background image

Jan Dobraczyński

Magdalena

background image
background image

Część pierwsza

background image
background image

1

Morze kołysało łodzią. Fale łaskotały dno, jakby ktoś skrobał po deskach palcami. 

Żagiel obwisł. Wiatr, który rankiem dął w stronę lądu, teraz ucichł. Nic nie rozpraszało 
wiszącego nad zatoką upału.

Jej ten żar nie przeszkadzał. Wyciągnęła się leniwie na rozścielonych na pokładzie 

poduszkach. Jedną dłoń podłożyła pod kark. Czarne włosy rozsypały się szeroko wokoło 
głowy. Mieniły się pieszczone blaskiem przesianym przez szkarłatną zasłonę słońca.

Bezruch   ogarnął   wszystkich   na   pokładzie.   Trzej   muzykanci   odłożyli   swoje 

instrumenty i pospali się w cieniu, rzucanym przez kabinę na rufie. Żaden dźwięk nie 
dochodził   spod   pokładu,   widać   wioślarze   spali   także,   wsparłszy   głowy   na   wiosłach. 
Tylko jeden sternik tkwił na swoim stanowisku, ale i on kiwał się sennie, nasunąwszy na 
czoło kapelusz słomkowy o wielkim rondzie.

Dźwignęła się i otworzyła szeroko oczy. Były duże, czarne, jakby nakrapiane złotem. 

Sen ją odszedł. Wsparta na rękach powiodła spojrzeniem po uśpionym pokładzie. Wzrok 
jej spoczął na leżącym obok niej mężczyźnie. Był ubrany w taką samą jak ona krótką, 
amarantową tunikę. Spał. Jedną ręką przykrył oczy, drugą miał wyciągniętą w jej stronę. 
Patrzyła na muskularne wygolone gładko ramię, na półotwartą dłoń z pierścieniem na 
serdecznym palcu.

Znała dobrze to ramię i te palce, szczupłe, ale mocne, nawykłe do trzymania wodzy 

i miecza.   Wydawały   się   wcieleniem   siły.   A jednak   ta   sama   dłoń   potrafiła   być 
zdumiewająco  delikatna.  Nie siła, ale właśnie ta miękkość  zwyciężyła  jej sprzeciwy, 
kazała zapomnieć, że została zdobyta.

Oderwała wzrok od dłoni, która dotykała jej biodra, znowu patrzyła wokoło siebie. 

Przed   nią   tafla   morza,   ujęta   w półokrąg   ziemi,   poruszała   się   lekko.   Schodzące   ku 
zachodowi słońce świeciło w stronę lądu, wydobywało wszystkie jego barwy: ciemną 
zieleń drzew, płową – skalnych zboczy, czerń głazów przybrzeżnych, mglisty błękit gór. 
Jeden   ze   szczytów   wznosił   się   bliżej   morza.   Zielone   zbocze   porosłe   było   bujną 
roślinnością. Nad szczytem unosił się leciutki pióropusz dymu.

U  stóp   góry  rozrzucone   były   wśród   zieleni   skupiska   białych   domów.   Ku   zatoce 

spływały potoki. Z daleka wyglądały jak srebrne łańcuszki, pogubione w trawie.

Gdy odwróciła  głowę   w przeciwną  stronę,   widziała   pod  blask  słońca   skrzącą  się 

powierzchnię morza. Wyspa sterczała z wody niby wbity w dno potężny słup. Robiła 
wrażenie niedostępnej skały.

background image

Kiedyś ją opłynęli. Od strony morza nabrała teraz kształtu klęczącego wielbłąda: dwa 

wierzchołki   przedzielała   zielona   przełęcz   niby   położone   między   garbami   siodło. 
Środkiem przełęczy, między podpierającymi winnice murkami, biegła w górę zakosami 
droga. Z daleka dostrzec można było, że zdobią ją białe posągi.

Ale ledwo zbliżyli  się do portu,  wypłynęła  im naprzeciw  łódź.  Na jej  pokładzie 

wznosiła się wieżyczka z długą belką zakończoną hakiem – groźne urządzenie, które 
zadecydowało przed pół wiekiem o zwycięstwie pod Akcjum. Łódź pędzona wiosłami 
podpłynęła  blisko, jej dowódca, we wciśniętym  na oczy hełmie,  oznajmił  przez tubę 
grzecznie, ale służbiście:

– Z rozkazu cezara nikt nie wzywany nie ma prawa ani podpływać do wyspy, ani 

lądować. – Dorzucił mniej służbiście. – Poleć, panie, sternikowi zawrócić. Cezar nie lubi 
nieoczekiwanych   odwiedzin.   Mam   rozkaz   zatopić   każdy   statek,   który   mimo   zakazu 
zbliży się do wyspy.

Odpłynęli śpiesznie. Na lądzie powtarzane były opowieści o okrutnych zabawach, 

jakie   miał   podobno   wyprawiać   na   wyspie   cezar   wraz   z młodym   Gajusem   Kaligulą, 
którego trzymał przy sobie. Z tymi zabawami wiązano wypadki tajemniczego znikania 
w okolicy chłopców i dziewcząt. Nigdy już więcej nie popłynęli w tamtą stronę.

Wstała wolno. Postąpiła kilka kroków depcząc rozścielony dywan bosymi stopami 

o pomalowanych   krwiście   paznokciach.   Nie   odrywała   wzroku  od   półkręgu   lądu,   jaki 
miała przed sobą. Inaczej wyglądał tutejszy świat niż jej ziemia ojczysta. Gleba tutaj 
rodziła  lekko  i przynosiła  obfite  plony.  Niezliczone  statki  handlowe dowoziły towary 
i bogactwa nie tylko z pobrzeża morza, określanego dumnym mianem mare nostrum, ale 
również   to   wszystko,   co   poprzez   porty   egipskie   ściągane   było   do   Italii   z odległych 
i tajemniczych ziem Wschodu. Leżąc na drodze płynącego strumienia bogactw, miasta 
tutejsze stały się prawdziwą krainą dobrobytu, rozkoszy i użycia. Gdy ją Lucjusz tutaj 
przywiózł,   trudno   jej   było   uwierzyć,   że   taki   świat   może   istnieć.   Spędzili   jakiś   czas 
w Rzymie.   Ale   stolica   była   pełna   gwaru,   hałasu,   sporów   i intryg.   Życie   w Rzymie 
męczyło.   Tutaj   można   się   było   bawić   bez   zmęczenia   i przesytu.   Ludzie   pławili   się 
w morzu  lub  w ciepłych  źródłach,  jedli  coraz  bardziej  wymyślnie,  pili,  przesiadywali 
w termach, w cyrkach i na stadionach, rozkoszowali się widowiskami  teatralnymi,  ale 
przede   wszystkim   szukali   zadowolenia   w coraz   nowszych,   coraz   bardziej 
wyrafinowanych rozkoszach erotycznych. Pod opieką władczyni miasta, Wenus, kwitła 
głoszona przez wygnanego poetę podniecająca ars amandi. To, co on opisał swym lekkim 
rylcem – tutaj działo się naprawdę.

Czyż wśród takiego życia można było pamiętać o trudnościach gospodarczych, jakie 

dotykały   cierpiących   na   narastający   brak   rąk   roboczych   właścicieli   majątków?   Na 

background image

kłopoty   powodowane   przez   wzrastający   w liczbę   z roku   na   rok   plebs?   Na   walki 
polityczne? Ludzie zapominali tutaj o wszystkim, poza poszukiwaniem nowych rozrywek 
i rozkoszy. Żyli niby w Raju w tej niepojętej krainie, o jakiej – pamiętała – czytywano, 
gdy była dziewczynką.

Posłyszała za sobą głos mężczyzny. Lucjusz obudził się także.
– Już nie śpisz, carissima? To dobrze – ziewnął. – Trzeba nam już wracać. Słońce się 

zniżyło.

– Wybierasz się dziś do Poppeuszów?
– Tak. Muszę do nich iść. Ojciec chce tego.
– Więc wracajmy.
Lucjusz klasnął rozkazująco. Na klaśnięcie wynurzył się z cienia, rzucanego przez 

kabinę, starszy służby, wyzwoleniec Rufus.

– Obudź wszystkich – rozkazał Lucjusz – niech statek płynie do portu. Każ grać 

muzykantom. I niech podadzą nam wina i owoców.

Na pokładzie powstał ruch. Wioślarze chwycili wiosła i zagrabili nimi wodę. Sternik 

uderzył   w mały   bębenek,   którym   nadawał   wiosłującym   rytm.   Muzykanci   ujęli 
instrumenty. Zagrali wschodnią pustynną melodię. Wiedzieli, że ona ją lubi.

Nadeszły   dwie   niewolnice.   Jedna   młoda,   jasnowłosa,   imieniem   Eola,   została 

przywieziona przez Lucjusza z Macedonii. Niosła płaski kosz napełniony winogronami. 
Za   nią   szła   druga,   starsza,   z dzbanem   wina   i z   kubkami.   Nazywała   się   Niza.   Ojciec 
Lucjusza przywiózł ją jako dziewczynkę z Galii. Dał ją Lucjuszowi, a on ofiarował jej. 
Niza stała się dla niej nieodstępną towarzyszką i powiernicą.

Eoli nie lubiła. Niewolnica była ładna. Wiedziała, że Lucjusz korzysta od czasu do 

czasu   z jej   wdzięków.   Nie   było   w tym   nic   niezwykłego   –   a jednak   z przyjemnością 
kazała dziewczynie nałożyć sobie na stopy złocone sandałki. Pamiętała, że tak jeszcze 
niedawno nie było między nimi różnicy: obie były niewolnicami.

Znowu wyciągnęła się na poduszkach i trzymając nad sobą kiść dorodnych winogron 

sięgała po nie wargami. Zachowała ten gest z dzieciństwa. Bywało wtedy nieraz, że leżąc 
leniwie na trawie połykała w taki sposób słodkie grona. Kątem oka widziała, że o parę 
kroków od niej krząta się pracowicie siostra. Różniły się bardzo od siebie. Marta od 
najwcześniejszych   lat   była   wzorem   porządku   i pracowitości.   Rwąc   winogrona   nie 
odrywała   się   ani   na   chwilę   od   pracy.   Rzucała   gniewnym   spojrzeniem   w stronę 
próżnującej siostry. Kilka razy próbowała ją zganić, zagrozić, że się poskarży bratu. Ale 
ona wzruszała tylko ramionami, słysząc te pogróżki. Brat nie wdawał się w takie sprawy, 
a poleceń Marty nie miała zamiaru spełniać.

Równo   poruszające   się   wiosła   popychały   szybko   lekki   stateczek.   Kierowali   się 

background image

prosto na górę, nad której szczytem unosił się biały dymek. U jej stóp w ujściu rzeczki 
leżał mały port. Widać go było coraz lepiej, w miarę jak się zbliżali do lądu.

W porcie czekała na nich lektyka. Do miasta trzeba było iść drogą wyłożoną płytami.
Leżąc w lektyce obok Lucjusza oparła głowę na jego ramieniu.
– Gdy pójdziesz do Poppeuszów, chciałabym także wyjść – powiedziała.
– Dokąd?
– Pragnę zajrzeć do sklepu Marusa. Słyszałam, że ma nowe wiersze Filodema.
Zaśmiał się.
– Lubisz wiersze tego poety?
– Lubię.
– Czy dlatego, że przypominają ci twoją ziemię rodzinną?
–   Trochę.   Filodem   urodził   się   w Gadarze   za   Jordanem.   Tamtędy   chodzą   Żydzi 

z Galilei do Judei, aby uniknąć zetknięcia z Samarytanami.

– Jeśli tam się urodził, to jednak od dawna mieszka w Herculanum. Na pewno w jego 

wierszach znaleźć można ślady pochodzenia. Czemu chcesz ich szukać? Oni wyrzekli się 
ciebie, wypędzili cię, przeklęli...

Bez słowa skinęła opuszczoną głową.
– Tu jesteś wolną kobietą – ciągnął dalej – możesz czytać wiersze, chodzić do term, 

oglądać   munera,   brać   udział   w misteriach   i pochodach   ku   czci   Wielkiej   Macierzy... 
Wydaje mi się, że to lubisz? A przede wszystkim możesz kochać bez oglądania się na 
zgodę ojca czy brata...

Znowu skinęła głową w milczeniu. To, co mówił, było prawdą. Tam, wśród swoich 

byłaby   niewolnicą   ojca,   męża,   brata.   Musiałaby   rodzić   dzieci,   zajmować   się   nimi 
i pracować  –  od  świtu  aż   do  nocy.  Byłaby   ciemna  i głupia.   Niewola  dała  jej   więcej 
swobody, niż jej miała jako wolna.

background image

2

Willa   Gajusa   Klaudiusza   Prokulusa   leżała   w dzielnicy,   w której   znajdowały   się 

najpiękniejsze   insule   miasta.   Były   to   domy   bogaczy   pompejańskich,   dostojników 
rzymskich,   którzy   tu   zjeżdżali   dla   odetchnięcia   od   życia   politycznego,   obfitującego 
w intrygi i spory. Wszystkie odznaczały się przepychem, elegancją i dobrym smakiem.

Prokulusowie   wywodzili   się   z bocznej   linii   Klaudiuszów.   Gajus   Prokulus   jako 

centurion   legionu   wojował   pod   wodzą   Germanika   z Germanami,   a potem   pod 
Tyberiuszem   w Armenii.   O swoim   pokrewieństwie   z rodem   cesarskim   nie   wspominał 
nigdy.  – Pamiętał o tym, jak zniknęli, nie wiadomo przez kogo sprzątnięci – Agrypa 
Postumus, Julia, sam Germanik, a wreszcie rodzony syn cesarza, Druzus. Zanim jednak 
Gajus, syt zdobytych  na wojnie zaszczytów, wycofał się do swej willi w Pompejach, 
wszedł   w kontakt   z wszechwładnym   prefektem   pretorianów,   Sejanem.   Sejan   okazał 
Gajusowi sympatię i życzliwość, czym zachwycony – mając na oku przyszłość swoich 
dzieci:   Lucjusza   i Klaudii,   wydanej   niedawno   za   mąż   –   pozwolił   sobie   rozwieść   się 
wobec niego o przynależności do panującego rodu. Sejan słuchał słów Gajusa uważnie, 
zapewnił, że będzie pamiętał zarówno o mężu Klaudii, jak i należnym stanowisku dla 
Lucjusza, który odbywał właśnie służbę wojskową w dwunastym legionie stacjonującym 
w Syrii, noszącym wspaniały tytuł Fulminata.

Obietnice   Sejana   zachęciły   Gajusza   Prokulusa   do   zajęcia   się   karierą   syna. 

Poppeuszowie – ród wielkich  bogaczy pompejańskich  – posiadał  wpływy  w Rzymie, 
w senacie   i na   dworze   cesarskim.   Córka   Poppeusza,   Waleria,   nie   była   na   pewno 
dziewczyną piękną, stanowiła jednak znakomitą partię. Bogate małżeństwo oraz opieka 
najpotężniejszego człowieka w cesarstwie mogły zapewnić Lucjuszowi – jak sądził Gajus 
–   znakomitą   przyszłość.   Niewolnica,   którą   młody   trybun   przywiózł   ze   Wschodu, 
wyzwolił   i uczynił   swą   kochanką,   nie   odgrywała   w tych   obliczeniach   żadnej   roli. 
W Pompejach każdy mąż miewał obok żony kochanki – i tylko to się liczyło, aby nie 
wydawał na nie zbyt wiele pieniędzy.

Po   powrocie   do   willi   oboje   wzięli   kąpiel.   Ojciec   z synem   świątecznie   ubrani 

wyruszyli zaraz potem do Poppeuszów.

Gdy   lektyka   niosąca   ich   opuściła   dom,   przywołała   Nizę.   Kazała   przynieść   dwa 

ciemne  płaszcze z kapturami.  Wydała także polecenie, aby towarzyszył  im niewolnik 
imieniem  Karpus, potężny wzrostem i znany z wielkiej  siły.  Karpus trzymał  w jednej 
ręce   kij,   w drugiej   latarkę.   Chociaż   w mieście   panował   spokój   i nie   słychać   było 
o napadach   na   przechodniów   –   zwłaszcza   że   stacjonująca   w Neapolis   kohorta 
pretoriańska   pilnowała   porządku   na  całym   wybrzeżu   ze   względu   na   bliską   obecność 

background image

cesarza – Lucjusz domagał się, aby zawsze w swych wędrówkach po mieście, zwłaszcza 
wieczornych, towarzyszył jej niewolnik.

Mimo   zmierzchu   miasto   było   ciągle   jeszcze   pełne   życia.   Sklepy   i stragany 

pozostawały otwarte do późna. Blask kaganków przyciągał klientów. Także winiarnie 
pełne były pijących. Obok otwartych drzwi jednej z tawern jakiś pijany drab naśladował 
bezwstydnie   stojący  w pobliżu   posąg   spitego   Herculesa.   Zobaczywszy   dwie   owinięte 
płaszczami   postacie   kobiece   ruszył   ku   nim   niepewnym   krokiem,   bełkocząc   jakieś 
zachęcające  słowa. Ale Karpus wysunął  się naprzód i jednym  uderzeniem kija zwalił 
pijaka na ziemię.

Na forum, wśród najelegantszych sklepów, znajdowała się księgarnia Marusa. Gdy 

wszedłszy do sklepu zsunęła kaptur z głowy, kupiec skłonił się nisko, poznawszy znaną 
sobie klientkę.

– Witaj, pani. Czym mogę ci służyć?
– Doszło do mnie, Marusie, że posiadasz na składzie nowe utwory Filodema.
–   Mam   je   rzeczywiście.   –   Sięgnął   do   półki,   na   której   leżały   rulony,   każdy 

przewiązany   barwnym   sznurkiem.   –   Oto   jeden   z tych,   który   został   napisany   pod 
dyktando samego poety.

– O czym mówi utwór?
– Tym razem Filodem ofiarował swoim czytelnikom ucieszne epigramaty, opisujące 

zabawy z kochanką...

– I nie ma w nich nic z opisów ziemi, na której urodził się poeta?
– Nie, pani. Tym razem czcigodny filozof trącił struny amora.
Rzuciła okiem na rulon, przeczytała kilka zdań, po czym oddała rulon kupcowi.
– Takich wierszy nie szukam. Te epigramaty przypominają mi plugawe wierszyki, 

jakie  gawiedź  wypisuje  na  murach.  Szkoda,  że  poeta  obrócił   zainteresowania   w inną 
stronę.

– Śmiem powiedzieć, pani, że jednak te wesołe wierszyki czytywane są chętniej niż 

westchnienia   poetyckie.   I autor,   i ja   zarabiamy   na   nich   lepiej.   Filodem   potrzebuje 
pieniędzy. Przywiózł sobie ostatnio z Bajów nową kochankę... Jest młoda jak ty, pani.

Nie odpowiedziała. Nawet w mieście, jak Pompeje, znane były powszechnie miłostki 

podstarzałego   poety.   Widziała   go   kiedyś   podczas   misterii   dionizyjskich   goniącego 
z rozwianym włosem za bachantką, która w namiętnym tańcu zrzuciła z siebie peplum.

Marus odprowadził ją do drzwi sklepu.
Zrobiło się późno. Po niebie, na którym tu i tam wisiały obłoki niby zapomniana na 

sznurze bielizna, toczył się księżyc. Czasami znikał zakryty, ale jego blask prześwietlał 
obłok   jak   płomień   lampy   taflę   grubego   szkła.   Na   rozbłyszczonej   tarczy   widać   było 

background image

ciemne, tajemnicze zarysy.

Światła   targowiska   zaczynały   gasnąć.   Kupcy   zamykali   sklepy   i stragany,   słychać 

było stukot ciężkich okiennic. Na pustoszejące ulice wychodziły łaciate koty, w dzień 
kryjące się między krzewami. W mroku doszedł wrzask napadniętej przez samca kotki, 
jednocześnie rozpaczliwy i namiętny.

– Chodź – powiedziała do Nizy. – Chcę jeszcze zajść tutaj.
Skręciły   w boczną,   krótką   uliczkę.   Sklep,   przed   którym   się   zatrzymała,   był 

zamknięty.   Nad   wejściem   wisiał   metalowy   rogal   ogłaszający   piekarnię.   Mur   po   obu 
stronach   drzwi   pokryty   był   nieprzyzwoitymi   rysunkami   i napisami.   Obok   wielkiego 
fallusa ktoś wypisał czterowiersz wykpiwający obrzezanie.

Kazała Karpusowi zastukać. Musiał to zrobić kilka razy, zanim otworzyło się małe 

okienko w drzwiach i rozległ się gniewny, nosowy głos:

– Kto tam? Kto się dobija?
– To ja – powiedziała zza pleców niewolnika – chyba poznajesz mnie, Abinerze?
Księżyc  wymotał się z welonu i zaświecił mocniej, spadając wprost na jej głowę, 

z której zsunęła kaptur.

– Co z tego, że poznaję? Późna pora. O tej porze pod moje drzwi przychodzą tylko 

łobuzy, którzy malują różne świństwa. Czego chcesz?

– Chcę zamienić kilka słów z siostrzenicą twojej żony, która do was przyjechała.
– Skąd o tym wiesz?
– Mniejsza z tym, skąd. Chcę z nią mówić.
– Ona nie będzie z tobą rozmawiała. Nie należysz do naszych.
Ogarnął ją nagły gniew.
– Ostrzegam cię – powiedziała ostro – jeśli nie otworzysz drzwi i nie pozwolisz mi 

rozmawiać z tą dziewczyną...

Nie ukończyła groźby usłyszawszy, że piekarz zdejmuje podpierającą drzwi sztabę. 

Jej słowa musiały go przestraszyć. Wiedział przecież, kim jest, i że jedno słowo Lucjusza 
do któregoś z edylów mogło go nawet pozbawić prawa do mieszkania w mieście. Było 
wiadomo, że Tyberiusz nie lubi Żydów.

Drzwi otworzyły się, ukazał się w nich brodaty mężczyzna.
– Wejdź – warknął – ale oni – dorzucił w swoim języku – niech nie wchodzą.
–   Nie   wejdą   –   zgodziła   się.   Odwróciła   się,   powiedziała   do   Nizy   i Karpusa:   – 

Poczekajcie na mnie.

Niza sprzeciwiła się:
– Nie możesz iść, pani, sama.
– Nie boję się – zapewniła.

background image

Poszła   za   brodatym   mężczyzną.   Prowadził   ją   przez   piekarnię,   pełną   zapachu 

rozrobionego ciasta, do małej izdebki w głębi. Przy stole, na którym palił się kaganek, 
siedziały dwie kobiety. Zatrzymała się w progu, powiedziała:

– Pokój wam.
Nie   odpowiedziały,   patrzyły   na   nią   zaskoczone.   Starsza   z kobiet,   żona   piekarza, 

musiała ją poznać. Niespokojnie spoglądała to na nią, to na męża, który stał z ponurą 
twarzą. Zapytała:

– Po co ona tu przyszła? Czego ona chce? Dlaczego ją wpuściłeś?
– Co jest dlaczego? – rzucił ze złością. – Nie twoja sprawa pytać. Ona chce gadać 

z nią – wskazał ruchem brody młodą dziewczynę. – Ktoś jej wygadał, że ona przyjechała. 
Pewno ten głupiec Siba. Same nieszczęścia spadają przez jego parszywy język.

Zapadło milczenie pełne zapiekłego gniewu. Powiedziała:
–   Przyszłam   tu,   aby   ją   o coś   zapytać.   Spytam   i pójdę.   To   twoja   siostrzenica?   – 

zwróciła się do piekarzowej.

– Skoro wiesz, po co pytasz? – odburknęła kobieta.
– Przypłynęła statkiem?
– Statkiem.
– Twój brat mieszka w Betanii?
– Jest tak, jak powiedziałaś. – Odpowiedź przypominała warknięcie.
– Pamiętam go. Milka była wtedy dziewczynką. Teraz, widzę, wyrosła. Twój brat – 

Joel, prawda? – Był zaprzyjaźniony z moim bratem.

–   Twój   brat,   słyszałam,   to   godny   człowiek,   mądry,   uczony   doktor,   prawdziwy 

Izraelita. Nie taki jak ty – syknęła nienawistnie.

– Nie twoja sprawa! Chcę, aby ona mi powiedziała, co się dzieje u mego brata?
Dziewczyna dotąd milczała. Miała duże, czarne oczy i piękne zrośnięte nad czołem 

brwi. Na jej twarzy nie było zawziętości, raczej ciekawość.

– Ja ciebie  także  pamiętam  – powiedziała  cicho. – Poszłaś wtedy za Szymonem 

i wszyscy cię podziwiali,  że jesteś jak... jak... Debora... jak Judyta...  Ale potem,  gdy 
Szymon zginął, mówili na ciebie złe słowa. Przeklinali ciebie... Mówili, że nie wolno cię 
wpuścić do żadnego izraelskiego domu... Że jesteś nieczysta...

– Dobrze mówili – powiedziała piekarzowa.
Zmilczała jej uwagę. Pytała:
– Od tamtego czasu minęły dwa lata. Czy mój brat żyje?
– Żyje. Ale ciągle choruje. Twoja siostra służy mu i opiekuje się nim.
– Widujesz ich?
– Tak, często. Codziennie.

background image

– Wspominali coś o mnie?
– Nie, nic, nigdy.
– Mówiłaś im, że jedziesz do Italii?
– Mówiłam.
– I nie było mowy o tym, że możesz się spotkać ze mną?
– Nie. Oni nie wiedzą, gdzie jesteś. I nie chcą wiedzieć. Słyszałam, jak Marta nieraz 

mówiła: „Nie mam siostry”.

Oddychała   szybko   i ciężko   jak   ktoś,   kto   zbyt   długo   trzymał   głowę   pod   wodą. 

Milczenie przerwał Abiner. Rzucił niecierpliwie:

– Już późno. Ona ci powiedziała wszystko, co wie. Idź sobie.
– Jeszcze chwila. Powiedz – zwróciła się na nowo do Milki. – Co się dzieje w kraju, 

w Jerozolimie?

–   Nie   wiem,   czego   się   chcesz   dowiedzieć.   Świątynia   już   prawie   ze   wszystkim 

wykończona. Na święta przybywają do niej wielkie tłumy pielgrzymów...

– A w Judei? Czy jest spokój?
– Nikt teraz z Rzymianami  nie walczy. Podobno kryje się w górach resztka ludzi 

Szymona, ale oni tylko napadają na kupców... Za to całe tłumy chodzą teraz nad Jordan 
do proroka...

– Do proroka? Co to za prorok?
– Nazywa się Jan syn Zachariasza. Żył przez lata na pustyni. Teraz przyszedł nad 

rzekę. Upomina ludzi, aby nie grzeszyli. Wzywa, aby się obmywali w wodzie na znak 
odrzucenia od siebie wszelkiego zła. Bo on mówi, że po nim przyjdzie inny prorok, 
większy niż on...

– Kiedy ma przyjść?
– Jan mówi, że niedługo, że już jest. Byłam nad Jordanem i słyszałam, jak wołał, że 

gdy tamten przyjdzie, będzie chrzcił ludzi ogniem.

– I do Jana idzie wielu?
– Idą wszyscy. Nawet złodzieje, poborcy, dziewczyny uliczne...
– Po co?
– On ich chrzci, wzywa, by pokutowali...
Powiedziała zamyślona, jakby sama do siebie...
– Szymon nie kazał pokutować. Walczył...
Urwała i zamilkła. Zrobiła się cisza. Z kąta rozległ się zły głos piekarza:
– Już późno... Idź już.
– Idę – odrzekła. – Pokój wam.
Nikt   jej   nie   odpowiedział.   Abiner   poszedł   przodem   z kagankiem   w ręku.   Znowu 

background image

przeszli przez ciepłą, dyszącą zapachem chleba piekarnię. Mężczyzna odsunął sztabę. 
Przed domem, w blasku księżyca stali Niza i Karpus. Mijając próg powtórzyła:

– Pokój wam.
Ale   usłyszała   tylko   odgłos   splunięcia.   Drzwi   zamknęły   się   za   nią,   szczęknęła 

zasuwana sztaba.

Odruchowo zaśmiała się. Gniewnie i gorzko. Miała dziwne uczucie, że ten śmiech 

zabrzmiał tak, jakby nie był jej śmiechem. Trochę tak, jak zwykł śmiać się Melito.

background image

3

Cubiculum było małe, pogrążone w ciemnościach. Okno zamykały ciężkie okiennice. 

Przychodziło się tu tylko, aby spać. Leżący obok Lucjusz pogrążony był w głębokim 
śnie. Jego nagie ciało pachniało olejkami, jakimi się skropił idąc do Poppeuszów, jego 
oddech – wypitym winem.

–   Ona   nie   warta   ciebie   –   mówił   po   powrocie   pochylony   nad   nią.   –   Mała, 

chuderlawa... Musi mieć obwisłe piersi... Ale rozumiesz...?

– Rozumiem... – jej palce zaciskały się na barkach mężczyzny.
Potem zasnął, ale ona spać nie mogła. Myśli wciąż wracały do gniewnej rozmowy 

u piekarza. Gdy Szymon zawołał na nią, wiedziała, że wzywa do walki. I walczyliśmy – 
myślała. Wierzyła, że trzeba było walczyć. Nie uległa bez walki. Jej palce powędrowały 
pod lewą pierś i odnalazły bliznę, miejsce, w które pchnęła się nożem. Nieporadnie i zbyt 
słabo. Wyrwano jej nóż, zanim zdołała uderzyć po raz drugi. „Zbyt ładna jesteś, moja 
mała  –  powiedział   Lucjusz.   –  Nie  pozwolę  ci  odebrać   sobie  życia.  Chcę   cię  mieć.” 
Przywołał  znającego się na opatrywaniu  ran żołnierza,  aby zajął się jej raną. Gdy ją 
odprowadzano do namiotu Lucjusza, widziała jak inne dziewczęta gwałcone były przez 
żołnierzy na łące, na oczach ich ojców, braci, kochanków.

Oddział   Szymona   został   zaskoczony   i rozbity.   On   sam   zginął   jako   jeden 

z pierwszych.   Resztka   powstańców   wpadła   w zastawioną   pułapkę.   Na   schwytanych 
mężczyzn czekały krzyże, ustawione wzdłuż drogi. Namiestnik chciał, aby taka śmierć 
odstraszyła   Żydów   od   nowych   buntów.   Przy   oddziale   zwycięzcy   znaleźli   gromadę 
młodych dziewcząt. Oddano je żołnierzom.

Ten także, który ją odprowadzał do namiotu, patrzył na nią łakomie, nie śmiał jednak 

tknąć branki swego wodza. Związał jej ręce i nogi i zostawił leżącą na ziemi. Leżała 
osłabiona utratą krwi – ale bardziej jeszcze przybita poczuciem doznanej klęski.

Poszła  za  Szymonem  nie  dlatego,  że  porwał  ją jako mężczyzna.  Tamto  przyszło 

potem,   gdy  już   prowadzili   życie   walczącego   oddziału.   Kiedy   spotkała   go,   zdobył   ją 
słowami.   Mówił   o hańbiącej   niewoli,   w jakiej   znajduje   się   Izrael,   o wielkiej   jego 
przeszłości,   o obietnicach   Najwyższego,   o namaszczonym   wodzu-mesjaszu,   który 
przyjdzie,   aby   porwać   cały   naród   do   zwycięskiej   walki,   o wielkim   triumfie   nad 
nieczystymi.   Mówił   gorąco,   z zapałem,   a ona   słuchała   go   –   i dała   się   porwać   jego 
słowom.   Tak   często   marzyła   i oto   pod   jego   słowami   marzenia   zaczęły   przybierać 
widzialny kształt. W ich domu tylko Marta żyła życiem codziennych, ludzkich spraw. 
Ona i ich brat ogarnięci byli marzeniami. Tylko że Łazarz odnajdywał swoje marzenia 
w rulonach   natchnionych   ksiąg   –   i to   mu   wystarczało.   Dla   niej   marzenia   musiały 

background image

przybrać wygląd postaci ludzkiej.

Szymon   z gromadą   zwolenników   wyruszył   w góry   judzkie.   W okolicach   Masady 

rozgromił oddział wojsk pomocniczych, które wysłał za powstańcami prokurator. Syt 
triumfu zjawiał się w miasteczkach w pobliżu Jerozolimy, by ściągać nowych rekrutów 
do swego oddziału. Ochotników nie brakło. W Jerozolimie znajdowały się wielkie rzesze 
robotników   ściągniętych   z całego   kraju   do   budowy   świątyni.   Ale   praca   była   już   na 
ukończeniu,   więc   ludzie   nie   wiedzieli,   co   mają   ze   sobą   robić.   Wracać   do   wiosek, 
z których przyszli, nie chcieli. Żyli nadzieją na jakieś nieoczekiwane rozwiązanie. Słowa 
Szymona i wysyłanych przez niego ludzi trafiały do nich łatwo. Mały oddział urósł do 
kilkuset.

Szymon   wezwał   także   dziewczęta,   uważając,   że   mogą   być   przydatne   w życiu 

obozowym,   a także   do   kontaktów   z ludnością   osiadłą.   Była   pierwsza,   która   się   do 
oddziału zgłosiła.

Brat i siostra usiłowali ją zatrzymać. Łazarz – choć także marzyciel – nie wierzył 

Szymonowi. To prawda – mówił – że święte księgi zapowiadają przybycie Pomazańca, 
który dokona wielkiej przemiany w losie Izraela. Czy jednak będzie to wojownik ludzki, 
czy też przyjdzie na czele szeregów anielskich? – co do tego badacze ksiąg nie byli 
zgodni. Ludzi, jak Szymon, pojawiało się już kilku. Wzywali do walki, lecz żaden nie 
osiągnął  zwycięstwa.  Ginęli wraz ze swymi  zwolennikami.  Od czasu Machabeuszów 
naród wykrwawiał się wiele razy. Jak można walczyć z Rzymem, który panuje nad całym 
światem?

Inaczej mówiła Marta: Mężczyźni mają swoje sprawy męskie – pracują lub walczą. 

Kobiety   są   stworzone   do   czego   innego:   mają   pilnować   domu,   rodzić   i wychowywać 
dzieci, służyć mężowi. Twoje życie – mówiła – winno być przygotowaniem do służenia. 
Dziewczyny nie idą między mężczyzn. Z tego może być tylko nieszczęście.

Zamknęła   uszy   na   te   tłumaczenia,   nie   posłuchała   zakazów.   Nic   jej   nie   mogło 

powstrzymać. Z całym zapałem włączyła się w życie oddziału powstańców. Gotowała 
jedzenie, prała bieliznę, pielęgnowała rannych, chodziła na zwiady, wypełniała polecenia 
Szymona. Widziała w nim wodza-pomazańca. Każde jego słowo było dla niej rozkazem. 
Gdy pewnej nocy zażądał, aby mu się oddała – uczyniła to bez sprzeciwu. Nie umiała 
być   nieposłuszna,   chociaż   zaskoczyło   ją   jego   żądanie.   Widocznie,   myślała,   tak   być 
musiało. Szymon był w swych żądaniach brutalny. Powinno to było jej pochlebiać, że 
właśnie ją sobie wybrał, kiedy jednak rolę wodza-pomazańca zamienił na rolę kochanka, 
oczekiwała od niego uczuć. Tych jednak nie zaznała. Wtedy zaczęła sobie powtarzać, że 
wielkie dzieło, któremu służą oboje, wymaga ofiar. Powtarzała to sobie aż do chwili, gdy 
przekonała   się,   że   nie   jest   jedyną   spośród   dziewcząt,   od   których   Szymon   żądał 

background image

uległości...

A właśnie w tym  czasie doszło do starcia z Rzymianami.  Nie byli  to tym  razem 

żołnierze legii pomocniczych, niezbyt dobrze wyszkoleni i nie skorzy do narażania się 
w walce.   Nieoczekiwanie   pojawili   się   żołnierze   legii   Fulminata.   W mig   rozgromili 
oddział Szymona. Widziała, jak Szymon padł w pierwszym starciu. Ten, którego miała za 
pomazańca, padł przebity krótkim rzymskim mieczem. Próbowano ratować się ucieczką. 
Pociągnięta   przez   inne   dziewczęta   biegła   łkając.   Ogarnięci   paniką   dopadli   ukrytego 
wśród skał obozu. Ale tam już także byli Rzymianie. Kilku najsilniejszym mężczyznom 
udało się przedrzeć i uciec. Reszta miała do wyboru: zginąć w beznadziejnej walce lub 
złożyć broń. Ale nawet złożenie broni nie ocaliło ich od śmierci.

Leżąc związana w namiocie dowódcy Rzymian nie miała wątpliwości, co ją czeka.
Czy mogła przypuszczać, że stanie się coś zgoła nieoczekiwanego? Że w ramionach 

swego   zdobywcy   znajdzie   to,   czego   nie   znalazła   u Szymona.   Twardy   zwycięzca   nie 
potraktował   jej   jak   łupu   wojennego.   Spodobała   mu   się.   Brutalność   ustąpiła   w nim 
delikatności. Musiała przyznać, że okazał jej czułość, jakiej dotąd nie zaznała. Szymon 
uczynił ją swoją niewolnicą. A człowiek, którego stała się niewolnicą – traktował ją jak 
kochankę.

Lucjusz   nie   pozwolił,   aby   ją   wiązano,   gdy   wychodził   z namiotu.   Ona   zaś   nie 

próbowała   uciec.   To   prawda,   że   nie   byłoby   to   łatwe.   Namiot   wodza   stał   zawsze 
zwrócony wejściem w stronę obozu. Rzymianie, pozostawiwszy ciała buntowników na 
krzyżach, przenieśli się w inne miejsce. Po trzech dniach odpoczynku manipuł wyruszył 
na północ do miejsca, w którym obozował legion. Jak się dowiedziała, żołnierze zostali 
przysłani   przez   legata   Syrii   na   prośbę   prokuratora   Judei,   aby   rozprawili   się 
z buntownikami, którym nie potrafili dać rady żołnierze kohorty wojsk pomocniczych. 
Wrócili po wypełnieniu zadania.

Natomiast Lucjusz, odesławszy żołnierzy z kilkoma tylko legionistami, skierował się 

ku Jerozolimie. Wieziono ją wozem zaprzęgniętym w muła, zabranym chłopom. Wciąż 
była   słaba   po   utracie   krwi.   Przy   wozie   z obu   stron   jechali   żołnierze.   Starała   się   nie 
myśleć o tym, że są to ci sami, którzy ukrzyżowali towarzyszy Szymona i gwałcili jej 
towarzyszki. Teraz uśmiechali się do niej i byli gotowi spełnić każdą jej prośbę.

Nie   wiedziała,   co   to   oznacza,   że   zbliżają   się   do   Jerozolimy.   Podczas   krótkiego 

postoju,   gdy   siedziała   na   leżącym   pniu   posilając   się,   Lucjusz   zbliżył   się   do   niej. 
Usiadłszy obok, powiedział:

–   Jedziemy,   Magdaleno,   do   Jerozolimy.   Chcę   odwiedzić   prokuratora   Judei.   Jego 

żona jest moją siostrą. Nie widzieliśmy się od kilku lat...

Więc   Klaudia   Prokula   była   siostrą   Lucjusza?   Widziała   kiedyś   w poczcie 

background image

przejeżdżającego   przez   miasto   prokuratora,   jego   żonę,   wysoką,   przystojną   kobietę 
o dobrej,   ale   smutnej   twarzy.   Przypominała   sobie   również,   co   słyszała,   że   Klaudia 
nawiązała   znajomość   z niektórymi   członkami   Sanhedrynu   i uczęszcza   na   zebrania 
Prozelitów Bramy.

Bliskość Magdaleny obudziła czułość mężczyzny. Ogarnął ją ramieniem. To ciągłe 

okazywanie uczuć nie mogło pozostawić ją obojętną.

– Jesteś słodka, dziewczyno – powiedział. Nigdy nie przypuszczałem, że spotkam 

kogoś takiego jak ty. Nie oddam cię nikomu. Będziesz moją. Kocham cię. Ale i ty, czuję 
to, pragniesz mnie...

To była prawda, chociaż wzbraniała się do tego przyznać. Czuła się winna słabości, 

jaka ją ogarniała, gdy się do niej zbliżał.

– Zabiorę cię – mówił dalej. – Pojedziesz ze mną. Najpierw do Syrii, a potem do 

Italii. Skończył się czas mojej służby. Wracam do swoich... Masz tu kogoś bliskiego? – 
zapytał.

– Brata i siostrę.
– Aby ci pokazać, jak bardzo mi jesteś droga, pozwolę ci ich zobaczyć. Ale będziesz 

musiała przyrzec, że nie uciekniesz.

Pomyślała, że jeśli nie ma do końca życia czuć wstydu, iż żyje z człowiekiem, który 

zabił Szymona i ukrzyżował jego zwolenników – musi spróbować ucieczki.

background image

4

Prokurator   Judei   był   człowiekiem   trzydziestoparoletnim.   Pochodził   z Galii.   Brak 

znajomości   i majątku   uniemożliwiały   mu   przez   dłuższy   czas   otrzymanie   jakiegoś 
poważniejszego i korzystnego stanowiska. Małżeństwo z Klaudią Prokulą pozwoliło na 
spotkanie   z potężnym   Sejanem.   Niechęć,   jaką   Poncjusz   okazywał   wobec   Żydów   – 
pamiętny trudności, jakie sprawiali mu lichwiarze żydowscy, u których był w młodości 
zadłużony – zwrócił uwagę prefekta. Niedługo potem Piłat otrzymał propozycję objęcia 
stanowiska prokuratora Judei.

Przed dwudziestu pięciu laty Judea została prowincją cesarską. Przedtem wchodziła 

w skład królestwa rządzonego przez Heroda. Po śmierci Heroda i po przeniesieniu jego 
zwłok w złoconej lektyce do twierdzy Herodium, którą zmarły król przeznaczył na swój 
grobowiec,   tron   objął   wyznaczony   przez   ojca   syn,   Archelaos.   Ale   młody, 
niedoświadczony   władca   wszedł   od   razu   w konflikt   z wpływową   i potężną   sektą 
faryzeuszy.   Konflikt   zamienił   się   w buntownicze   wystąpienia,   w zamieszki   stłumione 
krwawo przez Archelaosa. Przekonany, że znajdzie uznanie dla swej stanowczości, król 
wyjechał do Rzymu, pragnął bowiem otrzymać koronę z rąk swego protektora – cesarza. 
Zaledwie jednak Archelaos odpłynął – zamieszki wybuchły z nową siłą. Były tak wielkie 
i gwałtowne,   że   zarządca   Syrii,   Warus,   poczuł   się   zobowiązany   do   ich   stłumienia. 
Przybycie  do Judei legionistów  nie przyniosło  jednak pokoju. Przeciwnie  – rozruchy 
zamieniły się w prawdziwą wojnę, która ogarnęła cały kraj.

Warus ostatecznie  stłumił bunty.  Polała się krew, a wiele miast,  miasteczek i wsi 

legło   w ruinie.   Zrozpaczona   ludność,   dotknięta   nędzą,   wysłała   delegację   do   Rzymu 
z błaganiem, aby cesarz zniósł monarchię i sam objął władzę nad Palestyną. Nikt nie 
chciał  powrotu  Archelaosa.   Oktawian  rozstrzygnął  sprawę  w taki   sposób,  że  dokonał 
podziału herodowego królestwa. Archelaosowi pozostawił Judeę, Samarię i Idumeę, zaś 
pozostałe prowincje oddał innym synom Heroda: Antypasowi i Filipowi.

Archelaos wrócił do Jerozolimy dysząc pragnieniem zemsty na tych, którzy oskarżali 

go przed cesarzem i chcieli się go pozbyć. Jego rządy były krwawe i okrutne. Znowu 
pośpieszyły do Rzymu delegacje z błaganiami, aby cesarz uwolnił kraj od tyrana. Tym 
razem Oktawian spełnił prośby Żydów: skazał Archelaosa na zesłanie do Galii, a Judeę 
uczynił prowincją cesarską.

Piłat,   który   został   prokuratorem   przed   czterema   laty,   miał   przed   sobą   trzech 

poprzedników, którzy rządzili krajem twardą ręką. Dzięki protekcji Sejana pozwolono 
Piłatowi, aby wbrew istniejącym przepisom towarzyszyła mu żona.

W pogodne, ciepłe  popołudnie, kiedy już palący skwar, spadający w południe na 

background image

miasto   nieco   przygasł,   a nad   płaskimi   domami   Jerozolimy   czuć   było   powiew 
zachodniego wiatru, Lucjusz i Piłat siedzieli na tarasie pałacu Heroda, który namiestnik 
traktował jako swą rezydencję podczas przyjazdów do Jerozolimy.

– Miałem nadzieję – mówił Piłat kołysząc trzymanym w ręku kielichem, w którym 

pochrupywały wrzucone do wina kawałki lodu – że nasz pobyt tutaj nie potrwa zbyt 
długo. Tak mi zresztą obiecywał Sejan. Wie, że nie znoszę Żydów. Mówiłem mu o tym 
wiele razy. Ale może właśnie dlatego zmiana wciąż nie przychodzi. Zaczynam mieć już 
dosyć   siedzenia   tutaj.   Kraj   biedny,   niewiele   można   z niego   wycisnąć.   Ludzie   brudni 
i wrodzy. Gdyby nie tych parę rodów kapłańskich, których przedstawiciele mają jakąś 
ogładę,   nie   byłoby   do   kogo   otworzyć   ust.   A ci   faryzeusze!   Sekta   zaciekłych 
buntowników. W każdej chwili gotowi popchnąć ciżbę do walki.

– Czego chcą? Przecież sami prosili o opiekę cesarza.
– Kiedy się ich przyciśnie, będą błagali o litość, ale kiedy da się im wolność, stają się 

bezczelni! Ale ja im przycieram rogów. Jestem pewien, że Sejan potrafi to ocenić. Gdy 
tylko objąłem władzę, kazałem kohorcie, która tutaj w mieście kwateruje, wmaszerować 
otwarcie, w dzień, ze znakami pułkowymi.  Wyobraź sobie, że oni uważają za obrazę 
swej religii, gdy zobaczą znak z wyobrażoną głową ludzką lub postacią zwierzęcą. Moi 
poprzednicy   ustępowali   im.   Polecali,   aby   kohorta   odprawiająca   służbę   w mieście, 
przychodziła bez znaków!

– Pogodzili się z twoim zarządzeniem?
– Nie. Zebrało się parę setek Żydów pod moim pałacem w Cezarei. Podszczuwani 

przez faryzeuszy parę dni koczowali przed bramą, nie przestając wrzaskiem domagać się 
zabrania znaków. Po trzech dniach kazałem setnikowi ogłosić, że jeżeli się natychmiast 
nie   rozejdą,   każę   żołnierzom   uderzyć   na   nich.   I wiesz,   jak   to   przyjęli?   Uklękli 
i oświadczyli,  że wolą stracić  życie,  niż pozwolić  na obrazę  swej religii.  Musiałbym 
kazać zabijać, aby się ich pozbyć.

– Ustąpiłeś?
– Co miałem zrobić? Sejan chce, abym ich trzymał krótko, ale w Rzymie nie życzą 

sobie rozlewu krwi. Żydzi mają niebywałe wpływy na dworze. Opętali wiele kobiet...

– Przecież cesarz każe ich wypędzać z miasta.
– Co pewien czas. Ale wypędza się jedynie zwykłą hołotę. Żydowskich bogaczy, 

mimów, lekarzy nikt nie ruszy. A ci wypędzeni też na nowo wracają. Gdyby nie Sejan, 
staliby się znowu tacy potężni, jak za Cezara. Co to za żydowska dziewczyna, którą ze 
sobą przyprowadziłeś?

– Znalazłem ją w obozie tego Szymona, którego bandę rozbiliśmy.
– Buntownica?

background image

– Właściwie tak.
– Gdyby trafiła na mnie, kazałbym ją ukrzyżować.
– Daj spokój. Takie piękne ciało. A jaka kochanka!
– Uważaj. Oni umieją działać przez kobiety. Na mnie uroda Żydówek nie działa. 

Pamiętam, kim są.

–   Jednak,   jak   słyszałem,   pozwoliłeś   Klaudii   spotykać   się   z żydowskimi 

nauczycielami i brać udział w jakichś żydowskich misteriach.

Piłat czas jakiś kłopotliwie przebierał palcami.
–   Pozwoliłem.   To   prawda...   Wcale   tym   nie   jestem   zachwycony.   Ale   widzisz, 

biedaczka, nie ma tu żadnych rozrywek. Straszny kraj ta Judea! Chciałbym, aby Sejan 
pamiętał o swojej obietnicy. Może go widziałeś?

– Byłem cały rok w Syrii. Teraz dopiero jadę do Italii. Jak wiesz, mamy z ojcem 

willę w Pompejach. Może będę miał okazję tam go zobaczyć. Często odwiedza cesarza. 
Wpada także na odpoczynek do Bajów. Kiedy go zobaczę, przekażę mu pozdrowienia od 
ciebie.

–   Nie   tylko   pozdrowienia.   Mam   dla   niego   kilka   cennych   drobiazgów.   Kiedy 

poleciłem odnowić akwedukt, sięgnąłem do skarbnicy tutejszej świątyni. Byli strasznie 
oburzeni. Znowu próbowali tej samej gry co wtedy, w Cezarei. Oni się kłócą między 
sobą i kapłani mówią  najgorsze rzeczy o faryzeuszach.  Ale gdy występują przeciwko 
mnie, idą ręka w rękę. Ściągnęli znowu olbrzymi tłum. Ale tym razem byłem mądry. 
Zamiast wysłać przeciwko nim żołnierzy z mieczami, kazałem części kohorty okryć się 
płaszczami   i wziąć   ze   sobą   mocne   kije.   Sprawili   Żydom   takie   lanie,   że   od   razu 
pouciekali. Wziąłem ze skarbca, ile chciałem. A także kilka pięknych klejnocików. Będą 
się na pewno podobały Sejanowi.

– Nie omieszkam mu przekazać twój dar i powiedzieć, skąd pochodzi. Ale teraz ja 

chcę cię prosić o pomoc.

– Jestem na twoje usługi.
– Moja piękna Żydówka  ma  tu w okolicy rodzinę. Prosiła, aby się mogła z nimi 

zobaczyć...

– Chcesz taką, która była w bandzie walczących buntowników, puścić wolno?
– Nie, wcale jej nie chcę puścić. To moja niewolnica, zabiorę ją ze sobą. Ale pragnę 

spełnić jej prośbę...

– Już widzę, że zaczyna tobą kręcić wedle swej woli. Mówię ci jeszcze raz: uważaj. 

Sejanowi także by się to nie podobało, gdyby się dowiedział. Chcesz ją zabrać – zabieraj. 
Ale jeśli ją puścisz do swoich, albo ucieknie, albo oni ją porwą i ukryją, a wtedy nie 
znajdziemy jej nigdy.

background image

– Pozwolę jej iść pod strażą żołnierzy. Obiecałem...
– Obiecałeś żydowskiej niewolnicy! Dziwny z ciebie człowiek, Lucjuszu. Twardy 

żołnierz,   a słuchasz   próśb   schwytanej   buntownicy.   I w   tobie,   i w   Klaudii   jest   jakaś 
miękkość, której nie rozumiem. Jej jako kobiecie mniej się dziwię. Nudzi się. Zawsze ją 
ciągnęło do jakichś misteriów. Nie wystarczało jej składanie zaleconych ofiar. Czegoś 
szuka, czy za czymś tęskni. Ale to podobno dotyka ostatnio wiele kobiet. Ty jednak... Do 
licha, powinieneś być twardszy.

– Nie będziesz miał jednak pretensji, gdy ją puszczę? Oczywiście pod strażą?
– Rób, jak chcesz. Tylko nie miej do mnie żalu, jeśli stracisz dziewczynę. Ci Żydzi 

mają   piekielne  pomysły.  Chciałbym  już przestać   na nich  patrzeć.  Może  mi  wreszcie 
Sejan wyrobi jakieś inne stanowisko.

Gdy   tak   rozmawiali   ze   sobą,   w ogrodzie   pałacowym,   pod   szeleszczącymi   liśćmi 

palm,   pochylone   nad   basenem,   w którym   kwitły   wodne   kwiaty   i do   którego   spadały 
krople z bijącej pośrodku fontanny, stały dwie kobiety.

Żona   prokuratora   była   kobietą   młodą   i właściwie   urodziwą.   Jej   urodę   jednak 

pokrywał, niby pył piękną rzeźbę, opar smutku. Miała cerę bladą, duże podkrążone oczy, 
zaciśnięte  jakby boleśnie usta. Poruszała  się wolno, melancholijnie.  Nie było  na niej 
prawie żadnych ozdób. Robiła wrażenie kogoś pogrążonego w żałobie.

Magdalena   odbijała   od   niej   wyglądem.   Jej   śmiała   uroda   była   wciąż   urodą 

dziewczyny, a nie kobiety dojrzałej. Czarne włosy spadające na czoło, czarne oczy pod 
równymi łukami brwi, usta duże, ale kształtne. Słońce nadało jej twarzy ton brunatny. 
Osłabione utratą krwi ciało znowu nabierało siły i gibkości.

– To dobrze – mówiła Klaudia – że Lucjusz zabiera ciebie. Jeśli potrafisz być dla 

niego miła, on da ci także wiele radości. Nie bój się go. To człowiek dobry, ceniący 
miłość   i przywiązanie.   Spodobałaś   mu   się   bardzo.   Dotychczas   nie   widziałam,   aby 
okazywał tyle zainteresowania dziewczynie. Już się bałam, że będzie, jak tylu, wolał 
chłopców. Postanowił cię zabrać do Italii. Jestem przekonana, że da ci wolność. Raz 
wyzwolona, staniesz się panią swojego losu. Nie tak, jak kobiety tutejsze. Lucjusz ci 
pomoże. On jest dobry. Jeszcze gdy był chłopcem, śmiali się z niego, że jest miękki jak 
dziewczyna...

– Jest dobry – przyznała. – Nie sądziłam, że będzie taki...
– Powinnaś mieć z nim dziecko. Kobieta, gdy ma dziecko, ma zawsze dla kogo żyć. 

Ja nie mam dzieci. Mało kobiet w Rzymie rodzi teraz dzieci. Jest mi bardzo smutno. 
Pewna   jestem,   że   gdybym   miała   dziecko   i Poncjusz   byłby   inny...   Już   myślałam 
o adoptowaniu. Ale on tego nie chce...

background image

Zapadło milczenie. Kobiety oddaliły się od fontanny i podeszły do tarasu. Z góry 

patrzyły na miasto. Dogasające słońce rzucało czerwony blask na płaskie dachy domów. 
Cienie wież zamkowych leżały niby długie palce. Po drugiej stronie Xystosu wznosiła się 
ogromna bryła świątyni. Jej dach – najeżony złotymi strzałami – zdawał się płonąć. Za 
świątynią majaczyła w dali szarozielona góra Oliwna.

Z   ciasnych   uliczek   miasta   dochodził   gwar   głosów,   nawoływania   sprzedawców, 

żałosny   ryk   jucznych   osłów.   Uśpione   w godzinach   skwaru   miasto,   teraz   ożywało   na 
nowo, tętniło aktywnością. Tak bardzo czuła się przywiązana do tych murów, tak bardzo 
kochała tych rozkrzyczanych ludzi.

– Masz kogoś bliskiego tutaj? – zapytała Rzymianka.
– Niedaleko stąd – wyciągniętą ręką wskazała opadający w stronę jeziora stok góry 

Oliwnej. – Brata i siostrę.

– Czym się zajmuje twój brat?
– Och, on czyta święte księgi. Rozmyśla nad nimi. Układa haggady.
– Przychodzą tu do mnie czasami wasi doktorzy. Opowiadają mi o waszej wierze, 

czytają   mi   z waszych   świętych   ksiąg.   Macie   tylko   jednego   Boga   świętego 
i niewidzialnego. To takie piękne... Nie znoszę myśli o bogach, którzy są jak ludzie... Jak 
można czcić Jowisza, który miał tyle kochanek wśród bogiń i śmiertelniczek? Waszego 
Boga nie obciążają słabości ludzkie. I dlatego właśnie wydaje się bliższy człowiekowi. 
Bliższy nędzy ludzkiej. Rozumiejący cierpienie...

Zwróciła swe piękne fiołkowe oczy na świątynię. Wydawało się, że na coś czeka. 

Magdalena   patrzyła   również   w tamtą   stronę.   I Lucjusz,   i jego   siostra   stawali   się   jej 
dziwnie   bliscy.   A jednak   była   zdecydowana   skorzystać   z pierwszej   okazji,   by   uciec. 
Musiała uciec. Musiała pozostać wierna sprawie, jeśli nawet Szymon nie okazał się tym, 
kim sądziła, że jest.

background image

5

Tej   nocy   prawie   nie   spała.   Bezsennie   przewracała   się   na   posłaniu   w ciemnym 

cubiculum. Lucjusz nie przyszedł do niej. Zagadał się do późna z Poncjuszem.

Jutro wszystko się skończy – myślała – wrócę do spokojnego życia w Betanii. Będę 

chodziła w święta do świątyni i z jej podwórca będę patrzyła  na ciężkie mury pałacu 
Heroda. Marta będzie patrzyła na mnie po swojemu – surowo, ale ja wiem, że pod tą 
surowością kryje się wielka dobroć i troska o młodszą siostrę. Łazarz kiwać się będzie 
nad swymi księgami, ale czasami spoglądać będzie na nią uśmiechnięty. To, od czego 
odeszła,   wróci   do   niej   wzbogacone   doświadczeniami.   Wymiecie   ze   swego   serca   pył 
i brud, jaki w nim osiadł...

Nie zobaczy więcej Lucjusza. To, co się stało od chwili, gdy okrwawiona znalazła się 

w jego namiocie, zniknie jak sen. Nie pojmowała, jak się to wszystko mogło stać. Nie 
rozumiała siebie, Szymon był dla niej bolesnym rozczarowaniem. Ale jak mogła być tak 
uległa wobec mężczyzny,  który ją zdobył  i kazał pomordować  jej towarzyszy?  Może 
byłoby inaczej – myślała – gdyby nie uległa wpierw Szymonowi? Gdyby to był tylko akt 
przemocy... Ale tak nie było. Coś uczyniło ją bezbronną wobec mężczyzny – i wobec 
samej siebie. Coś, co sprawiło, że odchodziła z żalem.

Rano Lucjusz spał. Nie budziła go. W atrium spotkała Klaudię.
– Jedziesz teraz? – spytała żona prokuratora.
– Tak.
– Jedź, zobacz swoich. Ale nie słuchaj ich, gdyby cię chcieli zatrzymać. Bądź mądra. 

Przy Lucjuszu staniesz się wolną kobietą. Pamiętaj o tym, co ci mówiłam o dziecku. Jeśli 
będziesz rozsądna, zaznasz więcej szczęścia niż my,  żony... Stałaś się, widać, bardzo 
droga Lucjuszowi, skoro tak ci ufa. Jedź i wracaj.

Opuściła pałac furtką w wieży Hippikus. Jeden ze służby przywiódł dla niej osła 

i pomógł   na   niego   wsiąść.   Prowadził   zwierzę   za   uzdę.   Dwaj   przydzieleni   żołnierze 
postępowali z tyłu.

Nie   szli   przez   miasto,   ale   okólną   drogą   wzdłuż   murów   obok   bram   Syjońskiej 

i Gnojnej, pod wznoszącym  się groźnie  narożnikiem  muru  przy zbiegu  dolin Hinnon 
i Cedronu. Zeszli w dół ku sączącemu  się ledwo potokowi i przekroczywszy go przy 
grobowcu Zachariasza weszli na drogę biegnącą zboczem góry Oliwnej. Jak dobrze znała 
każdy jej zakręt. Biegała nią od małego dziecka co parę dni do miasta. Po lewej stronie 
do zbocza  tuliły się białe  domki  okolicznych  wsi – po prawej  otwierała  się mglista, 
olbrzymia dolina, zda się wyszarpana aż z samego łona ziemi. Wzrok gubił się w dali. Na 
dnie doliny leżało jezioro – groźne i nieruchome. Jego brzegami były poszarpane skały. 

background image

Wiatr przywiewał od wody znaną jej dobrze ostrą woń.

Mimo wczesnej pory na drodze pełno było ludzi. Wszyscy szli w przeciwnym niż oni 

kierunku – ku miastu. Chłopi nieśli kosze z warzywami na targ, rzemieślnicy zrobione 
przez   siebie   przedmioty   z drewna,   skóry   lub   słomy.   Wśród   idących   nie   brakło 
pielgrzymów przybywających z daleka. Można było ich poznać z daleka po skupionej 
postawie   i spojrzeniu   utkwionym   w odkrywającym   się   ich   oczom   kształcie   świątyni. 
Wielu   musiało   być   Galilejczykami,   wykrzykiwali   słowa   zachwytu   gardłowym 
galilejskim   narzeczem.   Ciągnęli   także   kupcy.   Prowadzili   osły   obładowane   klatkami 
z ptactwem, przeznaczonym na ofiary, lub pędzili całe stadka małych baranków, które 
jakby odgadując swój los, wydawały żałosne meczenie.

Wszyscy   idący   zwracali   ciekawe   oczy   na   jadącą   na   ośle   dziewczynę   i żołnierzy 

rzymskich, którzy jej towarzyszyli. Nie chciała być poznana, więc otuliła się płaszczem 
i nasunęła połę na czoło.

Zza   zakrętu   zobaczyła   wreszcie   domy   Betanii.   Leżąc   na   wielkim   szlaku 

prowadzącym do Jerycha, wieś była miejscem postoju podróżujących. Przy drodze stał 
zajazd, obok niego dom uczonego doktora, Szymona, zwanego „trędowatym”, gdyż jako 
dziecko był dotknięty tą straszną chorobą, ale po pewnym czasie wszystkie jej oznaki 
zniknęły. Jej dom rodzinny znajdował się nieco dalej i wyżej na zboczu. Gdy zeszli na 
wąską drogę, która prowadziła w tamtą stronę, zaczęło jej mocno bić serce. Zbliżał się 
moment, w którym miała podjąć ucieczkę. Ułożyła sobie plan w czasie drogi. Myślała, że 
podejdzie   do   furtki,   zakołacze.   Wyjdzie   do   niej   Marta.   Rzucą   się   sobie   w objęcia, 
a potem siostra zaprowadzi ją do domu, aby mogła powitać Łazarza. Żołnierze i służący 
zostaną przed wejściem. Natychmiast wybiegnie na drugą stronę domu. Była tam mała 
winnica. Niewidoczna między krzewami wymknie się na porośnięte krzewami zbocze. 
Przez   ich   gąszcz   prowadziły   ścieżki.   Znała   je   tak   dobrze,   tyle   razy   przemykała   się 
tamtędy   jako   dziewczynka,   aby   zbierać   dzikie   owoce.   Ciągle   biegnąc   dotrze   do 
północnego stoku góry. Okrążywszy miasto uda się do wsi Anatot. Tam ma znajomych, 
przyjaciół. Ukryją ją...

Zanim dotarli do zagrody Łazarza, przechodzili przez małą łączkę. Bawiło się tu 

kilku   chłopców.   Na   widok   nadchodzących   zatrzymali   się   w swej   zabawie.   Patrzyli 
ciekawie na nią i na żołnierzy. Nagle jeden zawołał:

– Patrzcie! To Magdalena! Siostra Łazarza!
Otoczyli jadących kołem. Wołali jeden przez drugiego:
– Tak, to ona!
– Przeklęta!
– Dziewka nieczystych!

background image

Któryś chwycił za kamień i cisnął nim w osła. Przestraszone zwierzę zaczęło brykać. 

Inny kamień trafił ją w czoło tak, że upadła na ziemię. Żołnierze rzucili się na chłopców. 
Ci   jednak   rozlecieli   się   błyskawicznie   niby   stado   wróbli.   Nie   stracili   jednak   chęci 
atakowania. Rzucali kamieniami i w nią, i w żołnierzy. Ścigani uciekali, by natychmiast 
powrócić z innej strony. Skakali, aż im pejsy latały koło policzków. Osioł znowu dostał 
kamieniem   i rzucał   się   jak   wściekły.   Magdalena   osłaniała   głowę   płaszczem   przed 
świszczącymi pociskami.

Krzyki chłopców wywołały ich rówieśników. Zbiegało się ich coraz więcej. Wszyscy 

natychmiast   brali   się   do   rzucania   kamieni.   Rozzłoszczeni   żołnierze   dopadli   wreszcie 
jednego z atakujących. Bili go i kopali, sami jednak wciąż odbierali nowe uderzenia. Do 
chłopców   zaczęli   przyłączać   wybiegający   z domów   dorośli.   Obok   drobnych   kamieni 
padały i większe, zdolne zbić z nóg człowieka.

Żołnierze poczuli się zagrożeni. Sięgnęli po proce i zaczęli odpowiadać na kamienie 

strzałami.   Wyćwiczeni   w tym,   zmusili   atakujących   do   cofnięcia   się.   Osłaniając 
Magdalenę skierowali się pod murek okalający dom Łazarza. Oparłszy się o niego czuli 
się   bezpieczniejsi.   Celnymi   strzałami   z proc   trzymali   atakujących   z daleka.   Tłum 
chłopców i mężczyzn wył:

– Śmierć dziewce!
– Śmierć nieczystej!
– Niech ginie przeklęta!
– Zatłuc sukę!
Nie   śmiejąc   uderzyć   na   żołnierzy,   wyładowywali   swoją   zawziętość   na 

pozostawionym na łące ośle. Walono w niego kamieniami, aż wreszcie zwierzę zwaliło 
się w kałużę krwi.

Zbliżyła   się   do   furtki.   Usiłowała   ją   otworzyć,   ale   była   zamknięta   ciężką   belką. 

Zawołała:

– Marto, Łazarzu! To ja! Otwórzcie! Otwórzcie!
Ale nikt jej furtki nie otworzył. Spoza bramy usłyszała głos brata:
– To ty, Magdaleno?
– Ja! Otwórzcie!
– Nie możemy ci otworzyć. Musisz uciekać.
– Otwórzcie – biła zaciśniętymi w pięści dłońmi w furtkę. – Otwórzcie!
– Nie wolno nam otworzyć. Zostałaś przeklęta. Przyjdą za tobą, zabiją cię, zabiją nas 

wszystkich. Uciekaj, ukryj się. Niech cię ukryją ci nieczyści!

– Nie możemy ci otworzyć – usłyszała pełen łez głos Marty. – Musisz uciekać.
Czuła, jak z rozciętego czoła spływa jej po policzku strużka krwi.

background image

–   Otwórzcie   –   nie   przestawała   błagać.   –   Chcę   do   was   wrócić.   Chcę   wam   być 

posłuszna!

– Nie możemy ci otworzyć – odpowiedział Łazarz.
– Nie możemy – łkała Marta. – Nikt ci tutaj pomóc nie może. Zostałaś przeklęta. 

Odejdź z tymi, z którymi przyszłaś. Nie pokazuj się. Ukryj...

Jeden z żołnierzy sięgnął po kościaną gwizdawkę i zaczął dawać sygnały wzywające 

ratunku. Nie było to jednak konieczne. Tłum, który ich atakował, zaczął się rozpraszać. 
Młodsi   rwali   się   jeszcze,   aby   ukamienować   dziewczynę,   ale   widać   było   jak   starsi 
odciągali ich i coś tłumaczyli  najzawziętszym.  Perswazje odniosły skutek. Napastnicy 
znikali między opłotkami. Na placu pozostał wreszcie tylko osioł dogorywający w kałuży 
krwi.

– Wracajmy – powiedział starszy z żołnierzy. Obaj dobyli mieczy. – Możemy iść 

bezpiecznie. Gwiżdżą. Usłyszano nas.

Rzeczywiście od drogi dochodziły ostre dźwięki. Pewno jeden z patroli, wysyłanych 

na szlak między Jerozolimą a Jerychem, usłyszał ich wezwanie.

Jeszcze raz podeszła do furtki. Już nie stukała. Zawołała tylko:
–   Odchodzę!   Nie   chcieliście   mi   pomóc,   więc   się   was   wyrzekam!   Na   zawsze   – 

słyszeliście!? I was i wszystkiego tutaj! Wszystkiego! Najwyższego, świątyni, waszych 
nauk! Wszystkiego!

Na nowo owinęła się w płaszcz, ukryła pod jego połą przyschniętą smugę krwi na 

policzku. Żołnierze szli po obu jej stronach. Tą samą drogą, którą przyszli, wrócili do 
pałacu.

– Jesteś ranna!? – zawołał Lucjusz, gdy weszła do atrium. Zanim pokazała mu się, 

zmyła krew z policzka, ale na czole pozostał czerwony trójkątny ślad uderzenia. – Kto ci 
to zrobił? Mów!

Zrobiła lekceważący ruch dłonią.
– Nie warto o tym mówić. Jakaś gromada wyrostków...
– Napadli cię? Chcieli ci coś zabrać? Gdzie to było? Powiem prokuratorowi, aby 

wysłał żołnierzy i ukarał wszystkich w okolicznych domach.

– Nie, nie rób tego, proszę. To byli mali chłopcy...
– Mali chłopcy? I ośmielili się na ciebie napaść, choć byłaś pod opieką żołnierzy? 

Coś ukrywasz...

Pośpiesznym krokiem wyszedł z atrium. Magdalena usiadła na kamiennej ławie obok 

posągu Diany. Nigdy nie uwierzę – myślała – że ten kamień wyobraża boginię. Ma być 
opiekunką zwierząt i kobiet. Choć nie potrafię przyjąć, że istnieje, mogę wyciągnąć do 
niej ręce.

background image

Lucjusz wrócił.
– Już wiem – rzekł. – Kalpurnus powiedział mi. Napadli was i chcieli cię zabić. 

A twoi nawet nie otworzyli bramy, abyś się mogła schronić. Widzisz, jacy są.

Opuściła głowę i milczała. Mężczyzna ciągnął:
–   Zabiorę   cię   do   Italii.   Zapomnisz   o nich.   Dam   ci   miłość,   rozkosz,   wolność. 

Zobaczysz, jakie może być życie.

Bez słowa skłoniła głowę. Tak, nie pozostawało jej nic innego. Klaudia niewątpliwie 

ma rację: Lucjusz potrafi jej dać szczęście. Pójdzie za nim, zapomni o bracie i siostrze, 
zapomni   o swoich.   Zapomni   o ukrytym   za   zasłoną   w świątyni   niewidzialnym 
i niemiłosiernym.

background image

6

Tego dnia elegancka publiczność Pompejów miała okazję obejrzeć w teatrze słynny 

na   całą   Italię   mim.   Trupa   Pannikulusa   przybyła   z Rzymu,   gdzie   wiele   razy,   przy 
wypełnionej po brzegi widowni, wystawiała swoją sztukę.

W ostatnich latach mimy stały się modne. Dramaty i komedie, poprzednio cieszące 

się   wielkim   powodzeniem,   przestały   interesować.   Publiczność   uznała,   że   są   mdłe 
i nudne. Łzawe historie zakochanych par, podobnie jak dramaty zemsty i tragedie złego 
losu   nikogo   już   nie   pociągają.   Miłość   stała   się   wszechwładna,   wyzbyta   wszelkich 
trudności   czy   oporów.   Ulegali   jej   wszyscy   bez   komplikowania   sobie   życia. 
W nieubłagane prawa losu także nikt nie wierzył. Los przestał być straszny tak samo jak 
bogowie.   W teatrze   szukano   tylko   rozrywki,   toteż   autorzy   i aktorzy   zabiegali   przede 
wszystkim   o to,   aby   przygotować   jak   najbardziej   podniecające   widowisko.   Sztuka 
Pannikulusa zdobyła sławę, że potrafi pokazać coś, czego dotychczas nie oglądano na 
scenie. Toteż z niecierpliwością i zaciekawieniem publiczność przybywała ze wszystkich 
stron miasta na przedstawienie.

