktorki...

Dopiero   przy   deserze   Ordęga,   doczekawszy   chwili   ciszy,   chrząknął   kilka   razy, 

a potem rzekł:

- Chcieliśmy skorzystać z obecności wśród nas pana Leblanc, aby mu przedstawić 

naszego gościa. Pan Tołkacz, jak już o tym wspomnieliśmy, przybywa z kraju, gdzie toczy się 

krwawa walka z przemocą. Wiemy, z jaką życzliwością naród francuski przyjmuje wszystkie 

wiadomości przychodzące z Polski. Sądziliśmy więc, że byłoby rzeczą wskazaną, aby nasz 

wielki mistrz pióra usłyszał pewne informacje z ust naocznego świadka...

-   Oczywiście,   oczywiście   -   zapewnił   Leblanc   wycierając   usta   serwetą.   -   Jestem 

zobowiązany i niezmiernie ciekawy.  Szkoda tylko, że mam tak mało czasu. Może jednak 

pan... - nazwisko wydało mu się zbyt trudne do wymówienia - zechciałby w krótkich słowach 

powiedzieć o wydarzeniach. Ach, Polska! Kraj, dla którego żywimy tyle serdecznych uczuć! 

Malowniczy kraj lasów, śniegów, wózków zaprzężonych w trzy koniki... Tyle o nim pisano, 

że widzę go w wyobraźni, choć nigdy nie miałem okazji tam pojechać. Słucham pana.

- Nie wiem, co pana najwięcej zainteresuje. Od ośmiu miesięcy walczymy przeciwko 

nieprzyjacielowi bardzo silnemu, przewyższającemu nas liczbą żołnierzy i górującemu nad 

nami uzbrojeniem. Mimo to powstanie trwa i będzie trwało. Płacimy jednak za naszą walkę 

bolesnymi stratami. Ogromna część naszej młodzieży ruszyła w pole. Wielu z nich zginęło 

w walce.   Wielu   zostało   zamordowanych,   gdy  wpadli   w ręce   wroga.  Nasza   wojna   uznana 

została za zwykły bunt. Rannych powstańców czeka szubienica, albo zesłanie na Sybir. Nie 

tylko przeciwko walczącym obraca się bezwzględność przeciwników. Także ludność cywilna 

cierpi,   ulega   gwałtom   i przemocy.   Palone   są   dwory,   całe   wsie.   Niszczony   jest   dobytek. 

Niszczone są dzieła kultury. Kraj został wydany w ręce dzikich satrapów, prześcigających się 

background image

wzajemnie w okrucieństwie i zawziętości. Jeżeli taka sytuacja dalej potrwa, Polska stanie się 

cmentarzem!

- Jakież to straszne, co pan opowiada! - powiedział Leblanc składając ręce. - Droga, 

wierna Polska! Czym wam, panowie, możemy pomóc?

-   Liczba   naszych   potrzeb   jest   ogromna.   Najpotrzebniejsza   byłaby   pomoc   zbrojna, 

a przynajmniej groźba interwencji.

-   Oczywiście,   oczywiście.   Musicie   się   jednak   liczyć   panowie,   z możliwościami. 

Francja   została   wplątana   najniepotrzebniej   w świecie   w sprawę   meksykańską.   Nasz 

znakomity Bazaine  znajduje się za oceanem, razem z najlepszymi  dywizjami.  W Algierze 

wciąż nowe bunty Arabów...

- Francja jednak posiada dosyć powagi, aby przynajmniej zażądać od Rosji uznania 

powstańców za stronę walczącą. Bijemy się o wolność. To wielkie hasło, które zawsze było 

drogie narodowi francuskiemu.

- Ma pan rację, to wielkie hasło. Nasze pismo - zwrócił się do Wodzyńskiego i Ordęgi 

-   będzie   mu   także   służyło.   Niestety   muszę   panom   powiedzieć,   że   odwleka   się   wydanie 

pierwszego numeru. Mamy, szczerze mówiąc, kłopoty materialne. Tak, proszę pana - mówił 

znowu do Traugutta - to, co pan mówi o waszej sytuacji, jest bardzo przejmujące. Ale we 

Francji nikogo dzisiaj nie interesują wielkie sprawy. Życie codzienne stało się takie barwne, 

tak wiele przynosi. Koleje żelazne otworzyły szeroki świat. Żyjemy w epoce postępu, wiedzy, 

szybkości. Przed człowiekiem dziewiętnastego wieku otworzyły się niezwykłe perspektywy. 

Osiągnięcia nauki nie znają granic. Coraz więcej pracuje fabryk, coraz większe są możliwości 

wzbogacenia   się.   Ludzie   pragną   bogactwa,   gonią   za   nim.   Nie   mają   uznania   dla   spraw 

ideałów,   dla   sztuki...   Możecie   się   o tym   sami   przekonać,   panowie.   Zaobserwujcie,   jak 

hałaśliwe melodyjki z cafe-koncertów przygłuszyły muzykę  operową. Wystarczy pójść do 

Beugiant, tu, w sąsiedztwie, zwłaszcza wtedy gdy śpiewa osławiona Teresa...

- Oglądałem niedawno tę szalejąca młodzież - powiedział Wodzyński.

- Widział ją pan? Więc pan rozumie. W tych warunkach trudno jest zdobyć fundusze 

na poważne pismo broniące spraw wolności i gromiące burżujów-filistynów oślą szczęką.

- Ale oczywiście sprawa Polski jest sprawą niezmiernie ważną.

- Niestety, proszę mi wybaczyć, muszę już uciekać. Jestem więźniem, proszę o tym 

pamiętać. Taką bronią walczy despotyzm z wolnością słowa.

Wstał i począł się żegnać. Potrząsając ręką Traugutta, powiedział:

- Nie zapomnę tego, co pan mówił. I skoro tylko nasze pismo ruszy, zabierzemy głos. 

Cieszę się, że pana poznałem. Jeszcze raz przepraszam i do widzenia.

background image

Odprowadzili go, a potem wrócili do stolika. Restauracja poprzednio pusta zaczęła się 

obecnie   wypełniać.   Wodzyński   przyglądał   się   wchodzącym   i co   chwila   z entuzjazmem 

wykrzykiwał   jakieś   nazwisko.   Zobaczywszy   kogoś,   spiesznie   pożegnał   się   i pożeglował 

w tamtą stronę. Zaraz po nim odszedł Podbiełło.

- Niech pan się nie zraża zachowaniem Leblanca - powiedział do Traugutta Ordęga. - 

Trzeba   ich   brać   takimi,   jakimi   są.   Jeśli   będzie   mógł,   na   pewno   napisze   coś   życzliwego 

o Polsce. Teraz pan zrozumie lepiej nasze trudności. Gdybyśmy mieli więcej funduszów!

-   Powiem   szczerze:   nie   zachęcałbym   nikogo   w kraju   do   przysyłania   pieniędzy   na 

kupowanie dziennikarzy. Potrzebujemy broni.

- Są głosy warte sztucera.

- Skoro się walka zaczęła, wolimy mieć sztucery. Zapanowało milczenie. Dopili resztę 

wina.

- Kiedy pan chce jechać? - zapytał Ordęga.

- Jeszcze dziś w nocy.

- Dziś? Dlaczego ten pośpiech?

- Czekałem na rozmowę z księciem. Nie mam już teraz na co czekać. W kraju mogę 

być potrzebny.

Sikorski kazał sobie podać rachunek. Starannie sprawdzał każdą pozycję. Zapłacił, 

dorzucając napiwek. Kelnerzy odprowadzili go do westybulu z ukłonami.

- To teraz pożegnamy się - rzekł wyciągając rękę do Traugutta. Długo nie wypuszczał 

jego dłoni ze swojej. - Wie pan - wyznał - ciągnie mnie do kraju. Kiedy gazety napisały, że 

się bijecie, aż mnie coś tutaj ukłuło. Pojechałbym... Ale, widzi pan, młody nie jestem, na 

walce się nie znam, mam tutaj rodzinę, interes. Pieniędzy jednak nie żałuję. I gdybym mógł 

coś panu...

- Dziękuję. Są tutaj przedstawiciele rządu narodowego. Proszę im przekazać. Każdy 

grosz się przyda. Potrzeba nam broni.

Ulice zasnuł pierwszy zmierzch. Zapalono lampy gazowe.

W sąsiedztwie Magny’ego z oświetlonych rzęsiście drzwi kawiarni wysypywały się na 

ulice tony siarczystej muzyki.

- Bawią się! - powiedział Ordęga. - Leblanc ma rację.

Paryż ogarnęło szaleństwo zabawy.

Szli obok siebie zamyśleni. Nie zastanawiając się dokąd idą zanurzyli się w gąszcz 

wąskich uliczek Quartier, pełnych w tej chwili ruchu. Wieczór wywabił z domów całe tłumy 

młodzieży. Studenci i dziewczęta szli trzymając się pod ręce albo wpół. Krzyczeli, śmieli się 

background image

głośno, śpiewali. Kupcy pospiesznie sprzątali towar z wystawionych przed sklepami stołów. 

Na rogach ulic pojawiły się młode sprzedawczynie z koszami kwiatów. Wesoło zaczepiały 

idących; czasami, porwane przez tłum, biegły razem z nim. W ciżbie byli również żołnierze: 

huzarzy   w szamerowanych   kurtach,   dzwoniący   szablami   i ostrogami,   żuawi   w bufiastych 

spodniach.   Większe   ulice   były   oświetlone,   w zaułkach   panował   przytulny   mrok.   Prawie 

w każdym załomie muru stała całująca się para.

Znalazłszy się na jakiejś szerszej ulicy Traugutt zapytał:

- Czy pan wie, co się dzieje z Ignacym Domeyką?

-   Siedzi   w Chile.   Urósł   tam   w sławę.   Tu   nie   przyjeżdża,   koresponduje   tylko 

z Zalewskim. Czemu się pan o niego pytasz?

- Miałem jego dwóch bratanków w swoim oddziale. Synów Kazimierza.

- Tego, którego rząd narodowy skazał na śmierć?

- Tak.

- Co się z nimi stało?

-   Nie   wiem.   Mój   oddział   był   otoczony,   wydałem   swoim   rozkaz,   aby   drobnymi 

grupami   przedzierali   się   do   punktu   zbornego.   Sam   tam   jednak   nie   doszedłem,   zostałem 

wezwany do Warszawy.

- Powiem Zalewskiemu, niech napisze o tym do Domeyki. Ucieszy się. Biedak, mało 

nie umarł z rozpaczy, kiedy się dowiedział o postępku brata.

Znowu  szli   czas  jakiś  bez  słowa,  przedzielani   co  chwila   Przez  kłębiący   się  tłum. 

W ciemnym zaułku Ordęga zatrzymał się.

- Stąd masz pan tylko kilka kroków do swego hotelu. Nie odprowadzę pana. Lepiej, 

aby   nas   nie   widziano   razem.   A poza   tym   trochę   zmęczyłem   się.   Podali   sobie   dłonie.   - 

Dziękuję panu za pomoc - rzekł Traugutt.

- Niewiele mogłem... - Ordęga sapał wzruszony. Rozwarł ramiona i wziął Traugutta 

w objęcia. - Bóg mi świadkiem, chciałem więcej, generale... - Po raz pierwszy potraktował go 

tym tytułem.

- Proszę nie robić sobie wyrzutów.

Stary potrząsnął głową.

- Życie się kończy, a ja mało dałem sprawie. Wy bijecie się... Gdybym był potrzebny, 

zawsze... Niech was Bóg wspiera. Pan rozumie moje słowa. Tu dawniej mówiło się wiele 

o Bogu,   o Opatrzności.   Adam   dawał   przykład.   Ale   przyszły   bałamuctwa   Towiańskiego, 

zaczęli mącić wodę farmazoni. Innych porwało życie. Mało kto teraz myśli jak chrześcijanin, 

mało kto po chrześcijańsku żyje...

background image

Słyszał,   jak   w ciemności   Ordęga   pociąga   nosem.   Pocałował   w suchy   policzek 

dawnego podchorążego i na swoim poczuł jego wilgotne usta. Potem rozstali się.

Wróciwszy   do   hotelu   powiadomił   przede   wszystkim   siedzącego   przy   stoliku 

recepcyjnym portiera, że wyjeżdża. Oparty o kolumnę czekał, aż tamten obliczy należność. 

Po poczekalni kręcili się jacyś ludzie. Na pewno - myślał - przynajmniej jeden jest szpiegiem. 

Zauważył także młodego mężczyznę o semickich rysach, który siedział w fotelu z dużą torbą 

na kolanach. Po sposobie trzymania jej można było łatwo zgadnąć, że ma w niej coś cennego. 

Portier powiedział półgłosem do Traugutta:

- To pański rodak. Przyjechał teraz.

Nic   nie   odpowiedział,   tylko   uważniejszym   spojrzeniem   obrzucił   siedzącego. 

Zauważył, że tamten patrzy także na niego bacznie: gadatliwy portier musiał mu również 

powiedzieć, że Traugutt jest Polakiem.

Załatwiwszy   wszystkie   sprawy   z portierem   poszedł   do   swego   pokoju.   Szybko 

spakował rzeczy. Do pociągu miał jeszcze dwie godziny czasu, więc sięgnął po otrzymaną od 

Wodzyńskiego książkę.

Przeskoczył wstęp i długie naukowe przypisy, sięgnął do pierwszego rozdziału. Zaraz 

przy pierwszych zdaniach doznał wstrząsu:

„Wtedy to żyła Osobistość wyższa, która swą śmiałą inicjatywą i miłością założyła 

kamień   węgielny   pod   przyszłą   wiarę   ludzkości.   Jezus   urodził   się   w Nazarecie,   małym 

miasteczku galilejskim i tylko dzięki kłopotliwemu wybiegowi udało się legendzie przenieść 

miejsce Jego narodzenia do Betlejem”.

Pochłaniał książkę rozdział po rozdziale. Słowa były barwne, pełne uznania, podziwu. 

Dla autora religia przyniesiona przez Jezusa miała stać się religią ludzi, pragnących uciec od 

codziennego   życia   w kolorowy   świat   ideału.   Jego   Jezus   kochał   ludzi   cierpiących, 

oszukiwanych. Kochając ich, uwierzył w swoje Boskie posłannictwo i dla tej sprawy pozwolił 

się umęczyć. Umarł - ale pozostał najpiękniejszą z legend ludzkości...

Traugutt odłożył książkę. Zamyślił się. Czas biegł, godzina odjazdu nadchodziła. Nie 

było nadziei, że doczyta dziełko do końca. Przerzucił pozostałe strony, na chwilę zatrzymał 

się   na   opisie   męki   krzyżowej.   Był   on   całkiem   inny   niż   ten,   który   Traugutt   zachował 

w pamięci,   wyczytany   w książce   widzeń   niemieckiej   zakonnicy.   Tutaj   pisarz   ledwo 

wspominał o cierpieniach. Zdawało się, że dotyka jakiegoś wstydliwego fragmentu w życiu 

swego bohatera. Krzyż - to nie była czara cykuty, słowa z krzyża - słowami Apologii. Pisarz 

zapewniał,   że   jego   filozof   umarł   prędko   i cicho,   i dzięki   szybkiej   agonii   zachował   wiarę 

w siebie. Tam - u zakonnicy z Dulmen - ciągnął się długi szereg scen brutalnych i krwawych. 

background image

Ten, o którym ona mówiła, był samotny i opuszczony. Odchodziła Go odwaga, zawodziły Go 

siły. Doznawał pokusy zwątpienia. Lękał się i łamał sam ze sobą. Cierpiał zwyczajnie, jak 

człowiek katowany. Tu była legenda, którą się opowiada dziecku, aby je uśpić. Tam obraz, 

który niepokoi, odbiera sen...

Zamknął książkę i zdecydowanym gestem rzucił ją na stół. Wstał, podszedł do okna. 

Za szybami był Paryż, pełen świateł, gwaru, wesołości. W mroku nocy czekała go Warszawa, 

ciemna, walcząca w milczeniu. Przypomniał sobie słowa Leblanca: „Niech pan zawiezie tę 

książkę Polakom, przyda się im to idylliczne spojrzenie na stare tragedie...” Potrząsnął głową. 

Nie - myślał - nie dla nas ta idylla. Z ulicy doleciały głosy: ktoś śpiewał. Ale Trauguttowi 

wydało się, że to nie była paryska piosenka, mówiąca o miłości, ale chorał, który słyszał tyle 

razy:  „Od powietrza, głodu, ognia i wojny; od nagłej, a niespodziewanej śmierci - wybaw 

nas...”

Zapukano do drzwi. Wszedł chłopak hotelowy, by powiedzieć, że zamówiony powóz 

zajechał. Wziął przygotowane walizki. Traugutt ostatni raz rozejrzał się po pokoju, w którym 

spędził kilka tygodni. Książka pozostała na stoliku. Nie sięgnął po nią. Zamknął za sobą 

drzwi.

background image

Część druga

1

Był  to mały pokoik w hotelu Saskim, podobny do tamtego w hotelu Drezdeńskim, 

w którym   zatrzymał   się   przed   dwoma   miesiącami.   Wtedy   miał   paszport   na   fołkacza, 

komisanta z Brześcia, dziś - paszport galicyjski na kupca ze Lwowa, Michała Czarneckiego. 

Październikowe   słońce   wpadało   w zaułek   ulicy   Koziej   i ślizgało   się   po   niezbyt   czystych 

szybach.

- W sam czas przyjechałeś - powiedział Przybylski.

Siedział w głębokim fotelu i palił cygaro. Traugutt wolnym krokiem, z założonymi do 

tyłu rękami, spacerował po pokoju.

- Musisz mi opowiedzieć wszystko po kolei - rzekł.

- Oczywiście. Czy otrzymałeś nasze wezwanie?

- Nie, żadnego nie otrzymałem. Kto mnie wzywał?

- My, to znaczy ci, którzy zostali na placu po ostatnich szaleństwach: ja, Majewski, 

Dubiecki,   sekretarz   Rusi;   Gałęzowski,   dyrektor   wydziału   wojny;   Krajewski,   dyrektor 

wydziału spraw wewnętrznych; Pieńkowski, dyrektor policji; Dobrowolski...

- Dobrowolski? - Traugutt zatrzymał się w swym spacerze. - Przecież to człowiek 

tamtych!

- Owszem, nawet członek ich rządu. Ale on zrozumiał, jakiej kaszy narobili, i chce 

z tego   jakoś   wyjść.   Sytuacja   jest   ciężka.   Na   terror   rozpętany   przez   Chmieleńszczyków 

Moskale odpowiedzieli terrorem, jakiego jeszcze nie było. Wielki książę, jak wiesz, musiał 

wyjechać. Ci, którym od dawna stała kością w gardle jego układność wobec Polaków, zrobili, 

co   mogli,   aby   go   usunąć.   Został   Berg,   rozwścieczony   zamachem.   Stara   się   naśladować 

Murawiewa. Noc w noc policja aresztuje po domach. Na ulicy zatrzymuje się ludzi, sprawdza 

papiery, rewiduje. Kobiety chodzące w żałobie zabiera się do komisariatu i tam zdziera z nich 

suknie. Były wypadki dawania rózeg. Zamyka się ulice i urządza łapanki. Co parę dni mamy 

egzekucję uliczną. O zmroku nie wolno się nikomu ruszyć bez zapalonej latarki. Po dziesiątej 

nie wolno wyjść na ulicę. Wszędzie straże, wszędzie szpiedzy i donosiciele. Każdy stróż ma 

obowiązek szpiclować...

- Kto jest naczelnikiem miasta?

background image

- Był Piotrowski, ale go zatrzymali na ulicy i znaleźli przy nim pieczątkę naczelnika 

miasta. Teraz go badają. Potrafią badać... Zajmuje się tym taki jeden, kanalia i zboczeniec. To 

on zatorturował na śmierć Jurgensa. Z jego łap albo się wcale nie wychodzi, albo prosto na 

szubienicę.   Naczelnikostwo   po   Piotrowskim   objął   Pepłowski,   ale   to   człowiek   młody, 

niedoświadczony, bez wpływów w organizacji miejskiej.

- Tak więc władzy nie ma?

-   Władza   leży   na   bruku.   Ktoś   musi   ją   podjąć,   wziąć   ludzi   w garść,   przywrócić 

porządek. Inaczej koniec ze wszystkim.

- I tym kimś, osądziliście, mam być ja? Czy to był twój pomysł, Wacławie?

Zatrzymał   się   przed   Przybylskim.   Patrzył   na   niego   uważnie.   Szare   oczy   spoza 

okularów nabrały jakby stalowego połysku. Przybylski odłożył cygaro.

-   Mój   -   przyznał.   -   Znam   cię   przecież   z naszych   spotkań   w Wilnie   i w   Brześciu. 

Posiadasz energię,  umiejętność  kierowania  ludźmi,  jesteś człowiekiem  rozsądnym.  Wtedy 

także za moją poradą Majewski ściągnął cię do Warszawy.  Pojechałeś w ważnej misji za 

granicę, a po powrocie miałeś wejść w skład rządu. Rząd się zmienił, jednak twój mandat nie 

wygasł. Możesz dołączyć do tych, co zostali po ucieczce Chmieleńskiego i Frankowskiego. 

Wydziały będziesz miał za sobą, policję narodową także. Również sekretariaty Litwy i Rusi. 

Dokooptujesz, kogo będziesz chciał.

- Mogę liczyć na Majewskiego?

- Na niego nie licz. Wystraszyli go. Podobno dostał wyrok śmierci. Siedzi u siebie 

w domu i zaklina się, że już żadnej roboty politycznej do końca życia prowadzić nie będzie. 

Majewski lubi być ostrożny i działa tylko wtedy, gdy uda mu się skleić koalicję najbardziej 

przeciwnych   sobie   grup.   Jego   rząd   składał   się   z „białych”,   z „czerwonych”,   a także 

z Mierosławszczyków.

- Czy taka koalicja mogłaby jeszcze raz powstać?

-   Nie.   „Biali”   mają   już   wszystkiego   dosyć   i wycofują   się   z roboty.   Wśród 

„czerwonych”   powstały   frakcje.   Na   ogół   lepsi   poginęli,   gorsi   pouciekali. 

A Mierosławszczycy,   jak   zawsze,   zajmują   się   jedynie   kopaniem   dołków   pod   innymi, 

sławieniem swego wodza, który, jak się zdaje, większym jest jeszcze głupcem niż krętaczem.

Traugutt zatrzymał się pod ścianą. Włożył ręce w kieszenie, pochylił się, zdawał się 

przyglądać z zainteresowaniem wytartemu hotelowemu dywanowi.

- Dziękuję ci, Wacławie - rzekł. - Przedstawiłeś sprawę otwarcie. Sytuacja wygląda 

tak:   ci,   którzy   dążyli   do   powstania   i którzy   je   rozpoczęli,   a nie   zginęli,   chcą   się   ze 

wszystkiego wycofać. Zrozumiałem to już podczas mego pobytu w Galicji. Kraków i Lwów 

background image

pełne są ludzi, którzy zrezygnowali ze wszystkiego. Jeszcze coś tam gadają, obiecują, ale tego 

nikt nie bierze poważnie. Ochotników do brania zasiłków i do chwalenia się swym przyszłym 

bohaterstwem nie braknie, ale niewielu spośród nich miałoby ochotę naprawdę walczyć.

Zacisnął usta i podjął swój spacer. Przybylski patrzył za nim.

- Widzisz więc - powiedział - jak bardzo jesteś potrzebny, ty, który przywozisz nowe 

nadzieje.

Traugutt zatrzymał się przed siedzącym.

- Spodziewasz się, że przywożę nadzieje? - zapytał, wolno rozdzielając słowa.

Przybylski utkwił w twarzy Traugutta pytający wzrok.

- Spodziewamy się tego wszyscy. Potrzebujemy ich, Romualdzie. To prawda: wielu 

uciekło, wielu chce się wycofać. Ale to także prawda, że my, którzy pozostaliśmy, jesteśmy 

zmęczeni. Bardzo zmęczeni. Depczą nam po piętach, szukają nas. Musimy się bez przerwy 

ukrywać. Zrozum, tego nikt bez końca nie wytrzyma. Potrzebujemy zluzowania...

- Ty także?

- Jestem w Warszawie od lutego. Ty tam, na Zachodzie, rozmawiałeś. Na pewno ci 

coś obiecano. Przyjeżdżasz z nowymi siłami...

Wrócił do swego powolnego spaceru. Przybylski nie spuszczał wzroku ze szczupłej 

sylwetki.   Za   każdym   razem,   gdy   Traugutt   obracał   się   ku   niemu,   spoglądał   niespokojnie 

w jego   twarz,   w oczy   za   szkłami   okularów.   Ale   twarz   była   zamknięta,   oczy   spuszczone, 

półprzymknięte.

Traugutt   przewędrował   kilka   razy   pokój,   wciąż   milcząc.   W końcu   zatrzymał   się. 

Usiadł na poręczy fotela, zdjął okulary. Począł je przecierać.

-  Za  twoją  szczerość  należy  ci  się szczerość   - powiedział.   - Chcesz  wiedzieć,  co 

przywożę z Paryża? Dobrze. A więc w Paryżu nikogo nie obchodzi to, co się dzieje z nami. 

Ludzie   potrafią,   owszem,   powiedzieć   ci   miłe   słowa   i udzielić   mądrych   pouczeń.   Potem 

spiesznie uciekają do swoich spraw. Niczego poza słowami nie doczekamy się...

Przybylski poderwał się. Wybuchnął pytaniami:

- A cesarz? A książę Napoleon? A lud paryski?

-   Cesarz   myśli   o Meksyku,   nie   o Polsce.   Książę   Napoleon   czeka   na   koniunkturę 

polityczną. A lud paryski bawi się...

- Bawi się... - Przybylski powtórzył te słowa takim tonem, jakby ich nie zrozumiał. 

Chwilę milczał, potem wybuchnął sprzeciwem: - Nie mogę w to uwierzyć! Może tak ci się 

tylko zdawało, Romualdzie? Może źle patrzyłeś?

- Francja...

background image

Uśmiechnął się gorzko.

- Wierzycie w tę Francję jak w Pana Boga. Myślę, że dobrze patrzyłem i że się nie 

mylę. Niczego nie możemy oczekiwać z Paryża.

- A więc może Anglia? Albo Austria?

- Nie byłem w Londynie, ale nie sądzę, aby tam nasze sprawy stały lepiej. A Austria... 

- poruszył lekceważąco dłonią. - Nie stało się dotąd nic, co by nas przekonało o uczciwości 

Wiednia. Nasza walka, wierz mi, nikomu na Zachodzie nie spędza snu z powiek.

- Jesteśmy więc sami wobec Rosji?

- Wobec Rosji i wobec Prus. Dziś już chyba nie można mieć wątpliwości co do tego, 

kto   nas   popychał,   kto   nam   na   początku   pomagał   i dlaczego   to   robił.   Nie   przypadkiem 

kamerjunkier  pruskiego  dworu,  hrabia   Grabowski,  zakładał  w Warszawie  tajne  drukarnie, 

choć   jemu   samemu   brakło   pieniędzy   na   płacenie   karcianych   długów,   a potem   dokonał 

oszustwa z dyktaturą Langiewicza. Tak było, Wacławie, czy inaczej?

Przybylski   milczał.   Siedział   skulony   na   fotelu,   patrząc   przed   siebie   szklanym 

wzrokiem.

- W takim razie - mruknął - pozostaje tylko zwinąć chorągiew.

- Zwinąć chorągiew? - Głos Traugutta nie utracił nic ze swego spokoju. - Przed chwilą 

oskarżałeś   tamtych,   że   uciekli.   Może   oni   także   byli   zmęczeni?   Ale   nie   wszyscy,   którzy 

uwierzyli w sens powstania, mogą wycofać się lub uciec. Nie ucieka cały naród. Masz rację: 

władza leży sponiewierana na bruku. W błocie. Władza jest honorem, to prawda. Ale może 

być także obowiązkiem.

Urwał   gwałtownie.   Przybylski   wstał.   Teraz   on   podszedł   do   Traugutta   wciąż 

siedzącego na poręczy fotela.

- Chcesz ją wziąć? - głos jego dzwonił zdumieniem.

- Czy widzisz kogoś drugiego, który gotów byłby to zrobić? - Traugutt odpowiedział 

pytaniem.

- Nie.

- Więc jak mam postąpić? Sam powiadasz: najlepsi zginęli, podli uciekli, reszta jest 

zmęczona. Ale naród pozostał. W walce.

- Spodziewaliśmy się interwencji Zachodu.

-   Ja  się   po  Zachodzie   niczego   nie   spodziewam.   Oczywiście   mogą   nastąpić   jakieś 

zmiany   w koniunkturze   politycznej   i ktoś   może   dla   własnego   interesu   upomni   się   o nas. 

Każda taka pomoc przyda się. Ale walkę musimy prowadzić sami. Wojnę, nie akty terroru, 

nie skrytobójstwo.

background image

- Kto ją będzie prowadzić?

-   Są   jeszcze   tacy.   Jest   drugi   Chmieleński,   inny   od   swego   brata,   Heidenreich, 

Czachowski, Wróblewski. Z Galicji przybędą Różycki i Hauke. Ale najważniejsze: byleby 

wojna dotrwała do wiosny, zbuduje się organizację parafialną i z jej pomocą zwoła pospolite 

ruszenie.

- Widzę, że przemyślałeś te sprawy.

- Przemyślałem.

- A więc jednak nie myliłem się: przyjechałeś z nowymi siłami. Mimo to, co mówisz 

o Zachodzie...

Traugutt wstał z poręczy, na nowo podjął swój spacer. Nie patrzył na Przybylskiego, 

miał oczy utkwione w przestrzeń. Po kilku nawrotach powiedział:

- Musisz mnie skontaktować z tymi, którzy pozostali w rządzie. Kto tam jest?

-   Dwóch   chłopaczków-poetów:   Asnyk   i Narzymski   oraz   wyjadacz   i kauzyperda 

Kobylański. Dobrowolski także dał już nura, ale wciągnął na swoje miejsce Janowskiego. Ten 

może ci być przydatny. Jedyny człowiek, który widział wszystkie rządy.

- Na wydziały, mówiłeś, mogę liczyć?

-   Możesz.   Brak   Henryka   Krajewskiego   w wydziale   zagranicznym,   bo   go   złapali 

i zamknęli. Ale mam wiadomości przez naszą policję, że go puszczą, bo nic przeciwko niemu 

nie mają.

- Pepłowski nie nadaje się, twoim zdaniem, na naczelnika miasta?

-   Nie.   Na   tym   stanowisku   musiałby   być   ktoś,   kto   tkwi   od   dawna   w organizacji 

miejskiej.

- Tak jak ty?

- Ja już byłem naczelnikiem miasta, Romualdzie.

- Byłeś nawet dobrym naczelnikiem. Ale jesteś zmęczony?

- Jestem diablo zmęczony...

- Po co tak mówisz? Diabeł czyha na nasze zmęczenie. Kogo możesz mi doradzić?

- Czy ja wiem? Może Tokarzewski? Sybirak, twardy, mocny... Albo Waszkowski? To 

ten młody, co wykradł pieniądze z pałacu Komisji Skarbu. Czynny od początku, odważny do 

szaleństwa. Ma gest...

- Zastanowię się nad tymi dwoma nazwiskami. Chciałbym, abyś mi ułatwił rozmowę 

z Majewskim, z Janowskim i z Gałęzowskim. A potem skontaktuj mnie z rządem.

-   Załatwię   ci   to   wszystko.   Otrzymasz   jeszcze   dzisiaj   wiadomość   przez   kurierkę. 

A teraz chcę ci powiedzieć, że mam dla ciebie mieszkanie.

background image

- Gdzie?

-   Punkt   doskonały:   na   odludziu,   a wszędzie   blisko.   Dwa   pokoje   do   wynajęcia   od 

gospodyni, która może ci dawać pełne utrzymanie. Osoba zaufana, tkwiąca w organizacji, 

odkomenderowana wyłącznie dla ciebie.

- Kto to taki?

- Helena Kirkorowa, rozwódka. Jej mężem był redaktor „Kuriera Wileńskiego”, Adam 

Kirkor.

- Ten, u którego pracowałeś?

- Tak.

-   Więc   niewątpliwie   znasz   ją   dobrze.   Dziękuję,   że   pomyślałeś   o tym.   Idziesz?   - 

zapytał, widząc, że Przybylski wstał i sięga po swój płaszcz.

- Idę, aby ci wszystko pozałatwiać. Ty nie będziesz wychodził?

- Wyjdę tylko na Miodową do kapucynów. Muszę co pewien czas zająć się sobą, 

swoim sumieniem. Potem może być mało czasu.

- Zazdroszczę ci, Romualdzie, twojej wiary.

- Zazdrościsz wiary? Czy można zazdrościć czegoś, o co trzeba nieustannie walczyć.

2

Siedzieli w milczeniu: ostatni przedstawiciele rządu, który akurat miesiąc temu objął 

władzę:   Asnyk,   Narzymski,   Kobylański.   Obaj   młodzi   byli   ciemno   ubrani,   w żakietach 

zapiętych na ostatni guzik. Asnyk, smukły i jasnowłosy, siedział zamyślony, ze spuszczonymi 

oczami. Kiedy na chwilę podnosił powieki, widać było w oczach smutek, prawie melancholię. 

Te cztery krwawe tygodnie zmęczyły cierpliwego rzeźbiarza poetyckiej formy. Podziemna 

walka oderwała go od pisania i od myślenia. Nie miała nic wspólnego z poezją. Była twarda 

i prozaiczna. Narzymski kręcił się niecierpliwie w fotelu. Co chwila brał w rękę jakieś leżące 

na   stoliku   przedmioty   lub   nerwowym   ruchem   zasuwał   za   uszy   wijące   się   włosy.   Jego 

namiętna twarz o mongolskich rysach dygotała źle skrywanym podnieceniem. Tak w pisaniu 

jak w życiu dawał się zawsze ponosić pasji. Nie było w nim nic z chłodnej rozwagi Asnyka. 

Ludziom albo ślepo ufał, albo ich ślepo nienawidził; zawsze ktoś był dla niego ideałem i ktoś 

- celem zaciekłych ataków.

Gdy tamci dwaj milczeli, Kobylański zachował jowialny humor i zwykłą gadatliwość. 

Trudno pojąć, co skłoniło  tego okrągłego człowieka  do wzięcia  udziału  w niebezpiecznej 

background image

grze.   Raz   po   raz   zwracał   się   do   siedzącego   obok   na   kanapie   Janowskiego.   Ten   jednak 

zachowywał się sztywno i odpowiadał półsłówkami. Członek wszystkich dotychczasowych 

rządów uchodził za niezrównanego znawcę podziemnej maszynerii. Choć rząd „wrześniowy” 

uważał   go   za   „białego”   i za   równie   niebezpiecznego   jak   Majewski,   po   ucieczce 

Chmieleńskiego zaproszono go do objęcia stanowiska sekretarza stanu. Zgodził się, i dziś po 

raz   pierwszy   pojawił   się   na   posiedzeniu.   Narzymski   spoglądał   na   niego   nieufnie,   ale 

Kobylański starał się mu okazać serdeczność.

- Widziałeś pan generała? - zapytał.

- Owszem, widziałem.

- Jaki on jest? Co przywiózł? Janowski wzruszył ramionami.

- To człowiek, który mówi tylko to, co dokładnie przemyśli.

- Na pewno jest agentem Czartoryskiego! - rzucił Narzymski. - Ignacy nie spodziewał 

się po nim nic dobrego.

- O ile wiem, wcale z księciem nie rozmawiał - powiedział Janowski.

- Jak żeście to wtedy uchwalili? - pytał Kobylański. - Że po powrocie ma się stać 

członkiem rządu?

- Taki wniosek postawił Majewski i ten wniosek został jednogłośnie przyjęty.

- Majewski chciał mieć jeszcze jednego „białego”! - rzekł Narzymski.

-   Nie,   nie   -   Kobylański   mówiąc   robił   ruchy   dłonią,   jakby   coś   wygładzał.   -   Ci 

z rosyjskiego wojska nie są „białymi”. Majewski był po prostu zmęczony i szukał następcy. 

Zaczynam go trochę rozumieć...

- Bielejesz! - mruknął ironicznie Narzymski.

- Ty też, Józefie, zbielejesz, prorokuję ci to. Ale ja jeszcze nie zbielałem. Chociaż, 

przyznaję, czuję się zmęczony. Mało kto ofiarował tyle, co ja, krajowi. Tak... - zatarł dłonie. - 

A jakżeś, drogi panie, wyczuł: generał pragnie władzy?

Janowski nie zdążył odpowiedzieć, gdyż właśnie zegar wybił dziesiątą, a jednocześnie 

odezwał się dzwonek u drzwi wejściowych. Czujnie podnieśli głowy. Przez pokój przeszła 

dziewczyna  o czarnych  wesołych  oczach,  w fartuszku pokojówki. Słyszeli,  jak pyta  przez 

drzwi: „Kto tam?” Odpowiedź nie doszła ich uszu, ale przybyły musiał znać umówione hasło, 

gdyż dziewczyna odsunęła z chrzęstem zasuwę. Przez matowe szyby, którymi opatrzone były 

drzwi do przedpokoju, widzieli cienie ludzi zdejmujących płaszcze. Potem drzwi otworzyły 

się. Stanął w nich Gałęzowski, dyrektor wydziału wojny, ale zaraz odsunął się, aby wpuścić 

pierwszego Traugutta.

background image

Obecni w pokoju podnieśli się z miejsc. Jedni i drudzy stali naprzeciwko siebie bez 

ruchu   i bez   słowa.   Kłopotliwa   cisza   przeciągała   się.   Przerwał   ją   Kobylański.   Drobnymi 

kroczkami podbiegł do Traugutta i wyciągnął ku niemu rękę.

-   Witamy   cię,   generale   -   powiedział   -   witamy.   Cieszymy   się   z twego   przybycia. 

Pozwól, że ci przedstawię moich towarzyszy, Asnyka i Narzymskiego. Janowskiego, zdaje 

się, już znasz, prawda?

Sztywno podano sobie dłonie, po czym zajęto miejsca. Pokojówka wsunęła głowę do 

pokoju. Zwróciła się do Kobylańskiego:

- Czy już nikt nie przyjdzie?

- Nikt, moja kochana, nikt. Nikomu nie otwieraj. I proszę, podaj herbatę.

-   Może   herbatę   wypijemy   później?   -   rzekł   Traugutt.   -   Myślę,   że   wpierw   należy 

omówić sprawy.

- Ależ naturalnie! - zgodził się Kobylański, wciąż pełen uprzedzającej grzeczności. - 

Potem, Teodorko, potem... - powiedział do pokojówki. Gdy wyszła, rzekł: - Ta dziewczyna, 

generale,   tylko   udaje   pokojówkę.   To   nasz   anioł   stróż,   Kurierka   przysłana   przez   miasto. 

Niezastąpiona   dziewczyna.   Można   jej   zaufać   w każdej   sprawie.   Odważna,   gotowa   na 

wszystko. Och, przekonasz się, generale, że nasze warszawskie dziewczęta są niezrównane...

