background image
background image
background image

MIŁOŚĆ

I PRZEZNACZENIE 

Historia rodziny 

Kaczyńskich

background image

Copyright © Grzegorz Sieczkowski, Bernadeta Waszkielewicz, Tucan

Projekt graficzny 
FRYCZ IWICHA

Zdjęcie na okładce: 

Anna Kawa/FORUM

Skład

Tomasz Erbel

Wydawca 

Tucan sp. z o.o 

Rynek Starego Miasta 1/3 

00-272 Warszawa

Druk i oprawa 

Drukarnia Colonel 

ul. Jana Henryka Dąbrowskiego 16 

30-532 Kraków

Wyłączny dystrybutor 

Firma Księgarska Jacek Olesiejuk sp. z o.o 

ul. Poznańska 91 

05-850 Ożarów Mazowiecki

ISBN 978-83-7700-005-2

Warszawa 2010

background image

MIŁOŚĆ

I PRZEZNACZENIE 

Historia rodziny 

Kaczyńskich

Grzegorz Sieczkowski 

Bernadeta Waszkielewicz

Warszawa 2010

background image

— 6 —

background image

Rozdział I

Tulipan Pierwszej Damy

— 

7

 —

background image

M

aria  Kaczyńska  nie  była  piękna.  A  jed­

nak  była.  Należała  do  tych  osób,  które 
mają  wdzięk  i  osobisty  urok.  I  właśnie 

tym zjednała sobie serca tak wielu Polaków. Po tra­
gicznej  śmierci  pary  prezydenckiej  ktoś  powiedział, 
że  nie  byli  urodziwi,  ale  w  tym,  jak  żyli  i  kim  byli, 
można ich uznać za pięknych.

Ale  co  to  w  gruncie  rzeczy  znaczy  być  pięk­

nym?  Czy  to  jest  tylko  uroda?  Czy  to  jest  też  zbiór 
cech,  które  my  w  ludziach  postrzegamy  jako  wy­

jątkowe,  i  których  wartość  czyni  ich  tak  naprawdę 

w naszych oczach pięknymi?

Maria  Kaczyńska  nigdy  nie  była  na  pierwszym 

planie. To jej mąż Lech Kaczyński był uczestnikiem 

opozycji  demokratycznej  w  PRL,  działaczem  „Soli­
darności”  i  politykiem  w  wolnej  Polsce.  Ale  mia­

ła  pewien  dar  przynależny  wielu  kobietom.  Potra­
fiła  stworzyć  wokół  męża  atmosferę,  która  poma­
gała  mu  w  działaniu,  czyniąc  to  działanie  niemal 

wspólnym.

Kiedy  24  kwietnia  2008  roku  Maria  Kaczyń­

ska  przyjechała  do  warszawskiej  siedziby  amba­
sady  Królestwa  Niderlandów,  na  dworze  panowała

— 8 —

background image

ładna, wiosenna pogoda. Ten dzień był dla niej nie­
zwykły. W placówce dyplomatycznej Holandii mia­
ła  się  odbyć  uroczystość  z  okazji  święta  tego  kraju, 
ale  główną  bohaterką  tego  spotkania  była  żona  pre­
zydenta Polski.

Holendrzy zdobyli się na gest niezwykły.

- Dzień Królowej to nie tylko obchody urodzin. 

Jej  Królewskiej  Mości.  Dzień  ten  ma  dużo  szersze 

znaczenie.  To  prawdziwe  święto  narodowe  -  mó­

wił  ambasador  Marnix  Krop.  -  Dynastia  Orańska, 

na  czele  której  stoi  królowa  Beatrix,  od  wielu  wie­
ków  symbolizuje  jedność  i  wolność  Niderlandów. 
Kiedy  już  mowa  o  symbolach,  jak  państwo  wiecie, 
pewien  kwiat  jest  symbolem  Niderlandów.  Tulipan. 
Tulipan  od  wielu  lat  jest  swoistym  znakiem  han­

dlowym Niderlandów.

Tulipany  na  tereny  dzisiejszej  Holandii  były 

początkowo  sprowadzane  z  Azji  Centralnej  przez 
Turcję.  Te  kwiaty  rosną  w  Holandii  już  od  ponad 
400  lat  i  dzisiaj  prawie  trzy  czwarte  światowej  pro­

dukcji  pochodzi  właśnie  stąd.  Uprawia  się  je  na  za­
chodzie  kraju,  na  tyłach  wydm,  gdzie  mają  najlep­
szą  ziemię  i  gdzie  nie  są  narażone  na  podmuchy 

wiatru  wiejącego  od  chłodnego  morza.  Hodowcy 

tulipanów  ciągle  starają  się,  żeby  kwiaty  były  jesz­

cze  piękniejsze.  W  wyniku  tych  starań  ciągle  po­

wstają nowe odmiany.

W  tamten  kwietniowy  dzień  w  warszawskiej 

siedzibie  ambasady  Holandii  prezentowano  zebra­
nym  gościom  właśnie  taką  nową  odmianę  tulipa­

— 

9

 —

background image

na.  Pracował  nad  nią  Jan  Ligthart,  znany  hodowca 
z Breezand, który rocznie wprowadza na rynek trzy 

nowe odmiany tulipanów.

Niektóre  z  nich  otrzymały  imiona  znanych 

w  świecie  osób.  Zresztą  taka  praktyka  nazywana 

jest  niekiedy  holenderską  „dyplomacją  tulipano­

wą”.  I  tak,  są  tulipany  Giuseppe  Verdiego,  Anto­

nio  Vivaldiego,  Diany  Ross,  Elvisa  Presleya,  pił­
karskiej  drużyny  Ajaksu  Amsterdam  i  brazylij­
skiego  futbolisty  Ronaldo.  Z  hodowli  Jana  Lig­

tharta  pochodzą  tulipany  żon  prezydentów:  Lau­
ry  Bush,  Bernadettę  Chirac  i  Hillary  Clinton.  Tyl­
ko  najlepsze  odmiany  mogą  nosić  imiona  sław­
nych osób.

Kiedyś  podczas  jakiegoś  przyjęcia  Maria  Ka­

czyńska  rozmawiała  z  ambasadorem  Marniksem 

Kropem.  Nikt  już  nie  pamięta,  o  czym  dokładnie 
była ta rozmowa, ale w trakcie wymiany zdań żona 
polskiego  prezydenta  opowiedziała,  jak  bardzo  lubi 
tulipany.  Zrobiło  to  tak  wielkie  wrażenie  na  amba­
sadorze,  że  postanowił, iż jeden  z tulipanów  będzie 
się  nazywał  tak  jak  polska  Pierwsza  Dama.  Rozpo­
częły  się  negocjacje,  bo  choć  to  tylko  kwiat,  to  jed­
nak  sprawa  ta  miała  aspekt  dyplomatyczny  wkra­
czający  w  relacje  między  oficjalnymi  przedstawi­
cielami  dwóch  państw.  Takich  rzeczy  nie  można 
załatwiać  na  siłę.  One  wymagają  taktu.  Najpierw 

ustalono  warunki  z  hodowcą.  -  Jestem  zachwyco­
ny - mówił o tym pomyśle pan Ligthart. Potem ho­

lenderskie  władze  poprzez  swoją  ambasadę  w  War­

— 10 —

background image

szawie  zapytały  Marię  Kaczyńską  o  zgodę.  Nasza 
Pierwsza  Dama  bez  wahania  przystała  na  holen­
derską propozycję.

-  Nie  wiem,  jak  wyglądają  tulipany  innych 

pań - mówiła potem dziennikarce. - Mój jest kremo­
wożółty, bardzo świetlisty, z falbaniastymi płatkami.

Dla  Marii  Kaczyńskiej  Jan  Ligthart  wybrał  od­

mianę,  nad  którą  pracował  osiemnaście  lat.  Ten 

wspaniały  tulipan  powstał  z  połączenia  dwóch  od­

mian: żółtej, której użył jako rośliny matecznej, i bia­
łej, z której wzięto pyłek. W wyniku takiego skrzyżo­
wania  powstał  tulipan  kremowożółty,  jaśniejszy  na 
końcach. Kwiat ten jest odporny na choroby i zmia­

ny  pogodowe.  Może  kwitnąć  przez  kilka  tygodni. 

Jego cebulkę trzeba sadzić we wrześniu lub paździer­

niku. Tulipan ten jest trwały także po ścięciu.

-  To  znakomita  odmiana  -  zapewniał  polskich 

dziennikarzy  Jan  Ligthart.  Jednocześnie  przypo­
mniał,  że  wyhodowaną  czerwoną  odmianę  nazwał 
imieniem  holenderskiego  następcy  tronu  Prinsa 

Willema-Alexandra.  Różowej  odmianie  patronu­
je  Laura  Bush.  Najmłodsza  -  żółta  otrzymała  imię 

Marii Kaczyńskiej.

W  Holandii  wielcy  hodowcy  tulipanów  są  jak 

włoscy  kreatorzy  mody.  Będąc  blisko  klasyki,  wy­

myślają  nowe  trendy.  Jednym  z  nich  jest  właśnie 

Jan  Ligthart,  który  hodowlą  tych  kwiatów  zajmu­

je  się  od  czternastego  roku  życia.  Na  rynku  kwiato­

wym  można  kupić  trzydzieści  odmian  wyhodowa­

nych przez niego. Jedna z najodporniejszych na wa­

—11—

background image

runki  klimatyczne  o  nazwie  Strong  Gold  jest  jego 
dziełem.  Żółty  tulipan  z  płomieniami  czerwieni  na 

płatkach,  jeden  ze  słynnych  dwukolorowych  rem­
brandtów  (tak  się  nazywa  ten  rodzaj  kwiatów),  zo­
stał wyhodowany także przez niego.

Proszę  wyobrazić  sobie,  jak  pięknie  muszą  wy­

glądać  pola  jego  gospodarstwa  Breezand.  Rośnie  na 
nich  tysiąc  odmian  tulipanów.  Są  to  tak  zwane  ro­
śliny rodzicielskie. W maju hodowca wybiera odpo­

wiednie  kwiaty  i  jedne  zapyla  pyłkiem  z  drugich. 

Czeka,  aż  opadną  płatki,  dopiero  wtedy  dojrzewa­

ją  torebki  z  nasionami.  Te  zbiera  się  we  wrześniu, 

a wiosną wysiewa się je na plantacji. Po pierwszym 
roku  cebulki  mają  zaledwie  kilka  milimetrów  wiel­

kości.  Pierwszych  kwiatów  hodowca  może  się  spo­

dziewać  dopiero  po  pięciu  latach.  Wtedy  następu­

je  niezwykle  ważny  moment.  Dokonuje  się  selekcji. 

Hodowca  wybiera  te  tulipany,  które  mają  najład­
niejszy  kształt,  kolor,  wygląd  łodygi  i  liści,  odpo­

wiednią  wielkość  oraz  odporność  na  warunki  kli­
matyczne,  choroby  i  szkodniki.  W  tym  momencie 
ze  stu  tysięcy  zasianych  roślin  zostaje  zaledwie  kil­
kaset!  Ale  to  nie  koniec.  Przez  kilka  kolejnych  lat 
powtarza  się  taką  selekcję,  aż  uzyska  się  pewność, 
że  tulipan  ma  odpowiednią  wielkość  i  odporność, 
a  przede  wszystkim  to,  co  najważniejsze  -  że  jest 
niepowtarzalnie  piękny.  Wówczas  hodowca  wybra­
ne kwiaty numeruje, opisuje i zgłasza do rejestracji.

W  ten  sam  zawiły  i  wyrafinowany  sposób  ro­

dził  się  tulipan  Maria  Kaczyńska.  Jan  Ligthart  za­

— 12 —

background image

czął go hodować w 1990 roku, w tym samym, w któ­
rym  odbyły  się  pierwsze  w  Polsce wolne, demokra­
tyczne wybory prezydenckie.

-  Bardzo  ujął mnie ogrodnik,  który wyhodował 

cebulki  tego  tulipana,  przesympatyczny  człowiek 

i  do  tego  wielki  pasjonat  -  opowiadała  później  Ma­
ria Kaczyńska.

Praca,  którą  wykonał,  rzeczywiście  była  im­

ponująca.  Ale  czy  piękne  kwiaty  nie  są  tego  war­
te?  Wróćmy  jednak  do  dnia  24  kwietnia  2008  roku 
i siedziby ambasady Holandii.

-  Przez  ostatnich  kilka  tygodni  wielokrot­

nie  pytano  mnie:  „Dlaczego  pani  Maria  Kaczyń­

ska?”.  Wprawdzie  uważam,  że  jest  to  pytanie  reto­
ryczne  -  mówił  tam  ambasador  Krop  -  ale  mimo 

wszystko  spróbuję  na  nie  odpowiedzieć.  Chcemy 

złożyć  hołd  Pierwszej  Damie  Rzeczypospolitej  Pol­

skiej,  gdyż  jest  osobą,  która  nie  starając  się  zajmo­

wać pierwszego planu, cieszy się powszechnym sza­

cunkiem w swoim kraju. Stała u boku Polski w trud­

nych  czasach  i  aktywnie  przyczyniła  się  do  odzy­

skania  wolności.  Dziś  znana  jest  ze  swego  zaanga­

żowania  w  sprawy  społeczne.  Wykazuje  duże  zain­
teresowanie  ochroną  przyrody  i  środowiskiem  na­
turalnym.  Rzecz  jasna,  aktywnie  wspiera  męża  pre­

zydenta, niemniej jednak, jak na nowoczesną kobie­
tę przystało, ma własne zainteresowania i poglądy.

Pierwsza  Dama  z  uśmiechem  wspominając 

później  tę  chwilę,  kiedy  tulipan  otrzymał  jej  imię, 
zaznaczała,  że  jest  on  symbolem  przyjaźni  i  sympa­

— 

13

 —

background image

tii.  Tulipany  podkreślały  bliskie  relacje  między  Pol­
ską a Holandią. Przecież pozostało tak wiele śladów 
związków  z  przeszłości,  które  na  co  dzień  widziała 
choćby  w  stylu  kamieniczek  na  gdańskiej  Starówce, 
do  dzisiaj  widocznych  śladach  holenderskich  osad­

ników  na  Żuławach  i  nawet  w  nazwach  wsi  takich 

jak  Olędry.  Cieszyła  się,  że  wielu  Holendrów  rów­

nież teraz chce mieszkać w Polsce.

-  Bardzo  lubię  kwiaty,  a  tulipany  szczegól­

nie  -  powiedziała  po  tym  przemówieniu  ambasa­
dora Maria Kaczyńska. I zauważyła, że tulipany no­
szące jej imię przypominają róże. - Mój mąż najczę­
ściej  kupuje  mi  róże.  Tradycyjny,  ogromny  bukiet 
róż  dostaję  na  każdą  uroczystość.  Na  rocznicę  ślu­

bu,  urodziny  czy  imieniny.  Tulipany  raczej  dosta­

ję wiosną - dodała.

„Tulipany  raczej  dostaję  wiosną”  -  tak  powie­

działa.  Dostała  je  wiosną  i  dostała  ich  nieprzebraną 

ilość.  Kiedy  w  poniedziałkowe  południe  13  kwiet­
nia  trumna  z  jej  ciałem  jechała  do  Pałacu  Prezy­
denckiego  ulicami  Warszawy,  na  trasie  czekały  na 
nią  tysiące  ludzi.  Z  całej  Polski.  „Pierwsza  Dama 

wróciła  do  kraju”  -  mówili.  „Pierwsza  Dama  wró­

ciła  do  kraju”  -  powtarzały  media.  Rodacy  witali  ją 

tulipanami.  Na  samochód  wiozący  trumnę  przy­
krytą  biało-czerwoną  flagą  spadały  setki,  tysiące 
tulipanów,  zasłaniając  co  chwila  szybę  kierowcy. 
Przez  wiele  kilometrów,  przez  całą  drogę.  Ten  tuli­
panowy kondukt nie wyglądał żałobnie. To był try­
umfalny przejazd Pierwszej Damy przez stolicę. Tu­

— 14 —

background image

lipanowy  deszcz  nadał  tej  chwili  jeszcze  większy 
wymiar.  Przecież  nikt  się  nie  umawiał.  Nikt  niko­

mu  nie  kazał.  To  był  spontaniczny  ludzki  odruch. 

W  tej  krótkiej  chwili  Warszawa  nie  tylko  oddawa­

ła  hołd  tragicznie  zmarłej  żonie  prezydenta.  Miesz­
kańcy  stolicy  chcieli  nadać  temu  momentowi  mi­

styczny wymiar.

-  Kolor  tulipana  do  końca  był  niespodzian­

ką  -  mówiła  Maria  Kaczyńska  w  2009  roku  dzien­
nikarce  Beacie  Stec.  -  Już  się  cieszę  na  myśl,  że  na 
wiosnę  przyszłego  roku  te  śliczne  kwiaty  zakwitną 
w naszych ogrodach.

Po tragicznej śmierci pary prezydenckiej zaczę­

ło się mówić, że również imię prezydenta Lecha Ka­

czyńskiego  powinno  się  nadać  nowo  wyhodowane­
mu  tulipanowi.  Krążą  pogłoski,  że  tulipan  zadedy­
kowany Lechowi Kaczyńskiemu ma mieć barwy dla 
każdego Polaka oczywiste: biel i czerwień.

Tulipany  Maria  Kaczyńska  zakwitły  kilkana­

ście  dni  po  pogrzebie  pary  prezydenckiej,  na  prze­
łomie  kwietnia  i  maja.  Łagodnie  zazłociły  się  na 
plantacji  Bogdana  Królika  w  Chrzypsku  Wielkim 
w  Wielkopolsce  i  w  Ogrodzie  Botanicznym  Uni­
wersytetu  Marii  Curie-Skłodowskiej  w  Lublinie. 
W roku 2010 rozchyliły płatki wyjątkowo późno.

Nie  ma  już  wśród  nas  Marii  Kaczyńskiej,  ale 

kwiaty  zostały.  Będą  każdej  wiosny  kwitnąć,  a  po­
tem  -  nieuchronnie  -  jak  to  kwiaty,  więdnąć.  Przy­
pominając  nam  o  niezmiennym  cyklu  życia 
i śmierci. I o niezwykłej wiośnie 2010 roku.

— 15 —

background image

—16 —

background image

Rozdział II

Obrączka

— 

17

 —

background image

R

ozpoznali  ją  po  obrączce.  Nigdy  jej  nie 

zdejmowała,  zawsze  miała  ją  na  palcu.  Od 
chwili  ślubu.  Minęły  32  lata  od  momentu, 

kiedy  Lech  i  Maria  złożyli  przysięgę  wierności  aż 

do  śmierci.  Nie  wiedzieli,  jak  bardzo  będą  jej  wier­
ni,  jak  dosłownie.  Nie  wiedzieli,  że  śmierć  przyj­
dzie do nich w tej samej chwili.

Jeszcze  się  nie  znali,  a  każde  z  nich  miało  już 

swoją  obrączkę.  Tak,  jak  kiedyś  bywało,  taką  biżu­
terię  dziedziczyło  się  po  bliskich.  Maria  obrączkę 

dostała po dziadku, Lech dla odmiany po babci.

-  Dla  mnie  dzień  ślubu  był  dniem  dużej  ulgi. 

Jej  szef  nie  będzie  mi  mówił:  „Ma  pan  wspania­

łą  narzeczoną”,  i  sakramentalne:  „Co  zamierza­

cie?”  -  żartował  jeszcze  nie  tak  dawno  Lech  Ka­
czyński.

Poznali  się  w  1976  roku.  Przede  wszystkim 

zwrócił  uwagę  na  jej  oczy.  „Piękne”,  jak  mówił, 
określając  ich  kolor  „błękitem  charakterystycz­
nym”.

Na  pierwszym  spotkaniu  Maria  zażądała, 

żeby  się  uczesał  -  miał  bujne  włosy  i  trudno  było 

je  okiełznać.  Lech  był  mocno  zaskoczony,  gdy  ona

— 1 8   —

background image

bez  najmniejszego  wahania  wyjęła  grzebień  i  go 
uczesała.

-  U  nas  przyjaźń  szybko  zmieniła  się  w  ko­

chanie.  Czułam,  że  bezgranicznie  mogę  Leszko­

wi  ufać  -  mówiła  o  początkach  ich  związku  Ma­

ria Kaczyńska.

On  -  choć  jak  sam  opowiadał  -  niełatwo  na­

wiązywał  kontakty,  przy  Marii  od  początku  czuł 

się  swobodnie.  Wiedział,  że  w  jego  życiu  pojawił 
się ktoś naprawdę mu bliski.

-  Szybko  się  poznaliśmy  i  zrozumieliśmy  -  tłu­

maczyła  Maria  Kaczyńska,  a  było  to  tym  łatwiejsze, 
że  mieszkali  blisko  siebie.  Ale  też  pewne  okolicz­
ności ich poznania nie były zwyczajne.

Minęły  zaledwie  dwa  tygodnie  od  momen­

tu,  kiedy  spotkali  się  pierwszy  raz,  a  Marii  zmarł 

ojciec.  Lech  Kaczyński  nawet  nie  zdążył  poznać 
swojego  przyszłego  teścia.  Niewątpliwie  te  drama­

tyczne  dla  Marii  chwile  zbliżyły  ich  do  siebie.  Ma­
ria  szukała  psychicznego  wsparcia,  męskiego  ra­
mienia,  a  Lech  potrafił  w  takiej  delikatnej  sytuacji 
dać jej to, czego pragnęła.

Czasem  najbardziej  smutne  i  przykre  okolicz­

ności  mają  nieraz  jakiś  zaskakujący  element,  na­

wet  zabawny.  Tak  się  złożyło,  że  ojciec  przyszłej 

żony  Lecha  Kaczyńskiego  był  leśniczym,  a  w  jej 

domu  z  powodu  jego  zamiłowań  zostały  duże  za­

pasy  żywności.  Dziczyzny,  naturalnie.  Ponieważ 
mieszkali  blisko  siebie,  Lech  codziennie  odwie­
dzał Marylkę i zostawał na wieczorny posiłek.

— 

19

 —

background image

-  Dzięki  temu  nasze  kolacje  miały  bogate 

menu  -  opowiadał  po  latach.  -  Zaczęło  się  od  ko­
lacji, a skończyło małżeństwem.

Aż trudno uwierzyć, ale jak opowiadali, ich zwią­

zek  nie  miał  poważniejszych  kryzysów.  Najdłuższy 
trwał podobno dwa dni i przeszli go jeszcze w okre­
sie  narzeczeństwa.  Winowajcą  był  Lech,  który  z  ja­
kiejś  męskiej  imprezy  „wrócił  późno”,  czyli  w  połu­

dnie następnego dnia. Marylka - bo tak do niej mó­

wili  najbliżsi  -  wystraszyła  się  bardzo.  Bała  się,  że 

coś się stało,  a kiedy okazało  się, że jej  lęk nie miał 
najmniejszych  podstaw,  bo  narzeczony  dobrze  się 
bawił, obraziła się i nie odzywała do niego przez dwa 
dni. Później dała się udobruchać.

Kiedy  po  dwóch  latach  narzeczeństwa  podjęli 

decyzję  o  ślubie,  jak  większość  par  chcieli  mieć  ta­

kie  same  obrączki.  Poszli  do  jubilera  i  dali  mu  ob­
rączki  do  przetopienia.  Ze  stopionego  złota  miał 
wykonać nową parę.

Ale  okazało  się,  że  nic  z  tego.  Obrączki  mia­

ły  dwie  różne  próby  złota,  więc  nie  dawały  się  tak 
połączyć.  Trzeba  było  coś  z  tym  zrobić.  Wpadli  na 
pomysł,  żeby  na  tych  starych  -  i  przecież  pamiąt­
kowych  -  wygrawerować  napisy  ze  swoimi  imio­

nami.  Na  jej  obrączce  było  jego  imię,  na  jego  -  jej. 
Lecha  i  Marii.  Ślub  wzięli  29  kwietnia  1978  roku. 

Jakże ważne był te kwietnie w ich życiu, i ślub cór­

ki, i ta sobota 10 kwietnia...

W  tym  związku  był  taki  podział  ról,  że  żona 

mężowi  kupowała  garnitury  i  krawaty,  zaś  on  jej

— 20 —

background image

kwiaty  i  biżuterię.  Lech  zawsze  źle  się  czuł,  gdy 
Marii  nie  było  w  pobliżu,  gdy  przez  jakiś  czas  mu­

siał  być  sam.  Wtedy  najbliżsi  współpracowni­
cy  śmiali  się,  że  rano  nie  wie,  jakie  są  „rozkazy”, 
a więc nie ma pojęcia, w co się ubrać.

Ale  za  to  miał  w  domu  opinię  specjalisty  od 

biżuterii.  Zarówno  w  Gdyni,  jak  i  później  w  War­

szawie,  miał  swoje  ulubione  sklepiki  ze  starociami, 
gdzie  przychodził  wyszukiwać  coś  na  prezent  dla 
żony.  Najczęściej  kupował  pierścionki,  które  Ma­
ria  Kaczyńska  lubiła  nosić.  Uważał  się  za  specjali­
stę od wisiorków.

-  Bukiety  róż  przynosi  mi  rano  i  wręcza  z  pre­

zentami  -  opowiadała  Maria  Kaczyńska,  a  pod­

czas  kolejnego  wywiadu  dopowiadała:  -  Jeśli  cho­
dzi  o  prezenty,  mąż  był  i  jest  zawsze  bardzo  szczo­
dry.  Ofiarowywanie  prezentów  jest  dla  niego  bar­
dzo ważną sprawą i zawsze sam je kupuje.

Maria  Kaczyńska  opowiadała  dziennikarce 

„Rzeczpospolitej”,  jak  na  jedną  z  Gwiazdek  dostała 

piękny  pierścionek  ze  szmaragdem  i  brylancikiem. 
Dostała  od  męża  wiele  pierścionków,  ale  właśnie 
ten  jeden  był  dla  niej  szczególnie  ważny.  Kiedy  in­

dziej  na  imieniny  dał  żonie  dwie  małe,  delikat­
ne  złote  bransoletki.  Bardzo  je  lubiła.  Starała  się 

je  mieć  zawsze  na  ręku.  Biżuterii  dostała  od  Lecha 

Kaczyńskiego  mnóstwo,  ale  nigdy  nie  zapomnia­
ła, jaki dał jej pierwszy prezent.

-  To  był  naszyjnik  z  mosiądzu  i  skóry  -  opo­

wiadała  dziennikarce  „Pani”  i  chętnie  wyjaśniła,

— 21 —

background image

jak  to  się  stało,  że  ówczesny  narzeczony  kupił  jej 

ten  wisiorek.  -  Leszek  nie  miał  pomysłu,  co  kupić 
na  imieniny  swojej  mamie.  Doradziłam  naszyjnik, 
który  mi  się  podobał,  więc  potem  Leszek  nie  miał 
problemu  z  prezentem  dla  mnie,  kupił  mi  podob­
ny.  Bardzo  go  lubiłam  i  długo  nosiłam,  zgubił  się 
dopiero w stanie wojennym.

Tylko  jeden  raz  dał  jej  coś  innego.  Z  cór­

ką  Martą  kupili  wtedy  Marii  fioletową  sukien­
kę,  której  nigdy  nie  włożyła.  Nie  chciała  im  robić 
przykrości,  więc  musiała  się  cieszyć.  Jednak  gdy 

zaczęła  mierzyć  nową  sukienkę,  „Leszek  zobaczył, 
że  to  chyba  nie  to”.  Po  tej  historii  uznał,  że nie ma 
do  tego  dobrej  ręki  i  już  więcej  żadnych  ubrań  jej 
nie kupował.

Ta  historia  pokazuje,  że  Lech  Kaczyński  zwra­

cał uwagę na to, jak są ubrane kobiety, choć nie za­

wsze  dawał  to  po  sobie  poznać,  bo  wobec  kobiet 

był  szarmancki  i  nie  pozwoliłby,  żeby  jakaś  pani 

w  jego  otoczeniu  czuła  się  źle.  Również  żona  do­

strzegała, że nie da się „włożyć cokolwiek i on tego 
nie  zauważy”.  Maria  Kaczyńska  była  elegancką  ko­

bietą,  więc  to  „cokolwiek”  w  jej  przypadku  było  na 
pewno  czymś  ładnym.  Ale  też  jej  mąż  wiedział,  co 
mu  się  podoba,  a  co  nie,  i  w  niektórych  strojach 

swojej  partnerki  nie  akceptował.  Bywało,  że  coś 
mu  się  nie  podobało,  choć  ona  sama  z  jakiejś  kon­
cepcji stroju była zadowolona.

-  Kupiłam  garsonkę,  myślałam,  że  świet­

ną,  a  on  mnie  skrytykował  -  opowiadała  w  jed­

— 22 —

background image

nym  z  pism  kobiecych.  Na  szczęście  ubranie  moż­
na  było  oddać  do  sklepu.  Prawda  też  jest  taka,  że 
prezydent  nigdy  nie  lubił  kobiet  ze  zbyt  mocnym, 
agresywnym  makijażem.  Denerwowało  go  to. 
Inna  sprawa,  że  zarówno  żona,  jak  i  później  córka 
malowały się nader dyskretnie.

Prezydent  należał  do  tych  mężczyzn,  którzy 

nie  potrzebują  wielu  rzeczy,  raczej  unikał  zaku­
pów,  niż  je  inspirował.  Swoją  żonę  jednak  zachę­
cał,  żeby  sobie  nie  żałowała.  -  Podoba  ci  się,  to 
kup  -  mawiał.  Podobnie  zachowywał  się,  kiedy 

wybierali  dla  kogoś  prezent.  Jak  opowiadała  żona, 
w  takich  sytuacjach  nie  zastanawiał  się,  co  ile 
kosztuje,  tylko  brał.  Często  mówiła  mu,  że  sama 
kupi  to  czy  tamto,  bo  on  się  absolutnie  nie  znał  na 

cenach,  więc  czasami  znacznie  przepłacał.  Nie  za­

wsze  to  jednak  skutkowało,  bo  jak  postanowił,  że 

coś kupi, to w końcu dopinał swego.

Uważała  nawet,  że  jej  mąż  jest  rozrzutny. 

Szczególnie  jak  dawał  jej  jeden  z  tych  prezentów 
charakterystycznych  dla  siebie,  dla  ich  związku. 
Gdy  jej  kupował  coś  z  biżuterii.  Wtedy  nie  oszczę­
dzał.  Mówiła  mu  wówczas:  „nagrzeszyłeś”.  Pew­
nie  dlatego  Maria  Kaczyńska  twierdziła,  że  jest  od 
męża  „chyba  oszczędniejsza”.  Ale  też  przyznawa­
ła  się,  że  czasami  kupiła  coś,  bez  czego  spokojnie 
mogłaby żyć.

Zawsze,  kiedy  nie  mogła  być  przy  nim,  wes­

przeć  go  w  trudnych  chwilach,  chciała  w  ja­
kiś  -  choćby  symboliczny  sposób  -  dać  mu  opar­

— 

23

 —

background image

cie.  W  takich  momentach  przez  wiele  lat  Maria 
Kaczyńska  wsuwała  mężowi  do  kieszeni  maskot­

kę.  Małego  słonika.  Trudno  powiedzieć,  na  ile  po­
ważnie  wierzyła  w  jego  pomoc.  A  może  ważniej­

sze  było  to,  żeby  on  wiedział,  czuł,  że  ona  pamię­
ta,  wie  i  myśli  o  nim.  A  to  zawsze  były  te  chwile, 
gdy  działo  się  coś  ważnego.  Kiedy  ona  się  dener­

wowała,  czy  się  uda,  czy  wszystko  będzie  w  po­

rządku.

-  Zawsze  chcę,  by  miał  ze  sobą  słonika 

z  trąbą  podniesioną  do  góry  -  mówiła  w  „Prze­
kroju”.  -  Niektórzy  pytają,  dlaczego  nie  kaczusz­
kę,  skoro  zbieram  figurki  kaczek.  Mój  mąż  jest  już 

„Kaczorem”,  po  co  mu  więc  kaczka?  A  słonik  trady­

cyjnie na szczęście.

Mały  słonik  z  podniesioną  trąbą  to  symbol 

szczęścia.  Ale  kaczki  też  są  symbolami.  Niektórzy 
uważają,  że  przynoszą  szczęście  i  dobrobyt.  Kiedyś 

wybierali  się  z  mężem  na  imieniny  do  znajomych, 

szukała  prezentu  i  w  sklepie  z  upominkami  w  So­

pocie  zobaczyła  bardzo  oryginalną  figurkę  kacz­
ki.  Od  razu  jej  się  spodobała.  Kaczka  od  Kaczyń­

skich to był dobry  pomysł na prezent. Od tej chwi­

li  niejednokrotnie  małżeństwo  Kaczyńskich,  idąc 

gdzieś  na  spotkanie,  przynosiło  gospodarzom 

w  prezencie  kaczki.  Ten  zwyczaj  spodobał  się  rów­

nież  ich  znajomym,  którzy  także  zaczęli  obdaro­
wywać  Kaczyńskich  kaczkami.  W  ten  sposób  roz­
rastał  się  ich  zbiór  kaczek,  a  jedna  przywędrowała 
do  nich  aż  z  antypodów.  Można  nawet  powiedzieć,

— 

24

 —

background image

że  powstał  wokół  Kaczyńskich  przyjazny  krąg  ka­
czek.

„Przekrój”  napisał,  że  prezydent  kaczek  nie 

kupował,  bo  niemal  wszystkie  pieniądze  oddawał 
żonie,  całkowicie  polegając  na  niej  we  wszelkich 

sprawach  dotyczących  zakupów.  Potwierdzał  to 

potem  ochoczo  w  różnych  wywiadach,  najczęściej 
przy  żonie,  ale  oczywiście,  gdyby  tak  było,  nie  ku­
powałby  jej  -  nie  licząc  się  z  groszem  -  biżuterii 
w  prezencie.  Ale  to,  jak  było  naprawdę,  na  zawsze 

zostało ich tajemnicą.

Bo  przecież  mówili,  że  trzeba  się  kochać.  I  że 

w tej swojej miłości nie są kimś wyjątkowym. Przy­

pominali:  tak  wiele  małżeństw  żyje  ze  sobą o  wiele 

dłużej niż oni. „Jesteśmy dopiero w pół drogi” - mó­

wili,  nie  wiedząc,  że  w  czasie,  gdy  wypowiadali  te 

słowa,  ich  szlak  zmierzał  do  końca.  Często  wspo­
minali  o  potrzebie  i  umiejętności  rozmowy  ze  sobą. 
I  o  tym,  że  w  każdym  małżeństwie  musi  być  miej­
sce na kompromis. Raczej mówiła ona, a on siedział 
z boku i słuchał. Nie przerywał jej, bo mówiła coś, co 
było doświadczeniem ich obojga.

-  Dobrane  małżeństwo  jest  jak  jabłko  -  twier­

dzili  -  które  składa  się  z  dwóch  połówek.  Jedna po­

winna  pasować  do  drugiej,  co  nie  znaczy,  że  mu­

szą  być  identyczne.  My  z  mężem  jesteśmy  takim 

właśnie jabłkiem.

Obrączki  nie  zdejmowała  nigdy.  To  było  dla 

niej  naturalne,  że  cały  czas  ma  ją  na  palcu.  Ona 
i obrączka stanowiły jedność.

— 

25

 —

background image

Inaczej  Lech  Kaczyński,  który  jak  większość 

mężczyzn  nie  lubił  żadnej  biżuterii  na  dłoniach. 
Zawsze  po  przyjściu  do  domu  zdejmował  obrącz­
kę.  Zdejmował  także  zegarek.  Czuł,  że  takie  przed­
mioty  go  krępują.  Z  tego  też  powodu  nie  nosił  rę­
kawiczek.

Codziennie  rano  okazywało  się,  że  znów  za­

pomniał,  gdzie  wieczorem  położył  swoją  obrączkę. 
Żona  i  córka  ruszały  na  poszukiwanie,  co  po  pew­
nym  czasie  stało  się  niemal  rodzinnym  rytuałem. 
Lech  Kaczyński  nie  wyobrażał  sobie,  że  może  bez 
niej  wyjść  z  domu.  Po  kilku  lub  kilkunastu  minu­
tach  obrączkę  znajdywano,  więc  można  było  ją  za­
łożyć na palec.

-  Pamiętam,  że  zabrano  mi  ją  w  więzie­

niu  podczas  internowania  -  wspominał  po  la­
tach.  -  Gdy  przy  wyjściu  dostałem  ją  z  powrotem, 
pomyślałem,  że  dla  mnie  ta  obrączka  jest  symbo­
lem wolności.

„Gazeta  Wyborcza”  z  13  kwietnia  2010  roku: 

„Ciało  Marii  Kaczyńskiej  udało  się  zidentyfiko­

wać  wczoraj  (tj.  12.04.  -  przyp.  aut.)  około  połu­

dnia  w  Centralnym  Biurze  Ekspertyz  Medycz­
no-Sądowych  w  Moskwie.  Minister  zdrowia  Ewa 

Kopacz,  która  w  niedzielę  przyjechała  do  stoli­
cy  Rosji,  mówiła,  że  Pierwszą  Damę  rozpoznano 

wstępnie  po  znaku  szczególnym  na  twarzy,  po  la­

kierze  na  paznokciach  i  po  obrączce  z  imieniem 
męża”.  Taki  komunikat  podały  wszystkie  polskie 
media.

— 26 —

background image

Obrączki  nie  zdejmowała  nigdy.  Zawsze  pła­

kała  na  „Casablance”,  gdy  pod  koniec  filmu  Ingrid 
Bergman  odlatywała  samolotem,  a  Humphrey  Bo­

gart zostawał na lotnisku.

Starała  się  znajdować  dobre  strony  życia.  I  tak 

jak Edith Piaf nie żałowała niczego.

— 27 —

background image

— 28 —

background image

Rozdział III 

Muszka

 w 

Rabce, 

Marylka

 w 

Sopocie

—29—

background image

Z

awsze  warkoczyki  lub  kucyki.  Tak  czesała 
włosy.  Tylko  czasem  splatała  jeden  warkocz. 
Tak ją pamiętają znajomi w Rabce. Właśnie te 

warkoczyki zimą w czasie zabaw na śniegu lubiły jej 

zamarzać. Mówili wtedy,  że Musia ma lodowe war­
koczyki.  Bo  tak  ją  wszyscy  nazywali.  Musia,  Musz­
ka, Marylka.

Maria  Mackiewicz,  późniejsza  Maria  Kaczyń­

ska, do Rabki przyjechała w 1953 roku. Z mamą Li­
dią  i  młodszym  bratem  Konradem.  Ojciec  Czesław 
Mackiewicz  był  leśnikiem,  a  mama  w  Rabce  była 

wychowawczynią  w  szkole  przy  Instytucie  Chorób 
Dziecięcych.

Teresa  Nowak  mieszkała  w  tym  samym 

domu:  -  To  była  wspaniała rodzina.  Widać było, że 

bardzo  się  kochali.  Zawsze  razem,  zawsze  pogodni, 

choć w ich domu się nie przelewało.

Powodem  przyjazdu  były  nie  tylko  kłopoty 

zdrowotne  przyszłej  prezydentowej.  Rodzina  Mac­

kiewiczów,  tak  jak  wiele  innych  rodzin  wysiedlo­
nych  z  Wileńszczyzny,  szukała  swojego  miejsca 
w Polsce. A potrzeba podreperowania zdrowia córki 

skłoniła ich do tego, żeby osiąść na Podhalu.

— 30 —

background image

-  Z  tego,  co  sobie  przypominam,  Marylka  mia­

ła  problemy  z  sercem  -  wspominała  po  latach  jej 
szkolna koleżanka Urszula Gawron.

Kiedy Maria miała 11 lat, w warszawskim szpi­

talu przy ulicy Płockiej zoperowano jej serce. Ten za­
bieg  przeprowadził  profesor  Manteuffel.  Po  latach 
w  tym  samym  miejscu  odwiedziła  swoją  chorą  te­
ściową Jadwigę Kaczyńską, „mamę” - jak o niej mó­
wiła.  Przypomniała  sobie  wtedy  chwile,  gdy  jako 

dziewczynka leżała tu, gdzie, jak to określiła: „zwró­
cono jej zdrowie”.

-  Oboje z młodszym bratem Konradem byliśmy 

dziećmi  bardzo  wątłymi  -  wyjaśniała  po  latach  Ma­
ria Kaczyńska. - Ja miałam wrodzoną wadę serca, on 

był niejadkiem. Domowy, zaprzyjaźniony lekarz za­
lecił zmianę klimatu i tak wyjechaliśmy z mamą na 

długie wakacje do Rabki, uzdrowiska dla dzieci. Już 

w Rabce mama zadecydowała, że zostajemy na stałe.

Jej  matka  urodziła  się  w  Petersburgu,  do  cza­

su wojny mieszkała w Wilnie. Ojciec też urodził się 
na  Wileńszczyźnie.  W  tamtych  okolicach  na  świat 
przyszła też Maria Helena z Mackiewiczów. Urodzi­
ła  się  w  Machowie.  Drugie  imię  dostała  po  swoich 
babkach Helenach.

-  Jak  wielu  repatriantów  zza  Buga  szuka­

li  dla  siebie  miejsca  do  życia  -  opowiadała  o  lo­

sie  swoim  i  rodziców  Maria  Kaczyńska  dziennika­
rzom.  -  Miejsca  urodzenia  nigdy  potem  nie  pozna­
łam,  moje  najwcześniejsze,  dość  mgliste  wspomnie­
nia wiążą się z leśniczówką.

— 31 —

background image

Po wojnie, już w Polsce, wędrowali z miejsca na 

miejsce.  Najpierw  mieszkali  w  Bydgoszczy,  potem 

w  Człuchowie  na  Pomorzu.  Później  ojciec  objął  po­

sadę leśniczego koło Złotowa, pięknego starego mia­
steczka na Pojezierzu Pilskim. Matka, która była na­

uczycielką,  uczyła  w  tamtejszej  szkole.  Codziennie 

dojeżdżała  pociągiem  do  pracy.  Mając  małe  dzieci, 
nie da się tak długo wytrzymać, więc rodzina znów 
musiała się przenieść.

Do  pierwszej  klasy  Maria  Mackiewicz,  później­

sza  Kaczyńska,  poszła  w  Złotowie.  Przez  dwa  lata 

jej  rodzina  wynajmowała  tam  mieszkanie  w  ponie­

mieckim  domu  przy  ulicy  Domańskiego.  Ze  Złoto­

wa przenieśli się do Rabki, tu na miejscu, po jakimś 

czasie Lidia Mackiewicz podjęła decyzję: zostają, już 
dosyć przeprowadzek.

-  Wynajmowaliśmy  pokój  u  górali,  a  gdy  dołą­

czył  do  nas  ojciec,  rodzice  wyremontowali  opusz­
czone  mieszkanie  i  tam  spędziliśmy  dobre  parę 

lat - opowiadała Maria o tamtych czasach.

W  Rabce  rodzina  Mackiewiczów  także  nie 

uniknęła  kilku  przeprowadzek.  Musieli  parę  razy 

zmienić  mieszkanie,  by  swoją  wędrówkę  zakoń­
czyć  w  nowym  bloku  na  osiedlu  Rabczańskiej 
Spółdzielni  Mieszkaniowej  naprzeciwko  szpita­
la.  W  pobliżu  tego  mieszkania  znajdowało  się  sa­
natorium,  w  którym  pracowała  Lidia  Mackiewicz. 
Matka  Marii  Kaczyńskiej  była  tam  wychowawczy­
nią  dzieci  chorych  na  zapalenie  opon  mózgowych. 

Zmarła w 2004 roku.

— 32 —

background image

W  opowieściach  koleżanek  i  kolegów  z  Rab­

ki  nieobecny  był  ojciec  Marii  Kaczyńskiej,  niektó­
rzy nawet mówią, że go nie pamiętają. Twierdzą, że 
matka sama wychowywała dzieci.

-  Tato  był  leśniczym,  pracował  w  terenie  -  tłu­

maczyła Maria podczas rozmowy z „Gazetą Wybor­
czą”.  -  A  mama  chodziła  na  wywiadówki  i  na  ze­

brania.

Jaki  więc  był  ten  tajemniczy  leśnik  z  Wileńsz­

czyzny, ojciec dwójki dzieci? Jaki był Czesław Mac­

kiewicz?  Jest  to  jedna  z  niewielu  wypowiedzi  Ma­
rii  Kaczyńskiej  na  temat  jej  ojca.  W  kilkunastu  sło­
wach,  w  kilku  krótkich,  niemal  zdawkowych  zda­
niach  opowiedziane  zostało  prawie  całe  życie  tego 
mężczyzny. Zacytujmy je w całości: - Przystojny, to­

warzyski,  z  poczuciem  humoru,  ale  tradycyjny.  Sil­

ny  i odważny. Na  Wileńszczyźnie walczył  w party­
zantce AK, po wojnie był za to aresztowany. Kochał 
las i potrafił go słyszeć. Lubiłam z nim jeździć po le­
sie motocyklem. Zginął w wypadku w 1976 roku. Sa­
mochód, który prowadził, wpadł w poślizg i zjechał 
z nasypu. W szpitalu personel nie zauważył, że ojciec 
ma  pęknięte  żebro.  Kość  przebiła  mu  płuco.  Gdyby 
zrobiono rentgen, można go było uratować.

-  Mama bardzo nas kochała i nasze zdrowie za­

wsze  było  dla  niej  najważniejsze.  Była  silną  kobie­

tą,  typową  „Siłaczką”,  aktywną,  stanowczą  kobie­
tą  -  opisywała  prezydentowa  w  tym  samym  wy­

wiadzie  matkę.  -  Przystojną  brunetką  o  niebieskich 

oczach.  Serdeczną,  otwartą,  bezpośrednią.  Idealist-

— 

33

 —

background image

ką.  Jak  byliśmy  mali,  często  nam  czytała  -  baśnie 

Andersena,  „Klechdy  sezamowe”  Leśmiana,  Brze­

chwę,  Tuwima,  potem  Makuszyńskiego.  Duże  wra­
żenie  zrobili  na  mnie  „Chłopcy  z  placu  Broni”.  Pła­
kałam,  kiedy  umierał  mały  Nemeczek  i  nad  losem 

„Dziewczynki  z  zapałkami”.  A  mama  mnie  przytu­

lała... Ale stawała się konsekwentna, gdy było trzeba.

Ponieważ  zarówno  ojciec,  jak  i  mama  praco­

wali,  Maria  i  jej  brat  Konrad  często  zostawali  sami 
w  domu.  Rodzice,  głównie  matka,  chcieli  ich  na­

uczyć  samodzielności  tak,  żeby  zawsze  dawali  so­
bie  radę.  Mieli  obowiązki,  które  musieli  sumien­
nie  wypełniać.  Nauka,  zajęcia  po  szkole,  sprzątanie. 
Matka  wprowadziła  im  system  punktowania,  z  któ­

rego wynikały później nagrody, takie jak wyjście do 
kina czy zgoda na sobotnią prywatkę.

Klimat  Rabki  musiał  dobrze  Marii  służyć,  bo 

aktywnie  uczestniczyła  w  życiu  sportowym  i  towa­
rzyskim.  Jeździła  na  nartach  i  chodziła  na  wyciecz­
ki po górach.

Nie była wybitną narciarką, na pewno było wie­

le osób, które lepiej od niej jeździły. Ona jednak wy­
bierała najtrudniejsze trasy.

-  Jeździliśmy  na  nartach  przede  wszystkim  na 

Starych  Wierchach  lub  na  Madejowej  -  opowiadała 
po latach dziennikarzom Urszula Gawron. - To były 

wspaniałe niedzielne wypady.

Te  narciarskie  eskapady  organizował  ojciec 

pani Gawron i - oprócz swoich córek - zabierał tak­
że młodą Mackiewiczównę.

— 

34

 —

background image

-  W czasie jednej z takich wypraw Musia poka­

zała  swoją  odwagę.  Zjeżdżaliśmy  dwoma  trasami. 

Musia  nieco  powyżej  nas,  taką  stromą  górką.  Na­

gle  na  jej  drodze  pojawiły  się  dwie  sosny,  które  ro­
sły  bardzo  blisko  siebie.  Mogła  zjechać  z  tej  górki 
i  dołączyć  do  nas,  ale  wybrała  ten  trudniejszy  wa­
riant.  Zamarliśmy  wszyscy.  A  Musia  jak  gdyby  ni­
gdy  nic  przejechała  prosto  pomiędzy  tymi  drzewa­
mi  -  jeszcze  po  latach  Urszula  Gawron  przeżywa 
tamten  moment.  -  Ja  bym  tego  nie  potrafiła  doko­
nać - sądzi.

Ale pobyt w Rabce to przede wszystkim lata na­

uki. Była wzorową uczennicą. Choć - jak podkreśla­

ją  ci,  którzy  ją  pamiętają  -  była  już  wtedy  dużą  in­

dywidualnością,  to  nie  była  osobowością  dominu­

jącą.  Nie  lubiła  o  sobie  opowiadać.  Raczej  trzyma­

ła  się  trochę  z  boku,  cicha  i  nieśmiała,  nawet  skry­
ta, ale nie tak, by się od ludzi izolować. Była łubiana. 
Zapewne  dzięki  temu,  że  przy  całej  swojej  nieśmia­
łości była osobą pogodną.

-  Do dziś pamiętam swoich profesorów: francu­

skiego  uczyła  pani  Madlerowa,  profesor  Tomaszew­
ski - łaciny, historii i logiki, szkolnym katechetą był 

ksiądz  Mieczysław Maliński,  którego nie  tylko mło­

dzież  uwielbiała  -  opowiadała  dziennikarzom  „Ga­
zety Wyborczej”.  - Do dziś mieszka w Rabce profe­
sor Fulińska, postrach z chemii.

Po lekcjach młoda Maria chodziła do pani Głu­

szyńskiej  na  lekcje  muzyki.  Ćwiczyła  grę  na  forte­

pianie i śpiew.

— 

35

 —

background image

Opiekun  młodzieży  ksiądz  Mieczysław  Maliń­

ski,  znany  dzisiaj  z  wielu  książek  o  papieżu  Janie 
Pawle II, organizował dla miejscowych nastolatków 

wypady na specjalne ogniska. Uwielbiała go nie tyl­
ko  młodzież.  Na  jego  kazaniach  w  kościele  bywały 

tłumy.