Siedząc   obok   Lucjusza   wodziła   spojrzeniem   po   teatralnych   ławach.   Raz   po   raz 

odpowiadała uśmiechem na uśmiechy i skinieniem głowy na ukłony. Była znana wielu. 
Rola kochanki Lucjusza dała jej pozycję towarzyską. Lucjusz domagał się, aby zawsze 
pojawiała się w miejscach publicznych ubrana starannie i nie żałował na to pieniędzy, 
a ona, posiadając wiele wrodzonego smaku, umiała to robić. Jej barwna palla wyróżniała 
się   wśród   okryć   innych   kobiet.   Czarne   włosy   miała   upięte   w wysoką   fryzurę, 
przytrzymywaną przez złotą siatkę. Nad tym uczesaniem pracowała cały ranek zręczna 
plekuza.

Lucjusz był dumny z tego, że wszyscy mężczyźni wokoło zwracają uwagę na jego 

nałożnicę.   On   także   wodził   spojrzeniem   po   obecnych   na   widowni,   a potem   zwracał 
uśmiechniętą twarz ku Magdalenie.

Odpowiadała   na   ten   uśmiech   –   uśmiechem.   Z wolna   dawała   się   ponosić   fali 

zadowolenia   z miłości   i z   życia,   jakie   wiodła.   To,   co   było   dawniej,   odeszło   w cień. 
Prawie   już   zapomniała   o swym   poprzednim   życiu,   o wezwaniu   Szymona,   o dniach 
walki...  Lucjusz  ją  kochał,  a jego miłość   dawała  jej  coraz   więcej  radości.  Otrzymała 
wolność. Pompejańskie kobiety przyjęły ją do swego grona. Potrafiła nawet znaleźć się 
wśród tych, które były podziwiane i naśladowane. Mężczyźni nadskakiwali jej. Zdawała 
sobie sprawę, że gdyby Lucjusz znudził się nią, miałaby natychmiast kogoś, kto by się 
nią zaopiekował.

Uczyła  się życia  takiego, jakie widziała  obok siebie. Zapełniała  dzień szukaniem 

background image

małych   przyjemności.   Jeszcze   wystarczały   jej,   chociaż   większość   jej   towarzyszek 
narzekała na nudy i szukała wciąż czegoś nowego.

Teatr,   w którym   odbywało   się   przedstawienie,   był   mniejszym   z dwóch   teatrów 

pompejańskich.   Tutaj   dawano   przedstawienia   dla   elity   miejskiej.   Nad   półkolistą 
widownią, na lekkim drewnianym rusztowaniu rozpięty był płócienny dach, chroniący 
i widzów,   i aktorów   przed   słońcem.   Blask   słoneczny,   przesiany   przez   szmaragdową 
materię, nadawał wszystkiemu tajemniczą barwę jakby oczekiwania na coś, co miało się 
pojawić. I ona także wzmagała niecierpliwość widzów.

Dzisiejsze   przedstawienie   trupy   Pannikulusa   przeznaczone   było   dla   wybranych 

widzów.   Następnego   dnia   miało   być   powtórzone   w większym   teatrze,   dla   plebsu. 
Popularni   aktorzy   ściągali   tłumy,   które   brały   żywiołowy   udział   w widowiskach, 
krzycząc,   tupiąc,   bijąc   brawa,   gwiżdżąc,   rzucając   kwiaty   bohaterom,   a obrzucając 
zgniłymi owocami wykonawców grających czarne postacie. W małym teatrze reakcje nie 
bywały aż tak gwałtowne, tego dnia jednak i tu panowało duże podniecenie. Nad ławami 
unosił się niecierpliwy szmer.

Wreszcie przedstawienie zaczęło się. Uprzedziło je krótkie powitanie publiczności 

przez kierownika trupy, który kłaniając się zapewniał, że aktorzy zrobią wszystko, aby 
zabawić tak czcigodną publiczność pięknego miasta Pompejów.

Treść  sztuki   była  błaha  i właściwie   znana,  gdyż   obracała   się  wokół  wielokrotnie 

powtarzanych motywów starego chciwca, jego tęskniącej za uciechami żony, młodego 
spryciarza i fertycznej służącej. Młody bohater sztuki odwiedza przyjaciela swego ojca, 
podstarzałego kutwę, z zamiarem wymamienia od niego pożyczki, której zresztą nie ma 
zamiaru zwrócić. W domu swego gospodarza młodzieniec spotyka dwie kobiety: żonę 
starego skąpca, pełną niewyżytego temperamentu, oraz piękną niewolnicę. Związawszy 
się z dziewczyną i namówiony przez nią, młody człowiek postanawia okraść gospodarza. 
Aby dotrzeć  do ukrytych  skarbów, musi  wdać się również w romans  z żoną starego. 
Niewolnica   nie   prowadzi   jednak   uczciwej   gry:   posiada   kochanka   –   herszta   bandy 
rozbójników,   dybiących   również   na   złoto   skąpca.   Między   rozbójnikami   a młodym 
bohaterem dochodzi do zawziętej walki. Spryciarz okazuje się zręczniejszy, oszukuje ich 
i w nagrodę zdobywa nie tylko pieniądze, ale i dziewczynę, z którą ucieka. Hersztowi 
pozostaje w ręku tylko żona starego wraz z koszem, do którego w miejsce złota nałożono 
kamieni. Skąpiec, którego sąsiedzi wybawili z rąk złodziei, wszystko straciwszy, musi 
jeszcze wyprawić ucztę dla swych wybawicieli.

Przedstawienie  charakteryzowała  nie treść sztuki, ale sposób jej wystawienia.  Na 

scenie widzowie mogli oglądać najprawdziwszą bijatykę, wcale nie ustępującą popisom 
gladiatorskim.   Aktorzy   nie   żałowali   siebie,   tłukli   się   wzajemnie,   aż   krew   płynęła 

background image

z rozbitych głów. Był to widok, który wywołał podniecenie wśród widzów. Patrząc na 
walkę zapominali, że oglądają przedstawienie i wołali: „mitte” lub wyciągnąwszy rękę ze 
skierowanym   w dół   kciukiem   krzyczeli:   „iugula!”.   Ale   jeszcze   większe   podniecenie 
opanowało widownię podczas scen erotycznych. Aktorzy i aktorki dokonywali na scenie 
rzeczy, jakich nigdy nie oglądano w teatrze.

Wśród   widzów   słychać   było   przyśpieszone   oddechy.   Wybuchały   nagłe   chichoty. 

Nawet w Pompejach nie oglądano dotąd nigdy czegoś podobnego, chociaż wiele można 
było   zobaczyć   podczas   rozmaitych   bachanalii.   Publiczność   opuszczała   teatr   żywo 
rozmawiając. Po napięciu nastąpiło odprężenie. Kobiety śmiały się zachęcająco.

Dostrzegła, że oczy Lucjusza błyszczą, a jego dłonie szukają jej rąk. Szybko szła ku 

wyjściu.   Nie   wiedziała,   dlaczego,   ale   drażniło   ją,   gdy   ujawniał   publicznie   swoją 
namiętność.   Ale   w przejściu   natknęli   się   na   starego   Kwintusa   Tyburtinusa,   jednego 
z przyjaciół ojca Lucjusza. Obaj kiedyś wojowali razem. Tyburtinus brał również udział 
swego czasu w słynnej wyprawie na Partów, podczas której odebrano utracone niegdyś 
przez Krassusa znaki legionowe. Obecnie stary wódz dożywał swych dni w pięknej willi.

–   Witaj,   Lucjuszu   –   powiedział.   –   No   i co   powiesz   na   widowisko,   jakie   nam 

pokazano?   Miałem   wrażenie,   że   wróciłem   do   lat   chłopięcych,   kiedy   to   chodziliśmy 
podpatrywać kochające się pary. Oszczędzono nam szukania dziur w płocie. Pokazano 
otwarcie, co się dzieje w cubiculach. Śmialiśmy się z tego, ale kto wie, czy nie przyjdzie 
nam płakać. Bo to, co jest piękne dla dwojga, traci urok, gdy służy zabawie innych. 
Miłość to odsuwanie zasłon, odkrywanie tajemnic. Co z niej zostanie gdy wszystko przed 
czasem będzie odkryte? Nie chciałbym być dzisiejszym młodym. Myśmy na coś czekali, 
im już to, co jest, nie wystarcza. Coraz liczniejsi szukają sobie rozmaitych podniet albo 
zabawiają się obrzydliwie. Stary jestem, ale mówię wam: nie chciałbym być młodym. 
Giną stare cnoty kwiryckie. Kobiety nie potrafią rodzić, a mężczyźni wolą chłopców niż 
dziewczęta... Zawsze powtarzam, że zbliża się jakiś koniec...

Jeszcze przez jakiś czas narzekał, a potem zapytał:
– Co robi twój ojciec, Lucjuszu? Jak on znosi te okropne czasy?
– Źle się czuje ostatnio. Dokuczają mu stare rany.
– Stare rany odzywają się, gdy życie przynosi same niepokoje. Twój ojciec musi 

także troskać się tym, co się dzieje. Młodszy ode mnie, ale dzielnie służył ojczyźnie. 
Przekaż   mu   moje   pozdrowienia.   Źle   jest,   Lucjuszu,   źle.   Grożą   nam   nowe   wojny  na 
Wschodzie,   a i   od   Renu   przychodzą   niepomyślne   wieści.   Barbarzyńcy   nachodzą 
rzeczpospolitą   ze   wszystkich   stron,   my   zaś   zamiast   umacniać   ducha   i zbierać   siły, 
oglądamy obrzydliwe widowiska i podniecamy się gołymi dziewkami na scenie. Dziwić 
się trzeba władzom, że pozwalają na takie przedstawienia. Było kiedyś zarządzenie, że 

background image

aktor na scenie musi być ubrany. Kto się dziś z tym liczy? Cesarz na pewno nawet nie 
wie, co się dzieje, bo, jak go znam, nigdy by na taką rozpustę nie pozwolił. Zawsze 
powtarzał, że we wszystkim potrzebny jest umiar... – Skierował spojrzenie bladych oczu 
na Magdalenę. – A cóż to za piękna dziewczyna ci towarzyszy? Greczynka?

– Nie, Judejka.
– Judejka? Nie wiedziałem, że tam bywają równie urodziwe. Jeśli będziesz chciał 

kazać wyrzeźbić ją w marmurze, chętnie zakupię kopię. Czy to niewolnica?

– Wyzwoliłem ją.
– Dobrze zrobiłeś. Z niewolnicą nie mógłbyś pokazywać się publicznie, a ona warta 

tego, aby się nią pochwalić. I ładna, i ubrać się umie. Gdyby była niewolnicą, gotów 
byłbym   ci   dać   za   nią   wiele.   Ale,   jak   mówił   niedawno   twój   ojciec,   Lucjuszu,   masz 
wprowadzić   niedługo   do   twego   domu   małżonkę.   Czy   to   prawda?   Czas   już   byłby 
najwyższy, twój ojciec chciałby cieszyć się wnukami.

– Dziadkowie bardziej niecierpliwie wydają się czekać na wnuków niż ojcowie na 

synów.

– Dziwisz się? To ostatnie wezwanie życia. Więc jak wyglądają twoje plany?
– Myślę, że niedługo zaspokoję oczekiwania ojca.
– W takim razie dobrze. Pozdrów go ode mnie.
Zbliżyli  się ludzie z lektyką, do której wsiadł Tiburtinus. Także lektyka Lucjusza 

czekała na nich. Ale Lucjusz zaproponował:

– Taki piękny wieczór.  Przyjemnie  będzie się przejść. Jeśli nie jesteś zmęczona, 

chodźmy piechotą.

– Nie jestem zmęczona. Chodźmy.
Ruszyli przed siebie. Na kilka kroków przed nimi szedł jeden ze służby, aby strzec 

idących przed spotkaniem z jakimiś pijakami, których nie brakło na ulicach o tej porze. 
Z tyłu za nimi postępowali ludzie z lektyką.

Na niebo wysypywały się gwiazdy, jakby ktoś ciskał garściami cekinów. Od morza 

ciągnął rześki powiew. Nad miastem czarniejsze od nocy wznosiło się zbocze górskie 
pokryte tarasami winnic. Cisza spływała stamtąd niby niewidzialny deszcz. Odpowiadał 
jej daleki szum morza. W wąskich uliczkach miasta rozlegały się wesołe pokrzykiwania, 
bełkoczące głosy męskie i ostre, kobiece. Czasami słychać było tupot biegnących i pełne 
zachęty chichoty.

– Tiburtinus ma rację – powiedziała. – Już czas, abyś się ożenił. Twój ojciec bardzo 

tego pragnie.

–   Wiem   –   rzekł.   –   Ojciec   ciągle   o tym   mówi.   Poppeuszowie   dadzą   mi   chętnie 

dziewczynę. Mnie jednak do niej nie śpieszno. Nie zastąpi mi ona ciebie. Z tobą mam 

background image

tyle radości. Może rzuciłaś na mnie jakiś żydowski czar?

– Nie znam żadnych czarów.
–   Przywiązałem   się   do   ciebie.   Na   Jowisza   gromodzierżcę,   to   ja   znalazłem   się 

w twojej niewoli! Tiburtinus powiedział,  że gdybyś  była  niewolnicą,  kupiłby cię ode 
mnie. Nie oddałbym ciebie za żadne pieniądze! Pokochałem cię...!

Słuchała tych słów ze spuszczoną głową. Wydawało jej się, że stoi nad brzegiem 

czystej, ciepłej, kuszącej wody. Jej pieszczota łaskocze palce stóp i zachęca ciało, aby się 
zanurzyło.  Och, rzucić  się w wodę, zapomnieć  o wszystkim  – wszystkich  tęsknotach, 
wołaniach,   wspomnieniach.   Osiągnąć   spokój   nie   zakłócony   niczym.   Dotychczas   jej 
uczucie do Lucjusza było tak jakby trzymane na wodzy. Nie wolno mi go pokochać – 
stawało wiele razy przed nią. Chociaż oni mnie odtrącili i przeklęli... Czy warto jednak 
opierać się czemuś, co przemawia tak kusząco? Jakby ostatkiem woli powiedziała:

– Przecież musisz...
– Wiem, że muszę. Ale nic się nie zmieni. Ty pozostaniesz dla mnie najważniejsza. 

Będę cię odwiedzał...

Kiedyś, gdy była jeszcze młodą dziewczyną w domu brata, mówiła jej Marta: „Ty 

sama nigdy nie wiesz, czego chcesz. Za dużo jest w tobie marzeń. Człowiek musi godzić 
się z tym, co mu przynosi życie. Lata młodości lecą szybko. Pewnego dnia przyjdzie do 
Łazarza człowiek, który zechce cię wziąć za żonę. Bądź spokojna, Łazarz wybierze dla 
ciebie  kogoś godnego i uczciwego.  Może to będzie kupiec, a może  uczony doktór...? 
Może nawet członek Sanhedrynu? „Ale ja go nie zobaczę?” „Oczywiście nie możesz go 
zobaczyć przed ślubem. Tak każe obyczaj. On także ciebie nie zobaczy...” „A jeśli to 
będzie ktoś, kogo nie potrafię pokochać?” „Co też opowiadasz?! Żona obowiązana jest 
kochać męża. Mówię ci, przestań bawić się marzeniami. Zajmij się pracą, abyś umiała 
potem usługiwać mężowi.”

Nie pojmowała, dlaczego właśnie w tej chwili przypomniała sobie o tej rozmowie.
Szli   dalej   przez   miasto   rozbrzmiewające   ciągle   okrzykami,   nawoływaniami, 

śpiewami. Przebiegały obok nich pary poowijane w winorośl, w wieńcach z kwiatów na 
głowach, z wysokimi laskami w rękach. Gdy przechodzili plac, otworzyła się przed nimi 
rozległa  przestrzeń i wtedy mogli zobaczyć  szczyt  wznoszącej się nad miastem góry. 
Pióropusz dymu nad wierzchołkiem był różowy, jakby unosił się nad paleniskiem.

– Patrz jak pięknie wygląda – powiedział.
Nie odpowiedziała. Przewalały się przez nią myśli, niby gnane wiatrem chmury.
Znowu pochłonęły ich wąskie uliczki o wysokich chodnikach, które chroniły nogi 

przechodniów   podczas   ulewnych   deszczów.   Tutaj   było   ciszej.   Krzyki   i śpiewy 
dochodziły z dali.

background image

Sylwetka niewolnika, który szedł przed nimi, zamajaczyła na tle blasku oświetlonego 

domu. Jacyś ludzie stali przed bramą ich insuli. Lucjusz zdziwiony zmarszczył brwi. Nie 
pamiętał   swego   polecenia,   aby   niewolnicy   wyszli   przed   dom   dla   przywitania 
wracających.   Obok   ludzi   z pochodniami   spostrzegł   kilku   zbrojnych   żołnierzy 
pretoriańskich.

Z   mroku   uliczki   wstąpili   w krąg   blasku.   Na   spotkanie   Lucjusza   wyszedł   stojący 

między   żołnierzami   trybun.   Lucjusz   poznał   go   –   był   to   Marek   Kornutus,   dowódca 
kohorty stacjonującej w Neapolis.

– Witaj, Marku – powiedział unosząc dłoń. – Przybyłeś do nas?
–   Tak,   Lucjuszu   –   głos   trybuna   nie   wydawał   się   przyjazny.   Była   w nim   jakaś 

odpychająca twardość.

– Czemu więc stoisz przed bramą? Przychodzę w tej chwili, ale w domu jest ojciec. 

Na pewno przyjąłby cię chętnie. Masz jakąś sprawę do mnie czy do niego?

– Ojca twego nie ma – tamten mówił dalej głosem, który pobrzmiewał jak szczęk 

miecza. – Czekałem na twój powrót.

– Ojca nie ma? Gdy opuszczałem dom, czuł się słabo i nie miał zamiaru wychodzić.
– Twój ojciec wyjechał do Neapolis. I ciebie tam zabieram.
– Ojciec wyjechał do Neapolis? I mnie chcesz zabrać? Co to znaczy? Nie rozumiem.
Patrzył zdumiony w twarz trybuna, jakby spłaszczoną pod ciężarem hełmu.
– Dowiesz się. Z rozkazu dostojnego prefekta jesteście obaj zatrzymani.
– Ośmielasz się mówić – w Lucjuszu obudził się gniew – że dostojny Sejan nakazał 

nas aresztować?

– Sejan nie żyje. Był zdrajcą i poniósł zasłużoną karę – odpowiedź zabrzmiała jak 

gniewne trzaśnięcie drzwiami.

– Któż w takim razie jest waszym prefektem?
–   Dostojny   Makro.   Zabieram   cię   z jego   polecenia.   Nie   próbuj   się   opierać,   mam 

rozkaz w razie potrzeby użyć siły.

Widziała,   jak   ręka   trybuna,   zbrojna   w błyszczący   karwasz,   spoczęła   ciężko   na 

ramieniu Lucjusza. To był gest, który sprawił, że stojący o parę kroków żołnierze zbliżyli 
się   i otoczyli   go.   Nie   pojmowała   tego,   co   się   stało,   ale   ogarnęło   ją   przerażenie. 
Posłyszała, jak Lucjusz mówi:

– Każę przyprowadzić konia. Przecież nie będę szedł piechotą.
– Upewniam cię, że się nie zmęczysz.
Zadrżała usłyszawszy w tych słowach drwinę.
Podczas gdy Lucjusz stał otoczony żołnierzami, Korntus kazał przywołać zarządcę 

domu, wyzwoleńca Agatoklesa, i coś do niego mówił rozkazującym tonem. Doszły do 

background image

niej ostatnie słowa:

–   Pamiętaj:   wszystko   jest   własnością   cesarza.   Nic   nie   może   zginąć,   niczego   nie 

wolno wynieść. Odpowiadasz za całość głową.

Stała wciąż zastygła na skraju cienia. Lucjusz obrócił głowę w jej stronę. Zobaczyła 

jego wzrok utkwiony w sobie. Coś powiedział, ale ona jego słów nie usłyszała, widziała 
tylko, jak poruszyły się wargi. Potem żołnierze ruszyli prowadząc Lucjusza między sobą. 
Kornutusowi   podano   konia.   Twarde   uderzenia   podkutych   kalig   rozległy   się   mocno, 
a potem stawały się coraz cichsze.

background image

7

Już wiedziała, że stary Prokulus, prowadzony przez żołnierzy zasłabł i został dobity. 

Nie było żadnej wiadomości o tym, co się stało z Lucjuszem. Tej nocy w Pompejach i w 
innych miastach zniknęło wielu ludzi. Wszyscy oni należeli do klientów i protegowanych 
Sejana.

Siedziała w opuszczonym domu oszołomiona tym, co się stało.
Wystraszony groźbami Agatokles miotał się, pilnując dobytku i niewolników. Nie 

pozwalał nikomu opuszczać domu, a niewolnikom, którzy nie okazali się dość posłuszni, 
kazał nałożyć łańcuchy. Wobec Magdaleny nie mógł się zdecydować, jak ma postąpić. 
Wiedział,   że   została   wyzwolona   i że   zajmowała   w domu   miejsce   honorowe,   nieomal 
żony.   Ale   ze   strachu   przed   pretorianami   wolał   o niczym   nie   decydować   sam,   toteż 
zabronił pilnującym wyjścia niewolnikom wypuszczania jej.

Nie sprzeciwiała się temu. Nie miała zresztą dokąd iść. Jej życie stanęło znowu na 

niezrozumiałym zakręcie. Właśnie wtedy, gdy wydawało się jej, że znalazła spokojną 
przystań...

Pewnego wieczoru Agatokles zjawił się w atrium, gdzie siedziała  w towarzystwie 

wiernej Nizy.

– Przyszła do ciebie – powiedział – jakaś kobieta. Wygląda na wiedźmę. Chciałem ją 

wypędzić. Ale mówiła, że ma do ciebie niezmiernie ważną sprawę. Więc może zechcesz 
ją zobaczyć? Nic jej jednak nie dawaj. Nie chcę mieć potem jakichś kłopotów.

– Wprowadź ją. Chcę z nią mówić.
Domyślała się, kim była kobieta. I tak było rzeczywiście. Do atrium weszła wielka 

baba, prawie olbrzym, o czarnych, poplątanych włosach i porosłej wąsami górnej wardze. 
Pamiętała, że nazywa się Filomela.

Poznała ją pierwszy raz przed rokiem. To było niedługo po ich przyjeździe z Syrii. 

Magdalena uświadomiła sobie pewnego dnia, że jest w ciąży.

To   był   dla   niej   wstrząs.   Zbyt   jeszcze   wtedy   były   świeże   wydarzenia   ostatnich 

miesięcy. Zbyt boleśnie czuła odrzucenie ze strony swoich. Klaudia mówiła, że dziecko 
jest największym szczęściem i że przez nie może zyskać wiele w jej obecnym życiu. Ale 
ona   widziała   w urodzeniu   dziecka   same   komplikacje.   Tam,   u nich,   dziecko   było 
błogosławieństwem Bożym.  Nawet gdy ojciec był  kimś obcym,  dziecko przez matkę 
należało do Izraela. Ale ona zdecydowała się na zerwanie ze swoimi. Nie – myślała – nie 
mogę mieć dziecka. Kim by ono stało się tutaj?

W Pompejach nie było wiele dzieci. W świecie, w którym się znalazła, w rodzinach 

dostojników   i bogatych   wyzwoleńców   kobiety   rodziły   rzadko   i nie   chciały   rodzić. 

background image

Zanadto były zajęte rozrywkami. Zresztą małżeństwa rozpadały się. Mężczyźni zmieniali 
wiele razy żony, kobiety – mężów. Małżeństwo, które żyło ze sobą latami uchodziło za 
niezwykłość.   Obok   wciąż   rozwodzących   się   kobiet   były   nałożnice,   jak   ona,   które, 
chociaż   często   bogate   dzięki   szczodrobliwości   kochanków,   z utratą   młodości   i urody 
traciły pozycję.

W   Judei   wielką   zbrodnią   było   pozbycie   się   dziecka.   Ale   w niej   coraz   silniej 

umacniało   się   przekonanie,   że   odejście   od   swoich   oznacza   także   odejście   od   Tego, 
którego Imienia nawet nie wolno wymawiać. Cóż więc ją obchodzą Jego prawa? Co 
surowe przepisy Księgi Salomona, zakazujące zabijania dzieci? Tutejszy świat nie znał 
takich   zakazów.   Tutaj   wygoda   i przyjemność   były   najwyższymi   prawami. 
A jednocześnie   ten   świat   przyjął   ją   życzliwie,   choć   była   tylko   zdobytą   w walce 
niewolnicą.

Miała możność poznania wielu kobiet, z którymi uczęszczała na zabawy sportowe 

w termach.   Od   nich   dowiedziała   się   o kobiecie   mieszkającej   w małym   domku   za 
miastem, do której w potrzebie spieszyła niejedna Pompejanka. Któregoś dnia, gdy nie 
było   Lucjusza,   udała   się   pod   wskazany   adres.   Ze   wstrętem   powierzyła   się   wielkim 
dłoniom kobiety...

Teraz ta właśnie kobieta stała przed nią. Spod rozczochranych włosów patrzyły na 

Magdalenę   czarne,   palące   oczy.   Lekko   schylona   opierała   swe   ogromne   dłonie   na 
kolanach.

– Czego chcesz? – zapytała.
– Przysyła mnie Melito, pani.
– Melito? Jest tutaj?
– Mistrz przybył znowu. Pragnie cię zobaczyć.
– Dobrze. Ale nie chcę, aby tu przychodził.
–   On   też   woli,   abyście   się   spotkali   gdzie   indziej.   Proponuje,   byś   przyszła   dziś 

wieczorem tam, gdzie go widziałaś po raz ostatni.

– Czy znowu będą obchody ku czci Bachusa?
– Nie. Melito chce spotkać się z tobą.
– Powiedz mu, że przyjdę.
Co   pewien   czas   Pompeje   poruszone   były   obchodami   ku   czci   Bachusa.   Wśród 

nieustannych  zabaw,  widowisk, walk  gladiatorskich,  misteria  zajmowały niepoślednie 
miejsce   i ściągały   liczne   kobiety,   bardziej   jeszcze   niż   mężczyźni   szukające   podniet. 
Jedne  były   poświęcone  Izydzie  –  której  kult   panował  w miastach  nad  zatoką   –  inne 
Bachusowi,  zwanemu  także   tutaj   Dionizosem,   jeszcze   inne  Priapowi.   Na  te  obchody 
przybywali do miasta ludzie, uchodzący za kapłanów i mistrzów swego obrządku, by 

background image

przewodniczyć w nocnych spotkaniach, rytualnych tańcach przeradzających się w orgie 
i bachanalie.   Na   wiele   dni   przedtem   kobiety,   zbierające   się   w termach,   mówiły 
o nadchodzących misteriach z podnieceniem. Z ich słów łatwo odgadywała, że chodzi im 
nie   tyle   o tajemnice,   jakie   mistrzowie   wyjawiali   inicjowanym,   ile   o rozpustę,   której 
mogły się oddać nie narażając się na sprzeciwy mężów i kochanków, jako że były to 
obchody ku czci boga.

Magdalenę   pociągały   misteria.   Nawykła   od   dzieciństwa   do   stałego   kontaktu 

z Najwyższym.   Życie   w Judei   było   przeplatane   nieustanną   modlitwą:   codzienną, 
sobotnią,   związaną   z okresami   świątecznymi.   Czuła   się   zawsze   w obliczu 
Niewidzialnego, o ileż bardziej niż wobec kamiennych  bogów i bogiń, których figury 
napotykała na każdym kroku. Za pięknymi kształtami nie było nic. Za zasłoną Przybytku, 
ledwie   widoczną   z dziedzińca   kobiet,   było   coś,   co,   choć   ukryte,   kierowało   ku   sobie 
myśli. Choć odeszła zbuntowana, nie potrafiła przestać wierzyć w skrytą obecność.

Gdy pierwszy raz usłyszała o misteriach, zapytała Lucjusza:
– Czy pozwolisz mi wziąć udział w tych obchodach?
Wzruszył ramionami.
–   Myślałem,   że   cię   to   nie   będzie   interesowało.   Wszystkie   kobiety   biegają   na   te 

obchody,   więc   nie   chciałbym,   abyś   ty   jedna   była   tego   pozbawiona.   Bogom   trzeba 
ustępować swoich spraw, gdy tego zażądają. Mogliby się potem mścić.

W zapowiedzianych misteriach ku czci Dionizosa miał wziąć udział słynny wielki 

mistrz i kapłan boga. Kobiety dzieliły się z zachwytem uwagami o niezwykłej urodzie 
Melity.

– Och, jak mówi, to aż ciarki chodzą po ciele – opowiadała złotowłosa, młodziutka 

Doris,   córka   jednego   z najbogatszych   kupców   pompejańskich   i już   czterokrotna 
rozwódka. – A jak mówi! Nigdy już potem nie zapomnisz jego głosu.

Willa, w której odbywały się misteria, leżała za murami  miasta. Otaczał ją duży, 

gęsto zarośnięty ogród. Między drzewami i krzewami stały kamienne stoły i ławy. Na 
sznurach, rozciągniętych między gałęziami, wisiały kolorowe lampiony. Przychodzące 
damy   witał   cały   tłum   pięknych   niewolnic   oraz   młodych   ludzi   poprzebieranych   za 
satyrów.   Kobiety   zajmowały   grupami   miejsca   przy  stołach.   Służące   przynosiły   wino 
w dzbanach, satyrzy i fauny grali na fujarkach.

Początkowo wśród przybyłych czcicielek Bachusa toczyły się rozmowy. Ale czarne, 

mocne wino zaczęło szybko działać. Satyrzy siadali obok kobiet, obejmowali je. Kobiety 
nie   broniły   się.   Rozmowy   zaczęły   się   rwać.   Zamiast   nich   rozlegały   się   chichoty. 
Śpiewano   piosenki   o podniecającej   treści.   Karesy   satyrów   stawały   się   coraz   bardziej 
natarczywe. Zrobiło się tymczasem całkiem ciemno, więc służba pozapalała lampiony. 

background image

Zapłonęły także wielkie kadzie z kadzidłem i ciężkie wlokące się dymy ogarnęły ogród. 
Wszystko   utonęło   w gęstej,   ciepłej   mgle.   W smugach   chwiejnego   blasku,   rzucanego 
przez lampiony, postacie ludzkie robiły wrażenie wielkich ciem.

Nagle  jakiś  mężczyzna  zjawił  się  przy stoliku,   przy którym  siedziała   Magdalena 

i chwycił ją za rękę. Był wysoki, smagły. Miał wielkie, zrośnięte na czole brwi i czarne 
błyszczące   oczy.   Głowę   zdobił   mu   wieniec   z róż.   Na   jego   nagiej,   obrośniętej   piersi 
kołysał się zawieszony na łańcuchu dziwny znak, przedstawiający węża trzymającego 
w paszczy   jabłko.   Nie   pytając   o zgodę   pociągnął   Magdalenę   za   sobą.   Była   tak   tym 
zaskoczona, że nawet nie próbowała się opierać.

Pędzili   przez   ogarnięty   mgłą   i dymem   ogród,   pełen   muzyki,   śpiewów,   krzyków 

i oszałamiających woni. Już nikt nie siedział – wszyscy biegali, a biegnąc chwytali się za 
ręce lub splatali  ramionami. Gdzieś ze środka ogrodu dochodził dźwięk trąbki, ostry 
i nawołujący, oraz stukot bębenków. Kierowano się w tamtą stronę. Niewolnice stojące 
sznurem   wzdłuż   alejki   podawały   przebiegającym   wieńce   z kwiatów,   które   wkładano 
sobie   na   głowy.   Także   mężczyzna   prowadzący   Magdalenę   wziął   ogromny   wieniec 
i ustroił nim głowę Magdaleny.

– Musisz być najpiękniejsza – powiedział z dziwnym naciskiem – sam bóg będzie 

mówić do ciebie...

Nie   miała   pojęcia,   co   znaczą   jego   słowa.   Tymczasem   wielki   tłum   zebrał   się   na 

rozległej łące, pośrodku której znajdował się niewielki staw. Nad brzegiem stawu stała 
ubrana kwieciem mównica. Podszedłszy do niej, mężczyzna puścił rękę Magdaleny ze 
słowami:   „Stój   tu   i nie   odchodź   nigdzie”.   Wszedł   na   mównicę.   Jego   pojawienie   się 
wywołało frenetyczne oklaski i wołania:

– Melito! Wielki Melito! Święty Melito! Witaj! Evoe!
Skłonił   okrytą   wieńcem   głowę,   a potem   zaraz   zrobił   szeroki   energiczny   gest 

wzywający, aby się uciszono. Głosem mocnym, nieco chrapliwym, zaczął mówić:

– Cieszcie się! Cieszcie się! Oto przychodzi święty bóg Bachus. Schodzi do was, aby 

was   wyzwolić,   jak   zszedł   do   strapionej   Ariadny,   gdy   ją   na   wyspie   Naksos   opuścił 
ziemski kochanek. Cieszcie się! Tezeusz odstąpił swą ukochaną bogowi, a on ją wyzwolił 
od bólu, żalu i wszystkich nędz życia. Pełne cierpień jest życie ludzkie. Ale Bachus zna 
słowa wyzwolenia. Ofiarowuje tym, którzy mu służą, nieśmiertelność i trwającą zawsze 
radość. Gdy przyjmiecie jego tajemnicę, on zastąpi krótkotrwałą miłość ludzką miłością, 
która czyni bogami. Evoe! Evoe! Życie ludzkie jest złe, pełne cierpień i zawodów. A gdy 
szybko minie, przychodzi śmierć. To życie  stworzył  zły bóg, który nienawidzi ludzi. 
Skazał   ich   na   cierpienie.   Bachus   przynosi   ocalenie.   Daje   wam   wolność.   Całkowitą 
wolność. Cieszcie się! Na znak, że odrzucacie wszelki przymus, odrzućcie wasze szaty. 

background image

Stańcie przed bogiem nagie. Szaty są znakiem przywiązania do materii, do ciemności. 
Gdy   je   odrzucicie,   Bachus   uzna   was   za   swoje.   Ześle   wam   blask.   Nagie   wyjdziecie 
z labiryntu śmierci do radości, którą daje miłość...

Porwane tym wezwaniem kobiety zdzierały z siebie odzież. Występowały z białego 

kręgu opadłych  do stóp szat i podbiegały do mównicy.  Fujarki satyrów  rozlegały się 
coraz głośniej, bębenki nie przestawały dudnić. Służba dosypała kadzidła i kłęby dymu 
poczęły się owijać wokół postaci stojących z wyciągniętymi ramionami.

Melito podniósł także obie ręce w górę. Wołał:
– Powtarzajcie za mną: panie, boże, Bachusie przyjdź, ucałuj nas jak ucałowałeś 

swoją wybraną, by dać jej nieśmiertelność. I dziś wybierz sobie tę, która jest najbardziej 
ciebie godna. Niech i ona wyrzeknie się dla ciebie tego, który ją stworzył dla cierpienia, 
a przyjmie za małżonka ciebie, który uwalniasz od wszelkich więzów. Daj wszystkim 
wolność i radość, która nie gaśnie. Evoe!

Zbiegł z mównicy. Znowu chwycił za rękę Magdalenę. Za nimi tworzyły się pary. 

Tanecznym krokiem korowód zatoczył krąg wokoło stawu. Po drugiej stronie wody stała 
niewielka świątynia. Gdy wszedł razem z nią do środka, ogarnęły ich ciemności. Mrok 
pełen był odurzających woni. Wyciągniętą dłonią wyczuła stojącą w pośrodku kolumnę. 
Oparła   się   o nią.   W głowie   miała   szum,   w całym   ciele   wielką   słabość.   Odruchowo 
zasłoniła   się   skrzyżowanymi   rękami.   Melito   gdzieś   zniknął   w mroku.   A jednak   była 
przekonana, że ktoś stoi przed nią. Nieznany głos zapytał:

– Czy chcesz być wolna?
– Chcę... – szepnęła.
– Chcesz zapomnieć o niewoli i cierpieniu?
– Tak...
Zimna dłoń odsunęła jej skrzyżowane ręce i przesunęła się wzdłuż ciała, jakby ją 

chciała tym dotknięciem naznaczyć. Odruchowo zadrżała. Ale w tej chwili wokół niej 
wybuchło dudnienie bębenków. Posłyszała krzyk Melita:

– Bóg Bachus wybrał sobie małżonkę!
Potem doszedł ją rozkazujący głos tuż obok siebie:
– Odwróć się!
Obróciła się posłusznie. Objęła ramionami kolumnę, przytuliła się do niej. Posłyszała 

za  sobą  łopot skrzydeł,  a potem uderzenie  spadło  na jej  ramiona.  To było  tak jakby 
trzepnięto  ją dyscypliną  z cienkich  sznurków. Ból  był  niewielki,  ale  piekący.  Znowu 
odezwał się głos, który przedtem do niej mówił:

– Będziesz jak bogowie...
A   potem   zaczęła   się   noc   pełna   zabawy,   krzyków,   szaleństw,   muzyki.   Wróciła 

background image

w poszarpanej odzieży, w poczuciu pokrywającego ją brudu. Natychmiast podążyła do 
term.   Schodziły   się   tu   i inne   kobiety,   które   brały   udział   w misteriach,   zmęczone, 
z podkrążonymi   oczami.   Dzieliły   się   wzajemnie   swymi   nocnymi   przeżyciami.   Jedne 
odczuwały głód dalszej rozpusty, inne były zniechęcone i zawiedzione. Długo pływała 
w basenie z ciepłą  wodą, a potem grała w piłkę z kilku najmłodszymi  towarzyszkami. 
Zasnęła na ławie w tepidarium. Odwlekała powrót do domu.

background image

8

Czarna   niewolnica   o splecionych   w małe   warkoczyki   włosach   poprowadziła   ją 

w głąb ogrodu. Przy tym samym kamiennym stoliku, przy którym zobaczyła go po raz 
pierwszy, spostrzegła Melitę.

Nie zmienił się. Był tak samo smukły, smagły. Gęste brwi tworzyły ciężki łuk nad 

oczami.   Powitał   ją   swym   charakterystycznym   śmiechem,   przypominającym   rżenie 
ogiera.

– Cieszę się, że przyszłaś. Bardzo się cieszę. Napijesz się wina?
– To wasze wino oszałamia.
– Ależ nie. Oszałamiamy się sami, gdy szukamy oszołomienia. Dziś nie jest dzień 

święta i wino jest tylko winem.

Skinął na czarną dziewczynę, która pobiegła i zaraz wróciła z dzbanem i kielichami. 

Wino było tak samo czarne jak wtedy, ale rzeczywiście nie oszałamiało.

– Smakuje ci? – spytał.
– Tak.
– Dowiedziałem się, że straż cesarska zabrała twego kochanka?
– Stało się, jak mówisz.
–   Prokulusowie   znajdowali   się   pod   opieką   Sejana.   Gdy   upadł,   Makro,   który   od 

dawna  pragnął  zająć  jego stanowisko,  postanowił   zniszczyć  wszystkich  zwolenników 
Sejana. Dopomogli mu Żydzi, którzy pragnęli zemsty na swym wrogu.

– Wiem, że ojciec Lucjusza zginął. Prowadzono go piechotą do Neapolis. Nie mógł 

iść i żołnierz poderżnął mu gardło... Nie wiem, co się stało z Lucjuszem.

– Jeżeli nie został zabity, siedzi gdzieś w lochu. Na pewno nie zobaczysz go więcej.
Wsparła głowę na ręku i zasłoniła oczy dłonią. Nie płakała, choć wolałaby płakać. 

Łzy są jak wiosenny deszcz, który zmywa pokrytą zimowymi brudami ziemię. Ale w niej 
był tylko tępy żal i poczucie rozdzierającej samotności.

– Kochałaś go? – zapytał.
Zrobiła niezdecydowany ruch dłonią.
– Było mi z nim dobrze. Znalazłam spokój. Wytłumaczyłam sobie, że nie powinnam 

mieć urazy do siebie...

– Za tamtego?
– Skąd wiesz? – odsłoniła twarz i spojrzała na niego zaskoczona.
– Wszystko wiem. Oczywiście nie było sensu nie cieszyć się życiem i miłością. Ale 

Lucjusz to mały człowieczek. Nie zapominaj, że zostałaś wybrana przez boga. Ariadna 
czuła   na   pewno   radość   znajdując   się   w ramionach   Tezeusza.   Otrzymała   jednak 

background image

nieporównanie więcej...

Chwilę milczała, zanim powiedziała głosem, który lekko drżał:
– Mówisz, że zostałam wybrana przez boga. Lecz Bachus to tylko figura z kamienia.
– Jest figurą z kamienia dla tych, którzy pragną takich figur. Bachus ma wiele innych 

imion. Myślałem, że inicjacja pozwoliła ci zrozumieć. Ale nie martw się – zrozumiesz. 
Musisz   tylko   pozbyć   się   do   reszty   nauk,   jakie   wchłonęłaś   tam,   w Judei.   Musisz 
zapomnieć o krwawym Jahwe...

Poderwała się przerażona.
– Czy nie wiesz, że nie wolno wymawiać tego Imienia!?
Wzruszył ramionami i parsknął śmiechem.
–  Zakaz   wymyślili   wasi   kapłani.   Tak   się  boją  waszego   Boga,   że   nie   śmieją   Go 

nazywać   imieniem,   które   sam   sobie   nadał.   Mają   rację,   że   się   boją.   Jahwe   to   Bóg 
nienawidzący człowieka. Skazał ludzi na cierpienia. Stworzył ziemię, która jest pełna 
udręki. A Bachus odrzuca cierpienie, przyobiecuje wieczną radość i wolność, spełnienie 
wszystkiego, co przynosi zadowolenie. Jest bogiem, który czyni ludzi bogami...

– Wszystkich?
– Oczywiście nie wszystkich. Tych, których wybrał. Po cóż miałby zajmować się 

motłochem,   któremu   wystarczają   uciechy   ziemskie?   Świnie   nie   pragną   niczego   poza 
pełnym korytem. Nauka Bachusa – czy jakkolwiek będziesz go nazywała – jest nauką dla 
ducha...

– Jednak domaga się ciała?
–   Ach,   to   zupełnie   co   innego.   Wyzwolić   trzeba   całego   człowieka   od   wszelkich 

przymusów.   Czyż   duch   byłby   wolny,   gdyby   ciało   nie   miało   poczucia,   że   zaznaje 
rozkoszy i daje rozkosz?

– Jeśli uwierzę w twoje słowa, będę musiała uznać, że Szymon miał słuszność.
– Twój Szymon był szaleńcem. Uważał, że walczy o wolność, a służył Jahwie, który 

nie uznaje wolności. Słuchaj, dość tego rozprawiania. Nie po to cię wezwałem, abyśmy 
rozmawiali   o tych   sprawach.   Będzie   na   to   czas.   Nie   możesz   pozostać   w domu 
Prokulusów. Grozi ci niebezpieczeństwo.

– Wiem, ale co mam robić?
– Pójdziesz ze mną.
– Dokąd?
– Wszędzie, dokąd się udam. Teraz odpływam do Massylii. Jest tam bardzo wiele 

zasługujących na inicjację. Trzeba zorganizować misteria. Pomożesz mi. Nauczę cię słów 
i zaklęć. Jesteś mądra. Wiem, że kobiety słuchały chętnie twoich słów, gdy spotykałaś się 
z nimi w termach. Teraz też będziesz mówiła do kobiet.

background image

Milczała. Nie wiedziała, czy ma przyjąć propozycję Melity. Z jednej strony było to 

uwolnienie od niebezpieczeństw, które, czuła, że się zbliżają. Z drugiej – było to wydanie 
się całkowite w ręce człowieka, jednocześnie pociągającego i przerażającego. Życie jej 
stanęło znowu na rozdrożu. Ale wtedy sam los pokierował wydarzeniami. Teraz mogła 
wybierać.

– Więc sądzisz – zapytała, aby zyskać na czasie – że nie powinnam pozostawać 

w insuli Prokulusów? A jeśli Lucjusz wróci?

–   Nie   spodziewaj   się   już   tego.   Jeśli   jeszcze   żyje,   zginie   w więzieniu.   A majątki 

zdrajców przechodzą na cesarza ze wszystkim, co w nich jest. Dom zostanie sprzedany 
albo otrzyma go w nagrodę któryś z pomocników Makrona. Niewolników sprzedadzą.

– Zostałam wyzwolona.
– Nie byłaś nigdy zwykłą niewolnicą. Jesteś jeńcem wojennym.  Znajdą się tacy, 

którzy wytłumaczą, że zwykłe przepisy o niewolnikach nie dotyczą ciebie.

Siedziała milcząc ze spuszczoną głową. Nie tylko słowa Melity, także jej własna 

intuicja ostrzegała przed grożącym niebezpieczeństwem.

– Jedź ze mną – podjął. – Wyruszymy zaraz jutro. Nie wracaj już do domu. Pewno 

masz tam kogoś, komu możesz zaufać? Wyślę niewolnika, aby się ze wskazaną przez 
ciebie   osobą   skrycie   zobaczył   i wziął   dla   ciebie   to,  co   chciałabyś   zabrać.   Nigdy  nie 
wiadomo,  kiedy zjawią się urzędnicy cesarscy.  A ty jesteś piękna. Mogłabyś  stać się 
łupem któregoś z nich...

Jeszcze czas jakiś milczała. Ale w końcu rzekła:
– Dobrze, zostanę. A jutro pojadę z tobą.

background image

9

Mały   żaglowiec   płynął   przez   kilka   dni   ciągle   trzymając   się   w pobliżu   brzegu. 

Minięto   Ostię,   gdzie   zatrzymano   się,   by   zabrać   trochę   towaru,   a potem   skręcono   na 
zachód. Oderwawszy się od wybrzeża Italii statek skierował się między skalistą Korsykę 
i równie   górzyste   wybrzeże   Ligurii.   Teraz   płynęli   trzymając   się   linii   brzegu   Galii 
Cizalpejskiej.   Kiedy   minęli   granicę   prowincji   Narborejskiej,   znaleźli   się   na   morzu 
usianym wielką ilością małych skalistych wysepek. Aby nie natknąć się na podwodne 
skały, kapitan skierował statek dalej od brzegu. Ale niedługo potem trzeba było zatoczyć 
wielki łuk i prawie kierując się na wschód wpłynąć do zatoki. Massylia znajdowała się 
w głębi, rozciągnięta na wielkim łuku wybrzeża. Kilka skalistych wysepek leżało przy 
wejściu do zatoki. Nad portem, pełnym rozmaitych statków i stateczków, na wzgórzach 
leżało   miasto.   Z prawej   strony,   na   wysokiej,   sterczącej   skale,   podobnej   do   wbitej 
w ziemię   maczugi,   widać   było   białe   mury   jakiejś   świątyni.   Wpływali   wolno   między 
statki i łodzie przycumowane do umocnionego kamieniami wybrzeża. Na wybrzeżu ruch 
był ogromny. Tłum otaczał drewniane stoły, na które przybyli z połowu rybacy wyrzucali 
przywiezione ryby, kraby i ślimaki.

Patrzyła ciekawie na port i na kłębiący się tłum. Bogata kolonia grecka, jaką była 

Massylia, po zdobyciu przez Cezara weszła w skład cesarskiej prowincji Narbonensis. 
Nie zmieniła jednak charakteru, była nadal zamieszkana przede wszystkim przez ludność 
grecką. Tutejszy port był portem przeładunkowym. Szły przez niego zboże, oliwa, srebro, 
miedź   i żelazo   z Hiszpanii,   purpura   i tkaniny   z Afryki,   a także   niewolnicy,   których 
dostarczały targi w Mauretanii, wełna i mięso z Sycylii.  Sama prowincja narboneńska 
dostarczała Italii swoich znakomitych win.

Ledwo   wysiedli   na   ląd,   okazało   się,   że   Melito   ma   w Massylii   wielu   przyjaciół 

i uczniów.   Ci   przyjęli   go   owacyjnie.   Zamieszkali   w pięknej,   dużej   willi,   otoczonej 
rozległym ogrodem. Dom leżał w sąsiedztwie skały, na której stała świątynia poświęcona 
bogini Minerwie.

Melito   ze   swoimi   toczył   długie   rozmowy.   Informowano   go   o rozwoju   sekty 

w prowincji, on opowiadał nowinki z Italii. Były także sprawy, o których rozmawiano 
w taki sposób, że nic z usłyszanych słów nie mogła zrozumieć. Znudzona słuchaniem 
rozmów powiedziała Melicie, że chce się przespacerować po mieście. Nie sprzeciwił się 
temu.

Była wciąż jeszcze oszołomiona zniknięciem Lucjusza i swą ucieczką z Pompejów. 

Melito pociągał ją, ale także niepokoił swą tajemniczością i swym podobnym do rżenia 
śmiechem. Był dla niej czuły i gorący, ale nie posiadał delikatności Lucjusza: potrafił być 

background image

wymagający i dziko zazdrosny. Nigdy nie wiedziała, czego się może po nim spodziewać: 
mądrych,   przekonywających   słów   czy   wybuchowej   gwałtowności.   Chciał,   aby 
Magdalena   pomagała   mu   w jego   działalności   i podczas   podróży   wprowadzał   ją 
w tajemnice głoszone przez wyznawców sekty. A jednak miała uczucie, że nie wszystko 
zostało przed nią odkryte. Mimo jej związku z Melitem i mimo inicjacji, jaką otrzymała 
tamtej   nocy,   natykała   się   raz   po   raz   na   próg   udzielanych   jej   nauk.   Gdy   jej   pytania 
wybiegały poza ten próg, Melito, zwykle rozgadany, milkł, a na jego pięknej, ale groźnej 
twarzy pojawiał się dziwny wyraz jakby zmieszania.

Nie przejmowała się tym zbytnio. To, czego ją Melito nauczył, wystarczało aż nadto, 

aby   mu   pomagać   w zbieraniu   gustujących   w tajemniczych   obrzędach   kobiet 
i organizowaniu   dla   nich   bachanalii.   Kult   Dionizosa   jej   samej   nie   porwał.   Także 
pieszczoty   Melity   nie   pozbawiły   jej   wspomnień   o Lucjuszu.   Tam,   w Pompejach, 
wydawało jej się, że odnalazła ciszę pozwalającą pozbyć się całkowicie tkwiącego w niej 
głęboko   niepokoju.   Utraciła   to   uspokojenie,   gdy   odpłynęła   z Italii.   Tutaj   niepokój 
wydobył się na wierzch. Nie mogła sobie znaleźć miejsca. Niespokojne myśli ścigały ją 
niby Erynie.

Z pagórka, na którym stała willa, schodziła w dół do portu. Poznała tu pewną osterię. 

Należała ona do młodej wdowy imieniem Pallone. Mimo greckiego imienia Magdalena 
odkryła  w kobiecie  Żydówkę.   Gdy się  rozgadały i nabrały  do siebie  ufności,  Pallone 
wprowadziła   dziewczynę   w środowisko   żydowskie.   Okazało   się,   że   było   ono   bardzo 
liczne w Massylii i od bardzo dawna znajdowało się tutaj.

– Należymy do pokolenia Beniamina – opowiadał Magdalenie stary kupiec, Nichos. 

– Jak pewno słyszałaś, w bardzo dawnych czasach nasi przodkowie pociągnięci zostali 
do   odpowiedzialności   za   zbrodnię,   popełnioną   przez   mieszkańców   miasta   Gibea,   na 
żonie pewnego Lewity z Efraim. Mówią o tym stare księgi. To było jeszcze wtedy, gdy 
nie   było   królów   w Izraelu,   a ludem   rządzili   sędziowie.   Lewita   wezwał   mężczyzn 
wszystkich   pokoleń   do   wywarcia   zemsty   na   naszym   pokoleniu.   Doszło   do   wojny. 
Beniaminici wobec przewagi musieli ulec. Zawziętość była taka, że nie przepuszczano 
żadnemu człowiekowi z pokolenia Beniamina. Ci, którzy ocaleli, uciekli z kraju. Duża 
ich gromada przybyła tutaj. Wiemy, że potem Izraelczycy żałowali, iż zniszczyli całe 
pokolenie  ludu,   i tym,  którzy  uszli   zemsty,  darowali  życie.  Ale   ci,  którzy  uciekli  za 
morze, już nie wrócili... Do jakiego pokolenia ty, dziewczyno, należysz?

– Jestem Judejką. Ale i ja musiałam uciekać...
– Możesz żyć wśród nas, nie będziemy ci wrogami. Jest nas tu bardzo, bardzo wielu. 

Lud rozmnożył się. Jesteśmy nie tylko w Massylii, ale także w wielu miastach. Nasze 
dziewczyny biorą sobie czasami mężów obcej narodowości. Nie pochwalamy tego, ale 

background image

nie zrywamy z nimi. I one nie zrywają z nami.

Religia   Żydów   z Massylii   mało   przypominała   religię,   jaką   znała.   Nikt   stąd   nie 

pielgrzymował do świątyni jerozolimskiej. Nie było kapłanów ani lewitów. Zwierzchnicy 
rodów zbierali wiernych w szabaty i polecali czytać głośno urywki ze świętych ksiąg. 
Spełniali także nad swoimi władzę sądowniczą. Ale udział w zebraniach religijnych nie 
przeszkadzał większości Żydów uczestniczyć w pogańskich obchodach.

Melito   zorganizował   kilka   misteriów   w samej   Massylii   i w   okolicznych 

miasteczkach. Magdalena towarzyszyła mu, za każdym razem przemawiała do kobiet. 
Powtarzała   bez   przekonania   i zapału   słowa   nauczone   przez   Melitę.   Gdy   misteria 
zmieniały   się   w rozpustną   bachanalię,   poddawała   się   ulegle   szaleństwom,   nie   czuła 
jednak do nich najmniejszego pociągu. Dla Melity odczuwała wdzięczność za to, że jej 
przyszedł z pomocą, ale zmysłowy pociąg, jaki w niej początkowo mężczyzna budził, 
utracił swoją siłę. Czuła w sobie dziwny chłód, jakby niewidzialna ręka, która dotknęła 
jej ciała podczas pompejańskich bachanalii, uczyniła ją niezdolną do żadnego gorącego 
porywu. Była jak drzewo, w którym wszystkie soki przestały krążyć, zwarzone przez 
mróz. Wydawało się jej, że musi na coś czekać, a równocześnie zdawała sobie z tego 
sprawę, że nie istnieje nic, co by zasługiwało na czekanie. Mimo sławy i uznania, jakie 
otaczały Melitę,  przekonała się, że nie jest on najwyższą władzą w kierowanej przez 
siebie   sekcie.   Gdzieś   znajdował   się   prawdziwy   władca,   wobec   którego   Melito   czuł 
pomieszany   z lękiem   respekt.   Przychodzili   do   Melity   ludzie,   często   o wyglądzie 
zbiegłych   niewolników   lub   włóczęgów,   których   on   przyjmował   z szacunkiem 
i wysłuchiwał uważnie przynoszonych przez nich wiadomości. Kontakt z nimi pozwalał 
mu znać wiele spraw dziejących się nie tylko w Galii, ale również w Italii, w Syrii i w 
Egipcie.

Kilka razy Magdalena mówiła mu, że lęka się o Klaudię, żonę Piłata. Bardzo polubiła 

tę kobietę – pierwszą pogankę, która otworzyła przed nią ramiona. Los Prokulusów mógł 
być także losem Piłata. Ale po odwiedzinach jakiegoś obdartusa Melito powiedział jej, że 
pogrom zwolenników Sejana nie dotknął namiestnika Judei. Pozostawał nadal na swym 
stanowisku, jedynie jego stosunek do Żydów uległ pewnej zmianie – za wszelką cenę 
unikał teraz z nimi zatargów. Klaudia była zdrowa i starała się dowiedzieć, co się dzieje 
z Magdaleną. O losie brata nie wiedziała nic.

– Piłat – opowiadał dalej Melito – siedzi w Cezarei, prawie nie odwiedza Jerozolimy, 

natomiast prowadzi nieustanne spory z tetrarchą Galilei, Antypasem. Podobno pokłócili 
się   na   uczcie,   jaką   Antypas   wydał   dla   uczczenia   swych   urodzin,   a zarazem   swego 
związku   z Herodiadą,   swoją   bratanicą,   która   odeszła   dla   niego   od   męża,   a brata 
Antypasa. Ród Heroda popadł w taką rozwiązłość, że żyją w nim wszyscy ze wszystkimi. 

background image

Antypas przy okazji urodzin kazał ściąć żydowskiego proroka, Jana, którego od roku 
trzymał w więzieniu. O co się pokłócili z Piłatem – nie wiadomo, ale podejrzewam, że 
jeden   na   drugiego   donosi   do   cesarza.   W Rzymie   siedzi   w więzieniu   jeszcze   jeden 
z idumejskiego  rodu,  Agryppa.  Naraził  się   cesarzowi.  Ale  jest  przyjacielem   młodego 
Gajusa   Kaliguli,   syna   Germanika,   którego   Tyberiusz   pragnie,   jak   mówią,   usynowić 
i uczynić swoim następcą, więc być może odzyska łaskę cesarską.

Ale te sprawy nie interesowały Magdaleny.
– Więc prorok Jan nie żyje? – pytała.
– Tak. Przybył jednak nowy prorok z Galilei. Zdobył sobie sławę jeszcze większą niż 

Jan, choć  podobno wielu powiada:  „Cóż  dobrego może  przyjść  z Galilei  i to  jeszcze 
z takiej nędznej mieściny jak Nazaret, którą mają za siedzibę złodziei i oszustów?” Jana 
nie lubili faryzeusze, tego Nowego jeszcze bardziej...

Chciała jeszcze o coś zapytać, ale zaledwie otworzyła usta, zaraz je zamknęła. Cóż 

z tego, że pojawią się nowi prorocy, skoro los ich jest zawsze taki sam? A zresztą – co 
mnie to obchodzi? Zerwałam ze wszystkim, co tam jest... – zaklinała się. I tylko we snach 
pojawiały się nadal: kształt świątyni, domy Betanii, siostra i brat...

background image

10

Pewnego dnia Melito zapowiedział, że w najbliższym czasie pod Massylią odbędą się 

szczególnie   wielkie   i uroczyste   misteria   ku   czci   Dionizosa.   Podczas   tych   obchodów 
przewidziany był występ Magdaleny, tym razem w roli wielkiej kapłanki.

W czasie, który dzielił ich od dnia owej uroczystości, Melito z wielką starannością 

zajmował się Magdaleną. Musiała odbyć parodniowy ścisły post. Pojono ją wywarem 
z jakichś   nieznanych   ziół   oraz   kąpała   się   parę   razy   na   dzień   w wodzie   również 
zaprawionej   tajemniczymi   substancjami.   Te   zabiegi   nadały   jej   ciału   niezwykłą   moc. 
Mogła   prawie   nie   spać,   nie   odczuwała   głodu.   Jedynie   gwałtownie   dała   znać   o sobie 
obudzona zmysłowość.

Melito   pouczał   ją   także   o różnych   sprawach   związanych   z głoszoną   przez   sektę 

tajemną wiedzą. W jego pouczeniach pojawiło się coś, o czym dotychczas nie mówiło się 
nigdy: potrzeba ofiary krwi.

–   My,   czciciele   Dionizosa   –   mówił   –   musimy   wyrwać   siebie   i tych,   których 

dopuszczamy do prawdy,  ze stanu zezwierzęcenia. Aby wyzwolić ducha, trzeba nam 
ustrzec   ciało   od   przymusu   służenia.   Ciało   winno   być   posłuszne   naszej   woli   i naszej 
radości. Tego wyzwolenia nie osiągniemy sami – musimy błagać o pomoc boga, któremu 
służymy. Potrzebna jest ofiara, ofiara krwi...

– Co będzie zwierzęciem ofiarnym?
– Zobaczysz. O to nie musisz się troszczyć.
Wieczorem, przed dniem poprzedzającym misteria, Melito powiedział Magdalenie, 

że   wyjeżdża   i zabiera   ją   ze   sobą.   O zmierzchu   przed   willę   jakiś   nieznany   człowiek 
przyprowadził   dwa   ogniste   kare   konie.   Rwały   się   i szarpały   szaleńczo   w jego   ręku, 
kłapały   zębami,   jakby   chciały   gryźć.   W ich   wypukłych   oczach   odbijał   się   blask 
pochodni, z którymi służba odprowadzała Melitę i Magdalenę, i zapalał krwawe błyski.

Na  widok  koni  cofnęła  się  przerażona.   Nigdy  w życiu  nie   siedziała  na   grzbiecie 

końskim.

– Nie bój się – powiedział Melito. – To nic strasznego.
Człowiek, który przyprowadził konie, trzymał mocno wierzchowca przeznaczonego 

dla Magdaleny. Melito pomógł jej dosiąść go.

– Trzymaj się grzywy, a zobaczysz, że nie spadniesz – powiedział.
Ledwo wyjechali za bramę, konie ruszyły cwałem. Pędziły bardzo szybko, ale niosły 

równo i Magdalena przekonała się, że nie grozi jej spadnięcie. Zresztą jej gibkie, nawykłe 
do   sportów   ciało   szybko   uchwyciło   rytm   końskiego   galopu.   Już   nie   zaciskała   tak 
kurczowo kolan, jak na początku.

background image

Wiejący wiatr i szybki galop rozwiały płaszcze, jakie narzucili na siebie wyjeżdżając. 

Ulatywały nad nimi i łopotały niby skrzydła. I tak gnali wśród ciemności.

Byli już daleko od siedzib ludzkich, kiedy Melito skierował wierzchowca w boczną 

drogę.   Zmydlone   konie   zwolniły   bieg.   Wjechali   między   drzewa.   Przejechawszy   las 
znaleźli się na niewielkiej polanie. Księżyc omotany dotychczas chmurami, niby ktoś 
narzuconymi   płachtami,   wydobył   spomiędzy   nich   swą   srebrną   głowę   i oblał   polanę 
blaskiem.   Teraz   mogła   zobaczyć,   że   na   jej   skraju   wznosi   się   pagórek.   Białe   skały 
sterczały między porosłymi wzgórze krzewami, podobne żebrom jakiegoś olbrzymiego 
zwierzęcia, które się rozkładało.

Nie wiadomo, skąd pojawił się czarno ubrany człowiek i bez słowa wziął zmęczone 

konie za wodze. Oba rzuciły się gwałtownie do tyłu,  jakby czymś  przestraszone,  on 
jednak trzymał je mocno. Zsunęła się z grzbietu wierzchowca, teraz dopiero świadoma, 
że ma poobcierane kolana i bolą ją biodra.

Melito dał jej znak, aby szła za nim. Zanurzyli się w gąszcz krzewów. Przysłonięty 

gałęziami   znajdował   się   tu   otwór   prowadzący   w głąb   skały.   Wyszedł   stamtąd   jakiś 
człowiek   z pochodnią   w ręku.   Także   milcząc   szedł   przed   nimi,   a jego   cień   sunął   po 
skalnej ścianie, poprzełamywany, niepodobny do cienia człowieka.

Wąski korytarz skończył się i znaleźli się w ogromnej pieczarze. Jej ściany tonęły 

w mroku. W jednym miejscu mur skalny występował ku środkowi groty tworząc jakby 
słup   o gładkich   bokach.   Przed   nim   stał   stół   kamienny,   rodzaj   ofiarnego   ołtarza. 
Wyżłobione w kamieniu rynny służyć miały spływaniu krwi. Na ołtarzu leżał nóż.

Za  ołtarzem  na  trójnogu  żarzył  się  ogień.   Jego  pulsujący  blask  rozświecał   nieco 

ciemne  wnętrze. Magdalena miała jednak poczucie,  że choć nie mogła dostrzec jego 
źródła, był jeszcze we wnętrzu inny blask. Można by sądzić, że przebija spoza gładkiej 
ściany tuż nad ołtarzem, lekko wydętej niby tarcza legionisty.

Człowiek z pochodnią, który ich do groty przyprowadził, zniknął. Po chwili gdzieś 

utonął w mroku Melito. Pozostała w grocie sama. A jednak wydawało jej się, że nie jest 
sama.

– Zbliż się – usłyszała nagle głos. Przypominał tamten, który odezwał się do niej 

w pamiętną noc misteriów.

Podeszła do ołtarza. Głos, była już teraz pewna, dochodził spoza ściany, niby zza 

lekkiej   przesłony.   Jednak   mur   skalny   był   twardy,   chropowaty,   nieprzenikniony. 
Upewniła się o tym dotknąwszy go dłonią.

– Złóż ofiarę – powiedział głos.
Za sobą usłyszała szarpanie się jakiegoś zwierzęcia, ogarniętego śmiertelnym lękiem. 

Doszedł jej uszu stłumiony jęk, gwałtowne chrapanie. Po małej chwili okrwawiona dłoń 

background image

podała jej spoza pleców dygoczące jeszcze serce.

– Przebij – rzekł głos.
Sięgnęła po nóż ofiarniczy i uderzyła nim w leżący przed nią kawałek mięsa. Drobne 

kropelki krwi trysnęły jej na twarz.

– Rzuć ofiarę na ogień – rozkazywał głos.
Odwróciła się, położyła rozwarte serce na trójnogu. Jakby czymś pobudzony, ledwo 

żarzący się ogień strzelił nagle płomieniami w górę.

– Dobrze – pochwalił ją głos. – Złożyłaś mi ofiarę, a ja ją przyjąłem. Teraz jesteś 

nasza. – Wymieniał kolejno siedem strasznych imion. – Nasza – na wieki.

Pieczarę ogarnął czerwony blask. Słyszała koło siebie gwałtowny szum niby wycie 

potężnego wiatru. W jego poświstach, zdawało się Magdalenie, że słyszy krzyki, jęki, 
skargi i chichoty.  Po ścianie przed nią przelatywały cienie niby wielkie ćmy.  Ale po 
jakimś czasie wszystkie te głosy ucichły. Posłyszała za sobą znajomy głos Melity:

– Chodź.
Tym samym długim korytarzem wyszli z groty. Na dworze ciągle jeszcze była noc 

i dął wiatr. A jednak i ciemność, i te porywy powietrza, które rozrzucały jej włosy, były 
wolne od grozy, jaką czuła we wnętrzu groty. Jak spod ziemi pojawił się mężczyzna 
prowadząc   ich   konie.   I teraz   wydawały   się   przestraszone:   chrapały,   patrzyły   dziko, 
przytupywały   kopytami.   Człowiek   pomógł   Magdalenie   wspiąć   się   na   grzbiet 
wierzchowca. Zaledwie oddał wodze jeźdźcom, konie rzuciły się galopem przed siebie.

Znowu pędzili, najpierw przez las, a potem drogą. Nie odezwali się do siebie ani 

słowem. Dzień nadchodził, ciężka pokrywa nocy unosiła się w górę. Pierwsze promienie 
słońca kładły na niebo swe długie  palce.  Gwiazdy uciekały w przeciwną  stronę niby 
wystraszone stado i gasły jedna po drugiej. Wiatr przycichł.

Zatrzymali się przed bramą willi. Prędko zeskoczyła z konia. Czuła się śmiertelnie 

wyczerpana. Ale zanim położyła się, zanurzyła się w basenie z ciepłą wodą. Czuła, że 
musi coś zmyć z ciała. Ale woda nie przywróciła jej sił. Ciężko powlokła się do swego 
cubiculum. Gdy już leżała, pojawił się Melito. Trzymał w ręku kielich z rżniętego szkła.

– Napij się – powiedział.
Wypiła. Musujący płyn sprawił, że całe jej ciało ogarnął ogień. Jego żar przepalił 

wszystkie słabości. Zapomniała o zmęczeniu. Zapomniała o wszystkim.

background image

11

Zaczęły się obchody misteriów. Podniecona winem, oparami kadzideł, przenikającą 

do   głębi   muzyką   fletów   i piszczałek,   przemawiała   do   tłumu   również   podnieconych 
kobiet.   Melito   był   zawsze   koło   niej   i gdy   zabrakło   jej   słów,   podsuwał   właściwe. 
Odczuwała   pewną   zmianę   w jego   stosunku   do   niej:   przedtem   była   to   namiętność 
połączona   z potrzebą   stałej   jej   obecności,   teraz   pojawiły   się   akcenty   jakby   szacunku 
i uznania.

W nauce dionizyjskiej wszystko było spowite jakby we mgłę. Rzeczy najprostsze 

i najjaśniejsze   traciły   swoje   zrozumiałe   kontury.   Duch   walczył   z ciałem,   które   było 
ciemnością, ale zaraz wracał do niego i wnosił boski ogień w mroczną głębię. Zmysły 
były   złem,   ale   oddanie   ich   w służbę   Dionizosa   stawało   się   wyzwoleniem.   Wszystko 
zmieniało   swoje   znaczenie,   gdy   się   tylko   przekroczyło   tajemniczy   próg.   Pogardzane 
i odrzucone stawało  się upragnionym  i pożądanym.  Wystarczyło  wypowiedzieć  słowo 
zaklęcia.

– Oczywiście znasz żydowską legendę o pierwszej parze ludzkiej – mówił kiedyś do 

Magdaleny Melito. – Bóg uczynił dla nich raj niby ukwieconą klatkę. Żyli w niewoli nie 
wiedząc o tym. Ale kobieta, twór podwójnie ludzki, gdyż uczyniona z żebra mężczyzny, 
odkryła jabłko poznania. Spróbowała go sama i dała je mężczyźnie.

– Została skuszona przez węża. A gdy zjedli zakazane jabłko, niczego nie poznali, 

jedynie narazili na gniew Najwyższego i na wypędzenie z raju.

– Kto ci powiedział, że niczego nie poznali? Ależ poznali. Ich czyn, podobnie jak 

czyn Prometeusza, przyniósł wyzwolenie od zła materii. I Jahwe był rozgniewany, gdyż 
wydarli Mu tajemnicę, wyzwolili się z Jego rąk.

– Zaznali cierpienia i śmierci.
– To prawda. Ale tajemnica została wyrwana. I ten, kto ją pozna, temu Dionizos da 

nieśmiertelność.

– Widzę, że znasz nasze święte księgi.
Wybuchnął śmiechem.
– Mówisz jak dziecko. Księgi są dla pospólstwa. Mówią o tajemnicach, a jednak ich 

nie zdradzają. Tak być musi. Nie każdy zasługuje na wyzwolenie. Odkrywane są tym, 
którzy na to zasługują.

– Odkrywane są...? To znaczy, kto je odkrywa? Ty? Ja?
Położył jej dłoń na ramieniu.
– Ci, którzy poznają tajemnice, przekazują je dalej. I tobie wolno je odkrywać innym. 

Świat do nas należy. Ten, który go stworzył, już go nie odzyska...

background image

Po   obrządkach   następowały   bachanalia.   Wracała   z nich   zmęczona   całonocną 

bieganiną,   śpiewami,   krzyczeniem   euhoc   i evoe,   namiętnymi   dotknięciami   mężczyzn. 
Kąpała się, myła starannie, by pozbyć się śladów tych dotknięć. Melito poił ją napojem 
przywracającym siły.

Po   paru   tygodniach   okres   obchodów   skończył   się.   Melito   gdzieś   odjechał, 

pozostawiając Magdalenę w willi, jedynie z kilkoma milczącymi służącymi. Po staremu 
schodziła do miasta, do osterii Pallone. W winiarni spotykała się z miejscowymi Żydami. 
Zauważyła, że odnoszą się do niej z szacunkiem nie pozbawionym jakby lęku. W mieście 
wszyscy wiedzieli, że jest kapłanką sekty, która wprawdzie konkurowała z oficjalnym 
kultem cesarza, była jednak tolerowana milcząco. Nikt przeciwko jej wyznawcom nie 
występował. Budziła dziwny strach.

Któregoś dnia zastała w winiarni niemłodego mężczyznę. Siedział w kącie samotny, 

popijając wino, które kazał sobie podać.

Pallone   odwołała   Magdalenę   na   bok.   Pokazując   jej   wzrokiem   mężczyznę, 

powiedziała:

– Może cię ten człowiek zaciekawi. To Grek, lekarz. Nasi przyjęli go na prozelitę. 

Jeździ po świecie, był tu już u nas kilka razy. Teraz wraca z Judei.