Miał   ochotę   jeszcze   mówić,   ale   zrozumiał,   że   otacza   go   ciężkie,   nabrzmiałe 

czekaniem   milczenie,   i umilkł.   Traugutt   siedział   w fotelu   wyprostowany,   nie   dotykając 

plecami oparcia. Asnyk przechylił głowę i wpatrywał się w czubek własnego buta. Narzymski 

kręcił   w palcach   jakiś   papierek.   Ani   jeden,   ani   drugi   nie   zaczynali.   Kobylański   zacierał 

dłonie. Po długiej chwili milczenia zapytał Traugutt:

- Czy pozwolicie mi, panowie, zabrać głos?

-   Naturalnie,   prosimy,   bardzo   prosimy!   -   pospieszył   zapewnić   Kobylański.   Był 

zadowolony, że nareszcie milczenie pękło.

- Mów, generale - rzucił także ze swego kąta Narzymski.

Traugutt   nie   zmienił   postawy:   siedział   dalej   sztywno   w fotelu   -   mała,   szczupła 

sylwetka   na   tle   amarantowego   pluszu.   Mówił   bez   pośpiechu,   głosem   równym,   lekko 

przeciągając. Nie akcentował i nie czynił najmniejszego nawet gestu.

-   Zacznę   od   tego,   że   przypomnę,   iż   byłem   dowódcą   powstańczego   oddziału, 

wystawionego przez powiat kobryński. W lipcu dotarło do mnie pismo, którym ówczesny 

rząd wzywał mnie do Warszawy.  Przybyłem  tutaj, wziąłem udział w kilku posiedzeniach 

rządu,   otrzymałem   nominację   na   generała   oraz   godność   komisarza   nadzwyczajnego   dla 

zlustrowania wszystkich agentur służących za granicą sprawie zaopatrywania naszego wojska 

background image

w broń i materiały wojenne. Moja misja miała trwać do dwóch miesięcy i tyle trwała. O jej 

rezultatach nie będę w tej chwili mówił, złożyłem zresztą w tej sprawie szereg szczegółowych 

raportów.   Za   granicą   dowiedziałem   się   o zaszłych   w kraju   zmianach,   o nowym   rządzie   i 

o jego   nowej   polityce.   Ta   polityka,   chcę   to   powiedzieć   bez   ogródek,   zaszkodziła   nam 

ogromnie. Powstanie rozumiem jako wojnę przeciwko rządowi carskiemu, a nie przeciwko 

narodowi rosyjskiemu. Naród rosyjski jest tak samo spragniony wolności jak naród polski. 

Walcząc o naszą sprawę, mogliśmy pomóc narodowi rosyjskiemu. To właśnie przekonanie 

sprawiło, że wielu oficerów, a nawet żołnierzy, Rosjan, stanęło po naszej stronie. Ale tylko 

wojna rycerska nie dzieli narodów. Dowództwo rosyjskie wiedziało o tym dobrze i dlatego od 

początku   zmuszało   do   postępowania   nierycerskiego.   Niestety   -   odpowiadaliśmy 

niejednokrotnie tym samym. Hańbą jest i ciężkim przestępstwem wobec narodu to wszystko, 

co   zdążył   uczynić   w tak   krótkim   czasie   rząd,   którego   przedstawicielami   jesteście   tutaj, 

panowie, sięgnęliście po władzę po to tylko, aby wywołać krwawy terror. To, co miało być 

wojną o wolność naszą i ich, zamieniliście w pasmo mordów.

Użyliście, panowie, wziętej przez siebie władzy nie dla podniesienia naszej pozycji 

narodu walczącego o wolność, ale dla zepchnięcia tego narodu do roli buntownika. W chwili 

gdy nasi przedstawiciele za granicą usiłują przekonać zachodnie mocarstwa, iż powinno nam 

przysługiwać   prawo   kombatantów,   wy   krzyżujecie   ich   działalność   wzywając   do 

skrytobójstw!   Nie   służy   się   wielkiej   sprawie   wyzwalając   najniższe   instynkty.   A kiedy 

w wyniku wywołanego przez was terroru wróg przeszedł do działalności krwawszej jeszcze 

niż wasz terror, wasi przedstawiciele jeden za drugim poczęli uciekać i kryć się za kordonem 

granicznym. Gdyby chociaż zachowywali się tam właściwie! Ale widziałem na własne oczy 

w Krakowie dalszy ciąg tego, co się dzieje tutaj. Wasz przedstawiciel na Galicję, opatrzony 

wszelkimi   upoważnieniami,   prowadzi   małe,   osobiste   rozgrywki   zamiast   współpracować 

z każdą słuszną inicjatywą wspierającą powstanie.

Zatrzymał się. Zdjął okulary i przetarł je chusteczką. W pokoju panowała tak wielka 

cisza, że słychać było, gdzieś za trzecimi drzwiami, jak nudząca się kurierka podśpiewuje 

jakąś piosenkę, a za oknem, na bruku stukają kopyta końskie.

-   Stargaliście   siły   narodu,   zepsuliście   tyle,   ile   tylko   można   było   zepsuć   -   podjął, 

zasunąwszy starannie za uszy druciki okularów. - Naród musi mieć odwagę, aby wytrwać 

w walce do końca. Nie można zmarnować krwi, która została wylana. Nawet gdybyśmy mieli 

paść, trzeba, aby powstanie pozostało w pamięci jako święty zryw, a nie jako nożownicza 

rozprawa.

background image

Na chwilę zamilkł, ale czuło się, że teraz dopiero powie najważniejsze. W pokoju 

panowała   dalej   głucha   cisza.   Asnyk   patrzył   w dywan.   Narzymski   gryzł   nerwowo   palce. 

Kobylański   zamknął   oczy   i splótł   ręce   na   brzuchu.   Janowski   i Gałęzowski   spoglądali   na 

Traugutta   szeroko   otwartymi   oczami.   Choć   oczekiwali,   że   przybycie   tego   człowieka 

przyniesie jakieś rozwiązanie, byli oszołomieni odwagą i stanowczością tej wypowiedzi.

- Panowie - znowu mówił Traugutt. - Przyjrzawszy się temu wszystkiemu, doszedłem 

po rozwadze do przekonania, że sytuacja każe mi wziąć władzę w swoje ręce. Od tej chwili 

nie jesteście już rządem narodowym. Możecie dysponować swoimi osobami. Jeżeli o mnie 

chodzi,  wolałbym  wiedzieć,  żeście  opuścili  kraj. Panów - zwrócił  się do Gałęziowskiego 

i Janowskiego - proszę, byście pozostali na zajmowanych stanowiskach.

Wstał.   Odruchowo   powstali   także   wszyscy   inni.   Ciągle   panowała   cisza.   Pierwszy 

Asnyk   podszedł   do   Traugutta.   Bez   słowa   skłonił   się.   Traugutt   wyciągnął   do   niego   rękę. 

W milczeniu uścisnęli sobie dłonie. Potem zbliżył się do Traugutta Narzymski. Powiedział 

prędko, łykając słowa:

- Bierzesz, generale, wielką odpowiedzialność. Ale podziwiam cię...

Trzeci   z kolei   Kobylański   chwycił   Traugutta   za   rękę.   Z zapałem   trząsł   nią   przez 

chwilę.

- Winszuję panu, generale - mówił - winszuję. Tak postępuje tylko wielki człowiek. 

Winszuję.   Nic   lepszego   nie   mogłeś   zrobić,   słowo   daję.   -   Puścił   rękę   Traugutta,   zacierał 

dłonie. - Wszystko natychmiast przekażemy ci, pieczęcie, blankiety... - Trzykrotnie zastukał 

w boczne   drzwi.   Gdy  pojawiła   się   czarnooka   kurierka,   przywołał   ją.   Powiedział:   -   Moje 

dziecko, my wychodzimy, ale ci panowie zostają. Masz być teraz we wszystkim posłuszna 

temu   panu   -   wskazał   Traugutta.   -   Każdą   rzecz,   którą   ci   zleci,   winnaś   spełnić.   -   Wziął 

dziewczynę za ramię, przyprowadził do Traugutta. - To jest Teodorka, generale - przedstawił 

ją. - Możesz jej, generale, ufać jak samemu sobie. Ma dwie starsze siostry, także oddane 

sprawie.

Jeszcze   rozejrzał   się   po   pokoju,   jakby   chciał   się   przekonać,   że   o niczym   nie 

zapomniał. Wylewnie uścisnął dłonie Janowskiemu i Gałęzowskiemu. Wyszedł za Asnykiem 

i Narzymskim do przedpokoju. Przez chwilę widać było na mlecznej szybie ich poruszające 

się cienie.  Potem trzasnęły zamykane  drzwi, stuknęła  zasuwa. Teodorka  stanęła w progu. 

Zwróciła się do Traugutta.

- Jestem na rozkazy - powiedziała, prostując się po wojskowemu.

Patrzył   z przyjemnością   na   jej   miłą,   dziewczęcą   twarz,   mały   nosek,   czarne,   pełne 

zapału oczy, nieposłusznie opadające na czoło włosy. Wydało mu się przez chwilę, że ma 

background image

przed sobą zastawiony po brzegi meblami salon Piklów, Annę i jej koleżanki, buńczuczne 

i wojownicze, jak wyrzucały mu, że w rosyjskiej służbie zapomina o ojczyźnie. Był zawsze 

przez nie zakrzyczany, nieraz ciśnięto w niego haftowaną poduszką. Nie tam, we Francji, ale 

tutaj żył dalej wzór Dziewicy Orleańskiej. Panny deklamowały z zapałem wiersze Schillera, 

przybierały pozy wyuczone od jakiejś przyjaciółki ze szkoły dramatycznej.

- Nazywasz się, panienko, Teodora? Czy tak?

-   Nazywam   się   Teodora   Hajrych   -   wyrecytowała.   -   Wymawiają   nasze   nazwisko 

Heurich, ale my nie jesteśmy Niemkami!

Uśmiechnął się.

- Powiedziałaś za dużo. Nie chcę wiedzieć, jakie masz nazwisko. Wystarczy Teodora. 

Mnie nazywaj po prostu prezesem; dobrze? Umowne imiona tych panów pewno znasz.

-  Znam,  panie   prezesie  -  wciąż   stała  na  baczność.  -  A  prawdziwych   nazwisk nie 

zdradzę, choćby mnie obdzierali ze skóry! Przysięgam!

Przerwał jej przykładając palec do warg.

- Nie zaklinaj się. Będzie tak, jak Bóg pozwoli. Jesteś wierząca?

Zaczerwieniła się.

- Jestem wyznania ewangelickiego. Katolicy nam nie zawsze ufają, ale...

- Ja ci ufam. - Patrzył  na nią z ciągle wzrastającą serdecznością. - Czy od dawna 

pracujesz w konspiracji?

- Od początku. U nas na Widoku zawsze... - urwała, ale zaraz podjęła znowu: - Moje 

siostry robią wiele, bo starsze. Ale ja chcę także. A najchętniej  chciałabym  walczyć.  Jak 

Pustowójtówna, panie generale!

- Skąd ci to przyszło do głowy?

- Słyszałam, jak nazywano pana prezesa generałem, więc myślałam...

- Zapomnij o tym. Panna Pustowójtówna miała możność walczenia z bronią w ręku. 

To   wielkie   szczęście.   Praca   w konspiracji   daje   mniej   zadowolenia.   Jest   jednak   tak   samo 

potrzebna, a może nawet więcej... Nie jesteś tą pracą zmęczona?

- Skądże znowu!? zaprzeczyła gwałtownie. - Niczego dotąd nie zrobiłam!

- Narażasz się.

- E, jakie tam narażanie! Będę robiła wszystko, co pan prezes każe: będę się biła, będę 

nosiła papiery, będę...

- W takim razie podaj nam herbaty. Tylko mocnej; dobrze, Teodorko?

Spojrzała na niego zaskoczona, prawie oburzona. Była zupełnie jak tamte. Ale zaraz 

uśmiechnęła się figlarnie. Dygnęła jak pokojówka i wyszła z pokoju.

background image

- Siadajmy - powiedział.

Usiedli dopiero teraz, jakby do tego potrzebny był im jego rozkaz.

- Podziwiamy pana, generale - rzekł Janowski. - I chcemy zapewnić, że będziemy 

starali się zasłużyć na zaufanie...

- Dziękuję - powiedział. Z twarzy Traugutta zniknął już śmiech. Oczy ściemniały, 

stały się poważne. - Pomagajcie mi, proszę. Pan Jerzy - zwrócił się do Janowskiego - musi 

wziąć od tamtych pieczęcie.

- Już są w moim ręku.

- Dobrze. W takim razie dziś jeszcze musi wyjść  pierwsze rozporządzenie. Proszę 

napisać dymisję dla Chmieleńskiego ze stanowiska komisarza na Galicję. Dosyć wichrzenia!

- Czy nie obawiasz się, prezesie? Ci ludzie są do wszystkiego zdolni. Kobylański był 

dzisiaj   słodki   jak   lukrecja,   ale   przecież   w maju   i w   czerwcu   pełnił   funkcję   prokuratora 

Trybunału Rewolucyjnego.

Potrząsnął głową.

-   Ludziom   trzeba   ufać,   póki   tylko   można.   Odeszli   bez   sprzeciwu,   to   znaczy   coś 

odezwało się w nich. Nie walczę i nie będę walczył z ich stronnictwem, zwalczać muszę tylko 

ludzi, którzy ambicję stawiają ponad dobro ojczyzny. Nikogo nie chcę odepchnąć. Teraz nie 

o zaszczyty idzie, ani prawo do rządzenia. Teraz...

Drzwi otworzyły się. Weszła Teodora z tacą, na której niosła samowar.

3

Przyglądał się z taką uwagą portretowi, że nie spostrzegł, kiedy otworzyły się drzwi 

i kobieta weszła do pokoju. Ona także stała bez ruchu i patrzyła jakiś czas na niego. Potem 

chrząknęła. Wtedy drgnął i obrócił się ku niej. Kłaniając się powiedział:

- Nazywam się Michał Czarnecki.

- Domyśliłam się tego. Proszę usiąść. - Wskazała mu fotel, sama usiadła po drugiej 

stronie małego stolika założonego albumami.  - Napije się pan herbaty?  A może  kieliszek 

wina?

- Dziękuję. Przychodzę w interesie, w sprawie mieszkania.

- Sprawa jest już chyba załatwiona. Mam odstąpić panu dwa pokoje w moim nowym 

mieszkaniu. Pozostaje tylko kwestia, czy żąda pan także utrzymania.

- Proszę o nie. I prosiłbym także o wymienienie warunków finansowych.

background image

- Za mieszkanie wypadnie trzydzieści rubli kwartalnie. A za utrzymanie nie będzie 

chyba zbyt drogo, jeżeli zażądam piętnaście rubli miesięcznie?

- Oczywiście, że nie. Oto pieniądze za najbliższy kwartał. Za utrzymanie pragnie pani 

otrzymać z góry czy z dołu?

-   Z   dołu,   z dołu.   Jestem   kobietą,   a kobiety   nie   powinny   mieć   w ręku   zbyt   wiele 

pieniędzy. Nie zauważył pan tego?

- Nie.

- Miał pan szczęście. A teraz: herbaty czy wina? Niech mi pan pozwoli poznać swoje 

gusta.

Uśmiechnął się.

- Alkoholu nie pijam, lubię natomiast mocną herbatę.

- Zaraz będzie - podeszła do drzwi, zawołała: - Marianno! - Wydała polecenie, po 

czym   wróciła   do   swego   gościa.   -   Zauważyłam   -   powiedziała,   świdrując   jego   twarz 

spojrzeniem - że pan zaciąga z litewska. Pan z Litwy?

- Paszport mówi, że ze Lwowa.

- Słusznie! - wybuchnęła śmiechem. Śmiała się długo, mrużąc oczy, ale nie przestając 

patrzyć na niego. Po chwili spoważniała. - A jednak - powiedziała - pańska twarz wydaje mi 

się dziwnie znajoma.

- Mnie także, przyznaję się, pani twarz.

- Pan wie, kim jestem?

- Nie przypominam sobie...

- Doprawdy? Nic panu Wacek o mnie nie powiedział?

-   Nie   mieliśmy   czasu   na  rozmowę   na   pani   temat.   Zapewnił,   że   mnie   znakomicie 

ulokuje, blisko siebie, że mogę pani ufać, że pani pracuje także w konspiracji. Dopiero na 

drzwiach przeczytałem, że jest pani aktorką.

- Byłam nią.

- Przestała pani grać?

- Przestałam przed kilku laty.

- Gdybym był chodził do teatru częściej, niż chodziłem, sądziłbym, że pamiętam panią 

ze sceny. Ale to niemożliwe.

- Nie lubi pan teatru?

- To nie to. Nie miałem możliwości. Chodziłem dawniej, gdy byłem młodszy.

- Pan był w wojsku?

Zmarszczył brwi.

background image

- Czy Maciej powiedział coś pani o mnie?

- Prawie nic. Ale mnie teatr nauczył rozpoznawania ludzi po postawie, po zachowaniu. 

Pan trzyma się prosto, jak tylko umieją się trzymać oficerowie. Także pański głos brzmi jak 

rozkaz. A wreszcie - to dziwne - ale pańska twarz kojarzy mięsie w pamięci z kołnierzem 

żołnierskim.

Zastukano   do   drzwi.   Weszła   służąca.   Kiedy   już   postawiła   herbatę   na   stoliku, 

Kirkorowa  powiedziała:  -  Marianno,  pan Czarnecki  będzie   mieszkać   u nas, kiedy się  już 

przeniesiemy na Smolną, sądzę, że będzie potrzebował twoich usług. Marianna - zwróciła się 

do Traugutta - służy u mnie od niedawna, ale jestem z niej zadowolona. Doskonale parzy 

herbatę, proszę spróbować.

- Już spróbowałem. Rzeczywiście doskonała. Ustalimy warunki na miejscu; dobrze 

Marianno?

- Dobrze, proszę łaski wielmożnego pana.

Służąca wyszła. Kirkorowa powiedziała:

- Można jej ufać. Wzięłam ją z hotelu Niemieckiego, który prowadzą moi dobrzy 

znajomi. Tam obserwowano ją przez cały kwartał.

- Maciej miał rację: jest pani wprowadzona w pracę konspiracyjną.

- Znam wszystkie jej tajemnice.

- Czy to dobrze tak wiele znać?

- Konspiracja jest dla mnie całym życiem. Ale proszę się nie obawiać. Gdyby mnie 

schwytano, potrafiłabym im uciec.

- Domyślam się, o jakiej „ucieczce” pani mówi.

- Każdy konspirator powinien umieć tak postąpić.

- Czy jednak człowiek ma do tego prawo?

- Lepiej zabić siebie niż zgubić drugich. A sobie ufać nie można.

- Nie, nie można. Ale Bóg siebie zabijać nie pozwala.

Przez chwilę bawiła się obracaniem bransoletki na białym, gładkim przegubie.

- Bóg... Czasami zdarza mi się modlić. Ze względu na moją matkę. Ale poza tym 

odeszłam od Niego. Ludzie są zbyt podli. Trudno w Niego wierzyć, gdy się widzi, jakimi ich 

stworzył.

- Może nie są naprawdę tacy? Może trzeba im więcej ufać?

- Są gorsi, niż można to sobie wyobrazić! Musiał pan mieć łatwe życie, skoro pan ich 

podłości nie zakosztował.

- Być może, było to naprawdę łatwe życie.

background image

-   Moje   nie   było   łatwe.   Poznałam   ich   dobrze.   Są   troskliwi   o samych   siebie 

i bezwzględni   w sądzeniu   drugich.   Nawet   to   dziecko   -   zrobiła   gest   w kierunku   drzwi 

prowadzących w głąb mieszkania - powiadają, że jest moje!

- Nie wiem, o jakim dziecku pani mówi.

- Słusznie, pan mnie nie zna. Tyle nagadano na mnie, że wydaje mi się, jakbym była 

jawnogrzesznicą, której winy znane są wszystkim. Muszę panu chyba coś powiedzieć o sobie. 

Byłam początkującą aktorką w trupie Pfeiffera, gdyśmy pojechali na gościnne występy do 

Wilna.  Tam  poznałam   Kirkora  i wyszłam   za  niego   za  mąż.  Potem,   już  w naszym   domu, 

poznałam Kondratowicza. Syrokomlę... Zakochał się we mnie jak szaleniec. Miałam i ja do 

niego słabość, to prawda. Nie jestem bez winy. Ale nie o to chodziło. Między mną a moim 

mężem   od   samego   początku   zerwało   się   wszystko.   Małżeństwo   Kondratowicza   było 

kajdanami nałożonymi na człowieka, który musi mieć swobodę rozwinięcia skrzydeł. To było 

nasze prawo. Zapomnieliśmy jednak, że są ludzie zazdrośni nawet o pozór szczęścia. Zaczęto 

nas obrzucać błotem. Oczywiście - przede wszystkim mnie. Jego - ukochanego wajdelotę - 

oszczędzano, dla mnie, komediantki, nie miano względu. Mimo to, gdyby on chciał wytrwać, 

nie byłabym ustąpiła. On jednak załamał się. Mężczyźni piszący wspaniałymi słowami łamią 

się nieraz łatwiej niż ci, co nic nie piszą. Słabe kobiety muszą mieć siły, za nich i za siebie. 

Ale nie skarżę się. I niczego nie żałuję! Niczego! Starannie przecierał okulary.

- Nie wierzy pani w Boga, nie wierzy pani mężczyznom. Ale swoim siłom wierzy 

pani, że nie zawiodą?

-   Wierzę.   Zresztą   niewiele   mam   do  stracenia.   Mama   jest   staruszką,   Władzia   ktoś 

zawsze wychowa. Adam, to znaczy mój mąż, dałby na pewno na jego wychowanie. On także 

wierzy, że to mój syn.

- Pani mąż jednak panią kocha?

- Ale skądże! - śmiała się długo i perliście. - Zależy mu po prostu na tak zwanej 

przyzwoitości.   Ceni   formę,   dba   o opinię.   Ale   dość   już   opowiadania   o mnie.   Wróćmy   do 

naszych spraw. Kazano mi wycofać się z dotychczasowej pracy, aby być wyłącznie do pana 

dyspozycji.   Wszystkie   papiery   dla   pana   będą   przynoszone   do   mnie   ze   znaczkiem   trzech 

krzyżyków i wszystkie papiery, które pan będzie chciał wysłać, ta sama kurierka zabierze ode 

mnie. To jest kobieta, którą dobrze znam, nie tylko z konspiracji. Jej odwiedziny nie będą 

budziły żadnych podejrzeń.

- Pani zna kurierki?

- Wszystkie.

- Czy zna pani młodą dziewczynę, imieniem Teodora?

background image

-   Heurichównę?   Oczywiście.   Jej   siostry   pracują   u Antoniego   w ekspedyturze.   To 

kuzynki Szwarcego. Ta mała chwilowo nie ma przydziału. Pan chciałby tę smarkatą mieć do 

swojej dyspozycji?

- Nie. Raczej nie chciałbym jej więcej spotkać. Za dużo mi o niej powiedziano. Proszę 

mi nigdy nie mówić tyle o ludziach, z którymi będę miał do czynienia.

Obrzuciła go lekko drwiącym spojrzeniem.

- Zastosuję się do rozkazu. Obiecałam Wackowi, że zrobię wszystko, co można, aby 

zapewnić panu bezpieczeństwo.

Podniósł głowę. Poprzednio prawie nie patrzył na kobietę, teraz utkwił w jej twarzy 

spojrzenie swoich szarych oczu.

- Nawet mówiąc o znajomych należy używać pseudonimów. Pani zna go również poza 

konspiracją?

- Znam.

- Skąd?

- Był w Wilnie współpracownikiem mego męża. Bywał u nas. Jako naczelnik miasta 

pełnił funkcje mego zwierzchnika. Cenię go. On wie, ile można od człowieka wymagać. Jego 

brat mieszka tu u mnie. Czy znowu mówię za dużo? Ale pan sam pytał.

- Tak, pytałem. Co robi ten brat?

- Jest lekarzem u Dzieciątka Jezus. Konspiracją się nie zajmował.

- Wiem. Po przeniesieniu się pani na Smolną straci mieszkanie?

- Oczywiście, nie miałabym gdzie ulokować obu panów.

- Mogłaby go jednak pani stołować nadal?

Przechyliła głowę na ramię, zapytała lekko drwiąco:

- Nie lęka się pan, że byłoby to złamaniem zasad konspiracji?

Ale natychmiast spoważniała, kiedy jej wzrok napotkał wciąż utkwione w nią oczy 

mężczyzny.

-  Konspiracja  -  powiedział  łagodnie   -  wymaga  koncentracji.  Chciałbym,   aby  pani 

mogła stołować nie tylko tego pana, ale również innych ludzi, którzy będą mi potrzebni. To 

nie będzie zwracało niczyjej uwagi, a uniknie się niepotrzebnego chodzenia po mieście.

- Jeżeli pan sobie tego życzy. Pomysł wydaje mi się dobry, a dla mnie korzystny. Czy 

to wszystko?

- Tymczasem wszystko. Kiedy można się sprowadzić?

- Zamówiłam wóz na piątek.

background image

- Wobec tego sprowadzę się tego samego dnia. Czy umiałaby mi pani powiedzieć, do 

którego kościoła będzie z mieszkania na Smolnej najbliżej?

Potrząsnęła głową.

- Nie wiem. Chyba do Św. Aleksandra i do Trynitarzy ta sama droga.

Wstał, pożegnał się, ale idąc ku wyjściu zatrzymał się znowu przed obrazem. Stał 

przed nim długą chwilę. Potem zapytał:

- Z jakiej to sztuki?

- Z Marii Stuart. Grałam ją w Krakowie.

- W wielu sztukach grywała pani z pewnością?

- W wielu.

Wierzchem   dłoni   uniósł   okulary   i przesunął   palcami   po   oczach,   jakby   chciał   je 

przetrzeć.   Jeszcze   raz   skłonił   się   i wyszedł   do   przedpokoju,   gdzie   już   czekała   z paltem 

przywołana   służąca.   Kiedy   stuknęły   zamykające   się   za   nim   drzwi,   Kirkorowa   usiadła 

z powrotem na fotelu. Znowu zamyślona bawiła się obracaniem bransoletki na ręku. Myślała 

o człowieku, który wyszedł, lecz którego głos i oczy pozostały.

4

Po   tamtej,   lekkiej,   rozmazanej   zimie   nadchodziła   druga,   wczesna   i ostra.   Mrozy 

zaczęły się już w listopadzie. Wzdłuż chodników leżały kupy poczerniałego śniegu, których 

nikt   nie   zbierał.   Rąk   roboczych   brakło   zarówno  do   uprzątania,   jak   do  podjętej   rozbiórki 

domów, dzielących wąskie i szerokie Krakowskie Przedmieście, i do prac przy budującym się 

moście.

Traugutt   pracował   codziennie   do   późna   w nocy.   Wstawał   o ósmej.   Po   dziewiątej 

Kirkorowa przynosiła mu śniadanie, a jednocześnie ranną pocztę. Brał się do niej zaraz po 

jedzeniu i najczęściej tkwił nad nią do obiadu. Tylko czasami zdarzało mu się wychodzić 

rankiem z domu. O drugiej punktualnie był  obiad. Przychodzili na niego obaj Przybylscy, 

Janowski, Gałęzowski, Dubiecki. Przy stole - z polecenia Traugutta - wolno było rozmawiać 

jedynie o sprawach ogólnych. Dopiero przy poobiedniej herbacie rozpoczynała się dyskusja 

nad   bieżącymi   sprawami   dnia.   Janowski   czytał   depesze   i składał   sprawozdania   ze   swych 

codziennych spotkań z sekretarzami wydziałów. Gałęzowski odczytywał raporty z pola walki. 

Przybylski,   który   kierował   prasą,   omawiał   jej   działalność.   Około   czwartej   obiadujący 

rozchodzili   się   pojedynczo.   Wychodził   także   Traugutt.   Najczęściej   szedł   w stronę   Solca, 

background image

gdzie można było znaleźć dorożkę. Podróż dorożką była szybsza i bezpieczniejsza, unikało 

się spotkań z policją. Każdy dzień miał swój plan, swoje spotkania i konferencje. Traugutt 

wracał   z nich   dopiero   koło   ósmej,   niosąc,   stosownie   do   przepisów,   zapaloną   latarkę.   Po 

przyjściu stawiał ją w oknie i za chwilę nadchodził przywołany tym sygnałem Dubiecki, który 

mieszkał w tym samym domu, w oficynie, w głębi podwórza.

Tego młodego człowieka, który pełnił martwą zresztą funkcję sekretarza dla spraw 

Rusi,   Traugutt   uczynił   równocześnie   swoim   osobistym   sekretarzem.   Poprzednio   tę   pracę 

wykonywał   Karol   Przybylski,   polecony   Trauguttowi   przez   brata.   Traugutt   wolał   jednak 

Dubieckiego.

Długi, jednopiętrowy dom, w którym mieszkał, stał samotnie wśród ogrodów. Nad 

nim,   na   wiślanej   skarpie,   stały   jakieś   budynki   fabryczne.   Dom   nie   miał   bezpośredniego 

wyjścia na ulicę, wchodziło się do niego przez bramę w parkanie. Z podwórza drewniane, 

zewnętrzne schody, na samym końcu budynku, prowadziły na piętro. Oba pokoje zajmowane 

przez Traugutta miały osobne wyjścia do sieni, ale z wyjść tych nie korzystano: używane były 

jedynie drzwi wejściowe prowadzące przez część mieszkania zajmowanego przez Kirkorową. 

Tylko tą drogą można się było dostać do Traugutta. Mały ciemny pokoik wychodzący na 

podwórze   służył   za   składzik   i garderobę,   większy,   z oknami   na   ulicę,   był   jednocześnie 

sypialnią   i gabinetem   pracy.   Tutaj   także   jadał,   jeżeli   przychodziło   mu   jeść   samemu   lub 

jedynie   z Dubieckim.   Do   wspólnych   obiadów   zasiadano   w pokoju   stanowiącym   jadalnię 

Kirkorowej.

Poza nim mieszkała na piętrze samotna, starsza kobieta z dwoma pieskami i służącą, 

zaś cały parter zajmował z dużą rodziną, złożoną z samych kobiet, Anglik, Ciarkę, mechanik 

okrętowy   zatrudniony   w Towarzystwie   Żeglugi   Parowej.   Właściciel   domu,   Niemiec, 

Wolkowitz, usiłujący przy każdej okazji spolszczyć swoje nazwisko na Wolkiewicz, mieszkał 

gdzie indziej; na Smolnej zjawiał się jedynie na początku kwartału. Domu pilnował stróż 

Dąbrowski, inwalida.

Po dziesiątej wieczorem Dubiecki odchodził do siebie do oficyny, Traugutt zostawał 

sam. Pochylony nad małym biureczkiem, na którym paliła się lampa z zielonym kloszem, 

pisał listy, rozkazy, dekrety, ustawy, zarządzenia. Miasto tonęło w ciszy, którą przerywało 

jedynie stąpanie nocnych rontów i klaskanie kopyt patroli kozackich.

- Muszę wyjechać - powiedział Wacław Przybylski. - Są na moim tropie.

Było już po obiedzie. Inni współbiesiadnicy odeszli. Traugutt, który także gotował się 

do wyjścia, spojrzał na zegarek i ponownie usiadł na krześle. Zapytał:

- Musisz? Naprawdę?

background image

- Wierz mi: gdybym nie musiał, nie robiłbym tego. Teraz kiedy wszystkim kierujesz 

i kiedy wrócił porządek, chętnie zostałbym... jeśli kieruję, to dzięki wam. Moje możliwości są 

niewielkie. Na organizację miejską mam tak mało wpływu, że muszę się godzić z akcjami, 

o których mnie nie powiadomiono i których nie akceptuję, a przecież nie mam sposobu im 

zapobiec.

- Mówiłem ci: musisz mianować nowego naczelnika miasta.

- Myślisz o Waszkowskim?

- Tak. To jedyny człowiek do tych spraw. Energia i odwaga niezwykła...

- Pycha, słyszałem, także.

-   Nie   możesz   mieć   samych   ideałów.   Pycha   jest   zresztą   wcale   niezłym   motorem. 

Waszkowski będzie ci potrzebny. Wydaliłeś Kurzynę.

- Powiedziałem Jakubowi, aby go zawiadomił, że nie chcę z nim rozmawiać i że ma 

natychmiast wyjechać. Nie chcę słyszeć o ludziach Mierosławskiego!

- Majewski próbowałby się z nimi ułożyć, związać im ręce układami.

-   Ja   tego   nie   zrobię.   Widziałem   robotę   tych   panów   w Paryżu   i w   Krakowie.   Są 

szkodliwsi niż wrogowie!

- Tym delikatniej należałoby ich rozgrywać. Pozwól, że ci powiem: odwodziłem cię 

od dawania dymisji Mierosławskiemu ze stanowiska naczelnego organizatora wojennego. To 

była   funkcja   papierowa,   bez   znaczenia,   ale   zaspokajała   jego   ambicję.   Teraz   masz   w nim 

śmiertelnego wroga. Kurzyna wyjechał, ale zdążył założyć tutaj Klub Rewolucyjny. Czym się 

będzie   ten   Klub   zajmować   -   łatwo   zgadniesz.   To   wiem,   że   ich   ludzie   już   gadają 

z wydziałowymi  miasta. Skoro zdecydowałeś się na wojnę z Mierosławszczykami,  musisz 

mieć przeciwko nim Waszkowskiego.

- Dobrze, zrobię go naczelnikiem miasta.

- Ci z Klubu rozgłaszają, że jesteś na usługach Czartoryskiego i że jesteś klerykałem...

Traugutt znowu spojrzał na zegarek. Wstał.

- Na mnie czas, mam za chwilę spotkanie. Te zarzuty znam. A co do ciebie, skoro 

czujesz się zagrożony, trudno, jedź. Wymyślę ci funkcję, abyś mógł mi pomóc zagranicą.

- Zostawię ci Karola.

- Nie, nie chcę go.

- Dlaczego?

- Szczerze ci powiem: nie mam do niego przekonania. Sprawy wojny niewiele go 

obchodzą. Niech natomiast wejdzie do pokoju pani Kirkorowej, nie przestaje wodzić za nią 

wzrokiem.

background image

- Karol ma słabość do Majewskiej. Nie jesteś chyba o nią zazdrosny?

- O kim mówisz?

- Kirkorowa jest z domu Majewska. I pod tym nazwiskiem występowała na scenie. 

Nie wiedziałeś o tym? Nie bardzo mu się dziwię. Choć niemłoda, pozostała ładną kobietą. 

Kiedy występowała, wszyscy się w niej kochali na zabój. Karol lubi ładne buzie. Właśnie, 

aby   go   od   tego   oderwać,   prosiłem,   abyś   mu   dał   robotę.   O Kirkorową   nie   ma 

niebezpieczeństwa: ona go nie znosi.

- Rozumiem, że ludziom trzeba pomagać w przewalczaniu słabości. Mimo to nie chcę 

mieć twego brata obok siebie. Niech pracuje u Jakuba. No, idę. Jutro powiem ci, w jakiej roli 

wyjedziesz.

Jeszcze był dzień: szary, jesienny. Na podwórzu bawiła się gromadka dzieci. Był tu 

Władzio   Kirkorowej,   chłopcy   stróża,   dziewczynki   Clarke’a.   Małe   wykrzykiwały   coś   po 

polsku, ale takim akcentem, że trudno je było zrozumieć. Władzio trzymał się na uboczu. Był 

to sześcioletni, nieśmiały chłopczyk o błękitnych oczach, którymi patrzył melancholijnie spod 

futrzanej czapki. Traugutt przechodząc pogładził go po głowie, a chłopiec uśmiechnął się do 

niego i uczepił się w przelocie mocno jego ręki. Kirkorowa nie pozwalała mu wchodzić do 

pokoju Traugutta, ale Traugutt dostrzegł, że mały wodzi za nim przy każdej okazji wzrokiem. 

Na uśmiech odpowiadał drapieżną pieszczotą.

Wyszedłszy z domu skierował się w stronę Książęcej. Latarnia, którą niósł zawieszoną 

na ramieniu, licząc się z wieczornym powrotem, pobrzękiwała. Smolna „dolna” była cicha; 

także na Książęcej ruch był  niewielki. Z jakiegoś warsztatu wyszła gromadka robotników 

i szła   powoli   w górę,   parę   kroków   przed   Trauguttem.   Słyszał,   jak   rozmawiali.   Mówili 

o wydarzeniach ostatniego tygodnia: o powieszeniu na placu Teatralnym dwóch schwytanych 

sprawców zamachu na Trepowa, Ammera i Dąbrowskiego, i o egzekucji długo torturowanego 

Piotrowskiego. W głosach rozmawiających brzmiało przejęcie, a także zawziętość. Kto wie - 

myślał Traugutt - czy ci ludzie nie są członkami policji narodowej? W warszawskich „dołach” 

walka trwała i mogła jeszcze długo trwać. Ale zaczynały rwać się nici łączące tych, co walczą 

z tymi,   co   kiepowstaniem.   Przed   miesiącem   wpadł   zwierzchnik   Ekspozytury,   Rozmanith. 

Śledztwo   w jego   sprawie   toczyło   się   na   Pawiaku.   Wciąż   nowe   osoby   były   aresztowane. 

Ludzie   wykruszali   się.   Nie   tak   dawno   aresztowano   i skazano   na   wywiezienie   Wohla, 

dyrektora   Wydziału   Skarbu,   nie   odkrywszy   zresztą   roli   jaką   pełnił.   Teraz   chce   uciekać 

Przybylski. Traugutt czuł że to samo powiedzą mu lada dzień Gałęzowski, Pieńkowski, może 

Janowski. Wtedy - myślał - zostanę sam, za wszystko odpowiedzialny.

background image

Był już blisko placu Trzech Krzyży. Po drugiej stronie ulicy ciągnął się mur szpitala, 

a nad nim, na wzgórzu, wśród bezlistnych drzew, widać było cienką wieżyczkę minaretu. 

Jeden z idących przed nim robotników zawołał na cały głos:

- Wszystkich nie wymordują!

Głos zabrzmiał szeroko w pustej ulicy. Towarzysze tego, który zawołał, obejrzeli się. 

Poczuł na sobie ich podejrzliwy wzrok. Przybrał minę jak najbardziej obojętną. Jakże chętnie 

powiedziałby im, kim jest. Jakże chętnie zamieniłby rolę samotnego sternika na dowódcę 

bodaj najmniejszej, ale bezpośrednio podległej mu grupy!

Zatrzymał się przy bramie, na której widniał napis: Kancelaria parafialna. Wszedł do 

mrocznego,  zapylonego  pokoju, wypełnionego  półkami,  na których  leżały ciężkie  foliały. 

Przy stoliku, mimo dnia, paliła się lampa. Młody, jasnowłosy ksiądz grzebał się w papierach. 

Z tyłu,   na   zydlu   drzemał   mały,   łysy   staruszek   ruszając   przez   sen   wargami,   jak   zając. 

Podszedłszy do księdza, Traugutt powiedział:

- Potrzebny mi jest wypis śmierci obojga rodziców. Ksiądz podniósł na niego wzrok 

znad otwartej księgi.