-  Mówił  zwięźle,  inteligentnie.  Bardzo  nowo­

czesny,  jeździł  na  skuterze,  wszystkim  impono­

wał - opowiadała dziennikarce prezydentowa.

W  soboty  ten  ksiądz  katecheta  brał  młodzież 

i  szedł  z  nią  na  Banię  albo  w  stronę  Maciejowej. 

Tam  w  żarze  ognisk  pieczono  ziemniaki,  śpiewa­

no, a ksiądz snuł gawędę. Najważniejsze były jednak 
gromadne rozmowy.

-  Były  również  dłuższe  wyprawy.  Chodzili­

śmy  razem  po  górach  i  rozmawialiśmy  na  wszyst­
kie tematy. W tym życiu uczestniczyła również Mu­

sia.  Wszyscy  razem  na  ogniskach  śpiewaliśmy  reli­
gijne  i  patriotyczne  pieśni,  takie,  które  nie  bardzo 
można było wtedy śpiewać - opowiadał Ryszard Ka­
płon, kolega ze szkoły. Chodził do równoległej klasy 

w  I  Liceum  Ogólnokształcącym  im.  Eugeniusza  Ro­

mera w Rabce-Zdroju.

-  Mieszkała  ona  parę  lat  w  Białym  Dworku 

z  matką  i  ze  swoim  młodszym  bratem.  W  tym  sa­
mym  domu  i  ja  mieszkałem  -  wspominał  Marię 
po  latach  ks.  Mieczysław  Maliński.  -  Pamiętam,  że 
była  szczupła  jak  na  swoje  lata,  niewysoka,  trochę 
blada,  ale  pogodna,  cichutka,  spokojna,  zdolna,  ko­
leżeńska i bardzo serdeczna. Nie miała żadnych kło­

— 

36

 —

background image

potów  z  nauką.  Pracowita,  ponad  wiek  rozwinięta 
intelektualnie. I co ważne: ogólnie łubiana.

W  liceum  Maria  Mackiewicz  była  świetną 

uczennicą, co zgodnie podkreślają jej koleżanki i ko­
ledzy.

-  Była  bardzo  zdolna,  a  przy  tym  niezwy­

kle  skromna.  Miała  same  piątki  -  zaraz  po  śmierci 
pary  prezydenckiej  opowiadała  Maria  Sochacka-Ce­
klarz.  -  Jedno  dobrze  pamiętam.  Marysia  nigdy  nie 
chodziła na wagary.

Marzyła  o  medycynie.  Jednak  -  jak  sama  opo­

wiadała  -  wybito  jej  to  z  głowy,  tłumacząc,  że  ma 

zbyt słabe zdrowie, żeby podołać wysiłkowi lekarza. 
Potem  rozważała,  trochę  pod  wpływem  wspaniałej 
nauczycielki  francuskiego  w  liceum,  studia  na  ro­
manistyce.  „Co  ty  będziesz  po  tym  robiła?”  -  pytali 

ją wszyscy, i chyba nie potrafiła znaleźć odpowiedzi 

na  to  pytanie,  bo  zrezygnowała.  Po  zdanej  maturze 
w  1961  roku  Maria  Mackiewiczówna  wyjechała  na 
studia na Pomorze.

Dlaczego  zdecydowała  się  pojechać  z  Rabki  aż 

do  Trójmiasta?  Ponieważ  pokochała  Sopot.  Zauro­
czenie  tym  bez  wątpienia  pięknym  miastem  przy­
szło na rok przed maturą, kiedy spędziła tam waka­
cje. Mimo że pogoda była fatalna, jej się tam bardzo 
podobało. Nie mogła przestać myśleć o tym miejscu, 
ciągle  w  wyobraźni  tam  była.  Wciąż  tam  wracała. 

Ale  nie  tylko  Sopot  ją  zauroczył,  zrozumiała  też,  że 

morze zawsze kojarzyło jej się z wolnością. Otwarta 
przestrzeń  dająca  możliwość  podróżowania,  a  przy­

— 37 —

background image

najmniej  nadzieję  na  egzotyczną  ekspedycję.  Przed 
maturą zorientowała się - trochę ku swojemu zasko­
czeniu - że można tam studiować transport morski.

-  W  informatorze  odkryłam,  że  jest  tam  Wyż­

sza Szkoła Ekonomiczna. Wybrałam kierunek trans­

port morski - mówiła miesięcznikowi „Pani”. - Pod­

jęłam  decyzję.  Nigdy  nie  miałam  z  tym  większych 

problemów. Od dziecka potrafiłam postawić na swo­
im. Wtedy chciałam uczyć się języków obcych i po­

dróżować. W tamtych czasach było to dość trudne.

Transport  morski  był  kierunkiem,  który  łą­

czył  w  sobie  wiele  atrakcyjnych  dziedzin  życia.  Bo 

były  w  nim  elementy  wiedzy  o  turystyce,  żegludze, 

gospodarce  i  handlu.  Maria  miała  nadzieję,  zresz­
tą  bardzo  charakterystyczną  dla  tamtych  czasów, 
że  jak  skończy  te  studia,  to  będzie  mogła  podróżo­
wać  po  świecie.  Wtedy  studia,  odpowiedni  zawód 

i  w  wyniku  tego  odpowiednia  praca  dawały  szan­
sę  na  wyjazdy  zagraniczne.  Wiele  osób  wybierało 
takie  kierunki  w  nadziei,  że  uda  im  się,  może  nie 

od  razu,  ale  po  jakimś  czasie,  wyjeżdżać  służbowo 
za  granicę.  Była  to,  praktycznie  rzecz  biorąc,  jedna 
z  niewielu  możliwości  w  miarę  swobodnego  podró­
żowania  po  krajach,  które  nie  znajdowały  się  w  ra­

dzieckiej strefie wpływów.

-  Zawsze lubiłam języki, a tam były lektoraty na 

wysokim  poziomie  -  opowiadała  w  2005  roku  pod­

czas wywiadu dla Telewizji Polskiej. - Były trudno­

ści  z  wyjazdami  zagranicznymi,  a  ja  zawsze  marzy­
łam o podróżach. Wydawało mi się, że jak będę spe­

— 

38

 —

background image

cjalistą  od  spraw  morskich,  to  na  pewno  będę  mo­

gła  trochę  świata  zwiedzić.  W  zasadzie  fascynował 
mnie  świat.  Swego  czasu  interesowałam  się  rozwo­

jem  rynków  frachtowych  na  Dalekim  Wschodzie, 

czyli  naszego  handlu  w  tej  części  świata.  To  brzmi 
egzotycznie,  bo  dziś  gospodarka  morska nie jest tak 

rozwinięta, jak kiedyś.

Ale  wróćmy  do  czasów  studenckich.  Maria  lu­

biła języki obce i chciała się ich uczyć. Rosyjski po­
znała  tak  jak  wszyscy,  w  szkole  i  na  studiach,  fran­

cuskiego  uczyła  się  w  liceum,  na  studiach  pozna­
ła  dodatkowo  angielski.  Prywatnie  poszła  na  kurs 
hiszpańskiego.

Ten  hiszpański  przydał  się,  gdyby  była  Pierw­

szą  Damą,  podczas  różnych  spotkań  miło  zaskaki­

wała  niektórych  ambasadorów,  odzywając  się  do 

nich po hiszpańsku. Wcześniej podczas pracy zawo­

dowej  przydał  jej  się  ten  język  w  służbowych  kon­
taktach z Kubańczykami.

-  Transport  morski  studiowało  się  wspania­

le  -  mówiła  dla  „Gazety  Wyborczej”.  -  Na  pierw­

szym  roku  mieszkałam  w  pięcioosobowym  poko­

ju, w żeńskim akademiku przy Kościuszki. W kolej­

nych latach już miałam dwójkę przy Armii Krajowej.

Co  najważniejsze,  studia  okazały  się  ciekawe. 

Ale też zdarzyła się jeszcze jedna ważna rzecz. Była 

tutaj  sama,  nie  miała  rodziny,  musiała  więc  dojrze­

wać szybciej niż inni.

-  Kiedy  przyjechałam  do  Sopotu,  wzięłam  od­

powiedzialność  za  swoje  sprawy.  Byłam  rzucona  na

— 39 —

background image

głęboką  wodę,  nikt  za  mnie  niczego  nie  załatwiał. 
Mama  miała  do  mnie  zaufanie,  w  przeciwnym  ra­
zie  nie  mogłabym  wyjechać  tak  daleko  od  domu. 
Nie  było  wtedy  komórek,  a  rozmowę  telefoniczną 

zamawiało  się  na  poczcie  i  niekiedy  czekało  parę 
godzin  na  połączenie  -  opowiadała  dziennikarce 

„Pani”.  -  Żyłam  skromnie,  ale  nie  miałam  komplek­

sów. Wszyscy przecież mieli niewiele.

Po  zajęciach  chodziła  z  koleżankami  na  kawę 

do  Złotego  Ula.  Ta  najsławniejsza  restauracja  Sopo­
tu  wzięła  nazwę  od  dachu  przypominającego  pla­
ster  miodu.  Znajduje  się  w  samym  centrum  przy 
słynnym  deptaku,  czyli  ul.  Bohaterów  Monte  Cas­
sino.  Jeśli  była  w  miarę  ładna  pogoda,  spacerowały 
po  plaży.  Przygotowując  się  z  koleżankami  do  sesji, 

jeśli  tylko  się  dało,  wykorzystywały  majowe  słońce 

i  opalały  się  nad  morzem.  Wieczorami  chodziła  do 
klubów studenckich. Albo do Łajby w Sopocie, albo 

do  Medyka  i Kwadratu  w  Gdańsku-Wrzeszczu  (ofi­
cjalna  nazwa  tego  ostatniego  klubu  to  Kwadratowa, 
ale  niektórzy  nazywają  go  Kwadrat,  tak  też  czyni­
ła  prezydentowa  -  przyp.  autorów).  Jak  mówiła,  do 
Grand Hotelu raczej nie zaglądały, bo dla nich, stu­
dentek, było tam za drogo.

-  Odwiedziłam  ją,  pojechałam  do  niej  na  Dni 

Morza  -  wspomina  swoją  wizytę  u  przyjaciółki 
w Trójmieście Maria Sochacka-Ceklarz. To był ostat­
ni  raz,  kiedy  się  widziały.  Ale  po  niemal  50  latach 
milczenia,  w  2009  roku  niespodziewanie  przyszła 
kartka  z  życzeniami  świątecznymi.  Nadawcą  tej

— 40 —

background image

kartki  była  prezydentowa,  ale  dla  niej  zawsze  przy­

jaciółka  z  dzieciństwa  i  ze  szkoły.  Marysia  Mackie­

wiczówna,  a  teraz  Maria  Kaczyńska.  Maria  Sochac­

ka-Ceklarz  o  swoich  odczuciach  związanych  z  tą 
kartką  mówiła  dziennikarzom  po  tej  niewyobrażal­
nej tragedii, która oprócz pary prezydenckiej pochło­
nęła również 94 towarzyszące im osoby. W słowach 
zarejestrowanych przez dziennikarzy czuć, że napię­

cie związane z tą sytuacją, emocje nie pozwalają jej 

przekazać zbyt wiele. Czyni to jeszcze bardziej wzru­

szającymi  te,  które  udało  się  przyjaciółce  wypowie­
dzieć: -Jakby Musia chciała się ze mną pożegnać.

— 

41

 —

background image

— 42 —

background image

Rozdział IV 

Kaczyńscy z Kaczyna

— 

43

 —

background image

Ż

ycie tworzy zawsze najciekawsze i najbardziej 
niezwykłe historie. Daje im pointy, które mo­
żemy poznać dopiero po wielu latach. Tak też 

było w przypadku powstańczych losów ojca Jarosła­
wa i Lecha Kaczyńskich.

Rajmund  Kaczyński,  bo  o  nim  mowa,  używają­

cy  konspiracyjnego  pseudonimu  Irka,  jako  dowód­
ca 7. drużyny 2. plutonu 1. kompanii Pułku „Baszta” 

brał  udział  w  Powstaniu  Warszawskim.  1  sierpnia 
1944 roku, w pierwszym dniu walk, prowadził swo­

ich  podkomendnych  na  niemieckie  oddziały  znaj­

dujące  się  na  Służewcu.  Podczas  tego  szturmu  do­
sięgła go kula wroga.

-  Został  ciężko  ranny  w  pierwszej  godzinie  po­

wstania na terenie Toru Wyścigów Konnych na Słu­

żewcu.  Był  pierwszym  żołnierzem,  któremu  udzie­
liłam  pomocy.  Miał  poharataną  prawą  rękę.  Kciuk 

wisiał  na  kawałku  skóry.  Musiałam  go  odciąć.  Pod­

jęłam  desperacką  decyzję  -  wspominała  w  rozmo­

wie  z  „Gazetą  Wyborczą”  powstańcza  sanitariusz­
ka  o  pseudonimie  Rena.  -  Znałam  go  już  wcześniej, 
przez  trzy  czy  cztery  lata.  Oboje  mieszkaliśmy  na 
Żoliborzu. Młodzież z tej dzielnicy trzymała się ra-

— 

44

 —

background image

zem,  wspólnie  działała  w  konspiracji,  a  potem  szła 
do powstania.

Mimo  odniesionych  ran  „Irka”  nie  złożył  bro­

ni, nadal walczył. Ale co w tej historii jest niezwykłe­
go? Otóż sanitariuszka „Rena” to Helena Wołłowicz, 

ciotka  Bronisława  Komorowskiego.  Marszałka  Sej­

mu i jednego z liderów Platformy Obywatelskiej, któ­
re to ugrupowanie od wielu lat znajduje się w ostrym 

sporze  z  Prawem  i  Sprawiedliwością,  partią  założo­
ną przez braci Kaczyńskich. Bronisław Komorowski 
miał  walczyć  o  fotel  prezydenta  z  Lechem  Kaczyń­

skim,  a  po  jego  tragicznej  śmierci  w  katastrofie  lot­

niczej  pod  Smoleńskiem  zaczął  tymczasowo  pełnić 
funkcję  głowy  państwa  i  został  kontrkandydatem 

drugiego brata, Jarosława Kaczyńskiego. Sanitariusz­

ka „Rena” i powstańczy dowódca drużyny „Irka” spo­
tykają  się  jeszcze  raz  w  trakcie  tamtych  dramatycz­

nych dni. Helena Wołłowicz opowiadała swoją histo­
rię w 2005 roku dziennikarzowi i podkreślała, że po 
raz drugi los sprawił, że życie ojca braci Kaczyńskich 
znów w niezwykły sposób zostało uratowane.

-  Po  powrocie  z  Lasów  Chojnowskich  mój  od­

dział  stacjonował  w  jednym  z  domów  przy  Puław­
skiej  -  opowiadała  wówczas.  -  Rajmund  Kaczyń­
ski  przyszedł  nas  odwiedzić.  W  pewnej  chwili  po­
czułam,  że  muszę  szybko  wyjść  z  budynku.  Powie­
działam, żeby poszedł ze mną. Nie miał ochoty, ale 

w  końcu  się  zgodził.  Gdy  byliśmy  na  zewnątrz,  na 

dom  spadł  pocisk.  Wszyscy  koledzy,  którzy  zostali 

w środku, zginęli.

— 

45

 —

background image

Naturalnie po wojnie, choć każde z nich prowa­

dziło  już  odrębne  życie,  nadal  utrzymywali  ze  sobą 

kontakt, bo, jak mówiła sanitariuszka „Rena”: - Bra­
terskie  więzi  z  konspiracji  i  powstania  trwają  do 
końca życia, a nawet „jeden dzień dłużej”.

Odwagę  dwudziestodwuletniego  Rajmunda 

Kaczyńskiego docenili jego dowódcy. Generał Anto­
ni Chruściel ps. Monter, jeden z dowódców Powsta­
nia  Warszawskiego,  odznaczył  Rajmunda  za  udział 

w  walkach  Krzyżem  Srebrnym  Orderu  Virtuti  Mi­
litari  (nr  krzyża  12798)  oraz  Krzyżem  Walecznych. 

Dostał także awans na porucznika.

Na nic zdało się bohaterstwo nie tylko tego po­

kolenia,  ale  i  wszystkich  mieszkańców  Warszawy. 
Powstanie po 63 dniach padło. Razem ze swoimi to­
warzyszami  walki  Rajmund  Kaczyński  musiał  zło­
żyć broń. Dostał się do niewoli i tak jak wszyscy zo­

stał wygnany z miasta. Przepędzony - jak 400 tysię­
cy  mieszkańców  stolicy  -  do  obozu  przejściowego 

Dulag 121, który Niemcy na początku powstania za­
łożyli  na  terenie  dawnych  Zakładów  Naprawczych 

Taboru  Kolejowego  w  Pruszkowie.  Stamtąd  trafił 

do  przejściowego  obozu  jenieckiego  koło  Skiernie­

wic, znanego też jako Dulag 122. Udało mu się zbiec 

dzięki  determinacji  i  odwadze:  Zauważył,  że  war­
townicy  pobieżnie  kontrolowali  wozy  wywożące 
ciała  zmarłych.  W  upale  zwłoki  potwornie  cuchnę­
ły i unosiły się nad nimi chmary much. - „Rajmund 

wspólnie z kolegą odciągnął taki wóz za róg baraku. 

Wspiął  się  po  stosie  martwych  powstańców  i  poło­

— 

46

 —

background image

żył  między  nimi”  -  wspominał  Jerzy  Kisieliński,  ps. 
Dyszel, zaś jego kolega Wiesław Fiedler, ps. Grot, za­
krył  go  jeszcze  innymi  zwłokami.  Wszyscy  uważa­
li  to  za  akt  wielkiej  odwagi,  bo  gdyby  Niemcy  za­
uważyli jego ucieczkę, zabiliby go. Za bramę Dulagu 
wyjechałby wóz z jednym trupem więcej, a tak nie­
świadomy niczego woźnica zaciął konia batem i po­
wiózł ojca przyszłego prezydenta Polski na wolność.

9  maja  2010  roku,  w  rosyjską  rocznicę  zakoń­

czenia  II  wojny  światowej,  w  swoim  posłaniu  do 
Rosjan  Jarosław  Kaczyński  przypomniał  pewną  hi­
storię,  która  wiązała  się  z  jego  rodziną.  Otóż  przed 
laty  jego  dziadek  Aleksander  Kaczyński  usłyszał  od 
pewnego  Rosjanina  słowa:  -  Aleksandrze  Piotrowi­

czu,  biegijtie!  I  dzięki  temu  uratowali  się  zarówno 
dziadkowie, jak i ojciec braci Kaczyńskich.

Tbż przed wybuchem II wojny Aleksander i Fran­

ciszka Kaczyńscy, dziadkowie Lecha i Jarosława, prze­
prowadzili się do Brześcia. Tam 1 września 1939 roku 

kupili dom. W Brześciu przebywali bardzo krótko. Po 
tym,  jak  wojska  sowieckie  przekroczyły  wschodnie 

granice Rzeczypospolitej, Kaczyńscy musieli opuścić 
miasto, do którego dopiero co się wprowadzili. Alek­
sander Kaczyński ze względu na stan majątkowy, po­
zycję społeczną i zawodową, a był wysokim urzędni­
kiem  na  kolei,  musiał  mieć  świadomość  zagrożenia 
ze strony sowieckiego aparatu represji. Całej rodzinie 
groziła, jak tysiącom Polaków, wywózka.

Po  ponad  70  latach  dzięki  jego  wnukowi  wie­

my,  że  błyskawicznie  musieli  podjąć  życiową  decy­

— 

47

 —

background image

zję.  Mogła  być  tylko  jedna:  trzeba  uciekać  najszyb­
ciej, każda chwila zwłoki może skazywać rodzinę na 

represje, rozdzielenie, więzienie lub zsyłkę. Porzuci­
li  dorobek  swego  życia  i  podążyli  w  stronę  central­
nej Polski. Kierunek był oczywisty. Do Warszawy.

W stolicy II Rzeczypospolitej, przez okupacyjne 

władze  niemieckie  zdegradowanej  do  pozycji  mia­

sta  prowincjonalnego,  skazanego  na  zagładę  swoich 
mieszkańców,  znaleźli  przystań  na  zielonym  Żoli­

borzu.

W  Warszawie  piętnastoletni  Rajmund  Kaczyń­

ski pobierał nauki najpierw w Państwowej Wyższej 
Szkole  Budowy  Maszyn  im.  Wawelberga,  a  potem 

w Państwowej Wyższej Szkole Technicznej. Stopnio­
wo  zaczął  działać  w  konspiracji.  Wchodził  w  fascy­

nujący  młodych  ludzi  i  jednocześnie  niebezpieczny 
świat  walki,  w  którym  własną  tożsamość  zastępo­

wały  pseudonimy.  Najpierw  był  podporządkowany 

dowództwu Związku Walki Zbrojnej, a po jego prze­

kształceniu  został  żołnierzem  podziemnej  Armii 
Krajowej.

Po  wojnie  Rajmund  Kaczyński  wrócił  na  Żoli­

borz. Zamieszkał w domu, z którym - jak się potem 

okazało  -  będzie  trwale  związana  jego  rodzina.  Za 
mieszkanie  remontuje  dom,  tak  umawia  się  z  wła­

ścicielem.

Wojenna nauka także nie poszła na marne. Wa­

welberg - nawet w warunkach okupacji - to była re­
nomowana  szkoła,  dzięki  temu  oraz  tajnym  kom­
pletom  ojciec  prezydenta  rozpoczął  naukę  na  Poli­

— 

48

 —

background image

technice Łódzkiej. Rajmund Kaczyński w 1947 roku 
ukończył  Wydział  Mechaniczny  tej  uczelni.  Zaczął 
pracować  w  Państwowych  Zakładach  Optycznych. 
Potem  trafił  do  Społecznego  Przedsiębiorstwa  Bu­

dowlanego.

Stopniowo  zaczął  się  wiązać  z  Politechniką 

Warszawską.  Najpierw  został  wykładowcą,  pełny 

etat na Wydziale Inżynierii Sanitarnej dostał w 1958 
roku. Równolegle pracował w biurach projektowych, 
a w 1965 roku wyjechał na kontrakt do Libii.

Umarł 17 kwietnia 2005 roku, w chwili gdy jego 

syn Lech rozpoczął walkę o fotel prezydenta.

Dla  wszystkich  zajmujących  się  polityką  za­

skoczeniem  była  wizyta  Jarosława  Kaczyńskiego  na 
Podlasiu  podczas  kampanii  do  parlamentu  w  2005 
roku. Może nie tyle sama wizyta, bo przecież to nor­
malne, że walcząc o głosy wyborców, politycy objeż­

dżają  różne  rejony  kraju.  Zaskoczeniem  było  to,  że 

Jarosław  Kaczyński  mówił  o  silnych  związkach  ro­

dzinnych  z  Podlasiem.  Do  tamtej  chwili  wszystkim 
się  wydawało,  że  bracia  Kaczyńscy  to  taka  stupro­
centowa  Warszawa.  A  przodkowie  Lecha  i  Jarosła­

wa  Kaczyńskich  pochodzą  właśnie  z  okolic  Łomży 

i Wysokiego Mazowieckiego.

Zresztą  podczas  wszystkich  wizyt  w  tym  re­

jonie  obaj  bracia  zawsze  wspominali  wakacje,  któ­

re  spędzali  jako  dzieci  u  stryjecznych  dziadków 

w  podczyżewskiej  wsi  o  trochę  dziwnej  trójczłono­
wej  nazwie  Ołdaki-Magna  Brok.  Ich  dom  znajdo­
wał się blisko rzeczki Brok. Bracia chętnie kąpali się

— 

49

 —

background image

w niej. Także część mieszkańców tej położonej przy 

samym  Czyżewie  miejscowości  pamięta  ich  waka­
cyjne  przyjazdy.  Nadal  mieszka  tam  ich  dalsza  ku­
zynka Marianna Grodzka ze swoją rodziną.

-  Takie  fajne  chłopaki  -  wspominała  Marian­

na  Grodzka  dziennikarzowi  „Kuriera  Poranne­
go”.  -  Trochę  rozrabiali,  normalnie,  jak  dziecia­
ki. Ale jak trzeba było, to też posłuszne. W polu po­
magali.  Marianna  Grodzka  słyszała  też,  że  dziadek, 
a może pradziadek Lecha i Jarosława miał gospodar­
stwo we wsi Sędziwuje koło Zambrowa.

-  No, nie wiem - mówił radny gminy Zambrów 

Zenon Zdrodowski, który o swojej miejscowości wie 

wszystko.  -  Rzeczywiście jacyś  Kaczyńscy tu  kiedyś 

mieszkali, ale to już trudno ustalić.

Ale  to  prawda,  cioteczna  babcia  Stanisława 

Dekutowska  była  siostrą  ich  dziadka  i  pochodzi­
ła  z  miejscowości  Sędziwuje  pod  Zambrowem.  Nie 
miała  dzieci,  więc  gdy  umarła,  przyjazdy  chłopców 
się  skończyły.  W  powiecie  wysokomazowieckim, 

w  gminie  Czyżew-Osada,  znajdują  się  dwie  wsie  ze 

słowem  „Kaczyn”  w  nazwie.  Historycy  przypomi­
nają,  że  prezydent  Kaczyński  wywodził  się  z  rodu 
drobnej szlachty herbu Pomian ze wsi Kaczyn-Her­

basy i Stary Kaczyn, które kiedyś należały do przod­
ków  Rajmunda  Kaczyńskiego,  ojca  Lecha  i  Jarosła­
wa. Andrzejowi Brzósce, który badał korzenie rodzi­
ny  Kaczyńskich,  na  podstawie  metryk  kościelnych 
udało  się  ustalić,  że  prapraprapradziadek  bliźnia­
ków  Walenty  Kaczyński  prawdopodobnie  urodził

— 

50

 —

background image

się w 1737 roku w jednym z dwóch Kaczynów. Pra­

prapradziad  Mikołaj  Kaczyński,  prapradziad  Stani­

sław  Kaczyński  i  pradziad  Piotr  Kaczyński  urodzi­

li  się  w  dawnym  powiecie  zambrowskim.  Dziadek 

Aleksander  prawdopodobnie  gdzieś  na  Ukrainie. 

Z  kolei  wspomniana  już  cioteczna  babcia  Stanisła­
wa  Kaczyńska  wzięła  ślub  ze  Stefanem  Dekutow­

skim w 1919 roku.

Rajmund  Kaczyński,  ojciec  Jarosława  i  Lecha, 

urodził się 1 września 1922 roku w Grajewie. Wiemy 

już,  że  był  synem  urzędnika  kolejowego  Aleksan­

dra  Kaczyńskiego.  Jego  matka,  Franciszka  z  domu 
Świątkowska,  pochodziła  z  okolic  Odessy.  Gdy  Raj­
mund  miał  5  lat,  w  1927  roku,  jego  rodzice  podję­

li  decyzję  o  przeprowadzce.  Aleksander  Kaczyński 

dostał propozycję nowej pracy, objął stanowisko na­
czelnika  ekspedycji  węzła  kolejowego  w  Baranowi­
czach, czyli na terenie dzisiejszej Białorusi. Tam też, 

jak  wynika  z  niektórych  relacji,  babka  Lecha  i  Jaro­

sława Kaczyńskich pracowała, zajmując się obrotem 
nieruchomościami.  Ciężka  praca  obojga  małżon­
ków dawała efekty, żyli w dobrych warunkach. Mie­
li dwa domy, sad i kilkanaście hektarów lasu.

Z pobytem Kaczyńskich w Baranowiczach wią­

że się opowieść, że tam młody Rajmund poznał swo­

ją  przyszłą  żonę  Jadwigę.  Rajmund  rzeczywiście  po­

znał tam Jasiewiczów, byli to jednak kuzyni Jadwigi. 
I zdaje się, że tylko płci męskiej.

— 

51

 —

background image

— 52 —

background image

Rozdział V 

Lata opozycji

— 53 —

background image

W

  marcu  1968  roku  Jadwiga  Kaczyńska  za­
brała  swoim  synom  sznurowadła  do  bu­

tów. Żeby nie wychodzili z domu i się nie 

narażali. „Poszli bez sznurówek. Leszek wrócił z jed­
ną  stopą  w  samej  skarpetce  i  bardzo  przeziębiony. 
Uciekał  przed  milicją.  Dziwiłabym  się,  gdyby  pozo­

stawali z daleka od tego, co się działo” - wspomina­

ła matka prawie 40 lat później w „Vivie”.

To  tego  marcowego  dnia  przestała  się  bać 

o  synów,  bo  zdała  sobie  sprawę,  że  nic  nie  wskóra, 

że  nie  jest  w  stanie  zabronić  im  działać.  No  bo  jak 
im,  potomkom  powstańców  i  żołnierzy  AK,  zaka­
zać?  W  marcu  1968  roku  bracia  Kaczyńscy  ekspre­

sowo  dojrzeli  polityczne.  Chodzili  na  demonstra­
cje,  obrywali  pałami  od  milicji.  -  Obowiązkiem 

było  się  bić  -  tak  podsumował  potem  tamte  cza­

sy Jarosław.

-  Za  czasów  wczesnego  Gierka  nikomu  nie  śni­

ła  się  ani  demonstracja,  ani  że  wiedza  polityczna 
będzie  kiedyś  potrzebna.  A  oni  studiowali  wszyst­
ko,  co  się  dało.  Zachowywali  się  tak,  jakby  chcie­
li  zostać  w  przyszłości  premierami  czy  ministra­
mi - opowiadał Piotr Wierzbicki.

— 

54

 —

background image

Brali  udział  w  nieformalnych  seminariach 

u  prof.  Stanisława  Ehrlicha,  polskiego  Żyda  i  mark­
sisty. Seminaria urządzał w domu, bo w wyniku na­
gonki  1968  roku  stracił  stanowisko  -  i  kierownika 
katedry  na  Uniwersytecie  Warszawskim,  i  redakto­
ra naczelnego „Państwa i Prawa”.

Już  wtedy  Jarosław  Kaczyński  miał  swoją  wi­

zję  przyszłości Polski.  Jego  prognozy,  że  komunizm 

wkrótce upadnie, budziły wtedy pusty śmiech. A on 

oświadczał,  iż  wybiera  drogę  zawodowego  rewolu­
cjonisty  -  całkowicie  poświęci  się  polityce  i  nie  za­
łoży rodziny.

Jakiekolwiek  argumenty  mamy  Jadwigi  prze­

ciwko  tym  planom  byłyby  nieskuteczne.  Tym  bar­
dziej  że  sama  poznała  synów  z  kolegą  z  pracy  -  Ja­
nem  Józefem  Lipskim,  działaczem  Komitetu  Obro­
ny Robotników. Jarosław zaraz po obronie doktoratu 
z prawa w 1976 r., zgłosił się więc do Lipskiego. Po­
prosił,  by  wyznaczył  mu  zadanie.  W  biednych,  ro­
botniczych  mieszkaniach  w  Płocku  Jarosław  szu­
kał  ludzi,  których  po  strajku  pobito  czy  wyrzucono 

z pracy. Miał im pomagać. Zatrzymywała go milicja. 

Tak zaczęła się jego opozycyjna karta.

Znał wtedy piękną dziewczynę o lśniących wło­

sach.  Matka  wspomina,  że  na  jej  widok  czerwienił 
się  w  kościele.  Ale  związek  się  rozpadł.  Nagle.  Gdy 

Jadwiga  Kaczyńska  pytała  syna,  czy  się  ożeni,  tyl­

ko  się  śmiał.  Wracał  późno  w  nocy,  całe  dnie  kon­
spirował.  Dziewczyna  wyszła  za  mąż  za  kogo  inne­
go,  urodziła  czwórkę  dzieci.  I  podczas  przypadko­

— 

55

 —

background image

wego  spotkania  wiele  lat  później  wyznała  pani  Ja­

dwidze: - Jarek rzucił mnie dla KOR-u.

We  wrześniu  1977  roku  zaczął  społecznie  pra­

cować w Biurze Interwencyjnym KOR-u. TU poznał 
dwoje ludzi, z którymi współpracuje do dziś - Zofię 
i  Zbigniewa  Romaszewskich.  Został  zastępcą  Zofii 
i  dokumentował  pobicia,  zatrzymania,  a  nawet  za­

bójstwa  dokonane  przez  funkcjonariuszy  MO  i  SB. 
Zdaniem  Romaszewskiego,  już  było  widać,  że  Jaro­

sław potrafi grać twardo. A bardziej od roboty praw­

niczej  interesowały  go  mechanizmy  sprawowania 
władzy.

W  końcu  trafił  do  „Głosu”  Antoniego  Maciere­

wicza. Od 1979 roku należał do redakcji podziemne­

go pisma.

Tymczasem Lech od 1971 roku był na Wybrzeżu. 

Historia działa się właściwie na progu jego domu. Tak 

jak brat - w 1976 roku zaczął pracę dla KOR-u. Zbierał 

pieniądze dla represjonowanych robotników i za po­
średnictwem  mamy  przekazywał  je  Lipskiemu.  Jak 
brat - współpracował z Biurem Interwencji. Ich dro­
gi opozycyjne były podobne, bo obaj byli prawnika­
mi. Prywatne różniły się diametralnie - Lech w tym 

czasie poznał bowiem Marię i się ożenił.

Lech w 1978 roku związał się z Wolnymi Związ­

kami Zawodowymi i prowadził szkolenia dla robot­
ników z prawa pracy. Kolportował wśród nich niele­
galną  prasę  -  „Robotnika”  i  „Biuletyn  Informacyj­
ny  KSS  KOR”.  Sam  pisywał  w  niezależnym „Robot­
niku Wybrzeża”.

— 

56

 —

background image

Podczas  słynnego  zrywu  w  sierpniu  1980  roku 

Lech  Kaczyński  został  doradcą  Międzyzakładowego 
Komitetu  Strajkowego  w  Stoczni Gdańskiej. Współ­
tworzył  zapisy  Porozumień  Sierpniowych  i  części 

statutu  „Solidarności”  dotyczące  strajków,  sekcji 

branżowych  i  układów  zbiorowych.  Spał  w  szpita­
lu  stoczniowym,  co  sobie  bardzo  chwalił,  bo  przy­

najmniej  mógł  się  tam  umyć.  Nie  wziął  ze  sobą  na­

wet  ręcznika.  W  rozmowie  z  Jackiem  Karnowskim 

i  Piotrem  Zarembą  „O  dwóch  takich...  Alfabet  bra­

ci  Kaczyńskich”  opowiadał:  „Jadło  się  niewiele.  Do­

wiedziałem  się  kiedyś,  że  w  pokoju  ekspertów  jest 

coś  do  jedzenia.  Nie  miałem  nic  w  ustach  od  rana. 

A  Mazowiecki,  ekspert,  patrzył  na  mnie  zawsze  po­

dejrzliwie, jako na człowieka KOR-u, przedstawicie­

la Borusewicza. Podchodzę do drzwi, a on mi je za­
trzaskuje  przed  nosem.  Musiałem  się  obejść  sma­
kiem.  Cóż,  eksperci  uważali  KOR  za  minę,  o  którą 

mogą się rozbić negocjacje”.

We wrześniu Lech poparł koncepcję swego bra­

ta  Jarosława  Kaczyńskiego,  Jana  Olszewskiego  i  Ka­
rola  Modzelewskiego,  by  wszystkie  nowe  związ­
ki  zawodowe  zjednoczyły  się  w  jeden  ogólnopol­

ski  związek  „Solidarność”.  Żeby  przekonać  do  tej 

koncepcji  działaczy,  Lech  musiał  wymyślić  for­
tel.  Uczynił  działaczem  Jana  Olszewskiego,  a  ten 
wygłosił  płomienną  mowę  wspierającą  zjednocze­
nie.  Entuzjazm  porwał  salę,  ale  Wałęsa  obawiał  się 
utraty  wpływów. Zrobił awanturę. Zaproponowano 

mu  więc,  że  będzie  przewodniczącym  tego  wielkie­

— 

57

 —

background image

go związku. I  powstała NSZZ „Solidarność”. W1981 
roku  Lech  był  delegatem  na  I  zjazd  „Solidarności” 
i zasiadł w komisji ds. stosunków z PZPR. Wszedł do 
zarządu regionu gdańskiego.

A żona? Maria Kaczyńska w 1980 roku urodziła 

córkę  i  każdego  dnia  drżała  o  męża.  Nie  angażowa­

ła  się  w  politykę,  tym bardziej że na Wybrzeżu nie 
mieli  rodziny, która zajęłaby się  ich dzieckiem.  Ale 
wspominała,  jak  SB  jeździło  za  Lechem,  a  ona  pro­
wadziła  samochód.  Z  duszą  na  ramieniu  starała  się 
im uciec.

-  Szczególny  to  był  moment,  gdy  mąż  był  moc­

no  śledzony.  Przyszedł  do  nas  nasz  przyjaciel  z  ra­
diem do podsłuchiwania SB. Słyszał, że mąż jest już 
blisko  domu  i  mówił  -  nastawiaj  herbatę,  Leszek 
minął krzyżyk i już zaraz będzie w domu - opowia­

dała.

Ten  przyjaciel  to  Witold  Marczuk,  późniejszy 

szef  Agencji  Bezpieczeństwa  Wewnętrznego,  któ­

ry  współpracował  wtedy  z  Lechem  Kaczyńskim. 

„Krzyżykiem”  SB  nazywało  kościół.  Nadali  też  slan­

gowe nazwy rodzinie Lecha: żona to była „połówka”, 
córka - „ćwiartka”.

Ale  najgorsze  było  internowanie.  W  nocy 

z 12 na 13 grudnia 1981 roku ktoś nagle zapukał do 
mieszkania  Kaczyńskich.  Maria  spytała:  „Kto  tam?” 
i  usłyszała:  „Poczta”.  Latami  się  zastanawiała,  jak 
mogła  uwierzyć,  że  poczta  przychodzi  przed półno­
cą.  Nie  spodziewali  się  żadnego  telegramu  -  rozma­

wiali ze wszystkimi z rodziny tego samego dnia.

— 

58

 —

background image

-  Jakoś  irracjonalnie  otworzyłam  drzwi,  a  oni 

przyszli  po  męża.  Miałam  do  siebie  pretensje,  że 

otworzyłam  -  mówiła.  Choć  przecież  to  nie  miało 
znaczenia - aresztowaliby go i tak

Kazali  się  Lechowi  ubierać.  Spytał,  dlaczego. 

Usłyszał, że jest dekret z 13 grudnia. A były cztery mi­
nuty po północy! Powiedział więc, że jest prawnikiem 

i o dekrecie nie słyszał. Byli przygotowani, pokazali.

-  Nie  było  napisane,  dokąd  go  zabierają.  Było 

skreślone więzienie w Czarnem. A Strzebielinka nie 
doczytałam,  bo  to  szybko  było.  I  zabrali  go  -  opo­

wiadała 24 lata później prezydentowa, ciągle w emo­

cjach.

Wychodząc,  Lech  powiedział:  -  Zadzwoń,  za­

wiadom, kogo trzeba.

Maria  była  przerażona.  Telefon  głuchy.  Tele­

wizja nie działała. Usiłowała złapać „Głos Ameryki”, 

ale się nie udawało. Zostałam sama na X piętrze blo­
ku  z  półtoraroczną  córką.  Marta  obudziła  się  i  nie 
chciała  zasnąć.  Była  ostra  zima.  Maria  załadowała 

więc córeczkę na sanki i pobiegła do przyjaciół, opo­
wiedzieć „komu trzeba”, jak prosił mąż.

Dopiero dwa dni przed Wigilią pierwszy raz po­

wiedziano  jej  na  SB  przy  Okopowej  w  Gdańsku,  że 

może  szykować  paczkę  żywnościową.  Spakowała 

opłatek, jedzenie, przybory toaletowe. W końcu po­

wiedzieli,  gdzie  jest  mąż  i  że  można  do  niego  poje­

chać.  Z  córką  mecenasa  Siły-Nowickiego  pojecha­

ły  23  grudnia  maluchem  do  obozu  internowania  za 

Wejherowem.

— 59 —

background image

- Gdy znalazłam się w sali widzeń i zobaczyłam 

go  zarośniętego,  bardzo  się  wzruszyłam  -  wspo­
minała  Maria  Kaczyńska.  Wigilia  to  był  już  bardzo 
szczęśliwy dzień, bo wiedziała, że mąż żyje.

A  jak  wyglądały  te  dni  Lecha?  Najpierw  wieź­

li  wszystkich  w  nocy  po  śnieżnych  zaspach,  a  gdy 

skręcili za Wejherowem w ciemny las, przeszło mu 

przez  myśl,  że  to  już  koniec...  -  Co  się  wtedy  czu­

je?  -  pytali  go  niedawno  dziennikarze.  -  To  trud­

no  opisać...  Jakieś  obrazy,  strzępy  zdań  przelatu­

ją  przez  głowę...  Podsumowuje  się  życie...  Dopie­

ro,  kiedy  znaleźliśmy  się  w  kolumnie  innych  sa­
mochodów,  zorientowałem  się,  że  może  nie  będzie 
tak  źle  -  odpowiedział.  Obok  Lecha  siedział  Jacek 
Kuroń.

W  wigilijny  wieczór  pozwolono  więźniom  od­

wiedzać  się  w  celach.  Opłatek  mieli  już  z  przydzia­

łu, był nawet kapelan. W jednej z cel urządzono ka­
plicę.  Widzenia  były  raz  w  miesiącu.  Zawartość 
paczek  -  ściśle  określona.  Strażnicy  zabierali  na­
wet  jedno  nadprogramowe  jajko  na  twardo.  Pod­

czas każdego posiłku w drzwiach cel stali zomowcy 
z długą bronią i psami.

Po  jakimś  czasie  Kaczyńscy  wzięli  się  na  spo­

sób.  -  Maria  przychodziła  do  więzienia  wraz  Ol­
szewskim,  adwokatem,  dzięki  czemu  mogli  się  wi­
dzieć co dwa tygodnie i dwa razy dłużej niż przepi­
sowa godzina.

Lech Kaczyński wyszedł z internowania w paź­

dzierniku 1982 roku.

— 

6

o —

background image

Jarosław miał szczęście - nie był na liście do in­

ternowania  i  został  tylko  zatrzymany  17  grudnia 
na  kilka  godzin.  Krążyły  plotki,  że  Andrzej  Stelma­

chowski  złożył  mu  niecodzienną  propozycję  -  po­
rwanie  z  miejsca,  w  którym  osadzono  internowa­
nego  Lecha  Wałęsę.  Jarosław  jednak  miał  odmówić 
temu znanemu prawnikowi i późniejszemu doradcy 
Lecha Kaczyńskiego.

Jarosław  kolportował  wydawnictwa  podziem­

ne, a w 1982 roku nawiązał współpracę z Komitetem 
Helsińskim  i  niejawnymi  władzami  „Solidarności”. 

W  stanie  wojennym  zaczął  dokarmiać  bezpańskie 

koty i z obserwacji tych zwierząt naszła go taka reflek­

sja: „Polityk powinien być jak kot. Poczucie godności, 
spryt, determinacja - tego można się od kotów uczyć”.

Po wyjściu Lecha na wolność obaj bracia działa­

li w podziemnych władzach „Solidarności”, a później 
weszli do jawnej Krajowej Komisji Wykonawczej.

Jarosław  prowadził  „zwiad  polityczny”,  czy­

li  analizował  sytuację.  A  podczas  strajków  w  1988 
roku  doradzał  pracownikom  Stoczni  Gdańskiej  im. 

Lenina.  Lech  wszedł  do  gdańskiego  sztabu  Wałę­
sy  i  regionalnej  Rady  Pomocy  Więźniom  Politycz­
nym  w  Gdańsku.  Kiedy  dużo  później  dziennikarze 
Piotr  Zaremba  i  Michał  Karnowski  pytali  go,  czy 

w  1980  roku  Wałęsa  mógł  przeskoczyć  przez  stocz­

niowe  ogrodzenie  do  strajkujących,  bo  fakt  ten  za­
częto  kwestionować,  Lech  Kaczyński  uśmiechnął 
się  figlarnie:  -  Panowie,  jak  nie?  Nawet  nam  z  Jar­
kiem się to udało.

— 6i —

background image

— 62 —

background image

Rozdział VI 

Wałęsa i Kaczki

— 

63

 —

background image

P

oczątkowo  Wałęsa  ciągle  mylił  braci  Ka­

czyńskich.  Jednak  ich  to  nie  zrażało.  Szybko 
udało  im  się  zostać  zaufanymi  lidera  „Soli­

darności”.  Ukradli  Wałęsę  opozycjonistom  z  grupy 

Adama  Michnika  -  mówiono  złośliwie  acz  dow­

cipnie,  nawiązując  do  tytułu  filmu  „O  dwóch  ta­

kich,  co  ukradli  księżyc”,  w  którym  główne  role 

zagrali bracia Kaczyńscy.

Lech  Wałęsa  po  latach  oceniał,  że  Kaczyńscy 

byli  świetni  na  czas  walki  -  jak  trzeba  było,  bez­
względni,  a  przede  wszystkim  skuteczni.  Dał  im 

do ręki karty, oni je rozdawali.

Nie byli karierowiczami. W styczniu 1991 r. Ja­

rosław  Kaczyński  odrzucił  propozycję  stworzenia 
rządu,  jaką  Wałęsa  mu  złożył.  Nie  chciał  też  być 
marszałkiem Sejmu.

- Uważałem, że kto inny będzie lepszym premie­

rem. Osobiście chcę robić to, co w sensie społecznym 
i  narodowym  uważam  za  najważniejsze:  umocnić 
kierowaną przez siebie partię - tak lider Porozumie­
nia  Centrum  tłumaczył  w  wywiadzie  dla  tygodni­
ka „Spotkania”. - Może to był błąd, ale byłem za mało 

znany, nie miałem autorytetu - ocenił po latach.

— 

64

 —

background image

Może,  lecz  mimo  wszystko  miał  decydujący 

wpływ  na  to,  co  się  działo  w  państwie.  Był  osobą 

numer  jeden,  jak  w  międzywojniu  naczelnik  pań­
stwa  Józef  Piłsudski.  W  książce  „Ludzie  Tygodnika 
Solidarność”  nazwano  go  nawet  „Piłsudskim  XXI 

wieku”.  Tłumacząc:  „Tak  jak  on,  Jarosław  Kaczyń­

ski  postawił  sobie  za  cel  stworzyć  państwo  swo­
ich marzeń, z silnym przywódcą i takąż ideologią”.

We  wrześniu  1989  roku  Wałęsa,  który  wtedy 

przewodził  „Solidarności”,  podjął  decyzję:  Jaro­

sław  Kaczyński,  jego  „człowiek  do  zadań  specjal­
nych”,  będzie  redaktorem  naczelnym  związkowe­
go „Tygodnika Solidarność”.

Wojciech  Giełżyński  sądził,  że  to  on  wymy­

ślił  Kaczyńskiego.  Poznał  braci  podczas  straj­
ków w 1988 roku w Gdańsku, gdzie nocami w jego 

domu  omawiali  scenariusze  rozwoju  sytuacji 

w  kraju.  W  trakcie  jednej  z  takich  narad  ktoś  rzu­

cił:  „Mazowiecki  na  premiera”.  Jarosław  Kaczyński 

zapytał: a „Tygodnik”, kto?

-  Na  co  ja:  „no  jak  to,  kto,  ty”.  Wtedy  Jarkowi 

pomysł  się  nie  bardzo  spodobał,  mówił,  że  nigdy 
nie  zajmował  się  prowadzeniem  gazety,  że  nie  jest 
pewien,  czy  sobie  poradzi.  My  z  żoną  Marysią  mó­
wiliśmy,  że  szef  tygodnika  nie  jest  od  redakcyjnej 
roboty,  że  wystarczy  dobrać  odpowiednich  ludzi. 
Niedługo  potem  Jarek  pojechał  do  Gdańska  i  wró­

cił z nominacją - wspominał Giełżyński.

Jarosław  Kaczyński  tego  dialogu  nie  pamię­

tał.  A  w  książce  „Ludzie  Tygodnika  Solidarność”

— 65 —

background image

tak  opisał  swą  nominację:  „W  gronie  kilku  osób 
rozmawialiśmy  o  sytuacji  w  tygodniku.  W  spotka­
niu  uczestniczył  na  pewno  Wałęsa  i  mój  brat  Le­

szek,  pewnie  ktoś  jeszcze,  nie  pamiętam.  Wałęsa 

bez  większego  namysłu  wręczył  mi  nominację  na 

redaktora  naczelnego,  ale  bez  daty.  Tak  mu  zresz­
tą  poradziłem.  Nie  byłem  pewien,  czy  uda  mi  się 

skompletować  załogę.  Obawiałem  się  protestu  ze 
strony  starego  zespołu,  którego  nie  chciałem  wca­

le  zniszczyć.  Namawiałem  wiele  osób,  które  zna­

łem  z  pierwszego  »Tygodnika«,  żeby  zostały,  ale 
wiedziałem  też,  że  miotają  nimi  wielkie  emocje 
i  że  mogą  mnie  nie  zaakceptować.  Michał  Boni 

i  Janusz  Jankowiak  jakiś  czas  się  wahali,  ale  osta­
tecznie  odeszli.  Bez  zastanowienia  pożegnały  się 

z  »Tygodnikiem«  osoby  blisko  związane  ze  środo­

wiskiem  »Gazety  Wyborczej«,  z  nimi  nie  było  żad­

nej dyskusji”.

Ta  decyzja  Wałęsy  na  zawsze  uwikłała  braci 

w  konflikt  ze  środowiskami  związanymi  później 

z  Unią  Demokratyczną,  bo  oddawała  pismo  w  ręce 
zupełnie  innej  opcji.  Różnica  między  nimi  była 
bowiem  wielka:  Mazowiecki,  tak  jak  Adam  Mich­
nik,  był  za  ewolucyjnym  wychodzeniem  z  komu­
nizmu,  w  drodze  kompromisu  ze  skłonną  do  re­

form  częścią  klasy  rządzącej  PRL.  Opcja  ta  domi­
nowała  wówczas  w  życiu  politycznym.  A  Kaczyń­
scy  byli  przeciwni  „grubej  kresce”.  Wałęsa  i  jego 
środowisko  czuli  się  oszukani  -  znaleźli  się  na 
marginesie, bez wpływu na ważne decyzje.