– Z Judei?!
– Tak. Był u żony namiestnika, leczył ją. Pomyślałam od razu, że będziesz chciała 

z nim porozmawiać.

– Oczywiście!
Podeszła do stołu, przy którym siedział lekarz. Gdy stanęła przy nim, wstał i skłonił 

się grzecznie.

– Siedź – rzekła. – powiedziała mi właścicielka osterii, że przybywasz z Judei.
– Prosto z Cezarei.
– Podobno leczyłeś żonę namiestnika Piłata?
– Rzeczywiście.
– Znam ją, lecz dawno jej nie widziałam. Czy możesz mi coś o niej powiedzieć?
–   Jak   najchętniej.   Zostałem   wezwany   do   niej,   gdy   przebywałem   w Cezarei. 

Zbadałem ją starannie. Nie znalazłem żadnej choroby. A jednak coś ją zżera i odbiera jej 
siły.

Skinęła   głową.   Tak   dobrze   miała   w pamięci   pełną   uroku   bladą,   naznaczoną 

błękitnymi cieniami twarz Klaudii. Zapytała:

– Nie doczekała się dziecka?
– Poroniła. Roniła kilka razy. I obawiam się, że nigdy nie urodzi. Widzę, że ją dobrze 

znasz. Kto wie, czy to właśnie nie jest troską, która ją tak gnębi. Jest inna niż rzymskie 

background image

kobiety, które pozbywają się najczęściej płodu, zanim go urodzą, i dlatego nie mogą już 
potem zajść w ciążę. Taiki będzie koniec imperium Kwirytów.

– Myślę, że zbyt szybko wydajesz sąd, lekarzu. Rzym rządzi światem. – Pomyślała 

o niezwyciężonych   żołnierzach   rzymskich,   którzy   bez   trudu   dali   sobie   radę 
z powstańcami Szymona.

– Rzym rządzi światem, gdyż ma mądrego cesarza, który unika wojen i konfliktów. 

Ale to nie wystarczy. Zawsze starość będzie musiała ustąpić przed młodością.

Uchyliła się od dalszej dyskusji. Tamten musiał być człowiekiem mądrym i wiele 

wiedzącym, a ona zbyt mało znała świat. Zapytała:

– Czy nic  już więcej  ciekawego  nie  możesz  mi  powiedzieć  o tym,  co się dzieje 

w Judei?

– Słyszałem o jakimś proroku, który poniósł śmierć, i o Innym, który wędruje po 

kraju i naucza... Ale niewiele się tymi sprawami interesowałem...

Lekarz   na   drugi   dzień   odpłynął.   Ale   w parę   dni   później   spotkała   w gospodzie 

krępego, obrośniętego mężczyznę. Na jej widok wstał od stołu i podszedł do niej.

– Na brodę Mojżesza, chyba się nie mylę! – zawołał. – Przecież to ty byłaś w bandzie 

Szymona!?

Przypatrywała mu się przez chwilę uważnie.
– Poznaję cię – powiedziała. – Jesteś Dysmas.
Klasnął z zadowoleniem w dłonie.
–   Tośmy   się   spotkali!   Nie   wiedziałem,   że   żyjesz.   Mówili,   że   Szymon   zginął, 

a żołnierze   pogwałcili,   a potem   pomordowali   wszystkie   dziewczęta.   Mnie   z kilku 
towarzyszami udało się wyrwać. Ukrywaliśmy się. Siedzieliśmy wśród skał kilka dni. 
Potem żołnierze odeszli, a myśmy dali nura.

– I co potem robiłeś przez te dwa lata?
– Różne rzeczy – klepnął się dumnie po brzuchu, aż zadźwięczały monety ukryte 

w pasie. – Powodziło mi się niezgorzej. Teraz wracam do Judei.

– A tam, co będziesz robił?
– No, na pewno nie będę grzebał w ziemi ani pasł owce. Amhaarecka praca nie dla 

mnie. Może spróbuję jakiegoś korzystnego handlu. A może przyłączę się do takich, co 
łupią bogatych. Słuchaj – a może byś pojechała ze mną? Co ty tu robisz? Zawsze mi się 
podobałaś.   Ładna   jesteś,   młoda,   zgrabna.   Wziąłbym   się   do   ciebie   już   wtedy,   ale 
wiedziałem, że należysz do Szymona. Nie chciałem z nim zadzierać...

Milczała  zaskoczona.  Ten   Dysmas   nie  był  zbyt  pociągający,   ale   przypominał  jej 

tamte   czasy,   które,   mimo   wszystko,   co   się   potem   zdarzyło,   tkwiły   w jej   pamięci 
wspomnieniem nie dającym o sobie zapomnieć. Odezwała się tęsknota, wciąż gorąca pod 

background image

popiołem buntów.

– Dawne czasy... – bąknęła.
– Nie takie znowu dawne. Ty się nie zmieniłaś. Dojrzałaś – patrzył na nią chciwym 

wzrokiem. – A Szymon nie żyje...

– Tak – westchnęła. – A ja wierzyłam, że porwie cały naród do walki o wolność.
– Naród? Byłaś bardzo naiwna dziewczyno, jeśli w to wierzyłaś. Może mu zresztą 

faryzeusze   nakręcili   w głowie.   Ale   naprawdę...   –   znowu   klepnął   się   po   pasie,   który 
musiał być naładowany monetami. – Mieliśmy dosyć judejskiej biedy z nędzą. Jak się ma 
trochę złota, można żyć... No, to co? Pojedziesz?

Potrząsnęła głową.
– Nie mogę Dysmasie.
– Co cię trzyma? Podobno zostałaś kapłanką jakiegoś pogańskiego boga? Odrzuciłaś 

wiarę w Najwyższego?

– To Najwyższy mnie odrzucił... Pozwolił, abyśmy zostali zwyciężeni. Nie spełnił 

obietnicy, że ześle nam Mesjasza...

– Mesjasz to piękna historyjka, którą nam opowiadają. Ale kto naprawdę na niego 

czeka? Rzymianie są mocni i dlatego nas pobili. Ale handlować nie zabraniają. Gdzie 
zajedziesz,   wszędzie   napotykasz   naszych,   którym   się   powodzi.   Mają   znajomości 
i wpływy. Mówią ludzie, że sam Makron bierze od nich złoto. Jedź ze mną. Obiecuję ci, 
że nie zabraknie ci ani zabawy, ani pięknej odzieży. Mam złoty pas, który by pięknie 
leżał na twoich biodrach...

Znowu potrząsnęła głową.
– Nie, nie pojadę z tobą.
– Czy to twój bóg ci tego zakazuje, czy też masz chłopa?
Nie przekonały ją zachęty Dysmasa. Jeśli co ją ciągnęło, to tylko tęsknota. Tyle razy 

mówiła sobie: przeklęli mnie, wyrzekli się, nie mam nic z nimi wspólnego! Wbrew tym 
zarzekaniom pojawiały się myśli: może jednak żałują, że mnie odegnali?

Bała się poza tym Melity. Została dopuszczona do zbyt wielu tajemnic, a pamiętała, 

jak mówił kilka razy, że Dionizos potrafi karać tych, którzy go zdradzają. Melito miał 
wszędzie   swoich   ludzi.   Mogłoby   być   rzeczą   niełatwą   wyśliznąć   się   z jego   rąk. 
A dobrowolnie nie puściłby jej na pewno.

Była wreszcie grota na polanie wśród lasów i tajemniczy głos, któremu złożyła ofiarę 

i który zapewnił ją, że „należy do nich”.

– Nie, Dysmasie, nie pojadę – oświadczyła stanowczo.
W parę dni później wrócił Melito.
– Zaczynamy znowu misteria – oznajmił. – I tym razem musisz się do nich starannie 

background image

przygotować. Porzuć odwiedziny tych twoich przyjaciół tutaj. Podobno spędzałaś u nich 
całe dnie. Dosyć tego. Już jutro musisz rozpocząć post.

background image

12

Po kilku dniach postu i kąpieli w roślinnym odwarze przyszedł wieczór, gdy mieli 

znowu pojechać do tajemniczej groty. Jak poprzednio o zmierzchu pojawił się czarno 
ubrany człowiek z dwoma końmi. Były to złe, czymś podrażnione zwierzęta. Gdy do nich 
podeszli,   wyciągnęły   pyski   i kłapały   groźnie   zębami.   Gryzły   się   też   między   sobą, 
wydając przy tym wściekłe kwiknięcia. Ale na ich szerokich grzbietach siedziało się 
wygodnie.

Ulecieli  w noc,  niby dwie  wystrzelone  z łuku  strzały.  Noc  nie  była  pogodna.  Po 

niebie przewalały się ciężkie chmury niby kłęby dymu. Przesłoniły gwiazdy i księżyc. 
Raz   po   raz   zapalała   się   błyskawica.   Zbiegała   z nieba   strużką   blasku.   Na   moment 
wszystko wokoło stawało się widoczne: sine chmury, przygięte od wiatru drzewa. Potem 
nadlatywał grom. Toczył się, niby spadający żlebem głaz, a na koniec wybuchał kaskadą 
huku. Konie na chwilę przysiadały, a potem rzucały się do nowego biegu. Błyskały dziko 
ich oczy. Udami czuła, jak po skórze jej wierzchowca przelatują dreszcze.

Byli już blisko lasu, gdy do piorunów, błyskawic i wiatru dołączył się deszcz. Lunął 

od razu strugami wody, jakby ktoś chlustał całymi wiadrami. Targany wiatrem płaszcz 
nie mógł uchronić jej od zmoknięcia. Czuła, jak strumienie zimnej wody spływają po jej 
ciele, a mokra odzież lepi się do skóry. Koń był także mokry, a jego pozlepiana sierść 
wydawała ostrą woń.

Gdy dojechali do groty i znalazła się na ziemi, poczuła dreszcze. Wszystko, co miała 

na sobie było przemoknięte. Tak jak za poprzednim razem milczący człowiek wziął od 
nich konie, a inny z pochodnią wprowadził ich do wnętrza. Ale zanim zaprowadził ich do 
wielkiej pieczary, oddał Magdalenę w ręce czekającej w załomie korytarza kobiety. Ta 
zaprowadziła  ją do niewielkiego  pomieszczenia,  w którym  stała niska i szeroka ława. 
Gestem wskazała Magdalenie, aby zdjęła z siebie mokrą odzież i położyła się na ławie. 
Przywołała   do  pomocy   pomarszczoną   karlicę   nieokreślonego   wieku   i obie   zaczęły   ją 
masować, a potem nacierać jej ciało pachnącym olejkiem. Pod wpływem tego nacierania 
uczucie   zimna   zniknęło.   Następnie   kobieta   dała   Magdalenie   wypić   jakiś   płyn,   który 
rozgrzał ją wewnętrznie. Kiedy wstała, podano jej suchą odzież: przepaskę, dwie tuniki 
oraz   stolę.   Odzież   wyglądała   na   nową,   nigdy   nie   używaną,   a materiał   był   cienki 
i wykwintny.   U dołu   stoli   biegł   złocisty   haft.   Karlica   przyniosła   tacę   z klejnotami. 
Magdalena wybrała naszyjnik z wisiorkiem, który przedstawiał kozła, kolczyki i kilka 
pierścieni.

Gdy   toaleta   była   skończona,   kobieta   skinęła   na   Magdalenę   i zaprowadziła   ją   do 

pieczary. Stanęła naprzeciw wypłukłej ściany i usłyszała głos:

background image

– Witaj. Witam cię imionami... – Znowu usłyszała siedem tajemniczych imion. – 

Uklęknij i oddaj nam pokłon.

Głos   przemawiał   tak   wyraźnie,   jakby   ściana   skalna   była   tylko   złudzeniem. 

Magdalenie wydawało się, że słyszy oddech mówiącego.

– Uklęknij! – głos powtórzył rozkaz.
Uklękła.
–   Za   twoje   posłuszeństwo   –   mówił   kamienny   mur   –   zostaniesz   wynagrodzona. 

Wszystkie   twoje   pragnienia   będą   spełnione.   Zaznasz   radości   i szczęścia.   Nigdy   nie 
zabraknie   chleba   twoim   ustom   ani   urody   twemu   ciału.   Będziesz   mogła   rozkazywać 
innym. Nawet gdy skoczysz w przepaść, bez szkody dosięgniesz ziemi... Trzeba jedynie, 
abyś złożyła jedną ofiarę...

Inny głos zawołał za jej plecami:
– Nie odwracaj się!
Za   sobą   słyszała   jakiś   ruch,   jakby   szarpaninę.   Nie   odwracała   głowy.   Głos   dalej 

mówił:

– Zostałaś wybrana spomiędzy bardzo wielu. Odsłonięte ci zostały liczne tajemnice. 

Odkryte zostaną jeszcze inne. Dzięki nim będziesz wiedziała wszystko, co człowiek chce 
wiedzieć dobrego i złego. Będziesz mogła dawać innym. Musisz jednak pamiętać – głos 
stał się cichszy, zszedł prawie do szeptu – że będziesz miała wrogów. Nie wolno ci im 
wybaczać! Nie wolno nigdy o niczym zapomnieć! Najbardziej musisz się strzec tego, co 
się nazywa miłosierdziem...

Zapadła   cisza.   Głos   milczał,   ale   ona   czuła,   że   ten,   kto   mówił,   nie   odszedł. 

I rzeczywiście po chwili usłyszała znowu:

– Na pewno wiele razy mówiono ci i czytano o Jego miłosierdziu. Ale to nieprawda! 

On   nie   jest   miłosierny.   Umie   tylko   żądać   i rozkazywać.   Jest   zawistny   i okrutny. 
Najokrutniejszy dla tych, którzy mu służą... Odrzuca ich, gdy są wielcy i śmiali, a wynosi 
nędznych i małych. Najnędzniejszych...

Nagle usłyszała za sobą bolesny krzyk. Głos był ludzki, chociaż przypominał długie 

wilcze wycie. To musiała krzyczeć kobieta. Odruchowo chciała się obrócić, ale jakieś 
dłonie  uprzedziły jej ruch i przytrzymały  jej głowę na miejscu.  Po chwili jakaś ręka 
podała jej coś małego krwawego, skręconego niby robak o wielkiej głowie. To coś wiło 
się na jej dłoni. Głos zawołał:

– Zabij!
– Nie! Nie! – zawołała. Cała drżała z przerażenia. – Dlaczego mam zabijać?
– Musisz być posłuszna! Przysięgłaś!
Głos   zabrzmiał   rozkazująco.   Ale   zaraz   zmienił   ton.   Teraz   łagodnie   tłumaczył.   – 

background image

Przecież   to   nie   ma   znaczenia.   To   i tak   żyć   nie   będzie.   Chodzi   tylko   o gest,   że   się 
wyrzekasz. Że nikt nie będzie rządził twoim ciałem. Że jesteś wolna... W imię twego 
dobra – zabij! – Znowu głos przeszedł w krzyk. – Rozkazuję ci!

Ciężko podniosła rękę z nożem. To, co leżało na ofiarnym ołtarzu, umierało w coraz 

wolniejszych   skurczach,   jak   ryba   wyjęta   z wody.   Ale   dłoń   jej   drżała.   Nigdy   nie 
zapomniała istoty, jaką jej kiedyś pokazała Filomela. Nie dowiedziała się, czy to był syn 
Szymona czy Lucjusza... Ręka z nożem spadła jak głaz pod szczytem skały, który utracił 
równowagę. Nie było ani krzyku, ani jęku. Tylko głos zawołał:

– Salve salvatrix!

background image

13

Gdy wracali,  już nie padało. Burza przeszła,  tylko  grzmoty odzywały się w dali. 

Tam,   gdzie   na   horyzoncie   ciemniejsza   niż   niebo   leżała   chmura   niby   pomarszczony, 
opadły z masztu żagiel, dalekie błyski rozświecały raz po raz jej sine cielsko.

Konie po całonocnym pobycie w pobliżu groty wydawały się jeszcze bardziej dzikie 

i podniecone niż za poprzednim razem. Gdy wsiadała, jej wierzchowiec usiłował stanąć 
dęba. Ale człowiek, który konie przyprowadził, ścisnął mu chrapy rzemieniem i w ten 
sposób zmusił go do posłuchu.

Jechali bardzo szybko. Pod kopytami chlupała woda kałuż, po których galopowali. 

Z drzew skapywały całe fontanny wody. Pochyliwszy się nisko wcisnęła twarz w grzywę 
wierzchowca.   Dygotała,   ale   tym   razem   to   nie   były   dreszcze   spowodowane   zimnem. 
Przeciwnie – czuła, jakby ją palił jakiś wewnętrzny ogień.

Po  powrocie  powiedziała   Melicie,  że   jest  zmęczona   i musi   się  położyć.   Ale  gdy 

znalazła się w swym cubiculum, nie wyciągnęła się na posłaniu. Chodziła po ciasnym 
pokoju w nie kończącej się wędrówce, podobna zwierzęciu zamkniętemu w klatce.

Po dobrej godzinie takiego chodzenia uklękła i wysunęła z kąta skrzynkę, w której 

przechowywała swoje ubrania i posiadane drobiazgi. Opuszczając dom Prokulusów nie 
zabrała zbyt wielu rzeczy. Pod stosem odzieży znajdowało się małe, rzeźbione puzderko, 
które kiedyś otrzymała od Lucjusza. Miała w nim dwa pierścienie, starą agrafę rodzinną, 
niegdyś   otrzymaną   od   brata,   którą   zabrali   jej   żołnierze,   ale   Lucjusz   kazał   oddać. 
Zawinięte   w szmatkę   znajdowały   się   także   w puzderku   dwie   małe   kulki,   jakby 
ugniecione z uschniętych ziół, wydające ostry zapach.

Była tam kiedyś, bo już znała drogę do domu Filomeli. Udała się do niej wieczorem.
Dom baby był mały, ukryty wśród zieleni. Od progu wchodziło się do izby pełnej 

zapachów   suszących   się   ziół.   Niezliczone   festony   liści   i kwiatów,   rozpiętych   na 
sznurkach, zwisały nad głową. Izba tonęła w mroku. W środku na kamieniach buzowało 
ognisko,   a w   kręgu   rzucanego   przez   ogień   ciepła   wylegiwały   się   dwa   koty.   Gdy 
Magdalena   rozmawiała   z Filomelą,   z mroku   wyczołgał   się   wąż,   ale   wielka   kobieta 
tupnęła groźnie nogą i wąż posłusznie wypełzł poza krąg blasku.

– Czym ci, pani, mogę dziś służyć? – pytała Filomela.
– Chcę, abyś mi dała coś, co zabija. Prędko i bez bólu.
Wielka kobieta zrobiła krok do tyłu, jakby przestraszona tym żądaniem.
– Wiesz przecież, pani, że sprzedawać trucizny nie wolno. Gdyby ktoś został otruty, 

wigilowie nakazaliby szukanie.

– Nikt się nie dowie. Truciznę chcę mieć dla siebie.

background image

– Chcesz się pozbawić życia, pani? Dlaczego? Jesteś taka młoda i piękna? Bardzo 

piękna. Jeżeli mężczyzna,  którego kochasz, nie odpowiada na twoje uczucia albo cię 
zdradza, dam ci zioła, które go zmuszą, aby do ciebie wrócił. Albo, jeżeli wolisz, pomogę 
ci znaleźć innego.

– To nie twoja sprawa, dlaczego chcę umrzeć.
– Życie jest krótkie. A śmierć to ciemność, niepojęta ciemność. Nie wiemy, co tam 

jest...

– Nie będę ci tłumaczyła. Potrzebuję trucizny. Zapłacę za nią dobrze.
– Zawsze płacisz dobrze. Lecz pozwól... Przeżywasz niewątpliwie jakąś boleść. Ale 

wszystkie bóle mijają... Są lekarstwa...

– Dość słów. Daj mi truciznę. Upewniam cię, że nikt się nie dowie, od kogo ją 

otrzymałam.

Kobieta westchnęła, zrobiła szeroki ruch dłońmi wielkimi jak łopaty.
– Skoro nalegasz, pani...
Odeszła w ciemność. W mroku słychać było jakieś szurganie. Coś szeleściło wśród 

porozwieszanych liści, jakby przebiegały po nich jakieś małe zwierzątka. Jeden z kotów 
odchylił do tyłu głowę i leniwie ziewnął.

Po chwili Filomela wróciła. Na rozpostartej dłoni trzymała dwie małe kulki.
– Oto jest to, czego żądałaś, pani – powiedziała. – Człowiek, który połknie jedną 

z tych kulek, zaśnie i już się nie obudzi. Nie będzie czuł, jak umiera...

– Ile chcesz za nie?
– Sama wyznacz cenę, dostojna.
Sięgnęła   do   woreczka,   który  miała   przy   swym   pasku.  Położyła   monetę   na   dłoni 

kobiety, która trzymała ją ciągle rozpostartą. Filomela skłoniła nisko głowę.

– Dziękuję ci, pani. Jesteś hojna, jak zawsze. Usłużyłam ci kilka razy i nie mogę ci 

odmówić. Ale błagam cię: zastanów się... Wiem, że są ludzie, którzy marzą o tobie... Ten 
Rzymianin, w którego domu jesteś, odejdzie... Ale ty... Ty masz przed sobą tyle...

– Co chcesz powiedzieć?
– Nie wiem... Wszystko widzę niejasno... Ale ty, pani, musisz żyć...
Zostawiła ją stojącą przy ognisku ze zmrużonymi  oczami, z wyrazem wysiłku na 

brzydkiej twarzy. Schowała kulki do woreczka i wybiegła z chaty.

Patrzyła teraz na otrzymane wówczas kulki. Nie użyła ich ani wtedy, ani kilka razy 

potem, choć zdarzało się jej po nie sięgać. W ostatniej chwili coś ją powstrzymywało. 
Może tajemnicze słowa Filomeli?

Nachodziły na nią chwile rozpaczy – i wtedy pojawiało się pragnienie ucieczki od 

wszystkiego. Było takich chwil wiele. Od dnia, gdy zabrano Lucjusza, trzymała puzderko 

background image

z kulkami przy swoim posłaniu. Wzięła je ze sobą, gdy uciekała z Melitem. Dziś sięgnęła 
po nie znowu.

Jej życie, od czasu gdy musiała opuścić Judeę, było na pozór życiem spokojnym. Ale 

ten spokój był złudny, jak złudna bywa powierzchnia morza, zanim szalejący w głębi 
żywioł nie wydobędzie się na wierzch. Była przekonana, że tym, co zakłóca od czasu do 
czasu jej spokój, są wybuchy tęsknoty za swoimi. A przekonała się, że obok tęsknoty 
było w niej skryte oczekiwanie na coś, co się musi stać i co zmieni całkowicie jej życie. 
Jej rówieśniczki w Pompejach nie czekały na nic poza spodziewanymi radościami dnia. 
Odpychały przyszłość – byle  dalej. Ją oczekiwanie budziło, jak ciężka rzeczywistość 
budzi ze snu.

Tym   razem   także   czuła   się   boleśnie   obudzona.   Żaden   sen   nie   mógł   przynieść 

uspokojenia.   Nie   było   możliwości,   aby   spokój   powrócił.   Misteria   dionizyjskie 
zaprowadziły   ją   zbyt   daleko.   Dziewczętom   i kobietom,   przy   których   inicjacjach 
uczestniczyła,  wystarczało parę nocy spędzonych  na bachanaliach. Potem wracały do 
zwykłego życia i tylko ich mężowie mogli narzekać, iż bóg nadużył ich praw. Od niej 
zażądano   czegoś   tak   wielkiego,   że   powrót   do   życia,   jakie   wiodła,   wydawał   się 
niemożliwy.

Melito gdzieś wywędrował – była sama w willi. Chodziła po atrium i po perystylu 

trzymając w dłoni zawiniątko z kulkami. Wiedziała, że raczej połknie je, niż zgodzi się 
pojechać raz jeszcze do groty na polanie wśród lasu.

A równocześnie bała się śmierci. Uczono ją, że śmierć to tajemniczy szeol. Ludzie 

zmarli nie przestają istnieć. A co będzie, jeśli nawet po śmierci nie będzie można uciec 
od straszliwych żądań głosu spoza skalnej ściany?

Porwana   nagłą   decyzją,   tak   jak   stała   wybiegła   z willi.   Trzeba   było   skorzystać 

z nieobecności Melity. Biegła w dół ku miastu i portowi. Dzień wstał gorący i duszny, 
ciało   już   po   chwili   miała   pokryte   potem.   Mimo   to   nie   przestawała   biec.   Zadyszana 
dopadła gospody. Pierwszym człowiekiem, którego zobaczyła, był rozwalony na ławie, 
w cieniu oplecionej liśćmi pergoli, Dysmas.

–   Co   tak   gonisz   w taki   upał,   jakby   cię   kto   ścigał?   –   zapytał,   gdy   ona,   dysząc 

z wysiłku, nie mogła wydobyć z siebie głosu.

– Nie odjechałeś... Jeszcze...?
– Odjadę dzisiaj.
– Słuchaj... Pojadę z tobą...
– O, to miłe  coś powiedziała.  – Przesunął dłonią  po jej biodrze.  – Więc  jednak 

spodobałem ci się?

– Muszę uciekać...

background image

– Chętnie cię zabiorę. Napij się jednak wina.
– Nie. Muszę zaraz, prędko.
– Dlaczego?
– Nie pytaj. Śpieszmy się.
– Nie lubię się śpieszyć.
– Ale ja muszę. Rozumiesz?
– Co się stało? Ukradłaś coś? Zabiłaś?
– Zabiłam...
Gwizdnął cicho.
– Jak tak, to uciekajmy. Mój statek odpływa dziś do Aleksandrii. Znają mnie na nim, 

pozwolą nam się ukryć. Chodź.

background image

14

Płynęli zda się bez końca. Morze było spokojne, aż zanadto spokojne. Czasami wiatr 

przestawał wiać i wtedy ogarniała ich cisza. Żagle zwisały. Ciężko załadowany towarami 
statek   zatrzymywał   się   niby   wóz,   który   ugrzązł   w piasku   i trwał   bez   ruchu   pod 
promieniami palącego słońca.

Leżała na pokładzie między pakami i koszami. Podróż stawała się coraz cięższa. Na 

statku było ciasno. Przedłużający się pobyt na morzu sprawił, że jedzenie było zepsute, 
a woda zatęchła. Cały statek śmierdział. Czuła się fatalnie, wciąż brudna, spocona, nie 
mająca możności umycia się. Marzyła o zejściu na stały ląd.

Miała   także   dosyć   Dysmasa.   Początkowo   nie   przestawał   jej   napastować   swymi 

pieszczotami. Opierała mu się uparcie, aż wreszcie zniechęcony zwrócił się do majtków 
i zaczął   z nimi   pić.   Był   właściwie   nieustannie   pijany.   Potem   przychodził   do   niej, 
bełkocząc snuł marzenia o bogactwach, których namiętnie pragnął. Budził w niej wstręt. 
A jednak wiedziała, wszystko było lepsze niż pieczara w lesie i głos mówiący poprzez 
skalną ścianę.

Nie   przestawała   myśleć   z obawą   o Melicie.   Drżała   ukryta   pod   pokładem   aż   do 

chwili, gdy odpłynęli z portu w Massylii. Ale lęk nie opuścił jej nawet, gdy znajdowali 
się na morzu. Wiedziała, że Melito jest potężny i może ją ścigać. Była przerażona, gdy 
ich statek płynący wolno przeganiały inne, o wiele szybsze. Także wiedziała, że wielki 
mag,  mający swoich zwolenników w każdym  prawie mieście,  może  do nich przesłać 
wiadomość o jej ucieczce. Gdy zatrzymywali się w jakimś porcie, bała się zejść na ląd 
i pozostawała na pokładzie ukryta.

Wreszcie dopłynęli do Aleksandrii. Port i miasto były ogromne i Dysmas upewniał 

Magdalenę,   że   choćby   ludzie   Melity   jej   szukali,   w wielotysięcznym   tłumie,   który 
przewalał się przez port, zdołają się im wymknąć.

Rzeczywiście   –   gdy   tylko   wysiedli,   otoczyła   ich   kolorowa,   rozkrzyczana   masa 

ludzka,   w której   utonęli   niby   drobny   przedmiot   w stogu   siana.   Dysmas   zaprowadził 
Magdalenę do znajomej gospody, prowadzonej przez rodzinę żydowską. Zostawiwszy ją 
poszedł rozejrzeć się za statkiem, który by ich zawiózł do Cezarei.

Magdalena wciąż jednak była  pełna obaw. Postanowiła nie ruszać się z gospody, 

a nawet nie wchodzić do ogólnej izby jadalnej. Myślała, że jeżeli jest szukana, to na 
pewno wszystkie żydowskie gospody będą obserwowane przez ludzi Melity. Wprawdzie 
gospoda,   w której   się   zatrzymali,   była   mała,   niepozorna   i znajdowała   się   w bocznej 
uliczce – tym niemniej należało się strzec.

Była pewna, że sekta nie daruje jej odejścia. Nieraz słyszała od Melity, że ci, którzy 

background image

próbowali ich zdradzić, zawsze ponosili śmierć.

Uciekała przed zemstą do swoich. A jednak ci swoi wypędzili ją. Co będzie, jeśli tam 

nic   się   nie   zmieniło   –   stawało   przed   nią   –   jeżeli   jeszcze   raz   zostanie   przeklęta 
i odpędzona?   Na   myśl   o tym   zapalał   się   w niej   gniew.   Prawie   z nienawiścią   myślała 
w takiej chwili o siostrze i o bracie. Nie trwało to jednak długo. W największym porywie 
gniewu zbyt dobrze wiedziała, że przecież za nimi tęskni, że ich kocha... Ileż by dała, aby 
ją przyjęli z powrotem!

Ciasna   izba   w gospodzie   była   ciemna   i duszna.   Magdalenie   trudno   w niej   było 

wytrzymać. Za oknem miała niewielkie podwórko, oddzielone murem od ulicy. Nic tu 
nie rosło, walały się śmieci, połamane stołki, rozbite naczynia. A jednak wolała wyjść na 
dwór. Siedziała na kiwającej się ławie. Spoza muru dochodził gwar ulicy, krzyki dzieci, 
ryk   osłów,   nawoływania   przekupniów.   Nad   murem   kołysały   się   palmy   i szeleściły 
gałęźmi.

Oparta o ścianę domu, nie przestawała myśleć. Gniew splatał się w niej z nawrotami 

nadziei. Ale nadziei było coraz mniej. Perspektywa powrotu wyglądała coraz bardziej 
beznadziejnie.

Skrzypnęły drzwi. Na podwórze wyszedł właściciel gospody. Był to niemłody Żyd. 

Nazywał się Eforos. Chociaż gospoda należała do niego, on jej nie prowadził. Wszystko 
oddał   w ręce   córki   i jej   męża.   Sam   zajmował   się   studiowaniem   pism,   brał   udział 
w filozoficznych   dyskusjach.   Ogromna   handlowa   metropolia   była   także   miastem 
filozofów. Przy bibliotekach Muzejonu, Serapejonu i wielu innych miejscach odbywały 
się   nie   kończące   dyskusje,   spotykali   się   tutaj   uczeni   greccy,   egipscy,   babilońscy, 
syryjscy, żydowscy.

Usiadłszy obok Magdaleny na ławie, Eforos zaczął jej opowiadać o stosunkach, jakie 

panują   w Aleksandrii.   Pobyt   w Pompejach   i w   Massylii   nauczył   ją,   że   chociaż   była 
kobietą, mężczyźni traktowali ją jako równą z nimi.

– Naszych w mieście jest wielu, bardzo wielu naszych – mówił Eforos. – Powiadają, 

że jedna trzecia Aleksandrii to Żydzi. Także i wśród filozofów nie brak naszych. Brat 
naszego zwierzchnika – nazywają go tutaj etnarchą – jest wielkim uczonym. Nazywa się 
Filon. Żebyś wiedziała, jakie mądre są jego dzieła. Także tutaj, niedaleko nad brzegiem 
jeziora, mieszka cała sekta naszych. Nazywają ich terapeutami. Żyją wspólnie, nie chcą 
składać krwawych ofiar, całymi dniami modlą się i studiują pismo...

– Czego uczy ten Filon i inni nasi filozofowie?
– Filon powiada, że to, co w człowieku jest cielesne i zmysłowe, walczy z tym, co 

pochodzi od Bożego promieniowania. Pewno tego nie rozumiesz? Każda przyjemność 
zmysłowa,   jakiej   się   człowiek   poddaje,   szkodzi   jego   duszy.   Nasz   praojciec   Adam 

background image

postępował według wskazań Bożych. Ale Ewa oderwała go od tego, dała mu bowiem 
rozkosz, która kazała mu zapomnieć o najwyższych celach...

– Więc według Filona to Ewa jest winna upadkowi, gdyż  skusiła Adama swoim 

ciałem?

– Tak. Ale człowiek powinien walczyć z powstałą w nim słabością.
– I potrafi ją zwyciężyć?
– Według Filona sam tego uczynić nie zdoła...
Pomyślała, że nauki tutejszego filozofa przypominają nieco naukę, jaką wykładał 

Melito. I tu i tam chodziło o zwycięstwo pierwiastka duchowego nad cielesnym, tylko że 
czciciele Dionizosa zapowiadali wyzwolenie przez ofiarowanie ciała bogu, Filon kazał 
czekać na jakąś nieokreśloną pomoc...

–   Jednak   zwierzchnicy   tutejszych   synagog   –   podjął   Eforos   –   nie   odnoszą   się 

życzliwie do nauki Filona. Uważają, że Filon domieszał zbyt wiele nauki pogańskiej do 
świętych   nauk   Mojżesza.   Już   przedtem   rzucili   przekleństwo   na   tłumaczenie   Pisma 
Świętego na język grecki.

– Czy temu Filonowi coś grozi?
– Oczywiście nic. Tu w Aleksandrii cieszy się tak wielką sławą, że nawet słownie 

nikt nie wystąpi przeciwko niemu. Po prostu milczy się o nim w synagogach. Gdyby 
pojechał do Judei, byłoby pewno inaczej. Ale on tam nigdy nie pojedzie.

On   nie   pojedzie,   myślała,   ale   ja   muszę   jechać.   Jeżeli   wielki   filozof   mógłby   się 

narazić na niebezpieczeństwo, to kto wie, co mnie będzie groziło? Czy więc powinnam 
wracać? Ale jeżeli nie pojadę do swoich, gdzie mogłabym się ukryć?

Wróciła do izby, sięgnęła do kosza, w którym miała trochę drobiazgów. Na dnie było 

pudełko z dwoma kulkami. Wyjęła je, położyła przed sobą na stole.

Może jednak, myślała, tak będzie lepiej? Nie mogła sobie wyobrazić, co by czuła, 

gdyby znowu została odepchnięta. Rozpacz napłynęła falą niby nieoczekiwanie mocny 
przypływ i ogarnęła ją całą. Wydało jej się, że nie istnieje już nic, co by mogło ją ocalić. 
Więc zamknąć oczy, przestać istnieć! Zazdrościła krzykliwym  przechodniom, których 
głosy odzywały się za murem.  Byli  zajęci swoimi  sprawami,  nie musieli  uciekać  od 
życia.

Leżące   przed   nią   kulki   wabiły   jej   oczy   i palce.   Były   jak   owe   kamienie,   które 

przyciągają do siebie drobne przedmioty żelazne. Albo może były jak oczy węża, który 
przymusza wzrokiem swoje ofiary, by same szły mu w paszczę. Była pewna, że się temu 
wezwaniu nie oprze...

Ale właśnie w chwili, gdy wyciągnęła przed siebie rękę, ktoś otworzył drzwi. To był 

Dysmas.

background image

– Znalazłem statek – powiedział. – I załatwiłem przejazd. Statek odpływa wczesnym 

rankiem. Pójdziemy do niego nocą. Jacyś ludzie szukają ciebie.

– Skąd wiesz?
–   Nie   braknie   znajomych,   którzy   mi   mówią   różne   rzeczy.   Tamci   chodzą   po 

gospodach, wypytują o dziewczynę taką jak ty. Na pewno chodzi o ciebie.

– A jeśli tu przyjdą?
– Eforos cię nie wyda, bądź spokojna. Mówiłem z nim.
Nieznacznie, aby Dysmas tego nie spostrzegł, zebrała kulki i włożyła do pudełka. Po 

chwili w pokoju zjawił się gospodarz. Rzekł:

–   Chodź.   Ukryję   cię   w składziku,   do   którego   tylko   ja   mam   klucz.   Córce 

powiedziałem, że już opuściłaś naszą gospodę. Wieczorem oddam cię Dysmasowi...

Składzik   był   ciemny,   mały   i pełen   zapachów.   Stały   tu   worki   wypełnione   czymś 

miękkim.   Oparłszy  się   o nie   –   zasnęła.   Była   przekonana,   że   nie   będzie   spała   długo. 
A jednak obudziło ją dopiero ciche skrzypnięcie drzwi. Był już wieczór; Eforos przyszedł 
po nią.

Wyprowadził ją z domu nie zwykłym wejściem, ale wiódł przez podwórza innych 

domów. Kilka razy musieli wspinać się na niskie murki.

– Przychodzili dowiadywać się o ciebie – powiedział, gdy go zapytała dlaczego ją 

prowadzi w taki sposób. – Dwóch mężczyzn.

– Nasi?
– Może i nasi. Ja jednak nie ufałbym im...
– Co mówili?
– Opisali cię dokładnie.
– Nie powiedzieli, dlaczego mnie szukają?
– Owszem. Mówili, że ukradłaś coś cennego...
Zatoczywszy wielki krąg napotkali wreszcie Dysmasa, który czekał na Magdalenę 

w ciemnym zaułku.

Przywitał ją słowami:
– Nie możemy płynąć statkiem, który miał nas zabrać. Ludzie, którzy cię szukają, 

kręcą się w pobliżu.

– To co będzie?
Tym razem Dysmas nie był już taki pewny siebie, jaki wydawał się jeszcze rankiem.
– Oni naprawdę strasznie muszą być zawzięci na ciebie. Szuka cię chyba setka ludzi. 

Wymyśliłem,   abyśmy   wsiedli   na   statek   płynący   na   Cypr.   To   ich   powinno   zmylić... 
Z Cypru nie będzie trudno przeprawić się do Palestyny.

Eforos pożegnał się z nimi i odszedł. Dysmas ukrył ją wśród zwiniętych lin i kazał na 

background image

siebie czekać. Sam oddalił się.

Nad portem noc rozpięła swój namiot. Gwiazdy świeciły mocno, ich blask aż kłuł 

w oczy, gdy się na nie patrzyło. Ruch w porcie nie zamarł całkowicie. Słychać było głosy 
ludzkie,   stukot   ładowanych   skrzyń,   jakieś   metaliczne   szczękania.   Ale   między   tymi 
hałasami powstawały dłuższe chwile całkowitej ciszy.

Rozpacz wróciła niby głodny zwierz, kiedy spodziewa się znaleźć dla siebie pokarm. 

Ci ludzie, którzy mnie szukają, myślała, chcą mnie zabić. Jeśli będę znowu wypędzona 
od swoich, równać się to będzie śmierci. Nie ma dla mnie ucieczki.

Posłyszała jakieś kroki. Przywarła do zwoju lin, który ją osłaniał. Dwóch ludzi szło 

w jej stronę. Doszedłszy do stosu lin zatrzymali się. Zamarła w bezruchu. Posłyszała, jak 
jeden mówi do drugiego:

– Nie było jej na statku.
Człowiek mówił koine – powszechnie używaną grecczyzną przemieszaną ze słowami 

wszystkich języków Wschodu.

– Wymyka się – rzekł drugi. – Ale nie możemy jej pozwolić uciec.
– Rozkaz jest wyraźny.
Ostrożnie,   aby  się nie  zdradzić  szmerem,   sięgnęła  do  swej  torby,  w której   miała 

pudełko z kulkami. Wyczuła je dotknięciem palców. Była zdecydowana: jeśli ją odkryją 
– połknie.

Ale oni postawszy jeszcze chwilę, ruszyli dalej. Ich stąpania oddalały się, roztapiały 

w ciszy. Ona jednak trzymała ciągle kulkę w palcach.

Podniosła  oczy  w niebo,  patrzyła  na  gwiazdy.  Gdy jeszcze   była  w domu,   Łazarz 

odmawiając ranną modlitwę szema przywoływał także siostry. Mówił: „Módlcie się ze 
mną. Wprawdzie niektórzy doktorzy twierdzą, że kobieta jest zwolniona od wszelkich 
modlitw,   jednak   inni   –   a ja   się   przychylam   do   ich   zdania   –   myślą,   że   w oczach 
Najwyższego mężczyźni i kobiety są sobie równi. Jest tyle wspaniałych kobiet w naszych 
dziejach, a ich imiona są zapisane w księgach świętych. Nawet kobiety grzeszące zostały 
uświęcone   w swoim   potomstwie.   Przedwieczny   Szekinah   podnosi   ludzi   z prochu 
i przywraca swojej miłości...”

Wiele razy powtarzała za bratem: „Słuchaj Izraelu: Pan nasz jest jeden. Będziesz Go 

miłował z całego swego serca, z całej duszy i ze wszystkich swoich sił...” Ale odkąd 
została   wypędzona,   nie   wracała   do   tej   modlitwy   nigdy.   Nie   modliła   się   w ciągu   lat 
spędzonych   w Pompejach   i w   Massylii.   Ale   w tej   chwili   zapragnęła   wypowiedzenia 
tamtych słów. Wywołała je z pamięci, jak się wydobywa ze skrzyni stary, od dawna nie 
używany klejnot. Szeptała: „Słuchaj Izraelu: Pan nasz jest jeden...”

O kilka kroków od niej drewniany pomost prowadził w morze. Drobne fale uderzały 

background image

o wspierające go pale i wydawały przypominający cmokanie  dźwięk. Nagłym  gestem 
cisnęła obie kulki. Z pluśnięciem wpadły w wodę.

Minęła godzina, może dwie. Ostra czerń wczesnej nocy stała się miękką czernią 

czwartej godziny straży, gdy usłyszała głos Dysmasa:

– Magdaleno, to ja.
Wysunęła się spomiędzy lin.
– Chodź – chwycił ją za ramię – prędko! Statek zaraz odpływa.
– A ci ludzie?
– Byli i odeszli.
Pobiegli prędko przez pusty port ku pomostowi, przy którym mały stateczek gotował 

się do odpłynięcia.

background image

Część druga

background image

1

Droga   z Askalonu   biegła   wśród   lekko   sfalowanych   wzgórz,   pokrytych   bujną 

zielonością,   między   rzędami   palm,   srebrnoszarymi   przygarbionymi   oliwkami, 
rozpościerającymi   szeroko   swe   ramiona   sykomorami.   Ale   pod   koniec   dnia,   gdy 
Magdalena poczuła się już mocno zmęczona, weszła w kraj wspinających się coraz wyżej 
gór, porosłych czarnym  lasem świerków. Nad płynącym  bystro potokiem leżała mała 
osada Beth – Zachariah. To tu kiedyś Juda Machabeusz stoczył krwawą walkę z przybyłą 
na słoniach armią  króla Antiocha. Z tamtych  czasów pozostała  tylko  kamienna  stela, 
postawiona ku pamięci padłych w boju. Wśród nielicznych domów była także gospoda 
dla podróżnych. Pierwsza napotkana kobieta wskazała ją Magdalenie, gdy pokryta potem 
i pyłem po całodziennym marszu dotarła tutaj.

Pod rozrosłym drzewem stał stół i ławy. Gospodarz przyniósł dla niej chleba, sera, 

garść   oliwek   i kubek   wody.   Ciekawie   patrzył   na   młodą   i urodziwą   dziewczynę, 
wędrującą samotnie.

Nie udało  im się  odpłynąć  tamtej  nocy na  Cypr.  Po kilku  dniach  ukrywania  się 

w okolicach Aleksandrii zakupili dwa osły i na nich wyruszyli wybrzeżem na północ. 
Dotarli   do   wolnego   miasta   Askalonu.   Tu   rozstali   się.   Dysmas   popłynął   statkiem   do 
Joppy, gdzie miał przyjaciół. Proponował Magdalenie, że ją zabierze ze sobą, ona jednak 
postanowiła pójść prosto do Jerozolimy. W Joppie mogli czekać na nią ludzie Melity. 
Ufała natomiast, że na mało uczęszczanej, górskiej drodze, nie spotka ich.

– Dobrze, idź – powiedział na pożegnanie Dysmas. – Odnajdę cię. Przypadłaś mi do 

gustu. Ożenię się z tobą. Będziesz mi pomagała w zdobywaniu bogactw.

Nie odpowiedziała.  Dysmas  uratował ją, zawdzięczała  mu,  że nie wpadła w ręce 

ludzi Melity.  Starała mu się za to wywdzięczyć,  chociaż nie przypadł jej zbytnio do 
gustu. Nie wyobrażała sobie małżeństwa z nim. Zresztą w tej chwili nie chciała nawet 
o takich sprawach myśleć. Stała przed nią jedna tylko troska: jak zostanie przyjęta.

Dzień   dopalał   się   nad   doliną,   którą   wędrowała   w ciągu   dnia,   a teraz   widziała   ją 

z góry. Zapadające za morze słońce kładło na niebo długie smugi blasku.

Właściciele   gospody   musieli   być   bardzo   ciekawi,   kim   może   być   ta   samotnie 

wędrująca   dziewczyna,   gdyż   przy   stole   pojawiła   się   gospodyni   próbując   nawiązać 
rozmowę z Magdaleną.

– Czym mogę ci jeszcze usłużyć? – pytała. Kobieta była młoda. Za nią przykolebał 

się brzuchaty chłopczyk, całkiem nagi.

– Dziękuję, ale niczym. Jestem bardzo zmęczona, marzę tylko o tym, aby móc się 

background image

położyć.

– Posłanie przygotowałam. Możesz się położyć. Czy z daleka przychodzisz?
– Z Askalonu.
– Zrobiłaś w takim razie wielki kawałek drogi. Należy ci się odpoczynek. A dokąd 

teraz chcesz iść?

– Do świętego miasta.
–  Jeśli  będziesz  szła   równie   dzielnie,   zajdziesz  tam  jutro  na  wieczór.   Odbywasz 

pielgrzymkę do świątyni?

– Tak...
– Język twój zdradza, że jesteś Judejką. A jednak przyszłaś z pogańskiego miasta.
– W Askalonie żyje wielu naszych.
– Wiem, wiem. Niektórzy dorobili się nawet niemałych bogactw. Ale mówią ludzie, 

że wielu utraciło wiarę w Najwyższego i zaczęli czcić pogańskich bożków. Czy stale 
mieszkasz w Askalonie?

– Nie. Przybyłam z Aleksandrii...
Oczy kobiety błysnęły zaciekawieniem, a Magdalena pożałowała swoich słów. Nie 

powinna była o tym mówić.. Kto wie, czy ci, którzy ją szukają, nie będą szli jej śladem. 
I nie będą o nią pytali? Czujność opuściła ją, odkąd znalazła się na ziemi ojczystej.

– O! – kobieta była pełna podziwu. Aż przysiadła na ławce obok Magdaleny.
– Przybywasz więc naprawdę z daleka. Słyszałam, że Aleksandria leży za morzem. 

I że to ogromne miasto.

– Ogromne.
– Większe niż Jerozolima?
– O wiele, wiele większe. Ze sto razy większe.
–   Nadzwyczajne,   co   opowiadasz.   Takie   duże?   W takim   mieście   można   pewno 

zabłądzić jak w lesie?

– Można.
– I są w nim nasi?
–   Nawet   bardzo   wielu.   Ale   także   są   Egipcjanie,   Grecy,   Syryjczycy,   Fenicjanie, 

Murzyni...

– I żyją ze sobą zgodnie?
– Nie zawsze. Zdarzają się spory, nawet wojny... Zwłaszcza nasi z Grekami...
Kiwała głową ze zrozumieniem. Miała czarne, przyczesane gładko włosy i bardzo 

ciemną cerę. Patrzyła na Magdalenę z coraz większym uznaniem. Pewno od urodzenia 
mieszkała w Beth-Zachariah i imponowało jej, że rozmawia z kobietą, która poznała tyle 
świata.

background image

Teraz pytała Magdalena:
– A co się dzieje w Jerozolimie?
– Dawno tu nie byłaś?
– Kilka lat...
Klasnęła w dłonie.
– To pewno nic nie wiesz o Proroku z Galilei?
– Coś mówili o nim tam, gdzie byłam. Ale nie dowiedziałam się dobrze. Powiedz ty, 

co wiesz.

– Najpierw pojawił się w Galilei – kobieta mówiła z zapałem, rada, że i ona ma coś 

do   opowiedzenia.   –   potem   zaczął   wędrować   po   kraju.   Zachodzi   także   na   święta   do 
Jerozolimy. Wielkie tłumy ciągną za Nim. Niektórzy powiadają, że jest Mesjaszem. Ale 
inni zaprzeczają temu...

– Widziałaś Go?
– Nie. Czy ja mogę opuścić dom? Wszystko na mojej głowie: i dzieci, i gospoda... 

Mąż zajęty w polu, bo mamy także kawałek ziemi...

– Czy ten Prorok wzywa do walki?
– Nie. Nawet dlatego mówią ludzie, że nie może być Mesjaszem. Ale robi cuda, 

uzdrawia chorych...

– Ale wojny nie głosi?
–   Nie.   Może   to   lepiej?   Wszystkie   te   wojny   z Rzymianami   kończyły   się 

nieszczęściem.   Moich   dwóch   wujów   zginęło...   Przechodził   tędy   niedawno   pewien 
czcigodny faryzeusz. Opowiadał, że widział na własne oczy, jak Prorok krzyknął i szatan 
ze straszliwym wrzaskiem wyszedł z chłopca, w którym się ukrywał...

– Wypędził z chłopca szatana?
–   Tak   mówił   ten   faryzeusz.   Ale   powiedział,   że   On   na   pewno   wypędza   szatana 

szatańskim zaklęciem, bo to niemożliwe, aby grzeszny człowiek miał taką moc.

– Wypędził jednak szatana... – powtórzyła cicho. Patrzyła w przestrzeń zamyślona. 

Słońce   utonęło   już  w morzu   i tylko   niebo   pełne  było   jeszcze   czerwieni.  Przebiegł  ją 
dreszcz, jakby jej pleców dotknęła lodowata dłoń.

– Pójdę się położyć – powiedziała. – Muszę wypocząć przed drogą.
– Chodź, pokażę ci twoje posłanie. I jeśli chcesz, dam ci olejek, którym natrzesz 

sobie przed snem stopy. Gdy to zrobisz, jutro nie będziesz czuła zmęczenia. Sprzedał mi 
ten olejek pewien kupiec z Kariotu. Znakomity olejek.

Natarcie stóp olejkiem i sen zrobiły swoje. Rankiem zbudziła się wypoczęta. Słońce 

wyskoczyło nagle spoza gór, które miała przed sobą. Droga wiła się na wszystkie strony 
wznosząc się coraz wyżej za każdym zakrętem. Ledwo minęła jakąś przełęcz, odkrywał 

background image

się przed nią widok na nową wyniosłość.

Droga była prawie pusta. Od czasu do czasu spotykała na niej amhaareców, idących 

pracować   na   swych   poletkach.   Raz   minęła   ją   karawana   kupców,   prowadzących 
objuczone   pakami   i worami   osły.   Karawanie   towarzyszyło   kilku   ludzi   z pałkami 
w rękach, widać wynajętych, aby strzegli wiezionych towarów. Gdy przechodziła obok, 
tamci obrzucili ją ciekawym spojrzeniem i śmiejąc się wymieniali między sobą jakieś 
uwagi. Czasami jakiś młody chłop rzucał w jej stronę wesołą zaczepkę. Starzy witali ją 
słowami: „Pokój z tobą”. Spotkała także dwóch mężczyzn o ponurym wyglądzie. Mieli 
pałki w rękach i dzikie spojrzenia. Jedna z twarzy wydała jej się znana. Może to był ktoś, 
kto należał do bandy Szymona? On także patrzył na nią natarczywie. Ale minęli ją nie 
zatrzymując się.

Szła wytrwale przez cały dzień. Zbliżał się zmierzch, gdy znowu znalazła się na 

zakręcie. Obchodząc wzgórze weszła w mroczny parów. Zbocza z obu stron porośnięte 
były drzewami. Była już bardzo zmęczona, z wysiłkiem ciągnęła zbolałe nogi.

Parów   się   skończył   i wtedy   zobaczyła   przed   sobą   górę   z miastem   na   szczycie. 

Zachodzące słońce oblewało blaskiem płowe zbocze, domy,  czerwone mury miejskie 
i wielką   kolczastą   kopułę   płonącą   blaskiem,   niby   zrzucona   na   ziemię   gwiazda. 
Zatrzymała  się na progu cienia  i jasności, jakby w bramie prowadzącej w inny świat. 
Przycisnęła   dłoń   do   piersi,   w której   tłukło   się   serce,   tak   mocno,   że   zdawało   się   ją 
rozsadzać.

–   Wróciłam   –   powiedziała   do   siebie   cichym   szeptem.   Powrót   budził   i radość, 

i niepokój. Tęskniąc zadawała sobie nieustannie pytanie: jak mnie przyjmą? W tej chwili 
uświadomiła sobie, że jeszcze bardziej niepokoi ją to, że wraca nie taka, jaka odeszła...

To, co tu zostawiła, wypiękniało w marzeniach i wspomnieniach. To, co przeżywała, 

wydawało się brudem, który przywarł do jej ciała. Gdyby mogła, zdarłaby go z siebie 
razem   ze   skórą,   żeby   tylko   móc   powrócić   w swej   dawnej   postaci.   Ale   to   było 
niemożliwe. Są rany, wiedziała, po których blizny nie dają się niczym usunąć.

Zwolniła   kroku.   Postępowała   wolno,   nieśmiało   zbliżała   się   do   miasta.   Gdy   była 

dzieckiem,  budziło w niej ono zachwyt  i pełen czci szacunek. Było przecież świętym 
miastem   –   miastem   Najwyższego.   Przedtem   poznała   miasta   większe   i wspanialsze   – 
Rzym,   Aleksandrię.   Nawet   Massylia   wydawała   się   miejscem   okazalszym.   Ale   dla 
Jerozolimy pozostało uczucie niezwykłe – jak do czegoś, co było najbliższe sercu i co 
zachowało czystość.

Mur miejski w miejscu, w którym do niego podeszła, był nieco cofnięty i załamywał 

się obok jednej z mniejszych bram miejskich. Była to raczej furtka, którą wyprowadzano 
skazańców na stracenie. Tuż przed murem oddzielony od niego głęboką fosą rozciągał 

background image

się cmentarz. Groby ciągnęły się wzdłuż drogi i były pomalowane na biało, aby ostrzegać 
przechodzących przed zanieczyszczeniem. Pośrodku cmentarza sterczała skalna bula, ku 
której   prowadziła   szeroka   ścieżka.   Skała   była   spękana,   porosła   kępami   zielska. 
Przypominała czaszkę na poły wynurzoną z ziemi, na której pozostały resztki włosów. 
Na szczycie buli wznosiło się kilka wbitych w skałę pali. To na nich wieszano skazanych 
na śmierć buntowników. Gdyby Szymon nie zginął w walce, zostałby tutaj ukrzyżowany.

Brama skazańców przytykała do wieży. Przechodziło się do niej po mostku na fosie. 

Nie zawsze furtka była  otwarta. W wieży stacjonował oddział wojska i nad furtką na 
tarasie czuwał strażnik. Ludność nie lubiła dlatego tędy przechodzić. Nigdy nie było 
wiadomo, jak się zachowa żołnierz.

Gdy   przechodziła   przez   bramę,   strażnik   obrzucił   ją   ciekawym,   ale   leniwym 

spojrzeniem.   Nic   nie   powiedział,   nie   rzucił   zaczepki.   Za   bramą   szło   się   wąskim 
korytarzem, mijało się jeszcze dwie furtki, a potem wychodziło na targowisko miejskie. 
Tu panował wielki gwar, jak zwykle pod koniec dnia, gdy zachodni wiatr wywiewał 
z ciasnych uliczek skwar południa. Część sprzedawców szykowała się już do zwinięcia 
swoich   straganów.   Inne   jednak   kramy   otaczał   krzykliwy   tłum   sprzedających 
i targujących   się   zawzięcie.   Za   plecami   kupujących   bawiły   się   hałaśliwie   dzieci   – 
czarnowłose i czarnookie.

Przedzierała się nie bez trudu przez tę ciżbę. Zmierzała ku mostowi nad Xystosem. 

Pamiętała, że w pobliżu mostu znajdowała się gospoda. W czasie świąt zatrzymywali się 
w niej bogatsi pielgrzymi i zawsze wielu odchodziło od jej drzwi, gdyż zabrakło dla nich 
miejsca. Ale teraz nie było świąt i gospoda mogła być pusta.

Postanowiła,   że   nie   pójdzie   do   Betanii   tego   jeszcze   wieczoru.   Była   zmęczona 

całodziennym marszem, a poza tym wzrósł w niej jeszcze bardziej lęk przed spotkaniem 
z rodzeństwem. Nie była pewna, czy czas zmienił ich stosunek do niej, czy tęsknota – 
podobnie   jak   w niej   –   zapanowała   nad   gniewem.   Trwożliwie   odłożyła   spotkanie   do 
następnego ranka.

Gospoda   mieściła   się   w ciasnym   zaułku.   Gdy   weszła   i gospodarz   powitał   ją 

czołobitnymi ukłonami, od razu pojęła, że brak mu gości. W izbie jadalnej znajdował się 
tylko jeden człowiek – jakiś młody faryzeusz. Jadł chleb i ser oraz pił wino, upewniwszy 
się wpierw, że pożywienie  nie zostało skalane  nieczystym  dotknięciem.  Jego czarne, 
błyszczące   oczy   spoczęły   na   Magdalenie   w chwili,   gdy   tylko   weszła.   Była   zanadto 
doświadczona, aby nie wyczuła w tym spojrzeniu pożądania.

W   Italii   i w   Massylii   nawykła   do   noszenia   różnych   ozdób.   Na   palcach   miała 

pierścienie, w uszach kolczyki, na ramionach bransoletę. Nabrała zwyczaju czernić brwi 
i zabarwiać czerwienią policzki. Tak tam upiększały się wszystkie kobiety. Zapomniała, 

background image

że w Judei jest inaczej. Tutaj malowanie się i noszenie ozdób – w zwykłym czasie – było 
oznaką dziewcząt sprzedajnych.

Gdy   po   wieczerzy   wstała,   aby   odejść   do   izby,   w której   miała   spać,   mężczyzna 

podniósł się także i poszedł za nią. W wąskim korytarzu położył dłoń na jej ramieniu.

– Chcę ciebie – powiedział brutalnie.
Wyszarpnęła mu się gwałtownym ruchem.
– Odejdź, rabbi – powiedziała. – Ja nie chcę ciebie.
On jednak napierał na nią.
– Podobasz mi się. Zapłacę ci dobrze.
– Nie potrzebuję twojej zapłaty. Odejdź.
– Dlaczego nie chcesz? – nie ustępował. – Jesteś przecież sprzedajną dziewką.
– Nie jestem! Nie sprzedaję się!
– Może powiesz, że żyjesz w cnocie? Twój wygląd zdradza kim jesteś.
– Mylisz się, rabbi.
– Nie mylę się. A nawet wydaje mi się, że ciebie znam. Tak, na pewno. Pamiętam. 

To  ty  zadawałaś  się  z nieczystym  gojem.   Byłaś  jego nałożnicą   wtedy,  gdy  przeklęci 
Rzymianie zniszczyli oddział Szymona.

Znowu usiłował ją objąć. Pełna gniewu odtrąciła go.
– Co robiłam, to moja sprawa. Nie jestem niewolnicą.
– Zobaczymy, czy to tylko twoja sprawa! Dziewki, które się oddają gojom, czeka 

kara.   –  Zmienił   ton:  –  Jeżeli  jednak  pójdziesz  ze   mną,  nie  będę   pamiętał   o tym,   co 
robiłaś. No, chodź.

Właściwie nie był odstręczający. Może nawet pociągał. Kiedy indziej może by nie 

stawiała oporu. Ale wciąż pamiętała, że ma rankiem stanąć przed Martą i Łazarzem. Jeśli 
mieli ją przyjąć, czy mogła wracać jako jawnogrzesznica?

– Nie! – krzyknęła. – Odejdź!
Na twarzy faryzeusza pojawił się wyraz wściekłości.
– Ty ścierko! – syknął. – Pożałujesz tego!

background image

2

Obudził ją wrzask, blask pochodni, szarpanie wielu rąk. Do ciasnej izdebki wtargnęła 

gromada   mężczyzn.   Brutalnie   chwycono   ją   za   włosy,   wywleczono   z pościeli,   zdarto 
z niej kuttonę. Rozpaczliwym gestem schwyciła prześcieradło i przycisnęła je do piersi. 
Bijąc   ją   i szarpiąc   wyciągnięto   z izby.   Na   chwilę   zobaczyła   wśród   nie   przestających 
wrzeszczeć napastników wystraszoną twarz gospodarza. Wleczono ją przez korytarz nie 
przestając bić. Prześcieradło wplątało się jej między nogi. Upadła. Wtedy kopano ją, 
szarpano, szczypano. Czuła na całym ciele dotknięcia plugawych dłoni.

Wlokąca ją gromada wywaliła się na ulicę. Tu czekał tłum jeszcze większy. Chociaż 

sypały się na nią razy ze wszystkich stron, choć deptano po jej nagich stopach, targano za 
włosy, zdołała dostrzec w ciżbie faryzeusza, który ją napastował poprzedniego dnia. To 
on i kilku innych ubranych w szaty faryzejskie wydawali rozkazy.

Porwano prześcieradło, którym chciała się okryć, pluto w twarz, wyszarpano z uszu 

kolczyki.   Oszołomienie,   w jakim   się   znajdowała   po   nagłym   wyrwaniu   ze   snu, 
przemieniło się w śmiertelny lęk. Była pewna, że za chwilę poniesie śmierć. Ci ludzie 
wlekli ją niewątpliwie, aby ukamienować. Jej przerażenie wzrosło jeszcze bardziej, gdy 
odkryła, że zna twarz człowieka, który ją trzymał za włosy i nie przestawał szarpać. Tę 
twarz   widziała   kiedyś.   To   musiał   być   jeden   z ludzi   Melity.   Ale   nie   miała   czasu 
zastanawiać   się.   Usiłowała   osłonić   twarz   przed   uderzeniami   i plunięciami.   Gromada 
wyjąc i wrzeszcząc ruszyła uliczką ciągnąc ją za sobą. Nie przestawano jej bić, kopać, 
deptać po jej stopach ciężkimi sandałami. Czuła jak po twarzy i po ciele płyną strużki 
krwi. Potykała się, padała, dźwigała się na nowo na nogi. Wzmagający się ból zagłuszył 
w niej nawet strach przed śmiercią.

Nie   zdawała   sobie   sprawy   z tego,   dokąd   ją   prowadzą.   Ale   w pewnej   chwili 

spostrzegła, że znajdują się na moście nad Xystosem i doliną Typeon. W takim razie 
wlekli ją w stronę świątyni. To było dziwne. Jeśli mieli ją ukamienować, powinni byli 
wywlec ją za miasto...

Ale te myśli tylko jak błyskawice zapalały się i gasły. Jedyną rzeczą, która się w niej 

coraz bardziej umacniała, była świadomość, że tego bólu dłużej nie zniesie: musi się 
skończyć,   choćby   tym   końcem   miała   być   śmierć.   Dosyć,   dosyć!   –   kołatało   jej   pod 
czaszką. Wszystko lepsze niż ta nieustanna lawina razów...

Nagle ciżba  zatrzymała  się. Dźwignęła  głowę, odjęła  dłonie od twarzy,  odsunęła 

zasłaniające oczy, polepione krwią włosy. Znajdowali się na dziedzińcu świątyni przed 
kolumnadą, zwaną portykiem Salomona, w miejscu, gdzie zwykli się zbierać doktorzy 
i nauczyciele, by w otoczeniu słuchaczy rozważać głośno ustępy Tory. Pochód wkroczył 

background image

między słuchaczy kogoś, kto przemawiał. Faryzeusze, kierujący napadem, wysunęli się 
do przodu. Podeszli do Mężczyzny, który siedział pod jedną z kolumn portyku.

Był  wysoki,   postawny.   Jego  prześwietlone   słońcem   włosy miały   ciemno   złocistą 

barwę miodu. Twarz była pełna powagi, spokoju i dziwnego smutku. Duże ciemne oczy, 
które przed chwilą miał utkwione w twarzach ludzi, do których mówił, teraz skierował na 
przybyłych. Były to oczy głębokie. Zdawały się mówić, pytać i odpowiadać, oczekiwać 
i przywoływać.

Ludzie, którzy Go poprzednio słuchali, cofnęli się i utworzyli rozległy krąg. Mimo 

wczesnej pory dnia było ich wielu. Prowadzona przez faryzeuszy grupa przybyłych stała 
pośrodku, oddzielona od tłumu. Na znak jednego z faryzeuszy wypchnięto Magdalenę do 
przodu. Gdy ręce prześladowców cofnęły się, upadła na ziemię. Leżąc kryła swą nagość. 
Ciało miała pokryte krwią i sińcami, potargane włosy opadły na twarz. Spoza nich – niby 
spoza   krat   –   patrzyła   na   Człowieka,   który   wciąż   siedział   oparty   o kolumnę.   Trzech 
młodych faryzeuszy podeszło do Niego. Jeden powiedział:

– Witaj, Rabbi.
Skinął lekko głową.
– Witajcie i wy. Niech pokój Najwyższego będzie z wami. Z czym przyszliście?
Faryzeusz szerokim gestem wskazał na leżącą kobietę.
– Przyprowadziliśmy Ci, Rabbi, tę dziewkę rozpustną i cudzołożną. Była nałożnicą 

poganina. Schwytaliśmy ją na grzechu. Co mamy z nią uczynić, jak uważasz?

Teraz dopiero zdała  sobie sprawę z tego, kim musi  być  Człowiek, do którego  ją 

przyprowadzili. Od Jego słów zależał jej los. Podobno był litościwy dla chorych. Ale ona 
nie była chora. Mimo to miała ochotę poderwać się i rzucić do Jego nóg. Błagać o litość 
i ratunek. A przecież uczynić tego nie mogła. Miała uczucie, jakby w jej włosy i ramiona 
były wczepione niewidzialne dłonie i trzymały ją tak, że nie mogła się ruszyć. Zaczęła 
dygotać, jednocześnie z lęku i z rozpaczy.

– A co powiada Pismo? – usłyszała znowu głos Mężczyzny.
Inny faryzeusz, widać przygotowany na to pytanie, sięgnął do trzymanego rulonu. 

Rozwinął go i zaczął czytać skandując każde słowo jakby śpiewał:

–   Mówi   Pismo:   „Niech   mężowie   miasta   wyprowadzą   dziewczynę   z domu   ojca 

i ukamienują aż umrze...”

– Więc zgrzeszyła w domu swego ojca? – Mężczyzna przerwał pytaniem czytanie 

faryzeusza.

– Ona nie ma ojca. Była pod opieką brata. Opuściła dom, aby cudzołożyć. Widywano 

ją grzeszącą  z gojami. Pismo  nakazuje wyraźnie,  że trzeba taką ukamienować. A Ty, 
Rabbi, co mówisz?

background image

Nie odpowiedział.  Powoli  wstał.  Teraz  widać było,  jak jest wysoki,  przewyższał 

wzrostem otaczających. Patrzył  długo w twarze stojących  przed Nim faryzeuszy.  Ten 
wzrok zdawał się sięgać w głąb, dotykać serc ludzkich. Tamci odruchowo cofnęli się 
przed Nim. A On tym samym powolnym ruchem schylił się, przyklęknął. Na czerwonym 
pyle, który wiatr wschodni przywiewał i pokrywał nim flizy dziedzińca, wyciągniętym 
palcem coś napisał. Faryzeusze śledzący każdy jego ruch szli wzrokiem za ruchem palca. 
Ale w miarę jak czytali, na ich twarzach pojawiał się kolejno wyraz zdumienia, oburzenia 
i przerażenia.  Patrzyli  to na Piszącego – to na siebie. Nagle ten, który czytał  Pismo, 
zwinął rulon i spiesznie dał nurka w tłum. Za nim odszedł ten o pięknej twarzy, który 
poprzedniego dnia domagał się od Magdaleny uległości. Wreszcie oddalił się trzeci.

Pozbawiona   przywódców   gromada   nie   wiedziała,   co   ma   robić.   Podeszli   bliżej 

Nauczyciela, który nie przestawał pisać. Zaledwie jednak któryś zbliżył się i rzucił okiem 
na   to,   co   było   napisane   –   natychmiast   cofał   się,   krył   za   plecami   innych.   Znikał. 
Odchodził. Gromada topniała, jak śnieg polany ciepłą wodą. Człowiek, którego poznała, 
że należał do ludzi Melity, odbiegł gwałtownie, jakby zobaczył rzecz przerażającą.

Nie minęło wiele czasu, a nie został nikt z tych, którzy ją przyprowadzili.
Wtedy Mężczyzna wyprostował się. Przestał pisać. Wolnym krokiem zbliżył się do 

Magdaleny.   Trzęsła   się   cała.   Zapomniała   o zbitym,   poranionym   ciele.   Nadchodzący 
Człowiek przerażał ją. Wydawało się jej, że jakieś głosy krzyczą jej w uchu: „Uciekaj 
i ty!  Kryj  się!” Ale równocześnie nie miała  siły,  aby się zerwać z ziemi. Przycisnęła 
głowę do płyt, jakimi wyłożony był dziedziniec. Była pewna, że Nadchodzący napisze 
przed nią jakieś straszne słowo, zdolne strącić ją w przepaść.

A   On   rzeczywiście   pochylił   się   nad   nią.   Przywarła   wzrokiem   do   Jego   stóp 

w prostych sandałach, związanych rzemykiem. Pełna trwogi czekała gromu.

Zamiast tego posłyszała głos męski, głęboki, nieoczekiwanie łagodny:
– Więc nie osądzili cię i nie potępili?
Ta łagodność sprawiła, że uniosła głowę. Zobaczyła pochyloną nad sobą Twarz pełną 

zrozumienia, litości i dobroci. Nie pamiętała wzroku ojca, który umarł, gdy była małym 
dzieckiem, ale czuła, że tak patrzeć potrafi tylko ojciec. Jego oczy sięgały w głąb. Piekły 
i goiły. Były jak płomienie, które wypalają ranę i przywracają zdrowie.

– Nie, Rabbi – powiedziała – nie potępili...
– Ja też cię nie potępię. – Zdjął z ramion płaszcz i okrył nim jej pokrwawione ciało. – 

Wracaj do domu, do domu ojca...

Wybuchnęła   strasznym   łkaniem.   Płakała   jak   nigdy   w życiu.   Zrozumiała,   że   jest 

ocalona, zrozumiała, a jednocześnie od razu pojęła ogrom popełnionego przez siebie zła. 
On nie musiał nic dla niej pisać. Wszystko o niej wiedział. Znał każdy z jej grzechów. 

background image

Wiedział w czyich rękach się znajdowała. I wszystko to zniszczył jednym Swym słowem.

– O Panie – zawołała – O Panie, Panie...
Przywarła do Jego stóp, przycisnęła do nich swoje wargi. – O Panie... – powtarzała 

nie mogąc się zdobyć na żadne inne słowo.

Wyciągnął palec, którym niedawno pisał swe przerażające upomnienia i dotknął jej 

czoła. Powiedział:

– Nie grzesz więcej.
Wydawało jej się, że z tym słowem niebo runęło na jej głowę. Nie słychać było 

wiatru, ona jednak czuła jakby potężny wicher uderzył w nią. Wdarł się w jej ciało, w jej 
kości, przeniknął każdą cząstkę jej istoty. Rozkruszył ją na części i unicestwił. Ale to był 
miłosierny wiatr. Zabił – i przywrócił na nowo do życia. Uczynił ją znowu taką, jaka była 
kiedyś...   Niedowierzająco   podniosła   głowę.   Jego   już   nie   było   przy   niej.   Oddalił   się, 
usiadł znowu pod kolumną. Znowu coś mówił, a gromada ludzka podeszła bliżej, aby Go 
słuchać i otoczyła Go ciasnym kręgiem.