- Koniecznie obojga? - zapytał.

- Tak.

- Gdzie zmarli?

- W Rawie.

Ksiądz powstał. Powiedział:

- Proszę za mną. - Mijając starego potrząsnął go za ramię. - Macieju, obudź się. Gdyby 

ktoś o mnie pytał, zaraz wrócę.

Bez słowa prowadził Traugutta schodami, potem korytarzem wyłożonym chodnikiem. 

Zapukał do jakichś drzwi. Spoza nich rozległo się „proszę”. Ksiądz stojąc w progu rzekł:

- To właśnie ten pan.

Wpuścił  Traugutta,   a sam  wyszedł,  zamykając  za   sobą   drzwi.   Z fotela,   na  którym 

siedział, odmawiając różaniec, wstał inny ksiądz, starszy wiekiem, o rasowej twarzy i krótko 

przystrzyżonych   białych   włosach.   Poprawiając   wiszący   na   szyi   krzyż   na   długim,   złotym 

łańcuchu, szedł naprzeciw Trauguttowi.

-   Witam   pana   -   powiedział.   Podał   Trauguttowi   rękę   patrząc   mu   prosto   w twarz, 

a potem wskazał fotel. - Cieszę się z poznania, chociaż nie znam pańskiego prawdziwego 

nazwiska.

- Nic by ono nie powiedziało ekscelencji.

background image

- Być może. Jesteście, panowie, młodymi ludźmi, Stare przyzwyczajenia. Wystarczy, 

że wiem, iż przedstawia pan rząd narodowy... rząd polski...

- Tak, ekscelencjo.

- Chciał pan ze mną mówić?

- Prosiłem o to.

- Słucham pana.

- Ekscelencjo, rząd, który reprezentuję, w uznaniu usilnych starań, jakie w sprawie 

polskiej   poczynione   były   przez   Ojca   świętego,   zwrócił   się   do   niego   niedawno   z listem 

dziękczynnym.

- Słyszałem o tym. Bardzo piękna inicjatywa. Nie spodziewałem się jej, przyznaję.

- Czy wolno zapytać dlaczego, ekscelencjo?

-   Będę   szczery.   Wiem,   że   rząd   narodowy   jest   rządem   ludzi   czerwonych, 

rewolucjonistów.   Mówi   się   nawet   o waszych   związkach   z karbonariuszami   włoskimi.   Te 

związki nie są miłe Kościołowi. Rewolucja włoska grozi zagładą państwu kościelnemu.

- Czy naprawdę, ekscelencjo, państwo kościelne musi znaczyć władanie ziemią, jak 

w zwykłym ziemskim królestwie?

- Widzę, że i pan jest rewolucjonistą. W tym, co pan mówi, jest, być może, odrobina 

słuszności. Są nawet ludzie w Kościele, którzy tak właśnie myślą. Jednakże to nie jest chwila 

właściwa,   aby  ustępować   żądaniom   ludzi,   którzy   tylko   dlatego   pragną   pozbawić   papieża 

ziemskiej władzy, aby osłabić jego wpływ.

- Myślę, ekscelencjo, że zawsze jest chwila właściwa na reformę w Kościele.

Biskup Rzewuski uczynił grzeczny, ale ucinający dalszą dyskusję gest.

- Zostawmy tę sprawę ludziom kompetentnym. Czy to wszystko, co chciał mi pan 

powiedzieć?

- Nie. Chciałem jeszcze zakomunikować waszej ekscelencji, że dla kontaktów z Kurią 

Rzymską mianowany został agent, Łuniewski, którego działalność uzależniono bezpośrednio 

od rządu, a nie od naszego agenta w Paryżu...

-   Jednakże   książę   Czartoryski...   jest   na  pewno,   ekscelencjo,   człowiekiem   godnym 

zaufania. Ale książę Czartoryski nie zna w pełni naszej sytuacji. To od niego wyszedł projekt, 

aby   kraj   zbierał   fundusze   dla   przeprowadzenia   kanonizacji   błogosławionego   Józefata. 

Przekazaliśmy panu Łaniewskiemu wiadomość, że rząd nie będzie inicjował zbiórki na ten 

cel. Dziś potrzebujemy przede wszystkim pieniędzy na broń. Otrzymaliśmy depeszę, z której 

wynika,  że Ojciec święty nie zganił  tej decyzji,  a nawet, okazując niezwykłą  życzliwość, 

background image

polecił monsignorowi Franchi, aby co środa odbierał z rąk naszego agenta otrzymane z kraju 

raporty.

-   Wiadomość   niezwykle   dobra.   Cieszę   się   z niej   szczerze.   Chwała   Bogu!   Mam 

nadzieję, że to nie tylko polityka ze strony panów, ale że, chociaż rewolucjoniści, potraficie 

ocenić siłę moralną papiestwa.

- Na końcu jeszcze jedno: rząd postanowił w najbliższym czasie wystąpić z odezwą do 

duchowieństwa.

Rzewuski zmarszczył brwi. Stanowczym gestem potrząsnął głową.

-   Temu   projektowi   jestem   przeciwny.   Duchowieństwo   ma   swoich   pasterzy   i oni 

powinni zwracać się do niego w chwili stosownej.

- Księża są kapłanami, lecz także Polakami.

-   Nie   sądzę,   aby   trzeba   było   o tym   komukolwiek   przypominać.   Płacą   za   swoją 

polskość w większym nawet stopniu niż inni. Pan wie na pewno, tak samo jak i ja, ilu z nich 

zginęło, ilu zostało wywiezionych. Ci ostatni podzielili los naszego arcypasterza. Wywieziony 

został biskup wileński, uderza się w nas karami i konfiskatami. Mam poufną wiadomość, że 

w najbliższym   czasie   odebrana   zostanie   duchowieństwu   dwunasta   część   dochodów   jako 

kontrybucja wojenna. Ma być także wydany zakaz wydalania się księży z miejsca pobytu. 

Naprawdę będzie lepiej, jeśli rząd pozostawi księży opiece ich pasterzy.

- Jednakże, ekscelencjo, wśród duchowieństwa istnieją tendencje szukania zgody za 

wszelką cenę. Może nawet skłonność do schizmy. Ksiądz Zwoliński...

- Proszę nam zostawić także sprawę księdza Zwolińskiego. W tym pokoju, przy tym 

krucyfiksie,   przed   dziesięcioma   miesiącami   został   uchwalony   wybuch   powstania. 

Uczestnikiem   obrad   był   tutejszy   wikariusz,   człowiek   niejednokrotnie   upominany   za 

nieposłuszeństwo   i za   rewolucyjne   hasła,   które   głosił,   a których   się   potem   tchórzliwie 

wypierał  wobec policji. Rząd narodowy nie uważał za niewłaściwe  opierać  się na takich 

ludziach.  Ale również sprawa tamtego  księdza jest naszą sprawą, jak naszymi  są sprawy 

księży, którzy poszli do partii, i to nie jako kapelani, ale jako dowódcy.

- Ekscelencja ma na myśli księdza Mackiewicza? To człowiek czysty, świątobliwy!...

Biskup Rzewuski uśmiechnął się.

- Niech go pan tak nie broni. Wiemy o tym - znów jego twarz zaciągnęła się troską. - 

A jednak to sprawa wyjątkowo bolesna. W każdym z takich wypadków musimy doszukać się 

prawdy między nieposłuszeństwem wobec Kościoła a gorliwością serca i heroizmem ofiary. 

Proszę nam tego nie utrudniać, odwołując się do serc księży, a nas stawiając w położeniu 

tych, którzy obowiązani są strzec jedynie prawa.

background image

Zapadła  cisza. Wikariusz  warszawski zaciął  usta i obrócił głowę. Patrzył  na krzyż 

stojący przed nim na stoliku.

- Dziękuję ekscelencji  za  jego słowa - rzekł  Traugutt.  - Wyjaśniły  mi  one wiele. 

Rozumiem   je.   Ale   chciałbym,   aby   wasza   ekscelencja   zechciał   zrozumieć   także   nas. 

Nadużywało się u nas uczuć religijnych. Kościoły i nabożeństwa były wykorzystywane dla 

manifestacji i to przez ludzi często obojętnych, nawet wrogich wierze. Księża, którzy się temu 

sprzeciwiali, okrzykiwani byli zdrajcami. To wszystko prawda.

A jednak prawdą jest także, że są ludzie, którzy walcząc o Polskę, chcą jednocześnie 

walczyć o swoją wiarę.

Rzewuski odwrócił wzrok od krzyża i utkwił bystre spojrzenie w twarzy Traugutta.

- Waszą wiarą, panowie, jest, jak mi się zdaje, wiara w rewolucję?

- Jeśli wasza ekscelencja uważa za rewolucyjność pragnienie naprawienia krzywd, 

jakie zostały wyrządzone chłopu, to rzeczywiście jesteśmy rewolucjonistami. Ale prócz tego 

są między nami ludzie, którzy chcą walcząc o Polskę zachować swoją wiarę katolicką.

-   Cieszę   się,   jeśli   są   tacy   między   panami.   Muszą   oni   jednak   pamiętać,   że   walka 

o Polskę i o wiarę, chociaż w obu przypadkach mówimy o walce, nie jest tym samym i nie tak 

samo wygląda.

- Kiedyś jednak pewna dziewczyna wzięła w jedną rękę krzyż, a w drugą sztandar 

swego narodu.

- Potem spalono ją.

- W pamięci ludzkiej pozostała świętą.

-   Może   nawet   będzie   kiedyś   kanonizowana.   Proszę   się   temu   nie   dziwić.   Kościół 

tworzy zasady, ale Bóg może od tych zasad czynić wyjątki.

- Czego trzeba, aby Kościół ustąpił ze swych zasad?

- Nie wolno mu z nich ustąpić. Dopiero kiedy zobaczy cudowny połów, schyla głowy 

jak Piotr.

Chwilę obaj milczeli. Pierwszy podjął Traugutt:

- Planując odezwę do duchowieństwa nie myśleliśmy o wzywaniu księży, aby szli do 

partii.   Wiemy   o stratach   duchowieństwa,   o kościołach   pozbawionych   proboszczów. 

Chcieliśmy   tylko  podkreślić  naszą   wspólnotę   wobec  wroga  i naszą  ufność  w tym,  co   nie 

zawodzi.

Rzewuski   spod   nastrzępionych   białych   brwi   coraz   baczniej   przyglądał   się   twarzy 

Traugutta.

background image

- Hm... Takiemu  wystąpieniu,  oczywiście,  nie mógłbym  być  przeciwny.  Lecz jaki 

byłby cel takich słów ze strony rządu? Wy, politycy, zwykliście szukać innych sojuszów.

- Któż, ekscelencjo, miałby być tym sojusznikiem?

-   Chyba   Francja.   Po   ostatniej   mowie   cesarza   ludzie   chodzili   po   Warszawie   pełni 

entuzjazmu. Miał podobno powiedzieć, że Rosja podeptała traktat wiedeński.

- Owszem, powiedział tak. Ale gromkie słowa często kryją niechęć do czynów. Nie 

podzielam   entuzjazmu   Warszawy   ani   wiary   w Napoleona.   Nie   uważam   go   za   człowieka 

szczerego w żadnej sprawie. Francja marzy o sojuszu z Rosją. Polska przeszkadza jej w tym 

samym   swoim   istnieniem.   Są   we   Francji   niewątpliwie   ludzie,   którzy   zachowali   dla   nas 

uczucia przyjacielskie, ale więcej jest takich, którzy, jak pan Fouque, zapewniają, że Rosja 

spełnia   w Polsce   wielką   misję   cywilizacyjną,   gdyż   tak   jak   Francja   w Algierze   zmienia 

ciemnych barbarzyńskich krajowców w znających swe prawa obywateli.

- Okropne! Więc na kogo możemy liczyć?

- Na siebie i na Boga.

- Hm... Czy cały rząd tak myśli?

- Cały, ekscelencjo.

- Gdybym mógł uwierzyć. Nie chcę wątpić, broń Boże, w pana słowa. Ale czy pan się 

nie myli? Rząd dotychczas trzymał się od nas z dala. Kontaktował się z ludźmi, którzy nie 

byli naszymi przedstawicielami. Czasami bardzo nieszczęśliwie.

- Nie, nie mylę się.

- Mówi pan z taką pewnością... Hm... Może jestem niedowiarkiem, proszę pana, ale 

niech pan pozwoli długoletniemu molowi książkowemu, którego na starość zmuszono, aby 

zajął się czynnym życiem, powiedzieć o pewnym swoim spostrzeżeniu. Do Kościoła w ciągu 

wieków napływał nieraz tłum ludzi niosących swoją wiarę i chęć wielkich przemian. Każda 

taka chwila była dla Kościoła czymś wspaniałym. Kościół jest wtedy sobą, kiedy daje. Ale 

potem przychodziły chwile, gdy tłum odpływał, a kościoły pustoszały.  Co należało wtedy 

robić? Iść na poszukiwanie ludzi? Ale z kim? Z garstką, która została? Proszę pamiętać: po 

wielkich  próbach  zostają zwykle  najsłabsi. Ci,  co mieli  gorące, ale  i niecierpliwe  serca  - 

odeszli. Inni padli. Przechowali się słabi, doszli młodzi, źle rozumiejący, nieprzygotowani.

- Tak jest nie tylko w Kościele, ekscelencjo.

-   Na   pewno.   Może   widzimy   w tym   zjawisku   jakieś   prawo   społeczne?   Jak   jednak 

postępować wobec niego? Jak mam  postąpić, ja, któremu odjeżdżający pasterz powierzył 

swoje stanowisko? Nie wolno mi niczego utracić. Muszę dbać o pozostawioną mi trzodę. 

Ludzie,   którym   oddałem   w opiekę   duchową   moich   księży,   wciąż   mi   mówią:   za   mało 

background image

świętości,  za  mało   wewnętrznego   życia.  Bóg  zna  inną  mądrość,  ale  moja   ludzka  wiedza 

mówi, że tylko z mocnymi można wychodzić naprzeciw niebezpieczeństwu. Sercem jestem 

z wami, niech mi pan wierzy. A jednak postanowiłem cofnąć żałobę kościelną...

-   Rząd   wezwał   kobiety,   aby   się   wyrzekły   żałoby   narodowej.   Cześć   kobiet   i ich 

bezpieczeństwo są ważniejsze niż zewnętrzne manifestacje.

- A więc pan mnie rozumie?

- Rozumiem.

Przez   chwilę   milczeli.   Ich   wzrok   równocześnie   spoczął   na   stojącym   na   stole 

krucyfiksie. Rzeźba z kości słoniowej była delikatna. Chrystus na krzyżu zdawał się spać.

- On tak nie wyglądał na pewno - rzekł Traugutt, kładąc rękę na podstawie krzyża, 

którą tworzyły trzy mahoniowe kule. - Śmierć na krzyżu  musiała być  straszna. Czytałem 

książkę o widzeniach pewnej niemieckiej zakonnicy z Dulmen...

Rzewuski podniósł głowę. Przypatrywał się z boku swemu gościowi.

- Chrystus - rzekł - niejednej pobożnej duszy ukazał swą cierpiącą twarz. Dużo się 

mówi ostatnio u nas o widzeniach francuskiej karmelitanki z Tours. W Turynie znajduje się 

Całun, na którym odbity jest tajemniczo zarys krwawego ciała Jezusa. Może to także jest 

jakieś prawo naszego czasu, że trzeba nam spojrzeć w Jego prawdziwe oblicze?

Znowu zapanowało milczenie. Po chwili Traugutt zapytał:

- Krzyż, ekscelencjo, to była w owych czasach bardzo haniebna kara, prawda?

- Tak. Śmierć na krzyżu była śmiercią najhaniebniejszą. Człowiek cierpiał i umierał 

obnażony na oczach patrzących, bez możności ukrycia przed nimi czegokolwiek ze swych 

uczuć. Coś jak szubienica dzisiaj.

Traugutt opuścił głowę. Zdawał się nad czymś namyślać. Potem wolno powstał.

-   Odchodzę,   ekscelencjo   -   powiedział.   -   Dziękuję   za   to   spotkanie.   Czy   zezwoli 

ekscelencja, abyśmy się jeszcze kiedyś mogli zobaczyć?

-   Sam   będę   tego   pragnął.   Jeżeli   tylko   będę   mógł.   Nie   wątpię,   że   pewnego   dnia 

podzielę los arcybiskupa.

- Każdy z nas pewnego dnia może zniknąć. Proszę wtedy o modlitwę.

- Nie zapomnę. A tę odezwę, o której pan mówił, wydawajcie... Pragnę panom zaufać, 

że postąpicie właściwie.

5

background image

Wracał   zmęczony.   Była   już   prawie   dziewiąta,   ostatnia   chwila,   kiedy   wolno   było 

znajdować się na ulicy. Zwykle starał się wracać wcześniej, tym razem jednak zatrzymały go 

ważne sprawy.

Nie   spotkał   żadnej   dorożki,   musiał   iść   piechotą.   Na   Nowym   Świecie,   rozsypani 

wzdłuż chodników co parę kroków, stali żołnierze z bronią gotową do strzału. Ale kiedy się 

znalazł na Powiślu, otoczyła go cisza i pustka. Nie napotkał nikogo. Czasami tylko słyszał po 

drugiej stronie chodnika spieszne kroki zapóźnionego jak on, przechodnia, i widział kołyszącą 

się latarnię, rzucającą słaby blask na nogi idącego.

Na   odkryte   niebo   wysypywały   się   gwiazdy.   Przymrozek   ściął   kałuże   w białą 

pajęczynę.   Traugutt   idąc   oddychał   pełną   piersią.   Tyle   dzisiaj   musiał   mówić.   Znowu 

aresztowano kilku ludzi z organizacji i znowu inni, przestraszeni tym aresztowaniem, przyszli 

do   niego,   aby   mu   powiedzieć,   że   się   wycofują   z pracy.   Tak   się   teraz   działo   codziennie. 

Próbował przekonywać, zachęcać, budzić zwątlałą odwagę. Ale tamci mówili: „Mam żonę, 

mam   dzieci,   mam   starych   rodziców.   Jak   mnie   wezmą,   oni   poumierają   z głodu...”   Nie 

pozostawało nic innego jak szukać zastępców. Znaleźć ich jednak nie było łatwo. Za mało 

znał Warszawę, nie miał dostatecznie licznych kontaktów z dołami organizacyjnymi, a tam 

tylko można jeszcze było trafić na kogoś, gotowego ponieść ryzyko  działania. Zniknięcie 

Przybylskiego   stało   się   prawdziwą   klęską.   Teraz   miał   zniknąć   Gałęzowski.   Henryk 

Krajewski, wypuszczony z więzienia, zgodził się objąć Wydział Spraw Zagranicznych, ale 

pod   warunkiem,   że   kontaktować   się   będzie   jedynie   bezpośrednio   z Trauguttem   lub 

Dubieckim.   Przyjął   ten   kłopotliwy   warunek,   gdyż   miał   zaufanie   do   Krajewskiego.   Dziś 

odbyło się zebranie w Wydziale Spraw Wewnętrznych. Jego dyrektor, młody architekt, brat 

Henryka, Rafał Krajewski - człowiek, którego polecono mu jako kogoś niezmiernie godnego - 

wystąpił z propozycją wydania odezwy do ludności, aby każdy w wigilijny wieczór wyszedł 

na   ulicę   z opłatkiem   i podzielił   się   nim   ze   spotkanym   żołnierzem.   Traugutt   słuchając 

gorących słów Krajewskiego doznawał mieszanych uczuć. Z jednej strony czuł dla tamtego 

życzliwość   i podziw,   że   występuje   z wnioskiem,   który   obudził   sprzeciw   wszystkich 

obecnych.   A jednak   trzeźwy   rozsądek   podszeptywał:   dziecinada.   Gdyby   chodziło   tylko 

o żołnierzy, sam poszedłby z opłatkiem. Ale wiedział, że za żołnierzami stoją ci, którzy nie 

dopuszczą   do   pojednania.   Uświadomił   sobie:   z Krajewskiego   nie   będzie   pociechy.   Jaka 

szkoda! Tak bardzo liczył na niego, tak bardzo potrzebował kogoś bliskiego, teraz gdy tylu 

odeszło.   Nawet   dziś,   idąc   na   to   zebranie,   miał   nadzieję,   że   spotka   człowieka,   który   mu 

pomoże pokonać narastające uczucie osamotnienia.

background image

Stawało się ono każdego dnia bardziej nieznośne. Dubiecki - młody człowiek, prawie 

chłopak;   Janowski   i Gałęzowski   coraz   rzadziej   spotykani,   coraz   częściej   mówiący 

o konieczności ucieczki. Gdzieś dalej organizacja, z którą porozumiewał się przez nielicznych 

pośredników. Jeszcze dalej - ostatnie walczące po lasach oddziały. Czachowski zginął. Ksiądz 

Mackiewicz został pochwycony. Walczyli Hauke, Chmieleński, Zwierzdowski. Jeszcze dalej 

- cały naród, który nie zna człowieka będącego rządem narodowym, ale który czeka na jego 

decyzje. W mroku błyskały słabe światła w oknach. Wokoło rozsypane były domy, w tych 

domach   żyli   ludzie.   Ilu   z nich   otworzyłoby   mu,   gdyby   zastukał   i powiedział,   kim   jest? 

Większość  na  pewno  zatrzasnęłaby  drzwi  z przerażeniem.  A co  by  powiedzieli   ci,  którzy 

zdecydowaliby się otworzyć? Czy jego stan nie byłby dla nich zgorszeniem? Oczekiwali od 

niego siły, wiary w sprawę, niezwykłych nadziei. Był dla nich tym, któremu powierzyli swój 

los.

Brzemię stawało się nad miarę ciężkie. Coraz trudniej było je dźwigać. Coraz częściej 

odczuwał potrzebę oparcia się o kogoś kochającego. Od miesięcy nie wiedział, co się dzieje 

z Antoniną,   z dziećmi.   Nie   śmiał   wysyłać   listu,   nie   chciał   im   odkrywać,   gdzie   jest. 

Orzeszkowa,   która   jego   i Leliwę   odwiozła   do   Brześcia   tą   samą,   pamiętającą   stare   czasy 

karetą, niewątpliwie przekazała Alojzie wiadomość, że został wezwany do Warszawy. Na 

tym urywało się wszystko.

Gdyby mógł dostać od nich jakąś wiadomość! Gdyby mógł ich zobaczyć! Wydawało 

mu się, że nie potrzebowałby niczego więcej poza poczuciem - przez jedną chwilę - że są cali 

i blisko.   Może   tym   razem   -   myślał   -   umiałbym   powiedzieć   Antoninie   więcej   niż   wtedy 

w chwili rozstania. O tamtym...

To było w okresie pobytu w Charkowie. Pewnego wiosennego dnia udali się oboje 

z Anną za miasto. Szli trzymając się jak dzieci za ręce przez las, szeleszczący pod nogami 

zeschłymi liśćmi, ale już pełen wezbranych pąków rozdzierających cienką wilgotną skórkę. 

Wokół nich stały kępami brzozy niby porcelanowe świeczniki.

Zatrzymali się na małej polance. Tutaj zieleń buchała z ziemi. Im także udzieliła się 

radość odżywającej przyrody. Traugutt objął żonę, całował delikatnie jej jasne oczy: Anna 

odpowiadała   mu   gorącymi   uściskami.   Aby   łatwiej   jej   było   całować,   żartobliwie   zsunęła 

noskiem okulary z jego oczu.

- Nie mogę się nacieszyć, że cię mam znowu - mówiła. - Ty tam sobie wojowałeś, a ja 

tutaj trzęsłam się z niepokoju o ciebie. Kiedy tatuś umarł, czułam się taka sama...

- Biedactwo moje. Twój list z tą wiadomością szedł bardzo długo.

background image

- To i lepiej. Nic byś mi nie pomógł, a martwiłbyś się. Nie chciałabym, abyś miał 

przeze mnie zmartwienia. Wszystkie kobiety mi mówią, że nie powinnam ciebie rozpuszczać. 

Podobno mężczyźni rozpuszczani przestają kochać. Ale ja już taka jestem!

Jesteś najlepsza, najsłodsza, najukochańsza...

- I najpaskudniejsza; prawda? Nie powiedz, że jest inaczej, bo będziesz się musiał 

spowiadać!

- Nie będę się z tego spowiadał. Jesteś śliczna.

- Akurat! Gruba jak beczka.

- Już niedługo, Aniu. Urodzisz i będziemy się wszyscy cieszyli.

- Musi być chłopiec; słyszysz?

- Wszystko jedno...

-   Wcale   nie   wszystko   jedno!   Muszę   urodzić   syna.   Nie   chciałbyś,   aby   był   teraz 

chłopiec?

- Chciałbym. Babcia tego tak bardzo pragnie...

Chrząknęła  żartobliwie;  figlarny uśmieszek przewinął się po jej wargach. On tego 

jednak nie zauważył. Trzymając ją w ramionach powiedział:

- Gdyby to naprawdę był chłopiec, dalibyśmy mu imię twego ojca.

Energicznie potrząsnęła głową:

- Nie, nie! Twój syn musi mieć polskie imię: Wojciech, Stanisław. Albo Tadeusz, jak 

Kościuszko...  Wiesz,  Romku   - przeskoczyła   nagle  na  inny  temat   - piszą  mi   z Warszawy 

siostry i koleżanki, że tam wszystko się teraz zmienia. Młodzież zbiera się, śpiewa, urządza 

manifestacje patriotyczne...

- Wygląda podobno zupełnie tak, jakby Polska miała wrócić!

-   Mój   kochany   -   złożyła   dłonie   -   czy   my   koniecznie   musimy   jechać   do   tego 

wstrętnego Petersburga?

Rozłożył ręce wypuszczając Annę z objęć.

-   Jestem   oficerem,   Aniu.   Ten   wyjazd   otwiera   dla   mnie   wiele   możliwości.   Mogę 

awansować. A najważniejsze: będę pracował naukowo. Słyszałem także o tym, co się dzieje 

w Warszawie. Ale wiesz, że tamtejsi ludzie łatwo ulegają złudzeniom...

-   Babcia   też   tak   mówi.   Ale   ja   żałuję,   że   nie   możemy   pojechać   do   Warszawy, 

a przynajmniej do Krakowa - westchnęła. - Tam jest Polska...

- Gdziekolwiek człowiek jest, służy Polsce należytą pracą i uczciwą postawą...

- Ale z Petersburga mogą cię posłać przeciwko naszym,  jak posłali cię na Węgry. 

Albo przeciwko Francuzom, którzy się bili za nas.

background image

- Francuzi, kochanie, bili się za Turków, nie za nas.

- Ale Turcy są z nami. Sam mówiłeś, że ci się wydali tacy przyjemni.

-   Często   wydawali   mi   się   uczciwsi   od   chrześcijan.   Widzisz,   to   jest   rzecz 

najważniejsza: być uczciwym człowiekiem. Polska sama się odrodzi, gdy staniemy się lepsi...

- To ty jesteś chodząca flegma! Kto się tego doczeka, aż się ludzie zmienią?

Nie   mówili   już   nic,   tylko   wzięli   się   za   ręce   i poszli   ścieżką   w las.   Anna   jednak 

spoważniała; wydawała się zamyślona. Po chwili zaczęła śpiewać. Miała miły głosik i trochę 

zdolności   do   układania   piosenek.   Zwykle   były   to   piosenki   wesołe,   wojownicze, 

i patriotyczne, których nie można było śpiewać przy obcych. Tym razem jednak nuciła jakąś 

tęskną dumkę. Ledwo prześpiewała zwrotkę, kiedy usłyszeli za sobą wołanie:

- Ej, wy! Romualdzie Ludwikowiczu! Anno Awgustowno! Poczekajcie!

- Zdanowicz - powiedział cicho i skrzywił  się z niechęcią.  Nie znosił tego kolegi, 

z którym los związał go od kilku lat, gdyż razem byli także w Żelechowie.

Ale Anna szepnęła:

- Bądź dla niego dobry, proszę cię, Romku. To biedak...

Na ścieżce pojawił się Zdanowicz. Miał rozpięty mundur, potargane włosy. Z kieszeni 

sterczała mu butelka.

- Od razu poznałem, kto śpiewa. Śliczne śpiewanie. Macie głos, Anna Awgustowna, 

jak   ptaszek.   Ot,   wasz   mąż   szczęśliwy   człowiek.   Urodziwą   żonkę   ma,   uznanie   ma, 

sztabskapitana   ma.   Teraz   do   Petersburga   pojedzie,   tam   w pałkowniki   pójdzie   albo 

i w gienierały. A ja co? Krzyża nie dostał, zamiast do Petersburga do Warszawy pojadę...

- Do Warszawy jedziesz pan? - zawołała zaskoczona.

- Da. Wy, Anna Awgustowna, wolałaby pewno do Warszawy niż do Petersburga, a?

- Wolałabym. Pan wie, że jestem Polką i w Warszawie się wychowałam.

- Wiem. Ja wiem, że jak śpiewacie, to zawsze przeciw Rosji. Zawzięta z was Polka. 

Nu, tak może wy ze mną pojedziecie, co? Mnie na Polaka zmienicie, a?

- Maksym Maksymowicz, co wy?!

- Ot, nasrożyła się. Nu, ja tylko żartował. Pojedziecie do Petersburga, a tam wasz mąż 

wielki czyn dostanie. Szczęśliwy człowiek z ciebie, Romualdzie Ludwikowiczu, ani mi się 

mierzyć z tobą. Zawsze to powiadał... A mnie co? Butelka-siestryca i Warszawa. W fortecy 

będę siedział i Polaczków pilnował. Wot los... Nu, bywajcie gołąbki...

Urwał i potoczył się z powrotem w las. Oni szli dalej ścieżką. Anna już nie śpiewała. 

Dopiero po dłuższej chwili powiedziała z westchnieniem:

- A jednak zazdroszczę Zdanowiczowi, że jedzie do Warszawy...

background image

Nagle  zatrzymała  się, jakbyś  coś sobie  przypomniała.  Przywołała  do siebie  męża, 

który poszedł naprzód. Podniosła palec w górę.

Musisz mi coś obiecać, Romku. Ale koniecznie, koniecznie. Obiecujesz?

- Powiedz wpierw.

- Nie! Musisz najpierw obiecać.

- Skoro tak koniecznie chcesz...

-   Chcę.   Słuchaj.   Gdybym   umarła   przy   rozwiązaniu,   musisz   się   ożenić.   Od   razu, 

prędko. Słyszysz?

- Dlaczego opowiadasz głupstwa? Wcale tego nie chcę słuchać!

- Obiecałeś! Musisz się ożenić. Nie możesz być sam. I musisz mieć syna. Pamiętaj, 

obiecałeś!

O tym nigdy nie wspominał Antoninie. Kiedy stanęła przed nim po raz pierwszy myśl, 

że   dziewczynki   powinny   mieć   opiekunkę,   wstrząsnął   się   cały.   Mam   im   dać   macochę?   - 

oburzał się. Jego własna macocha nie była złą kobietą. Nigdy go nie skrzywdziła. Po swojemu 

kochała go. To prawda, że nie było w jej sercu zbyt wiele miejsca dla drugich. Zawsze zajęta 

była   sobą:   swoim   zdrowiem,   swoimi   dolegliwościami,   swoimi   kłopotami.   Była   istotą 

bezwolną,   słabą,   niezdolną   do   pomagania   drugim.   Sama,   gdzie   mogła,   szukała   oparcia. 

„Powiedz   mi,   Romeczku,   coś   pocieszającego   -   mówiła   nieraz   do   niego.   -   Taka   jestem 

zgnębiona, tak się źle czuję. Na pewno niedługo umrę.” Nawet od własnej córki oczekiwała 

wciąż tylko słów współczucia.

Nigdy nie czuł żalu do macochy. Ale czy taką opiekunkę dać Ani i Lusi? Czy o takiej 

opiekunce myślała Anna? Dziś wiedział: Antonina była taka, jaką Anna mogła była tylko 

sobie wymarzyć. Stała się najlepszą matką dla jej córek. Ale była także czymś więcej... Ona 

także nie zatrzymywała go. Powiedziała: idź. Na pewno nie było jej łatwo. A jednak nie miał 

wątpliwości,   że   znosi   z odwagą   wszystkie   trudy.   Za   mało   ją   kochałem   -   myślał.   -   Czy 

miałbym prawo dzisiaj jakimś listem czy przesyłką narażać ją na niebezpieczeństwo dlatego, 

że popadłem w pustkę, w której zaczyna się cenić niedocenionych?

Był tak pochłonięty myślami, że nie spostrzegł, kiedy stanął przed bramą domu. Przed 

furtką ktoś stał. Blask latarni padł na skrzywioną nogę, skórzany fartuch i miotłę, na której 

tamten był oparty.

- Dobry wieczór wielmożnemu  panu - stróż ukłonił się Trauguttowi. - Późno pan 

dzisiaj wraca.

- A późno, Józefie, późno. Dobry wieczór. A jak tam noga?

background image

- Krzynę lepiej, proszę wielmożnego pana, bo sucho. Jak deszcz, to tak drze, że nie daj 

Boże. Urządzili człowieka - kiwał głową. - Poszedłem w sołdaty, proszę wielmożnego pana, 

zdrowym   chłopem.   A wróciło   się   kaleką.   Czy   tam   nie   trzeba   sprzątać   u pana?   Bo   ta 

dziewczyna, Marianna, to widzi mi się, nie da wszystkiemu rady, jak tylu panów przychodzi 

na obiad do wielmożnej pani.

- Owszem, chciałem właśnie prosić, aby żona jutro przyszła posprzątać.

- Powiem jej. A ja tu przyjąłem list do wielmożnego pana. Ale już oddałem pani 

Kirkorowej.

- List? - Traugutt poczuł ostre ukłucie niepokoju. - Z poczty?

- Nie, jakiś chłopak przyniósł. Taki sztrabancel...

Ruszył po schodach na piętro. Nie zdążył zapukać, kiedy drzwi otworzyły się przed 

nim. Lampa paliła się na stoliku w przedpokoju. Kirkorowa siedziała obok niej. Otworzyła 

Trauguttowi usłyszawszy jego kroki.

- Co pani tu robi? - zapytał zdziwiony.

- Czekam na pana.

- Na mnie? Po co?

- Jest bardzo późno, dziewiąta.

- Rzeczywiście, zasiedziałem się.

- Poza tym przyszła poczta. I list ktoś przyniósł.

- Spotkałem stróża, mówił, że jakiś chłopak. Zdjął palto. Kirkorowa szła za nim do 

jego pokoju.

- Był pan Marian, niepokoił się, że pan tak długo nie wraca.

- Miałem wiele spraw. Czy on miał coś ważnego do mnie?

- Nie. Mówił tylko, że się źle czuje.

- Tak? W takim razie nie będę go dzisiaj ściągał.

- Zawiadomię go. A może ja mogłabym się panu na coś przydać?

- Pani na pewno zmęczona.

- Nie. Poza tym tutaj mam ten list... Proszę mi wybaczyć, otworzyłam go...

Podniósł na nią zaskoczony wzrok. Zobaczył, że usta kobiety drżą. Bez słowa wziął 

papier z jej ręki. Przebiegł wzrokiem krótką treść:

„Obywatelu   Traugutt.   Zagarnąłeś   władzę,   aby   wysługiwać   się   arystokratom, 

a zwalczać prawdziwych patriotów. Żądamy, abyś ustąpił. Jeśli tego nie uczynisz, wydany 

zostanie na ciebie wyrok. Ostrzegamy cię”.

List nie był podpisany. Odłożył go. Zapytał:

background image

- A co jest w poczcie?

- Dużo spraw. Ale... Pan powinien wpierw zadecydować, jak z tym - wskazała list - 

postąpić!   Panu   grozi   niebezpieczeństwo.   Pan   musi   niezwłocznie   zmienić   mieszkanie, 

dokumenty, wygląd. Pan musi wyjechać!

Stała przed nim cała drżąca. Wskazał jej krzesło, sam usiadł po drugiej stronie stołu.

- Niech pani się uspokoi. Nad tą sprawą muszę się zastanowić. Ofiarowała mi pani 

pomoc w przejrzeniu poczty; czy mogę z tej oferty skorzystać?

- Tak, ale...

-   Wrócimy   do   tej   sprawy   później;   dobrze?   Teraz   weźmy   się   do   poczty.   Co   to? 

Depesza z Paryża - pochylił się, czytał odszyfrowany tekst powoli i uważnie; ołówkiem robił 

znaki   na   marginesie.   Po   przeczytaniu   odłożył   papier   na   bok.   -   Odpowiedź   napiszę   dziś 

jeszcze. Ale proszę zanotować na kartce do Jakuba, że muszą zmienić szyfr. - Chwilę myślał. 

- Niech wezmą za podstawę „Naśladowanie”. Co dalej?

Raport   komisarza   na   województwa   kieleckie   i krakowskie.   Pisze,   że   jakiś   oddział 

usiłował   przekroczyć   granicę   koło   Pacanowa,   ale   Rosjanie   musieli   być   uprzedzeni,   gdyż 

czekali w pobliżu. Oddział został rozbity i wypchnięty z powrotem za Wisłę. Stracił broń, 

kilku ludzi.

-   Proszę   wziąć   kartkę   i zanotować:   Rafał,   list   do   Majewskiego,   aby   wpłynął   na 

Galicjaków:   niech   organizują   wysyłkę   oddziałów   w większej   niż   dotychczas   tajemnicy. 

Jestem   przekonany,   że   trąbią   o wszystkim   pod   Sukiennicami,   a policja   austriacka   donosi 

Rosjanom.

- Czy to możliwe? - podniosła na niego szeroko otwarte oczy.

- Mam dowody, że tak jest naprawdę. Austria zresztą zmieni lada dzień swój stosunek 

do nas. Zrozumiała, że Prusy skończyły już swoją grę i doprowadziwszy do skłócenia Rosji 

z Francją będą teraz także działały przeciwko nam. Co dalej?

- Generał Bossak donosi o udanym napadzie na Opatów.

- Dobrze.

-   Naczelnik   miasta   składa   raport   o coraz   większych   trudnościach,   jakie   napotyka 

w ściąganiu pożyczki. Stwierdza, że ma wielkie kłopoty osobiste i czuje się zagrożony.

-   Proszę   o notatkę   do   niego,   że   chcę   się   jak   najszybciej   zobaczyć   z Orzelskim 

z organizacji miejskiej.

- Z Waszkowskim?

- Zostańmy przy pseudonimach. Pani go zna?

- Znam.

background image

- Co pani o nim myśli?

-   Chłopak   niezwykłej   odwagi   i dobry   organizator.   Był   niedoceniony.   Ma   matkę 

i narzeczoną, które go podziwiają.

- Niedobrze, gdy człowiek jest niedoceniony,  i niedobrze, kiedy jest równocześnie 

podziwiany. Czy pani ma dojście do niego?

- Mam.

- W takim razie proszę bez odwoływania się do naczelnika miasta zorganizować mi 

spotkanie z Orzelskim.

Przeglądali   dalsze   papiery.   Czas   biegł   szybko.   Wreszcie   koperta,   w której 

przyniesiono pocztę, została opróżniona.