— 

66

 —

background image

Niektórzy  uznają  wręcz  moment  wkroczenia 

Kaczyńskiego  do  pisma  za  prawdziwy  początek 

„wojny  na  górze”.  Przejmował  bowiem  dzieło  Tade­

usza  Mazowieckiego  i  nie  miało  znaczenia,  że  jak 
lew  walczył  o  to,  by  Wałęsa  mianował  pierwszego 
naczelnego „Tygodnika” premierem.

Widział  polityczną  rzeczywistość  jak  baryka­

dę:  po  jednej  stronie  Mazowiecki,  na  którego  mógł 

przystać,  a  po  drugiej  grupa  Michnika  i  Jacka  Ku­
ronia,  która  na  premiera  lansowała  Bronisława 
Geremka.  Konflikt  Michnika  z  Mazowieckim  był 
w  owym  czasie  tak  silny,  że  ten  ostatni  odmówił 
kandydowania  w  wyborach  4  czerwca,  choć  był 

jednym  z  głównych  twórców  porozumień  okrą­

głostołowych.

Kaczyński  sam  opowiadał,  że  Mazowieckie­

go  trzeba  było  bronić:  „Wiosną  1989  roku,  po  pro­
gramie  telewizyjnym,  w  którym  występowa­
łem  razem  z  Adamem  Michnikiem,  szliśmy  ulicą 
i  w  pewnym  momencie  powiedział  do  mnie:  po­

patrz  tylko,  jak  pięknie  załatwiliśmy  Mazowiec­
kiego, on jest skończony. W latach 70. i 80. z Mich­
nikiem  działaliśmy  w  podziemiu,  razem  podróżo­
waliśmy  po  Trójmieście,  jeździliśmy  pociągami, 
kolejkami.  Kontaktów  było  mnóstwo.  Często  by­
wał  w  domu  Leszka  w  Sopocie  i  nie  krył  swoich 
preferencji  politycznych.  Atakował  Mazowieckie­
go przy każdej nadarzającej się okazji”.

Jarosław  zepsuł  jednak  jego  plany,  tworząc  ko­

alicję  obozu  reform  z  SD  i  ZSL.  Był  wtedy  tak  nie­

— 67 —

background image

zamożny,  że  nie  było  go  nawet  stać,  by  postawić 
swym  rozmówcom  kawę.  Ale  przekonał  ich  do  po­
parcia  Tadeusza  Mazowieckiego  i  pierwszy  pre­
mier  III  RP  wygłosił  swoje  słynne  expose  w  Sej­
mie, podczas którego zasłabł z emocji i zmęczenia.

W  „Tygodniku  Solidarność”  jednak  wrzało. 

Jarosław  Kaczyński  musiał  kompletować  nowy 

zespół,  a  to  wcale  nie  było  łatwe  -  był  co  praw­
da  zaprzyjaźniony  z  paroma  publicystami,  ale  nie 
znał  dobrze  środowiska  dziennikarzy.  Nie  miał 

swojej  gwardii,  która  narzuciłaby  ton  „Tygodni­
kowi”.  Po  prostu  dobierał  ludzi,  z  którymi  chciał 
i mógł pracować.

Piotr  Wierzbicki  z  Kaczyńskim  znał  się  pry­

watnie  od  czasów  stanu  wojennego,  ale  gdy  do­

stał  propozycję  pracy  w  „Tygodniku”,  zdziwił  się, 

bo  był  liberałem,  a  pismo  związkowe.  Mimo  to  Ja­

rosław  na  niego  postawił.  -  Często  bywał  u  mnie 
w  domu,  przychodził  głodny  na  kolację,  chętnie 
pił  wino  i  było  sympatycznie.  Raz  wybraliśmy  się 
nawet  wspólnie  na  wakacje.  Ale  zapytałem  go,  czy 

mi  zagwarantuje,  że  nie  będzie  ingerował  w  moje 
teksty.  Odpowiedział,  że  tak.  -  Bez  względu  na  to, 

co  napiszę,  bo  przecież  znasz  moje  poglądy  -  drą­

żyłem.  Odpowiedź  była  pozytywna.  -  Wszystko, 

co  napiszesz,  będzie  wydrukowane  -  obiecał  i  sło­

wa dotrzymał.

Jacek  Maziarski  tak  charakteryzował  różni­

ce  między  panami:  -  Piotrek  z  Jarkiem  mieli  do 
siebie zaufanie, lecz byli trudnymi partnerami.

— 68 —

background image

Wierzbicki  jest  nieelastyczny,  bardzo  sztywny 

i uparty, a Kaczyński logiczny, klarowny i władczy.

Dbał  jednak  o  swych  ludzi.  Po  wyborach 

prezydenckich  zaprosił  do  siebie  Wierzbickiego 
i  ostrzegł:  -  Słuchaj,  Piotr,  ja  w  „Tygodniku”  nie 
będę  wiecznie.  Dopóki  jestem,  włos  ci  z  głowy  nie 
spadnie, ale jak odejdę, wszystko może się zdarzyć.

„Tygodnik”  uważał  za  ważną  instytucję  w  wal­

ce  o  Polskę  solidarnościowo-antykomunistyczną. 
Instytucję,  która  ma  się  włączyć  w  dyskusję:  co 
dalej  z  Polską?  Choć  wcale  nie  był  najtwardszym 
ogniwem  grupy  krytykującej  „różowo-czerwony” 
układ,  czyli  kolegów  z  podziemia  wraz  z  „reforma­
torskim  skrzydłem  PZPR”.  Na  wielu  spotkaniach 
musiał  się  gęsto  tłumaczyć  z  tego,  że  byli  z  bratem 

uczestnikami Okrągłego Stołu.

Tak  było  wiosną  1989  roku  na  imieninach 

Wojciecha  Giełżyńskiego,  na  które  ściągały  tłu­

my  dziennikarzy.  Niektórzy  zaatakowali  Jarosła­

wa  Kaczyńskiego,  że  swoją  obecnością  przy  Okrą­

głym  Stole  uwiarygodnił  komunistów,  bo  nic  się 
nie  zmienia.  Najzagorzalej  kłóciła  się  z  nim  Ewa 

Matuszewska,  przyszła  dziennikarka  „Tygodnika 
Solidarność”.  Założył  się  z  nią  o  pół  litra  wódki,  że 
za  pół  roku  będzie  w  Polsce  nowa  władza.  -  I  za­
kład  wygrałem.  Potem  długo  ta  półlitrówka  leżała 
w  moim  gabinecie,  aż  ktoś  ją  podwędził.  Ewa  ho­
norowo  kupiła  drugą  butelkę  -  opowiadał.  Do  dziś 
niektórzy  się  głowią,  kto,  kiedy  i  z  kim  tę  wódkę 

w końcu wypił.

— 69 —

background image

Na  co  dzień  Kaczyński  nie  ingerował  w  reda­

gowanie  gazety.  Czasem  dochodziło  do  ostrych 
spięć  z  Krzysztofem  Czabańskim  właśnie  o  treść. 
Kiedyś  Czabański  wbrew  woli  szefa  opubliko­
wał  tekst  głoszący,  że  Polska  powinna  wstąpić  do 
NATO.  -  Nie  posłuchałem  go.  Gdy  Jarek  zobaczył 
wydrukowany  tekst,  wybuchnął,  że  mnie  zwalnia. 

Kiedy  emocje  nieco  opadły,  dowiedziałem  się,  że 
prowadził  w  tym  czasie  jakieś  poufne  rozmowy 

z  rosyjską  ambasadą.  Rosjanie  na  pewno  mu  nie 
uwierzyli,  że  nie  miał  pojęcia,  co  będzie  wydruko­

wane w jego piśmie - wspomina Czabański.

Kaczyński  zresztą  zwalniał  go  kilkakrotnie, 

ale  w  końcu  dotrwali  razem  do  końca.  -  Tolero­

wał  moje,  jak  uważał,  dziwactwo  o  nazwie  nieza­
leżność  dziennikarska,  dawał  mi  szarogęsić  się 
w  „Tygodniku”,  w  zamian  miał  święty  spokój  z  re­

dagowaniem  gazety.  W  każdej  chwili  mógł  mnie 

wymienić  na  innego  zastępcę.  Muszę  jednak  przy­

znać,  że  zachowywał  się  wobec  mnie  bardzo  lojal­
nie  i  nigdy  nie  miałem  poczucia  niepewności  czy 

zagrożenia.  Wiedziałem,  że  mogę  iść  z  „Tygodni­

kiem”  na  całość,  gdyż  liczy  się  tylko  to,  żeby  to 
było  możliwie  najlepsze,  najbardziej  zadziorne  pi­

smo  polityczne  -  oceniał  Czabański.  -  Muszę  pod­

kreślić  konsekwencję  Jarka  w  postrzeganiu  społe­

czeństwa  jako  całości.  Uważał,  że  nie  można  two­
rzyć  grup  ludzi  odrzuconych  ani  godzić  się  na  wy­
rzucanie  ludzi  na  margines.  Dlatego  dział  społecz­
ny  stanowił  w  „Tygodniku”  ważny  nurt.  Pokazy­

— 70 —

background image

waliśmy  Polskę  taką,  jaka  jest.  Apelowaliśmy  do 
rządzących,  by  beneficjantami  dokonujących  się 
wówczas  wielkich  przemian  byli  również  normal­

ni  ludzie.  Jarek  był  chyba  jedyną  osobą  w  naszej 
grupie,  która  tak  wyraźnie  stawiała  kwestie  spo­
łeczne.  Ciągle  nam  o  tym  przypominał  i  argumen­
tował,  że  to  ci  ludzie  mogą  wkrótce  zdecydować 
o  przebiegu  różnych  wydarzeń  politycznych.  Jak 
się  niedługo  miało  okazać,  ostrzegał  słusznie.  Bo 
to  ci  ludzie  gremialnie  zagłosowali  w  wyborach 
prezydenckich  1990  r.  na  człowieka  znikąd,  popu­
listę  Stana  Tymińskiego.  W  tym  myśleniu  był  Ka­

czyński  konsekwentny  przez  lata,  aż  do  najnow­
szego hasła Polski solidarnej.

Działem  politycznym  „Tygodnika”  kiero­

wał  Andrzej  Urbański,  późniejszy  szef  Kancela­

rii  Prezydenta  Lecha  Kaczyńskiego,  którego  trud­
no  nazwać  skrajnym  prawicowcem.  Do  nielicz­
nych  dziennikarzy,  którzy  nie  odeszli  wraz  z  Ma­
zowieckim,  należała  Joanna  Kluzik-Rostkowska, 
późniejsza  wiceminister  pracy  w  rządzie  Jarosła­

wa  Kaczyńskiego  i  szefowa  jego  sztabu  wyborcze­

go  w  kampanii  prezydenckiej  2010  roku.  Uznawa­
na za osobę umiarkowaną i racjonalną.

-  Prawdziwe  źródło  konfliktu  polegało  na  tym, 

że  grupa  Michnika  chciała  stworzyć  monopartię 
na  bazie  Komitetów  Obywatelskich, a Wałęsa  wraz 
z  Jarkiem  Kaczyńskim  opowiedzieli  się  za  plura­
lizmem  politycznym.  Do  „S”  należeli  przecież  lu­
dzie  o  różnych  poglądach:  od  lewicy,  przez  cen­

— 

71

 —

background image

trum,  po  prawicę  i  każda  opcja  miała  prawo  za­
istnieć.  Rzecz  całą  przemyślałam  i  ten  drugi  wa­
riant  uznałam  za  bardziej  racjonalny.  Dlatego  zo­

stałam - tłumaczyła Kluzik-Rostkowska.

Przeciwnicy  ogłosili  jednak  Kaczyńskiego 

potworem  zagrażającym  demokracji.  Ubodło  go, 
że  został  odrzucony  nawet  przez  Mazowieckiego, 

choć  o  niego  walczył.  Chyba  liczył  na  tekę  mini­
stra  pracy.  A  Mazowiecki  powierzył  ją  Kuroniowi. 

Jarosławowi  zaproponował  funkcję  szefa  cenzury. 
To był policzek.

-  Nie  dążyłem  do  zwarcia  z  Mazowieckim.  Już 

po  nominacji  wielokrotnie  do  niego  wydzwania­
łem,  żeby  mnie  przyjął.  On  odmawiał,  raz,  dru­

gi,  siódmy.  Później  próbowałem  nawiązać  z  nim 
kontakt  przez  Wojciecha  Arkuszewskiego  (dzia­
łacz  „Solidarności”  -  przyp.  autorów),  a  jeszcze 
później  -  przez  najstarszego  syna  Mazowieckiego. 
Wszystko  na  nic.  Mur  absolutny.  Ściana.  Żadnego 
kontaktu,  zerwanie  stosunków  całkowite  -  dziwił 

się później Jarosław.

W  końcu  doszedł  do  wniosku,  że  Mazowiecki 

przeszedł na „na drugą stronę”, do grupy Michnika.

Przeciwko  nowemu  naczelnemu  „Tygodnika 

Solidarność”  wiele  osób  odbywało  pielgrzymki  do 
Gdańska.  Zbigniew  Bujak  i  Władysław  Frasyniuk 
próbowali  go  nawet  obalić  na  posiedzeniu  władz 

„Solidarności”.  W  obecności  samego  zaintereso­

wanego,  bo  Jarosław  Kaczyński  wciąż  był  sekreta­

rzem Krajowej Komisji Wykonawczej.

— 72 —

background image

-Widziałem  to  na  własne  oczy.  Wałęsy  jeszcze 

nie  było.  Zaatakowali  mnie  strasznie,  że  to  skan­
dal,  że  Mazowieckiemu  odbieram  jego  „dziecko”, 
które  stworzył  i  wymyślił.  W  pewnym  momencie 
ktoś  zadzwonił  po  Wałęsę  i  ten  zjawił  się  błyska­
wicznie,  jak  na  jego  leniwy  dosyć  tryb  działania. 

Wpadł  jak  bomba,  usiadł  za  stołem  i  powiedział: 

„Kto  was  namówił?  Mazower  czy  Żydostwo?”.  Mó­

wił  do  nich  po  nazwisku,  chociaż  rzadko  używa­
ło  się  nazwisk  podczas  obrad.  Odpowiedź  nie  pa­

dła.  Więc  Wałęsa  dodał:  „Możecie  zdjąć  Kaczyń­
skiego,  ale  razem  ze  mną”.  Obaj  panowie  błyska­

wicznie  spokornieli.  Całe  to  zajście  było  śmiesz­

ne,  żeby  nie  powiedzieć  żałosne  -  opowiadał  Jaro­
sław Kaczyński.

Awantura,  która  po  tym  wybuchła,  była  jesz­

cze  większa.  -  Zaczęto  wmawiać  ludziom,  że  „Ty­
godnik”  zmienił  się  w  organ  faszystów,  co  później 
nieustannie  powtarzano.  Spodziewałem  się  bloka­
dy  ze  strony  grupy  Michnika,  ale  nie  sądziłem,  że 

będzie aż tak wielka - wspominał.

Teresa  Kuczyńska,  znana  ze  swej  bezkompro­

misowości,  była  członkiem  zespołu  „Tygodnika” 

od  jego  powstania.  Została.  I  obserwowała:  -  Obu­

rzenie  płynęło  ze  wszystkich  stron,  szczególnie 
ze  środowisk  opiniotwórczych.  Stefan  Bratkow­

ski  z  żoną  Romą  Przybyłowską  organizowali  słyn­
ne  Dzwonki  Niedzielne,  spotkania  dyskusyjne 
dziennikarzy,  na  których  gromili  nas  straszliwie. 

To  stąd,  od  Andrzeja  Celińskiego  wyszło  szyder­

— 73 —

background image

cze  określenie  Jarosława  Kaczyńskiego  i  jego  zwo­

lenników jako „ludzi o spoconych dłoniach”.

W  „Tygodniku”  mimo  wszystko  pisały  zna­

ne  nazwiska,  m.in.  liberalny  Jerzy  Eysymontt,  Ja­
dwiga  Staniszkis,  Krzysztof  Czabański,  Józef  Orzeł, 
Piotr  Wierzbicki,  Paweł  Hertz,  Wojciech  Giełżyń­
ski,  Jacek  Maziarski  i  Krzysztof  Wyszkowski.  Re­
dakcję  tworzyli  znajomi  Kaczyńskiego  z  różnych 
okresów  jego  działalności  -  podziemnej,  politycz­
nej i znajomi zupełnie prywatni.

Maziarski  ściągnął  do  „Tygodnika”  Krzyszto­

fa  Czabańskiego.  Ten  był  zdziwiony,  że  Kaczyński 

jest  człowiekiem  delikatnym:  -  Tuż  przed  pierw­

szym  spotkaniem  Kaczyńskiego  z  zespołem  od­

byliśmy  krótką  naradę  w  jego  gabinecie.  Było  nas 
pięciu:  oprócz  Jarka  i  mnie  Maciek  Zalewski,  Ja­

cek  Maziarski  i  Krzysztof  Wyszkowski.  W  pew­
nym  momencie  Kaczyński  zaczął  ustalać,  jak  ma 
nas  przedstawić.  Wiadomo  było  już  wcześniej,  że 

Maciek  i  Jacek  będą  zastępcami  naczelnego,  aleja? 

Jarek  spojrzał  na  mnie,  chwilę  się  zawahał,  i  po­
wiedział:  „Krzysiek  też  będzie  zastępcą,  będzie  od­

powiedzialny  za  pion  sekretariatu”.  Po  prostu  Ja­
rek  jest  człowiekiem  delikatnym  i  nie  przeszło 
mu  przez  gardło,  że  dwóch  kolegów  będzie  zastęp­

cami,  a  trzeci  „tylko”  sekretarzem  redakcji.  Nie 
chciał mi zrobić przykrości.

Ale  gdy  było  trzeba,  umiał  też  szybko  podej­

mować  wcale  niełatwe  ani  przyjemne  decyzje.  Ze­
spół  nie  darzył  sympatią  Giełżyńskiego,  bo  miał

— 

74

 —

background image

na  mieście  opowiadać,  kogo  zwolni,  jak  zostanie 

wicenaczelnym  redakcji.  Gdy  zatem  jako  znaczą­

cy  członkowie  redakcji  postawiliśmy  sprawę  na 
ostrzu  noża  -  oni  albo  Giełżyński  -  Kaczyński 

w pięć minut przekalkulował i wybrał ich.

Giełżyński  mógł  tylko  publikować  teksty,  jed­

nak  gdy  emocje  w  zespole  opadły,  dostał  etat  i  po­
tem  stanowisko  szefa  działu  zagranicznego.  Ma­

ciej  Zalewski  tłumaczył:  -  Jarek  potrafi  grać  jedno­
cześnie  na  kilku  fortepianach  i  ma  rzadką  cechę 
zjednywania  ludzi  wokół  swojej  idei.  A  że  czasa­
mi  dochodzi  do  spięć,  to  już  inna  sprawa.  W  grze 
o najwyższą stawkę liczy się tylko efekt.

Podobno  Kaczyński  zawsze  ciężko  pracował, 

nierzadko  ostatni  wychodził  z  pracy,  no  i  sporo 

wymagał  od  innych,  nie  przyjmując  do  wiadomo­
ści,  że  czegoś  nie  da  się  zrobić.  Na  łamach  „Tygo­

dnika”  rzucił  postulat  przyspieszenia:  wycofania 

wojsk  radzieckich  z  Polski,  w  pełni  demokratycz­
nych  wyborów,  dekomunizacji,  walki  z  uwłaszcza­

niem  się  nomenklatury  na  majątku  państwowym. 

To  była  podstawa  programu  utworzonego  w  maju 

1990  roku  Porozumienia  Centrum.  Program,  z  któ­
rym  Wałęsa  wygrał  pierwsze  wybory  prezydenc­
kie  w  nowej  Polsce.  Pomysł  ten  padł  też  w  „Tygo­

dniku”  -  Piotr  Wierzbicki  rzucił  hasło  „Wałęsa  na 

prezydenta”.  To  rozsierdziło  przeciwników  Ka­

czyńskich  w  Obywatelskim  Klubie  Parlamentar­
nym,  którym  kierował  Geremek.  Na  prezydenta 

wystawili Mazowieckiego.

— 

75

 —

background image

Gabinet  redaktora  naczelnego  „Tygodnika” 

stał  się  jakby  sztabem  wyborczym  przy  Jarosła­

wie  Kaczyńskim.  -  Najpierw  gabinet  Jarosława  był 

twierdzą,  do  której  człowiek  nie  mógł  się  zbliżyć, 
potem  coraz  częściej  tam  się  bywało,  a  gdzieś  od 
połowy  1990  r.  już  się  z  niego  praktycznie  nie  wy­

chodziło - wspominał Andrzej Urbański.

Macieja  Zalewskiego  Kaczyński  zwerbował 

do  drużyny  przez  telefon.  Zadzwonił,  kiedy  Za­

lewski  był  na  stypendium  w  USA.  -  Zapytał  krót­
ko,  jak  to  Jarek:  „Czy  chcesz  budować  partię  na­

szych  marzeń?”.  To  było  dla  mnie  oczywiste,  intu­
icyjnie  wiedziałem,  gdzie  leży  racja.  Zgodziłem  się 
natychmiast.  Wtedy  wszyscy  byliśmy  zakochani 

w  Jarku.  On  miał  wizję,  był  dowcipny,  mówił  nam, 
kim  jesteśmy  i  którą  drogą  mamy  iść.  Bez  zmru­

żenia oka poszliśmy za nim - opowiada Zalewski.

Urbański  poznał  Kaczyńskiego  w  „Tygodni­

ku”  i  traktował  jak  swego  ideologa,  jak  kierun­
kowskaz.  Wiele  osób  było  zafascynowanych  na­

czelnym.  -  Od  niego  uczyliśmy  się  tej  męskiej  gry, 

której  nikt  z  nas  nie  znał,  a  która  nazywa  się  poli­
tyką.  Jarosław  ostro  grał  z  bardzo  silnym  przeciw­
nikiem  i  zwykle  wszystkich  ogrywał  -  twierdził 
Urbański.

Co  tydzień  w  środę  Kaczyński  otwierał  kole­

gia  redakcyjne  kilkunastominutowym  referatem 
o  bieżącej  sytuacji.  Jego  słuchacze  wspominają, 
że  te  przemowy  były  jak  objawienie.  Sala  pękała 

w  szwach,  bo  przychodził  na  nie,  kto  chciał.  Kil­

— 76 —

background image

kadziesiąt  osób.  Ludzie  siadali,  na  czym  się  dało, 
bo  brakowało  krzeseł.  Zawsze  przychodził  kierow­

ca  Kaczyńskiego  Tadeusz  Kopczyński.  Przysiadał 
gdzieś na szafce, żeby nie wadzić i słuchał.

Andrzej  Urbański:  -  Jarek  był  fascynujący.  Lu­

dzie,  którzy  nigdy  nie  posądzali  siebie  o  inklina­
cje  polityczne,  słuchali  jego  referatów  z  otwarty­
mi ustami. Bo on przemawiał.

Teresa  Kuczyńska:  -  Kaczyński  to  bardzo  żywy 

umysł  i  dalekosiężny,  analityczny,  ukazujący  różne 

aspekty  zjawisk,  które  człowiekowi  nie  przychodzi­
ły  na  myśl  w  pierwszej  chwili.  Kaczyński  nadawał 
planowaniom  wizjonerskiego  ducha,  było  czego  po­
słuchać.  Ocenialiśmy  każdy  numer.  Było  sporo  in­

dywidualności i dyskusje były naprawdę frapujące.

Dorota  Macieja:  -  Kaczyński  opowiadał 

o  pewnych  wydarzeniach  i  pomysłach  politycz­
nych  w  sposób  zupełnie  odmienny  od  tego,  co  pi­
sała  „Gazeta  Wyborcza”.  Nie  stwarzał  żadnego  dy­
stansu,  często  żartował,  dowcipkował,  opowiadał 
o  swojej  mamie.  Jeżeli  ktoś  chciał  się  do  niego  do­
stać,  nie  było  większego  problemu.  Może  musiał 
trochę poczekać, ale zawsze został przyjęty.

Teresa  Bochwic:  -  Analizy  Kaczyńskiego 

wprawiały  mnie  w  zachwyt.  Prezentował  zwyczaj­

ny  polski  punkt  widzenia  ludzi,  którzy  mają  za 

sobą  Powstanie  Warszawskie,  dla  których  najważ­
niejsza jest walka o prawdziwie suwerenny kraj.

Maria  Otto-Giełżyńska:  -  Jarek  prowadził  pla­

nowania  bardzo  kompetentnie.  Opisywał  aktu­

— 77 —

background image

alną  sytuację  i  sugerował,  co  powinno  z  tego  wy­
pączkować  dla  pisma.  Praca  była  niemal  rozpi­
sana  na  role,  każdy  wiedział,  co  ma  robić  i  jakie 

jest  jego  miejsce  w  szeregu.  Pismo  tworzyliśmy 

wspólnie.

Maciej  Zalewski  wspomina,  że  kiedy  zaczął 

pracować  z  Kaczyńskim,  stracił  80  procent  znajo­
mych.  Jan  Lityński  w  „Gazecie  Wyborczej”  nazwał 

„Tygodnik” bolszewicką „Iskrą”.

Urbański:  -  Tak.  Tygodnik  był  miejscem, 

gdzie  istniał  komitet  centralny  z  super  pierwszym 
sekretarzem  Kaczyńskim,  który  wiedział,  że  trze­
ba iść na skróty. To była gazeta zmieniająca świat.

To  wtedy,  w  1990  roku,  pojawił  się  i  utrwalił 

obraz  braci  jako  żądnych  władzy  i  winnych  roz­

bicia  obozu  „Solidarności”.  Przypisywano  im  na­

cjonalizm,  demagogię  i  skrajną  podejrzliwość.  Ka­
czyńskich  i  ich  współpracowników  nazywano 
frustratami, aferomanami i oszołomami.

Krzysztof  Wyszkowski:  -  Nie  mogłem  zrozu­

mieć  ich  demonstracyjnej  wrogości.  Porównywa­
li  Kaczyńskiego  do  terrorysty  Ceausescu.  Trud­
no  było  rozmawiać.  Okrzyknęli  nas  antysemita­
mi,  ponieważ  -  jak  to  pokrętnie  tłumaczono  -  wy­
rzuciliśmy  grupę  Żydów.  To  była  kompletna  bzdu­

ra.  Sam  namawiałem  wiele  osób  do  pozostania, 
m.in.  Andrzeja  Friszke  i  Artura  Hajnicza.  Oni  na­
wet  chcieli  zostać,  po  kilku  dniach  jednak  przy­
chodzili,  przepraszając,  że  muszą  odejść.  Mówili, 
że wymógł to na nich Bronek Geremek.

— 78 —

background image

Jednak  wybory  wygrał  Lech  Wałęsa.  Kaczyń­

ski jeszcze w 1990 roku przeszedł z „Tygodnika” do 
Kancelarii  Prezydenta.  Na  rok.  Tym  razem  Kaczyń­
scy  pozwolili  ukraść  sobie  Wałęsę.  Weszli  w  kon­
flikt  z  jego  przybocznym  Mieczysławem  Wachow­
skim,  którego  podejrzewali  o  niejasne  kontakty. 
Powoli okazywało się, że wizje braci i Wałęsy moc­
no  się  różnią.  Do  ostatecznego  zwarcia  doszło  w  li­
stopadzie  1991  roku.  Po  wygranych  przez  prawicę 

wyborach  parlamentarnych  Wałęsa  zaproponował 

na  premiera...  Geremka.  Historia  zatoczyła  koło 
i  zadrwiła  z  Jarosława.  Podczas  narady  w  Belwede­
rze,  w  którym  wtedy  urzędował  prezydent,  sprze­

ciwił  się  pomysłowi,  żeby  premierem  został  Gere­
mek,  ale  był  w  tym  osamotniony.  -  To  ty  dopro­

wadziłeś  do  tego,  że  latałem  z  siekierą  na  swoich 

przyjaciół!  Przez  ciebie  rozpocząłem  wojnę  na  gó­
rze!  Obiecywałeś  dekomunizację,  przyspieszenie, 

a ja, głupi, w to wierzyłem - wybuchnął Wałęsa.

Jarosław  wyszedł,  trzaskając  drzwiami.  Do­

słownie. Do Belwederu już nie wrócił.

Udało  mu  się  jeszcze  w  grudniu  1991  roku 

przeforsować  na  premiera  Jana  Olszewskiego. 

A  mimo  to  drugi  premier,  którego  wsparł,  nie  za­

oferował  mu  żadnej  teki,  na  jaką  liczył:  ministra 
obrony  dla  siebie  oraz  spraw  wewnętrznych  lub 
sprawiedliwości  dla  brata  Lecha.  Po  szybkiej  i  nie­
zbyt  udanej  lustracji,  po  tzw.  nocy  teczek  z  4  na  5 
czerwca  1992  r.,  Wałęsa  odwołał  zresztą  rząd  Ol­
szewskiego.

— 79 —

background image

Od  tej  chwili  Wałęsa  i  Kaczyńscy  żywili  do 

siebie  ostentacyjną  niechęć.  Oskarżali  się  o  znie­
sławienie i wytaczali procesy.

W  „Tygodniku  Solidarność”  Kaczyńscy  by  wa­

li  już  raczej  jako  bohaterowie  tekstów  niż  goście. 
Znany  satyryk  Marcin  Wolski  w  2005  roku  napi­

sał  utwór  „Bliźniacy”.  Tłumaczył  w  nim,  dlacze­
go  Jarosław  Kaczyński  nie  chciał  być  premierem 
i  schował  się  w  cień  podczas  kampanii  prezydenc­

kiej  swego  brata  Lecha.  Dziś  wydaje  się  wierszem 
i śmiesznym, i - nieco - proroczym:

Tam,  gdzie  wzgórków  siedmioro,  kwadrans 

przed  dwunastą/Romulus  oraz  Remus  zakładają 
miasto./Śpieszą  się  przejść  do  dziejów  wybitnych 
bliźniaków./Choć  wiedzą  -  nie  od  razu  zbudowa­

no  Kraków!/Z  braci  jeden  człowiekiem  myśli,  dru­
gi  czynu./Więc  z  wierchów  Kapitolu  oraz  Awer­
tynu/czekają  znaków,  chociaż  od  Sybilli  wiedzą,/ 
że  kiedy  pierwszy  z  braci  obwiedzie  gród  mie­

dzią  drugi  ją  przekroczy,  wnet  zginie  bez  słowa./ 
Na  nic  miłość  bliźniacza,  choć  jednojajowa./Ro­
mulus  znak  wypatrzył,  szybko  bruzdę  orz,/a  jego 

brat  spóźniony  pomyślał:  „O  Boże!/Czy  nie  le­

piej,  jak  jeden  z  nas  karierę  zrobi,/bez  tego  brato­
bójstwa,  bez  martyrologii./Kiedy  Remus  się  cof­
nie  i  na  tyle  schowa,/Romulus  Rzym  zbuduje,  bę­

dzie  tam  panował...”/Więc  tylko  radę  daje  -  z  miej­
sca  się  rusza:/„Weź  sobie  na  premiera  Numę  Pom­
piliusza./Ja  będę  ci  doradzać  poufnie  z  winnicy./ 
Zechcesz,  to  cię  zluzuję.  Nie  pozna  różnicy/ni  lud

— 80 —

background image

nasz,  ni  sąsiedzi,  ani  Bogów  świta...”/I  tak  się  za­
częło  od  urbe  condita./A  na  wieczną  pamiątkę 
tej  niedoszłej  draczki,/zamiast  gęsi  hodować  jęto 

w Rzymie kaczki.

— 8l —

background image

— 82 —

background image

Rozdział VII 

Bliźniacza „Solidarność’

— 83 —

background image

M

arian  Krzaklewski  też  urodził  się  jako  je­

den z bliźniaków, ale jego brat Jan zmarł 
zaraz  po  narodzinach.  I  kiedy  w  1989 

roku  ów  nieznany  działacz  ze  Śląska  niespodzie­
wanie  został  członkiem  władz  NSZZ  „Solidarność”, 

ostrzegał  żartem  Lecha  Kaczyńskiego:  -  W  konku­
rencji  bliźniaków  mam  nad  tobą  przewagę  trans­

cendentalną, bo Jasio jest już w niebie.

Bracia  Kaczyńscy  w  owym czasie  może  nie do­

ceniali Krzaklewskiego, ale też nie lekceważyli. - O, 

jeden  doktor  więcej  -  śmiali  się,  gdy  trafił  do  Ko­

misji  Krajowej  „S”.  Bo  obaj  też  mieli  te  tytuły  na­
ukowe,  a  cała  trójka  zasiadała  we  władzach  związ­
ku bądź co bądź robotniczego.

Jednak  wtedy,  wbrew  żartom  Krzaklewskiego, 

przewaga była po stronie Kaczyńskich. Jego za pleca­

mi nazywano „piękny Marian”  i powtarzano, jak to 
Lech Wałęsa dowcipnie motywował wniosek o przy­

jęcie do władz związku tego energicznego bruneta po­

parciem przez dwie panie z Komisji Krajowej. A Ka­

czyńscy należeli do tzw. elity solidarnościowej i byli 

w  samym  centrum  dziejowej  zawieruchy.  Bracia 

uczestniczyli w obradach Okrągłego Stołu (Jarosław

— 84 —

background image

w podzespole ds. reform politycznych, Lech - w ze­

spole  ds.  pluralizmu  związkowego),  które  doprowa­
dziły do wyborów 4 czerwca 1989 roku i wywróciły 

porządek polityczny w Polsce, a w konsekwencji w ca­
łym regionie. Obaj zostali senatorami I kadencji (po­
tem posłami). Jarosław w lipcu i sierpniu 1989 roku 
z ramienia „Solidarności” zasiadał w zespole negocja­

cyjnym ze Stronnictwem Demokratycznym i Zjedno­
czonym Stronnictwem Ludowym, którego celem było 

powołanie koalicyjnego rządu.

Bracia  byli  w  gronie  najbliższych  współpra­

cowników  Lecha  Wałęsy,  a  ten  w  1990  roku  został 
pierwszym  prezydentem  III  Rzeczypospolitej  wy­

branym w wolnych wyborach. Tworzyli jego zaple­

cze  polityczne  -  Porozumienie  Centrum.  Jarosław 

Kaczyński został szefem Kancelarii Prezydenta.

A  Lech  Kaczyński  -  pierwszym  wiceprzewod­

niczącym  Komisji  Krajowej  „S”.  Kierował  związ­
kiem  na  co  dzień  już  od  1989  roku.  Wydawało  się 

więc,  że  jego  wybór  na  następcę  Wałęsy  w  „S”  nie 
będzie zbyt trudny.

Kaczyńscy  trzymali  w  rękach  szanse  na  wiel­

ką  władzę,  a  jednak  przegrali  walkę.  Najpierw  tę 

o związek. I to nie z głównym przeciwnikiem, zna­

nym  opozycjonistą  Bogdanem  Borusewiczem.  To 

„piękny  Marian”  okazał  się  silniejszy  i  sprytniejszy, 

niż  sądzili.  Zyskał  poparcie  branż  i  w  lutym  1991 
roku,  na  III  zjedzie  krajowym  NSZZ  „Solidarność”, 

pokonał  Lecha  Kaczyńskiego  w  wyborach  na  prze­

wodniczącego związku.

— 

85

 —

background image

Zaraz  po  wyborze  Marian  Krzaklewski  zaczął 

porządkować  związek  po  swojemu.  Powszechnie 
uważano,  że  kulturalnie,  bez  nerwowości,  ale  za  to 
konsekwentnie czyścił go ze współpracowników Ka­

czyńskiego i PC. Część z nich Lech Kaczyński zabrał 
ze  sobą  -  został  w  Kancelarii  Prezydenta  ministrem 
nadzorującym Biuro Bezpieczeństwa Narodowego.

Działacze  „Solidarności”  jednak  nigdy  Lecha 

Kaczyńskiego  nie  zapomnieli.  Miał  tam  zawsze 
przyjaciół,  którzy  bywali  u  niego  także  w  Pała­

cu  Prezydenckim.  Zostawiał  ochroniarzy  na  ulicy 
i  kazał  im  nie  rzucać  się  w  oczy,  gdy  szedł  z  rewi­
zytą.  Mógł  liczyć  na  poparcie  „Solidarności”,  kiedy 
kandydował  na  prezydenta.  Tak,  jak  teraz  Jarosław 
Kaczyński,  mimo  sprzeciwu  innych  solidarnościo­
wych polityków i Lecha Wałęsy.

Nie  wiadomo,  czy  byłoby  tak  samo,  gdyby 

Krzaklewski  nadal  był  liderem  związku  i  nie  wy­
padł  za  burtę  polityki.  Kaczyński  mówiąc  po  latach 
o  dawnym  rywalu,  był  oszczędny  w  słowach,  acz 
po  swojemu  dowcipnie  złośliwy.  Sam  był  człowie­
kiem  niezwykle  otwartym,  który  miał  przyjaciół 

od  prawa  do  lewa.  Zaś  pytany  o  poglądy  Krzaklew­
skiego  stwierdził,  że  „silnie  przeżywa  on  skrajny 
tradycjonalizm  obyczajowy”.  -  Mogę  tylko  powie­
dzieć, że lubi być piękny - dodał.

Uroda  to  cecha,  którą  bracia  Kaczyńscy  ce­

nili  u  kobiet,  u  mężczyzn  -  nieszczególnie.  Choć 
i  z  niej  potrafiliby  zrobić  użytek.  Jarosław  Kaczyń­
ski w 1997 roku uznał urodę lidera „S” wręcz za

— 86 —

background image

polityczną  szansę  prawicy.  -  Jest  przystojny,  to 
istotna  zaleta,  która  pomaga,  kiedy  chce  się  od­
nieść  sukces  polityczny.  Prawica  dotąd  miała  mało 
szczęścia do twarzy - zauważał.

Był  to  czas,  gdy  Krzaklewski  tworzył  Akcję 

Wyborczą  Solidarność,  a  Jarosław  Kaczyński  go 
w  tym  wspierał.  Wymieniano  go  nawet  jako  jed­

nego  z  kandydatów  Krzaklewskiego  na  premiera 
rządu  AWS,  bo  ku  zaskoczeniu  wszystkich  oświad­
czył,  że  blok  wielopartyjny  potrzebuje  silnej  wła­

dzy  i  wszyscy  powinni  się  podporządkować  auto­
rytetowi „S” oraz jej lidera.

Sielanka  nie  trwała  jednak  długo.  Jeszcze 

przed  wyborami  -  które  ostatecznie  AWS  wygrała, 

objęła  rządy  i  na  koniec  zaoferowała  Lechowi  Ka­
czyńskiemu  tekę  ministra  sprawiedliwości  -  Jaro­
sław  Kaczyński  uznał,  że  niecałe  towarzystwo  sku­

pione  w  Akcji  jest  odpowiednie.  Zażądał  usunięcia 
z  warszawskiej  listy  Akcji  „osób  poniżej  poziomu 
uznawanego  za  dopuszczalny,  również  z  powodu 
nałogów”.  -  Musiałbym  być  nieuczciwy,  żeby  tę  li­

stę zaakceptować - tłumaczył.

Zmian  się  nie  doczekał  i  wystartował  do  Sej­

mu  z  listy  Ruchu  Odbudowy  Polski  (Jana  Olszew­
skiego).  Ale  stworzona  przez  niego  partia,  Porozu­
mienie  Centrum,  została  w  AWS.  Złośliwi  śmiali 
się,  że  realizuje  słowa  Wałęsy:  „Jestem  za,  a  nawet 
przeciw”.

— 87 —

background image

— 88 —

background image

Rozdział VIII 

Mógł być sportowcem

— 89 —

background image

Z

e  sportów  zostały  mi  marszobiegi.  Bardzo 
szybko  chodzimy  z  bratem.  Potrafimy  nie­
źle  spocić  wysportowanych  funkcjonariuszy 

BOR-u! - przechwalał się nieco Lech Kaczyński.

- Jeździsz też  na rowerze - przypomniała mężo­

wi Maria Kaczyńska.

- E tam, ćwiczyłem kiedyś na siłowni. Muszę do 

tego wrócić - westchnął.

Ten  małżeński  dialog  opublikowany  w  „Gali” 

w  styczniu  2010  roku  pokazuje  inną  sylwetkę  pre­

zydenta  Kaczyńskiego.  Jawił  się  on  bowiem  zazwy­
czaj  jako  daleki  od  sportu,  nieco  roztargniony  pro­
fesor  prawa  lub  poważny  prezydent  zafascynowany 

historią i polityką.

Jeszcze  dwa  lata  temu  wyśmiewano  Lecha  Ka­

czyńskiego na forach internetowych, że nie wie, jak 
się  nazywa  polski  bramkarz.  Zamiast  Boruc  po­

wiedział  „Borubar”.  Co  prawda  szybko  pojawiły  się 
w sieci nagrania w zwolnionym tempie, których au­
torzy dowodzili, że na pytanie „który zawodnik naj­
bardziej  panu  zaimponował”,  Kaczyński  odpowie­

dział:  „Roger  Guerreiero,  ale  dobry  był  także  nasz 

bramkarz  Artur  Boruc,  bardzo”.  A  zła  dykcja  miała

— 90 —

background image

spowodować, że „Boruc” i „bardzo” zbiły się w „Bo­
rubara”.

Nigdy nie przekonało to tych, którzy w zainte­

resowaniu  Kaczyńskiego  sportem  widzieli  wielką 
mistyfikację i walkę o głosy kibiców. Ani tych, któ­
rzy  cieszyli  się,  że  siatkarze  po  zdobyciu  pierwsze­

go  w  historii  mistrzostwa  Europy  nie  przyszli  do 
prezydenta  po  odznaczenia  „za  zasługi  dla  sportu”. 

Tłumaczenie  się  sportowców  zmęczeniem  uważa­

no za dobry wykręt, a odebranie prezydenckich od­

znaczeń  następnego  ranka  na  śniadaniu  u  premie­
ra Donalda Tuska - za słuszną ostentację polityczną.

Co  się  zatem  stało,  że  nagle  zainicjowano  sze­

roko zakrojoną akcję, a część środowisk związanych 
ze  sportem  jej  przyklasnęła,  nazwania  Stadionu  Na­
rodowego  w  Warszawie  imieniem  Lecha  Kaczyń­

skiego?  Czy  powodem  jest  tylko  tragiczna  śmierć 
prezydenta?

Pokazując się w szaliku kibica, wydawał się tro­

chę  sztuczny.  Szalika  sam  nie  zakładał,  nosili  go  za 
nim doradcy, fakt. Przez chwilę nawet kibicował Po­
lakom na stadionie w Wiedniu w szaliku polskiej re­
prezentacji  narodowej  odwróconym  do  góry  noga­
mi.  Faktycznie.  Zdecydowanie  wolał  mecze  bez  ki­
bicowskiej otoczki. Ale sport cenił. I to też jest fakt.

Tak  bywa,  że  sprawy  ostateczne  odsłaniają  rze­

czy dotąd niewidziane lub zamglone.

W internecie pojawił się niepublikowany dotąd 

wywiad  Lecha  Kaczyńskiego  dla  „Przeglądu  Spor­
towego” - sprzed pięciu lat, gdy stał na czele władz

— 

91

 —

background image

Warszawy,  ale  przygotowywał  się  do  objęcia  prezy­

dentury  kraju.  Wielu  dopiero  teraz  mogło  przeczy­

tać, że to on właśnie uważał za niezbędne utworze­
nie  Ministerstwa  Sportu  i  pomysł  ten  skutecznie 
przeforsował w rządzie PiS. Wcześniej sport był tyl­
ko  dodatkiem,  jedną  z  kompetencji  ministra  eduka­
cji narodowej.

-  Sport  odgrywa  wielką,  pozytywną  rolę  w  ży­

ciu wspólnoty państwowej i narodowej. To również 

bardzo  ważna  dziedzina  pokojowej  konkurencji 
między  krajami.  Polska  wygląda  obecnie  pod  tym 
względem  bardzo  mizernie,  a  przecież  ma  ogrom­

ny potencjał. Niezbędny jest jasny plan zmiany tego 
stanu  rzeczy,  klarowna  wizja  rozwoju.  Tego  nie 
można  odkładać  na  następne  lata.  Uważam,  że  to 
będzie  jedno  z  ważniejszych  zadań  dla  nowego  rzą­
du - twierdził Lech Kaczyński.

Zapowiadał  harmonogram  prac  nad  stadio­

nem  Legii  oraz  przygotowań  do  organizacji  piłkar­
skich mistrzostw Europy w 2012 roku w Warszawie 
i  to  jeszcze  zanim  polsko-ukraiński  projekt  wybra­
ła UEFA: - Gorąco popieram ten projekt. Stadion Na­
rodowy  będzie  miejscem  rozgrywek  w  ramach  mi­
strzostw.  Zapewniam,  że  nie  istnieje  żadna  konku­
rencja  między  projektem  budowy  Stadionu Narodo­

wego przy Łazienkowskiej a planami budowy nowe­

go obiektu na miejscu Stadionu Dziesięciolecia.

Złote  lata  Stadionu  Dziesięciolecia  doskona­

le  pamiętał  z  PRL.  To  tu  Polacy  bili  rekordy  lekko­
atletyczne.  Jako  dziecko  Leszek  Kaczyński  oglą­

— 92 —

background image

dał  na  stadionie  wspaniały  rzut  dyskiem  w  wyko­
naniu  Edmunda  Piątkowskiego.  Pamiętał  nawet 

wynik  -  59,91  m.  I  kreślił  barwne  plany  budowy 
w  tym  miejscu  całego  kompleksu  lekkoatletyczne­

go. Wręcz stadionu olimpijskiego.

No i marzył o olimpiadzie w Warszawie w 2024 

roku: - Stolica Polski ma prawo do olimpiady! Prócz 

stadionów  Dziesięciolecia  i  Narodowego  na  Legii, 
na  terenach  Polonii  widzę  możliwość  powstania 
centrum  pływackiego  i  miejsca  na  sporty  halowe. 

Trzeba także rozbudować obiekty na AWF i już przy­

mierzać się do igrzysk.

Ta  wizja  była  tak  dotykalna,  że  analizował  po­

mysł  uczynienia  ministrem  sportu  szefa  Polskiego 
Komitetu Olimpijskiego.

Kilka  lat  później,  już  w  2010  roku,  prezydent 

Rzeczypospolitej Polskiej Lech Kaczyński z entuzja­

zmem  zaczął  rozważać  ideę,  by  Polska  podjęła  po­

ważne  działania,  które  mogłyby  zaowocować  przy­

znaniem  nam  prawa  do  zorganizowania  igrzysk 
olimpijskich.  W  marcu  patronował  więc  VIII  Świa­
towym  Zimowym  Igrzyskom  Polonijnym  -  Zako­
pane  2010.  U  stóp  Wielkiej  Krokwi  podkreślał,  że 
Polskę  stać  na  zorganizowanie  mistrzostw  świa­
ta  w  narciarstwie  klasycznym  w  2015  roku,  o  któ­
re  walczy  Zakopane.  A  nawet  na  organizację  zimo­
wej olimpiady w roku 2022 lub 2026, wraz ze Słowa­

cją i być może z Czechami. - Olimpiada koncentruje 

uwagę całego świata - to dobrze dla sportu i dobrze 

dla kraju. Olimpiada mija, a to, co zbudowano, żeby

— 

93

 —

background image

była,  pozostaje  na  wieki.  Tego  chciałem  Zakopane­
mu,  całej  południowej  Polsce,  a  także  naszym  part­

nerom  na  Słowacji  najszczerzej  życzyć  -  przekony­

wał przysypany płatkami padającego śniegu.

Doceniał  każde  zwycięstwo  polskiego  spor­

towca.  Dzwonił  i  gratulował  piłkarzom.  Franciszek 
Smuda,  obecny  selekcjoner  piłkarskiej  reprezenta­

cji  Polski,  wspominał,  że  gdy  prowadził  Lecha,  to 
po  meczu  z  Austrią  w  szatni,  w  kieszeni  kurtki  za­

dzwonił  mu  telefon.  Odebrał  lekko  zniecierpliwio­
ny.  Osoba  w  słuchawce  poinformowała,  że  będzie 
rozmawiał  z  prezydentem.  -  Myślałem,  że  chodzi 

o  prezydenta  Poznania.  Po  chwili  odezwał  się  jed­

nak Lech Kaczyński! Od razu powiedział, że oglądał 
mecz  i  pogratulował  gry.  Powiedział,  że  nasze  wy­

stępy to świetna promocja polskiej piłki - relacjono­

wał zdumiony i zadowolony trener Smuda.

Prezydent, kiedy mógł, jeździł na mecze. Dopin­

gował  rodaków  podczas  mistrzostw  świata  w  piłce 
ręcznej w  Niemczech, siedząc  w szaliku  w polskich 
barwach narodowych tuż obok prezydenta Niemiec 
Horsta  Koehlera.  Potem  obaj  politycy  na  przemian 
wręczali  medale.  Szczypiornista  Karol  Bielecki  spe­

cjalnie policzył, gdzie należy stanąć tak, by uścisnąć 
rękę polskiego prezydenta. Obecność prezydenta Ka­
czyńskiego w takich chwilach dużo znaczyła.

Sam  ćwiczył  piłkę  ręczną  i  podczas  jedne­

go  ze  spotkań  żartował,  że  mógłby  być  sportow­
cem,  lecz  „w  pewnym  momencie  zabrakło  mu  cen­
tymetrów”. - Bramkarzem byłem w szkolnej druży­

— 94 —

background image

nie,  ale  bardzo  szybko  osiągnąłem  swój  wspania­
ły  wzrost,  więc  musiałem  z  tej  kariery  zrezygno­

wać - tłumaczył ze śmiechem.

Chętnie i często przyjmował sportowców u sie­

bie.  Żużlowców  rzeczowo  pytał o tajniki ich  dyscy­
pliny  sportowej  -  nic  dziwnego,  żużel  był  i  jest  sil­
ny  w  Polsce.  Rezydencja  prezydencka  w  Wiśle  sta­
ła  się  miejscem  spotkań  prezydenta  ze  słynnym 

skoczkiem  narciarskim  Adamem  Małyszem,  który 
mieszka  w  okolicy. Rozmowy  te  nawet  słowem  nie 
zahaczały o politykę.