Świat   wrócił   do   wyglądu,   jaki   miał   przedtem.   Słońce   świeciło   jak   poprzednio. 

Otoczył   ją   gwar   głosów   ludzkich.   Gdzieś   beczały   owce,   ryczały   osły   i wielbłądy. 
Wszystko było jak dawniej. Tylko ona nie była już tą, którą tu przywleczono...

Podczołgała się do miejsca, na którym  poprzednio stał, dotknęła ustami kamieni. 

Potem wstała. Owinęła się w płaszcz, który On na nią narzucił. Opuściła dziedziniec.

background image

3

Czy można było spać?
Wróciwszy do gospody, po zmyciu z siebie krwi i błota, i po zapłaceniu za gościnę 

zabrała   swoje   rzeczy   i wyszła   na   miasto.   Wmieszała   się   w tłum   przechodniów.   Nie 
myślała o tym, że ci, którzy ją napadli, mogą znowu podnieść na nią rękę. Nie czuła lęku. 
Nawet opadł z niej niepokój o to, jak zostanie przyjęta przez swoich. Wszystkie obawy 
i troski poprzedniego dnia utonęły w powodzi uczuć, jakie ją ogarnęły, podobnie jak fala 
morska,  wybiegająca  na brzeg, zatapia  kałuże wody,  wchłania je, wymywa  brzeg do 
czysta. Wśród tych uczuć był zachwyt i radość, ale były także oszołomienie, poczucie 
unicestwienia.   Wydawało   jej   się,   że   jest   podobna   do   szklanego   naczynia,   którego 
zawartość została wylana do ostatniej kropli. Przychodziło jej do głowy, że stała się na 
nowo dzieckiem dopiero oczekującym wszystkiego od życia. Mogła je zacząć od nowa. 
A jednocześnie zdawała sobie sprawę z tego, że to, co było, nie zniknęło, ale przemieniło 
się w ogromne pragnienie odpłaty. Stanęło przed nią, że zło, które czyniła, nie było tylko 
jej złem. To było zło uczynione komuś, kto ją kochał i kto nigdy kochać jej nie przestał. 
Ci, którzy chcieli ją ukamienować, mieli po stokroć rację. Zasługiwała na to. Zasługiwała 
na śmierć.

A jednak nie zginęła. Nie pojmowała, dlaczego tak się stało – ale nie było w niej 

żadnej   wątpliwości,   że   Człowiek,   który   ją   ocalił,   miał   prawo   sądzić   i skazać.   Nie 
skorzystał z tego prawa. Nie tylko wybawił ją z rąk tych, którzy chcieli ją zabić, ale 
jeszcze na dodatek uczynił  ją kimś  nowym.  Jednym  słowem zniszczył  zło, które się 
w niej   zagnieździło.   Uczynił   jak   mąż,   który   przyjmuje   niewierną   żonę,   przyciska   do 
piersi, mówi: nie będę niczego pamiętał, kocham cię. Czyżby każde zło popełnione przez 
nas było grzechem niewierności? Czy to, co czuję – myślała – nie znaczy, że jakaś wielka 
miłość   spoczywała   na   mnie   wcześniej,   niż   cokolwiek   uczyniłam?   Kiedy   szukam, 
odnajduję coś, co już było i co ciągle jest...

On   powiedział,   abym   wracała   do   domu   ojca.   Co   On   przez   te   słowa   chciał 

powiedzieć? Dom w Betanii jest domem Łazarza. Ale On nie powiedział: wróć do domu 
brata... Nawet ten faryzeusz mówił, że nie mam ojca... On zresztą wszystko wie...

Minęła Bramę Owczą, zeszła stromą ścieżką na dno doliny. Cedron ledwo sączył się 

między kamieniami. Na jego brzegach pasło się stado owiec. Chłopiec pilnujący stada, 
wsparty na wysokim kiju, patrzył ciekawie na Magdalenę pogrążoną w myślach jakby 
w somnambulicznym śnie.

Przeszła   potok   w bród,   ledwie   zanurzając   stopy   w wodzie.   Zbocze   góry   po 

przeciwnej stronie potoku porastał las drzew oliwnych. Poszczególne gaje, należące do 

background image

różnych   właścicieli,   były   ogrodzone   niskimi   murkami   z płaskich   kamieni.   Weszła 
w pierwsze napotkane przejście. Między drzewami znalazła niewielką polankę. Z trawy 
wynurzały się spękane skały, jakby próchniejące kości jakiegoś zwierzęcia. Miejsce było 
zdumiewająco podobne do tamtego wśród lasów massylskich. To odkrycie wstrząsnęło 
nią z taką siłą, że padła na trawę zanosząc się łkaniem. Razem z tym wspomnieniem 
stanęło przed nią całe dotychczasowe życie.

Im   mocniej   czuła   jego   zło,   tym   lepiej   zdawała   sobie   sprawę   z ocalenia,   jakiego 

zaznała.   Im   bardziej   czuła   się   niewierną   miłości,   tym   większym   wyrzutem   była 
wyciągnięta ku niej dłoń Człowieka, który powiedział, aby wracała do domu ojca.

Minęła   godzina,   zanim   wstała   i spomiędzy   drzew   wyszła   na   drogę.   Zbliżało   się 

południe,   słońce   stało   wysoko   i mocno   przypiekało.   W trawie   słychać   było   szelesty 
jakichś drobnych stworzeń, rozkoszujących się gorącem. Poprzez ścieżkę prześliznął się 
wąż. Wśród gałęzi  świergotały ptaki. Kolorowe motyle  były  niby zerwane z łodyżek 
kwiaty, unoszone podmuchem wiatru.

Na drodze nie było nikogo. Wiła się podnóżem góry na południe, potem skręcała na 

wschód. Często nią chodziła. Znała na niej każdy kamień, każdy zakręt. Po lewej stronie 
wznosiły się skały, coraz bardziej urwiste – po prawej otwierała się rozległa dolina, na 
której dnie leżało jezioro. Ciągnęło się daleko, znikało w mgle oddalenia. To tam gdzieś 
leżała niewidzialna, przeklęta dolina dwóch spalonych miast: Sodomy i Gomory.

Droga do Betanii prowadziła dalej do Jerycha.  I tamto miasto-oazę znała dobrze. 

Miała   w pamięci   zieloną   gęstwę   palm,   pola   pokryte   różami,   mocny   zapach   drzew 
kamforowych, płynącą między trzcinami wodę, na poły zagrzebane w ziemi stare mury, 
grożące nieuważnym przepaścistymi dziurami. Betania leżała w zakolu skał niby dziecko 
w ramionach matki. Ich dom stał opodal drogi...

Każdym krokiem zbliżała się do jego progu. Wczoraj drżała z niepokoju. Lękliwie 

zapytywała   siebie   w duchu:   a jeżeli   mnie   nie   przyjmą...?   Gdyby   ofiarujących   śmierć 
kulek nie wyrzuciła do morza, trzymałaby je teraz w ręku...

Za jednym z zakrętów zobaczyła kogoś idącego przed nią drogą w tym samym, co 

ona kierunku. Z sylwetki mogła wnioskować, że idąca była dziewczyną. Szła lekko, choć 
nie tak szybko jak Magdalena. Nie trzeba było więcej niż jednej stai, aby doszła tamtej. 
Mijając ją obejrzała się, spojrzała tamtej w twarz.

Miała   przed   sobą   osobę   młodą.   Jednak   była   to   kobieta   dojrzała.   To   tylko   twarz 

pozostała młoda, jakby nie dotknięta doświadczeniami lat. Malowały się na niej: dobroć, 
zaufanie   do   wszystkiego,   wola   służenia.   Ludziom   o takiej   twarzy   miało   się   chęć 
powiedzieć wszystko, co człowiek miał na sercu.

– Pokój z tobą – powiedziała Magdalena mijając kobietę.

background image

– I z tobą także – odpowiedziała tamta. – Niech Najwyższy strzeże twych kroków. 

Niech pośle anioła, aby wskazywał ci dobrą drogę.

– Dziękuję ci za to błogosławieństwo. Nie umiem mówić równie pięknymi słowami.
– Najwyższy nie potrzebuje słów. Nie wargami Go czcimy, ale sercem. Wydaje mi 

się, że się śpieszysz.

– Nie śpieszę się tak bardzo, abyśmy nie mogły iść czas jakiś razem. Mówisz tak 

pięknie.   Pragnę   cię   posłuchać.   I pozwól,   że   wezmę   kosz,   który   niesiesz.   Wydaje   się 
ciężki, a ty, choć wyglądasz młodo, musisz mieć swoje lata.

– Niesiesz już swój węzełek. I masz twarz podrapaną, sińce na rękach...
– Mimo to mogę nieść. Jestem młoda i silna. Daj twój kosz, proszę.
– Weź, skoro tak prosisz. Dziękuję ci za uprzejmość. Musisz być dobrą dziewczyną. 

Jak się nazywasz?

– Nie jestem dobra. Nie zasługuję na twoją pochwałę. Nazywam się Miriam. Ale 

przezwano mnie Magdaleną, gdyż urodziłam się w Magdali.

– Nosisz takie samo imię jak ja. Czy mieszkasz tu w pobliżu?
– Mieszkałam, gdy byłam młodsza. Ale teraz wracam z daleka zza morza.
–   Byłaś   za   Wielkim   Morzem?   Musiałaś   widzieć   wiele   ciekawych   i wspaniałych 

rzeczy.   Świat   pełen   jest   cudów.   Ten,   który   go   stworzył,   chciał   go   obdarzyć   Swoim 
pięknem. Gdy byłam młoda, marzyłam, abym mogła oglądać to piękno, także w innych 
krajach. Ale niewiele  mogłam  zobaczyć.  Byłam  tylko  w Egipcie.  W Ziemi  Goszen – 
w tej, w której mieszkali  nasi praojcowie. Dostałam jednak tyle,  że nie żałuję, iż nie 
mogłam zobaczyć więcej świata...

– Nie żałuj, Miriam, że nie podróżowałaś. Świat, to prawda, jest wszędzie piękny. 

Lecz, ileż w nim zła. Dlaczego Najwyższy na to pozwala?

– Kim jesteśmy, abyśmy śmiały Go o to pytać?
Rozmowa urwała się na chwilę. Skwar robił się coraz silniejszy. Magdalena poczuła 

się   zmęczona,   zbite   ciało   zaczęło   jej   dokuczać.   Ale   zbliżały   się   do   Betanii,   okolica 
stawała się coraz bardziej znana. Kobieta maszerowała dzielnie. Po jej twarzy błąkał się 
tajemniczy uśmiech.

– Czy pochodzisz z Galilei? – zapytała Magdalena. – Czasami mówisz jak Galilejka.
– Urodziłam się tutaj. Ale potem wyszłam  za mąż  do Galilei  i tam od wielu lat 

mieszkam. Teraz przybyłam tu, aby usługiwać Synowi...

– Nie wyglądasz na dorosłego Syna! Czy masz tylko jednego?
– Tylko jednego, jedynego...
– A mąż twój?
– Nie żyje.

background image

– I nie wyszłaś powtórnie za mąż?
Potrząsnęła głową i uśmiechnęła się:
– Mam Syna – powiedziała, jakby to wyjaśniało wszystko.
I znowu szły jakiś czas w milczeniu. Droga była ciągle pusta, minęło je tylko kilku 

pastuszków, prowadzących stado owiec.

– Czy wiesz – podjęła Magdalena – że do Jerozolimy przybył Prorok?
– Wiem.
– Spotkałaś Go może? Słyszałaś, jak mówił?
– Jest tak, jak powiedziałaś.
– Mówią o Nim, że przybył z Galilei. Powiadają nawet, że z Nazaretu. Ale ja temu 

nie wierzę. Nazaret jest miastem o złej sławie...

– On rzeczywiście przybył z Galilei, z Nazaretu. Ale to nieprawda, co opowiadają 

o Nazarecie. To ciche, spokojne miasto, w którym żyje wielu uczciwych Izraelczyków.

– Podobno pomieszali się z gojami. Przejęli ich obyczaje.
– Najwyższy kocha wszystkich ludzi.
Spojrzała zaskoczona na kobietę idącą obok niej.
– Cieszę się, że tak myślisz – rzekła. – Ale nasi doktorzy uczą inaczej. Powiadają, że 

goje są wrogami Izraela i że Mesjasz będzie wodzem, który ich zwycięży.

Potrząsnęła głową.
–   Najwyższy   stworzył   wszystkie   narody.   Wybrał   spośród   nich   Izraela,   aby 

przechował jego prawo aż do chwili, gdy przyśle Mesjasza, aby cały świat wyzwolił 
z grzechów. Dziś poganie nie znają jeszcze Najwyższego, ale przyszła już godzina...

– Przyszła?
– Być może przyszła... Mówię ci, Magdaleno. Najwyższy kocha wszystkich ludzi. 

Wszyscy są sobie braćmi. To my jesteśmy winni, gdy nie ukazujemy gojom dobroci 
świętego Addonai.

– Więc według ciebie można kochać poganina?
– Trzeba być jak On i kochać każdego.
– Nawet złego?
– Tylko Najwyższy zna naprawdę serce człowieka i lituje się nad nim.
Jeszcze raz zapanowało między nimi milczenie. Magdalena oddychała szybko, jak 

ktoś zmęczony biegiem.

– Jeśli jest tak, jak mówisz – powiedziała – On przyszedł od Najwyższego.
– I tak jest. On przyszedł naprawdę od Najwyższego.
– Chcieli mnie zabić. Przyprowadzili mnie do Niego. Ale On nie pozwolił rzucić 

nikomu kamieniem. A przecież wiedział, kim jestem.

background image

– On wie lepiej niż oni i lepiej niż ty sama, kim jesteś, Magdaleno.
–   Ale   naprawdę...   naprawdę...   jest   we   mnie   tyle   zła...   On   nie   mógł   wiedzieć 

o wszystkim.

– Dlaczego nie chcesz przyjąć, że ci wszystko darował?
– Czy to możliwe? Nawet nie potrafisz sobie wyobrazić...
– Po co wracać do tego, co już zostało zapomniane?
– Co ja muszę dać mu w zamian?
– Gdy przyjdzie czas, będziesz wiedziała.
– Kim On jest, skoro może uwalniać od grzechów? Wydaje mi się, że Go dobrze 

znasz?

– Nikt nie zna Go do końca.
– Czy wiesz, że grożą Mu niebezpieczeństwa? Gdy mnie prowadzili, słyszałam, jak 

faryzeusze mówili między sobą: „On na pewno się zaplącze. Albo zaprzeczy sobie, albo 
Pismu”.

–   On   potrafi   rozproszyć   zamysły   zawziętych   serc.   Nie   może   być   przeciwności 

między Nim a Pismem. Pismo mówi o Nim.

– Lecz faryzeusze są Mu wrodzy. Także kapłani. Ma przeciwko sobie wszystkich.
– Bo świat odszedł od wzoru, według jakiego został stworzony.
– Więc kim On jest?
Nie odpowiedziała. Droga obchodziła łukiem wielką rozpadlinę, wchodziła między 

białe domki osady. Nad jeziorem w dole wisiała koronka okalających je skał.

Magdalena zatrzymała się.
– Jesteśmy w Betanii. Przyszłam tutaj. A ty?
– Ja także – odpowiedziała.
– Masz tu kogoś?
– Tak. Idę do domu Łazarza, Marty i Miriam...
– Miriam!? Przecież to ja jestem!
– Wiem o tym.
– I ten dom wyrzekł się mnie...
– Dlatego przyszłam, abyś mogła do niego wrócić.

background image

4

Znowu była z bratem i siostrą. Przyprowadzona przez Matkę Nauczyciela, przyjęta 

została   z serdecznością.   Nie   było   żadnych   sprzeciwów,   nie   potrzeba   było   żadnych 
wyjaśnień.   Płacząc   rzucili   się   sobie   w objęcia.   Siedząc   między   nimi   opowiadała 
o ubiegłych latach. Gdy mówiła, jak Nauczyciel obronił ją przed tymi, którzy chcieli ją 
ukamienować, Marta zawołała:

– On jest taki! Właśnie taki! Podziwiamy Go! Czcimy! Kochamy Go! Czy wiesz, że 

On przychodzi tu do nas, traktuje nas jak swoich bliskich przyjaciół?

– Kim On jest, Marto?
–   Niech   ci   Łazarz   na   to   odpowie.   On   siedzi   w pismach,   dyskutuje   z uczonymi 

doktorami. Ja powiem ci tylko jedno: takiego człowieka nie było nigdy. On jest święty 
i dobry jak sam Adonai. Jego trzeba czcić i kochać.

– Niektórzy powiadają, że On jest Mesjaszem – rzekł Łazarz – inni znowu upierają 

się, że to niemożliwe, gdyż pochodzi z Galilei. Ale On urodził się tu, w Betlejem, właśnie 
tak, jak mówi Pismo. Ty tego nie możesz pamiętać, bo byłaś wtedy niemowlęciem, ale 
właśnie o tamtym czasie Jego Rodzice wracali z Nim z Egiptu i zatrzymali się w naszym 
domu. On i ja byliśmy wtedy chłopcami. To wtedy Jego Matka powiedziała naszej matce, 
iż udają się do Nazaretu, gdyż boją się pozostać w Betlejem. Jego, gdy się urodził, król 
Herod pragnął zabić. Ale Oni zdołali uciec...

– W takim razie On pochodzi z rodu Dawida?
– Tak. Spełniają się w Nim wszystkie przepowiednie. Jednak nasi chaberim uważają, 

że Mesjasz musi nadejść w mocy jako wódz i zwycięzca...

– A On?
– On nie chce wojny. Daje miłość i chce miłości.
– Jak to dobrze, Łazarzu. Poszłam wtedy za Szymonem...
– Już o tym  nie  wspominaj.  My też nie chcemy o tym  pamiętać.  Szymon  zginął 

i wszyscy zginęli, którzy się uważali za mesjaszy. On przyniósł coś innego.

– To, co mówił do mnie, było jak grom. Wydaje mi się, jakbym nagle przejrzała. 

Dawniej byłam niewidoma i głucha. On sprawił, że zaczęłam widzieć i słyszeć. Czy ty to 
rozumiesz? Ja naprawdę chciałam zawsze kochać... Wierzyłam, że ten bożek pogański, 
któremu służyłam, budzi ludzi do miłości...

Łazarz pokiwał głową.
– Strasznie grzeszyłaś. Ale skoro ci wybaczył...
– On jej wszystko wybaczył – odezwała się Marta. – Nie mamy nic do powiedzenia. 

I jestem   szczęśliwa,   że   jesteś   znowu   z nami.   Kochamy   cię   i bardzo   nam   ciebie 

background image

brakowało. Jego nie zawsze umiemy zrozumieć... On czasami jest dziwny. Ale kochamy 
Go i wszędzie pójdziemy za Nim.

– Ja także... – powiedziała zamyślona.
W parę dni później Marta, powróciwszy z miasta, wpadła do domu uradowana.
–   Słuchajcie   –   wołała   do   Łazarza   i Magdaleny,   która   pod   nieobecność   siostry 

opiekowała   się   bratem,   Łazarz   bowiem   był   słabego   zdrowia   i stale   chorował.   – 
Słuchajcie! On przyjdzie jutro do nas. Spotkałam Jego ucznia, Jana, wiecie, tego młodego 
rybaka. Opowiadał, że Nauczyciel w ostatnich dniach wiele nauczał i wiele prowadził 
dysput. Jest zmęczony. Zapowiedział, że chciałby u nas odpocząć. Chodź, Magdaleno, 
musimy dom wysprzątać i ustroić na przybycie takiego gościa. Co za radość!

Omiatając izbę zapytała siostrę:
– Czy On zechce ze mną mówić, jak sądzisz?
– Skoro ci wybaczył...
– Okazał mi miłosierdzie. Lecz czy On wie, jaka byłam?
– On wszystko wie. Zna człowieka, jakby patrzył prosto w jego serce.
–   Wciąż   trudno   mi   w to   uwierzyć.   Gdyby   wszystko   wiedział...   Zabiłam   własne 

dziecko...

Marta zasłoniła uszy dłońmi.
– Nie wspominaj takich strasznych rzeczy! Nie wiem, nie pojmuję... Może każe ci 

pokutować?

– Muszę odpokutować – powiedziała. – Muszę odpłacić...
Sprzątały   do   późna   w nocy.   Potem   wzięły   się   do   pieczenia   i przygotowywania 

posiłków.   Świt   spłynął   blaskiem   w wielką,   zawsze   omroczoną   lekką   mgłą,   kotlinę 
jeziora, kiedy wreszcie mogły na chwilę przyłożyć głowę do snu.

Wysłane   na   drogę   dzieci,   by   doniosły   o nadejściu   Nauczyciela,   przybiegły 

z krzykiem,   że   już   idzie.   Marta   i Magdalena   umyły   ręce,   przebrały   się   w najlepszą 
odzież. Wyszły przed dom. Przykuśtykał także wsparty na kiju Łazarz. Jego blada twarz 
odbijała   od   ogorzałych   twarzy   mieszkańców   Betanii,   którzy   także   wybiegli   witać 
Przybywającego.

Nauczyciel   zbliżał   się   otoczony   gromadą   uczniów.   Wzrostem   górował   nad 

wszystkimi.  Idąc podpierał  się długim kijem pasterskim.  Miał na sobie białą kuttonę 
i taką samą simlah.

Magdalenie   tak   mocno   biło   serce,   że   aż   musiała   przycisnąć   dłoń   do   piersi. 

Nauczyciel  był  coraz bliżej i zdawał się patrzeć  na nią. Jego spojrzenie... Nie mogła 
oderwać wzroku od oczu, które zdawały się przywoływać... Wtedy, gdy spoglądał na 
ludzi,   którzy   przyszli   z kamieniami   w dłoniach,   te   oczy   wydawały   się   groźne.   Dziś 

background image

patrzyły zupełnie inaczej – były pełne łagodnej wyrozumiałości. Zdawały się zapraszać, 
zachęcać do mówienia. Były bardzo podobne do oczu spotkanej na drodze Kobiety, która 
okazała   się   Jego   Matką.   Między   Nią   a Jej   Synem   musiało   być   wiele   podobieństw. 
Zwłaszcza widoczne to było, gdy przychodził odprężony, świadomy tego, że otaczają Go 
przyjaciele.

– Witaj Nauczycielu – wołano. – Pokój Najwyższego niech będzie z Tobą!
– Witajcie, przyjaciele – odpowiadał. – Witajcie. Pokój Najwyższego niech zstąpi na 

was.   Witaj,   Marto,   zawsze   wierna   i oddana.   Już   widzę   po   tobie,   że   nie   spałaś,   aby 
wszystko  przygotować.  Dzięki ci za twe starania. Witaj, Łazarzu,  stary druhu. Witaj 
badaczu ksiąg świętych, który umiesz w nich wyczytać to, czego inni nie dostrzegają.

Położył serdecznie dłonie na ramionach Łazarza i ucałował go w oba policzki.
– Przyszedłem, aby spocząć w twoim domu – rzekł.
– Jesteśmy pełni radości, że tak uczyniłeś.
Podszedł do Magdaleny stojącej z boku, a ona upadła przed Nim na kolana. Dotknął 

dłonią jej głowy.

– A ty, Magdaleno, nie witasz mnie? – zapytał.
– Witam Cię, Rabbi, całym sercem. Ale nie śmiem nic powiedzieć... Ocaliłeś mnie, 

wybaczyłeś mi...

– Wstań więc, bo chcę być dzisiaj w domu, który jest także twoim domem. Pragnę 

być twoim gościem, Magdaleno.

Wszedł do domu, a za Nim Jego uczniowie. Marta i Magdalena przyniosły wodę 

w miskach. Umyły nogi gościom. Osuszając stopy Nauczyciela ręcznikiem, Magdalena 
dotknęła każdej z nich ustami. Potem wszyscy przeszli do ogrodu. Znajdowała się tutaj 
ocieniona winną latoroślą altana, a w niej stół i kryte dywanami ławy.

– Jak się czujesz Łazarzu? – pytał Nauczyciel. – Wciąż chorujesz?
– Choroba nie opuszcza mnie. Jest czasem lepiej, czasem gorzej, ale nigdy dobrze. 

Gdyby nie moje słabości, chodziłbym wszędzie za Tobą i byłbym szczęśliwy. Nie wiem, 
za jakie grzechy ukarał mnie tak boleśnie Adonai.

– Nie mów tak. Mój Ojciec wie, co czyni. Może twoja choroba jest potrzebna, aby 

się ukazały rzeczy wielkie? I nie martw się, że nie chodzisz z nami. Znam ciebie i wiem, 
że twój duch towarzyszy nam zawsze w naszych wędrówkach.

Gestem ręki przywołał Magdalenę, która nakrywała stół do uczty.
– Siądź tu przy mnie – powiedział. – Chcę ci opowiedzieć pewien maszal.
Pokornie usiadła u Jego stóp.
–  Posłuchaj  –  zaczął.   –  Był  pewien   ojciec  i miał   dwóch  synów.   Jednego  z nich, 

młodszego, pociągnął swymi kłamliwymi obietnicami świat. Powiedział do ojca: ten dom 

background image

jest dla mnie jak więzienie. Nic się tutaj nie dzieje, nic w nim nie ma ciekawego. Chcę iść 
do miasta, poznać życie i zakosztować jego przyjemności. Chcę wiedzieć, jak wyglądają 
różne sprawy. Daj mi to, co dla mnie przeznaczyłeś, a ja sobie pójdę.

Ojciec był smutny, że syn chce go opuścić, ale pragnął mu pozostawić swobodę. Nie 

odmówił jego prośbie. Spieniężył połowę majątku i wręczywszy synowi złoto, pozwolił 
mu  odejść. Długo, długo patrzył  za odchodzącym  i niejedną łzę wylał  myśląc o tym, 
który go opuścił.

Minęło parę lat. Młodszy syn opuściwszy ojca, w swym poznawaniu świata zszedł na 

złe drogi. Grzeszył ciężko, bardzo ciężko... Dane mu przez ojca pieniądze przeciekały mu 
między palcami, aż wreszcie rozeszły się całkiem. Pewnego dnia przekonał się, że nie ma 
już ani grosza. Grono ludzi, którzy go otaczali i których nazywał swymi przyjaciółmi, 
rozproszyło  się, gdy przekonali się, że mają  do czynienia  z biedakiem.  A w wielkim 
mieście, w którym przebywał, panowały drożyzna i głód. Niełatwo było również o pracę. 
Temu, kto nie mógł zarobić, groziła śmierć głodowa. Syn bogatego ojca, nawykły od 
dzieciństwa do dobrobytu, musiał się chwytać najtrudniejszych zajęć, zaś otrzymywał za 
nie tak mało, że aby nie utracić sił, kradł pokarm trzodzie, którą polecono mu dozorować.

W końcu powiedział sobie: tak dalej być nie może. Świat mnie oszukał. Muszę kraść, 

aby nie umrzeć z głodu, a tam, u mego ojca, jest dosyć pożywienia dla każdego. Wrócę 
do   niego.   Wprawdzie   obraziłem   go   ciężko   odrzucając   jego   rady   i marnotrawiąc 
otrzymane pieniądze. Lecz u kogo innego mogę szukać pomocy? Wiem, że jest łaskawy 
dla ludzi. Pójdę i poproszę, aby przyjął mnie na jednego ze swych sług. Nie mam prawa 
wrócić   jako   syn.   Nie   jestem   tego   godny.   Ojciec   mnie   kochał,   a ja   wyrządziłem   mu 
bolesną   krzywdę.   Padnę   przed   nim   i poproszę   tylko,   aby   mnie   przyjął   jako   jednego 
z pracujących w majątku...

Jak postanowił, tak uczynił. I oto zbliżał się już do rodzinnego domu. A ojciec stał na 

ganku. Wychodził na ganek codziennie, aby patrzeć na drogę. Ciągle wyczekiwał, że syn, 
którego   tak   kochał,   powróci   do   domu.   Pierwszy   zobaczył   go   okrytego   łachmanami. 
Z okrzykiem radości wybiegł mu naprzeciw, pochwycił w ramiona. Nie chciał słuchać 
obwiniań, jakich syn sobie nie szczędził. Zawołał na służbę, by przyniesiono przybyłemu 
czyste szaty i przygotowano powitalną ucztę. A na palec syna włożył swój pierścień...

–   Magdaleno!   –   usłyszała   wołanie   Marty.   –   Chodź   mi   pomagać!   Trzeba 

Nauczycielowi usłużyć. Przyjdź prędko, nie siedź bezczynnie!

Obróciła się w stronę, z której wołała ją siostra. Chciała się zerwać. Ale spojrzała na 

Nauczyciela. Jego wzrok i dotknięcie dłoni powstrzymało ją. – Nie, nie – pojęła, że żadne 
wezwanie nie może jej oderwać od tego, co słyszała – a co czuła – wyjaśnia tajemnicę, 
której nie potrafiła pojąć.

background image

Marta, nie dowoławszy się siostry, podeszła.
–   Panie   –   powiedziała   głosem,   który   drżał   –   jest   dla   nas   wielką   radością,   że 

zechciałeś nasz dom odwiedzić. Pragniemy Cię godnie ugościć. Każ mojej siostrze, aby 
przyszła mi pomóc, gdyż sama nie nadążę ze wszystkim.

Wolno   podniósł   głowę,   którą,   snując   swoją   opowieść,   trzymał   opuszczoną. 

Powiedział łagodnie:

–   Marto,   droga   Marto.   Jesteś   dla   mnie   jak   siostra,   której   tyle   zawdzięczam. 

Wdzięczny ci jestem za twoje starania. Ale wierz mi, ona – położył  dłoń na głowie 
skulonej   u Jego   stóp   Magdaleny   –   ona   wybrała   to,   co   najważniejsze.   Tego   jej   nie 
zabiorę... Musisz dziś sama zająć się pracą gospodyni...

Znowu pochylił się nad Magdaleną. Wrócił do swojej opowieści.
– I stała się wielka radość w domu ojca, gdyż utracony i zagubiony w świecie syn 

odnalazł się. Ale jego starszy brat nie przeżywał radości razem z ojcem. Nie chciał wejść 
do domu, w którym odbywała się uczta. Ojciec wyszedł więc przed dom i prosił syna, 
aby się przyłączył do ucztujących. Tamten jednak trząsł gniewnie głową. – Mego brata – 
mówił   –   który   porzucił   dom   i roztrwonił   otrzymane   pieniądze   na   rozpustę   i zabawy, 
przyjmujesz godnie, a mnie, który jestem przy tobie, troszczę się o ciebie, jestem zawsze 
na twoje zawołanie, nigdy nie uczciłeś w taki sposób! Czuję się bardzo skrzywdzony, 
ojcze.   Ojciec   odpowiedział   mu:   Jakże   się   mylisz   mówiąc   o swej   krzywdzie.   Nie 
odszedłeś   ode   mnie,   ale   i ja   zawsze   byłem   z tobą.   W zdrowiu   i w   chorobie   byliśmy 
razem. Zaznaliśmy wspólnie trosk i pociech. I wszystko, co jest moje, jest twoje. Radość, 
która mnie  dziś spotkała, powinna być  także  twoją radością – bo twój  brat zginął – 
a znowu żyje. Nie opuściłeś mnie w trudnościach, bądź także ze mną w mojej radości. 
Odłóż dziś swoje zajęcia i ciesz się razem ze mną. Zaznaj szczęścia ojca, który odzyskał 
utracone dziecko...

Zapadła cisza. Uczniowie siedzieli bez słowa, jakby wstrząśnięci tym, co usłyszeli. 

On  mówił   im  wiele  razy  o miłości,   ale  nigdy  dotąd  nie   odkrył  ogromu   uczuć,  jakie 
wypełniały Jego serce. Marta zatrzymała się także w swym krzątaniu.

W ciszy, jaka zapanowała, Magdalena zapytała szeptem:
– A gdyby, Panie, to nie był syn, ale córka?
Znowu dotknął dłonią jej głowy.
– Czyż prawdziwy ojciec patrzy inaczej na córkę niż na syna? Upewniam cię: jeszcze 

by szybciej wybiegł z domu, jeszcze by dalej wybiegł naprzeciw powracającej...

background image

5

Po   parodniowym   odpoczynku   w Betanii   Nauczyciel   z gronem   Swoich   uczniów 

opuścił Jerozolimę.

Między   Nim   a faryzeuszami   powstawało   coraz   większe   napięcie.   Wielka   rada 

faryzejska   przysłała   ludzi,   aby   toczyli   z Nim   dyskusje   na   dziedzińcu   świątyni.   Na 
wszystkie jednak podstępne pytania i stawiane przed nim kwestie odpowiadał z siłą i tak 
skutecznie,   że   przysłuchujący   się   rozmowom   ludzie   wydawali   okrzyki   podziwu. 
W miarę, jak rosło uznanie pospólstwa, rósł także gniew faryzeuszy. Sprawa człowieka 
niewidomego   od  urodzenia,   któremu   Nauczyciel   otworzył   oczy,   wywołała   niebywałe 
rozjątrzenie.   Uzdrowionemu   zabroniono   wstępu   do   synagog.   W swoim   gniewie 
faryzeusze   poszli   tak   daleko,   że   podjęli   rozmowy   z przedstawicielami   kapłanów-
sadyceuszy na temat, co robić z Człowiekiem, którego postępowanie i nauka zagrażają 
znaczeniu obu sekt.

Jak   to   już   czynił   poprzednio   kilkakrotnie,   gdy   zawziętość   przeciwko   Niemu 

dosięgała tak wielkiego napięcia, oddalał się od Jerozolimy, wyruszał na wędrówkę po 
kraju. Tym razem jednak nie udał się do Galilei. Przychodziły wieści, że chodzi między 
miasteczkami i wsiami Judei i Perei. Naucza i uzdrawia.

Gdy odchodził, poszło razem z uczniami kilka kobiet, aby im usługiwać. Przyłączyła 

się do nich Magdalena. Odkąd usłyszała opowieść o ojcu i jego dwóch synach, wszystko 
przestało się dla niej liczyć, poza pragnieniem służenia i słuchania Nauczyciela. Świat 
poza Nim przestał istnieć. To On był ojcem, który przebaczył marnotrawnej córce. Nie 
mogła   istnieć   na   świecie   miłość   większa   niż   ta,   którą   jej   okazał.   Już   nie   myślała 
o wielkości   swoich   win,   nie   niepokoiła   się  tym,   że   mógł   odkryć   w niej   coś,   o czym 
przedtem nie wiedział. On wszystko wiedział, wszystko przebaczał. W maszalu, który jej 
opowiedział,   ujawnił   tajemnicę   Swego   Serca.   To   było   tak,   jakby   odsłonił   zasłonę 
ukrywającą płomień, który wszystko spala i podpala. Taka miłość nie mogła nie obudzić 
pragnienia,   aby   na   nią   odpowiedzieć   czymś   równie   gorącym.   Ale   On   przywrócił   ją 
znowu uczuciom pierwszym, nieskażonym. Mogła znowu kochać, jak się kocha pierwszy 
raz w życiu, miłością, która niczego nie żąda poza prawem czczenia i służenia.

Chodzili   drogami   długim   sznurem.   Na   przodzie   szedł   On,   prowadząc   rozmowy 

z uczniami. Za mężczyznami w pewnym oddaleniu postępowały kobiety. Przewodziła im 
Matka Nauczyciela. Ta Kobieta o twarzy dziewczyny nie opuszczała teraz Syna. Dawniej 
pozostawała w Galilei, gdy On odchodził na Swe wędrówki. Teraz szła za Nim krok 
w krok.   Nie   spuszczała   z niego   wzroku.   Cicha,   małomówna   i spokojna   zdawała   się 
ukrywać trawiący ją niepokój. Nie zwierzała się nikomu z niego, ale Magdalena, która 

background image

zawsze   była   przy   niej   najbliżej,   odgadywała   intuicyjnie,   że   Miriam   przeczuwa 
niebezpieczeństwo grożące Synowi.

Zatrzymywali   się   w napotykanych   wsiach.   Czekały   na   nich   tłumy,   gdyż   wieści 

o tym, w którą stronę zmierza Nauczyciel, uprzedzały Jego kroki. Witano Go okrzykami, 
powiewaniem   gałęzi,   ukłonami.   Gromady   chorych,   kalek,   niewidomych   stały 
w oczekiwaniu długimi szeregami. On wchodził między jęczącą ciżbę, pochylał się nad 
leżącymi,   dotykał   zaropiałych   ran,   zamarłych   oczu.   Wbrew   zakazom   pojawiali   się 
w tłumie trędowaci, a On kładł na nich ręce. Wybuchały okrzyki zachwytu, gdy kaleka 
odrzucał   kule   i wyskakiwał   w radosnym   tańcu,   gdy   bełkoczący   niemowa   zaczynał 
wymawiać zrozumiałe słowa, gdy niewidomy krzyczał: „Widzę”.

Potem siadał na kamieniu lub na podsuniętym stołku i zaczynał nauczać. Słuchano 

Go w nabożnym milczeniu. Czasami tylko westchnienia przelatywały nad tłumem niby 
tchnienie wiatru. Mógł mówić długo – ludzie nie czuli się nigdy zmęczeni słuchaniem. 
Magdalena słyszała Go nauczającego i codziennie odnajdywała w Jego słowach rzeczy 
nieznane i nowe. Jej miłość nie przestawała rosnąć, a rosnąc poszerzała krąg wiedzy. 
Poznawała coraz lepiej naukę Nauczyciela, a jednocześnie uświadamiała sobie, że jest to 
morze bez kresu: im dalej się na nie wpływało, tym było bardziej nieogarnione. Tonęło 
się w nim – i nie mogło utonąć. Pochłaniało człowieka, a równocześnie nadawało życiu 
sens.

Dzień   się   kończył,   ale   ludzie   nie   pozwalali   odejść   Nauczycielowi.   Prawie   siłą 

uczniowie wyrywali Go z tłumu, odprowadzali w jakiś zaciszny kąt, aby mógł odpocząć 
i posilić  się  tym,  co  dla  Niego  przygotowały  kobiety.  Ale  i tu  spokoju nie  było.  Do 
Nauczyciela przepychały się matki, prowadząc swoje dzieci. Ledwo usiadł, otaczały Go 
niby stado ćwierkających  wróbli. Czepiały się Jego rąk, nóg, rękawów Jego kuttony, 
wspinały się na Jego kolana, gładziły Go po policzkach.  Śmiał  się i pozwalał im na 
wszystko. Uczniowie byli tym oburzeni. Krzyczeli na dzieci, aby szły sobie precz. Nie 
pozwalał na to. Mówił: „Nie odpędzajcie ich, pozwólcie im być ze Mną. One są Moim 
najlepszym wypoczynkiem. Gdyby wszyscy byli jak dzieci, świat wyglądałby inaczej, 
niż   wygląda.   Nie   byłby   grząskim   bagnem,   które   wchłania   każdego,   który   się   nie 
strzeże...”

Podobnie   jak   Miriam,   Magdalena   patrzyła   z daleka   na   rozmowy   Nauczyciela 

z dziećmi. Jakże zazdrościła matkom, które mogły przyprowadzić swoje do Nauczyciela. 
I ona mogła mieć dziecko... Ale to była słuszna kara. Nie chciała na nią narzekać. Coraz 
częściej stawała przed nią myśl, że dawanie jest najlepszym gestem miłości. I że możemy 
nawet dawać to, co nas samych boli...

Zapadała noc. Czasami pod dachem, ale najczęściej na dworze, wprost na ziemi, 

background image

wokoło ogniska, układano się do snu. Nauczyciel kładł się zawsze nieco z boku. Czasami 
budziła się w nocy i wtedy często zdarzało się, że nie widziała Go. Zauważyła, że wstaje 
i odchodzi na pobliskie wzgórze. Kiedyś wstała i cicho poszła za Nim. Noc była jasna, bo 
księżyc, już bardzo bliski pełni, zlewał z góry potoki srebrnego blasku. Podczołgała się 
do wzgórka, na którym klęczał. Usłyszała, jak się modlił: „Ojcze, zbliża się czas męki 
i chwały. Dobiegło końca dzieło, któreś Mi zlecił. Moje ludzkie serce lęka się – ale Ty 
wiesz, że to, co MI kazałeś przekazać – przekażę. Będą wiedzieli, jaki jesteś...”

Nie pojmowała tych słów, ale czuła, że zawierają coś niezwykle ważnego, coś, co 

przerasta   ją,   a także   chyba   Jego   uczniów.   Odczołgała   się   pośpiesznie.   Pamiętała 
tajemnice,   które   –   pod   wielu   zaklęciami   –   przekazywał   jej   niegdyś   Melito.   Były   to 
zaklęcia i przywoływania kogoś, który miał dać proszącemu potęgę, wiedzę i chwałę. Ale 
tajemnica,   której   podsłuchała,   była   inna.   Nie   była   przeznaczona   wyłącznie   dla 
wybranych   szczęśliwców,   którzy  znali   zaklęcia.   Miała   służyć   wszystkim,   wszystkim, 
którzy chcieli ją przyjąć. Jeśli była tajemnicą, to tylko dlatego, że stanowiła blask, do 
którego trzeba było przystosować oczy...

Pewnego dnia wędrującą gromadę dogonił mały Ruben, chłopak z sąsiedniego domu 

w Betanii,   którego   Marta   często   wysyłała   z różnymi   poleceniami.   „Twoja   siostra 
powiedziała   –   rzekł   Magdalenie   –   żebyś   zaraz   wróciła   do   domu.   Twój   brat   ciężko 
zachorował. Nie może chodzić. Marta kazała ci rzec, że potrzebuje ciebie.”

Podeszła   do   Nauczyciela   i powiedziała   mu,   jaką   wiadomość   przyniósł   chłopiec. 

W zamyśleniu kiwał głową.

– Trzeba, abyś wróciła – rzekł po chwili namysłu. – Gdy Łazarz jest taki chory, 

Marta nie powinna być sama. A gdyby choroba jeszcze się wzmogła, zawiadomcie mnie 
o tym.

Posłusznie spełniła Jego wolę.

Stan Łazarza był rzeczywiście ciężki. Leżał i trzeba go było nieustannie doglądać. 

Kaszel rozdzierał mu piersi. Brakowało mu oddechu, aż cały siniał. Wezwani lekarze nie 
byli ze sobą zgodni: jedni lekceważyli chorobę i twierdzili, że kaszel i duszności przejdą, 
gdy   zapanuje   czas   skwarów   letnich,   drudzy   robili   poważne   miny   i przebąkiwali,   że 
medycyna nic już choremu nie pomoże i jedynym ratunkiem może być złożenie ofiary 
w świątyni.   Marta   była   zatroskana,   ale   wciąż   powstrzymywała   się   przed   wysłaniem 
gońca do Nauczyciela.

Łazarz miał wielu przyjaciół i ci odwiedzali go w chorobie. Prawie codziennie ktoś 

nowy   pojawiał   się   w ich   domu.   Przychodzili   znajomi   faryzeusze   i doktorzy,   a nawet 
niektórzy   członkowie   Sanhedrynu.   Podczas   pogawędki   opowiadali   Łazarzowi   plotki, 

background image

jakie krążyły po Jerozolimie. Słyszała, jak mówili:

–   Źle,   Łazarzu   z tym   twoim   Przyjacielem   Galilejczykiem.   Bardzo   są   na   Niego 

zawzięci nasi chaberim. Ale bo też niepotrzebnie ich rozdrażnił i tym, co robił, i tym, co 
mówił. Wszyscy powtarzają słowa, jakie wypowiedział, gdy Mu donieśli, że wypędzono 
z synagogi   człowieka,   który   był   jakoby   niewidomy,   a On   jemu   przywrócił   wzrok... 
Wiesz,  co  powiedział?   Rzekł:  „Przyszedłem  na   świat,   aby  ci,   co  nie   widzą  –  mogli 
widzieć, a ci, którzy widzą – utracili wzrok...” Mówiąc to patrzył znacząco na naszych 
chaberim. Któryś z nich spytał Go: „Czy to o nas mówisz, że jesteśmy ślepi?” A On 
odpowiedział: „Gdybyście byli niewidomi, nie mielibyście winy. Ale wy się pysznicie, że 
potraficie wszystko dojrzeć, więc ponosicie winę”. Po co takie słowa? On obraził nimi 
nas wszystkich. Pewno, że lepiej widzimy niż amhaarece, którymi się otoczył. On nie 
szanuje nikogo. Nie ceni wiedzy. Miał powiedzieć: „Słuchajcie tego, co mówią, ale ich 
nie naśladujcie”. To kogo ma naśladować pospólstwo, jak nie świątobliwych chaberim? 
Ostrzeż   Go,   Łazarzu,   jeśli   nie   chcesz,   aby   Mu   się   stała   jakaś   krzywda.   Chaberim 
z wielkiej rady wysłali ludzi, aby chodzili za Nim krok w krok i zapisywali każde Jego 
słowo. On mówi rzeczy szalone. Tak mówić nie wolno! Co znaczą słowa, że jest starszy 
niż praojciec Abraham? Co On chciał przez te słowa powiedzieć? Poradź Mu, aby do 
Jerozolimy nie przychodził. Niech idzie sobie precz! Niech wraca do siebie, do Galilei!

– Przecież Mu chyba nic nie zrobią? – pytał Łazarz.
Kręcili głowami i unikali jego wzroku. Powtarzali:
– Nie... Oczywiście, że nie... Ale lepiej niech tu nie przychodzi... Poślij do Niego, 

niech nie wraca...

Łazarz opadł uspokojony na posłanie. Ale ona była  pewna, wsłuchując się w ich 

pochrząkiwania i pomruki, że Nauczycielowi grozi naprawdę niebezpieczeństwo. Była 
przerażona. Ogarnięta podobną do pożaru miłością, zachwycona oglądanymi przez siebie 
cudami   zapomniała   o lękach,   jakie   budziły   w niej   wieści   o zawziętości   faryzeuszy. 
Widziała, jak tłumy podziwiały i czciły Nauczyciela. Ufała, że nie dałyby Mu zrobić 
krzywdy.   Na   tamtego   proroka   także   nikt   nie   śmiał   podnieść   ręki,   póki   był   w Judei, 
chociaż i on wytykał faryzeuszom ich fałsze. Nawet tetrarcha, aby go uwięzić, musiał 
sięgnąć   do podstępu.  Mogli   rzucać  groźby,   mogli  próbować  schwytać   Go w pułapkę 
słowną, ale nie sądziła, aby ośmielili się podnieść na Niego ręce.

A przecież słyszane teraz słowa brzmiały taką zawziętością, że obudziły w niej lęk.

background image

6

Tymczasem stan Łazarza jeszcze się bardziej pogorszył. Utracił zdolność mówienia, 

nie mógł jeść, duszności chwytały go teraz po kilka razy na dzień. Przerażona Marta 
powiedziała do Magdaleny:

– Będziemy chyba musiały zawiadomić Nauczyciela. Wszak sam ci powiedział, aby 

Go zawiadomić...

–   Powiedział,   to   prawda.   Ale...   Czy   nie   obawiasz   się,   że   jeśli   pojawi   się 

w Jerozolimie, faryzeusze zrobią Mu coś złego?

– Boję się. Dlatego odwlekam wysłanie chłopca. Lecz, co będzie, jeśli Łazarz umrze? 

Nauczyciel potrafi uzdrawiać. Tylu uzdrowił obcych. Dlaczego nie uzdrowił Łazarza, 
którego nazywa przyjacielem? Czasami jest dziwny...

Musiała w duchu przyznać, że Marta miała rację: tylu uzdrowił z najrozmaitszych 

chorób.   Nawet   widziała,   jak   oczyszczał   ludzi   z trądu.   Wiedział   przecież,   że   Łazarz 
choruje. A jednak nie wypowiedział nad nim uzdrawiającego słowa.

– Jeśli tu przyjdzie, uzdrowi go, jestem tego pewna – podjęła Marta.
– Słyszałam, co mówili faryzeusze. Wiem, że są pełni nienawiści. Ale lękają się 

ludzi. Gardzą pospólstwem, jednak zabiegają o jego względy. Zbliża się czas świąt. Już 
ściągają do miasta  pierwsi pielgrzymi.  Przybędzie  lada dzień namiestnik  z wojskiem. 
Rzymianie będą pilnowali spokoju. Myślę, że w takim czasie nie ośmielono by się napaść 
na Nauczyciela...

– Boję się jednak, Marto.
– I ja się boję...
– Pamiętasz, że chcieli mnie zabić, chociaż pilnowali mnie żołnierze rzymscy.
– Jesteś zwykłą dziewczyną, o którą by się nikt nie upomniał. Za Nauczycielem stoi 

cały Izrael.

– Zabito proroka Jana...
– Kazał go zabić Herod Antypas. I on nie ośmieliłby się tego zrobić, gdyby przedtem 

nie trzymał Jana więcej niż przez rok w więzieniu. W tym czasie chodził już po Galilei 
Nauczyciel i ludzie zapomnieli o Janie...

– O Nauczycielu nikt nie zapomni! Nigdy!
– I ja tak myślę. Jest wielki i święty. Mówię ci: nie ośmielą się podnieść na Niego 

ręki. Poza tym Rzymianie, chociaż na nich narzekamy, pilnują porządku. A Łazarz jest 
coraz słabszy. Musimy go ratować!

– Musimy – zgodziła się z słowami siostry.  To, co mówiła Marta, wydawało się 

przekonywające.

background image

Tego jeszcze dnia wysłali małego Rubena, aby odszukał Nauczyciela i przekazał Mu 

wiadomość   o ciężkim   stanie   Łazarza.   Chłopca   nie   było   przez   kilka   dni.   Kiedy   się 
wreszcie zjawił, Łazarz był w agonii. Nie poznawał sióstr. Dusił się.

– Dlaczego Nauczyciel nie przyszedł? – pytały Rubena. – Czy powiedziałeś Mu, że 

Łazarz jest tak ciężko chory i może umrzeć?

– Powiedziałem.
– A On, co ci odpowiedział?
– Że przyjdzie, ale nie zaraz.
– Jak to nie zaraz? Przecież potem może być za późno. Pewnie nie powiedziałeś, jak 

ciężko Łazarz jest chory?

– Mówiłem. Wszystko to powiedziałem.
– I powiedziałeś, że w każdej chwili może umrzeć!?
– Powiedziałem. Ale On ciągle mówił, że przyjdzie później.
– Biegnij! Poszukaj Go jeszcze raz. Powiedz, że z Łazarzem jest bardzo źle.
Z Łazarzem było rzeczywiście bardzo źle. Duszność chwytała go tak wielka, że po 

każdym jej ataku leżał jakiś czas zesztywniały jakby już nieżywy.

Znajomi przestali chorego odwiedzać. Zresztą Łazarz nikogo nie poznawał, Marta 

i Magdalena czuwały nad bratem dniami i nocami.

Którejś nocy, gdy przy posłaniu była Magdalena, zobaczyła w blasku palącego się 

kaganka otwarte oczy Łazarza. Wydało jej się, że odzyskał przytomność i poznaje ją. 
Pochyliła się nad chorym:

– To ja jestem, Łazarzu. Czy słyszysz mnie?
Dał potwierdzający znak ruchem głowy.
–   Czy   może   czegoś   ci   potrzeba?   Może   napiłbyś   się.   Chcesz,   to   podam   ci   wino 

z wodą...

Potrząsnął głową. Cichym szeptem zapytał:
– Czy Jego... nie ma...?
– Jeszcze nie. Ale On już idzie. Lada godzina przyjdzie.
– Nie... – szeptał – nie... Nie przyjdzie... On...
– Ależ przyjdzie. Bardzo ciebie kocha. Przyjdzie i uzdrowi cię.
Znowu potrząsnął głową.
– On powiedział... spotkamy się... Teraz wiem...
Ciężkie   rzężenie   przerwało   dalsze   słowa.   Magdalena   nie   wiedziała,   jak   ma 

umierającego pocieszyć. Jeśli On nie przyjdzie – myślała – i nie uzdrowi Łazarza, Łazarz 
umrze   zawiedziony.   Na   chwilę   troska   o brata   stała   się   w niej   większa   niż   niepokój 
o Nauczyciela. Marta umiała sprawami bliskimi przesłonić dalsze. Ona tego nie potrafiła. 

background image

Ale w jej sercu pojawiła się gorycz. Nie wobec Nauczyciela, ale wobec niemożności 
zrozumienia.   Może   byłoby   lepiej   –   myślała   gorączkowo   –   pobiec   samej,   odnaleźć 
Nauczyciela,   powiedzieć   Mu,   że   to   nie   ona,   ale   to   Łazarz   pragnie   Jego   obecności. 
Kiedyś, podobno w Galilei, gdy setnik rzymski prosił Go o zdrowie dla swego służącego, 
On powiedział: „Wracaj do domu, twój służący żyje...” Nie musiał iść do domu tamtego. 
Wystarczyło jedno słowo...

– Magdaleno... – doszedł ją cichy szept.
Pochyliła się znów nad bratem.
– Czego chcesz, Łazarzu?
– Jak to dobrze... że wróciłaś... że On przebaczył...
– Nigdy Mu się za to dość nie wywdzięczę.
– Będziesz... musiała... mówić...
– Mówiłam rzeczy grzeszne. Chcę milczeć i słuchać.
– Będziesz mówić... właśnie ty...
– Dlaczego? Dlaczego ja?
Nic więcej nie powiedział. Złapał go atak ogromnej duszności. Był siny, sztywny. 

Pobiegła   zawołać   Martę,   która   drzemała   w sąsiedniej   izbie.   Obie   pochyliły   się   nad 
bratem.   Siność   na   jego   twarzy   ustępowała   bladości.   Jeszcze   raz   usiłował   złapać 
powietrze.   Potem   zwinął   się   jakby   czymś   uderzony.   Zastygał   w bezruchu   z dłońmi 
przyciśniętymi gestem obronnym do piersi.

background image

7

Był  już piąty dzień od dnia śmierci Łazarza, gdy przybiegli  z krzykiem  chłopcy, 

bawiący się na drodze, z wiadomością, że nadchodzi Nauczyciel.

Dom   pełen   był   ludzi,   którzy   ściągali   tłumnie   od  paru   dni,   by  złożyć   przepisany 

pokłon   rodzinie   zmarłego   i wziąć   udział   w uczcie   żałobnej.   Odmawiano   wspólnie 
modlitwy i wychwalano cnoty nieboszczyka. Obie siostry przez trzy dni zachowywały 
ciężką   żałobę:   bose,   ubrane   w starą   odzież,   poszarpaną   na   piersiach,   z głowami 
posypanymi popiołem siedziały na ziemi bez słowa, kołysząc się i ciężko wzdychając. 
Domem i ucztą musiały się zająć inne kobiety, sąsiadki i krewne. Sprowadziły płaczki, 
które zawodziły przeraźliwie i napełniały dom krzykiem.

Czwartego   dnia   żałoba   przybrała   spokojniejszy   wygląd.   Marta   i Magdalena   były 

teraz   ubrane   zwyczajnie   i przejęły   obowiązki   gospodyń.   Płaczki   opuściły   dom, 
otrzymawszy należną zapłatę. Przychodzili goście, jedli „chleb płaczących”, pili wino – 
pilnując jednak miary, gdyż przepisy Sanhedrynu surowo zabraniały pijaństwa w domu 
zmarłego. Wciąż i wciąż mówili o Łazarzu, nie przestawali go wychwalać i wspominać. 
Tak miało być do trzydziestego dnia, w którym to dniu kończyła się żałoba.

W   słowach   żałobników   wciąż   powracała   sprawa   niezjawienia   się   w porę 

Nauczyciela. Dlaczego On, który znał Łazarza, gdy jeszcze obaj byli chłopcami, i tyle 
mu okazywał przyjaźni, nie przyszedł na czas, by ukazać na nim swą niezwykłą sztukę 
uzdrawiania?

Wieść o nadejściu Nauczyciela poderwała Martę. Wstała prędko z ławy i wybiegła 

z domu daleko na drogę. Magdalena nie ruszyła  się z miejsca, choć serce zaczęło jej 
gwałtownie łomotać. Ogarnął ją nagle jakiś niezrozumiały lęk. Nie mogła zapomnieć, że 
przy łożu brata nie potrafiła sobie wytłumaczyć spóźnienia się Nauczyciela. Czuła to jak 
winę,   która   nie   pozwala   jej   spojrzeć   Mu   w twarz.   Także   powróciły   obawy   o Jego 
bezpieczeństwo. I chciała Go widzieć – i pragnęła wiedzieć, że jest daleko, bezpieczny.

Głosy   przybyłych   słychać   już   było   przed   domem.   Nauczyciel   zatrzymał   się 

i rozmawiał z Martą. Nie wchodził do domu. Po chwili wbiegła Marta. Zawołała:

– Idź do Niego! Woła cię.
Pobiegła, ile sił w nogach. Zebrani w domu goście pośpieszyli za nią. Ale Magdalena 

pierwsza dobiegła stojącego na drodze Nauczyciela i przypadła do Jego stóp.

– O, Panie – zawołała – gdybyś był przyszedł wcześniej, nasz brat nie byłby zmarł.
Wybuchnęła   płaczem.   Nauczyciel,   który   wydawał   się   wzruszony,   zapłakał   także. 

Wielkie łzy spływały po Jego policzkach. W tłumie,  który rósł wokoło, słychać  było 
powtarzające się głosy:

background image

–   Dlaczego   nie   przyszedł   wcześniej?   Taki   wielki   cudotwórca!   Mógł   przywrócić 

wzrok  człowiekowi,  który się  urodził  niewidomy  – a Łazarza  nie  mógł   był  uleczyć? 
Dlaczego tego nie zrobił? Płacze, więc musiał go bardzo kochać...

– Gdzie leży? – zapytał Nauczyciel.
Magdalena   podniosła   się   z klęczek.   Wróciła   Marta.   Stały   teraz   obie   przed 

Nauczycielem.

– Chodź, Rabbi, pokażemy Ci.
Do   skały,   pod   którą   w grocie   złożono   ciało   Łazarza,   prowadziła   wąska   ścieżka. 

Kamień zawalający wejście był pomalowany na biało, jak tego wymagały przepisy. Ale 
Nauczyciel nie zważał na to. Śmiało położył na kamieniu dłoń. Rzekł:

– Odwalcie go.
Marta, zawsze myśląca o wszystkim, sprzeciwiła się.
– Nie można tego zrobić, Panie. Ciało leży od czterech dni w grobie. Już cuchnie.
Odpowiedział: – Czy wam nie powiedziałem, że jeśli uwierzycie, ujrzycie chwałę 

Najwyższego?

Ustępując, Marta skinęła na stojących mężczyzn. Kilku podeszło i odtoczyło kamień. 

Wnętrze otworzyło się ciemne, niby otwarte w krzyku usta. W tłumie powstał lękliwy 
szmer,   a potem   zapadła   głucha   cisza.   Z grobu   powiało   wonią   rozkładu.   A jednak 
Nauczyciel   nie   kazał   na   nowo   zatoczyć   kamienia.   Stał   przed   otwartym   grobem 
z podniesioną   głową.  Jego  wargi  poruszały  się  –  musiał   się  modlić.  Wstrętny  słodki 
zapach zaczął się rozwiewać. Już nie buchał z wnętrza grobu.

Nagle Nauczyciel krzyknął:
– Łazarzu, wyjdź z grobu!
Cisza   stała   się   jeszcze   bardziej   przejmująca.   A potem   nagle   wybuchnął   straszny 

krzyk. Tłum cofnął się, niektórzy zerwali się do ucieczki. W otworze groty ukazała się 
biała, oplątana całunem i opaskami postać.

– Rozwiążcie go, aby mógł chodzić – powiedział.
Nikt nie śmiał podejść do wywołanego z grobu. Pierwsza zbliżyła się Marta. Dopiero 

gdy   ona   zerwała   z głowy   skrywającą   twarz   chustę   i wszyscy   zobaczyli   żywą,   nie 
zmienioną twarz Łazarza i otwarte szeroko oczy, rzucono się, aby jej pomagać. Zrywano 
z ciała opaski. Gdy uwolniono nogi, Łazarz podszedł do Nauczyciela. Ukląkł przed Nim. 
Jezus objął go i przycisnął  do piersi. Teraz  krzyk  przerażenia  zamienił  się w stokroć 
głośniejszy   krzyk   podziwu.   Wszyscy   cisnęli   się   do   Nauczyciela,   wołali   aż   do 
zachrypnięcia na Jego cześć.

Jezus pozostał w Betanii tylko przez następny dzień.
Od   rana   przybiegali   z miasta   ludzie,   przynosząc   wieści   o tym,   co   się   tam   działo 

background image

i mówiło.   Nowina   o wskrzeszeniu   Łazarza   dotarła   do   Jerozolimy   przed   wieczorem 
i wywołała   niezwykłe   zamieszanie.   Ludzie,   którzy   widzieli   cud   na   własne   oczy, 
opowiadali o nim na dziedzińcu świątyni i na ulicach. Przed nocą wiedzieli o tym, co się 
wydarzyło w Betanii, wszyscy. Wznoszono okrzyki na cześć Nauczyciela.

Arcykapłan zwołał jeszcze o zmierzchu posiedzenie Sanhedrynu. Trwało długo i jak 

mówili ci, którzy brali w nim udział, było bardzo burzliwe. Po skończeniu obrad gromada 
młodych faryzeuszy wyszła na miasto i zaczęła rozpowiadać, że Prorok z Galilei dokonał 
w Betanii wielkiego oszustwa, gdyż Łazarz wcale nie umarł, tylko ukrywał się w grobie, 
aby   udać   wskrzeszenie.   Oburzony   takim   szalbierstwem   arcykapłan   zwrócił   się   do 
Najwyższego   z zapytaniem,   co   powinno   się   uczynić   Człowiekowi,   który   podobnymi 
oszustwami mami  ludzi. Losując tajemnicze kamienie urim i tumim Kajfasz otrzymał 
odpowiedź, że winny oszustwa powinien ponieść śmierć. Wobec tego Sanhedryn wydał 
polecenie, aby każdy,  kto wie o miejscu, gdzie przebywa Jezus, doniósł o tym, za co 
czeka go nagroda.

Opowiadania   tych,   którzy   widzieli   wskrzeszenie,   ścierały   się   z informacjami 

przekazywanymi   przez   faryzeuszy.   Ludzie   byli   podzieleni.   Jedni   wierzyli   jednym 
wieściom,   inni   drugim.   Potem   ci,   którzy   przyszli   do   Betanii,   zaczęli   cichnąć,   gdyż 
faryzeusze grozili im, że zostaną ukarani za głoszenie fałszywych wiadomości. Rano nikt 
nie śmiał w mieście powiedzieć głośno o cudzie.

Gdy nowiny napływały jedna po drugiej, Nauczyciel  siedział milczący przy stole 

obok   Łazarza.   Serdecznym   gestem   trzymał   jego   dłoń   w Swojej   dłoni.   Magdalena 
przysiadła   u Jego   stóp.   Cała   dygotała   słuchając   opowiadań   przybywających. 
Oszałamiająca radość, jakiej doświadczyła na widok cudu, radość, która nie pozwoliła jej 
zmrużyć  oka w nocy,  przemieniła się w równie oszałamiający lęk. Wobec zagrożenia 
Nauczyciela   była   po   prostu   nieprzytomna.   Szaleńcze   pomysły   przebiegały   jej   przez 
głowę.   Marta   przyjmowała   wieści   spokojniej.   Powiedziała   do   Magdaleny:   „Skoro 
Nauczyciel zdolny jest nawet wskrzeszać – kto Mu może zagrozić?”

Odezwał się Łazarz:
– Musisz, Panie, odejść. Oni wiedzą, że tu jesteś.
Spokojnie odpowiedział:
–   Dzień   ma   dwanaście   godzin   i nic   stać   się   nie   może,   póki   nie   przyjdzie   nasza 

godzina. Ale masz rację. Odejdę. Jeszcze Mój czas nie przyszedł.

– A co powinien uczynić  Łazarz?  – zapytała  Marta. – Oni mówią,  że i na niego 

zapadł wyrok.

– Łazarz i wy obie zostańcie – rzekł. – Teraz nikt na was nie podniesie ręki. Sieć jest 

założona na wielkiego zwierza. Potem...

background image

Zatrzymał   się.   Końcami   palców   dotknął   czoła   Magdaleny.   Wydać   się   mogło,   że 

urwał ze względu na nią. Powtórzył:

– Teraz zostańcie. Ja udam się do Efraim. Obiecałem tamtejszym ludziom, że do nich 

przyjdę.

I tak, jak powiedział, około szóstej wyruszył z uczniami. Magdalena odprowadziła 

ich aż do sąsiedniej wioski.

Poznała   już   dobrze   uczniów   Nauczyciela.   Pierwszym   wśród   nich   był   Szymon, 

którego Nauczyciel przezwał Piotrem. Był to wielki i tęgi rybak galilejski o porywczej 
naturze i dudniącym głosie. Był dawniej zwierzchnikiem rybackiej grupy znad jeziora 
Genezaret. Wysuwał się zawsze na czoło uczniów i ciągle powtarzał o tym, jak bardzo 
jest wierny Nauczycielowi. Lubił innymi kierować i narzucać im swoje zwierzchnictwo. 
Brat Szymona, Andrzej, był także rybakiem. Dwaj inni, Jakub i Jan, byli również braćmi 
i rybakami.   Nauczyciel   nazwał   ich   Synami   Gromu.   Jan   był   najmłodszym   z uczniów 
Nauczyciela, właściwie dopiero chłopcem, ciężka praca rybaka nie zniszczyła  jeszcze 
jego   dłoni,   a wiatr   znad   jeziora   nie   pokrył   twarzy   setką   bruzd.   Buchał   od   niego 
młodzieńczy   entuzjazm.   Kochał   gorąco   Nauczyciela   i każdym   słowem   i gestem 
okazywał Mu swoją miłość. On i Magdalena byli w tym gronie tak samo młodzi i równie 
kochający. Ale Jan nie zaznał jeszcze żadnych doświadczeń życiowych: był jak czysta 
nie  dotknięta  rylcem  karta. Jej  doświadczenia  – jakże  obfite,  mimo  wczesnych  lat  – 
zostały starte dotknięciem dłoni Nauczyciela.

Filip,   Tomasz   i Bartłomiej   byli   rzemieślnikami   i pochodzili   z różnych   miasteczek 

galilejskich. Mateusz, dawny poborca podatkowy, brał myto od wchodzących do miasta – 
i z   tego   powodu   był   znienawidzony   przez   miejscową   ludność.   Ale   w kole   uczniów 
Nauczyciela  nikt nie wypominał  mu  tego zajęcia,  które spełniał  uczciwie,  pobierając 
tylko to, co miał polecone pobierać. Bracia Jakub i Juda-Tadeusz pochodzili z Nazaretu 
i byli synami siostry Miriam. Inny Szymon wywodził się spośród sikkarystów, porzucił 
towarzyszy przekonawszy się, że banda zajmuje się rabunkiem i mordami, za które jej 
płacono, a nie walką o wolność.

Ostatnim   z grona   uczniów   był   Juda   z Kartiothu   –   dawniej   kupiec   zajmujący   się 

handlem   pachnidłami.   Był   wśród   uczniów   najzręczniejszy   i najsprytniejszy.   Trzymał 
w ręku pieniądze, które ludzie ofiarowywali Nauczycielowi i z nich zakupywał żywność 
dla całej gromadki. Był mały,  czarny, krzykliwy. Podobno miał żonę, która od niego 
uciekła. Gdy inni uczniowie, wsłuchani w nauki Nauczyciela, trzymali oczy spuszczone 
wobec napotykanych kobiet, jeden Juda wodził za nimi chciwymi oczami. Raz po raz 
odkrywała wlepiony w siebie jego łakomy wzrok. Próbował z nią rozmawiać. Przynosił 
i ofiarowywał   jej   pachnidła.   Odpychała   je   ze   wstrętem.   Świadoma   była   tego,   co 

background image

oznaczają te dary,  zwłaszcza,  że, jak podejrzewała, kupował je z zawierzonych  sobie 
pieniędzy. Odwracała się od niego gniewnie. Zresztą samym wyglądem budził w niej 
obrzydzenie.   Nie   przypominał   żadnego   z mężczyzn,   którzy   przeszli   przez   jej   życie. 
Zresztą miłość do Nauczyciela uwolniła ją od wszystkich zainteresowań. Jemu i tylko 
Jemu pragnęła służyć.

–   Wrócę   do   was   niedługo   –   powiedział   Nauczyciel,   gdy   w końcu   pożegnała   się 

i została na drodze. Przechodzący uczniowie żegnali ją potrząsaniem rąk w powietrzu. 
Ostatni szedł Juda kupczyk. Powiedział:

– Czekaj na mnie. Przyniosę ci coś pięknego i cennego.
Uśmiechnął się przy tym obleśnie. Potrząsnęła gniewnie głową na znak, że nic nie 

chce,  żadnych  prezentów. Ale gdy obejrzał  się, uśmiechnęła  się także.  Pamiętała,  co 
Nauczyciel  powiedział  jej  kiedyś:  „Żal mi  Judy.  To biedak. Jest jak człowiek,  który 
połknął węża, a ten wąż rośnie w nim i pożera go. Trzeba mu okazywać wiele dobroci...”

Odchodząca gromadka zniknęła w oddali. Magdalena wolno wracała do domu. Minął 

ją powóz jadący w przeciwną stronę, eskortowany przez kilku żołnierzy. Zeszła tamtym 
z drogi. Poprzez chmurę pyłu, jaka się podniosła, zobaczyła w powozie znajomą postać. 
To była Klaudia. Siedziała sztywno, wyprostowana z twarzą okręconą szalem. Wśród 
kurzu nie mogła zobaczyć ani poznać Magdaleny.

Przez chwilę miała ochotę zawołać, ale powstrzymała się. Zanim zostałaby poznana, 

mogła oberwać batem od któregoś z żołnierzy. Kiedy jednak powóz potoczył się dalej, 
przyszło jej do głowy, że któregoś dnia powinna pójść zobaczyć się z Klaudią. Pamiętała 
ich rozmowy, jej serdeczność, jej zainteresowanie religią żydowską. Może powinna jej 
powiedzieć o Nauczycielu i Jego naukach? Może mogłaby uprosić Klaudię, aby poprzez 
męża zapewniła bezpieczeństwo Nauczycielowi?

W domu na ganku siedział zamyślony Łazarz. Zwykle tak teraz spędzał czas. Nie 

studiował ksiąg, nie prowadził rozmów. Zresztą goście nie przychodzili ostatnio do ich 
domu.

– Podejdź – rzekł. – Coś ci chcę powiedzieć.
– Słucham cię, bracie.
–   Gdy  ty   odprowadziłaś   Nauczyciela,   byli   tu   wysłannicy   Sanhedrynu.   Faryzeusz 

i lewita.   Dawna   nieprzyjaźń   naszych   chaberim   i saduceuszy   zniknęła.   Wypytywali 
groźnie. Twierdzili, że Sanhedryn jest przekonany, iż udawałem tylko śmierć, aby potem 
w zmowie z Nauczycielem wyjść z grobu.

–   To   przecież   nieprawda.   Byłeś   umarły,   twoje   ciało   wydzielało   już   trupią   woń. 

Składałam cię do grobu razem z Martą.

– Oni nie zgodzą się z tym nigdy. Gdyby uznali cud – musieliby uznać Nauczyciela. 

background image

Wolą   każdy   Jego   czyn   nazwać   szalbierstwem   lub   szatańskimi   sztuczkami.   Ale 
o wskrzeszeniu nie mogą powiedzieć, że to dzieło szatańskie.

– I na tym się skończyło?
– Nie. Zapowiedzieli, że ani mnie, ani wam nie wolno pisnąć słowa o cudzie. Że 

mamy siedzieć cicho, nikomu nic nie opowiadać.

– Tylu ludzi cud widziało.
– Powiedzieli, że i inni zostaną ostrzeżeni. A kto będzie nieposłuszny, ten zobaczy... 