- To już wszystko? W takim razie dziękuję pani.

Nie ruszyła się z miejsca. Palcem wskazała na leżący na brzegu stołu anonim.

- Pan jeszcze nie zadecydował?

Zdjął okulary i końcami palców masował zmęczone powieki.

- Ten list - powiedział po małej chwili milczenia - nie wydaje mi się zbyt groźny. To 

sprawka   Komitetu   Rewolucyjnego   stworzonego   przez   Kurzynę.   Ale   stała   się   rzecz 

niewłaściwa, że pani poznała jego treść. Nie mam pretensji o otworzenie koperty.  Jednak 

treść   tego   listu   powiedziała   pani   niewątpliwie   zbyt   wiele.   Należy   pani   do   kobiet   bardzo 

inteligentnych...

- I tak od dawna wiem wszystko o panu! - przerwała mu.

- Kto pani zdradził, kim jestem? - spytał twardo.

- Nikt nie musiał zdradzać. Odkryłam sama. Widziałam raport z Krakowa, w którym 

było,  że rozeszły się tam pogłoski, iż na czele  rządu stanął generał  Traugutt.  A przecież 

wiedziałam, że pan się nazywa Traugutt.

- Skąd pani wiedziała?

-   Nie   pamięta   pan?   Byłam   koleżanką   Matyldy,   najstarszej   z sióstr   Anny.   Kiedyś 

deklamowałam u nich w salonie wiersze, a Anna przyprowadziła narzeczonego, pana. Był pan 

w mundurze. Nie zmienił się pan wiele od tamtego czasu.

Oparł głowę na ręku, patrzył w przestrzeń.

- Pamiętam - przyznał. - Pamiętam zresztą nie od dziś. Także Przybylski zdradził mi 

pani panieńskie nazwisko. Myślałem tylko, że to pani nie pamięta. Było mi tu wygodnie, 

dzięki pani zorganizowałem sobie pracę. Źle jest, kiedy człowiek ulega słabościom. Ma pani 

rację, muszę zmienić mieszkanie.

- Z powodu listu?

background image

- Nie. Ci ludzie są szaleni, nie wierzę jednak, aby posunęli się aż do denuncjacji. 

A tylko wtedy mogliby być niebezpieczni. Pani jednak nie może wiedzieć wszystkiego Gdyby 

panią aresztowano...

- Umiem kłamać!

Potrząsnął głową.

- Kłamałabym długo - mówiła gorąco - aby pan miał czas wyjechać.

- Zapłaciłaby pani za to życiem. A ja i tak nie wyjadę.

- Dlaczego?

Uczynił wymijający gest.

- Mój wyjazd byłby ucieczką.

- A gdyby pan był zagrożony? Gdyby ucieczka była potrzebna?

Znowu potrząsnął głową.

-   Są  ludzie,   którzy  mogą,   a nawet   powinni   uciekać.   Ale   ktoś  musi   zostać   z tymi, 

którzy uciec nie będą mogli. Biorąc władzę, dałem zobowiązanie.

Potrząsnęła rękami, jakby odpychała jego słowa.

- Komu? Dlaczego właśnie pan? Pan powinien wrócić do Anny.

Zagryzł usta. Powiedział prędko i cicho:

- Anna nie żyje.

-   Boże!   -   krzyknęła.   Znieruchomiała   z rozchylonymi   ustami,   z szeroko   otwartymi 

oczami, które naszły łzami. Zapytała: - Dawno?

- Już pięć lat.

- Była w panu śmiertelnie zakochana - powiedziała po chwili. - Drażniłyśmy ją i coś 

tam mówiłyśmy na pana, a ona wtedy złościła się i rzucała na nas jak kotka. Czy została taka?

- Była do końca taka, jaka powinna być żona i przyjaciel. Obudziła we mnie pewne 

rzeczy...

Urwał. Wzruszenie chwyciło go za gardło. Od tak dawna nie mówił z nikim o tamtych 

sprawach. Okulary zaszły mgłą. W pokoju panowała cisza. Cisza ciążyła także nad miastem.

- Był pan szczęśliwy - powiedziała.

- Byłem - przyznał.

- Pamiętam, mówiła mi przed kilku laty Tilly, że pan miał dziecko z Anną. Córkę, 

prawda?

- Mam nawet dwie. W Petersburgu urodziło się później dwóch synów-bliźniaków, ale 

umarli w parę tygodni po urodzeniu. Po nich umarła Anna...

- Został pan sam z dziećmi?

background image

- Nie, ożeniłem się po raz drugi.

- Dla dzieci?

- Dlaczego pani tak myśli? Pan nie jest z tych, którzy potrafią się kochać raz po raz.

- Moja obecna żona jest człowiekiem wielkich walorów.

- Tymi słowami tylko pan potwierdza, że pan jej nie kocha. Kochając nie widzi się 

walorów.   Gdy  się   kocha   naprawdę,   kocha   się   przeciwko   wszystkiemu,   co   jest   w drugim 

człowieku. To dlatego chce pan zginąć!

- Wcale nie chcę ginąć. Nie szukam śmierci. Wiem tylko, że nie wolno mi uciekać.

- W takim razie proszę zostać i pozwolić, aby wszystko było znowu tak jak przedtem.

- To niemożliwe.

- Dlaczego? Jeśli pan chce trwać do końca, ja także.

- Pani nie brała władzy. Nie zobowiązywała się pani. Na panią czeka jeszcze życie.

- Życie? Jakie? Pustka i rozpamiętywanie tego, co było. Nie! Nie należę do kobiet, 

które się kontentują byle czym. Postanowiłam służyć i będę służyła.

- Może pani służyć nie narażając się tak bardzo.

- Co warta gra bez ryzyka? Zawsze lubiłam hazard.

Uniosła   jeden   z leżących   na   stoliku   albumów   i położyła   go   z   powrotem   mocnym 

gestem. Przycisnęła jego okładkę palcami. Patrzyła na niego jakby wyzywająco. Po chwili 

zmieniła ton. Zapytała:

- Czy przynieść panu herbaty? Uśmiechnął się lekko:

- Chce mnie pani przekupić? Ogień na pewno wygaszony.

- Mam czajnik w piecyku i świeżo zaparzoną esencję. Pan będzie jeszcze pracować?

- Będę.

- Więc zaraz przyniosę.

Szybkim krokiem wyszła z pokoju. Opadł na oparcie krzesła, przymknął oczy. Ale 

zaraz wyprostował się. Jeszcze raz sięgnął po anonim. Czytając go zgniatał w sobie budzący 

się gniew. Od pewnego czasu starał się zwyciężyć w sobie wrogie uczucia do tamtych. Co oni 

naprawdę wiedzą o mnie? Co ja wiem o nich? Może sądzą, że jestem przeciwnikiem tego 

wszystkiego, o co oni walczą? A naprawdę różnimy się tylko w poglądach na metody walki. 

Powinienem starać się zrozumieć. Kurzyna drażni mnie swą ślepą wiarą w Mierosławskiego. 

Ale jemu zabili wszystkich. Podobno na jego oczach bili batami jego matkę. Czy potrafiłbym 

ustrzec   się   od   nienawiści,   gdybym   przeżył   coś   podobnego?   Dla   niego   Mierosławski   jest 

symbolem   nieustępliwej   walki   z ciemięzcą.   Nikomu   nie   uwierzy,   że   jego   bożyszcze   jest 

zwyczajnym bufonem. Łatwiej da za tamtego życie, niż zrezygnuje ze swej wiary.

background image

Usłyszał kroki, szybko położył list z powrotem na stole. Kirkorowa weszła z herbatą.

- Czy nie mogłabym panu w czymś jeszcze pomóc?

-   Nie,   dziękuję.   Proszę   tylko   wysłać   zaraz   jutro   rano   te   notatki   i postarać   się 

o Orzelskiego.

- Wszystko będzie załatwione. - Skierowała się ku drzwiom, ale zatrzymała się jeszcze 

w środku pokoju. - Niech pan pozwoli jeszcze raz sobie powiedzieć: jeśli ten list nie jest 

naprawdę groźny, proszę zostać.

Patrzył na nią uważnie.

- Dlaczego pani tak bardzo tego chce? - zapytał.

- Praca przy panu dała sens memu życiu. Zaznałam w życiu wielu zawodów. Straciłam 

wiarę w ludzi. W tej robocie mogę ją odzyskać. Chcę mieć cel. Będę jeszcze więcej dbała 

o pana spokój.

- Pani dbała o ten spokój doskonale.

- Więc niech pan zostanie.

Powoli opuścił wzrok. Długo mieszał łyżeczką w szklance. Nie patrząc na nią zapytał:

- Czy pani się jednak nie łudzi co do powodów...

- Nie łudzę się! - przerwała mu.

- A jednak...

- Co pana to obchodzi? Pan tu przyszedł, aby móc pracować. Mówi pan, że się pan 

zobowiązał.  Ja zobowiązałam  się także do zapewnienia  panu bezpieczeństwa.  Na pamięć 

Anny zaklinam pana: niech pan zostanie!

6

Rozpalony   piec   buchał   żarem,   a mimo   to   w pokoju   panował   chłód.   Od   okien 

pokrytych szronem, spoza których przebijał miedziany blask słońca, ciągnęło zimnem.

Choć   poprzedniego   wieczoru   pracował   do   późna,   zimno   nie   pozwoliło   mu   spać 

rankiem. Ale roboty było wciąż coraz więcej. Na chwilę oderwawszy się od pisania wziął 

gazetę z poprzedniego dnia, która leżała obok na krześle. Redakcja usiłująca czymś zapełnić 

luki wydrukowała opis rozbicia słynne] „Meduzy” i tragedii jej rozbitków, dokonany przez 

naocznego świadka, lekarza okrętowego. Było coś przerażającego w tej historii sprzed pół 

wieku.   Traugutt   przeczytał   ją   poprzedniego   dnia,   a teraz   przerzucił   jeszcze   raz.   Stu 

czterdziestu   dziewięciu   ludzi  znalazło  się  samotnie   na  tratwie.  Mieli   beczkę  wina,  mogli 

background image

łowić ryby, nie groziła im natychmiastowa śmierć. A przecież dali się ogarnąć przekonaniu, 

że są zgubieni. Poczęli się mordować, popadali w kanibalizm. Po dwunastu dniach na tratwie 

było  już tylko  piętnastu  ludzi.  Rozpacz  - myślał  - jest najgorszym  doradcą.  Można paść 

w walce, ale nie wolno dać się zwyciężyć rozpaczy.

Obok   reprodukcji   obrazu   Gericaulta   znajdowało   się   barwne   sprawozdanie   z balu, 

wydanego przed paru dniami przez prezydenta miasta. Reporter zachłystywał się zachwytem 

nad wspaniałymi toaletami dam i nad wystawnością przyjęcia. Opis uzupełniał tekst nowego 

adresu hołdowniczego do cesarza.

Zapukano do drzwi, weszła ze śniadaniem Kirkorowa.

- Dzień dobry - powiedziała, stawiając tacę na brzegu założonego papierami stołu. - 

Słyszę, że pan już pracuje od dawna. Kiedy pan wypocznie? Czy nie jest panu zbyt zimno? 

Straszny mróz dzisiaj. Mama narzeka. - Podeszła do pieca, a potem zbliżyła dłoń do parapetu 

okna. Pokiwała głową. - Ten dom to ruina. Ani go ogrzać.

- Nie narzekam - powiedział, nalewając sobie kawy.

- Przypominam, że za godzinę przyjdzie Orzelski.

- Dziękuję, pamiętam.

- Tutaj poczta, proszę. Poza tym dostałam kartkę od Przybylskiego z zawiadomieniem, 

że dzisiaj, przed obiadem ma się tutaj zjawić doktor Morawski. Zdaje się, że pan pozwolił mu 

przyjść.

- Ma podobno jakąś ważną sprawę do mnie i prosił przez Przybylskiego, abym mu 

wyznaczył spotkanie.

- Co on może mieć za ważną sprawę? Pan go zna?

- Znam.

-   Ja   go   znam   także.   Taki   sam   błękitny   ptaszek   jak   Przybylski.   Był   związany 

z Chmieleńszczykami.

Od lat usiłował mieć jakieś stanowisko w ruchu spiskowym, ale nigdy nie robił tego, 

co   mu   powierzono.   Po   co   pan   chce   z takim   rozmawiać?   Ma   rodzinę   w Brześciu,   a jego 

rodzina zna moich... Pana dzieci i żonę?

- Tak.

W   takim   razie   rozumiem.   Proszę   jednak,   niech   pan   zanadto   nie   ufa   temu 

Morawskiemu! Ale ja pana nigdy nie przekonam. Zawsze pan robi tak, jak pan sam chce!

- Pani Heleno!

- Wiem, nie powinnam się wtrącać. Już milczę i idę. Wzięła tacę i szybkim krokiem 

wyszła z pokoju. Przez chwilę patrzył na drzwi, które się zamknęły za kobietą, potem sięgnął 

background image

do   koperty   naznaczonej   trzema   krzyżykami.   Koperta   była   prawie   pusta.   Znalazł   w niej 

jedynie list od Bossaka.

Hanke   Bossak   opisywał   bitwę,   jaką   stoczył   przed   paru   tygodniami   jeden   z jego 

dowódców. Rembajło, który zaatakował garnizon Iłży, wdarł się do miasta, zadał Rosjanom 

poważne   straty   -   w walce   zginął   dowódca   rosyjski,   pułkownik   Suchonin   -   zdobył   broń 

i pieniądze, po czym, choć ścigany, zdołał się wycofać bez większych strat. „Muszę ci jednak 

donieść,   obywatelu   prezesie   -   pisał   dalej   Hauke   -   że   panujące   od   kilku   tygodni   mrozy 

wyczerpały ogromnie moich żołnierzy. Wiesz - bo ci wiele razy o tym pisałem - jak są źle 

ubrani.   Kożuchy   są   rzadkością,   dobre   buty   także.   Nie   ma   dnia,   abym   nie   miał   kogoś 

z odmrożeniami.   Muszę   chorych   powierzać   ludziom   lub   odsyłać   do   domów.   Także 

codziennie   ktoś   dezerteruje.   Gdybym   mógł   zostawić   oddziały   na   parę   dni   na   ciepłych 

kwaterach,   ludzie   nabraliby   na   pewno   sił.   Chłopi   tutejsi   są   dla   nas   życzliwi,   wierzą,   że 

toczymy   walkę   dla   zrealizowania   praw,   o których   mówi   manifest.   Gdyśmy   obchodzili 

rocznicę wybuchu powstania w Bodzentynie, wielu zgłaszało się do mnie z dobrym słowem. 

Ale wróg nie daje nam ani chwili spokoju. Mimo mrozów wciąż następuje nam na pięty. Brak 

nam broni i amunicji. Na granicę galicyjską nie można juz liczyć, jest zamknięta i pilnowana. 

Chodzą wieści, że Austria lada dzień ogłosi w Galicji stan wojenny. Wciąż odczuwam brak 

Chmieleńskiego.   Jaki   to   był   piękny  człowiek   i jaki   doskonały   dowódca!   Nikt  jak   on  nie 

potrafił   walczyć   i nikt   jak   on   nie   umiał   przekonywać   chłopów,   że   chcemy   naprawdę 

wyrównania popełnionych wobec nich krzywd...”

Odłożył raport i zamyślił się. Po Bossaku oczekiwał wiele i nie zawiódł się. Chociaż 

wciąż ścigany i gnębiony mrozami, potrafił utrzymać swą armię, zorganizować ją na nowych 

zasadach, jakie obmyślił Traugutt. Ale co najważniejsze - zyskał przyjaźń wsi. Gdybyż tak 

było   wszędzie!   Inne   korpusy   nie   zdołały   się   zorganizować;   poszczególne   oddziały   nadal 

rozwiązywały się na podstawie samowolnej decyzji swoich dowódców; powstańcy wpadali 

często w ręce wroga: i dwory, i wieś skłonne były do denuncjacji. Kraj miał dosyć walki, 

pragnął za wszelką cenę pokoju.

Po co tu siedzę? - myślał. Obudziło się w nim gwałtowne pragnienie pojechania do 

Bossaka.   Najtrudniejsza   nawet   walka   z bronią   w ręku   wydawała   się   czymś   lepszym 

i czystszym niż to samotne trwanie w pustym pokoju. Komu i do czego potrzebna jest moja 

praca   tutaj?   Los   decyduje   się   tam,   gdzie   chodzi   o zdobycie   chłopa   dla   sprawy.   Trzeba 

dokonać niezwykłego wysiłku i w przeciągu miesięcy odrobić zło popełniane przez stulecia. 

Jeśli   tego   nie   zrobimy,   nie   ruszy   wiosną   pospolite   ruszenie.   Skazani   będziemy   na 

wyczekiwanie   pomocy   od   Zachodu   -   pomocy,   której   nadejścia   nic   nie   zapowiadało. 

background image

Przypomniała   się   Trauguttowi   tamta   wieś   podlaska,   bose   zakonniczki   pracujące   wśród 

chłopskich dzieci. Myślał: trzeba tak jak one - aż do zniszczenia siebie!

Zerwał   się   z krzesła,   począł   chodzić   po   pokoju.   Za   dwa   miesiące   rozpocznie   się 

wiosna. Ostatni czas - myślał - aby dokonać czegoś decydującego: przekształcić losy wojny, 

przestać   oczekiwać   na   jałmużnę   zagraniczną.   Jedno   tylko   może   to   zdziałać   -   pospolite 

ruszenie! Czy zdołam je zorganizować siedząc tutaj? Sprawy decydują się u Bossaka. Trzeba 

tam pojechać! Moją pracę potrafią zrobić inni. Wiem nawet kto... Tam potrzeba człowieka, 

który będzie walczyć, a jednocześnie sięgać do serc chłopskich. Jak Chmieleński... Dziwny 

paradoks: rodzony brat człowieka, który tak zawzięcie walczy przeciwko mnie, stał się dla 

mnie   wzorem.   Jeszcze   jeden   powód,   aby   być   ostrożniejszym   w ocenianiu   ludzi.   Jestem 

żołnierzem,   nadaję   się   do   walki,   nie   do   politykowania.   Nie   umiem   być   kamedułą,   który 

przemienia świat nie wychodząc ze swojej celi.

Posłyszał   dzwonek   u drzwi,   kroki   Kirkorowej,   stuknięcie   zamka,   mocne   tupanie 

kogoś, kto  rozgrzewa  zmarznięte  nogi.  Za  chwilę  zapukano,   do pokoju wszedł  szczupły, 

młody człowiek z zadartym nosem i nieporządną, rzadką brodą.

- Witam pana prezesa.

- Dzień dobry, panie Aleksandrze. Zmarzł pan?

- Setnie. Znowuż mróz. Już to daje nam w skórę tego roku.

Siedząc rozcierał zsiniałe palce i tarł policzki, na które wystąpiły purpurowe plamy.

- Czytał pan prezes o balu? - wskazał gazetę.

- Czytałem.

- A jednak coś niecoś udało nam się. Podpaliliśmy boczne.

- Były jakieś ofiary?

-   Nie,   żadnych.   Trochę   swędu   i zamieszania.   Pan   prezes   zakazał   czegoś 

poważniejszego.

- Nie chcę terroru. Ludzi było dużo?

- Dosyć. Ale spędzonych  siłą. Z własnej ochoty nie przyszedł chyba nikt. Kozacy 

pilnowali, aby goście przed czasem nie uciekali do domów.

- Taka opieka mówi sama za siebie.

-   Za   to   mamy   nową   serię   hołdowniczych   adresów.   Tym   razem   nie   tylko   kupcy 

i szlachta.  Są nawet księża. Przyszedłem  z propozycją,  aby rząd wydał  dekret  zakazujący 

składania podpisów i grożący odpowiedzialnością tym, którzy to robią.

- Dekret napisać łatwo, ale co będzie, jeżeli nie posłuchają?

- Należałoby wykonać kilka wyroków.

background image

Powoli, ale stanowczo potrząsnął głową.

-   Nie   można   wpędzać   ludzi   w uliczkę   bez   wyjścia.   Sam   mówisz   pan,   że   są 

przymuszani. Nie każdy może się obronić.

- Jeśli przyjmiemy takie tłumaczenie, każdy będzie się tym zasłaniał.

- Jeżeli będziemy wykonywali wyroki, ludzie będą nam posłuszni jedynie ze strachu.

- To jest wojna.

- Wojnę prowadzimy w polu. Tutaj potrzebna jest nam dobrowolna współpraca. Na 

terror nie zgadzam się. Jeżeli pan uważa za słuszne, proszę napisać od siebie jakąś zachętę. 

Ale bez grożenia.

Młody człowiek żachnął się niecierpliwie, nic jednak nie powiedział. Traugutt opuścił 

głowę; obserwował go spod oka. Przez Waszkowskiego poznał obecnie bliżej organizację 

miejską. Poprzednio sądził, że terror, który organizacja stosowała, był narzucony przez grupę 

Chmieleńskiego. Teraz myślał: nie ma co oskarżać tamtych. Gwałt odciska się gwałtem, a ci, 

co  z nami  walczą,  tego właśnie  pragną. Chcą  nas nie tylko  złamać;  chcą  upodlić,  zatruć 

nienawiścią.   Przy   Pepłowskim,   mimo   jego   zakazów,   wciąż   popełniane   były   zamachy 

i zabójstwa. Waszkowski był energiczniejszy, mocniej trzymał organizację w ręku. Ale i on, 

jeśli podporządkowywał się jego żądaniom, to na pewno wbrew własnym chęciom!

Zapytał:

- Jak wyglądają wpływy pożyczki?

- Niestety, spadają. W grudniu zebrałem ponad czterdzieści tysięcy, w styczniu tylko 

siedemnaście.   W lutym   i tego   nie   zbiorę.   Znowu   ogłosiłem   kilka   list   z nazwiskami   tych, 

którzy nie chcieli płacić.

- Więc widzi pan, nawet groźby coraz mniej skutkują.

- Martwi mnie to jednak ze względu na naszych żołnierzy. Nie będziemy mieli dosyć, 

aby im posłać. A to przecież w polu decyduje się nasza sprawa.

-   Będę   ściągał   jeszcze   energiczniej.   Mam   także   pewne   projekty.   Myślę   o akcji 

zdobycia pieniędzy podobnej do tamtej.

- Z takiej akcji byłbym zadowolony. Co to za projekty?

- Jeszcze wolałbym w tej chwili nie mówić.

- Dobrze. Nie pytam. Masz pan jakie wiadomości z Pawiaka?

-   Nawet   wiele.   U Bogusławskich   znaleziono   dużo   kompromitujących   papierów. 

Lauberowie są torturowani. W te wielkie mrozy trzymają ich w lochu. Audytorzy wypytują 

wciąż o Pieńkowskiego. Aresztowano jego brata. Łyszkowskiego biją, a on sypie. Przedtem 

background image

usiłował pewne rzeczy przemilczać, teraz gada nawet o tym, o co go nie pytają. Już kilka razy 

wymienił Jakuba.

- A Toczyski?

-   Trzyma   się   dobrze.   Jak   dotychczas   wypytują   go   tylko   o pieniądze   dane   temu 

wyłudzaczowi.

- Aresztowanie Toczyskiego jest wielką klęską. Wydział Skarbowy bez niego jak bez 

głowy. Nic nie umieją załatwić.

-  Wiem  o tym.   I dlatego  pozwoliłem  sobie  przynieść  pieniądze.   Zanim  przeszłyby 

przez wydział, pan prezes mógłby być w kłopocie.

Sięgnął do kieszeni, położył na stole zwinięty plik banknotów. Traugutt patrzył na 

pieniądze w milczeniu. W końcu zapytał:

- Ile tu jest?

- Trzysta pięćdziesiąt rubli.

-   Zabierz   pan   trzysta   dwadzieścia   i przekaż   na   fundusz   wojskowy.   Trzydzieści 

wystarczy.

- Tak nie może być, panie prezesie! - Waszkowski zaprotestował gwałtownie.

-   Potrzeba   mi   piętnaście   rubli   na   zapłacenie   pani   Kirkorowej.   Drugie   piętnaście 

wystarczy na inne wydatki.

- Nie, nie! Musisz mieć, prezesie, na wszystko. To jest naszą ambicją.

-   Jedyną   ambicją   powinno   być   pomaganie   żołnierzowi!   To,   co   się   dzieje 

w Warszawie,   nie   jest   mniej   ważne,   panie   prezesie.   Zwłaszcza   to,   co   robi   pan   prezes! 

Potrząsnął głową.

- Niech pan zabierze te pieniądze.

- Proszę pozwolić...

- Nie! I niech pan już do tego nie wraca. Natomiast chciałbym pana zapytać: co robi 

Majewski?

Ociągając się pomrukując niechętnie, Waszkowski odliczył pieniądze. Część zostawił 

na stole, resztę schował do kieszeni.

- Siedzi u siebie w domu, nawet nie wychodzi na ulicę. Mówi, że jest chory. A mnie 

się zdaje, że lęka się ludzi z Komitetu Rewolucyjnego. Przysłali mu wyrok śmierci.

-   Mnie   przysłali   już   drugi   raz   żądanie,   abym   się   usunął.   Nie   sądzę   jednak,   aby 

posunęli się do czegoś więcej niż do gróźb.

- Może. Choć, jeżeli o mnie chodzi i gdyby pan prezes pozwolił, rozprawiłbym się 

zawczasu z nimi.

background image

- Żadnej walki bratobójczej!

- A jeżeli oni zaczną?

- Jeszcze nie zaczęli. To ciągle tylko słowa. Czy widujesz się z Majewskim?

- Czasami.

- Chciałbym z nim porozmawiać.

- On nigdzie nie przyjdzie, ale gdyby pan prezes zechciał go odwiedzić, przyjąłby go 

na pewno. Mógłbym go uprzedzić.

- Dobrze. Uprzedź go.

Siedzieli   chwilę   bez   słowa.   Panującą   w pokoju   ciszę   przerwał   głuchy   huk,   jeden, 

potem drugi i trzeci. Dom zatrząsł się, szyby zadzwoniły, ktoś w głębi mieszkania zawołał 

„Jezus Maryja!” Traugutt podniósł na naczelnika miasta pytające spojrzenie.

-   To   tylko   rozsadzają   lód   -   powiedział   Waszkowski.   -   Kra   napiera   na   świeżo 

postawione filary. Kiedyś - ruchliwy wzrok Waszkowskiego spoczął na skrzących się szybach 

- umyśliłem sobie, aby wkraść się między robotników i wysadzić w powietrze całą robotę.

-   Bój   się   Boga,   panie   Aleksandrze.   Dobrze,   żeś   tego   nie   zrobił.   Pozbawiłbyś 

Warszawę mostu, którego bardzo potrzebuje.

Waszkowski ściągnął brwi.

- Lepiej wszystko zniszczyć niż pozwolić im zwyciężyć.

- A gdyby mimo to zwyciężyli? Desperackim gestem machnął ręką.

- Wtedy nie warto by żyć.

- Żołnierz, nawet gdy ginie w walce, myśli: zostaje mój syn i kiedyś wyrośnie.

- Nie mam syna.

- Może dlatego nie rozumie pan, że nie można stawiać na jedną kartę życia całego 

narodu.

- Gdyby oni zwyciężyli, zniszczyliby naród.

- Kto wie, czyby go zdołali zniszczyć. Są w nas siły ukryte... wieś...

- Jestem, przyznaję, człowiekiem miasta.

- Miasto już walczy i dobrze walczy. Wieś śpi. Trzeba ją obudzić. - Klepnął po udzie 

Waszkowskiego. - Wierz mi, panie Aleksandrze, to jest najważniejsze. Proszę, niech pan 

koniecznie uprzedzi Majewskiego. Może nawet jutro uda mi się do niego wpaść.

7

background image

Przekonanie, że tak powinien postąpić, coraz bardziej się w nim umacniało. Był tak 

zajęty pracą, że  nie  usłyszał  dzwonka. Oprzytomniał,  gdy zapukano. Do pokoju wsunęła 

głowę Kirkorowa. Powiedziała sucho:

- Przyszedł doktor Morawski.

- Proszę, niech wejdzie.

Szczupły,   starannie   ubrany   mężczyzna,   miał   gładko   zaczesane   włosy 

i wypielęgnowane   wąsy.  Pachniał   z daleka   wodą  kolońską.  Pod  pachą   niósł  jakąś  paczkę 

w bibułce. Od progu szedł z kordialnie wyciągniętą ręką.

- Witam, witam, panie Romualdzie dobrodzieju. Po starej znajomości witam.

- Dzień dobry, panie Cezary.  Proszę zachować moje incognito: nazywam się tutaj 

Michał Czarnecki.

- Wiem, oczywiście. Ale po co te tajemnice tutaj? Kirkorowa na pewno wszystko 

wyniuchała. To cwana baba. Zresztą można jej ufać. Chyba że pan sądzi, że ściany mają uszy, 

co?

Śmiał się, a śmiejąc nieustannie przygładzał włosy. Traugutt wskazał mu krzesło.

Niech pan siada. I ściany miewają uszy i my lepiej pamiętamy o tajemnicach, gdy ich 

nie zdradzamy nawet przed tymi, którzy je znają. Mówił mi pan Przybylski, że chciał pan się 

ze mną zobaczyć. Nie mam, przyznaję, wiele czasu na towarzyskie spotkania, ale z odwiedzin 

pana   jestem   zadowolony,   myślałem,   że   czuje   pan   urazę   za   zdjęcie   pana   ze   stanowiska 

sekretarza Rusi...

- O to? - Morawski wybuchnął śmiechem. - Ach, nie, broń Boże! Wręcz przeciwnie. - 

Chichotał. - Chmieleńszczycy zażądali, abym to robił. Wtedy panował taki zamęt, nikt nie 

chciał  pracować. Kobylański  i Dobrowolski ganiali po mieście  i łapali  po prostu ludzi na 

ulicy.   Mnie   schwytali   u Andzi.   Powiedzieli   mi:   „Albo   będziesz   z nami   pracować,   albo 

powiemy Ignacemu”. Z tym wariatem lepiej nie zadzierać. Ale pan, panie Rom... pardon, 

panie   Michale,   pan   wie,   że   pracowałem   zawsze   z rozsądnymi.   Pomagałem   biednemu 

Połciowi, jak mogłem...

- Co z Hoffmeistrem? Pan masz może wiadomości z naszych stron?

- Mam,  mam.  Biedny Polcio. Generał Nostitz  kazał go aresztować. Teraz  już nie 

wywinie się z ich łap. Straszne rzeczy dzieją się na Litwie. Naszli pewnej nocy na dwór 

Śnieżki, pamiętasz go pan? Katowali mężczyzn, bili kobiety, nie mieli dla nikogo względów. 

Dwór   spalili,   gospodarzy   wywieźli.   Poszły   z dymem   zaścianki   Szczuków   i Łukowica. 

Murawiew dobrał sobie pomocników godnych siebie: Kaufmana, Tugenholda, Hawemana, 

background image

Manteuffla, Borejszę... Każdy z nich tylko węszy za jakimś zagoworem. Pali się osady, rąbie 

lasy, całe wsie przesiedla na Sybir...

Traugutt siedział z zaciśniętymi mocno ustami.

- Ogólnie wiemy o tym, co się tam dzieje - powiedział. - Brak nam tylko szczegółów. 

Pan utrzymujesz kontakt ze swą rodziną?

-  Żyd   jeden  jeździ  z towarami   i przez   niego  od czasu  do  czasu mam   wiadomość. 

I właśnie tą drogą udało mi się otrzymać coś dla pana.

Traugutt siedział sztywno, nieporuszony. Morawski utracił poprzednią swadę i humor. 

Trzymał w rękach paczkę i spoglądał na swe spodnie w angielską kratę.

- Wiadomość nie jest dobra, niestety... - bąkał. - Napisała o tym do mego brata pani 

Juszkiewiczowa.

- Moja siostra jest razem z mężem?

-   Tak.   Oboje   są   u siebie.   Zdaje   się,   że   pani   Alojza   musiała   jeździć   do   małżonki 

pańskiej, która bawi w Kłopocinie u swojej matki. Pana małżonka była wzywana do Brześcia, 

indagowana... Potem chorowała... Zanim wyzdrowiała, zachorował synek pański... Krup to 

ciężka choroba... Nie zdołał jej przetrzymać.

Zrobił szybki gest, jakby chciał uciszyć Morawskiego. Ale podniesiona ręka opadła. 

Jeszcze mocniej zacisnął  szczęki. W głowie miał szum i absolutną próżnię. Żadnej myśli, 

chyba  tę jedną:  na szybach  mróz,  świeci  słońce,  gdzieś za  ścianą  krzykuje  Władzio;  ten 

człowiek mówi, ja siedzę na krześle, słucham - ale naprawdę jestem poza tym wszystkim, 

patrzę na siebie jak na kogoś drugiego, obserwuję...

Wyrwał się z tego stanu, zapytał:

- A dziewczynki?

- Myślę, że zdrowe. Nic o nich nie pisano.

- I więcej jej nie ciągali?

Morawski poruszył ramionami na znak niewiedzy. Rozwinął paczkę, którą trzymał na 

kolanach. Podał zawartość Trauguttowi. Najpierw była kartka, na niej kilka słów: „Całujemy 

cię, nasz najdroższy opiekunie, i modlimy się, aby Bóg dał ci siły. Nie obawiaj się o nas, 

będziemy   się   starały   być   godnymi   ciebie”.   Żadnego   podpisu.   Zdania   napisane   były   ręką 

niezbyt   wprawną.   To   musiała   pisać   Ania   pod   dyktando   Antoniny.   Pod   kartką   znalazł 

skórzany   portfelik.   Jego   boczna   ścianka   była   wycięta   i tworzyła   jakby   ramkę.   W ramce 

znajdowała się fotografia. Szybko podniósł ją do oczu. Ale po chwili musiał zdjąć okulary. 

Pochłaniał każdy jej szczegół. Na tle dekoracji, które przedstawiały brzeg rzeki czy jeziora, 

na ogrodowej ławce siedziała Antonina. Miała twarz poważną, policzki wpadnięte, wyglądała 

background image

źle. Na kolanach trzymała dziecko. To musiał być jego syn, syn, którego nie widział i nie miał 

zobaczyć. Nawet nie wiedział, jak mu dano na imię. Do ramienia Antoniny tuliła się Lusia. 

Ona jedna miała twarz uśmiechniętą. Ania stała obok, oparta o ławkę. Była ubrana w długą, 

prawie   do   ziemi   sukienkę.   Włosy   miała   zebrane   do   tyłu.   Buzia   okrągła   jak   jabłko 

przypominała do złudzenia twarz Anny.

W paczce była jeszcze książka w czarnej oprawie i gruby zeszyt. Poznał ją od razu. 

Wzruszenie   ścisnęło   mu   krtań.   Mimo   swego   bólu   i swoich   zmartwień   pamiętała   o nim. 

Wiedziała, co ocalić z palącego się domu i co mu przysłać.

- To wszystko, co pan wie o nich? - zapytał.

- Tymczasem wszystko. Ale za miesiąc mogę mieć znowu wiadomość.

Za miesiąc, to tak daleko - przeleciało mu przez głowę, gdzie wtedy będę? Ale nie 

powiedział nic. Ból wciąż dławił gardło; czuł nieomal dotykalnie jego ucisk.

- Dziękuję panu - rzekł cicho.

- Nie ma za co. Żałuję, że taka smutna wiadomość. Wolałbym coś innego, doprawdy...

Musiał się zdobyć na wielki wysiłek, aby móc jeszcze przez jakiś czas wymieniać 

z Morawskim obojętne zdania. Wreszcie młody lekarz pożegnał się. Traugutt odprowadził go 

do   drzwi,   potem   szybko   wrócił.   Przyklęknąwszy   na   krześle   pochylił   się   chciwie   nad 

fotografią. Wpatrywał się w nią aż do bólu. Ania - to była żywa Anna. Lusia przypominała 

trochę Alojzę, a trochę babkę Justynę. W ten sposób miał na jednej karcie jakby wszystkich 

bliskich. Wysilając wzrok poprzez wciąż pocące się okulary wpatrywał się w rysy nieznanego 

syna.   Dziecko   miało   jasną   główkę,   obwisłe   niemowlęce   policzki.   Widać   posłuszne 

fotografowi patrzyło prosto przed siebie. Wyglądało dobrze - to musiało być jeszcze przed 

chorobą. W rysach chłopca było także coś z babki. Jakże by się cieszyła, gdyby to widziała! 

Ale przecież ona to widzi - uświadomił sobie.

Ta fotografia miała tysiące szczegółów, które wciąż odkrywał. Aby zobaczyć, u kogo 

była zrobiona, wysunął ją z ramki. U dołu wypisane było  z wielkim zakrętasem nazwisko 

brzeskiego fotografa. Wśród wytłoczonych liter zobaczył coś napisanego lekko ołówkiem. To 

było   pismo   Antoniny.   Z trudem   odczytał:   „Ręce   ci   i nogi   całuję,   nazwałam   go   twoim 

imieniem”.

Odłożył   portfel,   podszedł   do   łóżka,   upadł   przed   nim   na   kolana.   Ukrył   twarz 

w dłoniach.

Nie   usłyszał,   jak   zapukała.   Weszła   do   pokoju   i zatrzymała   się   zobaczywszy   go 

klęczącego.   Dostrzegła   drżenie   jego   ramion.   Powiedziała:   „Panie   Michale...”   Nie 

odpowiedział,   nie   odwrócił   głowy.   Chciała   się   cofnąć.   Ale   spostrzegła   na   stole   leżącą 

background image

fotografię i pochyliła się nad nią ciekawie. Twarz Ani powiedziała jej od razu, że ma przed 

sobą   podobiznę   córki   Anny.   Dobrze   pamiętała   tamtą:   początkującej   aktorce   podobał   się 

zachwyt impulsywnej w wybuchach swego uznania dziewczyny.

Z fotografii przeniosła wzrok na klęczącego mężczyznę. Po raz pierwszy widziała 

słabość człowieka, który tak dobrze krył swoje uczucia. Ten widok nią wstrząsnął. Zrobiła 

krok w stronę klęczącego. Gestem scenicznym - lecz który od dawna był już jej własnym - 

położyła dłoń na sercu. Wydało jej się, że gotowa jest zrobić wszystko, aby tylko móc ukoić 

ten ból. Wysunęła rękę, jakby chciała położyć ją na ramieniu płaczącego. Ale nie uczyniła 

tego. Cicho, na palcach cofnęła się do drzwi. Jej serce zrywało się tyle razy. Nieraz musiała 

udawać   miłość.   Umocniło   się   w niej   przekonanie,   że   już   nie   potrafi   kochać   naprawdę. 

A jednak   czuła   znowu   porywającą   lekkość   jak   wtedy,   w wagonie,   wśród   rozkrzyczanych 

towarzyszy z trupy, gdy po raz pierwszy wyruszała w świat.

8

Majewski   był   człowiekiem   młodym,   ale   gdy   tak   siedział   skurczony,   w kożuszku, 

z nogami okutanymi pledem, z włosami wytartymi na czole, wyglądał prawie na starca.