A  gdy  odznaczał  medalistów  igrzysk  olimpij­

skich w Vancouver, dziękował: - Oby nigdy nie za­

brakło  nam  woli  walki  do  ostatnich  centymetrów 
i sekund.

Nie wszystko zawsze się udaje.
Szczypiorniści  polskiej  reprezentacji  siedem 

godzin stali w kolejce do Pałacu Prezydenckiego, by 
oddać hołd Lechowi i Marii Kaczyńskim.

„Przegląd  Sportowy”,  niepublikowany  wy­

wiad:  -  A  na  koniec  zapytam  o  sportową  scenę  ze 

znanego  filmu  „O  dwóch  takich,  co  ukradli  księ­
życ”, w którym grał pan główną rolę z bratem Jaro­
sławem. Jest tam zwycięski bieg, w którym jako bliź­
niacy  podmieniacie  się  na  trasie.  Czy  pan  startował, 
czy finiszował? Lech Kaczyński: - Niech sobie przy­
pomnę... Brat kończył, a ja startowałem.

— 95 —

background image

— 96 —

background image

Rozdział IX 

Wrażliwy szeryf

— 

97

 —

background image

C

zasem  prześladował  go  pech.  Taki,  co  myli 

słowa  lub  stawia  na  drodze  osoby,  których 

lepiej  byłoby  nigdy  nie  spotkać.  Tak  jak 

podpitego  mieszkańca  Pragi,  któremu  ostro  odpo­
wiedział. Zdaniem wielu: zbyt ostro.

-  Nikt  nie  ma  obowiązku  słuchać  obelg  i  to 

bez  powodu  -  tłumaczył  Lech  Kaczyński.  -  I  tak 

jako  polityk  muszę  znosić  o  wiele  więcej  niż  zwy­

kły  człowiek.  Polityk  też  ma  prawo  do  obrony 

godności.  Pierwszą  serię  obelg  wytrzymałem,  do­
piero  przy  drugiej  powiedziałem  twardo,  ale  jak 
na  praską  ulicę  -  łagodnie,  żeby  sobie  poszedł. 
Zareagowałem  słowami,  które  nie  są  grzeczne, 

ale  znamy  dużo  bardziej  obraźliwe,  to  była  reak­
cja człowieka.

Zapewne  tak.  Tak  zachowałby  się  w  podobnej 

sytuacji prawie każdy mężczyzna, ale polityk - nie.

Na  tym  właśnie  polegał  i  urok,  i  problem  Le­

cha  Kaczyńskiego,  że  czasem  pękał  na  nim  ów 

polityczny  pancerz,  pokazując  twarz  prezydenta, 

a  nie  maskę.  Że  nie  zawsze  chciał  korzystać  z  ta­

lentu  aktorskiego,  którym  niewątpliwie  obdaro­
wał go los.

— 

98

 —

background image

Lech  Kaczyński  zachowywał  się  tak,  jak  sam 

uważał  za  słuszne,  nawet,  gdy  łamał  w  ten  sposób 
reguły  wymyślane  przez  speców  od  marketingu 
politycznego.  Podczas  obrad  sztabu  żartowano  so­
bie  nawet:  -  Jak  się  nasz  kandydat  znowu  zdener­
wuje, kto się rzuca wyciągać wtyczki z kamer?

Wiele  osób  w  Lechu  Kaczyńskim,  ministrze 

sprawiedliwości  w  rządzie  Jerzego  Buzka,  widzia­

ło  polskiego  Rudolpha  Giulianiego,  który  doprowa­

dził do skazania kilku czołowych finansistów z Wall 
Street  za  nielegalny  handel  akcjami  i  dzięki  temu 
śpiewająco  wygrał  wybory  na  burmistrza  Nowe­
go  Jorku.  Lech  Kaczyński  też  zasłynął  jako  minister 

bezkompromisowo walczący z przestępczością i orę­

downik  zaostrzenia  kodeksu  karnego,  a  potem  sta­
nął  do  walki  o  władzę  w  Warszawie.  Hasłem  „Stop 

korupcji!”  dawał  nadzieję  miastu  mającemu  opinię 

siedliska „ubijania  interesów pod stołem”. Tygodnik 

„Newsweek  Polska”  namawiał  sztab  Lecha  Kaczyń­

skiego na bardzo ciekawą sesję zdjęciową - kandydat 
miał  twardo,  z  groźną  miną  kroczyć  wieczorem  po 
ulicy  Marszałkowskiej  w  długim  płaszczu  a’  la  sze­
ryf, którego poły rozwiewa jesienny wiatr. Iście we­
sternowa  sesja  z  jedynym  polskim  sprawiedliwym 

w roli głównej, brakowało tylko kolta. Sztabowcy za­

cierali  ręce,  to  byłby  milowy  krok  w  tej  kampanii! 

Mieli tylko jeden, za to poważny problem - jak prze­
konać do tego Lecha Kaczyńskiego.

-  To  będą  poważne  zdjęcia  oddające  ducha 

pana  polityki  -  przekonywał  go  Adam  Bielan,

— 

99

 —

background image

rzecznik  PiS,  siedząc  okrakiem  na  krześle  w  szta­

bie  kandydata.  Tej  nazbyt  luźnej  postawy  Lech  Ka­

czyński  nie  lubił  i  fukał  na  młodego  posła,  który 
natychmiast  wracał  do  ugrzecznionej  formy.  Jed­
nak  do  spaceru  Marszałkowską  Bielan  nie  znalazł 
przekonujących argumentów.

-  Nie ma mowy - oznajmił.

Bielan  i  Anna  Kamińska,  później  rzeczniczka 

w warszawskim Ratuszu, wymyślali więc kolejne ar­

gumenty, znajdowali inne ulice, pory dnia, propono­

wali  nawet  ukochaną  dzielnicę  Lecha  Kaczyńskie­

go - Żoliborz. Kaczyński jednak wciąż kręcił głową.

-  Tak  Giulianiego  robili  -  namawiał  Bielan.  Po­

równanie  to  jednak  męczyło  przyszłego  prezyden­
ta. Miano szeryfa też traktował z ironią.

-  W  żadnym  wypadku!  Jaki  tam  ze  mnie  sze­

ryf - odpowiadał. - Nie lubię. Kogo będę z siebie ro­
bił? Tyle już było tych sesji i za każdym razem mia­
ła być ostatnia.

W owym czasie Kaczyński nienawidził bowiem 

sesji  fotograficznych  i  nawet  makijażu  studyjnego, 
koniecznego  podczas  występu  przed  kamerą.  -  Ja 
się  na  modela nie  zgłaszałem -  zżymał  się  na  fotelu 
w salonie Jagi Hupało, jednej z najlepszych kreatorek 

od wizerunku. To był cud, że w ogóle dał się do niej 
zaciągnąć. Agencję zajmującą się kreacją wizerunku 
zwolnił wcześniej po kwadransie rozmowy.

Zamiast  sesji  szeryfa  „Newsweek  Polska”  zro­

bił  mu  więc  grzeczne  zdjęcia  w  studiu,  w  gruncie 
rzeczy dość sztywne, w garniturze.

—100 —

background image

Gdy  odpowiedzialna  za  sesję  dziewczyna  zaga­

iła,  dlaczego  odrzucił  wizerunek  szeryfa  i  nie  zało­
ży  nawet  kapelusza,  Kaczyński  odpowiadał  autoiro­
nicznie: - Żeby nosić kapelusz, trzeba być z dziesięć 

centymetrów wyższym.

-  Ale  Jan  Maria  Rokita  nosi  -  nie  odpuszczała 

dziewczyna.

-  No  bo  minimalnie,  ale  jednak  jest  wyż­

szy - rzekł ze śmiechem Kaczyński.

Dopiero  wiele  lat  później,  jako  prezydent  Pol­

ski,  wyrównał  „Nesweekowi”  stratę  słynną  sesją, 

w  której  w  koszuli  z  podwiniętymi  rękawami  szedł 

na  luzie  po  płycie  lotniska  i  siedział  za  sterami  tu­
polewa.  To  był  samolot,  którym  wiele  podróżował, 
który tak lubił i w którym zginął.

Nie  chciał  się  uczyć  swych  wystąpień  na  pa­

mięć ani czytać z kartki - wolał powiedzieć, co sam 
myśli, własnymi słowami.

Stawał  wtedy  przed  kamerami  kilka  razy 

dziennie.  Dawał  też  swe  poparcie  kandydatom  PiS 

w  wyborach  samorządowych.  Tylko  od  czasu  do 

czasu  narzekał:  -  Po  wyborach  zamknę  się  w  gabi­
necie i będę wreszcie pracował.

Lech  Kaczyński  przejmował  się  tym,  co  o  nim 

mówiły  media.  Będąc  ministrem  sprawiedliwo­
ści,  świetnie  wypadał  w  mediach.  Nawet  w  czasie 
walki  o  warszawski  Ratusz  potrafił  dziennikarzy 
rozbawić,  zasygnalizować  dystans  do  sprawy,  po­
rwać  błyskotliwością  i  dowcipem.  Bo  lubił  rozluź­
niać  atmosferę,  robiąc  sobie  żarty.  Gdy  sztabowcy

— 101 —

background image

pytali,  jak  było  na  debacie  u  Moniki  Olejnik,  odpo­

wiadał  z  kamienną  twarzą,  że  Balicki  -  z  którym 

od czasów opozycji był per „ty” i do końca się lubi­

li  -  strasznie  go  zaatakował.  Po  czym  dodawał  roz­
bawiony: -Wyjął brzytwę z kieszeni i dźgał mnie.

Prezes  Polskiej  Akademii  Nauk  Michał  Kleiber 

pamięta  wiele  jego  wystąpień,  w  których  zadzi­
wiał  słuchaczy.  W  trakcie  wizyty  w  Izraelu,  zagad­
nięty  -  nagle  wygłosił  wykład  o  roli  Żydów  w  wal­
kach  o  niepodległość  Polski  na  przestrzeni  ostat­

nich trzech wieków.

-  Bez  kartki,  bez  przygotowania,  przez  ponad 

godzinę  wygłaszał  wykład,  który  ludźmi  wstrzą­
snął. A na sali był między innymi prezydent Izraela 
zdziwiony,  iż  głowa  państwa,  które  nie  ma  w  Izra­

elu  opinii  bardzo  przychylnego  Żydom,  ma  taką 

wiedzę  i  potępia  antysemityzm  -  wspominał  Kle­

iber  po  śmierci  prezydenta.  Profesor jest  zdziwiony, 
że  taki  obraz  Lecha  Kaczyńskiego  nigdy  się  do  me­
diów  nie  przedostał.  -  Całe  życie  wykładam  i  słu­

cham  wykładów.  Ale  tak  pięknie  skonstruowane­
go,  powiedzianego  z  pamięci,  erudycyjnego  wykła­
du  na bardzo trudny temat  nigdy nie słyszałem. To 
nigdy  nie  znalazło  wyrazu  publicznego.  Nikt  nigdy 
nie napisał, że prezydent ma taką wiedzę - ubolewa.

Ataki  mediów  Lech  Kaczyński  znosił  bardzo 

źle.  Miał  wrażenie,  że  i  on,  i  brat,  i  wizja  polityki, 
którą  prezentują,  są  specjalnie  atakowani  i  ośmie­

szani.  Żeby  nie  weszła  w  życie.  Że  jakkolwiek  by 
się  nie  starali,  sukcesy  wytkną  im  jako  wady.  I  coś

— 102 —

background image

w  tym  było.  Nawet  gdy,  wygrał  pierwszą  turę  wy­
borów warszawskich i zabrakło mu zaledwie dwóch 
tysięcy  głosów,  by  bez  dogrywki  wziąć  stery  mia­

sta  w  swoje  ręce,  dziennikarze  pytali  go,  jak  zno­
si porażkę.

-  Zaraz  się  okaże,  że  jestem  wielkim  przegra­

nym - żartował.

Relacje  prezydenta  z  mediami  były  napięte. 

Prezydentowa  Maria  Kaczyńska  w  jednym  z  wy­

wiadów  mówiła  wprost,  że  nie  rozumieją  ani  ostro­
ści  osądu  gazet,  ani  niekorzystnych  wyników  son­

daży  opinii  publicznej:  -  Zastanawiam  się,  jak  robi 
się  te  sondaże,  że  są  tak  niesprawiedliwe.  Dlate­
go,  że  ilekroć  jesteśmy  w  tłumie,  ludzie  przyjmują 
nas  bardzo  serdecznie.  Często  wręcz  entuzjastycz­
nie. A w mediach wszystko jest na odwrót. Mąż od 
początku  bardzo  dużo  pracował,  a  dziennikarze  jak 
mantrę  powtarzali,  że  nic  nie  robi,  że  siedzi  w  cie­
niu.  A  wystarczyłoby  zajrzeć  na  jego  stronę  inter­
netową.  Natomiast  stałymi  gośćmi  stacji  radio­

wych i telewizyjnych są takie osoby jak Stefan Nie­

siołowski,  Janusz  Palikot,  Janusz  Kaczmarek.  Dla­
czego?  Przecież  wiadomo,  że  nie  będą  dobrze  mó­

wili  o  moim  mężu.  A  on  martwi  się  sondażami 

i mówi: - Zobacz, cokolwiek zrobię, to jest źle.

—103 —

background image

—104 —

background image

Rozdział X 

Teorie spisku

— 

105

 —

background image

G

roźby,  zastraszanie  przez  mafię  prusz­

kowską,  wypadek  spowodowany  przez 
nieznanych  sprawców,  inwigilacja,  sfał­

szowana  lojalka  -  to  wszystko  i  wiele  więcej  przez 
ostatnie  dwie  dekady  przydarzało  się  braciom  Ka­
czyńskim.

Na  początku  lat  90.  zeszłego  wieku  ogłoszono 

ich  wielbicielami  teorii  spiskowych.  Prezydento­

wi  Lechowi  Kaczyńskiemu  zarzucano  szukanie  we 
wszystkim  niepotrzebnych  podtekstów,  wietrzenie 

spisków. Czy wierzył w spiski? Może tak, może nie. 
Raczej  nie.  Faktem  natomiast  jest,  że braciom  przy­
darzały się dziwne rzeczy.

Kiedy  Jarosław  Kaczyński  ujawniał  w  mar­

cu  1993  roku  istnienie  instrukcji  UOP  nr  0015/92, 

wydanej  przez  dyrektora  Biura  Analiz  i  Informa­

cji UOP Piotra Niemczyka, wielu brało go za nawie­
dzonego.  Lider  Porozumienia Centrum  zarzucał bo­

wiem,  że  instrukcja  dotyczyła  inwigilacji  partii  po­
litycznych  oraz  pozyskania  płatnych  informatorów 
wśród  ugrupowań  przeciwnych  polityce  ówczesne­

go prezydenta Lecha Wałęsy i rządu Hanny Suchoc­
kiej. Czyli celem inwigilacji było PC, Ruch dla Rze-

— 106 —

background image

czypospolitej,  Ruch  Trzeciej  Rzeczypospolitej,  Pol­
ska  Partia  Socjalistyczna.  Powstały  w  tym  celu  tzw. 
zespół  pułkownika  Jana  Lesiaka  miał  kompromito­

wać  polityków  tych  partii.  Kaczyńscy  podejrzewa­

li,  że  w  tej  aferze  maczał  ręce  bliski  Wałęsie,  wiel­

ce wpływowy, a skonfliktowany z nimi Mieczysław 

Wachowski.

Wygląda  to  na  teorię  spiskową?  Wygląda.  Za­

przeczali  temu  Lesiak,  Niemczyk  i  Wałęsa.  Pro­
kuratura  wytoczyła  nawet  Kaczyńskiemu  spra­
wy:  o  ujawnienie  tajnej  instrukcji  UOP  nr  0015/92, 

o  pomówienie  Wachowskiego  i  nieprawidłowości 

w Fundacji Prasowej „Solidarność”.

Tylko  że  sprawę  inwigilacji  prawicy  nagłośnił 

w  1997  roku  Zbigniew  Siemiątkowski,  polityk  SLD 

i  wtedy  koordynator  ds.  służb  specjalnych.  Ludzie 
Lesiaka  -  według  niego  -  chcieli  skłócić  liderów 
partii  i  ich  skompromitować.  Plan  dotyczący  Ka­

czyńskiego liczył 30 punktów. Natomiast za rządów 

Jerzego  Buzka  koordynator  ds.  służb  specjalnych 
Janusz  Pałubicki  potwierdził  zarzuty  Kaczyńskie­

go wobec instrukcji. W 2006 r. rozpoczął się proces 
Lesiaka.  Oskarżono  go  o  przekroczenie  uprawnień, 
m.in.  poprzez  inwigilację  legalnie  działających  par­
tii  politycznych.  Sąd  uznał,  że Lesiak  złamał  prawo, 
ale  umorzył  postępowanie  ze  względu  na  przedaw­
nienie karalności czynu.

Kilka  lat  wcześniej  Kaczyńscy  stali  się  obiek­

tem  zręcznej  manipulacji,  która  miała  podważyć 
ich wiarygodność jako polityków zaangażowa-

—107

 —

background image

nych  w  walkę  z  korupcją  i  tzw.  kapitalizmem  po­

litycznym,  czyli  powiązaniami  polityczno-bizne­

sowymi.  TVP,  kierowana  wówczas  przez  związa­
nego  z  lewicą  Roberta  Kwiatkowskiego,  wyemito­

wała  film  „Dramat  w  trzech  aktach”  na  temat  Fun­

duszu  Obsługi  Zadłużenia  Zagranicznego  (FOZZ) 
oraz  polityków  prawicy.  Biznesmen  Janusz  Pineiro 
(były  agent  wojskowych  służb  specjalnych  PRL) 

i  Jerzy  Kalemba  (były  oficer  wywiadu  wojskowe­
go  PRL)  zapewniali  w  programie,  jakoby  w  latach 

90.  przekazywali  pieniądze  z  FOZZ  działaczom 
Porozumienia  Centrum.  Film  wyemitowano  tuż 
przed  kampanią  wyborczą  do  Sejmu  w  2001  roku 
i  w  trakcie  urzędowania  Lecha  Kaczyńskiego  jako 
ministra  sprawiedliwości.  Bracia  Kaczyńscy  po­
zwali  TYP  do  sądu.  Dziennikarze  byli  oburzeni 
nierzetelnością  kolegów.  Autorzy  filmu  otrzyma­
li  od  Stowarzyszenia  Dziennikarzy  Polskich  tytuł 
Hien  Roku.  Wewnętrzna  komisja  etyki  TVP  uzna­
ła,  że  film  jest  wadliwie  skonstruowany  i  naru­

sza  zasady  etyki  obowiązujące  w  telewizji  publicz­
nej  -  nie  dochowuje  obowiązku  bezstronności,  rze­
telności  i  dokładnego  zweryfikowania  informacji. 
Po  zmianie  władzy  w  telewizji  Kaczyńscy  zostali 
przeproszeni  na  wizji.  Ujawniono  dokumenty  su­
gerujące,  że  Pineiro  powiadomił  prokuraturę, że  do 
pomówienia  działaczy  PC  namówili  go  byli  funk­

cjonariusze  służb  specjalnych  PRL.  Pineiro  i  Ka­

lemba  zostali  skazani  za  wyłudzenie  ok.  2  min  zł 
w ubocznym wątku afery FOZZ.

— 108 —

background image

Takich  zastanawiających  sytuacji  w  życiu  bra­

ci  Kaczyńskich  było  wiele.  Był  1993  rok.  Szczegól­

nie  obfity  w  wydarzenia.  Jarosław  Kaczyński  ujaw­
nił instrukcję 0015, a nieznany sprawca dokonał za­

stanawiających  uszkodzeń  opon  jego  samochodu. 

Według lidera PC ktoś precyzyjnie zrobił w każdym 

kole  po  dziesięć  nakłuć  twardej  gumy.  Jakimś  spe­

cjalnym  narzędziem  i  w  taki  sposób,  by  pękły  po 

uzyskaniu  przez  auto  dużej  prędkości.  A  Kaczyński 
w owym czasie dużo podróżował po kraju i oczywi­
ście nie jeździł wolno.

Być  może  opony  ponakłuwał  złośliwy  sąsiad. 

Jednak spekulacji było wiele, bo w tym czasie prze­

cięto  też  przewody  hamulcowe  w  samochodach 

Jana  Parysa,  Adama  Glapińskiego,  Piotra  Jegliń­

skiego,  wydawcy  książki  „Lewy  czerwcowy”  (były 
to  wywiady  z  politykami  odwołanego  przez  Wałę­
sę rządu Jana Olszewskiego) i Andrzeja Gelberga, re­
daktora naczelnego „Tygodnika Solidarność”.

Także  1993  w  roku  lewicowy  tygodnik  „NIE”, 

który w owych czasach był ogromnie popularny, za­
mieścił kopię dokumentu, który Jarosław Kaczyński 
rzekomo miał podpisać 17 grudnia 1981 r.: „Oświad­

czam,  że  będę  przestrzegał  przepisów  stanu  wojen­

nego”. Kaczyński twierdził, że to fałszywka. - Powy­

cinano  litery  z  pisma,  w  którym  podpisania  lojalki 
odmówiłem.  Dostarczono  też  sfałszowaną  notatkę 
o  rzekomym  podpisaniu  przez  mnie  lojalki  ze  sfał­
szowanymi  podpisami  nieżyjących  oficerów  -  tłu­

maczył „Gazecie Polskiej”.

—109 —

background image

Dopiero po kilku latach, w 1997 roku Marek Ba­

rański  z  kierownictwa  redakcji  „NIE”  przyznał,  że 
padł  ofiarą  prowokacji,  bo  dokument  był  rzeczywi­
ście fałszywy.

Tymczasem  kopię  tego  sfałszowanego  doku­

mentu  odnaleziono  w  szafie  płk.  Lesiaka.  Razem 
z  próbkami  pisma  Kaczyńskiego.  W  papierach  Le­
siaka  znaleziono  też  takie  wytyczne:  „Sprawdzić, 
czy  Jarosław  Kaczyński  miał  narzeczoną  i  dlaczego 
się z nią rozstał albo czy nie jest homoseksualistą”.

-  W  fotoreportażu  zamieszczonym  w  „NIE”  też 

pokazano  kogoś  podobnego  z  postury  do  mnie,  kto 
miał zainteresowania z pogranicza sex-shopów i pe­

dofilii - twierdzi Kaczyński.

W początkach lat 90. plotek o bliźniakach było 

zresztą  wiele.  -  Na  przykład,  że  jesteśmy  przyspo­
sobionymi  przez  rodziców  dziećmi  jakichś  lum­
pów - wspominał Jarosław. Z ust do ust krążyły też 

opowieści,  że  lider  partii  jest  właścicielem  masar­

ni,  fabryki  i  banku.  Słowem  -  ma  ogromny  mają­
tek. Dzwoniono do niego nawet ze skargami, że auta 

jego  firmy  zakłócają  ludziom  spokój  z  rana.  I  choć 

cierpliwie tłumaczył, że nie ma ani firmy, ani samo­
chodowej  floty,  na  koniec  i  tak  przekazano  mu  po­
dziękowania, że poranny hałas aut ustał.

Jest  1996  rok.  Tym  razem  lider  PC  naprawdę 

otarł  się  o  śmierć.  Wypadek  miał  miejsce  pod  Mła­

wą. Opel vectra Kaczyńskiego wyrwał drzewo z ko­
rzeniami. Na szczęście wszyscy pasażerowie przeży­
li.  Można  uznać,  że  powodem  tej  sytuacji  była  nad­

— 110 —

background image

mierna  prędkość  -  samochód  pędził  160  kilome­
trów  na  godzinę.  Ale  też  nie  można  wykluczyć,  że 
nie był to przypadek - okazało się bowiem, że zawór 

w kole był poluzowany i powietrze powoli uchodzi­

ło z opony. Sam się poluzował, czy ktoś zrobił to spe­
cjalnie? Tego nigdy nie wyjaśniono.

W  trudnych  sytuacjach  był  stawiany  Lech  Ka­

czyński. Gdy był prezesem Najwyższej Izby Kontro­

li  (1992-1995),  swymi  działaniami  naruszył  czyjeś 
podejrzane  interesy.  W  efekcie  usiłowała  go  zastra­

szyć  -jak  ustalili  bracia  -  mafia  pruszkowska.  Pew­
nego  dnia,  gdy  wyjeżdżał  z  telewizji  po  jakimś  wy­

wiadzie, jego samochód otoczyły wozy z gangsterami 
w środku. Na szczęście na zastraszaniu się skończyło.

Nawet,  gdy  Lech  Kaczyński  został  już  prezy­

dentem  kraju,  musiał  mierzyć  się  czasem  z  wybry­

kami  szaleńców  lub  groźbami  wyrażanymi  wprost. 

Takimi  jak  przysłanie  mu  listu  z  pistoletową  kulą 
w środku.

Nie  był  człowiekiem,  u  którego  takie  wydarze­

nia  powodowałyby  lęk,  ale  nauczony  doświadcze­
niem  nie  bagatelizował  ich.  Szczególnie  zaś  poważ­
nie  podchodził  do  wszystkiego,  co  w  jego  mniema­
niu  mogło  narazić  na  niebezpieczeństwo  jego  naj­
bliższych.  Uważał,  że  brat  Jarosław  powinien  mieć 
zapewnioną  ochronę  ze  względu  na  zdecydowane 

opowiadanie  się  po  stronie  regulacji  prawnych,  po­

nieważ popierał prawo, które miało utrudniać życie 
przestępcom  oraz  ze  względu  na  to,  że  byli  tak  po­
dobni do siebie.

— ni —

background image

— 112 —

background image

Rozdział XI 

Polski numer i

—113—

background image

N

azywali go „01” i nie mieli z nim łatwej pracy. 

Nosili mu kwiaty do wręczania albo bukiety, 
które on dostał i garnitury na zmianę. A nie 

mogli  robić  tego,  do  czego  zostali  wynajęci - odgra­

dzać „01” od tłumu. Nie mogli, bo on nagminnie wi­
tał  się  z  ludźmi  i  rozdawał  autografy.  Spóźniał  się 
przez to nawet na ważne spotkania, takie jak oficjal­
ny  obiad  u  arcybiskupa  Stanisława  Dziwisza.  -  Nie 

będę się chował za pancerną szybą ani chodził w pla­
tynowych  koszulkach  -  zapewniał  Lech  Kaczyński 
ludzi  skandujących  jego  imię  na  jednym  z  wieców 
wyborczych w Wysokiem Mazowieckiem.

Tak  było  w  2005  roku,  podczas  prezydenckiej 

kampanii  wyborczej,  w  której  niewielu  dawało  mu 

szansę  na  wygraną.  Zdecydowanym  faworytem  ry­

walizacji już od chwili startu był Donald Tusk.

A Lech Kaczyński miał już za sobą jedną nieudaną 

próbę walki o fotel w Pałacu Prezydenckim. Wystarto­
wał w kampanii dziesięć lat wcześniej, w 1995 roku, ale 
wycofał się przed wyborami i oświadczył, że dla do­
bra kraju wspiera kandydata obozu solidarnościowe­

go, który może pokonać Lecha Wałęsę. Dziś aż trudno 
uwierzyć, ale była to Hanna Gronkiewicz-Waltz.

— 114 —

background image

W  2005  roku  wygrał  z  Tuskiem,  faworytem 

wszystkich  sondaży.  Wcześniej  tygodniami  ob­

jeżdżał  całą  Polskę.  Aż  do  ciszy  wyborczej  nie 

miał  ani  jednego  spokojnego  dnia  i  nigdy  nie 
był  sam.  A  od  kiedy  do  warszawskiego  magistra­
tu  zadzwonił  anonimowy  mężczyzna  z  ostrzeże­
niem,  że  Kaczyński  powinien  zacząć  nosić  kami­
zelkę  kuloodporną,  towarzyszyli  mu  też  wynaję­

ci ochroniarze.

Czy ta kampania Lecha Kaczyńskiego, która się 

już  nie  odbędzie,  byłaby  podobna?  Czy  pokazałaby 

nam tego samego człowieka? A może pięć lat prezy­

dentury go zmieniło?

Do  poprzedniej  kampanii  przygotowywał  się 

trzy  lata.  Wiosną  2005  roku  zmarł  jego  ojciec  Raj­
mund,  nie  był  to  więc  najlepszy  czas.  A  harmono­
gram  Kaczyńskiego  był  napięty  mocniej  niż  struna. 
Jednego  dnia  był  w  Rzeszowie,  drugiego  w  Białym­

stoku,  trzeciego  w  Zakopanem  i  tak  w  kółko.  Tuż 

przed  ostatecznym  głosowaniem  w  jeden  dzień  po­
trafił  odwiedzić  trzy  miasta  -  na  przykład  Zieloną 
Górę,  Białogard,  Szczecin  -  i  jeszcze  wrócić  na  noc 

do Warszawy. Do domu. Zawsze wracał.

Był wszędzie, gdzie powinien. Rolników chwa­

lił  za  gospodarność.  Cieszył  się  z  sukcesów  małych 

miasteczek.  Realizował  założone  plany,  czasem 
zmagając  się  z  realiami.  Na  wizytę  w  rodzinnym 

domu dziecka w Szczecinie przyjechał grubo po do­

branocce,  bo  sztabowcy  nie  uwzględnili  lokalnych 
trudności drogowych.

— 115 —

background image

- Źle pana odżywiają w tej Warszawie! - ganił Ka­

czyńskiego Roman Skomra, wręczając mu pęto kieł­

basy,  którą  wyrabiał  i  sprzedawał.  Fakt,  sztabowcy 
tak bardzo utkali czas spotkaniami, że jeśli w planie 
nie było oficjalnego obiadu, Lech Kaczyński nie miał 

czasu  na  posiłek.  Kiedy  w  Gdańsku  przez  półtorej 
godziny udzielał wywiadów, jego przyjaciel - a póź­
niejszy  minister  -  Maciej  Łopiński  nieśmiało  zagad­
nął: - Może zamówię mu coś dojedzenia?

Kaczyński  jakby  spał  w  garniturze.  Wczesnym 

rankiem  biegł  do  samolotu.  Bez  niego  nie  wypeł­
niłby  planu.  Nigdy  nie  ukrywał,  że  korzysta  z  po­
wietrznej  taksówki  i  nie  wychodził  z  lotniska  bocz­
nymi  drzwiami.  W  czasie  lotu  przygotowywał  się 

do  wystąpień  i  autoryzował  wywiady.  Wysiada­

jąc,  już  rozmawiał  przez  telefon  komórkowy  z  bra­

tem  albo  współpracownikami,  po  czym  pędził  na 
spotkania  i  wieczorem  znikał  w  samolocie,  by  rano 
znów się w nim pojawić w pełnym rynsztunku.

Najlepiej  czuł  się  w  garniturze.  Owszem,  mógł 

na  chwilę  założyć  góralski  pas,  czapkę  i  wymachi­

wać  ciupagą,  żeby  nie  urazić  gospodarzy  z  Zakopa­

nego i zadowolić sztabowców. Ale nawet idąc do Do­
liny  Chochołowskiej,  nie  założył  wygodnego  ubra­
nia.  Szedł  bowiem  złożyć  kwiaty  pod  krzyżem 

w  miejscu lądowania Jana Pawła II i chciał wyrazić 

szacunek, a po drugie - bo wolał marznąć w Tatrach, 
niż przebierać się jak „plastikowy” kandydat.

Owszem,  na  zamówienie  fotoreporterów  kupił 

precle na rynku w Krakowie, boje lubił. Ale zamiast

— 116 —

background image

wydać na to przygotowane przez sztabowców 2 zło­
te,  poprosił  o  dodatkowe  precelki  dla  zięcia  i  parę 

słodkich  ciasteczek.  Wyciągnął  własne  pieniądze 
z portfela. - Ale to miłe! Był tu Kwaśniewski i Jolan­
ta, ale tylko obeszli rynek i poszli - piała zachwyco­
na sprzedawczyni precli.

Zyskiwał  sympatię  w  bezpośrednim  kontak­

cie.  -To  ja  jestem  Kaczka!  -  śmiał  się,  słysząc  uwa­
gi  do  swego  nazwiska.  Od  razu  dostawał  punkty  za 
dowcip. - Ale nie Donald! - odkrzykiwano ze śmie­
chem.  A  młodzi  zwolennicy  Tuska  po  wiecu  bra­
li  autograf  Kaczyńskiego.  -  Na  żywo  wypada  le­
piej  -  mówił  zdziwiony  Łukasz,  17-letni  licealista 

w Wysokiem Mazowieckiem.

Lecha  i  Marię  Kaczyńskich  już  wtedy  oblegały 

tłumy  wielbicieli.  Podczas  jego  wizyty  zamknięto 
Filharmonię  Rzeszowską,  bo  wyborcy  przestali  się 
mieścić  na  sali.  Po  mszy  świętej  w  Łagiewnikach 

ochrona  ledwo  wyrwała  kandydata  z  napierające­

go tłumu. W Łańcucie musiała ratować małą dziew­
czynkę  przed  zadeptaniem  przez  stłoczonych  wo­
kół  Kaczyńskiego  kamerzystów  i  fotografów.  Przy­

szły  prezydent  głaskał  przestraszone  dziecko  po 
twarzy. - Kamery precz, dajcie nam z nim porozma­

wiać!  -  krzyczał  na  media  mężczyzna  podczas  wie­

cu w Białogardzie.

To  był  ogromny  wysiłek,  który  sporo  by  kosz­

tował  nawet  trzydziestolatka.  A  sprostał  mu  czło­

wiek  lat  -  wtedy  -  56.1  wygrał.  Dostał  54,04  pro­

cent głosów.

— 

117

 —

background image

Usiłował  przekonać  ludzi,  że  tak  jak  kandydat 

Platformy  jest za  obniżeniem podatków i rozwojem 
przedsiębiorczości.  Starał  się  nadać  ciepły  rys  słyn­
nemu hasłu z kampanii Billa Clintona: „Teraz gospo­

darka,  głupcze”.  Miał  się  stać  Kaczyńskim  ze  swe­
go  plakatu:  doświadczonym  w  funkcjach  państwo­

wych,  ciężko  pracującym  w  gabinecie  zastawionym 
książkami,  ale  przyjaźnie  uśmiechniętym  i  emanu­

jącym ciepłem. Siedział w koszuli, lecz bez marynar­

ki, na luzie. Nie był już tak niechętny, jak przed laty 

spotkaniom z biznesmenami. Ale spotykał się z tymi 
z dalszych miejsc listy 100 najbogatszych. Takimi jak 
gdańscy  kupcy,  przeciwnicy  supermarketów.  Albo 
Roman Kluska, biznesmen, który padł ofiarą fiskusa. 
Czy „smali biznes” - najbardziej znany w miasteczku 
zakład fotograficzny (zdjęcie Kaczyńskich zawisło po­
tem w witrynie gospodarza) czy masarz, który sprze­

daje wędliny sporządzane wedle lokalnych przepisów.

Sprzyjało  mu  jego  stare  zaplecze  -  „Tygodnik 

Solidarność”  obwołał  go  „prezydentem  wszystkich 
Polaków”. To tu pojawiały się główne koncepcje PiS 
i  kandydata  na  prezydenta,  na  których  zamierzał 
budować  IV  Rzeczpospolitą.  Jerzy  Kłosiński,  redak­
tor  naczelny,  uznał,  że  „w  interesie  pracowników” 

jest  wybór  Lecha,  „skromnego  człowieka  z  charak­

terem”  i  jest  to  „ostatni  moment,  kiedy  realna  jest 
przebudowa  postkomunistycznego,  opóźniające­
go rozwój kraju”. Tego samego zdania  była Komisja 
Krajowa  NSZZ  „Solidarność”,  która  poparła  prospo­
łeczny program „Polski solidarnej”.

— 118 —

background image

Ta wizja kraju oraz tzw. polityka historyczna od 

początku  nadały  ton  prezydenturze  Lecha  Kaczyń­

skiego.  -  Będę  wykorzystywał  wszystkie  uprawnie­
nia, jakie daje mi konstytucja i ustawy, w tym także 
te, z których dotąd korzystano rzadko, by nakłaniać 
rządzących  do  wprowadzenia  koniecznych  zmian, 
by piętnować tych, którzy szkodzą, odrzucają dobro 
wspólne... Nie będę w tych sprawach kierował się lo­

jalnością  wobec  nikogo  więcej,  poza  lojalnością  wo­

bec  Polski  -  powiedział  w  Sejmie  23  grudnia  2005 
roku.

Powody, dla których prezydent zwoływał Rady 

Gabinetowe - czyli posiedzenia rządu pod jego prze­

wodnictwem - były odczytywane różnie. Zwłaszcza 

po tym, jak rządy objął jego kontrkandydat do fote­
la prezydenta Donald Ińsk. Przez jednych zwoływa­
nie Rad Gabinetowych było więc oceniane jako chęć 
połajania rządu Ińska, przez innych jako wyraz nie­
pokoju.

Faktem  jest,  że  o  ile  Aleksander  Kwaśniewski 

zwoływał  rady  w  celu  omówienia  sytuacji  finanso­

wej, wojsk w Iraku, w związku z wejściem do NATO 

czy Unii Europejskiej, to Lech Kaczyński chciał z rzą­
dem  dyskutować  na  ogół  o  sprawach  społecznych. 

Najczęściej  na  temat  sytuacji  w  służbie  zdrowia 
i  polityce  ochrony  zdrowia,  problemów  bezrobocia. 
Chciał  nawet  rozpisać  referendum  ogólnokrajowe 

w sprawie komercjalizacji i prywatyzacji służby zdro­
wia, jaką proponował rząd. Parlament nie wyraził na 

to zgody. Zawetował trzy ustawy z pakietu reformy

— 119 —

background image

służby  zdrowia,  które  jego  zdaniem  groziły  tym,  że 
najbiedniejsi  zostaną  pozbawieni  opieki  zdrowotnej. 
Biuro Bezpieczeństwa Narodowego przygotowało ra­
port o sytuacji w ochronie zdrowia. A prezydent pro­
ponował partiom okrągły stół zdrowotny.

Dyskutował też z Radą Gabinetową o tych spra­

wach  finansowych,  które  bezpośrednio  dotykają  lu­

dzi - o propozycji zmian w sposobie opodatkowania 
twórców  czy  planach  rządu,  by  wprowadzić  w  Pol­
sce euro. Wiosną 2009 r. wygłosił orędzie do Sejmu 

VI  kadencji  w  sprawie  kryzysu  finansowego  i  stanu 

polskiej gospodarki.

Organizował  akcje,  których  celem  miało  być 

umożliwienie  niepełnosprawnym  wzięcia  udzia­
łu  w  wyborach.  Powołał  Radę  ds.  Wsi  i  Rolnictwa 

oraz  zwołał  szczyt  rolniczy  z  udziałem  przedstawi­
cieli rządu, samorządów, związków i organizacji rol­
niczych. Złożył projekt ustawy o Funduszu Pomocy 
Ofiarom Klęsk Żywiołowych. I wciąż dużo podróżo­

wał po kraju.

Władysław  Frasyniuk,  bliski  kolega  z  opozy­

cji,  ale  daleki  w  III  RP  -  był  bowiem  działaczem 

Unii  Demokratycznej  i  liderem  Partii  Demokra­
tów  -  nazwał  kiedyś  Kaczyńskiego  „prawdziwym 
polskim  socjaldemokratą”.  Wspominał,  że  prezy­

dent już w latach 80. skupiał się na edukacji, prawie 
pracy,  zapewnieniu  ludziom  równego  startu.  -  Był 

w  tym  bardziej  lewicowy  niż  ja.  Jego  duża  życzli­
wość  i  wrażliwość  na  ludzką  krzywdę  zapadły  mi 
w pamięć - mówił Frasyniuk.

— 120 —

background image

Jest  przekonany,  jak  wiele  innych  osób  zna­

jących  Kaczyńskiego,  że  nie  robił  tego  na  pokaz. 

Nie  dla  kamer  przecież  zaprosił  do  swojego  biu­
ra  -  jeszcze  w  warszawskim  Ratuszu  -  staruszkę, 
która  wystawała  każdego  dnia  przed  budynkiem. 
Zapytał,  o  czym  marzy.  -  O  podróży  na  grób  Jana 
Pawła  II  -  odpowiedziała.  Kazał  kupić  jej  wyciecz­
kę do Watykanu.

-  Jest  szereg  spraw  w  polityce  prezydenta  Ka­

czyńskiego,  które  nie  były  odpowiednio  interpre­
towane. Na przykład udział kobiet w życiu publicz­
nym.  Dla  niego  parytety  były  śmieszne,  on  uzna­

wał rolę kobiet w życiu publicznym zawsze. Niektó­

rzy  nawet  żartowali,  że  miał  ich  za  dużo  w  swym 

otoczeniu  i  mężczyźni  powinni  się  starać  o  paryte­
ty - wspominał Michał Kleiber, prezes Polskiej Aka­
demii Nauk, były minister nauki w lewicowych rzą­
dach  Leszka  Millera  i  Marka  Belki,  doradca  prezy­
denta Kaczyńskiego.

Wielu  współpracowników  prezydenta  to  były 

właśnie  kobiety.  A  szarmanckość  była  cechą,  której 

oczekiwał od kolegów. Strofował młodych i nadgor­

liwych,  którzy  wchodząc  do  pokoju,  najpierw  wita­
li  się  z  nim,  głową  państwa,  a  później  z  obecnymi 
tam paniami.

Cenił wiedzę i fachowość. Wbrew politycznym 

podziałom.  Kleiber  sam  siebie  podaje  jako  przykład 
otwartości prezydenta. Miał bowiem w gronie dorad­
ców i z prawicy, i lewicy. Cenił ich za działania. Z Kle­
iberem  poznali  się,  gdy  ten  zasiadał  w  lewicowym

— 121 —

background image

rządzie i nigdy to nie było dla Kaczyńskiego, wtedy 

włodarza Warszawy, przeszkodą. Przyjaźń narodziła 

się, gdy pracowali razem nad Centrum Nauki Koper­
nik, które niedługo powstanie na Powiślu.

Zdaniem  Kleibera  jest  wiele  nieodkrytych  lub 

zafałszowanych  kart  prezydentury  Kaczyńskie­
go.  Na  przykład  jego  pełna  otwartości  i  zrozumie­
nia polityka wobec Żydów i państwa Izrael. Był wy­
czulony na tę tematykę i potępiał wszelkie przejawy 
antysemityzmu.  Wspierał budowę Muzeum Historii 
Żydów  Polskich.  Brał  udział w  obchodach 65. rocz­
nicy Powstania w Getcie Warszawskim i 65. roczni­
cy likwidacji getta w Lodzi. W 2007 roku w Teatrze 

Wielkim w Warszawie po raz pierwszy oddano uro­

czyście  hołd  polskim  Sprawiedliwym  wśród  Naro­
dów Świata.  Był pierwszym urzędującym prezyden­
tem  Polski,  który  po  II  wojnie  światowej  odwiedził 

synagogę.

Gdy  Lech  Kaczyński  zginął,  z  kraju  Peresa  po­

płynął lament: „Zmarł przyjaciel Izraela!”.

To, że Kaczyński był erudytą też wydaje się nie­

prawdopodobne  -  był  przecież  wyśmiewany  za  swą 

wymowę.  -  A  to  był  wielki  erudyta.  Zadziwiał  słu­

chaczy.  Jego  wiedza  historyczna  była  na  poziomie 

najwybitniejszych  specjalistów  z  tej  dziedziny.  Był 
pasjonatem historii - mówi Kleiber.

Jednym  tchem  prezydent  potrafił  bowiem  wy­

mienić  nazwiska  wszystkich  aktualnych  europej­
skich przywódców, premierów i prezydentów z mię­
dzywojnia, jak i władców z XVII wieku. Daty wojen,

— 

122

 —

background image

bitew, zawieranych układów, to było dla niego dzie­

cinnie proste. Nieraz go wręcz dziwiło, że jego euro­

pejscy koledzy, polityczna elita, nie mają pojęcia, jak 
wyglądała Europa trzy wieku temu.

Polityka historyczna to konik prezydentury Ka­

czyńskiego. Niektórzy twierdzili, że zbudził „upiory 

patriotyzmu”. Ale dla innych to było to, czego naród 
potrzebował. I nie chodzi tylko o wojskowe defilady 
podczas uroczystości, do których wrócił Kaczyński.

Odważnie  mówił  o  Katyniu,  wywózkach  na 

Syberię  czy  powinnościach  Niemiec  wobec  Polski. 

Jeszcze gdy, rządził stolicą, powołał w Urzędzie Mia­

sta  zespół,  który  obliczył  straty  materialne  Warsza­

wy  poniesione podczas  II  wojny  światowej.  Wynio­

sły one 45 mld 300 min dolarów. Raport ten był od­

powiedzią  na  pojawiające  się  w  Niemczech  roszcze­
nia  wobec  Polski.  -  Nie  byłoby  tego  raportu,  gdyby 
nie  działania  Powiernictwa  Pruskiego  i  przewodni­

czącej  Związku  Wypędzonych  Eriki  Steinbach.  Je­

śli  zawisną  w  sądach  sprawy  dotyczące  odszkodo­
wań  wobec  Polaków,  to  my  rozpoczniemy  operacje 

związane  z  podobnymi  roszczeniami  wobec  Niem­
ców - podkreślił Lech Kaczyński. Pójście w jego śla­

dy zapowiadały też inne miasta Polski.

W  tym  samym  czasie  Kaczyński  dokonał  jed­

nego  z  najważniejszych  swych  dzieł  -  zbudował 
Muzeum  Powstania  Warszawskiego.  Od  1989  roku 
trwały  przygotowania  do  budowy  tej  instytucji, 

w  1994  roku  wmurowano  nawet  kamień  węgielny, 

ale wszystko skończyło się na planach i komitetach.

— 123 —

background image

Lech  Kaczyński  obiecał,  że  muzeum  będzie  goto­

we  na  nadchodzącą  okrągłą  rocznicę  warszawskie­

go  tragicznego  zrywu.  Zebrał  grupę  młodych  ludzi 
pod  wodzą  Jana  Ołdakowskiego  i  pozwolił  im  dzia­
łać.  W  przeddzień  60.  rocznicy  Kaczyński  otwierał 
najnowocześniejsze  i  najbardziej  cenione  muzeum 

w Polsce. Na obchody powstania w 2004 roku przy­

jechali  m.in.  przedstawiciele  USA,  Niemiec,  Wiel­

kiej  Brytanii.  Przez  pięć  lat  muzeum  odwiedziło 
prawie 3 miliony osób. To ważne, bo dotąd Zachód 
był przekonany, że w Warszawie miało miejsce tyl­
ko jedno powstanie - w getcie.

Jako  prezydent  Polski  Kaczyński  był  gospoda­

rzem  obchodów  50.  rocznicy  poznańskiego  Czerw­
ca  ’56.  We  wrześniu  2009  roku  na dziedzińcu  Pała­

cu  Prezydenckiego  odbyła  się  uroczystość  upamięt­
niająca  70.  rocznicę  powstania  Polskiego  Państwa 
Podziemnego,  podczas  której  prezydent  przekazał 
reprezentantom  młodego  pokolenia  Testament  Pol­
skiego Państwa Podziemnego.

Przy prezydencie powstała Rada ds. Kombatan­

tów oraz projekty ustaw związane z polityką pamię­

ci.  Taka  jak  o  ustanowieniu  Narodowego  Dnia  Pa­
mięci Powstania Warszawskiego.

Docenił tych, którzy przez 15 lat III Rzeczypo­

spolitej  stali  w  cieniu,  wyśmiewani  i  dyskredyto­

wani,  choć  niezależnie od swych późniejszych słów 
i  wyborów,  odegrali  kiedyś  znaczącą  rolę.  Najwyż­

sze  polskie  odznaczenie  Order  Orła  Białego  otrzy­
mali  od  Kaczyńskiego  tacy  działacze  opozycji  anty­

— 

124

 —

background image

komunistycznej w PRL, jak Andrzej Gwiazda i Anna 

Walentynowicz. Były premier Jan Olszewski. Ale też 
bohaterowie II wojny światowej i okupacji hitlerow­

skiej, skazani na śmierć lub represjonowani w okre­
sie  stalinowskim  (gen.  Emil  Fieldorf,  rotmistrz  Wi­
told  Pilecki,  Łukasz  Ciepliński,  Franciszek  Niepo­

kólczycki, Wincenty Kwieciński).

Prezydent  odznaczył  również  wielu  działaczy 

rolniczej  „Solidarności”  i  Komitetu  Obrony  Robot­
ników.  Pośmiertnie  -  poetę  Zbigniewa  Herberta 

(wcześniej  jego  żona  nie  przyjęła  orderu  od  prezy­
denta Aleksandra Kwaśniewskiego).

O  to,  komu  przyznać  odznaczenie,  pytał  tak­

że Władysława Frasyniuka. Konsultował z nim wia­
rygodność  osób  zgłaszanych  do  odznaczeń.  I  ciągle 
namawiał kolegę z opozycji, choć jego poglądy uwa­
żał za zbyt liberalne, do współpracy.

W końcu kiedyś byli bardzo blisko, mimo spra­

wowanego  urzędu  zawsze  odbierał  od  kolegi  telefo­
ny, sam do niego dzwonił. Frasyniuk wspominał, że 
przed uroczystościami 25-lecia „Solidarności” powie­

dział  parę  mocnych  słów o  PiS  i  prezydenturze  Ka­
czyńskiego. A prezydent zaprosił go na obiad i choć 
miał wielu gości, podszedł właśnie do niego, trochę 
się z niego „nabijał”, a potem zaczęli się spierać.

Nawet z Donaldem Tuskiem, z którym poobija­

li się w kampanii i później w relacjach rząd - prezy­

dent, potrafił usiąść, jak dawniej, przy winie i pody­
skutować o przyszłości Polski. Bo de facto nigdy nie 

przestał go lubić.

— 125 —

background image

-  Spotkania  z  nim  to  zawsze  były  spotkania 

przyjaciół.  Leszek  mi  tłumaczył,  że  istotą  demokra­
cji  jest  wprawdzie  spór,  ale  ważne  jest,  by  ten  spór 
budował  coś  konstruktywnego,  a  nie  przeradzał  się 
w  połajanki.  Na  tym  polegała  jego  mądrość,  którą 

dostrzegamy dopiero dzisiaj - oceniał Frasyniuk.