Nie   cofną   się   przed   niczym.   Pamiętaj,   że   oni   swoje   rachunki   załatwiają   przez 
sikkarystów.

– Ośmieliliby się?
– Och, na pewno. To dla nich sprawa życia lub śmierci. Ja się śmierci nie boję. 

Wiem, czym jest. Ale lękam się o Martę i o ciebie. Oni wspomnieli o tobie. Szczególnie 
mocno i kilka razy. Jest coś, co sprawia, że są tobie wrodzy.

– I ja śmierci nie boję się, odkąd Nauczyciel powiedział, aby się nie bać tych, którzy 

tylko ciało zabić mogą...

– Nauczyciel powiedział także, że teraz nic nam nie zrobią. Ale nie wiem, kiedy 

skończy się to „teraz”. Dlatego cię ostrzegam. On nie każe lękać się śmierci, ale nie 
pozwala przywoływać jej przed czasem.

Zapadło milczenie. Po dłuższej chwili zapytała:
– Łazarzu, powiedz: jak tam jest?
Uśmiechnął się lekko.
– Niełatwo to powiedzieć. Ale tego, co jest „tam”, nie powinniśmy się bać. Bo, 

widzisz, On tam jest także...

background image

8

Zbliżało   się   święto   Paschy.   Do   Jerozolimy   napływały   coraz   większe   tłumy 

pielgrzymów.   Miasto   nie   mogło   ich   pomieścić,   więc   przybyli   rozkładali   się   obozem 
wokoło murów. Na ulicach i na dziedzińcu świątyni tłok był taki, że nie można się było 
przecisnąć.

Dużą   część   placu   opanowali   kupcy,   zastawiając   swymi   straganami   schody 

prowadzące   na dziedziniec  kobiet.   Handlowano tu  zwierzętami   ofiarnymi,   barankami 
paschalnymi   oraz   wymieniano   pieniądze   na   stare   monety   hasmonejskie,   gdyż   tylko 
w nich   przyjmowany   był   podatek   świątynny.   Pieniądze   bywały   poobrzynane,   więc 
przyjmujący   je   zmieniacze   sprawdzali   ich   wagę.   Obrót   monetami   hasmonejskimi 
przynosił arcykapłanowi i całej rodzinie Betusa ogromny zysk, gdyż to oni trzymali tę 
transakcję w swoich rękach.

Wokół straganów panowała wrzawa. Krzyki targujących się mężczyzn słychać było 

aż   na   dziedzińcu.   Barany   beczały,   ptactwo   trzepotało   się   w ciasnych   klatkach, 
sprzedawcy przywoływali do swoich kramów klientów, zmieniacze rzucali monety na 
kamienne płyty, aby po dźwięku poznać, czy nie są fałszywe, zgubione w ciżbie dzieci 
płakały i wołały matek. Lamentowali i błagali o wsparcie żebracy, którzy ściągnęli na 
święta   setkami.   Nie   brakło   sprzedawców   obwarzanków,   placków,   fig,   a także,   dla 
spragnionych, wody z miodem.

Nauczyciel przyszedł na święto nie skrycie, jak bywało dawniej, ale jawnie. O świcie 

pojawił się w Betanii, zapowiedział, że wieczorem przyjdzie na noc i zaraz wyruszył do 
miasta. W Betfage uczniowie przyprowadzili Mu młodego osła. Gdy go dosiadł, otoczył 
Go   ogromny   tłum   mieszkańców   wsi   okolicznych.   Duża   część   tych   ludzi   oglądała 
niedawno   cud   wskrzeszenia   Łazarza.   Z gałęźmi   w rękach,   z pieśnią   na   ustach   ciżba 
ruszyła pochodem za Nauczycielem. Z każdą chwilą liczba idących rosła. Przyłączali się 
do pochodu przybyli na święta pielgrzymi. Wraz z rosnącą masą ludzką rósł entuzjazm. 
Zrywano   z ramion   płaszcze   i rozścielano   przed   nogami   osła,   który,   tak   jakby 
zrozumiawszy swą rolę, stąpał coraz bardziej majestatycznie.

Pochód   przekroczył   Cedron,   minął   bramę   i wbił   się   w ciasne   zatłoczone   uliczki 

miejskie. Posuwając się, porywał ze sobą wszystkich. Ludzie musieli z nim iść – chcieli 
tego czy nie chcieli. Większość zresztą szła pełna zapału. Zawołanie: „Hosanna Temu, 
który wskrzesza zmarłych!”, rzucone przez Judę z Kariothu, rozbrzmiewało z tysięcy ust.

Takiego tłumu nie widziano jeszcze w Jerozolimie. Wydawać się mogło, że ludzie 

rozsadzą mury,  stratują każdego, kto by chciał im stanąć na drodze. Entuzjazm rósł. 
Ramię  w ramię  szli  Judejczycy,  Galilejczycy,  przybysze  z diaspory bliskiej  i dalekiej. 

background image

Prorok z Galilei porwał wszystkich.

Wielotysięczny tłum wlał się teraz na dziedziniec świątyni. Nie przestawano wołać: 

„Niech żyje! Niech żyje Ten, który przywraca życie zmarłym! Chwała Synowi Dawida! 
Hosanna, hosanna!”

Członkowie   Sanhedrynu,   kapłani,   faryzeusze,   doktorzy   zamarli   przerażeni. 

Wiedzieli,   że   gdyby   zrobili   najmniejszy   gest   wrogości   wobec   Nauczyciela,   tłum 
rozdarłby   ich   na   strzępy.   Nawet   wzmocniona   ze   względu   na   święta   rzymska   załoga 
w forcie   Antonia   nie   miałaby   żadnych   szans,   gdyby   walka   wybuchła.   Ten   straszny 
Człowiek nie tylko wskrzesił w niepojęty sposób zmarłego, a teraz, gdy postanowili Go 
usunąć, odpowiedział na ich zamysły skierowaniem przeciwko nim całego narodu.

Przed   wejściem   na   dziedziniec   Nauczyciel   zsiadł   z osła.   Ciżba   rozstępowała   się 

przed Nim, a On szedł w stronę świątyni. Zbliżywszy się do schodów, zatrzymał  się. 
Niby  przegroda   oddzielał   Go   od   wejścia   wał   straganów,   kramów,   zagród   dla   bydła, 
piramid klatek i stołów zmieniaczy. Na twarzy Nauczyciela pojawił się wyraz gniewu. 
On – zawsze patrzący z dobrocią i współczuciem – w tej chwili wydawał się groźny. 
Sięgnął do pierwszego z brzegu straganu, zerwał wiszący na nim pęk sznurów. Uniósł go 
w górę, a potem zaczął zadawać nim uderzenia. Nie miotał się, nie krzyczał. Zanurzył się 
w tłum handlarzy cichy i gniewny. Smagał ludzi, przewracał stoły, rozbijał klatki. Był jak 
rolnik,   który   odkrywszy,   że   na   jego   polu   rozpanoszyły   się   chwasty,   przystępuje   do 
wytępienia   szkodników.   Parł   przez   środek   targowiska   zostawiając   za   sobą   zwalone 
stoliki, rozsypane monety, obalone stragany, rozlatujące się ptactwo. Krzyk oburzenia 
zamarł na ustach handlujących. Za Nauczycielem stał nieprzeliczony groźny tłum gotów 
ich   stratować.   Porywali   swoje   towary   i uciekali.   Nie   podniósł   się   ani   jeden   głos 
sprzeciwu. Ustąpiono Nauczycielowi z drogi, otworzono szeroki dostęp do wejścia.

Zanim   wszedł,   zatrzymał   się.   Obejrzał.   Rzucił   na   ziemię   pęk   sznurów,   którymi 

otwierał sobie drogę. Już nie było na Jego twarzy gniewu, tylko wielki, bolesny żal. 
Zawołał w stronę kupców, którzy jeszcze nie zdążyli uciec:

– Odejdźcie stąd! Nie zamieniajcie Domu Mego Ojca w targowisko. To jest miejsce 

modlitwy i spotkania.

Magdalena   nie   oglądała   tego,   gdyż   pozostawała   w domu.   Oczekiwała 

zapowiedzianego   przyjścia.   Nauczyciel   zjawił   się   dopiero   o zmroku.   Był   zmęczony 
i smutny. Inaczej uczniowie. Ci byli zachwyceni wszystkim, co się w ciągu dnia stało. 
Opowiadali o tym krzykliwie, przechwalali się swoim udziałem. Nareszcie, nareszcie – 
Nauczyciel, który pomagał ludziom i czynił dla nich cuda, lecz tak jakby skrycie, tego 
dnia wystąpił otwarcie, z mocą. Rozproszył Swoich nieprzyjaciół, wszedł do miasta na 
czele   tłumów   jak   triumfator.   Oglądali   przerażone   twarze   faryzeuszy   i ze   śmiechem 

background image

opowiadali sobie wzajemnie o tym. Nareszcie przyszło to, na co od dawna oczekiwali. 
I Kapłani,   i faryzeusze,   i Rzymianie   będą   musieli   się   ugiąć.   Nadchodzi   wielkie 
zwycięstwo Izraela.

Gdy On siedział w milczeniu i zamyślony na boku, oni hałaśliwie perorowali. Już 

każdy się widział w roli jednego z przywódców narodu. Dzielili między sobą przyszłe 
honory i zaszczyty.

Kiedy szła przez mroczny korytarz, aby przynieść z kuchni przygotowane potrawy, 

z kąta wysunął się Juda i próbował ją objąć. Odepchnęła go tak silnie, że aż oparł się 
o mur.

–  Dlaczego   jesteś   taka?   –   syknął.   –  Nie   sprzeciwiałaś   się  innym.   A ja  stanę   się 

niedługo potężny. Jeśli będziesz mi uległa, ożenię się z tobą. Staniesz się panią. Będziesz 
zawsze miała najlepsze pachnidła. I złoto. Słyszysz?

–   Nie   słucham   ciebie!   –   odrzekła   rozgniewana.   Zapomniała   o swoich 

postanowieniach nieranienia tego małego, wiecznie czegoś spragnionego człowieka. – 
Odejdź. Nie przyjęłabym ciebie za męża, choćbyś został królem!

Ochłonęła   z gniewu   dopiero,   gdy   przeszła   do   izby,   w której   wciąż   milczący 

i zamyślony siedział Nauczyciel. Cicho podeszła, usiadła na ziemi obok Jego stóp. Jego 
przygnębienie   sprawiało,   że   i ją   ogarnął   smutek.   W sercu   Magdaleny   pojawił   się 
niepokój,   czy   i jej   zachowanie   nie   przyczyniło   się   do   żalu,   jaki   ciążył   na   sercu 
Nauczyciela. Cicho zapytała:

– Czy gniewasz się, Panie? Może na mnie?
Nie odpowiedział od razu. Patrzył gdzieś w przestrzeń wciąż pogrążony w myślach. 

Wreszcie rzekł:

– Dziś wszyscy poszli za Mną... Ale za niewiele dni będzie inaczej... Ci sami ludzie... 

Ale tak trzeba... Wtedy będę bardzo potrzebował tych, którzy Mnie kochają...

Przycisnęła głowę do Jego kolan. Była dalej smutna. Nie pojęła Jego słów.
W dwa dni później przyszedł znowu wieczorem nie zapowiedziany. I tym razem był 

zmęczony. Smutek nie opuszczał teraz Jego twarzy. Siedział przy stole obok Łazarza, ale 
nic nie mówił, uczniowie, jak zawsze, byli rozmowni. Opowiadali, że spędzili cały dzień 
na dziedzińcu świątyni. Nieustannie podchodzili do Nauczyciela rozmaici wysłańcy, czy 
to od faryzeuszy, czy od kapłanów, aby stawiać Mu podstępne pytania. Odpowiadał tak, 
że każda Jego odpowiedź była dla pytających klęską i poniżeniem. Nie ograniczył się do 
odpowiedzi na pytania. Atakował, piętnował obłudę.

–   Dzisiaj   –   opowiadał   z młodzieńczym   zapałem   Jan   –   zjawili   się   osobiście 

członkowie   Rady   Faryzejskiej.   Znakomici   doktorzy.   Stanęli   przed   Nauczycielem 
i zapytali  Go surowo: Kto Ci dał prawo nauczać? Ale Nauczyciel  wcale się tym  nie 

background image

przejął,   że   stoją   przed   Nim   najszanowniejsi   z szanownych.   Nikogo   się   nie   lęka. 
Powiedział   spokojnie,   jak   mówi   zawsze:   „Odpowiem   wam   na   to   pytanie,   jeśli   wy 
odpowiecie na Moje: Kto dał prawo nauczania Janowi?” Zebrali się w gromadę i zaczęli 
się   naradzać.   Długo   szeptali   między   sobą.   Spoglądali   na   ludzi,   którzy   ich   otoczyli, 
i widać było, że boją się coś powiedzieć przeciwko Prorokowi. Pamiętali, jak bardzo lud 
podziwiał Jana. W końcu zdecydowali się odpowiedzieć. I wiecie, co powiedzieli? Że nie 
wiedzą!   Ludzie   zaczęli   się   śmiać.   A Nauczyciel   rzekł:   „Skoro   nie   chcecie   Mi 
odpowiedzieć,   to   i Ja   wam   nie   odpowiem”.   Odeszli   bez   słowa   nadęci   i rozgniewani. 
Słyszeli   na   pewno,   że   ludzie   kpią   z nich.   A Nauczyciel   opowiedział   haggadę   o ojcu, 
który wysyłał swoich synów, by poszli dojrzeć winnicy. Jeden powiedział: Idę, zaraz idę! 
Ale nie poszedł. Drugi natomiast sprzeciwił się ojcu. Nie chciał iść. Wykrzykiwał: Nie 
pójdę! Nie będę się męczył! Ale kiedy zrozumiał, jak bardzo zasmucił ojca odmową, 
poszedł i spełnił jego wolę. Skończywszy opowiadać Nauczyciel zwrócił się w stronę, 
gdzie  stała gromada  ludzi  nasłanych  przez faryzeuszy.  Zapytał:  Więc który z synów, 
wedle was, wypełnił wolę ojca? Niechętnie przyznali: Ten drugi. Tak samo jest z wami – 
powiedział. Przedwieczny przemówił do was poprzez Jana. Mimo to nie chcieliście go 
słuchać. Ale nierządnice i poborcy poszli do niego i wypełnili pokutę, do której wzywał. 
Dlatego to one i oni wejdą przed wami do Królestwa Bożego...

– Tak mówił Nauczyciel? – pytała. – Tak naprawdę powiedział?
– Właśnie tak – zapewnił gorąco. – Wyraźnie mówił: nierządnice i poborcy.
Wstała i odeszła do swojej izby.
A tymczasem Marta zaprosiła wszystkich do nakrytego stołu. Uczniowie wzięli się 

z zapałem do jedzenia, ale po Nauczycielu widać było, że tylko się zmusza do wzięcia 
czegoś do ust, aby nie martwić Marty.

Wszyscy   już   jedli,   gdy   do   izby   wróciła   Magdalena.   Uklękła   przy   nogach 

Nauczyciela, wyjęła z fałd kuttony duży flakon nardowego olejku, przełamała szyjkę, 
wylała olejek najpierw na włosy Nauczyciela, a potem na Jego nogi. Wtarłszy olejek, 
rozpięła i rozrzuciła swoje wspaniałe włosy i zaczęła nimi wycierać stopy.

Ten   olejek   zakupiła   dziś   rano,   aby   mieć   na   niego   pieniądze   sprzedała   kolczyki, 

otrzymane niegdyś od Lucjusza. Jedyną pamiątkę jaką miała po nim.

Silna woń rozeszła  się po izbie.  Uczniowie  oderwali się od jedzenia.  Bez słowa 

patrzyli na klęczącą Magdalenę.

Odezwał się Juda:
– To „królewski” olejek. Bardzo drogi. Mogę wam powiedzieć,  ile  kosztuje taki 

flakon. W Jerozolimie nie kupicie go taniej niż za trzysta denarów. – Złożył palce, mały 
i wskazujący w kółko i gestykulując nimi, powtórzył.  – Trzysta denarów. Ani szeląga 

background image

mniej.  Wiecie,  co  to  za  pieniądz?   Za  dwieście  można   nakarmić   całą  gromadę  ludzi. 
Wylewać   taki   olejek   to   rozrzutność.   To   straszne   marnotrawstwo.   Skoro   ma   tyle 
pieniędzy, lepiej by było, by dała je biedakom...

Nad stołem przeleciał szmer potakiwania. Słowa Judy oszołomiły jego towarzyszy. 

Byli ludźmi skromnymi, pracowali ciężko, by zarobić na utrzymanie. Im także wydawało 
się rzeczą niepojętą, aby można było taką sumę wydać na rzecz niepotrzebną.

Magdalena podniosła głowę, spojrzała na uczniów, a potem ukryła twarz w splotach 

rozpuszczonych   włosów.   Wśród   milczenia,   jakie   powstało,   słychać   było   jej   ciche 
szlochy.

Nauczyciel zwrócił się do uczniów:
– Patrzcie, jaki sprawiliście jej ból swoimi słowami. A przecież biedaków zawsze 

macie  obok  siebie  i zawsze  będziecie   ich  mieli.   Nigdy nie  zabraknie  wam  możności 
wspomożenia tych, którzy potrzebują.

Położył dłoń na głowie płaczącej. Podjął po małej chwili milczenia:
–   Nie   płacz.   –   Znowu   mówił   do   uczniów.   –   Mnie   nie   zawsze   będziecie   mieli. 

Przyjdzie czas, gdy złożycie Mnie do grobu... Jej serce powiedziało, co trzeba zrobić już 
dziś na tę chwilę... Wierzcie Mi: na całym świecie opowiadana będzie Ewangelia, którą 
przyniosłem, i wtedy wszyscy będą pamiętali o jej uczynku...

background image

9

Marek, starszy brat Rubena, który służył często za gońca Marcie i Łazarzowi, był 

synem   wdowy   Joanny.   Joanna   posiadała   dom   za   murami   obok   pałaców   Annasza 
i Kajfasza. Był to dom obszerny, wynajmowany zwykle na wieczór paschalny przybyłym 
do miasta pielgrzymom.

Tego dnia wczesnym rankiem Marek zjawił się w Betanii.
Powiedział do Magdaleny:
– Przybiegłem tutaj, aby ci powtórzyć, co powiedziała Miriam, Matka Nauczyciela. 

Nauczyciel pragnie zjeść paschę w naszym domu i Miriam razem z moją matką i swoją 
siostrą mają przygotować posiłek. Miriam prosi, abyś przyszła im pomóc.

Natychmiast zaczęła szykować się do drogi. Wciąż żyła niepokojem, który jeszcze 

się pogłębił od dnia, gdy Nauczyciel powiedział o składaniu Jego Ciała do grobu. Sypiała 
mało, często budziła się ogarnięta niezrozumiałym przerażeniem.

Oznajmiła Marcie:
–   Wzywa   mnie   Miriam,   więc   pójdę.   Wybacz,   że   was   opuszczam   w ten   święty 

wieczór. Ale skoro jestem Jemu potrzebna...

– Idź, nie zwlekaj – zgodziła się Marta. – Gdy On i Ona ciebie potrzebują, wszystko 

inne   musi   ustąpić.   Postanowiłam   sobie   zresztą,   że   będę   się   opiekowała   Łazarzem 
i pozostanę temu wierna do końca. On nie mógłby żyć bez opieki. Ty idź.

Wyruszyła   razem   z Markiem.   Był   to   miły   chłopak,   niewiele   od   niej   młodszy. 

Ciekawy   z natury   wielu   rzeczy,   umiał   się   wszędzie   wkręcić,   gdzie   można   było   coś 
ciekawego zobaczyć. Marzył o podróżach, zapewniał, że gdy dorośnie, zostanie kupcem, 
który wędruje po świecie.

Opowiadał jej podczas drogi, że gdy rano szedł po wodę, spotkał go Jan i Filip, 

których Nauczyciel wysłał, aby powiedzieli matce Marka, że chce zjeść paschę w jej 
domu. Dom Joanny był obszerny. Leżał w pobliżu pałacu arcykapłana, mógł być mimo to 
miejscem   bezpiecznym,   gdyż   otaczały   go   gęsto   krzewy.   A poza   tym   trudno   byłoby 
uwierzyć   szukającym   Nauczyciela,   że   ukrywa   się   tuż   obok   domu   swego   potężnego 
wroga. Jezus potrafił, jak dotąd, znikać skutecznie z oczu Swoich prześladowców. Nikt 
nie odkrył, że jego najlepszym ukryciem jest jeden z ogrodów na zboczu góry Oliwnej. 
Zresztą   w czasie   dni   świątecznych,   gdy   miasto   pełne   jest   pielgrzymów,   ludzie 
Sanhedrynu  na pewno szukać Go nie będą. Wiedzą aż nadto dobrze, że ma  za sobą 
niezliczone tłumy ludu. Natomiast po świętach powinien zaraz odejść do Galilei. Tam 
będzie   bezpieczny.   Herod Go  nie  ruszy,  gdyż   przeklęty  Idumejczyk   nadal  pełen  jest 
lęków po zamordowaniu Jana.

background image

Tak   trzepał   prędko   Marek,   dumny   z tego,   że   tyle   wie.   Był   w ciągłym   kontakcie 

z uczniami, którzy nie kryli przed nim, gdzie przebywają i co robią. Gdy go Magdalena 
spytała, co czynił  Nauczyciel  w ciągu ostatnich  dwóch dni, z nowym  zapałem zaczął 
opowiadać. Któregoś wieczoru, gdy wychodzili ze świątyni, Jezus zabrał uczniów na 
górę Oliwną. Marek poszedł także dzięki wstawiennictwu Szymona, nazwanego Piotrem, 
który bardzo polubił chłopca i często go ze sobą zabierał.

–   Słońce   zachodziło   –   mówił   –   a myśmy   siedzieli   na   trawie   i patrzyli,   jak 

nadciągający cień ogarnął świątynię. W miarę, jak słońce zapadało za wzgórza, świątynia 
wydawała   się   coraz   większa   i potężniejsza.   Milczeliśmy   i tylko   Filip,   lubiący   się 
wszystkiemu   dziwić,   rzekł:   „Patrzcie   jaki   ogrom.   Chyba   nikt   nigdzie   nie   zbudował 
czegoś   równie   wspaniałego.   Jestem   pewny,   że   nie   ma   świątyni,   która   by   się   mogła 
równać z naszą. Będzie stała aż do końca świata!” A tymczasem wiesz, co powiedział 
Nauczyciel:   pokiwał   głową   i rzekł:   „Już   niedługo   nie   pozostanie   z niej   kamień   na 
kamieniu...” Pojmujesz, że wszyscy po tych słowach zaczęli się do Niego cisnąć i pytać, 
jak się to może  stać i kiedy?  On jednak nie odpowiedział,  wtedy pytaliśmy  Go, czy 
pojawią się przynajmniej jakieś znaki uprzedzające katastrofę. Zaczął opowiadać, jakby 
snuł haggadę. Mówił rzeczy straszne. Drżałem, kiedy słuchałem. Uczniowie także. Bo 
On   mówił   o wojnach,   głodach,   chorobach,   trzęsieniach   ziemi.   Powiedział   także,   że 
pojawią się ludzie, którzy będą udawali, że są Nim, i będą głosili jakoby w Jego imieniu 
różne obietnice. Trzeba będzie czuwać, aby im nie wierzyć.  A ci, którzy zostaną Mu 
wierni, będą prześladowani. Postawią ich przed sądami, skazywać ich będą na śmierć. 
Nawet   bliscy  będą   zdradzali   swoich   i będą   składać   przeciwko   nim   świadectwo.   Brat 
zdradzi brata, syn ojca... Nikt by tego nie wytrzymał, ale ze względu na tych, których 
wybrał,   wielki   Addonai   skróci   czas   doświadczeń   i wybawi   nas   od   fałszywych 
mesjaszów.   Złapała   mnie   taka   drżączka,   kiedy   tego   słuchałem,   że   trząsłem   się   jak 
drzewo, gdy targa nim wicher nadlatujący znad morza. Łzy mi płynęły z oczu. On to 
zobaczył. Przyciągnął mnie do siebie, objął ramieniem, przytulił moją głowę do Swojej 
piersi. Rzekł, że nie powinienem się lękać, bo gdy to wszystko dziać się zacznie, będzie 
to znak, że On znowu do nas przyjdzie. I będzie to dzień, kiedy po lękach i smutkach 
nastąpi wielka radość i przyjdzie wielkie szczęście. Powinniśmy się cieszyć na ten dzień. 
Ale   trzeba   nam   czuwać,   aby   nie   przyszedł   dla   nas   nieoczekiwanie,   w chwili,   kiedy 
zabraknie nam ufności...

– Więc On powiedział, że odejdzie, a potem, gdy te straszne rzeczy dziać się będą, 

znowu powróci?

– Tak Go zrozumiałem. I uczniowie myślą, że tak właśnie będzie. Bo On kilka razy 

powtarzał, że odejdzie.

background image

– Dokąd?
– Nie wiem. Jakub mówił, że skoro powiada, że odejdzie, to znaczy, że umrze albo 

zostanie zabity. Ale Juda śmiał się z niego. Powiedział, że jeśli umrze, to przecież nie 
będzie mógł powrócić.

–   Mój   brat   powrócił...   –   rzekła.   Niepokój,   który   szarpał   się   w niej   niby   zwierz 

w ciasnej klatce, znowu uderzył niby wiatr pustynny, gdy uderza swoim skrzydłem. – Ale 
powrócił, gdyż Nauczyciel wywołał go z grobu...

– To prawda – przyznał Marek. – Gdyby nie było Nauczyciela, Łazarz nie wróciłby 

do życia. Ale gdyby On sam umarł...?

Zapadło milczenie. Szli dalej bez słowa. Przeszli potok po mostku i zaczęli wspinać 

się w górę. Ścieżka, gdy już byli na wysokości murów miasta, zamieniła się w szerokie 
schody – załamujące się kilkakrotnie. Wyprowadzały one pod sam pałac Kajfasza. Zeszli 
z nich   i wąską   ścieżką,   wijącą   się   między   gęstą   ścianą   krzewów,   podeszli   do   domu 
Joanny. O ile wokół pałacu widać było ruch i kręciło się wielu ludzi – tu panowały cisza 
i spokój.

Dom był piętrowy. Na górze znajdował się pokój, w którym odbywały się wieczerze 

paschalne.   W środku   znajdował   się   stół   otoczony   ławami,   pokrytymi   poduszkami. 
W kącie   stały   długie   kije   pasterskie,   które   uczestnicy   trzymali   w rękach   podczas 
odmawiania   modlitw.   Były   tu   także   naczynia   na   wodę   dla   obmywań.   Kuchnia 
znajdowała   się   na   parterze.   Potrawy   trzeba   było   wnosić   na   górę   po   kamiennych 
schodach, znajdujących się na zewnątrz budynku.

Gdy   Magdalena   przyszła,   już   wrzała   praca   w kuchni.   Miriam,   jej   siostra,   żona 

Kleofasa,   Joanna,   Salome,   żona   Chuza,   zarządcy   pałacu   Heroda,   która   w tajemnicy 
opiekowała   się   także   Nauczycielem,   oraz   służąca   Rode   zajmowały   się 
przygotowywaniem potraw. Baranek zabity i odarty ze skóry znajdował się na rożnie. Po 
rozpaleniu ognia rożen miał obracać Ruben.

Miriam przycisnęła do piersi Magdalenę i ucałowała w oba policzki.
– Cieszę się, że przyszłaś – powiedziała.
– Jakże bym mogła nie przyjść? Trzeba przecież usłużyć Nauczycielowi, a nie ma 

rzeczy, której bym dla Niego nie zrobiła. On mi tyle wybaczył... – dorzuciła ciszej.

– On chciałby wybaczać wszystkim. Każdemu wybaczy, kto do Niego zawoła... Oby 

tylko ludzie chcieli prosić... Ale teraz chodź. Pomożesz mi rozpalić ogień.

Słońce   zniżyło   się,   a jego   blask   malował   czerwienią   zbocza   góry   Oliwnej,   gdy 

stojący na czatach wśród krzewów Marek przybiegł z wołaniem:

– Idą! Idą!
Nadchodzili grupkami, po dwóch, po trzech. Nauczyciel polecił chodzić im w ten 

background image

sposób, aby nie zwracać na siebie uwagi. Przemykali się ostrożnie obok pałacu Kajfasza, 
z daleka tylko spoglądając na zgromadzony na dziedzińcu tłum ludzi. Nauczyciel przybył 
w towarzystwie Jana. Miriam wyszła Mu naprzeciw niosąc świeżo upraną kuttonę, aby 
mógł się przebrać przed wieczerzą. Schylił się i ucałował jej dłonie. Witał pracujące przy 
przygotowywaniu posiłku kobiety. Zobaczywszy Magdalenę rzekł, jakby powtarzał za 
Matką:

– Cieszę się, że tu jesteś.
Potem mężczyźni wstępowali schodami na górę. Ostatni wszedł Juda. Budził w niej 

wstręt, ale usiłowała mu tego nie okazywać. Trzymała się jedynie z dala pamiętając, że 
lubi wyciągać ręce w jej stronę. Ale on tym razem nawet nie spojrzał na nią. Przeszedł 
ponury, z pochyloną głową, rzucając na boki niespokojne spojrzenia.

Po małej  chwili, na górze, skąd spływał  szmer głosów rozmawiających  uczniów, 

zapanowała   cisza.   Zabrzmiał   w niej   głos   Nauczyciela,   który   błogosławił   pierwszy 
kielich. Zaraz potem wybuchnęła pieśń:

Chwalcie słudzy Najwyższego,
chwalcie Jego Imię,
niech będzie błogosławione
teraz i na wieki...

Gdy skończyli śpiewać, Marek, który czuwał przy schodach i nasłuchiwał tego, co 

się na górze działo, dał znak, że należy wnosić potrawy. Magdalena wzięła miseczki 
z jarzynami i z gorzkim sosem, Salome koszyk z chlebami. Na koniec Joanna z Markiem 
przynieśli i postawili na stole tacę z upieczonym barankiem.

Uczestnicy   wieczerzy   na   poły   siedzieli,   na   poły   leżeli   na   wyścielonych   ławach. 

Nauczyciel znajdował się w samym  środku między Piotrem i Janem. Obok Jana leżał 
Juda. Gdy ustawiała na stole potrawy, zauważyła, jak Nauczyciel serdecznym gestem 
podał Judzie kielich, z którego on – podobnie jak wszyscy inni – ulał do małego kubka 
stojącego przy każdym nakryciu. Coś także powiedział, na co Juda opuścił głowę, i nic 
nie odpowiadając, obracał tylko kubek w palcach.

Kobiety wróciły na dół. Na górze toczyły się rozmowy,  chwilami bardzo głośne. 

Wciąż stojący na schodach Marek przybiegł do kuchni z niezwykłą wieścią:

– Wyobraźcie sobie: Nauczyciel sam umywa nogi uczniom!
Magdalena wyszła także na schody ciekawa odgłosów z góry. Tam, w izbie jadalnej 

panowała teraz cisza i słychać było tylko plusk nalewanej wody. Potem rozpoczęły się 
znowu rozmowy, ale nie były już takie głośne jak poprzednio.

Znowu   zapanowała   cisza.   Usłyszeli   głos   Nauczyciela.   Zawsze,   gdy   mówił,   Jego 

background image

słowa pełne były powagi, ale tym razem, chociaż mówił spokojnie, słowa rozbrzmiewały 
z niezwykłą siłą. Brzmiały niby stukot ciężkich kamieni, które budujący spychają w dół 
wykopany pod fundamenty mającej długo trwać budowli.

– ...To jest bowiem Moja Krew, Krew Nowego Przymierza, która zostanie przelana, 

aby odpuszczone zostały grzechy ludzi...

– Co On mówi? – zapytała żona Kleofasa. – Nie rozumiem...
Wszystkie kobiety wyszły na schody i stały wsłuchane w dochodzący z góry głos.
– Przyjdzie czas, że zrozumiesz – powiedziała Miriam. – Wszyscy zrozumiemy...
Nagle ktoś wybiegł z izby na górze i szybko zbiegł po schodach. To był Juda. Biegł 

schylony, coś niewyraźnie mamrocząc. U dołu schodów zderzył się z Magdaleną.

– I ty także?! – warknął na nią jak zły pies. Mamrotanie przeszło w krzyk, ale to, co 

wykrzykiwał   wydawało   się   całkiem   niezrozumiałe.   –   I przez   ciebie...   Także   przez 
ciebie... – Zamachnął się, jakby chciał Magdalenę uderzyć. Ale się zatrzymał. Bełkotał 
dalej: – Nikt tego pojąć nie potrafi... Krew, Ciało... Z tego nic nie wyjdzie... Nic wyjść 
nie   może...   Ja,   przyjaciel?   –   zaniósł   się   jakimś   skowytem,   ni   to   szlochem,   ni   to 
chichotem. – Nic, nic... Nie chcę dobroci... Nie chcę!

Odepchnął Magdalenę i pobiegł w ciemność. Zamknęła się za nim, jakby zapadła, 

czarna zasłona. Jeszcze tylko było słychać, jak biegnie po kamienistej ścieżce. Wyglądało 
jakby skierował się w stronę pałacu.

background image

10

Na górze znowu zabrzmiał śpiew:
Oto brama Najwyższego,
przez którą wchodzą sprawiedliwi.
Dziękuję Ci, żeś mnie wysłuchał
i stałeś się moim zbawcą.
Kamień, który odrzucili budowniczy,
zamienił się w kamień węgielny.
Stało się to przez Najwyższego
i cudem jest w naszych oczach...

Gdy skończyli, zaczęli schodzić na dół. Nauczyciel szedł pierwszy. Nie miał twarzy 

pogodnej. Malowały się na niej smutek, ból i niepokój, może nawet lęk opanowywany 
całym wysiłkiem woli.

U stóp schodów stała Miriam. Matka i Syn  zatrzymali  się i przez chwilę patrzyli 

sobie   w oczy.   Wydawać   się   mogło,   że   się   porozumiewają   bez   słów;   że   szukają 
wzajemnie u siebie wsparcia. Potem padły słowa krótkie, urywane:

– Synu...
– Tak trzeba, Matko...
– To ich godzina...
– Na tę właśnie godzinę przyszedłem...
– Będę z Tobą...
– Będziesz już teraz zawsze ze Mną...
Potem ruszył dalej. Mijając pozostałe kobiety dotykał delikatnie końcami palców ich 

czół, jakby je czymś naznaczał. Magdalena upadła na kolana. Łkała. Nie mogła oprzeć 
się przekonaniu, że zbliża się coś strasznego. Pochylił się nad nią.

– Nie płacz – powiedział. – Dlaczego płaczesz?
– Bo ja... Bo ja... – szlochała. – Tyle zła...
– Wszystko zostało zmazane, bo potrafisz kochać. Gdyby wszyscy umieli tak kochać, 

Najwyższy przebaczyłby wszystko wszystkim...

I już odchodził. Uczniowie szli za Nim. Spoza wzgórz wytoczył się księżyc. Wielka 

błyszcząca kula wznosiła się coraz wyżej, napełniając wszystko srebrną poświatą. W jej 
drgającym   blasku   pochód   biało   ubranych   ludzi   wydawał   się   pochodem   duchów. 
Uczniowie szli w milczeniu, nic nie mówili. Ich także opanowało uczucie, że zbliża się 
coś groźnego, że coś krąży wokoło nich jakby niewidzialny złowróżbny ptak.

background image

Schodzili  w dół ku dolinie Cedronu, wzdłuż murów  miejskich.  Mijając narożnik, 

wznoszący   się   zawrotnie   wysoko,   niby   stercząca   skała,   Nauczyciel   zatrzymał   się. 
Podniósł głowę i przez chwilę patrzył w górę, jakby to miejsce coś Mu przypominało. 
Potem   ruszył   dalej.   Minęli   potok,   weszli   w przejście   w niskim   murku   z ułożonych 
płaskich kamieni. Zanurzyli się w mrok drzew i tylko co pewien czas przekraczali plamy 
blasku podobne do kałuż wody, jakie tworzyła księżycowa poświata przesączająca się 
między liśćmi.

Kobiety wysprzątały dom po uczcie, pomyły naczynia. Było postanowione, że aby 

nie chodzić samotnie po nocy,  zostaną na noc w domu Joanny.  Jedyna  tylko Salome 
miała wrócić do siebie, gdyż dom jej był blisko i przyszedł służący, aby jej towarzyszyć.

Miriam pozostała także. Dom skórnika Natana, u którego mieszkała, był wprawdzie 

także niedaleko, ale lękano się, że gdyby została poznana przez wrogów Nauczyciela, 
mogła zostać napadnięta.

Rozścielono na podłodze maty i kobiety ułożyły się do snu. Magdalena nie mogła 

jednak spać. Trząsł nią niepokój o Nauczyciela tak wielki, że bez przerwy musiała się 
przewracać   z boku   na   bok.   Nie   mogąc   wyleżeć   postanowiła   wstać.   Dźwignęła   się 
z posłania cicho, aby nie obudzić innych. Mimo to zobaczyła w blasku księżyca, który 
wpadał przez okno, że Miriam podniosła głowę. Gestem przywołała Magdalenę.

– Nie śpisz? – zapytała szeptem.
– Nie mogę spać. Pójdę...
– Dokąd?
– Na górę Oliwną. Będę czuwała z daleka, aby ostrzec, gdyby było potrzeba...
– Dobrze. Idź. Ale trzymaj się z daleka.
Magdalena przyklękła, a Miriam położyła jej dłonie na głowie.
– Niech cię Addonai ma w swojej opiece – powiedziała.
Cicho wyśliznęła się z domu. Księżyc płynął po gładkim, czystym niebie i zalewał 

wszystko potopem blasku. Świat wokoło widoczny był jak w dzień, a jednak wydawał się 
inny,   zmieniony.   Niebo   było   podobne   opuszczonej   czarnej   kotarze,   przetykanej 
srebrnymi   nićmi.   Pod   nogami   leżały   wielkie   płaty   mechatego   cienia.   Mury   miasta 
i górujący nad nimi kształt świątyni były jakby obsypane tysiącami cekinów. Doszła do 
schodów i zbiegła nimi w dół. Kiedy mijała pałac Kajfasza, zobaczyła, że mimo pory 
nocnej dziedziniec pełen jest ludzi. Nadciągał nocny chłód – i na podwórzu paliły się 
ogniska.   Ludzie   przy  ogniskach  nie  spali   –  dochodziły  stamtąd   gwar  i nawoływania. 
Twarde głosy męskie mieszały się z jazgotem kobiecym, krzyki, podobne do komend, 
z wybuchami śmiechu.

Schodziła w dolinę niby do piwnicy. Nie chcąc nakładać drogi, aby dojść do mostku, 

background image

przeszła   strumień   w bród.   Woda   wydawała   się   lodowata.   Nocny   chłód,   zwykły 
w miesiącu Nissan, był najostrzejszy przed świtem. Za chwilę, myślała, trawę pokryje 
szron, który dopiero spije słońce.

Znała miejsce, w którym zwykł był spędzać noce Nauczyciel, gdy nie przychodził do 

Betanii. To była właśnie ta łączka ze skałą pośrodku, która jej kiedyś wydała się tak 
bardzo podobna do łąki i skały w Massylii. Łączkę otaczały grube, powęźlone drzewa 
oliwne. Aby dojść do niej, trzeba było  wejść na obszar ogrodzony niskim murkiem, 
minąć tłocznię oliwy. Dopiero potem zanurzało się w gąszcz drzew i krzewów. Było tu 
ciemno i cieplej, gdyż gałęzie przechowywały skwar dnia. Przez gęstwinę biegła wąska 
ścieżka. Postępowała nią cicho i ostrożnie. Minęła zagłębienie, w którym  leżało kilku 
śpiących ludzi owiniętych w płaszcze. Jej ciche kroki nie obudziły żadnego. Policzyła 
wzrokiem leżących. To nie byli wszyscy – Nauczyciel swoim zwyczajem musiał spać 
gdzieś na boku.

Poszła   dalej.   Po   kilkunastu   krokach   z mroku   wynurzyła   się   na   zalaną   blaskiem 

księżycowym  łąkę. Zatrzymała się na jej skraju. To było to właśnie miejsce budzące 
niespokojne wspomnienia.

Pośrodku łąki sterczała naga skała. Czerniał w niej otwór – może i tutaj było wejście 

do groty?

Przed otworem klęczał Człowiek. Poznała od razu wysoką, tak już dobrze znaną 

sylwetkę. Niewątpliwie modlił się tak jak wtedy, gdy poszła podpatrywać Go w nocy. To 
miał głowę zwróconą w górę, to pozwalał jej opaść, jakby pod ciężarem dźwiganego 
brzemienia. Dłonie splótł, palce zacisnął. Modlił się szeptem i choć nie mogła usłyszeć 
tego, co mówił, dochodził jej uszu szmer szeptu, niby brzęczenie krążącego owada.

Była wstrząśnięta podobieństwem miejsc. To było niby obraz i jego odbicie, niby 

prawda i drwiące naśladownictwo.

Nie wysunęła się z cienia. Dopiero po chwili uświadomiła sobie, że tuż prawie obok 

niej   śpi   jeszcze   trzech   ludzi   owiniętych   z głowami   w płaszcze.   Musieli   spać   równie 
mocno jak tamci, gdyż jej stąpania nie obudziły ich.

Przykucnięta pod drzewem patrzyła uparcie, jak modlący się Człowiek uginał się 

coraz niżej. Niewidzialny ciężar, który, można by sądzić, leżał na Jego barkach, zdawał 
się   stawać   z każdą   chwilą   cięższy.   Druzgotał.   Niby   tonący,   Jezus   podrywał   głowę, 
podnosił   twarz   w czarne   niebo.   Musiał   okropnie   cierpieć,   a poczucie   tego   cierpienia 
kazało   i jej   cierpieć.   Och,   co   by   dała   za   to,   aby   mogła   ulżyć   Nauczycielowi! 
Podobieństwo miejsca zrodziło w niej myśl, że to cierpienie jest także cierpieniem za 
popełnione przez nią zło. Za to, co działo się tam, wtedy, On teraz tak okrutnie cierpiał. 
Jej przebaczył, ale Sobie nie przebaczył.

background image

Czas płynął. Musiała już nadejść druga straż nocna, gdy uszu jej doszły jakieś krzyki. 

Były coraz bliższe i coraz głośniejsze. Urastały we wrzawę. Po chwili pojęła, że wielka 
gromada ludzi wtargnęła do ogrodu. Wrzaskom towarzyszył  tupot wielu stóp i trzask 
łamanych gałęzi. Od razu stanął przed nią związek między przybyłą gromadą a ludźmi, 
których widziała zebranych na dziedzińcu domu arcykapłana. Jeśli tak było, to przyszli tu 
niewątpliwie, aby schwytać Nauczyciela! Przez chwilę łudziła się, że może nie trafią na 
ukrytą w gąszczu ścieżkę. Ale musiał ich prowadzić ktoś, kto dobrze znał miejsce, bo szli 
prosto w stronę łąki. Blask pochodni zaczął przebłyskiwać między drzewami.

Nauczyciel już wcześniej oderwał się od swej modlitwy. Powstał z klęczek i zbliżył 

się do trzech, którzy spali na skraju polany. Coś powiedział, a oni zerwali się gwałtownie 
na nogi. Nadbiegli także tamci, którzy spali dalej. Wszyscy otoczyli Nauczyciela.

Przybyła   gromada   przebiła   się   przez   gąszcz.   Rozsypani   półkolem   niby   sierpem, 

biegli  krzycząc  w stronę Nauczyciela.  Krąg napastników zamknął  się. Nie mogła  już 
widzieć tego, co się działo między ludźmi, słyszała tylko krzyki. Doszedł do niej mocny 
głos Nauczyciela, który powiedział:

– Pozwólcie im odejść.
Tamci   znowu   wrzeszczeli.   Spostrzegła,   że   z tłumu   wymykają   się   uczniowie 

i uciekają, kryjąc się wśród drzew. Uciekli wszyscy, zostawiając Nauczyciela samego. 
Teraz krąg otworzył się. Widziała, jak tamci prowadzą Jezusa. Miał skrępowane ręce, 
a na sobie pas, do którego przytwierdzone były sznury. Kilka osób mogło Go za te sznury 
ciągnąć i szarpać. Nie wystarczało im, że szedł ulegle.

Minęli ją ukrytą za grubym pniem. Drżała i płakała. Wczepiła dłonie w korę pnia 

i zacisnęła palce aż do bólu. Uderzyła głową w drzewo. Tysiące myśli przebiegało jej 
przez mózg, tysiące pomysłów ratowania Nauczyciela. Ale cóż mogła dla Niego zrobić? 
Uczniów było  kilku, a przecież  uciekli.  Piotr i Szymon,  dawny siccarysta,  mieli  przy 
sobie  broń. Ona była  jedna... Gdyby  mogła  sądzić,  że  wezmą  ją zamiast  Niego?  Za 
uratowanie   Nauczyciela   oddałaby   wszystko   bez   wahania,   nawet   życie.   Oni   jednak 
przyszli po Niego, nie po nią...

Błędnie ruszyła przez gąszcz ku wyjściu z ogrodu. Wszędzie były ślady napastników. 

Ścieżka była rozdeptana, gałęzie połamane. Pełna żałości zobaczyła na mostku krwawy 
ślad stopy. Była pewna, że to ślad nogi Jezusa. Wszędzie poznałaby tę stopę, którą tak 
niedawno skrapiała olejkiem, a potem wycierała własnymi włosami. Uklękła, ucałowała 
świeży, jeszcze wilgotny ślad.

Gdy   dochodziła   do   schodów,   ktoś   wyskoczył   spomiędzy   krzaków.   Cofnęła   się 

przestraszona, pewna, że ktoś chce się na nią rzucić. Ale był to Marek.

– To ty, Magdaleno? – pytał. – Skąd się tu wzięłaś?

background image

– Widziałam, jak uprowadzili Nauczyciela.
–   I ja   to   widziałem.   Wyszedłem   na   drogę   i natknąłem   się   na   nich.   Chcieli   mnie 

złapać. Ledwie uciekłem. Zerwali ze mnie prześcieradło, w które się owinąłem...

– Kto Go porwał?
– Strażnicy świątyni i służba faryzejska.
– Jak wiedzieli, gdzie Go szukać?
–   Prowadził   ich   Juda.   Zdradził   Nauczyciela.   Dlatego   wybiegł   przed   końcem 

wieczerzy.

– Dlaczego to zrobił?
– Nie wiem. Pewnie liczył na nagrodę. A Jezus jeszcze dziś mówił do niego: Mój 

przyjacielu... Sam to słyszałem.

– Dokąd Go zabrali, Marku?
– Tu, do pałacu arcykapłana. Nie słyszysz, jaki tam krzyk?
– Słyszę.
– Kajfasz zwołał Sanhedryn. Chce pewno, by Go osądzili.
– Co mogą Mu zrobić?
– Chyba  nie ośmielą  się Go zabić. Boją się tłumów i lękają się Rzymian.  Tylko 

namiestnik ma prawo wydawania wyroków śmierci. Kogoś zatłuc skrycie – na to mogą 
sobie   pozwolić.   Ale   gdyby   Nauczyciel   zniknął,   wszyscy   by   wiedzieli,   kto   Go 
zamordował.

Jakaś myśl zapaliła się w głowie Magdaleny.
– Więc tylko Piłat ma prawo wydać wyrok śmierci? Jesteś tego pewny?
–   Oczywiście.   Słyszałem   wiele   razy,   jak   o tym   mówiono.   Także   mówią,   że   jest 

bardzo   zazdrosny   o swoją   władzę   i nie   darowałby   Sanhedrynowi,   gdyby   ośmielił   się 
przywłaszczyć sobie jego uprawnienia.

– Słuchaj, Marku, biegnij prędko do domu, opowiedz o tym, co się stało. Pocieszcie 

Matkę Nauczyciela. Może nie wszystko jest stracone. Ja przyjdę niedługo...

– Dokąd chcesz iść?
– Do pałacu namiestnika. Jest tam ktoś, kto może nam pomóc...

background image

11

Dopiero o świcie udało się Magdalenie przekupić strażnika ofiarowaniem mu swoich 

zausznic,   by   zgodził   się   przywołać   jedną   ze   służących   Klaudii.   Posłała   przez   nią 
wiadomość i natychmiast została wpuszczona do pałacu.

– To ty,  Magdaleno? Skąd się wzięłaś w Jerozolimie?  – Klaudia objęła przybyłą 

serdecznym uściskiem. – Co się z tobą działo? Opowiadaj.

– Och, wiele jest do opowiadania. Ale pozwól, że ci najpierw powiem, z czym do 

ciebie przybiegłam.

– Mów – zgodziła się. Wydała polecenie, aby służba przyniosła śniadanie dla nich 

obu.   –   Mów.   To   musi   być   coś   ważnego,   skoro   przybiegłaś   tak   rano.   A ja   dziś   źle 
spałam...

– Czy słyszałaś Klaudio o Nauczycielu, Jezusie z Galilei?
– Ależ naturalnie. Tyle się o Nim mówi. I wiesz: to właśnie On śnił mi się dzisiejszej 

nocy. Jakie to niezwykłe, że ty się zjawiasz, aby o Nim mówić, a ten sen o Nim tak mnie 
dzisiaj przejął...

– Kapłani i faryzeusze kazali w nocy pochwycić Nauczyciela! Od dawna byli mu 

wrodzy.

–   Wiem   o tym.   Mam   znajomych   wśród   kapłanów   i doktorów.   Nawet   trzech 

członków Sanhedrynu...

– Oni chcą Go zabić!
–   Ależ   nie   mogą   tego   zrobić.   Lud   Go   czci   i podziwia.   Ludzie   z Sanhedrynu, 

o których ci wspominałam, mówili, że porwał wszystkich...

– Jednak uwięzili Go! Wlekli Go, bili. Widziałam na własne oczy.
– Ośmielili się? Magdaleno, co ty wiesz o Nim?
– Uczynił coś tak wielkiego, że nigdy nie potrafię się Mu za to wywdzięczyć. Także 

wskrzesił mojego brata...

– Twego brata? Wskrzesił? Ach, więc to był twój brat? Przecież to sprawa głośna. 

Cała Jerozolima była tym poruszona. Opowiadano mi o tym, ale nie mogłam uwierzyć...

– Tak jednak było.
– Twój brat naprawdę nie żył?
– Od czterech dni leżał w grobie. Ciało już cuchnęło.
– Kim On jest, Magdaleno?
– Nie wiem. Jego uczniowie uważają Go za Mesjasza. Dla mnie nieważne, kim jest. 

Ważne to, co przyniósł.

– A co przyniósł?

background image

– Miłość, jakiej nie było nigdy. Dobroć. Miłosierdzie.
Klaudia przesunęła dłonią po czole.
– On mi coś takiego powiedział...
– Rozmawiałaś z Nim?
–   To   było   we   śnie...   Mówił,   że   będzie   cierpiał,   abym   mogła   Go   kochać...   Coś 

niepojętego...

– On tak właśnie mówi, że chce cierpieć, aby wszyscy Go kochali...
– Ale dlaczego ma cierpieć? Mówisz, że chcą Go zabić? Nie pozwolę na to. Zaraz 

pójdę do Poncjusza. Jeśli wydali na Niego wyrok śmierci,  muszą otrzymać  na niego 
zatwierdzenie mego męża.

– Błagam cię: spraw, aby takiego wyroku nie potwierdził!
– Bądź spokojna. Poncjusz nie znosi Żydów. Zaleźli mu za skórę. Jeśli zażądają 

śmierci dla Nauczyciela, on właśnie dlatego, że oni tego będą chcieli, na taki wyrok się 
nie zgodzi. Bądź spokojna, ocalimy Go! Och, jestem wstrząśnięta! Opowiedziałaś o Nim 
takie   niezwykłe   rzeczy.   Coś   przeczuwałam   jeszcze   wtedy,   kiedy   chodził   wolno. 
Chciałam Go nawet zobaczyć, ale Poncjusz nie zgodził się... Podobno uzdrawiał ludzi. 
Nawet   trędowatych...   A teraz   mówisz,   że   wskrzesił   twego   brata.   Musi   być   kimś 
niezwykłym!

– Ratuj Go! – Złożyła ręce jak do modlitwy.
– Zrobię to, choćbyś mnie nawet o to nie prosiła. Wiesz, że interesowałam się waszą 

religią.   Chodziłam   słuchać   Proroka,   którego   kazał   zabić   Antypas.   Znasz   moje   życie. 
Nigdy nie byłam szczęśliwa... Cierpiałam. Zabito ojca. Potem Lucjusza... Wiesz, On coś 
o nim powiedział we śnie.

– O Lucjuszu?
– Tak. O tym, że cierpi...
– Przecież nie cierpi. Nie żyje.
– To ty nie wiesz? Żyje.
– Żyje? Gdzie jest?
– W więzieniu, zesłano go na małą wysepkę...
Niedowierzająco tarła oczy.
– Gdy opuszczałam Pompeje mówiono mi, że go zabili. Więc żyje... Słuchaj, co On 

ci mówił we śnie o Lucjuszu?

– Nie  pamiętam...   Coś,  że  cierpi...  Ale  także   coś dobrego...  Że  On nie  zapomni 

o nim...

Gdy opuszczała pałac, słońce wymknęło się już ponad górę Oliwną. Ze zdumieniem 

zauważyła,   że   w mieście   panuje,   mimo   wczesnej   pory,   wielki   ruch.   Ludzie   stali 

background image

gromadami,   nad   czymś   żywo   debatując.   Pośrodku   każdej   grupy   znajdował   się   jakiś 
faryzeusz, który zawzięcie o czymś przekonywał. Czasami zebrani sprzeciwiali się jego 
słowom.   Wybuchały   krzykliwe   spory.   Ale   prędko   cichły.   Faryzeusze   umieli 
argumentować.   Czasami   odwoływali   się   do   świętych   pism,   czasami   do   przepisów 
faryzejskich.

Przeciskała się między gromadami nie zainteresowana tym,  o czym tak zawzięcie 

radzą. Dopiero słowa „oszust z Galilei”, jakie wypadły z którejś grupy niby pieniądz, 
który się wytoczył z pełnej kiesy, zwróciły jej uwagę. Pojęła, że mówią o Nauczycielu. 
Przystanęła, aby posłuchać. Młody faryzeusz perorował:

–   Mówię   wam,   że   to   oszust.   Cała   ta   historia   z wskrzeszeniem   była   po   prostu 

oszustwem. Ten Łazarz udawał tylko że umarł. Schował się...

– To nieprawda! – zawołała.
Faryzeusz poszukał jej wzrokiem.
–  Któż   to   mówi?   –  wykrzywił   się   ironicznie.   –   Kobieta?   Mędrzec   powiada:   nie 

słuchaj kobiecych bajek, bo są jak skrzeczenie papugi. Prawdą jest to, co ja mówię. – 
Odwrócił się tyłem do Magdaleny. – Prawy Izraelczyk pozna prawdę od razu. I dlatego 
pamiętajcie   –   podniósł   ostrzegająco   palec   –   kto   daje   się   kierować   oszustom,   ciężko 
grzeszy. Nie ma dla takiego miejsca w domu modlitwy.

– Nie słuchajcie go! – zawołała. – Nauczyciel naprawdę dokonał wielkiego cudu. On 

jest Świętym Mesjaszem.

Obrócił się ku niej z twarzą pełną wściekłości.
– Zamknij pysk, brudna suko! – wrzasnął.
Uderzył ją kijem tak silnie, że aż zaparło jej oddech. Miała uczucie, że zgruchotał jej 

ramię. Nikt nie stanął w jej obronie. Przeciwnie. Oni także zaczęli wołać:

– Idź sobie! Precz! Dziewka taka jak ty nie ma nic do gadania! Precz!
Odeszła   rozcierając   obolałe   ramię.   Nie   próbowała   nic   więcej   mówić.   Zresztą 

przestraszyło ją odkrycie, że młody faryzeusz, który ją uderzył, jest tym samym, który 
znajdował się w gromadzie prowadzącej ją na dziedziniec świątynny. W pierwszej chwili 
musiał jej nie poznać, ale teraz, gdy na nią patrzył wściekłym wzrokiem, mógł ją sobie 
przypomnieć.

Kilkanaście   kroków   dalej   trafiła   na   inną   gromadę   ludzką.   I tu   jakiś   faryzeusz 

obrzucał oszczerstwami Nauczyciela.

Nie uszła daleko, kiedy na jej drodze wybuchł ogromny wrzask setek ust. Wprost na 

nią   ciągnął   tłum   ludzi   krzyczących,   wyjących   i gwiżdżących.   Wśród   ogłuszającego 
hałasu ciżba wbijała się w ciasną uliczkę niby rozszalały potok w nowe koryto. Wydawać 
się mogło, że tłum rozsadzi mury. Prąc naprzód, pochód porywał wszystko i wszystkich 

background image

na   swojej   drodze.   Ledwo   zdołała   wskoczyć   w jakiś   boczny   zaułek   i przytulić   się   do 
wnęki drzwi. Widziała ze swego ukrycia, jak ciągnący tłum wchłaniał stojące na ulicy 
rozgadane gromadki.

Przodem   pochodu   biegła   dzieciarnia.   Była   to   dla   niej   znakomita   zabawa.   Małe 

dziewczynki   tańczyły,   unosząc   w górę   ręce   i podskakując   na   jednej   nodze.   Chłopcy 
walili w jakieś stare naczynia i własnej roboty bębenki. Grajcarki pejsów latały im koło 
uszu. Za dziećmi ciągnęła ciżba dorosłych. Widziała czerwone, rozpalone namiętnością 
twarze, otwarte w krzyku usta, ulatujące nad głowami pięści. Mignęło jej przed oczami 
wiele   znanych   twarzy,   twarzy   widzianych   przed   paroma   dniami   w pochodzie,   który 
wprowadzał Nauczyciela do miasta. Teraz ci sami ludzie wrzeszczeli, ile sił w piersiach: 
„Oszust! Fałszywy prorok! Kłamca! Śmierć oszustowi!”

Wśród   tłumu   gromada   zbrojnych   prowadziła   Nauczyciela.   Osłaniali   go   przed 

zaciśniętymi groźnie pięściami. Ludzie pluli w jego stronę, miotali wymysły. On szedł 
wolno, wyprostowany, z rękami skrępowanymi do tyłu. Jego biała szata była poplamiona 
krwią i błotem. Twarz miał opuchniętą, włosy pozlepiane i roztargane.

Zaraz   za   strażnikami,   prowadzącymi   Nauczyciela,   postępowali   starsi   Rady 

Faryzejskiej oraz kapłani poubierani w szaty określające ich godność. Starego Annasza 
dwóch młodych kapłanów prowadziło pod ręce. Obok szedł arcykapłan Kajfasz, wysoki, 
czarnobrody o dumnym wyrazie twarzy.

Po rozmowie z Klaudią niepokój Magdaleny o los Nauczyciela częściowo ustąpił. 

Ale teraz obudzona nadzieja prysła. To prawda – usiłowała się pocieszyć – prowadzą 
Nauczyciela   do   namiestnika.   Ale   Klaudia   przygotowała   Piłata.   Jak   mówiła, 
z zadowoleniem sprzeciwia się żądaniom Sanhedrynu. Niby nic się nie zmieniło, nadzieja 
istniała   ciągle.   Ale   jedno   się   zmieniło:   ten   tłum   nie   był   już   tłumem,   który   sławił 
Nauczyciela,   głosił   jego   chwałę,   gotów   był   stanąć   w jego   obronie.   Wszystko   uległo 
zmianie w ciągu tej nocy. Ci sami, rzucający swe szaty pod kopyta osła, na którym jechał 
Nauczyciel, teraz pluli, wygrażali pięściami, wzywali na Niego śmierci. On im mówił 
o miłości, a oni tylko szukali, w którą stronę skierować nienawiść, jaką byli napełnieni, 
niby nalany po sam wierzch kubek.

Kto żył w mieście, ciągnął pod bramę fortu Antonia. Z bocznych uliczek spływały do 

pochodu rwące strumienie. Nie było nadziei, aby się dostać do miejsca, z którego można 
by   było   zobaczyć   Nauczyciela.   Nie   poszła   więc   za   ciżbą,   skierowała   się   do   domu. 
Chciała pocieszyć Matkę Nauczyciela, powtarzając jej zapewnienia Klaudii.

Znalazła   Miriam   pogrążoną   w modlitwie.   Stała   twarzą   do   ściany,   z rękami 

uniesionymi na wysokość skroni, z czołem schylonym, dotykającym muru. Trwała tak, 
szepcząc   cicho   jakieś   słowa.   Obecne   w izbie   kobiety   nie   śmiały   odrywać   Jej   od 

background image

modlitwy. Czekały, aż sama obróci się do nich.

Kiedy się to stało, Magdalena  zobaczyła,  że Miriam ma  twarz, która wydaje się 

spokojna. Tylko łzy stojące w oczach i zaciśnięte  mocno usta zdradzały żałość, którą 
z trudem starała się opanować. Zapytała Magdalenę:

– Co przynosisz?
–   Byłam   u żony   prokuratora.   Znam   ją.   Prosiłam,   aby   błagała   męża,   by   nie 

zatwierdzał wyroku Sanhedrynu przeciwko Nauczycielowi. Obiecała, że to zrobi. Ona 
słyszała wiele o Nauczycielu i pełna jest dla Niego podziwu... Opowiadała, że się jej śnił. 
Powiedział jej we śnie słowa, które ją wzruszyły. Będzie go broniła na pewno...

–   Dziękuję   ci...   –   powiedziała   Miriam.   –   Nigdy   ci   nie   zapomnę,   co   dla   Niego 

zrobiłaś. Kocham cię jak córkę. Może obietnice tej Rzymianki przyniosą skutek. Ale stać 
się musi tak, jak zostało postanowione... Dla wszystkich...

– Postanowione? Kto postanowił? – zapytała żona Kleofasa. – Nie rozumiem twoich 

słów, Miriam.

– On sam postanowił – zapewniła. Zwróciła się do otaczających Ją kobiet. – Módlmy 

się. To, co się dzieje, dzieje się zgodnie z Jego wolą. Gdyby zechciał... Ale On chce tego. 
I pragnie, abyśmy w tej chwili byli z Nim...

Modliły się długo, gdy nagle do izby wbiegł zadyszany Marek.
– Piłat skazał Nauczyciela na śmierć na krzyżu! – krzyczał. – To straszne, straszne... 

Chciał go osłonić, ale tłum podszczuty przez faryzeuszy nie zezwolił... To straszne... 
Biegnijmy, jeśli chcemy zobaczyć, jak Go będą prowadzili...

Porwali   się   wszyscy   od   razu.   Joanna   z synami   pobiegła   przodem.   A Magdalena 

i żona Kleofasa wzięły pod ręce Miriam i poprowadziły do miasta. Gdy tylko weszły 
w uliczki, usłyszały ogromną wrzawę. Skierowały się w stronę, z której dochodziła.

Na   opustoszałej   ulicy   napotkały   Jana.   Wszyscy   inni   uczniowie   siedzieli   gdzieś 

ukryci,   jeden   tylko   Jan   odważył   się   kręcić   po   mieście   i śledzić,   co   się   dzieje 
z Nauczycielem.  Przyłączył  się  teraz   do Miriam.   Idąc  powtórzył   relację  przyniesioną 
przez Marka.

–   Tak,   to   prawda,   że   namiestnik   próbował   ocalić   Nauczyciela.   Ale   ludzie   byli 

posłuszni   wysłannikom   Sanhedrynu   i wołali   o krzyż.   Zdaje   się,   że   arcykapłan 
i przewodniczący Rady zagrozili Piłatowi, że złożą skargę do Witeliusza, jeśli nie wyda 
wyroku śmierci. Wszyscy wiedzą, że Witeliusz i Piłat są wrogami, i że w każdym sporze 
prokuratora   z Żydami   Witeliusz   stawał   po   ich   stronie.   Piłat   kazał   podać   sobie   wodę 
i publicznie umył ręce na znak, że nie jest winien wylanej krwi...

Prowadzeni przez Jana znaleźli się na ulicy, którą miano wieść skazańca. Wzdłuż 

murów stało już wielu gapiów, ale Jan umieścił kobiety we wnęce znajomego sklepu.

background image

Czekali   niedługo.   Wrzask   tych,   którzy   towarzyszyli   pochodowi,   prowadzącemu 

skazanych,   rozlegał   się   coraz   bliżej.   I teraz   przodem   biegły   dzieci,   rozkrzyczane, 
podniecone, półprzytomne z emocji. Wśród podskakujących małych figurek na pewno 
były i takie, które przed kilkoma jeszcze dniami matki doprowadziły do Nauczyciela, 
a On   brał   je   na   ręce   i gładził   po   głowach.   Dzieci   także   wołały:   „Oszusta   na   krzyż! 
Oszusta   na   krzyż!”   Za   dziećmi   toczył   się   tłum   dorosłych,   ciskających   wymysły 
i wygrażających, jakby Ten, którego prowadzono był ich największym krzywdzicielem. 
Niektórzy   z ciżby   zbierali   kamienie   i zatrzymywali   się,   by   z ukrycia   cisnąć   nimi 
w Skazańca.

Oddział żołnierzy rzymskich prowadził więźniów. Żołnierze trzymali swoje krótkie 

włócznie   skierowane  w tłum,  nie  pozwalając,  aby ktoś  zbliżył   się do  prowadzonych. 
Wśród najeżonych ostrzy Magdalena zobaczyła Nauczyciela. Szedł zgarbiony chwiejnym 
krokiem.  Przed skazaniem  na śmierć  przeszedł  biczowanie  i całe  Jego Ciało  musiało 
opływać   krwią.   Czerwone   plamy   widać   było   na   odzieży,   strużki   krwi   spływały   po 
łydkach. Twarz Nauczyciela była  prawie niewidoczna, gdyż  na głowę wtłoczono mu 
rodzaj kolczastego kosza, który miał prawdopodobnie udawać koronę, odpowiadającą 
tytułowi   „król  żydowski”,   jaki  był   wypisany  na  zawieszonej   na Jego  szyi,   tabliczce. 
Skurczona, jakby zmalała twarz była ciemna, wzdłuż policzków ściekały strumyczki krwi 
zmieszanej   z potem.   Spośród   zwichrzonej   brody   wychylały   się   wyciągnięte   i spalone 
wargi.

Nauczyciel nie niósł poprzeczki krzyża, jak inni skazańcy. Dźwigał ją za Nim jakiś 

potężnej   budowy   mężczyzna   o niezwiązanych   rękach.   Po   jego   skrzywionej   gniewem 
twarzy łatwo było zgadnąć, że jest wściekły, iż kazano mu nieść haniebne drewno.

Dwaj   inni   skazańcy   szli   za   niosącym   krzyż   człowiekiem.   Prawie   krzyknęła 

poznawszy w jednym z nich Dysmasa. Ujętych bandytów nie biczowano, więc ich twarze 
były łatwe do rozpoznania. Gdy wydała okrzyk, Dysmas skierował wzrok w jej stronę. 
I on także ją poznał. Coś zawołał, ona jednak nie dosłyszała słów. Zresztą nie słuchała 
ich,   zajęta   śledzeniem   postaci   Nauczyciela.   Cóż   znaczył   Dysmas,   gdy   Ten,   którego 
kochała do szaleństwa całą swoją istotą, szedł na przerażającą śmierć?

Nauczyciel dostrzegł Matkę i na krótką chwilę zatrzymał się. Jak poprzedniego dnia 

wieczorem,   gdy   odchodził   na   górę   Oliwną,   patrzyli   na   siebie   bez   słowa.   Na   krótki 
moment   zrobiła   się   wokół   nich   cisza,   gdyż   ludzie   zauważyli   to   spotkanie   i zamarli 
w ciekawym   oczekiwaniu  na  to,   co  usłyszą.  Może  spodziewali  się   jakichś   żałosnych 
skarg, z których mogliby drwić? Ale tych Dwoje nie skarżyło się. Postój trwał krótko. 
Jeden z żołnierzy pchnął Nauczyciela i krzyknął: „Ruszaj dalej!” Wrzask towarzyszącej 
pochodowi   hałastry   wybuchnął   z nową   siłą.   Nauczyciel   ciężko   podjął   swój   marsz. 

background image

Miriam pozostała wyprostowana, nieruchoma jak posąg. Wiodła tylko spojrzeniem za 
Oddalającym się. Magdalena w porywie rozpaczy upadła na ziemię. Darła paznokciami 
policzki,   aż   białe   smugi   zaczęły   perlić   kropelkami   krwi,   szarpała   na   sobie   odzież, 
posypywała głowę zebraną w dłoń ziemią. Ludzie śpieszący za pochodem potrącali je, 
póki   Jan   nie   zajął   się   nimi   i nie   wyprowadził   z tłumu.   Skrótami,   poprzez   podwórza 
poprowadził je do furty w murze.

Dotarli do szczytu Golgotty, gdy ciała już wisiały na krzyżach. Do krzyża stojącego 

pośrodku, nieco wyższego niż pozostałe, został przybity Nauczyciel. Tamte ciała wisiały 
spokojnie, ale Jego Ciało było wyprężone. Pierś miał wydętą, głowę wspartą o krzyż. 
Oddychał za cenę strasznego bólu, jakiego musiał doświadczać uniesiony na przebitych 
stopach. Łapał gwałtownie powietrze, jakby świadomy tego, że tak długo nie wytrwa. Po 
chwili napięcie ustąpiło, Ciało i głowa zwisło, pierś zapadła...

Kobiety   zatrzymały   się   lękliwie   w tłumie   i tylko   Matka,   podtrzymywana   przez 

Magdalenę i przez Jana, zbliżyła się do krzyża. Żołnierze, na rozkaz dowodzącego nimi 
setnika, nie odgonili ich; pozwolili nawet podejść pod sam krzyż.

Otaczający krzyże tłum przycichł. Już tylko od czasu do czasu zrywały się zajadłe 

okrzyki,   padały   drwiny   lub   kamienie.   Pełna   nienawiści   wrzawa   ustępowała   lękliwie 
ciszy. W tej scenie, dokonującej się na oczach patrzących, było coś, co kazało oczekiwać 
jakiegoś niezwykłego zakończenia. To nie było widowisko, jakie oglądali wielokrotnie.

Trójka stojących pod krzyżem, wpatrzona w Ciało, to podrywające się w bolesnym 

wysiłku, to znowu bezsilnie opadające, nie zauważyła tego, co dostrzegli inni: fiołkowo 
czarnej chmury,  która wytoczyła się na horyzont i wolno wznosząc się ogarniała całe 
niebo.  Jej  skraj   zasłonił   słońce  i wtedy  ponury cień  padł  na  Golgotę.  Ludzie   zaczęli 
zadzierać głowy w górę, a nad ciżbą przeleciał trwożny szmer. Zerwał się wiatr ostry 
i chłodny,   uderzał   wzniecając   tumany   pyłu.   Niósł   ostre   okruchy   skalne   i bił   nimi 
w twarze.

Chmura zawisła nad miastem niby olbrzymi, czarny parasol. Mrok stawał się z każdą 

chwilą gęstszy. Wiatr kołował, tworzył słupy pyłu. Szumiał i zawodził.

Tłum otaczający krzyże cofnął się. Płaski szczyt góry, choć skutecznie rozszerzony, 

nie był zbyt wielki, więc część ludzi zaczęła zbiegać w dół. Miriam, Magdalena i Jan stali 
jednak   nieustępliwie   pod   krzyżem.   Ciężkie,   głęboko   wbite   w skałę   drzewo,   szarpane 
wiatrem,   wydawało   cichy   skrzyp.   Tuż   przy   twarzach   mieli   stopy   Ukrzyżowanego. 
Prężyły się – i na nowo wiotczały. Z góry dochodził ciężki, rwany oddech, przechodzący 
chwilami w rzężenie.