- Dziękuję za odwiedziny, generale - powiedział wskazując Trauguttowi miejsce na 

kanapie.   -   Jest   przykazanie:   chorych   nawiedzać;   prawda?   -   Głos   miał   skrzeczący.   - 

Wspomniał pan na inwalidę?

Twarz Traugutta była blada. Tej nocy nie zmrużył  prawie oka. Siedział do późna, 

usiłując   wytężoną   pracą   odpędzić   od   siebie   obudzone   wspomnienia.   Zamknął   portfel 

z fotografią w szufladzie i nie pozwolił sobie na jej otwarcie. Mimo to grupka osób na tle 

wymalowanego   jeziora   stała   mu   wciąż   przed   oczami.   Poprzez   myśli   o dekretach, 

zarządzeniach, listach do agentów zagranicznych przenikała pamięć o dzieciach i żonie. Gdy 

kładł się, biła trzecia. Próbował zasnąć. Więc mój syn miał moje imię - myślał. I podobny był 

do   babci.   Nie   widziałem   go   i nie   zobaczę.   A ją   niepokoili.   Wzywali,   wypytywali.   Może 

straszyli  i grozili. Może uczynili  coś więcej. Wróciła - chora. Morawski mógł coś więcej 

wiedzieć. Nie spytałem go. Zabrakło mi odwagi...

Znowu zacisnął powieki i znowu sen nie przychodził. Ania i Lusia rosną - myślał. - 

Zmieniły się w ciągu tego roku. Może zapomniały o mnie? Nie, na pewno nie. Antonina, 

jestem pewny, rozmawia z nimi o mnie. Dba o to, aby pamiętały. Jest dla nich jak matka, jak 

prawdziwa matka. Dlaczego człowiek nie potrafi dwa razy kochać jednakowo mocno? Anna 

background image

byłaby szczęśliwa, gdyby wiedziała, że taka właśnie kobieta opiekuje się jej dziećmi. Ona 

potrafiła   oceniać   należycie   drugich.   Po   prostu   kochała   ich.   Ja   jestem   chłodny,   zajęty 

sprawami,   a nie   żywym   człowiekiem.   Dostrzegam   go   zawsze   za   późno.   Nie   potrafiłem 

docenić ani Anny, ani Antoniny. Anna dała mi szczęście, Antonina była torturowana za mnie. 

Dlaczego obie mnie kochały? Co im kazało kochać człowieka, który powinien był zostać 

zakonnikiem, a nie mężem i ojcem?

Mróz sprawił, że odgłosy miasta stały się głośniejsze; mocniej zdawały się przenikać 

przez szyby. Na pustej Smolnej zastukały czyjeś kroki. Wstał, podszedł do okna, odchuchał 

mały otwór. Ulicą ciągnął patrol kozacki. Śnieg skrzypiał pod kopytami, zmarznięci ludzie 

z głowami poobwijanymi w baszłyki podśpiewywali coś tęskno. Oni także - przebiegła mu 

przez głowę myśl - są daleko od swoich. Uważają, że to z powodu nas. Wrócił do łóżka, ale 

było tak wyziębione, że wiedział, iż nie zaśnie. Ubrał się, zapalił lampę. Tym razem sięgnął 

po czarną książeczkę przyniesioną przez Morawskiego. Otworzył ją na chybił trafił, począł 

czytać: „Po tej wizji Jezus uciekł z groty i powrócił do swoich uczniów. Jego chód był jak 

stąpanie rannego, uginającego się pod ciężarem, potykającego się co krok. Kiedy zbliżył się 

do trzech apostołów, oni leżeli nie tak, jak za pierwszym razem, kiedy wyglądali na ludzi 

zwyczajnie śpiących; teraz mieli głowy ponakrywane, czoła oparte na kolanach, jak żałobnicy 

lub   ci,   którzy   się   modlą.   Zasnęli   w tych   pozach,   zwyciężeni   przez   smutek   i przez 

zmęczenie...” I on także w końcu zdrzemnął się na fotelu, z głową odchyloną do tyłu.

- Nie myślę o panu jako o inwalidzie - powiedział. - Przeciwnie: przyszedłem panu 

przypomnieć, że obiecał pan wrócić do pracy w rządzie.

Majewski zrobił minę zbolałą. Począł narzekać: to go boli, tamto go boli. W końcu 

zapytał:

-   Pan   mnie   naprawdę   potrzebuje?   Słyszałem,   że   pod   pańskimi   rządami   wszystko 

chodzi jak w zegarku.

- Brak mi ludzi. Przybylski, Janowski, Gałęzowski, Pieńkowski albo wyjechali, albo 

muszą się ukrywać.

- Tak - przyznał Majewski, wydymając usta - ludzi braknie. To śledztwo wciągnie 

także wielu. Wszystko to rezultat szaleństw adherentów Chmieleńskiego. Póki nie zaczęli ze 

swoimi   zamachami,   w Warszawie   było   prawie   całkiem   spokojnie.   Można   było   jeszcze 

znaleźć jakieś rozwiązanie. Teraz w mieście gorzej niż w lesie. A jeszcze Kurzyna założył ten 

Komitet Rewolucyjny, który rozsyła wyroki śmierci.

- Przysłali mi dwa razy ostrzeżenie.

background image

- Niech pan uważa, generale. Są do wszystkiego zdolni. Jeśli nie będą panu mogli nic 

innego zrobić, zadenuncjują pana!

- Nie mogę w to uwierzyć. To są Polacy.

- Pan myśli, że i wśród naszych nie ma kanalii? Nigdy nie występowałem przeciwko 

nim. Gdy układałem zgodę z „białymi”, zawsze zastrzegałem udział dla nich. A tymczasem 

Szwarce, który siedzi od dwóch lat w więzieniu i nie może wiedzieć, co się tu dzieje, napisał 

o mnie: zdrajca. Co on wie? Ale oni, oczywiście, wierzą jemu. Nie, nie czuję się na siłach 

próbować jeszcze raz. Trzy miesiące kierowałem rządem.

- Obiecał pan jednak.

- Obiecałem, bo sądziłem, że będę się czuł lepiej. Pawiak zeżarł mi siły. Już trzy razy 

siedziałem. Jestem chory, ledwo się ruszam. Mam chorą wątrobę. Puchną mi nogi...

- Pana powrót jest konieczny.

- Mój? Dlaczego?

- Dlatego, że ja muszę odejść.

- Pan?

- Tak. Muszę odejść, aby pomóc Bossakowi. On robi wiele, ale jest sam. Inne korpusy 

śpią.

- Teraz zima i mrozy, trudno się dziwić, że walki przycichły.

- Nie chodzi o walki. Chodzi o obudzenie wsi. Nie możemy sobie pozwolić na jeszcze 

jeden rok wojny, którą będzie prowadziła samotnie gromadka młodzieży. Albo wiosną ruszy 

cały naród, albo...

-   Starszych   spośród   szlachty   pan   nie   ruszy.   Dobrze,   że   poszła   część   młodzieży. 

Wnukowie idą za dziadkami - takie prawo. A cóż z pomocą zagraniczną?

Traugutt wzruszył ramionami niechętnie: tyle razy musiał to powtarzać.

- Mówiłem już panu, że odkąd spojrzałem na te sprawy z bliska, czuję po prostu wstręt 

do   zwracania   się   o pomoc   do   ludzi,   którzy   o jednym   tylko   myślą:   o własnej   wygodzie 

i dobrobycie. Ostatnio nawet Czartoryski stracił wiarę i śle bardzo minorowe raporty.

- A co się dzieje z tym okrętem, który miał wyruszyć pod polską banderą?

-   Kapitan,   którego   nam   narajono,   okazał   się   łotrem   i tchórzem.   Dowództwo  objął 

Polak, Zbyszewski. Niestety, musiał zawinąć do Malagi, a tam okręt skonfiskowali Hiszpanie. 

Ale to wszystko były sprawy drugorzędne. Aby móc dalej walczyć, musimy obudzić wieś.

Majewski   kręcił   się   na   swym   fotelu   i zaplatał   na   palce   włosy,   które   opadały   mu 

kosmykami na kark. Ściągnęliśmy pana właśnie ze wsi.

background image

- Tak. I dziś myślę, że stało się to niepotrzebnie. Jestem wojskowym i moje miejsce 

przy żołnierzach. Znam się na sprawach wsi i tam powinienem zostać.

- To było potrzebne i dobrze się stało, żeśmy pana ściągnęli. Gdyby pana nie było, kto 

by teraz wszystkim kierował?

- Kurzyna albo Chmieleński! Zrozum, generale, jesteś jedynym człowiekiem, któremu 

ludzie ufają.

- To złudzenie. Jestem zwalczany i z prawa, i z lewa.

-   Jest pan   zwalczany,   bo   w Polsce   zwalcza   się   każdego,   kto   się   bierze   do   jakiejś 

roboty. Myśli pan, że mnie nie zwalczali? Jedni uważali mnie za „czerwońca”, drudzy za 

wysługującego   się   Dyrekcji,   ale   „biali”   podstawiali   mi   nogi,   a banda   Chmieleńskiego 

próbowała robić zamachy stanu, nasyłała wyroki śmierci i groziła trybunałem rewolucyjnym. 

Pana   „biali”   mają   za   „czerwonego”,   „czerwoni”   za   „białego”,   kler   za   farmazona, 

a Chmieleńszczycy za klerykała...

Gniewnie wzruszył ramionami.

- Nie jestem klerykałem. Rozumiem wiarę, nie bigoterię.

Majewski skrzywił się ironicznie.

- Nie znam się na tym. W Polsce wszyscy są klerykałami, a najwięcej ci, którzy są 

wrogami   Kościoła,   ale   nikt   nie   lubi,   kiedy   się   go   nazywa   klerykałem.   Musi   pan   jednak 

wiedzieć,   że   nawet   z opinią   klerykała   znajduje   pan   w końcu   uznanie   i posłuch.   Nawet 

u przeciwników.   Narzymski   po   dziesięciu   minutach   rozmowy   z panem   stał   się   pana 

wielbicielem.   Jest   pan   „klerykałem”,   bo   ktoś   puścił   wiadomość,   że   widuje   się   pana 

w kościele,   ale   nie   jest   pan   „sprzedawczykiem”.   Z tym   można   działać.   Mnie 

Chmieleńszczycy i Komitet zabiliby pierwszego dnia, gdybym stanął znowu na czele rządu. 

Powiem panu - podniósł palec w górę i utkwił w Traugutcie wejrzenie swych bardzo jasnych 

oczu - niech pan zgniecie  tamtych,  a wtedy obejmę rząd, pan zaś będzie mógł wyruszyć 

w pole.

- Co pan nazywa zgnieceniem?

- Wykończenie ich tak, aby nigdy już wydawać nie mogli wyroków śmierci...

Traugutt stanowczo potrząsnął głową.

-   Kazałem   wyjechać   Kurzynie,   dałem   dymisję   Chmieleńskiemu,   teraz   poleciłem 

rozwiązać się Komitetowi...

- To są półśrodki! - głos Majewskiego stał się jeszcze bardziej skrzeczący. - Tych 

ludzi trzeba schwytać, jak to zrobił w swoim czasie Przybylski, ale nie puszczać, tylko przy 

okazji poukręcać im szyje.

background image

- Na to nie pójdę.

- To oni wcześniej czy później panu szyję ukręcą.

Zapadła   cisza.   Majewski   wciąż   wiercił   się   na   swym   krześle   i   zaplatał   włosy   na 

palcach. Traugutt siedział wyprostowany z kamienną twarzą.

- Sądziłem - zaczął - że pan mnie zrozumiesz...

- Rozumiem pana, generale - przerwał mu Majewski - tylko panu mówię, jak rzecz 

wygląda. Patrzę z boku i widzę. Obawiam się, żeśmy doszli do końca.

- Jest źle,  ale to jeszcze  nie  koniec. Jeśli  zdołamy obudzić  wieś... Pan pójdzie  ją 

budzić, a oni tymczasem przewrócą rząd i rozpoczną na nowo po swojemu.

- Oni także pragną obudzenia wsi.

- Oni? Kpi pan chyba? Całe ich dążenie to mącenie i puszczanie krwi! Chcesz się pan 

przekonać?   Oddaj   im   pan   władzę,   a sam   jedź   do   Bossaka.   Upewniam   pana:   w tydzień 

z Warszawy nie zostanie kamień  na kamieniu.  Nasi wnukowie  nie będą nawet wiedzieli, 

gdzie była.

- Nasi wnukowie - powiedział cicho - może potrafią lepiej niż my...

Majewski parsknął ironicznie.

- Tylko potrzeba, aby wpierw żyli. Masz pan syna, generale?

Twardo przełknął ślinę.

- Jest wielu chłopców w Polsce.

Majewski strzelił w powietrzu swymi długimi palcami.

-   No,   to   ci   chłopcy,   jeśli   będą   chcieli   coś   osiągnąć,   będą   musieli   mieć   maniery 

Zamoyskiego, twardość Wielopolskiego, a w dodatku - błysnął złośliwie oczami i zaśmiał się 

- zawziętość Mierosławskiego. Taka jest ta nasza Polska!

- Jakakolwiek jest - jest nasza.

Majewski popatrzył spod oka na Traugutta i poprawił okrywający kolana pled.

- Jest pan, generale, człowiekiem niezastąpionym. Nie możesz odjechać.

- Myślę inaczej.

- Źle myślisz. Jesteś po prostu zmęczony. Wyglądasz pan blado. Waszkowski mówił 

mi, że robisz wszystko sam: piszesz dekrety, rozkazy, listy, a pieniędzy na życie brać nie 

chcesz...

- Pieniędzy biorę tyle, ile mi potrzeba. A w pracy pomaga mi Dubiecki. Poza tym, to 

prawda, brak mi ludzi. Wydział Wojskowy sam muszę prowadzić. Dopiero niedawno udało 

mi  się znaleźć  kogoś na miejsce Rafała.  Nie znają mnie  w Warszawie.  Gdyby  pan objął 

z powrotem władzę, łatwiej na pewno znalazłby pan ludzi.

background image

- A Komitet Rewolucyjny?

-   Dałem   im   termin,   aby   się   rozwiązali.   Gdyby   polecenia   nie   spełnili,   każę   im 

wyjechać.

- Nie posłuchają.

- Ale jeżeli posłuchają, czy stanie pan na czele rządu?

- Gdyby wyjechali, gdyby na pewno wyjechali - przeciągał słowa - stanąłbym... Ale 

niezależnie od ich zachowania chciałbym panu pomóc. Wie pan co, generale? Wróćmy do 

naszej   rozmowy w końcu  miesiąca.   W tej  chwili   czuję  się  źle.  Może  jednak po  mrozach 

zdrowie się poprawi. Powiedzmy ostatniego lutego, dobrze?

- Dobrze i dziękuję.

- Wygląda pan źle.

- To chwilowe.

- Więc zobaczymy się dwudziestego ósmego?

-   Będę   lub   przyślę   po   odpowiedź   Dubieckiego.   Oczywiście,   jeżeli   Bóg   pozwoli 

dożyć...

Śnieg leżał grubą warstwą na ulicach. Znikły dorożki - jezdnią mknęły małe saneczki, 

pobrzękując dzwonkami. Traugutt, chociaż się spieszył, pozwolił sobie na przejście kawałka 

drogi   piechotą.   Potrzebował   ruchu.   Nie   dający   się   zrzucić   ciężar   leżał   mu   na   sercu.   Co 

przeżywa teraz moja żona? - myślał, a to pytanie powracało wciąż niby refren piosenki, która 

utkwiła w pamięci. Każda myśl spływała w jedno koryto. Przez całe miesiące udawało mu się 

tłumić w sobie pamięć o nich, poświęcać ją innym sprawom. Teraz dręczący niepokój wyrósł 

ponad wszystko, nie dawał o sobie zapomnieć.

Chłodna   była   ulicą   szeroką,   ale   ludzie,   którzy   ciągnęli   chodnikami,   ubrani   byli 

nędznie.   Z drzwi   małych   bawarii,   gdy   je   ktoś   otwierał,   buchały   na   ulicę   kłęby   pary, 

przemieszane z wonią kapusty, piwa i taniej machorki. Okutane w chustki kobiety ciągnęły na 

zbitych z desek saneczkach pozbierane gdzieś kawałki drewna; inne wiozły lub niosły wiadra 

z wodą. Biegli pokrzykując i popychając się mali terminatorzy, obładowani paczkami. Stróże 

z blachami na fartuchach stali przed bramami domów, przyglądając się pilnie wchodzącym 

i wychodzącym,   jak   tego   żądał   nakaz   policyjny.   Czujnym   krokiem   spacerowali   stójkowi 

w baszłykach,   postukując   szablami.   Przeciągały   patrole.   Na   każdego   mieszkańca   miasta, 

zdawało się, przypada umundurowany strażnik. Koło koszar Mirowskich Traugutt zobaczył 

grupę oficerów-gwardzistów, jak śmiejąc się wesoło szli wzdłuż straganów, ustawionych pod 

murem. Prędko skręcił w Solną. Nieraz zdawało mu się, że wśród oficerów dostrzega twarz 

background image

dawnego kolegi. Znalazł wolne sanki. Okrywając sobie nogi pokrytą granatowym suknem 

baranicą powiedział do woźnicy:  „Do Piltzowej”. W tej kawiarni miał dzisiaj naznaczone 

spotkanie.

9

Wiosna nadchodziła wczesna, ale on nie miał czasu tego dostrzec. Wydarzenia pędziły 

jedne   za   drugimi   szybko   niby   wagony   kolei   żelaznej,   oglądane   z innego,   jadącego 

w przeciwnym   kierunku   pociągu.   Każdy   dzień   przynosił   nową   klęskę.   Pierwszego   marca 

Dubiecki  powrócił  z wyprawy na  Chłodną wstrząśnięty.  O tym,  co  tam  zastał,  opowiadał 

głosem   zadyszanym,   jakby   po   wielkim   biegu.   Drzwi   do   mieszkania   Majewskiego   stały 

otworem. W mieszkaniu panował nieporządek. Meble były poprzewracane, szafy i szuflady 

otwarte, rzeczy, zwłaszcza papiery i książki walały się na podłodze. Na widok lękliwie do 

mieszkania  zaglądającego  gościa  jakaś kobieta  stojąca  wśród tych   ruin nieruchomo,  niby 

ocalały w pogromie posąg, zawołała: „Pan do pana Majewskiego? Uciekaj pan! Zabrali go 

dopiero co. Jeszcze mogą wrócić. Uciekaj pan!”

Zniknął   człowiek,   któremu   chciałem   przekazać   władzę   -   myślał.   Niedługo   jednak 

mógł  się tym  przejmować.  Tego samego  dnia przybiegł  bez zapowiedzenia  Waszkowski. 

Nawet on, zawsze pewny siebie, wydawał się dziś przejęty przyniesioną nowiną. Jego grube 

wargi drżały.

- Pozwoliłem sobie przyjść do pana prezesa, aby zaraz podzielić się wieściami, jakie 

otrzymałem   ze   śledztwa   -   zaczął.   -   Ławcewicz   sypie   dalej.   Wydał,   że   Toczyski   był 

dyrektorem   skarbu,  a Goldman   jego  sekretarzem.   Na   podstawie   jego  zeznań   aresztowano 

profesora Dyboskiego i Rafała Krajewskiego. Profesor wypiera się wszystkiego. Krajewski 

najpierw przyznał się do współpracy z Janowskim, ale potem zaciął zęby i milczy. Trzymają 

go w lochu, głodzą i tłuką. Za to Lauber rozkleił się całkiem: opowiada coraz więcej, opisuje 

ludzi, których widywał u Przybylskiego. Muszę powiedzieć, że pan Wacław nie umiał być 

dyskretny i zbyt wiele wiadomości zdradził ludziom.

Traugutt zagryzł usta. Drżenie warg Waszkowskiego udzieliło się również i jemu.

- Sprawa więc wygląda źle?

- Bardzo źle. Tam w śledztwie siedzi to bydlę, Zdanowicz...

- Czy to może oficer, który już od kilku lat należał do garnizonu Cytadeli?

background image

- Ten sam. Skończony łotr. Choć oficer, zgłosił się do pracy w śledztwie. Od dawna 

organizacja miejska miała na niego oko. Landowski dwa razy organizował na niego zamach. 

Zawsze   udawało   mu   się   ujść   z   naszych   rąk.   Ten   potrafi   torturować.   Inspektor   więzień 

Lebiediew to porządny człowiek, ale Zdanowicz umie kryć przed nim swoje sprawki. Żaden 

z więźniów nie poskarży się, bo wie, co by miał za to...

- Wszystkie wydziały są zagrożone?

- Wszystkie. Ale pan także, panie prezesie.

- Nikt z aresztowanych nie bywał tu u mnie. Nie wiedzą, gdzie mieszkam.

- Ktoś mógł  znać nazwisko, pod którym  jest pan zameldowany.  Odkąd wiem,  ile 

rzeczy naopowiadał ludziom Przybylski, lękam się o pana. A to, że pan prezes jest generałem 

Trauguttem, nie jest dla nikogo tajemnicą.

Zmarszczył brwi.

- Tak jest, niestety - ciągnął Waszkowski. - O pańskim prawdziwym nazwisku pletli 

ci,   co   przyjeżdżali   z Krakowa.   Musiało   to   dotrzeć   do   Moskali,   bo,   jak   otrzymałem 

wiadomość, Zdanowicz przechwalał się wobec więźniów, że wie o tym.

-   Zdanowicz...   -   powtórzył   cicho,   zamyślony.   Zastanawiał   się   nad   usłyszanymi 

wiadomościami. Potem zapytał: - Masz pan jaki pomysł?

-   Tak.   Musi   pan,   panie   prezesie,   wyjechać.   Podniósł   na   Waszkowskiego   baczny 

wzrok.

- Chcesz, abym złożył władzę?

- Nie! Skądże? - w tym okrzyku była szczerość. - Nie widzę innego kierownika rządu 

poza   panem,   zwłaszcza   teraz,   gdy   aresztowali   Majewskiego.   Ale   chodzi   mi   o pańskie 

bezpieczeństwo.   Na   początku   powstania   było   tak,   że   rząd   opuścił   Warszawę,   a zostawił 

w niej tylko Bobrowskiego jako naczelnika miasta.

- Sytuacja była inna. A ty, panie Aleksandrze, nie czujesz się zagrożony?

- Mnie nigdy nie złapią! - powiedział chełpliwie. - Czuję się w Warszawie zupełnie 

tak jak ryba w wodzie.

- Niech pan nie będzie taki pewny siebie, panie Aleksandrze. Dla złapania cennej ryby 

spuszcza się staw. Dziękuję panu za troskę o moje bezpieczeństwo, ale pańskiej rady nie 

przyjmę. Rząd musi pozostać w Warszawie. Tutaj zbiegają się sprawy całego kraju, tutaj 

pracują wydziały, poczta, Ekspozytura, prasa. Poza Warszawą rząd nie byłby sobą.

- Lecz chodzi o pana, panie prezesie. Pan jest nam potrzebny...

Potrząsnął stanowczo głową.

background image

- Rząd jest potrzebny tam,  gdzie może  coś zdziałać.  Nie wolno mu  zniknąć.  Pan 

pamięta, co się stało, gdy Langiewicz odjechał od swoich oddziałów?

- Pamiętam. Ale Langiewicz zdradził, poszedł za „białymi”. A pan prezes jest z nami 

i my ufamy panu.

Powiedział z goryczą:

- Wy uważacie mnie za swego, ale inni mają mnie za „białego”. Widać trzeba, abym 

stał   pośrodku.   Dziękuję   jeszcze   raz   za   radę,   ale   nie   ma   o czym   mówić.   Zostanę.   Proszę 

jednak, panie Aleksandrze, o każdą nową wiadomość ze śledztwa.

Kiedy   Waszkowski   wyszedł,   Traugutt   zbliżył   się   do   okna.   Otworzył   je.   Słońce 

przygrzewało, jakby to był już kwiecień. Od Wisły zawiewał wiatr, przynosił dobrze znane 

zapachy mokrej ziemi i gnijących zeszłorocznych liści. Gałęzie drzew otaczających posesję 

nabrzmiały   pąkami.   Łuski   pąków   lśniły.   Nowe   siły   pulsowały   w nim,   jakby   na   przekór 

wszystkiemu, co przynosił każdy dzień. Głęboko wciągnął w płuca powietrze. O ileż łatwiej 

byłoby trwać, pozostając bliżej ziemi, bliżej wyrywającej się w górę trawy!

Usłyszał za sobą:

- Już wiosna...

- Tak - odwrócił się - wiosna. Wczesna w tym roku. Od dawna nie widziałem wiosny 

w mieście.

-   A ja   -   powiedziała   -   tylko   jako   mała   dziewczynka   oglądałam   ją   na   wsi.   Nie 

pamiętam nawet, jak ona tam wygląda.

- Lepiej ją widać, mocniej ją czuć. Aż pokusa bierze, aby popłynąć na tamten brzeg...

Jakby   naprawdę   lękając   się   tej   pokusy,   zamknął   okno.   Zdecydowanym   krokiem 

powrócił do swego stołu.

- Ma pani coś dla mnie?

- Tylko ten list. Nowe ostrzeżenie. Wziął kopertę z jej ręki. Przebiegł wzrokiem krótką 

treść, lekceważąco rzucił kartkę na stół. Zapytał:

- Czy pani Płachecka nie przychodziła?

- Przychodziła, ale tylko po to, aby powiedzieć, że nic nie było na punkcie dla pana. 

Na Ekspozyturze zamieszanie. To na pewno w związku ze śledztwem. Waszkowski mówił mi 

o nowych aresztowaniach.

- Czy panu nic nie grozi?

-   Nie   sądzę,   aby   więcej   niż   każdego   innego   dnia.   Ale   zagrożone   są   wydziały, 

zagrożona cała sieć organizacyjna. To zły znak, że nie działa poczta. Nie mogę być odcięty od 

tego co się dzieje.

background image

Pochylił się nad stołem; porządkował papiery, nad którymi pracował nocą. Kirkorowa 

kręciła się po pokoju, zbierała naczynia pozostałe po śniadaniu. Powiedziała:

- Nie będzie pan odcięty...

Podniósł głowę. Zwrócił na nią pytający wzrok.

- Jeśli trzeba - ustawiła naczynia na tacy - pójdę zdobyć dla pana wiadomości.

Przez chwilę zastanawiał się nad tym, co powiedziała. Potem rzekł:

- Nie. To nie jest pani zadanie.

- Lecz skoro Ekspozytura nie działa?

- Pójdę sam.

- To by było niepotrzebne narażanie się. Pan jest po to, aby wszystkim kierować, a nie 

po to, aby być własnym kurierem. Całe powstanie opiera się na panu. Jesteśmy obowiązani 

pana osłaniać.

Wstał od stołu. Począł spacerować po pokoju z rękami założonymi za siebie.

- Dziękuję pani - powiedział, nie patrząc na nią - za jej propozycję. - Być może będę 

zmuszony kiedyś z niej skorzystać. Ale tymczasem poproszę pana Mariana, aby skontaktował 

się z ludźmi Ekspozytury.

- Pan woli, aby on szedł, nie ja? Dlaczego?

- Pani i tak się naraża.

- Kazano mi zajmować się pana sprawami.

- Zajmuje się pani nimi w swoim zakresie.

- A gdybym zechciała, aby ten zakres był większy?

Zatrzymał się. Stojąc pod ścianą, po przeciwnej stronie pokoju, zdawał się przyglądać 

jakiejś plamie na podłodze.

- Zakres pracy każdego powinien być ściśle określony mówił sucho, jakby wygłaszał 

odczyt. - Taka jest zasada właściwej organizacji. Wtedy wszystko działa jak w zegarku, tryb 

zaczepia o tryb...

- Ale pan jest sam! - zawołała - Sam, samotny wobec napaści, wobec gróźb, wobec 

niebezpieczeństwa!

- Taka jest istota pracy na moim posterunku - ciągną dalej tym samym tonem. - Tak 

trzeba.

- Czy zawsze trzeba rzeczy najtrudniejszej? Przecież widzę, w jakim pan jest stanie. 

Stracił pan sen, apetyt...

Namyślał się czas jakiś nad odpowiedzią.

- Wszystko w życiu jest na naszą miarę...

background image

- Tak się mówi - wybuchnęła. - Ale tak nie jest. Przychodzą chwile, kiedy człowiek 

musi się na kimś oprzeć. Wiem o tym. Pan cierpi...

- Co pani może wiedzieć o mnie?

- Wiem, bo patrzę na pana. Dla aktorki każdy gest człowieka musi być środkiem jego 

odszyfrowania.

- Aktorzy też są ludźmi. Mogą popełniać błędy. Wobec drugich i wobec siebie.

- Nawet gdyby popełniali; cóż stąd? Liczy się chwila.

- Wsparcie się człowieka o człowieka!

Podniósł głowę. Miał zmarszczone brwi, zaciśnięte usta.

- Rozumiem - rzekł. - Zresztą nie od dzisiaj. Zacząłem to pojmować od dłuższego już 

czasu. Powinienem był nie ustępować pani prośbom. Należało odejść, zmienić mieszkanie...

- Chodziło o pana pracę!

- To prawda. Dzięki pani, jedynie dzięki pani - podkreślił z naciskiem - mogłem przez 

pół roku działać. Wykonywała pani znakomicie swoją służbę. Ale domieszała pani do niej coś 

ponad potrzebę.

Odstawiła na stolik tacę, którą aż do tej chwili trzymała w ręku. Usiadła na skraju 

kanapki.

- Domieszałam - przyznała.

- Jest pani samotna, łatwo panią wytłumaczyć.

- Pan także ugina się pod swoją samotnością.

Zagryzł   usta,   przymknął   oczy.   Zdawał   się   pasować   ze   swoim   bólem.   W końcu 

powiedział:

- Tak, to prawda. Ale słabość nie jest jeszcze przegraną,

- Od słabości można uciec.

- Pani wciąż wierzy w ucieczkę!

- W co mam wierzyć? Pan żył łatwo. Ledwo pan wyszedł z rodzinnego domu, trafił 

pan   na   dziewczynę,   która   nie   widziała   za   panem   świata.   Mnie   pociągnął   teatr   tym,   co 

dostrzegałam na scenie. Ale szybko przekonałam się, że poza sceną jest życie całkiem inne. 

Na scenie deklamowało się, za sceną byli weseli panowie, którzy zapraszali aktorki na kolacje 

do gabinetów. Nie umiałam tkwić w jednym i drugim jednocześnie. Wyszłam za Kirkora. 

A tamto życie okazało się także fałszem.

- Kochała pani?

- Kochałam, nie będę temu przeczyć. Także chciałam miłości. Ale zawsze gotowa 

byłam więcej dawać niż żądać, Dziś nie żądam niczego. Milczał.

background image

- Pogardza mną pan? - zapytała.

Zaprzeczył żywo:

- Co za przypuszczenie?! Nie byłem nigdy aktorem, ale ja także poznałem panią przez 

te pół roku. Ma pani rację: żyłem łatwo. Nie wolno mi pani sądzić. Nie umiałbym zresztą pani 

sądzić.   Pani   dostrzegła   moją   samotność.   Jestem   samotny,   to   prawda...   Sam   w obliczu 

największej odpowiedzialności.

To   Anna   pchnęła   mnie   do   tego.   Ale   Anna   karmiła   się   pani   deklamacją,   pani 

wierszami. W tym wszystkim jest jakiś związek... Nie popsujmy go.

Nie odpowiedziała. Opuściła głowę, przesuwała palcami po brzegu tacy. Za oknami, 

na drzewach niezliczone chmary ptactwa zanosiły się hałaśliwym świergotem.

Podniosła   dłoń,   na   której   miała   pierścionek   z trucizną.   Obracała   go   na   palcu. 

Powiedziała cicho, jakby sama do siebie:

- Nie spotkałam nigdy takiego człowieka jak pan...

Oderwał się od miejsca, gdzie dotychczas stał, zbliżył się do niej.

- Myli się pani - rzekł. - Jestem taki sam jak wszyscy. Wielu rzeczy nie rozumiem, 

wielu nie potrafię. Waham się, błądzę, unoszę się gniewem i niechęcią. Sięgnąłem po władzę, 

bo mi się wydało, że muszę to zrobić. Kiedy się przekonałem, że ona przerasta moje siły, 

powiedziałem sobie: zrobię tyle, ile potrafię. A resztę złożę na Niego...

- Ja muszę wszystko sama.

- Bóg dlatego zostawia nas samych, abyśmy zrozumieli, że sami niewiele potrafimy.

- Kto pana tego nauczył? - podniosła głowę.

- Nikt.

Ktoś   zapukał   do   drzwi,   prowadzących   do   części   mieszkania   zajmowanej   przez 

Kirkorową, a teraz zastawionej szafą. Zerwała się z kanapy, zawołała:

- Idę już, mamo, idę!

Sięgnęła po tacę z naczyniami. Stojąc z tacą w ręku powiedziała:

- Przepraszam. Zabrałam panu tyle czasu.

- Nic nie szkodzi. Przecież poczta nie przyszła, nie mam nic do roboty.

- Pan nie chce mi pozwolić iść do Ekspozytury?

- Naprawdę chce pani to zrobić? Dla sprawy?

- Chcę zrobić tyle, ile potrafię. Według pańskiej nauki.

- Proszę, niech pani idzie.

- Dziękuję...

Już była w progu, ale jeszcze zatrzymała się. Powiedziała:

background image

- Znowu mi Władzio bardzo kaszle.

- Słyszałem w nocy. Czy ma gorączkę?

- Chyba trochę.

- Powinna pani wezwać lekarza.

- Właśnie o tym myślałam. Zaraz skoczę, załatwię jedno i drugie. Nic pan nie ma 

chwilowo dla mnie?

- Nie, niech pani idzie. Ale proszę uważać.

Kiedy   wyszła   z pokoju,   podjął   swój   spacer.   Bezczynność   o tej   porze   była   czymś 

niezwykłym: czuł się wybity z normalnego trybu życia. Myślał także o tym, co usłyszał od 

kobiety i o swoich słowach. Teraz naszedł go żal; myślał: a jednak samotność nie byłaby tak 

okropna!

Zatrzymał się przy stole, szybko usiadł. Rozłożył papier, sięgnął po pióro. Namyślał 

się przez chwilę, potem zaczął pisać.

Ten   list   do   Bossaka   nosił   w głowie   od   kilku   dni,   a przecież   wciąż   odkładał   jego 

napisanie. Teraz jednak powziął decyzję. Pióro biegło szybko po papierze. Pisał: „Obywatelu 

generale.   Wbrew   naszym   nadziejom   nie   udało   nam   się   dokonać   oczekiwanej   zmiany 

osobowej,   która   by   pozwoliła   jednemu   z nas   przybyć   do   ciebie   i wspomóc   cię,   zarówno 

w walkach,   jakie   prowadzisz,   jak   i w   pracy,   jakiej   dokonujesz,   by   obudzić   wśród 

mieszkańców wsi życzliwość dla powstania. To drugie jest tak ważne, że ono tylko, jak o tym 

w swoim   czasie   mówiliśmy,   zadecydować   może   o rezultacie   pierwszego.   Dlatego 

pragnęliśmy   wesprzeć   twój   wysiłek   swoją   osobą.   Sprawy   jednak   wyglądają   tak,   że 

oczekiwane   przybycie   okazało   się   niemożliwe.   Musisz   więc   dalej   działać   sam,   licząc   na 

swoje siły, ale przede wszystkim na pomoc Bożą. W naszym Położeniu nie wszystko można 

uczynić tak, jakby się uczynić chciało; trzeba jednak zdziałać, na ile nas stać, a resztę złożyć 

na   Boga.   Nie   zawsze   daje   On   tym,   których   kocha,   potrzebne   do   działania   środki,   aby 

pamiętali,  iż dobro tylko  od Niego pochodzi  i nie przypisywali  go sobie. Człowiek musi 

pracować - ziarno i obfitość plonu daje Bóg.

- Mając do ciebie pełne zaufanie powierzamy ci, generale, obok dowództwa Drugiego 

Korpusu, które już posiadasz, pełną władzę zwierzchnią nad organizacją cywilną województw 

Sandomierskiego i Krakowskie go. Ta władza przechodzi tylko na ciebie osobiście i żaden 

z twoich podwładnych nie ma prawa mieszania się do władzy cywilnej.

Z żalem dowiadujemy się z ostatniego twego raportu o śmierci kapitana Szandora...”

background image

Nagle z trzaskiem otworzyły się drzwi. Kirkorowa wpadła do pokoju bez pukania, 

w płaszczu i w kapeluszu. Zatrzymawszy się przy stole przez chwilę z trudem łapała oddech 

Wreszcie zdołała wyjąkać:

- Morawski aresztowany! Byłam u niego... Chciałam go do Władzia, a także... także 

myślałam... że może coś dla pana... Aresztowali go... A także Przybylskiego...

10

Tak   samo   jak   wtedy,   wbiegła   do   jego   pokoju   bez   pukania   w ledwo   narzuconym 

szlafroku.

- Panie Michale! Panie Michale!

Usiadł na posłaniu niespodziewanie obudzony.

- Co się stało?

- Policja w domu. Zdaje się u pana Mariana. Dygotała, zęby jej szczękały.  Włosy 

miała   poskręcane   na   papierki.   Nagle   rzuciła   się   na   kolana   przy   jego   łóżku.   Porywczo 

chwyciła w obie dłonie jego rękę.

- To moja wina... - powtarzała - moja wina...

- Co pani mówi?

- Moja wina... Taka, jak ja, nie powinna była strzec człowieka jak pan... Moja wina... 

Przynoszę nieszczęście. Komu chcę pomóc, kogo... kocham... Moja wina... Powinnam się 

otruć! Jakby pana wzięli... Otruję się...

Chwycił ją za ramiona i mocno potrząsnął.

- Niech pani nie opowiada głupstw! Proszę się uspokoić! Słyszy pani!

- Otruję się...

- Nie! Zakazuję pani! Proszę mi to oddać! - Siłą rozprostował jej dłoń i ściągnął z jej 

palca pierścionek. - A teraz proszę wyjść na chwilę: muszę się ubrać...

Wstała zanosząc się szlochem i szła jak błędna. Kiedy zamknęła za sobą drzwi, zerwał 

się z łóżka. Chociaż całym wysiłkiem starał się zapanować nad sobą, nie mógł powstrzymać 

drżenia całego ciała. A przecież od paru dni liczył się z pojawieniem się policji. Ostatnie, 

przyniesione przez Waszkowskiego, wiadomości były alarmujące. Śledztwo zataczało coraz 

szersze kręgi, wciągało cały aparat rządowy. Uwięzieni sypali - aresztowano Żulińskiego, 

kierownika   Ekspozytury,   Jeziorańskiego,   dyrektora   wydziału   komunikacji,   Unickiego, 

skarbnika rządu. Aresztowana została Płachecka łączniczka Kirkorowej. W śledztwie wciąż 

background image

wypytywano   o naczelnika   miasta.   Waszkowski   jeszcze   raz   zmienił   nazwisko.   Był   teraz 

ogolony, miał jasne, prawie białe włosy i nosił przyćmione okulary. Trauguttowi wydawało 

się, że tym wyglądem tym więcej zwraca na siebie uwagę, ale Waszkowski był odmiennego 

zdania.   W dalszym   ciągu   zuchwale   twierdził,   że   nigdy   go   nie   potrafią   ująć,   i snuł   piany 

rozmaitych akcyj. Zapowiedział jedynie, że na Smolną nie będzie przychodził, gdyż, według 

posiadanych przez niego informacji, ulica jest od pewnego czasu obserwowana. Jeszcze raz 

proponował Trauguttowi wyjazd.