Ale wbrew pozorom wtedy, gdy uznał, że trzeba, 

Lech Kaczyński był zasadniczy.

Pozbawiał orderów tych, którzy represjonowali 

niepodległościowe  podziemie w  latach 40. i 50. Sta­
linowskiej prokurator Helenie Wolińskiej-Brus ode­
brał przyznany w 1954 r. Krzyż Komandorski Orde­
ru Odrodzenia Polski i w 1945 Krzyż Kawalerski Or­

deru Odrodzenia Polski.

Zasadniczość  rodziła  też  konflikty  -  wiosną 

2007  roku  Tadeusz  Mazowiecki  i  Bronisław  Gere­
mek  uznali,  że  mają  dość  składania  oświadczeń  lu­

stracyjnych  i  nie  będą  tego  robić.  A  wobec  niezło- 

żenia  przez  nich  oświadczeń  wymaganych  ustawą 

wygasło  ich  członkostwo  w  Kapitule  Orderu  Orła 

Białego. W proteście z członkostwa z niej zrezygno­

wał też Władysław Bartoszewski.

Chciał  ostatecznej  weryfikacji  polskich  służb. 

W  marcu  2006  przesłał  do  Sejmu  projekt  ustawy 

o  likwidacji  Wojskowych  Służb  Informacyjnych 
i  powołaniu  nowych  wojskowych  służb  specjal­
nych. Raport z weryfikacji WSI wzbudził kontrower­
sje, problemy w nim ujęte zelektryzowały wiele śro­
dowisk.  Mimo to  prezydent  podjął ryzyko odtajnie­
nia raportu i jego publikacji.

—126 —

background image

Odznaczenia  od  Lecha  Kaczyńskiego  otrzyma­

li też m.in. prezydenci Vaclav Klaus i Ronald Reagan. 
Prezydent  przywiązywał  bowiem  dużą  wagę  do  po­
lityki  zagranicznej,  co  powodowało  ciągłe  spory 

z rządem Tuska o to, kto ma reprezentować kraj na 

ważnych spotkaniach międzynarodowych.

Negocjował  traktat  lizboński.  Walczył,  by  Pol­

ska  wywierała  wpływ  na  politykę  wschodnią  Unii 
Europejskiej oraz była liderem państw Europy Środ­
kowo-Wschodniej. I Polska odnosiła w tym sukcesy. 
Mówiono wręcz, że prezydent podniósł Polskę z ko­
lan - zamiast prosić, po partnersku oczekiwał.

-  Wydał  mi  się  politykiem  bardzo  refleksyj­

nym,  który  jest  zwolennikiem  ścisłej  współpracy 
z  USA,  ale  ma  też  jasną  świadomość  polskich  inte­
resów  i  silną  wolę ich obrony. To nie  jest człowiek, 
który  pozwoli  sobą  pomiatać,  Amerykanie  docenia­

ją  takich  przywódców  -  mówił  o  nim  Craig  Kenne­

dy, szef German Marshall Fund of the USA.

Niepokoiła go polityka energetyczna Rosji i bu­

dowany  rosyjsko-niemiecki  rurociąg,  omijający  Pol­
skę. Chciał uświadomić Unii, jakie to rodzi zagroże­
nie uzależnienia od Rosji dla całej Europy. Angażował 
się na rzecz budowy ropociągu Odessa-Brody-Gdańsk. 
Zwołał  szczyt energetyczny  w Krakowie w  sprawie 

wspólnej polityki energetycznej łączącej kraje należą­

ce do UE, Ukrainę i republiki kaukaskie. Wzięli w nim 

udział prezydenci Azerbejdżanu, Gruzji, Litwy i Ukra­
iny. Zadeklarowano porozumienie pomiędzy Polską 
i Litwą w sprawie tzw. mostu energetycznego.

--- 127----

background image

Kaczyński  mocno  wspierał  starania  Gruzji 

i  Ukrainy  o  ich  akcesję  do  NATO.  Na  szczycie  So­

juszu  w  Bukareszcie,  w  kwietniu  2008  roku,  prze­

forsował  wpisanie  do  deklaracji  końcowej  za­
pewnienia  przyszłego  członkostwa  tych  krajów 

w  NATO.  -  Pierwsza  deklaracja  nie  mówiła  o  tym 

tak  zdecydowanie,  ale  wtedy  wszedł  prezydent  Ka­
czyński  i  oświadczył,  że  tego  nie  można  zaakcepto­
wać.  W  efekcie  przyjęto  nowy  tekst  -  relacjonował 
Kareł Schwarzenberg, szef czeskiego MSZ.

Kaczyński  ciągle  podkreślał  potrzebę  solidar­

ności  w  rozwiązywaniu  międzynarodowych  pro­
blemów.  W  sierpniu  2008  r.  podczas  wojny  w  Ose­
tii Południowej poleciał do Gruzji, by wesprzeć pre­

zydenta  Micheila  Saakaszwilego.  Zmobilizowało  to 
do  działań  inne  kraje  Europy  i  powstrzymało  zapę­
dy wojenne Rosji.

Doceniali  to  wszyscy,  nawet  przeciwnicy  Ka­

czyńskiego.

Adam Michnik: „Niesłychanie wysoko oceniam 

podróż  prezydenta  Kaczyńskiego  do  Tbilisi.  Pierw­

szy  raz  poczułem  się  dumny  z  tego,  że  prezydent 
mojego państwa w tak godny sposób, a zarazem tak 
zgodny z polskim i moim wyobrażeniem etosu wol­
ności,  honoru,  tradycji  historycznej  i  rozumu  poli­
tycznego dał temu wyraz w Gruzji. Kaczyński zrobił 
maksimum  tego,  co  mógł  w  tym  momencie  zrobić. 
Była  to  sytuacja  nadzwyczajna,  bo  bombardowano 
gruzińskie  miasta.  W  takiej  sytuacji  należy  szukać 
nadzwyczajnych odpowiedzi. I Kaczyński ją znalazł”.

--- 128----

background image

Nic  dziwnego,  że  Saakaszwili  leciał  na  pogrzeb 

Lecha  Kaczyńskiego  z  końca  świata,  lekceważąc  za­
grożenie  z  powodu  unoszącego  się  pyłu  wulkanicz­
nego  szkodzącego  silnikom  samolotów.  Zmieniał  li­
nie, leciał kilkoma samolotami, nawet naraził się na 
mały  skandal  dyplomatyczny,  bo  nie  miał  wizy  po­
trzebnej  Gruzinom  w  jednym  z  krajów  przesiadko­

wych jego długiej podróży. Zdążył w ostatniej chwi­
li dolecieć do Krakowa i odprowadzić polskiego pre­

zydenta w jego ostatniej drodze - na Wawel.

Podczas  lotu  pilot  odmówił  lądowania  w  Tbili­

si, na niepewnym lotnisku i zgodnie z planem pole­
ciał  do  Azerbejdżanu,  do  Gandży.  Słusznie,  ale  pre­
zydent  po  wylądowaniu  ganił  zachowanie  żołnie­
rza: - Jeśli ktoś decyduje się być oficerem, to nie po­

winien być lękliwy.

Sam nigdy się nie bał.
I nie tracił poczucia humoru. Takiego w angiel­

skim  stylu,  z  dużym  dystansem  do  samego  siebie. 

Gdy został prezydentem Warszawy, mawiał autoiro­
nicznie:  -To  wszystko  powinno  wyglądać  zupełnie 
inaczej!  Jest  oczywiste,  że  jako  prezydent  nie  powi­
nienem  robić  nic  innego,  niż  przyjmować  z  balko­
nu  owacje  spontanicznie  gromadzących  się  tłumów 

wdzięcznych warszawiaków.

— 129 —

background image

— 130 —

background image

Rozdział XII

Gdyby nokia mogła opowiedzieć...

— 1 3 1 —

background image

J

esienią  2002  roku  Lech  Kaczyński  korzystał 

z  wysłużonego,  przyciężkiego  telefonu  komór­
kowego  marki  Nokia.  Chodził  z  miejsca  na 

miejsce - bo taki miał zwyczaj, wolał chodzić, niż 

siedzieć  -  wpatrywał  się  pilnie  w  ekranik  i  stukał 
z  napięciem  w  klawisze.  Dopiero  po  dłuższym  cza­
sie  i  wielu  nieudanych  próbach  połączenia  przy­
znawał,  że  -  na  przykład  -  nie  może  się  dodzwo­
nić  do  żony.  Wtedy  jego  współpracowniczka  Anna 
Kamińska  wybierała  bez  większych  przeszkód  nu­

mer  telefonu  pani  Marii,  a  twardy  polityk  po  krót­
kiej  rozmowie  z  żoną  wyraźnie  się  rozluźniał.  -  No 
pa,  Maluszku  -  żegnał  się  z  żoną  miękkim  głosem 

już całkiem uspokojony.

Numer swego telefonu i Lech Kaczyński, i jego 

otoczenie  trzymali  w  wielkiej  tajemnicy.  Bez  skru­

pułów  mogła  na  ów  telefon  dzwonić  tylko  rodzina 
i najbliżsi współpracownicy.

Dlaczego  więc  po  pierwszej  turze  wyborów 

na  prezydenta  Warszawy  Mariola  Warmuzek,  któ­
ra  zbierała  wyniki  z  komisji  wyborczych,  odważy­
ła  się  jednak  zadzwonić  na  tę  komórkę?  Zapewne 

dlatego, że rozpierała ją radość, bo Lech Kaczyński

—132 —

background image

przeszedł  do  drugiej  tury  wyborów  z  najwyższym 

wynikiem - 49,6 procent głosów. Była  godzina 1.33 
w nocy. Profesor spał i zanim się obudził, pani War­

muzek  już  zrezygnowała  z  dzwonienia.  Zaniepo­
kojony,  co  się  dzieje,  Kaczyński  zadzwonił  jednak. 
Oczywiście  nie  do  pani  Marioli.  Do  brata.  -  Usma­
rowałeś  -  usłyszał  od  Jarosława.  A  to  miało  ozna­
czać  niezadowolenie,  że  nie  zwyciężył  od  razu, 

w  pierwszej  turze.  Zabrakło  zaledwie  punktu  pro­

centowego.  Rozbawiony  Lech  Kaczyński  opowia­
dał  tę  historię  na  drugi  dzień  jako  anegdotę  o  bra­
cie wierzącym w niego bardziej niż on sam w siebie.

Obaj  wymagali  od  siebie  bardzo  dużo,  bo  spo­

dziewali  się,  że  kampania  wyborcza  na  prezydenta 

Warszawy w 2002 roku - która dla Lecha była wstę­

pem  do  prezydentury  Polski,  a  dla  Jarosława  Ka­

czyńskiego  drogą  umożliwiającą  objęcie  teki  szefa 
rządu  -  na  zawsze  może  odmienić  koleje  ich  poli­
tycznego - i zwykłego - żywota.

Inna  rozmowa.  Wcześniej.  Prawdopodob­

nie  ten  sam  stary  aparat,  tylko  rozmówca  inny. 
8  czerwca  2000  roku.  Końcówka  rządów  Jerze­
go  Buzka  i  Akcji  Wyborczej  Solidarność.  Lech  Ka­
czyński,  profesor  prawa,  jechał  właśnie  pociągiem 
z  Gdańska  do  Warszawy  na  spotkanie  ze  swoimi 
magistrantami  z  Uniwersytetu  Kardynała  Stefana 

Wyszyńskiego.  Gdzieś  w  trasie  pod  Ciechanowem 

zadzwonił  telefon.  Rozmowa  rwała  się  kilkakrot­
nie, bo komórka w  pociągu gubiła sygnał operatora. 
Szczęście jednak, że premier w ogóle znał jej numer.

—133

 —

background image

-  Unia Wolności zrywa koalicję, chcę cię wi­

dzieć  w  konstytucyjnym  składzie  rządu  -  zapropo­
nował  Jerzy  Buzek,  kolega  z  czasów  „Solidarności”. 
Dopiero  następnego  dnia okazało się, że oferuje mu 
tekę ministra sprawiedliwości. 

'

To był najlepszy prezent, jaki obaj bracia mogli 

dostać  na  swoje  urodziny,  które  obchodzili  10  dni 

później.  Owszem,  mieli  własne,  wierne  i  spore  śro­

dowisko  polityczne,  jednak  realnie  ich  partia  -  Po­
rozumienie  Centrum  -  straciła  impet  z  początku 

lat  dziewięćdziesiątych,  kiedy  powstawało  zaple­

cze prezydenta Lecha Wałęsy, a później kolejne rzą­
dy  Jana  Krzysztofa  Bieleckiego  i  Jana  Olszewskiego. 

A  Lech  Kaczyński  -  dawniej  wiceprzewodniczący 

NSZZ  „Solidarność”,  potem  szef  Biura  Bezpieczeń­

stwa  Narodowego  i  na  koniec  prezes  Najwyższej 

Izby Kontroli, nie ukrywał, że od 1999 roku znalazł 

się na politycznym bocznym torze. A tu nagle takie 
odwrócenie losu.

-  Wszystko,  co  mnie  dobrego  w  życiu  spotka­

ło,  było  z  zaskoczenia.  Moje  doświadczenie  życio­
we  uczy,  że  lepiej  nie  planować.  Przecież  ja  wróci­
łem  do  polityki  całkiem  przypadkowo!  -  wspomi­

nał ten moment w styczniu 2010 roku, rozmawiając 
z  tygodnikiem  „Gala”.  -  Nasze  życie  wtedy  nabrało 
niesamowitego  rozpędu.  I  nadal  pędzi  -  dorzuciła 
Maria Kaczyńska.

Gdy  wracał  do  tego  momentu  swego  życia,  za­

wsze  był  nieco  rozrzewniony.  A  że  uwielbiał  dyk­

teryjki,  wspominał,  że  premier  nastawał  na  jak

— 

134

 —

background image

najszybszą  nominację.  On  z  nią  odrobinę  zwlekał. 
Nie  z  zarozumiałości,  lecz  z  prozaicznych  powo­
dów  -  nie  miał  garnituru  na  tę  okazję.  Jerzy  Buzek 
miał  na  to  radę:  -  To  pożycz  garnitur  od  ministra 
skarbu Emila Wąsacza.

-  Dotknęło  mnie  to  trochę.  Nie  jestem  wysoki, 

ale  Wąsacz  jest  znacznie  niższy  ode  mnie  -  wspo­
minał autoironicznie Kaczyński.

Premier  osiągnął  jednak  swój  cel  -  przyszły 

minister  po  tej  uwadze  szybko  znalazł  garnitur 
i  jeszcze  przed  51.  urodzinami,  14  czerwca, odebrał 
tekę,  która  otworzyła  mu  drogę  do  wielkiej  kariery 
politycznej.

Nic  na  to  nie  wskazywało,  bo  resort  sprawie­

dliwości  nie  należał  do  tych,  które  przysparzają 
zwolenników.  Nikt  nie  zrobił  kariery  na  spadają­
cym  poczuciu  bezpieczeństwa,  łagodniejącym  pra­

wie  i  sprawach  zalegających  latami  w  sądach.  I  stał 

się  cud  -  Lech  Kaczyński  zaproponował  zaostrze­

nie  kodeksu  karnego,  zagrzewał  sądy  do  surowo­
ści  ostrymi  wypowiedziami  i  na  tej  beznadziejnej 
posadzie  odniósł  oszałamiający  sukces.  Stał  się  naj­
bardziej  łubianym  członkiem  rządu  i  drugim,  po 

ówczesnym  prezydencie  Aleksandrze  Kwaśniew­
skim, najpopularniejszym w Polsce politykiem!

Historia,  choć  w  o  wiele  większym  wymia­

rze, się powtórzyła. Kiedy w lutym 1992 roku Lech 
Kaczyński  został  wybrany  na  prezesa  Najwyższej 

Izby  Kontroli,  zaufanie  do  tej  instytucji  deklarowa­
ło  30  procent  badanych.  A  gdy  opuszczał  tę  funk­

— 

135

 —

background image

cję  w  roku  1995,  słupek  zaufania  społecznego  do 
NIK  był  dwukrotnie  wyższy  -  skoczył  do  60  pro­
cent  -  i  zaczęto  uważać  tę  izbę  za  skuteczny  organ 

kontroli  państwowej.  Szukając  wytłumaczenia  tego 

fenomenu,  tygodnik  „Newsweek  Polska”  stwierdził, 
że  Lech  Kaczyński  „należy  do  tej  kategorii  polity­

ków,  którzy  szukają  szansy  w  zadaniach  pozornie 
beznadziejnych”  i  radzą  sobie  nawet  z  „mission  im­
possible”.

Nagła  i  szybka  dymisja  po  roku  tylko  przy­

sporzyła  sympatyków  twardemu  „szeryfowi”.  Pre­
mier  stwierdził,  że  nie  mógł  dłużej  akceptować  cią­
głych  konfliktów  ministra  ze  służbami  specjal­
nymi  i  resztą  rządu.  Do  ludzi  przemówiły  tłuma­
czenia  Lecha  Kaczyńskiego:  „Niestety,  w  przypad­
ku  niektórych  ważnych  śledztw  odnosiłem  wraże­
nie,  że  nie  korzystam  z  pełnego  poparcia  premiera. 
Choć muszę też stwierdzić, że nie było z jego strony 
przypadków przeciwdziałania”.

I  uzbrojony  w  tę  argumentację  profesor  ruszył 

na  Warszawę  postrzeganą  w  owym  czasie  jako  sie­
dlisko układów i korupcji. Nic dziwnego, że wygrał.

Jarosław  Kaczyński  już  od  miesięcy  stał  na 

czele  nowej  partii  Prawo  i  Sprawiedliwość,  powo­
łanej  przez  niego  na  fali  popularności  brata  -  mi­
nistra.  Jarosław  doświadczony  wcześniej  jako  lider 
Porozumienia  Centrum  miał  swój  twardy,  spraw­
dzony  pod  względem  lojalności  i  skuteczności 
krąg  polityków,  nazywany  później  przez  mło­
de  gwardie  PiS  „zakonem  PC”.  Tylko  im  napraw­

— 

136

 —

background image

dę  ufał  i  to  oni  tworzyli  PiS,  partię  w  założeniu 
elitarną.  Lech  zaś  od  zajęć  partyjnych  i  rozplot­
kowanych  sejmowych  restauracji,  w  których  nie 
bywał  nawet  jako  senator  czy  poseł,  wolał  urzę­

dy.  To  z  nich  pochodzi  jego  otoczenie,  nieporów­
nanie  bardziej  różnorodne  politycznie  niż  środo­

wisko  brata.  NIK-owcy,  których  zabierał  ze  sobą 

i  do  Ratusza,  i  potem  do  Pałacu  Prezydenckiego. 
Znajomi  z  „Solidarności”.  Potem  ludzie,  którzy  po­
magali  w  strukturach  władz  stolicy,  w  tym  ekipa 
tworząca  Muzeum  Powstania  Warszawskiego.  Nic 
więc  dziwnego,  że  były  minister  wyznał  dzienni­

karzowi:  -  PiS  powstał  z  pomysłu  Jarka.  Tworzyli 
go  razem  z  nim  najbardziej  sprawdzeni  działacze 
PC, Adam Lipiński  i Ludwik Dorn. Mnie to zostało 
podane  na  tacy.  Choć  jestem  szefem  PiS,  to  rzadko 

chodzę  na  posiedzenia.  A  nawet  jak  pójdę,  to  spo­
tkanie prowadzi Jarek.

Ale  cały  czas  był  w  kontakcie  telefonicznym 

z  bratem.  Rano,  zaraz  po  przebudzeniu,  i  wieczo­
rem,  gdy  obaj  już  zakończyli  swoje  obowiązki.  Co­
raz  mniej  było  bowiem  czasu  na  spotkania.  Życie 
przyspieszało - zostawały telefony.

Do  Jarosława  najłatwiej  dodzwonić  się  na  tele­

fon  rodzinnego  domu  na  Żoliborzu.  Mama  Jadwiga, 
nad  wyraz  uprzejma  osoba  kibicująca  synom,  chęt­
nie  służyła  za  telefoniczny  kontakt.  Czasem  dzięki 
tym  ciągłym  telefonom  ratowała  polityczne  plany. 
Pewnego  dnia,  gdy  syn  siedział  długo,  przygotowu­

jąc  się  do  ważnego  wystąpienia,  chciała  mu  pozwo­

— 137 —

background image

lić  dłużej  pospać.  Gdyby  nie  telefon  dziennikarza, 
te  przygotowania  poszłyby  na  marne,  bo  Jarosław 
zwyczajnie by na spotkanie zaspał.

- To już ma być za godzinę? To ja biegnę go bu­

dzić! - rzuciła do słuchawki.

„Szaraczkom”,  gdy  mieli  sprawę  do  Lecha,  po­

zostawało  zaś  dzwonienie  do  jego  kierowcy.  Jedne­
go  z  największych  zaufanych  Lecha  Kaczyńskie­
go.  Był  z  nim  związany  od  lat  -  i  w  NIK, i w  Ratu­
szu.  Rano  zabierał  go  spod  kamienicy  na  Żolibo­
rzu  i  objeżdżał  całą  Polskę.  Załatwiał  sprawy,  słu­
żył  radą.  Był  jego  zagorzałym  zwolennikiem,  który 
przekonywał  do  wizji  szefa  pasażerów  i  przechod­
niów.  Kaczyński  zawsze  z  ulgą  wsiadał  do  swojego 
auta,  zawsze  -  obok  kierowcy.  Zresztą  obaj  bracia 
tak  jeździli  i  gdy  podróżowali  razem,  pojawiał  się 
kłopot  -  brakowało  miejsca  z  przodu.  Te  zwycza­

je  zmieniły  się  dopiero,  gdy  Lech  Kaczyński  został 

głową  państwa.  Ale  kierowca  przesiadł  się  z  nim 

wtedy do limuzyny prezydenckiej.

Lecz  zanim  to  nastąpiło,  patrzył,  jak  szef  usi­

łuje  zarazić  wyborców  swoim  hasłem  „Stop  korup­

cji!”.  Już  w  kampanii  warszawskiej  z  oporami  spo­
tykał  się  z  przedsiębiorcami,  choć  przynosili  mu  na 

tacy  przykłady  korupcji  w  mieście  czy  złego  gospo­

darowania.  Gdy  perorujący  przy  kawie  reformato­
rzy  -  biznesmeni  tworzyli  wianuszek  wokół  przy­
szłego  prezydenta,  ten  z  minuty  na  minutę  był  co­

raz  bliżej  drzwi  i  w  końcu  pod  jakimś  pretekstem 
znikał.

— 

138

 —

background image

-  Moi  zastępcy  będą  bardziej  liberalni  niż  ja.  Ja 

będę hamulcem - śmiał się do nich wprost.

I  faktycznie  -  wstrzymywał  przetargi,  któ­

re  uważał  za  podejrzane,  sprowadził  NIK-owców 

do  władz  miasta,  skupiał  się  na  walce  z  tzw.  ukła­
dem warszawskim. Ale też nie zapomniał o zwróce­
niu się do ludzi - to za jego kadencji stworzono sieć 

biur obsługi mieszkańców.

Mówił:  -  Zbudujemy  urząd  trochę  jak  Najwyż­

szą  Izbę  Kontroli,  urzędy  dzielnicy  będą  pełniły 
rolę delegatur.

Z  jednej  strony  przez  owo  „patrzenie  na  ręce” 

zbyt  długo  remontował  ulice,  z  drugiej  -  dał  lu­
dziom  huczne  obchody  rocznic  i  Muzeum  Powsta­
nia Warszawskiego. Nie da się stwierdzić, jaki byłby 
finał  tej  walki,  bo  Kaczyński  nie  poddał  się  już  wy­
borczemu osądowi warszawiaków.

Zamiast  tego  ruszył  do  dalszej  walki  -  o  wła­

dzę  w  Polsce.  W  2005  r.  wygrał  wybory  na  prezy­
denta  kraju.  Zatem  zrobił,  jak  mówił  zaraz  po  wy­

borach  warszawskich:  -  Swoją  wygraną  w  Warsza­
wie  traktowałem  jako  sukces  planu  zmian  w  stoli­

cy  związanych  przede  wszystkim  z  nową  jakością 

władzy, ale pośrednio jako sukces planów takich sa­

mych zmian w całej Polsce.

Jarosław w tym czasie usunął się w cień. Bracia 

nie  pokazywali  się  razem,  bo  założono,  że  to  draż­
ni wyborców. I daje pożywkę przeciwnikom do wy­
śmiewania  ich  bliźniactwa  -  rzekomo  podwójnej 

siły,  roli,  możliwości  zamiany.  Mimo  to  antyko-

— 

139

 —

background image

rupcyjna  wizja  bliźniaków  wygrała  i  wybory  pre­
zydenckie, i parlamentarne.

Wbrew  zapowiedziom  nie  doszło  do  koali­

cji  Prawa  i  Sprawiedliwości  z  Platformą  Obywatel­
ską Donalda Tuska. Choć elektoraty są sobie bliskie, 

politycy  mieli  inne  plany.  Co  ich  poróżniło  -  pro­
gramy,  władza,  zawiedzione  ambicje,  nagromadzo­
na  w  kampanii  nienawiść  -  dla  tej  historii  nie  ma 
znaczenia.  Dość,  że  Lech  długo  musiał  namawiać 

Jarosława,  by  został  premierem.  Chcąc  pomóc  bra­

tu w kampanii prezydenckiej, obiecał, że nie będzie 
dwuwładzy bliźniaków - w rządzie i w pałacu.

Po  trwających  miesiącami  rozmowach,  po 

chwilowym  zerwaniu  koalicji  z  Samoobroną,  Jaro­
sław został prezesem Rady Ministrów.

Obaj  bracia  pełnili  wtedy  najwyższe  polskie 

urzędy,  ale  nigdy  nie  wpadli  w  gadżetomanię  czę­

stą  na  szczytach  władzy  czy  to  w  państwie,  czy 

w  firmach.  Złośliwi  przeciwnicy  mówili  o  nich 

jako  o  wrogach  nowoczesności.  Można  jednak  zro­

zumieć  niechęć  do  nabywania  kosztownych  przed­
miotów,  których  90  procent  funkcji  pozostaje  nie­

używana,  bo...  po  prostu  nie  ma  czasu  na  ich  wy­
korzystanie.

W  świecie Lecha Kaczyńskiego  niemożliwe by­

łoby,  żeby  polityk  próbował  zdobywać  szacunek 
mediów  i  wyborców,  po  prostu  chodząc  z  najnow­

szym modelem komórki.

I  tak  Lech  Kaczyński  wciąż  był  przywiązany 

do swej nokii 6310, która w porównaniu z nowymi

—140

 —

background image

aparatami  nie  ma  żadnych  funkcji  dodatkowych. 
Służy  właściwie  tylko  do  dzwonienia  i  pisania  ese­
mesów.  Z  drugiej  strony,  po  co  prezydent  miałby 
mieć  komórkę  z odtwarzaczem plików mp3  czy też 
z  możliwością  czatowania?  Był  nieustannie  otoczo­
ny ludźmi.

Gazety  zauważyły,  że  nawet  podczas  słynne­

go  ostrzału  w  Gruzji  prezydent  nie  wypuścił  tele­
fonu  z  ręki.  Zdjęcia,  na  których  ściska  w  dłoni  tę 
starą  komórkę  w  trakcie  dramatycznego  zajścia, 

obiegły  cały  świat.  Redaktor  naczelny  miesięcz­
nika  „TWoja  Komórka”  Marcin  Kwaśniak  gratulo­

wał  nawet  Lechowi  Kaczyńskiemu,  że  jest  właści­

cielem  kultowego  aparatu,  który  został  ogłoszony 

telefonem  dziesięciolecia.  -  Kupują  go  ludzie,  któ­
rzy  cenią  tradycję,  nie  gonią  za  nowinkami,  za  to 
lubią  solidność.  To  znaczy,  że  prezydent  komórkę 
wykorzystuje  do  rozmów,  a  nie  do zabawy czy roz­

rywki  -  chwalił  go  też  Michał  Rogowicz,  właściciel 

portalu Infonokia.pl.

Jarosław  Kaczyński  po  zerwaniu  koalicji  z  Sa­

moobroną  i  Ligą  Polskich  Rodzin  poddał  się  pod 

osąd  wyborców.  Jego  partia  osiągnęła  wspania­
ły  wynik,  lepszy  niż  w  poprzednich  wyborach,  ale 
Platforma  Obywatelska  dowodzona  przez  Donalda 

Ińska była jeszcze lepsza.

PiS Jarosława przeszedł do opozycji, a politycz­

ny  plan  braci  znowu  spoczął  na  Lechu Kaczyńskim, 
prezydencie niedoszłej IV RP, który z wiarą chciał ją 
wcielać w życie.

— 141 —

background image

10  kwietnia  2010  roku  zebrał  znamienitą  re­

prezentację  polskich  władz  cywilnych  i  wojsko­
wych,  by  razem  uczcić  70.  rocznicę  zbrodni  katyń­
skiej. Wylecieli z Warszawy wcześnie rano. O godzi­
nie  8.20  prezydent  z  telefonu  satelitarnego  na  po­
kładzie  rządowego  samolotu  Tu-154  zadzwonił  do 
brata.  Jarosław  zapytał  go,  czy  już  wylądowali.  Pre­
zydent  odpowiedział,  że  nie,  że  lądują  za  kilkana­
ście minut.

Krótka,  zdawkowa  rozmowa.  Na  pewno  nie 

myśleli, że to ich ostatnia.

21  minut  później  tupolew  uderzył  w  ziemię 

niedaleko lotniska pod Smoleńskiem.

Po  godzinie  9  rano  do  Jarosława  Kaczyńskiego 

zadzwonił  minister  spraw  zagranicznych  Radosław 
Sikorski.  Ten  sam,  z  którym  jego  brat  prezydent 
Lech  Kaczyński  był  w  wiecznym  konflikcie.  Który 
niedawno, podczas konwencji wyborczej PO w Byd­
goszczy,  nawoływał  do  skandowania  „Były  prezy­
dent  Lech  Kaczyński”.  Który  mówił,  że  prezydent 

„nie  powinien  zgrywać  zucha,  wałęsając  się  gdzieś 

po górach Kaukazu”.

A  w  „czarną  sobotę”  to  szef  MSZ  jako  pierw­

szy  dowiedział  się  o  katastrofie  rządowego  tupole­

wa  z  prezydentem  i  jego  żoną  na  pokładzie.  Powia­

domił  premiera  Donalda  Ińska  i  marszałka  Sejmu 
Bronisława  Komorowskiego,  który  wedle  konsty­

tucji  przejmował  obowiązki  prezydenta.  Trzeci  te­
lefon  wykonał  do  Jarosława  Kaczyńskiego  i  powie­
dział:  -  Mam  straszną  informację.  Doszło  do  tra­

— 142 —

background image

gicznego  wypadku.  Niestety,  ze  słów  ambasado­
ra,  który  jest  na  miejscu  i  ogląda  wrak,  można  wy­

wnioskować, że nikt nie przeżył.

Jaka  była  reakcja  po  drugiej  stronie  słuchaw­

ki?  -  Bardzo  spokojna,  ale  jednocześnie  czuło  się 

emocje po drugiej stronie - relacjonował Sikorski.

Telefon  prezydenta  w  Smoleńsku  znaleźli  Ro­

sjanie.  Potem  przyleciał  do  kraju.  Polska  Naczel­
na  Prokuratura  Wojskowa  będzie  analizować  dane 

w  pamięci komórki, by  się upewnić, że po katastro­

fie rosyjskie służby nie skopiowały jej zawartości.

Parę  miesięcy  przed  katastrofą  jeden  z  tygo­

dników  spytał  Lecha  Kaczyńskiego,  czy  wierzy 

w  powiedzenie:  „Chcesz  rozśmieszyć  Pana  Boga, 

powiedz  mu  o  swych  planach”.  Wtedy  prezydent 

odpowiedział:  -  Gdy  oglądam  się  wstecz,  mogę  tyl­

ko  powiedzieć:  w  moim  życiu  niemal  wszystko  mi 

się  udało.  W  skali  mikro  -  chciałem  być  naukow­
cem  i  nim  zostałem.  W  skali  makro  -  zostałem  po­

litykiem,  potem  prezydentem.  I  to  też  nie  było  pla­

nowane. Człowiek w mikroskali ma wolną wolę, ale 

w makro - jest elementem wypadkowej wielu sił.

— 

143

 —

background image

— 144 —

background image

Rozdział XIII 

Samotność bliźniaków

— 1 4 5 —

background image

J

ak wygląda raj? Dla Jarosława Kaczyńskiego bar­

dzo prosto: - Razem z Leszkiem siedzimy, roz­
mawiamy i pijemy wodę z sokiem z saturatora. 

Saturatory i wata cukrowa - to był przebój PRL 

na miarę dzisiejszych coli i hamburgera. W tym ma­
rzeniu widać, że Lech naprawdę był dopełnieniem 

jego osobowości.

Połączeni  byli  nawet  symbolicznie  -  jednojajo­

we  bliźniaki  urodzone  w  znaku  Bliźniąt,  18  czerw­

ca 1949 roku, na warszawskim Żoliborzu. Chłopców 
odbierała  wychwalana  przez  matkę  Jadwigę  Ka­
czyńską  położna,  którą  była  pani  Gajcy,  matka  po­

wstańczego poety. Poród był okropnie długi - trwał 

dobę. A ból Jadwiga Kaczyńska podobno pamięta do 
dzisiaj, choć ma już 84 lata.

Gdy w końcu po tych wielu godzinach męki na 

świat wyjrzał starszy Jarek, był już cały siny z braku 
tlenu,  lecz  mamie  się  wydawało,  że  to  najpiękniej­

szy  chłopiec  na  świecie.  -  Jesteś  niebieski,  ale  i  tak 
cię  kocham!  -  zawołała.  Czterdzieści  pięć  minut 

później pojawił się Leszek. Obaj urodzili się na biur­
ku  we  własnym  domu,  co  Jarosław  autoironicznie 
interpretował  jako  zapowiedź  sukcesów  w  ciężkiej

—146 —

background image

umysłowej  pracy.  -  Jakbyśmy  z  góry  byli  przezna­
czeni  do  funkcji  związanych  z  rządzeniem  -  żarto­
wał, przyjmując pseudonaukowy żargon.

Imiona wybrała im mama.

Jarosław  -  bo  była  na  trzecim  roku  polonistyki, 

zdawała  akurat  egzamin  u  profesora  Jarosława  Do­
roszewskiego  i  imię  wpadło  jej  w  ucho.  W  owych 
czasach  wcale  nie  było  popularne  ani  zwyczajne, 
znajomi  powtarzali  je  ze  zdziwieniem,  jakby  dzi­
siaj  dać  komuś  na  imię  Eustachy.  Każdy  zna  je  ze 

słyszenia, niewielu zna człowieka o takim imieniu.

Lech  dostał  imię  po  poprzednim  narzeczonym 

mamy  Leszku  Jastrzębskim,  którego  rzuciła  dla  Ka­
czyńskiego.  Mąż  Jadwigi  wyraził  zgodę,  bo  uwa­
żał  Leszka  za  porządnego  człowieka  i  uznał  sprawę 
za  wspaniałomyślny  gest.  Lech  Kaczyński  używał 

zdrobnienia  Leszek  i  nikt,  kto  przyjaźnił  się  z  nim, 
nie  zwracał  się  do  niego  inaczej.  Mąż  Jadwigi  co 
prawda  akurat  dla  młodszego  syna  próbował  wyne­
gocjować  imię  Rajnold,  ale  nie  miał  żadnych  szans 
przeforsować  swojego  pomysłu,  bo  żona  stanowczo 

oponowała: - Nie chcę Rajnolda.

Obaj  synowie  na  drugie  imię  dostali  Alek­

sander.  Bo  tak  mieli  na  imię  dziadkowie  -  ojciec 
i mamy, i taty.

U  bliźniaków  tak  podobno  jest,  że  starszy  gra 

pierwsze  skrzypce.  A  może  tylko  tak  się  mówi­
ło  o  Kaczyńskich?  Tak  naprawdę  wzajemnie  pod­
grzewali  się  do  walki,  trochę  rywalizowali,  dużo 

sobie  pomagali  i  wspierali  się.  Żaden  nie  chciał  za­

— 

147

 —

background image

wieść  drugiego.  Tyle  że  na  ogół  dobrze  dzielili  się 

zadaniami,  często  grali  dobrego  i  złego  policjan­
ta  i  wyglądało  to  tak,  jakby  jeden  wypełniał  misję 

wyznaczoną  przez  brata.  A  ponieważ  Lech  był  cie­
pły,  bardziej  rozluźniony  i  poza  bratem  i  polity­

ką  miał  jeszcze  swoje  rodzinne  życie,  uznano,  że 

demiurgiem  jest  Jarosław.  To  dlatego  całkiem  se­
rio  wzięto  żartobliwe  słowa  radości  ze  zwycięstwa, 

które  Lech  wypowiedział  po  wyborach  prezydenc­
kich  do  brata:  -  Panie  prezesie,  melduję  wykona­

nie zadania!

Kto  znał  przewrotne  poczucie  humoru  Lecha, 

śmiał się. Kto nie znał, oburzał i analizował ich zna­

czenie. Może rację mieli i jedni, i drudzy. Bo praw­
da  jest  też  taka,  że  od  dzieciństwa  Jarosław  często 

był  strategiem  ich  zachowań,  które  w  owym  czasie 

sprowadzały się do pomysłów urwisa.

Ojciec bał się o synów. Pamiętał śmierć sześcio­

letniego  brata  i  dziewiętnastoletniej  siostry,  więc 

z  najmniejszą  dolegliwością  kazał  chodzić  do  le­

karza.  Mama  dawała  im  odpocząć  od  tej  nadopie­
kuńczości  latem,  gdy  sami  wyjeżdżali  na  dwa  mie­

siące.  No  to  spuścili  wszystkie  psy  we  wsi  z  łańcu­
chów i zaprowadzili je do rzeki. Chcieli je wykąpać, 

bo  miały  pchły.  Łatwo  się  domyślić,  jaką  awanturę 
wszczęli gospodarze.

Innym  razem  pozwalali  się  ponieść  wyobraźni 

i  pragnieniu  przygody.  Mama  dała  się  namówić  sy­
nom na zrobienie tratwy. Wsiedli na nią i popłynę­
li, a przestraszona Jadwiga biegła za nimi brzegiem.

—148 —

background image

Podobno  Jarek  był  większym  rozrabiaką.  Pod­

czas  kręcenia  filmu  „O  dwóch  takich,  co  ukradli 
księżyc”,  w  którym  bliźniacy  zagrali  główne  role, 

wiele  razy  zamykał  w  pokoju  na  klucz  kierownika 

produkcji. Dla draki. Pewnego dnia w pokoju chłop­

ców  wybuchł  pożar. Tak naprawdę  to Jarosław zor­
ganizował świece dymne i odpalił.

-  Jarek  ma  silny  charakter,  ale  Leszek  też,  tyl­

ko  ma  w  sobie  więcej  łagodności  -  przekonywała 
matka.  Gdy  jej  synowie  byli  mali,  stworzyli  na  po­

dwórku  wojsko.  Hierarchia  była  zaskakująca:  Jarek 

był  generałem,  Jacek  Jackiewicz  marszałkiem,  zaś 

Leszek  szedł  środkiem.  Tak  chciał.  Ale  to  nie  zna­
czy, że był słabszy. - Po jakimś czasie wyrósł z tego 
środka,  zakładał  na  Wybrzeżu  wolne  związki.  Poje­

chałam  tam,  a  Marylka  mówi,  że  on  jest  w  stoczni. 
I  choćby  nie  wiem,  co  zrobiła,  to  tak,  jakby  chcieć 
zamknąć  wiatr  w  walizce.  I  tak  by  poleciał  -  oce­
niała go matka.

Ich  dom  nie  był  surowy.  Wpojono  im  podsta­

wowe  zasady:  nie  kłam,  nie  kradnij,  nie  dorabiaj 

się nieuczciwie. Ale psocić lubili, jak to chłopcy. Po 
urodzeniu  najpierw  rok  razem  płakali  wniebogłosy, 
a potem razem się bili i bawili.

Jadwiga  bardzo  dbała  o  synów.  Wyśmiewano 

ich na ulicy, że codziennie byli inaczej ubrani.

Bronili  się  wzajemnie.  Gdy  ich  przeciwnik  był 

dużo wyższy, to walczyli we dwóch.

-  Często  bili  się  w  szkole.  Dziś  opowiadają,  że 

szło  o  interpretację  różnych  wydarzeń  historycz­

— 149 —

background image

nych,  a  to  były  zwykłe  szkolne  bójki.  Chodziliśmy 
rok  na  treningi  dżudo,  bardzo  się  do  tych  trenin­
gów  przykładali  -  wspominał  kolega  bliźniaków 
z  liceum  Lelewela  Marek  Maldis,  dziennikarz  tele­

wizyjny.

Kiedyś  Lech  wyskoczył  z  okna  w  klasie  na 

pierwszym  piętrze.  Pech  chciał,  że  wpadł  prosto  na 
wicedyrektorkę.  To  zamortyzowało  upadek  i  unik­
nął  złamania,  ale  nie  nagany.  Tłumaczył się, że lek­

cja  była  strasznie  nudna,  tak  strasznie,  że  musiał 

wyjść. A okno było najbliżej.

-  Na  szczęście  dyrektor  tej  szkoły,  pedagog 

z  prawdziwego  zdarzenia,  powiedział:  „Niech  się 
pani nie martwi, tamta lekcja rzeczywiście była bar­
dzo nudna” - śmiała się zawołana do szkoły mama.

Wyskakiwanie  oknem  weszło  im  w  krew.  Na­

wet  na  studiach,  gdy  uznali  ćwiczenia  za  niecieka­
we, a zajęcia były na parterze, opuszczali salę przez 

okno i szli do studenckiego klubu Harenda na kawę. 

Albo  na  węgierskie  wino  do  Fukiera,  albo  na  piwo 

do restauracji Szwajcarska.

Kaczyńscy  potrafili  też  wykorzystać  swe  po­

dobieństwo.  Jeszcze  w  Lelewelu  mylili  się  nauczy­
cielom,  więc  zamieniali  się  na  lekcjach  -  odpowia­
dał  ten,  który  umiał.  Dopiero  po  roku  nauczyciele 
się  zorientowali  i  rozdzielili  braci  -  poszli  do  róż­
nych klas.

W  X  klasie,  bo  taka  wówczas  była  numeracja, 

Lechowi groziła dwója z polskiego i było ryzyko, że 
nie przejdzie do następnej klasy. Lech poprawił oce­

— 

150

 —

background image

ny,  lecz  przeniesiono  go  do  innej  szkoły.  Zaczynali 
razem  w  liceum  im.  Joachima  Lelewela,  ale  maturę 
robili oddzielnie. Jarosław w XXXIIILO im. Mikoła­

ja  Kopernika,  zaś  Lech  w  XXXIX  LO  im.  Lotnictwa 

Polskiego  na  Bielanach.  Spotkali  się  znów  na  stu­

diach,  obydwaj  skończyli  Wydział  Prawa i Admini­
stracji Uniwersytetu Warszawskiego.

Mimo  to  matka  oceniała,  że  z  synami 

w  dzieciństwie  i  młodości  nie  było  większych  kło­
potów.  -  Nie  mieli  żadnych  aureolek.  Normal­

ni,  żywi  chłopcy.  Kończyłam  studia  i  jeszcze  wy­
konywałam  jakieś  prace  zlecone,  na  takich  karte­
luszkach,  fiszkach.  Chłopcy  podpatrywali  i  też  ro­
bili takie karteczki. To była świetna zabawa. Do dziś 
mam całe pudełko tych  karteczek. W każdym razie 

nie  miałam  z  nimi  żadnych  zasadniczych  kłopotów. 
Nawet jak już dorastali. Nie było alkoholu, przynaj­
mniej mnie się tak zdawało, większą część dnia spę­

dzaliśmy osobno - wspominała.

I tu trafiła w dziesiątkę. Przecież każdy wie, bo 

sam był nastolatkiem lub wychowywał dzieci, że ro­
dzice o tym, co się dzieje naprawdę, wiedzą najmniej.

Zdaniem  mamy  Jadwigi  dopiero  podczas  mło­

dzieńczego  buntu  synowie  byli  sprawcami  „jakichś 

incydentów”.  Leszek  już  po  maturze  wypił  więcej 

z  kolegą,  ale  na  długo  mu  wystarczyło  -  zniechęci­
ły go mdłości i „helikoptery” w głowie, które nacho­
dzą pijących bez wprawy.

Maldis  zaś  wspomina,  że  koledzy  co  prawda 

szokowali  wiedzą  historyczną,  ale  jak  inni  palili

— 

151

 —

background image

papierosy,  uciekali  z  zajęć,  łobuzowali.  Zawsze  jed­
nak  trzymali  sztamę  i  pomysły  rozpisywali  na  role, 

jak w scenariuszu. Ciekawe tylko, dlaczego - gdy się 

wybryk wydał - w pierwszej kolejności podejrzewa­

no Jarosława.

To  mama  Jadwiga  ich  wychowywała,  bo  tata 

całe  dnie  spędzał  w  pracy,  wyjeżdżał  na  kontrak­
ty.  W  młodości  bracia  mieli  więc  pewne  trudno­

ści  w  kontaktach  z  ojcem,  tym  bardziej  że  był  dość 

surowy.  -  No  i  jego  opiekuńczość!  -  fukał  Lech  Ka­
czyński.  -  Ciężkie  awantury  o  to,  że  chodzę  bez 
czapki.  Wtedy  dostawałem  szału,  choć  byłem  dużo 
spokojniejszy niż dziś.

Jadwiga  nauczyła  ich  miłości  do  książek.  Wy­

chowywała  ich  poprzez  lektury.  Do  trzynastego 

roku  życia  chłopców  czytała  im.  Sami  całe  życie 

czytali  bardzo  dużo.  Przez  pewien  czas  stale  cho­
dzili  do  kina  i  teatru.  Pierwsza  wizyta  kilkuletnie­
go  Lecha  w  teatrze  dla  dzieci  skończyła  się  histe­
rią - nie chciał wyjść, żądał pójścia na scenę. Chciał 

być aktorem.

Tragicznie  zmarły  prezydent  wspominał,  że 

mama  wpływała  na  decyzje  jego  i  brata,  ale  tak 
umiejętnie,  iż  sądzili,  że  inicjatywa  należy  do  nich. 

Tak na przykład wszczepiła im przekonanie, że trze­

ba robić karierę naukową i pisać doktorat.

Matka  stworzyła  dom  „starannego  wychowa­

nia”,  w  którym  rozmawia  się  dużo  z  dziećmi.  Ich 

wychowawczynią  w  Lelewelu  była  znana  polo­

nistka,  potem  wiceminister  edukacji  Anna  Radzi­

— 

152

 —

background image

wiłł.  Do  liceum  z  Kaczyńskimi  chodził  Lejb  Fogel­

man,  znany  prawnik,  zaliczany  do  elity  Warszawy. 
Siedział  w  ławce  „z  jednym  z  nich,  potem  mu  po­

wiedzieli, że to był Leszek”. W każdym razie Fogel­

mana  denerwowało,  że  koledzy  mają  tak  dużą  wie­

dzę  i  ukształtowane,  twarde  poglądy:  -  Byłem  taki 
snob intelektualny. Jarek i Leszek trochę mnie draż­
nili,  bo  mieli  pojęcie  o  sprawach,  o  których  ja  nie 
miałem.  Moi  rodzice  nie  byli  wykształceni.  Ja  dużo 
czytałem,  ale  nie  miał  mnie  kto  formować.  A  oni 
byli  z  rodziny  polsko-inteligenckiej.  I  mieli  poglą­

dy - polskie, patriotyczne.

O  patriotyzmie  synów  opowiadała  żartem  Ja­

dwiga: - Oni nawet byli trochę zabawni. Codziennie 
po pacierzu śpiewali: „Jeszcze Polska nie zginęła”.

Obaj  interesowali  się  historią.  Obaj  skończy­

li  prawo.  Działali  w  opozycji.  W  szkole  mówiono 

o nich „Kaczki”, nigdy - „Kaczka” Zawsze w liczbie 
mnogiej, bo zawsze występowali razem.

— 153 —

background image

— 154 —

background image

Rozdział XIV 

Tacy sami, a tak różni

— 

155

 —

background image

S

potkałem  braci  Kaczyńskich.  Z  Jarosławem 

w  świetnej  atmosferze  przegadałem  po­

nad  godzinę  w  jego  gabinecie.  Wobec  Le­

cha  chyba  strzeliłem  gafę,  bo  nie  potrafiłem  ich 
odróżnić,  więc  zapytałem  wprost:  Lech  czy  Jaro­
sław?  -  żartował  kiedyś  Rafał  Dutkiewicz,  prezy­
dent Wrocławia.

A wcale nie byli nierozpoznawalni. Znajomi ich 

rozróżniali  właściwie  bez  trudu.  Dla  mamy  Leszek 
był bardziej okrągły, a Jarek miał pociągłą buzię. Ni­

gdy  nie  musiała  im  wiązać  wstążeczek,  by  rozpo­
znać,  który  jest  który.  Tak  jak  reżyser  czy  operator 
filmu „O dwóch takich, co ukradli księżyc”. Czasem 

byli jak awers i rewers. Choć można też powiedzieć, 

że się uzupełniali.

Lech  szybko  ogłosił  rodzinie,  że  jego  plan  na 

życie  osobiste  to  ożenić  się  i  mieć  dzieci.  Jarek  od­
wrotnie -już w liceum oświadczył, że żony mieć nie 
będzie i poświęci się polityce.

Jarosław  jest  sam.  Całe  życie  mieszka  z  mamą, 

na rodzinnym Żoliborzu. W czasie, gdy był premie­
rem,  uznał,  że  musi  się  przeprowadzić  do  domku, 
który był do dyspozycji szefa rządu na zamkniętym

— 156 —

background image

osiedlu Parkowa. Zabrał ze sobą mamę, która miała 

już swoje lata i nie mogła zostać sama.