Po policzkach Miriam spływały łzy. Ale nawet stojąc tuż przy umęczonym Synu nie 

łkała, nie szlochała, nie wydawała skarg ani jęków. Tylko dygotały Jej usta, tylko drżąca 

background image

dłoń dotykała ociekających krwią stóp. Jan także milczał. Jedna Magdalena nie potrafiła 
opanować   swego   żalu.   Szlochała   i nie   przestawała   orać   paznokciami   twarzy   i piersi. 
Wchłaniała w siebie ból, jaki cierpiał jej ukochany Nauczyciel.

W   mroku,   który   stał   się   podobny   ciemności   nocy,   wśród   szumu   i świstu   wiatru 

odezwał się chrapliwy, pełen rozpaczy głos:

– Zejdź z krzyża! Zejdź! Zrób cud! Umiałeś robić cuda dla innych... Dla byle małych 

parszywców...   Wybaw   nas.   Nas   i Siebie!   Pokaż,   że   jesteś   naprawdę   Mesjaszem!   Że 
możesz wszystko!

Zapadło milczenie i tylko słychać było chrapliwe sapanie, świst wiatru i skrzypienie 

krzyża. Teraz odezwał się inny głos z drugiej strony:

– Przestań! Skarżysz się, że niesłusznie cierpimy... Przecież zasłużyliśmy... Ale On – 

nie... Proszę Cię, Jezusie – głos mówił teraz pokornie. – Mówiłeś, że idziesz do Swego 
Królestwa.   Weź   mnie   ze   sobą...   Nie   mam   prawa   do   niego   iść.   Jestem   wielkim 
grzesznikiem. Ale... Nie zapomnij o mnie...

Głowa   człowieka   nad   nimi   obróciła   się   ciężko   w stronę,   skąd   płynął   głos. 

Z dyszących ust padły słowa:

– Dziś... będziesz... tam... ze... Mną...
A potem poprzez zadyszkę głos zawołał: – Matko...
– Jestem Synu – podniosła głowę.
– To... syn... twój... – mówił głos. – Synu... to... będzie twoja... matka...
Słowa brzmiały coraz ciszej, porywał je szum wiatru. Zahuczał grom i toczył się tak 

długo, jakby opuszczony głaz staczał się po kamiennych schodach. Ziemia zadygotała. 
Rozległy się przerażone krzyki. Ci, którzy dotąd pozostali na Golgocie, teraz uciekali 
w popłochu.

Wśród zamieszania Ukrzyżowany zawołał nieoczekiwanie bardzo głośno:
– Wykonało się... Ojcze, w ręce Twoje...
A potem wszystko pochłonęło wycie wiatru i huk drgającej konwulsyjnie ziemi.

background image

12

Blask słońca wrócił, wiatr ustał, ucichły grzmoty, ziemia znieruchomiała. Oni wciąż 

trwali przy krzyżu. Oprócz pilnujących żołnierzy byli jedynymi spośród widzów, którzy 
zostali na szczycie góry.

Setnik   zbliżył   się,   przyjrzał   się   Ciału,   które   wisiało   teraz   nieruchome,   zastygłe 

w ostatnim spazmie.

– Umarł – powiedział życzliwie – na pewno umarł. Już nie cierpi.
Jednak  chciał  być   tego  pewny,  gdyż  szybkim,   nieoczekiwanym   ruchem   podniósł 

włócznię i wbił ją w pierś Wiszącego. Magdalena krzyknęła rozdzierająco i rzuciwszy się 
chwyciła za włócznię. Miriam zdusiła krzyk przyciśnięciem dłoni do ust.

Setnik odepchnął bez brutalności Magdalenę.
– Uspokój się, dziewczyno – powiedział. – Nie przydałem Mu już bólu. Widzisz 

chyba,  że nie żyje.  I tobie, Matko, nie chciałem  sprawić przykrości – zwrócił się do 
Miriam. – Twój Syn musiał być kimś niezwykłym...

Oddalił się, oni jednak nie odstępowali od krzyża. Setnik wydał rozkaz i żołnierze, 

wziąwszy   w dłonie   ciężkie   pałki,   wytrącili   spod   nóg   pozostałych   dwóch   skazańców 
podnóżki, a potem mocnym uderzeniem zgruchotali wiszącym golenie. Zakrzyczeli, ale 
zaraz krzyk przemienił się w rzężenie. Już po chwili przestali oddychać.

Na   chwilę   oderwała   się   od   krzyża   Nauczyciela,   podeszła   do   krzyża   Dysmasa. 

Przebiegła w myśli ich znajomość. Pomyślała, że w jakimkolwiek celu zabrał ją wtedy 
z Massylii – było to dla niej ocalenie. Gdyby z nim nie odpłynęła, czekała ją śmierć. 
I później   także   pomagał   jej   się   ukrywać.   Narażał   się   na   zemstę   tajemniczych 
prześladowców. Należeli oboje do tego samego świata ludzi, których porwały wielkie 
słowa,   a potem   zwyciężyły   ludzkie   słabości.   Nauczyciel   opowiadał   kiedyś   haggadę 
o pasterzu, który zostawia stado owiec, by iść szukać jednej zagubionej. Oni byli jak te 
zagubione owce, które uwięzły wśród chaszczów na bezdrożu. Ale On odnalazł każde 
z nich. Nie patrzył na to, kim byli. Dla Niego byli Jego owcami. Obdarzył ich, zanim 
jeszcze to zrozumieli, Swoją miłością. Dysmasowi wystarczyło, że wyznał swoją winę, 
aby ją wyprzedzić.

Niebo zachodziło czerwienią wieczoru. Na ścieżce prowadzącej na Golgotę ukazała 

się gromadka ludzi. Przodem szedł znany Magdalenie faryzeusz – przyjaciel jej brata – 
Nikodem   oraz   jego   przyjaciel,   znany   bogacz   Józef   z Arymatei;   obaj   byli   członkami 
Sanhedrynu. Resztę stanowiła ich służba.

Wszedłszy   na   szczyt,   Nikodem   pokazał   setnikowi   tabliczkę   z rozkazem   Piłata, 

zezwalającym na wydanie mu Ciała Nauczyciela i pochowanie. Setnik życzliwie skinął 

background image

głową – wydanie Ciała oznaczało dla niego koniec służby. Rozkazał, aby ludzie, którzy 
krzyżowali skazańców, pomogli przybyłym zdjąć ciała. Zwłoki obu rozbójników rzucono 
do wcześniej  przygotowanego  dołu. Nauczyciela  położono  na długim,  przyniesionym 
przez Nikodema, płótnie.

Przy Nauczycielu uklękła Matka. Pochylona patrzyła na Ciało, które teraz dopiero 

odkrywało swe rany. Miriam zdawała się liczyć dziesiątki uderzeń podeszłych sinością, 
rozdarty włócznią bok, przebite nadgarstki, umazaną krwią obrzmiałą twarz. Zdawała się 
nie dowierzać, iż jest to Ciało Jej Dziecka, Ciało, które było Jej Ciałem.

Ale Nikodem zwrócił uwagę, że nadchodzi wieczór i trzeba się śpieszyć, aby nie 

narazić się na zarzut złamania przepisów szabatu. Obaj z Józefem naradzali się przez 
chwilę,   a potem   podjęli   decyzję,   że   brak   jest   czasu   na   zajęcie   się   obyczajowym 
obmywaniem Zwłok. Trzeba więc Ciało Nauczyciela złożyć tymczasowo w grobie, który 
posiadał Józef tuż u podnóży Golgoty.

– Noce są zimne i grób jest chłodny – mówił Nikodem. – Przez te dwie świąteczne 

noce nie nastąpi na pewno rozkład. A zaraz rankiem po szabacie wrócimy tu, do grobu, 
obmyjemy Ciało, namaścimy, zdecydujemy, gdzie będzie pochowane...

Był to jedyny projekt i wszyscy się na niego zgodzili. Czas był ostatni – za chwilę 

trąby   w świątyni   miały   ogłosić   rozpoczęcie   szabatu.   Otulono   Ciało   w długi   całun 
i zaniesiono   do   grobu.   Obłożono   wonnościami,   które   przynieśli   służący   Nikodema. 
Jeszcze   raz   Matka   uniosła   skraj   całunu,   by   spojrzeć   na   twarz   Syna,   która   w blasku 
pochodni wydawała się maską. Jeszcze raz Magdalena szlochając uderzyła głową o brzeg 
kamiennego stołu, na którym leżało Ciało. Ludzie opuszczali grób jeden po drugim ze 
spuszczonymi głowami. Magdalenę trzeba było wyprowadzić siłą. Gdy wszyscy wyszli, 
dwaj ludzie zatoczyli wielki, zamykający wejście kamień.

Właśnie odezwały się trąby ogłaszające święty szabat. Biły w mroczące się niebo 

srebrnym  dźwiękiem. Ten szabat był  podwójnie święty,  gdyż  łączył  się z początkiem 
święta Paschy. O tej porze przed wiekami Izraelczycy zamykali się w domach Egiptu 
spokojni, że strzeże ich opiekuńcza dłoń przedwiecznego Addonai. Upieczony baranek 
czekał na wszystkich stołach, a jego krew znaczyła progi domów ochronną pieczęcią.

Nikodem i Józef odeszli. Magdalena i Jan odprowadzili Miriam do domu Joanny. 

A potem Jan pobiegł przez puste miasto do znanego sobie domku na Ofelu, w którym, 
wiedział, ukryli się uczniowie. Chciał im opowiedzieć o śmierci Nauczyciela i o Jego 
pogrzebie.

background image

13

I tej nocy Magdalena nie mogła spać. Kręciła się bezsennie na posłaniu. Poprzednia 

noc pełna była lęków, ale i nadziei. Świt miał przynieść rozwiązanie. Ale ten świt nie 
zapowiadał   niczego   poza   poczuciem   rozpaczliwej   pustki.   Nauczyciel   nie   żył,   feeria 
cudów i wspaniałych znaków urwała się. Dlaczego tak się stało? Niezwykła miłość, jaką 
przyniósł, skończyła się równie poniżającą klęską, jak klęska Szymona. Ani ta, ani tamta 
wizja Mesjasza nie okazała się wizją zwycięską. Sprawę Szymona zdradziła, sprawie 
Nauczyciela była niewierna zanim ją jeszcze poznała. On jej wprawdzie przebaczył, ale 
czuła,   że   miłość,   którą   niezasłużenie   otrzymała,   nie   może   pozostać   bez   odpowiedzi. 
A tymczasem Nauczyciel poniósł śmierć... Dysmas zdążył – ona nie zdążyła...

Teraz wszystko się skończyło – myślała. Nie ma do czego otwierać oczu. Lepiej by 

było, aby sen trwał bez końca. Dusza Nauczyciela odeszła w jakieś nieznane zaświaty, 
Jego Ciało spoczywało martwe w zimnym grobie, nie umyte, nie namaszczone...

On wiedział, że umrze. Czyż nie pochwalił jej wtedy na uczcie, iż namaściła Jego 

Stopy na pogrzeb? Przyniósł miłość, jakiej nigdy nie było – miłość do wszystkich. Także 
do tych, którzy Go mieli torturować, którzy wydali na Niego wyrok, którzy wrzeszczeli 
pod   bramą   Antonii:   „Ukrzyżuj   Go!”,   którzy   wbijali   gwoździe   w Jego   ręce   i nogi... 
Przynosząc coś tak wielkiego – wiedział, że umrze...

„Wiesz   –   opowiadał   jej   w ostatnich   dniach   Jan   –   gdyśmy   szli   wczoraj   na   górę 

Oliwną, On zatrzymał się, aby się pomodlić. Mówił głośno do Najwyższego: „za nimi 
proszę,   nie   za   światem...”   Można   by   myśleć,   że   potępił   wszystkich,   którzy   nie   byli 
z Nim. Ale to nie było tak. On potępił świat, nie ludzi. Ludzi kochał, chciał być dla nich 
miłosierny.  Może  miał  nawet litość  dla  Judy,  który – w tym  samym  czasie,  gdy On 
umierał   na   Golgocie   –   zwrócił   otrzymane   pieniądze   i powiesił   się?   Słowo   „świat” 
oznaczało dla Niego nie ludzi, ale zło ukrywające się w ludzkich sercach. Pragnął, aby 
człowiek   zwyciężył   sam   siebie,   uznał   swoje   winy,   oczyścił   serce.   Aby   powiedział: 
niegodny jestem być Twoim synem, ale przyjmij mnie na jednego z twoich robotników. 
Jego nauka nie zawierała tajemnic, do których drogą jest znajomość zaklęcia. Nie głosił 
tajemnic. Jedyną Jego tajemnicą była  ta niezwykła  miłość ofiarowana wszystkim bez 
wyjątku. Jedynym żądaniem – otwarcie na nią serca. Och, ta okropna rana przebitego 
boku o sinych,  rozchylonych  brzegach.  Gdy setnik uderzył,  miała  uczucie,  że uderza 
w nią. Wiedziała, że Nauczyciel już nie żyje, a jednak to było straszne. Po ciele spłynęły 
dwa strumyczki... Krwi i Wody. Jakby dla pokazania, że taka jest droga serca do serc...

Wyszła z izby, usiadła na schodach prowadzących do górnej izby. Ileż rzeczy stało 

się   w ciągu  minionych  dni!   Tędy  schodził  wtedy wieczorem,   tu,  stojąc  przed  Matką 

background image

zdawał się Ją żegnać spojrzeniem. Co było Jego ostatnimi słowami zwróconymi do Niej? 
Powiedział: „Gdyby wszyscy kochali jak ty...” Ale czy z taką miłością można żyć, gdy 
On umarł?

Wstała, poszła schodami na górę. Wieczernik był pusty. Nakrycia zostały sprzątnięte, 

ale poza tym wszystko pozostało tak, jak było, gdy On tutaj ucztował. Nawet kielich 
i małe kubeczki na wino stały w miejscu, gdzie On siedział. Jan opowiadał, że tamtego 
wieczoru   Nauczyciel   dokonał   rzeczy   zdumiewającej.   Pobłogosławił   chleb   i wino 
i powiedział, że teraz nie są to już chleb i wino, ale jest to jego Ciało i Krew... Nic się nie 
zmieniło, chleb i wino zachowały zwyczajny wygląd. On jednak zapewnił, że jest inaczej 
i że trzeba w to wierzyć. Zamiast Ciała widzialnego zostawił Ciało Niewidzialne. Dla 
wszystkich...  To  znaczy,  że nawet  po śmierci  pozostał  z ludźmi.  Że Jego miłość  nie 
zniknie. Że naszą miłość będziemy mogli ciągle dawać...

Zeszła   znowu   na   dół.   Gdyby   to   nie   był   szabat,   poszłaby   do   grobu.   Odczuwała 

potrzebę znalezienia się blisko Zmarłego. Uświadomienia sobie, że za kamieniem leży 
Jego umęczone Ciało.

Ktoś nadchodził ścieżką prowadzącą do domu. Po chwili zobaczyła Marka.
– Dokąd chodziłeś tak rano? – pytała.
– Do miasta. Przynoszę ciekawe nowiny. Wyobraź sobie, mimo święta Sanhedryn 

wysłał swoich ludzi do Piłata. Oczywiście do pałacu nie wchodzili, przekazali całą rzecz 
przy bramie. W imieniu arcykapłana prosili prokuratora, by pozwolił opieczętować grób 
i kazał straży, by pilnowała go dziś i jutro...

– O co im chodziło, Marku?
– Nauczyciel powiedział kilka razy coś dziwnego, jakoby miał na trzeci dzień po 

śmierci   zmartwychwstać.   Musiało   to   dojść   do   kapłanów.   Oni   nie   wierzą 
w zmartwychwstanie, ani dziś, ani w dniu ostatecznym, boją się jednak, abyśmy Ciała 
w ciągu   tych   trzech   dni   nie   zabrali,   a potem   nie   powiedzieli,   że   zmartwychwstał... 
Nienawidzą Nauczyciela zmarłego jeszcze bardziej, niż Go nienawidzili za życia.

– Ale przecież trzeba będzie Ciało obmyć i namaścić.
– Po trzech dniach będzie to już dla nich obojętne.
Dzień był ciepły, ale mglisty i szary. Ciągnął się rozpaczliwie wolno. Magdalena nie 

mogła sobie znaleźć miejsca. Plątała się po domu. Nie potrafiła się nawet zdobyć na to, 
by pomóc   Joannie  w przygotowywaniu   posiłku.  Od  strony  miasta   dochodziły  wesołe 
śpiewy. Śmierć Nauczyciela nie zakłóciła radosnego święta. Jak należało, obchodzono je 
wśród wesela. Co prawda, po mieście krążyły przerażające opowieści o sprawach, jakie 
się miały wydarzyć w tamtej godzinie, gdy czarna chmura zatrzymała się nad miastem 
i kiedy   zatrzęsła   się   ziemia.   Powtarzano,   że   zarysowała   się   skała   pod   fundamentami 

background image

świątyni, że jakoby, rozdarła się zasłona, oddzielająca święte od świętego świętych. Inni 
mówili o zmarłych, których jacyś ludzie widzieli spacerujących po dziedzińcu świątyni... 
Jednak nawet te opowieści nie zakłóciły radosnej atmosfery świątecznej.

On tam leży zapomniany – nie przestawała myśleć. Uczniowie pozostawali dalej 

ukryci.   Jeden   Jan   przyszedł   koło   południa.   Potwierdził   to,   co   mówił   Marek:   Piłat 
pozwolił na opieczętowanie grobu i dał sześciu żołnierzy do pilnowania.

Pod koniec dnia pojawiła się służąca Klaudii z listem do Magdaleny.
„Droga Magdaleno – pisała. – Wierz mi, broniłam, jak mogłam Nauczyciela. Ale ci 

wasi   kapłani   i faryzeusze   są   tacy   zawzięci.   Uparli   się,   aby   Poncjusz   wydał   wyrok 
skazujący i podburzyli lud, aby się domagał śmierci. Gdy Poncjusz nie chciał ustąpić, 
zagrozili, że złożą na niego skargę do Witeliusza. On jest bardzo przychylny Żydom 
i niejedno potrafią przez niego wymusić. Tak bardzo mi smutno. Nie mogę o niczym 
innym myśleć. Nauczyciel znowu mi się śnił. Nie gniewał się, pocieszał mnie. Gdyby 
żył, poszłabym do Niego, choćby się Poncjusz temu sprzeciwiał. Zrobiłam wszystko, co 
mogłam. Przyjdź do mnie, proszę. Jestem taka samotna i smutna...”

Była pewna, że Klaudia zrobiła wszystko, co mogła, dla ocalenia Nauczyciela. Teraz 

jednak nie miała ochoty iść do niej. Nie była w stanie rozmawiać o Nauczycielu.

Również Miriam milczała cały dzień. Ale gdy Magdalena tłukła się niespokojnie po 

domu, Matka Nauczyciela siedziała cicho na ławie ze splecionymi dłońmi, zapatrzona 
w przestrzeń.   Wydawała   się   kimś,   kto   pokornie   czeka   na   coś,   co   mu   zostało 
przyobiecane.

Nadszedł wieczór. Śpiewy i wesołe okrzyki w mieście stały się jeszcze głośniejsze. 

Zapłonęły   światła;   łuna   od   nich   biła   ponad   mury   miejskie.   Po   ulicach   wałęsały   się 
rozbawione gromady. Tylko ich dom stał cichy, pełen smutku.

Przyszła noc. Była zmęczona bezsennością, a przecież i teraz sen nie chciał przyjść. 

Leżała z oczami otwartymi w ciemność. Tam w mieście, cieszono się i bawiono całą noc, 
dźwięki śpiewów i muzyki wdzierały się przez okna. Także obchodzono hucznie święta 
w pałacu arcykapłana.

Przysnęła dopiero nad ranem. A zaraz obudziły ją lekkie stąpania. To Miriam wstała 

i cicho wysunęła się z izby.

Zerwała się przekonana, że już czas iść. Obudziła inne kobiety. Ustaliły, że o świcie 

pójdą   z olejkami   i wonnościami   do   grobu,   zajmą   się   obmyciem   Ciała.   Niepokoiła   ją 
wiadomość o opieczętowaniu grobu i o pilnujących żołnierzach. Ale pocieszały się, że 
był to już trzeci dzień – i straż niedługo zostanie zdjęta.

Zapytały   Miriam,   która   tymczasem   weszła   do   izby,   czy   z nimi   pójdzie,   ale   Ona 

potrząsnęła tylko głową. Były tym zdziwione, ale sądziły, że Kobieta mająca już swoje 

background image

lata, po przeżyciach ostatnich dni, jest po prostu zmęczona. Magdalena zauważyła, że 
wyraz   twarzy   Miriam   uległ   dziwnej   zmianie.   Ustąpiły   z niej   smutek   i wyraz   bólu. 
Zdawała się dalej na coś czekać, ale to czekanie wyrażała dziwna jasność w jej oczach.

Wyruszyły we trzy. Ranek był świeży, ulice miasta puste. Po całonocnych ucztach 

i świętowaniu ludzie jeszcze spali.

–  Już   na  pewno   straży   nie   będzie   –  powiedziała   żona   Kleofasa.   –   Ale  kto   nam 

odtoczy kamień? Pamiętajcie, że wydawał się bardzo ciężki.

Salome wyraziła nadzieję, że spotkają na pewno jakichś ludzi, którzy się zgodzą za 

opłatą otworzyć grób. Potrząsnęła znacząco kieską, jaką miała przy pasku. Jej mąż był 
człowiekiem   bogatym   i Salome   służyła   nieraz   swymi   pieniędzmi   towarzyszom 
Nauczyciela.

Kiedy jednak minęły furtę w murach miejskich, przeszły most na fosie i podeszły do 

sterczącej  w tym  miejscu  skały Golgoty,  wydały okrzyk  zaskoczenia.  Strażników  nie 
było. Musieli odejść niedawno, gdyż ognisko koło grobu jeszcze się dymiło. Kamień 
zamykający   grób   był   odsunięty,   zwisał   z niego   zerwany   sznur   z pieczęciami.   Otwór 
wejściowy czernił się przed nimi.

Ująwszy się lękliwie za ręce podchodziły wolno coraz bliżej. Wydało im się, że ktoś 

jest   w przedsionku   grobu.   Klęczał   nisko   pochylony.   Ubrany   był   w świetliście   białą 
odzież,   ale   nie   mógł   być   żołnierzem.   Jego   postać   przesłaniała   właściwie   grób. 
Zatrzymały się coraz bardziej przerażone. Wtedy tamten, nie podnosząc głowy, zapytał:

– Kogo przyszłyście szukać?
– Nauczyciela, Jezusa z Nazaretu.
Teraz zwrócił ku nim twarz. Biła z niej jasność, jakby była zwierciadłem, w którym 

odbija się słońce.

– Nie ma Go tu. Idźcie, powiedzcie o tym uczniom.
Wydały okrzyk przerażenia i cofnęły się. Słowa nieznajomego nie były uspokajające. 

Tutaj musiało się stać coś strasznego. Żona Kleofasa i Salome upuściły niesione pakunki 
z wonnościami   i rzuciły   się   do  ucieczki.   Magdalena   nie   pobiegła   za   nimi.   Usłyszane 
słowa przestraszyły ją również, nawet napełniły przerażeniem. Pojęła jedno, że Ciała nie 
ma w grobie. Ktoś je zabrał czy może porwał? Kto to mógł uczynić? Nie mogły tego 
zrobić przyjazne ręce.

Wybuchnęła   płaczem.   Już   ta   śmierć   zaprowadziła   ją   na   skraj   rozpaczy.   A teraz 

jeszcze zabrano ciało – ostatni ślad Istoty nad wszystko ukochanej. Póki leżało w grobie, 
istniała jakaś niezrozumiała, nie dająca się wypowiedzieć nadzieja. Gdy Ciała zabrakło, 
nie było już żadnej.

Grób Józefa oddzielała od innych grobów mała łączka. Szła przez nią błędnie jak 

background image

niewidoma, tak bardzo jej oczy pełne były łez. Ktoś stał na jej drodze. Nie podnosząc 
oczu powiedziała:

– Może to ty, Panie, zabrałeś z grobu Nauczyciela? Powiedz, gdzie On jest... Muszę 

je znaleźć... Powiedz, proszę...

– Magdaleno...
Głos był taki znany, nie pozwalający zapomnieć o swoim brzmieniu. Krzyknęła:
– Rabboni! Nauczycielu!
Rzuciła się do nóg Stojącego. Nie pytała o nic. Ta obecność wystarczała za wszystkie 

odpowiedzi.   Dławiła   ją   radość.   Zapragnęła   przytulić   usta   do   stóp,   które   zachowały 
krwawy znak przebicia. Ale On powstrzymał ją.

– Nie dotykaj  Mnie – rzekł. – Jeszcze  nie poszedłem do Ojca. Idź do uczniów, 

powiedz im.

– Idę! Powiem! – zawołała.
Ale kiedy podniosła wzrok, już Go nie zobaczyła.  Tylko rosnące na łące kwiaty 

zdawały   się   wydawać   mocniejszą   woń,   tylko   powietrze   było   bardziej   jasne 
i przezroczyste.

Zerwała   się   na   nogi.   Rzuciła   się   biegiem.   Gnała   jak   pędzi   poseł   niosący   wieść 

o zwycięstwie. Przebiegła most i furtę, wpadła na targowisko. Tu już nie brakło ludzi. 
Biegnąc roztrącała ich. Krzyczano, rzucano za nią wyzwiskami, ale jej nic nie mogło 
powstrzymać. Muszę im powiedzieć, że zmartwychwstał – powtarzała w duchu. – On mi 
to polecił... Mam im powtórzyć, żeby mówili o Nim ludziom. Ale mnie pozwolił, abym 
pierwsza oznajmiła światu o tym, co się stało. O tym, że On żyje. Mogę o tym mówić, 
chociaż jestem tylko kobietą...

Pędziła,   ile   sił.  Umiała  biegać.  Kiedyś  w termach  pompejańskich   zawsze   bywała 

pierwsza wśród ścigających  się dziewcząt. Na ulicach  napotykała  coraz więcej ludzi. 
Choć   zadyszała   się,   biegła   dalej.   Znowu   potrącała   stojących   i znowu   leciały   za   nią 
przekleństwa.   Nie   przejmowała   się   tym.   Nie   biegła   do   domu   Joanny,   ale   do   domu 
Natana, garbarza na Ofelu. Dopadła drzwi. Zaczęła się do nich dobijać. Niecierpliwie biła 
w nie pięściami. Nikt jej nie otwierał, ale jakieś szmery zdradzały, że za drzwiami stoją 
ludzie. Nie przestawała łomotać. Wołała:

– Otwórzcie! To ja, Magdalena! Otwórzcie!
Stuknęły rygle. Drzwi ostrożnie uchyliły się. Zobaczyła w szparze przerażone oczy 

Filipa.

– To ty? Dlaczego tak krzyczysz i walisz w drzwi, jakby się paliło? Czyś ty oszalała?
Za Filipem w ciemnym przedsionku tłoczyli się inni. Teraz słyszała ich wystraszone 

głosy:

background image

– Szalona! Od twoich wrzasków cały Ofel będzie o nas wiedział. Chcesz, żeby nas 

pozabijano!?

Przerwała te biadolenia:
– Widziałam Nauczyciela!
– Kogo? Nauczyciela? Szalona! Przecież On nie żyje.
– Żyje! Widziałam Go!
– Śniło ci się! Majaczysz! Upiłaś się, czy co? Szalona!
– Mówię wam, że Go widziałam!
– Nie krzycz! Przestań wrzeszczeć! Nie mogłaś Go widzieć.
– Nie mogę nie krzyczeć! On żyje!
– To niemożliwe. Umarł na krzyżu! Przebito Mu serce! Jesteś szalona. Opowiadasz 

rzeczy niemożliwe! Pleciesz jak na mękach! Pokręciło ci się w głowie! Opowiadasz, że 
Go widziałaś, a przecież Jego Ciało leży w grobie.

– Jego Ciała nie ma w grobie! Grób stoi otwarty i pusty.
Poprzez   gromadę   uczniów   przecisnął   się   Piotr.   Wielki,   kanciasty,   podniecony. 

Chwycił ją za ramię i ścisnął boleśnie.

– Coś ty powiedziała, dziewczyno? – zapytał dudniącym basem. – Mówisz, że grób 

jest pusty?

– Grób jest pusty. Widziałam, byłam tam...
– Muszę sam to zobaczyć!
Wiele rąk chwyciło go za poły kuttony. Krzyczeli:
–   Nie   idź!   Poznają   cię!   Schwytają!   Zginiesz!   Wszyscy   zginiemy!   Wszyscy!   Nie 

słuchaj jej! Ona oszalała!

Mocnym szarpnięciem wyrwał się trzymającym go dłoniom. Rzucił się naprzód. Za 

nim wybiegł Jan. Przez chwilę biegli obok siebie. Ale młodszy i lżejszy Jan wyprzedził 
zaraz towarzysza. Obaj zniknęli za zakrętem ulicy.

Magdalena została. Uczniowie wciągnęli ją do środka domu, na nowo zaryglowali 

starannie drzwi.

– Opowiadaj – mówili – co widziałaś?
– Grób jest pusty. Ktoś znajdował się w grobie i powiedział, że Ciała Nauczyciela nie 

ma.

– Kto to był?
– Nie wiem. Jakiś człowiek. Powiedział, że Ciała nie ma...
– W takim razie ktoś Ciało zabrał.
– Na pewno faryzeusze...
– Nikt Ciała nie zabrał! Nauczyciel żyje. Mówię to wam. Widziałam Go. Mówiłam 

background image

z Nim.

– To niemożliwe. Szalejesz. To niemożliwe!
– Uwierzcie mi. Kazał mi iść do was i powiedzieć wam, że żyje.
– Tobie? Dziewczynie? Kimże ty jesteś? Przywidziało ci się.
– To niemożliwe, niemożliwe.
– To mógł być Jego duch...
– To niemożliwe, niemożliwe, niemożliwe...
Powtarzali to bez końca. Po godzinie wrócili Piotr i Jan. Jan niósł zwinięty tobół 

bielizny. Piotr miał czoło pokryte zmarszczkami. Pytali go:

– No, co widziałeś?
– Czy ona nie kłamie? Naprawdę grób jest pusty?
Odpowiedział:
– Powiedziała prawdę. Grób jest pusty. Ciała nie ma. Płótna, w które Nauczyciel był 

owinięty, leżały na boku. Przynieśliśmy je.

– To co się stało z Ciałem? Gdzie Ono jest?
Wzruszył swymi szerokimi ramionami.
– Skąd ja mogę wiedzieć...?
Zwykle skłonny do mówienia, teraz ledwo odpowiadał na ich pytania. Zwrócili się 

do Jana:

– A ty, co myślisz?
– Nie wiem. Mogli Je zabrać faryzeusze lub ludzie świątyni.
– A gdzie się podziali żołnierze, którzy mieli pilnować grobu?
– Podobno uciekli. W mieście opowiadają, że byli tacy, co ich widzieli, jak biegli 

wystraszeni, jakby ich ktoś gonił.

– Żołnierze rzymscy! Coś nieprawdopodobnego!
Poprzez gwar ich głosów dobiegło stukanie do drzwi. Ale ktoś stukał w umówiony 

sposób, więc nie wywołało to popłochu. Przyszedł Marek. Miał minę kogoś, kto przynosi 
niezwykłą wiadomość.

–   Mam   wam   coś   dziwnego   do   powiedzenia   –   oznajmił.   –   Nie   wiem   od   czego 

zacząć...

– Mów, mów! – wołali ze wszystkich stron.
–   Więc   słuchajcie:   Miriam   widziała   Syna.   Przyszedł   do   niej   o świcie,   ale   Ona 

powiedziała o tym dopiero teraz...

– To niemożliwe. Zdawało się Jej. Matki miewają widzenia.
– Może jeszcze spała i to był sen...
– Albo widziała ducha...

background image

– Przecież to niemożliwe...
– Ależ i moja matka widziała Go! I Salome! I żona Kleofasa!
Zapadła cisza, ale zaraz podniósł się chór głosów:
– To niemożliwe! To niemożliwe!
– Kobiety twierdzą, że Go widziały. Że mówił do nich.
– To właśnie dziwne, że widziały Go same kobiety...
– Kobietom nie można wierzyć...
– Ulegają złudzeniom...
– Widzą coś, czego nie ma...
– Gdyby miał się ukazać, to ukazałby się nam...
– Zobaczyłby Go Piotr, a nie szalone dziewczyny jak Magdalena...
Wielki rybak pokiwał głową, podobną do głowy lwa.
– Mnie nie pokazałby się – powiedział głucho. – Ja się Go wyparłem...
Umilkli. Marek nie próbował ich przekonywać. Sam zresztą pełen był wątpliwości. 

To rzeczywiście wydawało się dziwne, że oglądały Nauczyciela  jedynie kobiety.  Ale 
przypomniał sobie, że ma jeszcze jedną wiadomość. Zawołał:

– Słuchajcie! Jeszcze jedną nowinę przyniosłem. Zabito Józefa z Arymatei.
Poderwali się wszyscy z miejsc. Tym razem ich głosy były drżące:
– Zabili Józefa? Kto go zabił?
– Podobno sikkaryści...
– Zabili sikkaryści, ale wyrok wydali faryzeusze. Och, oni żadnemu z nas nie darują.
– Będą nas szukać...
– Nie możemy się pokazać...
– A co na to Nikodem?
– Nikodem uciekł z miasta – powiedział Marek. – Byłem w jego domu. Wyruszył 

gdzieś o świcie...

Jeszcze rozległo się kilka pełnych trwogi okrzyków, a potem zapadła głucha cisza. 

W tej ciszy powiedział Natanael:

– Teraz przyjdzie kolej na nas...
Odezwali się inni...
– Może już wiedzą, gdzie jesteśmy?
– Przepadliśmy...
– Koniec z nami...
Z kąta odezwała się Magdalena:
– Czego się lękacie? Przecież Nauczyciel zmartwychwstał.
Wszyscy jednocześnie zaczęli krzyczeć:

background image

– Nie pleć głupstw! Przestań o tym mówić! Jesteś szalona! To są babskie rojenia! Jak 

będziesz opowiadać takie bajki i ciebie zabiją!

Zagadali ją, zagłuszyli jej słowa. Znowu powtarzali chórem:
– To niemożliwe! To niemożliwe!
Godziny biegły. Nic nie jedli, nic nie pili. To wybuchali trwożliwymi słowami, to 

zapadali w ponure milczenie. Niektórzy spacerowali po izbie.

Zaczęło się ściemniać, kiedy ktoś zaczął się dobijać do drzwi wejściowych.
– Przyszli po nas! – krzyknął któryś.
– Sikkaryści!
– Cicho! Cicho! Udawajmy, że nikogo nie ma.
Ale   przybyły   dobijał   się   dalej.   Może   usłyszał   przez   drzwi   ich   głosy,   gdyż   nie 

ustępował. Tomasz wypchnął Magdalenę.

– Ty idź. Zobacz, kto to taki. To wszystko przez ciebie...
Podeszła do drzwi, uchyliła je ostrożnie. Po chwili wróciła.
– To rabbi Nikodem.
– Czy na pewno? Ty miewasz złudzenia. Idź Marku, ty zobacz.
Chłopiec poszedł zobaczyć.
– Tak, to Nikodem – potwierdził.
– Po co on tu przychodzi? Może go śledzą? Ściągnie na nas nieszczęście.
– Nie możemy go nie wpuścić...
– Wpuść go – zadecydował Piotr.
Uczony faryzeusz wpadł do izby. Był zziajany, podniecony. Przez długą chwilę nie 

mógł złapać oddechu.

– Dlaczego nie otwieracie? Biegnę prosto z Emaus...
– Po co wróciłeś rabbi? – rzekł Filip. – Tutaj nam wszystkim grozi śmierć...
Przerwał mu:
– Widziałem Nauczyciela!
– Słyszycie? – zawołała Magdalena. – Teraz mężczyzna widział Go!
– To niemożliwe!  To niemożliwe – podjęli na nowo. Powtarzali  te słowa, jakby 

odmawiali modlitwę. – To niemożliwe!

– Ja Go przecież zdradziłem... – powiedział Piotr swym grubym basem.
– Ja Go widziałam – nie przestawała zapewniać.
– Ale to niemożliwe, niemożliwe...
A wtedy On stanął pomiędzy nimi.

background image

14

Pewnego   wieczoru   zjawił   się   także   w domu   Łazarza.   Wszedł   jak   zawsze   teraz: 

niespodziewanie, mimo zamkniętych drzwi. Powiedział: „Pokój wam”, a oni rzucili się 
do Jego kolan. Już teraz pozwalał się dotykać i sam – dłońmi o przebitych nadgarstkach – 
gładził ich po twarzach.

– Cieszę się, że jestem z wami, Łazarzu – mówił. – Tyle razy zachodziłem do twego 

domu, by nabrać sił i umocnić się waszą przyjaźnią. Teraz będziemy już zawsze razem. 
A ty   Marto   –   uśmiechnął   się   lekko   –   nie   będziesz   musiała   się   więcej   kłopotać 
usługiwaniem. Tyle tobie zawdzięczam, twoim trudom, twojej wierności...

Magdalena stała z boku. Była tak szczęśliwa, że widzi Nauczyciela, że nie czuła się 

nawet tym  dotknięta,  iż zwraca się wyłącznie  do Marty i Łazarza,  a jej zdaje się nie 
widzieć.   Przecież   ukazał   się   jej   pierwszej   i pozwolił   jej,   aby   była   głosicielką   Jego 
zmartwychwstania.

Dopiero gdy miał odejść, zawołał ją.
– Ty, Magdaleno – powiedział – będziesz Mi bardzo potrzebna. Gdy przyjdzie czas, 

zawołam   na   ciebie.   Oni   –   zrobił   szeroki   ruch   ręką,   jakby   wskazywał   na   grono 
nieobecnych uczniów – mają o Mnie świadczyć. Ale i ty, chcę, abyś świadczyła...

W parę dni później uczniowie odeszli do Galilei, tak jak im polecił, a Magdalena 

poszła razem z nimi. Osiedli w Kafarnaum i oczekując na Niego, zajęli się łowieniem 
ryb. Ona gotowała im posiłki.

Pewnego ranka stanął wśród nich nad brzegiem morza i jednym słowem zamienił ich 

kłopoty i bezskuteczne wysiłki w cudowny połów.

Wodził ich potem przez kilkanaście dni po łąkach galilejskich, jakby chciał w nich 

obudzić   wspomnienie   początków.   Nauczał   nie   tłumy,   ale   wyłącznie   ich.   Mówił 
o rzeczach niezwykłych, o sprawach, których nie znali, bo ich nie widzieli. Karmił ich 
Chlebem   i Winem,   które   były   Jego   Ciałem   i Jego   Krwią   i przekazywał   im   prawo 
dokonywania Przemiany.

Magdalenie   pozwalał   chodzić   za   Sobą   i słuchać   Swoich   słów   oraz   przyjmować 

tajemniczy Chleb.

Potem przyszedł dzień, gdy polecił im powrócić do Jerozolimy. Zapowiedział, że 

niedługo odejdzie, ale przedtem spotka się z wszystkimi, którzy Mu pozostali wierni.

O wczesnym świcie zaprowadził ich na szczyt góry Oliwnej i kiedy stali zebrani, 

z Miriam   pośrodku  –   odszedł   od  nich.   Nie   mieli   Go  już   zobaczyć,   aż   do   dnia   Jego 
powrotu. Aby nie czuli się zbyt opuszczeni, zostawił im Swą Matkę. Miała czuwać razem 
z nimi do chwili nadejścia Pocieszyciela.

background image

Gdy wrócili do Jerozolimy, Magdalenę odnalazł Marek. Przyszedł ją ostrzec, aby nie 

szła   do   Betanii.   W Jerozolimie   w ostatnich   dniach   miało   miejsce   kilka   dziwnych 
wydarzeń. Do domu Łazarza wdarli się nocą jacyś ludzie. Zamordowali i jego, i Martę...

Przeżyła boleśnie tę wiadomość. Pozostała sama. Była pewna, że i jej grozi śmierć. 

Mieszkała   tymczasem   w domu   Joanny.   Tu   zresztą   przebywała   Miriam,   uczniowie 
i bliskie   Nauczycielowi   kobiety.   Czuwając   i modląc   się   czekali   na   przyjście 
Pocieszyciela.

Aż wreszcie nadszedł ranek Pięćdziesiątnicy i Duch Święty spadł płomieniem na ich 

głowy. Tyle rzeczy stało się od razu jasnych, tyle spraw oczywistych. Nie mogli dla 
siebie zachować otrzymanych darów – musieli iść obdzielać nimi innych. Jak niegdyś 
nad jeziorem, pomnożony przez Niego chleb rósł w ich dłoniach, tak że starczyło go dla 
wszystkich, tak teraz dary Pocieszyciela miały poprzez nich obdarzyć cały świat.

Piotr przywołał pewnego dnia Magdalenę.
– Chcę ci powiedzieć rzecz, którą uradziliśmy.  Rozchodzimy się w różne strony. 

Będziemy chrzcili, głosili to, czego On nas nauczył, wiązali i rozwiązywali. Taka jest 
Jego   wola.   Myślałem,   abyś   została   przy   Matce   Nauczyciela.   Ale   On   zadecydował 
inaczej.   Kazał   ci   być   świadkiem   takim,   jak   my   wszyscy.   Nie   będziesz   wiązała 
i rozwiązywała, ale masz mówić o tym, co widziałaś i słyszałaś. On pozwolił ci, abyś 
pierwsza przyniosła  nam wieść o Jego zmartwychwstaniu.  Wybrał  ciebie,  choć jesteś 
kobietą. Jego wola. Tu jednak pozostać nie możesz. Grozi ci śmierć. Zresztą tutaj nikt 
kobiety nie zechce słuchać. Jedź tam, gdzie poprzednio byłaś, na ziemie pogan. Wszędzie 
są duże kolonie synów Izraela. Im opowiadaj to, czego byłaś świadkiem...

Zanim jednak odeszła do Cezarei, gdzie sądziła, że znajdzie statek płynący do Italii, 

udała się pod bramę pałacu namiestnika. I tym razem przekupiła strażnika, aby przywołał 
służącą Klaudii.

– Och, moja droga – mówiła żona Piłata – jak się cieszę, że cię widzę. Już się bałam 

o ciebie. Ci ohydni ludzie, którzy tak uparcie domagali się śmierci Nauczyciela, mordują 
teraz skrycie tych, którzy Go czcili. Mówił mi Poncjusz, że padli ofiarą skrytobójców 
nawet   ludzie   znaczący.   Chętnie   ukarałby   za   to   arcykapłana.   Ale   ma   związane   ręce. 
Sanhedryn   posłał   wielkie   dary   Witeliuszowi   i tym   umocnił   jego   opiekę   nad   sobą. 
A każdy   raport   Witeliusza   idzie   do   Makrona   i ten   go   odpowiednio   przedstawia 
cesarzowi. Biedny Poncjusz... Nie potrafię go kochać, ale mi go żal. Od czasu sądu nad 
Nauczycielem ogromnie się zmienił. Jest nieustannie chory i podniecony. Boję się, że 
może   uczynić   coś,   czym   sobie   jeszcze   bardziej   zaszkodzi.   Przywykłam   do   niego... 
I myślę,   że   i on   nie   potrafiłby   beze   mnie   żyć.   Ja   jedna   potrafię   wyrwać   go   z jego 
czarnych   nastrojów.   Wierz   mi,   on   naprawdę   chciał   ocalić   Nauczyciela.   Gdyby   tłum 

background image

stanął przeciwko kapłanom i faryzeuszom... Ale on poszedł za nimi! Poncjusz spełnił 
wolę Żydów – ci jednak tym bardziej go nienawidzą...

Westchnęła ciężko. Klaudia także zmieniła się od czasu, kiedy ją Magdalena ostatni 

raz widziała. Jej delikatna uroda znikła przygnieciona smutkiem.

– A teraz chcesz odjechać? – pytała Magdalenę.
– Tak.
– Żałuję, że ciebie nie będzie, ale myślę, że dla twego bezpieczeństwa lepiej, abyś 

odjechała. Dokąd chcesz się udać?

– Myślę, że popłynę do Pompejów. Żyjąc w domu Lucjusza poznałam trochę rodzin 

żydowskich...

– W takim razie zobaczysz może Lucjusza...
– Lucjusza? Mówiłaś, że jest zesłany na wyspę.
– Pozwolono mu wrócić! Ale to dlatego... – ciężki szloch targnął piersią Klaudii – że 

jest dotknięty straszną chorobą. Trądem...

– O, Addonai!
– Wrócił, ale jak wiesz, wszystko, co posiadał, zostało skonfiskowane. Jest w nędzy. 

Jeden z jego wyzwoleńców zaopiekował się nim...

– Zobaczę go – powiedziała stanowczo.

background image

Część trzecia

background image

1

Lucjusz umarł w pierwszych latach panowania cesarza Nerona.
Gdy Magdalena przybyła do Pompejów przed piętnastu laty, musiała długo szukać, 

zanim odnalazła Lucjusza w wiejskim ergastulum należącym do Agatoklesa, wyzwoleńca 
i dawnego   zarządcy   insuli   Prokulusów.   Kiedy   dom   Lucjusza   został   zabrany   przez 
urzędników cesarskich, Agatokles umiał ukryć różne cenne przedmioty i kosztowności, 
dzięki czemu stał się człowiekiem bogatym. Używał nabytych dóbr przekonany, że żaden 
Prokulus nie upomni się o swoją własność. Kiedy Lucjusz jednak, wynędzniały długim 
zesłaniem i chorobą, z ostrzegającą tabliczką na szyi pojawił się w Pompejach, Agatokles 
po chwilowym przerażeniu, uznał, że rzeczą słuszną będzie ukrycie swego dawnego pana 
w wiejskim folwarku. Zapewniając mu egzystencję, usprawiedliwiał władanie nabytymi 
dobrami.   A jednocześnie   krył   istnienie   Lucjusza   przed   strażnikami   miejskimi,   którzy 
pilnowali, aby ludzie dotknięci straszną chorobą nie pojawiali się na ulicach szczęśliwego 
miasta.

To   w tym   wiejskim   zaciszu,   po   długim   szukaniu,   Magdalena   odnalazła   wreszcie 

Lucjusza.   Zanim   jednak   do   tego   doszło,   dokonały   się   w jej   życiu   pewne   sprawy. 
Przybywszy   do   Italii,   zgodnie   z poleceniem   Piotra,   szukała   znajomych   rodzin 
żydowskich,   aby   móc   im   opowiedzieć   o Nauczycielu   i Jego   Nauce.   Żydów   znalazła 
wielu: liczba rodzin żydowskich jeszcze się powiększyła  na wybrzeżu koło Neapolis. 
Przybywali   z różnych   stron,   ale   najwięcej   przybyło   ich   z Rzymu   po   edykcie   cesarza 
Klaudiusza, który rozgniewany na wybuchłe w gminie żydowskiej spory, kazał wypędzić 
ze stolicy pewną liczbę najuboższych rodzin żydowskich.

Spory,   które   podzieliły   żydów   rzymskich,   dotyczyły   Osoby   Nauczyciela.   Wraz 

z Żydami przeniosły się one nad zatokę. O tym, o czym Magdalena usiłowała mówić, 
nikt nie chciał słuchać. Głoszenie, że Nauczyciel zmartwychwstał i to, że mówiła o Nim 
kobieta – wywoływało straszne oburzenie. Potraktowano ją wrogo. Musiała się kryć, aby 
uniknąć pobicia, może nawet śmierci. Utraciła wszelkie oparcie wśród swoich.

Gdy Żydzi odsunęli się od niej, rodziny pogańskie, które pamiętały ją z dawnych 

czasów, przyjęły ją bardzo życzliwie. Znalazła gościnę w ich domach. Ludzie słuchali 
chętnie   jej   opowiadań   o Nauczycielu,   o Jego   nauce,   o Jego   zmartwychwstaniu.   Ona 
jednak   była   w rozterce.   Nie   wiedziała,   czy   wolno   jej   o tych   sprawach   opowiadać 
poganom. Pamiętała o słowach Piotra.

Wreszcie dowiedziała się, gdzie może znaleźć Lucjusza.
Nie mogła go poznać. Ten młody mężczyzna stał się starcem na trzęsących nogach. 

background image

Był niewidomy. Trąd rozłożył jego ciało, pokrył je cuchnącymi ropą wrzodami. Nie mógł 
uwierzyć, że to ona stoi przed nim. Musiała go o tym wiele razy zapewniać. Kiedy się 
wreszcie z tym pogodził, zażądał, aby natychmiast od niego odeszła.

– Idź sobie! – oświadczył. – Nie chcę, abyś była przy mnie, abyś na mnie patrzyła. 

Jestem śmierdzącym trupem, a ty na pewno pozostałaś dalej młodą, piękną kobietą. Nie 
chcę, abyś się nade mną litowała! Odejdź! Od dawna powinienem był skończyć ze sobą...

– Nie odejdę Lucjuszu. Będę się tobą opiekowała. Tyle ci zawdzięczam.
– Mnie? – wybuchnął urągliwym śmiechem. – Mnie? Zwariowałaś? Zabiłem twego 

kochanka, a ciebie zrobiłem swoją nałożnicą!

– Uczyniłeś mnie wolną kobietą.
– Gdy cię wyzwoliłem, powinienem się był z tobą ożenić. Żadna kobieta nie dała mi 

tyle radości co ty... Nie umiałem odwzajemnić twojej miłości.

– Tak jest z każdym z nas... Ale na miłość nigdy nie jest za późno. Nie możemy się 

kochać,   jak   mężczyzna   z kobietą,   ale   możemy   pozostać   przyjaciółmi.   Chcę   zresztą 
pozostać przy tobie, aby cię nauczyć Prawdy, którą poznałam...

– Co to za Prawda?
– Nauka Proroka z Nazaretu.
– Chcesz zrobić ze mnie Żyda?
–   On   powiedział,   aby   przychodzili   do   Niego   wszyscy:   Rzymianie,   Grecy, 

Samarytanie,   Syryjczycy...   Kiedyś   słyszałam,   jak   opowiadał   historię   o tym,   jak 
Samarytanin   wspomógł   Judejczyka,   którego   napadli   zbójcy.   Nie   odwrócił   się   od 
poranionego, jak odwrócili się kapłan i lewita, nie żałował starań... Czy nie znaczyło to, 
że Judejczyk powinien pomagać także Samarytaninowi?

– O kim ty opowiadasz?
– Nosił imię Jezus. W Judei mówili niektórzy, że był oczekiwanym przez Izraela 

Mesjaszem...

– Mesjaszem nazywali wasi Szymona, którego bandę rozbiłem. To on, jak mi mówili 

jeńcy, miał być tym kimś, który uczyni Żydów panami świata.

– Nie tylko  Szymon  i jego ludzie tak myśleli.  Ale jeśli Jezus był  Mesjaszem,  to 

przyniósł coś zgoła innego. Nie pozwolił nienawidzić. Kazał kochać...

– Kazał, aby Żydzi kochali Jego?
– Nie, nie tylko Żydzi... Widzisz, Lucjuszu, ja nie rozumiem wszystkiego... Ale On 

wiele razy dawał do zrozumienia, że kocha wszystkich... A kiedy znowu przyjdzie – 
przyjdzie dla wszystkich i obdarzy szczęściem wszystkich, którzy w Niego będą wierzyli.

– Przyjdzie? Jak to przyjdzie, gdzie On jest?
–   Nasi   zmusili   Piłata,   aby   Go   kazał   ukrzyżować.   Umarł   na   krzyżu.   Ale 

background image

zmartwychwstał...

– Opowiadasz jakieś bajki.
– To nie bajka, Lucjuszu. Ja Go widziałam.
– Widziałaś Go po ukrzyżowaniu?
– Tak.
– To niemożliwe!
– Wielu tak mówiło. Nawet Jego uczniowie, ale potem musieli uwierzyć.
– W takim razie, kim On jest?
– Synem Najwyższego.
–   To   znaczy   Boga?   Wiem,   wam   Żydom   nie   wolno   wymieniać   Bożego   Imienia. 

Wierzycie, że jest tylko jeden niewidzialny Bóg.

–   Jest   tak,   jak   powiedziałeś.   Czciciele   Izydy   także   wierzą,   że   Ozyrys   umiera 

i zmartwychwstaje... Tu, w Pompejach, jest wielu wyznawców tej religii.

– Ozyrys zmartwychwstaje dla nich co roku o tej samej porze. Jest to tylko symbol. 

Jezus   zmartwychwstał   i odszedł   do   nieba.   Ja   Go   widziałam...   Widziałam,   jak   ciebie 
widzę. I przyjdzie znowu, aby okazać wszystkim Swoją miłość. Ci, co Go poznali, wołają 
codziennie: maran atha, przyjdź!

Zamyślony tarł swe pokryte wrzodami czoło.
– I ty w to wierzysz? – zapytał.
– Wierzę...
– I chcesz, abym Go czcił?
– Abyś w Niego wierzył. I abyś wołał codziennie razem ze mną: przyjdź.
Czas jakiś milczał.
– Słuchaj, Magdaleno, mówiłaś, że On uzdrawiał chorych, czy tak?
– Tak, wielu uzdrowił.
– A czy byli wśród nich dotknięci trądem?
– Bywali. I On ich także uzdrawiał.
– Czy gdyby żył i gdybym stanął przed Nim, czy byłby mnie uzdrowił?
Teraz ona zwlekała z odpowiedzią.
–   Mógłby   cię   uzdrowić...   Na   pewno...   Ale   czasami...   –   szukała   słów   dla 

wypowiedzenia swojej myśli. – Czasami chciał od człowieka czegoś więcej... Nie wiem, 
czy mnie rozumiesz? Swoim cierpieniem zapłacił za nas. Ale pozwala, aby człowiek 
także, dla Niego...

– Rozumiem – przerwał jej. – Dobrze. Będę z tobą codziennie o świcie wołał: maran 

atha!

Magdalena, decydując się na pozostanie przy Lucjuszu i pielęgnowanie go, miała 

background image

szersze plany.

Przez swoich pompejańskich przyjaciół dotarła do zwierzchnika miasta. Przedstawiła 

mu propozycję. W mieście radości i rozkoszy nie brakło również nędzy. Setki żebraków 
siadywało na schodach świątyń. W ubogich dzielnicach widywało się dzieci nienormalne, 
dotknięte   rozmaitymi   kalectwami.   W walących   się   budach   leżeli   schorowani   starcy, 
którymi nikt się nie opiekował.

Magdalena, która przywiozła ze sobą nieco pieniędzy,  otrzymanych  za sprzedany 

w Betanii   dom,   od   pierwszej   chwili   przybycia   do   Pompejów   wspomagała   nędzarzy. 
Teraz postanowiła zakupić folwark na zboczu góry, w którym przebywał Lucjusz, i tam 
sprowadzić wszystkich potrzebujących opieki. Zaproponowała edylom, że jeśli zapewnią 
egzystencję przebywającym na folwarku ludziom, ona roztoczy nad nimi opiekę. Projekt 
Magdaleny został przyjęty. Miasto było bogate – gotowe zapłacić za to, aby nie patrzeć 
na nędzę. Folwark został zapełniony samotnymi starcami i matkami z chorymi dziećmi. 
Wśród nich Magdalena mogła ukryć Lucjusza. Nie był zresztą jedynym trędowatym – 
miała także innego, starego marynarza, który nabawił się choroby w swych podróżach.

Praca w kolonii chorych nie układała się łatwo. Ludzie sprowadzeni wcale nie byli 

z tego zadowoleni. Ci, co mogli, uciekali z powrotem do Pompejów. Inni napełniali dom 
skargami i pretensjami. Magdalena liczyła, że matki, które przyszły z dziećmi, pomogą 
jej w pracy przy obsłudze chorych i niedołężnych. One jednak narzekały najgłośniej – 
i jak mogły uchylały się od wszelkiej roboty. Zasiłki ze strony miasta nie napływały 
regularnie; nie okazały się przy tym dostatecznie duże. Miasto bogaczy było miastem 
skąpców. W Pompejach dużo się budowało – każdy nowo wybrany zwierzchnik miasta 
pragnął zostawić pamiątkę swego urzędowania. Budowali także poszczególni obywatele, 
ale na dom opieki żałowano pieniędzy.

Jednakże w ciągu lat działalność domu opieki z wolna się ułożyła. Znalazło się kilka 

kobiet, które przyszły pomagać Magdalenie. Z pomocą mogących jeszcze pracować osób 
rozpoczęto  uprawę ziemi. Grunt był  podatny pod uprawę winorośli i warzyw.  Dzięki 
bogatym zbiorom utrzymanie kolonii stało się łatwiejsze.

Wśród   ubogich,   zgromadzonych   w domu   opieki,   była   tylko   jedna   dziewczyna 

żydowska,   matka  chłopca   z rozdętą   głową  i niedowładem  nóg.  Mały Synche  łaził  na 
czworakach   i wydawał   dźwięki   zrozumiałe   tylko   dla   matki.   Ruta   kochała   go   jednak 
bardzo.  Jej  bez  żadnych  obaw Magdalena  mogła  mówić  o Nauczycielu  i Jego nauce. 
Dziewczyna   przyjmowała   z radością   opowiadania   Magdaleny.   Ale   gdy   powiedziała 
o tym, co słyszała, Żydom w mieście i na nią także zostało rzucone przekleństwo.

Zajęta   od   rana   do   wieczora   pracą   przy   domu,   Magdalena   rzadko   bywała 

w Pompejach. Lata biegły – a ona nawet nie wiedziała, co się dzieje na świecie. Jedynie 

background image

wieści o zmianach na tronie cesarskim dochodziły do niej, gdyż  przy każdej zmianie 
odbywały   się   w mieście   wspaniałe   uroczystości   i budowano   nowe   świątynie   oraz 
pomniki.

Jej młodość minęła. Dawne sprawy życia skryły się w mroku zapomnienia. Jedna 

tylko rzecz pozostała żywa: pamięć o Nauczycielu i miłość do Niego. Codziennie, gdy 
wschodziło słońce, przywoływała Go słowami: maran atha! Żyła myślą o Jego powrocie.

background image

2

Pewnego   dnia   Magdalena   zobaczyła   przed   furtką   w murze   otaczającym   kolonię, 

dwóch   mężczyzn.   Jeden   był   młodym   chłopcem,   drugi   –   dojrzałym   urodziwym 
mężczyzną. Gdy otwierała furtkę i popatrzyła w twarze przybyłych, wydało jej się, że 
twarz starszego jest jej znajoma. On także tak jakby ją poznał. Uśmiechnął się szeroko 
i powiedział:

– Witaj Magdaleno. Pokój z tobą.
– I z tobą, panie – odpowiedziała. – Lecz powiedz, kim jesteś. Wydaje mi się, że cię 

znam.

–   Nie   poznałaś   mnie?   Ja   jednak   ciebie   poznałem   od   razu,   choć   lata   cię   bardzo 

zmieniły. Jestem Marek, syn Joanny wdowy.

– Och, Marku! – objęła go ramieniem i ucałowała. – Teraz cię poznaję. – Przyglądała 

mu się. – Jednak naprawdę zmieniłeś się. Nie tylko nie jesteś już chłopcem, jakiego 
pamiętam. Nabrałeś jakiejś powagi... Chodź, wejdź do naszego domu, spocznij. Musisz 
mi wszystko o sobie opowiedzieć.

Gdy już siedzieli przy stole, na którym leżały chleb, ser i wino z własnej tłoczni, 

zapytała:

– Przyszedłeś tu przypadkiem?
– Ależ nie. Powiedziano mi, że jesteś tutaj.
– Kto ci o mnie powiedział?
– Chrześcijanie w Puteoli.
– Chrześcijanie? Kogo tak nazywasz?
– Chrześcijanami nazywamy się my, uczniowie Jezusa Chrystusa.
– To w Puteoli są chrześcijanie?
– Są. Wiedzą o tobie i twojej pracy tutaj.
– Lecz tutejsi Żydzi odepchnęli mnie. Nie chcieli słuchać o Nauczycielu.
– Tak jest wszędzie. Pni nie chcą w Niego uwierzyć.
– A w Puteoli jest inaczej?
– W Puteoli nie ma Żydów. Chrześcijanie tamtejsi pochodzą z pogan. Ochrzcił ich 

niedawno Paweł...

– Paweł? Kto to taki? Nie znam żadnego Pawła.
– Paweł miał przedtem imię Szaweł i był faryzeuszem z Tarsu. Przybywszy do Judei 

okazał   się  wielkim  wrogiem  wyznających  Jezusa.  Z polecenia  Sanhedrynu  jeździł  po 
kraju, szukał ochrzczonych, wydawał ich władzy... Ale nagle zmienił się. Ukazał mu się 
Jezus.   Z wroga   stał   się   najgorętszym   Jego   wyznawcą.   Ledwo   uszedł   śmierci,   bo 

background image

faryzeusze chcieli go zabić. Teraz głosi wszędzie, że Nauczyciel jest Mesjaszem.

– I mówi o Nim poganom?
– Tak.
– A co Piotr i inni uczniowie na to?
– Powstała z tego powodu cała burza. Ale Piotr w Cezarei był świadkiem, jak Duch 

Święty zstąpił na gromadę pogan. Uznał to za znak, że także im trzeba udzielać chrztu 
i nauki. Przecież Jezus powiedział: idźcie na cały świat...

– Zawsze mi  się wydawało,  że należy mówić  wszystkim  o Nauczycielu.  Ale nie 

śmiałam... Jestem tylko kobietą... Założyłam tutaj dom dla ubogich i chorych. Nie ma 
w nim chrześcijan...

– Tych, których uważasz, że można ochrzcić, chętnie ochrzczę. Włożono na mnie 

ręce   i mam   prawo   to   czynić.   Ochrzciłem   już   wielu   Greków,   Syryjczyków,   Fenicjan, 
Macedończyków, Rzymian...

– Zatrzymasz się tu u nas?
– Mogę zostać do jutra. Czeka mnie jeszcze daleka droga.
– Dokąd idziesz?
– Do Rzymu.
– Czy zechcesz mi powiedzieć po co?
– W Rzymie jest Piotr. On jest naszym zwierzchnikiem. On decyduje, gdzie mamy 

iść, kogo nauczać. Idę, aby otrzymać od niego wskazanie, co mam robić. Może każe mi 
zostać przy sobie? Także Paweł jest w Rzymie. Został uwięziony w Jerozolimie, ale jako 
obywatel rzymski odwołał się do sądu cesarskiego. Paweł jest dzielnym nauczycielem, 
ale trochę trudnym człowiekiem... Podróżowałem razem z nim, nie zawsze się jednak 
zgadzaliśmy... Wiesz, Magdaleno, myślę, że ty także powinnaś się udać do Rzymu, do 
Piotra. To piękna robota, którą tutaj wykonujesz. Ale mało jest ludzi, którzy,  jak ty, 
widzieli Nauczyciela, rozmawiali z Nim... Ci, którym o Nim mówimy, inaczej zupełnie 
słuchają, gdy możemy im powiedzieć: widzieliśmy na własne oczy...

–   On   powiedział   wtedy,   pewno   pamiętasz:   błogosławieni,   którzy   nie   widzieli 

a uwierzą.

– Dobrze pamiętasz każde Jego słowo. Ja także pamiętam, gdy to mówił. Ale myślę, 

że   nie   zaprzeczam   Jego   słowom,   gdy   chcę   ludziom   trochę   pomóc.   Żydzi   uważają 
opowiadanie   o zmartwychwstaniu   za   gorszące.   Poganie   się   z niego   śmieją.   Inaczej 
wygląda, gdy ty lub ja możemy powiedzieć: „My to sami widzieliśmy”.

–   Gdy   przybiegłam   od   grobu   i zaklinałam   się,   że   Go   widziałam,   uczniowie   nie 

chcieli uwierzyć.

–  Tym   trudniej   uwierzyć   postronnym   ludziom.   Ktoś  niedawno   sprzeciwił   mi   się 

background image

i powiedział: „On nigdy nie istniał. Wymyśliliście Go.”

– Jak człowiek mógłby wymyślić Kogoś takiego?
– Więc widzisz. On i tobie kazał świadczyć. Dlatego mówię ci, idź do Piotra. Jestem 

pewien, że ci powie to samo.

Skinęła milcząco głową. Ale nic nie powiedziała.
Gdy zbliżał się wieczór Marek, Magdalena, prowadząca Lucjusza, oraz Ruta udali się 

na kraniec ziem należących do kolonii. Spod odkrytej skały biło w tym miejscu źródełko.

W powietrzu panowała wielka cisza. Po pogodnym niebie żeglowały małe, różowe 

obłoczki. Słońce zsunęło się nisko i dogasało na horyzoncie niby zapomniane ognisko.

Marek   modlił   się   z rozłożonymi   szeroko   rękami.   Jego   sylwetka   na   tle   nieba 

przypominała krzyż. Mówił:

– Jezu Chryste, nasz Panie i Zbawco. Przyjmij, proszę, tych ludzi, którzy stoją przede 

mną do grona Twoich sług... Spraw, aby od tej chwili wiedli życie nienaganne, strzegąc 
się zła, a pełniąc we wszystkim Twoją wolę. Niech staną się podobni do drzew, które 
rosną nad dającą życie wodą i wydają swój owoc we właściwej porze. Zachowaj ich od 
złości świata, daj im moc ducha i miłość, abyś, gdy przyjdziesz, znalazł ich wiernymi 
Tobie...

Zaczerpnął wody kubkiem. Ruta uklękła. Lucjusz schylił się nisko. Wylewając wodę 

na ich głowy powiedział:

– Chrzczę was w Imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego...
Od morza, które leżało u ich stóp, powiał lekki wiatr. Na nieograniczonej wzrokiem 

powierzchni   wody   leżały   drżące   płaty   blasku.   W cichym   powietrzu   słychać   było 
dochodzące   z miasta   dźwięki   muzyki   i hałaśliwe   śpiewy.   Jak   prawie   codziennie 
obchodzono   święto   jakiegoś   boga   czy   jakąś   uroczystość.   Znowu   nadleciał   powiew 
orzeźwiającego   wiatru.   Przeczesał   gęstwę   krzewów   winnych,   porastających   terasy 
wznoszące   się   piętrami   na   zboczu.   Tylko   sam   szczyt   góry   tworzył   piramidę   skalną, 
sponad której unosił się lekki dymek niby z przygasłej kadzielnicy.

Marek zbliżył się do Lucjusza, który stał nieruchomo oparty na lasce.
–   Cieszę   się,   że   stałeś   się   jednym   z nas   –   powiedział.   –   Jezus   będzie   się   tobą 

opiekował.  Widzi  twoje cierpienia.  Znoś je cierpliwie.  Przyjdzie  niedługo  chwila,  że 
skończą się, a wtedy otrzymasz w nagrodę miejsce w Jego Królestwie. On także cierpiał 
– i wiemy, jak straszne to były cierpienia. Jest Bogiem, więc mógł się od nich wyzwolić. 
Ale On zgodził się cierpieć, aby Jego rany uleczyły nasze rany. Zmazał nasze zło Swoją 
ofiarą. I każdy, kto cierpliwie znosi cierpienia, może mieć nadzieję, że dołączą się one do 
Jego Ofiary...

Lucjusz przytakiwał kiwnięciami głowy słyszanym  słowom. Gdy Marek skończył 

background image

mówić,   podniósł   głowę.   W zamierającym   świetle   dnia   widać   było   jego   przerażającą 
twarz, rozlaną, napuchłą, pokrytą  wrzodami.  Choroba wyżarła  nos i oczodoły.  Włosy 
z głowy   wypadły.   Z rozchylonych,   przypominających   ranę   ust   dobywał   się   odór.   Co 
chwilę przesuwał po swędzących policzkach dłonią, pozbawioną palców.

– Nie mogę go zostawić – myślała – nie mogę odejść. Nauczyciel powiedział, że i ja 

mam świadczyć. A jednak i On, gdy przychodzili do Niego cierpiący, przestawał mówić 
i pochylał się nad ich cierpieniem. Nie mogę inaczej...

Ale   kiedy   w rok   później   Lucjusz   umarł,   powierzywszy   kolonię   opiece   Ruty, 

wyruszyła do Rzymu.

background image

3

Drogi prowadzące do Rzymu pełne były zmierzających do miasta ludzi. Ciągnęły 

całe rodziny, wioząc swój mizerny dobytek na wózkach lub na grzbiecie osła.

Na   jednym   z postojów   zauważyła   gromadkę   mężczyzn,   którzy   modlili   się 

z rozłożonymi w krzyż ramionami. Dosłyszała jak powtarzają: „maran atha! maran atha!”

Podeszła do nich. Powiedziała:
– Jesteście chrześcijanami? Ja także jestem chrześcijanką.
Zamiast   okazać   radość,   spojrzeli   na   nią   jakby   przestraszeni.   Jeden   z mężczyzn, 

wyglądający na starszego wśród towarzyszy, położył palec na ustach.

– Jesteś nieostrożna, kobieto – powiedział. – To prawda, że jesteśmy chrześcijanami. 

– Rozchylił tunikę i pokazał zawieszony na szyi drewniany krzyżyk. – Ale o tym nie 
należy głośno mówić.

– Wybaczcie. Nie wiedziałam – tłumaczyła się.
Jej wiek, wygląd i ton głosu musiały obudzić w nim zaufanie, gdyż powiedział:
– Nie wyglądasz na donosicielkę, chociaż, wydaje mi się, że jesteś Żydówką. Czy 

idziesz sama?

– Sama.
– Do Rzymu?
– Tak.
Resztka nieufności walczyła w nim z chęcią okazania życzliwości.
– A skąd idziesz?
– Z Pompejów. Mieszkam tam od wielu lat. Zajmuję się pielęgnowaniem chorych. 

Nie wiem, co się dzieje w Italii. Nie sądziłam, że wiara w Jezusa jest zakazana.

–   Zakazana   nie   jest   –   przyznał.   –   W Italii   zresztą   tyle   wierzeń,   ilu   ludzi.   O nas 

niewiele kto wie. Uważają nas za wyznawców religii żydowskiej. Tylko widzisz, kobieto, 
to właśnie Żydzi są nam najbardziej wrodzy. Wyglądasz na Żydówkę. Czy jesteś nią?

–   Jestem.   I wiem   o tej   wrogości.   W Judei   nawet   prześladują   chrześcijan.   Zabili 

jednego z uczniów Nauczyciela. Cóż jednak mogą zrobić chrześcijanom tutaj?

– Głoszą o nas, gdzie tylko mogą, że jesteśmy nieprzyjaciółmi ludzi, że pragniemy 

ich   śmierci   i że   zatruwamy   im   wodę...   Wielu   Żydów   jest   w teatrach   i mimach. 
W przedstawieniach drwią z nas, głoszą, że czcimy oślą głowę, że na naszych zebraniach 
uprawiamy   rozpustę   i rozmaite   bezeceństwa.   Wszystkie   te   kłamstwa   stworzyły 
przekonanie, iż nie ma plugawszej religii jak nasza wiara. Wielu nami pogardza.

– Lecz słyszałam, że liczba wyznawców Jezusa ciągle wzrasta.
– To prawda.

background image

– Więc mimo oszczerstw wiara rozwija się?
–   Jesteśmy   coraz   liczniejsi.   Są   wśród   nas   nawet   ludzie   z pałacu   cesarza.   Tym 

niemniej, oszczerstwa docierają do władz. Wolimy się nie narażać.

– Jednak cesarz jest podobno łaskawy.
– Cesarz Neron stara się bardzo o miłość swoich poddanych. Wiele buduje. Kazał 

wznieść wspaniały cyrk na polach watykańskich i otworzył  dla ludu w pobliżu cyrku 
piękny ogród. Sam jest śpiewakiem i poetą.  Staje także  jako zawodnik do wyścigów 
kwadryg.   Ogromnie   lubi   oklaski.   Dla   oklasków   gotów   jest   zrobić   wszystko.   Nigdy 
w Rzymie   nie   było   tylu   widowisk,   co   teraz,   i tak   obfitego   rozdawnictwa.   Toteż,   jak 
widzisz,   ludzie   ściągają   ze   wszystkich   stron   do   miasta.   Ostatnie   lata   były   latami 
nieurodzaju. Ale tym, którzy oklaskują cesarza, głód nie zajrzy w oczy. Otrzymają mąkę 
i oliwę bez potrzeby pracowania na nie. Ludzie porzucają rolę i śpieszą całym tłumem. 
Po co się męczyć, gdy w mieście będą mieli wszystko bez wysiłku?