Ubrawszy się zapukał do drzwi pokoju Kirkorowej. Kobieta była już także ubrana 

i odzyskała spokój. Jedynym śladem podniecenia była koronkowa chusteczka, którą trzymała 

przy ustach i nerwowo szarpała zębami. Chwyciła Traugutta za rękę i pociągnęła do okna.

- Wyprowadzają go. Niech pan spojrzy. Tylko proszę tak stanąć, aby nikt nie zobaczył 

pana w oknie.

Pośrodku   gromady   policjantów   szedł   Dubiecki.   Młody   mężczyzna   starał   się 

zachowywać swobodnie. Rozglądał się na wszystkie strony, a potem nieznacznie podniósł 

wzrok na ich okna. Odszedł lekko, prawie z uśmiechem na twarzy.

- Straciłem w nim najwierniejszego... - powiedział cicho.

Policjanci   opuścili   podwórze.   Potem   z okna   wychodzącego   na   ulicę   można   było 

zobaczyć, jak siadają do dorożek i odjeżdżają. Przed bramą zebrała się gromadka ludzi. Stróż 

rozmawiał ze służącymi. Pojawił się Ciarke w narzuconym na ramiona kraciastym płaszczu 

i zaczął   o coś   wypytywać   stróża.   Pobudzone   i podniecone   tym,   co   się   stało,   dzieci 

Dąbrowskich bawiły się krzykliwie na ulicy.

- Która to godzina? - zapytał.

Była siódma, kiedy przyszli. Teraz ósma.

- Chodźmy, pani Helenko, do kościoła.

W kilka dni po tamtej rozmowie powiedziała: „Chciałabym się nauczyć znów modlić. 

Jeżeli chce mi pan pomóc, niech mnie pan weźmie ze sobą do kościoła”. Od tego czasu 

chodzili razem co niedziela do Św. Aleksandra. On sam wpadał prawie codziennie, choć na 

chwilę, do kościoła Trynitarzy na Solcu.

Wielki Piątek oderwał się od zwykłej pracy i wczytywał w wizje Anny Katarzyny. 

Uderzyły go słowa Jezusa w Ogrojcu, jakie przekazała wizjonerka, wypowiedziane do trzech 

wybranych apostołów: „Nie wzywajcie ośmiu. Nie mogliby mnie oglądać w tym stanie, bez 

zgorszenia... Ale wyście widzieli Syna Człowieczego przemienionego - możecie Go więc 

zobaczyć   także   w poniżeniu   i w   opuszczeniu.   Czuwajcie   jednak   i módlcie   się,   aby   was 

background image

pokusy nie zwyciężyły...” Czuwajcie i módlcie się, wy, którzy widzieliście mnie w chwale - 

te słowa brzmiały wciąż w jego uszach jak nie milknące echo.

- Pan chce iść? - zawołała przestraszona. - Teraz, kiedy jego zabrali? Nie, nie! Niech 

pan nie wychodzi! Dom może być śledzony, ulica także. Pan nie powinien wychodzić!

- Jeżeli dom śledzą, to znaczy chcą zobaczyć, jak się ludzie zachowują. Tym bardziej 

należy postępować zwyczajnie. Dziś niedziela.

- Niech pan nie wychodzi! Proszę...

Potrząsnął głową.

- Niech się pani nie daje ponieść lękowi. Do Trynitarzy przejdziemy spokojnie. A oto 

pani pierścionek. Chyba mogę go pani oddać?

Wyciągnęła rękę, ale zaraz ją cofnęła.

- Wolę, aby został u pana.

- Dobrze. W takim razie kładę go tu, do szuflady.

Kwietniowy ranek pełen był słońca. Spoza płotów wyglądały drzewa osypane białymi 

kwiatami. Także opadłe płatki, niby białe confetti, leżały na chodnikach. Szli wolno w dół ku 

Wiśle. Ulice były puste, ich kroki rozlegały się głośno wśród drewnianych domków Powiśla. 

Na rogu Solca kilka kobiet i dziewcząt ozdabiało kwiatami i wstążkami figurę Św. Barbary. 

Brzeg opadał łagodnie tworząc dużą plażę, na której leżały łodzie przewoźników. Dalej widać 

było przystań Towarzystwa Żeglugi Parowej. Małe schodki schodziły w wodę. Przy nich stała 

beczka   na  kołach,  zaprzężona   w chudego  konika.  Stary  mężczyzna  w parcianym   fartuchu 

czerpał nosiłkami wodę do beczki. Wisła płynęła szeroko. Zataczała majestatyczne półkole. 

W porannej   mgle   widać   było   leżący   nisko   na   wodzie   most   pontonowy,   a dalej   sterczące 

wysoko filary budującego się żelaznego mostu, który, jak rozpisywała się prasa, miał być 

jednym z największych w Europie.

Wnętrze kościoła było ciemne. Wielki, tragiczny krucyfiks pochylał się nad głowami 

modlącego się tłumu. Kobiety były w chusteczkach, mężczyźni mieli na mokro ulizane włosy, 

białe koszule ugniatające ogorzałe szyje. Mszy jeszcze nie było, ludzie nierównymi głosami 

śpiewali   godzinki.   Kobiety   zawodziły   piszcząco   „Tyś   Matką   wszech   żyjących,   Tyś   jest 

świętych drzwiami, Nowa Gwiazdo z Jakuba, Tyś nad aniołami”. W ciemnych wnękach pod 

chórem   siedzieli   w konfesjonałach   spowiednicy.   Traugutt   stanął   wśród   czekających. 

Poprzedni wieczór spędził robiąc rachunek sumienia. Dubieckiego odesłał wcześnie - od paru 

dni nie mieli prawie nic do roboty. Na Ekspozyturze panowało zamieszanie, punkty rozdziału 

korespondencji były „popalone”. Traugutt załatwiał tylko te sprawy, które mu Kirkorowa lub 

background image

Dubiecki przynieśli z miasta. Ale i oni niewiele mogli zdobyć. Sekretarze wydziałów byli 

poaresztowani lub ukryli się. Działała tylko organizacja miejska.

Głębiej jeszcze niż zwykle usiłował wejść w siebie. Od pewnego czasu nie mógł się 

pozbyć uczucia, że zgrabia tylko z wierzchu gniewne myśli, niepokoje, wątpliwości. Pod tą 

poruszoną warstwą była druga, ukryta i stwardniała. Trzeba ją było przebić, rozkruszyć. Czy 

godność, którą wziąłem na siebie, nie nauczyła mnie pobłażania dla własnych słabości? - 

pytał  siebie. Czy nie usprawiedliwiam się, gdyż uważam się za niezbędnego? Czy myślę 

dosyć o drugich? Czy kocham ludzi nie dlatego, że są dla mnie dobrzy, nie dlatego, że się za 

mnie poświęcają?

Zstępował coraz głębiej w swoje serce i wciąż miał uczucie, że nie sięgnął jeszcze 

dna. Niewyczerpaną studnią zła jest człowiek! Jak gorzko - myślał - oburzałem się na tych, 

którzy   mnie   odpychali.   Nie   walka   z wrogiem   była   najgorsza,   ta   walka,   w której   potrafił 

zawsze ustrzec się od zawziętości. Najgorsze były ataki swoich, z jednej i z drugiej strony. 

Przez jedyny przyjazny sobie dom, w którym bywał, dom doktora Dybka, przesączały się do 

niego opinie o narodowym rządzie: „To rewolucjoniści i ateusze, którzy tylko dla zamydlenia 

oczu odwołują się do Imienia Bożego. Nigdy nie można mieć do nich zaufania. Gorsi od 

Moskali!” A z drugiej strony - Kurzyna i Chmieleński...

Pytał siebie: czy broniąc swej racji przeciwko ich atakom nie nadawałem tej racji 

znaczenia bezwzględnej prawdy? Czy nie zacinałem się w przekonaniu, że w Polsce tak być 

musi? Podobno Wielopolski miał powiedzieć: „Można coś zrobić dla Polaków, ale niczego 

się nie zrobi razem z Polakami”. Czy nie myślałem podobnie? Czy nie gniewała mnie myśl, 

ze jestem odepchnięty i od nieba, i od ziemi, jakby zawieszony w przestrzeni, w której nie 

można żyć. Od dziecka był człowiekiem wierzącym. Taka była babka Justyna i swą wiarę 

przekazała wnukowi. Była to religijność, którą się nosiło dumnie jak sztandar. Należało ją 

okazywać bez skrępowania wszelkim „lutrom, prawosławnym i farmazonom”. Traugutt nigdy 

się  nie  wstydził  chodzić   do kościoła   przystępować   do sakramentów.   Otwarcie   modlił   się 

w obecności kolegów w szkole, w Petersburgu. Gdy ktoś pozwolił sobie przy nim na żarty 

z jego   wiary,   litewski   milczek   tracił   swą   zwykłą   rozwagę   i wybuchał   nieopanowanym 

gniewem.

A   jednak   zakochał   się   w Annie.   Dopiero   po   pewnym   czasie   obudził   się   w nim 

niepokój. Czy potrafimy - myślał - zachować naszą miłość, jeśli coś tak bardzo ważnego 

będzie nas dzieliło? Ten niepokój podsycało oburzenie babki. Dla niej to, że jej ukochany 

wnuk chce się żenić z „luteranką”, było prawdziwą klęską. Traugutt gryzł się coraz bardziej. 

background image

A jednak ani słowem nie zdradził swej rozterki wobec Anny. Silniejszy niż to zmartwienie 

był lęk, że mogłaby dla niego - tylko dla jego miłości - zmienić wiarę.

Któregoś dnia przyjechał nieoczekiwanie z Żelechowa. Z placyku przed pocztą, gdzie 

zatrzymywały się dyliżanse, było blisko do Piklów. Młody junkier szedł zamyślony Kozią, 

potem Miodową. Zaszedł na chwilę do Kapucynów. To była stara nauka babki: „Masz coś 

ważnego załatwić - pomódl się wpierw”. Potem twardym, żołnierskim krokiem skierował się 

na Kapitulną. Otworzyła mu sama Anna. Krzyknęła z radości i w zapale chwyciła go za szyję.

- Jak to dobrze, Romku, że przyjechałeś! Boże, jak to dobrze! A ja właśnie biedziłam 

się, jak ci o tym mam napisać.

- O czym?

-   Ach,   to   wielka   tajemnica.   Siądź   i nie   przerywaj   mi,   bo   muszę   ci   wszystko 

opowiedzieć od początku. Tyle czasu musiałam to ukrywać i tak się tym męczyłam. Żebyś 

wiedział! Taka już jestem, że wszystko ci muszę zaraz wypaplać. Ale teraz już mogę. Więc 

słuchaj. W przyszłą sobotę zostanę katoliczką...

Zerwał się z kozetki, na której go posadziła.

- Aniu! - zawołał.

- Nie krzycz! - zatkała mu dłonią usta. - Służba usłyszy i będzie Bóg wie co myślała. 

Siadaj. Och, żebyś ty wiedział, ile mnie kosztowało, że musiałam to ukrywać przed tobą. Ja 

już od dawna chodzę do Kapucynów, słucham kazań ojca Prokopa i innych. I na nabożeństwa 

majowe.  I śpiewam   pieśni  do  Matki   Bożej.  I nawet  jedną  ułożyłam   sama.  Ojciec  Serafin 

powiedział,  że mogę  to wszystko  robić. Mam się przyglądać i nie śpieszyć  się z decyzją. 

I powiedział,   żebym   nic   tobie   nie   mówiła.   Żebyś   miał   niespodziankę.   Oj,   jakie   to   było 

ciężkie. Nie lubię mieć tajemnic. Ale teraz możesz już wszystko wiedzieć, bo rzecz ułożona...

Patrzył   na   nią   wzruszony.   Czuł   w gardle   radosny  skurcz.   Mimo   to   zdobył   się   na 

powagę. Zapytał prawie surowo:

- Powiedz mi jednak, ale tak naprawdę, naprawdę, Aniu, dlaczego to zrobiłaś?

Podniosła na niego jasny, dziecinny prawie wzrok:

- Bo widzisz, Polacy modlą się zawsze razem... Wprawdzie papa też się modli i też 

stara się być dobrym Polakiem. I generałowa Sowińska... Ale ja myślałam, że lepiej być taką 

jak wszyscy. A potem bardzo mi się spodobało to, co mówił ojciec Prokop. A jeszcze później 

poznałam ciebie, pokochałam i wszystko tak się dobrze składa. Prawda? No, powiedz, prawda 

czy nie prawda?

Jak wtedy wszystko układało się łatwo! Anna została katoliczką, a on nie potrzebował 

mieć skrupułów, że została nią tylko dla niego. Potem - wprawdzie nie od razu - ułożyły się 

background image

sprawy   z babką.   Ale   niespodziewanie   skończył   się   wygodny   chodnik,   który   ktoś   jakby 

układał przed nim. Znalazł się na bezdrożu. Zagubił się w samotności. Nie potrafił dostrzec 

kochających go serc.

Wtedy   ona   zapytała   go:   „Dlaczego   zawsze   musi   być   najtrudniej?”   Odpowiedział: 

„Tak być musi”. I teraz także powtarzał sobie: Tak być musi.

Kiedy w głębie za kratkami wypowiedział to wszystko, dodał jeszcze:

- Chciałbym prosić o wskazówkę. Wiem, że chrześcijaninowi nie wolno kłamać. Ale 

jeżeli stanę wobec wroga, który zmuszać mnie będzie, abym powiedział, a to moje wyznanie 

zagrozić może sprawie i innym ludziom - jak postąpić?

Za kratkami panowała długa cisza. Potem usłyszał:

- Czy nie powinieneś próbować uciec?

Odpowiedział:

- Uciec - to zepchnąć wątpliwość na drugich. To zawieść tych, co zaufali.

- Kłamstwo jest zawsze kłamstwem...

- Wiem. Jak więc postąpić?

Znowu panowało milczenie; wreszcie rozległ się szept:

- Cóż ci powiem, bracie? Kiedy przynosisz tutaj swój grzech i swój żal, wtedy mogę 

cię rozgrzeszyć imieniem Pana naszego Jezusa. Ale kiedy mi stawiasz takie pytania, nie wiem 

jak ci mam odpowiedzieć. Jestem tylko człowiekiem... Nie mogę cię namawiać do grzechu. 

Mogę ci tylko doradzać ufność.

- Rozumiem...

- Módl się, módl się, aby On ci pozwolił zrozumieć swoją wolę. Bij się w piersi. Ego 

te absolvo...

Po mszy spotkali się przed kościółkiem. Dzień robił się coraz piękniejszy. Wisła grała 

barwami.  Ulice zaroiły się świątecznie  ubranymi  dziećmi.  Całe gromady szły tłumem na 

wybrzeże. Tęsknie spoglądano na drugi, pełen zieleni brzeg. Zwykle o tej porze w niedzielę 

liczne   barki   i krypy   przewoziły   ludzi   z miasta   do   lasku   na   Saskiej   Kępie.   Ale   od   paru 

miesięcy  obowiązywał  zakaz   policyjny.   Na przejazd  za  Wisłę  potrzebne   były   przepustki. 

Warszawa była zamknięta jak więzienie.

Wracali bez słowa. Przy figurze Św. Barbary Kirkorowa zatrzymała się. Powiedziała:

- Niech  pan, proszę, idzie  do domu.  Mama  poda śniadanie.  Ja skoczę  na Widok. 

Muszę dać znać o wzięciu pana Mariana, a także chcę zobaczyć, czy nie ma czego dla pana.

- Dobrze. Ale niech pani uważa.

Wolnym krokiem wrócił na Smolną. Stróż Dąbrowski stał dalej przed domem.

background image

- Dzień dobry wielmożnemu panu - przywitał Traugutta.

- Dzień dobry, Józefie.

- List przynieśli do pana. O, proszę.

Po kopercie poznał, że pochodzi z tego samego źródła co tamte ostrzeżenia

- Dziękuję.

- A pana profesora zawieźli do więzienia na Pawią. Ten Anglik to chodził do cyrkułu 

i dowiadywał się. Ciekawy taki.

- Ano widać ciekawy.

- Pewnikiem myślał, że zbója mieliśmy w domu.

Poszedł na górę. Czekając aż pani Majewska przyniesie mu kawę, rozerwał otrzymaną 

kopertę. Przeczytał:

„Obywatelu Traugutcie. Przyjmij do wiadomości, że powstał nowy rząd patriotyczny, 

który udziela ci dymisji. Masz mu natychmiast przekazać rządowe pieczęcie”.

Podpisu nie było i tym razem, ale była pieczęć: dwie ściskające się dłonie z napisem 

u góry „Naprzód z ludem”, a u dołu „Główny Komitet Rewolucyjny w Warszawie”.

List   po   przeczytaniu   spalił   nad   świecą.   Nie   chciał   mieć   przy   sobie   nic 

kompromitującego.   Komitet   Rewolucyjny   nie   rozwiązał   się   mimo   surowych   wezwań. 

Traugutt przypomniał sobie że kiedy ostatni raz rozmawiał z Waszkowskim, naczelnik miasta 

mówił mu o zjawieniu się w Warszawie Wernickiego. Ten dawny kierownik podziemnych 

drukarni i gorliwy członek grupy Chmieleńskiego nie miał dobrej opinii. Z Królestwa musiał 

wyjechać   skazany   przez   rząd   Majewskiego   na   banicję   po   nieudanej   próbie   lipcowego 

zamachu stanu. Chmieleński - twierdził Waszkowski - jest szaleńcem i fanatykiem, ale to 

człowiek osobiście uczciwy. Wernickiemu nie ufają nawet tamci.” Wyglądało na to, że jego 

przybycie spowodowało nowe posunięcie Komitetu. Poprzednio nadsyłane anonimy budziły 

w Traugutcie   gniew.   Dziś   przyjął   otrzymany   list   ze   spokojną   melancholią.   Wieczorny 

rachunek sumienia przezwyciężył w nim żal, jaki czuł do tamtych. Myślał: ci ludzie mają 

swoje idee. Wierzą w rewolucję i oczekują jej nadejścia. Nie potrafią jednak dostrzec, że na tę 

rewolucję jeszcze za wcześnie. On sam wysyłał listy do Garibaldiego, do Mazziniego, do 

Klapki. Zapewniali go w odpowiedzi o swojej życzliwości, ale niczego nie mogli obiecać. 

Kossuth   zwrócił   pieniądze,   które   rząd   przesłał   swego   czasu   na   uzbrojenie   węgierskiego 

legionu. A poza tym - ci ludzie nienawidzą Rosji. Tą nienawiścią chcą zyskać sobie poparcie 

narodu.   To   tani,   demagogiczny   chwyt.   Z Rosją,   która   nas   ciemięży,   trzeba   walczyć,   ale 

o przyjaźń   narodu   rosyjskiego   musimy   zabiegać.   Pod   tym   względem   miał   słuszność 

Wielopolski. Żyjemy w nowej epoce - w epoce, w której ludy porozumiewają się ze sobą nad 

background image

głowami rządów. Tylko że posiadał za wiele dumy, aby zabiegać o swoich. Sam miał naturę 

samodzierżcy.   Jesteśmy   trudnym   narodem.   Potrafimy   się   zdobyć   na   zryw,   na   jaki   nie 

zdobyłby   się   żaden   inny   naród.   Ale   nie   posiadamy   cierpliwości.   Ulegamy   odruchom 

instynktu. Wielka myśl polityczna jest dla nas rzeczą obcą tak długo, póki nie wejdzie nam 

w krew.   Dopiero   wtedy   umiemy   o nią   walczyć.   Wtedy   nawet   ci,   którzy   byli   jej 

przeciwnikami, potrafią ją realizować własną krwią...

11

Kirkorowej otworzyła Teodora. Krzyknęła i szybko wciągnęła ją do przedpokoju.

- Dobrze, że pani przyszła Już chciałam biec do pani. Wiesz, że żadnej z kurierek nie 

wolno do mnie chodzić.

- Nie wolno! To dobre, kiedy się nic nie dzieje. Ale po tym, co się stało...

- Co się stało, Terka?

- Masę rzeczy! Aleksander przybiegł dziś rano zaniepokojony o prezesa. Mówi, że 

z Pawiaka bardzo złe wiadomości. Podobno Przybylski sypie. Czy nic się nie stało?

- Dziś rano aresztowali Dubieckiego. Klasnęła w dłonie.

- Święty Boże! Ale prezesowi nic?

- Nie.

- Musi go pani strzec! Musi go pani bardzo strzec! Taki człowiek. Aleksander mówi, 

że dałby za niego życie. I my wszystkie trzy to samo. Taki człowiek. Jakby kto na niego co 

powiedział, wydrapałabym oczy! Od razu, jak go tylko zobaczyłam, wydał mi się inny niż 

wszyscy, co byli. Tamci pouciekali, a on nie! Trzeba go bronić, pani Heleno! Ten Przybylski - 

taka świnia...

- Nigdy się po nim niczego dobrego nie spodziewałam.

- Ani ja. Miałam do niego wstręt. Jak przychodził tutaj, to zamiast pracować, tylko 

przechwalał się, jaki to on jest bliski prezesa, jakim się cieszy jego zaufaniem. Albo szczerzył 

do   nas   zęby   i gadał   obrzydlistwa.   Raz,   to   wie   pani,   uszczypnął   Julkę.   -   Zaczęła   się 

histerycznie śmiać. - Kruczek skoczył  na niego i poszarpał mu nogawkę. Żadna z nas nie 

chciała   zaszyć,   dopiero   Emilka...   -   Znów   spoważniała.   -   On   gotów   naprawdę   wszystko 

wygadać.

- Może nie wygada. Czy to wszystko, co miałaś do powiedzenia?

- Nie. Jeszcze jest druga sprawa. Powstał nowy rząd.

background image

- Nowy rząd?

- Tak. Stworzyli go ci z Komitetu. Nic z tego nie rozumiem, ale, jeśli oni są przeciwko 

prezesowi, to ja jestem przeciwko nim. Aleksander mówił, że trzeba koniecznie powiedzieć 

o tym prezesowi. On sam nie może chodzić po mieście, tak go szukają...

- Co mam powiedzieć o tym rządzie?

- Złożyli go Brzeziński, Keller i Sojecki. Aleksander pytał co ma robić. Ja bym takich 

łotrów skazała na śmierć. W takiej chwili wywoływać tyle zamieszania! Pchają się do władzy, 

ale jakby ją dostali, to mogę się założyć, że żaden z nich nie wytrwałby tak jak nasz prezes!

- Nic już więcej?

-   Jeszcze   jest   list.   Od   Bossaka.   Aż   się   dziwię,   jak   doszedł.   Sieć   korespondencji 

porwana.

-   Biorę   list   i uciekam.   Słuchaj,   Terka.   Uważałam   cię   zawsze   za   pędziwiatra.   Ale 

przekonałam się, że jesteś odważna i ofiarna jak twoje siostry. Chwila jest naprawdę bardzo 

niebezpieczna. Prezes musi być ostrzeżony, gdyby mu coś groziło, rozumiesz?

- Rozumiem.

- W razie czego przybiegnij.

- Przybiegnę choćby w nocy.

- A nie wygadaj, gdyby cię złapali.

- Choćby mnie krajali, nie pisnę ani słowa!

Gdy opowiedziała mu wszystko, zamyślił się. Pochylony jakby pod ciężarem, wiele 

razy przeszedł przez pokój tam i z powrotem. Wreszcie zatrzymał się przed Kirkorową.

- Pani Heleno - rzekł - chciałbym,  aby pani przekazała  Aleksandrowi moją wolę: 

żadnych akcji przeciwko tamtym.

- A jeżeli będą chcieli...

Przerwał jej:

- Żadnych akcji! Pieczęci nie wydawać, niczego nie przekazywać. Zachować spokój. 

Proszę   z tego,   co   pani   powiedziałem,   zrobić   zaraz   notatkę   i przesłać   Aleksandrowi. 

Tymczasem   przeczytam   list   Bossaka.   Jeżeli   będzie   potrzeba,   zredaguję   natychmiast 

odpowiedź. Prosiłbym, aby obie rzeczy jeszcze dziś zechciała pani zanieść, gdzie należy.

- Oczywiście załatwię to.

Kiedy wyszła z pokoju, wziął ze stołu list, który wciąż leżał nie rozpieczętowany. Nie 

od razu otworzył go. Modlił się w duchu: Boże, daj mi siłę, abym zniósł to, co w kopercie 

znajdę.   Na   tej   pochylni   klęsk   nie   mogło   już   być   zatrzymania.   Wszystko   rwało   się.   Sieć 

background image

organizacyjna rozpadała się, praca wydziałów była sparaliżowana. Ludzie poaresztowani lub 

rozproszeni. Z zagranicy nie miał od dawna żadnej wieści, a ostatnie raporty Czartoryskiego 

i innych agentów brzmiały żałośnie. Z tamtej strony nie można już było oczekiwać niczego. 

Napoleon   wysuwanym   przez   siebie   hasłem   kongresu   -   odkrywał   swą   słabość.   Austria 

skorzystała   z tego,   by   ogłosić   w Galicji   stan   wyjątkowy.   Trzej   rozbiorcy   byli   na   nowo 

zjednoczeni w woli unicestwienia pogrzebanej. Traugutt nie spodziewał się także niczego po 

swym tragicznym apelu skierowanym przed kilku tygodniami do ludów Europy.

A tymczasem nadeszła wiosna. Tyle razy w ciągu półrocznych swoich rządów mówił 

i pisał: „Wiosną trzeba na nowo rozpalić wojnę. Tym razem wieś musi pójść z nami. Jeśli 

zdołamy wywołać pospolite ruszenie - zwyciężymy!”  Niestety - nic nie zapowiadało, aby 

walka mogła się rozpłomienić na nowo. Poza Korpusem Bossaka śnieg zawiał wszelkie ślady 

organizacji wojskowej. Dowódcy zginęli lub przeszli granicę. Szlachta klęła powstańców, 

wieś pozostała niechętna.

Jedyną  nadzieją  był  Bossak. Traugutt  spotkawszy tego  człowieka  w Krakowie, po 

przegadanej  nocy powziął do niego niezwykłe  zaufanie. Odkrył  u Haukego swoje własne 

myśli. Obaj byli święcie przekonani, że bez obudzenia ludu nie może być zwycięstwa; obaj - 

dawni wojskowi - rozumieli potrzebę stworzenia regularnej armii na miejsce powstańczych 

partii, zależnych od widzimisię dowódców; obaj ufali Opatrzności. Dlatego tak bardzo chciał 

do Bossaka pojechać. Gdy się to okazało niemożliwe do spełnienia., przekazał Bossakowi 

część swych dyktatorskich uprawnień. Myślał: gdybym zginął, Bossak weźmie całą władzę, 

jak sztandar, który trzeba donieść do wyłomu...

Położył   dłoń   na   piersi,   w której   tłukło   się   serce.   Zacisnął   usta,   a potem   szybko 

rozerwał kopertę.

Raport był krótki. Taki, jakiego oczekiwał:

„Donoszę, że po małym sukcesie, jaki udało się odnieść Rudowskiemu pod Blizinem 

i po odparciu wszystkich ataków Assiejewa, udało mi się oderwać od nieprzyjaciela. Muszę 

Ci jednak donieść, obywatelu prezesie, że stan moich oddziałów jest bardzo zły. Ludzie są 

wyczerpani,   zniechęceni,   prawie   bezbronni.   Brak   mi   amunicji.   Mam   wielkie   trudności 

z zaprowiantowaniem.   Ponieśliśmy   straty   sięgające   więcej   niż   połowy   stanu   korpusu. 

Straciłem znowu jednego z moich najlepszych dowódców, mianowicie Densiewicza, który 

pod Wąchockiem  wpadł w ręce Moskali.  Wieś - chociaż  tu i tani potrafiliśmy zyskać  jej 

życzliwość - nie dała nam pomocy. - To zresztą zrozumiałe. Działamy w terenie, w którym 

walki trwają bez ustanku od roku i który bardziej niż inne był dotknięty wszelkiego rodzaju 

represjami.   Nie   śmiem   Ci   napisać,   prezesie,   że   uważam   sytuację   za   beznadziejną,   lecz 

background image

oczekuję od Ciebie wskazań, jak mam dalej postępować, gdyż otoczony ze wszystkich stron 

i ścigany nie widzę możliwości opierania się długo przemocy...”

List wysunął mu się z palców. Opadł na stół chybotliwym lotem, niby liść jesienny.

To koniec - uświadomił sobie. Powstanie było przegrane, wielki zryw utonął we krwi. 

Ale naród żył dalej. Choć skazany na odcierpienie swego szaleństwa, żył, musiał żyć. Żadne 

pokolenie - myślał - nie ma prawa uznać się za pokolenie ostatnie. Biskup Rzewuski miał 

rację: przychodzą chwile, kiedy trzeba się skulić, zamknąć w sobie, przeczekać. Trzeba mieć 

odwagę zdecydowania się na zmianę strategii. Nie wolno pozwolić na dalszą beznadziejną 

szarpaninę. Ten koniec nie może być ostateczny. Naród żyje i będzie żyć. Lud nie wystąpił, 

ale właśnie dlatego ocalał. Istnieją tajemne drogi, którymi wyrównywane są nasze błędy.

Usłyszał pukanie. Przez uchylone drzwi Kirkorowa wsunęła głowę.

- Czy mogę już iść z notatką do Aleksandra?

- Proszę jeszcze poczekać kwadrans. Coś napiszę i dam pani do wysłania.

W oknie u Hajdrychówien firanka związana była kolorową wstążką: znak, że można 

wchodzić bezpiecznie. Tym razem Kirkorowej otworzyła najstarsza z sióstr, Emilka.

- Czy się co stało? - pytała niespokojnie.

Słysząc   w przedpokoju   głos   Kirkorowej,   nadbiegły   Julka   i Terka.   Obie   były 

podniecone, miały rozgorączkowane spojrzenia.

- Nie, nic się nie stało.

- Prezes powinien wyjechać. Z Pawiej znowu złe wiadomości.

- On nie wyjedzie. Przesyła papiery. Ważne i pilne. Tutaj notatka dla Aleksandra.

- Zaraz mu ją podrzucę! - zawołała Julka.

- A to do przepisania i rozesłania. Wszystkim... - Urwała i nagle zaniosła się płaczem.

Wyrwały jej kartkę z ręki. Pochyliły nad nią swoje ciemne głowy. Przerywanym przez 

szlochanie głosem Terka odczytała głośno ostatnie zdanie krótkiego manifestu:

„i dlatego zarządzamy zwinięcie powstania. Bóg nas nie opuścił, bo On nie opuszcza 

nigdy, a jedynie w swych niedocieczonych wyrokach kazał nam dalej czekać. Jak byliśmy Mu 

poddani w dniach chwały i zwycięstw, tak bądźmy Mu Poddani w dniu cierpienia i klęski...”

Teraz łkały wszystkie cztery.

Po   raz   pierwszy   od   wielu   tygodni   położył   się   wcześniej.   Nie   przyzwyczajony   do 

nocnej pracy nie mógł zasnąć. Leżał otwartymi oczami, wpatrzony w ciemność. Ogarnął go 

spokój - Wszystko było zakończone, dokładnie i pedantycznie, tak właśnie jak zwykł  był 

kończyć wszystkie swoje sprawy.

background image

Powstanie zostało zwinięte, ludziom, którzy rwali się do władzy i do krwawych, do 

niczego już nie prowadzących czynów, droga została zamknięta. Do nikogo nie czuł żalu. 

Przezwyciężył  bunt i gorycz.  Obudziła  się w nim tylko  ogromna tęsknota za dziećmi i za 

żoną. Ileż by dał, aby móc je zobaczyć! W mroku pojawiały się przed nim ich głowy, takie 

jak   na   fotografii:   pucołowata   buzia   Ani,   lekko   uśmiechnięty   pyszczek   Lusi,   przywarty 

policzkiem   do   ramienia   Antoniny;   pełne   spokojnej   energii   oblicze   żony.   Ale   tym   razem 

najbliższa wydała mu się twarz syna. Matka obejmowała go szeroko dłońmi, on zaś zdawał 

się całym ciałem lecieć do przodu. Jakby do niego? - do ojca.

Wreszcie  zasnął. Ale  nie na długo.  Obudziło  go twarde  walenie  do drzwi i brzęk 

szabel. Od razu wiedział, że przyszło to, na co czekał.

12

Resztę nocy spędził w celi. Znowu nie spał. Cela była zimna, twardy siennik chrzęścił 

pod plecami. Myśli, które w domu płynęły tak spokojnie, utraciły swój łagodny bieg. Nagle 

rozpaliła się w nim gorączkowa wola działania. Drżący siadał na posłaniu. O co mnie mogą 

pytać? Jak mam odpowiadać? Wyobraźnia tworzyła sytuacje, przedstawiała pytania, które 

będą mu zadawać, kazała wysilać się nad znajdywaniem odpowiedzi. Potem przychodziło 

zobojętnienie. Opadał na brudne wyrko. Żeby tylko zasnąć, nie myśleć, nie wyobrażać sobie! 

Ale zaraz przychodziło inne uczucie, równie gwałtownie: dlaczego dałem się zamknąć? Tylu 

uciekało, dlaczego zostałem? Mogłem tak samo jak oni. Chciałem być lepszy czy mądrzejszy. 

A teraz nie ma już odwrotu. Drzwi celi, które zamknęły się za nim z metalicznym szczękiem, 

wydawały   się   wiekiem   trumny.   Sam   pozwolił   mu   opaść.   A przecież   mógł   uciec.   Trochę 

starań,   a byłby   w Krakowie.   Trzymając   się   z dala   od   wszystkiego,   zdołałby   przetrwać. 

I potem, kiedyś - wrócić. Odnaleźć swoich...

Zgniótł w sobie ten szaleńczy wybuch. Nie kładł się. Siedział oparty o ścianę. Mur był 

zimny, ciągnęło od niego wilgocią. Umieszczone w górze okienko przykryte zasłoną z desek 

przepuszczało tylko odrobinę światła.

W   końcu   w ciemnym   gmachu   poczęło   się   budzić   życie.   Nie   wiedział,   która   to 

godzina, gdyż zabrano mu zegarek. Na korytarzu rozległy się stąpania; huczały głosy. Gdzieś 

z łoskotem zatrzaskiwały się żelazne drzwi. Ktoś zastukał w ścianę. Domyślił się, że to sąsiad 

pyta go o coś. Ale nie umiał mu odpowiedzieć.

background image

Znowu myślał: o co będą pytali? Jak odpowiadać? Wyobraźnia podsuwała pytania 

coraz trudniejsze. Umysł nie nadążał za nią: było coraz ciężej znaleźć należytą odpowiedź, 

W głowie Traugutt miał pustkę i szum.

Nagle otworzył się judasz, jakiś głos zawołał:

- Nu, bieri, nieszczasny!

Grube   dłonie   podały   mu   obtłuczony   blaszany   kubek.   Było   w nim   trochę   ciepłej 

herbaty.

- Dziękuję - powiedział.

- Masz jeszcze kusok chleba. Jedz, a prędko! Prędko!

W okienku zobaczył na moment oczy podającego. Były stare i jakby zmęczone. Łamał 

po kawałku gliniasty chleb i popijał każdy łyk. Ledwo zdążył zjeść, kiedy okienko otworzyło 

się znowu, ukazała się w nim ręka.

- Oddaj kubek! - Gruby palec podniósł się i ostrzegawczo pogroził. - Żebyś nikomu 

nie mówił, że jadłeś!

Pojął, że za tymi drzwiami jest ktoś, kto bez rozkazu, a może wbrew rozkazowi, dał 

mu zjeść - i nagle na wzburzone myśli spłynął strumyk uspokojenia. Powoli, po swojemu, 

zaczął   chodzić   po   celi.   Nie   prowadził   już   dyskusji   z niewidzialnymi   rozmówcami,   nie 

doprowadzało  go  do  szaleństwa   poczucie,  że   jest  zamknięty.   Starał   się  myśleć   o dobroci 

ludzkiej, z jaką spotykał się najczęściej wtedy, gdy zdawało mu się, że znajduje się już na 

samym dnie.

Tym   razem   zgrzytnął   klucz   w zamku   i drzwi   skrzypiąc   uchyliły   się   powoli. 

Odruchowo cofnął się w głąb celi. Ogromny mężczyzna miał na sobie płaszcz wojskowy 

z naramiennikami pułkownika. Podpięta wysoko szabla uderzała o ostrogi.

Tę twarz poznał od razu. Nie zmieniła się: rozdęty nos, czerwone policzki, faworyty. 

Oficer stanął, wsparł się pod boki. Patrzył na Traugutta i śmiał się. Spod płowych wąsów 

ukazywały się duże, żółte jak u konia zęby.

- Wy gaspadin Czarnecki?

Nie   miał   wątpliwości,   że   został   także   poznany.   Zbyt   długo   żyli   obok   siebie   ze 

Zdanowiczem, aby mógł sądzić, że potrafi ujść jego oczom.

- Nie nazywam się Czarnecki - powiedział. - Jestem Traugutt.

- Traugutt? - wykrzyknął pułkownik. Podszedł bliżej, jakby nie wierzył swoim oczom. 

- Boże ty mój! Traugutt! Romuald Ludwikowicz! To ty? Nigdy bym cię, bracie, nie poznał. 

Zmieniłeś się. - Podniósł ramiona, jakby chciał objąć Traugutta, ale on nie postąpił do przodu. 

- A ty poznałeś mnie?

background image

- Poznałem.

- Nie widziałem cię od Charkowa. Siem let! - Siedem lat.

- Wiem, dowiadywałeś się i później o mnie. Pisałeś. Zawsze taki szlachetny. Ale ja, 

padlec, nie odpowiedział ci. Siedział tu w Warszawie i tylko pił, klął, plugawił się. Nie pytał, 

co   robi  jego  drug,  najuczeńszy  oficer   imperatorskiej   armii.   Nu,  tak  wybacz,   Romualdzie 

Ludwikowiczu.

Wielkie   łapy   Zdanowicza   ogarnęły   Traugutta.   Tamten   trzykrotnie   wycisnął   na 

policzkach lepki pocałunek. Z ust cuchnęło wódką.

-  Prastitie,   Romualdzie  Ludwikowiczu,  wybacz   -  powtarzał.   -  Ty  mój   drug.  A ja, 

niegadniaj, nie pisał do ciebie. Ale nie zapomniał! Nigdy! Ty u mienia w serdce. Tu! No, 

sadis’! - Wskazał Trauguttowi miejsce na wyrku, sam usiadł obok. Zdjął czapkę z wyłysiałej 

głowy, ściągnął białe rękawiczki. - Skażu jaki zły los ciebie tutaj przywiódł?

- Jak widzisz.

- Kakaja kanalia eto zdiełała! - uderzył się pięścią w kolano. - Ale powiedz, czemu ty 

nie w mundurze? Paczemu ja nie staju piered taboj smirno i ruki pa szwam?