Można się śmiać z tego, jak pani Jadwiga traktu­

je syna. Ale komu matka nie gotuje ulubionej potra­

wy? Nie usiłuje doprać białej koszuli i nie wprasza się, 
by „wreszcie porządnie posprzątać”? Pani Jadwiga po 

awanturach o to, jaki syn ma kupić garnitur, w jego 
ubiór  już  się  nie  wtrąca.  Jarosław  -  w  przeciwień­
stwie do Lecha - sam potrafi sobie ugotować, nauczył 
się  tego,  gdy  mama  była  chora.  Lubi  rano  zjeść  cia­

sto drożdżowe z mlekiem, jajecznicę, a na obiad bef­
sztyk z polędwicy. Mama raptem kroi synowi grejp­
fruta i kiwi na kolację. Chodzi też do ulubionej bud­
ki po winogrona, bo tam są najlepsze. Wie, że syn wy­
chodzący  z  domu  przed  dziewiątą  rano  i  wracający 
po  północy,  musi  odpocząć.  Prowadzi  jego  rachun­
ki - syn oddaje jej pensję, ona opłaca, co trzeba, mówi, 
ile odłożyła, co zostało i gdzie jest. A może w ten spo­
sób to on chce jej pomóc? To przecież nie znaczy, że 

jest  mamie  podporządkowany.  Gdy  z  dnia  na  dzień 

odszedł z kancelarii Lecha Wałęsy, stracił środki do 
życia i w ogóle mamie o tym nie powiedział. Długo 
po tym zdarzeniu Lech przyznał się mamie, że Jarek 
od niego pożyczył, ale już oddaje. W ratach.

Mieli  różne  środowiska.  Lech  uchodził  za  czło­

wieka otwartego, który w domu trzymał pościel dla 
lewicowego kolegi z opozycji Władysława Frasyniu­

ka, bo ten go tak często odwiedzał.

Wśród doradców prezydent miał i prawicowego 

Tomasza  Żukowskiego,  i  lewicowca  Ryszarda  Buga­

— 

157

 —

background image

ja. Trzon jego ekipy stanowili starzy NIK-owcy, któ­

rych zabierał ze sobą i do Ratusza, i potem do Pała­
cu Prezydenckiego. Wśród nich Dorota Safjan, żona 

byłego  prezesa  Trybunału  Konstytucyjnego,  które­

go  można  zaliczyć raczej  do  krytyków Kaczyńskich 
niż do zwolenników. Lech miał wokół młode środo­

wisko tworzące Muzeum Powstania Warszawskiego, 

znajomych  z  „Solidarności”  i  czasów  AWS,  liberal­
ne środowisko gdańskie, a nawet przyjmował na po­
gawędki  wicenaczelną  „Gazety  Wyborczej”  Helenę 
Łuczywo.  Lech  potrafił  wybaczać,  przynajmniej  po­

zornie, bo wolał korzystać  z umiejętności ludzi,  niż 

je  tracić.  Tak  zapomniał  poważną  kłótnię  Andrzejo­

wi  Urbańskiemu  i  zrobił  go  szefem  Kancelarii  Pre­

zydenta.

Prezydent  nie  zamykał  się  na  nowe  zjawiska. 

Jak  w  muzyce  -  lubił  Ryszarda  Rynkowskiego,  Le­

onarda  Cohena,  Jacka  Kaczmarskiego,  Ewę  Demar­
czyk, Kabaret Starszych Panów. Ale też ucieszył się 
z  płyty  Alicji  Majewskiej  podarowanej  przez  żonę, 
a córka twierdziła nawet, że słuchał Maanamu i Ka­
zika  Staszewskiego, i Czerwonych Gitar, które śpie­

wały „Kwiaty we włosach potargał wiatr”.

-  Był  jednym  z  najbardziej  otwartych  lu­

dzi,  jakich  znam.  Został  politykiem,  bo  na  tę  de­
cyzję  wpłynął  brat  i  jego  głęboki  patriotyzm.  Gdy­

by  nie  został  prezydentem,  byłby  wielkim  profeso­
rem  -  oceniał  zatroskany  śmiercią  przyjaciela  Mi­

chał  Kleiber.  On  wraz  żoną  zaliczali  się  do  przyja­
ciół  pary  prezydenckiej,  choć  poznali  się,  gdy  Kle-

— 158 —

background image

iber  był  ministrem  nauki  w  lewicowych  rządach 
Leszka Millera i Marka Belki.

Natomiast Jarek ufał głównie swojej starej gwar­

dii, z którą zakładał Porozumienie Centrum, tzw. za­
konowi.  Przygarniał  do  PiS  bardziej  skrajny  elekto­
rat, który odrzucał zbyt liberalnego brata. Lubi kon­
kret,  jest  strategiem,  zatem  przygarnął  młodych 
spin  doktorów  oraz  Zbigniewa  Ziobrę.  Jarosław  po­
trafi  rozmawiać  tak,  żeby  doprowadzić  do  skutku 
koalicję  dawnej  opozycji  ze  Stronnictwem  Demo­
kratycznym  i  Zjednoczonym  Stronnictwem  Ludo­

wym, a  później po kilkunastu  latach zawrzeć sojusz 

polityczny z Ligą Polskich Rodzin i Samoobroną. Jest 
urodzonym  liderem  politycznym,  którego  zachod­
nia  prasa  ostatnio  nazywała  nawet  genialnym.  Nie 
boi  się  żadnej  konfrontacji  i  nie  lęka  się  negocjacji 

z  najbardziej  zaskakującymi  partnerami.  Wyglądało 
to tak, jakby bracia podzieli się charakterami.

Jarosław  z  trudem  przechodzi  na  „ty”,  Lech, 

jak  kogoś  poznał  i  cenił,  był  na  to  gotów.  Bliźnia­

cy  podkreślali  zawsze  swą  zdolność  do  kompromi­
sów, ale  słabo się z tym przebijali. Uczyli się chwy­
tów, choć Lechowi - kiedyś zachwycającemu się ak­
torstwem - przychodziło to chyba łatwiej. To w jego 

kampanii  na  prezydenta  Warszawy  pojawiły  się 
pierwszy  raz  -  wymyślone  przez  młodych  sztabow­

ców  -  pluszowe  kaczki.  Rozdawał  je  dzieciom.  Do­

piero  cztery  lata  później  Jarosław,  już  jako  premier, 

w  asyście  kamer  szedł  do  parku  rzucać  okruchy 

chleba  kaczkom.  I  gdy  SLD  pokazała  billboard  „Se­

— 159 —

background image

zon  polowań  na  kaczki”,  zachęcał  żartem:  -  Mamy 

wezwanie:  „Karmmy  kaczki!”,  bo  zaczyna  się  dla 

nich  trudny  okres.  Życie  publiczne  się  brutalizuje. 

W Warszawie jest wiele kaczek, nie tylko dwie.

Lech  miał  niespotykane  poczucie  humoru.  Ale 

nie  tolerował  żartów  na  temat  brata.  -  Jego  jedy­
nym  kompleksem  jest  niedocenienie  Jarosława.  Do­

skonale  pamięta,  jak  źle  przez  lata  traktowano  bra­
ta i bardzo go to boli. Stąd biorą się opowieści o pa­
miętliwości  obu  braci  -  wspominał  Wojciech  Jasiń­
ski,  stary  współpracowników  z  czasów  Porozumie­
nia Centrum i były minister skarbu w rządzie Akcji 

Wyborczej Solidarność.

Starali  się  wzajemnie  nie  zawieść.  Jarosław 

przekonał  brata,  by  kandydował  na  prezydenta, 

a  Lech  bliźniaka,  by  został  premierem.  -  To  ci  się 
należy  -  mawiał  Lech.  Jarosław  zaś  miał  skrupu­
ły,  jak  ludzie  odbiorą  jednoczesną  władzę  obu  bliź­
niaków  w  Polsce.  -  Będzie  najpotężniejszym  czło­

wiekiem  w  kraju  -  mówił  wtedy  o  bracie  Lech,  już 

prezydent.

Nigdy nie kryli swoich silnych więzi. Lech któ­

regoś  razu  przyszedł  ogromnie  zmęczony  na  poran­
ną rozmowę do Moniki Olejnik, spał bardzo krótko. 
Przyznawał: - Nie zasnę, dopóki brat nie wróci z po­

dróży. Tym razem to było o godz. 2.10.

Kaczyńscy  lubili  spotykać  w  życiu  bliźnięta. 

Przyjaciółką  ich  domu  była  Hanna  Fołtyn-Kubicka, 
która ma bliźniaczą siostrę Inkę. To, że są bliźniaka­
mi, stanowiło dodatkowy plus dziennikarzy Jacka

—160 —

background image

i Michała Karnowskich, którym wiele razy udzielali 

wywiadów do radia, prasy czy do książki.

Ciężko  zrozumieć,  co  łączy  ze  sobą  -  tak  psy­

chicznie,  wręcz  transcendentalnie  -  bliźnięta. 

A  więź  Kaczyńskich  była  jeszcze  silniejsza.  Samot­

ność  takiego  bliźniaka  jest  niewyobrażalna.  Może 

dlatego  ich  matki  chrzestne  -  autorki  książek  dla 
dzieci,  siostry  bliźniaczki  Ludwika  i  Zofia  Woźnic­

kie, ocalone z warszawskiego getta, popełniły samo­
bójstwo jedna po drugiej?

-  W czasie wojny przeszły przez getto warszaw­

skie  -  ich  matka  była  Żydówką.  Cudem  przeży­

ły  -  o  ich  niezwykłym,  tragicznym  losie  opowiada­
ła  dziennikarzom  przyjaciółka  Jadwigi  Kaczyńskiej, 

Barbara Winkiel. - Były już wtedy bardzo zdolnymi 
pisarkami.  Ciągnęła  się  za  nimi  trauma  getta.  Obie 
popadły  w  psychozy,  obie  popełniły  samobójstwo. 
Ludka  w  1983  roku,  a  Zosia  trzy  lata  później.  Ich 
śmierć bardzo zaciążyła na moim i Jadwigi życiu.

-  Ja  mam  straszliwe  poczucie  uciekającego  cza­

su.  I  dlatego  musimy  kończyć.  Sprawy  państwowe 

wzywają! - kończył jeden z wywiadów Lech.

Po  katastrofie  prezydenckiego  samolotu  Jaro­

sław  schudł  co  najmniej  kilka  kilogramów  w  parę 
dni.  Poleciał  do  Smoleńska  zidentyfikować  zmasa­

krowane ciało brata. Kogo widział?

Poszedł  sam.  Chciał  się  pożegnać.  Umarła  jego 

połowa.  Wracając  do  Polski,  powiedział  do  współ­
pracownika: -To koniec mojego życia.

— i6l —

background image

— 162 —

background image

Rozdział XV 

Kot Kaczyńskiego

—163—

background image

Z

wierzęta  w  życiu  rodziny  Kaczyńskich  za­
wsze  odgrywały  wielką  rolę.  A  gdy  obaj  bra­
cia  w  III  RP  zaczęli  odgrywać  ważne  role 

polityczne,  kolejne  koty  Jarosława  Kaczyńskiego 

stawały  się  postaciami  polskiego  życia  publicz­
nego.  Niemal  każdy  polityk  lub  publicysta  -  bez 

względu  na  swoją  orientację  polityczną  -  anali­

zując  kolejne  działania  braci  Kaczyńskich,  mu­
siał  podzielić  się  również  uwagami  na  temat  któ­
regoś  z  kotów  rezydujących  aktualnie  w  domu  Ja­
rosława  na  warszawskim  Żoliborzu.  Nie  mówiąc 

już  o  roli,  jaką  koty  Kaczyńskiego  odegrały  w  ży­

ciu  polskich  satyryków.  Zasłużyły  co  najmniej  na 

pomnik  ufundowany  przez  to  wpływowe  środo­
wisko.

„Kot  Kaczyńskiego”  to  termin  niemalże  poli­

tologiczny,  synonim  politycznych  działań  lidera 
najpierw  Porozumienia  Centrum,  a  później  Prawa 
i  Sprawiedliwości.  „Kot  Kaczyńskiego”  to  jego  za­
ufany  i  -  jak  chcą  jego  przeciwnicy  -  jedyny  wier­
ny  współpracownik.  „Kot  Kaczyńskiego”  to  ważna 
postać  publiczna,  celebryta  niebywający  w  elek­

tronicznych  mediach.  „Kot  Kaczyńskiego”  to  dla

— 1 6 4   —

background image

zabobonnych  przeciwników  czarny  kot  przyno­
szący  widmo  prawicowego  ciemnogrodu.  „Kot  Ka­
czyńskiego”  to  również  pretekst  do  najbardziej 

niewybrednych, osobistych żartów.

Jeśli  ktoś  mówi  „Kaczyński  i  jego  kot”,  wiado­

mo,  że  szykuje  się  spisek.  Że  Jarosław  Kaczyński 
przygotowuje  ruch,  którego  obawiają  się  jego  prze­
ciwnicy.  Kiedy  pojawiają  się  dowcipy,  to  oznacza 

jedno.  Kaczyński  wykonał  posunięcie,  podjął  de­

cyzje, które nie odpowiadają jego przeciwnikom.

„Kot  Kaczyńskiego”  pełni  funkcję  symbolicz­

ną.  Najczęściej  jest  anonimowy  i  bezimienny.  Jest 

jego  alter  ego,  tym  drugim,  złowieszczym  ja.  Cza­

sami  też  można  odnieść  wrażenie,  że  tajemniczy 

„kot  Kaczyńskiego”  działa  niczym  baśniowy  Kot 

w  butach,  intrygant  kierujący  losem  człowieka, 
któremu zaufał.

„Ale  dlaczego  ja  pytam,  gdzie  jest  kot  premie­

ra?  Bo  właśnie  sobie  przypomniałem,  że  od  jakie­
goś  już  czasu  podejrzewam,  że  istnienie  rządu 

w  Polsce  jest  całkowicie  zbędne.  Skoro  każdego 

ministra,  premiera,  wicepremiera  można  wymie­
nić  na  innego  dowolnego  o  podobnych  lub  więk­
szych  niekompetencjach,  w  przypadkowo  i  nie­
zrozumiale  wybranym  momencie,  to  znaczy,  że 
rząd  do  rządzenia  potrzebny  nie  jest”  -  w  2006 
roku  „Przekrój”  ostro  atakował  premiera  Jarosła­

wa  Kaczyńskiego.  „Dlaczego  służby  informacyjne 

milczą  w  sprawie  kota?  (...)  Przecież  premier  ma 
urlop,  to  nie  będę  pytał  o  rządzenie.  No  bo  chyba,

— 165 —

background image

nawet  jak  kot  w  Warszawie  został,  to  nie  on  rzą­
dzi?”.

Dla  kogoś  innego  „kot  Kaczyńskiego”  był  na­

macalnym  dowodem  na  posiadanie  przez  jedne­
go  z  bliźniaków  niewielkiej  cząstki  ludzkich  cech. 

„Ostatnio  wyjątkowo  często  trafiałem  na  różne 

artykuły  o  naszym  premierze  i  jego  kocie  Aliku. 
Pełno  tego  w  internecie  i  prasie.  Zaskakujące  jest 
to,  że  na  pozór  twardy  człowiek,  za  jakiego  uwa­
żałem  zawsze  Jarosława  Kaczyńskiego,  staje  się 
bardzo  łagodny,  gdy  opowiada  o  swoim  zwierza­
ku”  -  pisał  jeden  ze  znanych  blogerów.  „Myślę,  że 
przyjaźń  człowieka  ze  zwierzęciem  jest  w  jakimś 

stopniu  dowodem  na  posiadanie,  chociaż  w  mi­
nimalnym  procencie,  ludzkiej  twarzy”.  Subtelne, 
prawda?

Choć  dla  wszystkich  Alik  to  teraz  właśnie 

„kot  Kaczyńskiego”,  to  tych  kotów  w  domu  Jaro­

sława  Kaczyńskiego  było  sporo.  Sam  właściciel, 
czy  też  współrezydent  w  domu  na  Żoliborzu,  przy 
różnych  okazjach  wymieniał  ich  imiona.  Były 
Inka,  Filipina  i  Zuzia,  Filip,  Lulek  i  Buś.  Teraz  jest 

Alik.

-  Na  początku  lat  80.  Jarek  miał  dwa 

koty  -  wspominał  Krzysztof  Wyszkowski  w  roz­
mowie  z  „Gazetą  Polską”.  -  Dwa  ogromne,  dwu­

dziestokilowe  basiory.  Mieliśmy  nieraz  do  zała­
twienia  późno  w  nocy  jakieś  sprawy,  spieszyli­

śmy  się.  Podjechaliśmy  raz  pod  dom  Jarka,  miał 

na  chwilę  wysiąść  i  wrócić  z  papierami.  Nie  ma

— 166 —

background image

go  chyba  z  15  minut,  a  w  końcu wychodzi z domu, 
niosąc  na  ręku  tego  basiora,  sadza  go  gdzieś,  żeby 
zrobił  siusiu.  Wraca  do  domu  i  po  chwili  wycho­
dzi, niosąc na ręku drugiego.

Nie  można  było  zaatakować  Kaczyńskiego  za 

dawną  działalność,  obniżyć  jej  rangi,  ale  zawsze 

można  było  zaatakować  kota.  I  tak  redaktor  Piotr 
Gadzinowski  mógł  postawić  śmiałą  tezę,  że  gdyby 
nie koty, to PRL nie upadłaby.

Jarosław  Kaczyński  we  wspomnieniach 

„O  dwóch  takich...  Alfabet  braci  Kaczyńskich” 

ujawnił  swą  największą  PRL-owską  traumę  -  pisał 
ten  lewicowy  publicysta,  wyciągając  daleko  idące 

wnioski:  -  W  czasie  stanu  wojennego  nie  mógł  ku­
pić  karmy  dla  kotów  i  to  zahartowało  go  ostatecz­

nie  na  antykomunistę.  Gdyby  gen.  Jaruzelski  za­
miast  koksowników  wystawił  Whiskas,  pewnie 
komuna by nie upadła.

Kilkadziesiąt  godzin  po  odtajnieniu  materia­

łów  z  tak  zwanej  szafy  Lesiaka  Jarosław  Kaczyń­

ski  odwiedził  rozgłośnię  Polskiego  Radia.  Był  go­

ściem  Jacka  Karnowskiego  w  programie  „Sygna­
ły  Dnia”.  Rozmawiano  też  o  kocie,  bo  jak  się  oka­

zało  po  ujawnieniu  zawartości  szafy  Lesiaka,  wy­
skoczył z niej Buś.

-  Słyszałem  te  rozważania  na  temat  wieku 

kota  Busia  i  tym  podobne.  Otóż  nie  wiem,  dlacze­
go  tam  ustalono,  w  jakim  wieku  jest  mój  kot  -  mó­

wił  wówczas  premier  Kaczyński.  -  To  jest  nawet 

zabawny  element,  ale  to  wszystko  naprawdę  nie

— 

167

 —

background image

było  zabawne.  Powtarzam,  w  każdym  demokra­
tycznym kraju to byłby ogromny wstrząs.

Jednak  za  sprawą  Lesiaka  i  jego  szafy  Buś  cza­

sami  stawał  się  ważniejszy  niż  dawny  oficer  służb 
specjalnych  i  sporządzone  przez  niego  dokumen­

ty-

„Nie  rzucę  chyba  spania,  bo  tak  między  blo­

giem  a  prawdą,  śnią  mi  się  nie  tylko  koszmary.  Jak 
faceci  w  trykotach,  Ryśku  w  łazience  czy  nieżyją­

cy  od  dawna,  ale  wiecznie  żywy  w  szafie  Lesiaka, 

kot  imieniem  Busio”  -  pisała  na  ten  temat  na  swo­

im blogu Maria Czubaszek.

Wspomniany  Buś  swoje  życie  polityczne  i  ko­

cie  zakończył  kilka  lat  temu,  ginąc  tragicznie  po 
upadku  z  okna.  Jeśli  wierzyć  prasie,  Busia  zako­
pano  w  ogrodzie  niedaleko  rodzinnego  domu  Ka­

czyńskich.

Kot  Alik  jest  już  z  Jarosławem  Kaczyńskim  od 

prawie 12 lat, od chwili, kiedy prezes Prawa i Spra­
wiedliwości  znalazł  go  rannego  na  drodze.  Pod­

czas  pewnej  podróży  chciał  razem  z  osobami  to­

warzyszącymi  jechać  przez  najdłuższy  drewnia­

ny  most  w  Europie,  który  znajdował  się  pod  Wy­
szogrodem.  Podróżni  wiedzieli,  że  most  kończy 

swój  długi  żywot  i  mieli  nadzieję,  że  po  raz  ostat­
ni  będą  mogli  się  tak  przez  Wisłę  przeprawić.  Oka­
zało  się  jednak,  że  się  spóźnili  i  most  jest  już  roz­
bierany.

-  Musieliśmy  wrócić  do  innego  mostu.  Tam 

zobaczyliśmy  kota,  który  mimo  że  był  przejecha­

—168 —

background image

ny,  zamachał  ogonem.  Zmieniliśmy  plan,  zabrali­
śmy  kota  i  wróciliśmy  do  Warszawy  -  wspominał 
później Kaczyński.

Kot  przeszedł  odpowiednie  leczenie,  został 

chirurgicznie  poskładany,  kości  połączone  odpo­

wiednimi  drutami.  Paradoksalnie  życie  uratował 

mu  ogon,  który  teraz  okazał  się  być  -  w  wyniku 
odniesionych  ran  -  nieczuły.  Gdy  się  go  dotknie, 
nie  reaguje.  Zwierzę  teraz  podwija  ogon  w  sposób, 

jaki czynią to psy kundelki.

Alik  ma  charakter.  Można  powiedzieć,  że  spo­

tkały się dwie silne osobowości.

-  Ciągle  się  bił  i  gryzł.  Niejedną  rzecz  w  domu 

zniszczył  -  opowiadał  o  temperamencie  Alika  je­
den z najbardziej znanych polskich polityków.

Kot  jak  to  kot,  wiadomo,  drapie.  Ale  ten  jesz­

cze  potrafi  się  obrażać  na  Jarosława  Kaczyńskie­
go  i  ugryźć  go  w  rękę.  Swoją  miłość  demonstru­

je  w  ten  sposób,  że  z  lubością  wbija  ostre  pazury 

w  łydki  swojego  właściciela.  Nie  tylko  zostawia 
ślady  na  skórze,  ale  także  zaciąga  materiał  na  no­
gawkach  spodni.  Robi  tak  mimo  statecznego  wie­
ku i chorych nerek.

-  Cały  czas  mam  ręce  podrapane  i  pogryzione, 

w  bliznach  -  opowiadał  Jarosław  Kaczyński.  -  Kie­

dy  wracam  do  domu,  Alik  z  radości  na  mój  widok 

tupie,  potem  biega  i  cap!  mnie  mocno  zębami  za 
rękę.

Zachowanie  Alika  być  może  tłumaczy  trochę 

jego niezwykłe pochodzenie.

— i6g —

background image

-  Lekarze  stwierdzili,  że  ma  domieszkę  krwi 

żbika - zdradziła kiedyś Jadwiga Kaczyńska.

Oczywiście,  jak  większość  zwierząt  domo­

wych,  Alik  też  nie  lubi  zmian.  A  koty,  jak  po­
wszechnie  wiadomo,  nie  znoszą  żadnych  przepro­
wadzek.  Jarosław  Kaczyński,  kiedy  został  premie­

rem,  przeniósł  się  do  rządowej  willi  przy  ul.  Par­
kowej.  Wtedy  okazało  się,  że  kot  bardzo  źle  zare­

agował  na  tę  przeprowadzkę.  W  tej  sytuacji  ówcze­
sny  szef  polskiego  rządu  postanowił  zdecydowa­
nymi  działaniami  poprawić  pupilowi  humor  i  po­

zwolił mu spać na swoim łóżku.

-  Wcale  mi  nie  przeszkadza  -  opowiadał  Ka­

czyński  dziennikarzom  „Faktu”.  -  Rozkłada  się 

w nogach i spokojnie leży przez całą noc.

W  domu  kot  jednak  woli  przesiadywać  na  pa­

rapetach  niż  na  łóżkach  i  fotelach.  Jeśli  już  trafi  na 
kolana,  nie  traci  swojej  zadziorności.  Bycie  kotem 
premiera  nie  jest  jednak  zadaniem  łatwym.  Trze­
ba  być  bardziej  czujnym  niż  w  codziennym  życiu, 
bowiem  zagrożenie  -  nieznane  dzikiej  naturze 

zwierzęcia  -  czyha  w  miejscach  i  okolicznościach, 
o  których  nawet  najprzytomniejszy  kot  nie  zdoła 
pomyśleć.

-  Czego  tu  szukasz?  -  rzucił  do  fotoreportera 

„Dziennika”  kierowca  czarnej  skody  należącej  do 

premiera  Jarosława  Kaczyńskiego,  a  Michał  Kar­

nowski  to  zdarzenie  w  tejże  gazecie  opisał.  W  rzą­
dowej  limuzynie  krył  się  drapieżny  Alik,  co  dało 
podstawę  do  poważnych  dywagacji  dotyczących

---170----

background image

prawa  kotów  do  przewożenia  samochodem  preze­
sa Rady Ministrów.

Z  kolei  propozycję  posłów  Platformy  Obywa­

telskiej  na  początku  2007  roku,  żeby  wprowadzić 
podatek  od  kotów,  o  czym  skwapliwie  doniosły 
media,  od  razu  uznano  za  cios  skierowany  w  bra­
ta prezydenta.

-  Skoro  płacimy  podatki  za  psy,  to  niech 

ten  obowiązek  dotyczy  także  właścicieli  ko­
tów  -  grzmiał  Bogdan  Zdrojewski,  wówczas  prze­

wodniczący  sejmowego  klubu  PO,  a  prywatnie 
właściciel pięknego psa Guperta.

Oczywiście  była  to  tylko  drobna  potyczka. 

Jarosław  Kaczyński  był  wtedy  jeszcze  premierem, 

a jego rząd miał nadal większość parlamentarną.

„Kot  Kaczyńskiego”  jako  zjawisko  politycz­

no-medialne  powrócił  natychmiast,  gdy  Jarosław 
Kaczyński  zadeklarował,  że  po  tragicznej  śmier­

ci  swojego  brata  będzie  kandydował  na  urząd  pre­

zydenta  Polski.  Najpierw  zaczęły  krążyć,  głównie 

w  internecie,  wśród  jego  przeciwników  niewy­
bredne  dowcipy,  rozważania,  jaką  rolę  będzie  peł­

nił  kot  po  ewentualnej  wygranej  Jarosława.  Czy 
nie Pierwszej Damy.

Następnie  doszło  do  poważniejszego  incy­

dentu,  a  zaczęło  się  od  jakiejś  idiotycznej  infor­
macji  o  tym,  że  pewien  pracownik  poczty  z  Nie­
miec  poślubił  swoją  15-letnią  kocicę  o  imieniu 

Cecylia.  Zwierzę,  które  było  stare  i  schorowa­
ne.  Tej  fikcyjnej  ceremonii  zaślubin  przewod­

— 171 —

background image

niczyła  pewna,  dość  znana  zresztą,  aktorka  nie­
miecka.

Na  wieść  o  tym  Sławomir  Nowak,  będący  in­

telektualnym  zapleczem  premiera  Donalda  Tu­
ska  i  głównym  strategiem  Platformy  Obywatel­
skiej,  napisał  na  Twitterze:  „Od  dawna  wiedzia­
łem,  że  z  kotami  trzeba  uważać  -  alergia.  A  nam 
się  proponuje  ich  obecność  w  życiu  pub.  ;-)”  (pi­
sownia  oryginalna  -  przyp.  autorzy).  O  wpisie  na­
tychmiast  doniósł  portal  Fakt.pl,  a  za  nim  powtó­
rzyły inne media.

Adam  Bielan,  jeden  z  najbliższych  współ­

pracowników  Jarosława  Kaczyńskiego  i  również 
główny  strateg  Prawa  i  Sprawiedliwości,  uznał,  że 

jest  to  atak  na  lidera,  który  nawiązuje  najwyraź­

niej  do  krążących  dowcipów.  Zareagował  natych­
miast,  sugerując,  że  to  przykład  agresywnej  kam­
panii.

Być  może  ktoś  uznałby  to  zdarzenie  za  mało 

ważne,  ale  ilustruje  ono  w  sposób  doskonały,  jaką 

praktyczną  rolę  w  polskim  życiu  publicznym  od­
grywa  pojęcie  „kot  Kaczyńskiego”.  Bo  „kot  Ka­

czyńskiego”  to  przede  wszystkim  zwierzę  poli­
tyczne.

Może  natomiast  zbyt  małą  uwagę  poświęca 

się  temu,  co  charakteryzuje  wszystkie  koty,  a  więc 
i  kolejne  koty  Kaczyńskich:  dyskrecji,  elegancji, 

bystrości  i  niezależności.  Gdyby  przez  pryzmat 
tych  cech  publicyści  analizowali  obecność  Busia 

czy  Alika  w  życiu  jednej  z  najważniejszych  pol­

—172 —

background image

skich  rodzin  politycznych,  może  nasze  życie  pu­

bliczne zyskałoby nieco kociej gracji.

— 173 —

background image

— 174 —

background image

Rozdział XVI

Wrażliwość dla zwierząt

— 

175

 —

background image

C

hoć  najbardziej  znanym  kotem  jest  „kot  (Ja­

rosława)  Kaczyńskiego”,  zaś  jego  właściciel 

jest  najsłynniejszym  polskim  właścicie­

lem  kota,  to  jednak  honorowy  tytuł  Kociarza  Roku 

otrzymał jego brat Lech. Od razu trzeba powiedzieć, 
że  nie  było  to  wynikiem  jakiejś  szczególnej  rywali­
zacji  między  braćmi  ani  też  próbą  rozbicia  bliźnia­

czej  jedności  czy  też  skutkiem  manipulacji  wytraw­
nych  politycznych  marketingowców.  Prawda  -  jak 
to zwykle bywa - jest niezwykle banalna, po prostu 
Lech  Kaczyński  dostał  ten  szczególny  tytuł  za  rze­

czywiste  zasługi  i  to  niewynikające  tylko  z  posia­
dania  jednego  czy  kilku  kotów,  ale  za  działania  na 
rzecz całej kociej społeczności.

Wszyscy  znawcy  tematu  i  sympatycy  zwierząt 

zgodnie  przyznają,  że  Lech  Kaczyński,  będąc  pre­
zydentem  Warszawy,  dostrzegł  koty  w  stolicy  i  to 
przede  wszystkim  te,  które  pałętały  się  bezdomne 
po  jego  rodzinnym  mieście.  Oczywiście  w  języku 
urzędniczym,  w  jakim  konieczne  było  ujęcie  kociej 

troski,  brzmi  to  o  wiele  lepiej,  prezydent  Kaczyń­
ski „podjął wiele działań mających na celu poprawę 
losu bezdomnych zwierząt”. A więc te magistrac-

— 176 —

background image

kie  czyny  zwane  troską  polegały  przede  wszystkim 
na  powołaniu  stanowiska  pełnomocnika  do  spraw 
zwierząt.  Ten  urzędnik  do  spraw  kotów,  psów  i  in­
nych  zwierzęcych  przyjaciół  mieszkańców  stolicy 
otrzymał  określone  uprawnienia,  dzięki  którym 

los  bezdomnych  zwierząt  w  Warszawie  zaczął  ule­
gać  znacznej  poprawie.  Lech  Kaczyński  -  jak  przy­

stało  na  politycznego  konserwatystę  -  był  zwolen­
nikiem  adopcji  psów  i  kotów,  co  też  władze  miasta 
starały  się  wraz  z  różnymi  organizacjami  dość  sku­

tecznie promować.

Można  powiedzieć,  że  w  tej  kwestii  prowadził 

nie  tylko  charakterystyczną  dla  siebie  politykę  so­

lidarności,  ale  również  politykę  otwartych  okienek. 

Każdej  zimy  pełnomocnik,  lekarz  weterynarii,  po­
przez  swoich  urzędników  i  w  tym  przypadku  przy­
chylnie  nastawione  media  przypominali  miesz­
kańcom  Warszawy  o  uchylaniu  piwnicznych  okie­
nek,  dzięki  czemu  koty  wolno  żyjące  mogły  sko­
rzystać  z  dobrodziejstw  cywilizacji  i  nie  marzły  na 
dworze. Prezydent Warszawy proponował i promo­

wał  ideę  budowy  specjalnego  schroniska  dla  kotów. 

Ale co ważniejsze, zadbał także o karmicielki kotów 

miejskich,  które  najczęściej  są  osobami  starszymi 
i o skromnych dochodach. Dostawały one od władz 
stolicy  karmę  dla  swoich  zwierzaków.  Poszczegól­
ne  gminy  kupowały  domki  dla  kotów,  by  te  mo­
gły przetrwać zimę, zaczęto je też leczyć. Miłośnicy 
zwierząt uważają, że wykonano prawdziwy skok cy­

wilizacyjny w zakresie pomocy dla zwierząt.

— 

177

 —

background image

Warto  zwrócić  uwagę  na  jeszcze  jedną  rzecz. 

Za  czasów  warszawskiej  prezydentury  słowa  „koty 

wolno żyjące” zaczęły wypierać popularny, ale uwła­

czający  dumnej  naturze  tych  czworonogów  termin 

„koty  bezdomne”.  Ta  wrażliwość  na  sprawy  braci 

mniejszych  i  to  upodmiotowienie  w  podejściu  do 

zwierzęcych  towarzyszy  mieszkańców  Warszawy, 
podobało  się  środowiskom  zmagającym  się  z  tymi 
problemami.  Stąd  reakcja  środowiska  kociarzy 
i  zwycięstwo  w  plebiscycie  magazynu  „Kot”  i  nobi­
litujący tytuł Kociarza Roku 2007. A to zwycięstwo 

można  by  powiedzieć  podwójne,  bo  również  w  ka­
tegorii  drużynowej.  Instytucjonalnym  Kociarzem 
Roku został Urząd m.st. Warszawy, który opuszczo­

ny już przez Lecha Kaczyńskiego kontynuował jego 
politykę w stosunku do zwierząt.

Jak widać, w dzisiejszych czasach nawet w spor­

tach  indywidualnych  nie  ma  sukcesu  bez  druży­
nowej  pracy.  I  tak  nie  dałoby  się  tutaj  wiele  zrobić, 
gdyby  nie  naturalne  wsparcie  osoby  najważniej­

szej  dla  samego  prezydenta  Warszawy,  czyli  wła­
snej  żony  -  Marii  Kaczyńskiej.  Zresztą  po  wygra­
nych wyborach na prezydenta Polski, gdy Lech Ka­
czyński  w  naturalny  sposób  nie  mógł  już  tyle  cza­
su  poświęcać  tym  sprawom,  małżonka  jako  Pierw­

sza  Dama  także  wspierała  działania  na  rzecz  zwie­
rząt.  Pojawiła  się  między  innymi  podczas  otwarcia 
ośrodka  dla  kotów  miejskich  Koteria  w  Warszawie. 
Na  stronie  internetowej  Koterii  znalazły  się  słowa 
pożegnania:  „Dla  Niej  byliśmy  jedną  z  licznych  ini­

—178 —

background image

cjatyw, które  obdarzała swym sercem. Dla nas było 
to cenne spotkanie z Wielkim Człowiekiem. Pomoc­

ne, radosne, niezapomniane. Zobowiązujące”.

Maria  Kaczyńska  podkreślała,  że  zwierzęta  to­

warzyszyły jej niemal od zawsze.

Największą  sławę  w  naturalny  sposób  zyskali 

czworonożni towarzysze z czasów, gdy państwo Ka­
czyńscy  stali  się  lokatorami  Pałacu  Prezydenckiego. 

Z nimi do warszawskiej siedziby głowy państwa po­
maszerowały cztery zwierzaki, dwa koty i dwa psy.

Śmierć  Tytusa,  jedenastoletniego  teriera  szkoc­

kiego,  odnotowały  skrupulatnie  media.  Dzięki 
temu wiemy, że nastąpiło to 13 listopada 2009 roku, 
a  przyczyną  była  starość.  Małżeństwo  Kaczyńskich 
zdradziło też niektóre sekrety związane z psem, któ­
ry  uwielbiał  sypiać  w  swoim  obszernym,  wygod­
nym  wiklinowym  koszu.  A  z  kolei  jego  przywią­
zanie do tradycji z Wysp Brytyjskich i nobilitującej 
nazwy szkockiego teriera objawiało się tym, że lubił 

leżeć  na  materacyku  w  tradycyjną  szkocką  czerwo­
no-zieloną  kratę.  Wiemy  też,  czego  Tytus  nie  lubił. 
Mianowicie  nie  podobali  mu  się  mężczyźni  w  cięż­
kich  butach,  a  swoje  niezadowolenie  ze  spotkania 
z  takimi  osobnikami  okazywał  tak,  jak  potrafił  to 

wyrazić najlepiej, czyli głośnym szczekaniem. Z ko­
lei  z  kotami  utrzymywał  bliskie  stosunki,  można 
nawet powiedzieć, że przyjacielskie, zawsze rano na 

„dzień dobry” witał je nosem.

-  Nie  pamiętam,  by  Tytus  pogonił  jakiegoś  kota 

na  ulicy  -  mówiła  Pierwsza  Dama,  która  też  opi­

— 179 —

background image

sała  drugiego  pieska  państwa  Kaczyńskich.  -  Lula, 

pieszczotliwie  przez  nas  zwana Lulindą albo  Lulisią, 

jest  bardzo  podobna  do  Bazylego,  psa,  który  kiedyś 

żył z nami i który w wieku 12 lat z własnej głupoty 
wpadł pod samochód.

Lulę do domu przywiózł Lech Kaczyński, a zna­

lazł  ją  na  stacji  benzynowej  w  Mławie  w  Wielki 

Czwartek  2000  roku.  Jechał  wtedy  z  Warszawy  do 
Sopotu.  W  pewnym  momencie  zatrzymał  się,  żeby 

zatankować  paliwo  do  samochodu.  Wtedy  zobaczył 
suczkę, która piła na placu wodę z kałuży. Przyszły 
prezydent  nakarmił  zgłodniałego  psa,  a  od  obsługi 

stacji  dowiedział  się,  że  stworzenie  to  błąka  się  od 
tygodnia po okolicy. Jak zawsze przy tego typu spo­
tkaniach  dla  pewnych  ludzi  finał  takiej  historii  jest 

do  przewidzenia.  Lech  Kaczyński  zlitował  się  nad 

losem  opuszczonej  suki  i  nie  mogąc  znaleźć  lepsze­

go rozwiązania, zabrał ją ze sobą do domu.

-  Na  początku  była  bardzo  lękliwa  -  mówiła 

Maria  Kaczyńska.  -  Bała  się  ludzi,  każdego  stuknię­

cia,  każdego  nieznanego  dźwięku.  Od  razu  została 
zaakceptowana i przez Molly, i przez Tytusa, którzy 

wtedy  mieszkali  już  z  nami.  Teraz  jest  do  nas  nie­

zwykle  przywiązana.  Ale  jej  największą  przyjaciół­
ką  pozostaje  kotka  Molly,  z  którą  uwielbiają  razem 

sypiać.

Molly  żyła  do  wiosny  2009  roku.  Jak  mawiała 

Pierwsza  Dama,  Molly  była  kotką,  która  „urodziła 
się  w  okolicy  domowego  podwórka”,  czyli,  jak  mó­
wią inni, była zwykłym dachowcem. Do ich domu

— 180 —

background image

trafiła  jak  wiele  zwierzaków  w  tej  rodzinie  -  znale­
ziona podczas podróży.

-  W listopadowy, bardzo chłodny dzień w 1995 

roku  ta  szarobura  koteczka  weszła  do  samochodu, 
którym  mąż  miał  jechać  do  Warszawy  -  opowiada­
ła  Maria  Kaczyńska.  -  Mąż  wziął  ją  na  ręce  i  przy­
niósł  do  mieszkania,  w  którym  od  razu  poczuła  się 

jak  u  siebie.  Mieliśmy  w  tym  czasie  dojrzałą  koci­

cę Klarę i psa Bazylego. Molly, bardzo przyjacielska, 
chciała  zaprzyjaźnić  się  z  Klarą,  ta  jednak  nie  była 
zachwycona  nowym  towarzystwem  i  właściwie  za­

wsze  ją  odganiała.  Z  Bazylim  natomiast  żyła  w  zgo­

dzie.

Molly,  jak  przystało  na  dachowca,  doskonale 

rozumiała, co się do niej mówiło. A także, jak więk­
szość  kotów,  potrafiła  wyrozumiale  okazać  swoje 
zadowolenie,  gdy  jej  właściciele  dokonywali  czyn­
ności  przez  kotkę  łubianych.  I  tak  bardzo  głośno 
mruczała,  gdy  się  ją  głaskało.  Jej  wielką  zaletą  było 
także to, że nigdy nikogo nie podrapała. Miała silną 
osobowość, więc choć prawie trzy razy mniejsza od 

Rudolfa,  podporządkowała  go  sobie.  Samiec  Rudolf 
nie  próbował  nawet  wejść  na  swoje  łóżko,  gdy  wi­

dział, że Molly sobie tego nie życzy.

-  Po raz pierwszy spotkałam Rudolfa 11 stycznia 

2004  roku  na  premierze  musicalu  „Koty”  w  teatrze 
Roma  -  kreśliła  kolejną  historię  o  domowym  pupi­
lu prezydentowa.

Rudolf  na  tym  pierwszym  spotkaniu  prezento­

wał się niezwykle godnie. Ten ogromny, czarny kot,

—181 —

background image

w czerwonych szelkach i z muszką przyczepioną do 

obroży  z  napisem  „PREZES”,  leżał  na  skrzynce,  do 

której  wrzucano  pieniądze.  Strzegł  zbieranego  ka­
pitału,  dumnie  reprezentował  grupę  poszkodowa­

nych przez los kotów i spokojnie przyglądał się pre­
mierowej publiczności.

W  ten  aktywny  sposób  Rudolf  brał  udział 

w  kweście  na  rzecz  kotów  ze  schroniska  dla  zwie­

rząt  Na  Paluchu  w  Warszawie.  Napis  na  obroży  to 
było  jego  ówczesne  imię,  które  odwoływało  się  do 

jego  pozycji  społecznej.  Ta  pozycja  zaś  była  konse­

kwencją  jego  manier.  Prezes  po  prostu  urzędował 
w  biurze  schroniska.  A  trafił  tam  dlatego,  że  był 

tak  wytworny,  iż  pracownikom  było  żal  skazywać 
go  na  gromadne  życie  w  klatce.  Z  jego  oficjalnego 
CV w tym zwierzęcym sierocińcu wynikało, że stra­

cił  swoją  właścicielkę.  Potem  trafił  do  jakiejś  rodzi­
ny,  która  nie  potrafiła  odpowiednio  się  nim  zająć, 

więc  nie  wiedząc,  co  począć,  w  końcu  umieściła  go 
w schronisku.

-  Wtedy  nie  myślałam,  że  to  będzie  nasz  kot. 

W Sopocie mieliśmy już przecież jedną kotkę i dwa 

psy, ale w Warszawie, gdzie w tym czasie mieszkali­
śmy,  nie  mieliśmy  żadnego  zwierzaka  -  opowiadała 
Maria  Kaczyńska.  -  Gdy  dowiedziałam  się,  że  Pre­

zes jest do adopcji, że potrzebuje domu, zdecydowa­
łam, że zamieszka z nami.

Był  sobotni,  mroźny,  ostatni  dzień  stycznia 

2004  roku,  kiedy  piękny  kocur  Prezes  pojawił  się 
w  domu  państwa  Kaczyńskich.  Wprowadzając  się

---182----

background image

do  nowego  domu,  miał  -  jak  określali  weteryna­

rze  -  5  albo  6  lat.  A  ponieważ  odegrał  najwspanial­
szą  rolę  w  swojej  kociej  karierze,  której  nawet  nie 

wymyśliliby  autorzy  musicalu  „Koty”,  w  nowych 
warunkach  imię  Prezes  zostało  zmienione  na  bar­

dziej odpowiednie do tych okoliczności.

-  Nazwaliśmy  go  Rudolf  z  uwagi  na  urodę,  bo 

to o Rudolfie Valentino babki i prababki mawiały, że 
był  pięknym  mężczyzną  -  podsumowała  tę  historię 

jego  właścicielka.  -  Jest  kocurem  bardzo  mądrym 

i z charakterem.

Maria  Czubaszek  wspominała,  jak  poznała  Ma­

rię  Kaczyńską  podczas  słynnego  spotkania  z  okazji 
Dnia Kobiet w 2007 roku. Najpierw, jako to bywa na 
takich  spotkaniach,  były  przemowy,  później  zapro­
szone kobiety stały w grupkach, a między nimi krą­
żyła  gospodyni  tego  damskiego  spotkania.  -  Byłam 

jej  ciekawa,  ale  nie  spodziewałam  się,  że  mnie  za­

gadnie  -  pisała  Czubaszek.  -  Gdy  podeszła  do  mnie, 

wyrwałam  się  z  pytaniem:  -  A  jak  państwa  piesek? 
I  zaraz  pomyślałam:  Co  ja  mówię?  Ale  pani  Maria 

się  roześmiała  i  powiedziała:  -  Wszystko  dobrze. 
Spytała  też,  czy  mam  psa.  Gdy  przeprosiłam  ją  za 
głupie  pytanie,  usłyszałam:  -  Miłość  do  zwierząt  to 
nie jest głupia sprawa, to wspaniała rzecz. I zaraz ją 
za to pokochałam.

Z  kolei  Paulina  Król,  wydawca  miesięczni­

ka  „Mój  pies”,  wspomina,  jak  Maria  i  Lech  Kaczyń­
scy byli gośćmi w jej domu. Psy Pauliny - wówczas 
dog  niemiecki  Drabuś  i  owczarek  środkowoazjatyc-

—183 —

background image

ki  Oriana  -  od  razu  do  nich  przylgnęły,  choć  zwy­
kle  do  nowo  poznawanych  osób  tak  bardzo  się  nie 
kleiły.

-  O  psach  rozmawialiśmy  długo  i  czule - wspo­

minała  po  latach  Paulina  Król.  -  Kiedy  poprosiłam 
panią  prezydentową,  aby  patronowała  naszemu  ple­
biscytowi  „Serce  dla  Zwierząt”,  nie zastanawiała się 
długo.

Niestety,  wyjazd  zagraniczny  uniemożliwił 

Pierwszej  Damie  udział  w  uroczystości  wręczenia 
nagrody  2008  roku.  Jednak  wysłała  serdeczny  list 
do  laureatki  tego  plebiscytu  Agnieszki  Brzezińskiej, 
która  prowadzi  schronisko  dla  bezdomnych  psów 
i  kotów.  Podczas  następnej  edycji  plebiscytu  była 

już osobiście i nikt z obecnych nie miał wątpliwości, 

że całym sercem kocha braci mniejszych.

Wtedy  też  poznała  Katarzynę  Piekarską,  dzia­

łaczkę SLD i laureatkę I edycji plebiscytu „Serce dla 
Zwierząt”.

-  Posadzono  nas  obok  siebie  i  okazało  się,  że 

to  bardzo  ciepła  i  bezpośrednia  osoba  -  opowiada­
ła  potem  Katarzyna  Piekarska.  -  Zwracała  się  do 

mnie  „pani  Kasiu”  i  wydawało  mi  się,  że  znam  ją 
od  dawna.  Pochłonął  nas  temat  naszych  czworo­
nogów  i  w  ogóle  nie  miałam  wrażenia,  że  rozma­

wiam  z  Pierwszą  Damą,  lecz  po  prostu  z  kimś  nie­

zwykle  kochającym  zwierzęta.  Z  prezydentem  roz­
mawiałam  ostatnio  tylko  chwilę  na  balu  dzienni­

karzy.  Powiedział  wtedy,  że  „musimy  coś  zrobić 

z  tą  ustawą”.  Choć  nie  było  czasu  na  rozwinięcie

—184 —

background image

tematu,  jest  dla  mnie  oczywiste,  że  chodziło  mu 
o ustawę o ochronie zwierząt.

-  Jako  jedyny  tak  wysokiej  rangi  polityk  otwar­

cie  mówił  o  swojej  miłości  do  zwierząt  -  opowia­
dała  o  prezydencie  Karina  Schwerzler,  rzecznik 
ds.  ochrony  zwierząt  przy  Kancelarii  Prezyden­
ta  RP,  i  także  laureatka  IV  edycji  plebiscytu  „Serce 
dla  Zwierząt”.  -  Przygarniał  bezdomne  czworonogi, 
czasem  znajdował  potrąconego  psa  lub  kota  i  nigdy 
nie zostawiał go bez pomocy. Dokarmiał bezdomne 
koty w okolicach pałacu i w szpitalu, w którym leża­
ła jego mama. Jako pierwszy ustanowił w Kancelarii 
Prezydenta  stanowisko  rzecznika  ds.  ochrony  zwie­
rząt.  Dzięki  tej  funkcji  mogłam  pomóc  wielu  orga­
nizacjom, które mnie o to prosiły.

Po tragicznej śmierci pary prezydenckiej media 

dużo pisały o Rudolfie i Luli, które nagle zostały po­
zbawione swoich właścicieli. Panowało przekonanie, 

że zwierzęta trafią do dobrych, oddanych i znanych 
im domów. Tak też się stało.

Marek  Suski,  poseł  PiS,  założyciel  parlamen­

tarnego  zespołu  przyjaciół  zwierząt,  nominowany 
w II edycji plebiscytu Serce dla Zwierząt, po śmierci 
pary  prezydenckiej  powiedział:  -  Byli  wielkimi  mi­
łośnikami  zwierząt  -  nie  na  pokaz,  nie  tylko  raso­
wych,  ale  również  zwykłych  kundelków.  Lech  Ka­

czyński  powołał  specjalnych  pełnomocników  do 
spraw zwierząt - to pierwsze takie posunięcie w hi­
storii  Polski.  Chciał,  by  nasz  kraj  był  przyjazny  nie 

tylko dla ludzi.