Przez chwilę siedziała bez słowa rozmyślając nad tym, co usłyszała.
–   Jednak   –   powiedziała   –   człowiek   powinien   pracować   nie   tylko   dla   pieniądza. 

Zawsze jest co do zrobienia dla innych...

–   Oczywiście,   że   masz   rację.   Jesteś   już   niemłodą   kobietą   i widać   po   tobie,   że 

pracujesz ciężko. My nie idziemy do Rzymu, jak ci wszyscy,  by żyć  z łaski cesarza. 
Wracamy   do   siebie.   Pracujemy   przy   wyładowywaniu   towarów,   które   przywożone   są 
barkami do portu w Ostii. Nasz przedsiębiorca wysłał nas do Ancjum, abyśmy zajęli się 
przeładowaniem cennego ładunku win. Wykonaliśmy naszą robotę i wracamy.

Podczas gdy mężczyzna rozmawiał z Magdaleną, jego towarzysze rozpalili ognisko 

i zajęli się przygotowaniem posiłku. Byli to młodzi robotnicy o sympatycznych twarzach. 
Jeden z nich nałożył do glinianej miseczki trochę kaszy i kawałek ryby i podał uprzejmie 
Magdalenie.

– Posil się, kobieto – powiedział. – Jesteś sama, więc zjedz z nami wieczerzę. Nasz 

Pan polecił dzielić się z każdym potrzebującym.

Podziękowała serdecznie. Mężczyźni usiedli w krąg. Zanim zaczęli jeść, ten, który 

przedtem rozmawiał z Magdaleną, odmówił krótką modlitwę:

„Prosimy Cię, Panie, bądź wspomożycielem naszym,  okaż zmiłowanie uniżonym, 

chorych   ulecz,   daj   pokarm   głodnym,   wesprzyj   słabych.   Niech   Cię   znają   wszystkie 
narody, że jesteś Bogiem jedynym, a Jezus Chrystus jest Synem Twoim, my zaś owcami 
z Twego pastwiska...”

Potem zwrócił się do Magdaleny:
– Nazywam się Euzebiusz. Czy zechcesz powiedzieć nam swoje imię?
– Mam na imię Miriam, ale przezwano mnie Magdaleną.

background image

– I pochodzisz z Pompejów?
– Mieszkam tam od wielu lat. Pochodzę jednak z Judei, z miasteczka w bliskości 

Jerozolimy...

Wszystkie  głowy zwróciły się w jej  stronę. Patrzyli  na nią z większą jeszcze  niż 

poprzednio ciekawością.

– Jeżeli pochodzisz z Jerozolimy, a musisz mieć ponad trzydzieści lat – zapytał ten, 

który jej podał miseczkę z kaszą – może danym ci było zobaczyć naszego Pana, gdy 
jeszcze chodził po ziemi?

Skinęła głową. W ich oczach zapłonęła ciekawość.
–   Widziałam   Go   –   powiedziała.   –   Słyszałam,   jak   mówił.   Rozmawiałam   z Nim. 

Byłam także na Golgocie, gdy umierał. A potem zobaczyłam Go zmartwychwstałego...

Odłożyli jedzenie. Wybuchnęli gwałtownymi pytaniami:
– Więc widziałaś Go? Rozmawiałaś z Nim? I wtedy, gdy już zmartwychwstał?
– Tak...
Pytali na wyścigi:
– Jak wyglądał? Jaki był? Co mówił? Czy blask bił od Jego osoby? Czy widziałaś 

jakiś cud sprawiony przez Niego? Opowiedz! Opowiadaj!

Uśmiechnęła się wzruszona ich młodzieńczym entuzjazmem.
– Jakim był? Najpiękniejszym, najwspanialszym Człowiekiem. Nie było takiego na 

ziemi i nie będzie. To, co mówił, tego nie można zapomnieć. Widziałam, jak czynił cuda: 
leczył chorych, oczyszczał trędowatych, wskrzeszał umarłych...

– Widziałaś to na własne oczy? – wyrwało się któremuś ze słuchaczy. – Widziałaś to 

sama?

– Widziałam, jak was widzę – zapewniła. – Wiele uczynił cudów. Ale największych 

dokonywał w człowieku. Spojrzał na kogoś, powiedział: „więcej nie grzesz” – i człowiek 
stawał się od razu inny, niż był przedtem. Dostrzegał swoje winy i żałował za nie. Zło 
spływało z niego jak brud spływa z ciała pod strumieniem ciepłej wody. Niepotrzebny 
był   blask   wokół   Jego   Osoby.   Wystarczyło   spojrzenie,   jedno   słowo...   Mógł   uczynić 
wszystko, przecież jest Bogiem. Ale On dla nas, abyśmy Go mogli zobaczyć, ukrył się 
w postaci ludzkiej...

Mówiła długo. Zapadła noc, ale oni, choć wydawali się zmęczeni, nie przestawali 

pytać. Tyle rzeczy chcieli wiedzieć. To nie brak wiary kazał im stawiać pytania. Ten, 
w którego uwierzyli, był miłością. I nie żądał ofiar – jak bogowie pogańscy – ale czekał 
na   miłość.   Ciężko   jest   kochać   i nie   widzieć.   Gdy   się   kocha,   pragnie   się   zobaczyć 
przedmiot swojej miłości bodaj cudzymi oczami.

Była już druga godzina straży nocnej, gdy Euzebiusz rzekł:

background image

–   Nie   będziemy   cię   dłużej   męczyli   naszymi   pytaniami,   Magdaleno.   Musisz 

wypocząć,   skoro  jutro  chcesz   dotrzeć  do  Rzymu.   To,  o czym  nam   opowiadałaś,  jest 
szczerą prawdą. Mogę tak powiedzieć, gdyż słyszałem kiedyś, jak opowiadał o Jezusie 
biskup Piotr, który był Jego uczniem. Mówił wszystko tak samo jak ty...

– Znałam dobrze Piotra... – powiedziała.
– Znałaś go? W takim razie na pewno zobaczysz go w Rzymie. Gdy znajdziemy się 

jutro w mieście, zaprowadzę cię do znajomego kapłana, który wie, gdzie trzeba szukać 
Piotra. Ale chcę cię jeszcze zapytać o jedno. Powiedziałaś, że nazywasz się Magdalena. 
Piotr   opowiadał,   że   na   kilka   dni   przed   śmiercią   Jezus   był   na   wieczerzy   u swego 
przyjaciela. I kiedy siedzieli przy stole, weszła siostra gospodarza, uklękła przy nogach 
Jezusa, wylała na Jego stopy cały flakon cennego olejku, a potem wytarła je własnymi 
włosami. Tym, którzy znajdowali się przy stole, nie podobał się czyn tej kobiety. Ganili 
ją, że postąpiła rozrzutnie, wydając wiele pieniędzy na olejek. Ale Jezus nie pozwolił nic 
mówić przeciwko kobiecie. Podziękował jej, że namaściła Jego Ciało na śmierć. Rzekł, 
że o tym,  co uczyniła, będą kiedyś  wiedzieli  wszyscy na świecie. Piotr mówił, że ta 
kobieta nazywała się Magdalena. Tak jak ty. Może i ją znałaś?

– Znałam ją – powiedziała.

background image

4

Wielki rybak objął ją po ojcowsku i przytulił do piersi.
– Jak się cieszę, że cię widzę – mówił. – Przez lata całe nie wiedziałem, co się z tobą 

dzieje.  Bałem  się,  że  może   doścignęli   cię  twoi  prześladowcy.   Dopiero  przed  rokiem 
dowiedziałem się od Marka, że żyjesz i oddajesz się miłosiernym dziełom. Prawdziwie 
nie zapomniałaś nauk Jezusa. Pamiętasz, jak mówił, że najważniejszymi przykazaniami 
jest kochać Boga i kochać człowieka.

– Jednak mówił ci może Marek, że opiekując się cierpiącymi nie wiedziałam, czy 

wolno mi mówić im o Nauczycielu. Gdy odchodziłam, powiedziałeś mi, że mam iść do 
naszych braci i sióstr izraelskich.

– Tak ci powiedziałem, bo tak sądziłem, że ma być.
– Jednak On tyle razy mówił, że przyszedł do wszystkich i dla wszystkich wylał 

Krew.

Stary mężczyzna westchnął.
– I ty i ja kochaliśmy Go. Jednak kobieta ma widać czulsze serce: tyś Go pierwsza 

zobaczyła, gdy zmartwychwstał, pierwsza dostrzegłaś to, co my dostrzegamy dopiero 
teraz. Tak, masz słuszność: On przyszedł do wszystkich i dla wszystkich. Musimy nieść 
Jego naukę między ludzi. Dlatego z Jerozolimy udałem się do Antiochii, a z Antiochii 
przybyłem tutaj. Rzym jest stolicą świata, więc musi stać się Jego stolicą.

– Marek polecił mi, abym tu do ciebie przyszła.
– Dobrze zrobił. Cieszę się, że mogłem cię zobaczyć, póki jeszcze żyję...
– Nie jesteś młody, ale trzymasz się, jak widzę, znakomicie. Po co mówisz o śmierci, 

jakby była bliska?

– Zanim ci na to odpowiem, chodź na wieczerzę. Będziemy także łamali chleb...
– Och, Piotrze – zawołała. – Jak to dobrze! Tak bardzo tęskniłam za tym Chlebem 

przez wszystkie te lata!

–   Więc   chodź.   Ten   Chleb   jest   źródłem   naszej   siły.   Musimy   Go   pożywać   jak 

najczęściej, musimy Go dawać wielu, wszystkim, którzy Go pragną...

– Czemuż nie można Go zobaczyć inaczej?
– Jest nas coraz mniej, tych, którzy Go widzieli. Może gdy przyjdzie, nie będzie już 

z nas nikogo...?

– Myślisz, że nie zobaczymy Go przychodzącego?
–   Czy   ja   wiem?   Mówił:   „Czuwajcie,   czuwajcie,   nie   znacie   dnia   ani   godziny”. 

I mówił także o rzeczach strasznych, które się wpierw będą działy. O tym, że będziemy 
prześladowani...

background image

– Czy nie jesteśmy? Opowiadał mi Marek...
– Znosimy prześladowania ze strony tych, którzy nie chcą uznać w Jezusie Mesjasza. 

Ale   również   pełno   jest   zwad   i zawiści   między   wierzącymi...   Wierz   mi,   to   są 
najboleśniejsze zwady. Opowiem ci o nich przy sposobności. To jednak nie to, co ma 
nastąpić...

Przez chwilę trząsł smutnie swoją głową, podobną do głowy lwa, wyłysiałą i tylko 

nad skroniami pokrytą kępami siwych kręcących się włosów.

– Oczekujesz ich? – zapytała.
– Tak. Są znaki... Tutejsi Żydzi z nienawiścią wciąż składają na nas doniesienia do 

władz. Teraz zdobyli sobie dostęp do żony cesarza. Została prozelitką...

– Znam Poppeę. Urodziła się i wychowała w Pompejach.
– Co o niej wiesz?
– Nic dobrego. Jest bardzo piękna. Ale ludzie w Pompejach uważają, że jest zła, 

zawistna, pamiętliwa. W domu Poppeuszów obchodzono się okrutnie z niewolnikami.

– Jest więc gorzej, niż myślałem. Cesarz jest w rękach żony. Spełnia wszystko, czego 

ona zażąda. W każdej chwili jakiś cios może spaść na nas.

Przeszli do sąsiedniej izby, do której zeszła się gromadka współpracowników Piotra. 

Byli wśród nich dwaj prezbitrzy Linus i Klet, był także młodziutki kapłan Klemens, który 
pełnił funkcję sekretarza Piotra. Patrząc po twarzach zebranych, nie dostrzegła ani jednej 
o rysach semickich – byli to wyłącznie Rzymianie lub Grecy.

Ucztującym usługiwały dwie stare kobiety. Magdalena chciała im pomagać, ale Piotr 

na to nie zezwolił.

– Dziś, Magdaleno – powiedział – jesteś naszym gościem. Zasiądź z nami do stołu.
– Czy jednak wypada, abym siadała obok kapłanów?
– Tutejsze obyczaje nie sprzeciwiają się temu. Weszliśmy w szeroki świat i trzeba 

nam we wszystkim, co nie jest grzechem, stosować się do miejscowych zwyczajów.

– Zmieniłeś się, Piotrze – powiedziała cicho, aby on tylko słyszał jej słowa.
– To prawda – przyznał równie cicho. – Ale to sam Jezus tego zażądał.
Gdy spożyli wieczerzę, Piotr wziął w rękę kielich z winem. Pochyliwszy nad nim 

głowę, mówił:

Dziękuję Ci, Ojcze Nasz,
za święty winny szczep Dawida,
który dałeś nam poznać przez Jezusa, Twojego sługę.
Tobie chwała na wieki...

Powtórzyli chórem:

background image

– Tobie chwała na wieki.
Kielich poszedł w krąg między siedzących. Każdy pił z niego, jej także dane było 

przełknąć łyk wina, które już nie było winem. Przełykając myślała: To ta sama Krew, 
którą widziałam spływającą po krzyżu na Golgocie, która była na moich palcach, gdyśmy 
owijali Ciało całunem... Muszę w to wierzyć, choć tego nie widzę!

Potem   Piotr   wziął   w dłonie   pszenny   placek,   połamał   go   na   kawałki.   Odmówił 

modlitwę:

Dziękuję Ci, Ojcze,
za życie i za wiedzę,
którą nam dałeś przez Jezusa, Twego sługę.
Jak ten pokruszony chleb rósł ziarnem na polach.
A gdy został zebrany, stał się jednym,
tak niech zbierze się Kościół Twój ze wszystkich krańców ziemi
do Królestwa Twego.
Albowiem Twoja jest chwała na wieki,
przez Jezusa Chrystusa.

Powtórzyli:
Twoja jest chwała na wieki przez Jezusa Chrystusa.
Podchodzili do Piotra, a on kładł na ich dłonie ułamki chleba, który przestał być już 

chlebem.   I ona   przyjęła   go.   Znowu   nie   poczuła   nic.   Pozostawała   tylko   uparta,   ślepa 
wiara.

A   jednak...   Jednak   coś   przekroczyło   próg   wiary.   Posłyszała   w sobie   głos,   który 

powiedział:   „To   jestem   Ja,   Magdaleno...”   Wcale   nie   była   pewna,   czy   te   słowa 
wypowiedziała  sama, czy też wypowiedział  je ktoś inny.  Głos odezwał się i zamilkł. 
A jednak   jego   pamięć   pozostała   i była   trwalsza   niż   inne,   przebiegające   przez   głowę 
myśli. Tamte zapalały się i znikały, niby spadające gwiazdy. Ta trwała – jak słońce. I ta 
pamięć napełniła ją dziwną radością.

Na zakończenie Piotr odmówił modlitwę:
Dziękujemy Ci, Ojcze Święty,
za wiedzę, za wiarę i nieśmiertelność,
które pozwoliłeś nam poznać przez Jezusa, Twego sługę.
Pamiętaj, Panie, o Kościele Twoim,
wybaw go od wszelkiego złego,
zgromadź go z czterech stron wiejących wiatrów.
Niech przyjdzie Twoja Łaska,

background image

niech przeminie ten świat.
Maran atha!

Zawołali wszyscy wznosząc w górę ręce:
Maran atha!
Gdy znowu znalazła się jedynie z Piotrem, zapytała:
– Powiedz mi, Piotrze, co mam czynić? Po to tu do ciebie przyszłam.
Wsparł głowę na dłoniach. Wydawał się zamyślony, a może modlił się.
Spoza   muru   odgradzającego   mały   ogródek,   w którym   siedzieli,   dochodził   gwar 

głosów, krzyki, śmiechy, nawoływania przekupniów. Domek, w którym mieszkał Piotr, 
sąsiadował z obu stron z wysokimi  sześciopiętrowymi  kamienicami. Musiały posiadać 
wielu mieszkańców, gdyż na znajdujących się na zewnątrz schodach prowadzących na 
piętra kłębił się prawdziwy tłum wchodzących i schodzących. Dzielnica nadtybrzańska 
była   dzielnicą   ubogich.  Przeważnie  przybyszów  ze   Wschodu:  Syryjczyków,   Koptów, 
Fenicjan, Greków. Żydzi mieszkali osobno, nieco dalej, i tylko rodziny chrześcijańskie, 
aby uniknąć prześladowań, przeniosły się tutaj.

Wreszcie Piotr przerwał milczenie:
– Marek przysłał cię do mnie – i dobrze zrobił. Jak ci powiedziałem, jest nas coraz 

mniej, tych, którzy widzieli własnymi oczami i słyszeli swoimi uszami. Jakub, brat Jana, 
nie żyje. Inni z naszego grona rozeszli się po świecie. Miriam...

– Właśnie! Co z Miriam?
– Miriam umarła. Choć właściwie trudno tak powiedzieć. Jej ciało zniknęło...
– On Ją wskrzesił!
– Jestem tego pewien. Jednak nie zobaczyliśmy Jej więcej żywej. Zabrał Ją.
– Jaka szkoda!
– Może zabrał ją tylko sprzed naszych oczu? Była potrzebna i bardzo nam pomagała. 

Była dla nas oparciem. Gdy przyjdą trudne chwile, Kościół będzie Jej potrzebował... Ale 
wróćmy   do   ciebie.   Jesteś   tą,   która   widziała   bardzo   wiele.   Ale   jesteś   kobietą...   Gdy 
będziesz świadczyć o Jezusie, będzie to wywoływało zgorszenie...

– Sam jednak mówisz, że trzeba nam mówić wszystkim.
– Tak, na pewno. Ale widzisz: nie mogę dopuścić do rozdwojenia. Już zrodziły się 

podziały... On obiecał, że nic Kościoła nie zwycięży, a jednak powiedział także kiedyś: 
„Czy   Syn   Człowieczy,   gdy   przyjdzie,   znajdzie   wiarę   na   ziemi?”   Kazał   ufać   i kazał 
czuwać. Kościół jest jak młoda roślina, która dopiero zapuściła korzenie w ziemi. Grozi 
jej tysiące niebezpieczeństw: wypalenia, zadeptania, zaduszenia przez chwasty. Przyszło 
mi na myśl, aby cię wysłać do Pawła...

background image

– Mówił mi o nim Marek. Podobno jest uwięziony?
– Już jest wolny. Sąd cesarski uniewinnił go. Przebywa jeszcze w Rzymie, ale za 

parę   dni   odejdzie.   Jemu   szczególnie   grozi   wiele   niebezpieczeństw,   zresztą   Pan 
przeznaczył go, aby niósł Jego Naukę między pogan. Jestem pewien, że Paweł nie będzie 
się lękał użyć ciebie do pracy.

Siedziała z pochyloną głową.
– Uczynię wszystko, co mi zlecisz – powiedziała. – Jeśli Paweł odchodzi, pewno 

będzie chciał, abym i ja odeszła...

– A ty wolałabyś zostać w Rzymie.
–   Wolałabym   zostać   z tobą.   Ty   i Marek   jesteście   jedynymi,   którzy   mi   zostali 

z tamtego życia...

– Poczułaś samotność? Rozumiem cię. Ale widzisz, mnie się wydaje, że każdemu 

z nas trzeba iść przez samotność... Musimy być  jak ziarno: On rozsypie nas po polu 
i każde   z nas   będzie   musiało   umrzeć   samotnie,   aby   w każdym   miejscu   wyrósł   kłos 
i powstał z niego chleb...

– Mówiłeś, że tu będą groziły niebezpieczeństwa?
– Tak mi się wydaje i tak czuję... Ale niebezpieczeństwa, gdy przyjdą, będą groziły 

nie tylko w Rzymie. Będą nas chcieli skłócić, a potem zdeptać... Pojawią się fałszywi 
mesjasze. On przecież to zapowiedział...

Westchnęła, ale zaraz zapytała głosem pewnym:
– Kto mnie zaprowadzi do Pawła?
– Klemens. To bardzo dzielny młody kapłan. Jestem pewien, że Kościół będzie miał 

z niego pociechę. Może kiedyś obejmie po mnie biskupstwo rzymskie...?

– Nie odchodź, Piotrze! – zawołała. – Jesteś potrzebny.
– Nie odejdę póki nie  będę musiał.  Ale wtedy nad jeziorem  Pan powiedział,  że 

przyjdzie chwila, gdy mnie poprowadzą tam, dokąd nie chcę... Jego słowa muszą się 
spełnić. Minął czas nauki, kończy się czas działania, teraz musi nadejść czas cierpienia. 
Bez krzyża na końcu nic się dokonać nie może.

background image

5

Mężczyzna   był   niewysoki,   nędznie   zbudowany   i bardzo   brzydki.   Krogulczy   nos 

sterczał   nad   wysuniętymi   do   przodu   i obwisłymi   wargami.   Chociaż   był   człowiekiem 
młodym, jego twarz ciemna, spalona na brąz i jakby wyszlifowana wiatrem, była zryta 
zmarszczkami i zdawała się należeć do starca. Miał krótką, nieporządną brodę. Wytarte 
włosy lepiły się do czoła. Ubrany był w kuttonę z rękawami, które opadały na dłonie. 
Także  nadgarstki miał  owinięte  bandażami.  Wyglądały z nich długie,  ciemne,  bardzo 
ruchliwe palce. Siedział przy krosnach i nie przestawał tkać ciężką, namiotową materię, 
z której znana była Cylicja.

Przywitał Magdalenę prawie opryskliwie:
– Wiem, słyszałem o tobie. I co? Przysyła cię do mnie Piotr? Przecież wie, że nie 

chodzę  z kobietami.  Inni chodzą  – ja nie. Obywam  się bez kobiecych  posług. Robię 
wszystko sam. Nikomu nie lubię być ciężarem. Nie chcę niczego za naukę.

Każde zdanie przedzielone było klaśnięciem czółenka. Nie odrywał oczu od roboty. 

Teraz jednak na chwilę podniósł głowę. Ale nie patrzył jej w twarz. Jego błękitne oczy 
trzymane były na wodzy niby niecierpliwy koń.

Także na chwilę przerwał pracę. Wierzchem dłoni otarł spocone czoło. Zauważyła, 

że bandaż na nadgarstku miał czerwoną, przebijającą przez płótno plamę.

–   Więc   dobrze   –   rzekł,   jakby   odpowiadał   sobie.   Głos   jego   brzmiał   teraz   mniej 

odpychająco. – Siadaj – wskazał jej na mały stołek o trzech nóżkach. – Opowiedz, o co 
chodzi. Ale krótko – zastrzegł – szkoda czasu.

Starała   się   mówić   zwięźle,   jak   tylko   potrafiła.   Opowiedziała   o swojej   pracy 

w Pompejach, o odepchnięciu przez gminę żydowską, o stosunkach z poganami, o swych 
wątpliwościach. Słuchał jej nie przestając tkać. Gdy skończyła, rzekł: – Więc twoi cię 
odepchnęli, ponieważ jesteś chrześcijanką i kobietą?

– Tak...
– A ty chciałabyś mówić o tym, co widziałaś i słyszałaś... – To nie było pytanie. – 

Widziałaś   to,   czego   ja   nigdy  nie   widziałem...   On   mówił   inaczej   do   każdego   z nas... 
Pewno słyszałaś o tym, że walczyłem przeciwko Niemu? Ale wierzyłem, że tak trzeba, że 
Jego nauka zagraża Pismom i Prorokom... On mnie obalił, oślepił, zwyciężył. Pozwolił 
zrozumieć. A potem zaprzągł do Swojej służby. Biada mi, gdybym nie czynił tego, co On 
nakazuje! Z wami było inaczej, prościej... Zwykłe ludzkie słowa powoli przemieniały się 
w rozkaz. Na mnie wezwanie spadło jak piorun... Mówiono mi, że zanim cię zawołał, 
byłaś grzesznicą. Czy to prawda?

– Prawda. Byłam wielką grzesznicą. Aż trudno mi uwierzyć, że On mógł mi moje 

background image

grzechy wybaczyć. Bo przecież musiał je znać...

Po ciemnej twarzy Pawła przeleciał błysk uśmiechu.
– On o wszystkim wie. Ale czasami myślę, że On woli wybaczać wiele niż mało.
– Ale ja naprawdę czyniłam wiele zła – zapewniała zaniepokojona, że może wziąć jej 

słowa   za   przekorną   przechwałkę.   –   Służyłam   pogańskiemu   bożkowi.   Byłam   jego 
kapłanką.   Składałam   ofiary.   Uprawiałam   prostytucję.   Namawiałam   do   niej   kobiety. 
Zabijałam...

Wyrzucała to z siebie, jakby wypluwała grudki krwi z gardła. Potwierdzał każde jej 

słowo skinieniem głowy.

– Dlaczego to czyniłaś? – zapytał kiedy skończyła.
Patrząc w płytki, którymi wyłożona była posadzka, powiedziała:
–   Poszłam   za   Szymonem   myśląc,   że   tak   trzeba...   Wyobrażałam   sobie,   że   służę 

Najwyższemu, a służyłam człowiekowi... Najwyższy nie chciał takiej służby. Odrzucił 
nas. Pozwolił, aby Szymon zginął, by jego ludzie rozproszyli się. A mnie oddał w ręce 
Rzymian...   Ale   nie   pozwolił   na   zwyczajną   miłość...   Skoro   był   taki,   myślałam, 
postanowiłam Go porzucić. Służyć innemu...

– A czego chcesz teraz?
– Odpłacić Mu za moje odejście. Choć taka byłam, On mnie kochał. Przebaczył mi, 

za Jego miłość muszę Mu dać...

Zrobiła beznadziejny gest dłońmi wyrażający nieumiejętność wypowiedzenia swoich 

myśli do końca. Znowu pokiwał głową.

– Rozumiem cię – rzekł. – Masz słuszność. Nie można przyjąć rzeczy tak wielkiej 

bez dania czegoś w zamian... A dać można tylko wszystko... Całego siebie...

Zamilkł i tylko trzaskał krosnami, pracując nieprzerwanie. Czarna materia kłębiła się 

u jego stóp. Jego oczy, w czerwonych obwódkach powiek, wydawały się zmęczone. Na 
piersiach, przez rozchyloną kuttonę, widać było sine pręgi. Wiedziała, że był kilka razy 
biczowany i kamienowany.

–   Czy   to   prawda   –   zapytał   nagle   –   że   to   ty   zobaczyłaś   Go   pierwsza   po 

zmartwychwstaniu i ty przybiegłaś z tą wiadomością do uczniów?

– Uczynił mi rzeczywiście tę łaskę...
– Posłużył się kobietą...
– Czy kobieta nie potrafi kochać?
–  Och,   kochać   na   pewno  potrafi.   Nawet   lepiej   niż   mężczyzna.   A jednak   On   nie 

kobietom polecił nauczać...

W jej słowach zadźwięczała gorycz, gdy powiedziała:
– Gdy służyłam Dionizosowi, uważano za słuszne, że głoszę naukę o nim...

background image

– To był tylko bożek. I mówiłaś do Greków... Ja byłem faryzeuszem. Faryzeusze są 

wierni przepisom...

– Powiedział kiedyś, że faryzeusze odcedzają komara, a przełykają wielbłąda...
Uśmiechnął się.
– Używał powiedzeń, które uderzały prosto w serce. A ty wiele pamiętasz...
– Czy można Jego słowa zapomnieć?
Krosna trzaskały, czółenko przemykało się między palcami, podobne do biegającej 

myszy.

– Dobrze – powiedział nagle. – Pojutrze odpływam z Ostii. Popłyniesz z nami.
– Dokąd?
Uśmiechnął się.
– W stronę, gdzie na zachodzie kończy się świat.

background image

6

Mały grecki stateczek, noszący nazwę „Artemidy Łowczyni”, płynął trzymając się 

wybrzeża. Ani na chwilę błękitny zarys gór nie znikał z horyzontu. Podróż odbywała się 
wolno, ale spokojnie. Czas był piękny. Wiał północny wiatr, bardzo pomyślny dla ich 
żeglugi. Stateczek płynął do Nowej Kartaginy w prowincji Tarraconeńskiej, wiózł różne 
towary   wschodnie   oraz   wielkie   paki   wełny.   W powrotnej   drodze   miał   zabrać   cenny 
ładunek srebra.

Płynęło   ich  pięcioro:  Paweł,  Tymoteusz,  Łukasz,  Sylas   i Magdalena.   Towarzysze 

Pawła byli mocno zdziwieni, kiedy dowiedzieli się w Ostii, że w ich podróży ma wziąć 
udział kobieta. Jednakże jako Grecy – poza Tymoteuszem, który miał matkę Żydówkę – 
nie wyrażali w tej sprawie sprzeciwu. Byli jedynie zaskoczeni, że Paweł zawsze surowy 
i wystrzegający się kobiecego towarzystwa, tym razem zmienił postępowanie.

Zaledwie wypłynęli z Ostii, mężczyźni wzięli się do pracy. Pod kierunkiem Pawła 

łatali   żagle,   naprawiali   poprzecierane   liny,   odbijali   rdzę   z żelaznych   części   statku, 
pomagali marynarzom w porządkach. Swoją pracą zobowiązali się zapłacić za przejazd. 
Również   Magdalena   zgłosiła   się   do   kambuza,   by   pomagać   kucharzowi 
w przygotowywaniu posiłków. Myła naczynia, prała i naprawiała odzież marynarzy.

Wykonując wyznaczoną sobie robotę, Paweł nie zapomniał o głoszeniu nauk. Gdy 

czas na to pozwalał, a marynarze odpoczywali na pokładzie, siadał między nimi – zwykle 
nie   przestając   się   czymś   zajmować   –   zaczynał   mówić   o Jezusie.   Jeśli   mogła, 
przysłuchiwała się tym naukom. Podziwiała, z jaką umiejętnością – mając przed sobą 
pogańskich Greków – potrafił  nawiązywać  z nimi  kontakt. Ten uczony faryzeusz był 
wcale   nieźle   oczytany   w dziełach   greckich   poetów.   Zwykle   rozpoczynał   od   cytaty 
z jakiegoś autora. Przypominając, że kierują się w stronę Słupów Herkulesa, za którymi, 
jak opowiadał Homer, płynie rzeka Okeanos, oblewając wokoło świat, mówił o Bogu, 
który nie zna granic i który jest stwórcą wszystkiego. Czcicielom kamiennych bogów, 
zajętych   swoimi,   bardzo   ludzkimi   sprawami,   opowiadał   o Bogu   niewidzialnym, 
kochającym ludzi i pełnym miłosierdzia. Posępnemu pochodowi zmarłych, wywołanych 
z Orkusa przez Odyseusza, przeciwstawiał Jezusa, który zmartwychwstał, by wszyscy 
mogli zmartwychwstać.

Na   początku   słuchano   go   wśród   śmiechów   i drwin.   Przerywano   mu   kpiącymi 

okrzykami.   Podobnie   jak   przed   laty   na   ateńskiej   agorze   słowa   o zmartwychwstaniu 
wywoływały   gromki   śmiech.   Ci   twardzi   ludzie   morza,   łatwo   wierzący   w syreny 
i potwory morskie, nie mogli się pogodzić z faktem, aby zmarły człowiek mógł na nowo 
powrócić do życia.

background image

Nie   zniechęcał   się.   Hamował   gniew,   choć   był   z natury   porywczy.   Mimo   drwin 

powracał   na   nowo   do   sprawy   zmartwychwstania.   Jeśli   nie   zdobył   ich   swymi 
argumentami   –   zdobywał   ich   łagodnym   uporem,   a jednocześnie   uczynnością 
i uprzejmością. Nie tylko pracował dla ogólnego dobra o wiele więcej, niż wymagał tego 
właściciel statku. Spieszył z pomocą każdemu z marynarzy, gdy tylko tamten pomocy 
potrzebował.   Do   każdej   pracy   stawał   nie   wzywany.   Gdy   statek   zatrzymywał   się 
w portach i trzeba było wnosić lub wynosić worki albo skrzynie z towarami, dźwigał je 
razem z marynarzami, a za jego przykładem dźwigali je także i jego towarzysze. Ciągnął 
liny, pomagał wyrywać kotwicę, zwijać i rozwijać żagle.

Takim zachowaniem zdobył ich serca, zatarł niechęć, jaką na początku okazywali 

mu, ponieważ był Żydem. Choć drwili – słuchali go. I słuchali coraz uważniej. Coraz 
rzadziej wybuchali śmiechem. Najwięcej podobało im się, że głosił, iż między ludźmi nie 
ma różnic. Wszyscy byli równi w obliczu Boga.

–   Stanowimy   jedno   ciało   w Chrystusie   –   uporczywie   powtarzał.   –   Możemy   się 

różnić, tak jak różni się ręka od nogi, choć należą do jednego ciała, mimo to tworzymy 
całość.   Nie   walczy   ręka   z nogą,   oko   z uchem,   ale   się   wzajemnie   wspierają.   I my 
powinniśmy się wzajemnie wspierać i kochać...

Dni płynęły za dniami. Statek powolnie płynął wzdłuż brzegów Galii. Gdzieś tam, za 

zębatym  murem  skał – myślała  oparta o burtę, wpatrzona  w widoczny na horyzoncie 
brzeg – leży Massylia. Miejsce jej największego upadku...

Pewnego   dnia   opowiedziała   Pawłowi   wszystko   o tamtych   wydarzeniach.   Nie 

ukrywała niczego. Słuchał jej jak zawsze, mając dłonie zajęte robotą – naszywał właśnie 
łatę na żaglu. Gdy skończyła, powiedział:

– Poznałaś tajemnicę zła. Nie wszyscy mogą ją zobaczyć. Przeciwnik umie się kryć, 

przybierać postać świetlistego anioła. Jest zawsze kłamcą, a jego siła tkwi w umiejętności 
oszukiwania...

– Ale Jezus zwyciężał szatanów. Uwalniał ludzi od nich. Musieli przed Nim uciekać. 

Ci także, którzy wtargnęli we mnie i nakazywali mi posłuszeństwo... Powiedział tylko: 
„Nie grzesz więcej” – i od razu poczułam, że jestem wolna.

–   Nie   mógł   nie   ustąpić   woli   Jezusa.   Jest   tylko   stworzeniem,   zbuntowanym 

i zazdrosnym...  Ale pamiętaj: jest uparty jak głodny szakal. Zawsze gotów powrócić. 
Najgorętszym jego pragnieniem jest odzyskać utracone gniazdo. A kiedy nie może na 
nowo opanować człowieka, wywiera na nim swoją wściekłość. Mści się...

– I Jezus na to pozwala, Pawle?
Zapatrzył się także na daleki, mijany ląd. Milczał długo, można było sądzić, że nie 

usłyszał postawionego pytania. Ale w końcu rzekł:

background image

– Jezus zezwala na ostatnią pokusę, aby człowiek dopełnił tego, co On sam zniósł: 

zdrady, opuszczenia, samotności, odrzucenia, mroku. Czy nie wołał na krzyżu: Czemuś 
Mnie   opuścił?   Nam   dwojgu   wiele   wybaczono.   Zbyt   wiele,   aby   nam   wolno   się 
spodziewać, że ujdziemy tej ostatniej próby...

W parę dni później, gdy marynarze zebrali się na pokładzie, by słuchać codziennej 

jego   nauki,   Paweł   zawołał   na   Magdalenę,   która   przyszła   także   i stała   z boku,   oparta 
o łódź leżącą dnem do góry.

– Podejdź tutaj.
Zwrócił się do słuchaczy.
–   Słuchajcie,   ta   kobieta,   która   stoi   przed   wami,   widziała   Jezusa.   Znała   Go 

i widywała, kiedy żył, widziała Go i słyszała, gdy zmartwychwstał. Patrzyła na Niego 
tak, jak wy patrzycie teraz na nią. Niech ona wam powie, jak wyglądał, jaki był, co 
mówił.

Była   zaskoczona   tym   wezwaniem.   Wszystkie   oczy  były   w nią   utkwione.   Weszła 

w krąg marynarzy i usiadła na zwoju lin, w miejscu, w którym zawsze siedział Paweł. 
Twarze   wokoło   niej   były   surowe,   ciemne,   spalone   słońcem,   wysmagane   wiatrami. 
Malowały się na nich twardość, dzikość, nawet okrucieństwo. Wiedziała,  że byli  nie 
tylko marynarzami, niejeden z nich, zanim znalazł się na handlowym statku, próbował 
piractwa. W długich wędrówkach po morzu nauczyli się marzyć o bogactwach. Pożądali 
ich nawet, nie po to, aby z nich korzystać, ale tylko po to, aby móc się nimi szczycić. 
O prawo do zdobyczy gotowi byli załatwiać z kolegami krwawe porachunki. Gdyby była 
młodsza, nie czułaby się bezpiecznie między nimi. I teraz zdawała sobie z tego sprawę, 
że niejeden wodzi za nią głodnym wzrokiem.

Ale w tej chwili patrzyli na nią z pełnym oczekiwania zaciekawieniem. Nauki Pawła 

zrobiły swoje: przygotowały tych ludzi do słuchania.

Zebrała siły i zaczęła:
–   Paweł   powiedział   wam   prawdę.   Znałam   Jezusa   wtedy,   gdy   chodził   po   ziemi. 

Zanim   spotkałam   Go,   byłam   złą,   nieuczciwą   kobietą.   Popełniłam   wiele   grzechów. 
Nauczono mnie w dzieciństwie czci Boga, ale ja odwróciłam się od Niego. On jednak nie 
odwrócił się ode mnie. Stanął przy mnie, osłonił mnie przed moimi wrogami. A potem 
przebaczył mi wszystko zło, które popełniłam, pozwolił iść za Sobą. Chcecie wiedzieć, 
jaki był?  Nie wyglądał  inaczej  niż inni ludzie. Musiał  jeść, spać, bywał  zmęczony... 
Potrafił   się   cieszyć   i potrafił   się   smucić.   Widziałam   Go,   jak   płakał.   Widziałam   Go 
cierpiącego.  Z krzyża  wołał:  „pić...” Ale nie uczynił  nigdy nic złego  nikomu.  Nawet 
słowem.   Nikomu   źle   nie   życzył.   Był   jedyną   dobrocią.   Kochał   wszystkich,   ufał 
wszystkim. Wiedział, że zdradzony, a mimo to ufał... Pokochałam Go, jak tylko człowiek 

background image

może pokochać człowieka. Gotowa byłam iść za nim jak pies, który za nic nie odstąpi 
swego pana...

– A On, czy ciebie kochał? – zapytał marynarz o jasnej głowie i puszystym blond 

zaroście,   okalającym   młodą,   nieomal   dziecinną   twarz.   Wiedziała,   że   pochodzi 
z Tessalonii.

Popatrzyła na niego i uśmiechnęła się w poczuciu naiwności tego pytania.
– On kocha wszystkich – powiedziała. – Nie patrzy na sprawy miłości ludzkiej tak 

jak my, którzy szukamy własnego zadowolenia. Ale błogosławi związkowi mężczyzny 
i kobiety, gdyż ta jedność daje początek życiu, a każde nowe życie niezmiernie jest cenne 
w Jego oczach...

Powróciła do swego opowiadania:
– Chodziłam więc za Nim, słuchałam tego, co mówił. Widziałam, jak uzdrawiał, 

wypędzał szatanów. A potem widziałam, jak Go ujęto, jak Go bito, jak Go przybili do 
krzyża.   Kiedy   wbijano   gwoździe   w Jego   dłonie,   przebaczał   tym,   którzy   to   czynili. 
Widziałam,   jak   wił   się   na   krzyżu   niby   robak,   jak   wreszcie   zwisnął   i umarł.   Ale 
żołnierzowi   rzymskiemu   to   nie   wystarczyło:   jeszcze   uderzył   Go   włócznią   w serce. 
Krzyknęłam wtedy, bo mi się wydawało, że przebijając Jego, przebija także mnie... Ale 
On już nie czuł tego uderzenia. Był martwy. Gdyśmy Go nieśli do grobu, Jego członki 
zaczynały sztywnieć. Nos miał siny, pierś wzdętą ostatnim wołaniem. Oczy trzeba było 
zamknąć, kładąc na powiekach małe pieniążki...

– Z tego, co mówisz – rzekł bosman, starszy mężczyzna o przyprószonych siwizną 

włosach – widać, że na pewno nie żył. Tak wyglądają zabici. Widziałem nieraz...

– I ja widziałem – przyznał jeden z majtków.
– Nie było czasu, aby Ciało umyć i namaścić – ciągnęła. – Wieczorem zaczynało się 

święto, podczas którego nie wolno nam wykonywać żadnej pracy...

– Dziwni jesteście, wy Żydzi – stwierdził któryś.
– A słyszałaś kiedyś o Antygonie? – zapytał ten jasnowłosy.
– Słyszałam – skinęła głową. – To piękna opowieść. Ale myśmy nie porzucili Ciała. 

Złożyliśmy Je w grobie. Mieliśmy przyjść trzeciego dnia dla obmycia i namaszczenia. 
Kiedy jednak przybiegłam o świcie, Ciała nie było w grobie...

– Ktoś je zabrał na pewno.
– I ja tak myślałam. Ale kiedy wyszłam z grobu i odwróciłam się, zobaczyłam kogoś, 

kto stał między kwiatami, jakby je zrywał. Myślałam, że to ogrodnik. Podeszłam, aby go 
zapytać, czy nie wie, co się stało z Ciałem. Wtedy On wymówił moje imię... Krzyknęłam 
jak szalona. Padłam Mu do nóg. Bo to był On! Rozumiecie? To był On. Żywy! Cały! 
Patrzył na mnie! Mówił do mnie! To był On!

background image

Nawet nie zdawała sobie sprawy z tego, że nie mówi, ale krzyczy, że ruchami ciała 

naśladuje swoje zachowanie tamtego ranka. Majtkowie milczeli. Panowała cisza i tylko 
trzaskały żagle i chlupotała woda.

–   A może   to   był   tylko   duch   –   odezwał   się   któryś.   –   Odyseusz   oglądał   cienie 

umarłych, matki, przyjaciół...

– To nie był duch. – Przycisnęła dłonie do piersi. – Wierzcie mi: to nie był duch! To 

był On, żywy! Później widzieli Go także inni. Ale On pozwolił, abym to ja zobaczyła Go 
pierwsza!  Nie dał  mi  się wtedy dotknąć.  Ale potem  dotykałam  Go, całowałam  Jego 
stopy. Jadł, aby nam pokazać, że nie jest duchem. Jednemu z uczniów pozwolił włożyć 
dłoń w ranę przebitego boku...

– I ty to wszystko widziałaś? Na własne oczy? – pytali jeden przez drugiego.
– Widziałam. Na co chcecie, abym wam przysięgła?
Odezwał się bosman:
– Nie trzeba, abyś przysięgała. Musiało być tak, jak mówisz. Wierzę ci. Tak, jak ty 

mówisz, może mówić tylko ten, co naprawdę widział.

Przytaknęli:
– Po głosie widać, że nie kłamiesz.
– Nie kłamie na pewno, ale mogła ulec złudzeniu – jeszcze sprzeciwiał się któryś.
– Łudzić się mogła raz, ale ona widziała tego Jezusa wiele razy.
– I Paweł mówił, że Go widział.
– I podobno widziało Go wielu.
– Słuchajcie: ona Go kochała. Kobieta, kiedy kocha, nie myli się.
– Ale w takim razie trzeba uwierzyć, że ten Jezus naprawdę zmartwychwstał.
– Ciało raz zepsute nie może się odrodzić – ciągle sprzeciwiał się ten sam marynarz. 

– Zmarły nie może wrócić do życia. To musiał być tylko cień.

– Ale, słyszałeś? Ona całowała Jego stopy, widziała, jak jadł.
Teraz   już   dyskutowali   ze   sobą.   Przekonywali   tego,   który   nie   mógł   uwierzyć. 

Magdalena   milczała.   Obudzone   wspomnienia   porwały   ją.   Przeżyła   znowu   tamtą 
niezapomnianą chwilę. Ale zapał zamienił się w zmęczenie. W smutek, że to było i już 
się nie może powtórzyć. Wtedy biegła aż do utraty tchu. Była młoda i silna. Dziś już by 
nie mogła tak biec. Dziś mogła tylko opowiadać...

Ale   nie   potrzebowała   nic   mówić.   Zapalony   przez   nią   ogień   płonął   w słowach 

spierających się marynarzy.

Podszedł do niej Paweł. Pochylony nad nią powiedział:
– Ziarno rzucone. Nim dopłyniemy, zacznie wschodzić. Widzisz, ile zrobiły twoje 

słowa. Teraz wiem, dlaczego On ciebie wysłał pierwszą...

background image

7

Przez dwa lata pracowali w Hiszpanii.
W   Nowej   Kartaginie   nikt   jeszcze   nie   głosił   chrześcijaństwa.   Nie   było   tu   także 

Żydów. Ale marynarze z „Artemidy” ułatwili Pawłowi spotkanie z miejscową ludnością. 
Oni także rozgłosili o nauczycielu, który przypłynął na statku, o niezwykłych sprawach, 
które głosił. Szybko powstała grupka ludzi, którzy chcieli słuchać o Jezusie. Gromadka 
powiększała  się z dnia na dzień. Po paru tygodniach  istniała  już gmina,  którą Paweł 
powierzył Sylasowi.

Sam, zabierając Tymoteusza i Łukasza, ruszył w głąb kraju siać Jezusowe ziarno. 

Dochodziły wieści, że przebywał w Barii, w Urci, w Albie, w Galpe Alyba, w Mellaria. 
Dotarł   do   samych   Słupów   Herkulesa,   wypłynął   poza   nie   do   Gadiry.   Wszędzie 
przyjmowany był dobrze i nigdzie nie spotkał się ze sprzeciwami.

Podczas   jego   nieobecności   statki   przypływające   z Italii   przywiozły   straszne 

wiadomości. W Rzymie wybuchł pożar, który strawił większą część miasta. Wprawdzie – 
jak opowiadali przybysze – Zatybrze ocalało. Cesarz jednak ogłosił chrześcijan winnymi 
podpalenia miasta.

Teraz każdy wpływający do portu statek przynosił nowiny. W Rzymie chrześcijanie 

byli chwytani i zamykani w więzieniach. Nietrudno ich było znaleźć, gdyż ostatnio nie 
ukrywali się prawie wcale. Uwięzionych sąd cesarski skazywał na śmierć w mękach na 
arenie cyrkowej. Wielki cyrk spłonął, ale krwawe przedstawienia odbywały się w cyrku 
zbudowanym za Kaliguli, na wzgórzach watykańskich. Widowiska obmyślane były przez 
ludzi   z otoczenia   Nerona,   przede   wszystkim   przez   słynnego   z okrucieństwa   prefekta 
pretorianów,   Tygellina.   W ciągu   kilku   miesięcy   zginęły   tysiące   ludzi.   Umierali 
w mękach. Ale większość umierała głosząc Jezusa.

Znowu przypłynął statek i przywiózł wstrząsającą nowinę. Zginął – jak opowiadali 

marynarze – zwierzchnik chrześcijan, Piotr Rybak. Został zdradzony, wydany strażom 
i ukrzyżowany   na   cyrkowej   spinie,   czyli   ciągnącym   się   wzdłuż   areny   murze,   który 
obiegały   podczas   wyścigów   kwadrygi,   pod   egipskim   obeliskiem.   Śmierć   Piotra   była 
ukoronowaniem   widowiska   urządzonego   dla   uczczenia   dziesiątej   rocznicy   panowania 
Nerona.

Chrześcijanie   w Nowej   Kartaginie   odprawiali   gorące   modły   za   ginących. 

Tymczasem   na   statkach   zaczęli   przybywać   uciekinierzy   z Rzymu.   Przywozili   coraz 
bardziej niepokojące wieści. Już nie chodziło jedynie o zemstę za rzekome podpalenie 
miasta. Wydany został cesarski edykt zabraniający wyznawania religii chrześcijańskiej. 
Wśród setek wiar, jakie wyznawali mieszkańcy imperium, tylko chrześcijaństwo było 

background image

zakazane.

W Hiszpanii władze rzymskie, jak dotychczas, nie interesowały się chrześcijanami. 

Traktowano ich jako wyznawców religii żydowskiej. Edykt cesarski wyraźnie rozdzielał 
chrześcijaństwo i mozaizm.  Religia żydowska była  uznana, a nawet forytowana, gdyż 
zezwalano jej wyznawcom na nie składanie ofiar cesarzowi jako bogu – chrześcijaństwo 
ogłoszono religią zbrodniczą, niemoralną, skazaną na wytępienie. Gminę ogarnął lęk. 
Chrześcijanie   przestali   występować   otwarcie.   Ich   zebrania   odbywały   się   obecnie 
w tajemnicy.

Pewnego dnia w mieście zjawił się Paweł. Wiedział już o śmierci Piotra i o tym, co 

się dzieje w Rzymie. Po otrzymaniu tych wieści przerwał swoją podróż. Na spotkaniu 
z wiernymi oświadczył, że wraca do Italii.

Gdy to powiedział, wybuchły protesty. Gorąco proszono, aby pozostał w Hiszpanii, 

nie   udawał  się   do  Rzymu,  gdzie  leje  się  krew  chrześcijan.   On  jednak  uparcie   trząsł 
głową.

–   Muszę   jechać   –   powtarzał.   –   Muszę.   Jezus   tego   chce.   Ludzie   prześladowani 

potrzebują   pomocy   i wsparcia.   To   moja   rola.   Mnie   kazał   Jezus   zajmować   się 
ochrzczonymi  z pogaństwa. Nie wolno mi ich opuścić, zwłaszcza teraz, gdy zabrakło 
Piotra.

– Ależ zabiją ciebie, Pawle – rozbrzmiewały głosy. – Wiesz sam, ilu masz wrogów. 

Choćbyś próbował się ukrywać, zostaniesz od razu zdradzony i wydany jak Piotr.

– Stanie się, jak Jezus postanowi. Jeżeli zechce, wyrwie mnie z rąk wrogów, jak 

ustrzegł mnie w Jerozolimie, i wyprowadził z więzienia. Ale jeżeli postanowi, że należy 
mi się śmierć, umrę chętnie. Już umarłem w jego chrzcie. Toteż ziemska śmierć jest dla 
mnie zyskiem. Jeżeli pragnę żyć, to jedynie ze względu na was...

Miał   odpłynąć   następnego   dnia.   Znowu   w porcie   znajdowała   się   „Artemida”. 

I właśnie   przypłynęła   z Ostii.   Ochrzczeni   przez   Pawła   przed   dwoma   laty   marynarze 
przywieźli najnowsze wieści. Chrześcijanie ciągle byli wydawani i chwytani. Więzienia 
były   nadal   pełne.   Zapowiadano   nowe   widowiska,   w których   wyznawcy   Jezusa   mieli 
ponosić śmierć. Marynarze także usiłowali skłonić Pawła, aby zaniechał podróży.

– Nie jedź – przekonywali. – W Rzymie dzieją się rzeczy straszne.
– Nie jedź – prosili zebrani w porcie chrześcijanie. – Twoje życie jest nam drogie. 

Jesteś nam potrzebny.

– Boimy się. Te prześladowania przyjdą także do nas. Nie zostawiaj nas samych.
– Nie jedź, Pawle!
– Dlaczego Jezus zezwala, aby się działy takie rzeczy?
Musiał się po prostu wydzierać z ich objęć.

background image

– Puśćcie mnie! Jechać muszę! Ale wy nie lękajcie się. To wielka łaska móc dać 

krew za Jezusa. Tych, którzy giną, On przyjmuje i wprowadza do Swego Królestwa. Za 
chwilę cierpienia ofiarowuje wieczność pełną radości. A także pozwala, aby ta krew była 
nowym posiewem. Nie bójcie się. Krew męczenników ocali nawet tych, którzy zabijają...

– Dlaczego On nie przychodzi? – ktoś zapytał drżącym głosem. – Mówiłeś, że ma 

znów przyjść. Kiedy się to stanie?

– Kiedy On przyjdzie? – odezwały się inne głosy. – Kiedy?
– Przyjdzie – rzekł. – Przyjdzie, ponieważ to obiecał. Ale przyjdzie wtedy, kiedy 

będzie trzeba. Zanim się to stanie, musicie żyć, pracować i modlić się. Nie odkładać 
niczego ze względu na obietnicę. Jeszcze raz mówię wam: nie bójcie się prześladowań, 
męki, śmierci. Gdy umieramy, On już przychodzi do nas...

Statek   odpływał   rano,   więc   całą   noc   spędzili   w domu   jednego   z chrześcijan 

w pobliżu portu. Po wspólnej braterskiej wieczerzy Paweł łamał Chleb i poświęcił Wino. 
Wszyscy przyjęli święty Pokarm. Potem do rana śpiewano hymny. Przed świtem zaczął 
się żegnać. Obejmował ludzi, całował ich, a oni całowali jego dłonie i jego szatę. Tu nie 
miał wrogów.

– Żegnaj Magdaleno – powiedział kładąc dłonie na jej ramionach. – Wiem, że nie 

zobaczymy się więcej tu, na ziemi. Nie jesteśmy już zresztą młodzi i nasz czas się zbliża. 
Gdy przyszłaś do mnie, bałem się, że Piotr popełnił omyłkę.  Nie ufałem kobietom... 
A jednak przekonałaś mnie, że jesteś takim samym apostołem, jak każdy z nas. I przez 
twoje słowa mówi Duch Pański. Musisz dalej świadczyć, musisz świadczyć, póki starczy 
ci sił. Myślę, że tutaj zrobiłaś wiele. Pojedź teraz do Galii. Może już przyszedł czas, abyś  
odwiedziła znowu Massylię? Opowiadałaś, że kiedyś tam mieszkałaś. Pewno żyją ludzie, 
których wtedy znałaś. Trzeba, abyś im powiedziała o Jezusie. Właśnie ty... Jak sądzisz?

Czas jakiś zastanawiała się nad odpowiedzią.
– W Massylii uczyniłam wiele złego, więc chyba jest rzeczą słuszną, abym właśnie 

tam za to zło zapłaciła...

Popatrzył na nią podejrzliwie.
– A nie grozi ci tam nic? – zapytał.
– A tobie,  Pawle – po jej twarzy przewinął się figlarny uśmiech  – nic nie grozi 

w Italii?

Wraz   ze   wschodzącym   słońcem   „Artemida   Łowczyni”   podniosła   żagle.   Paweł 

i Tymoteusz   stali   na   pokładzie   i machali   dłońmi   żegnającym.   Na   brzegu   gromada 
wiernych odpowiadała im gestami i powiewaniem chustek. Wielu płakało.

Łukasz pozostał, aby udać się razem z Magdaleną do Massylii.

background image

8

W   kilka   miesięcy   potem   statek   noszący   nazwę   „Łabędź”   zabrał   Magdalenę 

i Łukasza.

Mocno   biło   jej   serce,   gdy   wpływali   do   znanego   jej   portu.   Pamiętała   go   dobrze. 

Z prawej   strony sterczała  naga  skała,  podobna  do  ogromnego   słupa, ze  świątynią   na 
szczycie, z lewej ciągnęło się długie pasmo małych, skalnych wysepek.

Wysiedli na ląd w porcie pełnym barek, które przywiozły ryby z nocnego połowu. 

Rybacy, rozłożywszy złowione ryby na stołach, sprzedawali je tłoczącym się nabywcom. 
Magdalena i Łukasz wyruszyli na poszukiwanie kowala Chryzypa, do którego mieli list 
polecający.   Robili   to   jednak   ostrożnie,   nie   wiedząc,   czy   zakaz   wyznawania 
chrześcijaństwa nie został ogłoszony w Galii. W Massylii było wielu Żydów, zarówno 
chrześcijan,   jak  i wrogów  chrześcijaństwa.  Ich  wzajemne   zatargi  mogły   spowodować 
zainteresowanie władzy rzymskiej.

Zaszli   do   małej   gospody   w sąsiedztwie   zaułku,   w którym   znajdowała   się   kuźnia 

Chryzypa. Posilając się, ostrożnie wypytywali usługującą im kobietę. Zapewniała ich, że 
Chryzyp jest na miejscu i nie wydawała się zdziwiona, że o niego pytają.

Opuściwszy gospodę udali się do kuźni. Od razu domyślili się, że człowiek, który 

walił młotem w rozgrzany do czerwoności kawał żelaza musi być tym, którego szukają. 
Był   wielki,   barczysty,   muskularny,   nagi   do   pasa.   Włosy   nieokreślonej   barwy   miał 
związane   chustką.   Jego   twarz,   oblana   czerwonym   blaskiem   bijącym   od   paleniska, 
wydawała   się   od   pierwszej   chwili   groźna.   Ale   kiedy   Łukasz,   podszedłszy   do   niego, 
umoczonym w wodzie palcem narysował na stole znak ryby, twarz Chryzypa od razu 
zmieniła wyraz. Pojawiła się na niej dobroduszność, połączona z naiwnością.

– A więc należycie do naszych braci – powiedział. – Cieszę się z waszego przybycia. 

Chodźcie do mnie. Z przyjemnością z wami porozmawiam.

Odpasał   skórzany   fartuch,   odstawił   młot,   wydał   polecenie   pomocnikowi,   aby 

podtrzymywał ogień i przygotował mu następną robotę.

Obok kuźni stał mały domek. Chryzyp wprowadził ich do środka. Rzekł do żony, 

która wyszła im na spotkanie, wskazując na Magdalenę i Łukasza:

– To nasz brat i nasza siostra w Chrystusie. Przybyli z Hiszpanii.
–   Siadajcie,   siadajcie   –   zapraszała   kobieta.   Zakrzątnęła   się   od   razu   gościnnie, 

przyniosła chleb i dzbanek wina.

Łukasz   pokazał   Chryzypowi   tabliczkę   uwierzytelniającą,   którą   dali   mu   bracia 

rzymscy, gdy wyruszył z Pawłem na wyprawę. Ale Chryzyp machnął lekceważąco ręką.

– Nie potrzeba mi twego świadectwa. Poza tym nie umiem czytać. Ale mam oko do 

background image

ludzi i od razu uwierzyłem tobie, zresztą słyszałem coś o tobie, Łukaszu. Ktoś opowiadał, 
że jesteś lekarzem i że towarzyszyłeś w podróżach Pawłowi... Czy to prawda?

–   Jest   tak,   jak   powiedziałeś.   Podróżowałem   z Pawłem   i byłem   przy   nim,   gdy 

przebywał pod strażą w Rzymie. Także wędrowałem z nim po Hiszpanii, zanim odpłynął 
do Italii...

– Więc odpłynął do Italii? Szkoda. Spodziewaliśmy się, że zawita do nas.
Zwrócił się do Magdaleny:
–   A ty,   siostro,   jesteś,   jak   mi   się   wydaje,   Żydówką.   Nic   nie   wiem   o tobie,   ale 

zaufanie,   jakim   cię   obdarza   Łukasz,   wystarcza,   abym   i tobie   zaufał.   Oczywiście 
wprowadzą was między braci, choć uprzedzam, że musicie być ostrożni. Przyszły na nas 
złe dni...

– Czy to, co mówisz, znaczy, że prześladowania z Rzymu zaczęły się i tutaj? – pytał 

Łukasz.

– Wielki kowal wzruszył potężnymi ramionami.
–   Prześladowań   jeszcze   żadnych   nie   ma,   chwała   Bogu.   Odczytano   u nas   dekret 

cesarski, że nie wolno być chrześcijaninem, ale nikt się nikogo o chrześcijaństwo nie 
pyta. Jednego kupca, który zbyt głośno wykrzykiwał, że wierzy w Jezusa, skazano na 
rózgi – i na tym się skończyło. Źle jest jednak, gdyż wybuchły spory w samej gminie...

– O co idzie spór?
Żałośnie   wstrząsnął   swoją   wielką   głową.   Jego   twarz   w półmroku   izby   nie   tylko 

utraciła   groźny   wyraz,   jaki   miała   w kuźni,   ale   wydawała   się   znużona   i zgnębiona. 
Wewnętrzne spory musiały go bardzo martwić: może oddaliły od niego kogoś bliskiego? 
Rozłożył grube powęźlone palce i na nich wyliczał:

–   Po   pierwsze:   wielu   Żydów,   zwłaszcza   spośród   tych,   którzy   mieszkają   tu   od 

pokoleń, domaga się, aby wszyscy zachowywali żydowskie obyczaje, i twierdzą, że bez 
tego nikt nie osiągnie zbawienia. Zażądali, aby wszyscy mężczyźni  się obrzezali.  Po 
drugie:   powstał   wielki   spór   o zmartwychwstanie.   Są   tacy,   co   mówią,   że 
zmartwychwstania nie ma i Jezus nigdy już do nas nie przyjdzie. A po trzecie – i to jest 
najgorsze – większość powstała przeciwko Pawłowi i jego naukom. Ja tam słyszałem 
o nim  same  dobre  rzeczy  i dlatego   pragnąłem,   aby  tu do  nas przybył  i sam  wyjaśnił 
nieporozumienia. Ale może dobrze, że nie przyszedł, bo boję się, że nie byłby dobrze 
przyjęty. Jest tu całe grono takich, którzy nazywają go fałszywym prorokiem i mówią, że 
nie był nigdy uczniem Jezusa, a jego nauczanie zostało potępione przez Piotra...

– To nieprawda! – wtrąciła się porywczo. – Słyszałam sama, jak Piotr martwił się, że 

Paweł bywa źle przyjmowany.

– Sama słyszałaś? To pewno tak jest – kowal zmarszczył boleśnie czoło. – Ale musi 

background image

być coś z tym Pawłem, skoro spotyka go tyle wrogości. Teraz spodziewamy się, że się 
wszystko   wyjaśni.  Ma  przyjść   do  nas  pewien   sławny  prorok,  który  odwiedza   gminy 
i naucza. Niektórzy już go słyszeli i bardzo go podziwiają. Mam nadzieję, że doprowadzi 
ludzi do zgody...

– Co to za prorok? – zapytał Łukasz.
–   Wielki   i święty.   Widzi   rzeczy   ukryte.   Wieści   przyszłość.   Potrafi   przemawiać 

rozmaitymi językami. Czyni nawet cuda. Nazywa się Tiron.

– Nigdy o nim nie słyszałem. A skąd pochodzi?
Tego Chryzyp nie wiedział.
– Nasza siostra – Łukasz wskazał na Magdalenę – w swej młodości widziała Jezusa, 

znała Go, rozmawiała z Nim. Oglądała Go także po zmartwychwstaniu...

Oczy   kowala,   przykryte   gęstymi   nastroszonymi   brwiami,   zwróciły   się   w stronę 

Magdaleny. Dotychczas nie bardzo obdarzał ją uwagą.

– Czy siostra jest prorokinią? – zapytał.
– Nie, nie jestem – zapewniła. – Potrafię jedynie opowiadać o tym, co widziałam 

i słyszałam.

– A przyszłości nie potrafi siostra zapowiadać?
– Nie.
– Szkoda. Mam nadzieję, że prorok Tiron powie nam o tym, co się zdarzy. Czas jest 

trudny i dobrze byłoby wiedzieć, czego możemy się spodziewać.

– Jezus mówił – powiedziała – że trzeba czuwać i nie ustawać, bo koniec przyjdzie 

nieoczekiwanie jak złodziej.

– Czuwać trzeba – zgodził się. – Ale dobrze jest także wiedzieć. Na pewno Tiron 

powie nam. Po cóż by Bóg powoływał proroków, gdyby nie odkrywali przyszłości? Ale 
wiesz co, Łukaszu – zwrócił się do lekarza – nie chwal się zbytnio w zgromadzeniu 
swymi związkami z Pawłem. I ona niech się nie chwali. Mało jest wśród naszych braci 
takich jak ja, którzy cenią Pawła. Większość źle o nim myśli...

Chryzyp zaprowadził ich na spotkanie z gminą. Gromada wiernych była duża, ale 

bardzo zróżnicowana. Należeli do niej Grecy, Fenicjanie, Żydzi oraz ludzie wywodzący 
się   z miejscowej,   galijskiej   ludności.   Dwie   najliczniejsze   grupy,   Grecy   i Żydzi, 
pozostawali ze sobą w nieustannym sporze. Żydzi dzielili się również między sobą na 
dwie grupy. Jedną stanowili przybysze sprzed stuleci, którzy w dużej już mierze wsiąkli 
w społeczeństwo lokalne. Ci wprawdzie domagali się zachowania żydowskich obyczajów 
– których sami pieczołowicie strzegli – ale poza tym byli skłonni do zgody. Natomiast 
świeżo przybyli uciekinierzy z Italii zachowywali się wojowniczo. Uważali, że tylko do 
nich należy ustalanie, które przepisy żydowskie winny być w dalszym ciągu zachowane. 

background image

Chrześcijan pochodzących z pogaństwa traktowali z góry. To oni byli najbardziej wrogo 
ustosunkowani   do   Pawła   i jego   nauk.   Autorytetem   dla   nich   był   nawet   nie   Piotr,   ale 
zwierzchnicy Kościoła w Jerozolimie,  składający się z kuzynów  Jezusa. Do nich słali 
listy i chwalili się obietnicą, że jeden z rodu, niejaki Joel, obiecał przybyć do Massylii.

Przewodniczącym   gminy   był   Euzebiusz,   Żyd   z rodu   osiadłego   od   niepamiętnych 

czasów   w Massylii.   Był   człowiekiem   łagodnym   i w   żaden   sposób   nie   umiał   sobie 
poradzić ze skłóconą gromadą wiernych. Na próżno wzywał do wzajemnych ustępstw 
i braterskiej   miłości.  Czując,  że  nie  potrafi   doprowadzić   do jedności,  czekał  również 
niecierpliwie na przybycie zapowiedzianego proroka, licząc, że jego nauki doprowadzą 
do zgody w skłóconej gminie.

Jedność tym bardziej była potrzebna, że istniało dwóch prezbitrów, z których żaden 

nie posiadał zwierzchności nad drugim. Euzebiuszowi przekazali władzę w swoim czasie 
wysłannicy   Piotra,   ale   przybyli   z Italii   Żydzi   przywieźli   swego   kapłana.   Spory 
wybuchały przy lada okazji.

Euzebiusz przedstawił zebranym przybyłych. Łukasza powitano chłodno. Posiadał 

wprawdzie listy uwierzytelniające od Piotra, jednakże byli tacy, którzy wiedzieli, że był 
przez lata towarzyszem Pawła. Także któryś z Żydów słyszał, że Łukasz jest nie tylko 
lekarzem,   ale   i malarzem.   Malarstwo   uważane   było   przez   chrześcijan   pochodzenia 
żydowskiego   za   złamanie   przepisu   Zakonu.   Niemniej   chłodno   przyjęto   Magdalenę. 
Wprawdzie   obudziła   ogólne   zaciekawienie   wiadomość,   że   kobieta   znała   Jezusa.   To 
jednak, że była kobietą, odbierało wobec Żydów jej świadectwu wszelką wagę.

Massylia miała częstsze połączenie morskie z Italią niż Nowa Kartagina, więc tutaj 

wiedziano   lepiej   o rzymskich   prześladowaniach.   Ostatnio   jakiś   statek   przyniósł 
wiadomość  jakoby Paweł został zaraz po przybyciu  poznany i uwięziony.  Magdalena 
i Łukasz byli wstrząśnięci tą nowiną. Podobnie przejęli się ci członkowie gminy, którzy, 
jak   Chryzyp,   byli   zwolennikami   Pawła.   Pocieszano   się   jednak,   że   nowina   może   się 
okazać   plotką.   Sądzono,   że   jeśli   nawet   Paweł   został   pojmany,   to   jako   obywatelowi 
rzymskiemu   nie   grozi   mu   śmierć.   Zresztą   były   także   i wieści   pocieszające.   Cesarz 
wyjechał do Grecji, wędrował tam z miasta do miasta, śpiewał i deklamował wiersze. 
W Rzymie   pozostał   wprawdzie   straszny   Tygellin   i nadal   chwytano   chrześcijan. 
Znajdowano ich coraz mniej, gdyż większość tych, którzy uniknęli śmierci, uciekła ze 
stolicy.   Zainteresowanie   chrześcijanami   zmniejszyło   się.   Zaczęto   nawet   zwalniać 
z więzień wszystkich tych, którzy się chrześcijaństwa wyparli i zgodzili się złożyć ofiarę 
cesarzowi. Miasto odbudowywało się i potrzebowało robotników. Cesarz zapowiedział, 
że ma powstać jeszcze wspanialsze i piękniejsze, niż było przed pożarem.

Magdalena i Łukasz niewiele mieli do roboty w gminie. Łukaszowi nie pozwolono 

background image

na nauczanie, aż do czasu przybycia proroka, który miał zadecydować o prawdziwości 
jego   nauk.   Leczył   więc   tylko   ludzi   i w   tej   dziedzinie   niemało   miał   do   czynienia 
z wiernymi,   gdyż   wśród   chrześcijan   nie   brakło   biedaków,   których   nie   było   stać   na 
leczenie się u miejscowych lekarzy, domagających się wiele za swe porady. Magdalenie 
Euzebiusz pozwolił, aby opowiadała kobietom o Jezusie, ale na spotkania zgłaszały się 
wyłącznie Greczynki. Poza tym chodziła po domach, gdzie byli ludzie chorzy, zajmowała 
się ich pielęgnowaniem. W tej dziedzinie zdobyła sobie szybko uznanie.

Gmina   czekała   z coraz   większą   niecierpliwością   na   zapowiedziane   odwiedziny. 

Zjawiali się jacyś ludzie, którzy mówili, że Tiron już nadchodzi, że już jest blisko, że 
należy go oczekiwać z dnia na dzień. Te zapowiedzi jeszcze powiększały zaciekawienie.

Wreszcie nadszedł dzień, kiedy mieli go zobaczyć. Nadejście poprzedziło zjawienie 

się gromady wielbicieli, przeważnie młodych  mężczyzn  i młodych  kobiet. Ci od razu 
stworzyli   w zgromadzeniu   atmosferę   entuzjazmu.   Uczyli   dzieci   pieśni,   ułożonych   na 
cześć proroka. Powtarzali z zapałem używane wobec niego nazwania: władca tajemnic, 
wysłannik nieba, pocieszyciel dusz. Zapewniali, że przybywający odkryje ludziom, kim 
są i co ich czeka.

Zapomniano tego dnia o wszelkich stosowanych ostrożnościach. Tłum ludzi zebrał 

się   otwarcie   na   placu   przed   domem,   w którym   zbierano   się   na   modlitwy.   Niemała 
massylska gmina urosła tego dnia w nieprzeliczoną ciżbę. Obok tych, których widywało 
się na zgromadzeniach i agapach, pojawiły się całkiem nieznane postacie. Wzdłuż ulicy, 
którą prorok miał nadejść, stały długie szpalery. Magdalenie przypomniały się dni, kiedy 
przychodził do jakiejś miejscowości Jezus. Ale przed Jego przybyciem nikt ludzi nie 
musztrował. Gromadzili się tak, jak chcieli. Tutaj, nie znani przedtem ludzie czuwali nad 
porządkiem. Ustawiali, popychali, instruowali, intonowali śpiewy.

Dzieci   wysłano   naprzeciw   nadchodzącemu.   Ich   krzyki   były   zapowiedzią,   że   się 

zbliża. Musiał iść powoli, bo wołania i śpiewy ciągle rozbrzmiewały, a jego wciąż nie 
było widać.

Wreszcie  zobaczyła  go. Szedł podpierając się długą, pasterską laską, zakończoną 

złotą gałką. Był ubrany bogato w haftowaną, powłóczystą szatę. Miał na głowie rodzaj 
wysokiego kołpaka, który zakrywał mu czoło. Spod nakrycia głowy spadały na ramiona 
siwe włosy. Na piersiach wisiał złoty łańcuch, na którym był zawieszony jakiś znak.

Stanął przed czekającą na niego starszyzną, podniósł ramiona, zawołał: – Witajcie 

w Imię Pana naszego Jezusa Chrystusa. Witajcie w Imię tego, który przyniósł tajemnice 
nieba! Bądźcie szczęśliwi, gdyż przynoszę wam wielką radość! Witajcie!