- Byłem oficerem jak i ty.

- Takim aficerom kak ty, ja nikagda nie był. Gdzie mi się równać z tobą? Ty mog 

popaść w gienierały. Ty człowiek mądry, zawsze z książką. I żonę masz najpiękniejszą. No, 

kak ana pożywajet, Anna Awgustowna?

- Moja żona nie żyje.

- Umierła! - Splótł dłonie i potrząsnął nimi nad głową.- Umierła! - powtórzył. - Kak 

żal! Kak żal! Taka urocza kobieta! Taka dama! Takoje serdce! Ja nigdy nie widział drugiej 

takiej jak ona. Smatri, brat, ja płaczu!

Po czerwonych policzkach spływały rzeczywiście łzy. Kimkolwiek był ten człowiek, 

Traugutt nie mógł się powstrzymać, aby nie uścisnąć mu dłoni.

- Dziękuję ci, Maksymie Maksymowiczu.

-   Ty   nie   dziękuj.   Ona...   ech!   Jeśliby   ona   nie   była   twajej   żenoj...   Ech,   Romuald 

Ludwikowicz! Ale cóż ja? Nie uczony, pijanica, padlec... Nu, astawim jeja pamiat’. Pust’ 

pażywajet w pako je. Skazy: ty był buntowszczyk? Ty walczył na Litwie?

Tamtego nie będę się wypierał - myślał. - W gazetach było moje nazwisko, wszyscy 

wiedzieli. On także wie. Nikomu już tam nie zaszkodzę moim wyznaniem.

- Walczyłem.

- Nu eto płocho! I po coś ty się bił? Taki aficer jak ty, a związałeś się z polskimi 

miateżnikami. Ty Germaniec.

background image

- Nie jestem Niemcem!

- Nu, ja znam, ty ruskij czeławiek. Iz Germancew. I twoja żena toże.

- Jestem Polakiem i moja żona była Polką! - wybuchnął.

-  Polka...   Ano  tak   -  zgodził  się.  -  Ja  eto   pomniu.  Polka...   Ona   by  i mnie  zrobiła 

Polakiem, jakby chciała... Ale po co ty z buntowszczykami poszedł?

- Ty nie wiesz?

- Wiem... Kazali mi buntowszczyków badać. Wydobywać z nich, co skrywają. Ech! 

Psia służba! Nie o takiej myślał, jak mundur kładł. Ale cóż? Kazali. Rozkaz. Powiedzieli: ty, 

Maksym Maksymowicz, ty potrafisz. Potrafię. Z każdego wydobędę, co trzeba. Był taki, co 

nie chciał ani słowa. Kazali: zrób, żeby zaśpiewał. I zapieł. Jeszcze jak. I kobiety u mnie 

śpiewają. Gadali: Polki nieustępliwe. Ani je rusz, takie harde. Rozebrali jedną w cyrkule, bo 

chodziła w żałobie, to ona umarła. Ze wstydu niby. Ja każdą rozbieram, a one nie umierają. 

Niektóre ładne. Chciałoby się pogładzić, przytulić. To popiję i każę trzepać rózgami. Jeden 

kieliszek i sorok rózeg. Płaczą, krzyczą i gadają, co trzeba. Taki widzisz jestem. Szubrawiec, 

po   prostu   śmieć.   Ale   co   każą,   zrobię.   U mnie   każdy   musi   gadać.   Daleko   nie   pójdę, 

gienierałem nie zostanę. Jeszcze wypiję beczkę wódki, a potem - pust’ mienia czort waźmiot! 

Ty,   Romualdzie   Ludwikowiczu,   ty   zawsze   wierzyłeś   w Boga,   Biblię   czytałeś.   I teraz 

wierzysz?

- Wierzę.

-   Ja   bym   chciał   także   wierzyć.   Ale   ja   padlec.   Szto   pryjdiot   Bogu   z takowo 

czełowieka?  No,  powiedz  sam,   co?  A jak  każę  bić   -  gadają.  Moi   umieją  bić.   Ja  czasem 

w domu, Romualdzie Ludwikowiczu, zastanawiam się, jak to robić, żeby tamtego najwięcej 

bolało. Chodzę, szpicrutą macham, spiczki palę, gwoździki, takie małe, wiesz, zagrzewam... 

Ha, ha, ha! - zaśmiał  się szeroko. - Co ci będę opowiadał?  Ty taki szlachetny,  wsiegda 

z knigoj. Po co ty z miateżnikami poszedł? Pisali, że ciebie zabili.

- Słyszałem o tym.

- Jak ja to przeczytał, uchlał się ze smutku. Myślał: druga mi zabili. Żal! W gienierały 

mog   popaść.   Żonę   miał   śliczną.   Ech!   A ja   tylko   gorzałkę   żłopię   i ludzi   katuję.   Umiem 

katować. Takie znalazłem sposobiki. Zdziwiłbyś się, jakbyś zobaczył. Powiedziałbyś: skąd on 

to potrafi? Ale ja twój drug. Zaraz cię wezwą na śledztwo. Będą pytali. Co ty im chcesz 

powiedzieć?

- Prawdę.

- Że byłeś miateżnikiem?

- Przecież mówisz, że o tym pisali.

background image

- Pisali. I oni wiedzą. Ale wiesz, to było dawno. I nie tu, a w guberniach zachodnich. 

Myśleli, że cię zabili, a ty uciekłeś do Awstryjców. Po co przyjechałeś teraz?

- Gdzieś trzeba żyć.

- Wymyśl  coś lepszego. Ty, czeławiek nauki. Bros’. Nie potrafisz? Ja ci doradzę. 

Skazy: chciałeś skończyć z tym, co było, chciałeś siedzieć cicho, a tu ładna kobietka...

- Jaka kobieta?

- No ta, u której mieszkałeś. Aktorka. Ładna?

- Ładna.

-  Widzisz.  Możesz  powiedzieć,   że  to  dla  niej. Czy  ja  nie  twój  drug?   Ja przecież 

słyszałem. Tu jeden Jewrej śpiewał, że ty prezes rządu buntowszczyków. Ale jak inni tego nie 

powtórzą,   Jewreja   w pysk.   Za   tamto   ześlą   cię.   Ale   jakby   dowiedzieli   się,   że   ty   prezes 

powieszą.   Aficera   jak   ty   nie   można   wieszać.   Może   kto   za   tobą   do   jaśnie   oświeconego 

namiestnika pójdzie? Może samemu najjaśniejszemu suplikę podłoży?

Wstał, obciągnął płaszcz, włożył czapkę, rękawiczki.

- Nu, pajdu - powiedział. - Zaraz się audytorzy zejdą.

Pogadamy, wódeczki łykniemy i ciebie będziemy wołać.

Trzasnął ostrogami, zastukał do drzwi. Otworzono mu natychmiast. Traugutt zobaczył 

wyprostowanego strażnika. Kiedy drzwi się zamknęły, zdjął okulary i przesunął dłonią po 

oczach. Więc wiedzieli o nim wszystko. A jednocześnie Zdanowicz wyraźnie podsuwał mu 

sposoby obrony. Co to znaczy? Czy można ufać temu człowiekowi. Dawniej w pułku nie 

znosił go. Zdanowicz był zawsze okrutny w postępowaniu z żołnierzami. Traugutt pamiętał, 

jak podczas kampanii węgierskiej ukarano Zdanowicza - jeszcze wówczas młodego junkra - 

za znęcanie się nad badanym chłopem. Stronił od niego. To tylko Anna mówiła: „Bądź dla 

niego dobry, to biedak. On się męczy, zazdrości ci. To tak niedobrze, Romku, kiedy mamy 

coś, czego nam inni zazdroszczą”.

Czy mogę mu ufać? - myślał.

13

Komisja śledcza siedziała przy długim stole nakrytym suknem. Na stole stał krzyż 

i leżały   muszle   służące   za   popielniczki   dla   palących.   W środku   siedział   przewodniczący 

komisji,   pułkownik   Tuchołka,   wysoki,   chudy,   łysawy   oficer,   o sterczących,   kościstych 

policzkach. Jego małe oczki za szkłami okularów były sennie przymrużone i tylko czasami, 

background image

jakby   budząc   się,   otwierał   je   szerzej.   Obwisłe   wargi   skrywały   szpakowate   wąsy.   Przed 

pułkownikiem   stała   szklanka,   z której   co   pewien   czas   nalewał   sobie   trochę   herbaty   na 

spodeczek, dmuchał i pił, przegryzając kawałkiem rąbanego cukru. Za krzesłem pułkownika 

czuwał deńszczyk, który jak tylko szklanka wypróżniła się, zaraz nalewał nową ze stojącego 

w kącie sali samowara. Po obu stronach Tuchołki siedziało kilku oficerów, z których jeden 

protokołował. Na samym końcu stołu rozparty na krześle, czerwony na twarzy - Zdanowicz.

Oczy wszystkich audytorów utkwione były w Traugutcie. Od chwili wprowadzenia 

więźnia do sali nie spuszczał z niego oczu. Długi czas panowało milczenie. W końcu odezwał 

się Tuchołka:

- Nazywacie się, a?

- Nazywam się Romuald Traugutt.

- Tak nie Czarneckij?

- Nie, Traugutt.

- Nu, haraszo, szto wy to sami skazali. Podajcie wasze otczestwo i inne szczegóły.

- Mam lat trzydzieści osiem, jestem katolikiem. Urodziłem się w Szostakowie, z ojca 

Ludwika   i matki   Alojzy   z Błockich.   Rodzice   moi   nie   żyją.   Jestem   szlachcicem 

wylegitymowanym. Herbu nie pamiętam...

- Piszy! - Tuchołka rzucił protokolantowi, który zamiast notować zeznania siedział 

nieruchomo z wlepionymi w Traugutta oczami. Znowu zwrócił się do więźnia: - Wy aficer?

- Tak. W 1858 roku zostałem kapitanem saperów, ale w 1861 podałem się do dymisji. 

Mam   Order   Św.   Anny   III   klasy   i medale   za   wojnę   węgierską,   krymską   oraz   za   obronę 

Sewastopola. Dymisję otrzymałem w stopniu podpułkownika...

Z   głośnym   siorbaniem   Tuchołka   wypił   herbatę.   Pochylił   głowę   i znad   okularów 

spojrzał na Zdanowicza.

- Zgadza się, Maksym Maksymowicz?

- Zgadza, Fiodor Mitrofanowicz.

Tuchołka skierował pytanie znowu do Traugutta:

- Stanęliście w Kobryńskiem na czele bandy?

- Stanąłem na czele powstańczego oddziału.

- Nu, tak znaczy bandy. Długo walczyliście?

- Od maja do lipca zeszłego roku.

-   A potem?   Nie   odpowiedział   od   razu.   Czuł   zawód,   że   to   pytanie   zostało   mu 

postawione. Tak bardzo chciał móc mówić tylko prawdę! Czyż mogę ją jednak powiedzieć? - 

myślał. O Boże, nie wiem, jak mam postąpić. Gdyby chodziło o mnie, nie kłamałbym, choćby 

background image

się potem miało stać, jak mówił Zdanowicz. Ale moje wyznanie będzie wyrokiem śmierci na 

Dubieckiego   i innych   aresztowanych.   Zagrozi   jeszcze   bardziej   tym,   którzy   pozostali   na 

wolności.   Nie   widzę   możliwości   uniknięcia   kłamstwa!   Wybacz   mi   za   nie   -   nie   potrafię 

inaczej!

- Potem - mówił - udało mi się przedostać do Galicji. Tam wystarałem się o papiery na 

nazwisko Czarneckiego. Z nimi przyjechałem do Warszawy. Sądziłem, że będę mógł tutaj 

przebywać  nieznany,  nie mieszając  się do żadnej akcji wojennej, gdyż  w rezultat  działań 

wojskowych zwątpiłem. Dowiedziawszy się z ogłoszenia o wolnym mieszkaniu u pani Kirkor 

wynająłem je. Tej pani nie znałem przedtem...

Posłyszał, jak Zdanowicz zakaszlał. Nie spojrzał w tamtą stronę. Mówił prędko, miał 

odruchowo wzrok spuszczony.

-   A coście   wy   u tej   Kirkorowej   robili,   a?   -   Tuchołka   pytając   nalewał   herbaty   na 

spodek. Odstawił szklankę i patrzył na Traugutta znad okularów, aż mu się całe czoło zbiegło 

w fałdy. - A? - powtórzył.

- Nic. Czytałem, prawie nie wychodziłem.

- A jak chodziliście, to dokąd, a?

- Na spacer, nad Wisłę.

- I tak tylko spacerowaliście, i czytaliście, a? Ciekawe...-

Prychnął kostycznym śmiechem. Obrócił się do stojącego przy drzwiach podoficera. - 

Szulkin, daj tego Goldmana.

Dwóch żołnierzy wciągnęło do sali jakiegoś człowieka. Tamten wlókł za sobą nogi. 

Głowa zwisała mu nisko, czarne włosy opadały na czoło. Nie ogolony od wielu dni zarost 

obsypywał mu szarą, opuchłą twarz, na której tu i tam widać było czerwone plamy. Musiał 

mieć   złamaną   rękę,   gdyż   trzymał   ją   na   temblaku.   Tuchołka   patrzył   na   więźnia,   potem 

chrząknął  i z boku spojrzał na Zdanowicza. Kazał posadzić przyprowadzonego  na stołku. 

Tamten usiadł zgarbiony.

Traugutt   przyglądał   się   siedzącemu   i usiłował   sobie   przypomnieć,   skąd   zna   tego 

człowieka. Twarz nie była mu na pewno obca. Nagle zaświtało mu: to jego widział w hotelu, 

w   Paryżu,   w dniu   swego   wyjazdu.   Poczuł   dreszcz   niepokoju:   jeżeli   tamten   mnie   wtedy 

widział i wiedział, kim jestem - wszystkie moje wykręty na nic...

- Słuchaj, Goldman - Tuchołka pytał wolno, przerywając co słowo, aby pociągnąć 

herbaty ze spodka - ty powtórz teraz wszystko, co mówiłeś wtedy o Traugutcie. Ale wszystko. 

I nie omyl się... - Odstawił spodek, zsunął niżej na nos okulary i patrzył na więźnia surowo, 

background image

przymrużonymi oczami. - Nie zmieniaj nic, nie łżyj, bo znowu pułkownik - ruchem głowy 

wskazał Zdanowicza - będzie się musiał tobą zająć.

Przy ostatnich słowach Goldman drgnął, jakby czymś ukłuty. Podźwignął głowę. Jego 

wzrok potoczył się po twarzach audytorów i spoczął na czerwonej twarzy Zdanowicza. Począł 

mówić wolno i tak niewyraźnie, że początkowo nie można było zrozumieć, co mówi. Grube 

wargi rozchylały się ciężko, odkrywając bezzębne dziąsła.

-   Słyszałem   raz   od   Wacława   Przybylskiego,   że   były   wojskowy   rosyjski   Romuald 

Traugutt   miał   przyjechać   w październiku   do   Warszawy   pod   nazwiskiem   Czarneckiego 

komisanta lwowskiego domu handlowego, aby objąć kierownictwo rządu narodowego...

- Widziałeś go?

-   Dwa   razy   Przybylski   pokazał   mi   go   w kawiarni   Piltzowej,   ale   nigdy   z nim   nie 

rozmawiałem.

Tuchołka trzymaną w ręku łyżeczką wskazał Traugutta.

- To ten? Gadaj!

Goldman   wolno   zwrócił   się   w stronę   Traugutta.   Powieki   Żyda,   jakby   czymś 

obciążone, same opadały na oczy. Namyślał się. Z końca stołu odezwał się Zdanowicz:

- Źle widzisz, Goldman? Może ci poświecić? Teraz wybełkotał spiesznie:

- Tak. To ten.

Tuchołka skinął na żołnierzy.

- Zabrać go. I dać tego drugiego.

Mężczyzna,   którego   teraz   wprowadzono,   szedł   o własnych   siłach.   Ale   miał   twarz 

zżółkłą, oczy przekrwione; ze spękanych warg zwisały płaty suchego naskórka. Dłonie miał 

skute. Stał lekko zgarbiony,  podczas kiedy Tuchołka powoli  siorbał swoją herbatę. Oczy 

więźnia wlepione były w szklankę złotego płynu.

-   Mówiłeś,   Dębicki   -   zaczął   pułkownik   -   że   na   czele   tego   waszego,   polskiego   - 

skrzywił się ironicznie - rządu stał Traugutt. Mówiłeś to, a?

- Mówiłem.

- Skąd o tym wiesz?

- Powiedział mi o tym dawny student, a mój znajomy Kokosiński. To było jeszcze we 

wrześniu. Kokosiński mówił wtedy, że w rządzie idzie źle, więc do Warszawy ma przyjechać 

z Krakowa dawny wojskowy, Traugutt.

- I przyjechał?

- Tego nie wiem.

- Nie wiesz? Ty, żandarm, sztyletnik?

background image

- Nie wiem.

- Znasz Traugutta?

- Nigdy go nie widziałem.

- A znasz tego człowieka? - Tuchołka nagłym gestem wskazał Traugutta.

Dębicki wytrzeszczył oczy.

- Nie - bąknął.

- Nie wiesz, jak się nazywa?

- Pozwolę sobie powiedzieć, że nie mogę wiedzieć.

- Na pewno? Dębicki, nie łżyj. Przypatrz mu się dobrze. No, nie wiesz, kto to taki? Ty 

nie wiesz?

Pytany wpił w twarz Traugutta spojrzenie przekrwionych oczu.

- On... może... może to... - zaczął się jąkać.

- Będziesz ukrywał - rzekł Tuchołka - to weźmiemy się znowu do ciebie.

- A skłamiesz - odezwał się Zdanowicz - będziesz miał do czynienia ze mną. Znowu 

śledzika dostaniesz...

Oczy Dębickiego poczęły biegać szybko od twarzy Traugutta do twarzy Tuchołki, 

a potem do twarzy Zdanowicza. Audytorzy wybuchnęli śmiechem, patrząc na wystraszoną 

minę więźnia. Tuchołka chciał nalać sobie herbaty, ale spostrzegł, że szklanka przed nim stoi 

pusta. Deńszczyk otworzywszy usta gapił się na przesłuchiwanego. Pułkownik syknął:

- Wasyl, diable! Czaj podaj!

Żołnierz poderwał się, chwycił za szklankę, pobiegł z nią do samowaru. Tuchołka 

zwrócił się do Dębickiego, który wciąż nie wiedział, co ma powiedzieć:

- Więc znasz go czy nie znasz?

- Nie... To jest... nie, nie znam!

- Paszoł won z nim!

Żołnierze wyprowadzili Dębickiego, Tuchołka rozparł się w fotelu, przymknął oczy. 

Zdawało się, że zdrzemnął i zapomniał o czekającym wciąż Traugutcie. Widząc taką postawę 

przewodniczącego audytorzy zaczęli ze sobą rozmawiać.

Niektórzy   wstali   z miejsc,   podeszli   do   innych.   Żaden   jednak   nie   zbliżył   się   do 

Zdanowicza,   który   samotnie   siedział   na   uboczu.   W pewnej   chwili   skinął   na   jednego 

z kręcących się po sali żołnierzy i coś do niego powiedział. Żołnierz wyszedł, a po chwili 

wrócił z kieliszkiem na dużym talerzu. Zdanowicz wypił kieliszek jednym haustem.

Nagle   Tuchołka   otrząsnął   się   ze   swej   martwoty.   Wyprostował   się,   wygładził 

sfałdowany na piersiach mundur. Poprawił okulary. Zapytał ostro, nie tak jak poprzednio.

background image

- No i co? Słyszałeś?

- Słyszałem.

- Przyjechałeś, aby kierować rządem buntowszczyków, a? Gadaj!

Audytorzy przerwali rozmowę i wrócili na swoje miejsca. Znów wszyscy wpatrywali 

się w Traugutta.

- Nie - odpowiedział.

- Słyszałeś, co mówił Goldman?

- Słyszałem, ale temu zaprzeczam.

- To dlaczego on tak mówił?

- Nie wiem.

Tuchołka gwałtownie uderzył pięścią w stół.

- Byłeś przywódcą rządu Palaczków. Gadaj!

- Nie byłem.

- Łżesz!

Nie odpowiedział. Stał blady z zaciśniętymi ustami. Tuchołka pochylił się do niego 

przez stół. Wyciągnął rękę, podniósł długi, kościsty palec i kiwał nim przed twarzą Traugutta.

- Nauczymy cię mówić prawdę. Rozumiesz? Jesteś buntownikiem, zdrajcą. Zhańbiłeś 

mundur oficera. No, gadaj! Czego milczysz? - Znowu trzasnął pięścią w stół, aż zadzwoniła 

szklanka.

- Nie mam nic więcej do powiedzenia.

- Nie masz nic do gadania, a? Zobaczymy. U nas każdy gada. Słyszałeś, jak tamci 

gadają. Każdego nauczymy. No, śpiewaj, bo nie mamy czasu. Ty myślisz, że ty pułkownik, że 

ciebie nikt tutaj nie tknie? A ty zdrajca! Ty łotr i bandyta! Stryczek ci się należy, rozumiesz? 

Po coś przyjechał?

- Powiedziałem już.

- Kto był w tym twoim buntowniczym rządzie?

- Nie wiem nic o rządzie...

Teraz,  jakby na dany sygnał,  wybuchnęli  wszyscy.  Krzyczeli  jedni przez drugich. 

Wygrażali   Trauguttowi   pięściami,   zrywali   się   z miejsc,   zasypywali   go   wyzwiskami 

i pytaniami:

- Gadaj! Gdzie jest Janowski? Gdzie jest Golański? Znasz Gałęzowskiego? Musisz ich 

znać, byłeś nad nimi! Dokąd uciekł Pieńkowski? Przyznaj się od razu! Gadaj, kto był z tobą 

w tym rządzie? Ty łotrze, ty zdrajco! Zdechniesz pod kijami!

background image

Gadaj! Zgnoimy cię w lochu, jak nie będziesz gadał! Przyznawaj się! Gadaj, psie! 

Gadaj, sukinsynie, bo zobaczysz!

Tuchołka pozwolił się im wykrzyczeć, a potem uciszył ich gestem. Spuścił okulary na 

koniec nosa, aby móc ponad nimi patrzeć na Traugutta.

- No co, przyznajesz się? - zapytał wolno.

- Nie.

- Krajewski powiedział, że byłeś na czele tej bandy.

- Nie znam Krajewskiego.

- I Toczyski to powiedział.

- Nie znam Toczyskiego.

- Łżesz! Lauber wie, kim byłeś.

- Nie znam Laubera.

- Opowiadałeś Przybylskiemu, że przyjechałeś, aby objąć rządy.

- Niczego takiego nie mówiłem Przybylskiemu.

- To o czym mu gadałeś, kiedyście jadali razem obiady?

- Rozmawiałem z nim, jak się zwykło rozmawiać przy stole.

- On mówi inaczej.

- To nieprawda!

- Małczat! Co ja mówię, to wszystko prawda! - uderzył pięścią w stół. - Tamci zeznali, 

że ty główny buntowszczyk.

- To nieprawda!

- A ja ci mówię, Traugutt, abyś się lepiej przyznał. Potrafimy z gierojów takich jak ty 

zrobić   o, takich   malutkich,  rozumiesz?   Będziesz  jeszcze  gadać,  jak  oni wszyscy.  Chcesz 

popróbować, a? No, gadaj! Słyszysz?

- Słyszę, ale nie mam nic do powiedzenia.

Znowu wszyscy audytorzy wybuchnęli krzykami. Bili pięściami w stół, zrywali się 

z miejsc, wygrażali więźniowi. Któryś plunął na niego. Byli czerwoni, wściekli. Teraz o nic 

nie pytali,  tylko  obrzucali  Traugutta  wymysłami.  Trwało to dobrych  kilka  minut.  Znowu 

uciszył ich Tuchołka.

- Nie chcesz gadać, a? Nu, haraszo. Myślisz, że ty gieroj. A ty gawno! Widzielim już 

takich gierojów, co potem skamlali. Wyśpiewasz wszystko. - Obrócił się do Zdanowicza: - 

Maksym Maksymowicz, zaczniemy od piwniczki, a?

- Nu, spróbujemy piwniczkę.

- Skruszeje jak zajczyk - zaśmiał się któryś z audytorów.

background image

- A nie skruszeje w piwniczce - powiedział Zdanowicz - to znajdziemy inne sposobiki. 

U mnie jak w bazarze.

- Uch, czort z tego Zdanowicza! - zachichotał któryś z audytorów.

- Nu, tak brać go do karceru - zdecydował  Tuchołka.  - On prowodyr  wszystkich 

buntowszczyków, to do tego na samym dole.

14

Cela była mała i płytka. Oświecał ją blask latarni palącej się na korytarzu, od którego 

oddzielona była kratą. Po korytarzu spacerował wartownik. Jedynym znajdującym się w celi 

przedmiotem był śmierdzący kibel. Dnie i noce przemieszały się; poznać je można było tylko 

po   tym,   że   podczas   nocnej   zmiany   wartowników   odchodzący   ze   swej   służby   żołnierz 

wstawiał do celi zydel bez oparcia. Gdy w parę godzin później odbywała się nowa zmiana, 

zydel   zabierano   z powrotem.   Przez   te   kilka   godzin   można   było   próbować   drzemać   na 

siedząco, odwracając głowę od światła. Ale nawet wtedy panujące w lochu zimno płoszyło 

sen.   Kiedy  go   sprowadzono   do   lochu,   na   dworze   świeciło   kwietniowe   słońce;   tu   jednak 

panowała   zima.   Wartownik   chodząc   zabijał   rękami   i przytupywał   nogami   w grubych 

buciorach.   Klął   więźniów,   przez   których   musiał   pełnić   służbę   w tej   zimnicy.   Niektórzy 

wartownicy ze złości budzili śpiących. Kamienna podłoga cel była wilgotna. Na ścianach 

widać było ciemne zacieki. Czasami po murze spływały lśniące strugi. Więzień kulił się na 

zydlu.   Podkładał   pod  siebie   nogi,  o ile   tylko  na   to  pozwalał  łańcuch.  Ani  na  chwilę  nie 

przestawał dygotać. Kiedy rano zabierano mu stołek, otrzymywał jednocześnie kubek wody 

i skibkę chleba. To było pożywienie na całą dobę. Głód nie pozwalał mu odkładać jedzenia na 

później: połykał od razu otrzymaną  porcję. Pozbawiony stołka próbował chodzić. Szybko 

jednak czuł się zmęczony. Wtedy stał oparty o ścianę lub uczepiony kraty. Czas wlókł się, 

wystukiwany   kroplami   spadającej   ze   sklepienia   wody.   W celach   wybuchały   okrzyki: 

„Puśćcie! Dosyć! Moje dzieci! Moja matka! Puśćcie! Boże! Boże” Czasami ktoś łkał, czasami 

w szaleńczym porywie szarpał kratę. Rozlegały się także wybuchy nieprzytomnego śmiechu 

lub   zawzięte   przekleństwa.   Wartownicy   chodzili,   jakby   tego   nie   słyszeli.   Widocznie   nie 

wolno   im   było   odzywać   się   do   więźniów.   Ale   czasami   któryś   mówił:   „Ej,   spokojnie, 

spokojnie. Co się tak szarpiesz? Siły stracisz... Nie trzeba się było buntować. Powiedz, o co 

cię pytają, to cię puszczą stąd...”

background image

Co pewien czas zjawiał się podoficer inspekcyjny. Szedł wzdłuż krat zamykających 

cele.   Kiedy  zobaczył,  że  któryś   z więźniów  położył   się na  ziemi,  szarpał  go  za  łańcuch. 

„Wstawaj! - krzyczał. - Nie lzia leżeć. Prykaz jest, aby nie leżeć. Chcesz poleżeć - gadaj!”

Stracił rachubę czasu i nie wiedział już, od kiedy tu siedzi. Musiało to być długo, bo 

w sąsiednich  celach pozmieniali się ludzie. Za każdym  razem, gdy miano kogoś zabierać 

z lochu,   schodził   oficer   z kilku   żołnierzami.   Wśród   krzyków   otwierano   z łoskotem   kratę, 

wywoływano   więźnia.   Jego   towarzysze   słyszeli,   jak   stąpał   niepewnie,   wlokąc   za   sobą 

łańcuch. Niektórych wołano na próżno: ludzie nie mieli sił, aby powstać. Tych wynoszono. 

Za każdym zjawieniem się w lochu oficer podchodził do jego celi. Przyglądał mu się przez 

chwilę   przez   kratę.   Potem   pytał:   „No,   pan,   przyznasz   się?”   Odpowiadał:   „Nie   mam   do 

czego”. Oficer kręcił głową. „Zażarty Polak” - mówił. Odchodził. Znowu piwnicę ogarniała 

cisza, znaczona stukaniem kropel wody. Wartownik chodził miarowo. Żółty blask lampy kłuł 

oczy. Ludzie, którzy ucichli, zaczynali znowu krzyczeć. Ciało było osłabłe, nogi uginały się 

same. Chwilami półprzytomnie zawisał na kracie.

W końcu tak osłabł, że mimo krzyków inspekcyjnego podoficera leżał cały czas na 

ziemi. Od mokrych kamieni zimno zdawało się wstępować w ciało. Musiał mieć gorączkę. 

W głowie szumiało niby skrzydła wiatraka. Tracił przytomność. Odzyskawszy ją, umacniał 

się na nowo w postanowieniu: nie pozwolić sobie na myślenie o swoich! Jeżeli zacznę o nich 

myśleć,  opanuje mnie  taka  tęsknota,  że zacznę  wyć  jak tamci.  Nie,  nie, nie...  Zachować 

spokój, nic nie myśleć,  przyjmować  cierpienie  jako wykup.  Wykup?  Za co?  - pytał  sam 

siebie. Tracił wątek własnych myśli. Za kłamstwo - odpowiadał sobie. Za jakie kłamstwo? Na 

to   już   nie   umiał   odpowiedzieć.   Wiedział   tylko   jedno,   że   jeżeli   było   jakieś   kłamstwo,   to 

dlatego że nie potrafił inaczej. Próbował się modlić. Bez przerwy powtarzał słowa modlitwy. 

Ale te słowa plątały się. Nie wiedział, kiedy zamierały na ustach. Zaciskając z całych sił 

dłonie,   zmuszał  się  do  powtarzania:   „Zdrowaś Maryjo,  łaskiś  pełna...”  Każdą  Zdrowaśkę 

ofiarowywał   za   kogoś:   za   tych,   którzy   byli   obok   w celach,   za   wartowników,   za   swych 

sędziów...

W końcu wszystko zniknęło. Kiedy oprzytomniał, latarnia stała tuż obok jego twarzy. 

Leżał na ziemi, a nad nim pochylali się ludzie. O coś go pytali, ale on nie od razu zrozumiał, 

czego od niego chcą. Przytomność wracała powoli. W końcu podniesiono go, położno na 

noszach. Oficer, który zwracał się do niego za każdym razem, pytał: „Po co tak było, pan 

Traugutt?”   Zamiast   odpowiedzi   uśmiechnął   się   lekko.   W głosie   pytającego   odczuł 

współczucie. Oficer wołał na niosących: „Bieritie go! Ostrożnie!”

background image

Niesiono go po schodach w górę. Odczuwał zawrót głowy. Kiedy znalazł się o piętro 

wyżej, uderzył boleśnie jego oczy blask dnia. Był to ból, jakby go śmignięto batem przez 

twarz. Żołnierze, którzy go nieśli, powoli wykręcali na wąskich schodach. W pewnej chwili 

nosze mijały się z idącymi z góry strażnikami, którzy prowadzili dziewczynę. Szła między 

nimi  ze   sztywno   podniesioną   głową,  ze  wzrokiem,  który nie  chciał  niczego   widzieć.   Na 

obrzmiałych   policzkach   miała   wypieki.   Jej   sukienka   była   porozpinana   i porozdzierana. 

W ręku   niosła   jakieś   szmaty   poplamione   krwią.   Czekając   na   przejście   noszy,   grupka 

zatrzymała się na podeście. Strażnicy śmieli się, rzucali grube żarty. Dziewczyna trzymała 

wciąż   podniesioną   głowę   i zaciskała   usta.   Spostrzegłszy   nosze   krzyknęła.   Na   jej   twarzy 

pojawił  się wyraz  przerażenia.  Teraz,  kiedy otworzyła  szeroko  czarne   oczy,   poznał  małą 

kurierkę.   Gwałtownie   przypadła  do  noszy.  Przez  krótką  chwilę   szeptała  mu  cicho   prosto 

w ucho:

- Niech pan nic nie mówi. Przybylski zdradził. Ale my nie...

Strażnicy   odepchnęli   ją   od   noszy.   Odpowiedziała   na   ich   brutalność   gniewnym 

błyskiem   oczu.   Jeszcze   zdążyła   pochylić   się   i dotknąć   ustami   dłoni   Traugutta.   Jego 

poniesiono   w górę,   ją   poprowadzono   w dół.   Przy   załamaniu   schodów   znaleźli   się   znowu 

blisko siebie. Teraz na tej twarzy był butny uśmiech. Zawołała:

- Bili mnie! Ale to nic!

Chciał na ten okrzyk odpowiedzieć uśmiechem, ale już stracił ją z oczu.

Na podwórzu zobaczył słońce. Oślepiło go. Leżał z zamkniętymi powiekami i tylko 

chłonął jego ciepło. Ciało nie przestawało dygotać.

Zaniesiono go do jego dawnej celi, położono na posłaniu. Leżał ciężko oddychając, 

jak   ktoś,   kto   po   długim,   męczącym   biegu   dopadł   mety.   Twarde   wyrko   wydawało   się 

puchowym   posłaniem,   wślizgujący   się   poza   zasłonę   z desek   blask   dnia?   -   wspaniałym, 

kojącym oświetleniem. Posłyszał szczęk odsuwanego judasza. Potem strażnik wszedł do celi. 

Ponad trzymaną w obu rękach miską zobaczył oczy człowieka, stare i pełne troski.

- Ot, skatowali... - posłyszał.

Próbował odpowiedzieć uśmiechem. Powiedział słowami małej Teodory:

- To nic...

- Będziesz pan jadł? - pytał strażnik. - Nakarmię cię. Czarną blaszaną łyżką podawał 

Trauguttowi kaszę.

- Dziękuję. Bóg ci zapłać.

- Tobą, pan, niech się opiekuje Swiataja Preczistaja Bogurodzica.

- Znasz mnie?

background image

- Nie znam. Ale wiem: ty dobry czełowiek.

- Taki jak inni...

- Nie. Z prawej masz pan Dubieckiego. On cię nauczy stukać...

- Dziękuję.

Zasnął.   Obudziły   go   jakieś   głosy.   Dwóch   oficerów   w białych   fartuchach,   widać 

z lazaretu, pochylało się nad nim. Brali go za puls, zaglądali w oczy, rozpinali na nim koszulę 

i przykładali   ucho   do   piersi.   Przed   wyjściem   zawołali   strażnika.   Zostawili   mu   lekarstwa, 

butelkę wina. Słyszał, jak mówili:

- Pojutrze musi iść na badanie.

Po dwóch dniach snu i lepszego karmienia poczuł się na tyle dobrze, że kiedy przyszli 

żołnierze, potrafił wstać i ubrać się. Dwóch żołnierzy założyło sobie jego ręce na ramiona 

i tak   został   prawie   zaniesiony   na   salę   badań.   Komisja   czekała   za   stołem.   Znowu   czuł 

wlepione w siebie oczy audytorów. Żołnierze posadzili go na stołku. Tuchołka odstawił nie 

dopitą herbatę, zsunął okulary na koniec nosa i przechyliwszy na bok głowę, z drwiącym 

uśmiechem przyglądał się więźniowi.

- I co? Skruszałeś? Będziesz gadał? - zapytał.

Nie   odpowiedział,   tylko   potrząsnął   głową.   Tuchołka   nadął   policzki;   z pyknięciem 

wypuścił   z nich   powietrze.   Wsadził   palec   w owłosione   ucho   i długą   chwilę   nim   obracał. 

Dopił herbatę, schrupał trzymany w ustach cukier, skinął na stojącego w drzwiach podoficera.

- Przybylskiego! - rzucił krótko.

Karol Przybylski  wszedł  w otoczeniu  dwóch żołnierzy.  Traugutt ledwo go poznał. 

Oczy młodego mężczyzny świeciły niezdrowym blaskiem, ruchy miał szybkie, gorączkowe. 

Wyglądał   jak   ktoś,   kto   się   bardzo   do   czegoś   śpieszy.   Dygotały   mu   dłonie.   Wszedłszy, 

z ugrzecznieniem ukłonił się komisji, ale na jego ukłon nikt mu nie odpowiedział.

- Nu, Przybylski - rzekł Tuchołka. - Gadaj. Gadaj wszystko. Będziesz gadał?

- Wszystko powiem, wasze prewoschoditielstwo. Co mam powiedzieć?

- Powiedz, kto stanowił ten wasz rząd, czy jak tam się nazywała ta wasza władza 

miateżników.

Przybylski zaczerpnął powietrza i potem zaczął bardzo szybko:

- Na czele stał Traugutt. Właściwie to on był dyktatorem, bo on wszystkim kierował! 

Inni   byli   tylko   wykonawcami.   Sekretarzem   stanu   był   przy   nim   Janowski.   On   wysyłał 

i pieczętował korespondencję. Potem kiedy Janowski wyjechał, Traugutt zlecał załatwienie 

pewnych spraw mnie, a inne Dubieckiemu. To ja chodziłem, jak to już prześwietnej komisji 

background image

miałem   zaszczyt   powiedzieć,   pieczętować   wychodzące   listy   do   mieszkania   panien 

Guzowskich...

Tuchołka powstrzymał go gestem.

- To już wiemy. Mów o rządzie.

- Tak jest, wasze prewoschoditielstwo. Już mówię. Jak ośmieliłem się powiedzieć, 

Traugutt   rządził   wszystkim   sam.   Sam   układał   dekrety,   pisał   zarządzenia,   prowadził 

korespondencję.   Sprawami   wojska   zajmował   się   u niego   Golański,   czyli   naprawdę 

Gałęzowski. Sprawami skarbu Toczyski, a po jego aresztowaniu Unicki. Sprawy wewnętrzne 

prowadził   Krajewski,   ale   potem   Traugutt,   nie   wiem   dlaczego,   odjął   mu   tę   funkcję.   Nie 

mogłem się dowiedzieć, komu ją powierzył. Komisarzem do wyprawiania korespondencji był 

nie znany mi mężczyzna, ale słyszałem już tutaj, że ma się nazywać Jan Jeziorański i jest 

rewizorem dochodów tabacznych...

- Ot, znowu jakaś ryba - zauważył Tuchołka. - Jak ciebie Przybylski tianut, zawsze coś 

nowego   powiesz.   -   Rzekł   do   oficera   protokołującego.   -   Zapisz,   żeby   aresztowali   tego 

Jeziorańskiego. - Znów zwrócił się do Przybylskiego: - Nu, gadaj. Padlec ty jesteś. Mów!