— 185 —

background image

— 186 —

background image

Rozdział XVII 

Czarodziejka z Rospudy

—187—

background image

M

aria  Kaczyńska  uratowała  konie.  Całą 

stadninę  koni.  To  była  niezwykła  histo­
ria.  O  wszystkim,  jak  to  zwykle  w  życiu 

bywa,  decydował  przypadek.  Był  rok  2001.  Stad­

nina  ogierów  w  Starogardzie  Gdańskim  będąca 

własnością  skarbu  państwa,  fatalnie  prowadzona 

przez  urzędników,  popadła  w  tarapaty.  Pracowni­

cy  widzieli,  jak  stadnina  upada.  Koniom  groziła 
rzeźnia,  ludziom  wyrzucenie  z  domów.  W  miesz­
kaniach  odcięto  im  prąd  i  wodę.  Sytuacja  była  tra­
giczna.  Krążyły  słuchy,  że  po  likwidacji  stadniny 
tereny  zostaną  sprzedane,  a  zabudowania  -  zajęte 
przez hurtownię alkoholi.

Ludzie stojący przed groźbą, że po latach pracy 

zostaną  pozbawieni  środków  do  życia,  a  ich  rodzi­
ny  jakichkolwiek  perspektyw,  podjęli  dramatyczną 
decyzję  o  rozpoczęciu  strajku.  Zajęli  pomieszcze­
nia  biurowe,  oflagowali  się,  wywiesili  transparen­
ty  z  hasłami.  Protest  się  rozpoczął,  ale  nie  wpłynę­
ło to na ich sytuację. Strajk trwał i nic się nie zmie­
niało.  Mijały  tygodnie.  Zaczęli  więc  pisać  pisma. 

Zwracali  się  do  różnych  instytucji,  prosili  posłów 
o  pomoc.  Protest  trwał  już  cztery  miesiące,  gdy  lu­

— 188 —

background image

dzie  zaczęli  pomału  upadać  na  duchu.  Umierać  za­
częła  ich  nadzieja,  że  coś  się  zmieni.  Wszystkie  ich 

prośby, by ktoś w ogóle zwrócił na nich uwagę, po­
zostawały bez echa. Byli zupełnie sami.

I  wtedy  pracownicy  stadniny  przypadkiem 

dotarli  do  Hanny  Foltyn-Kubickiej,  przyjaciółki 

Marii  Kaczyńskiej,  której  mąż  wówczas  był  mini­

strem w rządzie Jerzego Buzka.

-  Zgłosili się do mnie pracownicy stadniny, opo­

wiadając  przerażającą  historię  swego  życia  -  opo­
wiadała potem Hanna Foltyn-Kubicka.

Ponieważ  była  to  okolica  znana  obu  paniom, 

postanowiły  udać  się  tam  na  rekonesans.  Chciały 
sprawdzić  na  miejscu,  jaka  jest  sytuacja.  Czy  rze­
czywiście  jest  tak  źle,  jak  opowiadali  pracownicy. 
Gdy  przyjechały  zobaczyć  stadninę  i  jej  pracowni­
ków na własne oczy, nie wzbudziły sensacji.

-  Nikt  nie  zwracał  na  nas  specjalnej  uwagi, 

ponieważ  najprawdopodobniej  wzięto  nas  za  ja­
kieś  dziennikarki,  bo  przyjechałyśmy  ubrane  na 
sportowo,  w  dżinsy  -  wspominała  później  przy­

jaciółka  Marii  Kaczyńskiej.  -  Dzięki  temu  spokoj­

nie  i  w  sposób  nieskrępowany  mogłyśmy  się  ro­
zejrzeć  po  stadninie.  Sama  stadnina  oraz  sytuacja 
pracujących  w  niej  ludzi  wyglądała  rzeczywiście 
tragicznie.

Do  dzisiaj  część  pracowników  twierdzi,  że 

przyszła  prezydentowa  przyjechała  do  nich  jako 

dziennikarka.  Ale  nie  to  jest  najważniejsze.  Da­

riusz Rybka, który wówczas strajkował wraz z kole­

—189 —

background image

gami  i  koleżankami,  wspominał  reporterom  TVN, 
że  Maria  Kaczyńska  przywiozła  strajkującym  owo­

ce, a po wysłuchaniu ich historii się popłakała.

Na  koniec,  jak  wyjeżdżała,  podniosła  dwa  pal­

ce  do  góry  i  powiedziała:  „Od  dzisiaj  nie  jesteście 
sami”  -  opowiadał  z  kolei  koniuszy  Waldemar  Pil­
kiewicz.

Maria  Kaczyńska  nie  po  to  pokazywała  dwa 

palce  w  słynnym  geście  zwycięstwa,  żeby  zde­

sperowanym,  ale  już  wycieńczonym  długim  pro­
testem  ludziom  dawać  jakieś  złudzenia.  Ona  tak­
że  wierzyła  w  zwycięstwo  i  postanowiła,  że  dopro­
wadzi  sprawę  do  szczęśliwego  końca.  Przyjaciół­
ki  cały  problem  dokładnie  opisały  Lechowi  Ka­

czyńskiemu.  Mówiły  o  wszystkim,  co  tam  zoba­
czyły  i  czego  się  dowiedziały,  opisały  dokładnie 

wszystkie  nieprawidłowości,  które  udało  im  się 

dostrzec.  I  przede  wszystkim  opowiedziały  o  cięż­

kim  losie  tamtejszych  ludzi, który tak  bardzo je po­
ruszył.  A  ponieważ  Lech  Kaczyński  był  wyczulo­
ny  na  ludzkie  losy,  postanowił  jak  najszybciej  za­
łatwić sprawę.

-  Leszek  jak  to  Leszek,  wziął  telefon  i  zaczął 

obdzwaniać  pół  Polski  -  relacjonowała  Hanna 
Foltyn-Kubicka.  I  okazało  się,  że  sprawę,  która  cią­
gnęła  się  miesiącami,  można  było  załatwić  w  ciągu 
dwóch  -  no  -  paru  dni.  Ludzi  przywrócono  do  pra­
cy,  a  stadninę  uratowano.  Dzięki  tej  niezwykłej  ak­
cji  dwóch  przyjaciółek  i  zaangażowania  Lecha  Ka­
czyńskiego  stadnina  koni  nadal  istnieje  w  Staro­

—190 —

background image

gardzie  i  mogła  nawet  pozyskać  dobrych  menedże­
rów. Co więcej, w tej chwili nie jest nawet dotowa­
na.

Kiedy  zostawała  Pierwszą  Damą,  wielu  chciało 

ją  widzieć  jako  osobę,  która  będzie  odzwierciedle­

niem poglądów i postawy męża. Że będzie - a może 

już  jest  -  kalką  polityczną  swojego  partnera  życio­

wego.  Taki  sposób  postrzegania  Pierwszej  Damy 

zadowalał  zarówno  niektórych  sympatyków,  jak 
i  większość  przeciwników  prezydenta.  Próbowa­
no  też  początkowo  porównywać  ją  z  Jolantą  Kwa­

śniewską,  która  była  niezwykle  aktywna  publicz­
nie.  Prowadziła  ożywioną  działalność  charytatyw­
ną,  stała  się  z  czasem  symbolem  tamtej  prezyden­
tury.  Zastanawiano  się,  czy  Maria  Kaczyńska  roz­
pocznie  „rywalizację”  z  Kwaśniewską,  a  niektó­
rzy  -  bez  względu  na  obóz  polityczny  -  wręcz  się 
tego domagali.

To,  że  Maria  Kaczyńska  nie  założyła  fundacji, 

a  na  początku  kadencji  nawet  sprawiała  wrażenie 
osoby,  która  chce  być  w  cieniu,  przyjmowano  nie­
kiedy  jako  kapitulację,  a  nawet  podporządkowanie 
się mężowi. Tym większe było zdumienie, gdy oka­
zało  się,  że  w  niektórych  sprawach  ma  własne  zda­

nie, różne od męża. Co gorsze,  mąż tego zdania pu­
blicznie  nie  negował  i  z  nim  nie  polemizował.  To, 
co  brano  początkowo  za  uległość  prezydenta,  było 

wypadkową  pewnej  kultury  osobistej,  partnerskich 
relacji  małżeńskich,  poszanowania  i  wspierania 

własnych  poglądów.  I  też  sporą  samodzielnością,

— 

191

 —

background image

którą  oboje  mieli  i  na  którą  sobie  pozwalali.  I  któ­
ra nie wykluczała, ale wręcz wzmacniała wzajemne 
wspieranie się we wszystkich życiowych sprawach.

Ponieważ  w  relacjach  publicznych  jest  tak, 

że  obowiązują  pewne  stereotypy,  opinia  publicz­
na,  a  może  nawet  bardziej  media  były  zaskoczone, 
gdy  owa  samodzielność  Marii  Kaczyńskiej  nagle 

się  objawiła.  Tak  było  na  przykład  w  kwestii  Doli­
ny Rospudy.

Mam  na  ten  temat  jednoznaczną  opi­

nię  -  mówiła  dziennikarzom.  -  Jestem  całym  ser­

cem  za  zachowaniem  Doliny  Rospudy  w  nienaru­
szonym  stanie.  Dolina  ta  jest  zjawiskowo  piękna 
i  podziwiana  przez  wszystkich,  którzy  mieli  okazję 

ją  widzieć.  Nie  możemy  okazać  się  barbarzyńcami. 

Obwodnicę  można  przecież  zbudować,  omijając  to 
niezwykłe miejsce.

Zresztą  prezydent  w  tej  kwestii  miał  podobne 

zdanie.  Rozmawiał  o  tym  z  ekologami.  Uważał,  że 

w  tej  sprawie  działają  rozsądnie.  Podzielał  ich  po­

glądy  o  konieczności  szanowania  bogactwa  przy­
rody naszej ziemi.

-  Należy  zrobić  wszystko,  aby  nie  zniszczyć 

doliny.  Nie  wierzę  w  to,  że  po  wybudowaniu  dro­
gi  możliwe  będzie  przywrócenie  pierwotnego  pięk­
na  tego  miejsca.  Tej  symfonii  natury  nie  odtworzy 
człowiek  -  podkreślała  prezydentowa  w  rozmowie 
z „Gazetą Wyborczą”.

I  co  ważne,  martwiła  się  sytuacją  mieszkań­

ców Augustowa, którym bardzo zależało na nowej

—192 —

background image

drodze.  Sugerowała,  żeby  korzystać  z  alternatyw­

nego  projektu  i  zbudować  tę  obwodnicę  parę  kilo­
metrów  dalej.  Podkreślała,  że  wiele  miast,  jak  Su­

wałki,  sprzeciwiają  się  przebiegowi  drogi  przez  do­
linę. A że w grę wchodzą interesy różnych miejsco­
wości i społeczności, trzeba je uszanować.

- A my mamy tylko jedną Dolinę Rospudy, któ­

ra  jest  naszym  przyrodniczym  skarbem  -  prze­
strzegała.  -  To  tak,  jakbyśmy  z  korony  wyłuskali 
sobie perłę.

Choć  opinia  publiczna  przyjęła  bardzo  do­

brze  to  niezależne  stanowisko  Marii  Kaczyńskiej, 
wspieranej  zresztą  dość  dyskretnie  przez  prezy­

denta,  to  niektórzy  zaczęli  w  tym  upatrywać  nie 
tylko  wewnątrzrodzinny  konflikt,  ale  także  we­

wnątrzpartyjny.  Bo  opowiedzenie  się  po  stronie 

zwolenników  budowy  obwodnicy  i  zachowania 
dotychczasowego  charakteru  Doliny  Rospudy 
uderzało  w  rząd  kierowany  wówczas  przez  brata 

prezydenta.

Ale  to  nie  była  jedyna  sprawa,  w  której  stano­

wisko  Marii  Kaczyńskiej  było  odmienne  od  stano­
wiska  jej  męża.  Wychodziła  przed  szereg.  Opowia­

dała  się  przeciwko  zaostrzeniu  ustawy  antyabor­
cyjnej.  Do  zmiany  tej  ustawy  dążyła  grupa  kon­

serwatywnych  polityków  wspierana  przez  zacho­

wawczą  część  środowisk  katolickich,  głównie  sku­
pionych wokół Radia Maryja.

W  Dzień  Kobiet  8  marca  2007  roku  Maria  Ka­

czyńska  zaprosiła  do  Pałacu  Prezydenckiego  kobie­

— 193 —

background image

ty  mediów.  Zyskała  ich  sympatię  poczuciem  hu­
moru.

-  Weszłam  na  salę  i  byłam  zszokowana.  Na 

stołach  stały  termosy,  szklanki  na  spodeczkach, 

w  słoiczkach  tłoczyły  się  słone  paluszki.  Nalewa­
łyśmy  sobie  kawę  do  szklanek,  przyglądałyśmy 

się  przeźroczystej  niemal  substancji,  która  lała  się 
z  termosów.  Po  sali  rozlegał  się  łomot łyżeczek wa­

lących  o  ścianki  naczyń.  Paluszki  były  obrzydli­
we,  lekko  wilgotne,  ciasteczka  wstrętne.  Poczu­

łam  się jak w latach siedemdziesiątych. Jak za Gier­
ka.  Wszyscy  piliśmy  wtedy  dość  obrzydliwą  kawę, 
w  obrzydliwych  szklankach,  machając  łyżeczka­

mi,  by  osłodzić  mętną  substancję  zwaną  solidar­
nie  przez  wszystkich  kawą.  „Boże!  Pomyślałam,  co 
za koszmar! Żadnej elegancji, o którą tak troszczyła 

się  poprzednia  prezydentowa  Kwaśniewska”  -  opo­

wiadała  potem  o  tym  spotkaniu  prof.  Magdalena 
Środa.

Na  sali  były  wyłącznie  kobiety,  w  pewnym 

momencie  weszła  Maria  Kaczyńska  i  przywitała 

się  ze  swoimi  gośćmi.  Wtedy  z  telebimu  poleciała 
piosenka  z  czasów  PRL:  „Za  zdrowie  pań,  za  zdro­

wie, pijmy do dna, panowie!”.

-  Otworzyły  się  boczne  drzwi,  z  których  we­

szli  poważni  panowie  z  kartonami  prezentów:  były 

w  nich...  maleńkie  paczki  z  rajstopami  -  kontynu­

owała  prof.  Środa.  -  Każda  z  pań  dostawała  po  pa­
rze,  plus  goździk  plus...  pokwitowanie.  To  pokwi­

towanie  poraziło  mnie!  Tak,  to  żart!  To  pastisz  lat

— 194 —

background image

siedemdziesiątych!  To  było  genialne  przedstawie­
nie.

Ale  ważniejszym  wydarzeniem  niż  to  przed­

stawienie  było  to,  że  Maria  Kaczyńska  podpisała 
się  pod  zainicjowaną  przez  Monikę  Olejnik  petycją 
o  pozostawienie  bez  zmian  zapisu  konstytucji  do­
tyczącego ochrony życia poczętego.

-  Z  pełnym  przekonaniem  podpisałam.  Są  sy­

tuacje  bardzo  trudne.  Po  co  więcej?  Przecież  ży­
cie  jest  chronione  -  mówiła  Maria  Kaczyńska  do 
dziennikarek.

-  Jestem  głęboko  przekonany,  że  moja  bra­

towa  została  wprowadzona  w  błąd  -  powiedział 
z  kolei  Jarosław  Kaczyński.  -  Proponowane  zmia­
ny  w  konstytucji  mają  zabezpieczyć  obecny  stan 
prawny, a nie wprowadzić całkowity zakaz aborcji.

Naraziło  ją  to  też  na  agresję  ze  strony  niektó­

rych  duchownych.  Najgłośniejszy  był  komentarz 
ojca  Tadeusza  Rydzyka.  Zakonnik  nazwał  Marię 
Kaczyńską  czarownicą.  Pierwsza  Dama  nigdy  nie 

komentowała tej wypowiedzi.

Rok później, w marcu 2008 roku, znów o Marii 

Kaczyńskiej było głośno.

-  Rozumiem  tragedię  ludzi,  którzy  chcą  mieć 

potomstwo,  ale  nie  mogą  -  powiedziała  w  wywia­

dzie  dla  tygodnika  „Wprost”  prezydentowa.  -  Po­

pieram  zabiegi  in  vitro.  Czym  innym  jest  jednak  fi­
nansowanie tych zabiegów przez państwo.

Tłumaczyła,  że  teraz,  kiedy  służba  zdrowia  ma 

takie  kłopoty,  gdy  brakuje  pieniędzy  nawet  na  ope­

— 195 —

background image

racje  ratujące  życie,  trudno  zabiegi  in  vitro  opłacać 
z  budżetu.  Ta  wypowiedź  nie  spodobała  się  przede 

wszystkim  części  środowisk  związanych  z  Kościo­
łem.  Również  politycznie  próbowano  się  od  niej 

dystansować.

-  Pani  Maria  Kaczyńska  ma  prawo  wypowia­

dać  się  w  ważnych  sprawach  i  tak  odbieram  jej 
głos  -  stwierdził  jeden  z  liderów  Prawa  i  Sprawie­
dliwości Przemysław Gosiewski.

Ale  już  jego  partyjna  koleżanka  Joanna 

Kluzik-Rostkowska,  która  miała  zbliżone  stano­
wisko  w  tej  kwestii  do  stanowiska  prezydentowej, 
uważała za stosowne wesprzeć Pierwszą Damę.

-  Pierwsza  Dama  przyznała,  że  popiera  zabie­

gi  in  vitro,  wynosi  to  tę  kwestię  ponad  spory  po­
lityczne  i  jest  opowiedzeniem  się  po  stronie  tych, 
którzy  mają  problem,  by  zostać  rodzicami  -  powie­

działa Joanna Kluzik-Rostkowska.

Swoje  niezadowolenie  wyraził  jeden  z  hierar­

chów Kościoła, abp Tadeusz Gocłowski, który uznał, 
że „wypowiedzi popierające zapłodnienie in vitro są 
żenujące”. Nie wymienił  prezydentowej z nazwiska, 
ale i tak wszyscy wiedzieli, o kogo chodzi.

-  Ciekawe, czy znów odezwie się ojciec Rydzyk? 

Czy  Jarosław  Kaczyński  znów  powie,  że  jego  brato­

wa  musiała  zostać  wprowadzona  w  błąd?  -  zasta­

nawiała  się  na  łamach  „Dziennika”  Monika  Olej­
nik  i  wychwalała  prezydentową.  -  Maria  Kaczyń­
ska  nie  po  raz  pierwszy  wykazała  się  mądrością 
i odwagą w głoszeniu własnych poglądów.

—196 —

background image

Ale  i  też  Maria  Kaczyńska  potrafiła  sama  bro­

nić swoich racji.

-  Zawsze  mówiłam  to,  co  myślę,  choć  bywa­

łam  za  to  krytykowana.  Ale  kiedy  wypowiadałam 

się  o  in  vitro,  kiedy  poparłam  kompromis  w  spra­

wie  aborcji,  czy  broniłam  Rospudy  -  nie  kalkulo­
wałam,  czy  na  tym  wygram,  czy  nie  -  powiedziała 

dziennikarzowi  tygodnika  „Wprost”.  -  Może  wła­

śnie  za  tę  autentyczność  ludzie  mnie  zaakceptowa­

li.  Mimo  ceny,  jaką  musiałam  zapłacić,  nie  żałuję 

tych lat.

— 197 —

background image

— 198 —

background image

Rozdział XVIII 

Matka, która urodziła legendę

— 

199

 —

background image

K

iedy  pod  smoleńskim  lotniskiem  Siewier­

nyj  runął  samolot  Tu-154M z polską  delega­
cją,  w  warszawskim  szpitalu  rozgrywał  się 

inny  dramat.  Kiedy  w  ziemi  rosyjskiej  ginął  Lech 
Kaczyński,  jego  matka  leżała  w  warszawskim  szpi­
talu,  chwilami  być  może  walcząc  o  życie.  Gdy  tam 
w Rosji szybko gasła nadzieja na uratowanie choćby 

jednego  życia,  tu  w  stolicy  Polski  Jadwiga  Kaczyń­

ska powoli, stopniowo wracała do zdrowia.

Nie  było  dnia  od  chwili  katastrofy,  w  którym 

nie  zadawano  by  publicznie  pytania:  -  Czy  matka 

już wie? Kiedy jej drugi syn to powie? Jak ona to prze­

żyje? Jarosław powiedział matce o śmierci Lecha i sy­
nowej półtora miesiąca po katastrofie. To był dla Ja­

dwigi wielki szok.

Choć  w  tej  tragicznej  katastrofie  pod  Smo­

leńskiem  zginęło  96  osób  zajmujących  najwyższe 

funkcje  w  państwie,  choć  to  była  strata  niespoty­
kana  i  przekraczająca  ludzką  wyobraźnię,  to  w  du­
żej mierze ze względu na godność Lecha Kaczyńskie­
go,  śmierć  jego  żony  i  ciężką  chorobę  matki  był  to 
dramat rodziny Kaczyńskich. Nie umniejszając cier­
pień  innych  ofiar  i  ich  rodzin.  Ten  dramat  Kaczyń­

— 200 —

background image

skich  od  początku  nie  miał  charakteru  prywatnego. 

Ta historia od godziny 8.4110 kwietnia 2010 roku nie 

trzyma się przyjętych konwencji. Zaczęła się jak mi­
sterium, a nie wiadomo, jak i kiedy się zakończy.

Życie  publiczne  zawsze  ogranicza  prywatność, 

ale w tym momencie dla wszystkich rodzin ofiar to, 
co  zwykle  jest  udziałem  najbliższej  rodziny  i  przy­

jaciół, stawało się częścią zbiorowego przeżycia wie­

lu  milionów,  często  również  spoza  Polski.  W  przy­
padku  Kaczyńskich  ta  historia  nie  zakończyła  się 
w  dniu,  w  którym  doczesne  szczątki  Marii  i  Lecha 

Kaczyńskich  zostały  złożone  na  Wawelu.  Decyzja 
o  kandydowaniu  w  wyborach  prezydenckich  za­
pewne dla Jarosława, jego rodziny, przyjaciół i zwo­

lenników  politycznych,  w  takiej  sytuacji  miała  cha­
rakter  przejęcia  zobowiązań  wynikających  z  tego, 

co  się  nazywa  potocznie  testamentem,  tak  napraw­
dę  w  tym  konkretnym  przypadku  jest  -  być  może 
nawet  nadmierną  -  konsekwentną  kontynuacją  wy­
znaczonych przez siebie celów.

Ale to oznacza też cenę, która ma i będzie mia­

ła  wymiar  przede wszystkim osobisty. Bo  nadejdzie 
taki moment, że trzeba będzie zapłacić za powstrzy­
mane  emocje,  a  przede  wszystkim  za  ciężar  utrzy­
mywania  własnej  matki  -  dla  jej  dobra  -  w  niewie­
dzy. Ta chwila kiedyś nadejdzie i tylko Jarosław Ka­
czyński  w  samotności  będzie  się  z  nią  i  jej  konse­
kwencjami mierzył.

„Gazeta  Wyborcza”,  która  nie  ukrywa  niechęci 

do braci Kaczyńskich, nazwalają „Pierwszą matką

— 201 —

background image

Rzeczypospolitej”.  Zapewne  miała  być  w  tym  iro­
nia.

Był karnawał 1947 roku, kiedy się spotkali. Pod­

czas  balu  na  Politechnice  Warszawskiej.  On  -  Raj­
mund  Kaczyński,  młody  inżynier  po  wydziale  me­
chanicznym  Politechniki  Łódzkiej.  Jego  narzeczoną 

jest Jadwiga Błońska, którą poznał jeszcze w czasach 

konspiracji.  Wszyscy  spodziewają  się,  że  niebawem 
zostaną  małżeństwem.  Ona  -  Jadwiga  Jasiewicz, 
pięć  lat  od  niego  młodsza  dwudziestolatka,  student­
ka  polonistyki  na  Uniwersytecie  Warszawskim.  Jest 
bardzo  ładna,  chce  zostać  naukowcem.  I  ma  narze­

czonego Leszka Jastrzębskiego.

To spotkanie odmieniło ich życie.

-  Na  ten  bal  przyszłam  z  kimś  innym,  z  moim 

narzeczonym  Leszkiem.  A  wyszłam  z  Rajmundem. 
Następnego  dnia  Rajmund  sam  przedstawił  się 
moim rodzicom. Chyba tak od razu go nie zaakcep­
towali.  Uważali,  że  jeszcze  mam  czas  na  takie  spra­
wy  -  wspominała  kilka  lat  temu  Jadwiga  Kaczyń­

ska. - Minęło zaledwie pół roku, a Rajmund Kaczyń­
ski poprosił pannę Jasiewiczównę o rękę. Prośba zo­
stała przyjęta. Nie zwlekają, ślub biorą w 1948 roku. 
Potem Jadwiga Kaczyńska będzie wspominać, że nie 

wyszła  za  mąż z  rozsądku:  -  Chyba  też nie z jakiejś 
wielkiej miłości. Na pewno zakochałam się w moim 

mężu,  naturalnie.  Rajmund  zakochał  się,  ale  potem 
rozmyślał.  Ja  także  rozmyślałam.  Wstydziliśmy  się 

do tego przed sobą przyznać. Ale potem pobraliśmy 
się i myślę, że dobrze się stało.

— 202 —

background image

Nie  mieli  nic,  bo  ich  rodzice  stracili  wszystko 

w czasie wojny i zaraz po wojnie.

Matka  braci  Kaczyńskich  Jadwiga  Jasiewicz 

urodziła  się  31  grudnia  1926  r.  w  Starachowicach, 
w  rodzinie  o  tradycjach  inteligenckich  i  wojsko­
wych. Imię ma po matce ojca.

-  Nigdy  nie  mówiono  do  mnie  Jadzia,  tylko 

Dada.  Tatuś  tak  wykombinował  -  byłam  albo  Buba 
albo  Dada  -  mówiła  w  swoich  wspomnieniach  mat­
ka braci Kaczyńskich. - Za Jadwigę miałam żal. Bar­

dzo  nie  lubiłam  mojego  imienia,  nadal  nie  lubię. 

Wiem,  że  kojarzy  się  z  historią  Polski,  ale  mnie  się 

nie podoba. Wolałam zawsze mieć na imię Bunia.

Jej  rodzice  to  Stefania  z  Szydłowskich  i  Alek­

sander  Jasiewicz.  Ojciec  był  inżynierem  budowla­
nym  i  jednym  z  projektantów  Warszawskiej  Spół­
dzielni  Mieszkaniowej.  Mieszkali  w  Warszawie  na 
Żoliborzu  w  domu przy Mickiewicza 27, po  wojnie 

w tym budynku mieszkał Jacek Kuroń, legenda opo­

zycji  demokratycznej  w  PRL.  -  Można  powiedzieć, 
że  byłam  chowana  w  domu  seniorów.  Dom  był  pe­
łen  babć  i  dziadków  -  opisywała  swoje  dzieciństwo 
i  atmosferę  panującą  w  licznej  rodzinie,  w  której 
było jeszcze sporo cioć i wujków.

Aleksander  Jasiewicz  gniewał  się  na  żonę,  gdy 

ta nuciła „Pierwszą Brygadę”. Mówił jej wtedy: - Idź, 
Stefcia,  śpiewać  pod  Belweder.  Sam  miał  zdecydo­

wanie lewicowe poglądy. - Ojciec był socjalistą. Ta­
kim  antykomunistycznym  z  krwi  i  kości  -  wspomi­

nała jego córka.

— 

203

 —

background image

Jak  opowiadała  dziennikarzom,  Jasiewiczowie, 

pieczętujący się herbem Rawicz, mają się wywodzić 

z Wielkiego Księstwa Litewskiego. I tam też szukać 
trzeba przodków Jadwigi Kaczyńskiej oraz jej synów 
Lecha  i  Jarosława.  A  mieli  być  nimi  spolonizowani 
bojarzy litewscy.

Dzieciństwo  Jadwiga  miała  szczęśliwe,  zamoż­

ny  dom  i  dużo  swobody.  Pamięta  jedno  poważne 

ograniczenie,  nie  mogła  z  siostrą  tańczyć  w  piątek. 
Przerażały  ją  też  obiady  u  dziadków,  bo  podawano 
zawsze  bardzo dużo dań. W czasie wojny, gdy cier­
piała  głód,  tęskniła  do  tych  wystawnych  obiadów 
i myślała, że Pan Bóg chce ją ukarać za grzech nieje­

dzenia i grymasów.

Mała  Jadzia  chodziła  do  przedszkola,  ale  z  po­

wodu  choroby  ojca  musiała  coraz  częściej  wyjeż­

dżać  do  dziadków,  którzy  mieszkali  w  Starachowi­
cach.  Aleksander  Jasiewicz  chorował  na  gruźlicę. 
Musiał  się  leczyć,  oznaczało  to  dla  niego  wyjaz­
dy  pod  Warszawę  do  Otwocka.  Niekiedy  niezbęd­
ny  był  wyjazd  za  granicę.  Często  leczenie  ograni­

czało  się  do  leżenia  w  domu  i  wizyt  lekarzy.  Po­
gorszenie  się  stanu  ojca  dla  dziewczynek,  małej  Ja­
dzi i Ireny, starszej od niej o 4,5 roku siostry, ozna­
czało  wyjazd  do  Starachowic.  U  dziadków  rodzi­
ce  starali  się  ją  często  odwiedzać.  Z  tamtego  cza­

su  zapamiętała  zabawną  historię.  Otóż  mieli  psa 

Wilusia.  Kiedyś  do  ich  domu  wtargnęła  jakaś  jej­

mość,  która  już  w  drzwiach  oskarżyła  ich,  że  woła­

jąc  tak  na  swojego  psa,  uchybiają  godności  jej  Wi-

— 204 —

background image

lusia,  znaczy  się  syna.  -  Dziadziuś  Adam  popro­

sił  tę  panią  do  siebie  i  powiedział  jej:  „Rzeczywi­

ście  może  pani  powinna  wnieść  skargę,  może  trze­
ba  będzie  zadośćuczynić  pieniędzmi...  No,  ale  co 
my  możemy  zrobić?  Pies  nie  chce  tego  zrozumieć. 
Mówimy  do  niego,  że  nie  wypada  mu  reagować  na 

Wiluś,  a  on  nic...”  -  wspominała  w  „Alfabecie”  Ja­

dwiga Kaczyńska.

Zawsze  najważniejsza  jest  bliska  rodzina,  któ­

ra  poświęca  nam  więcej  czasu  i  pomaga  rozwiązy­

wać  drobne  troski.  Dla  obu  braci  kimś  takim  była 

ich babcia Stefania Jasiewicz. Miała duży wpływ na 
ich wychowanie.

Małżeństwo  z  Aleksandrem  Jasiewiczem  było 

jej  drugim  związkiem,  pierwszy  mąż  umarł  wcze­

śnie. Miała z nim syna. Tak więc o 10 lat starszy Jan 
Fyuth  był  przyrodnim  bratem  Jadwigi  Kaczyńskiej 
i kimś dla niej bardzo ważnym.

-  Imponował  mi  strasznie  -  opowiadała  kie­

dyś.  -Wydawał  mi  się  najstarszym  bratem  na  świę­
cie. Był bardzo dowcipny.

Janek zabierał ją do Ziemiańskiej, żeby pokazać 

legendy  literackie  ówczesnej  Warszawy:  Antoniego 

Słonimskiego,  Tadeusza  Boya-Żeleńskiego  i  Juliana 

Tuwima.  Wstydził  się  jednak  towarzystwa  dziew­

czynki, więc kazał jej chodzić zawsze z tyłu, by nikt 
nie podejrzewał go o takie towarzystwo.

-  Miał  przyjaciela  z  wyścigowym  samochodem, 

co  było niesłychanie  imponujące.  Pozwalali mi  cza­
sem ze sobą jeździć - mówiła dalej pani Jadwiga Ka­

— 

205

 —

background image

czyńska. - Jasiek zabierał mnie do muzeów, pokazy­

wał rzeźby, żebym nie miała spaczonego gustu.

We  wrześniu 1939 roku  walecznie bronił War­

szawy, a potem próbował przedostać się do polskiej 
armii  we  Francji.  Ponieważ  nie  można  było  przejść 
przez  granicę  rumuńską,  wybrał  drogę  przez  Li­
twę.  Niestety,  kobieta,  która  przeprowadzała  ich 
przez  granicę,  okazała  się  być  sowieckim  szpie­
giem.  Całą  grupę  wydała  Rosjanom.  Jan  Fyuth  pró­
bował  uciekać,  ale  został  postrzelony.  Ranny  trafił 
najpierw  do  szpitala  wojennego,  a  potem  wywie­

ziono  go  pod  Archangielsk,  gdzie  zmarł  po  dwóch 
latach.  Prawdopodobnie  rozstrzelano  go.  W  chwi­
li  śmierci  miał  24  lata.  O  całej  tej  historii  Jadwiga 
Kaczyńska  dowiedziała  się  dopiero  w  latach  sześć­

dziesiątych.

Aleksander  Jasiewicz  spodziewał  się  wojny. 

Mówił, że ma przeczucie, iż nadejdzie ona z dwóch 

stron. I z Niemiec, i z Rosji. Kiedy w końcu nadeszła, 

przenieśli  się  do  Starachowic.  Najpierw  pojechała 
tam  matka  z  siostrą.  Jadwiga  w  tym  czasie  została 

z  ojcem  w  Warszawie,  chorowała  i  czekała  na  ope­
rację  gardła.  Termin  zabiegu  był  ciągle  przesuwany, 
bo co rusz zaziębiała gardło lodami.

Starachowice  Jadwiga  Kaczyńska  uważa  za 

miejsce  magiczne,  bo  jest  związane  z  jej  dzieciń­

stwem.  Mieszkali  w  domu  dziadka  Jana.  Dom  nale­

żał do kopalni. Miał sześć pokoi i adres - Bugaj 219. 
Był  położony  w  ogrodzie  ze  stawem  obrośniętym 

orzechem laskowym i jarzębinami.

— 206 —

background image

-  Można  było  siadać  i  jeść,  i  kłaść  się  na  gałę­

ziach  -  wspominała  Jadwiga  Kaczyńska.  A  wokół 
domu były lasy.

W  Starachowicach  mieszkali  Szydłowscy,  ro­

dzina  matki  Jadwigi.  Jej  ojciec  trafił  tam  jeszcze 

przed  wojną,  szukając  pracy.  Był  wówczas  młodym 
inżynierem  budowlanym,  a  Starachowice  w  II  Rze­

czypospolitej  były  prężnie  rozwijającym  się  ośrod­

kiem  przemysłowym. Tutaj znajdowała się  najwięk­
sza w Polsce fabryka broni. Wokół zakładów powsta­

wały różne osiedla, w których mieszkali przyjeżdża­

jący  do  pracy.  Ponieważ  dużo  budowano,  była  pra­

ca  dla  ludzi  z  tej  branży.  W  ten  sposób  Aleksander 

Jasiewicz  znalazł  tam  pracę,  potem  spotkał  swoją 

przyszłą żonę.

-  Był  synem  pułkownika  armii  rosyjskiej  -  mó­

wiła  najczęściej  lekko  skrępowana  tym  Jadwiga  Ka­

czyńska.  -  Zawsze,  kiedy  to  mówię,  potrzebuję  się 

jakoś  wytłumaczyć.  Dodaję  wtedy,  że  dziadka  zabi­

li Kozacy w czasie rewolucji i być może to jakaś re­
kompensata.  A  poza  tym,  że  mój  pradziadek  zginął 
w  powstaniu  styczniowym,  a  prapradziadek  w  po­

wstaniu listopadowym.

W  Starachowicach  Jadwiga  spędzała  wakacje, 

chodziła do gimnazjum i liceum. Przeprowadzali się 
a to na osiedle Orłowo, a to do leśniczówki przy ul. 

Tychowskiej (dziś ul. Radomskiej). Harcerstwo w Sta­

rachowicach założył jej wujek Jerzy Szydłowski. Dzi­
siaj  jego  imię  nosi  ulica,  która  prowadzi  do  stanicy 
harcerskiej nad starachowickim zalewem Łubianka.

— 207 —

background image

Jej  konspiracja  jest  właśnie  związana  z  harcer­

stwem. Od 1941 roku należała do Szarych Szeregów, 
miała pseudonim Bratek i była w zastępie Zioła dru­
żyny Las. Przyrzeczenie harcerskie złożyła w nieist­
niejącej już szkole podstawowej nr 2.

-W  czasie  wojny  chodziliśmy  na  tajne  komple­

ty  w  różnych  mieszkaniach  -  opowiadała.  -  Praco­
wałam  w  szpitalu  jako  sanitariuszka.  Często  wozi­
liśmy  podleczonych  partyzantów  do  podstaracho­
wickich lasów.

Po  przyspieszonym  kursie  medycznym  rozpo­

częła  pracę  w  starachowickim  szpitalu,  trafiali  tam 
żołnierze  ranni  w  akcji  „Burza”.  -  My,  dziewczyny, 
miałyśmy  za  zadanie  ratować  chłopców  z  lasu.  Do 
dziś  pamiętam  robactwo,  jakie  wyciągałyśmy  z  ich 
ran.  Straszne.  Czasami  musiałyśmy  wynosić  ciała 

zmarłych - wspominała tamten czas.

Wojna dla niej to była nie tylko strata brata. To 

także strata siostry ciotecznej, która umarła z głodu 

w Kazachstanie.

-  Do  Kazachstanu  Rosjanie  zesłali  prawie 

wszystkich  Jasiewiczów,  rodzinę  ojca  -  ciotkę  Ka­

zię,  stryjenkę,  jej  dwie  córki,  babcię  Jadwigę,  mat­
kę  mojej  stryjenki  -  wyliczała.  -  Wiele  lat  póź­
niej  byłam  na  Krymie.  W  Odessie,  Jałcie.  Widzia­
łam  pałac,  w  którym  odbyło  się  to  świństwo  -  po­

dział  Europy.  Obejrzałam  wiele  portretów  Kata­

rzyny  Wielkiej.  Moja  siostra  cioteczna  była  histo­
rykiem  sztuki  i  opowiadała  mi,  ile  gramów  złota 

jest  w  każdym  obrazie.  Nie  wiem,  czemu  dla  Ro­

— 208 —

background image

sjan  to  takie  ważne  -  mówienie  o  złocie.  Zapamię­

tałam to do dziś.

Ze Starachowic przyjechała na stałe do Warsza­

wy w 1946 roku.

Po  urodzeniu  synów  Kaczyńscy  wprowadzili 

się do mieszkania w domu przy ul. Lisa-Kuli. W tym 
czasie  Rajmund  pracował  już  ciężko  na  kilku  eta­
tach,  dzięki  czemu  warunki  materialne  rodziny 

były powyżej przeciętnej.

Jadwiga  Kaczyńska  podjęła  pracę  zawodową. 

Najpierw  w  1953  roku  w  pracowni  dokumentali­

stycznej  Instytutu  Badań  Literackich  PAN,  a  trzy 

lata  później  odeszła  i  zaczęła  uczyć  w  szkole.  Jed­
nak  problemy  ze  strunami  głosowymi  uniemoż­
liwiły  jej  pracę  nauczycielską,  mimo  iż  czuła  się 
w  tym  dobrze.  Wróciła  do  Instytutu  Badań  Literac­
kich.

Opracowała  bibliograficzną  monografię  Le­

ona  Kruczkowskiego,  autora  „Niemców”,  „Kordiana 

i  chama”.  W  instytucie  Jadwiga  Kaczyńska  pozna­
ła  Jana  Józefa  Lipskiego,  wybitnego  krytyka  literac­
kiego  i  opozycjonistę.  Lipski  był  nie  tylko  jednym 
z założycieli Komitetu Obrony Robotników, ale tak­
że wielkim autorytetem w kręgach ludzi kontestują­

cych system polityczny PRL.

Ukrywał  w  biurku  koleżanki  Jadwigi  Kaczyń­

skiej  papierosy,  ponieważ  jego  żona,  która  też  pra­
cowała  w  IBL,  zabraniała  mu  palić.  Na  konspiracyj­
nego  papierosa  udawał  się  więc  do  pracowni  doku­
mentalistyki.

— 

209

 —

background image

Jak  wspominała  jego  żona  Maria  Lipska,  Jadwi­

ga Kaczyńska bardzo lubiła jej męża i była nawet za­
fascynowana  -jak  zresztą  wiele  osób  -  jego  osobo­

wością.  Zapewne  dlatego  mimo  problemów  zdro­
wotnych  w  latach  dziewięćdziesiątych  opracowała 

bibliografię  wszystkich  publikacji  Jana  Józefa  Lip­

skiego.

Bracia  twierdzili  zawsze,  że nie  radzili  się  mat­

ki  w  ważnych  dla  siebie  sprawach,  ale  cenili  sobie 

jej  opinię.  I  oczekiwali  prawdy,  oceny  szczerej, któ­

ra  życzliwie,  ale  surowo  wskazywała  na  niedocią­

gnięcia,  nie  mając  w  sobie  jednak  złośliwości  cha­
rakterystycznej  czasami  dla  osób  trzecich.  Matka 
udzielała  więc  im  takich  rad,  Jarosław  jej  za  to  za­
wsze  dziękował,  nazywając  ją  swoim  „pierwszym 
krytykiem”.

Dlatego  też  matka  wpływała  na  ich  decyzje,  to 

ona  przekonała  ich  do  potrzeby  robienia  kariery 

naukowej.  Lech  Kaczyński  mówił  potem,  że  to  im 
wszczepiono  w  domu  tak  mocno,  że  on  sam  dłu­

go uważał, że to jest jego własny pomysł. Podobnie 

było  z  wieloma  innymi  ważnymi  decyzjami  życio­
wymi.

Śledząc  biografię  obu  braci,  można  stwierdzić, 

że niezwykle silny kontakt z matką pozwalał im od­
naleźć  się  w  przypadku  jakiegoś  trudnego  wyboru, 

ale  niewątpliwie  też  nie  oznaczał,  iż  stracili  samo­
dzielność.  Wręcz  odwrotnie.  Bracia  Kaczyńscy  po­
trafili  zawsze  podejmować  trudne  i  kontrowersyjne 

decyzje, nie bali się też konfrontacji.

— 210 —

background image

Ta  relacja  z  matką  była  ważna  dla  nich  osobi­

ście,  nie  przekładała  się  na  jakieś  decyzje  bieżące. 
Szczególnie,  kiedy  zaczęli  prowadzić  samodziel­
ną  działalność  w  ramach  opozycji  demokratycz­
nej w PRL, a potem tworząc w wolnej Polsce własne 
partie polityczne. Ale nie tylko. Kiedy Lech poinfor­
mował, że będzie się żenił, matka nie wyrażała spe­
cjalnego  entuzjazmu,  miała  wątpliwości,  czy  kobie­
ta  sześć  lat  starsza  będzie  odpowiednią  partnerką 
dla  syna.  Lech  przyjął  do  wiadomości  uwagi  matki, 
ale postąpił tak, jak uważał, że będzie lepiej dla nie­
go. I się nie pomylił. Matka sama mu to po pewnym 
czasie przyznała.

Rola  Jadwigi  Kaczyńskiej  -  poza  naturalną  rolą 

kochającej  matki  -  była  w  ich  przypadku  ważna 

jeszcze  z  jednego  powodu.  To  właśnie  ona  stała  się 

dla  nich  wzorem  patriotyzmu.  Symbolem  odwagi, 
można  nawet  przypuszczać,  że  to  ona  ukształtowa­

ła  od  dzieciństwa  ich  wizję  postrzegania  dziejów 

ojczystych  w  sposób,  który  w  dorosłym  życiu  poli­

tycznym nazwali polityką historyczną.

Jak  dostrzegła  kiedyś  jedna  z  gazet,  to  matka, 

a nie odznaczony Virtuti Militari ojciec, była dla Le­
cha  i  Jarosława  Kaczyńskich  rodzinnym  bohaterem 

wojennym. Jak to się  stało? Prawdopodobnie w naj­
bardziej  naturalny  sposób.  Matki  z  reguły  mają  lep­

szy  kontakt  z  dziećmi  oraz  większą  umiejętność 

w  przekazywaniu  obrazów.  Sami  zresztą  syno­
wie  przyznawali,  iż  „opisy  wojny,  konspiracji,  walk, 
w jakich uczestniczyli jej starsi koledzy, wreszcie jej

— 211 —

background image

własnego  zaangażowania  w  konspirację”  wywierały 

na  nich  wielki  wpływ.  Byli  pod  ogromnym  wraże­
niem opowiadanych przez nią historii.

Jadwiga  Kaczyńska  urodziła  legendę.  I  ta  le­

genda  układa  się  z  wielu  zdarzeń,  które  pojawiały 
się  w  ich  życiu.  Z  samego  faktu,  że  są  bliźniakami. 
Zaczynali drogę życiową od roli w filmie, a kończy­
li  jako  osoby  ubiegające  się  o  najwyższe  stanowiska, 

jako  przywódcy  kraju.  I  wreszcie  legendę  zwieńcza 

dramat  smoleński  zamykający  nieodwracalnie  i  bo­

leśnie erę braci Kaczyńskich.

O  tej  katastrofie  powstaną  książki  i  filmy, 

szczegóły  wypadku  przez  wiele  lat  będą  analizo­

wane i omawiane. Cała ta historia będzie miała róż­

ne  teorie  i swych  gorliwych wyznawców.  Po tysiąc 
razy  będzie  zadawane  pytanie,  jak  wyglądały  ostat­
nie  sekundy  lotu.  I  pewnie  na  to  pytanie  nigdy  nie 

otrzymamy pełnej odpowiedzi.

Ale w czasach, gdy wielu ludzi próbuje postrze­

gać  wydarzenia  jedynie  przez  rzeczywistość  marke­
tingową,  akurat  specjalista  od  public  relations  Jerzy 
Ciszewski  w  dzień  po  katastrofie  napisał  na  swoim 
blogu  kilka  zdań,  które  nigdy  nie  powinny  stracić 

na wartości. Spróbował  zobaczyć te  ostatnie chwile, 
nie naruszając godności tych wszystkich osób.

„Mam  nadzieję,  że  para  prezydencka  trzymała 

się  za  ręce  -  tak  jak  zawsze  to  czynili  przy  najróż­
niejszych  okazjach;  mam  nadzieję,  że  przytulali  się 
do  siebie  i  patrzyli  wzajem  z  miłością  w  oczy  -  jak 
robili to przy najróżniejszych okazjach, również ofi­

— 212 —

background image

cjalnych  -  pisał.  -  Mam  nadzieję,  że  Pani  Maria  po­

prawiła odruchowo w ostatnim momencie Panu Le­
chowi  krawat  i  marynarkę.  Wszak  nie  wolno  nam 
sądzić, że w tym momencie przygotowywała swoje­
go  męża  -  by  wszystko  dobrze  wyglądało  -  do  spo­
tkania  z  Najwyższym.  A  wcześniej  byli  pogrążeni 

przecież w miłej, a zwykłej dla nich rozmowie o ro­
dzinie, najbliższych.

Mam  również  nadzieję,  że  wszyscy  pozostali 

pasażerowie zajęci byli  albo: drzemką, albo medyta­

cją,  albo  lekturą,  albo  rozmową.  Skupieni  w  istocie 

na  czekającej  ich  ważnej  uroczystości,  a  nie  śmier­
telnym  zagrożeniu;  mam  nadzieję,  że  nikt  z  nich 
nie  zauważył  katyńskiej  ziemi  migającej  szybko 
i  blisko  pod  kadłubem  polskiego  samolotu  specjal­
nego;  mam  nadzieję,  że  nikt  nie  zdążył  krzyknąć, 
zapłakać czy uczynić znaku krzyża”.

— 

213

 —

background image

— 214 —

background image

Rozdział XIX 

Marta, szczęście i ból

— 

215

 —

background image

W

iatr wciąż rwał jej długie włosy. Roz­

rzucał na boki, zasłaniał twarz. Pięk­
ną twarz ściągniętą grymasem bólu. 

W ogóle jej to nie obchodziło. Patrzyła przed siebie, 
jakby szukała czegoś gdzieś bardzo daleko... w pa­

mięci? W sercu? Może w niebie?

Taką  Martę  Kaczyńską-Dubieniecką,  wiotką 

brunetkę  spowitą  w  czerń,  zapamiętała  w  kwiet­
niu  2010  roku  cała  Polska.  Na  warszawskim  lotni­

sku  w  milczeniu  czekała  na  trumnę  z  ciałem  ojca. 
Później  obejmowała  trumnę  matki.  Po  policz­
ku  spływała  jej  łza.  Gazety  pisały:  „Smoleńsk  to 

jej  prywatna  katastrofa”.  „W  sobotę  o  8.56  jedynej 

córce  prezydenckiej  pary  runął  cały  świat”.  „Zmu­
szona wyjść z cienia”.

21  kwietnia  Marta  obchodzi  rocznicę  ślubu. 

Ale  ten  piękny  miesiąc,  w  którym  po  zimie  bu­

dzi  się  życie,  na  zawsze  stracił  dla  niej  urok.  Rzad­

ko  bywała  w  Pałacu  Prezydenckim,  wolała,  by  ro­

dzice  odwiedzali  ją  w  Orłowie,  gdzie  mieszka.  Tej 

wiosny  zamykała  się  w  apartamencie  prezydenc­

kiej  pary  w  pałacu  i  siedziała  tam  sama.  Godzi­
nami.  W  ciszy.  Wspominała.  Płakała.  Zabrała  nie­

— 216 —

background image

wiele  rzeczy,  bardzo  osobistych,  kilka  drobiazgów. 

Nie potrafiła spakować ich całego życia.

-  Ciociu,  ja  nie  byłam  przygotowana,  by  stra­

cić  naraz  mamę  i  tatę  -  mówiła  przez  łzy  do  słu­
chawki.  Dzwoniła  Hanna  Foltyn-Kubicka.  Przy­

jaciółka  rodziny  przed  chwilą  dowiedziała  się 

o  katastrofie  samolotu.  Nie  mogła  sobie  wyobra­
zić, jaki ból czuje ta drobna dziewczyna.

Wyglądało  na  to,  że  jej  duch  zaraz  się  złamie. 

A  tymczasem  Marta  zebrała  w  sobie  całą  dzielność, 

na  jaką  było  ją  stać.  W  dniu  katastrofy  wieczorem 
pojechała  do  domu  rodziców  w  Sopocie.  Następ­
nego  dnia  o  7  rano  była  już  w  Pałacu  Prezydenc­
kim  w  Warszawie.  Rzuciła  się  stryjowi  w  ramio­
na i płakała.