Poznała go natychmiast po głosie. To był Melito.

background image

9

Melito   wszedł   na   podwyższenie,   wysłuchał   powitań   zwierzchnika   gminy.   Dzieci 

i młodzież jeszcze raz odśpiewali ułożony na jego cześć hymn. Potem wstał i rozpoczął 
przemowę. Mówił z tym samym zapałem, z jakim – pamiętała – przemawiał przed laty.

– Cieszę się, że mogę was powitać święci Kościoła w Massylii, których wierność 

i gorliwość znane są w całej Galii. Błogosławię was za to, że jesteście tacy posłuszni 
zleceniom Pańskim. Nie tylko ludzie chwalą was, ale i Duch Boży mówił mi wiele razy 
o waszej działalności. Wyście mnie nie widzieli, ale ja was widziałem. Dlatego chciałem 
stanąć między wami i udzielić wam słusznej pochwały.

Poprzez   zgromadzenie   przeleciał   szmer   wyrażający   zadowolenie.   Wierni   złożyli 

mówcy dziękczynny ukłon, a on odpowiedział im śmiechem i łaskawym potrząsaniem 
obu rąk. Podjął przemowę z nową siłą.

– Wiem, niestety, że przychodzą do was ludzie źli i kłamliwi, niby wilki wkradające 

się   do   stada   owiec,   i sieją   między   wami   fałszywe   nauki,   powołując   się   na   rzekome 
natchnienia Pańskie. Także więc dlatego postanowiłem do was przyjść i udzielić wam 
nauki, którą otrzymałem od ducha prawdy. Zbawca, którego czcimy, Jezus Chrystus, Pan 
nasz, został, jak wiecie, przybity do krzyża i na nim umarł. Ale Bóg ukryty wskrzesił Go 
z martwych,   aby   przez   Jego   zmartwychwstanie   objawić   tym,   którzy   Go   prawdziwie 
poznali,   tajemnicę   wolności,   jaka   przysługuje   człowiekowi.   Trzeba   było   bowiem 
naprawić   dzieło   stworzenia   źle   wykonane   przez   aniołów   stworzycieli.   Uczynili   oni 
bowiem człowieka, przeznaczonego do wolności i posiadającego w sobie iskrę prawdy, 
niewolnikiem   posłuchu   skazanym   na   cierpienie.   Wiecie   o tym   niewątpliwie,   bracia 
i siostry, gdyż cierpicie od nakazów, nie do zniesienia, włożonych na was. Wiem, czego 
zaznaliście, i współczując wam, przychodzę, aby wam wieścić wybawienie...

W tłumie słuchaczy znowu było słychać różne głosy. Niewielu potrafiło pojąć słowa 

proroka,   ale   gdy   zapewnił,   że   wie   o ich   cierpieniach   –   wszyscy   zaczęli   potakiwać. 
Oczywiście – zgadzali się z tym chętnie – nakazy, jakie im zalecono, były nadmiernie 
uciążliwe.

– Przynoszę wam, jak powiedziałem, wielką radość – ciągnął Melito. – Została mi 

ona objawiona w widzeniu. Ujrzałem Ukrytego Boga, który zstąpił do mnie na wozie 
gwiaździstym.   Zapowiedział,   że   Jezus   przyjdzie   już   bardzo   niedługo.   Słyszałem,   że 
boicie się prześladowań. Nie bójcie się. On przyjdzie szybciej, niż one dotrą do was. 
Zresztą zesłane zostały na braci w Rzymie, ponieważ słuchali fałszywych  proroków... 
Wy,   wierni,   ujrzycie   niebawem   nadchodzącego   Jezusa.   Już   się   zbliża,   już   stoi 
w drzwiach. Przyjdzie nie w ciele – jak kłamliwie niektórzy uczą – ale przyjdzie jako 

background image

wolny duch Ukrytego Boga. Każdy, komu dane będzie poznać głębię światłości, zobaczy 
Go   i zostanie   przez   Niego   zaprowadzony   do   światłości   wiecznej.   Evoe,   Panie   Jezu! 
Alleluja!

– Evoe – zawołali Grecy. – Alleluja! – wznieśli okrzyk Żydzi. Krzyk wypełnił wielki 

śpichlerz, który został wypożyczony na spotkanie z prorokiem. Zapomniano o obawach, 
że krzyki mogą sprowadzić strażników miejskich. Ludzi ogarnął entuzjazm. Cóż mogli 
im zrobić strażnicy czy nawet żołnierze rzymscy, skoro chwila nadejścia Jezusa była taka 
bliska?

– Jak wam powiedziałem – podjął – nasi bracia w Rzymie cierpią prześladowania dla 

swoich   win.   Słuchali   bowiem   kłamliwych   nauczycieli,   którzy   uśpili   ich   czujność. 
Pozwolili im jeść i pić, żenić się, rodzić dzieci, uprawiać ziemię i handlować. A już nie 
pora na to. O jednym tylko trzeba nam myśleć, aby godnie przygotować się na przyjście 
Jezusa.   A wiecie,   co   to   znaczy   godnie?   W duchu   całkowitej   wolności.   Trzeba   wam 
odrzucić wszelkie więzy, jakimi usiłowano was spętać. Śmiało odrzucić nakazy czy to 
starego, czy jakoby nowego prawa. Ukryty Bóg nie chce niewolnictwa...

Obrócił się w stronę, gdzie wśród słuchaczy stały przede wszystkim kobiety.
– Do was się zwracam, siostry. Nie dajcie swoich dusz i ciał zakuwać w kajdany! Wy 

także musicie  być  wolne. Same  powinnyście decydować  o sobie. W niedługim czasie 
odwiedzi was wielka i święta prorokini. Ona was nauczy wolności kobiecej...

Słuchała słów Melity cała wstrząśnięta. Przeszłość stanęła przed nią na nowo. Melito 

umiał   czarować   głosem   miękkim   niby   jedwab,   wabiącym,   lecz   umiejącym   także 
zadzwonić   spiżem.   To   ten   głos   był   bardziej   przekonywający   niż   słowa   ciemne 
i zawikłane.   Dziś   znowu   roztaczał   przed   słuchaczami   swoją   sztukę   niby   paw   swój 
barwny ogon.

Ale   ona   miała   w pamięci   także   inny   głos,   który   także   potrafił   mówić   miękko 

i łagodnie, i także umiał zagrzmieć. Tylko że ten grzmot nie wzywał do buntu, ale wołał 
o miłości zranionej, zawiedzionej, a przecież nie zgasłej.

Nie rozumiała wywodów Melity, podświadomie jednak budziły w niej nieufność. To 

wezwanie do kobiet zanadto przypominało tamto, w którym i ona brała udział. Co znaczy 
to wołanie o wolność? I Jezus, i Paweł mówili o czuwaniu. Paweł powiedział nawet: jeśli 
wolicie gadać o przyjściu zamiast pracować – to nie jedzcie! Co znaczy to zapewnienie, 
że Jezus przyjdzie lada chwila? Jakżeby tego chciała! Codziennie o świcie i o zachodzie 
modliła się o ten powrót. Ale pamiętała, jak powiedział: „Przyjdę nieoczekiwanie; o tej 
godzinie nie wie nikt, tylko Ojciec...”

Jakim prawem Melito powołuje się na Jezusa? – zastanawiała się gorączkowo. Skąd 

mu   to   przyszło?   Wtedy   był   mistrzem   wiedzy   tajemnej,   wprowadzającej   wybranych 

background image

w związek z Dionizosem. To prawda, że głosząc to Dionizosa, to Bachusa mówił jej, iż 
nieważne, jakie imię nosi bóg, któremu służyli. Kochanek Ariadny był tarczą, za którą 
kryło się coś niewyrażonego. Przekonała się o tym w grocie na polanie wśród lasów. 
Czyżby tamto, od czego uciekła i co wyznała Pawłowi jako swój największy grzech, 
zawierało jakąś prawdę? Lecz jeżeli tamto było prawdą – uświadomiła sobie – w takim 
razie Jezus nie był prawdą! A przeciwko temu mówiło w niej wszystko: wzrok, słuch, 
dotyk, serce, pamięć... Paweł mówił: biada mi, gdybym nie głosił Ewangelii! Ona mogła 
zawołać tak samo: biada mi, gdybym nie świadczyła, jaki był naprawdę!

Melito mówił dalej, ale jej myśli rozgalopowały się niby tamte konie, które niosły ich 

wtedy nocą. Z coraz większym trudem zdawała sobie sprawę z tego, o czym on mówił. 
Teraz znowu głosił coś o aniołach, którzy zepsuli dzieło stworzenia, o tym, że ich błędy 
stworzyły niewolę człowieka, o potrzebie wolności, będącej zerwaniem ze wszystkimi 
więzami, o bliskości paruzji... zebrani słuchali tych nauk w wielkiej ciszy. Znów wzywał 
do   radości   –   i wtedy   wśród   słuchaczy   powstał   radosny   szmer.   Ostrzegał   przed 
kłamliwymi   nauczycielami,   którzy   uczą,   że   należy   żyć   zwyczajnie,   codziennie,   gdy 
pozostał już tylko czas na wyzwolenie siebie...

W czasie, gdy mówił, wzrok Melity błądził po twarzach słuchaczy. Doświadczony 

mówca zdawał się sprawdzać, jak przyjmowane są jego słowa. W pewnej chwili poczuła 
jego   wzrok   utkwiony   w swojej   twarzy.   Spojrzenie   spoczęło   na   niej   obojętnie   – 
i odpłynęło dalej. A jednak wcale nie była  pewna, czy jej nie poznał. Melito potrafił 
udawać.

Gdy nauka skończyła się, a słuchacze wyrazili swój zachwyt okrzykami i oklaskami, 

zaczęto znowu śpiewać. Po kilku odśpiewanych pieśniach Melito ogłosił, że teraz musi 
się udać na spoczynek, ale weźmie udział w wieczornej agapie. Odprowadzony przez 
swoje otoczenie, udał się do domu Euzebiusza.

Zebrani   zaczęli   się   rozchodzić.   I ona   już   odchodziła,   gdy   jakiś   młody   człowiek 

podszedł do niej i uprzejmie zapytał: – Czy jesteś Miriam, Judejką, noszącą przezwisko 
Magdalena?

– Jest tak, jak powiedziałeś.
– Prorok Tiran prosi cię, abyś zechciała przyjść porozmawiać z nim.
– Kiedy?
– Teraz, zaraz.
Poczuła się zaniepokojona. Przed tą rozmową wolałaby się spotkać i porozmawiać 

z Łukaszem. Ale Euzebiusz prosił przed dwoma dniami, aby udał się do Aquae Sextiae, 
gdzie powstała nowa gmina chrześcijańska i trzeba było włożyć ręce na jej zwierzchnika. 
Miał wrócić dopiero za parę dni.

background image

– Dobrze – zgodziła się. – Prowadź mnie do niego.

background image

10

Melitę zastała samego w izbie, oddanej mu przez zwierzchnika gminy. Nie miał już 

na głowie wielkiego kołpaka, zdjął także łańcuch i powłóczystą szatę. Był to teraz dawny 
Melito – tylko postarzały.

Gdy  stanęła   w drzwiach,   utkwił   w niej   przeszywające   spojrzenie   swych   czarnych 

oczu.

– Kogóż to widzę? To ty Magdaleno? no, no... Znów się zeszliśmy. Jak to mówią: 

góra z górą... – Oczy mu błyszczały, w głosie czaiła się zjadliwość. – Już myślałem, że 
się nie spotkamy nigdy. Uciekłaś zręcznie jak lis. A potem zniknęłaś, jakbyś się zapadła 
pod ziemię. Minęły lata...

– Kazałeś mnie ścigać...
– Odeszłaś bez pożegnania. A przedtem złożyłaś pewne przyrzeczenia.
– Zrozumiałam, że nie mogę ich dotrzymać. Znalazłam inną drogę. Zresztą – ty także 

– jak się wydaje...

Skinął głową i zaśmiał się sucho.
– Oczywiście, ja także.
Rozmowa utknęła niby naładowany wóz w koleinie. Pierwszy podjął ją na nowo 

Melito. Tym razem mówił inaczej. Zjadliwość i ironia zniknęły. Głos stał się miękki, 
łaszący.

–   Rzecz   jasna,   że   wszystko   się   zmieniło.   Odeszliśmy   oboje   od   tego,   co   było, 

spotkaliśmy się przy tym, co jest nowe. I właściwie muszę ci wyznać, że ucieszyłem się, 
zobaczywszy   ciebie   wśród   wierzących.   Przypomniały   mi   się   dawne,   dobre   czasy. 
Byliśmy   młodzi,   ty   byłaś   piękną,   pociągającą   dziewczyną.   Przeżyliśmy   razem   miłe 
chwile.   Rozumieliśmy   się,  współpracowaliśmy  ze  sobą. Oboje mamy   już  swoje  lata, 
chociaż ty, przyznaję, zachowałaś się znakomicie. – Ogarnął ją taksującym spojrzeniem. 
– Wcale, wcale. Mogłabyś jeszcze niejednego skusić...

– Jestem starą kobietą – powiedziała z naciskiem.
Znowu zaśmiał się.
– Odkąd weszłaś między chrześcijan, stałaś się pewno niezwykle cnotliwa – rzekł. – 

Czy oni wiedzą o twojej przeszłości? – zapytał przechylając głowę i patrząc z boku jak 
kogut.

– Zanim tu wróciłam, byłam przy Jezusie. On przebaczył mi wszystko. Pozwolił iść 

za Sobą.

– O tym wiem, że trafiłaś do Niego. Słyszałem nawet, że zostałaś Jego żoną.
–   To   kłamstwo.   Powinieneś   zresztą   wiedzieć,   jak   było,   skoro   nazywasz   siebie 

background image

prorokiem. Byłam przy Nim, aby Mu służyć.

– Nie powiesz jednak, że Go nie kochałaś? Dlaczego nie miałabyś zostać Jego żoną? 

On tak pięknie mówił, że mąż i żona stają się jednym. Wasze dzieci...

– Przestań! Nie chcę tego słuchać!
W jego oczach błyszczały ogniki złośliwości.
– Tak więc nie stałaś się Ariadną. Ale czekasz na Jego powrót?
– Czekam!
– Im kobieta posuwa się w lata, tym staje się wytrwalsza. Ja także czekam na Jego 

powrót.

– I twierdzisz, że przyjdzie bardzo rychło.
– Och, na pewno tak będzie.
– On mówił, że o dniu Jego powrotu nikt nie będzie wiedział.
– Pospólstwo nie potrzebuje wiedzieć. Ale są tajemnice znane tym, którzy poznali 

światło głębi.

– Nie wiem, o czym mówisz.
– Mogłabyś wiedzieć... Kiedy współpracowaliśmy ze sobą, byłaś dopuszczona do 

wielu tajemnic. A może byśmy tak znowu zaczęli pracować razem?

– Nie pojmuję twojej propozycji.
– Ależ to bardzo proste. Kiedyś głosiliśmy wspólnie pewne sprawy. Ja mężczyznom, 

ty kobietom... Odkryłem ci wtedy niejedno...

– To było złe, grzeszne.
– Nie będziemy mówili o Dionizosie, tylko o Jezusie. A że wszystkie tajemnice łączą 

się ze sobą...

– Mam dosyć tajemnic! Nie chcę ich! Gdy opowiadam, mówię po prostu o tym, co 

widziałam.   Zresztą   nawet   mądry   człowiek,   jak   Paweł,   mówi   tak,   że   go   wszyscy 
rozumieją.

– Nazywasz Pawłem tego Żyda z Tarsu? Mądry, to prawda. Ale nawet nie oglądał 

Jezusa.

– Widział Go. Jezus uczynił go wielkim nauczycielem wśród pogan. Tylko niektórzy 

chrześcijanie wywodzący się z Żydów są przeciwni jego naukom...

– I właśnie oni wydali go Rzymianom, a ci obcięli mu głowę.
Krzyknęła.
– Coś ty powiedział? Paweł nie żyje?
– Nie żyje.
– Skąd o tym wiesz? Nikt z przybyłych o tym nie mówił.
– Ale ja wiem. Możesz mi wierzyć. Do mnie wiadomości dochodzą szybko.

background image

Z jej oczu popłynęły łzy. Chciała się powstrzymać, ale nie mogła. Łkała boleśnie. 

Gdy dowiedziała się o śmierci Marty i Łazarza, nie wylała nawet jednej łzy. A przecież 
ich kochała. Był to jednak czas pochłaniającej wszystko radości. On chodził wtedy po 
ziemi zmartwychwstały. Ale teraz było inaczej. Świat nie był już taki jasny i radosny. 
Ginęli ludzie, jak Paweł, a tacy, jak Melito, byli prorokami. Odrzucono naukę Pawła – 
słuchano Melity. Poczuła się opuszczona i samotna...

– Płaczesz? – zapytał. Znowu jego głos nabrał miękkich tonów. – Nie wiedziałem, że 

go   kochałaś.   Masz   dobre   serce.   Ale   jeśli   chodzi   o tego   Pawła,   to   było   niesłuszne. 
Postępował   jak   szaleniec   i zarozumialec.   Nikt   go   nie   mógł   znieść.   Wszystkich   miał 
przeciwko sobie. Nie tylko Żydów. Uciekali od niego...

Szlochy nie pozwalały jej nic powiedzieć. Przestał ją pocieszać. Zapytał:
– No, to jak będzie? Pójdziesz ze mną?
Milczała. Zapytał jeszcze:
– Słyszałaś o prorokini Helenie?
– Nie.
– Niestety, nie żyje. Cudotwórca Szymon chodził z nią. Była wspaniała, gdy mówiła 

do kobiet. Ale ty mogłabyś być przy mnie, jak Helena przy Szymonie.

– Nie jestem prorokinią, nie potrafię robić cudów. Ja tylko opowiadam...
– Robienia   cudów mógłbym   cię  nauczyć.   A gdybym   ci  odkrył   pewne  tajemnice, 

potrafiłabyś także wieszczyć.

– Nie chcę tajemnic, powiedziałam ci.
– Kto nie sięga do tajemnic, nie pojmuje prawdziwej nauki Jezusa.
– On nie żądał znajomości tajemnic. Pragnął jedynie miłości.
– A komu miał powierzyć tajemnice? Tym głupkom, którzy Go otaczali?
– Im jednak kazał zbudować Swój Kościół.
– Bo wiedział,  że  do tego Kościoła  przyjdą  z czasem  ludzie  mądrzy  i wydobędą 

rzeczy utajone.

– Paweł nie był głupcem!
– Nie był – zgoda. Wiedział więcej niż tamci. Ale nie zbuntował się.
– Mówiłeś o tajemnicach, nie o buncie.
– Czepiasz się słów. Kto poznał tajemnice, wie jak poprawić dzieło głupców. Pytam 

raz jeszcze: pójdziesz ze mną?

– Nie, nie pójdę!
– Dlaczego?
–   Bo   ci   nie   wierzę,   Melito.   Nie   rozumiem   twoich   nauk,   nie   podoba   mi   się,   że 

mówiłeś źle o Pawle.

background image

– Paweł to nie Jezus.
–   Jednak   Pawła   rozumiałam,   ciebie   nie.   A Jezus   kazał   mi   świadczyć   o tym,   co 

widziałam. Nic więcej.

– Kiedy poznasz tajemnice, będziesz mogła lepiej świadczyć. Sama widzisz, że ci 

tutaj nie ufają. Ja jednak sprawiłbym, że zaczęliby cię słuchać. A gdybyś jeszcze poparła 
swoje słowa cudem...

– Niczego nie chcę dodawać do tego, co widziałam. Samo życie Jezusa jest cudem.
Przez chwilę bębnił niecierpliwie palcami po poręczy fotela.
–   Jak   chcesz...   –   rzekł   wreszcie.   –   Choć   na   twoim   miejscu   jeszcze   bym   się 

zastanowił.   Będę   czekał   do   jutra.   Poza   tym,   mam   do   ciebie   pewną   sprawę.   Gdy   tu 
szedłem, jeden z moich ludzi zachorował. Musiałem go zostawić samego we wsi o pół 
dnia   drogi   stąd.   Znajduje   się   tam   bez   opieki.   Słyszałem,   że   pełnisz   chętnie   dzieła 
miłosierdzia. Chcę cię prosić, abyś poszła i zaopiekowała się nim. To będzie prawdziwie 
chrześcijański uczynek.

Spojrzała na niego. Ich oczy spotkały się niby dwie klingi.  Była  przekonana,  że 

propozycja Melity jest pułapką. Ale czy mogła mu odmówić?

– Kto mnie zaprowadzi? – zapytała.
–   Dam   ci   człowieka   –   zapewnił.   –   Będzie   jutro   do   twojej   dyspozycji.   A za 

pielęgnację będę ci wdzięczny... Zasłużysz się także Jezusowi...

background image

11

Człowiek, który przybył  po nią o świcie, był  już niemłody.  Twarz obrośnięta nie 

posiadała żadnego wyrazu – na próżno przyglądała się jej uważnie, szukając czegoś, co 
by dało jej pewność, że szykuje się przeciwko niej jakiś podstęp. Powiedział,  że się 
nazywa  Eutykles   i że  ma   ją  zaprowadzić   do wsi, w której   pozostał  chory  towarzysz. 
Kiedy próbowała wszcząć z nim rozmowę, odpowiadał jedynie półsłówkami.

Zeszli z głównego traktu na boczną drogę, pustą o tej porze. Niepokój, który się 

obudził   poprzedniego   dnia   w Magdalenie,   nie   pozwolił   jej   spać   w nocy.   Na   próżno 
usiłowała go opanować. Czuła niebezpieczeństwo wprost dotykalne.

Przyszło jej na myśl, że coś podobnego musiał czuć Jezus, gdy szedł wówczas – po 

wieczerzy w domu Joanny – na górę Oliwną. Wiedział, że nadchodzi budząca lęk męka. 
Zdawał sobie sprawę, że został zdradzony. Wysyłając Judę nie mógł mieć wątpliwości, 
dokąd tamten się udał. Zresztą od dłuższego czasu musiał odczuwać nieufność wobec 
człowieka, który przecież należał do grona najbliższych. Mimo tej nieufności, nie oddalił 
go. Do końca chciał ufać. Do końca odsuwał podejrzenia.

Ciągle   szli   pustkowiem.   Prowadzący   ją   mężczyzna   milczał.   Jego   twarz   była   jak 

wykuta z kamienia. I teraz nic nie mogła z niej wyczytać. Nie potrafiła zgadnąć, jakie 
otrzymał polecenia. Może rzuci się na nią z nożem w ręku? Miał zatknięty za pasem duży 
kordelas. Co wtedy powinnam zrobić? – myślała. Bronić się? Uciekać? Pozwolić mu się 
ulegle zabić? Jezus dał się pojmać. A ja?

Boleśnie uświadomiła sobie swoją samotność. Nie było nawet kogoś, kogo by mogła 

zapytać, poradzić się. Niechętny do niej stosunek wiernych gminy, od chwili przybycia 
Melity stał się po prostu wrogi. Gdy przyszła wieczorem na braterską wieczerzę, ludzie 
odsuwali się od niej. Łagodny Euzebiusz nie przyjął przyniesionych przez nią produktów. 
„Wystarczy tego, co jest” – powiedział odpychająco. Melito nie łamał Chleba, ale sięgnął 
po   Niego   i spożył   go.   Była   tak   tym   przerażona,   że   sama   nie   podeszła   do   diakona 
roznoszącego ułomki. Gdy wróciła do domu, wybuchnęła płaczem. Myślała z rozpaczą, 
że pozbawiła się sama Chleba, który jest Ciałem.

Od jednego Łukasza mogła oczekiwać jakiejś pomocy. On, który był przez lata całe 

przy Pawle, byłby jej powiedział, jak ma postąpić. Ale właśnie Łukasz odszedł. Nie, nie 
było nikogo, od kogo mogłaby oczekiwać pomocy.

Poczuła   się   jak   ktoś   pozostawiony   na   bezludnej   wyspie,   od   którego   wszyscy 

odpłynęli. Samotność budziła zwątpienie. Jak daleko odszedł od niej tamten, budzący 
tyle   radości   ranek,   gdy   biegła   przez   miasto   półprzytomna   ze   szczęścia,   niosąc 
oszałamiającą   nowinę!   Teraz   pojawiały   się   myśli   podobne   uprzykrzonym   muchom: 

background image

a może tego wcale nie było? A może naprawdę uległam złudzeniu?

Godziny mijały, a oni szli. Zabolały ją nogi i czuła zmęczenie, jednak nie poprosiła, 

aby odpoczęli. Mężczyzna nadal milczał. Raz tylko zapytał:

– Może chcesz pić?
Gdy skinęła potakująco głową, podał jej wiszący na ramieniu bukłak z koziej skóry, 

w którym była woda.

Nadeszło południe, słońce mocno paliło. Wciąż nie napotkali na drodze nikogo. Była 

cała spocona i coraz mocniej bolały ją nogi.

Aż wreszcie zobaczyła przed sobą kilka domów. Mężczyzna bez słowa wskazał je 

wyciągniętą ręką. Czyżby naprawdę ktoś tu czekał na mnie? – pomyślała. Ale lęk nie 
zgasł. Dalej miała uczucie, że coś groźnego stoi przed nią.

Podchodzili   coraz   bliżej   stojącego   na   skraju   domu.   Spostrzegła,   że   w cieniu 

wielkiego dębu stoi kilka koni. Serce zaczęło jej bić. Te czarne konie przypominały jej 
tamte, którymi pędziła wierzchem nocą...

– Panie Jezu – zaczęła się modlić w duchu – miej mnie w Swojej opiece. Wiem, że 

trzeba mi umrzeć i ufam,  że śmierć połączy mnie z Tobą, ponieważ mi to obiecałeś. 
Powinnam się cieszyć, że ta chwila jest bliska. Ale ciało jest słabe i lęka się. Wybacz mi. 
Ty poznałeś jego słabość, Ty także musiałeś je przymuszać do uległości. Daj mi siłę do 
zniesienia tego lęku. Pozwól, abym tym, co mnie czeka, zapłaciła za Twoją miłość. Bo 
cóż innego mogłabym Ci dać? Cokolwiek spadnie na mnie, chcę to przyjąć dla Ciebie...

Z plamy cienia pod drzewem powstało kilku mężczyzn, którzy tam leżeli na trawie. 

Była już teraz pewna, że czekali na nią. Ruszyli w jej stronę. Szli szerokim półkolem. 
Jeden z nich, z czarnymi opadającymi na czoło włosami podszedł do niej.

– To ty jesteś Żydówka Magdalena? – Nie czekał na odpowiedź. Ciągnął: – Głosisz 

oszukańcze   nauki,   a jesteś   Zwykłą   rozpustnicą.   Święty   prorok   polecił,   abyśmy   cię 
odwieźli do miejsca, gdzie będziesz musiała pokutować za swoje winy i kłamstwa...

background image

12

Nareszcie była wolna!
Jej niewola trwała trzy lata. Gdy została schwytana, zawieziono ją w odległą, dziką 

okolicę   wśród   gór.   W pustym   wąwozie   znajdowało   się   kilka   grot.   Jedna   z nich   była 
zamknięta kratą. To w tej grocie umieszczono Magdalenę.

W niej przeżyła cały ten czas. Pilnowało ją dwoje ludzi: stary, kulawy mężczyzna, 

niemowa, i niewiele młodsza kobieta o wyglądzie wiedźmy. Para ta mieszkała w małej 
chatce w pobliżu groty. Bez słowa podawali Magdalenie pożywienie i wodę w dzbanku.

Co parę miesięcy przyjeżdżali na koniach jacyś ludzie. Domyślała się, że to byli 

wysłannicy Melity. Sprawdzali, czy Magdalena żyje, i czy nie uciekła. Nie rozmawiali 
z nią, a jedynie z Arią – tak nazywała się strażniczka – ona zaś porozumiewała się na 
migi   z mężczyzną.   Przybyli   przywozili   żywność.   Gdy   ich   przybycie   opóźniało   się, 
zdarzało się, że jedzenia brakło. Wtedy Magdalena musiała głodować.

Była przekonana, że umrze w swoim więzieniu. Trudno było nie narzekać, a jednak 

zadawała sobie ten trud. Codziennie podejmowała go na nowo, powtarzała wysiłki wiele 
razy w ciągu dnia. Powtarzała uparcie: to dla Niego, za to, co dla mnie uczynił... Za Jego 
miłość. Niełatwo było zwyciężyć i ducha, i ciało. Mimo wieku było w niej ciągle wiele 
sił: nawykła była do ruchu i działania. Spacerowała po grocie, modliła się i śpiewała. 
Przemawiała do ptaków, które przylatywały do rzucanych  im okruchów. Tak do niej 
przywykły,  że ośmielały  się wchodzić  poza kraty.  Zaglądały do niej  także  zwierzęta 
z lasu:   zające,   wiewiórki,   myszy   polne.   Nie   odstraszała   ich,   więc   stawały   się   coraz 
śmielsze. Zajęczyca uwiła w grocie gniazdo dla swego potomstwa.

Nie mogła pojąć, dlaczego Melito, zamiast ją pozbawić życia, trzymał ją tutaj. Może 

liczył, że zdoła ją złamać, przymusić do współpracy? Może miał wobec niej jakieś swoje 
plany? Ale miesiące i lata biegły i nic się nie zmieniało w jej niewoli.

Nie wiedziała, co się dzieje na świecie. Kiedyś bzyknęła jej koło ucha nowina, gdy 

przybyły   człowiek   powiedział   głośno   do   kobiety:   „Tak   polecił   cesarz   Witeliusz...” 
Czyżby Neron już nie żył? – zadawała sobie pytanie. Był przecież młodym człowiekiem.

Sypiała mocno i często miewała sny. Ale choć tego bardzo pragnęła, nie śnił się jej 

nigdy Nauczyciel. W snach ożywał dom rodzinny, pojawiali się Marta i Łazarz. Innym 
razem śniły się jej Pompeje i Lucjusz. Kiedyś  przyśnił się jej Dysmas. Innym  razem 
prowadziła we śnie rozmowę z Klaudią...

Czekała na śmierć, a jednocześnie całą siłą woli powstrzymywała się przed modlitwą 

o to, aby szybciej przyszła. Tak bardzo pragnęła zobaczyć znowu Nauczyciela, a przecież 
nie chciała ani o dzień skrócić wyznaczonego przez Niego terminu czekania. Natomiast 

background image

każdego ranka i każdego wieczoru klęcząc u kraty, z twarzą zwróconą w stronę, w której 
wschodziło słońce, powtarzała wołanie: „Maran atha”. Nie dla siebie tylko wzywała Jego 
powrotu. Pragnęła Go dla ludzi. Niech przyjdzie jak najprędzej, myślała, skoro Kościół 
jest nie tylko prześladowany, ale wchodzą do niego fałszywi prorocy i obracają wniwecz 
dzieła ludzi jak Paweł.

Zimy były szczególnie dokuczliwe. Strażnicy rzucili jej kilka starych okryć, którymi 

się okręcała. Zgadzali się także, aby rozniecała ogień, gdy było bardzo zimno i pozwalali 
jej wyjść na chwilę z groty dla zebrania suchych gałęzi. Gdy je zbierała, mężczyzna szedł 
za   nią   krok   w krok   z włócznią   w ręku.   Mimo   tego   ognia,   miała   dłonie   przemarzłe: 
opuchnięte i sine. Bolały ją potem każdego chłodniejszego dnia.

W   trzecim   roku   niewoli   zauważyła,   że   mężczyzna   chodząc,   ciężko   kulał.   Także 

kaszlał chrypliwie. W końcu przestał wychodzić z domu. Gdy go nie było, kobieta stała 
się nieco łaskawsza dla Magdaleny. Czasami odzywała się do niej. Kiedyś powiedziała: 
„Nie myśl, że tylko ty cierpisz. Też szatan także nas skazał na mękę...”

Pewnego   dnia   zobaczyła,   jak   kobieta   wywleka   z chaty   jakiś   długi,   okręcony 

w prześcieradło kształt. Domyśliła się, że mężczyzna musiał umrzeć. Kobieta zawlokła 
ciało do jednej z grot.

Ludzie Melity nie pojawiali się od dość dawna. Przez dwa dni Magdalena nie dostała 

nic do jedzenia. Trzeciego dnia Aria otworzyła kratę. Powiedziała:

– Nie wiem, co się stało. Może któryś z bogów zesłał na tego potwora śmierć. Nie 

zostanę tu dłużej. I ty uciekaj.

Opuściły razem wąwóz, ale potem rozstały się. Magdalena nie miała pojęcia, gdzie 

się znajduje, w którą stronę powinna iść. Kraj musiał być Galią, gdyż kiedy ją porwano, 
pamiętała,   że   wieziono   ją   końmi,   a nie   morzem.   Wlokąc   się   drogą   napotkała 
miejscowych chłopów. Niełatwo jej było porozumieć się z nimi, gdyż nie znali greckiego 
i niewiele rozumieli po łacinie. Ale przyjęli ją życzliwie, nakarmili i przetrzymali przez 
kilka dni. Dowiedziała się od nich, że znajduje się w pobliżu miasta Vienna, leżącego nad 
wielką rzeką.

Postanowiła udać się do miasta. Kto wie – myślała – może odnajdę tam Żydów? 

W Massylii mówiono jej, że wiele rodzin żydowskich osiadło w miastach Galii. Zapłaciła 
chłopom   za   opiekę   piorąc   i reperując   odzież   ludzi,   u których   mieszkała.   Pamiętała 
o wzorcu, jaki jej zostawił Paweł. Próbowała chłopom opowiadać o Jezusie. Słuchali ją 
z zaciekawieniem tłumacząc sobie wzajemnie słowa, które nie wszyscy rozumieli. Potem 
podziękowali jej za opowiedzenie „pięknej bajki”. Żałowali jednak, że była taka smutna 
– byli ludźmi, którzy nie lubili się smucić.

Rzeczywiście   po   paru   godzinach   drogi   trafiła   na   twardy   trakt   rzymski,   a potem 

background image

niezadługo zobaczyła w dali miasto, położone między wzgórzami.

Gdy zbliżała się do niego, przyszło jej mijać rzymską willę otoczoną zielenią, do 

której   prowadziła   droga   wysadzana   cyprysami.   Kilku   niewolników   pracowało   przy 
wykopywaniu   uschniętego   drzewa.   Twarz   starego   mężczyzny,   który   doglądał 
pracujących,   wydawała   się   Magdalenie   dziwnie   znana.   Nie   mogła   się   oprzeć 
przekonaniu,   że   gdzieś,   kiedyś   musiała   widzieć   tego   człowieka.   Podeszła   do   niego 
i zapytała:

– Czy możesz mi powiedzieć, czyja to willa i kto w niej mieszka?
Tamten spojrzał na nią. Czas jakiś przyglądał się jej uważnie.
– Jesteś żebraczką? – odpowiedział pytaniem na pytanie.
– Nie jestem. Idę do miasta i jedynie z ciekawości zapytałam ciebie. Wydałeś mi się 

kimś, kogo kiedyś znałam.

– Patrzę na ciebie i twoja twarz wydaje mi się nieobca. Ale to musiało być bardzo, 

bardzo dawno. Jesteś starą kobietą, a w mojej pamięci wydajesz mi się młoda...

Gdy   opuściła   grotę,   która   przez   trzy   lata   była   jej   więzieniem,   wykąpała   się 

w pobliskim potoku. I wtedy zobaczyła odbicie swej twarzy w wodzie. Włosy jej były 
całkiem białe i tylko brwi i oczy pozostały czarne.

– Tak, na pewno – przyznała – bardzo dawno...
– Pytałaś, kto jest panem tego domu. To willa szlachetnego Poncjusza Piłata.
– Czyżby tego, który był prokuratorem Judei?
– Rzeczywiście, było  tak, jak powiedziałaś. Ale już minęło parę dziesiątków lat, 

odkąd dostojny prokurator mieszka tutaj.

–   Teraz   już   wiem,   skąd   ciebie   pamiętam.   Byłeś   jednym   z niewolników   Piłata. 

Przychodziłam wtedy do żony prokuratora...

– I ja już teraz  wiem,  kim jesteś. To ciebie  brat pani Klaudii przywiózł z wojny 

z żydowskimi buntownikami...

Stali naprzeciwko siebie uśmiechnięci melancholijnie. Zdawali sobie oboje sprawę, 

jak daleko odeszli od tamtych lat.

– Czy nie zechcesz mi pomóc, abym się mogła zobaczyć z Klaudią? – poprosiła.
– Niestety, żona prokuratora nie żyje.
– Czy dawno umarła?
– Przed kilku laty...
Westchnęła.
– Jakże żałuję. Na pewno by mi pomogła. Szukam pomocy...
– Może ja bym mógł ci pomóc? Jest nas kilku, którzy staramy się pomagać ludziom 

potrzebującym.

background image

Spojrzała na niego, a potem tknięta nagłą myślą, schyliła się i narysowała palcem na 

ziemi rybę.

– Więc i ty jesteś chrześcijanką? – zawołał.
– Jestem. Niech będzie pochwalony Pan nasz Jezus Chrystus.
– Jest wśród tutejszych niewolników wielu chrześcijan. To sprawiła pani Klaudia. 

Sama została chrześcijanką i pozwoliła, aby wszyscy spośród służby, którzy tego chcieli, 
przyjęli chrzest.

– A prokurator?
Stary niewolnik pokręcił głową.
– On nie... Nie sprzeciwia się naszej wierze, ale sam jej nie przyjął. To dziś stary, 

schorowany, zgorzkniały człowiek. Nic go nie interesuje. Ciągle wspomina żonę...

– Był dla niej obojętny.
–   Ale   jednak   musiał   ją   kochać.   Odkąd   jej   zabrakło,   żyje   tylko   pamięcią   o niej. 

A może chciałabyś z nim mówić? – zapytał niespodziewanie.

– Myślisz, że zgodzi się?
– Zapytam go. Ożywia się, gdy może z kimś rozmawiać o tamtych czasach w Judei.

background image

13

Niewolnik zaprowadził ją do domu, zawołał niewolnice pracujące w kuchni i polecił 

im ugościć Magdalenę. Usługujące kobiety miały małe krzyżyki zawieszone na szyjach.

– To i wy jesteście chrześcijankami? – pytała.
– Tak. Mężczyźni nie wszyscy chcieli się ochrzcić, ale kobiety i dziewczęta sama 

pani   Klaudia   przygotowała   do   chrztu.   Chodzimy   teraz   do   miasta   –   opowiadały   – 
słuchamy nauk prezbitera, bierzemy udział w łamaniu chleba...

– A władze? Nie sprzeciwiają się temu? Przecież w Rzymie za cesarza Nerona były 

wielkie prześladowania. Wielu ludzi zostało umęczonych. Zginęli wielki prezbiter Piotr 
i nauczyciel   Paweł   z Tarsu...   Potem,   wiem,   że   cesarz   wydał   edykt   zakazujący 
chrześcijaństwa.

–   Och,   to   było   dawno   –   opowiadały   jedna   przez   drugą.   –   Wiemy   o tych 

prześladowaniach. Modlimy się do tych, którzy wtedy ponieśli męczeńską śmierć. Ale 
u nas prześladowań nie ma. Wszyscy zajęci są innymi sprawami. Pewno wiesz, że Neron 
został   zabity.   Potem   panował   Galba.   I jego   zamordowano.   Po   Galbie   Othon.   Kazał 
Tygellinowi, temu który wylał tyle krwi chrześcijańskiej, aby sobie otworzył żyły. Ale 
Othona zwyciężyły legie tutejsze. Wyruszyły na Rzym pod wodzą Witeliusza. Othon 
popełnił samobójstwo. Cesarzem został Witeliusz. Ale znowu przeciwko niemu wystąpił 
Flawiusz Wespazjan. Legie wschodnie okrzyknęły go cesarzem. Gdy legie Wespazjana 
wkroczyły   do   Rzymu,   Witeliusz   poniósł   śmierć.   Teraz   mamy   cesarzem   Wespazjana 
i wszyscy go chwalą, że jest sprawiedliwy...

Gotowe   były   opowiadać   dalej,   ale   wrócił   stary   niewolnik   i powiedział,   że   Piłat 

wyraził   chęć   rozmawiania   z Magdaleną.   Poszła   za   niewolnikiem   w głąb   ogrodu. 
W fotelu,   wsparty   na   poduszkach,   trzymając   wyciągnięte   nogi   na   małym   stołeczku, 
siedział   Piłat.   Głowę   miał   odrzuconą   do   tyłu,   oczy   przymknięte.   Mały   chłopiec 
z pierzastą packą w ręku odpędzał muchy od głowy prokuratora.

Zmienił   się,   ledwo   go   poznała.   Wyłysiał.   Miał   twarz   jakby   opuchniętą,   pokrytą 

brązowymi plamami. Pod oczami ciężkie wory obwisłej skóry. W rozchylonych ustach 
widać było już tylko nieliczne zęby. Ale brodę i policzki miał starannie, jak dawniej, 
wygolone.

Gdy stanęła obok fotela, otworzył oczy i przez chwilę patrzył na nią. Z jego twarzy 

zniknął wyraz zniechęcenia i zobojętnienia.

– Ach, więc to ty byłaś kochanką Lucjusza? – zapytał.
– Tak, to byłam ja.
– A potem przychodziłaś do mojej żony. Dużo ze sobą rozmawiałyście. Uważała cię 

background image

za swoją przyjaciółkę.

– Tak, dostojny prokuratorze.
Zrobił niechętny ruch dłonią o skórze błyszczącej, jakby wypolerowanej.
–  Nie  jestem  od  dawna  prokuratorem   –  mruknął.  Przez   chwilę   ciężko   oddychał. 

Potem zapytał:

– I to ty prosiłaś Klaudię, abym ocalił życie tego... tego Jezusa z Nazaretu?
– To ja prosiłam.
– Hm... – poruszał jakiś czas ustami, jakby coś mówił, ale nie słyszała jego głosu. 

Dopiero po dłuższej chwili rzekł wyraźnie: – zrobiłem, o co prosiłyście. Starałem się Go 
ocalić.   Zrobiłem   wszystko,   co   mogłem.   Ale   miałem   przeciwko   sobie   Żydów 
i Witeliusza... – W miarę, jak mówił, słowa brzmiały wyraźniej i żywiej. – Naprawdę 
chciałem Go uwolnić. Mam ręce czyste od Jego Krwi. Umyłem je wtedy publicznie, aby 
wszyscy widzieli... Chciałem Go ocalić nie tylko dlatego, że prosiła o to Klaudia. On 
sam... Od razu wydało mi się, że jest kimś, kogo należało bronić przed tymi łotrami... Nie 
jestem przesądny. Nie wierzę ani w bogów, ani w duchy... Klaudia uwierzyła, że On był 
Synem Bożym. Dlaczego w takim razie mi nie pomógł? A potem zemścił się na mnie... 
Nie na nich, ale na mnie...

Urwał i ciężko oddychał, jakby zmęczony długim monologiem. Magdalena zapytała:
– Dlaczego mówisz, prokuratorze, że się zemścił? On nie potrafi się mścić...
Zaśmiał   się,   ale   ten   śmiech   był   jak   grzechot   orzechów   wysypywanych   do 

drewnianego pudełka.

–   Mówisz,   że   nie   potrafi?   Przecież   chyba   wiesz,   czym   się   skończyło   oblężenie 

Jerozolimy?  Wszyscy ci kapłani i faryzeusze,  którzy tak wrzeszczeli,  abym  Go kazał 
ukrzyżować,   dostali   za   swoje.   Należało   się   im!   Spłonęła   świątynia,   która   się   Go 
wyparła...

Przycisnęła dłonie do ust, jakby chcąc powstrzymać wyrywający się z nich krzyk. 

Zapytała niedowierzająco:

– Świątynia? Powiedziałeś, że świątynia została spalona?
– Nic o tym nie słyszałaś? Nie został z niej kamień na kamieniu.
Jak mogła słyszeć o tej sprawie, uwięziona w grocie? Świątynia... Miała w pamięci 

jej wspaniały kształt. Mówiono o niej, że jest jednym z cudów świata. Byli z niej tacy 
dumni, że aż ta duma przesłaniała nienawiść, jaką żywiono do władców idumejskich. To 
w świątyni, w Świętym Świętych mieszkał Najwyższy. Składano Mu ofiary, oddawano 
cześć. Broniąc Jego chwały Jezus rozpędził wtedy handlarzy, którzy postawili swe kramy 
na schodach przybytku. Nigdy nic nie powiedział przeciwko świątyni. Ale pamiętała, jak 
opowiadał   Marek,   że   pewnego   wieczora   przepowiadał   ze   łzami   w oczach,   o tym,   że 

background image

przyjdą   straszne   chwile   i poganie   deptać   będą   uświęcone   obecnością   Najwyższego 
miejsca.   Podobno   gdy   umierał   na   krzyżu,   zerwała   się   zasłona   z bisioru,   osłaniająca 
wejście do Świętego Świętych. Może to znaczyło, że Najwyższy opuścił poświęcone Mu 
mury? Lecz jeśli nawet tak się stało, ślady Jego obecności pozostały... Nie, nic nie mogło 
wydrzeć z jej serca czci dla tych murów!

– Ubolewasz nad tą ruiną? – suchy głos Piłata odezwał się znowu.
– Wierz mi: należało się im! Ale dlaczego zemścił się na mnie, który Go broniłem? 

Dlaczego zabrał mi Klaudię? Powiedz – dlaczego?

Przysiadła na niskim stołeczku u jego nóg.
– Powiadasz, Poncjuszu, że to On zabrał ci Klaudię i że to była Jego zemsta. Czyżbyś 

ją aż tak bardzo kochał? Gdy wtedy rozmawiałam z nią, wydawało mi się, że wasze 
małżeństwo opiera się tylko na przyzwyczajeniu...

– Co ty wiesz!? – rzucił. Znowu czas jakiś poruszał bezgłośnie wargami. – Kochałem 

ją. Bardzo ją kochałem.  To ona nie pojmowała  mojej miłości.  Wydawało  się jej, że 
wszystkie moje uczucia utonęły w nienawiści do Żydów. To nieprawda. Nienawidziłem 
ich i nienawidzę. Zatruwali mi życie. Zabierali mi spokój. Nie mogłem jej kochać tak, 
jakbym chciał. A ona była taka delikatna, czuła, marząca... Nie znała życia. Pragnąłem ją 
osłonić. Ustępowałem jej wiele razy. Nie powiedziałem słowa, gdy zapragnęła zostać 
chrześcijanką. A On mi ją zabrał!

Położyła dłoń delikatnie na suchym kolanie Piłata.
– Mylisz się – powiedziała. – On się nie mści. Jeśli pozwala, aby człowiek cierpiał, 

robi to tylko dla jego dobra...

– Pleciesz! Jakiego dobra? Zostałem  sam!  Sam! Czy ty to rozumiesz?  Nie mam 

życzliwego człowieka. Tyberiusz, na życzenie Witeliusza, zesłał mnie tutaj. Neron nie 
zmienił wyroku, choć prześladował chrześcijan. Othon obiecał mnie ułaskawić, ale nie 
zdążył.   Potem   przyszedł   Witeliusz   –   syn   tamtego,   mego   wroga.   Pijak,   rozpustnik... 
Gdyby   miał   więcej   czasu,   dokonałby   nowej   rzezi   chrześcijan.   A teraz   przyszedł 
Wespazjan. Owszem, on pamięta o mnie. Pisano mi z Rzymu, że oburzył się, gdy się 
dowiedział, iż od tylu lat przebywam na zesłaniu. Być może ofiaruje mi wolność. Ale cóż 
mi z tego? Dokąd pojadę? Jestem sam. Klaudia nie żyje. Na całym świecie nie mam 
nikogo...

Zapadła cisza. Piłat zamknął oczy. Zdawał się spać. Zniżające się słońce dotykało ich 

głów   łagodną   pieszczotą.   Kwiaty   w ogrodzie   wydawały   wzmożoną   woń.   Pracujący 
niewolnicy zaczęli śpiewać. Powtarzały się słowa: „Jezus, nasz Król i Pan”.

Powiedział na poły do niej, na poły do swych myśli:
– On także mnie mówił, że jest Królem... Ale jak mogłem Mu uwierzyć? Powiedział 

background image

zresztą, że Jego Królestwo nie jest królestwem ziemskim. Odszedł, umarł – i zwyciężył. 
Coraz więcej ludzi idzie za Nim. Nie boją się prześladowań. Tylko ja... tylko ja jestem 
sam...

– Nie jesteś sam, Poncjuszu – rzekła. – Jestem z tobą...
Została   przy   nim.   Opiekowała   się   starym,   zniedołężniałym   człowiekiem. 

Przygotowywała mu wygodne miejsca, karmiła go, pielęgnowała. Ale najwięcej siedziała 
przy   nim,   mówiła   z nim,   odrywała   jego   myśli   od   żałosnych   rojeń.   Opowiadała   mu 
o Jezusie – o tym, jak Go spotkała, jak jej wybaczył wszystko zło, jakie czyniła, jak się 
jej ukazał Zmartwychwstały, jak polecił jej, aby o Nim świadczyła...

– Więc i ty myślisz, że On jest Bogiem? – pytał. – Klaudia w to wierzyła. Ukazywał 

się jej we snach.

– On jest Bogiem – zapewniała gorąco. – Bogiem, który nas kocha i któremu za Jego 

Miłość powinniśmy oddać siebie. Klaudia – jestem tego pewna – poszła do Niego. Jest 
z Nim, w Jego Królestwie.

– Tak – potwierdził – ona jest z Nim. On ją zabrał. Zabrał, aby mnie ukarać. Nie 

uwierzę w Niego nigdy! Jego nauki są piękne, przyznaję... Nie On jednak jeden mówił 
rzeczy piękne.  Taki  Seneka... Gdy czytam  jego utwory,  jestem porwany...  Ale kiedy 
dowiaduję się, jak się płaszczył, jak schlebiał możnym... Wtedy wszystko, co napisał, 
staje się dla mnie kłamstwem i oszustwem!

– Lecz Jezus nie tylko głosił piękne nauki. On był sam taki i pragnął, aby ludzie tacy 

byli.

– Może był... Nigdy nie zapomnę Jego wzroku, gdy przyprowadzono Go do mnie 

ubiczowanego. Widywałem nieraz ubiczowanych. Niektórzy patrzyli z nienawiścią. Inni 
z podłą uniżonością, jakby sądzili, że takim spojrzeniem wyżebrzą sobie wolność. On 
patrzył inaczej... Tak jakby żałował... Nie Siebie, ale tych, którzy Go ubiczowali...

– On nawet wtedy kochał.
– Nie. On mną pogardzał. Wiedział, że przyjdzie Jego czas i wtedy mnie dosięgnie. 

Najboleśniej.

– Zmartwychwstał, aby ocalić, nie aby niszczyć.
– Nigdy nie uwierzę, że zmartwychwstał.
– Ależ ja widziałam Go.
– Klaudia też mówiła, że przyszedł do niej. Ale jestem pewny, że uległyście obie 

złudzeniom. Był człowiekiem i cierpiał. Nie mógł zmartwychwstać! Nie sprzeciwiam się 
waszej   wierze.   Pozwalam   moim   niewolnikom,   aby   w Niego   wierzyli.   Ale   ja   nigdy 
w Niego nie uwierzę! Może uwierzyłbym, gdyby mi oddał Klaudię...

Nie   próbowała   prowadzić   z nim   sporu.   Ale   nie   przestawała   opowiadać   o swych 

background image

rozmowach z Jezusem. Wciąż i wciąż powtarzała Jego słowa.

Pewnego dnia odwiedził Piłata urzędnik prokonsula Galii narbonejskiej z Lugdunu. 

Elegancki Rzymianin przyjechał powozem, otoczony eskortą kilku konnych żołnierzy. 
Magdalena zaprowadziła przybysza do fotela, na którym siedział Piłat.

– Witaj dostojny prokuratorze – powiedział. – Pozwól, że się przedstawię. Nazywam 

się Fulwiusz Janeusz. Przybywam  do ciebie w zastępstwie prokonsula, który sam nie 
mógł przybyć, gdyż jest chory, aby ci przywieźć list skierowany do ciebie przez cesarza...

Usiadł na wskazanym mu fotelu, przyjął kubek wina, podany mu przez Magdalenę. 

Wyjął z ozdobnego pokrowca zwinięty rulon.

– Jeżeli pozwolisz, sam ci list przeczytam. – Rozwinął rulon. Czytał: „Miłemu mi 

Poncjuszowi Piłatowi Flawiusz Wespazjanus cesarz. Dowiedziałem się, że od wielu lat 
cierpisz,   niesłusznie   skazany   na   zesłanie.   Oskarżono   cię   niegdyś   przed   trybunałem 
cesarza Tyberiusza, iż byłeś zbyt surowy i niesprawiedliwy dla ludności prowincji Judei, 
którą   w imieniu   cesarza   zarządzałeś.   Skargi   przeciwko   tobie   podnieśli   kapłani 
i zwierzchnicy żydowscy,  a ówczesny namiestnik  Syrii przychylnie  udzielił  im swego 
poparcia.   Dziś,   w obliczu   buntu   Żydów   i krwawo,   i ciężko   osiągniętego   zwycięstwa, 
widzimy, jak słuszną i przewidującą była twoja surowość. Uznajemy niesprawiedliwość 
wydanego   niegdyś   przeciwko   tobie   wyroku   i postanawiamy   nie   tylko   uwolnić   cię 
z zesłania, ale również przywrócić ci skonfiskowane niegdyś dobra...”

Odczytawszy list, Fulwiusz oddał rulon w ręce Piłata. Podjął:
– Widzimy cię tu u nas w Galii chętnie, dostojny prokuratorze, i zawsze będziemy 

cię   chętnie   widzieć.   Gdybyś   jednak   chciał   wrócić   do   Italii,   której   od   tylu   lat   nie 
widziałeś,   dla   objęcia   zwróconych   ci   dóbr,   służymy   ci   wszelką   pomocą   w podróży. 
Słyszałem, że rodzina twojej żony posiadała w Pompejach piękną willę. Zostanie ci ona 
oddana.   Być   może   zechcesz   w niej   zamieszkać.   Nie   ma   na   całym   świecie   równie 
pięknych   okolic   jak   tamte   strony.   Pompeje   są   prześlicznym   miastem.   Parę   lat   temu 
doznało ono pewnych szkód na skutek trzęsienia ziemi, ale dziś, jak słyszałem, wszystko 
zostało naprawione i Pompeje stały się jeszcze piękniejsze i wspanialsze niż były...

Piłat słuchał dość obojętnie i listu, i słów Fulwiusza. Cały czas miał zamknięte oczy. 

Patrząc na niego domyślała się, co go gnębi: co mi po tym wszystkim, skoro nie ma 
Klaudii? Nawet nie ma komu opowiedzieć... Pamiętała skargi Klaudii, że nie doznaje 
miłości   od   męża.   Jakie   to   było   dziwne:   ludzie   szukają   tego,   co   mają   pod   ręką, 
i rozpaczają, gdy odeszło to, czego nie cenili...

Urzędnik zapewnił, że z polecenia prokonsula przygotowana zostanie galera, która 

rzeką zabierze Piłata do morza, a potem morzem do Pompejów. Prosi tylko o wiadomość, 
kiedy prokurator zechce udać się w drogę.

background image

–   Czy   pojedziesz   ze   mną?   –   zapytał   Piłat   Magdalenę,   gdy   już   Fulwiusz   wśród 

ukłonów opuścił willę.

– Pojadę – zdecydowała. – Nie opuszczę cię. Do Massylii nie wrócę. Nie wiem, co 

się tam dzieje, ale boję się Melity. A w Pompejach może jeszcze żyją ludzie, którymi się 
opiekowałam. Mam wobec nich obowiązki. Nie wiedziałam wtedy, czy mogę dać im 
chrzest. Teraz wiem, że On chce wszystkich...

background image

14

Tego dnia upał był ogromny i Magdalena poleciła służbie wynieść Piłata do ogrodu 

w cień wielkiej pinii.

Z   tego   miejsca   widać   było   w dole   błękitną   zatokę,   pławiącą   się   w blasku 

sierpniowego słońca w całej swej okazałości: od szarej w oddali Ischii do płowej skały 
Caprei i długiego, skalistego półwyspu Sorrento. Tuż nad nimi, porosły aż po szczyt 
winnicami, wznosił się Wezuwiusz. Dymił dziś więcej niż wtedy, gdy patrzyła na niego 
przed laty, dymił przy tym nierówno, jak garnek z gotującą się wodą, raz słabiej, a potem 
mocniej wyrzucając parę. Od paru dni górą wstrząsały głuche huki. Nie zwracały jednak 
na siebie zbytnio uwagi, gdyż mieszkańcy okolicznych miasteczek i wsi nawykli już do 
tych hałasów i lekkich na ogół wstrząsów.

Pompeje były jak dawniej miastem radości i nie kończącej się zabawy. Jeśli miasto 

zmieniło się nieco w ciągu lat, gdy była od niego z dala, to jedynie w tym kierunku, że 
stało   się   jeszcze   hałaśliwsze,   jeszcze   bardziej   ogarnięte   chęcią   używania   życia.   Na 
murach widać było wszędzie napisy: „Carpe diem”, „Ciesz się każdym dniem”, „Bierz 
i używaj, póki czas pozwala”, „Baw się, zanim schwytają cię starość i śmierć”.

Władze miasta, uprzedzone przez kancelarię cesarską o przyjeździe Piłata, oddały mu 

z honorami odnowioną i upiększoną willę Prokulusów, którą wykupiły z rąk ostatniego 
posiadacza.

Umieściwszy Piłata w willi, Magdalena pośpieszyła do dworku na zboczu, w którym 

umieściła   niegdyś   kolonię   chorych   i ubogich.   Kolonia   istniała   nadal   i wśród   jej 
mieszkańców   znalazła   i takich,   którzy   ją   pamiętali.   Reszta   spoczęła   na   małym 
cmentarzyku, na którym znajdował się również grób Lucjusza.

Magdalena   z radością   przekonała   się,   że   mieszkańcy   kolonii   byli   w większości 

chrześcijanami. Dekret Nerona nie został odwołany i każdy przedstawiciel władzy mógł 
do niego sięgnąć. Zdarzało się to jednak tylko wtedy, gdy wybuchały jakieś niepokoje, 
zwłaszcza   gdy   powstawały   konflikty   między   Żydami   chrześcijanami   a Żydami 
odrzucającymi Chrystusa.

Liczba Żydów w Pompejach bardzo wzrosła od czasu wojny w Judei. Chrześcijanie 

wśród nich stanowili mniejszość. Do gminy chrześcijańskiej należeli przede wszystkim 
Grecy   i Rzymianie.   Ale   także   między   nimi   a chrześcijanami-Żydami   istniał   podział. 
W jego wyniku powstały dwie gminy chrześcijańskie. Każda miała swego prezbitera, 
każda  organizowała własne agapy i łamanie  chleba. Tytus,  uczeń Pawła, przybywszy 
przed   kilku   laty   do   Pompejów   jako   wysłannik   biskupa   rzymskiego,   Kleta,   bardzo 
wyrzucał   obu   gminom   istniejący   podział.   Jednakże   do   połączenia   nie   doszło. 

background image

Chrześcijanie   Żydzi   upierali   się   przy   zachowywaniu   starych   obyczajów,   przede 
wszystkim obrzezania – chrześcijanie, wywodzący się z pogan, odrzucali z pogardą ten 
odrażający w ich pojęciu przepis.

Ale na górze w kolonii nie było podziałów. Nie było tu prawie Żydów, a ci którzy 

byli,   łączyli   się   bez   sprzeciwu   z większością.   Prezbiter   gminy   grecko-rzymskiej 
odwiedzał kolonię i co pewien czas prezydiował uczcie braterskiej. Wtedy odbywało się 
także łamanie Chleba.

Magdalena początkowo usiłowała łączyć opiekę nad Piłatem z opieką nad kolonią. 

Okazało się to jednak niemożliwe. Brakło jej sił, aby biegać codziennie między willą 
w mieście a dworem na zboczu. Piłat był coraz słabszy, nie podnosił się już z fotela. 
Choć otoczony służbą, wciąż domagał się obecności Magdaleny. Tylko z nią rozmawiał, 
tylko przy niej ożywiał się. Wreszcie Magdalena namówiła go, aby dał się przenieść na 
górę. Tutaj mogła poświęcać mu wiele więcej czasu.

Do miasta nie schodziła. Stary niewolnik, który ją poznał w Viennie, pozostał w willi 

Prokulusów jako zarządca. Przysyłał codziennie na górę żywność oraz usłyszane nowiny.

Upał tego dnia połączony był z duchotą. Często ocierała połą tuniki ociekające potem 

czoło. Na niebie kłębiły się chmury raz po raz skrywające słońce. Słychać było dalekie 
grzmoty.   Chociaż   była   zdrowa   i wciąż   pełna   energii,   wiek   zaczynał   jej   dokuczać. 
Wyliczyła   niedawno,   że   ma   już   sześćdziesiąt   cztery   lata.   Klimat   zatoki   był   zdrowy, 
w mieście nie brakło ludzi, którzy dosięgli lat osiemdziesiątych. Nawet Tyberiusz dożył 
na wyspie dziewięćdziesięciu – i mówiło się często, że nie umarł własną śmiercią.

Poprzedniego dnia obchodzono w Pompejach święto boga Wulkana. Składano ofiary 

w jego świątyni. Pochód niosących kwiaty dziewcząt krążył po mieście. Potem zaczęły 
się zabawy, które trwały całą noc. Z góry widać było światła: dochodziły dźwięki muzyki 
i śpiewy.   Tego   dnia   obchodzono   święto   Wywoływania   Zmarłych.   Była   to   mroczna 
uroczystość wywodząca się z egipskich misteriów. Odpowiadała dobrze epikureizmowi, 
któremu hołdowały Pompeje. Przyzywano zmarłych z Hadesu, ofiarowywano im posiłki. 
Na murach widać było wymalowane kościotrupy z czaszkami uwieńczonymi kwiatami, 
z pucharami w rękach. Handlarze uliczni sprzedawali małe szkielety zrobione ze srebra. 
Potrząsali nimi udając, że figurki tańczą. Niektóre miały zawieszone na szyjach tabliczki 
z napisem: „I ty tak będziesz wyglądał, więc baw się, póki czas”.

Znowu krążyły po mieście barwnie ubrane procesje. Śpiewano pieśni zachęcające 

zmarłych, aby wzięli udział w gotujących się zabawach.

Dobrze   pamiętała   te   uroczystości.   Brała   w nich   udział   kilka   razy.   Do   świątyni 

Bachusa   wyruszała   wieczorem   procesja   z pochodniami.   Kapłani   dokonywali   tej   nocy 
inicjacji. Jedna z inicjowanych kobiet przedstawiała Ariadnę. Była smagana biczykami 

background image

o srebrnych nitkach, przez ludzi przebranych za demony. Udawała, że zasypia – a jej sen 
miał symbolizować śmierć. Ale przychodził Bachus-Dionizos i budził ją. Oddawała mu 
się, otoczona kręgiem śpiewającego chóru. Potem następowała ogólna bachanalia.

A jednak Jezus – myślała – już wtedy ją kochał. Gdy ona popadała coraz bardziej 

w zło,   On   toczył   walkę   o jej   duszę.   Długą   drogą   prowadził   ją   do   Siebie.   A potem 
pozwolił jej pierwszej obwieścić swój tryumf...

Oparta o balustradę, otaczającą taras zawieszony nad zboczem, patrzyła na miasto 

w dole, na wężyk rzeczki, na mieniącą się powierzchnię morza. Chociaż sparte od upału 
powietrze było nieruchome i chmury wisiały ciężko, i tylko zdawały się coraz więcej 
nasiąkać   czernią,   morze   było   rozkołysane,   poplamione   bielą   przewalających   się 
bałwanów.

Spoza zawisłej nad Wezuwiuszem chmury rozlegały się grzmoty. Dochodziły także 

dudniące huki niby uderzenia w wielki bęben.

Posłyszała dzwonek, którym Piłat dawał znać, że pragnie, aby do niego podeszła. 

Gdy zbliżyła się, zauważyła, że stary mężczyzna oddycha z trudem. Otwartymi ustami 
łapał chciwie powietrze.

– Daj mi pić... – wymamrotał.
Podała mu naczynie z przygotowanym napojem.
– Kręci mi się w głowie... – poskarżył się przełknąwszy z trudem kilka łyków. – 

I przelatują mi przed oczami jakby czarne płatki. Nie spałem w nocy i teraz też nie mogę 
zasnąć. Słyszę jakieś krzyki...

– W mieście odprawia się święto Wywoływania Zmarłych.
Czas jakiś milczał i tylko oddychał z wysiłkiem. Nagle zapytał:
– Czy to prawda, że cesarz nie żyje?
Nie mówiła mu o śmierci Wespazjana, nie chciała go smucić. Był taki wdzięczny 

cesarzowi za to, że się nim zajął i nie zapomniał o nim z czasów, gdy był dowódcą legii, 
a Piłat zwykłym trybunem.

– Tak, to prawda – przyznała.
– Kiedy się to stało?
– Mijają właśnie dwa miesiące. W przyszłym tygodniu ma się odbyć poświęcenie 

świątyni ku czci zmarłego cesarza...

– Więc został ogłoszony bogiem?
– Tak.
– Następcą będzie Tytus?
– Objął już władzę. Został następcą jeszcze za życia ojca.
– Słyszałem, że chciał wziąć za żonę kobietę z królewskiego idumejskiego rodu?

background image

– Mówiło się o tym. Poznał Berenikę, wnuczkę Heroda, gdy wojował w Judei. Ale na 

życzenie ojca oddalił ją.

– Wespazjan i w tej sprawie miał słuszność. To przeklęty ród.
– Siostra Bereniki, Druzilla, żona prokuratora Feliksa, bawi właśnie w Pompejach...
– Nie chcę jej widzieć! Odpraw ją, gdyby chciała się tu do mnie wybrać!
– Na pewno nie przyjdzie. Podobno bawi się wesoło.
Milczał   i tylko   słyszała   jego   rwany,   świszczący   oddech.   Coraz   ciężej   chwytał 

powietrze.

–   Tak   się   źle   czuję...   Duszę   się...   On   się   dusił   na   krzyżu,   prawda?   –   zapytał 

nieoczekiwanie.

– Tak.
– To była straszna śmierć...
– Najstraszniejsza...
– Widziałaś, jak umierał?
– Widziałam.
– Nie przeklinał?
– Nie.
Oddech Piłata stał się podobny do rzężenia. Powiedziała:
– Będziemy o tym mówili później. Teraz nie mów. To cię męczy.
–   Chcę   mówić...   Czy   jesteś   zupełnie   pewna,   że   ten,   którego   widziałaś,   był 

zmartwychwstałym Jezusem?

– Nie mogłam się omylić. Mówiłam do Niego, a On mówił do mnie. Całowałam Jego 

stopy przebite gwoździami...

– Nie potrafię w to uwierzyć... Nie mogę... Wszystko w moim życiu, co wydawało 

się prawdą, okazywało się kłamstwem...

– Jednak kochałeś Klaudię naprawdę.
–   Nie   umiałem   jej   kochać.   Nie   mogła   zobaczyć   mojej   miłości.   Nie   potrafiłem 

uczynić ją szczęśliwą... A On przyszedł i zabrał ją...

– Więc jednak wierzysz, że żyje?
– Wierzę... i nie wierzę... – urwał.
Stawało się coraz duszniej. Powietrze zdawało się leżeć kamieniem na piersiach. 

Dławiło.   Zahuczało   –   i ziemia   zakołysała   się   pod   stopami   jakby   była   łodzią,   którą 
poderwała   fala.   Zadźwięczały   naczynia   przesuwające   się   po   stole.   Na   czarnym   tle 
zawieszonej   nad   głową   chmury   pojawił   się   błyszczący   zygzak.   Huk,   który   się   zaraz 
potem odezwał, przypominał bolesne stęknięcie.

Spojrzała   przez   balustradę   w stronę   miasta.   Zobaczyła   jak   drogą,   prowadzącą 

background image

w stronę portu, posuwa się wąż ludzi, wózków i powozów.

– Ludzie uciekają z miasta – stwierdziła. – Przestraszyli się wstrząsów...
Nagle   rozległ   się   ogłuszający   huk.   Można   by   sądzić,   że   sto   piorunów   uderzyło 

jednocześnie. Pęd powietrza był tak silny, że padła na ziemię. Zatrzęsła się cała góra. 
Z drzew posypały się liście i szyszki. Z wierzchołka Wezuwiusza strzelił w górę ognisty 
słup. Sięgnął po same niebo, wbił się w wiszącą nad szczytem chmurę i rozmazał się 
w niej.   Przez   chwilę   wyglądało   jakby   nad   Kampanią   stał   olbrzymi   grzyb.   Potem 
z chmury   posypały   się   kamienie.   Leciały   z nieba   na   kształt   ulewnego   deszczu.   Były 
gorące, więc gdzie padały, wypalały trawę. W powietrzu rozpostarła się woń siarki.

Kilka kamyków, na szczęście drobnych, uderzyło ją po plecach. Zerwała się na nogi, 

podbiegła  do  fotela,   zasłoniła  sobą  Piłata.  Zaczęła  wołać   na  służbę.  Nikt   jednak   nie 
pośpieszył   na  jej   wołanie.   Wokoło  panował   dziki   hałas.  Kamienie   sypały   się  ciągle. 
Wszystko spowił dym. Nie mogła niczego zobaczyć na parę kroków przed sobą.

Wyciągnęła spod Piłata poduszkę i osłoniła nią jego głowę. Inną położyła na swojej. 

Oboje  krztusili  się. Otoczeni  byli  dymem.  Świat  pełen  był  ryków,  huków, trzasków. 
Ziemia nie przestawała dygotać.

– Co to jest? – wołał. – Co się dzieje?
– Na pewno wybuchł Wezuwiusz...
Sypiące kamienie przemieniły się w ulewę czegoś białego i drobnego. Przypominało 

śnieg, który poznała w ciągu lat pobytu w grocie. Ale to nie był śnieg. Padał gęsto. To 
był gorący popiół.

Znowu czuli gryzący zapach w gardle i bolesny ciężar gniotący piersi.
– Uciekaj... – powiedział. – Ukryj się... Zostaw mnie...
– Nie odejdę od ciebie.
– Idź... Przyślij ludzi...
– Nie trafię do domu... A oni nie odnajdą ciebie...
Popiół sypał, jakby ktoś rzucał na nich łopatami piasku. Zasypywał stopy i parzył je. 

Choć przestępowała z nogi na nogę tkwiła w nim powyżej kostek. Coraz większy zwał 
leżał na ciele Piłata.

– Duszę się... – wycharkotał.
Próbowała strząsnąć popiół z okrycia, jakie miał na sobie, ale jej samej coraz ciężej 

było się poruszać. Czuła się żywcem zasypywana w grobie. I jej brakło oddechu. Wokoło 
była rozhuczana piorunami noc.

– Umieram – doszedł ją głos Piłata. – To koniec... koniec...
– Nie! – zawołała. Stanęło przed nią odkrycie niby błyskawica. – Nie, Poncjuszu! – 

Pochyliła się nad na poły zasypaną głową dawnego prokuratora Judei. – Nie! To On 

background image

powraca! Och, uwierz, uwierz!

– Wierzę – doszedł ją zduszony głos, jakby dochodzący spoza kneblujących usta 

zasłon.

Nad głową Piłata był już usypany kopczyk popiołu. Kształt jego ciała zniknął pod 

kryjącym   posłanie   czarnym   pyłem.   Dalej   była   noc,   ciemność   rozrywana   hukiem 
i dygotem. Wszelkie światła zgasły. Była już uwięziona do pół ciała w popiele.

Zawołała ostatkiem sił:
– Maran atha!
Powtarzała to wezwanie ze zduszonego gardła, aż wreszcie w mroku zapalił się blask 

i zobaczyła Tego, którego tak bardzo pragnęła ujrzeć.

25 sierpnia 1987 roku W 37-mą rocznicę śmierci Elżuni.