- Jak już miałem zaszczyt powiedzieć prześwietnej komisja nie wiem, kto prowadził 

sprawy zagraniczne. Podejrzewam, że kierownikiem tego działu był młody kleryk...

- Dużo było popów u tego Traugutta. Nu, haraszo. A teraz, Przybylski, patrz na tego 

i mów kto on.

Traugutt zobaczył przed sobą rozszerzone gorączką oczy Przybylskiego.

- To Traugutt, wasze prewoschoditielstwo.

- Eto znaczyt prezes rządu, da?

- Tak jest, wasze prewoschoditielstwo.

-   No   i cóż   ty   na   to?   -   Tuchołka   skierował   pytanie   do   Traugutta.   -   W piwniczce 

siedziałeś. Wiesz, jak to smakuje. Gadaj!

-   Nie   mam   nic   do   powiedzenia.   Prezesem   rządu   nie   byłem,   nie   znam   ludzi 

wymienionych przez pana Przybylskiego.

- Nie tak prędko. Przybylski, powtórz swoje.

-   To   jest   Romuald   Traugutt,   wasze   prewoschoditielstwo.   On   kierował   rządem 

narodowym.

- To nieprawda! - zawołał.

Audytorzy powstali z miejsc. Niektórzy wysunęli się spoza stołu i otoczyli półkolem 

więźniów.   Tuż   obok   Przybylskiego   stał   Zdanowicz   na   rozstawionych   szeroko   nogach. 

Przymrużywszy oczy patrzył na więźnia.

background image

- Jak to jest, Przybylski? - zapytał.

- Ja mówię prawdę, wasze wysokobłagarodie. Panie Romualdzie - Przybylski zwrócił 

się do Traugutta - przecież pan wie, że ja mówię prawdę. I Morawski to samo zeznał. Ja... ja 

nie kłamię. Panie Romualdzie... Niech pan...

- Nu, Traugutt - powiedział Tuchołka. - Który z was mówi prawdę? Gadaj. A nie 

powiesz prawdy, wrócisz do piwniczki.

- Nie byłem prezesem rządu - rzekł wolno i wyraźnie. Groźba Tuchołki nie budziła 

w nim lęku. Nieoczekiwanie obudziła się w nim niezwykła siła.

- Przybylski! - warknął Tuchołka. - Ty, sukinsynie! Jak było?

Z oczu Przybylskiego popłynęły nagle łzy. Zaniósł się szlochem jak dziecko.

- Panie Romualdzie - zaskomlił. - Litości... Niech pan powie prawdę. Ja nie kłamię... 

Prawdę... pan zawsze...

Odpowiedział chłodno:

- Wszystko, co mówisz o mnie, panie Przybylski, jest nieprawdą.

Zdanowicz   wyjął   zza   pasa   ciężkie   łosiowe   rękawiczki   i z   rozmachem,   z całej   siły 

uderzył nimi w twarz Przybylskiego. Więzień zatoczył się i upadł na kolana. Z rozciętej wargi 

spływał sznureczek krwi. Zanosił się łkaniem. Klęcząc wyciągnął ręce do Traugutta.

- Panie Romualdzie... Niech mnie pan nie gubi... Niech pan powie prawdę... Prawdę, 

panie Romualdzie...

Zagryzł wargi. Przybylski budził w nim wstręt. Słyszał przecież, jak przed chwilą nie 

pytany wydał Jeziorańskiego i jak odkrywał, bez najmniejszego wahania, całą strukturę władz 

rządowych. A jednak ten człowiek odwoływał się do niego w imię prawdy. Błagał o prawdę. 

Czy można - myślał - kłamstwem ukrywać prawdę? Czy można kłamiąc bronić sprawy? Czy 

można największego nawet nędznika spychać w przepaść? Przybylski wciąż powtarzał:

- Zlituj się, panie Romualdzie... Powiedz prawdę...

Traugutt widział, jak Tuchołka nalewając sobie herbatę spogląda na niego z ukosa. 

Wśród   audytorów   rozległy   się   coraz   głośniejsze   szepty   i szmery.   Wydało   mu   się,   jakby 

spoglądali na niego inaczej niż przedtem. Miał uczucie, jakby podła słabość tamtego stawała 

się jego siłą. Cóż z tego jednak, że nie zdołają mnie  złamać?  - pomyślał.  - Ja wytrwam 

w kłamstwie, a ci będą łamani dla prawdy. Za nich także wziąłem odpowiedzialność... Cóż 

jeszcze   jest   do   ocalenia?   Mój   honor?   Czy   jedynie   dla   ocalenia   swego   honoru   można 

pozwolić, aby ginęli drudzy? Wyprostował się, wstał ze stołka, zrobił krok ku Tuchołce.

- Pozwólcie, pułkowniku - rzekł - że o powodach mego przybycia do Warszawy złożę 

wyjaśnienie na piśmie. Chcę jednak powiedzieć, że takie oświadczenie złożę jedynie wtedy, 

background image

gdy otrzymam od was gwarancję, iż nie będziecie żądali, abym mówił o kimś innym prócz 

o sobie samym.

Zapanowała cisza. Tuchołka siedział jak wbity w fotel, z okularami na końcu nosa, 

z otwartymi ustami. Wolno tylko przesuwał palcem po strzępiastych wąsach.

- Gwarancji chcecie? - zapytał takim tonem, jakby nie był pewny tego, co usłyszał.

- Tak. Chcę waszego słowa, pułkowniku.

- Eto... eto tak nie może być. Nie pojmujecie?

- Ja byłem wszystkim... Moja osoba wystarczy...

Tuchołka kręcił palcem w uchu. Był zakłopotany. Zwrócił się do Zdanowicza:

-   Maksym   Maksymowicz,   ty   jewo   znasz.   Szto   ty   dumasz?   Zdanowicz   rzucił 

chrypliwie:

- To czort, nie czełowiek, Fiodor Mitrofanowicz!

15

Maleńki   ogródek   otaczał   żywopłot.   Pośrodku   ogródka   była   okrągła   rabata   pełna 

kwiatów. Codziennie koło południa otwierały się drzwi celi, wchodził strażnik.

- Nu, pan Traugutt - mówił - chadi na sołnyszko. Piękny czas.

- Pogoda, Aleksy Iwanowiczu?

- Jak wymarzona. Ciepło, cwiety pachną. Wnuczka kazała powiedzieć, że jak chcecie 

zerwać, to rwijcie.

- Podziękujcie wnuczce. Ale w celi kwiaty prędko zwiędną. Lepiej niech zostaną na 

klombie, żywe.

- Wasza wola, pan Traugutt.

Przez pół godziny mógł spacerować po ogródku. Chodząc rozmawiał ze strażnikiem, 

który podczas tego spaceru siedział pod murem na ławce. Żywopłot był gęsty, niczego za nim 

nie można było zobaczyć. Tylko w dali widać było wysokie topole i porosłe zielenią wały 

fortów.   Po   niebie   płynęły   obłoki.   Czas   mijał   szybko.   Strażnik   usłyszawszy   dalekie   bicie 

zegara na wieży wstawał z ławki, mówił:

- Nu, pan Traugutt, trzeba wracać.

Godził   się   na   to   wezwanie   bez   protestu,   choć   najchętniej   chodziłby   po   tym 

mikroskopijnym ogródku cały dzień. Nawet w deszcz nie rezygnował z przechadzki. Stawiał 

kołnierz płaszcza i spacerował, poddając twarz uderzeniom ciepłych kropli.

background image

Cela była niezbyt widna, ale przestronna. Mógł po niej także spacerować. Miał lampę, 

papier, książki. Wolno układał w sobie przeżycia ostatnich miesięcy: aresztowanie, więzienie 

śledcze, podziemna cela, konfrontacje. W parę dni po złożeniu oświadczenia, kim był i jakie 

były zasady jego działalności, został znowu zaprowadzony przed komisję śledczą. Tym razem 

podano mu krzesło. Tuchołka zaproponował mu nawet szklankę herbaty,  której odmówił. 

Odczytano mu pismo gubernatora grodzieńskiego, Skworcowa, przedstawiające partyzancką 

działalność oddziału kobryńskiego. Opis był na ogół zgodny z prawdą. W raporcie znalazło 

się oskarżenie Traugutta o zastrzelenie Kwiatkowskiego i o katowanie chłopów.

- Nu, gawari, pan Traugutt, jak to było - pytał Tuchołka. - Za co wy zastrzelili tego 

Kwiatkowskiego i kazali bić chłopów.

Wzruszył ramionami.

- Co do walki mego oddziału, powiedziałem komisji wszystko. Nieposłuszeństwa od 

moich podwładnych  nie doświadczałem. Byli  mi oddani i ofiarnie dźwigali ciężar trudnej 

służby. Byli tylko tacy, co na alarm zbierali się zbyt wolno.

Chciałem ich wychować na żołnierzy, więc ostrzegałem i groziłem. Kiedyś podczas 

nocnego alarmu powstało zamieszanie. Spytałem podoficera, kto jest winny, on mi wskazał 

Kwiatkowskiego. Nie chciałem go zabijać i tylko dla postrachu skierowałem w jego stronę 

rewolwer. Niestety, musiałem zaczepić kurkiem o ubranie i broń wypaliła. Rzecz była dla 

mnie tym boleśniejsza, że Kwiatkowski został niesłusznie wskazany przez podoficera jako 

winny. A co do katowania chłopów - to nieprawda. Nigdy nie kazałem bić włościan. Nie 

miałem potrzeby uciekania się do takich środków. Tylko nieznajomość naszego ludu może 

komuś wskazać takie środki. Mnie z chłopami nie było źle...

Tuchołka zapytał go o pewnych ludzi z konspiracji, na co odpowiedział porywczo:

- Daliście mi swoje słowo, pułkowniku.

- Nie sierdis’, pan Traugutt. Haraszo, haraszo - Tuchołka uspokajająco machał dłońmi. 

- Nie chcecie mówić, nie mówcie. My i tak wiemy wszystko. Wasza pani Kirkor usłużyła 

nam...

- Pani Kirkor?! - najeżył się. - Ona? Nie wierzę! Ona zresztą o niczym nie wiedziała!

- Ot, gołubczyk! - Tuchołka wesoło zatarł dłonie i zachichotał. Jego śmiech wywołał 

wesołość pozostałych audytorów. - Wiedziała, wiedziała wszystko. Dzielna kobieta! Wy, pan 

Traugutt,   dużo   jej   zawdzięczacie.   Służyła   wam.   Z sierdca   wam   służyła.   I ładna   kobieta. 

Aktorka. Nu, ja wam powiem, pan Traugutt. Myśmy ją kazali aresztować, ona jednak nie 

chciała ani słowa gadać. Pałkownik Zdanowicz brał ją na swoje sposobiki, a ona nic. Ale jak 

wróciła z piwniczki, napisała list do swojej matki. Sołdat, co ją pilnował, obiecał jej, że list 

background image

zaniesie.   Potem   zawstydził   się,   że   chciał   miateżniczce   usłużyć,   i oddał   list   komisji.   Ot 

i wszystko my z tego listu wyczytali. A chcecie wy wiedzieć, pan Traugutt, co ona o was 

pisała? Nu, przeczytam, niech się ucieszy wasze sierdce...

Wziął kartkę papieru, osadził głębiej okulary. Czytał urywając co kilka słów i patrząc 

na Traugutta, jakby chciał zobaczyć, jakie wrażenie zrobiły na nim przeczytane słowa.

- „Na Boga zaklinam was, róbcie starania, aby ocalić pana Michała, bo oni wiedzą 

o nim   wszystko...”   Ładnie   pisze,   a?   Tak   dramatycznie.   „Lepiej   o mnie   zapomnijcie, 

bylebyście o nim nie zapomnieli. Ostrzeżcie wszystkich, których Przybylski skompromitował, 

bo kiedy on się odważył wydać w ręce wrogów tego świętego człowieka jak pan Michał, to 

wszystko może wygadać...” Wyraźnie pisze: święty człowiek. Eto by wasza żena, jakby znała 

ten list, też by mówiła, szto wy święty czełowiek?

- Wszyscy jesteśmy święci, pułkowniku.

- Wszyscy? I ja? I oni? - śmiejąc się szeroko wskazał audytorów, którzy wybuchnęli 

znowu wesołym rechotem. - I Zdanowicz, a?

- Wszyscy - powiedział poważnie - jesteśmy odkupieni świętą Krwią...

Teraz już pozwalał sobie na myślenie o córkach i o Antoninie. Myśl o nich nie groziła 

słabością.   Zwrócił   się   do   komisji   z prośbą   o zezwolenie   napisania   do   żony   listu,   ale 

odpowiedzi dotąd nie otrzymał. Jak one będą żyły po mojej śmierci? - myślał często. Nie 

wyobrażał sobie, aby wyrok mógł być inny. Zresztą gdyby nawet wyrok śmierci zastąpiono 

zesłaniem,   byłoby   to   na   pewno   zesłanie   dożywotnie   i nie   miałby   szans   zobaczenia   ich 

kiedykolwiek. Pozwól, o Boże, przyjąć bez sprzeciwu Twoją wolę - modlił się. Tymczasem 

panował w nim senny spokój, ale miał świadomość, że stoi przed wielką próbą i że przyjdzie 

chwila, kiedy nadchodząca śmierć napełni go lękiem.

Myślał także o Kirkorowej. Jej list nie zaszkodził już jemu, ale wciągnął w sprawę 

znowu kilka osób. Nie można było mieć jednak żalu do kobiety. Została oszukana. Jej także 

groził ciężki wyrok.

Pewnego dnia podczas spaceru powiedział do niego strażnik:

- Będziecie dziś mieli wizytę, pan Traugutt.

- Ja? - zabiło mu serce. - Czyją wizytę?

- Jego prewoschoditielstwo gaspadin gienierał Lebiediew, inspektor więzień. Godny, 

łaskawy. I sprawiedliwy. Nie ukrzywdzi człowieka. Wy możecie poskarżyć się jemu...

Lebiediew zjawił się rzeczywiście. Był to mężczyzna wysoki, przystojny, o wspaniałej 

falującej brodzie. Jego mundur lśnił niezwykłą  elegancją. Wszedł do celi w towarzystwie 

dwóch oficerów.

background image

-   Zdrastwujtie,   pałkownik   Traugutt   -   powiedział   wyciągając   rękę   do   więźnia.   - 

Chciałbym ja z wami pogawędzić. Pozwolicie?

- Jeżeli wolno mi się uważać za gospodarza w tym lokalu - Traugutt uśmiechnął się 

lekko - mogę tylko odpowiedzieć, że cieszę się wizytą pana generała. - Skromnie tu u mnie, 

dwa stołki tylko...

- Starczy! - Lebiediew zwrócił się do towarzyszących mu oficerów. - Wy iditie sobie. 

- Gdy wyszli, wyciągnął wygodnie nogi w lśniących butach. Zapytał: - Wolicie może mówić 

po francusku? Wy Polacy, wiem, nie lubicie rosyjskiego.

- Nie lubimy panie generale, ponieważ jest nam narzucony. Ale język rosyjski piękny. 

Po co mamy uciekać się do innego?

- Spasiba, pałkownik Traugutt. Umiem ja trochę parlować po francusku i żona strzeże, 

abym nie zapomniał, ale od serca mówić zawsze lepiej swoim językiem. Prawda? A ja do was 

przyszedł z sercem. Powiedzcie szczerze, nie macie jakich skarg?

- Nie.

- Tuchołka i cała komisja prawdziwe łotry. Katowali ludzi, bili kobiety. Musiałem 

interweniować, zakazywać okrucieństw. Najgorszy ten Zdanowicz. Prawdziwa bestia. Wy go 

znacie?

- Znam. Był razem ze mną w tym samym pułku.

- Kanalia! Ot, tacy ludzie zawsze będą stali między nami. - Lebiediew musnął dłonią 

po włosach, pachnących wodą kolońską. - Czytałem wasze oświadczenie. Nawet, wyobraźcie 

sobie, zapisałem sobie z niego kawałek. O ten... - Wyjął z mankieta małą kartkę, przeczytał: - 

„Będąc przekonanym, że niezależność jest koniecznym warunkiem prawdziwego szczęścia 

każdego   narodu,   zawsze   jej   pragnąłem   dla   swojej   ojczyzny,   a to   tym   bardziej,   że 

i oswobodzenie się Rosji od ciężaru panowania nad Polską liczyłem za również konieczny 

warunek do zwrócenia całej działalności rządu i ludu rosyjskiego na rzeczywisty pożytek tego 

obszernego państwa...” Pięknie. Ja to nawet czytał mojej żonie. Wy, pałkownik Traugutt, nie 

jesteście wrogiem Rosji?

- Dlaczego miałbym nim być? Rosja piękny, wielki, bohaterski kraj. Nigdy nie czułem 

się źle z żołnierzem rosyjskim. Nie wierzę, aby naród rosyjski był wrogiem naszej wolności.

- Naród rosyjski nie jest wam wrogi. Ale cóż? Zrobiliście powstanie. Każda wojna 

rodzi zaciętość. Wielu tych, którzy dawniej okazywali wam życzliwość, są teraz dumni, że 

przyczynili  się do zwalczenia waszego buntu. Chcecie, przyślę wam petersburskie pisma. 

Zobaczycie, ile nabożeństw odprawia się za pomyślność rosyjskiego oręża, ile ofiar składają 

ludzie na rannych żołnierzy. Ech, pałkownik Traugutt! Wasz Wielopolski umiał mądrzej. My 

background image

sami myśleli, że przez niego przyjdzie i dla nas więcej swobody. Wielki książę był  wam 

naprawdę życzliwy.

-   Wielopolski,   panie   generale,   był   mądry   wobec   Rosji,   ale   nie   umiał   zrozumieć 

swoich. Ci, którzy wywołali powstanie, znali dobrze uczucia  Polaków, ale nie próbowali 

zrozumieć Rosji. To bardzo trudno pogodzić jedno z drugim.

- Nienawidzicie nas, to dlatego.

- Nazbierało się przez wieki wiele wzajemnych uraz. Kiedyś, być może, wina była po 

naszej stronie. Dziś my jesteśmy krzywdzeni, uciskani. To, co czynią ludzie jak Murawiew, 

jak Berg, zamyka drogę do porozumienia.

-   Murawiew   to   łotr,   jakich   mało.   Wielu   przeraziło   się,   kiedy   dowiedzieli   się,   że 

powrócił do łask cesarskich. On, gdyby mógł, toby tak samo postępował z nami. O Bergu 

także wiele złego można powiedzieć. Ale gdybyście nie zaczęli byli walczyć, ci ludzie nie 

wyszliby nigdy z cienia.

- Nie namawiałem nikogo do robienia powstania, generale, ale trzeba powiedzieć, że 

cierpliwość   narodu   ma   swoje   granice.   Bóg   podzielił   ludzkość   na   narody   i każdy   z nich 

posiada   przyrodzone   prawo   samodzielnego   istnienia   i rozwoju.   Tam,   gdzie   jest   ucisk 

i niewola - musi wybuchnąć walka.

- Tam, gdzie walka nierówna, słabszy naród ginie.

- Słabszy, silniejszy - to sprawa względna. Wierzę, że naród silniejszy, gdy krzywdzi 

naród słabszy, kiedyś będzie musiał ponieść za to odpowiedzialność. Nie życzę tego Rosji. 

Chciałbym,   aby   wcześniej   zrozumiała   swe   postępowanie   i zmieniła   je.   Jesteśmy   sobie 

wzajemnie potrzebni.

- Jesteśmy sobie potrzebni, macie rację, pałkownik. I tak naprawdę to lubimy się, choć 

nie chcemy się do tego przyznać. Tylko nasze proste kobiety z głębi kraju, kiedy im się urodzi 

ładny syn, powiadają: śliczny jak Palaczok.

-   Rosjanie   posiadają   cnoty,   których   im   powinniśmy   zazdrościć.   Wasza   ofiarność 

w działaniu, dobroć waszego ludu. Gdybyśmy się mogli zbliżyć!

-   Gdyby!   Wy,   pałkownik   Traugutt,   mogliście   byli   do   tego   się   przyczynić.   Będę 

szczery:   podziwiamy   was.   Myśmy   myśleli:   ten   narodowy   rząd,   to   pewno   za   francuskie 

pieniądze ma całe zamki pod ziemią i dlatego tak trudno z nim walczyć. Tyle wojska, tyle 

policji, a wy jak ten smok, co mu wciąż głowy odrastają. Po waszym aresztowaniu policja 

szukała tego zamku, tam gdzie mieszkaliście. Ale żadnego zamku nie znalazła. Dwa małe 

pokoje. I wy z tych dwóch pokoi tyle miesięcy walczyli z nami? My cenimy takich. Tacy, jak 

wy, ech, pałkownik Traugutt! Po co wy przeciwko nam stanęli? Boję się teraz o was.

background image

- Będzie, co Bóg da...

-   Ano   zawsze   tak   jest,   jak   On   daje.   Ale   ci   szubrawcy   chcą   triumfu.   Chcą 

przechwalania się, że zwyciężyli. Chcą chodzić w sławie. Chcą waszą krwią zmazać swoje 

łotrostwa.

- Wbrew im wasz rząd będzie musiał dać naszemu chłopu ziemię. Dokona tego, czego 

myśmy nie potrafili dokonać.

- Cóż wam z tego? Chłop za tę ziemię sprzeda polskość.

- Nie sprzeda, panie generale. Myślę nawet, że wtedy dopiero poczuje się Polakiem. 

Odepchnięto   go   od   narodu   zabierając   mu   wolność   i własność.   Kiedy   odzyska   wolność 

i ziemię, zacznie myśleć za cały naród. Kiedyś może podejmie przegraną przez nas walkę.

- A może nie będzie jej musiał podejmować? Może nasz muzyk zrozumie go lepiej niż 

my - was?

Siedzieli jakiś czas bez słowa. Potem Lebiediew wstał. Wyciągnął rękę do Traugutta.

- Bądźcie zdrowi, pałkownik Traugutt - powiedział. - Czuję dla was wiele życzliwości. 

Zrobię, co będę mógł, aby was ocalić. Dla nas, dla nas - uderzył się w pierś - byłoby dobrze, 

abyście   żyli.   Oni   są   zadowoleni,   kiedy   jakiegoś   łotra   przerobią   na   Rosjanina.   Takiego 

Przybylskiego! Głowę daję, że wyprze się całej swej polskości. Ale nam takich nie trzeba. Dla 

nas lepiej, kiedy są w Polsce Polacy, jak wy. Pamiętacie Puszkina, kiedy mówił, że to nasz 

słowiański spór, kłótnia braci? Lepiej się kłócić z bratem, niż mieć brata złodzieja...

Chcieliście pisać do żony? Piszcie. Ja załatwię, żeby list poszedł. A tutaj mam coś dla 

was - sięgnął do małej paczki, którą przyniósł ze sobą. - Ta Kirkorowa mówiła, że to wasze 

i że wy na pewno chcielibyście to mieć. To jak ja był tam, na Smolnej, kazałem wziąć. Macie, 

pałkownik Traugutt.

Rozwinął paczkę i położył przed Trauguttem na stole czarną książeczkę widzeń Anny 

Katarzyny. Z książki wysunęła się włożona między karty fotografia.

16

„Spokój panował wokół krzyża, od którego odstąpili wszyscy. Jezus odczuwał swoje 

całkowite opuszczenie, lecz zwróciwszy się do Ojca modlił się za swoich wrogów. Kiedy 

ciemność wzrosła i kiedy niepokój, poruszając sumienia wszystkich, rozpostarł nad ludem 

ponurą ciszę, widziałam Jezusa samotnego, bez pocieszyciela. Cierpiał wszystko, co może 

wycierpieć  człowiek umęczony,  pełen niepokoju, pozbawiony pociechy boskiej i ludzkiej; 

background image

cierpiał jak wtedy, gdy wiara, nadzieja i miłość same otoczone ciemnością, nie wspierane 

stoją puste i obnażone na pustyni pokus i same znoszą niewypowiedziane cierpienie. Tego 

bólu   nie   da   się   wyrazić.   To   wtedy   Jezus   zdobył   dla   nas   siłę   do   opierania   się   wśród 

największych lęków osamotnienia, kiedy zrywają się wszelkie więzy, kiedy kończy się nasz 

związek z ziemią, a jednocześnie gdzieś znikają perspektywy, jakie nasze życie otwiera na 

inne życie. Nie wyjdziemy zwycięsko z tej próby, jeśli nie złączymy naszego opuszczenia 

z zasługami zdobytymi przez samotność Jezusa...”

Usłyszawszy chrzęst obracającego się w zamku klucza, przerwał czytanie. Podniósł 

zdziwiony wzrok na otwierające  się drzwi:  o tej  wieczornej  porze nikt  nigdy do celi  nie 

wchodził. Blask lampy oświetlił wielką sylwetkę; błysnęły guziki munduru. Ale dopiero gdy 

człowiek   postąpił  w krąg  blasku, Traugutt  zobaczył   czerwone  policzki  Zdanowicza   i jego 

kartoflowaty nos.

Podniósł się zaskoczony. Sądził, że już teraz komisja śledcza pozostawi go w spokoju. 

Ale Zdanowicz zrobił uspokajający gest.

- Ja, Romualdzie Ludwikowiczu, do ciebie prywatnie. Pozwolisz?

- Siadaj, proszę - Traugutt wskazał mu stołek.

- Dziękuję - usiadł wspierając się na szabli. Zalatywało od niego wódką. - Cóż ty? 

Czytasz?

- Czytam.

- Pobożną jakąś książkę?

- Owszem.

- Ot, taki jak zawsze! Pamiętam w Sewastopolu: inni pogadywali, żartowali, popijali. 

A ty - Biblię. Śmieli się z ciebie, pamiętasz? Ale ja nigdy się nie śmiał.

- Nie, nie śmiałeś się nigdy.

- Dlaczego miał się śmiać? Ja by toże wolał jak ty. O żonie ty pewno myślał, o Annie 

Awgustownie. I ja o niej myślał. Nu, przyzwoicie myślał. O niej inaczej nie lzia było myśleć. 

I ty teraz pewno też o żonie i o dzieciach myślisz, a?

- Myślę.

- Widział ja je. Na fotografii. Chodził z komisją tam do ciebie na Smolną. Oglądali, 

gdzie ty mieszkał.  Dziwili się, że prezes polskiego rządu w pokoikach mieszkał  zimnych 

i pustych, jak w monastyrze. Tuchołka kazał podłogi zrywać i ściany opukać. Myślał, że są 

ukryte przejścia, może do samego Napoleona. Nic nie znaleźli.

- Niczego nie było.

background image

- Ja to wiedział od razu. Ja ciebie znam. I ja zawsze poznam, kiedy mówisz prawdę. 

Kiedy ty się wypierał, każdy mógł widzieć, że kłamiesz. Nie umiesz kłamać, Romualdzie 

Ludwikowiczu. Ale ja wiedział, że ty jesteś człowiek, co choćby go palili żywym ogniem, nie 

wyzna,   czego   nie   chce   wyznać.   To   ja   dumał:   powieszą   tego   Goldmana,   powieszą 

Przybylskiego, a ciebie puszczą. Ja twój drug. Po co ty wyznał, że ty rządem miateżników 

kierował?

- A po coś ty katował tamtych?

-   Jak   ja   mógł   nie   katować?   Taka   moja   służba.   Mnie   kazali   to   robić.   Mówili:   ty 

Maksym Maksymowicz, ty jak trzeba ojca, matkę zarżniesz. Zabierz się do tych miateżników, 

zrób, aby każdy śpiewał.

- Ja też buntownik.

- Ech, ty nie taki jak oni. Taki Przybylski, Romualdzie Ludwikowiczu... Ja żałuję, że 

mu  karku w badaniu nie skręcił.  On jak świnia. Kłujesz świnię, ona kwiczy.  Mdli mnie, 

Romualdzie   Ludwikowiczu,   jak   słyszę   takie   świńskie   kwiczenie.   Wymiotować   się   chce. 

Chciałbym kłuć i kłuć. A ona tylko kwiczy. Wszystko świnie!

- A ty, Maksymie Maksymowiczu, nie kwiczałbyś także?

- Kwiczałby! Ale ja taka sama świnia jak oni. Oni świnie i ja świnia. Ale ty, brat, ty 

jesteś   inny.   Ty   wybacz,   że   ja   cię   brat   nazywam.   Taki   jak   ja   powinien   się   utopić.   Albo 

powiesić. Jak Judasz. Po co taki ma żyć, no, powiedz, proszę? Wasze sztyletniki zamachy na 

mnie przygotowywały. Ja wiedział o tym. Ale nie umieli. Albo może bali się? Szkoda, że nie 

zabili. Ja tam u ciebie w mieszkaniu w szufladzie znalazł pierścionek. Patrz, o ten - wyjął 

z kieszeni i trzymał na swej wielkiej dłoni. - Damski pierścionek. Znam takie pierścionki. 

Wiem, co w nich jest. To twój?

- Nie.

-   To   pewno   tej   pani   Kirkor?   Ładna   kobieta.   I twardo   się   trzymała.   My   ją   siekli 

rózgami, aż jej biała skóra cała była pocięta, a ona nic nie powiedziała. Jak mdlała, kazał lać 

wodę i pytał: „Gadaj, kto on?” A ona tylko: „Czarnecki” i „Czarnecki”. A potem dała się 

oszukać. Ale tamtego sołdata to Tuchołka podesłał, nie ja.

- Po co ty mi to mówisz?

-  Żebyś   wiedział,  jaki  jestem.   Podlec,   łotr,  pijanica.  Tuchołka,   jak  złapał   ten  list, 

wymyślił, aby rozgłosić, że ona twoja kochanka.

- To nieprawda!

-   On   też   wie,   że   to   nieprawda.   I ja   wiem.   Choć   ona   kocha   cię,   Romualdzie 

Ludwikowiczu. Co w tobie jest, że ciebie i Anna Awgustowna kochała, i ta ciebie kocha, 

background image

i twoja żona też pewno kocha? Ale Tuchołka chciał, aby wszędzie napisać że prezes polskich 

miateżników mieszkał u kochanki. Miał iść z tym do namiestnika...

- I poszedł?

-   Nie   poszedł.   Tuchołka   ma   swoje   grzechy.   Dużo   grzechów,   Romualdzie 

Ludwikowiczu. Jakby się o nich władze dowiedziały, to choć on się wiele zasłużył odkryciem 

waszego rządu, musiałby iść precz. A tak order dostanie, w gienierały pójdzie; majątek po 

jakimś  szlachcicu   będzie   miał...  To  wolał  dać   spokój   tej  Kirkorowej.  Ale  twojej   śmierci 

będzie chciał...

- Każdy musi umrzeć...

- Nie boisz się, Romualdzie Ludwikowiczu?

- Boję się...

- Ot, ty zawsze prawdę. Dlaczego ty taki? Ja nigdy by tego nie powiedział. A boję się. 

Myślał:   wezmę   ten   pierścioneczek,   wsypię   w gębę   truciznę   i już   nie   będzie   padleca. 

Powinienem był tak zrobić, a nie zrobił. Bał się.

- Dobrze, żeś nie zrobił. Nikt nie ma prawa pozbawiać siebie życia.

- Będę żył, będę znowu taki, jak byłem.

- Dlaczego nie możesz być inny?

-   Ech,   Romualdzie   Ludwikowiczu!   Taki   sukinsyn   jak   ja   nigdy   nie   będzie   inny. 

Zawsze musi pić, plugawić się, katować drugich...

- Nie musisz, Maksym...

Zdanowicz, który siedział pochylony do przodu, tak że jego twarz oświecona była 

przez lampę, teraz opuścił nisko głowę. Twarz zniknęła w mroku. Traugutt widział tylko jego 

kolana, między którymi  pułkownik trzymał  szablę. Czas jakiś panowało milczenie. Potem 

Zdanowicz sapnął mocno i wstał.

- Nu, tak bywaj, Romualdzie Ludwikowiczu - powiedział. - Nie zobaczymy się już. 

Wyjeżdżam z Warszawy.

- Wyjeżdżasz? Dokąd?

- Tymczasem do Petersburga. A potem czort wie dokąd! Złożył ja podanie, żeby mnie 

pozwolili wrócić do wojska. Może zdarzy się jaka wojna, to będę się bić. A nie zdarzy się - 

zapiję się w jakimkolwiek garnizonie.

- Bądź zdrów, Maksymie Maksymowiczu. - Traugutt chwilę zdawał się wahać, potem 

wyciągnął dłoń do Zdanowicza. Tamten pochwycił ją i mocno nią potrząsnął. - Nie musisz 

być takim, jakim byłeś.

background image

- Ech, muszę! Gdybym  ja miał żonę jak Anna Awgustowna, może by co było ze 

mnie... A tak... Żegnaj, Romualdzie Ludwikowiczu. Nie wspominaj źle...

Stali przez chwilę bez ruchu. Zdanowicz zrobił ruch, jakby chciał objąć Traugutta 

ramionami. Ale zamiast tego cofnął się do drzwi. Stojąc cały w mroku nagle zapytał:

- A ten pierścioneczek? Co z nim zrobić?

- Rzuć go do Wisły, dobrze?

- Jak każesz. Rzucę.

Wrócił do książki. Ale nie mógł czytać. Oparł głowę na rękach i patrzył przed siebie, 

w mrok. Przypomniały mu  się słowa Zdanowicza:  „Ale on będzie chciał  twojej śmierci”. 

Wyrok Audytoriatu Polowego Wojsk już zapadł: skazywał jego, wraz z czternastoma innymi 

więźniami,   z Krajewskim,   Toczyskim,   Zulińskim,   Jeziorańskim,   Unickim,   Dubieckim 

i innymi na karę śmierci. Pozostawała konfirmacja wyroku przez namiestnika. Wiedział, że 

jego towarzysze spodziewają się, iż obecnie, po ostatecznym zwycięstwie nad powstaniem, 

Berg może decyzję sądu złagodzić. Ale Traugutt nie miał złudzeń, aby jakakolwiek zmiana 

mogła dotyczyć  jego osoby. Lebiediew miał rację, oni chcieli triumfu, chcieli jego krwią 

zmazać swoje łotrostwa. Chcieli, aby ta krew legła na zawsze rzeką między dwoma narodami.

Tak, to była prawda, co powiedział: bał się tajemniczej chwili umierania. Łatwo jest 

mówić   o śmierci,   łatwo   jest   nawet   narażać   się   na   nią   w zapale   walki.   Ale   trudno   jest 

oczekiwać na jej przyjście samotnie, w pustej celi, przez długie godziny dnia i dłuższe jeszcze 

godziny nocy. Wyobrażać sobie bez końca, jak będzie wyglądała...

Myśl o śmierci kojarzyła się z myślą o nich. Co się stanie z pozbawioną opieki kobietą 

i z dwiema małymi dziewczynkami? Nie zostawił im nic. Nawet Ostrów uległ konfiskacie. 

Pozostały na łasce ludzkiej.

Wysłał do nich list. Ale odpowiedzi nie otrzymał.  Mijały tygodnie. Co się z nimi 

dzieje? Dlaczego nie odpowiadają? Przecież Lebiediew obiecał, że list zostanie przekazany. 

Czyżby oszukał go? Czy żadne echo nie nadejdzie do niego od nich przed dniem próby?

Spod   okularów   po   policzku   potoczyła   się   łza.   Z głośnym   stuknięciem   upadła   na 

stronicę książki. Prawie równocześnie doszło go stukanie. W pierwszej chwili nie zwrócił na 

nie uwagi. Ale gdy po małej chwili powtórzyło się - czujnie podniósł głowę. Nasłuchiwał. Na 

Pawiaku nauczył  się więziennego alfabetu. Przypomniał sobie, że dzisiejszego dnia przed 

wieczorem   jakichś   ludzi   przywieziono   do   domku,   w którym   dotychczas   sam   jeden   był 

zamknięty. Skupił uwagę, począł odszyfrowywać przekazywane znaki. „Tu Dubiecki - czytał. 

- Kto w dwudziestce?”

Przykucnął pod ścianą. Drewnianym korytkiem, na którym kładł swe pióra, odstukał:

background image

- Tu Traugutt.

Rozmowa nawiązała się.

- Przywieźli nas tutaj. Jest Krajewski, Jeziorański, Toczyski, Żuliński. Jak pan się 

czuje?

- Dobrze...

- Widziałem Kirkorową. Niespokojna o pana. Robi sobie wyrzuty.

- Niepotrzebnie. Mnie nie zaszkodziła.

- Obawia się, że jej list może zaszkodzić pana opinii.

- Nie zaszkodzi - odtelegrafował. - Jeśli możesz, uspokój ją.

- Zrobię to. Teraz dobranoc.

- Dobranoc.

Wrócił na swoje miejsce, pocieszony. Bliskość tego młodego człowieka za ścianą na 

krótką   chwilę   przeważyła   wszystkie   troski.   Jeszcze   raz   w pamięci   powtarzał   sobie 

wiadomości, które od niego usłyszał. Kirkorowa... I nagle, teraz dopiero, uświadomił sobie 

nie dopowiedzianą treść słów Zdanowicza. Zbyt zajęty sobą nie wmyślał się w to, co tamten 

mówił. Ach, więc to tak... Groziło mu niebezpieczeństwo i ten człowiek ocalił go. Ocalił nie 

tylko   jego,   nie   tylko   jego   opinię,   nie   tylko   prawdę.   Zdjął   cień,   który   mógł   zaciążyć   na 

przyszłości.  Cóż z tego, że zostanę  zabity?  - myślał.  - Cóż z tego, że powstanie  upadło? 

Kiedyś, kiedy sprawa odżyje, nie będzie na niej plam. A ona musi odżyć. Przyszły czasy, że 

już nie może zostać nie załatwiona sprawa narodu pozbawionego wolności. Europa nie zdoła 

żyć w spokoju, siedząc na kracie więziennej jak na wygodnej kanapie! To tylko na krótki czas 

życia jednego człowieka można bogacić się zbrodniami. To tylko złudzenie, że można na 

zbrodnie zamknąć oczy.

Wstał, zaczął chodzić po celi. Na wieży fortecznej zegar wybił północ. A jednak - 

wróciły gorzkie myśli - mimo tej świadomości śmierć nie utraciła nic ze swej grozy. Każdy 

dzień oczekiwania będzie cięższy. Niepokój i troski będą rosły. Wszystkie prawa natury będą 

obowiązywały do ostatniego momentu.

Znowu w ciszy rozległo się pukanie. Czy to znowu Dubiecki? Zatrzymał się, słuchał, 

składał uderzenia w słowa:

- Czy nie budzę?

- Nie śpię - odstukał.

- Proszę wybaczyć. To powinienem był powiedzieć. Wszyscy myślimy o panu. Pan 

jest naszym wzorem. Pan pokazał, jak trzeba pracować. Modlimy się wszyscy za pana...

background image

Odszyfrowując ten długi tekst czuł ucisk w krtani. To prawda, co pisze ta kobieta, że 

Jezus swą samotną męką, swym zawieszeniem między niebem a ziemią, zdobył dla nas siłę 

wytrwania. Ale On nie tylko ją zdobył. On ją daje. Poprzez człowieka. Nie wiadomo, gdzie 

i kiedy rozlegnie się pukanie.

Ukląkł. Schylony, jak przy modlitwie, zaczął odstukiwać.


Document Outline