-  Tak  jak  stała,  w  domowym  ubraniu,  zapłaka­

na,  bez  makijażu,  przyjechała  do  Warszawy.  I  py­
tała,  co  może  zrobić,  by  pomóc  tym,  których bliscy 
zginęli  w  katastrofie  -  opowiadał  „Rzeczpospoli­
tej” jeden z jej przyjaciół.

Przeżyli  razem  30  lat  rodzinnej  miłości  i  cie­

pła.  Większość  ich  wspólnych  zdjęć  uderza  rado­
ścią, wręcz emanują nią te trzy osoby.

-  Miłość  to  głębokie  uczucie,  które  zagar­

nia  człowieka  całego!  Dziecko  oducza  się  ego­
izmu  -  prezydentowa  Maria  Kaczyńska,  mówiąc 
to, aż drżała z emocji.

-  Miłość  to  przywiązanie.  To  chęć  dawa­

nia  drugiej  osobie  jak  najwięcej  dobra  -  wyja­
śniał  Lech  Kaczyński,  co  kryje  jego  serce,  w  wy­

— 217 —

background image

wiadzie  dla  „Gali”.  Wyjątkowo  dużo,  jak  na  nie­

go,  opowiedział  o  swych  uczuciach.  -  Cieszę  się, 
że  jest  mi  dane  to  doświadczenie  miłości  rodzi­

cielskiej.  Z  każdym  rokiem  dociera  do  mnie,  jakie 
to  ogromne  szczęście  -  dodał.  Był  trochę  zły,  że 
opozycja  zaczęła  się  na  dobre  właśnie  wtedy,  gdy 
tak  dobrze  było  mu  z  Marylką  i  z  córeczką.  Mar­
ta  przyszła  bowiem  na  świat  w  czerwcu  1980  roku, 

dwa  dni  przed  datą  urodzin  taty  i  jego  brata.  Nie 

była  planowana,  bo  rodzice  nie  mieli  warunków 

do  wychowywania  dzieci  -  wynajmowali  w  tym 
czasie  dwa  pokoje  w  starej  willi,  ze  wspólną  ła­
zienką.  Za  kuchnię  robił  im  prodiż  i  czajnik  elek­
tryczny.  Teraz  musieli  się  bardziej  starać.  A  chwi­
lę  po  narodzinach  Marty  wybuchł  Sierpień  ’80. 
Zanim  skończyła  półtora  roku,  jej  tata  został  in­
ternowany.  Mama  jeździła  go  odwiedzać,  mar­
twiła  się,  biegała  załatwiać  przepustki  dla  Le­

cha.  Marta  zostawała  wtedy  z  przyszywaną  cio­
cią,  właśnie  Foltyn-Kubicką.  -  Była  grzeczna,  po­
słuszna  i  zawsze  uśmiechnięta,  ale  już  wtedy  po­

kazywała  charakter.  Zimą,  w  stanie  wojennym, 
mała  Marta  próbuje  chodzić  po  głębokim  śnie­

gu  i  wiecznie  się  przewraca.  Wstaje,  znów  upada 
i  wstaje.  Jak  wańka-wstańka  -  wspominała  była 

eurodeputowana  PiS.  Trudno  się  pozbyć  wrażenia, 

że  coś  w  tym  charakterze  Marty  przypomina  cha­
rakter jej ojca.

Właściwie  zaczęli  być  na  dobre  razem,  gdy 

miała  prawie  trzy  lata.  A  i  tak  jej  życie  naznaczo­

— 218 —

background image

ne  zostało  wielką  polityką.  -  Proszę  sobie  wy­
obrazić  -jesteśmy  na  wakacjach,  piękna  pogoda, 
a  mąż  nagle  w  pół  godziny  się  zwija,  bo  musi  wy­

jeżdżać  -  ubolewała  Maria  Kaczyńska,  bo  opozy­

cja  musiała  uderzać  w  ich  życie  rodzinne.  Mąż  się 

tłumaczył,  aż  widać  było,  że  sam  żałował:  -  Wte­
dy  uważałem,  że  opozycja  jest  obowiązkiem.  Mar­
ta  na  pewno  za  mną  tęskniła.  Nie  rozumiała,  dla­

czego  czasem  w  szybkim  tempie  przenosiliśmy  się 
do znajomych.

Najpierw  tata  znikał,  wypełniając  dziejowe 

zadania  w  opozycji,  potem  zaczął  sprawować  waż­
ne  publiczne  funkcje.  Życie  małej  Marty  nie  wy­
glądało  tak  normalnie  i  sielankowo,  jak  jej  kole­
żanek.  Nawet,  gdy  mama  starała  się  ją  od  polityki 
odizolować  i  w  najtrudniejszych  momentach  wy­

jeżdżały  z  Trójmiasta,  to  wieczorem  Maria  dzwo­

niła  do  Gdańska  i  wszystko,  czego  się  dowiedziała, 
opowiadała  córce.  Marta  ze  śmiechem  wspomina­
ła,  że  to  izolowanie  niewiele  dawało.  Szybko  więc 

wydoroślała.

-  Ale  byłem  ojcem,  który  starał  się  być  bli­

sko  z  córką.  To  ja  co  wieczór  czytałem  jej  książ­
ki.  Znam  na  pamięć  wszystkie  bajki  -  zaznaczał 
Lech  Kaczyński,  z  melancholią  sięgając  do  wspo­
mnień.  On  miał  brata  bliźniaka.  Ona  jest  zodia­

kalnym  Bliźniakiem,  ale  jest  jedynaczką.  Chciał 
więc  jej  nieba  przychylić.  Po  27  latach  pamiętał 
zadziwione  spojrzenie  swej  trzyletniej  córeczki, 
gdy  stryj  Jarosław  tłumaczył  jej,  że  dzwony  na  ko­

— 

219

 —

background image

ściele  św.  Stanisława  Kostki  biją  dlatego,  że  anioł­
ki  już  przyleciały  na  Żoliborz.  Do  ich  domu  bo­
wiem  w  Wigilię  pukał  anioł,  Mikołaj  pojawiał  się 

6  grudnia.  Mit  Mikołaja  zresztą  szybko  upadł.  Na 

jednej  z  pracowniczych  imprez  mikołajkowych 

mała  Marta  wypatrzyła  kołnierz  koszuli  wysta­

jący  spod  czerwonego  płaszcza  Mikołaja.  Był  la­

ment,  pretensje,  rozczarowanie.  Pod  tym  wzglę­
dem  anioł  jest lepszy, bo  nikt się  za niego nie prze­

biera.  W  Boże  Narodzenie  Marta  chodziła  z  rodzi­

cami  oglądać  ruchomą  szopkę  u  kapucynów  na 

Miodowej.  Tak,  jak  z  jej  dziadkami  chodził  kiedyś 

ojciec.  Mama  puszczała  jej  „O  dwóch  takich,  co 

ukradli  księżyc”  i  mała  Marta  była  przekonana,  że 
tata gra we wszystkich filmach.

Mieć  kontakt  z  dzieckiem,  rozmawiać  z  nim 

o  wszystkim  -  to  rodzice  Marty  uważali  za  naj­

ważniejsze  w  wychowaniu  córki.  Lech  był  dla 

córki  wielkim  autorytetem.  Aż  do  czasu,  gdy  się 
zbuntowała.

Szokująca  była  ta  odmiana.  Marta  jest  dość 

eteryczna.  Przy  niezbyt  wybujałym  wzroście  da­

wało  jej  to  szansę  na  sukcesy  w  balecie.  I  o  takiej 
karierze  marzyła  jako  mała  dziewczynka.  Nie  cho­

dziła,  ona  biegała  do  szkoły  baletowej!  Pech  po­

krzyżował  jej  plany  -  kontuzja  kolana.  Tata  ma­
wiał,  że  może  i  dobrze,  bo  po  takiej  szkole  trzeba 
być  gwiazdą,  inaczej  ma  się  ciężkie  życie.  Do  dziś 

jednak  Marta  codziennie  ćwiczy.  Rozciąga  się,  ro­

biąc  szpagaty.  Po  balecie  została  jej  dyscyplina,

— 220 —

background image

ładna,  wyprostowana  postawa,  wdzięczne  ruchy 
i  coś  z  tej  delikatnej,  romantycznej  dziewczynki 
tańczącej na scenie.

Nie  była  wychowywana  surowo,  bo  -  jak  tłu­

maczyła  mama  -  była  jedna,  urodziła  się  w  trud­
nym  okresie.  Nikt  jej  nie  bił,  nie  zastraszał,  nie 

wydawał  nakazów  i  zakazów.  O  wszystkim  się 

dyskutowało.

Aż  tu  nagle  przyszła  do  domu  z  jednym  kol­

czykiem  w  uchu.  Na  nogach  stworzonych  do  bale­
tek  -  ciężkie  glany.  Wielkie  agrafki  wpięte  w  czar­
ne  ubrania.  Podebrała  ojcu  amerykańską  kurtkę 

wojskową  z  czasów  wojny  w  Korei.  Co  prawda  zło­

ta  epoka  punka  minęła  wraz  z  latami  80.  zeszłego 
wieku,  ale  nastoletnia  Marta  i  w  latach  90.  słucha­
ła zespołów Dezerter i Sex Pistols.

-  Boże,  jak  ja  się  zdenerwowałam,  że  przekłu­

te  było  jedno  ucho!  U  nas  w  rodzinie  nikt  nie  no­

sił  kolczyków.  Powiedziałam:  „Masz  iść  i  przekłuć 
drugie!”  -  Maria  Kaczyńska  mimo  tych  słów  są­
dziła,  że  chyba  tak  po  babsku  bardziej  rozumia­
ła  córkę  niż  Lech.  Zdarzało  się  jej  kryć  przed  nim 
Martę.  Jak  wtedy,  gdy  sąsiadka  przyłapała  ją  na 
balkonie  palącą  papierosa.  Była  dopiero  w  siód­
mej  klasie!  Pierwszy  odruch  matki:  -  Niemożli­

we!  Ale  nie,  Marta  paliła.  A  jakże.  -  Przyznała  się, 
potem  napisała  mi  wielki  list  wyjaśniający.  Mężo­
wi  nie  powiedziałam  -  wspominała.  Chyba  raczej 

dlatego,  żeby  się  nie  denerwował.  Miał  dla  córki 
zbyt  miękkie  serce.  I  nigdy  nie  podniósł  na  nią

— 221 —

background image

głosu.  -  Późniejsze  powroty  z  imprez  Marta  tar­
gowała  u  ojca.  My  zawsze  upieraliśmy  się  przy  22, 
potem  ona  dzwoniła  i  Leszek  przedłużał  jej  ter­
min  o  godzinę,  a  potem  już  on  dręczył  ją  telefo­
nami.  Wstydziła  się  tego,  ale  musiała  odbierać,  bo 

a  nuż  się  zjawi!  Nigdy  nie  położył  się  spać,  dopó­
ki  nie  wróciła  -  wspominała  ze  śmiechem  Maria 
Kaczyńska.

Choć  po  latach  tłumaczył  córkę,  że  bunt  jest 

prawem  młodości,  Lechowi  Kaczyńskiemu  się 
to  nie  podobało.  Zwłaszcza  gdy  Marta  kłóciła  się 

z  nauczycielami.  Najczęściej  zdarzało  się  jej  to 
podczas  dyskusji  na  tematy  historyczne.  Choć  za­

wsze  dobrze  się  uczyła.  Foltyn-Kubicka  śmiała  się, 

że  Marta  jest  wykapaną  córeczką  tatusia:  -  Odzie­

dziczyła  to  po  ojcu.  Nie  umiała  milczeć,  gdy  na­

uczyciele  próbowali  wcisnąć  uczniom  propagan­

dowy kit.

Sprzeciw  budziła  w  niej  obłuda  świata.  Tak­

że tego, w którym obracał się jej autorytet, czyli oj­

ciec.  -  Szokuje  mnie  to,  że  politycy  są  często  nie­
szczerzy.  Raz  sama  się  zaangażowałam,  wzięłam 
udział  w  manifestacji  anty  futrzarskiej.  Umiem 
popatrzeć  na  świat  oczami  zwierzęcia,  któremu 

zdzierają skórę - mówiła „Gazecie Wyborczej”.

Gdy  emocje  nastolatki  opadły,  poszła  jednak 

drogą  ojca  -  nie,  nie  chciała  zostać  aktorką.  Zda­

ła  na  prawo.  Ojciec  lubił  pytać  ją  o  zdanie  w  spra­
wach  prawniczych,  ceniąc  świeże  spojrzenie.  Ona 

ceniła  go  ogromnie  -  za  intelekt,  wiedzę,  pa­

— 222 —

background image

mięć.  -  Moi  rodzice  umieli  słuchać,  za  to  ich  tak 
strasznie  kocham  -  już  po  ich  śmierci  powiedzia­
ła przyjaciółce rodziny.

Na  studiach  zaczęła  się  spotykać  z  Piotrem 

Smuniewskim,  ekonomistą.  Miły  młody  człowiek. 
Mimo  to  rodzice  byli  zszokowani,  gdy  nagle  przy­
szedł  prosić  o  rękę  ich  jedynaczki.  Zdawało  im  się, 
że  jeszcze  za  wcześnie,  że  Marta  ma  czas  -  21  lat, 
studia.  Mogłaby  pojeździć  po  świecie,  skończyć 
aplikację.  Ale  nie  należeli  do  ludzi,  którzy  strofują 
dorosłą córkę. Akceptowali jej wybory.

Marta  więc  szybko  wyszła  za  mąż,  na  szczę­

ście  studia  szły  jej  dobrze  i  wkrótce  urodziła  Ka­

czyńskim  wnuczkę  -  Ewę.  W  kampanii  prezy­
denckiej  ojca  na  plakatach  wystąpiła  cała  rodzina: 
Lech,  Maria,  Marta,  Piotr  i  mała  Ewa.  Klimat  jak 
z  reklamy.  Zdjęcie  było  pomysłem  Marii  i  Marty. 
Zrobił  je  sąsiad  Kaczyńskich,  fotografik.  Wyszło 

wspaniale.  Sztabowcy  od  razu  chwycili  je  w  swo­

je  ręce,  choć  dziadek  nie  miał  ochoty  pokazywać 

wnuczki. W końcu wszyscy go przekonali.

Wydawało  się,  że  Marta  będzie  mocno  zaan­

gażowana  w  prezydenturę  taty.  W  kampanii  na­

wet  z  chęcią  wystąpiła  w  programie  telewizyjnym, 

opowiadała  o  rodzinie,  życiu  poza  polityką  i  ka­
merami.  Ale  zaraz  potem  córka  prezydenta  znik­
nęła  z  billboardów,  ekranów  i  pierwszych  stron 
gazet.

W  tym  czasie  rozpadało  się  jej  małżeństwo. 

Co się stało - pozostanie jej prywatną sprawą.

— 

223

 —

background image

Mama  powiedziała  tylko,  że  rozwód  nie  był  pomy­

słem  jej  córki  i  Marta  bardzo  to  przeżywa.  Wyrok 
zapadł w 2007 roku.

Marta  ponownie  wyszła  za  mąż  kilka  mie­

sięcy  później  za  Marcina  Dubienieckiego.  Ślubu 

udzielił  im  sam  prezydent  Gdyni  Wojciech  Szczu­
rek,  wtedy  już  doradca  prezydenta  Kaczyńskie­

go  ds.  samorządowych.  Przyjęcie  mieli  wspania­
łe - w ośrodku prezydenckim w Juracie.

To  była  sensacja.  I  towarzyska,  i  polityczna. 

Świat  polityki  szokowało  bowiem  to,  że  ten  świet­

nie  wykształcony,  energiczny  prawnik  z  Kwidzy­
na  jest  synem  pomorskiego  działacza  SLD.  Ale 

w  tym  też  tkwi  pewien  paradoks,  pokolenie  ich 

ojców  było  uwikłane  i  podzielone  przez  histo­
rię,  a  oni  szli  swoją,  zupełnie  inną  drogą,  na  któ­
rej  tamte  dawne  podziały  przestawały  być  już  tak 
ważne.

Niebawem  pojawiła  się  Martyna,  druga 

wnuczka  Kaczyńskich.  Jej  imię  to  połączenie  Mar­

ty i Marcina.

-  Każdy  człowiek  ma  tylko  jedno  życie  i  ukła­

da  je  tak,  jak  umie  najlepiej.  Dla  mnie  najważniej­
sze  jest  to,  że  Marta  jest  szczęśliwa  i  że  trafiła  na 
człowieka,  który  jej  odpowiada.  Teraz  cieszymy 

się,  że  rodzina  się  powiększyła  -  ucięła  komen­
tarze  prezydentowa  w  rozmowie  z  tygodnikiem 

„Wprost”. Zrobiła to tylko ten jeden raz.

Pod  koniec  2009  roku  Marta  Kaczyńska  zna­

lazła się wśród pięciu osób z Trójmiasta, którym

— 

224

 —

background image

udało  się  pomyślnie  zakończyć  po  zdaniu  cztero­
dniowego  egzaminu  aplikację  adwokacką.  Kariera 
stoi  przed  nią  otworem.  Porównywano  ją  do  zna­
nej  z  serialu  telewizyjnego  młodej  i  szalonej  Ally 

McBeal.

Ale  odmienność  Marty  Kaczyńskiej  -  z  jakiej 

wszyscy  zdali  sobie  teraz  sprawę  -  polega  na  tym, 
że  w  przeciwieństwie  do  dzieci  poprzednich  pre­

zydentów  nie  stała  się  celebrytką.  Nie  przeniosła 
się  wcześniej  do  Warszawy.  Nie  brylowała  na  salo­

nach  stolicy.  Nie  wystąpiła  w  żadnym  programie 
typu  „Taniec  z  gwiazdami”,  nie  chodzi  do  telewi­
zji  śniadaniowych,  nie  udziela  setek  wywiadów 
i  w  ogóle  unika  mediów.  Nie  odpowiada  na  pyta­
nia ojej życie. Chroni prywatność rodziny.

-  Prowadzę  dosyć  ustabilizowany  tryb  życia, 

więc  trudno  będzie  ze  mnie  zrobić  bohaterkę  okła­

dek  kolorowych  czasopism  -  wykręcała  się  pytana 
o sesję fotograficzną.

„Marta  jest  zwykłą  kobietą”  -  odnotowywały 

zdziwione tabloidy.

W  swoim  domu  zawsze  wstawała  pierwsza 

i  ćwiczyła.  O  godzinie  7  budził  się  mąż  i  cała  ro­
dzina jadła razem śniadanie.

„Córka  prezydenta  chodzi  skromnie  ubra­

na”  -  łapano  ją  w  Sopocie,  jak  w  dresie,  kurt­
ce  i  sportowych  butach  odprowadzała  córkę  do 

przedszkola.  Młodsza  zostawała  z  nianią,  góral­
ką  Anią.  Jeśli  Marta  miała  czas,  biegła  na  basen 
i grzecznie stawała w kolejce po bilet. Nie przy-

— 

225

 —

background image

wiązywała  wagi  do  markowych  ciuchów  ani  mar­
ki  samochodu.  To,  że  córka  głowy  państwa  jest 

osobą  skromną,  nielubiącą  wyróżniać  się  w  tłu­

mie - budziło zdziwienie.

„Córka  prezydenta  sama  dźwiga  siaty”  -  szo­

kowało  gazety  innym  razem.  Jak  miliony  żon 
i  matek  robiła  bowiem  zakupy  i  taszczyła  ciężkie 
torby,  zamiast  obarczyć  nimi  ochroniarza.  Za­
wsze  miała  wielu  znajomych  i  lubiła  się  bawić. 

Ale  w  domu  gotowała,  uczyła  się,  odbierała  kolej­

ny  telefon  od  taty.  Martwiło  ją,  co  i  w  jaki  spo­

sób  o  nim  mówią,  i  że  się  naraża,  jak  wtedy,  gdy 
ostrzelano  jego  samochód  w  Gruzji.  Wieczorem, 
zawsze  o  tej  samej  porze  dzwoniła  mama.  Na­
wet  jako  dorosła  kobieta  Marta  nigdy  nie  mogła 

się  z  nią  nagadać.  Uwielbiała  Juratę,  bo  tam  jej  ro­
dzice  byli  naprawdę  sobą.  Media  były  zachwyco­
ne:  „Nie  wykorzystuje  znanego  nazwiska  do  ro­
bienia  kariery.  Praca,  dom,  zakupy.  Wybrała  zwy­

czajne  życie.  Nie  ma  w  sobie  nic  z  gwiazdorstwa. 
Nie  przesadza  z  fryzurą,  makijażem,  nie  prowo­
kuje  strojem.  Zachowuje  się  jak  prawdziwa  mat­
ka Polka”.

Bo  tak  wychowali  ją  rodzice.  Ci,  którzy 

już - niestety - nie zadzwonią do niej.

Po  ich  śmierci  nadal  robiła  zakupy  w  super­

markecie,  choć  stała  się  tak  rozpoznawalna,  że 
było  jej  coraz  trudniej.  Skarżyła  się  Foltyn-Kubic­
kiej:  -  Stoję  nad  jakąś  pietruszką  i  sałatą,  a  ludzie 

robią  mi  zdjęcia  telefonami  komórkowymi.  Pode­

— 226 —

background image

szłam  do  jednej  z  tych  osób  i  mówię:  „Proszę  pani, 

ja  też  jestem  człowiekiem,  proszę  zaprzestać  robie­

nia mi zdjęć”. Pani na to: „Aleja dla rodziny”.

Marta  Kaczyńska  w  swej  skromnej  czarnej  su­

kience  jest  chodzącym  cierpieniem.  Ostatnie  lata 
były  dla  niej  trudne.  Ale  podobno  baletnice  nie 

wpadają  w  histerię  i  nie  okazują  strachu.  I  Marta 

znajduje  siły,  by  pocieszać  innych.  Podczas  kon­
certu  na  Zamku  Królewskim  w  Warszawie  Magda­

lena  Merta,  żona  wiceministra  kultury  Tomasza 
Merty,  który  zginął  w  katastrofie  wraz  z  parą  pre­

zydencką,  nie  mogła  powstrzymać  rozpaczliwego 

płaczu.  I  ze  wszystkich  ludzi  w  tej  sali  podeszła  do 
niej  właśnie  Marta  Kaczyńska.  Siadła  obok,  uję­
ła  dłoń  wdowy  i  długo  rozmawiały,  aż  Magdalena 
Merta odzyskała spokój.

Ktoś  o  Marcie  powiedział,  a  ktoś  napisał:  „Po­

chodzi  z  rodziny,  gdzie  nie  tylko  mężczyźni  są  sil­

ni.  Silna  jest  jej  babcia  Jadwiga,  silna  była  mama. 
Obie  czuły  na  sobie  wielką  odpowiedzialność 
za  życie”.  Coś  w  tym  jest.  Choć  złamana  bólem, 

wspiera  stryja  Jarosława,  który  postanowił  kan­

dydować  na  prezydenta.  Chce  powołać  i  kierować 

Fundacją  im.  Marii  i  Lecha  Kaczyńskich.  To  ma 
być  wsparcie  dla  tych,  dla  których  droga  wyty­
czona  przez  jej  rodziców  była  ważna.  Tych,  którzy 
chcą  kontynuować  działalność  polityczną  skupio­
ną  wokół  idei  głoszonych  przez  jej  ojca  -  solidar­

nej  i  praworządnej  Polski,  świadomej  swojej  tożsa­
mości.  Ale  też  ma  skupić  ludzi,  dla  których  ważna

— 227 —

background image

była  działalność  charytatywna  jej  matki.  Pierw­

sze  zadanie:  zapewnić  opiekę  rodzinom  ofiar  ka­
tastrofy.  Dać  im  pomoc  finansową,  prawną  i  miej­
sce,  w  którym  będą  mogli  się  spotkać  i  pobyć  ra­
zem. W cierpieniu i w śmiechu.

Prezydentówna  przyciąga  do  siebie  ludzi. 

W  liceum  była  liderką,  „gwiazdą  socjometryczną”, 

jak  mówi  Foltyn-Kubicka.  Marta  ma  grono  wier­

nych  przyjaciół.  A  jako  jedynaczka  była  wychowy­
wana tak, aby się wszystkim dzielić z innymi.

Mąż  w  „Polsce  The  Times”  ocenił  Martę  tak: 

„Perfekcyjna  legalistka.  Bez  ogródek  mówi  o  swo­

ich  zasadach,  jest  pewna  siebie.  To  nie  jest  dziew­

czyna,  z  którą  można  poigrać,  to  odpowiedzial­
na  kobieta.  Z  nią  żaden  dzień  nie  jest  dniem  stra­
conym.  Po  ojcu  odziedziczyła  stanowczość,  nie­
zmienność  w  podjętych  decyzjach,  trzeźwe  spoj­
rzenie  i  umiejętność  odnalezienia  się  w  każdej  sy­
tuacji”.

Zawsze była odważna, jako dwulatka nawet do 

obcych  psów  podchodziła  bez  obawy.  A  jako  pięt­
nastolatka  sądziła,  że  nie  można  życia  po  prostu 
przeczekać. - W życiu trzeba się zająć tym, co waż­
ne.  Dla  mnie  ważne  jest,  żeby  zostawić  coś  po  so­
bie,  na  przykład  napisać  książkę.  Żeby  nie  przejść 

jako  szara  część  masy,  jak  niewyróżniająca  się  oso­

ba - mówiła dziennikarzowi „Gazety Wyborczej”.

Nic  dziwnego,  że  przy  takiej  córce  Kaczyński 

powiedział  tuż  przed  śmiercią:  -  Wiesz  co,  Maryl­
ko, żałuję, że nie mamy jeszcze jednego dziecka.

— 228 —

background image

-  Tak,  mogliśmy  mieć  więcej  dzieci...  -  przy­

taknęła pani Maria.

Kiedyś  myślała,  że  Marta  za  szybko  urodzi­

ła  dzieci.  Bujając  wnuczki  na  huśtawce  przycze­
pionej  w  ich  domu  do  framugi  drzwi,  stwierdzi­
ła:  -  Kiedyś  wydawało  się  nam,  że  za  wcześnie.  Te­
raz  widzimy,  jak  ważna  jest  rodzina  i  że  nie  należy 
z  tym  czekać.  Dzieci  są jej oczkiem  w głowie.  Mar­
ta jest szaloną mamą.

— 229 —

background image

— 

230

 —

background image

Rozdział XX 

Taniec z wnuczkami

— 2 3 1 —

background image

J

a  jestem  babcią  Czary-Mary  -  opowiada­

ła  Maria  Kaczyńska  o  relacjach  swoich  i  męża 

z  wnuczkami.  Są  dwie:  7-letnia  Ewa  i  3-letnia 

Martynka. Dlaczego prezydentowa była Czary-Ma­

ry? - Ewa tak mnie nazwała. Mam koszyczek w kre­

densie,  a  w  nim  czekoladki  jajeczka,  które  Ewunia 

uwielbia.  Gdy  przyjeżdża,  pędzi  do  kuchni  i  prosi, 
żebym  zrobiła  czary-mary,  czyli  wyczarowała  cze­
koladkę. Dziadka  Ewa też kocha, chociaż on, jak to 

mężczyzna,  nie  zawsze  zauważy,  że  ona  czegoś  od 
niego  chce.  Ale  tańczą  razem  i  ostatnio,  jak  przy­

jechał  Jarek,  wnuczka  nie  poznała,  że  to  inny  dzia­

dek, ciągnęła go do pokoju i prosiła: „Tańcz ze mną”, 
a  Jarek  nie  wiedział,  o  co  chodzi  -  tłumaczyła  pre­
zydentowa.

Tak  było  w  ich  domu,  w  którym  w  ostatnich 

latach  para  prezydencka  bywała  coraz  rzadziej. 
Uwielbiali  za  to  jeździć  do  Juraty.  Cała  rodzina  lu­
biła  ośrodek  prezydencki,  nawet  ich  szkocki  terier 
Tytus. W Juracie Kaczyńscy byli sobą. Tacy jak daw­

niej.  Grali  w  tenisa.  Godzinami  rozmawiali.  Śmia­
li  się.  A  wieczorami  prezydent  Lech  Kaczyński  sia­

dał na podłodze przy łóżkach wnuczek. W kapciach

— 232 —

background image

i  rozpiętej  koszuli,  jak  to  dziadek.  I  czytał  dziew­
czynkom  bajki.  Ostatnio  ulubioną  książką  wnu­
czek  był  „Tajemniczy  ogród”.  Ale  czasem  dziadek 
nie  czytał,  lecz  opowiadał  im  bajki,  które  jego  brat 

Jarosław  wymyślił  dawno  temu  dla  swej  bratanicy, 

a ich mamy Marty.

-  To  są  bajki  o  strasznym  kocurze,  który  często 

siedział  na  księżycu  -  ujawniał  prezydent,  ogrom­
nie  z  siebie  zadowolony.  Jego  żona  była  zadowolo­
na  mniej,  bo  po  latach  Marta  jej  wyznała,  że  po­
twornie  się  tych  bajek  bała.  A  jednocześnie  bardzo 
chciała  ich  słuchać.  -  Dzieci  lubią  się  bać.  Oswa­

jają  w  ten  sposób  grozę  świata.  Pamiętam  począ­

tek  jednej  z  bajek  Jarosława,  którą  potem  opowia­

dał  też  Ewie:  „Patrz  na  czerwone  światła  Trójmia­
sta,  jak  migocą  złowrogo.  To  znak,  że  kocur  przy­

był, to błyszczą jego oczy”... Aż się włos jeży na gło­
wie...  -  opowiadając  te  bajki,  udawał  strasznego  ba­

jarza, ale oczy mu się śmiały.

Czy  prezydent  w  ogóle  płacze?  -  pytali  go  kie­

dyś  dziennikarze.  -W  młodości  nie  uroniłem  ani 

jednej  łzy.  Nawet  na  filmach.  Z  wiekiem łatwiej mi 

o  wzruszenie.  Wilgotnieją  mi  oczy,  gdy  patrzę  na 

wnuczki - wyznał.

Mawiał,  że  ma  doskonałe  relacje  z  kobieta­

mi,  bo  całe  życie  otaczają  go  właściwie  same  pa­
nie:  mama,  żona,  córka,  dwie  wnuczki.  Wszystkie 
kojarzyły  mu  się  z  najszczęśliwszymi  momentami. 

Myślał  o  jednej,  przychodziła  do  głowy  druga  i  na­

stępna.

— 

233

 —

background image

Kiedyś  wspominał,  jak  pięcioletnia  wtedy 

wnuczka  Ewa  zniknęła  im  w  lesie  w  Juracie.  Szu­
kał jej jak opętany. Biegał między drzewami, potem 

niósł  ją  na  rękach  do  domu.  Przypomniał  sobie,  jak 
25  lat  wcześniej  zabłądził  w  sopockich  lasach  z  Jac­
kiem Merklem i córką Martą. Niósł ją z pięć kilome­
trów i nawet nie miał zadyszki.

Marta  już  dorosła,  choć  rodzice  zawsze  trak­

tują  swych  potomków  trochę  jak  małe  dzieci.  Ka­

czyńscy  byli  szczęśliwi,  że  mogą  miłością  obdzie­

lić  jeszcze  dwie  wnuczki.  Obie  odziedziczyły  zdol­

ność  do  gubienia  się  w  lesie.  Rok  temu  cała  ich  ro­

dzina  -  mama  Marta,  tata  Marcin  i  prezydenckie 

wnuczki  -  zabłądzili  podczas  spaceru.  Trzy  godzi­

ny błąkali się w poszukiwaniu drogi do domu. Było 
nerwowo.  Dziewczynki  nawet  nie  zapłakały.  A  że 
był  akurat  1  czerwca,  w  nagrodę  dostały  zabawki: 

Ewa  puzzle,  Martynka  lalkę.  Rodzice  kupili  jej  też 
nowy wózek, bo stary przepadł w lesie.

Starszą  wnuczkę  Ewę  poznała  cała  Polska.  Naj­

pierw  w  kampanii  prezydenckiej  i  teraz,  gdy  obok 
matki  i  stryja  z  poważną  buzią  kroczyła  w  konduk­

cie na Wawel za trumnami swoich dziadków. Świat 
dyplomacji,  głowy  państw  składały  jej  kondolen­
cje.  A  wysoki  Wiktor  Juszczenko,  były  prezydent 

Ukrainy,  schylił  się,  by ucałować jej  dłoń. Pierwszy 

raz  publicznie  dwuletnia  Ewa  pojawiła  się  na  bill­
boardach  Lecha  Kaczyńskiego  w  kampanii  wybor­
czej. A w dniu wyborów, jesienią 2005 roku, dziew­
czynka  ciągnęła  dziadka  Leszka  za  marynarkę  aku­

— 

234

 —

background image

rat wtedy, gdy ogłaszali jego wygraną. Nie przejmo­

wała  się  kamerami,  a  i  on  jej  nie  odganiał.  To  nic, 
że  gdy  uradowany  podniosłym  tonem  przemawiał, 

Ewa zawisła na mównicy. Przecież się nie przewró­
ciła.

Przed  wyborami  jakiś  dziennikarz  spytał  Ewę, 

kim będzie dziadek.

-  Prezydentem  -  odpowiedziała.  A  gdy  został 

głową państwa, dodała: - Dziadek wygrał konkurs.

Młodsza  wnuczka  Martynka  codziennie  dzwo­

niła do babci. Miała niecałe trzy latka, więc rozmo­

wy  były  jeszcze  dość  nieporadne.  Lubiła  Lulę,  kun­

delka,  który  był  ulubionym  pieskiem  prezydento­

wej.  -  Zawsze  pyta:  a  Lula  gdzie?  No  to  odpowia­

dam, że właśnie wróciła ze spaceru, że zjadła obiad, 

że  siedzi  i  patrzy  mi  w  oczy...  -  Maria  Kaczyńska 
promieniała,  mówiąc  o  wnuczkach.  -  Mąż  żałuje, 
że  ma  dla  nich  za  mało  czasu  -  dodawała  już  tro­

chę smutna.

Przecież  pamiętał  ciągle  tę  radość  z  niedaw­

nych  narodzin  Martynki.  Urodziła  się  w  Gdań­
sku  przez  cesarskie  cięcie  6  czerwca,  dwa  miesią­

ce za wcześnie. No, ale przecież można się było tego 
spodziewać  -  u  Kaczyńskich  dzieci  lubią  przycho­
dzić  na  świat  w  znaku  Bliźniąt,  jak  dziadek,  stryj 

i  mama.  I  mimo  że  wcześniaczka,  że  ważyła  tylko 
1800  gramów,  dostała  aż  9  na  10  punktów  w  ska­
li Apgar.

Dużo jadła i spała, a w płaczu nie była zbyt na­

chalna. O stanie jej zdrowia informował nawet sam

— 235 —

background image

minister  w  Kancelarii  Prezydenta  Maciej  Łopiński. 
Gratulacje  z  powodu  narodzin  Martynki  składały 
takie osobistości jak prezydent USA George W. Bush, 
przebywający z kilkugodzinną wizytą w Polsce.

Dziadkowie 

lubili 

rozpieszczać 

wnucz­

ki.  Ostatniej  zimy  przed  śmiercią,  tuż  po  Nowym 
Roku, Lech Kaczyński wpadł do Sopotu tylko po to, 
żeby przywieźć im sanki. Niemal przy każdej okazji 

dziadek  przywoził  wnuczkom  prezenty.  A  mama 
starała  się,  by  w  wyniku  tej  serdeczności  dziadka, 
dziewczynki  nie  były  zbyt  rozpuszczone.  Nie  sie­
dzą  przed  telewizorem,  co  najwyżej  oglądają  bajkę. 

Jedną. Ewa chodzi do szkoły muzycznej - gra już na 

pianinie  i  dużo  ćwiczy.  Kiedy  rozpoczynała  naukę 
w  zerówce,  dziadek  wnikliwie  przyglądał  się  refor­
mie  nauczania  wprowadzanej  przez  PO.  Był  prze­

ciwnikiem obowiązkowej nauki 6-latków w szkole.

Dziś  Ewa  i  Martynka  nie  mają  już  dziadków, 

ale  mają  szczęście,  że  kocha  je  stryjeczny  dzia­
dek  -  bliźniak  Jarosław  Kaczyński.  Stara  się  im  wy­
pełnić  wyrwę,  jaką  spowodowała  śmierć  kochane­
go  dziadka.  Chodzą  razem  na  spacery  i  na  place  za­
baw.  Stryjeczny  dziadek  delikatnie  popycha  huś­

tawki. Mocno przytula dziewczynki.

Zawsze  traktował  bratanicę  Martę  jak  wła­

sną  córkę,  w  końcu  to  cząstka  ukochanego  Lesz­
ka. Tak samo teraz kocha wnuczki. Bliźniacy w roli 
taty  i  dziadka  zresztą  długo  nie  byli  rozpoznawa­
ni.  Sami  siebie  nie  rozróżniali  na  filmie  lub  zdję­

ciach.  Kiedy  Marta  zaczynała  świadomie  poznawać

— 236 —

background image

rodziców i zobaczyła ojca oraz stryja razem, po pro­
stu  się  rozpłakała.  Jej  córka  Ewa  była  sprytniejsza. 
Osłupiała  tylko  na  chwilę.  Patrzyła  na  jednego,  na 
drugiego, znowu na pierwszego. Aż w końcu zawy­
rokowała: - Mam dwa dziadki!

Ewa i Martyna to jeszcze dzieci, które nie mają 

świadomości,  że  los  i  rodzina  w  sposób  wyjątkowy 

je  naznaczają.  Niewiele  jest  takich  rodzin.  Pradzia­

dek  za  bohaterstwo  dostał  Virtuti  Militari,  dzia­
dek  był  prezydentem,  ministrem,  stryjeczny  dzia­
dek  premierem...  I  jeszcze  dziadkowie  pochowani 
na  Wawelu,  w  całej  historii  Polski  niewielu  wnu­
ków mogło się czymś takim szczycić. W przyszłości 
to  będzie  ich  dumą,  ale  pewnie  też  ciążącym  zobo­

wiązaniem. Na razie są jeszcze zbyt małe, by o tym 
myśleć.

Niedawno  Ewa  miała  urodziny.  Mama  powie­

działa, że z powodu tragedii nie będą ich obchodzić. 

Dziewczynka  przyjęła  to  spokojnie.  Czuje  smutek, 
który  zapanował  w  ich  domach  i  sercach  bliskich. 
I brak babci Czary-Mary.

W  domu  to  ona  pocieszała  mamę  po  stra­

cie  rodziców.  Zrobiła  nawet  rysunek:  dwie  kaczki 

lecą,  jedna  za  drugą,  do  nieba.  Pokazała  i  przytuli­
ła mamę.

-  Dziadek  w  niebie  też  jest  prezydentem  -  mó­

wiła. -Tam na szczęście nie ma już obowiązków.

— 

237

 —

background image

— 238 —

background image

Podziękowania

— 

239

 —

background image

P

rzy  pisaniu  naszej  książki  -  oprócz  wiedzy, 

którą  sami  posiedliśmy,  wykonując  zawód 

dziennikarza  -  korzystaliśmy  z  wielu  pu­

blikacji.  Były  to  i  książki,  i  duże  artykuły  w  ogól­
nopolskich  pismach,  i  wiele  drobniejszych  infor­

macji,  które  ukazywały  się  w  prasie  codziennej 
oraz  -  co  bardzo  ważne  -  w  różnych  mediach  lo­
kalnych.  Tym  wszystkim  kolegom,  z  których  pracy 
korzystaliśmy, Autorzy dziękują.

Pozycje książkowe:

„O dwóch takich... Alfabet hraci Kaczyńskich”

Rozmawiali  Michał  Karnowski,  Piotr  Zaremba, 
Kraków 2006;

„Ludzie  Tygodnika  Solidarność”  Grzegorz  Eber­

hardt,  Marzanna  Stychlerz-Kłucińska,  Bernadeta 

Waszkielewicz-Glica,  Ewa  Zarzycka,  Gdańsk  2006; 
Jadwiga Kaczyńska, „Moja prawdziwa historia”,

spisał Jerzy Kubrak, Warszawa bdw;

Tadeusz  Kubalski,  „W  szeregach  »Baszty«”,  War­

szawa 1969;

Publikacje prasowe:

„Wprost”:  „Alfabet  Jadwigi  Kaczyńskiej”,  notowała 

Katarzyna  Kozłowska  (grudzień  2009);  „Mam  wła­
sne  poglądy”,  z  Marią  Kaczyńską  rozmawiały  Ani­
ta Blinkiewicz i Magdalena Rychter;

— 240 —

background image

„Rzeczpospolita”:  Bernadeta  Waszkielewicz,  Do­

minik  Zdort,  „Pastelowy  dyktator”;  Eliza  Olczyk, 
Piotr  Gursztyn,  Wojciech  Wybranowski,  „Balet­
nica  wychodzi  z  cienia...”;  Piotr  Kościński,  „Pre­

zydencka  rodzina  zza  Buga”;  Agnieszka  Rybak, 

„Zwyczajna  pierwsza  para”;  Małgorzata  Subotić, 
„Wszystkie  zegarki  były  od  męża”  oraz  mniejsze 

teksty;

„Gazeta  Wyborcza”:  „Między  mną  i  Leszkiem  była 

dobra  chemia”,  wywiad  Jacka  Harłukowicza  z  Wła­
dysławem  Frasyniukiem;  „Ciotka  Bronisława  Ko­
morowskiego  uratowała  ojca  braci  Kaczyńskich”, 
z  Heleną  Wołłowicz  rozmawiał  Tomasz  Urzykow­
ski;  „Pierwsza  matka  Rzeczypospolitej”,  oprać,  de­

jot;  Rafał  Kalukin,  „Lech  blisko  brata”;  Marek  Wąs, 

Marek  Sterlingow,  „Prezydent  swojego  brata”,  Ja­

cek  Pawlicki,  „Holenderski  tulipan  będzie  nosił 
imię  Marii  Kaczyńskiej”;  „Wkrótce  zakwitną  tuli­

pany  odmiany  Maria  Kaczyńska”;  „Tulipan  prezy­

dentowej  Kaczyńskiej”;  Piotr  Głuchowski,  Marcin 
Kowalski,  „Po  sabacie  przy  herbacie”,  Joanna  Soko­

lińska  opr.,  „Maria  Kaczyńska”,  „Wierzę  w  słusz­
ność  tego,  co  robię”,  z  Marią  Kaczyńską  rozmawia­
ła  Dominika  Wielowieyska  oraz  szereg  mniejszych 

tekstów;

„Polska  The  Times”:  Piotr  Zaremba,  „Lech  Ka­

czyński  -  polityk  odważny,  skomplikowany,  nie­
rozumiany”;  Michał  Karnowski,  Joanna  Mizio-

— 241 —

background image

łek,  Anita  Czupryn,  „Marta  Kaczyńska  to  dla  PiS 
pierwsza  dama”;  „Marta  zawsze  była  gwiazdą”,  wy­

wiad  Anity  Czupryn  z  Hanną  Foltyn-Kubicką;  Łu­

kasz  Razowski,  „Musia  z  lodowymi  warkoczykami” 

oraz wiele mniejszych tekstów;

„Fakt”:  Anita  Leszaj,  „Wspomnienie  o  Marii  Ka­

czyńskiej.  Mówiliśmy  do  niej  nasza  Musia”  oraz 

wiele tekstów informacyjnych;

„Polityka”:  Ryszarda  Socha,  „Panie  na  huśtawce”; 

Bianka  Mikołajewska,  Ewa  Winnicka,  Agniesz­
ka  Dobosz:  „Kaczyńscy  Lech  i  Jarosław.  Co  zostało 
z księżyca” oraz „Saga rodu Kaczyńskich”;

„Gala”:  „Szaleństwa?  Protokół  zabrania!”,  wywiad 

(ostatni,  styczeń  2010)  Marii  i  Lecha  Kaczyńskich, 
rozmawiała  Anna  Kaplińska;  Roman  Praszyński, 

„Pieniądze oddaję żonie”;

„Viva!”:  Roman  Praszyński,  „Jarosław  Kaczyń­

ski  -  OCALONY”;  „Jadwiga  Kaczyńska”,  rozmawia­
ła  z  Krystyną  Pytlakowską  [cyt.  za  polki.pl],  „Lwi­
ca  u  boku  Lecha”,  z  Marią  Kaczyńską  rozmawiała 

Krystyna Pytlakowska;

„Pani”: Iza Komendołowicz, „Zostanę sobą”;

„Newsweek”:  „Jak  się  zmagali”,  Amelia  Łukasiak, 

Bernadeta Waszkielewicz;

— 242 —

background image

„Gazeta  Polska”:  Piotr  Lisiewicz,  „Polowanie  na 

Kaczyńskich”;

„Przekrój” Agata Pawlicka, „Jestem jaka jestem”;

„Twój  Styl”:  „Zawsze  coś  za  coś”,  z  Marią  Kaczyń­

ską rozmawiali Jolanta Pieńkowska Jacek Szmidt;

„Gazeta  Lubuska”:  „Przed  tragedią  w  Smoleńsku. 

Ostatnia  rozmowa  z  Pierwszą  Damą  RP  Marią  Ka­
czyńską”.

Media elektroniczne:
www.euchodnia.eu:  
Kazimierz  Cuch,  „Staracho­
wickie  korzenie  braci  Kaczyńskich  -  to  tu  wycho­
wywała się matka prezydenta Kaczyńskiego”;

Zambrowski 

Portal 

Internetowy 

(www.za­

mbrów.org):  „Podzambrowscy  przodkowie  Jarosła­

wa  i  Lecha  Kaczyńskich”  z  Andrzejem  Brzóską  roz­

mawia Grzegorz Zawistowski;

www.  współczesna.pl:  Rafał  Bieńkowwski,  „Lech 
Kaczyński  miał  korzenie  na  Podlasiu.  Zobacz  jego 

drzewo  genealogiczne”,  „Młodzi  braci  Kaczyńscy 
spędzali  wakacje  na  Podlasiu.  Przeczytaj  wspo­
mnienia mieszkańców”;

www.biznesnafali.pl:  „Maria  Kaczyńska:  Ostatnia 
kawa z Panią Prezydentową”, rozmawiała Beata Stec;

— 

243

 —

background image

TVP1  (www.tvp.pl):  „Misja  specjalna”,  z  Marią  Ka­

czyńską rozmawiała Anita Gargas;

TVN24  (www.tvn24.pl):  Adam  Kasprzyk,  „Jak  Ma­

ria Kaczyńska ratowała konie”;

PR  1,  Sygnały  Dnia:  Jacek  Karnowski,  rozmowa 
z premierem Jarosławem Kaczyńskim;

jerzyciszewski.bblog.pl: 

Jerzy 

Ciszewski, 

„Nie 

wolno pytać”;

Wirtualna  Polska  (www.wp.pl):  „Wyjątkowy  żart 
Marii  Kaczyńskiej”  -  wspomina  Magdalena  Środa; 

Strony  internetowe  i  błogi:  www.grajewo.pl  (in­
formacje  o  rodzinie  Kaczyńskich),  mariaczuba­
szek.bloog.pl, 

gadzinowski.bloog.pl, 

www.cza­

swarszawski.pl, 

wiadomosci.onet.pl, 

www.po­

ranny.pl.

— 

244

 —

background image

Spis treści

— 

245

 —

background image

Rozdział I

Tulipan Pierwszej Damy (7)

Rozdział II 
Obrączka (17)

Rozdział III
Muszka w Rabce, Marylka w Sopocie (29)
 

Rozdział IV
Kaczyńscy z Kaczyna (43)

RozdziałV 
Lata opozycji (53)

RozdziałVI 
Wałęsa i Kaczki (63)

Rozdział VII

Bliźniacza „Solidarność” (83)

Rozdział VIII
Mógł być sportowcem (89)

Rozdział IX 

Wrażliwy szeryf (97)

Rozdział X 

Teorie spisku (105)

Rozdział XI 
Polski numer 1 (113)

— 246 —

background image

Rozdział XII
Gdyby nokia mogła opowiedzieć... (131)
 

Rozdział XIII
Samotność bliźniaków (145)

Rozdział XIV

Tacy sami, a tak różni (155)

Rozdział XV
Kot Kaczyńskiego (163)

Rozdział XVI

Wrażliwość dla zwierząt (175)

Rozdział XVII
Czarodziejka z Rospudy (187)

Rozdział XVIII
Matka, która urodziła legendę (199)
 

Rozdział XIX
Marta, szczęście i ból (215)

Rozdział XX

Taniec z wnuczkami (231) 

Podziękowania (239)

— 

247

 —

background image

— 248 —

background image
background image

P

rezydent Kaczyński wywodził się z rodu drobnej

szlachty herbu Pomian ze wsi Kaczyn-Herbasy i Stary 

Kaczyn, które kiedyś należały do rodziny Kaczyńskich, 

przodków Rajmunda Kaczyńskiego, ojca Lecha i Jarosława. 

Rajmund Kaczyński walczył w Powstaniu Warszawskim.

I wówczas wydarzyła się historia, której życie dopisało nie­

zwykłą pointę. 1 sierpnia 1944 roku, w pierwszym dniu walk, 
został ranny. - Miał poharataną prawą rękę. Kciuk wisiał na 
kawałku skóry. Musiałam go odciąć — wspominała powstań­
cza sanitariuszka o pseudonimie „Rena”. Ale co w tej historii
 

jest niezwykłego? Otóż to, że sanitariuszka „Rena” to Helena 

Wołłowicz, ciotka Bronisława Komorowskiego. Bronisław 

Komorowski miał walczyć o fotel prezydenta z Lechem 
Kaczyńskim, a po jego tragicznej śmierci zaczął tymczasowo 

pełnić funkcję głowy państwa i został kontrkandydatem dru­

giego brata, Jarosława Kaczyńskiego.

Trzy pokolenia: Rajmund i Jadwiga w Powstaniu 
Warszawskim, Lech i Maria w Pałacu Prezydenckim, Marta 

odprowadzająca rodziców na Wawel... „Miłość i przeznaczenie” 

to rodzinna saga napisana przez polską historię. Wzruszająca 
reporterska opowieść o ludziach, dla których najważniejsza 
była służba ojczyźnie i uczucie do najbliższych.

cena 34,90 zł

wydawnictwo tucan

ISBN 978-83-7700-005-2

9 788377 

000052 >


Document Outline